Gorki Maksym
DZIECIŃSTWO
W na wpół ciemnym, ciasnym pokoju na podłodze Ipod oknem leży mój ojciec ubrany na biało
i jakiś niezwykle długi; palce bosych nóg ma dziwnie rozcapierzone, palce łagodnych rąk,
spokojnie złożonych na piersi — powykrzywiane; jego wesołe oczy są szczelnie przykryte
czarnymi krążkami miedzianych monet, dobrotliwa twarz pociemniała i straszy mnie wyszcze-
rzonymi groźnie zębami.
Matka, na wpół goła, w czerwonej spódnicy, klęczy obok ojca i sczesuje jego długie,
miękkie włosy z czoła na tył głowy czarnym grzebykiem, którym lubiłem przepiłowywać
skórki arbuzów — i bezustannie coś mówi stłumionym, ochrypłym głosem; jej szare oczy są
opuchnięte i jakby topnieją spływając wielkimi kroplami łez.
Mnie trzyma za rękę babcia — krągła, z dużą głową, ogromnymi oczami i śmiesznym
gąbczastym nosem; jest całkiem czarna, miękka i niezwykle interesująca. Babcia także płacze,
jakoś osobliwie i zgodnie wtórując matce, cała drży i szarpie mnie, popychając ku ojcu;
opieram się i chowam za nią: przejmuje mnie strach, czuję się nieswojo.
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby dorośli płakali,
i nie rozumiałem słów kilkakroć wypowiedzianych przez babcię:
— Pożegnajże się z tatusiem, nigdy go już nie zobaczysz; umarł, serdeńko, nie w porę, nie
w swoją godzinę.
Chorowałem ciężko i dopiero co podniosłem się z łóżka. W czasie choroby — dobrze to
pamiętam — ojciec bawił się ze mną wesoło, potem nagle znikł i zastąpiła go babcia, dziwna
istota.
— Skąd tu przyszłaś? — spytałem.
— Z góry, z Niżnego — odpowiedziała — i nie przyszłam, tylko przyjechałam! Po wodzie
przecież się nie chodzi, bąku.
To było śmieszne i niepojęte: w domu, na górze, mieszkali brodaci, umalowani Persowie, a
w suterenie stary, żółty Kałmuk sprzedawał owcze skóry. Ze schodów można zjechać po
poręczy lub — w razie upadku — przekoziołkować z góry na dół; to dobrze wiedziałem. Ale co
ma do tego woda? Wszystko to się nie zgadza i jest zabawnie poplątane.
— A dlaczego jestem bąk?
— Dlatego że buczysz — odpowiedziała babcia śmiejąc się.
Mówiła łagodnie, wesoło, składnie. Już od pierwszego dnia zaprzyjaźniłem się z nią i teraz
chciałbym, żeby jak najprędzej wyszła ze mną z tego pokoju.
Widok matki przygnębia mnie; jej łzy i jęki obudziły we mnie nieznane, trwożne uczucie.
Po raz pierwszy widzę ją taką. Zawsze była surowa, mówiła mało; była czysta, gładka i wielka
jak koń, miała twarde ciało i strasznie mocne ręce. A teraz jest jakoś nieprzyjemnie opuchnięta
i potargana, wszystko jest na niej w nieładzie; włosy, zazwyczaj starannie zaczesane,
przylegające do głowy na kształt wielkiej, jasnej czapki, rozsypały się po nagim ramieniu,
opadły na twarz, a połowa ich, spleciona w warkocz, zwisa kołysząc się i zawadzając o
pogrążoną we śnie twarz ojca. Już dawno jestem w pokoju, lecz ona ani razu nie
spojrzała na mnie — czesze wciąż ojca i szlocha dławiąc się łzami.
Przez drzwi zaglądają ponure chłopy i żołnierz- -strażnik, który krzyczy ze złością:
— Prędzej zabierać!
Okno jest zawieszone ciemną chustą, która wzdyma się jak żagiel. Jeździłem kiedyś z ojcem
żaglówką. Naraz uderzył piorun. Ojciec zaśmiał się, mocno ścisnął mnie kolanami i
powiedział:
— To nic, nie bój się, Łuk!
Matka nagle z wysiłkiem poderwała się z podłogi, lecz natychmiast znów opadła i przewróciła
się na wznak; jej włosy rozsypały się po podłodze; ślepa, biała twarz zsiniała. Wyszczerzywszy
zęby, jak ojciec, powiedziała strasznym głosem:
— Zamknijcie drzwi... zabierzcie Aleksego!
Odtrąciwszy mnie, babcia rzuciła się do drzwi i zawołała:
— Ludzie kochani, nie bójcie się, zostawcie ją, odejdźcie, na miłość boską! To nie cholera,
to poród. Zmiłujcie się, kochani!
Schowałem się do ciemnego kąta za kufrem i patrzyłem stamtąd, jak matka wije się na
podłodze, jęcząc i zgrzytając zębami, a babcia kręci się dokoła niej i mówi tkliwie, radośnie:
— W imię Ojca i Syna! Pocierp, Wariusza! O przenajświętsza Matko Boża,
Orędowniczko...
Przejmuje mnie strach: matka z babcią kłębią się na podłodze koło ojca, potrącają go, jęczą i
krzyczą, a on leży nieruchomy i jakby się uśmiecha.
Długo trwało to wszystko: niejeden raz matka podrywała się i znów padała, babcia wybiegała z
pokoju, tocząc się jak wielka, czarna, miękka kula; potem nagle w ciemności zakrzyczało
dziecko.
— Chwała ci, Panie! — powiedziała babcia. — Chłopiec.
I zapaliła świecę.
Widocznie zasnąłem w kącie — nic więcej nie pamiętam.
Inny obraz, jaki mi się zachował w pamięci, to dżdżysty dzień i pustynny kąt cmentarza.
Stoję na oślizłym wzgórku lepkiej ziemi i patrzę w dół, do którego spuszczono trumnę ojca. Na
dnie dołu jest dużo wody — i żaby; dwie wdrapały się już na żółte wieko trumny.
Nad grobem — ja, babcia, przemoknięty strażnik i dwóch ponurych chłopów z łopatami.
Wszystkich zrasza ciepły deszcz, drobny jak pacioreczki.
—
Zakopać — powiedział strażnik i odszedł. Babcia zapłakała kryjąc twarz w rogach
chustki.
Chłopi pochylili się i zaczęli pośpiesznie zrzucać ziemię do grobu; zabulgotała woda;
zeskoczywszy z trumny żaby rzucały się na ściany dołu, grudy ziemi strącały je na dno.
Odejdź, Lonia — powiedziała babcia wziąwszy mnie za ramię. Wyślizgnąłem się z jej rąk
— nie chciało mi się odejść.
— Jakiż ty jesteś, o Boże! — uskarżała się ni to na mnie, ni to na Boga i długo stała w
milczeniu, z pochyloną głową. Już dół zrównał się z ziemią, a ona wciąż jeszcze stała.
Chłopi głośno uklepywali łopatami ziemię; nadleciał wiatr i przepędził deszcz unosząc go z
sobą. Babcia wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do odległej cerkwi, otoczonej mnóstwem
ciemnych krzyżów.
— A cóż to, nie płaczesz? — spytała, kiedy wyszliśmy za ogrodzenie. — Popłakałbyś
sobie.
— Nie chce mi się — powiedziałem.
— Jak nie chcesz, no to nie trzeba — szepnęła.
To wszystko było dziwne; płakałem rzadko i tylko z powodu doznanej krzywdy, nie z bólu;
ojciec zawsze śmiał się z moich łez, a matka krzyczała:
— Nie waż mi się płakać!
Potem jechaliśmy w dorożce szeroką, bardzo zabłoconą ulicą wśród ciemnoczerwonych
domów. Spytałem się babci:
A żaby nie wylezą?
— Nie, już nie wylezą — odpowiedziała. — Bóg z nimi!
Ani ojciec, ani matka nie wymawiali tak często i tak poufale imienia bożego.
Po kilku dniach ja, babcia i matka znaleźliśmy się na parostatku, w maleńkiej kajucie. Mój
nowo narodzony brat, Maksym, umarł i jeszcze nie pochowany leżał w kącie, spowity w coś
białego i owiązany czerwoną taśmą.
Usadowiwszy się na tłumokach i kuferkach patrzę przez okno, wypukłe i okrągłe jak oko
konia; za mokrą szybą bezustannie przelewa się mętna, spieniona woda. Co pewien czas
wzbija się w górę i liże szkło. Bezwiednie zeskakuję na podłogę.
— Nie bój się — mówi babcia i lekko unosząc mnie miękkimi rękami, znowu sadza na
tobołach.
Nad wodą — szara, mokra mgła; gdzieś w dali ukazuje się ciemna ziemia i znów znika we
mgle i wodzie. Wszystko dokoła drży. Tylko matka, ze splecionymi na karku rękami, oparta o
ścianę, stoi twardo i nieruchomo. Jej twarz jest ciemna, kamienna i ślepa, oczy ma mocno
zamknięte; matka wciąż milczy i jest jakaś inna, nowa, nawet jej suknia jest mi nie znana.
Babcia już niejeden raz zagadywała do niej cicho:
— Waria, nie zjadłabyś choć troszeczkę?
Ona milczy i trwa w bezruchu.
Babcia mówi do mnie szeptem, a do matki głośniej, ale odzywa się do niej z rzadka i jakoś
ostrożnie, nieśmiało. Wydaje mi się, że się jej boi. Jest to dla mnie zrozumiałe i bardzo mnie
zbliża do babci.
— Saratów! — nieoczekiwanie głośno i surowo powiedziała matka. — A gdzie marynarz?
Nawet słowa, które mówi, są dziwne, obce: Saratów, marynarz...
Wszedł barczysty, siwy człowiek, ubrany na granatowo, i przyniósł małą skrzynkę. Babcia
wzięła ją i zaczęła układać zwłoki brata; ułożyła je i poniosła ku wyjściu na wyciągniętych
przed siebie rękach, ale —
za gruba, by przejść wprost, nie bokiem, przez wąziutkie drzwi kajuty — stanęła przed nimi,
śmiesznie zakłopotana.
Ech, mamol — krzyknęła matka i odebrała jej trumnę, po czym obie zniknęły, a ja zostałem
w kajucie przypatrując się granatowemu mężczyźnie.
—
Cóż, umarł ci braciszek? — powiedział nachyliwszy się ku mnie.
— Kto ty jesteś?
— Marynarz.
— A Saratów to kto?
— Miasto. Spójrz w okno: widzisz, to jest Saratów! Za oknem przesuwała się ziemia;
ciemna, urwista,
dymiła mgłą, podobna do olbrzymiej kromki chleba dopiero co odkrojonej z bochna. A dokąd
poszła babcia?
— Wnuka pochować.
— Zakopią go w ziemi?
— A jakżeby? Zakopią!
Opowiedziałem marynarzowi, jak zasypali żywe żaby, kiedy grzebano ojca. Wziął mnie na
ręce, mocno przycisnął do siebie i pocałował.
—
Ech, bracie, jeszcze nic nie rozumiesz! powiedział. — Zab nie ma co żałować, Bóg z
nimi! Nad matką się użal — patrz, jak złamało ją nieszczęście!
W górze coś zahuczało, zawyło. Wiedziałem już, że to parostatek, i nie przestraszyłem się, a
marynarz pośpiesznie postawił mnie na podłodze i rzucił się do wyjścia mówiąc:
— Trzeba zmykać!
Wtedy d mnie przyszła ochota, by stąd umknąć. Wyszedłem za drzwi. W na wpół ciemnej,
wąskiej szczelinie przejścia było pusto. Niedaleko drzwi lśniła miedź na stopniach schodów.
Spojrzałem w górę i zobaczyłem ludzi z tłumokami i tobołami w rękach. Rzecz jasna, że
wszyscy odchodzą ze statku, a więc i ja powinienem odejść. Ale kiedy razem z gromadą
chłopów znalazłem się przy burcie przed trapem, wszyscy zaczęli krzyczeć na mnie:
— A to czyj? Czyjżeś ty?
— Nie wiem.
Długo mnie popychali, potrząsali, obmacywali. Wreszcie nadszedł siwy marynarz, chwycił
mnie na ręce i wyjaśnił:
— To astrachański, z kajuty...
Pędem zaniósł mnie na dół, położył na tobołach i odszedł grożąc palcem:
— Ja ci dam!
Hałas nad głową stawał się coraz cichszy, statek już nie drżał i nie dudnił. Okno kajuty
przesłoniła jakaś mokra ściana, zrobiło się ciemno, duszno, tłumoki jakby napuchły i
przytłaczały mnie. Było mi bardzo źle. Może na zawsze zostawią mnie samego na pustym
statku?
Podszedłem do drzwi. Nie dają się otworzyć, ich miedzianej klamki nie można poruszyć.
Wziąłem butelkę z mlekiem i z całych sił uderzyłem nią w klamkę. Butelka się rozprysła,
mleko oblało mi nogi, ściekło do butów.
Zmartwiony niepowodzeniem, położyłem się na tobołkach, cichutko zapłakałem i cały we
łzach zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, statek znów dudnił i drżał, a okno kajuty płonęło jak słońce. Babcia
siedząc obok mnie rozczesywała włosy i zżymała się coś tam szepcząc. Włosów miała dziwnie
dużo; pokrywały gęsto jej ramiona, piersi, kolana i spadały na podłogę, czarne, z granatowym
odcieniem. Unosząc je w górę jedną ręką i trzymając przewieszone w powietrzu, z trudem
zagłębiała w grubych pasmach drewniany, rzadki grzebień; jej wargi krzywiły się, ciemne oczy
błyskały gniewnie, a twarz w tej masie włosów wydawała się maleńka i śmieszna.
Pomyślałem, że jest zagniewana, kiedy jednak spytałem, dlaczego ma takie długie włosy,
powiedziała głosem ciepłym i miękkim, jak wczoraj:
— Widać za karę Bóg mi je dał — rozczesz je tu, przeklęte! Za młodu pyszniłam się tą
grzywą, na sta
rość ją przeklinam! A ty śpij! Jeszcze wcześnie, słoneczko dopiero co wstało.
— Nie chcą już spać!
— No to nie śpij — zgodziła się zaraz, zaplatając warkocz i co chwila spoglądając na
kanapę, gdzie wyciągnięta jak struna leżała na wznak matka. — Jak- żeś to wczoraj rozbił
butelkę? Mów cichutko!
Babcia mówiła dziwnie, jakby śpiewała, i słowa jej łatwo utrwalały mi się w pamięci,
podobne do kwiatów, równie przyjemne, jaskrawe, soczyste jak one. Kiedy się uśmiechała, jej
ciemne jak wiśnie źrenice rozszerzały się migocząc niewypowiedzianie przyjemnym
blaskiem; uśmiech wesoło odsłaniał białe, mocne zęby i mimo mnóstwa zmarszczek na
ciemnej skórze policzków twarz wydawała się młoda i jasna. Szpecił ją mocno ten gąbczasty
nos z rozdętymi nozdrzami, czerwony na końcu. Zażywała tabakę z czarnej tabakierki
wykładanej srebrem. Twarz miała ciemną, ale jaśniała od wewnątrz — poprzez oczy — nie-
gasnącym, wesołym, ciepłym blaskiem. — Choć pochylona — niemal garbata — i otyła,
poruszała się lekko i zwinnie niczym wielka kotka — równie miękka jak to przytulne zwierzę.
Dopóki jej nie było, żyłem jakby we śnie, pogrążony w ciemnościach, ale zjawiła się,
przebudziła mnie, wyprowadziła na świat, powiązała wszystko wokół mnie w nierozerwalną
nić, splotła w różnobarwną koronkę i od razu stała się przyjacielem na całe życie, kimś
najbliższym mojemu sercu, najdroższym, kogo najlepiej rozumiałem. Jej to bezinteresowna
miłość do świata wzbogaciła mnie i przepoiła wielką siłą na trudne życie.
Czterdzieści lat temu parostatki poruszały się wolno; do Niżnego jechaliśmy bardzo długo;
doskonale pamiętam to pierwsze zetknięcie się z pięknem przyrody.
Była śliczna pogoda. Od rana do wieczora jestem z babcią na pokładzie, pod jasnym niebem,
wśród po-
złoconych jesienią, haftowanych jedwabiem brzegów Wołgi. Bez pośpiechu, leniwie i głośno
uderzając łopatami kół po szarobłękitnej wodzie, wlecze się w górę rzeki jasnordzawy statek z
barką na długiej linie holowniczej. Barka jest szara, podobna do stonogi. Niedostrzegalnie
płynie nad Wołgą słońce; co chwila wszystko dokoła jest nowe, wszystko się zmienia. Zielone
góry są jak wspaniałe fałdy bogatych szat ziemi; na brzegach widać miasta i wsie, które
wyglądają z dala, jakby były z piernika; złote liście jesienne płyną po wodzie.
— Spójrz tylko, jakie to śliczne! — mówi babcia, co chwila przechodząc od burty do
burty, i cała promienieje, a oczy jej są rozszerzone radośnie.
Często, zapatrzona w dal, zapominała o mnie: stoi przy burcie, złożywszy ręce na
piersiach, uśmiecha się i milczy, a w oczach ma łzy. Ciągnę ją za ciemną spódnicę w kwiaty.
— A co? — ocknie się, zupełnie jakby się zdrzemnęła i widziała to wszystko we śnie.
— Dlaczego płaczesz?
— To, mileńki, z radości i ze starości — mówi uśmiechając się. — Jestem już przecie
stara: siódmy krzyżyk rozpoczęłam, moje lata, moje wiosny przeminęły, przeszły.
I zażywszy tabaki zaczyna opowiadać mi jakieś niestworzone historie o szlachetnych
rozbójnikach, o świętych mężach, o wszelakim zwierzu i o sile nieczystej.
Opowiada bajki głosem cichym, tajemniczym, nachylając się ku mojej twarzy i zaglądając
mi w oczy rozszerzonymi źrenicami, jakby wlewała w moje serce siłę, która mnie unosi ku
górze. Mówi, jakby śpiewała; im dalej, tym składniej brzmią jej słowa. Słuchać jej jest
niewypowiedzianie przyjemnie. Słucham i proszę:
— Jeszcze!
— A jeszcze, widzisz, tak było: skrzat, staruszek, wbił sobie w łapę kluseczki okruszek;
siedzi niebora-
czek w podpiecku i kiwa się, i stęka: “Oj, myszki, boli! Oj, myszątka, nie wytrzymam!"
Uniósłszy nogę babcia obejmuje ją rękami, kołysze w powietrzu i śmiesznie krzywi się, jakby
ją samą * bolało.
Dokoła stoją marynarze, brodaci, dobroduszni chłopi, przysłuchują się, śmieją, chwalą ją i
także proszą:
— No, babko, opowiedz coś jeszcze! Potem mówią:
— A teraz jazda z nami na kolację!
Przy kolacji częstują babcię wódką, mnie — arbuzami, melonami. Robią to potajemnie: na
statku jest człowiek, który zabrania jeść owoce, odbiera je i wrzuca do rzeki. Ubrany jest
podobnie jak strażnik: ma miedziane guziki, i zawsze jest pijany, ludzie chowają -7 się przed
nim.
Matka rzadko wychodzi na pokład i trzyma się na uboczu. Wciąż milczy. Jej wielka, kształtna
postać, jej ciemna, kamienna twarz, ciężka korona splecionych w warkocze jasnych włosów,
ona cała — mocna i nie- S" ugięta — staje mi w pamięci, jakby widziana przez mgłę albo
wskroś przeźroczysty obłok, poprzez który patrzą obco, nieprzychylnie czyste, szare oczy,
równie duże jak oczy babci. Pewnego razu matka powiedziała surowo:
— Ludzie się śmieją z ciebie, mamo!
—
Bóg z nimi! — beztrosko odpowiedziała babcia. — l A niech się śmieją, niech im
będzie na zdrowie!
Pamiętam dziecinną radość babci na widok Niżnego. Szarpiąc mnie za rękę, popychała do
burty i wołała:
—
Patrz, patrz, jak pięknie! Toć to już Niżny, kochany! Boże miasto! A cerkwie, spójrz
tylko, jakby wzlatywały!
I prosiła matkę niemal z płaczem:
| Kiedy statek zatrzymał się naprzeciw pięknego miasta, pośrodku rzeki ciasno zatłoczonej
statkami, najeżonej setkami spiczastych masztów, do jego burty pod- I płynęła wielka łódź z
mnóstwem ludzi, uchwyciła się bosakiem spuszczonego pomostu i ludzie, którzy w niej
przyjechali, jeden za drugim zaczęli wchodzić na pokład. Na przedzie szedł szybko niewielki,
zasuszony staruszek w długim czarnym odzieniu, z ryżą jak złoto bródką, z ptasim nosem i
zielonymi oczkami.
— Ojczulku! — krzyknęła matka niskim, donośnym głosem i rzuciła się ku niemu, a on,
ująwszy jej głowę i szybko głaszcząc ją po policzkach małymi, czerwonymi rękami, krzyczał
piskliwym głosem:
— No i co-o, głuptasie? O-ho-ho! No tak... Ech, wy-y...
Babcia, kręcąc się jak fryga, ściskała i całowała jakby wszystkich naraz; popychała mnie
ku ludziom i mówiła pośpiesznie:
— No, prędzej! To — wuj Michał, to — Jakub... ciotka Natalia... to — twoi bracia, jeden
Sasza i drugi Sasza, a to — siostra, Katarzyna, wszystko nasz ród. Widzisz, ile tego!
Dziadek powiedział do niej:
— Jak zdrowie, matko?
Pocałowali się trzykrotnie.
Dziadek wyciągnął mnie
i spytał ująwszy za głowę:
— A czyjżeś ty?
— Astrachański, z kajuty...
— Co on plecie? — zwrócił i nie doczekawszy się odpowiedzi odsunął mnie, mówiąc:
— Te wystające kości policzkowe ma po ojcu... Złaźcie do łódki!
Przybiliśmy do brzegu i gromadą poszliśmy w górę po zjeździe wybrukowanym wielkimi
kamieniami; okalające zjazd wysokie stoki porośnięte były wyblakłą zmiętą trawą. Dziadek i
matka szli na przedzie.
gromady
Sięgał jej zaledwie do ramienia, szedł szybko drobnym krokiem, a ona, patrząc na niego z góry,
jakby płynęła w powietrzu. Za nimi w milczeniu posuwali się wujowie: czarny, prostowłosy
wuj Michał i suchy jak dziadek, jasny, kędzierzawy Jakub; dalej szły jakieś otyłe kobiety w
jaskrawych sukniach i sześcioro dzieci, wszystkie starsze ode mnie i wszystkie milczące. Ja
szedłem z babcią i ciotką Natalią. Drobna, blada, niebieskooka, z wielkim brzuchem, często
zatrzymywała się i z trudem chwytając oddech szeptała:
— Och, nie mogę!
— Nie mogli to zostawić cię w spokoju? — ze złością wyrzekała babcia. — Co za
nierozumne plemię!
Nie podobali mi się ci ludzie — ani dorośli, ani dzieci: czułem się obco wśród nich, nawet
babcia jakoś przygasła, oddaliła się.
Najbardziej jednak nie podobał mi się dziadek. Od razu poczułem w nim wroga i zrodziła
się we mnie w stosunku do niego jakaś szczególna czujność i nieufna ciekawość.
Doszliśmy do końca zjazdu. Na samej górze stał, rozpoczynając ulicę, przyległy do
prawego stoku, przysadzisty parterowy dom, brudnoróżowy, z głęboko nasuniętym, niskim
dachem i wybałuszonymi oknami. Od ulicy wydał mi się duży, ale wewnątrz, w małych, cie-
mnych pokojach było ciasno; wszędzie, jak na statku przed przystanią, krzątali się zagniewani
ludzie, niczym stado złodziejskich wróbli biegała dzieciarnia, a wokół unosił się gryzący, nie
znany mi zapach.
Znalazłem się na podwórzu. Podwórze było także nieprzyjemne: całe zawieszone
ogromnymi, mokrymi szmatami, zastawione kadziami z gęstą, różnokolorową wodą. W niej
również moczyły się szmaty. W kącie, w niziutkiej, na wpół rozwalonej przybudówce płonęły
drwa w rozżarzonym piecu, w kotłach coś wrzało, bulgotało i niewidzialny człowiek mówił
głośno dziwne słowa:
— Sandalina... fuksyna... koperwas...
Rozpoczęło się teraz i potoczyło ze straszliwą szybkością obfite w zdarzenia, barwne,
niezwykle dziwne życie. Wspominam je jak okropną bajkę, którą opowiedziała dobra, lecz aż
do bólu prawdomówna wróżka. Dziś, wskrzeszając w pamięci przeszłość, niekiedy sam wprost
nie wierzę, że to właśnie tak było, i miałbym ochotę wiele z tego podać w wątpliwość, odrzucić
— zbyt przesycone było okrucieństwem to ponure życie “nierozumnego plemienia".
Ale prawda jest ponad litością i przecież nie o sobie opowiadam, lecz o tym ciasnym,
dusznym kręgu straszliwych wrażeń, w którym żył i w którym żyje po dziś dzień prosty
człowiek w Rosji.
Dom dziadka był przepełniony gorącymi oparami wzajemnej nienawiści wszystkich ku
wszystkim; zatruwała ona dorosłych i nawet dzieci brały w niej żywy udział. Później z
opowiadań babci dowiedziałem się, że matka przyjechała właśnie wtedy, kiedy jej bracia
usilnie domagali się od ojca podziału majątku. Jej nieoczekiwany powrót jeszcze bardziej
zaostrzył i podsycił ich apetyty na wydarcie ojcu swych działów. Bali się, że matka domagać
się będzie posagu przyznanego jej, ale zatrzymanego przez dziadka, dlatego że wyszła za mąż
wbrew jego woli. Wujowie uważali, że ten posag powinien być rozdzielony między nich. Przy
tym od dawna zacięcie spierali się z sobą o to, który z nich ma otworzyć pracownię w mieście,
a który w Kunawinie, podmiejskiej osadzie za Oką.
Wkrótce po naszym przyjeździe wybuchła w kuchni podczas obiadu kłótnia: wujowie
nagle zerwali się z miejsc i przechylając się przez stół zaczęli wyć i ryczeć na dziadka, ponuro
szczerząc zęby i otrząsając się jak psy, a dziadek stukając łyżką w stół zaczerwienił się i
dźwięcznie, jak kogut, krzyknął:
— Z torbami was puszczę!
Z wyrazem udręki na twarzy babcia powiedziała:
— Oddaj im wszystko, ojcze — spokojniejsze będziesz miał życie, oddaj im!
— Milcz, przytakiwaczko! — krzyczał dziadek błyskając oczami; dziw mi było, że taki
mały człowieczek może krzyczeć tak ogłuszająco.
Matka wstała od stołu i powoli podszedłszy do okna odwróciła się do wszystkich plecami.
Nagle wuj Michał z rozmachem uderzył brata w twarz; ten zawył, zwarł się z nim i obaj
potoczyli się po podłodze charcząc, jęcząc i wymyślając sobie wzajemnie.
Dzieci zaczęły płakać; przeraźliwie krzyknęła brzemienna ciotka Natalia; matka moja
objęła ją ramieniem i wyprowadziła z kuchni; wesoła, ospowata niańka Eugenia wyganiała
dzieci; przewracały się stołki; młody, barczysty podmajstrzy Cyganek siadł okrakiem na
grzbiecie wuja Michała, a majster Grzegorz Iwa- nowicz, łysy, brodaty mężczyzna w
ciemnych okularach, spokojnie związywał wujowi ręce ręcznikiem.
Wyciągnąwszy szyję wuj tarł o podłogę rzadką, czarną brodą i charczał straszliwie, a
dziadek, biegając dokoła stołu, wykrzykiwał żałośnie:
— Bracia przecież! Jednej krwi! Ech, wy-y... Zaraz na początku kłótni, przestraszony,
wlazłem na
piec i stamtąd, pełen grozy i zdumienia, patrzyłem, jak babcia zmywa wodą z wiszącej
miedzianej umywalki krew spływającą z twarzy wuja Jakuba; wuj płakał i tupał nogami, a
babcia mówiła znękanym głosem:
—
Przeklęte, dzikie plemię! Opamiętajcie się! Dziadek wciągając na ramię rozdartą
koszulę krzyczał:
— No co, wiedźmo, zrodziłaś dzikie zwierzęta! Kiedy wuj Jakub wyszedł, babcia zaszyła się
w kąt
i zawodziła przejmująco:
— Przenajświętsza Matko Boża, daj opamiętanie moim dzieciom!
Dziadek odwrócił się do niej bokiem i patrząc na stół, gdzie wszystko było poprzewracane,
powylewane, odezwał się cicho:
—
Ty, matko, miej ich na oku, bo gotowi jeszcze Warię zadręczyć, jak tak dalej pójdzie.
—
Coś ty, Bóg z tobą! Zdejmij no koszulę, zaszyję
Ujęła jego głowę w dłonie i pocałowała go w czoło, a on — maleńki w porównaniu z nią —
przytulił twarz do jej ramienia.
—
Trzeba, widać, zrobić podział, matko.
—
Trzeba, ojcze, trzeba!
Rozmawiali długo; z początku przyjaźnie, potem dziadek zaczął szurać nogą po podłodze
jak kogut przed walką, wygrażał babci palcem i mówił donośnym •i szeptem:
— Już ja cię znam, ich bardziej kochasz! A twój i Miszka — to jezuita, a Jaszka —
farmazon! I przepiją | moje mienie, roztrwonią!
Niezręcznie poruszyłem się na piecu i zrzuciłem żelazko do prasowania; zagrzechotało po
stopniach prowadzących na zapiecek i z pluskiem wpadło do szaflika z pomyjami. Dziadek
wskoczył na stopień, ściągnął mnie z pieca i spojrzał mi w twarz, jak gdyby zobaczył mnie po
raz pierwszy:
—
Kto cię posadził na piecu? Matka?
—
Sam wszedłem.
—
Kłamiesz!
..ii-i. rjie, sam. Zląkłem się.
Odepchnął mnie i z lekka uderzył dłonią w czoło:
—
Wykapany ojciec! Precz stąd!
Z radością uciekłem z kuchni.
Dobrze wiedziałem, że dziadek śledzi mnie mądrymi, bystrymi, zielonymi oczami, i bałem
się go. Przypominam sobie, że zawsze miałem ochotę skryć się przed tym jego palącym
wzrokiem. Zdawało mi się, że dziadek jest zły; ze wszystkimi mówił drwiąco, obraźliwie,
zaczepnie, starając się rozzłościć każdego.
— Ech, wy-y! — wykrzykiwał często; przeciągły dźwięk “y-y" zawsze przejmował mnie
Podczas odpoczynku, przy podwieczorku, kiedy on, wujowie i robotnicy przychodzili z
pracowni do kuchni zmęczeni, z rękami zafarbowanymi sandaliną, poparzonymi koperwasem,
z włosami przewiązanymi taśmą, podobni do ciemnych ikon w kącie kuchni —
O tej niebezpiecznej porze dziadek siadał naprzeciw mnie i budząc zazdrość w pozostałych
wnukach rozmawiał ze mną częściej niż z nimi. Był kształtny, jakby wyszlifowany, ostry. Jego
atłasowa, wyszywana jedwabiem, zapięta pod szyję kamizelka była stara
I wytarta, perkalowa koszula — zmięta, na kolanach spodni widniały wielkie łaty, a mimo to
wydawało się, że jest odziany i czyściej, i piękniej niż synowie, ubrani w marynarki,
półkoszulki i jedwabne chustki na szyjach.
W kilka dni po naszym przyjeździe dziadek kazał mi nauczyć się modlitwy. Pozostałe
dzieci były starsze ode mnie i już się uczyły czytać u diaka z cerkwi Uspień- skiej; jej złote
kopuły były widoczne z okien domu.
Uczyła mnie cicha, bojaźliwa ciotka Natalia, kobieta z twarzyczką dziecka i z tak
przezroczystymi oczami, że — wydawało mi się — można poprzez nie na wylot widzieć
wszystko poza jej głową.
Lubiłem patrzeć w jej oczy długo, bez mrugnięcia, nie odrywając wzroku; mrużyła wtedy
oczy, kręciła głową i prosiła cichutko, prawie szeptem:
— No mów, proszę: “Ojcze nasz, któryś jest..."
A kiedy pytałem: “Co to jest: jako-i-my", bojaźli- wie obejrzawszy się radziła mi:
—
Nie pytaj, to niedobrze. Po prostu powtarzaj za mną: “Ojcze nasz..." No?
Korciło mnie: dlaczego niedobrze jest pytać? Słowa “jako i my" nabierały tajemniczego
znaczenia i umyślnie przekręcałem je na wszelkie sposoby.
— “Jakub i my", “jako jemy..."
Ale blada, jakby niknąca w oczach ciotka cierpliwie poprawiała mnie głosem, który się jej
wciąż załamywał:
— Nie, mów po prostu: “Jako i my..."
Lecz i ona, i słowa, które mówiła, nie były proste. To mnie drażniło i przeszkadzało zapamiętać
modlitwę.
Pewnego razu dziadek zapytał:
— No, Aloszka, coś dzisiaj robił? Bawiłeś się! Poznać to po guzie na czole. Niewielka to
sztuka nabić sobie guza! A “Ojcze nasz" już umiesz?
Ciotka odpowiedziała cicho:
— Ma złą pamięć.
Dziadek uśmiechnął się, wesoło uniósłszy ryże brwi.
— A, jeśli tak, wychłostać go trzeba!
I znów spytał mnie:
— Sprawiał ci ojciec lanie?
Nie rozumiejąc, o czym mówi, milczałem, a matka powiedziała:
— Nie, Maksym go nie bił, a i mnie zabronił.
— A to dlaczego?
— Mówił, że biciem niczego się nie nauczy.
— Głupi był do cna ten Maksym, nieboszczyk, Boże odpuść! — dobitnie, ze złością,
powiedział dziadek.
Dotknęły mnie te słowa. Zauważył to.
— Coś się tak nadąsał? Widzicie go...
I pogładziwszy srebrzystorude włosy, dodał:
— A ja w sobotę będę prał Saszę za naparstek.
— Prał? Jakże to? — spytałem.
Wszyscy się roześmieli, a dziadek powiedział:
— Poczekaj, zobaczysz.
Zamknąwszy się w sobie rozważałem: prać — to znaczy płukać w wodzie materiały oddane do
farbowania, a lanie i bicie — to widocznie jedno i to samo. Bije się konie, psy, koty; w
Astrachaniu stójkowi biją Persów — to widziałem! Ale nigdy nie widziałem, żeby tak bito
małe dzieci, i chociaż tutaj wujowie dawali swoim szturchańce to w głowę, to w kark, dzieci
przyjmowały wszystko obojętnie, pocierając tylko uderzone miejsca. Pytałem nieraz:
— Boli?
I zawsze odpowiadały dzielnie:
— Nie, ani troszeczkę!
Głośną historię z naparstkiem znałem. Wieczorem, od podwieczorku aż do kolacji,
wujowie i majster zszywali kawałki ufarbowanego materiału w jedną “sztukę" i przyczepiali
do niej tekturowe etykietki. Chcąc zrobić kawał półślepemu Grzegorzowi, wuj Michał kazał
dziewięcioletniemu bratankowi rozżarzyć w płomieniu świecy naparstek majstra. Sasza ujął
naparstek w szczypce do zdejmowania kopcia ze świec, rozgrzał go do czerwoności i
niepostrzeżenie podsunąwszy go pod rękę Grzegorzowi schował się za piec; właśnie wtedy
nadszedł dziadek, siadł do roboty i wsunął palec w rozżarzony naparstek.
Pamiętam, że kiedy na hałas przybiegłem do kuchni, dziadek, chwyciwszy się za ucho
oparzonymi palcami, podskakiwał śmiesznie 1 krzyczał:
—
Czyja to sprawka, bisurmany? Wuj Michał, pochyliwszy się nad stołem, popychał
naparstek palcem i dmuchał w niego; majster — niewzruszony — szył; cienie skakały po jego
olbrzymiej łysinie. Przybiegł wuj Jakub i skry wszy się za węgiel pieca śmiał się cichutko;
babcia tarła na tarce surowy kartofel.
— To Jakubowy Saszka zmajstrował — powiedział nagle wuj Michał.
— Kłamiesz! — wrzasnął Jakub wyskoczywszy zza pieca.
A gdzieś tam w kącie płakał jego syn i krzyczał:
— Nie wierz, tato! To on mi kazałI Wujowie zaczęli sobie wymyślać. A dziadek od razu
się uspokoił, przyłożył do palca tarty kartofel i odszedł w milczeniu, zabierając mnie z sobą.
Wszyscy mówili — wuj Michał winien. Podczas kolacji spytałem oczywiście, czy go zleją i
spiorą.
— Przydałoby się — burknął dziadek spojrzawszy na mnie z ukosa.
Wuj Michał uderzył ręką w stół i krzyknął na matkę:
— Wariusza! Uspokój swojego szczeniaka, bo mu łeb ukręcę I
Matka powiedziała:
— Spróbuj go tknąć.
I wszyscy zamilkli.
Matka umiała czasem powiedzieć parą słów tylko, ale tak, że odtrącała nimi ludzi od siebie,
odrzucała ich — a oni wtedy jakby kurczyli się w sobie.
Jasną było dla mnie rzeczą, że wszyscy się Jej boją; nawet dziadek mówił z nią nie tak jak z
innymi — ciszej. Sprawiało mi to przyjemność i z dumą chwaliłem się przed braćmi:
— Moja mama jest najsilniejsza!
Nie przeczyli.
Ale to, co się stało w sobotę, podważyło moje mniemanie o matce.
Do soboty i ja zdążyłem coś przeskrobać.
Interesowałem się bardzo tym, jak zręcznie dorośli zmieniają kolory materiałów. Biorą żółty,
moczą go w czarnej wodzie i materiał robi się ciemnoniebieski, granatowy; płuczą szary w
rudej wodzie i staje się czerwonawy, bordo. Takie proste, a niepojęte.
Przyszła mi chęć samemu coś uiarbować i powiedziałem to Saszy wuja Jakuba, poważnemu
chłopcu. Sasza trzymał się zawsze dorosłych, był względem wszystkich uprzejmy, gotów
usłużyć każdemu. Dorośli chwalili go za posłuszeństwo i roztropność, ale dziadek patrzył na
Saszę z ukosa i mówił:
— Jaki to lizus!
Chudziutki, ciemny, z wytrzeszczonymi jak u raka oczami, Sasza mówił szybko, cicho,
zachłystując się słowami, i zawsze oglądał się tajemniczo, jakby gotując się do ucieczki, do
ukrycia się. Jego czarne źrenice były nieruchome, ale w chwilach podniecenia drżały razem z
białkami.
Nie lubiłem go. Znacznie więcej podobał mi się niepozorny gamoń, Sasza wuja Michała,
chłopiec cichy, o smutnych oczach i dobrym uśmiechu, bardzo podobny do swej łagodnej
matki. Miał brzydkie zęby,
które wystawały mu z ust i w górnej szczęce rosły dwoma rzędami. Korciło go to bardzo, stale
więc trzymał palce w ustach, poruszając tylne zęby rzędu i starając się je wyrwać; z uległością
pozwalał także macać je każdemu, kto tylko chciał. Ale poza tym nic zajmującego w nim nie
znajdowałem. W domu natłoczonym ludźmi żył samotnie; lubił siedzieć w ciemnych kątach, a
wieczorami — przy oknie. Dobrze było z nim milczeć — siedzieć przy oknie, przytuliwszy się
mocno do niego, i milczeć choćby godzinę, patrząc, jak na tle czerwonego, wieczornego nieba,
dokoła złotych kopuł cerkwi Uspieńskiej, krążą i miotają się czarne kawki, jak podrywają się
wysoko w górę, spadają w dół i nagle, pokrywszy gasnące niebo czarną siecią, gdzieś znikają
zostawiając po sobie pustkę. Kiedy się tak patrzy, nie chce się o niczym mówić i słodka
tęsknota napełnia serce.
A Sasza wuja Jakuba umiał o wszystkim mówić dużo, ze znajomością rzeczy, jak dorosły.
Kiedy się dowiedział, że chcę się zająć rzemiosłem farbiarskim, doradził mi, bym wziął z szafy
biały, odświętny obrus i ufarbował go na niebiesko.
— Białe najlepiej się farbuje, już ja wiem! — powiedział z wielką powagą.
Wyciągnąłem ciężki obrus, wybiegłem z nim na podwórze, ale zaledwie umoczyłem jego
brzeg w granatowej kadzi, nadbiegł nie wiadomo skąd Cyganek, wyrwał mi z rąk obrus i
wyżymając go szerokimi łapami, krzyknął do Saszy, który przypatrywał się z sieni mojej
robocie:
— Zawołaj prędko babkę!
I złowieszczo kiwając czarną, kudłatą głową, powiedział:
— Już ty dostaniesz za to!
Przybiegła babcia, zaczęła lamentować, nawet zapłakała, wymyślając mi w śmieszny
sposób:
— Ach ty, permiaku solone ucho! Żeby cię pokręciło!
Potem zaczęła namawiać Cyganka:
— A ty, Wania, nie mów nic dziadkowi. Już ja skryję wszystko; a nuż jakoś się uda.
Wycierając mokre ręce upstrzonym różnokolorowymi plamami fartuchem Wańka mówił
zafrasowany:
— A co mi do tego? Ja nie powiem: baczcie, żeby Saszutka nie naskarżył!
— Dam mu srebrną dwukopiejówkę — powiedziała babcia prowadząc mnie do domu.
W sobotę przed wieczornym nabożeństwem ktoś przyprowadził mnie do kuchni; było tam
ciemno i cicho. Pamiętam szczelnie zamknięte drzwi do sieni i do pokojów, a za oknami szarą
pomrokę jesiennego wieczoru i szum deszczu. Przed czarnym otworem pieca siedział zły i
niepodobny do siebie Cyganek. Dziadek stojąc w kącie przy szafliku wyjmował z wiadra z
wodą długie rózgi, składał je w wiązkę i ze świstem machał nimi w powietrzu. Babcia stojąc
gdzieś w ciemności głośno zażywała tabakę i pomrukiwała:
— Cieszy się... dręczyciel,.; v
Sasza siedział na krześle pośrodku kuchni, tarł oczy pięściami i nieswoim głosem, jak stary
żebrak, skamlał przeciągle:
— Przebaczcie mi, na miłość boską...
Niczym wystrugane z drzewa, stały za krzesłem — ramię przy ramieniu — dzieci wuja
Michała, brat i siostra.
— Jak wychłoszczę, przebaczę — powiedział dziadek przeciągając przez zaciśniętą pięść
długi, wilgotny pręt. — No, spuszczaj portki.
Mówił spokojnie i ani dźwięk jego głosu, ani wiercenie się chłopca na skrzypiącym
krześle, ani szurgot nóg babci — nic nie naruszało pamiętnej ciszy w mroku kuchni, pod
niskim, zakopconym pułapem.
Sasza wstał, rozpiął spodnie, opuścił je do kolan i zgięty, podtrzymując je rękami, poszedł
potykając się ku ławie. Przykro było patrzeć, jak idzie. Pode mną także drżały nogi.
Ale poczułem się jeszcze gorzej, kiedy Sasza pokornie położył się twarzą w dół, a Wańka,
przywiązawszy go do ławy szerokim ręcznikiem pod pachy i za szyję, schylił się nad nim i
chwycił go czarnymi rękami za nogi w kostkach.
—
Aleksy — zawołał dziadek — podejdź bliżej! No, do kogo mówię?... Popatrz, jak się
“pierze"... Raz!...
Zamachnąwszy się niewysoko, uderzył prętem po gołym ciele. Sasza zapiszczał.
—
Kłamiesz — powiedział dziadek — to nie boli. O, teraz zaboli!
I uderzył tak, że na ciele wystąpiła od razu nabrzmiała, czerwona pręga, a Sasza zawył
przeciągle.
—
Niesłodko ci? — pytał dziadek, równomiernie podnosząc i opuszczając rękę. — Nie
lubisz? To za naparstek.
Kiedy podnosił rękę z prętem, w mojej piersi wszystko wzbijało się do góry; kiedy ręka
opadała — i ja również jakbym cały opadał. Sasza skowyczał przeraźliwie cienko,
obrzydliwie.
—
Nie bede-e... Przecież powiedziałem o obrusie... Przecież powiedziałem...
Spokojnie, jakby czytając psałterz, dziadek mówił:
—
Doniesienie to nie usprawiedliwienie! Pierwsza rózga — dla donosiciela! Masz za
obrus!
Babcia rzuciła się do mnie, chwyciła mnie na ręce i krzyknęła:
— Nie dam Aleksego! Nie dam, potworze! Zaczęła kopać nogą w drzwi wołając:
— Waria, Warwara!
Dziadek przyskoczył do niej, zwalił ją z nóg, wydarł mnie i zaniósł ku ławie. Szamotałem się w
jego rękach, targałem za rudą brodę, ugryzłem go w palec. On wrzeszczał, gniótł mnie i
wreszcie rzucił na ławę rozbijając mi twarz. Pamiętam jego dziki krzyk:
— Przywiązuj! Zabiję!...
Pamiętam zbielałą twarz matki i jej ogromne oczy. Biegała wzdłuż ławy i prosiła ochrypłym
głosem:
— Ojcze, nie trzeba!... Oddaj mi go...
Dziadek zbił mnie do utraty przytomności. Przez kilka dni chorowałem leżąc plecami do góry
na szerokim, gorącym posłaniu w maleńkim pokoiku z jednym oknem i czerwoną, nieustannie
płonącą lampką w kącie przed ikonami.
Dni choroby były doniosłymi dniami w moim życiu. Widocznie dojrzałem wówczas bardzo i
uświadomiłem sobie coś osobliwego. Od tego czasu pojawiła się we mnie nie dająca spokoju
ciekawość do ludzi i serce moje — jakby mi je odarto ze skóry — stało się ponad miarę
wrażliwe na wszelką krzywdę i cierpienie, swoje i cudze.
Przede wszystkim wprawiła mnie w zdumienie kłótnia babci z matką. W ciasnym pokoju
babcia, czarna i wielka, napierała na matkę zapędzając ją w kąt ku obrazom i syczała:
— Dlaczegoś go nie wydarła, dlaczego?
— Przestraszyłam się.
— Ty? Taka silna?! Wstydź się, Warwara! Ja, stara, a nie boję się! Wstydź się...
— Zostaw mnie, mamo, obrzydło mi wszystko.
— Nie, nie kochasz go, nie żal ci sieroty!
Matka powiedziała z goryczą, donośnią:
— Sama jestem sierotą na całe życie!
Potem obie długo płakały siedząc w kącie na kufrze i matka mówiła:
— Gdyby nie Aleksy, poszłabym stąd, wyjechała! Nie mogę żyć w tym piekle, nie mogę,
mamo! Sił mi brak.
— Córko ty moja rodzona, serce moje — szeptała babcia.
Zapamiętałem sobie: matka nie jest silna; boi się dziadka jak wszyscy. Przeze mnie nie może
odejść z domu, w którym ciężko jej żyć. To było bardzo smutne. Wkrótce matka rzeczywiście
znikła z domu. Wyjechała gdzieś w gościnę.
Pewnego dnia jakoś nagle, jakby spadł z nieba, zjawił się u mnie dziadek, usiadł na łóżku i
dotknął mojej głowy chłodną jak lód ręką.
— Jak się masz, dobrodzieju... Odpowiedzże, nie dąsaj się! No, jak tam?
Miałem wielką ochotę kopnąć go, ale każdy ruch sprawiał mi ból. Wydawało mi się, że jest
jeszcze bardziej rudy niż przedtem; jego głowa poruszała się niespokojnie, błyszczące oczy
jakby szukały czegoś na ścianie. Wyjął z kieszeni piernik w kształcie kozła, dwa słodkie rożki,
jabłko i kiść ciemnych winogron i położył mi to wszystko na poduszce przed samym nosem.
— Widzisz, gościniec ci przyniosłem!
Nachylił się i pocałował mnie w czoło; potem powiedział, delikatnie głaszcząc mnie po
głowie małą, szorstką ręką, zabarwioną na żółty kolor szczególnie wyraźny na zgiętych jak
szpony paznokciach:
— Wtedy, bracie, ja cię prze... tego... zanadto cię... Uniosłem się bardzo: ugryzłeś mnie,
drapałeś, no to się rozzłościłem! Ale nie ma nieszczęścia, żeś za dużo oberwał — na zaliczkę
pójdzie! Pamiętaj: kiedy swój, rodzony bije — to nie krzywda, tylko nauka! Obcemu się nie
dawaj, a swój — niech tam! Myślisz, że mnie nie bili? Mnie, Alosza, tak bili, że ci się to nawet
w najstraszniejszym śnie nie przyśni. Tak mnie krzywdzili, że chyba sam Pan Bóg, kiedy na to
patrzył, płakał. A co z tego wynikło? Sierota, syn żebraczki, a wyszedłem na człowieka: jestem
starszym cechu, zwierzchnikiem innych.
Przysiadłszy tuż obok mnie na posłaniu, szczupły i zgrabny, zaczął opowiadać o swoich
latach dziecinnych mocnymi, ważkimi słowami, wiążąc jedno z drugim lekko, potoczyście.
Jego zielone oczy płonęły, złota szczecina włosów połyskiwała wesoło; zniżywszy swój
wysoki głos trąbił mi w samo ucho:
— Tyś przyjechał statkiem, para cię wiozła, a ja w młodości własnymi siłami pod prąd
Wołgi barki ciągnąłem. Barka po wodzie, a ja — brzeżkiem, bosy, po ostrych kamieniach, po
osypiskach. I tak od wschodu słońca aż do nocy! Słoneczko ci czaszkę przepala, w głowie kipi
jak w garnku, a ty, zgięty we dwoje —•
aż kosteczki trzeszczą — idziesz i idziesz, drogi nie widzisz, oczy pot zalewa, a dusza ci
plącze, a łza łzę goni... Ech, Alosza, lepiej już nie mówić! Idziesz, idziesz, aż się ze szlei
wywalisz pyskiem na ziemię i — rad jesteś z tego. Znaczy to, że cała siła z ciebie uszła; chcesz
— jeszcze oddychaj, a nie — to zdychaj!
Tak to się żyło pod okiem boskim, pod okiem miłosiernego Pana naszego, Jezusa
Chrystusa!... Tak trzy razy matkę Wołgę przemierzyłem: od Symbirska do Rybińska, od
Saratowa aż tu do nas i od Astrachania do Makariewa na jarmark... To tysiące, tysiące wiorst!
A w czwartym roku już byłem starszym robotnikiem na barce; przekonał się właściciel, że
rozumu mi nie brak!...
W miarę jak mówił, rósł w moich oczach szybko niczym obłok, przemieniając się z
małego, zasuszonego staruszka w człowieka o legendarnej sile: sam pod prąd rzeki ciągnie
olbrzymią, szarą barkę...
Od czasu do czasu zeskakiwał z posłania i wymachując rękami pokazywał mi, jak chodzą
w szlejach burłacy, jak wypompowują wodę; śpiewał basem jakieś pieśni, potem znów
młodzieńczo wskakiwał na łóżko i — budząc we mnie podziw — jeszcze potoczyściej
opowiadał donośnym głosem:
— Ale za to, Alosza, w letni wieczór na postoju w Zygulach, w czasie odpoczynku, gdzie
bądź pod zieloną górą rozpalamy, bywało, ognisko, kaszę gotujemy, a tu jak nie zaśpiewa
burłak, nieborak, pieśń od serca, jak nie dołączy się, nie zagrzmi cały artel — to aż dreszcz
przechodzi po ciele i Wołga jakby szybciej się toczy! Niemal jak koń staje dęba do samych
obłoków... I wszystkie troski rozwiewają się jak pył na wietrze. Zdarzało się, że ludzie się
rozśpiewają, a tu kasza z garnka ucieka i trzeba kucharza tłuc po łbie warząchwią: zabaw się,
kiedy masz ochotę, ale o obowiązku nie zapominaj!
Kilka razy zaglądano przez drzwi, wołano go, ale prosiłem:
— Nie odchodź!
Z uśmiechem opędzał się od ludzi:
— Zaczekajcie tam...
Opowiadał do samego wieczora i kiedy odszedł, przyjaźnie pożegnawszy się ze mną,
wiedziałem, że dziadek nie jest zły, nie jest straszny. Ale bolesne aż do łez było wspomnienie,
że to on zbił mnie tak okrutnie, i zapomnieć o tym nie mogłem.
Odwiedziny dziadka szeroko otwarły moje drzwi dla wszystkich. Od rana do wieczora ktoś
zawsze siedział przy moim posłaniu starając się na wszelki sposób mnie zabawić. Pamiętam,
że nie zawsze to było wesołe i zabawne. Częściej niż inni przychodziła babcia; nawet spała ze
mną w jednym łóżku. Ale najżywsze wspomnienie tych dni związało się z Cygankiem. Kan-
ciasty, o szerokiej piersi, z wielką, kędzierzawą głową, przychodził pod wieczór, ubrany
odświętnie w złocistą jedwabną koszulę, welwetowe spodnie i skrzypiące buty sfałdowane w
harmonijkę. Błyszczały mu włosy, połyskiwały skośne, wesołe oczy spod gęstych brwi i białe
zęby spod czarnego pasemka młodzieńczych wąsów; płonęła koszula, miękko załamując
czerwone światło lampki oliwnej.
— Spójrz tylko — powiedział podciągając w górę rękaw i pokazując mi gołą rękę, do
łokcia w czerwonych szramach. — Widzisz, jak spuchła? A było jeszcze gorzej, sporo już się
zagoiło!... Jak dziadek wpadł we wściekłość, widzę — na śmierć cię zatłucze, to wtedy,
rozumiesz, zacząłem tę rękę podstawiać; myślałem: pręt się złamie, dziadek pójdzie po drugi, a
ciebie wyratuje babunia albo matka! Ale cóż! Pręt się nie złamał: giętki, w wodzie moczony!
Jednak mniej ci się dostało — widzisz, o ile? Ze mnie, bracie, szachraj!
Zaśmiał się aksamitnym, dobrym śmiechem, znów oglądając spuchniętą rękę, i śmiejąc się
mówił:
— Tak mi cię było żal, aż — czuję — dławi mnie w gardle! Oj, źle! A on wciąż bije...
Parskając jak koń i potrząsając głową zaczął coś mówić o dziadku i od razu stał mi się
bliski, prosty jak dziecko.
Powiedziałem, że go bardzo kocham; odpowiedział tak prosto, że nie sposób tego zapomnieć:
— I ja cię także kocham, dlatego przecież ból wziąłem na siebie, z miłości! Czyżbym to się
ujął za kimś innym? A niechby go tam...
Potem uczył mnie po cichutku, często oglądając się na drzwi:
— Jak cię znów kiedyś bić będą, pamiętaj, nie naprężaj się, nie naprężaj ciała, rozumiesz?
Dwa razy mocniej boli, kiedy ciało naprężysz; puść je swobodnie, żeby było miękkie, leż jak
galareta! I nie nadymaj się, oddychaj na całego, krzycz z całej siły. Zapamiętaj to sobie, to
dobra rada!
— Czy jeszcze będą mnie bili?
— A jakżeby? — spokojnie powiedział Cyganek. — Pewnie, że będą! Ciebie, zdaje się,
często będą tłukli.
— Za co?
— Już dziadek coś wynajdzie...
I znów, zatroskany, zaczął mnie pouczać:
— Jak tnie z rozmachem, prosto z góry przykłada rózgę — to leż spokojnie, miękko; a jeżeli
tnie z od- ciąganką — uderzy i pociągnie rózgę ku sobie, żeby zdjąć skórkę — to wykręcaj się
ciałem ku niemu, za rózgą, rozumiesz? Będzie lżej!
Mrugnąwszy ciemnym, skośnym okiem, powiedział:
— W tych sprawach tom mądrzejszy od samego rewirowego! Możesz, bracie, z mojej skóry
choćby rękawice szyć!
Patrzyłem na jego wesołą twarz i przypomniały mi się babcine bajki o carewiczu Iwanie i o
głupim Iwa- nuszce.
III
Kiedy wyzdrowiałem, stało się dla mnie rzeczą jasną, że Cyganek zajmuje w domu szczególną
pozycję: dziadek krzyczał na niego nie tak często i nie z taką
złością jak na synów, a za jego plecami mówił o nim mrużąc oczy i kiwając głową:
— Złote ręce ma ten Wańka, bodaj go!... Zapamiętajcie moje słowa: wyrośnie z niego nie
byle jaki człowiek!
Wujowie także obchodzili się z Cygankiem łagodnie, po przyjacielsku i nigdy nie
“żartowali" z nim jak z majstrem Grzegorzem, któremu prawie co wieczór płatali jakieś
przykre, złośliwe figle: to rozgrzeją w ogniu nożyce, to wetkną w siedzenie jego krzesła
gwóźdź ostrzem do góry albo podłożą mu różnokolorowe kawałki materiałów, a on, półślepy,
zeszyje wszystkie w jedną “sztukę" i dziadek wymyśla mu za to.
Pewnego razu, kiedy po obiedzie spał w kuchni na przypiecku, ufarbowali mu twarz
fuksyną. Długo tak chodził śmieszny, straszny; znad szarej brody mętnie patrzyły dwie
okrągłe, zamglone plamy okularów i żałośnie zwisał długi, purpurowy nos, podobny do języka.
Byli niewyczerpani w tych pomysłach, ale majster znosił wszystko w milczeniu, tylko
cicho chrząkał i zanim dotknął żelazka, nożyc, szczypców czy naparstka, obficie ślinił palce.
Stało się to jego nawykiem. Nawet w czasie obiadu nie wziął do ręki noża czy widelca nie
pośliniwszy przedtem palców, co pobudzało dzieci do śmiechu. Kiedy go coś bolało, przez
jego szeroką twarz przepływała fala zmarszczek i dziwnie ześlizgując się po czole i unosząc ku
górze brwi, znikała gdzieś na nagiej czaszce.
Nie pamiętam, jaki był stosunek dziadka do tych zabaw jego synów, ale babcia groziła im
pięścią i krzyczała:
— Bezwstydniki! Nygusy!
Ale i o Cyganku za oczy wujowie mówili ze złością i z drwinami, ganili jego robotę,
wymyślali mu od złodziejów i leniuchów.
Spytałem się babci — dlaczego.
Chętnie i przystępnie, jak zawsze, wyjaśniła mi:
— Ano, widzisz, obaj mają ochotę na Waniuszkę, jak będą mieli własne pracownie, no i
teraz jeden przed drugim oczernia go: że niby zły z niego robotnik! Kłamią — dla wybiegu. W
dodatku boją się, że Waniuszka do żadnego z nich nie pójdzie, zostanie z dziadkiem, a dziadek
lubi postawić na swoim: może nawet z Iwankiem trzecią pracownię założy; nie byłoby to po
myśli wujów, rozumiesz?
Zaśmiała się cichutko:
— Chcą przechytrzyć jeden drugiego, a wszystko to Bogu na śmiech i ludziom. A
dziadek te ich wybiegi widzi i umyślnie drażni Jaszę i Miszkę: “Kupię — mówi — Iwanowi
kwit rekrucki, żeby go do wojska nie zabrali: jest mi potrzebny!" A oni złoszczą się, nie w
smak im to, a i pieniędzy szkoda — kwit przecież dużo kosztuje!
Teraz znów wciąż byłem z babcią, jak na parostatku; co wieczór przed zaśnięciem
opowiadała mi bajki lub coś ze swego życia, co również przypominało bajkę. O sprawach
rodzinnych — o podziale majątku, o kupnie przez dziadka nowego domu dla siebie — mówiła
drwiąco, jak ktoś obcy, stojący na uboczu, niby sąsiadka, a nie druga co do starszeństwa osoba
w rodzinie.
Dowiedziałem się od niej, że Cyganek był podrzutkiem: wczesną wiosną, w dżdżystą noc,
znaleziono go przed bramą domu na ławce.
— Leży, zawinięty w płachtę — w zamyśleniu, tajemniczo opowiada babcia — ledwie
popiskuje, zdrętwiał już z zimna.
— A dlaczego podrzuca się dzieci?
— Kiedy pokarmu matce zabraknie i karmić nie ma czym, a dowie się, że gdzieś
niedawno dziecko się urodziło i umarło, to podsunie tam swoje.
Po chwili milczenia podrapała się po głowie i zaczęła mówić dalej, wzdychając i patrząc w
sufit:
— Wszystko z biedy, Alosza... Taka bywa bieda, że słowami nie da się tego
wypowiedzieć. A także nie uchodzi, aby niezamężna dziewczyna dziecko urodziła;
to wstyd, powiadają! Dziadek chciał Waniuszkę odnieść na policję, ale mu odradziłam:
weźmiemy go sobie— powiadam — to B6g naim go zesłał zamiast tych, co pomarły. Przecież
urodziłam osiemnaścioro; gdyby wszystkie żyły, byłaby ich cała ulica, osiemnaście domów!
Za mąż mnie przecież w czternastym roku wydali, a jak miałam piętnaście lat, to już mi się
dziecko urodziło; ale widać upodobał sobie Pan Bóg moją krew, wciąż zabierał i zabierał
dzieciątka moje do nieba. I żal mi, i radość mnie przejmuje!
Siedząc na brzegu łóżka, w koszuli tylko, okryta cała czarnymi włosami, ogromna i
kudłata, podobna była do niedźwiedzicy, którą niedawno przyprowadził na podwórze brodaty
chłop leśny z Siergacza. Kładąc znak krzyża na śnieżnobiałej, czystej piersi, cicho się śmieje
kołysząc się z lekka:
— Co lepsze zabrał sobie, co gorsze mnie zostawił. Bardzo się ucieszyłam ze znalezienia
Iwanka, strasznie lubię małe dzieci! Wzięliśmy go, ochrzciliśmy, no i żyje zdrowo. Z początku
nazywałam go Żukiem, bo tak dziwnie czasem brzęczał, zupełnie jak żuk: pełza i brzęczy, że
aż dudni w całym mieszkaniu... Kochaj go, to szczera dusza!
Lubiłem Cyganka i podziw dla niego odbierał mi niekiedy mowę.
Co sobotę, kiedy dziadek po wychłostaniu dzieci za przewinienia całego tygodnia
odchodził na wieczorne nabożeństwo, w kuchni zaczynało się niewymownie ciekawe życie:
Cyganek wyciągał zza pieca czarne karaluchy, szybko robił uprząż z nici, wycinał z papieru
sanki i wnet po żółtym, czysto wyszorowanym stole pędziła czwórka karych, a Iwan, kierując
ich biegiem, wymachiwał cienką drzazgą i krzyczał podniecony:
— Pojechali po archijereja!
Potem przyklejał maleńki papierek do grzbietu karalucha i popędzał owada za sankami,
wyjaśniając:
— Zapomnieli worka. Mnich biegnie, dźwiga go na plecach!
Związywał nóżki karalucha nitką; owad pełznął, potykał się, a Wańka krzyczał klaszcząc w
dłonie:
— Diaczek idzie z szynku na nieszpory!
Pokazywał myszki, które na jego komendę stały lub
chodziły na tylnych łapkach, wlokąc za sobą długie ogony i śmiesznie połyskując czarniutkimi
paciorkami bystrych oczek. Z myszami obchodził się troskliwie, nosił je za pazuchą, karmił z
ust cukrem, całował i mówił z przekonaniem:
— Mysz to mądry lokator, przyjazny; skrzat bardzo ją lubi. Kto karmi myszy, temu skrzat
sprzyja...
Umiał robić sztuki z kartami, z pieniędzmi, krzyczał głośniej niż bawiące się z nim dzieci i
prawie niczym się od nich nie różnił.
Pewnego razu grając z dziećmi w karty został kilka razy “durniem". Bardzo się tym
zmartwił, wydął, obrażony, wargi i przestał grać, a potem użalał się przede mną, pociągając
nosem:
— Już ja wiem, zmówili się! Mrugali na siebie, podawali jedno drugiemu karty pod
stołem. Czy to jest gra? Szachrować to i ja umiem niezgorzej.
Miał dziewiętnaście lat i był większy od nas czworga razem wziętych.
Szczególnie wrył mi się w pamięć taki, jakim był w świąteczne wieczory: dziadek i wuj
Michał szli wtedy w gościnę, w kuchni zjawiał się kędzierzawy, roztargany wuj Jakub z gitarą;
babcia podawała herbatę z obfitą zakąską i wódkę w zielonej karafce z czerwonymi kwiatami,
misternie odlanymi na jej dnie. Odświętnie ubrany Cyganek kręcił się jak bąk; cicho, boczkiem
wchodził majster błyskając ciemnymi szkłami okularów i wtaczała się niańka Eugenia, dzio-
bata, z czerwoną twarzą, pękata niczym gliniana skarbonka, o przebiegłych oczach i tubalnym
głosie; niekiedy przychodził długowłosy diak z cerkwi Uspień- skiej i jeszcze jacyś ciemni,
ośliźli ludzie, podobni do szczupaków i miętusów.
Wszyscy dużo pili, jedli ciężko wzdychając, dawali dzieciom gościńce i po kieliszku
słodkiej nalewki.
Stopniowo opanowywała wszystkich gorąca, ale jakaś dziw/ia wesołość.
Wuj Jakub z upodobaniem stroił gitarę, a nastroiwszy powtarzał zawsze te same słowa:
— No, więc zaczynam!
Potrząsnąwszy kędziorami pochylał się nad gitarą
1
i jak gęś wyciągał szyję; okrągła,
beztroska jego twarz przybierała senny wyraz, żywe, niespokojne oczy przygasały, jakby
przesłonięte mgłą. Lekko trącając struny grał coś rozmarzającego, co mimo woli podrywało nu
nogi.
Muzyka jego wymagała ciszy pełnej napięcia; wartkim strumieniem płynęła skądś z
daleka, sączyła się przez podłogę i ściany i, przyśpieszając bicie serca, wzbudzała niepojęte
uczucie smutku i niepokoju. Przy dźwiękach tej muzyki żal .było wszystkich i samego siebie;
dorośli również wydawali się dziećmi; wszyscy siedzieli nieruchomi, z zapartym tchem, w
pełnym zadumy milczeniu.
Ze szczególnym napięciem słuchał Sasza wuja Michała; coraz bardziej pochylał się w
stronę grającego, patrzył na gitarę z otwartymi ustami, z warg ściekała mu ślina. Niekiedy
zapominał się do tego stopnia, że zsuwał się z krzesła, padając rękami na podłogę, a wtedy nie
podnosił się już, tylko siedział tak na podłodze, z wybałuszonymi nieruchomo oczami.j
I wszyscy nieruchomieli, oczarowani; tylko samowar cicho śpiewał nie przeszkadzając w
słuchaniu skarg gitary. Dwa kwadraty maleńkich okien patrzą w mrok jesienńej nocy, od czasu
do czasu ktoś z lekka w nie postukuje. Na stole chwieją się żółte płomyki dwóch świec
łojowych, ostre jak dzidy.
Wuj Jakub wpadał w coraz większe odrętwienie. Zdawało się, że twardo śpi zacisnąwszy
zęby i tylko ręce jego żyją odrębnym życiem; zgięte palce prawej ręki drżały niedostrzegalnie
nad ciemnym rezonatorem, jakby trzepotał się spłoszony ptak; palce lewej z nieuchwytną
szybkością biegały po gryfie.
Po pijanemu prawie zawsze śpiewał przez zęby nie-
przyjemnie świszczącym głosem niekończącą się piosenkę:
Gdyby Jakub psem był, wyłby Od rana aż do wieczora: Oj, tęskno ml! OJ, smutno mi!
Drogą idzie zakonnica, A na płocie wrona siedzi.
Oj, tęskno mi! Za kominem świerszczyk ćwierka, Karaluchy niespokojne.
Oj, tęskno mi! Jeden dziad onucki suszył, A drugi dziad mu je ukradł! Oj, tęskno mi! O-och!
smutno ml!
Nie znosiłem tej pieśni i kiedy wuj zawodził zwrotkę
0 dziadach, tonąłem we łzach, przepełniony niewypowiedzianym smutkiem.
Zanurzywszy palce w czarnych kędziorach, patrząc w kąt i posapując Cyganek słuchał muzyki
z równym jak inni przejęciem. Od cżasu do czasu nieoczekiwanie
1 żałośnie wykrzykiwał:
— Ech, Boże, żebym tak głos miał, tobym dopiero śpiewał!
Babcia wzdychając mówiła:
— Dość już, Jaszka! Przestań serce szarpać... A ty, Waniutka, mógłbyś zatańczyć!
Nie zawsze spełniali jej prośbę od razu, ale zdarzało się, że grajek nagle przyciskał na sekundę
struny dłonią, a potem, zacisnąwszy pięść, z siłą zrzucał z siebie na podłogę coś
niewidzialnego, bezdźwięcznego i pokrzykiwał chwacko:
—
Precz smutek, precz troska! Wańka, zaczynaj!
Cyganek przygładzał czuprynę, obciągał żółtą koszulę i ostrożnie, jakby stąpając po
gwoździach, wychodził na środek kuchni; jego smagłe policzki pokrywały się rumieńcem;
zmieszany, prosił z uśmiechem:
—
Tylko szybciej, Jakubie Wasiliczu!
Wściekle dźwięczała gitara, drobniutko stukały obcasy, na stole i w szafie brzęczały
naczynia, a pośrodku kuchni Cyganek pałał ogniem, szybował jak jastrząb, rozrzuciwszy ręce
niczym skrzydła i niedostrzegalnie poruszając nogami; huknąwszy przysiadał aż do podłogi i
sunął jak złota jaskółka, rzucając na wszystko dokoła blask jedwabiu, który drżąc i falując
żarzył się jakby i roztapiał.
Cyganek tańczył bez wytchnienia, zapamiętale; zdawało się, że wystarczy otworzyć drzwi,
a pójdzie w tańcu na ulicę, przez miasto, nie wiadomo dokąd...
— Wal na całego! — krzyczał wuj Jakub przytupując.
I przenikliwie gwizdał, i drażniącym głosem wykrzykiwał:
Ech! Gdyby mi nie żal było chodaków, Uciekłbym od żony i od dzieciaków!
Siedzących przy stole aż podrywało, od czasu do czasu i oni wykrzykiwali, popiskiwali,
jakby ich coś parzyło; brodaty majster klepał się po łysinie i coś tam pomrukiwał. Pewnego
razu pochylił się ku mnie nakrywając moje ramię miękką brodą i powiedział mi prosto do ucha,
zwracając się jak do dorosłego:
— Ojca twojego trzeba by tutaj, Aleksy Maksimy- czu, inny ogień on by tu rozpalił!
Wesoły był z niego człowiek, pocieszny. Pamiętasz go?
— Nie.
— Hm... Zdarzało się, że on i babcia... a zresztą — zaczekaj!
Wstał, wysoki, wychudły, podobny do świętego z obrazu, pokłonił się babci i poprosił ją
niezwykle niskim głosem:
— Akulino Iwanowno, wyświadcz mi łaskę, zatańcz choć raz! Jak to kiedyś z Maksymem
Sawatieiczem w tany chodziłaś! Uraduj serce!
— O mój ty świecie, cóż ty, dobrodzieju, Grzegorzu Iwanyczu? — śmiejąc się i
wzbraniając mówiła babcia. — Gdzie mi do tańca? Ludziom na śmiech chyba...
Ale wszyscy zaczęli ją prosić, więc nagle młodzieńczo powstała, poprawiła spódnicę,
wyprostowała się i odrzuciwszy w tył ciężką głowę poszła w tan po kuchni, pokrzykując:
— A śmiejcie się, śmiejcie na zdrowie! Nuże, Jasza, zagraj nam coś!
Wuj poderwał się, wyprężył, przymknął oczy i zagrał wolniej. Cyganek zatrzymał się na
chwilę i podskoczywszy zaczął w przysiadzie zataczać kręgi dokoła babci, a ona płynęła
bezszelestnie po podłodze, jak w powietrzu, rytmicznie poruszając rękami, uniósłszy brwi i
patrząc gdzieś w dal czarnymi oczami. Wydała mi się śmieszna, zachichotałem; majster
pogroził mi surowo palcem i wszyscy dorośli spojrzeli w moją stronę z milczącą naganą.
— Nie przytupuj, Iwanie! — powiedział majster uśmiechając się. Cyganek posłusznie
odskoczył na bok i siadł na progu, a niańka Eugenia przechyliła głowę i zaśpiewała niskim,
przyjemnym głosem:
Cały tydzień do soboty Koroneczki wiązała, Zmęczyła się tą robotą, Ech, nieżywa bez mała!
Babcia nie tańczyła, lecz jakby coś opowiadała. Oto idzie wolniutko, w zamyśleniu,
wyginając się z lekka, spoglądając wokół spod ręki. Cała jej wielka postać kołysze się
niezdecydowanie, stopy ostrożnie badają drogę. Zatrzymała się nagle, jakby się czegoś
przestraszyła, twarz jej drgnęła, zachmurzyła się, ale wnet znowu zajaśniała dobrym, miłym
uśmiechem. Uchyliła się na bok, jakby ustępowała komuś z drogi, odsuwała kogoś ruchem
ręki; z pochyloną głową zamarła nasłuchując z coraz radośniejszym uśmiechem — i nagle
porwała się z miejsca, zawirowała jak wicher, coraz smuklejsza, wyższa, i już nie można było
oderwać od niej oczu, tak pełna uroku i miła stała się w tej chwili cudownego powrotu do
młodości.
A niańka Eugenia huczała jak trąba:
-
Skończywszy taniec babcia usiadła na swoim miejscu przy samowarze; wszyscy ją chwalili, a
ona poprawiając włosy mówiła:
—
Ach, przestańcie już! Nie widzieliście prawdziwych tanecznic. U nas w Bałachnie była
jedna dziewczyna — już nie pamiętam czyja i jak ją zwali — niektórzy patrząc na jej taniec
wprost płakali z radości! Patrzeć na nią — to już prawdziwe święto, i więcej nic nie trzeba!
Zazdrościłam jej, grzeszna!
— Śpiewacy i tancerze to pierwsi ludzie na świecie! — powiedziała poważnie niańka
Eugenia i zaczęła śpiewać coś tam o królu Dawidzie, a wuj Jakub objąwszy Cyganka mówił do
niego:
— W karczmach powinieneś tańczyć! Ludzie by zmysły tracili!
— Żebym to głos miał! — skarżył się Cyganek. — Jakby mi Bóg dał głos, pośpiewałbym z
dziesięć lat, a potem — choćby i do klasztoru!
Wszyscy pili wódkę, szczególnie dużo Grzegorz. Nalewając mu szklankę po szklance babcia
upominała go:
— Pilnuj się, Grisza, do cna oślepniesz!
Odpowiadał z powagą:
— A niech tam! Oczy już mi niepotrzebne, wszystko już widziałem...
Pił nie upijając się, tylko stawał się coraz rozmow- niejszy i prawie zawsze mówił mi wtedy o
ojcu:
— Maksym Sawatieicz, mój przyjacielu, był to mąż wielkiego serca.
Babcia potakiwała wzdychając:
— Tak, boże dziecię...
Wszystko było niezmiernie ciekawe, trzymało mnie w napięciu i z wszystkiego sączył się do
serca jakiś cichy, kojący smutek. Smutek i radość żyły w lu-
i Oblednia u prawosławnych — odpowiednik sumy u katolików.
A w niedzielę od obiedni * Do północy pląsała, Ostatnia poszła do domu, Szkoda — święta za
mało!
dziach obok siebie, prawie nierozłącznie, następując po sobie z nieuchwytną, niepojętą
szybkością.
Pewnego razu wuj Jakub, pijany, zaczął drzeć na sobie koszulę, wściekle targać się za
kędzierzawe włosy, szarpać rzadkie, płowe wąsy, nos i obwisłą wargę.
— I co to się stało, czemu? — łkał zalewając się łzami. — Czemu?
Bił się po policzkach, po czole, uderzał się w piersi i szlochał:
— Nikczemnik jestem i łajdak, dusza potępiona!
Grzegorz wtórował:
— A tak, tak! To właśnie!...
Babcia, także niezbyt trzeźwa, uspokajała syna chwytając go za ręce:
— Dosyć, Jaszka, Bóg wie, czemu kogoś doświadcza!
Kiedy podpiła sobie, stawała się jeszcze milsza; z jej śmiejących się, ciemnych oczu spływało
na wszystkich światło, które rozgrzewało duszę; wachlując się chusteczką, by ochłodzić
rozpaloną twarz, mówiła śpiewnie:
— Boże, Boże! Jakie to wszystko piękne! Spójrzcie tylko, jakie piękne to wszystko!
Był to krzyk jej serca, hasło całego życia.
Łzy i krzyki beztroskiego wuja wprawiły mnie w zdumienie. Spytałem się babci, dlaczego
płakał i wymyślał sobie, i bił się.
— Wszystko chciałbyś wiedzieć — powiedziała niechętnie, wbrew swemu zwyczajowi. —
Zaczekaj, nie pora ci jeszcze mieszać się w te sprawy...
Podnieciło to tylko moją ciekawość. Poszedłem do pracowni i uczepiłem się Iwana, ale i on nie
chciał mi odpowiedzieć, tylko śmiał się cichutko, spoglądając z ukosa na majstra i wypychając
mnie z pracowni krzyczał:
— Odczep się i ruszaj stąd! Bo cię do kotła wrzucę i ufarbuję!
Majster, stojąc przy niziutkim, szerokim piecu z wmurowanymi weń trzema kotłami, mieszał
w nich
długim czarnym mieszadłem i wyjmując je patrzył, jak spływają z końca kolorowe krople. W
piecu buzował ogień rzucając odblask na skraj skórzanego fartucha, pstrego jak ryza popa.
Syczała w kotłach kolorowa woda, żrąca para gęstym obłokiem płynęła ku drzwiom; po
podwórzu kłębił się suchy pył.
Majster spojrzał na mnie spod okularów mętnymi, zaczerwienionymi oczami i szorstko
powiedział do Iwana:
— Drew przynieś! Cóż to, nie widzisz?
A kiedy Cyganek wybiegł na podwórze, Grzegorz przysiadł na worku z sandaliną i skinął
na mnie:
— Chodź tu!
Posadził mnie na kolanach i dotknąwszy ciepłą, miękką brodą mego policzka powiedział:
— Twój wuj żonę zamęczył, zatłukł ją na śmierć, a teraz sumienie go gryzie, rozumiesz?
Musisz wszystko rozumieć, inaczej zginiesz!
Z Grzegorzem można mówić szczerze jak z babcią, ale jest z nim nieswojo i zdaje się, że
spod swych okularów widzi wszystko na wylot.
— Jak zabił? — mówi nie śpiesząc się. — A tak: położy się z nią spać, naciągnie kołdrę na
głowę i gniecie ją, i bije. Dlaczego? Pewno sam nawet nie wie.
I nie zwracając uwagi na Iwana, który wróciwszy z naręczem drew, siadł w kucki przy
ogniu i grzał ręce, majster mówi dalej w skupieniu:
— Może za to bił, że była lepsza od niego, a on jej zazdrościł. Kaszyrinowie, bracie, nie
lubią dobrych ludzi, zazdroszczą im, strawić nie mogą, niszczą ich! Spytaj no babci, jak to
chcieli ojca twojego ze świata zgładzić... Babka ci wszystko powie, ona kłamać nie potrafi.
Chociaż wódkę pije i tabakę zażywa, jest niczym święta, jakby nawiedzona. Trzymaj się jej
mocno...
Odsunął mnie; wyszedłem na podwórze, udręczony, wylękły. W sieni dopędził mnie
Waniuszka, ujął za głowę i szepnął mi do ucha:
— Nie bój się go, on jest dobry; patrz mu prosto w oczy, on to lubi.
Wszystko to było niesamowite, nie dawało mi spokoju. Nie znałem innego życia, ale
niejasno pamiętałem, że ojciec i matka nie tak żyli: inne były ich rozmowy, inna — radość.
Chodzili zawsze razem, siedzieli blisko obok siebie. Często wieczorami śmiali się długo i
siedząc przy oknie głośno śpiewali. Na ulicy gromadzili się ludzie przyglądając się im. Ich
zadarte do góry twarze w zabawny sposób przypominały mi nie pozmywane po obiedzie
talerze. Tutaj — śmiali się rzadko i nie zawsze było wiadomo, z czego się śmieją. Często
krzyczeli na siebie wzajemnie, grozili sobie, tajemniczo szeptali po kątach. Dzieci były ciche,
przytłoczone do ziemi jak pył po deszczu. Czułem się obco w domu i całe to życie drażniło
mnie dziesiątkami ukłuć, nastrajało podejrzliwie, sprawiając, że przyglądałem się
wszystkiemu z napiętą uwagą.
Moja przyjaźń z Iwanem wciąż się umacniała. Babcia od wschodu słońca do późnej nocy
była zajęta gospodarstwem, a ja prawie cały dzień kręciłem się koło Cyganka. Waniuszka
nadal nadstawiał rękę pod rózgi, kiedy dziadek mnie bił, a na drugi dzień pokazując opuchnięte
palce użalał się przede mną:
— Nie, to wszystko nie ma sensu! Tobie — nic z tego, a mnie — popatrz tylko! Więcej już
nie będę, a niech cię...
I następnym razem znów brał na siebie niezasłużony ból.
— Powiedziałeś, że już nie będziesz.
— Nie chciałem, a ot, podsunąłem... Tak jakoś samo przez się...
Wkrótce dowiedziałem się o Cyganku czegoś, co zwiększyło jeszcze mój podziw i moje
przywiązanie do niego.
Co piątek Cyganek zaprzęgał do szerokich sani gniadego wałacha Szarapa, ulubieńca
babci, przebiegłego urwisa i łakomczucha, wdziewał krótki po kolana kożuszek, ciężką czapę i
mocno zacisnąwszy zielony pas jechał na bazar po zakup prowiantów. Czasem długo nie
wracał. Wszyscy w domu niepokoili
się, podchodzili do okien i topiąc oddechem lód na szybach, wyglądali na ulicę.
— Nie jedzie?
— Nie!
Najbardziej ze wszystkich niepokoiła się babcia.
—
Ech, wy — mówiła do synów i dziadka — zmarnujecie i człowieka, i konia! I jak wam
nie wstyd, dranie bez sumienia? Czy mało wam swojego? Och, nierozumne plemię, chciwcy,
spadnie na was kara boska!
Dziadek, zasępiony, pomrukiwał:
— No, dobrze. To już ostatni raz.
Niekiedy Cyganek wracał dopiero koło południa. Wujowie i dziadek z pośpiechem wychodzili
na podwórze; za nimi, zapamiętale niuchając tabakę, stąpała babcia jak niedźwiedzica, nie
wiadomo dlaczego zawsze wówczas dziwnie niezgrabna. Wybiegały dzieci i zaczynano
wesoło wyładowywać sanie pełne prosiąt, bitego drobiu, ryb i kawałów mięsa różnego rodzaju
—
Wszystko kupiłeś, jak przykazałem? -
1
- pytał dziadek, z ukosa obrzucając wóz
przenikliwym spojrzeniem.
—
Wszystko, jak należy — wesoło odpowiadał Iwan i skacząc po podwórzu dla
rozgrzewki, ogłuszająco trzaskał w rękawice.
—
Nie niszcz rękawic, pieniądze trzeba było za nie zapłacić — surowo upominał go
dziadek. — Reszta jest?
— Nie ma!
Dziadek powoli obchodził wóz dokoła i mówił półgłosem:
H| Znowu coś mi za dużo przywiozłeś. Czyś nie kupował czasem bez pieniędzy? Pamiętaj!
Żeby mi tego nie było! I szybko odchodził nachmurzony. Wujowie wesoło rzucali się do wozu
i ważąc w ręku ptactwo, ryby, gęsie podróbki, nóżki cielęce,
ogromne poicie mięsa — pogwizdywali i wychwalali Cyganka:
— Ale zgrabnie ściągnął!
Zwłaszcza zachwycał się wuj Michał: sprężyście skakał dokoła wozu, wtykał wszędzie, jak
dzięcioł, swój nos, cmokając smakowicie wargami, słodko mrużąc niespokojne oczy,
szczupły, podobny do ojca, ale wyższy od niego i czarny jak głownia. Wsunąwszy w rękawy
zziębnięte ręce rozpytywał Cyganka:
— Ile ci ojciec dał?
— Pięć rubli.
— A tu będzie za piętnaście! A ile wydałeś?
— Cztery i dziesiątkę.
— A zatem dziewięćdziesiąt kopiejek w kieszeni. Widzisz, Jakubie, jak się robi pieniądze?
Wuj Jakub, stojąc na mrozie w samej tylko koszuli, śmiał się cicho, spoglądając w zimne,
błękitne niebo.
— Teraz nam, Wańka, postaw po ćwiartce — powiedział leniwie.
Babcia wyprzęgała konia.
— No co, dzieciątko? No co, kociaku? Masz ochotę pozbytkować? No, popieść się, zabawa
Bogu miła!
Wielki Szarap, wstrząsając gęstą grzywą, chwytał ją białymi zębami za ramię, zrywał
jedwabną chusteczkę z głowy, spoglądał jej w twarz wesołym okiem i strząsając szron z rzęs,
cicho rżał.
Chlebka chcesz?
Wsuwała mu w zęby dużą kromkę, mocno posoloną, podstawiała fartuch, jak worek, pod pysk
i patrzyła w zamyśleniu, jak je.
Cyganek, rozbawiony jak źrebak, podbiegał do niej. -•-—-. Jaki to dobry koń, babuniu, a jaki
mądry...
- Idź precz, nie merdaj ogonem! — krzyknęła babcia tupnąwszy nogą. — Wiesz, że cię tego
dnia nie lubię.
Wytłumaczyła mi, że Cyganek więcej kradnie na bazarze, niż kupuje.
— Da mu dziadek piątkę, on za trzy ruble kupi, a za dziesięć ukradnie — utyskiwała. —
Lubi kraść,
urwis! Raz spróbował — udało się. a w domu pośmiali się, pochwalili za zręczność, to i
złodziejstwo weszło mu w zwyczaj. A dziadek za młodu biedy i poniewierki najadł się do syta,
na starość chciwy się zrobił, pieniądze mu droższe od dzieci rodzonych, raduje się z darmochy!
A Michał z Jakubem...
Machnęła ręką i zamilkła na chwilę, a potem patrząc w otwartą tabakierkę dodała cierpko:
—
Te sprawy, Lonia, to jak koronki, co je robiła ślepa baba; jakżeż nam wzór rozeznać! Jak
przyłapią Wanię na kradzieży, zatłuką go na śmierć.
I po chwili milczenia mruknęła cichutko:
—
Ehe-he! Przykazań jest wiele, ale prawdy nie ma.
Na drugi dzień poprosiłem Cyganka, żeby już nie kradł.
— Bo cię zabiją na śmierć...
—
Nie dogonią, wykręcę się: koń rączy, a ja zręczny — powiedział z uśmiechem, ale zaraz
posmutniał. — Wiem przecie: kraść i nie powinno się, i niebezpiecznie. Ja tylko tak sobie, z
nudów. A pieniędzy nie zbieram, wujowie twoi przez tydzień wszystkie ode mnie wyłudzą.
Nie żałuję, bierzcie! Głód mi przecież nie dokucza.
Uniósł mnie nagle i delikatnie potrząsnął.
—
Lekki jesteś, cienki, ale kości masz mocne, siłacz z ciebie będzie. Wiesz co, ucz się grać
na gitarze, poproś wuja Jakuba, jak Boga kocham! Szkoda wielka, że mały jeszcze jesteś!
Mały, ale hardy. Dziadka to ty nie lubisz, prawda?
— Nie wiem.
—
A ja wszystkich Kaszyrinów oprócz babuni nie lubię, niech ich diabli kochają!
— A mnie?
—
Tyś nie Kaszyrin, tyś Pieszkow, inna krew, inny ród...
I nagle, uścisnąwszy mnie mocno, powiedział niemal z jękiem:
— Ech, gdybym tak miał głos do śpiewu, och, Boże!
Rozpaliłbym ci ja naród... No, idź już, bracie, trzeba pracować.
Opuścił mnie na podłogę, wsypał sobie do ust garść drobnych gwoździ i napinając wilgotny
płat czarnego materiału zaczął go przybijać do wielkiej, kwadratowej deski.
Wkrótce potem Cyganek zmarł.
A stało się to tak: na podwórzu przy bramie leżał, oparty o płot, wielki, dębowy krzyż z grubą,
sękatą nasadą. Leżał od dawna. Zauważyłem go w pierwszych zaraz dniach po przyjeździe;
wtedy był nowszy i jaśniejszy, ale w ciągu jesieni mocno poczerniał od deszczów. Bił od niego
gorzki zapach namokłego dębu. Krzyż zawadzał na ciasnym, brudnym podwórku.
Kupił go wuj Jakub, żeby postawić na grobie swojej żony. Ślubował, że odniesie krzyż na
cmentarz na własnych barkach w rocznicę jej śmierci.
Dzień ten wypadł w sobotę, w początkach zimy; było mroźno i wietrzno, z dachów kurzył
śnieg. Wszyscy wyszli z domu na podwórze. Dziadek i babcia z trojgiem wnucząt już
wcześniej pojechali na cmentarz, na nabożeństwo żałobne. Mnie zostawili w domu za karę za
jakieś tam przewinienie.
Wujowie, w jednakowych czarnych kożuszkach, unieśli krzyż z ziemi i podparli jego ramiona;
Grzegorz i jakiś obcy człowiek, z trudem uniósłszy ciężką nasadę, położyli ją na szerokim
ramieniu Cyganka. Chłopak zachwiał się i rozstawił nogi.
— Nie poradzisz? — spytał Grzegorz.
— Bo ja wiem. Coś ciężkawo...
Wuj Michał krzyknął ze złością:
— Otwieraj bramę, ślepy diable!
A wuj Jakub powiedział:
— Wstydź się, Wańka, my obaj jesteśmy słabsi od ciebie!
Ale Grzegorz, otwierając bramę, poważnie upominał Iwana:
— Uważaj, nie nadwerężaj się! Idźcie z Bogiem!
— Łysa pała! — krzyknął z ulicy wuj Michał.
Wszyscy obecni na podwórzu uśmiechnęli się i zaczęli głośno rozmawiać, jak gdyby lżej
się im zrobiło, że krzyż już zabrano.
Grzegorz Iwanowicz, prowadząc mnie za rękę do pracowni, mówił:
— Może dzisiaj dziadek cię nie zbije, dobrze mu z oczu patrzy.
W pracowni posadził mnie na stosie wełny przygotowanej do farbowania i troskliwie
otuliwszy mnie nią aż do ramion, zaczął mówić w zadumie, coraz to wąchając unoszącą się nad
kotłami parę:
— Ja, mój drogi, trzydzieści siedem lat znam dziadka; widziałem, jak zaczynał, i teraz
patrzę, jak kończy. Dawniej byliśmy serdeczni przyjaciele, razem ten interes zaczęliśmy i
razem obmyślili. Mądry jest twój dziadek! Na właściciela wyszedł, a ja nie potrafiłem. Ale Bóg
jest mądrzejszy od nas wszystkich, uśmiechnie się tylko, a najmędrszy — już jest na durnia
wystawiony. Ty jeszcze nie rozumiesz, co do czego zmierza, po co się robi tak, a nie inaczej, a
trzeba, żebyś rozumiał. Trudne jest życie sieroty. Ojciec twój, Maksym Sawatieicz — ten to
miał głowę; on wszystko rozumiał, dlatego dziadek nie lubił go, nie uznawał...
Przyjemnie było słuchać jego dobrych słów patrząc, jak w piecu migocze czerwony i złoty
ogień, jak nad kotłami unoszą się mleczne obłoki pary i osiadają niebieskawym szronem na
deskach pochyłego stropu, przez którego kosmate szczeliny widać błękitne wstęgi nieba. Wiatr
się uspokoił, prześwieca słońce, całe podwórze jest osypane jakby szklanym pyłem; na ulicy
skrzypią płozy sań, błękitnawy dym unosi się z kominów domu, delikatne cienie ślizgają się po
śniegu, także coś opowiadając.
Długi, kościsty Grzegorz, brodaty, bez czapki, z dużymi uszami, jak dobry czarownik
miesza wrzącą farbę i wciąż mnie poucza:
— Patrz wszystkim prosto w oczy; także i psu, kiedy się na ciebie rzuci, a odejdzie...
Ciężkie okulary wgniotły mu się w nasadę nosa,
którego koniec, podobnie jak u babci, nabiegł niebieską krwią.
— Czekaj no! — powiedział nagle, nasłuchując, potem przymknął drzwiczki pieca i
popędził w susach przez podwórze. Pobiegłem za nim.
Pośrodku kuchni, na podłodze, leżał Cyganek twarzą do góry. Z okien padały na niego
szerokie smugi światła, jedna na głowę i pierś, druga na nogi. Czoło jego dziwnie błyszczało;
brwi miał wysoko uniesione, skośne oczy uporczywie wpatrywały się w czarny pułap. Z
ciemnych, drżących warg wydobywały się różowe pęcherzyki; z kącików ust, po policzkach,
spływała na szyję i podłogę krew; szerokimi strumieniami wyciekała spod pleców. Nogi Iwana
leżały niezdarnie, widać było, że spodnie są mokre: poprzyklejały się mocno do desek.
Podłoga czysto wyszorowana piaskiem połyskiwała złotawo. Strugi krwi, przecięte
jaskrawymi smugami światła, płynęły aż pod próg.
Cyganek leżał bez ruchu, tylko palce rąk, wyciągniętych wzdłuż ciała, poruszały się
drapiąc podłogę; lśniły w słońcu zafarbowane paznokcie.
Niańka Eugenia przykucnąwszy wciskała mu do ręki cienką świecę. Iwan nie
przytrzymywał jej, świeca wypadała, pędzelek ognia zatapiał się we krwi; niańka podnosiła ją,
wycierała brzegiem fartucha i znów próbowała umocować w niespokojnych palcach. Kuchnię
wypełniał rozfalowany szept i jak wiatr spychał mnie z progu, ale trzymałem się mocno za
klamkę.
— Potknął się — jakimś bezbarwnym głosem mówił wuj Jakub wzdrygając się i kręcąc
głową. Był szary, jakby zmiętoszony i często mrugał zgaszonymi oczami.
— Upadł i przygniotło go, uderzyło w grzbiet. I z nami byłoby to samo, ale w porę
zrzuciliśmy krzyż.
— I przygnietliście go — głucho powiedział Grzegorz.
— Co też ty...
— Wyście go przygnietli!
Krew wciąż płynęła, pod progiem utworzyła już kałużę, ściemniała i jakby wzdymała się w
górę. Tocząc z ust różową pianę Cyganek chrapał jak we śnie i topniał, stawał się coraz
bardziej płaski, przyklejając się do podłogi, jakby zapadając się w nią.
—
Michał popędził na koniu do cerkwi po duchownego — szeptał wuj Jakub — a ja go
wciągnąłem na dorożkę i co prędzej tutaj... Szczęście, że sam nie stanąłem pod nasadą krzyża,
bo mnie by...
Niańka znów próbowała umocować świecę w ręku Cyganka; wosk i jej łzy kapały mu na dłoń.
Grzegorz powiedział głośno i szorstko:
— A przylepże w głowach, do podłogi, Czuwaszko!
— Ano przecie;
— Czapkę mu zdejm!
Niańka ściągnęła czapkę; głowa Iwana głucho stuknęła o podłogę. Przechyliła się teraz na bok
i krew popłynęła obficiej, już tylko z jednej strony ust. Trwało to przeraźliwie długo. Z
początku czekałem, że Cyganek odpocznie, podniesie się, usiądzie na podłodze i splunąwszy
powie:
— Uf-f, gorąco...
Tak zwykle bywało, kiedy się budził w niedzielę po obiedzie. Ale teraz nie wstawał, wciąż
topniał. Słońce już nie padało na niego, smugi świetlne były krótsze i leżały tylko na
parapetach okien. Ściemniał cały; nie poruszał już palcami i piana na wargach znikła. Nad
ciemieniem i koło uszu sterczały trzy świece; chybotliwe złote płomyki rzucały blask na zwi-
chrzone, granatowoczarne włosy; żółte plamki światła drgały na śniadych policzkach, lśniły
różowe zęby i koniuszek ostrego nosa.
Niańka, we łzach, klęcząc szeptała:
— Najmilszy ty mój, sokoliku radosny...
Przejmował mnie lęk i chłód. Wlazłem pod stół,
schowałem się tam. Potem do kuchni ciężko wtoczył się dziadek w szubie podbitej szopami,
babcia w salo-
pie | futrzanym kołnierzem, wuj Michał, dzieci i wiele obcych ludzi.
Zrzuciwszy szubę na podłogę dziadek krzyknął:
— Łajdaki! Takiego chłopaka zmarnowali! Przecież za pięć lat ceny by na niego nie było...
Na podłodze rósł stos odzieży przeszkadzając mi patrzeć na Iwana; wylazłem spod stołu prosto
pod nogi dziadka. Odtrącił mnie wygrażając wujom małą, czerwoną pięścią:
— Wilki!
I siadł na ławie. Opierając się o nią rękami i pochlipując mówił skrzypiącym głosem:
— Wiem przecie, stał wam kością w gardle... Ech, Waniuszeczka... Oj, głupi, głupi! Co
począć, co? Co, mówię, począć? Ta-ak, konie pożyczane, lejce pozrywane... Nie mamy łaski u
Boga ostatnimi czasy, co? Nie mamy, matko!
Padłszy na podłogę babcia obmacywała twarz, głowę, pierś Iwana, dmuchała mu w oczy,
chwytała za ręce, ściskała je wywracając wszystkie świece. Potem ciężko się podniosła, cała
czarna, w czarnej, lśniącej sukni, straszliwie wytrzeszczyła oczy i powiedziała głucho:
— Precz, potępieńcy!
Wszyscy prócz dziadka wymknęli się z kuchni.
Cyganka pochowano niepostrzeżenie, po cichu
IV
Leżę na szerokim łóżku, poczwórnie owinięty ciężką kołdrą, i słucham, jak babcia modli sie na
klęczkach. z ręką przyłożoną do oiersi, od czasu do C7asu żegnając się powoli drugą ręka-
Na dworze trzaskający mróz. Zielonkawo światło księżyca patrzy przez wzorzyste,
zamarznięte szvbv i jasno oświetla jej dobrą twarz zapalając ciemne oczy
fosforycznym blaskiem. Jedwabna chusteczka przykrywająca włosy lśni jak z metalu; ciemna
suknia porusza się, spływa z ramion, ściele się po podłodze.
Skończywszy modlitwę babcia w milczeniu rozbiera się, starannie składa ubranie na kufrze
w kącie i podchodzi do łóżka, a ja udaję, że mocno zasnąłem.
— Przecie nie śpisz, zbóju jeden! Udajesz? — mówi cichutko. — Nie śpisz, prawda, duszo
gołębia? No, dawaj kołdrę!
Przeczuwając, co nastąpi, nie mogę powstrzymać uśmiechu, wtedy babcia huczy:
— A-a, to tak? To ze starej babci żarty stroić ci się zachciewa!
Schwyciwszy za brzeg kołdry, tak zręcznie i mocno pociąga ją ku sobie, że wylatuję w
powietrze i przekręciwszy się kilka razy, wpadam w miękką pierzynę. Babcia śmieje się:
—
To mi dopiero siłacz! Komara z nóg zwalił! Niekiedy jednak modli się tak długo, że
naprawdę
zasypiam i nie słyszę, jak się kładzie.
Długie modlitwy następują zwykle po dniach zmartwień, kłótni i bójek; słucham z
ciekawością, jak babcia szczegółowo opowiada Bogu o wszystkim, co się stało w domu.
Klęczy, podobna do wielkiego pagórka, masywna, i z początku szepcze niewyraźnie, szybko, a
potem mamrocze niskim głosem:
— Ty, Panie, sam wiesz — każdy chciałby co najlepsze. Michał jest przecie starszy, jemu
by wypadało zostać w mieście; wyprowadzić się za rzekę to krzywda dla niego, a i miejsce tam
nowe, nie wypróbowane: jak będzie — nie wiadomo. A ojciec bardziej kocha Jakuba. Czy to
dobrze niejednakowo kochać swoje dzieci? Uparty staruszek... mógłbyś go oświecić, Panie.
Patrząc na ciemne ikony wielkimi, błyszczącymi oczami, doradza swojemu Bogu:
—
Ześlij na niego, Panie, dobry sen, oświeć go, jak ma dzieci obdzielić!
Zegna się, bije pokłony do samej ziemi, uderzając
wysokim czołem o podłogą, i znów wyprostowawszy się przekonuje go:
— I spraw, Panie, żeby i do Wari uśmiechnęło się życie! Czym zasłużyła na Twój gniew,
w czym jest grzeszniejsza od innych? Jakże to: kobieta młoda, zdrowa, a w smutku żyje. I
pamiętaj. Panie, o Grzegorzu: z jego oczami coraz gorzej. Zaniewidzi — po prośbie pójdzie.
Niedobrze! Wszystkie siły dziadkowi oddał, a czy mu dziadek pomoże?... O, Panie, Panie...
Długo milczy, pokornie opuściwszy głowę i ręce, jakby mocno zasnęła, zdrętwiała.
— Co jeszcze? — przypomina sobie głośno, ściągnąwszy brwi. — Zbaw wszystkich
prawosławnych i odpuść im winy; mnie, ciemnej i grzesznej, przebacz — wiesz przecie: nie ze
złej woli błądzę, tylko z głupoty.
I głęboko westchnąwszy mówi serdecznie, z ufnością:
— Ty wszystko wiesz, najmilszy, wszystko Ci, Ojcze, wiadome.
Bardzo mi się podobał Bóg babci, taki jej bliski, i często prosiłem:
— Opowiedz mi o Bogu!
Mówiła o nim w szczególny sposób: bardzo cicho, dziwnie przeciągając słowa, z
przymkniętymi oczami, nieodzownie przy tym siedząc; czasem podniesie się, znów siądzie,
narzuci na gładko zaczesane włosy chusteczkę i mówi długo, póki nie zasnę:
— Siedzi Pan Bóg na wzgórzu wśród rajskich łąk, na szafirowym tronie pod srebrnymi
lipami — a te lipy kwitną przez calutki rok; nie ma w raju ani jesieni, ani zimy; kwiaty nigdy
nie więdną, tylko kwitną nieustannie na chwałę świętym Pańskim. A dokoła Pana Boga unoszą
się chmary aniołów — jak kiedy śnieg pada albo pszczoły się roją — i niby białe gołębie latają
z nieba na ziemię i znów do nieba, i wszystko Bogu opowiadają o nas, o ludziach. Tam jest i
twój anioł, i mój, i dziadka — każdy ma swojego, Bóg jednaki dla wszystkich. Oto twój anioł
do
nosi Bogu: “Aleksy dziadkowi język pokazał!" A Pan Bóg zarządza: “No, niech go tam
staruszek przetrze- piel" I tak wciąż wszystkich i każdego wynagradza według zasług —
jednego smutkiem, drugiego weselem. A wszystko, co robi, takie jest doskonałe, że anioły się
radują, łopoczą skrzydłami i śpiewają bezustannie: “Chwała Tobie, Panie, chwała Ci!" A On,
mileńki, tylko uśmiecha się do nich: “Dobrze już, dobrze!"
I sama się uśmiecha kiwając głową.
— Czyś to widziała?
— Nie widziałam, ale wiem! — odpowiada w zamyśleniu.
Kiedy mówiła o Bogu, raju, aniołach, stawała się mała i cicha. Twarz jej młodniała, z
wilgotnych oczu biła szczególnie ciepła jasność. Brałem do rąk ciężkie, atłasowe warkocze,
okręcałem sobie nimi szyję i w bezruchu słuchałem z napięciem nie kończących się opowieści,
których nigdy nie było mi za wiele.
— Człowiekowi nie sądzono oglądać Boga — oślepnie; tylko święci patrzą na Niego do
woli. Ale aniołów to widziałam: ukazują się, kiedy człowiek ma duszę czystą. Byłam w cerkwi
na porannym nabożeństwie, a tu przy ołtarzu dwaj chodzą jak obłoki: widać przez nich
wszystko na wskroś; jasne są, jasne, a skrzydła sięgają im do ziemi — koronkowe, muślinowe.
Chodzą dokoła ołtarza i pomagają ojcu Ilji, staruszkowi: gdy modląc się podniesie swoje
drżące ręce, podtrzymują go za łokcie. Ojciec Ilja był sta- rusieńki, ślepy już, potykał się o
wszystko i wkrótce potem zszedł z tego świata. Jak je wtedy zobaczyłam, zamarłam z radości,
serce bić mi przestało, łzy płyną z oczu... Och, piękne to byłol Oj, Lońko, duszo gołębia,
dobrze jest u Boga i na ziemi, i w niebie... tak dobrze...
— A bo to u nas jest dobrze? Przeżegnawszy się babcia odpowiedziała:
— Chwała niech będzie Bogurodzicy Przenajświętszej, całkiem dobrze!
Stropiło mnie to: trudno było się zgodzić, że w domu wszystko jest całkiem dobrze; wydawało
mi się, że u nas żyje się coraz gorzej i gorzej.
Pewnego razu, przechodząc obok drzwi prowadzących do pokoju wuja Michała, zobaczyłem,
jak ciotka Natalia w bieliźnie, przycisnąwszy ręce do piersi, biega po pokoju, przejmująco
skarżąc się stłumionym głosem: ■
- Boże, zabierz mnie, uprowadź stąd!...
Zrozumiała była dla mnie jej modlitwa; rozumiałem również Grzegorza, kiedy wyrzekał:
— Jak oślepnę, pójdę po prośbie, lepiej mi może będzie...
Chciałem, by oślepł jak najprędzej; uprosiłbym go, aby mnie wziął za przewodnika, i
chodzilibyśmy razem po prośbie. Powiedziałem mu o tym; majster powstrzymując uśmiech
odrzekł:
— Ano dobrze, pójdziemy!... Będę mówił w mieście: to wnuk Wasilia Kaszyrina, starszego
cechu — po córce! Ciekawe to będzie...
Nieraz widziałem pod zgaszonymi oczami ciotki Natalii sine obrzęki, a na jej pożółkłej twarzy
— opuchnięte wargi. Pytałem się babci:
— Czy wuj ją bije?
Wzdychając odpowiedziała:
Bije po kryjomu, piekielnik przeklęty! Dziadek nie pozwala jej bić, to ją po nocach dopada.
Zły jest, a ona — jak galareta...
I opowiada z ożywieniem:
— Co tu mówić, teraz już tak nie biją jak dawnymi czasy! Tyle co w zęby da, w ucho, za
warkocze trochę potarga; a przecież dawniej to katowali całymi godzinami! Mnie dziadek bił
jednego razu w pierwszy dzień Wielkanocy od obiedni aż do wieczora. Bije — aż się zmęczy,
a jak odpocznie — bije znowu. I lejcami, i czym popadło.
— Za co?
— Już nie pamiętam. A drugim razem pobił mnie
tak, że byłam półmartwa, i przez pięć dni jeść mi nie dawał — ledwie wyżyłam wtedy. A
jeszcze raz...
Oniemiałem ze zdumienia: babcia była dwa razy większa od dziadka, wierzyć się nie
chciało, że mógł dać jej radę.
— Czy dziadek jest silniejszy od ciebie?
— Nie silniejszy, ale starszy! A do tego mąż. On za mnie przed Bogiem złoży rachunek, a
mnie jest przeznaczone cierpieć...
Z przyjemnością i zainteresowaniem przyglądałem się, jak wycierała kurz z ikon, jak
czyściła ich szaty. Ikony były wspaniałe, w koronach zdobnych w srebro, perły i kolorowe
kamienie. Zręcznymi rękami brała ikonę, z uśmiechem patrzyła na nią i mówiła z czułością:
— Jaka miła twarzyczka!
Przeżegnawszy się całowała ją:
— Zakurzyłaś się, zakopciłaś, Matko Wszechmocna, Radości Niewyczerpana! Spójrz,
Lonia, duszo gołębia, rysunek taki delikatny, figurki takie maciupeńkie, a każda osobno stoi.
Nazywa się to Dwanaście świąt; a pośrodku Matka Boska Teodorowska, dobroci nie-
przebranej. A tutaj, o — Nie płacz po mnie, Matko, widząc mnie w grobie...
Niekiedy wydawało mi się, że z takim przejęciem i tak na serio bawi się ikonami, jak mała,
zahukana Katarzyna — lalkami.
Nieraz widziała także diabłów: i całe chmary, i w pojedynkę.
— Idę raz nocą — było to w czasie wielkiego postu — koło domu Rudolfa. Noc
księżycowa, jasna; nagle widzę: na dachu koło komina siedzi okrakiem kusy; nachylił rogatą
głowę nad kominem i wącha, i prycha, wielki taki, kudłaty. Wącha i ogonem po dachu zamiata,
szurgocze. Przeżegnałam go: “Niech zmartwychwstanie Pan i niech sczezną wrogowie Jego!"
— mówię. A ten zapiszczał cichutko, ześliznął się, przekoziołkował z dachu na podwórze i
przepadł!
___
Widać Rudolfowie niepostną strawę tego dnia gotowali, a on wąchał i cieszył się.
Sinieję się wyobrażając sobie, jak diabeł koziołkując spada z dachu, a ona także się śmieje
i mówi:
— Strasznie są psotne, zupełnie jak małe dzieci!... Innym znów razem prałam w łaźni, aż
tu nadeszła północ; naraz drzwiczki kamionki jak nie odskoczą! I wysypały się biesy, jeden
mniejszy od drugiego: czerwoniutkie, zielone, czarne jak karaluchy. Ja — do drzwi, przejścia
nie ma; utknęłam wśród biesów, całą łaźnię zapchały, obrócić się nie sposób: pod nogi
wchodzą, szarpią, ścisnęły tak, że nawet przeżegnać się nie mogę. Kosmate, miękkie, gorące
jak kocięta, tylko że wszystkie na tylnych łapach. Kręcą się, zbytkują, wyszczerzają ząbki
drobne jak u myszek; oczka mają zielone, różki ledwie się im wyrżnęły i sterczą jak dwa guzki,
ogonki niczym u prosiąt. Och, mój ty Boże! Straciłam przytomność! A kiedy przyszłam do
siebie — świeca ledwie się pali. woda w balii ostygła, uprana bielizna na podłodze! Ach, wy,
myślę, żebyście pękli!
Zamknąwszy oczy widzę, jak z wylotu kamionki, spośród jej szarych kamieni
nieprzerwanym potokiem wylewają się pstre, kosmate stwory, jak wypełniają małą łaźnię,
dmuchają na świecę, wysuwają swawolnie różowe języki. Zabawne to, ale i straszne. Babcia
kiwając głową milczy chwilę i nagle jakby zapala się na nowo:
— Innym razem widziałam tych przeklętych także w nocy zimą, w czasie zamieci. Idę
przez Jar Diukowy, gdzie — pamiętasz, opowiadałam ci — ojca twojego Jakub i Michał w
przerębli w stawie utopić chcieli. Idę tedy i tylko co zbiegłam ścieżką na dół. na dno, a tu ja-ak
nie zaświszcze, nie zahuka po jarze! Patrzę, a w moją stronę mknie trójka wronych koni, a w
saniach dorodny taki czart w czerwonym kołpaku sterczy jak kołek, powozi nimi. Stanął na
koźle, rece wyciągnął, trzyma lejce z kutych, żelaznych łańcuchów. A jarem się nie przejedzie;
trójka leci w śnieżnym
obłoku prosto do stawu. A w saniach także same czarty; gwiżdżą, krzyczą, kołpakami
wymachują. Tak to siedem trójek przeleciało jak straż pożarna. A wszystkie konie wronę, a
każdy z nich to człowiek wyklęty przez ojca, matkę. Z takich ludzi mają czarty uciechę; jeżdżą
na nich, ganiają ich po nocach w różne swoje święta. Pewnie widziałam wtedy diabelskie
wesele...
Nie sposób nie wierzyć babci — mówi tak prosto, przekonywająco.
Szczególnie jednak pięknie mówiła wiersze o tym, jak Matka Boska chodziła po drogach
męki ludzkiej i jak upominała rozbójniczkę, “księżnę panią" Jenga- łyczewą, by nie dręczyła,
nie rabowała ruskich ludzi; pięknie też mówiła wiersze o św. Aleksym, mężu bożym, o
Iwanie-wojowniku, baśni o Przemądrej Wasili- sie, o Popie-kożle i o bożym chrześniaku.
Straszne były klechdy o Marcie Posadnicy, o Babie Uście, o herszcie rozbójników, o Marii
grzesznicy egipskiej, o strapieniach matki rozbójnika. Baśni, klechd i wierszy umiała bez liku.
Nie bojąc się ani ludzi, ani dziadka, ani diabłów, ani żadnej innej siły nieczystej,
przeraźliwie się bała czarnych karaluchów wyczuwając je nawet z dużej odległości. Zdarzało
się, że zbudzi mnie nocą i szepcze:
— Alosza, kochanie, karaluch łazi, zabij go, na miłość boską!
Zaspany, zapalałem świecę i pełzałem po podłodze w poszukiwaniu wroga; nie od razu i
nie zawsze udawało mi się go znaleźć.
— Nigdzie nie ma — mówiłem, a ona leżąc bez ruchu, z kołdrą naciągniętą na głowę,
prosiła ledwie dosłyszalnie:
— Och, jest! Poszukaj no, proszę cię! Jest na pewno, już ja wiem...
Nigdy się nie myliła: znajdowałem karalucha gdzieś daleko od łóżka.
— Zabiłeś? Chwała Bogu! A tobie dzięki...
I zrzuciwszy kołdrę z głowy wzdychała z ulgą, uśmiechając się.
Jeżeli nie udawało mi sią odnaleźć owada, nie mogła zasnąć. Czułem, jak drży jej ciało przy
najlżejszym szeleście wśród nocnej, martwej ciszy, i słyszałem, jak wstrzymując dech szepcze:
— Jest koło progu... Włazł pod kufer...
— Dlaczego boisz się karaluchów?
Odpowiadała z zastanowieniem:
— Nie mogę zrozumieć, po co one są? Łażą i łażą, czarne takie. Bóg przydzielił każdemu
żyjątku jakieś zadanie: stonoga pokazuje, że wilgoć w domu; pluskwa — to znak, że ściany
brudne; wesz się zalęgnie — człowiek zachoruje. Wszystko to jasne! A te — kto wie, co w nich
siedzi, po co zostały nasłane?
Pewnego razu, gdy klęczała, serdecznie zwierzając się Bogu, dziadek gwałtownie rozwarł
drzwi do pokoju i krzyknął ochrypłym głosem:
— No, matko, doświadczył nas Pan Bóg, pali się u nas!
— Co ty?! — krzyknęła babcia zerwawszy się z podłogi i oboje ciężko tupocząc rzucili się w
ciemność wielkiego pokoju gościnnego.
— Eugenio, zdejmuj ikony! Natalio, ubieraj dzieci! — surowo, mocnym głosem
komenderowała babcia, a dziadek cicho jęczał:
— I-i-y.,.:
Wybiegłem do kuchni. Okno wychodzące na podwórze błyszczało jak ze złota, po podłodze
płynęły, ślizgały się żółte plamy; bosy wuj Jakub wciągając buty podskakiwał, jakby go
parzyło w podeszwy, i krzyczał:
— To Miszka podpalił! Podpalił i uciekł!
— Cicho, psie — powiedziała babcia pchnąwszy go ku drzwiom tak, że omal nie upadł.
Przez zamarznięte szyby widać było, jak pali się dach farbiarni i jak w głębi otwartych drzwi
kłębi się kędzierzawy ogień. Wśród cichej nocy jego czerwone kwiaty kwitły bez dymu, tylko
bardzo wysoko nad nimi kołysał się ciemnawy obłok nie przesłaniając
srebrzystego strumienia Drogi Mlecznej. Purpurowo lśnił śnieg, a ściany budynków drżały i
kołysały się, jak gdyby chciały podążyć w kierunku gorącego kąta podwórza, gdzie wesoło
trzaskał ogień przeświecając czerwono przez szerokie szczeliny w ścianach i wysuwając się z
nich na kształt rozżarzonych, zakrzywionych gwoździ. Po ciemnych deskach suchego dachu,
szybko omotując go, wiły się czerwonozłote wstęgi; wśród nich wyzywająco sterczał i dymił
cienki komin garncarski. Cichy trzask, jedwabny szelest uderzał w szyby. Ogień wciąż się
wzmagał, pracownia w płomieniach wyglądała jak ikonostas w cerkwi i nieprzeparcie ciągnęła
ku sobie.
Narzuciłem na głowę ciężki kożuszek i wsunąwszy nogi w czyjeś buty powlokłem się do
sieni, na ganek, i zdrętwiałem, oślepiony ostrym blaskiem ognia, ogłuszony krzykami dziadka,
Grzegorza, wuja i trzaskiem pożaru, przerażony zachowaniem się babci. Narzuciwszy na
głowę worek, okręcona derką, biegła prosto w ogień i po chwili zanurzyła się w nim krzycząc:
— Koper was, głupcy! Rozsadzi butlę z koper wąsem...
— Grzegorzu, trzymaj ją! — zawył dziadek. — Och, już po niej...
Ale babcia, cała dymiąc, wynurzyła się z ognia; potrząsając głową, pochylona, niosła na
wyciągniętych rękach wiadrową butlę koperwasu.
— Ojcze, wyprowadź konia! — wołała krztusząc się i kaszląc. — Zdejmcież mi to z
ramion, palę się, nie widzicie?
Grzegorz zerwał z niej tlącą się derkę i, zgięty wpół, zaczął rzucać łopatą w otwarte drzwi
pracowni wielkie bryły śniegu. Wuj skakał koło niego z siekierą w rękach, dziadek biegał
dokoła babci obrzucając ją śniegiem, a ona wstawiła butlę w zaspę śnieżną, rzuciła się ku
bramie, otworzyła ją i kłaniając się ludziom, którzy nadbiegli, mówiła:
— Szopę, sąsiedzi, ratujcie! Jak się ogień przerzuci na szopę, na siano — nasze wszystko
do cna się spali
i wasze się zajmie! Rąbcie dach, siano — do ogrodu! Grzegorzu, rzucaj z góry, a cóż ty na
ziemię ciskasz! Jakub! Nie kręć się, rozdaj ludziom siekiery, łopaty! Przyjaciele, sąsiedzi,
zabierzcie się zgodnie do roboty i niech wam Bóg dopomoże.
Była równie zajmująca jak pożar; w blaskach ognia, który jakby łowił jej czarną postać,
biegała po podwórzu, była wszędzie, wydając wszystkim rozkazy, wszystko widząc.
Na podwórze wybiegł Szarap, stając dęba i ciągnąc za sobą dziadka; jego wielkie oczy
czerwono błysnęły; koń zachrapał i wparł się w ziemię przednimi nogami; dziadek wypuścił z
rąk cugle i odskoczył krzyknąwszy:
— Matko, trzymaj!
Babcia rzuciła się pod nogi wspinającego się konia i stanęła przed nim z rozkrzyżowanymi
rękami; Szarap żałośnie zarżał i podszedł ku niej bocząc się na płomienie.
— Nie bójże się! — powiedziała basem, ująwszy cugle i poklepując go po szyi. — Czyż
zostawię cię w tym strachu? Och, ty myszko...
“Myszka", trzykroć od niej większa, pokornie szła za nią ku bramie i parskała patrząc w jej
twarz, czerwoną od ognia.
Niańka Eugenia wyprowadziła z domu opatulone, głucho buczące dzieci i krzyknęła:
— Wasiliu Wasiliczu, Aleksego nie ma!
— Jazda, jazda stąd! — powiedział dziadek machając ręką, a ja skryłem się pod
schodkami ganku, żeby mnie nie zabrała niańka.
Dach farbiarni już się zawalił, sterczały ku niebu cienkie żerdzie wiązania, wyrzucając
kłęby dymu, połyskując złotem żarzących się zwęgleó. Wewnątrz budynku z wyciem i
trzaskiem wybuchały zielone, niebieskie, czerwone słupy ognia, snopy płomieni przedzierały
się na zewnątrz, dosięgały ludzi, którzy tłoczyli się przy tym ogromnym ognisku rzucając na
nie łopatami śnieg. Wściekle wrzała woda w kotłach, gę-
stym obłokiem wznosiła się para, buchał dym, dziwny zapach przenikał powietrze, wyciskając
łzy z oczu. Wylazłem spod ganku i wpadłem babci pod nogi.
— Idź stąd! — krzyknęła. — Zgniotą cię, idźże... Na podwórze wpadł jeździec w miedzianym
hełmie
z grzebieniem. Gniady koń bryzgał pianą, a on podniósł w górę rękę z nahajką i wrzeszczał
potrząsając nią:
— Rozejść się!
Wesoło, pośpiesznie pobrzękiwały dzwonki, wszystko było odświętnie piękne. Babcia
popchnęła mnie na ganek:
— Do kogo mówię? Odejdź stąd!
Nie sposób było nie usłuchać jej w owej chwili. Poszedłem do kuchni. Znów przywarłem do
szyby okiennej, ale za ciemną gromadą ludzi już nie widać było ognia; tylko miedziane hełmy
połyskiwały pośród czarnych zimowych czapek i kaszkietów.
Ogień szybko przyduszono, zalano, zadeptano, policja rozpędziła ludzi i do kuchni weszła
babcia.
—
Kto to? To ty? Nie śpisz, boisz się? Nie bój się, już po wszystkim.
Usiadła obok mnie i zamilkła kiwając się. Było mi przyjemnie, że znów jest cicha noc,
ciemność; ale i ognia było szkoda. Wszedł dziadek, zatrzymał się u progu i spytał:
— Matko?
— Hę?
— Poparzyłaś się?
— Nic wielkiego.
Zapalił siarkową zapałkę, oświetliwszy sinym płomykiem swoją twarz podobną do pyszczka
tchórza, umazaną sadzami, wyszukał świecę na stole, zapalił ją i bez pośpiechu siadł obok
babci.
—
Umyłbyś się — powiedziała, sama także cała w sadzach, przesiąknięta gryzącym
dymem.
Dziadek westchnął:
— Masz łaskę u Boga, czasem duży rozum ci daje... I pogłaskawszy ją po ramieniu dodał
szczerząc zęby:
■
— Na krótki czas, na godzinę, ale daje!
Babcia uśmiechnęła się także, chciała coś powiedzieć, ale dziadek nachmurzył się.
—
Grzegorza trzeba odprawić, to przez jego niedopatrzenie! Odrobił już swoje, zestarzał
się!... Jaszka siedzi na ganku, płacze, durny. Poszłabyś do niego...
Wstała i wyszła trzymając rękę przy ustach i dmuchając na palce, a dziadek, nie patrząc na
mnie, cicho spytał:
—
Widziałeś cały pożar, od początku? A jak babcia, co? Stara przecież... Bita, sterana...
Tak, tak! Ech, wy-y...
Zgarbił się i długo milczał, potem wstał i zdejmując palcami kopeć ze świecy, znów spytał:
— Bałeś się?
— Nie.
— A bo i nie ma się czego bać.
Ściągnął ze złością koszulę, podszedł do umywalni i tam, w ciemności, tupnąwszy nogą
powiedział donośnie:
—
Pożary wybuchają przez głupotę! Za pożar trzeba bić pogorzelca knutem na rynku; to
albo głupiec, albo złodziej! Oto, co trzeba robić, a nie będzie pożarów!... Jazda spać! Czemu
siedzisz?
Odszedłem, ale nie udało mi się zasnąć tej nocy. Ledwie się położyłem, poderwał mnie
nieludzki krzyk; znów rzuciłem się do kuchni; pośrodku stał dziadek bez koszuli, ze świecą w
rękach; świeca drżała, dziadek szurgał nogami po podłodze i nie ruszając się z miejsca
chrypiał:
— Matko, Jakubie, co to?
Wskoczyłem na piec, zaszyłem się w kąt, a w domu znów rozpoczął się rwetes jak przy
pożarze. Falami uderzał w sufit i ściany równomierny, coraz głośniejszy, wprost nieludzki jęk.
Jak opętani biegali dziadek i wuj, krzyczała babcia, gdzieś ich wycedzając; Grzegorz łomotał
szczapami drzewa, wkładając Se do pieca, nalewał wodę do saganów i chodził
PO
kuchni
kiwając głową niczym astrachański wielbłąd.
— A rozpalże najpierw w piecu! — komenderowała babcia.
Zaczął szukać łuczywa, namacał moją nogę i wzdrygnąwszy się krzyknął:
— Kto tu? Uf, przestraszyłeś mnie... Wszędzie się wciśniesz, gdzie cię nie trzeba.
—
Co to się dzieje?
—
Ciotka Natalia rodzi — powiedział obojętnie i zeskoczył na podłogę.
Przypomniało mi się, że moja matka nie krzyczała tak, kiedy rodziła.
Postawiwszy sagany na ogniu Grzegorz wlazł do mnie na piec, wyjął z kieszeni glinianą fajkę
i pokazał mi ją.
—
Zaczynam palić z powodu oczu. Babcia radzi: zażywaj tabakę, a ja myślę — lepiej
palić...
Siedział na brzegu pieca, zwiesiwszy nogi, i patrzył na nikły płomień świecy. Ucho jego i
policzek były umazane sadzami, koszula z boku rozdarta; widać było żebra szerokie jak
obręcze. Jedno szkło okularów było stłuczone, prawie połowa wypadła z oprawki, a przez
dziurę spoglądało czerwone oko, mokre jak rana. Na- pychając fajkę niekrojonym tytoniem
przysłuchiwał się jękom położnicy i mamrotał bez związku, jak pijany: — Babka się jednak
poparzyła. Jak będzie odbierała? Patrzcie no, jak ciotka stęka! Zapomnieli o niej: podobno, jak
się tylko pożar zaczął, bóle ją chwyciły — z przestrachu... Jak to trudno człowieka urodzić, a
dla bab nie ma poszanowania! Zapamiętaj sobie: baby trzeba szanować, to znaczy matki.
Drzemałem, lecz budziła mnie bieganina, trzaskanie drzwiami, pijackie krzyki wuja
Michała; do uszu wpadały mi dziwne słowa:
— Carskie wrota * trzeba otworzyć...
— Dajcie jej oliwy z rumem i sadzami; pół szklanki oliwy, pół szklanki rumu i łyżka
stołowa sadzy.
Wuj Michał prosił natrętnie:
— Wpuśćcie mnie, chcę popatrzeć.
Siedział na podłodze, z rozstawionymi nogami, i pluł przed siebie plaskając dłońmi o podłogę.
Na piecu zrobiło się gorąco nie do zniesienia; zlazłem, ale kiedy zrównałem się z wujem,
chwycił mnie za nogę i pociągnął tak, że upadłem uderzywszy głową o podłogę.
— Głupi — powiedziałem.
Zerwał się na nogi, znów mnie pochwycił i ryknął zamachnąwszy się mną:
— Rozwalę o piec!
Ocknąłem się w pokoju gościnnym, w rogu pod obrazami, na kolanach dziadka; patrząc w sufit
kołysał mnie i mówił ściszonym głosem:
— Nie ma dla nas usprawiedliwienia... dla żadnego z nas.
Nad jego głową jasno paliła się lampka, na stole pośrodku pokoju świeca, a do okna zaglądał
już szary, zimowy poranek.
Nachyliwszy się ku mnie dziadek spytał:
— Co cię boli?
Wszystko mnie bolało: głowa była mokra, ciało ciężkie, ale nie chciało mi się mówić o tym;
wszystko dokoła było takie dziwne; prawie na wszystkich krzesłach siedzieli obcy ludzie:
duchowny w fioletach, siwy staruszek w okularach, w wojskowym mundurze, i jeszcze wielu
innych. Wszyscy siedzieli nieruchomo, jak wystrugani z drewna, i zamarli w oczekiwaniu
słuchając plusku wody gdzieś w pobliżu. Przy framudze drzwi stał wuj Jakub, wyprężony, z
założonymi do tyłu rękami. Dziadek zwrócił się do niego:
— Weź no go i zaprowadź spać.
Wuj przywołał mnie skinieniem ręki i poszedł na palcach do drzwi babcinego pokoju, a kiedy
już wlazłem na łóżko, szepnął:
— Ciotka Natalia umarła...
Nie zdziwiło mnie to; dawno już żyła w zamknięciu, nie wychodziła do kuchni, do stołu.
— A gdzie babcia?
Na wiosnę wujowie rozdzielili się: Jakub został w mieście, Michał przeniósł się za rzekę, a
dziadek kupił 3obie duży, podmurowany dom na ulicy Polnej, bardzo zajmujący, z szynkiem
na parterze, z maleńkim przytulnym pokoikiem na strychu i z sadem, który opadał do jaru,
gęsto najeżonego nagimi prętami wierzbowego zagajnika.
— Ależ tu rózeg! — powiedział dziadek, wesoło mrugnąwszy w moją stronę, kiedy oglądając
sad szedłem z nim po miękkich, roztajałych ścieżkach. — Niedługo zacznę cię uczyć czytania,
to się przydadzą...
Cały dom był szczelnie zapełniony lokatorami, tylko
— Tam — powiedział wuj machnąwszy ręką i wyszedł jak przed chwilą, na palcach
bosych nóg.
Leżałem na łóżku i rozglądałem się. Do szyb okiennych przylgnęły jakieś włochate, siwe,
ślepe- twarze. W kącie, nad kufrem, wisi suknia babci; wiedziałem o tym, ale teraz wydaje mi
się, że zaczaił się tam ktoś żywy i wyczekuje. ■ Schowałem głowę pod poduszkę i jednym
okiem patrzyłem na drzwi; chciało mi się wyskoczyć spod pierzyny i uciekać. Było gorąco,
dławił mdły, ciężki zapach przywodząc wspomnienie, jak umierał Cyganek i jak po podłodze
płynęły strumienie krwi. W głowie czy sercu narastała jakby opuchli- na; wszystko, co
widziałem w tym domu, przechodziło przeze mnie jak sznur podwód ciągnący zimą przez ulicę
— przygniatało mnie, unicestwiało...
Drzwi otworzyły się niezwykle powoli, do pokoju wsunęła się babcia, przymknęła je
ramieniem, oparła się o nie plecami i wyciągnąwszy ręce ku niebieskiemu światełku lampki
oliwnej powiedziała cicho, żałośnie jak dziecko: — Och, moje rączki! O, jak mnie bolą...
na piętrze dziadek zostawił duży pokój dla siebie i do przyjmowania gości, a babcia
zamieszkała ze mną na poddaszu. Okno wychodziło na ulicę; przechyliwszy się przez parapet
można było dojrzeć, jak wieczorami i w dni świąteczne wyłażą z szynku pijani, jak zataczając
się idą ulicą, jak wrzeszczą i przewracają się. Niekiedy wyrzucano ich za drzwi niby worki, a
oni podnosili się i znów dobijali się do szynku. Trzaskały i trzęsły się drzwi, skrzypiały
zawiasy, rozpoczynała się bójka. Patrzenie z góry na to wszystko było bardzo zajmujące. Rano
dziadek odjeżdżał do farbiarni synów; pomagał im się urządzić; wracał wieczorem zmęczony,
przybity, rozdrażniony.
Babcia gotowała, szyła, pracowała w ogrodzie i w sadzie, kręciła się cały dzień jak
ogromny bąk popędzany niewidzialnym biczykiem, zażywała tabakę, kichała smakowicie i
mówiła ocierając pot z twarzy:
— Bądź pozdrowiony, świecie sprawiedliwy, na wieki wieków! No, widzisz, Alosza,
duszo gołębia, doczekaliśmy się spokojnego życia! Chwała ci, Królowo Niebieska, że
wszystko się tak dobrze ułożyło.
A według mnie, nie żyliśmy spokojnie. Od rana do późnego wieczora po podwórzu i po
domu biegały zgiełkliwe lokatorki, coraz to przychodziły sąsiadki, wszyscy gdzieś śpieszyli i
nie nadążając wyrzekali, wszyscy się szykowali do czegoś i wołali: i— Akulino Iwanowno!
Uśmiechając się do wszystkich jednakowo przychylnie, dla wszystkich życzliwa i
uprzejma, Akulina Iwa- nowna napychała dużym palcem tabakę do nozdrzy, starannie
wycierała nos i palec czerwoną, kraciastą chusteczką i mówiła:
fagM Na wszy, moja dobrodziejko, trzeba częściej chodzić do łaźni; dobrze też parą miętową
się wyparzyć; a jeżeli wesz pod skórę się wgryzie, trzeba wziąć gęsiego smalcu, czyściutkiego,
łyżkę stołową, do tego łyżeczkę od herbaty sublimatu i trzy duże krople rtęci, rozetrzeć to
wszystko siedem razy na spodeczku fajansową skorupką i smarować się tym. Gdyby trzeć
drew-
nianą łyżką lub kościaną — rtęć zniknie; z miedzią, srebrem nie trzeba jej stykać, bo to
szkodzi.
Niekiedy w zamyśleniu radziła:
— Ty, matko, wybierz się do Pieczor, do Asafa pustelnika, nie umiem ci ja odpowiedzieć.
Odbierała noworodki, rozsądzała kłótnie i spory rodzinne, leczyła dzieci, mówiła z pamięci
Sen Bogurodzicy *, żeby kobiety uczyły się go “na szczęście", dawała rady gospodarskie:
— Ogórek sam powie, kiedy go zakisić pora; kiedy już nie pachnie ziemią i żadnymi
obcymi zapachami, wtedy jego czas. Kwas trzeba skłócić, żeby tęgi był, żeby się rozjątrzył;
kwas słodkiego nie lubi, dobrze więc to rodzynkiem go zaprawić, to cukru dorzucić — łut na
wiadro. Warzeniec ** przyrządza się rozmaicie: na sposób dunajski, na hiszpański albo też na
kaukaski...
Cały dzień kręciłem się dokoła niej w sadzie, na podwórzu, chodziłem z nią do sąsiadek,
gdzie godzinami piła herbatę, bezustannie opowiadając rozmaite historie. Byłem jakby
przyrośnięty do niej i nie przypominam sobie, abym w tym okresie życia widział cokolwiek
innego prócz tej żywotnej, nieprzebranie dobrej staruszki.
Niekiedy na krótko zjawiała się nie wiadomo skąd matka. Dumna, surowa, patrzyła na
wszystko chłodnymi, szarymi oczami, niby słońce zimowe, i szybko znikała nie zostawiając po
sobie wspomnień.
Pewnego razu spytałem babci:
— Czy ty jesteś czarownica?
— Masz tobie! A to pomysł! — Uśmiechnęła się i zaraz dodała w zamyśleniu: — Gdzie
mi do tego: czarodziejstwo to trudna nauka. A ja nawet czytać nie umiem — ni a, ni b, ni c.
Dziadek — jaki to biegły w piśmie, a mnie nie oświeciła Bogurodzica.
I odsłoniła przede mną jeszcze jedną kartę swojego życia:
— Ja przecież też jako sierota rosłam. Matuchna moja sama była na świecie, do tego
kaleka; jeszcze kiedy była dziewczyną, pan ją nastraszył. Nocą ze strychu wyskoczyła oknem,
rozbiła sobie bok i potłukła ramię; od tego jej ręka prawa, najpotrzebniejsza, uschła. A
matuchna moja była nie byle jaką ko- ronczarką. Jak już była panom niepotrzebna, zwolnili ją
od poddaństwa — radź sobie, jak potrafisz. A jak tu żyć bez ręki? No, więc poszła po prośbie,
na łaskę miłosierdzia ludzkiego. A w owych czasach ludzie żyli bogaciej i lepsi byli; sławni
cieśle balach - niańscy i koronczarki — wszystko to był naród na schwał!
Chodzimy, bywało, ja z matuchną jesienią i zimą po mieście, a gdy archanioł Gabriel
mieczem uderzy, zimę odegna i wiosna ziemię obejmie, wędrujemy w świat, gdzie oczy
poniosą. W Muromiu bywałyśmy i w Juriewcu, i w górę Wołgi wędrowałyśmy, i brzegiem
cichej Oki. Wiosną i latem dobrze po świecie chodzić; ziemia jest przyjazna, trawa —
aksamitna, Bogurodzica Przenajświętsza kwiatami obsypie pola — to ci dopiero radość, to dla
serca swoboda! A matuchna. bywało, przymknie niebieskie oczy i jak nie zaśpiewa na wysoką
nutę — głosik miała słaby, ale dźwięczny — to wszystko dokoła jakby w sen zapada, nie
drgnie, słucha jej. Dobrze było żyć z łaski bożej.
A jak skończyłam dziewięć lat, nijako było matuch- nie prowadzać mnie po prośbie,
zawstydziła się i osiadła w Bałachnie; drepcze po ulicach od domu do domu, a w święta żebrze
w kruchtach cerkiewnych. A ja siedzę w domu, uczę się robić koronki; uczę się pilnie,
chciałabym jak najprędzej pomóc matuchnie. Czasami, kiedy mi się coś nie uda, gorzkie łzy
leję. Po dwu z górą latach, czy dasz wiarę, nauczyłam się koronkarstwa i zasłynęłam w
mieście. Jak tylko komu lepsza robota potrzebna, zaraz do nas: “No, Akulo, potrząśnij
klockami!" A ja rada, prawdziwe to święto dla mnie! Pewnie, że nie moja to sztuka, tylko
matuchny nauki; chociaż jedną ręką niewiele zrobić mogła, ale nauczyć
Pamiętam, było to w cichy wieczór; piłem z babcią herbatę w pokoju dziadka: był niezdrów,
siedział na posłaniu bez koszuli, z narzuconym na ramiona długim ręcznikiem, i ocierając co
chwila obfity pot oddychał szybko, ochryple. Zielone jego oczy zmętniały, twarz opuchła,
nabiegła krwią, szczególnie czerwone były maleńkie, spiczaste uszy. Kiedy wyciągał rękę po
filiżankę herbaty, ręka żałośnie drżała. Był potulny i niepodobny do siebie.
—
Dlaczego mi cukru nie dajesz? — pytał babci kapryśnym głosem rozpieszczonego
dziecka. Odpowiadała łagodnie, ale stanowczo:
— Pij z miodem, to ci lepiej zrobi!
Sapiąc, pochrząkując, szybko łykał gorącą herbatę i mówił:
— Pilnuj, żeby mi się nie zmarło!
— Nie bój się, dopilnuję.
—
Żeby to, żeby... Teraz zemrzeć — to jakbym wcale nie żył; wszystko pójdzie w
rozsypkę!
— Nie gadaj tyle, leż cicho!
Przez chwilę milczał zamknąwszy oczy, cmokając
to umiała. A dobry nauczyciel więcej wart niż dziesięciu robotników. Wzięłam wtedy sobie na
honor: “Ty — mówię — matuchno, przestań już po proszonym chodzić, teraz cię sama
wyżywię!" A ona do mnie: “Cicho bądź, to na posag dla ciebie zbieram." Jakoż wkrótce
dziadek się nawinął, godny młodzieniec, miał dwadzieścia dwa lata, a już był starszym
robotnikiem na barce. Upatrzyła mnie sobie jego matka; widzi — robotna jestem, córka
żebraczki, potulna będę, n-no i... A była to straganiarka — placuszki sprzedawała — i zła baba,
niech jej to pójdzie w niepamięć... Ech-tam, po co złych wspominać? Pan Bóg sam ich widzi.
On widzi, a diabły ich kochają.
I babcia śmieje się serdecznie, nos jej zabawnie drga, a błyszczące w zadumie oczy patrzą
na mnie łagodnie, tłumacząc wszystko jeszcze jaśniej niż słowa.
pociemniałymi wargami, i nagle wstrząsnął się, jakby od ukłucia, i zaczął rozważać na głos:
— Jaszkę i Miszkę trzeba by ożenić jak najprędzej; może jak będą mieli żony i nowe dzieci,
to się ustatkują — hę?
I przypominał sobie, z kim można by ich wyswatać. Babcia milczała pijąc filiżankę za
filiżanką. Siedziałem przy oknie patrząc, jak purpurowo płonie nad miastem zorza wieczorna,
jak czerwono połyskują szyby w oknach domów. Dziadek zabronił mi za jakieś przewinienie
bawić się na podwórzu i w ogrodzie.
Dokoła brzóz, brzęcząc, latały chrabąszcze; bednarz pracował na sąsiednim podwórzu; gdzieś
w pobliżu ostrzono noże; za sadem, w jarze, gwarnie bawiły się dzieci przedzierając się przez
gęstwę krzewów. Ciągnęło mnie na swobodę, wieczorny smutek sączył się do serca.
Nagle dziadek wydostał skądsiś nowiutką książkę, głośno trzasnął nią o dłoń i rześko
przywołał mnie ku sobie:
— No, ty permiaku, solone ucho, chodź tu! Usiądź, facjato kałmucka! Widzisz tę figurę? To
jest a. Mów: a, be, ce! Co to jest?
— Be!
— Zgadłeś! To?
— Ce.
— Kłamiesz, a! Patrz: de, e, ef. A to co?
— De.
— Zgadłeś! To?
— Ef.
— Dobrze. A to?
— A.
Wtrąciła się babcia:
— Leżałbyś, ojcze, spokojnie...
— Zostaw, cicho bądź! To mi dobrze robi, myśli mnie tak nie dręczą. No, wal, Aleksy!
Objął mnie za szyję gorącą, wilgotną ręką i poprzez moje ramię wskazywał palcem litery
trzymając mi książkę przed samym nosem. Szedł od niego gorący za-
pach octu, potu i smażonej cebuli, który tamował mi oddech, a dziadek wpadając w zapał
chrypiał i krzyczał mi do ucha:
— Wu, zet!
Dźwięki były mi znane, ale litery nie przypominały ich: “zet" było podobne do robaka, “p" do
zgarbionego Grzegorza, “er" do babci ze mną, a w dziadku było coś ze wszystkich liter.
Dziadek długo przepytywał mnie z alfabetu, i po kolei, i na wyrywki; zaraził mnie swoją
żarliwością, ja także spociłem się i krzyczałem na całe gardło. Śmieszyło go to: chwytając się
za pierś i kaszląc miął książkę i mówił ochryple:
—
Matko, spójrz no, jak się zapalił! Ach, ty febro astrachańska, czego tak wrzeszczysz,
czego!
— To dziadzio krzyczy..-.
Z przyjemnością patrzyłem na niego i na babcię. Oparłszy się łokciami o stół i podpierając
pięściami policzki babcia spoglądała na nas i mówiła z uśmiechem:
— Dosyć już będzie tego wydzierania się! Dziadek tłumaczył mi przyjaźnie:
— Ja krzyczę, bo jestem niezdrów, a ty po co? I mówił do babci potrząsając spotniałą głową:
—
Niesłusznie myślała nieboszczka Natalia, że on pamięci nie ma; pamięć ma, chwała
Bogu, końską! Wal dalej, kumosie!
Wreszcie żartując zepchnął mnie z łóżka.
—
Dość! Bierz książkę! Jak powiesz mi jutro całe abecadło bez błędu, dostaniesz ode mnie
pięć kopiejek.
Kiedy wyciągnąłem rękę po książkę, znów mnie przygarnął do siebie i rzekł ponuro:
—
Porzuciła cię, bracie, matka, samego na świecie nostawiła.
Babcia drgnęła:
— Ach, ojcze, po co tak mówisz?
—
Nie powiedziałbym, ale troska mnie gniecie... Ech, że też taka dziewczyna z drogi
zeszła...
Odepchnął mnie ostro.
— Idź, pobiegaj! A nie. waż się wychodzić na ulicę, baw się tylko na podwórzu i w ogrodzie.
A mnie właśnie pilno było do ogrodu. Kiedy tylko się tam zjawiałem na górce, chłopcy z jaru
zaczynali rzucać we mnie kamieniami, a ja z zadowoleniem odpłacałem im tym samym.
— Tryk przyszedł! — krzyczeli wypatrzywszy mnie i pośpiesznie uzbrajali się w kamienie.
— Wal go!
Nie wiedziałem, co to znaczy “tryk", i przezwisko to nie obrażało mnie, ale przyjemnie mi było
przeciwstawiać się w pojedynkę całej gromadzie, przyjemnie było patrzeć, jak celnie rzucony
kamień zmuszał wroga do ucieczki i krycia się w krzakach. Te utarczki prowadzone były bez
złości i prawie zawsze wszyscy wychodzili z nich bez szwanku.
Nauka przychodziła mi łatwo; dziadek spoglądał na mnie coraz przychylniej i coraz rzadziej
bił, chociaż według mnie teraz częściej zasługiwałem na cięgi. Stając się coraz starszy i
sprytniejszy, znacznie częściej naruszałem nakazy i zakazy dziadka, lecz on tylko wymyślał mi
i zamierzał się na mnie, ale nie bił.
Myślałem sobie, że właściwie dawniej bił mnie bez powodu, i kiedyś powiedziałem mu to.
Lekkim szturchnięciem w podbródek uniósł mi głowę i mrugając powiedział przeciągle:
— Co-o-o?
I zaśmiał się urywanie.
— Ach, ty heretyku! Skąd możesz wiedzieć, ile ci się bicia należy? Kto prócz mnie może to
wiedzieć? Żeby cię... Umykaj stąd!
Ale w tej samej chwili chwycił mnie za ramię i znów zajrzawszy w oczy spytał:
— Czyś taki przebiegły, czy też taki naiwny, co?
— Nie wiem.
— Nie wiesz? No, to ja ci powiem: bądź przebiegły, lepiej na tym wyjdziesz, a naiwność to
głupota, rozumiesz? Baran jest naiwny. Zapamiętaj to sobie. Ruszaj bawić się.
Wkrótce już sylabizowałem psałterz; co dzień rau-
siałem przeczytać psalm; zwykłe zabierano się do tego po podwieczorku.
— Be-eł-o — bło, gie-o-es — gos, eł-a — ła, wu-i-o — wio, błogosławio, en-y — ny,
błogosławiony — sylabizowałem wodząc wskazówką po stronicy i z nudów pytałem:
— Błogosławiony mąż to wuj Jakub?
— Jak cię trzasnę w łeb, to zrozumiesz, kto to jest błogosławiony mąż! — mówił dziadek
prychając ze złości, ale czułem, że gniewa się tylko z przyzwyczajenia, dla porządku.
I prawie nigdy się nie myliłem; po chwili dziadek, widocznie zapomniawszy o mnie,
mruczał pod nosem:
— No tak, z gry i z pieśni to on król Dawid, ale z uczynków — Absalom jadowity!
Piosenkarz, gawędziarz, żartowniś... Ech, wy-yl “Skaczcie wymachując rozbawionymi
nogami", ale czy daleko to was zaprowadzi? Otóż to, czy daleko?
Przestałem czytać przysłuchując się i spoglądając na pochmurną, zatroskaną twarz
dziadka. Jego zmrużone oczy patrzyły gdzieś poza mnie, tliło się w nich smutne, ciepłe
uczucie; wiedziałem, że w tej chwili zwykła surowość dziadka topnieje. Postukiwał cienkimi
palcami po stole, błyszczały zafarbowane paznokcie, poruszały się złote brwi.
— Dziadziu!
— Hę?
— Niech dziadzio coś opowie.
—
Czytaj lepiej, ty leniu! — odburknął przecierając oczy jak po przebudzeniu. —
Przypowiastki lubisz, a psałterza nie lubisz.
Podejrzewałem, że i on sam bardziej lubi przypowiastki niż psałterz. Umiał go prawie w
całości na pamięć, odczytując zgodnie ze złożonym ślubem co wieczór przed snem na głos
jeden rozdział, jak w cerkwi odczytują diaczkowie modlitwy w przepisanej porze dnia.
Prosiłem go usilnie i staruszek miękł i ulegał.
— No dobrze! Psałterz na zawsze z tobą zostanie,
a mnie wkrótce przyjdzie stanąć przed sądem bożym.
Opadał na wyszywane różnokolorową włóczką oparcie staroświeckiego fotela, wtulał się w nie
coraz moc- I niej, przechylał głowę w tył i patrząc w sufit, cicho, w zamyśleniu opowiadał o
dawnych czasach, o swoim ojcu.
Pewnego razu wybrali się do Bałachny rozbójnicy i i napadli na kupca Zajewa; ojciec dziadka
pobiegł na dzwonnicę, żeby bić w dzwony na alarm, ale zbójcy dopadli go, zarąbali szablami i
spod dzwonów zrzucili na dół.
— Byłem wtenczas małym dzieckiem, sam tego nie widziałem, nie pamiętam; pamiętam
siebie dopiero od czasu Francuza w dwunastym roku, skończyłem wtedy akurat dwanaście lat.
Przypędzili do naszej Bałachny coś ze trzydziestu jeńców; wszystko ludzie drobni, chudzi,
ubrani w co kto miał, gorzej od żebraków, drżą z zimna, a który miał nogi odmrożone, to i stać
nie mógł o własnych siłach. Chłopi chcieli ich zatłuc na śmierć, ale konwój nie pozwolił,
wmieszali się żołnierze z garnizonu, rozpędzili chłopów po zagrodach. A potem jakoś
przywykli wszyscy. Te Francuzy to naród sprytny, przemyślny; nawet dosyć wesoły —
zdarzało się, że pieśni śpiewali. Z Niżnego panowie przyjeżdżali na trojkach oglądać jeńców.
Jak przyjadą, jedni wymyślają, pięściami Francuzom wygrażają, nawet i pobiją; drudzy rozma-
wiają z nimi grzecznie w ich języku, pieniądze im dają i różne ciepłe łaszki-fatałaszki. A jeden
pan, staruszek, zakrył twarz rękami i zapłakał: ,,Do cna — mówi — zniszczył Francuza łajdak
Bonaparte!" Ot, widzisz, Rosjanin przecież i nawet pan, a dobry był: nad obcym narodem się
ulitował.
Przez chwilę milczy przymknąwszy oczy, przygładzając dłońmi włosy, a potem mówi
dalej, budząc ostrożnie przeszłość.
— Zima, zawieja na dworze, mróz chałupy ściska, a te Francuzy przybiegają, bywało, pod
nasze okienko
do matki — piekła kołacze na sprzedaż — stukają I w szybę, krzyczą, skaczą, proszą o gorące
pieczywo. 1 Matka do izby ich nie wpuszczała, tylko przez oknojl wysuwała kołacz, a Francuz
chwytał i za pazuchę go prosto z pieca, gorący, do ciała przykłada, do serca. Jak oni mogli to
wszystko wytrzymać, trudno pojąć !l Wielu umarło z zimna, bo to ludzie z ciepłego kraju, do
mrozu nieprzywykli.
U nas w łaźni w ogrodzie dwóch mieszkało: oficer z ordynansem Mironem. Oficer był
długi, wychudły, skóra i kości, w babskiej salopie chodził; ledwie po kolana ta salopa mu
sięgała. Był bardzo łagodny, ale pijaczyna; matka moja po kryjomu piwo warzyła i
sprzedawała; on kupi, wypije i pieśni śpiewa. Nauczył się po naszemu i paple, bywało: “Wasz
kraj nie być biały, on czarny, zły!" Kiepsko gadał, ale zrozumieć można było, i prawdę mówił:
górne nasze kraje surowe są dla człowieka; niżej, wzdłuż Wołgi, ziemia jest cieplejsza, a za
Morzem Kaspijskim podobno wcale śniegu nie bywa. Można temu dać wiarę: ani w
Ewangeliach, ani w Dziejach Apostolskich, ani nawet w psałterzu o śniegu, o zimie nigdzie nie
ma mowy, a miejsca żywota Chrystusa w tamtych są stronach... Jak skończymy psałterz,
zacznę z tobą czytać Ewangelie.
Znów milczy, jakby się zdrzemnął: myśli o czymś, patrzy z ukosa w okno, maleńki i
dziwnie ostry.
— Niech dziadzio opowiada — przypominam cichutko.
— No, więc — zaczyna drgnąwszy — o Francuzach mówiłem! To także ludzie, nie gorsi
od nas, grzesznych. Bywało, wołają do mojej matki: “Madama, madama!" — to miało
znaczyć: moja damo, moja pani — a ta pani ze spichrza nosiła na plecach worki mąki do pięciu
pudów wagi. Siłę miała niekobiecą, do dwudziestu lat z łatwością mną za włosy trzęsła, a nie
byle jaki chłop był ze mnie, kiedy miałem dwadzieścia lat! Ten ordynans Miron lubił konie, po
zagrodach chodził i na migi prosił, żeby mu pozwolili
konie wyczyścić. Z początku bali się: jeszcze może wróg zwierzę uszkodzić, ale potem sami go
chłopi przyzywali: “Chodźże, Miron!" On uśmiechnie się, spuści głowę i idzie, jakby bódł. Był
rudy aż do czerwoności, miał wielki nochal i grube wargi. Bardzo dobrze doglądał koni i umiał
je cudownie leczyć; potem tu w Niżnym konowałem był, ale stracił rozum i strażnicy zatłukli
go na śmierć. A oficer na wiosnę zaczął chudnąć, mizernieć i w dzień św. Mikołaja cicho
zmarł: siedział, zamyślony, w łaźni przy oknie i tak wyzionął ducha, wychyliwszy głowę na
swobodę. Żal mi go było, nawet w skrytości zapłakałem po nim. Był taki delikatny; weźmie
mnie za uszy i mówi przyjaźnie o czymś swoim; nie rozumiem tego, a dobrze mi! Życzliwości
ludzkiej na rynku nie kupisz. Zaczął kiedyś uczyć mnie swoich słów, ale matka zakazała,
nawet mnie do popa zaprowadziła, a pop wychłostać mnie kazał i skargę złożył na oficera.
Wtedy, bracie, surowo ludzie żyli, ty już tego nie doświadczysz, inni za ciebie krzywd doznali,
i to sobie zapamiętaj! Na przykład ja tego doświadczyłem...
Ściemniło się. W zmroku dziadek dziwnie wyolbrzymiał; oczy mu się świecą jak u kota. O
wszystkim mówi półgłosem, ostrożnie, w zamyśleniu, a o sobie namiętnie, szybko i chełpliwie.
Nie lubię, kiedy mówi o sobie, nie podobają mi się jego ciągłe nauczki:
— ZapamiętajI Zapamiętaj to sobie 1
Wiele z tego, o czym opowiadał, chciałoby się zapomnieć, ale i bez napomnień dziadka
historie te same wbijały się w pamięć jak bolesna drzazga. Dziadek nigdy nie opowiadał bajek,
tylko zawsze coś z życia. Zauważyłem, że nie lubi pytań, na przekór więc rozpytywałem go
natarczywie.
— A kto lepszy: Francuzi czy Rosjanie?
— Skądże to można wiedzieć? Przecie nie widziałem, jak Francuzi u siebie w domu żyją
— mruczy opryskliwie i dodaje: — W swojej jamie i tchórz dobry.
— A Rosjanie są dobrzy?
— Rozmaicie. Za poddaństwa lepsi byli: w karbach był naród. A teraz żyje każdy według
własnej woli, a nie ma chleba ni soli! Pany, rozumie się, są niemiłosierne, za to więcej mają
rozumu; nie o wszystkich da się to powiedzieć, ale jak trafi się dobry pan, to już rozmiłujesz się
w nim! A inny, choć pan, a głupi, rozumem nie ruszy, jak ten wór: to tylko w nim jest, co w
niego włożą. Łupin u nas dużo: spojrzysz — człowiek, a przyjrzysz mu się bliżej — sama
łupina, jądra nie ma, wyjedzone. Trzeba by nas uczyć, rozum ostrzyć, a dobrego toczydła też
nam brak.
— Czy Rosjanie są silni?
— Są siłacze, ale nie w sile sztuka, tylko w zręczności; największy nawet siłacz koniowi
siłą nie dorówna.
— A dlaczego Francuzi z nami wojowali?
—
Wojna to sprawa carska, nie na nasz rozum! Pamiętam dobrze, jak na moje pytanie, kto
to był
Bonaparte, dziadek odpowiedział:
— To był chwat! Cały świat chciał zawojować i żeby potem wszyscy jednakowo żyli: ani
panów, ani urzędników, a tak po prostu, bez podziału na stany. Tylko nazwiska różne, a prawa
jednakowe dla wszystkich. I wiara jedna. Rozumie się — to głupota; tylko raków nie można
rozróżnić, a już ryby są różne: jesiotr nie towarzysz sumowi ani sterlet — śledziowi. I myśmy
mieli swoich Bonapartów — Razin Stiepan Timofiejew, Pugacz Jemielian Iwanow; opowiem
ci o nich kiedy indziej...
Czasami długo przyglądał mi się w milczeniu okrągłymi oczami, jak gdyby zauważył mnie
po raz pierwszy. Było to bardzo nieprzyjemne. I nigdy nie mówił ze mną o moim ojcu, o matce.
Czasami na te pogawędki przychodziła babcia, cicho siadała w kąciku, długo siedziała tam
w milczeniu, niewidzialna, i nagle pytała miękkim głosem:
— A pamiętasz, ojcze, jak to było dobrze, kiedyśmy
z pielgrzymką do Muromia z tobą poszli? W którym też to roku było?
Pomyślawszy chwilę dziadek odpowiadał rzeczowo:
— Dokładnie nie pamiętam, ale było to przed cholerą, tego roku, kiedy ołonczan * łapano po
lasach.
— A, prawda! Jeszcześmy się ich bali...
— Tak, tak. .
Kiedy spytałem, kto to są ołonczanie i dlaczego uciekali do lasów, dziadek niezbyt chętnie
wyjaśnił:
— Ołonczanie to byli po prostu chłopi, a uciekali z rządowych fabryk, z roboty.
— A jak ich łapali?
— Jak? Jak u chłopców przy zabawie: jedni uciekają, drudzy gonią, szukają. Kiedy złapią,
batogami tłuką, knutem. Wyrywano im także nozdrza, wypalano piętno na czole — dla oznaki,
że karani.
— Za co?
— Za samowolę. To są sprawy niejasne, i kto winien, czy ten, co ucieka, czy też ten, co ściga
— trudno rozstrzygnąć.
— A pamiętasz, ojcze — przypomina znów babcia — jak po wielkim pożarze...
— Po jakim wielkim? — ostro przerywa dziadek, który lubi we wszystkim ścisłość.
Zagłębiając się w przeszłości zapominali o mnie. Głosy i mowa ich brzmią spokojnie i tak
pięknie, że chwilami się zdaje, jakby śpiewali jakąś pieśń, niewesołą pieśń o chorobach,
pożarach, katowaniu ludzi, o niespodziewanych śmierciach i sprytnych oszustach, o
nawiedzonych łaską bożą, o okrutnych panach.
— Ile to człowiek przeżył, ile widział! — cicho mamrotał dziadek.
— A czyśmy źle żyli? — mówiła babcia. — Przypomnij tylko sobie, jaka piękna była
wiosna, kiedy to się Waria urodziła.
— To było w czterdziestym ósmym roku, akurat
w czasie węgierskiej wyprawy; kuma Tichona nazajutrz po chrzcinach pognali przecie...
— I przepadł — wzdycha babcia.
— Tak, i przepadł! Od tego czasu błogosławieństwo boże zaczęło spływać na nasz dom,
jak woda na tratwę. Ech! Wariusza...
—
Przestałbyś, ojcze... Dziadek srożył się, chmurzył.
— Co, przestałbyś? Nie udały się nam dzieci, z której by strony na nie popatrzeć. Na co
steraliśmy nasze siły? Myśleliśmy, ty i ja, że kładziemy do kobiałki, a tymczasem Pan Bóg
kiepskie sito dał nam do ręki...
Wykrzykiwał i jak oparzony biegał po pokoju, nerwowo pochrząkując, pomstując na
dzieci, wygrażając babci małą, suchą pięścią.
— A tyś tym złodziejom we wszystkim folgowała, przytakiwaczko! Wiedźmo!
W głębokim rozżaleniu, graniczącym z płaczem, szedł do kąta ku świętym obrazom i bił
się z rozmachem w suchą pierś, że aż dudniło.
— Panie, czym grzeszniejszy od innych? Za co-o? I drżał cały, z wyrzutem i gniewem
błyskając mokrymi od łez oczami.
Babcia, ukryta w ciemności, milcząc żegnała się, potem ostrożnie podchodziła do niego i
perswadowała:
— No, cóżeś się tak rozżalił? Bóg wie, co czyni. Czy wiele rodziców ma dzieci lepsze od
naszych? Wszędzie, ojcze, jedno i to samo: spory i kłótnie, i bijatyka. Wszyscy ojcowie i matki
grzechy swoje łzami zmywają, nie ty jeden...
Niekiedy uspokajało go to; zmęczony, walił się bez słowa na łóżko, a ja i babcia szliśmy
cichutko do siebie na poddasze.
Ale pewnego razu, kiedy podeszła do niego z dobrym słowem, szybko się odwrócił i z
rozmachem uderzył ją pięścią w twarz, aż jęknęło. Babcia przechyliła się w tył, zachwiała, lecz
nie upadła, tylko przy
łożywszy rękę do ust opanowała się i powiedziała spokojnie, nie podnosząc głosu:
— Ach, ty głupcze...
I plunęła mu pod nogi krwią, a on podniósł obie ręce do góry i zawył przeciągle dwa razy:
— Odejdź, bo zabiję!
— Głupiec — powtórzyła wychodząc z pokoju; rzucił się za nią, lecz babcia nie śpiesząc się
przestąpiła próg i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
—
Stara wiedźma! — syknął dziadek, purpurowy jak rozżarzony węgiel, i chwycił się za
framugę drzwi drapiąc ją palcami.
Siedziałem na przypiecku na wpół żywy, nie wierząc własnym oczom; po raz pierwszy dziadek
uderzył przy mnie babcię. Było w tym coś nowego, przytłaczająco obrzydliwego, odsłaniało w
nim coś, z czym się nie mogłem pogodzić i co mnie po prostu zdruzgotało. A on wciąż stał,
wczepiony we framugę, i jakby powlekając się popiołem szarzał i kurczył się. Nagle wyszedł
na środek pokoju i padł na kolana; nie mogąc się utrzymać pochylił się w przód, aż dotknął
ręką podłogi, ale zaraz wyprostował się i uderzył rękami w pierś...
— Panie Boże...
Zjechałem po kaflach jak po lodzie i wybiegłem czym prędzej. Na górze babcia płukała usta,
przemierzając pokój z kąta w kąt.
— Boli cię?
Poszła do kąta, wypluła wodę do wiadra i powiedziała spokojnie:
— E, nic. Zęby całe, wargę mi tylko przeciął.
— Za co?
Spojrzała przez okno na ulicę i powiedziała:
— Złości się, trudno staremu, same niepowodzenia... Idź spać, nie myśl o tym.
Spytałem ją jeszcze o coś, ale wbrew zwyczajowi krzyknęła z gniewem:
— Do kogo mówię! Połóż się! Co za nieusłuchany chłopak!
Znów rozpoczęło się coś koszmarnego. Pewnego razu wieczorem, kiedy po herbacie
zasiedliśmy z dziadkiem do psałterza, a babcia zaczęła zmywać naczynia, do pokoju wpadł wuj
Jakub, roztargany jak zwykle, podobny do zużytej miotły. Nie witając się rzucił czapkę gdzieś
w kąt i zaczął szybko mówić wstrząsając się i wymachując rękami:
— Tatku, Miszka awanturuje się ponad wszelką miarę! Był u mnie na obiedzie, podpił
sobie i zaczął pokazywać swoje wariackie sztuki: potłukł talerze, podarł na strzępy gotowe do
odbioru wełniane ubranie, wybił szyby, zwymyślał mnie i Grzegorza. Idzie teraz tutaj i odgraża
się: “Ojcu — krzyczy — brodę wyrwę, zabiję go!" Niech ojciec uważa...
Dziadek oparł się rękami o stół i wstał powoli. Twarz mu się zmarszczyła, jakby się zbiegła
ku nosowi, stając się dziwnie podobna do topora.
— Słyszysz, matko? — wykrzyknął piskliwie — słyszysz? Ojca idzie zabić syn rodzony!
Pora już! Już pora, dzieci!
Siadła przy oknie i ssąc wargę spluwała często do chusteczki. Rozbierając się patrzyłem na
nią: w granatowym kwadracie okna, nad jej czarną głową, błyszczały gwiazdy. Na ulicy było
cicho, w pokoju ciemno.
Kiedy się położyłem, podeszła cichutko i pogładziwszy mnie po głowie powiedziała:
— Śpij spokojnie, a ja zejdę do niego... Nie żałuj mnie tak bardzo, duszo gołębia, ja także
przecież jestem winna... Spij!
Pocałowała mnie i odeszła. Ogarnął mnie smutek nie do zniesienia; wyskoczyłem z
szerokiego, miękkiego łóżka, podszedłem do okna i patrząc w dół na pustą ulicę zastygłem w
niewymownym żalu.
Przeszedł się po pokoju rozprostowując plecy, podszedł do drzwi, raptownie zarzucił
ciężki hak na skobel i zwrócił się do Jakuba:
— Wari posag chcecie rozdrapać? O, macie — warknął i podsunął wujowi figę pod nos.
Wuj, urażony, obruszył się:
— A co ja tu winien, tatko?
— Ty? Już ja cię znam!
Babcia milczała, pośpiesznie chowając filiżanki do szafy.
— Toż ja przyszedłem cię bronić...
— No-no! — powiedział z przekąsem dziadek. — To bardzo ładnie! Dziękuję ci, synku!
Matko, daj temu lisowi co bądź do ręki, pogrzebacz choćby, żelazko, wszystko jedno co! A ty,
Jakubie, jak się tu brat włamie, wal go — w moją głowę!
Wuj wsunął ręce do kieszeni i odszedł do kąta.
— Jeżeli mi ojciec nie wierzy...
— Wierzę?! — krzyknął dziadek tupnąwszy nogą. — Nie, każdemu zwierzowi uwierzę,
psu, jeżowi, ale tobie... zaczekam! Wiem: tyś go spoił, tyś go nauczył! No, dalejże, bij teraz!
Bij do wyboru: jego, mnie...
Babcia szeptała mi:
— Biegnij na górę i patrz przez okno, a jak wuj Michał pokaże się na ulicy, skocz tu i
powiedz! Ruszaj, prędzej...
I oto, trochę przestraszony grożącym najściem rozszalałego wuja, ale dumny z
powierzonego mi zadania, sterczę w oknie i obserwuję ulicę: jest szeroka, pokryta gęstą
warstwą kurzu, spod którego wynurzają się jak opuchliny wielkie kamienie bruku. Na lewo
ulica biegnie daleko i przecinając jar wychodzi na plac Więzienny, gdzie na gliniastym gruncie
stoi masywny, szary budynek z czterema wieżami na rogach — stare więzienie. Ma ono w
sobie coś zasmuca- jąco pięknego, przejmującego. Na prawo, o trzy domy od nas, rozpościera
się rozległy plac Sienny, zamknię-
ty żółtym budynkiem rot aresztanckich * i wartownią w kolorze ołowiu. Dokoła jej wieży
krąży wartownik jak pies na łańcuchu. Cały plac jest poprzecinany rowami; w jednym z nich
na dnie stoi zatęchła, zielonkawa woda; bardziej na prawo widać cuchnący Staw Diukowy,
gdzie według opowiadania babci wujowie zimą wrzucili do przerębli mojego ojca, a prawie na
wprost okna — zaułek zabudowany małymi, pstrymi domkami, opierający się o pękatą,
przysadzistą cerkiew Trzech Arcykapłanów. Kiedy spojrzeć przed siebie, widać dachy jak
łódki wywrócone do góry dnem wśród zielonych fal ogrodów.
Wysmagane zamieciami długich zim, spłukane nieustannymi deszczami jesieni,
wypłowiałe, domy naszej ulicy przysypane są kurzem; tulą się do siebie jak żebracy w kruchcie
i razem ze mną wyczekują kogoś, podejrzliwie wybałuszywszy okna. Ludzi jest niewiele,
poruszają się bez pośpiechu, podobni do zamyślonych karaluchów na przypiecku. Dochodzi
mnie z dołu duszące ciepło; czuję przykry dla mnie zapach pierogów ze szczypiorem i
marchwią; zapach ten zawsze wywołuje we mnie przygnębienie.
Nudno, jakoś osobliwie nudno, wprost nie do zniesienia. Do piersi wlewa się ciepły,
płynny ołów, uciska od wewnątrz, rozpiera pierś, żebra; wydaje mi się, że rozdymam się jak
pęcherz, i ciasno mi się robi w maleńkim pokoiku pod podobną do wieka trumny powałą.
A oto wuj Michał; wygląda z zaułka, spoza węgła szarego domu; nacisnął czapkę na uszy,
które się odgięły i sterczą. Jest w rdzawej marynarce i zakurzonych butach z cholewami; jedną
rękę ma w kieszeni kraciastych spodni, drugą trzyma się za brodę. Nie widać jego twarzy, ale
stoi tak, jakby miał zamiar przeskoczyć ulicę i wczepić się w dom dziadka czarnymi,
kosmatymi rękami. Trzeba biec na dół, powiedzieć, że przyszedł, ale nie mogę oderwać się od
okna
i widzę, jak wuj ostrożnie, jakby się bał zakurzyć swoje szare buty, przechodzi przez ulicę;
słyszę, jak otwiera drzwi szynku. Drzwi skrzypią, brzęczą szyby.
Biegnę na dół, stukam do pokoju dziadka.
— Kto tam? — pyta opryskliwie, nie otwierając. — Ty? No co? Do szynku poszedł?
Dobrze, ruszaj stąd!
— Boję się tam...
— Wytrzymasz!
Znów sterczę w oknie. Ściemnia się. Kurz na ulicy jakby napęczniał, jest głębszy,
czarniejszy. W oknach domów tłustymi plamami rozlewają się żółte światła; w domu
naprzeciw — muzyka, struny śpiewają smutno i ładnie. W szynku też śpiewają. Kiedy się
otwierają drzwi, przedostaje się na ulicę zmęczony, rozbity głos; wiem, że to głos jednookiego
żebraka Nikituszki, brodatego starca z czerwoną jamą na miejscu prawego oka, z lewym
szczelnie zamkniętym; kiedy drzwi się zatrzaskują, odrąbują jego pieśń jakby toporem.
Babcia zazdrości żebrakowi: słuchając jego pieśni mówi z westchnieniem:
— Błogosławieństwo na niego spadło: jakie to pieśni umie... Poszczęściło mu sięl
Niekiedy przywołuje go na podwórze; dziad siedzi na ganku wspierając się na kiju i
śpiewa, opowiada, a babcia siadłszy obok niego słucha, rozpytuje:
— Poczekaj no, a czy Matka Boska i w Riazaniu była?
A żebrak mówi przekonywającym basem:
— Wszędzie była, we wszystkich guberniach...
Nieznacznie, z ulicy, spływa na mnie senne znużenie wywołując ucisk w sercu i oczach.
Jak by to było dobrze, gdyby przyszła babcia! Albo chociażby dziadek. Jaki też był mój ojciec?
Dlaczego dziadek i wujowie nie lubili go, a babcia, Grzegorz i niańka Eugenia tak dobrze o
nim mówią? A gdzie jest moja matka?
Coraz częściej myślę o matce, staje się ona centralną postacią wszystkich bajek i historii,
które zasłyszałem od babci. Fakt, że matka nie chce żyć ze swą
rodziną, podnosi ją w moich marzeniach. Wyobrażam sobie, że mieszka w zajeździe przy
wielkim trakcie, u rozbójników, którzy grabią przejezdnych bogaczy i dzielą się łupem z
biednymi. A może przebywa w lesie, w jaskini, oczywiście również ze szlachetnymi
rozbójnikami, warzy im strawę i strzeże nagrabio- nego złota?... A może wędruje po świecie,
zlicza jego skarby, jak wędrowała “księżna-pani" Jengałyczewa razem z Matką Boską, i
Bogurodzica poucza moją matkę, jak pouczała “księżnę-panią":
Nie zebrać tobie, niewolnico chciwa, Ze wszystkiej ziemi złota, kosztowności; Nie przykryć
tobie, duszo pożądliwa, Całym bogactwem ziemi swej nagości...
A matka odpowiada jej słowami “księżmej-pani". rozbójniczki:
Przebacz, Najświętsza Bogurodzico, Zlituj się nad mą duszyczką grzeszną, Bo nie dla siebie
grabiłam ludzi. Tylko dla syna, dla jedynego!...
A Bogurodzica, dobra jak babcia, przebaczy jej i powie:
Och, ty, Mariuszko, tatarskie plemię, Oj, chrześcijańska dolo-niedolo! A idźże sobie, idź swoją
drogą — Ścieżka jest twoja i ta łza twoja!
Ale nie ruszaj człeka ruskiego, Po lasach wędruj i Mordwy wypatruj, Po stepach wędruj,
Kałmuka ścigaj!...
Przypominając sobie te bajki czuję się jak we śnie... Budzi mnie tupot, bieganina, ryki na
dole, w sieni, na podwórzu. Wychyliwszy się z okna widzę, jak dziadek, wuj Jakub i pomocnik
szynkarza, śmieszny Czeremis Mielian wypychają z furtki na ulicę wuja Michała; on opiera
się, więc biją go po rękach, plecach, po karku, kopią go i wreszcie wuj leci na łeb, na szy
ję w kurz uliczny. Furtka zatrzaskuje się, zgrzyta klamka i rygiel; przez bramę przerzucono
zmiętą czapkę; zrobiło się cicho. Przeleżawszy chwilę wuj, w podartym ubraniu,
rozczochrany, podnosi się, bierze kamień i rzuca go w bramę; rozlega się głuche uderzenie jak
w dno beczki. Z szynku wyłażą czarni ludzie, wrzeszczą ochryple i wymachują rękami; z okien
domów wychylają się głowy ludzkie — ulica nabiera życia, śmieje się, krzyczy. To wszystko
także przypomina bajkę, ciekawą, ale nieprzyjemną, przejmującą lękiem.
I nagle wszystko się zaciera, wszyscy milkną, znikają.
...Przy progu, na kufrze, siedzi babcia, zgarbiona, odrętwiała, i oddycha ciężko. Stoję przy
niej i głaszczę ją po ciepłych, miękkich, mokrych policzkach, ale babcia widocznie nic nie
czuje i szepcze posępnie:
— Panie, czyż Ci zabrakło dla mnie i dla dzieci moich łaski rozumu? Panie, zmiłuj się...
Zdaje mi się, że na ulicy Polnej dziadek mieszkał nie więcej niż rok, od wiosny do wiosny,
ale nawet w ciągu tego krótkiego czasu dom jego zdobył sobie rozgłos nie lada jaki. Prawie co
niedzielę pod naszą bramę zbiegali się chłopcy krzycząc z radością na całą ulicę:
— U Kaszyrinów znów się biją!
Zwykle wuj Michał zjawiał się wieczorem i przez całą noc trzymał dom w oblężeniu, a
jego mieszkańców w trwodze. Niekiedy przychodziło z nim dwóch, trzech pomocników,
skorych do bójki mieszczan ku- nawińskich; przedostawali się z jaru do sadu i gospodarowali
tam dając upust swej pijackiej fantazji. Wyrywali krzewy malin i porzeczek; pewnego razu
zdemolowali łaźnię, zniszczyli w niej wszystko, co tylko było można; pryczę, ławki, kotły do
wody, rozwalili piec, wyłamali kilka desek z podłogi, wyrwali drzwi wraz z framugą.
Dziadek, ponury i oniemiały, stał przy oknie przy-
słuchując się, jak ludzie niszczą jego mienie; babcia biegała gdzieś po podwórzu^ niewidzialna
w ciemności, i wołała błagalnie:
— Misza, co ty robisz? MiszaI
Z sadu w odpowiedzi na to dochodziły idiotyczne, plugawe rosyjskie przekleństwa, których
sens widocznie nie docierał do świadomości i uczucia bydląt, co je z siebie wyrzucały.
Babcię trudno w takiej chwili złapać, a bez niej straszno mi; schodzę do pokoju dziadka, ale na
mój widok dziadek krzyczy ochrypłym głosem:
— Precz, przeklętniku!
Biegnę na strych i stąd przez okienko patrzę w ciemność ogrodu i podwórza starając się nie
stracić z oczu babci; boję się, że ją zabiją, i krzyczę, nawołuję. Ale babcia nie przychodzi, a
pijany wuj usłyszawszy mój głos dziko i plugawo urąga mej matce.
Kiedyś w taki właśnie wieczór dziadek był niezdrów, leżał w łóżku i niespokojnie obracając
owiązaną ręcznikiem głową, głośno wyrzekał:
— Ot, po cośmy żyli, grzeszyli, majątek ciułali! Gdyby nie wstyd, nie hańba, trzeba by
policję przywołać, a jutro do gubernatora... Ale nie przystoi! Kiedyż to rodzice własne dzieci
policją szczują? A więc leż cicho, stary!
Nagle spuścił nogi z łóżka i chwiejąc się podszedł do okna. Babcia podtrzymywała go pod
ręce.
— Dokąd to, dokąd?
— Zapal światło — powiedział, zadyszany, ze świstem wciągając powietrze.
A kiedy babcia zapaliła świecę, wziął lichtarz do ręki i trzymając go przed sobą jak żołnierz
karabin, krzyknął przez otwarte okno drwiąco i głośno:
— Hej, Miszka, złodzieju nocny, wściekły psie parszywy!
Natychmiast górna szyba w oknie rozprysła się w drobne kawałki i na stół tuż obok babci
upadła połówka cegły.
— Nie trafił! — zawył dziadek i roześmiał się czy też zapłakał.
Babcia chwyciła go na ręce, tak jak mnie brała, i zaniosła do łóżka wyrzekając z
przestrachem:
— Co robisz, bój się Boga, co robisz! Przecież za to Sybir go czeka; a czyż on w zapale
żywości zda sobie sprawę, co to jest Sybir!
Dziadek podrygiwał i sucho, ochryple łkał:
— Niech zabije...
Zza okna dochodziły ryki, tupot, drapanie w mur. Wziąłem cegłę ze stołu i pobiegłem do
okna; babcia zdążyła mnie przytrzymać i pchnąwszy w kąt syknęła:
— Ach, ty opętańcze...
Innym razem wuj, uzbrojony w gruby drąg, włamywał się z podwórza do sieni domu stojąc
na stopniach kuchennego ganku i rozwalając drzwi, za którymi czekali na niego: dziadek z
kijem w rękach, dwóch lokatorów z jakimiś drągami i żona szynkarza, wysoka kobieta, z
wałkiem; za nimi dreptała babcia błagając:
— Puśćcie mnie do niego! Dajcie powiedzieć słowo.;.
Dziadek stał wysunąwszy naprzód nogę jak chłop z oszczepem na obrazie Polowanie na
niedźwiedzia. Kiedy babcia podbiegała do niego, w milczeniu odsuwał ją łokciem i nogą.
Wszyscy czworo stali w straszliwym pogotowiu; nad nimi, na ścianie, płonęła latarka, skąpo
oświetlając ich głowy ponurym, drgającym światłem. Patrzyłem na to wszystko ze schodów
wiodących na strych i miałem wielką ochotę uprowadzić babcię na górę.
Wuj wyważał drzwi z zapamiętaniem, skutecznie; chwiały się mocno, gotowe wyskoczyć z
górnej zawiasy; dolna była już wyrwana i przykro brzęczała. Dziadek mówił do swoich
towarzyszy broni także jakimś brzękliwym głosem:
— Bijcie po rękach, po nogach, proszę was, po głowie nie trzeba...
Obok drzwi było w ścianie małe okienko, ledwie na wysunięcie głowy; wuj już wybił w nim
szybę; najeżony odłamkami szkła otwór czerniał jak wybite oko.
Babcia rzuciła się ku niemu, wysunęła rękę na zewnątrz i machając nią zawołała:
—
Misza, na Boga, odejdźI Okaleczą cię, odejdź! Uderzył ją drągiem w rękę; widać było,
jak prześliznąwszy się koło okna spadło jej na rękę coś szerokiego, a babcia w jednej chwili
osunęła się i padła na wznak zdążywszy jeszcze krzyknąć:
— Mi-isza, uciekaj!...
—
Co ci, matko? — straszliwie zaskowyczał dziadek.
Drzwi rozwarły się gwałtownie, w ich czarny otwór wskoczył wuj, ale w tejże chwili został
zgarnięty z ganku jak błoto łopatą.
Szynkarka odprowadziła babcię do pokoju dziadka; wkrótce i on się tam zjawił i zasępiony
podszedł do babci:
— Kość cała?
—
Och, złamała się widocznie — powiedziała babcia nie otwierając oczu. —- A z nim co
się stało, co z nim?
—
Uspokój się! — krzyknął ostro dziadek. — Cóż to, zwierzę jestem czy co? Związali go,
leży w szopie. Wodą go oblałem... Ale zły! W kogo on się wdał?
Babcia jęknęła.
—
Posłałem po staruchę, co zestawia kości, musisz pomęczyć się jeszcze trochę! —
powiedział dziadek przysiadłszy się do niej na łóżko. —7 Zadręczą nas, matko, przed czasem
wpędzą nas do grobu!
— Oddaj im wszystko.
— A Waria?
Długo rozmawiali: babcia cicho i żałośnie, dziadek głośno, z rozdrażnieniem.
Potem przyszła mała, drobna staruszka, garbata, z ogromnymi ustami od ucha do ucha. Dolna
jej szczęka trzęsła się, usta miała otwarte jak u ryby, zaglądał do nich poprzez górną wargę
haczykowaty
nos; oczu jej me było widać. Ledwie poruszała nogami, szurając po podłodze kijem i niosąc w
ręce jakiś pobrzękujący węzełek.
Wydało mi się, że to śmierć przyszła po babcię, przyskoczyłem do niej i wrzasnąłem z całych
sił:
— Wynoś się!
Dziadek schwycił mnie niezbyt delikatnie i bez ceregieli zaniósł na poddasze.
VII
Wcześnie zrozumiałem, że dziadek ma innego Boga i babcia innego.
Zdarzało się, że babcia obudzi się, siądzie na łóżku i długo czesze grzebieniem swoje
zdumiewające włosy; potrząsając głową, wyrywa zacisnąwszy zęby całe pasma długich,
czarnych, jedwabistych nitek i pomstuje po cichu, by mnie nie zbudzić:
A żebyście sczezły! Żeby kołtun w was się wdał, przeklęte...
Jakoś tam je rozplątawszy, szybko zaplata grube warkocze, myje się naprędce, prychając
gniewnie, i nie zmywszy rozdrażnienia z wielkiej, zmiętej od snu twarzy staje przed ikonami.
Dopiero wtedy następowało prawdziwe poranne obmycie, które ją od razu odświeżało.
Wyprostowawszy przygarbione plecy, wzniósłszy głowę, patrzy tkliwie na okrągłą twarz
Matki Boskiej Kazańskiej i szeroko, zapamiętale żegna się szepcząc żarliwie:
— Bogurodzico przecudowna, udziel swej łaski na dzień nadchodzący, Matuchno!
Bijąc pokłon do ziemi, rozprostowuje powoli grzbiet i znów szepcze, coraz żarliwiej i czulej:
— Źródło radości, Piękności przeczysta, Jabłoni kwitnąca!...
Prawie co ranek znajdowała nowe wyrazy czci, co sprawiało, że wsłuchiwałem się w jej
modlitwę z napiętą uwagą.
— Serduszko moje przeczyste, niebiańskie! Osłono moja i obrono, Słoneczko złote,
Matko Boża, chroń mnie ode złego, strzeż, bym nie skrzywdziła nikogo i by mnie nie
krzywdzono bez potrzeby!
Z uśmiechem w ciemnych oczach i jakby odmłodzona, znów żegnała się powolnymi
ruchami ciężkiej ręki.
— Jezu Chryste, Synu Boży, bądź miłościw mnie grzesznej w imię Matki Twojej
Przenajświętszej...
Jej modlitwa była zawsze hymnem pochwalnym, dziękczynieniem szczerym i prostym.
Rano modliła się niedługo; trzeba było nastawić samowar — służącej dziadek już nie
trzymał — a jeśli babcia nie zdążyła przygotować herbaty na czas przez niego ustanowiony,
pomstował długo, ze złością.
Niekiedy, przebudziwszy się wcześniej niż babcia, wchodził na poddasze i zastawszy ją
przy modlitwie słuchał przez pewien czas jej szeptu, pogardliwie krzywiąc wąskie, ciemne
wargi, a przy śniadaniu zrzędził:
— Ile razy uczyłem cię, łbie kapuściany, jak należy się modlić, a ty wciąż swoje klepiesz,
heretyczko! Że też Pan Bóg może to ścierpieć!
— Już On zrozumie — z przekonaniem odpowiadała babcia. — Czy tak Mu powiesz, czy
owak, wszystko i tak pojmie.
(lęg Czuwaszko przeklęta! Ech, wy-y... Jej Bóg był z nią przez cały dzień, nawet zwierzętom o
nim opowiadała. Jasne było dla mnie, że temu Bogu z ufnością i pokorą poddaje się wszystko:
ludzie, psy, ptaki, pszczoły i zioła; dla wszelkiego stworzenia na ziemi był on jednako dobry,
jednako bliski.
Pewnego razu rozbałamucony kot szynkarki, przebiegły łasuch i lizus, złotooki, o sierści
koloru dymu, ulubieniec całego podwórka, przywlókł z ogrodu
szpaka. Babcia odebrała mu na wpół żywego ptaka i zwróciła się do kota z wyrzutem:
— Boga się nie boisz, zbrodniarzu podły!
Szynkarka i stróż roześmiali się, ale babcia obruszyła się na nich:
— Myślicie, że zwierzęta Boga nie pojmują? Wszelkie stworzenie nie gorzej od was Go
rozumie, ludzie bezlitośni...
Zaprzęgając spasionego, osowiałego Szarapa zagadywała do niego:
— Czegożeś taki smutny, robotniku boży? Staruszek już z ciebie.
Koń wzdychał kiwając głową.
A mimo wszystko nie wymawiała imienia bożego tak często jak dziadek. Bóg babci był
przystępny i niestraszny, ale nie można było wobec niego kłamać. Budził we mnie uczucie
wstydu nie do przezwyciężenia, tak że nigdy nie mogłem okłamać babci. Ukryć cokolwiek
przed tym dobrym Bogiem było po prostu niemożliwością i zdaje się, że nawet nie powstawała
chęć, by coś ukrywać.
Pewnego razu szynkarka, posprzeczawszy się z dziadkiem, nawymyślała przy okazji także
i babci, która nie brała udziału w kłótni, nawymyślała jej przykro i nawet rzuciła w nią
marchwią.
— Głupia jesteś, i tyle, dobrodziejko — spokojnie powiedziała babcia, ale ja obraziłem się
okrutnie i postanowiłem zemścić się na niegodziwej.
Długo obmyślałem, w ja>-i sposób mógłbym najdotkliwiej urazić tę rudą, grubą 'kobietę z
podwójnym podbródkiem, bez oczu.
Z obserwacji wojen domowych między mieszkańcami wiedziałem, że mszcząc się za
krzywdy i obelgi obcinają ogony kotom, trują psy, zabijają koguty i kury albo zakradłszy się
nocą do piwnicy wroga, nalewają nafty do kadzi z kapustą czy też z ogórkami, wypuszczają
kwas z beczek. To wszystko nie podobało mi się jednak; trzeba było wymyślić coś bardziej do-
tkliwego i strasznego.
No i wymyśliłem: upilnowałem, kiedy szynkarka zeszła do piwnicy, przykryłem właz nad
nią, zamknąłem, odtańczyłem nad jej głową taniec zemsty i rzuciwszy klucz na dach, w te pędy
pobiegłem do kuchni, gdzie babcia gotowała strawę. Nie od razu zrozumiała przyczynę mego
tryumfu, a zrozumiawszy przetrzepała mnie, gdzie należy, wyciągnęła na podwórze i posłała
na dach po klucz. Zdziwiony jej zachowaniem, w milczeniu oddałem klucz i zaszyłem się w
kąt podwórza, skąd obserwowałem, jak uwalniała uwięzioną szynkarkę i jak obie w najlepszej
komitywie szły śmiejąc się przez podwórze.
— Ja ci... — pogroziła mi szynkarka pulchną pięścią, ale jej twarz bez oczu dobrodusznie
się uśmiechała. Babcia wzięła mnie za kołnierz,' przyprowadziła do kuchni i spytała:
— Dlaczegoś to zrobił?
— Bo rzuciła w ciebie marchwią...
— A więc to z mojego powodu? Tak? Jak cię, bęc- wale, rzucę myszom do podpiecka, to
się opamiętasz! Co za obrońca! Pęcherz wydęty! Patrzcie na niego, bo zaraz pęknie! Poczekaj,
powiem dziadkowi, to ci skórę wygarbuje! Ruszaj na górę, do książki...
Przez cały dzień nie rozmawiała ze mną, a wieczorem, przed modlitwą, usiadła na łóżku i
powiedziała z naciskiem te pamiętne słowa:
— Zapamiętaj to sobie, Lońka, duszo gołębia: w sprawy dorosłych się nie mieszaj! Dorośli
to ludzie zepsuci; Bóg ich doświadczył, a ciebie jeszcze nie. Żyj dziecięcym rozumem. Czekaj,
kiedy Bóg zapuka do twego serca, wskaże ci twoje powołanie i na właściwą ścieżkę cię
wprowadzi. Rozumiesz? A kto zawinił, dlaczego — nie twoja to sprawa. Sąd i kara w ręku
Boga. On sądzi, nie my.
Zamilkła, zażyła tabaki i zmrużywszy prawe oko dodała:
—
A nawet i sam Pan Bóg nie zawsze jest w mocy rozeznać, kto zawinił.
— To Bóg nie wie wszystkiego? — spytałem zdumiony, na co cicho i
smutno'odpowiedziała:
— Gdyby wszystko wiedział, toby ludzie chyba wielu rzeczy nie robili. On tam na pewno,
Ojciec nasz kochany, patrzy i patrzy z niebiosów na ziemię, na wszystkich nas grzesznych, a
czasem, bywa, jak nie zapłacze, jak nie zaszlocha: “Ludzie wy moi, ludzie, mili moi ludzie!
Och, jak mi was żal!"
Sama zapłakała również i nie ocierając mokrych od łez policzków odeszła modlić się przed
ikonami w kącie pokoju.' g
Od tego czasu jej Bóg stał mi się jeszcze bliższy i przystępniejszy.
Dziadek także mnie pouczał, że Bóg to istota wszechobecna, wszechwiedząca,
wszechwidząca, że jest nieustającą pomocą we wszystkich poczynaniach człowieka, ale modlił
się nie tak jak babcia.
Rano, zanim stanął przed ikonami, długo się mył, potem schludnie ubrany, starannie
przyczesywał rude włosy, przygładzał bródkę i przejrzawszy się w lustrze obciągał jeszcze na
sobie koszulę, wpuszczał końce czarnej chustki za kamizelkę i ostrożnie, jakby się skradał,
szedł ku obrazom. Stawał zawsze na tym samym sęczku w desce podłogi, podobnym do
końskiego oka, przez chwilę stał w milczeniu, z opuszczoną głową, z rękami wyciągniętymi
wzdłuż ciała, jak żołnierz. Potem, prosty i szczupły, mówił dobitnie:
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!
Zdawało mi się, że po tych słowach w pokoju zalegała szczególna cisza. Nawet muchy
brzęczą ciszej.
Dziadek stoi z głową zadartą do góry, uniesione brwi zjeżyły mu się, złocista broda sterczy
poziomo. Odmawia modlitwy sztywno jak wyuczoną lekcję, głos jego brzmi dobitnie i
kategorycznie:
— “Przyjdzie Sędzia i czyny każdego ujawnione będą..."
Z wolna bije się w pierś i prosi natarczywie:
— “Zgrzeszyłem przeciwko Tobie jedynemu, odwróć oblicze Twoje od grzechów
moich..."
Odmawia “Wierzę", dobitnie wymawiając każde słowo; prawa jego noga rytmicznie drga,
jakby bezdźwięcznie przytupywała w takt modlitwy; w napięciu pochyla się ku świętym
obrazom, wydłuża się jakby, staje się coraz cieńszy, suchszy, schludny taki, skrupulatny,
natarczywy:
— “Uzdrowiciela Rodzicielko, ulecz duszy mojej zastarzałe namiętności! Usłysz
nieustanne błagania serca mego, wspomóż, Władczyni!"
I woła głośno ze łzami w zielonych oczach:
— “Niech mi wiara w miejsce czynów będzie policzona, Boże mój, i nie karaj mnie za
uczynki, dla któ- I rych nie masz usprawiedliwienia."
Teraz żegna się coraz częściej, konwulsyjnie, kiwa głową, jakby bódł, w głosie jego
słychać skowyt i łkanie. Później, kiedy bywałem w synagogach, zrozumiałem, że dziadek
modlił się jak Żyd.
Już samowar dawno bulgocze na stole, po pokoju rozchodzi się zapach żytnich placków z
twarogiem — chce się jeść! Babcia, nachmurzona, oparła się o framugę drzwi i wzdycha
patrząc w podłogę, do okna zagląda z ogrodu wesołe słońce, na drzewach perli się rosa,
poranne powietrze smacznie pachnie koprem, czarną porzeczką, dojrzewającymi jabłkami, a
dziadek wciąż się jeszcze modli, kiwa, skamle:
— “Ugaś płomień pożądliwości moich, jakom jest żebrak i potępieniec!"
Umiem na pamięć wszystkie modlitwy poranne i wszystkie modlitwy mówione przed snem,
umiem i z napięciem uważam, czy też nie omyli się dziadek, czy nie opuści kiedy choć jednego
słowa.
Zdarzało się to niezwykle rzadko i zawsze budziło we mnie złośliwe uczucie radości.
Po skończeniu modlitwy dziadek mówi do mnie i do babci:
— Dzień dobry!
Kłanialiśmy się mu i zasiadaliśmy wreszcie do stołu. Wtedy mówiłem dziadkowi:
— A tyś dzisiaj opuścił “starczy"!
— Nie kłamiesz? — pyta z niepokojem i niedowierzaniem.
— Ależ tak, opuściłeś. Miało być “Niech za wszystko starczy ta wiara moja", a tyś nie
powiedział “starczy".
— To dopiero! — woła, zgnębiony, mrugając oczami.
Potem z nawiązką mi odpłaci za tę uwagę, ale na
razie widząc jego zakłopotanie tryumfuję.
Pewnego razu babcia zażartowała:
— Chyba nudno, ojcze, wysłuchiwać Panu Bogu twoją modlitwę, wciąż klepiesz jedno i to
samo.
— Co-o? — powiedział dziadek, złowieszczo przeciągając słowo. — Co ty pleciesz?
— A mówię, że od serca to nie podarujesz Panu Bogu ani słóweczka w tych wszystkich
modlitwach, które słyszę!
Dziadek zatrząsł się, twarz nabiegła mu krwią, podskoczył na krześle, rzucił spodek w głowę
babci i zgrzytnął jak piła na sęku:
— Precz, stara wiedźmo!
Opowiadając mi o niezmierzonej potędze bożej dziadek podkreślał zawsze przede wszystkim
okrutne przejawy tej mocy: oto zgrzeszyli ludzie — i nawiedził ich potop; znów zgrzeszyli —
spalone i zburzone są ich miasta; oto Bóg zesłał na ludzi głód i mór. Bóg — to miecz nad
ziemią, bicz na grzeszników.
— Na każdego, kto złamie przez nieposłuszeństwo przykazania boskie, spadną nieszczęścia
i zagłada! — pouczał stukając kostkami cienkich palców po stole.
Trudno mi było uwierzyć, że Bóg jest okrutny: podejrzewałem, że dziadek naumyślnie
opowiada to wszystko, żeby wpoić we mnie strach nie przed Bogiem, lecz przed sobą. I
spytałem go otwarcie:
— Czy mówisz to dlatego, żebym ci był posłuszny?
A dziadek równie otwarcie odpowiedział:
— No pewno! Jeszcze miałbyś mnie nie słuchać?!
— A babcia mówi inaczej.
— Nie wierz jej, durnej! — upominał mnie surowo. — Od dziecka jest ciemna, nieuczona,
bez rozumu. Nakażę jej, by nie śmiała rozmawiać z tobą o tych
wielkich sprawach 1 Odpowiadaj: jakie są urzędy anielskie? Odpowiadałem i pytałem:
—
A co to są urzędnicy?
—
Ech, jak cię korci! — Uśmiechał się, chowając oczy, i poruszając ustami, jakby coś
przeżuwał, wyjaśniał niechętnie:
—
To Boga nie dotyczy, urzędnicy to ziemskie sprawy 1 Urzędnik to prawojad, prawa
pożera.
—
Jakie prawa?
—
Prawa? To znaczy obyczaje — weselej i raźniej już mówił dziadek błyskając
mądrymi, przenikliwymi oczami. — Żyją ludzie, żyją i umówią się: tak będzie najlepiej, to
przyjmiemy jako swój obyczaj, ustanowimy jako regułę i prawo I Na przykład dzieciaki, kiedy
się zaczynają bawić, umawiają się, co i jak, w jakim porządku prowadzić zabawę. Ta umowa to
jest właśnie prawo!
—
A urzędnicy?
— Urzędnik podobny jest do łobuza: przyjdzie i wszystkie prawa podepcze.
—
Dlaczego?
— No, to nie na twój rozum! — mówi nachmurzywszy się surowo i znów poucza:
— Wszystkie sprawy ludzkie są w ręku Bogal Człowiek pragnie jednego, a Bóg
drugiego. Wszystko, co ludzkie, jest nietrwałe. Bóg tylko dmuchnie, a wszystko obróci się w
proch i pył.
Miałem wiele powodów do interesowania się urzędnikami, więc dopytywałem się: — A wuj
Jakub śpiewa:
Anioły jasne — urzędy Pana, A urzędnicy — sługi szatana!
Dziadek podgiął dłonią bródkę, wsunął ją do ust i zamknął oczy. Policzki mu drgały.
Zrozumiałem, że powstrzymuje śmiech.
— Dobrze by było związać ciebie z Jaszką za nogi i puścić na wodę! — powiedział. —
Takich piosenek
ani on nie powinien śpiewać, ani ty słuchać. To kułu- gurskie żarty, wymyślili je
odszczepieńcy, heretycy.
Zamyśliwszy się utkwił wzrok gdzieś ponad mą głową i cicho powiedział swoje przeciągłe:
— Ech, wy-y...
Stawiając Boga wysoko nad ludźmi jako groźnego sędziego, dziadek podobnie jak babcia
wciągał go jednak do wszystkich swoich spraw; jego i niezliczone mnóstwo świętych
orędowników. Babcia zaś jakby zupełnie nie uznawała świętych prócz Mikołaja, Jerzego,
Froła i Wawrzyńca, którzy także byli bardzo dobrzy dla ludzi i bliscy im: chodzili po wsiach i
miastach, brali udział w życiu ludzi i mieli wszystkie ich cechy. Święci dziadka natomiast
prawie wszyscy byli męczennikami; obalali bogów pogańskich, wiedli spory z cesarzami
rzymskimi i za to poddawano ich torturom, palono, obdzierano ze skóry.
Niekiedy dziadek oddawał się marzeniom.
— Gdyby tak Pan Bóg pomógł mi sprzedać ten domek i zarobić choćby z pięćsetkę,
dałbym na wotywę do świętego Mikołaja.
Babcia pokpiwając mówiła mi:
— Już się naszykował święty Mikołaj domy staremu durniowi sprzedawać; nie ma nic
lepszego do roboty nasz Mikołaj kochany.
Przez długi czas przechowywałem kalendarz dziadka z różnymi dopiskami skreślonymi
jego ręką. Między innymi obok dnia Joachima i Anny był napis pożółkłym atramentem,
prostymi literami: “Wybawili, miłościwi, z nieszczęścia."
Pamiętam to “nieszczęście". Chcąc dopomóc swoim nieudanym dzieciom dziadek zaczął
zajmować się lichwą przyjmując potajemnie rzeczy w zastaw. Ktoś zrobił na niego doniesienie
i pewnego razu nocą wpadła policja. Była rewizja i wielkie zamieszanie, ale skończyło się
wszystko pomyślnie; dziadek modlił się aż do wschodu słońca i rano w mojej obecności
napisał w kalendarzu te właśnie słowa.
Przed kolacją czytał ze mną psałterz, Ewangelię albo
ciężką księgę Jefrema Sirina, a po kolacji znów się modlił. W ciszy wieczornej długo
dźwięczały posępne, pełne skruchy słowa:
— “Cóż ci złożę w ofierze, szczodry, nieśmiertelny Królu... I nie wódź nas na pokuszenia..
Panie, osłoń mnie przed nieprzyjaciółmi... Daj mi łzy i pamięć doczesną..."
A babcia często mawiała:
— Och, jaka dziś jestem zmęczona! Chyba bez modlitwy się położę...
Dziadek zabierał mnie do cerkwi: co sobotę na wieczorne nabożeństwo, a w święta na
obiednię. I tutaj rozróżniałem, kiedy do jednego, a kiedy do drugiego Boga wznoszono modły;
modlitwy popa i diaka były dla Boga dziadka, śpiewacy cerkiewni zawsze śpiewali do Boga
babci.
Niezdarnie, rzecz jasna, wyrażam to dziecięce rozróżnianie między Bogami, które,
pamiętam, tak niepokojąco rozdwajało moją duszę. Bóg dziadka budził we mnie strach i
wrogość: ten Bóg nikogo nie kochał, obserwował wszystko surowym, bacznym okiem i przede
wszystkim wynajdywał i widział w człowieku zło, grzech. Było rzeczą jasną, że nie dowierza
człowiekowi, że wciąż czeka na jego skruchę i lubi karać. Myśli o Bogu i uczucia skierowane
do niego były w owe dni głównym pokarmem mojej duszy, czymś najpiękniejszym w życiu —
wszystkie inne przeżycia raniły mnie swoim okrucieństwem i brudem, budząc wstręt i gniew.
Bóg był najdoskonalszy, najwznioślejszy ze wszystkiego, co mnie otaczało — Bóg babci, taki
kochany przyjaciel wszelkiego stworzenia. I jakże mogło mnie nie dręczyć pytanie: jak to być
może, że dziadek nie widzi dobrego Boga?
Nie pozwalano mi bawić się na ulicy, gdyż mnie to zanadto podniecało; byłem wprost
odurzony wrażeniami i prawie zawsze stawałem się przyczyną skandalów i bójek! Przyjaciół
nie miałem, dzieciaki sąsiadów były względem mnie wrogo nastawione; nie podobało mi się,
że nazywają mnie Kaszyrinem, a one, spo-
strzegłszy to, tym uporczywiej krzyczały jedno do drugiego:
— Patrzcie, wyszedł wnuczek Kościeja Kaszyrina!
— Wal go!
I zaczynała się bójka.
Byłem nad wiek silny i zręczny w walce, przyznawali to nawet sami wrogowie atakujący
mnie zwykle gromadą, jednakże ulica zawsze brała górę i przychodziłem do domu z rozbitym
nosem, rozciętymi wargami, z sińcami na twarzy, w podartym ubraniu, pokryty kurzem.
Babcia witała mnie z przerażeniem i wyrzekaniami:
— Znowu się biłeś, raku zatracony? Co to ma znaczyć? Jak cię spiorę raz i drugi...
Myła mi twarz, przykładała do sińców nadecznik, miedziane monety lub zimne okłady z
wody gulardo- wej i przygadywała:
— Coś taki bitny? W domu spokojny, a na ulicy do Boga i ludzi niepodobny!
Bezwstydniku! Powiem dziadkowi, żeby cię nie wypuszczał.
Dziadek widział moje sińce, ale nigdy nie wymyślał mi, tylko chrząkał i pokpiwał:
— Znów z medalami? Żebyś mi się nie ważył, Aniko Waleczny *, wychodzić na ulicę,
zrozumiałeś?
Nie pociągała mnie wcale ulica, kiedy było na niej cicho, ale kiedy słyszałem wesoły gwar
dzieci, uciekałem z podwórza nie zważając na zakaz dziadka. Nic sobie nie robiłem z sińców i
zadraśnięć, ale oburzało mnie wciąż na nowo okrucieństwo zabaw ulicznych, okrucieństwo
zbyt dobrze mi znane, doprowadzające mnie do wściekłości. Nie mogłem znieść, kiedy
chłopcy szczuli jednego psa na drugiego, podjudzali do walki koguty, dręczyli koty,
prześladowali żydowskie kozy, znęcali się nad pijanymi żebrakami i nad prostaczkiem bożym,
pomylonym Igoszą Śmierć w Kieszeni.
Był to wysoki, chudy, jakby uwędzony człowiek
w ciężkim kożuchu baranim, o sztywnych włosach na kościstej, zardzewiałej twarzy. Chodził
pochylony, dziwnie się kołysząc, i w milczeniu patrzył uporczywie w ziemię, pod nogi. Jego
kamienna twarz z małymi, smutnymi oczami budziła we mnie uczucie trwożnego szacunku.
Wydawało się, że człowiek ten zajęty jest poważną sprawą, że czegoś szuka i nie należy mu
przeszkadzać.
Chłopcy biegli za nim ciskając kamieniami w jego zgarbione plecy. Długo ich jakby nie
dostrzegał i nie czuł bolesnych uderzeń, aż naraz zatrzymywał się, podnosił głowę w kudłatej
czapie, poprawiał ją nerwowym ruchem ręki i oglądał się, jakby dopiero co się zbudził.
— Igosza Śmierć w Kieszeni! Igosza, dokąd idziesz? Popatrz no, śmierć w kieszeni! —
darły się chłopaki.
On chwytał się ręką za kieszeń, potem szybko schyliwszy się podnosił z ziemi kamień,
kawałek drzewa, grudkę zeschłego błota i niezgrabnie wymachując długą ręką, mamrotał
przekleństwo. Wyrzucał zawsze z siebie trzy te same plugawe słowa — pod tym względem
chłopcy mieli nad nim znaczną przewagę. Niekiedy gonił ich utykając; długi kożuch
przeszkadzał mu w biegu, padał więc na kolana opierając się o ziemię czarnymi rękami
podobnymi do zeschłych gałęzi. Chłopcy rzucali kamieniami w jego boki i plecy, najśmielsi
podbiegali tuż do niego i sypnąwszy mu na głowę garść piasku odskakiwali z uciechą.
Jeszcze przykrzejszego bodaj wrażenia doznawałem na widok majstra Grzegorza
Iwanowicza. Zupełnie oślepł i chodził po prośbie, wysoki, dostojny, milczący. Prowadzała go
pod rękę mała, szara staruszka; zatrzymywała się pod oknami i piskliwym głosem zawodziła
patrząc zawsze gdzieś w bok: — Wspomóżcie biednego ślepca, na rany Chrystusa... A
Grzegorz Iwanowicz milczał. Jego czarne okulary patrzyły gdzieś na ścianę domu, na okno, na
twarz przechodnia; ręka przesycona na wskroś farbą głaskała powoli rozłożystą brodę; wargi
miał szczelnie zaci
śnięte. Widywałem go często, lecz ani razu nie słyszałem, by z tych zamkniętych ust wydobył
się dźwięk — i to milczenie starca przytłaczało mnie straszliwie. Nigdy nie podchodziłem, nie
mogłem podejść do niego, przeciwnie, dojrzawszy go biegłem do domu i mówiłem babci:
— Grzegorz chodzi po ulicy!
— Tak? -r-r pytała z niepokojem i żałością w głosie. — Masz, biegnij, daj mu!
Odmawiałem opryskliwie, ze złością. Wtedy sama wychodziła przed bramę i długo z nim
rozmawiała stojąc na chodniku. On się uśmiechał, potrząsał brodą, ale sam mówił mało,
półsłówkami.
Czasami, przywoławszy go do kuchni, częstowała go herbatą, ugaszczała. Kiedyś spytał,
gdzie jestem. Babcia zawołała mnie, ale uciekłem i schowałem się za sągi drzewa. Nie mogłem
podejść do niego, ogarniał mnie nieprzemożony wstyd i wiedziałem, że babcia także się
wstydzi. Tylko raz jeden rozmawialiśmy o Grzegorzu.
Odprowadziwszy go za bramę, babcia szła przez podwórze z opuszczoną głową i płakała.
Podszedłem do niej i wziąłem ją za rękę.
—| Czemu uciekasz przed nim? — spytała cicho. — Lubi cię i przecież jest taki dobry...
— Dlaczego dziadek nie daje mu jeść? — spytałem.
— Dziadek?
Zatrzymała się, przycisnęła mnie do siebie i niemal szeptem powiedziała proroczo:
— Wspomnisz moje słowa: ciężka kara boża spadnie na nas za tego człowieka! Ciężka
kara...
Nie omyliła się: po dziesięciu latach, kiedy zaznawała już wieczystego spokoju, dziadek
chodził po ulicach miasta żebrzący, obłąkany, żałośnie dopraszając się pod oknami:
— Kucharze moi kochani, ofiarujcie kawałek pierożka, tak bym zjadł pierożka! Ech,
wy-y...
Z dawnego pozostało w nim tylko to pełne goryczy, przeciągłe, przejmujące: “Ech,
wy-y..."
Oprócz Igoszy i Grzegorza Iwanowicza napełniała mnie trwogą postać rozwiązłej baby
Woronichy, na której widok uciekałem z ulicy. Zjawiała się w święta, olbrzymia, z
rozczochranymi włosami, pijana. Szła jakimś szczególnym krokiem, jakby nie poruszała no-
gami, nie dotykała ziemi; posuwała się jak chmura i ryczała sprośne pieśni. Wszyscy schodzili
jej z drogi i chowali się do bram, za węgły domów, do sklepów — wymiatała jakby ulicę.
Twarz jej była niemal sina, nadęta jak pęcherz; duże, szare oczy, urągliwie wytrzeszczone,
były straszne. Niekiedy zawodziła, płakała:
— Dzieciątka moje, gdzieżeście, gdzie?
Pytałem babci, co to znaczy.
— Nie możesz jeszcze tego wiedzieć — powiedziała zachmurzona, jednakże wyjaśniła mi
pokrótce: ta kobieta miała męża, urzędnika Woronowa; zachciało mu się zdobyć inne, wysokie
stanowisko, więc sprzedał żonę swemu naczelnikowi, a ten gdzieś tam ją wywiózł i dwa lata
nie było jej w domu. Kiedy wróciła, dzieci jej — chłopczyk i dziewczynka — już nie żyły, a
mąż przegrał skarbowe pieniądze i siedział w więzieniu. Z rozpaczy zaczęła pić, hulać,
awanturować się. W każde święto pod wieczór zabiera ją policja...
Nie, w domu było lepiej niż na ulicy. Szczególnie przyjemne były godziny poobiednie, kiedy
dziadek odjeżdżał do pracowni wuja Jakuba, a babcia, siedząc przy oknie, opowiadała ciekawe
baśnie, historie i mówiła mi o ojcu.
Szpakowi, którego odebrała kotu, obcięła złamane skrzydło, a zamiast odgryzionej nogi
zręcznie przyprawiła drewienko i wyleczywszy ptaka uczyła go mówić. Bywało, stoi całą
godzinę przed klatką zawieszoną we framudze okna, jak wielkie, łagodne zwierzę, i niskim
głosem przemawia do czarnego jak węgiel, skorego do przedrzeźniania ptaka:
— No, poproś: kaszki — szpaczkowi!
Patrząc na nią z ukosa okrągłym, bystrym okiem humorysty, szpak stuka drewnianą nóżką
w cienkie
dno klatki, wyciąga szyję i gwiżdże jak wilga, przedrzeźnia sójkę, kukułkę, usiłuje miauknąć
jak kot, naśladuje wycie psa, ale ludzka mowa jakoś mu się nie udaje.
—
Nie bałamuć! — z powagą upomina go babcia — tylko mów: kaszki — szpaczkowi!
Czarna, opierzona małpka ogłuszająco wrzeszczy coś podobnego do słów babci. Staruszka
śmieje się zadowolona, daje ptakowi na palcu kaszy jaglanej i mówi:
—
Już ja cię, szelmo, znam; udajesz tylko, obłudniku, a wszystko możesz, wszystko
potrafisz!
I dopięła swego, nauczyła szpaka; po pewnym czasie dość wyraźnie prosił o kaszkę i na widok
babci wołał coś w rodzaju:
“Cin-top-ry..."
Z początku miał klatkę w pokoju na dole, ale wkrótce dziadek wyrzucił go do nas na poddasze,
bo szpak nauczył się go drażnić. Dziadek dobitnie wymawia słowa modlitwy, a ptak
wsunąwszy żółty, woskowy dziób między pręty klatki poświstuje:
—
Tiu, tiu, tiu-irr, tiu-irr, ti-i-rr, tiu-uu!
Dziadek uznał to za obraźliwe. Pewnego razu przerwał modlitwę, tupnął nogą i krzyknął
rozwścieczony:
—
Zabierz tego diabła, bo go zabiję!
Wiele rzeczy w domu mnie zajmowało, wiele bawiło, ale czasami dręczyła mnie niewymowna
tęsknota. Czułem się tak, jakbym był wypełniony ołowiem, i w ciągu długich okresów żyłem
jak w głębokiej, ciemnej jamie, jakbym postradał wzrok, słuch i wszystkie zmysły, ślepy, na
wpół martwy...
Niespodziewanie dziadek sprzedał dom szynkarzowi i kupił inny na ulicy Powroźniczej;
niebrukowana, zarośnięta trawą, czysta i cicha ulica prowadziła prosto
w pale; maleńkie, pstro malowane domki były na nią jakby nanizane.
Nowy dom był ładniejszy i milszy niż dawny. Jego fasada pomalowana była na ciepły,
spokojny, ciemno- malinowy kolor; na jej tle ostro odcinały się błękitne okiennice trzech okien
i przewiewna jednoskrzydłowa okiennica z listewek przy okienku na strychu; z lewej strony
dach był pięknie ocieniony gęstą zielenią wiązu i lipy. Na podwórzu i w sadzie było mnóstwo
przytulnych zakamarków, jakby umyślnie do zabawy w chowanego. Szczególnie piękny był
sad, niewielki, ale gęsty i przyjemnie zapuszczony; w jednym z jego rogów stała łaźnia,
maleńka jak zabawka; w drugim był duży, dość głęboki dół, zarosły zielskiem, spośród którego
sterczały grube, zwęglone belki — resztki dawnej, spalonej łaźni. Z lewej strony sad graniczył
ze stajniami pułkownika Owsiannikowa, z prawej — z zabudowaniami Betlenga; w głębi
dochodził do zagrody mleczarki Pietrowny, grubej baby, czerwonej, krzykliwej, podobnej do
dzwonu. Jej domek, zapadły w ziemię, sczerniały i rozpadający się ze starości, pięknie porosły
mchem, dobrodusznie spoglądał dwoma oknami w pole zryte głębokimi jarami, z ciemno-
granatową chmurą lasu w oddali. Po polu przez cały dzień uwijali się i biegali żołnierze; w
skośnych promieniach jesiennego słońca migotały białe błyskawice bagnetów.
Cały dom był szczelnie zatłoczony nowymi dla mnie ludźmi. We frontowej części mieszkał
wojskowy, z pochodzenia Tatar, z małą pulchną żoną, która od rana do wieczora krzyczała,
śmiała się, grała na bogato przystrojonej gitarze i wysokim, dźwięcznym głosem śpiewała
najczęściej swawolną piosenkę:
Kochasz jedną — nierada, Szukać drugiej wypada! Nie leń się znaleźć jej, Przypadnie ci
nagroda Na dobrej drodze tej! O-och, sło-odka-a nagroda!
Wojskowy, okrągły jak kula, siedząc przy oknie nadymał siną twarz, wesoło wybałuszał
nieokreślonej barwy, ryżawe oczy i bez przerwy palił fajkę pokasłu- jąc dziwnie, jak pies:
— Wuch, wuch-wuch-ch-ch...
Ciepłą przybudówkę nad piwnicą i stajnią zamieszkiwali dwaj furmani: drobny, siwy
“wujek" Piotr i jego bratanek, niemowa Stiopa, gładki, jakby odlany z metalu chłopak, z twarzą
podobną do miedzianej tacy. Mieszkał tam również ponury, wysoki Tatar Wa- lej, ordynans.
Byli to ludzie dla mnie całkiem nowi, pełni tajemniczości.
Szczególnie jednak zjednał mnie i pociągnął ku sobie nasz stołownik Dobra Sprawa.
Zajmował on pokój od podwórza, obok kuchni, długi, o dwóch oknach wychodzących na
ogród i na podwórze.
Był to chuderlawy, zgarbiony człowiek o białej twarzy, z czarną, rozdzieloną bródką, z
dobrymi oczami, w okularach. Był małomówny, nie rzucający się w oczy, i kiedy proszono go
na obiad czy herbatę, odpowiadał zawsze w ten sam sposób:
— Dobra sprawa.
Tak też babcia nazywała go w oczy i za oczy:
— Lońka, zawołaj Dobrą Sprawę na herbatę!
— A dlaczego to Dobra Sprawa tak mało je?
Cały jego pokój był zastawiony jakimiś skrzynkami i grubymi książkami, zadrukowanymi
nie znanym mi, odmiennym niż w psałterzu pismem; wszędzie stały butelki z różnobarwnymi
płynami, leżały kawałki miedzi i żelaza, pręty ołowiu. Od rana do wieczora, w zru- działej
kurtce skórzanej, w szarych spodniach w kratkę, cały umazany jakimiś farbami, nieprzyjemnie
pachnący, roztargany i niezręczny, topił ołów, spajał jakieś miedziane kawałki, ważył coś na
maleńkiej wadze, pomrukiwał, parzył sobie palce i pośpiesznie dmuchał na nie, potem,
przetarłszy okulary, podchodził potykając się do wykresów na ścianie i jakby wąchał je, niemal
dotykając papieru wąskim i prostym, dziwnie białym nosem. A niekiedy nagle zatrzymy-
wał się na środku pokoju lub przy oknie i długo stał z zamkniętymi oczami, z uniesioną w górę
twarzą, skamieniały, milczący.
Wchodziłem na dach szopy i z podwórza obserwowałem go przez otwarte okno; widziałem
niebieski płomień lampki spirytusowej stojącej na stole i ciemną jego postać, widziałem, jak
coś tam pisze w brudnym, postrzępionym zeszycie, a jego okulary połyskują zimno i
niebieskawo jak płytki lodu. Czarnoksięska robota tego człowieka trzymała mnie całymi
godzinami na dachu, rozpalając pełną udręki ciekawość.
Niekiedy stawał w oknie, jak w ramie, i założywszy ręce w tył patrzył prosto na dach, ale
mnie jak gdyby nie dostrzegał, co było bardzo przykre. Nagle podbiegał do stołu i zgięty we
dwoje szperał po nim.
Myślę, że gdyby był bogatszy, lepiej ubrany, bałbym się go, lecz był ubogi; nad kołnierzem
jego kurtki wystawał zmięty, brudny kołnierzyk koszuli, spodnie były w plamach i łatach, na
bosych nogach miał przydeptane pantofle. Biedacy nie wzbudzają strachu, nie są groźni;
upewniło mnie w tym mniemaniu pełne współczucia zachowanie się babci względem nich i
pogardliwy stosunek dziadka.
Nikt w domu nie lubił Dobrej Sprawy; wszyscy mówili o nim z kpinami; wesoła żona
wojskowego nazywała go “kredowym nosem", wujek Piotr — pigularzem i czarownikiem,
dziadek — czarnoksiężnikiem, farmazonem.
— Co on robi? — spytałem się babci. Ofuknęła mnie ostro:
— Nie twoja rzecz; milcz lepiej...
Pewnego razu, wziąwszy na odwagę, podszedłem do jego okna i spytałem nie mogąc ukryć
wzruszenia:
— A co ty tam robisz?
Drgnął, długo patrzył sponad okularów i wyciągnąwszy ku mnie rękę w ranach i bliznach
od oparzelin powiedział:
— Właź!...
Propozycja wejścia nie przez drzwi, lecz przez okno,
jeszcze bardziej podniosła go w moich oczach. Usiadł na skrzyni, postawił mnie przed sobą,
odsunął, przysunął znowu i wreszcie spytał przyciszonym głosem:
— A czyjżeś ty?
To było zastanawiające: cztery razy na dzień siedziałem w kuchni przy stole obok niego!
Odpowiedziałem:
— Tutejszy wnuk.
— Ach, tak — powiedział oglądając swój palec i zamilkł.
Wtedy uznałem za stosowne wyjaśnić mu:
— Ja nie jestem Kaszyrin, tylko Pieszkow.
— Pieszkow? — powtórzył z mylnym akcentem na e. — Dobra sprawa.
Odsunął mnie na bok, wstał i idąc do stołu powiedział:
— No, siedź spokojnie...
Długo, długo siedziałem obserwując, jak piłuje kawałek miedzi umocowany w imadle. Na
karton pod imadłem padają złote ziarenka opiłków; oto zebrał je w garść, wsypał do grubej
czarki, dodał z puszki proszku białego jak sól, oblał czymś z ciemnej butelki; w czarce
zasyczało, buchnął dym; gryzący zapach uderzył w nozdrza, chwycił mnie kaszel, zacząłem
kręcić głową, a on, czarownik, chełpliwie zapytał:
— Brzydko pachnie?
— Tak!
— Otóż to! To, bracie, bardzo dobrze!
“Ma się czym chwalić!" — pomyślałem i powiedziałem opryskliwie:
— Jak brzydko, to już niedobrze...
— Ejże! — zawołał mrugnąwszy. — Nie zawsze jednak, bracie! A czy umiesz grać w
miedziaki?
— W podbijankę?
— Tak, w podbijankę.
— Umiem.
— Chcesz, obleję ci miedziaka ołowiem. Świetny będzie do podbijania!
— Chcę.
— No, to dawaj miedziaka.
Znów podszedł do mnie z dymiącą czarką w ręce i zaglądając do niej jednym okiem,
powiedział:
— Zrobię ci ołowiankę, a ty za to nie przychodź do mnie. Dobrze?
Poczułem się okrutnie dotknięty.
— Ja i tak już nigdy tu nie przyjdę... Obrażony, poszedłem do ogrodu. Tam krzątał się
dziadek okładając nawozem korzenie jabłoni. Była jesień, liście już dawno zaczęły opadać.
|.
— Na, masz, podcinaj maliny I — powiedział dziadek podając mi nożyce.
Spytałem go:
— Co robi Dobra Sprawa?
— Niszczy pokój — odpowiedział dziadek ze złością. Podłogę powypalał, tapetę
zabrudził, poobrywał. Powiem mu, żeby się wyniósł.
— No pewnie — przytaknąłem: zabierając się do przycinania zeschłych łodyg w
maliniaku.
Ale zbytnio się pośpieszyłem. W deszczowe wieczory, jeżeli dziadek wychodził, babcia
urządzała w kuchni bardzo ciekawe zebrania zapraszając na herbatę wszystkich mieszkańców
domu: przychodzili furmani, ordynans, często zjawiała się żwawa Pietrowna, niekiedy nawet
zaglądała wesoła lokatorka i zawsze w kącie koło pieca, nieruchomy i milczący, tkwił Dobra
Sprawa. Niemy Stiopa grał z Tatarem w karty; Walej trzaskał nimi po szerokim nosie niemowy
i przygadywał: Asz-szajtan!
Wujek Piotr przynosił ogromną pajdę białego chleba i konfitury “pesteczki" w dużym
glinianym słoju, krajał chleb na małe kawałki, smarował je obficie konfiturami i rozdawał
wszystkim te smaczne, malinowe kromki, trzymając je na dłoni i nisko się kłaniając:
— Wyświadczcie mi łaskę, skosztujcie! — prosił uprzejmie, a kiedy ktoś brał od niego
kromkę, uważnie oglądał swoją ciemną dłoń i spostrzegłszy na niej kropelkę konfitur zlizywał
ją skwapliwie.
Piet równa przynosiła w butelce nalewkę wiśniową; wesoła pani — orzechy i cukierki.
Zaczynała się uczta co się zowie, największa przyjemność babci.
Wkrótce po tym, jak Dobra Sprawa zaproponował mi łapówkę za to, bym go nie
odwiedzał, babcia urządziła właśnie taki wieczór. Padał i chlupał rzęsisty deszcz jesienny,
zawodził wiatr, szumiały drzewa łomocząc gałęziami o ścianę. W kuchni było ciepło, przy-
tulnie, wszyscy siedzieli blisko siebie, wszyscy byli jacyś szczególnie mili i skupieni, a babcia
szczodrze, jak rzadko kiedy, opowiadała bajki, co jedną to piękniejszą.
Siedziała na skraju pieca opierając się nogami o stopień, pochylona ku obecnym, których
oświecał płomień maleńkiej, blaszanej lampki. Zwykle, kiedy była w dobrym nastroju, siadała
na piecu tłumacząc się:
— Muszę usiąść trochę wyżej, tak z wysoka lepiej mi się mówi!
Siadałem u jej nóg, na szerokim stopniu wiodącym na przypiecek, prawie nad głową
Dobrej Sprawy. Babcia opowiadała piękną historię o wojowniku Iwanie i pustelniku Mironie.
Miarowo płynęły jędrne, ważkie słowa:
Żył raz sobie Gordion, zły wojewoda, Czarna dusza, serce kamienne, Prawdy nie słuchał,
ludzi katował, Żył w grzechu jak puszczyk w dziupli. Lecz najsrożej nie lubił Gordion Starca
Mirona, pustelnika, Cichego prawdy obrońcy, Nieulękłego dobroczyńcy. Zwie wojewoda
sługę wiernego Iwanuszkę, wojownika chrobrego: “Idźże, Iwanku, i zabij starca, Starucha
Mirona chełpliwego! Idź i odrąb mu głowę, Chwyć ją zą siwą brodę, Przynieś s^rzucę ją psom
na pożarcie!"
Poszedł Iwan, posłuchał rozkazu. Idzie Iwan, gorzko rozmyśla: “Nie z mej woli idę — mus
prowadzi. Widać taka ma dola od Boga."
Schował miecz ostry Iwan pod połę, Wszedł i pokłonił się pustelnikowi: “Jak zdrowie służy,
zacny staruszku? Bóg na cię łaskaw? Czy ci wciąż sprzyja?"
Jasnowidzący starzec się uśmiecha, Mądrymi usty mówi do niego: “Przestań, Iwanku,
prawdę ukrywać! Bogu Najwyższemu wszystko wiadome, I złe, i dobre leży w Jego ręku!
Wiem przecie, po co do mnie przyszedłeś!" Wstyd Iwankowi przed pustelnikiem, Ale i boi się
nieposłuszeństwa. Z pochwy skórzanej miecz swój wydobył, Wytarł żelazo szeroką połą:
“Widzisz, Mironie, chciałem cię zabić Tak, żebyś nawet miecza nie ujrzał, Lecz teraz módl się
do Pana Boga, Módl się do Niego już po raz ostatni Za siebie, za mnie, za cały ród ludzki, A
potem ja ci głowę odrąbię!..."
Padł na kolana pustelnik Miron, Klęczy cichutko pod dębem młodym, Dąbek się nad nim
pochyla nisko, A święty starzec mówi z uśmiechem: “Długo ci przyjdzie czekać, Iwanie. Długa
modlitwa za cały ród ludzki! Lepiej by ci od razu zabić mnie, Iwanie, Żebyś nie męczył się
niepotrzebnie."
Na to się Iwan srodze nachmurzył, Na to niemądrą wyrzekł przechwałkę: “Jak
powiedziane, tak powiedziane! Módl się spokojnie, choć wiek poczekam!" Pustelnik modli się
do wieczora, Od wieczora się modli do porannej zorzy, Od porannej zorzy do samej nocy, Od
lata modli się aż do wiosny. Modli się Miron, modli rok za rokiem, Młody dąb sięgnął już pod
obłoki, Z żołędzi jego gęsty las wyrósł, A modlitwy świętej końca nie widać!
I tak bez zmiany po dziś dzień zostało: Starzec wciąż cicho skarży się Panu, Boga prosi dla
ludzi o pomoc, Przecudowną Bogurodzicę — o radość. Iwan-wojownik obok niego stoi, Miecz
jego dawno w proch się rozsypał I kutą zbroję rdza dawno stoczyła, Zbutwiały, spadły piękne
szaty jego,
Zimą i latem nagi stoi Iwan. Skwar go suszy — nie wysuszy, Czerw z niego krew toczy, ale nie
wytoczy, Wilki, niedźwiedzie go nie tykają, Zawieje, mrozy przechodzą mimo. Sam nie ma
siły z miejsca się ruszyć Ni ręki podnieść, ni słowa wyrzec. Taka na niego zesłana kara: Złego
rozkazu żeby nie słuchał, Cudzym sumieniem się nie zasłaniał! A modlitwa starca za nas
grzeszników Po dziś dzień płynie do Pana Boga, Jak rzeka jasna do wód oceanu!
Już na początku opowiadania babci zauważyłem, że Dobra Sprawa jest czymś wzruszony:
dziwnie nerwowo poruszał rękami, zdejmował i nakładał okulary, wymachiwał nimi w takt
śpiewnych słów, i kiwał głową, mocno przyciskał palcami oczy i szybkim ruchem dłoni wciąż
ocierał czoło i policzki, jak człowiek pokryty potem. Jeśli ktoś ze słuchaczy poruszał się,
zakaszlał, szurgnął nogami, stołownik strofował go surowo:
— Sz-sz!
A kiedy babcia umilkła, gwałtownie poderwał się i wymachując rękami, zakręcił się jakoś
nienaturalnie i wymamrotał:
— Wiecie, to jest zdumiewające, to trzeba koniecznie zapisać. To takie strasznie
prawdziwe, nasze...
Teraz było widać zupełnie wyraźnie, że płacze. Oczy jego kąpały się we łzach
wypływających spod dolnej i górnej powieki; było to dziwne i bardzo żałosne. Biegał po
kuchni, śmiesznie, niezgrabnie podskakując, wymachiwał sobie przed nosem okularami chcąc
je nałożyć, ale wciąż nie udawało mu się zaczepić drutów za uszy. Wujek Piotr z uśmiechem
spoglądał na niego, wszyscy milczeli zmieszani, a babcia mówiła pośpiesznie:
— A zapiszcie, grzechu w tym nie ma; ja umiem jeszcze wiele takich...
— Nie, właśnie to! To jest takie prawdziwie rosyjskie! — wykrzykiwał w podnieceniu i
nagle, jakby zastygłszy pośrodku kuchni, zaczął prędko mówić, tnąc
powietrze prawą ręką, kiedy w lewej drżały mu okulary. Mówił długo, z zapałem, piskliwie,
przytupując nogą i często powtarzając te same słowa:
— Nie można żyć cudzym sumieniem, nie można, nie można!
Potem nagle głos mu się załamał: stołownik zamilkł, popatrzył na wszystkich i cicho, jak
winowajca, odszedł z opuszczoną głową. Wszyscy uśmiechali się, patrzyli, zmieszani, jeden na
drugiego, babcia wsunęła się głęboko na przypiecek, w półmrok, i ledwie widoczna,
wzdychała ciężko.
Wycierając dłonią czerwone, grube wargi Pietrowna zapytała:
— Rozgniewał się czy co?
— Nie — odpowiedział wujek Piotr. — On tylko tak sobie...
Babcia zeszła z pieca i zaczęła w milczeniu rozdmuchiwać samowar, a wujek Piotr mówił bez
pośpiechu:
— Panowie wszyscy są tacy — kapryśniki! Walej bąknął ponuro:
— Kawaler zawsze dziwaczy!
Wszyscy się roześmiali, a wujek Piotr ciągnął dalej:
— Na płacz mu się zebrało. Widocznie dawniej szczupak szedł mu na wędkę, a teraz nawet
płotka rzadko...
Zrobiło mi się smutno. Jakaś udręka ściskała mi serce. Dobra Sprawa bardzo umie zdziwił,
było mi go żal. Tak wyraźnie wbiły mi się w pamięć jego oczy tonące we łzach.
Nie nocował tego dnia w domu, a nazajutrz przyszedł dopiero po obiedzie, cichy, zmięty,
wyraźnie zawstydzony.
—Wczoraj narobiłem dużo hałasu — powiedział do babci z miną winowajcy, jak mały
chłopiec. — Czy się nie gniewacie?
—A za co?
—A że się wtrąciłem, gadałem?
—Przecież nie obraziliście nikogo.
Czułem, że babcia się go boi, nie patrzy mu w oczy i mówi inaczej niż zwykle, zbyt cicho.
Podszedł tuż do niej i powiedział niezwykle prosto:
— Widzicie, jestem straszliwie samotny, nie mam nikogo! Milczy człowiek, milczy — i
nagle jakby ci dusza wezbrała, jakby się w niej coś przerwało... Gotów jesteś mówić do
kamieni, do drzewa...
Babcia odsunęła się od niego.
— Moglibyście się ożenić.
— Ech! — skrzywił się i odszedł machnąwszy ręką.
Babcia, nachmurzona, popatrzyła za nim, zażyła tabaki i przykazała mi surowo:
— Ty się zanadto nie kręć koło niego; Bóg wie, co to za jeden.
A mnie znów coś pociągnęło ku niemu.
Widziałem, jak zmieniła się, jak zapadła jego twarz, kiedy powiedział: “straszliwie samotny";
w tych słowach było coś zrozumiałego dla mnie, coś, co chwyciło mnie za serce; poszedłem za
nim.
Zajrzałem z podwórza do okna jego pokoju; był pusty i podobny do komórki, gdzie w
pośpiechu, byle jak wrzucono różne niepotrzebne rzeczy, równie niepotrzebne i dziwne jak ich
właściciel. Poszedłem do ogrodu i tam zobaczyłem go w dole po spalonej łaźni; zgarbiony, z
rękami splecionymi na karku, oparty łokciami o kolana, siedział niewygodnie na końcu
nadpalonej belki. Belka była zasypana ziemią, tylko jej zwęglony, lśniący koniec sterczał w
pówietrzu nad zeschłym piołunem, pokrzywami, łopuchem. I to, że tak niewygodnie siedział,
pociągało mnie jeszcze bardziej do tego człowieka.
Długo mnie nie dostrzegał patrząc w dal ślepymi oczami puchacza, potem spytał nagle, jakby z
niechęcią:
— Po mnie?
— Nie.
— A po co?
— Tak sobie.
Zdjął okulary, przetarł je chusteczką, całą w czerwonych i czarnych plamach, i przywołał
mnie:
— No, chodź tul
Kiedy usiadłem obok niego, objął mnie mocno za ramiona.
— Siedź! Będziemy siedzieć i milczeć. Dobrze? O, tak... Czy jesteś uparty?
— Tak.
— Dobra sprawa!
Długo milczeliśmy. Wieczór był cichy, łagodny, jeden z tych smutnych wieczorów
babiego lata, kiedy wszystko dokoła — jeszcze takie barwne — płowieje w oczach, zanika z
każdą godziną, a ziemia, już wyczerpawszy swoje upajające letnie wonie, pachnie tylko
chłodną wilgocią. Powietrze jest dziwnie przeźroczyste, a na tle poczerwieniałego nieba krążą
niespokojnie kawki nasuwając niewesołe myśli. Dokoła głucho i cicho; każdy dźwięk —
trzepotanie się ptaka, szelest spadającego liścia — wydaje się głośny, wywołuje pełen lęku
dreszcz, lecz za chwilę znów można pogrążyć się w ciszy, która ogarnęła całą ziemię i wypeł-
nia serce.
W takich chwilach rodzą się myśli szczególnie czyste i lotne, ale są zwiewne i
przezroczyste jak pajęczyna, nie dają się ująć w słowa. Zapalają się i gasną szybko jak
spadające gwiazdy, rozniecając w duszy nieokreśloną tęsknotę; to budzą w niej niepokój, to ją
kołyszą, i dusza wre, przetapia się, przyjmując kształt na całe życie. Tak tworzy się jej oblicze.
Przytulony do ciepłego boku stołownika, patrzyłem razem z nim poprzez czarne gałęzie
jabłoni na czerwone niebo, śledziłem lot skrzętnych czeczotek, przyglądałem się, jak szczygły
wstrząsają suchymi główkami ostu wydziobując jego cierpkie ziarnka, jak od pola ciągną
skłębione, błękitnawe obłoki, purpurowe po brzegach, a poniżej nich wrony lecą ociężale ku
gwiazdom, na cmentarz. Wszystko było piękne i jakoś osobliwie, niecodziennie zrozumiałe i
bliskie.
Niekiedy ów człowiek pytał głęboko westchnąwszy:
— Wspaniale, bracie, prawda? A nie wilgotno, nie chłodno ci?
Kiedy zaś niebo zszarzało i wszystko dokoła jakby nabrzmiało i wypełniło się wilgotnym
zmierzchem, powiedział:
— No, dosyćl Idziemy...
Przy furtce zatrzymał się mówiąc cicho:
— Dobrą masz babkę I Z rodzimego gruntu wyrosła...
Zamknął oczy i uśmiechając się powiedział półgłosem, bardzo wyraźnie:
Taka na niego zesłana kara: Złego rozkazu żeby nie słuchał, Cudzym sumieniem się nie
zasłaniali...
— Zapamiętaj to sobie dobrze, bracie!
I popychając mnie naprzód spytał:
— Umiesz pisać?
— Nie.
— Naucz się. A jak się nauczysz — zapisuj, co babcia opowiada. To, bracie, warto...
Zaprzyjaźniliśmy się. Odtąd przychodziłem do Dobrej Sprawy, kiedy tylko miałem ochotę,
siadałem na skrzyni wypełnionej jakimiś łachami i bez przeszkody obserwowałem, jak topi
ołów, rozgrzewa miedź, jak lekkim młotkiem o pięknej rękojeści kuje na małym kowadle
rozżarzone żelazne płytki, pracuje rasz- plą, pilnikami, szmerglem i cieniutką jak nitka piłą. I
wszystko waży na czułej, miedzianej wadze. Wlewa do grubych, białych czarek różne płyny i
patrzy, jak dymią napełniając pokój gryzącym zapachem, marszczy czoło, zagląda do grubej
książki i pomrukuje przygryzając czerwone wargi albo podśpiewuje z lekka ochrypłym
głosem:
O różo Saronu...
— Co ty takiego robisz?
— Jedną rzecz, bracie.
— Jaką?
—
A-a, widzisz, nie umiem tak powiedzieć, żebyś zrozumiał.
—
Dziadek mówi, że ty może fałszywe pieniądze robisz.
—
Dziadek? Hm... No, to głupstwa mówi! Pieniądze, bracie, to bzdura.
— A czym za chleb zapłacisz?
—
No tak, bracie, za chleb trzeba płacić, to prawda.
— A widzisz? I za wołowinę też.
— I za wołowinę.
Cicho, niezwykle ujmująco śmieje się, łaskocze mnie za uchem jak szczeniaka i mówi:
—
Zupełnie nie potrafię się z tobą spierać — kładziesz mnie, bracie, na obie łopatki; wiesz
co, lepiej pomilczymy sobie.
Niekiedy przerywał robotę, siadał obok mnie i długo patrzyliśmy przez okno, jak chmury sieją
deszczem na dachy, na podwórze zarosłe trawą, jak ubożeją jabłonie tracąc liście... Dobra
Sprawa mówił mało, ale zawsze trafne, niezbędne słowa; najczęściej jednak chcąc zwrócić na
coś moją uwagę z lekka mnie trącał i wskazywał okiem, mrugając porozumiewawczo.
Nie widzę nic szczególnego na podwórzu, lecz po tych szturchnięciach łokciem i krótkich
uwagach wszystko wydaje mi się szczególnie ważne, wszystko głęboko zapada w pamięć. Oto
przez podwórze biegnie kot, zatrzymał się przed lśniącą kałużą i patrząc na swoje odbicie
podnosi miękką łapkę, jakby je chciał uderzyć. Dobra Sprawa mówi cichutko:
— Koty są dumne i nieufne...
Złocistordzawy kogut Mamaj frunąwszy na płot chwycił się go mocno, zatrzepotał
skrzydłami, omal nie spadł i rozgniewany, gderliwie bełkocze wyciągnąwszy szyję.
— Ważny jak generał, ale niezbyt mądry.
Idzie niezdarny Walej stąpając po błocie ciężko jak stary koń; jego twarz z wydatnymi
kośćmi policzko-
wymi jest odęta; Walej patrzy w niebo zmrużywszy oczy; prosto na pierś pada mu blady
jesienny promień; miedziany guzik kurtki plonie. Tatar staje i dotyka go krzywymi palcami.
— Lubuje się nim, jakby medal dostał.
Szybko i mocno przywiązałem się do Dobrej Sprawy, stał się dla mnie niezbędny i w chwilach
gorzkich krzywd, i w dniach radości. Sam małomówny, nie bronił mi mówić o wszystkim, co
mi tylko przychodziło do głowy. Dziadek zawsze strofował mnie ostro:
— Nie terkocz, czarci młynie!
A babcia była tak pogrążona w swoich myślach, że nie słyszała i nie wchłaniała cudzych.
Dobra Sprawa zawsze słuchał uważnie mojej paplaniny i często mówił do mnie z uśmiechem:
— No, bracie, to nie tak, sam to wymyśliłeś.
I zawsze ta jego krótka uwaga była wypowiedziana w porę, była konieczna. Widział jakby na
wskroś wszystko, co się działo w mej głowie i w moim sercu, widział wszystkie zbędne,
nieprawdziwe słowa, zanim zdążyłem je wypowiedzieć, widział i odrzucał je ode mnie dwoma
łagodnymi uderzeniami:
— Kłamiesz, bracie.
Często umyślnie wystawiałem na próbę ten jego czarodziejski dar; niekiedy wymyślę coś i
opowiadam, jakby to była prawda, lecz on, posłuchawszy trochę, potrząsa przecząco głową:
— Ale kłamiesz, bracie!
— A skąd wiesz?
— Już ja, bracie, widzę.
Niekiedy, idąc na plac Sienny po wodę, babcia zabierała mnie z sobą. Pewnego razu
zobaczyliśmy, jak pięciu mieszczan bije chłopa: powalili go na ziemię i tarmoszą jak psy —
psa. Babcia odczepiła od wiader nosidło i wymachując nim ruszyła na mieszczan, rzuciwszy
mi:
— Uciekaj stąd!
Ale ja, przerażony, pobiegłem za nią i zacząłem cis-
kać w mieszczan kamieniami. Babcia dzielnie okładała ich nosidłem, tłukła po plecach, po
łbach. Ujęli się za chłopem jeszcze jacyś ludzie, mieszczanie uciekli, babcia zaczęła obmywać
pobitego. Twarz miał pokaleczoną, jeszcze teraz czuję odrazę na wspomnienie, jak brudnym
palcem przyciskał rozerwane nozdrze i wył, i kaszlał, a spod palca bryzgała krew na twarz
babci, na jej pierś. Babcia także krzyczała i trzęsła się.
Kiedy po przyjściu do domu pobiegłem do stołow- nika i zacząłem mu o tym opowiadać,
przerwał pracę, stanął przede mną, wzniósłszy długi pilnik jak szablę, i patrzył na mnie spod
okularów bacznie i surowo. Potem nagle przerwał mi mówiąc niezwykle dobitnie:
— Ślicznie, właśnie tak wszystko się odbyło! Bardzo dobrze!
Wstrząśnięty tym, co widziałem, nie zdążyłem pojąć sensu jego słów i mówiłem nadal,
lecz on objął mnie i kuśtykając po pokoju powiedział:
— Dosyć, więcej nie trzeba! Już powiedziałeś, bracie, wszystko, co trzeba, rozumiesz?
Wszystko!
Zamilkłem urażony, ale pomyślawszy chwilę, ze zdumieniem pojąłem, że zatrzymał mnie
w porę. Rzeczywiście, powiedziałem wszystko.
— Ty, bracie, takich wypadków zbytnio nie roztrząsaj, niedobrze, by zostały w pamięci! —
powiedział.
Czasami nieoczekiwanie mówił mi słowa, które zapamiętałem na całe życie.
Opowiedziałem mu o swoim wrogu Klusznikowie, zabijace z ulicy Nowej, grubym chłopaku z
wielką głową, którego ani ja nie mogłem zmóc w walce, ani on mnie. Dobra Sprawa uważnie
wysłuchał moich żalów i powiedział:
— Bzdura! Taka siła nic nie znaczy! Prawdziwa siła polega na szybkości ruchów; im
szybciej, tym silniej, rozumiesz?
W następną niedzielę spróbowałem wprawić w szybszy ruch swoje pięści i z łatwością
zwyciężyłem Klu-
sznikowa. Odtąd z jeszcze większą uwagą słuchałem słów stołownika.
— Do każdej rzeczy trzeba umieć się wziąć, rozumiesz? To bardzo trudno umieć się wziąć
do rzeczy!
Nie zrozumiałem, co chce przez to powiedzieć, ale mimo woli zapamiętywałem te i inne
uwagi, a zapamiętywałem dlatego, że w prostocie tych słów było coś niepokojąco
tajemniczego: przecież to nic trudnego wziąć kamień, kawałek chleba, kubek, młotek 1
A w domu coraz bardziej nie lubiano Dobrej Sprawy; nawet łagodna kotka wesołej
lokatorki nie siadała mu na kolanach jak innym i nie podchodziła, kiedy ją przywoływał
przyjaźnie. Biłem ją za to, targałem za uszy i prawie z płaczem namawiałem, by się go nie bała.
— Moje ubranie czuć kwasami i dlatego kotka nie chce przyjść do mnie — wyjaśniał, ale
wiedziałem, że wszyscy, nawet babcia, tłumaczyli to inaczej, wrogo dla stołownika,
niesłusznie i krzywdząco.
— Po co u niego wysiadujesz? — pytała z gniewem babcia. — Czekaj, jeszcze cię nauczy
czego złego.
A dziadek, ten rudy tchórz, okrutnie bił mnie za każde odwiedziny u stołownika, jeśli się
tylko o nich dowiedział. Oczywiście nie mówiłem Dobrej Sprawie, że zabraniają mi przyjaźnić
się z nim, ale szczerze opowiadałem, jak się w domu do niego odnoszą.
— Babcia boi się ciebie, mówi, że jesteś czarnoksiężnik, a dziadek — żeś wróg Pana Boga
i niebezpieczny dla ludzi.
Potrząsał głową, jakby się opędzał od much; na jego kredowej twarzy wraz z lekkim
rumieńcem pojawiał się uśmiech, od którego ściskało się serce i ciemniało mi w oczach.
— Widzę to, bracie — mówił cichutko. — To smutne, prawda?
— Tak!
— Smutne, bracie.
W końcu go wygryźli.
Pewnego razu przyszedłem do niego po śniadaniu
i widzę, że siedząc na podłodze pakuje swoje rzeczy do skrzynek, cichutko nucąc o róży
Saronu.
—No, żegnaj, bracie! Wyprowadzam się.
—Dlaczego?
Uważnie popatrzył na mnie mówiąc:
—Jak to, nie wiesz? Pokój jest potrzebny dla twojej matki.
—Kto to powiedział?
—Dziadek.
—Kłamie!
Dobra Sprawa pociągnął mnie za rękę ku sobie i kiedy usiadłem na podłodze, powiedział
cicho:
—Nie gniewaj się! Myślałem, bracie, że wiesz, ale nie mówisz mi tego; to niedobrze,
pomyślałem.
Ogarnął mnie smutek i nieokreślony żal do niego:
—Posłuchaj — mówił prawie szeptem, uśmiechając się. — Pamiętasz, powiedziałem ci: nie
przychodź do mnie?
Kiwnąłem głową.
—Obraziłeś się na mnie, tak?
—Tak...
—A ja, bracie, nie chciałem cię obrazić, ja, widzisz, wiedziałem: jak się ze mną zaprzyjaźnisz,
twoi będą ci wymyślać. No, czy nie tak było? Rozumiesz, dlaczego to powiedziałem?
Mówił, jakby był małym chłopcem, moim rówieśnikiem. Strasznie ucieszyły mnie te jego
słowa, wydało mi się nawet, że pojąłem go dawno — jeszcze wtedy — toteż powiedziałem:
—Dawno to zrozumiałem!
—No tak! Ta-ak, bracie. Tak, mój kochany! Niewymownie zabolało mnie serce.
—Dlaczego oni wszyscy cię nie lubią?
Objął mnie, przytulił do siebie i odpowiedział mrugnąwszy znacząco:
—Obcy jestem, rozumiesz? Za to właśnie. Nie taki...
Szarpałem go za rękaw, bezradny, nie wiedząc, co powiedzieć:
— Nie gniewaj się — powtórzył i szeptem, na ucho, dodał: — Płakać też nie trzeba.
A jemu samemu również płynęły łzy spod zamglonych okularów.
Potem, jak zwykle, długo siedzieliśmy w milczeniu, z rzadka tylko zamieniając z sobą kilka
słów.
Wieczorem odjechał, przyjaźnie pożegnawszy się ze wszystkimi, a mnie mocno uściskał.
Wyszedłem przed bramę i widziałem, jak trząsł się na wozie, którego koła rozgniatały grudy
zmarzłego błota. Zaraz po jego wyjeździe babcia zaczęła sprzątać i szorować brudny pokój, a
ja umyślnie chodziłem z kąta w kąt i przeszkadzałem jej.
— Odejdź stąd! — krzyczała natknąwszy się na mnie.
— Dlaczego wygnaliście go?
— Jeszcze mi tu dogaduj!
— Wszyscyście durnie — powiedziałem.
Zaczęła mnie okładać mokrą ścierką, krzycząc:
— Czyś ty oszalał, postrzeleńcze?!
— Ty nie, ale oni wszyscy to durnie — poprawiłem się, ale to jej nie udobruchało.
Podczas kolacji dziadek mówił:
— No, chwała Bogu! Bo czasem, gdy go zobaczyłem, to jakby mi kto nóż wbił w serce: och,
myślę, trzeba się go pozbyć!
Ze złości złamałem łyżkę i znów oberwałem.
Tak skończyła się moja przyjaźń z pierwszym człowiekiem z nieskończonego szeregu ludzi
obcych w swym rodzinnym kraju — najlepszych jego ludzi.
IX
Wydaje mi się, że w latach dzieciństwa byłem niby ul, do którego różni prości, szarzy ludzie
znosili jak pszczoły miód swojej wiedzy i rozmyślań o życiu, szczo-
drze wzbogacając moją duszę, czym kto mógł. Często miód ten bywał brudny i gorzki, ale
każde poznanie — to mimo wszystko miód.
Po wyjeździe Dobrej Sprawy zaprzyjaźnił się ze mną wujek Piotr. Podobny był do dziadka;
równie suchy, schludny, czyściutki, tylko niższego wzrostu i w ogóle drobniejszy od niego.
Przypominał wyrostka, który dla żartu przebrał się za staruszka. Twarz jego była jak sito
uplecione z cieniutkich niteczek skóry, wśród których podrygiwały, niczym czyżyki w klatce,
śmieszne, bystre oczy z żółtawymi białkami. Jego siwe włosy wiły się, bródka była cała w pier-
ścieniach, kiedy palił fajkę, dym — tej samej barwy co włosy — również się zwijał, nawet
mowa jego była jakby kędzierzawa, pełna pogaduszek. Mówił brzęczącym głosem, na pozór
przyjaźnie, jednak zawsze wydawało mi się, że kpi sobie ze wszystkich.
— Z początku nakazała mi jaśnie pani hrabina, Tatian Aleksiejewna: “Będziesz
kowalem!", a po pewnym czasie przykazuje: “Pomagaj ogrodnikowi!" Ano dobrze; tylko, choć
chłop na głowie stanie, a nie dogodzi tobie, panie. Innym razem hrabina powiada: “Mógłbyś,
Piotruszka, ryby łowić!" A mnie wszystko jedno, mogę i ryby... Ale jak się tylko zapaliłem do
tego — dosyć, żegnajcie, ryby, a ja mam do miasta jechać za furmana na zarobek. No cóż,
można i za furmana; no i co jeszcze? Ale już nic więcej nie zdążyliśmy z hrabiną zmienić.
Przyszło uwłaszczenie i zostałem przy koniu; teraz jego mam zamiast hrabiny.
Koń ten był bardzo stary; wyglądał, jakby go kiedyś zaczął malować różnymi kolorami na
białym tle pijany malarz — zaczął i nie skończył. Nogi miał wywichnięte; a cały był jakby
uszyty z gałganów; koścista głowa z mętnymi oczami smutnie zwisała, słabo przyczepiona do
tułowia rozdętymi żyłami 1 starą, wytartą skórą. Wujek Piotr odnosił się do niego z sza-
cunkiem, nie bił go i nazywał “Tańką".
Dziadek powiedział mu kiedyś:
— Jakże to! Bydlę chrześcijańskim imieniem nazywasz?
— Gdzież tam, Wasiliu Wasiliewiczu, gdzież tam, łaskawco! Chrześcijańskiego imienia
Tańka — nie ma, jest tylko Tatiana.
Wuj Piotr także umiał czytać i był bardzo biegły w Piśmie świętym; zawsze spierali się z
dziadkiem, który ze świętych jest świętszy; osądzali, jeden surowiej od drugiego, biblijnych
grzeszników; szczególnie dostawało się Absalomowi. Niekiedy spór przybierał czysto
gramatyczny charakter; dziadek mówił: zgrze- szyłech, popełniałech nieprawości, zawiniłech,
a wujek utrzymywał, że należy mówić: zgrzeszyłżem, popełniał- żem nieprawości,
zawiniłżem.
— Inaczej po mojemu, inaczej po twojemu! —■ gorączkował się dziadek; twarz mu
nabiegała krwią i przedrzeźniał: — yłżem, ałżem...
Ale wujek Piotr, otaczając się dymem, zapytywał zjadliwie:
— A czym są lepsze twoje “łech"? Dla Pana Boga wcale nie lepsze. Bóg, słuchając
modlitwy, może myśli: modli się pod figurą, a ma diabła za skórą!
— Wynoś się, Aleksy! -7?. ze złością krzyczał na mnie dziadek błyskając zielonymi
oczami.
Piotr bardzo lubił czystość, porządek. Idąc przez podwórze kopnięciem odrzucał na bok
wiórki, skorupki, kości; odrzucał i przygadywał:
— Niepotrzebneś i przeszkadzasz!
Chętny był do pogawędki, wydawało się, że jest dobry, wesoły, ale niekiedy oczy
nabiegały mu krwią, mętniały i nieruchomiały jak u umarłego. Niekiedy siadał gdzieś w kącie,
w ciemności, skurczony, ponury i niemy jak jego bratanek.
— Co ci, wujku Piotrze?
— Odejdź — mówił głucho i surowo.
W jednym z domów na naszej ulicy mieszkał jakiś pan, z guzem na czole, który miał
niezwykle dziwne przyzwyczajenie: w święta siadał sobie przy oknie i strzelał z fuzji śrutem
do psów, kotów, kur, wron,
a także do przechodniów, którzy mu nie przypadli do gustu. Pewnego razu obsiał
“kuropatwiakiem" bok Dobrej Sprawy; śrut nie przebił skórzanej kurtki, kilka sztuk jednak
znalazło się w kieszeni. Pamiętam, jak uważnie oglądał stołownik przez okulary szaro-
granatowe śrucinki. Dziadek namawiał go, żeby wniósł skargę, ale stołownik powiedział
rzucając śruciny w kąt kuchni: — Nie warto.
Innym razem strzelec wpakował kilka śrucin dziadkowi w nogę, dziadek się rozzłościł,
wniósł skargę do sędziego, zaczął zbierać poszkodowanych i świadków z całej ulicy, ale pan
nagle gdzieś znikł.
Za każdym razem, kiedy z ulicy dochodził huk wystrzałów, wujek Piotr, jeśli był w domu,
pośpiesznie wciągał na siwą głowę odświętną, wypłowiałą czapkę z dużym daszkiem i szybko
wybiegał przed bramę. Potem zakładał ręce do tyłu, pod kaftan, unosił go jak ogon koguci i
wypiąwszy brzuch, szedł z powagą po chodniku obok strzelca; przejdzie, wróci i znów zaczyna
od nowa. My wszyscy stoimy przy bramie, w oknie widać siną twarz wojskowego, a nad nią ja-
snowłosą głowę jego żony; z podwórza Betlenga też wychodzą jacyś ludzie, tylko z szarego,
martwego domu Owsiannikowa nie pokazuje się nikt.
Niekiedy wujek Piotr przechadza się na próżno: myśliwy widocznie nie uważa go za
zwierzynę godną strzału, ale czasami dubeltówka grzmi raz za razem:
— Buch, buch!...
Nie przyspieszając kroku Piotr podchodził do nas i bardzo zadowolony mówił:
— W połę mnie trzepnął!
Pewnego razu śrut trafił go w ramię i szyję; babcia wydłubując igłą śrucinki łajała wujka
Piotra:
— Po co się temu dzikusowi nadstawiasz? A jak ci oko wybije?!
— E-e-e, nie wybije, Akulino Iwanowna — pogardliwie mówił Piotr. — To żaden strzelec...
— Ale po co go narowisz?
— A czy to ja go narowię? Mam chęć podrażnić się z panem.
I oglądając na dłoni wydobyte z ciała śruciny mówił: -
— Żaden strzelec! U hrabiny Tatian Aleksiejewny był czasowo na stanowisku
małżeńskim — ona mężów zmieniała niczym lokajów — a więc był przy niej Mamont Iljicz,
wojskowy. No, ten to strzelał! On, babko, tylko kulami, nie inaczej. Postawi głupiego Ignaszkę
daleko, tak może o czterdzieści kroków, uwiąże durniowi u pasa butelkę, że zwisa mu między
kolanami, a Ignaszka nogi rozstawi i z głupia się śmieje. Mamont Ilicz wyceluje z pistoletu —
bach! i po butelce! Tylko jeden raz — giez ukąsił Ignaszkę czy co, że szarpnął się, a kula poszła
w kolano, w samą rzepkę. Zawołali lekarza, zaraz nogę oderżnął, i basta. Pochowali ją.
— A głupi Ignaszka?
— No cóż, nic. Głupi nie potrzebuje ani nóg, ani rąk: własna głupota go żywi. Głupiego
każdy lubi, głupota jest nieszkodliwa. Mówi się: czy to diak, czy oskarżyciel, jeśli głupi — nie
krzywdziciel.
Babci nie dziwiły takie opowiadania, sama umiała ich dziesiątki, ale mnie robiło się
nieswojo i pytałem Piotra:
— A na śmierć zabić może taki pan?
— Dlaczego by nie! Mo-o-że. Oni nawet między sobą jeden drugiego zabijają. Do Tatian
Aleksiejewny przyjechał ułan; posprzeczali się z Mamontem, zaraz pistolety do ręki, poszli do
parku; tam, przy stawie, na ścieżce, ten ułan bach! Mamontowi w samą wątrobę. Mamonta —
na cmentarz, ułana — na Kaukaz, i po wszystkim! Tak to oni między sobą! A o chłopach i
innych to nawet nie ma co mówić! Teraz im, widzisz, nie żal ludzi, bo nie są ich, ale dawniej to
żałowali — przecież to było własne mienie.
— No i wtedy nie bardzo żałowali — mówi babcia.
Wujek Piotr zgadza się:
— I to prawda: własne mienie, ale tanie.
Był mi przyjazny, rozmawiał ze mną dobroduszniej niż z dorosłymi i nie unikał mojego
wzroku, ale coś mi się w nim nie podobało. Częstując wszystkich ulubionymi konfiturami,
moją kromkę chleba smarował grubiej, przywoził mi z miasta pierniki słodowe, ma- kagigi i
rozmawiał ze mną zawsze poważnie, cicho.
— Jak żyć będziesz, dobrodziejku? Do wojska pójdziesz czy na urzędnika?
-— Do wojska.
— To dobrze. Teraz i żołnierzowi nie jest tak żle. Na popa iść też dobrze; pokrzykujesz
sobie: “Panie, zmiłuj się", ot i cała robota... Pop ma nawet lżej niżli żołnierz, a jeszcze lżej od
popa ma rybak, żadna rfkuka mu niepotrzebna, byle się przyzwyczaił!
Zabawnie pokazywał, jak ryby krążą dokoła przynęty, jak się trzepoczą okonie, głowacze,
leszcze, kiedy połkną haczyk.
— Ty się gniewasz, jak cię dziadek wychłosta — pocieszał mnie. — A tu gniewać się,
dobrodziejku, nie ma o co, to dla nauki cię biją, i to jest takie tam dziecinne bicie! Pani moja,
Tatian Aleksiejewna, ta dopiero biła wyśmienicie! Miała do tego umyślnego człowieka —
Chrystoforem go zwali — takiego majstra w swoim fachu, że go, zdarzało się, sąsiedzi z
innych dworów wypraszali od pani hrabiny: “Zwolnijcie, dobrodziejko, Tatian Aleksiejewno,
Chrystofora, żeby nam czeladź przetrzepał!" — i zwalniała.
Bez urazy, szczegółowo opowiadał, jak hrabina w białej, muślinowej sukni i w powiewnej
chusteczce koloru nieba siedziała na ganku z kolumienkami, na czerwonym fotelu, a
Chrystofor chłostał w jej oczach baby i chłopów.
— A ten Chrystofor, dobrodziejku, choć był z Ria- zania, wyglądał na Cygana albo
Chochła; wąsy miał od ucha do ucha, pysk siny: brodę golił. Trudno było zmiarkować, czy był
głupi, czy też głupiego udawał, żeby się go ludzie za bardzo nie czepiali. Bywało, przyjdzie do
kuchni, naleje wody do garnuszka, złapie muchę, karalucha czy jakiegoś żuka i topi patycz-
kiem, długo, powoli... Albo własną “blondynkę" wyjmie zza kołnierza i też ją topi.
Takie i temu podobne historie były mi już dobrze znane, wiele ich słyszałem z ust babci i
dziadka. Naj- różnorodniejsze, ale wszystkie dziwnie do siebie pd- dobne: zawsze męczono
człowieka, znęcano się nad nim, prześladowano. Sprzykrzyły mi się te opowiadania, słuchać
mi się nie chciało, prosiłem więc furmana:
— Opowiedz coś innego!
Ściągał wszystkie zmarszczki ku ustom, potem przesuwał je do oczu i godził się:
— Dobrze, ty nienasytku, niech będzie coś innego... Ano, mieliśmy kucharza...
— Kto miał?
— Hrabina Tatian Aleksiejewna.
— Dlaczego nazywasz ją Tatian? Czy była mężczyzną?
Roześmiał się chichotliwie.
— Rozumie się, była to pani, ale miała wąsiki. Czarniutkie; była rodem z czarnych
Niemców; jest to ludek w rodzaju Murzynów. A więc był u nas kucharz; to, dobrodziejku,
będzie śmieszna historia...
Śmieszna historia polegała na tym, że kucharzowi nie udał się kulebiak i zmuszono go, aby
zjadł go cały naraz; zjadł i zachorował.
Gniewałem się:
— To wcale nie jest śmieszne!
— A co jeśt śmieszne? No, powiedz!
— Nie wiem...
— No, to milcz!
I znów snuł nudną pajęczynę.
Niekiedy w święta przychodzili w gościnę moi stryjeczni bracia: smutny i ospały Sasza wuja
Michała i schludny, wszystkowiedzący Sasza wuja Jakuba. Pewnego razu, kiedyśmy w trójkę
podróżowali po dachach zabudowań, zobaczyliśmy na podwórzu Bet- lenga pana w zielonej,
futrzanej kurtce. Siedząc na stosie drzewa pod ścianą bawił się ze szczeniętami;
jego mała, łysa, żółta głowa była odsłonięta. Któryś z braci wpadł na pomysł, by wykraść mu
jedno ze szczeniąt. Natychmiast powstał przemyślny plan kradzieży: bracia zaraz wyjdą ria
ulicę przed bramę domu Betlenga, ja nastraszę pana, a kiedy ten z przestrachu ucieknie, oni
wpadną na podwórze i porwą szczenię.
— Jak go przestraszyć?
Jeden z braci zaproponował:
— Napluj mu na łysinę!
Czy to taki grzech napluć komuś na głowę? Wiele razy słyszałem i widziałem, że z
człowiekiem postępowano znacznie gorzej, więc, rzecz jasna, uczciwe wypełniłem wzięte na
siebie zadanie.
Zrobił się wielki hałas i skandal, na podwórze do nas przyszła z domu Betlenga cała armia
mężczyzn i kobiet z młodym, pięknym oficerem na Czele) a ponieważ obaj bracia w chwili
dokonania przestępstwa spokojnie spacerowali po ulicy, jakby nigdy nic nie wiedzieli o mojej
dzikiej psocie, dziadek sprał tylko mnie, ku szczególnemu zadowoleniu wszystkich mie-
szkańców domu Betlenga.
Kiedy zbity leżałem w kuchni na wyżce, wlazł tam do mnie odświętnie ubrany, wesolutki
wujek Piotr.
—
Sprytnie to wymyśliłeś, dobrodziejku! —: powie-
dział szeptem. — Tak właśnie trzeba, dobrze mii, staremu kozłowi, pluj na nich. Jeszcze by się
przydało — kamieniem go w zgniły łeb! _ ,
Stała mi przed oczami wygolona, dziecinna twarz pana, pamiętałem, jak cicho i żałośnie
skomlał niby szczenię, wycierając żółtą łysinę małymi rękami; wstyd mi było niewymownie,
nienawidziłem braci, ale zapomniałem od razu o tym wszystkim, kiedy spojrzałem na
siateczkowatą twarz furmana. Drgała tak samo przeraźliwie odpychająco jak twarz dziadka,
kiedy mnie bił.
— Wynoś się! — krzyknąłem spychając Piotra rękami i nogami.
Zachichotał, mrugnął na mnie i zlazł z wyżki.
Od tego czasu straciłem ochotę do rozmowy z nim, zacząłem go. unikać i równocześnie
podejrzliwie śledzić, niejasno czegoś wyczekując.
Wkrótce po historii z panem zdarzyła się jeszcze jedna. Dawno już pociągał mnie cichy
dom Owsianni- kowa; zdawało mi się, że w tym szarym domu płynie osobliwe, tajemnicze
życie z bajek.
Mieszkańcy domu Betlenga żyli gwarno i wesoło; było tam wiele pięknych pań,
przychodzili do nich oficerowie i studenci, zawsze rozlegały się śmiechy, gwar rozmów, śpiew
i muzyka. Sam wygląd domu był także wesoły: jasno połyskiwały szyby, zieleń kwiatów w
oknach była różnorodna i jaskrawa. Dziadek nie lubił tego domu.
— Heretyki, bezbożni ki — mówił o wszystkich jego mieszkańcach, a kobiety nazywał
obrzydliwym słowem, którego znaczenie wyjaśnił mi kiedyś ze złośliwym zadowoleniem
wujek Piotr, także w obrzydliwy sposób.
Surowy i milczący dom Owsiannikowa budził w dziadku szacunek.
Ten parterowy, lecz wysoki dom sięgał głęboko w podwórze zarośnięte darnią, czyste i
opustoszałe, ze. studnią pośrodku, pod daszkiem na dwóch słupach. Dom jakby odsunął się od
ulicy, chowając się przed nią. Trzy jego okna, wąskie, o łukowatym kształcie, były
umieszczone wysoko nad ziemią, a ich zmętnia- łe szyby lśniły w słońcu jak tęcza. Z drugiej
strony bramy stał spichlerz, z zupełnie taką samą fasadą jak dom, także z trzema oknami, lecz
ślepymi; do szarej ściany przybito ramy z listew i wewnątrz namalowano białą farbą
poprzeczki okienne. Te ślepe okna były nieprzyjemne, a spichlerz także nasuwał myśl, że dom
chce się ukryć, żyć niepostrzeżenie. Było coś cichego i obrażonego, a raczej coś cichego i
wyniosłego, w tej całej posesji, w jej pustych stajniach i równie pustych szopach z ogromnymi
wrotami.
Niekiedy po podwórzu chodził utykając wysoki starzec bez brody, z białymi wąsami:
szczecinki wąsów
sterczały jak igiełki. Czasami inny starzec z bokobrodami i orlim nosem wyprowadzał ze stajni
siwego, długogłowego konia o wąskiej piersi i smukłych nogach; wychodząc na podwórze koń
jakby kłaniał się wszystkim dokoła, niczym pokorny mnich. Chromy klepał go głośno po szyi,
gwizdał, przeciągle wzdychał, a potem znów wprowadzano konia do ciemnej stajni.
Wydawało mi się, że starzec chciałby wyjechać
1
z domu, ale nie może — jest zaczarowany.
Prawie co dzień na podwórzu bawiło się od południa do wieczora trzech chłopców. Byli
jednakowo ubrani w szare kurtki i spodnie, nosili jednakowe czapeczki; mieli okrągłe twarze,
szare oczy i byli tak bardzo podobni do siebie, że rozróżniałem ich tylko po wzroście.
^
Obserwowałem ich przez szczelinę w płocie; nie widzieli mnie, a tak chciałem, by mnie
spostrzegli. Podobało mi się, że tak ładnie, wesoło i zgodnie bawią się w nie znane mi zabawy,
podobały mi się ich ubrania, wzajemna troskliwość, szczególnie wyraźna w stosunku do
najmłodszego brata, śmiesznego, żwawego malca. Kiedy się przewrócił, śmiali się jak to
zawsze, kiedy ktoś upadnie, ale śmiali się bez złośliwości, natychmiast pomagali mu wstać i
jeżeli zabrudził sobie ręce czy kolana, wycierali mu palce i spodenki liśćmi łopianu,
chusteczkami, a średni chłopiec mówił dobrodusznie:
— Och, jaki niezdala!
Nigdy nie wymyślali sobie, nie oszukiwali się wzajemnie i wszyscy trzej byli bardzo
zręczni, silni, niestrudzeni.
Pewnego razu wlazłem na drzewo i gwizdnąłem; zatrzymali się tam, gdzie ich zastał mój
gwizd, potem zeszli się razem bez pośpiechu i spoglądając na mnie zaczęli się nad czymś
cichutko naradzać. Pomyślałem, że będą rzucać we mnie kamieniami, zlazłem na ziemię,
nabrałem kamyków do kieszeni, za pazuchę i znów wdrapałem się na drzewo, ale chłopcy
bawili się już daleko w kącie podwórza i widocznie o mnie
zapomnieli. Zasmuciło mnie to, ale nie miałem ochoty zaczynać wojny pierwszy, kiedy nagle
ktoś krzyknął na nich przez lufcik:
— Dzieci, marsz do domul
Poszli nie śpiesząc się, pokornie jak gęsi.
Wiele razy siadywałem na drzewie przy płocie czekając, że nagle zawołają, bym przyszedł
bawić się z nimi, ale nie wołali mnie. Już bawiłem się z nimi w myśli, zapominając się niekiedy
do tego stopnia, że wykrzykiwałem i śmiałem się głośno; wtedy wszyscy trzej patrzyli na mnie,
cichutko coś mówiąc między sobą, a ja, zawstydzony, schodziłem na ziemię.
Pewnego razu zaczęli się bawić w chowanego; kolej szukania przypadła na średniego,
stanął więc w kącie za spichrzem, uczciwie zakrył oczy rękami, nie podglądając, a jego bracia
pobiegli się ukryć. Starszy szybko i zwinnie wlazł do szerokich sań pod okapem spichrza, a
malec straciwszy głowę biegał śmiesznie dokoła studni nie wiedząc, gdzie by się schować.
— Raz — krzyknął starszy — dwa...
Malec wskoczył na krawędź studni, chwycił za sznur, spuścił nogi do pustego kubła i kubeł
znikł, głucho postukując o cembrowinę.
Oniemiałem patrząc, jak szybko i bezgłośnie obraca się dobrze naoliwione koło, lecz naraz
zrozumiałem, co się stać może za chwilę, i zeskoczyłem na ich podwórze krzycząc:
— Wpadł do studni!...
Średni chłopiec podbiegł do studni równocześnie ze mną i uczepił się sznura; poderwało go
do góry, otarło mu ręce, ale w porę zdążyłem chwycić sznur, kiedy nadbiegł również starszy
pomagając mu przy wyciąganiu kubła.
— Tylko, proszę, pomalutku — szepnął.
Szybko wyciągnęliśmy malca. Był także przestraszony; z palców prawej ręki kapała mu
krew, policzek miał mocno podrapany, był mokry do pasa, blady, niemal siny; lecz wstrząsany
dreszczem, uśmiechał
się patrząc szeroko otwartymi oczami, uśmiechał się i mówił:
— Ja-ak upa-ada-ałem...
—
Lozum stlacileś widocznie — powiedział średni objąwszy go i wycierając mu
chusteczką krew z twarzy, a starszy nachmurzył się i rzekł:
— Chodźmy, i tak nie da się ukryć... ;
— Zbiją was? — spytałem.
Kiwnął głową, potem powiedział wyciągnąwszy do mnie rękę:
— Aleś ty szybko przybiegł!
Uradowany pochwałą, nie zdążyłem ująć jego ręki, kiedy znów zwrócił się do średniego brata:
—
Chodźmy, bo się przeziębi! Powiemy > że upadł, a o studni nie trzeba mówić!
—
Tak, ńie trzeba — zgodził się najmłodszy, drżąc jak w febrze. — Upadłem w kałużę, tak?
Odeszli.
Wszystko to rozegrało się tak szybko, że kiedy spojrzałem na gałąź, z której zeskoczyłem,
kołysała się jeszcze, zrzucając żółte liście.
Przez tydzień może bracia nie wychodzili na podwórze, a potem pojawili się znowu, głośniejsi
niż poprzednio. Kiedy starszy zobaczył mnie na drzewie, zawołał przyjaźnie:
— Chodź do nasi
Weszliśmy do starych sań pod daszkiem spichlerza i przyglądając się sobie wzajemnie, długo
gwarzyliśmy.
— Zbili was? — spytałem.
— Tak, dostało się nam — odpowiedział starszy. Trudno było uwierzyć, że tych chłopców
także biją
jak mnie; było mi przykro za nich.
— Dlaczego chwytasz ptaki? — spytał najmłodszy.
— A bo ładnie śpiewają.
—
Nie chwytaj ich, lepiej niech sobie latają, gdzie chcą.
— No dobrze, nie będę!
— Tylko wpierw złap jednego i podaruj mi.
— Chcesz? A jakiego?
— Wesołego. I w klatce.
— A więc czyżyka.
— Kot zje — powiedział średni. — I tatuś nie pozwoli.
Starszy potwierdził:
— Nie pozwoli.
— A matkę macie?
— Nie — powiedział starszy, ale średni sprostował:
— Mamy, tylko długą, nie naszą, a naszej nie ma, umaiła.
— Druga nazywa się macocha — powiedziałem.
Starszy kiwnął głową:
:— Tak.
I wszyscy trzej zamyślili się, spochmurnieli.
Z bajek babci wiedziałem, co to jest macocha, i zaduma ich była dla mnie zrozumiała. Siedzieli
blisko jeden obok drugiego, jednakowi niczym kurczęta; a mnie przyszła na myśl
wiedźma-macocha, która podstępnie zajęła miejsce rodzonej matki, i pocieszyłem ich:
— Jeszcze wróci rodzona matka, poczekajcie!
Starszy wzruszył ramionami:
— Jeśli umarła? To się nie zdarza...
Nie zdarza? Boże, ileż to razy umarli, nawet porąbani na kawałki, zmartwychwstali, gdy ich
spryskano wodą życia! Ileż to razy śmierć nie była prawdziwa, nie przez Boga zesłana, tylko
przez czarowników i czarownice !
W podnieceniu zacząłem im opowiadać historie zasłyszane od babci; starszy z początku wciąż
się uśmiechał i mówił cichutko:
— To są bajki, znamy je...
Jego bracia słuchali w milczeniu; malutki mocno zacisnął wargi i wydął policzki, a średni,
oparłszy się łokciem o kolano, schylił się ku mnie i przyciągał brata ręką zarzuconą mu na
szyję.
Już się mocno zmierzchało, nad dachami zwisały czerwone obłoki, kiedy przed nami wyrósł
jak spod
ziemi starzec o białych wąsach, w brunatnej, długiej szacie, jaką noszą popi, i w kudłatej,
futrzanej czapce.
— Co to za jeden? — spytał wskazując na mnie palcem.
Najstarszy chłopczyk wstał i wskazał głową na dom dziadka:
— On jest stamtąd...
— Kto go zawołał?
Chłopcy, jak na komendą, milcząc wyszli z sań i poszli do domu, znów przypominając mi
pokorne gęsi.
Starzec chwycił mnie silnie za ramię i poprowadził przez podwórze do bramy. Zbierało mi się
na płacz ze strachu, ale szedł takimi dużymi krokami i tak szybko, że nie zdążyłem zapłakać,
kiedy już znalazłem się na ulicy, a on, zatrzymawszy się przy furtce, pogroził mi palcem i
powiedział:
— Nie waż się przychodzić do mnie I
Rozgniewałem się.
— Ja nie do ciebie przychodzę, stary diable!
Znów chwycił mnie długą ręką i prowadząc po tro-
tuarze spytał, jakby mnie młotkiem walił po głowie:
— Twój dziadek w domu?
Na moje nieszczęście dziadek był w domu; stanął przed groźnym starcem z głową zadartą do
góry i wysuniętą naprzód bTÓdką i mówił pośpiesznie, patrząc mu w oczy, matowe i okrągłe
jak srebrne dwukopiej- kówłd:
— Matka jego wyjechała, ja jestem człowiek zajęty, nie ma komu dopilnować go, niech już
pan pułkownik wybaczy!
Pułkownik chrząknął na cały dom, odwrócił się jak drewniany słup i wyszedł, a ja po pewnym
czasie znalazłem się na podwórzu, w wozie wujka Piotra.
— Znów oberwałeś, dobrodziejku? — spytał wyprzęgając konia. — Za co cię zbili?
Kiedy opowiedziałem, za co, uniósł się i syknął:
— A po coś zaprzyjaźnił się z nimi? To paniczyki, gadziny; oto co masz za nich! Teraz ty Ich
zbij, ile wlezie!
Długo jeszcze pomstował, rozzłoszczony z powodu pobicia; słuchałem go z początku z
sympatią, ale jego siateczkowata twarz drgała coraz nieprzyjemniej i to nasunęło mi myśl, Ze
chłopców także zbiją 1 że wobec mnie nic nie zawinili.
— Ich bić nie trzeba, oni są dobrzy, a ty kłamiesz — powiedziałem.
Popatrzył na mnie i wrzasnął nieoczekiwanie:
— Wynoś się z wozu!
— Jesteś głupi I — krzyknąłem zeskoczywszy na ziemię.
Zaczął mnie gonić po podwórzu, bezskutecznie starając się mnie schwycić; gonił i
skrzeczał nienaturalnym głosem:
— Głupi jestem? Kłamię? Ja ci...
Na kuchenny ganek wyszła babcia; podbiegłem do niej, a on zaczął się skarżyć:
— Żyć mi nie daje to chłopaczysko! Prawie pięć razy starszy jestem od niego, a on
wymyśla mi — i “ty taki synu", i “ty kłamco", i najgorszymi wyrazami...
Kiedy kłamano mi w oczy, traciłem głowę i głupiałem ze zdziwienia; podobnie straciłem
głowę i teraz, ale babcia powiedziała spokojnie:
— No, Piotrze, to już zwyczajnie kłamiesz, tak obrzydliwie ci nie wymyślał!
Dziadek uwierzyłby furmanowi.
Od tego dnia zaczęła się między nami milcząca, zła wojna: Piotr starał się niby niechcący
to poszturchnąć mnie, to uderzyć lejcami, wypuszczał moje ptaki, raz napuścił na nie kota i z
byle jakiego powodu skarżył się na mnie dziadkowi, zawsze przesadzając; zdawało mi się
coraz częściej, że jest to taki sam chłopiec jak ja, tylko przebrany za starego. Ja z kolei
rozplatałem mu łapcie, niepostrzeżenie rozkręcałem i nadcinałem troczki, tak że rozrywały się,
kiedy Piotr się obuwał. Pewnego razu nasypałem mu do czapki pieprzu, że przez całą godzinę
kichał — w ogó-
le starałem się w miarę sił i umiejętności nie pozostawać mu dłużnym. W święta Piotr całymi
dniami bacznie mnie śledził i nieraz przyłapywał na rzeczy zakazanej — na kontakcie z
paniczykami; przyłapywał i donosił dziadkowi.
Znajomość z paniczykami trwała i stawała się dla mnie coraz cenniejsza. W ciasnym
zaułku między ścianą domu dziadka i płotem Owsiannikowa rosły: wiąz, lipa i rozłożysty
krzew czarnego bzu; pod tym krzewem wyciąłem w płocie półokrągły otwór; bracia po kolei
albo po dwóch naraz podchodzili do niego i rozmawialiśmy cichutko, przysiadłszy w kucki lub
klęcząc. Jeden z nich zawsze czuwał, żeby pułkownik nie zdybał nas znienacka.
Chłopcy opowiadali o swoim niewesołym życiu. Smutno mi było, kiedy ich słuchałem.
Mówili o tym, jak żyją schwytane przeze mnie ptaki, i o wielu dziecinnych sprawach, ale nigdy
słowem nie wspomnieli o macosze i ojcu — przynajmniej nie przypominam sobie tego.
Najczęściej jednak po prostu proponowali, bym opowiedział im bajkę. Sumiennie po-
wtarzałem historie zasłyszane od babci, a jeśli coś zapomniałem, prosiłem, by poczekali, i
biegłem spytać jej o to. Bardzo to lubiła.
Opowiadałem im wiele o babci; najstarszy chłopiec powiedział kiedyś, westchnąwszy
głęboko:
— Babcie pewno wszystkie są bardzo dobre, myśmy także mieli dobrą.
Tak często i smutno mówił: był, była, było, jakby przeżył na ziemi sto lat, a nie jedenaście;
Miał, pamiętam, wąskie dłonie, cienkie palce i cały był cienki, kruchy. Oczy miał bardzo jasne
i łagodne, jak płomyki lampek cerkiewnych. Jego bracia byli także mili, budzili uczucie
głębokiej Ufności; zawsze chciałem im zrobić jakąś przyjemność, ale najstarszy bardziej mi się
podobał.
Pochłonięty rozmową, często nie spostrzegałem, jak nadchodzi wujek Piotr płosząc nas
przeciągłym krzykiem:
— Zno-o-wu?
Wiedziałem, że napada go coraz częściej ponure otępienie, nauczyłem się nawet zawczasu
rozpoznawać, w jakim humorze wraca z pracy. Zwykle otwierał bramę bez pośpiechu, zawiasy
skrzypiały przeciągle, leniwie; jeśli był w złym humorze, zawiasy zgrzytały krótko, jakby
jęcząc z bólu.
Jego niemy bratanek wyjechał na wieś żenić się; Piotr mieszkał sam nad stajnią, w niziutkiej
komórce z malutkim okienkiem, przesyconej ciężkim zapachem zleżałej skóry, dziegciu, potu
i tytoniu. Z powodu tego zapachu nie chodziłem nigdy do niego. Sypiał teraz nie gasząc lampy,
co bardzo nie podobało się dziadkowi.
— Uważaj | Jeszcze mnie spalisz, Piotrze!
— Nie ma mowy, bądź spokojny! Stawiam lampę na noc do miseczki z wodą —
odpowiedział patrząc w bok.
Teraz zwykle patrzył jakoś w bok i dawno przestał uczestniczyć w wieczornych
przyjęciach babci; nie częstował konfiturami, twarz mu się skurczyła, zmarszczki pogłębiły
się, nawet chodził inaczej, chwiejąc się i powłócząc nogami jak chory.
Pewnego razu w dzień powszedni odgarniałem rano z dziadkiem śnieg, który spadł nocą
obficie; nagle klamka furtki dźwięcznie i jakoś niezwykle szczęknęła, na podwórze wszedł
policjant, zastawił furtkę plecami i kiwnął na dziadka grubym, szarym palcem. Kiedy dziadek
podszedł, policjant nachylił ku niemu twarz z wielkim nosem i jakby kując nim dziadka po
czole, zaczął coś mówić szeptem, a dziadek skwapliwie odpowiedział:
— Tu! Kiedy? Dalibóg, nie przypominam sobie.
I nagle śmiesznie podskoczył i krzyknął:
— Boże, zmiłuj się! Naprawdę?
— Ciszej — surowo upomniał go policjant.
Dziadek obejrzał się i zobaczył mnie.
— Zabieraj łopaty i ruszaj do domu!
Schowałem się za węgieł, a oni poszli do komórki
furmana. Policjant zdjął z prawej ręki rękawiczkę i uderzył nią po lewej dłoni, mówiąc:
— On wie, co się święci: konia zostawił, a sam się ukrył.
Pobiegłem do kuchni opowiedzieć babci wszystko, co widziałem i słyszałem; właśnie
wyrabiała w dzieży ciasto na chleb, kiwając białą od mąki głową. Wysłuchawszy mnie
powiedziała spokojnie:
— Ukradł coś widocznie... Idź, baw się, co ci do tego!
Kiedy znów wybiegłem na podwórze, dziadek stał przy furtce z czapką w ręku i żegnał się
patrząc w niebo. Twarz miał zagniewaną, nasrożoną, jedna noga mu drżała.
— Powiedziałem ci raz, ruszaj do domu!—krzyknął tupnąwszy nogą. I sam poszedł za mną,
a kiedy znalazł się w kuchni, zawołał:
— Chodź no tu, matko!
Poszli do sąsiedniego pokoju, długo z sobą szeptali i kiedy babcia znów przyszła do kuchni, nie
miałem wątpliwości, że stało się coś strasznego.
— Czego się zlękłaś?
— Cicho bądź, rozumiesz — odpowiedziała cichutko.
Przez cały dzień było w domu nieprzyjemnie, przejmował mnie strach; dziadek i babcia
wymieniali trwożliwe spojrzenia, mówili cicho, niezrozumiale, półsłówkami, co wzmagało
jeszcze nastrój niepokoju.
— Zapal no, matko, wszędzie lampki — powiedział dziadek pokasłując.
Jedli obiad bez apetytu, ale pośpiesznie, jak gdyby kogoś oczekiwali; dziadek, znużony,
wydymał policzki, chrząkał i wyrzekał:
— Wielka jest moc diabła nad człowiekiem! Przecież wydawało się, że jest bogobojny i
pobożny, do cerkwi chodzi, a oto co się okazało.
Babcia wzdychała.
Niewymownie długo gasł ten srebrzyście przymglony zimowy dzień, a w domu robiło się
coraz niespokojniej, coraz ciężej.
Pod wieczór przyszedł policjant, Już inny, rudy i gruby, usiadł w kuchni na ławce i drzemał
posapując i kiwając się. Babcia spytała go:
— Jakżeście to wyśledzili?
Odpowiedział nie zaraz, z namaszczeniem:
— Bądźcie spokojni! U nas wszystko wyśledzą.
Pamiętam, siedziałem przy oknie i rozgrzewając
w ustach starodawny grosz starałem się odbić na lodzie szyby świętego Jerzego w walce ze
smokiem.
Nagle w sieni rozległ się hałas, szeroko rozwarły się drzwi £ ukazała się Pietrowna krzycząc
ogłuszająco od progu:
— Chodźcie popatrzeć, co tam Jest u was za domem!
Kiedy zobaczyła policjanta, rzuciła się z powrotem
do sieni, ale ten chwycił ją za spódnicę i sam wrzasnął z przestrachem:
— Stój, coś ty za jedna? Na co popatrzeć?
Potknęła się o próg, upadła na kolana i zaczęła
krzyczeć zachłystując się słowami 1 łzami:
— Idę doić krowy, patrzę: co tam leży u Kaszyri- nów w ogrodzie? Coś jakby but?...
W tej chwili jednak dziadek krzyknął z wściekłością, tupiąc nogami:
— Kłamiesz, głupia! Nic nie mogłaś zobaczyć w ogrodzie: płot wysoki, szpar w nim nie ma,
kłamiesz! Nic tam nie ma!
— Ojczulku! — krzyczała Pietrowna wyciągając ku niemu jedną rękę, a drugą trzymając się
za głowę. — Prawda, ojczulku, skłamałam! Idę, a tu widzę ślady do waszego płotu i śnieg
wydeptany w jednym miejscu; zajrzałam przez płot i widzę — leży...
— Kto-o?
Krzyki te trwały strasznie długo i nic nie można było z nich zrozumieć; nagle wszyscy, jak
szaleni, popychając się wzajemnie, rzucili się ku drzwiom i wybiegli do ogrodu. Tam, w dole
miękko wysłanym śniegiem, leżał nasz Piotr oparty plecami o nadpaloną belkę, z głową nisko
opuszczoną na piersi. Poniżej prawego ucha miał głęboką szczelinę, czerwoną jak
usta; sterczały z niej, niczym zęby, sinawe strzępy. Ze strachu przymknąłem oczy i przez rzęsy
ujrzałem na kolanach Piotra znany mi nóż rymarski, a koło niego skurczone, pociemniałe palce
prawej ręki; lewa była odrzucona w bok i zatonęła w śniegu. Śnieg dokoła niego stopniał,
drobne ciało zagłębiło się w miękkim, białym puchu i wydawało się jeszcze bardziej dziecięce.
Po prawej strome czerwieniła się na śniegu dziwna plama podobna do ptaka, z lewej śnieg był
nietknięty, gładki i oślepiająco biały. Pokornie pochylona głowa opierała się podbródkiem o
pierś, przygniatając gęstą, kędzierzawą brodę; na nagiej piersi, w czerwonych strugach
skrzepłej krwi, zwisał duży miedziany krzyż. Od gwaru głosów ciężko huczało mi w głowie;
nieustannie krzyczała Pietrowna, krzyczał policjant posyłając gdzieś Wale ja i dziadek
krzyczał:
— Nie zadeptywać śladów!
Nagle jednak spochmurniał i patrząc sobie pod nogi, głośno i władczo powiedział do
policjanta:
— A ty niepotrzebnie wrzeszczysz, panie władzo! To już Boża sprawa, Boży sąd, a ty ze
swoim tam różnym draństwem... Ech, wy-y!...
I wszyscy nagle zamilkli, wszyscy utkwili wzrok w nieboszczyku wzdychając i żegnając
się.
Z podwórza do ogrodu przybiegali jacyś ludzie, przełazili przez płot od strony Pietrowny,
przewracali się, coś tam pomrukiwali, ale mimo wszystko było cicho, dopóki dziadek,
obejrzawszy się dokoła, nie krzyknął z rozpaczą:
— Sąsiedzi, jakże tak można, przecież maliniak cały połamiecie! Cóż to, sumienia nie
macie?
Babcia wzięła mnie za rękę i pochlipując zaprowadziła do domu.
— Co on zrobił? — spytałem.
— Czy nie widziałeś? — odpowiedziała.
Przez cały wieczór do późna w noc w kuchni i przyległym pokoju tłoczyli się i krzyczeli
obcy ludzi, policja wydawała jakieś rozkazy; człowiek podobny do diakona pisał coś i pytał
kwacząc jak kaczka:
m Jak? Jak?
Babcia częstowała wszystkich w kuchni herbatą, przy stole siedział okrąglutki mężczyzna,
dziobaty, z wąsami, i skrzypiącym głosem opowiadał:
— Prawdziwe imię i nazwisko jego nie jest wiadome, ustalono tylko, że jest on rodem z
Jełaćmy. A Niemy — wcale nie jest niemową i do wszystkiego się przyznał. I ten trzeci się
przyznał, bo jest jeszcze trzeci. Już od dawien dawna grabili cerkwie, było to ich główne
rzemiosło.
— O Boże! — wzdychała Pietrowna, czerwona i mokra.
Leżałem na wyżce i kiedy patrzyłem w dół, wydawało mi się, że wszyscy ludzie są
niziutcy, grubi i straszni...
X
Pewnego razu w sobotę poszedłem wczesnym rankiem do ogrodu Pietrowny łowić gile;
czatowałem długo, ale napuszone, o czerwonym podgardlu ptaki nie wchodziły do potrzasku.
Uwodząc swym pięknem, przechadzały się zabawnie po zlodowaciałej, jakby wykutej ze
srebra powierzchni śniegu, wzlatywały na otulone szronem gałązki krzewów i huśtały się na
nich jak żywe kwiaty, strząsając błękitnawe iskry śniegu. To było tak piękne, że
niepowodzenie w łowach nie sprawiało mi przykrości. Nie byłem zbyt namiętnym myśliwym,
przebieg łowów podobał mi się zawsze więcej niż wynik; lubiłem przypatrywać się, jak żyją
ptaszki, i myśleć o nich.
Dobrze było siedzieć samotnie na skraju śnieżnego pola i wsłuchiwać się, jak w
kryształowej ciszy mroźnego dnia szczebiocą ptaki, a gdzieś w oddali dźwięczy coraz ciszej
dzwonek przejeżdżającej trojki, smutny skowronek rosyjskiej zimy.
Przemarzłem na śniegu; czując, że odmroziłem sobie uszy, zabrałem potrzaski i klatki,
przelazłem przez płot do dziadkowego sadu i poszedłem do domu. Brama na ulicę była
otwarta, olbrzymi chłop wyprowadzał z podwórza trójkę koni zaprzężonych do wielkich,
krytych sań. Konie dymiły gęstą parą, chłop wesoło pogwizdywał. Drgnęło mi serce.
— Kogo przywiozłeś?
Chłop odwrócił się, popatrzył na mnie spod ręki, wskoczył na kozioł i powiedział:
— Popa!
A więc mnie to nie dotyczyło, jeżeli pop, to na pewno do lokatorów.
— Ech, wio-o, małe! — huknął chłop i ze świstem uderzył konie lejcami, napełniając
ciszę wesołym okrzykiem. Konie ruszyły zgodnie. Popatrzyłem za nimi i zamknąłem bramę,
lecz kiedy wszedłem do pustej kuchni, w przyległym pokoju rozległ się donośny głos matki,
usłyszałem jej wyraźne słowa:
— No i co teraz, zabić mnie za to trzeba czy jak?
Nie rozbierając się rzuciłem klatki i wybiegłem do
sieni, lecz tu natknąłem się na dziadka; schwycił mnie za ramię, zajrzał w twarz dzikimi
oczami i z trudem coś przełknąwszy powiedział ochryple:
— Matka przyjechała, ruszaj! Poczekaj... — Zakoły- sał mną tak, że ledwie utrzymałem
się na nogach, i popchnął ku drzwiom do pokoju. — Idź, idź...
Dotknąłem drzwi obitych wojłokiem d ceratą, długo nie mogłem znaleźć klamki szukając
drżącymi od chłodu i wzruszenia rękami, wreszcie cichutko otworzyłem drzwi i olśniony
zatrzymałem się na progu.
— O, jest! — powiedziała matka. — Boże, jaki on duży! Co, nie poznajesz mnie? Jak wy
go ubieracie? No, już ja... Ach! Ależ on ma uszy całkiem białe! Mamo, daj gęsiego smalcu,
prędzej...
Stała pośrodku pokoju, pochylona nade mną, i zrzucała ze mnie odzież obracając mną jak
piłką. Jej rosłe ciało okrywała ciepła i miękka czerwona suknia, szeroka jak chłopska sukmana,
zapinana od ramienia na
ukos do dołu na duże czarne guziki. Nigdy nie widziałem takiej sukni.
Twarz jej wydała mi się mniejsza niż dawniej, mniejsza i bledsza, oczy jakby zwiększyły się i
pogłębiły, włosy były bardziej złociste. Rozbierając mnie rzucała odzież pod próg, jej
malinowe wargi krzywiły się z odrazy i wciąż dźwięczał rozkazujący głos:
— Dlaczego milczysz? Cieszysz się? Pfe, jaka brudna koszula...
Potem nacierała mi uszy gęsim smalcem; bolało mnie, ale bił od niej orzeźwiający, przyjemny
zapach i to zmniejszało ból. Tuliłem się do niej zaglądając jej w oczy, oniemiały ze
wzruszenia, i poprzez jej słowa słyszałem cichy, strapiony głos babci:
— Strasznie samowolny, całkiem wymknął mi się z rąk, nawet dziadka się nie boi... Ech,
córko, córko...
— Niechże mama nie jęczy, obejdzie się!
W porównaniu z matką wszystko dokoła było małe, żałosne i stare; ja także czułem się stary
jak dziadek. Ściskając mnie silnymi kolanami i przygładzając włosy ciężką, ciepłą ręką,
mówiła:
— Ostrzyc cię trzeba! I do szkoły już czas! Chcesz się uczyć?
— Już się nauczyłem.
— Jeszcze trochę trzeba. Nie? Już tak dobrze wszystko umiesz?
I śmiała się głębokim, ciepłym śmiechem, bawiąc się mną.
Wszedł dziadek, szary, zjeżony, z zaczerwienionymi oczami. Odsunęła mnie na bok ruchem
ręki i głośno spytała:
— No jak, ojcze? Mam wyjechać?
Zatrzymał się przy oknie zdrapując paznokciem lód z szyby i długo milczał. Wszystko dokoła
było napięte, przejmowało grozą; jak zwykle, w chwilach takiego napięcia na całym ciele
wyrastały mi jak gdyby oczy, uszy, boleśnie rozszerzyła się pierś budząc pragnienie krzyku.
— Aleksy, wynoś się! — głucho powiedział dziadek.
—
Dlaczego? — spytała matka, znów przyciągając mnie do siebie.
— Nigdzie nie pojedziesz, zabraniam...
Matka wstała, przepłynęła przez pokój jak obłok prześwietlony zorzą i zatrzymała się za
plecami dziadka.
— Niech ojciec posłucha...
Odwrócił się ku niej i syknął:
— Milcz!
—
O, nie, krzyczeć na siebie to już nie pozwolę — cicho powiedziała matka.
Babcia wstała z kanapy grożąc jej palcem:
— Waria!
A dziadek siadł na krześle i zamamrotał:
—
Poczekaj no, kto ja dla ciebie jestem? Co? Jakże to?
I nagle wybuchnął nieswoim głosem:
— Zhańbiłaś mnie, War'ka!
— Wyjdź! — rozkazała mi babcia.
Zgnębiony, poszedłem do kuchni, wlazłem na piec i długo słuchałem, jak za przepierzeniem to
mówili wszyscy naraz, przekrzykując się wzajemnie, to milczeli, jakby nagle zapadli w sen.
Była mowa o dziecku, które matka urodziła i oddała komuś tam, ale nie można było zrozumieć,
o co się gniewa dziadek: czy o to, że matka urodziła nie pytając go o pozwolenie, czy też, że nie
przywiozła mu dziecka.
Potem dziadek wszedł do kuchni purpurowy, zmęczony, ze zwichrzonymi włosami, a za nim
babcia ocierająca połą kaftanika łzy z policzków. Dziadek usiadł na ławie, oparł się o nią
rękami i zgarbiony, wstrząsany dreszczem, gryzł poszarzałe wargi; babcia padła przed nim >na
kolana prosząc cichutko, ale gorąco:
— Ojcze, przebacz jej, na Boga przebacz! Każdemu się noga pośliźnie. A czy u panów, u
kupców się to nie zdarza? Co to za kobieta! Spójrz tylko 1 Przebacz jej, każdy z nas jest
grzeszny...
Dziadek, oparty o ścianę, patrzył jej w twarz, pochlipując mamrotał z gorzkim uśmiechem:
— Pewno, jakżeby! Komu byś ty nie przebaczyła, ty wszystkim przebaczasz. No, ta-ak...
Ech, wy-y...
Nachylił się ku niej, schwycił za ramiona i potrząsając nią szeptał szybko:
— A Pan Bóg, widzisz, niczego nie przebacza. Nad grobem nas dopadł i karze; ostatnie to
już dni nasze, ale ni spokoju, ni radości dla nas nie ma i nie będzie. I zapamiętaj moje słowa:
Jeszcze jak żebracy pozdychamy, jak żebracyl
Babcia wzięła go za rękę, usiadła obok niego i cicho, pogodnie roześmiała się.
— To mi nieszczęście! Masz się czego bać, że będziemy żebrakami! A niech tam! Ty
będziesz sobie w domu siedział, a po prośbie to już ja pójdę... Nie bój się, dadzą mi, głodni nie
będziemy. Nie martw się o nic!
Dziadek nagle uśmiechnął się, obrócił głowę w bok jak kozioł i objąwszy babcię za szyję,
maleńki, zmięty, przytulił się do niej pochlipując:
— Ech, głuptasie, ty błogosławiony głuptasie, jedyny mój przyjacielu! Niczego ci,
głupia, nie żal, niczego nie rozumiesz! Pomyśl tylko, czyż to nie pracowaliśmy z tobą, czyż nie
grzeszyłem dla nich, niechby choć teraz, niechby choć troszeczkę...
Wtedy i ja nie mogąc dłużej wytrzymać zalałem się łzami, zeskoczyłem z pieca i rzuciłem
się ku nim płacząc z radości, że rozmawiają z sobą tak przyjaźnie jak nigdy, i z żalu, że mają
takie zmartwienie, i dlatego że matka przyjechała, i dlatego że oboje jak równego przyjęli mnie
do swego płaczu, że mnie obejmują, ściskają zraszając łzami, a dziadek szepcze mi do uszu i
oczu:
— Ach, ty diabląfko, ty także tu? Widzisz, matka przyjechała, teraz z nią będziesz, a
niedobry dziadek, stary czort, precz teraz pójdzie, tak? Babcia, co zawsze ci przytakiwała, co
cię pieściła, też pójdzie precz? Ech, wy-y...
Rozłożył ręce odsuwając nas i wstał powiedziawszy głośno, z gniewem:
— Odchodzą wszyscy, każdy w inną stronę zmierza,
każdy sobie... No, zawołaj ją czy jak! Niechby już prędzej...
Babcia wyszła z kuchni, a dziadek pochyliwszy głowę powiedział zwracając się ku obrazom:
—
Wszechmiłosierny Panie, no tak, widzisz, tak!
I mocno uderzył się pięścią w pierś, aż zadudniło. To nie podobało mi się: w ogóle nie lubiłem,
kiedy rozmawiał z Bogiem, zawsze jakby chełpił się przed nim.
Przyszła matka. Od jej czerwonego stroju zrobiło się w kuchni jaśniej. Usiadła na ławce przy
stole, a dziadek i babcia po obu jej stronach — szerokie rękawy jej sukni spadały im na
ramiona — i cicho, poważnie coś im opowiadała, oni zaś słuchali jej w milczeniu, nie
przerywając. Teraz oboje stali się maleńcy i wydawało się, że ona jest ich matką.
Wyczerpany wzruszeniami, zasnąłem mocno na wyżce.
Wieczorem starzy ubrali się odświętnie i poszli na nabożeństwo. Babcia wesoło mrugnęła na
dziadka przystrojonego w mundur starszego cechu, w szubę podbitą szopami i długie spodnie,
mrugnęła i powiedziała do matki:
—
Popatrz tylko na ojca, prawdziwy koziołek!
Matka roześmiała się wesoło.
Kiedy zostałem z nią w pokoju, usiadła na kanapie, podwinęła nogi i powiedziała uderzywszy
dłonią w miejsce obok siebie:
—
Chodź tu do mnie! No, jak ci się powodzi? Źle, co?
Jak mi się powodziło?
—
Nie wiem.
—
Dziadek bije?
—
Teraz już nie bardzo.
—
Tak? Opowiedz mi, co chcesz. No?
O dziadku nie miałem ochoty opowiadać, zacząłem mówić, że właśnie w tym pokoju mieszkał
bardzo miły człowiek, ale nikt go nie lubił i dziadek wymówił mu mieszkanie. Widać było, że
ta historia nie podobała się matce, powiedziała:
—
No, a co jeszcze?
Opowiedziałem o trzech chłopcach i o tym, jak mnie pułkownik wypędził z dziedzińca. Objęła
mnie mocno:
— A to łajdak...
Zamilkła, zmrużyła oczy i patrząc w podłogę kiwała głową. Spytałem:
— Za co dziadek gniewał się na ciebie?
— Zawiniłam wobec niego.
— Mogłabyś przywieźć mu to dziecko.
Przechyliła się w tył, spochmurniała, przygryzła
wargi i naraz roześmiała się ściskając mnie mocno.
— Ach, ty potworze! Nic nie mów o tym, słyszysz? Milcz i nie myśl nawet!
Długo mówiła mi coś cicho, surowo, niezrozumiale, potem wstała i zaczęła chodzić stukając
palcami w podbródek, poruszając gęstymi brwiami.
Na stole paliła się świeca łojowa topniejąc i odbijając się w pustce zwierciadła; brudne cienie
pełzały po podłodze, w kącie przed obrazem tliła się lampka, okno, pokryte lodem, srebrzył
blask księżyca. Matka rozglądała się, jak gdyby szukała czegoś na nagich ścianach, na suficie.
— Kiedy położysz się spać?
— Trochę później.
— Prawda, spałeś w dzień — przypomniała sobie i westchnęła.
Spytałem:
— Chcesz odejść?
— Dokąd? — spytała zdziwiona i uniósłszy mą głowę długo patrzyła mi w twarz, tak długo,
że łzy stanęły mi w oczach.
— Co ci jest?
— Szyja mnie boli.
Bolało i serce; od razu wyczułem, że nie pozostanie w tym domu, odejdzie.
— Będziesz podobny do ojca — powiedziała odsuwając nogami dywanik. — Czy babcia
opowiadała ci o nim?
— Tak.
— Babcia bardzo kochała Maksyma, bardzo! I on ją także.
— Wiem.
Matka spojrzała na świecę, skrzywiła się i zgasiła ją mówiąc:
— Tak będzie lepiej.
Owszem, tak było lepiej i czyściej; przestały się chy- botać ciemne, brudne cienie, na podłodze
legły jasno- błękitne plamy, złote iskry zapłonęły na szybach okna.
|H A gdzie mieszkałaś?
Jakby wspominając dawno zapomniane dzieje, wymieniła kilka miast i wciąż krążyła po
pokoju bezszelestnie jak jastrząb.
— A skąd masz tę suknię?
— Sama ją uszyłam. Wszystko sobie robię sama.
Było mi przyjemnie, że jest do nikogo niepodobna,
lecz smutno, że mówi tak mało, a jeśli jej nie pytać, to już zupełnie milczy.
Potem znów usiadła przy mnie na kanapie i siedzieliśmy w milczeniu, przytuleni do siebie, aż
do chwili kiedy wrócili starzy przepojeni zapachem wosku, kadzidła, uroczyście cisi i pogodni.
Jedliśmy (kolację w odświętnym nastroju, z namaszczeniem ; przy stole wszyscy mówili mało
i ostrożnie, jak gdyby bojąc się zbudzić kogoś z czujnego snu.
Wkrótce matka zaczęła mnie uczyć energicznie “świeckiego" pisma. Kupiła książki i na jednej
z nich, nazywała się Mowa ojczysta, nauczyłem się w kilka dni całej mądrości czytania
świeckiego druku; natychmiast jednak matka kazała mi uczyć się na pamięć wierszy i od tego
czasu zaczęły się nasze wzajemne zmartwienia. Wiersz brzmiał:
O wielka drogo, o prosta drogo, Ileż przestrzeni wzięłaś od Boga. Nie tknął cię topór ani łopata,
Miękkaś dla kopyt i w kurz bogata.
Zamiast “przestrzeni" czytałem “przestrzega", zamiast “tknął" — “tnie", zamiast “kopyt" —
“kopyta".
— No pomyśl — tłumaczyła mi matka — co wzięła od Boga? Przestrzega? Ty potworze!
Prze-strze-ni, rozumiesz?
Rozumiałem, a mimo to czytałem “przestrzega", sam sobie się dziwiąc.
Zagniewana, mówiła, że jestem bezmyślny i uparty; gorzko mi było słuchać tego. Starałem się
sumiennie zapamiętać przeklęte strofy i w myśli mówiłem je bez błędu, ale na głos —
nieuchronnie przeinaczałem. Znienawidziłem te nieuchwytne wiersze i ze złości umyślnie je
kaleczyłem, dobierając niedorzeczne, pierwsze lepsze rymujące się bez związku słowa. Bardzo
mi się podobało, kiedy zaczarowane wiersze traciły wszelki sens.
Ale ta zabawa nie uszła mi na sucho. Pewnego razu po udanej lekcji, kiedy matka spytała, czy
nauczyłem się wreszcie wiersza, zamamrotałem mimo woli:
Droga, dwuroga, twaróg, niedroga, Kopyta, popy-to, koryto...
Opamiętałem się za późno; matka, opierając się rękami o stół, wstała i zapytała ostro:
— Co to znaczy?
— Nie wiem — powiedziałem zdrętwiały.
— Nie? a może jednak?
— To jest takie...
— Co takie?...
— Śmieszne.
— Idź do kąta!
— Po co?
Cicho, lecz surowo powtórzyła:
— Do kąta!
— Do którego?
Nie odpowiedziała, lecz spojrzała mi w twarz tak, że zupełnie straciłem głowę nie rozumiejąc,
czego chce ode mnie. W kącie pod obrazami sterczał okrągły stolik, na nim wazon z
pachnącymi, suchymi ziołami i kwiatami, w drugim kącie stał kufer nakryty dywa-
nem, trzeci kąt zajmowało łóżko, a czwartego nie było — futryna drzwi była tuż przy ścianie.
—Nie wiem, czego chcesz — powiedziałem straciwszy nadzieję zrozumienia jej.
Opadła na krzesło, milczała chwilę trąc czoło i policzki, potem spytała:
—Czy dziadek stawiał cię do kąta?
—Kiedy?
—W ogóle, kiedykolwiek! — krzyknęła uderzywszy dwa razy dłonią w stół.
—Nie, nie pamiętam.
- Czy wiesz, że stać w kącie to jest kara?
—Nie. Dlaczego kara?
Westchnęła.
—Uf-f! Chodź tu!
Podszedłem pytając:
—Dlaczego krzyczysz na mnie?
—A dlaczego umyślnie przekręcasz wiersze?
Wytłumaczyłem jej, jak umiałem, że kiedy zamknę
oczy, pamiętam wiersze tak, jak są wydrukowane, ale kiedy zaczynam mówić, nasuwają mi się
inne słowa.
—Nie udajesz?
Odpowiedziałem, że nie, ale zaraz pomyślałem: “A może udaję?" I nagle bez pośpiechu
powiedziałem wiersz zupełnie poprawnie; zdziwiło mnie to i zdruzgotało.
Czując, że twarz mi zaraz jakby opuchła, że w uszach pulsuje mi krew, a w głowie
nieprzyjemnie szumi, stałem przed matką paląc się ze wstydu i przez łzy widziałem, jak
smutek ocienił jej twarz, jak zacisnęły się usta i ściągnęły brwi.
—Jakże to? — spytała nieswoim głosem. — A więc udawałeś?
—Nie wiem. Nie chciałem...
—Trudny jesteś — powiedziała opuszczając głowę. — Odejdź!
Żądała, żebym uczył się wciąż nowych wierszy, a pamięć moja coraz gorzej wchłaniała te
regularne strofy i wciąż wzmagało się i stawało się coraz do-
kuczliwsze pragnienie przeinaczania, przekręcania wierszy, dobierania innych słów.
Przychodziło mi to łatwo, niepotrzebne słowa napływały całymi rojami i szybko gmatwały
właściwy, zamieszczony w książce tekst. Zdarzało się często, że cała strofa stawała się dla
mnie jakby niewidzialna i mimo najszczerszych chęci zapamiętania jej nie zjawiała się przed
oczami pamięci. Wiele strapienia przyniósł mi rzewny wiersz, zdaje się, księcia
Wiaziemskiego:
O każdej porze, rano, wieczorem, Sieroty, wdowy i starcy — w pokorze o pomoc, litość proszą
w imię boże,
a czwarty wiersz:
Z żebraczą torbą chodząc pod oknami...
stale opuszczałem. Matka, oburzona, opowiadała o moich wybrykach dziadkowi; pomrukiwał
wtedy złowieszczo:
— Żarty sobie stroi! Pamięć ma: modlitwy umie lepiej ode mnie. Łże, pamięć ma
murowaną; jak coś w niej wyryte, to już na zawsze. Spierz go porządnie!
Babcia także udowadniała moją winę:
— Bajki pamięta, pieśni pamięta, a czy pieśni to nie to samo co wiersze?
Wszystko to było słuszne, czułem się winny, ale kiedy tylko zaczynałem uczyć się wierszy,
nie wiadomo skąd zjawiały się same przez się, podpełzały jak karaluchy inne słowa i układały
się w zwrotki:
Ileż to przed naszą bramą Starców 1 sierot co rano! Chodzą, jęczą, o chleb proszą, Dostaną —
Pietrownie noszą. Dla krów jej wszystek sprzedają i w parowie wódkę chlają.
Nocą leżąc z babcią na wyżce powtarzałem jej do znudzenia wszystko, czego nauczyłem
się z książek i co sam ułożyłem: czasami się śmiała, ale częściej łajała mnie:
— A widzisz, przecież potrafisz, umiesz! A z ubogich nie trzeba się śmiać! Bóg z nimi!
Chrystus był ubogi i wszyscy święci także.
Mamrotałem:
Nie lubię żebraków, A dziadka — najgorzej, Ciężko jest żyć! Przebaczże mi, Boże! Dziadek
tylko czeka, Żeby mnie zbić.
— Co ty mówisz? Żeby ci język usechł! — gniewała się babcia. — A nuż dziadek to
usłyszy?
— A niech tam!
— Niepotrzebnie zbytkujesz i matkę złościsz! Jej i bez tego nie zanadto dobrze — w
zamyśleniu, łagodnie upominała mnie babcia.
— Dlaczego jest jej niedobrze?
— Nie pytaj! Nie zrozumiesz tego...
— Ja wiem, dziadek chce, żeby...
— Cicho bądź, słyszysz?
Było mi źle, doznawałem uczucia graniczącego z rozpaczą, ale nie wiem dlaczego,
chciałem to ukryć, nadrabiałem miną i swawoliłem. Lekcje matki były coraz trudniejsze i coraz
bardziej niezrozumiałe. Łatwo przychodziły mi rachunki, ale nie znosiłem pisania i zupełnie
nie rozumiałem gramatyki. Najbardziej jednak gnębiło mnie coś innego: wiedziałem i czułem,
jak ciężko jest matce w domu dziadka. Była coraz posęp- niejsza, patrzyła na wszystko obcymi
oczami, długo w milczeniu wysiadywała przy oknie wychodzącym na ogród i jakby więdła. W
pierwszych dniach po przyjeździe była zwinna, świeża, a teraz pod jej oczami leżały głębokie
cienie, całymi dniami chodziła nie uczesana, w pogniecionej sukni, w rozpiętym kaftaniku, co
ją szpeciło, a mnie bolało dotkliwie. Powinna być zawsze piękna, poważna, w czystym ubraniu
— piękniejsza od wszystkich!
W czasie lekcji patrzyła zapadniętymi oczami, prze-
nosząc wzrok ponad moją głową, na ścianą, w okno, zmęczonym głosem zadawała mi pytania,
zapominała o odpowiedziach i coraz częściej złościła się, krzyczała. To także mnie bolało:
matka powinna być sprawiedliwsza od wszystkich — jak w bajkach.
Niekiedy pytałem jej:
— Niedobrze ci z nami?
Opryskliwie ucinała rozmowę:
— Pilnuj swojej roboty.
Widziałem także, że dziadek przygotowuje coś, co przeraża babcię i matkę. Często zamykał się
w pokoju matki i wyrzekał zawodząc jak drewniana fujarka pastucha Nikanora, której nie
znosiłem. Podczas jednej z takich scen matka krzyknęła na cały dom:
— Nie! Nigdy się to nie stanie!
Trzasnęła drzwiami, a dziadek zawył.
To było wieczorem; babcia siedząc w kuchni przy stole szyła dziadkowi koszulę i szeptała coś
do siebie. Kiedy trzasnęły drzwi, powiedziała nasłuchując:
— Do lokatorów poszła, o Boże!
Nagle do kuchni wpadł dziadek, podbiegł do babci, uderzył ją w głowę i syknął wymachując
potłuczoną ręką:
— Nie gadaj, czego nie trzeba, wiedźmo!
— Stary głupiec — spokojnie powiedziała babcia poprawiając przekrzywioną chusteczkę.
— A jakże, milczeć będę! Zawsze powiem jej wszystko, czego się dowiem o twoich
zamiarach...
Rzucił się na nią i zaczął szybko tłuc pięściami po wielkiej głowie babci; nie broniąc się, nie
odpychając go mówiła:
— No, bij, głuptasie! No, dalejże, bij!
Rzucałem w nich z wyżki poduszkami, kołdrami, butami, ale rozwścieczony dziadek nie
spostrzegał tego. Kiedy babcia runęła na podłogę, kopał ją w głowę, wreszcie potknął się i
upadł przewróciwszy wiadro z wodą. Zerwał się, spluwając i parskając, dziko się rozejrzał i
pobiegł do siebie, na poddasze. Babcia podniosła się jęcząc, usiadła na ławie i zaczęła rozpląty-
wać zwichrzone włosy, a kiedy zeskoczyłem z wyżki, powiedziała zagniewana:
—
Pozbieraj poduszki i połóż wszystko na swoje miejsce! Też wymyślił! Ciskać
poduszkami? Czy to twoja sprawa? A ten stary czort sam nie wie, co robi, głupiec.
Nagle jęknęła, skrzywiła się i schyliwszy głowę przywołała mnie:
— Zobacz no, dlaczego mnie tu tak boli? Rozgarnąłem jej ciężkie włosy — okazało się, że
głęboko pod skórę wbiła się jej szpilka; wyciągnąłem ją, ale znalazłem drugą; zdrętwiały mi
palce, i — Lepiej zawołam mamę, boję się! Zamachała rękami.
—
Coś ty? Ja ci zawołam! Chwała Bogu, że nie słyszała, nie widziała, a ty, niech cię!...
Odejdź!
I giętkimi palcami koronczarki zaczęła sama szperać w swej gęstej, czarnej grzywie.
Przemógłszy się pomogłem jej wyciągnąć spod skóry jeszcze dwie grube, zgięte szpilki.
— Boli cię?
—
Nic mi nie będzie; jutro napalę w łaźni, wymyję się, przejdzie...
I zaczęła mnie prosić łagodnie:
—
A nie powiedz czasem, duszo gołębia, matce, że dziadek mnie bił, słyszysz? Oni już i
tak dosyć są źli na siebie. Nie powiesz?
— Nie!
—No, pamiętaj! A teraz posprzątamy tu wszystko. A czy twarzy nie mam potłuczonej? No,
dobrze, a więc wszystkiego jakby nie było...
Zaczęła wycierać podłogę, a ja powiedziałem, szczerze przejęty:
— Jesteś jak święta, męczą cię, męczą, a ty nic!
—
Po co głupstwa pleciesz? Święta... Też wymyślił! Długo burczała chodząc na
czworakach, a ja siedziałem na stopniu pieca i obmyślałem, jak odpłacić za jej krzywdę
dziadkowi.
Po raz pierwszy bił babcię w moich oczach tak ohydnie i straszliwie. W mroku płonęła przede
mną jego
zaczerwieniona twarz, powiewały rude włosy; w sercu boleśnie wrzała uraza i byłem zły, że
nie mogę wymyślić godnej zemsty.
Po dwóch dniach jednak, kiedy po coś tam zaszedłem do niego na poddasze, zobaczyłem,
że siedząc na podłodze przed otwartym kuferkiem, przegląda w nim papiery, a na krześle leży
jego ulubiony kalendarz — dwanaście arkuszy grubego, szarego papieru, podzielonego na
kwadraty odpowiednio do ilości dni w miesiącu, a w każdym kwadracie figurka świętego,
który przypada na dany dzień. Dziadek bardzo cenił ten kalendarz, pozwalając mi go oglądać
tylko w tych wyjątkowych wypadkach, kiedy był z jakiegoś powodu szczególnie ze mnie
zadowolony. Patrzyłem zawsze na te stłoczone, szare, maleńkie i miłe figurki z jakimś
szczególnym uczuciem. Znałem żywoty niektórych z nich: Kiryka i Ulity,
Barbary-Męczenniczki, Pante- lejmona i jeszcze wielu innych, lecz szczególnie podobał mi się
smutny żywot Aleksego, męża bożego, i piękne wiersze o nim. Często mówiła mi je ze wzru-
szeniem babcia. Patrzyłem niekiedy na setki tych figurek i pocieszałem się skrycie, że zawsze
na świecie byli męczennicy.
Teraz postanowiłem pociąć ten kalendarz i kiedy dziadek podszedł do okna, by odczytać
jakiś niebieski papier z orłami, chwyciłem kilka arkuszy, szybko zbiegłem na dół, ściągnąłem
nożyce ze stołu babci i wlazłszy na wyżkę zabrałem się do obcinania głów świętym. Kiedy
jeden rząd już miał je obcięte, zrobiło mi się żal kalendarza; zacząłem teraz rozcinać arkusz
wzdłuż linii podziału na kwadraty, ale nie zdążyłem jeszcze pokrajać na kawałki drugiego
rzędu, kiedy w drzwiach ukazał się dziadek, wszedł na stopień pieca i spytał:
— Kto ci pozwolił wziąć kalendarz?
Kiedy zobaczył kwadraciki papieru rozsypane na deskach, zaczął je zbierać, podnosił do
oczu, rzucał, znów chwytał; szczęka mu się wykrzywiła, broda się trzęsła i oddychał tak
ciężko, że papierki spadały na podłogę.
—
Coś ty zrobił?! — krzyknął wreszcie i szarpnął mnie za nogę ku sobie;
przekoziołkowałem w powietrzu, babcia podchwyciła mnie na ręce, a dziadek tłukł pięścią ją,
mnie i wrzeszczał piskliwym głosem:
— Zabiję-ę!
Weszła matka; znalazłem się w kącie koło pieca, a ona zasłaniała mnie i mówiła chwytając i
odpychając ręce dziadka, które latały przed jej twarzą:
— Co za ohyda! Niech się ojciec opamięta!... Dziadek zwalił się na ławę pod oknem jęcząc:
— Zabili! Wszyscy, wszyscy przeciwko mnie, a-a...
—
Jak ojcu nie wstyd? — głucho brzmiał głos matki. — Po co to udawanie?
Dziadek krzyczał, uderzał nogami o ławę, broda mu śmiesznie sterczała do góry, a oczy miał
szczelnie zamknięte; wydało mi się także, że wstyd mu przed matką, że naprawdę udaje i
dlatego zamknął oczy.
—
Nakleję te kawałki na płótno, jeszcze lepiej będzie, mocniej — mówiła matka oglądając
skrawki i arkusze. — Widzi ojciec, jakie wszystko pogniecione, zle- żałe, jak się rozpada.
Mówiła z nim jak ze mną, kiedy w czasie lekcji nie rozumiałem czegoś, i nagle dziadek wstał,
poprawił koszulę, kamizelkę, odchrząknął i powiedział rzeczowo:
—
Jeszcze dzisiaj naklej! Zaraz przyniosę ci pozostałe arkusze.
Skierował się do drzwi, ale przy progu odwrócił się pokazując na mnie krzywym palcem:
— A jego trzeba zbić!
—
Należy mu się — zgodziła się matka nachyliwszy się ku mnie. — Dlaczego to zrobiłeś?
—
Naumyślnie! Niech nie bije babci, bo mu jeszcze brodę ostrzygę.
Babcia zdejmując rozdarty kaftan spojrzała na mnie z wyrzutem, pokiwała głową.
— O, jak to dotrzymał obietnicy, że nie powie! I splunęła na podłogę.
—
Żeby ci język spuchł, bodaj ci kołem stanął! 158
Matka popatrzyła na nią, przeszła się po kuchni i znów podeszła do mnie.
— Kiedy ją bił?
— Wstydziłabyś się, Wariu, pytać o to. Czy to twoja sprawa? — powiedziała babcia ze
złością.
Matka objęła ją.
— Ech, mamo, kochana ty moja!
— A tam, mamo! Odejdzie...
Spojrzały sobie w oczy, zamilkły i odsunęły się od siebie: w sieni tupotał dziadek.
Zaraz w pierwszych dniach po przyjeździe matka zaprzyjaźniła się z wesołą lokatorką, żoną
wojskowego, i prawie co wieczór chodziła do nich, do frontowej części domu, gdzie
przychodzili również ludzie od Betlenga — piękne panie i oficerowie. Dziadkowi się to nie
podobało. Nieraz siedząc w kuchni przy kolacji wygrażał łyżką i burczał:
— Przeklęci, znów się zebrali! Teraz nie dadzą zasnąć do rana.
Wkrótce poprosił lokatorów, żeby się wyprowadzili, a kiedy wyjechali, przywiózł skądsiś dwa
wozy mebli, porozstawiał je w pokojach frontowych i zamknął na wielką kłódkę:
— Obejdzie się bez lokatorów, sam będę gości przyjmował !
Rzeczywiście w święta zaczęli bywać goście: przychodziła siostra babci, Matriona Iwanowna,
krzykliwa praczka z dużym nosem, w jedwabnej, pasiastej sukni i złocistym czepku na głowie,
a z nią synowie: Wasilij — kreślarz, długowłosy, miły i wesoły, ubrany na szaro, i pstry Wiktor
z końską głową i wąską twarzą upstrzoną piegami. Jeszcze w sieni, zdejmując kalosze, nucił
piskliwie, zupełnie jak Piotruszka • w teatrze:
Andrzej-papa, Andrzej-papa...
Bardzo mnie to dziwiło i napędzało mi stracha.
Przyjeżdżał też wuj Jakub z gitarą i przywoził z sobą jednookiego, łysego zegarmistrza w
długim, czarnym surducie. Cichutki, wygolony, podobny do mnicha, zawsze siadał w kącie,
uśmiechał się i przechylał na bok głowę dziwnie podpierając ją palcem wetkniętym w
rozdwojony podbródek. Był na wpół ociemniały, jego jedyne oko patrzyło na wszystkich
dziwnie przenikliwie; mówił mało i często powtarzał te same słowa:
— Nie zadawajcie sobie trudu, wszystko jedno...
Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, przypomniało mi się nagle, jak to bardzo dawno,
kiedyśmy jeszcze mieszkali na ulicy Nowej, pewnego razu za bramą, budząc trwogę, donośnie
zawarczały bębny: ulicą — z więzienia na plac — jechał otoczony żołnierzami i ludźmi czarny,
wysoki wóz, a w nim na ławie siedział nieduży mężczyzna w okrągłej, sukiennej czapce, w
kajdanach; na piersi miał zawieszoną czarną tablicę z wielkim, białym napisem; mężczyzna
opuścił głowę, jak gdyby czytał napis, i kołysał się pobrzękując kajdanami.
Kiedy więc matka powiedziała do zegarmistrza: “Oto mój syn" — cofnąłem się z
przestrachem i schowałem ręce za siebie.
— Nie zadawaj sobie trudu — powiedział i straszliwie wykrzywił usta, że aż przesunęły
się do prawego ucha, po czym schwycił mnie za pas, przyciągnął ku sobie, szybko i lekko
obrócił dokoła i puścił mówiąc z uznaniem:
— Niczego chłopak, mocny...
Zaszyłem się w kąt, wlazłem na skórzany fotel, taki duży, że można w nim było leżeć —
dziadek zawsze się nim przechwalał nazywając go fotelem księcia Gruzińskiego — i
patrzyłem, jak nudno zabawiają się dorośli, jak dziwnie i podejrzanie zmienia się twarz
zegarmistrza. Była to twarz nalana, płynna; topniała i rozpływała się. Kiedy się uśmiechał,
grube jego wargi przesuwały się na prawy policzek, malutki nos także się suwał jak pierożek
po talerzu. Dziwnie po
ruszały się jego wielkie, odstające uszy, to unosząc się do góry razem z brwią zdrowego oka, to
zsuwając się ku kościom policzkowym. Zdawało się, że gdyby zechciał, mógłby przykryć nimi
swój nos jak dłońmi. Od czasu do czasu, westchnąwszy, wysuwał ciemny język, okrągły jak
tłuczek, i zręcznie wykonując nim regularny krąg oblizywał grube, zmysłowe wargi. Wszystko
to nie było śmieszne, lecz zadziwiało zmuszając do ciągłej obserwacji.
Goście pili herbatę z rumem — miała zapach palonych łusek cebuli; pili nalewki
nastawione przez babcię: żółtą jak złoto, ciemną jak dziegieć i zieloną; jedli tęgi warzeniec,
miodowe placuszki z makiem, pocili się, sapali i chwalili babcię. Najadłszy się, czerwoni,
nabrzmiali, z namaszczeniem rozsiadali się na krzesłach, leniwie zachęcając wuja Jakuba, by
zagrał.
Wuj nachylał się nad gitarą i brzdąkał, nieprzyjemnie, natrętnie przyśpiewując:
Ech, żyli sobie, jak umieli, Na całe miasto się wyszumieli — Da-amie z Kazania Wszystko
dokładnie opowiedzieli...
Myślałem, że to bardzo smutna piosenka, ale babcia mówiła:
— Lepiej byś, Jasza, zagrał coś innego, prawdziwą pieśń. Pamiętasz, Motria, jakie to
dawniej pieśni śpiewali?
Poprawiając szeleszczącą suknię praczka mówiła z naciskiem:
— Teraz, moja kochana, inna moda.
Wuj patrzył na babcię zmrużonymi oczami, jak gdyby siedziała bardzo daleko, i w dalszym
ciągu uporczywie rozsiewał niewesołe dźwięki, natrętne słowa.
Dziadek tajemniczo gawędził z zegarmistrzem pokazując mu coś na palcach, a ten
uniósłszy brew patrzył w stronę matki, kiwał głową i jego płynna twarz przelewała się
nieuchwytnie.
Matka siedziała zawsze między Siergiejewami, ci-
cho i poważnie rozmawiając z Waailiem, który wzdychał i mówił:
— Ta-ak, trzeba o tym pomyśleć...
A Wiktor uśmiechał się z zadowoleniem, szurgał nogami i nagle piskliwie zaczynał śpiewać:
Andrzej-papa, Andrzej-papa...
Wszyscy milkli zdziwieni, patrząc na niego, a praczka z powagą wyjaśniała:
— On to z tyjatru umie, tam to śpiewają.
Odbyły się d wa albo trzy takie wieczory, które upamiętniły się swoją przytłaczającą nudą.
Potem zegarmistrz przyszedł za dnia w niedzielę, tuż po sumie. Siedziałem w pokoju matki
pomagając jej wypruwać zniszczone paciorkowe wyszycia, kiedy znienacka otwarły się
nzybko drzwi, do pokoju wsunęła przerażoną twarz babcia i zaraz znikła szepnąwszy dono-
śnie:
— Waria, przyszedł!
Matka nie ruszyła się, nie drgnęła, a drzwi otworzyły się znowu i na progu stanął dziadek
mówiąc uroczyście:
— Ubieraj się, córko, i chodź!
Nie podnosząc się, nie patrząc na niego, matka spytała:
— Dokąd?
—
Chodź, z Bogiem! Nie sprzeciwiaj się! To człowiek spokojny, mistrz w swoim
zawodzie i dla Aleksego — dobry ojciec...
Dziadek mówił z niezwykłą powagą i wciąż głaskał się dłońmi po bokach, a łokcic drżały mu
odchylając się ku plecom, jak gdyby ręce Jego chciały wyciągnąć się naprzód, a on bronił się
przed tym.
Matka przerwała mu spokojnie:
— Mówię raz jeszcze, że to się nigdy nie stanie.
Dziadek postąpił ku niej, wyciągnął ręce jak ślepiec, nachylił się, najeżył cały i zacharczał:
—
Chodź! A nie, to clę zaprowadzę! Za warkocze...
—
Zaprowadzi mnie ojciec? — spytała matka wstając; twarz jej zbielała, oczy zwęziły
się straszliwie; zaczęła szybko ściągać z siebie bluzkę, spódnicę i kiedy została w samej tylko
koszuli, podeszła do dziadka.
—
Niech ojciec prowadzi!
Wyszczerzył zęby grożąc jej pięścią:
—
Waria, ubieraj się!
Matka odsunęła go ręką i chwyciła za klamkę.
—
No, chodźmy I
—
Przeklnę cię — szeptem powiedział dziadek.
—
Nie boję się! No?
Otworzyła drzwi, ale dziadek chwycił ją za brzeg koszuli, padł na kolana i wyszeptał:
—
Zgubisz się, diablico! Nie rób mi wstydu.
I jęknął cicho, żałośnie:
—
Matko-o, matko-o...
Babcia już zagrodziła drogę matce i zaganiając ją jak kurę, wpędzała we drzwi mrucząc przez
zęby:
—
Zgłupiałaś? Coś ty? Zawracaj, bezw&tydnico!
Wepchnąwszy ją do pokoju, zamknęła drzwi na haczyk i nachyliła się nad dziadkiem, jedną
ręką podnosząc go z klęczek, a drugą wygrażając:
—
U-u, stary czort, bez rozumu!
Posadziła go na kanapę; klapnął jak kukła z gał- ganów, otworzył usta, poruszał głową; babcia
krzyknęła na matkę:
—
Ubieraj się!
Podnosząc ubranie z podłogi matka powiedziała:
—
Nie pójdę do niego, słyszycie?
Babcia zepchnęła mnie z kanapy:
—
Przynieś kubek wody, prędzej!
Mówiła cicho, prawie szeptem, spokojnie i nakazu- Jąco. Wybiegłem do sieni; z frontowej
części domu dochodziło miarowe, ciężkie stąpanie, a w pokoju matki zabrzmiał głucho jej
głos:
—
Jutro wyjadę!
Wszedłem do kuchni, siadłem przy oknie, jak we śnie.
Jęczał i pochlipywał dziadek, gderała babcia, potem trzasnęły drzwi i zrobiło się cicho i
straszno. Przypomniawszy sobie, po co mnie posłano, zaczerpnąłem wody miedzianą kwartą i
wyszedłem do sieni. Z frontowej części wyszedł zegarmistrz, pochylił głowę i gładząc ręką
futrzaną czapkę pochrząkiwał. Babcia przycisnąwszy ręce do brzucha kłaniała mu się i mówiła
cicho:
— Sami rozumiecie — z musu lubić nie można...
Potknął się o próg ganku i wybiegł na podwórze,
a babcia przeżegnała się i zadrżała tłumiąc płacz czy też śmiech.
— Co ci jest? — spytałem podbiegłszy do niej.
Wyrwała mi z ręki kwartę oblewając mi nogi
i krzyknęła:
— Dokądżeś to po wodę chodził? Zamknij drzwi!
I poszła do pokoju matki, a ja do kuchni, by znów słuchać, jak oni obok wzdychają, jęczą i
wyrzucają z siebie warkliwe słowa, jakby przestawiali z miejsca na miejsce ciężary ponad siły.
Dzień był jasny: przez pokryte lodem szyby zaglądały do dwóch okien ukośne promienie
zimowego słońca; na stole nakrytym do obiadu matowo połyskiwały cynowe naczynia, karafka
z rudym kwasem i druga z ciemnozieloną wódką, którą dziadek nastawiał na bukwicy i
świętojańskim zielu. Przez na wpół odtajałe szyby oślepiająco lśnił śnieg na dachach, skrzyły
się srebrzyste czapeczki na palikach płotu i na domku dla szpaków. We framugach okien, w
klatkach prześwietlonych słońcem igrały moje ptaki; szczebiotały wesołe, oswojone czyżyki,
poskrzypywa- ły gile, zanosił się śpiewem szczygieł. Ale ten wesoły, dźwięczny, srebrny dzień
nie cieszył mnie, był niepotrzebny i wszystko było niepotrzebne... Przyszło mi na myśl, by
wypuścić ptaki; zacząłem zdejmować klatki, gdy wtem wbiegła babcia uderzając się rękami po
bokach i rzuciła się w stronę pieca pomstując:
— A, potępieńcy, a niech was! Ach, ty stara, głupia Akulino...
Wyciągnęła z pieca pler6g, postukała palcem w skórkę i splunęła ze złością:
— Ale wysechł! To cl go podgrzałam! Och, przeklęte, złe duchy! Żebyście sczezły! Czegoś
wytrzeszczył ślepia, puszczyku? Potłukłabym was wszystkich jak dziurawe garnki.
I zapłakała, nadąsano, przewracając pieróg z boku na bok, stukając palcami po spieczonej
skórce, na którą obficie kapały duże łzy.
Do kuchni wszedł dziadek z matką; babcia cisnęła pieróg na stół, tak że talerze podskoczyły.
— Patrzcie, co się przez was zrobiło! Żebyście z piekła nie wyjrzeli!
Matka, wesoła i spokojna, objęła ją prosząc, by się tym nie przejmowała; dziadek, zgaszony,
znużony, usiadł do stołu i zawiązując serwetkę u szyi, mruczał pod nosem mrużąc przed
słońcem załzawione oczy:
— To nic nie szkodzi! Jadaliśmy i dobre pierogi... Pan Bóg skąpawy, za lata płaci minutami.
Procentów nie uznaje. Siadaj, córko 1... Niech tam!
Był jak obłąkany, przez cały czas obiadu mówił o Bogu, o bezecnym Achabie, o ciężkiej doli
ojca. Babcia przerywała mu z gniewem:
— Jak masz jeść, to jedz!
Matka żartowała błyskając jasnymi oczami.
— Przestraszyłeś się wtedy, co? — spytała trąciwszy mnie.
Nie, wtedy nie bardzo się przestraszyłem, ale teraz było mi nieswojo, niezręcznie.
Jedli, jak zwykle w święta, nużąco długo i dużo. Zdawało się, że to nie ci sami ludzie, którzy
pół godziny temu krzyczeli na siebie, gotowi do bójki, szlochali, tonęli we łzach. Nie chciało
się wierzyć, że robili to wszystko na serio i że im trudno płakać. I łzy ich, i krzyki, i wszystkie
zatargi, które często wybuchały i szybko gasły, stawały się dla mnie czymś codziennym. Coraz
mniej przejmowałem się nimi, coraz mniej raniły mi serce.
Znacznie później zrozumiałem, że Rosjanie wskutek szarzyzny i ubóstwa swego życia w
ogóle lubują się w nieszczęściu, bawią się nim jak dzieci i rzadko wstydzą się tego, że są
nieszczęśliwi.
W bezgranicznej szarzyźnie życia i nieszczęście jest świętem, i pożar — zabawą; na pustej
twarzy nawet szrama jest ozdobą...
Po tej historii matka od razu okrzepła, podniosła głowę i stała się panią domu, a dziadek
zrobił się niedostrzegalny, zamyślony, cichy, niepodobny do siebie.
Przestał prawie wychodzić z domu, wciąż siedział samotnie na poddaszu, czytając
tajemniczą książkę Pamiętnik mojego ojca. Książkę tę trzymał w kuferku pod kluczem i nieraz
widziałem, że mył ręce, zanim ją wyjął. Była nieduża, gruba, w rudej, skórzanej oprawie; na
niebieskawej stronicy widniał ponad tytułem ozdobny napis skreślony wypłowiałym
atramentem: “Szanownemu Wasiliowi Kaszyrinowi — w dowód wdzięczności na pamiątkę", i
podpisany jakimś dziwacznym nazwiskiem; zakrętas wyobrażał ptaka w locie. Otworzywszy
ostrożnie ciężką okładkę dziadek wkładał okulary w srebrnej oprawie i patrząc na ten napis,
długo dopasowywał je poruszając nosem. Pytałem go niejednokrotnie, co to za książka, a on mi
odpowiadał z namaszczeniem:
— To nie twoja sprawa. Poczekaj, umrę, zostawię ci ją w spadku. I szubę podbitą szopami
także.
Z matką mówił teraz łagodnie i niewiele, słuchał jej słów z uwagą, błyskając oczami jak
wujek Piotr, i zrzędził machając ze zniechęceniem ręką:
— A niech tam! Rób, co chcesz.
W kufrach jego leżało mnóstwo osobliwych stro-
jów: brokatowe spódnice, atłasowe serdaki, jedwabne sarafany tkane srebrem, czółka i
kokoszniki wyszywane perłami, barwiste chusty i chusteczki, ciężkie naszyjniki mordwińskie,
kolie z kolorowych kamieni. Znosił to wszystko naręczami do pokoju matki i rozkładał na
krzesłach, na stołach. Matka zachwycała się strojami, a on mówił:
— Za naszych czasów odzienie było o wiele piękniejsze i bogatsze niż teraz! Odzienie
bogatsze, a życie prostsze, składniejsze. Minęły te czasy, nie powrócą! No, przymierzaj, strój
się.
Pewnego razu matka znikła na krótko w przyległym pokoju i wyszła stamtąd ubrana w
błękitny, haftowany złotem sarafan i kokosznik z pereł. Nisko pokłoniwszy się dziadkowi
spytała:
— Ładnie mi, ojcze dobrodzieju?
Dziadek chrząknął, dziwnie rozpromieniał, obszedł ją dokoła rozkładając z zachwytem
ręce, poruszając palcami i powiedział niewyraźnie, jakby przez sen:
— Ech, gdybyś tak miała, córeczko, dużo pieniędzy i gdyby tak znaleźli się dobrzy ludzie
koło ciebie...
Matka mieszkała teraz w dwóch pokojach we frontowej części domu, często bywali u niej
goście, a częściej od innych bracia Maksimowowie: Piotr — rosły, urodziwy oficer z
wielgachną, jasną brodą i niebieskimi oczami, ten sam, przy którym dziadek zbił mnie za
oplucie starszego pana, i Eugeniusz — także wysoki, o cienkich nogach i bladej twarzy, z
czarną, spiczastą bródką. Jego wielkie oczy były podobne do śli- ,wek, nosił zielonkawy
mundur ze złotymi guzikami i złotymi naszywkami na wąskich ramionach. Często poruszał z
wdziękiem głową, odrzucając z wysoikiego, gładkiego czoła faliste, długie włosy, pobłażliwie
się uśmiechał i zawsze coś opowiadał stłumionym głosem, zaczynając od układnych słów:
— Według mnie, proszę pani...
Matka słuchała go z uśmiechem, mrużąc oczy, i często przerywała:
— Proszę wybaczyć, Eugeniuszu Wasiliewiczu, ale I dziecko z pana.
Oficer uderzał się szeroką dłonią po kolanie i potakiwał:
— A tak, właśnie dziecko...
Gwarno i wesoło przeszły zapusty; prawie co wieczór zjawiali się u matki poprzebierani
goście; matka też się przebierała, zawsze piękniej od innych, i od- I jeżdżała z nimi.
Za każdym razem, kiedy wraz z barwną czeredą znikała za bramą, dom jakby zapadał się w
ziemię; wszędzie robiło się cicho, trwożnie, nudno. Jak stara gęś płynęła po pokojach babcia
doprowadzając wszystko do porządku, dziadek stał grzejąc plecy o ciepłe kafle pieca i mówił
sam do siebie:
— No, ładnie, pięknie... Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Po zapustach matka zaprowadziła mnie i Saszę, syna wuja Michała, do szkoły. Ojciec
Saszy ożenił się, macocha od pierwszej chwili nie lubiła pasierba, biła go, więc na nalegania
babci dziadek wziął Saszę do siebie. Do szkoły chodziliśmy może z miesiąc. Z wszystkiego, co
mi tam wykładano, pamiętam tylko, że na pytanie: “Jak się nazywasz?" — nie można odpo-
wiedzieć po prostu: “Pieszkow" — tylko należy powiedzieć: “Nazywam się Pieszkow."
A także nie można powiedzieć do nauczyciela: — “Ty, bracie, nie krzycz, nie boję się
ciebie..."
Szkoła od razu mi się nie podobała, Sasza zaś w pierwszych dniach był bardzo zadowolony
i łatwo znalazł sobie przyjaciół. Kiedyś jednak podczaB lekcji zasnął i nagle strasznie krzyknął
przez sen: — Nie bede-e-e...
Kiedy go obudzono, poprosił, że chce wyjść z klasy, za co wyśmiano go okrutnie; na drugi
dzień, kiedy idąc do szkoły zeszliśmy do jaru na placu Siennym, Sasza zatrzymał się i
powiedział: —- Ty idż, a ja nie! Lepiej pójdę się bawić. Przykucnął, starannie zagrzebał w
śniegu węzełek
z książkami i odszedł. Był jasny styczniowy dzień, wszędzie połyskiwało srebrzyste słońce,
bardzo zazdrościłem bratu, ale z ciężkim sercem poszedłem się uczyć; nie chciałem martwić
matki. Książki, zagrzebane w śniegu, oczywiście zginęły i na drugi dzień gaszą miał już
rzeczywisty powód, by nie iść do szkoły, a na trzeci — o jego zachowaniu dowiedział się
dziadek.
Sprowadzono nas na sąd. W kuchni przy stole siedział dziadek, obok niego babcia i matka;
zaczęło się badanie. Pamiętam, jak śmiesznie Sasza odpowiadał na pytania dziadka:
— Cóż to, nie możesz trafić do szkoły?
Patrząc prosto w twarz dziadka pokornymi oczami, Sasza odpowiadał bez pośpiechu:
— Zapomniałem, gdzie jest szkoła.
— Zapomniałeś?
— Tak. Szukałem, szukałem...
— To mogłeś iść za Aleksym, on pamięta!
— Zgubiłem go.
— Aleksego?
— Tak.
— Jakże to?
Sasza pomyślał i powiedział westchnąwszy:
— Zamieć była, nic nie było widać.
Wszyscy się roześmiali — pogoda była cicha, jasna. Sasza także uśmiechnął się blado, a
dziadek pytał podstępnie, szczerząc zęby:
— A nie mogłeś trzymać go za rękę, za pas?
— Trzymałem, ale mnie wiatr odrzucił — wyjaśnił Sasza.
Mówił ospale, beznadziejnie; przykro mi było słuchać tego niepotrzebnego, niezręcznego
kłamstwa i bardzo mnie dziwił jego upór.
Sprawiono nam lanie i wynajęto dla nas przewodnika, byłego strażnika, staruszka ze złamaną
ręką, który miał uważać, żeby Sasza nie zbaczał z drogi do przybytku nauki. Ale i to nie
pomogło: zaraz na drugi dzień, kiedy doszliśmy do jaru, Sasza nagle schylił
się, ściągnął z nogi wojłokowy but i rzucił go w bok, ściągnął drugi i rzucił w innym kierunku,
potem, w samych pończochach, puścił się pędem przez plac. Staruszek utyskując podreptał po
buty, a kiedy je znalazł, przestraszony, zaprowadził mnie do domu.
Przez cały dzień dziadek, babcia i moja matka jeździli po mieście w poszukiwaniu uciekiniera
i dopiero wieczorem znaleźli Saszę przy klasztorze w karczmie Czyrkowa, gdzie rozweselał
gości tańcem. Przywieźli go do domu i nawet nie zbili, zaskoczeni upartym milczeniem
chłopca. Sasza leżał ze mną na wyżce; zadarłszy nogi i szurając podeszwami po pułapie, mówił
cichutko:
— Macocha mnie nie lubi, ojciec także nie lubi i dziadek nie lubi — po co mam z nimi
mieszkać? Spytam babci, gdzie żyją rozbójnicy, ucieknę do nich, wtedy dopiero wszyscy
zobaczycie... Uciekamy razem?
Nie mogłem z nim uciec: miałem wtedy inne zamiary: postanowiłem być oficerem z wielką,
jasną brodą, ale żeby to osiągnąć, trzeba było się uczyć. Kiedy przedstawiłem bratu swój plan,
pomyślał chwilę i zgodził się ze mną:
— To także dobre. Jak ty będziesz oficerem, ja już będę atamanem i będziesz musiał mnie
ścigać, i jeden drugiego albo zabije, albo weźmie do niewoli. Ja ciebie nie zabiję.
— I ja ciebie też nie. Na tym stanęło.
Przyszła babcia, wlazła na piec i zaglądając do nas zagadnęła:
— No, cóż tam, myszki? E-ech, sieroty, okruszynM! Użaliwszy się nad nami, zaczęła
wymyślać na macochę Saszy, grubą ciotkę Nadieżdę, córkę szynkarza, a potem w ogóle na
macochy i ojczymów, i przy sposobności opowiedziała historię o tym, jak mądry pustelnik
Jonasz, będąc młodzieniaszkiem, wzywał swoją macochę na sąd boży. Ojca jego, rybaka z
Uglicza, na jeziorze Białowodzie
Ze świata żona zgładziła młoda: Okowitą mocną go napoiła, A do tego — nasennym zielem,
Położyła go uśpionego Do dębowej łodzi, jak do ciasnej trumny, I wzięła potem wiosełko
klonowe, I wypłynęła na środek jeziora, Na te głębokie, ciemne odmęty, By skryć bezecną
sprawkę wiedźmową, Tam się schyliła, zakołysała I wywróciła, wiedźma, czółno lekkie... Mąż
jak kotwica poszedł aż na dno, A ona szybko do brzegu płynie, Dopłynęła i padła na ziemię, I
w głos zawodzi swe babskie żale, o swym nieszczęściu zmyślonym prawi. A ludzie dobrzy jej
uwierzyli i z nią pospołu gorzko płakali:
“Och, biada ci, biada, ty młoda wdowo! Oj, ciężka twoja kobieca dola, Lecz życie nasze jest w
ręku Boga, A i śmierć na nas Bóg zsyła!"
Tylko jej pasierb, Jonaszek młody, Łzom złej macochy nie chciał dać wiary. Rączkę jej
swoją na sercu kładzie I mówi do niej łagodnym głosem: ,.Oj, ty macocho, ty moja dolo, Oj,
ptaku nocny, ptaku przebiegły, Nie wierzę twoim łzom ani żalom, Bo zbyt radośnie bije ci
serce! Tutaj słów szkoda, spytamy Boga I wszystkie święte moce niebieskie: Niechaj ktoś
weźmie ostry nóż ze stali, Niech go podrzuci w górę, w niebo czyste, Gdy twoja prawda — nóż
mnie zabije, Gdy prawda moja — na ciebie spadnie!" Popatrzyła na niego macocha, Złym
ogniem oczy jej zapłonęły, Na równe nogi z ziemi się zrywa I przeciw niemu powstaje: “Ach,
ty stworzenie złe, nierozumne, Niedowarzony, podły wyrzutku, Skąd ci do głowy przyszły te
myśli, Jakże to mogłeś powiedzieć?"
Patrzą na nich ludzie, słuchają, Widzą wszyscy — sprawa nieczysta. Zasępili się, zadumali się
I długo z sobą się naradzają; Potem wyszedł rybak, staruszek,
Na wsze strony się pokłonił, Powiedział słowo postanowione: “Dajcie mi, proszę, ludzie
kochani, Do prawej ręki ostry nóż ze stali, Niech go do góry, do nieba podrzucę, Niech spadnie,
znajdzie winnego!"
Dali starcowi do ręki nóż ostry, Rzucił go starzec nad siwą głowę I nóż do nieba ptakiem
poleciał. Czekają, czekają — nóż nie spada, Patrzą na niebo, na kryształowe. Czapki z głów
zdjęli, w gromadzie stoją I milczą wszyscy, a i noc milcząca — A nóż jak nie spada, tak i nie
spada! Zabłysła na jeziorze zorza purpurowa, Pokraśniała macocha, uśmiechnęła się. Wtem
nóż ku ziemi chybką jaskółeczką leci I prosto w serce godzi macochę. A dobrzy ludzie padli na
kolana I pomodlili się do Pana Boga: “Chwała Ci, Panie, za sąd sprawiedliwy!" Staruszek
rybak zabrał Jonaszka I do pustelni zawiódł dalekiej, Co stoi na świetlistej rzece Kirżencu
Blisko niewidzialnego grodu Kitieża...*
Na drugi dzień obudziłem się cały w czerwonych plamach: zachorowałem na ospę.
Umieszczono mnie na poddaszu od strony podwórza; długo leżałem tam ślepy, z rękami i
nogami mocno związanymi szerokim bandażem, dręczony przez dzikie koszmary. Jeden z nich
omal nie przyprawił mnie o śmierć. Przychodziła do mnie tylko babcia; karmiła mnie łyżeczką,
jak dziecko, i opowiadała niewyczerpane, wciąż nowe bajki. Pewnego razu wieczorem, kiedy
już wracałem do zdrowia i leżałem nie skrępowany — tylko palce miałem zabandażowane
szczelnie, jak w rękawiczkach, żebym nie mógł drapać twarzy — babcia z jakiegoś powodu
spóźniła się i nie przyszła o zwykłej porze. Napełniło mnie to trwogą i nagle zobaczyłem ją: le-
żała za drzwiami na zakurzonej polepie strychu, twa-
rzą do ziemi, z rozłożonymi rękami; szyję miała do połowy przerżniętą jak wujek Piotr; z kąta,
z brudnego mroku zbliżał się ku niej wielki kot, pożądliwie wytrzeszczając zielone ślepia.
Wyskoczyłem z łóżka, wypchnąłem rękami i nogami obie ramy oikienne i wypadłem na
podwórze w zaspę śnieżną. Tego wieczoru u matki byli goście, nikt nie słyszał, jak tłukłem
szyby i wyłamywałem ramy. Przeleżałem w śniegu dość długo. Nie połamałem sobie nóg mi
rąk, wywichnąłem tylko ramię i skaleczyłem się mocno szkłem, ale sparaliżowało mi nogi:
przez trzy miesiące leżałem nie władając nimi zupełnie. Leżałem i słuchałem, jak coraz
gwarniej płynie życie w domu, jak często trzaskają drzwi, jak wiele ludzi kręci się na dole.
Szurgotały po dachu tęskne zadymki, za drzwiami na strychu hulał i dudnił wiatr, żałobnie
coś grało w kominie, brzęczały żelazne zastawki; w dzień krakały wrony, w ciche noce
dochodziło z pola przeciągłe, żałosne wycie wilków — i przy tej muzyce rosło mi serce. Potem
do okna nieśmiało i cichutko, ale z dnia na dzień coraz przychylniej zaczęła zaglądać
promienistym okiem marcowego słońca płochliwa wiosna. Na dachu i na strychu przeraźliwie
wrzeszczały koty, wiosenne szmery przenikały przez ściany, z okapów odłamywały się
kryształowe sople lodu, ze szczytu dachu zsuwał się nadtajały śnieg, a dźwięk dzwonów stał
się głębszy niż zimą.
Przychodziła do mnie babcia. Coraz częściej i mocniej słowa jej pachniały wódką, potem
zaczęła przynosić z sobą wielki, biały imbryk, chowała go pod moje łóżko i mówiła mrugając
znacząco:
— Tylko ty, duszo gołębia, nic nie mów dziadkowi.
— Dlaczego babcia pije?
— Ani mru-mru! Urośniesz, zrozumiesz...
Pociągnąwszy z imbryka, wycierała usta rękawem
i słodko się uśmiechając pytała:
— No, dobrodzieju, o czymże to ci wczoraj opowiadałam?
— O ojcu.
— A na czym się zatrzymałam?
Przypominałem jej, i długo płynęły, jak potok, gładkie opowieści.
Sama zaczęła opowiadać mi o ojcu; przyszła kiedyś trzeźwa, smutna, znużona i mówi:
— Widziałam we śnie twojego ojca: idzie jakby przez pole z kijkiem leszczynowym w
ręku, pogwizduje, a w ślad za nim biegnie łaciaty pies z wywieszonym jęzorem... Jakoś często
śni mi się Maksym Sa- watieicz, widać nie ma spokoju jego duszyczka, błąka się i tuła po
świecie...
Przez kilka z rzędu wieczorów opowiadała mi o życiu ojca, równie zajmująco jak
wszystko, o czym opowiadała.
Ojciec był synem żołnierza, który dosłużył się stopnia oficera, ale za okrucieństwo w
stosunku do podwładnych został zesłany na Sybir. Tam właśnie, gdzieś na Syberii, urodził się
mój ojciec. Życie miał ciężkie, już od najmłodszych lat uciekał z domu. Pewnego razu dziadek
tropił go w lesie z psami jak zająca; innym razem, kiedy go schwytał, tak go bił, że sąsiedzi
wyrwali dziecko i ukryli je.
— Czy dzieci zawsze się bije? — spytałem.
Babcia odpowiedziała spokojnie:
— Zawsze.
Ojca mojego wcześnie odumarła matka, a kiedy skończył dziewięć lat, umarł także
dziadek. Sierotę wziął do siebie ojciec chrzestny, stolarz, zapisał go do cechu miasta Permu i
zaczął uczyć swojego rzemiosła. Ale ojciec uciekł od niego i prowadzał ślepych po
jarmarkach. Jako szesnastoletni wyrostek przyszedł do Niżnego i pracował tam u stolarza,
przedsiębiorcy na parostatkach, Kołczyna. Kiedy miał dwadzieścia lat, był już dobrym
stolarzem meblowym, tapicerem i dekoratorem. Zakład, w którym pracował, sąsiadował z
domami dziadka na Kowalisze.
— Płoty przecież niewysokie, a ludzie dziarscy — mówiła babcia z uśmiechem. —
Zbieramy sobie z Wa-
rlą maliny w sadzie, a tu nagle twój ojciec — szast przez płot, ażem się przestraszyła; idzie
między jabłoniami taki krzepki, w białej koszuli, w welweto- wych spodniach, ale bosy, bez
czapki, długie włosy ma przewiązane rzemyczkiem. Ot, wybrał się w konkury I Widywałam go
już wcześniej: koło naszych okien przechodził. Co go zobaczę, myślę sobie: jaki to dorodny
chłopaki Pytam go, kiedy podszedł bliżej: “Cóż to, zuchu, innej drogi nie masz?" A on upadł na
kolana. “Akulino Iwanowna — powiada — otom tu przed tobą z sercem jak na dłoni, a oto —
Warla, pomóż nam, na miłość boską, chcemy się pobrać!" Na to osłupiałam, język mi odjęło.
Patrzę, a tu matka twoja, obłudnica, za jabłonią się skryła i, czerwona jak malina, znaki mu
daje, a sama łzy ma w oczach. “Ach, wy — mówię — żebyście pękli, coście to sobie umyślili?
Czyś ty przy zdrowych zmysłach, War'ka? A i ty, młodziku — mówię — zastanówże się: czy
nie za wysoka brzoza, po którą sięgasz?"
Nasz dziadek był wtedy bogaczem, dzieci jeszcze nie wzięły swoich działów, miał cztery
domy i pieniądze, i honory; krótko przedtem dostał kapelusz z galonem i mundur za to, że
przez dziesięć lat bez przerwy był starszym cechu. Dumny był wtedy dziadek I
Mówię, co trzeba, a sama drżę ze strachu i żal mi ich: spochmurnieli oboje. Wtedy ojciec
twój powiada: “Wiem przecież, że Wasilij Wasiliew nie wyda za mnie Wari po dobrej woli,
wykradnę więc ją, tylko ty nam pomóż." Ja miałam im pomóc 1 Nawet zamierzyłam się na
niego, ale on ani drgnie. “Choćby kamieniem — mówi — wal, ale potnóż; co będzie, to będzie,
ja się jej nie wyrzeknę!" Wtedy Waria podeszła do niego, położyła mu rękę na ramieniu i — co
ty na to? “My — powiada — już dawno się pobraliśmy, jeszcze w maju, tylko ślub nam
potrzebny." Aż się zachwiałam! Mój ty Boże!
Babcia wybuchnęła śmiechem, aż się zatrzęsła cała, potem zażyła tabaki, wytarła łzy i
ciągnęła dalej, westchnąwszy głęboko:
— Jeszcze nie możesz zrozumieć, co znaczy pobrać się, a co wziąć ślub, ale to straszne
nieszczęście, jeżeli panna przed ślubem dziecko urodzi! Zapamiętaj to sobie i, jak dorośniesz,
do takich sprawek panien nie namawiaj. Bo wielki grzech na ciebie spadnie, panna będzie
nieszczęśliwa, a i dziecko nieślubne również — zapamiętaj to sobie! Oszczędzaj w swoim
życiu kobiety, kochaj je sercem, a nie dla zabawy; już ja ci dobrze radzę!
Zamyśliła się, kiwając się na krześle, potem ocknąwszy się znów zaczęła:
— No, co tu robić? Więc ja Maksyma w łeb, Warię za warkocz, a on mi na to mówi
rozsądnie: “Biciem niczego nie naprawisz!" A ona także: “Pomyślałabyś najpierw, co robić, a
bicie zostaw na potem!" Pytam go: “Czy masz pieniądze?" ,.Miałem — mówi — ale kupiłem
za nie Wari pierścionek," “Cóż to, trzyru- blówkę miałeś?" “Nie — mówi — około stu rubli."
A w owych czasach pieniądz był drogi, rzeczy tanie. Patrzę na nich, na matkę twoją i ojca —
jakie to jeszcze dzieciaki, myślę, jakie głuptasy! Waria mówi: “Schowałam tetn pierścionek
pod podłogę, żebyście go nie zobaczyli, można go sprzedać!" Całkiem jak dzieci ! W końcu,
tak czy owak, umówiliśmy się, że wezmą ślub za tydzień, a z popem to już ja sama sprawę
załatwię. Płaczę, serce mi drży ze strachu, boję się dziadka, a i Wari nieswojo. Nawarzyli piwa!
Ale miał twój ojciec wroga, pewnego majstra, sprytnego człowieka, i ten od dawna
wszystkiego się domyślał i śledził nas. Wystroiłam moją córeczkę jedyną, w com miała
najlepszego, wyprowadziłam za bramę, a za węgłem czekała trojka. Waria wsiadła, świsnął
biczem Maksym — pojechali!
Idę do domu we łzach cała, nagle spotyka mnie ten łajdak i powiada: “Co się ma stać, niech
się stanie, jestem dobry człowiek, przeszkadzać nie będę, tylko ty, Akulino Iwanowna, daj mi
za to pół setki!" A ja tu pieniędzy nie mam, nie lubiłam ich, nie składałam, no i tak z głupoty
mówię mu: “Nie mam pieniędzy
i nie dam!" A on na to: “To mi przyobiecaj!" “Jakże mam obiecać, a Skąd je potem wezmą?"
“No — mówi — a czy to trudno bogatemu mężowi ukraść?" Powinnam była, głupia, pogadać z
nim, zatrzymać go, a ja plunęłam mu w pysk i poszłam sobie! Przybiegł przede mną do nas na
podwórze i podniósł gwałt!
Zamknęła oczy i mówi z uśmiechem:
— Jeszcze teraz strach wspomnieć o tych paskudnych sprawach! Dziadek rozszalał się jak
ten dziki zwierz — to przecież nie żarty! Patrzy, bywało, na Warię, chwali się: “Za szlachcica
ją wydam, za pana!" A tu — masz tobie szlachcica, masz pana! Przenajświętsza Bogurodzica
lepiej od nas wie, kogo z kim złączyć. Miota się dziadek po podwórzu, jakby go płomienie
objęły, przywołał Jakuba i Michała, tego ospowatego majstra i Klima, woźnicę. Patrzę, bierze
basa- łyk, taki gwicht na rzemyku, a Michał strzelbę chwyta. Konie mieliśmy dobre, rącze,
tarantas lekkuch- ny — no, myślę sobie, dogonią ich! — I tu mnie oświecił anioł stróż Wari;
wzięłam nóż i naderżnę- łam rzemienie przy hołoblach. A nuż pękną! Tak też się stało; hołobla
przekręciła się w drodze, omal nie zabiło dziadka, Michała i Klima; musieli się zatrzymać, a
kiedy po naprawieniu dolecieli do cerkwi, Wa- ria z Maksymem stoją na stopniach
prowadzących do kruchty, już po ślubie, chwała ci, Panie!
Natarli nasi na Maksyma, ale ten mocny był, siłę miał nie lada! Michała zrzucił ze stopni,
rękę mu wywichnął, Klimowi też się dostało, a dziadek z Jakubem i tym majstrem stchórzyli
przed nim.
Ojciec twój nawet w gniewie nie tracił głowy, mówi więc do dziadka: “Rzuć basałyk, nie
wymachuj nim nade mną, człowiek ze mnie spokojny; co wziąłem, to mi Bóg dał i odebrać
nikomu nie wolno, a więcej nic mi od ciebie nie trzeba." Odstąpili od niego, dziadek siadł na
bryczkę i woła: “Zegnaj, Wa- ria, teraz tyś mi nie córka i nie chcę cię widzieć; chcesz — żyj,
chcesz — zdychaj z głodu!" Powrócił do domu; dalejże mnie bić, dalejże wymyślać, a ja
tylko postękuję i milczę: wszystko przeminie, a co się stało, już się nie odstanie. Potem mówi
do mnie: “No, Akulino, zapamiętaj sobie, nie masz już córki!" A ja wciąż swoje myślę: “Gadaj
sobie, rudzielcu, gniew jak lód, trwa, póki chłód!"
Słucham z uwagą, chciwie. Niejedno w jej opowiadaniu mnie zastanawia. Dziadek
opisywał mi ślub matki całkiem inaczej; był przeciwny temu małżeństwu, po ślubie nie
wpuścił matki do domu, ale ślub odbył się, według niego, nie potajemnie i dziadek był w
cerkwi. Nie mam ochoty pytać, kto z nich ma rację, bo historia opowiadana przez babcię jest
piękniejsza i bardziej mi się podoba.
Opowiadając babcia przez cały czas kołysze się, jakby płynęła łódką. Jeżeli mówi o czymś
smutnym lub strasznym, kiwa się mocniej i wyciąga rękę naprzód, jakby podtrzymywała coś w
powietrzu. Często przymyka oczy i w zmarszczkach jej policzków czai się bezwiedny, dobry
uśmiech, a gęste brwi z lekka drżą. Niekiedy chwyta mnie za serce ta jej ślepa, rozbrajająca
dobroć, niekiedy jednak pragnąłbym, żeby wreszcie powiedziała jakieś dosadniejsze słowo,
żeby się na coś oburzyła.
— Przez pierwsze dni, może ze dwa tygodnie, nie wiedziałam, gdzie jest Waria i Maksym,
ale potem przybiegł od niej sprytny chłopaczek, powiedział. Poczekałam do soboty, niby to idę
na nabożeństwo wieczorne i — prosto do nich! Mieszkali daleko, na Zjeździe Sujetyńskim, w
oficynie. Całe podwórze zajęte pod stolarkę, zaśmiecone, brudne, hałaśliwe, a oni jakby nigdy
nic, wesoło mruczą i bawią się niczym kotki. Przywiozłam im, co tylko mogłam: herbaty, cu-
kru, różnych kasz, konfitur, mąki, suszonych grzybów, pieniążków trochę, nie pamiętam ile;
naściągałam po cichutku dziadkowi; przecież jeśli nie dla siebie, to i ukraść można! Ojciec
twój nic nie chce wziąć, obraża się: “Czyż to my żebracy?" A Waria śpiewa, jak on zagra:
“Ach, po co to, mamo?..." Skrzyczałam ich: “Ty głupia — mówię — kto ja jestem dla ciebie?
Jestem
twoja matka, od Boga ci dana, a twoja, głupcze, powinowata! Czy wolno — mówię — mnie
krzywdzić? Przecież gdy matkę tu na ziemi krzywdzą, w niebiosach Matka Boska gorzko
płacze!" Na to Maksym schwycił innie na ręce i dalejże mnie po pokoju obnosić, a jeszcze
podtańcowywać do tego: silny był, niedźwiedź 1 A Waria? Chodzi dziewczyna jak paw, z
męża dumna jak z nowej lalki, i wciąż powłóczy oczyma, i wciąż poważnie o gospodarstwie
prawi niczym prawdziwa baba, śmiech bierze patrzeć 1 A jak podała do herbaty placuszki z
serem, to wilk by o nie zęby połamał: ser zwarzony, rozsypuje się jak piasek.
Tak się rzecz miała przez długi czas. Już ty się miałeś niedługo urodzić, a dziadek wciąż
milczy: uparty był, diabeł! Po kryjomu do nich zachodzę, wiedział o tym, ale niby to nie wie.
Wszystkim w domu zabroniono mówić o Wari i wszyscy milczą. Ja także milczę, ale wiem
swoje, serce ojcowskie nie na długo oniemiało. No i nadeszła oczekiwana godzina. Noc,
zamieć wyje, do okien jakby niedźwiedzie się pchały, w kominach coś śpiewa, wszystkie biesy
pozrywały się z łańcuchów; leżymy z dziadkiem, zasnąć nie możemy, a ja powiadam: “Źle
biednemu w taką noc, a jeszcze gorzej temu, kto ma serce niespokojne!" Nagle dziadek pyta:
“Jak im się żyje?" ,.Niczego sobie, dobrze żyją." “O kogo to — mówi — spytałem?" “O córkę,
o zięcia Maksyma." “A jak się domyśliłaś, że to o nich?" “Zostaw — mówię — ojcze, te
głupstwa, po co ta gra w ciuciubabkę, komu sprawia radość?" Dziadek wzdycha, a potem
mówi: “Ach, wy diabły, diabły rogate!" — i zapytuje: “Co tam porabia ten głupi dryblas — to
o twoim ojcu — prawda, że to głupiec?" Ja na to: “Głupiec, kto pracować nie chce i na cudzym
karku siedzi; lepiej byś na Jakuba i Michała popatrzył. Czy to nie oni żyją jak głupcy? Kto w
domu pracuje, kto zarabia? Ty! A dużą masz z nich pomoc?" A on na to dalejże wymyślać mi i
od głupiej, i od podłej, i od stręczycielki, i już nie wiem jak! A ja milczę. “Jakżeś ty mogła —
mówi — dać się podejść
człowiekowi nie wiadomo skąd, nie wiadomo jakiemu?" Ja sobie milczę, a jak się zmęczył,
mówię: “Poszedłbyś, popatrzył, jak oni żyją; dobrze przecie żyją." “Za wielki honor dla nich,
niech sami przyjdą..." Wtedy to aż zapłakałam z radości, a on mi włosy rozplata — lubił się
włosami moimi bawić — i mamrocze: “Nie chlip, głupia, czy to ja — mówi — serca nie
mam?" Dawniej to przecież bardzo dobry był nasz dziadek, dopiero jak sobie ubrdał, że nie
masz mądrzejszego niż on, od tego czasu i zły się zrobił, i zgłupiał.
No i przyszli, matka twoja z ojcem w dzień świąteczny, w niedzielę “przebaczeniową" *,
tacy wielcy oboje, gładcy, czyści. Stanął Maksym naprzeciw dziadka, a dziadek ledwie do
ramienia mu sięga, stanął i mówi: “Nie myśl, na miłość boską, Wasiliu Wa- siliewiczu, że
przyszedłem do ciebie po posag; nie, przyszedłem ojcu mojej żony oddać należny szacunek."
Podobało się to dziadkowi, uśmiecha się: “Och — mówi — ty dryblasie, ty zbóju! No — mówi
— dosyć tej zabawy, zamieszkacie ze mną!" Spochmurniał Maksym: “To już jak Waria
zechce, a mnie wszystko jedno!" I od razu zaczęło się między nimi ząb za ząb, w żaden sposób
nie mogą dojść do ładu! Już i mrugam na twojego ojca, i nogą pod stołem trącam — nic, ten
wciąż swoje!
Ładne miał oczy: wesołe, przejrzyste, a brwi ciemne. Jak je czasem ściągnie, to oczu
całkiem nie widać, twarz robi się kamienna, uparta i wtedy już nikogo nie słucha oprócz mnie.
Kochałam go o wiele więcej niż rodzone dzieci; wiedział o tym i także mnie kochał! Przytuli
się czasem do mnie, obejmie albo na ręce schwyci, po pokoju nosi i mówi: “Tyś prawdziwa dla
mnie matka, jak ziemia; bardziej cię kocham niż Warię!" A matka twoja — o, wtenczas
wesolutka z niej była zbytnica — rzuca się na niego i krzyczy: “Jak
śmiesz mówić coś podobnego, permiaku, solone ucho?" I zbytkujemy, bawimy się we troje.
Dobrze nam było razem, duszo gołębia! Nikt nie potrafił tak tańczyć jak on, śpiewać takich
ślicznych pieśni — od ślepych się nauczył — a nie ma lepszych śpiewaków jak ślepcy!
Zamieszkali z matką w oficynie, w ogrodzie, tam też się urodziłeś w samo południe. Ojciec
przychodzi na obiad, a ty mu na spotkanie. Ale się cieszył, ale szalał! A już matkę twoją to,
głuptas, po prostu uwielbiał, jakby to nie wiem jaka sztuka była urodzić dziecko! Posadził
mnie sobie na ramieniu i zaniósł przez całe podwórze do dziadka, by oznajmić, że jeszcze
jeden wnuk mu przybył — nawet dziadek się zaśmiał: “Filut z ciebie — powiada —
Maksymie!"
A wujowie twoi nie lubili go. Wódki nie pił, język miał ostry i skory był do różnych figli.
Gorzko mu za to odpłacili!
Kiedyś w czasie wielkiego postu zerwała się wichura i nagle w całym domu zawyło,
zahuczało strasznie, wszyscy oniemieli: chyba to jakaś siła nieczysta! Dziadek całkiem
stchórzył, kazał wszędzie lampki pozapalać, biega, krzyczy: “Modły trzeba odprawić!" I nagle
wszystko ucichło; jeszcze bardziej przerazili się wszyscy. Wuj Jakub domyślił się. “To na
pewno — powiada — sprawka Maksyma!" Potem ojciec twój sam się przyznał, że poustawiał
w dymniku rozmaite butelki i słoiki — wiatr w ich szyjki dmie, a one huczą, każda na swój
sposób. Dziadek mu zagroził: “Zeby te żarty nie zaprowadziły cię z powrotem na Sybir,
Maksymie!"
Jedna zima była strasznie mroźna i do miasta zaczęły podchodzić wilki z lasów. To psa
zagryzą, to konia spłoszą, pijanego strażnika pożarły, dużo zamieszania narobiły! A ojciec
twój bierze strzelbę, nakłada narty i nocą — jazda w pole. Nawet się człowiek nie obejrzy, a on
już wilka taszczy, a czasem i dwie sztuki! Skóry ściągnie, głowy wypatroszy, wstawi szklane
oczy, ślicznie mu się to udawało! Razu jednego wyszedł
wuj Michał do sieni za potrzebą, nagle biegnie z powrotem, włosy stoją mu dęba, oczy
wyszły na wierzch, ścisnęło go za gardło, słowa nie może przemówić. Spodnie mu opadły,
zaplątał się w nich, przewrócił się i szepcze: “Wilk!" Każdy chwycił, co się dało, i wszyscy
rzucili się ze światłem do sieni, patrzą, a tu rzeczywiście zza kufra wilk wysunął głowę!
Strzelają, biją go — ten nic! Przyglądają się — sama skóra i pusta głowa, a przednie łapy
gwoździami przybite do kufra! Bardzo się wtedy dziadek rozsrożył na Maksyma. A do tego
jeszcze Jakub poszedł za ojca twojego przykładem: Maksym sklei z kartonu jakby głowę; nos,
oczy, usta zrobi, pakuły przyklei zamiast włosów, a potem idą z Jakubem ulicą i te straszne
poczwary do okien podsuwają. Ludzie, rozumie się, boją się, krzyczą. A po nocach w
prześcieradłach chodzą; popa nastraszyli; rzucił się do budki strażnika, a strażnik też się
przestraszył i dalejże wzywać pomocy. Długo tak szaleli i w żaden sposób nie można ich było
poskromić! Już ja sama ich namawiałam: “Zostawcie to" — i Waria też; nie, oni swoje.
Maksym tylko się śmieje: “To takie pocieszne — mówi — jak z powodu byle głupstwa ludzie
uciekają w strachu na łeb na szyję." Mówże tu z takim!
I o mało co nie przypłacił tego życiem... Wuj Michał wdał się całkiem w dziadka —
obraźliwy, zawzięty, zamyślił zgładzić twojego ojca. Wracali raz zimą we czterech z zabawy:
Maksym, wujowie i jeden dia- czek — potem musiał zrzucić suknię kapłańską, bo dorożkarza
na śmierć zatłukł. Szli z ulicy Jamskiej i zwabili Maksyma na Diukowy Staw, niby to poślizgać
się po lodzie bez łyżew, jak to się chłopcy ślizgają, zwabili i zepchnęli go do przerębli; już ci to
opowiadałam...
—Dlaczego wujowie są tacy źli?
— Oni nie są źli — spokojnie mówi babcia zażywając tabakę. — To po prostu głupcy!
Miszka podstępny i głupi, a Jakub taki sobie prostaczek boży... A więc zepchnęli go do wody;
on się wynurzył, schwycił się
za brzeg przerębli, a oni dalejże bić go po rękach i deptać: wszystkie palce zmiażdżyli mu
obcasami. Na szczęście Maksym był trzeźwy, a oni pijani, więc jakoś tam z pomocą bożą
wyciągnął się pod lodem, trzyma się — twarzą do góry — pośrodku przerębli, oddycha, a oni
dosięgnąć go nie mogą. Rzucali mu przez jakiś czas w głowę kawałkami lodu i odeszli; myślą
i tak utonie! A on wylazł i biegiem na policję, a policja tu zaraz, pamiętasz, na placu. Rewirowy
znał Maksyma i całą naszą rodzinę, pyta: “Jak to się stało?"
Babcia żegna się i mówi z dziękczynieniem:
— Daj, Panie, wieczny odpoczynek Maksymowi Sa- watieiczowi wśród sprawiedliwych
Twoich; zasługuje na to! Zataił przed policją całą sprawę. “Podpiłem sobie — mówi —
żabrnąłem na staw i zwaliłem się do przerębli." Rewirowy mówi: “Nieprawda, tyś niepi- jący!"
Tak czy owak, natarli go na policji wódką, przebrali w suchą odzież, owinęli kożuchem,
przywieźli do domu. A sam rewirowy z nim i jeszcze dwóch. Jakub z Michałem jeszcze nie
zdążyli wrócić, po szynkach łażą, ojca, matkę bezczeszczą. Patrzymy z Warią na Maksyma, a
on niepodobny do siebie, purpurowy cały, pokaleczone palce ociekają krwią, na skroniach niby
to śnieg, a nie taje, posiwiały mu skronie.
Wariusza krzyczy wniebogłosy: “Co z tobą zrobili?" Rewirowy zwąchał coś, dopytuje się,
moje serce czuje — och, niedobrze! Pchnęłam Warię, żeby zagadywała rewirowego, a sama
cichutko wypytuję Maksy- muszkę: “Co się stało?" “Wyjdź — szepcze — na spotkanie Jakuba
i Michała, naucz ich, żeby mówili, że rozeszli się ze mną na Jamskiej, że sami poszli do
Pokrowki, a ja niby w Zaułek Przędzalniany skręciłem. Nie poplącz, bo bieda będzie z
policją!" Lecę do dziadka: “Idź, zagaduj rewirowego, a ja zaczekam na synów przed bramą." I
powiedziałam mu, jakie się stało nieszczęście. Dziadek ubiera się, drży, mamrocze:
“Wiedziałem, że tak będzie, spodziewałem się tego!" Kłamał stary, o niczym nie wiedział!
Przywitałam
moje dziatki — ręką po pysku. Miszka ze strachu od razu wytrzeźwiał, a Jaszeńka luby, choć i
do dwóch nie zliczy, ale mamrocze: “O niczym nie wiem, to wszystko Michał, on starszy!"
Ułagodziliśmy jakoś tam rewirowego, dobry z niego był człowiek! “No — mówi — uważajcie,
jak stanie się u was coś złego, będę wiedział, kto zawinił!" Z tym odszedł. A dziadek poszedł
do Maksyma i mówi: “Dziękuję ci, inny by na twoim miejscu tak nie postąpił, rozumiem to
dobrze! I tobie, córko, dzięki, żeś dobrego człowieka do ojcowskiego domu wprowadziła!"
Dawniej dziadek, jak chciał, to umiał mądrze powiedzieć, dopiero potem, z głupoty, zaczął
serce na klucz zamykać.
Zostaliśmy we troje. Zapłakał Maksym Sawatieicz i wciąż powtarza jak w gorączce: “Za co to
mnie spotkało, co ja im złego zrobiłem? Za co, mamo?" On mnie nie matką, tylko mamą
nazywał jak małe dziecko, i po prawdzie z charakteru swojego był jak dziecko. “Za co?" —
pyta. Ja łzy leję, cóż mi więcej pozostało? To przecież moje dzieci, żal mi ich. Matka twoja
wszystkie guziki od kaftanika oberwała, siedzi roztargana jak po bójce i szlocha: “Wyjedźmy
stąd, Maksymie! Bracia moi to nasi wrogowie, boję się ich! Wyjedźmy!" Szepnęłam jej: “Nie
dolewaj oliwy do ognia, i bez tego swąd w domu!" A tu dziadek przysyła tych głupców, żeby
prosili o przebaczenie. Wariusza przyskoczyła do Miszki, chlast go w pysk, masz
przebaczenie! A ojciec twój skarży się: “Jakże tak można, bracia? Kalekę ze mnie mogliście
zrobić, jaki byłby ze mnie robotnik bez rąk?"
W końcu jakoś tam się pogodzili. Rozchorował się twój ojciec, siedem tygodni przeleżał i
nagle powiada: “Ech, mamo, jedź z nami do innego miasta, nudnawo tutaj!" Wkrótce
nadarzyła mu się okazja wyjazdu do Astrachania; oczekiwano tam latem cara, a ojciec twój
miał bramę tryumfalną postawić. Kiedy ruszył pierwszy statek, odjechali. Jak z własną duszą,
tak się z nimi rozstałam. Maksym także był smutny i wciąż nama
wiał, żebym do Astrachania pojechała, a Waria cieszyła się i nawet nie próbowała ukryć swej
radości, bezwstydnica... No i wyjechali. I to wszystko...
Łyknęła wódki, zażyła tabaki i powiedziała patrząc w zamyśleniu przez okno na błękitnawe
niebo:
— Tak, nie byliśmy z twoim ojcem jednej krwi, ale pokrewne były nasze dusze.
Niekiedy w czasie jej opowiadania wchodził dziadek, podnosił do góry swoją twarz tchórza,
wciągał spiczastym nosem powietrze spoglądając podejrzliwie na babcię, słuchał, co mówi, i
mamrotał:
— Łżyj, łżyj...
Nieoczekiwanie pytał:
— Aleksy, czy piła tu wódkę?
— Nie.
— Kłamiesz, po oczach widzę.
I odchodził w niepewności. Babcia mrugnąwszy posyłała mu na drogę jakąś tam przygadankę:
— Przechodź, Antoni, nie płosz koni...
Pewnego razu stojąc pośrodku pokoju i patrząc w podłogę spytał cichutko:
— Matko?
— A co?
— Widzisz, jak się mają sprawy?
— Widzę.
— I co o tym myślisz?
— Już taki los, ojcze! Pamiętasz, wciąż mówiłeś o szlachcicu?
— No tak.
— Ot i masz go.
— Golec.
— To już jej sprawa!
Dziadek odszedł. Zmiarkowałem coś niedobrego i spytałem babci:
— O czym mówiliście?
— Wszystko chciałbyś wiedzieć — odpowiedziała burkliwie, rozcierając mi nogi. — Jak za
młodu
o wszystkim się dowiesz, na starość nie będziesz się miał nawet o co spytać... — i roześmiała
się kiwając głową:
— Ach, dziadku, dziadku, drobny pyłku w oku boskimi Widzisz, Lońka, dziadek jest
zrujnowany do cna, tylko nie mów o tym nikomu. Pożyczył jednemu panu wielkie pieniądze,
tysiące, a ten pan zbankrutował.
Uśmiechnęła się i zamyśliła: długo siedziała w milczeniu, a wielka jej twarz marszczyła
się, pochmurniała i powlekała smutkiem.
— O czym myślisz?
— A myślę, co by ci tu opowiedzieć. — otrząsnęła się. — O Jewstignieju, dobrze? No,
posłuchaj:
Żył diak Jewstigniej razu pewnego, Co myślał, nie ma mędrszych od niego Ani wśród popów,
ni wśród bojarów, Ni wśród najstarszych nawet ogarówl Chodzi jak paw napuszony, Myśli, że
mądry jest jak ptak Syrin; Poucza sąsiadkę, sąsiada, To złe, to mu do smaku nie przypada.
Spojrzy na cerkiew — za niska! Zerknie na ulicę — za wąska! Jabłko dla niego — mało
rumiane! Słonko — za wcześnie wstało rano! Żeby nie wiem co pokazano diakowi, On
zawsze...
Babcia wydyma policzki, wybałusza oczy, jej dobra twarz robi się głupia i śmieszna i mówi
przewlekłym głosem:
“Sam to zrobić potrafię — powie — Nawet lepiej, gdy chcę, to zmajstruję, Tylko mi czasu
wciąż brakuje."
Zamilkła na chwilę, uśmiechając się, a potem znów mówi cichutko:
I przyszły biesy do diaka nocą: “Źle ci tu, diaku, to siedzisz po co,
Chodź z nami do piekła — radzą — Ślicznie tam węgle się żarząl" Nie zdążył diak mądry
wdziać czapki, Schwyciły go diabły w swe łapki. Tarmoszą, łaskoczą 1 z wyciem zajadłym Na
ramiona mu dwa z nich usiadły, Zanurzyły go w smole widłami: “Dobrze ci, Jewstigniejuszku,
z nami?" Diak się praży, w krąg spoziera, Rękami boki podpiera, Usta ma pysznie wydęte:
“A — mówi — czad u was w tym piekle przeklętym."
Kończy bajkę przewlekłym, grubym głosem i przybrawszy z powrotem zwykły wyraz
twarzy śmieje s:ę cicho, wyjaśniając mi:
— Nie poddał się jednak Jewstigniej, mocno swojego się trzymał, uparty jak nasz dziadek!
No, śpij, już pora...
Matka rzadko kiedy przychodziła do mnie na poddasze, siedziała zwykle niedługo, mówiła
pośpiesznie. Stawała się coraz piękniejsza, coraz ładniej się ubierała, ale w niej, jak i w babci,
wyczuwałem coś nowego, coś, co ukrywano przede mną; czułem to, domyślałem się.
Coraz mniej zajmowały mnie bajki i nawet to, co babcia opowiadała o ojcu, nie uciszało we
mnie niejasnego, ale wzmagającego się z dnia na dzień niepokoju.
— Dlaczego dusza mojego ojca nie zaznaje spokoju? — pytałem się babci.
— A skąd to można wiedzieć? — mówiła przysłaniając oczy. — To sprawa boska,
niebiańska, nam nie wiadoma...
W noce bezsenne patrząc przez sine okna, jak powoli płyną po niebie gwiazdy,
wymyślałem jakieś smutne historie. Główną osobą w nich był ojciec, zawsze dokądś tam szedł,
sam, z kijem w ręku, a za nim kudłaty pies...
Pewnego razu pod wieczór zasnąłem, a po przebudzeniu się poczułem, że nogi moje
przebudziły się również; spuściłem je z łóżka, znów jakby mi je odjęło, ale już zrodziła się
pewność, że są całe i że będę chodził. To było takie cudowne, że krzyknąłem z radości i całym
ciężarem ciała przycisnąłem stopy do podłogi; przewróciłem się, ale zaraz poczołgałem się do
drzwi i dalej w dół po schodach, żywo wyobrażając sobie, jak się wszyscy na dole zdziwią,
kiedy mnie zobaczą.
Nie pamiętam, w jaki sposób ocknąłem się w pokoju matki, na kolanach u babci. Stali
przed nią jacyś obcy ludzie, a zasuszona, zielona starucha mówiła dobitnie, zagłuszając
wszystkie inne głosy:
—
Napoić go malinami, owinąć z głową... Wszystko w niej było zielone: i suknia, i
kapelusz,
i twarz z brodawką pod okiem, nawet włoski na brodawce wyglądały jak kępka trawy. Zwiesiła
dolną wargę, uniosła górną i zakrywszy oczy ręką w czarnej koronkowej mitence, patrzyła na
mnie zielonymi zębami.
— Kto to? — spytałem, przejęty lękiem. Dziadek odpowiedział nieprzyjemnym głosem:
— To jeszcze jedna twoja babcia.
Matka uśmiechnęła się i popchnęła ku mnie Eugeniusza Maksimowa.
— A to ojciec;
Zaczęła coś mówić szybko, niezrozumiale; Maksimów zmrużywszy oczy nachylił się ku
mnie i powiedział:
— Podaruję ci farby.
W pokoju było bardzo jasno, na poczesnym miejscu, w rogu naprzeciw drzwi, płonęły na
stole srebrne, pięcioramienne kandelabry, między nimi stała ulubiona ikona dziadka: Nie plącz
po mnie, Matko, lśniły perły jej szaty; zatopione w powodzi światła, jarzyły się malinowe
almandyny w złocie koron. Do ciemnych szyb frontowych okien przywarły, jak bliny, mętne,
okrągłe
twarze, przylepiły się rozpłaszczone nosy, wszystko dokoła jakby gdzieś płynęło, a zielona
starucha obmacywała mnie za uchem zimnymi palcami i mówiła:
— Koniecznie, koniecznie...
— Zemdlał — powiedziała babcia i zaniosła mnie ku drzwiom.
Ale nie zemdlałem, po prostu zamknąłem oczy i kiedy niosła mnie na górę po schodach,
spytałem:
— Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym?
— Lepiej bądź cicho, dobrze?
— Oszukańcy...
Położywszy mnie na łóżku rzuciła się na poduszkę i zadrżała, zapłakała. Ramiona jej wznosiły
się i opadały, łkając mówiła przez łzy:
— Popłacz i ty, popłacz sobie...
Nie chciało mi się płakać. Na poddaszu było mroczno i chłodno, drżałem, łóżko kołysało się i
skrzypiało, stała mi przed oczami zielona starucha; udałem, że zasnąłem, i babcia odeszła.
Wąziutką strugą przepłynęło kilka jednostajnych, pustych dni. Matka po zaręczynach gdzieś
wyjechała, w domu panowała dręcząca cisza.
Któregoś dnia rano przyszedł dziadek z dłutem w ręku, podszedł do okna i zaczął obłupywać
kit z podwójnych okien wstawionych na zimę. Zjawiła się też babcia z miednicą wody i
szmatami; dziadek spytał ją cicho:
— No i cóż, stara?
— A co?
— Czyś zadowolona?
Odpowiedziała tak samo jak mnie na schodach:
— Lepiej bądź cicho, dobrze?
Zwykłe słowa miały teraz szczególne znaczenie, kryła się za nimi doniosła, smutna sprawa, o
której nie należy mówić, ale którą wszyscy znają.
Dziadek ostrożnie wyjął ramę i wyniósł ją; babcia otworzyła okno: w ogrodzie darł się szpak,
ćwierkały wróble, odurzający zapach roztajałej ziemi napełnił pokój, niebieskawe kafle pieca
wstydliwie zbielały,
od patrzenia na nie przejmował chłód. Zlazłem z posłania na podłogę.
— Nie chodź boso — powiedziała babcia.
— Pójdę do ogrodu.
— Jeszcze tam nie obeschło, poczekałbyś lepiej!
Nie chciało mi się jej słuchać, nawet nieprzyjemnie
mi było patrzeć na dorosłych.
W ogrodzie już wyjrzały jasnozielone igły młodej trawy, na jabłoniach nabrzmiały i pękały
pączki, przyjemnie zazielenił się mech na dachu domku Pietrowny, wszędzie było pełno
ptaków. Od wesołych odgłosów i świeżego, pachnącego powietrza kręciło mi się w głowie. W
dole, gdzie zarżnął się wujek Piotr, leżały splątane, połamane przez śnieg rude zielska; przykro
było patrzeć na ten dół; nic w nim nie było wiosennego, czarne głownie lśniły smutno, był on
niepotrzebny, drażnił mnie. Chwycił mnie gniew, postanowiłem wyrwać i połamać zielska,
wynieść odłamki cegieł, resztki belek, uprzątnąć ten cały brud i rupiecie i urządziwszy sobie w
dole czyste pomieszczenie mieszkać w nim latem sam, bez dorosłych. Natychmiast zabrałem
się do roboty i od razu, na długo oderwało mnie to zupełnie od wszystkiego, co się działo w
domu. I choć wszystko jeszcze sprawiało mi ból, z każdym dniem stawało się obojętniejsze.
— Dlaczego chodzisz taki nadąsany? — pytały mnie to babcia, to matka. Przykro mi było,
że się tak pytają: przecież nie gniewałem się na nie, tylko po prostu wszystko w domu stało mi
się obce.
Przy obiedzie, podwieczorku i kolacji często siedziała zielona starucha, jak zgniły kołek w
starym płocie. Oczy, jakby przyszyte do twarzy niewidzialnymi niteczkami, wypływały łatwo
z kościstych oczodołów i poruszały się bardzo zwinnie, wszystko widząc, wszystko
dostrzegając; podnosiły się do sufitu, kiedy mówiła o Bogu, opuszczały się na policzki, kiedy
była mowa o sprawach domowych. Brwi miała niczym z otrębów i jakby przyklejone. Jej
odsłonięte, szerokie zęby bezszelestnie rozgryzały wszystko, co kładła do
ust śmiesznie wygiętą ręką z odstawionym małym palcem; w jej uszach kołysały się kościane
kuleczki, uszy poruszały się i zielone włoski na brodawce także się chwiały, jakby pełzając po
żółtej, pomarszczonej i odrażająco czystej skórze. Cała była równie czysta jak jej syn, po
prostu przykro było ich się dotknąć. W pierwszych zaraz dniach zaczęła podsuwać swoją
martwą rękę do moich ust; ręka pachniała żółtym mydłem kazańskim i kadzidłem; odwracałem
się i uciekałem.
Często mówiła do syna:
— Trzeba koniecznie zabrać się do wychowania chłopca, rozumiesz, Żeniu?-
Posłusznie przytakiwał głową, chmurzył czoło i milczał. Wszyscy byli nachmurzeni w
obecności tej zielonej staruchy.
Nienawidziłem jej, a także jej syna — zaciekłą nienawiścią i wiele kar ściągnęło na mnie to
przykre uczucie. Kiedyś podczas obiadu, strasznie wytrzeszczając oczy, powiedziała:
— Ach, Aloszeńko, dlaczego się tak śpieszysz przy jedzeniu i po co wkładasz do ust tak
wielkie kawałki? 1 Zadławisz się, kochanie!
Wyjąłem kąsek z ust, nadziałem ponownie na widelec i podałem jej:
— Weźcie, jeżeli mi żałujecie.
Matka wyrzuciła mnie od stołu i zostałem haniebnie wypędzony na poddasze; przyszła tam
do mnie babcia i chichotała zatykając sobie usta:
— Ach, śmiechu warte! Ale zbytnik z ciebie! Niech cię Pan Bóg kocha!
Nie podobało mi się, że zatyka sobie usta, uciekłem od niej, wlazłem na dach i długo tam
siedziałem za kominem.
Tak strasznie mi się chciało zbytkować, psocić, mówić wszystkim dokuczliwe słowa;
trudno mi było zwalczyć tę chęć, a jednak trzeba ją było zwalczyć. Pewnego razu
wysmarowałem krzesła przyszłego ojczyma i nowej babki klejem z drzewa wiśniowego: oboje
się
przykleili. Było to bardzo śmieszne, ale kiedy dziadek wytłukł mnie, przyszła do mnie na
poddasze matka, przyciągnęła mnie do siebie, mocno ścisnęła kolanami i powiedziała:
— Powiedz, dlaczego się złościsz? Gdybyś wiedział, jak mnie to martwi!
Oczy jej napełniły się jasnymi łzami, przycisnęła moją głowę do swego policzka: było to
dla mnie tak przykre, że wolałbym, aby mnie uderzyła! Powiedziałem, że nigdy nie będę
obrażał Maksimowów, nigdy, niech tylko nie płacze.
— Tak, tak — powiedziała cicho — nie trzeba psocić! Wkrótce weźmiemy ślub, potem
wyjedziemy do Moskwy, a potem wrócimy i będziesz mieszkał ze mną. Eugeniusz
Wasdliewicz jest bardzo dobry i mądry, będzie ci z nim dobrze. Będziesz chodził do
gimnazjum, potem zostaniesz studentem, .takim jak on teraz, a potem doktorem. Czym
będziesz chciał; wykształcony człowiek może być, czym zechce. No, idź się bawić...
Te “potem", wypowiedziane jedno po drugim, wydały mi się schodami prowadzącymi od
niej gdzieś głęboko w dół, w ciemność, w samotność; nie pociągały mnie takie schody. Miałem
wielką ochotę powiedzieć matce:
“Nie wychodź, proszę cię, za mąż, sam cię będę utrzymywał!"
Ale jakoś nie dało się to powiedzieć. Matka budziła we mnie zawsze wiele czułych myśli o
niej, ale nigdy nie mogłem zdecydować się, by je wypowiedzieć.
W ogrodzie moje sprawy wzięły dobry obrót: wypeł- łem, wyrąbałem tasakiem zielsko, po
brzegach, gdzie ziemia się osunęła, wyłożyłem dół odłamkami cegieł, zrobiłem z nich szeroką
ławę — można było nawet na niej leżeć. Nazbierałem dużo kolorowych szkiełek i skorupek,
umocowałem je gliną w szczelinach między cegłami. Kiedy do dołu zaglądało słońce,
wszystko mieniło się tęczowo, jak w cerkwi.
— Sprytnieś to wymyślił — powiedział kiedyś dziadek oglądając moją robotę. — Tylko że
zielsko cię po
bije, korzenie przecież zostawiłeś. Daj mo, przekopię ziemię rydlem; idź, przynieś!
Przyniosłem żelazną łopatę, dziadek splunął w ręce i postękując zaczął wbijać ją nogą głęboko
w tłustą ziemię.
— Odrzucaj korzenie! Potem nasadzę ci tutaj słoneczników, malw, będzie ładnie! Ładnie...
I nagle zgiąwszy się nad łopatą zamilkł, zamarł. Spojrzałem na niego: z jego maleńkich oczu,
mądrych jak u psa, gęsto padały na ziemię drobne łzy.
— Co tobie?
Wzdrygnął się, wytarł dłonią twarz i mętnie popatrzył na mnie.
— Spociłem się! Popatrz no, ile dżdżownic!
Potem znów zaczął kopać i nagle powiedział:
— Na próżno wszystko to urządziłeś. Na próżno, bracie. Dom ten przecież niedługo
sprzedam. Do jesieni na pewno sprzedam. Potrzebne są pieniądze na posag dla matki. Tak, tak.
Żeby choć jej było dobrze, Bóg z nią...
Odrzucił łopatę i machnąwszy ręką poszedł za łaźnię w kąt ogrodu, gdzie były dnąpekty, a ja
zacząłem sam kopać, ale zaraz skaleczyłem sobie rydlem palec u nogi.
To mi przeszkodziło pójść do cerkwi na ślub matki. Mogłem tylko wyjść przed bramę i
widziałem, jak idąc pod rękę z Maksimowem, z pochyloną głową, ostrożnie stąpa po płytach
chodnika, po zielonej trawie wychylającej się ze szczelin między nimi, jak gdyby szła po
ostrzach gwoździ.
Wesele było Ciche: po powrocie z cerkwi pito bez humoru herbatę, matka zaraz się przebrała i
poszła do swej sypialni pakować kufry, ojczym usiadł przy mnie i powiedział:
— Obiecałem ci podarować farby, ale tu w mieście nie ma dobrych, a swoich dać nie mogę;
przyślę ci z Moskwy.
— A co ja będę z nimi robił?
— Nie lubisz malować?
— Nie umiem.
— No to ci przyślę coś innego.
Podeszła matka.
— My przecież niedługo wrócimy, tylko ojciec zda egzamin, ukończy nauki i wrócimy.
Było mi przyjemnie, że rozmawiają ze mną jak z dorosłym, ale dziwiło mnie, że człowiek z
brodą wciąż się jeszcze uczy. Zapytałem:
— A czego się uczysz?
— Miernictwa.
Nie chciało mi się pytać, co to za nauka.
W domu zaległa nużąca cisza, wypełniał ją szmer jak przy pocieraniu wełny; pragnąłem, aby
jak najprędzej nadeszła noc. Dziadek stał oparty plecami o piec i patrzył w okno zmrużywszy
oczy; zielona starucha pomagała matce przy pakowaniu, zrzędząc i wzdychając, a babcię — od
południa pijaną — zaprowadzono na strych i tam zamknięto, żeby nie robiła wstydu.
Matka wyjechała wczesnym rankiem następnego dnia. Uścisnęła' mnie na pożegnanie, lekko
uniósłszy w górę, zajrzała mi w oczy jakimiś obcymi oczami i powiedziała całując:
— No, żegnaj...
—
Powiedz mu, żeby mnie słuchał — mruknął ponuro dziadek patrząc w jeszcze
zaróżowione niebo.
—
Słuchaj dziadka — powiedziała przeżegnawszy mnie.
Czekałem, że powie co innego, i rozzłościłem się na dziadka — to on jej przeszkodził.
Wsiedli do dorożki, matka długo, ze złością odczepiała dół sukni, który się o coś zahaczył.
—
Pomóż, czy nie widzisz? — zwrócił się do mnie dziadek, ale nie pomogłem, odrętwiały
ze smutku.
Maksimów cierpliwie ustawiał w dorożce swoje długie nogi w wąskich, granatowych
spodniach, babcia wsuwała mu do rąk jakieś węzełki, kładł je sobie na kolanach,
podtrzymywał podbródkiem i niespokojnie marszczył bladą twarz mówiąc przeciągle:
— D-o-o-syć..." -.o
Do drugiej dorożki wsiadła zielona starucha ze starszym synem, oficerem; siedziała jak
malowana, a on gładził brodę rękojeścią szabli i ziewał.
— A więc pójdzie pan na wojnę? — pytał dziadek.
— Bezwarunkowo!
— Słuszna sprawa. Turków trzeba bić.
pojechali. Matka kilka razy obejrzała się machając
chusteczką; babcia, oparta o ścianę domu, również potrząsała w powietrzu ręką zalewając się
łzami; dziadek też ocierał palcami łzy z oczu i pomrukiwał przez zęby:
— Nie będzie... nic dobrego... nie będzie...
Siedziałem na słupku patrząc, jak podskakują dorożki; już skręciły za w^jieł; w piersi coś
szczelnie zatrzasnęło się, zamknęło.
Było wcześnie, okiennice domów jeszcze zamknięte, ulica świeciła pustką; nigdy dotychczas
nie wydawała mi się tak martwa i pusta. W dali dokuczliwie grał pastuch.
— Chodźmy na herbatę — powiedział dziadek wziąwszy mnie za ramię. — Widać taki już
twój los, że musisz mieszkać ze mną; będziesz tak się o mnie ocierał jak zapałka o cegłę.
Od rana do wieczora krzątaliśmy się z nim w milczeniu po ogrodzie. Dziadek skopywał
grządki, pod- wiązywał maliny, zdejmował porosty z jabłoni, tępił gąsienice, a ja wciąż
urządzałem i upiększałem swoją siedzibę. Dziadek odrąbał opalony koniec bierwiona, zrobił
paliki i powbijał je w ziemię; zawiesiłem na nich klatki z ptakami, uplotłem z suchego zielska
gęstą matę i sporządziłem nad ławką daszek od słońca i rosy. Zrobiło się u mnie całkiem
przyjemnie.
Dziadek mówił:
— To bardzo dobrze, że uczysz się urządzać sam jak najlepiej.
Bardzo ceniłem jego zdanie. Niekiedy kładł się na ławie obłożonej miękką darnią i pouczał
mnie bez pośpiechu, jakby z trudem wydobywając słowa:
— Od matki jesteś teraz jakby odcięty; będzie miała inne dzieci, będą jej bliższe niż ty. A
babcia zaczęła pić.
Długo milczał, jakby nasłuchując, i znó\f niechętnie ronił ciężkie słowa:
— Po raz drugi w życiu się zapija! Jak Michał miał iść do wojsika, też piła. I namówiła
mnie, głupia starucha, żebym kupił dla niego kwit rekrucki. Może w wojsku stałby się inny...
Ech, wy-y... Ja niedługo umrę. A wtedy zostaniesz sam, sam jeden, sam będziesz się mocował
z życiem, rozumiesz? No, tak. Ucz się pracować dla siebie, a innym się nie poddawaj! Żyj
cichutko, spokojnie, ale pilnuj swego. Słuchaj wszystkich, ale rób, jak dla cieibie lepiej...
Całe lato, oczywiście z wyjątkiem słotnych dni, spędziłem w ogrodzie, w ciepłe noce
nawet tam sypiałem na wojłoku z wielbłądziej wełny, ktÓTy mi podarowała babcia. Często i
ona nocowała w ogrodzie; przyniesie naręcze siana, rozściele je koło mego posłania, położy się
i długo opowiada to i owo, przerywając opowiadanie nieoczekiwanymi okrzykami:
— Patrz, gwiazda spadła! To czyjaś duszyczka czysta zatęskniła, matkę-ziemię sobie
przypomniała! To znaczy, że gdzieś się teraz dobry człowiek narodził.
Albo pokazywała mi:
— Nowa gwiazda wzeszła, spójrz no! Jaka wyłupiasta! Och, ty niebo, niebo kochane,
szato świetlista Pana Boga!
Dziadek zrzędził:
— Przeziębicie się, głuptaki, zachorujecie albo postrzał was chwyci. Albo złodzieje
przyjdą, zaduszą was.
Bywało, zajdzie słońce, rozleją się aia niebiosach ogniste azeki i spłoną, spadnie na
aksamitną zieleń sadu złocistoczerwony popiół, potem wszystko wokoło wprost dotykalnie
ciemniej, rozrasta się, nabrzmiewa, zanurzone w ciepłym zmierzchu. Zwieszają się nagrzane
słońcem liście, chylą się ku ziemi trawy, wszystko staje się delikatniejsze, strojniejsze, w
powietrzu
unoszą się przeróżne wonie, łagodne jak muzyka, a i muzyka płynie z oddali, z pola: w obozie
grają capstrzyk. Nadchodzi noc, a wraz z nią sączy się do piersi coś mocnego, odświeżającego
jak dobra pieszczota matki. Cisza miękko głaszcze serce ciepłą, kosmatą ręką i w pamięci
zaciera się wszystko, o czym trzeba zapomnieć, cały gryzący, miałki nalot dnia. Miło jest leżeć
twarzą do góry i śledzić, jak zapalają się gwiazdy, bezgranicznie pogłębiając niebo. Ta głębia,
wznosząc się coraz wyżej i ukazując nowe gwiazdy, lekko unosi cię z ziemi, i jest tak dziwnie:
ni to cała ziemia skurczyła się do twoich wymiarów, ni też ty sam rozrosłeś się cudownie,
rozwinąłeś i jakby roztapiasz się we wszystkim, co cię otacza. Robi się ciemniej, ciszej, ale
wszędzie są przeciągnięte niewidzialne, czułe struny i każdy dźwięk, czy to ptak zaśpiewa
przez sen, czy jeż przebiegnie, czy nagle gdzieś tam cicho odezwie się głos ludzki, wszystko
jest niezwykłe, dźwięczy inaczej niż za dnia, miłośnie podkreślone czułą ciszą.
Zagrała harmonia, zadźwięczał śmiech kobiecy, grze- chocze szabla po płycie chodnika,
zawył pies; wszystko to jest już zbyteczne; to opadają ostatnie płatki przekwitłego dnia.
Bywały noce, kiedy nagle w polu, na ulicy zrywał się pijany krzyk, ktoś biegł, ciężko
tupiąc: to była rzecz- powszednia, to mnie nie interesowało.
Babcia długo nie śpi, leży podłożywszy ręce pod głowę i w cichym rozmarzeniu coś
opowiada nie troszcząc się wcale, czy słucham jej, czy nie. I zawsze Uińiała wybrać bajkę,
która jeszcze bardziej podkreślała powagę nocy i czyniła ją piękniejszą.
Pod miarowy dźwięk jej słów niepostrzeżenie zasypiałem. Budziłem się razem z ptakami:
prosto w twarz zagląda mi słońce, lekuchnó faluje nagrzewające się ranne powietrze, liście
jabłoni strząsają rosę, wilgotna zieleń traw lśni coraz jaskrawiej, nabierając przezroczystości
kryształu, lekka mgiełka unosi się nad nią. Na liliowym niebie rozrasta się wachlarz promieni
słonecznych, niebo błękitnieje.
Gdzieś wysoko dzwoni niewidzialny skowronek. Wszystkie barwy, dźwięki sączą się jak rosa
do piersi, wywołują spokojną radość, budzą pragnienie, by co prędzej wstać, coś robić i żyć w
przyjaźni ze wszystkim, co żyje dokoła.
Były to najpogodniejsze dni w całym moim życiu, dni pełne skupienia i ciszy; tego właśnie
lata ukształtowało się we mnie i umocniło poczucie wiary we własne siły. Zdziczałem,
stroniłem od ludzi. Słyszałem krzyki dzieci Owsiannikowa, ale nic (nie ciągnęło mnie do nich,
a kiedy przychodzili bracia, nie cieszyłem się wcale, odczuwałem raczej obawę, żeby nie
zburzyli wybudowanego przeze mnie schronienia w ogrodzie, mojej pierwszej samodzielnej
pracy. Przestały mnie także interesować uwagi dziadka, coraz bardziej oschłe, gderliwe,
wyrzekające.
Dziadek coraz częściej wszczynał kłótnie z babcią i wypędzał ją z domu; szła wtedy to do
wuja Jakuba, to do Michała. Niekiedy nie wracała po kilka dni z rzędu, dziadek sam gotował,
parzył sobie ręce, krzyczał, przeklinał, tłukł naczynia i stawał się coraz bardziej skąpy.
Niekiedy przychodząc do mnie do szałasu sadowił się wygodnie na darni, długo mnie
obserwował w milczeniu i pytał znienacka:
— Dlaczego milczysz?
— Tak sobie. A bo co? Zaczynał mnie pouczać:
— Myśmy nie panowie. Nie ma nas kto uczyć! Do wszystkiego dojść musimy własnym
rozumem! Dla innych i książki są napisane, i szkoły pobudowane, a dla nas nic jeszcze nie
dojrzało. Wszystko sam zdobądź, człowieku!
I pogrążał się w zadumie, zastygał, nieruchomy, milczący, niemal straszny.
Jesienią sprzedał dom, a niedługo przedtem przy śniadaniu powiedział nagle do babci
stanowczo i ponuro:
— No, matko, karmiłem cię, żywiłem, teraz dość już tego! Zapracuj sobie sama na życie.
Babcia przyjęła te słowa zupełnie spokojnie, jakby od dawna wiedziała, że będą powiedziane, i
jakby na to czekała. Bez pośpiechu wyjęła tabakierkę, na- pchała swój gąbczasty nos i
powiedziała:
— No cóż! Jak tak, to tak...
Dziadek wynajął dwa ciemne pokoiki w suterenie starego domu, w ślepym zaułku pod
wzgórkiem. Podczas przeprowadzki babcia wzięła stary kapeć z długim trokiem, wrzuciła go
do podpiecka i przykucnąwszy zaczęła wywoływać niewidzialnego opiekuna domowego:
— Skrzacie rodzony, masz tu sanie, jedź z nami na nowe mieszkanie, po nowe szczęście...
Dziadek zajrzał z podwórza przez okno i krzyknął:
— Ja ci go powiozę, heretyczko! Spróbuj tylko narobić mi wstydu!
— Oj, uważaj, ojcze, bo będzie źle — ostrzegała go poważnie, ale dziadek wpadł w gniew i
zabronił jej przewieźć skrzata.
Meble i różne rzeczy od trzech dni wyprzedawał Tatarom, handlarzom starzyzny, zażarcie
targując się i wymyślając, a babcia wyglądała oknem i to płacząc, to śmiejąc się pokrzykiwała
niegłośno:
— Cią-ągnij! Pchaj...
Mnie także zbierało się na płacz; żal mi było ogrodu, szałasu.
Przeprowadziliśmy się na dwóch wozach, a ten, na którym siedziałem pośród różnorakich
sprzętów domowych, strasznie trząsł, jakby chciał mnie zrzucić na ziemię.
I z tym uczuciem uporczywych, usiłujących mnie gdzieś zrzucić wstrząsów przeżyłem dwa
lata aż do śmierci matki.
Wkrótce potem, kiedy dziadek zamieszkał w suterenie, powróciła matka, blada, wychudła, z
wielkimi, zdziwionymi oczami o gorącym blasku. Wciąż się nam przyglądała, jakby po raz
pierwszy zobaczyła ojca,
matkę i mnie. Przyglądała się i milczała, a ojczym bez przerwy chodził po pokoju z rękami
założonymi do tyłu i cichutko pogwizdywał, pokasływał, nerwowo przebierając palcami.
—
Boże, jak ty strasznie rośniesz — powiedziała do mnie matka ścisnąwszy mi policzki
gorącymi dłońmi. Ubrana była nieładnie, w szeroką, rdzawą suknię, wzdymającą się na
brzuchu.
Ojczym wyciągnął do mnie rękę.
— Jak się masz, bracie! No, co u ciebie słychać? Wciągnął nosem powietrze i powiedział:
— A wiecie, tu u was bardzo wilgotno! Wyglądali oboje tak, jakby długo biegli, zmęczyli
się; wszystko na nich było zmięte, wytarte, jakby niczego już nie pragnęli, tylko położyć się i
odpocząć.
Bez humoru pili herbatę, dziadek pytał patrząc, jak deszcz zmywa szyby w oknach:
— A więc wszystko się spaliło?
—
Wszystko — stanowczym głosem potwierdził ojczym. — Ledwieśmy sami wyskoczyli.
— Tak. Ogień nie żartuje.
Przytuliwszy się do ramienia babci matka szeptała jej coś do ucha, babcia mrużyła oczy, jakby
raziło ją światło. Robiło się coraz nieprzyjemniej.
Nagle dziadek powiedział zjadliwie, ale spokojnie i bardzo głośno:
—
A mnie doszły słuchy, Eugeniuszu Wasiliewiczu, dobrodzieju, że pożaru w ogóle nie
było, tylko że po prostu przegrałeś wszystko w karty.
Zaległa cisza jak w piwnicy, furczał samowar, siekł deszcz w szyby, potem matka wyszeptała:
— Ojczulku...
—
Co-o, ojczulku?! — ogłuszająco krzyknął dziadek. — Co tam znowu?! Nie mówiłem ci:
nie wychodź, trzydziestolatko, za dwudziestoletniego? Ot, masz, masz go. Delikatny! No i cóż,
szlachcianko? No cóż, córuchno?
Zaczęli krzyczeć wszyscy czworo, najgłośniej ojczym. Wyszedłem do sieni, usiadłem na
drwach
i zdrętwiałem ze zdumienia: matkę jakby kto odmienił, była zupełnie inna, nie ta dawna. W
pokoju nie było to tak widoczne, ale tu w mroku wyraźnie przypomniało mi się, jaka była
kiedyś.
Potem, już nie pamiętam jak, znalazłem się w Sor- mowie *, w domu, gdzie wszystko było
dla mnie nowe; i ściany bez tapety, i konopne pakuły w szczelinach między bierwionami, z
mnóstwem karaluchów w pakułach. Matka i ojczym mieszkali w dwóch pokojach od ulicy, a ja
z babcią w kuchni z oknem wychodzącym na dach. Spoza dachów sterczały ku niebu, jak
kikuty, czarne kominy fabryki i wyrzucały gęste, kędzierzawe kłęby dymu. Wiatr zimowy roz-
dmuchiwał go po całej wsi; u nas w zimnych pokojach zawsze unosił się tłusty zapach czadu. O
świcie wyła jak wilk syrena:
— Chwou-u, ou, ou-u...
Kiedy się weszło na ławkę, przez górne szyby okna widać było spoza dachów oświetloną
latarniami bramę fabryki. Otwarta, jak bezzębne, czarne usta starego żebraka, wchłaniała gęstą
ciżbę maleńkich ludzi. W południe — znowu syrena; rozwierały się czarne wargi bramy
odsłaniając głęboką czeluść; fabryka wyrzucała ze swej gardzieli przeżutych ludzi, czarny ich
potok wylewał się na ulicę. Biały, kosmaty wiatr pędził wzdłuż ulicy, miotał ludźmi i rozrzucał
ich po domach.
Rzadko było widać niebo nad wsią: co dnia nad dachami domów, nad zaspami śnieżnymi,
przyprószonymi sadzą, zwisał drugi dach, szary, płaski, przytłaczający wyobraźnię i nużący
oczy melancholijną bezbarwnością.
Wieczorami nad fabryką falowała mglistoczerwona łuna oświetlając wierzchołki
kominów. Wydawało się, że kominy nie wznoszą się od ziemi ku niebu, lecz opuszczają się na
ziemię z tego obłoku dymu, opuszczają się, zioną czerwienią i wyją, huczą. Ogarniało
| osada fabryczna koto NUnego Nowgorodu.
obrzydzenie nie do zniesienia, kiedy się patrzyło na to wszystko, zła nuda kąsała serce.
Babcia pracowała jak kucharka: gotowała, myła podłogi, rąbała drzewo, nosiła wodę, była
zajęta od rana do wieczora; kładła się spać zmęczona, postękując i wzdychając. Niekiedy po
skończonej pracy przywdziewała krótki, watowany kaftanik i wysoko podkasawszy spódnicę
szła do miasta.
— Trzeba popatrzeć, jak tam staruszek żyje.
— Weź mnie z sobą!
— Zmarzniesz, patrz, jaka zawierucha!
I szła siedem wiorst drogą zagubioną wśród śnieżnych póL
Matka — żółta, brzemienna, zziębnięta — otulała się w szary, podarty szal z frędzlami.
Nienawidziłem tego szala, który tak szpecił jej rosłą, kształtną postać, nienawidziłem i
obrywałem frędzle; nienawidziłem domu, wsi, fabryki. Matka chodziła w rozdeptanych
walonkach i kaszlała wstrząsając potwornie wielkim brzuchem. Jej szaroniebieskie oczy
sucho, gniewnie błyskały i często zatrzymywały się nieruchomo na nagich ścianach, jakby
przyklejając się do nich. Niekiedy godzinami wyglądała oknem na ulicę. Ulica była podobna
do szczęki; część zębów sczerniała i wykrzywiła się ze starości, część już wypadła i na ich
miejsce niezdarnie wstawiono nowe, niepomiernie duże.
—
Dlaczego tutaj mieszkamy? — pytałem. Odpowiadała:
— Ach, milczałbyś lepiej...
Nie rozmawiała ze mną prawie wcale, wciąż tylko rozkazywała:
— Idź, podaj, przynieś...
Na ulicę wypuszczano mnie rzadko, gdyż za każdym razem wracałem do domu pobity przez
chłopaków; bójka była ulubioną i jedyną moją rozrywką; oddawałem się jej z namiętnością.
Matka chłostała mnie rzemieniem, ale kara tylko mnie bardziej rozjątrzała i następnym razem
biłem się z dzieciarnią z jeszcze
•większą zapalczywością, a matka większą wymierzała mi karę. Kiedyś uprzedziłem ją, że jeśli
nie przestanie mnie bić, ugryzę ją w rękę, ucieknę w pole i tam zamarznę; ze zdziwieniem
odepchnęła mnie, przeszła się po pokoju i powiedziała tracąc dech ze zmęczenia:
— Zwierzak!
Żywą, ulotna tęcza tych uczuć, które nazywamy miłością, bladła w mej duszy, coraz
częściej zapalały się wydzielające czad, sine ogniki gniewu ku wszystkiemu, tliło się w sercu
uczucie głębokiego niezadowolenia, świadomość osamotnienia w tym świecie szarej, martwej
niedorzeczności.
Ojczym był dla mnie surowy, w stosunku do matki mrukliwy; wciąż pogwizdywał, kaszlał,
a po obiedzie stawał przed lustrem i troskliwie, długo dłubał patyczkiem w nierównych zębach.
Coraz częściej kłócił się z matką, z gniewem mówiąc do niej przez “pani". Ten sposób
mówienia oburzał mnie głęboko. W czasie kłótni zawsze szczelnie zamykał drzwi do kuchni,
nie chcąc widocznie, bym słyszał, co mówi, ale i tak wyławiałem dźwięki jego głuchego basu.
Pewnego razu krzyknął tupnąwszy nogą:
— Z powodu tego idiotycznego brzucha nie mogę nikogo zaprosić do siebie, krowo jedna!
Zdumiony, w poczuciu ogromnej kTzywdy, zerwałem się z wyżki tak gwałtownie, że
uderzyłem głową o sufit i przygryzłem sobie język do krwi.
Co sobotę przychodziły do ojczyma gromady robotników z kartkami na żywność, którą
musieli nabywać w sklepie fabrycznym: tymi kartkami płacono im zamiast pieniędzy, a
ojczym skupował je za pół ceny. Robotników przyjmował w kuchni siedząc przy stole.
Nieprzystępny, nachmurzony, brał kartkę i mówił:
— Półtora rubla.
— Eugeniuszu Wasiliewiczu, bójże się Pana Boga...
— Półtora rubla.
To bezsensowne, ponure życie nie trwało długo. Przed porodem matki zaprowadzono mnie
do dziadka:
mieszkał już w Kunawinie, w piętrowym domu przy ulicy Piaskowej, opadającej z górki ku
ogrodzeniu cmentarza cerkwi Napolnej. Zajmował tam ciasny pokój z rosyjskim piecem i
dwoma oknami wychodzącymi na podwórze.
— Co-o? — powiedział zobaczywszy mnie i zaśmiał się piskliwie. — Mówiło się dawniej:
niźli druh, niźli żona — lepsza matka rodzona, a teraz, jak widać, trzeba powiedzieć: nie matka
rodzona, ale stary czort, dziadek! Ech, wy-y...
Nie zdążyłem jeszcze rozejrzeć się na nowym miejscu, kiedy przyjechała babcia i matka z
dzieckiem; ojczyma przepędzono z fabryki za to, że obdzierał robotników, ale gdzieś tam
pojechał i natychmiast przyjęto go jako kasjera do kasy biletowej na dworcu kolejowym.
Upłynęło dużo pustego czasu i znów przeniesiono mnie do matki, do sutereny murowanego
domu, a matka natychmiast oddała mnie do szkoły. Od pierwszego dnia szkoła wzbudziła we
mnie wstręt.
Przyszedłem w matczynych bucikach, w paletku przerobionym z kaftana babci, w żółtej
koszuli i w długich spodniach. Za wszystko to od razu zostałem wyśmiany, a za żółtą koszulę
przezwano mnie “aresztanc- ką łatą" *. Z chłopcami szybko doszedłem do ładu, ale nauczyciel
i pop nie lubili mnie.
Nauczyciel był żółty, łysy, ciągle ciekła mu krew z nosa. Przychodził do klasy z nozdrzami
zapchanymi watą, siadał przy stole, ospale przepytywał uczniów i nagle, przerwawszy wpół
słowa, wyciągał watę z nosa i oglądał ją kiwając głową. Twarz miał płaską, miedzianą,
zaśniedziałą; w zmarszczkach zalegał jakiś zielony osad. Szczególnie szpeciły tę twarz
zupełnie zbyteczne na niej, jakby cynowe oczy, które tak nieprzyjemnie przywierały do mojej
twarzy, że zawsze brała mnie ochota wytrzeć policzki ręką. Przez kilka dni siedziałem w
pierwszym oddziale na
pierwszej ławce, prawie tuż przy stole nauczyciela. Było to nie do zniesienia; wydawało się, że
nie widzi nikogo prócz mnie. Przez cały czas seplenił mówiąc przez nos:
— Piesko-ow, zmień kosu-ulę! Piesko-ow, nie suraj nogami! Piesko-ow, znów z twoich
butów ściekła kałuża!
Odpłacałem mu za to dzikimi psotami. Pewnego razu zdobyłem połówkę mrożonego
arbuza; wydrążyłem ją i przywiązałem na nitce do bloku przy drzwiach w ciemnej sieni. Kiedy
drzwi się otworzyły, arbuz pojechał w górę, a kiedy nauczyciel przymknął je, arbuz jak czapka
klapnął mu prosto na łysinę. Woźny odprowadził mnie z kartką od nauczyciela do domu i za-
płaciłem za ten figiel własną skórą.
Innym razem nasypałem do szuflady w jego stole tabaki: tak kichał, że musiał wyjść z
klasy i już nie wrócił, tylko przysłał swojego zięcia, oficera, który kazał śpiewać całej klasie:
Boże, cara chroń i Ach, swobodo moja, swobodo. Tych, którzy śpiewali fałszywie, trzepał linią
po głowach jakoś szczególnie dźwięcznie i zabawnie, ale nieboleśnie.
Nauczyciel religii, piękny, młody pop o bujnych włosach, nie lubił mnie za to, że nie
miałem Historii świętej Starego i Nowego Testamentu, i za to, że przedrzeźniałem jego sposób
mówienia.
Zaraz po wejściu do klasy pytał mnie:
— Pieszkow, przyniosłeś książkę czy nie? Tak. Książkę.
Odpowiadałem:
— Nie. Nie przyniosłem. Tak.
— Co, tak?
— Nie.
— No, to ruszaj do domu! Tak. Do domu. Bo uczyć ciebie nie mam zamiaru. Tak. Nie
mam zamiaru.
Nie bardzo się tym przejmowałem, wychodziłem i do końca lekcji wałęsałem się po
brudnych uliczkach osady przyglądając się jej bujnemu życiu.
Pop miał piękną chrystusową twarz, łagodne kóbie-
cc oczy i małe ręce, jakieś przyjazne względem wszystkiego, co fcfę do nich do»tało. Każdą
rzecz — książkę, linię, pióro — brał zdumiewająco delikatnie, jak gdyby ta rzecz była żywa,
krucha, Jakby Ją bardzo lubił 1 bał się uszkodzić nieostrożnym dotknięciem. W stosunku do
dzieci nie był taki łagodny, ale mimo to lubiły go.
Chociaż uczyłem się nieźle, wkrótce powiedziano ml, że wypędzą mnie ze szkoły za
nieodpowiednie zachowanie. Straciłem humor — groziło ml to wielkimi przykrościami: matka
była coraz bardziej rozdrażniona, coraz częściej dawała mi szturchańce i biła mnie.
Ale nadeszła pomoc; do szkoły nieoczekiwanie przyjechał biskup Chryzanf *, podobny do
czarodzieja i jeśli mnie pamięć nie myli, garbaty. Kiedy drobny, w obszernej, czarnej szacie i
śmiesznym “wiaderku" na głowic usiadł przy stole, wysunął ręce z rękawów i powiedział: “No,
pogawędzimy sobie, moje dzieci!" — od razu zrobiło się miło, wesoło; jakieś nieznane,
przyjemne tchnienie przeszło przez klasę.
Wywołał mnie do stołu, po wielu innych, i spytał poważnie:
— Ile masz lat? Doplc-ero? Coś ty, bracie, taki wysoki! Często mokłeś na deszczu, co?
Położył na stole szczuplutką rękę z dużymi, spiczastymi paznokciami i ująwszy w palce
niepokażną bródkę, spojrzał mi w twarz dobrymi oczami i zapytał:
— No, powiedz, co ci nię najbardziej podoba z historii świętej?
Kiedy powiedziałem, że nie mam książki i nie uczę się historii świętej, poprawił kłobuk na
głowie i spytał:
— .Jakże to? Przecież trzeba się tego uczyć! A może
l^
umiesz coś ze słyszenia? Psałterz znasz? To bardzo pięknie! I modlitwy? No, widzisz! A
jeszcze i żywoty świętych? Wierszem? O, to ty według mnie dużo umiesz.
Wszedł nasz pop, czerwony, zadyszany, biskup go pobłogosławił, ale kiedy pop zaczął mówić
o mnie, podniósł rękę i rzekł:
—• Przepraszam, chwileczkę... No, opowiedz o Aleksym, mężu bożym...
— Przepiękne wiersze, bracie, prawda? — powiedział, kiedy zatrzymałem się
zapomniawszy jakiegoś słowa. — A może jeszcze coś... O królu Dawidzie? Chętnie
posłucham!
Widziałem, że rzeczywiście słucha i że wiersze mu się podobają; słuchał mnie długo, potem
nagle przerwał wypytując szybko:
— Z psałterza się uczyłeś? Kto cię uczył? Dobry twój dziadek? Zły? Czyżby? A psocisz
dużo?
Zaciąłem się, ale powiedziałem — tak. Pop i nauczyciel potokiem słów potwierdzili moje
wyznanie; słuchał ze spuszczonymi oczami, a potem powiedział westchnąwszy:
— Słyszysz, co o tobie mówią? Podejdź no bliżej!
Położył mi na głowie rękę, z której ulatniał się zapach drzewa cyprysowego, i spytał:
— Dlaczego tak psocisz?
— Bardzo mnie nudzi nauka.
— Nudzi cię? To coś, bracie, nie tak. Gdyby cię nauka nudziła, uczyłbyś się źle, a przecież
nauczyciele świadczą, że uczysz się dobrze. A więc jest tu coś innego.
Wyjąwszy z zanadrza małą książeczkę zapisał:
— Pieszkow Aleksy. Tak. Mógłbyś jednak, bracie, postarać się nie psocić tyle! Trochę
można, ale za wiele — przykro znieść ludziom! Dobrze mówię, dzieci?
Chór głosów odpowiedział wesoło:
— Ta-ak!
— Ale wy chyba niedużo psocicie?
Chłopcy uśmiechając się wykrzykiwali:
—: Nie! Także dużo! Oj, dużo!
Biskup odchylił się na poręcz krzesła, przycisnął mnie do siebie i powiedział ze zdziwieniem,
tak że wszyscy, nawet nauczyciel i pop, roześmiali się:
— Co to jest, moje dzieci, że i ja w waszym wieku byłem wielkim psotnikiem?! Jak myślicie,
dlaczego to tak jest?
Dzieci śmiały się, on wciągał je do rozmowy, zręcznie zaskakiwał pytaniami, pobudzał do
dyskusji i budził coraz większą wesołość. Wreszcie wstał i powiedział:
— Dobrze z wami, urwisy, ale już czas na mnie.
Podniósł rękę, odrzuciwszy szeroki rękaw na ramię,
i kreśląc zamaszystymi ruchami znak krzyża, błogosławił wszystkich:
— W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, błogosławię was na zbożną pracę! Żegnajcie!
Wszyscy krzyknęli:
— Żegnaj, władyko! Przyjedź do nas znowu!
Kiwając kłobukiem mówił:
— Przyjadę, przyjadę! Książki wam przywiozę!
I jakby wypływając z klasy powiedział do nauczyciela:
— Proszę ich już puścić do domu!
Wyprowadził mnie za rękę do sieni i tam powiedział cichutko, nachylając. się ku mnie:
— A więc, powstrzymuj się od psot, dobrze? Ja przecież rozumiem, dlaczego psocisz! No,
żegnaj, bracie!
Byłem bardzo wzruszony, jakieś dziwne uczucie wypełniało mi pierś i nawet kiedy nauczyciel,
zwolniwszy klasę, zatrzymał mnie upominając, że teraz powinienem być “cichszy od wody,
niższy od trawy", wysłuchałem go z uwagą, chętnie.
Pop wdziewając szubę huczał przyjaźnie:
— Odtąd musisz być obecny na moich lekcjach! Tak. Musisz. Ale siedź spokojnie! Tak.
Spokojnie.
Moja pozycja w szkole poprawiła się, za to w domu
wydarzyła się (paskudna historia: ukradłem matce rubla. Ale nie było to przestępstwo
rozmyślne.
Pewnego razu wieczorem matka gdzieś wyszła zostawiwszy mnie, bym pilnował domu i
dziecka. Znudzony, otworzyłem jedną z książek ojczyma, Pamiętnik lekarza Dumasa-ojca, i
między stronicami zobaczyłem dwa banknoty: dziesięciorublówkę i jednego rubla. Książka
była dla mnie niezrozumiała, zamknąłem ją i nagle uprzytomniłem sobie, że za rubla można
kupić nie tylko Historią śunętą, ale na pewno także książkę o Robinsonie. O istnieniu tej
książki dowiedziałem się niedawno w szkole. W mroźny dzień, w czasie pauzy, opowiadałem
chłopcom bajkę, nagle jeden z nich zauważył z pogardą:
— Bajki to bzdura, Robinson — to dopiero prawdziwa historia.
Znalazło się jeszcze kilku chłopców, którzy czytali Robinsona, wszyscy chwalili tę
książkę. Byłem urażony, że moja bajka, zasłyszana od babci, nie podobała się, i wtedy to
postanowiłem przeczytać Robinsona, żeby także o nim powiedzieć: to bzdura!
Na drugi dzień przyniosłem do szkoły Historię świętą, dwa rozlatujące się tomiki bajek
Andersena, trzy funty białego chleba i funt kiełbasy. W ciemnym, maleńkim sklepiku przy
ogrodzeniu cerkwi Władimdr- skiej był (także Robinson, licha książczyna w żółtej okładce, na
której był namalowany brodaty człowiek w futrzanym kołpaku i skórze zwierzęcej na ramio-
nach; to mi się nie podobało, a bajki Andersena nawet z wyglądu były miłe, chociaż
zniszczone.
W czasie dużej pauzy rozdzieliłem między chłopców chleb ii kiełbasę i zaczęliśmy czytać
zdumiewającą bajkę Słowik, kóra od razu chwyciła nas za serce.
“W Chinach wszyscy mieszkańcy są Chińczykami, a i sam cesarz jest Chińczykiem" —
pamiętam, jak przyjemnie uderzyło mnie to zdanie swoją prostotą, wesołą melodyjnością i
jeszcze czymś zadziwiająco miłym.
W szkole nie udało mi się przeczytać Słowika do
końca, zabrakło czasu. Kiedy przyszedłem do domu,
____ | matka stała przy kuchni z patelnią w ręce i smażyła
jajecznicę. Zaraz na wstępie spytała mnie dziwnym, zgaszonym głosem:
—
Czyś wziął rubla?
—
Wziąłem; tu są książki...
Aż nadto gorliwie pobiła mnie patelnią, a bajki Andersena odebrała i gdzieś ukryła na zawsze,
co było gorsze niż bicie.
Kilka dni nie chodziłem do szkoły, a przez ten czas ojczym zapewne opowiedział o moim
postępku kolegom w biurze, ci — swoim dzieciom, jedno z nich powtórzyło tę historię w
szkole i kiedy przyszedłem ponownie, powitano mnie nowym przezwiskiem — złodziej.
Krótko i jasno, ale niesłusznie: przecież nie zataiłem, że to ja wziąłem rubla. Spróbowałem im
to wyjaśnić, nie wierzyli mi; wtedy wróciłem do domu i powiedziałem matce, że więcej do
szkoły nie pójdę.
Siedząc przy oknie, znów w ciąży, szara, z błędnymi,. zmęczonymi oczami, z ustami
otwartymi jak u ryby, karmiła brata Saszę i patrzyła na mnie.
—
Kłamiesz — powiedziała. — Nikt nie może wiedzieć, że wziąłeś rubla.
—
Idź, spytaj.
—
Sam się wygadałeś. No, powiedz, czy nie sam? Pamiętaj, dowiem się jutro, kto doniósł
o tym do szkoły I
Wymieniłem nazwisko ucznia. Twarz jej wykrzywiła się smutnie i rozpłynęła we łzach.
Wyszedłem do kuchni, położyłem się na swoim posłaniu, na skrzynkach za piecem. Leżałem i
słuchałem, jak w pokoju (matka cicho zawodzi:
—
Mój Boże, mój Boże...
Zbrakło mi cierpliwości, nie mogłem dłużej leżeć w obrzydliwym zapachu rozgrzanych,
zatłuszczonych ścierek, wstałem i poszedłem na podwórze, ale matka krzyknęła:
—
Dokąd idziesz? Dokąd? Chodź tu do mnie!... Potem siedzieliśmy na podłodze, Sasza
leżał na ko-
łanach matki, chwytał za guziki jej sukienki, przechylał się, jakby się kłaniał, i mówił:
— Duzit — co znaczyło: guzik.
Siedziałem przytulony do matki, która mówiła objąwszy mnie:
— Jesteśmy biedni, dla nas każda kopiejka, każda kopiejka...
I wciąż nie dopowiadała czegoś, ściskając mnie gorącą dłonią.
— Jaka podłość... podłość — powiedziała nagle słowa, które już kiedyś słyszałem z jej ust.
Sasza powtórzył:
— Odloś!
Dziwny to był chłopiec: niezgrabny, z wielką głową, patrzył na wszystko dokoła ślicznymi,
szafirowymi oczami, z nieśmiałym uśmiechem, jakby oczekując czegoś. Zaczął mówić
niezwykle wcześnie, nigdy nie płakał żyjąc w błogiej, niczym nie zakłóconej radości. Był
słaby, z trudem pełzał, bardzo się cieszył, ilekroć mnie zobaczył, i zaraz prosił, bym go wziął
na ręce; lubił miąć moje uszy maleńkimi, miękkimi palcami, które, nie wiem dlaczego,
pachniały jak fiołki. Umarł nieoczekiwanie, nie chorując: jeszcze rano był pogodnie wesoły,
jak zwykle, a wieczorem, gdy dzwoniono na nabożeństwo, już leżał martwy. Stało się to
wkrótce po urodzeniu drugiego dziecka, Mikołaja.
Matka dotrzymała obietnicy; w szkole znowu odzyskałem dobrą pozycję, jednakże musiałem
iść z powrotem do dziadka.
Pewnego razu w czasie podwieczorku, kiedy szedłem z podwórza do kuchni, usłyńszałem
urywany krzyk matki:
— Eugeniuszu, ja cię proszę, proszę cię...
— Bzdu-ury! — powiedział ojczym.
— Przecież wiem, że idziesz do niej!
— N-no więc?
Przez kilka chwil oboje milczeli, potem matka zaczęła kasłać mówiąc:
— Jakiś ty nikczemny łajdak...
Usłyszałem, że ją uderzył. Wpadłem do pokoju i zobaczyłem, że matka klęczy, iparta
plecami i łokciami o krzesło; z piersią podaną naprzód, z odrzuconą w tył głową, rzęzi ze
straszliwym błyskiem w oczach, a on, starannie ubrany, w nowym mundurze, kopie ją w pierś
swoją długą nogą. Chwyciłem ze stołu nóż w kościanej oprawce ze srebrem, używany do
krajania chleba — jedyna rzecz, która została matce po moim ojcu — i z całą siłą uderzyłem
ojczyma w bok.
Na szczęście matka zdążyła odepchnąć Maksimowa, nóż ześliznął się po żebrach; szeroko
rozeiąwszy mundur, zaledwie drasnął skórę. Ojczyma jękmął i wybiegł z pokoju trzymając się
za bok, a matka schwyciła mnie, uniosła w górę i z krzykiem rzuciła na podłogę. Wyrwał mnie
z jej rąk ojczym, który wrócił z podwórza.
Późnym wieczorem, kiedy mimo wszystko wyszedł z domu, matka przyszła do mnie za
piec, czule mnie obejmowała, całowała i płakała:
— Przebacz, zawiniłam! Ale, kochanie, jak mogłeś? Nożem?
Zupełnie szczerze i zdając sobie sprawę z tego, co mówię, powiedziałem, że zarżnę
ojczyma i sam się też zarżnę. Myślę, że bym to zrobił, w każdym razie spróbowałbym. Jeszcze
dotąd widzę tę podłą, długą nogę z jaskrawą wypustką wzdłuż nogawicy, widzę, jak
rozmachuje się w powietrzu i uderza czubkiem trzewika w pierś kobiety.
Kiedy przypominam sobie te ponure nikczemności dzikiego życia rosyjskiego, zadaję
sobie chwilami pytanie: czy warto o tym mówić? I z głębokim przekonaniem odpowiadam
sobie: warto; jest to bowiem zakorzeniona, podła prawda, która krzewi się bujnie aż po dziś
dzień; trzeba ją poznać do gruntu, aby wraz z korzeniem wyrwać ją z pamięci, z duszy
człowieka, z całego naszego życia, ciężkiego i haniebnego.
Ale jest jeszozeinna, bardziej pozytywna przyczyna, która zmusza mnie do opisywania
tych nikczemności. Chociaż budzą wstręt, chociaż przytłaczają nas, dła-
wiąc śmiertelnie mnóstwo pięknych charakterów, Rosjanin jest jeszcze mimo wszystko tak
zdrowy i młody duszą, że walczy z nimi i zwalczy je.
Nie tylko to wprawia nas w zdumienie, że w naszym życiu taka jest gruba i urodzajna
warstwa wszelakiego zbydlęcenia, ale i to, że poprzez nią — wbrew wszystkiemu — wyrasta
zwycięsko to, co czyste, zdrowe i twórcze, to, co dobre, ludzkie, budząc niezachwianą wiarę w
nasze odrodzenie dla jasnego, ludzkiego życia.
XIII
Znów jestem u dziadka.
— No co, zbóju? — powiedział na przywitanie, uderzając ręką w stół. — Ale teraz ja cię
żywić nie będę, niech cię babka żywi!
— A wyżywię — powiedziała babcia. — Myślałby kto, że to taka sztuka!
— No to go żyw! — krzyknął dziadek, ale zaraz się uspokoił i wyjaśnił mi:
— Zupełne się z nią rozdzieliliśmy, mamy teraz wszystko osobno...
Babcia, siedząc pod oknem, szybko robiła koronki, wesoło pobrzękiwały klocki, gęsto
nabita miedzianymi szpilkami poduszeczka błyszczała jak złoty jeż w wiosennym słońcu. A i
babcia była jak z miedzi odlana — niezmienna! Dziadek zaś jeszcze bardziej wysechł i
zmarszczył się; jego rude włosy poszarzały, dostojną powolność ruchów zastąpiła gorączkowa,
pusta krzątanina, zielone oczy patrzą podejrzliwie. Podrwiwając babcia opowiedziała mi o
podziale majątku między nią a dziadkiem: dał jej wszystkie garnki, kubki, wszystkie naczynia
kuchenne i powiedział:
— To twoje, niczego więcej ode mnie nie żądaj.
Potem odebrał jej wszystkie staroświeckie suknie,
salopę podbitą lisami i sprzedał to za siedemset rubli, a pieniądze oddał na procent Żydowi,
handlarzowi owoców. Wpadł w skrajne, chorobliwe skąpstwo i zatracił wszelki wstyd. Zaczął
chodzić do starych znajomych, dawnych swoich współpracowników w zarządzie cechu, do
bogatych kupców i skarżąc się, że go dzieci zrujnowały, wypraszał od nich wsparcie pieniężne.
Cieszył się szacunkiem, więc dawali mu dużo, grube banknoty. Wymachując banknotem przed
nosem babci dziadek przechwalał się i drażnił się z nią jak dziecko:
— Widzisz, głupia? Tobie i setnej części tego nie dadzą I
Uzbierane pieniądze oddawał na procent swemu nowemu przyjacielowi, wysokiemu,
łysemu kuśnierzowi, którego przezywano w osadzie Chłystem, i jego siostrze, sklepikarce,
dorodnej, rumianej babie z czarnymi oczami, rozmarzonej i słodkiej jak patoka.
Wszystko w domu podlegało ścisłemu podziałowi: jednego dnia obiad przyrządzała babcia
z produktów kupionych za swoje pieniądze, na drugi dzień żywność i chleb kupował dziadek.
W dni, które przypadały na niego, obiad zawsze był gorszy; babcia kupowała dobre mięso, on
— flaki, wątróbkę, płuca, żołądek. Każde z nich miało swój cukier i swoją herbatę, ale napa-
rzali ją w jednym imbryku i dziadek pytał z niepokojem:
— Zaczekaj, zaczekaj, ile włożyłaś?
Wysypie herbatę na dłoń i przeliczywszy dokładnie okruszynki mówi:
— Twoja herbata jest drobniejsza od mojej, czyli że ja muszę wsypać mniej; moja herbata
jest grubsza i lepiej naciąga.
Bardzo uważał, żeby babcia nalewała jemu i sobie jednakowo mocną herbatę i żeby
wypijali jednakową ilość filiżanek.
—
Po ostatniej czy jak? — pytała, zanim wylała resztę herbaty. Dziadek zaglądał do
imbryka i mówił:
— No, niech będzie po ostatniej!
Nawet oliwę do lampki przed obrazem kupowali każde z osobna — po pięćdziesięciu
latach wspólnego pożycia i pracy! Śmieszyły mnie, ale i napełniały obrzydzeniem te
dziadkowe dziwactwa, a babcię tylko śmieszyły.
— Nie przejmuj się! — uspokajała mnie. — Cóż wielkiego? Zestarzał się staruszek i
głupstwa wyprawia. Osiem krzyżyków już dźwiga, to nie byle co! A niech go tam! Co to komu
szkodzi? Ja i dla siebie, i dla ciebie zarobię na kawałek chleba, nie bój się!
I ja również zacząłem zarabiać: w święta wczesnym rankiem brałem worek i wyruszałem
na podwórza i ulice zbierać kości wołowe, szmaty, papier, gwoździe. Za pud gałganów i
papieru śmieciarze płacili dwadzieścia kopiejek, za żelazo — tyleż, za pud kości — po osiem,
dziesięć kopiejek. Zajmowałem się tym również w dni powszednie, po szkole, sprzedając co
sobotę różnego towaru za trzydzieści kopiejek, pół rubla, a jak się powiodło, i za więcej.
Babcia brała ode mnie pieniądze, pośpiesznie chowała je do kieszeni spódnicy i chwaliła mnie
spuściwszy oczy:
— Dzięki ci, duszo gołębia. Wyżywimy się sami, nieprawda? Wielka mi rzecz!
Pewnego razu podpatrzyłem, jak trzymając na dłoni moje miedziaki spoglądała na nie w
milczeniu i płakała. Jedna mętna łza zawisła na jej nosie, porowatym jak pumeks.
Bardziej niż śmieciarstwo opłacała się kradzież drzewa i tarcic w składach na brzegu Oki
albo na Piaskach, na wyspie, gdzie w czasie targów handlowano żelazem w naprędce
skleconych budach. Po targach budy rozbierano, a żerdzie i tarcice składano w stosy i tak
leżały prawie do czasu powodzi wiosennej. Za dobrą tarcicę właściciele domów, mieszczanie,
dawali dziesiątkę, a w ciągu dnia można było ściągnąć dwie, trzy sztuki. Ale wyprawa udawała
się tylko w czasie niepogody, kiedy zamieć lub deszcz zapędzały stróżów do jakiegoś
schronienia.
Dobrała się nas zgodna kompania: dziesięcioletni syn
-
żebraczki Mordwinki Sańka Wiachir, chłopiec miły, delikatny, zawsze pogodny i wesoły;
znajda Kostroma z wichrowatą czupryną, kościsty, o wielkich, czarnych oczach — potem,
kiedy miał trzynaście lat, powiesił się w domu poprawczym, gdzie się dostał za kradzież pary
gołębi; mały Tatar Chabi, dwunastoletni siłacz, prostoduszny i dobry; tęponosy Jaź, syn stróża
cmentarnego i grabarza, chłopiec ośmioletni, milczący jak ryba, cierpiący na “czarną niemoc"
•; najstarszy był Griszka Czurka, syn krawcowej, wdowy, chłopiec rozsądny, sprawiedliwy i
namiętny pięściarz — wszystko chłopcy z jednej ulicy.
Kradzieży nie uważano w osadzie za grzech, weszła ona w zwyczaj i była niemalże
jedynym sposobem zarobkowania na wpół głodnych mieszczan. Targi, trwające półtora
miesiąca, nie mogły wyżywić przez cały rok, toteż bardzo wielu cieszących się poważaniem
właścicieli domów “dorabiało na rzece", łowiąc drzewo i belki uniesione powodzią i
przewożąc na łodziach drobne ładunki; głównym jednak ich zajęciem było okradanie barek i w
ogóle “myszkowanie" po Wołdze i Oce: wszystko, co było “źle położone", znikało. W dni
świąteczne dorośli przechwalali się swoimi wyczynami, a malcy przysłuchiwali się i uczyli.
Wiosną, w gorący czas przed otwarciem targów, wieczorami na ulicach osady było pełno
pijanych rzemieślników, woźniców i różnego rodzaju robotników, a dzieciarnia zawsze
plądrowała im po kieszeniach. Był to proceder uznany, dzieci zajmowały się nim bez obawy,
na oczach starszych.
Kradły narzędzia cieślom, klucze do piast dorożkarzom, a furmanom sworznie i żelazne
podoski z osi wozów. Nasza kompania tymi sprawami się nie zajmowała. Czurka kiedyś
powiedział stanowczo:
— Kraść nie będę, mama mi nie pozwala.
— A ja się boję! — powiedział Chabi.
Kostroma żywił uczucie obrzydzenia do złodzie-
jaszków. Słowo “złodziej" wymawiał ze szczególnym naciskiem i kiedy widział, że inne dzieci
obskubują pijanych, rozganiał je, a jeśli mu się udało schwycić które z nich na kradzieży,
okrutnie je bił. Ten posępny chłopak o dużych oczach uważał się za dorosłego, chodził w
szczególny sposób, przewalając się z nogi na nogę jak tragarz, starał się mówić niskim, grubym
głosem i w ogóle był jakiś zamknięty w sobie, nienaturalny, stary. Wiachir był przekonany, że
kradzież to grzech.
Ale ściąganie tarcic i żerdzi z Piasków nie było uważane za grzech, nikt z nas tego się nie
bał, obmyśliliśmy nawet mnóstwo sposobów znakomicie ułatwiających nam ten proceder.
Wieczorem, kiedy się ściemniło, albo w słotny dzień Wiachir i Jaż wyruszali na Piaski przez
łachę po napęczniałym, mokrym lodzie. Szli jawnie, starając się zwrócić na siebie uwagę
stróżów, a my czterej przeprawialiśmy się niepostrzeżenie, każdy z osobna. Stróże,
zaniepokojeni pojawieniem się Jazia i Wiachira, obserwowali ich, a my zbieraliśmy się przy
zawczasu upatrzonym stosie, wybieraliśmy ładunek i podczas gdy szybkonodzy towarzysze
zwodzili stróżów zmuszając ich do ścigania, wyruszaliśmy z powrotem. Każdy z nas miał
sznur zakończony haczykowato zagiętym, wielkim gwoździem; zaczepiwszy go o tarcicę lub
żerdź ciągnęliśmy je po śniegu i lodzie. Stróże prawie nigdy nas nie dostrzegali, a jeśli
dostrzegli, nie mogli dogonić. Po sprzedaniu ładunku dzieliliśmy zarobek na sześć części;
wypadało po pięć, czasami po siedem kopiejek na głowę.
Za te pieniądze można było dostatnio przeżyć jeden dzień, ale matka biła Wiachira, jeżeli
nie przyniósł jej na kwaterkę czy na półkwaterek wódki; Kostroma zbierał pieniądze i marzył o
założeniu hodowli gołębi; matka Czurki była chora, starał się więc zarobić jak najwięcej.
Chabi też ciułał pieniądze: wybierał się do miasta, gdzie się urodził i skąd wywiózł go wuj,
który potem, wkrótce po przyjeździe do Niżnego, utonął.
Chabi zapomniał, jak się to miasto nazywa, pamiętał tylko, że leży nad Kamą, niedaleko
Wołgi.
Nie wiadomo dlaczego, strasznie nas rozśmieszało to miasto i często drażniliśmy się ze
skośnookim Ta- tarzynkiem wyśpiewując:
Miasto gdzieś nad Kamą, Gdzie — nie wiemy sami! Nie dosięgnąć go rękami, Nie dojść tam
nogami!
Z początku Chabi gniewał się na nas, ale pewnego razu Wiachir powiedział do niego
gruchającym głosem, któremu zawdzięczał swoje przezwisko *: — Jakże to? Czyż można się
gniewać na przyjaciół? Chabi zawstydził się i sam podśpiewywał odtąd piosenkę o mieście nad
Kamą.
Nam jednak bardziej podobało się zbieranie gałga- nów i kości niż kradzież tarcic.
Szczególnie ciekawe było to wiosną, kiedy zniknął już śnieg, a deszcze do czysta wymyły
brukowane ulice opustoszałego targowiska. Tam, na placu targowym, zawsze można było
nazbierać w rynsztokach dużo gwoździ, odłamków żelaza, zdarzało się, że znajdowaliśmy
pieniądze, miedziaki i srebro, ale żeby dozorcy straganów nie ścigali nas i nie zabierali
worków, trzeba się im było okupywać płacąc dwukopiejkówki albo długo, długo ich prosić. W
ogóle pieniądze nie przychodziły nam łatwo, żyliśmy jednak bardzo zgodnie i chociaż czasem
kłóciliśmy się trochę, nie pamiętam, aby między nami doszło kiedykolwiek do bójki.
Spory i kłótnie między nami łagodził Wiachir. Zawsze umiał w porę powiedzieć właściwe
słowa: były proste, ale dziwiły nas i zawstydzały. On sam mówił je ze zdumieniem. Złośliwe
wybryki Jazia przyjmował bez urazy, bez oburzenia, wszystko, co złe, uważał za niepotrzebne,
i spokojnie, stanowczo odrzucał.
— No i po co to? — pytał i wszyscy widzieliśmy jasno, że nie ma po co.
i wiachir — odmiana gołębia.
Matkę swoją nazywał “moja Mordwinka"; nie śmieszyło to nas.
— A wczoraj znowu moja Mordwinka zwaliła się do domu pijaniusieńka! — opowiadał
wesoło pobły- skując okrągłymi, złocistymi oczami. — Otwarła na oścież drzwi, usiadła na
progu i śpiewa, i śpiewa jak ta kura!
Skrupulatny Czurka pytał:
— Co śpiewa?
Wiachir, przyklaskując dłonią po kolanie, odtwarzał cienkim głosikiem piosenkę swej
matki:
Oj, stuku-puku, Młody pastuchu, On — w drzwi batogiem! My na dwór — biegiem! Pastuch
Sierioża, Wieczorna zorza, Milkną młodzi, milkną starce, Kiedy zagra na fujarce!
Umiał mnóstwo takich zawadiackich piosenek i bardzo ładnie je śpiewał.
— No i tak — ciągnie dalej — zasnęła na progu; wyziębiła izbę, że aż strach! Cały drżę, o
mało nie zamarzłem, a wciągnąć ją brak mi siły. Dziś rano mówię do niej: “Coś ty taka straszna
pijaczka?" A ona: “To nic — powiada — pomęcz się jeszcze trochę, już niedługo umrę."
Czurka potwierdza poważnie:
— Tak, ona niedługo umrze, taka jest obrzmiała.
— Żal ci będzie? — pytam.
— A jakżeby? — dziwi się Wiachir. — Przecież jest dla mnie dobra.
I chociaż wiedzieliśmy, że Mordwinka przy lada okazji tłucze Wiachira, wierzyliśmy
wszyscy, że jego matka jest dobra. Zdarzało się nawet, że w dni niepowodzenia Czurka
proponował:
— Dalejże, złóżmy się po kopiejce dla matki Wiachira na wódkę, bo jak nie, to go pobije!
Czytać w naszej kompanii umiało dwóch: Czurka i ja; Wiachir bardzo nam zazdrościł i gruchał
szarpiąc się za spiczaste, mysie ucho:
—
Jak pochowam swoją Mordwinkę, to także pójdę do szkoły, pokłonię się nauczycielowi
aż do ziemi, żeby mnie przyjął. A jak się nauczę, najmę się za ogrodnika do archijereja albo i
do samego caral
Wiosną pijaną Mordwinkę razem ze starcem zbierającym na budowę cerkwi i z butelką wódki
przygniotły kłody drzewa, które się na nich zwaliły. Kobietę odwieziono do szpitała, a solidny
Czurka powiedział do Wiachira:
—
Jazda do mnie, zamieszkasz u nas, moja mama nauczy cię czytać.
I po niedługim czasie Wiachir, wysoko zadzierając głowę, czytał na szyldach:
— Sklep konolialny...
Czurka poprawiał go:
— Kolonialny, poczwaro!
— Widzę, tylko że mi przeszkadzają 1 i t w e r y.
— Litery!
— Skaczą, bo są rade, że się je czyta!
Bardzo nas bawiło i zdumiewało jego zamiłowanie do drzew i wszelkich roślin.
Osada, rozrzucona na piankach, miała skąpą roślinność, tylko gdzieniegdzie na podwórzach
samotnie sterczały cherlawe wierzby i powykrzywiane krzewy czarnego bzu, a pod płotami
nieśmiało chowały się szare, suche chwasty. Jeżeli któryś z nas siadał na nich, Wiachir zrzędził
ze złością:
—
No, po co gnieciecie trawę? Siedlibyście obok na piasku... Czy wam nie wszystko
jedno?
W jego obecności nieporęcznie jakoś było odłamać gałąź wierzby, zerwać kwitnącą gałązkę
bzu albo uciąć pręt wikliny na brzegu Oki. Zawsze się dziwił wzruszając ramionami i
rozkładając ręce:
— Po co łamiecie wszystko? Po kiego diabła!
I wszystkim było wstyd z powodu jego zdziwienia.
Co sobotę urządzaliśmy wesołą zabawę. Szykowa-
liśmy się do niej przez cały tydzień, zbierając po ulicach zdarte łapcie i składając je w różnych
zakamarkach. W sobotę wieczorem, kiedy z przystani Syberyjskiej szły do domu gromady
tragarzy, Tatarów, zaczynaliśmy rzucać w nich łapciami, zająwszy stanowisko gdziekolwiek
na skrzyżowaniu ulic. Początkowo gniewało to ich, gonili nas, wymyślali, ale wkrótce sami
wciągnęli się do tej zabawy i już wiedząc, co ich oczekuje, przychodzili na polo bitwy również
uzbrojeni w mnóstwo łapci; nie dość tego, podpatrzywszy, gdzie chowamy sprzęt bojowy,
niejednokrotnie okradali nas, a my uskarżaliśmy się:
— E-e, to nie zabawa I
Wtedy dzielili swą zdobycz, oddawali nam połowę i zaczynała się bitwa. Oni stawali
zwykle na otwartej przestrzeni, a my z piskiem kręciliśmy się dokoła nich ciskając łapciami.
Wyli i ogłuszająco rechotali, kiedy któryś z nas zarył się nosem w piasek, potknąwszy się w
biegu o łapeć zręcznie rzucony mu pod nogi. Zabawa przeciągała się długo, niekiedy aż do
nastania zupełnych ciemności. Zbierali się mieszczanie, wyglądali zza węgłów i zrzędzili dla
porządku. Jak wrony latały w powietrzu zakurzone, szare łapcie, od czasu do czasu któremuś z
nas dobrze się dostawało, ale zadowolenie było większe niż ból i uraza.
Tatarzy gorączkowali się nie mniej niż my. Często po skończonej bitwie szliśmy z nimi do
artelu, gdzie częstowali nas słodkawą koniną i jakąś osobliwą potrawą z jarzyn; po kolacji
piliśmy gęstą herbatę cegiełkową z małymi, słodkimi bułeczkami. Podobali się nam ci ogromni
ludzie, siłacze jeden w drugiego; mieli w sobie coś dziecinnego, bardzo swojskiego.
Szczególnie uderzała mnie ich łagodność, niewzruszona dobroduszność i pełny wyrozumienia,
poważny stosunek wzajemny.
Wszyscy śmiali się z całego serca, zaśmiewali się do łez, a jeden z nich, Tatar z Kasimowa,
ze złamanym nosem, chłop o bajecznej sile — wyniósł kiedyś
z barki daleko na brzeg dzwon ważący dwadzieścia siedem pudów — śmiejąc się wył i
krzyczał:
— Wwwu, wwu! Słowa — trawa, słowa — drobna pieniądz, ale i złoty moneta — słowa!
Pewnego razu posadził sobie Wiachira na dłoni, podniósł go wysoko i powiedział:
— Ot, gdzie mieszkaj, niebiosuj!
W słotne dni zbieraliśmy się u Jazia na cmentarzu, w stróżówce jego ojca. Był to człowiek
o powykrzywianych kościach, długich rękach i niechlujnym wyglądzie. Na maleńkiej głowie i
na ciemnej twarzy rosły mu kępkami brudnawe włosy; głowa była podobna do zeschłego
łopucha; długa, cienka szyja przypominała łodygę. Słodko mrużył żółtawe oczy i mamrotał
prędziutko:
— Uchowaj, Boże, przed bezsennością! Uch! Kupowaliśmy trzy łuty herbaty, ósemkę cukru,
chleb i obowiązkowo ćwiartikę wódki dla ojca Jazia. Czurka nakazywał mu surowo:
— Durny Chłopie, nastaw samowar!
Chłop uśmiechając się nastawiał blaszany samowar. Czekając na herbatę mówiliśmy o
swoich sprawach, a on dawał nam dobre rady:
— Zapamiętajcie sobie: pojutrze mija czterdzieści dni od śmierci Trusowa; stół tam będzie
suto zastawiony; ot, gdzie kości dla was!
— U Trusowów kości zbiera kucharka — ucinał wszechwiedzący Czurka.
Wiachir marzył patrząc przez okno na cmentarz:
— Niedługo już do lasu chodzić będziemy, och-ha! Jaż zawsze milczał, uważnie
przypatrując się wszystkim smutnymi oczami, nawet swoje zabawki pokazywał nam w
milczeniu: drewnianych żołnierzy znalezionych na śmietniku, koniki bez nóg, kawałki miedzi,
guziki.
Ojciec jego stawiał na stole rozmaite filiżanki, kubki, podawał samowar, Kostroma zabierał się
do nalewania herbaty, a grabarz po wypiciu swojej
ćwiartki właził na piec. Wyciągnąwszy stamtąd długą szyję patrzył na nas sowimi oczami i
wyrzekał:
— Uch, żebyście pozdychali! Przecie to jakby nie chłopaki, co? Ach, złodzieje! Uchowaj,
Boże, przed bezsennością!
Wiachir mówił:
— Myśmy wcale nie złodzieje!
— Ino złodziejaszki...
Jeśli ojciec Jazia naprzykrzał się nam za bardzo, Czurka krzyczał na niego ze złością:
— Odczep się, Durny Chłopie!
Wiachirowi, mnie i Czurce nie podobało się bardzo, kiedy grabarz zaczynał wyliczać, w
którym domu są chorzy i kto z ludzi w osadzie wkrótce umrze. Mówił o tym smakowicie, bez
odrobiny współczucia, a widząc, że jego słowa sprawiają nam przykrość, umyślnie drażnił nas
i podjudzał:
— Aha-a-a, boicie się, pędraki? Pewno! A ino patrzeć, jak jeden grubas umrze... Ech, długo
gnić będzie!
Prosiliśmy go, żeby przestał mówić — nie przestawał:
— A przecie i wam umierać przyjdzie, na śmietnikach długo nie pożyjecie!
— No to umrzemy — mówił Wiachir — będziemy aniołami...
— Wy-y? — tchu złapać nie mógł ze zdumienia ojciec Jazia. — Wy? Janiołami?
Chichotał i znów drażnił się z nami opowiadając różne paskudztwa o umarłych.
Ale niekiedy człowiek ten zaczynał nagle szemrzącym, ściszonym głosem opowiadać dziwne
rzeczy.
— Chodźcie no tu, chłopaki, posłuchajcie! Onegdaj pochowali jedną babę, dowiedziałem się
o niej, moje dziatki, jednej historii — co też to za baba!
O kobietach mówił bardzo często i zawsze plugawie, ale w jego opowiadaniach było jakby
pytanie, skarga, wzywał nas niejako, abyśmy myśleli razem z nim, i dlatego słuchaliśmy go z
uwagą. Mówił nieporadnie,
bez ładu i składu, często przerywając sobie pytaniami, ale z jego opowiadań pozostawały w
pamięci jakieś niepokojące odpryski i odłamki.
— Pytali ją: “Kto podpalił?" “Ja podpaliłam 1" “Jakże to, głupia babo? Nie było cię w
domu tej nocy, w szpitalu leżałaś!" “Ja podpaliłam!" A po co tak mówiła? Uch! Uchowaj,
Boże, przed bezsennością!
Znał życie prawie każdego mieszkańca osady, którego przysypywał piaskiem na ponurym,
nagim cmentarzu, i jakby otwierał przed nami drzwi domów. Wchodziliśmy, widzieliśmy, jak
żyją ludzie, odczuwaliśmy w tym jakąś powagę i doniosłość. Zdaje się, że mógłby mówić
przez całą noc do rana, ale gdy tylko okno stróżówki mętniało powlekając się zmierzchem,
Czurka wstawał od stołu:
— Idę do domu, bo mama bać się będzie. Kto ze mną?
Wychodzili wszyscy; Jaź odprowadzał nas do ogrodzenia, zamykał bramę i przycisnąwszy
do kraty ciemną, kościstą twarz mówił głuchym głosem:
— Żegnajcie!
Odkrzykiwaliśmy mu: “Żegnaj!" Zawsze nieprzyjemnie nam było zostawiać go na
cmentarzu. Kostroma powiedział pewnego razu, obejrzawszy się:
— Ot, obudzimy się jutro, a on nie żyje.
— Jaź ma życie najgorsze z nas wszystkich — często mówił Czurka, a Wiachir zawsze
protestował:
— Nam wcale nie jest źle...
I, według mnie, żyło nam się nieźle. To niezależne życie poza domem podobało mi się
bardzo, podobali się również moi towarzysze wzbudzając we mnie jakieś wzniosłe uczucie.
Zawsze nurtowało mnie pragnienie, żeby wyświadczyć im coś dobrego.
W szkole znów było mi ciężko, uczniowie mnie wyśmiewali nazywając śmieciarzem,
włóczykijem, a kiedyś po kłótni powiedzieli nauczycielowi, że zalatuje ode mnie śmietnikiem
i że nie można siedzieć obok mnie. Pamiętam, jak głęboko byłem dotknięty tą ich skargą i jak
trudno było mi potem chodzić do szkoły.
Skargę tę wymyślili ze złości. Bardzo starannie myłem się co rano i nigdy nie przychodziłem
do szkoły w ubraniu, w którym zbierałem szmaty.
Wreszcie zdałem egzamin do trzeciej klasy, otrzymałem jako nagrodę Ewangelię, Bajki
Kryłowa w oprawie i do tego książeczkę bez oprawy o niezrozumiałym tytule: Fatamorgana,
dano mi także “list pochwalny". Kiedy przyniosłem te podarunki do domu, dziadek bardzo się
ucieszył, wzruszył i powiedział, że wszystko to należy przechować i że on zamknie książki u
siebie w kuferku. Babcia już od kilku dni leżała chora, nie miała pieniędzy, dziadek wzdychał i
utyskiwał:
— Opijacie mnie, objadacie do szczętu. Ech, wy-y...
Zaniosłem książki do sklepiku, sprzedałem je za pięćdziesiąt pięć kopiejek i oddałem
pieniądze babci, a list pochwalny oszpeciłem jakimiś tam napisami i dopiero wtedy wręczyłem
dziadkowi. Troskliwie schował arkusz nie rozłożywszy go nawet i nie spostrzegłszy mej psoty.
Kiedy już skończyłem ze szkołą, znów wróciłem na ulicę. Teraz było jeszcze lepiej, wiosna
kwitła w całej pełni, zarobek stał się łatwiejszy. W niedzielę od samego rana chodziliśmy całą
kompanią w pole, do lasu sosnowego i wracaliśmy do osady późno wieczorem, przyjemnie
znużeni i jeszcze bardziej bliscy sobie.
Ale to życie nie trwało długo. Ojczyma zwolniono z posady, znów gdzieś znikł, a moja
matka z malutkim Mikołajem przeniosła się do dziadka i na mnie spadły obowiązki niańki;
babcia poszła do miasta i mieszkała w domu bogatego kupca haftując płasz- czenicę * do
cerkwi.
Niema, wychudzona matka ledwo powłóczyła nogami patrząc na wszystko strasznym
wzrokiem. Brat był skrofuliczny, z wrzodami na kostkach nóg i taki słabiutki, że nawet nie
mógł głośno płakać, tylko jęczał przejmująco, kiedy był głodny; nasycony, zapa-
dał w drzemkę i przez sen jakoś dziwnie wzdychał i mruczał cichutko jak kotek. Obmacawszy
go uważnie dziadek powiedział:
— Odżywiać by go trzeba dobrze, ale nie starcza mi strawy dla was wszystkich.
Matka, siedząc w kącie na posłaniu, westchnęła ochryple:
— Jemu niedużo potrzeba.
— Temu niedużo, tamtemu niedużo, a razem wychodzi dużo.
Machnął ręką i zwrócił się do mnie:
— Trzeba trzymać Mikołaja na powietrzu, na słoneczku, w piasku.
Naznosiłem workiem czystego, suchego piasku, usypałem kopczyk od słonecznej strony
pod oknem i zakopywałem w nim brata po szyję, jak polecił dziadek. Chłopaczkowi podobało
się to, słodko się uśmiechał i błyskał ku mnie niezwykłymi oczami: nie miały białek, jedynie
niebieskie tęczówki, otoczone świetlistą obwódką.
Szybko i mocno przywiązałem się do brata, wydawało mi się, że rozumie wszystko, o czym
myślę leżąc obok niego na piasku pod oknem, skąd dochodzi nas skrzypiący głos dziadka:
— Umrzeć to niewielka sztuka; lepiej byś żyć umiała! Matka przeciągle kaszle.
Uwolniwszy rączki chłopczyk rwie się do mnie, kiwając białą główką: włoski ma rzadkie, o
siwym odcieniu, a twarzyczkę starą i mądrą.
Jeżeli blisko podchodzi kura czy kot, Kola długo się im przygląda, potem patrzy na mnie i
uśmiecha się ledwie dostrzegalnie; zawstydza mnie ten uśmiech; czy brat nie czuje, że trudno
mi z nim wysiedzieć, że chce mi się pobiec na ulicę, zostawić go samego?
Podwórze jest małe, ciasne i zaśmiecone. Od bramy ciągną się zbudowane z obrzynków
komórki, drwalki i piwnice, skręcając ku łaźni. Dachy są zawalone szczątkami łódek,
polanami, deskami, wilgotnymi
szczapami drzewa — wszystko to mieszczanie wyłowili z Oki, gdy ruszyły lody i w czasie
wylewu rzeki. Całe podwórze jest również szpetnie zawalone stosami różnego drzewa
przesyconego wodą; wszystko to wysycha na słońcu roztaczając dokoła woń zgnilizny.
Obok jest rzeźnia drobnego bydła. Prawie co rano ryczą tam cielęta, beczą barany i pachnie
krwią tak przenikliwie, że niekiedy wydaje mi się, iż ten zapach unosi się w przesyconym
kurzem powietrzu jak przezroczysta, purpurowa siatka.
Kiedy ryczały zwierzęta, ogłuszane uderzeniem topora, obuchem między rogi, Kola
mrużył oczy i wydymał wargi, jakby chciał powtórzyć zasłyszany dźwięk, ale tylko
wydmuchiwał powietrze:
— Pfu-u...
W południe dziadek wychylał głowę przez okno i wołał:
— Na obiad!
Sam karmił dziecko trzymając je na kolanach; przeżuje w ustach kartofel czy chleb i
zakrzywionym palcem wsuwa Koli do buzi papkę rozmazując ją po wąskich wargach i
zaostrzonym podbródku. Nakarmiwszy trochę chłopczyka, dziadek podnosił mu koszulkę,
dotykał palcem jego wzdętego brzuszka i medytował na głos:
— No może już dosyć? A może jeszcze dać?
Z ciemnego kąta koło drzwi dochodził głos matki:
— Przecież ojciec widzi, że dziecko rwie się do chleba!
— Dziecko jest głupie! Nie może wiedzieć, ile powinno zjeść.
I znów wsuwał do ust Koli przeżutą papkę. Patrząc na to, czułem wstyd aż do bólu, dławiło
mnie w gardle i mdliło.
— No, ślicznie! — mówił wreszcie dziadek. — Masz, odnieś go matce.
Brałem Kolę: stękał i rwał się do stołu. Na moje spotkanie matka podnosiła się chrypiąc i
wyciągała
wyschnięte ręce bez ciała, wydłużona, cienka jak świerk z obłamanymi gałęziami.
Zupełnie oniemiała, rzadko kiedy powie słowo wzburzonym głosem, tylko przez cały czas
milcząc, leży w kącie i umiera. Że umiera, to naturalnie czułem, wiedziałem, a zresztą dziadek
zbyt często, natrętnie mówił o śmierci, szczególnie wieczorami, kiedy ściemniało się na
dworze i przez okno wdzierał się ciepły, jak baranica, tłusty zapach zgnilizny.
Łóżko dziadka stało w kącie, tuż prawie pod obrazami; kładł się głową do nich i do okna i
długo mamrotał w ciemności.
— Oto bliska już godzina śmierci. Z jakim obliczem staniemy przed Bogiem? Co
powiemy? A przecież przez całe życie krzątaliśmy się, coś tam robiliśmy... I na co się to zdało?
Spałem między piecem a oknem, na podłodze; miejsce było za krótkie, nogi wsuwałem do
podpiecka, łaskotały je karaluchy. Ten kąt dostarczał mi niemało złośliwych uciech. Dziadek
podczas gotowania stale wybijał szyby w oknie końcami pogrzebacza czy uchwytu do
wystawiania garnków. Śmieszyło mnie i dziwiło, że jest taki mądry, a nie przyjdzie mu na
myśl, by pogrzebacz skrócić.
Pewnego razu, kiedy coś wykipiało z garnka, tak szarpnął z pośpiechu uchwytem, że wybił
poprzeczkę ramy i dwie szyby, przewrócił garnek stojący na blasze potłukł go. Tak to
zmartwiło staruszka, że usiadł na podłodze i zapłakał:
— Boże ty mój, Boże...
Za dnia, kiedy dziadek wyszedł, wziąłem nóż do krajania chleba i zestrugałem rękojeść
uchwytu do trzech czwartych długości. Kiedy dziadek to zobaczył, zaczął mi wymyślać:
— Diable przeklęty! Piłą trzeba było odpiłować, piłą... Z końca wałek by był, sprzedać by
go można, diabelskie nasienie!
Machając rękami, wybiegł do sieni, a matka powiedziała:
— Nie wtrącałbyś się lepiej...
Umarła w sierpniu, w niedzielę koło południa. Ojczym dopiero co wrócił po dłuższej
nieobecności i znów gdzieś pracował; babcia z Kolą już się przeniosła do niego, do
czyściutkiego mieszkanka koło dworca, a matkę miano tam przewieźć lada dzień.
Rano w dniu śmierci powiedziała do mnie cicho, ale czystszym i lżejszym niż zwykle głosem:
— Idż do Eugeniusza Wasiliewicza i powiedz, że proszę, by przyszedł.
Uniosła się na posłaniu, oparła ręką o ścianę i siadła dodając:
— A pośpiesz się!
Zdawało mi się, że się uśmiecha, jakiś nowy blask lśnił w jej oczach.
Ojczym był na porannym nabożeństwie, babcia posłała mnie po tabakę do straganiarki,
Żydówki; gotowej tabaki nie było, musiałem czekać, aż straganiarka natrze świeżej, a potem
jeszcze odnieść ją babci.
Kiedy wróciłem do domu, matka siedziała przy stole, ubrana w czystą suknię koloru bzu,
pięknie uczesana, dostojna jak dawniej.
— Lepiej ci? — spytałem i nie wiadomo czemu ogarnął mnie lęk.
Patrząc na mnie straszliwym wzrokiem, powiedziała:
— Chodź tutaj! Gdzie się włóczyłeś?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy uchwyciwszy mnie za włosy wzięła do drugiej ręki długi,
giętki nóż, zrobiony z piły, i z rozmachem uderzyła mnie kilka razy płazem. Nóż wysunął się
jej z ręki.
— Podnieś! Daj...
Podniosłem nóż, rzuciłem go na stół; matka odepchnęła mnie; siadłem na stopniu pieca i
obserwowałem ją, zalękniony.
Wstała z krzesła, powlokła się powoli do swego kąta, położyła się na łóżku i zaczęła wycierać
chusteczką spotniałą twarz. Ręka jej poruszała się niepewnie,
dwa razy opadła na poduszkę i przesunęła po niej chusteczką.
— Daj mi wody...
Zaczerpnąłem z wiadra filiżanką. Uniósłszy z trudem głowę łyknęła trochę i z głębokim
westchnieniem odsunęła moją rękę zimną dłonią. Potem spojrzała w kąt, na ikony, wzrok
przeniosła na mnie, poruszyła wargami jakby uśmiechając się i powoli opuściła na oczy długie
rzęsy. Łokcie jej szczelnie przywarły do boków, a ręce słabo poruszając palcami przesuwały
się na pierś, do gardła. Po jej twarzy przepływał cień, zapadając w głąb twarzy napinał żółtą
skórę i zaostrzał nos. Rozchylały się usta jakby ze zdziwienia, ale oddechu nie było słychać.
Niezmiernie długo stałem z filiżanką w ręce przy łóżku matki patrząc, jak zastyga, szarzeje jej
twarz.
Wszedł dziadek, powiedziałem mu:
— Matka umarła...
Spojrzał na łóżko.
— Czego kłamiesz?
Podszedł do pieca i zaczął wyjmować pieróg ogłuszająco grzechocząc blaszaną zastawką i
brytfanną. Patrzyłem na niego wiedząc, że matka umarła, i oczekując, kiedy dziadek to sobie
uprzytomni.
Przyszedł ojczym w marynarce z żaglowego płótna i w białej czapce. Cichusieńko wziął
krzesło, zaniósł je ku posłaniu matki i nagle, uderzywszy krzesłem o podłogę, krzyknął głośno
jak trąba miedziana:
— Ależ ona umarła, popatrzcie!...
Z wytrzeszczonymi oczami, potykając się jak ślepiec, dziadek wolniutko zbliżał się do łóżka z
zastawką od pieca w ręku.
Kiedy trumnę matki zasypano suchym piaskiem, babcia jak ślepa poszła gdzieś między
mogiły, natknęła się na krzyż i rozbiła sobie twarz. Ojciec Jazia odprowadził ją do swojej budki
i podczas gdy babcia obmywała twarz, mówił mi cicho słowa pociechy:
— Ach, ty, uchowaj, Boże, przed bezsennością, co ty, no co? Tak to już jest na świecie...
Prawdę mówię,
babko? Śmierć nie zna prawa żadnego, bierze z panem ubogiego... Czy nie tak, babko?
Spojrzawszy przez okno nagle wybiegł ze stróżówki, ale zaraz wrócił z Wiachirem,
rozpromieniony, wesoły:
— Spójrz no — powiedział podając mi złamaną ostrogę — spójrz tylko na to I Ja i Wiachir
dajemy ci ją w podarku. Spójrz, jakie kółeczko, co? Na pewno Kozak nosił i zgubił. Chciałem
ją kupić od Wiachira, dwie kopiejki mu dawałem...
— Dlaczego kłamiesz? — cicho, ale ze złością powiedział Wiachir, a ojciec Jazia, skacząc
przede mną, mrugał na niego i mówił:
— Ale surowy ten Wiachir, co? No, nie ja, on ci to daje, on...
Babcia obmyła i owinęła chusteczką opuchniętą, siną twarz i chciała mnie zabrać do domu.
Odmówiłem wiedząc, że tam na stypie będą pili wódkę i na pewno się pokłócą... Wuj Michał
jeszcze w cerkwi mówił do Jakuba, wzdychając:
— Wypijemy dzisiaj, co?
Wiachir starał się mnie rozśmieszyć, nałożył ostrogę na podbródek i dosięgał językiem
kółeczka, a ojciec Jazia śmiał się przesadnie głośno, pokrzykując:
— Popatrz, popatrz, co on robi! — Widząc jednak, że to wszystko mnie nie bawi,
powiedział poważnie: — No, dość już, ocknij się! Wszyscy umrzemy, nawet ptak umiera.
Wiesz co, obłożę ci mogiłę matki darnią, chcesz? Zaraz pójdziemy w pole: ty, Wiachir i ja, mój
Sańka też pójdzie, natniemy darni i taką piękną zrobimy mogiłę, że piękniejszej nie trzeba!
Podobało mi się to i poszliśmy w pole.
W kilka dni po pogrzebie matki dziadek powiedział do mnie:
— No, Aleksy, tyś nie medal, twoje miejsce nie na mojej szyi, idż sobie między ludzi...
I poszedłem między ludzi.