Zaniewski Andrzej CIEŃ SZCZUROŁAPA

Zaniewski Andrzej

CIEŃ SZCZUROŁAPA



WSTĘP

Szanowny Czytelniku,

Jeżeli szukasz lektury pogodnej, łatwej i op­tymistycznej, natychmiast odłóż tę książkę... Jest to bowiem powieść gorzka i mroczna, która stawia przed Tobą nowe, drastyczne i dramatycz­ne pytania.

Cień Szczurołapa” albo „Szarość” (wciąż wa­ham się, który tytuł wybrać?) zaczyna się w tym miejscu i czasie, kiedy Stary Szczur, bohater mojej poprzedniej powieści, oślepiony, kona w portowych kanałach, a przerażony jego śmier­cią młody samiec spotyka na swej drodze Szczu­rołapa...

Wykorzystałem tu wątki powszechnie znanej niemieckiej legendy o Szczurołapie przedstawio­nej na starym witrażu w kościele w Hameln, wspomnianej, a następnie opisanej przez Arnima i Brentano, Johanna Wolfganga Goethego, braci Grimm, Roberta Browninga, Wiktora Dyka, Ber- tolda Brechta...

Jej ślady można odnaleźć również w twórczości wielu innych pisarzy, dawnych i współczesnych, których przyciągała i fascynowała swym nie­zwykłym i wieloznacznym przesłaniem, stale aktualizowanym przez osacząjące nas wydarze­nia historyczne i polityczne. Przypomnę tu Hen­

ryka Ibsena, który w swym dramacie „Mały Ejolf ’ stworzył żeńską mutację tępiciela szczu­rów, czy hiszpańskiego pisarza Miguela Delibesa, który w powieści „Szczury” opisał losy wiej­skiego łapacza gryzoni.

Początki mitu o Szczurołapie sięgają roku 1284. Dolnosaksońskie miasteczko Hameln, oddalo­ne kilkadziesiąt kilometrów od Hanoweru, opa­nowała wówczas przerażająca plaga szczurów, z którą nikt nie umiał sobie poradzić. Szczury buszowały w mieszkaniach, sklepach, magazy­nach i składach nadrzecznych. Były wszędzie i zacni obywatele Hameln, rajcy, kupcy, rzemieś­lnicy, sklepikarze i kramarze czuli się coraz bardziej zagrożeni. Bezczelne gryzonie rzucały się nawet na koty i psy, w gospodzie porywały jedzenie wprost z talerzy, wypłaszając gości, a swym piskiem profanowały posiedzenia dostoj­nej Rady Miejskiej. Kiedy zawiodły wszelkie tradycyjne sposoby walki ze szczurami, ogłoszo­no, że kto zlikwiduje tę straszną plagę, zostanie sowicie wynagrodzony.

Wówczas przybył do miasta szczurołap-flecis- ta-czarodziej, przezywany też Bunting, od swego pstrokatego stroju, i zaproponował Radzie Mias­ta swe usługi. Burmistrz i rajcy zgodzili się niemal natychmiast, obiecując szczurołapowi 100 guldenów reńskich zapłaty, co w tamtych cza­sach było poważną kwotą.

Szczurołap uczciwie i rzetelnie przystąpił do pracy. Stanął pośrodku rynku i zagrał na flecie. Jego muzyka wywabiła szczury z kryjówek i nor,

z piwnic i spiżarni, z magazynów i składów. Wokół jego nóg zgromadziła się ogromna, szara, popiskująca rzesza szczurów, którą poprowadził prosto do Wezery i potopił.

Wszystko to zrobił bardzo sprawnie, szybko i z pozorną łatwością.

Zapewne dlatego, kiedy zgłosił się do burmist­rza po obiecane pieniądze, spotkał go przykry zawód. Rada Miejska uznała, że 100 reńskich to kwota dla gminy wygórowana, niewspółmiernie wysoka wobec niewielkiego wysiłku potrzebne­go Szczurołapowi do wyprowadzenia szczurów, które po prostu szły za dźwiękami jego piszcza­łki...

Szczurołap jednak nie chciał zgodzić się na obniżenie wcześniej uzgodnionej zapłaty. Długo prosił i przekonywał, ostrzegał i groził. Darem­nie! Rajcy pozostali niewzruszeni.

Wkrótce też wytoczyli przeciw Szczurołapowi dodatkowe argumenty. Po pierwsze: umowa jest nieważna, bo trudno ustalić jego tożsamość. Po drugie: umowa nie rozpoczyna się od tradycyjnej formuły „Tak mi dopomóż Bóg”, nie ma więc mocy zobowiązującej. A zatem Szczurołapowi nic się właściwie nie należy!

Zamiast wdzięczności Szczurołapa spotykały pogardliwe uwagi, ironiczne uśmieszki, kpiny i szyderstwa. Lekceważono go i zamykano przed nim drzwi. Miejscowej społeczności Szczurołap wydał się postacią podejrzaną, obcą i niepotrzeb­ną. Jedyną osobą współczującą wówczas Szczu­rołapowi była córka burmistrza, prawdopodob­

nie zakochana w wędrownym grajku... Nieba­wem poradzono mu, by jak najszybciej wyniósł się z Hameln, bo tu może spotkać go coś złego. Opuścił więc niegościnne miasto upokorzony i rozgoryczony...

26 czerwca 1284 roku o godzinie siódmej rano Szczurołap znowu pojawił się w mieście. Tym razem jednak miał na sobie strój Strzelca z typo­wym czerwonym kapeluszem, przybranym kolo­rowymi piórami.

Pobożni mieszkańcy Hameln uczestniczyli właśnie w porannej mszy w miejscowym kościele Świętej Trójcy. Na ulicach uwolnionych od szczurzej plagi bezstrosko bawiły się dzieci.

Szczurołap stanął na rynku i zagrał na flecie. Teraz zamiast szczurów szły za nim dzieci. Aż 130 dzieci powyżej czterech lat, wraz z dorosłą córką burmistrza poprowadził na wzgórze Koppel (437 m npm), do przepaści... Tu urywa się wszelki ślad. Dzieci ani martwych, ani żywych nigdy nie odnaleziono.

Kiedy mieszkańcy Hameln wyszli z kościoła, zamiast odgłosów zabawy i śmiechu usłyszeli przerażającą ciszę.

O wszystkich tych wydarzeniach opowiedziała im trójka przypadkowo ocalałych dzieci, które uniknęły nieznanego losu, ponieważ nie nadąży­ły za pochodem prowadzonym przez Szczuroła- pa. Dziecko Nieme prowadziło Ślepe, a Trzecie wybiegło w samej koszuli i zawstydzone wróciło do domu, by się ubrać.

Dorośli dowiedzieli się wszystkiego właśnie od

nich, co też może budzić wątpliwości, bo Szczuro- łap być może nie chciał zabrać ze sobą tej właśnie chorej, kalekiej trójki.

Tyle mówi legenda, w której przebiegła zemsta wiąże się ściśle z wariantem zbiorowej odpowie­dzialności, przeniesionej z rodziców na potom­stwo. Wkrótce pojawiły się liczne jej interpreta­cje, opisy, próby wyjaśnienia.

I tak, niektórzy historycy łączą wydarzenia z Hameln ze znacznie przecież wcześniejszą wy­prawą krzyżową z roku 1212, nazywaną też kruc­jatą dziecięcą. Zakończyła się ona, jak wiadomo, haniebną i kompromitującą papieża sprzedażą dzieci z wielu narodów Europy handlarzom nie­wolników z arabskich portów Afryki Północnej. Czy dzieciom uprowadzonym z Hameln w 72 lata później też zgotowano podobny los?

Prawdopodobna wydaje się hipoteza zbioro­wego porwania dzieci w celu zaludnienia jakie­goś dalekiego zakątka, chociażby w Siedmio­grodzie, o którym wspomina Wiktor Dyk. W ta­kim przypadku któryś z malców wyprowadzo­nych z Hameln mógłby stać się protoplastą słyn­nego Drakuli, rumuńskiego superwampira. Przypuszczenia te najprawdopodobniej nigdy nie zostaną potwierdzone, wiadomo jednak, że w całej średniowiecznej Europie chętnie widzia­no pracowitych, sumiennych i czystych miesz­czan i chłopów z Saksonii oraz innych ziem niemieckich.

Obok tych, w miarę logicznych, prób wyjaśnie­nia mitu o Szczurołapie z Hameln jest również

wiele podpowiedzianych przez wyobraźnię, za­bobony i wierzenia.

Szczurołap to okrutny zboczeniec, czarownik, wysłannik Druidów, szatan, diabeł w skórze człowieka... Lada moment pojawi się prawdopo­dobnie hipoteza dopatrująca się w tamtym wyda­rzeniu ingerencji sił pozaziemskich, kontaktów z wysłannikami odległych cywilizacji, którzy przybyli z głębi kosmosu i właśnie w Hameln dopuścili się zbiorowego kidnaperstwa.

Z tą przejmującą opowieścią zetknąłem się po raz pierwszy w roku 1944, podczas okupacji hitlerowskiej. W Warszawie na Saskiej Kępie, gdzie mieszkaliśmy wtedy, stacjonowali nie­mieccy żołnierze. Jednego z nich przezywano Szczurkiem, bo pochodził z Hameln i bardzo tęsknił za swoim miastem. On właśnie przypomi­nał tę legendę spotykanym na podwórzu dziecia­kom i ich zastraszonym matkom, ilustrując po­szczególne fragmenty odpowiednią mimiką i ges­tami. Był chyba saperem, zajmował się minowa­niem i wysadzaniem w powietrze warszawskich mostów przed zbliżającą się od wschodu ofen­sywą Armii Czerwonej.

Wkrótce nasz dom znalazł się na Unii frontu. Do dziś pamiętam świst przelatujących nad nami pocisków...

Po zachodniej stronie Wisły płonęła powstań­cza Warszawa, a w piwnicy, w słabym blasku karbidowej lampy moja matka opowiadała ra­dzieckim i polskim żołnierzom tajemniczą baśń

o Szczurołapie, zasłyszaną od Niemca przeczu­

wającego klęskę. Głodni, niedospani, a często ranni wojacy uzupełniali ją komentarzami stoso­wnymi do tamtej wojennej sytuacji... Jak niegdyś szczury i dzieci powędrowały za Szczurołapem, tak w sześć i pół wieku później gorliwi i zdyscyp­linowani Niemcy pomaszerowali za Hitlerem, wypełniając świat nienawiścią i cierpieniem, po­żogą i ludobójstwem...

Wtedy właśnie za kilimem zakrywającym wil­gotną, zagrzybioną ścianę zachrobotał pierwszy szczur mojego życia, wzbudzając przerażenie mojej matki i babci.

W czerwcu 1945 przenieśliśmy się do Gdańska. Z okien naszego mieszkania w Nowym Porcie patrzyłem na przepływające statki i Westerplat­te. I tam wygrałem na loterii niepozorną książe­czkę Wiktora Dyka zatytułowaną „Szczurołap”. A Gdańsk był wówczas miastem szczurów, które opuściły zbombardowaną i spaloną starówkę, przenosząc się do okolicznych dzielnic, a szcze­gólnie do Nowego Portu, gdzie znajdowały się składy, magazyny i elewatory zbożowe.

Tyle zbiegów okoliczności, które doprowadziły mnie najpierw do napisania powieści „Szczur”, a następnie do tej, którą właśnie bierzesz do rąk, mój Szanowny Czytelniku, a która jest jakże osobistą próbą rozliczenia się z niesamowitą le­gendą. Pisałem ją powoli i z licznymi przerwami w latach 1979-94. Podczas tej pracy świat nie­spodziewanie przeobraził się. Zmiany te są tak głębokie, że ich znaczenie dla naszego losu, nawet dziś, trudne jest do określenia... Socjalizm

postanowiono wymienić na kapitalizm w prze­świadczeniu, że jedną utopię można zastąpić inną... W wielu krajach idee komunizmu i soc­jalizmu poniosły klęskę... Rozpadł się Związek Radziecki na wiele bardziej lub mniej suweren­nych państw... Rozpadła się Jugosławia... Runął mur dzielący Berlin, nastąpiło zjednoczenie Nie­miec...

Wydawało się nam wówczas, że od tego wszyst­kiego świat nagle stanie się lepszy, wolny i bez­pieczny... Jakże krótko trwały te złudzenia!

Kolejne wojny, tragedie, paroksyzmy konflik­tów narodowościowych, religijnych i społecz­nych, bezmiar nędzy i bezsilności, wszystko to czekało tuż za progiem naszych daremnych na­dziei. Przeżyliśmy i przeżywamy ogromne roz­czarowanie. Czujemy się zawiedzeni i oszukani. Oszukani, często przez samych siebie, a przez to jeszcze bardziej bezradni.

Ślady tych wydarzeń można odnaleźć w niniej­szej powieści, gdy krzyczący tłum rozbija mur dzielący miasto, który przez tak wielu uważany był za niezbędny, a apokaliptyczne losy szczurów przeplatają się z apokalipsą ludzi.

Wiele tu symboli i wątków... I tak opisując przepołowione zwierzęta i polakierowane, grote­skowe piramidy z martwych stworzeń, chciałem wyrazić mój osobisty stosunek do pseudonowo- czesnych, przerażających metod tworzenia niby- -sztuki przez zabijanie i preparowanie zwierząt.

W legendzie z Hameln najbardziej jednak zafa­scynował mnie uczyniony przez Szczurołapa wy-

raźny znak równania, a raczej zrównania losów ludzi i zwierząt. Obok bólu po stracie dzieci, chyba to właśnie odczucie, zdegradowania i poni­żenia ich człowieczeństwa, najbardziej dotknęło mieszkańców Hameln. Zarozumiali i wyniośli mieszczanie raptownie dowiedzieli się o sobie prawdy. Ich potomstwo zachowało się podobnie jak szczury, co znaczy, że oni - ich rodzice..., że ludzie... I nie ma tu nic do rzeczy, że są istotami rozumnymi, mają swój system wartości, wzras­tają w konkretnej cywilizacji i kulturze. Są tylko nieco większymi ssakami, które chociaż pewne siebie, swej cywilizacji i wiedzy, oszołomić moż­na dźwiękami tego samego fletu.

Ten sam głos najpierw prowadzi szczury, póź­niej dzieci, a jak wiemy z bolesnego doświad­czenia niekiedy i nas - pozornie dojrzałych i do­świadczonych - ogarnia tęsknota, by iść za nim, nawet ku przepaści.

Tak... Każdy z nas, nawet chętnie, ulega róż­nym ideom, wierzeniom i religiom, wizjom nie­skrępowanej wolności, pięknego jutra i świet­lanej drogi w przyszłość, pustym hasłom i niezi- szczalnym nadziejom. Każdy przecież zmierza ku tej utopii, w którą wierzy. Cenę płaci później, często niewyobrażalnie wysoką.

Chyba nie obraziłeś się, Szanowny Czytelniku, za te gorzkie porównania? Na przedprożu XXI stulecia piszczałka Szczurołapa, a raczej fletnie wielu Szczurołapów, zwołują nas, przyzywąją, ponaglają i jakże często już prowadzą...

Autor

Mg

Przywiera zakrwawioną głową do chłodnej, betonowej ściany, napręża grzbiet, przewra­ca się na bok. Rozwiera i zaciska powieki, jakby nie wierząc, że go oślepili. Woń zbliżającej się śmierci wypełnia nozdrza. Waham się, cofam, boję, bo nigdy jeszcze nie dotykałem umierające­go. Podchodzę, a Konający Szczur drży ze stra­chu, że skoczę mu do gardła. Muskam go ostroż­nie wibrysami. Jego kończyny drżą, kopią. Pazur­kami rozdrapuje ziemię. Wącham go, obchodzę w koło, zlizuję spływające łzy. Pochodzimy prze­cież z tej samej rodziny szczurów, ząjmującej obszar pomiędzy portowymi kanałami a miastem.

Wyrzuca nogi przed siebie i do tyłu, piszczy z lęku i bólu. Z okrwawionych, wydrążonych jamek wciąż wypływają słone krople. Nie ma oczu, tylko rany raz po raz osłaniane powiekami.

Pisk słabnie i ponownie ogarnia mnie strach. To tam, w jaskrawym kręgu światła, wydarto mu oczy, skazując na powolną śmierć. Czy człowiek zawsze zabija?

Przebiegająca obok Młoda Szczurzyca budzi w nim ostatnią nadzieję. Podnosi się, idzie chwiejnie na drżących łapkach, z nosem przy jej ogonie.

Dochodzą do krawędzi, którą przeskakuje tyl­ko ona. Bezoki Szczur gubi trop, usiłuje stanąć na tylnych łapkach, trzęsie głową, upada.

Uciekam, oddalam się coraz szybciej. Ze ąjeżo-

ną sierścią, sztywnymi koniuszkami wąsów, przeskakując progi, stopnie, płyty. Dalej, byle nie słyszeć powracającego echa jego pisku, nie ulec przerażeniu, nie zapamiętać na żawsze tej śmierci.

Nie słyszę już skrobnięć o kamienne podłoże ani przyśpieszonego oddechu, a jednak uciekam. Uciekam, bo on jest za mną, bo wiem, że umiera, przewraca się na bok i wije w ślepym, nie­odwracalnym bólu. Ściga mnie jego śmierć.

Bezoki Szczur z mojej rodziny, pachnący jak ja...

On kona, a ja chcę ocaleć i żyć.

Stał kołysząc się na odsuniętej, żelaznej po­krywie kanału, a buty na miękkiej, gumowej podeszwie wydawały się ogromne i odległe. A przecież był tak blisko, że wyczułem zapach wina oraz woń szczurów, którą był przesiąk­nięty. Szczury chodziły po nim, siadały na ramio­nach, skrapiały go moczem, jak własne rodzinne terytorium. To były jego szczury, oswojone, wy­pasione, o pięknej, błyszczącej sierści.

Podniósł do ust drewnianą piszczałkę, a jej przenikliwy głos wtargnął we mnie głęboko i na chwilę zapomniałem o lęku przed ludźmi i już, już chciałem wynurzyć się z mroku, przecisnąć przez żeliwne pręty i znaleźć przy ciężkich, czarnych buciskach.

Przerwał grę, sięgnął po blaszany kubeł i roz­sypał wokół gotowane ziemniaki, okraszone sło­

niną. Natychmiast pojawiły się przywabione przysmakiem szczury, ocierając się o jego nogi, podskakując radośnie, jakby nie był człowie­kiem, lecz dużo większym szczurem z tej samej co i my rodziny.

Już miałem wyleźć, kiedy dostrzegłem Wiel­kiego Nastroszonego Szczura kulącego się ze strachu i nienawiści. Zgrzytał zębami, pluł, a jego wibrysy drżały z podniecenia. Wpatrywał się w stojącego nad włazem człowieka, obserwował jego gesty, słuchał dźwięków piszczałki i trwał w miejscu czujny i podejrzliwy.

Znałem tego Szczura o wyleniałym grzbiecie, bliznach na uszach i ogonie, nieznacznie kuleją­cego i przeważnie pozostającego z tyłu za ciekaw­skimi, młodymi szczurami.

Jeżeli on nie wychodził, jeżeli nie dał się zwabić ziemniakami, przyjaznymi dźwiękami i zacho­waniem innych szczurów, to zagrażało nam wiel­kie niebezpieczeństwo.

Widziałem, jak unikał pułapek, nawet tych pachnących wędzonką, serem lub rybą, jak ostrożnie omijał rozsypane w przejściach zatrute ziarna, jak zatrzymywał się przed oświetlonymi powierzchniami, gdzie czyhać mógł kot lub pies.

Wiedział, że ten człowiek nie jest przyjacielem, a pachnące ziemniaki, oswojone szczury i dźwię­ki piszczałki to tylko pozory mąjące wzbudzić nasze zaufanie.

Zatrzymałem się przed żelazną krawędzią wła­zu. Poruszyłem nozdrzami i cofnąłem w cień prowadzącej w dół drabinki.

Człowiek pochyla się i widzę duże, szare oczy wpatrujące się w półmrok, którego jestem częścią.

Nie zauważył mnie, bo rozpłaszczyłem się nie­mal na betonowej ścianie, przerażony wielkością szerokiej, jasnej twarzy i ostrym, odurzającym zapachem wina.

Wielki Szczur nastroszył się jeszcze bardziej, a jego zęby zadzwoniły ze złości. Stał w mroku z grzbietem napiętym jak do skoku i walki. Nagle odwrócił się i zniknął w ciemności.

Człowiek uniósł głowę, zagrał na piszczałce i powoli ruszył przed siebie. Za nim pobiegły ufne i pełne nadziei szczury.

Kanały prowadzą daleko poza port, oddzielo­ny od ludzkich siedzib wysokim, betono­wym murem. Jak wszystkie szczury zamiesz­kujące podziemia portowego nadbrzeża, maga­zyny, elewatory i doki, lubiłem chodzić właśnie tam, do miejskich piwnic, spiżarni i mieszkań. Uważnie słuchałem chrapania śpiących, wie­dząc, że jak długo chrapią i leżą w łóżkach, nie są groźni.

Tu jednak, w mieście, często atakowały nas koty, które tam, w porcie spotykałem rzadko. Ciche, niemal bezszelestne, czyhały z przymru­żonymi oczami, udając sen. Śledziły nasze ruchy, bezbłędnie oceniając odległość, w jakiej znaj­dował się szczur.

Pazury i zęby spadały znienacka, wydrapując oczy, łamiąc kręgosłup, wyszarpując trzewia.

Szczur, który wpadał w ich łapy, miał niewielkie szanse przeżycia. Chwytały go za kark i niosły do swoich kryjówek.

Koty mieszkały przeważnie w piwnicach, jed­nak wiele spało w mieszkaniach blisko ludzi. Unikałem tych mieszkań, odróżniając je po ost­rym zapachu moczu, którym kocury oznaczały swe tereny.

Do domów dostawałem się kanalizacyjnymi rurami, szczelinami w podłogach, przez nie do­mknięte drzwi, przez rozbite okna piwniczne.

Jedzenie było tu bardzo różnorodne, nie tak monotonne jak w magazynach. W zsypach, śmie­tnikach i kubełkach zawsze znajdowałem smacz­ne kąski.

W tym dniu nad portem przeszła gwałtowna burza. Ścieki i kanały wypełniła woda, zalewając nory i korytarze. Nasza matka pospiesznie prze­nosiła kolejny miot ślepych szczurków do naj­wyżej położonej wnęki.

Deszcz lał, a woda w studzienkach wciąż pod­nosiła się, bulgocąc groźnie.

Przemoczony i zmarznięty tłukłem się po ka­nałach i przewodach prychając, parskając i kasz­ląc. Marzyłem, by osuszyć się w ciepłym, zacisz­nym miejscu. Szczękałem zębami przestraszony zimnem przenikającym mnie aż do kości.

Czułem, że muszę wyjść na zewnątrz, znaleźć suche, przytulne legowisko, wyspać się, ogrzać i przeczekać.

Kanał prowadzący do miasta zamienił się w rwący potok. W studzienkach szumiały wodo­

spady. Tylko pod magazynami było jeszcze bez­piecznie, chociaż i tu wtargnęła już wilgoć, bo na ścianach rozrastały się czarne grzybnie pleśni. Wędrując coraz wyżej znalazłeś się na szerokiej platformie, spod której odjeżdżały wyładowane samochody.

Wiedziałeś, że jadą do miasta, do ogrzanych, zacisznych siedzib ludzi. Przebiegłeś oświetloną przestrzeń i wskoczyłeś do przyczepy, niższej i mniejszej od innych, wypełnionej kubłami, sznurami, metalowymi butlami.

Wszystko tu pachniało swojsko i szczurzo. Wcisnąłem się między szmaty i worki. Samochód ruszył rozbryzgując kałuże. Słucha­łem deszczu siekącego w plandekę i chlupotu błota pod kołami.

Samochód zatrzymał się, zgrzytnęła portowa brama. Zawarczał silnik. Jedziemy prosto, skrę­camy, znowu skręcamy. Koła podskakują na kamiennej kostce.

Miasto. Wyczuwam jego obecność mimo prze­walających się nade mną strug wody. Skręcamy w błotnistą ulicę, pełną wertepów.

Samochód zatacza koło, podskakuje na progu garażu, staje. Tu nie pada deszcz, a szum wiatru słychać jakby z daleka.

Człowiek otwiera drzwiczki, wysiada. Błyska­wicznie opuszczam kryjówkę, zeskakuję między stojące pod ścianą kanistry.

Człowiek grzebie w samochodzie, w miejscu, skąd przed chwilą uciekłem. Słyszę jak sapie, podnosi, wynosi, potyka się, mruczy.

Nie czuję zapachu kota, nie czuję zapachu psa.

Jest mdławy zapach wina, zapach szczurów i nowy zapach, którego jeszcze nie znam.

Zeskakuję ze stopnia na stopień. Przedostaję się do piwnicy mieszczącej się tuż pod garażem. Nie ma tu szczurów, natomiast ich zapach staje się jeszcze mocniejszy. Pochodzi chyba z góry, z pomieszczenia obok garażu. Na półkach stoją słoje, do których nie mogę się dostać. Pod ściana­mi leżą ziemniaki, buraki, cebula...

Z góry słyszę przenikliwy syk, jakby kwilenie, jakby zgrzytanie i tarcie. Wspinam się po chropo­watej ścianie, przechodzę po gzymsie, do szpary w podłodze.

W pokoju za grubymi szybami leżą węże. Po kątach kryją się przestraszone szczury, które jeszcze nie zostały pożarte. Zrezygnowane siedzą nieruchomo wśród kamieni, sądząc, że są do nich podobne kształtem i szarością, że węże może ich nie dostrzegą. Z przerażenia szczękam zębami, kryję się w kącie.

Skrzypnięcie.

Drzwi otwierają się. Na ramionach człowieka siedzą oswojone szczury. Stopy na gumowych, grubych podeszwach poruszają się cicho i miękko. To on, człowiek kołyszący się wtedy na żelaznej pokrywie kanału, Szczurołap, Szczurobójca.

Szczury idą za dźwiękiem piszczałki, którą trzyma przy ustach. Ufnie gromadzą się przy jego nogach, wspinają na buty, liżą nogawki,

a nawet usiłują wdrapywać się po spodniach. Strąca je delikatnie ruchami nóg i ze wszystkich sił dmucha w drewnianą rurkę, chcąc by dźwięk był silniejszy i zwabił jak najwięcej szarych stworzeń.

Rozgląda się, sprawdza, ile szczurów zgroma­dziło się wokół niego, wyławia wzrokiem te, które już widział, i gra, zwabiając ku sobie następne.

Te oswojone i zaprzyjaźnione przełamują nie­ufność i strach pozostałych, a człowiekowi o to właśnie chodzi. Dmie w piszczałkę i czeka, aż wokół niego zgromadzą się szare rzesze oczeku­jące pokarmu. Czy człowiek nie przyzwyczaił ich, że grając na piszczałce zawsze rozrzuca ziarno i ziemniaki?

Szczury wiedzą, że zostaną nakarmione. Prze­konał je o tym wielokrotnie. Wierzą mu i biegną za nim jak za przywódcą.

Nie wszystkie. Ty pozostałeś. Pozostałeś, bo obok przyczaił się Wielki Szczur. Nie ufa człowie­kowi, bo ilekroć ten podawał mu jedzenie, to równocześnie chciał go schwytać lub zabić. Nie ufa mu, bo widział szczury miażdżone uderzenia­mi ołowianych ciężarków wtedy, gdy zbliżały się do jedzenia. Nie chce iść przy jego nogach, bo pamięta te stopy łamiące grzbiety i rozgniatające na posadzce szczurze mioty.

Nie tylko on.

Nie tylko ty nie wierzysz człowiekowi. Wy­chudzony Szczur z Ciemną Pręgą na Grzbiecie śledzi ze swej kryjówki pod schodami każdy

ludzki ruch. On też wie, że człowiekowi ufać nie można, że człowieka trzeba się bać.

Stara Samica z brzuchem rozciągniętym licz­nymi ciążami, karmiąca kolejny miot małych szczurków, też ulega dźwiękom, przy których tyle razy dostawała jeść.

Biegnie za człowiekiem, porwana szarą falą swych pobratymców. Ona nie wróci. Małe już po­trafią gryźć. Może wyżywią się same? Może roz­gniecie je sprężyna pułapki lub zginą w torsjach po ujedzeniu zatrutego ziarna? A jeżeli prze­trwają, zapomną i znowu pojawi się człowiek, karmiący szczury przy melodyjnych dźwiękach i któregoś dnia wezwane tym głosem pójdą za nim.

Pozostajemy. Razem z Wielkim Szczurem i ze Szczurem o Ciemnym Grzbiecie czekasz przy wyjściu z nory, aż minie was podskakująca, popiskująca gromada.

Dźwięki powoli cichną.

Ostatnie szczury opuszczają nory, by dogonić odchodzących. Szczur o Ciemnym Grzbiecie sta­je na tylnych nogach i podpierąjąc się ogonem, obojętnie wyłapuje pchły z wyleniałego futra.

Ty też rozgarniasz pazurkami sierść na brzu­chu i odrywasz zębami wczepione w skórę owa­dy. Czujesz, jak pękają. Pijesz swą własną krew.

Szczur z Ciemną Pręgą ostrożnie wystawia głowę z nory i słucha. W murach drży odległe echo piszczałki.

I ty, i on słuchacie uważnie tych zamierąjących głosów, którymi Szczurołap związał ze sobą

szczury zamieszkujące ogromną halę portowego magazynu.

Prowadzi je do podziemnego lochu cuchnącego spalenizną, smrodem tłuszczu i dymu.

Stary piec, w którym od dawna niczego nie wypalano. Już blisko. Drobnym kroczkiem za­tacza taneczne kręgi. Zagarnia maruderów. Unosi piszczałkę, obraca się, przebiera palcami po otworach fletni wprowadzając do wnętrza pie­ca posłuszną, ufną gromadę.

Ostrożnie stawia nogi, by nie zdeptać i nie spłoszyć gryzoni. Szczury wciąż sądzą, że jest ich przyjacielem, człowiekiem-szczurem, nadszczu- rem nieco większym niż one.

Wchodzą do pieca i zaczynają spokojnie jeść, jak czyniły to w tylu miejscach, przy głosie tej samej piszczałki.

Szczurołap wycofuje się na palcach, a gdy już znajdzie się za ostatnim kręgiem szczurów, pod­biega do ściany, chwyta stalową butlę i kieruje na szarą gromadę.

Ogień spada jak gorący wiatr. Pali się nawet powietrze. Człowiek wciąż miota płomienie i wy­łapuje poszczególne szczury chcące wydostać się z pożogi. Próbują uciekać, lecz przed nimi jest tylko mur, a za nimi ściana ognia.

Nie słyszysz głosu piszczałki, tylko ich daleki pisk.

Gryzł i odpędzał wszystkie szczury zbliżają­ce się do jego siedziby. Wejście wyżłobione

26

w miękkiej glinie maskował liśćmi, gałązkami, kępkami trawy.

Ściągał kawałki kory, wełny, płótna, kości i układał w rozległy kopiec z wąskim tunelem, rozgałęziającym się pod ziemią w głęboki labi­rynt.

Poruszał się jakby ociężale, bardziej przesuwa­jąc się i ślizgając, niż chodząc. Był jednak szybszy i zwinniejszy od innych szczurów, i kiedy chciał któregoś dogonić lub ukarać, czynił to błyskawi­cznie, skacząc wyjątkowo daleko, dzięki grubym, sprężystym nogom.

Baraszkując, przewracając się i ścigając, wpad­łem w stertę papierzysk i gałęzi, rozwalając wyłożone piórami i sierścią przejście. Pozostałe szczurki uciekły, a ja stałem zdziwiony, obser­wując obsuwające się z góry kawałki papy.

Poczułem gwałtowne uderzenie i ukąszenie w ucho.

Przeleciałem bezwładnie nad zburzoną przed chwilą konstrukcją i lekko potłuczony wylądo­wałem na przeciwległej ścianie. Od razu też próbowałem uciekać, wyczuwając za sobą groź­nego napastnika, przypominającego bardziej ko­ta niż szczura.

Dogonił mnie, a ja odwróciłem się obnażając zęby. Zawahał się i ta chwila stała się moją szansą. Zsunąłem się na dno piwnicy i uciekłem. Od tamtej przygody nie zbliżałem się już do jego kryjówki, bojąc się, że znowu mnie zaatakuje.

Unikały go wszystkie tutejsze szczury i widząc jak wielki i ciężki nadchodzi krawędzią kanału,

27

kryły się pod ścianami lub wskakiwały do wody. Siwy, Potężny Szczur wiedział, że się go boją i nigdy nie widziałem, by chował się, ukrywał lub umykał. Bały się go nawet niektóre koty i kiedy wychodził na powierzchnię, odwracały się, pars­kały gniewnie i umykały, wywijając ze złości ogonami.

Ludzie też odróżniali go od innych szczurów i sądzę, że ostatnie nadejście Szczurołapa wiązało się z jego częstymi wyprawami do ich mieszkań, skąd przynosił przeróżne, nie znane nam sma­kołyki.

Starał się zachowywać obojętnie, jakby nie słyszał dźwięku piszczałki i nie czuł zapachu przynęty. Szczurołap był dla niego niezwykłą, pouczającą, żywą pułapką, pośród wielu klatek, sideł, potrzasków, pudełek bez wyjścia, prze­myślnie uderzających klapek, spadających cięża­rków i duszących stalowych kołnierzy... Pułapką najgroźniejszą, bo jej działania nigdy nie udawało się przewidzieć do końca. To on, w piwnicznych zakamarkach i na rozstajach naszych ścieżek, podrzucał pachnące migdałami kacze jaja, kupki ziarna nasączonego trującymi roztworami, bez- wonne, lecz zabijające błyskawicznie kostki cukru.

Szczurołap stosował teraz wszechstronne spo­soby szczurobójstwa, jak wpompowywany do kanałów gaz, żrące płyny, wypalanie podziemi miotaczami ognia, zatapianie nor sikawkami, czopowanie cementem piwnicznych dziur, za- murowywanie szczelin i wnęk, przegradzanie

przejść kaleczącymi i kłującymi siatkami, strze­lanie, duszenie gorącą parą.

Szczurołapa należało unikać, a równocześnie udawać, że się go nie dostrzega jak innych podob­nych urządzeń, wymyślonych przez człowieka.

Siwy Szczur słyszał więc piszczałkę wroga, lecz jej nie słuchał. Słyszał szelest ziarna roz­rzucanego wokół wyjścia z kanału, lecz nie dał się zwabić. I chociaż Szczurołapowi udało się wy­prowadzić 1 nor i zniszczyć wiele szczurów, Potężny Siwy Szczur był poza jego zasięgiem.

Ten drobny szczurek rósł pośród nas, nie wyróżniając się niczym. Może sierść miał bardziej lśniącą i gładką, i kiedy przechodził przez ściek, jego grzebiet połyskiwał i błyszczał ociekającymi kropelkami.

Lśniący był nieco mniejszy ode mnie, spokoj­niejszy i wyjątkowo cichy. Nigdy nie słyszałem, by piszczał. Nawet ugryziony lub odtrącony, nie wydawał głosu, a co najwyżej zgrzytał zębami.

Znowu niebezpiecznie zbliżyliśmy się do kop­ca. Zatrzymałem się w ostatniej chwili, wyczu­wając granicę, po której przekroczeniu Siwy Szczur wyskakiwał, rzucał się i atakował.

Zatrzymałem się, lecz Lśniący podszedł do kopca i zaczął się wspinać, przesuwając i po­trącając gałązki.

Nastroszyłem się i cofhąłem pod ścianę, ocze­kując gwałtownego ataku Potężnego Siwego Szczura.

Wyskoczył, rzucił się na Lśniącego, przewrócił go, obwąchał... Lśniący znieruchomiał, leżał ci­cho i pokornie, oczekując, co zrobi z nim roz­wścieczony samiec.

Niespodziewanie Potężny Siwy Szczur zaczął lizać go po pyszczku i oczach, przeczesywać zębami i pazurami jedwabistą sierść, ocierać się i przytulać.

Lśniący podniósł się, otrząsnął i polizał pysk Potężnego Siwego Szczura, który z pogromcy przerodził się w zalotnika.

Potężny wspiął się na grzbiet Lśniącego i przy­trzymując go zębami za kark, poruszał się ryt­micznie, aż do spełnienia. Lśniący nie protes­tował, a przeciwnie, stał pokornie, oddając się Potężnemu Siwemu Szczurowi.

Zamieszkali razem, razem znosili strzępy tka­nin i papierów, obierki i kurze kości, rybie ości i skórki.

Gdy spotykałem Lśniącego, wiedziałem, że tuż za nim wyłoni się za chwilę szeroka głowa Potęż­nego Siwego Szczura. Unikałem tych spotkań, ponieważ rozkochany, zazdrosny samiec gryzł wszystkie szczury zbliżające się do Lśniącego. Obawiał się, że przywabią go do siebie i młody szczurek odejdzie z innym samcem lub samicą.

Zapędzał go więc skwapliwie do nory i czuwał przyczajony w pobliżu. A kiedy Lśniący wymy­kał się sądząc, że opiekun jest daleko, Potężny Siwy Szczur niespodziewanie wybiegał z kry­jówki, chwytał go zębami za kark, ogon lub ucho i ciągnął w kierunku gniazda.

Lśniący nie miał jednak zamiaru odejść, a prze­ciwnie, przywiązał się do swego opiekuna i starał się wszędzie mu towarzyszyć.

Potężny Siwy Szczur wyprawiał się jednak daleko, a wiedząc jak niebezpieczne są te wędró­wki, przed każdym odleglejszym wyjściem zaga­niał Lśniącego do nory, zastawiając wyjście gałę­ziami i papierami.

Nora znajdowała się w pobliżu śmietniska, które ludzie co pewien czas pokrywali warst­wami gliny i piasku. W dołach i wgłębieniach zbierała się woda, w której pływały larwy koma­rów i kijanki.

Niemal natychmiast po odejściu Potężnego Siwego Szczura, Lśniący rozgarniał stertę i przez kanał wychodził na powierzchnię, siadał nad najbliższą kałużą i patrzył na szczurka wychyla­jącego się ku niemu z wody.

Pochylał się, dotykał go łapką, muskał wibrysa- mi, starając się rozwiązać dziwną zagadkę nie zna­nego lokatora zamkniętego w wodnym lustrze.

Zbliżyłem się, a w wodzie pojawił się nagle szczur tej samej co ja wielkości. Lśniący wydawał się zaniepokojony obecnością tylu szczurów wo­kół siebie.

Odskoczyłem, moje odbicie zniknęło, a on po­został sam na sam ze swym podwodnym podo­bieństwem.

Często biegał od kałuży do kałuży, cierpliwie pochylając się nad wodą w oczekiwaniu tamtego, podobnego szczurka, którego koniecznie chciał do siebie przywabić.

KmWSdb -'o*

Słt

Zmurszałe śmietniki opierały się o ceglane ściany opuszczonych przez ludzi zabudowań. Zbliżał się wieczór. Wysoko nad nami pędził wiatr, ale przy ziemi było spokojnie. Lśniący trwał nad rozległą kałużą, wpatrując się w swe zamazane zmierzchem odbicie.

Wpatrywał się, wypatrywał, kręcił głową do­strzegając coraz mniej, bo przecież nadchodziła noc.

Ze sterty gnijących główek kapusty widziałem, jak porusza karkiem, podryguje, staje na tylnych łapkach.

Nagle od zabudowań oderwał się wysoki cień i ruszył bezszelestnie ku siedzącemu nad kałużą Lśniącemu.

W szarym płaszczu i kapturze przypominał szczura i musiał mieć chyba szczurze zmysły, by wyczuć lub wypatrzyć pokryty sierścią, szary grzbiet nad równie szarą powierzchnią wody.

Szczurołap podszedł nie zauważony i nagle pochylił się nad Lśniącym, który widząc w kału­ży jego odbicie, pomyślał zapewne, że to Potężny Siwy Szczur powraca z wędrówki i za chwilę zaciągnie go zębami za ucho do gniazda.

Szczurołap błyskawicznie chwycił Lśniącego za kark, zdusił palcami i wrzucił do wiszącej na brzuchu torby.

Wydawało mi się, że dotarł do mnie ledwie słyszalny pisk. Może był to jedyny dźwięk, jaki wydał w swym życiu Lśniący?

Szczurołap odszedł, przemierzając śmietnisko długimi krokami. Wtedy dostrzegłem Potężnego

Siwego Szczura, siedzącego niedaleko mnie. Skulony szczękał zębami z gniewu.

Rzucił się ku,kałuży, a później pobiegł do nory. Wrócił i znowu obiegł kałużę. Biegał tak przez całą noc, piszcząc i przywołując Lśniącego. A przecież widział, jak Szczurołap schwytał go i wrzucił do torby.

Wkrótce Potężny Siwy Szczur zniknął. Może odszedł za Szczurołapem, który snuł się ze swoją piszczałką po magazynach i śmietniskach? Może wywędrował i wznosi gdzieś nowy kopiec z od­padków?

Stertę ściągniętych przez niego śmieci, mas­kujących ukrytą w piwnicy norę, rozniosła wkró­tce wiosenna burza i ulewa.

Przez długi czas, gdy zbliżałem się do miejsca, gdzie mieszkał Potężny Siwy Szczur, zatrzymy­wałem się w obawie, że wyskoczy, rzuci się na mnie i przepędzi.

Nocami przemierzałem przestrzenie Miasta nie tyle w poszukiwaniu jedzenia, którego nigdy nie brakowało w ogromnych magazynach i śmietnikach, co z ciekawości.

Nie mogłem znieść ciągłego kręcenia się po tych samych piwnicach, kanałach i budynkach, odczuwając najgłębszą tęsknotę poznawania, od­krywania, dowiadywania się, co jest dalej, poza kręgiem przybrzeżnych ulic i podziemi wielkie­go, szumiącego portu.

Potrzebowałem tej wędrówki. Zagłębiałem się

w kanały i biegłem tunelami, nie zważając na spadające strumienie wody i szlamu. Chodziłem tak, aż do zupełnego zmęczenia i senności.

Wtedy przytulony do chłodnej kamiennej po­wierzchni odpoczywałem, wracałem bądź też szedłem dalej przed siebie w pogoni za tym, czego jeszcze nie znałem.

Ta świadomość życia poza mną, świadomość, że tam za podziemiami, które właśnie mijam, istnieją następne, nie znane, może niebezpiecz­ne, ale odmienne, których poznanie zależy tylko od siły moich szczurzych łapek, zmusza mnie do ciągłego wędrowania.

Nie jestem samotny w tych wędrówkach. Spo­tykam szczury krążące, jak ja, po obrzeżach naszych rodzinnych terenów.

Spotykam szczury inaczej ubarwione, inaczej pachnące, obce, niepewne, czy tu właśnie znajdą nowe siedliska, czy też zostaną przepędzone.

Spotykam szczury wędrujące gromadnie, cały­mi rodzinami do nie znanego, wyobrażonego celu, w który wierzymy nie wiedząc, czy istnieje.

Spotykam samotników szybko przebiegąją- cych ulice w obawie przed drapieżnymi ptakami i kotami, i wiem, że nic nie jest w stanie ich przerazić i odstraszyć.

Nie idę na ślepo, byle przed siebie, byle dalej... Idę, bo przewiduję, bo myślę, bo czuję, bo pragnę tej wędrówki i możliwości wybierania dróg.

Podporządkowuję tej myśli moje kruche, deli­katne kończyny, czułe płatki uszu, wzrok przebi­jający ciemności, nozdrza wychwytujące wszel-

kie zapachy, całe ciało - od wibrysów ostrzegają­cych o przeszkodach, po wrażliwy na zimno koniuszek ogona.

Dokąd?

Między zakratowanym wylotem śliskiego ście­ku a siedliskami uśpionych ludzi odkryłem nagle nie znaną przestrzeń, noc, pierwsze pytanie życia i szum leniwie płynącej wody.

Strach jest siłą życia. Łączy jak sieć podziem­nych ścieżek. Strach tkwi w nas stale i tylko niekiedy wypełza, obnaża się, piszczy, jęczy, wyje, zmusza do ucieczki. Świadomość żyjących zaczyna się od lęku o własne życie.

Tu w portowym mieście, które jak sądzisz po­znałeś piwnica po piwnicy, dom po domu, są miejsca, w których jeszcze nie byłeś. Dlaczego je omijałeś? Wystarczy przecież skręcić w tamten kanał lub wejść w tę właśnie studzienkę wiodącą ku górze. Może decyduje o tym większość szczu­rów, która te właśnie miejsca omya, jakby nie istniały, idąc drogami wydeptywanymi od dawna?

Zawsze dochodzimy aż do zawalonej ściany i skręcamy dopiero przy tym rumowisku.

A gdybym skręcił przed rumowiskiem? Lub po wyminięciu tej kupy kamieni poszedł wprost, nie zważając na szczury, które skręcąją?

Lecz idziesz wśród szczurów, skręcasz wśród szczurów, jak one wymyasz i omijasz przeszko­dy. A jednak korci mnie ten spadąjący z wysoka, zmętniały strumień krwi zmieszanej z pierzem,

rozcieńczony gorącą wodą. Wylewa się, rozlewa, rozsnuwając wokół woń strachu przed śmiercią, woń, która przestrzega przed wejściem w ten właśnie otwór. Ciekawość może cię zabić, cieka­wość jest groźna...

Twoje zbyt ciekawe rodzeństwo zginęło pierw­sze. Ty też przez długi okres nie szukałeś, nie wchodziłeś, nie skręcałeś, jeśli inne szczury tego nie robiły.

Teraz przyciągają cię nie znane korytarze, sączące się strugi, zaskakujące kaskady, ścieżki prowadzące nie wiadomo dokąd. Szczury prze­chodzą obok nie patrząc, nie dostrzegając, nie poszukując. Ich życie jest jak dróżka wydeptana na zapylonym dnie, oznaczona, wyznaczona, nie­zmienna.

Niektóre tu się urodziły i tu umrą. Nigdy nie wi­działy blasku dnia ani księżyca i nawet za tym nie zatęsknią. Znają tylko takich ludzi, jak ci spotykani w kanałach, z maskami na twarzach, w ciężkich gumowych butach. Te szczury są tu szczęśliwe, szczęśliwsze niż ja, wędrujący nie wiadomo dokąd.

Ciekawość? Tęsknota? Niepokój, który zmusza mnie do porzucenia ciepłej nory, rodziny, za­przyjaźnionych szczurów, samicy spodziewają­cej się miotu?

1 B rzestrzeń wypełniają duże, masywne, gru- -t bonogie ptaki. Uderzają silnie skrzydłami, lecz nie wzlatują. Stoją wyciągając szyje, nie­spokojne i przestraszone. Z rozdziawonych dzio­

bów wysuwają się wijące, rozedrgane języczki. Chcą pić, chcą jeść, lecz wokół jest tylko ogrodzo­ne pole i piach zmieszany z odchodami. Patrzą po sobie i od czasu do czasu dziobią się wzajemnie po głowach, szyjach, skrzydłach.

Przebierają nogami, grzebią, krzyczą, coraz bardziej zdenerwowane i niepewne. Przechodzą w kierunku rozsuwającej się ściany, skąd do­chodzą odgłosy zabijania.

Ptaki wiedzą, że wkrótce zginą, że nie zdołają uciec, wymknąć się, przeskoczyć otaczających barier, siatek, ścian, wiedzą, lecz nadal chcą żyć i nawet zabijane będą chciały żyć.

Napiera kolejna gromada. Znowu znikają w cieniu rozsuwanej ściany. Patrzę z wysoka, siedząc na wąskiej rurze. Gdybym spadł, roz­dziobałyby mnie, roztarły potężnymi nogami, stłamsiły, rozszarpały. Z wściekłości czy ze stra­chu przed oczekującą za ścianą śmiercią, której woń dociera aż tutaj?

Też zaczynam się bać, chociaż nie mnie ocze­kuje śmierć, chociaż mógłbym się cofnąć i wrócić do kanałów. Boję się, lecz tkwię nadal na wąskiej rurze z przepływającą ciepłą wodą.

Uciekaj, zwiewaj, cofnij się... Ludzie grubymi pałkami poganiają wolno przechodzące ptaki. Szybciej, za rozsuwaną ścianę.

Znowu rusza do przodu niespokojna, przerażo­na rzesza.

Uciekaj póki czas!

Zadrżałeś, zachiwałeś się i tylko dzięki poru­szeniom ogona utrzymałeś równowagę.

Zostanę. Chcę widzieć, chcę wiedzieć, chcę poznać. Przywierasz do szumiącej, rozgrzanej rury. Przestrzeń wydaje się olbrzymia, rozjaś­niona podłużnymi lampami.

Ty - przesuwający się pod sufitem, jesteś wido­czny z wielu stron. Ptaki dostrzegły cię już i wysuwają w górę rozdygotane dzioby. Posu­wasz się ostrożnie, szeroko rozstawiając łapki, przywierając brzuchem do ciepłej gipsowej osłonki rury. Jak daleko do przeciwległej ściany?

Pode mną kolejne poruszenie, przesuwają się struchlałe szeregi.

Już blisko. Rura łączy się tu z innymi przewo­dami, kablami biegnącymi z dołu i z boku. Od­wracam się i jeszcze raz patrzę w dół na masę ptaków oczekujących śmierci.

Za chwilę przejdą tam. Nie muszę już utrzymy­wać równowagi. Idę po grubej wiązce rur i kabli znikających w okrągłym, wyżłobionym w ścianie okienku. Zanurzam się w wąskim prześwicie. Uważnie obwąchuję zwilgotniałe od pary krawę­dzie. Jak ostro płoną światła po tamtej stronie.

Wokół drżą głosy ptaków zduszone szumem maszyn. Ludzie w zakrwawionych kitlach chwy­tają je i nadziewają na przesuwające się haki. Ociekające krwią odjeżdżają na żelaznych li­nach. Głowy ścinane gilotyną, z rozwartymi dzio­bami spadają do metalowych pojemników. Pół- przymknięte błony nad oczami, w których płonie jeszcze blask lamp.

Wpatrujesz się w zmatowiałe, pokryte mgłą oczy. Wszystkie stworzenia, jakie poznałeś, mają

podobny wzrok, podobnie widzą, patrzą i umie­rają. Oczy ptaków, szczurów, człowieka, psa, kota, kozy są takie same.

Pod tobą leżą głowy ptaków, warstwa na war­stwie, obok siebie, nad sobą, pod sobą, przy­gniecione, stłamszone, zduszone, unieruchomio­ne. Niedawno jeszcze żyły, dziobały, krzyczały, gdakały, syczały, gęgały, bały się, kłóciły, szczy­pały, całowały, dotykały, muskały, obracały, oglądały, szukały ucieczki.

Od zapachu krwi i woni ptasiego lęku kręci mi się w głowie. Zwierzęta, które przeczuwąją śmierć, które się boją, które wiedzą, że czeka je ostrze noża, wydzielają odrębny zapach, wyróż­niający, jedyny.

Te głowy w kuble tak właśnie cuchną i nagle ogarnia mnie lęk, nagła konieczność ucieczki. Opanowuję się z trudem.

Piórka na martwych głowach są nastroszone, uniesione na sztorc, tylko gdzieniegdzie przy­gładziła je i zlepiła krew. Chwieję się, podpieram ogonem w obawie, że spadnę między te martwe dzioby, które niedawno mogły mnie zaatakować.

Następne szeregi żyjących, następne szeregi martwych. Podwieszanie, gilotyna, gorąca woda, skubanie. Głowy spadają jak owoce.

Uciekaj szczurze, bo twoja głowa też może spaść, odcięta ostrzem gilotyny. Po co stoisz i patrzysz? Przecież jesteś nażarty, wypełniony ziarnem i posoką kurczaków.

Zeskakujesz na okrwawione kafelki i wracasz pod metalową listwę. Między przewodami i rura-

mi przeciskasz się do prowadzącego w dół szybu. Krew i strach ptaków są tu wciąż wyczuwalne jak groźba. Szybko oddalasz się od linii zabijania. Patrzysz przed siebie, w głęboką szarość ledwie rozświetlonej betonowej przepaści.

Zsuwasz się pewny siebie, ze spokojem, wie­dząc, że tu człowiek nie może cię dosięgnąć.

Rozwiera się szeroki kanał, szumiący wodą i pulsujący życiem.

Pisk szczurów, terkotanie świerszczy, karalu­chów, turkuciów, odgłosy zasysania, wchłania­nia, przepływania, opadania, bulgot, bełkot, plusk, chlapanie, rozbryzgiwanie, wirowanie, wibrowanie, falowanie przepływają przez słuch miękkim, znanym rytmem.

Tu czuję się bezpiecznie, tu wiem, że jestem u siebie, tu nie ma ze mną szans człowiek, pies ani kot. Przepływam na drugą stronę kanału i nie kryjąc się, nie chowając powracam do mojej nory. I tylko niekiedy wydaje mi się, że patrzą na mnie ze ścian te kurze głowy zduszone w metalo­wym kuble. Wtedy przyspieszam, podskakuję, często wpadam na idącego z przeciwka szczura, kopię go lub łapię zębami za futro.

Znowu jestem w ciepłym kanale, szumiącym głosami i nigdy nie kończącymi się echami. Syty i odważny szczur na kamiennym brzegu.

Zrozumiałem, że też mogę zginąć. Zastygnę pod ścianą piwnicy, popłynę rozdęty w poto­ku popłuczyn, rozetrą mnie koła na jezdni, wy-

uf

schnę i rozsypię się gdzieś na strychu, zgniję przyduszony stertą obierzyn, przestanę być, śnić, czuć, wiedzieć, widzieć.

Małe szczurki nigdy tego nie pojmowały i ginę­ły, wybiegając z nory zaraz po otwarciu oczu, wychodząc na rozchwianych nóżkach spod po­dłóg wprost na ulicę.

Już wiem, że śmierć jest nie tylko groźnym widokiem, obok którego przemykam jak naj­szybciej, zbliżam się i odchodzę, jakby mnie nie dotyczył.

Zrozumiałem, że taka sama śmierć jest we mnie, w zmęczeniu moich łapek, w opadaniu powiek i w każdej ludzkiej dłoni podnoszącej kamień, w błysku szponów puszczyka miesz­kającego w wieży latarni morskiej, że ja też kiedyś stanę się podobnie zimny, cuchnący i bez­głośny jak szczury wyrzucone na brzeg przez fale. Zrozumiałem, a wtedy ogarnęło mnie prze­rażenie i chęć znalezienia innego miejsca, bez­pieczniejszego niż labirynt podziemnych koryta­rzy za betonowymi osłonami nabrzeża.

Stąd, bez potrzeby wychodzenia na powierzch­nię, docierałem aż do magazynu wypełnionego workami przeróżnego ziarna, suszonymi owoca­mi, orzechami, beczkami płynnej, słodkiej masy. Te zapachy mówiły o innych miejscach, które wydawały się spokojniejsze niż brzeg, o który bezustannie uderzają fale, wzbudzane przez wi­chry | przepływające statki.

Huk spienionej wody, spadającej na kamienne osłony, za którymi wylegiwałem się otoczony

rodziną w skrawkach papieru, wśród szmatek i piór, teraz wzbudzał mój lęk, przerywał sen, skazywał na niepokój i cierpienie.

Dawniej schodziłem odważnie na betono­wy gzyms, tuż nad wodą lub przeskakiwałem z kamienia na kamień, nie zważając, że są śliskie i obluzowane. Schodziłem nisko, naj­niżej i piłem słonawą wodę, zalewającą pysz­czek i oczy, a nawet pływałem przy brzegu, unosząc się i zapadając między leniwymi fala­mi. Byłem tłusty, wykarmiony, pełen sił i pew­ności siebie.

Niespodziewanie, wchodząc na śliskie głazy, wyczułem swój własny ciężar. Niebezpiecznie ciągnął mnie w dół ku wodzie. Łapki ślizgały się, pazurki nie wytrzymywały nadmiaru ciała, ogon nie podtrzymywał równowagi. Codzienna węd­rówka nad wodę mogła stać się ostatnią przygodą życia. Teraz, kiedy zacząłem się bać, nie schodzę już po obrosłych glonami progach, nie ześlizguję się ku wodzie po owiniętych wodorostami ba­lach. Nie męczę oczu, wypatrując jasnego cienia mewy.

Krążę tam i z powrotem między norą otuloną betonem a magazynem zapełnionym coraz to innym pożywieniem.

Ziarna — słodkie, pachnące miodem, suche i chrupiące, miękkie i pulsujące pod zębami, cierpkie, kwaśne i kwaskowate, gorzkie goryczą, której się pragnie, pachnące nie znaną ziemią, dymem i ogniem, ukryte w grubych osłonach i obnażone, całe z miąższu...

Rozgniatałem je łapkami, wpełzając w utwo­rzony przez siebie tunel. Zakopywałem się, wy­suwając na zewnątrz jedynie oczy i nozdrza. Moje ciało szczelnie otaczały ziarna, zabezpieczając mnie ze wszystkich stron i stale wsuwając się w pyszczek. Leżałem bezwładnie, wypoczywając i pożerając wpełzające do pyszczka ziarenka, a jednocześnie wypróżniając się z drugiej strony. Teraz leżenie w ziarnie też wydawało mi się niebezpieczne.

Już chciałem zeskoczyć, gdy zobaczyłem szczura, wokół którego ziarno nagle zakołysało się, zakotłowało i wessało go głębiej, pochło­nęło...

Przez kilka chwil powierzchnia poruszała się, a spod spodu dobiegało ciche szamotanie. Wie­działem, że młody szczur daremnie rozgarnia ziarna łapkami, otwiera pyszczek, krztusząc się i dusząc, że stara się wygrzebać, wydostać, uwol­nić z krępującej ruchy ziarnistej tkanki. Drganie powierzchni ustało, a ja z przerażeniem zro­zumiałem, że tylko jego pośpiech zadecydował, że to nie ja, a on zginął wchłonięty przez masę parującego ziarna. A przecież już chciałem sko­czyć w to właśnie miejsce.

Jedynie wnętrze labiryntu wydawało się teraz bezpieczne. Tunele i szczeliny, nory i korytarze ciągnęły się pod betonowymi i kamiennymi pła­szczyznami, łączyły się z budynkami, a dalej z miastem, rozgałęzioną siecią kanałów. Niektóre szczury nigdy nie opuszczały tych labiryntów, pozostając w ciemnościach i mroku, jaki tu pa­

nował, a słońce znając jedynie z jasnych plam przemieszczających się po ścianach i docierające­go tu niekiedy ciepła.

W kanałach, w miejscach łatwego dostępu do wody, leżały te najstarsze, dogorywające, kona­jące. Ich bezradne oczekiwanie śmierci przera­żało mnie i niechętnie zapuszczałem się w te strony.

Skręciłem właśnie z wydeptanego szlaku, by skrócić sobie drogę do mojego portowego gniaz­da, gdy otoczyła mnie smuga smrodu, a jedno­cześnie zobaczyłem galaretowatą masę na szczu­rzych nogach, ze szczurzą głową i zniekształ­conym ogonem. Przywarłem do kamienia i już chciałem uciekać, gdy nagle wyczułem podobny smród zachodzący mnie od tyłu. Ze syeżoną sierścią obserwowałem zbliżające się z wolna stworzenia.

Osłabione i chore szczury, porośnięte strzępa­mi cuchnącego mięsa, żywego i krwawiącego, nie mogły mnie zaatakować. Nie wyczuwały chyba mojej obecności, bo wszelkie inne zapachy przy­tłaczał ich własny smród?

W słabym świetle sączącym się z włazu do­strzegałem galaretowate nar ośla na przesuwają­cej się tuż obok, popiskującej z bólu samicy. Jej wypychane od spodu, wypadające oko patrzyło na mnie, a przecież mnie nie widziała. Monoton­ny, cichy pisk bólu wystraszył mnie ostatecznie. Wyminąłem spotworniałe szczury i popędziłem przed siebie, chcąc jak najszybciej dotrzeć do mojej nory. W miarę jak biegłem gnijące szczątki

szczurów pod ścianami stawały się coraz częst­sze.

Szukałem znanych mi znaków, uskoków, płyt, schodów, miejsc zapamiętanych w tym właśnie przejściu, łączącym, jak sądziłem, stary szczurzy szlak z tunelem prowadzącym do nabrzeża.

I nagle zrozumiałem, że skręciłem wcześniej, niż powinienem. Tamten tunel był przecież bar­dziej kręty i pogmatwany, i prowadził pod ulicą, skąd bezustannie dochodził szum i gwar.

Tu natomiast panowała cisza przerywana jedy­nie piskami szczurzego cierpienia, szeptami przepływających ścieków, chrobotem moich własnych pazurków na spękanych, ceglanych złomach.

Miejscami tunel zwężał się lub rozszerzał. Roz­padające się ściany tworzyły niebezpieczne ru­mowiska.

Drogę zagrodził mi mur, zmurszały ze starości i wilgoci. Wokół leżały zwłoki szczurów, które dotarły tu i nie miały już siły wracać. Dokładnie sprawdziłem powierzchnię, szukając szczeliny wśród wąskich, podłużnych cegiełek.

Nie znalazłem najmniejszego otworu. Wodny ciek utworzył w tym miejscu mętne, stojące jeziorko, którego woda również nie mogła prze­bić się na drugą stronę.

Byłem w pułapce. Pozostawało cofhąć się wzdłuż tunelu, którym biegłem na oślep, i zna­leźć inne przejście lub też powrócić do miejsca poprzedniego, niefortunnego skrętu i stamtąd znanymi szlakami dojść do portu. Zawróciłem.

Pędziłem ze ^jeżoną sierścią, wciąż wyczuwa­jąc nozdrzami gnijące ciała martwych i umierają­cych szczurów.

Otworzyły się przede mną wąskie, długie tune­le. Odruchowo ruszyłem tam, gdzie szum wody wydał się szybszy. I znowu gnałem wzdłuż be­tonowej ściany, szukąjąc jakiegokolwiek skrę­tu, który wyprowadziłby mnie z groźnego labi­ryntu.

Tunel biegnie ku górze. Z każdej strony ot­wierają się otwory nie znanych kanałów. Niepo­kój rozsadza serce. Wierzyłeś, że znasz każdy kamień w tym mieście, a tymczasem zabłądziłeś i nie możesz trafić nawet do własnej nory.

Włosy ^jeżyły się na ciele. Środkiem tunelu kroczy ogromne kocisko o czerwono płonących oczach. Rzuciłem się w krąg najbliższego otworu, pędziłem ze wszystkich sił.

Za sobą usłyszałem zgrzyt kocich pazurów

o beton.

Uciekałem, czując jego oddech. Popychał mnie strach. Potknąłem się. Opadałem z sił.

Nagły szum. Woda. Przywarłem do wnęki i fala przewala się nade mną, przepędzając ścigającego mnie kota.

Muszę wrócić do mojej nory. Odnaleźć maga­zyn pełen słodkiego ziarna i owoców. Znaleźć się przy nabrzeżu, gdzie słychać uderzenia fal. Wró­cić...

Wszystko wokoło stało się obce, inne, nie zna­ne, jakbym przymknął powieki i śnił. Zdyszany biegłem dalej, starając się rozpoznać jakikolwiek

Mfe 46

ślad, kamień, mur, norę, zapach lub echo, zgiełk rybitw i mew, odgłos przepływającego statku. Odmienne, odurzające zapachy płynące z góry ściany pokryte białawym nalotem otaczały, okrążały, osaczały.

Znowu skręciłem w mroczną, nie znaną jamę, by ponownie znaleźć się na trasie, którą już chyba przebywałem.

Znowu bieg wzdłuż ścian, aż do kolejnego betonowego rozdroża, złowrogi pomruk polują­cego kota, ucieczka mydlanym korytarzem. Wzwyż, w dół, w głąb, dokąd?

Kiedy zmęczony i przerażony zobaczyłem na krańcu tunelu jasne plamy światła, wypadłem na zewnątrz, przecisnąłem się między przerdzewia­łymi prętami i zanurzyłem w chłodnych, białych płótnach wypełniających nie znane pomieszcze-

Wtej pralni, w stertach pościeli, ręczników, koszul, wśród zapachów potu, tłuszczu, mleka, krwi, nasienia i wielu nie znanych woni, panowało złudne poczucie bezpieczeństwa i wol­ności.

Brak żarcia, po które trzeba było wyprawiać się na podwórze do śmietników lub rurami aż do kanałów, był dokuczliwy i rozdrażniąjący, jed­nak z krótkotrwałym głodem szczury stykąją się od pierwszych dni samodzielnego życia i z tego powodu nie opuściłbym spokojnego i zacisznego siedliska, tym bardziej że nasączone wyschnię-

rolfiTHi*»**

«§• 4 $ ni

Im

tymi płynami włókna wełny, bawełny, lnu i jed­wabiu można było rozgryzać, rozcierać i zjadać.

Szczury uciekały z pralni, nie mogąc znieść szumu, drgania i wirowania pracujących tu ma­szyn. Do ogromnych pachnących mydlinami po­jemników ludzie ładowali sterty tkanin i wpat­rywali się w szklane okienka.

Zdarzało się, że nieostrożne szczury, które usnęły, zagrzebane głęboko w przytulnej stercie pościeli, ginęły zalewane wrzątkiem, a następnie wyrzucane przez ludzi do śmietników.

W wyłożonej kafelkami sali, gdzie próbowałeś się ukryć, usnąłeś natychmiast i w ostatniej chwili wyskoczyłeś z kosza niesionego wprost do otwartego okienka maszyny. Młode kobiety, w szerokich białych fartuchach, rzucały za tobą ścierkami i ręcznikami. Wymknąłeś się, a one biegły krzycząc i tupiąc. Wysoko na wieszakach wisiały płaszcze, ubrania, suknie, a pod ścianami leżały zrolowane dywany i chodniczki, ułożone w sterty pluszowe zasłony i firanki.

Podskoczyłeś ku zwisającej nad podłogą, bły­szczącej brokatem szacie, i schowałeś się w dłu­gim, wąskim rękawie.

Weszły. Wyczułeś zapach potu, krwi i pod­niecenia pogonią. Zabiłyby mnie, rozerwały, zgniotły, zadeptały, pożarły. Słyszałem kroki i oddechy mijające moją kryjówkę.

Siedziałem, bojąc się uderzeń własnego serca. Słaby, ludzki słuch nie wychwytywał tych od­głosów, podobnie jak węch nie wyczuwał spoco- V nego i sparaliżowanego strachem szczura. Cze­

kałem, aż odejdą, znużą się szukaniem, zapomną. Krążyły jednak długo, sprawdzając wszystko, zaglądając w przeróżne zakamarki, przesuwając wieszaki, rozwijając i zwijając dywany. Gdy ode­szły, nadal trwałeś w bezruchu, wciśnięty w wiot­ką, gładką tkaninę.

Przecisnąłem się w dół, wyjrzałem. Nie było nikogo. Pozostał tylko zapach ich ciał. Z głową na zewnątrz, podczas gdy reszta tkwiła w rękawie, znajdowałem się w pozycji wyjątkowo niewygod­nej. Zwężający się rękaw sukni nie pozwalał na swobodne ruchy, a co gorsza, zatrzymał we­wnątrz moje puszyste, otyłe ciało. Tkwiłem z wy­sadzoną głową i szamoczącym się w środku rę­kawa korpusem. Usiłowałem obrócić się, odwró­cić, przekręcić, przesunąć, przecisnąć, cofnąć, wycofać. Natężałem się, napinałem, kurczyłem, potężniałem i pomniejszałem. Na próżno. Zębami chwytałem złociste guziki spinające rękaw. Za­wirowały wieszaki, suknie, podłoga, sufit.

Wymiotowałem tkwiąc głową w dół w wąskiej kiszce. Kasłałem, parskałem z trudem chwytąjąc powietrze.

Czerwony i czarny śnieg opadał na kręcący się, falujący świat. Zamknąłem oczy i znieruchomia­łem zbierając siły do następnej próby wydostania się z rękawa.

Gdybym wyciągnął łapki? Nic. Gdybym z po­wrotem wciągnął głowę i wycofał się lub wygryzł w rękawie dziurę? Nic. Daremnie usiłowałem wydostać się z wnętrza sukni, której nigdy nie podejrzewałem, że może zamienić się w pułapkę

nie pozostawiającą najmniejszych szans na uwol­nienie.

W ciasnym rękawie nadal wisiałem głową w dół, rozpaczliwie napierając łapkami na śliską tkaninę. W oczach wirowały czerwono-szare pla­my, cienie, blaski. W czaszce boleśnie pulsowała napływająca krew, nozdrza drżały, a z pyszczka powoli wyciekała ślina i kwaśno-gorzka zawar­tość żołądka.

Nie usłyszałem otwarcia drzwi.

Pojawiła się tuż przy mnie, okryta białym far­tuchem, przylegającym do ciała. Otrzeźwił mnie i orzeźwił zapach spoconego, kobiecego ciała.

To ona ścigała mnie niedawno, teraz więc odczułem gwałtowne przerażenie. Boję się, pocę, drżę ze strachu, rozpaczliwymi ruchami usiłuję się wydostać.

Zdejmuje suknię z wieszaka, ocierając się o cie­bie potężnymi, różowymi krągłościami. Wyczu­wam ciepło, gorącość ludzkiego podbrzusza, woń samicy wzywającej samca.

Czy tak wygląda śmierć?

Prześwieca obfitym ciałem przez białą tkaninę i przyciąga zapachem?

Niesie suknię, a w niej ciebie, ku szumiącym, tętniącym maszynom. Wiercisz się, rzucasz, plą­sasz, podrygujesz, szamoczesz, wyrywasz... Da­remnie!

Zatrzymuje się, podnosi i wlepia w ciebie szare, olbrzymie oczy. I nagle widzisz jej palce błys­kawicznie zmierzające ku twojej głowie. Dotknie? Przebije? Zgniecie?

Wykręcasz się ze złością i gryziesz białą, mięk­ką skórę. Czujesz na języku krew.

Przestraszona rzuca suknię na podłogę. Wy­czuwasz pod łapkami stały grunt i błyskawicznie wycofujesz się z rękawa. Wyskakujesz i wpełzasz między rulony zwiniętych dywanów.

Czy będzie szukała? Czy będzie mnie goniła? Czy chce zemścić się za ugryzienie? Przeciskasz się do stosu wiklinowych koszy ustawionych w kącie. Wdrapujesz się na szczyt, do najwyż­szego. Przez splecione, wyschnięte witki widzisz, jak uważnie rozgląda się wśród sukien i dywa­nów, ssąc obolały palec.

Białoróżowa olbrzymka, szarooka i jasnowłosa.

Znowu skrzypią drzwi, a ona obraca się leni­wie, odwraca, oczekuje. Wchodzą kulawi, zwali­ści, potężni, wielcy i mali, pachnący kurzem ulic, wódką i dymem. Czekała przecież na nich, tylko dlatego mnie nie goniła. Pospiesznie rozpina guziki fartucha, kładzie się na wznak na dywa­nie, rozkłada nogi.

Przez szczeliny wiklinowego kosza widzisz szeroką, różową plamę ciała. Otaczają ją, mru­czą, pogwizdują, szepczą, świszczą, zalecąją się, dotykają, głaszczą, obmacują, uciskąją, wąchąją.

Barczysty, kulawy, ciemnooki wpełza na okrą­głe, rozłożyste kształty. Kiedy pochyla się nad jej ramieniem, przez chwilę przypomina Szczuro- łapa.

Wchodzą w nią po kolei, sapią, dyszą, jęczą.

Kobieta przyjmuje ich w siebie z radością, jak ciebie przyjmują samice szczurów.

Zapach nasienia i potu dociera aż tu, do wik­linowej kryjówki. Wciągasz w nozdrza ich męs­kie pragnienie, podniecenie i spełnienie.

Och, gdybyś nie był szczurem, lecz którymkol­wiek z nich.

Przywierasz brzuchem do wiklinowych witek i pocierasz, dotykasz, poruszasz się rytmicznie, aż tryskasz nasieniem na splecione, wyschnięte gałązki.

Białoróżowy kształt faluje, unosi się i opada, pokrzykuje i jęczy.

Siedzisz w koszu i podniecasz się, pragniesz jej, potrzebujesz samicy, ludzkiej czy szczurzej, ja­kiejkolwiek. Obok jaśniejących, rozłożonych ko­lan leży zgnieciona suknia-pułapka.

Siedzisz w koszu półprzytomny z pragnienia i czekasz, aż oni przestaną na nią wpełzać i poru­szać się falującym, szybkim rytmem. Czekasz, aż wyjdą i zamkną drzwi.

Wstanie, rozmasuje palcami brzuch i uda, ob­myje się pod kranem i narzuci na siebie biały, przylegający do ciała fartuch.

Podniesie z podłogi srebrzystą suknię, zaniesie ku szumiącej wodą i pianą maszynie, otworzy szklane okienko i wrzuci do wnętrza.

Szczurołap bezustannie szedł po moich śla­dach. Złowieszczy ton jego piszczałki słysza­łem w kanałach, piwnicach, śmietnikach, spiżar­niach, magazynach. Znikały szczurze rodziny. Nory, do których kiedyś nie zbliżałem się w oba­

wie przed ostrymi zębami samic pilnujących potomstwa, stały teraz puste. Zniknęły groźne samce, zazdrośnie pilnujące gniazd. Zniknęły młode, nieporadne szczurki, które można było przepędzić, postraszyć, ugryźć. Biegłem przez opuszczone labirynty korytarzy, szukając świe­żych znaków jakiegokolwiek szczura.

Nic. Żadnego pisku, tropu, zgrzytu. Tylko na dawnych szlakach słabnąca woń moczu i od­chodów.

On i ja. Wydawało się, że już tylko my chodzi­my za sobą w portowym mieście. Szczurobójca i ostatni szczur, który nie poszedł za nim.

Tej nocy wyszedłem na ulicę i rynsztokiem zdążałem w stronę targowiska, gdzie między straganami zawsze pozostawało wiele smacz­nych odpadków. Skończyłem jeść pachnącą skó­rę ze słoniny, gdy usłyszałem znajomy dźwięk.

Szedł między ledwie świecącymi latarniami | piszczałką w ustach, oglądając się, by sprawdzić, czy idą za nim kolejne, przywabione szczury. Lecz miejscowych szczurów już nie było. Szły za nim tylko te, które sam oswoił, wychował i przy­uczył, by wyprowadzały szczurzą masę na rzeź.

Widziałem, jak idzie, oglądąjąc się za siebie, wpatrując się w okratowane studzienki ścieków i piwniczne okna.

Przystanął. Przestał grać. Splunął, otarł dłonią usta, pochylił się, wyciągnął ręce. Oswojone szczury natychmiast wspięły się na jego plecy, a on zdejmował je i wkładał do szerokiej, skórza­nej torby. Nie grał już, tylko mamrotał pod

nosem. Schował piszczałkę, podniósł torbę i dłu­gimi krokami ruszył naprzód.

Powinienem uciec, lecz poszedłem za nim. Powinienem się bać, a nie czułem strachu. Powi­nienem kryć się w rynsztoku, a biegłem po bruku błyszczącym w przyćmionym świetle ulicznych latarni.

Zatrzymał się przed białą fasadą z wyraźnym zarysem drewnianych drzwi. Już miał wejść, gdy obejrzał się i chyba dostrzegł mnie tuż za sobą, rozpłaszczonego na szarych kostkach granitu. Drgnął, jakby uderzył go wiatr. Sięgnął do kie­szeni. Dopadłem krawężnika, skoczyłem na cho­dnik i ukryłem się za grubym pniem drzewa. Nie gonił mnie... Nacisnął klamkę i wszedł. Ostrożnie, bojąc się, że wybiegnie nagle zza drzwi, zbliżyłem się do domu, szukając jakiejkol­wiek szczeliny, by dostać się do środka.

Wszystkie dawne szczurze nory i przejścia były zacementowane. Tylko w piwnicznym oknie szczerzyła drapieżnie krawędzie rozbita szyba.

Powinieneś zawrócić, lecz przecisnąłeś się między ostrymi kawałkami szkła do piwnicy. Słyszałeś kroki i głos Szczurołapa splecione z in­nymi krokami i głosami.

W domu mieszkała jego samica. Przychodził do niej odpocząć, najeść się i upić winem.

Słuchałeś jej łagodnego, szemrzącego głosu, nozdrzami wchłaniałeś zapach, zbliżony do zapa­chu twych samic. Szczurołap jadł głośno, donoś­nie stukał łyżką o miskę, mlaskał, siorbał, bekał. Pił wino, dużo wina. Słuchałem ich oddechów,

jęków, pomruków, szeptów. Gdy w końcu wy­szedł, wyruszyłem zwiedzić dom. Z piwnicy dotar­łem do kuchni pachnącej pieczonym mięsiwem.

Bałem się jego powrotu. Serce podchodziło mi do gardła, bo niełatwo być szczurem w domu Szczurołapa. Prześladował mnie od urodzenia, a tymczasem ja buszuję wewnątrz jego nory, przemykam między sukniami jego samicy, ob­wąchuję talerze, z których je, i kielichy, z których popija.

Wdrapuję się, wskakuję na półki, półeczki, pa­wlacze, do szaf, szafek, szafeczek, kredensów, ko­mód, serwantek, skrzyń, kufrów, kuferków, ko­szy, pojemników, regałów, pudeł, pudełek, szuf­lad...

Nie wszędzie zdołam wejść. Zamki, kłódki, skoble, klamki, śruby, zasuwy, listwy. Nie gryzę ich, bo chrobot byłby ujawnieniem mojej obec­ności.

Musisz się przyczaić, udawać, że cię nie ma, zachowywać cicho i nie pozostawiać śladów.

Chrapanie. Mogę już poruszać się śmielej.

Jestem w jej pokoju. Na półce leżą papierowe torby, a w nich pachnące, chrupiące ciasteczka. To te pakunki, które niósł w plecaku Szczurołap. Muskasz je wibrysami, dotykasz nosem i już wiesz, że są trujące. W wielu piwnicach widzia­łem rozrzucone takie same zatrute ciasteczka. Młode szczury pożerały je, potem zwyały się z bólu i umierały.

Rozrywam zębami papier. Przesuwam toreb­kę, popycham, strącam. Ciastka wysypują się,

spadają na stojącą niżej ławę. Szum, trzask, plask. Przywierasz do ściany. Drżysz ze strachu.

Chrapanie trwa. Samica Szczurołapa śpi, głoś­no wydychając powietrze. Szczurołap poluje za­pewne na ciebie w mrocznej nocy uśpionego miasta.

Budzę się wysoko na półce, między książ­kami, gdzie trudno mnie odkryć. Kobieta już nie chrapie, leży na łóżku białoróżowa, senna, oddychając miarowo.

Dlaczego usnąłeś w jej pokoju? Teraz już za późno, by wracać do piwnicy. Szczurołap jeszcze nie wrócił. Może udało mu się znaleźć kilka szczurów i teraz pali je lub topi? Dreszcz przenika cię, gdy o tym myślisz.

Ona przeciąga się, ziewa, przewraca na bok. Ogromne, białoróżowe mięso, pokryte nagą skó­rą. Tylko na głowie, pod pachami i pod brzuchem dostrzegam jasnorude kosmyki.

Patrzy w okno zasłonięte firanką, przeciera oczy. Podnosi się, zsuwa nogi z łóżka, prostuje ramiona.

Wciskam się jak najgłębiej między okładki książek. Lecz ona patrzy niżej, przed siebie, wokół siebie. Wstaje. Stoi na lśniących deskach podłogi. Promienna, rozświetlona jasnością dnia.

Zwalista, ciężka, o stopach, które z łatwością mogłyby mnie rozdeptać. Drżysz, że cię zauważy. Nie patrzy jednak w górę, patrzy w dół, pod stopy. Patrzy na szeroką ławę stojącą tuż obok

półek. Na ławie stoi butelka i talerz, z którego jadł Szczurołap.

Przy talerzu leżą ciastka, które strąciłeś buszu­jąc w nocy.

Podbiega. Łakomie oblizuje wargi, chwyta za­trute ciasteczka i pożera. Sucha masa chrupie rozdrabniana zębami, mlaska mieszana językiem.

Zjada wszystkie. Palcami zbiera okruchy, wpycha do ust. Siada na stołku i popija winem z butelki.

Ociera usta dłonią. Kiedy wychodzi z pokoju i słyszysz szum wody w łazience, zeskakujesz i zbiegasz do piwnicy.

Wiedziałem, że umiera. Węchem i słuchem wyczuwałem śmierć wypełniającą jej cia­ło. Konała w białej pościeli, otoczona poduszkami wypchanymi gęsim puchem.

Twarz o dużych oczach i wargach chwytają­cych powietrze przypominała żywą rybę, którą widziałeś niedawno na brzegu. Rozwarty pysk ryby i te usta kusiły, by podejść bliżej i zajrzeć w tętniącą za nimi gardziel.

Czekałem pośród gazet i książek zapełniają­cych szczelnie kąt pokoju. Spostrzegła mnie. Rozszerzone oczy śledziły uważnie moje poru­szenia, a z gardła wydobywał się charkot, rzęże­nie, strach.

Zrozumiałem, że to ja wywołuję jej przeraże­nie. Bezwładna ręka drgnęła i przesunęła się ku stojącym na stoliku przedmiotom, jakby chciała

rzucic czymś we mnie. Usiadłem na złocistym grzbiecie książki i dokładnie rozczesywałem i przemywałem językiem sierść.

Tymczasem jej ręka dotarła do stolika i z tru­dem zacisnęła się na szklance. Nie miała już siły rzucić, opadła bezwładnie. Strącone szkło roz­sypało się po podłodze ostrymi, srebrzystymi okruchami.

Nadal siedziałem na książkach, rozczesując futro i łowiąc pchły. Nie mogła przecież wstać i wypędzić siedzącego wysoko szczura.

Zeskoczyłem, przebiegłem podłogę, wspiąłem się na łóżko, tuż przy białej jak pościel twarzy. Załzawione oczy zaokrągliły się, wytrzeszczyły. Usta otwarły, w ogromny, otoczony zębami kory­tarz, w którym drżał krwisty, długi język. W gar­dle zabulgotał krzyk, jęk, wycie. Wyczuła niebez­pieczeństwo i ostatnim wysiłkiem umierającego ciała starała się mnie odpędzić.

Zajrzałem jej w twarz, wyciągnąłem głowę ku powiekom i obwąchiwałem z udawanym spoko­jem.

Jęk, skowyt, rzężenie. Zadrżała, ręce i nogi wyprężyły się, zadygotały, z ust uleciało ze świs­tem powietrze. Skonała jak zatruty szczur.

Zaskoczony tak szybką śmiercią, nagle usły­szałem za sobą skrzypienie desek. Błyskawicznie znalazłem się wśród książek.

Zgrzytnęła klamka, drzwi otworzyły się i wszedł Szczurołap.

Zamarłem. Podszedł do łóżka, usiadł obok mart­wej, chwycił jej dłoń. Siedział tak przez chwilę






«Nmw




Ma % 4Vfj ■ #f ■ Fę1****

i ą

m!

1

IKSIł w « ' '

!5JE»'§.*»»$» v >-.-

townie i zobaczyłem jego przenikliwe, zwężające się oczy, pełne gniewnego, mściwego blasku.

Szukał mnie, wypatrywał wśród książek i figu­rek z porcelany, jakby wiedząc, że jestem blisko i może mnie dosięgnąć. Skuliłem się, żałując, że nie jestem mniejszy.

Odwrócił się i ponownie pochylił nad zmarłą. Usiadł, położył głowę na jej piersi, jęczał. Siedzia­łem bez ruchu, bojąc się, że znowu będzie mnie szukał. Obejmował leżący przed nim kształt, przytulał, głaskał po włosach i twarzy.

Odskoczył. Podbiegł do półki, na której leżały trucizny, i oglądał rozklejone, porozgryzane opa­kowania po ciastkach. Znalazł moje ślady.

Widziałem wąską, wysuniętą do przodu twarz, białe, łysiejące czoło, zaczerwienione oczy, zgrzytające zęby.

Wybiegł z pokoju i po chwili usłyszałem prze­raźliwe piski.

Zabijał oswojone szczury służące mu do przy­wabiania i prowadzenia innych.

Nie czekałem, aż wróci. Wspiąłem się po firan­ce na parapet i wyskoczyłem na gładki, przy­strzyżony trawnik.

Długowłosy, kudłaty pies z płaską głową i wyłupiastymi oczami biegnie za mną, na- szczekując groźnie. Zbliża spłaszczony nos, chce przydeptać mnie łapą. Rozdyma nozdrza, kłapie

59

szczękami. Odwracam się i przejeżdżam sieka­czami po czarnej poduszce. Ledwie go drasnąłeś, lecz pies jeży się i warczy jeszcze zajadlej. Boi się złapać mnie zębami, bo wtedy mógłbym ugryźć go powtórnie w mokry od śluzu nos. Boi się, a im więcej w nim strachu, tym bardziej mnie niena­widzi.

Obiega w kółko, z przodu, z tyłu, z boku chcąc opóźnić moją ucieczkę. Ratunkiem jest tylko przedostanie się na drugą stronę ulicy i znik­nięcie w szczelinie pod gankiem. Odchylam więc głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, obnażając ostre, żółte zęby. Podskakuje, doskakuje, od­skakuje, ujada, skamle, skowyczy. Rozgląda się, chcąc przywołać ludzi, którzy by się ze mną rozprawili.

Wymijam go. Prześlizguję się między krótkimi, owłosionymi łapami.

Dopada mnie z tyłu, przydeptuje ogon, chwyta zębami za nogę.

Ból. Odwracam się i gryzę na oślep. Rzucam się na niego. Waha się zdziwiony, zaskoczony. Pod­kula ogon i ucieka.

Już blisko. Jeszcze dwa szusy i znikam między załomami tynku.

Słyszę, jak pies wraca, przykłada nos do szpa­ry, węszy, ze złością wciąga powietrze. Szczeka, drapie pazurami.

Schodzę niżej, aż ujadanie cichnie. Pełno tu stonóg, wijów i długonogich, ciemnych pająków. Widziałem już pogryzione przez nie szczury, leżące w gorączce, spocone, z rozszerzonymi

z lęku oczami. Wstrzyknięty jad pająków po­woduje chwilowy paraliż, ślepotę, a niekiedy śmierć.

Z góry sączy się woda. Piję drobnymi łykami. Chłód wypełnia krtań. Tuż obok gasi pragnienie drobny szczurek, pachnący jeszcze mlekiem i gniazdem. Zbliża nos do mojego boku i wącha. Drażni mnie jego ciekawość. Gryzę go w ucho. Piszczy i ucieka. Opity zimną deszczówką, staję się ociężały i senny.

Wracam na powierzchnię znaną mi szczeliną obok włazu. Przed wyjściem przywieram do ziemi. Czy nie usłyszę węszenia, niuchania, skowytu?

Ostrożnie wysuwam wibrysy, nozdrza, lekko uniesioną do przodu głowę. Nie wyczuwam nie- bzepieczeństwa, nie słyszę szczekania. Tylko noga boli coraz bardziej.

Nieco dalej psy sapią z radosnego zmęczenia. Zapach suki i nasienia wpełza w nozdrza. Ostroż­nie wyłaniam się z zacienionego otworu.

Pies sczepiony z suką dyszy ciężko. Z pysków sączy się śluz, a szeroko otwarte oczy patrzą na mnie bez nienawiści.

Staję na tylnych łapach opierając się nasadą ogona o chodnik i wysuwam ku nim nos. Zapach potu, śluzu, moczu, spermy przyciąga, przywa­bia, podnieca, jakby to nie psy, lecz moja roz- namiętniona szczurza samica czekała na mnie pod ścianą.

Opadam brzuchem na wysłoneczniony chod­nik i wyobrażam sobie, że ona jest pode mną. Niemal czuję ciepłą skórę rozgrzaną tarciem i słyszę przyspieszone bicie jej serca. To moja krew tak uderza, to mój podrygujący brzuch rozgrzał kamienną płytę.

Już. Chwila szczęścia i ulgi. Płyn rozlewa się. Brzuch wilgotnieje...

Psy skamlą, wyją, jęczą. Ludzie ciągną je na drucianych pętlach zarzuconych na szyję. Re­chocą, bełkocą, syczą. Psie oczy stają się wyłupia­ste z trwogi i bólu. Ludzie szarpią zapierające się psy, kopią, duszą. Przestraszony, że mnie zoba­czą i też obwiążą drutem, wskakuję w szczelinę, w życzliwy, piwniczny mrok.

Krwawi skaleczona łapa. Nie mogę długo chodzić. Noga puchnie, sinieje. Pies złapał mnie za stopę, zmiażdżył palce. Kuśtykam stara­jąc się unikać miejsc, gdzie mogą czyhać koty. A koty czyhać mogą wszędzie. Pod samochodem, w piwnicy, na drzewie.

Z trudem utrzymuję się na nogach.

Tu, gdzie jestem, nie ma obszernych kanałów, którymi można przechodzić do innych rejonów miasta. Krążę wokół domków otoczonych traw­nikami... Zapuszczam się w gęstwiny klombów i żywopłotów, starając się znaleźć zaciszną i spo­kojną norę, gdzie mógłbym przeczekać ból.

Psy i koty śpią leniwie na werandach, kaczki i kury grzebią w karmnikach. Odzież i bielizna

suszą się na sznurach między drzewami. Grządki fasoli i ogórków otaczają rozsypujący się dom. Natychmiast wyczuwam jego starość. Woń zbut­wiałego drewna, kołatanie korników, zapach wydzielany przez ich larwy...

Bardzo stary dom, a pod takimi domami są często rozległe labirynty przejść, zaciszne piw­nice, spokojne kąty.

Leciwy burek stracił już węch i jest prawie ślepy. Wyleguje się na trawniku, wystawiając na słońce opasły, pozbawiony sierści brzuch. Pod­chodzę do jego miski i porywam ociekający tłuszczem kartofel. Kręci nosem, jakby mnie wyczuł, lecz ciężkie powieki na półotwartych oczach pozostają nieruchome.

Nie chce mu się ścigać szczura dla ziemniaka, gdy miska wypełniona jest po brzegi. Stąry, leni­wy pies nie jest w stanie tego ąjeść. Przeciąga się, rozkłada wygodnie, wyciągając łapy ku słońcu.

Z ziemniakiem w zębach, kulejąc umykam pod ścianą w stronę podmurowania z czerwonej cegły.

Otwór pod krzakiem agrestu jest opuszczoną dawno szczurzą norą. Zagłębiam się w korytarzu z okraszonym słoniną wspaniałym ziemniakiem. Docieram do pustego gniazda, wysłanego kęp­kami sierści i piórami. Prowadzi stąd wiele wyjść, lecz jestem zbyt senny, zmęczony i chory, by je sprawdzić.

Gorączkowy sen. Pies trzyma mnie za nogę. Wyrywam się, odwracam, gryzę. Budzi mnie własny pisk bólu i strachu.

Obok przechodzą szczury. Obwąchały mnie

i idą dalej. Oddycham ciężko, skóra na bokach faluje. Pić, pić. Wibrysami wyczuwam soki w zwisającym korzeniu. Wgryzam się w drzewo. Chłodny płyn sączy się kroplami w gardło. Usy­piam. We śnie ściga mnie rozszczekany pies.

Przebudzenie. Pada deszcz. Szczury prześliz­gujące się w pobliżu są mokre i wydzielają ostry, odrębny od mojego zapach. Dotykają, trącają mordkami, depczą po mnie, przeskakują i pozo­stawiają w spokoju. Kiedy budzę się następny raz, przechodzą obok nie dostrzegając mnie. Stałem się częścią ich labiryntu, jak korzenie jabłoni i agrestu, jak zanurzony w ziemi głaz lub szczelina prowadząca wprost pod piwnicę drew­nianego domu.

Głód i uczucie bólu w szczękach. Czy moje siekacze nagle zaczęły rosnąć szybciej? Czy roze­rwą dziąsła?

Noga nie krwawi, lecz palce są sine i opuch­nięte. Zębami zrywam pazur wiszący na wąskim pasku skóry. Liżę własne rany, zlizuję osocze.

Głód doskwiera dotkliwie i szczęki zaciskają się na grudkach ziemi. Nora mieści się pod trawnikiem, w pobliżu werandy na ceglanej pod­murówce. Słyszę zgiełk gołębi, wróbli, kawek, szpaków. Podczołguję się do wyjścia. Oślepia mnie południowe słońce...

Pies leży nieruchomo jak poprzednio, a przed gankiem hałasują ptaki. W misce rozmoczony chleb, resztki ziemniaków, buraków, fasoli. Schorowany, wygłodzony szczur wypełznie ze swojej kryjówki i nie zważając na pazury, dzioby

i skrzydła, podbiegnie na rozchwianych, osłabio­nych nogach, połknie kilka ziaren fasoli, złapie rozmoczony kawałek bułki i potykając się znik­nie w ciemnym otworze. Przydźwigany chleb nie zaspokaja w pełni głodu. Wychodzisz powtórnie, chwytasz kawał ugotowanej rzepy i płosząc roz­złoszczone wróble, umykasz do nory. Napełniasz brzuch galaretowatym miąższem.

Czas mija i znowu głód nie pozwala ci usnąć. Głód budzi mnie z bólu, gorączki, maja­czeń, słabości, lęku. Głód każe mi żyć i szukać jedzenia, nie zważać na krzyki ptaków, śpiącego psa, cienie kotów na dachu i bełkotliwe głosy ludzi.

W czaszce wirują postrzępione, czerwone pla­my. Wśród nich coraz bardziej wyraźny On... Wychudzony Szczur z krwawymi otworami po oczach, wypalonych przez ludzi, z wysiłkiem truchta za Młodą Drobną Szczurzycą. Daremnie próbuje schwytać zębami jej ogon... Potyka się... Ależ to ja, to ja jestem tym Starym Szczurem, któremu wy łupiono oczy... Stałem się nim we śnie... To niemożliwe! Przecież ja widzę... Muszę tylko otworzyć powieki... Budzę się...

Noga aż tętni gorączką. Boli rana po zerwa­nym pazurze. I znowu głód rozwiera mi oczy, wydłuża i wyostrza siekacze, posyła tam, gdzie jest jedzenie, przed ganek oświetlony księżyco­wą poświatą.

Podpełznę do blaszanej miski i nie zważąjąc na

senne powarkiwanie starego psa wykradnę ka­wałek rozgotowanej gęsiej szyi.

Szczury zamieszkujące okoliczne podziemia mają nieco dłuższe kończyny i mniejsze głowy. Mogłyby mnie przepędzić. Są jednak nażarte i wiedzą, że jedzenia wystarczy dla wszystkich.

Noga powoli tęchnie, ostry ból mija, przykre pulsowanie ustaje. Pobolewa tylko miejsce po pazurze i kiedy usiłuję stanąć na chorej nodze, przez chwilę wydaje mi się, że pies nadal trzyma ją w zębach.

Mieszkający w tym domu starzy ludzie co­dziennie karmią ptaki. Za budynkiem znajduje się ogród, w którym rosną warzywa, owocowe drzewa i krzewy.

Kot, którego widziałem na dachu, jest równie stary, wyleniały i półślepy jak pies. Nie łapie nawet myszy przychodzących z ogrodu. Gołębie

i wróble skaczą nad jego głową, a on, co najwy­żej, prychnie i rozprostuje łapy, pokazując ostre pazury.

Pod dachem gnieżdżą się jeżyki, a w ciepłe dni ze strychów wylatuje kilka nietoperzy. Niebez­pieczne są jedynie sowy, bezszelestnie przelatu­jące nad ogrodami i trawnikami. Potrafią schwy­tać szczura, zanim on zorientuje się, że z wysoka dojrzały go błyszczące, wszystkowidzące oczy.

Co wieczór przez podwórze przechodzi młody, bury kot. Przystaje obok ganku i żółtymi ślepia­mi wpatruje się w nasze nory! Wtedy stary pies zaczyna ostrzegawczo warczeć, a tutejszy wyle­niały kocur podnosi się, prycha, parska udając, że

S*S3# ijK i| '3^ fM *M

% $**%$

i

za chwilę skoczy na obcego. Tamten wywija wściekle ogonem, miauczy i umyka przez płot. Pies i kot usypiają, głośnym chrapaniem i mru­czeniem głosząc swe zwycięstwo.

Ból ustał, obrzęk powoli znika, pazur zaczyna odrastać. Jeszcze kuleję. Przy zeskoku z kanali­zacyjnej rury odczuwam ostre kłucie. Boję się dłuższych wędrówek.

Stajesz się coraz silniejszy, zdrowiejesz. Zra­nienia zarastają i pokrywa je delikatny puch nowej sierści.

Szczury zamieszkujące dom przyzwyczaiły się do ciebie i możesz poruszać się swobodnie po całym ich terytorium.

Często zastanawiasz się, czy nie pozostać tu na stałe?

Nora jest ciepła i zaciszna. Ludzie, zwierzęta

i tutejsze szczury przyjazne. Jedzenia nie musisz zdobywać, bo zawsze jest go więcej, niż możesz ąjeść. A jednak śnisz o norze na portowym nadbrzeżu i niedawnych wędrówkach. Podcho­dzisz do krańców ogrodu i spośród fasolowych badyli patrzysz na krawężniki ulic prowadzą­cych do portu.

Wrócisz? Zostaniesz? Chcesz odejść i chcesz zostać...

Poznaję nąjbliższe domy, zwiedzam najbliż­sze okolice. Za stalową siatką nie ma już owocowych drzew, różanych krzaków, grządek | warzywami...

67

¡ii

Spotykane tu szczury chwieją się, podskakują, wywracają, kładą na grzbiecie, machając łap­kami, zaczepiają i gryzą, udając wrogość, by po chwili w największej zgodzie usnąć razem w ster­cie rozeschniętych beczek, zakurzonych skrzy­nek czy plastikowych pojemników.

Ich głosy też brzmią inaczej i chociaż wyrażają znane mi odczucia, to przecież wszystko jest w nich przeobrażone i odmienne.

Ostrzegawczy pisk nie ostrzega. Pisk strachu nie przeraża. Wezwanie do ucieczki nie alarmuje

i szczury jakby go nie słyszały. Głos pożądania, który przed chwilą usłyszałem, skierowany jest nie do samicy, lecz do mnie. A stara samica śpiąca w stercie gazet wsysa powietrze, jak ślepy, mały szczurek poszukujący sutka napełnionego mle­kiem.

Zapach wydzielany przez tutejsze szczury za­niepokoił mnie, a jednocześnie zaciekawił i pod­niecił. Przechodzą obok potykając się, zatacza­jąc, przewracając jak we wczesnym dzieciństwie, a przecież są dojrzałe, stare, opasłe, doświad­czone.

Oszołomione, odurzone, nieprzytomne. Ich szeroko rozwarte oczy lśnią wewnętrznym blas­kiem, futerka są zmierzwione i nastroszone. Bie­gną przed siebie, rozchodzą się we wszystkie strony, usypiają wszędzie... Śpią po piwnicach, pod podłogami, oddychając głęboko, ze wzdęty­mi brzuchami i półotwartymi oczami. Śpią i śnią. Przebierają łapkami jakby uciekały. Piszczą, jak­by znalazły się w paszczy węża. Kręcą się wkoło,

jakby pułapka zmiażdżyła im ogony. Skrobią pazurkami w ścianę, jakby wygrzebywały w niej dziurę. Zgrzytają zębami, jakby gryzły drewno lub przecinały ołowianą osłonkę kabla.

Przeważnie nie zwracają na mnie uwagi. Do­piero gdy potrącasz je nosem, sprawdzając za­pach ich oddechów, przewracają się na grzbiety, mruczą niezadowolone i śpią dalej.

Wymiotują, wyrzucają z siebie gęsty płyn. Wącham, sprawdzam treść ich żołądków, lecz mało jest tam śladów pokarmu, a znacznie więcej przetrawionego płynu. Ostrożnie obchodzę wy­miotującego szczura o okrągłych, wybałuszo­nych oczach. Patrzy nie widząc.

Chcesz dojść do miejsca, skąd rozchodzi się ta odurzająca woń?

Rozległe zabudowania z czerwonej cegły.

Szczury, posikując i śliniąc, wytaczają się z tamtej części budynku. Idziesz więc za równie młodym jak ty szczurem, spieszącym tam w ra­dosnych podskokach.

Ogromne, fermentujące dzieże z jasnobrązo- wym płynem. Wskakujesz na podest i po rurze szybko docierasz do metalowej krawędzi wielkiej kadzi.

Oszałamiają cię opary i boisz się, że spadniesz. Silnie przytrzymujesz się pazurkami chropowa­tego metalu, by nie runąć w topiel. Z góry, jak przez mgłę, dostrzegasz unoszącego się na powie­rzchni utopionego szczura z odsłoniętymi bia­łymi siekaczami. Wytrzeszczone oczy patrzą na ciebie... Odwracasz się, zeskakujesz...

Z boku kadzi, z niewielkiego kranu sączy się pachnący płyn. Podbiegasz i stojąc niżej, czekasz, aż krople spadną ci prosto w gardło.

Przełykasz, smakujesz... Słodko-kwaskowaty miły smak, w którym wyczuwasz drobne pęche­rzyki powietrza. Krople spadają w pyszczek, w nozdrza i ściekają do krtani. Płyn zaczyna ci smakować, bo jest w nim coś jeszcze, jakaś ukryta siła, której nie znasz. Pozwala zapomnieć

o przykrych przygodach, męczących wędrów­kach i Szczurołapie.

Sala, zwisające światła, szumiące rury, maja­czące w oddali sylwetki ludzi, wszystko nagle wydaje się bliskie i przyjacielskie.

Czego mam się bać? Jestem silnym, szybkim szczurem. Zawsze zdążę uciec, wymknąć się, wydostać z każdego osaczenia.

Piję. piję. piję. a płyn skapuje nieskończoną strużką, od warg, języka i dziąseł przepływa aż do żołądka. Wiele kropli spadło na grzbiet. Sierść zlepia się, a skóra przesiąka zapachem, którym przeszły tutejsze szczury.

Nie napadają na siebie, nie odpędzają, nie walczą. Złocisty płyn pogodził wszystkie rodziny, nadał im zapach przefermentowanego słodu, ję­czmienia, chmielu, drożdży. Szczury opite aż do wzdęcia, bo musujące piwo wypełnia ich trzewia, są tu spokojne i pewne swego bezpieczeństwa. Każdy pije do oszołomienia, aż powieki kleją się i opadają...

I znowu jesteś młodym, odważnym szczur­kiem, który dopiero zaczyna życie, który czuje

się silny twardością i ostrością swych siekaczy, który nie boi się i pełen jest ufności.

Nad tobą głośny plusk, pisk. To do kadzi wpadł następny nieostrożny szczur. Lecz ty nadal spi­jasz sączące się z kranu kropelki.

Odchodzisz dopiero wówczas, gdy zwisające pod sufitem światła zaczynają wirować i falować, łączyć się ze sobą i rozdzielać, opadać i wznosić.

Usiłujesz iść prosto, ale nogi, chociaż starasz się stawiać je sztywno i pewnie, rozjeżdżają się na kaflach, plączą, potykają.

Docierasz jednak do krawężnika, przełazisz przez żelazną siatkę i po chwili jesteś już w zaci­sznej piwnicy. Usypiasz głębokim snem wśród podobnie opitych, odurzonych szczurów, leżą­cych obok siebie, a często na sobie.

Nazajutrz budzisz się z bólem głowy i gwałtow­nym biciem serca. Co się stało? Gdzie jestem? Szybko przypomnisz sobie wczorajsze wydarze­nia i natychmiast zapragniesz napić się ponow­nie, zanurzyć wąsy w słodko-kwaskowatym na­poju, po którym stajesz się tak odważny, tak nie do pokonania.

Nagle usłyszysz głos drewnianej piszczałki. Przeciśniesz się pod drzwiami i zobaczysz Szczu- rołapa rozrzucającego ziarno. Dreszcz strachu przeniknie cię aż po koniuszek ogona.

Wymkniesz się, ominiesz pijane jeszcze szczu­ry, kłębiące się wokół gumowych buciorów. Za­trzymasz się dopiero przy kranie, z którego sączy się płyn przynoszący odurzenie i szczęście, płyn, który pozwala nie pamiętać o Szczurołapie.

Często wędrowałem odurzony nadmiarem wypitego piwa.

Ukośny, pochylony budynek, głęboko zanurzo­ny w ziemi, porasta krótka, wyschnięta trawa...

Od dawna próbuję dostać się do wnętrza. Jakże szczuroszczelna jest ta dziwna budowla pozba­wiona okien, dziur, otworów, nor. Daremnie łażę, biegam, szukam. Lezę, gramolę się w górę po otwartej przestrzeni.

Miejscami wyczuwam szorstkość betonu po­krytego cienką warstwą ziemi. Dochodzę do betonowej wieżyczki z prostokątnymi otworami, gdy tuż obok przelatuje gromada rozkrzycza­nych ptaków. Chociaż chroni mnie przed nimi szarość zmierzchu, wskakuję do czarnego, kwad­ratowego otworu. Siadam na betonowej półce.

Śmierdzi tu czadem i spalonym tłuszczem. Ściany pokrywa warstwa ciepłej jeszcze sadzy. Z dołu, z czarnego szybu uderza gorący, cuch­nący ciąg powietrza. Ten ciepły, nasycony spale­nizną wiatr wpada w nozdrza, krtań, oczy, wy­pełnia płuca... Język i dziąsła wyczuwają dziwny, słodkawy posmak dymu.

Zaciskam powieki, kulę się, słabnę...

Ściany wirują... Z mroku wyłania się Młoda Drobna Szczurzyca i tropiący ją Bezoki Szczur. Ona odwraca się i patrzy na mnie. Ruszam śladem jej zapachu... Spadam.

Obudziła mnie przenikliwa, dusząca woń krwi. Oszołomiony otworzyłem oczy. Leża­

łem między burymi łapami martwego kota. Za­dymione pazury sięgały mojego brzucha. Spoj­rzałem wyżej i zamiast błyszczących ślepiów dostrzegłem pustkę.

Kot, który przygniatał mnie swym ciężarem, był właściwie samą skórą, z której wyrwano wnętrzności.

Obok leżał wypatroszony pies i koza pozbawio­na połowy ciała.

Większość zwłok stanowiły jednak szczury, szare, czarne, rude, białoczarne, rozkawałkowa­ne, porozcinane, okaleczone.

Usłyszałem nad sobą szum powietrza... Prze­ciąg...

Spojrzałem w górę, skąd spadłem.

Z ciemniejącego wysoko otworu dochodziło dalekie krakanie ptaków. Ściany wokół pokry­wała czarna i śliska sadza, tłusty nalot uniemoż­liwiający wdrapywanie... Łapki ześlizgują się, obsuwają... Woń czadu, zaduch palonych zwłok, gorączka, żar. Tamtędy na pewno nie zdołam się wydostać. Usłyszałem szorstkie głosy ludzi, echa zadawanej śmierci i zrozumiałem. Znalazłeś się na stosie zabitych zwierząt przygotowanym do spalenia, a jedyne wyjście - to jeszcze otwarte przed tobą żelazne drzwi. Głosy i kroki zbliżają się. Czy zdołam wyskoczyć z pieca cuchnącego wytopionym tłuszczem?

I wyskoczyłeś! Niemal natychmiast zatrzas­nęła się żelazna klapa.

Przyczajony między wózkami pełnymi zwłok, patrzysz jak drzwi pieca rozpaląją się do czerwo­

ności. Przysiadasz na tylnych łapach i śliną prze­mywasz wyschnięte od gorąca i suchości oczy.

Ludzie otwierają drzwi i łopatą wybierają zwę­glone szczątki. Tak mało popiołu z olbrzymiego stosu mięśni, kości, tłuszczu, skór, sierści...

Przynoszą następne kosze pełne martwych zwierząt. Niektóre szczury jeszcze drżą, dyszą, popiskują. Za chwilę pożre je piec. Staną się płomieniem, dymem, żarem bijącym od betono­wych ścian, duszącym osadem węgla, popiołem.

Uciekaj, zanim cię dostrzegą. Uciekaj spomię­dzy martwych. Żyjesz i chcesz pozostać wśród żywych.

Idź wzdłuż ściany prowadzącej od spalarni zwłok... Tam musi być wyjście.

Ciemna listwa tuż przy podłodze i przyćmione światło okratowanych żarówek czynią mnie nie­widzialnym.

Zatrzymuję się co chwila. Przywarłem do skrzyni pełnej piasku. W ścianie nie ma dziur, w których mogłyby mieszkać szczury. Ich za­pach, zmieszany z wonią innych zwierząt, do­chodzi jednak z korytarza wyłożonego szkłem.

Przecieram oczy śliną i zmywam ślady kociej krwi.

Na skrzyni siadają ludzie, jedzą chleb ze słoni­ną. Przełykanie śliny, obroty języków, burczenie żołądków. Spadające kruszyny.

Jedzą powoli, gulgocząc, sycząc, jazgocząc. Czekam cierpliwie, aż odejdą. Rzucona skórka chleba pachnie masłem. Nozdrza, pyszczek, wib- rysy wyczuwają jej miękkość i smak. Może pod­

biec, złapać chleb, uciec? A jeżeli zauważą i roz­gniotą butami? Wysunąłem już pyszczek zza skrzyni i napiąłem grzbiet do skoku. Podnoszą się i odchodzą pchając przed sobą wózek z kosza­mi po padlinie. Za chwilę chleb będzie twój.

Wybiegam, zbieram kilka okruszyn, chwytam chleb i chowam się za skrzynię. Okruchy i cienka skórka chwilowo uśmierzają głód.

Znowu wędruję przed siebie szukając nie zna­nego wyjścia, dochodzę aż do rozwidlenia kory­tarzy.

Zza tamtych drzwi słyszę miauczenie i szczeka­nie. Stamtąd gdakanie, syczenie, jakieś nie znane dźwięki. Z drzwi na wprost przytłumione piski. Z wysoka, z otworów wentylacyjnych, głosy ludzi. Wszystkie dźwięki wypełnia strach. Wszys­tkie pochodzą od zabijanych zwierząt.

Naprężyłeś grzbiet, otworzyłeś pyszczek, na­stroszyłeś się, by wydawać się większym.

Przejdę tamtędy, chociaż tam właśnie zabijają szczury, chociaż mogę zginąć. Mogę zginąć, lecz chcę wiedzieć, co dzieje się za szeroką szklaną taflą drzwi, czy tam nie ma, przypadkiem, tej Młodej Drobnej Szczurzycy?

Nie idź. Wróć pod skrzynię wypełnioną pia­chem i zostań. Ludzie przychodzą tam często. Będą siadać, jeść, zawsze pozostawią okruchy dla ciebie, a więc możesz tam spokojnie żyć, żyć w cieniu zabijanych.

Czy naprawdę chcę się stąd wydostać? Czy chcę uciec? Czy można mieszkać przy piecu, w którym palą zwłoki? Ludzie potrafią, więc i ty potrafisz.

Drzwi uchylają się, ludzie przechodzą, głosy zwierząt stamtąd otaczają cię przerażeniem i śmiercią.

Staję się napiętym słuchem, węchem, wzro­kiem, przeczuciem, strachem...

Drzwi rozchylają się ponownie, ludzie pchają wózek na gumowych kołach.

Z podłogi dostrzegam zamglone światło lamp błyszczących po tamtej stronie. Biegniesz zyg­zakami, między kołami wózka, które ocierają się

o ciebie.

Zatrzymujesz się oślepiony jaskrawym świat­łem. Pochyleni nad stołami ludzie nie widzą cię, nie patrzą na ciebie. Wiązka rur przy ścianie wydaje się bezpiecznym schronieniem. Odpada­jąca szarymi płatami, złuszczona farba pozwala ci wspiąć się wyżej i dojrzeć, co dzieje się tam, na stołach.

Szczury z odkrytymi sercami, bijącymi w świetle lamp. Szczury wybebeszone, wy­patroszone, rozdarte, rozcięte, rozciągnięte na deskach, stołach, tacach, taflach, przymocowane do ścian. Szczury odarte z futerek, będące zbio­rem obnażonych, żyjących tkanek, mięśni, kości, żył, z oczami bez powiek, z różowymi dziąsłami i zgrzytającym uzębieniem. Szczury z sercami i płucami pulsującymi obok nich, w słojach, połączonych przewodami i rurkami, przez które przelewa się krew. Szczurze głowy usiłujące piszczeć, powiedzieć coś, odetchnąć, usnąć...

Szczurze mózgi z oczami, których blask mówi, że żyją i widzą, a przecież pozostają nieruchome. Szczurze kiszki przesuwające pokarm od wy­preparowanego przełyku ku odbytowi.

Szczury bez głów, z drgającymi dziwacznie ogonami. Szczury dwugłowe, trójgłowe. Szczury zrośnięte grzbietami, unoszące się wzajemnie, nienawidzące się i niewidzące, lecz skazane na siebie.

Szczury zrośnięte bokiem, dążące każdy w in­nym kierunku.

Szczury pływające przez długie godziny w szklanych pojemnikach, od ściany do ściany...

Szczury z igłami wbitymi w kark. Szczury wykrwawione, napełnione bezbarwnym płynem zamiast krwi. Szczury śpiące i szczury bezsenne, tłukące głowami o szyby.

Szczury pokawałkowane, podzielone na czę­ści, odżywiane systemem rurek. Szczurze samice osowiałe i obojętne.

Ze zjeżoną sierścią przemykałem przez chłod­ne, białe pomieszczenia obok szczurów i ludzi w białych fartuchach, wśród kolb, strzykawek, probówek, ampułek, słojów.

Kiedy ludzie podchodzą, ciała zwierząt tężeją, kurczą się, maleją z przerażenia. Jedynie te pływające w szklanych wannach unoszą głowy i piszczą w nadziei, że śmiertelni wrogowie po­mogą im wydostać się z topieli.

Jedni podchodzili do rozciągniętych ciał ze skal­pelami. Inni wbijali w nie igły. Jeszcze inni napeł­niali ziarnem i wodą opróżnione zbiorniczki.

Przechodzą tuż obok, muskając białymi far­tuchami moje wysunięte z ciekawości nozdrza. Przywieram do zimnych kafli, starając się nie oddychać, istnieć, a nie być...

Serce łomoce coraz szybciej... Czy umieram ze strachu? Czy można umrzeć ze strachu?

Wokół szafy, stoły, krzesła, rury i kable. Tak niewiele miejsc, gdzie mógłbym się ukryć... Przy­ciśnięty bokiem do tętniącego urządzenia ocze­kuję, aż ludzie odejdą.

Zobaczysz wlepione w siebie oczy samicy pły­wającej w szklanym zbiorniku. Bliska utopienia, opita wodą, opadała już z sił. Rozszerzone z wysił­ku, przekrwione gałki oczu, wyskakiwały z bia­ło-czarnej głowy. Drobne fale wywoływane bez­ustannym pływaniem zalewały jej pyszczek. Podpłynęła do przeciwległej ściany, drapiąc pa­zurkami szkło. Opłynęła pojemnik, spojrzała na mnie. Zanurzyła się, zadrgała, zakrztusiła, wynu­rzyła, ponownie zanurzyła i w drgawkach poszła na dno. Przez szklaną taflę widziałem tuż obok siebie jej otwarty pyszczek i nieruchome, wy­trzeszczone oczy.

Szczypcami wyciągają ją za ogon, podnoszą, wydają gardłowe głosy, oglądają, dotykają. Roz­ciągają na szklanej tafli i tną srebrzystym ostrzem.

Już przynieśli następnego, piszczącego śniade­go szczura. Już wrzucili go do wody. Kreślą na białych kartkach czarne kropki, linie, wydając przy tym jednostajne, bełkotliwe dźwięki.

Śniady szczur pływa szybko wzdłuż ścian dare­mnie próbując się wydostać.

Był tak przerażony, że mnie nie widział. Sie­działem skulony, wciśnięty między stertę papie­rów, bojąc się poruszyć.

...Też wrzuciliby mnie do wody, gdzie pływał­bym aż do utonięcia albo konałbym powoli, rozpłatany na jednej z tych błyszczących tafli...

Pływający szybko szczur wywoływał coraz większe drgania i nagle zachłysnął się drobną falą. Piszczał przeraźliwie, a jego głos przerażał mnie coraz bardziej i czułem ogarniający mnie popłoch. Dłużej nie mogłem znieść jego pisku.

Ześlizguję się między rurami, ku podłodze z brązowych kafelków.

Znowu oślepia mnie blask lamp i drażnią białe fartuchy ochlapane krwią. Stali przy stołach i błyszczącymi ostrzami rozcinali wyrywające się zwierzęta. Ich mordki oklejała szeroka taśma tłumiąca głosy.

Patrzyłem na rozpłatane ciała, na kiszki wyle­wające się z brzuchów, na płody wyjmowane z samic, na wypatroszone kadłuby, które dalej żyły. podrygiwały, drżały nie mogąc wyrwać się, odskoczyć, uciec...

Bałem się, że za chwilę któryś z białych far­tuchów zbliży się do mnie i skończę na stole z przewiązaną mordką i wybebeszonymi trze­wiami.

Ostrza w dłoniach ludzi pobłyskiwały czer­wienią i światłem.

Powoli wysuwam się z mojej kryjówki. Naj­krótsza droga ucieczki prowadzi pod stołem, ku drzwiom wiodącym do następnej celi.

Czy zdążę przebiec? Czy pójść dłuższą, lecz bezpieczniejszą drogą pod ścianami?

Przy metalowym stole człowiek w białym far­tuchu chyboce się na rozstawionych nogach. Sły­szę ściszony pisk rozcinanego właśnie skalpelem szczura. Wysunąłem nozdrza, rozejrzałem się, skoczyłem między pochylające się nogi. Odwrócił się. Ciężka stopa w chodaku na plastikowej pode­szwie przesunęła się nad moim grzbietem. Obcas przydeptał mi ogon. Odwróciłem głowę i zanurzy­łem zęby w białym pasku ciała nad skarpetką. Szarpnąłem wyrywając kawałek skóry. Człowiek krzyknął i zaczął gwałtownie tupać.

Byłem już daleko. Biegłem wzdłuż metalowej rynny. Zdyszany zatrzymałem się przy metalo­wych nogach następnego stołu. Z tyłu dobiegał zgiełk, jazgot, wrzask. Ugryzienie musiało go zaboleć. Widziałem zaglądające pod stół zagnie­wane twarze, śledzące mnie ogromne oczy, sy­czące usta... Zastygłem przy srebrzystych pojem­nikach, wiedząc, że na ich tle jestem prawie niewidoczny. Twarze zniknęły. Tylko biel krążą­cych fartuchów i jazgot głosów wskazywały, że ludzie nadal mnie szukają. Zatrzymałem się przy skrzydle otwartych drzwi przylegających do ściany. Co dalej? W którą stronę?

Naciskanie klamki, bulgocący syk ludzkich ust, strach. Skaczę w nie znany korytarz.

Klatki pełne szczurów... Gryzących się, nie­spokojnych, biegających w kółko lub nieru­chomych, ospałych, rozleniwionych... Czy wie­dzą, co czeka je za tamtymi drzwiami?

Biegnę wzdłuż tych klatek. Nie zatrzymuję się, chociaż przyciąga mnie ostra woń samic, ale nie wyczuwam zapachu Młodej Drobnej Szczurzycy. Nieco dalej, na ścianach dostrzegam zaczopowa- ne ślady po dawnych norach szczurzych.

Pełznę pod siatką oddzielającą przejście do następnego pomieszczenia. Tu, w ciasnych klat­kach miauczą koty, szczekają psy, gdaczą kury. Jęczą, skarżą się, wyją, gryzą pręty, szarpią metalowe siatki, drapią, dziobią.

Nie ma wyjścia, nie ma ucieczki, nie ma szansy.

Betonowe ściany, jaskrawe żarówki, kra­ty. Ciemne kosmate sylwetki długorękich lu­dzi o potężnych ramionach i płonących oczach. Owłosiona dłoń usiłuje mnie złapać przez pręty.

Jeszcze jedno pomieszczenie bez okien, rozjaś­nione ostrym, niemal bolesnym światłem.

W betonowych norach, za grubymi prętami siedzą ludzie w szarych ubraniach z naszytymi z przodu łatami. Ich zaczerwienione oczy patrzą na mnie obojętnie, jakby nie dostrzegały. Jęczą, kaszlą, oddychają ze świstem... Wydostać się...

Ściek! Tu gdzieś powinien być otwór odprowa­dzający człowiecze odchody? Wypełniona wodą muszla, w którą wystarczy zanurkować, by zna­leźć się wewnątrz rury i czepiając się ścian opaść w dół, do kanału.

Tylko gdzie, gdzie jest ten otwór nadziei? Którędy tam się dostać?

Wysocy, potężni ludzie z pałkami w dłoniach, w ciężkich butach, prowadzą nagich, skulonych, bosych. Zapędzają do klatek i nor.

Łoskot twardych butów przynagla. Biegnę śro­dkiem korytarza... I nagle słyszę szum z głębi murów. Znany szum wody spłukującej odchody ludzi, głos szansy przeżycia. Biegnę ku tym odgłosom z trwożnie bijącym sercem.

Już! Korytarz kończy się drzwiami, spod któ­rych sączy się blade światło. Drzwi są zamknięte.

Biegam przed progiem. Gryzę, drapię, rzucam się na gładkie deski śmierdzące farbą. Zza drzwi dochodzi łoskot spadającej wody, a po chwili łagodny szmer napełniającego się rezerwuaru. Z wściekłością gryzę futrynę, wczepiam się pa­zurkami w farbę.

Nade mną porusza się błyszcząca klamka. Drzwi otwierają się. Odskakuję. Wysoki cień zasłania światło. Odbijam się od ściany i rzucam naprzód. Moja ostatnia szansa...

Czarno-biała szachownica podłogi, wysoka bulgocząca muszla. Rzucam się w dół. Rozgar­niam łapkami wodę. Gasną resztki światła.

Po chwili jestem już po drugiej stronie, w po­chyłej metalowej rurze, w zupełnej ciemności. Mój słuch i nastroszone wibrysy prowadzą wprost ku krawędzi... Przed sobą wyczuwam szeroką, piono­wo ustawioną rurę, rdzę i szlam porastające ściany.

Nagle porywa mnie spadający z góry silny strumień...

Usłyszałem łagodny szum fal zalewających piaszczysty brzeg i odległe nawoływanie bekasa. Otworzyłem oczy i zobaczyłem mgłę delikatnie rozjaśnioną nie znanym światłem.

Księżyc? Blask latarni?

Noc, brak cieni, ciemna barwa morza, cisza prze­rywana odległym wołaniem ptaka i szeptem fal.

Podniosłem się i na rozchwianych, drżących nogach podreptałem ku wodzie.

Fala okrążyła cię, dobiegła od tyłu, zalała ogon, brzuch, łapki. Woda przepływała pod tobą, zabie­rała piach, spychając coraz niżej w morze. Słono- -gorzki smak wtargnął do krtani i żołądka. Sil­niejsza fala znowu zmoczyła grzbiet. Kilka kropli opadło na oczy, wąsy, nozdrza. Zapiekło, zabola­ło. Stanąłeś na tylnych łapkach i otrząsnąłeś się z wilgoci.

Niespodziewanie uderza cię fala większa niż wszystkie poprzednie. Spod nóg usuwa się piach.

Poderwałem się z płycizny i, zataczając, zyg­zakiem ruszyłem na wydmę.

Łapki zapadały głęboko w piach. Usłyszałem za sobą szum skrzydeł i ze strachu niemal zako­pałem się w drobnoziarnistym piasku.

Usiłowałem przypomnieć sobie, gdzie jestem? Jak się znalazłem tu, na wydmie, której nigdy przedtem nie widziałem? Wyciągąjąc obolałe ła­pki brnąłem jednak dalej. Wkrótce dotarłem do kamiennego muru.

Krążyłem pod nim, patrząc w górę i zastana­wiając się, czy zdołam aż tak wysoko wdrapać się lub wskoczyć? Jak wysoko nie wiedziałem, bo

krawędź muru zakrywała gęsta mgła. Czułem się zbyt zmęczony, by zaraz podejmować takie pró­by. Nadal jednak z uporem podążałem naprzód w nadziei, że odkryję jakąkolwiek szczelinę, otwór lub wnękę, w której będę mógł się schro­nić.

Znowu przemknął ptak, a ja zadrżałem, bo nagle przypomniałem sobie wszystkie zdarzenia, od krakania kawek i upadku w ciemny otwór komina, piec i wędrówkę przez sale, gdzie zabija­no zwierzęta, aż po ucieczkę i zbawienne zanu­rzenie we wnętrzu kloacznej rury...

Pisnąłem. Piszczałem jak najgłośniej, czeka­jąc, aż odpowie mi jakikolwiek szczur. Cisza. Jestem sam...

Powoli przypominałem sobie najdrobniejsze szczegóły poprzedzające moją tu obecność...

Skóra na bokach piecze od słonej wody. Czy obtarłem ją spadając w czeluść cuchnącą trupim dymem?

Opuchnięty koniec ogona zsiniał. Czy nadep­nął go człowiek, który rozcinał wtedy żywego szczura?

A może to był tylko sen? Wolałbym śnić... Leżę wpatrując się w mgłę zasłaniającą hory­zont. Strach zaciska krtań. Piach jest suchy, miękki, chłodny. Głowa opada na łapki. Oddech wydmuchuje ziarnka piasku. Drobne raczki i wy­dmowe pchły natrętnie wciskąją się w moją sierść.

Usypiam wbrew swej woli. Boję się snu, który może okazać się groźniejszy od nie znanego brze­gu morza, nad którym przelatują drapieżne ptaki.

Poranek, purpurowiejąca szarość i głosy mew siadających na kamiennym murze. Nie za­uważyły cię, bo lekki wietrzyk przysypał pias­kiem ogon i większą część tułowia.

Ptasi zgiełk wciska mnie głębiej w piasek. Mewy poleciały już na brzeg. Otrząsnąłem sierść | piasku i przezroczystych raczków wyskakują­cych wysoko jak iskry. Podbiegłem bliżej muru szukając jakiejkolwiek dziury.

Schody, gładkie, szare stopnie znajdowały się w pobliżu i gdyby w nocy nie obezwładniło mnie zmęczenie, byłbym już daleko stąd.

Przeskakuję ze stopnia na stopień, nie zważa­jąc na wrzask wróbli, które starają się zwrócić na mnie uwagę mew. Schody kończą się na szero­kim placu wysypanym żwirem. Biegnę wzdłuż balustrady po chodniku, ku krzewom widocz­nym po drugiej stronie. Rozwścieczone wróble zniżają lot, usiłują wydzierać mi kępki sierści.

Chowam się między kłujące, sterczące gałązki róż.

Jesteś tu bezpieczny. Ptaki unikąją miejsc, gdzie mogą stracić pióra. Rybie ości z resztkami wędzonego mięsa wabią spod kamiennej ławki. Wybiegam z krzaków, chwytam rybę, zanoszę w gęstwinę. Trochę tłuszczu, skóra, ogon...

Zjadam jeszcze miękkiego ślimaka, który peł­zał po zielonej łodydze.

Żołądek potrzebuje jednak więcej. Brzęczenie, bzykanie... Znąjduję wąski tunel ocieniony liś­ćmi. Nora! Uciekam od niej jak nąjszybciej, bo osy założyły tam gniazdo. Nora należała kiedyś

do szczurów, a więc w pobliżu mogą mieszkać także inne gryzonie...

Pas różanych krzewów urywa się niespodzie­wanie. Niżej piętrzą się spękane, betonowe bloki. Skarpa jest niska. Skaczę i ląduję na mchu ma­skującym szare płaszczyzny. Przewracam się i na­gle dostrzegam wpatrzone we mnie szczurze oczy.

Nastawia uszy i strzyże ku mnie wibrysami. Zbliżam się, a ona, chociaż zaniepokojona, nie odchodzi, lecz przeciwnie, wysuwa nos i dotyka... Dokładnie obwąchała moją głowę, kark, boki...

Znika zmęczenie, znika poczucie osamotnie­nia, strach już nie obezwładnia, zadrapania i ska­leczenia nie bolą. Liżę jej pyszczek, wspinam się, chwytam zębami za kark i obracając przytrzy­muję z boków łapkami. Ciepły, nie owłosiony ogon jeszcze bardziej podnieca i zachęca. Wcho­dzę w nią gwałtownie i szybkimi ruchami chcę przyspieszyć wytrysk.

Podniecenie trwa i trwa. Poruszam się do przodu i do tyłu, zaciskam zęby, byle prędzej uwolnić się od wewnętrznego ciężaru i napięcia.

Z wyprężonym grzbietem, z zamglonymi ocza­mi stara się utrzymać równowagę. Czuję przy­spieszone bicie jej serca. Leciutko gryzę ją w uszy i kark. Uszczęśliwiona, uległa, pokorna oddaje się... Już...

Schodzę z niej zaspokojony i radosny. Ociera się o mnie całym ciałem.

Razem zagłębiamy się w ciemnych, wilgotnych bunkrach.

Nie myślę już o powrocie do tamtej nory, do

tamtej samicy, tamtych korytarzy i kanałów... Prowadzi mnie znanymi sobie ścieżkami, a ja idę z nosem zanurzonym w jej podbrzuszu, wdycha­jąc jej zapach, czując jak wzbiera we mnie prag­nienie posiadania właśnie jej i tylko jej.

Oszołomiony spełnieniem i zapachem nowej szczurzycy, pieszczotliwie chwytałem zęba­mi koniuszek jej ogona. Prowadziła mnie do nory ukrytej za betonową ścianą, do zapasów jedzenia, do ciepłego i wygodnego legowiska, w którym położę się na grzbiecie lub boku, rozkosznie przeciągając i ziewając. Szedłem jednak za nią nie tylko w poszukiwaniu bezpiecznej siedziby. Potrzebowałem długiego snu, nie przerywanego krzykiem, hukiem, pogonią, strachem... A długo­trwały strach może zabijać jak trucizna czy pułapka z zaciskającym się drucianym kołnie­rzem. Chciałem się uwolnić właśnie od tego dławiącego strachu, od lęku, nie tylko zewnętrz­nego, ale także od przerażenia wypełniającego wszystkie myśli, tęsknoty, pragnienia i prze­czucia.

Tak niedawno widziałem samotne, otępiałe szczury, przewracające się w drgawkach, ze zwę­żonymi źrenicami, w których był już tylko strach, odbierający im siły nie tylko do dalszej drogi, lecz także do starania się o pożywienie... Paraliżujący strach, który pozbawił je możliwości obrony, bo zniszczył przekonanie, że jakakolwiek obrona jest możliwa.

Ile dzieliło mnie od takiej bezsiły? Kiedy prze­obraziłbym się w wychudzonego szczura, na­stroszonego, bezpłciowego, niewrażliwego na­wet na głód, zdychającego pod piwniczną ścianą?

Czułem, że ta właśnie samica o długim, różo- wawym ogonie może mnie uratować.

Oglądała się zalotnie, sprawdzając, czy idę jej śladem. Wiedziałem, że jest ze mnie zadowolona.

Po betonowych stopniach zbiegliśmy w dół na wilgotną posadzkę. Wapienne nacieki sączyły się ze ścian. Białe stalaktyty błyszczały w słabym, wpadającym z góry świetle. Ciężka i nieprzystęp­na ściana, do której mnie doprowadziła, wydawa­ła się kończyć naszą wędrówkę.

Zniknęła? Zapadła się? Jeszcze przed chwilą muskałem wibrysami jej ogon. Nie ma jej. Zdzi­wiony sprawdzam wokół każdy szczegół, w oba­wie, że wpadnę w nie znaną pułapkę...

Usłyszałem pisk dochodzący z dołu i znowu poczułem silny zapach jej gruczołów.

Wysunęła głowę spod wapiennego nacieku. Obok odstawała przerdzewiała siatka, osłaniając wejście do wąskiego korytarza.

Wcisnęła się tam, znając widocznie drogę. Sze­dłem teraz jak najbliżej, bojąc się, że znowu ją zgubię.

Doszliśmy do długiego ciągu podziemnych sal, wypełnionych sprzętami i urządzeniami. Szła środkiem pewna siebie, nie ukrywając się, nie chowając za sprzęty. Ludzi nie było tu od dawna.

Wdychałem zapach żarcia, przemieszany z wo­nią stęchlizny i butwienia. Skrzynki sucharów,

worki | mąką i kaszą, puszki mięsa i tłuszczu wyciekającego dziurami wyżartymi przez rdzę, torby z liśćmi herbaty, ziarnem kawy, tekturowe pudełka zwilgotniałego, mlecznego proszku. Za wypełnionymi pod sufit pomieszczeniami znaj­dowały się następne, jakby ta nieprawdopodob­na ilość jedzenia nie miała końca...

To dlatego młoda samica przyciągnęła mnie lśniącą, puszystą sierścią i tak silnym, rozkosz­nym zapachem.

Nigdy nie była głodna, nigdy nie musiała zdo­bywać pożywienia, walczyć o każdy kęs, bronić i wydzierać silniejszym lub słabszym.

Najedzona, nasycona, spokojna i pewna, że zawsze w tym samym miejscu znajdzie górę żarcia, trącała mnie teraz nosem i szczypała delikatnie w boki, zalecając się i domagając ponownego zaspokojenia. A ja po prostu chcia­łem tylko jeść, jeść i jeść...

Czyż miało znaczenie, że żarcie było zjełczałe, zwietrzałe, gnijące, przegniłe, zbutwiałe, jeżeli nagle spiętrzyło się nieprawdopodobną masą przed wygłodzonym, wynędzniałym, liniejącym, chorym, zapchlonym i przerażonym szczurem?

Usiadłem na worku pełnym słodkości i po­chłaniałem je, jakbym chciał zjeść całą górę, przenieść ten ogrom do swoich kiszek.

Samica ledwie skubnęła zębami cukrową po­wierzchnię i nadal trącała mnie, szczypała, ocie­rała się, dotykała, kładła głowę na moim karku, chwytała łapkami ogon, starając się przyciągnąć moją uwagę.

Pożerałem, połykałem, wypełniałem się jedze­niem, nie mogąc uwierzyć, że jest go aż tyle i że w zdobywanie nie muszę wkładać najmniejszego wysiłku.

Czekała, aż skończę, niecierpliwie trącając mnie łapką, nosem, wibrysami. Stawała się coraz bardziej niezadowolona i zdenerwowana moją obojętnością na jej zapachy, kształty, gładkości, powaby ogona i podbrzusza. W końcu uszczyp­nęła mnie w ucho. Zabolało, lecz nie przestałem jeść, chociaż mój brzuch zaokrąglił się już i stwardniał. Rozzłoszczona powtórnie wbiła zę­by w moje ucho. Pisnąłem z bólu i odepchnąłem ją silnie nogami aż między worki. Jadłem dalej, a ona stała w pobliżu, dysząc z gniewu i pod­niecenia.

I nagle poczułem, że więcej ęjeść nie mogę, chociaż chciałbym zjeść wszystko, aż po ostatnią kruszynę, ostatnie ziarno.

Młoda Szczurzyca chce być ze mną szczęś­liwa...

Unosi ogon, kręci się, czołga, pełza, przewraca na grzbiet. Lecz mnie nażartego i zaspokojonego ogarnia przemożna senność.

Jeszcze przez chwilę wyczuwam jej wibrysy i wilgotny język gładzący mnie po skroni.

Przebudzenie. Samica czyści zębami futerko na brzuchu. Rozgarnia sierść i przemywa językiem sutki. Szczury z jej rodziny obwąchują mnie, oglądają, dotykają, podszczypują...

Przestraszyłem się, bo z wypełnionym żołąd­kiem nie miałem szans na ucieczkę. Tym bardziej że idąc z nosem przy ogonie młodej samicy nie zapamiętałem dokładnie drogi i teraz nie umiał­bym stąd uciec. Zesztywniałem, naprężyłem mię­śnie i czekałem. Szczury obejrzały mnie, polizały i rozleniwione rozłożyły się wokół. Uniosłem się, ziewnąłem, przeciągnąłem i znowu spałem.

Czas mija, a ty siedzisz w olbrzymiej masie jedzenia i nie masz zamiaru stąd wyjść. Wyjść? A po co, jeżeli tu, w głębokiej szarości starego bunkra znalazłem wszystko, czego może potrze­bować szczur?

Tam, na zewnątrz, pozostały psy, koty, sowy, gawrony, jastrzębie, lisy, kuny i Szczurołap...

Leżysz na grzbiecie, z pyszczkiem wypełnio­nym jedzeniem, wspominając niedawne karkoło­mne wędrówki za byle zeschniętą skórką chleba. Tam pożerałeś nawet mydło, świece i olej spły­wający z silników. Ludzie zabijali szczury, konie, kury i nawet siebie. Dlatego każdy dzień przyno­sił niepewność.

Tu żyjesz spokojnie, bez lęku, żyjesz powolnie i sennie, nie oczekując jakichkolwiek zmian, bo mogą to być tylko zmiany na gorsze.

Dopiero teraz, kiedy nic ci nie zagraża, rozu­miesz, czym był tamten strach, który nigdy się nie kończył, lecz trwał i trwał, przepływał przez ciebie jak krew w żyłach.

Nie tęsknisz za światłem dnia, nie żałujesz słońca... Tu panuje bezpieczna szarość, niekiedy bliska ciemności.

Przyzwyczaiłeś się do mroku, omijasz skrzynie i przedmioty nie widząc ich, lecz wiedząc, że są właśnie tu. Poza szczurami i nietoperzami, które zwisają wysoko pod sklepieniem, wylatując jedy­nie sobie znanymi otworami, nie ma tu innych stworzeń.

Staram się zapomnieć o ludziach, lecz nie potrafię.

Dalekie drżenie ziemi, silniejsze lub słabsze wstrząsy, po których drżą metalowe puszki, na pewno wywołują ludzie. Szczury wiedzą o tym i przystają na krótko, wysuwając wąsy ku górze, słuchają, czy odległy huk nie zacznie się zbliżać. Niepokój mija, gdy ustanie drżenie betonu, meta­lu i szkła. Wtedy mieszkające tu szczury opadają na przednie łapki i powracają do zwykłego życia w cieple, sytości i senności.

Dopiero teraz zauważyłeś, że szczury stąd nie wychodzą na zewnątrz. Są za grube, by przecis­nąć się wąską rynienką kanału łączącego pod­ziemny labirynt bunkrów ze światem.

Kiedyś weszły tu jak ty, wiedzione ciekawoś­cią i nadzieją stałego wypełnienia wiecznie głod­nych żołądków, a gdy nażarły się i przeżyły rozkosz nasycenia, zrezygnowały z dalszych poszukiwań i wędrówek. Gdy po dłuższym okresie chciały przypomnieć sobie światło słoń­ca, czerń nocy i delikatny powiew powietrza, były już za tłuste, a może i zbyt leniwe, by z trudem przeciskać się z powrotem... Pozostają tu aż do starości i śmierci. Stare i niedołężne, rozdęte obfitym żarciem i brakiem ruchu dogo-

rywały samotnie między puszkami z tłuszczem i workami z mąką.

Inne, dotknięte paraliżem, tak częstym u sta­rych szczurów, ciągnęły opasłe brzuchy i tyl­ne kończyny, popiskując ostrzegawczo. Pozosta­wiają za sobą smugi moczu, kału i krew z brzu­chów pokaleczonych, pościeranych aż do żywego mięsa.

Kiedy niedawno, razem z młodą samicą, prze­biegałem obok nich, nie rozumiałem tych spoj­rzeń pełnych zazdrości i bólu.

Jest mniejsza, smuklejsza, o bardziej wydłużo­nym ciele. Zapewne dlatego z taką łatwością pokonuje otwór kanału. Właśnie zanurzyła się w nim i zniknęła, a ja, idąc tuż za jej ogonem, zaklinowałem się w połowie drogi. Teraz cofam się z trudem, pozostawiąjąc kępki sierści na ostrych występach muru.

Niecierpliwie czekam. Wróci, czy nie wróci? Biegam od ściany do ściany. Obgryzam z farby szerokie, stalowe drzwi zatarasowane stosami skrzynek i pudeł.

Wraca. Przytula się do mnie. Pachnie nadmor­skim piaskiem, kwiatami róży i wędzoną rybą. Obudziła wspomnienia...

Tęsknię... Chętnie wróciłbym do domu otoczo­nego ogrodem, między korzenie drzew i szumią­ce trawy. Jadłbym świeży chleb, nagrzane słoń­cem owoce, chrupiące pestki. Może odnalazłbym drogę do portowego nadbrzeża?

Tu objadam się czekoladą, mlecznym prosz­kiem, przegryzam karton wypełniony sucharami.

Napięcie... Pragnienie. Znowu nabrzmiewają gruczoły pod ogonem...

Dlaczego zrzuca mnie z grzbietu? Dlaczego nie pozwala objąć się łapkami? Czyżby spodziewała się potomstwa?

Gonię ją, ścigam, zapędzam między skrzynki... Z pordzewiałych puszek wycieka tłuszcz, okle­ja mi łapki.

Szczurzyca upada, przewraca się na grzbiet. Wysmarowana, oślizgła, lepka szybko biegnie do wyjścia... Chce wykąpać się w piasku lub wodzie, wyszorować zabrudzone, zatłuszczone futerko, aż znów będzie lśniące i jedwabiste.

Już ją doganiam... Przeciska się z trudem, tylko dzięki warstwie śliskiego tłuszczu. Mnie zatrzy­muje wielki, rozdęty brzuch.

Piszczę z wściekłości.

Ślady jej zapachu stają się coraz słabsze i słab­sze. Drapię pazurami, gryzę wystający kamyk. Z rozpaczą prę do przodu.

Nagły, przeraźliwy ból ogona... Od tyłu pod­gryza mnie szczur, kąsa dotkliwie, gryzie w jąd­ra... Staram się jeszcze przecisnąć do przodu, chociaż wiem, że to niemożliwe. Cofam się, zapie­ram łapkami, chcę się obrócić. Następne ugry­zienie w nasadę ogona jest jeszcze boleśniej­sze. Napieram tyłem na kąsającego mnie szczu­ra, wykopuję go tylnymi łapkami. Przekręcam

się w ciasnym korytarzu. Jestem teraz kulą rozwścieczonego mięsa, pokrytą nastroszoną sierścią.

Intruza już nie ma. Atakował, wiedząc, że nie mogę się odwrócić. Uciekł, bojąc się moich zę­bów. To stary, gruby szczur, skazany na pozo­stanie tu aż do śmierci. Gryzł mnie ze złości, zazdrości, zawiści...

A ty? Czy kiedykolwiek przeciśniesz się na drugą stronę? Serce wali, boki drżą, zęby szczę­kają. Boisz się, że ty też zostaniesz tu do końca!

Czekam, czekam na jej powrót. Odchodzę, by się najeść. Wracam. Szlifuję zęby na zmur­szałej desce. Wsuwam głowę do otworu. Nozd­rzami wyławiam słabe zapachy dochodzące z ze­wnątrz. Biegnę do skrzynek. Pożeram czekoladę. Krążę pod ścianami, biegam w kółko. Wracam. Wsuwam się w otwór i nagle czuję jej zapach, silną woń mojej samicy. Słyszę jej pisk i szamota­nie, jej zdenerwowanie i lęk. Już wiem, że nie może przecisnąć się z powrotem. Jest za gruba. Najadła się wilgotnego ziarna wprost z kłosów, zmyła z futerka tłuszcz i teraz najedzona, puszys­ta, ciężarna nie może już wrócić.

Siedzimy z dwóch stron korytarza, piszcząc, złoszcząc się i wciąż ponawiając próby przeciś- nięcia się do siebie.

Masz zapewnione jedzenie i bezwietrzny chłód starego bunkra... Z wysoka dobiegają piski nieto­perzy, ale pod sklepienie, po gładkich, śliskich

ścianach nie wspiął się nigdy żaden szczur. Twoja szczurzyca znajdzie po tamtej stronie świat nie­bezpieczeństw, czyhających drapieżników, puła­pek, głodu i lęku.

Gryziesz ściany, biegasz od skrzynki do skrzynki, od muru do muru, od nieszczęsnego otworu do pełnych jedzenia pomieszczeń.

Odchodzi. Niebawem powróci i słysząc chrobot twych zębów i przeraźliwy pisk, daremnie będzie próbowała zagłębić się w wąskim korytarzu.

Tyjesz, powiększasz się, rozrastasz, grubie­jesz. Będziesz tłustym, powolnym, zapasionym szczurem.

Boisz się, jak wówczas, gdy widziałeś zwierzęta rozkrawane na stołach, ich wypatroszone bebe­chy, śmierć, wśród której ty byłeś ostatnią wolną i żywą istotą. Nie po to chyba przetrwałeś, by wejść do betonowej pułapki, w której napeł­niony, nasycony, nażarty będziesz tkwił, aż do ostatniego uderzenia serca?

Słuchasz głosów nietoperzy i kropli spadają­cych co pewien czas. Wciąż od nowa próbujesz wdrapywać się na gładkie ściany i znowu od­padasz...

Gdybym tylko mógł, porzuciłbym te spokojne, bezpieczne kąty wypełnione żarciem, dla nie kończącego się nigdy miejskiego kanału, żeby iść, iść, iść. Zostawiłbym je dla nory rozgałęziąją- cej się pod powierzchnią portowego nabrzeża, dla nory o wielu wejściach, prowadzących we wszys­tkie strony świata.

Krążę tymi samymi ścieżkami, pod tymi samy­

mi ścianami, w obłąkańczym marszu w kółko, po własnych śladach...

Nie wiem nawet, czy świeci słońce, czy pada deszcz? Czy jest gorąco, czy chłodno? Tylko kiedy nadciąga burza, słyszę echo piorunów uderzają­cych w nadmorski las.

Wkrótce przestaniesz biegać, podskakiwać, wdrapywać się, poruszać jak szare, ożywione wahadło. Przestaniesz stawać na tylnych łap­kach, unosić głowę ku górze, skąd spadają szare szczątki światła, i słuchać głosów dochodzących z otworu, którym kiedyś tu wszedłeś.

Przestaniesz wierzyć, że można stąd kiedykol­wiek wyjść.

Huk motorów, warkot świdrów, zgrzyt za­rdzewiałych zawiasów, jęk żelaznych za­mków, skrzypienie, łomotanie, uderzanie, piło­wanie, wiercenie...

Bunkier zadrży, zadygoce... Ciężkie drzwi, pod którymi leżałeś w półśnie, rozewrą się, a obluzo­wana połowa jęknie i runie pod własnym cię­żarem.

Do wnętrza wpadnie światło latarek, zapach jesiennego deszczu, szeleszczące ludzkie głosy.

Wejdą zwaliści, potężni ludzie w hełmach, świecąc latarkami. Rozdepczą umierającego pod ścianą szczura i przystaną na mgnienie zaskocze­ni jego rozpaczliwym piskiem.

Na wpół oślepiony światłem, oszołomiony po­wietrzem, przemkniesz między ciężkimi butami,

przeskoczysz stalowy próg, by jak najszybciej wymknąć się z zamkniętego kręgu betonowych ścian i zwężających się przejść, którymi nie można już powrócić.

Szczury stąd są większe i silniejsze od ciebie. Ich gęsta sierść jest dłuższa i bardziej mato­wa. Łukowato wygięte, żółtawe siekacze połys­kują groźnie w półmroku. Rosną szybciej, są twardsze i odporniejsze niż twoje zęby. Miej­scowe szczury bezustannie ścierają je i szlifują. I nawet, gdy śpią, słychać przytłumione odgłosy zgrzytania.

Ołowiane osłony starte są do błyszczących opiłków i wiórków. Ty też zaciskasz szczęki na miękkim metalu, przegryzasz kolejne warstwy grubego kabla, aż do ostatnich, miedzianych drutów, których dotknięcie wywołuje delikatne mrowienie i pieczenie dziąseł. Dość! Boję się, że moje zęby wykruszą się lub złamią... Obok mnie wygięte, ciemne grzbiety nadal zaciekle rozgry­zają i miażdżą ołowiane rurki.

Duże i silne patrzą obojętnie, jak chodzisz po ich kanałach i ulicach. Jesteś tylko przybyszem, znacznie mniejszym, a więc niewiele znaczącym, obcym szczurem. Są tak pewne siebie, że niekie­dy pozwalają ci zaglądać do swych nor. Wolisz jednak trzymać się od nich z daleka... Mogłyby cię zagryźć z łatwością i wiedzą o tym. Wystarcza im świadomość własnej siły i mojego strachu. Zadowolone i nażarte od czasu do czasu muskają

wibrysami mój grzbiet i ogon. Czy chcą, żebym się ich bał?

Staram się zachowywać zwyczajnie. Gwałtow­ne odruchy obrony lub ucieczki mogłyby być uznane za przejaw mojej słabości i wywołać ich atak. Te szczury nie boją się nawet człowieka.

I często w środku dnia spacerują między ludźmi.

Pchły z tych dużych szczurów, przyzwyczajo­ne do przegryzania twardszej i grubszej skóry, od dawna buszują w twej sierści, a ty chociaż tak się starasz, nie potrafisz ich wyłapać. Najboleśniej tną cię w grzbiet, tam, gdzie nie sięgasz zębami i pazurkami. Jakże swędzą te ukąszenia w miej­scu, gdzie grzbiet się kończy... Obracasz się w kółko gryząc własny ogon.

Pchły krążą wokół nasady ogona, przechodzą niżej, ku pachwinie i na podudzie, biegają po brzuchu, wokół sutek.

Wysuwam język i rozdzielam zębami skołtu­nione włosy. Pchły znów przeniosły się wyżej, ukryły w sierści na bokach i na karku. Staram się podrapać... Wypędzam je nerwowymi ruchami uniesionej tylnej nogi. Zanurzam pazurki i roz­czesuję polepione włoski tak długo, aż swędzenie ustanie. Daremnie. Przenoszą się z miejsca na miejsce. Swędzi mnie już całe ciało. Siedzę cierp­liwie, rozczesuję, chwytam, wygryzam, łapię, drapię... Usypiam, wyczuwąjąc nadal chodzące po mnie pchły.

Z piwnic, schodów, składów, kanałów wciąż dochodzi zgrzytanie twardych zębów i pazurów żłobiących w murze i ziemi kolejne tunele, przej-

99

ścia, korytarze, labirynty. A mnie bolą pokale­czone dziąsła, z których sterczą spiłowane, spła­szczone zęby.

Wyruszam z wielkimi szczurami na wy­prawy. Przez otwory w płocie przecho­dzimy do rozległego ogrodu. Powietrze, słońce, śpiew ptaków i plusk przepływającego stru­mienia...

Przed nami ściany tak jaskrawo białe, że boję się do nich zbliżyć. Jednak otaczające mnie szczury idą dalej. Po wysłonecznionym tarasie chodzą ludzie. Podchodzimy bezszelestnie, prze­ślizgujemy przez szczeliny w kamiennej balu­stradzie. Przed każdym ze starych ludzi, siedzą­cych przy niskich stołach, człowiek w białym fartuchu stawia talerz pełen jedzenia.

Zapach ciepłego, tłustego żarcia skręca kiszki. Nozdrza poruszają się nerwowo. Wysunięte ku górze nosy drżą zachłannie.

Ludzie jedzą powoli, smakują, próbują, leniwie obracają pokarm w ustach.

Człowiek roznoszący jedzenie już odszedł, te­raz szczury błyskawicznie wyskakują z zakamar­ków, wskakują na ławy i stoły.

Starzy ludzie zachowują się niezgrabnie i nie­zaradnie. Chwytąją palcami powietrze, biją łyż­kami w stół, strącają talerze na posadzkę. Czyżby nie widzieli szczurów buszujących na stole i tara­sie? Ty też chwyciłeś w zęby ciepły, pachnący tłuszczem kartofel i połykasz duże kęsy.

Nad sobą widzisz pomarszczoną twarz i oczy bez źrenic, bez blasku, bez światła.

Ludzie są ślepi, chorzy, starzy. Ich skóra jest pożółkła i szara, wymięta i wyschnięta jak per­gamin.

Przerażeni, bezzębni, roztrzęsieni, zapłakani. Widzisz ich niewidzące oczy, śliniące się usta, rozczapierzone palce i już wiesz, że są bezbronni, że możesz im wyrwać i zabrać jedzenie, że oni bardziej boją się twego pisku niż ty ich krzyku i bicia łyżkami w stoły na oślep.

Talerz spada, rozbija się, a ty zeskakujesz ze stołu, by wśród skorup ostrożnie jeść kleistą, rozgotowaną kaszę.

Wielkie szczury nie przejmują się krzykiem staruchów. Wskakują ludziom na plecy i ramio­na, wspinają się po ich kolanach, wdrapują na głowy. Ludzie cofają ręce, bojąc się ugryzień i dotyku.

Zanim przybiegnie człowiek, który rozdawał im jedzenie, talerze są już puste, a my pod łopianami, pod werandą, w krzakach róż i jaś­minów, wśród tulipanów, goździków i nasturcji porastających klomby, pożeramy zdobyte ziem­niaki, kluski, kawałki mięsa, kruchego ciasta, chleba. Teraz wielkie i grube szczury kłócą się

o co smaczniejsze kąski, odpędzając, wyrywając, zabierając sobie sprzed nosa. Są nażarte, lecz chcą :yeść jeszcze więcej, jeść ciągle, nąjeść się do ostatecznego nasycenia.

Przez dziury w płocie, przez ulicę powracamy do swych siedzib w kanałach. W nocy znowu

0 4 % Ą jfeA-

będziesz słuchał zgrzytania ich zębów o metalo­we osłony kabli i rur.

Przeczuwałeś, że porywanie jedzenia wprost ze stołów nie może trwać długo. Ludzie zniecierpliwią się i będą chcieli nas wyłapać. Ślepi wezwą na pomoc widzących, a ci bez nóg - poruszających się szybko i zwinnie.

Następny dzień, następna pora ludzkiego je­dzenia rozproszyła moje obawy. Znowu wtarg­nęliśmy na ustawione wzdłuż tarasu stoły, chwy­tając, pożerając, porywając, co tylko się dało. Przerażeni starcy walili łyżkami, gdzie popadło, wyjąc, jęcząc i plując. mim •

Przebiegałem właśnie od krawędzi ku talerzo­wi wypełnionemu dymiącymi ziemniakami, ob­ficie okraszonymi słoniną, gdy nagle potoczyły się ku mnie jasnoniebieskie, szklane oczy. Wypa­dły z twarzy pochylającego się nad stołem starca. Jego dłonie szukają ich teraz po omacku, błądzą po ceracie i w talerzu. Spojrzałem w górę, zaj­rzałem w puste tunele oczodołów...

Ludzkie ręce daremnie krążyły, starając się nas schwytać, zmiażdżyć, odpędzić. Głodni i roz­złoszczeni ludzie chwytali łapczywie to wszyst­ko, czego nie zdążyłyśmy porwać i ąjeść. Dłonie spadały na ciepłe jeszcze ziemniaki, by natych­miast wepchać do ust rozgniecioną, kruchą masę. Ludzie krztusili się, dusili i kasłali, chcąc pożreć jak najwięcej, w jak najkrótszym czasie.

Pomarszczeni, łysi, trzęsący się staruszkowie

wyjmowali porcelanowe zęby i międląc kartofle samymi dziąsłami sapali z bezsilnej nienawiści. Odsuwam się, zaciśnięta pięść wali w deskę, a ja po poręczy krzesła schodzę pod stół, gdzie łomo­cą nogi, kikuty, protezy, a między nimi tyle strąconego, zwalonego żarcia.

Umykamy ku otworom w balustradzie tarasu, przechodzimy przez kwiecisty klomb, przeska­kujemy wąziutki strumyczek i zapadamy w ście­ki, rynsztoki, śmietniki, piwnice. Wielkie szczury podskakują, popiskują, koziołkują, gonią się z ra­dości, z napełnienia, z obfitości jadła wydartego ślamazarnym ludziom.

Jutro będzie przecież następny dzień i następ­na wyprawa.

Twoje lęki ustąpią, znikną złe przeczucia, sny będziesz miał spokojne i tylko w nąjdalszych zakamarkach pamięci będziesz wyczuwał cichą obecność Szczura, któremu wykłuto oczy żelaz­nym prętem, i Szczurołapa, który gdzieś ist­nieje, zabija blisko lub daleko, a ty boisz się go spotkać.

W masie czujemy się pewne siebie, bezpieczne i odważne. Bezgłośna gromada ciągnących ku tarasowi szczurów, cienie wśród łodyg, cienie na ścieżkach, jakby toczące się szare kamienie... Wszyscy idą, więc trzeba iść. Wszyscy wiedzą

o starości, słabości i ślepocie tamtych ludzi, a więc trzeba im zabrać, wyrwać, podkraść pach­nące, ciepłe i smaczne żarcie.

Oni nie są groźni, chociaż krzyczą i usiłują walczyć o swoje. Ich złość cię nie przeraża. A cóż cię przeraża, szczurze, idący w masie zachłan­nych i wiedzących czego chcą szczurów? Szczury są z przodu, z tyłu, z boków. Idą przed tobą i za tobą, a ty polegasz na ich ostrożności, spostrze­gawczości, węchu, strachu, doświadczeniu.

Przekroczyły już strumień, już zbliżają się do klombu, skąd widać ciemne otwory w białej balustradzie.

Ludzie z drągami, łopatami, szpikulcami wy­skakują nagle zza drzew, pojawiają się, zagradza­ją drogę. Biją, walą, tratują, miażdżą, kłują, rozdeptują. Są i psy, ujadające, chwytające w pa­szczę, zagryzające, tarmoszące.

Uciec byle gdzie. Ukryć się, schować, zamas­kować, wcisnąć w bruzdę, w szczelinę, wnękę.

Trawnik jest gładki i dopiero teraz widzę, że go przystrzyżono, że trawa jest krótsza niż wczoraj. Na zielonym trawniku naszą szarość widać z da­leka. Widzą ją doskonale łomocący kijami ludzie i ksztuszące się z nienawiści psy.

Zaczął się wyścig o życie. Spadający kij miaż­dży mi ogon. Skręcam się z bólu. Biegnę. Prze­skakuję nad butem usiłującym mnie rozgnieść. Skaczę w strumień i daję się porwać mętnej, lecz wartko płynącej wodzie. Wychodzę na brzeg przerażony, zmarznięty, mokry, wylizuję siną, przekrwioną skórę.

Skończyły się wyprawy do jasnego domu, za­mieszkanego przez ludzi, którzy nie potrafili bronić się przed szczurami. Skończyły się ciepłe

ziemniaki obsypane chrupiącymi skwarkami i ociekające tłuszczem.

Jednak jutro masa szczurów ponownie zmie­rza ku murom okalającym ogród. Przekracza je i ostrożnie sunie ku strumieniowi i ciągną­cej się za nim zielonożółtej płaszczyźnie traw­nika.

Zatrzymujesz się, wciągasz powietrze, nasta­wiasz uszy. Ludzie stoją za drzewami, słyszysz ich oddechy i przytłumione warczenie psa. Kilka młodszych szczurów przeskoczyło jednak stru­mień. Śmigają przez trawnik ku migocącej wśród krzewów białej balustradzie.

Ludzie już biegną. Szaro-krwawe plamy drga­ją w trawie. Zawracasz. W nocy śni ci się pod­starzały Szczurołap, któremu z talerza porywasz drewnianą piszczałkę.

Następnego dnia, w porze ludzkich posiłków, czujesz się nieswojo. Przyzwyczaiłeś się do tych wypraw i teraz, gdy wiesz, że ślepcy tam spokoj­nie jedzą okraszone słoniną kartofle, a ty nie możesz im niczego zabrać, ogarnia cię gwałtow­ny, przejmujący głód i złość.

Na ulicy pod ścianami też siedzą ślepi, bez­nodzy, bezręcy, jęczący, gnijący, rozgorączkowa­ni, umierający, głusi. Wypatruję jedzenia w stoją­cych przed nimi miskach. Tam jednak leżą tylko okrągłe blaszki lub podłużne papierki.

Długowłosy żebrak o wąskich, bladych ustach i oczach zasłoniętych czarnymi szkłami przeżu­wa mączne kęsy.

Położył bułkę na płóciennym tobołku. Pod­

biegam i z bułką w pyszczku niknę w rozbitym oknie piwnicy.

Wąski kanał zamienia się w szeroką arterię, środkiem której toczą się brunatne ścieki. Biegnę wzdłuż pochyłości, starając się nie stracić równowagi. Rozwidnia się, rozjaśnia i nagle słyszę monotonny plusk wody uderzającej o kamienie.

Mija mnie kilka szczurków podążających za matką.

Może zawrócić? Zatrzymuję się na wysłonecz- nionej krawędzi i stając na tylnych łapkach unoszę głowę ku zwisającej kępie zieleni. Słone­czne światło przebija liście na wysokim brzegu.

Śliska, pokryta brunatnymi glonami ściana migoce w promieniach. Siedzę na kamiennym obramowaniu, przymykam powieki i czuję jak słońce przenika sierść, skórę, krew, kości, roz­grzewa, rozleniwia.

Już się nie boję, już czuję się bezpieczny, chociaż Tamten pozbawiony oczu Szczur ponow­nie wypełnił mój mózg przeraźliwym wołaniem... Stary Szczur ze zmierzwioną, nastroszoną sierś­cią rozgląda się pustymi oczodołami. Nagle roz­wiewa się, rozmazuje w migotliwych promie­niach, znika.

Nie poruszam się, słucham szeptów przepły­wającej rzeki.

Między zamknięciem a otwarciem oczu prze­noszę się, przechodzę, przemykam, walczę, zabi­jam, zdobywam, rozważam, przepływam, gryzę,

rozkopuję i powracam znowu w to samo, bez­pieczne miejsce.

Między zamknięciem a otwarciem oczu jestem sobą i tym, kim byłem i kim się stanę.

Jestem małym, drobnym szczurkiem drżącym przed potężnymi szczękami ojca. Przytulam się do brzucha matki pachnącego mlekiem.

Wibrujący dźwięk... To nie złudzenie! Głos piszczałki dociera z wysoka, zza prześwietlo­nych, nieruchomych liści. Potrącony stopą spa­dający kamień budzi niespokojne echa w mrocz­nym tunelu.

Ciężki, zepchnięty nagle głaz uderza w ścianę tuż obok... Zsuwa się... Omal mnie nie miażdży.

Poruszenie liści i powietrza... Łapki ześlizgują się z mokrej krawędzi i wpadam w jednostajny, lecz silny nurt.

Unosi mnie ku bezbrzeżnej, oślepiającej prze­strzeni. Szamoczę się, daremnie usiłuję wrócić na kamienną krawędź. Płynę pod prąd. Przebieram łapkami... Natarczywe fale zalewąją mi nozdrza i oczy.

Połykam krople, usiłuję wyskoczyć, lecz zapa­dam się coraz głębiej i głębiej w wodę. Poruszam się rozpaczliwie, popędzany przeczuciem śmierci, która czeka tam niżej, na srebrnoszarym dnie.

Staram się trzymać głowę wysoko. Steruję ogonem, usiłując wypatrzyć jakiekolwiek miej­sce, na którym mógłbym się zatrzymać.

Płynę, płynę i płynę nie widząc nic poza zielo- nawoszarą powierzchnią. Porywa mnie wir. Wy­pływam półżywy, opity wodą.

Cień zakrywający światło zniża się, opada. Śledzi moje nerwowe, chaotyczne ruchy. Jest tuż, tuż. Biały ptak z błyszczącym dziobem ko­niecznie chce mnie schwytać. Szybszy nurt wody zagarnia mnie tuż sprzed jego dzioba. Płynę, a ptak siada przede mną na falach i wyciąga czerwony, kłapiący dziób.

Z boku dostrzegam mokry, wydłużony, lśniący czernią kształt. Zwracam się ku niemu resztkami sił, wczepiam pazurami, zębami, owijam ogo­nem. Wypełzam na grubą, szorstką linę, zanurza­jącą się i podnoszącą w falach. Odruchowo za­czynam po niej biec w kierunku, gdzie unosi się stromo nad wodą.

Ptak chwyta dziobem linę, jakby chciał strącić mnie do rzeki. Lina napręża się, smaga powierz­chnię. Ptak krąży wypatrując czegoś w nurcie... Leci w dół.

Lina biegnie teraz pionowo ku górze. Ptak odlatuje ze srebrzystą rybką w dziobie. Widzę ciemną ścianę z błyszczącymi otworami. Skaczę. Ociekający wodą ląduję na wysłonecznionych deskach, wśród skrzyń.

Chowam się w najbliższą szczelinę, przywieram do desek, parskam, otrząsam się, pluję. Barka ko­łysze się, a ja, wciśnięty między skrzynie i liny, tęsknię za półmrokiem, w którym byłem tak nieda­wno. Przeraża mnie nie kończąca się przestrzeń, jaskrawe światło, krzykliwe, białe ptactwo.

Może jeszcze nie otworzyłem powiek? Może zbudzę się w ciemnym tunelu, wśród szczurów poszukujących pokarmu?

Daremnie przymykam i otwieram powieki w palącym blasku słońca.

Rozciągnięty na gołębich piórach i poszat- kowanych papierzyskach wpatruję się w ciemność. Wysoko nad nami pada śnieg, wyje wicher, a przenikliwy chłód obezwładnia wszyst­kie żywe stworzenia. Tu, z dala od zabijającego zimna, leżę spokojny, bezpieczny, szczęśliwy. Nie muszę wychodzić, biegać, zabiegać o żarcie, szukać i bić się z innymi szczurami o wyschnięte ucho świni, czerstwy chleb lub skórę z makreli.

W norze, pod ogromnymi korzeniami drzew niegdyś ściętych przez ludzi, jest zacisznie i sen­nie. Tu nie dochodzi wiatr, a powietrze prze­pływa powoli, poruszane jedynie przesuwąjący- mi się w korytarzach ciałami szczurów. Skórki, kostki, wyschnięte chrząstki, łupiny, a przy tym bliskość pełnych piwnic i magazynów... Jedzenia nie brakuje, a na martwych, dębowych korze­niach codziennie ścieram zęby.

Wystarczy zejść niżej wzdłuż sięgąjącego w głąb korzenia, by trafić na zimny strumień pulsujący w piasku. To stąd las, szumiący nie­gdyś na powierzchni, czerpał życiodąjne soki.

Tylko my wiemy o tym źródle i tylko my gasimy w nim pragnienie. Wokół wyrosło wielkie miasto. Fundamenty, ściany, rury, przewody, kanały sięgają równie głęboko, jak korzenie sta­rych drzew, po których na powierzchni nie pozo­stał ślad. Woda tu jest jednak smaczniejsza i nie

tyf

109

pozostawia na języku gorzkiego lub kwaśnawego osadu, którego nie da się zatrzeć smakiem ziarna, chleba czy marchwi.

Tam w mieście, nad zamarłymi korzeniami przewalają się pędzące pojazdy... Przyzwyczai­łem się już do ich bezustannego szumu. Nocą jeżdżą rzadziej lub nie jeżdżą wcale i właśnie po braku tych odgłosów poznajemy, że zapadła noc.

Srebrzysta leży obok na wznak, wygodnie rozciągnięta wśród pociętych, potarganych, po­dartych szmatek, piór i skrawków bibuły. Na najbliższym śmietniku codziennie pojawiają się takie strzępy, a my znosimy je i układamy w na­szym domu.

Korzenie drzewa są miejscem najbezpieczniej­szym z bezpiecznych, ponieważ nie wyczuwam tu najmniejszych śladów ludzi. Na zewnątrz wszystko pachnie ludźmi. Progi, mury, rynszto­ki, ściany, kanały, cegły, piwnice, schody, spiżar­nie, śmietniki są oznaczone ich wonią. Glina i muł w kanałach też niosą ich zapach. Kwaśny deszcz i woda spływająca z rynny też przypominają

o nich. Ich odpadki i odchody stają się częścią naszego szczurzego życia.

I tylko tu, w szczelinach i przejściach, wokół rozgałęzionych szeroko korzeni, nie wyczuwam ich złowrogiego istnienia. Nie dotarli tu... Nie wiedzą, że po wielkim lesie pozostały korzenie, podziemne kryjówki szczurów, do których nie zdołali wtargnąć i których nigdy nie poznają.

Wyleguję się, przeciągam, ziewam, dotykam

wibrysami głowy Srebrzystej i czekam, aż ucich­nie ruch samochodów na powierzchni.

Wtedy wyruszymy uzupełnić zapasy.

Ten labirynt, pogrążony w ciemności, tylko gdzieniegdzie połyskujący fosforycznymi odblas­kami próchna, odkryłem wkrótce po przybiciu barki do brzegu.

Czy ścigał mnie dźwięk drewnianej piszczałki? Czy gonił kocur? Czy po prostu wyczuwałem wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo? Nie pamiętam. Szukałem, uciekałem i nagle, tuż przed pyszczkiem dostrzegłem otwór w szarej płaszczyźnie asfaltu. Mogła to być nora, ale mog­ło być również głębsze pęknięcie, poszerzone przez spływającą wodę.

Schodziłem niemal prostopadle w dół przez warstwy betonu, gruzu, piasku. Nagle wyczułem nogami twardą powierzchnię drzewa. Pojawiły się korzenie, korzonki, pędy rozrastające się wszerz i w głąb, a wokół nich przesmyki, koryta­rze, tunele łączące się, rozchodzące, zbiegąjące, przegrodzone osuniętą ziemią, rozszerzające się w wygodne pomieszczenia. Miejsce wydawało się wyjątkowe dla założenia gniazda.

Usłyszałem znany mi dźwięk, chrobot szczu­rzych zębów wgryząjących się w twarde drewno. To Srebrzysta gorliwie gryzła martwy korzeń dębu. Gryzła drewno znacznie częściej niż ja. Jej zęby rosły szybciej, więc musiała ścierać je nie­mal bezustannie, jednostajnie porusząjąc silnymi szczękami.

Poza Srebrzystą wśród korzeni mieszkała Śle­

pa, która nigdy z podziemi nie wychodziła, ży­wiąc się trocinami, pędrakami, dżdżownicami oraz resztkami tego, co przywlokły tu inne szczury. W ciemności, gdzie znała każdy skręt i korytarz, wzrok nie był jej potrzebny. Przeważ­nie schodziła tylko do źródła, a później powoli i mozolnie wspinała się z powrotem do znanych sobie korytarzy.

Tylko raz, kiedy zbliżyła się do dziury w asfal­cie, zobaczyłem jej oczy. Były biało-szare, bez blasku. Ich martwość podkreślały obwódki wyle- niałej, jakby wypalonej skóry. Natychmiast przy­pomniałeś sobie drżącego z chłodu Tamtego Szczura, z krwawymi jamami zamiast oczu. On też bał się pozostać sam.

Zawróciłeś i pobiegłeś w dół, a Ślepa wolno szła za tobą. Srebrzysta nie gryzła Ślepej, a Ślepa nie zwracała na nas uwagi.

Duża nora Srebrzystej pachniała jeszcze po­przednim samcem. Opuścił ją niedawno? Mógł wpaść w pułapkę lub pójść za Szczurołapem. A może po prostu powędrował gdzieś przed sie­bie? Jego zapach słabł i słabł, aż zupełnie zniknął.

Razem wgryzaliśmy się w ogromne masy twardego drzewa... Jak z oddali dochodził nas odgłos zębów Ślepej i szum przejeżdżają­cych nad nami pojazdów. Wkrótce też znalazłem inne wyjście, przebicie do piwnicy pobliskiego domu, w którego fundamentach puściły zmur­szałe cegły. Wychodziliśmy tędy częściej niż

górą, gdzie ryczały motory i naszczekiwały bie­gające psy.

Niebawem wśród odgłosów zabrakło chrobotu zębów i świszczącego oddechu Ślepej. W koryta­rzu prowadzącym ku jej norze wyczułem zapach gnicia... Ślepa leżała na boku i nie była to już Ślepa, lecz rozkładające się mięso. Wkrótce też żuki i czerwie objadły Ślepą i pozostał z niej tylko szkielet.

Wśród splątanych korzeni spoczywały szkie­lety psów, ptaków, ludzi, węży. Szkielet olb­rzymiego człowieka odzianego w przerdzewiałe, podziurawione blachy, zwisał tuż przy naszym gnieździe i kiedy Srebrzysta poruszała się nie­spokojnie podczas snu, zaczepiała niekiedy pa­zurami o metal, wywołując dźwięczne zgrzyta­nie i pobrzękiwanie. Nie bałem się ogromnego szkieletu i podgryzałem niekiedy spróchniałe kości. Jednak ten przypadkowy dźwięk pazu­rów pocierających o blachę drażnił mnie, przy­pominając o prześladowaniach, pułapkach i po­goniach. Wydawało się, że pochodzi spoza ko­rzeni naszego drzewa, stamtąd gdzie żył Szczu- rołap i na pewno nadal mnie poszukiwał. Kuli­łem się, dreszcze wstrząsały grzbietem, a łapki drżały nerwowo. Metalowe blachy przeżarte rdzą groziły ostrymi, cienkimi krawędziami,

o które łatwo było zawadzić futerkiem. Dlatego starałem się spać jak najdalej od ściany, której bok stanowił spoczywający nieco wyżej szkielet.

Z miasta do podziemnego lasu docierały inne szczury i przeważnie zostawały tu, zadowolone

ze znalezienia tak wygodnej kryjówki. Korzenie sięgały daleko i głęboko, więc poszczególne ro­dziny szczurów lokowały się na różnych pozio­mach, wśród odległych od siebie odgałęzień, nie przeszkadzając sobie, a nawet nie wiedząc

o swym istnieniu.

Wkrótce też pierwsze potomstwo moje i Sreb­rzystej podrosło i wywędrowało.

Byłem szczurem spokojnym i nie atakowałem innych. Najbliższy śmietnik, do którego najczęś­ciej zaglądałem, dostarczał nam masę jedzenia. Odkryłem też kolejne przejścia na zewnątrz, które poszerzyłem i powiększyłem. Wzdłuż rury z gorącą wodą dotarłem do piwnic i garaży.

Na najdalszym krańcu, tam gdzie rozprzestrze­niły się cienkie odrosty korzeni, znalazłem wy­płukaną przez wodę szczelinę, prowadzącą do rozległego placu. Wysadziłem nos między ka­miennymi płytami i dostrzegłem wokół ludzkie nogi, wiele nóg. Poruszyłem wibrysami wyczu­wając rozkoszny zapach. Dziąsła aż zabolały z pragnienia. W pobliżu leżał wafel wypełniony zimną, rozlewającą się substancją. Wyłowiłem woń cukru, jajek, mleka. Wylazłem, złapałem zębami rozmiękczony wafel i wciągnąłem do nory. Długo zlizywałem słodki, pachnący płyn...

Ze Srebrzystą przychodziliśmy tu najchętniej

o zmierzchu, gdy nasza barwa pozwalała poru­szać się niezauważalnie.

Pewnej nocy wyjrzałem spomiędzy kamien­nych płyt i już, już miałem wyjść, gdy usłyszałem znajomy, ściszony głos piszczałki.

Zamarłem, nadstawiłem uszu, słuchałem.

On szukał mnie nadal...

Srebrzysta nie pojmowała znaczenia tych dźwięków. Były jej równie obojętne, jak bełkot­liwe i syczące głosy spacerujących ludzi, warkot motorów czy szum wiatru.

Szybko wybiegła na zewnątrz, w stronę błysz­czącego srebrzystego papierka i zaczęła zlizywać resztki słodkiego płynu, przymykając oczy z roz­koszy.

Rozejrzałem się z niepokojem. Głos piszczałki dochodził równocześnie z wielu stron, bliższych i dalszych. Pomyślałem z przerażeniem, że rap­tem pojawiło się wielu Szczurołapów i okrążają nas równocześnie. Czy to możliwe?

Dźwięk piszczałki brzmiał jednostajnie, nie zbliżał się i nie oddalał. A więc gra i wypatruje mnie... Echa nakładały się, przenikały, cichnąc w kamiennych i betonowych tunelach. Czyżby Szczurołap nie poruszał się? Nie chodził? Czy mógł przebywać w kilku miejscach równo­cześnie?

Najbliższy dźwięk pochodził z miejsca, gdzie nie wyczuwałem nikogo. Srebrzysta pobiegła w tamtą stronę, a ja, chociaż z lękiem, ruszyłem za nią. Dźwięk stał się wyraźniejszy. Rozchodził się z góry, ze słupa. Nie widziałem Szczurołapa, tylko ciemną skrzynkę, z której wydobywał się głos. Srebrzysta biegła obojętnie, węsząc za słod­kimi przysmakami. Dźwięk oddalił się, a gdy podchodziliśmy do następnego słupa, znowu za­czął się zbliżać.

Szczurołapa nie widziałem. Słyszałem nato­miast głos piszczałki. Chciał mnie zastraszyć? Czy tylko mnie? A może Srebrzystą? A może wszystkie inne szczury, które wybiegają nocą na place i ulice w poszukiwaniu słodyczy porzuco­nych przez ludzi?

Srebrzysta zatrzymała się i zanurzyła zęby w le­pkim lizaku. Pachniał jeszcze ustami człowieka.

Od tamtej wyprawy na plac nie bałem się już głosu piszczałki, wiedząc, że sam głos nie może mnie ani schwytać, ani zabić, ani zmusić do pójścia za sobą ku piwnicom, kanałom i domom, gdzie być może czyha Szczurołap. Uwierzyłem, że to koniec moich wędrówek, że wiekowe, rozległe korzenie, zabetonowane, zakryte od gó­ry, dobrze mnie chroniły i już nigdzie nie będę musiał uciekać. Miejsce wydawało się przecież najbezpieczniejsze z bezpiecznych i nawet dźwięczenie zardzewiałych blach olbrzymiego szkieletu nie wzbudzało już lęku. Tylko gdy padały obfite deszcze, ziemia osuwała się, piasek osypywał, krople spływały w głąb i wnętrze nory stawało się wilgotne.

Niekiedy idąc korytarzem wyczuwałem prze­sunięcia gruntu, ruchy pod moim brzuchem i nad głową. Zatrzymywałem się, nasłuchiwałem i sze­dłem dalej uspokojony, bo przecież wnętrze zie­mi stale porusza się, przemieszcza, drży, osuwa, unosi i opada. Szczury wiedzą o tych ruchach, rozumieją te drgania i odgłosy, zachowują spokój

aż do chwili pojawienia się prawdziwego niebez­pieczeństwa.

Blachy szkieletu dzwoniły, drżały, dźwięczały, uginały się, pękały, rozpadały, a wtedy obudzony ich trzaskiem zaczynałem się bać.

Otwierałem oczy, a dźwięki cichły, ustawały, zanikały. Mój strach też niknął i usypiałem, a gdy budziłem się ponownie, wydawało mi się, że to był tylko niepokojący sen. Wytrzebiony las, przy- duszony gruzami i popiołami, ukamienowany, zacementowany, zalany asfaltem, wydawał się nam, szczurom, najpewniejszym i najspokojniej­szym siedliskiem, ponieważ ludzie zapomnieli

o jego istnieniu.

Grube korzenie spinały i łączyły ze sobą warst­wy gleby, spajały grunt, umacniając wielopozio­mowe labirynty, przerastając, obrastając i wras­tając w nasze szczurze gniazda. Podziemne kona­ry, odrosty, pęki zdrewniałych włókien, pogmat­wane, poplątane węzły, grube kłącza i cienkie, wijące się we wszystkich kierunkach wężowate pędy, gruzełkowate sieci, z których zawsze wysy­sałem wilgoć — wszystko to wiązało ze sobą glinę, piach, żwir, popiół, pozostałości torfli i cie­mną, sypką ziemię. Poniżej tej splątanej sieci korzeni spoczywały wielkie głazy, samym swym ciężarem osuwąjące się powoli w dół. Szczury docierały do nich rzadko, bo głazy zanurzały się w wodnisty, przesuwąjący się piach. Zdarzało się też, że szczury, które zapuszczały się tak nisko, nie wracały i wszelki ślad po nich ginął w pod­mokłym gruncie.

Zbłądziłeś schodząc w dół wzdłuż grubego korzenia. Niespodziewanie znalazłeś się pod zim­ną, metalową płytą czy skrzynią. Nosem, wib- rysami, łapkami usiłowałeś wyczuć, gdzie właś­ciwie jesteś?

I wtedy niespodziewanie wyczułeś nierucho­my kabłąk szczurzego czy mysiego grzbietu i owal szczęk gryzonia. Cofnąłeś się szybko, by po chwili znowu zbliżyć się, obwąchać, wyba­dać.

Duża mysz czy mały szczur wyrzeźbione z miękkiego metalu? Dotknąłeś zębami i nagle przerażony, że znalazłeś się tak nisko, niżej niż kiedykolwiek, odwróciłeś się, położyłeś uszy po sobie i jak najprędzej powróciłeś do nory.

A kiedy później chciałeś odnaleźć to miejsce, wszystkie szlaki wzdłuż korzenia wypełniał już piach. Widocznie znowu przesunęła się ziemia.

Większość szczurów nigdy nie sprawdzała, co jest poniżej biegnących w dół długich korzeni i dużych odłamków skał, ciesząc się życiem pod warstwami betonu i popiołu. Tylko dochodzące z wysoka odgłosy miasta przypominały, że znaj­dujemy się blisko ludzkich siedzib.

Przywykłem do rezonujących dźwięków blach wokół olbrzymiego szkieletu, przestałem się bać przysypiając i nie zważałem na przenikające coraz częściej krople wody, osypujące się ściany i osuwające się w dół kamienie.

Srebrzysta odchowała kolejne małe, które wy- wędrowały do miasta, porozchodziły się po kana­łach i piwnicach. Przytyłem jak wtedy w bunkrze

i coraz ciężej było mi wspinać się pod górę. Niektóre korytarze stały się dla mnie za ciasne

i stale musiałem je poszerzać. Przepychałem się do przodu, czując jak mój brzuch grzęźnie w gli­nie lub piasku. Srebrzysta gryzła mnie w ogon

i przeciskałem się z piskiem, pozostawiając na ścianach wydarte kępki sierści.

Zapasy przynoszone z placu, kotłowni, piwnic powiększały się i czułem się coraz bezpieczniej, mając wokół tyle zasuszonego jedzenia. Uwierzy­łem, że na zawsze pozostanę w podziemnym lesie.

Deszcze i grzmoty odstręczały od częstego wychodzenia na zewnątrz. Siedziałem więc w no­rze, czyszcząc futerko, wyczesując włosy, wy­chwytując pchły, baraszkując ze Srebrzystą i ma­łymi.

Nagle usłyszałem zgrzyt, jęk, szczęk. Ziemia zadrżała, jakby pękła, i do nory, między od­słonięte korzenie wdrało się chłodne, wilgotne powietrze. Gniazdo chwiało się, drżało, przesu­wało, a my staliśmy zasypywani ziemią, nie wiedząc dokąd uciekać.

Nowy potężny wstrząs rozwalił boczną ścianę

i dostrzegłem osuwające się z góry kamienne płyty, którymi wyłożony był plac. Z wysoka lał deszcz, wdzierał się wiatr i dochodziły odgłosy miasta. Srebrzysta zniknęła z małymi w nąjszer- szym korytarzu prowadzącym w stronę kanału ściekowego.

Mokre zwały gliny osuwały się wprost na mnie. Odskoczyłem i wykorzystując chropowatość ka-

1

miennych brył i płyt, mozolnie wspinałem się ku górze, nie zważając na strugi błotnistej wody.

Znalazłem się na placu.

Pofałdowana powierzchnia, głębokie rozpad­liny, zapadliska. Biegłem co sił w stronę najbliż­szych domów błyszczących żółtawym światłem.

Część jezdni osunęła się. Czarne zwały asfaltu sterczały w dole jak rozwarte szczęki nieznanego zwierza.

Przebiegłem ulicę, na której zamarł wszelki ruch, i szczękając zębami zaszyłem się w naj­bliższej piwnicy. Zawalenie się powierzchni pla­cu pogrzebało zamiary dalszego, spokojnego

i niedostrzeganego przez ludzi życia.

Wpełzłem między zleżałe worki i usnąłem.

Przebudziłem się i chciałem wrócić. Jednak wejście do piwnicy było zasypane ziemią, a szcze­liny zamieniły się w ogromne, gliniaste leje. Wo­kół krzątali się ludzie, wpompowując do rozpad­lin olbrzymie masy płynnego cementu i żwiru.

Zupełnie rozbity, jakby mnie wypędziły silniej­sze szczury, wypuściłem się na drugą stronę placu, gdzie znajdował się hydrant, a wokół niego, tuż przy rurach, wejście prowadzące w dół. Teraz hydrant przechylił się i częściowo zapadł, a ludzie rozkuwali kilofami asfalt.

Mijał czas, a ja, chociaż chciałem, nie potrafi­łem wrócić.

Osamotniony i rozeźlony w piwnicy poblis­kiego domu niespodziewanie natknąłem się na

Srebrzystą. Podbiegłem ucieszony spotkaniem, gdy nagle uderzył we mnie szary, silny kształt, odrzucając w kąt piwnicy. Srebrzysta stanęła na tylnych łapkach i wyciągnęła pyszczek, patrząc jak jej nowy towarzysz wyrywał mi kępki sierści

i rozrywał uszy.

Zrozumiałem, że Srebrzysta przestała być mo­ją samicą. Uciekłem upokorzony słysząc za sobą zwycięskie piski silniejszego samca.

Osowiały łaziłem po kanałach i piwnicach, zastanawiając się co dalej? Wielokrotnie powra­całem na plac, lecz szczelin i dziur już nie było. Ludzie zasypali i zabetonowali nie tylko wielką rozpadlinę, ale każdy, nawet najmniejszy otwór, którym mogłaby wedrzeć się woda lub mógłby wejść szczur.

Dziury w jezdni zalano asfaltem, rury pokryto warstwą szklistej otuliny i cementu, spojenia kamiennych płyt zabetonowano i pozamazywa- no smołą. Daremnie krążyłem szukając jakiego­kolwiek wejścia do ukrytego pod miastem zapo­mnianego lasu, z którego na pewno pozostały jeszcze najgrubsze i najgłębiej wrośnięte korze­nie.

Nadszedł kolejny samotny i zimny wieczór... Nagle ze wszystkich stron, ze wszystkich stalo­wych masztów pokrywąjących plac i sąsiednie ulice, dobiegł przywołujący dźwięk piszczałki.

Przycisnąłem brzuch do kamiennej płyty i nasłu­chiwałem coraz bardziej przestraszony. Głos na­cierał zewsząd... Szczurołap szukał mnie i tropił.

Dźwięk urwał się i chociaż w półmroku nie

zobaczyłem żadnego człowieka, w popłochu przebiegłem plac i ześliznąłem się do najbliż­szego rynsztoka.

Pod osłoną nocy i wysokich krawężników ucie­kałem, uciekałem, uciekałem.

Biegnę za grubym, jasnoszarym ogonem w ciemne plamy. Rdzawy, wyleniały grzbiet góruje nad rozdętymi bokami, w których ukrywa się potomstwo. Rudawa wytrwale idzie przed siebie, wiedząc, że jestem blisko. Mój ciepły oddech na niemal bezwłosym ogonie daje jej poczucie bezpieczeństwa.

Wędrujecie razem i chociaż tylko ty znasz kierunek i cel tej drogi, ona nie boi się, lecz spokojnie przekracza przeszkody, przeskakuje progi, betonowe stopnie i kamienie, prześlizguje się przez rury i tunele. Jej brzuch podryguje, trzęsie się, drży. Ty także czujesz się pewniej, wiedząc, że samica, która ci ufa, biegnie tak blisko. Cieszysz się wdychając jej zapach. Mogła przecież pozostać w swej norze jak większość samic mających rodzić. Zaniepokojona ogarnia­jącą cię potrzebą odejścia, ciemnymi, wypuk­łymi oczami uważnie obserwowała twoje ruchy.

Dłużej nie chciałeś tu zostać, nie mogłeś już wytrzymać w labiryncie wąskich kanałów, które zawsze prowadziły do tych samych miejsc, gdzie zawsze pojawiało się takie samo jedzenie, pożera­ne przez te same szczury, podczas gdy z powierz­chni dobiegały głosy tych samych ludzi. Patrzyła

z niepokojem, jak nagle zaprzestałeś znosić strzę­py gazet, kurze pióra i skrawki tkanin... Rozległe gniazdo na spękanym dnie betonowego lochu wymościła przecież na przyjęcie twojego potom­stwa. Teraz widziała, że powracasz na krótko, przeważnie układasz się tuż przy wyjściu, nie­spokojnie śpisz, gryziesz się z innymi szczurami, które przyjęły cię niedawno jak swego.

Widziała, jak nerwowo unosiłeś głowę i na­słuchiwałeś, chociaż stamtąd nie dobiegały żadne niepokojące głosy. Wyglądałeś, jakby z tej bez­piecznej ciszy płynęło do ciebie wezwanie, pisk szczurów, od których oddzielają cię nie znane przestrzenie, które pragniesz przebyć.

Też unosiła głowę i nastawiała uszy, by wyło­wić owe głosy wywołujące gorączkę podróży. Słuchała, kręciła szyją, wciągała w nozdrza po­wietrze, stawała na tylnych łapkach...

Nie słyszała niczego. Nie docierały do niej wezwania dalekich krewnych. Jej mózgu nie drążyła żadna natrętna ciekawość. Spoglądała na ciebie wyłupiastymi oczami z rosnącym lękiem

o przyszłość.

Dostrzegłeś jej nerwowość, chociaż przejęty koniecznością wędrówki rzadko zwracałeś uwa­gę na spojrzenia i odruchy swych samic. Wzywa­jące cię głosy rozlegały się przecież tylko w tobie, a to, co działo się wokół, blisko, obok, miało teraz coraz mniejsze znaczenie.

Chcę iść przed siebie, ścigać, gonić, szukać, biec. Dokąd? Wszędzie, byle nie pozostać tu, gdzie jesteś, gdzie przygarnęła cię miejscowa szczurza

gromada, a ty tak chętnie stałeś się jednym z nich. Teraz znowu jesteś sobą i chcesz odejść.

Szlaki szczurów prowadzą wzdłuż żelaznych szyn, wyasfaltowanych jezdni, kanałów i nabrze­ży. Często zderzają się i krzyżują. Często też idące szczury ulegają masie nadchodzących z przeciw­ka i zmieniają kierunek marszu, skręcając lub zawracając.

Ty wiesz o tym, lecz samica z ogromnym brzuchem idąca przy tobie wyruszyła w drogę tylko dlatego, by być z tobą.

Dzień, noc, dzień, noc, dzień, noc... Jesteś jej samcem, ona jest twoją samicą. Wy wędrowała za tobą i jej celem jest być przy tobie. Rozdziawiony, dyszący pyszczek i wybałuszone, błyszczące oczy znowu są z tyłu. Zmęczyła się i teraz stara się dotykać wibrysami twego ogona, jakby to doda­wało jej sił. Idziesz, przeskakujesz, przechodzisz

i nagle zauważasz, że nie słyszysz już jej oddechu, nie czujesz jej obecności za sobą. Odwracasz się, rozglądasz. Zniknęła. Zapewne pozostała przed jedną z tych przeszkód, których ty, silny i spraw­ny, nawet nie dostrzegłeś.

Zawracam. Kałuża, przez którą skaczę, zo­stawia na futerku tłuste krople błota. Wysoki krawężnik, czworobok kamiennych schodów. Trawa. Sterta tekturowych pudeł po bananach

i pomarańczach. Jest właśnie tam. Przebiegasz chodnik oświetlony rtęciową poświatą.

Rudawa leży w tekturowym pudełku, a pod jej brzuchem wiją się piszczące, różowe poczwarki. Urodziła. Małe schwytały już sutki i ciągną mleko.

Zapach krwi, potu, śluzu, moczu.

Podbiegasz do niej, obwąchujesz zapadnięte boki, obwisłą skórę, krew zaschniętą na ogonie. Liżesz jej oczy, nozdrza, uszy.

Siada, napina brzuch, do którego przyssały się różowe pijawki.

Ulicą przejeżdża samochód. Zrywa się wiatr, zacina deszcz. Słychać szczekanie i miauczenie. Obwąchujesz różową, popiskującą kulkę mięsa. Nie odpędza cię, nie straszy zębami.

Chcesz iść dalej, musisz iść dalej. Odbiegasz od pudła w stronę oświetlonej jezdni. Wracasz. Py­tająco patrzy na cebie i na swój brzuch, na którym rysują się ostrzej ciemne punkty sutek. Głód. Ona też jest głodna. Szła tak wytrwale, chwytając w pyszczek co leżało na drodze.

Chcesz się oddalić. Rudawa zanurza zęby w pi­szczącej kulce mięsa. Pożera ją, przytrzymując palcami drżący kształt. Zawracasz i sięgasz po leżącego obok. Połykasz dużymi kęsami. Ona znowu odrywa przyczepioną do sutków kulkę. Zlizuje resztki spływąjącego po brzuchu mleka. Ponadgryzane, poprzegryzane, pokaleczone ma­łe leżą wokół ciche i nieruchome.

Tamten, który wpełzł pod ściemniałą skórkę banana, piszczy szukając sutków. Rudawa przy­ciąga go do brzucha.

Siedzimy, czyścimy sierść, szlifujemy pazurki, wydrapujemy pchły z uszu i nasady ogonów, przeciągamy się, ziewąjąc z nasycenia i zmęczenia. Wiatr świszczę w kartonowych pudłach, szczeka pies, daleko miauczy kot, mały przywarł i ssie.

Idziemy wzdłuż asfaltu. Pisk trzymanego w zębach małego popędza nas, popycha, przy­spiesza.

Tory. Łoskot pociągu wciska mnie w kamienny gryz. Rudawa przykrywa małego szczurka roz­ciągniętym brzuchem. Kiedy pociąg przejeżdża, czeka, aż mały oderwie się od sutka, wtedy bierze go w zęby i niesie dalej.

Jesteśmy wśród gładkich, betonowych ścian rozjaśnionych białym światłem reflektorów. Bie­gniemy wzdłuż krawędzi tunelu ukrywającego przewody, druty, kable, rury. Zeskakujemy do środka...

Błoto! Błoto wypełnia cementową rynnę. Wy­chodzimy na powierzchnię. Szyny rozgałęziają się, rozchodzą. Nad torami pochylają się zarysy odległych budynków. Skręcamy. Stalowe tory pokrywa rdza, jakby od dawna nie jeździły po nich pociągi. Drewniane podkłady są zbutwiałe

i zmurszałe. Tylko betonowe ściany wokół płoną jaskrawą szarością odbitego światła.

Nagle tory urywają się. Jestem między wysoki­mi murami z betonu. Deszcz już nie pada. Panuje cisza. Nie ma samochodów, szumu motorów, ludzkich głosów, nie słychać szczekania i miau­czenia.

Zbliżamy się do ogromnego muru, szukamy w nim jakiejkolwiek szczeliny. Kilka królików beztrosko skacze obok nas w pełnym świetle lamp.

Mały szczurek niesiony w zębach zbielał, nie

Między płytami chodnika dostrzeżesz podłuż­ną szczelinę, w sam raz dla szczura. Wchodzisz tam ostrożnie. Za tobą przeciska się Rudawa z martwym małym szczurkiem w zębach.

Korytarz rozszerza się, rozgałęzia w podziem­ny labirynt.

Wyczuwasz, że tu, pod betonową płytą miesz­kały kiedyś szczury. Rudawa kładzie się na wznak i zasypia. Martwy szczurek zimny i zsinia­ły leży obok niej.

Z wysoka dobiegają kroki w twardych butach. Zbliżają się, przechodzą, cichną.

Nie kończące się miasto. Gruby, jednolity mur przecina miasto, wypełnia horyzont. Prze­chodzimy jednak poniżej muru kanałmi, tunela­mi, rurami, korytarzami wydrążonymi przez na­sze łapki, wygryzionymi przez nasze zęby.

Dzielący miasto pas ciszy nie był miejscem zupełnie bezpiecznym. Łasice, tchórze, kuny, lisy polowały tu na szczury, myszy, chomiki

i ptaki gniazdujące w trawie. I chociaż same ginęły niekiedy we wnykach i pułapkach, to jednak wolały żyć tu niż w miejskich parkach, ogrodach i na cmentarzach, gdzie stale zagrażali im ludzie.

I tylko największy mój wróg, człowiek, nie prześladował mnie tu i nie tępił, nie wypędzał

i nie ścigał, zajęty tropieniem, śledzeniem i zabi­janiem ludzi.

Gdy na powierzchni rozlegały się strzały, wie­

działem, że ludzie polują na ludzi. Wkrótce na wąskim chodniku pod murem poznałem smak

i zapach ciepłej ludzkiej krwi. Nie różniła się niczym od krwi zwierząt.

Cień wielkiego psa ciemniejący na oświetlonej ścianie. Wyczuł mnie i zawył, lecz ludzie zajęci pogonią nie dostrzegli szczura szarego jak beton.

Największym moim wrogiem był tu stary, li­niejący lis, żywiący się głównie młodymi królika­mi, jajami i pisklętami ptaków gnieżdżących się w kępach traw i krzewów. Szybko wytropił naszą rodzinę i czuwając w pobliżu nory, bezustannie obserwował wyjście, czyhając na jakiegokolwiek nieostrożnego szczura.

Wkrótce przebiegły lis pożarł całe moje potom­stwo. Kilkakrotnie umykałem przed nim, chowa­jąc się w szczelinach i płytkich wnękach, skąd nie umiał mnie wydobyć.

Rozwścieczony darł wokół łapami trawę i ka­mienie, a ja skulony ze strachu oczekiwałem cierpliwie, aż odejdzie.

Lis zginął niebawem schwytany we wnyki. Długo szamotał się i skamlał, wył, uwięziony przez stalowe szczęki. Zbliżali się ludzie. Lis szarpał się i walczył z żelaznym, bolesnym uchwytem. Psy ujadały wściekle, kiedy kolbą przetrącili mu grzbiet.

Do miasta, rozdzielonego pasem ciszy, wyru­szam po pożywienie. Wystarczy zejść do najbliż­szego kanału, do na wpół zawalonej piwnicy lub iść tunelem pomiędzy przewodami, by znaleźć się po jednej lub drugiej stronie, najeść się do syta

i wrócić, unosząc w zębach smaczne kąski na później.

W ciemnościach powracałem podziemnymi korytarzami, wyczuwając jedynie ślady i odcho­dy szczurów. Obok był cmentarz, też przecięty pasem ciszy. Woda niosła stąd woń zgnilizny, a korzenie rozpychały murszejące ściany tru­mien.

Od pewnego czasu ptaki w pasie ciszy stały się nerwowe i niespokojne. Wiele opuściło wygodne i ciepłe gniazda w poszukiwaniu no­wych siedzib.

Za ścianami z betonu słyszałem szelesty, szme­ry, pomruki, szumy. Czułem narastające niebez­pieczeństwo, chociaż nie umiałem go nazwać. Czułem, że się zbliża, lecz nie przeczuwałem kiedy i skąd nadejdzie.

Czułem, że znowu będę uciekał, chociaż nie wiedziałem dlaczego. Rudawa znowu urodziła. Nagie i ślepe małe lgnęły do jej sutek. Rozsiadała się szeroko, zakrywając je ciałem.

Norę wypełniały rybie głowy, skóry, ogony, czerstwy chleb, obierzyny jabłek i skórki bana­nów, skrawki mięsa.

Rudawa z małymi leżała wśród strzępów pa­pieru, wełny, piór, które znosiły tu kolejne poko­lenia szczurów. Ciepło, rozkosznie, sennie.

Dlaczego jednak z sąsiedniego gniazda nie dobiega już chrobot zębów i popiskiwanie mło­dych samiczek ściganych przez stare samce?

Tamta rodzina już wczoraj opuściła zaciszne korytarze pod betonową płytą...

Gdyby nie małe szczurki, nas również już by tu nie było. Ale Rudawa nie chce rozstać się z nagi­mi okruchami ciepła, popiskującymi, gdy tylko wysuną się spod jej rozciągniętego ciała. I chociaż jestem zaniepokojony odległymi zgrzytami, drżeniem ziemi, świstami i innymi odgłosami, usypiam obok Rudawej i małych, zasłuchany w ich poruszenia i oddechy.

Zgiełk. Najpierw z jednej, potem z obu stron betonowej ściany. Ludzie podchodzą do mu­rów. Spokojny dotychczas pas ciszy wypełnia teraz krzyk, tupot, ruch. Ziemia nad naszymi głowami drży, dygoce, trzęsie się pod uciskiem ciężkich, huczących maszyn.

Ludzie napierają na mury, uderzają, łomocą, kruszą, rozwalają. Potężna płyta porusza się, chwieje, jakby za chwilę miała runąć.

Rudawa chwyta najbliżej leżące małe szczu- rzątko, by uciec z nim w bezpieczne miejsce. Chwytam następne chcąc podążyć jej śladem. Pozostawione piszczą przeraźliwie, usiłując skryć się wśród strzępów papieru.

Ziemia porusza się, załamuje, otwiera nad na­mi. Betonowy zrąb pochyla się i spada, zasypując piachem i odłamkami moją umykającą samicę. Ciężka grudka cementu wytrąca mi z pyszczka nagiego szczurka.

Oślepiające, jasne, oszałamiające światło.

Wrzask, warkot, szum wypełnia uszy. Strach obezwładnia. Trąbki, piszczałki, flety, fujarki. Czy słyszysz w tym zgiełku głos Szczurołapa? Czy ulegasz złudzeniu?

Ze wszystkich stron tłum ludzi wdziera się na przewrócone betonowe bloki, rozbija je, tłucze, odrywa, kruszy, dzieli na kawałki.

Ich stopy są wszędzie, z przodu, z tyłu, tam i tam. Nie mogę się cofnąć. Labirynt korytarzy wokół gniazda został już zadeptany, zniszczony, rozniesiony.

Wycie, świst, rytm, warkot, huk — wdzierają się w mózg, w całe ciało, przerastają, przytłacza­ją. Stopy ludzi unoszą się i opadają nad moją głową, grzbietem, ogonem.

Zmiażdżą mnie, rozerwą, rozetrą, unicestwią...

Oślepiony, ogłuszony, oszołomiony cofam się ku krawędzi przewróconej płyty. W świetle re­flektorów wielki, płaski blok unosi się coraz wyżej na stalowych linach. Przywieram do beto­nowej powierzchni przesuwąjącej się nad ziemią wśród krzyczących tłumów. Zeskakuję, odbija­jąc się silnie nogami w kierunku zasieków kol­czastego drutu. Tam jeszcze nie ma ludzi, tam­tędy będziesz uciekał.

Zaczepiam o stalowy kolec, który rozdziera mi skórę na boku. Ześlizguję się, balansując ciałem między najeżonymi drapieżnie kolcami. Nozdrza wychwytują dym, swąd, ogień. To na niebie wirują purpurowe snopy iskier, obsypując mnie ciemnym pyłem.

Tu, pośród kolczastych drutów schroniły się

r

zwierzęta zaskoczone nagłym pojawieniem się ludzi. Zając z rozerwanym brzuchem dyszy cięż­ko. Wybałuszone, zrozpaczone oczy z lękiem śledzą krążących wokół ludzi. Uciekam w stronę włazu do kanału.

Za mną przewracąją się, drżą, padąją wysokie betonowe ściany, które nam, szczurom, wydawały się wieczne, stwarzając złudne pozory spokoju i bez­pieczeństwa. Oślepiający blask reflektorów wydo­bywa z ciemności pękąjący, rozpadąjący się mur.

Światła przecinają niebo w zgiełku, szumie, krzyku.

Skaczę w dół, ku majaczącej w studzience wodzie, odbijającej rozległą, oświetloną prze­strzeń nieba.

Nie umiałeś znaleźć nowego gniazda, przyłą­czyć się do innej rodziny, przeczekać.

Pas ciszy nie dzielił już miasta. Odwrotnie, wypełnił się mrowiem wędrowców i ich głosami. Pod uderzeniami maszyn i ludzi betonowy, twar­dy mur rozsypywał się, wykruszał. Nawet zejście do kanałów i ukrycie się w piwnicach nie zapew­niało już bezpieczeństwa, bo w mózgu nadal słyszałem tamten wrzask, ruch, kroki, szum, jazgot.

Szczury żyjące dotychczas w pasie ciszy w po­płochu przenosiły się do innych rejonów, walcząc z mieszkającymi tam rodzinami. Tułałem się, kręciłem po własnych śladach, krążyłem, ob­chodziłem, szukałem, powracałem.

132

Widziałem piach zasypujący Rudawą, a jednak chciałem znów być przy niej. Widziałem stopy rozgniatające moje gniazdo, a jednak wierzyłem, że znowu je tam odnajdę. Widziałem kamień miażdżący małe szczury, a przecież chciałem usłyszeć ich przenikliwy pisk, mówiący o głodzie i potrzebie ciepła, wyczuć ich nagość i zapach mleka.

Tak. Pas ciszy nadal istniał we mnie i dlatego usiłowałem do niego wrócić. Czy naprawdę nie mam już własnego gniazda? Czy nie ma już Rudawej, z którą przeżyłem tyle szczęścia i za­spokojeń, dla której polowałem i zdobywałem pokarm, niosąc go przez podziemne labirynty, do ciepłej i przytulnej nory pod betonową płytą? Czy mogłem pogodzić się z ich utratą? Czy znowu mam rezygnować ze wszystkiego?

Teraz też wyszukiwałem kawałki sera, skórki słoniny, rybie łby i dźwigałem w kierunku daw­nego pasa ciszy. Niosłem je jak poprzednio, jakby nic się nie zmieniło, aż do chwili, gdy przerażony hukiem i zgiełkiem wypuszczałem z pyszczka i uciekałem.

Rudawą zasypał piach i żwir, małe zostały przygniecione kamieniami i zadeptane przez lu­dzi, lecz ja usiłowałem powrócić i wierzyłem, że jest to możliwe.

Noc była ciemna i chłodna, padał deszcz i wy­dawało się, że cisza powróciła między betonowe mury i miasto znowu jest podzielone. Oczekują mnie małe, nagie szczurki i miękkie ciepłe ciało Rudawej. Przyczaisz się w sieczce z gazet, roz-

łożysz wygodnie brzuszkiem do góry, odpocz­niesz.

Z mokrą sierścią nastroszoną od mżawki, z ka­wałkiem wyschniętego sera w pyszczku, poru- szając nozdrzami, wibrysami i wąsami, dotrzesz kanałem jak najbliżej dawnej nory. Wynurzysz się ze studzienki akurat tam, gdzie ciągną się zasieki ze splątanego, kolczastego drutu...

Nie będzie zasieków.

Mglista, wilgotna noc da ci poczucie bezpie­czeństwa i pójdziesz dalej, wzdłuż płytkiej, beto­nowej rynny. Ciężkie krople będą smagać twój grzbiet, zalewać nos i oczy. Nadal jednak bę­dziesz niósł wyschnięty okrawek sera, by po­dzielić się z Rudawą, by znowu być w gnieździe. Rynna prowadzi cię wprost ku szczelinie, między płyty. Wsuniesz się, lecz korytarz zasypany bę­dzie piaskiem. Wrócisz na powierzchnię w po­bliżu muru. Lecz muru też nie będzie.

Nie powstrzymany przez wilgotny wiatr i kro­ple deszczu bębniące w chodnik, chcesz ją przy­wołać. Piszczysz w nadziei, że cię usłyszy.

Wtedy pojawi się cień, szczur, który usłyszał wezwanie, czy szczur, którego oczekujesz?

Piśniesz radośnie, sądząc, że to Rudawa.

To twój sąsiad z gniazda obok, on również powrócił, również szuka. Kiedyś odpędzałeś go kopniakami tylnych kończyn i chwytem zębów za kark. Teraz ty i on będziecie tak przerażeni nieobecnością betonowego muru, że w pierwszej chwili rozminiecie się, rozejdziecie, każdy w po­szukiwaniu własnej nory.

I znowu będziesz usiłował wejść w szczelinę, i znowu się wycofasz, i znowu spotkasz tamtego szczura. I jak nigdy przedtem pójdziesz za nim, a on podąży za tobą, bo tylko ty i on będziecie przypominać sobie wzajemnie o cieple waszych gniazd, zapachu waszych samic i popiskiwaniu potomstwa, o tym, czego już nie ma...

W miejscu, gdzie wyrastał mur, jest próżnia, pustka, piach, gruz, żwir, nic... Nie pozostały nawet ślady tamtego zapachu, tamtego życia. Będziesz krążył oszołomiony powtórnym odkry­ciem tego, co przeżyłeś, co widziałeś, przed czym uciekałeś przez całe swe życie...

Będziesz szukał, nie rozumiejąc sam siebie, nie wierząc samemu sobie. Zanurzysz się w zasypa­nej do połowy szczelinie i usłyszysz za sobą pisk strachu. Odwrócisz się, by zobaczyć, jak wielka, śnieżnobiała sowa unosi w szponach szczura z sąsiedniej nory. Jej białe bezszelestne skrzydła wyraźnie odcinają się od szarej mgły, w której chciałbyś ukryć się jak najgłębiej. Pomkniesz wzdłuż betonowej rynny, słuchając oddalającego się pisku.

Wyschnięty kawałek sera pozostał wśród żwi­ru i piachu.

Zastanawiałeś się, przypominałeś sobie, co cię najbardziej przestraszyło? Kto cię spłoszył? Czy tłum tupiących, krzyczących, rozwrzeszcza- nych, bijących w mur młotkami i pięściami? Mogłeś przecież zamieszkać po którejkolwiek ze

lwim

«Al t«kviłł|Mf Bl ■*> IŁ ŁłfliaKf ł < *'* .’ i J *■ i,X,'4Ł■ JLkS^i #1 -

.. * ;

BjD, *iA^ "łt*LTi

stron muru, który ludzie rozbili, rozwalili, roz­drapali?

Mur upadł, lecz miasto po obu jego stronach pozostało takie samo jak poprzednio. Tymcza­sem ty uciekasz, nie patrzysz nawet wstecz, nie rozmyślasz już o powrocie, dlaczego?

Odsłonili moje gniazdo, zabili moje małe, moja samica zginęła przyduszona piachem i betonem.

Lecz ty przetrwałeś, jesteś, żyjesz. A wokół pełno piwnic, korytarzy, podziemnych przejść, rur, przewodów, kanałów, magazynów... Wystar­czy przenieść się na nabrzeże rzeki i tam założyć nowe gniazdo, ukryte, zasłonięte, niedostępne.

Dlaczego więc chcę odejść i nigdy już nie wrócić, jakby to miasto skrzywdziło mnie nie­odwracalnie?

Zanim przyszli obalać mur, zanim przybiegli, zanim wtargnęli w pas ciszy, tuż przed ogłuszają­cym zgrzytem gąsiennic, uderzeniami spycha­czy, kilofów, młotów, łomów, tuż przed tym usłyszałeś we śnie dźwięk znajomy i niepokoją­cy, głos, który zapamiętałeś z innego miasta, z innego gniazda.

Skąd dobiegał? Zza muru? Z której jego strony? Mogło go wzmacniać echo odbite od okolicznych ścian i chwilami wydawało się, że głosy drew­nianych piszczałek dochodzą z wielu miejsc, że gra na nich wielu ludzi.

Przypomniałeś sobie tamten odległy dźwięk nad kanałem ściekowym, w porcie i później, w domu Szczurołapa, który karmił węże szczura­mi, kociętami, psiakami, gołębiami. Zazgrzyta­

W

¡iw «Aj

łem zębami, wysunąłem nozdrza, by wyczuć, skąd nadchodzi. Głos piszczałki zbliżał się, okrą­żał cię, pogłębiał twój strach, docierał z wysoka, jakby spadał z nieba.

Mówił o zagładzie, śmierci i ucieczce. Nie

o szansie, lecz o konieczności ucieczki. Słuchałeś tego dźwięku w narastającej grozie, w półśnie, w półjawie. Walczyłeś z rozsadzającym cię lę­kiem, zastanawiałeś się, czy nie przenieść się do innej nory. Rudawa spała przy tobie spokojnie, jakby nie słyszała złowrogich dźwięków piszcza­łki.

Przybiegli ludzie, gromady ludzi. Czy wezwani przez Szczurołapa? Przywołani natrętnym to­nem instrumentu? Stąd i stamtąd, z obu stron muru zbiegły się tłumy, głos piszczałki przycichł w zamęcie, tumulcie i wrzawie. Zresztą, nikt by go nie usłyszał, bo wszyscy śpiewali, wrzeszczeli, tłukli w bębny i blachy, trąbili, łomotali. Tylko tobie wydawało się przez chwilę, że słyszysz tamten głos, ale przecież mogło to być złudzenie.

Teraz już wiesz... Szczurołap szukał cię i od­nalazł. Szczurołap znowu zwyciężył. To on przy­wiódł tych wszystkich ludzi, którzy znów znisz­czyli twoje dotychczasowe życie. Zadrżały beto­nowe ściany, zadygotały wieżyczki strażnicze, zachrzęściły ramiona dźwigów i mur runął, a ty, ze ?jeżoną sierścią, myślisz już tylko, jak przeżyć.

Wracałeś wierząc, że ocalało cokolwiek?

Znalazłeś resztki gruzu, odłamki muru i za­deptaną, rozdartą przestrzeń. Przycupnąłeś nad miejscem, w którym była twoja nora, i piszczałeś,

jakbyś chciał przywołać mieszkające tu niegdyś szczury.

Wydrapując dziurę w piasku i żwirze zdarłem pazury do krwi.

Czy naprawdę chciałeś dokopać się do swych dzieci, do swej samicy? Na co czekasz? Czego tu szukasz zmęczony, zdenerwowany, zdyszany, wpatrując się w rozchwiane światło latarni?

Bolą zakrwawione łapki, nozdrzami wycieka śluz, oczy podrażnił betonowo-ceglany pył.

Ludzie, którzy przekroczyli mur, nie widzą cię, nie dostrzegają, patrzą wyżej i dalej. Mogą za­deptać cię i nawet tego nie zauważą. Dla nich nie istniałeś i nie istniejesz. Do czasu...

Ponownie słyszysz, a może tylko tak ci się wydaje, jęk drewnianej piszczałki i widzisz cień przygrywającego na niej człowieka, który aż tu przyszedł za tobą.

Będziesz go słuchał tylko przez chwilę, bo dźwięk zostanie zagłuszony jazgotem muzyki z okien najbliższych domów. Odwrócisz się i po­biegniesz do najbliższego cienia, ku najbliższej ciemności.

Na wysypisko przywiozą cię z gruzem i śmie­ciami, zrzucą i pozostawią. Najbardziej bę­dziesz się bał atakujących z góry ptaków. Wystar­czy znaleźć się nieco dalej od kryjówki, by wypat­rzyły cię i natychmiast zaczęły polowanie. Wie­działy, że tu jesteśmy i że przed uderzeniami ich dziobów i pazurów nie zdołamy się obronić.

Spadały z wysoka ogłuszając i oszałamiając szu­mem skrzydeł, zaciskały szpony na grzbiecie, przetrącały kręgosłupy i uderzały, tłukły dzio­bem w tył głowy.

Jeżeli od razu nie trafiały pazurami w kark, szczur miał jeszcze szansę na ucieczkę. Niemal zawsze w pobliżu znajdowała się jakaś kryjówka, kawał papy, strzęp tektury czy płyta, pod którą mógł się wcisnąć, rura lub butelka z odbitą szyjką, skorupy doniczek, przerdzewiała mied­nica. Szczur wchodzi wszędzie, szukając naj­mniejszej nawet nadziei przetrwania.

Szanse ratunku były większe, jeżeli ptak atako­wał samotnie. Gdy atakowało ich kilka, okrążając i osaczając, szanse szczura malały. Niektóre pró­bowały znieruchomieć udając, że są już tylko padliną. Zapominały, że dla większości ptaków padlina również jest upragnionym pożywieniem.

Niekiedy ptak zaczynał swą napaść od próby wybicia oczu. Jeżeli udało mu się, oślepiony szczur biegał w kółko, a podniecony jego bezrad­nością ptak pociągał go raz po raz za łapy, ogon, uszy. Dopiero gdy szczur przewracał się na grzbiet i dostawał drgawek, ptak wskakiwał na niego i dobijał dziobem.

Duże i silne ptaki od razu zabierały zdobycz do gniazd lub na wierzchołki drzew. Mniejsze, jak kawki, sójki czy sroki, dla których dorosły szczur był zbyt ciężki, rozrywały go i dzieliły między siebie, unosząc oderwaną głowę, kawałki tułowia czy wnętrzności.

Między ptakami, które chciały odebrać sobie

łup, często wybuchały walki. Odpędzony i pobity napastnik krążył w pobliżu złoszcząc się i złorze­cząc, a rywal na jego oczach rozszarpywał zabite­go szczura. Rozdziobywanie zaczynało się prze­ważnie od oczu, nozdrzy i mózgu...

Często ptak wyrywał szczurowi serce i trzewia, wyżerając z nich to, co gryzoń zjadł tuż przed śmiercią. Gdy duży ptak odlatywał, pojawiały się mniejsze, rozdziobywały resztki, pozostawiając jedynie skórę i kości.

Nie dojedzoną zdobycz ptaki często zagrzeby- wały pod kamieniami lub wprost w ziemi, by pożreć je następnego dnia.

Kiedy zostałem tu porzucony w stercie gruzu i śmieci, był wieczór i większość ptaków odleciała już do swych gniazd. Zbliżała się desz­czowa noc i ukryłem się przed chłodem w roz­bitym garnku. Postanowiłem przeczekać w nim aż do świtu.

W mrocznej, nie znanej okolicy mógł mnie natychmiast schwytać kot lub mogła rozedrzeć szponami sowa, której łowieckie pohukiwania słyszę w pobliżu.

Usnąłem. Przebudziłem się. Wytknąłem głowę spod gładkiej skorupy. Przedświt...

Wiatr, deszcz, przestrzeń. Wychowany w kana­łach i piwnicach zawsze bałeś się rozległych równin i otwartych przestrzeni.

Wypatrywałem bliskich przedmiotów, usiłując zrozumieć, gdzie się znalazłem. Wiedziałem, że

jeżeli chcę powrócić, powinienem wiedzieć, któ­rędy tu przybyłem.

Stałem na wzgórzu z odpadków i czułem jak lekki wiatr rozczesuje moje futerko. Potrzebowa­łem towarzystwa, potrzebowałem obecności in­nego szczura, który poszedłby za mną, lub też ja poszedłbym za nim, dotykając, ostrzegając, prze­strzegając, przypominając. Rozejrzałem się, lecz w półmroku nie dostrzegłem, nie usłyszałem, nie wywęszyłem żadnego...

Wiatr zmienił kierunek. Wdycham słodkawy zapach gnijącej dyni. Pestki dyni zawsze były moim przysmakiem. Głód ścisnął gwałtownie kiszki. Ruszam w tamtą stronę, przesuwając się płasko, przy ziemi, w obawie przed atakiem drapieżników. Sterta gnijących warzyw i owo­ców piętrzyła się i rozsypywała. Wokół krążyły drobne polne myszy, nornice, orzechówki, cho­miki. Przejrzała dynia, zeschła marchew, gnijące ziemniaki, pory, selery przywoływały nas zapa­chem. Najadłem się, aż żołądek napęczniał. Co dalej?

Najłatwiej wydostanę się stąd drogą, którą przybyłem. Wejdę do pustego pojemnika i po­wrócę do miasta... Do podzielonego miasta... Po co? Przecież nie ma już muru.

Przetrwać jeszcze jedną noc. Pozostać przy życiu. Nie dać się zabić. Uniknąć nieznanego. Odnaleźć miejsce, z którego będę mógł powró­cić... Dokąd?

Uniosłem głowę, wciągnąłem nozdrzami po­wietrze. Zapach spalin i benzyny był wonią,

która towarzyszyła moim nie zamierzonym prze­nosinom na wysypisko. Ledwie wyczuwalny, odległy...

Szybko podążałem za tym tropem rozproszo­nym przez wiatr i deszcz. Zmoczony i zziębnięty dopełzłem do krawędzi wysypiska i zsunąłem się po zboczu. Zapach spalin był tu znacznie silniej­szy niż na górze.

Przepłynąłem szeroki, cuchnący rów pełen tłustej cieczy, wspiąłem się na ziemny wał, prze­biegłem łąkę, przeskoczyłem wąską, błotnistą strugę i wyasfaltowaną drogę.

Silny zapach benzyny dochodził zza metalowej siatki. Prześliznąłem się między drutami i krąży­łem pośród ciężkich gumowych kół. Szukałem jakiejkolwiek dodatkowej znanej mi i bliskiej woni. Powiał silniejszy wiatr. Powietrzny wir sypnął piaskiem w oczy. Wciągałem nosem zapa­chy mydła, tłuszczu, gnicia, pomyj, gnoju. Wiele różnych zapachów bez znaczenia dla wyboru powrotnej drogi. Łaziłem między oponami, wspi­nałem się, obwąchiwałem, szukałem.

Rozpędzam się i wskakuję na najbliższą chro­powatą oponę, a stamtąd wdrapuję się wyżej. Wślizguję się pod brezent między skrzynki i pu­szki. Ciepło. W plandekę zacina deszcz. Przywie­ram pyszczkiem do suchej podłogi, drżąc z zimna i niepewności. Przymykam oczy.

Budzą mnie wstrząsy. Ogromne, ciężkie koła trzęsą się, dygocą. Od silnika bije żar i zapach spalin. Platforma pochyla się i podskakuje na wybojach. Jadę...

Szczurołap zniknął, nie ma go nigdzie. Ukrył się albo odszedł?

Przyzwyczaiłem się już do jego cienia, zawsze w pobliżu, obok mnie, z przodu, z tyłu, nade mną, pode mną. Dlatego jego nagła nieobecność dener­wuje mnie i budzi podejrzenia. Kiedy był obok, wiedziałem, co mi grozi, wiedziałem, że chce mnie zabić, a ja muszę uciekać, że on poluje, a ja się ukrywam. Po przebudzeniu wciągałem w no­zdrza powietrze, czy nie wyczuję jego zapachu? Nastawiałem uszu, czy nie słychać jego kroków? Gdy wychodziłem z nory, zastanawiałem się, z której strony i w jaki sposób będzie próbował mnie podejść?

Zwykle czekał na mnie, a raczej na mój błąd, potknięcie, zmęczenie, chorobę. On czekał, a ja przyzwyczaiłem się do tej bezustannej groźby, jaką był ten szary człowiek, coraz bardziej przy­pominający ogromnego, szarego szczura.

Wychyliłem łeb z nory, by szybko przebiec korytarz, gdzie tak często słyszałem jego kroki. Szczurołap nie czekał. Nie było go przy śmiet­nikach, ani na majdanie, ani przy ściekach, ani na targowisku. Nie czaił się w nadrzecznych chasz­czach. Nie krążył wokół rynku. Nie zaglądał na zaplecze sklepów i knąjp. Nie przesiadywał już przy małym stoliku nad kubkiem kawy, zapat­rzony w otwory czerniejące pod nąjbliższą ścianą.

Nigdzie nie było Szczurołapa. I z czasem ta jego nieobecność stała się znacznie bardziej dokucz­liwa, uciążliwa i drażniąca niż dotychczasowe prześladowanie, gonitwy i podstępy.

r

Czy to możliwe, żeby zrezygnował? Czy to możliwe, żeby odszedł? Czy to możliwe, by nagle zapomniał? Jak żyć bez lęku, w którym trwałem niemal od narodzin? Bez lęku, który stał się moim sposobem życia?

Szczurołap istniał zawsze, a razem z nim istniał mój strach. Teraz Szczurołap zniknął, lecz strach pozostał. Ten strach jest jednak inny, bardziej męczący, bo rodzi się we mnie, bo to ja go tworzę, a nie krążący w półmroku pochylony, półszczu- rzy cień Szczurołapa. I chociaż Szczurołapa nie ma, staram się zachowywać tak, jakby był i czu­wał w pobliżu, tuż za rogiem, przy najbliższej kałuży lub szczelinie.

Znam go przecież od dawna i nie wierzę w jego nagłą nieobecność. Przypuszczam, że obserwuje, co robię, skąd i dokąd chodzę. Sądzi, że mnie przechytrzy, że stanę się nieuważny i nieostroż­ny, a wtedy schwyta mnie i zabije.

Przypominasz sobie? Już po wyprowadzeniu wszystkich szczurów z tego miasta Szczuro­łap zerwał podłogę w starym, nie zamieszkanym budynku...

Pod deskami siedziała Wielka Samica, zakry­wając rozłożystym ciałem swe potomstwo. Za­skoczona złapała w zęby ruchliwego, różowego szczurka i usiłowała uciekać.

Wtedy małe, nagle pozbawione jej ciepła, roz­pełzły się w różne strony...

Szczurołap stał nad zerwaną podłogą w miej­

scu, które uniemożliwiało ucieczkę, i zabijał. Miażdżył je cegłami, kamieniami, kłodami, łań­cuchem, wiadrem, podkową, paskiem, butem, kijem. Zrozpaczona Samica biegała między już zabitymi a jeszcze żyjącymi. Chwytała w zęby zgniecione kawałki mięsa, jakby mogła je oży­wić, i niosła wzdłuż ścian, usiłując znaleźć jaką­kolwiek kryjówkę.

Czy Szczurołap powrócił tylko dla niej? Po­przednio wywabił już z nor i kanałów wszystkie miejscowe szczury, wyprowadził nad rzekę i po­topił. Czy wiedział, że właśnie tę rozważną Wiel­ką Samicę zatrzyma przywiązanie do własnego, nagiego i ślepego potomstwa?

Czuła się bezpieczna. Uwierzyła, że już jej nie zagraża.

Cóż bowiem mógłby czynić Szczurołap w mieś­cie bez szczurów? Czy nie powinien przenieść się tam, gdzie są jeszcze szczury i gdzie nadal może je zabijać? Wielka Samica nie przypuszczała, że on wie o jej istnieniu pod podłogą wyludnionego domu. Nie przewidywała, że przyjdzie, zerwie błyskawicznie deski i wybije wszystkie jej dzieci.

Przewraca się z bólu, czołga wokół jego cięż­kich, gumowych butów. Ogromna, z rozciągnięty­mi, różowymi sutkami oczekuje ostatniego ciosu.

Skóra cierpnie i sierść się jeży, gdy przypomi­nasz sobie tamtą poranną śmierć i pochyloną postać Szczurołapa, tego Szczurobójcy, wypat­rującego nąjmniejszych oznak życia wśród krwa- woróżowych szczątków.

Ukryty za szeroką belką, pod samym stropem

wspartym na grubych, dębowych balach, zgrzy­tałem zębami ze strachu.

Szczurołap stał nad pełzającą wokół jego nóg Wielką Samicą, a tobie wydawało się, że czeka na twój ruch, że wie i o twoim istnieniu, i chce, żebyś zdradził swoją kryjówkę.

Czy nie ciebie szukał, tropił i prześladował? Czekałem nieruchomy, chociaż rozsadzało mnie przerażenie, a serce łomotało równie cięż­ko, jak rzucane przez niego kamienie...

Szczurołap czekał na mnie od dawna, lecz czekał daremnie. Nie poruszyłem się, nie drgną­łem. I nawet zęby zgrzytały tak cicho, że nie mógł mnie usłyszeć. Czy wiedział, że patrzę, jak zabya Wielką Samicę? Może sądził, że jej śmierć przera­zi mnie i obezwładni, a wówczas być może ulegnę obłudnemu czarowi jego piszczałki i również dam się zabić?

Ten, który chce zabić, zawsze czeka na sprzyja­jącą chwilę. Prześladowany, którego chcą zabić, ma jednak szansę ukrycia się, przeczekania, przetrwania. Jeżeli jest cierpliwy, przebiegły i sprzyjają mu okoliczności, może przeżyć. A przeżyć to tyle, co zwyciężyć...

Szczurołap wiedział, że nigdy nie oczyści mias­ta do ostatniego szczura, bo ten ostatni szczur zna go równie dobrze jak on zna siebie, że potrafi wiele przewidzieć i uniknąć wszelkich pułapek, przechytrzyć go i uciec. Szczurołap dobrze o tym wiedział, bolało go to jednak i drażniło, bo gorzko jest wiedzieć, że szczur może okazać się mądrzej­szy od Szczurołapa i wygrać z nim ten pojedynek.

Kiedy wrócił i zdarł podłogę w starym domu, podejrzewał zapewne, że tam właśnie ukrywa się ów ostatni, najmądrzejszy szczur miasta. Nie­spodziewane znalezienie Wielkiej Samicy i jej małych przygnębiło go i zdumiało. Zrozumiał bo­wiem, że nie wszystkie szczury wychodzą z nor na jego wezwanie chociażby dlatego, że karmią małe i nie opuszczą ich za garstkę jęczmienia i dla pisku piszczałki.

Zazgrzytał zębami z nienawiści i już podniósł ciężki gumowy but, by zmiażdżyć Wielką Sami­cę... Lecz Samica zniknęła.

Tylko szary kamień, przypominający zarysem ciało potężnego szczura, leżał na zakrwawionej ziemi.

Szczurołap stał nad nim przez chwilę z unie­sioną nogą, nie rozumiejąc co się stało z pełzającą przy jego butach matką szczurków. Pochylił się, przetarł oczy, rozglądając się, którędy uciekła.

Obejrzał się, rozejrzał, omiótł spojrzeniem na­wet grubą belkę, na której leżałem rozpłasz­czony, lecz nie wypatrzył żadnej możliwej drogi ucieczki.

Opuścił nogę, ukucnął, położył dłoń na kamie­niu.

Był to zwyczajny, ciężki kamień, jakie często spotyka się w fundamentach starych domów.

Podniósł go i zajrzał pod spód, jakby w nadziei, że tam znajduje się jakiś otwór, którym wy­mknęła się Wielka Samica. Pod spodem nie było jednak otworu. Nie było również Wielkiej Samicy.

r

w

Szary, podłużny kamień wysunął się z dłoni Szczurołapa.

Otrząsnąłem się, wzdrygnąłem... Te zdarzenia odtworzyły się w mej pamięci, bo działy się dawno, może nawet bardzo dawno...

Dzisiaj również nie ma Szczurołapa, lecz boisz się, że powróci. Szczurołap przecież zawsze wra­ca i ty musisz o tym pamiętać. Szczur, który zapomina o Szczurołapie, musi zginąć.

Zawsze przyciągały cię te wysokie, ceglane mury, pod którymi kryły się potężne lochy i piwnice. Poprzednio nie przychodziłem tu jed­nak, ponieważ obecność Szczurołapa paraliżo­wała mnie i powstrzymywała.

Teraz, chociaż jeszcze niepewny, czujesz się wolny jak niegdyś w mieście podzielonym pasem ciszy. I ta niepewna swoboda pozwala ci węd­rować wszędzie, gdzie poprzednio nie docierałeś.

Przez uchylone piwniczne okienko wchodzisz do rozległego, jasnego, czystego wnętrza. Jesteś czujny jak zwykle w nowych, nie znanych sobie miejscach. Może tu być kot, łasica, kima, tchórz, mogą tu być wnyki lub pułapki? Może tu właśnie ukrył się Szczurołap przewidując, że będziesz chciał poznać te właśnie obszary?

Zimne kamienne posadzki, wysokie białe ścia­ny, szerokie korytarze. Gdzieniegdzie przy ot­wartych drzwiach krzesło. Nic do jedzenia, ni­gdzie nic do jedzenia i picia.

Biegniesz z nosem przy równych i gładkich,

kamiennych płytach. Nie ma tu nawet stonóg i karaczanów, co najwyżej drobne pająki, ukryte w pierzastych puklach kurzu.

Biegniesz przez długie, szerokie sale i nagle zwalniasz.

Kamienni ludzie, kamienne zwierzęta, kamie­nie o różnych kształtach stojące na środku lub pod ścianami, z których wyłaniają się kolorowe plamy w drewnianych ramach. Ostrzejsze, jaś­niejsze, ciemniejsze, jaskrawe, obojętne...

Biegniesz dalej, coraz bardziej zrażony pustką i chłodem murów, w których nie ma nic, zupełnie nic, do pożarcia, a nawet rozgryzienia. Trzeba stąd wyjść, powrócić do mrocznych, zacisznych piwnic, kanałów i ścieków. Sale i korytarze prowadzą cię wprost i sądzisz, że w końcu dojdziesz do miejsca, z którego zacząłeś węd­rówkę.

Następny zakręt, następna sala. Tyle jasności. Zaskoczenie... Dziwaczne zwierzęta. Przebiegam przez wnętrze krowy rozciętej wzdłuż. Przez jej mózg, krtań, kręgosłup, serce, płuca, żołądek, wątrobę, nerki, jelita. Uciekam jak nąjszybciej z zimnego, martwego wnętrza.

Przestraszony zatrzymuję się przed kolorową i lśniącą grupą zwierząt, których nigdy dotąd nie widziałem razem.

Na krowie stoi koza, na kozie lis, na lisie gołąb. Nie żyją...

To człowiek najpierw je zabił, a potem pousta­wiał na sobie, wtłaczając w puste oczodoły błysz­czące szklane kulki...

A tuż obok następna piramida śmierci. Koń, na koniu pies, na psie kot, na kocie kogut. Nieco dalej wieprz, na wieprzu owca, na owcy indyk, na indyku szczur. Szczur stoi na tylnych łapach z wysuniętymi do przodu siekaczami w rozdzia­wionym pyszczku.

Przerażenie wbiło cię w posadzkę.

Niedawno widziałeś tego szczura. Biegał za samicami, przeskakiwał podziemne strugi, drą­żył norę w gliniastej ziemi.

Stoi nieruchomy, zastygły... Tylko światło z lamp odbija się w szklanych oczach wpat­rzonych w sufit.

Podbiegasz do konia i oglądasz nogi, kopyta, sierść.

Lakier. Wszystko zakrył lakier. Polakierowane trupy zwierząt, a wśród nich ty, samotny szczur, w chłodnym, nieprzytulnym, obcym wnętrzu.

Szkliste źrenice patrzą na ciebie odbitym świa­tłem...

Cofasz się. Uciekasz do nie domkniętego, piw­nicznego okienka.

W najbliższym miejskim śmietniku znajdujesz miękki kapuściany głąb i pospiesznie napełniasz żołądek. Zawsze, kiedy jesteś zdenerwowany, jesz tak zachłannie...

W norze usypiasz natychmiast. We śnie znowu widzisz polakierowanego konia, a na nim psa, kota i koguta. Prowadzi je, a raczej ciągnie za uzdę, Szczurołap... Też wypchany i polakierowa- ny. Szary, pochylony, rozgląda się po wszystkich kątach, jakby wypatrywał ciebie.

Czy to możliwe, by Szczurołap ukrywał się w moim śnie? Czy może tam zastawić na mnie pułapkę? Czy stamtąd ponownie mnie zaata­kuje?

Z uporem i zachłanną ciekawością wędrujesz po nie znanych okolicach. Poznajesz siedzi­by ludzi, które są równocześnie twymi siedziba­mi, bo wszędzie pod podłogami, w fundamen­tach, po piwnicach, wśród rur i przewodów buszują szczury.

Mój wzrok z trudem sięga tam, skąd dobiegają głosy. Ludzie są blisko, wśród ostrych, oślepiąją- cych świateł, w wysokiej, rozległej hali, którą staram się obserwować.

Na zewnątrz nikną światła i z wolna nadchodzi noc. Tu wciąż trwa niezmiennie jasność. Zimne, srebrzyste lub żółte blaski spadają z boku, z góry, a nawet wyłaniają się spod ziemi. Dla nas - szczu­rów - najbezpieczniej jest tu nocą, gdy zmożeni oczekiwaniem, zmęczeni i wyczerpani ludzie usypiają na ławkach, pod ścianami lub wprost na posadzce.

Wtedy wychodzimy. Prześlizgujemy się mię­dzy uśpionymi ciałami, przeskakujemy twarze, nogi, ręce. Dobieramy się do toreb, waliz, pleca­ków, pakunków.

Jeżeli przestraszy cię nagły jęk lub senny krzyk, nie uciekasz od razu. Nastawiasz prze­zroczyste konchy uszu, strzyżesz wibrysami, ba­dasz, czy istotnie nadciąga niebezpieczeństwo.

r

Ludzie zagrażają nam tylko wtedy, gdy się budzą, podnoszą, zbliżają... Groźne są ich kroki, mogące zdeptać, i gesty rąk miotających ciężkie przedmioty. Ale niebezpieczniejsze od nich są wychudzone, wałęsające się psy, rzucąjące się wściekle, warczące, rozszczekane, i koty - szyb­kie, czujne, skradające się bezszelestnie.

Przyzwyczaiłem się już do tego dworca i roz­chodzących się stąd korytarzy i kanałów, który­mi można dotrzeć nawet na krańce miasta. Tutej­sze, dworcowe szczury zdążyły się już oswoić z takimi jak ja przybyszami, pojawiającymi się nagle i równie nagle znikającymi.

Ostatnio ludzie zachowują się wobec nas ina­czej... Niedawno jeszcze, kiedy przebiegając ocie­rałem się o ich twarze i ręce, podrywali się, ścigali mnie, krzyczeli, płakali... Teraz postępują tak tylko niektórzy...

Odbijam się w jego źrenicach. Patrzę w ciemne oczy, które przed chwilą musnąłem wibrysami. Człowiek leży nieruchomo, jakby spał, a przecież nie śpi. Nie łapie mnie, zapatrzony w płonący wysoko blask. Może dlatego, że szczurów jest tak wiele, niektórzy ludzie nie mają już sił, by się od nas odpędzać? Rezygnują wiedząc, że za chwilę i tak pojawią się następne.

Wyściubiam pyszczek ze szczeliny między kamiennymi płytami i widzę szarą masę ludzi, nad którymi zwisa mglisty obłok wyrzuca­nej z płuc pary, papierosowego dymu, wilgoci

| wysychających ubrań i spoconych ciał. Wy­czekuję odgłosów świadczących, że usypiają lub już usnęli, i mogę wyruszyć między nich, szukając chleba, sera i innych szczurzych przysmaków.

Początkowo ostrożnie i nieśmiało wynurzamy się ze szczelin, kryjówek i ścieków. Nasza szarość wśród ich ubrań, koców, pakunków, zawiniątek, tobołów, toreb, worków i pudeł zlewa się ze spłowiałymi kolorami, z czernią, łatami, przetar­ciami, rozdarciami, szwami... Ocieram się o ciała, przemykam pod płaszczami, którymi chronią się przed chłodem. Zaglądam w półprzymknięte oczy, w rozwarte usta...

Leżą bezwładni, nieczuli, niewrażliwi i tylko szum przepływającej krwi i ciepło, które wy­dzielają, świadczy, że żyją.

Obwiązany gazetami i sznurkiem tobół piętrzy się nade mną jak pagórek. Wciskam się i za­czynam gryźć, starając się wyciszać chrobot wła­snych zębów na wytłuszczonym płótnie. Powoli przegryzam oporną tkaninę. Zęby tną coraz szyb­ciej i szybciej. Wpełzam do środka. Pożeram okruchy czerstwego chleba. Wciskam się głębiej i znajduję woreczek z kukurydzą... Suszona ryba! Zapach dochodzi z góry. Rozpruwam plastikową torbę i warstwę przetłuszczonego papieru. Ryba leży przede mną pachnąca i krucha. Wgryzam się w skrzela. Przesuwam się ku głowie. Węchem odnajduję wyschnięte oczy i rozkoszuję się ich smakiem.

Jestem nażarty, wykręcam się, cofam... Nieba­wem ludzie przebudzą się, a z pełnym brzuchem

uciec trudniej niż z pustym. Jeżeli mnie schwyta­ją - oślepią, rozgniotą, zabiją, zmiażdżą...

Przypominasz sobie Nastroszonego Szczura z krwawiącymi oczodołami siedzącego pod ścia­ną kanału, a później podążającego za młodą samicą. Szedł z nosem przylepionym do jej ogona przerażony i wpółprzytomny, bo nagle utracił swój świat, jego kontury, zarysy, sylwetki, kolo­ry, cenie, odcienie...

Czy ciemność też jest inna, gdy wydrą ci oczy?

Dreszcz przebiega przez skórę. Nagle czujesz się w tym plecaku jak w pułapce, z której natychmiast chcesz wyjść. Opór. Ziarno przesu­nęło się pod twym ciężarem i teraz blokuje ci drogę plastikowa torba. Trzeba odwrócić się, rozgarnąć łapkami kukurydzę i odnaleźć wy­gryzioną dziurę lub przedrzeć się przez plecak wygryzając nowy otwór.

Napierasz nogami na pocięte, porozdzierane papierzyska i objedzony szkielet ryby. Zwijasz się w kłębek, mając koniec ogona przy pyszczku. Chwytasz zębami zatrzymującą cię torbę i roz­dzierasz. Wychodzisz z plecaka najedzony i szczęśliwy.

Człowiek siedzący przy plecaku śpi. Z szeroko otwartych, bezzębnych ust dobiegają szmery i poświsty podobne do tych, jakie wydaje wiatr wdzierający się w kanały.

Przeskakujesz nogi w zabłoconych buciorach i biegniesz ku szczelinie w trotuarze.

154

Dokąd dotarłem?

Jak się tu znalazłem?

Gdzie właściwie jestem?

Czyżbym znowu zabłądził w podziemnych ko­rytarzach?

Jakim kanałem można dojść aż tak daleko?

Nie wiesz?

Boję się przyznać, że nie wiem...

Wczoraj wymknąłem się z dworca wypełnione­go tłumem uchodźców...

W nozdrzach czujesz jeszcze odór ich strachu...

Kilkakrotnie zasypiałem.

I znowu śnisz, że Oślepiony Szczur ostatnim wysiłkiem próbuje iść za Młodą Szczurzycą, za smugą jej zapachu.

I nagle zrozumiałem, że to ja próbuję iść za nią przez całe życie, przez wszystkie sny.

Po przebudzeniu... może to nie przebudzenie, lecz zaledwie otwarcie oczu... kiedy chciałem wrócić do hali wielkiego dworca, niespodziewa­nie trafiłem tu.

Tu - to znaczy gdzie?

W inny świat, na pogranicze życia i śmierci, w nieistnienie, gdzie zachowałem resztki świado­mości. A może tylko do wnętrza szczurzego snu, który nagle rozrósł się, przeobraził, rozprzestrze­nił w nie kończący się magazyn wypełniony zwłokami tych, którzy jeszcze niedawno tu żyli. Czy oni też wędrują przez swe sny jak my, wędrowne szczury?

Czy ludzie też miewają takie sny jak szczury?

155

Łł i «MIS 2 SXi

Umarli leżą w ciemnych ubraniach, błysz­czących butach, blisko siebie, łeb w łeb, nogi w nogi, z dłońmi złożonymi na brzuchu lub na piersiach. Głowy podwiązane białymi przepa­skami. Oczy zamknięte, półotwarte lub wytrze­szczone. Twarze ołowiane, blade bladością zbli­żoną do matowej bieli prześcieradeł.

Wszyscy nie żyją. Wyczuwam słodkawo-kwaś- ną woń trupiego gazu, rozdymającego ciała, prze­ciskającego się z przytłumionym sykiem przez kiszki. Masa nieruchomych postaci i ty, rozpłasz­czony na progu. Z tyłu za tobą ociekające śliną szczęki myśliwskiego psa, tupot nóg.

Szara linia ciał, które zaczęły już gnić, wydaje się szansą ratunku. Ci ludzie, być może, zabijali niegdyś szczury, lecz teraz mogą ci pomóc.

Wspinasz się na zwłoki i wypatrujesz, dokąd wpełznąć. Biegasz od zwłok do zwłok, coraz bardziej zdenerwowany. W końcu wciskasz się pod rozchyloną połę marynarki. Wciągasz ogon, aby nie zwisał na zewnątrz. Wystawiasz głowę, poruszając czujnie wibrysami.

Pies i człowiek stają w drzwiach. Sprawiąją wrażenie, jakby byli tu zawsze.

Pies z podkulonym ogonem i zjeżoną nieufnie sierścią zatrzymał się na progu. Skamle, cofa się, drży. Czyżby przerazili go ci umarli, leżący od krańca do krańca.

Człowiek zakrywa twarz dłonią, palce zaciska na nosie, odciąga psa i zamyka drzwi.

Siedzę pod miękką, wełnianą marynarką, przytulony do zimnego, sztywnego torsu. Cze-

kam, bojąc się, że prześladowcy nie odeszli, że stoją za drzwiami.

Psy, koty, ludzie, sroki, sowy potrafią czekać, czekać i czekać, aż szczur przekonany, że niebez­pieczeństwo minęło, przestanie się bać i opuści kryjówkę. Czekają cierpliwie i wytrwale.

A podejrzliwy, nieufny, wyczulony, przewraż­liwiony, tchórzliwy, ostrożny szczur też czeka. Przymyka oczy, drzemie, usypia, ziewa, przecią­ga się, niucha. Stara zająć się czymkolwiek, nerwowo skubie zaplątaną nitkę i czeka.

Oddycha powietrzem przesyconym śmiercią, przywiera do twardych żeber, które ziębią go przez cienką tkaninę koszuli, i czeka.

Czekamy z tej i tamtej strony drzwi. Człowiek z psem tam, a ja tu. Kto pierwszy przestanie czekać? Czy człowiek i pies zrezygnują ze szczu­ra? Czy szczur opuści niewygodne, lecz na razie bezpieczne miejsce?

Może człowiek i pies odeszli?

Nie wystawiaj nawet wąsów, czekąj i bądź cier­pliwy, cierpliwy i nieufny, nieufny i podejrzliwy. Bo za chwilę ty możesz leżeć wśród tych ludzi, martwy wśród martwych.

Aż do znudzenia... Aż do zapomnienia... Aż głód stanie się silniejszy od lęku i zaczniesz chwytać zębami koniuszek własnego ogona.

Chwilami zapominasz, gdzie jesteś, i zimna, człowieczo trupia pierś wydąje ci się przestron­ną, chociaż chłodną i cuchnącą norą.

Przychodzi otrzeźwienie. Otwierasz szeroko oczy, wciągasz w nozdrza powietrze i już wiesz,

r

że jesteś pod marynarką przylegąjącą do zesztyw­niałego nieboszczyka. Teraz trzeba wyjść. Wysu­wasz nos, nastawiasz uszy, strzyżesz wibrysami. Słyszysz? To syrena przepływającego statku.

Tam, gdzie po raz pierwszy zrozumiałeś, czym jest życie i że ty właśnie żyjesz, gdzie do­strzegłeś, że istniejesz, tam też słyszałeś dźwięki syren okrętowych... Byłeś jeszcze ślepy, gdy po­dobne głosy wtargnęły głęboko w twój słuch, w mózg, w pamięć. Towarzyszyły pierwszym kroplom mleka i pierwszej rozkoszy ciepła pod miękkim matczynym brzuchem. Syreny powróci­ły. Słyszysz je wyraźniej i coraz bliżej. Czyżby tu, obok tej sali umarłych, miał zacumować statek?

Wysuwasz głowę. Nie ma psa. Nie ma człowie­ka. Wychodzę. Wspinam się na piersi umarłego. Chcę zobaczyć, skąd dobiega głos syreny? Wska­kuję na siną już twarz i dopiero stąd dostrzegam, jak daleko w głąb sali ciągną się sztywne szeregi. Nie widać końca, bo zlewają się z szarością ścian.

Statek wzywa coraz donośniej. Odwracasz się w tamtą stronę i widzisz rozsuwającą się ścianę, a za nią portowe nabrzeże i dopływającą ku niemu szeroką burtę.

Więc hala umarłych znajduje się w porcie? Czy możliwe, aby to był twój dawny port?

Nagle w drzwiach znowu zamajaczyły sylwet­ki człowieka i psa. Chowam się w najbliższej kie­szeni. Pod ogonem uwiera zimny, twardy krążek metalu.

Burta statku uderza o brzeg. Zgrzytają łań­cuchy kotwic. Jęczy opadający trap. Słyszysz kroki, które już gdzieś słyszałeś. Ostrożnie wy- ściubiasz głowę.

Cień Szczurołapa i głos jego piszczałki. To ten sam, który palił szczury w betonowym piecu, karmił szczurami węże, topił je w rzece.

Przechodzi obok grając na piszczałce. Ścigał cię nie tylko człowiek z psem, ale i on. Mija cię, przeszedł. Widzisz stare, pochylone plecy. A więc i on tu trafił!

Trzeszczą stawy, zgrzytają zęby, syczą wypu­szczane gazy. Rozszerzone, wyłupiaste oczy śle­dzą ruchy fletu. Martwy człowiek rusza się, jęczy, siada, podnosi się, zatacza, kroczy za Szczuroła- pem. Za nim następni. Idzie ich więcej, coraz więcej.

Umarli odchodzą szeregami, idą za dźwiękiem piszczałki, maszerują w stronę białego statku. Człowiek z ujadającym psem kręci się wokół nich pilnując, by nie zawrócili.

Umarli niepewnie stawiają stopy. Kołyszą się rytmicznie w takt melodyjnej piszczałki Szczuro­łapa. Idą, jak im zagra, idą naprzód, za jego głosem, a ja ściśnięty drżę, bo nie wiem, gdzie ich prowadzi: w ogień czy na dno?

Ustawiają się, prostują, klekocą, trzeszczą, sze­leszczą, podzwaniąją.

Szczurołap stanął na nabrzeżu na blaszanej skrzynce i gra. Maszerują szeregami wprost do trapu zwisającego ze srebrzystej burty.

Wystawiłem głowę i zastanawiam się, jak stąd

uciec? Czy wejść z umarłymi na statek i też odpłynąć? Nieboszczyk zbliża się do schodków. Teraz barka zasłania cały mój horyzont. Przy skrzypiącym trapie Siwy Starzec zbiera metalo­we krążki. Słyszę jak dźwięczą w jego wyciąg­niętej dłoni. Nawet pobudzająca do marszu mu­zyka Szczurołapa nie zagłusza ich brzęczenia.

Groźne powarkiwanie psa. Czyżby mnie wy­węszył?

Pozostać w kieszeni? Wyskoczyć? Ześliznąć się po sztywnych nogach i uważając, by umarli mnie nie zadeptali, wcisnąć w jakąkolwiek norę na nie znanym nabrzeżu?

Serce bije, w pyszczku zaschło.

Lodowata ręka wpełza do kieszeni, nie zważa na mnie. Palce chwytają metalowy krążek, wy­ciągają i rzucają wprost na otwartą dłoń cuch­nącego wódką Starucha. Ten bierze monetę w palce, ogląda pod światło, aż blask razi mnie w oczy.

Wyskoczyć z kieszeni? Zostać na brzegu? Od­płynąć z umarłymi nie wiedząc nawet dokąd? Uciec, by ciągle uciekać? Jak żyć, jeżeli życie jest tylko ucieczką?

Powoli przesuwam się wzwyż w kieszeni nie­boszczyka wspinającego się po trapie. Chwieje się, z trudem utrzymuje równowagę. Pod wami pluszcze woda portowego kanału po­

kryta naftą i olejem. Z boku uderza silny morski wiatr. Ogarnia cię strach, że spadniecie i zmiaż­dży cię kadłub statku napierający na kamienny brzeg.

Dziwisz się, że burty z bliska są szare, a tylko z głębi hali wydawały się tak olśniewająco białe. Szczurołap wciąż gra, przymyka oczy, zasłucha­ny we własną muzykę... W końcu i on rzuca na starą dłoń błyszczący pieniądz i szybko wbiega po rozkołysanym trapie.

Przez chwilę widzisz, jak na nabrzeżu, między kolejowymi szynami, człowiek z psem pilnuje kolumny więźniów. Pies węszy i szczerzy zęby.

Starzec rozgląda się bacznie, sprawdza, czy nikt się nie spóźnił. Wchodzi na statek, czeka przez dłuższą chwilę i wciąga trap. Syrena...

Statek odpływa ze mną i Szczurołapem.

Zimna mgła przenika sierść, wdziera się w oskrzela i płuca. Zacinający deszcz mono­tonnie dudni o plandekę. Mokro. Od zmarłego bije coraz większy chłód. Biała szadź osiada na jego twarzy. Statek kołysze się, chyboce na niespokojnych falach. Umarli wokół wymiotują.

Opuszczam kieszeń. Po skrzyniach i zwojach lin dostaję się do nadbudówki, gdzie za drew­nianym kołem stoi ten sam Stary Człowiek, który przy wejściu zbierał monety od umarłych. Prze­ciskam się pod drzwiami i chowam w starej zmurszałej skrzyni, pełnej różnokolorowych ar­kuszy i książek. Sucho, cicho, ciepło.

Usypiasz... Śnisz, że pozostałeś na brzegu.. Sen jest tak wyraźny, że chwilami obawiasz się, że nie jest snem.

Na plac, wybrukowany granitową kostką, pod oświetlone, rozsunięte wrota podjeżdżają wago­ny. Ludzie wchodzą, rząd za rzędem, popędzani szczekaniem psa i pałką człowieka. Słaniasz się ze zmęczenia i niepokoju, a tu jeszcze ten siąpią­cy deszcz, zlepiający włoski na bokach, grzbiecie i głowie. Otrząsasz się z zimnych kropelek. Popę­dzani ludzie niosą tobołki, walizki, plecaki. Wchodzisz do obwiązanego sznurkami tekturo­wego pudła i chowasz się jak nąjgłębiej, między koszule, swetry, pachnące jeszcze porzuconym przez ludzi domem...

Jestem już w pędzącym po szynach wagonie. Głód. Pragnienie. Zaryglowane drzwi. Łomot żelaznych kół. Wysysasz wilgoć z przemoczo­nych włókien, rozgniatasz je, przełykasz. Ludzie śpią z rozchylonymi ustami. To nie sen, to śmierć... Niektórzy na pewno są już martwi.

Budzi cię uderzenie o brzeg. Burty skrzypią i trzeszczą, jakby statek miał się rozsypać. Wybiegasz na pomost. Z wysoka skaczesz na pochyłą kotwiczną linę i ześlizgujesz się na brzeg. Szczurołap już gra. Umarli schodzą po trapie na ciemne, błotniste wybrzeże. Ściany, mury, żelaz­ne bramy, kolczaste druty, szlabany, bariery, cienie ludzi, psów, kotów, szczurów, ptaków, węży... Umarłe mewy tulą się do twarzy powie-

szonych. Cienie kruków, kawek, wron wydzio- bują oczy cieniom ludzi.

Milczenie. Tylko Szczurołap ciągle przygrywa schodzącym ze statku. Wszyscy tu są niemi, tylko on dmie w piszczałkę i tylko ten flet słychać... Raz skoczniej, raz wolniej, w rytm kroków.

Piszczę najgłośniej, najdonośniej. Piszczę, by przekonać się, czy mogę wydobyć jeszcze głos z krtani, mordki, nozdrzy. Piszczę, by usłyszały mnie cienie na brzegu. Mój pisk i dźwięki pisz­czałki Szczurołapa odbijają się od murów i ka­mieni, płyną echem po oleistej wodzie.

Czy umarli nie widzą żywych? Czy cienie ludzi, zwierząt, ptaków nie dostrzegają nas? Idziesz coraz śmielej, coraz pewniej, bo nikt cię nie zatrzymuje, nie goni, nie tropi, nie prze­śladuje. Na brzegach rosną białożółte kwiaty.

Zjadają je ludzie, rozdziobują ptaki, skubią szczury.

Dzięki nim zapominąją, kim byli i kim są.

Po bagnach, trzęsawiskach, łąkach snują się mgły, opary, smugi, strzępy papieru, białe płomyki, zarysy pulsujące w ciemnościach. I tyl­ko ci, którzy przybyli tu niedawno i zachowali cielesność, dotykalność, siłę i ciężar, przypomi­nają ci o istnieniu tamtego świata, w którym mieszkali kiedyś, a z którego ty tak pochopnie uciekłeś.

Oczy usiłują dojrzeć jak nąjwięcej, wyłowić nie znane zagrożenia, ostrzeżenia. Uszy wyłapują piski, charkoty, zgrzyty, jęki przytłumione echa­mi, pluśnięciami fal o kamienie, nagłym ruchem w bezruchu, uciskiem powietrza w krtani.

Im dłużej tu jesteś, tym bardziej przygniata cię mrok i półmrok, panujący na tych brzegach. Czy można istnieć na granicy, w nieustąjącym świat­łocieniu?

To, co uznałeś za ciszę, jest po prostu cichym, ściszonym, najcichszym istnieniem dźwięków, których tam, w swoim świecie, po prostu nie zauważałeś, bo tłumiły je inne, silniejsze, tward­sze, ostrzejsze, zagłuszające. Tu nawet cienie wywołują odgłosy, dźwięczą, pozostawiają po sobie ślad w twym słuchu. Również światło, które dotąd uznawałeś za bezszelestne, niesie swe dźwięki, swój poszum i echo. Konchy uszu unoszą się, rozszerzają, chłoną szepty z trzęsa­wisk, stawów, równin, kamiennych progów, dróg, jaskiń, grot.

Szczurołap rozgląda się uważnie, jakby kogoś szukał. Ale kogo tu można odnaleźć?

Szczurołap i ty nadal jesteście żywi i tylko ciebie i jego ogarnia strach przed pozosta­niem tu na zawsze.

Chcesz się wydostać, a więc musisz iść za nim. Może on zna drogę i może cię stąd wyprowadzi?

Cienie węży, cienie nietoperzy, mew, sów, kotów, łasic nie przerażają cię. Są bezsilne, wiot-

InflCfilcllflM IrafSlilK?" '■'i.',-- >»«

i&tn^toił*ił• * jy »*.- ?*!

kie, powolne, płynne, mgliste. Twoja krew, pona­glana lękiem, pulsuje w mózgu, trzewiach, sercu, dodaje ci sił, zmusza do szukania wyjścia.

Szczurołap gra. Patrzy dalej, wyżej, szerzej. Ciebie nie dostrzega, chociaż biegniesz za nim krok w krok, potykając się o drobne grudki i korzenie.

Skrzyżowanie dróg. Przystaje, przestępuje z nogi na nogę, nie przestąjąc grać. I nagle dobiega cię skowyt psów, a raczej psich cieni, ścigających w ciemności cień człowieka. Czy to jego krzyk? Czy to jego strach? Dźwięk o ileż cichszy od najcichszego pisku szczura...

Szczurołap przerwał grę, unosi drżącą dłoń i ociera pot z czoła... Zmęczony siada na przy­drożnym głazie.

Przy drodze, obok jamy wydrążonej w glinias­tym gruncie, dostrzegasz znąjomy cień... Czy to możliwe? Czy to naprawdę on? Bezoki Szczur, którego zakrwawione, wypalone przez ludzi oczodoły zapamiętałeś z portowych kana­łów. Podgryza białożółte kwiaty... Zjada płatek po płatku... Kwiatostan za kwiatostanem. Pisz­czysz, chcesz go ostrzec przed Szczurołapem.

Uciekaj!

Nawet nie drgnął. Czy już nie szuka tamtej Młodej Szczurzycy? Czy już zapomniał, jak usiło­wał iść za jej zapachem?

Przecież to ja jej szukam, to ja wciąż o niej pamiętam...

I nagle rozumiesz, że to przecież cień, który niczego się już nie boi i przed nikim nie musi uciekać.

Czy na pewno? A jęk człowieczego cienia usłyszany przed chwilą? Na moment odwracasz głowę, a kiedy powtórnie patrzysz w tamtą stro­nę, Bezokiego Szczura już nie ma... Pozostała tylko stercząca, objedzona szypułka kwiatu.

Przywarłem do kamienia. Zapadam w drzem­kę i znów jestem tam, w pociągu, mknącym przez lodowe równiny. Wagon zgrzyta, turkocze, trzęsie, dygoce, drży. Rytmy, uderzenia, drgnię­cia, wahnięcia, odbicia i podbicia, odrzuty i wstrząsy dzieją się we mnie, męczą i otępiają. Mózg, kiszki, płuca, krew - wszystko unosi się i opada, przelewa i faluje w tej ożywionej jamie, jaką jestem, obrośnięty sierścią. Boję się, że mnie znajdą i zabiją. I będę już tylko wysuszoną, śmierdzącą skórką, wciśniętą w torowisko, chod­nik lub rynsztok.

Żyć, koniecznie żyć, przeżyć, przetrwać...

Mam teraz tylko ten cel... Pozostać sobą i po­wrócić. I zbudzić się, zbudzić, zbudzić...

Łapkami przemywam zaspane oczy. Gdzie jestem? Już wiem. Nie mogę wydostać się z tych łąk, bagien i równin. Szczurołap podnosi się, wzdycha, rozgląda. Muszę więc iść za nim, muszę słuchać chorobliwego kaszlu i zawodzenia

piszczałki, przyprawiającego o ból głowy. Tylko że Szczurołap też nie wie, którędy iść! Wyczu­wam jego wahanie i niepewność. Raz po raz skręca w którąś z dróg, po to, by natychmiast zawrócić, przystanąć, pokręcić się w kółko i pró­bować ponownie...

Piszczałka drży w jego rękach, a jej brzmienie jest równie niezdecydowane, jak jego kroki. Ko­go tak uparcie przywołuje?

Ociera usta, parska, prycha, aż kropelki śliny osiadają na mojej wiecznie ciekawej głowie. I on, i ja wpatrujemy się uważnie w otaczającą nas szarość.

Gdybym był Szczurołapem, nie szedłbym w stronę tej ciemnej ściany, skąd dobiegąją jęki i piski nietoperzy. Nie poszedłbym również w stronę przeciwną. Tam są tylko trzęsawiska i tłumy cieni, z których wiele straciło już swe dawne kształty i nie wiadomo, czy to dawni ludzie, świnie, krowy, psy, koty, węże, szczury czy ptaki... Nie skręciłbym też ku mąjaczącej na horyzoncie krwistej łunie, bijącej od kipiącego lawą, ognistego potoku.

Szczurołap nadal rozważa i ciągle czeka. Wy­trząsnął ślinę z piszczałki i rozgląda się bez­radnie.

Jak skierować go w stronę, którą wybrałby wędrowny szczur?

Zwraca się ku płomieniom, których żar i dym wyczuwam aż tu! Co robisz?! Wyskakuję przed niego wprost w popiół i kurz rozstąjnej drogi. Odbiegam nieco dalej tak, aby mnie zobaczył.

r

Piszczę głośno, nąjgłośniej... Patrzę w rozszerzo­ne źrenice... Czy mnie dostrzegł? Czy naprawdę zamrugał ze zdumienia?

Skręciłem na drogę prowadzącą wzwyż, ku suchym równinom, nad którymi przelatują cie­nie ptaków. Obejrzałem się... Patrzy na mnie, lecz nie idzie. Zatrzymałem się, odwróciłem, pisnąłem i znowu ruszam naprzód.

Musisz iść za mną! Musisz iść, Szczurołapie, za jedynym żyjącym szczurem, który dotarł aż tu- tąj. I musisz zrozumieć, że chociaż tak się niena­widzimy, jesteśmy sobie potrzebni i tylko razem możemy się uratować. Dalej... Szybciej... Idź...

Powoli rusza za mną.

Twój wzrok oswoił się z mrokiem, a właściwie ze stłumionym światłem, przyczajonym w ziemi, skałach, bagnach, moczarach, nadrzecz­nych wałach, zagajnikach, rozlewiskach.

Niepewne światło, przygaszony blask, jaskra­wość przysypana warstwami popiołu, przebijają­ca się poświatą, światłocieniem, błyskiem w okruchach stłuczonego szkła czerwonym ża­rem, który przetrwał, chociaż powinien zgasnąć. Nie wiesz, czy to złudzenie, sen, czy rzeczywis­tość? Szarość trwa i ty w tej pozornej ciemności widzisz więcej niż mogłeś zobaczyć tam, skąd przybyłeś.

Ze znużenia przymknąłem powieki.

Twój wzrok, szczurze, sięga teraz dalej, dostrzega więcej, przenika głębiej. Jeżeli to napra­wdę twój wzrok, a nie pejzaż snu w mózgu szczura zamkniętego w wagonie, wygryząjącego dziury w ludzkich tobołach. Z nadzieją, że go nie odnajdą, że dojedzie tam, dokąd pędzi senny pociąg...

Szczurołap potknął się na spróchniałym ko­rzeniu i cofnął o krok. Umilkła piszczałka. Oglądasz się i przez chwilę wydąje ci się, że uciekł.

Za mną jest tylko ściana ciemności. Czyżby twój największy wróg zostawił cię tutąj? Za­wrócił? Wybrał inną ścieżkę i właśnie wspina się na zbocze ku wyjściu?

Może wybiegłem za daleko? Dalej niż sięga jego wzrok? Czy to możliwe, by Szczurołap pozo­stawił żywego szczura i odszedł? Czy on bez ciebie nie czuje się równie samotny, jak ty bez niego?

Odwracasz się, rozglądasz. Jest! Tam, pod su­chym, odartym z kory drzewem. Blady, skulony, przestraszony... Dopiero teraz widzisz cienie szczurów i ludzi.

Cienie płaskie, jakby wycięte z papieru, tek­tury lub folii. Z głębi stłumionego światła toczą przed sobą kamienie, okruchy, szczątki, strzępy. Toczą, popychają, pchają, posuwają, podważąją, podrzucają, poruszają przed siebie, wzwyż, na zbocza, ku niewidzialnej granicy, gdzie pozo­stawią swój bagaż, odpoczną, usną...

i

Ze wszystkich sił, ruchami grzbietów i głów brzuchów, pleców, rąk, nóg, podpierając się z wysiłkiem, pochylając, pokładając, upadając - prą naprzód ze swymi ciężarami, odłamkami, kłodami, tarczami, wózkami... Niektóre nie pcha­ją niczego poza pustką, szarością, złudą, a prze­cież zachowują się, jakby napierały na rzeczywis­te ciężary grożące upadkiem, zmiażdżeniem, przywaleniem.

Toczą przed sobą tylko swe wyobrażenia. Po­suwają się mozolnie, z trudem, z wysiłkiem, z bólem. Pojmuję strach Szczurołapa i nagle też zaczynam się bać. Te głazy, ciężary, odłamki mogą przecież spaść, stoczyć się na mnie, przy­gnieść, rozpłaszczyć, zadusić.

Spadający kamień przelatuje nad tobą, przeta­cza się, znika w ciemności i tylko echo grzmi w mózgu. Spada następny głaz, a ty odskakujesz w ostatnim momencie.

Toczą się pnie, kule gnijącego nawozu, większe i mniejsze odłamki, okruchy, strzępy blachy, zwały betonu, pomniki, kawały muru, podkłady, szyny. Szczury i ludzie biegną za nimi, usiłują złapać, dogonić. Spadają, przelatują, zderzają się... Jak blisko ciebie, ty mała, nadal żyjąca wnęko ciepłych mięśni, kości i krwi.

Przerażony rozglądasz się za Szczurołapem. Stanął za tobą z piszczałką w rozdygotanej dłoni. Boi się jak ty. I ten lęk łączy was chyba głębiej niż poszukiwanie wyjścia z tego labiryntu śmierci. Cofa się, odskakuje przed spadającym rumowiskiem, przebiegającymi cieniami, włas-

nym strachem. Kim jestem dla niego? Żywym szczurem czy również cieniem? A może chwilo­wą szansą zrozumienia samego siebie?

Podnosi piszczałkę, przykłada do ust i dmucha ze wszystkich sił. Zbliża się długim krokiem, przechodzi nade mną, jakby mnie nie widział.

Znowu odskoczyłem przed pędzącym głazem. Przygarbione od ciągłego pchania sylwetki wchodzą i schodzą ze wzgórza. Kamienie, bryły, grudy, kule, walce, duże i małe, jasne, ciemne, błyszczące i matowe toczą się, pękąją, rozsypują, wybuchają. I tylko my, Szczurołap i szczur, bezustannie myślimy o ratunku, usiłujemy się wymknąć, odsunąć, odskoczyć, wyminąć, unik­nąć, odchylić, uratować.

Przez mgnienie zastanawiam się, czy nie chwy­cić w zęby spadającej bryły i nie wyruszyć pod górę, pchając ją przed sobą? Szczurołap zagryzł wargi. Obserwuje spadające kamienie Jakby my­ślał o tym samym? Czy mozolne dźwiganie cięża­rów pod górę nie jest dla nas jedyną szansą przetrwania? Może tak właśnie trzeba trwać?

Ależ nie! To byłaby śmierć! To jest śmierć! Spójrz...

Pochylone, zgięte, pełząjące, wlokące się cie­nie przemijają, odchodzą w nicość, pchając lub goniąc swe głazy.

Trzeba wejść wyżej i stanąć pod ścianą, by lawina nie mogła nas dosięgnąć. Może pod tamtą skałą, skąd dobiega szum przepływąjącej wody? Biegnę obok Szczurołapa stawiającego długie, ciężkie kroki. Miejsce pod skałą wydaje się bez-

r

pieczne. Tylko ten pół cień, pół człowiek, przybi­ty do skrzyżowanych desek tuż nad szemrzącym potokiem, daremnie usiłuje napić się wody, która stale umyka zbielałym, wąskim ustom. Wyżej zwisają gałęzie pełne pomarańcz, jabłek i śli­wek, których nigdy nie dotknie i nie rozgryzie. Szczurołap gra. I przez chwilę wydąje się, że kilka kropli opadło na usta ukrzyżowanego czło­wieka.

Czarna skała nad strumieniem chwieje się, drży, jakby chciała runąć. Uciekam. Za sobą słyszę szuranie nóg Szczurołapa.

Odróżniałem już niezdecydowanie i niepew­ność jego kroków. Grał na piszczałce roz­glądając się, zatrzymując, zawracając, chodząc wokoło i wydając gardłowe, przeciągłe głosy. Przywoływał, oczekiwał, szukał kogoś bli­skiego...

W jego ciemnym, wydłużonym płaszczu o sze­rokich, prostych rękawach wyraźnie dostrzegasz krawędzie kieszeni odstające, wytłuszczone od wkładania rąk. Rozepchnięte, odcinające się wo­rki, do których chcesz się dostać. Poły płaszcza falują, zamiatąją powierzchnię drogi. Wyprze­dzasz go, a kiedy podchodzi, wczepiasz się pazur­kami w wełnianą osnowę i szybko wspinasz utrzymując równowagę skrętami ogona. Osiąg­nąłeś obszytą tasiemką krawędź kieszeni. Wcis­kasz się do środka drżąc ze strachu, że Szczurołap wywlecze cię i zabije.

Nawet nie poczuł, że tam jesteś. Idzie przed siebie i dmie w piszczałkę...

Wyglądałem z kieszeni zniecierpliwiony bez­ruchem Szczurołapa, który najwyraźniej nadal nie pojmował niebezpieczeństwa. Rozpoznawa­łem krążące wokół cienie, podmokłe łąki, bez- słoneczne horyzonty, odory zgnilizny, pochyląją- ce się skały, przenikliwy chłód podziemnych rzek. Obawiałem się, że mogę tu pozostać na zawsze, stać się strzępkiem mgły na brzegu nie znanego jeziora.

Szczurołap stanął przy smukłej, białej skale i obracał piszczałkę w dłoniach. Przyzywał, bła­gał, prosił, skarżył się... Widocznie nie wiedział, skąd nadejść może ten, dla którego aż tu przybył...

Nagle zakasłał głucho i usłyszałem, że ten kaszel dudni w jego trzewiach jak głazy spadają­ce po zboczu w przepaść...

Ujrzałem cień jaśniejszy od innych, długo­włosy. Przesuwał się wolno, jakby płynął nad ziemią. Szczurołap silniej dmuchnął w pisz­czałkę. Postać zbliżyła się, oparła na jego ramieniu. Wyschnięta, szara dłoń, twarz, którą chyba znasz?

Jest podobna do kobiety, którą zapamiętałem z jego domu... Czyż nie ona umarła po ąjedzeniu trujących ciastek przeznaczonych dla ciebie? Czy nie ząjrzałeś jej w oczy, gdy konała? Czyż nie z zemsty za jej śmierć Szczurołap tropił cię i prześladował? Wsunąłem się głębiej, nie chcąc, by mnie dostrzegła.

Serce uderzało coraz szybciej, uszy starały się wyławiać najdrobniejsze szmery, nozdrza wiet­rzyły niebezpieczeństwo...

Szczurołap pospiesznie ruszył naprzód. Teraz jego kroki stały się zdecydowane, twarde, pewne, jakby już wiedział, dokąd iść.

Przemogłem strach i ostrożnie wysunąłem wib- rysy. Lekki wiatr dął od strony, ku której zmie­rzał. Szliśmy przez pustkę, przez kamienne zwali­ska i mosty w głąb pozornie nie kończącego się płaskowyżu. Mrok osiwiał i tylko ze ścian koryta­rza sączyła się pobladła czerwień, jakby dawno przelana krew. Szary, martwy staw zwisał nad wami zamiast nieba. Wyschnięte dno z zarysem drogi, którą on wspina się coraz szybciej, coraz bardziej nerwowo. Obok długowłosy kobiecy cień, srebrzysty jak pąjęczyna, pochylał się i za­słaniał, idąc pod wiatr, a przy nim... ktoś jeszcze. Nieznąjomy, który pojawił się niespodziewanie... Niższy, tęższy, z głową ukrytą w hełmie. Trzy bryły srebra na równinie szarości. Zlękniesz się, lecz nie przestaniesz patrzeć. Kroki pożerąją prze­strzeń, a ty przywierasz do wnętrza kieszeni bojąc się, że wypadniesz na skalnym uskoku.

Węch i słuch mówi ci, że wracacie do świata żywych. Ci, za wami, też tam idą, zdążając wa­szym tropem, chociaż ich kroki są lżejsze niż echo jego kroków odbite od ścian. Z dłonią w dłoni, są blisko, lecz nie tak, byś mógł zajrzeć im w twarze i zaspokoić swą szczurzą ciekawość. Dowiedzieć się, czy to jeszcze cienie, czy znowu żywi?

Głos piszczałki stał się radosny, pogodny,

szczęśliwy... A więc i tak potrafisz grać, Szczuro- łapie?

Coraz bliżej... Wiatr staje się silniejszy, szarość bardziej świetlista, kroki twardsze. Tylko twe serce bije ciągle tak samo, a strach i głód nadal rzeźbią świadomość. Strach i głód czynią cię szczurem. Dostrzegasz już wyjście, majaczącą plamę światła. Tam będziesz bezpieczny. I Ty, i Szczurołap. Nawet jeżeli będzie chciał cię zabić, to przecież przyniósł cię w kieszeni aż tutąj.

Słyszysz jego krzyk, wezwanie, by ci, którzy idą za wami, też szli szybciej. Jak pięknie teraz gra...

Przekroczył granicę nocy. Zachwycony stoi w świetle i nagle odwraca się, wyciąga rękę w mrok, do swej kobiety i nieznajomego...

Dwa cienie zatrzymują się, cofają, zawracąją. Odchodzą z powrotem.

Słońce oślepia cię, oblewa żarem. Przez chwilę wahasz się, czy również nie zawrócić i nie za­głębić się w chłodnym, szarym półmroku.

Szczurołap z rozpaczą bye dłonią w skałę, a ty wymykasz się niepostrzeżenie... Skaczesz w światło, toczysz się po jaskrawym stoku jak kamień pośród kamieni. Raptowne, silne uderze­nie w tył głowy... Jakbym usypiał...

I znowu jesteś tam, w wagonie z twego snu. Pociąg zatrzymał się gwałtownie. Ludzie prze- wracąją się, krzyczą, łomocą pięściami w deski. Drzwi rozsuwąją się ze zgrzytem i ty, obolały, bezwładny, bezradny spadasz...

Otwiera się przepaść, nie kończąca się czarna przestrzeń pożerąjąca światło.

Zbudzisz się bez wspomnień, jakby nie było przeszłości. Nie będziesz wiedział, kim jesteś i dlaczego właśnie tu się znalazłeś.

Skąd i dokąd idziesz? A może po prostu jestem tu od początku? Czy wcześniej o tym nie wiedzia­łem, może nie chciałem wiedzieć?

Pamięć rozcieńczy się, rozpłynie. A jak istnieć bez pamięci w świecie, który pamięta? Czy pa­mięć nie uczy jak żyć? Patrzysz na szarą ścianę, na mętną wodę kanału i próbujesz przypomnieć sobie cokolwiek.

Ciekawość! A więc byłem ciekawy? Wędrowa­łem? Poszukiwałem? Ciekawość pozostała w opróżnionym ze wszystkiego wnętrzu. Jakby wiatr wyssał z mózgu szczegóły, zdarzenia, po­widoki. Pozostało jedynie poczucie pustki, braku tego wszystkiego, co kiedyś cię wypeł­niało, co widziałeś i znałeś, czego pragnąłeś i szukałeś.

Ty - kto? Ty - skąd przybyłeś? Ty - jak się tu znalazłeś? Ty - dlaczego?

Jednak nie wszystko zabrał wiatr. Pozostawił ci świadomość chwili, ból próżni, jaka nagle ciebie wypełniła, lęk niewiedzy, której doświad­czasz stercząc na ceglanym murku, nad betono­wą rynną.

Z wysoka spada promyk i rozjaśnia pokryte żółtawym nalotem ściany, czarne plamy pleśni i szybko biegające szczury. Jesteś jednym z nich. Silne zęby, chwytne palce zakończone ostrymi pazurkami, mięsisty nagi ogon, pchła ukryta w sierści, tnąca cię w kark, i głód... To ja.

Są jeszcze szumy i świsty dochodzące z wysoka, piski baraszkujących szczurów, plusk wody spada­jącej z progu i zgrzytanie twych własnych zębów, zapachy dymu, pleśni, moczu, deszczu, odcho­dów i gnicia, dudniące drgania przejeżdżających nad tobą kół, ledwie wyczuwalne klapnięcia ludzkich kroków, odległe wstrząsy wciąż dobie­gające z wnętrza ziemi. Dlaczego tak się ich boję?

Zbudziłeś się bez pamięci, bez przeszłości, bez wspomnień, lecz otaczający cię świat natych­miast zapełnia twój mózg doznaniami, troskami, pragnieniami, okruchami codzienności. I nawet gdybyś nigdy nie odzyskał pamięci, to i tak będziesz istniał dzięki oczom, uszom, nozdrzom, wibrysom, zębom, czułości łapek, wrażliwości podbrzusza, ogona.

Przechodzące dołem szczury nie zauważają cię, mijają obojętnie jak czarną plamę pleśni i zwisającego na nitce pająka. Są podniecone, zwabione ostrym, miłosnym zapachem.

Biegną za samicą zalotnie unoszącą ogon. Sa­micą spragnioną samca. Nawet tu wyczuwam nozdrzami magnetyczną woń jej przekrwionych gruczołów. Szczury węszą, dotykąją, liżą. Gryzą się i wząjemnie odpędzają. Ona z zachęcającą uległością patrzy na ich podskoki, walki, kop­nięcia, ataki i ucieczki. Nagle pojawia się jej samiec i błyskawicznie rozpędza młodszych i nie­doświadczonych rywali. Wchodzi na nią od tyłu, wciska się w nią, piszczy z rozkoszy, obejmując łapkami lśniący w półmroku grzbiet.

Chcesz pić. Zsuniesz się po śliskiej powierzchni

ceglanego obmurowania. Pochylisz nad wąskim strumyczkiem ścieków... Połączone smaki nafty, kwasu, mydła, moczu, tłuszczu, mleka. Wychwy­tujesz je, poznąjesz, rozróżniasz. W żołądku roz­pływa się chłód wypitego płynu.

Para zakochanych szczurów odeszła.

Ty też zastanawiasz się, dokąd iść? Stoisz bez wspomnień, pamięci i przeszłości nad leniwie płynącym ściekiem. Twe zmysły czują, dostrze­gają, doznają, lecz ty jesteś jak we mgle, przez którą ciężko się przebić.

Znalazłeś się na szlaku przebiegających szczu­rów, znających tu każdy skrawek, stopień, próg. Nie dostrzegały cię, jak długo leżałeś na ceglanej półce. Teraz, kiedy nastroszony usiadłeś na ich drodze, przestają być obojętne. Widzą cię, jesteś pomiędzy nimi, więc chcą wiedzieć o tobie jak najwięcej.

Poruszasz się niepewnie, jakbyś się ich bał. Nie znasz przecież terenu i od razu można to poznać. Tak, szczury zachowują się, jakbyś był inny, nieznany, wstrętny. Włosy podnoszą się na ich głowach, karkach, bokach. Zgrzytają zęby, napi­nają się grzbiety, nerwowo drżą ogony.

Wiedzą, że nie jesteś stąd.

Jesteś obcy.

Popychają cię, napierają, strącają w ciepły i płytki nurt. Płyniesz, odbij ąjąc się tylnymi łapkami od dna. Dopływasz do większej rury i otrząsasz sierść, wychodzisz na kamienny brzeg podziemnego kanału.

Nie moje miasto, nie mój kanał. Nie jesteś

tutejszy i powinieneś jak najszybciej poszukać drogi do siebie. Do siebie? To znaczy dokąd?

A która to droga i jak ją rozpoznam, jeżeli wszystko zapomniałem? Znowu przeganiają mnie szczury, a ja, przerażony i nie wiedzący gdzie jestem, nawet nie próbuję się bronić.

Wyławiam ogryzek jabłka, niosę w kąt, ^ja­dam. Czyham na krawędzi patrząc w nurt. Łapię kawał marchwi. Wkrótce będę silniejszy i pew­niejszy w tym kanale, którego wonią powoli nasiąka moja sierść.

Wracam na ceglaną półkę, gdzie odzyskałem przytomność. Usypiam, a gdy się budzę, wiem, że już się tu przebudziłem, że tu już byłem.

I tak powoli rodzi się nowa przeszłość, w której betonowa rura, przepływająca struga i ceglana półka są miejscami, które znam coraz lepiej i dzięki którym poruszam się coraz pewniej.

I tylko, kiedy próbuję cofnąć się do wspomnień, przekroczyć próg niepamięci, napotykam mur, zamglenie, ciemność. Wówczas czuję się obez­władniony i pokonany, a przerażenie ściska mi gardło. Powinienem wiedzieć wszystko, a nie wiem nic...

W nocy wychodzę na ulicę, ale te rynsztoki, rynny, studzienki, bramy, schody, piwniczne okienka są nie znane i nadal nie wiem, skąd przyszedłem, dokąd zdążałem i dlaczego nie przypominam sobie niczego.

Przywykniesz do codziennego biegania po tych samych betonowych ścieżkach, po krawędziach tych samych kanałów. Oswoisz się też ze szczura-

r

mi, które w końcu przestaną cię prześladować. Teraz ty, gdy spotkasz młodego szczura, strącasz go niekiedy do płytkiej strugi.

Przestałeś się już bać. Zwiedziłeś i rozpozna­jesz najbliższą okolicę, od rzeczki po pralnię, od piekarni po aptekę, a także obite blachą fabrycz­ne budynki i wypływający spod nich ściek pełen łupin i pestek.

Poruszasz się po tym niewielkim obszarze, jakbyś znał go od początku życia. Coraz rzadziej też rozmyślasz o tym, co mogło wydarzyć się wcześniej, zanim po raz pierwszy zbudziłeś się na ceglanej półce. Każda chwila, sen i przebudzenie stają się twym nowym życiem, nową przeszłoś­cią, pozwalającą ci zapomnieć, że poprzednio działo się coś, o czym nie wiesz.

Wygrzebałeś już własną norę, wyścieliłeś ją słomą, piórami ptaków i skrawkami papieru. Twoja samica chodzi z ogromnym brzuchem, pełnym potomstwa. Odróżniasz już głosy ludzi dobiegające z powierzchni. Poszerzasz swą wie­dzę o tym, kim jesteś, a właściwie, kim stałeś się tu. Wiesz, na jakich śmietnikach można znaleźć wyschnięte skóry słoniny, gdzie zapleśniały chleb, gdzie szkielety wędzonych ryb z chrupią­cymi głowami, gdzie pożółkły ser.

Znasz już wszystkie miejscowe szczury i ludzi, kota polującego o zmierzchu i drapieżną sowę bezszelestnie spadającą z wieży na nieostrożne gryzonie.

Dzienne światło znowu rozpocznie wędrówkę po betonowych ścianach szybu. Jak zwykle wdra­

piesz się na ceglaną półkę, bo lubisz obserwować przechodzące dołem szczury, które uznały cię za swego, jak i ty uważasz je za swoją rodzinę.

Ułożysz się wygodnie, syty i szczęśliwy, że jesteś u siebie, w tym szarym, spokojnym prze­smyku.

Wtedy usłyszysz dochodzący z góry dźwięk fletu. I nagle ogarnie cię porażający strach, jak ten po przebudzeniu, gdy nic, zupełnie nic nie pamiętałeś. W kręgu światła zobaczysz cień czło­wieka grającego na flecie, cień, który przypomni ci wszystko.

Stawał się coraz bardziej podobny do nas. W szarym kombinezonie, okryty szarym pła­szczem, szedł tuż za nami lub pośród nas, jakby rzeczywiście był szczurem. A przecież łatwo było rozpoznać jego człowieczeństwo, chociażby po sposobie poruszania się, zawsze na dwóch no­gach, lub po ostrym odorze wina, jaki rozsiewał oddechem.

Nawet gdy zdejmował z głowy kaptur tłumiący dźwięki jego piszczałki, podobieństwo nie znika­ło. Srebrnoszare włosy, spiczasty nos i przy­mrużone stalowe oczy nadawały ziemistej twa­rzy podobieństwo do szczurzego pyska. Szczury obserwujące go z daleka, nieświadome szczuro- bójstwa, jakim się zajmował, brały go niekiedy za niezwykle wyrośniętego, potężnego szczura. Wy­starczyło przyjazne rozsypanie ziarna i wypusz­czenie oswojonych szczurów, które chodziły mu

po ramionach i jadły z ręki, a większość za­czynała mu ufać, pozwalała się karmić, dotykać, głaskać.

Przesuwał się między nimi jak wielki, większy szczur, największy ze wszystkich szczurów, a po­nieważ pojawiał się często i przeważnie na dłużej, przestawał budzić lęk, podejrzenia i wątpliwości. Młode, a także niedawno przybyłe, widząc ota­czające go rzesze, podchodziły bez lęku, wierząc, że można mu ufać. Rozsypywał przecież smacz­ne, zdrowe i pożywne ziarno, podwędzane rybie łby z chrupiącymi, wyschniętymi oczami.

Kiedyś ty też byłeś bliski zaufania mu, uwie­rzenia, że to również szczur lub bliski krewniak szczurów, tak samo szary i pachnący kanałami jak ty. Kiedy stanął wtedy nad zakratowanym okienkiem ścieku, sypnął złocistą pszenicą i wy­dobył z fujarki najwyższe tony wzywając szczu­ry, by poszły za nim, ty również byłeś gotowy wyjść z ukrycia. Trwało to przez chwilę, ale była to chwila najniebezpieczniejsza w moim życiu i teraz też drżę z lęku na jej wspomnienie...

Gdyby nie tamten Stary Nastroszony Szczur, zgrzytający zębami z nienawiści, Szczur, który wiedział o wszystkim, nie byłoby mnie dziś w tym mieście. Szczurołap karmiący szczurami węże, palący je w betonowych lochach, topiący w do­łach z wodą, strącający do rowów wypełnionych wapnem, Szczurołap-szczurobójca, za którym idą tłumy ufnych samców i samic, mieszka teraz nade mną w pokoju o zapleśniałych ścianach.

Słyszę jego ciężkie, długie kroki. Chodzi po

182

pokoju, tam i z powrotem, kaszle głucho, wyciera nos. Szczurołap choruje, jak większość ludzi w mieście. Dlaczego mieszka właśnie tu, nad piwnicą, pod którą mam swą norę? Dlaczego gdziekolwiek przybywam, on także przybywa?

A przecież mógł mnie zabić tam, w podzie­miach tak rozległych i głębokich, że jeszcze teraz nie wiem, czy istniały rzeczywiście, czy były tylko snem. Mógł, lecz wtedy prowadził za sobą cienie ludzi i nie myślał zapewne o szczurze ukrytym w jego kieszeni? Może zapomniał

o mnie przejęty poszukiwaniem swej kobiety? Lub uznał mnie za przywidzenie przemęczonych oczu? Idzie za mną od dawna, ściga, tropi, śledzi, prześladuje, szuka, przywabia i przyciąga, jak­bym był najważniejszym szczurem jego życia. Zabił już tyle i zabijać będzie nadal, więc dlaczego właśnie ja jestem dla niego tak ważny? Dlaczego goni mnie i osacza z takim uporem?

Po przyjeździe do miasta zamieszkał w tym domu właśnie, chociaż w mieście jest wiele podo­bnych, pod którymi mieszkąją szczurze rodziny. On jednak ściga mnie tak ząjadle, jakbym był nąjwiększym jego wrogiem. Szczurołap wie, że widziałem, jak zabijał, że nigdy nie uległem pokusie pójścia za nim, że nie jadłem rozdawane­go przezeń ziarna i nie biegłem za głosem fuja­rki...

Na pewno zapamiętał mnie z domu, gdzie mieszkała jego samica... Zjadła strącone przeze mnie zatrute ciastka. Czy ściga cię z zemsty za jej śmierć? Może dlatego uznał cię za nąjniebez-

pieczniejszego przeciwnika? Może boi się ciebie? Ale czy Szczurołap może bać się szczura?

Rozgryzam zieloną, soczystą łupinę orzecha, strąconego przez ostatnią burzę. Słyszę nad sobą kroki. Czyżby usłyszał chrobotanie moich zębów na twardej łupinie? Przestąję gryźć...

Znowu gra, dmie w fujarkę ze wszystkich sił, chcąc wywabić mnie spod fundamentów. Na próżno. Nie wyjdę, on wie o tym i dlatego niena­widzi mnie równie silnie, jak ja nienawidzę jego.

Nie zważam na dźwięki, przykładam zęby do łupiny i gryzę, gryzę, gryzę. Ścieranie zębów zagłusza tony dochodzące spod sklepienia. Chy­ba usłyszał? Przerywa grę. Słucha.

Gryzę dalej, aż do przebicia skorupy, pod którą znajduje się słodkawy, wilgotny miąższ.

Szczurołap słucha uważnie mojego gryzienia, ścierania zębów, drapania, chrobotania. Słucha zaciskąjąc pięści, bo zrozumiał, że ja przestałem słuchać jego fletu.

Cięcie papieru, rozrywanie i miażdżenie kar­tonu nie służy zaspokajaniu głodu. Nażarty, nasączony mlekiem i miodem, rozepchamy słone­cznikowym i sezamowym ziarnem, wrócisz do I zaciemnionego pokoju, wskoczysz na regał, we­pchniesz się w szczelinę między rzędem książek a deską wyższej półki i zaczniesz niuchać, wą­chać, próbować, wybierać.

Papier pachnie różnie w różnych miejscach. Farbą, klejem, konopiami, kośćmi, krochmalem,

kwasem, tłuszczem, olejem, oliwą, talkiem. Grub­szy i cieńszy, twardy lub miękki, niemal roz­łażący się w pyszczku, kleisty, oblepiający dziąs­ła i sztywny, mogący skaleczyć błonkę wyścieła­jącą krtań.

Jednorodny, zmaserowany, o stałej grubości i gęstości. Włóknisty, złożony z wyraźnie wy­odrębnionych pasm, które dają się rozdzielać i Wyrywać z całości nagłym ruchem szczęk. Teraz też trzymam zębami wąski pasek, który dąje się łatwo siekać przy wciąganiu do pyszczka.

Przyjdziesz tu nie tylko po to, by się najeść, bo celuloza jest mdła, niesmaczna, wywołuje wzdę­cia i kolki.

Przyjdziesz, by spiłować zęby, a papierki prze­znaczone na podściółkę zanieść do gniazda, jak łup. Znoszę te większe i mniejsze skrawki, bo przewiduję narodziny potomstwa, które chcę wykarmić i ogrzać, bo jestem zapobiegliwy i tros­kliwy.

Nora wysłana papierową masą staje się przy­tulna. Jest miejscem, do którego chcesz powra­cać, gdzie chętnie mieszkasz, podczas gdy gdzie indziej bywasz, przechodzisz, przemykasz się, prześlizgujesz. Kawałki papieru o bezpiecznych krawędziach wyszlifowanych zębami, nierów­nych i dających się łatwo przesuwać, przenosić i układać, stają się wkrótce zleżałe, mięciutkie, delikatne. Rozkładasz się na nich brzuchem do góry i machasz łapkami. Małe szczurki wspinąją się i biegają po tobie, chwytąjąc zębami twe drobne, samcze sutki, łaskocząc gruczoły wypeł-

a

nione nasieniem i wystającą z różowej skórki strunę rozkoszy.

Często gdy leżysz i śpisz lub nie śpisz, a po prostu chcesz wyrzucić z siebie ugniatąjący od wewnątrz nadmiar nasienia, przytulasz się do tych ogrzanych twym własnym ciepłem skrawków papieru i wyobrażasz sobie, że masz pod sobą samicę. Ich miękkość, uginanie się, uleganie, roz- stępowanie i elastyczność szybko przynoszą ci ulgę i samozadowolenie. Unosisz się lekko, opadasz i znów unosisz, coraz szybciej i szybciej. Wytrysk. Nasienie rozlewa się po papierze. Dotykasz języ­kiem płynu, który jeszcze niedawno był w tobie. Jest słonawy i ciepły. Kiedy powróci twoja samica, natychmiast pożera ten nasycony tobą papier. Małe szczurki również ujadają te skrawki.

Przewracam się na brzuch, nakrywam papier­kami. Jest cicho, nudno, sennie. Rozluźniam się, odprężam. Jestem małym, nieporadnym szczur­kiem, który zgubił się zaraz po pierwszym wy­jściu z gniazda i, przerażony, przez całe życie szuka powrotnej drogi.

Przebieram łapkami, piszczę, drapię, rozglą­dam się po sennym krajobrazie szukając wyjścia.

Budzi mnie szelest papieru. Obok stoją szczur­ki, dorastające samice i Śniada z krwawiącym jeszcze nozdrzem po niedawnym uderzeniu pu­łapki. Muskają mnie wibrysami, dotykąją, łas­koczą. Zbiegły się zaniepokojone moim piskiem. Łapkami i zębami narzucam na siebie kawałki papieru, aż do całkowitego zakrycia, zapadnię­cia, schowania.

Leżę tak pod stertą narzuconego na mnie pa­pieru, który wyrwałem z książek i gazet i przy- taszczyłem do gniazda, często potykając się o du­że i plączące się strzępy kart.

W myślach, w mózgu czai się strach przed śmiercią. Boisz się, szczurze, boisz się chwili, która kiedyś nastąpi. Żyję już dostatecznie długo, by wiedzieć, że ta chwila nadejdzie... Wtedy nie zobaczysz gry świateł na przyciemnionych ścia­nach, nie ułożysz się wygodnie na półce z książ­kami, nie zdrzemniesz się w tym pokoju, do którego ludzie od dawna już nie wchodzą...

Jestem starzejącym się szczurem, który węd­ruje, poszukuje, błądzi, powraca. Wiem już, że wszystko ma swój początek i koniec. Każde miejsce odwiedzam po raz pierwszy i ostatni. Przychodzę i odchodzę, bo świat nie pozwala się tu zatrzymać, nawet gdybym chciał tu zostać.

Ten przytulny pokój rzeczywiście istnieje, lecz za moment mogę zostać z niego wypędzony, wyrzucony, mogę zostać w nim zabity. Wszelka stałość i pewność siebie są złudzeniami, w które boję się uwierzyć. Leżę wśród książek, ścierąjąc zęby na papierze, przeżuwąjąc kwaskowatą pap­kę i cieszę się, że jeszcze tu jestem, że mogę być, gryźć, ciąć i rozgryzać.

Unoszę głowę i słucham, otwieram powieki i rozglądam się, czy nie zbliża się wróg, ogień, gaz, Szczurołap, kot, wąż, łasica.

Cisza... Cisza jest wytchnieniem, spokojem, półsnem.

Szept wiatru i przytłumiony głos nocnego pta­

ka nie przeszkadząją, lecz przeciwnie, łączą mnie z tym fotelem, biurkiem, szafami pełnymi ksią­żek, które pożeram i przetrawiam. Jak długo to będzie jeszcze trwało? Bo przecież wiem, że się skończy, i wówczas będę już tylko śnił o tym cudownym miejscu, jak śnię o norze pod płytami portowego nabrzeża, o domku w ogrodzie, gdzie podgryzałem korzenie róż, o gnieździe pod wyso­kim betonowym murem dzielącym dalekie mias­to, a obalonym pewnej chłodnej nocy.

Boisz się, szczurze, stracić choćby jedną z tych chwil, które ci jeszcze pozostały. Dlatego przeby­wasz tu tak często. Wychodzisz właściwie tylko po to, by w piwnicy lub śmietniku najeść się do syta i wrócić.

Twoja szczurza rodzina nic nie wie o tym miejscu. Ludzi jest tu niewielu, nie ma kota, nie ma psa, możesz więc poruszać się swobodnie.

Sprzęty pokrywa delikatny osad. Pył opada z sufitu i ścian, ze skrzydełek wirujących moli, z twojej sierści, przeciska się z zewnątrz przez szczeliny w oknach i drzwiach. Pokój jest za­mknięty, nikt go nie otwiera i nie wietrzy, a jed­nak warstwa pyłu wciąż osadza się na odkrytych miejscach. Rośnie jak mech lub pleśń, bez korze­ni i wilgoci. W kącie czają się pająki polujące na mole. Ciemne plamy pajęczyn zapełniają szczeli­nę nie domkniętej szuflady biurka.

Nie chcę stąd odchodzić, chcę zostać i żyć tylko w tym szarym pokoju, wyciszonym grubym dywa­nem, firankami i zasłonami, gdzie nawet ludzki krzyk zza okna wydaje się nic nie znaczącym echem.

188

Dotykam grubych, złoconych okładek, wcią­gam w nozdrza zapach i pył starych kart, starając się znaleźć najbardziej stosowne miejsce do pier­wszego zahaczenia zębami. Wystająca zakładka pachnie palcami ludzi. Muskam ją językiem. Zęby przecinają cienką warstwę i wyrywają pier­wszy kawałek papieru. Teraz kolej na okładkę. Zaczynam od wyzłoconego rogu grubej księgi. Gryzę, odrywam, rozcieram, wypluwam. Wokół zbiera się coraz więcej papierowej masy. Wgry­zam się w książkę, odrywam rogi poszczegól­nych kartek. Lękam się, by chrobot moich zębów nie przywołał ludzi. Wiem, że ten właśnie głos przyciąga i ludzi, i koty. Przerywam więc co pewien czas gryzienie i słucham, czy nikt nie nadchodzi.

W oknach na storach kołyszą się cienie gałęzi. Daleki szum wiatru. Korniki toczą drewno sta­rych półek. Mole wzlatują ze sfilcowanego dy­wanu.

Wokół pełno strzępów, strząski, sieczki. Te książki są twoje, pachną twym moczem i podłuż­nymi kupkami, które pozostawiłeś za sobą.

Wahasz się, czy nie zeskoczyć na podłogę i nie zanieść kilku strzępków do nory. Cienie i blaski wirujące na szybach, firankach i storach uspoka­jają i zatrzymują. Zostajesz dłużej niż zwykle

i jesteś naprawdę szczęśliwy.

Zastygłeś, znieruchomiałeś, wyplułeś zwilżone śliną świstki. Unosisz głowę i obserwujesz lot złocistych moli na tle ciemniejącego nieba.

^4% %S»s ¿%v* y.4jf tjiłj

EunuMi if-AS 5- ■■*•’: Ł

i

Powędrowałeś kanałami aż do podziemnego jeziorka, w którym lęgną się larwy komarów i pływąją kijanki. Zaciekawiły cię dochodzące z ulicznych prześwitów bazarowe zapachy. Jes­tem pod rynkiem, gdzie zawsze są ryby, sery, ziarno, mięso. Wyskoczysz szybko na plac, zła­piesz skórkę słoniny, wrócisz i zjesz w całości tuż nad brzegiem. Potrzebujesz teraz tłuszczu, bo od zbyt długiego pożerania papieru twe boki zapad­ły się, a sierść zmatowiała i wypada kępkami. Wrócisz tą samą drogą do nory, gdzie powita cię popiskiwanie młodych szczurków, dorastających do samodzielnej wędrówki.

Nie zrozumiesz ich nerwowego zachowania, pośpiechu i strachu, ponieważ wyda ci się, że wszystko jest jak poprzednio. Wyruszysz więc natychmiast wzdłuż rur kanalizacyjnych do szy­bu kuchennej windy i dalej, aż do korytarza

i biblioteki.

Nie dostrzeżesz zmian. Ten sam zleżały chod­niczek, te same brunatne podłogowe listwy, przy których w każdej chwili mogę się przyczaić... Rozpłaszczysz się i prześliźniesz pod znanymi ci drzwiami.

I natychmiast będziesz chciał zawrócić. Prze­razi cię pokój pozbawiony firanek i stor, z rozwar­tymi szeroko oknami, bez szafek, półek, książek, dębowego biurka i dywanu.

Cofniesz się pod drzwi, by wejść powtórnie. Może przeżywasz zły sen, który skończy się za chwilę, znowu wskoczysz na półkę z ulubionymi książkami i rozerwiesz kolejną okładkę?

190

To nie sen.

Otoczy cię ostry zapach farb i rozpuszczal­ników stojących na środku pokoju. Usłyszysz drażniący wrzask człowieka i poczujesz, że z gó­ry, z drabiny spada na ciebie pędzel ociekający farbą. Trafi cię niegroźnie w udo, więc rzucisz się w zbawienną szparę pomiędzy drzwiami i pod­łogą. Będziesz uciekał i uciekał, dalej i dalej, aż do nory, w której nie będzie już ani twej samicy, ani szczurków.

Znowu ułożysz się na warstwie papieru i bę­dziesz próbował zasnąć, przeczekać w nadziei, że przebudzą cię łaskoczące dotknięcia i radosne podskoki. Wtedy wyczujesz ostrą woń kota, smród nienawiści i wściekłości. Nie będzie to już zapach leniwego mruczka, wylegującego się na parapetach i fotelach, lecz pot spragnionego krwi kocura, gotowego zabijać, nie po to, by jeść, tylko z czystej potrzeby zabijania.

Żarna obracają się, toczą, gniotą, miażdżą. Nieuważny szczur spadający między ka­mienne walce może ratować się tylko szybkim skokiem wzwyż. Inaczej zostanie roztarty, zmie­ciony, rozjeżdżony, wtarty w pył mąki, która stanie się nieco ciemniejsza od jego krwi. Kości, mięśnie, skóra, zgruchotane i zgniecione zamie­nią się w okruchy, drobiny, cząstki i znikną w worku pochłaniającym mąkę.

Właśnie młody, ciekawy szczur wdrapał się na deskę, by stamtąd obserwować ruch zębatych

wHjTMjr» famał jfaMTJI ' i • i 14 » nWHP ś Am

> iiv

191

kół poruszających żarna. Przestraszyły go ptaki, które wrzaskliwą chmarą opadły na dach. Spadł tuż przed walcem. Krótki pisk i strumienie krwi tryskają z pyszczka, oczu, uszu. Pozostała tylko purpurowo-szara plama, zmniejszająca się z każdym obrotem żarna, aż do zupełnego znik­nięcia.

Trząsłeś się ze strachu. Śmierć, którą widzisz, zawsze powoduje, że boisz się o siebie, że wyob­rażasz sobie, że to twoje życie zostanie zmiaż­dżone, starte, zatarte aż do nieistnienia.

Włos jeży się na grzbiecie, zęby zgrzytają i boisz się wyjść z ukrycia, bo i ciebie mogą przerazić siadające lub podrywające się do lotu ptaki.

Tutejszych szczurów taka śmierć nie przeraża. Przyzwyczaiły się, że część z nich ginie zmiaż­dżona kamiennymi walcami. Urodziły się tu i tu przeżywają swe życie do końca.

Monotonne jedzenie mąki i żyjących w niej owadów wywołuje mdłości. Tłuste, białe pędraki wiją się w łapkach podczas jedzenia.

Wiatraki stoją na wzgórzu. Ich skrzypiące ra­miona z daleka zwróciły twą uwagę, bo przypo­minały piski szczurów.

Miejscowe szczury są drobniejsze, o wydłużo­nych czaszkach i dużych szarych oczach, często zamglonych i ropiejących. Ogony mają krótsze

i cieńsze, a konchy uszu postrzępione i poroz­rywane od ciągłych walk, jakie toczą między sobą, napastując się, prześladując i zagryzając. Bezustannie tępią się wzajemnie i wyniszczają bez przyczyny i celu. Znienacka zaczynają ścigać

pierwszego lepszego spośród siebie, zapędzać go na wystające krokwie i zmuszać do skoku między żarna. A jeżeli uda mu się zbiec w dół, otaczają go, zaganiają do kąta i tam szarpią i gryzą, aż poraniony i wykrwawiony zdycha, tarzając się w mącznym pyle.

Dlaczego mnie nie ścigają? Jestem większy, mam silniejsze zęby, skaczę wyżej i dalej.

Próbowały... Osaczyły cię wśród worków, opa­dły piszczącą wściekle gromadą. Gdyby nie gęs­ta, długa sierść wokół szyi i chroniące z boków worki zboża, już bym nie żył. Rozerwały mi ucho, zraniły ogon, drasnęły okolice oka.

Wbiłeś zęby w wyleniały grzbiet starej samicy, zacisnąłeś, szarpnąłeś. Odbiegła z zakrwawio­nym grzbietem i teraz omija ciebie z daleka, rozchwiana, na rozdygotanych nogach.

Tego, który chciał cię oślepić, odepchnąłeś no­gami. Wpadł w rozwiązany worek z mąką, za- krztusił się białym kurzem. Zwiał kaszląc i plując.

Od tamtej napaści, chociaż rozpędziłeś wojow­niczą zgraję, zachowujesz szczególną ostrożność, starając się usypiać w miejscach, gdzie byłbyś zabezpieczony od góry i z boków.

Są słabe, cherlawe, osowiałe. Ożywia je tylko głód i raptowna nienawiść, gdy atakują, zabijają i pożerają któregoś z własnej gromady lub wy­nędzniałego, obcego szczura, który nie potrafi się obronić. Później znowu siedzą skulone, rozgląda­jąc się sennym wzrokiem za kolejną ofiarą lub żarciem odmiennym od codziennego, zapylonego ziarna.

Kaszlą, rzężą, gwiżdżą, jęczą, krztuszą się, plują krwią. Oddychąją ciężko poruszając boka­mi. Z nozdrzy wypływa szary śluz.

W powietrzu, na powierzchniach ścian i scho­dów, wszędzie osiada srebrzysty pył, opada cien­ką, ledwie widoczną warstwą. Ślady szczurów jednak odbijają się w nim wyraźnie. Małe, roz­czapierzone wgłębienia, za którymi wlecze się podłużna linia ogona. Szczury poruszając się zdmuchują ten kurz i wdychają powstałą zawie­sinę. Wibrysy, brwi, wąsy, uszy wyglądają jak posypane lśniącą mąką.

Lecz pył, który spada z powietrza, pochodzi nie tylko ze zmielonej mąki. Jego smak bywa pieką­cy i ostry, a niekiedy kwaśny. Powoduje ból oczu, swędzenie dziąseł i języka. Wyczuwasz, że właś­nie ten pył jest niebezpieczny, niebezpieczniej­szy od atakujących znienacka szczurów, od ka­miennych żaren, od tutejszych ludzi, równie niemrawych i kaszlących jak szczury. Tamtych zagrożeń możesz uniknąć, lecz niewidzialny osad opada na ciebie, nawet gdy śpisz. Wchłaniasz go w siebie z oddechem i z wodą, którą pijesz z drewnianych beczek.

Rozkasłałeś się, zakrztusiłeś, z trudem przeły­kasz ślinę. Przestraszył cię ten nagły, duszący kaszel podczas snu. Oddychasz po nim ciężej niż zwykle, a wydmuchiwane powietrze rzęzi w krtani i płucach.

Trzeba stąd odejść, trzeba odnaleźć miasto, z którego wyruszyłeś niegdyś i do którego wciąż chcesz powrócić.

Szczur mieszkający w pobliżu gorączkuje, zry­wa się z półsnu i nieprzytomny wbiega między ludzi. Ciężkie gumowe buty tupią gwałtownie. Ten szczur nie wróci już pod deski podłogi, gdzie jego młode wysysają mleko z wychudzonej sami­cy. Możesz zająć jego miejsce, miejsce przy jej boku. Prychanie, katar, kaszel. Boisz się wejść do nory, która po nim pozostała.

Szczurołapa pamiętasz jak przez mgłę. Zgu­biłeś go. Zostawiłeś za sobą, tam w miastecz­ku, podczas kolejnej ucieczki. Nie pamiętasz nawet jak i gdzie. Gdybym został dłużej, zabiłby mnie w końcu, bo przecież zawsze zabija szczury, nawet te najbardziej przebiegłe i odważne. Oszu­kuje je swą szczuropodobną szarością, dopada, kiedy się tego nie spodziewąją, i morduje. Czy tam w podziemiach na pewno widziałem Szczu­rołapa? Czy naprawdę jechałem wagonem, trząs­łem się w tobołkach i węzełkach, bojąc się, że ludzie odkryją mnie i ąjedzą? Czy stoczyłem się po kamiennym nasypie? Czy po zboczu u wyjścia z głębokiego lochu? Gdzie właściwie byłem? A może to był tylko sen?

Dręczy cię niepewność tamtych dróg, jak prze­raża cię pewność, że jesteś tu, pod podłogą skrzypiącego wiatraka o rozklekotanych, roz- chybotanych ramionach, na które opada trujący pył, wywołujący gorączkę, kaszel i krwawienie dziąseł.

Ludzie nie zwożą już worków pełnych doj­

rzałego ziarna. W budynku obok jest pusto. Nie ma ziarna - nie ma mąki. Skrzydła wiatraka ze świstem tną powietrze, a kamienne żarna drżą, choć są unieruchomione.

Ludzie chodzą senni, głodni, pijani, krzyczą i biją się. Ludzie są słabi jak żyjące wokół nich szczury, wkrótce zaczną się osaczać, zabijać i po­żerać.

Wieczorem siadają wokół skrzyni, wlewają w siebie wódkę i łapczywie zjadają to, co zdobyli w dzień. Wyją, bełkocą, wymiotują, kaszlą, plują krwią, jak my.

Uciekłbyś już dawno, gdyby nie lęk przed ptakami krążącymi nad wzgórzem. Odejdziesz, gdy zawieje silny wiatr lub spadnie deszcz unie­możliwiający polowanie kawkom, srokom, pus­tułkom.

Wrzask, jęk, uderzenia pięści, łoskot upadają­cego ciała rozpłatanego nożem. Przenoszą zabite­go do piwnicy znajdującej się w kamiennych fundamentach wiatraka, przykrywają głazami. Nie ^jadają, lecz pozostawiają... Tyle jedzenia. Czekamy, aż odejdą, i dobieramy się do leżącego. Tkanki zachowały jeszcze ciepło życia.

Od kilku dni wokół wiatraka gromadzą się ludzie. Starają się wejść lub zajrzeć do środka. Przebywający tu stale przepędzają ich, wypycha­ją, zrzucają z kamiennych schodków, posztur­chują, biją.

Południe. Ciepło. Sennie. Leżysz na boku, obserwując przez szparę w deskach przesuwają­ce się cienie.

196

Nagle. Od strony miasta... Po przywiewanych zapachach orientujesz się, że tam właśnie jest miasto. Stamtąd nadciąga cień, groza.

Zbliżają się i widzisz, że to tłum ludzi ciągnie na wzgórze. Wyprzedza ich brodaty człowiek jadący na wychudzonym koniu. Pędzi ku wirującym skrzydłom. Wczepia się w nie, chwyta rękami. Obciążone skrzydła wiatraka trzeszczą, jęczą, unoszą go coraz wyżej i wyżej.

Przez otwór między deskami widzisz długą twarz, otoczoną posiwiałymi kłakami zlepionymi potem. Osadzone głęboko oczy są matowo szkli­ste, jak lusterka wody zamarzające na polnych drogach wczesną wiosną. Czy to Szczurołap? Czy jego twarz mogła się tak zmienić?

Głuche rąbnięcie o ziemię. Spadł. Czy to on tak jęczy, czy rozchybotane skrzydła wiatraka? Tłum pomrukuje groźnie.

Strome schody. Wymykam się szczeliną w pod­murówce.

Idę wyschniętą, jałową bruzdą po stwardniałej, zapylonej ziemi.

Wtłoczony między płócienne worki, usypiam rozleniwiony ciepłem i bezruchem.

Ociera się o mnie, przytula, przyciska, napiera, przysuwa, podsuwa, podnieca. Jest.

Kto? Która? Skąd? Srebrzysta? Rudawa? Śnia­da? Najmłodsza? Nieznana? Pozostawiona? Ta z podziemnego lasu? Ta pierwsza z portowego

r

nabrzeża? Ta z ostatniej drogi? Tamta, której miłosna woń obudziła chęć życia w Oślepionym Szczurze?

To one, wszystkie twoje samice. Uszczęśliwia­jące cię, rozweselające, bliskie, ufne. Są przy mnie razem...

Jesteś? Jestem, chcę cię, wejdź we mnie. Obej­muję podgarniam pod siebie, wciskam się w miękkość i ciepło.

Coraz bliżej spełnienia, coraz bliżej szczęścia, coraz bliżej...

Jestem przy niej, jestem w niej. Już, już, już. Nareszcie.

Podrzut, chybotanie, trzask. Worki przesuwąją się, gniotą. Otwieram powieki. Jej - nie ma. Nie ma ścian i światła, którego się nie bałem. Leżę przyduszony workami z mokrą plamą pod brzu­chem, przerażony własnym zwiększonym cięża­rem i szumem w uszach.

Warkot, huk, chybotanie. Ciśnienie zwiększa się, narasta. Wysuwam się spod dotkliwego cię­żaru i z trudem wpełzam wyżej, między pa­kunki.

Mój ciężar nadal rośnie. Oszołomiony, niepew­ny własnego ciała, stoję na rozstawionych no­gach, z naprężonym ogonem, czując gwałtowny ucisk w skroniach, nozdrzach, gardle. Coraz trudniej oddychać.

Szum potężnieje, wibrują ściany, trzęsą się worki, drżą skrzynie. Spadamy, opadamy. Sta­łem się ciężki, bezwładny, bezwolny. Przywie­ram do worka, jestem częścią podłoża. Prze­

szkadza mi własny ciężar. Ogarnia mnie lęk przed rozgnieceniem. Przymknięcie powiek już nie przenosi w inny świat. Krew rozsadza mózg. Bolą oczy i uszy. W gardle suchość. Jestem bezwładnym kamieniem.

Znowu w dół, niżej i niżej. Łapy rozjeżdżają się, chwytając pazurkami tkaninę worka. Ciemność wiruje. Staję się coraz cięższy.

Uderzenie, zderzenie, podskok, podbicie, pod­niesienie. Ból znika, mięśnie rozluźniają się, su­chość w krtani ustępuje. Szum jeszcze trwa. Przesuwamy się powoli, bez chybotania i wstrzą­sów. Zatrzymujemy się. Przez ściany przebijają szelesty, huki, echa, wycie przelatujących ma­szyn. Przeczuwam czyhające wokół nie znane niebezpieczeństwa.

Ściana rozsuwa się i do wnętrza wpada łagod­ne, wieczorne światło. Ludzie wynoszą skrzynki i worki.

Biorą skrzynię, do której przywarłem pazura­mi. Leżała wysoko, niosą ją nad głowami, nie widzą mnie. Schodzą ze stopni. Przechylają skrzynkę. Tracę równowagę. Zsuwam się...

Uciekam po betonowym pasie ku plamom ściemniałej zieleni.

Trawa. Kępa łopianów. Wpadam w zielony cień potężnych liści. Kładę się na chłodnej ziemi. Głosy ledwie tu docierają. Ze strony, w którą uciekam, słychać syk, chrzęst, trzask. Owiewa mnie przykry swąd benzyny.

Zmęczenie, niepokój, sen, omdlenie.

Budzę się w tym samym ciemnozielonym

zagłębieniu, przy betonowym pasie, po którym przesuwa się teraz ogromny, srebrzysty ptak.

Wysysam sok z trawy i ruszam wzdłuż betono­wej krawędzi. Zmierzch. Nade mną zapalają się i gasną spadające gwiazdy.

Szum skrzydeł, chwytających wiatr, wpada za tobą w głąb mrocznego kanału. Zatrzymasz się, bo niebezpieczeństwo minęło. Nad mętną wodą zamigoce opadająca srebrzystoszara po­świata.

Po chropowatej, wilgotnej ścianie powtórnie wdrapujesz się w górę i wystawiasz nos spomię­dzy przerdzewiałych, żelaznych krat.

Wokół rozmoczonego chleba spokojnie gru­chają gołębie. Obserwuj je uważnie, patrz jak się zachowują. Kota dostrzegą wcześniej i wtedy wzlecą, gwałtownie uderzając skrzydłami.

Na razie nie budzą twego niepokoju. Kłócą się i biją o rozmoczone kawałki bułki. Ty też nie wydajesz się im niebezpieczny. Prostują się, gro­źnie potrząsają głowami, unoszą skrzydła jak do uderzenia, odpychają się i odpędząją.

Podbiegnij do miski, złap kawałek chleba i umykąj do nory.

Z rozmiękczoną skórką w łapkach ułożysz się wygodnie, a jedząc będziesz słuchał dobiegają­cych z zewnątrz odgłosów.

Gołębie odleciały, cichnie szum ich skrzydeł. Zazdrościłem im, zazdrościłem wszystkim pta­kom. Mogły natychmiast wznieść się w powiet­

rze, wzbić niemal pionowo i umknąć prześladow­com. Mogły to robić, kiedy chciały, odlatując tak daleko, że ani kot, ani pies, ani człowiek nie potrafili ich dosięgnąć.

Jesteś tylko szczurem, a chciałbyś być pta­kiem. Dlaczego? Z utęsknieniem unosisz głowę i słuchasz odległego szumu skrzydeł. Z rozgory­czeniem zbierasz pióra, by wymościć nimi swą norę. Twoja ucieczka jest zawsze ryzykiem, bo w porównaniu z odlotem ptaków trwa długo.

Łapki odrywają się z trudem od lepkiego, gliniastego podłoża, zapadają w błocie, grzęzną. Ptaki odleciały i już wiedzą, że grożące im na ziemi niebezpieczeństwa nie mogą ich dosięgnąć. Zazdroszczę im...

Jestem szczurem, a chciałbym stać się pta­kiem.

Usiłuję odejść, wymknąć się, nie zwracać uwa­gi ludzi, psów, kotów, łasic, wron, srok. Już zrozumiałeś, że życie nie dostrzegane to życie bezpieczne.

Chcę być, jakby mnie nie było, nie zauważa­ny, niewidzialny, zawsze w cieniu, w półmroku, w czerni, brązie i szarości. Istnieć, nie istniejąc.

Chcę być grudą tynku między płytami z beto­nu, kamieniem bruku. Trwać jak bezbarwne powietrze wieczoru, jak ledwo dostrzegalna pla­ma na płaszczu.

Chcę zlewać się z tłumem, stawać się tłem, być tłem, nie wyróżniać się, co najwyżej być jednym z wielu szczurów.

Wiem, że nigdy nie stanę się ptakiem, ale to nie

zmienia faktu, że często wydąje ci się, że masz skrzydła i lecisz, wzlatujesz, unosisz się nie wie­dząc nawet dokąd. I te chwile są najszczęśliw­szymi chwilami twego życia.

Teraz schodząc, spadając, uciekając z lęku przed dymem, ogniem, zmiażdżeniem, zagładą też myślisz o nich, o ptakach, dla których wyba­wieniem zawsze są skrzydła, jak dla ciebie sza­rość, zlewanie się z tłem, niewidoczne prześliz­giwanie po ziemi, po jezdni przy krawężniku. Nagle pojmujesz, kim jesteś i jak odległa jest twa obecność tu, w tej chwili, od tego, czego prag­niesz. Chcesz żyć inaczej niż żyjesz...

Zatrzymujesz się na kamiennej półce, po któ­rej sączy się podziemny strumień, przywie­rasz brzuchem do skały i pijesz. Zębami doty­kasz swych dłoni i startych od biegania pazur­ków. Przesuwasz pyszczkiem wzdłuż ciała, roz­poznajesz blizny po walkach z innymi szczura­mi, aż do łuskowatego, dobrze umięśnionego ogona. Wyczuwasz zgrubienie w miejscu daw­nego skaleczenia. Mój pierwszy ból i pierwszy strach.

Serce wali jak te wymarzone skrzydła, które uciekąją wzwyż, ku miejscom, których nigdy nie poznasz, których nie umiesz sobie nawet wyob­razić.

Dotykasz siebie w ciemności, wyczuwasz się wibrysami, nosem, zębami. Dotykasz inaczej niż poprzednio, dotykasz, jakbyś chciał zapamiętać, jakbyś pragnął poznać samego siebie.

Dopiero tu, w mroku, uciekając przed światem

coraz częściej płonącym i zabijającym, kiedy zostawiłeś za sobą ostatni odblask i ostatnie uderzenia gołębich skrzydeł, dopiero tu zaczy­nasz wiedzieć o sobie więcej niż przedtem. Nie możesz przestać być sobą i nie możesz być kimś, kim nie jesteś... Jesteś tylko szczurem, nawet jeżeli sen wciąż przypomina ci o skrzydłach i fruniesz drżąc z zachwytu nad chwilą, która zaczyna się i kończy tylko w twym mózgu.

Pragniesz więcej, niż możesz schwytać, wy­kraść, zdobyć, unieść, wygryźć, pożreć. Pragnę więcej niż inne szczury, te zapędzone, zagonione, przemykające bokiem, czujne, zaborcze, zazdro­sne, wystraszone... Chcę nie tylko jeść i widzieć... Chcę też wiedzieć...

Ale cóż ty właściwie wiesz o innych szczurach, kiedy tak mało wiesz o sobie?

Przypominasz sobie zasypane złote myszy, zło­te szczury, wokół zmurszałej skrzynki w pod­ziemnym lesie, pod rozległym placem? Drasnąłeś zębami miękki, zimny metal. Były jak ty, lecz nie widzące, nie słyszące, nie czujące, nieruchome, martwe. Siedziały otoczone swymi ogonami, bez- wąse i bezokie, a ty przez chwilę łudziłeś się, że żyją, mogą gryźć, zapładniać, ścigać się, umykać. Szczury, szczuro-myszy, metalowe myszo-szczu- ry, jak grudy gliny, kawałki cegieł z rozbitej ściany, stłuczone szkło...

Chwila minęła, na złotym uchu pozostały ślady twych zębów.

Kiedy to było? Gdzie to było? Przed czy po? Przed czym i po czym? Skąd i dokąd wtedy

r t

wędrowałem, omamiony celem, którego dziś już nie pamiętam?

Męczy cię przywoływanie tamtej chwili, kiedy odskoczyłeś czując, jak twój ząb trafił na opór miękkiego metalu. Opór, którego się nie spodzie­wałeś.

Z wysoka dobiega głuche dudnienie. Wstrząs za wstrząsem, drżenie i łoskot przytłumione warstwami ziemi.

Ułożysz się na boku, otoczony ciemnością. Wokół uciekać będą szczury przerażone, chore, poranione, pachnące ogniem i dymem.

Przewidywałem, że ten spokojny, cichy dom nie przetrwa... Stał przy drodze z lotniska do miasta, zamieszkany przez ludzi karmiących pta­ki, utrzymujących chore psy i leniwe koty...

Kiedy nocą uganiałem się za młodymi samica­mi lub ścigałem z miejscowymi szczurami, ogar­niał mnie lęk. Byłem już w wielu miejscach i domach, które wydawały się bezpieczne i spo­kojne. I wtedy, gdy czułem się najpewniej i naj­bezpieczniej, niespodziewanie cały mój świat walił się w gruzy.

Rozpadał się betonowy mur dzielący miasto. Pojawiali się ludzie, koty, drapieżne ptaki, pył, ogień, woda, grad.

Uciekałem, pozostawiałem nory, samice, lego­wiska w podziemiach, potomstwo, przyjazne gro­mady szczurów, koryta wypełnione jedzeniem. Porzucałem wszystko, wiedząc, że skończył się

czas spokoju i sytości, że trzeba znów uciekać, by przeżyć.

Teraz również wiedziałem, że ten dom, do którego nie docierają miejskie kanały, a więc omijają go wędrujące nimi wygłodzone szczury, jest wyspą, do której zbliża się nie znana, lecz przeczuwalna groźba.

Sprawdziłem belki, krokwie i deski. Korniki drążyły je od dawna, powodując jęczenie, trzesz­czenie, kołatanie. Wgryzłem się w drewno bada­jąc jego twardość, giętkość, wilgotność. Wiele miejsc spróchniało, przegniło i ludzie wymienili niektóre deski. Dom mógł stać jeszcze długo. Nie groziło mu zawalenie, chociaż gdy ludzie wspina­li się po schodach na strych, drewniane stopnie stękały i skrzypiały.

Grunt w piwnicy był ubity i twardy. Podczas deszczów spływało tu jednak błoto i złożone w workach kartofle gniły lub porastały pleśnią.

Dom nie mógł się jednak zawalić, rozsypać, upaść, zanurzyć w ziemi. Dom był silny, a grunt pod nim solidny i trwały.

Te oględziny uspokoiły mnie, lecz nie na długo. Nie byłem głodny, Szczurołap od dawna mnie nie prześladował, a jednak bałem się. Czy bałem się bez przyczyny? Pozostałe szczury też stały się nerwowe. Biegały nastroszone, na sztywnych łapkach, z uniesionymi ogonami, starały się jeść jak najwięcej. Wiedziałem, że boją się, podobnie jak ja, i podobnie jak ja nie wiedzą dlaczego.

Ludzie ze starego domu nadal byli spokojni i obojętni. Wychodzili rzadko i na krótko. Prze-

r

siadywali w dużym pokoju na parterze, wpat­rzeni w szklany ekran dużej skrzynki, z której wydobywały się przeróżne dźwięki, szumy i szmery. Było tu ciepło i przyjemnie, a ponieważ jedno z wyjść znajdowało się za szafą, lubiłem wspinać się po ścianie i obserwować cienie poru­szające się po suficie.

Ludzie siedzieli wpatrzeni w rozjaśniającą się i ciemniejącą skrzynię, słuchając dochodzących z niej dźwięków. Nareszcie mogłem bez lęku i ryzyka dokładnie przyjrzeć się ich życiu.

Wydawane przez nich głosy były łagodne lub bełkotliwe i syszące. Nosili na sobie ciepłe okry­cia, które zdejmowali przed snem, po to by schować się w białych, miękkich norkach.

Wpełzłem w takie wygrzane przez człowieka miejsce i natychmiast zatęskniłem za moją daw­ną norą na nabrzeżu, w pobliżu portowego maga­zynu. Było tam równie ciepło, miękko i zacisznie. Leżący człowiek nie wyczuł mojej obecności, chociaż otarłem się o jego nogę. Dopiero kocur leżący na kołdrze zyeżył się i prychnął. Uciekłem, chociaż mnie nie gonił.

Tak więc ludzie i zwierzęta razem zamiesz­kujący dom nie budzili w tobie niepokoju. Prze­ciwnie, wzajemnym niedostrzeganiem swej obec­ności powinni rozpraszać wszelkie lęki. A jednak strach trwał i sierść podnosiła się przy każdym nie znanym odgłosie dobiegającym z zewnątrz.

Czas mijał, a ja przyzwyczaiłem się do życia w tym ciągłym, pozornie nieuzasadnionym stra­chu. Bałem się nadal, lecz serce już nie łomotało,

ogon i grzbiet nie prężyły się nerwowo, a do­chodzące z najbliższych okolic głosy nie przery­wały snu.

Mój strach spowszedniał, jak zawsze, kiedy długo się bałem.

Tej nocy nie wychodziłem z domu. Silny wi­cher niosący tumany kurzu nie docierał do na­szych podziemnych nor, wył tylko głucho w ryn­nach i kominach, wdzierając się przez szpary w dachu, okiennicach i drzwiach.

Zjadłem chleb przyniesiony poprzedniej nocy i wygodnie ułożyłem się na grzbiecie. Zasnąłem.

Trzask gałęzi, warkot motoru, wycie psa. Krzyk, brzęk rozbitej szyby. Na podłogę spadały kamienie.

Poderwałem się i wyczułem dym. Dom płonął. Mieszkańcy usiłowali się wydostać.

Wyskoczyłem wprost na trawnik przed do­mem, lecz tam stali napastnicy. Strzelali do uciekających i rzucali pochodnie do wnętrza. Błyskawicznie wróciłem do nory i rozgałęzie­niem przez piwnicę przedostałem się do sąsied­niego ogrodu.

Kiedy wyjrzałem na zewnątrz, poczułem swąd spalenizny, a spośród badyli i łodyg zobaczyłem za sobą plamę ognia pulsującą czerwienią. Spra­wdziły się moje przewidywania.

Wędrowałem przez zimne, podmokłe rowy, w deszczu i wichurze. Nie widziałem ludzi, jakby ich nie było, chociaż obok przejeżdżały

ciężkie, stalowe pojazdy. Przerażone psy prze­biegały obok z podkulonymi ogonami. Nieliczne osowiałe szczury kręciły się, trzęsły, drapały, popiskiwały.

Zmęczony zaszyłem się w bezwietrznej piw­nicy bez okien, w opuszczonym przez szczury legowisku, w pierzu, skrawkach papieru i strzęp­kach wełny.

Obudziło mnie bolesne swędzenie u nasady ogona, za uszami, pod workami jąder. Zanurzy­łem zęby w podbrzuszu, przeczesałem sierść od samej skóry. Zębami rozgniatałem drobne owa­dy. Napełnione krwią, pękały pod naciskiem siekaczy.

Wszy. Wyczułem wokół miękką poruszającą się masę wygłodzonych owadów, ciągnących ku mnie z piwnicznych zakamarków, z pierza, z kę­pek sierści. Właziły na mnie, czepiały się włosów, brwi, wibrysów. Oblepiły mój ogon, wżerając się w łuskowatą skórę.

To dlatego szczury opuściły tę wygodną, prze­stronną norę. Wolały ucieczkę niż mozolne prze­czesywanie sierści, wygryzanie pachwin, prze­cieranie oczu i uszu.

Znużony i wycieńczony spałem jednak nadal, kręcąc się i wiercąc z bólu i swędzenia. Parzył mnie wrzątek, piekł ogień, ptaki rozdziobywały skórę...

Obudziłem się, otrząsnąłem, wybiegłem. Na łapkach, w nozdrzach, na powiekach, na uszach siedziały wszy, spijały krew, wyjadały mięśnie. Daremnie usiłowałem je wyczesać, oderwać, wy-

drapać, wygryźć. Wciskały się w zgięcia, bruzdy, załamania, tkwiły w porach i komórkach włoso­wych, na sutkach i uszach. Przypominały strupy, ciemne plamy, zgrubienia, grudki, swędzące kro­sty, blizny. Do sierści przywarły już podłużne, białawe gnidy.

Rozpoczynasz gonitwę za własnym ogonem, upstrzonym ciemnymi wypryskami. Przewra­casz się na grzbiet, wijesz, kręcisz, szorujesz, czo­chrasz, chcąc pozbyć się natrętów. Daremnie...

Biegniesz do piwnicy sąsiedniego domu. Pod okienkiem leży martwy szczur. Wypełzają z niego... Odczepiają się od skóry, spadają z włosów, opuszczają stygnącą padlinę. Wiedzą, że szczur nie żyje, że zabiłoby je zaczynające się gnicie. Tyle wszy w tak małym szczurze!

Szukają nowego żarcia, nowego szczura. Wy­czuwają moją obecność, moje ciepło. Pełznie ku mnie biało-brązowo-szara wygłodzona plama. Martwy szczur ma szeroko otwarte oczy, roz­łożone, zesztywniałe łapki, uszy nastawione jakby nasłuchiwały. W przerzedzonym futerku widać wyżarte płaty, wyleniałe płaszczyzny, na­stroszone kępki sierści, sczerniałe siniaki, z ran sączy się ropa...

Wszy wcisnęły się nawet w skórę powiek, w kąciki warg, w konchy uszu. Zsuwają się z wibrysów, wąsów, brwi, opadają na ziemię, by natychmiast przesuwać się ku mnie. Na ciemnej posadzce wyglądają jak ożywiony płyn, okrąża­jący mnie wieloma odnogami, rozlewający się, rozpryskujący.

209

Zbliżają się, podpełzają między drobinami ku­rzu i pajęczynami. Wskakujesz na schody i wbie­gasz do domu opuszczonego przez ludzi. Wszędzie leżą martwe szczury, a wygłodzone wszy czają się w szczelinach podłóg, w zagięciach firanek i za­słon, w trocinach i wacie, w poduszkach i dywa­nach. Szczury, które jeszcze żyją, nie widzą cię, ząjęte walką z pożerającymi je żywcem wszami.

Przechodzisz z domu do domu, z piwnicy do piwnicy, wdrapujesz się na strychy, zwiedzasz spiżarnie i garaże.

Spotykasz szczury pokryte wszami od czubka ogona po koniuszki wibrysów. Szczury wymę­czone, zrezygnowane, nie zgarniające nawet wszy, które wchodzą im do oczu, zatykają uszy, kneblują nozdrza, uniemożliwiając oddychanie. Poraniona samica kona wśród małych, z których wszy ściągnęły delikatną, bezwłosą skórkę.

Wleczesz się drapiąc i tarzając, trąc o sprzęty i cegły. To nie pomaga, nie może pomóc, bo dopada cię coraz więcej wszy. Ich ukąszenia bolą, swędzą, kłują, pieką, parzą, szczypią, żrą, tną, rozrywają, gryzą, duszą.

Nie zdążysz podrapać brzucha, a już są na szyi, nogach, ogonie, na karku i na grzbiecie. Przesu­wają się wzdłuż grzbietu, jakby wiedziały, że twoje zęby stamtąd ich nie wyłapią, że nic nie możesz im zrobić.

Dotychczas bałeś się inaczej... Znałeś lęk przed człowiekiem, kotem, kuną, łasicą, sową. Ucieka­łeś wiedząc, że możesz uciec. Teraz przeciwnik obsiadł mnie, zapanował nade mną, stał się częś­

cią mojego ciała, przenosi się wraz ze mną, a ja nie mogę się go pozbyć.

Cienie przesłaniają źrenice. Przecieram oczy, oczyszczam wibrysy. Jak długo będziesz miał siłę walczyć? Kiedy przyjdzie ta chwila rezygnacji? Kiedy znużony bezsennością, osowiały, z płatami wyżartej skóry, przycupniesz nastroszony pod ścianą czekając końca?

Z pokoju obok dobiega głośne, jakby znajome chrapanie, zapadające głęboko w słuch. Przecis­kasz się pod drzwiami.

Puste butelki, woń wina, sięgający trzewi kwa­śny oddech człowieka...

Znasz tę twarz! Śpi z ustami rozwartymi jak szczurza nora, z nie domkniętymi powiekami, wydychając stężoną woń alkoholu. Długie palce drżą, jakby wciąż grał. Piszczałka leży na szafce, obok szklanki nie dopitego wina. Wszy chodzą po włosach, ustach, powiekach, dłoniach, sypią się z wąsów i brody jak kasza.

Przez chwilę siedzę oszołomiony tuż przy tej szerokiej twarzy. Ugryzłbym go chętnie, lecz boję się, że mnie schwyta.

Z ciekawości przeskakuję na szafkę i zagłę­biam głowę w szklance. Co za smród! Jestem bliski omdlenia.

Z ust Szczurołapa wydobywa się głośne bek­nięcie. Ześlizguję się na podłogę i obchodzę łóżko dokoła. Szczurołap chrapie i rzęzi. Up«a się z rozpaczy, bo w mieście nie ma już szczurów, które mógłby wyprowadzać i zabijać. Wszy uczy­niły to już za niego.

jti hFJFI

■'"s ''^'*

nifcl^yS N'V> *►

f?^ 9Ćp^tfvl l»g5|rgj«

t f »<r f j~. jpi o.

i

Wślizguję się do leżącej obok otwartej torby. Jest pusta. Tylko w bocznej kieszeni leżą podłuż­ne, rozprostowane kawałki papieru, równiutko ułożone w gruby plik. Wydzielają mocną woń farby i ludzkich rąk, potu, śliny, łoju, tytoniu. Odgryzam rożek twardego papieru, z niesma­kiem wypluwam.

Szczurołap nadal chrapie i nawet tu, wewnątrz torby słyszę donośne, sapiące echo. Trzeba ucie­kać. Szczurołap może się nagle obudzić i za­mknąć mnie w torbie.

Wychodzę. Szczurołap przeciąga się, prostuje nogi i ręce.

Wędrujące po nim wszy spadają na szare, poplamione prześcieradło.

Wystraszony wskakuję na szafkę i potrącam ogonem piszczałkę, która toczy się ku krawędzi. Jestem już na podłodze, kiedy piszczałka spada. Chrapanie ustaje. Szczurołap unosi się na łokciu i przeciera zaspane oczy. Widzi chyba mój cień, przeciskający się pod drzwiami.

Ze strachu nie czuję już ugryzień wszy, piecze­nia, swędzenia, gorączki. Chcę znaleźć się poza jego terenem, poza dźwiękami piszczałki.

Biegnę ulicą, po asfalcie, w ostrych promie­niach słońca. Rynsztokiem przed siebie, byle dalej od człowieka, którego wszystkie szczury boją się i nienawidzą, a gdy spotkają go na swej drodze, często nie wiedzą, że to właśnie on. Dopiero śmierć innych pozwala zrozumieć, co za­graża nam samym.

Boisz się jego wzroku i dłoni, które zabijają,

podpalają, topią, rozcinają, boisz się jego pisz­czałki, boisz się ciężkich stóp, boisz się pod­stępów, którymi może cię zmylić, i przebiegłości, której nauczył się od ciebie.

Przeskakujesz żelazne kratki ścieków, sterty śmieci, przebiegasz skrzyżowania. Słyszysz za sobą dudnienie ciężkich kroków... Nie. To tylko twoje serce.

Na jezdni stoi dyszący, dymiący pojazd. Z roz­pędu wpadasz w gęstą kałużę ciemnej cieczy

o ostrym zapachu. Oblepia cię całego, wsiąka w sierść i skórę, skleja włosy w sztywne, ster­czące kępki. Ślizgasz się w niej, potykasz, otrzą­sasz, szorujesz brzuchem po wygładzonej powie­rzchni. Byle dalej...

Otacza cię półmrok nadchodzącej nocy. Wibrysami i łapkami wyczuwam, że to już inne miasto. Słoma, końskie łajno, dym płonących traw. Szczurołap już mi chyba nie zagraża? Pew­nie pozostał w zawszonym pokoju, wypełnionym wonią wina i snu?

Skręcasz w zarośla. Wpełzasz w gąszcz ze­schniętych gałęzi. Ukąszenia wszy już nie bolą, nie swędzą. Tylko sierść śmierdzi przenikliwie. Przewracasz się, wypełnia cię mrok, wokół szele­szczą suche liście.

Wysokie bloki na wzgórzach na obrzeżu miasta.

Tu kończą się kanały, rury, wodociągi, przewo­dy. Szczury zapuszczają się w tę okolicę niechęt-

r

nie, bo ścieków i odpadków jest tu mniej, a na powierzchni trudniej się ukryć. W środku miasta, przy kamiennych nabrzeżach, nad rzeką, wokół targowiska, w gęstej zabudowie szczur jest nie­widzialny. Tu odwrotnie. Na zielonej powierzch­ni trawnika i na gładkim chodniku widać nas z daleka.

Zacząłeś tu przychodzić, gdy wybuchy stały się częstsze, a swąd dymu coraz głębiej docierał do podziemnych legowisk. Tu panowała jeszcze ci­sza, przerywana tylko pluskiem wody, echarhi dalekich dzwonów, piskiem i chrobotem. Z miej­skiego kanału przedostałeś się do betonowego przewodu, otaczającego biegnące wzwyż wiązki grubych i cienkich rur.

Wdrapywałeś się na coraz wyższe piętra olb­rzymiego gmachu. Tam, gdzie szczeliny były na tyle szerokie, że mogłeś wyjść, ostrożnie wy­stawiałeś głowę, węsząc, czy nie wyczujesz kota lub psa.

Niektóre piętra były niedostępne, zatkane, za- gipsowane. Ty jednak szedłeś uparcie w górę, wyczuwając dobiegający stamtąd zapach szczu­rzej samicy. Początkowo słaby, trudny do wy­chwycenia, stawał się coraz mocniejszy, wzywa­jący, wyzywający.

Pod wpływem tej woni zapomniałeś o zmęcze­niu i starości, o Szczurołapie i tych wszystkich szczurobójcach i szczurożercach, których tak wielu pojawiło się ostatnio w mieście. Wdrapy­wałeś się cierpliwie po rurze, owijając ogonem jej chropowaty owal. Samica była coraz bliżej. Wy­

czuwałeś ją nozdrzami, wibrysami, całym ciałem. Wyczuwałeś i pragnąłeś.

Ostatnie piętro. Przez pęknięcie w drewnia­nym przepierzeniu wbiegasz wprost do kuchni. Drzwi są otwarte. Oszałamia cię jej bliski zapach.

Przy oknie siedzi Stary Siwy Człowiek w fotelu na kółkach. To właśnie on głaszcze dużą, starą samicę o białej, lekko pożółkłej sierści. Jego ręka muska jej grzbiet, przesuwa się od głowy aż do długiego, różowego ogona...

Biała szczurzyca mruży z rozkoszy czerwona­we oczy, liże jego dłoń. Człowiek odwraca głowę. Szczurzyca też unosi głowę, obraca się. Patrzą na mnie bez zdziwienia. Nie ruszam się. Stoję za­skoczony, nie wiedząc, zostać czy uciec?

Po parapecie szeroko roztwartego okna space­ruje jasny, gruchający gołąb, dziobie rozrzucone ziarna. Kawałek chleba spada pod fotel. Waham się, podbiegam, chwytam, jem... Chciałbym tu zostać...

Biała, pogrubiona wczesną ciążą, unosi wy­dłużony, nieco spłaszczony łeb, dotyka py­szczkiem moich powiek, liże wąskim językiem. Od dawna już siedzi w tekturowym pudle, zbyt leniwa, by kiedykolwiek je porzucić. Jest szczęś­liwa codziennym nasyceniem. Nie zna głodu, wędrówki, walki, choroby...

Z radością wyciąga ku tobie spiczasty, chłodny nos, zasłuchana w szmery, oczekująca mojego

pisku, mojego przyjścia, dotyku, zanurzania się w niej aż do zaspokojenia.

Stary Człowiek poruszający się na fotelu-wóz­ku pochyla się nad pudłem i trzęsącą dłonią kładzie przed wami kawałek sera. Biała ledwie muska ser koniuszkiem zębów. Ty natomiast doskakujesz uszczęśliwiony, że możesz jeść i jeść, a żaden obcy szczur nie wydziera ci zdobyczy.

Biała wpatruje się w ciebie ciemnoczerwony­mi, błyszczącymi oczami. Wie, że to dla niej, dla chwili miłosnego spełnienia, pokonujesz co­dziennie labirynty ścieków, przewodów, rur.

Piszczy zadowolona, ociera się oczekując, że za chwilę wejdę na nią, chwycę zębami sierść na karku, przytulę, przygarnę do siebie.

Brzuch Białej pęcznieje, rozrasta się, po­szerza.

Biała oczekuje mojego potomstwa. Pragnie mojego potomstwa. Jest już stara, a ja jestem jedynym samcem, jakiego miała w życiu.

Kładę się, przytulam głowę do jej brzucha. Chcę słyszeć dochodzące stamtąd odgłosy...

Cisza, małe nie przesuwają się, nie poruszają. Ta sytuacja powtarza się, ilekroć przychodzę.

Biała ciągle oczekuje porodu, lecz nie rodzi. Dlaczego? Oczekuje małych szczurków, lecz szczurków wciąż nie ma. Tylko brzuch jest stale jednakowo olbrzymi, napęczniały i cichy.

Biała czeka, czeka, czeka, wierząc, że jednak urodzi.

Zestarzała się, wyleniała, porusza się z trudem, lecz nadal oczekuje, nadal chce rodzić, nadal chce zostać matką, troszczyć się o potomstwo, karmić je.

Nareszcie. Wyczuwam wewnętrzne parcie. Brzuch porusza się miarowo jak przy porodzie. Napięcie, skurcze, woda, rozgrzany, wypełniają­cy ją przez tyle dni płyn.

Masa wody wypływa z Białej, wsiąka w tekturę i papier. Woda i tylko woda... Nigdy nie było w niej potomstwa...

Człowiek stawia przed nią miseczkę z mlekiem. Oczy Białej zachodzą szarą mgłą, jak oczy szczu­rów konających w ślepych odnogach kanałów.

Biała już nie żyje... Widziałeś ją nieruchomą, zimną, zesztywniałą. Człowiek owinął ją w gazetę i wrzucił do zsypu obok kuchni.

Ty też przeczuwasz śmierć. Obserwujesz, jak rozrasta się w tobie powoli, posuwając coraz głębiej, wzdłuż żył, mięśni, ścięgien, kości. Czy wyobrażasz sobie moment, gdy cię zabije? Kiedy chwyci cię za krtań, zasłoni oczy, przewróci i jeszcze przez chwilę będziesz dygotał, nie wie­dząc, że właśnie nastąpił kres twego istnienia, a raczej długiego umierania.

Już wiesz, że znacznie więcej życia masz poza sobą, że czeka cię już niewiele, bo zakończyły się wędrówki, podróże, poszukiwania...

Teraz czeka cię ukradkowe podpełzanie do śmietników i pożeranie tego, czego nie chciały

i* HMMc

' £*«rf .ilMi

* ' *'"<ł I *%>%> i.fcl

* * * ' ■' '*■'• * * **' * *• *•*

w VkJ n fj

r* gjWtMWfcyl ‘.ii *t lliTTaffi:«

... & j J _ wmłłŁml U

*

* vj^% v^i%^ |4Vi^¿y|

* ‘ ^ • *v * 4 •- f v v|^ ^ ^ •jjAy % * iy^t \ I i V %*• m f » iwW^a«TOl|

* ^IpFnSS^S

piiip H^wlw

zjeść inne szczury. Teraz ty, dotychczas tak silny i nieustępliwy, zaczniesz wycofywać się, uciekać nawet przed słabszymi, unikać, rezygnować. Co­raz słabszy, ukryty w norze, będziesz drżał ogar­nięty nie znanym niepokojem. Nie będziesz już tym samym szczurem, którym jesteś, lecz zupeł­nie innym, przeobrażonym i samemu sobie nie znanym zwierzęciem... Z lękiem potrząsasz gło­wą. Dreszcz przebiega po grzbiecie. Może jednak nie nastąpi to aż tak szybko?

Ze swego fotela na kółkach Stary Człowiek drżącą ręką podtyka ci wysuszony kawałek suchara. Siedzisz na poręczy i jesz powoli, obra­cając palcami chrupiący przysmak.

Gładzi cię po głowie i grzbiecie, palcem masuje za uszami, a ty mrużysz oczy, bo słonawy smak suchara połączony z jego dotykiem dają szczęście i rozkosz, jakich wcześniej nie znałem.

Ten Stary Siwy Człowiek też przeczuwa swą śmierć jak ty. Jego dłonie drżą, a nogi są spara­liżowane, jak u wielu szczurów, które ciągnąc brzuchy i tylne kończyny po ziemi starają się żyć, jak żyły poprzednio, zdobywać jedzenie, a nawet płodzić potomstwo.

I cóż z tego, że każdy nosi w sobie strach, przeczucie śmierci?

Człowiek też wie, że umiera, i może właśnie dlatego chce zaprzyjaźnić się i zbliżyć do mnie? Stary Siwy Człowiek poszukujący towarzystwa starego szczura...

Obaj przeczuwamy w sobie śmierć i chyba dlatego możemy się już zrozumieć. Ja — nie gryzę jego palców, a on - nie chce mnie zabić. Ja nie uciekam, a on stara się nie płoszyć mnie, nie przestraszyć.

Karton, w którym mieszkała Biała, stoi pusty. Wspinam się na łapki i wdycham ślady jej obec­ności, pozostałości jej zapachów, sierści, gruczo­łów, moczu. Człowiek podjeżdża na swym wózku do kartonu i na otwartej dłoni podaje mi kawałek czerstwego chleba. Wskakuję mu na ramię i zbie­gam ku dłoni. Łapkami wyczuwam bijące od niego ciepło.

Znowu jem, a on obserwuje mnie, bojąc się głośniej odetchnąć. Pochyla się, jego twarz na­brzmiewa bólem. Chrząka, usiłując stłumić nad­chodzący atak suchego kaszlu. Dłonią zasłania usta, starając się nie poruszać. Siedzę na tylnych łapkach, zjadając chleb.

Z oczu Człowieka spływają przezroczyste kro­ple, błyszczące w świetle żarówki. Wskakuję do pudła, w którym mieszkała Biała. Wśród strzęp­ków wełny i papieru przymykam oczy i wydaje mi się, że muska mnie wibrysami, ociera się, przytula, jest...

Siwy Człowiek patrzy na nas z fotela wszystko rozumiejącymi oczami.

Ogarnia mnie pożądanie, obejmuję ją łapkami, chcę zaspokoić i ją, i siebie. Leżę wciśnięty w strzępki waty, gazet, wełny. Zamiast Białej przytulam się do wygniecionych przez nią pa­pierków.

r

Światło gaśnie. Wokół panuje cisza, jakiej w tym mieście pożarów, wstrząsów, wybuchów nie pamiętasz od dawna. W ciemności wszystkie głosy brzmią przecież silniej, wyraźniej, donoś­niej...

Po krawędzi pudła przechodzę na stół, do miseczki. Drobnymi łykami pijesz zimną, smacz­ną wodę.

Przez okna wpada łuna, przytłumiony odblask miasta leżącego w kotlinie. Stajesz na stole, opierasz się o wazon i zjadasz kilka ziaren z zasu­szonego pióropusza traw i kwiatów. W ciemności słyszysz łomotanie ludzkiego serca.

Z lęku przed zagładą, w przeczuciu niebez­pieczeństwa, z niepewności wiele szczurów chce opuścić oblężone miasto. Wyczuwają już los, jaki może je spotkać, i los, jaki spotka mieszkających tu ludzi. Wiedzą o nadchodzą­cym głodzie, ogniu, zarazie, wojnie. Mówi im

0 tym słońce, barwa cieni, porywy wiatru, za­pach powietrza, głosy ziemi, smak wody, kurz

1 pył ulic... Niedługo będą wędrowały z miasta do miasta, budząc przerażenie ludzi i panikę wśród zwierząt.

W końcu dojdzie do tego, że nigdzie już nie będzie bezpiecznie, a głosy, znaki, sygnały wzbu­dzać będą tylko grozę i lęk. Wtedy szczury przerwą swą wędrówkę i pozostaną tam, gdzie będą miały jakiekolwiek, najmniejsze nawet, szanse przetrwania. Znajdą siedzibę, w której

czuć się będą wolne, chociaż będzie to wolność stale zagrożona śmiercią.

Rozgrzane powietrze wdziera się do piwnic, wibruje nad śmietnikami, rozszerza płuca. Po­wietrze ostrzega...

Ulewa zatapiająca piwnice niesie smak odleg­łego ognia i dymu. Ta woda pali przełyk i wzmaga pragnienie, którego nie można ugasić. Woda ostrzega...

Budzą nas wstrząsy, ledwie wyczuwalne głosy z ziemi, która kieruje swój krzyk do nas. Ziemia ostrzega...

Wichry uderzają z niespotykaną siłą, wyją w rynnach, gwiżdżą w przewodach wentylacyj­nych, przynoszą parzący, gorzki pył, wżerąjący się głęboko w skórę. Wichry ostrzegają...

Pozostałem, chociaż znaki z wody, powietrza i ziemi wzywały do ucieczki, do nie kończącej się wędrówki. Pozostałem u Starego Siwego Czło­wieka w wysokim bloku z betonu, u Człowieka, któremu zaufałem, poddając się jego muśnię­ciom, dotykom, pieszczotom.

Lęk nie ma imienia, lecz zmusza do ucieczki lub poszukiwania bodąj szans ratunku. I szczury, te wychodzące na powierzchnię pomimo strachu, i te pozostające w głębi, w ukryciu, przeświadczone, że tu będzie bezpieczniej, wierzą, że przetrwąją.

Nerwowe, rozdrażnione, kłótliwe staramy się nabrać sił, szukając pożywienia, pożerąjąc więcej niż dotąd, pożerąjąc aż do przeżarcia. Zjadamy wszystko, co da się syeść, a także to, czego nie jadłybyśmy poprzednio.

I jl\ j

V I

Stale powracam do Starego Siwego Człowieka siedzącego w fotelu, który niegdyś karmił mnie serem, wędzonką, ciastem...

Przychodzę, gnany potrzebą spotkania się wła­śnie z nim, bo przecież wiem, że on na pewno mnie nie uderzy, nie przepędzi, nie zabije.

Przebiegam po kamiennej posadzce między szafką a ścianą w kuchni, aż do metalowej listwy, przez korytarz, aż do wysłanego dywanem po­koju.

Usłyszał już szelest, cichy szmer moich pazur­ków. Odwraca powoli głowę.

Widzę jego twarz i ręce, czuję przyjazny za­pach.

Podbiegam, wspinam się, wskakuję na stopień, na owinięte kocem kolana. Wyciąga dłoń. Liżę jego skórę, przytulam się do ciepłych, zwinnych palców. Drapie mnie za uszami i pod szyją, głaszcze po nosie i miejscach, gdzie wyrastają wibrysy, dotyka brzucha i ogona.

On nie boi się mnie, ja nie boję się jego. Nie ma lęku pomiędzy nami. Marzę, że za chwilę wyciąg­nie rękę ze słodkim herbatnikiem, w palcach poda mi kawałek białego sera, ociekającego śmietanką.

Myję się na jego kolanach, zębami wyczesuję sierść. Patrzy na mnie. Patrzę na niego pytająco. Wyciąga rękę z kawałkiem twardego, suchego chleba. Natychmiast chwytam chleb, przytrzy­muję palcami, rozgryzam kruszynę za kruszyną- Wyczuwam w nim trociny.

Jeszcze niedawno moją norę wypełniały czer­

stwe skórki chleba, przyniesione z różnych zaką­tków miasta.

Teraz nora jest pusta, wyczyszczona do ostat­niej kruszyny. Stary Człowiek też karmił mnie smakołykami, jakby chciał, żebym powracał tu zawsze. I powracałem, przeczuwając, że napełni po brzegi mój szczurzy żołądek.

Teraz podał mi tylko wysuszony kawałek chle­ba pełnego trocin. Znak. Znak, obok innych znaków, głosów ziemi, blasku dnia i księżyca, suchości wiatru, kwaśnego deszczu. Znak grożą­cego niebezpieczeństwa, znak z ręki Człowieka, który stał się moim przyjacielem.

W mieście brakuje chleba. Nie ma go nawet w piekarniach. Zniknęły ogromne sterty worków z ziarnem, kaszą, mąką. Magazyny są puste, opuszczone przez ludzi i szczury. Głód też jest znakiem, nakazującym iść przed siebie, iść i zdo­bywać, iść i walczyć.

Trzymam w łapkach kawałek chleba z za­chłannością, z jaką niegdyś ząjadałem pachnący twaróg.

Człowiek gładzi moją głowę, od poruszających się nozdrzy po wrażliwą skórę za uszami.

Dotyk elektryzuje mnie, pragnę go i potrzebu­ję. Chcę, żeby ten człowiek wiecznie mnie doty­kał, zanurzał dłonie w mojej sierści, przytulał opuszki palców do mojej skóry.

Obracam w łapkach wyschniętą skórkę i drżę ze szczęścia, z radości, jakiej nigdy dotąd nie przeżywałem.

Zasypiam na jego kolanach. Siedzi nierucho-

mo. Nie przerywa mojego snu. Po przebudzeniu pełznę ku starej twarzy, wyciągam pyszczek i zlizuję słone, ciepłe krople.

Z głębi jego ciała, jak z głębi ziemi, słyszę echo uderzeń, pulsujące, rytmiczne głosy.

Polizałem jego brodę, dotknąłem jego skóry... Lecz dźwięki dochodzące z wnętrza żywego Czło­wieka też mnie przestraszyły, ostrzegły, jak inne znaki.

Odwracam się, a jego palce ześlizgują się powo­li po moim ogonie. Zasnął. Schodzę na kolana, chwytam zębami ostatni okruch, zeskakuję na dywan. Biegnę do kuchni, ku szczelinie między kuchenką a ścianą i dalej, na szlak wiodący do miasta.

Każdy szczur jest inny, odmienny, różny od pozostałych. I ja, i ty, i ty, i ona, i on, i tamten, i ten. Różnimy się kształtem, wielkoś­cią, ubarwieniem, długością ogona, zwinnością, szybkością, wysokością skoku, wytrzymałością na upał, na zimno, na ból...

Nasz wzrok sięga bliżej lub dalej, ślizga się po przedmiotach albo wnika do ich wnętrza, wydo­bywa się z półmroku bądź z jasności dnia.

Każdy szczur pachnie inaczej, piszczy inaczej, inną wybiera drogę. Sierść może mieć szorstką lub gładką, miękko prześlizgującą się wśród krawędzi i załomów. Wibrysy też są różne: dłu­gie, sztywne, twarde i wiotkie, kruche, łamliwe, opadające lub sterczące. Uszy mogą być maleń­

kie, ledwo odstające od czaszki albo nastroszo­ne, czujne, wyłapujące dźwięki, wydłużone albo okrągłe. Ten szczur ma grzbiet łukowato wygię­ty, kabłąkowaty... Tamten zaś jest wyprostowa­ny, równolegle przylegający do ziemi. Różne też mamy kształty oczu. Płasko wciśnięte w głowę lub wypukłe, większe, mniejsze, półokrągłe, podłużne...

Pochodzące z tego samego miotu szczurki też różnią się od siebie, a różnice te pogłębiają się z upływem czasu. I dlatego, kiedy patrzę na przechodzące obok szczury, to nie są one dla mnie jednorodną, szarą gromadą. Przeciwnie. Nawet w największym szczurzym tłumie każdy szczur pozostaje sobą.

Jestem stary i wiem, że kiedyś nie dostrzega­łem tych różnic, a już na pewno nie zauważałem ich od razu. Nauczyłem się tego dopiero z czasem. Dawniej, kiedy spotykałem szczura, niepokoi­łem się, zastanawiałem, czy już go kiedyś gdzieś spotkałem? Czy jest nastawiony przyjaźnie? Czy wrogo? Czy jest tubylcem? Czy podróżnikiem? Skąd i dokąd wędruje? Czy był kiedykolwiek głodny? Czy idąc za mną, nie zostawi mnie nagle bez ostrzeżenia na widok cząjącej się z boku łasicy?

Teraz patrzę na przebiegąjące poniżej szczury, przyglądam się uważnie, wyczuwam ich zapachy i już wiem o nich wszystko.

Ten na przykład nigdy się stąd nie ruszał. Spędził całe życie w kilku okolicznych kanałach i dopiero niedawno, zmuszony głodem, wyszedł

na powierzchnię. W kanale żywił się odchodami, obierkami, liśćmi, pestkami, odpadkami z ludz­kich kuchni. Jedzenia nie brakowało. Teraz do­piero poznał prawdziwy głód. Wyszedł na ze­wnątrz i zobaczył tam ludzi pożerających szczu­ry. Szukał jedzenia i wraz z innymi szczurami odkrył leżącego pod ścianą trupa. Mięso było jeszcze ciepłe, a krew niezupełnie stężała. Od tamtej nocy żywi się padliną, pożera trupy ludzi, kóz, psów, ptaków, nawet te gnijące, których smak i zapach wywołują mdłości.

Ten zaś, przeskakujący strugę ścieku, z jednej strony na drugą, to też miejscowy szczur. Wczo­raj ogłuszony hukiem, leżał jak martwy w ryn­sztoku. Teraz nie słyszy, inaczej nie wspinałby się ku górze, do wyjścia, skąd dochodzi miaucze­nie wygłodzonego kocura, ostatniego chyba, jaki pozostał w tym mieście.

Ta wygłodzona samica bezustannie oczyszcza sutki wciąż nabrzmiewające mlekiem. Jej dzieci zostały już dawno pożarte przez inne szczury, lecz ona zachowuje się, jakby małe oczekiwały w norze jej powrotu.

Ten grubokościsty duży szczur o pokrytym bliznami ogonie, podgryzający wszystkie idące przed nim, nie jest stąd. Przybył, jak i ja, z daleka i myśli o jak najszybszym wyrwaniu się z miasta. Krąży w pobliżu dworca, wchodzi do pustych wagonów i czeka, aż odjadą. Od czasu jak dwo­rzec spłonął, wraz ze znajdującymi się obok magazynami, pociągi już nie odjeżdżają. Szczur nie wie o tym, a może nie umie połączyć wyda­

rzeń i czeka cierpliwie na swój pociąg. Przegania­ją go ludzie, wychudłe psy albo koty, jeszcze przez ludzi nie zjedzone. Wraca więc do podziemi i znowu przemierza je bez celu, we wszystkich kierunkach. Teraz też biegnie ku zakratowanym wylotom nadrzecznych kanałów. Będzie stał, rozważając, czy nie rzucić się w płynący nurt, który wyniósłby go daleko z miasta. Woda jest zimna, pełna lodowej kaszy. Płyną nią zwłoki szczurów, psów, ludzi, koni, a on boi się, że zamiast ocalenia znajdzie w niej śmierć. Waha się. Siedzi skulony na żelaznym pręcie i zgrzyta zębami.

Ten o płowym, połyskliwym futrze nie opusz­cza kanałów. Rozgląda się, słucha, przystaje, zagląda do mijanych nor i zakamarków.

Nastroszyłeś się, naprężyłeś mięśnie jak do skoku, wspierając się silnie ogonem o ścianę. Ten bystry i zwinny szczur żywi się wyłącznie szczu­rami. Podkrada się do rodzących samic i porywa im młode. Zagryza też stare szczury, które dogo­rywają w ciemności. Niekiedy siada i wyczekuje, aż konający szczur nie będzie miał już sił bronić się lub uciekać.

Podąża właśnie za chorą, słaniającą się z go­rączki samicą, która szuka spokojnego miejsca, by zasnąć. Gdyby się teraz odwróciła, mogłaby zobaczyć, jak się za nią skrada. Tylko czy jej zmęczone, stare oczy są jeszcze w stanie widzieć w półmroku? Wolno skręca w wyschniętą odnogę kanału, wyżej zasypaną gruzem. Tam jest spokój i nie ma szczurów, bo nie ma nic do jedzenia. Jej

długi, plamisty ogon znika za murem. Płowy szczur zatrzymuje się, rozgląda, węszy, po chwili idzie za nią.

Nie ma dwóch takich samych szczurów, jak nie ma takich samych ludzi. Czasami może się wyda­wać, że są takie same, ale to tylko złudzenie.

Przechodzą, odchodzą, przesuwają się, znika­ją, zawsze inne.

Tej młodej samicy o gładkiej, krótkiej sierści, przylegającej blisko do skóry, wcześniej tu nie widziałem. Może przybywa spoza miasta? Może ze wsi, z pola lub znad rzeki, gdzie wały ziemne pełne są szczurzych nor?

Podnosi zaostrzony, rozedrgany nos, wciąga zapachy. Widać, że jest tu od niedawna, bo przywiera brzuchem do ziemi przy każdym głoś­niejszym wybuchu. Głowę ma wydłużoną i wąs­ką o dużych, szarych uszach pokrytych siatką żyłek. Widzę, że dostrzegła mnie ukrytego we wnęce. Teraz z ciekawością i niepokojem czeka na mój ruch?

Wyczuwam pulsowanie jej nozdrzy. Jest drob­na, mniejsza od większości tutejszych szczurów. W spadającym z wysoka świetle widzę popielato- srebrzystą, smukłą linię grzbietu. Zatrzymała się i nadal patrzy na mnie, a raczej w otaczający mnie półmrok. Czyżby szukała schronienia? Czy we­jdzie aż tu? Wdycham jej zapach i nagle pod­niecam się, jak nie podnieciłem się od dawna... Znowu jestem samcem spragnionym samicy.

Wyciąga szyję, staje na tylnych łapach. Wy­trzeszcza okrągłe, wypukłe oczy.

Z tyłu wyłania się nagle młody szczur i ner­wowo obwąchuje jej ogon. Stał tuż za nią, a ja, wpatrzony w jej smukłe ciało, zauważyłem go dopiero teraz. Silny, pewny siebie Młodzik o gład­kiej sierści, niedawno poczuł się samcem i ogar­nięty pożądaniem stara się skłonić ją do uległości. Porusza ogonem, kręci się w kółko, podryguje. Smukła odpycha go nogami, grozi zębami, pluje, parska, zgrzyta, a on odskakuje potulnie i znowu przybliża nos.

Przez cały czas Smukła wpatruje się w mas­kujący mnie mrok. Wyciąga szyję, podchodzi, nasze nosy stykają się. Otacza mnie rozkoszny zapach i ciepło jej nozdrzy. Młody szczur ciągle podskakuje tuż za jej ogonem. Delikatnie chwy­tam zębami jej wibrysy, muskam językiem pysz­czek. Zastyga, jakby oczekując następnych piesz­czot. Młody szczur odsuwa ją i przepycha się ku mnie. Stąjemy przed sobą, sierść jeży się na grzbie­tach, otwierają się paszcze, ukazując ostre zęby.

Nawet gdy głód skręca kiszki i nie ma już nadziei na żarcie, szczury walczą o samicę. Nawet w klatkach, gdzie oczekują śmierci na oświet­lonym przez ludzi stole. Nawet w ciągnącym za Szczurołapem pochodzie szczury wspinają się na grzbiety swych samic. I tu, w mieście, gdzie wszędzie grozi śmierć, ty - stary szczur, patrzysz groźnie na Młodzika, który przyszedł tu za Smu­kłą. Za twoją Smukłą!

Gdyby wiedział, jak jesteś stary, schorowany,

229

ij





awt«»


¡n 0%* ■*



!»<Mi) 'i



yj' IfM


, ... -r


wygłodniały. Gdyby wiedział, że często powłó­czysz nogami, a twoje oczy widzą coraz gorzej. Gdyby wiedział, że twój żołądek rozdyma się i pęcznieje po zjedzeniu gnijącego mięsa, że często słabniesz i potrzebujesz coraz więcej snu. Gdyby umiał poznać, że podobnie jak on, nie jesteś stąd, i też czujesz się zagrożony, okrążony, obcy w tej wilgotnej, zapchlonej kryjówce.

Gdyby wiedział, że już od dawna unikasz starć ze szczurami i wolisz uciekać, niż walczyć i gryźć.

Młodzik nie wie nic, nic o tobie, nic o świecie. Nie wie też nic o własnej sile i zwinności.

Nic o tobie i nic o sobie. Dlatego boi się twoich szczęk i pazurów, chociaż z łatwością mógłby cię wyrzucić i wypędzić.

Jeżeli skoczy mi do gardła, ucieknę.

Patrzycie na siebie zgrzytając i obnażając zęby. Ty maskujesz się, udajesz, stwarzasz pozory, którym on wierzy.

Młodzik nie potrafi nawet wyobrazić sobie, że go oszukujesz, że to, co widzi, nie świadczy o twej sile, a jedynie o twojej znajomości tego, co tkwi w nim, o jego lęku przed siłą, której nie umie rozpoznać.

Smukła też podziwia twoje obnażone kły. Na­stroszone włosy sprawiają wrażenie, że jesteś większy od Młodzika. A może przypominasz jej ojca, którego zapamiętała z gniazda nad rzeką w przeciwpowodziowym wale? Odeszła stamtąd razem z Młodzikiem, który poszedłby jej śladem, nawet gdyby groziły mu płomienie.

Wychodzisz z mroku.

Wydajesz się silniejszy m? jesies i wiesz, że Młodzik za takiego cię właśnie uważa.

I chociaż mógłby cię przepędzić i zepchnąć w dół, stoi bezradnie, pozwala dotykać się i ob­wąchiwać. Drży ze strachu, że pogryziesz go i zmusisz do ucieczki.

Smukła przygląda się z zaciekawieniem mojej nastroszonej, krępej sylwetce, bliznom na uszach, nozdrzach i ogonie, silnym szczękom. Zbliża się, muska ciepłymi nozdrzami nabrzmie­wające pod ogonem gruczoły. Młodzik cofa łapki w geście poddania. Smukła patrzy na niego z niechęcią, rzuca się, gryzie go w ucho. Młodzik odskakuje pod ścianę i widzi jak Smukła ociera się o mnie grzbietem.

Będzie go gryźć i atakować zawsze, kiedy będę w pobliżu. Gdybym to ja go odpędzał, Młodzik mógłby dostrzec, że jestem słabszy, że boję się równie mocno jak on.

Smukła wpełza do mojej nory, wdycha mój zapach, jest moja. Młodzik obserwuje nasze gody spod szarej, betonowej ściany. Nie rezygmye. Gdy wychodzimy, podąża za nami wpatrzony w jaśniejszą pręgę na grzbiecie Smukłej, za którą aż tu dotarł.

Będzie chodził za wami, spał przy waszej norze, oczekiwał waszego przebudzenia, jakbyście byli jego nąjbliższą rodziną. Nawet odpędzany i gryziony, nie odejdzie dalej, niż sięga jego słuch i węch.

Kiedy zbliżasz się do niego, natychmiast przyj­muje postawę obronną lub poddańczą. Siada na tylnych łapkach, podpierąjąc się ogonem, z lek­ko odchyloną głową, gotowy bronić oczu i krta­ni, na wypadek gdybym nagle zechciał go za­atakować.

Jest jeszcze bardzo młody, lecz wiem, że wkrót­ce dojrzeje, a wtedy dostrzeże moją starość i sła­bości. Natychmiast wypędzi mnie, przejmie norę, a w niej Smukłą.

Patrzymy na siebie podejrzliwie i widzę, że Młodzik zaczyna przyglądać się baczniej niż po­przednio moim szczękom, oczom, pazurom. Pu­szę się, stroszę, prycham, obnażam zęby, a on ciągle w to wierzy. Chyba wierzy?

Długo mnie nie było... Włóczyłem się po rozległych kanałach. Wychodziłem na po­wierzchnię starając się znaleźć cokolwiek do jedzenia. Pragnąłem słonecznika, grochu, fasoli, orzechów, ziemniaków, brukwi...

Z wyschniętym ziemniakiem w zębach, szczęś­liwy wracam do nory, do Smukłej.

Przed wejściem wyczułem silny, ostry zapach. Usłyszałem przyspieszone piski i oddechy.

Smukła oddawała się Młodzikowi w naszej norze. Rzuciłem się na niego z wściekłością, pokąsałem, przepędziłem.

Smukła patrzyła obojętnie, a później pożarła zachłannie przydźwiganego przeze mnie ziem­niaka.

Z daleka słychać szum wezbranej wody. Smukła idzie za moim ogonem, a za nami w bezpiecznej odległości podskakuje Młodzik. Gdy rzeka jest spokojna i płytka, można wyła­wiać z niej owoce, kłosy pełne ziarna, liście kapusty, kaczany kukurydzy, martwe ryby i pta­ki, padlinę kotów, psów, ludzi.

Dziś nurt jest gwałtowny i nie będę szukał pożywienia na kamiennych brzegach. Oglądam się ukradkiem, czy Młodzik idzie za nami?

Zbliżamy się... Szum przechodzi w łoskot. Wo­da sięga wysoko, dochodzi aż do krawędzi. Stare, grube kraty są mokre i śliskie. Wspinam się po metalowym obramowaniu, a za mną ufnie podą­ża Smukła.

Znam tu każdą jamkę, szczelinę, pęknięcie, wyżłobienie... Nieco wyżej powódź wyrwała kil­ka kamieni tworząc półkę, na której ja i Smukła mieścimy się wygodnie.

Młodzik rozgląda się zdziwiony. Zniknęliśmy tak nagle... Widział nas jeszcze przed chwilą, tuż nad wezbranym potokiem.

Czekam na niego. Pojawi się za chwilę. Naszym śladem wejdzie na niebezpieczny, śliski szlak. A może cofnie się w ostatniej chwili?

Szum zagłusza wszelkie dźwięki, inaczej usły­szałbym już skrobanie jego pazurków po żelazie.

Jest. Stanął na pokrytej rdzą poprzeczce. Z obrzydzeniem strząsa z sierści kropelki wod­nego pyłu.

Nie widzi nas, wytrzeszcza przestraszone oczy na mętny nurt pełen wirów. Brzuchem przywie­

i

i

ra do metalu, ogonem balansuje wokół ociekąją- cych wodą prętów.

Nadal nas nie dostrzega, chociaż jesteśmy tak blisko. Ogarnia go coraz większy strach. Zastana­wia się, jak zejść? Za chwilę odwróci się i skoczy z powrotem w bezpieczną czeluść kanału. Smukła przytula się, ona też się boi...

Już. Skaczę wprost na poprzeczkę, tam, gdzie moje pazury zazwyczaj zahaczały się na rowkach wyżartych przez rdzę. Uderzam całym ciałem, spycham Młodzika w dół, do rzeki.

Spadł. Żółte fale porwały go, zakryły. Wy­płynął, próbuje płynąć, wpada w wir, woda wciąga go, unosi... Może wypłynie gdzieś daleko i przebudzi się na nie znanym brzegu? A może nie wypłynie...

Moje potomstwo żyło. Pilnowałem nory, od­pędzając szczura szczurożercę, stale krążą­cego w pobliżu. Przynosiłem wszystko, co nada­wało się do zjedzenia, nawet papier i cienkie gałązki, nanoszone falami rzeki. Padlina, prze­krwione tampony i bandaże, ogłuszone wybu­chami ryby, podziemne ślimaki, larwy owadów, glisty, robaki...

Smukła obmywała małe, zlizywała ich odcho­dy, nosem pobudzała brzuszki do trawienia. Wkrótce pokryły się delikatnym meszkiem. Ot­wierały oczy i oswajały się ze wszystkimi od­cieniami mroku. Pełzały niezdarnie, wspinały się na Smukłą lub na mnie, zsuwały, spadały. Cieką-

wość kierowała je, jak wszystkie małe ku wyj­ściu.

Uczyły się gryźć, rozrywać, jeść. Smukła nie broniła przed nimi sutek pełnych mleka, więc z dnia na dzień stawały się silniejsze, ruchliwsze, pewniejsze siebie.

Gdy próbowały wychodzić, karciła je, chwyta­ła za skórkę i ciągnęła z powrotem do gniazda, układając przy sobie. Starały się jednak wymy­kać coraz częściej, także wtedy gdy usypiała. Mocowały się ze sobą, przewracały, baraszkowa­ły. Świat poza norą wydawał się im równie bezpieczny, jak ten podziemny przy ciepłym brzuchu matki. Wychodziły na szczurzą ścieżkę prowadzącą wzdłuż ścieku i nie wracały. Smukła budziła się i widziała, że jest ich coraz mniej.

Przyzwyczaiłem się do huku, terkotu, gwał­townych drgań, nagłych rozbłysków ognia, wstrząsów...

W podziemnych labiryntach echa tamtego ży­cia nie budzą już popłochu. Oswoiłem się nawet z docierającym tu dymem.

Szczury gorączkują, chorują, dyszą ciężko, wy­rzucają nogi w konwulsjach. Z pyszczków ciek­nie im krew. Strach nie pozwala wyrwać się z podziemnych korytarzy. Strach skazuje na wyczekiwanie.

Przychodzi jednak moment, kiedy wygłodzony i przerażony szczur porzuca kryjówkę i wyrusza zdobywać pożywienie. Rządzi nim wtedy głód

i lęk przed śmiercią. Wyłazisz, wiedząc, że życie zależy od twojej przebiegłości, sprawności, siły, szybkości.

Ludzie też są głodni. Też szukąją pokarmu jak ty. Też chcą żyć i zachować swe potomstwo.

Nie widać już psów i kotów. Coraz mniej wron, kawek, gołębi, wróbli. Zostały pożarte przez ludzi, którym często brakuje sił, by się poruszyć.

Leżą bezgłośni, nieruchomi, z błyszczącymi oczami. Podchodzę, a ich oczy rozszerzają się, ręce chwytają kamienie.

Człowiek łapie szczura, ucina mu głowę, ob­dziera ze skóry, wrzuca do garnka z wrzątkiem. Pożera kęs po kęsie, z łapczywością młodego psa.

Szczury ^jadają umarłych. Wgryząją się w mięk­kie, obrzmiałe tkanki.

Ludzie pożerają szczury. Zastawiają pułapki, rzucają kamieniami, łapią, czyhają przy szczu­rzych norach...

Ludzie pożerają ludzi. Zjadają własne umarłe dzieci. Wycinają nożami kawałki mięsa, pieką na ogniu i żują, gryzą, pochłaniają. Szczury chcą przeżyć. Ludzie chcą przetrwać.

Szczury i ludzie walczą o życie. Kryją się w domach i piwnicach.

Szczurom bezpieczniej jest teraz przemykać rynsztokiem lub środkiem ulicy niż narażać się na schwytanie przez ludzi ukrytych w sieniach i piwnicach.

Woda cuchnie, ma słodkawy smak i tylko kiedy spadnie deszcz, kanały oczyszczają się i woda na krótko staje się przezroczysta i smaczna. Deszcz

236

kończy się, woda opada, a my wychodzimy, by zdobywać jedzenie i nadal próbować żyć.

Szczury chcą uciec.

Ludzie też chcą się stąd wydostać. Padąją zabijani na ulicach, na placach, przy studniach. Szczury też giną rozrywane wybuchami i od­łamkami.

Trzeba przeżyć, tylko jak opuścić umierające miasto? Daremnie próbowałeś. Za węgłem czają się wygłodzone twarze. Zawracałeś przerażony pożarami, gazami, wybuchami. Ukrywałeś się pod ciałami zabitych, w lejach po pociskach, w ruinach.

W tym dniu spadnie obfity deszcz. Krople będą dudniły po betonie, kamieniach, grudach. Szmer ulewy dotrze do najgłębszych szczurzych labi­ryntów.

Fale wtargną w kanały, poruszą gnijące ciała, uniosą je ku rzece. Opuchnięte zwłoki podpłyną aż do zakratowanych wylotów.

Nie będziesz zważał na kaskady i śliskie krawę­dzie. Wyjdziesz z kanału i ruszysz przed siebie, wśród spadających strug wody, przez parujące ulice. Będziesz zatrzymywał się, przystawał i strząsał z sierści krople ciepłego deszczu.

Będziesz szedł coraz dalej i dalej, w nadziei, że miasto pozostanie za tobą, że nie będzie cię ścigać - płonące, konające, wygłodzone.

Nie pytasz dokąd? Nie pytasz którędy? Nie pytasz gdzie?

Uciekam przed śmiercią, umykam przed nie­pewnością i lękiem, jakim napełnia mnie każdy

237

dzień spędzony w kanałach, wśród ludzi polują­cych na siebie, wśród ludzi pożerąjących siebie i szczury, wśród szczurów, które chcą odejść, ale nie mają już sił i nie wiedzą, jak odejść.

Szary, mokry, wrzecionowaty kształt wytrwa­le biegnie poboczem asfaltowej szosy, niewidzial­ny, nie dostrzeżony. Omija bombowe leje i nagłe rozbłyski ognia. Krąży wśród ruin jak cień, zata­czając koła, by powrócić dokładnie w to samo miejsce.

Zaduch gnijącego mięsa. Boję się tego smrodu jak wszystkie szczury, ale gdy czuję głód, prześlizguję się między zleżałym płótnem z pla­mami ropy i krwi, przeciskam się między pul­sującym gorączką ciałem a chłodną ścianą i wy- szarpuję zębami żywe tkanki.

Krzyk przerażenia i bólu świadczy, że to mięso wciąż żyje. Dłonie biją, walą wkoło, szukają mnie, lecz ja jestem już po drugiej stronie matera­ca. Przez chwilę przyczajam się w pokruszonym sianie, w którym kryją się jeszcze dawne zapachy łąki, i czekam, aż minie zgiełk.

Kiedy z barłogu dobiega ściszony, urywany jęk, umykam jak najszybciej, starając się nie przebiegać przez miejsca odkryte i oświetlone, gdzie może mnie trafić stalowa śruba lub kamień.

Szczury gnijące w kanałach i ludzie gnijący w łóżkach cuchną tak samo, roztaczają wokół taką samą woń śmierci i przerażenia. Ich tkanki, kości i krew są takie same. Szczury i ludzie tak

238

samo boją się śmierci i tak samo boją się gnicia. Łączy nas więc nie tylko bijące serce i nienawiść, ale i strach. Nie możemy istnieć bez siebie, nie moglibyśmy żyć bez siebie.

Człowiek nauczył mnie lęku, ostrożności, prze­chytrzania, odwagi. Człowiek uczył się ode mnie wrażliwości, przeczuwania zagrożeń, pożarów, powodzi, trzęsień ziemi.

Człowiek wie, że kiedy chorują szczury, jemu też grozi niebezpieczeństwo. Człowiek rozumie, że moja ucieczka zwiastuje jego ucieczkę, że po mojej ucieczce powinna nastąpić jego ucieczka. I to w tym samym kierunku. Gdzie będę mógł przy nim żyć, choć on zawsze będzie mnie ścigał.

Czy rozumiesz człowieka? Czy rozumiesz go inaczej niż on rozumie siebie? Znasz go ze swej codzienności i wiesz, że tylko dzięki walce i nie­nawiści stałeś się takim właśnie, szczurem o byst­rym spojrzeniu, silnych zębach i przewidującym umyśle.

Tylko dzięki człowiekowi jestem sobą. Śpię z otwartymi oczami, z nadwrażliwym słuchem, z nozdrzami pulsującymi i wychwytującymi nąj- słabsze zapachy, z krtanią wyczuloną nawet na smak wiatru.

Leżę na boku w piwnicy rozbitego domu.

W domu bez groźnych pułapek maskowa­nych rybimi łbami, bez zatrutego jęczmienia rozsypanego po kątach, bez fałszywej ciszy, w której ukrywały się niegdyś koty i psy.

239

r

Leżę ze wzdętym brzuchem, wtulając łapki w pył po leżącej tu niegdyś stercie ziemniaków. W ciepłym, wilgotnym kącie ziemniaki wypusz­czały słodkawe pędy, wysychały, były rzeczywis­te. Wraz z innymi szczurami zjadałem je przez wiele zimowych dni, aż nie pozostało nic, nawet łupiny, nawet ziemi przesiąkniętej ich zapa­chem.

Przychodzisz tu trawiony gorączką, wściekły, żarłoczny, drapieżny, rozjuszony wonią i sma­kiem mięsa, które musisz jeść, bo nie ma nic innego. Przychodzisz, jakbyś się łudził, że ziem­niaki znowu pojawią się w tym samym miejscu.

Leżę osowiały, gryziony przez pchły, które stają się coraz bardziej natrętne i ruchliwe. Raz po raz zapadam w odrętwienie, półsen i sen.

Jestem w mieście pachnącym winnicami, po­midorami, śliwami, brzoskwiniami, w drewnia­nym domu w pobliżu strumienia płynącego ka­miennym korytem. Woda jest smaczna, zimna, łagodna. W piwnicach, schowkach, komórkach, stajniach, chlewikach, stodołach jest mnóstwo jedzenia. Wystarczy wpełznąć lub wskoczyć przez okienko, wentylator, kanał, rurę, by zna­leźć się wśród worków ziarna i mąki, fasoli, grochu, ryżu, makaronu, cukru. Mlaskam, roz­cieram zębami, przełykam ślinę.

Cóż to za pokarm bez zapachu i smaku?

Otwieram oczy i widzę przy sobie ciężko sapią­cego szczura, tropiącego w piwnicznym kurzu resztki dawnych wspomnień. Jego oczy płoną głodem, zapadłe boki unoszą się chorobliwie,

a wyleniały grzbiet drży, jakby nagle znalazł się na mrozie. Rzuca się na mnie z nienawiścią, jakbym to ja pożarł leżące tu dawno ziemniaki. Uderza mnie stopami, usiłuje złapać za sierść na karku...

Przeciskam się do sąsiedniej piwnicy. Znowu śnię o ludziach, przy których znajdowałem ob­fitość żarcia.

Nie ma tamtych ludzi, domy są puste, a ty czujesz się zagrożony blaskiem płomieni, swą­dem spalenizny, opadającym popiołem, pyłem.

Największym niebezpieczeństwem jest jednak głód odbierający mi zdolność myślenia, zastana­wiania się nad możliwościami ucieczki z tego umierającego miasta.

Nie ma ludzi, nie ma żarcia. Tylko strach i groźba śmierci rozrosły się i zapanowały wszechwładnie. Przymykam oczy, lecz głód nie pozwala mi już spać, mogę jedynie śnić w półśnie, śnić bez snu, śnić i wspominać...

Dlaczego w moim śnie z otwartymi oczami powraca tamten czas spędzony pod betonową płytą muru?

Dlaczego porzuciłem miasto przedzielone nie­gdyś wielkim murem i pasem ciszy? Zostawiłem je, wierząc, że znajdę inne, lepsze, bezpieczniej­sze i życzliwsze. Ludzie, którzy obalali mur, kruszyli go, przewracali, kuli, wiercili, tłukli, odłupywali, drapali, zgrzytali, walili - zniszczyli mój spokój, zadeptali moje poprzednie życie. Szczurołap był wśród nich, Szczurołap szedł moim tropem. To on przyprowadził tych ludzi,

W

a oni szli za nim jak szczury. Przerazili mnie i wypłoszyli zgiełkiem, wrzaskiem, bębnieniem i trąbieniem... Uciekłem, wy wędrowałem... A te­raz wszędzie, gdzie jestem, ludzie prześladują się, biją, wyniszczają wzajemnie, podpalają domy i zabyają dzieci...

A co teraz dzieje się ze Szczurołapem? Gdzie jest i kogo zabija?

Czy tamten wielki mur nie był jeszcze jedną pułapką Szczurołapa?

Pułapką najbardziej przewrotną i niebezpiecz­ną? Pułapką na szczury i na ludzi? Może dla Szczurołapa ciągłe prześladowanie szczurów to tylko codzienne żmudne zajęcie, wprawka do prześladowania ludzi? Może zabijanie szczurów i utrzymywanie nas w stałym strachu to dla Szczurołapa zajęcie nudne. Co innego, gdy cho­dzi o ludzi!

A jeżeli Szczurołapów jest wielu...?

Dla kogo więc przeznaczony jest głos jego piszczałki?

Wracam pamięcią do baraków pełnych gni­jących ludzi, żywych i umarłych. Śnię

o tym dobrym Starym Człowieku, który dawał mi czerstwe skórki i kawałki sera.

Biała znowu wypełnia mój mózg.

Przecież wiem, że nie żyje. Wkrótce po urojo­nym porodzie, którego tak pragnęła, zadrżała, wyprężyła się, z nozdrzy pociekła jej krew. Prze­

wróciła się na bok i zastygła z nieruchomymi oczami.

Biała nie żyje, a ty chcesz wrócić. Tunelem metalowej rury wspiąć się wysoko nad miasto, tam, gdzie przylatują gołębie, i chociaż na chwilę znaleźć się przy tekturowym pudle wyłożonym gazetami. Po co?

Patrzył na nas z fotela na kółkach, a ty po raz pierwszy przestałeś się bać Człowieka. Wspinałeś się bez lęku do jego rąk, biorąc z nich chleb.

Przeczekasz do wieczora pod podłogą baraku. Później wyjdziesz, przebiegniesz plac, aż do rowu ciągnącego się ku ulicy.

Spotkasz tu wiele szczurów, wychodzących i powracających.

Są jak ty głodne, rozwścieczone, przerażone i jak ty idą przed siebie wierząc, że się uratują.

Biegniesz, przyczajasz się i znowu biegniesz ku czerwonym łunom, którymi jarzy się horyzont. Tam stoi wysoki betonowy dom, w którym Stary Siwy Człowiek w fotelu na kółkach przyjaźnie patrzył na miłość twoją i Białej, dotykał cię i karmił. Wracam do tamtych chwil z nadzieją, że powrót do nich jest możliwy.

Pazurki chrobocą na asfalcie. Nie zważam nawet na pohukiwanie nocnych ptaków.

Boli mnie głowa i odczuwam przykre pul­sowanie nad oczami. Czasami ból mija, cza­sami trwa uporczywie i wtedy nie wiem, co ze sobą zrobić. Włóczę się z kanału do kanału,

z piwnicy do piwnicy, ze śmietnika do śmietnika. Unikam innych szczurów. Chcę być sam z włas­nym bólem. Odpędzam nawet samice i małe szczurki, grożąc im pazurami i zębami.

Usypiam, wierząc, że ból pod czaszką minie i niekiedy rzeczywiście budzę się rześki jak młody szczur.

Bywa jednak i tak, że ból rozrasta się, potęż­nieje. Wtedy po przebudzeniu poruszam się chwiejnie, z trudem utrzymując równowagę. Po­tykam się, słaniam, a wszystko wokół wiruje, kręci się, migoce, chociaż jestem w mroku lub półmroku. Wiem, że tych świateł nie ma, a prze­cież widzę je, są we mnie, szare kręgi, srebrzyste mgły, krwiste plamy, czarny śnieg, poszarpane płaty skór, strzępy papieru...

Kładę się na boku, przymykam oczy. Krwawe liście opadły, pod powieki powrócił łagodny mrok. Otwierasz oczy, wstajesz. Opierasz się na przednich łapkach, później na tylnych. Czujesz uderzenia krwi, lecz ściany już się nie walą, nie obracają, nie przewracają.

Idziesz bez celu. Nie szukasz towarzystwa in­nych szczurów, nie jesteś niczego ciekawy. Idziesz, by iść. Idziesz, bo boisz się chłodu wypeł­niającego twe kończyny i ogon, gdy leżysz zbyt długo. Idziesz, jakbyś czegoś pragnął lub chciał, a tymczasem nie chcesz i nie pragniesz niczego. Mijające cię szczury, te, które cię znają, a tu zna cię większość, dostrzegają twą nastroszoną sierść i szybciej drgające nozdrza. Dlatego nie podcho­dzą, lecz cofają się, odskakują, schodzą ci z drogi.

Idziesz, by iść. Dawniej zauważyłbyś samicę z uniesionym ogonem, pachnącą najpiękniejszą wonią, jaką znają dojrzałe samce. Skoczyłbyś na szczurka ciągnącego zeschniętą skórkę i odebrał­byś mu jak najlepszy przysmak. Podniósłbyś pióro gołębia, które wiatr wrzucił przez kratow­nicę ścieku. Zeskoczyłbyś na wysychające, nie­mal bezwodne dno kanału, by wyszukać w leżą­cych tam resztkach nie strawione ziarna kukury­dzy, fasoli, grochu, sezamu. Dogoniłbyś umyka­jącego karalucha, by zjeść smaczny tłusty od­włok i usłyszeć, jak trzeszczą w zębach chityno- we pokrywy.

Idziesz, bo tak trzeba. Obojętnie, nie zwal­niając, nie przyspieszając, nie szukając, nie go­niąc... Prosto lub zataczając koło, wewnątrz swe­go zwykłego, szczurzego świata.

Pod łapkami migają kamyki, żwir, beton, szlam, piasek, grząska maź, błoto, zmurszałe cegły, próchniejące deski, wszystko, co znasz i po czym chodzisz od dawna. Ziemia, która przy­wraca poczucie siły i chęć życia.

Jesteś przy wejściu do nory i słyszysz pisk mieszkających z tobą szczurów. Nie wchodzisz, czekasz, aż wyjdą lub zasną, dopiero wtedy wśliz­gujesz się i kładziesz w nąjdalszym kącie. Chcesz być nie dostrzegany, nie zauważany i samotny.

Męczą mnie bolesne obrzmienia brzucha. Pożarte nadgniłe mięso rozszerza się, pęcznieje, naciska na ścianki jelit. Jestem jak

wypełniony powietrzem rybi pęcherz, który tak chętnie przebijam zębami.

Brzuch twardnieje, a żołądek napiera na serce. Mdłości i kwaśny smak w pyszczku. Kładę się na grzbiecie wypinając brzuch. Mięso wędruje we mnie, fermentuje, prześlizguje przez wąskie ko­rytarze kiszek.

Zawsze wolałem ziarno od mięsa, lecz ziarna nie ma. Leżę obolały, a brzuch powoli opada. Z ulgą wyrzucam z siebie przetrawione mięso. Niedługo znowu opadniesz na łapki i pójdziesz gryźć i jeść.

Mój wzrok też osłabł i nie sięga już do przeciw­ległej ściany piwnicy, gdzie jeszcze niedawno w okienku widać było zielone liście winorośli. Teraz zamiast liści są tylko zrudziałe, osmalone badyle. Stojące pod okienkiem butle i słoje spo­wija szara pajęczyna.

Mój słuch też zawodzi. Słyszę gorzej, jakby z wielkiej odległości. Echo własnego pisku, od­bite od kamiennej ściany, przebija się z trudem do moich uszu.

Pazury stały się kruche, szybciej się ścierają i łatwiej łamią. Kiedy poszerzam otwór nory i rozgarniam ziemię, czuję, że łapki są słabsze i powolniejsze, a pazurki nadrywają się i bolą. Wyczuwam smak i zapach własnej krwi z prze­tartych, pokaleczonych palców.

Stałem się starym, schorowanym szczurem, jak te skulone pod ścianami kanałów, siedzące w ciemności i oczekujące śmierci. Tylko że ja nie chcę umierać!

Otrząśniesz się, poderwiesz i chwiejąc, pobieg­niesz ku światłu padającemu ze szczeliny wy­płukanej przez deszcz.

Jedzenia było coraz mniej, lecz szczury nadal przybywały do miasta wszelkimi drogami, wierząc, że tu przeżyją.

Z pól, zagród, wsi przepłoszyły je pożary, których łuny dostrzegałem nocą, a niesiony wiat­rem popiół i dym szczypał w oczy i nozdrza.

Pożerałem drzewo, trawę, tkaniny, bandaże, gazety, książki, zeschnięte liście, larwy, po- czwarki, gąsienice, glisty, nawet pająki, wije i stonogi, którymi kiedyś gardziłem. Zwłoki psów, kotów, ludzi pożerane były natychmiast, objadane do kości, a najsilniejsze szczury prze­gryzały się do wnętrza, wyżerając szpik z pisz­czeli. Pozostawało tylko to, czego nawet nasze twarde szczęki nie mogły rozgryźć. Ludzie też stali się bardziej drapieżni i niebezpieczni. Kie­dy zjedli już kozy, psy, koty, gołębie, łabędzie i zwierzęta zamknięte w klatkach, zaczęli polo­wać na szczury. Obdzierali je ze skóry, wbijali na patyki i piekli nad ogniskami rozpalanymi na ulicach. W kanałach, magazynach, piwnicach zastawiali druciane pułapki, z których nie było wyjścia, a do których mogło wejść jednocześnie kilka wygłodniałych szczurów. W środku tkwiły wysuszone rybie głowy przywabiające te szczu­ry, które nie znały jeszcze ludzkich sposobów zabijania.

Teraz bałem się bardziej niż poprzednio. Pat­rzyłem, jak zaprzyjaźnione ze mną szczury ginę­ły, nie mogąc przecisnąć się przez wąskie otwory stalowych siatek.

Groziły nam nie tylko pułapki. Ludzie strzelali teraz do szczurów jak poprzednio do ptaków. Teraz, gdy ąjedli już ptaki, walili do nas równie zaciekle jak do siebie. Często po takim strzale ze szczura pozostawał tylko drgający ogon, rozbab- rane kiszki lub głowa z wytrzeszczonymi oczami. Ludzie zbierali te szczątki, opiekali, zjadali.

My, szczury, nie umiemy żyć bez ludzi. Ich życie było, jest i będzie częścią naszego życia. Dlatego też, chociaż bałem się i ludzi, i strzałów, zamieszkałem pod barakiem wypeł­nionym wrzaskiem, chrzęstem i hukiem. Zgrzy­ty, szlifowanie, czyszczenie, domywanie, polero­wanie, ładowanie...

Żelaza mieli pod dostatkiem, jedzenia przeraź­liwie mało.

Wychodziłem wyłącznie nocą, wiedząc, że ma­skuje mnie szarość, rozpływająca się w mroku zaciemnionego miasta. Poruszałem się pewnie, wychwytując nozdrzami zapachy i ślady zapa­chów wszystkiego, co dałoby się zjeść.

Olbrzymi księżyc płonął między domami i do­strzegałem inne szczury zabiegane podobnie jak ja, w poszukiwaniu jakiegokolwiek żarcia.

Księżyc, łuny odbijające się w szybach i pędzą­ce ognie pocisków nie zaprzątały już mojej uwa­

gi, bo wszystko tłumił głęboki głód. Biegłem krótkimi podskokami przez plac, rozglądając się i słuchając, przystając i unosząc głowę. Nagle usłyszałem znajomy, chociaż jakby przytłumio­ny dźwięk drewnianej piszczałki, tupot wielu nóg i przyciszone głosy. Niskie sylwetki małych lu­dzi... Dzieci otaczały szczelnie wysokiego czło­wieka...

Zdrętwiałem, gardło zacisnęło się, mięśnie na­pięły jak do skoku...

Szczurołap!

Szczurołap tutaj? Ależ tak! Zapamiętałem jego lekko przygarbioną sylwetkę, przyciężki chód i ten głos, dźwięk, jęk piszczałki wyprowadzają­cej szczury. To on!

Wiatr niesie woń potu, krwi, ropiejących ran, biegunki.

Czy Szczurołap prowadzi dzieci jak tyle razy prowadził szczury?

Nosi taki sam płaszcz i ubiór jak ci, którzy strzęlają. Buty ma ciężkie, podkute, masywne. Z ramion zwisa karabin. Wyczuwam znienawi­dzony zapach metalu i prochu. Przechodzą obok, a ja niewidzialny w mroku nie uciekam, a prze­ciwnie, idę równolegle do nich, wiedząc, że po przejściu ludzi zawsze można znaleźć dające się ąjeść odpadki.

Szczurołap i dzieci mamroczą, szepczą, syczą. Przeszli już plac, przechodzą most, skręcają w uliczkę prowadzącą pod kolejowy wiadukt, gdzie kiedyś znąjdowały się składy drewna, a te­raz wiatr nanosi coraz to nowe warstwy pyłu.

Szczurołap krztusi się, pokasłuje. Zakatarzo­ny, zadyszany... Idzie powoli, człapiąc i suwając nogami, jakby dostosowywał swe długie kroki do znacznie krótszych kroków dzieci.

Gra na piszczałce, lecz jakoś inaczej... Dzieci otaczają go szczelnie i chwilami odnoszę wraże­nie, że to nie on prowadzi dzieci, lecz dzieci prowadzą go i pilnują.

Pod wiaduktem płoną beczki wypełnione smołą.

Tu też są dzieci. Biegną w stronę nadchodzą­cych. Podskakują, klaszczą, tupią. Zbliżają się do ogniska i dopiero teraz widzę, że to one przywiod­ły tu Szczurołapa.

Jego wykręcone do tyłu i skrępowane sznura­mi ręce obejmują żelazną lufę i kolbę. W usta zalepione plastrem wciśnięto mu piszczałkę, przez którą oddychał. Stąd kaszel, katar, dusze­nie, krztuszenie. Piszczałka tkwić musi głęboko w gardle, bo wydaje mi się znacznie krótsza od tej, którą pamiętam.

Dzieci prowadzą obwiązanego sznurkami i łań­cuchami Szczurołapa do ogniska, w krąg światła. Popychają go, przewracają, obsiadają, jak my, szczury, obsiadamy trupy.

Piszczałka jęczy jeszcze przez chwilę.

W dłoniach błyszczą noże, tasaki, nożyczki, brzytwy, szpikulce, scyzoryki, żyletki. Uderzają raz za razem. Piszczałka milknie...

Malcy tną ciało na kawałki. Nabijają na ostrza. Podchodzą do ognia. Zapach przypalanego mięsa rozchodzi się, zwabiając mieszkające w podzie­miach szczury.

Dzieci pożerają Szczurołapa, połykają na wpół surowe kawałki, rozszarpują zębami żyły, ścięg­na, chrząstki, łapczywie ogryzają kości.

Głód skręca mi kiszki. Dzieci kłócą się o re­sztki, biją, kopią, walczą... Może pozostanie coś dla mnie?

W mroku, przy krawężnikach i przęsłach zbie­ra się coraz więcej wygłodniałych szczurów. Zę­by zgrzytają w ciemnościach.

Dzieci pożarły już wszystko. Głaszczą się po brzuchach, bekają, ocierają usta. Szczątki ubrania Szczurołapa upychają pod betonowym filarem. Rozchodzą się... Siadają pod filarami, usypiają...

Pędzimy. Rozgrzebujemy piasek i popiół, chwytamy uwędzone, opalone szczątki. Pory­wam zębami biało-szare oko i uciekam w cień.

Piszczałka gra... Jak to możliwe? Przecież Szczurołap nie żyje? Kto podniósł piszczał­kę? Zostawiasz szczątki oka i wracasz po­spiesznie.

W dogasającym ogniu widzę chłopca o rdza­wych, krótkich włosach i oczach jasnobłękit- nych... To on gra na piszczałce... Oglądają uważ­nie, dotyka, czyści i znowu gra... Gra coraz lepiej, coraz pewniej. Szybko przebiera palcami po otworkach. Lęk dusi mnie w gardle, bo już wiem, że pojawił się nowy Szczurołap, młody i silny, przed którym jest całe, długie życie. On ma czas... Kiedyś odnajdzie mnie zmęczonego, starego i do­padnie...

r

Bezludne miasto. Jestem na powierzchni wśród innych szczurów. Ośmieliły się, prze­stały bać, ponieważ nie ma już ludzi.

Zniknął człowiek, zniknął strach. Tylko stare szczury, takie jak ja, ostrożnie i nieufnie przebie­gają ulicę. Młode chodzą już po chodnikach

i jezdniach bez lęku.

Rozbite drzwi sklepów, wybite okna piwnic. Szczury są dziś wszędzie. Lecz ukrytego, scho­wanego, pozostawionego przez ludzi jedzenia nadal jest mało i wygłodniałe szczury polują same na siebie, zagryzają się i pożerają.

Wybiegam ze sklepu i omal nie wpadam pod pędzącą górę stali, zlewającą się barwami z ulicą. Warczy, sapie, dymi, prycha...

Rozjechany, zakrwawiony szczur. Ogon jesz­cze drży, podskakuje. Głowa roztarta na asfal­cie..: Przebiegał ulicę tuż przede mną.

Staję się czujny, zmysły wyostrzyły się. Nie jestem już młody i sprawny, i może dlatego muszę bać się i być przewidujący. Wiem więcej niż młode szczury, lecz jestem tylko tym samym starzejącym się ciałem. Dlatego mój strach broni mnie i ostrzega.

Biegnę teraz od drzewa do drzewa, zatrzymuję się przy pniu, biegnę dalej i dalej. Pamiętam drogę, bo przecież kiedyś właśnie tędy podąża­łem do wysokiego domu mojego Przyjaciela...

Jestem coraz bliżej.

Chodniki zasłane odłamkami szkła, wrakami samochodów, szmatami. Trupy, martwi ludzie, martwe szczury.

Ależ to żywy pies! Wychudzony pies z wywie­szonym językiem niespodziewanie przebiega obok... Cofam się, lecz on nie atakuje, cho­ciaż odbijam się w jego oczach błyszczących lękiem. Dyszący pies, z podkulonym ogonem

i zapadłymi bokami, mknie środkiem ulicy... Jest ślepy.

Narasta warkot. Znowu ciemne, żelazne kolu­mny przejeżdżają przez miasto. Seria trzasków, strzałów. Pies skamle, upada rozdarty na pół. Ludzie jadą dalej. Wiem, że są wewnątrz...

Wyschnięte, spłowiałe, zaśmiecone trawniki dają poczucie bezpieczeństwa. Za chwilę znajdę się przy moim Przyjacielu, przy Starym Siwym Człowieku, który pozwalał mi lizać swe dłonie, wspinać się na ramię, obwąchiwać usta i oczy. Dotykał mojej głowy i grzbietu, a ja się nie bałem. Za chwilę...

Betonowy blok, stopnie, ściany jasnoszare, bły­szczące, gładkie... Wspinam się między wiązkami kabli, rur, prętów, uchwytów, kryz. Po śladach moich własnych zębów, po zapachu stwardnia­łych odchodów, po pleśni, rozrastąjącej się czar­nymi płatami poznąję, jak jestem blisko.

Zobaczę go, dotknę, otrę się o niego, poliżę, położę głowę w ciepłej dłoni i słuchąjąc szumu jego krwi będę oczekiwał dotyku, najcudowniej­szego, przenikającego rozkoszą głaskania, drapa­nia, pieszczenia.

Szczelina obok rury kanalizacyjnej. Poszerzy­łem zębami otwór w tekturowej płycie. Zapach kuchennych ziół, zapach łąki, jego zapach...

Nie ma zapachu chleba, który wyczuwałem niegdyś. Nie słyszę oddechu, który dawał mi poczucie bezpieczeństwa. Nie było tego kurzu, nie było pyłu. Światło padające z okien było jaśniejsze...

W nozdrza wdziera się ostry, odstraszający smród. Rozglądam się, badam, wypatruję... Prze­chodzę do korytarza, z korytarza do pokoju.

W fotelu na kółkach siedzi odwrócony tyłem. Wdrapuję się na poręcz. Wskakuję na oparcie

i przytulam się do siwych włosów.

Zimne ciało, zimna skóra.

Nie słyszę szumu krwi i tych wewnętrznych uderzeń, które odróżniają żywych od umarłych. Gnilny, stęchły zapach.

Zeskakuję na dłonie leżące na kolanach... Oczy są szkliste, zapadłe, twarz wyschnięta. Patrzy, lecz nie widzi... Jest jak tamten niemal już zapo­mniany Oślepiony Szczur.

Piszczę, ocieram się, dotykam... Oczekuję su­chara, orzecha w cienkiej skorupce, skórki chle­ba. Nieruchomy, zimny, cichy kształt przykryty kocami. Woń śmierci.

Obchodzę znajome kąty, krążę pod fotelem, wspinam się na sprzęty.

Siedzi wpatrzony w okno, z oczami większymi niż kiedykolwiek i białymi zębami obnażonymi w wyschniętych ustach.

Szum, łoskot, drganie, łomot, zgrzyt. Coraz więcej dymu. Smuga spalenizny wpada

przez okno. Białoróżowy gołąb odrywa się od gzymsu i ucieka w niebo, bijąc nerwowo skrzyd­łami. Muskam nozdrzami owinięte kocem stopy martwego Przyjaciela i pospiesznie umykam do nory ukrytej za kuchennym piecykiem.

Ześlizguję się, zeskakuję, spadam niżej i niżej. Przed niebezpieczeństwem, przed wonią spaleni­zny dochodzącej aż tu, przed wibrującym szu­mem, wypełniającym mnie od wąsów po koniec ogona.

Wokół coraz więcej szarych cieni, popiskiwań, panicznego strachu. Stare, młode, zdrowe, chore, wynędzniałe, słaniające się na wychudzonych nogach, ledwie odrośnięte matki unoszą w pysz­czkach ślepe mioty. Wszystkie szczury uciekają ogarnięte koniecznością, potrzebą, nakazem, przeczuciem. Szybciej, prędzej, nie oglądając się za siebie, w dół, do piwnic, do kanałów, pod miasto, jeszcze niżej, do szczelin, do ukrytych w głębi jaskiń, grot, rzek.

Wypadam przez piwniczne okienko na ulicę, w kierunku znanych mi szczelin. Szczury tłoczą się przy nich, skłębione, rozgniewane, gryzące. Coraz bliżej otworu, bliżej zbawiennej studni. Strach każe nam walczyć, odpychać, gryźć. Strach pcha mnie w dół. Z wysoka opada białe, groźne światło...

Powietrze faluje, ziemia dygoce...

Ściany walą się w ogłuszającym trzasku. Jes­tem wewnątrz, wśród szczurów pędzących w oszołomieniu i przerażeniu.

Głębiej, niżej. Szare rzesze wypełniają kanały.

Kamienne stropy jęczą od walących się betono­wych bloków, przęseł, ścian. Przepływam błot­nisty strumień pełen popiołów, wdrapuję się na krawędź. Wszystko drży, trzęsie się, rozpada. Otwór, którego szukam, pozostał jednak nie naruszony...

Znające drogę szczury wślizgują się pod ka­mienną płytę.

W dół, do labiryntu, do korytarzy wydrążonych w skale wokół podziemnej rzeki płynącej pod fundamentami zamordowanego miasta.

W dół. Między murami, które stały tu niegdyś, między spękanymi skałami wiedzie droga naszej ucieczki przed obudzonym przez ludzi żywiołem, przed zagładą miasta, które było nie tylko ludz­kie, ale i nasze.

Czy szczury powrócą, jak zawsze powracały? Czy wyjdą z podziemi, z grot, z zasypanych miast, z zacementowanych lasów, z wysypisk i cmen­tarzy? Czy znajdą w sobie siły, by zaszczurzyć ludzkie zgliszcza?

My z przyszłości, a ja pośród nich.

Może i ja.

Warszawa, 1979-1994


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zaniewski Andrzej Cień szczurołapa
Zaniewski Andrzej Szczur
Andrzej Zaniewski Wyschnięte drzewa też płaczą
Cień władcy sabatu Powieść grozy Andrzej SarwaCień władcy sabatu Powieść grozy Andrzej Sarwa
Scenariusz zabaw andrzejkowej dla przedszkolaków, pomoce do pracy z dziećmi
andrzejki scenariusz 09, zachomikowane(2)
Święty Andrzeju, Przedszkole, Andrzejki
Andrzejki, PRZEDSZKOLE, Andrzejki Scenariusze,Wróżby
Andrzejki z rodzicami scenariusz
Varius Manx-Orla Cien, piosenki chwyty teksty
Andrzejk1, scenariusze zajęć
sprawko andrzeja, gik, semestr 3, fizyka, wysypisko
New Age, 01 ANDRZEJ WRONKA - TRÓJCA ŚWIĘTA - META JĘZYK, P. Andrzej Wronka
Wróżby andrzejkowe, Przedszkole, Dla dzieci, Andrzejki
Andrze
Andrzejkowe wróżby
Cień
Cień

więcej podobnych podstron