GRADY JAMES - CIEŃ KONDORA
Jedno
było pewne, biały kociak nie miał w tym
żadnego
udziału: wina leżała całkowicie po stronie
czarnego
kociaka*.
Nie myśl o tym,
powtarzał sobie, tylko biegnij, uciekaj.
Sprężysta gleba
lekko uginała mu się pod stopami, spod
butów wystrzeliwały
niewidoczne w ciemnościach grudki
ziemi i kamyki. Płuca paliły
go przy każdym oddechu,
z każdym krokiem odzywał się
dotkliwy ból w żołądku.
Pomyśl o czymś innym,
skoncentruj się na tym, co cię czeka,
kiedy dobiegniesz do
celu.
Zachciało mu się śmiać;
świszczący oddech zmienił nieco ton,
gdy jego wargi
wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Zabrzmiało
to jak
żart: Myśleć o swoim zadaniu, kiedy wypruwa się flaki
w
panicznej ucieczce, mając na karku — prawdopodobnie tuż za
sobą
— prześladowców, których jedynym celem jest zabić
człowieka.
Tamci
są uzbrojeni, mają samochód, na pewno nie padają z wycień-
czenia
i nie zgubili drogi.
* Wszystkie cytaty z powieści
Lewisa Carrolla „Przygody Alicji w krainie
czarów" i „O
tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" w
przekładzie
Macieja Słomczyńskiego,
Uciekaj!
To zabawne, jak silnie odczuwa
się zmęczenie rąk podczas
biegu, pomyślał, kiedy osiągnął
szczyt małego wzniesienia i zaczął
gnać w dół. Kołyszą
się tylko po bokach, nie mają nic do roboty,
a sprawiają
wrażenie tak bardzo ciężkich. Na dodatek jeszcze szyja.
Od
czego i w niej odczuwa się ból?
Nie myśl o tym, zapomnij o zmęczeniu. Uciekaj!
Dostrzegł przed sobą krąg
jaskrawego światła — na tyle blisko,
że bez trudu można
było rozpoznać szczegóły oświetlonego obszaru.
Zadarł
głowę i popatrzył na niebo. Gwiazdy błyszczały jasno,
ale
nigdzie nie dostrzegł księżyca. Może zdążył się już
skryć za
horyzontem? — pomyślał. A może przesłoniła go
chmura? Dobrze
by było, gdyby się w ogóle nie pojawił. Może
zdołałbym po ciemku
dotrzeć na miejsce. Może tamci nie
odważyliby się podejść bliżej
i doczekałbym przybycia
pomocy.
Przestań sobie zaprzątać głowę. Uciekaj!
Pięćdziesiąt metrów od
kręgu światła natknął się na zdewas-
towane ogrodzenie.
Zahaczył nogą o rozciągnięty tuż nad ziemią
drut
kolczasty, który jakimś cudem — w przeciwieństwie do
dwóch
wyższych ciągów — przetrwał wszystkie ataki
zmiennej aury
i dzikich zwierząt, jakby tylko po to, żeby go
teraz powstrzymać.
Runął jak długi, przetoczył się i na
chwilę zastygł w bezruchu.
Wstawaj, pomyślał. Wstawaj!
Poczuł na policzku strumyk
lepkiej, mdło pachnącej cieczy,
która mieszała się z potem
spływającym mu po twarzy. Nie
przejmował się jednak
skaleczeniami, nie dbał o nie w takiej chwili.
Dźwignął się
na nogi i chwiejnym krokiem ruszył dalej przez prerię.
Zapomnij o bólu! Uciekaj!
Ochłodziło się, pomyślał,
jak na wiosnę jest wyjątkowo zimno.
Ziemia
jeszcze zmarznięta. Gdybym nie pędził biegiem, szybko
bym
przemarzł
w samej koszuli. Ale gdybym nie musiał uciekać, nie
byłoby
mnie tutaj i nie myślałbym o chłodzie.
Uciekaj!
Kiedy dotarł do oświetlonego
terenu, ogrodzonego drucianą
siatką, chciał od razu
przeskoczyć parkan, ale po wyczerpującym
biegu nogi ugięły
sję pod nim i tylko grzmotnął w niego ramieniem.
Nie do
wiary, pomyślał. Nawet nie poczuł, gdy ostre końce drutu
wbiły
mu się w palce. Nic się nie liczyło poza nadzieją na ratunek.
8
Z trudem się podciągnął,
napinając wszystkie mięśnie. Ledwie
mógł opanować drżenie
wyprostowanych rąk, ale wmawiał sobie,
że da radę utrzymać
na nich ciężar ciała i jakimś sposobem to
poskutkowało.
Podczas ostatnich ćwiczeń — co prawda wypoczęty,
pełen
zapału i pod presją współzawodnictwa z kolegami — poko-
nywał
tego typu ogrodzenie w niespełna dziewięć sekund. Ukończył
kurs
przygotowawczy z najlepszym wynikiem. Ale teraz potrzebował
aż
dwudziestu sekund, żeby przedostać się na drugą stronę:
więcej,
niż w normalnych okolicznościach zajmowało mu
pokonanie trzech
grubych zwojów zasieków z drutu kolczastego.
Tej nocy zdołał
jedynie doskoczyć do szczytu ogrodzenia.
Wytrzymał jednak,
pomimo bólu, pomimo krwi spływającej mu po
palcach. Wdrapał
się na górę i dobywając resztek energii
przeskoczył rozciągnięty Ha
szczycie drut kolczasty. Trzy
metry dalej runął na ziemię jak worek
z brudną bielizną.
Jego instruktor z pewnością kazałby mu po-
wtarzać ten skok
w nieskończoność, dopóki by go nie wykonał jak
skoczek
spadochronowy. „Kolana ugięte, nogi przed siebie! Prze-
wrót
przez ramię!" Ale teraz jego instruktor zapewne spał
gdzieś,
bezpieczny za wieloma podobnymi ogrodzeniami.
Nie wiedział, jak długo
leżał na ziemi. Według jego oceny
musiało upłynąć dobre
pięć minut, choć w rzeczywistości nie minęła
nawet minuta.
Czas przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie,
liczyło
się tylko to, że nie musi dalej biec, nie trzeba już uciekać.
Zaczął się czołgać w
stronę środka oświetlonego obszaru.
Gdziekolwiek spojrzał,
oślepiały go jaskrawe lampy. Zza przy-
mrużonych powiek
popatrzył na cztery kolumienki wentylacyjne,
jak gdyby
wyznaczające strony świata. Podpełznął do najbliżsjzej:
z
nich. Półtorametrowej wysokości blaszana osłona wyrastała
z
betonowego podłoża zaledwie kilka metrów 0<1 środka
zalewanej
światłem przestrzeni.
Ponad trzydzieści sekund
zajęło mu dźwignięcie się na npgi,
a przez następne pół
minuty próbował odzyskać równowagę,
przytrzymując się
obudowy szybu wentylacyjnego. Wreszcie zaczął
Walić
zakrwawionymi dłońmi w zimną, aluminiową blachę.
Kula dosięgnęła go, nim
zdołał unieść rękę by słabiutko uderzyć
po raz piąty.
Trafiła go w sam środek piersi, łamiąc kilka żeber
i
rozrywając aortę, by ostatecznie wylecieć z drugiej strony i
zniknąć
w ciemnościach. Nie żył już, kiedy jego bezwładne
ciało osunęło się
na beton po blaszanej osłonie
wentylatora. Nie żył, zanim jeszcze
huk wystrzału doleciał
do jasno oświetlonego obszaru.
Pół kilometra dalej snajper
opuścił karabin. Powoli otworzył
zamek, wyrzucił z komory na
dłoń pustą łuskę i wsunął ją do
kieszeni. Drugi
mężczyzna, opierając się łokciami o dach samo-
chodu,
uważnie lustrował przez lornetkę oświetlony teren.
— Nie
żyje? — zapytał strzelec. W jego głosie można było
wyczuć
bezgraniczną
dumę i pychę: dobrze znał odpowiedź na to pytanie.
Lecz jego kolega nie miał jeszcze pewności.
— Możliwe, nie wiem. Nie rusza się. Powtórz to. Szybko!
Na twarzy snajpera odmalowało
się niedowierzanie. Tu, w ciem-
nościach, mógł sobie na to
pozwolić, przy świetle nigdy by się nie
odważył okazać
zdumienia.
Powolnym ale pewnym ruchem
uniósł karabin, oparł ręce na
dachu auta, wymierzył
starannie i posłał drugi pocisk w kierunku
człowieka leżącego
na oświetlonej przestrzeni. Poderwane impetem
uderzenia ciało
podskoczyło i znów znieruchomiało.
Dobra — rzucił mężczyzna
obserwujący teren przez lornet-
kę. — Zwiewamy.
Nie powinniśmy sprawdzić,
czy nie miał przy sobie jakichś
dokumentów?
Nieł
—
odparł tamten, wsiadając do samochodu. — Nie mamy
czasu.
Zaraz zjawią się tu służby bezpieczeństwa, musimy
uciekać.
Istnieje pewne ryzyko, że miał przy sobie jakieś
ważne papiery, ale
trzeba się z tym pogodzić. Odjeżdżamy,
szybko! Nie zapalaj świateł.
Dopiero po sześciu minutach
nad południowym horyzontem
pojawiły się dwa lecące nisko
helikoptery. Gdyby nie terkot
wirników i wypełniająca wnętrza
kabin słaba poświata instrumentów
elektronicznych, trudno
byłoby je rozpoznać. Przez kilka minut
krążyły wokół
oświetlonego terenu, przeczesując okolicę promie-
niami
radarów i czujnikami podczerwieni. Wreszcie jedna z maszyn
opadła
nad zalaną jaskrawym światłem betonową płytą, ze
środka
wyskoczyło
sześciu mężczyzn w niebieskich mundurach, uzbrojonych
w
automaty Ml6. Helikopter z powrotem wzniósł się w powietrze
i
jął zataczać coraz szersze kręgi.
Dwaj żołnierze podbiegli do
osłony szybu wentylacyjnego
i zaczęli szukać uszkodzeń lub
podłożonej bomby. Jeden stanął
pośrodku, z bronią gotową
do strzału rozglądając się uważnie na
10
boki. Trzej pozostali
przyklęknęli obok ciała zabitego. Dowódca
oddziału
sprawdził wszystkie kieszenie, a następnie delikatnie
obmacał
jeszcze ciepłe zwłoki. Dość szybko odnalazł
niewielkie
zgrubienie po wewnętrznej stronie prawego uda.
Ostrożnie zsunął
spodnie trupa, starając się nie poruszyć
ciała i nie umazać sobie rąk
krwią. Jego oczom ukazał się
przymocowany taśmą klejącą do nogi
mały czarny notes
wielkości portfela. Odkleił go szybko, otworzył
i
zwróciwszy się w stronę światła przebiegł wzrokiem kilka
linijek
tekstu.
Wreszcie sięgnął po zawieszony u pasa radiotelefon.
Trzy godziny później oba
helikoptery odleciały. O pierwszym
brzasku wyłączono
latarnie. Mdłe światło poranka zapełniło głębo-
kimi
cieniami cały ogrodzony obszar, po którym wciąż kręcili
się
ludzie w niebieskich mundurach. Przy bramie wiodącej na
strzeżony
teren pojawiło się kilka błękitnych pojazdów.
Zwłoki nadal leżały
w
tym samym miejscu. Wykonano zdjęcia, przeprowadzono
wszelkie
pomiary,
rozesłano prośby o dostarczenie różnorodnych
informacji.
Wartownicy
przy wjeździe zaczęli już być znudzeni całym tym
rozgardiaszem,
chociaż początkowo traktowali zabójstwo jak bez-
precedensowe
zdarzenie w swej -monotonnej służbie. Lecz teraz
wdychali
jedynie woń dzikich kwiatów i zapach świeżo zaoranej
ziemi,
parującej w promieniach słońca, a większość z nich marzyła
o
tym, by wrócić do swoich łóżek w koszarach.
W końcu uwagę wszystkich
przykuł głośny terkot wirników
helikoptera. Ciężka maszyna
transportowa także nadleciała z połu-
dnia; stopniowo zniżała
lot, aż zawisła nad nieruchomym ciałem.
Spuszczono
z niej na linach nosze i po chwili wciągnięto je z
powrotem,
obciążone
zwłokami. Kiedy śmigłowiec zniknął z pola widzenia,
dowódca
oddziału wartowniczego zarządził zbiórkę. Zwięźle i
dobitnie
poinformował
żołnierzy, co ich czeka, jeżeli komukolwiek pisną choć
słowo
na temat wydarzeń, których byli świadkami. Później
wszyscy
zajęli miejsca w samochodach i odjechali. Kiedy
wreszcie jeden
z
farmerów zjawił się na swoim polu, żeby dokończyć wiosenną
orkę,
nawet nie spojrzał w stronę zagrodzonego terenu — nie
działo się tam
nic
ciekawego, wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak zawsze.
Poza tym świadomość
istnienia tego miejsca w sąsiedztwie jego
pola działała mu na
nerwy.
Mniej więcej w tym samym
czasie, kiedy farmer zrobił sobie
przerwę na śniadanie, w
bazie lotniczej Malmstrom, w pobliżu
Great Falls w Montanie,
wylądował jeden z małych myśliwców
armii USA. Ale mężczyzna
zajmujący fotel drugiego pilota nie
potrafiłby sprowadzić na
ziemię tej maszyny, nawet gdyby od tego
zależało jego życie.
Mimo że miał na sobie mundur lotnika, nie był
jednak pilotem.
Nosił dystynkcje generała wojsk powietrznych.
Komendant bazy
oraz dowódca służb ochrony wyjechali łazikiem
na pas
startowy, powitali generała, a następnie wszyscy trzej
skierowali
się do starego hangaru stojącego przy samym ogrodzeniu
bazy.
Na co dzień opuszczony i nie używany barak stał otwarty,
tylko
od czasu do czasu urządzano w nim jakieś ćwiczenia
rezerwistów
i straży obywatelskiej. Ale tego ranka pozamykano
wszystkie
drzwi, a przed głównym wejściem stanęło dwóch uzbro-
jonych
wartowników. Patrole krążyły wokół hangaru, dwóch
oficerów
weszło nawet do środka.
Generał obrzucił krytycznym
spojrzeniem wyprężonych na
baczność wartowników i mruknął
zjadliwie do komendanta bazy:
— Czy trochę nie za późno
na te zaostrzone środki bez-
pieczeństwa?
Komendant poczerwieniał tylko, ale nic nie odpowiedział.
Generał był potężnie
zbudowanym mężczyzną — nie tyle
wysokim, gdyż ze swoim
ponad stuosiemdziesięciocentymetrowym
wzrostem nie wyróżniał
się specjalnie pośród kolegów, za to miął
masywną klatkę
piersiową, szerokie ramiona i muskuły atlety. Lata
okryły
cienką warstwą tłuszczu jego płaski, twardy brzuch, a
siwizna,
jeszcze
niedawno ledwie widoczna, przyprószyła czarne niegdyś
włosy.
Lecz głos miał tak samo twardy jak w młodości.
Przyjrzał się rozciągniętym na stole zwłokom.
— Niech cię szlag trafi,
Parkins — mruknął pod nosem. -— ty
przeklęty głupcze!
Dowódca ochrony nie mógł
uwierzyć własnym uszom; bał się
przyznać, że czegoś nie
dosłyszał, ale nie chciał też zostać później
posądzony o
ignorancję. Zrobił krok w kierunku stołu i zapytał
cicho:
Przepraszam, co pan powiedział generale?
Powiedziałem — ryknął
tamten, obracając się w stronę
majora
— niech to wszystko trafi szlag! Jasna cholera! Ten gówniarz
12
nie znalazł żadnego sposobu,
żeby utrzymać się przy życiu do czasu
złożenia raportu!
Jak mógł dać się zabić na tym pieprzonym,
zasranym
odludziu? Cholerny sukinsyn!
Major cofnął się nieco,
zdumiony wybuchem przełożonego, ale
generał nie zwracał na
niego najmniejszej uwagi. Odwrócił się
z powrotem w kierunku
trupa.
— Niech cię szlag trafi,
Parkins! Czy ty nie rozumiesz, w jakie
kłopoty mnie wpędziłeś?!
Pokręcił energicznie głową
i ruszył ku wyjściu. Major i komen-
dant bazy podążyli za
nim nerwowym krokiem.
Trzymając już rękę na klamce, generał spojrzał na nich i rzucił:
— Odeślijcie go następnym
samolotem do stolicy i przekażcie
do biura numer lotu oraz
godzinę lądowania. Jak tylko mój
zastępca otrzyma wiadomość,
że przesyłka dotarła na miejsce,
a lepiej, żebyście
odesłali absolutnie wszystko, co przy nim znale-
ziono, macie
natychmiast zapomnieć o tej sprawie. Zrozumiano?
Musicie
dołożyć wszelkich starań, aby każdy w tej cholernej
bazie
zapomniał
o wszystkim. Szczegóły incydentu zrelacjonujecie
mojemu
wysłannikowi,
kapitanowi Smithowi, który przybędzie tu w ciągu
najbliższej
doby. Proszę go wciągnąć na listę personelu bazy
i zostawić
mu całkowitą swobodę działania. Jasne?
Odwrócił się szybko, nie
czekając na odpowiedź. Nie zauważył
też honorów oddanych
lekko roztrzęsionymi rękoma. Energicznym
krokiem ruszył w
stronę samolotu.
W Waszyngtonie nastała
wiosna, która zawitała na wschodnie
wybrzeże znacznie
wcześniej niż w pozostałe rejony kraju. Już pod
koniec marca
drzewa okryły się pąkami, a wokół domostw w tych
„lepszych"
dzielnicach zakiełkowała młoda trawa. Zapach świeżej
zieleni
przebijał nawet poprzez swąd spalin i odór psich odchodów,
Niemal
wszyscy trzymali przy domach psy, bądź dla towarzystwie
bądź
w celu ochrony.
Generał nie zwracał jednak
uwagi ani na żywe kolory, ani na
oszałamiające różnorodnością
zapachy wielkiego miasta. Siedział
ria przednim fotelu i był
bez munduru, podobnie jak kierowca,
który lawirował nie
oznakowanym, cywilnym samochodem po
jsapchanej ulicy, szukając
miejsca do zaparkowania. Kiedy indziej
13
wysiadłby bez wahania, każąc
kierowcy znaleźć wolne miejsce przy
krawężniku, ale tego
dnia chciał się jeszcze nacieszyć tą chwilą
zwłoki,
uspokoić nerwy przed czekającym go bardzo kłopotliwym
i
nieprzyjemnym spotkaniem. Niemal odczuwał radość na myśl
o
konsternacji, jaką musiało wywołać jego spóźnienie.
Niespodzie-
wanie jeden z samochodów przed nimi włączył się
do ruchu,
kierowca przyspieszył nieco i szybko zajął wolne
miejsce. Generał
uśmiechnął się kwaśno i rzekł:
— Dobra robota, sierżancie. Proszę tu na mnie zaczekać.
Musiał się cofnąć aż o
pięć przecznic, lecz mimo posępnych
myśli o tym, co go
czeka, szedł energicznym, sprężystym krokiem.
Palce mocno
zaciskał na rączce aktówki, jak gdyby liczył się
z
możliwością kradzieży, jakby sądził, że zdoła wyładować
swą
agresję na jakimś nędznym złodziejaszku. Ale o
dziesiątej rano w tej
części Waszyngtonu nie spotykało się
nawet podejrzanych osob-
ników dokonujących nielegalnych
transakcji. Generał znajdował się
bowiem w dzielnicy
mieszkaniowej na obrzeżach Waszyngtonu,
niedaleko Georgetown,
gdzie wszystkie ciemne typy pracują tylko
wczesnym rankiem i
późnym wieczorem.
Zmierzał w kierunku
niepozornej kamienicy z czerwonej cegły
stojącej przy samej
obwodnicy waszyngtońskiej, w pobliżu Centrum
Kennedy'ego.
Przed domem usytuowano rozległy parking, lecz
generał wolał
zachować środki ostrożności i zostawić samochód co
najmniej
dwie przecznice dalej. Minął ceglany dom nie patrząc
w jego
kierunku, ale czujnym spojrzeniem omiatał całą okolicę.
Zapamiętał
nawet wstydliwy uśmiech starszej kobiety, która omal
nie
wpadła na niego dźwigając torby z zakupami. Bez słowa
wyminął
ją pospiesznie. Wszedł w końcu do smukłego wieżowca
stojącego
przy skrzyżowaniu, zbiegł na dół i zapukał do drzwi
jednego
z mieszkań w suterenie. Dobrze wiedział, że strażnicy
obserwują
go na monitorach przekazujących obraz z ukrytych
kamer.
Zabrzęczał zamek elektryczny. Generał pchnął drzwi i znalazł
się
w jednym z najbardziej kosztownych prywatnych tuneli
waszyng-
tońskich.
Był to długi, trzykrotnie
zakręcający korytarz, którego nagie
betonowe ściany tonęły
w słabym żółtawym blasku lamp. Fundusze
na budowę tego
ukrytego przejścia zarezerwowano w budżecie
wojsk desantowych
na rok 1965. W tamtych czasach, w okresie
olbrzymich wydatków na wojnę
wietnamską, łatwo było ukryć tego
typu koszty. Tunel łączył
w jednym kwartale piwnice wszystkich
domów, należących do
pewnego przedsiębiorstwa budowlanego,
uzależnionego od CIA.
Przedsiębiorstwo to współpracowało ściśle
z kilkoma
prywatnymi firmami wynajmu lokali i to one figurowały
we
wszystkich dokumentach jako właściciele nieruchomości. Każdy
z
mieszkańców był dyskretnie obserwowany, a w suterenach,
w
pokojach sąsiadujących z ukrytym przejściem, zawsze
czuwali
pracownicy instytucji federalnych.
Dwie minuty po wejściu do
tunelu generał znalazł się w piwnicy
domu z czerwonej cegły,
gdzie strażnicy powitali go uprzejmie, lecz
dokładnie
zrewidowali w poszukiwaniu broni. Bez słowa oddał na
przechowanie
swój pistolet. Później przez kilkanaście minut musiał
czekać
w niewielkim, gustownie urządzonym pokoiku, aż „jego
przybycie
zostanie zapowiedziane". Był pewien, że to opóźnienie
ma
na celu głównie wskazanie mu jego właściwego miejsca w
hierar-
chii
służbowej. Mógł jedynie żywić nadzieję, że nie spotkają
go
dalsze przykrości. Uważnie rozglądał się po poczekalni,
ale nie
mógł wypatrzyć ukrytych mikrofonów, chociaż był
przekonany, że
na pewno zostały tu zamontowane. Dźwiękochłonne
wykładziny
skutecznie tłumiły wszelkie odgłosy. Co prawda
były one nieliczne,
bo choć generał nie mógł o tym
wiedzieć, ciszę w całym domu
zakłócał jedynie stukot dwóch
maszyn do pisania i dźwięki standar-
dów rockowych z lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych płynące
z
przyciszonego radia.
Wreszcie stanął przed nim
wysoki, nienagannie ubrany męż-
czyzna.
— Przykro mi, że musiał
pan czekać, generale. Będzie pan
łaskaw pójść za mną.
Idąc schodami na pierwsze
piętro, generał poczuł nieodpartą
chęć wymierzenia silnego
ciosu w nerki prowadzącemu gogusiowi.
Skręcili w wyłożony
puszystym dywanem korytarz, minęli kilka
zamkniętych pokoi i w
końcu stanęli przed dwuskrzydłowymi
drzwiami z politurowanego
drewna. Tamten zapukał, po czym
wprowadził gościa do środka.
Na ich widok zza biurka wstał
przystojny, starszy mężczyzna
sprawiający wrażenie
nadzwyczaj ruchliwego, który serdecznie
uścisnął dłoń
generała, mrużąc przy tym oczy. Ludziom spo-
15
tykającym go na ulicy zapewne
musiał przypominać dobrotliwego
wujaszka.
— Witaj, generale — rzekł
uprzejmie. — Jak się miewasz, stary
przyjacielu. Nieźle
wyglądasz. Proszę, siadaj w fotelu, ja też chętnie
ulżę
moim starym kościom.
Generał uśmiechnął się
szeroko. W pierwszej chwili miał ochotę
zmiażdżyć delikatne
palce swego rozmówcy w stalowym uchwycie,
ale tylko odwzajemnił
mocny uścisk dłoni
Dziękuję, Filipie. Całkiem
nieźle. Ale ty też świetnie się
trzymasz, wcale nie
wyglądasz starzej od tych oficerków, których
dostaję pod
swoje rozkazy.
Jesteś bardzo uprzejmy —
odparł tamten. — Miło mi to
słyszeć.
Sekretarz podszedł do stolika
w rogu pokoju i przyniósł tacę
z dwiema filiżankami oraz
dzbankiem kawy. Kiedy rozlewał
parujący
napój, obaj starsi mężczyźni patrzyli
na siebie w
milczeniu,
uśmiechnięci.
Do filiżanki swego przełożonego wsypał płaską
łyżeczkę
cukru, następnie spojrzał na niego pytająco, a gdy
zwierzchnik
skinieniem głowy dał znać, że wszystko w porządku,
wyszedł
z gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi.
Jak się miewa twoja rodzina?
— zapytał gospodarz, unosząc
filiżankę do ust. \
Nic się nie zmieniło,
wszystko w porządku — odparł generał,
nieznacznie
wzruszając ramionami. Także sięgnął po kawę. — A co
u
ciebie?
Upił niewielki łyk, parząc
sobie wargi, ale nie dał po sobie nic
poznać.
Dziękuję, dobrze. Moja żona właśnie wykurowała się z grypy.
To bardzo dokuczliwa choroba.
Generał
wiedział o tym już wcześniej, miał bowiem wgląd w tajne
raporty
FBI. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego rozmówca
świetnie
się orientuje, iż podobne informacje trafiają na jego biurko.
— To prawda, potrafi
uprzykrzyć życie. Moja żona przez ten
katar nie mogła sobie
znaleźć miejsca, narobiła w domu strasznego
bałaganu.
Generał nie spodziewał się
takiego wyznania, zdziwił go sposób,
w jaki tamten opisał
skutki choroby żony. Czyżby kryła się w tym
jakaś
wskazówka? — pomyślał.
Nie do wiary — mruknął,
nie bardzo wiedząc, jak od-
powiedzieć. W jego starannie
przygotowanym repertuarze rutyno-
wych uprzejmości nie było
miejsca na tego typu rozmowę.
Tak, naprawdę strasznego. Ale na szczęście już po wszystkim.
Właśnie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Owszem.
Przez długie trzy minuty
siedzieli w milczeniu, popijając kawę.
Od pary unoszącej się
nad filiżanką, a także ze zdenerwowania, na
czoło generała
wystąpiły kropelki potu. Czuł się zagubiony, sądził
bowiem,
że jego rozmówca powinien go o coś spytać. Wreszcie
przełknął
ostatni łyk kawy, powoli uniósł wzrok i powiedział:
— Pewnie się zastanawiasz, po co do ciebie przyszedłem.
Źle, trzeba było zacząć
inaczej, pomyślał. Nie miał jednak czasu
naprawić swego
błędu.
— Owszem, zadawałem sobie
to pytanie — odparł tamten.
No, śmiało! Do dzieła! —
nakazał sobie w duchu generał.
— Chodzi o drobnostkę.
Przyszło mi do głowy, że mógłbyś mi
pomóc w pewnej, dość
niecodziennej sprawie. Chociaż ma ona dla
mnie spore znaczenie,
nie chciałem nadawać jej rozgłosu i zgłaszać
oficjalnie
Radzie Koordynacyjnej czy też poruszać ją na posiedzeniu
którejś
z komisji, dlatego poprosiłem cię o to spotkanie. Pomyślałem,
że
jako dyrektor Grupy L...
Starszy mężczyzna lekko
pokiwał głową. To na nic, stwierdził
generał, nabierając
głęboko powietrza. Ten łajdak nie ma zamiaru
odezwać się
choćby jednym słowem.
— No
więc... Nie chcę ci zawracać głowy szczegółami.
Jeśli
postanowisz
bliżej zapoznać się z całą sprawą, wszystko znajdziesz
w
tych dokumentach. — Generał sięgnął do swojej aktówki i
wyjął
niezbyt grubą, kartonową teczkę. Na szczęście
sekretarz skończył
przepisywać na maszynie końcowy raport
pięć minut przed jego
wyjazdem na to spotkanie. — Pozwól,
że przedstawię ją tylko
w ogólnym zarysie. Jak ci zapewne
wiadomo, moja komórka
wywiadu lotnictwa nie prowadzi
spektakularnych działań, dyrektor
najczęściej zostawia
wszystko mnie, nie wnikając w detale naszych
akcji. Rzecz
jasna, ma ku temu powody.
Mniej więcej dwa tygodnie
temu, mówiąc ściśle dwunastego,
jeden z najlepszych agentów
w Europie, kapitan Donald Parkins,
przekazał swojemu
łącznikowi, że musi sprawdzić pewną ważną
17
wiadomość zasłyszaną w
barze, a dotyczącą naszych rakiet typu
Minuteman. Niestety,
Parkins nie podał łącznikowi żadnych szcze-
gółów.
Stwierdził tylko, że chodzi o rozmieszczenie wyrzutni tych
rakiet.
Nie zdradził ani gdzie, ani od kogo usłyszał tę wiadomość,
a
ponieważ w tym czasie działał poza Londynem, zakładaliśmy
więc,
że odkrył jakiś przeciek w którejś z tamtejszych baz.
Trzynas-
tego łącznik przez cały dzień próbował odnaleźć
Parkinsa, ale bez
skutku. Przekazał nam, że agent widocznie
wyruszył tropem tej
informacji, i z pewnością wkrótce się
odezwie. Lecz po upływie
trzech dni skonsternowany łącznik
włamał się do mieszkania
Parkinsa, przeszukał je i wysłał
raport do Waszyngtonu. Zaczęliśmy
się niepokoić coraz
dłuższym milczeniem agenta. I oto wczoraj
wczesnym rankiem, a
raczej tuż przed północą poprzedniego dnia,
znów
usłyszeliśmy o Parkinsie. Zanim jednak dokończę, czy mogę
nalać
sobie jeszcze trochę kawy? Chciałbym też usłyszeć, co ci
wiadomo
na temat systemu rakietowego Minuteman.
Starszy mężczyzna wskazał mu dzbanek z kawą i odparł:
— Mam trochę ogólnych
informacji, wiem na tyle dużo, żeby
rozumieć, dlaczego nazywa
się ten system inteligentnym. Po co
jednak
pytasz? Dlaczego sam nie podasz mi niezbędnych szczegółów?
Generał nie był jeszcze
przygotowany na przedstawienie istoty
sprawy. Omal nie rozlał
kawy, odstawiając dzbanek. Sukinsyn,
pomyślał.
— No cóż — rzekł
uprzejmie — pokrótce system przedstawia
się następująco:
rakiety rozmieszczono w dużych bazach lotniczych
na terenie
Montany i obu Dakot oraz w kilkunastu bezzałogowych
podziemnych
wyrzutniach. Ośrodki dowodzenia i kontroli lotu
również
znajdują się pod ziemią. Każdy silos jest otoczony
wysokim
parkanem,
zabezpieczonym na szczycie drutem kolczastym, a wszyst-
kie
urządzenia sterujące wyrzutnią mieszczą się w
betonowym,
hermetycznie zamkniętym bunkrze. Po odpaleniu
rakiety trzeba by
użyć materiałów wybuchowych, żeby się do
nich dostać. Na
powierzchni znajdują się jedynie osłony
szybów wentylacyjnych,
latarnie i ukryte kamery. Krótko
mówiąc, za ogrodzeniem nie ma
nic ciekawego, ale całymi
nocami są włączone latarnie. Okoliczni
farmerzy twierdzą, że
po zmroku te rozsiane wśród pól, jasno
oświetlone i
ogrodzone skrawki ziemi sprawiają upiorne wrażenie.
Wszystkie wyrzutnie są jednak pilnie strzeżone, możesz mi
wierzyć. Oprócz skrytych
kamer, w ziemi zainstalowano czujniki
sejsmograficzne i załoga
bazy kontrolnej natychmiast wszczyna
alarm, jeśli ich wskazania
sugerują, że ktoś chodzi po ogrodzonym
terenie.
Wykorzystujemy sejsmografy od dawna. Przez dłuższy czas
nie
potrafiliśmy odróżnić, czy na chroniony obszar dostał się
kojot,
czy drgania są wywoływane krokami człowieka, ale teraz
nie ma już
z tym najmniejszych kłopotów. Absolutnie żadnych.
Poza tym od
czasu do czasu każdą wyrzutnię*, kontroluje
patrol naziemny,
a w bazach lotnictwa, nie dalej niż o pół
godziny lotu helikopterem,
przez okrągłą dobę czuwają
silnie uzbrojone oddziały ochrony. Na
koniec mamy też trochę
zmyślnych zabawek, żeby zatrzymać
ewentualnego sabotażystę
na miejscu do czasu przybycia patrolu
w śmigłowcach. Czy to
dla ciebie jasne?
— Oczywiście — odparł
starszy mężczyzna, marszcząc brwi —
tylko co to wszystko ma
wspólnego z zaginionym agentem?
Generał zaczerwienił się lekko.
— Ja też nie mogłem tego
pojąć, dopóki jakieś trzydzieści
godzin temu nie przekazano
mi wiadomości, że odnaleziono go
w samym środku ogrodzonego
terenu wyrzutni w północnej
Montanie. Martwego.
Gospodarz uniósł wysoko brwi
ze zdumienia, nie odezwał się
jednak.
— Alarm w ośrodku kontroli
podniesiono natychmiast po tym,
jak przeskoczył przez parkan.
Zaraz też powiadomiono oddział
ochrony czuwający w bazie
lotniczej Malmstrom, niedaleko Great
Falls, położonej
najbliżej tamtej wyrzutni. Tak się szczęśliwie
złożyło,
że jedna z kompanii wartowniczych z Malmstrom prze-
prowadzała
właśnie nocne ćwiczenia z udziałem helikopterów na
południe
od chronionego obszaru, gdyż bazę od wyrzutni dzieli
ponad sto
pięćdziesiąt kilometrów. Podczas gdy śmigłowce wyru-
szyły
w nakazanym kierunku, załoga ośrodka kontroli obserwowała
naszego
człowieka na obrazie przekazywanym przez ukryte kamery.
Początkowo
wzięto go za pijaka albo jakiegoś młodzika, który
postanowił
zrobić nam kawał. Mężczyzna ledwie się dowlókł do
centrum
wyrzutni, zaczął walić pięściami w osłonę wentylatora, lecz
po
chwili się przewrócił. Obraz z tych kamer nie jest
najlepszej
jakości
i przez dłuższy czas nikt nie wiedział, co się stało. W
dodatku
pole
widzenia kamer
obejmuje wyłącznie oświetlony teren wyrzutni.
19
Tak więc załoga patrzyła na
nieruchome dało mężczyzny do czasu,
aż na miejscu zjawiły
się śmigłowce.
Nasz agent został
zastrzelony, dostał dwoma pociskami praw-
dopodobnie ze
zwykłego sztucera myśliwskiego. Nie zatrzymano
nikogo, nie
znaleziono nawet żadnych innych śladów w pobliżu
ogrodzonego
terenu. Oddziały w helikopterach spenetrowały obszar
w
promieniu piętnastu kilometrów. Nie zaobserwowano
niczego
niezwykłego, żadnych świateł poza kilkoma w
gospodarstwach
rolników, żadnych samochodów. Dowódca grupy
na miejscu
przeszukał zabitego. I dobrze się stało, gdyż w
przeciwnym razie
z pewnością by powiadomił miejscowego
szeryfa.
Parkins miał paszport
przyklejony taśmą po wewętrznej stronie
uda, zapewne po to,
żeby nikt go nie znalazł przy pobieżnym
przeszukaniu. Dowódca
oddziału przekazał drogą radiową numer
paszportu i nazwisko,
oczywiście fałszywe, do bazy Malmstrom,
a tamtejsza grupa
ochrony natychmiast sprawdziła dane w kom-
puterowych archiwach
Pentagonu, Departamentu Stanu oraz FBI.
Wszystkie numery
paszportów, którymi posługują się nasi agenci,
zawierają
pewien kod powodujący, że informacja z sieci kom-
puterowej
trafia do naszego dowództwa, przy czym człowiek
sprawdzający
dane nie otrzymuje żadnej wiadomości, że są to
dokumenty
specjalnego przeznaczenia. Oficer dyżurny szybko
skontrolował,
kto i skąd próbuje ustalić tożsamość naszego agenta.
Połączył
się następnie z dowódcą służb ochrony bazy Malmstrom,
a
kiedy dowiedział się o wypadku, polecił nadać sprawie
klauzulę
najwyższej tajności. Powiadomiono mnie kilka minut
później
i natychmiast poleciałem do Montany, rozkazawszy
uprzednio, by
jak najszybciej zabrano ciało z terenu wyrzutni,
nie informując
o tym zdarzeniu miejscowych władz.
Jednak
poza paszportem Parkins nie miał przy sobie niczego, c<3
by
nam pomogło rozwiązać tę zagadkę. Znaleziono tylko
trochę
drobnych pieniędzy kanadyjskich, brytyjskich i
amerykańskich,
grzebień, chusteczkę do nosa... takie tam
drobiazgi, jakie każdy
z nas nosi w kieszeniach. Ubrany był
całkiem zwyczajnie, ale po
brudnych zaciekach z potu
wywnioskowaliśmy, że został zmuszony
przed śmiercią do
wielkiego wysiłku fizycznego, a zadrapania
i siniaki na całym
ciele sugerują, że przed kimś w panice uciekał.
— Nie próbowaliście cofnąć się po jego śladach?
20
— Owszem, sprawdzono to, ale
można było ustalić tylko tyle,
że dotarł do ogrodzenia
przez pole, od strony północnej. Cóż, nie
mamy w swych
szeregach indiańskich tropicieli śladów, w dodatku
nie
chcieliśmy wzbudzać podejrzeń miejscowych władz. Dlatego
niczego
więcej nie udało się stwierdzić.
Tamten uśmiechnął się.
— To dość interesujące.
Czego jednak oczekujesz ode innie,
stary przyjacielu?
Ty sukinsynu, powtórzył w
myślach generał. Chcesz, żebym cię
błagał
na kolanach?
— Jak sam widzisz, mamy
twardy orzech do zgryzienia. Wy-
starczy choćby ten fakt, że
jeden z moich agentów został zabity,
a muszę dodać, że był
to cholernie dobry fachowiec. Kochałem go
jak własnego syna.
Diabelnie wkurza mnie świadomość, że facet,
który go
zastrzelił, chodzi sobie gdzieś tam, na wolności. Zapomnij-
my
jednak o własnych uczuciach.
Rozumiesz chyba, iż
dochodzenie wykracza poza zakres moich
kompetencji, mimo że
dotyczy mojego agenta. Człowiek zginął pod
samym
nosem służb ochrony wojsk powietrznych, a oni nawet nie
chcą
kiwnąć palcem. Trudno ich zresztą winić, bo to również nie
ich
sprawa. W dowództwie armii jeszcze się gotuje po tym, jak
schwytano
kilku cywilów szpiegujących nasze instalacje rakietowe.
Gdyby
w takiej sytuacji ktoś nas przyłapał na prowadzeniu
nieformalnego
dochodzenia na terenie strzeżonej wyrzutni, odbiłoby
się to
głośnym echem w szeregach całego lotnictwa. A tego nikt
przecież
nie chce.
Poza tym nie mamy odpowiednich
ludzi. Potrzebujemy pomocy,
chociaż jestem głęboko
przekonany, że wszystko to da się wyjaśnić
w jakiś prosty
sposób. W takiej sytuacji Grupa L miałaby dość
dużą
swobodę działania, a nie uważam tej sprawy za tak doniosłą,
by
przedstawiać ją na forum Generalnego Dowództwa Wywiadu
czy
choćby Czterdziestki. Pomyślałem więc, że warto cię z
nią
zapoznać, a Grupa mogłaby nam zlecić prowadzenie
dochodzenia.
Krótko mówiąc chciałbym, abyś porozmawiał z
kimś z Czterdziestki
i przekazał mi swoje sugestie. Oczywiście
dostarczę ci wszelkie
konieczne materiały.
Kawa już wystygła, ale
sięgając po filiżankę generał miał
świetny pretekst, żeby
nie patrzeć w świdrujące oczy rozmówcy.
21
Przez dłuższy czas panowało
milczenie. Starszy mężczyzna
uważnie
przyglądał się generałowi, a ten czuł się jak na
rozżarzonych
węglach.
Popijał kawę małymi łyczkami, odczuwając dokuczliwe
ssanie
w żołądku. Łudził się, że tym zimnym napojem zdoła
pokonać
wrażenie ogarniającej go straszliwej pustki; miał nadzieję,
że
tamten podsunie mu w końcu jakąś myśl, a przynajmniej nie
powie
nic takiego, co by go do reszty pozbawiło złudzeń.
— No
cóż — odezwał się wreszcie gospodarz — to rzeczywiście
trudna
sprawa.
Generał skrzywił się
nieznacznie, lecz nic nie powiedział. Po
chwili tamten ciągnął
dalej:
— Przyznaję, że sam nie
potrafię się rozeznać w tej skom-
plikowanej łamigłówce.
Zupełnie nie wiem, co należy uczynić,
co ja mógłbym zrobić.
To pewne, że Rada Koordynacyjna Wy-
wiadu czy też sama
Czterdziestka miałyby wiele do powiedzenia,
ale jak ci wiadomo,
jestem odpowiedzialny wyłącznie za sprawy
organizacyjne.
Generał smętnie pokiwał głową, ogarnęło go poczucie rezygnacji.
— Zrobimy w ten sposób —
dodał nagle starszy mężczyzna. —
Przejrzę te dokumenty,
być może zwrócę się do ciebie z prośbą
o pewne
wyjaśnienia. Jeżeli przyjdzie mi do głowy jakiś
pomysł,
nieformalnie skonsultuję go z kimś z Czterdziestki i
przekażę ci
sprawę z powrotem. W porządku?
Generał nie był pewien, czy
powinien czuć się wdzięczny,
w każdym razie odetchnął z
ulgą. Po dłuższym trzymaniu go
w niepewności tamten w końcu
zaproponował jakieś rozwiązanie.
— Dziękuję, Filipie.
Bardzo dziękuję. Wiedziałem, że mogę na
ciebie liczyć.
Starszy mężczyzna wstał i
odprowadził generała do drzwi.
Poruszał się energicznie, a
na pożegnanie rzekł swobodnym tonem:
Pozdrów ode mnie swoją żonę. To wspaniała kobieta.
Tak, oczywiście. Dziękuję
— odparł generał. — Musimy się
kiedyś spotkać
prywatnie, bez tego całego bagażu służbowych
zależności.
Z przyjemnością — odparł
gospodarz, otwierając drzwi. —
Do zobaczenia, generale. I
proszę się nie martwić. Dam znać
natychmiast, jak tylko
wpadnę na jakiś pomysł.
Generał szybkim krokiem wyszedł na ulicę. Wmawiał sobie, że
22
wszystko udało mu się
załatwić i nie zostało nic innego, jak czekać
na odgórne
decyzje. Zrzucił ze swoich barków ten problem,
przenosząc
odpowiedzialność na kogoś innego. Nie chodzi już
nawet o to,
myślał, że pozbyłem się sprawy tkwiącej mi solą w oku;
także
nie o to, że Filip nie jest tą osobą, która powinna się
tym
zająć. Niemniej ten łajdak powinien mi serdecznie
podziękować za
to, że tak bardzo im pomogłem, tak wiele
załatwiłem do tej pory.
Niech teraz on się na tym sparzy,
zawyrokował w duchu. To już
nie moje zmartwienie.
Starszy mężczyzna uśmiechał
się szeroko, spoglądając przez
okno na idącego ulicą
generała. Kiedy zaś tamten otworzył drzwi
samochodu,
wybuchnął głośnym, pełnym ironii śmiechem. Nie
mógł się
opanować, chichotał jeszcze długo po tym, jak czarna
nie
oznakowana limuzyna odbiła od krawężnika i włączyła się
w
sznur pojazdów, uwożąc generała z powrotem do Pentagonu,
gdzie
zapewne przez resztę dnia miał świętować swój
sukces.
Spoważniał dopiero wtedy, kiedy samochód zniknął mu
z oczu,
skręcając na obwodnicę. Usiadł z powrotem przy
biurku i zamyślił
się głęboko.
Sięgnął po cienką
kartonową teczkę z dokumentami. Dziesięć
minut zajęło mu
dwukrotne przerzucenie wszystkich papierów.
Odchylił się w
końcu na oparcie fotela i zamknął oczy, zbierając
myśli.
Trwał w tej pozycji niemal pół godziny, wreszcie się
wyprostował,
przysunął sobie notatnik, ponownie otworzył teczkę
i zaczął
coś gorączkowo zapisywać. Pięć minut później nacisnął
dzwonek,
wzywając do siebie sekretarza.
Wysoki młodzieniec prawie
bezszelestnie zjawił się w gabinecie
i po cichu zamknął za
sobą drzwi.
Słucham — odezwał się miękkim, pełnym respektu głosem.
Nie
musimy się już dowiadywać szczegółów tego dziwnego
zamieszania
w wywiadzie lotnictwa, Carl. Nasz dobry generał sam
dostarczył
wszelkie materiały. Uważam, iż tego typu sprawy nie
powinniśmy
wypuszczać z rąk, tym bardziej że chyba nie mogła do
nas
trafić w bardziej odpowiedniej chwili. Za miesiąc zespół
doradców
ma zatwierdzić nasz budżet, Komisja Finansów spojrzy
na nas
przychylniej, jeśli wykażemy się operatywnością w działaniu,
a
rozwiązanie takiej sprawy powinno wywołać właściwy
efekt.
Chciałbym, żebyś zdobył niezbędne informacje.
Oto ich spis.
23
Skontaktuj się najpierw z
FBI, potem z CIA, Krajową Agencją
Bezpieczeństwa,
Departamentem Skarbu, Sprawiedliwości oraz
z
dowództwem Służb Specjalnych. Mów wszędzie, że te
wiadomości
potrzebne
są natychmiast. Byłbym zadowolony, gdybyś jutro rano
miał
już jakieś dane z FBI i CIA.
Rozpoczynamy operację
specjalną, w kraju i w Europie. Prawdo-
podobnie nie będziemy
potrzebowali wielu agentów, ale chciałbym,
żebyś
zorganizował zespół wsparcia. Wykorzystamy głównie ludzi
z
agencji, chociaż domyślam się, że przy dochodzeniu na terenie
kraju
FBI
będzie chciało mieć swój udział. Zapisałem także
pewne
propozycje współpracy z nimi. Skontaktuj się jak
najszybciej
z kierownictwem Wydziału Służb i Operacji CIA i
powiadom, że
będziemy korzystali z ich ludzi, sprzętu oraz
funduszy.
A dzisiaj, i to jak
najprędzej, chcę tu widzieć doktora Loftsa
oraz Kevina
Powella z agencji. Dopiero co wrócił z Turcji i powi-
nieneś
go zastać w Langley. Sam wiesz najlepiej, gdzie znaleźć
Loftsa.
Myślę, że do obiadu powinieneś się z tym uwinąć.
— Tak jest — odparł Carl.
Uśmiechnął się
nieznacznie, biorąc z rąk starszego mężczyzny
notatnik. On w
ogóle niczego nie zapisywał, nie musiał tego robić.
Otrzymywał
niezwykle wysoką pensję głównie za to, że odznaczał
się
dziewięćdziesięcioprocentową
wydajnością pamięci, co oznaczało, że
praktycznie
zapamiętywał wszystko. Na wysokość poborów Carla
znaczny
wpływ miał również fakt, że był on niemal całkowicie
pozbawiony
zwykłych ludzkich uczuć, odznaczał się jedynie szczątko-
wą
lojalnością, instynktem samozachowawczym, skromną
potrzebą
uznania,
a także resztkami sadyzmu, mściwości i snobistycznej dumy.
—
To wszystko, proszę pana? — zapytał cicho.
-
Tak. Czy mógłbyś mi przynieść trochę świeżo parzonej kawy?
-
Oczywiście — odparł usłużnie Carl, odwrócił się na pięcie
i
wyszedł niemal równie bezszelestnie, jak zjawił się w gabinecie.
Starszy mężczyzna usadowił
się wygodnie w fotelu i po raz
kolejny zachichotał.
Druga wojna światowa zrodziła
pewien fenomen, który od
czasu jej zakończenia stał się
nieodłącznym elementem amerykań-
skiej sceny politycznej.
Doświadczenia wojenne, a także nowy
24
układ sił na świecie —
będący również rezultatem wojny —
doprowadziły do
powstania wielkiej amerykańskiej machiny wy-
wiadowczej.
Jedyną przedwojenną
instytucją, której działania miały cokol-
wiek wspólnego z
bezpieczeństwem narodowym i operacjami
wywiadowczymi,
było FBI. Trzydzieści pięć lat po wojnie wywiad
amerykański
obejmował dziesięć wielkich agencji, zatrudniających
łącznie
150 000 osób i średnio pochłaniających rocznic z budżetu
prawie
6,3 miliarda dolarów.
Najbardziej znaną i
najważniejszą instytucją jest wśród nich
CIA, Centralna
Agencja Wywiadowcza, powołana do życia w roku
1947 na mocy
ustawy o bezpieczeństwie narodowym, podlegająca
bezpośrednio
prezydentowi i mająca na celu koordynację wszelkich
amerykańskich
poczynań wywiadowczych. Dyrektor CIA jest
zarazem Dyrektorem
Generalnym Wywiadu, szefem całej wywia-
dowczej wspólnoty-
Oficjalnie nadzoruje on Agencję Wywiadu
Obronnego, służby
wywiadowcze poszczególnych rodzajów wojsk,
Krajową Agencję
Bezpieczeństwa, Biuro Wywiadowczo-Dochodze-
niowe
Departamentu Stanu, Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego
FBI,
Dział Wywiadu Komisji Energii Atomowej oraz niewielką
komórkę
wywiadowczą Departamentu Skarbu. W rzeczywistości
zaś
Dyrektor Generalny zarządza jedynie prawie całkowicie
niezależ-
nymi,
biurokratycznymi tworami, które w zasadzie nie podlegają
żadnemu
nadzorowi- Jak się wyraził admirał Rufus Taylor, były
dowódca
służb wywiadowczych marynarki wojennej oraz wice-
dyrektor
CIA, cała ta wspólnota zarządzana jest według „hierarchii
plemion
pierwotnych".
Schemat
organizacyjny amerykańskich instytucji wywiadowczych
przypomina
istny labirynt przecinających się linii współzależności
Oraz
wzajemnej kontroli, z rozrzuconymi tu i ówdzie organami
zarządzania
i koordynacji, przy czym naczelny kartograf biurokracji
i szef
planowania utrzymują, że jest to struktura idealna, wzór
do
naśladowania dla innych projektantów systemów nadzoru.
Ale
ponieważ tryb podejmowania jakichkolwiek decyzji jest
zazwyczaj
ciągiem
zdarzeń mało prawdopodobnych, wszelką zbieżność
takiego
schematu
organizacyjnego z rzeczywistością należy uznać za przy-
padkową.
Tylko na poziornie podkomisji występuje piętnaście różnych ciał
25
międzyagencyjnych, których
zadaniem jest koordynacja procesu
wytwarzania „produktu
finalnego" służb wywiadowczych. Nad
poczynaniami tych
podkomisji czuwa osiem ważnych grup koor-
dynacyjnych, ale
czarne linie obrazujące zależność poszczególnych
agencji od
tychże grup tworzą prawdziwą pajęczynę i ostatecznie
zbiegają
się w obszarze kompetencji urzędu prezydenckiego. Niewiel-
ki
prostokąt w lewym górnym rogu schematu symbolizuje Kongres,
ale
czarne linie nie łączą go z żadną instytucją, nie ma tu
bowiem
miejsca na jakiekolwiek osądy.
Najbardziej
widoczną i dominującą wśród grup koordynacyjnych
jest
Rada Bezpieczeństwa Narodowego, w której rotacja
personalna
następuje przy każdej zmianie na stanowisku
prezydenta. Zawsze
zasiada w niej prezydent i wiceprezydent oraz
większość najważ-
niejszych członków gabinetu. Ustawowym
zadaniem tej rady jest
nadzór i kierowanie wszelkimi
działaniami organizacji wywiadow-
czych.
Lecz najważniejszą bodajże
grupą w tej gigantycznej machinie
jest komisja zwana potocznie
Czterdziestką, powołana do życia na
początku prezydentury
Eisenhowera tajnym rozkazem 54/12. Nikt
nie wiedział o jej
istnieniu, dopóki dwaj reporterzy, David Wise
i Thomas Ross,
nie wymienili jej w swojej książce dotyczącej
amerykańskiego
wywiadu, zatytułowanej „Niewidzialny Rząd".
Z tego
właśnie powodu komisja, oficjalnie nazywana od tamtej
pory
Grupą Operacyjną 54/12, ulegała wielokrotnym przeobraże-
niom,
przemianowując się to na Grupę Specjalną, to znów na
Komisję
303.
W składzie tej nielicznej
grupy wymiana członków następuje
wraz ze zmianą całej ekipy
prezydenckiej, ale jej główne zadania
pozostają te same. To
właśnie Czterdziestka zatwierdza wszelkie
operacje i plany
działania poszczególnych agencji, ona steruje
poczynaniami
całej amerykańskiej machiny wywiadowczej, chociaż
pierwotnie
została powołana do kontrolowania rozrastających się
błyskawicznie
struktur różnorodnych instytucji. Ale stopień efek-
tywności
Czterdziestki zależy przede wszystkim od prezydenta, on
fo
bowiem decyduje o tym, kto zasiądzie w komisji i czym się
będzie
zajmował.
Podczas prezydentury
Kennedy'ego i Johnsona kluczową po-
stacią Czterdziestki był
McGeorge Bundy. Oprócz niego w skład
26
komisji wchodzili McCone,
McNamara, Roswell Gilpatric oraz
U. Alexis Johnson. Począwszy
od kadencji Nixona i Forda najważ-
niejszą osobą wywiadu
amerykańskiego jest Henry Kissinger, który
przewodniczy
Czterdziestce. Wśród ludzi przewijających się przez
komisję
pod zarządem Kissingera byli: dyrektor CIA William
Colby,
zastępca sekretarza stanu Robert S. Ingersoll, zastępca
sekretarza
obrony William P. Clements Jr. oraz przewodniczący
Zjednoczonego
Sztabu, generał George S. Brown.
Działalność komisji
Czterdziestki przyciągnęła ostatnio uwagę
opinii publicznej,
kiedy ujawniono, że to właśnie ona zatwierdziła
gigantyczną
akcję CIA przeciwko komunistycznemu rządowi Chile,
uwieńczoną
w roku 1973 zamachem stanu, w wyniku którego śmierć
poniósł
prezydent Allende, a władzę przejęła bezwzględna junta
wojskowa.
Mimo wszystko zasadnicze funkcje komisji koordynującej
i
nadzorującej działalność służb wywiadowczych nie są chyba
jeszcze
w
pełni rozumiane przez ogół amerykańskiego społeczeństwa.
Wypełnianie jednej tylko
funkcji kontroli stanowi dla Czter-
dziestki nie lada problem, w
olbrzymim stopniu komisja musi
bazować na pracach innych grup
koordynacyjnych oraz materiałach
kierownictwa
poszczególnych agencji. Problem ten jest dość charak-
terystyczny
dla wszelkich instytucji rządowych; nadzorujący muszą
polegać
na informacjach dostarczanych przez tych, których mają
nadzorować.
Zatem komisja ogranicza się do zatwierdzania „pro-
pozycji"
wysuwanych przez ludzi mających realizować jej plany.
Przypomina
to sytuację farmera zdającego się całkowicie na lisa,
który
ma mu pomóc pilnować kurcząt.
Czterdziestka ma także prawo
wnoszenia inicjatyw ustawodaw-
czych, ale w tym celu musiałaby
się przedzierać przez granice
zazdrośnie strzeżonych
imperiów biurokratycznych. Nawet w tych
wyjątkowych
sytuacjach, gdy wszyscy członkowie komisji są jedno-
myślni,
do głosu dochodzą partykularne interesy odrębnych in-
stytucji.
Jeśli na przykład amerykański naukowiec zatrudniony
w NASA
prowadzi działalność wywiadowczą, następnie ucieka do
Związku
Radzieckiego i później pojawia się jako szpieg we Francji,
to
która agencja powinna się zająć jego neutralizacją: FBI,
dlatego
że rozpoczynał swą działalność na podlegającym
jej terenie USA,
czy
też CIA, ponieważ teraz szpieguje na obszarze Europy? W
takich
wypadkach,
kiedy rywalizacja spokojnych urzędników przeradza
27
się w otwartą konfrontację
przesłaniającą istotę sprawy, podobne,
z pozoru błahe
pytania nabierają olbrzymiej wagi.
Zaraz po
jej utworzeniu Czterdziestka próbowała zapanować
nad chaosem
w dostępie do informacji oraz dokonać podziału
kompetencji.
Powołała też do życia własną, nieliczną służbę
bez-
pieczeństwa, o której istnieniu wiedzieli wyłącznie
członkowie
komisji
— nie umieszczano jej w żadnym schemacie organizacyjnym
instytucji
wywiadowczych. Określana mianem całkowicie niefor-
malnej
grupy do zadań specjalnych miała ona w założeniu być
odporna
na bezlitosne biurokratyczne prawa Parkinsona. Kolejne
ekipy
tworzące komisję Czterdziestki wciąż łudziły się tą
nadzieją,
lecz przyszłe wydarzenia miały zweryfikować ów
bezpodstawny
optymizm.
Dyrektor tejże sekcji
specjalnej wraz z członkami kierownictwa
poszczególnych
agencji wywiadowczych tworzy organ doradczy
zwany najczęściej
Radą Koordynacyjną Wywiadu. Ma prawo do
arbitralnego
rozstrzygania wszelkich sporów, ale jego decyzje muszą
zostać
zatwierdzone przez Czterdziestkę oraz Dyrektora General-
nego
Wywiadu. Lecz ta sama grupa specjalna może niezależnie
sprawdzać
informacje przekazywane komisji przez każdą z podleg-
łych
instytucji, a co najważniejsze, sekcja ma prawo
„podejmować
niezbędne działania z zakresu bezpieczeństwa
wynikające z nad-
zwyczajnych okoliczności, zgodne z
przepisami funkcjonowania
Grupy", czyli Czterdziestki.
Aby umożliwić sekcji
specjalnej wykonywanie swych zadań,
komisja przydzieliła jej
dyrektorowi niewielkie biuro z etatowym
personelem, dając mu
jednocześnie prawo wykorzystywania w razie
potrzeby
sprzętu oraz pracowników wszystkich podległych jej
agencji
wywiadowczych.
Członkowie komisji świetnie
wiedzą, na jakie narażają się
niebezpieczeństwo
— sekcja specjalna wzorem wielu innych instytucji
rządowych
może zacząć się rozrastać, zdobywać samodzielność, aż
w
końcu sama stanie się problemem, do walki z którym
została
powołana. Ta mała grupa dysponuje bowiem
przerażającym wręcz
potencjałem i olbrzymią władzą; jeden
niewielki błąd może się
przerodzić w gigantyczny problem.
Dlatego też Czterdziestka od
samego początku uważnie
nadzoruje poczynania sekcji i ściśle
kontroluje oddaną do jej
dyspozycji potęgę, starając się zarazem;
28
ograniczyć jej zadania do
niezbędnego minimum. Starannie także
dobiera ludzi zajmujących
kierownicze stanowiska.
Na początku kandydatury
Nixona wywiad amerykański prze-
szedł reorganizację,
większość wydziałów CIA zmieniła nazwę, ale
w gruncie
rzeczy wszystko zostało po staremu. Wtedy właśnie
sekcję
specjalną nazwano Grupą Koordynacyjną, zwykle określaną
odtąd
w skrócie Grupą L. Jej dyrektor, który zdążył zasmakować
w
wielu zaszczytach, piastując w zasadzie stanowisko ministra
o
niejasno określonych kompetencjach, po prostu przegrał walkę
z
jakimś twardogłowym, lecz wpływowym urzędnikiem z Białego
Domu,
gdy ten stwierdził: „Jakże ja mogę zrozumieć wasze
problemy,
kiedy wy nie macie nawet swojej nazwy?"
Dyrektor Grupy L pojął
szybko, iż należy skończyć z dotych-
czasową anonimowością,
gdyż biurokraci z Białego Domu mogą
nawet pozbawić go
stanowiska. Zrozumiał też, że pseudoformalny
status sekcji
nie przeszkodzi mu w dalszej działalności, natomiast
próby
sprzeciwu niepotrzebnie zwrócą uwagę na jego Grupę
i
przysporzą mu wielu kłopotów.
Tak więc tego ranka generał
Roth
rozmawiał właśnie
z dyrek-
torem Grupy L.
Kevin
Powell usiadł w
tym samym fotelu, który cztery godziny
wcześniej zajmował
generał. On jednak patrzył na sprawy znacznie
bardziej
trzeźwo, traktował to spotkanie niemal jak przyjacielską
wizytę.
Można by rzec, że lubił dyrektora Grupy — o ile w tej
profesji
można
kogokolwiek lubić. Przyjaźń opiera się na zaufaniu do
drugiego
człowieka,
na akceptacji jego prawdziwych cech, a nie doskonale
wytrenowanej
pozy. I chociaż Kevin był przekonany, iż może tamtego
uważać
za przyjaciela, może
mu
ufać i przyjmować jego zachowanie za
autentyczne,
to jednak w głębi duszy coś nakazywało mu zachować
Wzmożoną
ostrożność. Niemniej sądził, iż lubi starszego mężczyznę.
Za to absolutnie nie znosił
Carla. Świetnie się orientował, że
tamtemu można ufać
jedynie w zakresie wyznaczonych mu przez;
dyrektora obowiązków.
Antypatię Kevina wzbudzała wyraźnie
widoczna bezpłciowość
Carla i kilka jeszcze bardziej odrażających
cech,
których istnienie przeczuwał, lecz nie umiał ich nawet
określić.
Dla
niego sekretarz był po prostu odpychający, toteż poczuł
29
wyraźną ulgę, kiedy tamten
wprowadził go do gabinetu i zamknął
drzwi.
Cieszę się, że
przyszedłeś, Kevinie. — Starszy mężczyzna
wstał zza
biurka i serdecznie uścisnął mu dłoń.
Zawsze miło mi się z panem spotkać, dyrektorze.
Siadaj, Kevinie.
Przez
jakiś czas zasypywali się jeszcze nawzajem uprzejmościami,
wreszcie
dyrektor zapytał:
— Jakie masz plany na najbliższe dni, mój chłopcze?
Powell uśmiechnął się.
Jego rozmówca musiał doskonale wie-
dzieć, że nie
przydzielono mu jeszcze następnego zadania.
Nie mam nic specjalnego na oku, panie dyrektorze.
Czy mogę zatem liczyć na
twoją pomoc w pewnej drobnej
operacji?
Mówi tak, jakbym miał jakiś
wybór, pomyślał Kevin, choć
w
gruncie rzeczy ucieszyła go perspektywa ponownej
bezpośredniej
współpracy.
Ależ
oczywiście. Czym mielibyśmy się zająć?
Starszy
mężczyzna uśmiechnął się.
Czy znasz generała Arnolda Rotha?
Nie, chociaż to nazwisko gdzieś już słyszałem.
— Generał Roth to prawdziwa
zadra w tyłku dowódców
lotnictwa — odparł dyrektor. —
Jak ci zapewne wiadomo, wywiad
sił powietrznych jest
straszliwie rozbudowany, wraz z Krajowym
Biurem Rekonesansowym
tworzy największą instytucję wywiadu
wojskowego. Ale ich
interesują głównie sprawy lotnictwa, a przede
wszystkim
kwestie techniczne. Ja to nazywam szpiegostwem foto-
graficznym
i komputerowym. W porównaniu z CIA mają zaledwie
garstkę
agentów terenowych, wychodzą z założenia, że nie
zostali
powołani do tego, by uprawiać klasyczne szpiegostwo. A
mniej
więcej połowa agentów terenowych wywiadu lotnictwa
działa pod
rozkazami generała Rotha.
Szwagier generała jest bardzo
wpływowym kongresmanem,
może z tego powodu obaj uważają, że
Roth kieruje niezwykle
sprawnym zespołem. A dowództwo wojsk
powietrznych, zamiast
upchnąć generała do takiej czy innej
komisji doradczej, pozwala mu
bez ograniczeń grać rolę szefa
wywiadu.
W rzeczywistości zaś większość jego agentów to patałachy,
30
romantycy, dla których wzorem
jest Mata Hari. Wałęsają się po
całej Europie i Azji
Środkowej, przesiadują w knajpach, podsłuchują
co się da,
wyszukują błędy w systemach obronnych i zdobywają
mało
istotne informacje. Agencja ma ich na oku i pilnuje, żeby im
się
we łbach nie poprzewracało. Generał uważa siebie za
drugiego
Gehlena, kongresman jest zadowolony, forsa płynie
strumieniem
i wszyscy są szczęśliwi.
Ale od czasu do czasu któryś
z agentów wdepnie w coś takiego,
z czym nie umie sobie
poradzić, co znacznie przerasta jego
amatorskie umiejętności.
Zazwyczaj zwierzchnicy generała zlecają
agencji doprowadzenie
spraw do porządku, lecz mimo wszystko
czasem się robi potworne
zamieszanie. W roku tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym
piątym jeden z jego ludzi próbował własnoręcznie
za jednym
zamachem zniszczyć całą Komunistyczną Partię Francji.
Wykupiono
go za ćwierć miliona dolarów, ale została zdemas-
kowana
dobrze się zapowiadająca siatka. Trzy lata później inny
agent
zaczął sypać, kiedy Irańczycy aresztowali go pod
zarzutem
zamordowania jakiejś dziewczyny. Ta sprawa do dziś
nie została
ostatecznie wyjaśniona. Było jeszcze wiele
innych, mniej spek-
takularnych wypadków, a teraz mamy kolejny.
Przedwczoraj jednego z
najlepszych ludzi generała Rotha,
nawiasem mówiąc
podejrzewanego przez waszą agencję o udział
w kilku
grabieżach, znaleziono martwego w Montanie. Tenże
agent,
niejaki Donald Parkins, działał w okolicach Londynu, skąd
zniknął
dwa tygodnie temu, przekazawszy wcześniej dość dziwną
wiadomość.
Nie wiemy ani jak, ani po co wrócił do kraju. Więcej
informacji
znajdziesz w tej teczce leżącej na biurku, na wierzchu
sterty.
Zapoznasz się z nimi później, o ile zdecydujesz, że chcesz
się
zająć
tą sprawą.
Nie potrzebuję czasu na
podjęcie decyzji, panie dyrektorze.
Zapowiada się bardzo
interesująco.
Wiedziałem, że tak powiesz
— odparł starszy mężczyzna
z uśmiechem. — Znam cię
dobrze! Czeka nas mnóstwo pracy,
a5
warto się do niej zabrać jak najszybciej, dopóki tropy są
jeszcze
świeże. Dostaniesz mnóstwo materiałów do
przeczytania, zanim
dam ci wolną rękę, ale najpierw chcę,
żebyś odbył niezwykle ważną
podróż. Do Cincinnati.
Do Cincinnati? Po co?
Dyrektor odchylił się na
oparcie fotela. Milczał przez dobre
dziesięć minut, zanim
wygrzebał z pamięci właściwą metaforę.
Niemal
na każdą okazję miał stosowne powiedzenie, uważał bowiem,
że
operowanie dwuznacznymi frazami znacznie podnosi wydajność
procesów
myślowych.
— Musisz pojechać do
Cincinnati z wyjątkową, niecodzienną
misją: trzeba pewne
młode, nieopierzone pisklę zmienić w świetnie
wyszkolonego
ptaka myśliwskiego. Najwyższa pora, żeby nasz
Kondor wyleciał
z gniazda.
Alicja
siedziała na brzegu obok siostry i była już
bardzo
znużona tym, że zupełnie nie ma co robić:
raz
czy dwa
razy zajrzała do książki czytanej
przez
siostrę, ale nie było tam ani ilustracji, ani
konwersacji.
„A jaki może być pożytek z książki —
pomyślała
Alicja —
w
której nie ma ani ilustracji,
ani
konwersacji?"
Ronald Malcolm wepchnął
miotłę do połowy pod łóżko i westchnął głośno. Dobrze
wiedział, że powinien odsunąć
tapczan i dokładnie zamieść
podłogę, postanowił jednak
pozbyć się wyrzutów sumienia
jak najmniejszym kosztem.
W smugach słonecznego światła
sączącego się między zasłonami
wirowały drobiny kurzu,
które przy najlżejszym ruchu rozpoczynały
obłędny
taniec, by ostatecznie zniknąć bez śladu do czasu
następnych
porządków.
Westchnął raz jeszcze, krzywiąc się od dławiącego
zapachu
i drapania w gardle. Ciekawe, czy w tym roku moja alergia
także
da o sobie znać, pomyślał.
Oparł miotłę o ścianę
sypialni i przeszedł do dużego pokoju.
Kawa stojąca w
kubeczku na stole niemal do reszty wystygła.
Malcolm usiadł na
kanapie, oparł stopy w brudnych tenisówkach
O krawędź stołu
oklejonego plastikowym fornirem i chyba po raz
Setny tego dnia
obrzucił krytycznym spojrzeniem mieszkanie.
Ten pokój był wyjątkowo
duży jak na lokal w czynszowym
bloku. Spora kanapa i dwa
ustawione przy jej końcach niewielkie
33
stoliki nie zajmowały nawet
całej długości ściany. Po prawej stronie
znajdowały się
drzwi do przedpokoju. Pod ścianą z lewej stał regał
z
wieżą stereo, płytami gramofonowymi oraz zepsutym
telewizorem.
Odbiornik
wysiadł jakieś trzy miesiące temu, uwalniając go
od
znienawidzonego, wymykającego się spod kontroli i
wciągającego
jak narkotyk świata duchów. Całą przeciwległą
ścianę zajmowały
półki z książkami, w większości
zapełnione po brzegi. Było tam
trochę popularnonaukowych
pozycji z zakresu filozofii, kilka
elementarnych podręczników
psychologii, nieco książek historycz-
nych, parę biografii, a
całe dwie półki zajmowały wydania literatury
klasycznej.
Jego wzrok padł na prawie zupełnie nie używany
podręcznik
rachunkowości — Malcolm od dłuższego czasu nosił się
z
zamiarem zwrócenia go w księgarni po tym, jak już drugiego
dnia
zrezygnował z uczestnictwa w kursie dokształcającym.
Między
półkami wisiała reprodukcja szkicu Picassa, a tuż
pod nią stał
„Sokół Maltański" Dashiella Hammetta,
„Wiwat szefie! czyli
tajemnica 87 komisariatu" Eda
McBaina, „Cichy mówca" Rexa
Stouta oraz „Wino z
mniszka" Raya Bradbury'ego. Wszystkie te
egzemplarze
pochodzące z antykwariatu były mocno podniszczone.
Ze
znajdującej się po prawej stronie małej kuchenki doleciał
gwizd
czajnika. W sypialni umieszczonej na wprost, a także w
łazience
usytuowanej w narożniku między sypialnią a kuchnią,
panowała
cisza. Tego ranka wyjątkowo nawet nie kapała woda z
prysznica.
Czajnik gwizdał przez dobrą
minutę, zanim Malcolm wreszcie
zsunął nogi ze stołu i
ociężale poczłapał do kuchni, zabierając
kubek z kawą.
Wylał cierpki, zimny napój do zlewu i dopiero wtedy
zakręcił
gaz. Zaczerpnął rozpuszczalnej kawy, lecz gdy chciał
palcem
wyrównać ilość proszku na łyżeczce, ta przekręciła mu się
w
dłoni i nieco brunatnych granulek poleciało na poplamiony blat.
— Kurwa
mać! — syknął, zanurzając ponownie łyżeczkę w pusz-
ce
z kawą.
Tym razem potrząsnął nią,
żeby nadmiar kawy spadł do
pojemnika, a gdy wreszcie odmierzył
w przybliżeniu płaską miarkę,
wsypał granulki do kubka i
zalał je wrzątkiem.
Wracając na swoje miejsce
przy stole, podszedł do gramofonu,
przesunął wszystkie płyty
na podajnik i,włączył adapter. Patrzył,
jak pierwszy krążek
spada na wirujący powoli talerz, ramię unosf
się
z podpórki i bardzo powoli, niczym brytyjski gwardzista oddająca
34
honory królowej, przesuwa się
nad krawędź płyty i opada majes-
tatycznie. W głośniku
rozległo się kilka trzasków, a następnie
popłynęły
pierwsze akordy „Carmen". Malcolm wysłuchał paru
taktów,
pokręcił głową i wcisnął klawisz zmiany płyt. Cały
powolny
proces
się powtórzył, lecz tym razem rozbrzmiały stare, znane mu
jeszcze
sprzed matury przeboje zespołu „Righteous Brothers".
Malcolm
ponownie rozsiadł się na kanapie.
To już piąta kawa dzisiaj,
pomyślał. Wykończę sobie nerki.
A zresztą, co mam innego do
roboty, stwierdził po chwili. Nie
muszę już zawalać żadnych
kursów, nie spóźnię się na spotkanie
i nie ominie mnie
konferencja. Za to może ta ilość kofeiny
przyspieszy podjęcie
ostatecznej decyzji: co począć z resztą dnia?
Wybrać się na
spacer po parku, pójść wieczorem popatrzeć na te
młode, nie
całkiem niewinne dziewczynki o ledwie zaokrąglonych
biodrach,
czy urządzić ekscytujące zakupy w pobliskim supermar-
kecie?
Znowu to samo: podejmowanie decyzji, pomyślał z uśmie-
chem,
unosząc kubek do ust.
Popatrzył jeszcze raz na
reprodukcję. Na białym tle widniały
zarysowane tuszem
sylwetki Don Kiszota i Sanczo Pansy, za nimi
stał
niewielki w porównaniu z naszkicowanymi ludźmi, zmniejszony
przez
perspektywę wiatrak. Malcolm pokręcił głową.
Wystarczyć,
zaledwie kilka czarnych kresek i natychmiast
ożywały tak skom-
plikowane postacie. Olbrzymia złożoność
w czarno-białym świecie;
Reprodukcja była jedyną
pamiątką Malcolma (jeśli nie liczyć
ubrań, paru książek,
płyt i niektórych mebli) z jego krótkiej kariery
w roli
agenta CIA. Na dobrą sprawę nigdy nim nie był, chociaż
jak
każdy pracownik agencji — miał swój pseudonim: Kondor.
Zajmował
stanowisko zwykłego urzędnika, miał skromną pensję
dwutygodniowy
urlop i od dziewiątej do siedemnastej pracował
w sekcji 9
wydziału 17, należącej do Departamentu Wywiadu CIA.
Reprodukcja
Picassa wisiała na ścianie jego gabinetu.
Aż do ubiegłego roku mało
kto w gigantycznej machinie CIA
słyszał
o sekcji dziewiątej, którą tworzyła nieliczna grupa
osób
zajmujących się „analizą danych nierzeczowych",
czyli spędzających
czas
na czytaniu kryminałów i powieści szpiegowskich w po-
szukiwaniu
jakichkolwiek informacji użytecznych dla agencji. Sie-
dzibą
sekcji był otynkowany na biało, przytulny dom przy
ulicy
Południowo-wschodniej A w Waszyngtonie, niedaleko
Biblioteki
35
Kongresowej. Grupa działała
pod niewinnym szyldem Amerykań-
skiego Towarzystwa Historii
Literatury i nikt z agencji specjalnie
się nią nie
interesował, a tym bardziej nikt się nie interesował
Malcolmem.
Oczy wszystkich zwróciły się w ich stronę dopiero
wtedy, gdy
księgowy-bibliotekarz przypadkowo wpadł na ślad
przemytu
dokonywanego pod osłoną sekcji. Heidegger, chcąc
wyjaśnić
pewne nieścisłości, a zarazem osłonić siebie, popełnił
błąd,
meldując
w centrali o swym odkryciu. Jego raport wpadł w ręce
przemytników,
z których kilku pracowało w agencji wywiadowczej.
I gdy
pewnego dnia Malcolm wrócił z lunchu, znalazł wszystkich
swoich
kolegów pomordowanych.
Przez sześć długich dni
ukrywał się przed prześladowcami
i przez sześć dni zarówno
zabójcy, jak i agenci wywiadu, prze-
czesywali cały Waszyngton
chcąc odnaleźć Malcolma oraz dziew-
czynę, którą zdołał
namówić do udzielenia mu pomocy. Piątego
dnia dziewczyna
została postrzelona, ledwie uszła z życiem. A Mal-
colm —
sądząc, że zginęła — zrezygnował z dalszych prób
nawią-
zania łączności z Kevinem Powellem oraz nie znanym mu
z nazwis-
ka, starszym mężczyzną
z kierownictwa CIA.
Zaczął na własną
rękę tropić swoich prześladowców.
Szóstego dnia doprowadził
sprawę do końca, zabijając
głównego agenta grupy przemytników
i doprowadzając do
pojmania jej przywódcy. Od tamtej pory
przebywał na
bezterminowym, płatnym urlopie, mającym stanowić
nagrodę za
jego poświęcenie.
Natomiast dziewczyna, która
ryzykowała własne życie dla
Malcolma, przeniosła się do San
Francisco i studiowała prawo na
specjalnym rządowym kursie. Na
pamiątkę tragicznych zdarzeń
zostało jej tylko ledwie
zauważalne utykanie oraz nie w pełni
sprawne jedno oko
(otrzymała jednak wysokie odszkodowanie
i stałą rentę). Lecz
teraz nie odpowiadała ani na jego listy, ani na
telefony, czy
nawet wiadomości przekazywane przez osoby trzecie.
Nieważne, pomyślał Malcolm,
nie warto wspominać. Cała ta
sprawa należy do przeszłości.
Nigdy już się nie zobaczy z Wendy,
nie odwiedzi agencji, nie
ujrzy ani Kevina Powella, ani tamtego
starszego mężczyzny.
Powinien jakoś skończyć doktorat, znaleźć
pracę w
spokojnej szkole średniej i zagrzebać się na prowincji. Nikt
nie
będzie go już niepokoił, zapomną o nim i to właśnie
najbardziej
mu odpowiadało. Upił jeszcze nieco kawy.
36
Dzwonek u drzwi odezwał się
równocześnie z początkiem
kolejnej piosenki „Righteous
Brothers". Malcolm zmarszczył brwi.
To
nie był pierwszy dzień miesiąca, więc nie mógł dzwonić
listonosz;
właściciel
domu także nie powinien go nachodzić, gdyż otrzymywał
czynsz
przelewem. O tej porze roku raczej nie spotykało się
domokrążców,
a współpracownicy z uniwersytetu nigdy go nie
odwiedzali.
Malcolm już dawno przestał się łudzić, że jakaś
piękna,
samotna sąsiadka wpadnie do niego, aby pożyczyć
szklankę cukru.
Wzruszył ramionami i poszedł otworzyć drzwi.
— Witaj, Malcolmie —
odezwał się Kevin Powell. — Jak ci się
wiedzie?
Malcolm
przez dłuższą chwilę gapił się na nienagannie ubranego,
dobrze
zbudowanego mężczyznę w średnim wieku. Nie mógł wydusić
z
siebie słowa, chociaż widok agenta nie wywołał u niego
żadnych
negatywnych skojarzeń, nie odżyły bolesne
wspomnienia. Po prostu
wybałuszył
oczy, przez jakiś czas spoglądał na tamtego w milczeniu,
aż
wreszcie rzucił krótko:
— Nie.
Po czym zamknął drzwi.
Dopiero teraz z głębin jego
pamięci wypłynęły oderwane obrazy.
Malcolm oparł się
ciężko ramieniem o futrynę i z całej siły zacisnął
powieki.
A więc jednak, pomyślał. Stało się. Wpadł w dziwny
stan,
którego nie potrafił precyzyjnie zdefiniować, choć
miał on wiele
wspólnego z uczuciem ulgi. Jego oczekiwanie
dobiegło końca.
Zaczerpnął kilka głębszych oddechów i
ponownie otworzył drzwi.
Kevin wciąż stał przed progiem,
uśmiechając się przyjaźnie.
— Stwierdziłem,
że zamykanie ci drzwi przed nosem do niczego
nie
prowadzi. Nie sądzę, abyście dali mi spokój, więc chyba
możesz
wejść.
Powell bez słowa przeszedł
do dużego pokoju i obrzucił go
krytycznym spojrzeniem. Ale
wszystko tu
wyglądało
dokładnie tak,
jak na zdjęciach. Usiadł w fotelu obok wieży
stereo.
Więc jak ci się żyje, Malcolmie?
Czyżbyś nie wiedział?
Ależ
wojowniczy, pomyślał Kevin. Wrogo usposobiony, agresyw-
ny,
reaguje niemal histerycznie: dokładnie tak, jak przewidział
doktor
Lofts. On jednak był przygotowany na podobne przyjęcie.
— Masz jeszcze trochę kawy?
37
— Obsłuż się — burknął
Malcolm, siadając z powrotem
na
kanapie.
Nie oglądając się nawet na
rozpartego w niedbałej pozie
Ronalda, ubranego w dżinsy i
powypychany, „matczyny" sweter,
Kevin poszedł do kuchni,
nastawił wodę, znalazł puszkę kawy
i przygotował sobie
napój. Ostrożnie wrócił z pełną szklanką do
pokoju
i zajął miejsce w fotelu. Obaj mężczyźni spoglądali na
siebie
przez
jakiś czas, jak gdyby zasłuchani w piosenkę o miłości.
Wreszcie
płyta się skończyła i zapadła cisza.
Pewnie się zastanawiasz, po
co tu przyjechałem? — spytał
Powell.
Mógłbym odpowiedzieć na
sto jeden różnych sposobów, ale
przyznam, że tak,
zastanawiam się, choć mało mnie to obchodzi,
bo ja już
wypadłem z gry. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego.
Nikt cię przecież o to nie prosi.
Dobra, w porządku! —
Malcolm wstał i zaczął nerwowo
chodzić z kąta w kąt. —
Jeśli tak, to chyba nie mamy za bardzo
o czym rozmawiać,
prawda? Czyżbyś przywiózł jakieś nowiny,
które mogą mnie
zainteresować?
Kevin pominął milczeniem jego wyzywający ton.
Podoba ci się tu, Malcolmie?
Dobrze się urządziłeś? Masz
poczucie bezpieczeństwa i
jesteś zadowolony? Zakopałeś się tu,
w Ohio, i robisz
studia doktoranckie, które% gruncie rzeczy nie są
ci do
niczego potrzebne. O takim życiu marzyłeś?
Do czego zmierzasz? —
warknął Malcolm. — Boisz się, że
pieniądze podatników
idą w błoto? Mam to gdzieś. Zasłużyłem na
to, sam wiesz o
tym najlepiej.
Akurat, tylko mi nie wyjeżdżaj
z gadką o zobowiązaniach,
pomyślał Kevin.
To twoje życie, Malcolmie.
Twój wybór. Stary bez żadnych
dyskusji, bez odwoływania się
do dyrektora przyznał ci trzyletni
pełnopłatny urlop, a
przecież nie musiał tego robić. Mógł nawet
oskarżyć cię
o zabójstwo, postawić przed komisją dyscyplinarną
lub oddać
sprawę do prokuratury. Działałeś na własną rękę,
zabijając
Maronicka. Nie dostałeś takiego rozkazu. Stary mógł cię
zdrowo
usadzić. Ale on postanowił ciebie osłaniać.
Jestem dozgonnie wdzięczny — syknął ironicznie Malcolm.
— Nie na tyle jednak, żeby nam w czymś pomóc.
38
— Tak myślałem! Od razu
wiedziałem, że nie wpadłeś z ko-
leżeńską wizytą.
Chcecie, żebym wrócił i znów dla was pracował,
zgadza się?
Kevin wzruszył ramionami.
— Rozpoczynamy pewną
operację, w której mógłbyś nam
trochę pomóc. Nic
wielkiego.
Malcolm podszedł do fotela i pochylił się nad Powellem.
— O co znów chodzi? —
Głos drżał mu lekko. — Chcecie,
żebym
zabił jeszcze parę osób? Myślicie, że będę do kogoś
strzelał?
Zapomnij
o tym, na mnie możecie nie liczyć.
Kevin ponownie wzruszył
ramionami i podniósł się z fotela,
delikatnie odpychając
Malcolma.
— W porządku, nie ma
sprawy. Dla nas to żadna różnica, czy
będziesz tu wegetował,
czy zajmiesz się czymś pożytecznym.
Ruszył w stronę wyjścia.
— A może mnie właśnie o
to chodzi, może chcę zapuścić tu
korzenie?
Dziękuję bardzo, ale nie skorzystam z propozycji. Możecie
w
ogóle o mnie zapomnieć.
Powell zatrzymał się jeszcze przed drzwiami.
— Powodzenia. Nadal będziemy
wysyłali pieniądze na ten
adres.
Gdybyś miał jakieś kłopoty albo wątpliwości, dobrze wiesz,
jak
nas znaleźć. Zatrzymałem się tu na jeden dzień, wieczorem
wracam
do Waszyngtonu. Gdyby minął ci zły nastrój i miałbyś
chęć
porozmawiać, do siedemnastej będę w hotelu Terrace Hilton,
pokój
sześćset sześć. Zameldowałem się pod nazwiskiem
Rogers.
Wpadnij, jeśli będziesz miał ochotę, postawię ci
drinka albo
filiżankę porządnej kawy.
— Niczego
więcej od was nie chcę — rzekł Malcolm, otwierając
drzwi.
— Dosyć już dostałem. Możesz więc nie czekać, bo nie
przyjdę,
za nic w świecie.
Powell uśmiechnął się szeroko.
Nie martw się, Malcolmie,
nie będę czekał. I tak się
zobaczymy.
Powiedziałem, że nie przyjdę!
Malcolm wycofał się w głąb
mieszkania i zatrzasnął drzwi. Przez
kilka minut chodził
jeszcze nerwowo po pokoju, wreszcie z po-
wrotem umieścił na
podajniku płytę „Righteous Brothers" i wcisnął
klawisz
odtwarzania. Przekręcił też gałkę natężenia dźwięku o ćwierć
39
obrotu. Kiedy pierwsze
ogłuszające akordy popłynęły z głośników^
znów zaczął
chodzić z kąta w kąt, lecz gdy zaczynała się druga
piosenka,
siedział już na kanapie niczym posąg, a jeszcze przed
jej
zakończeniem poczęły mu dygotać ramiona.
O piętnastej dwadzieścia
cztery Kevin nie wiadomo po raz który
spojrzał na zegarek. A
jeśli Malcolm nie przyjdzie? — pomyślał.
Jeżeli źle
rozegrali tę partię? Potrząsnął głową i wyjrzał przez
okno.
Dwie minuty później rozległo się ciche pukanie do
drzwi.
Chociaż
nie prowadził żadnej akcji, przebywał na terenie swojego
kraju
i nie spodziewał -się najmniejszych kłopotów, stanął jednak
z
boku wejścia, wsunął dłoń pod marynarkę i zacisnął palce
na
kolbie pistoletu.
Kto tam? — zapytał.
To ja.
Powell rozpoznał ten głos, ale chciał się upewnić.
Co za ja?
Malcolm, do cholery. Kondor.
Kevin uśmiechnął się do
siebie i otworzył drzwi, szybko
przybierając poważny wyraz
twarzy. Tamten był w tych samych
dżinsach, ale założył
koszulę i elegancki sweter. Wiatr potargał mu
dość długie
jasnoblond włosy opadające aż na oczy, których
spojrzenie
kierowało się na czubki butów Powella.
— Masz
ochotę pogadać? Chciałem powiedzieć... czy moglibyś-
my,..?
Kevin uśmiechnął się wyrozumiale.
— Oczywiście,
Malcolmie. Szczerze mówiąc, chciałem z tobą
porozmawiać.
Wejdź, proszę.
Kondor przekroczył próg i
Powell po cichu zamknął za nim
drzwi.
Poprzedniego dnia dyrektor
powiedział Kevinowi:
— Czy wiesz, co oznajmił nasz doktor?
Otóż Malcolm, czyli
Kondor, nie ma dokąd pójść, musi
wrócić do nas i podjąć
współpracę. Wszystko wskazuje na
to, że nie ma wyboru, a jeśli
dodatkowo wziąć pod uwagę
poczucie winy z powodu śmierci
człowieka
i korzystania z naszych pieniędzy, wrażenie wyobcowania
oraz
izolacji, nudę, tęsknotę za jakimś działaniem, chęć przeżycia
40
przygody, możemy już mieć
pewność, że zgodzi się na udział
w operacji. Prawda,
doktorze?
Lofts, potężnie zbudowany
kierownik grupy psychiatrów CIA,
spojrzał na Kevina przez całą
długość pokoju i uśmiechnął się
nieznacznie. Jego
specjalnością było prognozowanie zachowań, na
podstawie
dostarczanych przez agencję wiadomości przepowiadał,
jak
postąpi konkretny człowiek w danej sytuacji. Opinię
psychologa
zaczęto niezwykle doceniać po tym, jak jego
prognoza reakcji
Chruszczowa pomogła Johnowi Kennedy'emu podjąć
decyzję o cał-
kowitej
blokadzie Kuby.
— Podoba mi się sposób, w
jaki streścił pan moją charakterys-
tykę agenta. Lecz
generalnie się z tym zgadza*11-
Malcolm jest już
gotów do współpracy z agencją. Fakty mówią
same za siebie. Kiedy
tylko się przeniósł do Cincinnati,
regularnie uczęszczał na wykłady,
sumiennie wykonywał pracę
i brał dodatkowe zajęcia. Na szczęście
stłumił w sobie te
brutalne cechy charakteru, które uzewnętrzniły
się w
kontakcie z twardą rzeczywistością. Próbował nawiązać
bliższe
znajomości z innymi doktorantami oraz wykładowcami, lecz
szybko
z tego zrezygnował. Teraz zaś, po upływie roku, rzadko
pojawia
się na uczelni, prawie z nikim się nie widuje i według
doniesień
naszych obserwatorów znowu chętnie czytuje powieści
szpiegowskie.
Musiał dojść do wniosku, że to środowisko, w któ-
rym
chciał się ukryć w Cincinnati, nie ma nic wspólnego z
rzeczy-
wistością,
jaka dostarczyła mu tak wielu intensywnych wrażeń
w ciągu
zaledwie kilku dni. Stwierdził widocznie, że takie życie jest
w
pewien sposób bezcelowe i nudne. Jeśli dodamy do tego
silne
poczucie
winy, naturalną skłonność do alienacji oraz chęć
zrobienia
czegoś pożytecznego, to faktycznie jest on gotów do
podjęcia
współpracy, o ile, co muszę podkreślić z całą
mocą, nie otrzyma
zadania zanadto trudnego, wymagającego od
niego zbyt wiele
wysiłku.
Powinienem
jeszcze dodać — wtrącił po chwili doktor — że
nasz
chłopiec ma dość romantyczne podejście do tego, co sam
nazywa
„absurdalnym przeznaczeniem." Zgodzi się na współpracę
tylko
dlatego, że sądzi, iż los tak chciał.
Jakie mamy plany, panie
dyrektorze?—
Kevin zwrócił
się
do starszego mężczyzny. — Nie powiedział mi pan
jeszcze, co
mamy robić i jakie zadanie czeka Kondora.
41
— Nie uczyniłem tego, gdyż
sam jeszcze nie wiem, jak powin-
niśmy postąpić. Twoja rola
jest dość prosta. Trzeba prześledzić
trasę Parkinsa,
dowiedzieć się, jakie miejsca odwiedzał i czego
szukał, a
następnie pójść jego śladem. Gdzieś na tej drodze natkniesz
się
na coś niezwykłego. Życzę ci powodzenia, gdyż Parkins
bardzo
umiejętnie zacierał za sobą ślady. Wszystkie próby
prześledzenia
zwykłymi sposobami jego podróży spełzły na
niczym. Musisz poza
tym bardzo uważać na przeciwników, bo
choć nie wiemy, kim oni
są, z pewnością zareagują ostro.
Malcolm będzie miał o wiele
łatwiejsze zadanie. Jak wiesz,
specjalnie czekałem na podobną
okazję, gdyż uważam go za wielki
talent. Można rzec, że
poczyniłem długoterminową inwestycję,
mając nadzieję, że
któregoś dnia okaże się dla nas niezwykle
wartościowym
człowiekiem. Jeśli jest już gotów do podjęcia
działań,
niech zacznie węszyć w Montanie i udowodni, czy
fundusze
wsadzone w tę inwestycję nie poszły na marne. Musi się
wcielić
w klasycznego agenta, odegrać na tyle prostą rolę, by
przeciwnicy
od razu wiedzieli, kim jest, a zarazem nie wtajem-
niczeni tylko
się domyślali, że nie jest tym, za kogo się podaje.
Formalnie
będzie pracował dla FBI na nasze zlecenie. Jeśli
moje
przypuszczenia są trafne, przeciwnicy nie będą się nim
zanadto
interesować. Po zabójstwie Parkinsa powinni być
ostrożni. Mam
jednak nadzieję, że Kondor do tego stopnia
zwróci na siebie ich
uwagę, że tobie będzie łatwiej dobrać
się do nich niejako kuchen-
nymi drzwiami.
Czy przewiduje pan jakieś
wsparcie dla Malcolma, na
wypadek, gdyby sprawy przybrały
niepomyślny obrót?
Cóż, to będzie trudne. Nie
możemy wysłać zbyt wielu
agentów na to odludzie, bo
mieszkańcy zaczną coś podejrzewać
i Malcolm wcześniej czy
później zostanie zdemaskowany. Umie-
szczę kilku naszych
ludzi w bazie lotnictwa oddalonej o sto
trzydzieści kilometrów
od miasteczka, które wyznaczyłem na
punkt wypadowy Kondora.
Nie możemy jednak zrobić nic
więcej. Uważam, że zdołasz
prześledzić cały szlak Parkinsa
w ciągu tygodnia, najwyżej
dziesięciu dni. Wtedy już przeciwnicy
będą mieli cię na
oku i będziesz musiał troszczyć się o własne
życie.
— Czy naprawdę sądzi pan, że Malcolm wykona swoje zadanie,
42
nawet jeśli nie napotka
większych przeszkód? Śmierć Parkinsa
nasuwa przypuszczenia,
że nie jest to zwykła, rutynowa sprawa.
Dyrektor uśmiechnął
się szeroko.
— Co czyni ją tylko interesującą, bardzo interesującą
Powell zamrugał szybko,
odpędzając od siebie wspomnienia,
i spojrzał przez całą
długość przedziału samolotu na Malcolma,
który siedział,
kiwając głową do własnych myśli. Chyba jest
wykończony po
tych ponad godzinnych wyjaśnieniach w hotelu,
pomyślał Kevin.
Przez bite sześćdziesiąt minut Malcolm mówił
prawie bez
przerwy, czasami zupełnie spokojnie, kiedy indziej
nerwowo.
Zaczął od rzeczowej analizy swego długu wobec agencji,
by
przejść do niemal histerycznego bełkotu, gdy opadły go
złe
wspomnienia. Na koniec jednak spojrzał trzeźwo na
Kevina
i zapytał:
— To chyba i tak nie robi
żadnej różnicy, prawda? Zgodzę się
na współpracę
dlatego, że muszę znać prawdę, a jedynym sposobem^
na jej
poznanie jest przyjęcie waszej propozycji.
-
Jaką prawdę
chciałbyś poznać? — zapytał Powell.
Tego jeszcze sam
nie wiem — odparł Malcolm.
Kiedy samolot z Malcolmem i
Kevinem na pokładzie podchodził
do lądowania w Waszyngtonie,
na ulicach Moskwy pojawiali się
pierwsi
przechodnie. Jednym ze spieszących o świcie do pracy był
Nikołaj
Ryżow, olbrzym o posturze niedźwiedzia, przypominający
typowego
ruskiego chłopa pańszczyźnianego. Pomimo sześćdziesię-
ciu
trzech lat zachował sprawność fizyczną, a jego ciężki chód
i
muskularne ramiona wyraźnie świadczyły o robotniczym
po-
chodzeniu. Ubiór wyróżniał go jednak spośród ziomków,
ponieważ
Ryżow wcale nie był robotnikiem — zajmował
stanowisko dowódcy
niezwykle
ważnego wydziału w Komitecie Bezpieczeństwa Państ-
wowego
przy Radzie Ministrów Związku Radzieckiego, znanym
powszechnie
jako KGB. Co prawda Komitet był instytucją cywilną,
lecz
jego pracownicy nosili stopnie wojskowe i kiedy siwowłosego
Ryżowa
o pociągłej twarzy i rumianej cerze awansowano na
dowódcę
wydziału, mianowano go pułkownikiem, chociaż — gdyby
43
mu na tym zależało —
mógłby zostać nawet generałem. Nikołaj
lubił te
przechadzki o chłodzie poranka, lecz obaj ludzie z jego
obstawy,
idący w pewnej odległości za nim i przed nim, dygotali
z
zimna i przeklinali pod nosem upodobanie swego szefa do
spacerów.
KGB jest jedną z dwóch
głównych instytucji ZSRR zajmujących
się szpiegostwem, jej
mniejszy rywal, GRU, koncentruje się na
wywiadzie wojskowym.
Historia KGB sięga aż 1881 roku, kiedy to
car utworzył
Wydział Ochrony Państwa, będący połączeniem tajnej
policji
z agencją wywiadowczą, zwany w skrócie Ochraną. Już dwa
lata
po narodzinach Ochrany carscy szpiedzy pojawili się w
Stanach
Zjednoczonych, by śledzić Władimira Legajewa,
rosyjskiego dysy-
denta, który został wykładowcą na jednej z
amerykańskich uczelni.
Agenci cara mieli także na oku
wszystkich rodaków mogących
przysporzyć imperium
jakichkolwiek kłopotów. Na przykład w ar-
chiwach Ochrany
zachował się raport z 1 maja 1904 roku donoszący
o tym, że
niejaki Józef Stalin ma zrośnięty drugi i trzeci palec
lewej
stopy.
Tajna policja oraz służby
wywiadowcze porewolucyjnej Rosji
przejęły metody działania
carskiej Ochrany, wielokrotnie zmieniano
tylko nazwy instytucji.
20 grudnia 1917 roku powołane zostało da
życia Cze-ka,
Czrezwyczajnaja Komissija po Borbie s Kontr-
rewoluciej i
Sabotażem, czyli Nadzwyczajna Komisja do Walki
z Kontrrewolucją
i Sabotażem. Część Rosjan do dziś nazywa
agentów KGB
Czekistami. W roku 1938 na czele ówczesnego
NKWD stanął
Ławrentij Pawłowicz Beria, który zajmował owo
wysokie
stanowisko aż do jesieni roku 1953, kiedy to został
zdymisjonowany
za pomocą pocisku karabinowego. Służby wywia-
dowcze krajów
zachodnich nie są zgodne w sprawie dokładnej daty
śmierci
Berii. Niewiele później, 13 marca 1954 roku, narodził się
rosyjski
wywiad cywilny, KGB. Siedzibą Komitetu — podobnie jak
jego
poprzedników — jest Łubianka, dwa masywne kamienne
gmachy
zrośnięte niczym bracia syjamscy, z których jeden służy
za
więzienie, drugi natomiast jest siedzibą dowództwa KGB.
Ryżow lubił te poranne
spacery, w pełni korzystał ze swobody
dowolnego wyboru godzin
pracy, z możliwości wychodzenia dokąd
i kiedy chce. Wielu
jego poprzedników nagle utraciło jakiekolwiek
możliwości,
innym strażnicy więzienni dyktowali kiedy i którędy,
44
a nawet jak mają spacerować.
On zaś mógł jeszcze cieszyć się tym
rześkim, chłodnym,
niemalże wiejskim powietrzem. Nieco później,
kiedy nasilał
się ruch uliczny i zaczynały dymić kominy fabryk,
smród
wielkiego miasta dawał mu się we znaki. Co prawda nie był
aż
tak odpychający, jak w Los Angeles czy innych metropoliach
Zachodu,
które miał okazję odwiedzić, lecz mimo wszystko nie-
przyjemny.
Ale tego ranka Ryżow nie miał
czasu, żeby pozwolić sobie na
dłuższy spacer.
W przeciwieństwie do Malcolma
dokładnie zdawał sobie sprawę
z tego, co chce wiedzieć. Nade
wszystko zależało mu na tym, by
jego operacja przebiegała
gładko, pragnął mieć absolutną pewność,
nawet bez cienia
„praktycznych wątpliwości", jak biurokraci
rosyjskiego
wywiadu określali rzeczy nie dające się przewidzieć.
Niestety,
Ryżow miał świadomość, że wydarzenia nie układają się
po
jego myśli i tylko on jest odpowiedzialny za usunięcie
wszelkich
kłopotów.
Kiedy przechodził obok
wielkiego sklepu z zabawkami, nieda-
leko
Łubianki, przy krawężniku, kilka metrów przed nim zatrzymała
się
czarna limuzyna. Kierowca wybiegł w pośpiechu i otworzył mu
tylne
drzwi auta, lecz Ryżow tylko pokręcił głową i dał
znak
siedzącemu w środku koledze, żeby przeszedł się razem
z nim.
Władimir
Serow — niski, nieco przysadzisty mężczyzna w śred-
nim
wieku — także miał stopień pułkownika KGB, ale
zajmował
znacznie niższe stanowisko od Ryżowa, był bowiem
kierownikiem
niewielkiego biura w jego wydziale. Co prawda
komórka ta pełniła
dość istotną rolę, gdyż bezpośrednio
nadzorowała przebieg operacji
zarządzanych przez Ryżowa,
niemniej było to tylko biuro. W nor-
malnych warunkach Serow
kierował swoim zespołem w zasadzie
samodzielnie, lecz
„Gamajun" należała do priorytetowych operacji
wywiadowczych.
Przy jej realizacji jedynie przekazywał ludziom
polecenia
bądź to Krumina, agenta będącego formalnie pod jego
rozkazami,
bądź to samego Ryżowa, dowódcy wydziału, który
zwykle
niezbyt się interesował poszczególnymi zadaniami. Nie
bardzo
mu odpowiadała rola zwykłego łącznika. Dobrze znał dość
złożone
więzy łączące obu tych oficerów i doskonale wiedział, że
tamci
wykorzystują go wyłącznie jako narzędzie do osiągnięcia
własnych
celów. Gdyby cokolwiek się nie powiodło, nikt by nie
45
obarczał winą ani agenta
Krumina, ani dowódcy wydziału Ryżowa,
ale właśnie jego,
szefa biura, Władimira Serowa.
Wielokrotnie miał już ochotę powiedzieć swej żonie:
— Jestem między młotem a
kowadłem. Wykorzystują mnie do
osiągnięcia
swoich celów, a jeśli będą jakieś problemy, jeśli operacja
się
nie powiedzie, zgniotą mnie i wyrzucą jak papier do kosza
na
śmieci.
Ale Serow nie mówił żonie
ani słowa o swojej pracy, nie miał
odwagi nawet wspomnieć o
własnych kłopotach. Wychodził z zało-
żenia, że nigdy nie
wiadomo, do kogo mogą dotrzeć plotki.
— Dzień dobry, towarzyszu
pułkowniku — odezwał się po-
spiesznie. — Jak się dziś
czujecie?
Zrównał się krokiem z
przełożonym. Limuzyna ruszyła powoli
wzdłuż chodnika, a
dwaj ochroniarze przybliżyli się nieco. Cała
czwórka
wyglądała teraz jak niewielka procesja idąca ulicami
Moskwy,
lecz mijający ich z rzadka przechodnie odwracali głowy,
doskonale
wiedząc, na kogo się natknęli.
— Niedobrze — odparł
bezceremonialnie Ryżow. — Nie
podoba mi się ta sytuacja.
A
więc jakieś złe nowiny, pomyślał Serow, w głębi duszy
czując
ulgę.
Od chwili, kiedy dzwonek telefonu wyrwał go z łóżka,
straszliwa
niepewność dosłownie spalała go od środka. Teraz
jednak
powrócił spokój. Gdyby bowiem nastąpiła wpadka, Ryżow
z
pewnością kazałby go od razu aresztować, czy nawet zlikwidować,
a
w najlepszym razie podjąłby działania zmierzające do zdjęcia
go
ze stanowiska.
Co się stało, towarzyszu pułkowniku?
Obawiam się, że cała
„Gamajun" jest zagrożona i możemy
mieć wielkie
kłopoty.
Dowódca mówił spokojnie,
ale w jego głosie dało się wyczuć
lekkie drżenie, jakby z
trudem nad sobą panował.
Szef biura powinien wiedzieć
o wszelkich problemach dużo
wcześniej
niż dowódca wydziału, ale każdy raport dotyczący
operacji
specjalnych
trafiał bezpośrednio do Ryżowa. Cóż, przynajmniej nie
może
mnie winić za to, czego nie wiem, pomyślał Serow.
— O co chodzi? Nic mi nie
wiadomo na temat jakiegokolwiek
zagrożenia.
Ryżow uśmiechnął się ironicznie.
46
— To dlatego, towarzyszu
pułkowniku, że wasza czujność
nieco się przytępiła. Poza
tym, będąc dowódcą wydziału, muszę
wiedzieć więcej od
was.
Serow
skinął głową. Pomyślał, że nie jest jeszcze tak źle,
skoro
tamten
chełpi się przed nim swoją przewagą.
Dziesięć
dni temu kurier z sekcji piątej popełnił niewybaczal-
ny
błąd. Upił się prawie do nieprzytomności i w jednym z
londyń-
skich barów wdał w sprzeczkę z jakimś Anglikiem na
temat zbrojeń
nuklearnych, o czym nie powinien pisnąć nawet
podczas intensyw-
nego przesłuchania. Wspomniał też o naszej
operacji „Gamajun".
Na nieszczęście świadkiem tej
rozmowy był agent wywiadu amery-
kańskiego, który chcąc
zdobyć więcej wiadomości, poszedł za
naszym kurierem aż do
jego domu. Dowiedziałem się kilka godzin
temu, że ten
Amerykanin pracował dla służb wywiadowczych
lotnictwa. W
każdym razie miał dość odwagi, żeby zaufać swojej
intuicji.
Włamał się do mieszkania i zastraszył pijanego kuriera,
którego
wykręty na nic się już nie zdały. Zagroził, że go zdemaskuje
i
odda w ręce władz brytyjskich, aż ten w końcu się
załamał.
Wypytywał
go przez kilka godzin. Niewiele zyskał informacji, lecz
poznał
nazwisko Krumina i w ogólnych zarysach cel jego najbliższej
podróży
do Stanów Zjednoczonych. Wyciągnął z kuriera wszystko,
co
ten wiedział o Kruminie oraz...
Mój Boże, to niemożliwe —
jęknął Serow, zapominając na
chwilę, że jest ateistą.
A
jednak. Kurier nie znal zbyt wiele szczegółów, lecz Ameryka-
nin
wyciągnął z niego datę przyjazdu Krumina do Londynu w drodze
do
Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z tym, co przekazał mój agent
z
centrali CIA, na szczęście postanowił dokonać bohaterskiego
czynu
i
rozegrać to w pojedynkę. Namierzył Krumina na Heathrow i
poleciał
za
nim aż do Toronto, ale tam nasz człowiek zauważył, że
jest
śledzony i zgubił go. Lecz Amerykanin zdołał go
odnaleźć po raz
drugi. Być może kurier powiedział mu
więcej, niż nam się przyznał,
a może tamten sam wpadł na
trop. W każdym razie podążył za
Kruminem
aż do celu. Tym razem jednak nie zdołał uciec daleko, gdy
wykryto
jego obecność. Krumin wraz z zespołem operacyjnym
„Gamajun"
wyśledzili go i zastrzelili, lecz byli zmuszeni zostawić ciało
na
otwartym terenie, co ich zdradziło. Teraz Amerykanie wiedzą,
że
coś
się święci, chociaż martwy agent nie może im już nic
powiedzieć.
47
A kurier? — zapytał Serow. — Co z kurierem?
Popełnił kilka dalszych
błędów. Jego przełożeni pięć dni
temu nabrali podejrzeń
i zarządzili przesłuchanie. Naszych spec-
jalistów także
nie zdołał oszukać pokrętnymi wyjaśnieniami. Za-
rządzono
mokrą robotę.
Aha — mruknął obojętnie
Serow. Zdążył się już przy-
zwyczaić, że Ryżow lubi
używać tandetnych eufemizmów. —
Przynajmniej nie będzie
więcej mleć ozorem.
Właśnie. Taki przebieg
wydarzeń odtworzyliśmy na pod-
stawie tego, co wyznał
kurier, oraz lakonicznych informacji prze-
kazanych przez nasze
wtyczki w centrali amerykańskiego wywiadu
i samego Krumina.
I co teraz zrobimy? — zapytał Serow służalczym tonem.
Na razie „Gamajun" nie
jest jeszcze poważnie zagrożona.
Kurier znał nazwisko
Krumina, ale poza tym niewiele wiedział. Nie
umiem
powiedzieć, kto go wtajemniczył, jego zadaniem było
jedynie
przelać
fundusze z działu finansów na konto jednego z nowojorskich
banków.
Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy. Ale
teraz
musimy się skoncentrować na bezpieczeństwie operacji
„Gamajun",
tym bardziej że Krumin w najbliższym czasie
znów będzie musiał
podjąć akcję. Trzeba też podsunąć
coś Amerykanom. Na pewno
spróbują rozwiązać zagadkę
martwego agenta, nie szczędząc wysił-
ków i nie tracąc
chwili czasu. Gdybyśmy mieli do czynienia z CIA,
nie trzeba by
się przynajmniej obawiać jakiegoś melodramatycznego
odwetu.
Ale tak się składa, że amerykański agent pracował dla
tego
idioty, generała Rotha. Amatorzy zawsze przysparzają
najwięcej
kłopotów. Możemy tylko mieć nadzieję, że
zwierzchnicy Rotha
wyłączą
go z gry. Znacznie łatwiej jest przewidzieć posunięcia
zawodowców.
Musimy pomóc Amerykanom i należy to uczynić
w taki sposób,
żeby ich dochodzenie doprowadziło do ujawnienia
spreparowanych
przez nas informacji.
Ryżow zatrzymał się,
odwrócił w stronę Serowa i wyciągnął
w jego kierunku palec
wskazujący.
— A w tym celu — dodał —
musimy wspólnie znaleźć
sobowtóra, którego będziemy mogli
im podstawić.
Alicja
pomyślała, że cala ta sprawa jest absurdalna,
ale
nie ośmieliła się wybuchnąć śmiechem, gdyż
wszyscy
oni wydawali się tak poważni, a że nie
przyszło
jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć,
skłoniła się
tylko i przyjęła naparstek, starając się
wyglądać
tak poważnie, jak umiała.
Nie myśl o niczym, powtarzał sobie Malcolm, tylko skoncentruj się na biegu.
Uniósł głowę, spojrzał
przed siebie i aż zacisnął zęby.
Ścieżka po raz kolejny
przecinała rów melioracyjny. Prze-
prawiał się przez niego
jakiś kilometr wcześniej. Nienawidził tęgo
kanału,
przeklinał, ilekroć musiał go przeskakiwać^ Tego ranka
chyba
już piąty raz ześliznął się po piaszczystej skarpie i
zaczął
wdrapywać na przeciwległy brzeg. Na szczęście udało
mi się złapać
drugi oddech, pomyślał, wciągając głęboko
w płuca wilgotne
powietrze pełne rozsiewanych wiosną pyłków
kwiatowych. Ale za
to bardziej bolały go nogi. Przecież to bez
sensu, stwierdził. Niby
dlaczego
mięśnie nóg miałyby się szybciej męczyć niż płuca?
Musiał
jednak
skupić się na dalszym biegu i odłożyć rozwiązanie tego
problemu
na później.
Z odległych zabudowań trzej
mężczyźni obserwowali z uwagą,
jak Malcolm wdrapuje się na
stromy brzeg i nieco chwiejnym
krokiem zaczyna biec dalej.
Siedzieli wygodnie na wyściełanych,
fantazyjnie rzeźbionych
krzesłach, które wystawili na werandę
starej farmy. Miejsce
po lewej stronie zajmował Carl, jak zwykłe
nienagannie ubrany.
Patrzył obojętnie, jak Malcolm przewraca się
na
zakręcie, podnosi z trudem i wreszcie skręca na drogę
prowadzącą
ku
farmie. Siedzący pośrodku dyrektor głośno mlasnął językiem
i
wolno pokręcił głową, niemal w rytm szerokich wymachów
ramion
zbliżającej się z wolna postaci. Po chwili odwrócił się
w
stronę siedzącego po prawej niskiego, mocno zbudowanego
mężczyzny
i zapytał:
— Jak mu idzie? Tylko mów prawdę, McGiffert.
Warren
McGiffert odchrząknął i pochylił się nieco. Pod obcisłym
swetrem
zagrały potężne muskuły. Szkot był kiedyś
instruktorem
wychowania
fizycznego w pułku zwiadowczym armii, a jego rodzice
powtarzali
z dumą, że syn biednych emigrantów wywalczył sobie
tak
znaczącą pozycję w siłach zbrojnych przybranej ojczyzny.
Ale
McGiffert
nigdy nie powiedział rodzicom, że zrezygnował ze służby,
obejmując
równorzędne stanowisko z poborami niemal dwukrotnie
wyższymi
od żołdu sierżanta. Wychodził z założenia, że oni by tego
nie
zrozumieli, odznaczali się bowiem typową dla Szkotów niechęcią
do
wszystkich „potajemnych krętactw". On jednak nie podzielał
tej
niechęci, ale nie wstydził się też swego pochodzenia.
Twardo, po
szkocku
wymawiał „r", co zresztą nauczyciele ze szkoły
podstawowej
na
Brooklynie uważali za urocze, chociaż nie zdołaliby
tego
skorygować, nawet gdyby bardzo chcieli.
— Nie
można się spodziewać cudów po trzech dniach ćwiczeń
panie
dyrektorze. Naprawdę nie można.
Stary uśmiechnął się i
poklepał McGifferta po muskularnym
udzie.
Proszę się nie martwić,
sierżancie. Mój plan wcale nie
zakładał
cudów. Wiem też doskonale, że nie miałeś czasu, by nad
nim
popracować. Chcę tylko szczerej odpowiedzi: jak on się
sprawuje?
No cóż — mruknął Szkot
w zamyśleniu — jeśli nie będzie
musiał walczyć z
zawodowcami, to ma wielkie szanse. Pokazałem
mu,
jak przełamywać klasyczne zasłony przeciwnika, poćwiczyliśmy
też
trochę walki wręcz. Największym problemem są jego
braki
kondycyjne, nie ma w nim również... niezbędnej
odrobiny agresji.
Mógłby być znacznie lepszy, ale często
się cofa, jakby miał
50
psychiczne opory przed
zrobieniem komuś krzywdy albo się bał, że
sam zostanie
ranny. Chyba wie pan, jakie mogą być skutki takiej
postawy.
Dyrektor pokiwał głową.
Ocena McGifferta w pełni się zgadzała
z wnioskami doktora
Loftsa, chociaż instruktor miał jeszcze więcej
zastrzeżeń
od psychiatry. Wynikało to zapewne z faktu, że Szkot
sprawdzał
kondycję fizyczną poszczególnych ludzi, nie traktując ich
jak
potencjalnych agentów wywiadu. Lofts natomiast
przeprowadzał
kompleksową
ocenę osobowości każdego kandydata wskazanego
mu przez
kierownictwo wywiadu, biorąc pod uwagę także inteligen-
cję
człowieka, przy czym podchodził do swych obowiązków z takim
samym
zapałem, z jakim prowadził badania na małpach w labora-
toriach
kompleksu w Langley.
Osiąga
niezłe wyniki w strzelaniu — ciągnął McGiffert
zwłaszcza
z broni krótkiej. Nieźle też sobie radzi za kierownicą,
chociaż
nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby poćwiczyć jazdę.
Znacznie
gorzej
idzie mu z wytrychami, uzbrajaniem ładunków i podobnymi
zadaniami,
ale to łebski chłopak, naprawdę pojętny. Kiedy teoretycz-
nie
rozważamy różne sytuacje, ma wiele błyskotliwych pomysłów.
Gdyby
przeszedł normalne szkolenie i stał się nieco bardziej
agresyw-
ny,
byłby wyśmienitym agentem, naprawdę pierwszorzędnym.
Zajmij się nim przez resztę
dnia. Chcę, żebyś się skoncent-
rował na walce wręcz,
strzelaniu z pistoletu i ogólnych ćwiczemach
sprawnościowych.
Wieczorem niech się uczy rozróżniać gwiazdy
i orientować w
terenie. Jutro go zabierzemy. Czy jest jeszcze coś
istotnego,
co mogłoby mu pomóc, gdyby się znalazł w kłopotach?
McGiffert zmarszczył brwi,
próbując zrozumieć, o co staremu
chodzi.
Wie pan, że on nosi szkła
kontaktowe? Słaby wzrok, to
poważna sprawa, agent może
zginąć, jeśli w porę czegoś nie
zauważy. Ale najbardziej
martwi mnie to, że w ostatniej chwili się
zawaha
i na przykład nie kopnie w głowę powalonego
wcześniej
przeciwnika.
Rozumie mnie pan?
Doskonale cię rozumiem,
McGiffert. Wykonałeś kawał
świetnej roboty. Postaraj się
jeszcze, żeby jutro wsiadając do
samolotu miał cały
niezbędny ekwipunek i na tym twoja rola
dobiegnie końca. Nie
zamartwiaj się aż tak bardzo Kondorem, nie
puścimy go na
głęboką wodę. On ma być tylko przynętą.
51
Dyrektor urwał i pochylił
się nieco, kiedy zdyszany Malcolm
wszedł po schodkach werandy
i opadł ciężko na krzesło stojące
naprzeciwko trzech
mężczyzn.
— Malcolm, mój chłopcze —
rzekł. — Jak ci się biegało
dziś rano?
Tamten jednak milczał przez
dobrą minutę, próbując opanować
zadyszkę. Nikt się nie
odzywał. Wreszcie Malcolm zaczął normalnie
słyszeć —
najpierw dotarł do niego świergot ptaków w pobliskim
lesie,
potem odgłosy dobiegające z wnętrza domu, krzątanina
kucharza
i cichy śmiech strażników. Słońce stało tuż nad ho-
ryzontem.
Zrobiło mu się chłodno w
przepoconym podkoszulku. Przełknął
ślinę i odparł:
— Zanim
mnie przywieźliście na to odludzie, nigdy nie biegałem
więcej
niż dwa kilometry dziennie. A ten cholerny McGiffert
sumiennie
pilnuje za każdym razem, żebym nie miał trasy krótszej
niż
czterokilometrowa. — Urwał, żeby zaczerpnąć tchu. — Już
nic
nie powiem o lekcjach wykluwania oczu facetowi, który cię
atakuje
od tyłu, czy trenowaniu niezawodnych sposobów
rozwalenia mu jaj
kolanem. Mówiliście, że mam przejść
krótki trening przed drobną
operacją, więc po co to
szykowanie mnie na superagenta? Sam pan
powtarzał: „Malcolm,
mój chłopca, prosimy cię jedynie o zdobycie
dla nas pewnych
informacji. To nic wielkiego, nie będzie żadnej
strzelaniny,
żadnej przemocy. Masz tylko zadać parę pytań, wy-
stępując
jako pracownik Agencji Systemów Obronnych. To wszys-
tko. Nic
ci nie grozi". Ale teraz mam wrażenie, że chcecie
mnie
wykołowac. Jakie to pytania, przy których zadawaniu
niezbędna
jest umiejętność posługiwania się obrzynkiem?
Dyrektor uśmiechnął się.
— Zupełnie niewinne
pytania, mój chłopcze. I właśnie w ten
sposób ludzie
powinni cię traktować, jako całkiem nieszkodliwego,
choć
może trochę kłopotliwego urzędnika. Ale nasi przeciwnicy na
pewno
się zorientują, oczekują bowiem, że podejmiemy śledztwo
w
sprawie śmierci Parkinsa, zatem musimy kogoś wyznaczyć do
tej
roli, a to zadanie w sam raz dla ciebie. Nie musisz się
jednak o nic
martwić. Już ci wyjaśniałem, że tamci za
wszelką cenę będą się
starali, byś niczego nie odkrył i
aby nic ci się nie stało. Najwyżej
przeszukają twoje rzeczy,
a i to wcale nie jest pewne. Będzie im
zależało na tym, byś
zameldował, że w Montanie wszystko jest
w najlepszym porządku
i nie masz pojęcia, dlaczego Parkins został
zabity. Mogą ci
nawet podsunąć fałszywe informacje, chociaż nie
sądzę,
żeby byli na tyle głupi i w ogóle się ujawniali. Z pewnością
nic
ci nie grozi, ale musisz się liczyć z tym, że będziesz
uważnie
obserwowany.
Nie wątpię, że ktoś będzie cię śledził, ale między
innymi
o to nam chodzi, bo im baczniej będą pilnowali ciebie, tym
mniej
uwagi poświęcą komu innemu.
Na przykład Kevinowi —
wtrącił Malcolm, który zdołał już
uspokoić oddech. Kiedy
pierwszy raz pokonał tę trasę, zwymiotował
i prawie przez
pół godziny nie mógł zaczerpnąć tchu.
Ano właśnie. On i inni nasi
agenci powinni niepostrzeżenie
dobrać się tamtym do skóry.
Więc po co to intensywne szkolenie?
Załóżmy, Malcolmie —
odparł dyrektor ^— że coś pójdzie
niezgodnie z planem.
Przypuśćmy, że wpadniesz w jakieś tarapaty.
Nie chcemy
zrobić z ciebie supermana, mówiąc prawdę, żaden
z
naszych agentów nim nie jest. Ale w kłopotliwej sytuacji
będziesz
zdany
wyłącznie na własny rozsądek oraz instynkt,
uzupełniony
doświadczeniem i niektórymi umiejętnościami.
Zdrowego rozsądku
ci nie brakuje. Masz także pewne, chociaż
skromne doświadczenie.
Niestety, brak nam czasu, żeby
właściwie cię przeszkolić, ale ta
sytuacja ma także swoje
dobre strony. Czasem nawet się cieszę, że
nie zdążysz
przejść pełnego kursu, gdyż rodzą się uzasadnione
obawy,
iż szkoląc cię na wybornego fachowca, moglibyśmy
zniszczyć
przynajmniej
część twych wrodzonych zdolności. Do twoich naj-
większych
zalet należy bowiem to, co inni nazywają szczęściem,
a co
ja określam po prostu talentem.
Malcolm parsknął ironicznie
i poruszył się nerwowo na krześle.
Chciał jak najdłużej
przeciągnąć tę rozmowę, gdyż miał nadzieję, że
w ten
sposób skróci się kolejna lekcja walki wręcz, bo choć maty
w
sali gimnastycznej zabezpieczały przed poważniejszymi
obra-
żeniami, to jednak nie chroniły przed bólem w całym
ciele.
Załóżmy więc, że
działając na własną rękę wpadnę w jakieś
tarapaty. Co
wtedy? Mam trąbić na odsiecz?
Oczywiście będziemy w
stałym kontakcie, dowiedziałeś się
już, jakimi drogami
masz nam przekazywać wiadomości. My
z kolei będziemy cię
informowali o pozostałych wydarzeniach.
53
Gdybyś jednak znalazł się
jakiś kłopotach, przede wszystkim musisz
sam dokonać
właściwej oceny sytuacji.
Malcolm jęknął głośno.
Otworzył już usta, żeby coś powiedzieć,
ale dyrektor
wtrącił szybko:
Będziemy
mieli czas na szczegółowe wyjaśnienia. A teraz,
jeszcze
przed śniadaniem, o ile się nie mylę, czeka cię kolejny
trening
z McGiffertem na sali gimnastycznej. Zgadza się?
Tak jest! — wykrzyknął
Szkot, podrywając się z miejsca. —
Idziemy, koleś!
Malcolm powoli uniósł wzrok
na stojącego nad nim, imponująco
umięśnionego instruktora,
po czym bezsilnie pokręcił głową, wes-
tchnął i posłusznie
wstał z krzesła. Szedł za McGiffertem przez
podwórze starej
farmy, w stronę sali treningowej, najwolniej jak
potrafił.
Dyrektor
odprowadził spojrzeniem dwóch mężczyzn, pochłonięty
własnymi
myślami. Z trudem dotarły do niego ciche słowa Carla:
— To bardzo interesujący
problem, panie dyrektorze. A jeżeli
Kondor faktycznie wpadnie w
jakieś tarapaty?
Uśmiechnął
się i dla większego efektu odczekawszy kilka sekund,
powiedział:
— Nie możemy się łudzić,
Carl. To byłby aż nazbyt pomyślny
zbieg okoliczności. Trudno
zakładać, że dopisze nam szczęście.
Sekretarz zmarszczył brwi.
— Zgadzam
się, ale nie to miałem na myśli. Wiem, że jakiekolwiek
kłopoty
Malcolma będą nam na rękę, gdyż skupią na nim całą
uwagę
przeciwników.
Ale co się z nim stanie? Sądzi pan, że sobie poradzi?
Starszy mężczyzna popatrzył
w kierunku dawnej wozowni.
Przez dłuższą chwilę siedział w
zamyśleniu, z czołem pooranym
głębokimi bruzdami.
Jak sam powiedziałeś, Carl
— odezwał się wreszcie - to
bardzo interesujący problem.
Życzy pan sobie jeszcze kawy?
Malcolm
pokręcił przecząco głową, a stewardesa odpowiedziała
nieco
sztucznym uśmiechem.
— To może później —
rzekła, przesuwając się do pasażerów
siedzących w
następnym rzędzie.
54
Malcolm spojrzał za okno,
mrużąc powieki od jaskrawego
światła słonecznego. Lecieli
nad dosyć zwartą powłoką chmur,
z pozostałych stron otaczał
ich zimny, nieskalany, orzeźwiający
błękit nieba. Trwało to
dość długo, nim samolot wzbił się ponad
obłoki, przez
jakiś czas za oknami panowało niepodzielnie mleczne
kłębowisko,
ale tuż po starcie Malcolm zacisnął mocno powieki
i nie
odważył się patrzeć na znikające w dole zabudowania
Waszyngtonu.
Bał się podróżować
samolotami, lecz zarazem każdy lot go
podniecał. Owo dziwne
połączenie ekscytacji i lęku, wizja śmierci
w wielkiej kuli
ognia, którą tylko podsycały gwałtowne zmiany
ciążenia i
wrażenie bezsilności, powodowały, że Malcolm z trudem
pokonywał
skurcz żołądka, ilekroć wchodził na pokład liniowca.
W
chwilach oczekiwania na start napięcie nerwowe i poczucie
zagubienia
sprawiały, że tracił zdolność logicznego myślenia, choć
z
pozoru wcale nie był bardziej zdenerwowany od reszty pasażerów.
Ale
kiedy samolot osiągnął już wymagany pułap, wyrównał lot
i
zaczynał nabierać prędkości, obawy Malcolma
natychmiast
ustępowały, rozluźniał się i oddychał z ulgą;
od tej chwili jego los
spoczywał w rękach innej osoby. Chodząc
ulicami, jadąc samo-
chodem czy nawet autobusem, miał
świadomość, że przynajmniej
w jakimś stopniu odpowiada za
własne życie. W mieście był zdany
wyłącznie na siebie,
nawet w trakcie podróży autobusem istniała
szansa, iż zdąży
chwycić kierownicę, gdyby kierowca dostał ataku
serca. Lecz
tu, w samolocie, kilka kilometrów nad ziemią, w razie
jakichkolwiek
komplikacji nie mógłby zrobić absolutnie nic. Był
całkowicie
bezsilny, a zarazem wyzuty z wszelkiej odpowiedzialności.
Nie
miał nawet co marzyć o tym, że podbiegnie do drzwi i
zdoła
przekonać stewardesę, by pozwoliła mu wysiąść.
Znajdowali się
w powietrzu mniej więcej od pół godziny,
zatem utrzymujące się
napięcie nerwowe nie miało racji bytu.
Ronaldzie Malcolmie, co ty
wyczyniasz, do jasnej cholery? —
zapytywał siebie w duchu.
Cały ten rozgardiasz, decyzja powrotu
razem z Kevinem do
Waszyngtonu, trzy dni spędzone na starej
farmie i ogólne
założenia „misji", to wszystko wydawało mu się
czymś
nierealnym aż do tego ranka, gdy krótko przed świtem
uprzejmy
i dziwnie spięty McGiffert wyrwał go z błogiego snu na
łatwą,
dwukilometrową przebieżkę wokół farmy. Nie zamienili
55
nawet słowa w czasie biegu.
Także późniejsze ćwiczenia, kiedy to
Szkot przypominał mu
po raz kolejny podstawowe chwyty samo-
obrony, wydając
polecenia nadzwyczaj łagodnym tonem, były
bardzo proste, wręcz
relaksujące. Odnosił wrażenie, że sierżant,
specjalista od
musztry, został w łóżku, a jego miejsce zajął brat
bliźniak,
będący duchownym. Śniadanie zjedli w towarzystwie
starego i
Carla. Na początku sekretarz urządził mu egzamin,
przepytując
ze zmyślonych danych personalnych człowieka, w któ-
rego
Malcolm miał się wcielić. Ale gdy kucharz nalewał kawy
do
filiżanek, przy stole trwała już luźna rozmowa,
urozmaicana przez
dyrektora anegdotami na temat ogródka swojej
żony i politycznego
życia Waszyngtonu oraz wspomnieniami z
czasów drugiej wojny
światowej.
— Na pewno sobie poradzisz,
mój chłopcze — rzekł, ściskając
Malcolmowi dłoń na
pożegnanie. — Tylko nie trać głowy, a wszys-
tko pójdzie
jak po maśle.
Malcolm
jednak ledwie był zdolny skinąć głową. Jakiś mężczyz-
na,
którego nigdy przedtem nie widział, odwiózł go na
krajowe
lotnisko waszyngtońskie. Przez całą drogę nie
odzywali się do
siebie. Na miejscu z daleka ominął
poczekalnię, w której ponad rok
wcześniej urządził zasadzkę
i zastrzelił agenta Maronicka. Milczący
strażnik odprowadził
go aż do wejścia na pokład samolotu.
W drzwiach liniowca
Malcolm odwrócił się i popatrzył na stojącego
u podestu
schodów człowieka. Słońce wychodziło właśnie zza
horyzontu
i płytę lotniska oświetlały zapalone jeszcze latarnie.
Kręciło
się po niej zaledwie kilka osób. Odruchowo podniósł rękę
i
pomachał tamtemu facetowi, lecz strażnik stał jak skamieniały.
W co ja się wpakowałem? —
myślał teraz Malcolm. Lecę do
Montany, żeby udawać szpiega,
w torbie podróżnej mam pistolet,
a w portfelu spreparowane
dokumenty pracownika działu socjo-
logicznego Agencji Systemów
Obronnych. Nie mam za to najmniej-
szego pojęcia, co robić,
kiedy już znajdę się na miejscu.
Uśmiechnął się do własnych
myśli. Jestem tu, ponieważ los
wyznaczył mi taką rolę, a
już za późno, by cokolwiek zmienić,
odpowiedział sam sobie.
Zdołał się w końcu uwolnić od dręczących
myśli i przez
jakiś czas siedział tak, z uśmiechem zastygłym na
wargach. W
końcu uniósł głowę i spojrzał na wózek z napojami,
obok
którego stała ta sama stewardesa. Dostrzegła jego wzrok
56
i popatrzyła nań pytająco.
Chyba napiję się jeszcze kawy, tym
bardziej
że nie muszę za nią płacić, pomyślał Malcolm. Skinął
lekko
głową
i kobieta podeszła do niego.
W tym samym czasie, kiedy
Malcolm zamawiał kolejną kawę,
toczyły
się dwie różne rozmowy. Pierwszą z nich prowadził ze
swym
przełożonym
oficer dyżurny pełniący nocną służbę w placówce
KGB w
Berlinie Wschodnim. Kapitan postawił na brzegu biurka
kubek z
parującą herbatą, odchylił się nieco na obrotowym krześle
i
z głośnym westchnieniem oparł swe wielkie stopy o blat.
— Och,
Ilja — mruknął zmęczonym głosem. — Życie jest takie
ciężkie.
Oficer
dyżurny tylko niespokojnie poruszył się na swoim miejscu.
Mniej
więcej od dwóch lat te wieczorne pogawędki przy herbacie
stały
się ich zwyczajem. Łatwo było zrozumieć dowódcę, który
chętnie
korzystał z okazji zrzucenia z siebie ciężaru odpowiedzial-
ności
i wdawał się w luźną rozmowę z bratnią duszą, toteż
ambitny
Ilja poczytywał to za wielki zaszczyt, że właśnie
jemu przypadała
rola najwierniejszego słuchacza.
To prawda — odparł, żywiąc
głęboką nadzieję, iż tamten
zechce poruszyć jakieś inne
tematy i zakończy czczą gadaninę
o swych problemach
rodzinnych. — Szczera prawda.
Gdybyśmy stacjonowali w
granicach naszej Mateczki Rosji,
obaj mielibyśmy teraz pod
rozkazami najlepszych fachowców i nie
musieli się cackać z
tymi kretyńskimi Germancami. Zupełnie nie
rozumiem, dlaczego
po wygranej wojnie przyszło nam ich tolerować
i udawać
przyjaźń. Mnóstwo można gadać o solidarności światowej
klasy
robotniczej, lecz gdy te cholerne Szkopy coś wymyślą, to
choć
wiele
się słyszy o ich dokładności, można być pewnym, że
coś
spieprzą i niechybnie któryś z naszych będzie musiał
robić po nich
porządek.
Tak już jest, towarzyszu
kapitanie — wtrącił Ilja, nasłuchując
z zainteresowaniem.
Miał przeczucie, że chodzi tu o coś ważnego,
dlatego
wyjątkowo postanowił nakłonić dowódcę do zwierzeń. -—
Cóż
takiego zrobili
tym razem nasi przyjaciele?
Co? — warknął tamten,
odchylając się jeszcze bardziej na
krześle. — Przyjaciele?
Sądzisz, że oni mogliby zrobić coś sensów-
57
nego? Jak zawsze, schrzanili
starannie zaplanowaną operację
wywiadowczą, nic więcej, ale
z tego powodu to my wpadliśmy
niczym śliwka w kompot. Swoją
drogą ciekawe, kto wymyślił to
idiotyczne określenie. Chyba
nigdy nie słyszałem większej bzdury!
No
cóż — mruknął Ilja, nie bardzo wiedząc, co
odpowiedzieć.
Obawiał
się, że jeśli zacznie otwarcie wypytywać o szczegóły,
dowódca
może zacząć coś podejrzewać. Z drugiej strony bał się też,
iż
tamten zmieni temat, a tym samym wyśmienita okazja zdobycia
cennych
informacji umknie mu sprzed nosa. — Zdarzają się
idioci
wymyślający takie porównania.
To
prawda, ale na nasze nieszczęście nie ma chyba większych
kretynów
od tych Niemców pracujących w wywiadzie. Ba! W wy-
wiadzie!
To byłoby śmieszne, gdyby nie było takie straszne.
Na pewno nie jest jeszcze tak źle, towarzyszu.
Nie jest? — wykrzyknął
dowódca. Zsunął nogi na ziemię
i
z błyszczącymi oczyma pochylił się nad biurkiem. — Uważacie,
że
może
być jeszcze gorzej?!
No cóż, ja...
Wiecie co, towarzyszu? —
przerwał mu tamten ostrym
tonem. — Słyszeliście kiedyś o
czymś równie głupim, jak zwer-
bowanie kuriera, zawodowego
agenta wywiadu, a nie jakiegoś
chłystka z ulicy...
podkreślam, zawodowego agenta wywiadu, który
pije?
Tak, pije! Ale nie, jak normalny człowiek, jak rozsądny
pracownik!
Skądże! Chla na umór, zalewa się w trupa, cuchnie
wódą na
kilometr niczym zwykły robociarz, a do tego po pijanemu
rozpowiada
na lewo i prawo o swoich zadaniach!
Macie rację — wtrącił
pospiesznie Ilja. — Nie może być nic
głupszego.
Nieprawda! Może być! Trzeba
tylko takiego kuriera wysłać
w odpowiednie miejsce, gdzie
będzie mógł gadać do woli i zostanie
szybko zdemaskowany!
Cóż to za miejsce, towarzyszu?
Takie, gdzie najłatwiej o
kłopoty. Ten idiota, kurier ich
działu finansowego,
dowiedział się skądś, że część przekazywanych
przez
niego funduszy przeznaczona jest na poważną misję rekonesan-
sową
wyrzutni rakietowych w Stanach Zjednoczonych. Pozwolono
mu
nawet osobiście zostawić przesyłkę na lotnisku w Londynie,
ale
co najgorsze, on dowiedział się także, kiedy ma przylecieć
58
nasz
człowiek. Okazało się, że kurier pijak jest w dodatku
podejrzliwy,
być
może planował któregoś dnia zwiać na Zachód. W każdym
razie
obserwował lotnisko i rozpoznał agenta odbierającego
przesyłkę.
To rzeczywiście głupota.
Owszem. — Major uspokajał
się powoli. Znów odchylił się
na krześle. — Ale było do
przewidzenia, że ktoś zainteresuje się
gadatliwym kurierem.
W czasie podróży na miejsce operacji nasz
człowiek był
śledzony, omal nie wpadł w ręce amerykańskiego
agenta.
Tamten jednak też nie był nazbyt rozgarnięty, bo gdy się
go
w końcu pozbyliśmy, wyszło na jaw, że działał w
pojedynkę.
Moskwa
nie zna jeszcze wszystkich szczegółów, więc na szczęście
możemy
sami naprawić ten błąd.
W jaki sposób?
Ta
część operacji leży w naszej gestii. Pojutrze wysyłamy
kolejnego
agenta, gdyż poprzedni utracił już swobodę działania.
Ale
wszystko wskazuje na to, że Amerykanie nie mają pojęcia, co
się
dzieje, dlatego centrala zadecydowała o podjęciu takiego
ryzyka.
Mam
wątpliwości, czy jest to celowe, ale może uda się
doprowadzić
operację
do końca. W każdym razie we wtorek mamy przerzucić do
Berlina
naszego człowieka.
Tunelem podziemnym?
Nie, oficjalnie. Odleci rano
do Londynu, a stamtąd do
Kanady. Za oceanem ma się nim zająć
kto inny. My musimy
jedynie zadbać, aby bezpiecznie wsiadł na
pokład samolotu.
To nic trudnego — odparł
Ilja, z trudem pohamowująć
triumfalne brzmienie w swoim
głosie. We wtorek, myślał, zatem
mam sporo czasu.
Ja też tak uważam — rzekł
w zamyśleniu dowódca. — Ależ
jestem
zmęczony. Czy moglibyście mi zrobić jeszcze herbaty?
Trzeba
będzie
wrócić do swoich obowiązków.
Oczywiście. Z przyjemnością, towarzyszu kapitanie.
Ilja zanucił pod nosem,
wstawiając wodę w czajniku. Tej nocy
trafiła mu się nie lada
gratka.
Niewielki bar na obrzeżach
biurowej dzielnicy Berlina Zachod-
niego ma swoją stałą
klientelę. Rzadko pojawiają się tu żołnierze
z czterech
alianckich armii, głównie dlatego, że tylko wyjątkowo
można w nim poderwać jakąś
młodą, samotną fraulein.
Skromny
lokal
nie zwraca też na siebie uwagi co bogatszych przemysłowców,
ale
nie jest na tyle obskurny, by przyciągać berlińskie
szumowiny.
Zaglądają tu przede wszystkim ludzie średnio
zamożni, urzędnicy
bądź pracownicy okolicznych biur podróży,
czy też robotnicy
szukający chwili wytchnienia przed podróżą
kolejką lub autobusem
do swych domów na przedmieściach
zatłoczonej metropolii. Jego
londyńskim odpowiednikiem byłby
zaciszny pub reklamowany
w niedzielnych wydaniach gazet,
natomiast w Stanach podobne
tawerny
spotyka się najczęściej przy drogach wylotowych z wielkich
miast.
W Berlinie jest to po prostu jeden z wielu stube.
W tym
niezwykłym
mieście przypada średnio na kilometr kwadratowy
więcej
szpiegów niż w jakimkolwiek innym rejonie świata, chociaż
ani
amerykańskie, ani zachodnioniemieckie służby specjalne
nie
eksponują
zanadto tego faktu, żeby nie przyciągać dalszych agentów.
W tym samym czasie, kiedy
Malcolm leciał do Montany, a po
drugiej stronie muru
berlińskiego Ilja wyciągał informacje ze swego
dowódcy, w
tego typu niewielkim barze spotkali się dwaj szpiedzy.
Pierwszym
z nich był Kevin Powell, który przybył do Berlina
poprzedniego
dnia, spędziwszy uprzednio dwie doby w Londynie
na bezowocnych
poszukiwaniach klucza do zagadki śmierci Parkin-
sa. Nie
dowiedział się jednak niczego. Oficer łącznikowy
Parkinsa
skontaktował się z przedstawicielem wywiadu lotnictwa
w Berlinie,
który kiedyś blisko współpracował z zabitym. I
teraz właśnie
Powell spotkał się w barze z byłym partnerem
Parkinsa, a owo
spotkanie stanowiło jedyny cel jego wizyty w
Berlinie.
— Szkoda starego Parky'ego —
rzekł tamten cicho — diabelnie
szkoda. Jak zginął?
Kevin spoglądał na
siedzącego naprzeciwko drobnego mężczyz-
nę. Nie podobało
mu się wyznaczone przez tamtego miejsce
spotkania, wolał
jednak nie denerwować agenta, aby łatwiej było
wydobyć z
jego pamięci wszelkie wiadomości. Ale na myśl o tym,
że ma
do czynienia z następnym bęcwałem spośród „bohaterów"
generała,
na usta cisnęły mu się same przekleństwa.
— Nie musi pan tego wiedzieć
— odparł szorstko. — Poza tym,
jak panu wiadomo, procedury
bezpieczeństwa zabraniają mi ujaw-
niać szczegóły, nawet
gdybym je znał.
Tamten szybko zrozumiał przyganę i wyraźnie spochmurniał.
60
Nie co dzień się zdarzało,
aby wysoki rangą oficer wywiadu
przylatywał aż do Niemiec,
żeby zadać kilka pytań na temat
zabitego kolegi.
— Przepraszam, pytałem z
czystej ciekawości. Proszę nie mieć
mi tego za złe,
cokolwiek by mówić, ściśle współpracowałem z nim
przez
pół roku, a i później spotykaliśmy się nieraz, działając w
tej
samej europejskiej sekcji.
Kevin uśmiechnął się, chcąc rozluźnić trochę atmosferę.
— Rozumiem. Zakładam też,
że sporo pan o nim wie. Proszę
mi opowiedzieć wszystko, co
tylko zdoła pan sobie przypomnieć.
Chcę poznać najróżniejsze
szczegóły z waszego pierwszego spot-
kania, wspólnie
przeprowadzanych operacji, jego życia rodzinnego,
sposobów
spędzania wolnego czasu, a także poglądy Parkinsa,
zwłaszcza
na temat pracy, charakterystyczne metody działania...
krótko
mówiąc: wszystko. Szczególnie interesują mnie wszelkie
informacje
dotyczące ostatniego półrocza, gdyż jego raporty prze-
kazywane
oficerowi łącznikowemu były bardzo lakoniczne.
Tamten zachichotał.
— To w jego stylu, on nigdy
nie dbał o stały kontakt, nie znosił
przekazywać łącznikowi
jakichkolwiek wiadomości, dopóki nie
skończył roboty.
Dopiero wtedy wysyłał dwustustronicowy raport,
zawierający
wykresy, zestawienia, rysunki i cały ten szmelc, który
jednoznacznie
świadczył o ilości włożonej przez niego pracy, choćby
ten
materiał był diabła wart. Parky starał się utrzymywać Firmę
na
dystans, często powtarzał, że góra zawsze coś spieprzy,
jeśli tylko
pozwolić jej ingerować w bieg wydarzeń.
Agent pociągnął łyk piwa, po czym dodał:
— Na pewno chce pan znać
wszystkie szczegóły? To może
trochę potrwać.
Kevin rozejrzał się dokoła.
Siedzieli w samym rogu, najdalej od
wejścia, a przy sąsiednich
stolikach nie było nikogo. Najbliższa
osoba znajdowała się
jakieś pięć metrów od nich. Powell przez
chwilę spoglądał
w stronę baru, lecz nikt specjalnie się nimi nie
interesował.
Nie sądził, aby był tu założony podsłuch, niewielkie też
były
szanse, że któryś z gości ich rozpozna.
— Mamy
mnóstwo czasu, proszę mi więc opowiedzieć wszystko,
co
pan wie.
Tamten nieznacznie wzruszył ramionami.
— Spotkaliśmy się po raz
pierwszy na jednym z zebrań instruk-
tażowych naszej sekcji.
Stary serwował nam wówczas gadkę typu:
„życzę
powodzenia". Niewiele wtedy rozmawialiśmy, poznałem
zaledwie
jego nazwisko, ale dwa miesiące później spotkaliśmy się
znowu,
w sekcji angielskiej. Wtedy to...
Po dwóch godzinach Kevin
ledwie mógł stłumić ziewanie. Nie
był
jednak znudzony, a tylko przemęczony. Bezustanna koncentracja
uwagi
kosztowała go więcej niż ciężka praca fizyczna. Drobny
mężczyzna
mówił niemal bez przerwy, nie trzeba było nawet
zadawać mu
pytań. Widocznie należał do ludzi gadatliwych,
a świadomość
tego faktu — w połączeniu z kilkoma przekazanymi
wiadomościami
— sprawiała, że Kevin cieszył się niepomiernie, iż
nie
muszą pracować razem. Na szczęście agent przypominał
sobie
najdrobniejsze szczegóły, relacjonował je w porządku
chronologicz-
nym, aż wreszcie przeszedł do własnych opinii.
Po pięciu piwach
z wolna zaczynał mu się plątać język, ale
Kevin bał się przerywać
ten potok słów. Nigdy nie wiadomo,
co może się okazać ważne,
powtarzał sobie.
— ...i właśnie z tego
powodu Parky wynajmował dodatkowe
mieszkanie w Londynie,
zresztą bardzo przyjemne. Myślę jednak,
że na dobrą sprawę
nigdy nie miał zamiaru z niego korzystać. Nie
wiem
dokładnie, jak to załatwił, bo przecież generał musiał
podpisać
rachunek.
Parkins bardzo lubił Anglię, choć Bóg mi świadkiem, że
nigdy
nie potrafiłem tego zrozumieć. Kiepska robota, płace
zdecy-
dowanie niższe niż u nas... Parky twierdził, że to
dobry kraj na to,
żeby się zgubić. Kiedyś napomknął, że
Anglikom można bez obaw
powierzać różne rzeczy na
przechowanie.
Kevin zmarszczył brwi.
— Co? O jakie rzeczy mu
chodziło?
Tamten wzruszył ramionami.
— Nie wiem, tego nie
powiedział. Stwierdził tylko ogólnikowo,
że bez obaw można
im powierzać różne rzeczy na przechowanie.
Bardzo ostrożnie, żeby nie
przestraszyć lekko podchmielonego
agenta swoją dociekliwością,
Kevin pochylił się niżej nad stolikiem
i zapytał:
A nie pamięta pan, przy
jakiej okazji to powiedział? O czym
wtedy rozmawialiście?
Zaraz, niech pomyślę. — Tamten zamknął oczy, zmarszczył
brwi i odchylił się na
krześle. — Tak, już pamiętam. To było
w siedemdziesiątym
trzecim, niedługo po tym, jak jeden z naszych
chłopców zgubił
w Rzymie całą furę materiałów. Nigdy nie udało
się
ustalić, czy zostawił je gdzieś, czy też przeciwnicy go
obrobili.
Parky twierdził, że ktoś musiał go okraść.
Powiedział wtedy, że to
bardzo prawdopodobne, gdyż wszyscy,
nawet łącznicy, zachowują
się jak beztroscy głupcy.
Przypominam sobie, że spytałem go
wówczas, czy mnie także
uważa za durnia. Wkurzył mnie tym
określeniem, bo ja siebie
nie uważam za półgłówka.
Kevin tylko przełknął
ślinę, z trudem powstrzymując się, by na
niego nie wrzasnąć.
— I co on
odpowiedział?
Agent otworzył nagle oczy.
— A jak pan sądzi, co mógł
odpowiedzieć? Że mnie również
uważa za głupca?
Powell pospiesznie uniósł
rękę, powstrzymując asa wywiadu
lotnictwa.
Nie o to mi chodzi! Proszę
nie podnosić głosu! Chcę się
dowiedzieć, dlaczego miał
zaufanie do Anglików.
Ach, to... No więc kiedy
odparł, że wcale nie uważa mnie za
głupca, rozumie pan,
stwierdził, że zawsze można polegać na
urzędnikach
brytyjskich i że ten facet z Rzymu powinien był
przesłać
materiały Anglikom, bo im można powierzać różne rzeczy
i
nigdy niczego nie zgubią.
To wszystko? Nie powiedział
nic więcej?
Agent pokręcił głową.
Nie pytałem go, sam też nie
chciał dalej mówić na ten temat.
Kevin westchnął.
— Ma pan więcej pytań?
Chce się pan jeszcze czegoś ode mnie
dowiedzieć?
Powell spojrzał uważnie na
siedzącego przed nim mężczyznę
o
błyszczących oczach. Z niego już nic ciekawego nie
wyciągnę,
pomyślał,
w każdym razie nie teraz. Gdyby można poświęcić kilka
dni
na szczegółowe przesłuchanie... Nie było jednak czasu,
przynaj-
mniej tak uważał dyrektor, zatem nie miało też
sensu dalsze
wypytywanie tego półgłówka.
— Nie — odparł powoli —
na razie nic mi nie przychodzi do
głowy, ale gdybym miał
jeszcze jakieś pytania, skontaktuję się
63
z panem. — Wstał, gestem
nakazując agentowi, żeby został na
miejscu. — Wyjdę
pierwszy, niech pan odczeka dziesięć minut.
I proszę więcej
nie pić, nawet piwa, dopóki nie przekażemy
wiadomości, że
ta sprawa jest zakończona. Musi pan na siebie
uważać, proszę
mieć oczy szeroko otwarte. Stanowi pan n%sze
jedyne źródło
informacji o przeszłości Parkinsa i choć może nie są
one
najważniejsze, to jednak nie chcemy, żeby coś się panu
stało.
Agent spoglądał nie niego rozszerzonymi oczyma.
Myśli pan, że coś może mi...?
Nic nie myślę — przerwał
mu Kevin — tylko chcę zachować
jak najdalej idącą
ostrożność. I pana proszę o to samo.
Wychodząc z baru, obejrzał
się jeszcze na agenta wywiadu
lotnictwa. Tamten siedział przy
stoliku, gapiąc się na niego. Kevin
wyszedł na ulicę,
zamykając za sobą drzwi. Ze zdumienia wolno
pokręcił głową.
Po chwili skoncentrował się jednak na wyłowieniu
rzeczy
istotnych z wysłuchanej przed chwilą relacji.
Następnego ranka Powell
odleciał do Londynu. Rezydent CIA,
który czekał na niego na
lotnisku, zwrócił uwagę na jego silnie
podkrążone oczy.
Kevin bez ogródek kazał się zawieźć do tutejszej
kwatery
CIA, toteż agent nie miał odwagi mu zaproponować, żeby
się
trochę przespał.
Dyrektor agendy CIA na Wyspy
Brytyjskie niechętnie odnosił
się do Grupy L, uważał, że
jej kierownictwo jak nadgorliwa
sprzątaczka niepotrzebnie
ingeruje w pracę wywiadu. Co prawda
nie miał specjalnie wyboru
i tylko mamrotał pod nosem, gdy Kevin
zwrócił
się do niego z prośbą o pozwolenie wykorzystania specjalnej
linii
telefonicznej.
Łączność jest najbardziej
wrażliwym elementem szpiegostwa.
Można
znać setki istotnych tajemnic przeciwnika, lecz nie przyniesie
to
żadnej korzyści, jeśli nie ma możliwości przekazania ich
swoim
przełożonym. W gruncie rzeczy praca wywiadu sprowadza
się do
odbierania i przekazywania tajnych informacji, różne
są tylko
metody — ukryte mikrofony, podsłuch telefoniczny,
mikrofilm
z fotografiami dokumentów, czy choćby teczka
dyplomaty. Nie
istnieje coś takiego, jak tajemnica nie
przekazana, oznacza to
bowiem informację znaną tylko jednej
osobie, a więc nie jest to
żaden sekret, gdyż o jego
istnieniu nikt nie wie.
Kevin musiał się natychmiast skontaktować z dyrektorem. Na
64
szczęście przebywał w
Londynie i mógł skorzystać z uprzejmości
zaprzyjaźnionych
służb angielskich. Brytyjczycy bardzo ściśle współ-
pracują
z wywiadem amerykańskim, dopóki nie koliduje to z ich
własnymi
operacjami lub nie jest sprzeczne z ich interesem. Wywiad
angielski,
utworzony już w 1573 roku, odznacza się mistrzostwem
w obronie
własnych interesów, ale potrafi też być wielce pomocny.
Na
przykład wydział MI 5, zajmujący się sprawami
bezpieczeństwa
wewnętrznego, wykorzystał wszelkie kontakty,
zarówno służbowe,
jak i prywatne, by umożliwić założenie
specjalnie strzeżonej linii
telefonicznej między ambasadą
amerykańską i londyńską kwaterą
CIA. W dodatku sprawa
została załatwiona w taki sposób, że
dzisiaj mało kto wie,
którędy przebiega ta linia. Agencja nie
pozostała dłużna i
zezwoliła wywiadowi brytyjskiemu korzystać
z tego połączenia
w razie konieczności.
Tego typu indywidualne linie
telefoniczne należą do rzadkości.
Specjalna sieć opracowana
została w centrali CIA, w Langley,
a
wszystkie połączenia kontroluje system bezpieczeństwa,
automatycz-
nie sprawdzający każdą rozmowę i potrafiący
wykryć obecność nawet
najbardziej
wymyślnego urządzenia nadawczego czy rejestracyjnego.
W
celu dodatkowego zabezpieczenia przed podsłuchem, fachowcy
z
MI 5 oraz CIA co jakiś czas dodatkowo sprawdzają
funkcjonowanie
systemu.
Linia ta ma również połączenie z oddzielnym kablem
magistrali
transatlantyckiej, który po drugiej stronie oceanu
prowadzi
bezpośrednio
do Langley. Za pośrednictwem centrali można przełą-
czyć
rozmowę na sieć publiczną i skontaktować się z
dowolnym
abonentem na terenie Stanów Zjednoczonych, o ile,
rzecz jasna,
dysponuje on aparatem wyposażonym w układ
deszyfrujący.
Kevin zadzwonił do ambasady i
podał operatorowi waszyng-
toński numer dyrektora, ten z kolei
obudził pełniącego nocny dyżur
technika w Langley, przekazał
mu numer i polecił włączyć automat
dekodujący. Wszystko to
trwało nie dłużej niż pół godziny.
Nawet eksperci techniczni CIA
nie potrafią wyeliminować
wszystkich zakłóceń podczas
rozmów transatlantyckich, a urządze-
nia szyfrujące i
deszyfrujące wprowadzają dodatkowe szumy i trza-
ski. Dlatego
też obaj rozmówcy musieli wytężać słuch i mówić
nieco
podniesionym głosem.
— Kevin? — odezwał się
dyrektor. — Jak się miewasz?
Wszystko w porządku?
65
Nic mi nie jest, panie
dyrektorze, ale sprawy nie układają się
zbyt pomyślnie. Być
może niedługo będę miał coś konkretnego, lecz
na razie
chciałem pana prosić o pomoc.
Czy szczegóły będą mogły
poczekać do czasu następnej
wysyłki poczty kurierskiej?
Powell
uśmiechnął się, wiedział bowiem, że stary nie ufa żadnym
formom
elektronicznego przekazu informacji, choćby zostały one
obwarowane
najnowocześniejszymi systemami bezpieczeństwa.
Raczej nie, chyba że uważa pan, iż sprawa nie jest nagląca.
Tak, chyba masz rację. Jak mogę ci pomóc?
Potrzebne mi urzędowe
wsparcie, kontakt z człowiekiem,
który będzie mógł
zainicjować dochodzenie na dużą skalę. Wolał-
bym
kogoś z policji, chociaż może być także oficer Służb
Specjalnych
lub
piątego czy szóstego wydziału wywiadu wojskowego.
Najlepsze będą Służby
Specjalne, coś pośredniego między
policją a wywiadem. Na
razie wolę jeszcze nie angażować piątki lub
szóstki w tę
operację. I tak już wiele dla nas zrobili. Zorganizuję
wszystko
w największej tajemnicy, ale to może potrwać ze cztery
godziny.
Carl przekaże ci wiadomość.
Świetnie, w takim razie
zdążę się trochę przespać. A jak tam
nasz Kondor?
W
słuchawce na chwilę zapanowała cisza. Powell ujrzał w wyob-
raźni
szeroki uśmiech starego.
— Jest w drodze, mój chłopcze. Jest już w drodze.
Kot
uśmiechnął się tylko widząc Alicję. Pomyślała,
że
wygląda bardzo dobrodusznie: mimo to miał
bardzo
długie pazury i wielką ilość zębów, poczuła
więc,
że należy go traktować z szacunkiem.
Władimir Serow uniósł szybko głowę znad papierów i spojrzał na mężczyznę, którego wprowadził sekretarz.
— Ach, to wy, towarzyszu Nuricz. Za chwilę będę wolny.
Pochylił się z powrotem nad
dokumentami udając, że, czy ta, co
równocześnie pozwalało
gościowi się nieco rozluźnić.
Nuricz rozejrzał się po
całym gabinecie, zanim usiadł na
twardym, drewnianym
krzesełku. Jego uwagę przyciągnęły nagie
ściany, nie było
tu żadnych wykresów, map, obrazów ani plakatów.
Zerknął
ciekawie w stronę biurka, ale Serow trzymał kartki pod
takim
kątem, że nie dało się przeczytać ani jednego słowa.
Przez
kilka minut siedzieli w całkowitej ciszy, wreszcie Serow
westchnął,
zamknął nie podpisaną kartonową teczkę, po
czym rzekł:
Jak się czujecie, towarzyszu Nuricz?
Dziękuję, dobrze — odparł
ten nieco spiętym głosem Serow
ocenił, że to dobry znak. -
Mam nadzieję, że wam także nic nie
dolega — dodał agent.
67
Nie narzekam, dziękuję.
Mamy bardzo ważną misję, którą
chcemy wam powierzyć —
skłamał bez zająknięcia. — Niezwykle
ważną. Wiemy
dobrze, że przez jakiś czas nie działaliście w terenie,
ale
to sprawa nadzwyczaj doniosła i można ją powierzyć
tylko
odpowiednio wyszkolonemu człowiekowi.
Zrobię, co w mojej mocy, towarzyszu Serow.
Wiemy o tym. Chodzi tu o
operację niezwykle delikatnej
natury, taką, która w wypadku
niepowodzenia przysporzy nam
wiele kłopotów i spowoduje
zagrożenie dla Związku Radzieckiego.
Chciałbym podkreślić
ten fakt z całą stanowczością.
Rozumiem — odparł Nuricz.
To musi być naprawdę bardzo
ważne, pomyślał, czując
zarazem, że powoli opuszcza go spokój.
Będziecie
musieli się udać do Stanów Zjednoczonych i zbadać
teren
wyrzutni rakietowej niedaleko granicy kanadyjskiej. Nie
mamy na
tym obszarze żadnego stałego agenta, a już na początku
operacji
odnotowaliśmy pewne małe niepowodzenie. Głupi niemiecki
kurier
się wygadał i jeden z amerykańskich szpiegów omal
nie
zdemaskował całej misji. Na szczęście nasz człowiek
zdołał zabić
Amerykanina, ale bojąc się wpadki, nie mógł
już dalej realizować
swego zadania. Tamci zaczęli
podejrzewać, że czegoś szukamy ną
tym terenie. Dowództwo
ma do nas wiele pretensji za sposób
prowadzenia tej operacji.
Zdecydowano jednak podjąć jeszcze
jedną próbę. Mamy
nadzieję, że Amerykanie będą sądzili, iż dla nas
teren
jest spalony i zbyt niebezpieczny, co zwiększyłoby nasze
szanse.
Spędziliście ileś czasu na zachodzie Stanów oraz w
Kanadzie,
mówicie
płynnie po angielsku, macie pewne doświadczenie tech-
niczne,
dlatego musicie wziąć na siebie ciężar dokończenia
tego
zadania.
Tak jest, towarzyszu.
Polecicie do Toronto przez
Berlin i Londyn, a z Kanady
pojedziecie do Nowego Jorku.
Tamtejsza placówka przekaże, jak
najlepiej się dostać na
miejsce akcji. Waszym zadaniem będzie
przetestować najnowszą,
niezwykle czułą, przenośną sondę elektro-
niczną.
Naukowcy zapewniają, że za jej pomocą będziemy mogli
odbierać
wszystkie sygnały kontrolne w sieci komputerowej pod-
ziemnych
wyrzutni rakietowych. W tym celu jednak trzeba umieścić
czujnik
nie dalej niż o kilometr od wyrzutni. Odebrane sygnały
powinny
nam pozwolić określić cel wyznaczony dla tej rakiety,
68
zarówno podstawowy, jak i
zastępczy. Chyba nie muszę wam
mówić, jaką wagę miałyby
te informacje dla rozbudowy naszych
systemów obronnych. Zatem
przetestujecie urządzenie, które otrzy-
macie już na terenie
Stanów Zjednoczonych. Tutaj będziecie mogli
się zapoznać z
prototypem.
Tak jest, towarzyszu.
Pozwólcie, że podkreślę
jeszcze jedną rzecz — powiedział
Serow,
pochylając się nisko nad biurkiem. — Ta misja ma
niezwykłe
znaczenie,
musicie za wszelką cenę uniknąć zdemaskowania i zrobić
wszystko,
by testowany czujnik nie wpadł w niepowołane ręce.
Gdyby
groziła wam wpadka, macie zniszczyć urządzenie i uciekać.
Musicie
wykorzystać wszelkie środki, byle tylko nie dać się złapać,
a
w wypadku schwytania powinniście natychmiast użyć
pigułek
bezpieczeństwa. Czy to jasne?
Tak jest, towarzyszu! —
wykrzyknął Nuricz, którego już
dawno opuścił spokój.
To dobrze. Zgłosicie się do
mojego sekretarza, on wam
dostarczy spis punktów kontaktowych.
Będziecie pracować na
własną rękę, na danym obszarze
przekazując raporty wskazanemu
łącznikowi. Po przeniesieniu
się na inny teren nie wolno wam już
nawiązywać kontaktu z
poprzednim łącznikiem. Nad całością będzie
czuwał mój
sekretarz, ale działajcie według własnego uznania,
wszyscy
nasi agenci mają udzielić pomocy. Pokierują wami ludzie
z
Berlina, Londynu, Nowego Jorku i Chicago, lecz poza komórką
z
Chicago nikt nie zna celu waszej akcji i nikomu nie wolno
go
zdradzić. Poza mną, moim sekretarzem, kilkoma technikami
oraz
naszymi
przełożonymi nikomu nie są znane bliższe szczegóły
całej
operacji.
W wypadku poważnego zagrożenia, będziecie się kontak-
towali
z naszymi placówkami w odwrotnej kolejności bądź
też
wykorzystacie jeden z wariantów alarmowych, z którymi
zapozna
was agent z Chicago. To wszystko, reszty dowiecie się
od mojego
sekretarza. Powodzenia, towarzyszu Nuricz.
Dziękuję wam. — Agent
wstał i wyprężył się na baczność, r-
Wykonam tę akcję.
Serow odpowiedział uśmiechem.
— Jesteśmy tego pewni.
Zaraz
po odebraniu od sekretarza wiadomości,
że Nuricz wyszedł
z
budynku, Serow wdusił wmontowany w
biurko ukryty przycisk.
69
Sygnał, że wszystko w
porządku, dotarł do Ryżowa i dowódca
wydziału już po
minucie wkroczył do gabinetu kierownika biura.
Usiadł na tym
samym krześle, które jeszcze niedawno zajmował
Nuricz,
lecz w przeciwieństwie do tamtego był wyraźnie rozluźniony.
— Świetnie
się sprawiliście, Serow. Naprawdę świetnie — oznaj-
mił
swobodnym tonem.
Kierownik nie podzielał jednak optymizmu przełożonego;
Sądzicie, że jemu się uda? On potrafi to zrobić?
Oczywiście, że tak. Nuricz
to drobna gnida wetknięta do
naszego wydziału przez GRU, ale
jest fachowcem. Włoży cały
wysiłek w przeprowadzenie tej
akcji, a jeśli dopisze nam trochę
szczęścia, zostanie
zabity.
Takie straty — mruknął
Serow. — Nuricz, agenci w Lon-
dynie, Nowym Jorku, Chicago,
Berlinie... wszyscy spaleni. Przez
jedną tylko „Gamajun".
Towarzyszu Serow — wtrącił
Ryżow pełnym nagany, choć
niezbyt surowym tonem —
zachowajcie odpowiedni dystans.
Musimy uratować „Gamajun".
Trzeba zaspokoić ciekawość Ame-
rykanów, bo jeśli nabiorą
podejrzeń, stracimy zdecydowanie więcej
niż tylko „Gamajun".
Na razie nie jest źle. Ci agenci, którzy już są
spaleni,
nie mieli nic wspólnego z innymi operacjami. A rezydent
z
Chicago, zrekrutowany zaledwie rok temu, wcale nie jest
jeszcze
spalony, choć wyrasta powoli na monstrum pożerające
własny
ogon. Pozwolimy Amerykanom zdobyć kilka niewiele
znaczących
pionków w tej rozgrywce, jednocześnie dając im
mata. Może uda
się także przysporzyć nieco kłopotów
naszym przyjaciołom z GRU,
gdyż nigdy nie zaszkodzi pokazać
tym wojakom należne im miejsce.
Jesteście pewni skuteczności
tego urządzenia? Chodzi mi
o to, czy możemy bez przeszkód
oddać sondę w ich ręce.
Och, tak. Ten przenośny
czujnik komputerowy opracowany
na Uniwersytecie Moskiewskim
pochłonął sporą część naszego
budżetu, ale działa,
choć jest całkowicie bezużyteczny, chyba że
nastąpi
odpalenie rakiety. Po prostu do tego czasu nie ma
sygnałów
sterujących, które można by monitorować.
Niemniej funkcjonuje
na
tyle sprawnie, by nasi amerykańscy przyjaciele dali się
przekonać,
że
samo jego przetestowanie warte jest zachodu. Jeśli nawet go
zdobędą
czy też zrekonstruują po zniszczeniu przez Nuricza, tym
lepiej.
Zmarnują mnóstwo czasu i pieniędzy na opracowanie własnej
70
wersji, a my będziemy mogli
przechwycić wszystkich agentów,
których
tu przyślą w celu przetestowania urządzenia. Wątpię jednak,
czy
będą mieli okazję to uczynić. Nuricz jest fachowcem. Nie
zdołają
go ująć, nawet jeśli zdobędą jakieś informacje dotyczące
jego
misji, a w każdym razie nie złapią go żywego. 1 o to chodzi.
To
naprawdę znakomity plan. Wraz z Kruminem jesteśmy z niego
bardzo
zadowoleni. Sądzę, że wy także.
— Oczywiście — odparł pospiesznie Serow.
Malcolm leżał nieruchomo na
łóżku, wsłuchując się w swój
oddech. Wyłączył nawet
klimatyzator. W pokoju motelowym
panowała jednak cisza, tylko z
zewnątrz dolatywały stłumione
odgłosy. Wyglądało na to, że
nikt nie mieszka w sąsiednim pokoju,
choć
na dobrą sprawę nie wiedział, czy należy się z tego cieszyć,
czy
traktować
to podejrzliwie. Ułożył sobie poduszki wysoko pod
głową i
spoglądał na swoje ciało. Ubrany był tylko w
spodnie.
Przyciemniona pod kwarcówką skóra na rękach
(,,Przecież biały
jak syn młynarza człowiek udający agenta
terenowego musi
natychmiast wzbudzać podejrzenia!") silnie
kontrastowała z bla-
dym torsem o wystających żebrach. Jego
zapadły z lekka brzuch
wcale nie sprawiał wrażenia twardego,
ale zniknęła cienka warstew-
ka tłuszczu, którą obrósł w
Cincinnati. Miał wrażenie, że także
wyszczuplały mu nieco
biodra i uda. Przeniósł wzrok na nagie
stopy i poruszył
palcami. Zerknął wreszcie na swoje odbicie
w lustrze
zawieszonym nad stolikiem i pomyślał: Wielkie nieba;
Malcolm!
Co ty tutaj robisz?
Nic nie robię. Wyglądam tak,
jakbym ze spokojem palił
papierosa, próbując się rozeznać w
sytuacji, odpowiedział sobie.
Tyle
że nie palę i nie rozumiem tego wszystkiego nawet na tyle,
by
chociaż
spróbować się w tym połapać. Chyba zwariowałem,
stwierdził
w duchu. Przez następne dziesięć minut znów gapił się
w
sufit i wsłuchiwał we własny oddech; zmieniał rytm,
chwilami
zatrzymując powietrze w płucach, jakby ćwiczył tę
odrobinę
świadomej kontroli nad funkcjami organizmu. Tak mało
człowiejt
potrafi, zauważył.
Poprzedniego dnia wysiadł z
samolotu w Great Falls, oddalonym
o sto czterdzieści
kilometrów od Shelby — miasteczka, które
?1
wyznaczono mu na centrum
operacyjne — dużym mieście (o ile
skupisko
liczące mniej niż 50 000 mieszkańców można nazwać
dużym
miastem)
wyrosłym w bezpośrednim sąsiedztwie bazy lotniczej
Malmstrom
i ośrodka kontroli wyrzutni rakietowych. Zgodnie
z instrukcjami
Carla spędził cały dzień w bazie, podając się za
dziennikarza,
który na polecenie Departamentu Obrony przygoto-
wuje artykuł
o systemach pocisków rakietowych.
Szef służb ochrony, któremu
jeden z agentów generała Rotha
zdradził prawdziwą tożsamość
Malcolma, osobiście oprowadził go
po centrali dowodzenia i
urządził krótką wycieczkę na teren kilku
pobliskich
wyrzutni, aby „zapoznać gościa z sytuacją".
Wysłannik
generała Rotha dowiedział się o celu wizyty
Malcolma bezpośrednio
od swego przełożonego, ten bowiem tak
długo naciskał dyrektora
Grupy, domagając się powiadomienia
go o wysłaniu agenta tereno-
wego, że stary w końcu ustąpił.
Ale jego obawy się sprawdziły —
generał natychmiast
przekazał wiadomość swemu oficerowi, a ten
z kolei
poinformował szefa służb ochrony w bazie. Dyrektor był
wściekły,
że tak wiele osób zna prawdę, ale nie mógł już nic na
to
poradzić. By jednak Malcolm mógł działać spokojnie, nie
przekazał
mu wiadomości, że cała zasłona wzięła w łeb.
Malcolma szybko znudziło
zwiedzanie wyrzutni. Początkowo
zainteresował go długi,
błyszczący metalicznie cylinder rakiety, lecz
gdy
oficer zaczął mówić o megatonach siły niszczącej, zapragnął
jak
najszybciej
znaleźć się z powrotem w przydzielonym mu pokoiku
w
internacie bazy. Ciepły, pogodny dzień wypełniały
podmuchy
gorącego wiatru od strony Wielkich Równin, których
Malcolm nie
czuł od czasu ostatniej wizyty u ciotki w Kansas,
kiedy miał
piętnaście lat. Suche powietrze wypełnione
drobinami pyłu kręciło
w nosie, przypominając mu o
dokuczliwej alergii. Nie odezwał się
jednak słowem i nie
zadawał żadnych pytań, posłusznie przelatując
helikopterem
od jednej wyrzutni do drugiej. Na samym końcu
odwiedzili to
miejsce, gdzie został zabity Parkins.
Kiedy cała grupa, złożona z
szefa służb ochrony oraz dwóch
oficerów technicznych, szła
od śmigłowca w stronę ogrodzonego
siatką terenu, wysłannik
generała Rotha delikatnie chwycił Malcol-
ma za rękę i
pociągnął nieco do tyłu.
— Specjalnie
tak ułożyłem plan wycieczki — szepnął z dumą —
żebyśmy
odwiedzili tę wyrzutnię na końcu i aby nikt z załogi bazy
czy okolicznej ludności,
widząc nas tutaj, nie nabrał żadnych
podejrzeń.
— Aha — mruknął Malcolm,
nie bardzo wiedząc, co ma
powiedzieć.
Młody kapitan nie dał się jednak tak łatwo zbić z tropu.
— No właśnie. A gdyby pan
czegoś potrzebował, chciał o coś
zapytać, to... niech pan
nie zapomina o Larrym Chambersie. Jestem
do pańskiej
dyspozycji. Będę się starał pomóc w każdy możliwy
sposób.
Proszę o tym pamiętać.
Malcolm zerknął na niego z ukosa i uśmiechnął się lekko.
— Zapamiętam.
Kapitan, usatysfakcjonowany tą
odpowiedzią, wyszczerzył zęby
w szerokim uśmiechu.
Przez następne dziesięć
minut Malcolm chodził po całym
ogrodzonym terenie, starając
się za wszelką cenę sprawiać wrażenie
zawodowca. Przyjrzał
się drucianej siatce i skalistemu podłożu,
przeszukał
wzrokiem wąski pas trawy wokół obszaru wyrzutni oraz
sąsiednie
pola, które wyglądały dokładnie tak, jak to sobie wyob-
rażał,
nie znalazł jednak niczego ciekawego. Wreszcie zmarszczył
brwi
w dramatycznym grymasie i szybkim krokiem podszedł do
kapitana
Chambersa, który nie spuszczał z niego oka.
Stanął w bramie i jeszcze
raz przyjrzał się okolicy. Na teren
wyrzutni prowadziła
wysypana żwirem droga, która na odcinku
jakichś
osiemdziesięciu metrów biegła prosto między polami, a
jej
geometryczny kształt zakłócała jedynie sylwetka młodego
kapitana.
Ten człowiek powinien być przezroczysty, wtedy można
by przez
niego zobaczyć całą drogę, pomyślał Malcolm.
Widok na prawo
zasłaniała także grupka oficerów z bazy
lotniczej, on jednak
domyślał się, że krajobraz jest tam
dokładnie taki sam, jak po
lewej — ciągnące się prawie w
nieskończoność, lekko sfałdowane
pola, tworzące
brunatno-złotą szachownicę młodych zasiewów
zboża, nad
którą, w niewiarygodnej wprost oddali, zdawał się
pochylać
łuk błękitnego nieba. Malcolm zatrzymał się tuż obok
Chambersa
i zaglądając mu w twarz, syknął przez zaciśnięte zęby
głosem
przywódcy gangu z kiepskiego kryminału:
— Wynośmy się stąd.
Kapitan błyskawicznie ruszył
przed siebie, żeby wydać rozkazy,
a Malcolm podreptał za nim,
prawie krztusząc się ze śmiechu.
73
W drodze powrotnej zajął
miejsce w kabinie pilota i poprosił,
by ten powoli zatoczył
koło nad obszarem wyrzutni. Wystartowali
w kierunku południowym
i kiedy stopniowo skręcali na wschód,
Malcolm dostrzegł grupę
zabudowań jakieś osiem kilometrów na
północ od ogrodzonego
terenu.
Co tam jest? — zawołał na
cały głos, chcąc przekrzyczeć
ogłuszający terkot wirnika.
Gdzie? — odkrzyknął pilot.
Tam, chodzi mi o tamte budynki.
Ach, to miasteczko. Whitlash.
— To jest Whitlash? Widzę
nie więcej jak dziesięć zabudowań.
Pilot wzruszył ramionami
i uśmiechnął się szeroko.
— To mała osada. Nie każde
miasto musi od razu przypominać
Nowy Jork.
Malcolm spojrzał na niego z ukosa.
— Kto tam mieszka?
— Skąd mam widzieć, do
cholery? Pewnie sami farmerzy.
Malcolm pokiwał głową i
zagłębił się w fotelu. Począł rozmyślać
nad tym, co powinien zrobić, gdyby pilot nagle zaniemógł.
Cały
wieczór spędził w swoim pokoju, odrzuciwszy wszystkie
propozycje.
Następnego ranka wziął służbowego dżipa, którego
przydzielono
mu z Departamentu Obrony, i pojechał sto czter-
dzieści
kilometrów na północ, do Shelby — swojego centrum
operacyjnego.
Życie
tej pięciotysięcznej osady powstałej przy szlaku kolejowym,
w
dawnym rejonie wydobycia ropy naftowej, jest całkowicie
uzależnione
od rolnictwa, lecz jej dumą i chlubą jest dawno
zapomniany
mecz bokserski z początku wieku, w wyniku którego
jakoby pół
miasteczka miało zostać zrównane z ziemią. Pierwszy
dzień
pobytu Malcolm spędził w samochodzie, jeżdżąc tu i tam
oraz
starając się jak najlepiej poznać całą osadę, zanim w
końcu
zameldował się w motelu. Z trudem poznawał Shelby,
porównując
je ze zdjęciami lotniczymi, jakie otrzymał od
Carla, lecz bez
większego problemu zorientował się szybko w
rozkładzie ulic
i umiejscowił charakterystyczne punkty
terenowe. Zjadł obiad
w pobliskim zajeździe, z zaciekawieniem
obserwując grupy znudzo-
nych nastolatków, którzy z trudem
zachowywali spokój, zamawiając
mocniejsze trunki. Później
znów zaczął jeździć szerokimi, pustymi
74
ulicami, z rozkoszą wdychając
przedwieczorne, rześkie i chłodne
powietrze. Ilekroć
przypominał sobie o fotografiach zabitego
Parkinsa, z
niedowierzania aż kręcił głową.
Zostaje pan tu na dłużej? —
zapytała recepcjonistka, starsza
kobieta, kiedy wpisywał się
do książki gości w motelu stojącym
prawie w centrum
miasteczka. Wcześniej stwierdził, że zajazdy
rozmieszczone
na obrzeżach Shelby, przy autostradzie między-
stanowej,
znajdują się na pustkowiu i łatwo tam można wpaść
komuś
w oko. Ten motel zaś był otoczony innymi zabudowaniami,
co
umożliwiało wchodzenie i wychodzenie z pokoju bez zwracania
na
siebie uwagi ewentualnych obserwatorów.
Tak, zatrzymam się w mieście
na jakiś czas — odparł. —
Przyjechałem służbowo.
Wielu oficjalnych gości
wybiera nasz motel — powiedziała
recepcjonistka, prowadząc
go korytarzem.
Malcolm
dostał pokój 16 B, znajdujący się mniej więcej w
połowie
długości
pierwszego piętra, w głównym budynku. Było tam dziesięć
pokoi
na parterze oraz dwanaście na górze. Różnił się on nieco
od
typowych pokoików w motelach, na swój sposób stwarzał
bowiem
ciepłą,
rodzinną atmosferę, choć nie cechowało go nic
szczególnego.
Pośrodku
stało iście królewskie łoże, z którego aż do ziemi
zwisała
połyskliwa, czerwona kapa. Między jego krawędzią a
drzwiami
były niecałe dwa metry wolnej przestrzeni. Połowę
ściany po prawej
stronie zajmowała wielka szafa wnękowa, a za
nią znajdowały się
drzwi do maleńkiej łazienki. W
przeciwległej ścianie było okno
wychodzące na ulicę, a po
obu stronach wezgłowia łóżka umiesz-
czono maleńkie nocne
stoliki z zamontowanymi lampkami. Między
nimi
a komodą stojącą pod oknem ledwie można się było przecisnąć.
W
samym rogu po lewej stronie znajdowało się jeszcze
niewielkie
biurko, chociaż Malcolm nie umiał sobie wyobrazić,
jak ktokolwiek
mógłby przy nim pracować. Z jednej strony
drzwi stał średniej
wielkości kolorowy telewizor, z drugiej
zaś wisiało lustro. Ściany
miały jasny, błękitny odcień,
natomiast w łazience pomalowano je
na ciemnoniebiesko.
Dodatkowo wisiały na nich kiepskie reproduk-
cje tandetnych
pejzaży. Malcolm obejrzał jeszcze uważnie drzwi od
środka.
Oprócz zwykłej zasuwy zostały wyposażone w łańcuch.
Tyle
przynajmniej dostrzegł na pierwszy rzut oka.
— Odpowiada panu? — zapytała kobieta.
75
Wspaniały — rzekł
Malcolm, biorąc z jej ręki klucze. — Po
prostu wspaniały.
Przyjmie pani teraz zapłatę?
Nie, jest już późno i chcę
się położyć do łóżka. Na końcu
korytarza stoi automat z
napojami i ekspres do kawy. Telefon jest
połączony
bezpośrednio z siecią miejską, ale rozmowy zamiejscowe
trzeba
wcześniej zamawiać. Jeśli mogę prosić, to niech pan nie
dzwoni
dziś do domu, bo pełnię jednocześnie rolę telefonistki,
a
chciałabym się wyspać. Na końcu korytarza jest także automat
na
monety. Dobranoc.
Dobranoc — odpowiedział Malcolm.
Przez chwilę stał jeszcze,
spoglądając za odchodzącą kobietą.
No, to jestem na
miejscu, pomyślał wreszcie i pokręcił głową.
Całą godzinę zajęło mu
rozpakowanie swoich rzeczy i dokładne
sprawdzenie pokoju
aparatem, w który zaopatrzył go Carl. Jak się
spodziewał,
nie znalazł żadnych ukrytych mikrofonów. Później
przez
dobre dziesięć minut zastanawiał się, gdzie ukryć pistolet,
lecz
ostatecznie zostawił go w zamkniętej walizce. Dziś już
nikt tutaj nie
przyjdzie,
stwierdził, a jeśli nawet, to z pewnością nie po to, by
mnie
zabić.
W telewizji nadawano powtórki
tych samych programów, które
tak śmiertelnie go znudziły w
Cincinnati, zanim w końcu zepsuł mu
się odbiornik. Odmienne
były tylko wiadomości lokalne, a przynaj-
mniej prowadzili je
inni prezenterzy. Po pół godzinie ostrożnego
dawkowania sobie
nachalnej propagandy wyłączył telewizor, zdjął
koszulę,
buty i skarpetki, po czym wyciągnął się na łóżku,
szukając
natchnienia.
Nie znalazł go jednak.
Liczenie wolniejszych i szybszych od-
dechów znudziło mu się
już po kwadransie. Westchnął ciężko, ale
tylko dlatego, iż
sądził, że taka powinna być naturalna reakcja.
Pomyślał,
że warto by się przyjrzeć mapie, ale ta leżała w
zamkniętej
walizce
na komodzie. Nie umiał się zdobyć na jakikolwiek wysiłek,
tym
bardziej że już wcześniej zapoznał się z mapą, a ponadto
miał
okazję obejrzeć interesujący go teren z powietrza.
Już odbierając ostatnie
instrukcje dyrektora uległ wrażeniu, że
plan operacji jest do
niczego. Logiczne argumenty starego były nie
do odparcia: skoro
Parkins uciekał przed kimś, doścignięto go
i zastrzelono na
terenie wyrzutni, a w krótkim czasie do chwili
przybycia ekipy
w śmigłowcach żaden samochód nie mógł się
76
zbytnio oddalić od tego
miejsca, należało wnioskować, że zabójcy
agenta znaleźli
sobie kryjówkę gdzieś niedaleko. Teren dokoła był
otwarty,
pozbawiony większych kompleksów leśnych, zatem prze-
ciwnicy
musieli się przyczaić na którejś z pobliskich farm.
Zadaniem
Malcolma
występującego w roli urzędnika państwowego było
rozejrzeć
się po okolicy, pomyszkować i spróbować odnaleźć tę
kryjówkę,
a w miarę możliwości dowiedzieć się także, kto i po
co
zastrzelił Parkinsa.
Wątpił jednak w powodzenie
swoich poszukiwań, co więcej —
miał przeczucie, że
dyrektor jest tego samego zdania i wywnios-
kował, iż staremu
chodzi głównie o to, aby ściągnął na siebie uwagę
tamtych,
dając jednocześnie większą swobodę działania innym
agentom.
Nikt mu jednak nie powiedział tego wprost, powtarzano
tylko,
jak ważne otrzymuje zadanie. Bali się mnie spłoszyć,
tłumaczył
sobie
Malcolm.
— I co z tego? —
powiedział na głos. — Przynajmniej nic mi
nie powinno
grozić.
Może w ten sposób łatwiej
przyjdzie spłacić dług wdzięczności,
podpowiadało mu coś,
ale tak cicho, że owa świadomość ledwie do
niego docierała.
Zmarszczył
brwi, przypomniawszy sobie, że powinien zadzwonić
do
Waszyngtonu. A jeśli recepcjonistka nie przełączała
rozmów,
oznaczało to, że nie wystarczy podnieść słuchawkę
telefonu przy
łóżku. Musiał więc wstać. Westchnął po raz
kolejny. Kogo to
obchodzi,
czy będę ubrany, czy nie? — pomyślał. Sięgnął po
klucze,
wyszedł
na korytarz i podreptał w stronę automatu.
Dość szybko uzyskał
połączenie. Agentka dyżurująca w stolicy
odczekała, aż
telefon zadzwoni dwukrotnie, po czym uniosła
słuchawkę.
Szybko wyraziła zgodę na pokrycie kosztów rozmowy
i
wykrzyknęła:
To ty, kochanie? Wszystko w porządku?
W porządeczku — odparł
Malcolm, przeklinając w duchu
idiotę, który wymyślił ten
szyfr. — Dzwonię z automatu telefonicz-
nego w motelu.
Centrala jest chwilowo nieczynna, ale jutro będziesz
już
mogła do mnie zadzwonić. Aparat w pokoju ma numer 555-6479
i
jest podłączony bezpośrednio do sieci miejskiej.
To wspaniale, na pewno
zadzwonię. Chcesz coś przekazać
mamie?
77
Malcolm przez chwilę
zastanawiał się gorączkowo, czy jest coś,
o czym mógłby
zakomunikować staremu.
Nie, powiedz jej tylko, że od jutra przystępuję do pracy.
Zaraz to zrobię. Ona też
nie zostawiła dla ciebie żadnych
wiadomości. Trzymaj się,
kochany.
Agentka odłożyła słuchawkę,
zanim Malcolm zdążył odpowie-
dzieć. Natychmiast połączyła
się z Carlem, a ten z kolei zadzwonił
do dyrektora, który
brał udział w uroczystym obiedzie wydanym
przez jednego z
kongresmanów. Kiedy stary podszedł do telefonu
i przedstawił
się, Carl oznajmił:
Kondor meldował, że dotarł na miejsce, panie dyrektorze.
Świetnie, mój chłopcze. Znakomicie.
Odłożył słuchawkę i
wrócił do stołu, aby dokończyć opowiadaną
właśnie
pikantną anegdotę.
Malcolm przez chwilę stał
jeszcze w korytarzu, nie odrywając
słuchawki od ucha, chociaż
połączenie zostało przerwane. Wreszcie
uśmiechnął się
szeroko i rzekł:
— Ja też ci życzę dobrej
nocy, kochana.
Sam jednak bardzo długo nie mógł zasnąć.
Godzinę po telefonie od
Malcolma Carl pojechał po starego.
Jak zawsze tuż za nim
wyruszył drugi samochód z obstawą.
Zawiózł dyrektora do
budynku dowództwa przy obwodnicy waszyn-
gtońskiej,
relacjonując mu po drodze ostatnie zdarzenia. Wyraził
przy tym
zadowolenie, że sprawdzają się ich przewidywania. Jak
się
spodziewał, stary poprosił o jak najszybsze połączenie
z Kevinem,
lecz Carl już wcześniej przekazał do Londynu, by
odnaleziono
Powella i kazano mu czekać na wiadomość. Polecił
więc przez
radiotelefon ponownie nawiązać kontakt i zanim
weszli po schodach
na górę, Kevin czekał już po drugiej
stronie linii transatlantyckiej.
Dyrektor uśmiechnął się
tylko z uznaniem i skinął głową, by Carl
został w
gabinecie. Sekretarz z dumą pomyślał o zaufaniu, jakim
się
go obdarza.
— Kevin? Jak ci idzie?
Znakomicie. Mówiąc
szczerze, gdyby pan nie zadzwonił, ja
bym to uczynił.
Znalazłeś coś ciekawego?
78
Tak. Parkins nie miał
zaufania do ludzi generała. Wysyłał
kopie materiałów i
notatki na poste restante, na fałszywe nazwisko,
z
zastrzeżeniem, że mają zostać odesłane nadawcy, jeśli nikt ich
nie
odbierze w ciągu miesiąca. Jako nadawcę wpisywał swego
oficera
łącznikowego. Poprosiłem pańskiego przyjaciela ze
Służb Specjal-
nych, żeby sprawdził taką możliwość, nie
dawała mi bowiem
spokoju ta uwaga Parkinsa, iż Anglikom można
ufać i powierzać
różne rzeczy na przechowanie.
To świetny pomysł, mój chłopcze. Przeczytałeś te materiały?
Godzinę temu udało nam się
złamać szyfr. Parkins był
świadkiem kłótni dwóch
pijanych mężczyzn na temat efektywności
działań
Amerykanów. Jeden z nich, bardziej nerwowy, próbował
udowodnić,
że Rosjanie znają dokładne rozmieszczenie amerykań-
skich
wyrzutni rakietowych. Zaciekawiony Parkins śledził tego
człowieka
po wyjściu z baru. Później zdecydował się wymusić
z niego
dokładniejsze informacje, co przyniosło efekty. Okazało się,
że
ten pijak to niejaki Michaił Donowicz, kurier KGB stale
podróżujący
między Nowym Jorkiem a Moskwą. Posługiwał się
niemieckimi
dokumentami, ale pracował dla Rosjan. Jestem pewien,
że
chodziło tylko o to, by zwalić winę na wywiad
wschodnioniemie-
cki w razie schwytania kuriera.
Wygląda
na to, że Donowicz zajmował się wyłącznie przewozem
dużych
sum pieniędzy. Sprawdzamy jeszcze szczegóły tej działalno-
ści,
o której opowiedział Parkinsowi, sądzę jednak, że
znajdziemy
wystarczające dowody. Z notatek wynika, że Donowicz
miał zamiar
przejść na naszą stronę, czekał jedynie na
okazję zdobycia jakichś
cennych informacji. Między innymi
powiedział Parkinsowi, że
w Londynie ma się zjawić pewien
niezwykle ważny agent, który
poleci do Stanów, by w
sąsiedztwie jednej z naszych podziemnych
wyrzutni
przeprowadzić jakąś tajną akcję. Nie wiedział nic
więcej.
Przysięgał
jednak, że obserwuje skrzynkę kontaktową, chcąc poznać
człowieka,
który odbierze pieniądze. To by potwierdzało, że nosił
się
z zamiarem przejścia na naszą stronę. Parkins napisał, że
tamten
trzymał w mieszkaniu całe stosy różnych dokumentów.
Albo też kłamał, z takiego czy innego powodu.
Niewykluczone — przyznał
Kevin — ale Parkins był innego
zdania. Kurier powtarzał, że
agent ma wyjąć ze schowka na
lotnisku pokaźną kwotę
pieniędzy i następnego dnia odlecieć do
79
Toronto, a stamtąd udać się
do Stanów Zjednoczonych. Parkins,
który nie ufał ludziom z
własnej sekcji, postanowił rozegrać sprawę
na swój sposób.
Według ostatniego listu, wysianego już z lotniska
w Londynie,
rozpoznał agenta odbierającego przesyłkę, śledził go,
a
następnie zarezerwował sobie miejsce na ten sam lot. Parkins
pisał,
że postara się go obserwować tak długo, jak tylko będzie
to
możliwe. Martwiło go trochę, że straci kontakt z
łącznikiem, gdyż
żaden z ludzi generała nie jest
informowany o jakimkolwiek
awaryjnym systemie łączności poza
siatką ich sekcji.
To szczyt głupoty. Czy
Parkins napisał coś jeszcze o tym
agencie? A może kurier
zdradził mu inne, cenne informacje?
Kurier podał mu nazwisko:
Krumin. Nie wiedział jednak,
czy to pseudonim, czy prawdziwe
nazwisko agenta. W każdym
razie pieniądze były przeznaczone
dla Krumina. Parkins kazał
kurierowi dalej wykonywać swoje
zadania, ten miał bowiem jeszcze
jedną przesyłkę do
przekazania tydzień później. Widocznie Parkins
był
przeświadczony, że do tego czasu uda mu się coś odkryć i
wtedy
podejmie decyzję, jak załatwić tę sprawę. W
materiałach jest jeszcze
trochę różnych szczegółów,
komentarzy i wskazówek, które wyma-
gają sprawdzenia,
niemniej znamy już przebieg wydarzeń. I co pan
o tym myśli?
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie dyrektor odpowiedział:
Oczywiście, to wszystko może
być prawdą. Pomysł z listami
na poste restante okazał się
genialny, poznaliśmy bowiem istotę
sprawy. Zeznania kuriera,
o ile to naprawdę był kurier, również
brzmią
prawdopodobnie. Parkins musiał faktycznie wyruszyć
śladem
rosyjskiego
agenta, gdyż znalazł się w Ameryce, choć nadal
pozostaje
niejasne,
jakim sposobem i po co dotarł aż na teren wyrzutni. Nie
masz
więcej żadnych wiadomości o tym kurierze?
Nie. Jeśli nawet wrócił do
Anglii, to nie kontaktował się
z nikim od nas.
Aha.
Skłonny jestem wierzyć w olbrzymią większość, a nawet
we
wszystko, co Parkins napisał, Ale nie dlatego, żebym
traktował
twoje odkrycie jak rewelację.
— Co pan przez to rozumie? —
zapytał wyraźnie rozczarowany
Kevin.
Dyrektor jednak nie odpowiedział.
— Chciałem ci przekazać pewne istotne nowiny, nie miałem
80
pojęcia, że zdołałeś się
aż tyle dowiedzieć. Otóż poprosiliśmy
o wszelkie dostępne
informacje w tej sprawie każdą z naszych
placówek i dziś po
południu otrzymaliśmy bardzo ciekawy raport.
CIA ma wtyczkę w
berlińskiej siedzibie KGB i właśnie ten agent
przekazał
raport o londyńskim kurierze, opisujący taki sam przebieg
zdarzeń.
Według niego poczynania Parkinsa omal nie spowodowały
przerwania
całej operacji Rosjan. KGB chce jednak ponowić próbę,
wysyłają
kolejnego agenta do Ameryki przez Berlin i Londyn.
To niewiarygodne! Skąd KGB
miałoby wiedzieć, że kurier
się sypnął?
To rzeczywiście
zastanawiające. Widocznie jego przełożeni
już wcześniej
coś podejrzewali, a przed nimi wygadał się jeszcze
szybciej
niż przed Parkinsem. Oni mają swoje metody. W każdym
razie
ten podwójny agent utrzymuje, że kuriera zdemaskowano i we
wtorek
na nowo zostanie podjęta próba szpiegowska. Wracaj do
Berlina,
skontaktuj się z szefem tamtejszej komórki CIA, on cię
zapozna
ze szczegółami i zarezerwuje miejsce w tym samym
samolocie.
Dokładnie sprawdzimy listę pasażerów i może zanim
wylądujecie
w Londynie, będziemy już mogli podać ci nazwiska
podejrzanych.
Dostaniesz kogoś do pomocy, trzeba przede wszyst-
kim
namierzyć tego agenta.
I co potem?
Będziemy go obserwowali i
spróbujemy się dowiedzieć, co
jest aż tak ważnego, że
nawet śmierć Parkinsa nie powstrzymuje ich
przed wysłaniem
drugiego człowieka.
Gra
trochę się teraz poprawiła —
powie-
działa
dla podtrzymania konwersacji.
To
prawda —
odparła
Księżna — a wynika
z tego następujący morał: ,,Ach, to
dzięki miłości,
miłości,
kręci się cały świat!"
Ktoś
powiedział —
wyszeptała
Alicja —
że
kręci
się, kiedy nikt nie wtrąca się do cudzych
spraw!
Ach,
cóż tam! Oznacza to mniej więcej to
samo
—
powiedziała
Księżna i wbiła swój krótki,
ostry
podbródek w ramię Alicji, dorzuciwszy: —
A
z tego wynika następujący morał: ,,Zwracaj
uwagę na sens, a
glos już sam to wypowie".
„Jakże
rozmiłowana jest w odnajdywaniu mo-
rałów
we wszystkim!" —
pomyślała
Alicja.
Mężczyzna zajmujący
miejsce 42B, przy oknie samolotu
rejsowego BOAC, który o 9.40
wystartował z Berlina do
Londynu, miał trzy paszporty.
Pierwszy trzymał w lewej
U kieszeni marynarki razem z ukrytym w
obudowie długo-
pisu pistoletem pneumatycznym, wyrzucającym
ładunki cyjanku
potasu i działającym skutecznie nawet z
odległości trzech metrów.
Była
to znacznie ulepszona wersja podobnego, większego urządzenia,
z
jakiego agent KGB w roku 1957 zabił w Monachium zbiegłego
przywódcę
separatystów ukraińskich, Lwa Rebeta. Ów pierwszy
paszport
był wystawiony na nazwisko Jana Markowicza, obywatela
polskiego,
przedstawiciela dużej firmy handlowej, który udawał się
do
Londynu na wystawę przemysłową. Faktycznie w tym czasie
odbywały
się targi, ale prawdziwy Jan Markowicz zginął dziesięć
lat
wcześniej w jednym z sowieckich łagrów. Zgodnie z
drugim
paszportem mężczyzna ten był Kanadyjczykiem, nazywał
się Renę
Erickson i wracał z wakacji w Europie, o czym mogły
zaświadczyć
rachunki z różnych ekskluzywnych hoteli. Tenże
komplet dokumen-
82
tów był zaszyty między
dwiema warstwami skóry grubej aktówki,
w której spoczywały
służbowe materiały Jana Markowicza. Nato-
miast trzeci
paszport, awaryjny, z którego mężczyzna miał nadzieję
nigdy
nie skorzystać, przedstawiał go jako obywatela amerykańs-
kiego,
niejakiego Franka Walsha, nauczyciela języków obcych
z liceum
w Saint Louis. Agent nie miał przy sobie nic, co mogłoby
zdradzić
jego tożsamość, gdyż Fiodor Nuricz dobrze wiedział, że
nie
warto podejmować takiego ryzyka.
Trzymał przed sobą otwartą
gazetę, ale myślami błądził wokół
powierzonego mu
zadania. Nie podobało mu się to, iż jedynie
w zarysach
nakreślono mu plan pobytu w Stanach, że nie przewi-
dziano
prawie żadnego wsparcia i tak mało podjęto środków
ostrożności.
Co prawda wykonywał już wcześniej zadania technicz-
ne, lecz
znacznie lepiej czuł się w tradycyjnej pracy wywiadowczej,
a
zwłaszcza w szpiegowaniu organizacji paramilitarnych. Nie
umiał
sobie wytłumaczyć, z jakich powodów wysyłano do
Ameryki agenta
monitorującego
sygnały. Przyzwyczaił się jednak, że każdy otrzymuje
tylko
tyle informacji, ile niezbędne, by mógł wykonać swoją
część
zadania.
Jego
dowódca, major wywiadu wojskowego, GRU, także zgłaszał
wiele
zastrzeżeń do tej operacji, nie miał jednak żadnego wpływu
na
jej przebieg. Mógł jedynie czekać, aż Nuricz wykona całą
pracę dla
KGB, a następnie przedstawi mu raport z
przeprowadzonej akcji.
Wzajemne
szpiegowanie się obu radzieckich instytucji wywiado-
wczych
także nie dawało Nuriczowi spokoju- Sądził, że ta
sytuacją
stanowi
dla niego nie mniejsze zagrożenie niż bezpośrednie działania
na
terenie innych państw. Starał się jednak zawsze
przywiązywać
większą wagę do tej ze swoich ról, którą
sam uznał za istotniejszą.
Uważał siebie przede wszystkim za
Rosjanina i żołnierza, a dopiero
w dalszej kolejności za
komunistę i szpiega- Jako Rosjanin i komu-
nista traktował
działania skierowane przeciwko wrogom ojczyzny
za swe
powołanie. Natomiast miłość do wojska miał dosłownie we
krwi,
gdyż jego przodkowie bronili Mateczki Rosji przed Napole-
onem
oraz Hitlerem, przeszli dziesiątki pól bitew niemal w
całej
Europie. Fiodor Nuricz zaś był pierwszym oficerem w
rodzinie, co
powtarzał z niezwykłą dumą, chociaż jego
stopień wojskowy musiał
być zachowany w ścisłej tajemnicy,
której nie wolno ujawniać
83
cywilom.
Wiara w potęgę sił zbrojnych, o których wiele się
nasłuchał
siadając
na kolanach ojca, była głównym powodem podjęcia zaraz
po
maturze, w roku 1959, służby w wywiadzie cywilnym.
Zaledwie po trzech dniach
pracy, kiedy Nuricz zdążył się ledwie
upewnić, że ma
olbrzymie możliwości szybkiego awansu w tajnej
policji, co
zresztą przyjął z dumą, nawiązał z nim kontakt dawny
przyjaciel
ojca, który jakimś sposobem przetrwał liczne czystki
w armii,
zdobywając nawet stopień kapitana. Dość szybko przekonał
młodego
Fiodora, że powinien wstąpić do służb Ministerstwa
Spraw
Wewnętrznych (gdyż w tamtych czasach tajna policja nie
podlegała
jeszcze KGB), lecz działać jednocześnie jako agent
wywiadu
wojskowego, ponieważ będąc w pierwszym rzędzie
oficerem armii,
a
dopiero później wywiadowcą służb cywilnych, w znacznie
większym
stopniu
przyczyni się do ochrony bezpieczeństwa Mateczki Rosji.
Nuricz nie zastanawiał się
długo nad przyjęciem tej propozycji.
Co prawda nikomu się z
tego nie zwierzał, nawet rodzicom, uważał
jednak, że potęga
Rosji musi być oparta na supremacji wojska —
supremacji
mierzonej nie tylko w stosunku do potencjału militarnego
wrogich
krajów, lecz także wobec wszelkich instytucji cywilnych na
każdym
poziomie struktury państwa. Tylko opanowani, rozsądni
wojskowi
będący u steru władzy mogli skutecznie ochronić Rosję
i
całe imperium radzieckie zarówno przed zakusami obcych sił, jak
i
przed destrukcyjną działalnością niekompetentnych,
myślących
wyłącznie o własnych korzyściach biurokratów.
Tylko wojskowi
mogli doprowadzić system radziecki do perfekcji
oraz ściśle kont-
rolować elementy rewizjonistyczne i
kapitalistyczne, nie popełniając
przy tym katastrofalnych
pomyłek, jakże charakterystycznych dla
radzieckich władz
cywilnych.
Ilekroć Nuricz myślał o
błędach popełnionych przez ludzi
podejmujących decyzje,
zawsze wspominał sąsiada, który mieszkał
razem z córką.
Dziewczyna miała dziewiętnaście lat i była o rok
starsza od
Fiodora, gdy którejś nocy oboje zniknęli z mieszkania
w
Moskwie. Nigdy nie udało mu się dowiedzieć, jaki los ich
spotkał,
był jednak na tyle przezorny, aby zanadto nie rozpytywać.
Żywił
tylko przekonanie, że wojskowi by nie popełnili takiego
błędu
i nie aresztowali człowieka będącego dobrym Rosjaninem
i
dobrym komunistą. Nie zdarzało się, aby oficerowie wysłali
kogoś
do obozu przez pomyłkę.
84
No cóż, to było tak dawno
temu, pomyślał z żalem. Dziś
wszystko się zmieniło, a
jeśli skoncentruję się na swojej pracy, jeśli
zrobię
co tylko w mojej mocy, to może podobne sytuacje nigdy się
nie
powtórzą.
Jeszcze raz odtworzył w myślach plan operacji, lecz nadal
nie
mógł się pozbyć wątpliwości. Miał coraz więcej złych
przeczuć.
Kevin zajmował miejsce 27A,
na samym końcu tego samego
przedziału w samolocie. Nie zwracał
specjalnej uwagi na Nuricza,
nie miał ku temu żadnych podstaw.
Także udawał, że czyta gazetę,
obserwując bacznie mężczyznę
siedzącego w fotelu 31 A. Tamten
był bowiem agentem CIA,
któremu powinna zostać dostarczona
lista pasażerów
podejrzanych o szpiegowanie na rzecz ZSRR.
Podwójny agent działający w
berlińskiej placówce KGB podał
im numer lotu, którym miał
podróżować do Londynu rosyjski
agent.
Przed startem, gdy wszyscy jeszcze siedzieli w poczekalni,
technicy
z zachodnioberlińskiej sekcji CIA po kryjomu sfoto-
grafowali
każdego z pasażerów. Później, przy wydatnej pomocy
wywiadu
niemieckiego, zdołano umieścić agenta w okienku
odprawy
paszportowej.
Posługując się miniaturowym aparatem wykonano
zdjęcia
przedstawianych do kontroli dokumentów, odczytując
zarazem
z biletu numer miejsca w samolocie. Zanim jeszcze liniowiec
oderwał
się od pasa startowego, specjalna ekipa złożona z pracow-
ników
amerykańskich i zachodnioniemieckich służb specjalnych
zajęła
się ustalaniem tożsamości pasażerów. Kevin miał nadzieję,
że
jeszcze podczas lotu otrzymają listę podejrzanych,
zawierającą
najwyżej
kilka nazwisk. Tymczasem jednak musiał spokojnie czekać.
Czterdzieści pięć minut
przed wyznaczonym czasem lądowania
agent CIA dostał wiadomość
od stewardesy — przekazała mu
kartkę wraz ze szklanką
napoju, którego nie zamawiał. Ukrył ją
w dłoni, odczekał
spokojnie trzy minuty, po czym udał się do
toalety. Wrócił
po dwóch minutach. Kevin odczekał dalsze dwie
minuty, a
następnie poszedł do tej samej toalety.
Kartka czekała na niego,
przyczepiona kawałkiem taśmy samo-
przylepnej w głębi kosza
na śmieci. Powell omal jej nie rozerwał,
starając się jak
najszybciej odkleić. Odczytał nazwiska trzech
podejrzanych,
obok których widniały numery zajmowanych miejsc:
Jan
Rostowski, 12B, Jan Markowicz, 42B oraz Sean OTlaherty,
1.5A.
Błyskawiczna akcja służb wywiadowczych przyniosła znako-
mite
rezultaty.
85
Ten system przekazania
wiadomości przez radio innemu agen-
towi,
który z kolei miał ją dostarczyć Powellowi, dyrektor
berlińskiej
placówki
CIA uznał za konieczny, chociaż Kevin uważał to za
zbyteczne
środki ostrożności. Zdawał sobie jednak sprawę, że
gdyby
Rosjanie zauważyli, iż jeden z pasażerów otrzymuje tajem-
niczą
notatkę i zaczyna się podejrzliwie komuś przyglądać,
byłby
spalony i nie mógł wykonać dalszej części akcji.
Zależało mu na
tym, by nikt się nie domyślił jego roli,
dlatego zgodził się na
pośrednictwo innego agenta, nazywanego
powszechnie w takiej
sytuacji „przełącznikiem".
Kevin wrócił na swoje
miejsce. Siłą opanował chęć bliższego
przyjrzenia
się trzem wytypowanym mężczyznom, lękał się bowiem,
że
wzbudzi czujność sowieckiego agenta.
Samolot wylądował w Londynie
bez żadnych przeszkód. Lecz
gdy kołowali w stronę portu,
pasażerowie zwrócili uwagę na kilka
pojazdów służb
bezpieczeństwa oraz furgonetek stojących obok
przewróconego
wózka bagażowego, w pobliżu bramy towarowej
głównego
budynku terminalu. Kiedy wreszcie samolot się zatrzymał,
pilot
przez głośniki — najpierw po angielsku, a następnie po
niemiecku
— pożegnał pasażerów, dziękując za skorzystanie z usług
linii
BOAC. Nadmienił także, iż z powodu pewnego drobnego
incydentu
będą musieli nieco dłużej niż zwykle poczekać na
dostarczenie
bagaży. Przeprosił za to utrudnienie i życzył wszystkim
miłego
pobytu w Londynie.
Kevin przystanął z boku,
obserwując tłum rozgorączkowanych
podróżnych w sali
przylotów. Ludzie, którzy przybyli razem z nim,
spoglądali
zawistnie na pasażerów wcześniejszych lotów chwytają-
cych
pospiesznie swoje bagaże, pojawiające się rytmicznie na
ruchomej
taśmie transportera.
Tyler Cassil od jedenastu lat
pracował w MI 5, największej
komórce brytyjskiego
kontrwywiadu, i brał udział w wielu opera-
cjach, strzegąc
bezpieczeństwa królowej oraz ojczyzny. Był dumny
ze swoich
osiągnięć. W przeciwieństwie do wielu kolegów nie
wzbraniał
się przed współpracą z Amerykanami, kiedyś dotarły
nawet
do niego plotki, że według powszechnej opinii zalicza się go
do
tych osób, które wręcz lubią działać z postrzelonymi
Jankesami.
Cassil nie mógł tego powiedzieć o sobie, chociaż
przyznawał
otwarcie, że współpraca z Amerykanami może być
zabawna,
86
a czasami nawet pouczająca. W
dodatku — co najważniejsze —
tamci nie szczędzili
funduszy. Tego ranka również wykonywał
zadanie zlecone przez
CIA, które uważał za dość ciekawe. Podkradł
się od tyłu
do opartego ramieniem o ścianę Kevina i rzekł:
— Jak minęła podróż, staruszku?
Cassil
był przekonany, że Amerykanie przebywający na Wyspach
czują
się nieswojo, jeśli od czasu do czasu ktoś nie zwróci się
do
nich per „staruszku".
Powell
obejrzał się na niewysokiego, pulchnego Anglika, którego
dobrze
znał.
— Dziękuję, świetnie. Co ty tutaj porabiasz?
Dwaj
mężczyźni porozumiewali się półgłosem. Mniej więcej
trzy
metry
dalej stała jakaś stara panna, żaden z nich nie przejmował
się
jednak tym, że kobieta może coś usłyszeć.
— Och, rutynowa robota —
odparł swobodnym tonem Cas-
sil. — Wasz rezydent poprosił
służby specjalne o pewne informacje.
Otrzymał je, rzecz
jasna, lecz równocześnie zaproponowaliśmy
naszą pomoc w tej
operacji. Rezydent uprzejmie podziękował,
stwierdziwszy, że
dacie sobie radę sami. Ale zastępca szefa naszego
wydziału
doszedł do wniosku, iż tamten po prostu nie ma odwagi
prosić
o wsparcie, dlatego zadzwonił do dyrektora waszego kramiku
i
już po pół godzinie nadeszła prośba, żeby pomóc ci trzymać
na
oku ruskich agentów lecących tym samolotem. Przy pomocy
służb
specjalnych zaaranżowaliśmy to opóźnienie wydawania
bagaży,
żeby móc dokładniej sprawdzić pasażerów, zanim
rozjadą się po
całej
Anglii. Tymczasem na dole nasi ludzie szczegółowo przeświet-
lają
zawartość walizek trzech głównych podejrzanych. Nie możemy
jednak
posunąć się za daleko, bo diabli wiedzą, jakie sprytne
urządzenia
wujek Borys poukrywał w ich bagażach, dzięki którym
natychmiast
by się dowiedzieli, czy je otwieraliśmy. Mam nadzieję,
że
nie masz nic przeciwko temu niewielkiemu opóźnieniu.
Kevin odpowiedział uśmiechem.
Był przekonany, że MI 5 za-
niepokoił
przede wszystkim fakt, iż Amerykanie będą sobie poczynać
na
terenie Anglii bez wiedzy Służb Specjalnych Jej Królewskiej
Mości,
stąd też z pewnością wywierano silny nacisk, by włączyć ich
do
akcji. Zaniepokoiło go trochę, że wywiad brytyjski
musiał
jednocześnie — przynajmniej połowicznie — poznać
szczegóły
akcji, a im więcej osób było wprowadzonych w plan
tajnej operacji,
87
tym mniej
stawała się ona tajna. Cóż, polityka to polityka, stwierdził
w
duchu.
Wręcz przeciwnie, znakomicie
to zorganizowaliście. Macie
już może coś ciekawego?
Nie,
jeszcze nic, ale wierzę, że coś znajdziemy. Żaden z
trzech
podejrzanych
nie zarezerwował miejsca w samolocie do Kanady lub
Stanów
Zjednoczonych, lecz to o niczym nie świadczy, gdyż
w drugim
etapie podróży agent będzie się prawdopodobnie po-
sługiwał
innymi dokumentami. Co prawda nic jeszcze nie jest
pewne, ale
ja już mam swojego faworyta. Najmniej prawdopodobny
jest Jan
Rostowski, który jakoby w Polsce wykłada na uczelni.
Mamy
niejakie kłopoty z ustaleniem jego tożsamości, co już
jest
podejrzane, ale według paszportu oraz innych dokumentów
ten
człowiek ma sześćdziesiąt trzy lata, a wygląda co
najmniej na
siedemdziesiąt. Nie umiem go sobie wyobrazić w
roli agenta
terenowego, bo o ile mi wiadomo chodzi o jakąś
tego typu akcję.
Nie jest tak źle, pomyślał
Kevin, nie znają szczegółów całej
operacji. Nie odezwał
się jednak, słuchając Cassila.
Drugi na mojej liście jest
Sean 0'Flaherty, prawdopodobnie
Irlandczyk. Znaleźliśmy sporo
rozbieżności między danymi z jego
paszportu a tym, co mamy w
kartotekach, ale według mnie ten
facet jest zamieszany w coś
innego. Albo zajmuje się przemytem,
albo działa dla IRA.
Pozostaje więc trzeci podejrzany, Jan Mar-
kowicz. Od razu
zwróciłem na niego uwagę, przeglądając listę
pasażerów.
Tylko z pozoru jego tożsamość nie budzi żadnych
podejrzeń.
Komputer nie znalazł nic na jego temat w ogólnodo-
stępnych
źródłach polskich, to nazwisko nigdy nie pojawiało się
w
gazetach, czasopismach specjalistycznych, sprawozdaniach
rzą-
dowych, nie figuruje na listach członków partii, w
wykazach
odznaczonych i tak dalej. Wydaje się to dość
dziwne, skoro facet
jest aż tak ważną i godną zaufania
osobą, że wysyła się go na targi
handlowe za granicę.
Zwróciliśmy się do chłopców z MI 6,
oczywiście nie
wtajemniczając ich w szczegóły, żeby sprawdzili
także w
swoich archiwach. Mam nadzieję, że wy robicie to samo.
I choć
na odpowiedź przyjdzie nam jeszcze zaczekać, to ten
Markowicz,
mężczyzna w średnim wieku i znakomitej kondycji
fizycznej,
jest dla mnie głównym podejrzanym. Co ty o tym myślisz?
Zgadzam się z tobą. Mam więc rozumieć, że twoi ludzie
będą
nadzorowali chłopców Ze służb specjalnych i ściśle
współdziałali
Z
nami?
Cassil uśmiechnął się szeroko.
- Powiedzmy, że wypełnimy
wszystkie funkcje pomocnicze.
Ty poprowadzisz całą akcję i
otrzymasz każdą pomoc, jakiej
będziemy mogli ci udzielić,
ale w zamian chcemy wiedzieć jak
najwięcej. Oczywiście
chłopcy ze służb specjalnych pozostaną
trzonem tego zespołu.
— Jasne — mruknął
Powell. — W takim razie skoncentrujmy
się na Markowiczu.
Muszę znać każdy jego krok, ale trzeba to
zrobić tak, żeby
nie wzbudzić jego najmniejszych podejrzeń.
Przeszukania,
podsłuch i tym podobne rzeczy nie wchodzą w grę.
Musimy go
mieć w klatce, lecz na tyle dużej, żeby nawet przez
chwilę
nie zauważył prętów. Przekaż swoim chłopakom, że
jeśli
ktokolwiek się zdradzi, wynikną z tego wielkie
nieprzyjemności;
Naprawdę wielkie.
Cassil skinął głową.
Dopóki nie sprawdzicie
danych personalnych — mówił dalej
Kevin
— weźcie pod obserwację także dwóch pozostałych. Przydało-
by
się również, aby służby specjalne dokładnie prześwietliły
wszys-
tkich pasażerów tego samolotu. Na wszelki wypadek.
To będzie cholernie dużo
roboty. Czy sprawa jest aż tak
ważna?
Powell zignorował pytanie kolegi.
Twoi
ludzie oraz chłopcy z MI 6 niech dalej grzebią w
danych
Markowicza.
My ze swej strony także go sprawdzimy. Bądźcie
jednak gotowi
wziąć pod obserwację każdego, z kim Markowicz się
skontaktuje.
Uprzedź swoich agentów, że ten facet może próbować
uciec,
posługując się innymi dokumentami. Wszyscy musimy być na
to
przygotowani. Jednocześnie pilnujcie go dokładnie tak samo,
jak
pozostałych gości odwiedzających wystawę. I nie
zapominaj, że
jakikolwiek przeciek spowoduje, iż facet
nabierze podejrzeń.
To
wszystko? Niczego więcej nie chcecie? A może mamy
kontrolować
każdą linię telefoniczną w Londynie, na wypadek?
gdyby
ktoś o nazwisku Markowicz chciał porozmawiać z którymś
z
naszych obywateli?
Kevin obrzucił Anglika
uważnym spojrzeniem, szybko jednak
pojął, że miał to być
żart: niewinny dowcip, który krusząc lody
89
utworzy przerębel do
późniejszych połowów,
czyli wypytywania go
o
szczegóły.
— Nie — odparł z powagą. — To nie będzie konieczne.
Odwrócił się i ruszył w
stronę transportera po swoje walizki,
gdyż
te właśnie wyjechały z przedziału bagażowego. Usłyszał
jeszcze
za
sobą stłumiony chichot Cassila, w którym wyczuł ironię.
Kiedy samolot rejsowy z
Berlina zataczał łuk nad Londynem,
podchodząc do lądowania,
dwaj technicy wywiadu zachodnio-
niemieckiego rozmontowywali
aparat fotograficzny umieszczony
w budce celnika na lotnisku
berlińskim. Film już wcześniej został
odesłany do
wywołania, lecz z demontażem aparatu czekano do
chwili, gdy w
poczekalni nikogo nie będzie. Technicy zanadto się
nie
spieszyli. Ich pracy przyglądał się doradca z CIA oraz
znudzony
woźny, który miał później posprzątać budkę
celnika. Od czasu do
czasu przechodził tamtędy któryś z
podróżnych, nie zwracał jednak
specjalnej uwagi na
pracowników obsługi lotniska.
Demontaż aparatu zajął im
kwadrans. Trzej agenci wywiadu po
raz
ostatni dokładnie spenetrowali wnętrze budki sprawdzając,
czy
czegoś nie przegapili, aż wreszcie odeszli, ustępując
pola woźnemu.
Ten z całkowitą obojętnością
przystąpił do pracy. Przyglądał się
krzątaninie wokół
tego jednego przejścia niemal przez cały dzień,
obserwował
je na długo przed rozpoczęciem swojej zmiany. Opłaciło
się
jednak, zdołał bowiem rozpoznać twarze wielu agentów
zajętych
wnikliwą obserwacją i fotografowaniem pasażerów
przed odlotem.
Wyłowił z tłumu także kilka nie znanych mu
dotąd osób, które zbyt
uważnie, jak na zwykłych turystów
przyglądały się podróżnym.
Zapamiętał dokładnie twarze
tych ludzi, by móc ich potem opisać
rysownikowi.
Woźny
bez pośpiechu, sumiennie zmył podłogę w całej poczekal-
ni,
nie chcąc wzbudzać najmniejszych podejrzeń kierownictwa.
Jak
zawsze
po pracy ruszył prosto do domu. Ale będąc już prawie u
celu,
skręcił
nagle w boczną uliczkę, przeskoczył niewysoki parkan i kryjąc
się
przebiegł kilka podwórek. Przeszedł następnie ze trzy
kilometry
mrocznymi
zaułkami i alejkami, aż w końcu dotarł do samotnej
budki
telefonicznej.
Nakręcił numer, który poprzedniego dnia zakodował
sobie
w pamięci, i po wymianie dość złożonych haseł oznajmił krótko:
90
— Chwycili. Ruszaj.
Odwiesił szybko słuchawkę i
bez pośpiechu wrócił do domu.
Jego zadanie dobiegło końca.
Woźny z lotniska przekazał
wiadomość kurierowi KGB, który
przybył do Berlina wyłącznie
w celu odebrania tego komunikatu.
Podczas pobytu w mieście
kurier nie kontaktował się z nikim,
nawet z tutejszą placówką
KGB, a zaraz po rozmowie telefonicznej
wyruszył w drogę
powrotną do Rosji. Zgodnie z planem zatrzymał
się w Pradze,
skąd zadzwonił do Moskwy i przekazał lakoniczną
informację.
Kurier nie wiedział nawet, co oznacza ta wiadomość.
Nawet
gdyby przechwycił ją któryś z obcych wywiadów — czy to
w
trakcie rozmowy woźnego z kurierem, czy też podczas przekazy-
wania
jej z Pragi do Moskwy — niewielkie były szanse, że
ktokolwiek
zdoła skojarzyć jej treść z porannym lotem BOAC
z Berlina do
Londynu.
Zaraz po odebraniu wiadomości
z Pragi dowódca wydziału
Ryżow zadzwonił do nerwowego
kierownika biura, Serowa.
— Złapali naszą przynętę
— oznajmił krótko. — Polowanie się
rozpoczęło i teraz
wszystko zależy od nich.
Serow
nie musiał pytać, kogo dowódca ma na myśli. Bał się wyjść
na
głupca, a poza tym telefon był prawdopodobnie na podsłuchu.
Zresztą
bez trudu się domyślił, kim są ci „oni". Już od kilku
dni
„Gamajun"
wręcz nie dawała mu spać, a nie prowadzili innej, na tyle
ważnej
operacji, by Ryżow dzwonił bezpośrednio do niego.
Myślę, że to chyba dobrze — odparł niezbyt pewnym głosem.
Nieważne — parsknął z
pogardą dowódca. — Dobrze czy
źle, nie mamy na to wpływu.
Piłka już jest w grze, jak mawiają
Amerykanie.
A jeśli coś pójdzie nie
tak? — Serow świadomie chciał
wyciągnąć z tamtego jakiś
konkret, miał bowiem nadzieję, że nie
tylko Ryżow
podsłuchuje jego rozmowy telefoniczne.
Nie
wiem, co mogłoby pójść źle, gdyż jesteśmy przygotowani
na
wszelkie ewentualności, prawda? Ale gdyby zaszło coś
nie-
przewidzianego, Krumin będzie musiał sobie z tym
poradzić. Priy
naszej pomocy, oczywiście.
A jeżeli...
Towarzyszu Serow — przerwał
mu tamten ostro. — Krumin
musi sobie ze wszystkim poradzić.
91
Podczas gdy Nuricz spał
spokojnie w Londynie, a jego pokój
hotelowy obserwował cały
oddział brytyjskich i amerykańskich
agentów, Malcolm był w
trakcie przygotowań do swego pierwszego
dnia pracy w roli
przedstawiciela Agencji Systemów Obronnych.
Instytucja
ta, która istnieje w rzeczywistości i zajmuje się między
innymi
organizacją obrony cywilnej, zbierała w tym czasie dane na
terenach
położonych nieco na południe od obszaru działalności
Malcolma.
Zakładano jednak, że tego typu pracownik agencji
rządowej
powinien mieć dość dużą swobodę działania.
Inspektorzy
terenowi ściśle współpracują ze służbami
Departamentu Rolnictwa
i plany Agencji dotyczące każdego z
okręgów oparte są w dużej
mierze na informacjach
dostarczanych przez okręgowy nadzór
agrotechniczny. Malcolm
już poprzedniego wieczora skontaktował
się z inspektorem
Departamentu Rolnictwa i umówił z nim na
śniadanie o siódmej
rano.
Malcolm nie znosił wcześnie
wstawać. Wcześnie zaś oznaczało
dla niego przed siódmą
trzydzieści. Z tego właśnie powodu nie lubił
większości
poranków. W reklamie swych usług motel zapewniał
budzenie,
ale ograniczyło się to do pożyczenia mu przez recepc-
jonistkę
starego budzika, którego jazgot kwadrans przed szóstą
wypełnił
cały pokój. Malcolm leżał jeszcze przez dziesięć
minut,
powtarzając sobie, że musi wstawać, gdyż znowu jest
pracownikiem
państwowym, choć tym razem w służbie Agencji
Systemów Obron-
nych. I za każdym razem, gdy szumna nazwa tej
instytucji pojawiała
się w jego myślach, Malcolm uśmiechał
się ironicznie.
Umówione spotkanie
potraktował jako wyśmienity pretekst do
tego, by zrezygnować
z ćwiczeń gimnastycznych, które według
zaleceń McGifferta
powinien wykonywać codziennie rano. Poza
tym uważał, że
jakikolwiek trening w samotności, w czterech
ścianach pokoju,
jest nudny i bezcelowy. Wziął zatem prysznic,
ogolił się i
założył szkła kontaktowe, wyjątkowo bez większych
kłopotów.
Szczotkując zęby próbował znaleźć w sobie choć
odrobinę
entuzjazmu
do czekającej go pracy, bez większego przekonania
wmawiając
sobie, że ospałość jest wynikiem lenistwa, a nie dręczą-
cego
niepokoju.
Przynajmniej nie muszę
wkładać krawata i garnituru, pomyślał,
naciągając dżinsy
i niebieską bluzę od dresu. Zawiązując buty klął
urzędnika,
który zatwierdził ten typ obuwia, było ono bowiem —
92
według zapewnień Carla —
obowiązkowe do pracy w terenie.
Wreszcie wyjrzał przez okno.
Słońce już wzeszło, lecz od północy
nadciągały ciężkie
chmury. Korony drzew chwiały się pod naporem
wiatru, który
nie ustał nawet na chwilę od czasu jego przyjazdu do
miasta.
Właścicielka motelu powiedziała mu, że tutaj zawsze wieje,
toteż
Malcolm zdecydował włożyć na wierzch lekką szwedkę.
Ustawił kombinację cyfr i
otworzył zamek szyfrowy walizki, po
czym ostrożnie nacisnął
ukryty w bocznej ściance guzik. Gdyby
tego nie zrobił, po
kilku sekundach od chwili otwarcia cała walizka
eksplodowałaby
mu prosto w twarz. Wyjął ze środka aktówkę
zawierającą
notatnik, formularze i tabele do wpisywania danych
oraz komplet
ołówków, długopisów i szczegółową mapę, po czym
wraz
z lornetką wrzucił ją do brudnozielonej, turystycznej
stylonowej
torby,
którą można było również nosić jak plecak. Kupił ją
w
sklepie ze sprzętem wojskowym w Great Falls. Odetchnął z ulgą,
że
nie musi ciągnąć ze sobą walizki wyposażonej w
ładunek
wybuchowy.
Ułożył
wszystkie rzeczy w torbie i po chwili namysłu dorzucił
wydaną
niedawno powieść szpiegowską, żeby mieć jakieś zajęcie,
gdyby
trafiło mu się trochę wolnego czasu. Zajrzał do środka, ale
w
torbie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca na kanapki,
które
zamierzał kupić w pobliskim barze, oraz dwa termosy,
jeden
z kawą, drugi z mlekiem. W końcu odwrócił się i
popatrzył na
leżący w walizce pistolet.
Mnóstwo czasu zajęło
wybranie dla Malcolma odpowiedniej
broni, na co on sam nie miał
żadnego wpływu. Nie zdawał sobie
nawet sprawy, że jest to aż
tak skomplikowane. Decyzja miała
zapaść po pierwszym dniu
pobytu na farmie, po wstępnych
przymiarkach i próbnym
strzelaniu. McGiffert zabrał na strzelnicę
dziesięć typów
różniących się kalibrem i wielkością, zarówno
pistoletów
automatycznych, jak i rewolwerów, chciał bowiem
zapoznać
Malcolma z wieloma rodzajami broni, z którymi ten mógł
się
w przyszłości zetknąć, jak też udzielić mu instrukcji
posługiwania
się
każdym z nich. Bo chociaż Malcolm zabił wcześniej dwóch ludzi
z
pistoletu, nie miał jednak żadnego doświadczenia i nie
przechodził
szkolenia w tym zakresie. Jednocześnie McGiffert
pragnął zobaczyć,
jak on radzi sobie z różnymi typami
broni, by móc później
przedstawić swą opinię staremu.
93
— Proponuję rewolwer —
powiedział Szkot następnego dnia
podczas narady z doktorem
Loftsem i dyrektorem. Malcolm miał
wówczas zajęcia z
włamywania się i przeszukiwania mieszkań. —
Jest łatwiejszy
w użyciu, a skoro trzeba zakończyć instruktaż
w ciągu
trzech dni, musimy postawić na prostotę. Według opinii
doktora,
magnum kalibru dziewięć milimetrów, kolt typu Python
oraz
żaden z modeli pistoletów smitha i wessona nie wchodzą
w
rachubę, ponieważ mogą wywołać u naszego chłopca
przykre
wspomnienia. Nie zgadzam się z tym, ale moją
specjalnością jest
broń, a nie psychika człowieka.
McGiffert urwał, spodziewając
się jakiejś ciętej odpowiedzi, lecz
ku jego zaskoczeniu stary
i Lofts milczeli, spoglądając tylko na
niego z
zainteresowaniem. Przełknął więc ślinę i mówił dalej:
Nie sądzę, żeby nasz
chłopiec poradził sobie z czymkolwiek
o kalibrze większym od
dziesięciu milimetrów, co ogranicza nas do
strasznie lekkiej
broni. Nie możemy także liczyć, że śmiertelnie trafi
człowieka
już przy pierwszym strzale, a to oznacza, iż powinien
używać
„stopera", czyli takiej broni, z której, trafienie w
dowolne
miejsce znacznie ograniczy możliwości działania
ewentualnego
przeciwnika. Musimy zatem dobrać jak największy
kaliber, tym
bardziej że lżejsza broń jest mniej pewna.
Biorąc pod uwagę, że
Malcolm musi nosić broń ukrytą,
winien to być rewolwer o krótkiej
lufie, nie dłuższej niż
dziesięć centymetrów, a najlepiej pięciocenty-
metrowej.
Podsumowując, stawiam na smitha i wessona kalibru
dziewięć i
pół milimetra, typu „bodyguard". To rewolwer bezkur-
kowy,
łatwo go ukryć pod ubraniem, bo przy pięciocentymetrowej
lufie
ma zaledwie piętnaście centymetrów długości i waży
około
ćwierć kilograma. W bębenku mieści się tylko pięć
nabojów, ale
mają wystarczającą siłę przebicia, by nawet
nie wprawiona osoba
mogła się nim skutecznie posługiwać.
Dobierzemy do tego dwie
kabury, jedną na ramię, drugą przy
pasie. Rewolwer jest na tyle
mały,
że nasz chłopiec powinien się szybko przyzwyczaić do noszenia
go
pod pachą. Widziałem, jak on strzela, i uważam, że
Malcolmowi
również ta broń będzie odpowiadała. Możemy
jeszcze rozważyć
podobnego smitha i wessona kalibru dziewięć
milimetrów z krótką
lufą. Jest nieco cięższy, ale w
bębenku mieści się sześć pocisków
o prawie dwukrotnie
większej sile przebicia...
Myślę — przerwał mu dyrektor — że bezkurkowa dziewiątka
94
będzie mu pasowała. Nie
sądzę, żeby Malcolm został zmuszony do
użycia
broni, niemniej chciałbym, żebyś go jak najlepiej przygotował
na
taką ewentualność. Poza tym dobrze by było, gdybyś mu
kazał
nosić broń przez cały czas. W ten sposób poważniej
potraktuje
swoją
rolę, zwiększy czujność, a może nabierze też nieco
pewności
siebie.
Nie grozi mu to, że stanie się zbyt pewny siebie, dla
Malcolma
to wszystko jest nowe, a poza tym należy mu wbijać do
głowy,
iż jest żółtodziobem. W Montanie mamy wiosnę, więc
będzie
musiał stale chodzić w kurtce lub grubym swetrze, zatem bez
trudu
ukryje rewolwer. Nawet jeśli ktoś zauważy u niego broń,
to
przecież na zachodzie nie ma w tym nic dziwnego, choć
Montana
to nie Teksas. Wystarczy jednak, iż Malcolm wytłumaczy
się tym,
że lubi sobie postrzelać lub panicznie się boi
jadowitych węży.
Postaramy się też wyrobić mu legalne
pozwolenie na broń.
— Pozostaje tylko mieć
nadzieję, że nigdy nie będzie musiał
korzystać z rewolweru
— rzekł cicho McGiffert.
Malcolm spoglądał teraz na
broń schowaną w podramiennej
kaburze z miękkiej skóry.
Starannie dopasowany i ręcznie szyty
futerał, leżąca obok
kabura do mocowania przy pasku, niebieskawy
połysk
oksydowanej stali, tłoczona w brązową szachownicę kolba —
to
wszystko kojarzyło mu się z precyzyjnym, fachowym i
ostrożnym
działaniem.
Miał przy sobie rewolwer podczas wycieczki do poblis-
kich
wyrzutni rakietowych i przez cały czas czuł się głupio,
gdyż
przebywał w towarzystwie zawodowych lotników, nawykłych
do
noszenia
pistoletów na biodrze. Teraz, mimo że był zdany wyłącznie
na
siebie i nie miał żadnej ochrony, poczuł się jeszcze
bardziej
głupio, kiedy pomyślał, że miałby założyć pas z
kaburą i wcisnąć
rewolwer pod pachę, skoro kolba zawsze
wypychała ubranie na
ramieniu. Owa aura fachowości i precyzji,
jaką roztaczała wokół
siebie broń, martwiła go nawet
bardziej, niż chciałby się do tego
przyznać. Spojrzał na
stylonową torbę i stanowczo odrzucił myśl
o zabraniu
rewolweru. Przy moim pechu, pomyślał, w barze torba
zsunie mi
się z ramienia i broń wypadnie na podłogę. Westchnąwszy
głośno,
usunął z wyobraźni obraz twarzy McGifferta, na której
malowała
się wyraźna troska, po czym zamknął i zabezpieczył
walizkę,
nie wyjmując rewolweru.
95
Zaparkował
swego ciemnozielonego dżipa kombi między dwiema
furgonetkami
na placyku przy wyjeździe z miasta. Wysiadł, zamknął
drzwi i
rozejrzał się dokoła. Była za dwie siódma — nie
chciał
przyjeżdżać za wcześnie, żeby uniknąć nerwowego
czekania w re-
stauracji. W kabinach obu furgonetek, na tylnych
szybach, wisiały
karabiny: w jednej dubeltówka z krótką
lufą, w drugiej sztucer na
płową zwierzynę. Malcolm z
niedowierzaniem pokręcił głową.
Słońce stało już nieco
wyżej na niebie i dość wyraźnie się
ociepliło. Białe
ściany budynku restauracji tak silnie błyszczały
w jego
promieniach, że aż musiał zmrużyć oczy. Chyba już po raz
piąty
tego dnia pomacał kieszeń kurtki, sprawdzając, czy zabrał
okulary
przeciwsłoneczne. Szeroka wstęga autostrady numer 2 biegła
prosto
jak z bicza strzelił, a wejście do restauracji znajdowało
się
zaledwie kilka metrów od krawędzi szosy. Po jej
przeciwnej stronie
ciągnęły się tory kolejowe zastawione
pustymi wagonami towaro-
wymi. Ponad dachami składu Malcolm
dostrzegł wierzchołki paru
wzgórz dźwigających się w
stronę nieba, którego ciemny błękit
stopniowo przesłaniała
szara ściana chmur. Miasto rozciągało się
na wschód i
południe, a budynki i ulice tworzyły nieregularną
mozaikę
wypełniającą płytką kotlinę. Od strony restauracji
doleciał
warkot silnika, szczekanie psa oraz jakieś
nawoływania i brzęk
naczyń w kuchni. Widok na zachód
przesłaniały Malcolmowi trzy
olbrzymie ciężarówki —
dieslowskie motory pracowały na niskich
obrotach, widocznie
kierowcy tylko na chwilę wstąpili do baru.
Mieszanina zapachów
na parkingu mogła przyprawić o zawrót
głowy, wyziewy spalin
i smród benzyny mieszały się z aromatami
naleśników,
smażonego bekonu oraz kawy, a także wonią mokrej
ziemi i
kiełkującej trawy. Może to wcale nie będzie takie złe,
pomyślał
Malcolm, ruszając w kierunku wejścia.
Wewnątrz siedziało czterech
klientów, sami mężczyźni. Jedyną
kobietą była młodziutka
kelnerka, która według oceny Malcolma
dorabiała w czasie
wolnym od zajęć szkolnych. Przy jednym stoliku
siedziało
dwóch facetów w strojach roboczych; pili kawę i roz-
mawiali
po cichu. Trzeci, w jednoczęściowym kombinezonie i
czapce
baseballowej
założonej daszkiem na bok, zajmował miejsce przy
barze, tyłem
do drzwi. Czwarty mężczyzna siedział samotnie przy
stoliku
pod oknem i wyglądał przez nie na autostradę. Był
silnie
zbudowany, choć ani za gruby, ani za wysoki. Na głowie
miał
96
olbrzymi kapelusz typu
stetson, mocno poplamiony i zniszczony,
prawie bezkształtny,
kiedyś zapewne kawowy, teraz bliżej nieokreś-
lonego koloru
między szarym a brunatnym. Ubrany był w zieloną
koszulę,
wytarte niebieskie dżinsy i uwalane błotem wysokie buty.
Skórę
na okrągłej, poznaczonej zmarszczkami twarzy i na rękach
miał
ogorzałą od ciągłego przebywania na powietrzu. Silnie
zaryso-
wana dolna szczęka, lekko obwisłe policzki i wąskie
usta pozornie
tylko znamionowały nieprzyjemnego typka, gdyż do
tego człowieka
dziwnie pasowały, tworząc dość harmonijne
rysy. Na pierwszy rzut
oka liczył sobie czterdzieści parę
lat.
Spojrzenie jego niebieskich, żywych oczu spoczęło na Malcolmie.
— Hej! — ryknął przez
całą długość sali. — Ty jesteś Ronald
Malcolm?
Ten skinął głową.
— Nazywam się Jerry Stuart
— zawołał mężczyzna tubalnym
głosem — jestem tutejszym
inspektorem rolnym. Chodź tu, chłopie.
Siadaj, zjemy coś.
Dłoń Malcolma niemal
całkowicie zniknęła w uścisku wielkiej
łapy tamtego.
— Strasznie mi się nie
podoba imię Ronald — ciągnął Stuart,
nie zadając sobie
trudu ściszyć głos. — Czy mogę do ciebie mówić:
Malcolm?
Ten uśmiechnął się szeroko.
Sam
nie lubię własnego imienia, większość znajomych mówi
do
mnie: Malcolm.
Świetnie. Pomyślałem, że
o tej porze będziesz głodny,
zamówiłem dwie takie same
porcje. Pasują ci naleśniki, jajka na
bekonie z grzankami,
sok pomarańczowy i kawa?
Czy mogę poza tym dostać szklankę mleka?
Jasne, do diabła. Co tylko
chcesz. I tak ty płacisz. Powiedz
tylko dziewczynie, jak
przyniesie zamówione śniadania. To twoja
bryka, ta co stoi na
wprost wejścia? — zapytał Stuart, ale nie czekał
na
odpowiedź. — Tak myślałem. Niezła, może się okazać
bardzo
przydatna, jeśli, odpukać, deszcz nas złapie na
polnych drogach.
A
więc jedziesz w teren, zbierać informacje dla rządu, prawda? Po
co?
No więc — zaczął
Malcolm, odstawiając szklankę z wodą —
Agencja Systemów
Obronnych przeprowadza ankietę wśród ludzi
mieszkających w
pobliżu wyrzutni rakietowych, żeby stwierdzić,
97
jaki wpływ na ich życie ma
bliska obecność pocisków, co sądzą na
temat rozmieszczenia
wyrzutni, czy zmieniło się ich podejście do
spraw obrony;
prowadzi się także badania socjologiczne dotyczące
rozkładu
codziennych zajęć i sposobu spędzania wolnego czasu
przez
tych ludzi w porównaniu z mieszkańcami innych rejonów,
gdzie
nie ma wyrzutni.
Stuart popatrzył na Malcolma.
W trakcie jego wyjaśnień wbił
spojrzenie w stół i tylko raz
się odezwał, kiedy kelnerka przyniosła
talerze z parującym
śniadaniem. Po jej odejściu milczał jeszcze
przez dłuższy
czas, aż Malcolm zaczął się niepokoić. Otwierał już
usta,
kiedy Stuart rzekł:
— I
na coś podobnego masz zamiar poświęcić kilka
najbliższych
tygodni?
Chcesz wiedzieć, co ja myślę? O tym wszystkim, czym
będziesz
się zajmował?
Malcolm powoli skinął głową.
— To piramidalna bzdura —
odparł i wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
Ronald przez chwilę patrzył
mu prosto w oczy, aż w końcu
zachichotał.
Wiesz co, Stuart? — rzekł
z powagą. — Masz rację.
Całkowicie się z tobą zgadzam,
na sto procent.
No pewnie — mruknął
tamten, wbijając zęby w zwiniętego
naleśnika. — Już
teraz mogę powiedzieć, jakie będą wyniki. Ci
ludzie muszą
mieszkać obok wyrzutni bomb atomowych, zdolnych
rozwalić cały
ten świat na kawałki, lecz wcale o tym nie myślą. Bo
i po
diabła? Można by się tylko nabawić nerwicy, więc po co
zawracać
sobie tym głowę?
Upił nieco kawy i po chwili mówił dalej:
Wiesz co? Czasami ten nasz
cholerny rząd zajmuje się
strasznie głupimi rzeczami.
Bzdurami! Mam prawo tak powiedzieć,
gdyż sam pracuję dla
rządu, a przecież także płacę podatki na jego
funkcjonowanie.
Masz całkowitą rację —
przyznał Malcolm. — Ja również
dla niego pracuję.
W dalszej części śniadania
Jerry opowiedział mu o Emmie
i trójce swoich dzieciaków, o
psie, którego kupił od farmera
mieszkającego pięćdziesiąt
kilometrów na południe od Shelby,
a który okazał się
strasznie zarobaczony, o kretyńskich formuła?
98
rzach, jakie musi stale
wypełniać, o chorej krowie starego Murraya,
co to już dawno
powinna zdechnąć, o tym, że członkowie rady
miejskiej
przekupują tutejszych przedsiębiorców, aby ze żwiru
i
asfaltu kupionego na utwardzenie ulic robili im podjazdy pod
domy,
o planowanych zbiorach pszenicy ozimej i o dziesiątkach
innych
rzeczy. Stuart okazał się niewyczerpanym źródłem opo-
wieści
— gdyby przedstawiał je ktokolwiek inny, natychmiast by
nimi
zanudził każdego słuchacza, ale Jerry opowiadał w taki
sposób,
że Malcolm był zafascynowany.
Przy drugiej filiżance kawy
pomógł mu ułożyć plan podróży,
przedstawiając obrazowo
ukształtowanie terenu. Kiedy Malcolm
pokazał na mapie
wyrzutnię, którą przyjęto za punkt centralny
objętego
badaniami obszaru, Jerry uniósł brwi i popatrzył na
niego
rozszerzonymi
oczyma, uważał bowiem, że sensowniejsze byłoby
wytypowanie
miejsca położonego dziesięć kilometrów od miasta.
Nic
jednak nie powiedział, uznając to widocznie za jeszcze
jeden
przejaw żałosnej głupoty urzędników państwowych.
Malcolm po-
stanowił rozpocząć ankietę na południe od
wyrzutni, następnie
przemieszczać
się na zachód i północ, by w końcu odwiedzić
ludzi
mieszkających
na wschód od niej i ostatecznie zamknąć koło.
Zakładał
mianowicie, że skoro Parkins przeskoczył północne
ogrodzenie,
to musiał nadbiec z tamtego kierunku. Chciał zatem
rozpocząć
badania z przeciwnej strony, mając nadzieję, że w ten
sposób
nie wzbudzi specjalnych podejrzeń.
Jerry nalegał, by pierwszy
dzień w terenie spędził razem z
nim.
Malcolm,
mimo że protestował, w głębi ducha cieszył się ź
tej
propozycji. Dobrze wiedział, że nawet na jego mapie nie
ma
naniesionych
wszystkich polnych dróg tworzących istny labirynt.
Zresztą
kilkakrotnie o mało nie zabłądził, lecz za każdym razem
Jerry
mówił mu, którędy ma jechać. Gadał prawie bez przerwy.
Kiedy
docierali do kolejnej z wyznaczonych farm, Stuart wyskakiwał
z
samochodu i zaczynał wrzeszczeć na gospodarza, żeby „zwlókł
dupę
z łóżka". Najczęściej jednak w domu zastawali
wyłącznie
kobiety, dzieci były w szkole. Kiedy zaś Malcolm
przystępował do
„pracy", Jerry nie odzywał się ani
słowem. Ten zasypywał miesz-
kańców pytaniami z testu, po
czym ostrożnie próbował wyson-
dować,
czy nie widzieli czegoś podejrzanego tego dnia, kiedy
zginął
Parkins.
99
— Wybraliśmy ten właśnie
dzień przypadkowo. Chciałbym
usłyszeć, czy zaszło wówczas
coś niezwykłego? Albo lepiej proszę
mi zrelacjonować
wszystko, co państwo wówczas robili.
Ludzie posłusznie udzielali
odpowiedzi, czasami się jąkając.
Wyglądało na to, że z
wyrozumiałością przyjmują kolejny przejaw
urzędniczej
głupoty. Tylko jeden stary farmer nie zgodził się na
rozmowę:
— Myślicie, że będę
spokojnie patrzył, jak łazicie po moich
polach i zabieracie
ziemię? Możecie sobie zatrzymać swoje cholerne
dolary i gdzie
indziej ustawiać te przeklęte rakiety. Ja kocham tę
ziemię i
nie dam jej sobie więcej wykradać!
Jerry próbował uspokoić
starego, ale i tak nic z niego nie
wydusili.
Malcolm podczas każdej
rozmowy starannie wypełniał rybryki
formularzy. Przez cały
dzień nie dowiedział się jednak niczego, co
mogłoby mieć
jakikolwiek związek ze śmiercią Parkinsa.
Później Jerry zaprosił go
do „siebie i Emmy" na obiad.
Stuartowie mieszkali na
południowym krańcu miasta, na niewielkim
wzniesieniu
zabudowanym dziesiątkami różnych domów, od bardzo
starych,
po całkiem nowe. Dom Jerry'ego nie wyróżniał się
niczym
szczególnym. Suty, bardzo smaczny obiad upłynął w
hałaśliwej,
wesołej i przyjemnej atmosferze. Po posiłku zaś
Malcolm, Jerry
i Emma — drobna, prosta kobieta o takich samych
jak u męża,
żywych, niebieskich oczach — przegadali cały
wieczór, aż do
dziesiątej. Wreszcie Malcolm podziękował
gospodarzom, po raz
kolejny
odrzucił propozycję Jerry'ego towarzyszenia mu w
jutrzejszej
wyprawie,
„na wszelki wypadek", i pojechał do motelu.
Nie czekała na niego żadna
korespondencja. Meldując się przez
telefon w waszyngtońskiej
centrali, odebrał zaszyfrowaną wiado-
mość, że ma
„kontynuować zgodnie z planem". Rozglądając się po
swoim
skromnym pokoiku motelowym, wspominał dość nieskładne,
lecz
za to szczęśliwe życie Stuartów. Ale gdy jego wzrok spoczął
na
walizce,
w której leżał rewolwer, natychmiast wrócił myślami do
zabitego
Parkinsa.
Dobry Boże! Co ja tutaj robię? — zapytał samego siebie.
— Musimy
cię podtrzymywać, jak wiesz —
wy-
szeptała
Biała Królowa, gdy nieco zatrwożona
Alicja wstała
posłusznie.
— Dziękuję
bardzo —
wyszeptała
Alicja w od-
powiedzi
—
ale
doskonale się bez tego obejdę.
Nuricz spędził pierwszy
dzień pobytu w Londynie tak, jak
pozostali uczestnicy targów.
Rozmawiał ze swoimi rodaka-
mi i brał udział w wycieczkach,
którym poświęcił nawet
sporo czasu; wmieszał się w tłum
gości zza Żelaznej
Kurtyny
i razem z nimi wzdychał, podziwiając widoki kapitalistycz-
nego
Londynu. Pochłonął też odpowiednio dużo niezwykłych dla
niego
i wykwintnych potraw, a po południu w towarzystwie dwóch
nowych
przyjaciół, Węgra oraz Argentyńczyka, poszedł do kina.
Przez
cały wieczór dwaj przedstawiciele ze Wschodu próbowali
namówić
trzeciego na dobicie targu, oferując najróżniejsze
towary
przemysłowe w zamian za argentyńską wołowinę. Nuricz
zakończył
wyczerpujący dzień lampką brandy w hotelowym
barze i wreszcie
poszedł do swego pokoju. Elektroniczne
urządzenia podsłuchowe —
na które tak bardzo wyczuleni są
wszyscy ludzie podróżujący
w interesach, a których odkrycie
mogłoby wywołać lawinę olb-
rzymich kłopotów — pozwoliły
zarejestrować jedynie ten fakt, że
wyjątkowo długo szykował
się do snu. O północy zaś ukryte
101
mikrofony przekazywały już
tylko głośne chrapanie towarzysza
Jana Markowicza.
Jesteście pewni, że w ciągu
całego dnia nie spotkał się
z żadnym kurierem? — Kevin
zapytał Cassila następnego ranka
przy śniadaniu.
Absolutnie — odparł
Anglik, sącząc z wolna herbatę i za-
stanawiając się, jak
ci Amerykanie mogą rozpoczynać każdy dzień
od mocnej kawy.
Spotkali się przy stole w
saloniku niepozornego domku wyko-
rzystywanego przez MI 5 jako
służbowy hotelik. Według wszelkich
dostępnych źródeł
brytyjskich i amerykańskich żaden z obcych
wywiadów nie
wiedział o jego istnieniu.
— Towarzysz Markowicz
zachowuje się bez zarzutu. Wraz
z innymi zgłosił się do
agenta odpowiedzialnego za sprawy bez-
pieczeństwa
i wywiadu w ich delegacji, młodego człowieka oficjalnie
pełniącego
funkcję sekretarza kierownika grupy. Żaden z naszych
ludzi nie
zauważył, żeby Markowicz zostawiał gdziekolwiek
jakieś
informacje. Ani służby specjalne, ani my oraz chłopcy
z szóstki nie
mamy na niego absolutnie nic, brak też
najmniejszego przecieku
o planowanej operacji wywiadowczej. Do
tej pory nasi ludzie
w Polsce nie znaleźli nawet wzmianki o
jego przeszłości, ale
twierdzą,
że to jeszcze nic nie znaczy. Domyślam się, że wasi agenci
także
niczego nie zwąchali.
Kevin nie odpowiedział, zatem Cassil mówił dalej:
— Wyeliminowaliśmy tego
naukowca z Polski, Rostowskiego.
Wykłada historię
na Uniwersytecie
Warszawskim, specjalizuje się
w
epoce Tudorów. Znają go w Muzeum Brytyjskim, podobno
mogą
ręczyć za niego. Sprawdzaliśmy też polskie źródła.
Okazało
się,
że był aresztowany przez Służby Bezpieczeństwa. Jeśli w
dodatku
weźmiemy
pod uwagę jego zaawansowany wiek, możemy go skreślić
z
listy domniemanych agentów. Nasz irlandzki przyjaciel,
Sean
0'Flaherty, to zupełnie inna sprawa. Zainteresowały się
nim Służby
Specjalne, bo facet posługuje się fałszywym
paszportem. Wywiad
wojskowy z Belfastu przypuszcza, że to jeden
z kurierów dostar-
czających broń dla IRA, utrzymujący
kontakty z handlarzami
z Ameryki oraz Europy Środkowej. Od
chwili przybycia do
Londynu spotykał się już z kilkoma
podejrzanymi typkami, ale
żaden z nich nie jest rosyjskim
szpiegiem. Facet ma sporo na
102
sumieniu, ale to nie ten,
którego szukacie. Wracamy więc do
punktu wyjścia. Jeśli
Markowicz okaże się czysty, będzie to
oznaczało, że albo
właściwy agent nam się wymknął, albo wasz
informator podał
mylną wiadomość. Sprawdzamy jeszcze pozo-
stałych pasażerów,
ale nie znaleźliśmy nikogo podejrzanego.
Gdybym
był na miejscu Rosjan kierujących tym przedstawieniem
i
musiał przerzucić Markowicza do Stanów Zjednoczonych,
jak
najszybciej bym go gdzieś ukrył. I to już teraz. Im
dłużej będzie
odgrywał swoją rolę, tym większe
prawdopodobieństwo wpadki, co
może
mu uniemożliwić w przyszłości wykonywanie jakichkolwiek
zadań.
Oczywiście, pomoglibyśmy wam w znacznie większym
stopniu,
gdyby plan domniemanej operacji nie stanowił aż takiej
tajemnicy...
— zawiesił głos, dostrzegłszy coraz szerszy uśmiech na
twarzy
Kevina. — Albo gdybyśmy znali nieco więcej szczegółów.
Nie
zrozum mnie źle, staruszku, nie chcę cię naciągać na
wyjawianie
sekretów.
Powell całkowicie zignorował tę uwagę Cassila.
Dobra — mruknął, wstając
od stołu i zakładając marynar-
kę. — Musimy mieć
nadzieję, że wkrótce uda się coś znaleźć na
tego
Markowicza. Jedziemy teraz do centrali.
Na pewno nie chcesz rzucić
okiem na hotel, w którym
mieszka, i rozejrzeć się trochę po
okolicy?
Nie — odparł Kevin. —
Jeśli to on jest agentem, będzie
musiał w końcu udać się
do Stanów. Tam wszystko będzie zależało
ode mnie, więc im
mniej damy mu teraz możliwości zetknięcia się
ze mną, tym
lepiej. Poza tym nie wątpię, że twoi ludzie wykonują
naprawdę
dobrą, solidną robotę. Czyż nie tak?
Ależ
oczywiście, staruszku. Oczywiście — rzekł pospiesznie
Cassil,
również podnosząc się z miejsca.
Obaj mieli już wyjść na
ulicę, gdy zadzwonił telefon. Anglik
podszedł do stolika.
— Słucham... Tak, zgadza
się... Kiedy?... Jesteś pewien?...
Żadnego śladu?... Jak to
możliwe?... Dobra. Poleć, żeby zamknięto
wszystkie lotniska
i porty. Zrozumiano?... Powiedziałem: zamknąć!
Nie możemy go
znowu stracić z oczu. Zaraz tam będę.
Cassil
zmarszczył brwi i z pewnym ociąganiem odłożył słuchaw-
kę.
Dopiero po chwili odwrócił się w stronę pełnego
najgorszych
przeczuć kolegi.
103
Obawiam
się, że wyniknął pewien problem rzekł cicho. -
Facet
zniknął, wykołował nas.
Co takiego?! — wycedził lodowatym tonem Kevin.
Po prostu zniknął —
powtórzył nerwowo Cassil. — Bardzo
sprytnie to załatwił.
Dwadzieścia minut temu towarzysz Markowicz
odebrał telefon od
kierownika delegacji. Podobno przyszedł tele-
gram, że z
powodu ważnych spraw rodzinnych ma natychmiast
wracać do
domu. Żadnych konkretów. Facet się spakował i po
dziesięciu
minutach wyszedł z pokoju. Obserwatorzy postanowili
nas
zawiadomić dopiero wtedy, gdy wyruszy w drogę. Markowicz
wsiadł
do windy. Tak się złożyło, iż żaden z moich ludzi nie
mógł
razem z nich zjechać do holu. Po drodze winda
zatrzymywała się
trzykrotnie i na którymś piętrze
Markowicz musiał wysiąść, zastąpił
go podstawiony na
wabia, podobny mężczyzna. Moi chłopcy nie
zwrócili
na niego uwagi, czekali na prawdziwego agenta. Tymczasem
facet
uregulował rachunek za Markowicza. Niestety, w tym czasie
w
recepcji urzędował nie nasz człowiek, który w dodatku ani
razu
nie
widział Rosjanina. Kiedy chłopcy zaczynali poszukiwania
agenta,
tamten
facet spokojnie wsiadł do taksówki i odjechał. Szef
grupy
wywiadowczej
dowiedział się jedynie, że pan Markowicz właśnie się
wymeldował
i złapał taksówkę na lotnisko. Jest teraz w drodze do
Heathrow.
Ktoś z ich grupy telefonicznie zarezerwował dla Mar-
kowicza
miejsce w porannym samolocie do Warszawy. Odleci
jednak
człowiek podstawiony na wabia.
A prawdziwy Markowicz?
Żadnego śladu — odparł
posępnie Cassil — przynajmniej na
razie. Moi ludzie
przeszukują całe miasto, obawiam się jednak, że
tamci
spróbują go jak najszybciej wywieźć z Londynu. Rozesłaliśmy
już
zdjęcia poszukiwanego do wszystkich lotnisk, portów i
dworców
kolejowych.
Niedługo nasi chłopcy obstawią również lotniska
prywatne
na wypadek, gdyby chciał wykonać jakiś krótki skok
i z
innego miasta odlecieć za ocean, ale to zajmie trochę czasu.
Cassil popatrzył bezradnie na kolegę i wzruszył ramionami.
— Bardzo
mi przykro, staruszku. Stało się. Wiemy przynajmniej,
że
właśnie Markowicz jest tym, którego szukamy, a to już
dużo
Musieli poświęcić tej jednej podmianie mnóstwo czasu i
wysiłku
Gdybyśmy
nie prowadzili ścisłej obserwacji, nikt by niczego nie
zauważył.
Rutynowa kontrola gości odwiedzających wystawę po-
zwoliłaby
nam tylko stwierdzić, że facet musiał wcześniej
wyjechać.
Wykorzystali
wszelkie możliwości, żeby zatrzeć ślady, jak chociażby
dyżur
recepcjonisty, który nigdy przedtem nie widział
Markowicza.
Moglibyśmy
wręcz dać głowę, że jeden z członków polskiej
delegacji
przyleciał
do Londynu, ale musiał wcześniej wyjechać, ze zro-
zumiałych,
uzasadnionych powodów. W dokumentach odnotowano
by jego przylot
oraz wyjazd, wszystko by się zgadzało. Gdyby
nawet istniały
jakieś podejrzania co do jego osoby i skróconego
pobytu,
moglibyśmy najwyżej zakładać, że facet jest kurierem,
który
skontaktował się z kim trzeba i natychmiast wyruszył w
drogę
powrotną. Sprytnie załatwione, naprawdę sprytnie.
Miejmy nadzieję, że nie nazbyt sprytnie — wtrącił Kevin.
Chcesz,
żebyśmy przymknęli tego podstawionego faceta pod
pretekstem,
że szukamy zaginionego członka delegacji?
Nie, jeszcze nie teraz. Nie
sądzę, aby wiedział, że jest
śledzony. W każdym razie
musimy tak założyć. Jeśli zdołamy
odnaleźć Markowicza,
postaramy się znów bacznie go obserwować.
Przede
wszystkim trzeba się dowiedzieć, jakie jest jego zadanie. Nie
ma
innego sposobu, musimy go odszukać.
Trwało to jednak prawie dwie
godziny, zanim udało się znaleźć
zaginionego agenta
rosyjskiego. Mężczyzna, który odleciał z Lon-
dynu, podając
się za członka polskiej delegacji, Jana Markowicza,
dwa dni
wcześniej odwiedził przedstawicielstwo linii lotniczych Air
Canada,
by zarezerwować bilet na nazwisko Renę Ericksona,
kanadyjskiego
turysty wracającego do Toronto. Agent wydziału
Ml 5 nie bez
trudu rozpoznał na zdjęciu Ericksona, bo choć Nuricz
nie
musiał zbytnio zmieniać swego wyglądu, przeistaczając się
z
Markowicza w Ericksona (wystarczyła wizyta u fryzjera,
zmiana
ubrania i lekkie przyciemnienie skóry, udające
opaleniznę z fran-
cuskiej Riviery), to znacznie odmienił
swoje zachowanie i tem-
perament
— po raz kolejny się okazało, że efekt psychologiczny
jest
znacznie
istotniejszy od samego wyglądu zewnętrznego. Jako
Erickson
posługiwał się nawet doskonałym kanadyjskim akcentem.
Wybitne
zdolności Rosjanina, w połączeniu z gustownym ubraniem
i
innymi drobiazgami, które KGB już tydzień wcześniej
dostarczyła
do Londynu, a które czekały w skrytce bagażowej
na dworcu
Victoria, w normalnych warunkach pozwoliłyby uniknąć
jakichkol-
wiek podejrzeń. Nuricz był bardzo zadowolony z
dotychczasowego
105
przebiegu akcji. Zarówno
Cassil, jak i Powell, musieliby przyznać,
że miał ku temu
powody.
— Sprytne — powtarzał
wciąż Anglik, kiedy razem z Kevinem
jechali na lotnisko. —
Naprawdę bardzo sprytne. Nie mam pojęcia,
na co się zanosi,
ale jeśli ten ptaszek jest aż tak dobry, musi to być
coś
poważnego. Uważaj na każdy swój krok, staruszku, miej
oczy
szeroko otwarte. I jeszcze raz przepraszam, że omal go
nie
zgubiliśmy.
Samochód zatrzymał się
przed wejściem do sali odlotów linii
TWA.
Kevin miał lecieć do Toronto następnym samolotem i przybyć
na
miejsce zaledwie kwadrans po Rosjaninie. W liniowcu Air
Canada
było już wystarczająco wielu agentów amerykańskiego
wywiadu,
zaś na lotnisku powinni czekać ich koledzy ze Stanów
oraz
funkcjonariusze wydziału bezpieczeństwa Kanadyjskiej Królew-
skiej
Policji Konnej.
Powell
otworzył drzwi, lecz obejrzał się jeszcze na siedzącego
za
kierownicą
Anglika.
— Na
szczęście jednak go nie straciliśmy z oczu — powiedział
do
Cassila
— zatem nic złego się nie stało. Dzięki za pomoc. Wujek
Sam
będzie wam bardzo wdzięczny, jeśli zachowacie tę sprawę
w najgłęb-
szej
tajemnicy, postarajcie się nawet nie sporządzać żadnych
raportów.
Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą powstać przecieki.
Byłbym
też bardzo zobowiązany, gdybyś zadbał o to, żeby nikt mnie
nie
śledził. Również miej oczy szeroko otwarte. Powiedz to
samo
chłopcom z szóstki i przekaż im moje podziękowania. Do
widzenia.
Zatrzasnął drzwi i ruszył
pospiesznie w stronę wejścia do hali.
Po jego odejściu Cassil
patrzył jeszcze przez pewien czas na
budynek
dworca, wreszcie westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Po
raz ostatni spojrzał na wejście do sali odlotów i rzekł:
— Do widzenia, staruszku. Do zobaczenia.
Przemarznięty Kevin wbił
ręce głęboko w kieszenie płaszcza,
chcąc odnaleźć choć
odrobinę ciepła. Przeklinał samego siebie, że
nie zabrał
puchowej kurtki, psioczył na nietrafną prognozę pogody,
złorzeczył
— choć bez przekonania — dyrektorowi, który go
wciągnął
w tę operację, ale głównie przeklinał obserwowanego
mężczyznę.
106
Rosyjski agent przybył do
Toronto wczoraj po południu, spędził
noc w tanim hoteliku, po
czym udał się autobusem do Nowego
Jorku. Powell ze swoimi
ludźmi jechał za nim aż do granicy.
Tutaj — z powodu dość
specyficznych, napiętych i delikatnych
stosunków między CIA
prowadzącą operacje wywiadowcze poza
granicami kraju oraz FBI
odpowiedzialne za bezpieczeństwo we-
wnętrzne — obserwację
przejęli formalnie agenci specjalni biura
federalnego, jako że
rosyjski agent znalazł się na terytorium Stanów
Zjednoczonych.
Ci jednak wykonywali swe obowiązki właśnie tak:
formalnie.
Dyrektor osobiście wybierał agentów do tego zadania —
najpierw
zgłosił swoje potrzeby komisji Czterdziestki, ci zaś prze-
kazali
sprawę, praktycznie w formie rozkazu, dyrektorowi FBI.
Ten,
mimo że zazwyczaj bronił swych przywilejów i niezależności
jak
każdy urzędnik państwowy, w tym wypadku bez specjalnego
ociągania
zgodził się, by Grupa L oraz Czterdziestka wzięły na
siebie
odpowiedzialność za tę kłopotliwą sprawę, która już
spowo-
dowała wielkie zamieszanie w wywiadzie lotnictwa.
Dlatego też,
zgłosiwszy
oczywiście swoje obiekcje i zastrzeżenia — choć
wszyscy
wiedzieli,
że to zwyczajna gra pozorów — wyraził ostatecznie zgodę
i
obiecał staremu pełną współpracę, a wyznaczonych
agentów
przekazał czasowo do dyspozycji Grupy Koordynacyjnej.
Ci mieli
działać formalnie na rzecz FBI, żeby uniknąć
jakichkolwiek za-
rzutów przeciwko prowadzeniu operacji na
terenie kraju przez CIA
czy też podobną instytucję
wywiadowczą. Zatem agenci federalni
podlegali bezpośrednio
rozkazom Kevina Powella z CIA, ale całość
nadzorował
osobiście szef Grupy L. Dyrektor FBI poszedł nawet
o wiele
dalej — pozwolił Kevinowi dobrać pracowników CIA,
Krajowej
Agencji Bezpieczeństwa oraz wywiadu lotnictwa wojs-
kowego,
którzy jako „nadzwyczajna grupa do zadań specjalnych"
mieli
wspomagać w terenie Malcolma i będąc „czasowo oddelego-
wanymi
agentami" wykonywać „wspólną operację
zaprzyjaźnionych
instytucji".
Na Carla zwaliło się mnóstwo papierkowej roboty.
Agent rosyjski udający
Kanadyjczyka zameldował się w Nowym
Jorku w hotelu Biltmore,
podając jako stałe miejsce zamieszkania
adres obskurnej
kamienicy w Toronto. Ten sam adres był zresztą
wpisany w
paszporcie Renę Ericksona. Policja kanadyjska stwier-
dziła,
że pokój w tejże kamienicy został wynajęty na nazwisko
107
Ericksona trzy miesiące
wcześniej, a czynsz był płacony regularnie
przelewem z
jednego z banków w Toronto, lecz żaden z urzędników
nie mógł
sobie przypomnieć wyglądu mężczyzny otwierającego
konto.
Ktoś systematycznie odbierał zaprenumerowane czasopisma
i od
czas do czasu robił zakupy, płacąc z tegoż konta.
KGB,
dysponująca ogromną siatką wywiadowczą, zadała sobie
wiele
trudu, by stworzyć jak najbardziej wiarygodne pozory, że
ów
człowiek istnieje w rzeczywistości — całą tę zasłonę
stworzono
zapewne na wypadek, gdyby któryś z agentów
terenowych został
zdemaskowany i musiał pospiesznie zmienić
tożsamość. Wykorzys-
tywano ją teraz na użytek Nuricza i
operacji „Gamajun".
Rosjanin spędził pierwszy
dzień pobytu w Nowym Jorku
dokładnie tak, jak przystało na
średnio zamożnego obywatela
kanadyjskiego, który po raz
pierwszy miał okazję odwiedzić tę
metropolię.
Ludzie Kevina nie spuszczali go z oczu, sześciu agentów
chodziło
za nim na piechotę, reszta posługiwała się trzema samo-
chodami,
dokonując rotacji w taki sposób, by obiekt zbyt długo nie
musiał
oglądać tych samych twarzy. Mimo że niespodziewanie
nadeszło
ochłodzenie, Erickson sporo czasu spędził na ulicach,
kręcąc
się głównie w pobliżu Times Square oraz Madison Square
Garden.
Wyraźnie unikał kompleksu Organizacji Narodów Zjed-
noczonych.
Często zatrzymywał się przed wystawami — jest to
bowiem
klasyczny sposób na sprawdzenie, czy nie jest się obser-
wowanym
— wchodził do różnych sklepów, oglądał towary,
zadawał
ekspedientom
pytania, lecz niczego nie kupił. Każdy, z kim zamienił
choć
słowo, był dyskretnie fotografowany, a informacje
wano innym
agentom, którzy pieczołowicie sprawdzali
danego człowieka.
Kevin ze zdumieniem przyjął
wiadomość, że ma do dyspozycji
tak duży zespół. Począł
się nawet zastanawiać, ile to wszystko
będzie kosztowało.
Doszedł wręcz do wniosku, że może warto
byłoby nawiązać
kontakt z Rosjaninem i zaoferować mu wszystko,
po co tu
przyjechał, o ile będzie to kosztowało Stany Zjednoczone
nie
więcej niż połowę szacunkowej ceny prowadzenia ścisłej
obser-
wacji agenta. W roku 1959 Chruszczow, w przypływie
dobrego
humoru, złożył taką propozycję Allenowi Dullesowi.
Ten jednak
nie zrozumiał dowcipu i jej nie przyjął. Kevin
wiedział doskonale-
że stary również nie potraktowałby tego
jako żart, ale dyrektor
108
nigdy nie był zmuszony
wędrować po uliczkach wokół Times
Sąuare i mimo
nieodpowiedniego ubrania, mimo chłodu wczesnego
wiosennego
zmierzchu nadzorować przebiegu obserwacji — tak,
żeby nie
zdradzić którejś z grup agentów i jednocześnie nie wpaść
w
oczy Rosjaninowi — a zarazem opędzać się od
nachalnych
prostytutek, które ze szklistymi oczyma zaczepiały
każdego, po-
wtarzając do znudzenia: „Masz ochotę? Masz
ochotę?" Sporo
wysiłku kosztowało Kevina „utrzymanie
się na chodzie", nie chciał
bowiem dać się zaskoczyć,
kiedy nadejdzie właściwy moment.
Wbrew powszechnej opinii,
ukształtowanej przez telewizję,
śledzenie człowieka —
nawet jeśli jest to ktoś niedoświadczony, nie
mający żadnej
wprawy — należy do niezwykle trudnych zadań.
Powell był
pewien, że Rosjanin nie wie, iż jest obserwowany, ale
miał
także świadomość, że tamten jest profesjonalistą i
podejmie
wszelkie środki ostrożności, wykorzysta każdą
możliwość, by do
maksimum zatruć życie ewentualnym
wywiadowcom. Stosował
zresztą te metody — przyspieszał
kroku i niespodziewanie skręcał,
zawracał nagle bądź
przystawał, jakby podejmował decyzję, nur-
kował w mroczne
podwórka, by po chwili wyjść z powrotem na
ulicę, wypatrywał
czyjegoś odbicia w szybach witryn sklepowych,
w ostatniej
chwili wskakiwał na ruchome schody czy do autobusu.
To wszystko
udowadniało, że jest on tym człowiekiem, którego
szukają,
lecz zarazem potwierdzało obawy, że mają do czynienia ze
świetnym
fachowcem. Nie mogli wykorzystać do śledzenia Rosjanina
żadnych
miniaturowych urządzeń nadawczych, zakładali bowiem,
że
jeśli akcja jest aż tak ważna, agent może mieć jakiś przyrząd
do
wykrywania układów elektronicznych, a cała ta operacja
kontr-
wywiadowcza miała jakiekolwiek szanse powodzenia jedynie
pod
warunkiem, że tamten nie nabierze podejrzeń, iż jest
śledzony. Owo
zadanie, niezwykle trudne w innym mieście i o
innej porze roku,
w zatłoczonym Nowym Jorku, podczas zimnej,
deszczowej pogody
było wręcz niewykonalne. Powell pokładał
całą nadzieję w tym, że
ma do dyspozycji wyszkolonych,
inteligentnych i doświadczonych
agentów, którzy tak łatwo
się nie poddadzą. Natomiast błądząc
myślami wokół sprawy
kosztów, stwierdził stanowczo, że nawet
gdyby nie dysponował
praktycznie nieograniczonymi funduszami,
najwyżej trzecia część
przeznaczonych na tę operację pieniędzy
ległaby zostać
uznana za zmarnowaną.
109
Obok niego przy krawężniku
zatrzymał się nagle turkusowy
dodge coronet. Kevin zajrzał do
środka, a dostrzegłszy obok
kierowcy zastępcę szefa grupy
swoich wywiadowców, pospiesznie
wsunął się na tylne
siedzenie. Jedynym świadkiem tej sceny był
przebywający na
delegacji pewien urzędnik z Denver, który space-
rował po
ulicy, usiłując zdobyć się na odwagę i skorzystać z
propo-
zycji jednej z oferujących swe usługi panienek. Ale on
troszczył się
jedynie o to, by nikt nie przeszkodził mu dobić
targu.
Dwie sprawy — oznajmił
tamten, kiedy ruszyli wolno
w kierunku Central Parku. — Po
pierwsze, nasz obiekt nawiązał
kontakt.
Kiedy? — spytał zaciekawiony Powell.
Po południu, gdy zaraz po
obiedzie wyszedł na miasto. Na
Zachodniej Czterdziestej
Czwartej, przed wejściem do hotelu
„Mansfield",
rozmawiał krótko z pewną kobietą, udając, że pyta
o
drogę. Chłopcy zauważyli to jednak i jak zwykle zrobili jej
zdjęcie
z odległości, ale z tak dużej, że fotografie będą
chyba nic nie warte.
No cóż, tak krawiec kraje, jak mu
materii staje, jeśli wolno mi się
tak wyrazić. W każdym
razie obiekt musiał się z nią umówić na
kolejne spotkanie,
ponieważ trzydzieści cztery minuty później znów
widziano
ich razem, nie opodal pobliskiego baru. Spacerowali tam
i z
powrotem po ulicy, nie oddalając się zbytnio od siebie,
lecz
mijali się wielokrotnie, wykorzystując okazje do
krótkiej wymiany
zdań. Postronny obserwator zapewne nie
zauważyłby niczego
podejrzanego. Mniej więcej po kwadransie
takiej zabawy kobieta
przekazała mu coś, według mnie albo
paczkę z pieniędzmi, albo
dalsze instrukcje, po czym rozstali
się na dobre. ;
Sprawdziliście ją? — zapytał Kevin.
Jeden z agentów FBI
rozpoznał ją z bliska podczas tego
spaceru. Nazywa się Anna
M. Brooks, mieszka w Queens, jest
czterdziestopięcioletnią
panną i pracuje jako sekretarka prezesa
jednej z poważnych
firm konsultingowych, opiniującej między
innymi duże
kontrakty wojskowe oraz inwestycje wielu między-
narodowych
korporacji. FBI namierzyło ją przypadkiem, nazwisko
kobiety
figurowało na liście współpracowników, jaką znaleziono
w
siedemdziesiątym drugim roku po słynnej wpadce tego
chargś
d'affaires, którego później wydalono z powrotem do
Budapesztu,
O ile wiem, biuro sprawdziło ją bardzo dokładnie,
nie znaleziona
110
jednak żadnych dowodów.
Wiele drobiazgów spowodowało jednak,
że
umieszczono ją na liście podejrzanych: otrzymuje większe
kwoty
pieniędzy z nie wyjaśnionych źródeł, ma zwyczaj
odwiedzać bardzo
dziwne
miejsca o niezwykłej porze, a niektórzy klienci jej firmy
prowadzą
jakieś lewe interesy. W sumie nic wielkiego, ale szefostwo
FBI
doszło do wniosku, że musi to być jeden z kanałów
prze-
rzutowych, który Rosjanie wykorzystują podczas
organizacji swoich
operacji wywiadowczych. Dlatego obserwowano
ją, mając nadzieję,
że w ten sposób uda się wpaść na
trop właściwej siatki. Otrzymaliś-
my już potwierdzenie, iż
są gotowi przyskrzynić tę kobietę, jeśli
tylko damy im
znać, że nadszedł odpowiedni moment.
Mogą ją zgarnąć —
odparł Kevin — pod warunkiem, że jest
tylko mało znaczącym
łącznikiem lub kurierem naszego agenta i że
nie wiedzą o
sobie nawzajem zbyt wiele. W każdym razie mamy
pewność, iż
ta kobieta pracuje dla nich. Przekaż FBI, żeby na razie
wzięli
ją pod ścisłą obserwację oraz informowali nas o każdym
jej
ruchu. Ona nie jest doświadczonym agentem, więc powinno
to być
proste. Niech sprawdzą, z kim się kontaktuje, może
zdołają umieścić
wtyczkę
w jej firmie i w bloku, w którym mieszka. Zaznacz tylko,
iż
zgarniemy
ją w pierwszej kolejności, jeśli się okaże, że musimy z
niej
wyciągnąć jakieś wiadomości. Na razie nie chcę
żadnych przesłuchań,
jedynie
jak najpełniejszą kontrolę. Wątpię jednak, żeby ta kobieta
coś
wiedziała.
W każdym razie niech zostawią jej swobodę, dopóki nie
otrzymają
od nas rozkazu. Mówiłeś, że masz dwie sprawy.
Owszem, druga to wiadomość
od starego. Przyjechał do
miasta, czeka w punkcie kontaktowym
przy Central Parku i chce
się z tobą zobaczyć,
Carl otworzył drzwi
mieszkania jeszcze zanim Powell zdążył
nacisnąć dzwonek.
Nie zauważył żadnej obstawy przy wejściu na,
dole, zatem
sekretarz musiał po prostu wyczuć jego obecność. Tą
myśl
sprawiła jedynie, że poczuł jeszcze silniejszą antypatię
do
Carla. Spojrzał na tamtego i zauważył nieznaczny rumieniec
na jego
policzkach. To pewnie tylko z gorąca, pomyślał
zawiedziony.
— Dobry wieczór, panie
Powell — mruknął sekretarz, lecz
Kevin
był pewien, że wyczuwa w jego głosie nutę sarkazmu. —
Czekaliśmy
na pana.
Nie odpowiedział, wchodząc za tamtym w głąb mieszkania.
— Kevin, mój chłopcze —
wykrzyknął na jego widok dyrektor,
podrywając się z sofy. —
Wchodź dalej, proszę. Pewnie zmarzłeś;
Carl, przynieś
Kevinowi kieliszek brandy i filiżankę gorącej kawy.
Serdeczny
uśmiech starego i ciepło panujące w pokoju stopniowo
poprawiały
nastrój Powella. Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie
krzesła,
ignorując wyciągniętą rękę Carla. Tamten bez słowa
skierował
się do kuchni. Kevin miał wrażenie, że dostrzega
ledwie
zauważalny uśmiech dyrektora, lecz on także nie
skomentował jego
zachowania.
Dziękuję — rzekł. —
Zakładam, iż przekazano już panu, że
nasz obiekt nawiązał
kontakt.
Tak, dostałem wiadomość —
odparł stary, usadawiając się
z powrotem na sofie. Wskazał
Kevinowi stojące naprzeciwko
krzesło. — Poinformowano mnie
o tym. Wynika stąd, że facet jest
brudny, jak to wy mówicie.
Boże, ależ te potoczne określenia uległy
zmianie, prawda?
Czasami wydaje mi się, że powinniśmy wspólnie
z naszymi
przeciwnikami opracować jakiś jednolity słownik, aby
łatwiej
było znaleźć wspólny język. Wracając do rzeczy,
zatwier-
dziłem
dla naszego rosyjskiego gościa pseudonim „Różowy".
Chyba
wciąż
jestem romantykiem, łudzę się bowiem nadzieją, że
rozkwitnie
nam
z tego prawdziwie wspaniały kwiat róży, a ponieważ agent
jest
czerwony, uznałem to określenie za całkiem stosowne.
Kevin uśmiechnął się. Carl
wrócił do pokoju z tacą, na której
stał dzbanek parującej
kawy, dwie filiżanki, cukiernica i pojemnik
ze śmietanką, a
także niewielka karafka brandy oraz kieliszki.
Postawił ją na
maleńkim stoliku między dyrektorem a Powellem,
na tyle jednak
daleko od niego, by niewygodnie mu było sięgnąć.
— Czy jestem jeszcze
potrzebny, panie dyrektorze? — zapytał,
specjalnie odwracając
się tyłem do Kevina.
Stary tym razem uśmiechnął się szeroko.
Nie, na razie nie będziesz
nam potrzebny. Proszę, zejdź na
dół do pokoju łączności
i zadzwoń do Waszyngtonu.
Oczywiście, panie dyrektorze.
Powell odprowadził go
wzrokiem i dopiero gdy sekretarz
zamknął drzwi, nalał sobie
kawy. Kiedy uniósł filiżankę do ust,
stary powiedział:
— Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na dobrej drodze.
112
Namierzyliśmy obcego agenta,
prowadzimy ścisłą obserwację,
z czego on prawdopodobnie nie
zdaje sobie sprawy, a na podstawie
różnych,
niezależnych od siebie i tym samym bardziej wiarygodnych
doniesień,
mamy pewne pojęcie o naturze jego zadania. Zgadza się?
Całkowicie — odparł w
zamyśleniu Kevin. Poznał po tonie
dyrektora, że ta rozmowa
zmierza do czegoś istotnego, a lakoniczne
podsumowanie faktów
miało na celu znacznie więcej niż tylko ich
wyliczenie. Z
niecierpliwością czekał na ciąg dalszy.
Właśnie, wszystko się
idealnie zgadza. I to mnie właśnie
martwi. Na podstawie
pewnych uwag, jakie znalazłem w twoich
raportach, sądzę, że
ciebie to również niepokoi. Mam rację?
Starałem się zawrzeć w
raportach jak najwięcej informacji,
panie dyrektorze —
powiedział Kevin.
Tamten miał oczywiście
rację, Powell tylko usiłował sobie
wmówić, że jego
wątpliwości są bezpodstawne. Nie sądził jednak,
że będzie
można o nich wnioskować na podstawie raportów.
Być
może nierozważnie, podświadomie zamieściłem jakieś
uwagi,
pomyślał.
— Oczywiście, to całkiem
zrozumiałe, mój chłopcze. Twoje
raporty są bez zarzutu, co
nie zmienia faktu, że jestem zaniepoko-
jony. Przyjrzyjmy się
temu bliżej. Parkins trafia na coś poważnego
i ginie, a
generał przychodzi do mnie z prośbą o pomoc. Ty
wyruszasz
śladem Parkinsa i dowiadujesz się pewnych szczegółów
jego
odkrycia. Jeden z informatorów CIA pracujący w berlińskiej
placówce
KGB relacjonuje nam pewne zdarzenia, które tylko
potwierdzają
całą tę hipotezę. W dodatku melduje nam o kolejnym
agencie,
tobie udaje się go namierzyć i wszystko zaczyna wyglądać
coraz
bardziej obiecująco. Akcja w Londynie przebiega gładko.
Dziś
z kolei podejrzany daje nam dowody swojej działalności,
demaskując
zarazem mniej znaczącego łącznika. Okazuje się, że
Różowy
jest doświadczonym szpiegiem, a nie tylko drobną płotką
wystawioną
na przynętę. Zapewne o tym nie wiesz, że wczoraj
nadszedł
raport od jednego z informatorów CIA z Czechosłowacji,
który
potwierdza istnienie ważnego przerzutu przez Berlin do
Londynu,
skąd ma on powędrować jeszcze dalej. Z kolei nasza
wtyczka w
GRU zameldowała, że KGB zamierza wkrótce prze-
prowadzić
jakąś operację na zachodzie Stanów Zjednoczonych,
gdyż
postawiła w stan gotowości wszystkich swoich agentów na
113
tym obszarze. Trochę stąd,
trochę stamtąd i zaczynamy mieć coraz
pełniejszy obraz
sytuacji. Ale nie wiemy jeszcze wszystkiego, to
zaledwie
wierzchołek góry lodowej, jak mówią.
O co więc chodzi? — zapytał zniecierpliwiony Kevin.
Nie wiem — odparł powoli
dyrektor — sam nie wiem.
Wszystkie dane wiążą się z
wcześniejszą akcją, którą udaremnił
Parkins. W tej chwili
najważniejszym zadaniem wydaje się poznanie
szczegółów
akcji KGB prowadzonej przez Różowego, co powinno
nam
umożliwić potwierdzenie wszelkich hipotez i
udaremnienie
planowanej operacji. Wszystko mamy pięknie
zapakowane, niemal
przewiązane wstążeczką, a jedynym
problemem jest nie stracić
z oczu śledzonego człowieka do
czasu, aż będzie można go zwinąć.
W takim razie zapytam jeszcze
raz: o co chodzi, pomijając
te drobne problemy, o których pan
wspomniał?
Właśnie brak problemów
najbardziej mnie martwi — odparł
stary. — To wszystko
wygląda aż nazbyt pięknie. Kolejne meldunki
potwierdzają
tylko to, co już wiemy, uwiarygodniają każdą hipotezę
i
przekonują nas, że jesteśmy na właściwym tropie. Dla mnie jest
to
niepokojące. Mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy, coś
niezwykle
istotnego a zarazem tak oczywistego, że po prostu
nie zwróciliśmy
na to uwagi.
Co więc mamy robić? — zapytał Kevin.
Robić?
A czy mamy inne wyjście? Będziemy realizowali
dotychczasowy
plan. Gdybyś stracił z oczu agenta, polecisz do
Montany i tam
na niego zaczekasz.
— A co z Malcolmem? W ogóle
ciekaw jestem, jak mu idzie.
Dyrektor odpowiedział uśmiechem.
— Martwisz się o naszego
Kondora? Wszystko wskazuje na to,
że całkiem dobrze sobie
radzi. W każdym razie nikt z lokalnych
władz do tej pory go
nie zdemaskował. Mam nadzieję, że wyniesie
z tego trochę
cennych, praktycznych nauk. Wierzę także, iż nie
wplącze
się w nic groźnego, a jego ciche dochodzenie nie przyniesie
żadnego
rezultatu. Ale dotychczas znakomicie pełni rolę małego
płotka
odgradzającego to podwórko. Stawiamy zresztą dodatkowe
ogrodzenie.
Nasz przyjaciel, generał, nalega bez przerwy, żebym ze
swej
strony wywarł nacisk na dowództwo wojsk lotniczych, by
wzmocniono
zabezpieczenie podziemnych wyrzutni rakietowych.
Jego pomysł
wcale mi się nie podoba, przynajmniej nie w za-
114
proponowanej wersji. Jeśli
Rosjanie zauważą, że zwiększamy
kontrolę, mogą to
potraktować jako normalną reakcję z naszej
strony, ale równie
dobrze, a tego chciałbym za wszelką cenę
uniknąć, mogą się
przestraszyć, zacząć działać bardzo ostrożnie
albo wręcz
przerwać operację.
Z drugiej strony chciałbym
mieć na tamtym terenie więcej
agentów, na wypadek, gdybyśmy
musieli szybko wkroczyć do akcji.
Wytypowałem kilku oficerów
regularnej armii, którzy już wcześniej
pracowali dla agencji,
i zorganizowałem dla nich specjalne prze-
szkolenie w Montanie,
w bazie Malmstrom i jej okolicach. Do
czasu zakończenia akcji
powołamy grupy alarmowe dyżurujące
przez okrągłą dobę. Ci
ludzie będą znacznie lepsi od służb ochrony
wojsk
powietrznych, bardziej odpowiedzialni i mniej gadatliwi,
a poza
tym zawsze będzie można ich wesprzeć oddziałami wartow-
niczymi.
Carl przekaże ci wszystkie szczegóły przy wyjściu.
Kevin skrzywił się
nieznacznie. Kiedy odstawił pusty kieliszek
po brandy i zaczął
się zbierać do wyjścia, stary spojrzał na niego
uważnie
i powiedział:
— Kevin, mój chłopcze,
wydaje mi się, że nie cierpisz Carla;
Mam
rację?
Zabrzmiało to bardziej jak
stwierdzenie niż pytanie. Kevin
poczuł
się przyparty do muru.
Słucham?
Daj spokój — rzekł
dyrektor z wyrzutem w głosie. - Nie
jestem
ani ślepy, ani głupi. Nie lubisz Carla, prawda?
Powell przyjrzał się
badawczo przełożonemu. Współpracował
z nim wielokrotnie,
przy różnych okazjach, jeszcze przed pojawie-
niem się Carla.
Miał wrażenie, że rozumie powody, dla których
dyrektor
wybrał sobie takiego sekretarza. A ponieważ szanował
i
lubił starego — o ile w tym zawodzie można kogokolwiek lubić
—
postanowił
odpowiedzieć szczerze.
— Nie znoszę tego sukinsyna.
Dyrektor wybuchnął gromkim
śmiechem i dopiero po chwili
opanował
się na tyle, by rzec:
Tak myślałem, nawet byłem
tego pewien. Niemal wszyscy
czują to samo. Wiedziałeś o tym?
Łatwo się domyślić.
Osobiście, chociaż mnóstwo czasu spędzam w jego towarzys-
115
twie,
staram się oceniać Carla wyłącznie pod kątem
profesjonalizmu,
jeśli
wiesz, co mam na myśli. Nigdy go nie traktowałem tak samo,
jak...
powiedzmy, Malcolma czy ciebie, i chciałbym, żebyś o tym
pamiętał.
Jestem jednak w pełni świadom niechęci, jaką wszyscy
żywią
do Carla.
Muszę przyznać, że
świetnie się zna na swojej robocie —
mruknął nie
przekonany Kevin.
Właśnie tak, mój chłopcze.
Właśnie tak. Carl jest praw-
dziwym
mistrzem, niedoścignionym wzorem w zakresie kompetencji.
Mimo wszystko — wtrącił
Powell — nie potrafię bezstronnie
oceniać jego pracy, to
znaczy przydatności do pracy w wywiadzie.
Ach,
więc o to chodzi — rzekł stary, rozsiadając się wygodniej
na
sofie. — Nie masz pojęcia, czym się Carl zajmuje i jak
wiele
dokonał. Dla ciebie on nie jest pełnoprawnym członkiem
naszej
społeczności, ponieważ nie ma zakrwawionych rąk,
jeśli wolno mi
się tak wyrazić.
Kevin mruknął i uśmiechnął się nieznacznie.
— Jeśli wolno mi się tak
wyrazić, właśnie tu jest pies po-
grzebany. Ale to nie
wszystko. Jeśli już mowa o krwi, to nie jestem
pewien, czy w
jego żyłach płynie jej choć kropla.
—;
No cóż — powiedział dyrektor, wstając, żeby
odprowadzić
Powella do drzwi, za którymi z pewnością już
czekał sekretarz;
Kevin był o tym dogłębnie przekonany. —
Pozwól, że wyjaśnię ci
sprawę zakrwawionych rąk. Jak
wiesz, muszę podejmować wiele
bardzo trudnych decyzji.
Pierwotnie to biuro miało wykonywać
czysto urzędnicze,
koordynacyjne zadania, a chociaż zdołałem
znacznie poszerzyć
zakres moich uprawnień i zagrać na nosie tym
wszystkim, którzy
chcieli mnie zakopać w papierkach, to jednocześ-
nie wziąłem
na siebie mnóstwo obowiązków. Chyba zrozumiałe, że
Carl
jest dla mnie niezastąpiony, w każdym razie niezwykle
pożyteczny
w sprawach dotyczących każdej operacji prowadzonej
przez Grupę
L.
Samo tylko nadzorowanie
różnych akcji i operacji wywiadow-
czych wymaga podejmowania
trudnych, bardzo trudnych decyzji.
Gdyby można do czegokolwiek
porównywać moją sytuację, to
chyba zgodziłbyś się ze mną,
że najbardziej przypomina ona rolę
dowódcy samodzielnej
jednostki wojskowej w czasie wojny. Muszę
mieć na uwadze
dalekosiężną politykę, jak też dokonywać wyboru
116
w konkretnych, jednostkowych
wypadkach, przy czym wszystkie
moje decyzje, nawiązując do tej
samej analogii, wpływają na życie
takich żołnierzy, jak ty
czy Malcolm, choć muszę przyznać, że ty
niezwykle szybko
wyrastasz na samodzielnego dowódcę.
Ale podejmowanie decyzji wiąże
się z nawałem drobiazgowej
pracy, z męczącym, nudnym i
ogłupiającym wydobywaniem po-
twierdzeń i pozwoleń,
dopracowywaniem wszelkich szczegółów,
a na końcu, co jest
symptomatyczne dla naszych czasów, z przepy-
chaniem sprawy
przez istny labirynt urzędniczych biurek. I w tym
właśnie
Carl jest niezastąpiony. Socjolodzy i specjaliści od za-
rządzania,
którzy nie robią nic innego, jak stwierdzają rzeczy
oczywiste
i biorą forsę za odkrywanie tego, co dawno odkryte,
określiliby
Carla jako człowieka znacznie ułatwiającego proces
podejmowania
decyzji. Brzmi to koszmarnie, prawda? A chodzi po
prostu o to,
że on pomaga mi załatwiać dziesiątki różnych
formalności.
Jest niezwykle użyteczny przy
tak zagmatwanych sprawach, jak
ta. Na moim stanowisku trzeba
zazwyczaj, w normalnych warun-
kach, dokonywać bardzo trudnego
wyboru, a jeśli wziąć pod uwagę
ten element „zakrwawionych
rąk", o którym wspomniałeś, czyli
kwestię
doświadczenia agentów, radzących sobie w sytuacji za-
grożenia
życia, często ten wybór wręcz nie istnieje. Podkreślam, że
nie
chodzi mi o zwykłe niebezpieczeństwa, na jakie jesteście
narażeni
przy
wykonywaniu rutynowych zadań, do takich bowiem przywyk-
liście.
Mówię o sytuacjach ekstremalnych, kiedy w grę może nawet
wchodzić
uzasadniona likwidacja człowieka. Właśnie w tego typu
wypadkach
pomoc Carla jest nieoceniona.
Chyba nie chce pan powiedzieć
— zauważył Kevin pełnym
sceptycyzmu tonem — że jest on
ekspertem w sprawie likwidacji.
Domyślam się, że mógłby z
przyjemnością kogoś zlikwidować,
czerpiąc z tego niemałą
satysfakcję, ale nie wmówi mi pan, że Carl
jest zabójcą.
Tacy jak on boją się najmniejszego ryzyka.
Ależ skąd — odparł
dyrektor — on się nie nadaje do
działania w terenie. Miałem
na myśli to, że potrafi wszystko
zaplanować i dopilnować
wykonania pracy.
Stary otworzył drzwi,
uścisnął Kevinowi dłoń na pożegnanie,
lecz gdy tamten się
już odwracał, dodał jeszcze:
— Carl zajmuje się wyłącznie papierkową robotą.
Gdy
ja używam jakiegoś słowa —
powie-
dział
Humpty Dumpty z przekąsem —
oznacza
ono
dokładnie to, co mu każę oznaczać... ni mniej,
ni
więcej.
Pozostaje
pytanie —
powiedziała
Alicja —
czy
potrafisz nadać słowom tak wiele rozmaitych
znaczeń?
Pozostaje
pytanie —
powiedział
Humpty
Dumpty
— kto
ma być panem... to wszystko.
Następnego ranka, samolotem
o ósmej, dyrektor wrócił do
Waszyngtonu. Na jedenastą
została wyznaczona odprawa
Rady Koordynacyjnej. Podobne
spotkania odbywały się
nieregularnie, w zależności od
wydarzeń na świecie oraz
nasilenia działań wywiadowczych:
jeśli nic specjalnego się nie
działo, miały miejsce raz w
tygodniu, natomiast podczas jakichkol-
wiek kryzysów, a
zwłaszcza wtedy, gdy Stany Zjednoczone bezpo-
średnio
angażowały się w któryś konflikt, zwoływano je co najmniej
raz
dziennie. W tym tygodniu jednak panował na świecie względny
spokój,
toteż przedpołudniowa odprawa była pierwszą od trzech
dni.
Po obiedzie zaś miało się odbyć ważne posiedzenie
Komisji
Czterdziestki w pełnym składzie, zatem członkowie
Rady po-
stanowili się przygotować do tego niezwykłego
wydarzenia.
Tego ranka odprawę prowadził
przedstawiciel Departamentu
Stanu. Co prawda najważniejszym
członkiem Rady Koordynacyjnej
był dyrektor Grupy L, ale
przewodniczącego spotkań zmieniano
rotacyjnie, w zależności
od tego, która instytucja wywiadowcza
118
W danym czasie prowadziła
najważniejsze operacje. W okresie
„spokoju", kiedy nie
było żadnych naglących spraw, kierowanie
odprawami powierzano
z reguły przedstawicielowi Departamentu
Stanu. Ten niepisany
zwyczaj, będący jedynie gestem uprzejmości
wobec Białego
Domu, utarł się na początku 1970 roku, ponieważ
w tamtych
czasach całą polityką zagraniczną kierował bezpośrednio
Henry
Kissinger, natomiast Departament Stanu pełnił jedynie rolę
formalną
i przypominał bezwolną kukłę z przyklejonym na twarzy
szerokim
uśmiechem. Sytuacja ta zmieniła się diametralnie w roku
1974,
kiedy to Kissinger został mianowany Sekretarzem Stanu —
departament
odzyskał wówczas utracony prestiż i władzę. Do-
stosowując
się do tych zmian, by nie zostać posądzonymi o biuro-
kratyczną
inercję, członkowie Rady uchwalili nieformalnie, że
przedstawiciel
Departamentu Stanu będzie przewodniczył wszystkim
„niespecyficznym"
odprawom.
Ale mężczyzna, który
znalazł się w gronie Rady, w ogóle nie
znał się na
działalności wywiadu. Był ekspertem do spraw ekonomii
rolnictwa
afrykańskiego, lecz w wyniku swych cierpliwych i usilnych
starań,
a także wskutek normalnych przegrupowań będących
efektem
biurokratycznych sporów, w których nie brał żadnego
udziału,
został awansowany na stanowisko zastępcy podsekretarza.
Nowa
praca, a zwłaszcza jej prestiż, dawały mu sporo zadowole-
nia
— tym bardziej że wykonywanie prostych zadań wiązało się
z
wysoką płacą oraz odpowiednim statusem społecznym.
Traktował
sprawy administracyjne instytucji wywiadowczych tak
samo, jak
przedtem problemy rolnictwa w krajach afrykańskich,
choć te
w dość istotny sposób różnią się od rocznych
cykli zbiorów
tropikalnych upraw.
— Dziękuję, panowie —
rzekł przewodniczący, kiedy dowódca
Wywiadu Marynarki
Wojennej przedstawił pokrótce najnowsze
zdobycze Rosjan i
Chińczyków w zakresie wyposażenia okrętów —
wysłuchaliśmy
już wszystkich raportów. Czy ktoś jeszcze pragnie
zabrać
głos?
Z odległego końca stołu
doleciał tubalny głos generała Arnolda
Rotha:
— Jest pewna sprawa, którą
chciałbym poruszyć w gronie Rady.
Dowódca
wydziału operacji specjalnych Wywiadu Wojsk Powiet-
rznych
nigdy dotąd nie uczestniczył w odprawach, głównie tylko
119
dlatego, że jego przełożeni
starali mu się ze wszystkich sił to
wyperswadować. Kiedy tego
ranka dyrektor Grupy L dostrzegł
generała na sali, pomyślał,
że na pewno wydarzy się coś ciekawego.
Teraz powitał
wypowiedź Rotha uśmiechem.
— Jak panowie zapewne wiecie
— zagrzmiał generał, nawet
o ton nie zniżając głosu —
zgodnie z wszelkimi przepisami, a także
za zgodą Komisji
Czterdziestki, przekazałem bezpośrednio Grupie
L sprawę, nad
którą pracowali moi ludzie. Od tamtej pory nie
mogę
się dowiedzieć, czy poczyniono jakiekolwiek kroki i chciałbym
przy
tej okazji prosić o interwencję.
Przedstawiciel Departamentu
Stanu zmarszczył brwi, lecz nim
zdążył cokolwiek powiedzieć,
dyrektor podjął rzuconą mu rękawicę.
— Generale — powiedział
cicho — jestem pewien, że docierają
do pana codzienne
raporty, które wysyłamy. Jak panu wiadomo,
nie możemy jeszcze
zameldować o żadnych sukcesach. Bacznie
obserwujemy pewnego
rosyjskiego agenta, który prawdopodobnie
jest zaangażowany w
tę samą akcję, na której trop wpadli pańscy
ludzie. Dopóki
nie znamy wszystkich szczegółów i nie możemy
przejąć
kontroli nad sytuacją, będziemy dalej prowadzili akcję
takimi
metodami, jakie Czterdziestka uzna za stosowne. Oczy-
wiście,
pański udział w tej sprawie będzie w pełni doceniony,
a
jeśli ma pan jakiekolwiek zastrzeżenia do decyzji, które
komisja
podjęła w celu jej wyjaśnienia, proponowałbym panu
zwrócić
się bezpośrednio do niej.
Generał skrzywił się z
niesmakiem. Pozostali mężczyźni bądź
tłumili ironiczne
uśmiechy, bądź spoglądali na niego karcąco.
Wszyscy obecni
wiedzieli doskonale, że generał potrafi być nad-
zwyczaj
uciążliwy. Niespodziewanie głos zabrał wysłannik Biura
Finansów
i Zarządzania, który zapewne chciał usprawiedliwić
postawę
dyrektora Grupy L, ale przede wszystkim chyba pragnął
jak
najszybciej zakończyć odprawę.
— W pełni rozumiem, że
generał jest zainteresowany tą spra-
wą
— powiedział. — W znacznym stopniu przyczynił się do
podjęcia
operacji.
Jestem jednak przekonany, że nie musi się obawiać
o przebieg
akcji. Moje biuro ma pełne zaufanie do Grupy L, a jako
instytucja
nadzorująca jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych
działań.
To prawda, że koszty operacji są ogromne, nie budzą
jednak
najmniejszych zastrzeżeń. Osobiście mogę powiedzieć —
120
dodał, zwracając się
bezpośrednio do starego — że pański sekretarz
udzielił nam
nieocenionej pomocy w sprawach organizacyjnych.
Dyrektor lekko
skłonił głowę, wyrażając podziękowanie.
— W szczególności jesteśmy
zadowoleni z dwóch aspektów
tejże operacji — kontynuował
przedstawiciel biura — ze spodzie-
wanych rezultatów oraz
doboru ludzi. Według wszelkich przesłanek
nasze wysiłki
powinny przynieść konkretny efekt i to nie w postaci
danych
wywiadowczych, ale pojmanego rosyjskiego agenta. Takie
zakończenie
akcji wywoła odpowiednie wrażenie na komisjach
zatwierdzających
nasze plany. Powiem więcej: ten efekt wydaje się
na tyle
podniecający, że wszyscy powinni skakać z radości. A kiedy
w
dodatku wykażemy, że jest to wynikiem mądrze
poczynionych
inwestycji
w przygotowanie agenta... — mężczyzna przerwał,
zaczął
przerzucać
swoje notatki, aż w końcu znalazł właściwą kartkę,
poprawił
okulary, które zjechały mu na sam czubek nosa, wreszcie
odczytał:
— ...Kondora, szkolonego specjalnie do przeprowadzenia
tej
akcji, uzyskamy klarowny, przejrzysty obraz, którego tak bardzo
nam
teraz trzeba. Pragnę powtórzyć jeszcze raz, że Biuro Finansów
i
Zarządzania jest bardzo zadowolone ze sposobu prowadzenia
operacji
pod nadzorem Grupy L.
Dyrektor ponownie skłonił
lekko głowę i z triumfalnym uśmie-
chem popatrzył na
generała. Ten się jednak nie odezwał, tylko
skrzywił jeszcze
bardziej i jęknął cicho.
— A co z czynnikiem pozornie
słusznego zaprzeczenia? — za-
pytał wysłannik Departamentu
Stanu, czuł bowiem, że jako prze-
wodniczący odprawy także
musi wyrazić swe poparcie, a jednocześ-
nie miał okazję
wykazać się znajomością biurokratycznego eufemiz-
mu na
określenie usprawiedliwionego kłamstwa.
Uśmiechnięty dyrektor
obrócił głowę w jego kierunku. Dosko-
nale zdawał sobie
sprawę, że nie musi się nawet starać przeciągać
tego
neofity na swoją stronę.
Nie jestem pewien, czy w tym
wypadku rzeczowa analiza
naszych metod będzie w ogóle
potrzebna. Zwyczajnym środkiem
bezpieczeństwa jest
sprawdzanie wszystkich naszych ludzi za po-
średnictwem FBI.
Czterdziestka uważa nawet niektóre zarządzenia
za
niepotrzebne. W każdym razie ta operacja prowadzona jest
w
ścisłej tajemnicy.
No cóż — powiedział przewodniczący zebrania. — Wnios-
121
kuję z tego, że wszyscy są
zadowoleni. Jestem pewien, że nasz
kolega w dalszym ciągu
będzie w pełni informował zainteresowane
agencje oraz komisję
o rezultatach akcji. Jeśli nie ma innych uwag,
czy możemy
uznać sposób prowadzenia tej operacji za całkowicie
prawidłowy
i na tym zakończyć spotkanie?
W tym samym czasie, kiedy w
Waszyngtonie przedstawiciel
Departamentu Stanu ogłaszał
zakończenie odprawy, Malcolm
odstawił kubek po kawie na stół
kuchenny w domu Neila i Fran
Robinsonów, w miasteczku Whitlash,
w Montanie. Była to jego
pierwsza wizyta tego dnia i miał
nadzieję, że przyniesie wreszcie
jakieś rezultaty. Pomiędzy
osadą a wyrzutnią rakietową znajdowała
się jedna, samotna
farma i chociaż nie stała w linii prostej łączącej
miasteczko
z terenem wojskowym, to jednak była bliżej wyrzutni
niż
jakiekolwiek inne zabudowania. Malcolm doszedł do wniosku,
że
Parkins mógł przebywać na
tej farmie, skąd wolał uciekać (nie
wiadomo
przed czym) w stronę jasno oświetlonego terenu wyrzutni
niż
ku ciemnemu i prawdopodobnie niewidocznemu w ciemnościach
miasteczku.
Farma ta należała do braci Bellów, Louisa i Daniela.
Kiedy
Malcolm z nimi rozmawiał, stwierdzili, że tamtego dnia nie
było
ich w domu, wyruszyli na jedną ze swoich „wypraw w teren".
Poza
tym nie powiedzieli mu prawie nic, przez cały czas
wypełniania
ankiety
siedzieli z posępnymi minami, tępo się w niego wpatrując.
Teraz
Malcolm liczył na to, że od rodziny Robinsonów
uzyska
potwierdzenie zeznań braci Bellów.
Przyjechał na ich farmę z
samego rana, pragnąc zastać wszyst-
kich w domu. Gospodarstwo
prowadził ojciec rodziny, Neil, wraz
ze
swoim bratankiem, Petem. Tak się szczęśliwie złożyło, że
podczas
wizyty
Malcolma obaj mężczyźni wrócili z pola na śniadanie,
a
także po to, żeby zabrać jakieś narzędzia. Żona Neila,
Fran,
krzątała się w kuchni, pobrzękiwała garnkami i bez
przerwy nuciła
coś pod nosem. Malcolm siedział przy kuchennym
stole z Neilem,
Petem, Davem Livingstonem (ich krewnym z Kansas)
oraz babcią,
Clare Stowe, nadzwyczaj ruchliwą staruszką,
którą w pierwszej
chwili
ocenił na siedemdziesiąt lat, dostrzegłszy jednak
zadziwiającą
sprawność
fizyczną kobiety, przestał ufać własnym szacunkom. Jej
córka,
Fran, miała czterdzieści parę lat, natomiast zięć, Neil, chyba
przekroczył pięćdziesiątkę.
Silnie zbudowany bratanek Neila, Pete,
był od niego o
kilkanaście lat młodszy, a kuzyn, który przyjechał
z wizytą,
Dave Livingston, sprawiał wrażenie jego rówieśnika.
Malcolmowi przypadła do gustu
ta rodzina. Podobnie jak na
wszystkich farmach, które do tej
pory odwiedził, słyszano tu już
o jego akcji. W każdym razie
znana jest im dokładnie rola, jaką
odgrywam, pomyślał
Malcolm z goryczą. Z zapałem odpowiadali
na jego pytania,
udzielając znacznie więcej informacji, niż było to
potrzebne.
Gadatliwy okazał się zwłaszcza Neil — szczupły męż-
czyzna
o śniadej cerze, bardzo poważnie traktujący obowiązki tego,
który
musi przemawiać w imieniu całej rodziny. Można by sądzić,
że
z wielką radością przyjął pojawienie się nowego
słuchacza,
zasypując go setkami starych opowieści, których
wszyscy krewni
i znajomi musieli już wysłuchać niezliczoną
ilość razy. Mówiąc
szeroko gestykulował nie domytymi
rękoma.
Do cholery, Malcolmie.
Myślisz, że sąsiedztwo wyrzutni
rakietowej choć trochę
wpłynęło na metody uprawiania gruntów.
Traktujemy ją jak
coś zupełnie naturalnego, Livingstonowie zawsze
wyznawali
taki pogląd, od czasu, kiedy przed laty osiedlili się na
tej
ziemi. To jasne, że nikt nie lubi oddawać swych pól na
instalacje
rakietowe, lecz jeśli nie to, to będzie co innego,
więc jakaż to
różnica? Nie zwracamy na nie większej uwagi,
nikt się tu nimi
zbytnio nie przejmuje.
Neilu Robinsonie — wtrąciła
lekko trzęsącym się głosem
jego teściowa. — Przestań
zawracać głowę panu Malcolmowi
nudnymi opowieściami o
historii naszej rodziny. Jemu nie są
potrzebne szczegóły z
życia Livingstonów czy Stowe'ów. Praw-
dopodobnie zanudzisz
go na śmierć, zanim zdążymy wyciągnąć
z szafy któryś
ze starych szkieletów.
Wszyscy przy stole wybuchnęli
gromkim śmiechem. Malcolm
zwrócił jednak uwagę, że Neil
Robinson wcale nie potraktował
uwagi
teściowej jako dowcip. Uśmiechnął się, lecz zaraz
nieznacznie
zacisnął
wargi, a powieka w kąciku oka zaczęła mu drgać nerwowo.
— Chyba masz rację, mamo.
Na pewno masz rację. — Wstał
powoli, podszedł do lodówki,
uchylił drzwi i wyjął ze środka małą,
pękatą butelkę. —
Może lepiej się przejdę, wpadnę do Kincaidów
i zobaczę,
czy Matt nie potrzebuje pomocy przy naprawie roz-
sypującego
się traktora. Miło mi się z panem rozmawiało.
123
Skłonił głowę i ściskając
butelkę piwa w garści wolnym krokiem
wyszedł
z domu. Kiedy drzwi za nim stuknęły, przez jakiś czas w
kuchni
panowało
milczenie. Wjeżdżając na teren farmy, Malcolm zauważył
skrzynkę
zapchaną butelkami po piwie, stojącą przy narożniku domu,
ale
nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Teraz nagle wszyscy
wbili
spojrzenia
w blat stołu. Za plecami Malcolma brzęknęły przestawiane
garnki,
aż wreszcie żona Neila oznajmiła niespodziewanie:
— Pójdę na górę posłać łóżka.
Niemal wybiegła z kuchni i po
chwili rozległy się jej kroki na
schodach. Zapadła cisza.
— Musi pan wybaczyć Neilowi
i Fran — odezwał się cicho
Dave Livingston, potwierdzając w
ten sposób podejrzenia Malcol-
ma. — Neil... No cóż, on ma
problem.
Malcolm lekko skinął głową,
wspominając z dzieciństwa spora-
dyczne, kłopotliwe wizyty
swego wuja.
Wracając do rzeczy —
powiedział, chcąc rozładować napiętą
atmosferę —
mówiliśmy o zwykłych zajęciach tamtego, wybranego
dnia.
Usłyszałem dość szczegółową relację ze wszystkiego, czym
się
zajmowaliście.
Ciekawi mnie jeszcze, czy możecie cokolwiek powie-
dzieć
o tym, co robili wtedy wasi sąsiedzi. Rozmawiałem już z
nimi,
zadawałem
te same pytania. Ale często się zdarza, że lepiej
pamiętamy
zajęcia sąsiadów niż nasze własne.
To szczera prawda — odparł
Pete, z ociąganiem wstając od
stołu. — Ale chyba lepiej
pójdę zobaczyć, co porabia Neil.
Zatem ja spróbuję
odpowiedzieć — wtrącił Dave, rozsiadając
się wygodniej
na krześle i wyciągając przed siebie nogi. — Przez
cały
dzień kręciłem się po podwórku, więc chyba zdołam
sobie
przypomnieć, co robili wówczas sąsiedzi. Kiedy
przyjeżdżam tu na
urlop i zyskuję nagle mnóstwo wolnego
czasu, którego na co dzień
nie
mam zbyt wiele, lubię spacerować i przyglądać się
wszystkiemu,
chociaż
w takiej osadzie jak ta, gdzie stoją trzy chałupy na krzyż,
nie
za bardzo jest co oglądać. Niemniej świetnie się tu odpoczywa
od
zwykłego nawału roboty.
Poza nami w Whitlash są
jeszcze Kincaidowie mieszkający
naprzeciwko, po drugiej stronie
szosy, oraz stary Gorton, który
prowadzi sklep i stację
benzynową przy rozwidleniu dróg. Tylko
proszę mnie nie pytać,
z czego on żyje: chyba wyłącznie z zasiłku.
Mam wrażenie,
że nawet nie zauważył kryzysu paliwowego, bo nikt
124
u niego niczego nie kupuje,
chyba że trafi się jakaś przypadkowa
ciężarówka albo
zabłąkany turysta, który przekroczy granicę tą
boczną
drogą, gdyż na północ od miasteczka również jest
posterunek
straży celnej, a nie jak wszyscy autostradą, przez
przejście w Sweet-
grass.
Och, zresztą każdy tu korzysta od czasu do czasu z
pomocy
charytatywnej i nikt nie robi z tego problemów.
—
Neil chciał kiedyś odkupić od starego ten interes, żeby
Gorton
mógł się przenieść do miasta, gdzie będzie miał lepszą
opiekę
— dorzuciła babcia Stowe, nie kryjąc swego rozczarowania
sąsiadem
będącym zapewne w jej wieku. — Do cholery, przecież
tutaj
nikt się o niego nie zatroszczy, a Gorton jest prawie ślepy
i
ledwie słyszy. Wszyscy zaglądają do niego co jakiś czas,
żeby
sprawdzić, czy nie przytrafiło mu się coś złego.
— Gorton każdy dzień
spędza tak samo — kontynuował
Dave — siedzi w oknie aż do
zmroku, a potem idzie do łóżka.
Rusza się ze swego
posterunku chyba tylko na posiłki i do
wychodka, mógłbym
przysiąc, że nigdy nie wstaje z krzesła na
dłużej jak
kwadrans. Co on panu powiedział?
Malcolm uśmiechnął się lekko.
— Niewiele. Prawie nie
docierało do niego, o co pytam, choć
odniosłem
wrażenie, że udawał głupszego niż jest w rzeczywistości.
Wydaje
mi się, że nie lubi żadnych urzędników.
Dave wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A kto lubi?
— Co
porabiali wasi sąsiedzi, Kincaidowie? — zapytał Malcolm.
-
Mężczyzna zmarszczył brwi.
— No cóż, Shirley i Matt
mieszkają tylko we dwoje. Myślę, że
Matt pracuje po całych
dniach. Widziałem go wtedy kilkakrotnie,
o ile pamiętam,
szykował samochód. Później zaś Shirley pojechała
do
miasta.
Malcolm pokiwał głową. Już
wcześniej słyszał o kłopotach
z autem od samej Shirley
Kincaid, ładnej, choć wyraźnie zmęczonej
życiem,
trzydziestokilkuletniej kobiety. Najwyższa pora zadać
to
najważniejsze pytanie, pomyślał.
— A pozostali sąsiedzi? Po
przeciwnej stronie chyba najbliżej
mieszkają Bellowie, ci dwaj
samotnie gospodarujący bracia. Pamięta
pan, czym oni się
zajmowali tamtego dnia? Może ich pan widział
albo słyszał o
jakichś wydarzeniach na farmie Bellów?
125
Dave zerknął szybko na
babcię Stowe, ta zaś uśmiechnęła się
i-wzruszyła
ramionami.
— No cóż — odparł
mężczyzna — nie spotykamy się z b r a -
ćmi Bell. Oni
trzymają się na uboczu, a nas to niewiele obchodzi.
Malcolm oblizał wargi. Czyżbym na coś trafił? — pomyślał.
Bellowie odnoszą się do was
z niechęcią?
Dave parsknął.
Powiedzmy, że są ludźmi zupełnie innego pokroju.
Jak mam to rozumieć? —
zapytał Malcolm, czując przy-
spieszone bicie serca.
Po prostu... — Dave
pochylił się nisko nad stołem, jakby
chciał, żeby
staruszka nie słyszała o czym mówi — ...od czasu,
kiedy
się tu sprowadzili jeszcze w latach sześćdziesiątych,
wszystkich
traktują
z góry, z nikim się nie zaprzyjaźnili i krążą plotki, że
chyba
wcale nie są braćmi, lecz partnerami.
Nie rozumiem.
Mężczyzna otworzył już usta, lecz babcia skarciła go ostro:
Daj spokój, Dave. Przestań powtarzać te bzdury.
Do diabła — odparł —
przecież i tak, wcześniej czy później
się o tym dowie,
więc nic nie stoi na przeszkodzie, żebym ja mu
powiedział.
Prawda jest taka — zniżył głos do szeptu — że według
nas
Bellowie wcale nie są braćmi.
Kim zatem są? — zapytał
Malcolm, także szeptem, niezbyt
zdając sobie sprawę, że
zachowuje się śmiesznie.
Niech mnie diabli, jeśli to
nie pedały — oznajmił wprost
Dave i odchylił się z
powrotem na oparcie krzesła.
Aha.
Tamten uśmiechnął się szeroko.
— Czy możemy jeszcze w
czymś pomóc? Może dolać kawy?
Czy masz jeszcze jakieś
pytania?
Malcolm za wszystko serdecznie
podziękował, pożegnał się
i wyszedł. Usiadł za kierownicą
swego dżipa, ale przez jakiś czas
tkwił w bezruchu. Po lewej
stronie drogi stał dom Robinsonów,
nieco dalej za nim widniały
zabudowania gosdpodarcze. Jeszcze
dalej na zachód mieszkał
stary Gorton, a stojące przed jego domem
dwa dystrybutory
paliwa jak gdyby wyznaczały granicę osady -—
jeden znajdował
się od strony wyboistej, żwirowej drogi wiodącej
na południe,
drugi przy wąskim, dziurawym pasie asfaltu skręcają-
126
cym na północ, ku granicy
kanadyjskiej. Znajdował się tam
posterunek celny, z rzadka
tylko wykorzystywany przez kierowców
ciężarówek, którzy
zjeżdżali z autostrady, nie chcąc się natknąć na
pracowników
Komisji Handlu Zagranicznego. Miejscowy inspektor
rolny, Stuart,
opowiadał mu, że w czasach prohibicji drogą tą —
oraz
innymi, podobnymi — ciągnęły całe konwoje przemytników,
którzy
bez trudu omijali nieliczne posterunki służb
federalnych,
bezskutecznie usiłujących powstrzymać szmugiel
alkoholu. Na
prawo od wozu Malcolma, po przeciwnej stronie
drogi, stały
zabudowania Kincaidów: dom, stodoła, garaż i
niewielka szopa na
narzędzia. Pozostałą część miasteczka,
którą teraz miał za sobą,
tworzyło kilka opuszczonych
gospodarstw — zabite deskami drzwi
i okna miały chronić
stare, drewniane domy przed ewentualnymi
wandalami, lecz ci
chyba się nie kwapili do włamań. W sumie na
całe Whitlash
składało się około dwudziestu budynków, skupionych
przy
rzadko używanej, bocznej drodze.
Zatem przeszedłem całe to
szkolenie i najeździłem się po tym
odludziu tylko po to, żeby
odkryć dwóch stroniących od ludzi
homoseksualistów, pomyślał
Malcolm z goryczą. Uruchomił silnik
dżipa. Zanim wrzucił
bieg, spojrzał jeszcze na widoczną między
zabudowaniami po
lewej stronie drogi szachownicę pól leżących na
sfałdowanej
lekko równinie. Za trzecim pasmem wzgórz, osiem
kilometrów
stąd, znajdowała się wyrzutnia, na której terenie
został
zastrzelony Parkins. Nie było jej widać z osady, ale
Malcolm
przypuszczał, że po zmierzchu można stąd dostrzec
łunę świecących
jasno latarni. Zerknął na wsteczne
lusterko: znowu się przekrzywiło;
musiał je nieustannie
poprawiać, ale wyboje polnych dróg powodo-
wały, że kąt
ustawienia wciąż się zmieniał. Dziwnym zrządzeniem
losu
dostrzegł w nim teraz niewielką brązową plamkę — dach
domu
braci Bellów. Skrzywił się na myśl, że mieszkają tam
jedyne
podejrzane osoby, na jakie trafił podczas swych
poszukiwań.
Rany boskie! — jęknął w
duchu. Wrzucił bieg i wyjechał na
szosę.
Plotki na temat wątpliwych
braci, jakie usłyszał u Robinsonów,
sprawiły, że stracił
wszelki zapał do spisywania kolejnych ankiet.
Postanowił
zgubić się na jakiś czas i urządził sobie dwugodzinną
przerwę
śniadaniową na poboczu wysypanej żwirem drogi. Jeszcze
długo
po zjedzeniu kanapek siedział, gapiąc się bezmyślnie ną
127
zachód, na poszarpaną linię
horyzontu utworzoną przez niebies-
kawobiałe, odległe
wierzchołki Gór Skalistych. Wreszcie westchnął
ciężko i
stwierdziwszy, że zostało zbyt mało czasu, by dokończyć
wyznaczoną
na ten dzień trasę, bez pośpiechu pojechał z powrotem
do
Shelby.
Późnym popołudniem wyszedł
z motelu, chcąc poszukać innego
baru, gdzie mógłby zjeść
obiad. W tym samym czasie, kiedy
usiłował podjąć decyzję, w
którą stronę pójść, z dworca na
Manhattanie wyruszał
autobus linii Greyhound zmierzający do
Saint Louis. Jechał nim
kanadyjski turysta, Renę Erickson, trzej
mężczyźni oraz
jedna kobieta — agenci amerykańskich służb
bezpieczeństwa,
a ponadto kilka statecznych, wiekowych pań, jeden
bezzębny
staruszek, jakiś brudny marynarz, czterech wymocz-
kowatych
studentów wracających po feriach na uczelnie, małżeństwo
w
średnim wieku, które po hulaszczym, powtórnym miesiącu
miodowym
zdecydowało się na podróż powrotną do Dubuąue po
jak
najniższej cenie, bardzo nerwowy, zapewne uciekający z
domu
nastolatek i dwie zakonnice w bliżej nieokreślonym wieku,
noszące
tradycyjne, ciężkie habity. Pasażerów udających
się do Saint Louis
czekała trzydziestodwugodzinna podróż,
ale oprócz nich z autobusu
miało skorzystać wiele innych
osób, pokonujących krótsze czy
dłuższe odcinki trasy. Nawet
kierowca nie zdawał sobie sprawy, że
przed i za autobusem
posuwają się samochody z dalszymi agentami
wywiadu. Przepchał
się przez ulice Nowego Jorku, wyjechał na
autostradę i
skierował na zachód, jakby wcielając w życie słynne
hasło,
rzucone przed laty przez Horacego Greeleya.
Kevin zadzwonił do starego na
godzinę przed odjazdem au-
tobusu.
Nasz obiekt wyrusza w drogę.
Różowy kupił bilet wyciecz-
kowy z Nowego Jorku do Saint
Louis. Wytypowałem zespół, który
pojedzie tym samym
autobusem, będziemy go obserwowali przez
całą podróż.
Świetnie, Kevinie.
Znakomicie. Jedzie linią pospieszną,
bezpośrednią?
Nie, to zwykły autobus,
będzie się po drodze zatrzymywał
w wielu miastach, ale
nigdzie na dłużej niż półtorej godziny, zresztą
są tylko
dwa tak długie postoje. Ta trasa łączy mniejsze miasta,
według
rozkładu powinni przybyć do Saint Louis pojutrze po
128
południu. Tamtejsi agenci FBI
sprawdzili, że nasz obiekt nie ma
zarezerwowanego miejsca w
żadnym środku transportu publicznego,
a to znaczy, że chyba
nawiąże tam nowy kontakt.
Bardzo dobrze. Tylko nie
spuszczajcie go z oka, mój
chłopcze.
Oczywiście, panie dyrektorze. Jak idzie Kondorowi?
Całkiem nieźle, ale obawiam
się, że już go nudzi monotonia
wykonywanego zadania. Prosił
nas o sprawdzenie dwóch pode-
jrzanych,
chociaż sam twierdził, że chyba nie mają oni nic wspólnego
ze
sprawą. Na podstawie jego relacji gotów jestem się z nim
zgodzić,
lecz bardzo się cieszę, że w ogóle cokolwiek znalazł.
Oznacza
to bowiem, że myśli, bo gdy się dobrze poszuka, to zawsze
można
znaleźć coś podejrzanego. Dotychczas informowałem go
szczegółowo
o przebiegu akcji, gdyż stwierdziłem, że może mu
wpaść do
głowy coś interesującego.
Są jakieś nowiny?
Nie — odparł stary — nic
nowego. Wkrótce się z tpbą
skontaktuję.
Dyrektor okłamał jednak
Kevina, choć zrobił to nieświadomie.
Faktycznie nie otrzymał
żadnych nowych danych, miał za to coraz
więcej wątpliwości.
W największej tajemnicy, wykorzystując infor-
matorów CIA nie
mających styczności ze sprawą śmierci Parkinsa,
poprosił o
wszelkie plotki z rosyjskich instytucji wywiadowczych
dotyczące
jakichś niezwykłych działań. Dręczyło go przeczucie, że
coś
się tu nie zgadza i miał nadzieję, iż meldunki agentów bądź
to
potwierdzą jego obawy, bądź też podsuną mu klucz do
rozwiązania
zagadki.
Kiedy jednak w wyniku tych
starań otrzymał wyłącznie infor-
macje o znanych mu
wcześniej faktach, poczuł się jeszcze bardziej
zdezorientowany.
— Musi
to być powolny kraj! —
powiedziała
Królowa.
—
Bo
tu, jak widzisz, trzeba biec tak
szybko,
jak się potrafi, żeby zostać w tym samym
miejscu.
Jeżeli chce się znaleźć w innym miejscu,
trzeba
biec co najmniej dwa razy szybciej!
Następny dzień wstał w
Montanie pogodny i słoneczny.
Wjeżdżając na parking przed
barem, Malcolm czuł się
znacznie podniesiony na duchu. Znał
już większość stałych
klientów, przynajmniej z widzenia, i
uprzejmie witał się
z nimi, wchodząc na śniadanie.
O siódmej czterdzieści pięć
znajdował się już piętnaście kilomet-
rów od Shelby i
skręcał z autostrady w wyboistą, polną drogę,
mającą
zawieść go do sektora na północny wschód od wyrzutni,
gdzie
zginął Parkins.
Podczas wielu godzin
spędzanych za kierownicą Malcolm często
włączał radio,
gdyż na falach długich można tu było odbierać sporo
lokalnych
radiostacji, poczynając od małomiasteczkowych, nadają-
cych
programy dla rolników, wiadomości ze świata i miejscowe
plotki
przetykane pretensjonalną muzyką „popularną", po
ogólno-
stanowe, specjalizujące się często w klasyce country
and western.
Najczęściej słuchał stacji młodzieżowej z
Great Falls, mającej zasięg
stu pięćdziesięciu kilometrów,
która nadawała nowoczesną muzykę
130
rockową, przeznaczoną
głównie dla licealistów i studentów. Ale po
zmroku stacja ta
zmniejszała o połowę moc nadajnika, w związku
z czym
okoliczna młodzież, która wyruszała wówczas samochodami
na
przejażdżki po krótkich uliczkach rodzinnych miasteczek,
skazana
była na „egzotyczne" programy radiostacji z Chicago,
Saint
Paul, Minneapolis, czy nawet Oklahoma City.
W przeważającej mierze
nowoczesne piosenki nudziły go, czy
wręcz przyprawiały o ból
brzucha, ale poranny program stacji
z Great Falls przeznaczony
był dla średniego pokolenia, wy-
chowanego na początkach
muzyki rockowej z lat pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych.
Ludzie ci — gospodynie domowe, robotnicy,
sprzedawcy i
urzędnicy średniego szczebla, „białe kołnierzyki",
„niebieskie
kołnierzyki" czy nawet „profesjonaliści" —z
pewnością
lubili
słuchać piosenek, które przywoływały wspomnienia z dawnych
dni,
kiedy nie musieli jeszcze codziennie rano wstawać do pracy.
Fachowcy
od propagandy w dodatku tak sprytnie dobierali reper-
tuar dla
różnych pokoleń, by pomiędzy dawnymi, wczorajszymi
utworami
sprzedawać nowy, dzisiejszy, ulepszony kit.
Muzyka zawsze wprawiała
Malcolma w pogodny nastrój. Tego
słonecznego dnia, kiedy na
błękitnym niebie nie było ani jednej
chmurki, a jego dżip
pokonywał bez przeszkód kilometry bocznych
dróg,
czuł się szczególnie radośnie. Jechał niezbyt szybko,
delektując
się
rześkim, wiosennym powietrzem, które wpadało przez otwarte
okno
i owiewało jego twarz, niosąc ze sobą zapachy wilgotnej gleby
i
świeżej zieleni. Nucił nadawane piosenki, te bardziej znane
śpiewał
na
głos. W pewnej chwili prezenter, zapewne przez przypadek,
puścił
trzy jego ulubione utwory w porządku chronologicznym.
Pierwsza
z piosenek, z początku lat sześćdziesiątych, śpiewana
łamiącym
się falsetem z okresu dojrzewania, opowiadała historię
zawodu
miłosnego chłopaka, któremu rodzice nie pozwolili
poślubić
wymarzonej
dziewczyny z powodu jej ubóstwa, on zaś z bólem
musiał się
dostosować do ich żądań. Druga, dość prosta, lecz
bardzo
melodyjna, mówiąca o skomplikowanej drodze życiowej
usianej
znakami ruchu jednokierunkowego, pochodziła z połowy
lat
sześćdziesiątych i wywodziła się z kręgów studenckich.
Natomiast
trzecia,
poprzedzająca nachalną reklamę piwa, także była
śpiewana
falsetem, należącym jednak wyraźnie do mężczyzny
w średnim
wieku — piosenkarza o roziskrzonym spojrzeniu,
który pod koniec
131
lat sześćdziesiątych
nawoływał do rewolucji kulturowej. Po reklamie
nadano jeden z
najnowszych przebojów młodzieżowych: krzykliwą,
rytmiczną
piosenkę o niezaspokojonym dążeniu do prawdziwej
miłości,
wykonywaną zapewne przez któregoś z dwudziestoletnich
idoli,
żywy symbol męskiego seksu.
Słuchając tej czwartej
piosenki, Malcolm pokręcił głową do
własnych myśli. Trzeba
pokonać strasznie długą drogę, żeby dojść
do punktu
wyjścia, stwierdził.
Na szosie nie spotkał nikogo,
w ciągu pół godziny od zjechania
z autostrady nie mijał
żadnych innych pojazdów. W sektorze, do
którego zmierzał,
było zaledwie kilka gospodarstw, przy czym
najbliższe z nich
leżało osiemnaście kilometrów od wyrzutni rakiet.
Malcolm
wątpił, czy tamtejsi mieszkańcy mogą mu udzielić jakich-
kolwiek
informacji związanych z ucieczką Parkinsa. Kiedy wczoraj
wieczorem
składał meldunek, dyrektor zgodził się z tą opinią, lecz
żeby
nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń, kazał mu odwiedzić
również
tamten rejon. Powiedział wprost, że Malcolm na razie musi
zostać
w Montanie, więc lepiej, żeby dokończył wypełniać swą
rolę.
„Spokojnie
czekaj", rzekł stary, a Malcolm, któremu to
całkiem
odpowiadało, wcale nie oponował.
Pięć
kilometrów przed pierwszym z gospodarstw, jakie miał tego
dnia
odwiedzić, wjechał na szczyt płaskiego wzniesienia i
dostrzegł
stojący na poboczu samochód. W pierwszej chwili
pomyślał, że to
bardzo nierozsądne parkować w takiej
niecce, tuż za wierzchołkiem
wzgórza, auto stało bowiem na
dnie parowu, prawie niewidoczne
z
drogi. Zwolnił nieco. Słabo się znał na samochodach, ale
rozpoznał
jeden
z droższych modeli, zupełnie nowy, jeśli nie liczyć
kilku
zadrapań na błękitnej karoserii. Zauważył też
skuloną, odwróconą
do niego tyłem postać, która
majstrowała przy kole pozbawionym
powietrza.
Słysząc odgłosy nadjeżdżającego dżipa, człowiek obejrzał
się
— to była kobieta. Malcolm zatrzymał wóz trzy metry
przed
tamtym, wyłączył silnik i wysiadł, żeby pomóc
nieznajomej.
Dostrzegł od razu, że
samochód ma kanadyjskie numery
rejestracyjne. Kobieta była
średniego wzrostu, nieco przysadzista.
Przypomniawszy sobie
nauki McGifferta dotyczące identyfikacji
ludzi, opisał ją w
myślach tak, jakby składał zeznania do raportu
policyjnego:
wzrost 165 cm, dość mocno zbudowana (nigdy nie
umiał szacować
wagi człowieka), śniada cera (pochodzenie indiań-
132
skie?),
przyjemne, atrakcyjne rysy twarzy, oczy piwne, włosy czarne.
Ubrana
w nylonową wiatrówkę (piersi niezbyt duże, dodał z
pozycji
amatora), niebieskie dżinsy, obuwie sportowe. Miły
uśmiech.
— Przepraszam — odezwała
się kobieta; głos miała dźwięczny,
niski. — Czy mógłby
mi pan pomóc?
Malcolm uśmiechnął się do niej.
— Spróbuję, ale muszę
ostrzec, że kiepski ze mnie mechanik.
Nieznajoma zaśmiała się
głośno.
— Do wymiany koła nie
potrzeba wielkiej wprawy. Po prostu
nie mogę odkręcić śruby.
Malcolm zastanawiał się
gorączkowo. Po raz pierwszy od czasu
przybycia do Montany
zdarzyło mu się spotkać samotną kobietę
(automatycznie
odnotował brak obrączki na serdecznym palcu jej
lewej dłoni),
w przybliżeniu równą mu wiekiem. Natychmiast
odegnał od
siebie myśli o szybkim nawiązaniu z nią bliższej
znajomości:
dziewczyna zapewne musiała niedługo wracać do
Kanady, a on
miał do skończenia ważne zadanie. Mimo wszystko,
nim jeszcze
zdążył podejść do drugiego samochodu, wyobraźnia
podsunęła
mu już wizję wspólnej kolacji w Shelby. Był zdecydowanie
zbyt
zaabsorbowany, by zawracać sobie głowę pytaniem, w jaki
sposób
mogłoby dojść do owej wspólnej kolacji.
— Postaram się ją odkręcić — rzekł.
Zmarszczył
brwi, chcąc sprawić wrażenie bardziej kompetentnego
i
poważnego. Żałował, że nie wziął po śniadaniu gumy do żucia,
gdyż
woń
mięty pozbawiłaby go przykrego zapachu z ust po spożytym
niedawno
posiłku. Musisz pamiętać, żeby na nią nie chuchać, pomyślał.
— Zobaczymy — dodał,
zaciskając dłonie na uchwycie klucza
i zwiększając stopniowo
nacisk. (Żeby mi tylko spodnie na tyłku nie
pękły,
przemknęło mu przez myśl.) — Może próbowała pani
odkręcać
w przeciwną stronę?
Nie usłyszał jednak
odpowiedzi. Doleciał go szelest nylonu
i chrzęst żwiru pod
butami, ale nie zwrócił na to uwagi, skupiając
się na
wysiłku fizycznym. Poczuł nagle, jakby całe jego ciało
przeniknął
prąd elektryczny przepływający przez żelazny, ciężki
klucz
nasadowy. Kobieta zdzieliła go elastyczną pałką w nasadę
czaszki
i Malcolm nieprzytomny osunął się na ziemię. Wypuszczony
z
rąk klucz zeskoczył z nakrętki i zranił mu kostkę nogi, on
jednak
nie mógł już czuć żadnego bólu.
133
Dziewczyna zawołała cicho.
Mężczyzna, który czekał ukryty
w kępie krzaków przy rowie,
wdrapał się na nasyp i stanął obok niej
nad ogłuszonym
Malcolmem. Miał taką samą jak ona, ciemną cerę.
Kobieta
zrobiła nieprzytomnemu zastrzyk, a mężczyzna obszukał
go
pospiesznie. W końcu nałożył kurtkę Malcolma i pomógł
jej
załadować bezwładne ciało do bagażnika samochodu. Potem
szybko
napompował koło z pojemnika ze sprężonym powietrzem,
złożył
lewarek, pozbierał narzędzia i wrzucił wszystko do
bagażnika obok
leżącego człowieka. Wziął z tylnego
siedzenia przygotowane tablice
rejestracyjne z kanadyjskiej
prowincji Alberta i zaczął je przykręcać
do służbowego
wozu Malcolma. Kobieta w tym czasie zakleiła
ozdobnymi
nalepkami widniejące na drzwiach dżipa emblematy
Departamentu
Obrony. Wreszcie mężczyzna usiadł za kierownicą
i ruszył na
północ, kobieta pojechała za nim swoim autem, utrzymu-
jąc
odległość co najmniej dwóch kilometrów. Wszystko to, począw-
szy
od chwili, kiedy Malcolm zatrzymał dżipa, do czasu odjazdu
obu
samochodów,
trwało niecałe pięć minut — a biorąc pod uwagę, że
akcja
odbyła się na pustkowiu, napastnicy niewiele ryzykowali.
Jeśli
nie liczyć cichych nawoływań kobiety, między nią a jej
kompanem
nie padło ani jedno słowo.
Oba auta, korzystając
początkowo z bocznych, żwirowych,
a następnie polnych dróg
wyjeżdżonych przez okolicznych rolników
oraz przemytników,
po dwudziestu minutach nielegalnie prze-
kroczyły
granicę kanadyjską. Po upływie dalszej pół godziny znalazły
się
już pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie ogłuszono
Malcol-
ma,
nie spotykając na swej drodze żadnych innych pojazdów.
Zmierzały
w kierunku samotnej farmy oddalonej piętnaście kilo-
metrów
od najbliższego miasteczka, zaledwie cztery razy większego
od
Whitlash. Wreszcie oba samochody zajechały na podwórze.
Kobieta
zaparkowała swój wóz za domem, obok kuchennych
drzwi,
mężczyzna zaś wstawił dżipa do stodoły i zamknął
wrota.
Gwizdał pod nosem skoczną melodię, idąc raźnym
krokiem w stronę
domu. We dwójkę ostrożnie wnieśli
nieprzytomnego Malcolma do
środka i dokładnie zamknęli za
sobą drzwi.
Kondor został schwytany. Na
razie jednak nikt jeszcze o tym
nie wiedział.
134
Autobus linii Greyhound,
którym podróżował Nuricz, zjechał
z autostrady dwadzieścia
pięć kilometrów przed Cincinnati. Żaden
kierowca
kursu dalekobieżnego nie robiłby w takim miejscu przerwy
na
lunch, zatrzymałby się dopiero na dworcu w mieście, ale ta
trasa,
objazdowa niczym szlak mleczarza, wiodła przez wszystkie
po-
mniejsze miasteczka. Kierowca prowadzący autobus nawet ją
lubił,
ciągłe zjeżdżanie z głównych dróg i zabieranie
coraz to innych
pasażerów traktował jak miłe urozmaicenie
monotonnej pracy.
Poza tym uważał, że ma wyjątkową okazję
odwiedzić rozmaite
osady, dopóki te jeszcze nie umarły bądź
nie zostały wchłonięte
przez rozrastające się przedmieścia
wielkich metropolii. Kiedy
ostatni raz widział się ze swoją
żoną, stwierdził, że „trasa mleczarza
ma w sobie coś
poetyckiego" i niedługo będzie musiał o niej
opowiadać
młodszym kierowcom, a ci będą tylko kręcili głowami
z
niedowierzaniem. „Należę do wymierającej kategorii, tak
jak
bizony", powtarzał niejednokrotnie.
Ten postój, dwadzieścia pięć
kilometrów przed Cincinnati,
został zaplanowany w miasteczku,
o którym — jak i o wielu jemu
podobnych — niemal cały
świat zapomniał po wybudowaniu sieci
bezkolizyjnych autostrad
międzystanowych. Nikt nie musiał już
zjeżdżać z szosy,
żeby zatankować paliwo czy też zjeść coś przed
dotarciem
do Cincinnati — autostrada skracała końcowy odcinek
podróży
zaledwie do dwudziestu minut. Jednak okoliczni farmerzy
nadal
spotykali się w barze przy stacji benzynowej, przed którą
nowy
właściciel wybudował olbrzymi parking dla ciężarówek,
co
pozwoliło mu zyskać pewną reputację wśród kierowców
rozwożą-
cych towary po stanach Środkowego Zachodu.
Wykorzystując
swoje wpływy, zdołał także przekonać
projektantów tras auto-
busowych,
by linie „mleczarzy" wydłużyły swój postój w
mieście,
robiąc
przerwę na lunch dla pasażerów.
Autobus zatrzymał się między
dwiema zaparkowanymi pół-
ciężarówkami.
Podróżni, nie czekając nawet na komunikat kierowcy,
zaczęli
się wysypywać na parking; szybko utworzyli kolejkę do
toalety,
a ci, których było na to stać, zamówili przekąski.
Agenci
wywiadu obserwujący Nuricza wiedzieli dobrze, iż nie
wolno go
spuścić z oka, lecz traktowali postój jak kolejną
przerwę w nużącej
drodze do Saint Louis. Do tej pory
zachowanie Rosjanina nie
wzbudzało
podejrzeń, toteż nie spodziewali się niczego niezwykłego.
135
Wymienili szybkie spojrzenia,
kiedy tamten wyniósł z autobusu
swój
bagaż, lecz gdy wyszedł z męskiej toalety ogolony i
przebrany,
odetchnęli
z ulgą.
Nuricz zamówił obfity
posiłek: befsztyk z ziemniakami i surów-
ką, szklankę mleka,
a na deser szarlotkę z kawą. Czwórka
amerykańskich agentów
podzieliła się na grupy, dwaj starsi mężczy-
źni usiedli w
głębi przy stoliku, zwróceni plecami do śledzonego,
a jedyna
kobieta pośród nich, Elaine, wraz ze swym młodszym
kolegą
— długowłosym młodzieńcem w dżinsach, spranej
flanelowej
koszuli
oraz długich butach, mających dopełnić obrazu
niechlujnego
studenta — zajęli miejsca przy barze, po obu
stronach jedzącego
Rosjanina.
Agent służb bezpieczeństwa,
kierujący jednym z dwóch aut
posuwających się przed
autobusem, zatrzymał się na stacji ben-
zynowej i obserwował
parking z budki telefonicznej, udając, że
prowadzi rozmowę. W
rzeczywistości zaś przez miniaturową krót-
kofalówkę
składał meldunek Kevinowi, który jechał w jednym
z dwóch
wozów podążających za autobusem i zatrzymał się teraz
na
parkingu w lesie, osiem kilometrów przed miastem.
Siedzą spokojnie i jedzą,
tak jak na każdym postoju —
relacjonował. — Różowy jest
dobrze pilnowany. Według rozkładu
jazdy autobus powinien
ruszyć za osiemnaście minut. Kierowca od
początku trasy
trzyma się rozkładu co do minuty i teraz też nic nie
wskazuje,
żeby miał opóźnić odjazd.
Gdzie jest reszta naszego
zespołu? — zapytał Kevin, gapiąc
się bezmyślnie na auta
przemykające obok nich po autostradzie.
Zespół Pierwszy stoi na
stacji benzynowej. Gdyby Różowy
wstał teraz i popatrzył w
tę stronę, mógłby nas zauważyć. Jesteśmy
gotowi do
odjazdu, lecz kolega otworzył maskę, pochylił się nad
silnikiem
i rozmawia z pracownikiem stacji. Zespół Drugi zapar-
kował
przed grupą domków jakieś sto metrów od nas. Obserwują
okolicę.
W porządku.
Znudzony Powell westchnął
głośno. Nie sądził, żeby cokolwiek
się
wydarzyło przed Cincinnati, a i w samym mieście nie czekało
ich
prawdopodobnie
nic nadzwyczajnego. Wszystko wskazywało na to,
że Rosjanin
zmierza do Saint Louis, trudno jednak było przewidzieć,
co ma
zamiar robić dalej.
136
— Zespół Drugi, ruszajcie
na trzy minuty przed odjazdem
autobusu, tylko jedźcie powoli,
żebyście się zanadto nie oddalili.
Zespół Pierwszy, wy
ruszacie tuż przed autobusem. Postarajcie się
trzymać jak
najbliżej, lecz nie na tyle blisko, by Różowy nabrał
podejrzeń.
Powiadomcie wszystkich, kiedy pasażerowie zaczną
wracać do
autobusu. Niedługo będziemy musieli zacieśnić szyki
i
utworzyć dość zwartą formację przed wjazdem do miasta.
Czekają
tam na nas dwa zespoły miejscowych agentów, na
wypadek, gdyby
Różowy chciał wysiąść w Cincinnati.
Trzymajcie się, chłopaki,
jeszcze tylko parę godzin. Koniec,
bez odbioru.
Kevin odwiesił mikrofon na
miejsce. Kolega z tyłu podał mu
niezbyt świeżą kanapkę z
serem i mielonką. Otworzyły się drzwi
i
kierowca — olbrzym, który wyszedł na świeże powietrze, na
wpół
uśpiony
monotonną jazdą — z trudem wsunął się z powrotem na
swoje
miejsce.
Rany, ale mam już dość
prowadzenia tego samochodu —
mruknął. — Jak myślicie,
czy Różowy wysiądzie w Cincinnati?
Marzy mi się
rozprostować kości.
Wątpię — odparł Kevin,
energicznie kręcąc głową — chyba
że czeka tam na niego
łącznik. Trudno powiedzieć.
Kierowca jęknął żałośnie
i sięgnął po termos z kawą. Powell
wbił zęby w kanapkę.
Przypomniał sobie niedawną wizytę w Cin-
cinnati, kiedy to
przyjechał namawiać Malcolma do współpracy.
Przez chwilę
się zastanawiał, jak ten nowicjusz sobie radzi, lecz
zaraz
powędrował myślami ku pewnej atrakcyjnej sekretarce z
no-
wojorskiego biura CIA.
Prowadzący autobus po raz
pierwszy ogłosił zbliżający się
odjazd na pięć minut
przed wyznaczoną porą. Znał dobrze właś-
ciciela zajazdu i
wiedział, że im dłużej pasażerowie tu zostaną, tym
więcej
zrobią zakupów, a wychodził z założenia, że nigdy nie
zaszkodzi
wyrządzić znajomemu przysługę. Już po tym obwiesz-
czeniu
mniej więcej połowa podróżnych zajęła miejsca w autobusie,
byli
wśród nich także dwaj starsi agenci, którzy wspólnie
jedli
lunch. W ciągu następnych dwóch minut wsiedli
pozostali, z wyjąt-
kiem pięciu osób: drugiej pary
wywiadowców, jednej z wiekowych
dam, marynarza oraz rosyjskiego
szpiega.
Starsza pani ostentacyjnie
dopiła kawę, czknęła i wysypała na
kontuar pieczołowicie
odliczoną drobnymi należność. Zajęła miejsce
137
w autobusie na niecałe trzy
minuty przed odjazdem. W barze
pozostał jeszcze marynarz,
amerykańscy agenci i ich obiekt. Ten
wyraźnie
się nie spieszył — wywiadowcy zerkali na siebie nerwowo.
Na szczęście marynarz
wybawił agentkę z kłopotliwej sytuacji.
Umizgiwał się do
niej przez całą drogę, bo choć Elaine nie była
szczególnie
atrakcyjna, to nie działała też na mężczyzn odpychająco.
W
dodatku była jedyną pasażerką między osiemnastym a
pięć-
dziesiątym rokiem życia. Kiedy jakiś czas temu
spostrzegła, że
zwróciła na siebie uwagę marynarza, zaczęła
rozmyślać o tym, jak
by zareagował, gdyby się dowiedział,
że ona nosi rewolwer,
w torebce ma krótkofalówkę, a pod
bielizną, przyklejony do
brzucha niewielki, lecz ostry jak
brzytwa nóż. Teraz, gdy starsza
pani
odliczyła pieniądze za kawę, on także zdecydował, że
najwyższa
pora
się zbierać. Pochylił się ku Elaine i nie zadając sobie trudu,
by
oszczędzić kobiecie przykrych doznań swego nieświeżego
oddechu,
zapytał wprost, czy na dalszą część podróży
mogłaby usiąść
w autobusie obok niego. Agentka głośno, z
ostentacyjnym oburze-
niem odrzuciła propozycję, kazała
marynarzowi się wynosić i za-
groziła, że powiadomi
kierowcę. Nadęty mężczyzna zrobił niedwu-
znaczny gest i
bez pośpiechu wyszedł na parking. Ale incydent ten
pozwolił
Elaine zostać jeszcze przy barze, żeby do ostatniej chwili
być
w pobliżu Rosjanina.
Ten w końcu także wstał;
zapłacił już wcześniej, kiedy tylko
otrzymał jedzenie, więc
nie musiał teraz sięgać po pieniądze. Do
odjazdu
została jedynie minuta. Elaine siłą się powstrzymywała, żeby
nie
spojrzeć na szpiega, lecz zarówno ona, jak i jej młodszy
kolega,
zwrócili uwagę, że tamten zostawił swoją torbę na
podłodze, obok
barowego stołka. Żadne z nich się jednak nie
odezwało. Barmanka
leniwie
uzupełniała zawartość cukiernicy, właściciel zajazdu stał
przy
kasie
i nie mógł stamtąd widzieć pozostawionej torby, a kucharka
nawet
nie zaglądała na salę. Jedynymi klientami byli trzej
kierowcy
ciężarówek, którzy siedzieli razem w odległym
końcu baru.
Chłopak przyspieszył kroku i
pierwszy wsiadł do autobusu.
Nuricz zajmował miejsce z przodu,
trzej agenci siedzieli niedaleko
za
nim, tylko Elaine podróżowała jeszcze bliżej kierowcy, w
rzędzie
bezpośrednio
przed Rosjaninem. Ten również wsiadł — do odjazdu
pozostawało
niespełna pół minuty.
Elaine ogarnęła panika. Musiała dokonać wyboru między
138
obserwowaniem torby a dalszym
śledzeniem szpiega. Nie miała
czasu ani na zastanowienie, ani
na wezwanie pomocy. Rosjanin
mógł po prostu zapomnieć o swoim
bagażu, ale równie dobrze
przekazywał coś łącznikowi. Bała
się ryzykować, powiadamiając
przez radio Kevina, bo gdyby
obiekt to zauważył, cała operacja
spaliłaby na panewce.
Jeśli pobiegłaby do toalety, straciłaby
pozostawioną torbę
z oczu, poza tym mogła się spóźnić na autobus
i jeszcze
bardziej wszystko pogmatwać: nie wracając na swoje
miejsce
wzbudziłaby podejrzenia szpiega, że została specjalnie po
to,
by mieć na oku jego bagaż. Z drugiej strony nie wolno jej
było
odegrać roli nieświadomej, usłużnej towarzyszki
podróży i zabrać
torbę
Rosjanina, gdyż w ten sposób mogła zniweczyć plany szpiega.
Zatem
zmełła w ustach przekleństwo bardziej pasujące do
brudnego
marynarza, zagryzła wargi, podbiegła i zajęła swoje
miejsce tuż za
kierowcą autobusu.
Ten uruchomił silnik i powoli
wycofał się tyłem spomiędzy
ciężarówek. Dwaj starsi
agenci, którzy wrócili na miejsca już po
pierwszym
ogłoszeniu, nie mieli pojęcia o zostawionej torbie,
domyślali
się jednak, że zaszło coś nieprzewidzianego. Nigdy dotąd
nie
zdarzyło się aż takie opóźnienie we wsiadaniu do
autobusu.
Zdawali sobie sprawę, że cokolwiek odbiegającego od
normalnej
procedury może dla nich oznaczać kłopoty. Lecz
podobnie jak
dwoje ich kolegów znających prawdę, byli
bezradni, nie mogli się
nawet porozumiewać między sobą. Na
szczęście Różowy siedział
spokojnie na swoim miejscu.
Autobus minął stację
benzynową, skręcił w betonową alejkę
prowadzącą do szosy,
lecz gdy zatrzymał się przed wyjazdem na
asfaltową drogę,
Nuricz błyskawicznie wstał z miejsca.
Przecisnął się wąskim
przejściem i pochylił obok kierowcy.
Siedząca nie opodal
Elaine złowiła jego słowa:
— Proszę, niech mnie pan
wypuści. Zostawiłem swoją torbę
w barze, poza tym
rozmyśliłem się, zostanę tu i dojadę do miasta
innym
autobusem. Załatwię wszelkie formalności w waszym biurze
w
Cincinnati.
Zdumiony kierowca niemal
odruchowo wcisnął klawisz ot-
wierający drzwi. Nuricz
wyskoczył z autobusu, zanim ktokolwiek
się
połapał w sytuacji. Kierowca wzruszył tylko ramionami,
zamknął
drzwi
i wyjechał na ulicę.
139
Elaine przeszył dreszcz,
kiedy równocześnie z głośnym sykiem
mechanizmu
pneumatycznego zniknęły jej sprzed oczu plecy ucie-
kającego
Rosjanina. Zacisnęła mocno powieki, lecz zaraz obejrzała
się
na swoich kolegów: ze spojrzeń trzech mężczyzn wyczytała tę
samą
bezradność. Nie mogli zatrzymać autobusu i rzucić się
w
pogoń za Różowym, bo ten domyśliłby się wszystkiego, a to
by
oznaczało koniec akcji. Możliwe, że już coś podejrzewał,
niewy-
kluczone jednak, że zastosował zwyczajny wybieg.
Autobus ponow-
nie zaczął zwalniać — dojeżdżali do
skrzyżowania, przed którym
stał znak stopu: odchodziła stąd
droga dojazdowa prowadząca ku
autostradzie.
Elaine zerknęła w tamtym
kierunku. Oba samochody z obstawą
znajdowały się za daleko,
żeby dać jakoś znać agentom, by wracali
na parking i
sprawdzili, czy Rosjanin nie nawiązał kontaktu
z łącznikiem
— nawet gdyby w tej chwili wywołała ich przez
krótkofalówkę.
Musiała podjąć decyzję. Oceniła, że ryzyko za-
przepaszczenia
dotychczasowych osiągnięć jest znacznie mniejsze
jeśli
zacznie działać, niż gdyby nadal siedziała spokojnie.
Rzuciła
się w stronę wyjścia i łamiącym się głosem,
bełkotliwie
zawołała:
— Proszę! Niech się pan
zatrzyma i mnie wypuści! Jestem
w ciąży, źle się czuję...
zbiera mi się na wymioty! Wrócę do baru
i zadzwonię do męża
w Cincinnati... Zatrzyma autobus po drodze,
odbierze moje
bagaże, a potem przyjedzie tu po mnie.
Nie czekając na odpowiedź,
sama wcisnęła klawisz otwierania
drzwi i w biegu wyskoczyła
na zewnątrz. Zatoczyła się, ale nie
upadła.
Oszołomiony kierowca z
rozdziawionymi ustami gapił się
w lusterko, jakby nie mógł
uwierzyć, że w ciągu zaledwie minuty
wysiada z autobusu już
druga osoba. Po chwili z niedowierzaniem
pokręcił głową i
zamknął drzwi. Nigdy nie wiadomo, co cię może
spotkać w
drodze, pomyślał.
Elaine szybko odzyskała
równowagę. Przemknęło jej przez
myśl, że gdy autobus
ruszy, nie będzie się miała za czym schować.
Jeśli Różowy
patrzy w tę stronę, natychmiast ją zauważy. A jeżeli
jest
uzbrojony, może ją zastrzelić, zanim ona zdąży się
zorientować
w sytuacji. Odruchowo skuliła się, czekając na
huk wystrzału.
Ale nic takiego nie nastąpiło.
140
Powoli ruszyła w stronę baru
i parkingu, przyciskając torebkę
do piersi. Jeden z
pracowników stacji, przecierający szybę w sa-
mochodzie
klienta, obrzucił ją uważnym spojrzeniem, lecz nic
nie
powiedział. Elaine zerknęła do wnętrza auta: w środku nikogo
nie
było.
Ostrożnie, niemal na palcach
podeszła do drzwi baru. Za jej
plecami
rozległ się głośny świst powietrza uchodzącego ze
sprężarki
wielkiej
ciężarówki; obejrzała się szybko przez ramię, lecz
zauważyła
jedynie
błękitną furgonetkę skręcającą w drogę wylotową
na
autostradę. Wychyliła się zza rogu budynku i popatrzyła
przez
szybę do wnętrza lokalu. Spostrzegła swoje odbicie w
oknie;
Różowego nie było w środku. Pchnęła drzwi i szybko
weszła do
baru; ruszyła w głąb, stukając obcasami o brudne
kafelki podłogi
i rozglądając się uważnie dokoła. Minęła
stolik, przy którym dwaj
kierowcy rozmawiali z kelnerką.
Zamilkli nagle i popatrzyli na nią,
lecz Elaine nie zwróciła
na nich uwagi. Wyjrzała przez okno
w stronę stacji benzynowej:
przy okienku stał teraz inny pracownik,
wypełniał jakiś
formularz.
Cichy stuk drzwi za plecami
przeraził ją do tego stopnia, że
omal nie wrzasnęła.
Wsunęła rękę do torebki i na ugiętych nogach
odwróciła
się błyskawicznie. Właściciel samochodu stojącego na
stacji
— gruby, łysiejący ekonomista z Uniwersytetu Stanowego
w
Kent — popatrzył zdumiony na kobietę, która co najmniej
z
dziwnym wyrazem twarzy przyglądała mu się uważnie. Wiedząc,
że
nie można mu nic zarzucić, obejrzał się szybko przez ramię,
po
czym znów popatrzył na nieznajomą. Zauważył, że
natychmiast
przeniosła
wzrok w ślad za jego spojrzeniem. Uważaj na zwariowane
baby,
nakazał sobie w myślach.
Elaine zamknęła oczy i
odetchnęła z ulgą. Opanuj się, wykom-
binuj coś, pomyślała.
Pospiesznie wybiegła na zewnątrz i obeszła
cały parking.
Najmniejszego śladu. Sięgnęła do torebki po krótko-
falówkę,
lecz zawahała się i po chwili wróciła do baru. Nie miało
już
sensu dalsze odgrywanie narzuconej roli.
— Przepraszam! — zawołała
do kierowców i kelnerki. — Jestem
z policji. Tym autobusem,
który przed chwilą odjechał, podróżował
pewien mężczyzna.
Śledziliśmy go, ale wysiadł niespodziewanie
i wrócił tu.
Dokąd poszedł?
Obaj mężczyźni siedzący przy stoliku wymienili zdumione
141
spojrzenia. Elaine aż chciała
wrzasnąć czy zdzielić któregoś po łbtó,
gdyż tak długo
nie odpowiadali.
Twierdzi pani, że jest z
policji? — zapytał w końcu jeden
z nich.
Tak. To bardzo ważna sprawa.
Proszę mi natychmiast
powiedzieć, czy widzieliście
mężczyznę, który wysiadł z autobusu.
Kierowca zmarszczył brwi, lecz kelnerka szybko wtrąciła:
Owszem, widziałam go. Wrócił
do baru, a później zajrzał na
stację benzynową.
I dalej dokąd? — krzyknęła
Elaine prawie histerycznie. —-
Widziała pani, dokąd stamtąd
poszedł?
Już mówiłam, do budynku na
stacji — odpowiedziała
wyraźnie zdenerwowana kelnerka.
Trzy
tygodnie wcześniej jakaś pijana turystka zdążyła
rzeźnickim
nożem
pociąć prawie wszystkie meble w barze, zanim aresztowała
ją
policja. Właściciel zrobił wtedy kelnerce straszną
awanturę,
chociaż w niczym nie zawiniła. Za żadną cenę nie
chciała, żeby coś
podobnego się powtórzyło.
Ale teraz go tam nie ma! — wrzasnęła Elaine.
Nic na to nie poradzę! — pisnęła przestraszona kelnerka.
Proszę posłuchać —
odezwał się drugi kierowca, chcąc
uspokoić bliskie histerii
kobiety. — Niech pani usiądzie z nami,
porozmawiamy
spokojnie, a potem możemy pójść go szukać.
- Nie ma czasu — odparła
Elaine, odzyskując powoli zimną
krew. — Czy po odjeździe
autobusu wyruszały stąd jakieś inne
Samochody?
Kelnerka, która także
starała się opanować, słysząc łagodniejszy
ton
nieznajomej, wzruszyła ramionami.
Był tylko Pułaski swoją furgonetką, ale to nasz stały klient.
Zaraz, chwileczkę —
włączył się do rozmowy pierwszy
kierowca. — Jeśli już o
nim mowa, to przypominam sobie, że stary
Fritz przyjechał tu
sam, ale gdy odjeżdżał, ktoś siedział obok niego
w
szoferce.
Dokąd on jedzie? Nie wiecie, dokąd ma kurs?
No cóż, Fritz garażuje w Chicago, ale...
Zostańcie tu! — rozkazała Elaine.
Wypadła na zewnątrz i
popatrzyła w stronę autostrady, sięgając
jednocześnie do
torebki po krótkofalówkę.
142
— Gołąbek Trzeci do
Centrali. Gołąbek Trzeci do Centrali.
Mamy pożar. Powtarzam,
mamy pożar. Odbiór.
Cztery kilometry od zajazdu
Kevin natychmiast dał znać ruchem
ręki, żeby kierowca
zjechał na pobocze. Jadący za nimi samochód
także się
zatrzymał. Sięgając po mikrofon, Powell rozejrzał się
po
okolicy. Dostrzegł w oddali zjazd z autostrady prowadzący w
stronę
miasteczka, w którym zatrzymał się autobus.
Gołąbek Trzeci, tu
Centrala. Gdzie jesteś i co się stało, do
cholery?
Różowy złapał okazję,
wyskoczył z autobusu tuż przed
odjazdem z parkingu. Ruszyłam
za nim, ale było za późno.
Prawdopodobnie wsiadł do
furgonetki, która przed chwilą skręciła
na autostradę.
Widziałam ją, jak wyjeżdżała sprzed stacji ben-
zynowej,
kierując się w stronę Cincinnati. Ludzie w barze twierdzą,
że
chyba w szoferce ktoś siedział obok kierowcy. To niebieski
wóz,
powinien się znajdować kilka minut za autobusem.
Potrzebna mi
pomoc, trzeba spisać tych ludzi i dokładnie ich
sprawdzić.
Kevin oblizał spierzchnięte wargi i zapytał nerwowo:
Gołąbek Trzeci, czy Różowy zdążył nawiązać kontakt?
Nie wiem, ale to mało
prawdopodobne. Chyba tylko przed-
sięwziął środki
ostrożności, a jest cholernie dobry.
Zrozumiałem. Zostań na
miejscu. Centrala do wszystkich
zespołów. Czy słyszeliście
naszą rozmowę? ,:
Kolejno zgłaszały się
poszczególne grupy, zarówno te w samo-
chodach, jak i
czekające w Cincinnati, potwierdzając odbiór złych
wieści.
— W porządku, zatem wiecie,
co się zdarzyło. Zespół Czwar-
ty — Kevin zwrócił się
do wywiadowców siedzących w drugim
samochodzie, tuż za nimi —
podjedźcie na parking i pomóżcie
Gołąbkowi Trzeciemu spisać
personalia osób oraz przekonajcie ich,
żeby zachowali wszystko
w ścisłej tajemnicy. — Wóz ruszył,
wyminął ich szybko i
pognał w kierunku zjazdu z autostrady. —
Zespół Pierwszy,
obserwujcie dalej autobus. Zespół Drugi, zjedźcie
na pobocze
i zaczekajcie. Prawdopodobnie po kilku minutach
minie was ta
połciężarówka. Spróbujcie dostrzec, czy Różowy
siedzi w
szoferce, ale bez względu na to, zanotujcie numery
rejestracyjne,
zróbcie szczegółowy opis wozu, podając charakterys-
tyczne
cechy. Potem wypadacie z gry. My spróbujemy go dogonić
143
i jechać za nim do czasu, aż
zespoły z Cincinnati będą mogły nam
pomóc. Zespół
Pierwszy, bądźcie gotowi w każdej chwili do nas
dołączyć,
ale dopóki Zespół Drugi nie namierzy Różowego, ogła-
szam
stan alarmowy. Jesteśmy w poważnym kłopocie.
Nie zadając sobie trudu, aby
formalnie ogłosić zakończenie
łączności, Kevin odwiesił
mikrofon na miejsce z takim impetem, że
omal nie urwał
plastikowego uchwytu.
— Sukinsyn — mruknął,
kiedy wyjeżdżali na szosę. — Co za
sukinsyn!
Kierowca nie odzywał się
przez jakiś czas, lecz gdy mijali zjazd
z autostrady, zapytał:
— Nie sądzi pan, że
powinniśmy skontaktować się z dowództ-
wem i przekazać złe
nowiny?
Milcząc, Kevin wpatrywał się
przez szybę w łagodne zbocza
wzgórz, dopiero po dłuższej
chwili odpowiedział:
— Po co? Możliwe, że jeszcze nie wszystko stracone.
Przez
następne pięć minut jechali w ciszy. Wreszcie rozległ się
trzask
włączanej krótkofalówki.
Zespół Drugi do Centrali.
Zespół Drugi do Centrali. Fur-
gonetka minęła nas pół
minuty temu i właśnie znika z pola
widzenia.
Nie łączyliśmy się wcześniej, bo mogliby dostrzec w lus-
terku,
że trzymam mikrofon. Mamy dziewięćdziesiąt procent
pewności,
że pasażer siedzący w szoferce to Różowy. Powtarzam,
według
nas Różowy jedzie w połciężarowce. Zanotowaliśmy
numery
rejestracyjne,
mamy dość szczegółowy opis. Odbiór.
W porządku — odparł
Kevin, wzdychając z ulgą. —
Przekażcie te dane kanałem
specjalnym do Waszyngtonu, chcę mieć
jak najszybciej wszelkie
informacje o podejrzanej furgonetce.
Powiadomcie mnie, jak
tylko nadejdą. Gdyby robili jakieś kłopoty,
powołajcie się
na dyrektora Grupy L. Przejmuję obserwację.
Cincinnati,
przygotujcie zespoły w samochodach, żeby zluzować
nas
najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Nie chcę włazić mu
w
oczy. Zespół Pierwszy, zostawcie autobus. Przejmujemy
śledzenie
furgonetki
do czasu, aż zmienią nas chłopcy z Cincinnati. Koniec,
bez
odbioru.
Rozsiadł się wygodniej.
Kierowca przyspieszył, zjechał na lewy
pas i zaczął
wyprzedzać inne pojazdy. Po upływie dwóch minut, już
na
granicy miasta, ujrzeli przed sobą niebieską półciężarówkę.
144
Ostrożnie, ukrywając
mikrofon w dłoni, Kevin nawiązał łączność
z
Zespołem Drugim i upewnił się, że chodzi o ten właśnie
samochód.
Otrzymawszy
potwierdzenie, polecił kierowcy zostać nieco w tyle.
Zerknął
we wsteczne lusterko i napotkał wzrok kolegi, który
wpatrywał
się w nie z napięciem. Uśmiechnął się szeroko, pokręcił
głową
i rzekł:
— To się dopiero nazywa bliskie spotkanie.
Po wyskoczeniu z autobusu
Nuricz wrócił szybkim krokiem na
parking. Wkroczył do baru
tylnym wejściem i przemaszerował
przez cały lokal, w biegu
chwytając swoją torbę. Nie oglądając się
na nikogo,
wyszedł frontowymi drzwiami i ruszył ku stacji ben-
zynowej.
Tutaj także wpadł do środka i wyskoczył drugim
wejściem.
Przeszedł
kilka metrów po chodniku i zbliżył się do furgonetki
stojącej
z włączonym silnikiem. Gwałtownym ruchem otworzył
prawe
drzwi kabiny, spojrzał na grubego, silnie zdenerwowanego
kierowcę
i zagadnął:
— Pan Pułaski? Nazywam się
Jones. Prawdopodobnie czeka
pan na mnie. Czy możemy już
ruszać? Przed nami kawał drogi.
Wrzucił torbę do środka i
wskoczył na siedzenie pasażera.
Kierowca nie odpowiedział,
tylko głośno przełknął ślinę; wyraźnie
dygotały mu
wargi. Wrzucił bieg i ruszył z impetem, skręcając
w kierunku
autostrady.
W myślach zmówił modlitwę
do patrona kierowców, chociaż
dobrze wiedział, że święty
Krzysztof był ostatnim łgarzem.
— Co
masz na myśli, mówiąc to? —
powiedział
surowo
Gąsienica. —
Wyjaśnij,
co myślisz o sobie?
Obawiam
się, że nie mogę wyjaśnić tego, co
myślę o sobie, proszę
pana —powiedziała
Alicja —
ponieważ
nie jestem sobą, jak pan widzi.
Nie widzę — powiedział Gąsienica.
Boję
się, że nie mogę wyłożyć tego jaśniej —
odparła
Alicja bardzo uprzejmie —
bo,
po pierwsze,
sama nie mogę tego pojąć, a po drugie,
posiadanie
tyłu
różnych rozmiarów w ciągu jednego dnia jest
naprawdę
bardzo kłopotliwe.
Nie jest — powiedział Gąsienica.
Cóż, być może, pan
jeszcze tego nie od-
krył
—
powiedziała
Alicja —
ale
gdy przemieni się
pan
w poczwarkę... odkryje to pan pewnego dnia,
wie
pan... a później w motyla. Sądzę, że wyda się
to panu
zdumiewające, nieprawdaż?
Ani trochę — powiedział Gąsienica.
Cóż,
może pana uczucia bywają inne —
powiedziała
Alicja —ja
wiem tylko tyle, że mnie
wydawałoby
się to zdumiewające.
-—
Tobie!
—
powiedział
wzgardliwie Gąsieni-
ca.
— A
kimże ty jesteś?
Lubił łamigłówki,
interesował się nimi od dawna. Uwielbiał
obserwować, jak
powoli przybierają odpowiednią formę,
jakby żyły własnym
życiem. Fascynowały go wszelkie rodza-
je łamigłówek, od
najprostszych amerykańskich gier salono-
wych, po zawiłości
historii, a co za tym idzie, pasjonował się dos-
łownie
wszystkim. Popatrzył na rozciągniętego na łóżku,
nieprzy-
tomnego Malcolma. To także jest niezwykle fascynujące,
pomyślał.
A jeszcze bardziej zdumiewające wydały mu się
kształty, jakich
zaczynała nabierać ta układanka. Powoli
przeniósł wzrok na odsło-
nięte
przedramię Malcolma. Białą skórę znaczyły tam trzy
niewielkie,
czerwone
punkty. W drugim końcu pokoju dziewczyna rozkładała
instrumenty
na biurku. Musiał przyznać, że robiła wszystko
z wprawą,
dokładnie mieszała starannie odmierzone objętości prepa-
ratów.
Ani razu nie musiał jej przypominać o obowiązkach —
na
szczęście, bo o ile fascynowały go efekty chemoterapii, to
nie miał
jednak zamiaru tracić czasu na wnikanie w szczegóły
zadania, które
powierzyła
jej centrala. On specjalizował się w czymś zupełnie innym.
146
Dziewczyna popatrzyła na
niego. Nie odezwała się, ale wyczytał
z jej spojrzenia, że
czeka na wyraźny rozkaz.
Myślę — rzekł powoli, po
angielsku — iż sytuacja na tyle
uległa zmianie, że
jesteśmy upoważnieni do przeprowadzenia narady
z
kierownictwem.
Po co? — zdumiała się
kobieta. — Nie powiedzą nam nic
nowego. Zanim łącznik
porozumie się z dyrektorem, nie będzie już
czasu na
opracowywanie innego planu.
Wiem — odparł jej kolega z
uśmiechem — ale nasze
kierownictwo może na własną rękę
zaaprobować plan zastępczy,
który chcę wcielić w życie.
Niezadowolona dziewczyna
zacisnęła usta. Widocznie niezbyt
jej zależy na wykorzystaniu
więźnia, pomyślał. Na szczęście to on
rozkazywał.
Starając się przybrać nieco ostrzejszy ton, żeby za-
akcentować
swój autorytet dowódcy, rzekł:
Musisz się nim zaopiekować
do mojego powrotu. Wykorzys-
taj ten czas i dowiedz się jak
najwięcej. Nie chodzi mi o fakty, lecz
o jego osobowość, co
lubi a czego nie, co napawa go lękiem...
Właśnie, przede
wszystkim czego się boi. Nie oczekuję po tobie
cudów
psychoanalizy, ale postaraj się go poznać jak najlepiej.
W
ten sposób będzie nam łatwiej wyciągnąć z niego
szczegóły
dotyczące jakichś nieprzyjemnych, osobistych
przeżyć. Później
będziemy mogli to wykorzystać przeciwko
niemu.
Chcesz go zostawić przy życiu?
Więcej, towarzyszko. Znacznie więcej. Chcę się nim posłużyć.
Jak? Wątpię, czy da się
przekupić lub przeciągnąć na naszą
stronę. Może i
zdołamy go przestraszyć na tyle, żeby wydobyć
jakieś
zeznania, ale on niewiele wie, nawet nie jest zawodowcem.
Dlaczego
więc miałby nam pomagać?
Ponieważ wszyscy, pośrednio,
dążymy do tego samego,
Amerykanie już wiedzą, że Sowieci
podjęli jakąś ważną operację,
rosyjski agent zmierza
potajemnie w tę stronę, a ich zabity człowiek
miał coś
wspólnego z Kruminem. My chcemy Krumina, oni także
pragną go
dostać. Myślę, że uda mi się namówić Kondora, żeby
nam
pomógł.
Chcesz przedstawić ten plan kierownictwu?
Natychmiast. Możemy
zatrzymać Amerykanina jeszcze do
zmierzchu.
Jeśli nie zgodzi się współpracować, wykończymy go. Nie
147
chcę, żeby jego przełożeni
wkroczyli do akcji. Mogliby się nami
zainteresować,
a poza tym na pewno załatwiliby sprawy po swojemu.
Jak długo on ci będzie potrzebny do realizacji tego planu?
Przez tydzień, może
dziesięć dni. Wydarzenia nabierają
tempa, to wszystko na
pewno nie potrwa dłużej.
I sądzisz, że nam się uda?
— zapytała dziewczyna, nie tając
wyraźnego sceptycyzmu.
Oczywiście, mamy spore
szanse. Ale bierzmy się do roboty.
Powinienem być z powrotem
o wpół do piątej.
— A jeśli kierownictwo nie
zaakceptuje twojego pomysłu?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
— No cóż, czeka nas wtedy
zdecydowanie mniej interesująca
praca. Wrócimy do pierwotnego
planu.
Gwiżdżąc głośno zbiegł
na dół, chwycił swoją marynarkę
i wyszedł z domu. Przez
okienko nad schodami dziewczyna
przyglądała się, jak
odjeżdżał. Kiedy samochód zniknął jej z oczu,
westchnęła
głośno i jeszcze przez jakiś czas wyglądała na dwór.
Wreszcie
podeszła do biurka, wzięła przygotowaną strzykawkę
i wbiła
igłę w przedramię Malcolma. Dwie minuty później, kiedy
ten
jęknął głośno, budząc się do stanu półprzytomności,
dziewczyna
zaczęła bardzo powoli zadawać mu pytania, cedząc
każde słowo.
Przez umysł Malcolma
bezładnie przewalały się senne fantazje;
dziwaczne, wręcz
odrażające, wywoływały niestrawną mieszaninę
wrażeń, w
której dominowały niepokój i przerażenie. Ciągnęły
się
niewiarygodnie długo, aż do obrzydzenia, a co gorsza, w
tym czasie
jego świadomość nie mogła nawiązać
jakiegokolwiek kontaktu
z rzeczywistością. Pierwsza w pełni
kontrolowana, logiczna myśl
przeraziła go do tego stopnia, że
miał ochotę wrzeszczeć.
Wraca mi przytomność,
pomyślał, ale nijak nie mógł sobie
przypomnieć, co mu się
stało. Miał wrażenie, że odzyskuje zmysły
bardzo powoli,
niczym stopniowo trzeźwiejący z zamroczenia pijak.
Nie miał
siły poruszyć ręką ani nogą. Powróciło wspomnienie
kobiety
na poboczu drogi, usiłującej zmienić koło w samochodzie,
zaraz
jednak stąpiło miejsca świadomości wykonywanego tajnego
zadania.
Zmusił się do tego, by nadal leżeć bez ruchu — usilnie
próbował
sobie przypomnieć, czy nie zmienił ostatnio pozycji,
148
zdradzając tym samym, że
powoli się budzi. Nie otwierał oczu,
tylko ostrożnie napiął
mięśnie. Wyglądało na to, że fizycznie nic mu
nie
dolega, czuł jedynie tępy, pulsujący ból w tyle głowy.
Uzmysłowił
sobie,
że wciąż ma szkła kontaktowe pod powiekami. Leżał na
plecach,
z rozchylonymi, wyprostowanymi nogami, ale widocznie
był
przywiązany, gdyż mógł nimi poruszyć zaledwie o
kilka
centymetrów. Dłonie także miał skute na plecach, mógł
już wyczuć
palcami dość drobny łańcuch, który
prawdopodobnie był do czegoś
przytwierdzony, musiał zatem
ograniczać możliwość ruchu rękoma.
Głowę miał obróconą
lekko w prawo, czuł pod policzkiem dotyk
jakiegoś chłodnego
materiału. To chyba pościel, być może niewielki
jasiek,
pomyślał. Szybko upewnił się jednak, że nadal ma na
sobie
ubranie, zdjęto mu tylko kurtkę i buty.
Wytężył słuch. Złowił
cichutkie brzęczenie dobiegające gdzieś
z głębi pokoju. Zza
ściany doleciały odgłosy czyjejś krzątaniny
i stłumione
dźwięki muzyki, zapewne z radia. Wyglądało na to, że
w
pobliżu nikogo nie ma. Ostrożnie, tak żeby wyglądało to
na
zwyczajny, głębszy oddech, Malcolm wciągnął nosem
powietrze.
Poczuł ostry, kwaśny zapach własnego potu. Nie
jestem spocony,
pomyślał, czemu ode mnie tak śmierdzi?
Jeszcze raz wciągnął
powietrze. Odróżnił woń kurzu,
środków dezynfekujących, czegoś
nieprzyjemnego, co kojarzyło
się z gabinetem lekarskim, ponadto
zapach gotowanego jedzenia
i... kawy.
Powoli otworzył prawe oko,
mając nadzieję, że skoro tą stroną
twarzy dotyka poduszki,
zdoła coś zobaczyć nie ryzykując zanadto,
iż się zdradzi.
Dostrzegł krawędź łóżka,
prześcieradło, pomalowaną na biało
ścianę. Znajdował się
w małym pokoiku. Przez otwarte drzwi
można było zauważyć
krótki korytarz wiodący do szczytu schodów.
Na lewo od drzwi
stało niewielkie mahoniowe biurko — spostrzegł
dwie szuflady
i domyślił się, że poniżej muszą być dwie następne —
a
na nim wielki zegar elektryczny z fosforyzującymi wskazówkami
i
wyświetlaczem cyfrowym. W pokoju było na tyle jasno, że
Malcolm
bez trudu odczytał godzinę: 16.45. Czyżby wciąż ten sam
dzień?
— pomyślał. To właśnie ów zegar cicho burczał.
Przez dobrą minutę udawał
jeszcze pogrążonego we śnie, ale nie
dostrzegł już niczego
ciekawego, za to coraz bardziej zaczął
odczuwać, że jest mu
niewygodnie. Nie mógł się zdecydować, czy
149
może sobie pozwolić, by
zmienić nieco pozycję: ulżyć napiętym
mięśniom,
lecz na wszelki wypadek wolał się nie ruszać. Jednocześnie
począł
w nim narastać lęk. Nie miał pojęcia, ani kto go porwał,
ani
dlaczego, chociaż domyślał się, że mogą to być ci
sami ludzie,
którzy zabili Parkinsa. Wszystko to napawało go
coraz silniejszym
strachem, ale w jakimś stopniu odczuwał też
satysfakcję, że zdołał
przynajmniej trzeźwo ocenić swoje
położenie. Kiedyś już był
przesłuchiwany z zastosowaniem
środków psychotropowych, teraz
zaś znajdował się w bardzo
podobnym stanie. Zatem według
wszelkiego prawdopodobieństwa
napastnicy zdołali już wyciągnąć
z jego zatrutego lekami
umysłu wszystko, czego chcieli się dowie-
dzieć, tym bardziej
że przetrzymywano go tutaj co najmniej przez
pół dnia.
Owa świadomość nasunęła
mu kolejne wątpliwości. Nie nau-
czono go, jak ma się
zachowywać podczas intensywnego, długo-
trwałego
przesłuchania. Doświadczony wywiadowca mógł zapewne
w bardzo
krótkim czasie wyciągnąć z niego pożądane informacje.
Dlaczego
więc zostawiono go jeszcze przy życiu? Zdrowy rozsądek
podpowiadał,
że zamierzano go wykorzystać w jakiejś rozgrywce.
Co prawda
nie był nikim ważnym, lecz mimo wszystko agent
wywiadu
pozostający w rękach przeciwnika stanowił mniejsze czy
większe
zagrożenie. A najprostszym sposobem wyjścia z kłopotliwej
sytuacji
był jeden strzał z pistoletu.
No cóż, pomyślał Malcolm z
goryczą, nie pozostaje mi nic
innego, jak postarać się zostać
wśród żywych tak długo, jak tylko
się da. Otworzył oczy,
rozluźnił mięśnie na tyle, na ile pozwalały
mu więzy i
obrócił głowę, układając się na wznak.
— Od kilku minut już mi się
zdawało, że tylko udajesz
nieprzytomnego — powiedział ktoś
z jego lewej strony miękkim,
dźwięcznym głosem.
Zdumiony Malcolm szybko
odwrócił głowę w tamtym kierunku.
Sądził, że jest sam w
pokoju. Dostrzegł szczupłego mężczyznę
średniego wzrostu,
siedzącego w ciemnym drewnianym foteliku
przy brzegu łóżka.
Miał lekko śniadą karnację, lecz zdecydowanie
różną od
cery Indian — wyglądał tak, jakby się nieco opalił
w
promieniach wiosennego słońca. Jednak coś w odcieniu jego
skóry
podpowiadało, że nie jest to efekt opalenizny, lecz wynik
domieszki
innych genów. Nieznajomy miał pociągłą twarz, zbyt
150
wydłużoną, by określić
jego rysy mianem regularnych. Nos średniej
wielkości, wargi
dość pełne, kształtne uszy. Czarne, proste, trochę
za
długie włosy dziwnie kontrastowały z szerokim,
przyjaznym
uśmiechem. Ale przede wszystkim uwagę Malcolma
przykuły oczy
tamtego, były bowiem odrobinę skośne, o bardzo
dużych źrenicach,
niebieskie z szarawymi plamkami, natomiast w
białkach nie dało się
dostrzec nawet najmniejszej czerwonej
żyłki.
— Na wstępie pozwolę sobie
powiedzieć o kilku rzeczach —
odezwał się mężczyzna. —
Przede wszystkim musisz wiedzieć, że
jesteś całkowicie
unieruchomiony. Nic ci nie pomoże szarpanie się
w więzach.
Zresztą nawet gdybyś nie miał na rękach kajdanek i nie
był
przywiązany linami, jakakolwiek próba oporu czy
ucieczki
skończyłaby się dla ciebie fatalnie. Pozostaniesz
związany tak
długo, dopóki nie ocenię, że na dobre
wyleciały ci z głowy wszelkie
myśli
o ucieczce. Chyba rozumiesz więc, że próby sprzeciwiania się
nam,
na które jesteśmy przygotowani, obrócą się przeciwko tobie
i
spowodują, że twój pobyt wśród nas się wydłuży i
będzie
zdecydowanie bardziej nieprzyjemny. Proszę cię zatem,
żebyś nie
starał się być nudny i nie próbował atakować
kogoś z nas czy też
uciekać.
Malcolmowi zaschło w ustach, przełknął ślinę.
Zawsze się pilnowałem, żeby nie być nudnym.
Znakomicie! — wykrzyknął
tamten zadowolony. — Miło mi
to
słyszeć! Tak przypuszczałem, że odznaczasz się sporym
poczuciem
humoru.
Zresztą bez niego nie znalazłbyś się w takiej sytuacji,
w
jakiej obecnie jesteś. Nie sądziłem jednak, że zdobędziesz
się
także na dowcipy. To wydaje się zbyt piękne, żeby było
prawdziwe.
Tak trzymaj, pomyślał Malcolm, spróbuj go rozbawić.
No cóż, staram się tylko
wczuć w rolę. Ze swej strony
uczynię wszystko, żeby nie
wypaść z gry.
Mam nadzieję, gdyż tym
sposobem wspólnie spędzony czas
będzie dla nas obu znacznie
przyjemniejszy i bardziej interesujący.
Zostaną
nam wówczas jedynie miłe wspomnienia. Rozumiem jednak,
że
na razie nie potrafisz tego właściwie ocenić, ponieważ
niewiele
jeszcze wiesz. Przypuszczam, że zdrętwiały ci nogi.
Dasz radę zejść
na dół, czy wolisz porozmawiać tutaj?
Trzeba zapamiętać jak
najwięcej szczegółów tego domu, pomyś-
lał Malcolm.
151
— Wolałbym się przejść.
Poza tym i tak muszę skorzystać
z toalety.
— Oczywiście — mruknął
gospodarz — to zrozumiałe.
Szybko wstał z fotela i pochylił
się nad łóżkiem. Koszulę miał
rozpiętą pod szyją, a na
wierzchu luźny sweter. Malcolm zauważył,
że na lewym boku
coś wypycha mu ubranie. Mężczyzna odwiązał
linę krępującą
jego nogi, po czym otworzył kłódkę, którą kajdanki
były
spięte z łańcuchem przytwierdzonym po lewej stronie do łóżka.
Nie
zdjął mu ich jednak.
Kiedy zbliżył się, żeby
oswobodzić mu nogi, Malcolm błys-
kawicznie począł się
zastanawiać, czy lepiej byłoby tamtego kopnąć
w głowę, czy
też zaatakować go skutymi rękoma. Powstrzymały go
jednak
wcześniejsze ostrzeżenia, świadczące wyraźnie, że ma
do
czynienia z zawodowcem. W dodatku mężczyzna poruszał
się
bardzo sprężyście, z kocią zwinnością, jak gdyby
potrafił czytać
w myślach Malcolma. Należało stąd
wnioskować, że nawet gdyby
mieli równe szanse, tamten bez
większych trudności zwyciężyłby
w walce wręcz. Toteż
Malcolm odniósł wrażenie, że jest w sytuacji
naiwnej myszki
stającej twarzą w twarz z przebiegłą łasicą, a owa
świadomość
tylko pogarszała jego samopoczucie.
Mężczyzna pomógł mu wstać,
a następnie poprowadził go
korytarzem do łazienki. Przed
drzwiami Malcolm bardzo powoli,
żeby nie wzbudzić podejrzeń,
uniósł skute ręce i spojrzał na tamtego
z niemym pytaniem w
oczach. Ale strażnik tylko uśmiechnął się
niewyraźnie i
przecząco pokręcił głową. Trzeba było sobie radzić
w
kajdankach.
Załatwienie prostej potrzeby
fizjologicznej okazało się dla
spętanego Malcolma wręcz
niewykonalne. Miał jednak pewność, że
zostawiono mu kajdanki
na rękach głównie po to, by go upokorzyć
i poniżyć, a nie
ze względów bezpieczeństwa. Potem spojrzał
w lustro, na
swoje skołtunione włosy i zaczął odruchowo poprawiać
ubranie.
Oczy miał silnie zaczerwienione od długotrwałego snu
z
założonymi szkłami kontaktowymi, a twarz o wiele bledszą
niż
rano. Poza tym wyglądał normalnie, choć był
wycieńczony, potar-
gany i brudny.
Rany boskie, nawet czuję się
mniej więcej normalnie, pomyślał.
Czemu nie narobiłem
wrzasku? Dlaczego jestem tylko trochę
zdenerwowany, gdy
powinienem odczuwać panikę? Pokręcił głową
152
do swego odbicia, gdy nie
znalazł odpowiedzi na te pytania.
Usłyszał,
że czekający przed drzwiami mężczyzna zaczął coś nucić
—
fałszował
jednak i gubił rytm, co mogło oznaczać, że zaczyna
się
niecierpliwić jego długim pobytem w łazience. To bardzo
subtelna
i wyrafinowana metoda, lecz jakże skuteczna,
stwierdził w duchu.
Chcąc zrozumieć postępowanie tamtego,
usiłował spojrzeć na
niego jak na człowieka, odgadnąć
kierujące nim motywy. To
hybryda, przyszło mu nagle do głowy,
dziwoląg, nieudolne skrzy-
żowanie... starego, Kevina i Carla,
które w jakimś stopniu było
podobne do każdego z tamtych.
Taki sposób myślenia w niczym
mu nie pomógł, toteż Malcolm
wzruszył ramionami i wyszedł
z łazienki. Spojrzał na
uśmiechniętego gospodarza i postanowił
zaeksperymentować.
— Mogę się założyć, iż
myślałeś, że się utopiłem.
Tamten uśmiechnął się
jeszcze szerzej i zachichotał krótko.
Mówiąc
prawdę, niezupełnie. Na szczęście jednak nie wpadłeś
do
kibla. Pływanie z kajdankami na rękach wcale nie jest
takie
proste.
Potrafię się domyślić — odparł Malcolm.
— Czy możemy się teraz
przyłączyć do mojej koleżanki?
Dziewczyna była na dole, w
kuchni; kroiła mięso na obiad.
Uniosła na chwilę wzrok,
lecz gdy napotkała spojrzenie więźnia,
szybko
odwróciła głowę i zajęła się przerwaną czynnością.
Malcolm
doznał
dziwnego uczucia, że popatrzyła na niego takim samym
wzrokiem,
jakim taksowała porcjowane mięso. Usiadł na wskaza-
nym mu
przez mężczyznę taborecie przy stole.
Kobieta
skończyła pracę i bez słowa postawiła przed Malcolmem
kubek
z kawą. Zerknęła na kolegę, lecz ten przecząco pokręcił
głową
i wskazał jej stojące obok krzesło. Dziewczyna posłusznie
usiadła.
Gospodarz zaczekał spokojnie, aż więzień wypije kawę, po
czym
nalewając mu z dzbanka drugą porcję, rzekł:
— Przypuszczam, że nurtuje cię wiele pytań.
Malcolm
zastanowił się przez chwilę i stwierdził, że nie ma
sensu
niczego
owijać w bawełnę.
— Czy mnie także będzie
wolno użyć środka na prawdo-
mówność?
Tamten uśmiechnął się, ale
żart niezbyt przypadł mu do gustu.
Dowcipy są dobre we
właściwym czasie i miejscu.
153
— Niestety, będziesz nam
musiał uwierzyć na słowo i zaufać
swojemu nie wyrobionemu
instynktowi.
Malcolm wzruszył ramionami.
— Trudno, nie mam wyboru.
Chyba się domyślacie, o co chcę
zapytać, więc może
oszczędźmy sobie czasu i powiedzcie mi
wszystko, co powinienem
wiedzieć. Być może później będę miał
dalsze
pytania, ale na razie chcę w spokoju wysłuchać waszej relacji.
Mężczyzna z uznaniem pokiwał głową.
— Doskonała propozycja. A
więc jesteś Kondorem... Cóż za
nieprzyjemny, odpychający
pseudonim. Czasami razi mnie brak
wyobraźni twoich przełożonych
oraz ich zły gust. Ale zostawmy te
uwagi na kiedy indziej. Ja
nazywam się Czu, a moja koleżanka to
Sheila Ming. Nie są to
nasze prawdziwe nazwiska. Nawet gdybym
ci chciał powiedzieć,
jak się naprawdę nazywamy, i tak bym musiał
znacznie uprościć
nasze imiona, abyś mógł je wymówić bez
większego wysiłku,
ponieważ zniekształcanie ich byłoby dla nas
niezwykle
irytujące. Jesteśmy agentami wywiadu Chińskiej Republiki
Ludowej
i znajdujemy się obecnie na opuszczonej farmie w Kana-
dzie,
niedaleko granicy Montany.
Może najlepiej rozpocznę od
wydarzeń sprzed kilkunastu lat.
Jak ci wiadomo, stosunki między
Związkiem Socjalistycznych
Republik Radzieckich — tym
supermocarstwem, które wy w skrócie
określacie mianem Rosji —
a naszym państwem od dłuższego czasu
nie układają się
dobrze. Mówiąc ściśle, napięcia zaczęły się tuż
po
zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy to zjednoczenie
Chin
dziwnym sposobem wywołało falę nieprzychylnych reakcji.
Okreso-
wo stosunki te się polepszają, potem znów zaostrzają,
bo chociaż
generalnie oba nasze kraje są sprzymierzeńcami, to
jednak często
dochodzi do spięć. Następstwem tego jest,
używając określenia
waszych
pisarzy specjalizujących się w powieściach szpiegowskich,
nasilona
wojna wywiadowcza. Będziemy musieli kiedyś poroz-
mawiać o
tym znakomitym gatunku literatury, gdyż podobnie jak
ty, bardzo
lubię czytać tego typu książki, choć nie traktuję ich
z
pozycji profesjonalisty.
Po wojnie prowadziliśmy
wspólnie z radzieckimi instytucjami
wywiadowczymi
wiele różnych operacji, lecz musieliśmy jednocześnie
poświęcać
mnóstwo czasu na udaremnianie ich działań szpiegows-
kich i
prób ingerencji w wewnętrzne sprawy Chin. Niejednokrotnie
154
między
naszymi służbami wywiadowczymi a ich agentami powstawał
tak
ostry konflikt, jaki istnieje między nimi a waszą CIA.
Zwykle
jednak udawało się go zażegnać mniej czy bardziej
bezpiecznymi
metodami, poprzez działania dyplomatyczne,
organizowanie wspól-
nych manewrów i potajemne stosowanie
nacisków. Zaraz na
początku waszego roku tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego czwar-
tego miał miejsce cały szereg tego
typu interwencji, obejmujący
wzajemne wydalanie niepożądanych
dyplomatów.
Zdołaliśmy się w tym czasie
dowiedzieć paru interesujących
rzeczy. Wiele informacji o
pewnych sprawach, których mogliśmy
się tylko domyślać,
wyciągnęliśmy ze schwytanego rosyjskiego
szpiega. W dodatku
zostało to zorganizowane w taki sposób, że
jego przełożeni
nawet nie wiedzą, iż poznaliśmy prawdę. Nie chcę
cię
jednak zanudzać szczegółami.
Począwszy
od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego
czwartego
przedsięwzięcia
naszego wywiadu coraz częściej kończą się raczej
paskudnie,
dość powiedzieć, że jesteśmy z tej sytuacji
bardzo
niezadowoleni. Schwytany szpieg radziecki, po
zastosowaniu środ-
ków
perswazji, wyjawił nam tyle tajemnic, że mogliśmy powiązać
te
dziwne
wydarzenia ze sobą i ułożyć je w logiczny ciąg. Zdradził
nam
ponadto nazwisko rosyjskiego oficera, kierującego olbrzymim
zespołem
agentów i odpowiedzialnego za nasze niepowodzenia. Ten
człowiek
to Krumin.
Właśnie tak, Krumin. Po
przesłuchaniu ciebie wiemy doskonale,
że
to nazwisko nie jest ci obce. Wiąże się ono z zagadkową
śmiercią
waszego
agenta, Parkinsa. Oczywiście nie znamy szczegółów,
wiemy
dokładnie
tyle, co wy, ale pewne informacje uzyskane od Rosjanina
potwierdzają,
że Krumin maczał w tym palce.
Tamten pełnił jedynie rolę
przekaźnika średniego szczebla, ale
działał w wywiadzie od
wielu lat, od początku drugiej wojny
światowej.
Poza tym miał dobrą pamięć i był bardzo spostrzegawczy.
Wyjawił
nam wiele tajemnic nie mających nic wspólnego z
dziwnymi
incydentami, na których wyjaśnieniu przede wszystkim
nam zależało.
Niestety,
z tych fragmentarycznych informacji wynika, że Krumin
działa
niezwykle ostrożnie.
To typ skoczka
wykorzystywanego do naprawiania sytuacji
krytycznych, który
jednakże sam również przysparza wiele kłopo-
tów. Działa
dosłownie na całym świecie, wykonując bezpośrednio
155
rozkazy centrali w Moskwie.
Przesłuchiwany przez nas agent
twierdził, że Krumin stara się
jedynie nie interweniować w krajach
trzeciego świata i że
jest specjalistą w jakiejś określonej dziedzinie,
ale nie
wiedział, w jakiej. Za to znał pewną, bezcenną dla nas
tajemnicę:
Krumin prowadzi obecnie jakąś zakrojoną na szeroką
skalę
operację w Stanach Zjednoczonych, w tym właśnie rejonie.
Co
więcej, ma spędzić prawie cały ten rok w jednym miejscu.
Reszty
mogliśmy się jedynie domyślać.
Sporo się dowiedzieliśmy o
metodach pracy Krumina, ale nie
znamy jego wyglądu, choć to
oczywiste, że nie jest już młody. Nie
wiemy,
czego dotyczy ta operacja na terenie Stanów Zjednoczonych,
nie
umiemy nic powiedzieć o jego amerykańskiej siatce. Sądzimy
jednak,
że przebywa obecnie w Ameryce bądź wkrótce się pojawi.
Właśnie
dlatego tu jesteśmy.
Nasze dowództwo jest bardzo
niezadowolone z działalności
Krumina na terenie Chin, ałe
sygnalizowanie tego niezadowolenia
poprzez składanie protestów
w Związku Radzieckim nie miałoby
żadnego sensu. Nie tylko nic
by nam to nie dało, lecz stanowiłoby
dowód naszej słabości
i płaszczenia się przed Rosjanami. Dlatego
musimy podjąć
wyzwanie rzucone przez Krumina na arenie wywia-
du. Takie jest
nasze zadanie.
Sheila działa w Kanadzie
prawie od dwóch lat, otrzymała
specjalną wizę uchodźcy,
jakoby prześladowanego za japońskie
pochodzenie. Zdołaliśmy
nawet odnaleźć w tym kraju jej krewnych,
dalekich, lecz
wiarygodnych. Ci starzy ludzie, porządni obywatele,
nie
kwestionowali tożsamości Sheili, zgodzili się nawet przenieść
do
domu
starców w Lethbridge, a cioteczna wnuczka, która przejęła
ich
farmę i hoduje warzywa dla okolicznych restauracji, odwiedza
ich
raz w tygodniu, zapracowując na pełne obywatelstwo kanadyjs-
kie.
Natomiast ja przyjechałem tu nielegalnie miesiąc temu i grając
rolę
jej kuzyna, także bez większego trudu zdobyłem
zaufanie
właścicieli farmy. Na szczęście w tej części
kraju mieszka sporo
osób pochodzenia azjatyckiego, a ponieważ
tubylcy mają kłopoty
z odróżnieniem Chińczyka od
Japończyka, nikt się nami zanadto
nie interesuje. W Stanach na
pewno bardziej byśmy zwracali na
siebie uwagę, może z
wyjątkiem Nowego Jorku czy San Francisco.
Domyślam się, że
podobne kłopoty mają wasi agenci w Azji czy
w Afryce.
156
Nasze zadanie jest dość
proste: odnaleźć Krumina i dowiedzieć
się jak najwięcej o
jego akcjach na terenie Chin. Moglibyśmy
wówczas
unieszkodliwić całą siatkę oraz skutecznie pokrzyżować
Rosjanom
plany. Przez dłuższy czas nie dopisywało nam szczęście,
ale
ostatnio, choć nie możemy się swobodnie poruszać po
Montanie,
zdołaliśmy nawiązać kilka cennych kontaktów i
sporo już wiemy
o działalności Krumina w naszym kraju. W
Ameryce jego przedsię-
wzięcia mają zupełnie inny charakter.
A raczej miały, do chwili
śmierci Parkinsa.
Jakiś czas temu,
wykorzystując sobie tylko znane metody,
Sheila zwerbowała
jednego lotnika stacjonującego w Malmstrom.
Człowiek ten, łasy
na pieniądze oraz, nazwijmy to, pewne korzyści
niewymierne,
zaczął nam dostarczać mnóstwo cennych informacji.
Malcolm zerknął na
dziewczynę. W głosie Czu złowił wyraźny
odcień
sadystycznej złośliwości, ale Sheila nie zareagowała. Po
krótkiej
przerwie Chińczyk kontynuował:
— Ten lotnik sądzi, że
przekazując wiadomości dotyczące
systemów
zabezpieczeń podziemnych wyrzutni rakietowych, pomaga
nam
w przemycie marihuany. W dodatku, co chyba naturalne,
informuje
nas o każdym niezwykłym zdarzeniu w sąsiedztwie bazy.
Wy,
Amerykanie, strasznie lubicie dużo mówić, a to nam jedynie
ułatwia
zadanie.
Śmierć Parkinsa przykuła
naszą uwagę. O tym zajściu wie
oczywiście
cały personel bazy, chociaż nie wątpię, że dla
okolicznych
mieszkańców
jest to ścisła tajemnica. I chociaż oficer nie powiedział
nic
ponad to, że służby wojsk powietrznych prowadzą
śledztwo
dotyczące zabójstwa jakiegoś człowieka na terenie
wyrzutni rakieto-
wej,
my założyliśmy, może nazbyt optymistycznie, że jest to
zapewne
sprawka
Krumina. Kiedy się zaś dowiedzieliśmy, że do bazy
przyjechał
oficer służb bezpieczeństwa, który po zwiedzeniu całego
terenu
udał się do Shelby, zrozumieliśmy, że wywiad amerykański
wie
na tyle dużo, by nie traktować tego wydarzenia jak
pospolite
zabójstwo.
Lotnik do tego stopnia
zainteresował się sprawą, że dostarczył
nam twoje dane
personalne łącznie z fotografią przy samochodzie,
którą sam
wykonał. Niewiele już trzeba było, żeby stwierdzić, iż
jeździsz
po całej okolicy, wypytując mieszkańców, jakoby dla
potrzeb
ankiety rządowej.
157
- Nie rozumiem jednak, w jakim
celu mnie porwaliście.
Czu uśmiechnął się szeroko.
— Podjęliśmy to ryzyko,
gdyż nasze kierownictwo zgodziło się
ze mną, że warto by
się dowiedzieć, co Amerykanie zdołali odkryć.
Zaoszczędziliśmy
w ten sposób wiele czasu i wysiłków, a nie
zapominaj, że
chcemy pierwsi dostać Krumina w swoje ręce, przed
wami, gdyż
w przeciwnym razie nasza sytuacja w stosunkach ze
Związkiem
Radzieckim jeszcze się pogorszy.
Pierwotnie mieliśmy cię
porwać, wydobyć informacje, a potem
zaaranżować twą śmierć
w wypadku samochodowym. Co prawda
istniały pewne obawy, że
śmierć drugiego agenta w tej okolicy
przyciągnie uwagę
amerykańskiego wywiadu, mieliśmy jednak
nadzieję, iż tak
bardzo wyprzedzimy was w tej rozgrywce, że
zdołamy jako
pierwsi dopaść Krumina i szybko zniknąć wam
z oczu. Ale ja
wpadłem na lepszy pomysł.
Czy
ten lepszy pomysł wiąże się z pozostawieniem mnie przy
życiu?
— zapytał Malcolm, który aż do czasu, gdy padła uwaga
o
kontaktach Sheili ze zwerbowanym lotnikiem, był wręcz
zafas-
cynowany opowieścią Czu, lecz teraz zaczął odczuwać
coraz
silniejsze zdenerwowanie.
Ależ oczywiście! O ile dobrze odegrasz swą rolę.
Która ma polegać na...
Wszystko w swoim czasie —
przerwał mu Chińczyk. —
Naszym najważniejszym zadaniem
jest neutralizacja Krumina. Nie
prowadzimy operacji skierowanej
przeciwko Stanom Zjednoczonym
czy też bezpośrednio kłócącej
się z amerykańskimi interesami, choć
z pewnością powinno
wam zależeć na tym, żeby Chiny i Związek
Radziecki jak
najdłużej skakały sobie do gardła. Ostatnio nastąpiło
pewne
zbliżenie w stosunkach chińsko-amerykańskich, z
obustronną
korzyścią. Gest dobrej woli z naszej strony
powinien zostać u was
przyjęty ze zrozumieniem i aprobatą,
za to doprowadzić do furii
i przerazić Rosjan. Czemu zatem
miałbym zabijać amerykańskiego
agenta, który nie stanowi
żadnego zagrożenia ani dla mnie, ani dla
mojego kraju? Tym
bardziej że chodzi tu o tak mało znaczącego
i nieefektywnego
agenta jak ty.
Nie mogę na dłużej zostać
w Kanadzie, już wkrótce będę tu
spalony. Sheila także stoi
na straconej pozycji, bo poddając się
testom przed uzyskaniem
obywatelstwa, musiałaby zostać dokładnie
158
sprawdzona przez służby
wywiadowcze. Już teraz władze emig-
racyjne miały do niej
wiele zastrzeżeń, zakładamy więc, że i ona po
zakończeniu
akcji będzie musiała zniknąć. W każdym razie nie
będzie
zdolna pełnić w tym kraju roli źródła istotnych
informacji.
Dlatego po wyciągnięciu od ciebie wszelkich
możliwych wiado-
mości stało się jasne, że musimy zmienić
pierwotny plan. Biorąc
pod uwagę konieczność
zneutralizowania Krumina, fakt, że Stany
Zjednoczone nie mają
nic wspólnego z naszą operacją, wzajemne
stosunki obu naszych
krajów, moją i Sheili niepewną przyszłość
w Kanadzie, a
także wszelkie konsekwencje prowadzonej przez was
akcji
śledzenia rosyjskiego szpiega, zdecydowałem, że znacznie
lepiej
będzie zostawić cię przy życiu. Nasze kierownictwo
zaakcep-
towało zmianę planów.
Nadal nie rozumiem wyznaczonej mi roli.
Będziesz działał jako
podwójny agent.
Malcolm uśmiechnął się.
Naprawdę?
Czu odwzajemnił mu się uśmiechem.
— Naprawdę. Zastanów się
nad waszą sytuacją. Także szukacie
Krumina, w dodatku chcecie
rozwiązać zagadkę śmierci Parkinsa.
Natomiast w tej chwili
gorączkowo usiłujesz znaleźć sposób ujścia
z życiem. Na
wszystko, co powiedziałem na temat zobowiązań
naszego kraju
wobec Stanów Zjednoczonych, można spojrzeć
z
odwrotnej strony. W każdym razie nie jesteśmy waszymi wrogami.
Może
nie jesteśmy też sprzymierzeńcami, ale w tej chwili mamy
wspólne
cele. Wy chcecie dostać Krumina, my również tego
pragniemy.
Czemu więc nie połączyć naszych wysiłków?
Moja propozycja jest
następująca. Znamy dokładnie twoje
instrukcje, hasła, znaki
rozpoznawcze oraz schemat działania;
przynajmniej na tyle, żeby
wiedzieć, czy nas nie oszukujesz. Nie
chcemy w żaden sposób
powstrzymywać cię przed wykonywaniem
dotychczasowych zadań.
Chodzi nam jedynie o drobną modyfikację.
Zanim przekażemy wam
Krumina, chcemy go przesłuchać i dowie-
dzieć się
wszystkiego na temat jego działań w Chinach. Później
go
dostaniecie. Zatem jest to propozycja współdziałania.
Istnieje
przecież
ewentualność, że Krumin zdoła się nam wymknąć. Możliwe
także,
iż najpierw wpadnie w ręce Kevina Powella, nie wykluczamy,
że
sowiecki szpieg pilnie śledzony teraz przez jego ludzi to właśnie
159
Krumin. W takim razie niczego
nie stracimy, choć zostanie nam
jedynie satysfakcja z tego, że
będzie zneutralizowany.
Chcemy, żebyś do chwili
zakończenia operacji działał pod naszą
kontrolą. Po
powrocie do Montany jedno z nas będzie ci przez cały
czas
towarzyszyło. Możesz mi wierzyć, że jesteśmy zawodowcami
i
jakakolwiek próba... wycofania się po przyjęciu naszej
propozycji
spotka się z natychmiastową i bezwzględną
reakcją. Po zakończeniu
tej operacji będziesz mógł,
oczywiście, zameldować o wszystkim
swoim przełożonym. Nie
sądzę, żeby byli z tego zadowoleni, ale
nasza współpraca
nie powinna ich zbytnio zaniepokoić. Dopóki zaś
będziemy
działali wspólnie, my ze swej strony postaramy się za
wszelką
cenę nie zdradzić.
Malcolm zmarszczył brwi.
— Jaki mam wybór?
Czu uśmiechnął się ponownie.
Wybór? Tylko jeden: śmierć.
Nie możemy ryzykować współ-
pracy, nie mając pewności, że
ją zaakceptujesz, przynajmniej
w ograniczonym zakresie. Jeśli
odrzucisz naszą propozycję, będzie
to definitywnie oznaczało
niechęć do współdziałania, tym samym
nie zostawisz nam
żadnego wyboru.
Przypuszczam, że oczekujecie
ode mnie natychmiastowej
decyzji.
Och nie. Masz trochę czasu
do namysłu. Za pół godziny
będziemy musieli wyruszyć z
powrotem do Montany, jeśli chcesz
zdążyć w porę się
zameldować.
Malcolm uśmiechnął się,
lecz wcale mu nie było do śmiechu.
Próbował bezskutecznie
znaleźć jakieś luki w planie Czu. Nie miał
wątpliwości, że
tamten w wielu sprawach go okłamał. Jednego
tylko był
absolutnie pewien: Chińczyk nie żartował, mówiąc
o
zabójstwie. Nie miał innego wyjścia. Szanse na to, że po
jego
śmierci stary zdoła jakimś sposobem odkryć prawdę,
wydawały się
znikome, a świadomość ta — w połączeniu z
silnym pragnieniem
przeżycia — stanowiła wystarczający
argument do wyrażenia zgody
na współpracę z Czu,
przynajmniej przez pewien czas. W dodatku
zawsze istniała
możliwość, że bieg wydarzeń sprawi, iż Malcolm
znajdzie
się w korzystniejszej sytuacji.
Poza
tym, myślał, jeśli brać pod uwagę tylko operację wywiadow-
czą,
owo współdziałanie powinno przynieść korzyści. Zarówno
160
Czu, jak i Sheila, mogli mu
bardzo pomóc — oboje byli profes-
jonalistami, od lat mieli
do czynienia z agentami rosyjskimi,
a w dodatku co nieco
wiedzieli o Kruminie. Naprawdę nie mam
innego wyjścia,
stwierdził w duchu.
Zgoda — rzekł. — Chyba
się domyślaliście, że zaakceptuję
waszą propozycję?
Nie byliśmy tego pewni —
odparł Czu. — Nie miałem
pojęcia, jak bardzo jesteś
uparty i w jakiej mierze hołdujesz
idealistycznemu
patriotyzmowi. Ale cieszę się, że zwyciężył realizm.
W
każdym razie łatwiej zrozumiesz nasze plany na
najbliższą
przyszłość.
Malcolm uniósł brwi i otworzył już usta, chcąc zadać pytanie.
Niezbędna jest odrobina
wzajemnego zaufania — wyjaśnił
spokojnie Czu — lecz
zawsze lepiej uzyskać potwierdzenie. Otóż
zamierzamy teraz
ponownie skorzystać z serum prawdy, żeby się
przekonać, czy
twoja zgoda nie była kłamstwem.
A co z potwierdzeniem dla
mnie? Czy ja mam jakiekolwiek
gwarancje?
Obawiam się, że nie —
odparł Chińczyk. — Musisz nam po
prostu wierzyć na słowo.
Niestety, tak myślałem.
Czu
skinął dziewczynie głową. Sheila wstała pospiesznie i
ruszyła
schodami
do pokoju na piętrze. On także się podniósł i wskazał
więźniowi
drogę, mówiąc:
— Nie chcesz wrócić do
sypialni? Tam będzie zdecydowanie
wygodniej.
Malcolm westchnął głośno,
odstawił kubek po kawie i wstał zza
stołu.
Wieczorem Kevin zadzwonił z
Chicago do dyrektora. Miał za
sobą długi, wyczerpujący dzień
i był straszliwie zmęczony.
— Różowy wysiadł z
furgonetki na South Side, później pojechał
kolejką do North
Side, zameldował się w hoteliku, zjadł naprędce
obiad w
barze i zamknął się w pokoju. Od tamtej pory nie wychylił
nosa.
Nie zauważyliśmy, żeby się z kimkolwiek kontaktował.
Właścicielem furgonetki jest
Fritz Pułaski, prowadzi niewielką
firmę transportową w
Cicero, ma zaledwie pięć samochodów. Nie
161
znaleźliśmy w archiwach nic
na jego temat, ale facet mógł zostać
zwerbowany. Podczas
służby wojskowej w roku tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym
ósmym stacjonował w Niemczech. Tam poznał
młodą
uciekinierkę z Węgier, z którą się później ożenił i
przywiózł
ją do Ameryki. Uzyskała obywatelstwo w
sześćdziesiątym szóstym,
wygrzebaliśmy
jej akta z archiwum urzędu emigracyjnego. Zostawiła
w
ojczyźnie sporo krewnych. Przypuszczam, że Rosjanie wykorzys-
tali
ją, żeby zwerbować Fritza. Prawdopodobnie stosowali różne
naciski
i przekazywali im pieniądze, ci zaś boją się teraz zgłosić
do
nas i wyjawić prawdę. Stare, wypróbowane metody.
Wzięliśmy
Pułaskich pod obserwację na wypadek, gdyby Różowy
ponownie
się z nimi skontaktował, choć sądzę, że nawiązał
łączność z Fritzem
tylko jeden raz, po to, żeby ten go
przewiózł.
Jeśli już o tym mowa —
wtrącił stary — czy nasz obiekt
zauważył, że jest
śledzony?
Raczej nie — odparł Kevin.
— Przemawiają za tym dwie
rzeczy. Po pierwsze, wykonuje tego
typu zadanie, że z pewnością by
je przerwał, gdyby
spostrzegł, iż mamy go na oku. A po drugie,
byliśmy bardzo
uważni. Wszystkie jego manewry to tylko zwykłe
środki
ostrożności. Trzeba przyznać, że robi to znakomicie, może
tylko
trochę na wyrost, lecz na razie nie zdołał nas wyprowadzić
w
pole. Parkins musiał popełnić jakiś błąd. Zachowanie
Różowego
nie wskazuje na to, by jego rolą było wyłącznie
zagrać nam na
nosie, skoro już został zdemaskowany. Jest za
bardzo naturalny.
Według mnie on nadal niczego nie przeczuwa.
Tak myślałem — mruknął
dyrektor. — Bardzo dobrze.
Jesteście coraz bliżej, Kevinie.
Tylko go teraz nie zgubcie. Na tym
etapie, gdyby się wymknął,
mógłby wypełnić swe zadanie, zanim
zdołalibyśmy go
odnaleźć ponownie. Coraz bardziej się denerwuję.
Ja również. Ale zawsze mamy
jeszcze Kondora i pozostałe
ekipy w Montanie. Jak idzie
Malcolmowi?
Tak jak należało się tego
spodziewać. Nie znalazł niczego
podejrzanego. Ale meldując
się dzisiaj, podsunął dość ciekawy
pomysł, chce
mianowicie przez kilka dni, po kryjomu, pod preteks-
tem
krótkiego urlopu, pokręcić się w pobliżu granicy
kanadyjskiej.
Stwierdził, że tamtejszy inspektor rolny,
jedyny człowiek, który na
tyle zna oficjalną rolę Malcolma,
że mógłby coś podejrzewać, wcale
się nie zdziwił, gdy
ten zadzwonił do niego i oznajmił, iż wziął sobie
162
kilka dni wolnego. Kiedy już
Różowy znajdzie się na tamtym
obszarze, przekażę Kondora
pod twoją opiekę, żebyś go maksymal-
nie chronił. Nie
zgodzę się na wykorzystanie go nawet w pomoc-
niczej roli,
Różowy jest zbyt dobry na to, by narażać Malcolma na
zetknięcie
z nim. Czy masz coś jeszcze?
Nie — odparł Kevin — na
razie nic poza tym. Muszę
powiedzieć, że do tej pory
wszystko układa się po naszej myśli.
Jestem tego samego zdania,
mój chłopcze — przyznał
dyrektor.
Dwa tysiące kilometrów od
Chicago, w samotnej farmie na
terytorium Kanady, Czu cieszył
się dokładnie z tych samych
przyczyn, co Kevin i dyrektor,
chociaż on miał nieco więcej
powodów
do zadowolenia.
Dziewczyna, którą
przedstawił jako Sheilę, nie podzielała jego
radości.
Przekroczyli granicę w Coutts, niewielkim miasteczku na
północ
od Shelby, stanowiącego bazę wypadową Kondora. Nie
skorzystali
jednak z przejścia granicznego, przekradli się boczną
uliczką
bezpośrednio do drugiej jego części, noszącej nazwę Sweet-
grass
i leżącej już w Montanie. Z budki telefonicznej nie
opodal
obskurnego baru Malcolm zadzwonił najpierw do
inspektora
rolnego, potem do swego motelu, a na końcu do punktu
kontak-
towego w Waszyngtonie. Następnie cała trójka wróciła
do Coutts
i pojechała samochodem na farmę, na nieco spóźniony
obiad. Po
posiłku Malcolm został zamknięty w pozbawionej
okien sypialni na
piętrze. Specjalnie na taką okazję Czu
wyposażył drzwi pokoju
w ciężką żelazną sztabę.
Przez
cały wieczór dziewczyna uporczywie milczała, nie zwracała
uwagi
na Czu, który paplał niemal bez przerwy, a także na
zdawkowe
wypowiedzi Malcolma. Teraz siedziała w salonie i pat-
rzyła,
jak jej kolega z lubością czyści pistolet. Codziennie
wieczorem
starannie
oliwił broń i przecierał ją miękką szmatką do
połysku,
traktując te czynności jak swoisty rytuał.
Denerwowało ją, że z taką
pasją podchodzi do owego
martwego, zimnego i bezdusznego
przedmiotu. Bała się jednak
coś powiedzieć, dopóki nie schował
przyborów do czyszczenia
broni i nie wsunął pistoletu do kabury,
posyłając
mu przeciągłe, pełne czułości spojrzenie. Wreszcie zapytała:
163
— Sądzisz, że on nie domyśli się prawdy?
Zdziwiony Czu spojrzał na nią z wyraźnym rozbawieniem.
Jakiej prawdy? Czyżby coś
wskazywało na to, że go okłama-
łem? A jeśli się nawet
domyśli, to co z tego?
Chodzi mi o twoje prawdziwe
zamiary wobec Krumina.
W dodatku pominąłeś milczeniem, że
nasze kierownictwo tylko
warunkowo się zgodziło na realizację
twego planu. Co będzie, jeśli
on nie wypali?
Wtedy wyjdzie na to —
odparł ostro Czu — że nasze
kierownictwo postąpiło bardzo
nierozsądnie. Zostaw na boku
swoją dziwną ideologię. I nie
patrz na mnie takim wzrokiem, moja
droga. Nie dbam o to, czy
doniesiesz na mnie oficerowi politycz-
nemu. Znamy się dobrze
i on świetnie wie, że uważam twoje
poglądy polityczne za
głupotę. Poza tym jestem dla nich zbyt
cenny. Więc przestań
mnie zanudzać swoimi rozważaniami, co by
było, gdyby było.
Nie uważasz mnie chyba za głupca. Mam zamiar
tak wszystko
rozegrać, żeby postawić na swoim i oficer polityczny
dobrze
o tym wie. Ten konus ma za dużo roboty z oceną naszych
postaw,
żeby jeszcze doszukiwać się w efektach moich działań, jak
on
to nazywa, bezproduktywności. Nie sądzisz, że ciągłe dawanie
mu
powodów do zastanowienia jest bardzo ciekawym zajęciem?
W
każdym razie jeśli on czy dyrektor każą mi zrezygnować z
tego
planu, to ja umywam ręce. Staram się ze wszystkich sił
wykonać
powierzone zadanie, lecz to chyba oczywiste, że
podporządkuję się
rozkazom z góry.
Sheila ruchem głowy wskazała sufit.
— A co z nim?
Czu milczał przez dłuższy
czas, choć ani trochę nie musiał się
zastanawiać nad
odpowiedzią. Bardzo powoli jego twarz rozjaśniła
się w
szerokim uśmiechu.
— Moja droga, równie dobrze
możemy go zabić jutro, jak
i dzisiaj.
A czym się żywi'/'
Słabą herbatką ze śmietaną.
Nowa przeszkoda pojawiła się w myślach Alicji.
A przypuśćmy, że nie
znajdzie nigdzie ani
herbaty,
ani śmietany? —
podsunęła.
Wówczas,
oczywiście, musi umrzeć —
po-
wiedział
Komar.
Ale to musi zdarzać się
bardzo często —
zauważyła
Alicja w
zamyśleniu.
Zawsze się zdarza — powiedział Komar.
Kiedy Malcolm obudził się
następnego ranka, zastał drzwi
otwarte. W samych spodenkach
stanął u szczytu schodów
i ze zmarszczonym czołem zasłuchał
się w dobiegające
z dołu odgłosy. Daj spokój, nakazał
sobie w duchu; nawet
gdyby istniała jakakolwiek szansa wyrwać
się stąd, co zresztą jest
mało prawdopodobne, to nie będę
mógł skorzystać z ich pomocy.
Bo przecież w końcu na coś
trafiłem, pomyślał. Westchnął więc
tylko i poszedł do
łazienki, żeby się umyć, ogolić, założyć szkła
kontaktowe
i generalnie przygotować na wydarzenia nadchodzącego
dnia.
Sheila nawet nie spojrzała na
niego, kiedy wszedł do kuchni —
celowo, przemknęło mu przez
myśl; albo chce pokazać, że mi ufa,
albo po prostu ma mnie
gdzieś. Stał w wejściu, czując się głupio,
i patrzył, jak
dziewczyna wyjmuje patelnię. Długie do ramion włosy
miała
upięte w gruby kok. Mimo że była ubrana w luźną, wyblakłą,
żółtą
bluzę, Malcolm zwrócił uwagę na jej masywną budowę. Sheila
nie
była nazbyt muskularna, ale miała szerokie, zaokrąglone
165
ramiona, chyba nawet szersze
od wydatnych bioder, na których
opinały się dżinsy. Za to
jej uda były za bardzo umięśnione jak na
kobietę. Nosiła
białe, sportowe obuwie. Malcolm odchrząknął,
starając się,
by zabrzmiało to naturalnie.
Za chwilę będę wolna —
odezwała się dość ciepłym, może
niezbyt przyjaznym
głosem, ale na pewno nie było w nim wrogo-
ści. — Usmażę
ci jajka. Sok pomarańczowy stoi już w szklance na
stole.
Dziękuję — odparł, siadając na taborecie.
Upił nieco soku, jakby chciał
w ten sposób usprawiedliwić
zapadłe nagle milczenie. Po
chwili Sheila postawiła przed nim talerz
z sadzonymi jajkami i
tostami. Uśmiechnęła się przelotnie, wreszcie
usiadła
naprzeciwko niego i zaczęła popijać kawę. Była niemal
równie
zdenerwowana jak on.
— Cóż za czarujący widok!
Jak to miło widzieć was oboje przy
jednym stole! —
wykrzyknął Czu, wchodząc do kuchni.
Wyglądał dość niezwykle:
miał na sobie prążkowane spodnie,
koszulę i marynarkę.
Przypominał klasycznego japońskiego turystę,
który
przyjechał zwiedzić ten niesamowity Zachód. Do tego obrazu
nie
pasowały jedynie długie gumowce oraz brudne plamy na ubraniu.
Dobrze spałeś? — zapytał
Chińczyk, wyglądając przez okno;
można by odnieść
wrażenie, że starał się nie patrzeć na siedzącą
przy
stole parę.
Świetnie
— odparł Malcolm. — Dokładnie zaryglowane drzwi
uchroniły
mnie przed potworami i wszelkimi koszmarami sennymi.
Czu zachichotał.
Chyba nie masz nam za złe
tych elementarnych środków
bezpieczeństwa, przyjacielu? Nie
wolno nam o nich zapominać. Ale
od tej pory, ilekroć będziesz
tutaj sypiał, drzwi pozostaną zawsze
otwarte.
Ilekroć będę tu sypiał?
Czu uśmiechnął się,
zrozumiawszy podtekst ukryty w pytaniu
Malcolma.
Nie
inaczej. Możliwe, że już wkrótce będziesz musiał wracać
do
Montany, ale wszystko rozstrzygnie się nieco później,
zapewne
wczesnym popołudniem.
Co ma się wówczas wydarzyć?
Dowiesz się w odpowiednim czasie. Po co się martwić na
166
zapas? Sheila, zaraz wychodzę.
Może po śniadaniu pokażesz
Malcolmowi okolicę? Warto
zobaczyć tutejszy zagajnik.
Oboje prawie się nie odzywali
do siebie, sprzątając po śniadaniu.
Wymienili jedynie
zdawkowe uwagi na temat zastawy stołowej,
pogody czy domowych
porządków. Po raz kolejny Malcolm odniósł
wrażenie, że
Sheila jest co najmniej tak samo zdenerwowana, jak
on, choć nie
było ku temu specjalnych powodów.
Gospodarstwo japońskich
emigrantów liczyło sobie nie więcej
niż cztery hektary
ziemi. Sheila powiedziała mu, że w ciągu
minionych lat
właściciele farmy, chcąc przeżyć, musieli sprzedawać
kolejne
pola. Na pozostałych gruntach dziewczyna hodowała jedynie
warzywa,
które sprzedawała do kilku restauracji w Lethbridge,
największym
mieście w południowej części prowincji Alberta.
Mieszkający
w sąsiedztwie farmer płacił też niewielką sumę za
możliwość
wypasania kilku sztuk bydła na jej łąkach, lecz
generalnie
sytuacja
finansowa gospodarstwa była katastrofalna.
— Jak zatem sobie radzicie?
Chodzi mi o to, jak wam się udaje
zachować
pozory normalności? Przecież okoliczni mieszkańcy muszą
wiedzieć
o fatalnej sytuacji tej farmy.
Sheila wzruszyła ramionami.
— Rozpuściliśmy plotkę,
że po moim przyjeździe gospodarze
otrzymali jakieś
odszkodowanie, dlatego miałam pewien kapitał na
ratowanie
farmy. Nikt za bardzo się nie interesował szczegółami
tego
przedsięwzięcia, nikogo to specjalnie nie obchodzi. Jestem
tylko
biedną emigrantką.
Muszę zapamiętać
ukształtowanie najbliższej okolicy, powtarzał
w duchu
Malcolm, kiedy razem wyszli z domu. Dziewczyna
poprowadziła
ścieżką obok garażu, a następnie polną drogą.
Wszędzie
dokoła rozciągały się lekko pofałdowane uprawne pola,
bardzo
przypominające mu krajobraz Montany, niewiele różniące się
od
położonych kilkadziesiąt kilometrów na południe terenów,
chociaż
nie potrafił dokładnie określić, na czym polegała
ich
odmienność. W chłodnym powietrzu unosił się podobny
zapach
wilgotnej ziemi, zieleń młodych, kiełkujących roślin
identycznie
ożywiała monotonnie brunatne pola, a czysty błękit
nieba był tak
samo zachwycający, jak po drugiej stronie
granicy, lecz mimo tych
analogii
wszystko wydawało mu się tu nieco inne. To pewnie dlatego,
iż
nie mogę zapomnieć o tym, że jesteśmy w Kanadzie, pomyślał.
167
Mniej więcej sto metrów od
ostatnich zabudowań farmy rósł
niewielki zagajnik. Kiedy
zbliżyli się do niego, dziewczyna ruchem
ręki nakazała
Malcolmowi, żeby zachował ciszę.
W pierwszej chwili nie
dostrzegł Czu, co zdumiało go tym
bardziej, że granatowe
ubranie Chińczyka powinno się wyraźnie
odcinać pośród kępy
drzew. Aż się wzdrygnął, kiedy zauważył
sylwetkę
mężczyzny przyczajonego na brzegu lasku. Wtopił się
w
otoczenie, pomyślał Malcolm, ma niezwykłe zdolności
upodab-
niające go do kameleona, który może spokojnie czekać
na przela-
tującego owada, będąc dla niego całkowicie
niewidoczny. Zbliżyli
się na pięć metrów, gdy Czu
błyskawicznie uniósł prawą rękę,
nakazując im się
zatrzymać. Następnie powolnym ruchem wskazał
coś
po ich prawej stronie, czemu się właśnie przyglądał. Usiłując
nie
narobić
hałasu, Malcolm bardzo powoli obrócił się w tamtym
kierunku.
Czterdzieści metrów od
granicy zagajnika dostrzegł niewielki
wzgórek świeżo
wykopanej ziemi, ale z tej odległości nie zauważył
w nim
niczego szczególnego. Wytężył wzrok, lecz nadal nie
potrafił
zrozumieć, co mogło przyciągać uwagę Chińczyka.
Sheila stanęła
tuż za plecami Malcolma — nie widział jej,
ale wyczuwał obecność
dziewczyny, słyszał lekko
przyspieszony oddech i łowił delikatny
zapach jej potu.
— Jest! — szepnął nagle
;Czu, po raz kolejny wskazując
pagórek. — Widziałeś go?
Malcolm pokręcił przecząco
głową. Nadal nie mógł dostrzec
niczego niezwykłego w tej
pryzmie ziemi.
— Skup się! — syknął
zniecierpliwiony mężczyzna. — Nie
tylko
patrz, ale staraj się dotknąć ziemi wzrokiem, poczuć ją z
bliską!
Malcolm wlepił spojrzenie w
pagórek. Dla niego był to tylko
zwyczajny kopiec ziemi z
widocznymi gdzieniegdzie kamieniami
oraz kłączami trawy,
spoczywający obok wykopanego zagłębienia...
Zamrugał szybko,
chcąc oczyścić szkła kontaktowe. Zdawało mu
się, że
dostrzegł jakiś gwałtowny ruch. Nagle ponad wzgórkiem
pokazała
się na ułamek sekundy głowa i kark jakiegoś zwierzęcia.
Nie
wiadomo skąd Malcolm nabrał pewności, że to suseł.
Widzę go — szepnął,
mając jeszcze przed oczyma znikające
w głębi jamy
stworzenie.
Dobrze — powiedział Czu, sięgając prawą ręką do pasa. —i
168
Patrz uważnie. Zwróć uwagę
na jego głowę, gdy pojawi się
ponownie.
Nagle Malcolm zrozumiał, po
co tu przyszli. Sam polował
kiedyś na susły podczas wakacji
spędzanych na farmie ciotki.
Domyślił się teraz, że Czu ma
zamiar ustrzelić zwierzę. Wydało mu
się to śmieszne, nie
zauważył bowiem, żeby Chińczyk miał przy
sobie broń. Nie
był myśliwym, pamiętał jednak z młodości, a także
z nauk
przekazywanych mu przez McGifferta podczas krótkiego
szkolenia,
że trafienie z pistoletu w tak mały, ruchomy cel jest
prawie
niewykonalne. Kątem oka dostrzegł, że Czu stoi nadal
spokojnie,
z pustymi rękoma. Stwierdził więc, że gdyby tamten
nawet
zdążył sięgnąć po broń i wycelować, to szanse na
oddanie
skutecznego strzału są praktycznie równe zeru.
Wszystko stało się zbyt
szybko, by mógł chociażby określić
kolejność wydarzeń.
Spostrzegł wynurzającą się po raz kolejny
głowę
susła, złowił błyskawiczny ruch Chińczyka i nagle w
chłodnym
powietrzu
sucho rozbrzmiał odgłos wystrzału. Malcolm mrugnął
odruchowo.
Obok jamy w ziemi leżał teraz bezkształtny strzęp,
przypominający
kupkę gleby nieco odmiennego koloru. Czu stał
nadal w pozycji
wytrawnego strzelca — z wyprostowaną, wyciąg-
niętą przed
siebie ręką. Trzymał w niej połyskujący niebieskawo
automatyczny
pistolet. Malcolm usłyszał za plecami, jak Sheila
głośno
wciągnęła powietrze — można by sądzić, że poczuła
nagły
ból. Z oddali dobiegł głośny śpiew drozda.
Zadowolony Czu powoli opuścił
rękę. Nie spojrzawszy nawet
na Malcolma, rzekł, uśmiechając
się z satysfakcją:
— Możesz
podejść i zobaczyć, chociaż jestem absolutnie pewien
swego:
tym razem celowałem w korpus, a nie w głowę. Nie
chciałem,
żeby postrzelony osunął się w głąb jamy, dlatego wolałem
trafić
w serce, by impet pocisku rzucił go na pochyłość wykopu. Idź
i
przekonaj się na własne oczy.
Kiedy Malcolm stanął nad
jamą susła, zwierzę w śmiertelnych
konwulsjach grzebało
jeszcze tylną łapą. Leżało brzuchem do góry.
Miało dość
gęste futerko, ale było jeszcze małe, pochodziło
prawdopodobnie
z zimowego wylęgu. Z pyszczka wystawały śnież-
nobiałe
siekacze, nie przebarwione od długotrwałego przekopywania
ziemi.
Krótkie przednie łapki, złożone na brzuchu,
przypominały
karykaturalną wizję bankiera obżartego
świątecznym obiadem. Ale
169
dziurka od kuli widniejąca na
brzuszku susła, powiększona w od-
powiednich proporcjach,
miałaby na piersi bankiera wielkość piłki
tenisowej. A
sądząc po ilości krwi wypływającej spod zabitego
zwierzęcia,
dziura po wylocie kuli na plecach tegoż bankiera byłaby
rozmiarów
piłki od koszykówki. Malcolm podniósł wzrok i spojrzał
na
Czu.
— Zostaw go tam, dla ptaków!
— zawołał Chińczyk. — Zaraz
się zlecą do padliny. Nie
interesuje cię mój pistolet? — zapytał
zbliżającego się
więźnia. — To dość nietypowa broń w naszym
środowisku,
ale posługiwanie się nią daje znacznie więcej satysfakcji.
Wiele
można powiedzieć o twoim kraju, w większości złego —
Malcolm
miał wrażenie, że wysłuchuje prelekcji. — Lecz jeśli
chodzi
o różnorodność broni palnej, nikt się nie może z wami
równać.
Jednak pośród dziesiątków rozmaitych typów pistoletów
niewiele
jest tak znakomitych, jak mój.
Czu błyskawicznie sięgnął
za pazuchę i nim Malcolm się
spostrzegł, wyciągnął broń.
Mimo wszystko odnosiło się wrażenie,
że uczynił to
specjalnie w zwolnionym tempie, by uzmysłowić mu,
że potrafi
wydobyć pistolet naprawdę w ułamek sekundy.
— To browning kalibru pięć
i pół milimetra, automat typu
Challenger o lufie długości
dwunastu centymetrów. Całkowita
długość wynosi prawie
dwadzieścia pięć centymetrów, co sprawia,
że nie tak łatwo
go ukryć w kaburze pod pachą. Zdaję sobie
sprawę, że masz
niewielkie doświadczenie w korzystaniu z pis-
toletów, jestem
jednak pewien, iż zaakceptowałbyś mój wybór.
Challenger tak małego kalibru
to przede wszystkim broń
ćwiczebna. Nie mam wątpliwości, że
projektanci z firmy Browninga
byliby zdumieni, iż używam tego
modelu w celach obronnych.
Abstrahując już od pierwotnego
przeznaczenia pistoletu, na pewno
by
ich zaskoczyło, że nie wybrałem czegoś o znacznie większej
sile
rażenia,
a zarazem łatwiejszego do ukrycia. Weźmy chociażby
twój
dziewięciomilimetrowy
rewolwer. Owszem, wiemy wszystko na jego
temat,
sam się przyznałeś, gdzie go trzymasz w motelu. Używamy
naprawdę
dobrych narkotyków.
Otóż kula kalibru pięć i
pół milimetra ma bardzo małą siłę
rażenia. Efekt
trafienia z jedenastomilimetrowego magnum przypo-
mina zderzenie
człowieka z ciężarówką, wystarczy nawet niezbyt
groźnie
ranić kogoś z takiej armaty, by całkowicie wyeliminować
170
zagrożenie z jego strony.
Mogę się domyślić, że twój instruktor,
McGiffert, jedynie
mlasnąłby językiem na wspomnienie o broni
kalibru pięć i
pół milimetra. Posługując się czymś takim, trzeba
precyzyjnie
trafić przeciwnika w wybrane miejsce, aby wyłączyć go
z gry.
Jednocześnie ten pistolet wymaga niecodziennej wprawy
w
posługiwaniu się nim. Weź pod uwagę, że nawet mając
tak
specjalnie przygotowaną kaburę, jak moja, traci się sporo
czasu na
sięgnięcie pod marynarkę i dobycie nieporęcznej
broni. Według
powszechnej opinii trzeba być głupcem, żeby
posługiwać się tego
typu pistoletem.
Malcolm uśmiechnął się
blado. Dobrze wiedział, o co tamtemu
chodzi. Nie będę mu psuł
zabawy, pomyślał.
— Bądź też trzeba być
bardzo dobrym strzelcem — wtrącił.
Czu także się
uśmiechnął.
Tak, bardzo dobrym, zarówno
pod względem szybkości, jak
i precyzji. Chyba zdążyłeś
się przekonać, że opanowałem jedrict
i drugie. Niektórzy
przychodzą na świat z uzdolnieniami do tańci,
pisarstwa lub
śpiewu, natomiast ja mam wrodzony talent do
posługiwania się
bronią. Dopisało mi szczęście, że urodziłem się
w
określonej sytuacji społecznej i politycznej, dzięki czemu
moje
umiejętności zostały dostrzeżone i mogłem je
rozwijać, a nie
marnować się, jak wasi geniusze na miarę
Beethovena dorastający
w Harlemie. Lata ćwiczeń i dostęp do
tak wspaniałego sprzętu, jak
ten browning... No cóż, sam
widziałeś rezultaty.
Owszem — odpowiedział
Malcolm, wpadając Chińczykowi
w słowo. Zapragnął nagle
upokorzyć tamtego, zepsuć mu dobry
humor, wyśmiać jego
pewność siebie i sprowokować do kolejnych
demonstracji
siły. — Świetnie ci idzie strzelanie do susłów, zabijanie
Bogu
ducha winnych, nie uzbrojonych zwierząt. Ciekawe, czy
równie
dobrze radzisz sobie z ludźmi.
Na twarzy Czu wykwitł
szeroki, ironiczny uśmiech i Malcolm
w jednej chwili zrozumiał,
że nie udał mu się podstęp.
— W kontaktach z ludźmi —
rzekł tamten mentorskim to-
nem — stosuję nieco inną
metodę. Zwróć uwagę, że strzał w głowę
z małokalibrowego
pistoletu wcale nie musi być śmiertelny, pocisk
może przejść
bokiem czy odbić się od czaszki. Strzał w serce
.również
nie powstrzyma uzbrojonego przeciwnika przed naciś-
nięciem
spustu. Zwykłe trafienie w brzuch może być najwyżej
171
bolesne, ale zgięty wpół
człowiek nadal będzie miał możność
odpowiedzieć ogniem. A
jeśli trafi się na kogoś w kamizelce
kuloodpornej? Strzał w
nogę lub rękę nie przyniesie żadnego efektu.
Czy dostrzegasz
wyjście z tej sytuacji? Nie mówimy tu o brutalnym
zabójstwie,
nie porównujemy się do Oswalda mierzącego z ciężkiego
karabinu
do ofiary, która niczego się nie spodziewa. Co byś zrobił,
mając
taką broń i stając twarzą w twarz z doświadczonym
przeciwnikiem?
Nie zapominaj bowiem, że w naszym fachu każdy
człowiek, który
nie został zneutralizowany, musi być uważany za
wymagającego
przeciwnika.
Czu podszedł tak blisko, że
Malcolm aż poczuł jego oddech na
twarzy.
— Mógłbyś zrobić tylko
jedno — powiedział, cedząc słowa —
strzelić mu prosto w
oko. Rezultat jest natychmiastowy i piorunu-
jący. Przeciwnik
traci wszelki kontakt z rzeczywistością, jeszcze
zanim miękka,
ołowiana kula rozerwie tkanki mózgowe, powodując
błyskawiczną
śmierć. Z estetycznego punktu widzenia najpiękniejsze
jest
to, że człowiek sam ściąga na siebie karę, musi bowiem
patrzeć
na ciebie, musi wystawić się na strzał, zanim ten
padnie. Ironia
polega na tym, że przeciwnik się odsłania,
chcąc ocalić życie, bo nie
mógłby się w żaden sposób
obronić, gdyby na ciebie nie patrzył,
gdyby cię nie widział.
W dodatku musi spojrzeć prosto w wylot
lufy. Nie sądzisz, że
to wspaniała, fascynująca sytuacja? Rozumiesz,
co mam na
myśli?
Malcolm poczuł nagły skurcz
żołądka, a po plecach przebiegły
mu dreszcze. Przełknął
ślinę i mruknął:
— Tak, rozumiem, co masz na
myśli.
Uśmiechnięty Czu cofnął się o krok.
— Wiedziałem, że to do
ciebie przemówi. Sheila -r rzekł
głośniej, zwracając się
do dziewczyny — może pospacerujecie
jeszcze z Malcolmem w
okolicy farmy? Chciałbym, żebyście się
lepiej poznali,
nawiązali ze sobą bliższy kontakt. Muszę sprawdzić,
czy
nasz plan został ostatecznie zaakceptowany i przemyśleć
kilka
szczegółów.
Odwrócił się z powrotem w stronę Malcolma.
— Muszę na krótko
wyjechać. Ufam ci, wierzę, że jesteś na tyle
inteligentny,
by nie próbować ataku na Sheilę. Po pierwsze, kiedy
mnie nie
ma w pobliżu, zawsze chodzi uzbrojona, a jest znacznie
172
lepsza od ciebie, pomijając
już fakt, że nie masz rewolweru. Nie
sądzę też, abyś
poradził sobie z nią w walce wręcz. Po drugie,
najbliższe
siedziby ludzkie są oddalone o kilka kilometrów i nawet
gdybyś
wyznał prawdę, nikt by ci nie uwierzył. Wyjąłem mikrofon
ze
słuchawki, więc możesz zaniechać prób korzystania z
telefonu.
Twój samochód stoi w stodole, ale zabieram ze sobą
głowicę
rozdzielacza.
Praktycznie jesteś tu uwięziony. Wrócę za kilka godzin.
Czu
ruszył sprężystym krokiem w kierunku farmy, ale zatrzymał
się
jeszcze, odwrócił i dodał ugrzecznionym tonem:
— Życzę wam miłego dnia.
Malcolm i Sheila stali w
cieniu zagajnika, spoglądając za
odchodzącym mężczyzną.
Bez słowa, jakby na umówiony sygnał,
ruszyli oboje dopiero
wtedy, gdy samochód Czu zniknął im z oczu.
Poszli przez pole,
nie wybierając żadnego konkretnego celu. Jakiś
czas wędrowali
w milczeniu, wreszcie Malcolm powiedział:
— On jest szalony, chory. Przecież to nienormalne.
Sheila spojrzała na niego,
uśmiechnęła się i spuściła głowę,
jakby postanowiła
uważnie patrzeć pod nogi.
— Tak myślisz? —
zapytała. — Naprawdę tak uważasz?
Malcolm obrzucił ją
wzrokiem. Dziewczyna sięgała mu do
ramienia; już wcześniej
rozpuściła kok i gdy teraz pochyliła głowę,
czarne pasma
włosów zakryły jej twarz. Jakiś czas temu podjął
decyzję,
żeby przy każdej okazji, kiedy tylko to możliwe, rozmawiać
z
nią całkowicie szczerze. Po pierwsze dlatego, że przeczuwał,
iż
podczas przesłuchania ona zadawała mu o wiele więcej
pytań niż
Czu,
czyli powinna znacznie lepiej go poznać. A po drugie wydawało
mu
się, że jest ona znacznie słabszym punktem siatki
agentów
chińskiego wywiadu.
Poza
tym ma w sobie więcej człowieczeństwa, pomyślał teraz,
marszcząc
brwi.
A ty nie? — zapytał.
Nie.
— Dlaczego? Chyba nie chcesz
mnie przekonać, ża całe to
przedstawienie połączone z
wykładem, te brednie na temat „jakie
to fascynujące,
strzelać przeciwnikowi prosto w oko", niemalże całe
jego
zachowanie jest czymś absolutnie normalnym. Podejrzewam,
że
nawet nie mieści się ono w granicach norm wyznaczonych
przez
przewodniczącego Mao.
173
— To przedstawienie —
odparła z wyraźnym rozbawieniem
w głosie — nie miało być
niczym więcej niż przedstawieniem,
chodziło wyłącznie o to,
by wywrzeć na tobie wrażenie, by wykazać
ci bezcelowość
stawiania oporu czy prób atakowania Czu, a raczej
nas obojga.
On miał także jeszcze jeden cel. Pamiętasz tę wzmiankę
o
ptakach? Nie zwróciłeś uwagi, jak mało jest tu wróbli, mimo że
w
ogrodzie znalazłyby wiele smacznego pożywienia? To dlatego, że
Czu
ćwiczy codziennie, a bardzo lubi się wprawiać w strzelaniu
do
wróbli. Przy czym strzela jedynie do ptaków w locie, tylko
wtedy,
kiedy się odpowiednio oddalą od niego. Rzadko chybia, z
pełnego
magazynku idą w powietrze najwyżej dwa pociski.
Zszedł już
poniżej granicy trzech sekund na jednego wróbla.
A jego prelekcja? Jestem
przekonana, że w szkole średniej
słyszałeś
mnóstwo jeszcze bardziej nacechowanych egoizmem wy-
kładów,
robiłeś nawet notatki, żeby później móc wypluwać z
siebie
takie same górnolotne frazesy. Spotykam się z tym na
kursach,
które mają mnie przygotować do przyjęcia
obywatelstwa kanadyjs-
kiego.
Dlatego uważam, że
absurdalne jest traktowanie Czu jak
człowieka chorego. Tak
znakomity agent jak on po prostu nie może
być chory. Szaleni
są tylko ci, którzy przegrywają. Dopóki Czu
odnosi sukcesy,
z definicji nie może być ani chory, ani szalony czy
też
nienormalny. W naszym fachu porażka oznacza śmierć. Jak
z
tego punktu widzenia określić zdrowie psychiczne?
Przez
dłuższy czas Malcolm nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Szli
w
całkowitej ciszy, przerywanej jedynie chrzęstem grudek ziemi
pod
stopami
i od czasu do czasu szelestem ubrań. Kiedy niespodziewanie
zatrzymał
się w pół kroku, dziewczyna także natychmiast przystanęła
i
spojrzała na niego ze zdumieniem.
Czy ty go lubisz? — zapytał.
A co to ma do rzeczy?
Odwróciła się szybko i
ruszyła dalej. Znajdowali się już jakiś
kilometr od farmy.
Po chwili stanęli nad brzegiem rowu melioracyj-
nego. Wiosenne
roztopy sprawiły, że poziom żółtawej, mętnej wody
był
dość wysoki, a nurt wyraźny — chyba jeszcze bystrzejszy
niż
zaraz po stopnieniu całego śniegu przed trzema
tygodniami.
— Czu
stwierdził, że powinniśmy lepiej się poznać nawzajem
—
przypomniał
Malcolm. — Sądząc po tym wszystkim, co dotychczas
174
usłyszałem
od ciebie lub od niego, znacie ze szczegółami chyba całe
moje
życie.
Zawiesił głos, nie
formułując wyraźnie zaproszenia do zwierzeń.
Sheiła
uśmiechnęła się, lecz nic nie odpowiedziała.
I co? — dodał po chwili.
Nic — odparła drwiąco. —
Znasz moje imię, wiesz, że
pochodzę z Chin, jestem agentką
wywiadu i komunistką. To ci nie
wystarczy?
Od czasu pokazu urządzonego
przez Czu Malcolm czuł
się coraz bardziej sfrustrowany.
Wreszcie przebrała się miarka
i wrzasnął:
— Jesteś przede wszystkim
nic nie wartą gnidą!
Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona
i cofnęła się nieco,
jakby się obawiała, że ją
uderzy. Po raz pierwszy tego ranka w jej
spojrzeniu nie było
pogardy. Przez jakiś czas stali naprzeciwko
siebie, mierząc
się wzrokiem; żadne z nich nie wiedziało, co
powiedzieć.
Nagle Sheila wybuchnęła gromkim, niepohamowanym,
chrapliwym
śmiechem; było to równie niespodziewane, jak jego
okrzyk.
Zmieszany Malcolm przez moment patrzył na nią, aż
wreszcie
również zaczął się śmiać.
— Znakomicie — odezwała
się w końcu Sheila, z trudem
opanowując wesołość. —
Cieszę się, że ostatecznie to sobie wyjaś-
niliśmy. Dobrze
wiedzieć, na czym się stoi.
Malcolm w pierwszej chwili
chciał ją przeprosić, wytłumaczyć
swą
reakcję, ale szybko uprzytomnił sobie, że byłoby to
nierozsądne,
pozbawione
sensu. Starając się więc powstrzymać drżenie głosu,
zapytał:
Czy mogłabyś jednak, jak
mawiamy w zbiurokratyzowanej
Ameryce, uchylić choć rąbka
tajemnicy?
Jestem trochę starsza od
ciebie — odparła — prawic
o dwa lata.
Nieźle na początek. Zatem
pozwolę sobie zadać tradycyjne
pytanie: jak trafiłaś do
wywiadu?
Sheila odwróciła się tyłem do rowu i ruszyła z powrotem w kierunku zabudowań. Malcolm podreptał za nią. Wciąż szła ze spuszczoną głową, jakby się nad czymś zastanawiała. Wreszcie uniosła wzrok i odparła:
— Czu jest mistrzem w strzelaniu z pistoletu, zresztą świetnie
175
sobie radzi i z dubeltówką,
i z karabinem maszynowym. Może
trudno w to uwierzyć, ale ja
też mam wrodzoną zdolność. Cechuje
mnie... — urwała,
popatrzyła na Malcolma i z uśmiechem dokoń-
czyła: —
wyjątkowy talent do języków obcych. Znam nie tylko
chiński i
angielski, ale również kilka innych. Nie muszę chyba
dodawać,
że posługuję się nimi całkiem płynnie. Potrafię nawet
zmieniać
dialekty i akcenty, chociaż mój „bostoński"
pozostawia
jeszcze trochę do życzenia. Zdajesz sobie sprawę,
że podobne
zdolności są w wywiadzie nieocenione. Pomyśl
tylko, o ile lepiej
byłbyś traktowany, gdybyś znał coś
więcej ponad tę koślawą
francuszczyznę i łamany
hiszpański, jakimi się posługujesz.
Malcolm uśmiechnął
się.
— Wątpię, czy zdołałbym
się któregoś z nich nauczyć. Ale to
jeszcze
nie wyjaśnia, czemu... dlaczego zajmujesz się takimi rzeczami.
Sheila przystanęła i
spojrzała na niego uważnie. Przez kilka
sekund patrzyła mu
prosto w oczy, aż poczuł się zażenowany.
Już rozumiem —
powiedziała. — Chcesz zapytać: co taka
miła
dziewczyna, jak ty, porabia w takim koszmarnym towarzystwie?
Ciekawa
byłam, czy zdobędziesz się na odwagę. Co naprawdę
chciałbyś
wiedzieć? — spytała lodowatym tonem. — Dlaczego
popieram
totalitaryzm i wysługuję się bezwzględnemu, komunis-
tycznemu
rządowi Chin? Dlaczego nie szlocham, żeby spędzić
resztę
życia u twego boku? Czemu nie wybrałam dobra, sprawied-
liwości
i czystości?
Tego nie powiedziałem —
mruknął Malcolm. — Nie jestem
taki...
Taki
głupi? — przerwała mu Sheila podniesionym głosem. —
Mam
nadzieję, Ronaldzie Malcolmie, czyli Kondorze. Pytałeś,
jak
trafiłam do wywiadu, więc ci odpowiedziałam. Jestem
Chinką.
Kiedy twoi przodkowie ganiali po Europie okryci
zwierzęcymi
skórami, moi studiowali sztukę, a gdy w końcu
ludzie z Zachodu
zbudowali cywilizację opartą na wynalezionym
przez nas prochu,
niemal od razu przywędrowali do Chin, żeby
wycierać tam buty
i
wywalać wszystkie brudy. Wykorzystujecie nas od stuleci,
najwyż-
sza
pora z tym skończyć.
Chiny nie są już krajem
przymierających z głodu kulisów. Co
prawda nie musimy od razu
podejmować decyzji, który model
samochodu sobie kupić;
jesteśmy zbyt zajęci utrzymywaniem się
przy życiu. Pewien Amerykanin
powiedział mi kiedyś, że według
powszechnej opinii Chiny nie
mają szans zostać światową potęgą,
gdyż przeważająca
część mieszkańców jest skazana na służenie
innym. Ty z
kolei chcesz, abyśmy zaprzątali sobie głowy tym, co
„historycznie
nieuchronne". Już teraz jesteśmy światową potęgą,
a
przemiana ta dokonała się za bambusową palisadą, którą
sami
ustawiliście.
My już zebraliśmy plony, a wy jeszcze się zastanawiacie,
czy
to w ogóle możliwe.
Widziałam, jak mi się
przyglądasz, i dobrze wiem, co myślisz.
W
twoich oczach nie jestem wcale podobna do Chinki. Zapomniałeś,
w
jakiej roli tu występuję? Udaję daleką krewną
japońskich
emigrantów. Część z tego jest prawdą, w mych
żyłach płynie sporo
japońskiej krwi. Moja matka została
zgwałcona, gdy pod koniec
drugiej wojny światowej armia
cesarska wycofywała się z Chin.
Otrzymała mnie w prezencie za
to, że była Chinką. Nie zdarzyło się
to wcale tak dawno,
jak można by sądzić. W ciągu niecałego
pokolenia, za życia
mojej matki, staliśmy się państwem na tyle
silnym, aby
wyżywić cały naród i skutecznie odstraszać obce armie
przed
dalszymi grabieżami i gwałtami.
Sheila
mówiła coraz głośniej, już prawie krzyczała, lecz mimo że
jej
głos niósł się po polach, zapewne nikt poza Malcolmem nie
mógł
tego słyszeć.
— Chcesz wiedzieć, co tu
robię, dlaczego wstąpiłam w szeregi
wrogów twego kraju,
przeciwników demokracji? Dlatego, że wasza
demokracja nie
nakarmi Chińczyków, nie zdoła im w niczym
pomóc. Wasz
miłujący wolność rząd robił i nadal robi wszystko,
żeby
utrzymać nas w niewolnictwie. Ale pomijając wojny nar-
kotykowe
i burzliwe przemiany po odzyskaniu niepodległości,
mimo
wszelkich waszych starań, mimo pomocy udzielanej marionet-
kowym
chińskim politykom, sami doszliśmy do tej potęgi, którą
dziś
jesteśmy.
I co dalej? Chcesz mi prawić
kazania o wolności wyboru?
O izolacjonizmie i wprowadzanej na
siłę militaryzacji? A kto
dyktował,
że wszyscy mężczyźni państw zachodnich powinni w tym
roku
nosić spodnie z rozszerzanymi nogawkami, natomiast cztery
lata
temu mocno zwężane? Kto ustala, że samochody powinny mieć
grube
zderzaki? Kto wybiera kandydatów na poszczególne stanowis-
ka?
I czym to się różni od chińskiej uniformizacji?
Wracając
do pytania, dlaczego zajmuję się tym, czym się zajmuję,
powinno
ci wystarczyć, że jestem Chinką. Myślę po chińsku, czuję
po
chińsku
i żyję jak Chinka. Po prostu mam swoje powody. A kimże ty
jesteś?
Podrzędnym gryzipiórkiem, znudzonym snobem, próżnym
i
leniwym. Kimś, kto przypadkiem wkroczył na tę drogę i
poszedł
dalej siłą rozpędu. Jakie masz prawo pytać mnie o
cokolwiek?
Urwała, żeby zaczerpnąć
powietrza. Oczy jej błyszczały, włosy
miała w nieładzie i
oddychała ciężko — pod luźną bluzką piersi
unosiły się
w przyspieszonym tempie. Pobladły i lekko wstrząśnięty
Malcolm
przez jakiś czas wpatrywał się w nią tępo, czekając, aż
minie
jej wściekłość. Lecz nawet kiedy Sheila się już
uspokoiła,
nadal nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ale gdy
się odwróciła, żeby
wracać na farmę, delikatnie chwycił
ją za ramię. Dziewczyna
szarpnęła się i jak dzika kotka
natychmiast przyjęła postawę
obronną. Zamarł w bezruchu z
wyciągniętą ręką. Musiała szybko
rozpoznać, że wcale nie
ma zamiaru jej atakować, lecz mimo to
wcale nie rozwarła
zaciśniętych pięści. Malcolm zagryzł wargi, a po
chwili, z
wyraźnym wahaniem, rzekł:
— To nie ja zgwałciłem twoją matkę.
Kiedy Czu wrócił po dwóch
godzinach, zastał ich w oddzielnych
pokojach.
Sheila stała przy kuchennym zlewie, bezskutecznie
usiłując
doszorować
ciemne plamy na miedzianym rondlu, Malcolm zaś
siedział w
saloniku i od niechcenia układał pasjansa z kart. Już od
wejścia
rozpoznał napiętą, naelektryzowaną atmosferę, udał jednak,
że
niczego nie dostrzega. Wydawało mu się, że nawet zna
przyczynę,
ale
nie przejmował się nastrojami tamtych dwojga. Miał świado-
mość,
że jeśli rozkaże, dziewczyna wszystko mu opowie. Od progu
zawołał
więc z entuzjazmem:
Towarzysze! Odnieśliśmy
sukces! Szef zaakceptował mój
plan!
Świetnie — mruknął
Malcolm, odkrywając ósemkę pik,
która do niczego mu nie
pasowała. — Co zatem mamy robić?
Sheila weszła do pokoju. Czu
wskazał jej miejsce na kanapie,
naprzeciwko Malcolma, a sobie
przysunął krzesło i usiadł przy
stole. Rozejrzał się na
boki, patrząc to na jedno, to na drugie, po
czym oznajmił:
178
Co robimy? Wprowadzamy ten
plan w życie. Was oboje
czeka teraz ważne zadanie.
Zapominasz chyba — rzekł
Malcolm, odkrywając tym razem
trójkę karo, która także nie
pasowała do układu kart — że ja nic
nie wiem o twoim
planie.
Niewiele musisz wiedzieć —
syknął Czu. — W ogólnych
zarysach masz nadal jeździć po
okolicy i wypełniać tę ankietę, którą
wymyślili twoi
przełożeni. Będziesz dalej odgrywał swoją farsę,
próbując
znaleźć jakiś ślad. My tymczasem zaczekamy na rezultaty
akcji
twych kolegów. Dyrektor zgodził się także, byśmy
spróbowali
znaleźć jakiś sposób wywarcia nacisku na
Krumina i zwabienia go,
choć podobne posunięcia mają
niewielkie szanse powodzenia.
Wkrótce coś się musi zacząć
dziać, a my, pracując we trójkę,
powinniśmy szybciej od
innych przejąć kontrolę nad wydarzeniami.
Kiedy zaś
odnajdziemy Krumina, gdyż zakładamy, że nam się to
uda,
mnie i Sheili wystarczy zająć się nim tylko parę minut i
za
pomocą
tych wspaniałych narkotyków wydobyć wszystkie wiadomo-
ści
o jego akcjach na terenie Chin. Potem go wam oddamy,
będziecie
mogli przekazać Krumina swojemu dyrektorowi z Waszyn-
gtonu.
Nadal nie rozumiem —
wtrącił Malcolm. — Mam kon-
tynuować swoje zadanie, zgadza
się? Skąd zatem macie pewność, że
powiadomię was o
wszystkim, na co natrafię?
Stąd, że nie będziesz
podróżował sam — odrzekł Czu.
—
Tylko do
łazienki wolno ci będzie chodzić samemu; Od
tej pory
Sheila
nie odstąpi cię nawet na krok.
Słucham?
Nie przesłyszałeś się, od
tej pory będziesz miał towarzystwo,
trakcie prac się
okazało, że potrzebna ci pomoc, dlatego
skontaktowałeś się z
centralą i do Montany przyleciała druga
osoba, która ma
asystować podczas wypraw terenowych.
Przez kilka minut Malcolm bez
słowa spoglądał na Chińczyka.
Unikał wzrokiem Sheili i czuł
przez skórę, że ona również nie
patrzy na niego.
— To piramidalna bzdura —
odezwał się w końcu. — Nawet
jeśli moi przełożeni nie
odkryją prawdy, to nikt w Shelby w to nie
uwierzy.
Nie widzę szans powodzenia. Okoliczni rolnicy i tak już są
udania,
że cała ta ankieta to jedynie marnotrawstwo czasu i pienię-
dzy. Jeśli się dowiedzą, że
mamy pracować we dwoje, narobią
strasznego hałasu, na pewno
powiadomią Agencję Systemów
Obronnych, wystosują petycję do
swego kongresmana, napiszą do
gazet. Zostanę zdemaskowany w
ciągu dwudziestu czterech godzin,
a ona będzie na zawsze
spalona.
Nie inaczej — przyznał Czu
— ale właśnie do tego zmierza-
my, chcemy aby oprócz
twojej tajemniczej ankiety ludzie mieli
kolejny powód do
zastanowienia. Przypuszczam, że przynajmniej
poczują się
rozgoryczeni, jeśli już nie podejmą jakichś działań.
Rozgłosimy
nawet, że Sheila wykorzystuje urlop na to, aby ci
pomóc w
terenie. Sam możesz to powiedzieć paru znajomym, na
przykład
temu inspektorowi rolnemu. Oczywiście, trzeba to zrobić
dyskretnie,
jakby w zaufaniu przekazywało się im wielką tajemnicę.
Jaką znowu tajemnicę?
Taką, że asystentka, która
oficjalnie ma ci pomagać, wcale
nie jest twoją
współpracowniczką, ale kochanką. Ludzie to zro-
zumieją.
Malcolm
odchylił się na krześle, zapominając o nie dokończonym
pasjansie.
Dostrzegł, że Sheila nie okazała najmniejszego
zdumienia.
Siedziała
z kamienną twarzą.
To chyba jakiś żart? — zapytał.
Wręcz przeciwnie — odparł
Czu — to znakomity plan.
Znany wszystkim sekret będzie
najlepszym kamuflażem praw-
dziwego celu naszej działalności.
To wypróbowana metoda. Jeśli
oboje
się wczujecie w swoje role, nie powinniście wzbudzić
niczyich
podejrzeń.
Zostało kilka godzin, żeby ustalić szczegóły. To mnóstwo
czasu,
zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że nie trzeba
rozpowszech-
niać
wielu fałszywych informacji, aby uwiarygodnić całą tę historię.
A
jeśli nic z tego nie wyjdzie? — zapytał Malcolm, łudząc
się
nadzieją,
że choć trochę zbije Chińczyka z tropu.
Tamten jednak nie podzielał jego pesymizmu.
— Na
pewno się uda. Oczywiście pod warunkiem, że przekonasz
się
do tego planu i nie zaczniesz spiskować przeciwko nam, bo
wówczas
musielibyśmy zrealizować nasze pierwotne zamiary.
Powolnym ruchem Czu odpiął
guzik dżinsowej kurtki i rozchylił
nieco jej klapy. Malcolm
stwierdził, że nie ma się nad czym
zastanawiać.
— No cóż, każdy plan jest lepszy od tego pierwotnego.
180
Chińczyk uśmiechnął się szeroko.
— Przypuszczałem, że tak
właśnie ocenisz sytuację. Dobrze,
zabierajmy się więc do
roboty. Sheila, ponieważ znasz dobrze San
Francisco, Amerykanie
zaś akceptują żyjących tam Azjatów,
zrobimy z ciebie
mieszkankę tego miasta, choć to oznacza, że
odbyłaś bardzo
długą podróż. Jesteście mniej więcej w tym samym
wieku,
zatem mogliście się poznać... Gdzie? W szkole średniej? Tak
chyba
będzie najlepiej. A później, powiedzmy rok temu, zetknęliście
się
ponownie w Agencji. Teraz trzeba dopracować szczegóły. Jak
doszło
do tego spotkania, gdzie i kiedy, jak wyglądała pierwsza
randka.
Musicie się dogadać w sprawie swoich gustów, jakichś
ciekawych
miejsc, które wspólnie zwiedzaliście. Może warto też
dorzucić
kilka zabawnych zdarzeń. Masz jakieś propozycje, Mal-
colmie?
Ustalanie fikcyjnej
przeszłości zajęło im cztery godziny. Później
Sheila
spakowała swoje rzeczy i wyruszyli dwoma samochodami,
wracając
tą samą trasą, którą poprzednio nielegalnie
przekroczyli
granicę. Nikogo nie spotkali po drodze. Zapadał
już zmrok, kiedy
Czu zjechał na pobocze wysypanej żwirem
drogi, kilka kilometrów
przed wjazdem na autostradę wiodącą
do Shelby, i zatrzymał wóz.
Wznoszące się za nimi od strony
północnej trzy kopulaste garby,
zwane
przez mieszkańców wzgórzami Sweetgrass, ledwie się odcinały
na
tle czerniejącego szybko nieba. Chińczyk wysiadł ze swego
auta,
podszedł
do dżipa i gestem nakazał opuścić szybę. Zerknął przelotnie
na
Sheilę siedzącą obok Malcolma.
— A
teraz, mój nowy przyjacielu i towarzyszu — zwrócił się do
niego
— nadeszła godzina prawdy. Dobrze wiesz, iż Sheila ma się
ze
mną kontaktować przez radio według ustalonego schematu.
Zdajesz
sobie sprawę, że jeśli cokolwiek pójdzie źle, zjawię się
tu,
żeby zadać ci tyle bólu, ile tylko możliwe.
Współpracując z nami
nie masz nic do stracenia, za to możesz
sporo zyskać. Dlatego też
ufam, że mogę cię spuścić z
oczu i powierzyć dyskretnej lecz
uważnej opiece mojej
towarzyszki. Proszę, nie zrób mi zawodu.
Odniosłem
wrażenie, że lubisz żyć pełnią życia i byłbym
niepocie-
szony,
gdybym przy następnym spotkaniu musiał pokazać ci wylot
lufy
pistoletu.
Zrobił chwilę przerwy, żeby
sens jego słów dotarł do Malcolma,
po czym zwrócił się do
Sheili:
181
— Uważaj na wszystko, towarzyszko.
Klepnął otwartą dłonią
drzwi dżipa i odszedł w stronę swoje-
go samochodu. Szybko
zawrócił i pojechał z powrotem w kierun-
ku granicy, ale
Malcolm siedział jeszcze przez jakiś czas bez
ruchu. Wreszcie
spojrzał na przypominającą posąg dziewczynę,
która wbijała
wzrok w ciemności gęstniejące za przednią szybą
auta.
Westchnął, uruchomił silnik i pojechał dalej, w
stronę
autostrady. Włączył też radio i złapał
najsilniejszą w środkowych
stanach radiostację z Oklahoma
City, nadającą ostrą muzykę
rockową. Kiedy zbliżali się
do Shelby, zaczął nawet informować
Sheilę o tytułach i
wykonawcach poszczególnych piosenek, żeby
wzbogacić nieco jej
wiedzę o wspólnych muzycznych upodoba-
niach z ich fikcyjnej
przeszłości. Słuchała uważnie, ale się nie
odzywała.
Pierwszą
próbę stanowiło dla nich zameldowanie Sheili w motelu.
Malcolm
doszedł do wniosku, że udawane zdenerwowanie zrobi
dużo
lepsze wrażenie niż jakiekolwiek, choćby najbardziej
wymyślne
tłumaczenia.
Właścicielka wysłuchała go w spokoju, po czym
przydzieliła
im dwa sąsiadujące ze sobą pokoje, gdy zaś ruszyli po
schodach
na górę, odprowadziła ich chytrym, lubieżnym spoj-
rzeniem.
Kiedy Sheila zdołała się nawet wstydliwie zaczerwienić,
ogarnęło
go przeczucie, że dobrze się spisał.
W
jej sypialni rozpakowali tylko jedną z dwóch sporych walizek,
po
czym dziewczyna włożyła trochę ubrań, przybory kosmetyczne,
broń
oraz krótkofalówkę do torby turystycznej i poszła za Malcol-
mem
do sąsiedniego pokoju.
W
pierwszej kolejności otworzyła jego walizkę, wyjęła
rewolwer,
wysypała
z bębenka naboje, po czym zamknęła go razem ze swoim
pistoletem
w małej aktówce z zamkiem szyfrowym. Ani razu nie
spojrzała w
tym czasie na Malcolma. Później zaś, jak gdyby chcąc
go
sprowokować, podjęła szczegółowe oględziny całego pokoju.
W
końcu stanęła naprzeciwko niego i oznajmiła:
— Zostawimy moje bagaże za
ścianą, żeby wszystko wyglądało
tak, jakbyśmy chcieli
ukryć, że sypiamy razem. Ten neseser i moją
torbę podręczną
schowamy w szafie, za twoimi ubraniami, ale
w taki sposób, żeby
sprzątaczka ją zobaczyła, jeśli zajrzy do środka.
Będzie
musiała się domyślić, że zostawiliśmy moje walizki w
drugim
pokoju
i tylko udajemy niewinnych znajomych z pracy.
182
— W porządku — rzekł Malcolm.
Stał, przyglądając się,
jak dziewczyna wyjmuje z torby swoje
ubrania. Był w pełni
świadom, że Sheila musi czuć na sobie jego
spojrzenie. Mimo
to powolnym, wyważonym ruchem ściągnęła
bluzę dresową.
Została w samym staniku, pod którym miała
zapięte paski
kabury skrywającej niewielki, mieszczący się w dłoni,
automatyczny
pistolet. Nie sposób było go dostrzec pod luźnym
ubraniem,
wypchniętym przez niezbyt duży biust, tym bardziej że
Sheila
nosiła usztywniony stanik na krótkich ramiączkach, by
dodatkowo
zamaskować broń. W dalszej kolejności zdjęła buty
i płynnym
ruchem ściągnęła obcisłe dżinsy.
Tylko w majteczkach, staniku i
uprzęży trzymającej kaburę
stanęła do niego półprofilem.
Malcolm gapił się na nią jak
urzeczony. Ale dziewczyna bez
skrępowania rozpięła stanik
i położyła go na wierzchu
składanych w kostkę ubrań. Jej
uwolnione
z bielizny, szerokie i nieco spłaszczone piersi kołysały się
przy
każdym ruchu. Miała duże, kształtne i bardzo ciemne sutki.
Bez
pośpiechu nałożyła miękką, flanelową koszulę, lecz jej
nie
zapięła. Dopiero teraz spojrzała Malcolmowi prosto w
oczy
i powiedziała:
— Wyjaśnijmy sobie parę
rzeczy. Jesteśmy zawodowcami,
partnerami. Nie podoba mi się
specjalnie ta sytuacja, a jak się
domyślam, tobie również.
Mam być twoim strażnikiem i w miarę
możliwości służyć ci
pomocą. Nie jestem tak biegła w po-
sługiwaniu się bronią
jak Czu, nie potrafię też działać równie
szybko, ale
ostrzegam, że przy najmniejszej prowokacji, przy
jakiejkolwiek
próbie złamania danego nam słowa, zabiję cię bez
chwili
wahania. Jesteś tylko amatorem, a ja przechodziłam
intensywne
szkolenie.
Nie zmienia to faktu, że ty
jesteś mężczyzną, a ja kobietą, i że
mamy odgrywać rolę
kochanków. Pamiętaj jednak, że to jedynie
narzucony
scenariusz. Równie dobrze moglibyśmy nawiązać współ-
pracę
w każdej innej sytuacji. Publicznie będę udawała oddaną,
uległą,
niemal zaślepioną miłością kobietę. Ty również postaraj
się
odgrywać zakochanego faceta. Lecz z dala od innych
musimy
pamiętać o naszym statusie zawodowców.
Będę spała na fotelu
przysuniętym do łóżka. Muszę cię prze-
strzec, że sypiam
bardzo czujnie, a jak sam widzisz, nigdy nie
183
rozstaję się z bronią. Nie
prowokuj mnie, żebym jej użyła. Ufam ci
tylko w bardzo
ograniczonym stopniu, na tyle, na ile jest to
konieczne.
Mam więc nadzieję, że swoim zachowaniem nie sprawisz,
bym
musiała zrezygnować z tej odrobiny zaufania. Proponuję teraz,
byś
zdjął szkła kontaktowe i normalnie przygotował się do
spania.
Jutro czeka nas długi, pracowity dzień.
— Tam —
powiedział Kot
wykonując kolisty
ruch
prawą łapą —
mieszka
Kapelusznik; a tam —
ruch
drugą łapą —
mieszka
Marcowy Zając. Złóż
wizytę
jednemu lub drugiemu, jeśli zechcesz: obaj
są
obłąkani.
Ale
ja nie chcę przebywać pośród obłąka-
nych
— zauważyła
Alicja.
Och, temu nie zaradzisz —
powiedział
Kot
—
wszyscy
tu jesteśmy obłąkani. Ja jestem
obłąkany.
Ty jesteś obłąkana.
Skąd
wiesz, że jestem obłąkana? —
zapytała
Alicja.
Na pewno jesteś —
powiedział Kot
—
inaczej
nie znalazłabyś
się tutaj.
On jest szalony, pomyślał Nuricz, dokumentnie stuknięty.
Ale nawet to stwierdzenie nie poprawiło mu nastroju. Mimo chłodu panującego w pokoju na czoło wystąpił mu pot. Pokiwał głową udając, że słucha przekazywanych głośnym szeptem zwierzeń.
— Od lat na to czekałem, na
jakikolwiek sygnał, na drobną
iskierkę nadziei, że
rewizjoniści i trockiści będą pokonani, że
gigantyczne
dzieło naszego wielkiego wodza nie zostanie zaprzepaść;
czone
— mówił mężczyzna siedzący naprzeciwko niego. — Nie
macie
pojęcia, nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak ciężko było
mi
przetrwać tych ostatnich kilka lat. Ciągle słyszę tę gadkę
o
rozprężeniu! Do czego to wszystko zmierza? Powiedzcie mi, do
czego?
Nuricz gestem nakazał mu
milczenie, jak gdyby chciał udzielić
odpowiedzi. Przede
wszystkim zależało mu na tym, żeby uspokoić
tamtego,
zmusić go do ściszenia głosu, a jednocześnie jak
najszybciej
przejść
do sedna sprawy.
185
— Tak, tak, rozumiem wasze
obawy. Ale teraz już nie macie się
czym martwić. Po to tu
przyjechałem. Jak sami widzicie, wasze
nadzieje nie zawiodły.
Drobny mężczyzna odchylił
się i oparł plecami o przepierzenie.
Wyglądało na to, że
powoli odzyskuje spokój.
Nuricz spotkał się z nim w
Chicago tego samego dnia, kiedy
Malcolm i Sheila przenieśli się
do Shelby. Tak jak poprzednio,
Rosjanin po raz pierwszy ujrzał
łącznika na oczy w momencie
nawiązania kontaktu. Nazwiska,
bądź — jak w wypadku Pułas-
kiego — także okoliczności
spotkania przekazano mu wcześniej,
ale z tymi ludźmi, czy to w
Anglii, czy w Nowym Jorku, nigdy się
do tej pory nie zetknął.
Było to zrozumiałe, zwłaszcza że dotychczas
nie
współpracował bezpośrednio z żadnymi siatkami
szpiegowskimi.
Lecz
aż do chwili przybycia do Chicago żaden z łączników nie
zrobił
na nim większego wrażenia. Spędzali ze sobą tylko tyle
czasu,
by mógł odebrać dalsze instrukcje, toteż nawet nie
próbował
oceniać ich profesjonalizmu. Ale ten facet...
Nazywał się Charles
Woodward, był ochotnikiem i do tej pory
nie uczestniczył
jeszcze w żadnej akcji wywiadu radzieckiego. Miał
trzydzieści
cztery lata, lecz wyglądał na drugie tyle. Niski, wy-
chudzony
i nadzwyczaj ruchliwy, sprawiał wrażenie klasycznego
przypadku
neurotycznego paranoika.
Wychowany w Chicago, ale
fanatycznie oddany Stalinowi i jego
wizji
świata, niemalże siłą wdarł się w szeregi rosyjskich
agentów.
Mimo
bałwochwalczego stosunku do komunizmu, aż do roku 1961
nie
zdołał jednak znaleźć sposobu, by czynnie się włączyć w
jego
budowę. Śmierć Stalina także nie wpłynęła na jego
postawę, nadal
gorąco chciał służyć ideom wodza, który
dla niego był jedynie
legendą.
W roku 1961 poświęcił cały
trzytygodniowy urlop na szczegóło-
wą obserwację wystawy
radzieckich osiągnięć technicznych. Zdołał
w tym czasie
poznać wszystkich agentów FBI śledzących przed-
stawicieli
organizatorów i podjął decyzję, do którego z
urzędników
rosyjskich najlepiej się zgłosić z propozycją
współpracy. Wybrał
trzeciorzędnego pomocnika, mającego za
sobą jedynie pobieżny
kurs dotyczący spraw bezpieczeństwa.
Pewnego dnia zdybał męż-
czyznę
w domu towarowym Marshall Field i przeraził go
śmiertelnie,
wręczając
zestaw różnokolorowych koszulek trykotowych. Rosjanin
186
do tego stopnia osłupiał, że
przyjął prezent bez cienia podejrzeń,
choć naruszył w ten
sposób wszelkie zasady bezpieczeństwa:
wewnątrz mógł się
przecież znajdować ładunek wybuchowy. Ów
desperacki krok
zwrócił na Woodwarda uwagę radzieckiego wy-
wiadu, tym
bardziej że wszelkie próby zastraszenia go opowieściami
o
możliwych konsekwencjach nieroztropnego czynu nie
przyniosły
rezultatu.
Przełożeni Rosjanina byli
bardzo niezadowoleni z jego postawy,
poprzestali jednak na
upomnieniu, nie wpisali mu do akt, że nie
zareagował
odpowiednio na prowokację Amerykanina. Po zapoz-
naniu się z
materiałami Woodwarda, stanowiącymi głównie nie
kończącą
się, pełną zachwytu filozoficzną rozprawę na temat
wielkości
Stalina, rezydent KGB na stany Środkowego Zachodu
przesłał je
drogą służbową do wnikliwej analizy. Lecz pracownicy
moskiewskiej
centrali doszli do wniosku, że lepszy wróbel w garści
niż
gołąb na dachu. Na wszelkie możliwe sposoby sprawdzono,
czy
Woodward nie jest podstawiony przez służby kontrwywiadu,
a
następnie zdecydowano poddać go kilku prostym testom, nie
mającym
żadnego wpływu na rutynowe działania siatki wywiadow-
czej.
Amerykanin przeszedł pomyślnie te próby, choć jego
fanatyzm
wzbudzał sporo zastrzeżeń. Eksperci KGB dowodzili,
że Woodward
w roli agenta może być bardzo niebezpieczny,
obawiano się jednak
zaprzepaścić tak znakomitą okazję.
Toteż specjalnie dla niego
opracowano schematy operacyjne,
zabezpieczające resztę siatki na
wypadek, gdyby kiedykolwiek
zaistniała potrzeba wykorzystania
Woodwarda w jakiejś
poważniejszej akcji. Ale dopiero teraz
dowódca wydziału Ryżow
zezwolił Serow owi włączyć trzymanego
w odwodzie człowieka
do przekazania instrukcji dotyczących
operacji „Gamajun".
Tak oto doszło do spotkania
Nuricza z Woodwardem, dla
którego
był to pierwszy kontakt z prawdziwym szpiegiem rosyjskim.
Umówili
się w Lincoln Park ZOO, obok klatki z lwami, skąd poszli
razem
do baru. Zajęli miejsca przy stoliku oddzielonym przepierze-
niem
i zamówili parówki z sosem chili. W Chicago uparta zima nie
chciała
tak łatwo ustąpić przed wczesną wiosną i z
wyjątkiem
najbliższego otoczenia staroświeckiego pieca, w
lokalu panował
dotkliwy chłód. Obaj mężczyźni wybrali
stolik w odległym końcu
sali, chcąc znaleźć się jak
najdalej od baru, przy którym siedziało
187
paru klientów. Było tu
jednak tak zimno, że Nuricz nawet nie zdjął
rękawiczek.
Przez pół godziny cierpliwie
wysłuchiwał monologu Woodwarda
na temat Stalina, rewizjonistów
oraz godnego potępienia kierunku,
w jakim zmierzają
rewolucyjne przemiany. Na początku odczuwał
tylko
zniecierpliwienie, ale stopniowo zaczęła go ogarniać złość,
a
nawet przerażenie. Pragnął jedynie zakończyć jak najszybciej
to
spotkanie.
Czy masz pieniądze i sondę? — zapytał.
Oczywiście, jakże inaczej!
Brak jeszcze tylko samochodu.
Jutro rano mam otrzymać
wiadomość, gdzie stoi wóz do odbioru.
Mój łącznik dzwoni
za każdym razem z innej budki telefonicznej,
nigdy go nie
widziałem. Wy jesteście pierwszym towarzyszem,
z którym
zezwolono mi się spotkać.
Nuricz w pełni rozumiał
powody, dla których Woodwarda
izolowano od reszty siatki.
Dlatego też zapytał ponownie:
Jesteś pewien, że wszystko gotowe?
Tak, już mówiłem: wszystko
z wyjątkiem samochodu. Prze-
kazałem wam kluczyki, które
otrzymałem pocztą. To urządzenie
trzymam w magazynie mojego
szefa. On o niczym nie wie,
schowałem je w bagażniku auta.
Pozostałe wyposażenie i gotówkę
odebrałem przedwczoraj.
Mapy oraz instrukcje będą w schowku
wozu, który zostanie
jutro podstawiony. A ponieważ kluczyki już
macie, nie
będziemy musieli się spotykać po raz drugi. Trochę tego
żałuję.
Tak, rozumiem r*
wtrącił Nuricz,
lecz ani trochę nie było
mu żal.
Wreszcie rozluźnił się na
tyle, że mógł coś zjeść. Zaledwie
jednak włożył do ust
kawałek parówki z fasolą, Woodward zapytalt
— Dlaczego dostaliście amerykański pistolet?
Nuricz omal się nie
zakrztusił. Przełknął zimną, zapychającą
fasolę i
powiedział:
Rozpakowałeś przesyłkę
dla mnie? Sprawdzałeś, co jest
w środku?
Oglądałem tylko pistolet,
towarzyszu. Interesuję się bronią.
Dlaczego więc dano wam
amerykański pistolet kalibru jedenaście
i pół milimetra, a
nie porządny, rosyjski, taki jak mój?
Tym razem Nuricz się udławił parówką, ledwie złapał oddech.
188
Ty masz pistolet? Chodzisz uzbrojony?
Oczywiście.
W sklepie ze starzyzną kupiłem sobie rosyjskiego
tokariewa.
Zdołałem nawet uprosić sprzedawcę, żeby nie meldował
o
tym władzom. Zawsze noszę pistolet przy sobie.
Nuricz zamknął oczy, z
trudem powstrzymując dreszcz przera-
żenia. Po dłuższej
chwili spojrzał na tamtego i rzekł łagodnym
tonem:
Towarzyszu, czy to nie jest
trochę zbyt ryzykowne? A jeśli
was zatrzymają? Za samo
nielegalne posiadanie broni możecie się
znaleźć w
więzieniu.
Ale ja go potrzebuję! — wypalił Woodward.
Nuricz postanowił nie wdawać
się w dyskusję. Czym prędzej
zaczął jeść.
— Mam jeszcze jedno pytanie.
Co to za sonda? Wiem, że macie
ją zabrać na Zachód, ale co
to ma wspólnego z ideałami rewolucji?
Do czego ona służy?
Gdybyście mi tylko pozwolili, skonstruował-
bym setki
urządzeń, żeby wysadzić całe to miasto w powietrze
i
powalić kapitalistów na kolana!
Nuricz pospiesznie kończył
kawę. Co prawda była za gorąca,
żeby wypić ją duszkiem,
poparzył sobie język, postanowił jednak
wynosić się z baru
jak najszybciej. Stwierdził ponadto, że trzeba
zrobić
porządek z Woodwardem, gdyż zachowanie Amerykanina
może
spowodować nie dające się przewidzieć, niezwykle
groźne
konsekwencje. Zrobił poważną minę i spojrzał na
niego karcącym
wzrokiem.
— Towarzyszu Woodward,
rewolucja i partia podążają skom-
plikowanymi, trudnymi
drogami. My jesteśmy tylko narzędziami
do osiągnięcia
konkretnych celów i nie wolno nam kwestionować
wyznaczonych
zadań. Prawdziwy komunista nie pyta: dlaczego, ale
raczej: co
mógłbym uczynić, żeby lepiej się przysłużyć sprawie. Na
pewno
tak by powiedział wielki Stalin, powinniśmy zatem brać
z
niego przykład.
Amerykanin nadął się,
słysząc wyraźną naganę, ale nadal
spoglądał na Nuricza z
respektem i wręcz masochistycznym zado-
woleniem. Wreszcie
odpowiedział krótko:
— Tak jest, towarzyszu!
— Znakomicie. Jutro
zadzwonię do was po dziesiątej rano pod
ten
numer budki telefonicznej. Znacie hasła wywoławcze. Gdybyście
189
nie mogli podnieść
słuchawki, godzinę później zadzwonię pod
numer drugiej
budki z wykazu. Zastosujemy tę samą procedurę jak
wówczas,
kiedy się kontaktowaliśmy po raz pierwszy. Przekażę
wam
jutro, gdzie macie podstawić mój samochód. Proszę niczego
nie
zapomnieć.
Tak jest, towarzyszu!
Świetnie.
Teraz odczekajcie dziesięć minut po moim wyjściu.
Proponuję,
żebyście zamówili drugą filiżankę kawy, to będzie
wyglądało
naturalnie.
Nuricz pospiesznie wstał i
wyszedł z baru. Zostawił przy stoliku
bardzo podekscytowanego
i bardzo zadowolonego mężczyznę.
Trzykrotnie zmieniał taksówki
w drodze powrotnej, a ponieważ
ostrożności nigdy za wiele, z
ostatniej wysiadł dobry kilometr od
hotelu. Zamknął się w
swoim pokoju, przysunął do wąskiego łóżka
pomalowany na
różowo, rozklekotany drewniany fotelik i usiadł.
Nadciągający
od strony jeziora wiatr uderzał w szybę okna,
wciskając do
środka zimne, nasycone wyziewami dieslowskich
silników
powietrze. Nuricz tępo wpatrywał się w drzwi pokoju,
czoło
miał wciąż zroszone potem.
Coraz bardziej mu się to
wszystko nie podobało, a miał
zastrzeżenia od samego
początku, jak tylko otrzymał od Serowa
przydział do tej
operacji. Czuł, że skomplikowany schemat działania
śmierdzi
na kilometr. Przedyskutował całą sytuację ze swoimi
prawdziwymi
przełożonymi z GRU i tamci również przyznawali, że
sprawa
jest podejrzana. Doszli jednak do wniosku, że Nuricz nie
ma
innego wyjścia i musi się podjąć tego zadania, przynajmniej
na
tym, wstępnym etapie. Przez całą drogę z Rosji do
Chicago
próbował sobie wmówić, że jego obawy są
bezpodstawne. Niezbyt
mu się to udało, ale zdołał
przynajmniej zdusić w sobie narastający
niepokój. Jeszcze w
trakcie podróży niewygodną furgonetką był
przekonany, że
zdoła sobie jakoś poradzić, nawet jeśli się znalazł
w dość
szczególnej sytuacji.
Ale teraz, myślał, w
końcowym etapie podróży, już w Chicago,
przyszło mi
współpracować ze zwariowanym na punkcie broni,
zaślepionym
fanatykiem stalinizmu, który w każdej chwili może do
reszty
postradać zmysły i zacząć podkładać bomby. I od takiego
wariata
zależy obecnie moje życie, z goryczą stwierdził w duchu.
Na wypadek, gdyby znalazł się w kłopotach, a nie dowierzał
190
agentom KGB, GRU przekazało
mu alarmowy numer telefonu
swojego rezydenta. Mieszkał on
jednak aż w San Diego, zbyt
daleko od Chicago, by ten kontakt
miał w chwili obecnej jakąś
wartość. Zresztą co miałbym
mu powiedzieć? — zastanawiał się —
że łącznik KGB jest
szaleńcem? Cóż ponad to? Może zdołałby
nawet przekonać
jakoś GRU, że musi natychmiast przerwać akcję,
ale
w ten sposób jedynie by zdradził oficerom KGB, iż w
rzeczywis-
tości
pracuje dla wywiadu wojskowego. Na pewno by im się to nie
spodobało,
choć z pewnością nie wydaliby natychmiast wyroku
śmierci na
niego, co czekało go niechybnie, jeśli się wycofa, nikogo
o
tym nie informując. W takim razie zostałby okrzyknięty zdrajcą,
a
nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się na liście
poszukiwanych
przez KGB.
Nie mam wyboru, pomyślał.
Muszę dalej wykonywać swoje
zadanie, łudząc się nadzieją,
że zdołam znaleźć jakąś bezpieczną
kryjówkę, jeśli
wyląduję w samym środku burzy. Z rezygnacją
pokręcił głową
i pogrążył się we wspomnieniach z radosnych dni
i nocy
spędzonych w Moskwie.
— W
Chicago jest bardzo zimno, panie dyrektorze — powiedział
Kevin
do słuchawki.
Nie przepadał za podobnymi
rozmowami, wiedział jednak, że
stary to lubi. Sam zwykle
zaczynał od podobnych, luźnych uwag,
toteż
Kevin uznał, iż najlepszym wyjściem jest odwzajemnić się
tym
samym.
Miał jedynie nadzieję, że linia telefoniczna jest naprawdę
tak
dobrze zabezpieczona przed podsłuchem, jak zapewniali tech-
nicy,
oraz że dyrektor zechce w końcu przejść do rzeczy.
Szkoda — odparł tamten;
mimo dzielącej ich odległości głos
dyrektora nie był ani
trochę zniekształcony. — W Waszyngtonie
mamy naprawdę
piękną pogodę. Carl i ja przeszliśmy dziś spory
szmat
drogi na piechotę. Pojawiło się już wielu turystów, lecz
nawet
Oni nie są w stanie obrzydzić piękna kwiatów, zieleni
świeżej trawy
i zaczynających kwitnąć wiśni. Tu jest
naprawdę cudownie.
Potrafię to sobie wyobrazić, panie dyrektorze.
No, ale dość tych
przyjemności. Wyczytałem w twoim raporcie, że Różowy nawiązał
kolejny kontakt. Dowiedzieliście się
czegoś o tym człowieku?
191
Owszem, choć sprawa
przedstawia się dość niecodziennie.
Ten łącznik to
Woodward, Charles Woodward. Mieszka samotnie
w Cicero, w
skromniutkiej kawalerce, pracuje zaś w śródmieściu
Chicago,
w punkcie sprzedaży detalicznej części elektronicznych
i jest
typowym odludkiem. Nie ma żadnych bliższych przyjaciół,
którzy
byliby zdolni coś o nim powiedzieć, choć nie
próbowaliśmy
wypytywać sąsiadów i kolegów z pracy. Wygląda
na to, że
Woodward jest klasycznym wielkomiejskim samotnikiem.
Ani FBI, ani urząd
emigracyjny, służby specjalne czy nawet
tutejsza policja nie
mają go w kartotekach. Facet jest doskonale
zamaskowany, nigdy
nie wyjeżdżał za granicę, nie ma dużego konta
w banku, nie
otrzymał ani razu pieniędzy z jakichś podejrzanych
źródeł.
Jest tak nieskazitelnie czysty, że wręcz niewidzialny.
W słuchawce przez dłuższą
chwilę panowała cisza, widocznie
stary się namyślał.
Wreszcie powiedział:
To ciekawe, Kevinie, bardzo
ciekawe. Jesteś pewny, że ten
Woodward i Różowy nawiązali
łączność?
Oczywiście, panie
dyrektorze. Nie mogliśmy się zanadto do
nich zbliżyć, gdyż
prawie przez cały czas przebywali na otwartej
przestrzeni i
uważnie rozglądali się na boki, w dodatku trzymali się
większych
grup ludzi, gotowi w każdej chwili zniknąć w
tłumie.
Wykorzystaliśmy pewną starszą panią pracującą w
tutejszych
służbach bezpieczeństwa. Weszła razem z tamtymi
do baru, w któ-
rym jedli lunch. Zaopatrzyliśmy ją w małą,
przenośną kamerę
ukrytą w torebce, mamy więc całe ich
spotkanie utrwalone na
filmie. Wysłałem już kopię do
Langley, może specjaliści od czytania
z ruchu warg zdołają
coś rozszyfrować, ale nie bardzo na to liczę.
Teraz żałuję,
że nie daliśmy jej również mikrofonu kierunkowego,
chociaż
nie wiem, czy i z tego by coś wyszło. Poza tym chłopcy
z
miejscowej FBI nie bardzo palili się do udzielenia nam
pełnego
wsparcia technicznego. Bardzo się jednak ucieszyli z
filmu, będą
mieli dowód, gdyby trzeba było przyskrzynić
Woodwarda.
To
prawda — odparł w zamyśleniu dyrektor — jeśli kiedykol-
wiek
sprawa miałaby znaleźć epilog w sądzie, taki film
stanowiłby
ważki dowód. Na podstawie twojej charakterystyki
Woodwarda,
Kevinie, nasuwają mi się dwa przypuszczenia. Albo
jest to znako-
micie zamaskowana wtyczka, agent najwyższej
klasy pozostający
do tej pory w odwodzie, pilnie strzeżony i
czekający na okazję
192
wyjątkowo ważnego zadania,
albo też drobna płotka, wykorzys-
tywana jedynie do takich
celów, jak przekazywanie instrukcji.
W każdym innym wypadku
nie byłby aż tak asekurowany i przy
pobieżnym nawet
sprawdzeniu coś byśmy na niego znaleźli.
To bardzo prawdopodobne.
Owszem — ciągnął
dyrektor. — Zatem koniecznie musimy
dowiedzieć się czegoś
więcej. Jeszcze parę lat temu, zanim roz-
pętało się
piekło wokół afer Ellsberga i Strathsoma, byłoby
to dość
proste zadanie. Teraz także byśmy się z tym uporali
bez
problemu, gdybyśmy nie współdziałali z tak wieloma
różnymi
agencjami, które bez przerwy usiłują przyłapać
Grupę L lub
CIA na nie swoim podwórku. We wszystkich
podręcznikach
można znaleźć, że w takich wypadkach należy
szukać jakiegoś
niepozornego, zamaskowanego dojścia.
Wystarczyłoby proste
i szybkie działanie, jak chociażby
rewizja w mieszkaniu Wood-
warda, dzięki której zaraz byśmy
wiedzieli, czy jest on w coś
zamieszany. Łatwo byłoby to
zrobić w ciągu dnia, kiedy facet
siedzi w pracy.
Ale teraz absurdem jest nawet
myśleć o tego typu działaniach.
Gdyby nas na czymś podobnym
przyłapano, rozpętałoby się istne
piekło, pozostałe
instytucje zaraz by podniosły sprawę kompetencji.
A cokolwiek
by się udało znaleźć w mieszkaniu podejrzanego,
natychmiast
zostałoby wykorzystane do wewnętrznych rozgrywek.
Mówię ci,
Kevinie, musimy pilnie uważać na każdy krok.
Powell uśmiechnął się szeroko.
Tak, panie dyrektorze, musimy
uważać. Czy są jeszcze jakieś
sprawy?
Nie, mój chłopcze, chyba
nie. Kondor wrócił już do Stanów.
Jak można się było
spodziewać, jego krótka wyprawa na obszar
Kanady także nie
przyniosła żadnych rezultatów, będzie jednak
kontynuował
swoje zadanie. Nie sądzę, żeby cokolwiek znalazł.
Twierdzi,
że nie odkrył do tej pory niczego mającego związek
z naszą
sprawą, lecz nadal będę go o wszystkim informował. Nigdy
nie
wiadomo, czy nie przyjdzie mu do głowy jakiś wartościowy
pomysł.
Liczę na jego wyobraźnię nie ograniczoną doświadczeniami
pracy
w wywiadzie. Nie możemy dopuścić, żeby zmarnował się
tak
ogromny talent. Nie wykluczam jednak, że nie będziemy
mieli
z niego żadnego pożytku.
193
To też możliwe, panie
dyrektorze — wtrącił Kevin. — Jeśli
nie ma więcej
spraw, zabiorę się natychmiast do pewnych ru-
tynowych
działań. O ich wynikach doniosę panu w jutrzejszym
meldunku.
Będę czekał z
niecierpliwością, Kevinie — odparł stary
miękkim głosem.
— Możesz mi wierzyć.
Carl odłożył słuchawkę
drugiego aparatu dokładnie w tej samej
chwili, co dyrektor.
Patrzył na swego szefa z respektem, aż wreszcie
tamten
podniósł głowę i spojrzał na niego pytająco.
Sądzi pan, że on zrozumiał?
Na pewno, Carl. Nie wątpię,
że zrozumiał. Ufam również,
że tak wszystko zorganizuje,
żeby wyłączyć z tego zadania kolegów
z zaprzyjaźnionych
instytucji. Mam nadzieję, że będzie działał ze
spokojem i
rozwagą. — Dyrektor uśmiechnął się z satysfakcją. —
Krótko
mówiąc, jestem przekonany, że załatwi to jak najlepiej.
W
podobnych sytuacjach Serow całkowicie tracił poczucie czasu.
Szef
biura KGB siedział za biurkiem w swoim pozbawionym okien
gabinecie
w moskiewskiej centrali i próbował się skupić. Od czasu
do
czasu, mniej więcej raz w miesiącu, zwalała się na niego
taka
ilość papierkowej roboty, że przypominała wręcz
lawinę. Zwykle
domyślał się bez trudu, kiedy nadejdzie taki
moment, i już
z kilkudniowym wyprzedzeniem oznajmiał żonie,
iż danego dnia nie
wróci do domu, robił to jednak Wyłącznie
w celu wykazania się
dobrymi manierami. Jego żona nic pytała
zresztą o nic, przywykła
już do nieregularnego trybu życia
męża, lecz nieodmiennie przy
takich okazjach ogarniał ją
lęk. Nie miała odwagi rozmawiać z nim
o
sprawach zawodowych, nie chciała nawet o niczym wiedzieć. Bała
się
chociażby spytać o powód nieobecności, kwitując jego
zapowiedzi
nerwowym
uśmieszkiem.
Niejednokrotnie przyjeżdżał
do domu późnym wieczorem,
a zdarzało się również, że w
ogóle nie wracał na noc. Kiedy zwalało
mu się mnóstwo
pilnej pracy — chociażby tak jak teraz, kiedy
musiał się
zająć napiętą sytuacją w Bejrucie,
a miał jeszcze na
głowie
kwestię wyznaczenia nowego rezydenta w Paryżu, bo
poprzedni
zmarł nieoczekiwanie ha zawał serca, nie mówiąc już
o
operacji „Gamąjun" — po prostu jadł i spal w swoim
gabinecie.
Zatracał poczucie czasu,
zdając się całkowicie na współpracow-
ników, którzy
informowali go o wyznaczonych spotkaniach. Po tak
wzmożonym
wysiłku przez kilka dni chodził zazwyczaj wykończony,
ale
w sytuacjach kryzysowych nie myślał o zmęczeniu, głowił
się
jedynie nad sposobami wyjścia z trudnego położenia.
Zresztą miał
świadomość, że wszelkie kryzysy dość szybko
mijają. Czasami
kończyły się dobrze, czasami źle, i choć
zdawał sobie sprawę, że
mogą nawet doprowadzić do jego
śmierci, traktował je wyłącznie
jako
przejściowe trudności, które muszą przeminąć. Zupełnie
inaczej
podchodził
do codziennej monotonii, nigdy bowiem nie był pewien,
co mu los
zgotuje, kiedy i w jaki sposób nastąpi jej koniec.
Zdumiał się, gdy do jego
gabinetu wkroczył bez zapowiedzi
Ryżow. Szybko jednak
zrozumiał, dlaczego tamten pofatygował się
do niego
osobiście.
Czy operacja „Gamajun"
przebiega bez przeszkód? —
zapytał Ryżow.
Wszystko idzie zgodnie z
planem — odparł. — Nuricz
skontaktował się w Chicago z
Woodwardem, który dostarczył mu
przesyłkę.
Nie otrzymałem jeszcze wiadomości, czy Nuricz wyjechał
już
z miasta, ale mara nadzieję, że tak. Zaraz zadzwonię
do
sekretarza, jeśli sobie życzycie, i sprawdzę, kiedy
powinien ruszyć
w dalszą drogę.
Ryżow powstrzymał go ruchem
ręki i zaczął niespiesznie
przechadzać się po pokoju,
wodząc spojrzeniem po nagich, białych
ścianach.
— Nie, nie trzeba — rzekł.
— Znam na pamięć harmonograitó
jego podróży. Powiedzcie
mi, co wy o tym wszystkim myślicie.
Tylko spokojnie, pomyślał
Serow, którego mimo zmęczenia
obleciał nagle strach.
— Wiele się zastanawiałem
nad tą sprawą od czasu naszej
ostatniej rozmowy. Jak
zaznaczyliście, towarzyszu pułkowniku,
Nuricz jest bardzo
dobry. Wszystko wskazuje na to, że bez
większych przeszkód
dotrze do wytypowanego miejsca. Nasi agenci
ustalili,
że jest śledzony przez Amerykanów. Ich służby
wywiadowcze
wkładają
w to wiele wysiłku. Stąd też możemy wnioskować, że
przynajmniej
częściowo uwierzyli w wymyśloną przez nas historię.
Obawiam się jednak, że mogą
nabrać podejrzeń, jeśli im choć
trochę nie pomożemy. Nie
wątpię, że Nuricz zostanie najpierw
195
gruntownie przesłuchany przez
CIA, zanim przekażą go do dys-
pozycji FBI, a jego zeznania
mogą rzucić cień na całą operację. Nie
umiem powiedzieć w
jaki sposób, ale boję się, że jest to bardzo
prawdopodobne.
Dlatego też uważam, że
powinniśmy jakoś nagrodzić wysiłki
Amerykanów. Przez cały
czas się spodziewają, że zdemaskują
gigantyczną, niezwykle
ważną operację, może więc warto ją zor-
ganizować.
Jestem zdania, że w odpowiednim momencie powinniśmy
dolać
nieco oliwy do ognia.
Ryżow uśmiechnął się wyrozumiale.
— Słucham, słucham.
Serow pospiesznie, skrótowo
przedstawił mu swój plan. Puł-
kownik uśmiechał się tylko,
nie zabierał jednak głosu, dopóki ten
nie skończył,
omawiając najmniej prawdopodobny wariant rozwoju
sytuacji.
Wiecie
co, towarzyszu Serow? — powiedział. — Myślę, że
znakomicie
to wymyśliliście. Jestem z was bardzo zadowolony,
a sądzę,
że Krumin także zaaprobuje ten plan. Spotka was za to
odpowiednia
nagroda.
Ja tylko wykonuję swoje
obowiązki, towarzyszu pułkow-
niku — odparł ostrożnie
Serow.
Ale spisujecie się naprawdę znakomicie.
Przez jakiś czas po wyjściu
Ryżowa Serow siedział jeszcze
sztywno za biurkiem, jak gdyby
obawiał się, że najdrobniejszym
ruchem sprowokuje
przełożonego do powrotu. W końcu westchnął
ciężko i
próbując ponownie się skupić oraz zapomnieć o chwilowym
strachu,
zaczął się zastanawiać nad rozwiązaniem problemu
siatki
paryskiej.
— Jak
masz na imię? —
powiedział
wreszcie
Jelonek.
A jakże słodki i miękki miał głos!
„Chciałabym
wiedzieć!" — pomyślała biedna
Alicja. Odparła z
pewnym smutkiem: —
Wcale
nie
mam
imienia, przynajmniej w tej chwili.
— Pomyśl jeszcze raz —
powiedział
Jelo-
nek. —
To nie jest
odpowiedź.
Alicja pomyślała, ale nic z tego nie wyszło.
Bardzo
cię proszę, powiedz mi, jak ty się
nazywasz?
—
powiedziała
potulnie. —
Myślę,
że
to
może by trochę pomogło.
Powiem
ci, jeżeli pójdziesz ze mną jeszcze
kawałek —
odparł
Jelonek. —
Tu
nie mogę sobie
przypomnieć.
Odpowiedni zestaw
wytrychów znacznie ułatwił im zadanie.
Kevin znalazł
właściwy klucz do ciężkiej zasuwy
w drzwiach już przy
trzeciej próbie. Z zamkiem pod
klamką poradził sobie jeszcze
szybciej. Zaledwie po trzech
minutach od chwili wejścia do
budynku po cichu wkroczył Wraz
z pomocnikiem do mieszkania
Woodwarda.
Dostali się do budynku w dość
niecodzienny sposób, a miano-
wicie fundując wybranym
lokatorom po drobnym upominku.
Kosztowało ich to znacznie
taniej niż łapówka dla dozorcy,
a w dodatku uniknęli
niebezpieczeństwa, zawsze istniała bowiem
groźba, iż
podejrzliwy gospodarz zawiadomi najemcę o wizycie
w jego
mieszkaniu dwóch tajemniczych osobników. Wystarczyło
jedynie
doręczyć przesyłkę. Kevin wytypował aż trzech mieszkań-
ców,
którzy powinni w ciągu dnia być w domu, w dodatku
poprzedniego
wieczoru wysłał gońca z wiadomością o fikcyjnych
wygranych.
Toteż gdy tylko zgłosili swoje przybycie przez
domofon,
podekscytowani
lokatorzy natychmiast wpuścili ich do środka.
197
Zanim na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
radykalnie zaostrzono
systemy bezpieczeństwa w blokach mieszkal-
nych,
włamywacze z reguły naciskali jednocześnie wiele
przycisków
domofonów,
trafiając w końcu na zniecierpliwionego lokatora,
który
otwierał drzwi wejściowe, nie zadając sobie trudu spytania
o
nazwisko gościa. Na szczęście te czasy już minęły, teraz
złodziej
mógł godzinami stać przed wejściem, lecz w
większości wypadków
nikt bez pytania go nie chciał wpuścić.
Kevin zebrał pięcioosobowy
zespół. On i dwaj inni udali się do
wybranych mieszkań, aby
doręczyć nagrody — chcieli w ten sposób
zaoszczędzić
czas, a ponadto gdyby zrodziły się jakieś podejrzenia,
każdy
z lokatorów mógłby podać inny rysopis. Następnie wraz
z
kolegą włamali się do mieszkania Woodwarda na drugim
piętrze,
natomiast trzeci agent zajął posterunek u szczytu
schodów. Czwarty
obserwował teren za domem i drabinę
przeciwpożarową, piąty
został w samochodzie i pilnował
głównego wejścia do budynku.
W razie konieczności mieli
przekazywać ostrzeżenia za pomocą
krótkofalówek. Wszyscy
byli pracownikami CIA i zostali poinfor-
mowani, że wykonują
ściśle tajne zadanie i nie wolno im mówić na
ten temat nawet
najbardziej zaufanym przyjaciołom z agencji.
Kevin wiedział
doskonale, że świadomość uczestniczenia w akcji,
o której
nie można pisnąć słowa, znakomicie wpływa na morale
agentów.
Weszli szybko do mieszkania,
trzymając broń w pogotowiu.
Zebrane dotychczas informacje
pozwalały sądzić, że zastaną pusty
lokal, woleli jednak nie
ryzykować. Błyskawicznie sprawdzili
wszystkie pomieszczenia,
lecz faktycznie w mieszkaniu nie było
nikogo.
Niemal od razu natknęli się na coś niezwykłego.
— Kevin — szepnął młodszy agent. — Spójrz na to.
Woodward żył w
wyimaginowanym świecie, otoczony przez
samych
wrogów, którzy bez przerwy go szpiegowali, chcąc
zniweczyć
wszelkie
starania rewolucjonistów. Starannie chował jednak wszys-
tkie
rzeczy, które miały jakikolwiek związek z wielbionym przez
niego
Stalinem. Ale trzy lata wcześniej, tytułem próby, wysłał
jedną
ze starych fotografii wielkiego wodza pod adresem firmy,
która
reklamowała się, że za opłatą jednego dolara
powiększy dowolne
zdjęcie do rozmiarów plakatu. Gruby rulon
odesłano mu pocztą
198
i od tamtej pory trzymał go
pod łóżkiem, ale chcąc jakoś uczcić
rewolucyjne konszachty
z Nuriczem, rozwiesił plakat od wewnątrz
na drzwiach szafy.
Codziennie, gdy wracał po pracy do domu,
otwierał je, siadał
na łóżku i spoglądał w zimne, bezlitosne oczy
swego
duchowego przywódcy.
— Czy to ci coś mówi? —
zapytał agent.
Kevin uśmiechnął się.
— Owszem, nawet bardzo
wiele. Zostaw to, przeszukaj wnętrze
szafy.
Praca
posuwała się powoli. Zwykły włamywacz może się martwić
jedynie
o to, by nie narobić zbyt dużo hałasu i nie zaalarmować
sąsiadów.
Nie musi dbać o układanie wszystkich przedmiotów
dokładnie w
tym samym miejscu, gdzie się znajdowały. W dodatku
Kevin i
jego pomocnik musieli zwracać baczną uwagę, czy Wood-
ward
nie skorzystał z pewnych elementarnych środków ostrożności,
takich
jak umieszczenie piórka na krawędzi szuflady czy też innych
ledwie
widocznych rzeczy, które w trakcie przeszukania musiałyby
zostać
poruszone. Układanie piórka (bądź podobnego lekkiego
przedmiotu,
jak choćby skrawek papieru toaletowego) na rucho-
mych
elementach mebli jest metodą niezwykle prostą i skuteczną,
gdyż
przy otwarciu drzwi lub szuflady piórko spada. Działający
w
pośpiechu, niedoświadczony wywiadowca nie zwraca uwagi na
takie
zabezpieczenia, a w ten sposób właściciel mieszkania może
poznać,
czy ktoś grzebał w jego rzeczach. Trudno wręcz uwierzyć,
jak
wiele osób dało się nabrać na tak proste pułapki.
Ale
Kevin i jego kolega nie natknęli się na tego typu
przeszkody.
Skłonni
byli jednak sądzić, że Woodward zrezygnował z podobnych
chwytów
już przed wieloma laty, uciekając się do znacznie
bardziej
wyrafinowanych metod.
Dość szybko znaleźli ukryte
materiały. Kevin bez trudu otworzył
wytrychem dolną szufladę
stojącej przy łóżku komódki, gdzie pod
stosami wycinków z
chicagowskiej prasy, dotyczących głównie
działalności
trockistów, znajdowały się dziesiątki książek na
temat
socjalizmu oraz Stalina. Natknęli się także na kilka
notatników
zapełnionych drobnym, koślawym pismem Woodwarda.
Kolega
Kevina chciał sfotografować notatki, ten jednak się
nie zgodził:
zajęłoby to co najmniej godzinę, a specjaliści
z Langley musieliby
przez wiele dni rozszyfrowywać bazgroły.
Poza tym Kevin miał
199
przeczucie, że w tych
zapiskach nie znajdą żadnych wartościowych
informacji. Wielki
plakat z podobizną Stalina oraz zawartość
szuflady przekonały
go, że prawdziwe jest to drugie przypuszczenie
dyrektora —
Woodward był trzeciorzędnym agentem, którego
Rosjanie starali
się izolować od wszelkich ważnych operacji. Żaden
doświadczony
szpieg nie trzymałby takich materiałów w domu.
Przeglądał
jeszcze wycinki prasowe, kiedy kolega trącił go łokciem.
— Popatrz na to.
Powell zajrzał do brunatnego kartonowego pudełka.
— Naboje — mruknął
tamten — jakieś trzydzieści sztuk.
Możemy zabrać jeden,
żeby mieć do porównania, gdyby zaszła
konieczność
określenia rodzaju używanej broni.
Kevin pokręcił głową.
Nie. Woodward prawdopodobnie
liczy je dokładnie co
wieczór.
Czy to znaczy, że ma pistolet?
Tutaj
go nie znaleźliśmy — odparł, wzruszając ramionami,
Możliwe,
że nosi broń przy sobie. Jeśli to prawda, musi być
jeszcze
bardziej stuknięty, niż wynikałoby z rodzaju
literatury, jaką trzyma
przy łóżku. Ponadto chyba znacznie
groźniejszy, niż początkowa
sądziliśmy.
Pół godziny później wyszli
z mieszkania, zostawiając wszystko
w idealnym porządku.
Nigdzie nie znaleźli pistoletu.
Parking strzeżony w samym
centrum chicagowskiego North
Side zajmuje cały duży kwartał.
Zwykle jest zatłoczony — dokoła
wznoszą się wysokie
biurowce, a zaledwie trzy przecznice dalej
znajduje się wjazd
na obwodnicę miejską. Wczesnym popołudniem
trudno znaleźć
choć jedno wolne miejsce. Tego dnia było podobnie.
Nuricz stał w samoobsługowej
pralni po drugiej stronie ulicy,
obserwując parking przez
zaparowaną z lekka szybę. Trzy kobiety
korzystające z pralek
nie zwracały na niego uwagi. Tylko mała,
mniej więcej
czteroletnia dziewczynka, posadzona przez matkę na
krześle,
tkwiła nań nieruchomo, dłubała w nosie i nie spuszczała
wielkich
piwnych oczu z nieznajomego. Nie reagowała nawet na
groźne
spojrzenia mężczyzny, toteż Nuricz po pewnym czasie
przestał
się przejmować dzieckiem.
200
Uważnie przyglądał się
zaparkowanym samochodom, co chwila
zerkając w głąb ulicy.
Woodward podstawił auto pół godziny temu
i swobodnym krokiem
opuścił parking, co Nuricz przyjął z ogromną
ulgą. Musiał
się jednak przekonać, czy Amerykanina nikt nie śledzi.
W
normalnych warunkach nie marnowałby czasu, już dawno
wsiadł
do samochodu i odjechał, ale złe przeczucia nie dawały mu
spokoju.
Gdyby ktoś śledził Woodwarda, cała operacja
zostałaby
zdemaskowana.
To wszystko przez zachowanie
tego wariata, tłumaczył sobie
w duchu. Wiedział jednak, że
choć Amerykanin mógł mu przy-
sporzyć wiele kłopotów, to
dla niego nie stanowił bezpośredniego
zagrożenia, nie było
powodów do tak silnego zdenerwowania.
Na szczęście nie musiał się
już z tamtym kontaktować, pozo-
stawało mu jedynie zgłosić
się później telefonicznie i dowiedzieć,
czy łącznik nie
otrzymał dla niego jakichś nowych instrukcji.
Nie, pomyślał teraz, to nie
Woodward jest przyczyną niepokoju,
lecz cała ta zwariowana
operacja. Ale jaki mam wybór?
Westchnął głośno, po raz
ostatni spojrzał na piwnooką dziew-
czynkę w czerwonych
spodniach i zaplamionym polo, wreszcie
wyszedł z zakładu i
ruszył w stronę parkingu. Zapłacił stróżowi,
pospiesznie
sprawdził wnętrze auta (gdyż planował dokonać szcze-
gółowej
inspekcji na którymś z przydrożnych parkingów,
jakieś
pięćdziesiąt
kilometrów od Chicago), przejrzał plan miasta i wyjechał
na
ulicę. Mimo wszelkich środków ostrożności, nie zwrócił
uwagi
na to, że trzy samochody kilkakrotnie przejeżdżały
ulicą obok
parkingu.
Zespoły agentów wywiadu
utworzyły szczelny kordon wokół
auta Nuricza piętnaście
minut po opuszczeniu Chicago. Posługiwali
się tą samą
metodą, co podczas obserwacji autobusu: jeden wóz
jechał na
przedzie, pozostałe za Rosjaninem. Ponieważ tym razem
nie
znali celu podróży szpiega, w tyle obstawiały go aż
cztery
pojazdy. Kiedy tylko minęli Rockford, Kevin połączył
się z centralą
CIA w Langley, korzystając z radiostacji dużej
mocy, i poprosił
techników o przełączenie rozmowy na linię
telefoniczną, podając
numer gabinetu dyrektora Grupy L.
— Wyjechał z Chicago, panie
dyrektorze, w kierunku Saint
Paul — oznajmił. — Wygląda na
to, że zmierza do Montany. Nie
sądzę, żeby nas spostrzegł,
aczkolwiek przed wyruszeniem w drogę
201
przesięwziąl zaostrzone
środki bezpieczeństwa. Gdybym nie dys-
ponował tak licznym
zespołem, pewnie bym go zgubił już kilka
razy. Mam nadzieję,
że damy sobie radę sami, ale na wszelki
wypadek przekazałem
numery rejestracyjne jego auta wszystkim
patrolom wzdłuż
domniemanej trasy. Jeśli nawieje, może zdołają go
namierzyć
chłopcy z drogówki.
— Znakomicie, mój chłopcze.
Znakomicie — odpowiedział mu
miękki, czysto brzmiący głos
starego. — Carl zameldował, że grupa
śledząca Woodwarda
nie zauważyła niczego szczególnego.
Kevin przez chwilę się
zastanawiał nad doborem słów, gdyż
zdawał sobie sprawę, że
rozmowę przez radio bardzo łatwo można
przechwycić.
— C/y dotarła do pana
szczegółowa informacja na temat
Woodwarda, którą wysłałem?
Trzy godziny po włamaniu do
mieszkania łącznika jeden z ludzi
Powella wsiadł na pokład
samolotu lecącego do Waszyngtonu.
Oficjalnie został zwolniony
z obowiązków z powodu lekkiego
przeziębienia. Oprócz
normalnego raportu z przebiegu akcji, do-
starczył dyrektorowi
również ściśle tajną relację Kevina z prze-
szukania
lokalu, zawierającą także jego wnioski. Napisał, że
według,
niego Woodward jest podrzędnym agentem wykonującym
tylko
zadania
pomocnicze, prawdopodobnie niezrównoważonym psychicz-
nie
i uzbrojonym. Ponieważ informacje zostały zdobyte metodami,
których
nie mogły zaakceptować żadne komisje nadzorujące pracę
wywiadu,
nie można ich było przekazać w jakimkolwiek oficjalnym
meldunku.
Dla nikogo nie jest jednak tajemnicą, że każda z agencji
posługuje
się podobnymi, „nie istniejącymi" danymi, które z
za-
chowaniem
daleko posuniętej ostrożności, w najściślejszej
tajemnicy,
zdobywa
się między innymi takim sposobem, jakim posłużył się
Powell.
— Tak, dostałem. Twoje
spostrzeżenia są niezwykle cenne,
wręcz nieocenione, chociaż
zostały sformułowane w widocznym
pośpiechu.
Kevin poczuł dumę.
Dziękuję, panu. Mam nadzieję, że będą przydatne.
Co prawda cała ta sprawa
staje się jeszcze bardziej zagad-
kowa, ale Woodward,
przynajmniej w jakimś stopniu, pasuje nam
do poprzednich
łączników. Dotychczas wykorzystywano tylko
102
drobne płotki, które zaraz
po pierwszym spotkaniu z Różowym
wracają do normalnych zajęć.
Następnego dnia porozumiewają się
telefonicznie, korzystając
z wybranych budek. To sprytna metoda.
Nie da się ich
podsłuchać, gdyż moglibyśmy jedynie podłączyć się
do ich
domowych aparatów, oni zaś ustalają numer budki
telefonicznej
i godzinę spotkania w trakcie pierwszej rozmowy.
Gdyby nie to,
że mamy ich pod ścisłą obserwacją, pewnie byśmy
się nigdy
nie dowiedzieli, iż nawiązali kontakt telefonicznie. Na
szczęście
tego typu połączenia zamiejscowe trzeba zamawiać przez
centralę.
Miejmy zatem nadzieję, że
Różowy zastosuje tę samą metodę
i jeszcze raz zadzwoni do
Woodwarda.
Jestem o tym przekonany.
Dotychczas wszystko szło jak
z płatka, czemu mieliby
wprowadzać jakiekolwiek zmiany?
Czy są jakieś nowiny? Kondorowi udało się coś wykryć?
Nie, ale sytuacja może ulec
zmianie, gdy Różowy dotrze
w tamten rejon. Za bardzo na to
nie liczę, ale nigdy nic nie
wiadomo. Trafiłem na pewną
ciekawą sprawę, która także może nie
mieć nic wspólnego
z naszą akcją, chociaż... Przez ponad sześć
miesięcy
CIA rozpracowywała w Nowym Jorku pewnego człowieka,
pracownika
misji sowieckiej przy ONZ, który nie był nazbyt
zachwycony
perspektywą powrotu do Rosji. Zdołali go jakoś
przekonać,
żeby uciekł i został w Stanach. Gotów jestem się
założyć,
że gdy jego kadencja dobiegnie końca, CIA zacznie go
szantażować
i zmusi do powrotu do ojczyzny w roli podwójnego
agenta. Ale
to tylko moje przypuszczenia. W każdym razie ten facet
jest
sekretarzem oficera KGB działającego przy misji, chociaż sam
nie
pracuje w Komitecie. Tamci chyba wykorzystują go na tej
samej
zasadzie,
co my pracowników naszych agencji. W ubiegłym miesiącu,
tuż
przed wypadkiem Parkinsa, ten mężczyzna zdecydował się
wreszcie
na współpracę. Pod pozorem kompletowania akt CIA
podjęła
mrówczą pracę zbierania o nim wszelkich możliwych
informacji,
zapewne po to, by mieć go czym szantażować.
Otóż wczoraj ten facet
zameldował, że wśród oficerów KGB
mówi się o jakiejś
operacji, która ma mieć miejsce w stanach
Środkowego Zachodu.
Zdołał się dowiedzieć tylko tyle, że obecnie
działalność
głównego agenta skupia się w okolicach Chicago, ale
już
wkrótce powinien się on przenieść dalej na zachód. Naganiacz
203
CIA poprosił Rosjanina o
dalsze informacje, nie wiadomo jednak,
czy uda mu się je zdobyć
Zapewne chodzi o Różowego.
Na to wygląda.
To jeszcze jeden dowód na
to, że mamy do czynienia ze
skomplikowaną łamigłówką.
Szkoda, że nie możemy się dowiedzieć
o niej czegoś więcej.
W słuchawce na dłuższą
chwilę zapadła cisza, wreszcie dyrektor
powiedział:
— Wiesz co, Kevinie? Cała
ta sprawa robi się coraz bardziej
interesująca.
Powell miał wrażenie, że coś mu umknęło z tej wymiany zdań.
Nie bardzo rozumiem, panie dyrektorze.
Och, nieważne, po prostu
głośno myślałem. W trakcie
rozmowy
z tobą przyszło mi coś do głowy, ale nie ma o czym mówić.
Malcolm i Sheila wracali do
motelu w milczeniu. Obiad w domu
Stuartów przebiegł bez
zakłóceń, inspektor rolny i jego żona nawet
dość ciepło,
bez zbytniej podejrzliwości przyjęli jego „asystentkę."
Malcolm
nie przejął się kilkoma dwuznacznymi uśmieszkami ani
tym, że
kiedy Emma zaciągnęła Sheilę do swego pokoju, aby
pokazać
jej nową maszynę do szycia, Jerry mrugnął do niego
znacząco
i rzekł:
— Skąd wytrzasnąłeś taką
zgrabną asystentkę? Na twoim
miejscu nie odstępowałbym jej
na krok.
Malcolm zaczerwienił się lekko.
— Wcale nie mam takiego zamiaru — odparł.
Ku jego zdumieniu ten pierwszy
dzień minął bez większych
zgrzytów. O szóstej rano obudził
go odgłos wody spuszczanej
w toalecie. Następnie Sheila w
zwięzłych słowach poinformowała
go o planach. Kazała mu
zostawić otwarte drzwi łazienki, kiedy
szedł się wysikać,
sama zaś usiadła na brzegu łóżka, wbijając
w niego
spojrzenie. Toteż z urażoną dumą stanął najdalej od
klozetu,
jak tylko mógł, i spuścił spodnie, chcąc wynagrodzić
jej
gorliwość. Później poleciła mu nie zakładać szkieł
kontaktowych do
czasu, aż ona wyjdzie z toalety — dobrze
wiedziała, że jest
krótkowidzem i nie może się bez nich
obejść. Następnie zarządziła
204
wspólną kąpiel pod
prysznicem. Malcolm zapytał tylko, czy da radę
się dokładnie
umyć, obserwując zarazem każdy jego ruch.
Weszli
jednocześnie do kabiny, starając się nie dotykać nawzajem
i
nie patrzeć na
siebie, jeśli
tylko było to możliwe. Malcolm
zażartował, że skoro już
kąpią się razem, to Sheila mogłaby mu
umyć plecy. Ale
natychmiast tego pożałował, dostrzegłszy jej
lodowate,
mordercze spojrzenie.
Kiedy byli gotowi do wyjścia,
Sheiia zarządziła wizytę w „jej"
pokoju, chciała
bowiem pościągać nieco pościel, żeby wszystko
wyglądało
jak najbardziej naturalnie. W pozostawionej tu walizce
miała
jedynie trochę ubrań, z których w ogóle nie chciała
korzystać.
Żałowali oboje, iż nie mają żadnych dokumentów
potwierdzających
ich fikcyjne, wspólne zadanie zlecone przez
macierzystą firmę.
Stuarta spotkali przypadkowo
na parkingu przed barem. Jerry
zazwyczaj jadał śniadania w
domu, ale tego dnia żona miała wrócić
później
z kościoła, a jemu nie chciało się szykować dla siebie
jedzenia.
Malcolm
od razu pożałował, że pierwsze spotkanie Stuarta z
Sheilą
nastąpiło tak niespodziewanie i nie mogli się do tego
przygotować,
ale
dziewczyna znakomicie odegrała swoją
rolę.
Jerry'emu „asystent-
ka"
od razu się spodobała i już po kilku słowach zaprosił oboje
na
domowy obiad, a Sheiia obiecała, że na pewno przyjadą.
Podjęli
przerwaną wcześniej pracę w rejonie na północny wschód
od
Whitlash. Przed przerwą na lunch odwiedzili cztery gospodars-
twa.
Malcolm zwrócił uwagę, że dziewczyna jemu zostawia
wszelkie
decyzje i posłusznie wykonuje polecenia. Wcieliła się
w rolę układnej
i
pracowitej, typowej amerykańskiej sekretarki podróżującej
ze
swoim szefem i kochankiem, a przyszło jej to z taką
łatwością, że
poczuł się zażenowany. On sam był spięty,
szorstki i nie potrafił
ukryć zdenerwowania. Po wypełnieniu
drugiej ankiety powiedział
Sheili, że zazdrości jej swobody,
ona jednak odparła, iż jego
nerwowość absolutnie pasuje do
tej sytuacji.
W ten sposób ludzie łatwiej
się domyśla, że coś nas łączy —-
stwierdziła.
Zachowujesz się tak, jakbyś
miała ogromną praktykę -
rzekł Malcolm, pragnąc nie
okazywać ciekawości.
Sheiia
obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jej ciepły, życzliwy
stosunek
do niego natychmiast znikał, kiedy tylko wsiadali do
samochodu.
205
— Bo mam — powiedziała.
-- Czyżbyś zapomniał, co mówił
Czu o zwerbowanym przeze
mnie lotniku? To ja dobiłam z nim
targu. Facet nadal myśli, że
jestern w nim zakochana bez pamięci,
że tęsknię za nim i
jego pieszczotami, a ja ze swej strony robię
wszystko, by go
utrzymać w tym przekonaniu. Absolutnie wszystko.
Im
bardziej będzie w to wierzył, tym większy będziemy mieli z
niego
pożytek.
Następny kilometr przejechali
w milczeniu. Wreszcie Malcolm
zapytał:
Czy ty... to lubisz?
Chodzi ci o to, czy lubię
chodzić z nim do łóżka? — spytała
bez ogródek
dziewczyna. — Muszę to robić. Facet nie jest od-
pychający,
choć ma stanowczo zbyt wysokie mniemanie o sobie.
Nie umiem
powiedzieć, czy to lubię, czy nie. Po prostu wykonuję
swoją
pracę. Tak jak w chwili obecnej muszę grać rolę
twojej
przyjaciółki.
To dla mnie logiczne,
potrafię to zrozumieć, ale... Ja bym
tak nie umiał.
Zwyczajnie bym nie mógł.
Bo ty jeszcze nie wiesz, że
liczy się jedynie satysfakcja
z dobrze wykonanego zadania.
Chyba nie masz zamiaru prawić mi
kazań na temat miłości i
przyzwoitości. To do ciebie niepodobne.
Malcolm westchnął.
— Nie mam zamiaru cię
pouczać. Nie potrafię wyrazić, jak to
odbieram; nie umiem
tego logicznie uzasadnić. Ale zawsze mi się
wydawało, że
między dwojgiem ludzi... powinno coś być... Nawet
jeśli
chodzi wyłącznie o kontakty fizyczne.
— Dlaczego? Seks jest jedną
z potrzeb fizjologicznych, może
nie aż tak wyrazistą jak
głód, ale podobną. Z tego punktu widzenia
można go różnie
wykorzystywać, jako źródło satysfakcji bądź
frustracji. W
naszym fachu to jedAO z wielu narzędzi pracy. Można
by rzec,
iż w Stanach jest to metoda wykorzystywana w każdym
zawodzie.
Nie masz mnie co żałować, Malcolmie. Chyba bardziej
powinno
ci być żal samego siebie-
Malcolm nie odpowiedział. Do
końca dnia, jeśli nie liczyć
koniecznej wymiany zdań przy
wypełnianiu ankiet, prawie się do
siebie nie odzywali.
Zaparkował dżipa na placyku
przed motelem. Kiedy
oboje
wysiedli,
Sheila zarzuciła mu ramiona na szyję.
206
— Tylko spokojnie —
szepnęła. — Tak właśnie powinniśmy się
zachowywać.
Idziemy do parku na szczycie wzgórza.
Malcolm bez słowa objął ją
wpół ramieniem i przytuleni weszli
między drzewa. Stanęli na
szczycie i w milczeniu spoglądali na
niebo purpurowiejące o
zachodzie słońca. Wreszcie Malcolm
szepnął:
To piękna pora roku. Dni robią się coraz dłuższe.
Owszem. Ale byliśmy tu już
wystarczająco długo, na pewno
ktoś nas zauważył. Kiedy
wejdziemy do motelu, masz się pochylić
i szeptać mi coś do
ucha.
Malcolm posłusznie wypełnił ten rozkaz.
Leżąc na łóżku,
przyglądał się wieczornej krzątaninie Sheili
przez grube
szkła starych okularów. Dziewczyna otworzyła neseser,
z
którym nie rozstawała się nawet na chwilę. Obok
rewolweru
Malcolma i apteczki, trzymała w nim niewielką, lecz
mającą duży
zasięg krótkofalówkę. Czterokrotnie w ciągu
dnia kontaktowała się
z Czu, ale Malcolm nie potrafił
określić, według jakiego schematu
ustalili godziny łączności.
Za każdym razem rozmowa trwała
zaledwie kilka sekund, tyle
tylko, ile trzeba było na przekazanie
zaszyfrowanego meldunku.
Teraz także wezwała kolegę i rzuciła do
mikrofonu kilka
słów. Malcolm wiedział doskonale, że gdyby
w wyznaczonej
porze nie złożyła meldunku, Czu natychmiast by
pomyślał, iż
to on złamał dane słowo. Dlatego przy każdym
nawiązywaniu
łączności ogarniała go złość. Sheila także przy-
słuchiwała
się jego meldunkom składanym przez telefon, ale
w
przeciwieństwie do niego rozumiała znaczenie wszystkich słów
kodu
— musiała je poznać w trakcie przesłuchania z
użyciem
narkotyków.
Tym razem Sheila po skończeniu
rozmowy wyglądała na
zadowoloną. Odsunęła buty i plecak
Malcolma, jak zwykle ciśnięte
niedbale obok krzesła, i
postawiła w tym miejscu neseser. Spojrzała
na niego z pewną
dozą wyrozumiałości, po czym starannie ułożyła
jego rzeczy
obok szafy. sAle
kiedy zaczęła się rozbierać, znów
przybrała kamienny wyraz
twarzy.
Jej pogodny nastrój
utrzymywał się od chwili wyjścia z domu
Stuartów. Malcolm
miał wrażenie, że traktowała go z pewną dozą
207
sympatii. Toteż krytycznym
okiem popatrzył, jak układa sobie koc
na fotelu. Stwierdziwszy
w końcu, że najwyżej usłyszy odmowną
odpowiedź, zdecydował
się i zagadnął:
— Możemy spać razem albo
przynajmniej korzystać na zmianę
z fotela.
Sheila przerwała układanie koca i spojrzała na niego zdumiona.
— Daj spokój, niczego nie
knuję — wyjaśnił pospiesznie. —
Widziałem, że ledwo się
podniosłaś dziś rano. Jeszcze kilka nocy
w fotelu i będziesz
jak sparaliżowana. Jak wtedy dokończymy
naszą akcję? Nie
obchodzi mnie to, czy zrobisz z siebie kalekę.
Mówię
szczerze. Ale nie chcę też, żeby to wszystko spaliło na
panewce.
Zatem wybieraj, albo śpimy razem w łóżku, albo na
zmianę
w fotelu. Obiecuję, że nie będę próbował cię udusić
poduszką
ani
nic takiego. Do cholery, już kilka razy miałem sposobność się
od
ciebie uwolnić — skłamał. — Czemu więc miałbym próbować
w
ciągu nocy?
Sheila zastanawiała się
przez kilka sekund, po czym złożyła koc
z powrotem i schowała
go do szafy. Po raz kolejny otworzyła
neseser, coś z niego
wyjęła i odstawiła na miejsce. Bez słowa
odwróciła się
tyłem i poszła do łazienki.
No, jakoś to przeszło,
pomyślał Malcolm. Tylko nie próbuj
być za bardzo dociekliwy
i o nic jej nie pytaj. Sama powie
prawdę.
Chcąc
okazać swą obojętność, zdjął okulary, ułożył się
wygodnie
pod
kołdrą i zamknął oczy, jakby starał się zasnąć. Usłyszał
szum
spuszczanej
wody, ale jeszcze dłuższy czas potem w pokoju panowała
cisza.
Kiedy ostatecznie miał się już poddać i spojrzeć na
dziewczynę,
powiedziała:
— Masz, weź to.
Malcolm usiadł w łóżku i
otworzył oczy. Sheila trzymała na
wyciągniętej dłoni jakąś
tabletkę, a w lewej ręce szklankę z wodą.
Tym razem miała
na sobie białą bawełnianą bluzkę, pod spodem
nie zauważył
jednak szelek i kabury z pistoletem.
Co to jest? — zapytał.
Delikatny środek nasenny.
Nie zwali cię to z nóg, a jedynie
pogłębi twój i tak
kamienny sen, więc rano zapewne trzeba cię
będzie siłą
ściągać z łóżka. To zwykły środek bezpieczeństwa, w
ten
sposób bez obaw zdołam usnąć przy tobie.
208
— Och, na miłość boską!
Pewnie jeszcze wsadzisz pistolet pod
poduszkę. A jeśli nocą
wypali?
Uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Zamknęłam go w
neseserze. Jeśli ktoś się tu włamie, nie
zostanie nam nic
innego do obrony, jak robić dobre wrażenie. Weź
tę pigułkę,
jest już późno, a musimy wstać o szóstej rano.
Malcolm połknął tabletkę.
Po dziesięciu minutach, mimo roz-
paczliwych wysiłków, zaczął
bezlitośnie zapadać w sen. Sheila
leżała obok i oddychała
spokojnie, miarowo. Mogę się założyć, że
nie śpi,
przemknęło mu przez myśl. Kiedy już tracił kontakt
z
rzeczywistością, dziewczyna odezwała się niespodziewanie:
Malcolm, nie śpisz jeszcze?
Co? A, tak... Jeśli to jest
łagodny środek nasenny, to wolę
nie próbować tych
mocniejszych.
Nie odpowiedziała. Dopiero
później doszedł do wniosku, że
chciała zadać mu pytanie w
dokładnie wyliczonym momencie,
kiedy będzie balansował na
granicy snu i jawy. Przyszło mu także
do
głowy, iż zależało jej na tym, by rano nie mógł sobie
przypomnieć
żadnych
skojarzeń związanych z tą kłopotliwą dla niej rozmową.
W
każdym razie uznał to wyjaśnienie za bardzo prawdopodobne.
Ci
ludzie, u których dziś byliśmy, Stuartowie — zagadnęła —
są
szczęśliwi, prawda?
Tak, chyba tak.
Wydaje
ci się, iż są szczęśliwi, ale na swój sposób jest ci
ich
żal...
Nie, to złe określenie. Uważasz, że oni się pomylili, są
w
błędzie, udają szczęśliwych, podczas gdy... powinni się
martwić.
Właśnie
w ten sposób o nich myślisz, prawda?
Jezu,
pomyślał Malcolm. Ale sobie wybrała chwilę na
rozważania
filozoficzne...
Mniej więcej coś w tym rodzaju.
A nie zauważyłeś, że tak
naprawdę oni są nieszczęśliwi?
Może nawet nigdy...
Hej, misjonarko! — przerwał
jej Malcolm, usilnie próbując
zebrać myśli. — Jest już
późno i dałaś mi środek nasenny. Nie
próbuj mnie
przekonywać. Może oni są na tyle głupi, że uważają
swoje
zasrane życie za szczęśliwe. Jeśli się nad tym
zastanowić...
Jedyne, co odczuwam po wizycie u nich, to
zazdrość. Wydaje mi
się...
— ziewnął szeroko — iż zazdroszczę im właśnie tego
szczęścia.
209
— Nie myślisz, że i tobie uda się je znaleźć?
Z trudem przychodziło mu
formułowanie odpowiedzi, język mu
się plątał.
Pewnie moglibyśmy... Nie,
może tylko ja... Sam nie wiem.
Pogadamy
jutro. Dzisiaj przyjmijmy, że nie jestem pewien, czy mam
szansę
odnaleźć takie szczęście, jak oni.
Ty jednak nie wierzysz w ten
ustrój, kiedy na nich patrzysz,
zgadza się? — nalegała
Sheila.
Posłuchaj — syknął ze
złością, gdyż odrobina adrenaliny we
krwi złagodziła
nieco działanie tabletki. Odwrócił się w stronę
dziewczyny
i oparł głowę na ręce. Powieki mu opadały, ale zmusił
się
jeszcze do logicznego myślenia. — Nie wierzę w ten ustrój,
ale
tak samo nie wierzę w wasz. Czuję się jednak znacznie
lepiej w tym
systemie, który... napawa mnie optymizmem, niż
kiedykolwiek
mógłbym się poczuć w innym. Niech wszystko
zostanie tak, jak
jest. Nie mam zamiaru cię o niczym
przekonywać, nie będę nawet
próbował. Ale ty również
mnie nie przekonasz. Jak sama powie-
działaś, łączą nas
wyłącznie sprawy profesjonalne, skończmy więc
tę głupią
rozmowę.
Odwrócił się z powrotem.
Był zły na siebie, ogarniała go
wściekłość, że w ogóle
doszło do tej wymiany zdań. Jutro będę jej
mógł to lepiej
wytłumaczyć, pomyślał w końcu.
— Żal mi ciebie —
szepnęła po chwili dziewczyna.
Ale Malcolm nie zdążył się
jeszcze rozluźnić.
— Niby dlaczego? — syknął
ze złością, chcąc ostatecznie
zakończyć tę idiotyczną
sprzeczkę przed zaśnięciem.
Gdyż nie masz niczego, w co
mógłbyś wierzyć.
Milczał przez chwilę.
A mnie jest żal ciebie — odparł.
Z jakiego powodu?
Bo ty masz w co wierzyć.
Przez resztę nocy nie odzywali się już do siebie
A wtedy (jak to Alicja
później opisała) wiele
zaczęło się dziać w jednej
chwili.
Co on robi, do cholery? — chyba już po raz setny zapytał
Kevina siedzący z tyłu agent. — Przecież to nie ma najmniejszego sensu!
Ten jednak nie zareagował, zresztą nie umiał udzielić żadnej odpowiedzi.
Była środa, od czasu wyjazdu
Różowego z Chicago upłynęły
dwa dni. Rosjanin prowadził
samochód przez cały poniedziałek
i
większą część nocy, zatrzymując się jedynie na posiłki i w
celu
uzupełnienia
paliwa. Dopiero nad ranem zajechał przed motel
w Jamestown, w
Dakocie Północnej, zaskarbiając sobie niewymow-
ną
wdzięczność Kevina i całego zespołu wycieńczonych
agentów.
Wynajęli pokoje w innym motelu, na jakiś czas
przekazując żmudne
obowiązki
grupie miejscowych pracowników FBI. Powell wyznaczył
jedynie
swoich trzech najbardziej wypoczętych ludzi do nadzorowa-
nia
funkcjonariuszy, złożył telefonicznie krótki meldunek w
Waszyn-
gtonie,
po czym dosłownie zwalił się na łóżko.
Nuricz nie zabawił długo w Jamestown, już o dziewiątej rano
211
we wtorek zasiadł do
śniadania. Wywiadowcy zostali ostrzeżeni
w ostatniej chwili, a
ponieważ nie znali harmonogramu podróży
śledzonego szpiega,
musieli zrezygnować z porządnego posiłku
w jakimkolwiek
lokalu. Usłużni policjanci dostarczyli im do
samochodów
jedynie bułki z hamburgerami, pochodzące z jakiejś
podrzędnej,
funkcjonującej przez okrągłą dobę smażalni. Dwaj
agenci
FBI pilnowali Różowego przez cały czas pobytu w barze,
lecz
nie zauważyli niczego podejrzanego.
Po śniadaniu Nuricz pojechał
dalej na zachód drogą numer
94 — nowoczesną, czteropasmową
autostradą międzystanową,
biegnącą jak z bicza strzelił
przez bezludną, monotonną równinę
Dakoty. Tylko
gdzieniegdzie na brunatnych stepach można było
dojrzeć oazy
świeżej zieleni, a ponieważ teren był zupełnie
płaski,
widoczność sięgała wielu kilometrów. Musieli
zostać daleko w tyle
za samochodem Rosjanina, żeby nie
wzbudzać jego podejrzeń.
Wszystko szło znakomicie aż
do czasu, gdy byli zaledwie
godzinę drogi od Bismarcku, stolicy
stanu. Bez żadnych widocznych
powodów Różowy zaczął nagle
zmieniać szybkość. To zwalniał do
50, to znów przyspieszał
do 110 czy nawet 120 kilometrów na
godzinę. Kiedy wyhamował
po raz pierwszy, prowadzący wóz
znalazł się za blisko i
musiał go wyprzedzić. Kevin polecił przez
radio tamtemu
zespołowi jechać prosto do Bismarcku, wyszedł
bowiem z
założenia, że Rosjanin na pewno zapamiętał to auto. Nie
zdążyli
jeszcze uformować na nowo szyku, gdy Różowy nagle
przyspieszył
do 120 kilometrów na godzinę. Dość szybko wyprzedził
ten
sam wóz, któremu Kevin gorączkowo nakazał utrzymywać
stałą
prędkość, i omal nie dogonił zespołu jadącego na
przedzie.
Zlany potem Kevin ledwie nadążył przez radio
dyktować im
szybkość, każąc za wszelką cenę utrzymywać
dystans do Rosjanina.
Wtedy właśnie siedzący za nim kolega rzucił wściekle:
Co on robi, do cholery? Nie
wierzę, żeby miał jakieś kłopoty
z samochodem.
Ja też nie wierzę —
odparł Kevin — chociaż wolałbym,
aby tak rzeczywiście
było. — Rozejrzał się na boki; w płaskim
terenie
widoczność sięgała wielu kilometrów. — Jeśli się
jeszcze
trochę tak pobawi, to wkrótce wszyscy będziemy mogli
się uważać
za spalonych.
Myślisz, że wie o nas?
212
Nie — mruknął Powell w
zamyśleniu — nie daliśmy mu
żadnych
powodów. On nie wie, że go śledzimy, ale według mnie się
tego
obawia. Dlatego wymyślił taką zabawę. Przypuszcza,
że
związaliśmy mu ręce, więc zaczyna się szarpać. Nie
możemy się
zdradzić, ale nie możemy również tracić go z
oczu. Nie wolno nam
podjechać
za blisko, bo z pewnością nas zauważy, a jeśli zostaniemy
za
daleko w tyle, ucieknie bez trudu.
Czemu więc, do cholery,
dopiero teraz zaczął się z nami
bawić w kotka i myszkę?
Kevin uśmiechnął się blado.
— Bawił się przez cały
czas. Pamiętasz numer z autobusem?
A jak zachowywał się w
Chicago i w Nowym Jorku? Cały czas
próbował nas wywieść w
pole, ale swoje najlepsze numery zachował
na taką okazję —
wskazał za szybę samochodu. — Znasz jakiś
teren, gdzie
byłoby trudniej niepostrzeżenie śledzić człowieka?
Tamten powoli odwrócił głowę
i omiótł spojrzeniem bezkresne
prerie Dakoty. Po chwili
wzruszył ramionami.
— No cóż, to na pewno nie
jest Bronx, gdzie nigdy nie można
znaleźć
miejsca do zaparkowania. Ale tam łatwo się zgubić w tłumie.
Co
więc robimy? Bo w końcu wszystkie nasze wozy będą spalone
i
całą akcję diabli wezmą. Gdybyśmy ściągnęli helikopter, wtedy
dla
niego
cała sprawa stałaby się oczywista.
Kevin
nie odpowiedział. W milczeniu dojechali aż do Bismarcku.
Ale
tutaj znowu padło pytanie:
— Co on wyczynia, do jasnej
cholery? Pomylił drogi?
Zakładali, że Różowy pojedzie
dalej autostradą numer 94
w kierunku Montany. Ale ten
musiał zmienić zdanie. Zaledwie
minął centrum handlowe
miasta, kiedy niespodziewanie skręcił
w drogę wiodącą na
północ. Na szczęście wóz prowadzący zdążył
się
przedrzeć bocznymi ulicami Bismarcku i wyjechać na szosę,
zanim
jeszcze Różowy minął granicę miasta.
Kevin spoglądał z
zakłopotaniem to na kierowcę, to na siedzą-
cego z tyłu
kolegę. Obaj także się pocili.
Jeśli
jeszcze kilka razy tak nagle zmieni trasę, na pewno nam
zwieje
— mruknął kierowca. — Najpierw wyeliminuje wozy podą-
żające
z tyłu, a potem, przyspieszając niespodziewanie, namierzy
auta
jadące przed nim.
Zdaję sobie z tego sprawę — mruknął Kevin. Przez chwilę
213
się zastanawiał, wreszcie
rzekł z uśmiechem. — Mamy jeszcze
szansę. Co prawda
niewielką, ale realną. Podaj mi radiostację.
Po upływie pół godziny
nabrał pewności, że jego plan da się
wcielić w życie.
Skontaktował się z dyrektorem, ale ten przed
wydaniem
zezwolenia musiał się porozumieć z biurem prokuratora
generalnego.
W dodatku trzeba było wykorzystać znajomość
z wieloma
wpływowymi politykami. Przejeżdżali właśnie przez
Underwood,
niewielką mieścinę w połowie drogi między Bismarc-
kiem a
Minot, kiedy Carl przekazał drogą radiową zgodę na
zmianę
planów. Kevin podejmował spore ryzyko, ale nie miał
innego
wyjścia.
Zawrócili, nakazując tylko
jednemu zespołowi jechać dalej za
Różowym. Kevin polecił
przez radio wszystkim jednostkom z mias-
teczek środkowej
części stanu, jakim mógł rozkazywać, a które
dysponowały
nie oznakowanymi samochodami — FBI, patrolom
drogowym, biurom
szeryfów okręgowych, inspektoratom Depar-
tamentu Skarbu, a
nawet żandarmerii wojskowej — pozostać
w gotowości. Wracali
do Bismarcku na sygnale, pokonując drogę
dwa razy szybciej niż
poprzednio.
Ów plan opierał się na
logice i doświadczeniu. Różowy praw-
dopodobnie w krótkim
czasie zdołałby umknąć wywiadowcom,
zgodnie
z przypuszczeniami kierowcy. Na równinach Dakoty
zespoły
obserwacyjne
nie miały większych szans utrzymać swojej akcji
w tajemnicy.
Zatem należało przedsięwziąć jakieś działania.
Niemal każdy wóz patrolu
drogowego czy policji stanowej
wyposażony jest w radar do
pomiaru prędkości. To proste,
przenośne urządzenie da się
bez większego trudu zamontować
w każdym samochodzie. Co
prawda jego wskazania nie są zbyt
dokładne, a zasięg
stosunkowo ograniczony. Patrole z Montany
korzystały głównie
z modelu zdolnego wykonać pomiar do odleg-
łości dwunastu
kilometrów — przy założeniu, że nie zakłócą go
żadne
nierówności terenu. Ale na płaskiej prerii nie było
takich
przeszkód.
Kevin polecił zainstalować w
trzech nie oznakowanych autach
radary wypożyczone od patroli
drogowych. Poprosił też o pomoc
czterech
doświadczonych funkcjonariuszy. Szef drogówki w Dakocie
Północnej
z radością spełnił wszystkie prośby Departamentu
Spra-
wiedliwości — zwłaszcza że obiecano mu przydzielenie
„funduszu
214
specjalnego", który rok
wcześniej Stanowa Komisja Finansów
wycięła z budżetu.
Trzej policyjni technicy w
ciągu dwudziestu minut zamontowali
radary w samochodach
wywiadowców. Przez cały ten czas Powell
był w ciągłym
kontakcie radiowym z zespołami śledzącymi Różo-
wego.
Wreszcie, w eskorcie kilku wozów policyjnych, z rykiem
syren
pomknęli z powrotem na północ. Dotarli do Underwood
w samą
porę, aby ponownie przejąć obserwację Rosjanina. Ten
bowiem,
zaraz po odłączeniu się Kevina od grupy, skręcił w boczną
drogę
wiodącą na wschód, następnie zatoczył wielkie koło i
znów
wyjechał na tę samą szosę prowadzącą do Minot.
Dość
szybko odtworzyli pierwotny szyk. Jeden samochód zaopat-
rzony
w radar zajął miejsce na czele, drugi posuwał się za
Rosjaninem.
Kevin
w trzecim został z tyłu w sporej odległości. Nawiązał
łączność
ze
wszystkimi wozami służb stanowych biorącymi udział w
akcji.
Patrole znakomicie się spisały podczas jego
nieobecności, chociaż
Różowy zdążył wyeliminować aż
sześć pojazdów. Polecił dwóm ze
swoich spalonych zespołów
dołączyć do prowadzącego auta z rada-
rem, a dwóm
pozostałym nakazał trzymać się z tyłu w odwodzie.
Musimy zakładać —
wyjaśnił swemu asystentowi, kierowcy,
oraz młodemu,
gorliwemu funkcjonariuszowi z drogówki — iż
Różowy będzie
nadal próbował nieoczekiwanie skręcać i przyspie-
szać,
żeby się pozbyć obstawy jadącej przed nim. W takim
wypadku
będziemy musieli przejąć obserwację do czasu, aż
jeden z wozów
odwodu, który pogna do przodu, wyprzedzi nas i
Rosjanina,
odtwarzając pierwotny szyk. Przy następnej takiej
próbie na czoło
będzie się musiał wysunąć trzeci
samochód z radarem, żeby tamten
nie spostrzegł znowu tego
samego auta. Wyprzedzane zespoły będą
zajmowały miejsce na
końcu szyku. W ten sposób zdołamy dokonać
sześciu
zmian do czasu, aż Różowego ponownie wyprzedzi pierwszy
zespół.
Jeśli dopisze nam szczęście, niczego nie zauważy.
Ale zdaje pan sobie sprawę —
wtrącił nerwowo policjant —
że na zatłoczonej drodze czy
w mieście radar na nic się nie przyda.
Zbyt trudno będzie
prowadzić pomiary prędkości jednego, wy-
branego pojazdu.
W
większych miastach zacieśnimy szyki, wykorzystując
wozy
tutejszych
służb drogowych. Natomiast nie musimy się chyba
martwić o
wzmożony ruch na drodze. Poprosiliśmy was o pomoc
215
właśnie dlatego, że w
Dakocie szosy są tak puste. Narobiliśmy
sporo zamieszania, ale
nie było innego wyjścia.
Różowy jechał ciągle na
północ, od czasu do czasu nagle
przyspieszając.
Zaczął też częściej się zatrzymywać na przydrożnych
parkingach
i stacjach benzynowych. Przez cały czas Kevin trzymał
się z
tyłu w takiej odległości, na jaką im tylko pozwalał
zasięg
radaru. We wszystkich mijanych miasteczkach śledzenie
prze»
jmowały grupy funkcjonariuszy, ani na moment nie
spuszczając
Rosjanina z oka. Wreszcie zatoczyli olbrzymie koło
i o zmierzchu
wjechali ponownie do Jamestown. Tym razem Różowy
zatrzymał
się w innym motelu, natomiast zmęczeni agenci z
wdzięcznością
przyjęli fakt, że właściciel hoteliku
uprzejmie przydzielił im te same
pokoje, w których spędzili
poprzednią noc. O tej porze roku rzadko
się tu spotykało
turystów, więc podróżujący służbowo w tak dużej
grupie
mężczyźni byli mile widzianymi gośćmi.
Nadal uważasz, że jeszcze
się nie zorientował, iż jest śledzo-
ny? — zapytał
dyrektor przez telefon, gdy Kevin składał mu
wieczorem
codzienny meldunek.
Owszem,
wciąż mam wrażenie, że kluczy tylko na wszelki
wypadek.
Zachowywaliśmy wzmożoną ostrożność. Poza tym wcale
nie
stara się tak bardzo nam wymknąć, jak można by sądzić.
Należy
stąd wnioskować, że nas nie zauważył i podejmuje zwykłe
środki
ostrożności, zostawia swoje najsprytniejsze sztuczki na
lepszą
okazję.
Gdyby dostrzegł, że jest śledzony, już dawno by nam uciekł.
To wszystko jest bardzo
denerwujące — mruknął stary,
wzdychając
głośno. — CIA przekazała mi informację uzyskaną od
tego
pracownika
sowieckiej misji przy ONZ, zwodzonego od wielu miesięcy,
która
może nam coś wyjaśnić. Otóż w ostatni weekend ich rezydent
w
Chicago odebrał w przedstawicielstwie handlowym jakieś
urządzenie
elektroniczne.
Przesyłka zawierała ponadto bliżej nie określoną
kwotę
pieniędzy
i trochę różnych drobiazgów, między innymi pistolet.
Według
tego Rosjanina była przeznaczona dla jakiegoś agenta,
który
przejazdem powinien odwiedzić Chicago, i miała być
dostarczona
przez
tamtejszego łącznika. Twierdził, że cały ten przerzut ściśle
wiąże
się
z operacją, o której informował już poprzednio.
W jakim stopniu można ufać temu Rosjaninowi?
No cóż, CIA twierdzi, że
raczej mówi prawdę. Są bardzo
zadowoleni z dotychczasowej
współpracy. Jak należało się spodzie-
216
wać, zaczęli mu już płacić.
Wcale nie ukrywają, że
gdy tylko
wyciągną
z niego co się da, wyłożą karty na stół
i odeślą do Rosji
w
charakterze podwójnego agenta.
Nie naciskali go o dalsze informacje w tej sprawie?
Nie za bardzo jeszcze mogą
naciskać. I tak należy się cieszyć
z tego, co uzyskali do
tej pory. Czy ożywił się któryś z poprzednich
łączników
Różowego?
Nie — odparł Kevin. — Ta
kobieta z Nowego Jorku, Brooks,
oraz kierowca furgonetki,
Pułaski, siedzą cicho jak myszy pod
miotłą.
Agenci obserwujący Woodwarda meldowali o jego dziwnym
zachowaniu,
sądzę jednak, że nie ma ono związku z działalnością
wywiadowczą,
lecz świadczy o niestabilności psychicznej.
Chyba masz rację.
Liczę na to, że moje
przeczucia się sprawdzą i Różowy, tak
jak dotychczas,
będzie próbował nawiązać kontakt z ostatnim
łącznikiem
tuż przed zakończeniem kolejnego etapu. Wiemy już na
pewno,
że w Chicago Rosjanin i Woodward korzystali z budek
telefonicznych
w tym samym czasie, należy więc sądzić, że roz-
mawiali ze
sobą. Jeśli wciąż obowiązuje ten sam schemat, nasz
obiekt
niedługo powinien zadzwonić do łącznika.
Niewiele nam z tego
przyjdzie. Nie możemy założyć pod-
słuchu we wszystkich
automatach telefonicznych w Chicago, nie
mówiąc już o
nagrywaniu rozmów.
To nie będzie konieczne —
wyjaśnił pospiesznie Kevin. —
Zespół śledzący Woodwarda
spisał numer aparatu publicznego na
North Side, z którego ten
korzystał w tym samym czasie, kiedy
Różowy dzwonił z innego
automatu w drugiej części miasta. Zaraz
potem Woodward
zostawił na parkingu samochód dla Rosjanina.
Jestem
przekonany, że skorzystają jeszcze raz z tej samej
budki
telefonicznej. Jeśli obowiązuje dotychczasowy schemat,
Różowy
zadzwoni do łącznika, żeby przekazać meldunek z
zakończonego
etapu podróży. Poleciłem już założyć
całodobowy podsłuch na tej
linii. Pewnie będą się
porozumiewać szyfrem, ale chyba zdołamy
coś z tego
zrozumieć, a gdybyśmy stracili Różowego z oczu, może
uda
się go namierzyć podczas tej rozmowy.
Kevin, mój chłopcze —
rzekł stary z dumą w głosie — to
znakomite posunięcie,
naprawdę genialne. Jest mi wstyd, po prostu
wstyd, że sam na
to nie wpadłem. Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
217
Powell nie zwrócił uwagi na
te pochwały, był zanadto zdener-
wowany. Poza tym wyczuł w
głosie dyrektora dziwną nutę, jak
gdyby starego bardzo
zabolał ten fakt, że to nie on wpadł na taki
pomysł. Wolał
jednak skupić się na konkretach, niż roztrząsać
nastawienie
przełożonego.
Czy nie sądzi pan, że powinniśmy zaalarmować Kondora?
Nie,
jeszcze za wczeście. Wciąż mam nadzieję, że on na coś
trafi.
Poza tym boję się, że jeśli teraz zapoznamy go ze
wszystkimi
szczegółami, może zatracić czujność i
przeoczyć coś ważnego.
Prześlę mu tylko wiadomość o
podróży Rosjanina, żeby wiedział,
iż Różowy jest już
niedaleko, ale nie każę mieć się na baczności.
Najważniejsze,
żebyś ty nie stracił go z oczu, Kevinie — przykazał
stary.
— Jesteście już blisko, bardzo blisko celu.
Niedługo powinien się
znaleźć na miejscu, towarzyszu
pułkowniku — zameldował
Serow. — Jakiś czas temu wyjechał
z Chicago i jest teraz
gdzieś w Dakocie Północnej, dość blisko
wyrzutni. Powinien
nawiązać łączność z Woodwardem w ciągu
najbliższych
piętnastu godzin.
To dobrze — odparł Ryżow
— bardzo dobrze. A kiedy już
znajdzie się u celu i wszystko
pójdzie zgodnie z planem, nigdy
więcej nie usłyszymy o
towarzyszu Nuriczu, wtyczce z GRU.
Tak jest, towarzyszu
pułkowniku — rzekł Serow głosem
pełnym szacunku. — Czy
mogę coś zaproponować?
Słucham.
Chyba nadeszła odpowiednia
pora, żebyśmy im podpowie-
dzieli, iż otrzymują dość
gustowny, chociaż niekompletny prezenL
Ryżow uśmiechnął się szeroko.
— Zdaje się, że macie
rację. Tak, powinniśmy to uczynić.
Wiecie, co robić.
Serow przytaknął ruchem
głowy i wytarł spocone dłonie o noga-
wki spodni.
Agent FBI dowodzący grupą
obserwującą Woodwarda był
wściekły. Zwykle w czwartki miał
dzień wolny i kiedy oto po
zimowych
chłodach kolejny czwartek nastał wreszcie ciepły i pogod-
218
ny, prawdziwie wiosenny, on
musiał siedzieć w samochodzie
zaparkowanym przed sklepem z
częściami elektronicznymi, w któ-
rym pracował Woodward, i
czekać cierpliwie, aż coś się wydarzy.
Zajmował się tą
sprawą już od pięciu dni i dotychczas nie zauważył
niczego
podejrzanego, jeśli nie liczyć dziwacznego zgodnego z
prze-
widywaniami
zachowania mężczyzny. Spojrzał teraz na zegarek,
była
dziesiąta rano. Normalnie o tej porze dopiero by wstawał
z
łóżka, może nawet namówiłby żonę na zrobienie krótkiej
przerwy
w
codziennej domowej krzątaninie i złożenie wizyty w jego
sypialni.
Szybko
odegnał od siebie wspomnienie delikatnych dłoni oraz
szerokich
bioder swojej żony i tylko westchnął.
Niespodziewanie partner wyrwał
go z marzeń trącił w ramię
i rzekł:
— Patrz!
Woodward wyszedł ze sklepu.
Stanął na skrzyżowaniu i zaczął
nerwowo przyglądać się
przechodniom, od czasu do czasu zerkając
też za siebie. Ubrany
był w powypychane spodnie od dresu, koszulę
i sztruksową
kurtkę, zapiętą tylko na dolny guzik. Agentowi
przyszło do
głowy, że tamten faktycznie może być uzbrojony.
Kiedy
Woodward ruszył energicznym krokiem przez ulicę, sięgnął
po
mikrofon krótkofalówki.
— Zespół W Cztery do
Centrali i pozostałych Zespołów W.
Uwaga, obiekt wyszedł ze
sklepu, kieruje się na zachód. Przejąć
obserwację i nie
spuszczać go z oka.
Woodward doszedł do Clark
Street, gdzie wsiadł do autobusu
jadącego na północ. Trzy
samochody z agentami utworzyły wokół
niego szczelny kordon.
Nie było dużego ruchu. Po dwudziestu
minutach łącznik
wysiadł przy tej samej Clark Street, obok baru
McDonalda.
— Zespół W Cztery do
Centrali i pozostałych Zespołów W.
Obiekt idzie w stronę
budki telefonicznej. Natychmiast powiadomić
grupę podsłuchu i
obstawić teren.
Woodward nie zatrzymał się
jednak przy budce stojącej obok
wejścia do baru, a był to
właśnie ten automat, z którego rozmowy
Kevin
polecił nagrywać. Szef grupy obserwacyjnej kurczowo
zaciskał
kciuki.
Ale łącznik przeszedł jeszcze sto metrów i wkroczył do
innego
baru. Za nim weszło do środka dwóch agentów. Po
dziesięciu
minutach jeden z nich wybiegł na ulicę i dopadł
samochodu.
219
Rozmawia z automatu w barze!
Zespół W Cztery do
Centrali. Obiekt odebrał telefon w lokalu
Club Bar.
Przełączcie się natychmiast.
— Wygląda na to, że ktoś
się pomylił — mruknął kierowca,
lecz agent nie zwrócił
na to uwagi.
Woodward wyszedł z baru
zaledwie po dwóch minutach.
Sprawiał wrażenie bardzo
zdenerwowanego, prawie biegł. Tym
razem zatrzymał się przy
wytypowanej budce telefonicznej, oparł
plecami o witrynę
McDonalda i z wyrazem paniki na twarzy zaczął
rozglądać się
dokoła.
— Zespół W Cztery do
Centrali. Wygląda na to, że teraz
jednak czeka na rozmowę z
wyznaczonego wcześniej automatu.
Zawiadomić grupę podsłuchu,
wszystkie jednostki zostają w pogo-
towiu.
Telefon zadzwonił tylko raz,
kiedy Woodward błyskawicznie
wszedł do budki i sięgnął po
słuchawkę. Specjaliści od podsłuchu
przełączyli rozmowę
na krótkofalówkę, żeby wszyscy agenci Ze-
społów W mogli
ją słyszeć.
Halo — rozległ się w
głośniku drżący ze zdenerwowania głos
Woodwarda.
Tu mówi Stal. — Słowa
rozmówcy były silnie przytłumione,
widocznie dzwonił z
daleka.
Tu Żelazo. Czy to wy, towarzyszu? Proszę, jeśli to...
Oczywiście, że ja. Uspokój się. Masz dla mnie wiadomość?
Tak. Powiedziano mi też...
Wiadomość! — przerwał mu
nieznajomy. J-
Najpierw
przekaż wiadomość!
Kazano mi powtórzyć...
Zaraz, zapisałem ta sobie... Nft
pewno spalę tę kartkę, nie
musicie mi tego mówić. Tyin bardziej,
że prawdopodobnie...
Najpierw wiadomość, potem mi powiesz, co się stało!
Tak jest. Oto ona: „Młotek,
siedem, pięć". Nic więcej.
„Młotek, siedem, pięć".
To już cała wiadomość. Powiedziano mi
także...
No, co ci powiedziano? Mów szybko!
Że chyba jestem spalony! Że
FBI może już mnie śledzić...
I was również! Czy to
właśnie zawierała ta wiadomość? Co mafia
robić? Co się
stanie...?
220
Cicho bądź! Uspokój się!
Czy zostało ci cokolwiek mającego
związek z moją operacją?
Jakiś dowód?
Nie... Tylko ta kartka, z której czytałem.
Porwij ją, spal i rozsyp
popiół. I to zaraz! A potem... martw
się o siebie. Spróbuj
im uciec, gdyby faktycznie przyszli po ciebie.
Tak jest, towarzyszu! —
wrzasnął Woodward do słuchaw-
ki. — Nie martwcie się!
Nigdy nas nie powstrzymają! Nigdy! Nie
dostaną mnie...
Wykrzykiwał jeszcze przez
kilka sekund, zanim dotarło do
niego, że połączenie zostało
przerwane.
Powoli
odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki. A więc wreszcie
nastał
czas, pomyślał, czas rewolucji! Ruszył Clark Street w
kierunku
południowym.
Nie miał zamiaru wracać do pracy, musiał zniknąć;
wykiwać
ich, stawić opór! Nigdy mnie nie dostaną, nigdy! —
powtarzał
w duchu. Przyspieszył kroku, po twarzy spływały mu
grube
krople potu.
Przewidywał,
że są już blisko. Nie przeczuwają jednak, że jestem
przygotowany
na to spotkanie! — myślał. Nie mogą o tym wiedzieć!
Rozejrzał
się szybko na boki i rozpiął kurtkę. Miał wrażenie, że
kilka
osób przygląda mu się badawczo. Ta kobieta z walizką...
Mężczyzna
niosący torbę z zakupami... Jeszcze bardziej przyspieszył
kroku,
prawie biegł. Potrącił jakąś staruszkę czekającą na autobus.
Nigdy nie wiadomo, z kim ma
się do czynienia, powtarzał sobie.
Oprócz FBI są jeszcze
trockiści. Oni chyba także mnie śledzą. Poza
tym chińscy
rewizjoniści. I Kubańczycy. I CIA. Wpadł na wózek
dziecinny,
omal go nie przewracając. Malec zaczął wrzeszczeć
wniebogłosy.
— Zespół W Cztery do
Centrali i pozostałych Zespołów W.
Obiekt prawdopodobnie
ogarnęła panika. Wszyscy mają pozostać
w pogotowiu.
Dwaj agenci FBI podążający
chodnikiem sto metrów za Wood-
wardem zaczęli w biegu rozpinać
płaszcze. Inny wywiadowca, który
w przebraniu robotnika
przechadzał się po drugiej stronie ulicy,
dotrzymując kroku
łącznikowi, także rozpiął sfatygowaną wojskową
panterkę.
Nie wiadomo skąd na chodniku
przed Woodwardem wyrósł
elegancko ubrany Murzyn. Zderzyli się
i odskoczyli od siebie,
z trudem łapiąc równowagę. Woodward
pozbierał się pierwszy
221
i zrobił już trzy kroki,
kiedy tamten — adwokat, spieszący na
spotkanie z klientką —
zawołał:
— Hej, człowieku! Uważaj
jak chodzisz! Zwariowałeś czy co?!
Woodward obejrzał się.
Olbrzym stał pośrodku chodnika,
patrząc na niego. Kiedy ich
spojrzenia się zetknęły, Murzyn —
którego żona później
zeznała, że zawsze reagował zbyt gwałtow-
nie — uniósł
potężną, zaciśniętą pięść i wycelował w Woodwarda
gruby
czarny palec w typowo amerykańskim geście potępienia.
Tamten,
wciąż patrząc za siebie, wpadł na latarnię, a impet
zderzenia
obrócił go na miejscu. Złapał równowagę, ręce mu się
trzęsły.
— Ty brudny sukinsynu!
Schlałeś się i myślisz, że wolno ci
bezkarnie potrącać
ludzi na ulicy? Powinienem skopać ci dupę i dać
lekcję
dobrego wychowania!
Murzyn zacisnął pięści.
Ale nie zdążył nawet pomyśleć, że robi
z siebie widowisko,
kiedy Woodward błyskawicznie sięgnął pod
kurtkę i wyciągnął
stary, rosyjski pistolet. Po twarzy prawnika
przebiegł nagły
skurcz przerażenia, lecz tamten szybko zaczął
naciskać
spust. Dwa z trzech wystrzelonych pocisków wyrwały
dziury w
eleganckim garniturze Murzyna, trzeci odbił się od
ściany
pobliskiego budynku. Pośród krzyków przechodniów
mężczyzna,
określany w miejscowej palestrze mianem
najzdolniejszego i najbar-
dziej obiecującego z młodych
adwokatów, zwalił się na chodnik.
Zmarł w szpitalu dwie
godziny później.
Agent obserwujący tę scenę
z drugiej strony ulicy zareagował
pierwszy.
— Woodward! — krzyknął,
sięgając po rewolwer. r*f Rzuć
broń! Rzuć broń!
Ten jednak odwrócił się
szybko i na ślepo wystrzelił dwa razy
w kierunku, z którego
doleciał okrzyk. Pociski roztrzaskały witrynę
japońskiej
restauracji, ale nikomu nic się nie stało. Agent wystrzelił
tylko
raz, kryjąc się za najbliższym samochodem. Jego kula przebiła
okna
dwóch samochodów, szybę wystawy sklepowej i stojący tam
manekin,
aż wreszcie ugrzęzła w wielkim stosie futer przygotowa-
nych
na przewiezienie do magazynu. Kiedy wywiadowca zerknął
ponad
dachem auta, Woodward pędem skręcał w boczną uliczkę
odchodzącą
od Clark Street.
— Zespół W Cztery do wszystkich! Woodward ucieka! Zastrzelił
222
przechodnia!
Schwytać go, unieszkodliwić! Jeśli to możliwe, pojmać
żywego,
ale nie pozwólcie mu jeszcze kogoś zabić!
Wóz dowodzącego akcją z
piskiem opon wykręcił w boczną
uliczkę,
ruszając za Woodwardem. Chodnikiem pędził jeden z dwóch,
agentów
idących do tej pory za podejrzanym. Jego kolega został
przy
rannym Murzynie. Mężczyzna, który strzelał zza samochodu,
także
rzucił się w pogoń za uciekającym.
Woodward gnał co sił w
nogach. Miał rację! Tamci go śledzili!
Wszyscy naraz! Z
trudem łapał powietrze, coraz mocniej kłuło go
w boku.
Pędził przed siebie, przerażony, ale na swój sposób
zadowolony
i szczęśliwy. Miał rację!
Samochód minął go i
zahamował nagle w poślizgu, obracając
się bokiem i blokując
wylot uliczki. Kierowca osunął się, skrył
głowę za
drzwiami. Siedzący obok niego mężczyzna wyskoczył
z auta,
przykucnął i ponad dachem wycelował w niego pistolet.
Trzeci
wyskoczył tylnymi drzwiami i zanurkował za stojące przy
krawężniku
pojemniki na śmieci.
— Woodward! Rzuć broń! FBI!
Ten wypalił dwukrotnie, lecz
pociski odbiły się od karoserii
samochodu. Błyskawicznie
sięgnął po drugi magazynek. Agenci
czekali jeszcze, nie
bardzo wiedząc, co począć — FBI nie ma
obowiązku
strzelać ostrzegawczo w powietrze. Zdawali sobie sprawę,
że
Woodward może im dostarczyć cennych informacji, nikt się
nie
spieszył, aby go zabić. Lecz gdy tamten włożył drugi
magazynek,
przeładował pistolet i uniósł broń, jak na
komendę otworzyli ogień.
Koroner napisał później w
raporcie, że co najmniej cztery
z siedmiu pocisków, jakie
ugodziły Woodwarda, mogły być bezpo-
średnią przyczyną
śmierci. Natomiast w szczegółowym opisie
incydentu
stwierdzono, że trzej agenci wystrzelili w sumie jedenaście
nabojów.
Dowodzący akcją poczuł się
nieswojo, kiedy podszedł do
nieruchomego, zakrwawionego ciała
spoczywającego na asfalcie.
Zatrzymał
się trzy metry od zabitego. Z tej odległości bez trudu
mógł
zidentyfikować
trupa. Po chwili zawrócił i podszedł do samochodu.
Między
domami niosło się echo syren nadjeżdżających wozów
policyjnych
i karetek. Co odważniejsi i bardziej ciekawscy mieszkań-
cy
Chicago gromadzili się w oknach sąsiednich budynków i wygląda-
li
ostrożnie zza rogów. Agent z ociąganiem sięgnął po mikrofon.
223
Zespół W Cztery do
Centrali. Woodward nie żyje. Żaden
z
naszych ludzi nie odniósł ran, jeden cywil jest w stanie
krytycznym.
Zaczekamy
na przybycie policji i razem z nimi spiszemy raport. Nie
będę
podawał żadnych informacji do wiadomości publicznej,
zostawiam
to w waszej gestii.
Centrala do W Cztery. Przyjąłem.
Bez odbioru.
Agent wrzucił mikrofon do
auta, ten odbił się od siedzenia
i stuknął o podłogę.
Popatrzył w głąb uliczki. W jego stronę
zmierzał
funkcjonariusz w czarnej skórzanej kurtce obwieszonej
licznymi
odznakami. Powoli ruszył mu na spotkanie.
I cały mój wolny dzień diabli wzięli, pomyślał.
W kawiarni w Minot, w Dakocie
Północnej, Nuricz powoli
odwiesił słuchawkę automatu. Dopił
kawę, uregulował rachunek
i pojechał dalej na północny
zachód drogą numer 52. Szosa ta
prowadzi
do starej, dwupasmowej autostrady między stanowej numer
2,
biegnącej wzdłuż granicy kanadyjskiej i przecinającej
północne
rejony stanów Dakota oraz Montana. Planował tamtą
właśnie
autostradą pojechać dalej na zachód. Teraz jednak,
gdy wiadomość
od
Woodwarda ponownie rozbudziła jego niepokój, musiał wszystko
od
nowa przemyśleć.
Informację rozszyfrował bez
trudu. Przed wyjazdem poświęcił
dwa dni na wbijanie w pamięć
znaczenia słów kodu. „Młotek":
oznaczał
niebezpieczeństwo, należało więc sądzić, że operacja została
w
jakimś stopniu zdemaskowana; Amerykanie wiedzieli o jego
istnieniu,
chociaż prawdopodobnie nie mieli pojęcia, gdzie go szukać
i
nie znali szczegółów jego zadania. „Siedem" oznaczało
ważność
akcji;
nie był to najwyższy priorytet według skali KGB, na tyle
jednak
wysoki,
aby musiał podjąć skalkulowane ryzyko. Natomiast „Pięć"
oznaczało
rodzaj narzucanej mu procedury; dowództwo nalegało,
żeby
kontynuował akcję i postarał się ją zakończyć najszybciej,
jak
tylko będzie to możliwe, w granicach przyjętych norm
bezpieczeńst-
wa.
Mógł ją przerwać jedynie wtedy, gdyby znalazł się w
poważnych
kłopotach;
powinien wówczas zniszczyć wszelkie materiały obciążają-
ce
i zrobić wszystko, by uniknąć wpadki, gdyby zaś groziło
mu
schwytanie,
najodpowiedniejszym wyjściem byłoby zażycie trucizny.
224
W pierwszej chwili chciał
telefonować do rezydenta GRU,
szybko jednak zrezygnował z tego
zamiaru — jeśli on był spalony,
nie miało sensu narażać
innych ludzi. Postanowił wykorzystać ten
kontakt jedynie w
ostateczności. Po krótkim namyśle odrzucił także
pomysł
wycofania się z akcji. Nieraz już znajdował się w
trudniejszej
sytuacji,
a chociaż brał udział w operacji KGB, to przecież robił to
dla
swojej ojczyzny. Nie miał prawa przerywać działalności
tylko
dlatego, że paru zidiociałych biurokratów zaczyna robić
w portki.
Był przekonany, że sytuacja przybrała taki obrót
tylko przez głupotę
urzędników KGB. Zaraz też ogarnęła go
radość na myśl o konster-
nacji, jaką wywoła u przełożonych
jego powrót do Moskwy.
Ale przede wszystkim trzeba
wykonać zadanie, pomyślał; żeby
zaś się z niego wywiązać,
trzeba mieć pewność, że Amerykanie
siedzą mi już na karku.
Sytuacja się nieco
skomplikowała. — Słowa dyrektora były
ledwie słyszalne
poprzez silny szum i trzaski płynące z głośnika.
Kevin
obawiał się, że łączność może całkiem zaniknąć.
Możliwe, że to z powodu
radaru — wtrącił pospiesznie
młody
policjant, z uwagą wpatrując się w twarz Powella. —
Czasami
silnie
zakłóca odbiór radiowy, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba z tego
typu
radiostacji porozumiewać się na dużą odległość.
Proszę chwilę zaczekać,
panie dyrektorze — Kevin rzucił do
mikrofonu.
Obejrzał się na policjanta.
Jechali teraz jako pierwszy wóz tylnej
obstawy, posiłkując
się wskazaniami radaru na wypadek, gdyby
pozostałe zespoły
miały jakieś kłopoty. Według jego odczytów
Różowy
utrzymywał stałą prędkość i znajdował się osiem kilomet-
rów
przed nimi. Kevin namyślał się przez chwilę, wreszcie
postanowił
zrezygnować
na jakiś czas z tego zabezpieczenia i w spokoju
wysłuchać być
może istotnej wiadomości. Skinął policjantowi głową
i ten
szybko wyłączył radar. Sięgnął ponownie po mikrofon.
Proszę teraz mówić.
Woodward jest spalony. —
Jakość transmisji uległa znacznej
poprawie. — Zastrzelił
przypadkowego przechodnia, zanim nasi
chłopcy go zabili.
Musimy też pokryć straty materialne, ale nie to
jest
najważniejsze.
225
— A zatem co?
— Twój pomysł z podsłuchem
rozmów z automatu publicznego
przyniósł znakomite rezultaty.
Niestety, Woodward korzystał
z dwóch różnych aparatów, z
pierwszego zadzwonił do szefostwa
swojej siatki, z drugiego
rozmawiał z Różowym. Powiedział mu, że
FBI prawdopodobnie
ma ich obu na oku i przekazał jakąś
zakodowaną informację.
Nie mamy szans jej rozszyfrować. Później
Woodward wpadł w
panikę, wyciągnął pistolet i zaczął uciekać.
Czy to zmienia nasze plany?
Nie jestem pewien. Wiele
zależy od Różowego. Co on
teraz robi?
Dzwonił z automatu w
kawiarni w Minot, potem zjadł
śniadanie i pojechał dalej na
północ szosą numer pięćdziesiąt dwa.
Postępuje w
przybliżeniu tak samo, jak w ciągu ostatnich dwóch
dni:
zmienia prędkość, zatrzymuje się prawie na każdym przydroż-
nym
parkingu, tu na krócej, tam na dłużej. Później skręcił
na
wschód, pojechał boczną drogą, a następnie szosą numer
osiem-
dziesiąt trzy zawrócił na południe. Po raz kolejny
zatoczył wielkie
koło. Nawet jeśli ma zamiar uciec się do
jakichś niezwykłych
metod, na razie nic na to nie wskazuje.
Być może się domyśla, że
go obserwujemy, lecz jeśli masz
rację, nie jest jeszcze o tym
przekonany. Ostrzeżenie Woodwarda
nie zawierało żadnych
konkretów. Mam nadzieję, że zaszyfrowana
wiadomość także
nie nakazywała mu przerwać akcji. Trzeba więc
założyć, że
będzie nadal wykonywał swoje zadanie, choć zapewne
zwiększy
jeszcze czujność.
Sądzi pan, że zwróci się
do kogoś o pomoc? Skontaktuje się
z jakimś stałym agentem
przebywającym na tym obszarze?
Przez dłuższą chwilę stary zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Nie.
Coś mi mówi, że on woli liczyć wyłącznie na siebie. Nie
sądzę,
żeby próbował się jeszcze raz kontaktować z Woodwardem.
Nawet
nie dlatego, że to był wariat; po prostu wygląda na to, że
etap
chicagowski dobiegł już końca. Uważam więc, że Różowy
będzie
kontynuował
akcję. Uważaj na niego, Kevinie. Nie spuszczaj go z oka.
Oczywiście. Czy ma pan zamiar podjąć jakieś działania?
No cóż, skoro Woodward się
zdradził, chyba nie ma już
sensu obserwacja poząstałych
łączników Różowego. Poza tym
może uda się nam coś z
nich wycisnąć. Niezbyt mi to odpowiada,
226
ale szkoda wysiłków na
śledzenie tych ludzi. Naturalnie oznacza to
wyłączenie ich z
gry, co może być opłacalne tylko wtedy, jeśli
dowiemy się
od nich czegoś nowego. Przekażę tę sprawę FBI.
Z jednej
strony od początku naszej operacji aż się palą, żeby
kogoś
przymknąć. Z drugiej zaś Czterdziestka mi nie pozwoli
na ominięcie
prerogatyw biura federalnego. To niezbyt fortunny
układ. Ale kto
wie, czy zdołalibyśmy coś wydusić z
łączników, gdybyśmy ich
zamknęli tylko na dwadzieścia
cztery godziny, pomijając formalne
procedury aresztowania. W
dodatku będę musiał wymóc na FBI,
by przeprowadzili wszystko
jak najciszej. Nie chcę doprowadzić do
tego, by Różowy
wyczytał w gazetach, że jego najgorsze przypusz-
czenia się
sprawdziły.
Jak długo, według pana,
możliwe będzie utrzymanie tego
w ścisłej tajemnicy?
Najwyżej przez kilka dni. I
tak zamierzam aresztować tych
ludzi pod zarzutem defraudacji,
a nie działalności szpiegowskiej.
Oczywiście, nie sposób
będzie znaleźć jakiekolwiek dowody wy-
kroczenia, ale
przynajmniej przez pierwszą dobę nikt się nie będzie
tym
specjalnie interesował. Jeżeli nie podniosą rabanu, może uda
się
ich zatrzymać dłużej. Niewykluczone, że zdołamy ich
nawet
przekonać
do współpracy, nie trzeba by wówczas wnosić
formalnego
oskarżenia
o szpiegostwo. Na razie zdołaliśmy przekonać policję
w
Chicago, żeby potraktowała śmierć Woodwarda jako nieudaną
próbę
zatrzymania przestępcy. Mam nadzieję, że w ten sposób
incydent
nie trafi do prasy ogólnokrajowej. Och, Kevinie, żebyś
wiedział,
jakie tu mamy urwanie głowy. Z Carlem widuję się jedynie
w
przelocie. Bardzo bym chciał być w terenie, z tobą i z Kondorem.
Jestem o tym przekonany. Ale
pańska rola jest również
niezwykle ważna.
Mimo zakłóceń dało się słyszeć westchnienie starego.
— Mam nadzieję, Kevinie. W
każdym razie postaraj się za
wszelką cenę nie spuszczać
Różowego z oka. Bądź czujny, bardzo
czujny. Gdybyś musiał
wybierać, czy pozwolić mu uciec, czy go
aresztować,
natychmiast załóż mu kajdanki. Niestety, w pierwszej
kolejności
musiałoby go przesłuchiwać FBI, ale przynajmniej byśmy
przerwali
jego akcję. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Wątpię,
czy dobrowolnie cokolwiek by nam powiedział. Moglibyśmy
nawet
nie poznać nigdy prawdy.
227
Nuricz jechał wciąż na
południe drogą numer 83, stosując te
same wybiegi. Grupy
obserwacyjne musiały trzymać się z dala od
niego, polegając
głównie na wskazaniach radarów. Niezwykle
rzadko mieli okazję
dostrzec z dala samochód szpiega.
Pięć kilometrów przed
Underwood i skrzyżowaniem z inną
drogą stanową agenci po raz
kolejny dostrzegli na odczytach
radarów, że Rosjanin zwalnia,
a następnie się zatrzymuje. Zjechali
na pobocze, z trudem
znajdując dogodne miejsce do zaparkowania,
gdyż szosa numer 83
jest dość wąska.
No i mamy kolejny postój —
mruknął policjant z drogów-
ki. — Tam nawet nie ma
parkingu, tylko placyk do urządzania
pikników. Kilka stołów
i ławek oraz kosz na odpadki.
Mam wrażenie, że radar
wskazuje obecność dwóch obiek-
tów — rzekł Kevin.
Pewnie musi tam stać inny
samochód — wyjaśnił po-
licjant. — Pamiętacie, że
kiedy wczoraj tędy przejeżdżaliśmy,
był tam zaparkowany
jakiś wóz? Proszę spojrzeć, teraz odjeżdża.
Ale nasz
chłopiec został, pewnie czeka, byśmy się nim zain-
teresowali.
Powell sięgnął po mikrofon krótkofalówki.
— Uwaga, wszystkie zespoły.
Proszę zostać na miejscu.
Dwadzieścia minut później Różowy
ciągle siedział na parkingu.
Zniecierpliwiony Kevin ponownie sięgnął po mikrofon i kazał
jednemu z aut nie wyposażonych w radary przejechać obok placu.
Po niespełna dwóch minutach w głośniku rozległ się okrzyk:
Centrala! Centrala! Tu
McClatchy. Minęliśmy właśnie par-
king. Jego samochód
stoi, lecz nigdzie nie widać żywej duszy. Na
tym pustkowiu
nie miałby się gdzie schować!
Centrala do wszystkich
zespołów! Ruszamy! McClatchy,
czekaj tam na nas. Jak tylko
dotrze pierwszy wóz, zablokujcie
razem parking. Zespół Drugi
i radar czołowy, zostańcie na miejscu.
Uważajcie na drogę,
każdy ze swojej strony. Jedziemy!
Przy
wjeździe na wysypany żwirem placyk prawie równocześnie
cztery
auta zatrzymały się w wielkiej chmurze kurzu. Kevin
i
pozostali agenci wyskoczyli z samochodów z bronią gotową
do
strzału. Ale wóz Różowego był pusty.
— Dobra — warknął
Powell. — Wy trzej sprawdźcie całe
otoczenie parkingu, czy
nie ma gdzieś śladów butów. Reszta niech
228
skontroluje samochód.
Postarajcie się nie zostawić na nim więcej
odcisków palców
niż to konieczne.
Zawrócił biegiem do swojego auta.
— Centrala do czołowego radaru. Jesteś tam?
Dowódca wozu, który posuwał
się na przedzie, a teraz stał na
poboczu osiem kilometrów od
placyku, szybko sięgnął po mikrofon.
Tak, słucham.
Różowy zniknął. Czy nie
dostrzegliście go przypadkiem
w jakimś innym samochodzie?
Mógł równie dobrze podróżować
w roli pasażera.
Niestety, koncentrowaliśmy
się na odczytach radaru. Mogły
tędy przejechać nawet
dziesiątki aut. Skręciliśmy w polną drogę
i schowaliśmy
się za wielką pryzmą żwiru. Nie /wracaliśmy uwagi
na
mijające nas pojazdy.
Kevin zacisnął kurczowo
palce na mikrofonie, wbił wzrok
w ziemię i zaklął pod nosem.
Tętno łomotało mu w skroniach. Po
chwili przełączył
krótkofalówkę na inną częstotliwość i ponownie
uniósł
mikrofon do ust.
Tu
Centrala Jeden do Bazy! Uwaga! Zgłaszam Alfa Jeden! —
Kod
ten oznaczał, że przekazywana wiadomość ma najwyższy
priorytet.
Tu baza. Centrala Jeden, przyjmuję Alfa Jeden.
Stało się. Zgubiliśmy ślad. Różowy zapadł się pod ziemię.
Jeden
z przysięgłych pisał skrzypiącym ołówkiem.
Tego,
rzecz jasna, Alicja nie mogła znieść, obeszła
więc
salę sądową, przystanęła za jego plecami
i
wkrótce, przy pierwszej sposobności, porwała
ołówek.
Uczyniła to tak szybko, że biedny mały
przysięgły
(był to Bill Jaszczurka) nie mógł pojąć,
co
się z nim stało i po dłuższym poszukiwaniu
wokół
siebie, zmuszony był pisać aż do końca
rozprawy
palcem, co dawało bardzo niewiele pożyt-
ku,
gdyż nie pozostawiał on najmniejszego nawet
śladu
na tabliczce.
Wiatr ciskał o szyby
kroplami deszczu z mocą nawałnicy.
Para wodna z nagrzanego
wnętrza przy pierwszym
zetknięciu z zimnym szkłem natychmiast
się, skraplała
i okna pokryte były rosą. Malcolm uchylił
nieco wzorzys-
tą firankę i palcem narysował okrąg na
zaparowanej szybie. Rozległ
się przy tym cichy pisk, ledwie
słyszalny poprzez gwar rozmów
i brzęk naczyń w barze.
Zaczęło padać zaraz po
lunchu. Niebo zaciągnęło się chmurami
już poprzedniego
wieczora, lecz specjaliści od prognoz pogody —
jakby nauczeni
smutnym, wieloletnim doświadczeniem, że aura na
Wielkich
Równinach płata najróżniejsze figle — nie umieli powie-
dzieć,
czy nadciąga deszcz. Toteż Malcolm nie miał nawet wymówki,
żeby
zrezygnować tego dnia z wyjazdu w teren. Na dobrą sprawę
był
to czynnik sprzyjający, gdyż w czasie deszczu farmerzy
powinni
siedzieć
w domu, zatem najłatwiej jest wówczas przeprowadzić
z nimi
rozmowę.
On jednak nie martwił się specjalnie o swoje zadanie, bardziej
230
niepokoiło go utrzymanie
wszystkiego w tajemnicy. Wraz z Sheilą
dokończył odwiedzanie
gospodarstw w trzechn kwadracie i choć
zdawał sobie sprawę,
że może się wytłumaczyć koniecznością
usystematyzowania
wyników ankiety, to bał się, iż każdy dzień
spędzony z
dziewczyną w motelu może wzbudzić zbyt wiele
podejrzeń.
Deszcz zaczął padać
kwadrans po dziewiątej i złapał ich
dwadzieścia
siedem kilometrów od Shelby, tuż po wyjeździe z pier-
wszej
odwiedzanej tego dnia farmy. Początkowo tylko kropił,
oczyszczając
powietrze z kurzu, ale z północy nadciągały coraz
cięższe
chmury i już w piętnaście minut później Malcolm miał
problemy
z wypatrzeniem drogi poprzez zasłon^ ulewy. Nie obawiał
się
tego, że gdzieś utkną — mógł włączyć naPCd na cztery
koła,
poza tym pamiętał, że kilka kilometrów dalej
nawierzchnia znacznie
się poprawia. Nie chciał jednak
przepuścić takiej okazji, zatem
wrócili do Shelby z powodu
złej pogody oraz utrudnionej jazdy po
rozmiękłych drogach.
Sheila zaproponowała, żeby
przed powrotei" do motelu wstąpić
do
baru na kawę. Malcolm — doszedłszy do wniosku, że
dziewczyna
szuka
wymówki, by nie siedzieć z nim sam n3 sam w pokoju, co
zresztą
jemu także niezbyt odpowiadało — dość szybko przystał na
tę
propozycję.
Nadal sypiali razem w łóżku.
Z jednej str<?ny stosunki między
nimi uległy znacznej
poprawie. Coraz częściej rozmawiali ze sobą
i żartowali
niemal z taką swobodą, jak w towarzystwie osób
trzecich.
Malcolm zauważył, że Sheila znacznie częściej niż na
początku
pozwala sobie na uśmiech, kiedy spędzają czas tylko we
dwoje,
on natomiast nie bywa już tak zdenerwowany, nie stara się
za
wszelką cenę nadrabiać miną. Z drugiej zaś strony owo
rozluź-
nienie pozwalało im się skupić na odgrywaniu swoich
ról. Nie
musieli aż tak bardzo uważać na siebie nawzajem,
mogli zatem
więcej uwagi poświęcać sprawom zawodowym-
Malcolm zaczął
szczegółowo objaśniać Sheili cele
przeprowadzanej ankiety, ona
z coraz większym zapałem
wykonywała jego polecenia.
Nie zmieniło to jednak faktu,
że wciąż nosiła przy sobie broń.
Teraz także miała
pistolet w kaburze na lewym ramieniu,
niewidoczny pod nylonową
wiatrówką, nawet jeśli rozpięła ją do
końca. Zwrócił
uwagę, że mężczyźni patrzący na Sheilę kierowali
231
wzrok ku wysoko podniesionym
przez sztywny stanik piersiom,
nigdy zaś nie patrzyli na ramię
czy biodra, żeby się przekonać, czy
dziewczyna
nosi broń. Zwłaszcza dzisiaj przyciągała męskie spojrze-
nia,
gdyż miała na sobie obcisłą, czarną bluzkę, pod którą
wyraźnie
rysował się stanik i uwypuklony przez niego biust.
Dawało to efekt
piorunujący, bo choć Sheila nie miała zbyt
dużych piersi, to rodzaj
noszonej bielizny bardzo je
podkreślał. Malcolm spostrzegł, że sam
coraz częściej
zerka na jej biust, rytmicznie unoszący się i opadający
pod
cienką warstwą materiału. Ale za każdym razem, kiedy się na
tym
przyłapywał, świadomie przesuwał spojrzenie w stronę
pachy,
gdzie —jak wiedział — znajdowała się kabura z
pistoletem.
Nie wzbudzali już większego
zainteresowania wśród stałych
bywalców
tego baru. Kilku znanych im z widzenia klientów powitało
wchodzącą
parę lekkim skinieniem głowy. Wszystkie stoliki były
zajęte.
Dochodziła dziesiąta i pracownicy okolicznych zakładów
wpadli
do baru na śniadanie. Deszcz zagonił do lokalu przede
wszystkim
ludzi pracujących na wolnym powietrzu. Przy dwóch
dużych,
zsuniętych stołach siedziała grupa robotników służb
miej-
skich, przy pozostałych głównie pracownicy
przedsiębiorstwa wy-
dobycia ropy naftowej. Miejsca przy barze
zajmowali cieśle,
blacharze oraz robotnicy sezonowi. Zza
stolika w najdalszym kącie
jakaś para turystów — starsze
małżeństwo wracające z Oregonu do
Pensylwanii — smętnie
spoglądała przez okno na nie słabnące
strugi deszczu. Ale
byli to jedyni przyjezdni w barze. Okoliczni
farmerzy witali
opady z radością, ponieważ deszcz był niezbędny
dla
kiełkującego zboża, a tym samym cieszyło się z niego
całe
miasto,
gdyż tutejsza gospodarka niemal całkowicie była uzależniona
od
wyników zbiorów.
W
pierwszej chwili Malcolm pomyślał, że nie będą mieli
gdzie
usiąść.
Dostrzegł jednak, że ktoś przywołuje go ruchem ręki od
jednego
ze stolików w głębi sali. Był to Stuart — żegnał się
właśnie
z trzema uradowanymi rolnikami, którzy postanowili
wracać do
swoich gospodarstw, dopóki polne drogi jeszcze za
bardzo nie
rozmiękły.
Sheili niemal natychmiast
udzielił się wesoły nastrój, od razu
zaczęła
dowcipkować i wymieniać luźne uwagi ze Stuartem. Malcolm
spoglądał
na nich, ale myślami błądził daleko. Dziewczyna
usiadła
naprzeciwko niego i uśmiechała się przyjaźnie,
kiedy tylko ich
232
spojrzenia się zetknęły,
ale zaraz odwracała głowę w kierunku
Jerry'ego. Malcolm jakby
nagle się postarzał, ogarnęło go znużenie.
Zapatrzył się
na zaparowane okno, za którym deszcz bębnił z nie
słabnącą
siłą.
Mniej
więcej w tym samym czasie, gdy Malcolm zaczął bezmyś-
lnie
rysować palcem po szybie, przed wejściem do wielkiego
magazynu
w Cicero, w Illinois, zatrzymała się czarna, nie oznako-
wana
limuzyna. Wysiadło z niej trzech mocno zbudowanych
mężczyzn,
w rozpiętych mimo porannego chłodu płaszczach. Pode-
szli do
Fritza Pułaskiego, który wydawał dyspozycje swoim kierow-
com,
lecz zatrzymali się w pewnej odległości. Ten w końcu
rozesłał
pracowników,
uniósł głowę i popatrzył na nieznajomych. W jednej
chwili
uśmiech zniknął z jego twarzy. Wbił oczy w ziemię i po
chwili
ukradkiem
otarł łzę spływającą mu po twarzy. Nie stawiał oporu,
kiedy
tamci prowadzili go do samochodu. Nie wiedział też, że
jednocześnie
trzej inni agenci zabrali z domu jego żonę.
— Bo to jest bardzo ciekawe
zajęcie — powiedziała nieco
głośniej Sheila, wyrywając
Malcolma z zadumy. — Ani przez
chwilę
się nie nudzę. Rzadko można spotkać tak wielu
interesujących
ludzi.
To olbrzymie urozmaicenie w porównaniu z monotonią życia
w
Waszyngtonie. Zgadzasz się ze mną, Malcolmie?
Ten podniósł głowę, nie
bardzo wiedząc, o czym tamci mówią.
Chyba najwyższa pora
włączyć się do rozmowy, pomyślał.
— Tak, oczywiście. Gdzie
indziej można by się zetknąć z tak
niezwykłą
rodziną, jak... — urwał na chwilę, starając się
gorączkowo
znaleźć
jakiś dobry temat, coś, co by skłoniło Stuarta do
długiej,
barwnej opowieści, jego zaś wybawiło od
konieczności brania
czynnego udziału w rozmowie. — ...Na
przykład Robinsonowie.
Tacy dopiero mają co wspominać z
czasów osadnictwa.
Stuart jednak, zamiast
podchwycić temat, spojrzał na niego ze
zdumieniem.
— Robinsonowie? Jacy Robinsonowie?
Malcolm, nie przygotowany na
taki obrót spraw, również zrobił
zdziwioną minę.
No... ci z Whitlash. Neil z
żoną... Jego matka nosiła
panieńskie nazwisko Stowe.
Oni ci opowiadali o czasach
pierwszych osadników?
W głosie Stuarta zabrzmiała wyraźna
drwina.
233
Niezupełnie, ale Neil
wspominał, że jego rodzina mieszka tu
od wielu pokoleń.
Na pewno mówimy o tych
samych ludziach? O Robinsonach
z Whttlash?
Malcolm skinął głową.
— To ciekawe. Coś mi tu nie
pasuje. — Stuart zmarszczył
brwi. — O ile pamiętam... —
Wykręcił się na krześle i zawołał
w stronę grupy
pracowników służb miejskich: — Hej, McLaughlin!
Niski, przysadzisty mężczyzna
o szpakowatych włosach, ubrany
w stalowy, jednoczęściowy
kombinezon, z uśmiechem na twarzy
odwrócił się w ich
kierunku.
Wołałeś mnie, staruszku?
Nie pamiętasz, kiedy Neil
Robinson sprowadził się tu ze
swoją rodziną?
Chodzi ci o tego z Whitlash?
Zaraz, to musiało być...
w pięćdziesiątym drugim albo
trzecim. Na pewno po wojnie
koreańskiej, ale jeszcze przed
tym, jak urodził się mój najmłodszy
syn. Tak, na pewno
wtedy. Czemu pytasz?
Nic ważnego, chciałem tylko odświeżyć sobie pamięć. Dzięki.
Nie rozumiem — rzekł
Malcolm, kiedy Stuart znów spojrzał
na niego. — Jeżeli
sprowadził się w te strony w latach pięć-
dziesiątych,
to jego przodkowie nie mogli być tutejszymi osadnikami.
Jerry uśmiechnął się szeroko.
— No pewnie, że nie. Przed
nimi na tamtej farmie mieszkał
Florence. To właśnie chłopcy
Florence'ów i McKeesów stawiali
wszystkie zabudowania w
kotlince. Robinsonowie i Kincaidowie
sprowadzili się znacznie
później, jak sam słyszałeś, w latach
pięćdziesiątych.
Nie mogły wśród nich przetrwać wspomnienia
z czasów
tutejszego osadnictwa. Chyba tylko stary Gorton mieszka
tam
niezmiennie od drugiej wojny światowej. A trzyma się tak, że
pewnie
przeżyje jeszcze i Robinsonów, i Kincaidów. Chociaż nie
potrafię
zrozumieć, jak ktokolwiek może egzystować na takim
zadupiu.
Dlaczego więc mnie okłamali? — zapytał cicho Malcolm.
No cóż, myślę, że
chcieli zakpić z mieszczucha, zrobić na
nim wrażenie
bzdurnymi bajkami o Dzikim Zachodzie. To się dość
często
zdarza.
Chyba masz rację -— wtrąciła Sheila, która nie bardzo
234
wiedziała, o czym tamci
mówią, lecz jej uwagę zwróciło nagłe
ożywienie Malcolma.
Czy Robinsonowie mają dużo ziemi? — zapytał.
Trudno mi dokładnie
określić, ale to niezbyt duża farma.
W każdym razie nie
muszą wypruwać żył. Jakoś sobie radzą. Wiesz
co?
Jeśli chciałbyś usłyszeć jakieś prawdziwe opowieści z
czasów
osadnictwa,
nie mające nic wspólnego z tymi bzdurami, jakie
pokazują
w telewizji czy powtarzają ci z Whitlash, to wybierz się
jak
najprędzej
do Boyle'ów. Dziadek Boyle opowiadał mi kiedyś, że...
O tej samej porze, gdy Stuart
rozpoczynał swą bujną relację
z
czasów osadnictwa, Anna Brooks wyszła ze stacji metra w
centrum
Manhattanu.
Już po chwili zwróciła uwagę, że idący za nią
mężczyzna
niemal dosłownie depcze jej po piętach. Natychmiast
przyspieszyła
kroku. Przyszło jej do głowy, że ma do czynienia
z rabusiem.
Na skrzyżowaniu skręciła w Piątą aleję, ale mężczyzna
wciąż
podążał za nią. Niespodziewanie drogę zagrodziło jej
dwóch
osiłków w długich, rozpiętych płaszczach, kiedy zaś
chciała ich
wyminąć, facet z tyłu chwycił ją nagle pod
ramię. Obróciła
z
wściekłością głowę, lecz w tym samym momencie jeden z
mężczyzn
podetknął
jej pod nos służbową legitymację. Zerknęła na nią
przelotnie
i zdumiona spojrzała mu w twarz. Ten jednak patrzył na
kobietę
wyzywająco. Agent stojący z tyłu wykręcił jej rękę i
szybko
wepchnął do czarnej limuzyny, która wyłoniła się
nie wiadomo
skąd i zatrzymała przy krawężniku. Wszyscy trzej
także wsiedli do
auta i samochód szybko odjechał. Nikt z
przechodniów nie zwrócił
większej uwagi na ten incydent.
Stuart mówił bez przerwy
ponad trzy minuty. Malcolm i Sheila
zdążyli
w tym czasie dopić kawę i zaczęli szukać w myślach
jakiejś
wymówki,
żeby jak najszybciej wyjść z baru. Na zewnątrz ciągle
lało
niemiłosiernie.
Dziewczyna nie odzywała się
do niego. Dopiero gdy dobiegli do
dżipa, wskoczyli do środka i
zatrzasnęli drzwi, spojrzała gniewnie
na Malcolma i zapytała:
— Co się stało? Strasznie
dziwnie się zachowywałeś, kiedy
rozmowa zeszła na temat
Robinsonów. O co chodzi?
Zerknął na nią groźnie,
próbując jednocześnie uruchomić silnik.
Przemoczony materiał
jej bluzki zrobił się niemal całkowicie
przezroczysty.
Malcolm pospiesznie odwrócił wzrok i odparł:
235
Robinsonowie mnie okłamali.
A kiedy zacząłem z nimi
rozmawiać na temat sąsiadów,
Kincaidów, także zasugerowali, że
tamta rodzina mieszka tu
od samego początku.
Może Stuart ma rację i chcieli cię po prostu nabrać?
Niewykluczone — mruknął.
Silnik
wreszcie zapalił. Malcolm uruchomił wycieraczki, wrzucił
wsteczny
bieg i zaczął powoli wycofywać wóz z parkingu. Kiedy
wykręcili
na drogę, powiedział:
— Niemniej jest to pierwsza
rzecz, na jaką się natknąłem, która
wzbudza podejrzenia.
Myślę, że znam sposób na to, aby dowiedzieć
się prawdy.
Cywilizacja dwudziestego wieku
oparta jest na papierze — na
nim właśnie utrwala się dane o
strukturze społeczeństwa, o życiu
poszczególnych jednostek,
o kulturze i nauce. Człowieka można
oceniać na wiele
sposobów: jakim widzą go inni, jak sam się
postrzega, a jakim
by pragnął być. Ludzkość bez przerwy spisuje
swoją
historię, rejestruje na papierze mijanie kolejnych
punktów
kontrolnych na drodze rozwoju. Ale każdy znaczy także
swoje życie
utrwalanymi na papierze śladami — aktami ślubu,
narodzin,
zgonów, dokumentacją chorób, zatrudnienia,
płaconych podatków,
świadectwami szkolnymi, aktami własności,
kwitami ubezpieczeń
społecznych, kredytów bankowych, wpisami
w księgach powszech-
nych spisów ludności: Poznać człowieka
można tylko poprzez
zebranie o nim wszelkich dostępnych
informacji, ale najczęściej
wystarczy jedynie dokładnie
zbadać dokumentację jego życia.
Aż trzy godziny zajęło
Malcolmowi i Sheili znalezienie właś-
ciwych danych. Tak długo
w archiwum miejskim ślęczeli nad
zakurzonymi księgami, że
Malcolm chciał nawet pójść po bułki
z hamburgerami i na
miejscu zjeść lunch. Kierowniczka archiwum
zerkała na nich z
podziwem, żywiąc coraz większy respekt dla
gorliwych
urzędników państwowych — myślała, że gdyby wszyscy
byli
gotowi rezygnować z przerwy na lunch z powodu pilnej pracy,
w
Ameryce na pewno nie działoby się tak źle, jak się dzieje.
To Sheila odnalazła właściwy
wpis. Ledwie mogła opanować
podniecenie,
przenosząc księgę o pożółkłych kartkach do
sąsiedniego
stolika,
przy którym siedział Malcolm.
— Spójrz! — szepnął tak
cicho, by nie zdołała go usłyszeć
kierowniczka archiwum. —
Transakcja między Johnem Florence'em
236
a
Neilem Robinsonem miała miejsce trzeciego lutego tysiąc
dziewięć-
set
pięćdziesiątego drugiego roku. We wszystkich pozostałych
wypadkach
urzędnik dokładnie notował, z konta jakiej instytucji
płynęły
fundusze. Tu natomiast jest pusta rubryka. Należność
uregulowano
dopiero... po dziesięciu latach, pewnie Robinson co
roku
spłacał jakąś ratę. Mimo wszystko nie wiadomo, z jakiego
źródła
pochodziły pieniądze.
Sądzisz, że jest w tym coś podejrzanego?
Owszem — stwierdził
Malcolm. — W każdym razie wydaje
mi się to bardzo dziwne.
Pół godziny później
natknęli się na identyczny wpis dotyczący
transakcji
Kincaidów. Umowa podpisana została w roku 1955 i tak
jak w
wypadku Robinsonów, farmę spłacano w dziesięcioletnich
ratach
pieniędzmi niewiadomego pochodzenia.
— I co teraz? — zapytała
Sheila, kiedy wyszli z budynku rady
miejskiej.
Deszcz przestał padać, ale z
północy nadciągały czarne chmury.
Ruszyli wolno chodnikiem,
do motelu mieli zaledwie sto metrów.
Kiedy jednak znaleźli się
u celu, Malcolm wziął Sheilę pod rękę
i skierował się do
biblioteki publicznej po drugiej stronie ulicy.
Nie sprawiło im większego
kłopotu odnalezienie notatek o przy-
byciu Robinsonów oraz
Kincaidów na te tereny w archiwalnych
egzemplarzach gazety
wydawanej w Shelby co tydzień. W okręgu,
gdzie działo się
niewiele rzeczy godnych odnotowania, kupno farmy
przez
jakąkolwiek rodzinę nabierało wielkiego znaczenia.
Malcolm wyczytał w pożółkłej
gazecie, że Robinsonowie —
Neil, jego żona, Fran, oraz
teściowa, Clare Stowe — przyjechali
z Pensylwanii i osiedlili
się w Whitlash. Zwrócił uwagę, że wywiad
z
nowo przybyłymi musiał prowadzić jakiś początkujący
dziennikarz,
ponieważ
w całym artykule nie znalazł ani słowa na temat ich
poprzedniego
gospodarstwa, poza krótką wzmianką, iż mieli farmę
„gdzieś
w centralnej części stanu". Neil zaznaczył w rozmowie, że
nie
byłoby go stać na kupno nowej farmy, gdyby nie pomoc
finansowa
rodziny ze wschodniego wybrzeża. Niewyraźna fotografia
ukazywała
znacznie młodszych członków rodziny Robinsonów.
Analogiczna notatka dotycząca
Kincaidów okazała się o wiele
krótsza, gdyż w tym samym
wydaniu gazety wiele miejsca po-
święcono niezwykle ważnemu
wydarzeniu, jakim był największy
237
pożar w historii miasta.
Nadmieniano tam jedynie, że Kincaidowie
przybyli z Illinois.
I co teraz? — zapytała Sheila, kiedy wracali do motelu.
Nie mam pojęcia — odparł
Malcolm. — Na dobrą sprawę
nie mamy nic konkretnego, poza
drobnym kłamstwem. Pode-
jrzewam, że przedstawiciele
tutejszych władz mogliby nam dużo
więcej powiedzieć o
Robinsonach i Kincaidach, ale wypytując ich
musielibyśmy
zdemaskować nasze... moje fikcyjne zadanie.
Niepokoi
cię to, że mieszkają tak blisko podziemnej wyrzutni,
prawda?
A w dodatku kłamią.
Czy twoi przełożeni mogliby służyć jakąś pomocą?
Raczej tak. Zarządzili już
dokładną kontrolę, kiedy trafiłem
na tych dwóch
podejrzanych braci. Możliwe, że w tej sprawie
zdołaliby
odnaleźć coś ciekawego.
Jest tylko jeden sposób,
żeby się o tym przekonać — pod-
sunęła Sheila.
Telefon umilkł dokładnie w
tym samym momencie, kiedy
Malcolmowi udało się w końcu
otworzyć drzwi pokoju. Rzucił
plecak na łóżko, podbiegł do
stolika i sięgnął po słuchawkę, ale
usłyszał tylko
drażniący ciągły sygnał. Dziewczyna także weszła do
pokoju
i zamknęła za sobą drzwi na zasuwkę.
— Już kiedy usłyszeliśmy
dzwonek na dole w holu, domyś-
lałem się, że nie zdążę
odebrać. Po cholerę tak gnałem po
schodach?
Uśmiechnęła się szeroko.
Pewnie dlatego, że jesteś optymistą.
Raczej kretynem. Nie sądzisz,
że ta sprawa upoważnia mnie
do
natychmiastowego nawiązania kontaktu, nie czekając na wieczór-*
ny
meldunek?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Powinnam chyba skonsultować
to z Czu, ale jestem przeko-
nana, że on kazałby ci jak
najprędzej powiadomić centralę.
Zatem dziękuję za
pozwolenie skorzystania z mojego telefo-
nu — syknął
złośliwie Malcolm, choć w jego głosie nie wyczuwało
się
rozdrażnienia.
Sheila puściła mimo uszu tę
zaczepkę, była w zbyt dobrym
nastroju. Jak zawsze stanęła
tuż obok niego, Malcolm zaś odsunął
238
nieco słuchawkę od ucha,
żeby dziewczyna mogła słyszeć całą
rozmowę.
Szybko podał odpowiednie
kody, ale technik z centrali kazał
mu czekać. Sheila zerknęła
na niego ciekawie, lecz Malcolm tylko
wzruszył ramionami.
Może w stolicy mają dziś mnóstwo roboty — mruknął.
Kondor? Czy wiesz, z kim
rozmawiasz? — rozległo się po
chwili w słuchawce, a
Malcolm bez trudu rozpoznał głos Carla.
Tak.
Wydarzenia nabierają tempa.
Próbowałem niedawno się
z tobą skontaktować, mając
nadzieję, że nie pojechałeś w teren.
Dlaczego dzwonisz o
tej porze?
Malcolm zerknął na Sheilę.
Zdawał sobie sprawę, że powinien
zawiadomić o swoim odkryciu
dyrektora i nie w smak było mu
pośrednictwo Carla.
Zaczęło
padać i wróciłem wcześniej. Pomyślałem, że może
wieczorem
wybiorę się do kina i dlatego chciałem już teraz zadzwonić.
Aha. Wolę jednak, żebyś
nie chodził do kina. Na dobrą
sprawę powinieneś teraz
warować bez przerwy przy telefonie
i
wychodzić tylko w razie konieczności, a jeszcze lepiej po
uprzednim
zostawieniu
wiadomości.
Dlaczego?
Różowy zapadł się pod
ziemię. Straciliśmy go z oczu
w centralnej części Dakoty
Północnej, nie dalej niż o dzień drogi od
ciebie. A to
oznacza, że już wkrótce w tamtym rejonie może się
wiele
wydarzyć. Chcemy, żebyś przez cały czas był w pogotowiu.
Jak to możliwe, żeby się
wam wyśliznął? Myślałem, że
otoczyliście
go tak ścisłą obserwacją, iż nie umknie waszej uwadze
nawet
jego pierdnięcie.
Ja też tak myślałem,
Kondorze. Zgodnie z rozkazami —
rzekł Carl z naciskiem,
chcąc zaakcentować, że przekazuje tylko
polecenia starego —
masz czekać w pogotowiu. Nadzorujemy cały
ten teren, gdzie
został zabity Parkins. Powell i wszystkie jego
zespoły są
już na miejscu. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała,
przekażemy
ci dalsze wiadomości oraz instrukcje.
Nie wiecie jeszcze, o co w tym wszystkim chodzi?
Ronaldzie — syknął Carl
do słuchawki — nie sądzisz, że
byśmy ci o tym
powiedzieli, gdybyśmy znali prawdę?
239
Niechęć Malcolma do
sekretarza zwiększała się, ifektoiS toa^l
mówił mu po
imieniu.
— Wcale tak nie myślę.
Uważam jednak, że to nie ma najmniej-
szego znaczenia.
Przez
dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. Wreszcie
Carl
zapytał
lodowatym tonem:
Czy jest coś, co chciałeś nam przekazać?
Mam kolejną prośbę o sprawdzenie.
Chcesz, żebyśmy prześwietlili jeszcze jakiegoś farmera?
Zgadza się — mruknął
Malcolm, a następnie podyktował
wszelkie zebrane informacje o
Robinsonach oraz Kincaidach,
pomijając jedynie milczeniem to,
że został okłamany.
I chcesz, żebyśmy
szczegółowo sprawdzili tych ludzi? —
zapytał Carl. — Czy
masz ku temu jakieś konkretne powody?
Malcolm doskonale wiedział,
że jakiekolwiek naciągane wyjaś-
nienia wzbudzą jedynie
podejrzliwość Carla. Po raz kolejny żałując,
iż nie może
rozmawiać z samym dyrektorem, potraktował sekretarza
tak samo,
jak technika obsługującego centralę telefoniczną.
Nic
szczególnego. Po prostu obie rodziny mieszkają najbliżej
wyrzutni,
jeśli nie liczyć dwóch podejrzanych braci. Doszedłem do
wniosku,
że warto by sprawdzić wszystkich mieszkających w pro-
mieniu
piętnastu kilometrów i porównać dane archiwalne ze
zdobytymi
przeze mnie informacjami.
Naprawdę
nie mogę ci nic obiecać. Sam rozumiesz, że w chwili
obecnej
potraktuję twą prośbę mniej priorytetowo, chyba żeby
się
okazało,
iż te informacje mają istotne znaczenie dla meritum sprawy.
Malcolm pojął natychmiast,
że Carl nie ma zamiaru przekazać
dalej jego żądania, dopóki
nie dostanie wyraźnego polecenia od
dyrektora, ten zaś nie
wyda takiego rozkazu, dopóki on go osobiście
o to nie poprosi.
Wiedział też doskonale, że jeśli teraz będzie
nalegał na
połączenie ze starym, wywoła istną lawinę pytań, na
które
nie miał zamiaru udzielać odpowiedzi. Przez chwilę
się
zastanawiał, jak rozwiązać ten dylemat, w końcu rzekł:
— Posłuchaj, Carl. Zróbmy
tak: sprawdź dokładnie te dwie
rodziny, a ja porównam
uzyskane przeze mnie dane z twoimi,
określę szczegółowo, co
wymaga wnikliwej analizy i kontrolując
następnych farmerów
będę mógł się skupić na wybranych infor-
macjach, przez co
zaoszczędzisz czas. W porządku?
240
A
nie możesz tego ustalić
od razu? — zapytał sekretarz
znudzonym
głosem.
Nie, nie mogę.
Dobra. Zobaczę, co się da
zrobić, chociaż niczego
nie
obiecuję.
Będę jednak miał twoją prośbę na uwadze.
Lepiej, żeby tak było, Carl
— odparł Malcolm,
Sheila uśmiechnęła się szeroko, kiedy
odłożył słuchawkę.
Z Carla musi być kawał
niezłego sukinsyna, prawda?
Malcolm zmarszczył brwi.
Skąd o tym wiesz?
— Od ciebie. Twój opis oraz
własny komentarz podczas
przesłuchania można by nazwać
raczej niezwykłym. Teraz widzę, że
w pełni trafnym.
Ale
Malcolm już jej nie słuchał. Dręczyła go świadomość, że
nie
mógł
przekazać bezpośrednio dyrektorowi odkrytych faktów. Gdyby
tamten
wiedział...
Zasępił
się; Sheila popatrzyła na niego z uwagą, po czym usiadła
na
brzegu łóżka i sięgnęła po swój neseser.
— Myślę, że będzie
lepiej, jeśli powiadom.ię o tym wszystkim
Czu.
Malcolm nie odpowiedział.
— Ale
najpierw — odezwała się ponownie, jakby zależało jej
na
wciągnięciu
go w rozmowę — zmienię te przemoczone ubrania.
Faktycznie miała nadzieję,
że widok jej nagiego ciała wyrwie
Malcolma z głębokiej
zadumy, którą oceniała jako niebezpieczną.
Zdjęła nylonową
wiatrówkę i powiesiła ją na klamce drzwi od
łazienki.
Przeniosła następnie aktówkę na komodę stojącą u wez-
głowia
łóżka i zaczęła rozpinać szelki kabury. Po raz
ostatni
spojrzała na zamyślonego Malcolma stojącego nadal po
przeciwnej
stronie łóżka, po czym rzuciła kaburę z
pistoletem na pościel, drugą
ręką rozpinając jednocześnie
bluzkę. Gorączkowo zastanawiała się
nad tym, jak zagaić
rozmowę.
— Nie mam pojęcia, jakie
rozkazy otrzymam od Czu, ale
jednego jestem pewna...
Urwała nagle. Gorący
zwolennicy Freuda utrzymują, że wyda-
rzenia nie zachodzą
same z siebie, ale mają określone przyczyny.
Nie trzeba jednak
udowadniać, że Sheila ani przez chwilę się nie
zastanawiała
nad możliwymi konsekwencjami owego bezmyślnego
241
rzucenia broni na łóżko. W
gruncie rzeczy sama sprowokowała
nadchodzące wypadki, ale i
Malcolm miał w nich niezaprzeczalny
udział.
Pistolet w kaburze nie upadł
bowiem tam, gdzie go rzuciła.
Myśląc o czymś zupełnie
innym, nieświadomie włożyła w ten ruch
zbyt dużą siłę.
Broń odbiła się od samej krawędzi grubego,
sprężystego
materaca, podskoczyła i miękko wylądowała w szerokiej
szparze
między materacem a boczną ścianką łóżka.
Malcolm patrzył na tę scenę
jak we śnie. Ale kiedy pistolet
zniknął mu z oczu, pojął
natychmiast, że pojawia się przed nim
wyjątkowa szansa. Miał
okazję wymknąć się spod kontroli uciąż-
liwego strażnika.
Nie chodziło już nawet o to, że bez przerwy o tym
myślał,
nie mógł jednak zaprzepaścić takiej okazji: Sheila nie
była
uzbrojona, a on nie znajdował się pod działaniem
środków nasen-
nych. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły,
oboje w jednej chwili
pomyśleli o tym samym.
Dziewczyna zareagowała
pierwsza. Nie tylko była zwinniejsza
i lepiej wyszkolona, lecz
także nie miała innego wyjścia. Musiała
odzyskać kontrolę
nad Malcolmem, a do tego był jej niezbędny
pistolet.
Błyskawicznie się pochyliła i wsunęła dłoń w szparę
między
materacem
a ramą łóżka.
Malcolm
był znacznie wolniejszy — nie dość, że mniej doświad-
czony
i nie tak wysportowany, musiał w dodatku podjąć szybką
decyzję.
Nie bardzo wiedział, co chce przez to osiągnąć, przyszło
mu
tylko do głowy, że ma szansę odzyskać całkowitą swobodę.
Nie
zdążył się jednak zastanowić nad jej ceną. Kiedy
wyciągnął rękę
w stronę łóżka, Sheila już się
pochylała i wsuwała dłoń w szparę.
Dostrzegłszy
jego ruch, szybko uniosła głowę i chwyciła Malcol-
ma
za wyprostowaną rękę. Zacisnęła palce na rękawie jego
maryna-
rki i z całej siły pociągnęła do siebie, chcąc
wykorzystać fakt, że
ciężar ciała przeniósł na jedną
nogę. W dodatku zaczepił butem
o swój chlebak ciśnięty na
podłogę i całkiem stracił równowagę.
Przeleciał nad nią
wielkim łukiem i grzmotnął brzuchem o podłogę,
pod drzwiami
wyjściowymi. Ale nauki McGifferta nie poszły na
marne:
błyskawicznie obrócił się, skoczył na nogi i jeszcze
chwiejąc
się z lekka przyjął postawę bokserską. Przemknęło
mu przez myśl,
że gdyby wyskoczył na korytarz, Sheila z
pewnością zaraz by go
dopadła.
242
To głupota, stwierdził w
duchu, spoglądając na stojącą dwa
metry od niego dziewczynę.
Zdążyła już wcisnąć się w wąską
przestrzeń między
łóżkiem a szafką przy drzwiach: była zwrócona
do niego
lewym bokiem i wyciągała lekko ugiętą w łokciu rękę,
mierząc
mu w twarz kantem dłoni. Prawą rękę trzymała blisko
ciała,
osłaniając splot słoneczny i żołądek. Stała na ugiętych
nogach,
odchylona nieco, lewą stopę nerwowo przesuwając po
podłodze,
jakby próbowała znaleźć najwłaściwszą pozycję.
Malcolm chciał coś
powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do
głowy. Nie miał
zamiaru jej skrzywdzić. Przypomniał sobie po-
wtarzaną przez
McGifferta radę, że jeśli już raz straci inicjatywę, to
musi
albo niezwłocznie rzucić się do przodu, licząc na
zaskoczenie,
albo podjąć rozważną obronę i czekać na błąd
przeciwnika. Nie
miał nawet odwagi pomyśleć o tym, że mógłby
zaatakować Sheilę.
Toteż
stał jak skamieniały, gorączkowo rozważając, jakim sposobem
ma
się bronić, w dodatku tak, żeby nie zrobić jej krzywdy.
Nie
wymyślił nic sensownego, ale nie miał też za dużo czasu
na
rozważania.
Sheila natarła z kocią
zwinnością. Czu urządzał jej codziennie
dwugodzinny trening,
była doskonale wyćwiczona, a do tego
odznaczała się
znakomitym refleksem. Błyskawicznie zrobiła krok
do przodu,
przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i zmieniając
pozycję,
po czym zaatakowała, nim Malcolm zdążył spostrzec jej
ruch.
Wyskoczyła wysoko w powietrze, wyrzucając w górę lewą
nogę.
Jak tego oczekiwała, Malcolm zasłonił się przed kopnięciem
lewą
stopą, zrobiła więc obrót w powietrzu, rozprostowując
prawą
nogę, i wymierzyła mu kopniaka w głowę.
Zbyt późno pojął swój
błąd, by zdążyć się jeszcze zasłonić;
pochylił się
tylko i uniósł nieco lewe ramię. Przyjął na nie impet
uderzenia,
lecz cios został zadany z taką siłą — chociaż Sheila
umyślnie
nie włożyła w to kopnięcie całej energii — że Malcolm
huknął
się ręką w głowę. Na szczęście zamroczyło go to jedynie
na
krótką chwilę.
Odbił
się plecami od ściany i — wbrew wszelkim zaleceniom
McGifferta
— skoczył do przodu, na ślepo wyciągając przed siebie
ręce.
Dziewczyna jak piskorz wyśliznęła się z jego objęć i walnęła
go
pięścią prosto w brzuch. Zamiast jednak wymierzyć mu cios
kolanem
w krocze lub też wykończyć bezradnego przeciwnika,
243
sięgając mu od dołu do
gardła, chwyciła wyciągniętą rękę Malcolma
i płynnym
ruchem przerzuciła go przez ramię. Ten w locie zawadził
stopami
o sufit i zwalił się bez czucia na podłogę przy łóżku.
Ból szybko przywrócił mu
świadomość, ale wraz z nią pojawiło
się
przerażenie, Malcolm pojął bowiem, że nie może złapać
oddechu.
Słyszał
wyraźnie, jak coś mu w gardle rzęzi, czuł spazmatyczne
skurcze
przepony. Przez kilka sekund był przekonany, że za chwilę
zemdleje,
w końcu jednak zdołał nabrać w płuca powietrza i zaczął
głęboko
oddychać.
W
miarę jak strach powoli mijał, Malcolm zaczął coraz
dotkliwiej
odczuwać
ból — odzywał się w przedramieniu, pulsował w głowie,
a
plecy bolały go tak, jakby otrzymał cios kijem od
baseballa.
Zamrugał
szybko, zdumiony faktem, że ma jeszcze szkła kontaktowe
pod
powiekami. Minęło kilka długich sekund, zanim dotarło do
niego,
że Sheila klęczy na podłodze i odgina mu ręce to do tyłu, to
do
przodu, pomagając odzyskać oddech.
— Ty
głupcze! — syknęła ze złością. — Ty cholerny,
skończony
idioto!
Nadal robiła mu sztuczne
oddychanie, chociaż otworzył już
oczy i spojrzał jej prosto
w twarz. Chciał powiedzieć, żeby dała mu
spokój, ale nie
był zdolny wykrztusić z siebie nawet słowa. Dopiero
gdy
zaczął rytmicznie, normalnie oddychać, dziewczyna się
wypros-
towała.
— Malcolm! Czy... nic ci nie jest?
Jęknął przeciągle, oblizał
wargi i jeszcze raz spróbował wydobyć
z siebie głos.
Nie... Chyba nie. Strasznie
mnie boli ręka, mam nadzieję, że
nie jest złamana. Mogę
już normalnie oddychać, zaraz dojdę do
siebie... Oberwałem
też po krzyżu, ale nie sądzę, żeby to było coś
poważnego.
Dasz radę usiąść? Położyć się do łóżka?
Jeśli mi pomożesz...
Podnosił się bardzo powoli,
stopniowo, i dopiero po trzech
minutach znalazł się w łóżku.
Najpierw usiadł ostrożnie, potem
stanął, wsparty całym
ciężarem ciała o Sheilę. Zrobił na miękkich
nogach kilka
kroków, wreszcie z trudem usiadł na brzegu łóżka.
Dalej
poszło już łatwiej. Dziewczyna podniosła mu nogi, ułożyła
na
wznak i usiadła obok.
244
Malcolm zamknął oczy. Oddech
i tętno wróciły do normy. Nie
mógł sobie tego przypomnieć,
ale doszedł do wniosku, że padając
na podłogę musiał
odruchowo zastosować się do rad instruktora,
gdyż w
przeciwnym razie na pewno by odniósł poważniejsze
obrażenia.
Z odcieniem dumy pomyślał, że rńe wszystkie nauki
McGifferta
poszły w las. Zaraz jednak skonstatował, iż nie pomogły
mu
pokonać w walce niezbyt potężnie zbudowanej kobiety.
Kiedy po jakimś czasie
otworzył oczy, ^twierdził, że poza
dokuczliwym
bólem ręki oraz pleców w zasadzić nic mu nie
dolega.
Najważniejsze było to, że jeszcze żył. Zamrugał
energicznie, chcąc
oczyścić
szkła kontaktowe; dostrzegł, że Sheila wpatruje się w niego
z
napięciem. Zwrócił uwagę na jej silnie zaczerwienione oczy, a
po
chwili zauważył też krople łez zwisające w kącikach
powiek.
— Ty płaczesz? — zapytał
cicho, powoli unosząc prawą rękę
i dotykając jej policzka.
— Dlaczego płaczesz?
Dziewczyna nie odpowiedziała,
tylko wtuliła twarz w jego dłoń.
Poczuł
na palcach jej łzy. Zaczęła szlochać, jej ramiona coraz
silniej
dygotały,
a z gardła popłynął cichy jęk.
Malcolm
powoli przekręcił się na bok, ale nie cofnął ręki.
Chciał
obrócić
jej głowę do siebie, spojrzeć Sheili w oczy, lecz ona
się
opierała, jakby postanowiła nie ulegać nacisKom. Kiedy
jednak
objął ją ramionami i przyciągnął do siebie, jak
gdyby opadła z sił.
Ułożył jej głowę na poduszce, otoczył
ręką ramiona dziewczyny
i z całej siły przytulił do siebie;
wstrząsały nią spazmy płaczu, całą
twarz miała mokrą od
łez.
Nie
miał pojęcia, jak długo tak leżeli. W końcu Sheila
opanowała
szloch,
lecz nadal tuliła się do niego. Kiedy wreszcie zaczęła
miarowo
oddychać, a łzy wyschły na policzkach, delikatnie obrócił
jej
głowę i spojrzał prosto w oczy.
Ty cholerny głupcze —
szepnęła. — Skończony idioto.
Przecież mogłam cię
zabić! Mogłam cię poważcie okaleczyć!
Ale nic się nie stało —
odparł także szeptem, chociaż nie
było
ku temu żadnych powodów. — Nic się nie stało, jeśli nie
liczyć
tego,
że płakałaś.
Sheila z całej siły zagryzła
dolną wargę, jakby znów jej się
zbierało na płacz. Malcolm
zaczął ją głaskać po policzku, aż
w końcu uśmiechnęła
się- niewyraźnie. Przez chwilę bez słowa
patrzyli na siebie,
wreszcie bardzo powoli pochylił się nad nią
245
i delikatnie pocałował.
Kiedy otworzył oczy, dziewczyna wciąż
obserwowała jego
twarz. Pocałował ją ponownie, tym razem
z większym zapałem,
a później wtulił policzek w jej włosy. Dopiero
po jakimś
czasie poczuł, że Sheila mocniej objęła go ramionami.
Leżeli
tak przez kilka minut, aż w końcu Malcolm pocałował ją
raz
jeszcze.
Teraz nie była już tak bierna. Kiedy uniósł głowę,
spostrzegł,
że
zaczęła oddychać coraz szybciej. Czuł na wargach słony smak
jej
łez, łowił słodkawy zapach potu. Pocałował ją znowu,
a kiedy
Sheila zanurzyła palce w jego włosach, położył dłoń
na jej piersi.
Po chwili usiadła na łóżku,
błyskawicznie ściągnęła z siebie
bluzkę oraz stanik i
rzuciła je na podłogę. Niewiele dłużej trwało jej
zdjęcie
butów, skarpet, spodni i majtek. Malcolm zaledwie zdążył
rozpiąć
koszulę i spodnie, kiedy ponownie odwróciła się do
niego.
Przeciągnęła palcami po jego brzuchu, zasypała
pocałunkami całą
twarz. On delikatnie pogładził dłonią
jej piersi, wyczuwając szybko
twardniejący
sutek. Przesunął rękę w dół, musnął jej brzuch i sięgnął
do
krocza. Dziewczyna prędkimi, niemal gwałtownymi ruchami
ściągnęła
mu spodnie razem z bielizną do kolan i nim zdążył
wykonać
choćby jeden gest, już na nim siedziała. Zaczęła się
poruszać
energicznie, coraz szybciej i wnet Malcolm przestał myśleć
o
czymkolwiek, koncentrując się na tym jednym, coraz
intensyw-
niejszym doznaniu.
Nie minęła nawet godzina,
kiedy zaczęli się kochać po raz drugi,
ale teraz już
znacznie wolniej, bez takiej gwałtowności.
Później,
kiedy Sheila leżała z głową wtuloną w jego policzek,
zapytała
cicho:
I co teraz zrobimy?
Nie mam pojęcia. Po prostu sam nie wiem — odparł szczerze.
Jedno jest pewne —
mruknęła, siadając na łóżku. Uśmiech-
nęła się do
niego, jakby z żalem, i potargała mu dłonią włosy. —
Muszę
nawiązać łączność z Czu. Mam zamiar powiedzieć mu,
że
rosyjski agent zapadł się pod ziemię.
Malcolm spoglądał na nią
przez dłuższą chwilę, wreszcie
powiedział:
— Dobrze, zrób to.
Delikatnie pocałowała jego
dłoń, lecz gdy się uniosła, żeby
wstać z łóżka, chwycił
ją w pół. Obejrzała się na niego.
— A co będzie z nami? — zapytał.
246
— Nie wiem —
odpowiedziała. — Na razie... No cóż,
stało się.
Bez
względu na to, jak bardzo byśmy oboje tego
pragnęli,
niczego
już
nie zmienimy.
Malcolm puścił ją. Leżał,
przysłuchując się, jak rozmawia po
chińsku ze swoim kolegą.
Nie potrafił zebrać myśli, nie miał też
pojęcia, co
powiedziała tamtemu. Kiedy podeszła z powrotem do
łóżka,
zakomunikowała, że Czu polecił im dalej postępować zgodnie
z
planem i że w takiej sytuacji najlepiej wykonywać rozkazy Carla.
— Powiedział też, że się
zastanawia, czy nie przyjechać tu i nie
spotkać się z nami.
Nie mówił, kiedy się wybiera, żeby zrobić nam
niespodziankę.
Dobra taktyka. Bardzo go zaciekawiło to, co
odkryliśmy na
temat Robinsonów oraz Kincaidów, ale stwierdził,
że
nie nadeszła jeszcze pora na wkroczenie do akcji. Musimy czekać.
Malcolma dziwnie przestało
interesować, co Czu myśli o ich
zadaniu. W głowie kołatała
mu się tylko jedna myśl.
— Czy powiedziałaś mu o nas? O tym, co się stało?
Sheila spojrzała na niego z
taką miną, jakby znów miała
wybuchnąć płaczem. Zagryzła
wargi i po chwili wolno pokręciła
głową.
— Nie...
nie powiedziałam. Nie zrobiłam tego! Och, Malcolmie,
nie
powiedziałam mu, a przecież... — niespodziewanie uśmiechnęła
się
ironicznie — powinnam była to zrobić. Należało go o
tym
poinformować!
Malcolm bez słowa przyciągnął
ją do siebie.
Deszcz bębnił o szyby przez całą noc.
Czerwona
Królowa nie stawiła najmniejszego opo-
ru;
jedynie twarz jej stała się bardzo maleńka,
a
oczy zrobiły się wielkie i zielone; a gdy Alicja
potrząsała
nią nadal, stawała się coraz mniejsza...
i
coraz grubsza... i coraz miększa... i coraz okrąg-
lejsza...
i...
Do tej pory nie mamy
żadnej wiadomości. Policja z Dakoty
Północnej i Montany
otrzymała list gończy za podejrzanym
o napad, ale dostali
jedynie rozkaz odszukania i podjęcia
obserwacji. Boję się, że
któryś z gliniarzy będzie chciał
zostać bohaterem i ująć
przestępcę, mimo że podkreślaliśmy, iż
natychmiast
przejmujemy sprawę, gdyby go odnaleziono. Teren
wokół
wyrzutni rakietowej jest pilnie strzeżony, a tutejsza
policja
obiecała zwracać baczną uwagę na samotnych mężczyzn
mel-
dujących się w okolicznych motelach.
Kevin umilkł. Do tej pory nie
usłyszał od starego ani jednego
złego słowa za zgubienie
Różowego i to go niepokoiło.
Opowiedz
mi dokładnie, jak on się wam wymknął. — W gło-
sie
dyrektora nie wyczuwał nawet cienia złości.
Zastosował dość prosty
chwyt. Musiał być na to przygoto-
wany
już od chwili wyjazdu z Chicago. Stopniowo nas przyzwyczajał
do
tego, że się zatrzymuje na różnych przydrożnych
parkingach.
Mógł w ten sposób niepostrzeżenie obserwować
przejeżdżające
248
pojazdy i obmyślać plan
zniknięcia. Po rozmowie telefonicznej
z Woodwardem skręcił na
pierwszy parking, na którym dostrzegł
tylko jeden stojący
samochód. Kiedy my koncentrowaliśmy się na
wskazaniach
radarów, on sterroryzował pewne starsze małżeństwo
i kazał
tym ludziom natychmiast ruszać w drogę. Przeładowanie
bagaży
trwało tylko chwilę i cała trójka pojechała dalej. My zaś
nadal
pilnowaliśmy porzuconego auta.
Nawiasem mówiąc, ten starszy
mężczyzna zeznał później, że
w jednej z walizek Różowego
znajdowało się jakieś urządzenie
elektroniczne. Rosjanin
kazał mu obchodzić się z nią bardzo
ostrożnie, a ten facet
stwierdził, że wyglądało to bardziej jak
futerał,
dopasowany kształtem do zawartości, niż jak zwykła
walizka.
Ujechali dwadzieścia parę
kilometrów, po czym Różowy kazał
mu skręcić w polną
drogę. Związał oboje bandażem z apteczki
samochodowej i
zostawił ich w rowie. Całą godzinę zajął temu
mężczyźnie
powrót ze skrępowanymi nogami do głównej szosy,
później
upłynęło jeszcze pół godziny, zanim ktokolwiek go zauważył.
W
liście gończym podaliśmy dokładny opis skradzionego samo-
chodu,
ale nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że Różowy
podróżuje
już innym autem.
Sterroryzował tych ludzi
niedaleko Underwood, a z miasteczka
miał najwyżej
kilkadziesiąt kilometrów do jednej z czterech tras
przelotowych.
Mógł pojechać w dowolnym kierunku. Ponadto miał
do wyboru
setki bocznych dróg.
Należy zakładać, że celem
jego podróży jest ta sama wyrzutnia,
przy której zginął
Parkins. Postawiliśmy w stan gotowości wszystkie
tutejsze
służby. Mają one patrolować każdą drogę prowadzącą
w
tamtym kierunku, ale nie sądzę, żebyśmy go złapali.
Musimy
kontrolować olbrzymi obszar. Jeśli zostanie na tym
terenie, to
zapewne wcześniej czy później wpadnie nam w ręce,
obawiam się
jednak, że może zdążyć wykonać swoje zadanie
i zniknąć. Sam nie
wiem, co robić, jestem w kropce, a zarazem
czuję się głupio.
Strasznie mi przykro, panie dyrektorze.
Naprawdę czuję się winny.
— Nic sobie nie zarzucaj,
Kevinie — odparł tamten spokoj-
nie. — Masz bardzo trudne
zadanie, a Różowy jest niezwykle
wymagającym przeciwnikiem.
Może teraz, nauczeni smutnym
doświadczeniem, powinniśmy się
raczej zastanowić nad podjęciem
249
nowych działań, zamiast
rozpamiętywać popełnione błędy. Poza
tym nic strasznego się
jeszcze nie stało. Jestem pewien, że Różowy
nie wykonał
swego zadania, czuję to przez skórę. Dlatego uważam,
że
powinniśmy się w tej chwili skoncentrować na tym, by nie
pozwolić
mu go dokończyć.
Na razie utrzymujcie stan
gotowości, ale gdybyście namierzyli
Różowego, trzeba
natychmiast przystąpić do akcji i go zneut-
ralizować. Gdyby
w dodatku udało ci się tak pokierować sprawą,
żebyśmy
nie musieli go od razu przekazywać FBI i mieli dwie, trzy
godziny
na przesłuchanie, to chyba nadal byśmy panowali nad
sytuacją.
Rozumiem, panie dyrektorze.
Mam taką nadzieję. Na
wypadek, gdyby wszystko poszło po
naszej myśli, wysyłam do
bazy lotniczej Malmstrom doktora Loftsa.
Posługując się
helikopterem, który generał nam łaskawie udostępnił,
Lofts
będzie mógł w ciągu godziny przybyć na miejsce obławy.
Jeśli
zaś
wszystko rozegra się za daleko, chciałbym, żebyś
dostarczył
Różowego w jakieś ustronne miejsce, gdzie będzie
można prze-
prowadzić rozmowę wstępną.
Postaram się, panie
dyrektorze. Agenci FBI pilnie wykonują
moje rozkazy.
Zakomunikowali mi oficjalnie, że po ewentualnym
aresztowaniu
nie życzą sobie jakiejkolwiek naszej ingerencji, ale
w
rozmowach prywatnych usłyszałem, że są gotowi przymknąć
oczy,
jeśli będziemy chcieli wyciągnąć z Różowego jakieś
informacje.
Centrali
w Waszyngtonie zależy przede wszystkim na nagłośnieniu
swego
sukcesu, lecz agenci terenowi są bardziej zainteresowani tym,
aby
porządnie dać Różowemu do wiwatu. Są wściekli, że tak
wodzi
ich za nos.
Nie musisz się martwić o
reakcje waszyngtońskiej centrali,
biorę
to na siebie. Pomijając wszystko, mają już tę kobietę z
Nowego
Jorku
oraz kierowcę furgonetki. Czego mogą chcieć więcej?
Przy-
pominam
ci też, Kevinie, że możesz korzystać z pomocy wojskowych
służb
wartowniczych z bazy Malmstrom.
Pamiętam, lecz jeśli to my
pierwsi odnajdziemy Różowego,
nawet nie będę ich wzywał.
Nie sądzę, żeby Rosjanin był przygoto-
wany na prowadzenie
prawdziwej wojny. Nadal trzyma pan wojsko
w stanie pełnej
gotowości?
Tak.
250
— To dobrze. Poza tym mam
jeszcze w odwodzie Kondora.
Stary zaśmiał się cicho.
Obawiam się, że nasz Kondor
nie starał się aż tak bardzo,
jak
na to liczyłem. Owszem, spisał się nieźle, ale nie błysnął
czymś
nadzwyczajnym. Możliwe, że wiązałem z nim zbyt
wielkie nadzieje,
ale
mimo wszystko wolę go stopniowo wdrażać do pracy, niż
całkiem
zrezygnować z tego chłopaka. Jeśli tylko nadarzy się
okazja,
gdzieś na końcowym etapie włącz go do działania.
Niech
posmakuje tej roboty. Tylko nie pozwól mu się angażować
w jakieś
niebezpieczne akcje. Nie jestem pewien, jak by się
zachował
w trudnej sytuacji.
Będę miał to na uwadze. Czym on się teraz zajmuje?
Prowadzi dalej tę śmiechu
wartą ankietę. Przekazał Carlowi
nazwiska kolejnych farmerów
do sprawdzenia, chociaż sam utrzy-
muje,
że to pewnie fałszywy trop. Mimo wszystko poleciłem
Carlowi
prześwietlić
tych ludzi. Kondor powinien czekać przy telefonie na
wiadomość
od nas. Jestem przekonany, że lepiej trzymać go z dala
od
głównych wydarzeń dopóki nie wiemy, co porabia Różowy.
Poza
tym mam obawy, że nasz Kondor mógłby znieść śmierdzące
jajo
i schrzanic całą tę operację. — Dyrektor zachichotał z
własnego
dowcipu.
Kevinowi daleko było do
śmiechu, ale spróbował się dostosować
do nastroju starego.
— Ma pan rację. Tego byśmy
na pewno nie chcieli.
Zabrzmiało to jednak ponuro.
Nuricz, zostawiwszy
skrępowanych ludzi w rowie, skierował
ukradzione auto na
zachód dwupasmową szosą numer 200. Począt-
kowo chciał ich
zabić, żeby zachować swój podstęp w tajemnicy
i zlikwidować
przypadkowych świadków, ale doszedł do wniosku,
że
popełniając morderstwo postawiłby się tylko w jeszcze
trudniejszej
sytuacji,
gdyby go schwytano. Co prawda i tak mógł się przyczynić
do
ich śmierci, porzucając starszych, związanych ludzi w
szczerym
polu, ocenił jednak, że mężczyzna wygląda na dość
sprawnego
fizycznie i powinien sobie jakoś poradzić. Poza tym
zostawiał los
małżeństwa w ich własnych rękach.
Prowadził z maksymalną szybkością, na jaką mógł sobie
251
pozwolić. Nie wiedział, ile
mu czasu zostało. Na dobrą sprawę nie
był
nawet pewien, czy ktokolwiek go śledził. Jeśli nie liczyć
ostrzeżeń
Woodwarda
oraz jego własnych obaw, nie miał żadnych realnych
podstaw
uważać się za zdemaskowanego. Z drugiej strony nie był
zupełnie
pewien, że nie jest obserwowany. Około południa skręcił
na
autostradę międzystanową numer 94. Niedługo potem minął
granicę
Montany. Zostało mu nie więcej niż osiem godzin jazdy.
Cały
czas był bardzo spięty i zdenerwowany. Pamiętał jednak
o
tym, że musi jak najszybciej zmienić samochód. Dotarł
do
Glendive, gdzie zjechał z autostrady i skręcił w szeroką,
dwupas-
mową szosę wiodącą na północny zachód. Niedługo
później
nadarzyła mu się okazja.
Kobieta bardzo lubiła swego
volkswagena z uwagi na oszczęd-
ność paliwa, a także
dlatego, że uważała go za niezwykle zgrabny
wóz.
Miała trzydzieści siedem lat, bardzo łagodnego i
wyrozumiałego
męża
oraz trzy córki (w wieku dziesięciu, ośmiu i pięciu
lat).
Wybierała się właśnie na całonocną partię brydża
do przyjaciół
w Havre, oddalonym o 380 kilometrów od
rodzinnego Glendive.
Była jednak typową amerykańską kobietą,
toteż nie miała zielonego
pojęcia, jak zmienić przebite
koło. Doszła natomiast do wniosku, że
skoro ujechała
zaledwie kilka kilometrów od miasteczka, ów drobny
kłopot nie
powinien stać się przyczyną większego opóźnienia.
Miała
nadzieję, że wcześniej czy później pojawi się ktoś znajomy
i
jej pomoże, toteż siedziała spokojnie w samochodzie, który
zdołała
zepchnąć nieco na pobocze, i w pogodnym nastroju
obmyślała
strategię karcianej rozgrywki. Nie przypuszczała nawet,
że
nie dojdzie ona nigdy do skutku.
Pomógł jej sympatyczny,
nieznajomy mężczyzna w średnim
wieku. Zmieniając koło,
cierpliwie wysłuchiwał opowieści o jej
planach na najbliższą
przyszłość. Pozwoliła sobie nawet zażartować,
że
nigdy nie powie mężowi o tym incydencie, aby nie myślał, iż
ona
bez niego nie umie sobie poradzić. Zwierzyła się, że
oboje lubią grać
w
karty, ale dopiero teraz, kiedy dziewczynki nie są już takie małe
i
nie muszą codziennie dostawać od mamy buzi na dobranoc, mogą
sobie
na zmianę pozwolić na odrobinę rozrywki. Spostrzegła,
że
komiwojażer uważnie rozgląda się po szosie, sądziła
jednak, że to
zwykłe środki ostrożności. Zresztą podczas
wymiany koła nie minął
ich ani jeden samochód. W końcu
mężczyzna starannie zebrał
252
narzędzia i włożył je do
bagażnika (ona nigdy nie mogła się
przyzwyczaić do tego, że
bagażnik znajduje się z przodu, pod
maską),
po czym odwrócił się w jej stronę. Serdeczne
podziękowania
zamarły jej na ustach, kiedy zobaczyła w jego
ręku olbrzymi pistolet.
Kobieta prowadziła fatalnie,
ale Nuricz i tak był zadowolony.
Cieszył się z tego, że nie
narobiła wrzasku. Zbladła jak ściana na
widok broni, ale
zachowała spokój. Potraktował to jako dobry
znak. Posłusznie
też zaczęła wykonywać rozkazy, nie musiał jej
niczego
powtarzać w trakcie przenoszenia walizek do volkswagena.
Podczas drogi starał się
utrzymywać kobietę w ciągłym strachu,
na przemian podsycając
jej przerażenie, to znów uspokajając.
Dopiero po godzinie
jazdy zaczęli wymieniać między sobą zdania
nieco dłuższe
od wypowiadanych nerwowo monosylab. Wtedy też
pojął, że
nieznajoma boi się w równym stopniu śmierci, jak gwałtu;
może
nawet bardziej przerażała ją perspektywa zhańbienia w oczach
męża
i dzieci niż wizja nieuniknionej śmierci. To
spostrzeżenie
poprawiło mu humor, zanotował je też w
pamięci, gdyż mogło mu
się jeszcze przydać.
Przyglądał jej się uważnie
podczas drogi. Dla niego była zbyt
koścista i płaska.
Przywodziła mu na myśl sąsiadkę mieszkającą
w Moskwie
piętro niżej, która po stracie męża kilkakrotnie
zapraszała
go do siebie. Nuricz zastanawiał się nawet nad oświad-
czynami,
ale ostatecznie zrezygnował z małżeństwa, które w jego
mniemaniu
kłóciło się z pracą w wywiadzie. Westchnął teraz ciężko,
gdyż
wspomnienia o sąsiadce trąciły w nim jakąś delikatną
strunę
czułości. Pomyślał jednocześnie, że Amerykanka
znacznie by się
rozluźniła, gdyby wiedziała, iż jemu ani
przez chwilę nie przyszło
do głowy, aby ją zgwałcić.
Przynajmniej dopóty, dopóki bez
sprzeciwu
wykonywała polecenia, jej kobieca cześć była
całkowicie
bezpieczna.
Dotarli w końcu do Kremlin,
niewielkiej mieściny leżącej przy
starej autostradzie numer
2, wiodącej ze wschodu na zachód,
w wielu miejscach nie dalej
niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy
kanadyjskiej. Nuricz
nie wybierał tej trasy z jakichś szczególnych
względów,
ale nazwa miejscowości go rozśmieszyła. Minęli
kilka
rozsypujących
się domków; na skraju miasteczka od strony auto-
strady
natrafili na obskurny motelik, w którym zapewne wszystkie
pokoje
były wolne. Nuricz odgadł w jednej chwili, że służy on
253
niemal
wyłącznie ludziom dokonującym niezbyt legalnych transakcji
oraz
szukającym schronienia kochankom; nie wierzył, że jacyś
turyści
mogą się zatrzymywać w takiej dziurze, oddalonej zaledwie
o
godzinę drogi od sporego Havre na wschodzie i o trzydzieści
minut
od leżącego na zachodzie Shelby, będącego bazą
wypadową
Malcolma.
Tutaj kazał kobiecie zjechać
na pobocze i się zatrzymać. Kiedy
wóz stanął, zamarła w
bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w przed-
niej szybie i palcami
kurczowo zaciśniętymi na kierownicy.
W skradzionym aucie Nuricz
znalazł butelkę wybornej brandy
zawiniętą
w grubą warstwę gazy z samochodowej apteczki — starsze
małżeństwo
otrzymało ją w prezencie od córki. Przypomniał sobie
o niej,
kiedy sterroryzowana kobieta przenosiła jego bagaże do
swojego
volkswagena, a wśród nich także apteczkę, Nuricz chciał
bowiem
mieć pod ręką bandaże do skrępowania kolejnej ofiary.
Kiedy
jednak ujrzał ten obskurny motel, przyszło mu do głowy, że
może
wykorzystać trunek. Szybko wręczył jej otwartą butelkę.
— Napij się — polecił.
Kobiecie tak bardzo trzęsły
się ręce, że omal nie upuściła
butelki. Zakrztusiła się
pierwszym haustem.
— Jeszcze — rozkazał. —
Tym razem dokładnie przepłucz
alkoholem usta, zanim go
przełkniesz.
Posłusznie wykonała
polecenie. Zmusił ją do wypicia dużymi
łykami prawie połowy
zawartości butelki.
— A teraz wylej sobie trochę
na dłoń, rozsmaruj na policzkach
i zaczekaj, aż wyschnie.
Kobieta spoglądała na niego
zdumionym wzrokiem, ale nie
miała odwagi się sprzeciwić.
Wreszcie wziął od niej butelkę. Sam
przepłukał tylko usta
brandy i wypluł trunek za okno. Znacznie
większą ilością
pochlapał sobie ubranie i nasmarował twarz. Był
wyraźnie
zadowolony z efektu: z daleka czuć było od nich alkohol,
chociaż
żałował, że starzy nie mieli przy sobie czego innego, nie
znosił
bowiem brandy. Rozejrzał się na wszystkie strony i popatrzył
we
wsteczne lusterko. Stali niedaleko wjazdu na autostradę. Zapadł
już
zmrok, lecz nigdzie dokoła nie było widać blasku
reflektorów
nadjeżdżających aut. Tylko w odległości
kilometra paliły się światła
w nielicznych domach
miasteczka.
Jeszcze raz przyjrzał się uważnie kobiecie. W widmowej poświacie
254
tablicy przyrządów sprawiała
wrażenie śmiertelnie przerażonej.
Miała na sobie cieniutką
brązową szwedkę, a pod spodem żakiet
i białą bluzkę.
— Zdejmij żakiet —
nakazał —- a także bluzkę i stanik.
Włożysz bluzkę na
gołe ciało.
Kobieta odsunęła się od
niego najdalej, jak tylko mogła;
przywarła plecami do drzwi
auta. Powoli odwróciła głowę w jego
stronę, ale nie
podniosła wzroku.
Proszę... —jęknęła. — Proszę, ja... mogę zapłacić...
Posłuchaj — brutalnie
przerwał jej błagania. — Wynajmiemy
pokój w tym motelu.
Chcę, żebyśmy wyglądali jak para kochanków.
Im
gorsze zrobimy wrażenie, tym lepiej. Recepcjonista musi
zwrócić
uwagę
na zapach alkoholu. Zapewne jest to facet, więc dobrze ci
się
przyjrzy. Zależy mi tylko na tym, żebyś mu wpadła w oko.
Nic
więcej. Jeśli nie zastosujesz się do moich poleceń albo
będziesz
próbowała głupich sztuczek w recepcji, zabiję
tego człowieka bez
chwili wahania. A potem zrobię ci coś tak
strasznego, że już nikt
nigdy nie odważy się na ciebie
spojrzeć. Nie stanie ci się żadna
krzywda
i będziesz zupełnie bezpieczna tylko wtedy, jeśli
zrobisz
dokładnie
to, co ci każę. Nie masz najmniejszych szans ucieczki.
Rozumiesz?
Kobieta z ociąganiem skinęła
głową. Wypita brandy stopniowo
tłumiła w niej strach,
zastępując go pijackim otępieniem. Rozebrała
się
pospiesznie i odwróciła tyłem do niego, zakrywając nagie
piersi
rękoma. Później ubrała się zgodnie z jego
poleceniami. Wreszcie
usiadła prosto i popatrzyła na
mężczyznę.
Ten zadziałał tak szybko, że
nie zdążyła w żaden sposób
zareagować. Przyciągnął ją
gwałtownie do siebie i przycisnął usta
do jej warg.
Zesztywniała nagle, całe jej ciało przeszył dreszcz
obrzydzenia.
To dobrze, pomyślał Nuricz. Odepchnął ją od siebie
i
spojrzał w lusterko. Twarz miał usmarowaną szminką, która na
jej
wargach całkiem się rozmazała. Przy okazji potargał
również
kobiecie włosy. Sięgnął ponad jej ramieniem i
włączył lampkę pod
sufitem.
— Popraw makijaż —
rozkazał — ale niezbyt starannie, tylko
tyle, żeby było
widać, iż próbowałaś się doprowadzić do ładu.
Kiedy posłusznie sięgnęła
do torebki, zaczął gnieść jej bluzkę,
żeby nie wyglądała
na świeżo odprasowaną. Czuł, że kobietę
255
przeszywa dreszcz, ilekroć
dotykał jej piersi poprzez cienką warstwę
materiału.
Recepcjonista ani trochę nie
zdziwił się na ich widok, dobrze
znał te nerwowe ruchy,
ukradkowe spojrzenia, wygniecione ubrania
oraz intensywny zapach
alkoholu.
Słucham państwa — rzekł
uprzejmie, jak gdyby nie wiedział,
po co tu przyszli.
My... chcielibyśmy pokój. Prawda, kochanie?
Kobieta
z wymuszonym uśmiechem energicznie pokiwała głową.
Nie
spuszczała wzroku ze swego partnera. Ale napalona,
pomyślał
recepcjonista.
Na jak długo? — zapytał,
mając nadzieję, że uda mu się
wykorzystać
chwilę ich nieuwagi i zażądać nieco wyższej stawki
niż
zazwyczaj.
Interes idzie tak kiepsko, myślał.
Och... właśnie... — zająknął się facet.
Co za nerwus, stwierdził recepcjonista, a to pewnie żona jego szefa.
— My... tego... widzi pan,
podróżujemy po całym stanie. Ale
się
zmęczyliśmy... zwłaszcza moja żona, rozumie pan.
Chcielibyśmy
trochę
odpocząć. Możemy zostać... — zerknął szybko na kobietę
—
...na dwa dni? Może nawet na trzy? Dobrze?
Recepcjonista powoli zmrużył oczy.
Doskonale. Życzą sobie państwo pokój z kuchnią?
Tak, właśnie tak. Znakomicie.
Dobrze — mruknął,
uśmiechając się niewyraźnie. Najwyższa
pora na zabawne
pytanie. — Życzą sobie państwo dwa pojedyncze
łóżka,
czy jedno podwójne?
Mężczyzna spojrzał na niego zdumiony.
Mam rozumieć... że możemy wybierać?
Oczywiście. Mamy pokoje i takie, i takie.
Ach... cóż... Chyba lepiej
weźmiemy dwa pojedyjićze. To
znaczy... przecież nie musimy
spać razem, no nie?
Wcale
nie musimy, prawda,
kochanie?
Kobieta znów energicznie
przytaknęła ruchem głowy. Recepc-
jonista uniósł wzrok; nie
obchodziło go, czy tamci to dostrzegą. Za
kogo oni go brali,
chcąc wykołować starą śpiewką o zmęczonym
podróżą
małżeństwie? Podsunął im książkę do wpisu: Pan John
Morris
z żoną, z Glendive. Dokładniejszy adres nie był potrzebny.
Kpią
w żywe oczy, pomyślał, wręczając im klucz.
256
Domek dziewiąty, na samym końcu.
Dziękuję, bardzo dziękuję.
Aha, jeszcze jedna rzecz. Jak pan
sądzi... Martwimy się o
nasz samochód, rozumie pan, żeby nie
potrąciła go jakaś
ciężarówka albo...
Recepcjonista nie musiał
wysłuchiwać tych bzdur do końca.
Znał na pamięć podobne
wykręty.
— Może pan zaparkować na
tylach domku. Nic mu się tam nie
stanie, nie będzie go nawet
widać z szosy.
Mężczyzna
wyszczerzył zęby w idiotycznym uśmiechu, chwycił
pospiesznie
klucze i pociągnął kobietę ku wyjściu. Recepcjonista
fuknął
za nimi z pogardą, próbując zdusić w sobie tę
odrobinę
zazdrości.
Nuricz zmusił kobietę, żeby
dopiła brandy do końca. Kiedy
alkohol uderzył jej do głowy
tak, iż ledwie stała na nogach, rozebrał
ją do naga. W jej
zamglonych oczach pojawił się nikły ślad
przerażenia, ale
była zbyt pijana, żeby zaprotestować. Przywiązał ją
następnie
bandażami do czterech rogów łóżka stojącego dalej od
drzwi.
W ostatnim przebłysku świadomości kobietę ogarnął
paniczny
strach,
na szczęście zaraz straciła przytomność, zanim jeszcze
skończył
ją krępować. Nuricz nie miał pewności, czy zemdlała
z
przerażenia, czy od nadmiernej dawki alkoholu, był jednak
tak
zmęczony, że niewiele się nad tym zastanawiał.
Szczęśliwie dostali domek z
dwoma łóżkami. Znakomicie rozu-
miał przyczynę
sarkastycznego uśmieszku recepcjonisty, ale dla
niego było to
prawdziwe szczęście. Kobieta jest związana, myślał,
leży
wygodnie na tapczanie, więc chyba nie powinna wpaść w panikę,
a
ja mam drugie łóżko dla siebie. Rozebrał się bez
pośpiechu,
zamknął drzwi od środka i ułożył się w
pościeli, przywiązawszy
sobie pistolet sznurówką do
nadgarstka.
To już jutro, stwierdził, zapadając w sen. Jutro.
Oczywiście, zgadzasz się
stanąć do wal-
ki?
—
zapytał
Tweedledum spokojniejszym głosem.
Przypuszczam,
że tak — odparł ten drugi
posępnym
głosem, wyczołgując się z parasola —
ale
ona musi pomóc nam się ubrać, jak wiesz.
Kevin przybył do Havre w
czwartek, późnym popołudniem,
żeby po kilku godzinach snu
przejąć dowodzenie akcją od
swego zastępcy, który zdążył
w tym czasie urządzić kwaterę
w wynajętych pomieszczeniach
biurowych. Patrol drogowy
odnalazł w południowo-wschodnim
zakątku stanu porzucony samo-
chód, skradziony przez Różowego
starszemu małżeństwu, nie
natrafiono jednak na ślad samego
agenta. Doktor Lofts czekał
w bazie lotniczej. Kondor czuwał
przy telefonie w motelu. Tak
samo miał nadzieję na otrzymanie
wiadomości dyrektor Grupy L
w Waszyngtonie. Wszyscy liczą na
mnie, pomyślał Kevin, a ja
muszę siedzieć tu, w Havre, w
Montanie, i również bezczynnie
czekać na pojawienie się
człowieka, którego straciliśmy z oczu.
Rozwścieczony,
nawrzeszczał na swoich ludzi, a potem zaczął
przerzucać
jakieś papiery, chcąc odegnać od siebie najgorsze
przeczucia.
W przeciwieństwie do Kevina,
Nuricz spał smacznie aż do
piątkowego ranka. Obudził się
około dziesiątej. Skrępowana kobieta
258
także już nie spała,
patrzyła na niego przekrwionymi oczyma.
Stwierdził, że to
zapewne efekt dużej dawki alkoholu oraz długiego
płaczu.
Nadal dostrzegał w jej spojrzeniu paniczny lęk. Pozwolił
jej
skorzystać z łazienki, ale nie dał się ubrać. Później
związał ją
ponownie, ale tym razem zakneblował, a wychodząc
z pokoju
powiesił na klamce tabliczkę „NIE PRZESZKADZAĆ".
Sprzątacz-
ka z wyrozumiałością przyjęła tłumaczenie, że
jego żona nie czuje
się dobrze i że on sam pościeli łóżka
po powrocie.
W
niewielkim sklepie samoobsługowym w Kremlin kupił gotowe
zestawy
obiadowe, czekoladowe batoniki, mleko, kawę rozpusz-
czalną i
trochę przejrzałych owoców, a wszystko po straszliwie
zawyżonych
cenach. Ponieważ płacił pieniędzmi kobiety, dorzucił
jeszcze
kilka gazet z Great Falls i Havre oraz trzy kartoniki
zawierające
po sześć butelek piwa.
Po powrocie do motelu podgrzał
i zaserwował obfity lunch dla
dwóch osób. Zmusił kobietę do
wypicia dwóch butelek piwa do
posiłku, sam jednak raczył się
tylko mlekiem. Pozwolił jej też
odpocząć w fotelu, kiedy
usiadł nad filiżanką kawy, żeby przejrzeć
gazety. Ale w
żadnej z nich nie znalazł niczego ciekawego, może
z wyjątkiem
artykułu w „Tribune" z Great Falls, w którym
dowódcy
wojskowi uspokajali okolicznych rolników, że mające się
wkrótce
rozpocząć manewry w żaden sposób nie wpłyną na zasiewy.
Spędził resztę dnia
oglądając telewizję. Rozkazał więzionej
kobiecie chodzić
po pokoju, od drzwi do okna, ale nie oddał jej
ubrań. Zmusił
ją też do opróżnienia pozostałych butelek piwa
z pierwszego
kartonika. Pod wpływem alkoholu nogi jej zmiękły,
lecz on
kazał dalej spacerować. Pragnął, żeby była wycieńczona,
kiedy
będzie odjeżdżał. Miał pewność, że przerażenie,
alkohol,
wysiłek fizyczny i poczucie upodlenia przyniosą
znakomite efekty.
Dał jej tylko krótką chwilę wytchnienia,
kiedy sprawdzał dostar-
czony mu sprzęt. Nakazał kobiecie
uklęknąć przy łóżku i położyć
głowę na poduszce, a
następnie skrępował jej ręce i zawiązał oczy.
Otwierając
walizkę, słyszał stłumiony szloch.
Przełożeni z Moskwy zadbali
o trening na wiernej kopii
elektronicznej sondy. Kiedy teraz
rozpakował urządzenie, po
mrugających
lampkach i wskazaniach wyświetlaczy ocenił, że aparat
działa
bez zarzutu. Bardzo się cieszył, że wszelkie dane odczytane
przez
sondę zostaną utrwalone na miniaturowej kasecie, którą ma
259
zabrać ze sobą. Nie musiał
taszczyć z powrotem nieporęcznego
aparatu, wystaczyło go
zagrzebać na jakimś wysypisku śmieci
i włączyć urządzenie
autodestrukcji działające z dwuminutowym
opóźnieniem.
Oznaczało to zarazem, że nie musi być ekspertem
w dziedzinie
elektroniki i na miejscu odczytywać wskazań sondy.
Dane z
taśmy miały być interpretowane dopiero po jego powrocie.
Delikatnie musnął palcami
gładką, metalową obudowę aparatu.
Miał wrażenie, że
płynące wewnątrz impulsy elektryczne na swój
sposób go
podniecają. Przez chwilę odżyły w pamięci wszelkie
zastrzeżenia
i obawy dotyczące tej akcji, ale szybko odegnał je od
siebie.
Może Mateczce Rosji przyniosą jakąś korzyść moje
wysiłki,
pomyślał. Na razie był przecież górą, zdołał
wykiwać Amerykanów
na ich własnym terenie. Uśmiechnął się.
Kto wie, jakie naprawdę
znaczenie może mieć ta operacja?
Przypominająca walizkę
obudowa sondy została tak skon-
struowana, że można ją było
nosić również na szelkach. Tylko
chwilę zajęło Nuriczowi
odpowiednie przypięcie pasków, po czym
wsunął w nie ramiona
i zarzucił sondę na plecy. Ważyła około
dwudziestu pięciu
kilogramów, chociaż do maksimum starano się
wykorzystać
niewielką przestrzeń wewnątrz obudowy. Zdecydowano
się
jednak zachować jak najmniejsze rozmiary, mimo stosunkowo
dużego
ciężaru urządzenia. Mimo że Nuricz był w znakomitej
kondycji,
zdał sobie sprawę, że będzie mógł tylko iść z sondą
na
plecach, ale nie da rady uciekać. Przygotował starannie
swoje
ubrania, mapy, pieniądze, fałszywe dokumenty oraz
pistolet. Wszys-
tko
było w porządku. Przykrył naszykowane rzeczy kocem,
odwiązał
kobietę
i kazał dalej spacerować po pokoju.
Późnym popołudniem polecił
jej się ubrać. Kobieta bez słowa
wykonała
ten rozkaz. Dobrze wiedział, z jaką wdzięcznością
przyjęła
możliwość
okrycia swej nagości. Kiedy była gotowa, wyszedł z nią
na
powietrze i objęci ramionami kilkakrotnie okrążyli
dziedziniec
motelu. Recepcjonista przyglądał się im ze swego
posterunku.
Kiedy Nuricz ocenił, że tamten dość się już
napatrzył, wrócili do
pokoju, tu zaś kazał kobiecie się
rozebrać i podjąć monotonną,
bezcelową wędrówkę.
Krótko po zachodzie słońca
przyrządził następny posiłek. Sam
zadowolił się batonikami
czekoladowymi oraz najbardziej pożyw-
nymi kąskami z
delikatesowych porcji obiadowych. Nie miał już
260
mleka. Zaparzył większą
ilość kawy w dzbanku, część wypił do
kolacji, resztę
zostawił na kuchence, żeby mieć gorący napój przed
odjazdem.
Zmusił kobietę do zjedzenia obfitego posiłku, a następnie
kazał
jej szybko wypić pozostałych dwanaście butelek piwa.
Przy
ostatnich trzech głowa już opadała jej na piersi, lecz
ilekroć
dostrzegał, że jest bliska omdlenia, zaczynał wodzić
dłońmi po jej
nagim
ciele. Szlochając wysączyła resztki piwa, a Nuricz pomógł
jej
dojść
do łóżka. Zasłonił kobiecie oczy bawełnianymi szmatkami,
które
przymocował, oklejając wokół głowy kilka warstw przylepca
z
apteczki. Tak jak poprzednio przywiązał ręce i nogi ofiary
do
rogów łóżka, po czym przykrył ją kocem. Zdecydował nie
zakładać
knebla, żeby się nie udusiła. I tak przypuszczał,
że obudzi się
nazajutrz
nie wcześniej niż w południe. Nie wierzył też, że zdobędzie
się
na odwagę, by wezwać pomoc. Naga, skrępowana i z zawiąza-
nymi
oczyma powinna być zdezorientowana i nawet jeśli dojdzie
do
wniosku, że jest sama w pokoju, raczej zachowa milczenie.
Nuricz
miał pewność, że zaniepokojony recepcjonista
odnajdzie ją nie
wcześniej niż pojutrze, ale młoda kobieta
powinna jakoś to przeżyć.
Składając zeznania na policji z
pewnością określi go jako szaleńca,
a nie szpiega. Zresztą
jeśli Amerykanie wpadli na jego trop, relacja
kobiety nie
będzie miała większego znaczenia. Niczego zatem nie
ryzykuje,
jeśli pozostawi ją przy życiu.
Zastanawiając się po raz
kolejny nad wszelkimi ewentualnoś-
ciami, spoglądał na mapę,
chociaż od dawna znał ją prawie na
pamięć. Wreszcie
popatrzył na zegarek. Była dziewiąta. Włożył pod
spód
strój maskujący, a na wierzch garmtur. W pobliżu wyrzutni
rakiet
miał jeszcze przyczernić sobie twarz. Naszykował dwa
ostatnie
batoniki,
które planował zjeść do kawy przed wyruszeniem o pół-
nocy,
po czym nastawił budzik w zegarku i ułożył się na łóżku.
Zamknął
oczy, próbując odegnać od siebie myśli o czekającym go
zadaniu
i rozluźnić się trochę.
Czu ostrzegł Sheilę i
Malcolma o swej planowanej wizycie
w
motelu zaledwie na pięć minut przed przyjazdem. Lecz jeśli
nawet
zauważył
coś w ich zachowaniu, nie dał po sobie niczego poznać.
Niepokoił
się jedynie tym, że obecność dwojga Azjatów w
niewielkim
miasteczku
może wywołać sensację. Zresztą Malcolm w dość
261
niewybredny sposób starał
się jeszcze podsycać ten niepokój, mając
nadzieję, że
Chińczyk szybciej wyjedzie.
Wiadomość o zniknięciu
Różowego wprawiła tamtego w zna-
komity nastrój; zaczął
chodzić po pokoju, snując najróżniejsze
plany działania.
Bardzo zainteresowały go także informacje doty-
czące
Robinsonów oraz Kincaidów. Malcolmowi zdawało się nawet,
że
zrobiły na nim większe wrażenie niż wieści o rosyjskim
szpiegu.
Ale Czu tak doskonale maskował swoje emocje, że
trudno było
cokolwiek po nim poznać.
Wyjechał po dwóch godzinach.
Nie powiedział im, co ma
zamiar robić, poinformował tylko, że
na razie nie wraca do Kanady
i
będzie się kręcił gdzieś w pobliżu. Polecił im natychmiast
nawiązać
łączność
radiową, kiedy tylko dowiedzą się czegoś nowego. O dowol-
nej
porze dnia i nocy, jak podkreślił z naciskiem.
I co teraz zrobimy? — zapytała Sheila po wyjściu tamtego.
A co możemy zrobić? —
odparł Malcolm. — Będziemy
nadal siedzieć tu i czekać.
Kapitan Teddy Roe i jego
oddział mieli już za sobą wiele
pełnionych na okrągło
dyżurów. Czuwali w zimne noce i ciepłe dni,
w słońcu i
deszczu, jak chociażby w czwartek, kiedy lało prawie
całą
dobę. Ale kapitan Roe był do tego przyzwyczajony.
Cierpliwie
wykonywał rozkazy, oczekując albo zatrzaśnięcia
pułapki, albo
odwołania alarmu. Dla niego osobiście ta akcja
również miała
ogromne znaczenie.
Pierwsze dwa lata służby
zawodowej Roe spędził w jednostce
piątej Oddziałów
Specjalnych, stacjonującej w Nha Trang, w Wiet-
namie. Tam
pokochał tę robotę. W owych czasach akcje oddziałów
specjalnych,
a w zasadzie całą wojnę w południowo wschodniej
Azji,
nadzorowała CIA, czyli — jak nazywali ją Roe i jego
koledzy
— „Kompania". Szczególnie podobało mu się to, że
mógł
działać
praktycznie na własną rękę: organizować oddziały ochotnicze
z
miejscowej ludności czy przeczesywać wioski w ramach „aktyw-
nych
operacji antyterrorystycznych". Nie przeszkadzało mu,
że
uczestnicząc w akcjach skierowanych przeciwko partyzantce
Viet-
kongu, stosuje dokładnie te same metody, co wietnamscy
„bandyci",
tyle że „w imieniu prawa". Owe
„aktywne operacje" posłużyły
262
później za wzór o wiele
słynniejszej, zakrójPnej na wielką skalę
Operacji Phoenix,
prowadzonej bezpośrednio przez Kompanię.
Ale dobre dni kapitana Roe
oraz Kompanii przeminęły
bezpowrotnie, kiedy prezydent Johnson
zdecydował się w 1965
roku na eskalację wojny i wysłał do
Wietnamu Marines. Od tej
chwili CIA musiała przekazać część
władzy generałom z Pen-
tagonu. A chociaż kapitan oficjalnie
znajdował się na liście płac
wystawianej przez wojskowych
urzędników, uznał, że nie zdoła
więcej czerpać
jakiejkolwiek radości z udziału w wojnie. Skorzystał
zatem z
okazji i dołączył do grona agentów specjalnych zatrud-
nianych
przez Kompanię. Od tamtej pory ani przez chwilę nie
żałował
swojej decyzji. Począwszy od roku 1966 stał się niezwykle
wydajnym
i użytecznym kółkiem zębatym w tej wielkiej machinie
sterującej
polityką światową od Ameryki Łacińskiej, poprzez Azję
i
Afrykę, po Bliski Wschód. Wszystko mu się udawało aż
do
ostatniej akcji.
Nie miał zbyt trudnego
zadania. Pewna tajna, niezbyt liczna
organizacja palestyńska
zaczęła niebezpiecznie rosnąć w siłę. Nie
dość, że
zagrażało to bardzo chwiojnej równowadze
stosunków
izraelsko-palestyńskich,
lecz także osłabiało znacznie pozycję innego
ugrupowania
arabskiego, z którym CIA potajemnie współpracowa-
ła.
Przywódcy palestyńscy nie bardzo wiedzieli, co począć w
takiej
sytuacji, rząd izraelski w ogóle nie miał zamiaru
ingerować w te
sprawy, toteż musiała się tym zająć
Kompania.
Organizację stworzył pewien
popularny W obozach uchodźców
przywódca ruchu palestyńskiego
i choć dysponował zaledwie
kilkudziesięcioma uzbrojonymi
ludźmi, zaczęto się obawiać jego
rosnących wpływów. Roe
miał za zadanie podłożyć bombę w domu
tego człowieka, a w
dodatku tak zorganizować zamach, by wy-
glądało to na
eksplozję spowodowaną nieostrożnym obchodzeniem
się z
materiałami wybuchowymi. Podobne wypadki zdarzały się
dość
często, zatem nietrudno było o tego typu interpretację.
Roe wraz z grupą specjalistów
od zamachów bombowych
włamał się którejś nocy do niezbyt
silnie strzeżonego domu
przywódcy. Zdołali podłożyć bomby
i wycofać się bez większego
hałasu. Zdetonowali ładunki
zgodnie z planem. Ale na nieszczęście
jeden z ochroniarzy
przywódcy nie zginął na miejscu, ciężko ranny
walczył w
szpitalu ze śmiercią przez cztery dni. Co prawda nie
263
odzyskał przytomności i nie
mógł złożyć obciążających zeznań, ale
Roe
i jego przełożeni spędzili owe cztery dni w śmiertelnym strachu.
Uniknąwszy zaledwie o włos
wpadki, Roe przysiągł sobie, że
tym razem nie popełni błędu.
Jego oddział składał się wyłącznie
z weteranów wojny
wietnamskiej pracujących dla Kompanii.
Rozstawił dwadzieścia
cztery trzyosobowe grupy w dobrze ukrytych
posterunkach na
okolicznych wzgórzach i nakazał wszystkim pilnie
obserwować
tereny pobliskich wyrzutni, określanych przez Kevina
oraz
dyrektora Grupy L jako potencjalne cele rosyjskiego agenta.
Punkt
dowodzenia założył w sąsiedztwie wyrzutni, przy której
został
zastrzelony Parkins. Księżyc wkraczał w ostatnią kwadrę
i
zamaskowanych ludzi trudno było dostrzec nawet z odległości
dwóch
metrów. Wszystkie grupy zostały wyposażone w różne
urządzenia
elektroniczne, sygnalizujące każdy ruch na obserwowa-
nym
terenie. Wypróbowywane w dżunglach południowo-wschodniej
Azji
czujniki reagowały bądź na ciepłotę ciała żywych
stworzeń,
bądź na ledwie uchwytne szmery. Niestety, nie
pozwalały odróżnić
człowieka od zwierzęcia, a tym bardziej
sprzymierzeńca od wroga.
Podczas wojny wietnamskiej często
organizowano naloty bombowe
na duże stada bydła czy większe
zgromadzenia ludności cywilnej,
określone na podstawie wskazań
tego typu urządzeń jako obozowis-
ka partyzantów. Dlatego też
kapitan niezbyt dowierzał elektronicz-
nym
czujnikom, choć uważał je za niezwykle cenny sprzęt
wspoma-
gający
obserwacje wizualne.
Cieszył
się za to, że wyznaczono go na dowódcę patroli nocnych,
nie
zazdrościł bowiem oddziałom wartowniczym, które za dnia
musiały
się dosłownie wtapiać w ziemię. Ponadto zdawał sobie
sprawę,
że działalność szpiegowską prowadzi się z reguły po
zmroku.
Otrzymał rozkaz, by za wszelkę cenę powstrzymać sabo-
tażystę,
i miał zamiar wykonać go jak najlepiej. Nie mógł sobie
pozwolić
nawet na najdrobniejsze uchybienia.
Wszystkie jego grupy zostały
też wyposażone w krótkofalówki
z miniaturowymi słuchawkami,
jakich na co dzień używają agenci
Służb
Specjalnych. Nie musieli przez cały czas utrzymywać
łączności
radiowej,
chcieli jednak mieć możliwość przekazywania sobie
wiadomości
jak najciszej, gdyż głos w nieruchomym, nocnym
powietrzu
niesie się bardzo daleko. Dlatego dowódca każdej z grup
miał
wpięty w klapę munduru niewielki mikrofon.
264
Pierwszy sygnał nadszedł o
trzeciej nad ranem. Kapitan Roe
usłyszał w słuchawce
wezwanie:
— Lis Czwarty do Lisicy. Lis Czwarty do Lisicy.
Jego zastępca delikatnie
trącił go w ramię na wypadek, gdyby
kapitan nie odebrał
komunikatu. Ale on tylko klepnął kolegę po
ręku, przybliżył
mikrofon do ust i szepnął:
Tu Lisica. Słucham.
Zaobserwowaliśmy ruchomy
obiekt na południe od wyrzutni
Jeden. Brak kontaktu
wzrokowego. Odbiór.
Zrozumiałem. Obserwujcie
dalej. Lisica do wszystkich ze-
społów. Zachować czujność.
Siedzący po jego drugiej
stronie technik trącił go w bok
i przekazał:
My także go namierzyliśmy.
Jest teraz po drugiej stronie
zbocza, dlatego Lis Czwarty nie
może niczego dostrzec.
Podaj mi noktowizor — szepnął Roe.
Kapitan był niemal dumny z
nowoczesnej lornety ukazującej
obraz
w podczerwieni. Przy jej pomocy zaczął obserwować
najbliższą
okolicę
wyrzutni. Jarzące się jasno latarnie znacznie utrudniały
mu
zadanie, ale zbytnio się tym nie przejmował. Bezpośredni
nadzór
nad oświetlonym obszarem miał prowadzić Lis Siódmy.
Roe nawet by nie zauważył
drobnej sylwetki kryjącej się wśród
nierówności
terenu i kęp krzewów, gdyby człowiek nie poruszył się
dokładnie
w tej chwili, kiedy skierował na niego lornetkę. Poprawił
ostrość
i skupił się na tym wycinku terenu. Po chwili rozróżnił
bez
trudu rękę i przymocowany na plecach tamtego spory,
kanciasty
pojemnik. Kiedy szpieg przeskakiwał do następnej
kryjówki, Roe
dostrzegł wyraźnie sylwetkę człowieka. Mimo
rozmytych barwnych
plam, charakterystycznych dla wszystkich
czujników podczerwieni,
kapitan zdążył nawet zauważyć
maskujący kombinezon szpiega.
Patrzył
jeszcze przez chwilę, wreszcie z uśmiechem przekazał
lornetę
swojemu
zastępcy i szepnął do mikrofonu:
— Lisica do wszystkich
zespołów. Potwierdzamy obecność
człowieka sto metrów na
południe od terenu wyrzutni. Znajduje się
w tej chwili po
wschodniej stronie wzniesienia, jakieś dwadzieścia
metrów od
dna niecki. Lis Siódmy, Ósmy i Dziewiąty, odetnijcie
mu drogę
powrotu. Lis Trzeci i Dziesiąty, zabezpieczcie stronę
zachodnią;
Lis Jedenasty i Czwarty, pilnujcie wschodniej flanki. Lis
265
Czternasty, przejdźcie na tę
stronę wzgórza, przejmiecie obserwację
wyrzutni od północy.
Tylko trzymajcie się z dala od oświetlonego
terenu, żeby was
nie zauważył. Przetniecie mu dalszą drogę. Ja i Lis
Piąty
wkraczamy do akcji. My podkradniemy się do niego od
wschodu,
Lis Piąty, spróbujcie go podejść od zachodu. Dowództwo
i
koordynację działań przejmuje Lis E>rugi. Dwie minuty na
zajęcie
pozycji.
Strzelać tylko na mój rozkaz, Ruszamy.
Nuricz zostawił samochód za
pryzmą żwiru przygotowaną do
prac przy naprawie jednej z
bocznych dróg odchodzących od
autostrady numer 2. Nie obawiał
się, że ktokolwiek go tam
odnajdzie o wpół do trzeciej w
nocy- Zdjął garnitur, przyczernił
sobie twarz, założył
ciemne gogle z przydymionego szkła, po raz
ostatni sprawdził
sprzęt i ruszył na przełaj przez pola w kierunku
wyrzutni.
Miał do przejścia ponad pięć kilometrów. Ostatni etap
drogi
pokonał krótkimi skokami od jednej naturalnej zasłony do
drugiej,
miejscami nawet się czołgając Eksperci wywiadu radziec-
kiego
nie byli zgodni co do tego, jakich kamer używają służby
ochrony
wojsk rakietowych. Nuricz zaś nie miał najmniejszego
zamiaru
znaleźć się w polu widzenia jednej z nich.
Wiedział dobrze, iż
wystarczy ustawić sondę w promieniu
trzystu metrów od silosu
rakiety, ale powtarzano mu wielokrotnie,
że im bliżej zdoła
podejść, tym dokładniejsze będą odczyty.
Postanowił zatem
podczołgać się na sto metrów do oświetlonego
terenu i tam
dopiero uruchomić aparat. Cała procedura trwała
zaledwie pięć
minut, mrugająca czerwona lampka oznajmiła zakoń-
czenie
rejestracji ciągu sygnałów. Nuricz ponownie zacisnął szelki
i
jął czołgać się z powrotem.
Zdołał pokonać zaledwie
kilka metrów, gdy padł na niego silny
strumień
światła z przenośnego reflektora. Zanim jeszcze przebrzmiał
do
końca głośny rozkaz: „Stój! Podnieś się i unieś ręce wysoko
nad
głowę!", Nuricz zdążył wysunąć ramiona z szelek,
dobyć pistoletu
i przekręcić się przez lewy bok. Dwukrotnie
szybko wystrzelił.
Agent rosyjski był znakomicie wyszkolony,
drugi pocisk trafił
w reflektor i dokoła zaległy ciemności-
Kula przebiła nawet cienką
blachę obudowy i ugodziła w ramię
żołnierza, który niezbyt
fortunnie trzymał reflektor przed
sobą-
266
Rozkazy kapitana Roe
nakazywały mu za wszelką cenę pojmać
sabotażystę. Toteż
nawet widząc, że jeden z jego ludzi został ranny;
nie polecił
jeszcze otworzyć ognia. Miał wciąż nadzieję schwytać
szpiega
żywcem. Po raz drugi nakazał tamtemu się poddać.
Nuricz nie był pewien, czy
wpadł w zasadzkę. Przypuszczał, że
natknął się na niego
jakiś rutynowy patrol. Wiedział też, że zranił
jednego
żołnierza, pomyślał zatem, że musi się jeszcze
rozprawić.'
najwyżej z dwoma przeciwnikami. Ale trzeba ich
było zabić jak
najszybciej, nim zdążą wezwać przez radio
posiłki. Pospiesznie
rozpiął ostatni pasek obudowy urządzenia
i wcisnął guzik urucha-
miający mechanizm autodestrukcji, po
czym przeturlał się na bok,
zanim kapitan Roe zdążył
wykrzyknąć drugie ostrzeżenie.
Zwierzchnicy
z KGB podali Nuriczowi wiele fałszywych szcze-
gółów,
między innymi okłamali go mówiąc o opóźnieniu mechaniz-
mu
samozniszczenia sondy. Liczył na to, że po jego uruchomieniu
będzie
miał aż dwie minuty na oddalenie się od urządzenia, ale
w
rzeczywistości zegar był ustawiony na dziesięć sekund,
co
pozwalało jedynie go wyłączyć, gdyby przycisk został
wduszony
przypadkowo. Uruchomiony mechanizm głośno terkotał,
a technicy
wmawiali
Nuriczowi, że po usłyszeniu tego sygnału będzie miał
aż
dwadzieścia
sekund na ewentualne wyłączenie autodetonatora.
Faktycznie
jednak ten czas był znacznie krótszy i wynosił zaledwie
siedem
sekund. Wszystko to zostało precyzyjnie zaplanowane przez
Ryżowa,
który wychodził z założenia, że jeśli już sonda musi
ulec
zniszczeniu, to nie ma żadnego powodu, dla którego
operator także
nie miałby zginąć na miejscu. Można było w
ten sposób uniknąć
kłopotliwej sytuacji i odciągnąć uwagę
Amerykanów od nowego
obszaru zainteresowań radzieckiego
wywiadu.
Nuricz
wykorzystał jednak do maksimum owych dziesięć sekund.
Znajdował
się już cztery metry od sondy, kiedy niewielkim urządze-
niem
wstrząsnął potężny wybuch. Jego resztki rozprysnęły się
na
wszystkie strony, uniemożliwiając nawet najlepszym
analitykom
wywiadu rekonstrukcję aparatu.
Podmuch eksplozji cisnął
Nuricza jeszcze dalej od sondy. Kilka
odłamków blachy niczym
szrapnele wbiło mu się w łydkę, lecz poza
tym nie odniósł
poważniejszych obrażeń.
Wybuch wprawił kapitana Roe w
osłupienie, ale stary żołnierz
szybko doszedł do wniosku, że
szpieg musiał zdetonować jakiś
267
granat. Należało zatem
sądzić, że jest dobrze uzbrojony i bardzo
niebezpieczny. Tym
samym zwalniało to kapitana od konieczności
pojmania żywcem
groźnego sabotażysty. Odczuwając nagły przy-
pływ radości,
wydał swym ludziom rozkaz otwarcia ognia.
Olbrzymia siła przebicia
pocisków automatycznego pistoletu
M 16 potrafi w ułamku
sekundy zmienić pojemnik z grubej blachy
w bezkształtną kupę
złomu. Serie z trzech takich pistoletów
dosłownie rozszarpały
ciało Nuricza. Sowiecki agent, patriota,
wyzionął ducha,
zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co się dzieje.
Kapitan Roe stanął nad
skuloną na ziemi, nieruchomą postacią.
W świetle latarek
człowiek sprawiał wrażenie upiora. Zastępca
kapitana —
myśląc widocznie, iż dowódca głęboko żałuje utraconej
szansy
pojmania żywcem groźnego szpiega — położył mu dłoń
na
ramieniu i rzekł:
— Nie było innego wyjścia,
kapitanie. Musieliśmy go zabić.
Zdumiony Roe obejrzał się na
kolegę. Po chwili przywołał
sierżanta obsługującego
przenośną radiostację dużej mocy, kazał
mu ustawić
częstotliwość alarmową bazy Malmstrom i sięgnął po
mikrofon.
Zanim jednak zdecydował się przekazać do bazy złe
wieści,
odwrócił się jeszcze do swego zastępcy i odparł:
— Oczywiście, poruczniku. Dobrze o tym wiem.
Kapitan Roe jeszcze przez
jakiś czas zastanawiał się później nad
słowami swego
zastępcy, których nie mógł zrozumieć. Przecież
wszystko
poszło jak po maśle.
— Wygląda
to zupełnie jak wielka szachow-
nica!
—
powiedziała
wreszcie Alicja. —
Powinno
być
widać na niej poruszające się figury... i oto są!
—
dodała
uradowanym głosem, a serce jej zaczęło
bić szybciej z
podniecenia, gdy ciągnęła dalej: —
Rozgrywa
się tu ogromna partia szachów... wielka
jak
świat... jeżeli to w ogóle jest świat. Och, cóż to
za
zabawa! Jakbym chciała być jedną z tych figur!
Mogłabym
być nawet Pionkiem, gdyby tylko dano
mi
do nich dołączyć... chociaż, oczywiście, najbar-
dziej
chciałabym być Królową.
Dzwonek telefonu obudził
Malcolma w sobotę rano, o siód-
mej czternaście. Poderwał
się z łóżka i szybko sięgnął po
słuchawkę, zrzucając
przy tym z nocnej szafki swoje
okulary. Zaklął pod nosem,
schylił się po nie i odebrał
telefon dopiero po czwartym
sygnale.
— Kondor? — zapytał czyjś głos.
— Słucham — odparł Malcolm, oglądając się przez ramię.
Sheila nadal leżała pod
kołdrą i wpatrywała się w sufit.
Wyciągnął rękę w jej
stronę. Nie spoglądając na niego, dziewczyna
obróciła
się i po chwili zacisnęła jego palce w swojej dłoni.
Malcolm
odsunął
nieco słuchawkę od ucha, żeby mogła słyszeć rozmowę.
— Tu Carl. Dzisiaj wczesnym
rankiem przerwaliśmy sowiecką
akcję wymierzoną przeciwko
naszej wyrzutni rakietowej. Różowy
został zabity. Tylko twoje
zadanie nie jest jeszcze zakończone.
Załatw wszystkie sprawy
do poniedziałku, pożegnaj się z tym
przytulnym miasteczkiem i
wracaj do bazy lotniczej Malmstrom.
Tam będą czekały na
ciebie dalsze instrukcje.
269
Rozumiem — rzucił Malcolm,
kiedy w słuchawce nastała
cisza.
Otrzymałem rozkaz, żeby cię
poinformować, iż jesteśmy
zadowoleni z twojej działalności.
Chociaż nie znalazłeś niczego
konkretnego, odegrałeś dość
ważną rolę w operacji całego zespołu.
Malcolm postanowił rozzłościć
Carla, nie komentując tej infor-
macji.
Nawiasem mówiąc — odezwał
się po chwili sekretarz
z wyraźną ironią w głosie —
godzinę temu otrzymałem raport
dotyczący tych dwóch
wytypowanych przez ciebie rodzin. Musiałeś
nam przekazać
mylne informacje, gdyż tamtejsze władze stanowe
nie mają
absolutnie żadnych danych archiwalnych na temat tych
ludzi.
Przykro mi. Możliwe, że się
pomyliłem — odparł, usilnie
starając się opanować
drżenie głosu.
No
właśnie. Nie musisz się już meldować do czasu przybycia
do
bazy Malmstrom. Od strony operacyjnej akcja jest zakończona.
Powoli odłożył słuchawkę.
Odwrócił się i spojrzał na Sheilę, ale
ta wciąż
wpatrywała się w sufit, jakby unikała jego wzroku.
— Słyszałaś? — zapytał.
Ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
— Sądzę, że Carl się
myli. W tym musi coś być, ale zanim
obmyślimy jakikolwiek
plan działania, lepiej skontaktuj się z Czu.
Na pewno czeka na
tę wiadomość, a ja chciałbym z nim przedys-
kutować pewien
pomysł.
Dziewczyna powoli odwróciła
się w jego stronę i równie ospale
pokręciła głową.
Malcolm zmarszczył brwi.
— Mam
rozumieć, że się nie zgadzasz? — Wsunął się pod kołdrę
i
delikatnie musnął dłonią jej policzek. — I tak będziemy
musieli
wcześniej
czy później nawiązać z nim łączność. Dobrze o tym wiesz.
Poczuł nagle łzę toczącą
się po palcach. Sheila szybko zarzuciła
mu ramiona na szyję i
przyciągnęła go do siebie.
— Później — szepnęła
ze ściśniętym gardłem. — Połączę się
z nim za jakiś
czas. Na razie to nic pilnego, a jeśli teraz przekażemy
mu
wiadomość, będzie już za późno na cokolwiek. Teraz
mnie
przytul., przytul mocno...
270
I nie powiedzieli ci nic
więcej? — zapytał Czu, chodząc
nerwowo
po pokoju. — Nie podali żadnych szczegółów dotyczących
tego
człowieka? — Postukał palcem w zrobioną z ukrycia
fotografię
Różowego, którą dyrektor przysłał Malcolmowi
przed czterema
dniami.
Żadnych.
Powiedzieli też jeszcze, że znaleźli... a raczej nie
znaleźli
najmniejszej wzmianki o Robinsonach oraz Kincaidach.
Połączyli się z Czu krótko
przed jedenastą, a ten zjawił się
w motelu dziesięć minut
po dwunastej. Malcolm zastanawiał się,
gdzie Chińczyk mógł
znaleźć kryjówkę, skoro tak szybko przyjechał
do miasta.
Doszedł jednak do wniosku, że tamten wcale nie musiał
czekać
w odległości pięćdziesięciu kilometrów od Shelby, równie
dobrze
mógł się zatrzymać w motelu na drugim końcu miasta
i tylko
specjalnie opóźniał swoje przybycie, żeby on niczego się
nie
domyślił.
Jeszcze przez chwilę Czu ze
zmarszczonym czołem patrzył na
zdjęcie, wreszcie cisnął je
na łóżko.
Mam wrażenie, że był zbyt
młody jak na Krumina. Poza
tym tego typu akcje nie są w jego
stylu.
A co jest w stylu Krumina? —
zapytał Malcolm. — Jak
myślisz,
czym mógłby się tu zajmować? Co łączy Krumina z Robin-
sonami
oraz Kincaidami, a także z zabitym dziś rano szpiegiem?
Czu uśmiechnął się.
Ależ
jesteś niecierpliwy, przyjacielu. Wściekły i agresywny.
Chyba
bardziej cię lubiłem takiego, jakim byłeś przedtem.
Miałeś
dokładnie
określoną osobowość i dobrze znałeś swe miejsce w życiu.
Zmieniłem się.
To prawda, że się
zmieniłeś. Sądzę, że potrafię odpowiedzieć
na większość
twoich pytań, ale tego nie zrobię, w każdym razie nie
teraz.
Musimy przeprowadzić jeszcze jeden mały test, zanim poznasz
prawdę
i będziesz gotów przystąpić do działania. Niewykluczone,
że
się mylę i nie powinniśmy dłużej siedzieć z założonymi
rękami.
Mam jednak nadzieję, że tak nie jest.
A ja mam nadzieję...
Dość! — przerwał mu
gwałtownie Czu. — Przestań się
zastanawiać, kombinować i
wytężać swój umysł. Nie jesteś jeszcze
gotów, żeby cię
włączyć do akcji,
O czym ty mówisz?
271
O umiejętnościach
pokerzysty, których ci brak. Nie potrafisz
się poruszać w
świecie kłamstw, gdzie wszystko jest dwukrotnie,
trzykrotnie
zakamuflowane. Jestem pewien, że twoi przełożeni
właśnie
dlatego przekazują ci tak skąpe wiadomości, gdyż
doskonale
wiedzą,
że znacznie lepiej się spisujesz, gdy nie rozumiesz dokładnie,
co
się wokół dzieje. Należysz do tych ludzi, po których
bardzo
łatwo poznać, ile wiedzą. Więc nie próbuj na razie
zdobywać zbyt
wielu informacji.
Co zatem zrobimy? — zapytał Malcolm po chwili milczenia.
Dzisiaj już nic. — Czu
wstał i podszedł do drzwi. — Myślę,
że
i tak za wiele się wydarzyło, jak na jeden dzień. Zaczekajmy,
aż
trochę
się uspokoi po burzy. Jutro będzie piękna, słoneczna i
ciepła
niedziela. Jutro przystąpimy do akcji. Dziś
natomiast... Ja wracam
do Kanady, muszę poczynić pewne
przygotowania i naszykować
trochę
sprzętu. Niedługo wrócę. Może zobaczymy się już za godzinę,
a
może dopiero jutro. Wam natomiast radzę spokojnie
czekać.
Odpocznijcie,
zabawcie się jakoś. Spędziliście razem tyle czasu, że
chyba
zdołacie znaleźć jakąś wspólną rozrywkę.
Swoją drogą, Malcolmie,
muszę cię pochwalić. Znakomicie
sobie poradziłeś w trudnej
sytuacji i nawet, jak mi się wydaje,
zdołałeś nieco
poskromić moją dzielną asystentkę, chociaż mam
nadzieję,
że nie za bardzo. Wolałbym, żeby nie zapomniała o swojej
roli.
Ale teraz, rzecz jasna, jej także należy się trochę odpoczynku,
a
skłonny jestem twierdzić, iż z radością akceptuje twoje
towarzys-
two jako interesującą odmianę od monotonnych
spotkań z tym
głupim lotnikiem. Zawiadomcie mnie przez radio,
gdyby się coś
wydarzyło. I nie oddalajcie się zanadto od
motelu. Wolałbym nie
tracić czasu na szukanie was, kiedy tu
wrócę.
Malcolm zamknął drzwi za
Chińczykiem. Stał przez jakiś czas,
wbijając w nie
spojrzenie i nasłuchując oddalających się kroków
w
korytarzu.
On wie — mruknęła Sheila. — Wszystkiego się domyślił.
Starzeję
się, stwierdził Serow, z trudem dźwigając się z polowego
łóżka,
żeby odebrać telefon. Kiedyś zrywałem się na równe nogi
i
dopadałem biurka, nim przebrzmiał drugi sygnał. Teraz z
trudem
otwieram oczy, przy drugim dzwonku odzyskuję
przytomność,
272
a rozlegnie się jeszcze kilka
następnych, zanim wstanę i podejdę do
aparatu. Licząc ten
pierwszy sygnał, który mnie budzi, telefon musi
zadzwonić aż
cztery razy, nim go odbiorę. No właśnie, powtórzył
w duchu,
zdejmując słuchawkę z widełek przy piątym dźwięku.
Najlepszy
dowód, że się starzeję.
Serow. — Przynajmniej głos
nie zdradza mojego wieku,
pomyślał.
Towarzyszu Serow, obawiam
się, że mam dla was raczej złe
wieści — rozległo się w
słuchawce.
Żołądek podszedł mu do
gardła, natychmiast bowiem rozpoznał
swego dowódcę, Ryżowa.
Słucham, towarzyszu pułkowniku.
Jak zapewne wiecie, jedna z
naszych komórek ma swoją
wtyczkę w kierownictwie FBI. Rzadko
wykorzystują tego agenta,
on sam zresztą przekazuje tylko
informacje najwyższej wagi. Ten
właśnie człowiek zameldował
godzinę temu, że amerykańskie
oddziały służb
bezpieczeństwa zastrzeliły radzieckiego szpiega
i
sabotażystę, prowadzącego akcję wywiadowczą w okolicach
jednej
z wyrzutni rakiet w północnej części stanu Montana.
Rosyjski
agent
miał przy sobie jakieś urządzenie, lecz tak się
nieszczęśliwie
złożyło,
iż zdołał je zniszczyć tuż przed śmiercią. Amerykanie
ponadto
aresztowali dwoje ludzi, którzy udzielili temu szpiegowi
wydatnej
pomocy, natomiast trzeci zginął podczas strzelaniny na
ulicach
Chicago. Nasz człowiek z FBI doniósł, że jego przełożeni
z
wielką radością przyjęli fakt zdemaskowania kolejnej
sowieckiej
siatki
szpiegowskiej. Zastanawiają się jeszcze nad pewnymi
sprawami
proceduralnymi,
nie mogą się zdecydować, czy poinformować
o wszystkim
opinię publiczną i urządzić proces, czy zaproponować
nam
potajemnie jakąś wymianę. Niemniej z euforią mówią o
swoim
wielkim sukcesie.
Serce Serowa zabiło mocniej.
Miał ochotę krzyczeć z radości,
nie wiedział jednak, jak
Ryżow przyjąłby taki wybuch entuzjazmu,
nie
był też pewien, czy ktoś nie podsłuchuje tej rozmowy.
Postanowił
zatem
przybrać ten sam drwiący, ironiczny ton, co dowódca.
To rzeczywiście wielka szkoda, że nie powiodła się ta akcja.
Tak, tak. Macie całkowitą
rację. Zakładam, że dopilnujecie,
aby odpowiedni ludzie
dowiedzieli się, jak bardzo jesteśmy nieza-
dowoleni.
273
Oczywiście, uczynię to natychmiast.
Już poinformowałem Krumina. Poza tym, Serow...
Słucham, towarzyszu pułkowniku.
Nie zapomnimy, jak wspaniałą
robotę wykonaliście podczas
tej operacji. Damy o tym znać,
gdzie trzeba.
Bardzo
dziękuję, towarzyszu pułkowniku. Wypełniałem tylko
swoje
obowiązki.
Spisaliście się znakomicie.
W słuchawce brzęknęło, połączenie zostało przerwane.
Serow odłożył ją na
widełki, zamknął oczy i głęboko odetchnął
z ulgą.
Nareszcie po wszystkim, pomyślał, teraz trzeba tylko
zadbać,
żeby do podwójnych agentów dotarły odpowiednimi
kanałami
właściwe informacje. Za kilka godzin będę mógł iść do
domu.
Jeszcze raz westchnął i sięgnął po słuchawkę, czując,
jak
radość dodaje mu nowych sił.
Wydaje mi się, że nie jest
pan zbyt zadowolony — rzekł
Kevin.
Niewiele spał ostatnio, toteż miał silnie zaczerwienione
oczy,
był
jednak na tyle przytomny, by rozpoznać zły nastrój starego.
—
Dobrze wiem, że znacznie korzystniej byłoby schwytać
Rosjanina
żywego i móc zbadać to urządzenie, niemniej
zdołaliśmy go
powstrzymać.
Owszem — mruknął ociężale
dyrektor — nie da się za-
przeczyć.
Odstawił filiżankę z kawą
i popatrzył na swoją nie dokończoną
porcję
jajecznicy. Nigdy nie lubił niedziel, kiedy nawał zajęć
zmuszał
go
do zjedzenia śniadania w swoim gabinecie.
Kevin nie miał pojęcia, co
powiedzieć. Przyleciał z Montany
późnym wieczorem w sobotę,
wojskowym transportowcem, który
oprócz jakiegoś starego
sprzętu przywiózł do stolicy zwłoki Ros-
janina oraz
szczątki jego aparatu. Technicy CIA mieli dokładnie
zbadać
zarówno ciało, jak i resztki elektronicznej sondy. Ale już
wstępny
raport zawierał dość ciekawe informacje. Odcisków
palców
Rosjanina nie znaleziono w kartotekach żadnej z agencji
wywiadow-
czych,
nie zdołano też ustalić jego tożsamości na podstawie
fotografii
wszystkich
znanych szpiegów oraz ludzi podejrzewanych o współ-
pracę z
Rosjanami. Za to patolodzy CIA, znając szczegóły dotych-
274
czasowych analiz, pozwolili
sobie założyć akta Krumina (pseudonim
Różowy); takie też
nazwisko widniało na wszystkich dokumentach
dotyczących
badania zwłok.
Wiele aspektów tej sprawy
nie daje mi spokoju — odezwał
się w końcu dyrektor —
chociaż są to głównie moje przeczucia.
Bardzo rzadko się
zdarza, byśmy otrzymywali komplet potrzebnych
informacji. A w
tym wypadku na pozór wiemy wszystko albo
prawie wszystko. Coś
mi jednak nie pasuje.
Sądzi pan, że mógłbym w
czymś pomóc? — zapytał po-
spiesznie Kevin, zerkając w
stronę drzwi. Był niemal pewien, że
Carl tkwi za nimi i
bacznie nastawia ucha.
Nie, mój chłopcze. Ty już
wykonałeś wspaniałą, naprawdę
znakomitą robotę. Jak
tylko zjawi się tu Malcolm i uzgodnisz z nim
pewne sprawy,
możesz wziąć sobie parę dni wolnego. Później
poproszę
cię, żebyś razem ze mną i doktorem Loftsem wziął pod
swe
skrzydła Kondora. Spróbujemy zrobić z niego naprawdę
rasowego
agenta. Mam nawet dla naszego podopiecznego dość
przyjemne i
łatwe zadanie, w dodatku zupełnie pozbawione ryzyka.
Sądzę,
że zdążył nabrać nieco doświadczenia. A biorąc pod uwagę
jego
zachowanie podczas naszej operacji, jestem pełen nadziei
na
przyszłość.
Malcolm zaciągnął ręczny
hamulec, położył obie dłonie na
kierownicy i rozsiadł się
wygodnie. Jaskrawe promienie słoneczne
oraz zapał techników z
bazy lotniczej nie żałujących pasty polerskiej
sprawiały, że
na suficie dżipa odbijał się zniekształcony obraz
zabudowań
miasteczka Whitlash.
— Mamy
piękną, słoneczną niedzielę — oznajmił Czu, zrywając
ich
na nogi wczesnym rankiem — spokojną i cichą. Cudowny
dzień,
w sam raz na odpoczynek po wykonaniu zadania. Czy
znalazłbyś
lepsze warunki, Malcolmie, żeby znowu trochę namie-
szać? Czy
nie jest to idealny dzień na to, by Kondor wyleciał
z gniazda?
Otworzył drzwi i z ociąganiem
wyszedł na drogę. Zbliżył się do
samochodu stojącego z
tyłu, pochylił do okna, a Sheila opuściła
szybę. Specjalnie
tak się ustawił, żeby obserwujący ich domownicy
mogli
dostrzec, iż serdecznie uścisnął dłoń dziewczyny.
275
— Uważaj na siebie —
powiedziała — postępuj dokładnie tak,
jak mówił Czu. Nie
chcę, żeby ci się coś stało. Gdybyś miał jakieś
kłopoty,
pamiętaj, że jesteśmy w pobliżu. Jeśli nie pojawisz się
na
drodze w ciągu trzydziestu minut, ruszymy za tobą. Więc
gdyby coś
było nie w porządku, wystarczy, że odczekasz pół
godziny.
Malcolm uśmiechnął się.
— Mam nadzieję na wcześniejsze spotkanie.
Odwrócił się i chwilę
później wbiegł po schodkach domu
Robinsonów. Sheila
wykręciła na drogę i odjechała.
Drzwi otworzyła mu stara
Clare Stowe.
— Ach, to pan Malcolm —
powiedziała, wskazując mu wejście
do kuchni. — Cóż za
miła niespodzianka. Nie byliśmy pewni, któż
to nadjeżdża,
dopóki nie wysiadł pan z auta. Co prawda, nie
spodziewaliśmy
się gości, ale jest pan u nas zawsze mile widziany.
— Bardzo dziękuję —
odparł, wchodząc do środka.
Przeszedł przez salonik i
wkroczył do kuchni. Usiadł na krześle,
które podsunęła mu Fran
Robinson; mimo przyjaznego uśmiechu
na twarzy spoglądała na
niego z wyraźną podejrzliwością.
— Czy zastałem wszystkich w
domu? — zapytał uprzejmie
Malcolm.
Fran zerknęła szybko na matkę, zanim odpowiedziała:
— Tak, oczywiście. Pete
pracuje w stodole. Mój mąż, Neil,
położył się w pokoju na
dole. Nie czuje się najlepiej. A jego
bratanek, Dave... Pamięta
pan, Dave Livingston, był u nas, kiedy
wypełniał pan tę
ankietę... Jest na górze... Ach, to ty, Dave! Nie
słyszałam,
jak schodziłeś.
Dave Livingston stanął w
przejściu prowadzącym z kuchni do
saloniku. Malcolm stwierdził
w duchu, że ten dziwny wyraz na jego
twarzy można potraktować
jak uśmiech. Sądząc po słowach Fran
powinien
to być mężczyzna w średnim wieku, ale ten facet wyglądał
znacznie
młodziej.
Nie chciałem robić hałasu,
skoro Neil znowu zasnął. Co tu
porabiasz, Malcolmie? —
zapytał, siadając przy stole kuchennym,
naprzeciwko
niego. — Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię
zobaczymy.
Czyżbyś zapomniał wtedy zadać nam jeszcze jakieś
pytania?
Dave, kochany — wtrąciła
przymilnie babcia Stowe — czy
nie zauważyłeś, że tym
razem pan Malcolm nie przyjechał sam?
276
Miałam wrażenie, że ten
drugi samochód prowadziła pewna młoda,
ładna dziewczyna.
Dość szybko odjechała, ale nie uszło mej uwadze,
że nasz
gość przez chwilę z nią flirtował.
Malcolm uśmiechnął się z
udawanym zakłopotaniem. Co za
spostrzegawczość? — pomyślał.
Była to zarazem świetna okazja, by
wyjaśnić parę rzeczy.
To moja przyjaciółka.
Chciała wejść tu razem ze mną, lecz
wolałem, żeby
zaczekała gdzie indziej... To zresztą tylko kilka
minut.
Będzie się bardzo złościła, jeśli zabawię dłużej.
Nietrudno się domyślić —
odparł w zamyśleniu Dave.
Uśmiechnął
się teraz zdecydowanie inaczej i jakby nieco odmłodniał,
ale
Malcolmowi i tak wydawało się podejrzane to, co
wcześniej
spostrzegł.
Ściśle mówiąc — rzekł,
przypomniawszy sobie radę Czu,
żeby
ostrożnie podłożyć bombę i jak najszybciej się stąd wynosić
—
wróciłem
do państwa z pewną sprawą, która wiąże się z prze-
prowadzaną
przez mnie ankietą.
Naprawdę? — wtrącił
Dave. — Czyżby dołączono jeszcze
jakieś pytania?
Oficjalnie skończyłem już
swoje zadanie — stwierdził Mal-
colm, nakazując sobie w
duchu patrzeć tamtemu w oczy — ale jest
kilka rzeczy, które
osobiście mnie zainteresowały.
W czym zatem moglibyśmy
pomóc? — zapytał Livingston
swobodnym tonem.
Interesuję się historią —
podjął odważnie Malcolm — a pod-
czas poprzedniej rozmowy
dowiedziałem się przy tym stole kilku
ciekawostek. Szkoda, że
nie mogę porozmawiać z Neilem, gdyż to
on podsunął mi
pewną myśl.
Zauważył, że Fran wymieniła
pospiesznie z babcią Stowe
nerwowe spojrzenia. Dave siedział z
kamiennym wyrazem twarzy
patrząc prosto na niego.
— Otóż przyszło mi do
głowy, że projektanci tej ankiety nie
uwzględnili aspektu
historycznego. Próbujemy oceniać postawę
ludzi,
zbyt kurczowo trzymając się teraźniejszości. Wszystko zmienia
się
w takim tempie, iż często zapominamy o szerszym
podłożu
rozgrywających się wydarzeń. Chcemy widzieć was
jedynie takimi,
jacy jesteście dziś, puszczając w niepamięć
tę bliższą i dalszą
przeszłość. Uważam, że to
niewłaściwe podejście.
277
Weźmy chociażby historię
waszej rodziny. Zafascynowały mnie
opowieści Neila o czasach
pierwszego osadnictwa, a im dłużej
myślałem o historycznej
perspektywie naszej ankiety, tym częściej
odżywały w mej
pamięci te barwne opisy. I oto w piątek, dość
przypadkowo,
gdyż ankietę skończyłem dopiero wczoraj, trafiłem
w
bibliotece miejskiej na stare wydania miejscowych gazet.
Niestety, pierwsze egzemplarze
pochodziły już z okresu po
drugiej wojnie światowej. Ale
przeglądając je, trafiłem na artykuł
dotyczący rodziny
Robinsonów! Nie uważacie, że to zdumiewające?
Mogłem o was
przeczytać, czarno na białym!
Treść artykułu zdumiała
mnie jednak. Kiedy u was byłem, Neil
opowiadał, że historia
rodziny sięga czasów osadnictwa, że jako
jedni
z pierwszych przybyliście w te strony i zaczęliście
zakładać
gospodarstwo.
Tymczasem z gazety się dowiedziałem, że kupiliście
od kogoś
tę farmę. Owa rozbieżność zaciekawiła mnie do tego
stopnia,
iż postanowiłem wpaść do was przed wyjazdem i poprosić
o
wyjaśnienia.
Malcolm skończył i zapadła
cisza. Korciło go, żeby popatrzeć
na kobiety, ale nie miał
odwagi oderwać wzroku od Livingstona.
Ten zaś wbijał w niego
nieruchome spojrzenie.
Pierwsza odezwała się babcia Stowe.
— Och, Neil zawsze coś
takiego naplecie! No cóż... Zadrwił
sobie z pana, bo znalazł
wreszcie cierpliwego słuchacza. Gdyby
został pan dłużej,
pewnie zanudziłby pana na śmierć opowieściami
o słynnych
kowbojach z rodziny Robinsonów. My wszyscy już się
do tego
przyzwyczailiśmy. Prawda jest taka, że osiedliliśmy się tutaj
w
latach pięćdziesiątych, ale przez dłuższy czas nie mogliśmy
się
oswoić z tą okolicą. Przedtem mieszkaliśmy w
Pensylwanii. Nasza
liczna rodzina głęboko zapuściła tam
korzenie, tylko my wywęd-
rowaliśmy na zachód.
Malcolm przeniósł wreszcie
wzrok na staruszkę. Stała z prze-
rzuconą przez rękę
ścierką, oparta o blat kuchenny.
— Tak właśnie sądziłem —
powiedział, starając się nie dać po
sobie poznać
zaskoczenia. — Myślałem, że Neil uraczył mnie
wyssanymi z
palca opowieściami.
Fran Robinson zaśmiała się nerwowo.
— Zostaniesz u nas na obiad?
— zapytał Livingston. — Neil
powinien
niedługo wstać, mógłby cię uraczyć dalszymi ciekawostkami.
278
— Nie, dziękuję — odparł
Malcolm. Wstał od stołu i ruszył
w stronę wyjścia. —
Muszę już iść. Czeka na mnie przyjaciółka.
Przy drzwiach odwrócił się
jeszcze i spojrzał na całą trójkę,
dziwnie zamarłą na
swoich miejscach wokół kuchennego stołu.
— Chyba nie zobaczymy się
już więcej, dlatego żegnam państwa
i bardzo dziękuję za
pomoc oraz życzliwą współpracę.
Kiedy tylko drzwi się za nim
zamknęły, Livingston wstał,
w zamyśleniu sięgnął po kubek
z kawą, który Fran Robinson
postawiła wcześniej na stole, i
wylał nie tknięty przez Malcolma
napój do zlewu, spoglądając
przez okno, jak tamten wsiada do dżipa
i odjeżdża. Gdy
samochód zniknął z pola widzenia, odwrócił się
w stronę
dwóch milczących kobiet i uśmiechnął niewyraźnie. Ale po
chwili
jego uśmiech przerodził się w grymas wściekłości.
Mężczyzna
wziął
szeroki zamach i cisnął kubkiem przez całą długość kuchni,
a
ten roztrzaskał się na ścianie, pozostawiając grubą, głęboką
rysę.
Malcolm spojrzał na zegarek:
było dziewięć minut po północy.
Mimo późnej pory
powietrze było jeszcze nagrzane i teraz cieszył
się, że nie
włożył ciepłego swetra pod marynarkę. Doskonale
zdawał
sobie sprawę, że jest już za późno, aby żałować udziału
w
owej awanturze, dlatego starał się odnaleźć wszelkie
pozytywne
strony tej sytuacji.
Oparł się plecami o dach.
Niebo nad głową było upstrzone
gwiazdami,
wręcz nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
widział
ich aż tak wiele — najwyżej we wczesnej młodości. Zerknął
w
tę stronę, gdzie leżał Czu. Zbliżała się pora
podmienienia
Chińczyka. Znowu przyszło mu do głowy, żeby
zepchnąć tamtego
na dół. Wiedział jednak dobrze, czyje
ciało wylądowałoby na
chodniku, pięć pięter niżej, gdyby
rozpoczął z nim walkę. Poza tym
jest już za późno, aby
cokolwiek zmienić, powtórzył w myślach.
Malcolm i Czu urządzili
posterunek obserwacyjny na dachu
ratusza. Widać stąd było
niemal całe miasto. Tuż pod sobą, na
lewo, mieli bibliotekę
publiczną. Po drugiej stronie rozciągał się
rozległy
parking, a dalej, tuż pod szczytem wzgórza stał nie
zamieszkany
dom. Naprzeciwko wznosił się jednopiętrowy budynek
motelu —
widać stąd było recepcję oraz schody prowadzące do
korytarza,
gdzie mieścił się pokój Malcolma.
279
Włamali się do ratusza
niemal natychmiast po powrocie do
Shelby. W niedzielę nie było
nikogo w budynku. Czu poradził sobie
równie łatwo z wielkim
zamkiem przy drzwiach wejściowych, jak
i z kłódką zamykającą
właz na dach. Malcolm był pewien, że
Chińczyk zawczasu
dopasował odpowiednie wytrychy — to było
do niego podobne,
nigdy nie zostawiał niczego przypadkowi.
Zaniepokoił się na
krótko o Sheilę, ale szybko wytłumaczył sobie,
że
dziewczynie na pewno nic nie grozi w jej punkcie obserwacyjnym
w
starej szopie na tyłach motelu.
Spotkał się z Czu i Sheilą
przy wjeździe na główną szosę,
zaledwie pięć minut po
wyjściu z domu Robinsonów. Dotarli do
Shelby boczną drogą,
od zachodu. Zostawili auta na skraju miasta
i ruszyli do motelu
na piechotę. Przez całą drogę Czu perorował:
— Oczywiście,
musimy się liczyć z różnymi możliwościami, ale
jedno
wydaje się pewne: coś jest nie tak z Robinsonami, a chyba
także
z Kincaidami. Biorąc pod uwagę zdobyte przez nas informacje,
musi
się to jakoś łączyć z osobą Krumina. Uważam, że
ten
Livingston, kuzyn przyjeżdżający do nich od czasu do
czasu
z wizytą, to nikt inny, jak sam Krumin.
Rzecz jasna, to tylko domysły,
ale cała historia, włącznie
z zabiciem tego Rosjanina w
sąsiedztwie wyrzutni rakietowej,
kojarzy mi się z
dotychczasowymi, pokrętnymi metodami działania
Krumina. W
każdym razie śmierć sowieckiego szpiega na pewno
odwróciła
uwagę amerykańskich służb bezpieczeństwa od miesz-
kańców
pobliskiego Whitlash. Nie sądzisz, że ten aspekt waszej
operacji
jest bardzo interesujący?
Czyżby? — wtrącił
Malcolm. — Załóżmy, że Livingston to
Krumin. Co z tego
wynika? Nie jestem aż tak głupi, by sądzić, że
pozwolisz
mi zawiadomić moich przełożonych.
Masz rację — odparł
uprzejmie Czu — jeszcze na to za
wcześnie. Będziecie mogli
sobie wziąć Krumina, gdy ja z nim
skończę.
To znaczy kiedy?
Znowu
próbujesz uprzedzać wydarzenia, mój chłopcze. A jeśli
bajeczka
Robinsonów jest prawdziwa? Wątpię w to, ale nie mamy
jeszcze
pewności. Załóżmy więc, że Livingston to Krumin. Co on
tutaj
porabia? Dlaczego Robinsonowie mu pomagają? Co z tym
mają
wspólnego Kincaidowie? Zanim podejmiemy jakieś działania
280
przeciwko Kruminowi, musimy
sie jeszcze sporo dowiedzieć, bo
w
przeciwnym razie odgryzie nam rękę, nawet jeślibyśmy chcieli
go
tylko
pogłaskać. Gdybym zaryzykował i zgodził się na powiado-
mienie
twoich przełożonych, zapewne bardzo szybko byśmy odkryli
prawdę.
Ale nie mogę tego zrobić. Twoim dyrektorem nie da się tak
łatwo
sterować. Musimy zatem na własną rękę dowiedzieć się
czegoś
więcej. Lecz możemy też namówić do współpracy
naszego
podejrzanego, Krumina.
Wysłałem cię dzisiaj, żebyś
zadał to jedno pytanie, wcale nie
dlatego, że bardzo chciałem
poznać odpowiedź. Przede wszystkirri
zależało mi na tym, aby
poczuli się zagrożeni. Krumin już
wcześniej
powinienn się domyślić, że jesteś agentem. Musiałby
być
głupcem,
żeby tego nie pojąć, a on na pewno nie jest głupi. Mam
także
pewność, że wie już o śmierci tego drugiego Rosjanina.
Zwykle
przy każdej akcji dba o to, aby zapewnić sobie jak
najlepsze
środki łączności ze swoimi zwierzchnikami. Nie wątpię,
że
w domu Robinsonów znajduje się radiostacja dużej mocy
wyposażona
w szyfrator. A jeśli nie, to jest ona ukryta w jakimś
innym
domu, z którym w każdej chwili można się połączyć
telefonicznie.
Twoja druga wizyta miała im
zdradzić, że wyczuwasz, iż w tym
wszystkim jest coś
dziwnego. Powinna ich postawić w bardzo
trudnej sytuacji. W
pierwszej chwili Krumin zapewne pomyślał, że
stało się
najgorsze i trzeba uciekać. Ale musiał szybko dojść do
wniosku,
iż to nie ma sensu. Gdybyście bowiem planowali go
zgarnąć,
nikt by nie wysyłał agenta zadającego głupie pytania.
Doskonale
wie, że jeśli jest obserwowany i zacznie uciekać, potwier-
dzi
jedynie podejrzenia.
Czy
może jednak bezczynnie czekać? Oczywiście, że nie. Stano-
wisz
dla Krumina zbyt wielkie zagrożenie. Ewidentnie węszysz
wokół
niego, a przychodząc po raz drugi i udowadniając, iż ze
względu
na wykonywane zadanie się go nie boisz, okazałeś
swoją
podejrzliwość.
Musiał się więc zastanawiać, czy masz jakieś dowody
przeciwko
niemu, czy też, co by wynikało z twojego zachowania,
nie
powiadomiłeś jeszcze przełożonych o swoim odkryciu. W każ-
dym
razie powinien dojść do wniosku, że będziesz węszył dalej.
A co gorsza, składając mu
drugą wizytę zachowałeś się po
prostu głupio, jak
dyletant. Uwaga o tym, że oficjalnie dochodzenie
281
zostało zakończone, ale ty
masz jeszcze wątpliwości, musiała mu się
wydać śmieszna.
Żaden agent nie zachowuje się w ten sposób, nie
zamyka się
dochodzenia, jeśli jeden z prowadzących je wywiadow-
ców ma
jakieś podejrzenia. Innymi słowy twój postępek był
absurdalny,
szalony, dowodził czystej amatorszczyzny. Nie da się
go w
żaden sposób logicznie uzasadnić.
Nie można też zapominać, że
Krumin ma do wykonania swoje
zadanie. A sądząc po tym, co już
wiemy, znając środki bezpieczeń-
stwa, jakie podjęli jego
zwierzchnicy, musi to być coś niezwykle
ważnego. Zatem nie
będzie mógł się tak szybko wycofać, tym
bardziej że
zagrożenie nie jest jeszcze nazbyt realne. Musi zdobyć
coś,
co pomoże mu podjąć decyzję, a zarazem będzie
dostatecznym
wytłumaczeniem dla przełożonych.
1 tym czymś mam być ja — wtrącił Malcolm.
Zgadza się — odparł z
uśmiechem Czu. — Będzie się starał
dowiedzieć o tobie
jak najwięcej. Możliwe, że już wcześniej zdobył
jakieś
informacje, ale twoja dzisiejsza wizyta skłoni go do
działania.
Będzie musiał wyjść z ukrycia i ruszyć twoim
tropem. Natomiast
to, kiedy i jak przystąpi do akcji, powie
nam wszystko o roli
pozostałych ludzi w tej siatce.
Plan Chińczyka był bardzo
prosty. Samochód zaparkowany na
drugim krańcu miasteczka miał
potwierdzić wiadomość, którą
zostawił w recepcji: Wyjeżdża
w teren, w bliżej nie określonym celu,
i
wróci dopiero w nocy. Sheila telefonicznie przekazała
właścicielce
motelu
taką samą informację. Teraz zaś Malcolm razem z Czu
siedzieli
na dachu ratusza i nie spuszczali z oka przeszklonego
pomieszczenia
recepcjonisty.
— Mogą próbować kilku
sposobów — wyjaśnił mu wcześniej
Chińczyk. — Albo będą
chcieli cię porwać, tak jak my, albo
podczas twojej
nieobecności przeszukają pokój, lub od razu zor-
ganizują
zamach, wychodząc z założenia, że stanowisz dla nich zbyt
wielkie
zagrożenie.
Nie odezwał się wówczas nawet słowem.
— Malcolm! — Głośny
szept Czu wyrwał go nagle z zamyś-
lenia. — Spójrz tam.
Przed motelem powoli
przejechała odkryta furgonetka. Leniwie
wspięła się na
wzgórze po ich prawej stronie i po chwili zniknęła
z oczu.
Warkot silnika stopniowo cichł w oddali.
282
— Przejechali tędy już po
raz drugi — Czu rzekł półgłosem do
mikrofonu
krótkofalówki, przekazując wiadomość Sheili.
Dziewczyna
ponownie nawiązała łączność w niecałe dwie minuty
później.
— Byli i tutaj. Zaraz powinniście ich zobaczyć.
Tym razem furgonetka posuwała
się jeszcze wolniej. Malcolm
miał
wrażenie, że obaj mężczyźni siedzący w szoferce nie
spuszczają
wzroku z wejścia do motelu. Recepcjonista skończył
dyżur o północy
i
teraz w biurze nie było nikogo.
Czu nawet na chwilę nie dał
Malcolmowi popatrzeć przez
lornetkę, ten zaś nie próbował
go o to prosić. Po raz kolejny
wsłuchiwał się w warkot
silnika, kiedy furgonetka wjeżdżała pod
górę, by wreszcie
zniknąć z pola widzenia — odgłos jednak był
wyraźnie
słyszalny przez jakiś czas, aż w końcu umilkł nagle.
Po kilku minutach Malcolm
nawet gołym okiem bez trudu
rozpoznał obu mężczyzn. Matt
Kincaid oraz Peter Robinson,
bratanek Neila, wyłonili się zza
szczytu wzgórza i skierowali
w stronę motelu. Peter
pospiesznie zlustrował wzrokiem puste
biuro, a następnie obaj
wbiegli po schodach i ruszyli w kierunku
pokoju Malcolma.
— Idziemy! — rozkazał
Czu. — Mamy mało czasu.
Malcolm potknął się dwa razy,
zbiegając po schodach ratusza,
ale jakimś cudem utrzymał
się na nogach. Chińczyk wyprzedził go,
pędząc wielkimi
susami. Przy głównym wejściu zatrzymali się na
chwilę,
by nawiązać łączność z Sheilą i sprawdzić, czy droga
wolna,
wreszcie
po cichu wyszli na ulicę.
Kiedy zbliżyli się do
furgonetki, Malcolm — zgodnie z roz-
kazami — dobył broni,
żeby ubezpieczać Chińczyka. Ale w wozie
nie
było nikogo. Czu dokładnie sprawdził szoferkę, jakby
spodziewał
się
jakiejś zasadzki, wreszcie ukrył pod siedzeniem kierowcy
maleńką
krótkofalówkę
z wciśniętym i przyklejonym taśmą klawiszem
nadawania. Po
cichu zamknął drzwi i ukrył się w porośniętej
bluszczem
bramie kamienicy dwadzieścia metrów przed samo-
chodem.
Malcolm znalazł kryjówkę za pojemnikami na śmieci,
dwadzieścia
metrów od furgonetki.
Po piętnastu minutach
usłyszał odgłos kroków. Chwilę później
ktoś dyskretnie
otworzył drzwi auta i zaraz zamknął je za sobą.
Wiedział
doskonale, że Czu przysłuchuje się przez radio rozmowie
283
prowadzonej przez obu
mężczyzn. Kurczowo zaciskał spoconą dłoń
fla kolbie
rewolweru.
Nocną
ciszę zakłóciły nagle dwa szybkie, suche trzaski. Malcolm,
z
bronią gotową do strzału, wysunął się zza pojemników na
śmieci.
Przypomniał sobie, że słyszał identyczne odgłosy
wtedy, gdy
Chińczyk na jego oczach zabił susła. Ujrzał Czu
stojącego przy
drzwiach auta od strony kierowcy; tamten gestem
nakazał mu
podejść bliżej.
— To było nieuniknione —
wyjaśnił szeptem. — Początkowo
chciałem ich tylko
obezwładnić, ale kiedy się podkradłem do
samochodu, tamten
drugi oznajmił wyraźnie: „Ta dziewczyna także
jest Chinką!"
Nie miałem wyboru. Na szczęście szyba od strony
kierowcy była
opuszczona i nie musiałem wybijać okna.
Malcolm siłą się powstrzymał, żeby nie zajrzeć do szoferki.
— Tak jak się spodziewałem,
chcieli zaaranżować napad miej-
scowej bandy łobuzów. W tych
okolicach podobne wypadki nie
należą do rzadkości, a to było
im bardzo na rękę. Ale dzięki ukrytej
krótkofalówce
słyszałem ich rozmowę ze zwierzchnikiem. Przekazali,
że
nie ma cię w motelu, a pokoje są puste. Dostali rozkaz
znalezienia
jakiejś kryjówki, z której mogliby obserwować motel,
i
zaczekać na twój powrót. Dowódca rozkazał także zachować
ciszę
i nawiązać łączność dopiero wtedy, gdy zdobędą
coś konkretnego.
To dla nas znakomita okazja. Biegnij teraz i
sprowadź tu swego
dżipa, ja zawiadomię Sheilę przez radio.
Zanim Malcolm wrócił
samochodem, Czu i Sheila zdążyli już
przenieść ciała na
skrzynię furgonetki i przykryć je rozpostartą
plandeką.
Dziewczyna nie odezwała się do niego nawet słowem.
Usiadła
za kierownicą auta napastników. Czu z Malcolmem zajęli
miejsca
w dżipie i pojechali przodem w kierunku Whitlash.
— Kiciu, czy umiesz grać
w szachy? Nie
uśmiechaj
się, kochanie, pytam zupełnie serio. Bo
kiedy
graliśmy niedawno, przyglądałeś się tak,
jakbyś
rozumiał, a kiedy powiedziałam: ,,Szach!",
zacząłeś
mruczeć! Cóż, był to bardzo ładny szach,
Kiciu, i naprawdę
mogłam wygrać, gdyby nie ta
paskudna
wieża, która wkręciła się pomiędzy moje
figury.
Wszystko zaczyna mi pasować
— odezwał się Chińczyk,
kiedy tylko wyjechali poza granice
miasta. — Musiałem
się przekonać, kto po ciebie przyjedzie,
żeby ostatecznie
ustalić, co łączy Krumina alias Livingstona
z obydwiema
rodzinami z Whitlash. Gdyby zjawił się sam, nadal
miałbym
wątpliwości i musiał od niego dowiedzieć się
prawdy. Ponieważ
jednak wysłał przedstawicieli jednej i
drugiej rodziny, utwierdziłem
się w przekonaniu, że moje
przypuszczenia nie są bezpodstawne.
Po raz pierwszy usłyszeliśmy
o Kruminie zaraz po zakończeniu
drugiej wojny światowej. Już
wtedy był żywą legendą w kręgach
wywiadu wojskowego,
dlatego zwróciliśmy uwagę na to nazwisko.
Jeden z naszych
wybitnych dyplomatów, przebywając z wizytą
w
Moskwie, przegadał kiedyś ze swoim rosyjskim kolegą cały
długi
zimowy
wieczór, wspominając czasy wojny. Dowiedział się wówczas
kilku
rzeczy o Kruminie, a ponieważ był bardzo przewidujący, rano
spisał
wszystkie te informacje.
Krumin wyróżnił się już za młodu, organizując na tyłach frontu
285
oddziały partyzanckie, które
mocno dawały się we znaki wojskom
hitlerowskim. Nie miał
jeszcze dwudziestu lat, kiedy zrobiło się
o nim głośno wśród
dowódców sowieckiego wywiadu wojskowego.
Tylko swojemu
geniuszowi zawdzięcza to, że uniknął wszelkich
powojennych
czystek. Został przeniesiony do cywilnej instytucji
wywiadowczej,
gdzie zajął się głównie szkoleniem bojowkarzy
z różnych
krajów w prowadzeniu wojny partyzanckiej, organizowa-
niu grup
terrorystycznych oraz przerzutów kontrabandy.
Krumin znakomicie się
ustawił, znalazł sobie odpowiednich
przyjaciół i trzymał z
daleka od niebezpiecznych frakcji partyjnych.
Po raz drugi
usłyszeliśmy o nim od pewnego młodego człowieka,
który na
początku lat pięćdziesiątych przebywał na szkoleniu
w
Związku Radzieckim. Musisz pamiętać, że wtedy oba nasze
kraje
łączyły
znacznie lepsze stosunki. Dotarły do nas wówczas informacje
o
tym, jakoby Krumin dążył do utworzenia w każdym z
państw
zachodnich silnych oddziałów zbrojnych, czegoś w
rodzaju piątej
kolumny. W tamtych latach politycy obu bloków,
wschodniego
i
zachodniego, wychodzili z założenia, że w najbliższym czasie
może
dojść
do otwartej, konwencjonalnej wojny.
Zbrojenia atomowe,
wprowadzenie nowych planów strategicz-
nych oraz problemy
wewnętrzne w znacznym stopniu wpłynęły na
zmianę tego
stanowiska. Nigdy nie doszło do konfrontacji; jakimś
sposobem
klasa robotnicza w Stanach Zjednoczonych i innych
państwach
Zachodu nie spieszyła się do wszczęcia rewolucji i podą-
żenia
tą samą drogą, co Związek Radziecki czy Chiny.
Kiedy różnice poglądów
między przywódcami Rosji oraz Chin
zaczęły
wykraczać poza ramy sporów ideologicznych, bardzo szybko
na
plan pierwszy wysunęła się kwestia granic. Obie strony
zażądały
zwrotu niektórych terytoriów, tak samo bowiem
Moskwa rości
pretensje do pewnych ziem w granicach Chin, jak i
Pekin do kilku
obszarów Związku Radzieckiego. Obie strony też,
mimo oficjalnie
głoszonej przyjaźni, zaczęły rozmieszczać
wzdłuż granic swoje
wojska.
Później, w roku tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym czwartym,
jęła przybierać na
sile działalność szpiegowska, o której ci już
opowiadałem.
Krumin zmienił nieco program szkolenia naszych
agentów. Począł
selekcjonować co bardziej podatnych i odsyłać ich
do kraju
jako zdrajców ojczyzny. Ale nie chodziło mu o zdobywanie
286
danych wywiadowczych, a w
każdym razie nie było to głównym
celem organizowanej przez
niego siatki. Dobierał głównie ludzi
pochodzących z
Mandżurii, gdyż mieszkańcy tego rejonu nigdy nie
pałali
zbytnią miłością do rządu w Pekinie, i próbował ich
wykorzys-
tać do stworzenia zalążków oddziałów
partyzanckich, które mogłyby
się
ożywić w wypadku otwartej wojny między naszymi krajami.
Udało nam się zdemaskować
większość z tych ludzi zwer-
bowanych przez Krumina,
czekających tylko na sygnał rozpoczęcia
działalności
wywrotowej. Chcemy jednak mieć pewność, że wyłapa-
liśmy
ich wszystkich. Do tego właśnie jest nam potrzebny Krumin.
Na szczęście zdołałeś
zdemaskować Robinsonów oraz Kin-
caidów. Organizowana tu
siatka nie ma bezpośredniego związku
z pobliską wyrzutnią
rakiet. Jeśli sobie przypominasz, obecne plany
strategiczne
Rosjan nie wykluczają inwazji na Stany Zjednoczone
z terytorium
Kanady. Jeśli połączysz to z koncepcją Krumina,
zakładającą
tworzenie zmilitaryzowanych grup w rodzaju piątej
kolumny, to
chyba wszystko stanie się już jasne.
Niestety, jak to często bywa,
twoim przełożonym drzewa
zasłoniły
las. Skojarzyli tajemniczą śmierć agenta z ukrytą
wyrzutnią
pocisków
rakietowych, a nie z bliskością granicy kanadyjskiej. Co
prawda
nie jestem przekonany, że Robinsonów i Kincaidów należy
uznać
za rdzeń organizowanej grupy terrorystycznej. Bezpieczniej
jest
przyjąć, że są to rosyjscy agenci, którzy przed laty osiedli
w
waszym kraju i czekają spokojnie na tę chwilę, kiedy będą
mogli
przystąpić
do działania.
Nie jest to zresztą pierwszy
przejaw działalności Krumina na
tym obszarze. W roku tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątym piątym
pewien Kanadyjczyk,
niejaki George Spencer, odważnie przyznał
się
miejscowym władzom, że jest sowieckim szpiegiem. Był ciężko
chory
na raka i nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Spencer
okazał
się jedynie drobną płotką, na dobrą sprawę nie prowadził
żadnej
działalności wywiadowczej, ale dobitnie przyczynił się
do
wykrycia afery Munsingera. Zeznał jednak, że Rosjanie
prosili go
o
znalezienie dziesięciu farm wystawionych na sprzedaż w
Kolumbii
Brytyjskiej,
w pobliżu granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Na
szczęście nie
zdążył wypełnić tego zadania.
— Ale Robinsonowie i
Kincaidowie osiedlili się tutaj w połowie
lat pięćdziesiątych
— przerwał mu Malcolm.
287
To prawda. Domyślam się, że
byli jednymi z pierwszych
agentów tworzonej siatki, mającej
obejmować, powiedzmy, kilka
tysięcy
ludzi. Kiedy zimna wojna weszła w drugą fazę i zmieniła
się
strategia
Rosjan, Krumin powrócił do swych pierwotnych planów
i
postanowił zebrać ludzi w jednej wiosce, a raczej w jednej z
wielu
tego typu osad rozsianych po całym kraju. Nie mógł
liczyć na to,
że
ci agenci dostarczą jakichś istotnych informacji
wywiadowczych,
ale
zyskiwał tym sposobem niezwykle cenne punkty przerzutowe
oraz
doskonale zamaskowane kryjówki. Kiedy zaś wasze władze
wojskowe
postanowiły rozmieścić na tym obszarze cały szereg
wyrzutni
rakietowych, Krumin zapewne nie posiadał się z radości.
I co teraz zrobimy? —
zapytał Malcolm posępnym tonem,
skręcając w boczną drogę
prowadzącą do Whitlash.
Jak to: co? Po prostu
zneutralizujemy naszego przyjaciela
Krumina. Oddamy twojej
ojczyźnie wielką przysługę, za którą nie
musisz mi
dziękować. Nie widzę innego sposobu na ukrócenie jego
podstępnej
działalności.
Co rozumiesz przez słowo:
„zneutralizujemy"? — zapytał
cicho Malcolm, licząc
na to, że otrzyma konkretną odpowiedź,
która pozwoli mu
zaakceptować plany Chińczyka.
Potraktuj to całkiem
dosłownie. Wiem, co cię niepokoi, ale
możesz
mi wierzyć, że musiałem zabić tych dwóch mężczyzn. Być
może
zostaniemy zmuszeni do tego, żeby zlikwidować jeszcze jedną
czy
dwie osoby z grupy Krumina. Wszystko zależy od tego, jak
tamci
zareagują. Element zaskoczenia działa na naszą korzyść,
toteż
sądzę, że zdołamy załatwić wszystko bez żadnych strat
z
naszej strony i przy minimalnych stratach przeciwnika.
Czyli bez żadnych ekscesów.
Oczywiście,
ma się rozumieć. Potem zaś odzyskasz wolność,
będziesz
mógł wrócić do swego genialnego dyrektora i opowiedzieć
mu
wszystko, co wiesz na temat Sheili i mnie. My w tym czasie
będziemy
już zupełnie bezpieczni.
Malcolm nie odpowiedział.
Zerknął we wsteczne lusterko na
tańczące odbicia reflektorów
samochodu kierowanego przez Sheilę,
który podskakiwał na
wybojach podrzędnej drogi.
Zatrzymali się pięć
kilometrów od Whitlash, na stoku niewiel-
kiego wzniesienia
skrywającego zaparkowane pojazdy przed wzro-
kiem mieszkańców
miasteczka. Stanęli przed maską dżipa, po
288
chwili dołączyła do nich
Sheila. Zerknęła przelotnie na Malcolma,
ale nic nie
powiedziała. Ten próbował się do niej uśmiechnąć, ale
wypadło
to niczym grymas cierpienia. Czu wziął od dziewczyny
ciężką
torbę, którą przywieźli w kabinie furgonetki. Sprawdzając
jej
zawartość, rzekł:
— Wątpię, żeby postawili
kogoś na straży, ale martwi mnie pies
Robinsonów. Na pewno
spuścili go z łańcucha. Niedobrze się
składa, że mamy
lekki wiatr z zachodu, więc może nas wyczuć
z daleka. Włożę
marynarkę jednego z zabitych. Mam nadzieję, że
pies ogłupiony
mieszaniną zapachów nie zacznie od razu szczekać.
Będzie
musiał przebiec kawałek przez pole i obwąchać intruza.
Gotów
też jestem się założyć, że wszyscy prawdopodobnie spotkali
się
u Robinsonów. Podkradniemy się do tego domu, który sprawi
wrażenie
pustego, i stamtąd zlustrujemy teren. Liczę na to, że
ten
przygłuchy starzec nas nie usłyszy, ale na wszelki wypadek
prze-
tniemy druty telefoniczne.
Malcolmie, obaj wejdziemy do
środka, Sheila zostanie na
zewnątrz do czasu, aż ją zawołam.
Będzie osłaniała nam drogę
odwrotu. Musimy szybko i
stanowczo zapanować nad sytuacją.
Wiem, że nie chciałbyś
nikomu wyrządzać krzywdy, lecz jeśli
zajdzie potrzeba, nie
wahaj się strzelać do kogokolwiek z wyjątkiem
Krumina. Zostaw
go mnie. Wszystko pójdzie na marne, jeśli on
umrze.
Wręczył Sheili krótki,
dziwnie kanciasty karabin maszynowy,
który wyciągnął z
torby. Malcolm rozpoznał w nim izraelski
automat Uzi, jeden z
najmniejszych a zarazem najbardziej śmiercio-
nośnych rodzajów
broni skonstruowanej przez człowieka. Dziew-
czyna zarzuciła
sobie też na ramiona niewielki plecak. Czu po
chwili wyjął
rewolwer i wyciągnął go w stronę Malcolma, a ten
popatrzył
na niego zdumionym wzrokiem.
— Weź go. Nie będziesz
miał czasu przeładować swojej broni,
jeśli zrobi się
gorąco.
Malcolm z ociąganiem wziął
rewolwer z kaburą i przyczepił ją
sobie do paska od spodni.
Dwadzieścia pięć minut
zajęła im droga na przełaj przez pola.
W pewnym momencie Czu
kazał im obojgu się zatrzymać, a sam
poszedł dalej. Malcolm
dostrzegł, że w czasie marszu nakręca
tłumik na lufę swego
pistoletu.
289
Chciał się odezwać do
Sheili, lecz ta błyskawicznie położyła mu
palec na ustach.
Kiwnął potakująco głową, a następnie delikatnie
ścisnął
jej palce w swojej dłoni. Dziewczyna nie próbowała nawet
cofnąć
ręki.
Czu wrócił po dziesięciu
minutach. Bez słowa pokazał im dłoń
z uniesionym kciukiem,
po czym wszyscy ruszyli dalej.
Zatrzymali się w pobliżu
domu starego Gortona, gdzie Malcolm
podsadził Sheilę, a ta
szybko przecięła druty telefoniczne.
Gorton mieszkał u zachodniego
wylotu kotlinki, tuż przy drodze.
Dom Kincaidów znajdował się
po stronie północnej, we wszystkich
oknach było ciemno.
Natomiast w stojącym naprzeciwko domu
Robinsonów paliły się
światła. Cała trójka podkradła się od tyłu do
zabudowań
Kincaidów i dotarła pod drzwi wychodzące na po-
dwórze.
Uśmiechnięty Czu dał znak Malcolmowi i obaj wśliznęli się
do
środka.
W domu nie było nikogo. Kiedy
już nabrali pewności, Czu
wyszedł na chwilę i zaraz wrócił
razem z dziewczyną. Cała trójka
uklęknęła na podłodze,
ostrożnie wyglądając przez okno na stojący
po drugiej
stronie drogi dom Robinsonów. W którymś z oświet-
lonych
okien na parterze od czasu do czasu ukazywał się zarys
czyjejś
postaci, natomiast we wszystkich pokojach na górze było
ciemno.
Wrócimy i podkradniemy się
od tej samej strony, skąd
przyszliśmy — szepnął Czu do
Malcolma. — Wejdziemy bocznymi
drzwiami i wpadniemy prosto do
kuchni. Wygląda na to, że
wszyscy się tam zebrali. Ganek
jest wylany betonem, nie musimy
się
więc obawiać, że deski zaskrzypią nam pod stopami.
Powinniśmy
złożyć im niespodziewaną wizytę. Sheila,
uważaj na drzwi frontowe.
Strzelaj,
gdy tylko się przekonasz, że nie zdołaliśmy ich zaskoczyć.
A jeśli drzwi od podwórza
będą zamknięte? — zapytał
Malcolm.
Czu uśmiechnął się.
Wątpię w to. Ale przekonamy
się dość szybko, gdy tylko
naciśniemy klamkę. Zawsze
będziemy mogli skorygować ten plan.
To szaleństwo —
zawyrokował Malcolm. — Czyste sza-
leństwo.
Wcale nie, my tylko
podejmujemy wyzwanie. Musimy to
zrobić.
290
Malcolm spojrzał na Sheilę,
jakby szukał u niej wsparcia.
Dziewczyna
jednak, po raz pierwszy tego wieczoru, uśmiechnęła się
tylko
do niego.
— Jeśli zrobisz wszystko
tak, jak mówi Czu, powinno sie udać.
Zaufaj mu.
Malcolm pokręcił głową, lecz posłusznie ruszył za Chińczykiem.
W ciągu dziesięciu minut
zatoczyli wielkie koło. Malcolmowi
serce waliło jak młotem,
gdy w końcu przywarł plecami do ściany
domu Robinsonów.
Okno pokoju na parterze było
otwarte, w mieszkaniu panowała
ciemność. Malcolm zaryzykował
i zerknął do środka. Zauważył, że
drzwi wejściowe są
uchylone, a światło wpadające z sąsiedniego
pomieszczenia
pozwoliło mu dostrzec, że w sypialni nie ma nikogo.
Spojrzał
na Czu i poinformował na migi, iż mógłby zakraść się
do
wnętrza domu przez to okno. Chińczyk skinął potakująco
głową,
a następnie wskazał zegarek i uniósł wyprostowany
jeden palec —
za minutę miał wtargnąć przez drzwi od
podwórza. Został jednak
na swym posterunku, dopóki Malcolm
nie znalazł się w sypialni.
Ten przekradł się na palcach
przez pokój, omijając z daleka
smugę światła wpadającego
zza uchylonych drzwi. Wyjrzał na
korytarz. Po drugiej stronie
dostrzegł inne, zamknięte drzwi. Nie
sączyło się spod nich
światło, zatem musiała tam być łazienka.
Domyślił się,
że gdy wybiegnie z sypialni, znajdzie się w saloniku;
korytarz
i schody prowadzące na górę miał po prawej ręce. Od
strony
salonu i kuchni doleciały stłumione głosy.
Krumin alias Livingston:
— ...ale niczego nie
znaleźli w jego pokoju.
Fran Robinson:
— Czy
możesz wreszcie przestać obwiniać za wszystko Neila?
Zrobił,
co było w jego mocy! Przez tyle lat żyliśmy w ustawicznym
strachu!
Krumin:
— Możliwe,
towarzyszko, iż mieszkacie tu wystarczająco długo,
żeby
zacząć się utożsamiać z osobą, którą udajecie.
Przypominam
jednak, że Neil jest waszym ukochanym, troskliwym
mężem dopiero
w drugiej kolejności. Przede wszystkim to wasz
towarzysz i współ-
pracownik. Jego alkoholizm nie może być
wytłumaczeniem popeł-
nianych
błędów. Spójrzcie tylko na niego, odwróćcie się i popatrzcie!
291
Siedzi tam, z butelką piwa w
roztrzęsionych dłoniach, podczas gdy
dwaj...
W tym samym momencie Malcolm,
który szykował się do
wtargnięcia w głąb mieszkania,
potrącił nocny stolik, zwalając na
podłogę flakonik wody
kolońskiej.
Bez wahania skoczył przed
siebie, wybiegł na korytarz z bronią
gotową do strzału i
zamarł w bezruchu.
Gdyby był sam, zgubiłaby go
nieuwaga. Krumin stał po drugiej
stronie saloniku, na wprost
niego, w przejściu prowadzącym do
kuchni. Błyskawicznie
zareagował na hałas w sypialni i trzymał już
w dłoni
pistolet, który wyciągnął z tylnej kieszeni spodni.
Malcolm
zdążyłby nacisnąć spust, gdyby się nie zawahał,
przypomniawszy
sobie nakaz Chińczyka, iż pod żadnym pozorem
nie wolno strzelać
do tego człowieka. A nawet gdyby się nie
zawahał i wystrzelił od
razu, dostrzegłszy pistolet w rękach
tamtego, nadal byłby w śmier-
telnym
niebezpieczeństwie, gdyż za plecami Krumina stanęła
Shirley
Kincaid.
Ona także trzymała w dłoni pistolet. Bawiła się nim przez
cały
wieczór, piastowała niczym dziecko, którego nie wolno jej
było
mieć,
wypełniając w ten sposób nerwowe oczekiwanie na męża.
Nie
wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy.
Ale na szczęście Malcolm nie
był sam. Czu otworzył ogień,
zanim jeszcze pchnięte
kopniakiem drzwi zamknęły się za nim
z powrotem. Pierwszy
pocisk ugodził Krumina w prawe kolano;
mężczyzna padł na
podłogę, wijąc się z bólu. Czu zdążył nawet
wbiec do
kuchni, zanim zamknęły się za nim drzwi wiodące na
podwórze.
Drugi pocisk roztrzaskał czaszkę Shirley Kincaid, kiedy
kobieta
obróciła głowę, słysząc wdzierającego się z drugiej
strony
napastnika.
Malcolm dopadł Krumina w samą
porę, by odtrącić ko-
pniakiem pistolet, po który tamten
wyciągał rękę. Zajrzał do
kuchni dokładnie w tej chwili,
kiedy broń Czu wypaliła po
raz trzeci i stojąca nie opodal
Fran Robinson osunęła się na
podłogę; na chromowanym,
burżuazyjnym zlewie zostały plamy
jej rosyjskiej krwi.
— Nie! — wrzasnął
Malcolm, spoglądając na Neila Robinsona
wciśniętego w kąt
kuchni i dzierżącego w dłoniach butelkę piwa.
Mężczyzna wbijał osowiały
wzrok w ciało swej żony osuwające
się na podłogę. Jakby z
rezygnacją przyjmując wyrok losu, powoli
292
obrócił spojrzenie w
kierunku zabójcy. Malcolm zdążył po raz
drugi krzyknąć:
„Nie!", kiedy pistolet Czu wypalił ponownie.
Głowa
Neila odskoczyła, po czym opadła na stół.
Chińczyk z kamiennym wyrazem
twarzy stał pośrodku kuchni.
Malcolm otwierał już usta, żeby
bluznąć stekiem przekleństw, kiedy
tamten krzyknął:
— Uważaj!
Bez
namysłu odwrócił się na pięcie i spostrzegł nacierającą
Clare
Stowe
— „babcię", jednego z najstarszych
współpracowników
Krumina. Kobieta siedziała na górze przy
radiostacji, czekając na
komunikat od dwóch wysłanych do
miasta agentów, gdy na dole
wybuchła strzelanina. Nie miała
broni, toteż rzuciła się na napast-
nika z wielkimi nożycami
krawieckimi, mając nadzieję, że przed
śmiercią zdoła go
przynajmniej ciężko zranić.
Rady McGifferta okazały się
skuteczne. Malcolm zareagował
odruchowo: uskoczył i z
przysiadu wystrzelił trzykrotnie. Każdy
z
pocisków dosięgnął celu, powstrzymując szarżującą kobietę.
Zanim
jej
ciało odskoczyło i z hukiem zwaliło się na podłogę,
zauważył
wykwitające na ubraniu trzy krwawe plamy: na
brzuchu, piersiach
oraz lewym ramieniu. Jak na zwolnionym filmie
dostrzegł też
bolesny, przedśmiertny skurcz na twarzy
staruchy; poleciała na
plecy i wreszcie legła bez ruchu.
— Mój Boże! — jęknął cicho Malcolm.
Wyprostował się, ręce
opadły mu bezsilnie. Przez chwilę stał
z przygarbionymi
ramionami, wpatrując się w idiotycznie sterczące
ku górze
czubki czarnych butów zabitej kobiety.
— Sprawdzę resztę domu i
sprowadzę Sheilę — odezwał się
cicho Czu za jego plecami.
— Przewiąż Kruminowi ranę.
Chińczyk pokazał Malcolmowi
skuloną na podłodze i jęczącą
z bólu postać. Obok
zakrwawionej nogawki spodni Krumina
leżała kuchenna ścierka.
Poczuł jeszcze, jak Czu wyjmuje rewol-
wer z jego zdrętwiałych
palców. Uklęknął i zawiązał ścierkę
powyżej zranionego
kolana Rosjanina, starając się nie patrzeć mu
w twarz.
Nadal pochylał się nad
szpiegiem, kiedy Sheila delikatnie
położyła
mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnęła
się,
jakby chciała mu dodać odwagi, lecz w jej oczach nie dostrzegł
ani
śladu radości. Podprowadziła go do krzesła i pod czujnym
293
okiem
stojącego nie opodal Czu rozpoczęła przygotowania.
Malcohtt
dopiero
teraz zdał sobie sprawę, że me ma przy sobie broni.
Dziewczyna
poruszała się szybko i energicznie, niemal z precyzją
automatu.
Dokładnie sprawdziła opaskę uciskową założoną przez
Malcolma,
ale nie musiała jej poprawiać. Wyjęła ze swego plecaka
niewielki
magnetofon kasetowy na baterie oraz zestaw medyczny.
Zrobienie
zastrzyku trwało tylko parę sekund, już po minucie
Krumin
przestał jęczeć. Sheila zajrzała mu pod powieki, skont-
rolowała
puls i oddech, a następnie włączyła magnetofon i skinęła
głową
w kierunku Czu.
— Nie muszę ci powtarzać,
co chcemy wiedzieć. Znam trochę
rosyjski,
więc chyba go zrozumiem. Gdybym miał jakieś wątpliwości,
powiem
ci o tym, a ty go zapytasz ty jego języku.
Sheila przytaknęła ruchem
głowy. Zaczęła powoli przesłuchiwać
rannego mężczyznę. Z
początku nie odpowiadał, ale stopniowo
robił się coraz
bardziej rozmowny, ą nawet wylewny.
Mafcońn popatrzyć na Czu.
Chińczyk sterczał jak posąg nad
Kruminem i z szerokim
uśmiechem patrzył na zadającą pytania
Sheilę. Dosłownie
promieniał z radości. Rozpierała go duma
i satysfakcja.
Malcolm powoli przeniósł wzrok na ciało starszej
kobiety
leżące pośrodku salonu, lczz zaraz spojrzał w kierunku
kuchni.
Zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Jeszcze przez
jakiś
czas nie miał odwagi spojrzeć na otoczenie; siedział,
jak gdyby
sparaliżowany strachem.
Z zamyślenia wyrwały go
słowa Czu. Chińczyk odezwał się po
angielsku:
— A teraz jeszcze prezent
dla Amerykanów. Jesteśmy im to
winni, zanim zwrócimy tego
wypożyczonego ptaszka. Zapytaj go
o agenta, który został
zastrzelony na terenie wyrzutni, a także
o Rosjanina, którego
Amerykanie zabili ubiegłej nocy. Ale przedtem
zmień kasetę. —
Odwrócił się w stronę Malcolma. — Żałuję, mój
przyjacielu,
że towarzysz Rumin może udzielić wyczerpującej
odpowiedzi
tylko w ojczystym języku. Będziesz musiał zaczekać
na
przetłumaczenie
jego zeznań, dopiero wtedy się dowiesz, w jakim to
fascynującym
doświadczeniu przyszło ci brać udział. Ach tak,
przecież
tobie jest wszystko jedno...
Skinął
głową Sheili. Dziewczyna zmieniła kasety w
magnetofonie,
uruchomiła
zapis i ponownie zaczęła zadawać pytania.
294
Trzy minuty później spojrzała na Czu i powiedziała po angielsku:
— To koniec. Stracił zbyt
dużo krwi, żebyśmy mogli jeszcze coś
z niego wyciągnąć.
Wyłączyła magnetofon i
wręczyła obie kasety koledze. Ten
wsunął jedną z nich do
kieszeni i podszedł do Malcolma. Wetknął
drugą kasetę do
jego kieszonki w dżinsowej marynarce, po czym
starannie ją
zapiął.
— Sheila — rzekł
rozkazującym tonem. — W miasteczku jest
siedem pojazdów.
Pozdejmuj ze wszystkich silników głowice roz-
dzielaczy i
przynieś je tutaj.
Dziewczyna wyszła bez słowa.
Czu chwycił Malcolma pod
brodę i uniósł mu głowę. Ten był
zbyt osowiały, żeby
jakoś zareagować.
— I w ten oto sposób nasza
akcja dobiegła końca. Muszę
powiedzieć, że współpraca z
tobą była dla mnie bardzo inte-
resującym,
wręcz fascynującym doświadczeniem. Jestem pewien, że
dla
twoich przełożonych osiągnięte przez nas rezultaty będą
równie
oszałamiające. Cokolwiek im powiesz, w najmniejszym
stopniu nie
może być dla nas krzywdzące, gdyż jedynie
dokończyliśmy tę
układankę, nad którą się głowili, a
ponadto w ramach drobnego
prezentu przekazujemy im kasetę z
nagraniem. Nie powinni zatem
źle myśleć ani o nas samych, ani
o naszym kraju. Powiedziałbym,
że owo drobne przymierze
okazało się niezwykle owocne, nie
sądzisz?
Malcolm tępo wpatrywał się
w Chińczyka. Przez dłuższą chwilę
uśmiechnięty Czu
spoglądał mu prosto w oczy. Wreszcie Sheila
wróciła z całym
naręczem samochodowych głowic rozdzielaczy.
— Znakomicie, moja droga.
Jestem pewien, że nie muszę ich
liczyć. Nie odważyłabyś
się pominąć choćby jednego, tym bardziej
że wiesz dobrze,
co bym zrobił, gdybym ci nie ufał i postanowił to
jednak
sprawdzić. Wrzuć je do swojego plecaka. Magnetofon
możemy
zostawić, ale spakuj zestaw lekarski. Później zabiorę
plecak.
Podaj mi teraz aparat.
Sheila sięgnęła do plecaka
i wyjęła miniaturowy japoński aparat
fotograficzny.
Zgodnie z poleceniem wrzuciła do środka przyniesione
głowice.
— Na szczęście w pokoju
jest wystarczająco jasno i nie muszę
używać
flesza. Nieruchome obiekty również mi ułatwiają zadanie. —
295
Czu zachichotał z własnego
dowcipu, ale żadne z nich nie zareago-
wało. Skinął głową
w stronę Malcolma. — Wyprowadź naszego
Kondora na zewnątrz.
Zaraz do was dołączę.
Sheila pociągnęła go w stronę kuchni, wyszli na podwórze.
Byli już przed domem, kiedy
ze środka doleciał kolejny suchy
trzask. Malcolm wyszarpnął
rękę i obrócił się gwałtownie ku Sheili.
— Nie! Mój Boże...!
Dziewczyna chwyciła go za
ramiona i potrząsnęła nim mocno,
jakby miała do czynienia z
przerażonym dzieckiem. Wreszcie
odepchnęła go od siebie i
syknęła mu prosto w twarz:
— A czego się spodziewałeś?
Myślałeś, że to wszystko jest...
zabawą w chowanego? Nie
wmówisz mi, że się nie domyśliłeś
prawdziwych zamiarów
Czu podczas pobytu na naszej farmie!
Wiedziałeś, że on nie
jest zwykłym agentem, że nie przyjechał tu
w celu zdobycia
informacji! Sądzisz, że jakakolwiek instytucja
wywiadowcza
marnowałaby kogoś takiego jak Czu, zlecając mu
rutynową
pracę? Musiałeś zauważyć, że to likwidator,
zabójca,
jednoosobowa armia. Dobrze wiedziałeś, jak to się
skończy.
Najwyżej nie chciałeś się do tego przyznać przed
samym sobą. Ale
przestań teraz udawać naiwniaka. Nikt z nas
się na to nie nabierze.
Malcolm patrzył na nią
zdumiony. Oczy Sheili dziwnie błysz-
czały, ale w
ciemnościach, przy słabym świetle padającym z okien
nie mógł
dostrzec, czy są to łzy.
— Ja tylko... Po prostu...
miałem nadzieję... — Pokręcił głową.
Usłyszał szybkie
kroki Czu wewnątrz domu i zrozumiał, że
zostało im niewiele czasu.
— A co...?
Co z nami? — wtrąciła
pospiesznie dziewczyna. — Mój
Boże, jak to ty mówisz. Nie
udawaj głupiego. Tego także musiałeś
być świadom,
podobnie jak ja. To koniec. Bez względu na to, co
nas łączyło.
Koniec. Było, minęło.
Sheila, ja...
Nic nie mów. Czego się
spodziewałeś? Że zaprzepaszczę
dzieło mego życia? Porzucę
to, w co wierzę? Zapomnę o mojej
przeszłości, ojczyźnie,
rodakach? I to wszystko dla ciebie? Dobrze
wiem, że nigdy byś
ze mną nie wyjechał. Nie mówię już o tym, że
Czu by do
tego nie dopuścił, takie rozwiązanie nie mieści się
w
żadnym z jego planów. Czy sądzisz zatem, że by mi pozwolił tu
296
zostać? A myślisz, że twoi
zwierzchnicy daliby mi spokój, nie
żądając, abym zaprzedała
im swą duszę, poświęciła całe swoje
życie? Jesteśmy
jedynie pionkami, maleńkimi płotkami, z którymi
nikt się nie
liczy. Sądzisz, że Czu pozwala ci odejść tylko dlatego,
iż...
jest ci wdzięczny albo ma dobre serce? Gdyby zostawienie cię
przy
życiu nie było mu na rękę, zastrzeliłby cię bez chwili
wahania.
A
ja nie mogłabym zrobić nic, żeby go powstrzymać! Absolutnie
nic!
Urwała
na chwilę, po czym dodała łagodniejszym tonem:
— Och, Malcolmie, czy nie
rozumiesz, że nie mamy wyjścia?
Zarzuciła mu ramiona na szyję
i przywarła do niego całym
ciałem.
— Może... — szepnęła,
wtulając głowę w jego ramię — czasami
o
mnie pomyślisz, może kiedyś zrozumiesz, że wszystko, co
robiłam,
należało
do moich obowiązków... Potraktowałam cię tak samo, jak
tego
lotnika. A nawet jeśli to nieprawda, jeżeli na zawsze
pozostaną
jakieś
wątpliwości... tym lepiej. Może będzie ci lżej. Wycofaj
się,
Malcolmie,
to nie jest robota dla ciebie. Jeśli cię nie zabije, to na
pewno
pozbawi wszystkiego, co jest w tobie dobrego i zastąpi twe
życie
namiastką życia. Tak czy owak przegrasz, będziesz zgubiony.
Nie
masz w sobie wystarczająco dużo człowieczeństwa, albo masz
go
nazbyt wiele, by przetrwać w tym świecie.
Czym prędzej odsunęła się
od niego, Malcolm zaś nie miał siły
jej zatrzymać. Stali
jeszcze naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy,
kiedy Czu
wyszedł przed dom.
— Cóż za wzruszająca
scena — rzekł. — Jak się domyślam,
moja towarzyszka już
ci powiedziała, że musimy się teraz rozstać.
Nasze drogi się
rozchodzą.
Malcolm odwrócił się w jego
stronę. Po raz kolejny przyszło mu
do głowy, że powinien
zabić Chińczyka, ale miał dość zdrowego
rozsądku, by
porzucić owe zamiary. Domyślił się jednak, po
ironicznym
uśmiechu tamtego, że Czu odgadł jego wahanie.
— Nie zostawiamy ci żadnego
auta na chodzie, a druty
telefoniczne są przecięte. Pobliska
farma należy do tych dwóch,
zakochanych w sobie „braci",
ale na twoim miejscu nie dobijałbym
się
do nich po nocy, mając na swe usprawiedliwienie mało wiarygod-
ną
opowieść. Również ten przygłuchy starzec mieszkający
na
rozstaju dróg niewiele ci pomoże. Zresztą jak byś mu to
wszystko
wytłumaczył? Proponuję zatem, żebyś poszedł do
miasta na piechotę
297
i stamtąd zadzwonił do
swoich przełożonych. Z przyjemnością bym
został i
popatrzył, jak usiłują wybrnąć z tej kłopotliwej
sytuacji.
Niestety, muszę wyjechać. Przykro mi, ale nie możemy
ci zostawić
sprawnego
dżipa. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mnie nienawidzisz.
Ale
jestem pewien, że wyrządzisz nam tę drobną przysługę, nie
ze
względu
na mnie, lecz moją towarzyszkę. Chcę mieć pewność, że nic
nam
nie grozi, dlatego proszę cię, abyś nie kontaktował się
ze
swoimi zwierzchnikami w ciągu najbliższych dwóch godzin.
Mówię
to na wypadek, gdybyś jakimś cudem znalazł sposób
nawiązania
łączności.
Czu wyciągnął rękę i musnął palcami jego policzek.
— Żegnaj, Malcolmie.
Współpraca z tobą była naprawdę
fascynująca. Ale mam
nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli
się spotkać.
Chyba rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Chińczyk odwrócił się na
pięcie i ruszył przed siebie. Sheila
zerknęła po raz ostatni
na Malcolma, także się odwróciła plecami
i poszła za swym
kolegą. Malcolm długo jeszcze stał pośrodku
jedynej drogi
przebiegającej przez Whitlash i patrzył na malejące
sylwetki
ludzi, którzy na zawsze musieli zniknąć z jego życia.
Ponad godzinę zajęło mu
przejście z pogrążonego w ciszy
miasteczka do równie
cichego, za to jaskrawo oświetlonego terenu
wyrzutni. Miał do
pokonania stosunkowo krótki dystans, ale szedł
powoli, noga za
nogą, kopiąc po drodze kamienie, które z głuchym
łoskotem
odbijały się w ciemnościach od zbitej darni. Wędrował
z
głową nisko pochyloną i dłońmi wciśniętymi głęboko w
kieszenie
spodni. Raz nawet nadepnął na kaktusa, ale miękkie
o tej porze
roku kolce nie zdołały przebić cienkiej skóry
jego butów.
Przez trzy godziny obserwował
teren wyrzutni. Oczy go piekły
od długotrwałego noszenia
szkieł kontaktowych, nogi miał jak
z waty, ale bał się
usiąść na ziemi. W głowie kołatały mu bezładne
myśli,
kiedy spoglądał na zalaną betonem pokrywę silosu po
drugiej
stronie ogrodzenia, tonącą w jaskrawym świetle latarni.
Pół
godziny przed świtem, kiedy niebo na wschodzie począł
rozjaśniać
pierwszy brzask, podszedł bliżej, chwycił
oburącz drucianą siatkę
i przez kilka minut ze wszystkich sił
nią potrząsał. Później pozbierał
nieco kamieni i zaczął
nimi rzucać. Żaden z jego pocisków nie trafił
298
w blaszaną obudowę szybu
wentylacyjnego, ale jeden zatrzymał się
tuż przed obiektywem
kamery. Po jakimś czasie Malcolm przestał
ciskać kamieniami i
kucnął, oparłszy plecy o siatkę ogrodzenia.
— O Jezu! Następny! —
wykrzyknął oficer dyżurny w ośrodku
kontroli, kiedy na
pulpicie zabłysły czerwone światła i rozdzwoniły
się
brzęczy ki alarmowe.
Wyłączył je szybko i
sięgnął po słuchawkę telefonu. Pół minuty
później
uzyskał połączenie z komendantem bazy.
— Wiem,
że zabrzmi to niewiarygodnie, panie pułkowniku, ale...
Pierwsze
dwa helikoptery służb ochrony nadleciały z południa,
nisko nad ziemią. Zdążyło
się już na tyle rozwidnić, że teren
wyrzutni widoczny był
jak na dłoni. Kiedy tylko maszyny weszły
w
łuk, aby zatoczyć koło nad ogrodzonym terenem, pilot
pierwszego
helikoptera
trącił łokciem siedzącego obok oficera i wskazał mu
tkwiącego
bez ruchu człowieka. Malcolm podniósł głowę, spojrzał
w
górę, ale nie wykonał żadnego gestu.
Oficer fuknął z
pogardą.
— Na szczęście ten jeszcze żyje — powiedział.
— Widzisz, Kiciu, musiał
to być albo Czer-
wony Król, albo ja. On byl, oczywiście,
częścią
mego snu... ale ja także byłam częścią jego
snu!
Czy to Czerwony Król śnił, Kiciu?
Tylko
jednej rzeczy jeszcze nie rozumiem — rzekł Kevin do
dyrektora,
gdy dwa dni później spotkali się w jego gabinecie,
w budynku
przy obwodnicy waszyngtońskiej. — Nagrane
zeznania
wyjaśniają, w jaki sposób tamci namierzyli Parkin-
sa, który
przyjechał za Kruminem aż do Whitlash; wiemy, że
Kincaid
zastrzelił go na rozkaz Krumina; poznaliśmy też ich
zadanie.
Lecz nadal nie mogę pojąć, po co była ta cała
maskarada.
Stracili tylu agentów: Nuricza oraz troje łączników,
przekazujących
mu instrukcje w trakcie podróży przez Stany
Zjednoczone, a ponad-
to naszą wtyczkę w berlińskiej placówce
KGB, za pośrednictwem
której
Rosjanie przekazywali nam spreparowane informacje. Według
ostatnich
raportów ten człowiek zniknął i nie daje znaku życia,
wszystko
wskazuje na to, że go zwinęli. Co się tyczy pozostałych,
mamy
nadzieję, że zdołamy wymienić tę kobietę, Brooks, za
Cummingsa;
on nie przedstawia dla nich większej wartości, podobnie
jak
ona dla nas. Jeśli tylko przekona pan Czterdziestkę, żeby FBI
za
bardzo nie nalegało na wymianę, to małżeństwo Pułaskich
300
będzie
chyba można uwolnić. Obiecali siedzieć cicho jak myszy pod
miotłą.
Jest jeszcze sprawa tego sekretarza radzieckiej misji przy
ONZ,
którego CIA próbowała zwerbować. Jeśli Rosjanie wykorzys-
tali
go specjalnie do swoich celów, to zrozumiałe jest, że nie można
mu
ufać. Trzeba go jeszcze dokładnie sprawdzić, ale moim zdaniem
ten
człowiek nie przyda się ani nam, ani sowietom. Ci wszyscy
ludzie
zostali zatem zdemaskowani tylko po to, by doprowadzić do
końca
operację „Gamajun".
A przecież od strony
strategicznej nie była ona nic warta, bo kto
przy zdrowych
zmysłach mógł planować wojnę partyzancką w pół-
nocnej
Montanie. Okoliczni farmerzy rozprawiliby się z terrorystami
nawet
bez naszej pomocy, pewnie musielibyśmy interweniować,
żeby
nie dopuścić do polowania na czarownice. Owszem, jestem
przekonany,
że Krumin liczył na jakieś korzyści płynące z „Gama-
jun",
lecz chyba mógł je też osiągnąć innymi metodami.
Zupełnie
inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby ich
wywiad naprawdę
interesował się podziemną wyrzutnią
rakietową bądź ta sonda
elektroniczna działała. Ale nasi
specjaliści z Krajowego Biura
Projektów Strategicznych
potwierdzają zeznania Krumina; to urzą-
dzenie było nic nie
warte. Dlatego nie rozumiem, po co zaplanowali
tę maskaradę.
— Kevin, mój chłopcze —
odparł cicho dyrektor. — Ja też
mogę jedynie zgadywać.
Jedną z paru rzeczy, które
utkwiły mi w pamięci, jest zdanie
lorda
Radcliffe'a, jakie umieścił w swym raporcie z tysiąc
dziewięćset
sześćdziesiątego
drugiego roku dotyczącym brytyjskich służb bez-
pieczeństwa.
Otóż napisał on, że „tajemnice państwowe są zazwyczaj
bardzo
efemeryczne". Sądzę, iż warto o tym pamiętać,
gdyż
„Gamajun" miała właśnie znikome, ledwie uchwytne
znaczenie. Jej
wartość z pozoru tylko może się wydać
nieistotna. Nie bierzesz
bowiem pod uwagę wewnętrznych
rozgrywek wśród Rosjan, a z ich
punktu widzenia wcale nie była
to maskarada. Musimy potraktować
to tak jak oni, chcąc znaleźć
klucz do rozszyfrowania „Gamajun".
Krumin i prowadzone przez
niego akcje stanowiły integralną
część składową struktury
KGB. Jestem pewien, że kryje się za tym
pewien bardzo wysoko
postawiony, niezwykle wpływowy oficer,
dla którego działalność
Krumina i cala ta operacja miały być
dowodem olbrzymiej
skuteczności, nawet jeśli „Gamajun" sama
301
w sobie nie przedstawiała
większej wartości. Przypominam ci jedną
z tez Parkinsona, iż
biurokracja, w celu udowodnienia własnej
użyteczności, może
wynieść bezproduktywność do takiego poziomu,
na którym samo
istnienie działań jest znacznie ważniejsze od ich
skuteczności.
Gdyby urzędnicy dopuścili do tego, by jedno z ich
bezwartościowych
zadań uległo likwidacji, tym samym musieliby
przyznać, że
część ich pracy była niepotrzebna, a to stanowiłoby
zagrożenie
dla sensu ich istnienia. Zatem biurokraci, a w wypadku
„Gamajun"
tenże wysoko postawiony dowódca KGB, tracąc jakąś
cząstkę
swojej władzy, poczułby się niezwykle zagrożony. Jednym
z
paradoksów takiej sytuacji jest fakt, że im bardziej
bezwartościowy
jest
projekt, który rozpatrujemy, tym bardziej jego organizator
musi
się czuć zagrożony, a stąd tym więcej pracy musi włożyć
w
ochronę swojego stanowiska. Gotów jestem się założyć,
że
właśnie w celu ochrony swej niepewnej pozycji ów oficer
KGB
nadał operacji „Gamajun" tak wysoki priorytet, jak
tylko było to
możliwe. Chodziło o tak zwany efekt domina: im
ważniejsza jest
wykonywana operacja, tym większy zakres władzy
nadzorującego
ją urzędnika. Możesz mi zatem wierzyć, że
dla kogoś „Gamajun"
miała naprawdę ogromne znaczenie.
Nie zgodzę się też, że od
strony strategicznej operacja nie była
nic warta. To prawda, że
już dawno zarzucono ideę tworzenia
oddziałów piątej
kolumny, pochodzącą z początków zimnej wojny.
Możliwe, że
nigdy nie miała ona zbyt wielkiej wartości. Ale weż
pod
uwagę, że Rosjanie stworzyli wręcz idealnie zakamuflowaną
bazę,
gdyż ze strony tego głuchego staruszka praktycznie nic im
nie
groziło. Krumin i jego przełożeni z KGB całkowicie
kontrolowali
życie
niewielkiego miasteczka! O czymś takim można tylko marzyć!
Podobna
sytuacja jest wręcz nieoceniona, choćby ze względów
ćwiczebnych.
Wątpię, czy dostatecznie ją wykorzystywali, ale mieli
w swych
rękach istny skarb. Dlatego wartość „Gamajun"
należy
mierzyć w tych samych kategoriach, co wiele naszych
projektów
specjalnych: pod względem potencjalnych możliwości.
Przez lata
baza zagubiona na preriach mogła być nie używana,
ale to nie
znaczy,
że była bezużyteczna. Wystarczyło, by nadeszła
odpowiednia
chwila.
Na szczęście Kondor ją zdemaskował — wtrącił Kevin.
To prawda, w tym kontekście Malcolm spisał się znakomicie;
302
nasz Kondor rozpracował
„Gamajun". Nawiasem mówiąc, udało
nam się
rozszyfrować to słowo. Otóż Gamajun to nazwa uskrzyd-
lonego
stworzenia ze starych podań rosyjskich, czegoś pośredniego
między
ptakiem a zwierzęciem, które ma zdolność widzenia przy-
szłości
i spełniania marzeń. Występuje w dawnej rosyjskiej poezji
i
malarstwie jako symbol wszechobecnej nieżyczliwości. Zatem
z
punktu widzenia Rosjan nazwa operacji bardzo pasowała do
ich
działalności w Montanie. Gdyby nie nasz wszędobylski
ptak,
Kondor, Gamajun zapewne żyłby do dzisiaj.
Prawda, że to zabawne? Nasz
chłopiec był najmniej znaczącą
postacią,
a zarazem najważniejszym uczestnikiem wydarzeń, odegrał
rolę
katalizatora. Bez jego udziału wszystko przebiegłoby
zupełnie
inaczej, choć traktowaliśmy go jak mało istotnego
pionka. Był
niezastąpionym aktorem tego widowiska, klasyczną
postacią wpro-
wadzającą zamęt, jak Rosencrantz i
Guildenstern, dwaj głupcy
z tragedii Szekspira, którzy —
gdyby tylko dobrze wykonali
powierzone im zadanie — mieli
szansę całkowicie odmienić los
biednego Hamleta. Ustawiliśmy
Kondora na planszy jako niemal
zbyteczną, nie liczącą się w
tej partii figurę, a okazało się, iż rzuciła
ona
wielki cień, niezwykle istotny dla przebiegu rozgrywki. W pew-
nym
sensie sama obecność Kondora była o wiele ważniejsza od
jego
poczynań.
Przyciągnął uwagę Chińczyków, którzy pokierowali
wydarzeniami,
zmieniając swoje plany, chociaż i tak dopięliby
swego. Muszę
przyznać, iż podziwiam go za umiejętność takiego
rozegrania
sprawy, że zdołał ujść z życiem. W przeciwieństwie
do
Rosencrantza
i Guildensterna, Kondor miał sporo szczęścia. Gdyby
Chińczycy
nie zdecydowali się go wykorzystać do celów swojej
antysowieckiej
operacji, pewnie moglibyśmy teraz zajrzeć mu do
mózgu przez
pusty oczodół.
Dyrektor urwał, pochylił
nieco głowę na bok, po czym mówił
dalej jakby tylko do
siebie:
Ciekaw
jestem, ile wiadomości o naszym chłopcu Chińczycy
przekażą
Rosjanom. Aż boję się myśleć, że chiński reflektor
mógłby
wyłowić
z ciemności naszego, jeszcze nie narodzonego agenta.
Jak Malcolm się czuje po tym
wszystkim? — zapytał
pospiesznie Kevin, chcąc przerwać
rozważania starego.
Tamten zmarszczył brwi.
— Wygląda na to, że nic mu nie dolega, ale chodzi strasznie
303
zamyślony. Doktor Lofts jest
jednak dobrej myśli, twierdzi, że ów
stan to wynik gorącego
uczucia, jakie obudziła w nim ta młoda
Chinka, oraz
przygnębienia wywołanego śmiercią tak wielu osób.
Niemniej
utrzymuje, że wciąż możemy liczyć na Kondora, przynaj-
mniej
do pewnego stopnia. A jak ty się czujesz? Wyglądasz na
wypoczętego,
choć wiem, iż dopiero niedawno wróciłeś. Carl
poinformował
mnie, że przywiozłeś coś ciekawego, czego nie chciałeś
mu
pokazać. Był na ciebie obrażony. Specjalnie wysłałem go
do
Pentagonu.
Kevin uśmiechnął się i
wręczył dyrektorowi podłużny arkusz
papieru w kolorze
kremowym.
— Ta wiadomość przyszła
niedawno dalekopisem. Mieliśmy
trochę kłopotów z trzema
przedstawicielami miejscowych władz,
którym trzeba było
ujawnić prawdę: z koronerem, szeryfem oraz
lekarzem
prowadzącym sekcje. Ten głuchy, stary Gorton także się
odgrażał,
że narobi rabanu; musiałem mu zaproponować dość
sporą sumę
„odszkodowania" i odwołać się do jego patriotyzmu.
Myślę,
że zresztą nikt by mu nie uwierzył, nawet gdyby zaczął
rozpuszczać
plotki. Poza tym trzeba będzie uważać na kilku ludzi
z
personelu bazy lotniczej, choć nie sądzę, by chcieli nam
przy-
sporzyć kłopotów. W dodatku zdołaliśmy ustalić
personalia tego
chińskiego
likwidatora, można będzie powierzyć naszemu generałowi
zadanie
unieszkodliwienia go. W każdym razie do wiadomości
opinii
publicznej przedostanie się tylko to, co przyszło dalekopisem.
Dyrektor zaczął czytać:
WHITLASH, Montana (AP) —
Dzisiaj wczesnym rankiem
kierowca
cysterny przewożącej silnie wybuchowy, ciekły propan
stracił
panowanie nad kierownicą i uderzył w zabudowania
w tym
niewielkim, przygranicznym miasteczku w północnej
Montanie. W
wyniku eksplozji zginęło osiem osób: kierowca
auta, sześcioro
mieszkańców Whitlash oraz spędzający tam
urlop mężczyzna.
Ciężarówka i
naczepa-cysterna były własnością kierowcy,
Łona
Shaughnessy'ego, który zajmował się transportem mate-
riałów
pędnych. Według wstępnych badań w samochodzie
zepsuły się
hamulce, ciężki wóz wpadł w poślizg, uszkodził
304
ogrodzenie
i uderzył w dom mieszkalny, który wskutek eksplozji
został
zmieciony z powierzchni ziemi. W domu przebywali
w tym czasie:
Neil oraz Fran Robinsonowie, ich bratanek,
Peter Robinson, matka
pani Robinson, Clare Stowe, miesz-
kające w sąsiedztwie
małżeństwo, Matthew i Shirley Kincaid,
oraz spędzający
urlop u państwa Robinsonów ich daleki kuzyn
z Kansas, David
Livingston.
Zgodnie z oświadczeniem
szeryfa okręgu Toole, Johna
Dibberna, ciężarówka uderzyła w
ścianę kuchni, w której
siedem
zabitych osób prawdopodobnie zasiadało przy wspólnym
posiłku.
Nie było naocznych świadków tego zdarzenia, ale
pewien
starszy mężczyzna, Efrim Gorton, jedyny pozostały
przy
życiu mieszkaniec Whitlash, zeznał, że słysząc huk uderze-
nia
wybiegł z domu, lecz w tym samym momencie nastąpił
wybuch
sprężonego gazu. Powiedział, że w wypalonych ruinach
domu
nie zdołał odnaleźć nikogo żywego.
Szeryf Dibbern, który jako
pierwszy zjawił się na miejscu
wypadku, stwierdziła.
Dyrektor popatrzył na Kevina
i uśmiechnął się
szeroko,
— Ogólnie rzecz biorąc — powiedział — wszystko
zakończyło
Się dla nas bardzo pomyślnie, nie
sądzisz?
Ogólnie rzecz biorąc,
pomyślał generał, spoglądając zza biurka
pa nienagannie
ubranego Carla, cała ta historia śmierdzi z daleka.
Miał
ochotę poderwać się z miejsca, chwycić tego fircyka za kark
i
zetrzeć uśmieszek z jego twarzy, waląc głową o solidny,
dębowy
blat
biurka. Opanował się jednak. Po raz drugi przeczytał
lakoniczną
wiadomość
dostarczoną przez sekretarza.
Wynikało z niej, że Komisja
Czterdziestki jest zadowolona
z jego udziału w operacji,
dziękuje mu za precyzyjne wykonanie
wszelkich instrukcji oraz
aktywne włączenie się do współdziałania.
Prędzej
mi kaktus na dłoni wyrośnie, pomyślał. Wiedział
bowiem
doskonale,
że uprzejme sformułowanie o „późniejszym poinfor-
mowaniu
o wszelkich interesujących szczegółach" oznacza tylko
tyle,
że dyrektor Grupy L przekaże mu to, co sam uzna za
305
stosowne. Zdawał sobie
sprawę, że być może nigdy się nie dowie,
co naprawdę
spotkało Parkinsa i jaki był powód tego wielkiego
zamieszania
w północnej Montanie. Domyślał się także,_ że to
również
dyrektor jest autorem „delikatnej sugestii", jaką
usłyszał
dziś rano z ust swego dowódcy, a dotyczącej jego
zaległego urlopu.
Spojrzał ponownie na zastygłą twarz Carla.
Wystarczyłby jeden,
dobry sierpowy, pomyślał. Zaraz jednak
odegnał od siebie te
mrzonki i westchnął.
— Dziękuję ci, synu —
powiedział. — Przekaż swemu przeło-
żonemu, że jestem mu
bardzo wdzięczny za pomoc w tej sprawie
i
że z przyjemnością, rzecz jasna, będę oczekiwał dalszej
współpracy.
A teraz zabieraj stąd swą
dupę i spieprzaj czym prędzej, dodał
w myślach.
Serow nigdy jeszcze nie
widział pułkownika Ryżowa w takim
stanie, na szczęście
zaskoczenie pomogło mu opanować narastający
strach. Tamten
chodził nerwowo po całym gabinecie i ciskał
najgorszymi
przekleństwami, jak gdyby był tutaj sam. Dziękował
w duchu,
że Ryżow nie ma ochoty z nim rozmawiać, gdyż
wydarzenia
ostatnich dwóch dni ogłupiły go do tego stopnia, iż nie
zdążył
przygotować nic na swoją obronę. Natomiast zawartość
szarej
koperty, którą dowódca cisnął na biurko zaraz po
bez-
ceremonialnym wtargnięciu do jego gabinetu, dosłownie
odebrała
mu mowę. Dlatego jedynie tępo wpatrywał się w
rozwścieczonego
Ryżowa.
— ...domyślałem się już,
że „Gamajun" nie wypaliła, kiedy
Krumin nie zameldował
się o czasie. To było dla mnie jeszcze
zrozumiałe.
Natychmiast zgarnęliśmy tego idiotę z Berlina i spraw-
dziliśmy
wszystkie nasze wtyczki. Człowiek z FBI doniósł, że
wydarzyło
się coś istotnego, ale CIA trzyma sprawę w
najściślejszej
tajemnicy. Miałem nadzieję, że powoli
wyjaśnimy, co się stało, aż
tu nagle... dzisiaj otrzymuję
to!
Chiński attache wojskowy
złożył kurtuazyjną wizytę w dowódz-
twie GRU i zaserwował
głupią gadkę, jak by to było miło, gdyby
stosunki między
naszymi krajami nieco się poprawiły, a wzajemne
działania
wywiadów nie musiały prowadzić do nieprzyjemnych
incydentów.
Rozumiesz? Oni mają czelność występować z takimi
306
propozycjami! A potem niby
przypadkowo zostawił tę kopertę!
Z takimi zdjęciami! To
jasne, że w GRU skopiowali to wszystko,
absolutnie wszystko, a
potem dołączyli tę idiotyczną notatkę...
„być może
zainteresują was te materiały"... i wysłali przez
jakiegoś
porucznika...
zawszonego porucznika, który zdybał u nas pierwszego
lepszego
pułkownika i zrelacjonował mu dokładnie, w jaki sposób
ta
koperta wpadła im w ręce. Ten wysłuchał go cierpliwie i
dopiero
później przyszedł do mnie!
Nie dość tego! Zwróć
uwagę, jak Chińczycy owinęli sobie
Amerykanów wokół palca.
Pozbywając się Krumina, nie tylko nas
upokorzyli i wyraźnie
ostrzegli, ale jeszcze pomogli Amerykanom!
Odważyli się nawet
zostawić przy życiu tego ich agenta, który
z nimi
współpracował. Rozumiesz, co z tego wynika? Równowaga
i tak
była zachwiana, gdyż Amerykanie przekazywali Chińczykom
zdjęcia
satelitarne, informowali ich o wszystkich ruchach naszych
wojsk
wzdłuż granicy. Teraz zaś podjęli z nimi prawie
otwartą
współpracę! Zniszczyli „Gamajun", przesyłając
nam dwa ostrzeże-
nia: „Nie ingerujcie w nasze sprawy" i
„Uważajcie, bo zawsze
możemy znaleźć sobie innych
sprzymierzeńców"! W dodatku
wszystko załatwili tak, by
uniknąć konfrontacji czy chociażby
wymiany agentów, która
pozwoliłaby nam wyjść z tego z twarzą!
Myślę, że
prawdziwe reperkusje dopiero nastąpią! I to już niedługo!
Mówię
wam szczerze, towarzyszu Serow, iż Krumin miał wiele,
naprawdę
wiele szczęścia, że został tam z przestrzeloną głową, jak
to
widać na fotografii. Po tym, jak schrzanił całą tę operację,
jak
ciągnął na ślepo swoją „Gamajun", mimo że mu to
odradzałem...
gdyby był teraz z nami, sam bym mu wpakował
kulę i to nie
w jedną, ale w dwie źrenice naraz! Kto wie, ile
nam przyjdzie za to
zapłacić, skoro Chińczycy już podnoszą
raban?!
Mogę
jedynie powiedzieć, iż żal mi tych wszystkich ludzi,
którzy
wierzyli
w Krumina i jego „Gamajun". Lituję się zwłaszcza nad
tymi,
którzy zatwierdzili jego plan i skłonili nas, byśmy
uczestniczyli
w
tej operacji. Mam na myśli także was, towarzyszu Serow.
Włożyliście
w to mnóstwo pracy, podjęliście tak wielkie ryzyko!
Mam
nadzieję, że Politbiuro oceni, kto jest naprawdę za
to
odpowiedzialny. Rozmawiałem już dziś rano z przyjacielem z
Ko-
mitetu Centralnego, zanim przyszedłem do was z tymi
strasznymi
nowinami. Chciałem się upewnić, że dowództwo
odpowiednio
307
potraktuje nasze wysiłki
zmierzające do uchronienia Krumina
przed skutkami własnej
głupoty, a także pojmie rolę tych, którzy
nam przeszkadzali.
Ryżow pochylił się nad
biurkiem i dodał znacznie łagodniejszym
tonem:
— Chcę, żebyście
wiedzieli, towarzyszu Serow, iż w najmniej-
szym stopniu nie
obarczam was winą za to, co się stało. Wasze
zasługi są
niepodważalne. Napisałem to w raporcie, który złożyłem
trzy
dni temu, i nadal tak uważam. A ponieważ nie byłem
tak
bezpośrednio zaangażowany w tę operację, jak wy, więc
tym
samym podejmuję się was osłaniać, biorąc na siebie
odpowiedzial-
ność. Jestem pewien, że mój raport trafił we
właściwe ręce, a jeśli
uwzględni się wcześniejsze
meldunki, dla wszystkich musi być
oczywiste,
jaką odegraliśmy w tej sprawie rolę. Niestety, muszę was
teraz
opuścić i podjąć dalsze kroki w celu wyjaśnienia tej
przykrej
sprawy.
Ryżow odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z gabinetu.
Serow czekał w napięciu
piętnaście minut. Kiedy jednak nikt się
nie zjawił po niego,
odetchnął z ulgą. Na krótko ogarnęła go
radość, wręcz
euforia, że mimo niepowodzenia operacji „Gamajun"
on
wyszedł z tego obronną ręką. Zaraz jednak przypomniał sobie
o
nie załatwionych sprawach, o nawale papierkowej roboty, o tym,
że
dalej musi żyć w ciągłym strachu, wypełniając jak najlepiej
swoje
obowiązki
— aż do chwili, kiedy w końcu przyjdą po niego.
W każdym razie wygląda na
to, że jeszcze tym razem mi
się udało, pomyślał i z
rezygnacją pokręcił głową. Jeszcze tym
razem nie został
obarczony winą za niepowodzenie. A właśnie
w ten sposób mógł
mierzyć swoje sukcesy: brakiem oskarżenia
o nieudolność.
Od dawna już chciał wyznać
swojej żonie, iż ciągle znajduje się
między młotem a
kowadłem. Teraz również przyszło mu to do
głowy.
Ale, rzecz jasna, o niczym nie mógł jej powiedzieć.
Powieści Jamesa Grady'ego
Rzeka ciemności
Jud Stuart - wyszkolony
zabójca, mistrz sztuk walki, specjalista od
sabotażu i
otwierania kas pancernych - przez 25 lat pracował dla CIA.
Kończy
się zimna wojna i wiedza superagenta staje się zagrożeniem
dla
Firmy. Nadchodzi czas polowania na Stuarta.
Sześć dni Kondora
Kondor — to kryptonim
Malcolma, młodego urzędnika z sekcji
archiwalnej CIA w
Waszyngtonie, miłośnika "czarnej" literatury
krymi-
nalnej. Pewnego dnia otaczająca go rzeczywistość
przerasta najbardziej
sensacyjną powieść: wszyscy pracownicy
z wydziału Malcolma zostają
zamordowani. Uratowany cudem
Kondor przez sześć dni samotnie
rozwiązuje zagadkę, komu i
dlaczego zależało na zlikwidowaniu ludzi
z komórki 17 CIA.
Chcąc nie chcąc, musi włączyć się do gry, w której
stawką
jest jego własne życie.
Na podstawie książki
Sydney Pollack nakręcił słynny film zatytułowany
Trzy
dni Kondora z
Robertem Redfordem i Maxem von Sydowem.
Wstrząs
Po trudnej misji w Azji młody
oficer CIA, John Lang, wraca do USA.
Wybiera tu spokojną —jak
mu się wydaje — pracę w biurze. Wkrótce
jednak zostaje
niespodziewanie wciągnięty w wir zagadkowych, niebez-
piecznych
zdarzeń. Próbując wyjaśnić okoliczności śmierci
swego
współpracownika John wpadnie na trop tajemnicy, która
wstrząśnie
jedną z największych agencji wywiadowczych
świata...