Grady James 2 Cień Kondora


GRADY JAMES - CIEŃ KONDORA





Jedno było pewne, biały kociak nie miał w tym
żadnego udziału: wina leżała całkowicie po stronie
czarnego kociaka*.

Nie myśl o tym, powtarzał sobie, tylko biegnij, uciekaj.
Sprężysta gleba lekko uginała mu się pod stopami, spod
butów wystrzeliwały niewidoczne w ciemnościach grudki
ziemi i kamyki. Płuca paliły go przy każdym oddechu,
z każdym krokiem odzywał się dotkliwy ból w żołądku.

Pomyśl o czymś innym, skoncentruj się na tym, co cię czeka,
kiedy dobiegniesz do celu.

Zachciało mu się śmiać; świszczący oddech zmienił nieco ton,
gdy jego wargi wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Zabrzmiało
to jak żart: Myśleć o swoim zadaniu, kiedy wypruwa się flaki
w panicznej ucieczce, mając na karku — prawdopodobnie tuż za
sobą — prześladowców, których jedynym celem jest zabić człowieka.
Tamci są uzbrojeni, mają samochód, na pewno nie padają z wycień-
czenia i nie zgubili drogi.

* Wszystkie cytaty z powieści Lewisa Carrolla „Przygody Alicji w krainie
czarów" i „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" w przekładzie
Macieja Słomczyńskiego,

Uciekaj!

To zabawne, jak silnie odczuwa się zmęczenie rąk podczas
biegu, pomyślał, kiedy osiągnął szczyt małego wzniesienia i zaczął
gnać w dół. Kołyszą się tylko po bokach, nie mają nic do roboty,
a sprawiają wrażenie tak bardzo ciężkich. Na dodatek jeszcze szyja.
Od czego i w niej odczuwa się ból?

Nie myśl o tym, zapomnij o zmęczeniu. Uciekaj!

Dostrzegł przed sobą krąg jaskrawego światła — na tyle blisko,
że bez trudu można było rozpoznać szczegóły oświetlonego obszaru.
Zadarł głowę i popatrzył na niebo. Gwiazdy błyszczały jasno, ale
nigdzie nie dostrzegł księżyca. Może zdążył się już skryć za
horyzontem? — pomyślał. A może przesłoniła go chmura? Dobrze
by było, gdyby się w ogóle nie pojawił. Może zdołałbym po ciemku
dotrzeć na miejsce. Może tamci nie odważyliby się podejść bliżej
i doczekałbym przybycia pomocy.

Przestań sobie zaprzątać głowę. Uciekaj!

Pięćdziesiąt metrów od kręgu światła natknął się na zdewas-
towane ogrodzenie. Zahaczył nogą o rozciągnięty tuż nad ziemią
drut kolczasty, który jakimś cudem — w przeciwieństwie do dwóch
wyższych ciągów — przetrwał wszystkie ataki zmiennej aury
i dzikich zwierząt, jakby tylko po to, żeby go teraz powstrzymać.
Runął jak długi, przetoczył się i na chwilę zastygł w bezruchu.

Wstawaj, pomyślał. Wstawaj!

Poczuł na policzku strumyk lepkiej, mdło pachnącej cieczy,
która mieszała się z potem spływającym mu po twarzy. Nie
przejmował się jednak skaleczeniami, nie dbał o nie w takiej chwili.
Dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem ruszył dalej przez prerię.

Zapomnij o bólu! Uciekaj!

Ochłodziło się, pomyślał, jak na wiosnę jest wyjątkowo zimno.
Ziemia jeszcze zmarznięta. Gdybym nie pędził biegiem, szybko bym
przemarzł w samej koszuli. Ale gdybym nie musiał uciekać, nie
byłoby mnie tutaj i nie myślałbym o chłodzie.

Uciekaj!

Kiedy dotarł do oświetlonego terenu, ogrodzonego drucianą
siatką, chciał od razu przeskoczyć parkan, ale po wyczerpującym
biegu nogi ugięły sję pod nim i tylko grzmotnął w niego ramieniem.
Nie do wiary, pomyślał. Nawet nie poczuł, gdy ostre końce drutu
wbiły mu się w palce. Nic się nie liczyło poza nadzieją na ratunek.

8

Z trudem się podciągnął, napinając wszystkie mięśnie. Ledwie
mógł opanować drżenie wyprostowanych rąk, ale wmawiał sobie,
że da radę utrzymać na nich ciężar ciała i jakimś sposobem to
poskutkowało. Podczas ostatnich ćwiczeń — co prawda wypoczęty,
pełen zapału i pod presją współzawodnictwa z kolegami — poko-
nywał tego typu ogrodzenie w niespełna dziewięć sekund. Ukończył
kurs przygotowawczy z najlepszym wynikiem. Ale teraz potrzebował
aż dwudziestu sekund, żeby przedostać się na drugą stronę: więcej,
niż w normalnych okolicznościach zajmowało mu pokonanie trzech
grubych zwojów zasieków z drutu kolczastego. Tej nocy zdołał
jedynie doskoczyć do szczytu ogrodzenia. Wytrzymał jednak,
pomimo bólu, pomimo krwi spływającej mu po palcach. Wdrapał
się na górę i dobywając resztek energii przeskoczył rozciągnięty Ha
szczycie drut kolczasty. Trzy metry dalej runął na ziemię jak worek
z brudną bielizną. Jego instruktor z pewnością kazałby mu po-
wtarzać ten skok w nieskończoność, dopóki by go nie wykonał jak
skoczek spadochronowy. „Kolana ugięte, nogi przed siebie! Prze-
wrót przez ramię!" Ale teraz jego instruktor zapewne spał gdzieś,
bezpieczny za wieloma podobnymi ogrodzeniami.

Nie wiedział, jak długo leżał na ziemi. Według jego oceny
musiało upłynąć dobre pięć minut, choć w rzeczywistości nie minęła
nawet minuta. Czas przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie,
liczyło się tylko to, że nie musi dalej biec, nie trzeba już uciekać.

Zaczął się czołgać w stronę środka oświetlonego obszaru.
Gdziekolwiek spojrzał, oślepiały go jaskrawe lampy. Zza przy-
mrużonych powiek popatrzył na cztery kolumienki wentylacyjne,
jak gdyby wyznaczające strony świata. Podpełznął do najbliżsjzej:
z nich. Półtorametrowej wysokości blaszana osłona wyrastała
z betonowego podłoża zaledwie kilka metrów 0<1 środka zalewanej
światłem przestrzeni.

Ponad trzydzieści sekund zajęło mu dźwignięcie się na npgi,
a przez następne pół minuty próbował odzyskać równowagę,
przytrzymując się obudowy szybu wentylacyjnego. Wreszcie zaczął
Walić zakrwawionymi dłońmi w zimną, aluminiową blachę.

Kula dosięgnęła go, nim zdołał unieść rękę by słabiutko uderzyć
po raz piąty. Trafiła go w sam środek piersi, łamiąc kilka żeber
i rozrywając aortę, by ostatecznie wylecieć z drugiej strony i zniknąć
w ciemnościach. Nie żył już, kiedy jego bezwładne ciało osunęło się

na beton po blaszanej osłonie wentylatora. Nie żył, zanim jeszcze
huk wystrzału doleciał do jasno oświetlonego obszaru.

Pół kilometra dalej snajper opuścił karabin. Powoli otworzył
zamek, wyrzucił z komory na dłoń pustą łuskę i wsunął ją do
kieszeni. Drugi mężczyzna, opierając się łokciami o dach samo-
chodu, uważnie lustrował przez lornetkę oświetlony teren.

Nie żyje? — zapytał strzelec. W jego głosie można było wyczuć
bezgraniczną dumę i pychę: dobrze znał odpowiedź na to pytanie.

Lecz jego kolega nie miał jeszcze pewności.

Możliwe, nie wiem. Nie rusza się. Powtórz to. Szybko!

Na twarzy snajpera odmalowało się niedowierzanie. Tu, w ciem-
nościach, mógł sobie na to pozwolić, przy świetle nigdy by się nie
odważył okazać zdumienia.

Powolnym ale pewnym ruchem uniósł karabin, oparł ręce na
dachu auta, wymierzył starannie i posłał drugi pocisk w kierunku
człowieka leżącego na oświetlonej przestrzeni. Poderwane impetem
uderzenia ciało podskoczyło i znów znieruchomiało.

Dopiero po sześciu minutach nad południowym horyzontem
pojawiły się dwa lecące nisko helikoptery. Gdyby nie terkot
wirników i wypełniająca wnętrza kabin słaba poświata instrumentów
elektronicznych, trudno byłoby je rozpoznać. Przez kilka minut
krążyły wokół oświetlonego terenu, przeczesując okolicę promie-
niami radarów i czujnikami podczerwieni. Wreszcie jedna z maszyn
opadła nad zalaną jaskrawym światłem betonową płytą, ze środka
wyskoczyło sześciu mężczyzn w niebieskich mundurach, uzbrojonych
w automaty Ml6. Helikopter z powrotem wzniósł się w powietrze
i jął zataczać coraz szersze kręgi.

Dwaj żołnierze podbiegli do osłony szybu wentylacyjnego
i zaczęli szukać uszkodzeń lub podłożonej bomby. Jeden stanął
pośrodku, z bronią gotową do strzału rozglądając się uważnie na

10

boki. Trzej pozostali przyklęknęli obok ciała zabitego. Dowódca
oddziału sprawdził wszystkie kieszenie, a następnie delikatnie
obmacał jeszcze ciepłe zwłoki. Dość szybko odnalazł niewielkie
zgrubienie po wewnętrznej stronie prawego uda. Ostrożnie zsunął
spodnie trupa, starając się nie poruszyć ciała i nie umazać sobie rąk
krwią. Jego oczom ukazał się przymocowany taśmą klejącą do nogi
mały czarny notes wielkości portfela. Odkleił go szybko, otworzył
i zwróciwszy się w stronę światła przebiegł wzrokiem kilka linijek
tekstu. Wreszcie sięgnął po zawieszony u pasa radiotelefon.

Trzy godziny później oba helikoptery odleciały. O pierwszym
brzasku wyłączono latarnie. Mdłe światło poranka zapełniło głębo-
kimi cieniami cały ogrodzony obszar, po którym wciąż kręcili się
ludzie w niebieskich mundurach. Przy bramie wiodącej na strzeżony
teren pojawiło się kilka błękitnych pojazdów. Zwłoki nadal leżały
w tym samym miejscu. Wykonano zdjęcia, przeprowadzono wszelkie
pomiary, rozesłano prośby o dostarczenie różnorodnych informacji.
Wartownicy przy wjeździe zaczęli już być znudzeni całym tym
rozgardiaszem, chociaż początkowo traktowali zabójstwo jak bez-
precedensowe zdarzenie w swej -monotonnej służbie. Lecz teraz
wdychali jedynie woń dzikich kwiatów i zapach świeżo zaoranej
ziemi, parującej w promieniach słońca, a większość z nich marzyła
o tym, by wrócić do swoich łóżek w koszarach.

W końcu uwagę wszystkich przykuł głośny terkot wirników
helikoptera. Ciężka maszyna transportowa także nadleciała z połu-
dnia; stopniowo zniżała lot, aż zawisła nad nieruchomym ciałem.
Spuszczono z niej na linach nosze i po chwili wciągnięto je z powrotem,
obciążone zwłokami. Kiedy śmigłowiec zniknął z pola widzenia,
dowódca oddziału wartowniczego zarządził zbiórkę. Zwięźle i dobitnie
poinformował żołnierzy, co ich czeka, jeżeli komukolwiek pisną choć
słowo na temat wydarzeń, których byli świadkami. Później wszyscy
zajęli miejsca w samochodach i odjechali. Kiedy wreszcie jeden
z farmerów zjawił się na swoim polu, żeby dokończyć wiosenną orkę,
nawet nie spojrzał w stronę zagrodzonego terenu — nie działo się tam
nic ciekawego, wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak zawsze.

Poza tym świadomość istnienia tego miejsca w sąsiedztwie jego
pola działała mu na nerwy.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy farmer zrobił sobie
przerwę na śniadanie, w bazie lotniczej Malmstrom, w pobliżu
Great Falls w Montanie, wylądował jeden z małych myśliwców
armii USA. Ale mężczyzna zajmujący fotel drugiego pilota nie
potrafiłby sprowadzić na ziemię tej maszyny, nawet gdyby od tego
zależało jego życie. Mimo że miał na sobie mundur lotnika, nie był
jednak pilotem. Nosił dystynkcje generała wojsk powietrznych.
Komendant bazy oraz dowódca służb ochrony wyjechali łazikiem
na pas startowy, powitali generała, a następnie wszyscy trzej
skierowali się do starego hangaru stojącego przy samym ogrodzeniu
bazy. Na co dzień opuszczony i nie używany barak stał otwarty,
tylko od czasu do czasu urządzano w nim jakieś ćwiczenia
rezerwistów i straży obywatelskiej. Ale tego ranka pozamykano
wszystkie drzwi, a przed głównym wejściem stanęło dwóch uzbro-
jonych wartowników. Patrole krążyły wokół hangaru, dwóch
oficerów weszło nawet do środka.

Generał obrzucił krytycznym spojrzeniem wyprężonych na
baczność wartowników i mruknął zjadliwie do komendanta bazy:

Czy trochę nie za późno na te zaostrzone środki bez-
pieczeństwa?

Komendant poczerwieniał tylko, ale nic nie odpowiedział.

Generał był potężnie zbudowanym mężczyzną — nie tyle
wysokim, gdyż ze swoim ponad stuosiemdziesięciocentymetrowym
wzrostem nie wyróżniał się specjalnie pośród kolegów, za to miął
masywną klatkę piersiową, szerokie ramiona i muskuły atlety. Lata
okryły cienką warstwą tłuszczu jego płaski, twardy brzuch, a siwizna,
jeszcze niedawno ledwie widoczna, przyprószyła czarne niegdyś
włosy. Lecz głos miał tak samo twardy jak w młodości.

Przyjrzał się rozciągniętym na stole zwłokom.

Niech cię szlag trafi, Parkins — mruknął pod nosem. -— ty
przeklęty głupcze!

Dowódca ochrony nie mógł uwierzyć własnym uszom; bał się
przyznać, że czegoś nie dosłyszał, ale nie chciał też zostać później
posądzony o ignorancję. Zrobił krok w kierunku stołu i zapytał
cicho:

12

nie znalazł żadnego sposobu, żeby utrzymać się przy życiu do czasu
złożenia raportu! Jak mógł dać się zabić na tym pieprzonym,
zasranym odludziu? Cholerny sukinsyn!

Major cofnął się nieco, zdumiony wybuchem przełożonego, ale
generał nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Odwrócił się
z powrotem w kierunku trupa.

Niech cię szlag trafi, Parkins! Czy ty nie rozumiesz, w jakie
kłopoty mnie wpędziłeś?!

Pokręcił energicznie głową i ruszył ku wyjściu. Major i komen-
dant bazy podążyli za nim nerwowym krokiem.

Trzymając już rękę na klamce, generał spojrzał na nich i rzucił:

Odeślijcie go następnym samolotem do stolicy i przekażcie
do biura numer lotu oraz godzinę lądowania. Jak tylko mój
zastępca otrzyma wiadomość, że przesyłka dotarła na miejsce,
a lepiej, żebyście odesłali absolutnie wszystko, co przy nim znale-
ziono, macie natychmiast zapomnieć o tej sprawie. Zrozumiano?
Musicie dołożyć wszelkich starań, aby każdy w tej cholernej bazie
zapomniał o wszystkim. Szczegóły incydentu zrelacjonujecie mojemu
wysłannikowi, kapitanowi Smithowi, który przybędzie tu w ciągu
najbliższej doby. Proszę go wciągnąć na listę personelu bazy
i zostawić mu całkowitą swobodę działania. Jasne?

Odwrócił się szybko, nie czekając na odpowiedź. Nie zauważył
też honorów oddanych lekko roztrzęsionymi rękoma. Energicznym
krokiem ruszył w stronę samolotu.

W Waszyngtonie nastała wiosna, która zawitała na wschodnie
wybrzeże znacznie wcześniej niż w pozostałe rejony kraju. Już pod
koniec marca drzewa okryły się pąkami, a wokół domostw w tych
„lepszych" dzielnicach zakiełkowała młoda trawa. Zapach świeżej
zieleni przebijał nawet poprzez swąd spalin i odór psich odchodów,
Niemal wszyscy trzymali przy domach psy, bądź dla towarzystwie
bądź w celu ochrony.

Generał nie zwracał jednak uwagi ani na żywe kolory, ani na
oszałamiające różnorodnością zapachy wielkiego miasta. Siedział
ria przednim fotelu i był bez munduru, podobnie jak kierowca,
który lawirował nie oznakowanym, cywilnym samochodem po
jsapchanej ulicy, szukając miejsca do zaparkowania. Kiedy indziej

13

wysiadłby bez wahania, każąc kierowcy znaleźć wolne miejsce przy
krawężniku, ale tego dnia chciał się jeszcze nacieszyć tą chwilą
zwłoki, uspokoić nerwy przed czekającym go bardzo kłopotliwym
i nieprzyjemnym spotkaniem. Niemal odczuwał radość na myśl
o konsternacji, jaką musiało wywołać jego spóźnienie. Niespodzie-
wanie jeden z samochodów przed nimi włączył się do ruchu,
kierowca przyspieszył nieco i szybko zajął wolne miejsce. Generał
uśmiechnął się kwaśno i rzekł:

Dobra robota, sierżancie. Proszę tu na mnie zaczekać.

Musiał się cofnąć aż o pięć przecznic, lecz mimo posępnych
myśli o tym, co go czeka, szedł energicznym, sprężystym krokiem.
Palce mocno zaciskał na rączce aktówki, jak gdyby liczył się
z możliwością kradzieży, jakby sądził, że zdoła wyładować swą
agresję na jakimś nędznym złodziejaszku. Ale o dziesiątej rano w tej
części Waszyngtonu nie spotykało się nawet podejrzanych osob-
ników dokonujących nielegalnych transakcji. Generał znajdował się
bowiem w dzielnicy mieszkaniowej na obrzeżach Waszyngtonu,
niedaleko Georgetown, gdzie wszystkie ciemne typy pracują tylko
wczesnym rankiem i późnym wieczorem.

Zmierzał w kierunku niepozornej kamienicy z czerwonej cegły
stojącej przy samej obwodnicy waszyngtońskiej, w pobliżu Centrum
Kennedy'ego. Przed domem usytuowano rozległy parking, lecz
generał wolał zachować środki ostrożności i zostawić samochód co
najmniej dwie przecznice dalej. Minął ceglany dom nie patrząc
w jego kierunku, ale czujnym spojrzeniem omiatał całą okolicę.
Zapamiętał nawet wstydliwy uśmiech starszej kobiety, która omal
nie wpadła na niego dźwigając torby z zakupami. Bez słowa
wyminął ją pospiesznie. Wszedł w końcu do smukłego wieżowca
stojącego przy skrzyżowaniu, zbiegł na dół i zapukał do drzwi
jednego z mieszkań w suterenie. Dobrze wiedział, że strażnicy
obserwują go na monitorach przekazujących obraz z ukrytych
kamer. Zabrzęczał zamek elektryczny. Generał pchnął drzwi i znalazł
się w jednym z najbardziej kosztownych prywatnych tuneli waszyng-
tońskich.

Był to długi, trzykrotnie zakręcający korytarz, którego nagie
betonowe ściany tonęły w słabym żółtawym blasku lamp. Fundusze
na budowę tego ukrytego przejścia zarezerwowano w budżecie
wojsk desantowych na rok 1965. W tamtych czasach, w okresie

olbrzymich wydatków na wojnę wietnamską, łatwo było ukryć tego
typu koszty. Tunel łączył w jednym kwartale piwnice wszystkich
domów, należących do pewnego przedsiębiorstwa budowlanego,
uzależnionego od CIA. Przedsiębiorstwo to współpracowało ściśle
z kilkoma prywatnymi firmami wynajmu lokali i to one figurowały
we wszystkich dokumentach jako właściciele nieruchomości. Każdy
z mieszkańców był dyskretnie obserwowany, a w suterenach,
w pokojach sąsiadujących z ukrytym przejściem, zawsze czuwali
pracownicy instytucji federalnych.

Dwie minuty po wejściu do tunelu generał znalazł się w piwnicy
domu z czerwonej cegły, gdzie strażnicy powitali go uprzejmie, lecz
dokładnie zrewidowali w poszukiwaniu broni. Bez słowa oddał na
przechowanie swój pistolet. Później przez kilkanaście minut musiał
czekać w niewielkim, gustownie urządzonym pokoiku, aż „jego
przybycie zostanie zapowiedziane". Był pewien, że to opóźnienie
ma na celu głównie wskazanie mu jego właściwego miejsca w hierar-
chii służbowej. Mógł jedynie żywić nadzieję, że nie spotkają go
dalsze przykrości. Uważnie rozglądał się po poczekalni, ale nie
mógł wypatrzyć ukrytych mikrofonów, chociaż był przekonany, że
na pewno zostały tu zamontowane. Dźwiękochłonne wykładziny
skutecznie tłumiły wszelkie odgłosy. Co prawda były one nieliczne,
bo choć generał nie mógł o tym wiedzieć, ciszę w całym domu
zakłócał jedynie stukot dwóch maszyn do pisania i dźwięki standar-
dów rockowych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych płynące
z przyciszonego radia.

Wreszcie stanął przed nim wysoki, nienagannie ubrany męż-
czyzna.

Przykro mi, że musiał pan czekać, generale. Będzie pan
łaskaw pójść za mną.

Idąc schodami na pierwsze piętro, generał poczuł nieodpartą
chęć wymierzenia silnego ciosu w nerki prowadzącemu gogusiowi.
Skręcili w wyłożony puszystym dywanem korytarz, minęli kilka
zamkniętych pokoi i w końcu stanęli przed dwuskrzydłowymi
drzwiami z politurowanego drewna. Tamten zapukał, po czym
wprowadził gościa do środka.

Na ich widok zza biurka wstał przystojny, starszy mężczyzna
sprawiający wrażenie nadzwyczaj ruchliwego, który serdecznie
uścisnął dłoń generała, mrużąc przy tym oczy. Ludziom spo-

15

tykającym go na ulicy zapewne musiał przypominać dobrotliwego
wujaszka.

Witaj, generale — rzekł uprzejmie. — Jak się miewasz, stary
przyjacielu. Nieźle wyglądasz. Proszę, siadaj w fotelu, ja też chętnie
ulżę moim starym kościom.

Generał uśmiechnął się szeroko. W pierwszej chwili miał ochotę
zmiażdżyć delikatne palce swego rozmówcy w stalowym uchwycie,
ale tylko odwzajemnił mocny uścisk dłoni

Sekretarz podszedł do stolika w rogu pokoju i przyniósł tacę
z dwiema filiżankami oraz dzbankiem kawy. Kiedy rozlewał
parujący napój, obaj starsi mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu,
uśmiechnięci. Do filiżanki swego przełożonego wsypał płaską
łyżeczkę cukru, następnie spojrzał na niego pytająco, a gdy
zwierzchnik skinieniem głowy dał znać, że wszystko w porządku,
wyszedł z gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi.

Upił niewielki łyk, parząc sobie wargi, ale nie dał po sobie nic
poznać.

Generał wiedział o tym już wcześniej, miał bowiem wgląd w tajne
raporty FBI. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego rozmówca
świetnie się orientuje, iż podobne informacje trafiają na jego biurko.

To prawda, potrafi uprzykrzyć życie. Moja żona przez ten
katar nie mogła sobie znaleźć miejsca, narobiła w domu strasznego
bałaganu.

Generał nie spodziewał się takiego wyznania, zdziwił go sposób,
w jaki tamten opisał skutki choroby żony. Czyżby kryła się w tym
jakaś wskazówka? — pomyślał.

Przez długie trzy minuty siedzieli w milczeniu, popijając kawę.
Od pary unoszącej się nad filiżanką, a także ze zdenerwowania, na
czoło generała wystąpiły kropelki potu. Czuł się zagubiony, sądził
bowiem, że jego rozmówca powinien go o coś spytać. Wreszcie
przełknął ostatni łyk kawy, powoli uniósł wzrok i powiedział:

Pewnie się zastanawiasz, po co do ciebie przyszedłem.

Źle, trzeba było zacząć inaczej, pomyślał. Nie miał jednak czasu
naprawić swego błędu.

Owszem, zadawałem sobie to pytanie — odparł tamten.
No, śmiało! Do dzieła! — nakazał sobie w duchu generał.

Chodzi o drobnostkę. Przyszło mi do głowy, że mógłbyś mi
pomóc w pewnej, dość niecodziennej sprawie. Chociaż ma ona dla
mnie spore znaczenie, nie chciałem nadawać jej rozgłosu i zgłaszać
oficjalnie Radzie Koordynacyjnej czy też poruszać ją na posiedzeniu
którejś z komisji, dlatego poprosiłem cię o to spotkanie. Pomyślałem,
że jako dyrektor Grupy L...

Starszy mężczyzna lekko pokiwał głową. To na nic, stwierdził
generał, nabierając głęboko powietrza. Ten łajdak nie ma zamiaru
odezwać się choćby jednym słowem.

No więc... Nie chcę ci zawracać głowy szczegółami. Jeśli
postanowisz bliżej zapoznać się z całą sprawą, wszystko znajdziesz
w tych dokumentach. — Generał sięgnął do swojej aktówki i wyjął
niezbyt grubą, kartonową teczkę. Na szczęście sekretarz skończył
przepisywać na maszynie końcowy raport pięć minut przed jego
wyjazdem na to spotkanie. — Pozwól, że przedstawię ją tylko
w ogólnym zarysie. Jak ci zapewne wiadomo, moja komórka
wywiadu lotnictwa nie prowadzi spektakularnych działań, dyrektor
najczęściej zostawia wszystko mnie, nie wnikając w detale naszych
akcji. Rzecz jasna, ma ku temu powody.

Mniej więcej dwa tygodnie temu, mówiąc ściśle dwunastego,
jeden z najlepszych agentów w Europie, kapitan Donald Parkins,
przekazał swojemu łącznikowi, że musi sprawdzić pewną ważną

17

wiadomość zasłyszaną w barze, a dotyczącą naszych rakiet typu
Minuteman. Niestety, Parkins nie podał łącznikowi żadnych szcze-
gółów. Stwierdził tylko, że chodzi o rozmieszczenie wyrzutni tych
rakiet. Nie zdradził ani gdzie, ani od kogo usłyszał tę wiadomość,
a ponieważ w tym czasie działał poza Londynem, zakładaliśmy
więc, że odkrył jakiś przeciek w którejś z tamtejszych baz. Trzynas-
tego łącznik przez cały dzień próbował odnaleźć Parkinsa, ale bez
skutku. Przekazał nam, że agent widocznie wyruszył tropem tej
informacji, i z pewnością wkrótce się odezwie. Lecz po upływie
trzech dni skonsternowany łącznik włamał się do mieszkania
Parkinsa, przeszukał je i wysłał raport do Waszyngtonu. Zaczęliśmy
się niepokoić coraz dłuższym milczeniem agenta. I oto wczoraj
wczesnym rankiem, a raczej tuż przed północą poprzedniego dnia,
znów usłyszeliśmy o Parkinsie. Zanim jednak dokończę, czy mogę
nalać sobie jeszcze trochę kawy? Chciałbym też usłyszeć, co ci
wiadomo na temat systemu rakietowego Minuteman.

Starszy mężczyzna wskazał mu dzbanek z kawą i odparł:

Mam trochę ogólnych informacji, wiem na tyle dużo, żeby
rozumieć, dlaczego nazywa się ten system inteligentnym. Po co
jednak pytasz? Dlaczego sam nie podasz mi niezbędnych szczegółów?

Generał nie był jeszcze przygotowany na przedstawienie istoty
sprawy. Omal nie rozlał kawy, odstawiając dzbanek. Sukinsyn,
pomyślał.

No cóż — rzekł uprzejmie — pokrótce system przedstawia
się następująco: rakiety rozmieszczono w dużych bazach lotniczych
na terenie Montany i obu Dakot oraz w kilkunastu bezzałogowych
podziemnych wyrzutniach. Ośrodki dowodzenia i kontroli lotu
również znajdują się pod ziemią. Każdy silos jest otoczony wysokim
parkanem, zabezpieczonym na szczycie drutem kolczastym, a wszyst-
kie urządzenia sterujące wyrzutnią mieszczą się w betonowym,
hermetycznie zamkniętym bunkrze. Po odpaleniu rakiety trzeba by
użyć materiałów wybuchowych, żeby się do nich dostać. Na
powierzchni znajdują się jedynie osłony szybów wentylacyjnych,
latarnie i ukryte kamery. Krótko mówiąc, za ogrodzeniem nie ma
nic ciekawego, ale całymi nocami są włączone latarnie. Okoliczni
farmerzy twierdzą, że po zmroku te rozsiane wśród pól, jasno
oświetlone i ogrodzone skrawki ziemi sprawiają upiorne wrażenie.

Wszystkie wyrzutnie są jednak pilnie strzeżone, możesz mi

wierzyć. Oprócz skrytych kamer, w ziemi zainstalowano czujniki
sejsmograficzne i załoga bazy kontrolnej natychmiast wszczyna
alarm, jeśli ich wskazania sugerują, że ktoś chodzi po ogrodzonym
terenie. Wykorzystujemy sejsmografy od dawna. Przez dłuższy czas
nie potrafiliśmy odróżnić, czy na chroniony obszar dostał się kojot,
czy drgania są wywoływane krokami człowieka, ale teraz nie ma już
z tym najmniejszych kłopotów. Absolutnie żadnych. Poza tym od
czasu do czasu każdą wyrzutnię*, kontroluje patrol naziemny,
a w bazach lotnictwa, nie dalej niż o pół godziny lotu helikopterem,
przez okrągłą dobę czuwają silnie uzbrojone oddziały ochrony. Na
koniec mamy też trochę zmyślnych zabawek, żeby zatrzymać
ewentualnego sabotażystę na miejscu do czasu przybycia patrolu
w śmigłowcach. Czy to dla ciebie jasne?

Oczywiście — odparł starszy mężczyzna, marszcząc brwi —
tylko co to wszystko ma wspólnego z zaginionym agentem?

Generał zaczerwienił się lekko.

Ja też nie mogłem tego pojąć, dopóki jakieś trzydzieści
godzin temu nie przekazano mi wiadomości, że odnaleziono go
w samym środku ogrodzonego terenu wyrzutni w północnej
Montanie. Martwego.

Gospodarz uniósł wysoko brwi ze zdumienia, nie odezwał się
jednak.

Alarm w ośrodku kontroli podniesiono natychmiast po tym,
jak przeskoczył przez parkan. Zaraz też powiadomiono oddział
ochrony czuwający w bazie lotniczej Malmstrom, niedaleko Great
Falls, położonej najbliżej tamtej wyrzutni. Tak się szczęśliwie
złożyło, że jedna z kompanii wartowniczych z Malmstrom prze-
prowadzała właśnie nocne ćwiczenia z udziałem helikopterów na
południe od chronionego obszaru, gdyż bazę od wyrzutni dzieli
ponad sto pięćdziesiąt kilometrów. Podczas gdy śmigłowce wyru-
szyły w nakazanym kierunku, załoga ośrodka kontroli obserwowała
naszego człowieka na obrazie przekazywanym przez ukryte kamery.
Początkowo wzięto go za pijaka albo jakiegoś młodzika, który
postanowił zrobić nam kawał. Mężczyzna ledwie się dowlókł do
centrum wyrzutni, zaczął walić pięściami w osłonę wentylatora, lecz
po chwili się przewrócił. Obraz z tych kamer nie jest najlepszej
jakości i przez dłuższy czas nikt nie wiedział, co się stało. W dodatku
pole widzenia kamer obejmuje wyłącznie oświetlony teren wyrzutni.

19

Tak więc załoga patrzyła na nieruchome dało mężczyzny do czasu,
aż na miejscu zjawiły się śmigłowce.

Nasz agent został zastrzelony, dostał dwoma pociskami praw-
dopodobnie ze zwykłego sztucera myśliwskiego. Nie zatrzymano
nikogo, nie znaleziono nawet żadnych innych śladów w pobliżu
ogrodzonego terenu. Oddziały w helikopterach spenetrowały obszar
w promieniu piętnastu kilometrów. Nie zaobserwowano niczego
niezwykłego, żadnych świateł poza kilkoma w gospodarstwach
rolników, żadnych samochodów. Dowódca grupy na miejscu
przeszukał zabitego. I dobrze się stało, gdyż w przeciwnym razie
z pewnością by powiadomił miejscowego szeryfa.

Parkins miał paszport przyklejony taśmą po wewętrznej stronie
uda, zapewne po to, żeby nikt go nie znalazł przy pobieżnym
przeszukaniu. Dowódca oddziału przekazał drogą radiową numer
paszportu i nazwisko, oczywiście fałszywe, do bazy Malmstrom,
a tamtejsza grupa ochrony natychmiast sprawdziła dane w kom-
puterowych archiwach Pentagonu, Departamentu Stanu oraz FBI.
Wszystkie numery paszportów, którymi posługują się nasi agenci,
zawierają pewien kod powodujący, że informacja z sieci kom-
puterowej trafia do naszego dowództwa, przy czym człowiek
sprawdzający dane nie otrzymuje żadnej wiadomości, że są to
dokumenty specjalnego przeznaczenia. Oficer dyżurny szybko
skontrolował, kto i skąd próbuje ustalić tożsamość naszego agenta.
Połączył się następnie z dowódcą służb ochrony bazy Malmstrom,
a kiedy dowiedział się o wypadku, polecił nadać sprawie klauzulę
najwyższej tajności. Powiadomiono mnie kilka minut później
i natychmiast poleciałem do Montany, rozkazawszy uprzednio, by
jak najszybciej zabrano ciało z terenu wyrzutni, nie informując
o tym zdarzeniu miejscowych władz.

Jednak poza paszportem Parkins nie miał przy sobie niczego, c<3
by nam pomogło rozwiązać tę zagadkę. Znaleziono tylko trochę
drobnych pieniędzy kanadyjskich, brytyjskich i amerykańskich,
grzebień, chusteczkę do nosa... takie tam drobiazgi, jakie każdy
z nas nosi w kieszeniach. Ubrany był całkiem zwyczajnie, ale po
brudnych zaciekach z potu wywnioskowaliśmy, że został zmuszony
przed śmiercią do wielkiego wysiłku fizycznego, a zadrapania
i siniaki na całym ciele sugerują, że przed kimś w panice uciekał.

Nie próbowaliście cofnąć się po jego śladach?

20

Owszem, sprawdzono to, ale można było ustalić tylko tyle,
że dotarł do ogrodzenia przez pole, od strony północnej. Cóż, nie
mamy w swych szeregach indiańskich tropicieli śladów, w dodatku
nie chcieliśmy wzbudzać podejrzeń miejscowych władz. Dlatego
niczego więcej nie udało się stwierdzić.

Tamten uśmiechnął się.

To dość interesujące. Czego jednak oczekujesz ode innie,
stary przyjacielu?

Ty sukinsynu, powtórzył w myślach generał. Chcesz, żebym cię
błagał na kolanach?

Jak sam widzisz, mamy twardy orzech do zgryzienia. Wy-
starczy choćby ten fakt, że jeden z moich agentów został zabity,
a muszę dodać, że był to cholernie dobry fachowiec. Kochałem go
jak własnego syna. Diabelnie wkurza mnie świadomość, że facet,
który go zastrzelił, chodzi sobie gdzieś tam, na wolności. Zapomnij-
my jednak o własnych uczuciach.

Rozumiesz chyba, iż dochodzenie wykracza poza zakres moich
kompetencji, mimo że dotyczy mojego agenta. Człowiek zginął
pod
samym nosem służb ochrony wojsk powietrznych, a oni nawet nie
chcą kiwnąć palcem. Trudno ich zresztą winić, bo to również nie
ich sprawa. W dowództwie armii jeszcze się gotuje po tym, jak
schwytano kilku cywilów szpiegujących nasze instalacje rakietowe.
Gdyby w takiej sytuacji ktoś nas przyłapał na prowadzeniu
nieformalnego dochodzenia na terenie strzeżonej wyrzutni, odbiłoby
się to głośnym echem w szeregach całego lotnictwa. A tego nikt
przecież nie chce.

Poza tym nie mamy odpowiednich ludzi. Potrzebujemy pomocy,
chociaż jestem głęboko przekonany, że wszystko to da się wyjaśnić
w jakiś prosty sposób. W takiej sytuacji Grupa L miałaby dość
dużą swobodę działania, a nie uważam tej sprawy za tak doniosłą,
by przedstawiać ją na forum Generalnego Dowództwa Wywiadu
czy choćby Czterdziestki. Pomyślałem więc, że warto cię z nią
zapoznać, a Grupa mogłaby nam zlecić prowadzenie dochodzenia.
Krótko mówiąc chciałbym, abyś porozmawiał z kimś z Czterdziestki
i przekazał mi swoje sugestie. Oczywiście dostarczę ci wszelkie
konieczne materiały.

Kawa już wystygła, ale sięgając po filiżankę generał miał
świetny pretekst, żeby nie patrzeć w świdrujące oczy rozmówcy.

21

Przez dłuższy czas panowało milczenie. Starszy mężczyzna
uważnie przyglądał się generałowi, a ten czuł się jak na rozżarzonych
węglach. Popijał kawę małymi łyczkami, odczuwając dokuczliwe
ssanie w żołądku. Łudził się, że tym zimnym napojem zdoła
pokonać wrażenie ogarniającej go straszliwej pustki; miał nadzieję,
że tamten podsunie mu w końcu jakąś myśl, a przynajmniej nie
powie nic takiego, co by go do reszty pozbawiło złudzeń.

No cóż — odezwał się wreszcie gospodarz — to rzeczywiście
trudna sprawa.

Generał skrzywił się nieznacznie, lecz nic nie powiedział. Po
chwili tamten ciągnął dalej:

Przyznaję, że sam nie potrafię się rozeznać w tej skom-
plikowanej łamigłówce. Zupełnie nie wiem, co należy uczynić,
co ja mógłbym zrobić. To pewne, że Rada Koordynacyjna Wy-
wiadu czy też sama Czterdziestka miałyby wiele do powiedzenia,
ale jak ci wiadomo, jestem odpowiedzialny wyłącznie za sprawy
organizacyjne.

Generał smętnie pokiwał głową, ogarnęło go poczucie rezygnacji.

Zrobimy w ten sposób — dodał nagle starszy mężczyzna. —
Przejrzę te dokumenty, być może zwrócę się do ciebie z prośbą
o pewne wyjaśnienia. Jeżeli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł,
nieformalnie skonsultuję go z kimś z Czterdziestki i przekażę ci
sprawę z powrotem. W porządku?

Generał nie był pewien, czy powinien czuć się wdzięczny,
w każdym razie odetchnął z ulgą. Po dłuższym trzymaniu go
w niepewności tamten w końcu zaproponował jakieś rozwiązanie.

Dziękuję, Filipie. Bardzo dziękuję. Wiedziałem, że mogę na
ciebie liczyć.

Starszy mężczyzna wstał i odprowadził generała do drzwi.
Poruszał się energicznie, a na pożegnanie rzekł swobodnym tonem:

Generał szybkim krokiem wyszedł na ulicę. Wmawiał sobie, że

22

wszystko udało mu się załatwić i nie zostało nic innego, jak czekać
na odgórne decyzje. Zrzucił ze swoich barków ten problem,
przenosząc odpowiedzialność na kogoś innego. Nie chodzi już
nawet o to, myślał, że pozbyłem się sprawy tkwiącej mi solą w oku;
także nie o to, że Filip nie jest tą osobą, która powinna się tym
zająć. Niemniej ten łajdak powinien mi serdecznie podziękować za
to, że tak bardzo im pomogłem, tak wiele załatwiłem do tej pory.
Niech teraz on się na tym sparzy, zawyrokował w duchu. To już
nie moje zmartwienie.

Starszy mężczyzna uśmiechał się szeroko, spoglądając przez
okno na idącego ulicą generała. Kiedy zaś tamten otworzył drzwi
samochodu, wybuchnął głośnym, pełnym ironii śmiechem. Nie
mógł się opanować, chichotał jeszcze długo po tym, jak czarna
nie oznakowana limuzyna odbiła od krawężnika i włączyła się
w sznur pojazdów, uwożąc generała z powrotem do Pentagonu,
gdzie zapewne przez resztę dnia miał świętować swój sukces.
Spoważniał dopiero wtedy, kiedy samochód zniknął mu z oczu,
skręcając na obwodnicę. Usiadł z powrotem przy biurku i zamyślił
się głęboko.

Sięgnął po cienką kartonową teczkę z dokumentami. Dziesięć
minut zajęło mu dwukrotne przerzucenie wszystkich papierów.
Odchylił się w końcu na oparcie fotela i zamknął oczy, zbierając
myśli. Trwał w tej pozycji niemal pół godziny, wreszcie się
wyprostował, przysunął sobie notatnik, ponownie otworzył teczkę
i zaczął coś gorączkowo zapisywać. Pięć minut później nacisnął
dzwonek, wzywając do siebie sekretarza.

Wysoki młodzieniec prawie bezszelestnie zjawił się w gabinecie
i po cichu zamknął za sobą drzwi.

23

Skontaktuj się najpierw z FBI, potem z CIA, Krajową Agencją
Bezpieczeństwa, Departamentem Skarbu, Sprawiedliwości oraz
z dowództwem Służb Specjalnych. Mów wszędzie, że te wiadomości
potrzebne są natychmiast. Byłbym zadowolony, gdybyś jutro rano
miał już jakieś dane z FBI i CIA.

Rozpoczynamy operację specjalną, w kraju i w Europie. Prawdo-
podobnie nie będziemy potrzebowali wielu agentów, ale chciałbym,
żebyś zorganizował zespół wsparcia. Wykorzystamy głównie ludzi
z agencji, chociaż domyślam się, że przy dochodzeniu na terenie kraju
FBI będzie chciało mieć swój udział. Zapisałem także pewne
propozycje współpracy z nimi. Skontaktuj się jak najszybciej
z kierownictwem Wydziału Służb i Operacji CIA i powiadom, że
będziemy korzystali z ich ludzi, sprzętu oraz funduszy.

A dzisiaj, i to jak najprędzej, chcę tu widzieć doktora Loftsa
oraz Kevina Powella z agencji. Dopiero co wrócił z Turcji i powi-
nieneś go zastać w Langley. Sam wiesz najlepiej, gdzie znaleźć
Loftsa. Myślę, że do obiadu powinieneś się z tym uwinąć.

Tak jest — odparł Carl.

Uśmiechnął się nieznacznie, biorąc z rąk starszego mężczyzny
notatnik. On w ogóle niczego nie zapisywał, nie musiał tego robić.
Otrzymywał niezwykle wysoką pensję głównie za to, że odznaczał się
dziewięćdziesięcioprocentową wydajnością pamięci, co oznaczało, że
praktycznie zapamiętywał wszystko. Na wysokość poborów Carla
znaczny wpływ miał również fakt, że był on niemal całkowicie
pozbawiony zwykłych ludzkich uczuć, odznaczał się jedynie szczątko-
wą lojalnością, instynktem samozachowawczym, skromną potrzebą
uznania, a także resztkami sadyzmu, mściwości i snobistycznej dumy.
— To wszystko, proszę pana? — zapytał cicho.
- Tak. Czy mógłbyś mi przynieść trochę świeżo parzonej kawy?
- Oczywiście — odparł usłużnie Carl, odwrócił się na pięcie
i wyszedł niemal równie bezszelestnie, jak zjawił się w gabinecie.

Starszy mężczyzna usadowił się wygodnie w fotelu i po raz
kolejny zachichotał.

Druga wojna światowa zrodziła pewien fenomen, który od
czasu jej zakończenia stał się nieodłącznym elementem amerykań-
skiej sceny politycznej. Doświadczenia wojenne, a także nowy

24

układ sił na świecie — będący również rezultatem wojny —
doprowadziły do powstania wielkiej amerykańskiej machiny wy-
wiadowczej.

Jedyną przedwojenną instytucją, której działania miały cokol-
wiek wspólnego z bezpieczeństwem narodowym i operacjami
wywiadowczymi, było FBI. Trzydzieści pięć lat po wojnie wywiad
amerykański obejmował dziesięć wielkich agencji, zatrudniających
łącznie 150 000 osób i średnio pochłaniających rocznic z budżetu
prawie 6,3 miliarda dolarów.

Najbardziej znaną i najważniejszą instytucją jest wśród nich
CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza, powołana do życia w roku
1947 na mocy ustawy o bezpieczeństwie narodowym, podlegająca
bezpośrednio prezydentowi i mająca na celu koordynację wszelkich
amerykańskich poczynań wywiadowczych. Dyrektor CIA jest
zarazem Dyrektorem Generalnym Wywiadu, szefem całej wywia-
dowczej wspólnoty- Oficjalnie nadzoruje on Agencję Wywiadu
Obronnego, służby wywiadowcze poszczególnych rodzajów wojsk,
Krajową Agencję Bezpieczeństwa, Biuro Wywiadowczo-Dochodze-
niowe Departamentu Stanu, Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego
FBI, Dział Wywiadu Komisji Energii Atomowej oraz niewielką
komórkę wywiadowczą Departamentu Skarbu. W rzeczywistości
zaś Dyrektor Generalny zarządza jedynie prawie całkowicie niezależ-
nymi, biurokratycznymi tworami, które w zasadzie nie podlegają
żadnemu nadzorowi- Jak się wyraził admirał Rufus Taylor, były
dowódca służb wywiadowczych marynarki wojennej oraz wice-
dyrektor CIA, cała ta wspólnota zarządzana jest według „hierarchii
plemion pierwotnych".

Schemat organizacyjny amerykańskich instytucji wywiadowczych
przypomina istny labirynt przecinających się linii współzależności
Oraz wzajemnej kontroli, z rozrzuconymi tu i ówdzie organami
zarządzania i koordynacji, przy czym naczelny kartograf biurokracji
i szef planowania utrzymują, że jest to struktura idealna, wzór do
naśladowania dla innych projektantów systemów nadzoru. Ale
ponieważ tryb podejmowania jakichkolwiek decyzji jest zazwyczaj
ciągiem zdarzeń mało prawdopodobnych, wszelką zbieżność takiego
schematu organizacyjnego z rzeczywistością należy uznać za przy-
padkową.

Tylko na poziornie podkomisji występuje piętnaście różnych ciał

25

międzyagencyjnych, których zadaniem jest koordynacja procesu
wytwarzania „produktu finalnego" służb wywiadowczych. Nad
poczynaniami tych podkomisji czuwa osiem ważnych grup koor-
dynacyjnych, ale czarne linie obrazujące zależność poszczególnych
agencji od tychże grup tworzą prawdziwą pajęczynę i ostatecznie
zbiegają się w obszarze kompetencji urzędu prezydenckiego. Niewiel-
ki prostokąt w lewym górnym rogu schematu symbolizuje Kongres,
ale czarne linie nie łączą go z żadną instytucją, nie ma tu bowiem
miejsca na jakiekolwiek osądy.

Najbardziej widoczną i dominującą wśród grup koordynacyjnych
jest Rada Bezpieczeństwa Narodowego, w której rotacja personalna
następuje przy każdej zmianie na stanowisku prezydenta. Zawsze
zasiada w niej prezydent i wiceprezydent oraz większość najważ-
niejszych członków gabinetu. Ustawowym zadaniem tej rady jest
nadzór i kierowanie wszelkimi działaniami organizacji wywiadow-
czych.

Lecz najważniejszą bodajże grupą w tej gigantycznej machinie
jest komisja zwana potocznie Czterdziestką, powołana do życia na
początku prezydentury Eisenhowera tajnym rozkazem 54/12. Nikt
nie wiedział o jej istnieniu, dopóki dwaj reporterzy, David Wise
i Thomas Ross, nie wymienili jej w swojej książce dotyczącej
amerykańskiego wywiadu, zatytułowanej „Niewidzialny Rząd".
Z tego właśnie powodu komisja, oficjalnie nazywana od tamtej
pory Grupą Operacyjną 54/12, ulegała wielokrotnym przeobraże-
niom, przemianowując się to na Grupę Specjalną, to znów na
Komisję 303.

W składzie tej nielicznej grupy wymiana członków następuje
wraz ze zmianą całej ekipy prezydenckiej, ale jej główne zadania
pozostają te same. To właśnie Czterdziestka zatwierdza wszelkie
operacje i plany działania poszczególnych agencji, ona steruje
poczynaniami całej amerykańskiej machiny wywiadowczej, chociaż
pierwotnie została powołana do kontrolowania rozrastających się
błyskawicznie struktur różnorodnych instytucji. Ale stopień efek-
tywności Czterdziestki zależy przede wszystkim od prezydenta, on
fo bowiem decyduje o tym, kto zasiądzie w komisji i czym się będzie
zajmował.

Podczas prezydentury Kennedy'ego i Johnsona kluczową po-
stacią Czterdziestki był McGeorge Bundy. Oprócz niego w skład

26

komisji wchodzili McCone, McNamara, Roswell Gilpatric oraz
U. Alexis Johnson. Począwszy od kadencji Nixona i Forda najważ-
niejszą osobą wywiadu amerykańskiego jest Henry Kissinger, który
przewodniczy Czterdziestce. Wśród ludzi przewijających się przez
komisję pod zarządem Kissingera byli: dyrektor CIA William
Colby, zastępca sekretarza stanu Robert S. Ingersoll, zastępca
sekretarza obrony William P. Clements Jr. oraz przewodniczący
Zjednoczonego Sztabu, generał George S. Brown.

Działalność komisji Czterdziestki przyciągnęła ostatnio uwagę
opinii publicznej, kiedy ujawniono, że to właśnie ona zatwierdziła
gigantyczną akcję CIA przeciwko komunistycznemu rządowi Chile,
uwieńczoną w roku 1973 zamachem stanu, w wyniku którego śmierć
poniósł prezydent Allende, a władzę przejęła bezwzględna junta
wojskowa. Mimo wszystko zasadnicze funkcje komisji koordynującej
i nadzorującej działalność służb wywiadowczych nie są chyba jeszcze
w pełni rozumiane przez ogół amerykańskiego społeczeństwa.

Wypełnianie jednej tylko funkcji kontroli stanowi dla Czter-
dziestki nie lada problem, w olbrzymim stopniu komisja musi
bazować na pracach innych grup koordynacyjnych oraz materiałach
kierownictwa poszczególnych agencji. Problem ten jest dość charak-
terystyczny dla wszelkich instytucji rządowych; nadzorujący muszą
polegać na informacjach dostarczanych przez tych, których mają
nadzorować. Zatem komisja ogranicza się do zatwierdzania „pro-
pozycji" wysuwanych przez ludzi mających realizować jej plany.
Przypomina to sytuację farmera zdającego się całkowicie na lisa,
który ma mu pomóc pilnować kurcząt.

Czterdziestka ma także prawo wnoszenia inicjatyw ustawodaw-
czych, ale w tym celu musiałaby się przedzierać przez granice
zazdrośnie strzeżonych imperiów biurokratycznych. Nawet w tych
wyjątkowych sytuacjach, gdy wszyscy członkowie komisji są jedno-
myślni, do głosu dochodzą partykularne interesy odrębnych in-
stytucji. Jeśli na przykład amerykański naukowiec zatrudniony
w NASA prowadzi działalność wywiadowczą, następnie ucieka do
Związku Radzieckiego i później pojawia się jako szpieg we Francji,
to która agencja powinna się zająć jego neutralizacją: FBI, dlatego
że rozpoczynał swą działalność na podlegającym jej terenie USA,
czy też CIA, ponieważ teraz szpieguje na obszarze Europy? W takich
wypadkach, kiedy rywalizacja spokojnych urzędników przeradza

27

się w otwartą konfrontację przesłaniającą istotę sprawy, podobne,
z pozoru błahe pytania nabierają olbrzymiej wagi.

Zaraz po jej utworzeniu Czterdziestka próbowała zapanować
nad chaosem w dostępie do informacji oraz dokonać podziału
kompetencji. Powołała też do życia własną, nieliczną służbę bez-
pieczeństwa, o której istnieniu wiedzieli wyłącznie członkowie
komisji — nie umieszczano jej w żadnym schemacie organizacyjnym
instytucji wywiadowczych. Określana mianem całkowicie niefor-
malnej grupy do zadań specjalnych miała ona w założeniu być
odporna na bezlitosne biurokratyczne prawa Parkinsona. Kolejne
ekipy tworzące komisję Czterdziestki wciąż łudziły się tą nadzieją,
lecz przyszłe wydarzenia miały zweryfikować ów bezpodstawny
optymizm.

Dyrektor tejże sekcji specjalnej wraz z członkami kierownictwa
poszczególnych agencji wywiadowczych tworzy organ doradczy
zwany najczęściej Radą Koordynacyjną Wywiadu. Ma prawo do
arbitralnego rozstrzygania wszelkich sporów, ale jego decyzje muszą
zostać zatwierdzone przez Czterdziestkę oraz Dyrektora General-
nego Wywiadu. Lecz ta sama grupa specjalna może niezależnie
sprawdzać informacje przekazywane komisji przez każdą z podleg-
łych instytucji, a co najważniejsze, sekcja ma prawo „podejmować
niezbędne działania z zakresu bezpieczeństwa wynikające z nad-
zwyczajnych okoliczności, zgodne z przepisami funkcjonowania
Grupy", czyli Czterdziestki.

Aby umożliwić sekcji specjalnej wykonywanie swych zadań,
komisja przydzieliła jej dyrektorowi niewielkie biuro z etatowym
personelem, dając mu jednocześnie prawo wykorzystywania w razie
potrzeby sprzętu oraz pracowników wszystkich podległych jej agencji
wywiadowczych.

Członkowie komisji świetnie wiedzą, na jakie narażają się
niebezpieczeństwo — sekcja specjalna wzorem wielu innych instytucji
rządowych może zacząć się rozrastać, zdobywać samodzielność, aż
w końcu sama stanie się problemem, do walki z którym została
powołana. Ta mała grupa dysponuje bowiem przerażającym wręcz
potencjałem i olbrzymią władzą; jeden niewielki błąd może się
przerodzić w gigantyczny problem. Dlatego też Czterdziestka od
samego początku uważnie nadzoruje poczynania sekcji i ściśle
kontroluje oddaną do jej dyspozycji potęgę, starając się zarazem;

28

ograniczyć jej zadania do niezbędnego minimum. Starannie także
dobiera ludzi zajmujących kierownicze stanowiska.

Na początku kandydatury Nixona wywiad amerykański prze-
szedł reorganizację, większość wydziałów CIA zmieniła nazwę, ale
w gruncie rzeczy wszystko zostało po staremu. Wtedy właśnie
sekcję specjalną nazwano Grupą Koordynacyjną, zwykle określaną
odtąd w skrócie Grupą L. Jej dyrektor, który zdążył zasmakować
w wielu zaszczytach, piastując w zasadzie stanowisko ministra
o niejasno określonych kompetencjach, po prostu przegrał walkę
z jakimś twardogłowym, lecz wpływowym urzędnikiem z Białego
Domu, gdy ten stwierdził: „Jakże ja mogę zrozumieć wasze
problemy, kiedy wy nie macie nawet swojej nazwy?"

Dyrektor Grupy L pojął szybko, iż należy skończyć z dotych-
czasową anonimowością, gdyż biurokraci z Białego Domu mogą
nawet pozbawić go stanowiska. Zrozumiał też, że pseudoformalny
status sekcji nie przeszkodzi mu w dalszej działalności, natomiast
próby sprzeciwu niepotrzebnie zwrócą uwagę na jego Grupę
i przysporzą mu wielu kłopotów.

Tak więc tego ranka generał Roth rozmawiał właśnie z dyrek-
torem Grupy L.

Kevin Powell usiadł w tym samym fotelu, który cztery godziny
wcześniej zajmował generał. On jednak patrzył na sprawy znacznie
bardziej trzeźwo, traktował to spotkanie niemal jak przyjacielską
wizytę. Można by rzec, że lubił dyrektora Grupy — o ile w tej profesji
można kogokolwiek lubić. Przyjaźń opiera się na zaufaniu do drugiego
człowieka, na akceptacji jego prawdziwych cech, a nie doskonale
wytrenowanej pozy. I chociaż Kevin był przekonany, iż może tamtego
uważać za przyjaciela, może mu ufać i przyjmować jego zachowanie za
autentyczne, to jednak w głębi duszy coś nakazywało mu zachować
Wzmożoną ostrożność. Niemniej sądził, iż lubi starszego mężczyznę.

Za to absolutnie nie znosił Carla. Świetnie się orientował, że
tamtemu można ufać jedynie w zakresie wyznaczonych mu przez;
dyrektora obowiązków. Antypatię Kevina wzbudzała wyraźnie
widoczna bezpłciowość Carla i kilka jeszcze bardziej odrażających
cech, których istnienie przeczuwał, lecz nie umiał ich nawet określić.
Dla niego sekretarz był po prostu odpychający, toteż poczuł

29

wyraźną ulgę, kiedy tamten wprowadził go do gabinetu i zamknął
drzwi.

Przez jakiś czas zasypywali się jeszcze nawzajem uprzejmościami,
wreszcie dyrektor zapytał:

Jakie masz plany na najbliższe dni, mój chłopcze?

Powell uśmiechnął się. Jego rozmówca musiał doskonale wie-
dzieć, że nie przydzielono mu jeszcze następnego zadania.

Mówi tak, jakbym miał jakiś wybór, pomyślał Kevin, choć
w gruncie rzeczy ucieszyła go perspektywa ponownej bezpośredniej
współpracy.

Generał Roth to prawdziwa zadra w tyłku dowódców
lotnictwa — odparł dyrektor. — Jak ci zapewne wiadomo, wywiad
sił powietrznych jest straszliwie rozbudowany, wraz z Krajowym
Biurem Rekonesansowym tworzy największą instytucję wywiadu
wojskowego. Ale ich interesują głównie sprawy lotnictwa, a przede
wszystkim kwestie techniczne. Ja to nazywam szpiegostwem foto-
graficznym i komputerowym. W porównaniu z CIA mają zaledwie
garstkę agentów terenowych, wychodzą z założenia, że nie zostali
powołani do tego, by uprawiać klasyczne szpiegostwo. A mniej
więcej połowa agentów terenowych wywiadu lotnictwa działa pod
rozkazami generała Rotha.

Szwagier generała jest bardzo wpływowym kongresmanem,
może z tego powodu obaj uważają, że Roth kieruje niezwykle
sprawnym zespołem. A dowództwo wojsk powietrznych, zamiast
upchnąć generała do takiej czy innej komisji doradczej, pozwala mu
bez ograniczeń grać rolę szefa wywiadu.

W rzeczywistości zaś większość jego agentów to patałachy,

30

romantycy, dla których wzorem jest Mata Hari. Wałęsają się po
całej Europie i Azji Środkowej, przesiadują w knajpach, podsłuchują
co się da, wyszukują błędy w systemach obronnych i zdobywają
mało istotne informacje. Agencja ma ich na oku i pilnuje, żeby im
się we łbach nie poprzewracało. Generał uważa siebie za drugiego
Gehlena, kongresman jest zadowolony, forsa płynie strumieniem
i wszyscy są szczęśliwi.

Ale od czasu do czasu któryś z agentów wdepnie w coś takiego,
z czym nie umie sobie poradzić, co znacznie przerasta jego
amatorskie umiejętności. Zazwyczaj zwierzchnicy generała zlecają
agencji doprowadzenie spraw do porządku, lecz mimo wszystko
czasem się robi potworne zamieszanie. W roku tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym piątym jeden z jego ludzi próbował własnoręcznie
za jednym zamachem zniszczyć całą Komunistyczną Partię Francji.
Wykupiono go za ćwierć miliona dolarów, ale została zdemas-
kowana dobrze się zapowiadająca siatka. Trzy lata później inny
agent zaczął sypać, kiedy Irańczycy aresztowali go pod zarzutem
zamordowania jakiejś dziewczyny. Ta sprawa do dziś nie została
ostatecznie wyjaśniona. Było jeszcze wiele innych, mniej spek-
takularnych wypadków, a teraz mamy kolejny.

Przedwczoraj jednego z najlepszych ludzi generała Rotha,
nawiasem mówiąc podejrzewanego przez waszą agencję o udział
w kilku grabieżach, znaleziono martwego w Montanie. Tenże
agent, niejaki Donald Parkins, działał w okolicach Londynu, skąd
zniknął dwa tygodnie temu, przekazawszy wcześniej dość dziwną
wiadomość. Nie wiemy ani jak, ani po co wrócił do kraju. Więcej
informacji znajdziesz w tej teczce leżącej na biurku, na wierzchu
sterty. Zapoznasz się z nimi później, o ile zdecydujesz, że chcesz się
zająć tą sprawą.

Dyrektor odchylił się na oparcie fotela. Milczał przez dobre
dziesięć minut, zanim wygrzebał z pamięci właściwą metaforę.
Niemal na każdą okazję miał stosowne powiedzenie, uważał bowiem,
że operowanie dwuznacznymi frazami znacznie podnosi wydajność
procesów myślowych.

Musisz pojechać do Cincinnati z wyjątkową, niecodzienną
misją: trzeba pewne młode, nieopierzone pisklę zmienić w świetnie
wyszkolonego ptaka myśliwskiego. Najwyższa pora, żeby nasz
Kondor wyleciał z gniazda.

Alicja siedziała na brzegu obok siostry i była już
bardzo znużona tym, że zupełnie nie ma co robić:
raz czy dwa razy zajrzała do książki czytanej
przez siostrę, ale nie było tam ani ilustracji, ani
konwersacji. „A jaki może być pożytek z książki
pomyślała Alicja w której nie ma ani ilustracji,
ani konwersacji?"

Ronald Malcolm wepchnął miotłę do połowy pod łóżko i westchnął głośno. Dobrze wiedział, że powinien odsunąć
tapczan i dokładnie zamieść podłogę, postanowił jednak
pozbyć się wyrzutów sumienia jak najmniejszym kosztem.
W smugach słonecznego światła sączącego się między zasłonami
wirowały drobiny kurzu, które przy najlżejszym ruchu rozpoczynały
obłędny taniec, by ostatecznie zniknąć bez śladu do czasu następnych
porządków. Westchnął raz jeszcze, krzywiąc się od dławiącego
zapachu i drapania w gardle. Ciekawe, czy w tym roku moja alergia
także da o sobie znać, pomyślał.

Oparł miotłę o ścianę sypialni i przeszedł do dużego pokoju.
Kawa stojąca w kubeczku na stole niemal do reszty wystygła.
Malcolm usiadł na kanapie, oparł stopy w brudnych tenisówkach
O krawędź stołu oklejonego plastikowym fornirem i chyba po raz
Setny tego dnia obrzucił krytycznym spojrzeniem mieszkanie.

Ten pokój był wyjątkowo duży jak na lokal w czynszowym
bloku. Spora kanapa i dwa ustawione przy jej końcach niewielkie

33

stoliki nie zajmowały nawet całej długości ściany. Po prawej stronie
znajdowały się drzwi do przedpokoju. Pod ścianą z lewej stał regał
z wieżą stereo, płytami gramofonowymi oraz zepsutym telewizorem.
Odbiornik wysiadł jakieś trzy miesiące temu, uwalniając go od
znienawidzonego, wymykającego się spod kontroli i wciągającego
jak narkotyk świata duchów. Całą przeciwległą ścianę zajmowały
półki z książkami, w większości zapełnione po brzegi. Było tam
trochę popularnonaukowych pozycji z zakresu filozofii, kilka
elementarnych podręczników psychologii, nieco książek historycz-
nych, parę biografii, a całe dwie półki zajmowały wydania literatury
klasycznej. Jego wzrok padł na prawie zupełnie nie używany
podręcznik rachunkowości — Malcolm od dłuższego czasu nosił się
z zamiarem zwrócenia go w księgarni po tym, jak już drugiego dnia
zrezygnował z uczestnictwa w kursie dokształcającym. Między
półkami wisiała reprodukcja szkicu Picassa, a tuż pod nią stał
„Sokół Maltański" Dashiella Hammetta, „Wiwat szefie! czyli
tajemnica 87 komisariatu" Eda McBaina, „Cichy mówca" Rexa
Stouta oraz „Wino z mniszka" Raya Bradbury'ego. Wszystkie te
egzemplarze pochodzące z antykwariatu były mocno podniszczone.
Ze znajdującej się po prawej stronie małej kuchenki doleciał gwizd
czajnika. W sypialni umieszczonej na wprost, a także w łazience
usytuowanej w narożniku między sypialnią a kuchnią, panowała
cisza. Tego ranka wyjątkowo nawet nie kapała woda z prysznica.

Czajnik gwizdał przez dobrą minutę, zanim Malcolm wreszcie
zsunął nogi ze stołu i ociężale poczłapał do kuchni, zabierając
kubek z kawą. Wylał cierpki, zimny napój do zlewu i dopiero wtedy
zakręcił gaz. Zaczerpnął rozpuszczalnej kawy, lecz gdy chciał
palcem wyrównać ilość proszku na łyżeczce, ta przekręciła mu się
w dłoni i nieco brunatnych granulek poleciało na poplamiony blat.

Kurwa mać! — syknął, zanurzając ponownie łyżeczkę w pusz-
ce z kawą.

Tym razem potrząsnął nią, żeby nadmiar kawy spadł do
pojemnika, a gdy wreszcie odmierzył w przybliżeniu płaską miarkę,
wsypał granulki do kubka i zalał je wrzątkiem.

Wracając na swoje miejsce przy stole, podszedł do gramofonu,
przesunął wszystkie płyty na podajnik i,włączył adapter. Patrzył,
jak pierwszy krążek spada na wirujący powoli talerz, ramię unosf
się z podpórki i bardzo powoli, niczym brytyjski gwardzista oddająca

34

honory królowej, przesuwa się nad krawędź płyty i opada majes-
tatycznie. W głośniku rozległo się kilka trzasków, a następnie
popłynęły pierwsze akordy „Carmen". Malcolm wysłuchał paru
taktów, pokręcił głową i wcisnął klawisz zmiany płyt. Cały powolny
proces się powtórzył, lecz tym razem rozbrzmiały stare, znane mu
jeszcze sprzed matury przeboje zespołu „Righteous Brothers".
Malcolm ponownie rozsiadł się na kanapie.

To już piąta kawa dzisiaj, pomyślał. Wykończę sobie nerki.
A zresztą, co mam innego do roboty, stwierdził po chwili. Nie
muszę już zawalać żadnych kursów, nie spóźnię się na spotkanie
i nie ominie mnie konferencja. Za to może ta ilość kofeiny
przyspieszy podjęcie ostatecznej decyzji: co począć z resztą dnia?
Wybrać się na spacer po parku, pójść wieczorem popatrzeć na te
młode, nie całkiem niewinne dziewczynki o ledwie zaokrąglonych
biodrach, czy urządzić ekscytujące zakupy w pobliskim supermar-
kecie? Znowu to samo: podejmowanie decyzji, pomyślał z uśmie-
chem, unosząc kubek do ust.

Popatrzył jeszcze raz na reprodukcję. Na białym tle widniały
zarysowane tuszem sylwetki Don Kiszota i Sanczo Pansy, za nimi
stał niewielki w porównaniu z naszkicowanymi ludźmi, zmniejszony
przez perspektywę wiatrak. Malcolm pokręcił głową. Wystarczyć,
zaledwie kilka czarnych kresek i natychmiast ożywały tak skom-
plikowane postacie. Olbrzymia złożoność w czarno-białym świecie;

Reprodukcja była jedyną pamiątką Malcolma (jeśli nie liczyć
ubrań, paru książek, płyt i niektórych mebli) z jego krótkiej kariery
w roli agenta CIA. Na dobrą sprawę nigdy nim nie był, chociaż
jak każdy pracownik agencji — miał swój pseudonim: Kondor.
Zajmował stanowisko zwykłego urzędnika, miał skromną pensję
dwutygodniowy urlop i od dziewiątej do siedemnastej pracował
w sekcji 9 wydziału 17, należącej do Departamentu Wywiadu
CIA.
Reprodukcja Picassa wisiała na ścianie jego gabinetu.

Aż do ubiegłego roku mało kto w gigantycznej machinie CIA
słyszał o sekcji dziewiątej, którą tworzyła nieliczna grupa osób
zajmujących się „analizą danych nierzeczowych", czyli spędzających
czas na czytaniu kryminałów i powieści szpiegowskich w po-
szukiwaniu jakichkolwiek informacji użytecznych dla agencji. Sie-
dzibą sekcji był otynkowany na biało, przytulny dom przy ulicy
Południowo-wschodniej A w Waszyngtonie, niedaleko Biblioteki

35

Kongresowej. Grupa działała pod niewinnym szyldem Amerykań-
skiego Towarzystwa Historii Literatury i nikt z agencji specjalnie
się nią nie interesował, a tym bardziej nikt się nie interesował
Malcolmem. Oczy wszystkich zwróciły się w ich stronę dopiero
wtedy, gdy księgowy-bibliotekarz przypadkowo wpadł na ślad
przemytu dokonywanego pod osłoną sekcji. Heidegger, chcąc
wyjaśnić pewne nieścisłości, a zarazem osłonić siebie, popełnił błąd,
meldując w centrali o swym odkryciu. Jego raport wpadł w ręce
przemytników, z których kilku pracowało w agencji wywiadowczej.
I gdy pewnego dnia Malcolm wrócił z lunchu, znalazł wszystkich
swoich kolegów pomordowanych.

Przez sześć długich dni ukrywał się przed prześladowcami
i przez sześć dni zarówno zabójcy, jak i agenci wywiadu, prze-
czesywali cały Waszyngton chcąc odnaleźć Malcolma oraz dziew-
czynę, którą zdołał namówić do udzielenia mu pomocy. Piątego
dnia dziewczyna została postrzelona, ledwie uszła z życiem. A Mal-
colm — sądząc, że zginęła — zrezygnował z dalszych prób nawią-
zania łączności z Kevinem Powellem oraz nie znanym mu z nazwis-
ka, starszym
mężczyzną z kierownictwa CIA. Zaczął na własną
rękę tropić swoich prześladowców. Szóstego dnia doprowadził
sprawę do końca, zabijając głównego agenta grupy przemytników
i doprowadzając do pojmania jej przywódcy. Od tamtej pory
przebywał na bezterminowym, płatnym urlopie, mającym stanowić
nagrodę za jego poświęcenie.

Natomiast dziewczyna, która ryzykowała własne życie dla
Malcolma, przeniosła się do San Francisco i studiowała prawo na
specjalnym rządowym kursie. Na pamiątkę tragicznych zdarzeń
zostało jej tylko ledwie zauważalne utykanie oraz nie w pełni
sprawne jedno oko (otrzymała jednak wysokie odszkodowanie
i stałą rentę). Lecz teraz nie odpowiadała ani na jego listy, ani na
telefony, czy nawet wiadomości przekazywane przez osoby trzecie.

Nieważne, pomyślał Malcolm, nie warto wspominać. Cała ta
sprawa należy do przeszłości. Nigdy już się nie zobaczy z Wendy,
nie odwiedzi agencji, nie ujrzy ani Kevina Powella, ani tamtego
starszego mężczyzny. Powinien jakoś skończyć doktorat, znaleźć
pracę w spokojnej szkole średniej i zagrzebać się na prowincji. Nikt
nie będzie go już niepokoił, zapomną o nim i to właśnie najbardziej
mu odpowiadało. Upił jeszcze nieco kawy.

36

Dzwonek u drzwi odezwał się równocześnie z początkiem
kolejnej piosenki „Righteous Brothers". Malcolm zmarszczył brwi.
To nie był pierwszy dzień miesiąca, więc nie mógł dzwonić listonosz;
właściciel domu także nie powinien go nachodzić, gdyż otrzymywał
czynsz przelewem. O tej porze roku raczej nie spotykało się
domokrążców, a współpracownicy z uniwersytetu nigdy go nie
odwiedzali. Malcolm już dawno przestał się łudzić, że jakaś piękna,
samotna sąsiadka wpadnie do niego, aby pożyczyć szklankę cukru.
Wzruszył ramionami i poszedł otworzyć drzwi.

Witaj, Malcolmie — odezwał się Kevin Powell. — Jak ci się
wiedzie?

Malcolm przez dłuższą chwilę gapił się na nienagannie ubranego,
dobrze zbudowanego mężczyznę w średnim wieku. Nie mógł wydusić
z siebie słowa, chociaż widok agenta nie wywołał u niego żadnych
negatywnych skojarzeń, nie odżyły bolesne wspomnienia. Po prostu
wybałuszył oczy, przez jakiś czas spoglądał na tamtego w milczeniu,
aż wreszcie rzucił krótko:

Nie.

Po czym zamknął drzwi.

Dopiero teraz z głębin jego pamięci wypłynęły oderwane obrazy.
Malcolm oparł się ciężko ramieniem o futrynę i z całej siły zacisnął
powieki. A więc jednak, pomyślał. Stało się. Wpadł w dziwny stan,
którego nie potrafił precyzyjnie zdefiniować, choć miał on wiele
wspólnego z uczuciem ulgi. Jego oczekiwanie dobiegło końca.
Zaczerpnął kilka głębszych oddechów i ponownie otworzył drzwi.
Kevin wciąż stał przed progiem, uśmiechając się przyjaźnie.

Stwierdziłem, że zamykanie ci drzwi przed nosem do niczego
nie prowadzi. Nie sądzę, abyście dali mi spokój, więc chyba możesz
wejść.

Powell bez słowa przeszedł do dużego pokoju i obrzucił go
krytycznym spojrzeniem. Ale wszystko
tu wyglądało dokładnie tak,
jak na zdjęciach. Usiadł w fotelu obok wieży stereo.

Ależ wojowniczy, pomyślał Kevin. Wrogo usposobiony, agresyw-
ny, reaguje niemal histerycznie: dokładnie tak, jak przewidział
doktor Lofts. On jednak był przygotowany na podobne przyjęcie.

Masz jeszcze trochę kawy?

37

Obsłuż się — burknął Malcolm, siadając z powrotem na
kanapie.

Nie oglądając się nawet na rozpartego w niedbałej pozie
Ronalda, ubranego w dżinsy i powypychany, „matczyny" sweter,
Kevin poszedł do kuchni, nastawił wodę, znalazł puszkę kawy
i przygotował sobie napój. Ostrożnie wrócił z pełną szklanką do
pokoju i zajął miejsce w fotelu. Obaj mężczyźni spoglądali na siebie
przez jakiś czas, jak gdyby zasłuchani w piosenkę o miłości.
Wreszcie płyta się skończyła i zapadła cisza.

Kevin pominął milczeniem jego wyzywający ton.

Akurat, tylko mi nie wyjeżdżaj z gadką o zobowiązaniach,
pomyślał Kevin.

Nie na tyle jednak, żeby nam w czymś pomóc.

38

Tak myślałem! Od razu wiedziałem, że nie wpadłeś z ko-
leżeńską wizytą. Chcecie, żebym wrócił i znów dla was pracował,
zgadza się?

Kevin wzruszył ramionami.

Rozpoczynamy pewną operację, w której mógłbyś nam
trochę pomóc. Nic wielkiego.

Malcolm podszedł do fotela i pochylił się nad Powellem.

O co znów chodzi? — Głos drżał mu lekko. — Chcecie,
żebym zabił jeszcze parę osób? Myślicie, że będę do kogoś strzelał?
Zapomnij o tym, na mnie możecie nie liczyć.

Kevin ponownie wzruszył ramionami i podniósł się z fotela,
delikatnie odpychając Malcolma.

W porządku, nie ma sprawy. Dla nas to żadna różnica, czy
będziesz tu wegetował, czy zajmiesz się czymś pożytecznym.

Ruszył w stronę wyjścia.

A może mnie właśnie o to chodzi, może chcę zapuścić tu
korzenie? Dziękuję bardzo, ale nie skorzystam z propozycji. Możecie
w ogóle o mnie zapomnieć.

Powell zatrzymał się jeszcze przed drzwiami.

Powodzenia. Nadal będziemy wysyłali pieniądze na ten
adres. Gdybyś miał jakieś kłopoty albo wątpliwości, dobrze wiesz,
jak nas znaleźć. Zatrzymałem się tu na jeden dzień, wieczorem
wracam do Waszyngtonu. Gdyby minął ci zły nastrój i miałbyś
chęć porozmawiać, do siedemnastej będę w hotelu Terrace Hilton,
pokój sześćset sześć. Zameldowałem się pod nazwiskiem Rogers.
Wpadnij, jeśli będziesz miał ochotę, postawię ci drinka albo
filiżankę porządnej kawy.

Niczego więcej od was nie chcę — rzekł Malcolm, otwierając
drzwi. — Dosyć już dostałem. Możesz więc nie czekać, bo nie
przyjdę, za nic w świecie.

Powell uśmiechnął się szeroko.

Malcolm wycofał się w głąb mieszkania i zatrzasnął drzwi. Przez
kilka minut chodził jeszcze nerwowo po pokoju, wreszcie z po-
wrotem umieścił na podajniku płytę „Righteous Brothers" i wcisnął
klawisz odtwarzania. Przekręcił też gałkę natężenia dźwięku o ćwierć

39

obrotu. Kiedy pierwsze ogłuszające akordy popłynęły z głośników^
znów zaczął chodzić z kąta w kąt, lecz gdy zaczynała się druga
piosenka, siedział już na kanapie niczym posąg, a jeszcze przed jej
zakończeniem poczęły mu dygotać ramiona.

O piętnastej dwadzieścia cztery Kevin nie wiadomo po raz który
spojrzał na zegarek. A jeśli Malcolm nie przyjdzie? — pomyślał.
Jeżeli źle rozegrali tę partię? Potrząsnął głową i wyjrzał przez okno.
Dwie minuty później rozległo się ciche pukanie do drzwi.

Chociaż nie prowadził żadnej akcji, przebywał na terenie swojego
kraju i nie spodziewał -się najmniejszych kłopotów, stanął jednak
z boku wejścia, wsunął dłoń pod marynarkę i zacisnął palce na
kolbie pistoletu.

Powell rozpoznał ten głos, ale chciał się upewnić.

Kevin uśmiechnął się do siebie i otworzył drzwi, szybko
przybierając poważny wyraz twarzy. Tamten był w tych samych
dżinsach, ale założył koszulę i elegancki sweter. Wiatr potargał mu
dość długie jasnoblond włosy opadające aż na oczy, których
spojrzenie kierowało się na czubki butów Powella.

Masz ochotę pogadać? Chciałem powiedzieć... czy moglibyś-
my,..?

Kevin uśmiechnął się wyrozumiale.

Oczywiście, Malcolmie. Szczerze mówiąc, chciałem z tobą
porozmawiać. Wejdź, proszę.

Kondor przekroczył próg i Powell po cichu zamknął za nim
drzwi.

Poprzedniego dnia dyrektor powiedział Kevinowi:
— Czy wiesz, co oznajmił nasz doktor? Otóż Malcolm, czyli
Kondor, nie ma dokąd pójść, musi wrócić do nas i podjąć
współpracę. Wszystko wskazuje na to, że nie ma wyboru, a jeśli
dodatkowo wziąć pod uwagę poczucie winy z powodu śmierci
człowieka i korzystania z naszych pieniędzy, wrażenie wyobcowania
oraz izolacji, nudę, tęsknotę za jakimś działaniem, chęć przeżycia

40

przygody, możemy już mieć pewność, że zgodzi się na udział
w operacji. Prawda, doktorze?

Lofts, potężnie zbudowany kierownik grupy psychiatrów CIA,
spojrzał na Kevina przez całą długość pokoju i uśmiechnął się
nieznacznie. Jego specjalnością było prognozowanie zachowań, na
podstawie dostarczanych przez agencję wiadomości przepowiadał,
jak postąpi konkretny człowiek w danej sytuacji. Opinię psychologa
zaczęto niezwykle doceniać po tym, jak jego prognoza reakcji
Chruszczowa pomogła Johnowi Kennedy'emu podjąć decyzję o
cał-
kowitej blokadzie Kuby.

Podoba mi się sposób, w jaki streścił pan moją charakterys-
tykę agenta. Lecz generalnie się z tym zgadza*
11- Malcolm jest już
gotów do współpracy z agencją. Fakty mówią same za siebie. Kiedy
tylko się przeniósł do Cincinnati, regularnie uczęszczał na wykłady,
sumiennie wykonywał pracę i brał dodatkowe zajęcia. Na szczęście
stłumił w sobie te brutalne cechy charakteru, które uzewnętrzniły
się w kontakcie z twardą rzeczywistością. Próbował nawiązać
bliższe znajomości z innymi doktorantami oraz wykładowcami, lecz
szybko z tego zrezygnował. Teraz zaś, po upływie roku, rzadko
pojawia się na uczelni, prawie z nikim się nie widuje i według
doniesień naszych obserwatorów znowu chętnie czytuje powieści
szpiegowskie. Musiał dojść do wniosku, że to środowisko, w któ-
rym chciał się ukryć w Cincinnati, nie ma nic wspólnego z rzeczy-
wistością, jaka dostarczyła mu tak wielu intensywnych wrażeń
w ciągu zaledwie kilku dni. Stwierdził widocznie, że takie życie jest
w pewien sposób bezcelowe i nudne. Jeśli dodamy do tego silne
poczucie winy, naturalną skłonność do alienacji oraz chęć zrobienia
czegoś pożytecznego, to faktycznie jest on gotów do podjęcia
współpracy, o ile, co muszę podkreślić z całą mocą, nie otrzyma
zadania zanadto trudnego, wymagającego od niego zbyt wiele
wysiłku.

41

Nie uczyniłem tego, gdyż sam jeszcze nie wiem, jak powin-
niśmy postąpić. Twoja rola jest dość prosta. Trzeba prześledzić
trasę Parkinsa, dowiedzieć się, jakie miejsca odwiedzał i czego
szukał, a następnie pójść jego śladem. Gdzieś na tej drodze natkniesz
się na coś niezwykłego. Życzę ci powodzenia, gdyż Parkins bardzo
umiejętnie zacierał za sobą ślady. Wszystkie próby prześledzenia
zwykłymi sposobami jego podróży spełzły na niczym. Musisz poza
tym bardzo uważać na przeciwników, bo choć nie wiemy, kim oni
są, z pewnością zareagują ostro.

Malcolm będzie miał o wiele łatwiejsze zadanie. Jak wiesz,
specjalnie czekałem na podobną okazję, gdyż uważam go za wielki
talent. Można rzec, że poczyniłem długoterminową inwestycję,
mając nadzieję, że któregoś dnia okaże się dla nas niezwykle
wartościowym człowiekiem. Jeśli jest już gotów do podjęcia
działań, niech zacznie węszyć w Montanie i udowodni, czy
fundusze wsadzone w tę inwestycję nie poszły na marne. Musi się
wcielić w klasycznego agenta, odegrać na tyle prostą rolę, by
przeciwnicy od razu wiedzieli, kim jest, a zarazem nie wtajem-
niczeni tylko się domyślali, że nie jest tym, za kogo się podaje.
Formalnie będzie pracował dla FBI na nasze zlecenie. Jeśli moje
przypuszczenia są trafne, przeciwnicy nie będą się nim zanadto
interesować. Po zabójstwie Parkinsa powinni być ostrożni. Mam
jednak nadzieję, że Kondor do tego stopnia zwróci na siebie ich
uwagę, że tobie będzie łatwiej dobrać się do nich niejako kuchen-
nymi drzwiami.

Czy naprawdę sądzi pan, że Malcolm wykona swoje zadanie,

42

nawet jeśli nie napotka większych przeszkód? Śmierć Parkinsa
nasuwa przypuszczenia, że nie jest to zwykła, rutynowa sprawa.
Dyrektor uśmiechnął się szeroko.

Co czyni ją tylko interesującą, bardzo interesującą

Powell zamrugał szybko, odpędzając od siebie wspomnienia,
i spojrzał przez całą długość przedziału samolotu na Malcolma,
który siedział, kiwając głową do własnych myśli. Chyba jest
wykończony po tych ponad godzinnych wyjaśnieniach w hotelu,
pomyślał Kevin. Przez bite sześćdziesiąt minut Malcolm mówił
prawie bez przerwy, czasami zupełnie spokojnie, kiedy indziej
nerwowo. Zaczął od rzeczowej analizy swego długu wobec agencji,
by przejść do niemal histerycznego bełkotu, gdy opadły go złe
wspomnienia. Na koniec jednak spojrzał trzeźwo na Kevina
i zapytał:

To chyba i tak nie robi żadnej różnicy, prawda? Zgodzę się
na współpracę dlatego, że muszę znać prawdę, a jedynym sposobem^
na jej poznanie jest przyjęcie waszej propozycji.

- Jaką prawdę chciałbyś poznać? — zapytał Powell.
Tego jeszcze sam nie wiem — odparł Malcolm.

Kiedy samolot z Malcolmem i Kevinem na pokładzie podchodził
do lądowania w Waszyngtonie, na ulicach Moskwy pojawiali się
pierwsi przechodnie. Jednym ze spieszących o świcie do pracy był
Nikołaj Ryżow, olbrzym o posturze niedźwiedzia, przypominający
typowego ruskiego chłopa pańszczyźnianego. Pomimo sześćdziesię-
ciu trzech lat zachował sprawność fizyczną, a jego ciężki chód
i muskularne ramiona wyraźnie świadczyły o robotniczym po-
chodzeniu. Ubiór wyróżniał go jednak spośród ziomków, ponieważ
Ryżow wcale nie był robotnikiem — zajmował stanowisko dowódcy
niezwykle ważnego wydziału w Komitecie Bezpieczeństwa Państ-
wowego przy Radzie Ministrów Związku Radzieckiego, znanym
powszechnie jako KGB. Co prawda Komitet był instytucją cywilną,
lecz jego pracownicy nosili stopnie wojskowe i kiedy siwowłosego
Ryżowa o pociągłej twarzy i rumianej cerze awansowano na
dowódcę wydziału, mianowano go pułkownikiem, chociaż — gdyby

43

mu na tym zależało — mógłby zostać nawet generałem. Nikołaj
lubił te przechadzki o chłodzie poranka, lecz obaj ludzie z jego
obstawy, idący w pewnej odległości za nim i przed nim, dygotali
z zimna i przeklinali pod nosem upodobanie swego szefa do
spacerów.

KGB jest jedną z dwóch głównych instytucji ZSRR zajmujących
się szpiegostwem, jej mniejszy rywal, GRU, koncentruje się na
wywiadzie wojskowym. Historia KGB sięga aż 1881 roku, kiedy to
car utworzył Wydział Ochrony Państwa, będący połączeniem tajnej
policji z agencją wywiadowczą, zwany w skrócie Ochraną. Już dwa
lata po narodzinach Ochrany carscy szpiedzy pojawili się w Stanach
Zjednoczonych, by śledzić Władimira Legajewa, rosyjskiego dysy-
denta, który został wykładowcą na jednej z amerykańskich uczelni.
Agenci cara mieli także na oku wszystkich rodaków mogących
przysporzyć imperium jakichkolwiek kłopotów. Na przykład w ar-
chiwach Ochrany zachował się raport z 1 maja 1904 roku donoszący
o tym, że niejaki Józef Stalin ma zrośnięty drugi i trzeci palec lewej
stopy.

Tajna policja oraz służby wywiadowcze porewolucyjnej Rosji
przejęły metody działania carskiej Ochrany, wielokrotnie zmieniano
tylko nazwy instytucji. 20 grudnia 1917 roku powołane zostało da
życia Cze-ka, Czrezwyczajnaja Komissija po Borbie s Kontr-
rewoluciej i Sabotażem, czyli Nadzwyczajna Komisja do Walki
z Kontrrewolucją i Sabotażem. Część Rosjan do dziś nazywa
agentów KGB Czekistami. W roku 1938 na czele ówczesnego
NKWD stanął Ławrentij Pawłowicz Beria, który zajmował owo
wysokie stanowisko aż do jesieni roku 1953, kiedy to został
zdymisjonowany za pomocą pocisku karabinowego. Służby wywia-
dowcze krajów zachodnich nie są zgodne w sprawie dokładnej daty
śmierci Berii. Niewiele później, 13 marca 1954 roku, narodził się
rosyjski wywiad cywilny, KGB. Siedzibą Komitetu — podobnie jak
jego poprzedników — jest Łubianka, dwa masywne kamienne
gmachy zrośnięte niczym bracia syjamscy, z których jeden służy za
więzienie, drugi natomiast jest siedzibą dowództwa KGB.

Ryżow lubił te poranne spacery, w pełni korzystał ze swobody
dowolnego wyboru godzin pracy, z możliwości wychodzenia dokąd
i kiedy chce. Wielu jego poprzedników nagle utraciło jakiekolwiek
możliwości, innym strażnicy więzienni dyktowali kiedy i którędy,

44

a nawet jak mają spacerować. On zaś mógł jeszcze cieszyć się tym
rześkim, chłodnym, niemalże wiejskim powietrzem. Nieco później,
kiedy nasilał się ruch uliczny i zaczynały dymić kominy fabryk,
smród wielkiego miasta dawał mu się we znaki. Co prawda nie był
aż tak odpychający, jak w Los Angeles czy innych metropoliach
Zachodu, które miał okazję odwiedzić, lecz mimo wszystko nie-
przyjemny.

Ale tego ranka Ryżow nie miał czasu, żeby pozwolić sobie na
dłuższy spacer.

W przeciwieństwie do Malcolma dokładnie zdawał sobie sprawę
z tego, co chce wiedzieć. Nade wszystko zależało mu na tym, by
jego operacja przebiegała gładko, pragnął mieć absolutną pewność,
nawet bez cienia „praktycznych wątpliwości", jak biurokraci
rosyjskiego wywiadu określali rzeczy nie dające się przewidzieć.
Niestety, Ryżow miał świadomość, że wydarzenia nie układają się
po jego myśli i tylko on jest odpowiedzialny za usunięcie wszelkich
kłopotów.

Kiedy przechodził obok wielkiego sklepu z zabawkami, nieda-
leko Łubianki, przy krawężniku, kilka metrów przed nim zatrzymała
się czarna limuzyna. Kierowca wybiegł w pośpiechu i otworzył mu
tylne drzwi auta, lecz Ryżow tylko pokręcił głową i dał znak
siedzącemu w środku koledze, żeby przeszedł się razem z nim.

Władimir Serow — niski, nieco przysadzisty mężczyzna w śred-
nim wieku — także miał stopień pułkownika KGB, ale zajmował
znacznie niższe stanowisko od Ryżowa, był bowiem kierownikiem
niewielkiego biura w jego wydziale. Co prawda komórka ta pełniła
dość istotną rolę, gdyż bezpośrednio nadzorowała przebieg operacji
zarządzanych przez Ryżowa, niemniej było to tylko biuro. W nor-
malnych warunkach Serow kierował swoim zespołem w zasadzie
samodzielnie, lecz „Gamajun" należała do priorytetowych operacji
wywiadowczych. Przy jej realizacji jedynie przekazywał ludziom
polecenia bądź to Krumina, agenta będącego formalnie pod jego
rozkazami, bądź to samego Ryżowa, dowódcy wydziału, który
zwykle niezbyt się interesował poszczególnymi zadaniami. Nie
bardzo mu odpowiadała rola zwykłego łącznika. Dobrze znał dość
złożone więzy łączące obu tych oficerów i doskonale wiedział, że
tamci wykorzystują go wyłącznie jako narzędzie do osiągnięcia
własnych celów. Gdyby cokolwiek się nie powiodło, nikt by nie

45

obarczał winą ani agenta Krumina, ani dowódcy wydziału Ryżowa,
ale właśnie jego, szefa biura, Władimira Serowa.

Wielokrotnie miał już ochotę powiedzieć swej żonie:

Jestem między młotem a kowadłem. Wykorzystują mnie do
osiągnięcia swoich celów, a jeśli będą jakieś problemy, jeśli operacja
się nie powiedzie, zgniotą mnie i wyrzucą jak papier do kosza na
śmieci.

Ale Serow nie mówił żonie ani słowa o swojej pracy, nie miał
odwagi nawet wspomnieć o własnych kłopotach. Wychodził z zało-
żenia, że nigdy nie wiadomo, do kogo mogą dotrzeć plotki.

Dzień dobry, towarzyszu pułkowniku — odezwał się po-
spiesznie. — Jak się dziś czujecie?

Zrównał się krokiem z przełożonym. Limuzyna ruszyła powoli
wzdłuż chodnika, a dwaj ochroniarze przybliżyli się nieco. Cała
czwórka wyglądała teraz jak niewielka procesja idąca ulicami
Moskwy, lecz mijający ich z rzadka przechodnie odwracali głowy,
doskonale wiedząc, na kogo się natknęli.

Niedobrze — odparł bezceremonialnie Ryżow. — Nie
podoba mi się ta sytuacja.

A więc jakieś złe nowiny, pomyślał Serow, w głębi duszy czując
ulgę. Od chwili, kiedy dzwonek telefonu wyrwał go z łóżka,
straszliwa niepewność dosłownie spalała go od środka. Teraz
jednak powrócił spokój. Gdyby bowiem nastąpiła wpadka, Ryżow
z pewnością kazałby go od razu aresztować, czy nawet zlikwidować,
a w najlepszym razie podjąłby działania zmierzające do zdjęcia go
ze stanowiska.

Dowódca mówił spokojnie, ale w jego głosie dało się wyczuć
lekkie drżenie, jakby z trudem nad sobą panował.

Szef biura powinien wiedzieć o wszelkich problemach dużo
wcześniej niż dowódca wydziału, ale każdy raport dotyczący operacji
specjalnych trafiał bezpośrednio do Ryżowa. Cóż, przynajmniej nie
może mnie winić za to, czego nie wiem, pomyślał Serow.

O co chodzi? Nic mi nie wiadomo na temat jakiegokolwiek
zagrożenia.

Ryżow uśmiechnął się ironicznie.

46

To dlatego, towarzyszu pułkowniku, że wasza czujność
nieco się przytępiła. Poza tym, będąc dowódcą wydziału, muszę
wiedzieć więcej od was.

Serow skinął głową. Pomyślał, że nie jest jeszcze tak źle, skoro
tamten chełpi się przed nim swoją przewagą.

47

Ryżow zatrzymał się, odwrócił w stronę Serowa i wyciągnął
w jego kierunku palec wskazujący.

A w tym celu — dodał — musimy wspólnie znaleźć
sobowtóra, którego będziemy mogli im podstawić.

Alicja pomyślała, że cala ta sprawa jest absurdalna,
ale nie ośmieliła się wybuchnąć śmiechem, gdyż
wszyscy oni wydawali się tak poważni, a że nie
przyszło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć,
skłoniła się tylko i przyjęła naparstek, starając się
wyglądać tak poważnie, jak umiała.

Nie myśl o niczym, powtarzał sobie Malcolm, tylko skoncentruj się na biegu.

Uniósł głowę, spojrzał przed siebie i aż zacisnął zęby.
Ścieżka po raz kolejny przecinała rów melioracyjny. Prze-
prawiał się przez niego jakiś kilometr wcześniej. Nienawidził tęgo
kanału, przeklinał, ilekroć musiał go przeskakiwać^ Tego ranka
chyba już piąty raz ześliznął się po piaszczystej skarpie i zaczął
wdrapywać na przeciwległy brzeg. Na szczęście udało mi się złapać
drugi oddech, pomyślał, wciągając głęboko w płuca wilgotne
powietrze pełne rozsiewanych wiosną pyłków kwiatowych. Ale za
to bardziej bolały go nogi. Przecież to bez sensu, stwierdził. Niby
dlaczego mięśnie nóg miałyby się szybciej męczyć niż płuca? Musiał
jednak skupić się na dalszym biegu i odłożyć rozwiązanie tego
problemu na później.

Z odległych zabudowań trzej mężczyźni obserwowali z uwagą,
jak Malcolm wdrapuje się na stromy brzeg i nieco chwiejnym
krokiem zaczyna biec dalej. Siedzieli wygodnie na wyściełanych,

fantazyjnie rzeźbionych krzesłach, które wystawili na werandę
starej farmy. Miejsce po lewej stronie zajmował Carl, jak zwykłe
nienagannie ubrany. Patrzył obojętnie, jak Malcolm przewraca się
na zakręcie, podnosi z trudem i wreszcie skręca na drogę prowadzącą
ku farmie. Siedzący pośrodku dyrektor głośno mlasnął językiem
i wolno pokręcił głową, niemal w rytm szerokich wymachów
ramion zbliżającej się z wolna postaci. Po chwili odwrócił się
w stronę siedzącego po prawej niskiego, mocno zbudowanego
mężczyzny i zapytał:

Jak mu idzie? Tylko mów prawdę, McGiffert.

Warren McGiffert odchrząknął i pochylił się nieco. Pod obcisłym
swetrem zagrały potężne muskuły. Szkot był kiedyś instruktorem
wychowania fizycznego w pułku zwiadowczym armii, a jego rodzice
powtarzali z dumą, że syn biednych emigrantów wywalczył sobie
tak znaczącą pozycję w siłach zbrojnych przybranej ojczyzny. Ale
McGiffert nigdy nie powiedział rodzicom, że zrezygnował ze służby,
obejmując równorzędne stanowisko z poborami niemal dwukrotnie
wyższymi od żołdu sierżanta. Wychodził z założenia, że oni by tego
nie zrozumieli, odznaczali się bowiem typową dla Szkotów niechęcią
do wszystkich „potajemnych krętactw". On jednak nie podzielał tej
niechęci, ale nie wstydził się też swego pochodzenia. Twardo, po
szkocku wymawiał „r", co zresztą nauczyciele ze szkoły podstawowej
na Brooklynie uważali za urocze, chociaż nie zdołaliby tego
skorygować, nawet gdyby bardzo chcieli.

Nie można się spodziewać cudów po trzech dniach ćwiczeń
panie dyrektorze. Naprawdę nie można.

Stary uśmiechnął się i poklepał McGifferta po muskularnym
udzie.

50

psychiczne opory przed zrobieniem komuś krzywdy albo się bał, że
sam zostanie ranny. Chyba wie pan, jakie mogą być skutki takiej
postawy.

Dyrektor pokiwał głową. Ocena McGifferta w pełni się zgadzała
z wnioskami doktora Loftsa, chociaż instruktor miał jeszcze więcej
zastrzeżeń od psychiatry. Wynikało to zapewne z faktu, że Szkot
sprawdzał kondycję fizyczną poszczególnych ludzi, nie traktując ich
jak potencjalnych agentów wywiadu. Lofts natomiast przeprowadzał
kompleksową ocenę osobowości każdego kandydata wskazanego
mu przez kierownictwo wywiadu, biorąc pod uwagę także inteligen-
cję człowieka, przy czym podchodził do swych obowiązków z takim
samym zapałem, z jakim prowadził badania na małpach w labora-
toriach kompleksu w Langley.

McGiffert zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, o co staremu
chodzi.

51

Dyrektor urwał i pochylił się nieco, kiedy zdyszany Malcolm
wszedł po schodkach werandy i opadł ciężko na krzesło stojące
naprzeciwko trzech mężczyzn.

Malcolm, mój chłopcze — rzekł. — Jak ci się biegało
dziś rano?

Tamten jednak milczał przez dobrą minutę, próbując opanować
zadyszkę. Nikt się nie odzywał. Wreszcie Malcolm zaczął normalnie
słyszeć — najpierw dotarł do niego świergot ptaków w pobliskim
lesie, potem odgłosy dobiegające z wnętrza domu, krzątanina
kucharza i cichy śmiech strażników. Słońce stało tuż nad ho-
ryzontem.

Zrobiło mu się chłodno w przepoconym podkoszulku. Przełknął
ślinę i odparł:

Zanim mnie przywieźliście na to odludzie, nigdy nie biegałem
więcej niż dwa kilometry dziennie. A ten cholerny McGiffert
sumiennie pilnuje za każdym razem, żebym nie miał trasy krótszej
niż czterokilometrowa. — Urwał, żeby zaczerpnąć tchu. — Już nic
nie powiem o lekcjach wykluwania oczu facetowi, który cię atakuje
od tyłu, czy trenowaniu niezawodnych sposobów rozwalenia mu jaj
kolanem. Mówiliście, że mam przejść krótki trening przed drobną
operacją, więc po co to szykowanie mnie na superagenta? Sam pan
powtarzał: „Malcolm, mój chłopca, prosimy cię jedynie o zdobycie
dla nas pewnych informacji. To nic wielkiego, nie będzie żadnej
strzelaniny, żadnej przemocy. Masz tylko zadać parę pytań, wy-
stępując jako pracownik Agencji Systemów Obronnych. To wszys-
tko. Nic ci nie grozi". Ale teraz mam wrażenie, że chcecie mnie
wykołowac. Jakie to pytania, przy których zadawaniu niezbędna
jest umiejętność posługiwania się obrzynkiem?

Dyrektor uśmiechnął się.

Zupełnie niewinne pytania, mój chłopcze. I właśnie w ten
sposób ludzie powinni cię traktować, jako całkiem nieszkodliwego,
choć może trochę kłopotliwego urzędnika. Ale nasi przeciwnicy na
pewno się zorientują, oczekują bowiem, że podejmiemy śledztwo
w sprawie śmierci Parkinsa, zatem musimy kogoś wyznaczyć do tej
roli, a to zadanie w sam raz dla ciebie. Nie musisz się jednak o nic
martwić. Już ci wyjaśniałem, że tamci za wszelką cenę będą się
starali, byś niczego nie odkrył i aby nic ci się nie stało. Najwyżej
przeszukają twoje rzeczy, a i to wcale nie jest pewne. Będzie im

zależało na tym, byś zameldował, że w Montanie wszystko jest
w najlepszym porządku i nie masz pojęcia, dlaczego Parkins został
zabity. Mogą ci nawet podsunąć fałszywe informacje, chociaż nie
sądzę, żeby byli na tyle głupi i w ogóle się ujawniali. Z pewnością
nic ci nie grozi, ale musisz się liczyć z tym, że będziesz uważnie
obserwowany. Nie wątpię, że ktoś będzie cię śledził, ale między
innymi o to nam chodzi, bo im baczniej będą pilnowali ciebie, tym
mniej uwagi poświęcą komu innemu.

Malcolm parsknął ironicznie i poruszył się nerwowo na krześle.
Chciał jak najdłużej przeciągnąć tę rozmowę, gdyż miał nadzieję, że
w ten sposób skróci się kolejna lekcja walki wręcz, bo choć maty
w sali gimnastycznej zabezpieczały przed poważniejszymi obra-
żeniami, to jednak nie chroniły przed bólem w całym ciele.

53

Gdybyś jednak znalazł się jakiś kłopotach, przede wszystkim musisz
sam dokonać właściwej oceny sytuacji.

Malcolm jęknął głośno. Otworzył już usta, żeby coś powiedzieć,
ale dyrektor wtrącił szybko:

Malcolm powoli uniósł wzrok na stojącego nad nim, imponująco
umięśnionego instruktora, po czym bezsilnie pokręcił głową, wes-
tchnął i posłusznie wstał z krzesła. Szedł za McGiffertem przez
podwórze starej farmy, w stronę sali treningowej, najwolniej jak
potrafił.

Dyrektor odprowadził spojrzeniem dwóch mężczyzn, pochłonięty
własnymi myślami. Z trudem dotarły do niego ciche słowa Carla:

To bardzo interesujący problem, panie dyrektorze. A jeżeli
Kondor faktycznie wpadnie w jakieś tarapaty?

Uśmiechnął się i dla większego efektu odczekawszy kilka sekund,
powiedział:

Nie możemy się łudzić, Carl. To byłby aż nazbyt pomyślny
zbieg okoliczności. Trudno zakładać, że dopisze nam szczęście.

Sekretarz zmarszczył brwi.

Zgadzam się, ale nie to miałem na myśli. Wiem, że jakiekolwiek
kłopoty Malcolma będą nam na rękę, gdyż skupią na nim całą uwagę
przeciwników. Ale co się z nim stanie? Sądzi pan, że sobie poradzi?

Starszy mężczyzna popatrzył w kierunku dawnej wozowni.
Przez dłuższą chwilę siedział w zamyśleniu, z czołem pooranym
głębokimi bruzdami.

Malcolm pokręcił przecząco głową, a stewardesa odpowiedziała
nieco sztucznym uśmiechem.

To może później — rzekła, przesuwając się do pasażerów
siedzących w następnym rzędzie.

54

Malcolm spojrzał za okno, mrużąc powieki od jaskrawego
światła słonecznego. Lecieli nad dosyć zwartą powłoką chmur,
z pozostałych stron otaczał ich zimny, nieskalany, orzeźwiający
błękit nieba. Trwało to dość długo, nim samolot wzbił się ponad
obłoki, przez jakiś czas za oknami panowało niepodzielnie mleczne
kłębowisko, ale tuż po starcie Malcolm zacisnął mocno powieki
i nie odważył się patrzeć na znikające w dole zabudowania
Waszyngtonu.

Bał się podróżować samolotami, lecz zarazem każdy lot go
podniecał. Owo dziwne połączenie ekscytacji i lęku, wizja śmierci
w wielkiej kuli ognia, którą tylko podsycały gwałtowne zmiany
ciążenia i wrażenie bezsilności, powodowały, że Malcolm z trudem
pokonywał skurcz żołądka, ilekroć wchodził na pokład liniowca.
W chwilach oczekiwania na start napięcie nerwowe i poczucie
zagubienia sprawiały, że tracił zdolność logicznego myślenia, choć
z pozoru wcale nie był bardziej zdenerwowany od reszty pasażerów.
Ale kiedy samolot osiągnął już wymagany pułap, wyrównał lot
i zaczynał nabierać prędkości, obawy Malcolma natychmiast
ustępowały, rozluźniał się i oddychał z ulgą; od tej chwili jego los
spoczywał w rękach innej osoby. Chodząc ulicami, jadąc samo-
chodem czy nawet autobusem, miał świadomość, że przynajmniej
w jakimś stopniu odpowiada za własne życie. W mieście był zdany
wyłącznie na siebie, nawet w trakcie podróży autobusem istniała
szansa, iż zdąży chwycić kierownicę, gdyby kierowca dostał ataku
serca. Lecz tu, w samolocie, kilka kilometrów nad ziemią, w razie
jakichkolwiek komplikacji nie mógłby zrobić absolutnie nic. Był
całkowicie bezsilny, a zarazem wyzuty z wszelkiej odpowiedzialności.
Nie miał nawet co marzyć o tym, że podbiegnie do drzwi i zdoła
przekonać stewardesę, by pozwoliła mu wysiąść. Znajdowali się
w powietrzu mniej więcej od pół godziny, zatem utrzymujące się
napięcie nerwowe nie miało racji bytu.

Ronaldzie Malcolmie, co ty wyczyniasz, do jasnej cholery? —
zapytywał siebie w duchu. Cały ten rozgardiasz, decyzja powrotu
razem z Kevinem do Waszyngtonu, trzy dni spędzone na starej
farmie i ogólne założenia „misji", to wszystko wydawało mu się
czymś nierealnym aż do tego ranka, gdy krótko przed świtem
uprzejmy i dziwnie spięty McGiffert wyrwał go z błogiego snu na
łatwą, dwukilometrową przebieżkę wokół farmy. Nie zamienili

55

nawet słowa w czasie biegu. Także późniejsze ćwiczenia, kiedy to
Szkot przypominał mu po raz kolejny podstawowe chwyty samo-
obrony, wydając polecenia nadzwyczaj łagodnym tonem, były
bardzo proste, wręcz relaksujące. Odnosił wrażenie, że sierżant,
specjalista od musztry, został w łóżku, a jego miejsce zajął brat
bliźniak, będący duchownym. Śniadanie zjedli w towarzystwie
starego i Carla. Na początku sekretarz urządził mu egzamin,
przepytując ze zmyślonych danych personalnych człowieka, w któ-
rego Malcolm miał się wcielić. Ale gdy kucharz nalewał kawy do
filiżanek, przy stole trwała już luźna rozmowa, urozmaicana przez
dyrektora anegdotami na temat ogródka swojej żony i politycznego
życia Waszyngtonu oraz wspomnieniami z czasów drugiej wojny
światowej.

Na pewno sobie poradzisz, mój chłopcze — rzekł, ściskając
Malcolmowi dłoń na pożegnanie. — Tylko nie trać głowy, a wszys-
tko pójdzie jak po maśle.

Malcolm jednak ledwie był zdolny skinąć głową. Jakiś mężczyz-
na, którego nigdy przedtem nie widział, odwiózł go na krajowe
lotnisko waszyngtońskie. Przez całą drogę nie odzywali się do
siebie. Na miejscu z daleka ominął poczekalnię, w której ponad rok
wcześniej urządził zasadzkę i zastrzelił agenta Maronicka. Milczący
strażnik odprowadził go aż do wejścia na pokład samolotu.
W drzwiach liniowca Malcolm odwrócił się i popatrzył na stojącego
u podestu schodów człowieka. Słońce wychodziło właśnie zza
horyzontu i płytę lotniska oświetlały zapalone jeszcze latarnie.
Kręciło się po niej zaledwie kilka osób. Odruchowo podniósł rękę
i pomachał tamtemu facetowi, lecz strażnik stał jak skamieniały.

W co ja się wpakowałem? — myślał teraz Malcolm. Lecę do
Montany, żeby udawać szpiega, w torbie podróżnej mam pistolet,
a w portfelu spreparowane dokumenty pracownika działu socjo-
logicznego Agencji Systemów Obronnych. Nie mam za to najmniej-
szego pojęcia, co robić, kiedy już znajdę się na miejscu.

Uśmiechnął się do własnych myśli. Jestem tu, ponieważ los
wyznaczył mi taką rolę, a już za późno, by cokolwiek zmienić,
odpowiedział sam sobie. Zdołał się w końcu uwolnić od dręczących
myśli i przez jakiś czas siedział tak, z uśmiechem zastygłym na
wargach. W końcu uniósł głowę i spojrzał na wózek z napojami,
obok którego stała ta sama stewardesa. Dostrzegła jego wzrok

56

i popatrzyła nań pytająco. Chyba napiję się jeszcze kawy, tym
bardziej że nie muszę za nią płacić, pomyślał Malcolm. Skinął lekko
głową i kobieta podeszła do niego.

W tym samym czasie, kiedy Malcolm zamawiał kolejną kawę,
toczyły się dwie różne rozmowy. Pierwszą z nich prowadził ze swym
przełożonym oficer dyżurny pełniący nocną służbę w placówce
KGB w Berlinie Wschodnim. Kapitan postawił na brzegu biurka
kubek z parującą herbatą, odchylił się nieco na obrotowym krześle
i z głośnym westchnieniem oparł swe wielkie stopy o blat.

Och, Ilja — mruknął zmęczonym głosem. — Życie jest takie
ciężkie.

Oficer dyżurny tylko niespokojnie poruszył się na swoim miejscu.
Mniej więcej od dwóch lat te wieczorne pogawędki przy herbacie
stały się ich zwyczajem. Łatwo było zrozumieć dowódcę, który
chętnie korzystał z okazji zrzucenia z siebie ciężaru odpowiedzial-
ności i wdawał się w luźną rozmowę z bratnią duszą, toteż ambitny
Ilja poczytywał to za wielki zaszczyt, że właśnie jemu przypadała
rola najwierniejszego słuchacza.

57

nego? Jak zawsze, schrzanili starannie zaplanowaną operację
wywiadowczą, nic więcej, ale z tego powodu to my wpadliśmy
niczym śliwka w kompot. Swoją drogą ciekawe, kto wymyślił to
idiotyczne określenie. Chyba nigdy nie słyszałem większej bzdury!

58

nasz człowiek. Okazało się, że kurier pijak jest w dodatku podejrzliwy,
być może planował któregoś dnia zwiać na Zachód. W każdym razie
obserwował lotnisko i rozpoznał agenta odbierającego przesyłkę.

Ilja zanucił pod nosem, wstawiając wodę w czajniku. Tej nocy
trafiła mu się nie lada gratka.

Niewielki bar na obrzeżach biurowej dzielnicy Berlina Zachod-
niego ma swoją stałą klientelę. Rzadko pojawiają się tu żołnierze
z czterech alianckich armii, głównie dlatego, że tylko wyjątkowo

można w nim poderwać jakąś młodą, samotną fraulein. Skromny
lokal nie zwraca też na siebie uwagi co bogatszych przemysłowców,
ale nie jest na tyle obskurny, by przyciągać berlińskie szumowiny.
Zaglądają tu przede wszystkim ludzie średnio zamożni, urzędnicy
bądź pracownicy okolicznych biur podróży, czy też robotnicy
szukający chwili wytchnienia przed podróżą kolejką lub autobusem
do swych domów na przedmieściach zatłoczonej metropolii. Jego
londyńskim odpowiednikiem byłby zaciszny pub reklamowany
w niedzielnych wydaniach gazet, natomiast w Stanach podobne
tawerny spotyka się najczęściej przy drogach wylotowych z wielkich
miast. W Berlinie jest to po prostu jeden z wielu stube. W tym
niezwykłym mieście przypada średnio na kilometr kwadratowy
więcej szpiegów niż w jakimkolwiek innym rejonie świata, chociaż
ani amerykańskie, ani zachodnioniemieckie służby specjalne nie
eksponują zanadto tego faktu, żeby nie przyciągać dalszych agentów.

W tym samym czasie, kiedy Malcolm leciał do Montany, a po
drugiej stronie muru berlińskiego Ilja wyciągał informacje ze swego
dowódcy, w tego typu niewielkim barze spotkali się dwaj szpiedzy.

Pierwszym z nich był Kevin Powell, który przybył do Berlina
poprzedniego dnia, spędziwszy uprzednio dwie doby w Londynie
na bezowocnych poszukiwaniach klucza do zagadki śmierci Parkin-
sa. Nie dowiedział się jednak niczego. Oficer łącznikowy Parkinsa
skontaktował się z przedstawicielem wywiadu lotnictwa w Berlinie,
który kiedyś blisko współpracował z zabitym. I teraz właśnie
Powell spotkał się w barze z byłym partnerem Parkinsa, a owo
spotkanie stanowiło jedyny cel jego wizyty w Berlinie.

Szkoda starego Parky'ego — rzekł tamten cicho — diabelnie
szkoda. Jak zginął?

Kevin spoglądał na siedzącego naprzeciwko drobnego mężczyz-
nę. Nie podobało mu się wyznaczone przez tamtego miejsce
spotkania, wolał jednak nie denerwować agenta, aby łatwiej było
wydobyć z jego pamięci wszelkie wiadomości. Ale na myśl o tym,
że ma do czynienia z następnym bęcwałem spośród „bohaterów"
generała, na usta cisnęły mu się same przekleństwa.

Nie musi pan tego wiedzieć — odparł szorstko. — Poza tym,
jak panu wiadomo, procedury bezpieczeństwa zabraniają mi ujaw-
niać szczegóły, nawet gdybym je znał.

Tamten szybko zrozumiał przyganę i wyraźnie spochmurniał.

60

Nie co dzień się zdarzało, aby wysoki rangą oficer wywiadu
przylatywał aż do Niemiec, żeby zadać kilka pytań na temat
zabitego kolegi.

Przepraszam, pytałem z czystej ciekawości. Proszę nie mieć
mi tego za złe, cokolwiek by mówić, ściśle współpracowałem z nim
przez pół roku, a i później spotykaliśmy się nieraz, działając w tej
samej europejskiej sekcji.

Kevin uśmiechnął się, chcąc rozluźnić trochę atmosferę.

Rozumiem. Zakładam też, że sporo pan o nim wie. Proszę
mi opowiedzieć wszystko, co tylko zdoła pan sobie przypomnieć.
Chcę poznać najróżniejsze szczegóły z waszego pierwszego spot-
kania, wspólnie przeprowadzanych operacji, jego życia rodzinnego,
sposobów spędzania wolnego czasu, a także poglądy Parkinsa,
zwłaszcza na temat pracy, charakterystyczne metody działania...
krótko mówiąc: wszystko. Szczególnie interesują mnie wszelkie
informacje dotyczące ostatniego półrocza, gdyż jego raporty prze-
kazywane oficerowi łącznikowemu były bardzo lakoniczne.

Tamten zachichotał.

To w jego stylu, on nigdy nie dbał o stały kontakt, nie znosił
przekazywać łącznikowi jakichkolwiek wiadomości, dopóki nie
skończył roboty. Dopiero wtedy wysyłał dwustustronicowy raport,
zawierający wykresy, zestawienia, rysunki i cały ten szmelc, który
jednoznacznie świadczył o ilości włożonej przez niego pracy, choćby
ten materiał był diabła wart. Parky starał się utrzymywać Firmę na
dystans, często powtarzał, że góra zawsze coś spieprzy, jeśli tylko
pozwolić jej ingerować w bieg wydarzeń.

Agent pociągnął łyk piwa, po czym dodał:

Na pewno chce pan znać wszystkie szczegóły? To może
trochę potrwać.

Kevin rozejrzał się dokoła. Siedzieli w samym rogu, najdalej od
wejścia, a przy sąsiednich stolikach nie było nikogo. Najbliższa
osoba znajdowała się jakieś pięć metrów od nich. Powell przez
chwilę spoglądał w stronę baru, lecz nikt specjalnie się nimi nie
interesował. Nie sądził, aby był tu założony podsłuch, niewielkie też
były szanse, że któryś z gości ich rozpozna.

Mamy mnóstwo czasu, proszę mi więc opowiedzieć wszystko,
co pan wie.

Tamten nieznacznie wzruszył ramionami.

Spotkaliśmy się po raz pierwszy na jednym z zebrań instruk-
tażowych naszej sekcji. Stary serwował nam wówczas gadkę typu:
„życzę powodzenia". Niewiele wtedy rozmawialiśmy, poznałem
zaledwie jego nazwisko, ale dwa miesiące później spotkaliśmy się
znowu, w sekcji angielskiej. Wtedy to...

Po dwóch godzinach Kevin ledwie mógł stłumić ziewanie. Nie
był jednak znudzony, a tylko przemęczony. Bezustanna koncentracja
uwagi kosztowała go więcej niż ciężka praca fizyczna. Drobny
mężczyzna mówił niemal bez przerwy, nie trzeba było nawet
zadawać mu pytań. Widocznie należał do ludzi gadatliwych,
a świadomość tego faktu — w połączeniu z kilkoma przekazanymi
wiadomościami — sprawiała, że Kevin cieszył się niepomiernie, iż
nie muszą pracować razem. Na szczęście agent przypominał sobie
najdrobniejsze szczegóły, relacjonował je w porządku chronologicz-
nym, aż wreszcie przeszedł do własnych opinii. Po pięciu piwach
z wolna zaczynał mu się plątać język, ale Kevin bał się przerywać
ten potok słów. Nigdy nie wiadomo, co może się okazać ważne,
powtarzał sobie.

...i właśnie z tego powodu Parky wynajmował dodatkowe
mieszkanie w Londynie, zresztą bardzo przyjemne. Myślę jednak,
że na dobrą sprawę nigdy nie miał zamiaru z niego korzystać. Nie
wiem dokładnie, jak to załatwił, bo przecież generał musiał podpisać
rachunek. Parkins bardzo lubił Anglię, choć Bóg mi świadkiem, że
nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Kiepska robota, płace zdecy-
dowanie niższe niż u nas... Parky twierdził, że to dobry kraj na to,
żeby się zgubić. Kiedyś napomknął, że Anglikom można bez obaw
powierzać różne rzeczy na przechowanie.

Kevin zmarszczył brwi.

Co? O jakie rzeczy mu chodziło?
Tamten wzruszył ramionami.

Nie wiem, tego nie powiedział. Stwierdził tylko ogólnikowo,
że bez obaw można im powierzać różne rzeczy na przechowanie.

Bardzo ostrożnie, żeby nie przestraszyć lekko podchmielonego
agenta swoją dociekliwością, Kevin pochylił się niżej nad stolikiem
i zapytał:

brwi i odchylił się na krześle. — Tak, już pamiętam. To było
w siedemdziesiątym trzecim, niedługo po tym, jak jeden z naszych
chłopców zgubił w Rzymie całą furę materiałów. Nigdy nie udało
się ustalić, czy zostawił je gdzieś, czy też przeciwnicy go obrobili.
Parky twierdził, że ktoś musiał go okraść. Powiedział wtedy, że to
bardzo prawdopodobne, gdyż wszyscy, nawet łącznicy, zachowują
się jak beztroscy głupcy. Przypominam sobie, że spytałem go
wówczas, czy mnie także uważa za durnia. Wkurzył mnie tym
określeniem, bo ja siebie nie uważam za półgłówka.

Kevin tylko przełknął ślinę, z trudem powstrzymując się, by na
niego nie wrzasnąć.

I co on odpowiedział?
Agent otworzył nagle oczy.

A jak pan sądzi, co mógł odpowiedzieć? Że mnie również
uważa za głupca?

Powell pospiesznie uniósł rękę, powstrzymując asa wywiadu
lotnictwa.


Ma pan więcej pytań? Chce się pan jeszcze czegoś ode mnie
dowiedzieć?

Powell spojrzał uważnie na siedzącego przed nim mężczyznę
o błyszczących oczach. Z niego już nic ciekawego nie wyciągnę,
pomyślał, w każdym razie nie teraz. Gdyby można poświęcić kilka
dni na szczegółowe przesłuchanie... Nie było jednak czasu, przynaj-
mniej tak uważał dyrektor, zatem nie miało też sensu dalsze
wypytywanie tego półgłówka.

Nie — odparł powoli — na razie nic mi nie przychodzi do
głowy, ale gdybym miał jeszcze jakieś pytania, skontaktuję się

63

z panem. — Wstał, gestem nakazując agentowi, żeby został na
miejscu. — Wyjdę pierwszy, niech pan odczeka dziesięć minut.
I proszę więcej nie pić, nawet piwa, dopóki nie przekażemy
wiadomości, że ta sprawa jest zakończona. Musi pan na siebie
uważać, proszę mieć oczy szeroko otwarte. Stanowi pan n%sze
jedyne źródło informacji o przeszłości Parkinsa i choć może nie są
one najważniejsze, to jednak nie chcemy, żeby coś się panu stało.
Agent spoglądał nie niego rozszerzonymi oczyma.

Wychodząc z baru, obejrzał się jeszcze na agenta wywiadu
lotnictwa. Tamten siedział przy stoliku, gapiąc się na niego. Kevin
wyszedł na ulicę, zamykając za sobą drzwi. Ze zdumienia wolno
pokręcił głową. Po chwili skoncentrował się jednak na wyłowieniu
rzeczy istotnych z wysłuchanej przed chwilą relacji.

Następnego ranka Powell odleciał do Londynu. Rezydent CIA,
który czekał na niego na lotnisku, zwrócił uwagę na jego silnie
podkrążone oczy. Kevin bez ogródek kazał się zawieźć do tutejszej
kwatery CIA, toteż agent nie miał odwagi mu zaproponować, żeby
się trochę przespał.

Dyrektor agendy CIA na Wyspy Brytyjskie niechętnie odnosił
się do Grupy L, uważał, że jej kierownictwo jak nadgorliwa
sprzątaczka niepotrzebnie ingeruje w pracę wywiadu. Co prawda
nie miał specjalnie wyboru i tylko mamrotał pod nosem, gdy Kevin
zwrócił się do niego z prośbą o pozwolenie wykorzystania specjalnej
linii telefonicznej.

Łączność jest najbardziej wrażliwym elementem szpiegostwa.
Można znać setki istotnych tajemnic przeciwnika, lecz nie przyniesie
to żadnej korzyści, jeśli nie ma możliwości przekazania ich swoim
przełożonym. W gruncie rzeczy praca wywiadu sprowadza się do
odbierania i przekazywania tajnych informacji, różne są tylko
metody — ukryte mikrofony, podsłuch telefoniczny, mikrofilm
z fotografiami dokumentów, czy choćby teczka dyplomaty. Nie
istnieje coś takiego, jak tajemnica nie przekazana, oznacza to
bowiem informację znaną tylko jednej osobie, a więc nie jest to
żaden sekret, gdyż o jego istnieniu nikt nie wie.

Kevin musiał się natychmiast skontaktować z dyrektorem. Na

64

szczęście przebywał w Londynie i mógł skorzystać z uprzejmości
zaprzyjaźnionych służb angielskich. Brytyjczycy bardzo ściśle współ-
pracują z wywiadem amerykańskim, dopóki nie koliduje to z ich
własnymi operacjami lub nie jest sprzeczne z ich interesem. Wywiad
angielski, utworzony już w 1573 roku, odznacza się mistrzostwem
w obronie własnych interesów, ale potrafi też być wielce pomocny.
Na przykład wydział MI 5, zajmujący się sprawami bezpieczeństwa
wewnętrznego, wykorzystał wszelkie kontakty, zarówno służbowe,
jak i prywatne, by umożliwić założenie specjalnie strzeżonej linii
telefonicznej między ambasadą amerykańską i londyńską kwaterą
CIA. W dodatku sprawa została załatwiona w taki sposób, że
dzisiaj mało kto wie, którędy przebiega ta linia. Agencja nie
pozostała dłużna i zezwoliła wywiadowi brytyjskiemu korzystać
z tego połączenia w razie konieczności.

Tego typu indywidualne linie telefoniczne należą do rzadkości.
Specjalna sieć opracowana została w centrali CIA, w Langley,
a wszystkie połączenia kontroluje system bezpieczeństwa, automatycz-
nie sprawdzający każdą rozmowę i potrafiący wykryć obecność nawet
najbardziej wymyślnego urządzenia nadawczego czy rejestracyjnego.
W celu dodatkowego zabezpieczenia przed podsłuchem, fachowcy
z MI 5 oraz CIA co jakiś czas dodatkowo sprawdzają funkcjonowanie
systemu. Linia ta ma również połączenie z oddzielnym kablem
magistrali transatlantyckiej, który po drugiej stronie oceanu prowadzi
bezpośrednio do Langley. Za pośrednictwem centrali można przełą-
czyć rozmowę na sieć publiczną i skontaktować się z dowolnym
abonentem na terenie Stanów Zjednoczonych, o ile, rzecz jasna,
dysponuje on aparatem wyposażonym w układ deszyfrujący.

Kevin zadzwonił do ambasady i podał operatorowi waszyng-
toński numer dyrektora, ten z kolei obudził pełniącego nocny dyżur
technika w Langley, przekazał mu numer i polecił włączyć automat
dekodujący. Wszystko to trwało nie dłużej niż pół godziny.

Nawet eksperci techniczni CIA nie potrafią wyeliminować
wszystkich zakłóceń podczas rozmów transatlantyckich, a urządze-
nia szyfrujące i deszyfrujące wprowadzają dodatkowe szumy i trza-
ski. Dlatego też obaj rozmówcy musieli wytężać słuch i mówić nieco
podniesionym głosem.

Kevin? — odezwał się dyrektor. — Jak się miewasz?
Wszystko w porządku?

65

Powell uśmiechnął się, wiedział bowiem, że stary nie ufa żadnym
formom elektronicznego przekazu informacji, choćby zostały one
obwarowane najnowocześniejszymi systemami bezpieczeństwa.

W słuchawce na chwilę zapanowała cisza. Powell ujrzał w wyob-
raźni szeroki uśmiech starego.

Jest w drodze, mój chłopcze. Jest już w drodze.

Kot uśmiechnął się tylko widząc Alicję. Pomyślała,
że wygląda bardzo dobrodusznie: mimo to miał
bardzo długie pazury i wielką ilość zębów, poczuła
więc, że należy go traktować z szacunkiem.

Władimir Serow uniósł szybko głowę znad papierów i spojrzał na mężczyznę, którego wprowadził sekretarz.

Ach, to wy, towarzyszu Nuricz. Za chwilę będę wolny.

Pochylił się z powrotem nad dokumentami udając, że, czy ta, co
równocześnie pozwalało gościowi się nieco rozluźnić.

Nuricz rozejrzał się po całym gabinecie, zanim usiadł na
twardym, drewnianym krzesełku. Jego uwagę przyciągnęły nagie
ściany, nie było tu żadnych wykresów, map, obrazów ani plakatów.
Zerknął ciekawie w stronę biurka, ale Serow trzymał kartki pod
takim kątem, że nie dało się przeczytać ani jednego słowa. Przez
kilka minut siedzieli w całkowitej ciszy, wreszcie Serow westchnął,
zamknął nie podpisaną kartonową teczkę, po czym rzekł:

67

68

zarówno podstawowy, jak i zastępczy. Chyba nie muszę wam
mówić, jaką wagę miałyby te informacje dla rozbudowy naszych
systemów obronnych. Zatem przetestujecie urządzenie, które otrzy-
macie już na terenie Stanów Zjednoczonych. Tutaj będziecie mogli
się zapoznać z prototypem.

Serow odpowiedział uśmiechem.

Jesteśmy tego pewni.

Zaraz po odebraniu od sekretarza wiadomości, że Nuricz wyszedł
z budynku, Serow wdusił wmontowany w biurko ukryty przycisk.

69

Sygnał, że wszystko w porządku, dotarł do Ryżowa i dowódca
wydziału już po minucie wkroczył do gabinetu kierownika biura.
Usiadł na tym samym krześle, które jeszcze niedawno zajmował
Nuricz, lecz w przeciwieństwie do tamtego był wyraźnie rozluźniony.

Świetnie się sprawiliście, Serow. Naprawdę świetnie — oznaj-
mił swobodnym tonem.

Kierownik nie podzielał jednak optymizmu przełożonego;

70

wersji, a my będziemy mogli przechwycić wszystkich agentów,
których tu przyślą w celu przetestowania urządzenia. Wątpię jednak,
czy będą mieli okazję to uczynić. Nuricz jest fachowcem. Nie
zdołają go ująć, nawet jeśli zdobędą jakieś informacje dotyczące
jego misji, a w każdym razie nie złapią go żywego. 1 o to chodzi.
To naprawdę znakomity plan. Wraz z Kruminem jesteśmy z niego
bardzo zadowoleni. Sądzę, że wy także.

Oczywiście — odparł pospiesznie Serow.

Malcolm leżał nieruchomo na łóżku, wsłuchując się w swój
oddech. Wyłączył nawet klimatyzator. W pokoju motelowym
panowała jednak cisza, tylko z zewnątrz dolatywały stłumione
odgłosy. Wyglądało na to, że nikt nie mieszka w sąsiednim pokoju,
choć na dobrą sprawę nie wiedział, czy należy się z tego cieszyć, czy
traktować to podejrzliwie. Ułożył sobie poduszki wysoko pod
głową i spoglądał na swoje ciało. Ubrany był tylko w spodnie.
Przyciemniona pod kwarcówką skóra na rękach (,,Przecież biały
jak syn młynarza człowiek udający agenta terenowego musi
natychmiast wzbudzać podejrzenia!") silnie kontrastowała z bla-
dym torsem o wystających żebrach. Jego zapadły z lekka brzuch
wcale nie sprawiał wrażenia twardego, ale zniknęła cienka warstew-
ka tłuszczu, którą obrósł w Cincinnati. Miał wrażenie, że także
wyszczuplały mu nieco biodra i uda. Przeniósł wzrok na nagie
stopy i poruszył palcami. Zerknął wreszcie na swoje odbicie
w lustrze zawieszonym nad stolikiem i pomyślał: Wielkie nieba;
Malcolm! Co ty tutaj robisz?

Nic nie robię. Wyglądam tak, jakbym ze spokojem palił
papierosa, próbując się rozeznać w sytuacji, odpowiedział sobie.
Tyle że nie palę i nie rozumiem tego wszystkiego nawet na tyle, by
chociaż spróbować się w tym połapać. Chyba zwariowałem,
stwierdził w duchu. Przez następne dziesięć minut znów gapił się
w sufit i wsłuchiwał we własny oddech; zmieniał rytm, chwilami
zatrzymując powietrze w płucach, jakby ćwiczył tę odrobinę
świadomej kontroli nad funkcjami organizmu. Tak mało człowiejt
potrafi, zauważył.

Poprzedniego dnia wysiadł z samolotu w Great Falls, oddalonym
o sto czterdzieści kilometrów od Shelby — miasteczka, które

?1

wyznaczono mu na centrum operacyjne — dużym mieście (o ile
skupisko liczące mniej niż 50 000 mieszkańców można nazwać dużym
miastem) wyrosłym w bezpośrednim sąsiedztwie bazy lotniczej
Malmstrom i ośrodka kontroli wyrzutni rakietowych. Zgodnie
z instrukcjami Carla spędził cały dzień w bazie, podając się za
dziennikarza, który na polecenie Departamentu Obrony przygoto-
wuje artykuł o systemach pocisków rakietowych.

Szef służb ochrony, któremu jeden z agentów generała Rotha
zdradził prawdziwą tożsamość Malcolma, osobiście oprowadził go
po centrali dowodzenia i urządził krótką wycieczkę na teren kilku
pobliskich wyrzutni, aby „zapoznać gościa z sytuacją". Wysłannik
generała Rotha dowiedział się o celu wizyty Malcolma bezpośrednio
od swego przełożonego, ten bowiem tak długo naciskał dyrektora
Grupy, domagając się powiadomienia go o wysłaniu agenta tereno-
wego, że stary w końcu ustąpił. Ale jego obawy się sprawdziły —
generał natychmiast przekazał wiadomość swemu oficerowi, a ten
z kolei poinformował szefa służb ochrony w bazie. Dyrektor był
wściekły, że tak wiele osób zna prawdę, ale nie mógł już nic na to
poradzić. By jednak Malcolm mógł działać spokojnie, nie przekazał
mu wiadomości, że cała zasłona wzięła w łeb.

Malcolma szybko znudziło zwiedzanie wyrzutni. Początkowo
zainteresował go długi, błyszczący metalicznie cylinder rakiety, lecz
gdy oficer zaczął mówić o megatonach siły niszczącej, zapragnął jak
najszybciej znaleźć się z powrotem w przydzielonym mu pokoiku
w internacie bazy. Ciepły, pogodny dzień wypełniały podmuchy
gorącego wiatru od strony Wielkich Równin, których Malcolm nie
czuł od czasu ostatniej wizyty u ciotki w Kansas, kiedy miał
piętnaście lat. Suche powietrze wypełnione drobinami pyłu kręciło
w nosie, przypominając mu o dokuczliwej alergii. Nie odezwał się
jednak słowem i nie zadawał żadnych pytań, posłusznie przelatując
helikopterem od jednej wyrzutni do drugiej. Na samym końcu
odwiedzili to miejsce, gdzie został zabity Parkins.

Kiedy cała grupa, złożona z szefa służb ochrony oraz dwóch
oficerów technicznych, szła od śmigłowca w stronę ogrodzonego
siatką terenu, wysłannik generała Rotha delikatnie chwycił Malcol-
ma za rękę i pociągnął nieco do tyłu.

Specjalnie tak ułożyłem plan wycieczki — szepnął z dumą —
żebyśmy odwiedzili tę wyrzutnię na końcu i aby nikt z załogi bazy

czy okolicznej ludności, widząc nas tutaj, nie nabrał żadnych
podejrzeń.

Aha — mruknął Malcolm, nie bardzo wiedząc, co ma
powiedzieć.

Młody kapitan nie dał się jednak tak łatwo zbić z tropu.

No właśnie. A gdyby pan czegoś potrzebował, chciał o coś
zapytać, to... niech pan nie zapomina o Larrym Chambersie. Jestem
do pańskiej dyspozycji. Będę się starał pomóc w każdy możliwy
sposób. Proszę o tym pamiętać.

Malcolm zerknął na niego z ukosa i uśmiechnął się lekko.

Zapamiętam.

Kapitan, usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, wyszczerzył zęby
w szerokim uśmiechu.

Przez następne dziesięć minut Malcolm chodził po całym
ogrodzonym terenie, starając się za wszelką cenę sprawiać wrażenie
zawodowca. Przyjrzał się drucianej siatce i skalistemu podłożu,
przeszukał wzrokiem wąski pas trawy wokół obszaru wyrzutni oraz
sąsiednie pola, które wyglądały dokładnie tak, jak to sobie wyob-
rażał, nie znalazł jednak niczego ciekawego. Wreszcie zmarszczył
brwi w dramatycznym grymasie i szybkim krokiem podszedł do
kapitana Chambersa, który nie spuszczał z niego oka.

Stanął w bramie i jeszcze raz przyjrzał się okolicy. Na teren
wyrzutni prowadziła wysypana żwirem droga, która na odcinku
jakichś osiemdziesięciu metrów biegła prosto między polami, a jej
geometryczny kształt zakłócała jedynie sylwetka młodego kapitana.
Ten człowiek powinien być przezroczysty, wtedy można by przez
niego zobaczyć całą drogę, pomyślał Malcolm. Widok na prawo
zasłaniała także grupka oficerów z bazy lotniczej, on jednak
domyślał się, że krajobraz jest tam dokładnie taki sam, jak po
lewej — ciągnące się prawie w nieskończoność, lekko sfałdowane
pola, tworzące brunatno-złotą szachownicę młodych zasiewów
zboża, nad którą, w niewiarygodnej wprost oddali, zdawał się
pochylać łuk błękitnego nieba. Malcolm zatrzymał się tuż obok
Chambersa i zaglądając mu w twarz, syknął przez zaciśnięte zęby
głosem przywódcy gangu z kiepskiego kryminału:

Wynośmy się stąd.

Kapitan błyskawicznie ruszył przed siebie, żeby wydać rozkazy,
a Malcolm podreptał za nim, prawie krztusząc się ze śmiechu.

73

W drodze powrotnej zajął miejsce w kabinie pilota i poprosił,
by ten powoli zatoczył koło nad obszarem wyrzutni. Wystartowali
w kierunku południowym i kiedy stopniowo skręcali na wschód,
Malcolm dostrzegł grupę zabudowań jakieś osiem kilometrów na
północ od ogrodzonego terenu.

To jest Whitlash? Widzę nie więcej jak dziesięć zabudowań.
Pilot wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.

To mała osada. Nie każde miasto musi od razu przypominać
Nowy Jork.

Malcolm spojrzał na niego z ukosa.

Kto tam mieszka?

Skąd mam widzieć, do cholery? Pewnie sami farmerzy.
Malcolm pokiwał głową i zagłębił się w fotelu. Począł rozmyślać

nad tym, co powinien zrobić, gdyby pilot nagle zaniemógł.

Cały wieczór spędził w swoim pokoju, odrzuciwszy wszystkie
propozycje. Następnego ranka wziął służbowego dżipa, którego
przydzielono mu z Departamentu Obrony, i pojechał sto czter-
dzieści kilometrów na północ, do Shelby — swojego centrum
operacyjnego.

Życie tej pięciotysięcznej osady powstałej przy szlaku kolejowym,
w dawnym rejonie wydobycia ropy naftowej, jest całkowicie
uzależnione od rolnictwa, lecz jej dumą i chlubą jest dawno
zapomniany mecz bokserski z początku wieku, w wyniku którego
jakoby pół miasteczka miało zostać zrównane z ziemią. Pierwszy
dzień pobytu Malcolm spędził w samochodzie, jeżdżąc tu i tam oraz
starając się jak najlepiej poznać całą osadę, zanim w końcu
zameldował się w motelu. Z trudem poznawał Shelby, porównując
je ze zdjęciami lotniczymi, jakie otrzymał od Carla, lecz bez
większego problemu zorientował się szybko w rozkładzie ulic
i umiejscowił charakterystyczne punkty terenowe. Zjadł obiad
w pobliskim zajeździe, z zaciekawieniem obserwując grupy znudzo-
nych nastolatków, którzy z trudem zachowywali spokój, zamawiając
mocniejsze trunki. Później znów zaczął jeździć szerokimi, pustymi

74

ulicami, z rozkoszą wdychając przedwieczorne, rześkie i chłodne
powietrze. Ilekroć przypominał sobie o fotografiach zabitego
Parkinsa, z niedowierzania aż kręcił głową.

Malcolm dostał pokój 16 B, znajdujący się mniej więcej w połowie
długości pierwszego piętra, w głównym budynku. Było tam dziesięć
pokoi na parterze oraz dwanaście na górze. Różnił się on nieco od
typowych pokoików w motelach, na swój sposób stwarzał bowiem
ciepłą, rodzinną atmosferę, choć nie cechowało go nic szczególnego.
Pośrodku stało iście królewskie łoże, z którego aż do ziemi zwisała
połyskliwa, czerwona kapa. Między jego krawędzią a drzwiami
były niecałe dwa metry wolnej przestrzeni. Połowę ściany po prawej
stronie zajmowała wielka szafa wnękowa, a za nią znajdowały się
drzwi do maleńkiej łazienki. W przeciwległej ścianie było okno
wychodzące na ulicę, a po obu stronach wezgłowia łóżka umiesz-
czono maleńkie nocne stoliki z zamontowanymi lampkami. Między
nimi a komodą stojącą pod oknem ledwie można się było przecisnąć.
W samym rogu po lewej stronie znajdowało się jeszcze niewielkie
biurko, chociaż Malcolm nie umiał sobie wyobrazić, jak ktokolwiek
mógłby przy nim pracować. Z jednej strony drzwi stał średniej
wielkości kolorowy telewizor, z drugiej zaś wisiało lustro. Ściany
miały jasny, błękitny odcień, natomiast w łazience pomalowano je
na ciemnoniebiesko. Dodatkowo wisiały na nich kiepskie reproduk-
cje tandetnych pejzaży. Malcolm obejrzał jeszcze uważnie drzwi od
środka. Oprócz zwykłej zasuwy zostały wyposażone w łańcuch.
Tyle przynajmniej dostrzegł na pierwszy rzut oka.

Odpowiada panu? — zapytała kobieta.

75

Przez chwilę stał jeszcze, spoglądając za odchodzącą kobietą.
No, to jestem na miejscu, pomyślał wreszcie i pokręcił głową.

Całą godzinę zajęło mu rozpakowanie swoich rzeczy i dokładne
sprawdzenie pokoju aparatem, w który zaopatrzył go Carl. Jak się
spodziewał, nie znalazł żadnych ukrytych mikrofonów. Później
przez dobre dziesięć minut zastanawiał się, gdzie ukryć pistolet, lecz
ostatecznie zostawił go w zamkniętej walizce. Dziś już nikt tutaj nie
przyjdzie, stwierdził, a jeśli nawet, to z pewnością nie po to, by mnie
zabić.

W telewizji nadawano powtórki tych samych programów, które
tak śmiertelnie go znudziły w Cincinnati, zanim w końcu zepsuł mu
się odbiornik. Odmienne były tylko wiadomości lokalne, a przynaj-
mniej prowadzili je inni prezenterzy. Po pół godzinie ostrożnego
dawkowania sobie nachalnej propagandy wyłączył telewizor, zdjął
koszulę, buty i skarpetki, po czym wyciągnął się na łóżku, szukając
natchnienia.

Nie znalazł go jednak. Liczenie wolniejszych i szybszych od-
dechów znudziło mu się już po kwadransie. Westchnął ciężko, ale
tylko dlatego, iż sądził, że taka powinna być naturalna reakcja.
Pomyślał, że warto by się przyjrzeć mapie, ale ta leżała w zamkniętej
walizce na komodzie. Nie umiał się zdobyć na jakikolwiek wysiłek,
tym bardziej że już wcześniej zapoznał się z mapą, a ponadto miał
okazję obejrzeć interesujący go teren z powietrza.

Już odbierając ostatnie instrukcje dyrektora uległ wrażeniu, że
plan operacji jest do niczego. Logiczne argumenty starego były nie
do odparcia: skoro Parkins uciekał przed kimś, doścignięto go
i zastrzelono na terenie wyrzutni, a w krótkim czasie do chwili
przybycia ekipy w śmigłowcach żaden samochód nie mógł się

76

zbytnio oddalić od tego miejsca, należało wnioskować, że zabójcy
agenta znaleźli sobie kryjówkę gdzieś niedaleko. Teren dokoła był
otwarty, pozbawiony większych kompleksów leśnych, zatem prze-
ciwnicy musieli się przyczaić na którejś z pobliskich farm. Zadaniem
Malcolma występującego w roli urzędnika państwowego było
rozejrzeć się po okolicy, pomyszkować i spróbować odnaleźć tę
kryjówkę, a w miarę możliwości dowiedzieć się także, kto i po co
zastrzelił Parkinsa.

Wątpił jednak w powodzenie swoich poszukiwań, co więcej —
miał przeczucie, że dyrektor jest tego samego zdania i wywnios-
kował, iż staremu chodzi głównie o to, aby ściągnął na siebie uwagę
tamtych, dając jednocześnie większą swobodę działania innym
agentom. Nikt mu jednak nie powiedział tego wprost, powtarzano
tylko, jak ważne otrzymuje zadanie. Bali się mnie spłoszyć, tłumaczył
sobie Malcolm.

I co z tego? — powiedział na głos. — Przynajmniej nic mi
nie powinno grozić.

Może w ten sposób łatwiej przyjdzie spłacić dług wdzięczności,
podpowiadało mu coś, ale tak cicho, że owa świadomość ledwie do
niego docierała.

Zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, że powinien zadzwonić
do Waszyngtonu. A jeśli recepcjonistka nie przełączała rozmów,
oznaczało to, że nie wystarczy podnieść słuchawkę telefonu przy
łóżku. Musiał więc wstać. Westchnął po raz kolejny. Kogo to
obchodzi, czy będę ubrany, czy nie? — pomyślał. Sięgnął po klucze,
wyszedł na korytarz i podreptał w stronę automatu.

Dość szybko uzyskał połączenie. Agentka dyżurująca w stolicy
odczekała, aż telefon zadzwoni dwukrotnie, po czym uniosła
słuchawkę. Szybko wyraziła zgodę na pokrycie kosztów rozmowy
i wykrzyknęła:

77

Malcolm przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, czy jest coś,
o czym mógłby zakomunikować staremu.

Agentka odłożyła słuchawkę, zanim Malcolm zdążył odpowie-
dzieć. Natychmiast połączyła się z Carlem, a ten z kolei zadzwonił
do dyrektora, który brał udział w uroczystym obiedzie wydanym
przez jednego z kongresmanów. Kiedy stary podszedł do telefonu
i przedstawił się, Carl oznajmił:

Odłożył słuchawkę i wrócił do stołu, aby dokończyć opowiadaną
właśnie pikantną anegdotę.

Malcolm przez chwilę stał jeszcze w korytarzu, nie odrywając
słuchawki od ucha, chociaż połączenie zostało przerwane. Wreszcie
uśmiechnął się szeroko i rzekł:

Ja też ci życzę dobrej nocy, kochana.
Sam jednak bardzo długo nie mógł zasnąć.

Godzinę po telefonie od Malcolma Carl pojechał po starego.
Jak zawsze tuż za nim wyruszył drugi samochód z obstawą.
Zawiózł dyrektora do budynku dowództwa przy obwodnicy waszyn-
gtońskiej, relacjonując mu po drodze ostatnie zdarzenia. Wyraził
przy tym zadowolenie, że sprawdzają się ich przewidywania. Jak się
spodziewał, stary poprosił o jak najszybsze połączenie z Kevinem,
lecz Carl już wcześniej przekazał do Londynu, by odnaleziono
Powella i kazano mu czekać na wiadomość. Polecił więc przez
radiotelefon ponownie nawiązać kontakt i zanim weszli po schodach
na górę, Kevin czekał już po drugiej stronie linii transatlantyckiej.
Dyrektor uśmiechnął się tylko z uznaniem i skinął głową, by Carl
został w gabinecie. Sekretarz z dumą pomyślał o zaufaniu, jakim
się go obdarza.

Kevin? Jak ci idzie?

78

Wygląda na to, że Donowicz zajmował się wyłącznie przewozem
dużych sum pieniędzy. Sprawdzamy jeszcze szczegóły tej działalno-
ści, o której opowiedział Parkinsowi, sądzę jednak, że znajdziemy
wystarczające dowody. Z notatek wynika, że Donowicz miał zamiar
przejść na naszą stronę, czekał jedynie na okazję zdobycia jakichś
cennych informacji. Między innymi powiedział Parkinsowi, że
w Londynie ma się zjawić pewien niezwykle ważny agent, który
poleci do Stanów, by w sąsiedztwie jednej z naszych podziemnych
wyrzutni przeprowadzić jakąś tajną akcję. Nie wiedział nic więcej.
Przysięgał jednak, że obserwuje skrzynkę kontaktową, chcąc poznać
człowieka, który odbierze pieniądze. To by potwierdzało, że nosił
się z zamiarem przejścia na naszą stronę. Parkins napisał, że tamten
trzymał w mieszkaniu całe stosy różnych dokumentów.

79

Toronto, a stamtąd udać się do Stanów Zjednoczonych. Parkins,
który nie ufał ludziom z własnej sekcji, postanowił rozegrać sprawę
na swój sposób. Według ostatniego listu, wysianego już z lotniska
w Londynie, rozpoznał agenta odbierającego przesyłkę, śledził go,
a następnie zarezerwował sobie miejsce na ten sam lot. Parkins
pisał, że postara się go obserwować tak długo, jak tylko będzie to
możliwe. Martwiło go trochę, że straci kontakt z łącznikiem, gdyż
żaden z ludzi generała nie jest informowany o jakimkolwiek
awaryjnym systemie łączności poza siatką ich sekcji.

Przez chwilę panowała cisza, wreszcie dyrektor odpowiedział:

Co pan przez to rozumie? — zapytał wyraźnie rozczarowany
Kevin.

Dyrektor jednak nie odpowiedział.

Chciałem ci przekazać pewne istotne nowiny, nie miałem

80

pojęcia, że zdołałeś się aż tyle dowiedzieć. Otóż poprosiliśmy
o wszelkie dostępne informacje w tej sprawie każdą z naszych
placówek i dziś po południu otrzymaliśmy bardzo ciekawy raport.
CIA ma wtyczkę w berlińskiej siedzibie KGB i właśnie ten agent
przekazał raport o londyńskim kurierze, opisujący taki sam przebieg
zdarzeń. Według niego poczynania Parkinsa omal nie spowodowały
przerwania całej operacji Rosjan. KGB chce jednak ponowić próbę,
wysyłają kolejnego agenta do Ameryki przez Berlin i Londyn.

Jakże rozmiłowana jest w odnajdywaniu mo-
rałów we wszystkim!" pomyślała Alicja.

Mężczyzna zajmujący miejsce 42B, przy oknie samolotu
rejsowego BOAC, który o 9.40 wystartował z Berlina do
Londynu, miał trzy paszporty. Pierwszy trzymał w lewej
U kieszeni marynarki razem z ukrytym w obudowie długo-
pisu pistoletem pneumatycznym, wyrzucającym ładunki cyjanku
potasu i działającym skutecznie nawet z odległości trzech metrów.
Była to znacznie ulepszona wersja podobnego, większego urządzenia,
z jakiego agent KGB w roku 1957 zabił w Monachium zbiegłego
przywódcę separatystów ukraińskich, Lwa Rebeta. Ów pierwszy
paszport był wystawiony na nazwisko Jana Markowicza, obywatela
polskiego, przedstawiciela dużej firmy handlowej, który udawał się
do Londynu na wystawę przemysłową. Faktycznie w tym czasie
odbywały się targi, ale prawdziwy Jan Markowicz zginął dziesięć lat
wcześniej w jednym z sowieckich łagrów. Zgodnie z drugim
paszportem mężczyzna ten był Kanadyjczykiem, nazywał się Renę
Erickson i wracał z wakacji w Europie, o czym mogły zaświadczyć
rachunki z różnych ekskluzywnych hoteli. Tenże komplet dokumen-

82

tów był zaszyty między dwiema warstwami skóry grubej aktówki,
w której spoczywały służbowe materiały Jana Markowicza. Nato-
miast trzeci paszport, awaryjny, z którego mężczyzna miał nadzieję
nigdy nie skorzystać, przedstawiał go jako obywatela amerykańs-
kiego, niejakiego Franka Walsha, nauczyciela języków obcych
z liceum w Saint Louis. Agent nie miał przy sobie nic, co mogłoby
zdradzić jego tożsamość, gdyż Fiodor Nuricz dobrze wiedział, że
nie warto podejmować takiego ryzyka.

Trzymał przed sobą otwartą gazetę, ale myślami błądził wokół
powierzonego mu zadania. Nie podobało mu się to, iż jedynie
w zarysach nakreślono mu plan pobytu w Stanach, że nie przewi-
dziano prawie żadnego wsparcia i tak mało podjęto środków
ostrożności. Co prawda wykonywał już wcześniej zadania technicz-
ne, lecz znacznie lepiej czuł się w tradycyjnej pracy wywiadowczej,
a zwłaszcza w szpiegowaniu organizacji paramilitarnych. Nie umiał
sobie wytłumaczyć, z jakich powodów wysyłano do Ameryki agenta

monitorującego sygnały. Przyzwyczaił się jednak, że każdy otrzymuje
tylko tyle informacji, ile niezbędne, by mógł wykonać swoją część
zadania.

Jego dowódca, major wywiadu wojskowego, GRU, także zgłaszał
wiele zastrzeżeń do tej operacji, nie miał jednak żadnego wpływu na
jej przebieg. Mógł jedynie czekać, aż Nuricz wykona całą pracę dla
KGB, a następnie przedstawi mu raport z przeprowadzonej akcji.

Wzajemne szpiegowanie się obu radzieckich instytucji wywiado-
wczych także nie dawało Nuriczowi spokoju- Sądził, że ta sytuacją
stanowi dla niego nie mniejsze zagrożenie niż bezpośrednie działania
na terenie innych państw. Starał się jednak zawsze przywiązywać
większą wagę do tej ze swoich ról, którą sam uznał za istotniejszą.
Uważał siebie przede wszystkim za Rosjanina i żołnierza, a dopiero
w dalszej kolejności za komunistę i szpiega- Jako Rosjanin i komu-
nista traktował działania skierowane przeciwko wrogom ojczyzny
za swe powołanie. Natomiast miłość do wojska miał dosłownie we
krwi, gdyż jego przodkowie bronili Mateczki Rosji przed Napole-
onem oraz Hitlerem, przeszli dziesiątki pól bitew niemal w całej
Europie. Fiodor Nuricz zaś był pierwszym oficerem w rodzinie, co
powtarzał z niezwykłą dumą, chociaż jego stopień wojskowy musiał
być zachowany w ścisłej tajemnicy, której nie wolno ujawniać

83

cywilom. Wiara w potęgę sił zbrojnych, o których wiele się nasłuchał
siadając na kolanach ojca, była głównym powodem podjęcia zaraz
po maturze, w roku 1959, służby w wywiadzie cywilnym.

Zaledwie po trzech dniach pracy, kiedy Nuricz zdążył się ledwie
upewnić, że ma olbrzymie możliwości szybkiego awansu w tajnej
policji, co zresztą przyjął z dumą, nawiązał z nim kontakt dawny
przyjaciel ojca, który jakimś sposobem przetrwał liczne czystki
w armii, zdobywając nawet stopień kapitana. Dość szybko przekonał
młodego Fiodora, że powinien wstąpić do służb Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych (gdyż w tamtych czasach tajna policja nie podlegała
jeszcze KGB), lecz działać jednocześnie jako agent wywiadu
wojskowego, ponieważ będąc w pierwszym rzędzie oficerem armii,
a dopiero później wywiadowcą służb cywilnych, w znacznie większym
stopniu przyczyni się do ochrony bezpieczeństwa Mateczki Rosji.

Nuricz nie zastanawiał się długo nad przyjęciem tej propozycji.
Co prawda nikomu się z tego nie zwierzał, nawet rodzicom, uważał
jednak, że potęga Rosji musi być oparta na supremacji wojska —
supremacji mierzonej nie tylko w stosunku do potencjału militarnego
wrogich krajów, lecz także wobec wszelkich instytucji cywilnych na
każdym poziomie struktury państwa. Tylko opanowani, rozsądni
wojskowi będący u steru władzy mogli skutecznie ochronić Rosję
i całe imperium radzieckie zarówno przed zakusami obcych sił, jak
i przed destrukcyjną działalnością niekompetentnych, myślących
wyłącznie o własnych korzyściach biurokratów. Tylko wojskowi
mogli doprowadzić system radziecki do perfekcji oraz ściśle kont-
rolować elementy rewizjonistyczne i kapitalistyczne, nie popełniając
przy tym katastrofalnych pomyłek, jakże charakterystycznych dla
radzieckich władz cywilnych.

Ilekroć Nuricz myślał o błędach popełnionych przez ludzi
podejmujących decyzje, zawsze wspominał sąsiada, który mieszkał
razem z córką. Dziewczyna miała dziewiętnaście lat i była o rok
starsza od Fiodora, gdy którejś nocy oboje zniknęli z mieszkania
w Moskwie. Nigdy nie udało mu się dowiedzieć, jaki los ich
spotkał, był jednak na tyle przezorny, aby zanadto nie rozpytywać.
Żywił tylko przekonanie, że wojskowi by nie popełnili takiego
błędu i nie aresztowali człowieka będącego dobrym Rosjaninem
i dobrym komunistą. Nie zdarzało się, aby oficerowie wysłali kogoś
do obozu przez pomyłkę.

84

No cóż, to było tak dawno temu, pomyślał z żalem. Dziś
wszystko się zmieniło, a jeśli skoncentruję się na swojej pracy, jeśli
zrobię co tylko w mojej mocy, to może podobne sytuacje nigdy się nie
powtórzą. Jeszcze raz odtworzył w myślach plan operacji, lecz nadal
nie mógł się pozbyć wątpliwości. Miał coraz więcej złych przeczuć.

Kevin zajmował miejsce 27A, na samym końcu tego samego
przedziału w samolocie. Nie zwracał specjalnej uwagi na Nuricza,
nie miał ku temu żadnych podstaw. Także udawał, że czyta gazetę,
obserwując bacznie mężczyznę siedzącego w fotelu 31 A. Tamten
był bowiem agentem CIA, któremu powinna zostać dostarczona
lista pasażerów podejrzanych o szpiegowanie na rzecz ZSRR.

Podwójny agent działający w berlińskiej placówce KGB podał
im numer lotu, którym miał podróżować do Londynu rosyjski
agent. Przed startem, gdy wszyscy jeszcze siedzieli w poczekalni,
technicy z zachodnioberlińskiej sekcji CIA po kryjomu sfoto-
grafowali każdego z pasażerów. Później, przy wydatnej pomocy
wywiadu niemieckiego, zdołano umieścić agenta w okienku odprawy
paszportowej. Posługując się miniaturowym aparatem wykonano
zdjęcia przedstawianych do kontroli dokumentów, odczytując
zarazem z biletu numer miejsca w samolocie. Zanim jeszcze liniowiec
oderwał się od pasa startowego, specjalna ekipa złożona z pracow-
ników amerykańskich i zachodnioniemieckich służb specjalnych
zajęła się ustalaniem tożsamości pasażerów. Kevin miał nadzieję, że
jeszcze podczas lotu otrzymają listę podejrzanych, zawierającą
najwyżej kilka nazwisk. Tymczasem jednak musiał spokojnie czekać.

Czterdzieści pięć minut przed wyznaczonym czasem lądowania
agent CIA dostał wiadomość od stewardesy — przekazała mu
kartkę wraz ze szklanką napoju, którego nie zamawiał. Ukrył ją
w dłoni, odczekał spokojnie trzy minuty, po czym udał się do
toalety. Wrócił po dwóch minutach. Kevin odczekał dalsze dwie
minuty, a następnie poszedł do tej samej toalety.

Kartka czekała na niego, przyczepiona kawałkiem taśmy samo-
przylepnej w głębi kosza na śmieci. Powell omal jej nie rozerwał,
starając się jak najszybciej odkleić. Odczytał nazwiska trzech
podejrzanych, obok których widniały numery zajmowanych miejsc:
Jan Rostowski, 12B, Jan Markowicz, 42B oraz Sean OTlaherty,
1.5A. Błyskawiczna akcja służb wywiadowczych przyniosła znako-
mite rezultaty.

85

Ten system przekazania wiadomości przez radio innemu agen-
towi, który z kolei miał ją dostarczyć Powellowi, dyrektor berlińskiej
placówki CIA uznał za konieczny, chociaż Kevin uważał to za
zbyteczne środki ostrożności. Zdawał sobie jednak sprawę, że
gdyby Rosjanie zauważyli, iż jeden z pasażerów otrzymuje tajem-
niczą notatkę i zaczyna się podejrzliwie komuś przyglądać, byłby
spalony i nie mógł wykonać dalszej części akcji. Zależało mu na
tym, by nikt się nie domyślił jego roli, dlatego zgodził się na
pośrednictwo innego agenta, nazywanego powszechnie w takiej
sytuacji „przełącznikiem".

Kevin wrócił na swoje miejsce. Siłą opanował chęć bliższego
przyjrzenia się trzem wytypowanym mężczyznom, lękał się bowiem,
że wzbudzi czujność sowieckiego agenta.

Samolot wylądował w Londynie bez żadnych przeszkód. Lecz
gdy kołowali w stronę portu, pasażerowie zwrócili uwagę na kilka
pojazdów służb bezpieczeństwa oraz furgonetek stojących obok
przewróconego wózka bagażowego, w pobliżu bramy towarowej
głównego budynku terminalu. Kiedy wreszcie samolot się zatrzymał,
pilot przez głośniki — najpierw po angielsku, a następnie po
niemiecku — pożegnał pasażerów, dziękując za skorzystanie z usług
linii BOAC. Nadmienił także, iż z powodu pewnego drobnego
incydentu będą musieli nieco dłużej niż zwykle poczekać na
dostarczenie bagaży. Przeprosił za to utrudnienie i życzył wszystkim
miłego pobytu w Londynie.

Kevin przystanął z boku, obserwując tłum rozgorączkowanych
podróżnych w sali przylotów. Ludzie, którzy przybyli razem z nim,
spoglądali zawistnie na pasażerów wcześniejszych lotów chwytają-
cych pospiesznie swoje bagaże, pojawiające się rytmicznie na
ruchomej taśmie transportera.

Tyler Cassil od jedenastu lat pracował w MI 5, największej
komórce brytyjskiego kontrwywiadu, i brał udział w wielu opera-
cjach, strzegąc bezpieczeństwa królowej oraz ojczyzny. Był dumny
ze swoich osiągnięć. W przeciwieństwie do wielu kolegów nie
wzbraniał się przed współpracą z Amerykanami, kiedyś dotarły
nawet do niego plotki, że według powszechnej opinii zalicza się go
do tych osób, które wręcz lubią działać z postrzelonymi Jankesami.
Cassil nie mógł tego powiedzieć o sobie, chociaż przyznawał
otwarcie, że współpraca z Amerykanami może być zabawna,

86

a czasami nawet pouczająca. W dodatku — co najważniejsze —
tamci nie szczędzili funduszy. Tego ranka również wykonywał
zadanie zlecone przez CIA, które uważał za dość ciekawe. Podkradł
się od tyłu do opartego ramieniem o ścianę Kevina i rzekł:

Jak minęła podróż, staruszku?

Cassil był przekonany, że Amerykanie przebywający na Wyspach
czują się nieswojo, jeśli od czasu do czasu ktoś nie zwróci się do
nich per „staruszku".

Powell obejrzał się na niewysokiego, pulchnego Anglika, którego
dobrze znał.

Dziękuję, świetnie. Co ty tutaj porabiasz?

Dwaj mężczyźni porozumiewali się półgłosem. Mniej więcej trzy
metry dalej stała jakaś stara panna, żaden z nich nie przejmował się
jednak tym, że kobieta może coś usłyszeć.

Och, rutynowa robota — odparł swobodnym tonem Cas-
sil. — Wasz rezydent poprosił służby specjalne o pewne informacje.
Otrzymał je, rzecz jasna, lecz równocześnie zaproponowaliśmy
naszą pomoc w tej operacji. Rezydent uprzejmie podziękował,
stwierdziwszy, że dacie sobie radę sami. Ale zastępca szefa naszego
wydziału doszedł do wniosku, iż tamten po prostu nie ma odwagi
prosić o wsparcie, dlatego zadzwonił do dyrektora waszego kramiku
i już po pół godzinie nadeszła prośba, żeby pomóc ci trzymać na
oku ruskich agentów lecących tym samolotem. Przy pomocy służb
specjalnych zaaranżowaliśmy to opóźnienie wydawania bagaży,
żeby móc dokładniej sprawdzić pasażerów, zanim rozjadą się po
całej Anglii. Tymczasem na dole nasi ludzie szczegółowo przeświet-
lają zawartość walizek trzech głównych podejrzanych. Nie możemy
jednak posunąć się za daleko, bo diabli wiedzą, jakie sprytne
urządzenia wujek Borys poukrywał w ich bagażach, dzięki którym
natychmiast by się dowiedzieli, czy je otwieraliśmy. Mam nadzieję,
że nie masz nic przeciwko temu niewielkiemu opóźnieniu.

Kevin odpowiedział uśmiechem. Był przekonany, że MI 5 za-
niepokoił przede wszystkim fakt, iż Amerykanie będą sobie poczynać
na terenie Anglii bez wiedzy Służb Specjalnych Jej Królewskiej
Mości, stąd też z pewnością wywierano silny nacisk, by włączyć ich
do akcji. Zaniepokoiło go trochę, że wywiad brytyjski musiał
jednocześnie — przynajmniej połowicznie — poznać szczegóły
akcji, a im więcej osób było wprowadzonych w plan tajnej operacji,

87

tym mniej stawała się ona tajna. Cóż, polityka to polityka, stwierdził
w duchu.

Nie jest tak źle, pomyślał Kevin, nie znają szczegółów całej
operacji. Nie odezwał się jednak, słuchając Cassila.

będą nadzorowali chłopców Ze służb specjalnych i ściśle współdziałali
Z nami?

Cassil uśmiechnął się szeroko.

- Powiedzmy, że wypełnimy wszystkie funkcje pomocnicze.
Ty poprowadzisz całą akcję i otrzymasz każdą pomoc, jakiej
będziemy mogli ci udzielić, ale w zamian chcemy wiedzieć jak
najwięcej. Oczywiście chłopcy ze służb specjalnych pozostaną
trzonem tego zespołu.

Jasne — mruknął Powell. — W takim razie skoncentrujmy
się na Markowiczu. Muszę znać każdy jego krok, ale trzeba to
zrobić tak, żeby nie wzbudzić jego najmniejszych podejrzeń.
Przeszukania, podsłuch i tym podobne rzeczy nie wchodzą w grę.
Musimy go mieć w klatce, lecz na tyle dużej, żeby nawet przez
chwilę nie zauważył prętów. Przekaż swoim chłopakom, że jeśli
ktokolwiek się zdradzi, wynikną z tego wielkie nieprzyjemności;
Naprawdę wielkie.

Cassil skinął głową.

Powell zignorował pytanie kolegi.

Kevin obrzucił Anglika uważnym spojrzeniem, szybko jednak
pojął, że miał to być żart: niewinny dowcip, który krusząc lody

89

utworzy przerębel do późniejszych połowów, czyli wypytywania go
o szczegóły.

Nie — odparł z powagą. — To nie będzie konieczne.

Odwrócił się i ruszył w stronę transportera po swoje walizki,
gdyż te właśnie wyjechały z przedziału bagażowego. Usłyszał jeszcze
za sobą stłumiony chichot Cassila, w którym wyczuł ironię.

Kiedy samolot rejsowy z Berlina zataczał łuk nad Londynem,
podchodząc do lądowania, dwaj technicy wywiadu zachodnio-
niemieckiego rozmontowywali aparat fotograficzny umieszczony
w budce celnika na lotnisku berlińskim. Film już wcześniej został
odesłany do wywołania, lecz z demontażem aparatu czekano do
chwili, gdy w poczekalni nikogo nie będzie. Technicy zanadto się
nie spieszyli. Ich pracy przyglądał się doradca z CIA oraz znudzony
woźny, który miał później posprzątać budkę celnika. Od czasu do
czasu przechodził tamtędy któryś z podróżnych, nie zwracał jednak
specjalnej uwagi na pracowników obsługi lotniska.

Demontaż aparatu zajął im kwadrans. Trzej agenci wywiadu po
raz ostatni dokładnie spenetrowali wnętrze budki sprawdzając, czy
czegoś nie przegapili, aż wreszcie odeszli, ustępując pola woźnemu.

Ten z całkowitą obojętnością przystąpił do pracy. Przyglądał się
krzątaninie wokół tego jednego przejścia niemal przez cały dzień,
obserwował je na długo przed rozpoczęciem swojej zmiany. Opłaciło
się jednak, zdołał bowiem rozpoznać twarze wielu agentów zajętych
wnikliwą obserwacją i fotografowaniem pasażerów przed odlotem.
Wyłowił z tłumu także kilka nie znanych mu dotąd osób, które zbyt
uważnie, jak na zwykłych turystów przyglądały się podróżnym.
Zapamiętał dokładnie twarze tych ludzi, by móc ich potem opisać
rysownikowi.

Woźny bez pośpiechu, sumiennie zmył podłogę w całej poczekal-
ni, nie chcąc wzbudzać najmniejszych podejrzeń kierownictwa. Jak
zawsze po pracy ruszył prosto do domu. Ale będąc już prawie u celu,
skręcił nagle w boczną uliczkę, przeskoczył niewysoki parkan i kryjąc
się przebiegł kilka podwórek. Przeszedł następnie ze trzy kilometry
mrocznymi zaułkami i alejkami, aż w końcu dotarł do samotnej budki
telefonicznej. Nakręcił numer, który poprzedniego dnia zakodował
sobie w pamięci, i po wymianie dość złożonych haseł oznajmił krótko:

90

Chwycili. Ruszaj.

Odwiesił szybko słuchawkę i bez pośpiechu wrócił do domu.
Jego zadanie dobiegło końca.

Woźny z lotniska przekazał wiadomość kurierowi KGB, który
przybył do Berlina wyłącznie w celu odebrania tego komunikatu.
Podczas pobytu w mieście kurier nie kontaktował się z nikim,
nawet z tutejszą placówką KGB, a zaraz po rozmowie telefonicznej
wyruszył w drogę powrotną do Rosji. Zgodnie z planem zatrzymał
się w Pradze, skąd zadzwonił do Moskwy i przekazał lakoniczną
informację. Kurier nie wiedział nawet, co oznacza ta wiadomość.
Nawet gdyby przechwycił ją któryś z obcych wywiadów — czy to
w trakcie rozmowy woźnego z kurierem, czy też podczas przekazy-
wania jej z Pragi do Moskwy — niewielkie były szanse, że
ktokolwiek zdoła skojarzyć jej treść z porannym lotem BOAC
z Berlina do Londynu.

Zaraz po odebraniu wiadomości z Pragi dowódca wydziału
Ryżow zadzwonił do nerwowego kierownika biura, Serowa.

Złapali naszą przynętę — oznajmił krótko. — Polowanie się
rozpoczęło i teraz wszystko zależy od nich.

Serow nie musiał pytać, kogo dowódca ma na myśli. Bał się wyjść
na głupca, a poza tym telefon był prawdopodobnie na podsłuchu.
Zresztą bez trudu się domyślił, kim są ci „oni". Już od kilku dni
„Gamajun" wręcz nie dawała mu spać, a nie prowadzili innej, na tyle
ważnej operacji, by Ryżow dzwonił bezpośrednio do niego.

91

Podczas gdy Nuricz spał spokojnie w Londynie, a jego pokój
hotelowy obserwował cały oddział brytyjskich i amerykańskich
agentów, Malcolm był w trakcie przygotowań do swego pierwszego
dnia pracy w roli przedstawiciela Agencji Systemów Obronnych.

Instytucja ta, która istnieje w rzeczywistości i zajmuje się między
innymi organizacją obrony cywilnej, zbierała w tym czasie dane na
terenach położonych nieco na południe od obszaru działalności
Malcolma. Zakładano jednak, że tego typu pracownik agencji
rządowej powinien mieć dość dużą swobodę działania. Inspektorzy
terenowi ściśle współpracują ze służbami Departamentu Rolnictwa
i plany Agencji dotyczące każdego z okręgów oparte są w dużej
mierze na informacjach dostarczanych przez okręgowy nadzór
agrotechniczny. Malcolm już poprzedniego wieczora skontaktował
się z inspektorem Departamentu Rolnictwa i umówił z nim na
śniadanie o siódmej rano.

Malcolm nie znosił wcześnie wstawać. Wcześnie zaś oznaczało
dla niego przed siódmą trzydzieści. Z tego właśnie powodu nie lubił
większości poranków. W reklamie swych usług motel zapewniał
budzenie, ale ograniczyło się to do pożyczenia mu przez recepc-
jonistkę starego budzika, którego jazgot kwadrans przed szóstą
wypełnił cały pokój. Malcolm leżał jeszcze przez dziesięć minut,
powtarzając sobie, że musi wstawać, gdyż znowu jest pracownikiem
państwowym, choć tym razem w służbie Agencji Systemów Obron-
nych. I za każdym razem, gdy szumna nazwa tej instytucji pojawiała
się w jego myślach, Malcolm uśmiechał się ironicznie.

Umówione spotkanie potraktował jako wyśmienity pretekst do
tego, by zrezygnować z ćwiczeń gimnastycznych, które według
zaleceń McGifferta powinien wykonywać codziennie rano. Poza
tym uważał, że jakikolwiek trening w samotności, w czterech
ścianach pokoju, jest nudny i bezcelowy. Wziął zatem prysznic,
ogolił się i założył szkła kontaktowe, wyjątkowo bez większych
kłopotów. Szczotkując zęby próbował znaleźć w sobie choć odrobinę
entuzjazmu do czekającej go pracy, bez większego przekonania
wmawiając sobie, że ospałość jest wynikiem lenistwa, a nie dręczą-
cego niepokoju.

Przynajmniej nie muszę wkładać krawata i garnituru, pomyślał,
naciągając dżinsy i niebieską bluzę od dresu. Zawiązując buty klął
urzędnika, który zatwierdził ten typ obuwia, było ono bowiem —

92

według zapewnień Carla — obowiązkowe do pracy w terenie.
Wreszcie wyjrzał przez okno. Słońce już wzeszło, lecz od północy
nadciągały ciężkie chmury. Korony drzew chwiały się pod naporem
wiatru, który nie ustał nawet na chwilę od czasu jego przyjazdu do
miasta. Właścicielka motelu powiedziała mu, że tutaj zawsze wieje,
toteż Malcolm zdecydował włożyć na wierzch lekką szwedkę.

Ustawił kombinację cyfr i otworzył zamek szyfrowy walizki, po
czym ostrożnie nacisnął ukryty w bocznej ściance guzik. Gdyby
tego nie zrobił, po kilku sekundach od chwili otwarcia cała walizka
eksplodowałaby mu prosto w twarz. Wyjął ze środka aktówkę
zawierającą notatnik, formularze i tabele do wpisywania danych
oraz komplet ołówków, długopisów i szczegółową mapę, po czym
wraz z lornetką wrzucił ją do brudnozielonej, turystycznej stylonowej
torby, którą można było również nosić jak plecak. Kupił ją
w sklepie ze sprzętem wojskowym w Great Falls. Odetchnął z ulgą,
że nie musi ciągnąć ze sobą walizki wyposażonej w ładunek
wybuchowy.

Ułożył wszystkie rzeczy w torbie i po chwili namysłu dorzucił
wydaną niedawno powieść szpiegowską, żeby mieć jakieś zajęcie,
gdyby trafiło mu się trochę wolnego czasu. Zajrzał do środka, ale
w torbie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca na kanapki, które
zamierzał kupić w pobliskim barze, oraz dwa termosy, jeden
z kawą, drugi z mlekiem. W końcu odwrócił się i popatrzył na
leżący w walizce pistolet.

Mnóstwo czasu zajęło wybranie dla Malcolma odpowiedniej
broni, na co on sam nie miał żadnego wpływu. Nie zdawał sobie
nawet sprawy, że jest to aż tak skomplikowane. Decyzja miała
zapaść po pierwszym dniu pobytu na farmie, po wstępnych
przymiarkach i próbnym strzelaniu. McGiffert zabrał na strzelnicę
dziesięć typów różniących się kalibrem i wielkością, zarówno
pistoletów automatycznych, jak i rewolwerów, chciał bowiem
zapoznać Malcolma z wieloma rodzajami broni, z którymi ten mógł
się w przyszłości zetknąć, jak też udzielić mu instrukcji posługiwania
się każdym z nich. Bo chociaż Malcolm zabił wcześniej dwóch ludzi
z pistoletu, nie miał jednak żadnego doświadczenia i nie przechodził
szkolenia w tym zakresie. Jednocześnie McGiffert pragnął zobaczyć,
jak on radzi sobie z różnymi typami broni, by móc później
przedstawić swą opinię staremu.

93

Proponuję rewolwer — powiedział Szkot następnego dnia
podczas narady z doktorem Loftsem i dyrektorem. Malcolm miał
wówczas zajęcia z włamywania się i przeszukiwania mieszkań. —
Jest łatwiejszy w użyciu, a skoro trzeba zakończyć instruktaż
w ciągu trzech dni, musimy postawić na prostotę. Według opinii
doktora, magnum kalibru dziewięć milimetrów, kolt typu Python
oraz żaden z modeli pistoletów smitha i wessona nie wchodzą
w rachubę, ponieważ mogą wywołać u naszego chłopca przykre
wspomnienia. Nie zgadzam się z tym, ale moją specjalnością jest
broń, a nie psychika człowieka.

McGiffert urwał, spodziewając się jakiejś ciętej odpowiedzi, lecz
ku jego zaskoczeniu stary i Lofts milczeli, spoglądając tylko na
niego z zainteresowaniem. Przełknął więc ślinę i mówił dalej:

94

będzie mu pasowała. Nie sądzę, żeby Malcolm został zmuszony do
użycia broni, niemniej chciałbym, żebyś go jak najlepiej przygotował
na taką ewentualność. Poza tym dobrze by było, gdybyś mu kazał
nosić broń przez cały czas. W ten sposób poważniej potraktuje
swoją rolę, zwiększy czujność, a może nabierze też nieco pewności
siebie. Nie grozi mu to, że stanie się zbyt pewny siebie, dla
Malcolma to wszystko jest nowe, a poza tym należy mu wbijać do
głowy, iż jest żółtodziobem. W Montanie mamy wiosnę, więc
będzie musiał stale chodzić w kurtce lub grubym swetrze, zatem bez
trudu ukryje rewolwer. Nawet jeśli ktoś zauważy u niego broń, to
przecież na zachodzie nie ma w tym nic dziwnego, choć Montana
to nie Teksas. Wystarczy jednak, iż Malcolm wytłumaczy się tym,
że lubi sobie postrzelać lub panicznie się boi jadowitych węży.
Postaramy się też wyrobić mu legalne pozwolenie na broń.

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nigdy nie będzie musiał
korzystać z rewolweru — rzekł cicho McGiffert.

Malcolm spoglądał teraz na broń schowaną w podramiennej
kaburze z miękkiej skóry. Starannie dopasowany i ręcznie szyty
futerał, leżąca obok kabura do mocowania przy pasku, niebieskawy
połysk oksydowanej stali, tłoczona w brązową szachownicę kolba —
to wszystko kojarzyło mu się z precyzyjnym, fachowym i ostrożnym
działaniem. Miał przy sobie rewolwer podczas wycieczki do poblis-
kich wyrzutni rakietowych i przez cały czas czuł się głupio, gdyż
przebywał w towarzystwie zawodowych lotników, nawykłych do
noszenia pistoletów na biodrze. Teraz, mimo że był zdany wyłącznie
na siebie i nie miał żadnej ochrony, poczuł się jeszcze bardziej
głupio, kiedy pomyślał, że miałby założyć pas z kaburą i wcisnąć
rewolwer pod pachę, skoro kolba zawsze wypychała ubranie na
ramieniu. Owa aura fachowości i precyzji, jaką roztaczała wokół
siebie broń, martwiła go nawet bardziej, niż chciałby się do tego
przyznać. Spojrzał na stylonową torbę i stanowczo odrzucił myśl
o zabraniu rewolweru. Przy moim pechu, pomyślał, w barze torba
zsunie mi się z ramienia i broń wypadnie na podłogę. Westchnąwszy
głośno, usunął z wyobraźni obraz twarzy McGifferta, na której
malowała się wyraźna troska, po czym zamknął i zabezpieczył
walizkę, nie wyjmując rewolweru.

95

Zaparkował swego ciemnozielonego dżipa kombi między dwiema
furgonetkami na placyku przy wyjeździe z miasta. Wysiadł, zamknął
drzwi i rozejrzał się dokoła. Była za dwie siódma — nie chciał
przyjeżdżać za wcześnie, żeby uniknąć nerwowego czekania w re-
stauracji. W kabinach obu furgonetek, na tylnych szybach, wisiały
karabiny: w jednej dubeltówka z krótką lufą, w drugiej sztucer na
płową zwierzynę. Malcolm z niedowierzaniem pokręcił głową.

Słońce stało już nieco wyżej na niebie i dość wyraźnie się
ociepliło. Białe ściany budynku restauracji tak silnie błyszczały
w jego promieniach, że aż musiał zmrużyć oczy. Chyba już po raz
piąty tego dnia pomacał kieszeń kurtki, sprawdzając, czy zabrał
okulary przeciwsłoneczne. Szeroka wstęga autostrady numer 2 biegła
prosto jak z bicza strzelił, a wejście do restauracji znajdowało się
zaledwie kilka metrów od krawędzi szosy. Po jej przeciwnej stronie
ciągnęły się tory kolejowe zastawione pustymi wagonami towaro-
wymi. Ponad dachami składu Malcolm dostrzegł wierzchołki paru
wzgórz dźwigających się w stronę nieba, którego ciemny błękit
stopniowo przesłaniała szara ściana chmur. Miasto rozciągało się
na wschód i południe, a budynki i ulice tworzyły nieregularną
mozaikę wypełniającą płytką kotlinę. Od strony restauracji doleciał
warkot silnika, szczekanie psa oraz jakieś nawoływania i brzęk
naczyń w kuchni. Widok na zachód przesłaniały Malcolmowi trzy
olbrzymie ciężarówki — dieslowskie motory pracowały na niskich
obrotach, widocznie kierowcy tylko na chwilę wstąpili do baru.
Mieszanina zapachów na parkingu mogła przyprawić o zawrót
głowy, wyziewy spalin i smród benzyny mieszały się z aromatami
naleśników, smażonego bekonu oraz kawy, a także wonią mokrej
ziemi i kiełkującej trawy. Może to wcale nie będzie takie złe,
pomyślał Malcolm, ruszając w kierunku wejścia.

Wewnątrz siedziało czterech klientów, sami mężczyźni. Jedyną
kobietą była młodziutka kelnerka, która według oceny Malcolma
dorabiała w czasie wolnym od zajęć szkolnych. Przy jednym stoliku
siedziało dwóch facetów w strojach roboczych; pili kawę i roz-
mawiali po cichu. Trzeci, w jednoczęściowym kombinezonie i czapce
baseballowej założonej daszkiem na bok, zajmował miejsce przy
barze, tyłem do drzwi. Czwarty mężczyzna siedział samotnie przy
stoliku pod oknem i wyglądał przez nie na autostradę. Był silnie
zbudowany, choć ani za gruby, ani za wysoki. Na głowie miał

96

olbrzymi kapelusz typu stetson, mocno poplamiony i zniszczony,
prawie bezkształtny, kiedyś zapewne kawowy, teraz bliżej nieokreś-
lonego koloru między szarym a brunatnym. Ubrany był w zieloną
koszulę, wytarte niebieskie dżinsy i uwalane błotem wysokie buty.
Skórę na okrągłej, poznaczonej zmarszczkami twarzy i na rękach
miał ogorzałą od ciągłego przebywania na powietrzu. Silnie zaryso-
wana dolna szczęka, lekko obwisłe policzki i wąskie usta pozornie
tylko znamionowały nieprzyjemnego typka, gdyż do tego człowieka
dziwnie pasowały, tworząc dość harmonijne rysy. Na pierwszy rzut
oka liczył sobie czterdzieści parę lat.

Spojrzenie jego niebieskich, żywych oczu spoczęło na Malcolmie.

Hej! — ryknął przez całą długość sali. — Ty jesteś Ronald
Malcolm?

Ten skinął głową.

Nazywam się Jerry Stuart — zawołał mężczyzna tubalnym
głosem — jestem tutejszym inspektorem rolnym. Chodź tu, chłopie.
Siadaj, zjemy coś.

Dłoń Malcolma niemal całkowicie zniknęła w uścisku wielkiej
łapy tamtego.

Strasznie mi się nie podoba imię Ronald — ciągnął Stuart,
nie zadając sobie trudu ściszyć głos. — Czy mogę do ciebie mówić:
Malcolm?

Ten uśmiechnął się szeroko.

97

jaki wpływ na ich życie ma bliska obecność pocisków, co sądzą na
temat rozmieszczenia wyrzutni, czy zmieniło się ich podejście do
spraw obrony; prowadzi się także badania socjologiczne dotyczące
rozkładu codziennych zajęć i sposobu spędzania wolnego czasu
przez tych ludzi w porównaniu z mieszkańcami innych rejonów,
gdzie nie ma wyrzutni.

Stuart popatrzył na Malcolma. W trakcie jego wyjaśnień wbił
spojrzenie w stół i tylko raz się odezwał, kiedy kelnerka przyniosła
talerze z parującym śniadaniem. Po jej odejściu milczał jeszcze
przez dłuższy czas, aż Malcolm zaczął się niepokoić. Otwierał już
usta, kiedy Stuart rzekł:

I na coś podobnego masz zamiar poświęcić kilka najbliższych
tygodni? Chcesz wiedzieć, co ja myślę? O tym wszystkim, czym
będziesz się zajmował?

Malcolm powoli skinął głową.

To piramidalna bzdura — odparł i wyszczerzył zęby
w uśmiechu.

Ronald przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, aż w końcu
zachichotał.

Upił nieco kawy i po chwili mówił dalej:

W dalszej części śniadania Jerry opowiedział mu o Emmie
i trójce swoich dzieciaków, o psie, którego kupił od farmera
mieszkającego pięćdziesiąt kilometrów na południe od Shelby,
a który okazał się strasznie zarobaczony, o kretyńskich formuła?

98

rzach, jakie musi stale wypełniać, o chorej krowie starego Murraya,
co to już dawno powinna zdechnąć, o tym, że członkowie rady
miejskiej przekupują tutejszych przedsiębiorców, aby ze żwiru
i asfaltu kupionego na utwardzenie ulic robili im podjazdy pod
domy, o planowanych zbiorach pszenicy ozimej i o dziesiątkach
innych rzeczy. Stuart okazał się niewyczerpanym źródłem opo-
wieści — gdyby przedstawiał je ktokolwiek inny, natychmiast by
nimi zanudził każdego słuchacza, ale Jerry opowiadał w taki
sposób, że Malcolm był zafascynowany.

Przy drugiej filiżance kawy pomógł mu ułożyć plan podróży,
przedstawiając obrazowo ukształtowanie terenu. Kiedy Malcolm
pokazał na mapie wyrzutnię, którą przyjęto za punkt centralny
objętego badaniami obszaru, Jerry uniósł brwi i popatrzył na niego
rozszerzonymi oczyma, uważał bowiem, że sensowniejsze byłoby
wytypowanie miejsca położonego dziesięć kilometrów od miasta.
Nic jednak nie powiedział, uznając to widocznie za jeszcze jeden
przejaw żałosnej głupoty urzędników państwowych. Malcolm po-
stanowił rozpocząć ankietę na południe od wyrzutni, następnie
przemieszczać się na zachód i północ, by w końcu odwiedzić ludzi
mieszkających na wschód od niej i ostatecznie zamknąć koło.
Zakładał mianowicie, że skoro Parkins przeskoczył północne
ogrodzenie, to musiał nadbiec z tamtego kierunku. Chciał zatem
rozpocząć badania z przeciwnej strony, mając nadzieję, że w ten
sposób nie wzbudzi specjalnych podejrzeń.

Jerry nalegał, by pierwszy dzień w terenie spędził razem z nim.
Malcolm, mimo że protestował, w głębi ducha cieszył się ź tej
propozycji. Dobrze wiedział, że nawet na jego mapie
nie ma
naniesionych wszystkich polnych dróg tworzących istny labirynt.
Zresztą kilkakrotnie o mało nie zabłądził, lecz za każdym razem
Jerry mówił mu, którędy ma jechać. Gadał prawie bez przerwy.
Kiedy docierali do kolejnej z wyznaczonych farm, Stuart wyskakiwał
z samochodu i zaczynał wrzeszczeć na gospodarza, żeby „zwlókł
dupę z łóżka". Najczęściej jednak w domu zastawali wyłącznie
kobiety, dzieci były w szkole. Kiedy zaś Malcolm przystępował do
„pracy", Jerry nie odzywał się ani słowem. Ten zasypywał miesz-
kańców pytaniami z testu, po czym ostrożnie próbował wyson-
dować, czy nie widzieli czegoś podejrzanego tego dnia, kiedy zginął
Parkins.

99

Wybraliśmy ten właśnie dzień przypadkowo. Chciałbym
usłyszeć, czy zaszło wówczas coś niezwykłego? Albo lepiej proszę
mi zrelacjonować wszystko, co państwo wówczas robili.

Ludzie posłusznie udzielali odpowiedzi, czasami się jąkając.
Wyglądało na to, że z wyrozumiałością przyjmują kolejny przejaw
urzędniczej głupoty. Tylko jeden stary farmer nie zgodził się na
rozmowę:

Myślicie, że będę spokojnie patrzył, jak łazicie po moich
polach i zabieracie ziemię? Możecie sobie zatrzymać swoje cholerne
dolary i gdzie indziej ustawiać te przeklęte rakiety. Ja kocham tę
ziemię i nie dam jej sobie więcej wykradać!

Jerry próbował uspokoić starego, ale i tak nic z niego nie
wydusili.

Malcolm podczas każdej rozmowy starannie wypełniał rybryki
formularzy. Przez cały dzień nie dowiedział się jednak niczego, co
mogłoby mieć jakikolwiek związek ze śmiercią Parkinsa.

Później Jerry zaprosił go do „siebie i Emmy" na obiad.
Stuartowie mieszkali na południowym krańcu miasta, na niewielkim
wzniesieniu zabudowanym dziesiątkami różnych domów, od bardzo
starych, po całkiem nowe. Dom Jerry'ego nie wyróżniał się niczym
szczególnym. Suty, bardzo smaczny obiad upłynął w hałaśliwej,
wesołej i przyjemnej atmosferze. Po posiłku zaś Malcolm, Jerry
i Emma — drobna, prosta kobieta o takich samych jak u męża,
żywych, niebieskich oczach — przegadali cały wieczór, aż do
dziesiątej. Wreszcie Malcolm podziękował gospodarzom, po raz
kolejny odrzucił propozycję Jerry'ego towarzyszenia mu w jutrzejszej
wyprawie, „na wszelki wypadek", i pojechał do motelu.

Nie czekała na niego żadna korespondencja. Meldując się przez
telefon w waszyngtońskiej centrali, odebrał zaszyfrowaną wiado-
mość, że ma „kontynuować zgodnie z planem". Rozglądając się po
swoim skromnym pokoiku motelowym, wspominał dość nieskładne,
lecz za to szczęśliwe życie Stuartów. Ale gdy jego wzrok spoczął na
walizce, w której leżał rewolwer, natychmiast wrócił myślami do
zabitego Parkinsa.

Dobry Boże! Co ja tutaj robię? — zapytał samego siebie.

Musimy cię podtrzymywać, jak wiesz wy-
szeptała Biała Królowa, gdy nieco zatrwożona
Alicja wstała posłusznie.

Dziękuję bardzo wyszeptała Alicja w od-
powiedzi ale doskonale się bez tego obejdę.

Nuricz spędził pierwszy dzień pobytu w Londynie tak, jak
pozostali uczestnicy targów. Rozmawiał ze swoimi rodaka-
mi i brał udział w wycieczkach, którym poświęcił nawet
sporo czasu; wmieszał się w tłum gości zza Żelaznej
Kurtyny i razem z nimi wzdychał, podziwiając widoki kapitalistycz-
nego Londynu. Pochłonął też odpowiednio dużo niezwykłych dla
niego i wykwintnych potraw, a po południu w towarzystwie dwóch
nowych przyjaciół, Węgra oraz Argentyńczyka, poszedł do kina.
Przez cały wieczór dwaj przedstawiciele ze Wschodu próbowali
namówić trzeciego na dobicie targu, oferując najróżniejsze towary
przemysłowe w zamian za argentyńską wołowinę. Nuricz zakończył
wyczerpujący dzień lampką brandy w hotelowym barze i wreszcie
poszedł do swego pokoju. Elektroniczne urządzenia podsłuchowe —
na które tak bardzo wyczuleni są wszyscy ludzie podróżujący
w interesach, a których odkrycie mogłoby wywołać lawinę olb-
rzymich kłopotów — pozwoliły zarejestrować jedynie ten fakt, że
wyjątkowo długo szykował się do snu. O północy zaś ukryte

101

mikrofony przekazywały już tylko głośne chrapanie towarzysza
Jana Markowicza.

Spotkali się przy stole w saloniku niepozornego domku wyko-
rzystywanego przez MI 5 jako służbowy hotelik. Według wszelkich
dostępnych źródeł brytyjskich i amerykańskich żaden z obcych
wywiadów nie wiedział o jego istnieniu.

Towarzysz Markowicz zachowuje się bez zarzutu. Wraz
z innymi zgłosił się do agenta odpowiedzialnego za sprawy bez-
pieczeństwa i wywiadu w ich delegacji, młodego człowieka oficjalnie
pełniącego funkcję sekretarza kierownika grupy. Żaden z naszych
ludzi nie zauważył, żeby Markowicz zostawiał gdziekolwiek jakieś
informacje. Ani służby specjalne, ani my oraz chłopcy z szóstki nie
mamy na niego absolutnie nic, brak też najmniejszego przecieku
o planowanej operacji wywiadowczej. Do tej pory nasi ludzie
w Polsce nie znaleźli nawet wzmianki o jego przeszłości, ale
twierdzą, że to jeszcze nic nie znaczy. Domyślam się, że wasi agenci
także niczego nie zwąchali.

Kevin nie odpowiedział, zatem Cassil mówił dalej:

Wyeliminowaliśmy tego naukowca z Polski, Rostowskiego.
Wykłada
historię na Uniwersytecie Warszawskim, specjalizuje się
w epoce Tudorów. Znają go w Muzeum Brytyjskim, podobno
mogą ręczyć za niego. Sprawdzaliśmy też polskie źródła. Okazało
się, że był aresztowany przez Służby Bezpieczeństwa. Jeśli w dodatku
weźmiemy pod uwagę jego zaawansowany wiek, możemy go skreślić
z listy domniemanych agentów. Nasz irlandzki przyjaciel, Sean
0'Flaherty, to zupełnie inna sprawa. Zainteresowały się nim Służby
Specjalne, bo facet posługuje się fałszywym paszportem. Wywiad
wojskowy z Belfastu przypuszcza, że to jeden z kurierów dostar-
czających broń dla IRA, utrzymujący kontakty z handlarzami
z Ameryki oraz Europy Środkowej. Od chwili przybycia do
Londynu spotykał się już z kilkoma podejrzanymi typkami, ale
żaden z nich nie jest rosyjskim szpiegiem. Facet ma sporo na

102

sumieniu, ale to nie ten, którego szukacie. Wracamy więc do
punktu wyjścia. Jeśli Markowicz okaże się czysty, będzie to
oznaczało, że albo właściwy agent nam się wymknął, albo wasz
informator podał mylną wiadomość. Sprawdzamy jeszcze pozo-
stałych pasażerów, ale nie znaleźliśmy nikogo podejrzanego.

Gdybym był na miejscu Rosjan kierujących tym przedstawieniem
i musiał przerzucić Markowicza do Stanów Zjednoczonych, jak
najszybciej bym go gdzieś ukrył. I to już teraz. Im dłużej będzie
odgrywał swoją rolę, tym większe prawdopodobieństwo wpadki, co
może mu uniemożliwić w przyszłości wykonywanie jakichkolwiek
zadań. Oczywiście, pomoglibyśmy wam w znacznie większym
stopniu, gdyby plan domniemanej operacji nie stanowił aż takiej
tajemnicy... — zawiesił głos, dostrzegłszy coraz szerszy uśmiech na
twarzy Kevina. — Albo gdybyśmy znali nieco więcej szczegółów.
Nie zrozum mnie źle, staruszku, nie chcę cię naciągać na wyjawianie
sekretów.

Powell całkowicie zignorował tę uwagę Cassila.

Obaj mieli już wyjść na ulicę, gdy zadzwonił telefon. Anglik
podszedł do stolika.

Słucham... Tak, zgadza się... Kiedy?... Jesteś pewien?...
Żadnego śladu?... Jak to możliwe?... Dobra. Poleć, żeby zamknięto
wszystkie lotniska i porty. Zrozumiano?... Powiedziałem: zamknąć!
Nie możemy go znowu stracić z oczu. Zaraz tam będę.

Cassil zmarszczył brwi i z pewnym ociąganiem odłożył słuchaw-
kę. Dopiero po chwili odwrócił się w stronę pełnego najgorszych
przeczuć kolegi.

103

Cassil popatrzył bezradnie na kolegę i wzruszył ramionami.

Bardzo mi przykro, staruszku. Stało się. Wiemy przynajmniej,
że właśnie Markowicz jest tym, którego szukamy, a to już dużo
Musieli poświęcić tej jednej podmianie mnóstwo czasu i wysiłku
Gdybyśmy nie prowadzili ścisłej obserwacji, nikt by niczego nie
zauważył. Rutynowa kontrola gości odwiedzających wystawę po-

zwoliłaby nam tylko stwierdzić, że facet musiał wcześniej wyjechać.
Wykorzystali wszelkie możliwości, żeby zatrzeć ślady, jak chociażby
dyżur recepcjonisty, który nigdy przedtem nie widział Markowicza.
Moglibyśmy wręcz dać głowę, że jeden z członków polskiej delegacji
przyleciał do Londynu, ale musiał wcześniej wyjechać, ze zro-
zumiałych, uzasadnionych powodów. W dokumentach odnotowano
by jego przylot oraz wyjazd, wszystko by się zgadzało. Gdyby
nawet istniały jakieś podejrzania co do jego osoby i skróconego
pobytu, moglibyśmy najwyżej zakładać, że facet jest kurierem,
który skontaktował się z kim trzeba i natychmiast wyruszył w drogę
powrotną. Sprytnie załatwione, naprawdę sprytnie.

Trwało to jednak prawie dwie godziny, zanim udało się znaleźć
zaginionego agenta rosyjskiego. Mężczyzna, który odleciał z Lon-
dynu, podając się za członka polskiej delegacji, Jana Markowicza,
dwa dni wcześniej odwiedził przedstawicielstwo linii lotniczych Air
Canada, by zarezerwować bilet na nazwisko Renę Ericksona,
kanadyjskiego turysty wracającego do Toronto. Agent wydziału
Ml 5 nie bez trudu rozpoznał na zdjęciu Ericksona, bo choć Nuricz
nie musiał zbytnio zmieniać swego wyglądu, przeistaczając się
z Markowicza w Ericksona (wystarczyła wizyta u fryzjera, zmiana
ubrania i lekkie przyciemnienie skóry, udające opaleniznę z fran-
cuskiej Riviery), to znacznie odmienił swoje zachowanie i tem-
perament — po raz kolejny się okazało, że efekt psychologiczny jest
znacznie istotniejszy od samego wyglądu zewnętrznego. Jako
Erickson posługiwał się nawet doskonałym kanadyjskim akcentem.
Wybitne zdolności Rosjanina, w połączeniu z gustownym ubraniem
i innymi drobiazgami, które KGB już tydzień wcześniej dostarczyła
do Londynu, a które czekały w skrytce bagażowej na dworcu
Victoria, w normalnych warunkach pozwoliłyby uniknąć jakichkol-
wiek podejrzeń. Nuricz był bardzo zadowolony z dotychczasowego

105

przebiegu akcji. Zarówno Cassil, jak i Powell, musieliby przyznać,
że miał ku temu powody.

Sprytne — powtarzał wciąż Anglik, kiedy razem z Kevinem
jechali na lotnisko. — Naprawdę bardzo sprytne. Nie mam pojęcia,
na co się zanosi, ale jeśli ten ptaszek jest aż tak dobry, musi to być
coś poważnego. Uważaj na każdy swój krok, staruszku, miej oczy
szeroko otwarte. I jeszcze raz przepraszam, że omal go nie
zgubiliśmy.

Samochód zatrzymał się przed wejściem do sali odlotów linii
TWA. Kevin miał lecieć do Toronto następnym samolotem i przybyć
na miejsce zaledwie kwadrans po Rosjaninie. W liniowcu Air
Canada było już wystarczająco wielu agentów amerykańskiego
wywiadu, zaś na lotnisku powinni czekać ich koledzy ze Stanów
oraz funkcjonariusze wydziału bezpieczeństwa Kanadyjskiej Królew-
skiej Policji Konnej.

Powell otworzył drzwi, lecz obejrzał się jeszcze na siedzącego za
kierownicą Anglika.

Na szczęście jednak go nie straciliśmy z oczu — powiedział do
Cassila — zatem nic złego się nie stało. Dzięki za pomoc. Wujek Sam
będzie wam bardzo wdzięczny, jeśli zachowacie tę sprawę w najgłęb-
szej tajemnicy, postarajcie się nawet nie sporządzać żadnych
raportów. Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą powstać przecieki.
Byłbym też bardzo zobowiązany, gdybyś zadbał o to, żeby nikt mnie
nie śledził. Również miej oczy szeroko otwarte. Powiedz to samo
chłopcom z szóstki i przekaż im moje podziękowania. Do widzenia.

Zatrzasnął drzwi i ruszył pospiesznie w stronę wejścia do hali.
Po jego odejściu Cassil patrzył jeszcze przez pewien czas na
budynek dworca, wreszcie westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Po raz ostatni spojrzał na wejście do sali odlotów i rzekł:

Do widzenia, staruszku. Do zobaczenia.

Przemarznięty Kevin wbił ręce głęboko w kieszenie płaszcza,
chcąc odnaleźć choć odrobinę ciepła. Przeklinał samego siebie, że
nie zabrał puchowej kurtki, psioczył na nietrafną prognozę pogody,
złorzeczył — choć bez przekonania — dyrektorowi, który go
wciągnął w tę operację, ale głównie przeklinał obserwowanego
mężczyznę.

106

Rosyjski agent przybył do Toronto wczoraj po południu, spędził
noc w tanim hoteliku, po czym udał się autobusem do Nowego
Jorku. Powell ze swoimi ludźmi jechał za nim aż do granicy.
Tutaj — z powodu dość specyficznych, napiętych i delikatnych
stosunków między CIA prowadzącą operacje wywiadowcze poza
granicami kraju oraz FBI odpowiedzialne za bezpieczeństwo we-
wnętrzne — obserwację przejęli formalnie agenci specjalni biura
federalnego, jako że rosyjski agent znalazł się na terytorium Stanów
Zjednoczonych. Ci jednak wykonywali swe obowiązki właśnie tak:
formalnie. Dyrektor osobiście wybierał agentów do tego zadania —
najpierw zgłosił swoje potrzeby komisji Czterdziestki, ci zaś prze-
kazali sprawę, praktycznie w formie rozkazu, dyrektorowi FBI.

Ten, mimo że zazwyczaj bronił swych przywilejów i niezależności
jak każdy urzędnik państwowy, w tym wypadku bez specjalnego
ociągania zgodził się, by Grupa L oraz Czterdziestka wzięły na
siebie odpowiedzialność za tę kłopotliwą sprawę, która już spowo-
dowała wielkie zamieszanie w wywiadzie lotnictwa. Dlatego też,
zgłosiwszy oczywiście swoje obiekcje i zastrzeżenia — choć wszyscy
wiedzieli, że to zwyczajna gra pozorów — wyraził ostatecznie zgodę
i obiecał staremu pełną współpracę, a wyznaczonych agentów
przekazał czasowo do dyspozycji Grupy Koordynacyjnej. Ci mieli
działać formalnie na rzecz FBI, żeby uniknąć jakichkolwiek za-
rzutów przeciwko prowadzeniu operacji na terenie kraju przez CIA
czy też podobną instytucję wywiadowczą. Zatem agenci federalni
podlegali bezpośrednio rozkazom Kevina Powella z CIA, ale całość
nadzorował osobiście szef Grupy L. Dyrektor FBI poszedł nawet
o wiele dalej — pozwolił Kevinowi dobrać pracowników CIA,
Krajowej Agencji Bezpieczeństwa oraz wywiadu lotnictwa wojs-
kowego, którzy jako „nadzwyczajna grupa do zadań specjalnych"
mieli wspomagać w terenie Malcolma i będąc „czasowo oddelego-
wanymi agentami" wykonywać „wspólną operację zaprzyjaźnionych
instytucji".

Na Carla zwaliło się mnóstwo papierkowej roboty.

Agent rosyjski udający Kanadyjczyka zameldował się w Nowym
Jorku w hotelu Biltmore, podając jako stałe miejsce zamieszkania
adres obskurnej kamienicy w Toronto. Ten sam adres był zresztą
wpisany w paszporcie Renę Ericksona. Policja kanadyjska stwier-
dziła, że pokój w tejże kamienicy został wynajęty na nazwisko

107

Ericksona trzy miesiące wcześniej, a czynsz był płacony regularnie
przelewem z jednego z banków w Toronto, lecz żaden z urzędników
nie mógł sobie przypomnieć wyglądu mężczyzny otwierającego
konto. Ktoś systematycznie odbierał zaprenumerowane czasopisma
i od czas do czasu robił zakupy, płacąc z tegoż konta. KGB,
dysponująca ogromną siatką wywiadowczą, zadała sobie wiele
trudu, by stworzyć jak najbardziej wiarygodne pozory, że ów
człowiek istnieje w rzeczywistości — całą tę zasłonę stworzono
zapewne na wypadek, gdyby któryś z agentów terenowych został
zdemaskowany i musiał pospiesznie zmienić tożsamość. Wykorzys-
tywano ją teraz na użytek Nuricza i operacji „Gamajun".

Rosjanin spędził pierwszy dzień pobytu w Nowym Jorku
dokładnie tak, jak przystało na średnio zamożnego obywatela
kanadyjskiego, który po raz pierwszy miał okazję odwiedzić tę
metropolię. Ludzie Kevina nie spuszczali go z oczu, sześciu agentów
chodziło za nim na piechotę, reszta posługiwała się trzema samo-
chodami, dokonując rotacji w taki sposób, by obiekt zbyt długo nie
musiał oglądać tych samych twarzy. Mimo że niespodziewanie
nadeszło ochłodzenie, Erickson sporo czasu spędził na ulicach,
kręcąc się głównie w pobliżu Times Square oraz Madison Square
Garden. Wyraźnie unikał kompleksu Organizacji Narodów Zjed-
noczonych. Często zatrzymywał się przed wystawami — jest to
bowiem klasyczny sposób na sprawdzenie, czy nie jest się obser-
wowanym — wchodził do różnych sklepów, oglądał towary, zadawał
ekspedientom pytania, lecz niczego nie kupił. Każdy, z kim zamienił
choć słowo, był dyskretnie fotografowany, a informacje
wano innym agentom, którzy pieczołowicie sprawdzali
danego człowieka.

Kevin ze zdumieniem przyjął wiadomość, że ma do dyspozycji
tak duży zespół. Począł się nawet zastanawiać, ile to wszystko
będzie kosztowało. Doszedł wręcz do wniosku, że może warto
byłoby nawiązać kontakt z Rosjaninem i zaoferować mu wszystko,
po co tu przyjechał, o ile będzie to kosztowało Stany Zjednoczone
nie więcej niż połowę szacunkowej ceny prowadzenia ścisłej obser-
wacji agenta. W roku 1959 Chruszczow, w przypływie dobrego
humoru, złożył taką propozycję Allenowi Dullesowi. Ten jednak
nie zrozumiał dowcipu i jej nie przyjął. Kevin wiedział doskonale-
że stary również nie potraktowałby tego jako żart, ale dyrektor

108

nigdy nie był zmuszony wędrować po uliczkach wokół Times
Sąuare i mimo nieodpowiedniego ubrania, mimo chłodu wczesnego
wiosennego zmierzchu nadzorować przebiegu obserwacji — tak,
żeby nie zdradzić którejś z grup agentów i jednocześnie nie wpaść
w oczy Rosjaninowi — a zarazem opędzać się od nachalnych
prostytutek, które ze szklistymi oczyma zaczepiały każdego, po-
wtarzając do znudzenia: „Masz ochotę? Masz ochotę?" Sporo
wysiłku kosztowało Kevina „utrzymanie się na chodzie", nie chciał
bowiem dać się zaskoczyć, kiedy nadejdzie właściwy moment.

Wbrew powszechnej opinii, ukształtowanej przez telewizję,
śledzenie człowieka — nawet jeśli jest to ktoś niedoświadczony, nie
mający żadnej wprawy — należy do niezwykle trudnych zadań.
Powell był pewien, że Rosjanin nie wie, iż jest obserwowany, ale
miał także świadomość, że tamten jest profesjonalistą i podejmie
wszelkie środki ostrożności, wykorzysta każdą możliwość, by do
maksimum zatruć życie ewentualnym wywiadowcom. Stosował
zresztą te metody — przyspieszał kroku i niespodziewanie skręcał,
zawracał nagle bądź przystawał, jakby podejmował decyzję, nur-
kował w mroczne podwórka, by po chwili wyjść z powrotem na
ulicę, wypatrywał czyjegoś odbicia w szybach witryn sklepowych,
w ostatniej chwili wskakiwał na ruchome schody czy do autobusu.
To wszystko udowadniało, że jest on tym człowiekiem, którego
szukają, lecz zarazem potwierdzało obawy, że mają do czynienia ze
świetnym fachowcem. Nie mogli wykorzystać do śledzenia Rosjanina
żadnych miniaturowych urządzeń nadawczych, zakładali bowiem,
że jeśli akcja jest aż tak ważna, agent może mieć jakiś przyrząd do
wykrywania układów elektronicznych, a cała ta operacja kontr-
wywiadowcza miała jakiekolwiek szanse powodzenia jedynie pod
warunkiem, że tamten nie nabierze podejrzeń, iż jest śledzony. Owo
zadanie, niezwykle trudne w innym mieście i o innej porze roku,
w zatłoczonym Nowym Jorku, podczas zimnej, deszczowej pogody
było wręcz niewykonalne. Powell pokładał całą nadzieję w tym, że
ma do dyspozycji wyszkolonych, inteligentnych i doświadczonych
agentów, którzy tak łatwo się nie poddadzą. Natomiast błądząc
myślami wokół sprawy kosztów, stwierdził stanowczo, że nawet
gdyby nie dysponował praktycznie nieograniczonymi funduszami,
najwyżej trzecia część przeznaczonych na tę operację pieniędzy
ległaby zostać uznana za zmarnowaną.

109

Obok niego przy krawężniku zatrzymał się nagle turkusowy
dodge coronet. Kevin zajrzał do środka, a dostrzegłszy obok
kierowcy zastępcę szefa grupy swoich wywiadowców, pospiesznie
wsunął się na tylne siedzenie. Jedynym świadkiem tej sceny był
przebywający na delegacji pewien urzędnik z Denver, który space-
rował po ulicy, usiłując zdobyć się na odwagę i skorzystać z propo-
zycji jednej z oferujących swe usługi panienek. Ale on troszczył się
jedynie o to, by nikt nie przeszkodził mu dobić targu.

110

jednak żadnych dowodów. Wiele drobiazgów spowodowało jednak,
że umieszczono ją na liście podejrzanych: otrzymuje większe kwoty
pieniędzy z nie wyjaśnionych źródeł, ma zwyczaj odwiedzać bardzo
dziwne miejsca o niezwykłej porze, a niektórzy klienci jej firmy
prowadzą jakieś lewe interesy. W sumie nic wielkiego, ale szefostwo
FBI doszło do wniosku, że musi to być jeden z kanałów prze-
rzutowych, który Rosjanie wykorzystują podczas organizacji swoich
operacji wywiadowczych. Dlatego obserwowano ją, mając nadzieję,
że w ten sposób uda się wpaść na trop właściwej siatki. Otrzymaliś-
my już potwierdzenie, iż są gotowi przyskrzynić tę kobietę, jeśli
tylko damy im znać, że nadszedł odpowiedni moment.

Carl otworzył drzwi mieszkania jeszcze zanim Powell zdążył
nacisnąć dzwonek. Nie zauważył żadnej obstawy przy wejściu na,
dole, zatem sekretarz musiał po prostu wyczuć jego obecność. Tą
myśl sprawiła jedynie, że poczuł jeszcze silniejszą antypatię do
Carla. Spojrzał na tamtego i zauważył nieznaczny rumieniec na jego
policzkach. To pewnie tylko z gorąca, pomyślał zawiedziony.

Dobry wieczór, panie Powell — mruknął sekretarz, lecz
Kevin był pewien, że wyczuwa w jego głosie nutę sarkazmu. —
Czekaliśmy na pana.

Nie odpowiedział, wchodząc za tamtym w głąb mieszkania.

Kevin, mój chłopcze — wykrzyknął na jego widok dyrektor,
podrywając się z sofy. — Wchodź dalej, proszę. Pewnie zmarzłeś;
Carl, przynieś Kevinowi kieliszek brandy i filiżankę gorącej kawy.

Serdeczny uśmiech starego i ciepło panujące w pokoju stopniowo
poprawiały nastrój Powella. Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie
krzesła, ignorując wyciągniętą rękę Carla. Tamten bez słowa
skierował się do kuchni. Kevin miał wrażenie, że dostrzega ledwie
zauważalny uśmiech dyrektora, lecz on także nie skomentował jego
zachowania.

Kevin uśmiechnął się. Carl wrócił do pokoju z tacą, na której
stał dzbanek parującej kawy, dwie filiżanki, cukiernica i pojemnik
ze śmietanką, a także niewielka karafka brandy oraz kieliszki.
Postawił ją na maleńkim stoliku między dyrektorem a Powellem,
na tyle jednak daleko od niego, by niewygodnie mu było sięgnąć.

Czy jestem jeszcze potrzebny, panie dyrektorze? — zapytał,
specjalnie odwracając się tyłem do Kevina.

Stary tym razem uśmiechnął się szeroko.

Powell odprowadził go wzrokiem i dopiero gdy sekretarz
zamknął drzwi, nalał sobie kawy. Kiedy uniósł filiżankę do ust,
stary powiedział:

Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na dobrej drodze.

112

Namierzyliśmy obcego agenta, prowadzimy ścisłą obserwację,
z czego on prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, a na podstawie
różnych, niezależnych od siebie i tym samym bardziej wiarygodnych
doniesień, mamy pewne pojęcie o naturze jego zadania. Zgadza się?

Tamten miał oczywiście rację, Powell tylko usiłował sobie
wmówić, że jego wątpliwości są bezpodstawne. Nie sądził jednak,
że będzie można o nich wnioskować na podstawie raportów.
Być może nierozważnie, podświadomie zamieściłem jakieś uwagi,
pomyślał.

Oczywiście, to całkiem zrozumiałe, mój chłopcze. Twoje
raporty są bez zarzutu, co nie zmienia faktu, że jestem zaniepoko-
jony. Przyjrzyjmy się temu bliżej. Parkins trafia na coś poważnego
i ginie, a generał przychodzi do mnie z prośbą o pomoc. Ty
wyruszasz śladem Parkinsa i dowiadujesz się pewnych szczegółów
jego odkrycia. Jeden z informatorów CIA pracujący w berlińskiej
placówce KGB relacjonuje nam pewne zdarzenia, które tylko
potwierdzają całą tę hipotezę. W dodatku melduje nam o kolejnym
agencie, tobie udaje się go namierzyć i wszystko zaczyna wyglądać
coraz bardziej obiecująco. Akcja w Londynie przebiega gładko.
Dziś z kolei podejrzany daje nam dowody swojej działalności,
demaskując zarazem mniej znaczącego łącznika. Okazuje się, że
Różowy jest doświadczonym szpiegiem, a nie tylko drobną płotką
wystawioną na przynętę. Zapewne o tym nie wiesz, że wczoraj
nadszedł raport od jednego z informatorów CIA z Czechosłowacji,
który potwierdza istnienie ważnego przerzutu przez Berlin do
Londynu, skąd ma on powędrować jeszcze dalej. Z kolei nasza
wtyczka w GRU zameldowała, że KGB zamierza wkrótce prze-
prowadzić jakąś operację na zachodzie Stanów Zjednoczonych,
gdyż postawiła w stan gotowości wszystkich swoich agentów na

113

tym obszarze. Trochę stąd, trochę stamtąd i zaczynamy mieć coraz
pełniejszy obraz sytuacji. Ale nie wiemy jeszcze wszystkiego, to
zaledwie wierzchołek góry lodowej, jak mówią.

A co z Malcolmem? W ogóle ciekaw jestem, jak mu idzie.
Dyrektor odpowiedział uśmiechem.

Martwisz się o naszego Kondora? Wszystko wskazuje na to,
że całkiem dobrze sobie radzi. W każdym razie nikt z lokalnych
władz do tej pory go nie zdemaskował. Mam nadzieję, że wyniesie
z tego trochę cennych, praktycznych nauk. Wierzę także, iż nie
wplącze się w nic groźnego, a jego ciche dochodzenie nie przyniesie
żadnego rezultatu. Ale dotychczas znakomicie pełni rolę małego
płotka odgradzającego to podwórko. Stawiamy zresztą dodatkowe
ogrodzenie. Nasz przyjaciel, generał, nalega bez przerwy, żebym ze
swej strony wywarł nacisk na dowództwo wojsk lotniczych, by
wzmocniono zabezpieczenie podziemnych wyrzutni rakietowych.
Jego pomysł wcale mi się nie podoba, przynajmniej nie w za-

114

proponowanej wersji. Jeśli Rosjanie zauważą, że zwiększamy
kontrolę, mogą to potraktować jako normalną reakcję z naszej
strony, ale równie dobrze, a tego chciałbym za wszelką cenę
uniknąć, mogą się przestraszyć, zacząć działać bardzo ostrożnie
albo wręcz przerwać operację.

Z drugiej strony chciałbym mieć na tamtym terenie więcej
agentów, na wypadek, gdybyśmy musieli szybko wkroczyć do akcji.
Wytypowałem kilku oficerów regularnej armii, którzy już wcześniej
pracowali dla agencji, i zorganizowałem dla nich specjalne prze-
szkolenie w Montanie, w bazie Malmstrom i jej okolicach. Do
czasu zakończenia akcji powołamy grupy alarmowe dyżurujące
przez okrągłą dobę. Ci ludzie będą znacznie lepsi od służb ochrony
wojsk powietrznych, bardziej odpowiedzialni i mniej gadatliwi,
a poza tym zawsze będzie można ich wesprzeć oddziałami wartow-
niczymi. Carl przekaże ci wszystkie szczegóły przy wyjściu.

Kevin skrzywił się nieznacznie. Kiedy odstawił pusty kieliszek
po brandy i zaczął się zbierać do wyjścia, stary spojrzał na
niego
uważnie i powiedział:

Kevin, mój chłopcze, wydaje mi się, że nie cierpisz Carla;
Mam rację?

Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Kevin
poczuł się przyparty do muru.

Powell przyjrzał się badawczo przełożonemu. Współpracował
z nim wielokrotnie, przy różnych okazjach, jeszcze przed pojawie-
niem się Carla. Miał wrażenie, że rozumie powody, dla których
dyrektor wybrał sobie takiego sekretarza. A ponieważ szanował
i lubił starego — o ile w tym zawodzie można kogokolwiek lubić —
postanowił odpowiedzieć szczerze.

Nie znoszę tego sukinsyna.

Dyrektor wybuchnął gromkim śmiechem i dopiero po chwili
opanował się na tyle, by rzec:

115

twie, staram się oceniać Carla wyłącznie pod kątem profesjonalizmu,
jeśli wiesz, co mam na myśli. Nigdy go nie traktowałem tak samo,
jak... powiedzmy, Malcolma czy ciebie, i chciałbym, żebyś o tym
pamiętał. Jestem jednak w pełni świadom niechęci, jaką wszyscy
żywią do Carla.

Kevin mruknął i uśmiechnął się nieznacznie.

Jeśli wolno mi się tak wyrazić, właśnie tu jest pies po-
grzebany. Ale to nie wszystko. Jeśli już mowa o krwi, to nie jestem
pewien, czy w jego żyłach płynie jej choć kropla.

; No cóż — powiedział dyrektor, wstając, żeby odprowadzić
Powella do drzwi, za którymi z pewnością już czekał sekretarz;
Kevin był o tym dogłębnie przekonany. — Pozwól, że wyjaśnię ci
sprawę zakrwawionych rąk. Jak wiesz, muszę podejmować wiele
bardzo trudnych decyzji. Pierwotnie to biuro miało wykonywać
czysto urzędnicze, koordynacyjne zadania, a chociaż zdołałem
znacznie poszerzyć zakres moich uprawnień i zagrać na nosie tym
wszystkim, którzy chcieli mnie zakopać w papierkach, to jednocześ-
nie wziąłem na siebie mnóstwo obowiązków. Chyba zrozumiałe, że
Carl jest dla mnie niezastąpiony, w każdym razie niezwykle
pożyteczny w sprawach dotyczących każdej operacji prowadzonej
przez Grupę L.

Samo tylko nadzorowanie różnych akcji i operacji wywiadow-
czych wymaga podejmowania trudnych, bardzo trudnych decyzji.
Gdyby można do czegokolwiek porównywać moją sytuację, to
chyba zgodziłbyś się ze mną, że najbardziej przypomina ona rolę
dowódcy samodzielnej jednostki wojskowej w czasie wojny. Muszę
mieć na uwadze dalekosiężną politykę, jak też dokonywać wyboru

116

w konkretnych, jednostkowych wypadkach, przy czym wszystkie
moje decyzje, nawiązując do tej samej analogii, wpływają na życie
takich żołnierzy, jak ty czy Malcolm, choć muszę przyznać, że ty
niezwykle szybko wyrastasz na samodzielnego dowódcę.

Ale podejmowanie decyzji wiąże się z nawałem drobiazgowej
pracy, z męczącym, nudnym i ogłupiającym wydobywaniem po-
twierdzeń i pozwoleń, dopracowywaniem wszelkich szczegółów,
a na końcu, co jest symptomatyczne dla naszych czasów, z przepy-
chaniem sprawy przez istny labirynt urzędniczych biurek. I w tym
właśnie Carl jest niezastąpiony. Socjolodzy i specjaliści od za-
rządzania, którzy nie robią nic innego, jak stwierdzają rzeczy
oczywiste i biorą forsę za odkrywanie tego, co dawno odkryte,
określiliby Carla jako człowieka znacznie ułatwiającego proces
podejmowania decyzji. Brzmi to koszmarnie, prawda? A chodzi po
prostu o to, że on pomaga mi załatwiać dziesiątki różnych
formalności.

Jest niezwykle użyteczny przy tak zagmatwanych sprawach, jak
ta. Na moim stanowisku trzeba zazwyczaj, w normalnych warun-
kach, dokonywać bardzo trudnego wyboru, a jeśli wziąć pod uwagę
ten element „zakrwawionych rąk", o którym wspomniałeś, czyli
kwestię doświadczenia agentów, radzących sobie w sytuacji za-
grożenia życia, często ten wybór wręcz nie istnieje. Podkreślam, że
nie chodzi mi o zwykłe niebezpieczeństwa, na jakie jesteście narażeni
przy wykonywaniu rutynowych zadań, do takich bowiem przywyk-
liście. Mówię o sytuacjach ekstremalnych, kiedy w grę może nawet
wchodzić uzasadniona likwidacja człowieka. Właśnie w tego typu
wypadkach pomoc Carla jest nieoceniona.

Stary otworzył drzwi, uścisnął Kevinowi dłoń na pożegnanie,
lecz gdy tamten się już odwracał, dodał jeszcze:

Carl zajmuje się wyłącznie papierkową robotą.

Następnego ranka, samolotem o ósmej, dyrektor wrócił do
Waszyngtonu. Na jedenastą została wyznaczona odprawa
Rady Koordynacyjnej. Podobne spotkania odbywały się
nieregularnie, w zależności od wydarzeń na świecie oraz
nasilenia działań wywiadowczych: jeśli nic specjalnego się nie
działo, miały miejsce raz w tygodniu, natomiast podczas jakichkol-
wiek kryzysów, a zwłaszcza wtedy, gdy Stany Zjednoczone bezpo-
średnio angażowały się w któryś konflikt, zwoływano je co najmniej
raz dziennie. W tym tygodniu jednak panował na świecie względny
spokój, toteż przedpołudniowa odprawa była pierwszą od trzech
dni. Po obiedzie zaś miało się odbyć ważne posiedzenie Komisji
Czterdziestki w pełnym składzie, zatem członkowie Rady po-
stanowili się przygotować do tego niezwykłego wydarzenia.

Tego ranka odprawę prowadził przedstawiciel Departamentu
Stanu. Co prawda najważniejszym członkiem Rady Koordynacyjnej
był dyrektor Grupy L, ale przewodniczącego spotkań zmieniano
rotacyjnie, w zależności od tego, która instytucja wywiadowcza

118

W danym czasie prowadziła najważniejsze operacje. W okresie
„spokoju", kiedy nie było żadnych naglących spraw, kierowanie
odprawami powierzano z reguły przedstawicielowi Departamentu
Stanu. Ten niepisany zwyczaj, będący jedynie gestem uprzejmości
wobec Białego Domu, utarł się na początku 1970 roku, ponieważ
w tamtych czasach całą polityką zagraniczną kierował bezpośrednio
Henry Kissinger, natomiast Departament Stanu pełnił jedynie rolę
formalną i przypominał bezwolną kukłę z przyklejonym na twarzy
szerokim uśmiechem. Sytuacja ta zmieniła się diametralnie w roku
1974, kiedy to Kissinger został mianowany Sekretarzem Stanu —
departament odzyskał wówczas utracony prestiż i władzę. Do-
stosowując się do tych zmian, by nie zostać posądzonymi o biuro-
kratyczną inercję, członkowie Rady uchwalili nieformalnie, że
przedstawiciel Departamentu Stanu będzie przewodniczył wszystkim
„niespecyficznym" odprawom.

Ale mężczyzna, który znalazł się w gronie Rady, w ogóle nie
znał się na działalności wywiadu. Był ekspertem do spraw ekonomii
rolnictwa afrykańskiego, lecz w wyniku swych cierpliwych i usilnych
starań, a także wskutek normalnych przegrupowań będących
efektem biurokratycznych sporów, w których nie brał żadnego
udziału, został awansowany na stanowisko zastępcy podsekretarza.
Nowa praca, a zwłaszcza jej prestiż, dawały mu sporo zadowole-
nia — tym bardziej że wykonywanie prostych zadań wiązało się
z wysoką płacą oraz odpowiednim statusem społecznym. Traktował
sprawy administracyjne instytucji wywiadowczych tak samo, jak
przedtem problemy rolnictwa w krajach afrykańskich, choć te
w dość istotny sposób różnią się od rocznych cykli zbiorów
tropikalnych upraw.

Dziękuję, panowie — rzekł przewodniczący, kiedy dowódca
Wywiadu Marynarki Wojennej przedstawił pokrótce najnowsze
zdobycze Rosjan i Chińczyków w zakresie wyposażenia okrętów —
wysłuchaliśmy już wszystkich raportów. Czy ktoś jeszcze pragnie
zabrać głos?

Z odległego końca stołu doleciał tubalny głos generała Arnolda
Rotha:

Jest pewna sprawa, którą chciałbym poruszyć w gronie Rady.
Dowódca wydziału operacji specjalnych Wywiadu Wojsk Powiet-
rznych nigdy dotąd nie uczestniczył w odprawach, głównie tylko

119

dlatego, że jego przełożeni starali mu się ze wszystkich sił to
wyperswadować. Kiedy tego ranka dyrektor Grupy L dostrzegł
generała na sali, pomyślał, że na pewno wydarzy się coś ciekawego.
Teraz powitał wypowiedź Rotha uśmiechem.

Jak panowie zapewne wiecie — zagrzmiał generał, nawet
o ton nie zniżając głosu — zgodnie z wszelkimi przepisami, a także
za zgodą Komisji Czterdziestki, przekazałem bezpośrednio Grupie
L sprawę, nad którą pracowali moi ludzie. Od tamtej pory nie
mogę się dowiedzieć, czy poczyniono jakiekolwiek kroki i chciałbym
przy tej okazji prosić o interwencję.

Przedstawiciel Departamentu Stanu zmarszczył brwi, lecz nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, dyrektor podjął rzuconą mu rękawicę.

Generale — powiedział cicho — jestem pewien, że docierają
do pana codzienne raporty, które wysyłamy. Jak panu wiadomo,
nie możemy jeszcze zameldować o żadnych sukcesach. Bacznie
obserwujemy pewnego rosyjskiego agenta, który prawdopodobnie
jest zaangażowany w tę samą akcję, na której trop wpadli pańscy
ludzie. Dopóki nie znamy wszystkich szczegółów i nie możemy
przejąć kontroli nad sytuacją, będziemy dalej prowadzili akcję
takimi metodami, jakie Czterdziestka uzna za stosowne. Oczy-
wiście, pański udział w tej sprawie będzie w pełni doceniony,
a jeśli ma pan jakiekolwiek zastrzeżenia do decyzji, które komisja
podjęła w celu jej wyjaśnienia, proponowałbym panu zwrócić
się bezpośrednio do niej.

Generał skrzywił się z niesmakiem. Pozostali mężczyźni bądź
tłumili ironiczne uśmiechy, bądź spoglądali na niego karcąco.
Wszyscy obecni wiedzieli doskonale, że generał potrafi być nad-
zwyczaj uciążliwy. Niespodziewanie głos zabrał wysłannik Biura
Finansów i Zarządzania, który zapewne chciał usprawiedliwić
postawę dyrektora Grupy L, ale przede wszystkim chyba pragnął
jak najszybciej zakończyć odprawę.

W pełni rozumiem, że generał jest zainteresowany tą spra-
wą — powiedział. — W znacznym stopniu przyczynił się do podjęcia
operacji. Jestem jednak przekonany, że nie musi się obawiać
o przebieg akcji. Moje biuro ma pełne zaufanie do Grupy L, a jako
instytucja nadzorująca jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych
działań. To prawda, że koszty operacji są ogromne, nie budzą
jednak najmniejszych zastrzeżeń. Osobiście mogę powiedzieć —

120

dodał, zwracając się bezpośrednio do starego — że pański sekretarz
udzielił nam nieocenionej pomocy w sprawach organizacyjnych.
Dyrektor lekko skłonił głowę, wyrażając podziękowanie.

W szczególności jesteśmy zadowoleni z dwóch aspektów
tejże operacji — kontynuował przedstawiciel biura — ze spodzie-
wanych rezultatów oraz doboru ludzi. Według wszelkich przesłanek
nasze wysiłki powinny przynieść konkretny efekt i to nie w postaci
danych wywiadowczych, ale pojmanego rosyjskiego agenta. Takie
zakończenie akcji wywoła odpowiednie wrażenie na komisjach
zatwierdzających nasze plany. Powiem więcej: ten efekt wydaje się
na tyle podniecający, że wszyscy powinni skakać z radości. A kiedy
w dodatku wykażemy, że jest to wynikiem mądrze poczynionych
inwestycji w przygotowanie agenta... — mężczyzna przerwał, zaczął
przerzucać swoje notatki, aż w końcu znalazł właściwą kartkę,
poprawił okulary, które zjechały mu na sam czubek nosa, wreszcie
odczytał: — ...Kondora, szkolonego specjalnie do przeprowadzenia
tej akcji, uzyskamy klarowny, przejrzysty obraz, którego tak bardzo
nam teraz trzeba. Pragnę powtórzyć jeszcze raz, że Biuro Finansów
i Zarządzania jest bardzo zadowolone ze sposobu prowadzenia
operacji pod nadzorem Grupy L.

Dyrektor ponownie skłonił lekko głowę i z triumfalnym uśmie-
chem popatrzył na generała. Ten się jednak nie odezwał, tylko
skrzywił jeszcze bardziej i jęknął cicho.

A co z czynnikiem pozornie słusznego zaprzeczenia? — za-
pytał wysłannik Departamentu Stanu, czuł bowiem, że jako prze-
wodniczący odprawy także musi wyrazić swe poparcie, a jednocześ-
nie miał okazję wykazać się znajomością biurokratycznego eufemiz-
mu na określenie usprawiedliwionego kłamstwa.

Uśmiechnięty dyrektor obrócił głowę w jego kierunku. Dosko-
nale zdawał sobie sprawę, że nie musi się nawet starać przeciągać
tego neofity na swoją stronę.

121

kuję z tego, że wszyscy są zadowoleni. Jestem pewien, że nasz
kolega w dalszym ciągu będzie w pełni informował zainteresowane
agencje oraz komisję o rezultatach akcji. Jeśli nie ma innych uwag,
czy możemy uznać sposób prowadzenia tej operacji za całkowicie
prawidłowy i na tym zakończyć spotkanie?

W tym samym czasie, kiedy w Waszyngtonie przedstawiciel
Departamentu Stanu ogłaszał zakończenie odprawy, Malcolm
odstawił kubek po kawie na stół kuchenny w domu Neila i Fran
Robinsonów, w miasteczku Whitlash, w Montanie. Była to jego
pierwsza wizyta tego dnia i miał nadzieję, że przyniesie wreszcie
jakieś rezultaty. Pomiędzy osadą a wyrzutnią rakietową znajdowała
się jedna, samotna farma i chociaż nie stała w linii prostej łączącej
miasteczko z terenem wojskowym, to jednak była bliżej wyrzutni
niż jakiekolwiek inne zabudowania. Malcolm doszedł do wniosku,
że Parkins mógł przebywać na tej farmie, skąd wolał uciekać (nie
wiadomo przed czym) w stronę jasno oświetlonego terenu wyrzutni
niż ku ciemnemu i prawdopodobnie niewidocznemu w ciemnościach
miasteczku. Farma ta należała do braci Bellów, Louisa i Daniela.
Kiedy Malcolm z nimi rozmawiał, stwierdzili, że tamtego dnia nie
było ich w domu, wyruszyli na jedną ze swoich „wypraw w teren".
Poza tym nie powiedzieli mu prawie nic, przez cały czas wypełniania
ankiety siedzieli z posępnymi minami, tępo się w niego wpatrując.
Teraz Malcolm liczył na to, że od rodziny Robinsonów uzyska
potwierdzenie zeznań braci Bellów.

Przyjechał na ich farmę z samego rana, pragnąc zastać wszyst-
kich w domu. Gospodarstwo prowadził ojciec rodziny, Neil, wraz
ze swoim bratankiem, Petem. Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas
wizyty Malcolma obaj mężczyźni wrócili z pola na śniadanie,
a także po to, żeby zabrać jakieś narzędzia. Żona Neila, Fran,
krzątała się w kuchni, pobrzękiwała garnkami i bez przerwy nuciła
coś pod nosem. Malcolm siedział przy kuchennym stole z Neilem,
Petem, Davem Livingstonem (ich krewnym z Kansas) oraz babcią,
Clare Stowe, nadzwyczaj ruchliwą staruszką, którą w pierwszej
chwili ocenił na siedemdziesiąt lat, dostrzegłszy jednak zadziwiającą
sprawność fizyczną kobiety, przestał ufać własnym szacunkom. Jej
córka, Fran, miała czterdzieści parę lat, natomiast zięć, Neil, chyba

przekroczył pięćdziesiątkę. Silnie zbudowany bratanek Neila, Pete,
był od niego o kilkanaście lat młodszy, a kuzyn, który przyjechał
z wizytą, Dave Livingston, sprawiał wrażenie jego rówieśnika.

Malcolmowi przypadła do gustu ta rodzina. Podobnie jak na
wszystkich farmach, które do tej pory odwiedził, słyszano tu już
o jego akcji. W każdym razie znana jest im dokładnie rola, jaką
odgrywam, pomyślał Malcolm z goryczą. Z zapałem odpowiadali
na jego pytania, udzielając znacznie więcej informacji, niż było to
potrzebne. Gadatliwy okazał się zwłaszcza Neil — szczupły męż-
czyzna o śniadej cerze, bardzo poważnie traktujący obowiązki tego,
który musi przemawiać w imieniu całej rodziny. Można by sądzić,
że z wielką radością przyjął pojawienie się nowego słuchacza,
zasypując go setkami starych opowieści, których wszyscy krewni
i znajomi musieli już wysłuchać niezliczoną ilość razy. Mówiąc
szeroko gestykulował nie domytymi rękoma.

Wszyscy przy stole wybuchnęli gromkim śmiechem. Malcolm
zwrócił jednak uwagę, że Neil Robinson wcale nie potraktował
uwagi teściowej jako dowcip. Uśmiechnął się, lecz zaraz nieznacznie
zacisnął wargi, a powieka w kąciku oka zaczęła mu drgać nerwowo.

Chyba masz rację, mamo. Na pewno masz rację. — Wstał
powoli, podszedł do lodówki, uchylił drzwi i wyjął ze środka małą,
pękatą butelkę. — Może lepiej się przejdę, wpadnę do Kincaidów
i zobaczę, czy Matt nie potrzebuje pomocy przy naprawie roz-
sypującego się traktora. Miło mi się z panem rozmawiało.

123

Skłonił głowę i ściskając butelkę piwa w garści wolnym krokiem
wyszedł z domu. Kiedy drzwi za nim stuknęły, przez jakiś czas w kuchni
panowało milczenie. Wjeżdżając na teren farmy, Malcolm zauważył
skrzynkę zapchaną butelkami po piwie, stojącą przy narożniku domu,
ale nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Teraz nagle wszyscy wbili
spojrzenia w blat stołu. Za plecami Malcolma brzęknęły przestawiane
garnki, aż wreszcie żona Neila oznajmiła niespodziewanie:

Pójdę na górę posłać łóżka.

Niemal wybiegła z kuchni i po chwili rozległy się jej kroki na
schodach. Zapadła cisza.

Musi pan wybaczyć Neilowi i Fran — odezwał się cicho
Dave Livingston, potwierdzając w ten sposób podejrzenia Malcol-
ma. — Neil... No cóż, on ma problem.

Malcolm lekko skinął głową, wspominając z dzieciństwa spora-
dyczne, kłopotliwe wizyty swego wuja.

Poza nami w Whitlash są jeszcze Kincaidowie mieszkający
naprzeciwko, po drugiej stronie szosy, oraz stary Gorton, który
prowadzi sklep i stację benzynową przy rozwidleniu dróg. Tylko
proszę mnie nie pytać, z czego on żyje: chyba wyłącznie z zasiłku.
Mam wrażenie, że nawet nie zauważył kryzysu paliwowego, bo nikt

124

u niego niczego nie kupuje, chyba że trafi się jakaś przypadkowa
ciężarówka albo zabłąkany turysta, który przekroczy granicę tą
boczną drogą, gdyż na północ od miasteczka również jest posterunek
straży celnej, a nie jak wszyscy autostradą, przez przejście w Sweet-
grass. Och, zresztą każdy tu korzysta od czasu do czasu z pomocy
charytatywnej i nikt nie robi z tego problemów.
— Neil chciał kiedyś odkupić od starego ten interes, żeby
Gorton mógł się przenieść do miasta, gdzie będzie miał lepszą
opiekę — dorzuciła babcia Stowe, nie kryjąc swego rozczarowania
sąsiadem będącym zapewne w jej wieku. — Do cholery, przecież
tutaj nikt się o niego nie zatroszczy, a Gorton jest prawie ślepy
i ledwie słyszy. Wszyscy zaglądają do niego co jakiś czas, żeby
sprawdzić, czy nie przytrafiło mu się coś złego.

Gorton każdy dzień spędza tak samo — kontynuował
Dave — siedzi w oknie aż do zmroku, a potem idzie do łóżka.
Rusza się ze swego posterunku chyba tylko na posiłki i do
wychodka, mógłbym przysiąc, że nigdy nie wstaje z krzesła na
dłużej jak kwadrans. Co on panu powiedział?

Malcolm uśmiechnął się lekko.

Niewiele. Prawie nie docierało do niego, o co pytam, choć
odniosłem wrażenie, że udawał głupszego niż jest w rzeczywistości.
Wydaje mi się, że nie lubi żadnych urzędników.

Dave wyszczerzył zęby w uśmiechu.

A kto lubi?

Co porabiali wasi sąsiedzi, Kincaidowie? — zapytał Malcolm.
- Mężczyzna zmarszczył brwi.

No cóż, Shirley i Matt mieszkają tylko we dwoje. Myślę, że
Matt pracuje po całych dniach. Widziałem go wtedy kilkakrotnie,
o ile pamiętam, szykował samochód. Później zaś Shirley pojechała
do miasta.

Malcolm pokiwał głową. Już wcześniej słyszał o kłopotach
z autem od samej Shirley Kincaid, ładnej, choć wyraźnie zmęczonej
życiem, trzydziestokilkuletniej kobiety. Najwyższa pora zadać to
najważniejsze pytanie, pomyślał.

A pozostali sąsiedzi? Po przeciwnej stronie chyba najbliżej
mieszkają Bellowie, ci dwaj samotnie gospodarujący bracia. Pamięta
pan, czym oni się zajmowali tamtego dnia? Może ich pan widział
albo słyszał o jakichś wydarzeniach na farmie Bellów?

125

Dave zerknął szybko na babcię Stowe, ta zaś uśmiechnęła się
i-wzruszyła ramionami.

No cóż — odparł mężczyzna — nie spotykamy się z b r a -
ćmi Bell. Oni trzymają się na uboczu, a nas to niewiele obchodzi.

Malcolm oblizał wargi. Czyżbym na coś trafił? — pomyślał.


Mężczyzna otworzył już usta, lecz babcia skarciła go ostro:

Tamten uśmiechnął się szeroko.

Czy możemy jeszcze w czymś pomóc? Może dolać kawy?
Czy masz jeszcze jakieś pytania?

Malcolm za wszystko serdecznie podziękował, pożegnał się
i wyszedł. Usiadł za kierownicą swego dżipa, ale przez jakiś czas
tkwił w bezruchu. Po lewej stronie drogi stał dom Robinsonów,
nieco dalej za nim widniały zabudowania gosdpodarcze. Jeszcze
dalej na zachód mieszkał stary Gorton, a stojące przed jego domem
dwa dystrybutory paliwa jak gdyby wyznaczały granicę osady -—
jeden znajdował się od strony wyboistej, żwirowej drogi wiodącej
na południe, drugi przy wąskim, dziurawym pasie asfaltu skręcają-

126

cym na północ, ku granicy kanadyjskiej. Znajdował się tam
posterunek celny, z rzadka tylko wykorzystywany przez kierowców
ciężarówek, którzy zjeżdżali z autostrady, nie chcąc się natknąć na
pracowników Komisji Handlu Zagranicznego. Miejscowy inspektor
rolny, Stuart, opowiadał mu, że w czasach prohibicji drogą tą —
oraz innymi, podobnymi — ciągnęły całe konwoje przemytników,
którzy bez trudu omijali nieliczne posterunki służb federalnych,
bezskutecznie usiłujących powstrzymać szmugiel alkoholu. Na
prawo od wozu Malcolma, po przeciwnej stronie drogi, stały
zabudowania Kincaidów: dom, stodoła, garaż i niewielka szopa na
narzędzia. Pozostałą część miasteczka, którą teraz miał za sobą,
tworzyło kilka opuszczonych gospodarstw — zabite deskami drzwi
i okna miały chronić stare, drewniane domy przed ewentualnymi
wandalami, lecz ci chyba się nie kwapili do włamań. W sumie na
całe Whitlash składało się około dwudziestu budynków, skupionych
przy rzadko używanej, bocznej drodze.

Zatem przeszedłem całe to szkolenie i najeździłem się po tym
odludziu tylko po to, żeby odkryć dwóch stroniących od ludzi
homoseksualistów, pomyślał Malcolm z goryczą. Uruchomił silnik
dżipa. Zanim wrzucił bieg, spojrzał jeszcze na widoczną między
zabudowaniami po lewej stronie drogi szachownicę pól leżących na
sfałdowanej lekko równinie. Za trzecim pasmem wzgórz, osiem
kilometrów stąd, znajdowała się wyrzutnia, na której terenie został
zastrzelony Parkins. Nie było jej widać z osady, ale Malcolm
przypuszczał, że po zmierzchu można stąd dostrzec łunę świecących
jasno latarni. Zerknął na wsteczne lusterko: znowu się przekrzywiło;
musiał je nieustannie poprawiać, ale wyboje polnych dróg powodo-
wały, że kąt ustawienia wciąż się zmieniał. Dziwnym zrządzeniem
losu dostrzegł w nim teraz niewielką brązową plamkę — dach
domu braci Bellów. Skrzywił się na myśl, że mieszkają tam jedyne
podejrzane osoby, na jakie trafił podczas swych poszukiwań.

Rany boskie! — jęknął w duchu. Wrzucił bieg i wyjechał na
szosę.

Plotki na temat wątpliwych braci, jakie usłyszał u Robinsonów,
sprawiły, że stracił wszelki zapał do spisywania kolejnych ankiet.
Postanowił zgubić się na jakiś czas i urządził sobie dwugodzinną
przerwę śniadaniową na poboczu wysypanej żwirem drogi. Jeszcze
długo po zjedzeniu kanapek siedział, gapiąc się bezmyślnie ną

127

zachód, na poszarpaną linię horyzontu utworzoną przez niebies-
kawobiałe, odległe wierzchołki Gór Skalistych. Wreszcie westchnął
ciężko i stwierdziwszy, że zostało zbyt mało czasu, by dokończyć
wyznaczoną na ten dzień trasę, bez pośpiechu pojechał z powrotem
do Shelby.

Późnym popołudniem wyszedł z motelu, chcąc poszukać innego
baru, gdzie mógłby zjeść obiad. W tym samym czasie, kiedy
usiłował podjąć decyzję, w którą stronę pójść, z dworca na
Manhattanie wyruszał autobus linii Greyhound zmierzający do
Saint Louis. Jechał nim kanadyjski turysta, Renę Erickson, trzej
mężczyźni oraz jedna kobieta — agenci amerykańskich służb
bezpieczeństwa, a ponadto kilka statecznych, wiekowych pań, jeden
bezzębny staruszek, jakiś brudny marynarz, czterech wymocz-
kowatych studentów wracających po feriach na uczelnie, małżeństwo
w średnim wieku, które po hulaszczym, powtórnym miesiącu
miodowym zdecydowało się na podróż powrotną do Dubuąue po
jak najniższej cenie, bardzo nerwowy, zapewne uciekający z domu
nastolatek i dwie zakonnice w bliżej nieokreślonym wieku, noszące
tradycyjne, ciężkie habity. Pasażerów udających się do Saint Louis
czekała trzydziestodwugodzinna podróż, ale oprócz nich z autobusu
miało skorzystać wiele innych osób, pokonujących krótsze czy
dłuższe odcinki trasy. Nawet kierowca nie zdawał sobie sprawy, że
przed i za autobusem posuwają się samochody z dalszymi agentami
wywiadu. Przepchał się przez ulice Nowego Jorku, wyjechał na
autostradę i skierował na zachód, jakby wcielając w życie słynne
hasło, rzucone przed laty przez Horacego Greeleya.

Kevin zadzwonił do starego na godzinę przed odjazdem au-
tobusu.

128

południu. Tamtejsi agenci FBI sprawdzili, że nasz obiekt nie ma
zarezerwowanego miejsca w żadnym środku transportu publicznego,
a to znaczy, że chyba nawiąże tam nowy kontakt.

Dyrektor okłamał jednak Kevina, choć zrobił to nieświadomie.
Faktycznie nie otrzymał żadnych nowych danych, miał za to coraz
więcej wątpliwości. W największej tajemnicy, wykorzystując infor-
matorów CIA nie mających styczności ze sprawą śmierci Parkinsa,
poprosił o wszelkie plotki z rosyjskich instytucji wywiadowczych
dotyczące jakichś niezwykłych działań. Dręczyło go przeczucie, że
coś się tu nie zgadza i miał nadzieję, iż meldunki agentów bądź to
potwierdzą jego obawy, bądź też podsuną mu klucz do rozwiązania
zagadki.

Kiedy jednak w wyniku tych starań otrzymał wyłącznie infor-
macje o znanych mu wcześniej faktach, poczuł się jeszcze bardziej
zdezorientowany.

Musi to być powolny kraj! powiedziała
Królowa. Bo tu, jak widzisz, trzeba biec tak
szybko, jak się potrafi, żeby zostać w tym samym
miejscu. Jeżeli chce się znaleźć w innym miejscu,
trzeba biec co najmniej dwa razy szybciej!

Następny dzień wstał w Montanie pogodny i słoneczny.
Wjeżdżając na parking przed barem, Malcolm czuł się
znacznie podniesiony na duchu. Znał już większość stałych
klientów, przynajmniej z widzenia, i uprzejmie witał się
z nimi, wchodząc na śniadanie.

O siódmej czterdzieści pięć znajdował się już piętnaście kilomet-
rów od Shelby i skręcał z autostrady w wyboistą, polną drogę,
mającą zawieść go do sektora na północny wschód od wyrzutni,
gdzie zginął Parkins.

Podczas wielu godzin spędzanych za kierownicą Malcolm często
włączał radio, gdyż na falach długich można tu było odbierać sporo
lokalnych radiostacji, poczynając od małomiasteczkowych, nadają-
cych programy dla rolników, wiadomości ze świata i miejscowe
plotki przetykane pretensjonalną muzyką „popularną", po ogólno-
stanowe, specjalizujące się często w klasyce country and western.
Najczęściej słuchał stacji młodzieżowej z Great Falls, mającej zasięg
stu pięćdziesięciu kilometrów, która nadawała nowoczesną muzykę

130

rockową, przeznaczoną głównie dla licealistów i studentów. Ale po
zmroku stacja ta zmniejszała o połowę moc nadajnika, w związku
z czym okoliczna młodzież, która wyruszała wówczas samochodami
na przejażdżki po krótkich uliczkach rodzinnych miasteczek,
skazana była na „egzotyczne" programy radiostacji z Chicago,
Saint Paul, Minneapolis, czy nawet Oklahoma City.

W przeważającej mierze nowoczesne piosenki nudziły go, czy
wręcz przyprawiały o ból brzucha, ale poranny program stacji
z Great Falls przeznaczony był dla średniego pokolenia, wy-
chowanego na początkach muzyki rockowej z lat pięćdziesiątych
i sześćdziesiątych. Ludzie ci — gospodynie domowe, robotnicy,
sprzedawcy i urzędnicy średniego szczebla, „białe kołnierzyki",
„niebieskie kołnierzyki" czy nawet „profesjonaliści" —z pewnością
lubili słuchać piosenek, które przywoływały wspomnienia z dawnych
dni, kiedy nie musieli jeszcze codziennie rano wstawać do pracy.
Fachowcy od propagandy w dodatku tak sprytnie dobierali reper-
tuar dla różnych pokoleń, by pomiędzy dawnymi, wczorajszymi
utworami sprzedawać nowy, dzisiejszy, ulepszony kit.

Muzyka zawsze wprawiała Malcolma w pogodny nastrój. Tego
słonecznego dnia, kiedy na błękitnym niebie nie było ani jednej
chmurki, a jego dżip pokonywał bez przeszkód kilometry bocznych
dróg, czuł się szczególnie radośnie. Jechał niezbyt szybko, delektując
się rześkim, wiosennym powietrzem, które wpadało przez otwarte
okno i owiewało jego twarz, niosąc ze sobą zapachy wilgotnej gleby
i świeżej zieleni. Nucił nadawane piosenki, te bardziej znane śpiewał
na głos. W pewnej chwili prezenter, zapewne przez przypadek,
puścił trzy jego ulubione utwory w porządku chronologicznym.
Pierwsza z piosenek, z początku lat sześćdziesiątych, śpiewana
łamiącym się falsetem z okresu dojrzewania, opowiadała historię
zawodu miłosnego chłopaka, któremu rodzice nie pozwolili poślubić
wymarzonej dziewczyny z powodu jej ubóstwa, on zaś z bólem
musiał się dostosować do ich żądań. Druga, dość prosta, lecz
bardzo melodyjna, mówiąca o skomplikowanej drodze życiowej
usianej znakami ruchu jednokierunkowego, pochodziła z połowy
lat sześćdziesiątych i wywodziła się z kręgów studenckich. Natomiast
trzecia, poprzedzająca nachalną reklamę piwa, także była śpiewana
falsetem, należącym jednak wyraźnie do mężczyzny w średnim
wieku — piosenkarza o roziskrzonym spojrzeniu, który pod koniec

131

lat sześćdziesiątych nawoływał do rewolucji kulturowej. Po reklamie
nadano jeden z najnowszych przebojów młodzieżowych: krzykliwą,
rytmiczną piosenkę o niezaspokojonym dążeniu do prawdziwej
miłości, wykonywaną zapewne przez któregoś z dwudziestoletnich
idoli, żywy symbol męskiego seksu.

Słuchając tej czwartej piosenki, Malcolm pokręcił głową do
własnych myśli. Trzeba pokonać strasznie długą drogę, żeby dojść
do punktu wyjścia, stwierdził.

Na szosie nie spotkał nikogo, w ciągu pół godziny od zjechania
z autostrady nie mijał żadnych innych pojazdów. W sektorze, do
którego zmierzał, było zaledwie kilka gospodarstw, przy czym
najbliższe z nich leżało osiemnaście kilometrów od wyrzutni rakiet.
Malcolm wątpił, czy tamtejsi mieszkańcy mogą mu udzielić jakich-
kolwiek informacji związanych z ucieczką Parkinsa. Kiedy wczoraj
wieczorem składał meldunek, dyrektor zgodził się z tą opinią, lecz
żeby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń, kazał mu odwiedzić
również tamten rejon. Powiedział wprost, że Malcolm na razie musi
zostać w Montanie, więc lepiej, żeby dokończył wypełniać swą rolę.
„Spokojnie czekaj", rzekł stary, a Malcolm, któremu to całkiem
odpowiadało, wcale nie oponował.

Pięć kilometrów przed pierwszym z gospodarstw, jakie miał tego
dnia odwiedzić, wjechał na szczyt płaskiego wzniesienia i dostrzegł
stojący na poboczu samochód. W pierwszej chwili pomyślał, że to
bardzo nierozsądne parkować w takiej niecce, tuż za wierzchołkiem
wzgórza, auto stało bowiem na dnie parowu, prawie niewidoczne
z drogi. Zwolnił nieco. Słabo się znał na samochodach, ale rozpoznał
jeden z droższych modeli, zupełnie nowy, jeśli nie liczyć kilku
zadrapań na błękitnej karoserii. Zauważył też skuloną, odwróconą
do niego tyłem postać, która majstrowała przy kole pozbawionym
powietrza. Słysząc odgłosy nadjeżdżającego dżipa, człowiek obejrzał
się — to była kobieta. Malcolm zatrzymał wóz trzy metry przed
tamtym, wyłączył silnik i wysiadł, żeby pomóc nieznajomej.

Dostrzegł od razu, że samochód ma kanadyjskie numery
rejestracyjne. Kobieta była średniego wzrostu, nieco przysadzista.
Przypomniawszy sobie nauki McGifferta dotyczące identyfikacji
ludzi, opisał ją w myślach tak, jakby składał zeznania do raportu
policyjnego: wzrost 165 cm, dość mocno zbudowana (nigdy nie
umiał szacować wagi człowieka), śniada cera (pochodzenie indiań-

132

skie?), przyjemne, atrakcyjne rysy twarzy, oczy piwne, włosy czarne.
Ubrana w nylonową wiatrówkę (piersi niezbyt duże, dodał z pozycji
amatora), niebieskie dżinsy, obuwie sportowe. Miły uśmiech.

Przepraszam — odezwała się kobieta; głos miała dźwięczny,
niski. — Czy mógłby mi pan pomóc?

Malcolm uśmiechnął się do niej.

Spróbuję, ale muszę ostrzec, że kiepski ze mnie mechanik.
Nieznajoma zaśmiała się głośno.

Do wymiany koła nie potrzeba wielkiej wprawy. Po prostu
nie mogę odkręcić śruby.

Malcolm zastanawiał się gorączkowo. Po raz pierwszy od czasu
przybycia do Montany zdarzyło mu się spotkać samotną kobietę
(automatycznie odnotował brak obrączki na serdecznym palcu jej
lewej dłoni), w przybliżeniu równą mu wiekiem. Natychmiast
odegnał od siebie myśli o szybkim nawiązaniu z nią bliższej
znajomości: dziewczyna zapewne musiała niedługo wracać do
Kanady, a on miał do skończenia ważne zadanie. Mimo wszystko,
nim jeszcze zdążył podejść do drugiego samochodu, wyobraźnia
podsunęła mu już wizję wspólnej kolacji w Shelby. Był zdecydowanie
zbyt zaabsorbowany, by zawracać sobie głowę pytaniem, w jaki
sposób mogłoby dojść do owej wspólnej kolacji.

Postaram się ją odkręcić — rzekł.

Zmarszczył brwi, chcąc sprawić wrażenie bardziej kompetentnego
i poważnego. Żałował, że nie wziął po śniadaniu gumy do żucia, gdyż
woń mięty pozbawiłaby go przykrego zapachu z ust po spożytym
niedawno posiłku. Musisz pamiętać, żeby na nią nie chuchać, pomyślał.

Zobaczymy — dodał, zaciskając dłonie na uchwycie klucza
i zwiększając stopniowo nacisk. (Żeby mi tylko spodnie na tyłku nie
pękły, przemknęło mu przez myśl.) — Może próbowała pani
odkręcać w przeciwną stronę?

Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Doleciał go szelest nylonu
i chrzęst żwiru pod butami, ale nie zwrócił na to uwagi, skupiając
się na wysiłku fizycznym. Poczuł nagle, jakby całe jego ciało
przeniknął prąd elektryczny przepływający przez żelazny, ciężki
klucz nasadowy. Kobieta zdzieliła go elastyczną pałką w nasadę
czaszki i Malcolm nieprzytomny osunął się na ziemię. Wypuszczony
z rąk klucz zeskoczył z nakrętki i zranił mu kostkę nogi, on jednak
nie mógł już czuć żadnego bólu.

133

Dziewczyna zawołała cicho. Mężczyzna, który czekał ukryty
w kępie krzaków przy rowie, wdrapał się na nasyp i stanął obok niej
nad ogłuszonym Malcolmem. Miał taką samą jak ona, ciemną cerę.
Kobieta zrobiła nieprzytomnemu zastrzyk, a mężczyzna obszukał go
pospiesznie. W końcu nałożył kurtkę Malcolma i pomógł jej
załadować bezwładne ciało do bagażnika samochodu. Potem szybko
napompował koło z pojemnika ze sprężonym powietrzem, złożył
lewarek, pozbierał narzędzia i wrzucił wszystko do bagażnika obok
leżącego człowieka. Wziął z tylnego siedzenia przygotowane tablice
rejestracyjne z kanadyjskiej prowincji Alberta i zaczął je przykręcać
do służbowego wozu Malcolma. Kobieta w tym czasie zakleiła
ozdobnymi nalepkami widniejące na drzwiach dżipa emblematy
Departamentu Obrony. Wreszcie mężczyzna usiadł za kierownicą
i ruszył na północ, kobieta pojechała za nim swoim autem, utrzymu-
jąc odległość co najmniej dwóch kilometrów. Wszystko to, począw-
szy od chwili, kiedy Malcolm zatrzymał dżipa, do czasu odjazdu obu
samochodów, trwało niecałe pięć minut — a biorąc pod uwagę, że
akcja odbyła się na pustkowiu, napastnicy niewiele ryzykowali.

Jeśli nie liczyć cichych nawoływań kobiety, między nią a jej
kompanem nie padło ani jedno słowo.

Oba auta, korzystając początkowo z bocznych, żwirowych,
a następnie polnych dróg wyjeżdżonych przez okolicznych rolników
oraz przemytników, po dwudziestu minutach nielegalnie prze-
kroczyły granicę kanadyjską. Po upływie dalszej pół godziny znalazły
się już pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie ogłuszono Malcol-
ma, nie spotykając na swej drodze żadnych innych pojazdów.
Zmierzały w kierunku samotnej farmy oddalonej piętnaście kilo-
metrów od najbliższego miasteczka, zaledwie cztery razy większego
od Whitlash. Wreszcie oba samochody zajechały na podwórze.
Kobieta zaparkowała swój wóz za domem, obok kuchennych
drzwi, mężczyzna zaś wstawił dżipa do stodoły i zamknął wrota.
Gwizdał pod nosem skoczną melodię, idąc raźnym krokiem w stronę
domu. We dwójkę ostrożnie wnieśli nieprzytomnego Malcolma do
środka i dokładnie zamknęli za sobą drzwi.

Kondor został schwytany. Na razie jednak nikt jeszcze o tym
nie wiedział.

134

Autobus linii Greyhound, którym podróżował Nuricz, zjechał
z autostrady dwadzieścia pięć kilometrów przed Cincinnati. Żaden
kierowca kursu dalekobieżnego nie robiłby w takim miejscu przerwy
na lunch, zatrzymałby się dopiero na dworcu w mieście, ale ta trasa,
objazdowa niczym szlak mleczarza, wiodła przez wszystkie po-
mniejsze miasteczka. Kierowca prowadzący autobus nawet ją lubił,
ciągłe zjeżdżanie z głównych dróg i zabieranie coraz to innych
pasażerów traktował jak miłe urozmaicenie monotonnej pracy.
Poza tym uważał, że ma wyjątkową okazję odwiedzić rozmaite
osady, dopóki te jeszcze nie umarły bądź nie zostały wchłonięte
przez rozrastające się przedmieścia wielkich metropolii. Kiedy
ostatni raz widział się ze swoją żoną, stwierdził, że „trasa mleczarza
ma w sobie coś poetyckiego" i niedługo będzie musiał o niej
opowiadać młodszym kierowcom, a ci będą tylko kręcili głowami
z niedowierzaniem. „Należę do wymierającej kategorii, tak jak
bizony", powtarzał niejednokrotnie.

Ten postój, dwadzieścia pięć kilometrów przed Cincinnati,
został zaplanowany w miasteczku, o którym — jak i o wielu jemu
podobnych — niemal cały świat zapomniał po wybudowaniu sieci
bezkolizyjnych autostrad międzystanowych. Nikt nie musiał już
zjeżdżać z szosy, żeby zatankować paliwo czy też zjeść coś przed
dotarciem do Cincinnati — autostrada skracała końcowy odcinek
podróży zaledwie do dwudziestu minut. Jednak okoliczni farmerzy
nadal spotykali się w barze przy stacji benzynowej, przed którą
nowy właściciel wybudował olbrzymi parking dla ciężarówek, co
pozwoliło mu zyskać pewną reputację wśród kierowców rozwożą-
cych towary po stanach Środkowego Zachodu. Wykorzystując
swoje wpływy, zdołał także przekonać projektantów tras auto-
busowych, by linie „mleczarzy" wydłużyły swój postój w mieście,
robiąc przerwę na lunch dla pasażerów.

Autobus zatrzymał się między dwiema zaparkowanymi pół-
ciężarówkami. Podróżni, nie czekając nawet na komunikat kierowcy,
zaczęli się wysypywać na parking; szybko utworzyli kolejkę do
toalety, a ci, których było na to stać, zamówili przekąski. Agenci
wywiadu obserwujący Nuricza wiedzieli dobrze, iż nie wolno go
spuścić z oka, lecz traktowali postój jak kolejną przerwę w nużącej
drodze do Saint Louis. Do tej pory zachowanie Rosjanina nie
wzbudzało podejrzeń, toteż nie spodziewali się niczego niezwykłego.

135

Wymienili szybkie spojrzenia, kiedy tamten wyniósł z autobusu
swój bagaż, lecz gdy wyszedł z męskiej toalety ogolony i przebrany,
odetchnęli z ulgą.

Nuricz zamówił obfity posiłek: befsztyk z ziemniakami i surów-
ką, szklankę mleka, a na deser szarlotkę z kawą. Czwórka
amerykańskich agentów podzieliła się na grupy, dwaj starsi mężczy-
źni usiedli w głębi przy stoliku, zwróceni plecami do śledzonego,
a jedyna kobieta pośród nich, Elaine, wraz ze swym młodszym
kolegą — długowłosym młodzieńcem w dżinsach, spranej flanelowej
koszuli oraz długich butach, mających dopełnić obrazu niechlujnego
studenta — zajęli miejsca przy barze, po obu stronach jedzącego
Rosjanina.

Agent służb bezpieczeństwa, kierujący jednym z dwóch aut
posuwających się przed autobusem, zatrzymał się na stacji ben-
zynowej i obserwował parking z budki telefonicznej, udając, że
prowadzi rozmowę. W rzeczywistości zaś przez miniaturową krót-
kofalówkę składał meldunek Kevinowi, który jechał w jednym
z dwóch wozów podążających za autobusem i zatrzymał się teraz
na parkingu w lesie, osiem kilometrów przed miastem.

Znudzony Powell westchnął głośno. Nie sądził, żeby cokolwiek
się wydarzyło przed Cincinnati, a i w samym mieście nie czekało ich
prawdopodobnie nic nadzwyczajnego. Wszystko wskazywało na to,
że Rosjanin zmierza do Saint Louis, trudno jednak było przewidzieć,
co ma zamiar robić dalej.

136

Zespół Drugi, ruszajcie na trzy minuty przed odjazdem
autobusu, tylko jedźcie powoli, żebyście się zanadto nie oddalili.
Zespół Pierwszy, wy ruszacie tuż przed autobusem. Postarajcie się
trzymać jak najbliżej, lecz nie na tyle blisko, by Różowy nabrał
podejrzeń. Powiadomcie wszystkich, kiedy pasażerowie zaczną
wracać do autobusu. Niedługo będziemy musieli zacieśnić szyki
i utworzyć dość zwartą formację przed wjazdem do miasta. Czekają
tam na nas dwa zespoły miejscowych agentów, na wypadek, gdyby
Różowy chciał wysiąść w Cincinnati. Trzymajcie się, chłopaki,
jeszcze tylko parę godzin. Koniec, bez odbioru.

Kevin odwiesił mikrofon na miejsce. Kolega z tyłu podał mu
niezbyt świeżą kanapkę z serem i mielonką. Otworzyły się drzwi
i kierowca — olbrzym, który wyszedł na świeże powietrze, na wpół
uśpiony monotonną jazdą — z trudem wsunął się z powrotem na
swoje miejsce.

Kierowca jęknął żałośnie i sięgnął po termos z kawą. Powell
wbił zęby w kanapkę. Przypomniał sobie niedawną wizytę w Cin-
cinnati, kiedy to przyjechał namawiać Malcolma do współpracy.
Przez chwilę się zastanawiał, jak ten nowicjusz sobie radzi, lecz
zaraz powędrował myślami ku pewnej atrakcyjnej sekretarce z no-
wojorskiego biura CIA.

Prowadzący autobus po raz pierwszy ogłosił zbliżający się
odjazd na pięć minut przed wyznaczoną porą. Znał dobrze właś-
ciciela zajazdu i wiedział, że im dłużej pasażerowie tu zostaną, tym
więcej zrobią zakupów, a wychodził z założenia, że nigdy nie
zaszkodzi wyrządzić znajomemu przysługę. Już po tym obwiesz-
czeniu mniej więcej połowa podróżnych zajęła miejsca w autobusie,
byli wśród nich także dwaj starsi agenci, którzy wspólnie jedli
lunch. W ciągu następnych dwóch minut wsiedli pozostali, z wyjąt-
kiem pięciu osób: drugiej pary wywiadowców, jednej z wiekowych
dam, marynarza oraz rosyjskiego szpiega.

Starsza pani ostentacyjnie dopiła kawę, czknęła i wysypała na
kontuar pieczołowicie odliczoną drobnymi należność. Zajęła miejsce

137

w autobusie na niecałe trzy minuty przed odjazdem. W barze
pozostał jeszcze marynarz, amerykańscy agenci i ich obiekt. Ten
wyraźnie się nie spieszył — wywiadowcy zerkali na siebie nerwowo.

Na szczęście marynarz wybawił agentkę z kłopotliwej sytuacji.
Umizgiwał się do niej przez całą drogę, bo choć Elaine nie była
szczególnie atrakcyjna, to nie działała też na mężczyzn odpychająco.
W dodatku była jedyną pasażerką między osiemnastym a pięć-
dziesiątym rokiem życia. Kiedy jakiś czas temu spostrzegła, że
zwróciła na siebie uwagę marynarza, zaczęła rozmyślać o tym, jak
by zareagował, gdyby się dowiedział, że ona nosi rewolwer,
w torebce ma krótkofalówkę, a pod bielizną, przyklejony do
brzucha niewielki, lecz ostry jak brzytwa nóż. Teraz, gdy starsza
pani odliczyła pieniądze za kawę, on także zdecydował, że najwyższa
pora się zbierać. Pochylił się ku Elaine i nie zadając sobie trudu, by
oszczędzić kobiecie przykrych doznań swego nieświeżego oddechu,
zapytał wprost, czy na dalszą część podróży mogłaby usiąść
w autobusie obok niego. Agentka głośno, z ostentacyjnym oburze-
niem odrzuciła propozycję, kazała marynarzowi się wynosić i za-
groziła, że powiadomi kierowcę. Nadęty mężczyzna zrobił niedwu-
znaczny gest i bez pośpiechu wyszedł na parking. Ale incydent ten
pozwolił Elaine zostać jeszcze przy barze, żeby do ostatniej chwili
być w pobliżu Rosjanina.

Ten w końcu także wstał; zapłacił już wcześniej, kiedy tylko
otrzymał jedzenie, więc nie musiał teraz sięgać po pieniądze. Do
odjazdu została jedynie minuta. Elaine siłą się powstrzymywała, żeby
nie spojrzeć na szpiega, lecz zarówno ona, jak i jej młodszy kolega,
zwrócili uwagę, że tamten zostawił swoją torbę na podłodze, obok
barowego stołka. Żadne z nich się jednak nie odezwało. Barmanka
leniwie uzupełniała zawartość cukiernicy, właściciel zajazdu stał przy
kasie i nie mógł stamtąd widzieć pozostawionej torby, a kucharka
nawet nie zaglądała na salę. Jedynymi klientami byli trzej kierowcy
ciężarówek, którzy siedzieli razem w odległym końcu baru.

Chłopak przyspieszył kroku i pierwszy wsiadł do autobusu.
Nuricz zajmował miejsce z przodu, trzej agenci siedzieli niedaleko
za nim, tylko Elaine podróżowała jeszcze bliżej kierowcy, w rzędzie
bezpośrednio przed Rosjaninem. Ten również wsiadł — do odjazdu
pozostawało niespełna pół minuty.

Elaine ogarnęła panika. Musiała dokonać wyboru między

138

obserwowaniem torby a dalszym śledzeniem szpiega. Nie miała
czasu ani na zastanowienie, ani na wezwanie pomocy. Rosjanin
mógł po prostu zapomnieć o swoim bagażu, ale równie dobrze
przekazywał coś łącznikowi. Bała się ryzykować, powiadamiając
przez radio Kevina, bo gdyby obiekt to zauważył, cała operacja
spaliłaby na panewce. Jeśli pobiegłaby do toalety, straciłaby
pozostawioną torbę z oczu, poza tym mogła się spóźnić na autobus
i jeszcze bardziej wszystko pogmatwać: nie wracając na swoje
miejsce wzbudziłaby podejrzenia szpiega, że została specjalnie po
to, by mieć na oku jego bagaż. Z drugiej strony nie wolno jej było
odegrać roli nieświadomej, usłużnej towarzyszki podróży i zabrać
torbę Rosjanina, gdyż w ten sposób mogła zniweczyć plany szpiega.
Zatem zmełła w ustach przekleństwo bardziej pasujące do brudnego
marynarza, zagryzła wargi, podbiegła i zajęła swoje miejsce tuż za
kierowcą autobusu.

Ten uruchomił silnik i powoli wycofał się tyłem spomiędzy
ciężarówek. Dwaj starsi agenci, którzy wrócili na miejsca już po
pierwszym ogłoszeniu, nie mieli pojęcia o zostawionej torbie,
domyślali się jednak, że zaszło coś nieprzewidzianego. Nigdy dotąd
nie zdarzyło się aż takie opóźnienie we wsiadaniu do autobusu.
Zdawali sobie sprawę, że cokolwiek odbiegającego od normalnej
procedury może dla nich oznaczać kłopoty. Lecz podobnie jak
dwoje ich kolegów znających prawdę, byli bezradni, nie mogli się
nawet porozumiewać między sobą. Na szczęście Różowy siedział
spokojnie na swoim miejscu.

Autobus minął stację benzynową, skręcił w betonową alejkę
prowadzącą do szosy, lecz gdy zatrzymał się przed wyjazdem na
asfaltową drogę, Nuricz błyskawicznie wstał z miejsca.

Przecisnął się wąskim przejściem i pochylił obok kierowcy.
Siedząca nie opodal Elaine złowiła jego słowa:

Proszę, niech mnie pan wypuści. Zostawiłem swoją torbę
w barze, poza tym rozmyśliłem się, zostanę tu i dojadę do miasta
innym autobusem. Załatwię wszelkie formalności w waszym biurze
w Cincinnati.

Zdumiony kierowca niemal odruchowo wcisnął klawisz ot-
wierający drzwi. Nuricz wyskoczył z autobusu, zanim ktokolwiek
się połapał w sytuacji. Kierowca wzruszył tylko ramionami, zamknął
drzwi i wyjechał na ulicę.

139

Elaine przeszył dreszcz, kiedy równocześnie z głośnym sykiem
mechanizmu pneumatycznego zniknęły jej sprzed oczu plecy ucie-
kającego Rosjanina. Zacisnęła mocno powieki, lecz zaraz obejrzała
się na swoich kolegów: ze spojrzeń trzech mężczyzn wyczytała tę
samą bezradność. Nie mogli zatrzymać autobusu i rzucić się
w pogoń za Różowym, bo ten domyśliłby się wszystkiego, a to by
oznaczało koniec akcji. Możliwe, że już coś podejrzewał, niewy-
kluczone jednak, że zastosował zwyczajny wybieg. Autobus ponow-
nie zaczął zwalniać — dojeżdżali do skrzyżowania, przed którym
stał znak stopu: odchodziła stąd droga dojazdowa prowadząca ku
autostradzie.

Elaine zerknęła w tamtym kierunku. Oba samochody z obstawą
znajdowały się za daleko, żeby dać jakoś znać agentom, by wracali
na parking i sprawdzili, czy Rosjanin nie nawiązał kontaktu
z łącznikiem — nawet gdyby w tej chwili wywołała ich przez
krótkofalówkę. Musiała podjąć decyzję. Oceniła, że ryzyko za-
przepaszczenia dotychczasowych osiągnięć jest znacznie mniejsze
jeśli zacznie działać, niż gdyby nadal siedziała spokojnie.

Rzuciła się w stronę wyjścia i łamiącym się głosem, bełkotliwie
zawołała:

Proszę! Niech się pan zatrzyma i mnie wypuści! Jestem
w ciąży, źle się czuję... zbiera mi się na wymioty! Wrócę do baru
i zadzwonię do męża w Cincinnati... Zatrzyma autobus po drodze,
odbierze moje bagaże, a potem przyjedzie tu po mnie.

Nie czekając na odpowiedź, sama wcisnęła klawisz otwierania
drzwi i w biegu wyskoczyła na zewnątrz. Zatoczyła się, ale nie
upadła.

Oszołomiony kierowca z rozdziawionymi ustami gapił się
w lusterko, jakby nie mógł uwierzyć, że w ciągu zaledwie minuty
wysiada z autobusu już druga osoba. Po chwili z niedowierzaniem
pokręcił głową i zamknął drzwi. Nigdy nie wiadomo, co cię może
spotkać w drodze, pomyślał.

Elaine szybko odzyskała równowagę. Przemknęło jej przez
myśl, że gdy autobus ruszy, nie będzie się miała za czym schować.
Jeśli Różowy patrzy w tę stronę, natychmiast ją zauważy. A jeżeli
jest uzbrojony, może ją zastrzelić, zanim ona zdąży się zorientować
w sytuacji. Odruchowo skuliła się, czekając na huk wystrzału.

Ale nic takiego nie nastąpiło.

140

Powoli ruszyła w stronę baru i parkingu, przyciskając torebkę
do piersi. Jeden z pracowników stacji, przecierający szybę w sa-
mochodzie klienta, obrzucił ją uważnym spojrzeniem, lecz nic
nie powiedział. Elaine zerknęła do wnętrza auta: w środku nikogo
nie było.

Ostrożnie, niemal na palcach podeszła do drzwi baru. Za jej
plecami rozległ się głośny świst powietrza uchodzącego ze sprężarki
wielkiej ciężarówki; obejrzała się szybko przez ramię, lecz zauważyła
jedynie błękitną furgonetkę skręcającą w drogę wylotową na
autostradę. Wychyliła się zza rogu budynku i popatrzyła przez
szybę do wnętrza lokalu. Spostrzegła swoje odbicie w oknie;
Różowego nie było w środku. Pchnęła drzwi i szybko weszła do
baru; ruszyła w głąb, stukając obcasami o brudne kafelki podłogi
i rozglądając się uważnie dokoła. Minęła stolik, przy którym dwaj
kierowcy rozmawiali z kelnerką. Zamilkli nagle i popatrzyli na nią,
lecz Elaine nie zwróciła na nich uwagi. Wyjrzała przez okno
w stronę stacji benzynowej: przy okienku stał teraz inny pracownik,
wypełniał jakiś formularz.

Cichy stuk drzwi za plecami przeraził ją do tego stopnia, że
omal nie wrzasnęła. Wsunęła rękę do torebki i na ugiętych nogach
odwróciła się błyskawicznie. Właściciel samochodu stojącego na
stacji — gruby, łysiejący ekonomista z Uniwersytetu Stanowego
w Kent — popatrzył zdumiony na kobietę, która co najmniej
z dziwnym wyrazem twarzy przyglądała mu się uważnie. Wiedząc,
że nie można mu nic zarzucić, obejrzał się szybko przez ramię, po
czym znów popatrzył na nieznajomą. Zauważył, że natychmiast
przeniosła wzrok w ślad za jego spojrzeniem. Uważaj na zwariowane
baby, nakazał sobie w myślach.

Elaine zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Opanuj się, wykom-
binuj coś, pomyślała. Pospiesznie wybiegła na zewnątrz i obeszła
cały parking. Najmniejszego śladu. Sięgnęła do torebki po krótko-
falówkę, lecz zawahała się i po chwili wróciła do baru. Nie miało
już sensu dalsze odgrywanie narzuconej roli.

Przepraszam! — zawołała do kierowców i kelnerki. — Jestem
z policji. Tym autobusem, który przed chwilą odjechał, podróżował
pewien mężczyzna. Śledziliśmy go, ale wysiadł niespodziewanie
i wrócił tu. Dokąd poszedł?

Obaj mężczyźni siedzący przy stoliku wymienili zdumione

141

spojrzenia. Elaine aż chciała wrzasnąć czy zdzielić któregoś po łbtó,
gdyż tak długo nie odpowiadali.

Kierowca zmarszczył brwi, lecz kelnerka szybko wtrąciła:

Trzy tygodnie wcześniej jakaś pijana turystka zdążyła rzeźnickim
nożem pociąć prawie wszystkie meble w barze, zanim aresztowała
ją policja. Właściciel zrobił wtedy kelnerce straszną awanturę,
chociaż w niczym nie zawiniła. Za żadną cenę nie chciała, żeby coś
podobnego się powtórzyło.

- Nie ma czasu — odparła Elaine, odzyskując powoli zimną
krew. — Czy po odjeździe autobusu wyruszały stąd jakieś inne
Samochody?

Kelnerka, która także starała się opanować, słysząc łagodniejszy
ton nieznajomej, wzruszyła ramionami.

Wypadła na zewnątrz i popatrzyła w stronę autostrady, sięgając
jednocześnie do torebki po krótkofalówkę.

142

Gołąbek Trzeci do Centrali. Gołąbek Trzeci do Centrali.
Mamy pożar. Powtarzam, mamy pożar. Odbiór.

Cztery kilometry od zajazdu Kevin natychmiast dał znać ruchem
ręki, żeby kierowca zjechał na pobocze. Jadący za nimi samochód
także się zatrzymał. Sięgając po mikrofon, Powell rozejrzał się po
okolicy. Dostrzegł w oddali zjazd z autostrady prowadzący w stronę
miasteczka, w którym zatrzymał się autobus.

Kevin oblizał spierzchnięte wargi i zapytał nerwowo:

Kolejno zgłaszały się poszczególne grupy, zarówno te w samo-
chodach, jak i czekające w Cincinnati, potwierdzając odbiór złych
wieści.

W porządku, zatem wiecie, co się zdarzyło. Zespół Czwar-
ty — Kevin zwrócił się do wywiadowców siedzących w drugim
samochodzie, tuż za nimi — podjedźcie na parking i pomóżcie
Gołąbkowi Trzeciemu spisać personalia osób oraz przekonajcie ich,
żeby zachowali wszystko w ścisłej tajemnicy. — Wóz ruszył,
wyminął ich szybko i pognał w kierunku zjazdu z autostrady. —
Zespół Pierwszy, obserwujcie dalej autobus. Zespół Drugi, zjedźcie
na pobocze i zaczekajcie. Prawdopodobnie po kilku minutach
minie was ta połciężarówka. Spróbujcie dostrzec, czy Różowy
siedzi w szoferce, ale bez względu na to, zanotujcie numery
rejestracyjne, zróbcie szczegółowy opis wozu, podając charakterys-
tyczne cechy. Potem wypadacie z gry. My spróbujemy go dogonić

143

i jechać za nim do czasu, aż zespoły z Cincinnati będą mogły nam
pomóc. Zespół Pierwszy, bądźcie gotowi w każdej chwili do nas
dołączyć, ale dopóki Zespół Drugi nie namierzy Różowego, ogła-
szam stan alarmowy. Jesteśmy w poważnym kłopocie.

Nie zadając sobie trudu, aby formalnie ogłosić zakończenie
łączności, Kevin odwiesił mikrofon na miejsce z takim impetem, że
omal nie urwał plastikowego uchwytu.

Sukinsyn — mruknął, kiedy wyjeżdżali na szosę. — Co za
sukinsyn!

Kierowca nie odzywał się przez jakiś czas, lecz gdy mijali zjazd
z autostrady, zapytał:

Nie sądzi pan, że powinniśmy skontaktować się z dowództ-
wem i przekazać złe nowiny?

Milcząc, Kevin wpatrywał się przez szybę w łagodne zbocza
wzgórz, dopiero po dłuższej chwili odpowiedział:

Po co? Możliwe, że jeszcze nie wszystko stracone.

Przez następne pięć minut jechali w ciszy. Wreszcie rozległ się
trzask włączanej krótkofalówki.

Rozsiadł się wygodniej. Kierowca przyspieszył, zjechał na lewy
pas i zaczął wyprzedzać inne pojazdy. Po upływie dwóch minut, już
na granicy miasta, ujrzeli przed sobą niebieską półciężarówkę.

144

Ostrożnie, ukrywając mikrofon w dłoni, Kevin nawiązał łączność
z Zespołem Drugim i upewnił się, że chodzi o ten właśnie samochód.
Otrzymawszy potwierdzenie, polecił kierowcy zostać nieco w tyle.
Zerknął we wsteczne lusterko i napotkał wzrok kolegi, który
wpatrywał się w nie z napięciem. Uśmiechnął się szeroko, pokręcił
głową i rzekł:

To się dopiero nazywa bliskie spotkanie.

Po wyskoczeniu z autobusu Nuricz wrócił szybkim krokiem na
parking. Wkroczył do baru tylnym wejściem i przemaszerował
przez cały lokal, w biegu chwytając swoją torbę. Nie oglądając się
na nikogo, wyszedł frontowymi drzwiami i ruszył ku stacji ben-
zynowej. Tutaj także wpadł do środka i wyskoczył drugim wejściem.
Przeszedł kilka metrów po chodniku i zbliżył się do furgonetki
stojącej z włączonym silnikiem. Gwałtownym ruchem otworzył
prawe drzwi kabiny, spojrzał na grubego, silnie zdenerwowanego
kierowcę i zagadnął:

Pan Pułaski? Nazywam się Jones. Prawdopodobnie czeka
pan na mnie. Czy możemy już ruszać? Przed nami kawał drogi.

Wrzucił torbę do środka i wskoczył na siedzenie pasażera.
Kierowca nie odpowiedział, tylko głośno przełknął ślinę; wyraźnie
dygotały mu wargi. Wrzucił bieg i ruszył z impetem, skręcając
w kierunku autostrady.

W myślach zmówił modlitwę do patrona kierowców, chociaż
dobrze wiedział, że święty Krzysztof był ostatnim łgarzem.

Co masz na myśli, mówiąc to? powiedział
surowo Gąsienica. Wyjaśnij, co myślisz o sobie?

-Tobie! powiedział wzgardliwie Gąsieni-
ca. A kimże ty jesteś?

Lubił łamigłówki, interesował się nimi od dawna. Uwielbiał
obserwować, jak powoli przybierają odpowiednią formę,
jakby żyły własnym życiem. Fascynowały go wszelkie rodza-
je łamigłówek, od najprostszych amerykańskich gier salono-
wych, po zawiłości historii, a co za tym idzie, pasjonował się dos-
łownie wszystkim. Popatrzył na rozciągniętego na łóżku, nieprzy-
tomnego Malcolma. To także jest niezwykle fascynujące, pomyślał.
A jeszcze bardziej zdumiewające wydały mu się kształty, jakich
zaczynała nabierać ta układanka. Powoli przeniósł wzrok na odsło-
nięte przedramię Malcolma. Białą skórę znaczyły tam trzy niewielkie,
czerwone punkty. W drugim końcu pokoju dziewczyna rozkładała
instrumenty na biurku. Musiał przyznać, że robiła wszystko
z wprawą, dokładnie mieszała starannie odmierzone objętości prepa-
ratów. Ani razu nie musiał jej przypominać o obowiązkach — na
szczęście, bo o ile fascynowały go efekty chemoterapii, to nie miał
jednak zamiaru tracić czasu na wnikanie w szczegóły zadania, które
powierzyła jej centrala. On specjalizował się w czymś zupełnie innym.

146

Dziewczyna popatrzyła na niego. Nie odezwała się, ale wyczytał
z jej spojrzenia, że czeka na wyraźny rozkaz.

Niezadowolona dziewczyna zacisnęła usta. Widocznie niezbyt
jej zależy na wykorzystaniu więźnia, pomyślał. Na szczęście to on
rozkazywał. Starając się przybrać nieco ostrzejszy ton, żeby za-
akcentować swój autorytet dowódcy, rzekł:

147

chcę, żeby jego przełożeni wkroczyli do akcji. Mogliby się nami
zainteresować, a poza tym na pewno załatwiliby sprawy po swojemu.

A jeśli kierownictwo nie zaakceptuje twojego pomysłu?
Mężczyzna zmarszczył brwi.

No cóż, czeka nas wtedy zdecydowanie mniej interesująca
praca. Wrócimy do pierwotnego planu.

Gwiżdżąc głośno zbiegł na dół, chwycił swoją marynarkę
i wyszedł z domu. Przez okienko nad schodami dziewczyna
przyglądała się, jak odjeżdżał. Kiedy samochód zniknął jej z oczu,
westchnęła głośno i jeszcze przez jakiś czas wyglądała na dwór.
Wreszcie podeszła do biurka, wzięła przygotowaną strzykawkę
i wbiła igłę w przedramię Malcolma. Dwie minuty później, kiedy
ten jęknął głośno, budząc się do stanu półprzytomności, dziewczyna
zaczęła bardzo powoli zadawać mu pytania, cedząc każde słowo.

Przez umysł Malcolma bezładnie przewalały się senne fantazje;
dziwaczne, wręcz odrażające, wywoływały niestrawną mieszaninę
wrażeń, w której dominowały niepokój i przerażenie. Ciągnęły się
niewiarygodnie długo, aż do obrzydzenia, a co gorsza, w tym czasie
jego świadomość nie mogła nawiązać jakiegokolwiek kontaktu
z rzeczywistością. Pierwsza w pełni kontrolowana, logiczna myśl
przeraziła go do tego stopnia, że miał ochotę wrzeszczeć.

Wraca mi przytomność, pomyślał, ale nijak nie mógł sobie
przypomnieć, co mu się stało. Miał wrażenie, że odzyskuje zmysły
bardzo powoli, niczym stopniowo trzeźwiejący z zamroczenia pijak.
Nie miał siły poruszyć ręką ani nogą. Powróciło wspomnienie
kobiety na poboczu drogi, usiłującej zmienić koło w samochodzie,
zaraz jednak stąpiło miejsca świadomości wykonywanego tajnego
zadania. Zmusił się do tego, by nadal leżeć bez ruchu — usilnie
próbował sobie przypomnieć, czy nie zmienił ostatnio pozycji,

148

zdradzając tym samym, że powoli się budzi. Nie otwierał oczu,
tylko ostrożnie napiął mięśnie. Wyglądało na to, że fizycznie nic mu
nie dolega, czuł jedynie tępy, pulsujący ból w tyle głowy. Uzmysłowił
sobie, że wciąż ma szkła kontaktowe pod powiekami. Leżał na
plecach, z rozchylonymi, wyprostowanymi nogami, ale widocznie
był przywiązany, gdyż mógł nimi poruszyć zaledwie o kilka
centymetrów. Dłonie także miał skute na plecach, mógł już wyczuć
palcami dość drobny łańcuch, który prawdopodobnie był do czegoś
przytwierdzony, musiał zatem ograniczać możliwość ruchu rękoma.
Głowę miał obróconą lekko w prawo, czuł pod policzkiem dotyk
jakiegoś chłodnego materiału. To chyba pościel, być może niewielki
jasiek, pomyślał. Szybko upewnił się jednak, że nadal ma na sobie
ubranie, zdjęto mu tylko kurtkę i buty.

Wytężył słuch. Złowił cichutkie brzęczenie dobiegające gdzieś
z głębi pokoju. Zza ściany doleciały odgłosy czyjejś krzątaniny
i stłumione dźwięki muzyki, zapewne z radia. Wyglądało na to, że
w pobliżu nikogo nie ma. Ostrożnie, tak żeby wyglądało to na
zwyczajny, głębszy oddech, Malcolm wciągnął nosem powietrze.
Poczuł ostry, kwaśny zapach własnego potu. Nie jestem spocony,
pomyślał, czemu ode mnie tak śmierdzi? Jeszcze raz wciągnął
powietrze. Odróżnił woń kurzu, środków dezynfekujących, czegoś
nieprzyjemnego, co kojarzyło się z gabinetem lekarskim, ponadto
zapach gotowanego jedzenia i... kawy.

Powoli otworzył prawe oko, mając nadzieję, że skoro tą stroną
twarzy dotyka poduszki, zdoła coś zobaczyć nie ryzykując zanadto,
iż się zdradzi.

Dostrzegł krawędź łóżka, prześcieradło, pomalowaną na biało
ścianę. Znajdował się w małym pokoiku. Przez otwarte drzwi
można było zauważyć krótki korytarz wiodący do szczytu schodów.
Na lewo od drzwi stało niewielkie mahoniowe biurko — spostrzegł
dwie szuflady i domyślił się, że poniżej muszą być dwie następne —
a na nim wielki zegar elektryczny z fosforyzującymi wskazówkami
i wyświetlaczem cyfrowym. W pokoju było na tyle jasno, że
Malcolm bez trudu odczytał godzinę: 16.45. Czyżby wciąż ten sam
dzień? — pomyślał. To właśnie ów zegar cicho burczał.

Przez dobrą minutę udawał jeszcze pogrążonego we śnie, ale nie
dostrzegł już niczego ciekawego, za to coraz bardziej zaczął
odczuwać, że jest mu niewygodnie. Nie mógł się zdecydować, czy

149

może sobie pozwolić, by zmienić nieco pozycję: ulżyć napiętym
mięśniom, lecz na wszelki wypadek wolał się nie ruszać. Jednocześnie
począł w nim narastać lęk. Nie miał pojęcia, ani kto go porwał, ani
dlaczego, chociaż domyślał się, że mogą to być ci sami ludzie,
którzy zabili Parkinsa. Wszystko to napawało go coraz silniejszym
strachem, ale w jakimś stopniu odczuwał też satysfakcję, że zdołał
przynajmniej trzeźwo ocenić swoje położenie. Kiedyś już był
przesłuchiwany z zastosowaniem środków psychotropowych, teraz
zaś znajdował się w bardzo podobnym stanie. Zatem według
wszelkiego prawdopodobieństwa napastnicy zdołali już wyciągnąć
z jego zatrutego lekami umysłu wszystko, czego chcieli się dowie-
dzieć, tym bardziej że przetrzymywano go tutaj co najmniej przez
pół dnia.

Owa świadomość nasunęła mu kolejne wątpliwości. Nie nau-
czono go, jak ma się zachowywać podczas intensywnego, długo-
trwałego przesłuchania. Doświadczony wywiadowca mógł zapewne
w bardzo krótkim czasie wyciągnąć z niego pożądane informacje.
Dlaczego więc zostawiono go jeszcze przy życiu? Zdrowy rozsądek
podpowiadał, że zamierzano go wykorzystać w jakiejś rozgrywce.
Co prawda nie był nikim ważnym, lecz mimo wszystko agent
wywiadu pozostający w rękach przeciwnika stanowił mniejsze czy
większe zagrożenie. A najprostszym sposobem wyjścia z kłopotliwej
sytuacji był jeden strzał z pistoletu.

No cóż, pomyślał Malcolm z goryczą, nie pozostaje mi nic
innego, jak postarać się zostać wśród żywych tak długo, jak tylko
się da. Otworzył oczy, rozluźnił mięśnie na tyle, na ile pozwalały
mu więzy i obrócił głowę, układając się na wznak.

Od kilku minut już mi się zdawało, że tylko udajesz
nieprzytomnego — powiedział ktoś z jego lewej strony miękkim,
dźwięcznym głosem.

Zdumiony Malcolm szybko odwrócił głowę w tamtym kierunku.
Sądził, że jest sam w pokoju. Dostrzegł szczupłego mężczyznę
średniego wzrostu, siedzącego w ciemnym drewnianym foteliku
przy brzegu łóżka. Miał lekko śniadą karnację, lecz zdecydowanie
różną od cery Indian — wyglądał tak, jakby się nieco opalił
w promieniach wiosennego słońca. Jednak coś w odcieniu jego
skóry podpowiadało, że nie jest to efekt opalenizny, lecz wynik
domieszki innych genów. Nieznajomy miał pociągłą twarz, zbyt

150

wydłużoną, by określić jego rysy mianem regularnych. Nos średniej
wielkości, wargi dość pełne, kształtne uszy. Czarne, proste, trochę
za długie włosy dziwnie kontrastowały z szerokim, przyjaznym
uśmiechem. Ale przede wszystkim uwagę Malcolma przykuły oczy
tamtego, były bowiem odrobinę skośne, o bardzo dużych źrenicach,
niebieskie z szarawymi plamkami, natomiast w białkach nie dało się
dostrzec nawet najmniejszej czerwonej żyłki.

Na wstępie pozwolę sobie powiedzieć o kilku rzeczach —
odezwał się mężczyzna. — Przede wszystkim musisz wiedzieć, że
jesteś całkowicie unieruchomiony. Nic ci nie pomoże szarpanie się
w więzach. Zresztą nawet gdybyś nie miał na rękach kajdanek i nie
był przywiązany linami, jakakolwiek próba oporu czy ucieczki
skończyłaby się dla ciebie fatalnie. Pozostaniesz związany tak
długo, dopóki nie ocenię, że na dobre wyleciały ci z głowy wszelkie
myśli o ucieczce. Chyba rozumiesz więc, że próby sprzeciwiania się
nam, na które jesteśmy przygotowani, obrócą się przeciwko tobie
i spowodują, że twój pobyt wśród nas się wydłuży i będzie
zdecydowanie bardziej nieprzyjemny. Proszę cię zatem, żebyś nie
starał się być nudny i nie próbował atakować kogoś z nas czy też
uciekać.

Malcolmowi zaschło w ustach, przełknął ślinę.

Tak trzymaj, pomyślał Malcolm, spróbuj go rozbawić.

Trzeba zapamiętać jak najwięcej szczegółów tego domu, pomyś-
lał Malcolm.

151

Wolałbym się przejść. Poza tym i tak muszę skorzystać
z toalety.

Oczywiście — mruknął gospodarz — to zrozumiałe.
Szybko wstał z fotela i pochylił się nad łóżkiem. Koszulę miał

rozpiętą pod szyją, a na wierzchu luźny sweter. Malcolm zauważył,
że na lewym boku coś wypycha mu ubranie. Mężczyzna odwiązał
linę krępującą jego nogi, po czym otworzył kłódkę, którą kajdanki
były spięte z łańcuchem przytwierdzonym po lewej stronie do łóżka.
Nie zdjął mu ich jednak.

Kiedy zbliżył się, żeby oswobodzić mu nogi, Malcolm błys-
kawicznie począł się zastanawiać, czy lepiej byłoby tamtego kopnąć
w głowę, czy też zaatakować go skutymi rękoma. Powstrzymały go
jednak wcześniejsze ostrzeżenia, świadczące wyraźnie, że ma do
czynienia z zawodowcem. W dodatku mężczyzna poruszał się
bardzo sprężyście, z kocią zwinnością, jak gdyby potrafił czytać
w myślach Malcolma. Należało stąd wnioskować, że nawet gdyby
mieli równe szanse, tamten bez większych trudności zwyciężyłby
w walce wręcz. Toteż Malcolm odniósł wrażenie, że jest w sytuacji
naiwnej myszki stającej twarzą w twarz z przebiegłą łasicą, a owa
świadomość tylko pogarszała jego samopoczucie.

Mężczyzna pomógł mu wstać, a następnie poprowadził go
korytarzem do łazienki. Przed drzwiami Malcolm bardzo powoli,
żeby nie wzbudzić podejrzeń, uniósł skute ręce i spojrzał na tamtego
z niemym pytaniem w oczach. Ale strażnik tylko uśmiechnął się
niewyraźnie i przecząco pokręcił głową. Trzeba było sobie radzić
w kajdankach.

Załatwienie prostej potrzeby fizjologicznej okazało się dla
spętanego Malcolma wręcz niewykonalne. Miał jednak pewność, że
zostawiono mu kajdanki na rękach głównie po to, by go upokorzyć
i poniżyć, a nie ze względów bezpieczeństwa. Potem spojrzał
w lustro, na swoje skołtunione włosy i zaczął odruchowo poprawiać
ubranie. Oczy miał silnie zaczerwienione od długotrwałego snu
z założonymi szkłami kontaktowymi, a twarz o wiele bledszą niż
rano. Poza tym wyglądał normalnie, choć był wycieńczony, potar-
gany i brudny.

Rany boskie, nawet czuję się mniej więcej normalnie, pomyślał.
Czemu nie narobiłem wrzasku? Dlaczego jestem tylko trochę
zdenerwowany, gdy powinienem odczuwać panikę? Pokręcił głową

152

do swego odbicia, gdy nie znalazł odpowiedzi na te pytania.
Usłyszał, że czekający przed drzwiami mężczyzna zaczął coś nucić —
fałszował jednak i gubił rytm, co mogło oznaczać, że zaczyna się
niecierpliwić jego długim pobytem w łazience. To bardzo subtelna
i wyrafinowana metoda, lecz jakże skuteczna, stwierdził w duchu.
Chcąc zrozumieć postępowanie tamtego, usiłował spojrzeć na
niego jak na człowieka, odgadnąć kierujące nim motywy. To
hybryda, przyszło mu nagle do głowy, dziwoląg, nieudolne skrzy-
żowanie... starego, Kevina i Carla, które w jakimś stopniu było
podobne do każdego z tamtych. Taki sposób myślenia w niczym
mu nie pomógł, toteż Malcolm wzruszył ramionami i wyszedł
z łazienki. Spojrzał na uśmiechniętego gospodarza i postanowił
zaeksperymentować.

Mogę się założyć, iż myślałeś, że się utopiłem.
Tamten uśmiechnął się jeszcze szerzej i zachichotał krótko.

Czy możemy się teraz przyłączyć do mojej koleżanki?
Dziewczyna była na dole, w kuchni; kroiła mięso na obiad.

Uniosła na chwilę wzrok, lecz gdy napotkała spojrzenie więźnia,
szybko odwróciła głowę i zajęła się przerwaną czynnością. Malcolm
doznał dziwnego uczucia, że popatrzyła na niego takim samym
wzrokiem, jakim taksowała porcjowane mięso. Usiadł na wskaza-
nym mu przez mężczyznę taborecie przy stole.

Kobieta skończyła pracę i bez słowa postawiła przed Malcolmem
kubek z kawą. Zerknęła na kolegę, lecz ten przecząco pokręcił
głową i wskazał jej stojące obok krzesło. Dziewczyna posłusznie
usiadła. Gospodarz zaczekał spokojnie, aż więzień wypije kawę, po
czym nalewając mu z dzbanka drugą porcję, rzekł:

Przypuszczam, że nurtuje cię wiele pytań.

Malcolm zastanowił się przez chwilę i stwierdził, że nie ma sensu
niczego owijać w bawełnę.

Czy mnie także będzie wolno użyć środka na prawdo-
mówność?

Tamten uśmiechnął się, ale żart niezbyt przypadł mu do gustu.
Dowcipy są dobre we właściwym czasie i miejscu.

153

Niestety, będziesz nam musiał uwierzyć na słowo i zaufać
swojemu nie wyrobionemu instynktowi.

Malcolm wzruszył ramionami.

Trudno, nie mam wyboru. Chyba się domyślacie, o co chcę
zapytać, więc może oszczędźmy sobie czasu i powiedzcie mi
wszystko, co powinienem wiedzieć. Być może później będę miał
dalsze pytania, ale na razie chcę w spokoju wysłuchać waszej relacji.

Mężczyzna z uznaniem pokiwał głową.

Doskonała propozycja. A więc jesteś Kondorem... Cóż za
nieprzyjemny, odpychający pseudonim. Czasami razi mnie brak
wyobraźni twoich przełożonych oraz ich zły gust. Ale zostawmy te
uwagi na kiedy indziej. Ja nazywam się Czu, a moja koleżanka to
Sheila Ming. Nie są to nasze prawdziwe nazwiska. Nawet gdybym
ci chciał powiedzieć, jak się naprawdę nazywamy, i tak bym musiał
znacznie uprościć nasze imiona, abyś mógł je wymówić bez
większego wysiłku, ponieważ zniekształcanie ich byłoby dla nas
niezwykle irytujące. Jesteśmy agentami wywiadu Chińskiej Republiki
Ludowej i znajdujemy się obecnie na opuszczonej farmie w Kana-
dzie, niedaleko granicy Montany.

Może najlepiej rozpocznę od wydarzeń sprzed kilkunastu lat.
Jak ci wiadomo, stosunki między Związkiem Socjalistycznych
Republik Radzieckich — tym supermocarstwem, które wy w skrócie
określacie mianem Rosji — a naszym państwem od dłuższego czasu
nie układają się dobrze. Mówiąc ściśle, napięcia zaczęły się tuż po
zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy to zjednoczenie Chin
dziwnym sposobem wywołało falę nieprzychylnych reakcji. Okreso-
wo stosunki te się polepszają, potem znów zaostrzają, bo chociaż
generalnie oba nasze kraje są sprzymierzeńcami, to jednak często
dochodzi do spięć. Następstwem tego jest, używając określenia
waszych pisarzy specjalizujących się w powieściach szpiegowskich,
nasilona wojna wywiadowcza. Będziemy musieli kiedyś poroz-
mawiać o tym znakomitym gatunku literatury, gdyż podobnie jak
ty, bardzo lubię czytać tego typu książki, choć nie traktuję ich
z pozycji profesjonalisty.

Po wojnie prowadziliśmy wspólnie z radzieckimi instytucjami
wywiadowczymi wiele różnych operacji, lecz musieliśmy jednocześnie
poświęcać mnóstwo czasu na udaremnianie ich działań szpiegows-
kich i prób ingerencji w wewnętrzne sprawy Chin. Niejednokrotnie

154

między naszymi służbami wywiadowczymi a ich agentami powstawał
tak ostry konflikt, jaki istnieje między nimi a waszą CIA. Zwykle
jednak udawało się go zażegnać mniej czy bardziej bezpiecznymi
metodami, poprzez działania dyplomatyczne, organizowanie wspól-
nych manewrów i potajemne stosowanie nacisków. Zaraz na
początku waszego roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwar-
tego miał miejsce cały szereg tego typu interwencji, obejmujący
wzajemne wydalanie niepożądanych dyplomatów.

Zdołaliśmy się w tym czasie dowiedzieć paru interesujących
rzeczy. Wiele informacji o pewnych sprawach, których mogliśmy
się tylko domyślać, wyciągnęliśmy ze schwytanego rosyjskiego
szpiega. W dodatku zostało to zorganizowane w taki sposób, że
jego przełożeni nawet nie wiedzą, iż poznaliśmy prawdę. Nie chcę
cię jednak zanudzać szczegółami.

Począwszy od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego
przedsięwzięcia naszego wywiadu coraz częściej kończą się raczej
paskudnie, dość powiedzieć, że jesteśmy z tej sytuacji bardzo
niezadowoleni. Schwytany szpieg radziecki, po zastosowaniu środ-
ków perswazji, wyjawił nam tyle tajemnic, że mogliśmy powiązać te
dziwne wydarzenia ze sobą i ułożyć je w logiczny ciąg. Zdradził
nam ponadto nazwisko rosyjskiego oficera, kierującego olbrzymim
zespołem agentów i odpowiedzialnego za nasze niepowodzenia. Ten
człowiek to Krumin.

Właśnie tak, Krumin. Po przesłuchaniu ciebie wiemy doskonale,
że to nazwisko nie jest ci obce. Wiąże się ono z zagadkową śmiercią
waszego agenta, Parkinsa. Oczywiście nie znamy szczegółów, wiemy
dokładnie tyle, co wy, ale pewne informacje uzyskane od Rosjanina
potwierdzają, że Krumin maczał w tym palce.

Tamten pełnił jedynie rolę przekaźnika średniego szczebla, ale
działał w wywiadzie od wielu lat, od początku drugiej wojny
światowej. Poza tym miał dobrą pamięć i był bardzo spostrzegawczy.
Wyjawił nam wiele tajemnic nie mających nic wspólnego z dziwnymi
incydentami, na których wyjaśnieniu przede wszystkim nam zależało.
Niestety, z tych fragmentarycznych informacji wynika, że Krumin
działa niezwykle ostrożnie.

To typ skoczka wykorzystywanego do naprawiania sytuacji
krytycznych, który jednakże sam również przysparza wiele kłopo-
tów. Działa dosłownie na całym świecie, wykonując bezpośrednio

155

rozkazy centrali w Moskwie. Przesłuchiwany przez nas agent
twierdził, że Krumin stara się jedynie nie interweniować w krajach
trzeciego świata i że jest specjalistą w jakiejś określonej dziedzinie,
ale nie wiedział, w jakiej. Za to znał pewną, bezcenną dla nas
tajemnicę: Krumin prowadzi obecnie jakąś zakrojoną na szeroką
skalę operację w Stanach Zjednoczonych, w tym właśnie rejonie.
Co więcej, ma spędzić prawie cały ten rok w jednym miejscu.
Reszty mogliśmy się jedynie domyślać.

Sporo się dowiedzieliśmy o metodach pracy Krumina, ale nie
znamy jego wyglądu, choć to oczywiste, że nie jest już młody. Nie
wiemy, czego dotyczy ta operacja na terenie Stanów Zjednoczonych,
nie umiemy nic powiedzieć o jego amerykańskiej siatce. Sądzimy
jednak, że przebywa obecnie w Ameryce bądź wkrótce się pojawi.
Właśnie dlatego tu jesteśmy.

Nasze dowództwo jest bardzo niezadowolone z działalności
Krumina na terenie Chin, ałe sygnalizowanie tego niezadowolenia
poprzez składanie protestów w Związku Radzieckim nie miałoby
żadnego sensu. Nie tylko nic by nam to nie dało, lecz stanowiłoby
dowód naszej słabości i płaszczenia się przed Rosjanami. Dlatego
musimy podjąć wyzwanie rzucone przez Krumina na arenie wywia-
du. Takie jest nasze zadanie.

Sheila działa w Kanadzie prawie od dwóch lat, otrzymała
specjalną wizę uchodźcy, jakoby prześladowanego za japońskie
pochodzenie. Zdołaliśmy nawet odnaleźć w tym kraju jej krewnych,
dalekich, lecz wiarygodnych. Ci starzy ludzie, porządni obywatele,
nie kwestionowali tożsamości Sheili, zgodzili się nawet przenieść do
domu starców w Lethbridge, a cioteczna wnuczka, która przejęła
ich farmę i hoduje warzywa dla okolicznych restauracji, odwiedza
ich raz w tygodniu, zapracowując na pełne obywatelstwo kanadyjs-
kie. Natomiast ja przyjechałem tu nielegalnie miesiąc temu i grając
rolę jej kuzyna, także bez większego trudu zdobyłem zaufanie
właścicieli farmy. Na szczęście w tej części kraju mieszka sporo
osób pochodzenia azjatyckiego, a ponieważ tubylcy mają kłopoty
z odróżnieniem Chińczyka od Japończyka, nikt się nami zanadto
nie interesuje. W Stanach na pewno bardziej byśmy zwracali na
siebie uwagę, może z wyjątkiem Nowego Jorku czy San Francisco.
Domyślam się, że podobne kłopoty mają wasi agenci w Azji czy
w Afryce.

156

Nasze zadanie jest dość proste: odnaleźć Krumina i dowiedzieć
się jak najwięcej o jego akcjach na terenie Chin. Moglibyśmy
wówczas unieszkodliwić całą siatkę oraz skutecznie pokrzyżować
Rosjanom plany. Przez dłuższy czas nie dopisywało nam szczęście,
ale ostatnio, choć nie możemy się swobodnie poruszać po Montanie,
zdołaliśmy nawiązać kilka cennych kontaktów i sporo już wiemy
o działalności Krumina w naszym kraju. W Ameryce jego przedsię-
wzięcia mają zupełnie inny charakter. A raczej miały, do chwili
śmierci Parkinsa.

Jakiś czas temu, wykorzystując sobie tylko znane metody,
Sheila zwerbowała jednego lotnika stacjonującego w Malmstrom.
Człowiek ten, łasy na pieniądze oraz, nazwijmy to, pewne korzyści
niewymierne, zaczął nam dostarczać mnóstwo cennych informacji.

Malcolm zerknął na dziewczynę. W głosie Czu złowił wyraźny
odcień sadystycznej złośliwości, ale Sheila nie zareagowała. Po
krótkiej przerwie Chińczyk kontynuował:

Ten lotnik sądzi, że przekazując wiadomości dotyczące
systemów zabezpieczeń podziemnych wyrzutni rakietowych, pomaga
nam w przemycie marihuany. W dodatku, co chyba naturalne,
informuje nas o każdym niezwykłym zdarzeniu w sąsiedztwie bazy.
Wy, Amerykanie, strasznie lubicie dużo mówić, a to nam jedynie
ułatwia zadanie.

Śmierć Parkinsa przykuła naszą uwagę. O tym zajściu wie
oczywiście cały personel bazy, chociaż nie wątpię, że dla okolicznych
mieszkańców jest to ścisła tajemnica. I chociaż oficer nie powiedział
nic ponad to, że służby wojsk powietrznych prowadzą śledztwo
dotyczące zabójstwa jakiegoś człowieka na terenie wyrzutni rakieto-
wej, my założyliśmy, może nazbyt optymistycznie, że jest to zapewne
sprawka Krumina. Kiedy się zaś dowiedzieliśmy, że do bazy
przyjechał oficer służb bezpieczeństwa, który po zwiedzeniu całego
terenu udał się do Shelby, zrozumieliśmy, że wywiad amerykański
wie na tyle dużo, by nie traktować tego wydarzenia jak pospolite
zabójstwo.

Lotnik do tego stopnia zainteresował się sprawą, że dostarczył
nam twoje dane personalne łącznie z fotografią przy samochodzie,
którą sam wykonał. Niewiele już trzeba było, żeby stwierdzić, iż
jeździsz po całej okolicy, wypytując mieszkańców, jakoby dla
potrzeb ankiety rządowej.

157

- Nie rozumiem jednak, w jakim celu mnie porwaliście.
Czu uśmiechnął się szeroko.

Podjęliśmy to ryzyko, gdyż nasze kierownictwo zgodziło się
ze mną, że warto by się dowiedzieć, co Amerykanie zdołali odkryć.
Zaoszczędziliśmy w ten sposób wiele czasu i wysiłków, a nie
zapominaj, że chcemy pierwsi dostać Krumina w swoje ręce, przed
wami, gdyż w przeciwnym razie nasza sytuacja w stosunkach ze
Związkiem Radzieckim jeszcze się pogorszy.

Pierwotnie mieliśmy cię porwać, wydobyć informacje, a potem
zaaranżować twą śmierć w wypadku samochodowym. Co prawda
istniały pewne obawy, że śmierć drugiego agenta w tej okolicy
przyciągnie uwagę amerykańskiego wywiadu, mieliśmy jednak
nadzieję, iż tak bardzo wyprzedzimy was w tej rozgrywce, że
zdołamy jako pierwsi dopaść Krumina i szybko zniknąć wam
z oczu. Ale ja wpadłem na lepszy pomysł.

Nie mogę na dłużej zostać w Kanadzie, już wkrótce będę tu
spalony. Sheila także stoi na straconej pozycji, bo poddając się
testom przed uzyskaniem obywatelstwa, musiałaby zostać dokładnie

158

sprawdzona przez służby wywiadowcze. Już teraz władze emig-
racyjne miały do niej wiele zastrzeżeń, zakładamy więc, że i ona po
zakończeniu akcji będzie musiała zniknąć. W każdym razie nie
będzie zdolna pełnić w tym kraju roli źródła istotnych informacji.
Dlatego po wyciągnięciu od ciebie wszelkich możliwych wiado-
mości stało się jasne, że musimy zmienić pierwotny plan. Biorąc
pod uwagę konieczność zneutralizowania Krumina, fakt, że Stany
Zjednoczone nie mają nic wspólnego z naszą operacją, wzajemne
stosunki obu naszych krajów, moją i Sheili niepewną przyszłość
w Kanadzie, a także wszelkie konsekwencje prowadzonej przez was
akcji śledzenia rosyjskiego szpiega, zdecydowałem, że znacznie
lepiej będzie zostawić cię przy życiu. Nasze kierownictwo zaakcep-
towało zmianę planów.

Czu odwzajemnił mu się uśmiechem.

Naprawdę. Zastanów się nad waszą sytuacją. Także szukacie
Krumina, w dodatku chcecie rozwiązać zagadkę śmierci Parkinsa.
Natomiast w tej chwili gorączkowo usiłujesz znaleźć sposób ujścia
z życiem. Na wszystko, co powiedziałem na temat zobowiązań
naszego kraju wobec Stanów Zjednoczonych, można spojrzeć
z odwrotnej strony. W każdym razie nie jesteśmy waszymi wrogami.
Może nie jesteśmy też sprzymierzeńcami, ale w tej chwili mamy
wspólne cele. Wy chcecie dostać Krumina, my również tego
pragniemy. Czemu więc nie połączyć naszych wysiłków?

Moja propozycja jest następująca. Znamy dokładnie twoje
instrukcje, hasła, znaki rozpoznawcze oraz schemat działania;
przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, czy nas nie oszukujesz. Nie
chcemy w żaden sposób powstrzymywać cię przed wykonywaniem
dotychczasowych zadań. Chodzi nam jedynie o drobną modyfikację.
Zanim przekażemy wam Krumina, chcemy go przesłuchać i dowie-
dzieć się wszystkiego na temat jego działań w Chinach. Później go
dostaniecie. Zatem jest to propozycja współdziałania. Istnieje
przecież ewentualność, że Krumin zdoła się nam wymknąć. Możliwe
także, iż najpierw wpadnie w ręce Kevina Powella, nie wykluczamy,
że sowiecki szpieg pilnie śledzony teraz przez jego ludzi to właśnie

159

Krumin. W takim razie niczego nie stracimy, choć zostanie nam
jedynie satysfakcja z tego, że będzie zneutralizowany.

Chcemy, żebyś do chwili zakończenia operacji działał pod naszą
kontrolą. Po powrocie do Montany jedno z nas będzie ci przez cały
czas towarzyszyło. Możesz mi wierzyć, że jesteśmy zawodowcami
i jakakolwiek próba... wycofania się po przyjęciu naszej propozycji
spotka się z natychmiastową i bezwzględną reakcją. Po zakończeniu
tej operacji będziesz mógł, oczywiście, zameldować o wszystkim
swoim przełożonym. Nie sądzę, żeby byli z tego zadowoleni, ale
nasza współpraca nie powinna ich zbytnio zaniepokoić. Dopóki zaś
będziemy działali wspólnie, my ze swej strony postaramy się za
wszelką cenę nie zdradzić.

Malcolm zmarszczył brwi.

Jaki mam wybór?

Czu uśmiechnął się ponownie.

Malcolm uśmiechnął się, lecz wcale mu nie było do śmiechu.
Próbował bezskutecznie znaleźć jakieś luki w planie Czu. Nie miał
wątpliwości, że tamten w wielu sprawach go okłamał. Jednego
tylko był absolutnie pewien: Chińczyk nie żartował, mówiąc
o zabójstwie. Nie miał innego wyjścia. Szanse na to, że po jego
śmierci stary zdoła jakimś sposobem odkryć prawdę, wydawały się
znikome, a świadomość ta — w połączeniu z silnym pragnieniem
przeżycia — stanowiła wystarczający argument do wyrażenia zgody
na współpracę z Czu, przynajmniej przez pewien czas. W dodatku
zawsze istniała możliwość, że bieg wydarzeń sprawi, iż Malcolm
znajdzie się w korzystniejszej sytuacji.

Poza tym, myślał, jeśli brać pod uwagę tylko operację wywiadow-
czą, owo współdziałanie powinno przynieść korzyści. Zarówno

160

Czu, jak i Sheila, mogli mu bardzo pomóc — oboje byli profes-
jonalistami, od lat mieli do czynienia z agentami rosyjskimi,
a w dodatku co nieco wiedzieli o Kruminie. Naprawdę nie mam
innego wyjścia, stwierdził w duchu.

Malcolm uniósł brwi i otworzył już usta, chcąc zadać pytanie.

Czu skinął dziewczynie głową. Sheila wstała pospiesznie i ruszyła
schodami do pokoju na piętrze. On także się podniósł i wskazał
więźniowi drogę, mówiąc:

Nie chcesz wrócić do sypialni? Tam będzie zdecydowanie
wygodniej.

Malcolm westchnął głośno, odstawił kubek po kawie i wstał zza
stołu.

Wieczorem Kevin zadzwonił z Chicago do dyrektora. Miał za
sobą długi, wyczerpujący dzień i był straszliwie zmęczony.

Różowy wysiadł z furgonetki na South Side, później pojechał
kolejką do North Side, zameldował się w hoteliku, zjadł naprędce
obiad w barze i zamknął się w pokoju. Od tamtej pory nie wychylił
nosa. Nie zauważyliśmy, żeby się z kimkolwiek kontaktował.

Właścicielem furgonetki jest Fritz Pułaski, prowadzi niewielką
firmę transportową w Cicero, ma zaledwie pięć samochodów. Nie

161

znaleźliśmy w archiwach nic na jego temat, ale facet mógł zostać
zwerbowany. Podczas służby wojskowej w roku tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym ósmym stacjonował w Niemczech. Tam poznał
młodą uciekinierkę z Węgier, z którą się później ożenił i przywiózł
ją do Ameryki. Uzyskała obywatelstwo w sześćdziesiątym szóstym,
wygrzebaliśmy jej akta z archiwum urzędu emigracyjnego. Zostawiła
w ojczyźnie sporo krewnych. Przypuszczam, że Rosjanie wykorzys-
tali ją, żeby zwerbować Fritza. Prawdopodobnie stosowali różne
naciski i przekazywali im pieniądze, ci zaś boją się teraz zgłosić do
nas i wyjawić prawdę. Stare, wypróbowane metody. Wzięliśmy
Pułaskich pod obserwację na wypadek, gdyby Różowy ponownie
się z nimi skontaktował, choć sądzę, że nawiązał łączność z Fritzem
tylko jeden raz, po to, żeby ten go przewiózł.

162

kilka dni wolnego. Kiedy już Różowy znajdzie się na tamtym
obszarze, przekażę Kondora pod twoją opiekę, żebyś go maksymal-
nie chronił. Nie zgodzę się na wykorzystanie go nawet w pomoc-
niczej roli, Różowy jest zbyt dobry na to, by narażać Malcolma na
zetknięcie z nim. Czy masz coś jeszcze?

Dwa tysiące kilometrów od Chicago, w samotnej farmie na
terytorium Kanady, Czu cieszył się dokładnie z tych samych
przyczyn, co Kevin i dyrektor, chociaż on miał nieco
więcej
powodów do zadowolenia.

Dziewczyna, którą przedstawił jako Sheilę, nie podzielała jego
radości. Przekroczyli granicę w Coutts, niewielkim miasteczku na
północ od Shelby, stanowiącego bazę wypadową Kondora. Nie
skorzystali jednak z przejścia granicznego, przekradli się boczną
uliczką bezpośrednio do drugiej jego części, noszącej nazwę Sweet-
grass i leżącej już w Montanie. Z budki telefonicznej nie opodal
obskurnego baru Malcolm zadzwonił najpierw do inspektora
rolnego, potem do swego motelu, a na końcu do punktu kontak-
towego w Waszyngtonie. Następnie cała trójka wróciła do Coutts
i pojechała samochodem na farmę, na nieco spóźniony obiad. Po
posiłku Malcolm został zamknięty w pozbawionej okien sypialni na
piętrze. Specjalnie na taką okazję Czu wyposażył drzwi pokoju
w ciężką żelazną sztabę.

Przez cały wieczór dziewczyna uporczywie milczała, nie zwracała
uwagi na Czu, który paplał niemal bez przerwy, a także na
zdawkowe wypowiedzi Malcolma. Teraz siedziała w salonie i pat-
rzyła, jak jej kolega z lubością czyści pistolet. Codziennie wieczorem
starannie oliwił broń i przecierał ją miękką szmatką do połysku,
traktując te czynności jak swoisty rytuał. Denerwowało ją, że z taką
pasją podchodzi do owego martwego, zimnego i bezdusznego
przedmiotu. Bała się jednak coś powiedzieć, dopóki nie schował
przyborów do czyszczenia broni i nie wsunął pistoletu do kabury,
posyłając mu przeciągłe, pełne czułości spojrzenie. Wreszcie zapytała:

163

Sądzisz, że on nie domyśli się prawdy?

Zdziwiony Czu spojrzał na nią z wyraźnym rozbawieniem.

Sheila ruchem głowy wskazała sufit.

A co z nim?

Czu milczał przez dłuższy czas, choć ani trochę nie musiał się
zastanawiać nad odpowiedzią. Bardzo powoli jego twarz rozjaśniła
się w szerokim uśmiechu.

Moja droga, równie dobrze możemy go zabić jutro, jak
i dzisiaj.

Nowa przeszkoda pojawiła się w myślach Alicji.

Kiedy Malcolm obudził się następnego ranka, zastał drzwi
otwarte. W samych spodenkach stanął u szczytu schodów
i ze zmarszczonym czołem zasłuchał się w dobiegające
z dołu odgłosy. Daj spokój, nakazał sobie w duchu; nawet
gdyby istniała jakakolwiek szansa wyrwać się stąd, co zresztą jest
mało prawdopodobne, to nie będę mógł skorzystać z ich pomocy.
Bo przecież w końcu na coś trafiłem, pomyślał. Westchnął więc
tylko i poszedł do łazienki, żeby się umyć, ogolić, założyć szkła
kontaktowe i generalnie przygotować na wydarzenia nadchodzącego
dnia.

Sheila nawet nie spojrzała na niego, kiedy wszedł do kuchni —
celowo, przemknęło mu przez myśl; albo chce pokazać, że mi ufa,
albo po prostu ma mnie gdzieś. Stał w wejściu, czując się głupio,
i patrzył, jak dziewczyna wyjmuje patelnię. Długie do ramion włosy
miała upięte w gruby kok. Mimo że była ubrana w luźną, wyblakłą,
żółtą bluzę, Malcolm zwrócił uwagę na jej masywną budowę. Sheila
nie była nazbyt muskularna, ale miała szerokie, zaokrąglone

165

ramiona, chyba nawet szersze od wydatnych bioder, na których
opinały się dżinsy. Za to jej uda były za bardzo umięśnione jak na
kobietę. Nosiła białe, sportowe obuwie. Malcolm odchrząknął,
starając się, by zabrzmiało to naturalnie.

Upił nieco soku, jakby chciał w ten sposób usprawiedliwić
zapadłe nagle milczenie. Po chwili Sheila postawiła przed nim talerz
z sadzonymi jajkami i tostami. Uśmiechnęła się przelotnie, wreszcie
usiadła naprzeciwko niego i zaczęła popijać kawę. Była niemal
równie zdenerwowana jak on.

Cóż za czarujący widok! Jak to miło widzieć was oboje przy
jednym stole! — wykrzyknął Czu, wchodząc do kuchni.

Wyglądał dość niezwykle: miał na sobie prążkowane spodnie,
koszulę i marynarkę. Przypominał klasycznego japońskiego turystę,
który przyjechał zwiedzić ten niesamowity Zachód. Do tego obrazu
nie pasowały jedynie długie gumowce oraz brudne plamy na ubraniu.

Czu zachichotał.

Czu uśmiechnął się, zrozumiawszy podtekst ukryty w pytaniu
Malcolma.

166

zapas? Sheila, zaraz wychodzę. Może po śniadaniu pokażesz
Malcolmowi okolicę? Warto zobaczyć tutejszy zagajnik.

Oboje prawie się nie odzywali do siebie, sprzątając po śniadaniu.
Wymienili jedynie zdawkowe uwagi na temat zastawy stołowej,
pogody czy domowych porządków. Po raz kolejny Malcolm odniósł
wrażenie, że Sheila jest co najmniej tak samo zdenerwowana, jak
on, choć nie było ku temu specjalnych powodów.

Gospodarstwo japońskich emigrantów liczyło sobie nie więcej
niż cztery hektary ziemi. Sheila powiedziała mu, że w ciągu
minionych lat właściciele farmy, chcąc przeżyć, musieli sprzedawać
kolejne pola. Na pozostałych gruntach dziewczyna hodowała jedynie
warzywa, które sprzedawała do kilku restauracji w Lethbridge,
największym mieście w południowej części prowincji Alberta.
Mieszkający w sąsiedztwie farmer płacił też niewielką sumę za
możliwość wypasania kilku sztuk bydła na jej łąkach, lecz generalnie
sytuacja finansowa gospodarstwa była katastrofalna.

Jak zatem sobie radzicie? Chodzi mi o to, jak wam się udaje
zachować pozory normalności? Przecież okoliczni mieszkańcy muszą
wiedzieć o fatalnej sytuacji tej farmy.

Sheila wzruszyła ramionami.

Rozpuściliśmy plotkę, że po moim przyjeździe gospodarze
otrzymali jakieś odszkodowanie, dlatego miałam pewien kapitał na
ratowanie farmy. Nikt za bardzo się nie interesował szczegółami
tego przedsięwzięcia, nikogo to specjalnie nie obchodzi. Jestem
tylko biedną emigrantką.

Muszę zapamiętać ukształtowanie najbliższej okolicy, powtarzał
w duchu Malcolm, kiedy razem wyszli z domu. Dziewczyna
poprowadziła ścieżką obok garażu, a następnie polną drogą.
Wszędzie dokoła rozciągały się lekko pofałdowane uprawne pola,
bardzo przypominające mu krajobraz Montany, niewiele różniące się
od położonych kilkadziesiąt kilometrów na południe terenów,
chociaż nie potrafił dokładnie określić, na czym polegała ich
odmienność. W chłodnym powietrzu unosił się podobny zapach
wilgotnej ziemi, zieleń młodych, kiełkujących roślin identycznie
ożywiała monotonnie brunatne pola, a czysty błękit nieba był tak
samo zachwycający, jak po drugiej stronie granicy, lecz mimo tych
analogii wszystko wydawało mu się tu nieco inne. To pewnie dlatego,
iż nie mogę zapomnieć o tym, że jesteśmy w Kanadzie, pomyślał.

167

Mniej więcej sto metrów od ostatnich zabudowań farmy rósł
niewielki zagajnik. Kiedy zbliżyli się do niego, dziewczyna ruchem
ręki nakazała Malcolmowi, żeby zachował ciszę.

W pierwszej chwili nie dostrzegł Czu, co zdumiało go tym
bardziej, że granatowe ubranie Chińczyka powinno się wyraźnie
odcinać pośród kępy drzew. Aż się wzdrygnął, kiedy zauważył
sylwetkę mężczyzny przyczajonego na brzegu lasku. Wtopił się
w otoczenie, pomyślał Malcolm, ma niezwykłe zdolności upodab-
niające go do kameleona, który może spokojnie czekać na przela-
tującego owada, będąc dla niego całkowicie niewidoczny. Zbliżyli
się na pięć metrów, gdy Czu błyskawicznie uniósł prawą rękę,
nakazując im się zatrzymać. Następnie powolnym ruchem wskazał
coś po ich prawej stronie, czemu się właśnie przyglądał. Usiłując nie
narobić hałasu, Malcolm bardzo powoli obrócił się w tamtym
kierunku.

Czterdzieści metrów od granicy zagajnika dostrzegł niewielki
wzgórek świeżo wykopanej ziemi, ale z tej odległości nie zauważył
w nim niczego szczególnego. Wytężył wzrok, lecz nadal nie potrafił
zrozumieć, co mogło przyciągać uwagę Chińczyka. Sheila stanęła
tuż za plecami Malcolma — nie widział jej, ale wyczuwał obecność
dziewczyny, słyszał lekko przyspieszony oddech i łowił delikatny
zapach jej potu.

Jest! — szepnął nagle ;Czu, po raz kolejny wskazując
pagórek. — Widziałeś go?

Malcolm pokręcił przecząco głową. Nadal nie mógł dostrzec
niczego niezwykłego w tej pryzmie ziemi.

Skup się! — syknął zniecierpliwiony mężczyzna. — Nie
tylko patrz, ale staraj się dotknąć ziemi wzrokiem, poczuć ją z bliską!

Malcolm wlepił spojrzenie w pagórek. Dla niego był to tylko
zwyczajny kopiec ziemi z widocznymi gdzieniegdzie kamieniami
oraz kłączami trawy, spoczywający obok wykopanego zagłębienia...
Zamrugał szybko, chcąc oczyścić szkła kontaktowe. Zdawało mu
się, że dostrzegł jakiś gwałtowny ruch. Nagle ponad wzgórkiem
pokazała się na ułamek sekundy głowa i kark jakiegoś zwierzęcia.
Nie wiadomo skąd Malcolm nabrał pewności, że to suseł.

168

Patrz uważnie. Zwróć uwagę na jego głowę, gdy pojawi się
ponownie.

Nagle Malcolm zrozumiał, po co tu przyszli. Sam polował
kiedyś na susły podczas wakacji spędzanych na farmie ciotki.
Domyślił się teraz, że Czu ma zamiar ustrzelić zwierzę. Wydało mu
się to śmieszne, nie zauważył bowiem, żeby Chińczyk miał przy
sobie broń. Nie był myśliwym, pamiętał jednak z młodości, a także
z nauk przekazywanych mu przez McGifferta podczas krótkiego
szkolenia, że trafienie z pistoletu w tak mały, ruchomy cel jest
prawie niewykonalne. Kątem oka dostrzegł, że Czu stoi nadal
spokojnie, z pustymi rękoma. Stwierdził więc, że gdyby tamten
nawet zdążył sięgnąć po broń i wycelować, to szanse na oddanie
skutecznego strzału są praktycznie równe zeru.

Wszystko stało się zbyt szybko, by mógł chociażby określić
kolejność wydarzeń. Spostrzegł wynurzającą się po raz kolejny
głowę susła, złowił błyskawiczny ruch Chińczyka i nagle w chłodnym
powietrzu sucho rozbrzmiał odgłos wystrzału. Malcolm mrugnął
odruchowo. Obok jamy w ziemi leżał teraz bezkształtny strzęp,
przypominający kupkę gleby nieco odmiennego koloru. Czu stał
nadal w pozycji wytrawnego strzelca — z wyprostowaną, wyciąg-
niętą przed siebie ręką. Trzymał w niej połyskujący niebieskawo
automatyczny pistolet. Malcolm usłyszał za plecami, jak Sheila
głośno wciągnęła powietrze — można by sądzić, że poczuła nagły
ból. Z oddali dobiegł głośny śpiew drozda.

Zadowolony Czu powoli opuścił rękę. Nie spojrzawszy nawet
na Malcolma, rzekł, uśmiechając się z satysfakcją:

Możesz podejść i zobaczyć, chociaż jestem absolutnie pewien
swego: tym razem celowałem w korpus, a nie w głowę. Nie
chciałem, żeby postrzelony osunął się w głąb jamy, dlatego wolałem
trafić w serce, by impet pocisku rzucił go na pochyłość wykopu. Idź
i przekonaj się na własne oczy.

Kiedy Malcolm stanął nad jamą susła, zwierzę w śmiertelnych
konwulsjach grzebało jeszcze tylną łapą. Leżało brzuchem do góry.
Miało dość gęste futerko, ale było jeszcze małe, pochodziło
prawdopodobnie z zimowego wylęgu. Z pyszczka wystawały śnież-
nobiałe siekacze, nie przebarwione od długotrwałego przekopywania
ziemi. Krótkie przednie łapki, złożone na brzuchu, przypominały
karykaturalną wizję bankiera obżartego świątecznym obiadem. Ale

169

dziurka od kuli widniejąca na brzuszku susła, powiększona w od-
powiednich proporcjach, miałaby na piersi bankiera wielkość piłki
tenisowej. A sądząc po ilości krwi wypływającej spod zabitego
zwierzęcia, dziura po wylocie kuli na plecach tegoż bankiera byłaby
rozmiarów piłki od koszykówki. Malcolm podniósł wzrok i spojrzał
na Czu.

Zostaw go tam, dla ptaków! — zawołał Chińczyk. — Zaraz
się zlecą do padliny. Nie interesuje cię mój pistolet? — zapytał
zbliżającego się więźnia. — To dość nietypowa broń w naszym
środowisku, ale posługiwanie się nią daje znacznie więcej satysfakcji.
Wiele można powiedzieć o twoim kraju, w większości złego —
Malcolm miał wrażenie, że wysłuchuje prelekcji. — Lecz jeśli
chodzi o różnorodność broni palnej, nikt się nie może z wami
równać. Jednak pośród dziesiątków rozmaitych typów pistoletów
niewiele jest tak znakomitych, jak mój.

Czu błyskawicznie sięgnął za pazuchę i nim Malcolm się
spostrzegł, wyciągnął broń. Mimo wszystko odnosiło się wrażenie,
że uczynił to specjalnie w zwolnionym tempie, by uzmysłowić mu,
że potrafi wydobyć pistolet naprawdę w ułamek sekundy.

To browning kalibru pięć i pół milimetra, automat typu
Challenger o lufie długości dwunastu centymetrów. Całkowita
długość wynosi prawie dwadzieścia pięć centymetrów, co sprawia,
że nie tak łatwo go ukryć w kaburze pod pachą. Zdaję sobie
sprawę, że masz niewielkie doświadczenie w korzystaniu z pis-
toletów, jestem jednak pewien, iż zaakceptowałbyś mój wybór.

Challenger tak małego kalibru to przede wszystkim broń
ćwiczebna. Nie mam wątpliwości, że projektanci z firmy Browninga
byliby zdumieni, iż używam tego modelu w celach obronnych.
Abstrahując już od pierwotnego przeznaczenia pistoletu, na pewno
by ich zaskoczyło, że nie wybrałem czegoś o znacznie większej sile
rażenia, a zarazem łatwiejszego do ukrycia. Weźmy chociażby twój
dziewięciomilimetrowy rewolwer. Owszem, wiemy wszystko na jego
temat, sam się przyznałeś, gdzie go trzymasz w motelu. Używamy
naprawdę dobrych narkotyków.

Otóż kula kalibru pięć i pół milimetra ma bardzo małą siłę
rażenia. Efekt trafienia z jedenastomilimetrowego magnum przypo-
mina zderzenie człowieka z ciężarówką, wystarczy nawet niezbyt
groźnie ranić kogoś z takiej armaty, by całkowicie wyeliminować

170

zagrożenie z jego strony. Mogę się domyślić, że twój instruktor,
McGiffert, jedynie mlasnąłby językiem na wspomnienie o broni
kalibru pięć i pół milimetra. Posługując się czymś takim, trzeba
precyzyjnie trafić przeciwnika w wybrane miejsce, aby wyłączyć go
z gry. Jednocześnie ten pistolet wymaga niecodziennej wprawy
w posługiwaniu się nim. Weź pod uwagę, że nawet mając tak
specjalnie przygotowaną kaburę, jak moja, traci się sporo czasu na
sięgnięcie pod marynarkę i dobycie nieporęcznej broni. Według
powszechnej opinii trzeba być głupcem, żeby posługiwać się tego
typu pistoletem.

Malcolm uśmiechnął się blado. Dobrze wiedział, o co tamtemu
chodzi. Nie będę mu psuł zabawy, pomyślał.

Bądź też trzeba być bardzo dobrym strzelcem — wtrącił.
Czu także się uśmiechnął.

Na twarzy Czu wykwitł szeroki, ironiczny uśmiech i Malcolm
w jednej chwili zrozumiał, że nie udał mu się podstęp.

W kontaktach z ludźmi — rzekł tamten mentorskim to-
nem — stosuję nieco inną metodę. Zwróć uwagę, że strzał w głowę
z małokalibrowego pistoletu wcale nie musi być śmiertelny, pocisk
może przejść bokiem czy odbić się od czaszki. Strzał w serce
.również nie powstrzyma uzbrojonego przeciwnika przed naciś-
nięciem spustu. Zwykłe trafienie w brzuch może być najwyżej

171

bolesne, ale zgięty wpół człowiek nadal będzie miał możność
odpowiedzieć ogniem. A jeśli trafi się na kogoś w kamizelce
kuloodpornej? Strzał w nogę lub rękę nie przyniesie żadnego efektu.
Czy dostrzegasz wyjście z tej sytuacji? Nie mówimy tu o brutalnym
zabójstwie, nie porównujemy się do Oswalda mierzącego z ciężkiego
karabinu do ofiary, która niczego się nie spodziewa. Co byś zrobił,
mając taką broń i stając twarzą w twarz z doświadczonym
przeciwnikiem? Nie zapominaj bowiem, że w naszym fachu każdy
człowiek, który nie został zneutralizowany, musi być uważany za
wymagającego przeciwnika.

Czu podszedł tak blisko, że Malcolm aż poczuł jego oddech na
twarzy.

Mógłbyś zrobić tylko jedno — powiedział, cedząc słowa —
strzelić mu prosto w oko. Rezultat jest natychmiastowy i piorunu-
jący. Przeciwnik traci wszelki kontakt z rzeczywistością, jeszcze
zanim miękka, ołowiana kula rozerwie tkanki mózgowe, powodując
błyskawiczną śmierć. Z estetycznego punktu widzenia najpiękniejsze
jest to, że człowiek sam ściąga na siebie karę, musi bowiem patrzeć
na ciebie, musi wystawić się na strzał, zanim ten padnie. Ironia
polega na tym, że przeciwnik się odsłania, chcąc ocalić życie, bo nie
mógłby się w żaden sposób obronić, gdyby na ciebie nie patrzył,
gdyby cię nie widział. W dodatku musi spojrzeć prosto w wylot
lufy. Nie sądzisz, że to wspaniała, fascynująca sytuacja? Rozumiesz,
co mam na myśli?

Malcolm poczuł nagły skurcz żołądka, a po plecach przebiegły
mu dreszcze. Przełknął ślinę i mruknął:

Tak, rozumiem, co masz na myśli.
Uśmiechnięty Czu cofnął się o krok.

Wiedziałem, że to do ciebie przemówi. Sheila -r rzekł
głośniej, zwracając się do dziewczyny — może pospacerujecie
jeszcze z Malcolmem w okolicy farmy? Chciałbym, żebyście się
lepiej poznali, nawiązali ze sobą bliższy kontakt. Muszę sprawdzić,
czy nasz plan został ostatecznie zaakceptowany i przemyśleć kilka
szczegółów.

Odwrócił się z powrotem w stronę Malcolma.

Muszę na krótko wyjechać. Ufam ci, wierzę, że jesteś na tyle
inteligentny, by nie próbować ataku na Sheilę. Po pierwsze, kiedy
mnie nie ma w pobliżu, zawsze chodzi uzbrojona, a jest znacznie

172

lepsza od ciebie, pomijając już fakt, że nie masz rewolweru. Nie
sądzę też, abyś poradził sobie z nią w walce wręcz. Po drugie,
najbliższe siedziby ludzkie są oddalone o kilka kilometrów i nawet
gdybyś wyznał prawdę, nikt by ci nie uwierzył. Wyjąłem mikrofon
ze słuchawki, więc możesz zaniechać prób korzystania z telefonu.
Twój samochód stoi w stodole, ale zabieram ze sobą głowicę
rozdzielacza. Praktycznie jesteś tu uwięziony. Wrócę za kilka godzin.
Czu ruszył sprężystym krokiem w kierunku farmy, ale zatrzymał
się jeszcze, odwrócił i dodał ugrzecznionym tonem:

Życzę wam miłego dnia.

Malcolm i Sheila stali w cieniu zagajnika, spoglądając za
odchodzącym mężczyzną. Bez słowa, jakby na umówiony sygnał,
ruszyli oboje dopiero wtedy, gdy samochód Czu zniknął im z oczu.
Poszli przez pole, nie wybierając żadnego konkretnego celu. Jakiś
czas wędrowali w milczeniu, wreszcie Malcolm powiedział:

On jest szalony, chory. Przecież to nienormalne.

Sheila spojrzała na niego, uśmiechnęła się i spuściła głowę,
jakby postanowiła uważnie patrzeć pod nogi.

Tak myślisz? — zapytała. — Naprawdę tak uważasz?
Malcolm obrzucił ją wzrokiem. Dziewczyna sięgała mu do

ramienia; już wcześniej rozpuściła kok i gdy teraz pochyliła głowę,
czarne pasma włosów zakryły jej twarz. Jakiś czas temu podjął
decyzję, żeby przy każdej okazji, kiedy tylko to możliwe, rozmawiać
z nią całkowicie szczerze. Po pierwsze dlatego, że przeczuwał, iż
podczas przesłuchania ona zadawała mu o wiele więcej pytań niż
Czu, czyli powinna znacznie lepiej go poznać. A po drugie wydawało
mu się, że jest ona znacznie słabszym punktem siatki agentów
chińskiego wywiadu.

Poza tym ma w sobie więcej człowieczeństwa, pomyślał teraz,
marszcząc brwi.

Dlaczego? Chyba nie chcesz mnie przekonać, ża całe to
przedstawienie połączone z wykładem, te brednie na temat „jakie
to fascynujące, strzelać przeciwnikowi prosto w oko", niemalże całe
jego zachowanie jest czymś absolutnie normalnym. Podejrzewam,
że nawet nie mieści się ono w granicach norm wyznaczonych przez
przewodniczącego Mao.

173

To przedstawienie — odparła z wyraźnym rozbawieniem
w głosie — nie miało być niczym więcej niż przedstawieniem,
chodziło wyłącznie o to, by wywrzeć na tobie wrażenie, by wykazać
ci bezcelowość stawiania oporu czy prób atakowania Czu, a raczej
nas obojga. On miał także jeszcze jeden cel. Pamiętasz tę wzmiankę
o ptakach? Nie zwróciłeś uwagi, jak mało jest tu wróbli, mimo że
w ogrodzie znalazłyby wiele smacznego pożywienia? To dlatego, że
Czu ćwiczy codziennie, a bardzo lubi się wprawiać w strzelaniu do
wróbli. Przy czym strzela jedynie do ptaków w locie, tylko wtedy,
kiedy się odpowiednio oddalą od niego. Rzadko chybia, z pełnego
magazynku idą w powietrze najwyżej dwa pociski. Zszedł już
poniżej granicy trzech sekund na jednego wróbla.

A jego prelekcja? Jestem przekonana, że w szkole średniej
słyszałeś mnóstwo jeszcze bardziej nacechowanych egoizmem wy-
kładów, robiłeś nawet notatki, żeby później móc wypluwać z siebie
takie same górnolotne frazesy. Spotykam się z tym na kursach,
które mają mnie przygotować do przyjęcia obywatelstwa kanadyjs-
kiego.

Dlatego uważam, że absurdalne jest traktowanie Czu jak
człowieka chorego. Tak znakomity agent jak on po prostu nie może
być chory. Szaleni są tylko ci, którzy przegrywają. Dopóki Czu
odnosi sukcesy, z definicji nie może być ani chory, ani szalony czy
też nienormalny. W naszym fachu porażka oznacza śmierć. Jak
z tego punktu widzenia określić zdrowie psychiczne?

Przez dłuższy czas Malcolm nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Szli
w całkowitej ciszy, przerywanej jedynie chrzęstem grudek ziemi pod
stopami i od czasu do czasu szelestem ubrań. Kiedy niespodziewanie
zatrzymał się w pół kroku, dziewczyna także natychmiast przystanęła
i spojrzała na niego ze zdumieniem.

Odwróciła się szybko i ruszyła dalej. Znajdowali się już jakiś
kilometr od farmy. Po chwili stanęli nad brzegiem rowu melioracyj-
nego. Wiosenne roztopy sprawiły, że poziom żółtawej, mętnej wody
był dość wysoki, a nurt wyraźny — chyba jeszcze bystrzejszy niż
zaraz po stopnieniu całego śniegu przed trzema tygodniami.

Czu stwierdził, że powinniśmy lepiej się poznać nawzajem —
przypomniał Malcolm. — Sądząc po tym wszystkim, co dotychczas

174

usłyszałem od ciebie lub od niego, znacie ze szczegółami chyba całe
moje życie.

Zawiesił głos, nie formułując wyraźnie zaproszenia do zwierzeń.
Sheiła uśmiechnęła się, lecz nic nie odpowiedziała.

Od czasu pokazu urządzonego przez Czu Malcolm czuł
się coraz bardziej sfrustrowany. Wreszcie przebrała się miarka
i wrzasnął:

Jesteś przede wszystkim nic nie wartą gnidą!
Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona i cofnęła się nieco,

jakby się obawiała, że ją uderzy. Po raz pierwszy tego ranka w jej
spojrzeniu nie było pogardy. Przez jakiś czas stali naprzeciwko
siebie, mierząc się wzrokiem; żadne z nich nie wiedziało, co
powiedzieć. Nagle Sheila wybuchnęła gromkim, niepohamowanym,
chrapliwym śmiechem; było to równie niespodziewane, jak jego
okrzyk. Zmieszany Malcolm przez moment patrzył na nią, aż
wreszcie również zaczął się śmiać.

Znakomicie — odezwała się w końcu Sheila, z trudem
opanowując wesołość. — Cieszę się, że ostatecznie to sobie wyjaś-
niliśmy. Dobrze wiedzieć, na czym się stoi.

Malcolm w pierwszej chwili chciał ją przeprosić, wytłumaczyć
swą reakcję, ale szybko uprzytomnił sobie, że byłoby to nierozsądne,
pozbawione sensu. Starając się więc powstrzymać drżenie głosu,
zapytał:

Sheila odwróciła się tyłem do rowu i ruszyła z powrotem w kierunku zabudowań. Malcolm podreptał za nią. Wciąż szła ze spuszczoną głową, jakby się nad czymś zastanawiała. Wreszcie uniosła wzrok i odparła:

Czu jest mistrzem w strzelaniu z pistoletu, zresztą świetnie

175

sobie radzi i z dubeltówką, i z karabinem maszynowym. Może
trudno w to uwierzyć, ale ja też mam wrodzoną zdolność. Cechuje
mnie... — urwała, popatrzyła na Malcolma i z uśmiechem dokoń-
czyła: — wyjątkowy talent do języków obcych. Znam nie tylko
chiński i angielski, ale również kilka innych. Nie muszę chyba
dodawać, że posługuję się nimi całkiem płynnie. Potrafię nawet
zmieniać dialekty i akcenty, chociaż mój „bostoński" pozostawia
jeszcze trochę do życzenia. Zdajesz sobie sprawę, że podobne
zdolności są w wywiadzie nieocenione. Pomyśl tylko, o ile lepiej
byłbyś traktowany, gdybyś znał coś więcej ponad tę koślawą
francuszczyznę i łamany hiszpański, jakimi się posługujesz.
Malcolm uśmiechnął się.

Wątpię, czy zdołałbym się któregoś z nich nauczyć. Ale to
jeszcze nie wyjaśnia, czemu... dlaczego zajmujesz się takimi rzeczami.

Sheila przystanęła i spojrzała na niego uważnie. Przez kilka
sekund patrzyła mu prosto w oczy, aż poczuł się zażenowany.

Chiny nie są już krajem przymierających z głodu kulisów. Co
prawda nie musimy od razu podejmować decyzji, który model
samochodu sobie kupić; jesteśmy zbyt zajęci utrzymywaniem się

przy życiu. Pewien Amerykanin powiedział mi kiedyś, że według
powszechnej opinii Chiny nie mają szans zostać światową potęgą,
gdyż przeważająca część mieszkańców jest skazana na służenie
innym. Ty z kolei chcesz, abyśmy zaprzątali sobie głowy tym, co
„historycznie nieuchronne". Już teraz jesteśmy światową potęgą,
a przemiana ta dokonała się za bambusową palisadą, którą sami
ustawiliście. My już zebraliśmy plony, a wy jeszcze się zastanawiacie,
czy to w ogóle możliwe.

Widziałam, jak mi się przyglądasz, i dobrze wiem, co myślisz.
W twoich oczach nie jestem wcale podobna do Chinki. Zapomniałeś,
w jakiej roli tu występuję? Udaję daleką krewną japońskich
emigrantów. Część z tego jest prawdą, w mych żyłach płynie sporo
japońskiej krwi. Moja matka została zgwałcona, gdy pod koniec
drugiej wojny światowej armia cesarska wycofywała się z Chin.
Otrzymała mnie w prezencie za to, że była Chinką. Nie zdarzyło się
to wcale tak dawno, jak można by sądzić. W ciągu niecałego
pokolenia, za życia mojej matki, staliśmy się państwem na tyle
silnym, aby wyżywić cały naród i skutecznie odstraszać obce armie
przed dalszymi grabieżami i gwałtami.

Sheila mówiła coraz głośniej, już prawie krzyczała, lecz mimo że
jej głos niósł się po polach, zapewne nikt poza Malcolmem nie mógł
tego słyszeć.

Chcesz wiedzieć, co tu robię, dlaczego wstąpiłam w szeregi
wrogów twego kraju, przeciwników demokracji? Dlatego, że wasza
demokracja nie nakarmi Chińczyków, nie zdoła im w niczym
pomóc. Wasz miłujący wolność rząd robił i nadal robi wszystko,
żeby utrzymać nas w niewolnictwie. Ale pomijając wojny nar-
kotykowe i burzliwe przemiany po odzyskaniu niepodległości,
mimo wszelkich waszych starań, mimo pomocy udzielanej marionet-
kowym chińskim politykom, sami doszliśmy do tej potęgi, którą
dziś jesteśmy.

I co dalej? Chcesz mi prawić kazania o wolności wyboru?
O izolacjonizmie i wprowadzanej na siłę militaryzacji? A kto
dyktował, że wszyscy mężczyźni państw zachodnich powinni w tym
roku nosić spodnie z rozszerzanymi nogawkami, natomiast cztery
lata temu mocno zwężane? Kto ustala, że samochody powinny mieć
grube zderzaki? Kto wybiera kandydatów na poszczególne stanowis-
ka? I czym to się różni od chińskiej uniformizacji?

Wracając do pytania, dlaczego zajmuję się tym, czym się zajmuję,
powinno ci wystarczyć, że jestem Chinką. Myślę po chińsku, czuję po
chińsku i żyję jak Chinka. Po prostu mam swoje powody. A kimże ty
jesteś? Podrzędnym gryzipiórkiem, znudzonym snobem, próżnym
i leniwym. Kimś, kto przypadkiem wkroczył na tę drogę i poszedł
dalej siłą rozpędu. Jakie masz prawo pytać mnie o cokolwiek?

Urwała, żeby zaczerpnąć powietrza. Oczy jej błyszczały, włosy
miała w nieładzie i oddychała ciężko — pod luźną bluzką piersi
unosiły się w przyspieszonym tempie. Pobladły i lekko wstrząśnięty
Malcolm przez jakiś czas wpatrywał się w nią tępo, czekając, aż
minie jej wściekłość. Lecz nawet kiedy Sheila się już uspokoiła,
nadal nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ale gdy się odwróciła, żeby
wracać na farmę, delikatnie chwycił ją za ramię. Dziewczyna
szarpnęła się i jak dzika kotka natychmiast przyjęła postawę
obronną. Zamarł w bezruchu z wyciągniętą ręką. Musiała szybko
rozpoznać, że wcale nie ma zamiaru jej atakować, lecz mimo to
wcale nie rozwarła zaciśniętych pięści. Malcolm zagryzł wargi, a po
chwili, z wyraźnym wahaniem, rzekł:

To nie ja zgwałciłem twoją matkę.

Kiedy Czu wrócił po dwóch godzinach, zastał ich w oddzielnych
pokojach. Sheila stała przy kuchennym zlewie, bezskutecznie usiłując
doszorować ciemne plamy na miedzianym rondlu, Malcolm zaś
siedział w saloniku i od niechcenia układał pasjansa z kart. Już od
wejścia rozpoznał napiętą, naelektryzowaną atmosferę, udał jednak,
że niczego nie dostrzega. Wydawało mu się, że nawet zna przyczynę,
ale nie przejmował się nastrojami tamtych dwojga. Miał świado-
mość, że jeśli rozkaże, dziewczyna wszystko mu opowie. Od progu
zawołał więc z entuzjazmem:

Sheila weszła do pokoju. Czu wskazał jej miejsce na kanapie,
naprzeciwko Malcolma, a sobie przysunął krzesło i usiadł przy
stole. Rozejrzał się na boki, patrząc to na jedno, to na drugie, po
czym oznajmił:

178


skontaktowałeś się z centralą i do Montany przyleciała druga
osoba, która ma asystować podczas wypraw terenowych.

Przez kilka minut Malcolm bez słowa spoglądał na Chińczyka.
Unikał wzrokiem Sheili i czuł przez skórę, że ona również nie
patrzy na niego.

To piramidalna bzdura — odezwał się w końcu. — Nawet
jeśli moi przełożeni nie odkryją prawdy, to nikt w Shelby w to nie
uwierzy. Nie widzę szans powodzenia. Okoliczni rolnicy i tak już są
udania, że cała ta ankieta to jedynie marnotrawstwo czasu i pienię-

dzy. Jeśli się dowiedzą, że mamy pracować we dwoje, narobią
strasznego hałasu, na pewno powiadomią Agencję Systemów
Obronnych, wystosują petycję do swego kongresmana, napiszą do
gazet. Zostanę zdemaskowany w ciągu dwudziestu czterech godzin,
a ona będzie na zawsze spalona.

Malcolm odchylił się na krześle, zapominając o nie dokończonym
pasjansie. Dostrzegł, że Sheila nie okazała najmniejszego zdumienia.
Siedziała z kamienną twarzą.

Tamten jednak nie podzielał jego pesymizmu.

Na pewno się uda. Oczywiście pod warunkiem, że przekonasz
się do tego planu i nie zaczniesz spiskować przeciwko nam, bo
wówczas musielibyśmy zrealizować nasze pierwotne zamiary.

Powolnym ruchem Czu odpiął guzik dżinsowej kurtki i rozchylił
nieco jej klapy. Malcolm stwierdził, że nie ma się nad czym
zastanawiać.

No cóż, każdy plan jest lepszy od tego pierwotnego.

180

Chińczyk uśmiechnął się szeroko.

Przypuszczałem, że tak właśnie ocenisz sytuację. Dobrze,
zabierajmy się więc do roboty. Sheila, ponieważ znasz dobrze San
Francisco, Amerykanie zaś akceptują żyjących tam Azjatów,
zrobimy z ciebie mieszkankę tego miasta, choć to oznacza, że
odbyłaś bardzo długą podróż. Jesteście mniej więcej w tym samym
wieku, zatem mogliście się poznać... Gdzie? W szkole średniej? Tak
chyba będzie najlepiej. A później, powiedzmy rok temu, zetknęliście
się ponownie w Agencji. Teraz trzeba dopracować szczegóły. Jak
doszło do tego spotkania, gdzie i kiedy, jak wyglądała pierwsza
randka. Musicie się dogadać w sprawie swoich gustów, jakichś
ciekawych miejsc, które wspólnie zwiedzaliście. Może warto też
dorzucić kilka zabawnych zdarzeń. Masz jakieś propozycje, Mal-
colmie?

Ustalanie fikcyjnej przeszłości zajęło im cztery godziny. Później
Sheila spakowała swoje rzeczy i wyruszyli dwoma samochodami,
wracając tą samą trasą, którą poprzednio nielegalnie przekroczyli
granicę. Nikogo nie spotkali po drodze. Zapadał już zmrok, kiedy
Czu zjechał na pobocze wysypanej żwirem drogi, kilka kilometrów
przed wjazdem na autostradę wiodącą do Shelby, i zatrzymał wóz.
Wznoszące się za nimi od strony północnej trzy kopulaste garby,
zwane przez mieszkańców wzgórzami Sweetgrass, ledwie się odcinały
na tle czerniejącego szybko nieba. Chińczyk wysiadł ze swego auta,
podszedł do dżipa i gestem nakazał opuścić szybę. Zerknął przelotnie
na Sheilę siedzącą obok Malcolma.

A teraz, mój nowy przyjacielu i towarzyszu — zwrócił się do
niego — nadeszła godzina prawdy. Dobrze wiesz, iż Sheila ma się
ze mną kontaktować przez radio według ustalonego schematu.
Zdajesz sobie sprawę, że jeśli cokolwiek pójdzie źle, zjawię się tu,
żeby zadać ci tyle bólu, ile tylko możliwe. Współpracując z nami
nie masz nic do stracenia, za to możesz sporo zyskać. Dlatego też
ufam, że mogę cię spuścić z oczu i powierzyć dyskretnej lecz
uważnej opiece mojej towarzyszki. Proszę, nie zrób mi zawodu.
Odniosłem wrażenie, że lubisz żyć pełnią życia i byłbym niepocie-
szony, gdybym przy następnym spotkaniu musiał pokazać ci wylot
lufy pistoletu.

Zrobił chwilę przerwy, żeby sens jego słów dotarł do Malcolma,
po czym zwrócił się do Sheili:

181

Uważaj na wszystko, towarzyszko.

Klepnął otwartą dłonią drzwi dżipa i odszedł w stronę swoje-
go samochodu. Szybko zawrócił i pojechał z powrotem w kierun-
ku granicy, ale Malcolm siedział jeszcze przez jakiś czas bez
ruchu. Wreszcie spojrzał na przypominającą posąg dziewczynę,
która wbijała wzrok w ciemności gęstniejące za przednią szybą
auta. Westchnął, uruchomił silnik i pojechał dalej, w stronę
autostrady. Włączył też radio i złapał najsilniejszą w środkowych
stanach radiostację z Oklahoma City, nadającą ostrą muzykę
rockową. Kiedy zbliżali się do Shelby, zaczął nawet informować
Sheilę o tytułach i wykonawcach poszczególnych piosenek, żeby
wzbogacić nieco jej wiedzę o wspólnych muzycznych upodoba-
niach z ich fikcyjnej przeszłości. Słuchała uważnie, ale się nie
odzywała.

Pierwszą próbę stanowiło dla nich zameldowanie Sheili w motelu.
Malcolm doszedł do wniosku, że udawane zdenerwowanie zrobi
dużo lepsze wrażenie niż jakiekolwiek, choćby najbardziej wymyślne
tłumaczenia. Właścicielka wysłuchała go w spokoju, po czym
przydzieliła im dwa sąsiadujące ze sobą pokoje, gdy zaś ruszyli po
schodach na górę, odprowadziła ich chytrym, lubieżnym spoj-
rzeniem. Kiedy Sheila zdołała się nawet wstydliwie zaczerwienić,
ogarnęło go przeczucie, że dobrze się spisał.

W jej sypialni rozpakowali tylko jedną z dwóch sporych walizek,
po czym dziewczyna włożyła trochę ubrań, przybory kosmetyczne,
broń oraz krótkofalówkę do torby turystycznej i poszła za Malcol-
mem do sąsiedniego pokoju.

W pierwszej kolejności otworzyła jego walizkę, wyjęła rewolwer,
wysypała z bębenka naboje, po czym zamknęła go razem ze swoim
pistoletem w małej aktówce z zamkiem szyfrowym. Ani razu nie
spojrzała w tym czasie na Malcolma. Później zaś, jak gdyby chcąc
go sprowokować, podjęła szczegółowe oględziny całego pokoju.
W końcu stanęła naprzeciwko niego i oznajmiła:

Zostawimy moje bagaże za ścianą, żeby wszystko wyglądało
tak, jakbyśmy chcieli ukryć, że sypiamy razem. Ten neseser i moją
torbę podręczną schowamy w szafie, za twoimi ubraniami, ale
w taki sposób, żeby sprzątaczka ją zobaczyła, jeśli zajrzy do środka.
Będzie musiała się domyślić, że zostawiliśmy moje walizki w drugim
pokoju i tylko udajemy niewinnych znajomych z pracy.

182

W porządku — rzekł Malcolm.

Stał, przyglądając się, jak dziewczyna wyjmuje z torby swoje
ubrania. Był w pełni świadom, że Sheila musi czuć na sobie jego
spojrzenie. Mimo to powolnym, wyważonym ruchem ściągnęła
bluzę dresową. Została w samym staniku, pod którym miała
zapięte paski kabury skrywającej niewielki, mieszczący się w dłoni,
automatyczny pistolet. Nie sposób było go dostrzec pod luźnym
ubraniem, wypchniętym przez niezbyt duży biust, tym bardziej że
Sheila nosiła usztywniony stanik na krótkich ramiączkach, by
dodatkowo zamaskować broń. W dalszej kolejności zdjęła buty
i płynnym ruchem ściągnęła obcisłe dżinsy.

Tylko w majteczkach, staniku i uprzęży trzymającej kaburę
stanęła do niego półprofilem. Malcolm gapił się na nią jak
urzeczony. Ale dziewczyna bez skrępowania rozpięła stanik
i położyła go na wierzchu składanych w kostkę ubrań. Jej
uwolnione z bielizny, szerokie i nieco spłaszczone piersi kołysały się
przy każdym ruchu. Miała duże, kształtne i bardzo ciemne sutki.
Bez pośpiechu nałożyła miękką, flanelową koszulę, lecz jej nie
zapięła. Dopiero teraz spojrzała Malcolmowi prosto w oczy
i powiedziała:

Wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. Jesteśmy zawodowcami,
partnerami. Nie podoba mi się specjalnie ta sytuacja, a jak się
domyślam, tobie również. Mam być twoim strażnikiem i w miarę
możliwości służyć ci pomocą. Nie jestem tak biegła w po-
sługiwaniu się bronią jak Czu, nie potrafię też działać równie
szybko, ale ostrzegam, że przy najmniejszej prowokacji, przy
jakiejkolwiek próbie złamania danego nam słowa, zabiję cię bez
chwili wahania. Jesteś tylko amatorem, a ja przechodziłam
intensywne szkolenie.

Nie zmienia to faktu, że ty jesteś mężczyzną, a ja kobietą, i że
mamy odgrywać rolę kochanków. Pamiętaj jednak, że to jedynie
narzucony scenariusz. Równie dobrze moglibyśmy nawiązać współ-
pracę w każdej innej sytuacji. Publicznie będę udawała oddaną,
uległą, niemal zaślepioną miłością kobietę. Ty również postaraj się
odgrywać zakochanego faceta. Lecz z dala od innych musimy
pamiętać o naszym statusie zawodowców.

Będę spała na fotelu przysuniętym do łóżka. Muszę cię prze-
strzec, że sypiam bardzo czujnie, a jak sam widzisz, nigdy nie

183

rozstaję się z bronią. Nie prowokuj mnie, żebym jej użyła. Ufam ci
tylko w bardzo ograniczonym stopniu, na tyle, na ile jest to
konieczne. Mam więc nadzieję, że swoim zachowaniem nie sprawisz,
bym musiała zrezygnować z tej odrobiny zaufania. Proponuję teraz,
byś zdjął szkła kontaktowe i normalnie przygotował się do spania.
Jutro czeka nas długi, pracowity dzień.

Tam powiedział Kot wykonując kolisty
ruch prawą łapą mieszka Kapelusznik; a tam
ruch drugą łapą mieszka Marcowy Zając. Złóż
wizytę jednemu lub drugiemu, jeśli zechcesz: obaj
są obłąkani.

On jest szalony, pomyślał Nuricz, dokumentnie stuknięty.

Ale nawet to stwierdzenie nie poprawiło mu nastroju. Mimo chłodu panującego w pokoju na czoło wystąpił mu pot. Pokiwał głową udając, że słucha przekazywanych głośnym szeptem zwierzeń.

Od lat na to czekałem, na jakikolwiek sygnał, na drobną
iskierkę nadziei, że rewizjoniści i trockiści będą pokonani, że
gigantyczne dzieło naszego wielkiego wodza nie zostanie zaprzepaść;
czone — mówił mężczyzna siedzący naprzeciwko niego. — Nie
macie pojęcia, nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak ciężko było
mi przetrwać tych ostatnich kilka lat. Ciągle słyszę tę gadkę
o rozprężeniu! Do czego to wszystko zmierza? Powiedzcie mi, do
czego?

Nuricz gestem nakazał mu milczenie, jak gdyby chciał udzielić
odpowiedzi. Przede wszystkim zależało mu na tym, żeby uspokoić
tamtego, zmusić go do ściszenia głosu, a jednocześnie jak najszybciej
przejść do sedna sprawy.

185

Tak, tak, rozumiem wasze obawy. Ale teraz już nie macie się
czym martwić. Po to tu przyjechałem. Jak sami widzicie, wasze
nadzieje nie zawiodły.

Drobny mężczyzna odchylił się i oparł plecami o przepierzenie.
Wyglądało na to, że powoli odzyskuje spokój.

Nuricz spotkał się z nim w Chicago tego samego dnia, kiedy
Malcolm i Sheila przenieśli się do Shelby. Tak jak poprzednio,
Rosjanin po raz pierwszy ujrzał łącznika na oczy w momencie
nawiązania kontaktu. Nazwiska, bądź — jak w wypadku Pułas-
kiego — także okoliczności spotkania przekazano mu wcześniej,
ale z tymi ludźmi, czy to w Anglii, czy w Nowym Jorku, nigdy się
do tej pory nie zetknął. Było to zrozumiałe, zwłaszcza że dotychczas
nie współpracował bezpośrednio z żadnymi siatkami szpiegowskimi.
Lecz aż do chwili przybycia do Chicago żaden z łączników nie
zrobił na nim większego wrażenia. Spędzali ze sobą tylko tyle
czasu, by mógł odebrać dalsze instrukcje, toteż nawet nie próbował
oceniać ich profesjonalizmu. Ale ten facet...

Nazywał się Charles Woodward, był ochotnikiem i do tej pory
nie uczestniczył jeszcze w żadnej akcji wywiadu radzieckiego. Miał
trzydzieści cztery lata, lecz wyglądał na drugie tyle. Niski, wy-
chudzony i nadzwyczaj ruchliwy, sprawiał wrażenie klasycznego
przypadku neurotycznego paranoika.

Wychowany w Chicago, ale fanatycznie oddany Stalinowi i jego
wizji świata, niemalże siłą wdarł się w szeregi rosyjskich agentów.
Mimo bałwochwalczego stosunku do komunizmu, aż do roku 1961
nie zdołał jednak znaleźć sposobu, by czynnie się włączyć w jego
budowę. Śmierć Stalina także nie wpłynęła na jego postawę, nadal
gorąco chciał służyć ideom wodza, który dla niego był jedynie
legendą.

W roku 1961 poświęcił cały trzytygodniowy urlop na szczegóło-
wą obserwację wystawy radzieckich osiągnięć technicznych. Zdołał
w tym czasie poznać wszystkich agentów FBI śledzących przed-
stawicieli organizatorów i podjął decyzję, do którego z urzędników
rosyjskich najlepiej się zgłosić z propozycją współpracy. Wybrał
trzeciorzędnego pomocnika, mającego za sobą jedynie pobieżny
kurs dotyczący spraw bezpieczeństwa. Pewnego dnia zdybał męż-
czyznę w domu towarowym Marshall Field i przeraził go śmiertelnie,
wręczając zestaw różnokolorowych koszulek trykotowych. Rosjanin

186

do tego stopnia osłupiał, że przyjął prezent bez cienia podejrzeń,
choć naruszył w ten sposób wszelkie zasady bezpieczeństwa:
wewnątrz mógł się przecież znajdować ładunek wybuchowy. Ów
desperacki krok zwrócił na Woodwarda uwagę radzieckiego wy-
wiadu, tym bardziej że wszelkie próby zastraszenia go opowieściami
o możliwych konsekwencjach nieroztropnego czynu nie przyniosły
rezultatu.

Przełożeni Rosjanina byli bardzo niezadowoleni z jego postawy,
poprzestali jednak na upomnieniu, nie wpisali mu do akt, że nie
zareagował odpowiednio na prowokację Amerykanina. Po zapoz-
naniu się z materiałami Woodwarda, stanowiącymi głównie nie
kończącą się, pełną zachwytu filozoficzną rozprawę na temat
wielkości Stalina, rezydent KGB na stany Środkowego Zachodu
przesłał je drogą służbową do wnikliwej analizy. Lecz pracownicy
moskiewskiej centrali doszli do wniosku, że lepszy wróbel w garści
niż gołąb na dachu. Na wszelkie możliwe sposoby sprawdzono, czy
Woodward nie jest podstawiony przez służby kontrwywiadu,
a następnie zdecydowano poddać go kilku prostym testom, nie
mającym żadnego wpływu na rutynowe działania siatki wywiadow-
czej. Amerykanin przeszedł pomyślnie te próby, choć jego fanatyzm
wzbudzał sporo zastrzeżeń. Eksperci KGB dowodzili, że Woodward
w roli agenta może być bardzo niebezpieczny, obawiano się jednak
zaprzepaścić tak znakomitą okazję. Toteż specjalnie dla niego
opracowano schematy operacyjne, zabezpieczające resztę siatki na
wypadek, gdyby kiedykolwiek zaistniała potrzeba wykorzystania
Woodwarda w jakiejś poważniejszej akcji. Ale dopiero teraz
dowódca wydziału Ryżow zezwolił Serow owi włączyć trzymanego
w odwodzie człowieka do przekazania instrukcji dotyczących
operacji „Gamajun".

Tak oto doszło do spotkania Nuricza z Woodwardem, dla
którego był to pierwszy kontakt z prawdziwym szpiegiem rosyjskim.
Umówili się w Lincoln Park ZOO, obok klatki z lwami, skąd poszli
razem do baru. Zajęli miejsca przy stoliku oddzielonym przepierze-
niem i zamówili parówki z sosem chili. W Chicago uparta zima nie
chciała tak łatwo ustąpić przed wczesną wiosną i z wyjątkiem
najbliższego otoczenia staroświeckiego pieca, w lokalu panował
dotkliwy chłód. Obaj mężczyźni wybrali stolik w odległym końcu
sali, chcąc znaleźć się jak najdalej od baru, przy którym siedziało

187

paru klientów. Było tu jednak tak zimno, że Nuricz nawet nie zdjął
rękawiczek.

Przez pół godziny cierpliwie wysłuchiwał monologu Woodwarda
na temat Stalina, rewizjonistów oraz godnego potępienia kierunku,
w jakim zmierzają rewolucyjne przemiany. Na początku odczuwał
tylko zniecierpliwienie, ale stopniowo zaczęła go ogarniać złość,
a nawet przerażenie. Pragnął jedynie zakończyć jak najszybciej to
spotkanie.

Nuricz w pełni rozumiał powody, dla których Woodwarda
izolowano od reszty siatki. Dlatego też zapytał ponownie:

Wreszcie rozluźnił się na tyle, że mógł coś zjeść. Zaledwie
jednak włożył do ust kawałek parówki z fasolą, Woodward zapytalt

Dlaczego dostaliście amerykański pistolet?

Nuricz omal się nie zakrztusił. Przełknął zimną, zapychającą
fasolę i powiedział:

Tym razem Nuricz się udławił parówką, ledwie złapał oddech.

188

Nuricz zamknął oczy, z trudem powstrzymując dreszcz przera-
żenia. Po dłuższej chwili spojrzał na tamtego i rzekł łagodnym
tonem:

Nuricz postanowił nie wdawać się w dyskusję. Czym prędzej
zaczął jeść.

Mam jeszcze jedno pytanie. Co to za sonda? Wiem, że macie
ją zabrać na Zachód, ale co to ma wspólnego z ideałami rewolucji?
Do czego ona służy? Gdybyście mi tylko pozwolili, skonstruował-
bym setki urządzeń, żeby wysadzić całe to miasto w powietrze
i powalić kapitalistów na kolana!

Nuricz pospiesznie kończył kawę. Co prawda była za gorąca,
żeby wypić ją duszkiem, poparzył sobie język, postanowił jednak
wynosić się z baru jak najszybciej. Stwierdził ponadto, że trzeba
zrobić porządek z Woodwardem, gdyż zachowanie Amerykanina
może spowodować nie dające się przewidzieć, niezwykle groźne
konsekwencje. Zrobił poważną minę i spojrzał na niego karcącym
wzrokiem.

Towarzyszu Woodward, rewolucja i partia podążają skom-
plikowanymi, trudnymi drogami. My jesteśmy tylko narzędziami
do osiągnięcia konkretnych celów i nie wolno nam kwestionować
wyznaczonych zadań. Prawdziwy komunista nie pyta: dlaczego, ale
raczej: co mógłbym uczynić, żeby lepiej się przysłużyć sprawie. Na
pewno tak by powiedział wielki Stalin, powinniśmy zatem brać
z niego przykład.

Amerykanin nadął się, słysząc wyraźną naganę, ale nadal
spoglądał na Nuricza z respektem i wręcz masochistycznym zado-
woleniem. Wreszcie odpowiedział krótko:

Tak jest, towarzyszu!

Znakomicie. Jutro zadzwonię do was po dziesiątej rano pod
ten numer budki telefonicznej. Znacie hasła wywoławcze. Gdybyście

189

nie mogli podnieść słuchawki, godzinę później zadzwonię pod
numer drugiej budki z wykazu. Zastosujemy tę samą procedurę jak
wówczas, kiedy się kontaktowaliśmy po raz pierwszy. Przekażę
wam jutro, gdzie macie podstawić mój samochód. Proszę niczego
nie zapomnieć.

Nuricz pospiesznie wstał i wyszedł z baru. Zostawił przy stoliku
bardzo podekscytowanego i bardzo zadowolonego mężczyznę.

Trzykrotnie zmieniał taksówki w drodze powrotnej, a ponieważ
ostrożności nigdy za wiele, z ostatniej wysiadł dobry kilometr od
hotelu. Zamknął się w swoim pokoju, przysunął do wąskiego łóżka
pomalowany na różowo, rozklekotany drewniany fotelik i usiadł.
Nadciągający od strony jeziora wiatr uderzał w szybę okna,
wciskając do środka zimne, nasycone wyziewami dieslowskich
silników powietrze. Nuricz tępo wpatrywał się w drzwi pokoju,
czoło miał wciąż zroszone potem.

Coraz bardziej mu się to wszystko nie podobało, a miał
zastrzeżenia od samego początku, jak tylko otrzymał od Serowa
przydział do tej operacji. Czuł, że skomplikowany schemat działania
śmierdzi na kilometr. Przedyskutował całą sytuację ze swoimi
prawdziwymi przełożonymi z GRU i tamci również przyznawali, że
sprawa jest podejrzana. Doszli jednak do wniosku, że Nuricz nie
ma innego wyjścia i musi się podjąć tego zadania, przynajmniej na
tym, wstępnym etapie. Przez całą drogę z Rosji do Chicago
próbował sobie wmówić, że jego obawy są bezpodstawne. Niezbyt
mu się to udało, ale zdołał przynajmniej zdusić w sobie narastający
niepokój. Jeszcze w trakcie podróży niewygodną furgonetką był
przekonany, że zdoła sobie jakoś poradzić, nawet jeśli się znalazł
w dość szczególnej sytuacji.

Ale teraz, myślał, w końcowym etapie podróży, już w Chicago,
przyszło mi współpracować ze zwariowanym na punkcie broni,
zaślepionym fanatykiem stalinizmu, który w każdej chwili może do
reszty postradać zmysły i zacząć podkładać bomby. I od takiego
wariata zależy obecnie moje życie, z goryczą stwierdził w duchu.

Na wypadek, gdyby znalazł się w kłopotach, a nie dowierzał

190

agentom KGB, GRU przekazało mu alarmowy numer telefonu
swojego rezydenta. Mieszkał on jednak aż w San Diego, zbyt
daleko od Chicago, by ten kontakt miał w chwili obecnej jakąś
wartość. Zresztą co miałbym mu powiedzieć? — zastanawiał się —
że łącznik KGB jest szaleńcem? Cóż ponad to? Może zdołałby
nawet przekonać jakoś GRU, że musi natychmiast przerwać akcję,
ale w ten sposób jedynie by zdradził oficerom KGB, iż w rzeczywis-
tości pracuje dla wywiadu wojskowego. Na pewno by im się to nie
spodobało, choć z pewnością nie wydaliby natychmiast wyroku
śmierci na niego, co czekało go niechybnie, jeśli się wycofa, nikogo
o tym nie informując. W takim razie zostałby okrzyknięty zdrajcą,
a nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się na liście poszukiwanych
przez KGB.

Nie mam wyboru, pomyślał. Muszę dalej wykonywać swoje
zadanie, łudząc się nadzieją, że zdołam znaleźć jakąś bezpieczną
kryjówkę, jeśli wyląduję w samym środku burzy. Z rezygnacją
pokręcił głową i pogrążył się we wspomnieniach z radosnych dni
i nocy spędzonych w Moskwie.

W Chicago jest bardzo zimno, panie dyrektorze — powiedział
Kevin do słuchawki.

Nie przepadał za podobnymi rozmowami, wiedział jednak, że
stary to lubi. Sam zwykle zaczynał od podobnych, luźnych uwag,
toteż Kevin uznał, iż najlepszym wyjściem jest odwzajemnić się tym
samym. Miał jedynie nadzieję, że linia telefoniczna jest naprawdę
tak dobrze zabezpieczona przed podsłuchem, jak zapewniali tech-
nicy, oraz że dyrektor zechce w końcu przejść do rzeczy.

191

Owszem, choć sprawa przedstawia się dość niecodziennie.
Ten łącznik to Woodward, Charles Woodward. Mieszka samotnie
w Cicero, w skromniutkiej kawalerce, pracuje zaś w śródmieściu
Chicago, w punkcie sprzedaży detalicznej części elektronicznych
i jest typowym odludkiem. Nie ma żadnych bliższych przyjaciół,
którzy byliby zdolni coś o nim powiedzieć, choć nie próbowaliśmy
wypytywać sąsiadów i kolegów z pracy. Wygląda na to, że
Woodward jest klasycznym wielkomiejskim samotnikiem.

Ani FBI, ani urząd emigracyjny, służby specjalne czy nawet
tutejsza policja nie mają go w kartotekach. Facet jest doskonale
zamaskowany, nigdy nie wyjeżdżał za granicę, nie ma dużego konta
w banku, nie otrzymał ani razu pieniędzy z jakichś podejrzanych
źródeł. Jest tak nieskazitelnie czysty, że wręcz niewidzialny.

W słuchawce przez dłuższą chwilę panowała cisza, widocznie
stary się namyślał. Wreszcie powiedział:

192

wyjątkowo ważnego zadania, albo też drobna płotka, wykorzys-
tywana jedynie do takich celów, jak przekazywanie instrukcji.
W każdym innym wypadku nie byłby aż tak asekurowany i przy
pobieżnym nawet sprawdzeniu coś byśmy na niego znaleźli.

Ale teraz absurdem jest nawet myśleć o tego typu działaniach.
Gdyby nas na czymś podobnym przyłapano, rozpętałoby się istne
piekło, pozostałe instytucje zaraz by podniosły sprawę kompetencji.
A cokolwiek by się udało znaleźć w mieszkaniu podejrzanego,
natychmiast zostałoby wykorzystane do wewnętrznych rozgrywek.
Mówię ci, Kevinie, musimy pilnie uważać na każdy krok.

Powell uśmiechnął się szeroko.

193

Carl odłożył słuchawkę drugiego aparatu dokładnie w tej samej
chwili, co dyrektor. Patrzył na swego szefa z respektem, aż wreszcie
tamten podniósł głowę i spojrzał na niego pytająco.

W podobnych sytuacjach Serow całkowicie tracił poczucie czasu.
Szef biura KGB siedział za biurkiem w swoim pozbawionym okien
gabinecie w moskiewskiej centrali i próbował się skupić. Od czasu
do czasu, mniej więcej raz w miesiącu, zwalała się na niego taka
ilość papierkowej roboty, że przypominała wręcz lawinę. Zwykle
domyślał się bez trudu, kiedy nadejdzie taki moment, i już
z kilkudniowym wyprzedzeniem oznajmiał żonie, iż danego dnia nie
wróci do domu, robił to jednak Wyłącznie w celu wykazania się
dobrymi manierami. Jego żona nic pytała zresztą o nic, przywykła
już do nieregularnego trybu życia męża, lecz nieodmiennie przy
takich okazjach ogarniał ją lęk. Nie miała odwagi rozmawiać z nim
o sprawach zawodowych, nie chciała nawet o niczym wiedzieć. Bała
się chociażby spytać o powód nieobecności, kwitując jego zapowiedzi
nerwowym uśmieszkiem.

Niejednokrotnie przyjeżdżał do domu późnym wieczorem,
a zdarzało się również, że w ogóle nie wracał na noc. Kiedy zwalało
mu się mnóstwo pilnej pracy — chociażby tak jak teraz, kiedy
musiał się zająć napiętą sytuacją w
Bejrucie, a miał jeszcze na
głowie kwestię wyznaczenia nowego rezydenta w Paryżu, bo
poprzedni zmarł nieoczekiwanie ha zawał serca, nie mówiąc już
o operacji „Gamąjun" — po prostu jadł i spal w swoim gabinecie.

Zatracał poczucie czasu, zdając się całkowicie na współpracow-
ników, którzy informowali go o wyznaczonych spotkaniach. Po tak
wzmożonym wysiłku przez kilka dni chodził zazwyczaj wykończony,
ale w sytuacjach kryzysowych nie myślał o zmęczeniu, głowił się
jedynie nad sposobami wyjścia z trudnego położenia. Zresztą miał
świadomość, że wszelkie kryzysy dość szybko mijają. Czasami
kończyły się dobrze, czasami źle, i choć zdawał sobie sprawę, że
mogą nawet doprowadzić do jego śmierci, traktował je wyłącznie
jako przejściowe trudności, które muszą przeminąć. Zupełnie inaczej
podchodził do codziennej monotonii, nigdy bowiem nie był pewien,
co mu los zgotuje, kiedy i w jaki sposób nastąpi jej koniec.

Zdumiał się, gdy do jego gabinetu wkroczył bez zapowiedzi
Ryżow. Szybko jednak zrozumiał, dlaczego tamten pofatygował się
do niego osobiście.

Ryżow powstrzymał go ruchem ręki i zaczął niespiesznie
przechadzać się po pokoju, wodząc spojrzeniem po nagich, białych
ścianach.

Nie, nie trzeba — rzekł. — Znam na pamięć harmonograitó
jego podróży. Powiedzcie mi, co wy o tym wszystkim myślicie.

Tylko spokojnie, pomyślał Serow, którego mimo zmęczenia
obleciał nagle strach.

Wiele się zastanawiałem nad tą sprawą od czasu naszej
ostatniej rozmowy. Jak zaznaczyliście, towarzyszu pułkowniku,
Nuricz jest bardzo dobry. Wszystko wskazuje na to, że bez
większych przeszkód dotrze do wytypowanego miejsca. Nasi agenci
ustalili, że jest śledzony przez Amerykanów. Ich służby wywiadowcze
wkładają w to wiele wysiłku. Stąd też możemy wnioskować, że
przynajmniej częściowo uwierzyli w wymyśloną przez nas historię.

Obawiam się jednak, że mogą nabrać podejrzeń, jeśli im choć
trochę nie pomożemy. Nie wątpię, że Nuricz zostanie najpierw

195

gruntownie przesłuchany przez CIA, zanim przekażą go do dys-
pozycji FBI, a jego zeznania mogą rzucić cień na całą operację. Nie
umiem powiedzieć w jaki sposób, ale boję się, że jest to bardzo
prawdopodobne.

Dlatego też uważam, że powinniśmy jakoś nagrodzić wysiłki
Amerykanów. Przez cały czas się spodziewają, że zdemaskują
gigantyczną, niezwykle ważną operację, może więc warto ją zor-
ganizować. Jestem zdania, że w odpowiednim momencie powinniśmy
dolać nieco oliwy do ognia.

Ryżow uśmiechnął się wyrozumiale.

Słucham, słucham.

Serow pospiesznie, skrótowo przedstawił mu swój plan. Puł-
kownik uśmiechał się tylko, nie zabierał jednak głosu, dopóki ten
nie skończył, omawiając najmniej prawdopodobny wariant rozwoju
sytuacji.

Przez jakiś czas po wyjściu Ryżowa Serow siedział jeszcze
sztywno za biurkiem, jak gdyby obawiał się, że najdrobniejszym
ruchem sprowokuje przełożonego do powrotu. W końcu westchnął
ciężko i próbując ponownie się skupić oraz zapomnieć o chwilowym
strachu, zaczął się zastanawiać nad rozwiązaniem problemu siatki
paryskiej.

Jak masz na imię? powiedział wreszcie
Jelonek. A jakże słodki i miękki miał głos!

Chciałabym wiedzieć!" — pomyślała biedna
Alicja. Odparła z pewnym smutkiem:
Wcale nie
mam imienia, przynajmniej w tej chwili.

Pomyśl jeszcze raz powiedział Jelo-
nek.
To nie jest odpowiedź.

Alicja pomyślała, ale nic z tego nie wyszło.

Odpowiedni zestaw wytrychów znacznie ułatwił im zadanie.
Kevin znalazł właściwy klucz do ciężkiej zasuwy
w drzwiach już przy trzeciej próbie. Z zamkiem pod
klamką poradził sobie jeszcze szybciej. Zaledwie po trzech
minutach od chwili wejścia do budynku po cichu wkroczył Wraz
z pomocnikiem do mieszkania Woodwarda.

Dostali się do budynku w dość niecodzienny sposób, a miano-
wicie fundując wybranym lokatorom po drobnym upominku.
Kosztowało ich to znacznie taniej niż łapówka dla dozorcy,
a w dodatku uniknęli niebezpieczeństwa, zawsze istniała bowiem
groźba, iż podejrzliwy gospodarz zawiadomi najemcę o wizycie
w jego mieszkaniu dwóch tajemniczych osobników. Wystarczyło
jedynie doręczyć przesyłkę. Kevin wytypował aż trzech mieszkań-
ców, którzy powinni w ciągu dnia być w domu, w dodatku
poprzedniego wieczoru wysłał gońca z wiadomością o fikcyjnych
wygranych. Toteż gdy tylko zgłosili swoje przybycie przez domofon,
podekscytowani lokatorzy natychmiast wpuścili ich do środka.

197

Zanim na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
radykalnie zaostrzono systemy bezpieczeństwa w blokach mieszkal-
nych, włamywacze z reguły naciskali jednocześnie wiele przycisków
domofonów, trafiając w końcu na zniecierpliwionego lokatora,
który otwierał drzwi wejściowe, nie zadając sobie trudu spytania
o nazwisko gościa. Na szczęście te czasy już minęły, teraz złodziej
mógł godzinami stać przed wejściem, lecz w większości wypadków
nikt bez pytania go nie chciał wpuścić.

Kevin zebrał pięcioosobowy zespół. On i dwaj inni udali się do
wybranych mieszkań, aby doręczyć nagrody — chcieli w ten sposób
zaoszczędzić czas, a ponadto gdyby zrodziły się jakieś podejrzenia,
każdy z lokatorów mógłby podać inny rysopis. Następnie wraz
z kolegą włamali się do mieszkania Woodwarda na drugim piętrze,
natomiast trzeci agent zajął posterunek u szczytu schodów. Czwarty
obserwował teren za domem i drabinę przeciwpożarową, piąty
został w samochodzie i pilnował głównego wejścia do budynku.
W razie konieczności mieli przekazywać ostrzeżenia za pomocą
krótkofalówek. Wszyscy byli pracownikami CIA i zostali poinfor-
mowani, że wykonują ściśle tajne zadanie i nie wolno im mówić na
ten temat nawet najbardziej zaufanym przyjaciołom z agencji.
Kevin wiedział doskonale, że świadomość uczestniczenia w akcji,
o której nie można pisnąć słowa, znakomicie wpływa na morale
agentów.

Weszli szybko do mieszkania, trzymając broń w pogotowiu.
Zebrane dotychczas informacje pozwalały sądzić, że zastaną pusty
lokal, woleli jednak nie ryzykować. Błyskawicznie sprawdzili
wszystkie pomieszczenia, lecz faktycznie w mieszkaniu nie było
nikogo.

Niemal od razu natknęli się na coś niezwykłego.

Kevin — szepnął młodszy agent. — Spójrz na to.

Woodward żył w wyimaginowanym świecie, otoczony przez
samych wrogów, którzy bez przerwy go szpiegowali, chcąc zniweczyć
wszelkie starania rewolucjonistów. Starannie chował jednak wszys-
tkie rzeczy, które miały jakikolwiek związek z wielbionym przez
niego Stalinem. Ale trzy lata wcześniej, tytułem próby, wysłał jedną
ze starych fotografii wielkiego wodza pod adresem firmy, która
reklamowała się, że za opłatą jednego dolara powiększy dowolne
zdjęcie do rozmiarów plakatu. Gruby rulon odesłano mu pocztą

198

i od tamtej pory trzymał go pod łóżkiem, ale chcąc jakoś uczcić
rewolucyjne konszachty z Nuriczem, rozwiesił plakat od wewnątrz
na drzwiach szafy. Codziennie, gdy wracał po pracy do domu,
otwierał je, siadał na łóżku i spoglądał w zimne, bezlitosne oczy
swego duchowego przywódcy.

Czy to ci coś mówi? — zapytał agent.
Kevin uśmiechnął się.

Owszem, nawet bardzo wiele. Zostaw to, przeszukaj wnętrze
szafy.

Praca posuwała się powoli. Zwykły włamywacz może się martwić
jedynie o to, by nie narobić zbyt dużo hałasu i nie zaalarmować
sąsiadów. Nie musi dbać o układanie wszystkich przedmiotów
dokładnie w tym samym miejscu, gdzie się znajdowały. W dodatku
Kevin i jego pomocnik musieli zwracać baczną uwagę, czy Wood-
ward nie skorzystał z pewnych elementarnych środków ostrożności,
takich jak umieszczenie piórka na krawędzi szuflady czy też innych
ledwie widocznych rzeczy, które w trakcie przeszukania musiałyby
zostać poruszone. Układanie piórka (bądź podobnego lekkiego
przedmiotu, jak choćby skrawek papieru toaletowego) na rucho-
mych elementach mebli jest metodą niezwykle prostą i skuteczną,
gdyż przy otwarciu drzwi lub szuflady piórko spada. Działający
w pośpiechu, niedoświadczony wywiadowca nie zwraca uwagi na
takie zabezpieczenia, a w ten sposób właściciel mieszkania może
poznać, czy ktoś grzebał w jego rzeczach. Trudno wręcz uwierzyć,
jak wiele osób dało się nabrać na tak proste pułapki.

Ale Kevin i jego kolega nie natknęli się na tego typu przeszkody.
Skłonni byli jednak sądzić, że Woodward zrezygnował z podobnych
chwytów już przed wieloma laty, uciekając się do znacznie bardziej
wyrafinowanych metod.

Dość szybko znaleźli ukryte materiały. Kevin bez trudu otworzył
wytrychem dolną szufladę stojącej przy łóżku komódki, gdzie pod
stosami wycinków z chicagowskiej prasy, dotyczących głównie
działalności trockistów, znajdowały się dziesiątki książek na temat
socjalizmu oraz Stalina. Natknęli się także na kilka notatników
zapełnionych drobnym, koślawym pismem Woodwarda. Kolega
Kevina chciał sfotografować notatki, ten jednak się nie zgodził:
zajęłoby to co najmniej godzinę, a specjaliści z Langley musieliby
przez wiele dni rozszyfrowywać bazgroły. Poza tym Kevin miał

199

przeczucie, że w tych zapiskach nie znajdą żadnych wartościowych
informacji. Wielki plakat z podobizną Stalina oraz zawartość
szuflady przekonały go, że prawdziwe jest to drugie przypuszczenie
dyrektora — Woodward był trzeciorzędnym agentem, którego
Rosjanie starali się izolować od wszelkich ważnych operacji. Żaden
doświadczony szpieg nie trzymałby takich materiałów w domu.
Przeglądał jeszcze wycinki prasowe, kiedy kolega trącił go łokciem.

Popatrz na to.

Powell zajrzał do brunatnego kartonowego pudełka.

Naboje — mruknął tamten — jakieś trzydzieści sztuk.
Możemy zabrać jeden, żeby mieć do porównania, gdyby zaszła
konieczność określenia rodzaju używanej broni.

Kevin pokręcił głową.

Pół godziny później wyszli z mieszkania, zostawiając wszystko
w idealnym porządku. Nigdzie nie znaleźli pistoletu.

Parking strzeżony w samym centrum chicagowskiego North
Side zajmuje cały duży kwartał. Zwykle jest zatłoczony — dokoła
wznoszą się wysokie biurowce, a zaledwie trzy przecznice dalej
znajduje się wjazd na obwodnicę miejską. Wczesnym popołudniem
trudno znaleźć choć jedno wolne miejsce. Tego dnia było podobnie.

Nuricz stał w samoobsługowej pralni po drugiej stronie ulicy,
obserwując parking przez zaparowaną z lekka szybę. Trzy kobiety
korzystające z pralek nie zwracały na niego uwagi. Tylko mała,
mniej więcej czteroletnia dziewczynka, posadzona przez matkę na
krześle, tkwiła nań nieruchomo, dłubała w nosie i nie spuszczała
wielkich piwnych oczu z nieznajomego. Nie reagowała nawet na
groźne spojrzenia mężczyzny, toteż Nuricz po pewnym czasie
przestał się przejmować dzieckiem.

200

Uważnie przyglądał się zaparkowanym samochodom, co chwila
zerkając w głąb ulicy. Woodward podstawił auto pół godziny temu
i swobodnym krokiem opuścił parking, co Nuricz przyjął z ogromną
ulgą. Musiał się jednak przekonać, czy Amerykanina nikt nie śledzi.
W normalnych warunkach nie marnowałby czasu, już dawno
wsiadł do samochodu i odjechał, ale złe przeczucia nie dawały mu
spokoju. Gdyby ktoś śledził Woodwarda, cała operacja zostałaby
zdemaskowana.

To wszystko przez zachowanie tego wariata, tłumaczył sobie
w duchu. Wiedział jednak, że choć Amerykanin mógł mu przy-
sporzyć wiele kłopotów, to dla niego nie stanowił bezpośredniego
zagrożenia, nie było powodów do tak silnego zdenerwowania.

Na szczęście nie musiał się już z tamtym kontaktować, pozo-
stawało mu jedynie zgłosić się później telefonicznie i dowiedzieć,
czy łącznik nie otrzymał dla niego jakichś nowych instrukcji.

Nie, pomyślał teraz, to nie Woodward jest przyczyną niepokoju,
lecz cała ta zwariowana operacja. Ale jaki mam wybór?

Westchnął głośno, po raz ostatni spojrzał na piwnooką dziew-
czynkę w czerwonych spodniach i zaplamionym polo, wreszcie
wyszedł z zakładu i ruszył w stronę parkingu. Zapłacił stróżowi,
pospiesznie sprawdził wnętrze auta (gdyż planował dokonać szcze-
gółowej inspekcji na którymś z przydrożnych parkingów, jakieś
pięćdziesiąt kilometrów od Chicago), przejrzał plan miasta i wyjechał
na ulicę. Mimo wszelkich środków ostrożności, nie zwrócił uwagi
na to, że trzy samochody kilkakrotnie przejeżdżały ulicą obok
parkingu.

Zespoły agentów wywiadu utworzyły szczelny kordon wokół
auta Nuricza piętnaście minut po opuszczeniu Chicago. Posługiwali
się tą samą metodą, co podczas obserwacji autobusu: jeden wóz
jechał na przedzie, pozostałe za Rosjaninem. Ponieważ tym razem
nie znali celu podróży szpiega, w tyle obstawiały go aż cztery
pojazdy. Kiedy tylko minęli Rockford, Kevin połączył się z centralą
CIA w Langley, korzystając z radiostacji dużej mocy, i poprosił
techników o przełączenie rozmowy na linię telefoniczną, podając
numer gabinetu dyrektora Grupy L.

Wyjechał z Chicago, panie dyrektorze, w kierunku Saint
Paul — oznajmił. — Wygląda na to, że zmierza do Montany. Nie
sądzę, żeby nas spostrzegł, aczkolwiek przed wyruszeniem w drogę

201

przesięwziąl zaostrzone środki bezpieczeństwa. Gdybym nie dys-
ponował tak licznym zespołem, pewnie bym go zgubił już kilka
razy. Mam nadzieję, że damy sobie radę sami, ale na wszelki
wypadek przekazałem numery rejestracyjne jego auta wszystkim
patrolom wzdłuż domniemanej trasy. Jeśli nawieje, może zdołają go
namierzyć chłopcy z drogówki.

Znakomicie, mój chłopcze. Znakomicie — odpowiedział mu
miękki, czysto brzmiący głos starego. — Carl zameldował, że grupa
śledząca Woodwarda nie zauważyła niczego szczególnego.

Kevin przez chwilę się zastanawiał nad doborem słów, gdyż
zdawał sobie sprawę, że rozmowę przez radio bardzo łatwo można
przechwycić.

C/y dotarła do pana szczegółowa informacja na temat
Woodwarda, którą wysłałem?

Trzy godziny po włamaniu do mieszkania łącznika jeden z ludzi
Powella wsiadł na pokład samolotu lecącego do Waszyngtonu.
Oficjalnie został zwolniony z obowiązków z powodu lekkiego
przeziębienia. Oprócz normalnego raportu z przebiegu akcji, do-
starczył dyrektorowi również ściśle tajną relację Kevina z prze-
szukania lokalu, zawierającą także jego wnioski. Napisał, że według,
niego Woodward jest podrzędnym agentem wykonującym tylko
zadania pomocnicze, prawdopodobnie niezrównoważonym psychicz-
nie i uzbrojonym. Ponieważ informacje zostały zdobyte metodami,
których nie mogły zaakceptować żadne komisje nadzorujące pracę
wywiadu, nie można ich było przekazać w jakimkolwiek oficjalnym
meldunku. Dla nikogo nie jest jednak tajemnicą, że każda z agencji
posługuje się podobnymi, „nie istniejącymi" danymi, które z za-
chowaniem daleko posuniętej ostrożności, w najściślejszej tajemnicy,
zdobywa się między innymi takim sposobem, jakim posłużył się
Powell.

Tak, dostałem. Twoje spostrzeżenia są niezwykle cenne,
wręcz nieocenione, chociaż zostały sformułowane w widocznym
pośpiechu.

Kevin poczuł dumę.

102

drobne płotki, które zaraz po pierwszym spotkaniu z Różowym
wracają do normalnych zajęć. Następnego dnia porozumiewają się
telefonicznie, korzystając z wybranych budek. To sprytna metoda.
Nie da się ich podsłuchać, gdyż moglibyśmy jedynie podłączyć się
do ich domowych aparatów, oni zaś ustalają numer budki
telefonicznej i godzinę spotkania w trakcie pierwszej rozmowy.
Gdyby nie to, że mamy ich pod ścisłą obserwacją, pewnie byśmy
się nigdy nie dowiedzieli, iż nawiązali kontakt telefonicznie. Na
szczęście tego typu połączenia zamiejscowe trzeba zamawiać przez
centralę.

Otóż wczoraj ten facet zameldował, że wśród oficerów KGB
mówi się o jakiejś operacji, która ma mieć miejsce w stanach
Środkowego Zachodu. Zdołał się dowiedzieć tylko tyle, że obecnie
działalność głównego agenta skupia się w okolicach Chicago, ale
już wkrótce powinien się on przenieść dalej na zachód. Naganiacz

203

CIA poprosił Rosjanina o dalsze informacje, nie wiadomo jednak,
czy uda mu się je zdobyć

W słuchawce na dłuższą chwilę zapadła cisza, wreszcie dyrektor
powiedział:

Wiesz co, Kevinie? Cała ta sprawa robi się coraz bardziej
interesująca.

Powell miał wrażenie, że coś mu umknęło z tej wymiany zdań.

Malcolm i Sheila wracali do motelu w milczeniu. Obiad w domu
Stuartów przebiegł bez zakłóceń, inspektor rolny i jego żona nawet
dość ciepło, bez zbytniej podejrzliwości przyjęli jego „asystentkę."
Malcolm nie przejął się kilkoma dwuznacznymi uśmieszkami ani
tym, że kiedy Emma zaciągnęła Sheilę do swego pokoju, aby
pokazać jej nową maszynę do szycia, Jerry mrugnął do niego
znacząco i rzekł:

Skąd wytrzasnąłeś taką zgrabną asystentkę? Na twoim
miejscu nie odstępowałbym jej na krok.

Malcolm zaczerwienił się lekko.

Wcale nie mam takiego zamiaru — odparł.

Ku jego zdumieniu ten pierwszy dzień minął bez większych
zgrzytów. O szóstej rano obudził go odgłos wody spuszczanej
w toalecie. Następnie Sheila w zwięzłych słowach poinformowała
go o planach. Kazała mu zostawić otwarte drzwi łazienki, kiedy
szedł się wysikać, sama zaś usiadła na brzegu łóżka, wbijając
w niego spojrzenie. Toteż z urażoną dumą stanął najdalej od
klozetu, jak tylko mógł, i spuścił spodnie, chcąc wynagrodzić jej
gorliwość. Później poleciła mu nie zakładać szkieł kontaktowych do
czasu, aż ona wyjdzie z toalety — dobrze wiedziała, że jest
krótkowidzem i nie może się bez nich obejść. Następnie zarządziła

204

wspólną kąpiel pod prysznicem. Malcolm zapytał tylko, czy da radę
się dokładnie umyć, obserwując zarazem każdy jego ruch.

Weszli jednocześnie do kabiny, starając się nie dotykać nawzajem
i nie patrzeć na siebie, jeśli tylko było to możliwe. Malcolm
zażartował, że skoro już kąpią się razem, to Sheila mogłaby mu
umyć plecy. Ale natychmiast tego pożałował, dostrzegłszy jej
lodowate, mordercze spojrzenie.

Kiedy byli gotowi do wyjścia, Sheiia zarządziła wizytę w „jej"
pokoju, chciała bowiem pościągać nieco pościel, żeby wszystko
wyglądało jak najbardziej naturalnie. W pozostawionej tu walizce
miała jedynie trochę ubrań, z których w ogóle nie chciała korzystać.
Żałowali oboje, iż nie mają żadnych dokumentów potwierdzających
ich fikcyjne, wspólne zadanie zlecone przez macierzystą firmę.

Stuarta spotkali przypadkowo na parkingu przed barem. Jerry
zazwyczaj jadał śniadania w domu, ale tego dnia żona miała wrócić
później z kościoła, a jemu nie chciało się szykować dla siebie jedzenia.
Malcolm od razu pożałował, że pierwsze spotkanie Stuarta z Sheilą
nastąpiło tak niespodziewanie i nie mogli się do tego przygotować,
ale dziewczyna znakomicie odegrała swoją rolę. Jerry'emu „asystent-
ka" od razu się spodobała i już po kilku słowach zaprosił oboje na
domowy obiad, a Sheiia obiecała, że na pewno przyjadą.

Podjęli przerwaną wcześniej pracę w rejonie na północny wschód
od Whitlash. Przed przerwą na lunch odwiedzili cztery gospodars-
twa. Malcolm zwrócił uwagę, że dziewczyna jemu zostawia wszelkie
decyzje i posłusznie wykonuje polecenia. Wcieliła się w rolę układnej
i pracowitej, typowej amerykańskiej sekretarki podróżującej ze
swoim szefem i kochankiem, a przyszło jej to z taką łatwością, że
poczuł się zażenowany. On sam był spięty, szorstki i nie potrafił
ukryć zdenerwowania. Po wypełnieniu drugiej ankiety powiedział
Sheili, że zazdrości jej swobody, ona jednak odparła, iż jego
nerwowość absolutnie pasuje do tej sytuacji.

Sheiia obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jej ciepły, życzliwy
stosunek do niego natychmiast znikał, kiedy tylko wsiadali do
samochodu.

205

Bo mam — powiedziała. -- Czyżbyś zapomniał, co mówił
Czu o zwerbowanym przeze mnie lotniku? To ja dobiłam z nim
targu. Facet nadal myśli, że jestern w nim zakochana bez pamięci,
że tęsknię za nim i jego pieszczotami, a ja ze swej strony robię
wszystko, by go utrzymać w tym przekonaniu. Absolutnie wszystko.
Im bardziej będzie w to wierzył, tym większy będziemy mieli z niego
pożytek.

Następny kilometr przejechali w milczeniu. Wreszcie Malcolm
zapytał:

Malcolm westchnął.

Nie mam zamiaru cię pouczać. Nie potrafię wyrazić, jak to
odbieram; nie umiem tego logicznie uzasadnić. Ale zawsze mi się
wydawało, że między dwojgiem ludzi... powinno coś być... Nawet
jeśli chodzi wyłącznie o kontakty fizyczne.

Dlaczego? Seks jest jedną z potrzeb fizjologicznych, może
nie aż tak wyrazistą jak głód, ale podobną. Z tego punktu widzenia
można go różnie wykorzystywać, jako źródło satysfakcji bądź
frustracji. W naszym fachu to jedAO z wielu narzędzi pracy. Można
by rzec, iż w Stanach jest to metoda wykorzystywana w każdym
zawodzie. Nie masz mnie co żałować, Malcolmie. Chyba bardziej
powinno ci być żal samego siebie-

Malcolm nie odpowiedział. Do końca dnia, jeśli nie liczyć
koniecznej wymiany zdań przy wypełnianiu ankiet, prawie się do
siebie nie odzywali.

Zaparkował dżipa na placyku przed motelem. Kiedy oboje
wysiedli, Sheila zarzuciła mu ramiona na szyję.

206

Tylko spokojnie — szepnęła. — Tak właśnie powinniśmy się
zachowywać. Idziemy do parku na szczycie wzgórza.

Malcolm bez słowa objął ją wpół ramieniem i przytuleni weszli
między drzewa. Stanęli na szczycie i w milczeniu spoglądali na
niebo purpurowiejące o zachodzie słońca. Wreszcie Malcolm
szepnął:

Malcolm posłusznie wypełnił ten rozkaz.

Leżąc na łóżku, przyglądał się wieczornej krzątaninie Sheili
przez grube szkła starych okularów. Dziewczyna otworzyła neseser,
z którym nie rozstawała się nawet na chwilę. Obok rewolweru
Malcolma i apteczki, trzymała w nim niewielką, lecz mającą duży
zasięg krótkofalówkę. Czterokrotnie w ciągu dnia kontaktowała się
z Czu, ale Malcolm nie potrafił określić, według jakiego schematu
ustalili godziny łączności. Za każdym razem rozmowa trwała
zaledwie kilka sekund, tyle tylko, ile trzeba było na przekazanie
zaszyfrowanego meldunku. Teraz także wezwała kolegę i rzuciła do
mikrofonu kilka słów. Malcolm wiedział doskonale, że gdyby
w wyznaczonej porze nie złożyła meldunku, Czu natychmiast by
pomyślał, iż to on złamał dane słowo. Dlatego przy każdym
nawiązywaniu łączności ogarniała go złość. Sheila także przy-
słuchiwała się jego meldunkom składanym przez telefon, ale
w przeciwieństwie do niego rozumiała znaczenie wszystkich słów
kodu — musiała je poznać w trakcie przesłuchania z użyciem
narkotyków.

Tym razem Sheila po skończeniu rozmowy wyglądała na
zadowoloną. Odsunęła buty i plecak Malcolma, jak zwykle ciśnięte
niedbale obok krzesła, i postawiła w tym miejscu neseser. Spojrzała
na niego z pewną dozą wyrozumiałości, po czym starannie ułożyła
jego rzeczy obok szafy.
sAle kiedy zaczęła się rozbierać, znów
przybrała kamienny wyraz twarzy.

Jej pogodny nastrój utrzymywał się od chwili wyjścia z domu
Stuartów. Malcolm miał wrażenie, że traktowała go z pewną dozą

207

sympatii. Toteż krytycznym okiem popatrzył, jak układa sobie koc
na fotelu. Stwierdziwszy w końcu, że najwyżej usłyszy odmowną
odpowiedź, zdecydował się i zagadnął:

Możemy spać razem albo przynajmniej korzystać na zmianę
z fotela.

Sheila przerwała układanie koca i spojrzała na niego zdumiona.

Daj spokój, niczego nie knuję — wyjaśnił pospiesznie. —
Widziałem, że ledwo się podniosłaś dziś rano. Jeszcze kilka nocy
w fotelu i będziesz jak sparaliżowana. Jak wtedy dokończymy
naszą akcję? Nie obchodzi mnie to, czy zrobisz z siebie kalekę.
Mówię szczerze. Ale nie chcę też, żeby to wszystko spaliło na
panewce. Zatem wybieraj, albo śpimy razem w łóżku, albo na
zmianę w fotelu. Obiecuję, że nie będę próbował cię udusić poduszką
ani nic takiego. Do cholery, już kilka razy miałem sposobność się
od ciebie uwolnić — skłamał. — Czemu więc miałbym próbować
w ciągu nocy?

Sheila zastanawiała się przez kilka sekund, po czym złożyła koc
z powrotem i schowała go do szafy. Po raz kolejny otworzyła
neseser, coś z niego wyjęła i odstawiła na miejsce. Bez słowa
odwróciła się tyłem i poszła do łazienki.

No, jakoś to przeszło, pomyślał Malcolm. Tylko nie próbuj
być za bardzo dociekliwy i o nic jej nie pytaj. Sama powie
prawdę.

Chcąc okazać swą obojętność, zdjął okulary, ułożył się wygodnie
pod kołdrą i zamknął oczy, jakby starał się zasnąć. Usłyszał szum
spuszczanej wody, ale jeszcze dłuższy czas potem w pokoju panowała
cisza. Kiedy ostatecznie miał się już poddać i spojrzeć na dziewczynę,
powiedziała:

Masz, weź to.

Malcolm usiadł w łóżku i otworzył oczy. Sheila trzymała na
wyciągniętej dłoni jakąś tabletkę, a w lewej ręce szklankę z wodą.
Tym razem miała na sobie białą bawełnianą bluzkę, pod spodem
nie zauważył jednak szelek i kabury z pistoletem.

208

Och, na miłość boską! Pewnie jeszcze wsadzisz pistolet pod
poduszkę. A jeśli nocą wypali?

Uśmiechnęła się pobłażliwie.

Zamknęłam go w neseserze. Jeśli ktoś się tu włamie, nie
zostanie nam nic innego do obrony, jak robić dobre wrażenie. Weź
tę pigułkę, jest już późno, a musimy wstać o szóstej rano.

Malcolm połknął tabletkę. Po dziesięciu minutach, mimo roz-
paczliwych wysiłków, zaczął bezlitośnie zapadać w sen. Sheila
leżała obok i oddychała spokojnie, miarowo. Mogę się założyć, że
nie śpi, przemknęło mu przez myśl. Kiedy już tracił kontakt
z rzeczywistością, dziewczyna odezwała się niespodziewanie:

Nie odpowiedziała. Dopiero później doszedł do wniosku, że
chciała zadać mu pytanie w dokładnie wyliczonym momencie,
kiedy będzie balansował na granicy snu i jawy. Przyszło mu także
do głowy, iż zależało jej na tym, by rano nie mógł sobie przypomnieć
żadnych skojarzeń związanych z tą kłopotliwą dla niej rozmową.
W każdym razie uznał to wyjaśnienie za bardzo prawdopodobne.

Jezu, pomyślał Malcolm. Ale sobie wybrała chwilę na rozważania
filozoficzne...

209

Nie myślisz, że i tobie uda się je znaleźć?

Z trudem przychodziło mu formułowanie odpowiedzi, język mu
się plątał.

Odwrócił się z powrotem. Był zły na siebie, ogarniała go
wściekłość, że w ogóle doszło do tej wymiany zdań. Jutro będę jej
mógł to lepiej wytłumaczyć, pomyślał w końcu.

Żal mi ciebie — szepnęła po chwili dziewczyna.
Ale Malcolm nie zdążył się jeszcze rozluźnić.

Niby dlaczego? — syknął ze złością, chcąc ostatecznie
zakończyć tę idiotyczną sprzeczkę przed zaśnięciem.

Przez resztę nocy nie odzywali się już do siebie

A wtedy (jak to Alicja później opisała) wiele
zaczęło się dziać w jednej chwili.

Co on robi, do cholery? — chyba już po raz setny zapytał

Kevina siedzący z tyłu agent. — Przecież to nie ma najmniejszego sensu!

Ten jednak nie zareagował, zresztą nie umiał udzielić żadnej odpowiedzi.

Była środa, od czasu wyjazdu Różowego z Chicago upłynęły
dwa dni. Rosjanin prowadził samochód przez cały
poniedziałek
i większą część nocy, zatrzymując się jedynie na posiłki i w celu
uzupełnienia paliwa. Dopiero nad ranem zajechał przed motel
w Jamestown, w Dakocie Północnej, zaskarbiając sobie niewymow-
ną wdzięczność Kevina i całego zespołu wycieńczonych agentów.
Wynajęli pokoje w innym motelu, na jakiś czas przekazując żmudne
obowiązki grupie miejscowych pracowników FBI. Powell wyznaczył
jedynie swoich trzech najbardziej wypoczętych ludzi do nadzorowa-
nia funkcjonariuszy, złożył telefonicznie krótki meldunek w Waszyn-
gtonie, po czym dosłownie zwalił się na łóżko.

Nuricz nie zabawił długo w Jamestown, już o dziewiątej rano

211

we wtorek zasiadł do śniadania. Wywiadowcy zostali ostrzeżeni
w ostatniej chwili, a ponieważ nie znali harmonogramu podróży
śledzonego szpiega, musieli zrezygnować z porządnego posiłku
w jakimkolwiek lokalu. Usłużni policjanci dostarczyli im do
samochodów jedynie bułki z hamburgerami, pochodzące z jakiejś
podrzędnej, funkcjonującej przez okrągłą dobę smażalni. Dwaj
agenci FBI pilnowali Różowego przez cały czas pobytu w barze,
lecz nie zauważyli niczego podejrzanego.

Po śniadaniu Nuricz pojechał dalej na zachód drogą numer
94 — nowoczesną, czteropasmową autostradą międzystanową,
biegnącą jak z bicza strzelił przez bezludną, monotonną równinę
Dakoty. Tylko gdzieniegdzie na brunatnych stepach można było
dojrzeć oazy świeżej zieleni, a ponieważ teren był zupełnie płaski,
widoczność sięgała wielu kilometrów. Musieli zostać daleko w tyle
za samochodem Rosjanina, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń.

Wszystko szło znakomicie aż do czasu, gdy byli zaledwie
godzinę drogi od Bismarcku, stolicy stanu. Bez żadnych widocznych
powodów Różowy zaczął nagle zmieniać szybkość. To zwalniał do
50, to znów przyspieszał do 110 czy nawet 120 kilometrów na
godzinę. Kiedy wyhamował po raz pierwszy, prowadzący wóz
znalazł się za blisko i musiał go wyprzedzić. Kevin polecił przez
radio tamtemu zespołowi jechać prosto do Bismarcku, wyszedł
bowiem z założenia, że Rosjanin na pewno zapamiętał to auto. Nie
zdążyli jeszcze uformować na nowo szyku, gdy Różowy nagle
przyspieszył do 120 kilometrów na godzinę. Dość szybko wyprzedził
ten sam wóz, któremu Kevin gorączkowo nakazał utrzymywać
stałą prędkość, i omal nie dogonił zespołu jadącego na przedzie.
Zlany potem Kevin ledwie nadążył przez radio dyktować im
szybkość, każąc za wszelką cenę utrzymywać dystans do Rosjanina.

Wtedy właśnie siedzący za nim kolega rzucił wściekle:

212

Kevin uśmiechnął się blado.

Bawił się przez cały czas. Pamiętasz numer z autobusem?
A jak zachowywał się w Chicago i w Nowym Jorku? Cały czas
próbował nas wywieść w pole, ale swoje najlepsze numery zachował
na taką okazję — wskazał za szybę samochodu. — Znasz jakiś
teren, gdzie byłoby trudniej niepostrzeżenie śledzić człowieka?

Tamten powoli odwrócił głowę i omiótł spojrzeniem bezkresne
prerie Dakoty. Po chwili wzruszył ramionami.

No cóż, to na pewno nie jest Bronx, gdzie nigdy nie można
znaleźć miejsca do zaparkowania. Ale tam łatwo się zgubić w tłumie.
Co więc robimy? Bo w końcu wszystkie nasze wozy będą spalone
i całą akcję diabli wezmą. Gdybyśmy ściągnęli helikopter, wtedy dla
niego cała sprawa stałaby się oczywista.

Kevin nie odpowiedział. W milczeniu dojechali aż do Bismarcku.
Ale tutaj znowu padło pytanie:

Co on wyczynia, do jasnej cholery? Pomylił drogi?
Zakładali, że Różowy pojedzie dalej autostradą numer 94

w kierunku Montany. Ale ten musiał zmienić zdanie. Zaledwie
minął centrum handlowe miasta, kiedy niespodziewanie skręcił
w drogę wiodącą na północ. Na szczęście wóz prowadzący zdążył
się przedrzeć bocznymi ulicami Bismarcku i wyjechać na szosę,
zanim jeszcze Różowy minął granicę miasta.

Kevin spoglądał z zakłopotaniem to na kierowcę, to na siedzą-
cego z tyłu kolegę. Obaj także się pocili.

213

się zastanawiał, wreszcie rzekł z uśmiechem. — Mamy jeszcze
szansę. Co prawda niewielką, ale realną. Podaj mi radiostację.

Po upływie pół godziny nabrał pewności, że jego plan da się
wcielić w życie. Skontaktował się z dyrektorem, ale ten przed
wydaniem zezwolenia musiał się porozumieć z biurem prokuratora
generalnego. W dodatku trzeba było wykorzystać znajomość
z wieloma wpływowymi politykami. Przejeżdżali właśnie przez
Underwood, niewielką mieścinę w połowie drogi między Bismarc-
kiem a Minot, kiedy Carl przekazał drogą radiową zgodę na
zmianę planów. Kevin podejmował spore ryzyko, ale nie miał
innego wyjścia.

Zawrócili, nakazując tylko jednemu zespołowi jechać dalej za
Różowym. Kevin polecił przez radio wszystkim jednostkom z mias-
teczek środkowej części stanu, jakim mógł rozkazywać, a które
dysponowały nie oznakowanymi samochodami — FBI, patrolom
drogowym, biurom szeryfów okręgowych, inspektoratom Depar-
tamentu Skarbu, a nawet żandarmerii wojskowej — pozostać
w gotowości. Wracali do Bismarcku na sygnale, pokonując drogę
dwa razy szybciej niż poprzednio.

Ów plan opierał się na logice i doświadczeniu. Różowy praw-
dopodobnie w krótkim czasie zdołałby umknąć wywiadowcom,
zgodnie z przypuszczeniami kierowcy. Na równinach Dakoty zespoły
obserwacyjne nie miały większych szans utrzymać swojej akcji
w tajemnicy. Zatem należało przedsięwziąć jakieś działania.

Niemal każdy wóz patrolu drogowego czy policji stanowej
wyposażony jest w radar do pomiaru prędkości. To proste,
przenośne urządzenie da się bez większego trudu zamontować
w każdym samochodzie. Co prawda jego wskazania nie są zbyt
dokładne, a zasięg stosunkowo ograniczony. Patrole z Montany
korzystały głównie z modelu zdolnego wykonać pomiar do odleg-
łości dwunastu kilometrów — przy założeniu, że nie zakłócą go
żadne nierówności terenu. Ale na płaskiej prerii nie było takich
przeszkód.

Kevin polecił zainstalować w trzech nie oznakowanych autach
radary wypożyczone od patroli drogowych. Poprosił też o pomoc
czterech doświadczonych funkcjonariuszy. Szef drogówki w Dakocie
Północnej z radością spełnił wszystkie prośby Departamentu Spra-
wiedliwości — zwłaszcza że obiecano mu przydzielenie „funduszu

214

specjalnego", który rok wcześniej Stanowa Komisja Finansów
wycięła z budżetu.

Trzej policyjni technicy w ciągu dwudziestu minut zamontowali
radary w samochodach wywiadowców. Przez cały ten czas Powell
był w ciągłym kontakcie radiowym z zespołami śledzącymi Różo-
wego. Wreszcie, w eskorcie kilku wozów policyjnych, z rykiem
syren pomknęli z powrotem na północ. Dotarli do Underwood
w samą porę, aby ponownie przejąć obserwację Rosjanina. Ten
bowiem, zaraz po odłączeniu się Kevina od grupy, skręcił w boczną
drogę wiodącą na wschód, następnie zatoczył wielkie koło i znów
wyjechał na tę samą szosę prowadzącą do Minot.

Dość szybko odtworzyli pierwotny szyk. Jeden samochód zaopat-
rzony w radar zajął miejsce na czele, drugi posuwał się za Rosjaninem.
Kevin w trzecim został z tyłu w sporej odległości. Nawiązał łączność
ze wszystkimi wozami służb stanowych biorącymi udział w akcji.
Patrole znakomicie się spisały podczas jego nieobecności, chociaż
Różowy zdążył wyeliminować aż sześć pojazdów. Polecił dwóm ze
swoich spalonych zespołów dołączyć do prowadzącego auta z rada-
rem, a dwóm pozostałym nakazał trzymać się z tyłu w odwodzie.

215

właśnie dlatego, że w Dakocie szosy są tak puste. Narobiliśmy
sporo zamieszania, ale nie było innego wyjścia.

Różowy jechał ciągle na północ, od czasu do czasu nagle
przyspieszając. Zaczął też częściej się zatrzymywać na przydrożnych
parkingach i stacjach benzynowych. Przez cały czas Kevin trzymał
się z tyłu w takiej odległości, na jaką im tylko pozwalał zasięg
radaru. We wszystkich mijanych miasteczkach śledzenie prze»
jmowały grupy funkcjonariuszy, ani na moment nie spuszczając
Rosjanina z oka. Wreszcie zatoczyli olbrzymie koło i o zmierzchu
wjechali ponownie do Jamestown. Tym razem Różowy zatrzymał
się w innym motelu, natomiast zmęczeni agenci z wdzięcznością
przyjęli fakt, że właściciel hoteliku uprzejmie przydzielił im te same
pokoje, w których spędzili poprzednią noc. O tej porze roku rzadko
się tu spotykało turystów, więc podróżujący służbowo w tak dużej
grupie mężczyźni byli mile widzianymi gośćmi.

216

wać, zaczęli mu już płacić. Wcale nie ukrywają, że gdy tylko
wyciągną z niego co się da, wyłożą karty na stół i odeślą do Rosji
w charakterze podwójnego agenta.

217

Powell nie zwrócił uwagi na te pochwały, był zanadto zdener-
wowany. Poza tym wyczuł w głosie dyrektora dziwną nutę, jak
gdyby starego bardzo zabolał ten fakt, że to nie on wpadł na taki
pomysł. Wolał jednak skupić się na konkretach, niż roztrząsać
nastawienie przełożonego.

Ryżow uśmiechnął się szeroko.

Zdaje się, że macie rację. Tak, powinniśmy to uczynić.
Wiecie, co robić.

Serow przytaknął ruchem głowy i wytarł spocone dłonie o noga-
wki spodni.

Agent FBI dowodzący grupą obserwującą Woodwarda był
wściekły. Zwykle w czwartki miał dzień wolny i kiedy oto po
zimowych chłodach kolejny czwartek nastał wreszcie ciepły i pogod-

218

ny, prawdziwie wiosenny, on musiał siedzieć w samochodzie
zaparkowanym przed sklepem z częściami elektronicznymi, w któ-
rym pracował Woodward, i czekać cierpliwie, aż coś się wydarzy.
Zajmował się tą sprawą już od pięciu dni i dotychczas nie zauważył
niczego podejrzanego, jeśli nie liczyć dziwacznego zgodnego z prze-
widywaniami zachowania mężczyzny. Spojrzał teraz na zegarek,
była dziesiąta rano. Normalnie o tej porze dopiero by wstawał
z łóżka, może nawet namówiłby żonę na zrobienie krótkiej przerwy
w codziennej domowej krzątaninie i złożenie wizyty w jego sypialni.
Szybko odegnał od siebie wspomnienie delikatnych dłoni oraz
szerokich bioder swojej żony i tylko westchnął.

Niespodziewanie partner wyrwał go z marzeń trącił w ramię
i rzekł:

Patrz!

Woodward wyszedł ze sklepu. Stanął na skrzyżowaniu i zaczął
nerwowo przyglądać się przechodniom, od czasu do czasu zerkając
też za siebie. Ubrany był w powypychane spodnie od dresu, koszulę
i sztruksową kurtkę, zapiętą tylko na dolny guzik. Agentowi
przyszło do głowy, że tamten faktycznie może być uzbrojony.
Kiedy Woodward ruszył energicznym krokiem przez ulicę, sięgnął
po mikrofon krótkofalówki.

Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W.
Uwaga, obiekt wyszedł ze sklepu, kieruje się na zachód. Przejąć
obserwację i nie spuszczać go z oka.

Woodward doszedł do Clark Street, gdzie wsiadł do autobusu
jadącego na północ. Trzy samochody z agentami utworzyły wokół
niego szczelny kordon. Nie było dużego ruchu. Po dwudziestu
minutach łącznik wysiadł przy tej samej Clark Street, obok baru
McDonalda.

Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W.
Obiekt idzie w stronę budki telefonicznej. Natychmiast powiadomić
grupę podsłuchu i obstawić teren.

Woodward nie zatrzymał się jednak przy budce stojącej obok
wejścia do baru, a był to właśnie ten automat, z którego rozmowy
Kevin polecił nagrywać. Szef grupy obserwacyjnej kurczowo zaciskał
kciuki. Ale łącznik przeszedł jeszcze sto metrów i wkroczył do
innego baru. Za nim weszło do środka dwóch agentów. Po dziesięciu
minutach jeden z nich wybiegł na ulicę i dopadł samochodu.

219

Wygląda na to, że ktoś się pomylił — mruknął kierowca,
lecz agent nie zwrócił na to uwagi.

Woodward wyszedł z baru zaledwie po dwóch minutach.
Sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego, prawie biegł. Tym
razem zatrzymał się przy wytypowanej budce telefonicznej, oparł
plecami o witrynę McDonalda i z wyrazem paniki na twarzy zaczął
rozglądać się dokoła.

Zespół W Cztery do Centrali. Wygląda na to, że teraz
jednak czeka na rozmowę z wyznaczonego wcześniej automatu.
Zawiadomić grupę podsłuchu, wszystkie jednostki zostają w pogo-
towiu.

Telefon zadzwonił tylko raz, kiedy Woodward błyskawicznie
wszedł do budki i sięgnął po słuchawkę. Specjaliści od podsłuchu
przełączyli rozmowę na krótkofalówkę, żeby wszyscy agenci Ze-
społów W mogli ją słyszeć.

220

Wykrzykiwał jeszcze przez kilka sekund, zanim dotarło do
niego, że połączenie zostało przerwane.

Powoli odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki. A więc wreszcie
nastał czas, pomyślał, czas rewolucji! Ruszył Clark Street w kierunku
południowym. Nie miał zamiaru wracać do pracy, musiał zniknąć;
wykiwać ich, stawić opór! Nigdy mnie nie dostaną, nigdy! —
powtarzał w duchu. Przyspieszył kroku, po twarzy spływały mu
grube krople potu.

Przewidywał, że są już blisko. Nie przeczuwają jednak, że jestem
przygotowany na to spotkanie! — myślał. Nie mogą o tym wiedzieć!
Rozejrzał się szybko na boki i rozpiął kurtkę. Miał wrażenie, że
kilka osób przygląda mu się badawczo. Ta kobieta z walizką...
Mężczyzna niosący torbę z zakupami... Jeszcze bardziej przyspieszył
kroku, prawie biegł. Potrącił jakąś staruszkę czekającą na autobus.

Nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia, powtarzał sobie.
Oprócz FBI są jeszcze trockiści. Oni chyba także mnie śledzą. Poza
tym chińscy rewizjoniści. I Kubańczycy. I CIA. Wpadł na wózek
dziecinny, omal go nie przewracając. Malec zaczął wrzeszczeć
wniebogłosy.

Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W.
Obiekt prawdopodobnie ogarnęła panika. Wszyscy mają pozostać
w pogotowiu.

Dwaj agenci FBI podążający chodnikiem sto metrów za Wood-
wardem zaczęli w biegu rozpinać płaszcze. Inny wywiadowca, który
w przebraniu robotnika przechadzał się po drugiej stronie ulicy,
dotrzymując kroku łącznikowi, także rozpiął sfatygowaną wojskową
panterkę.

Nie wiadomo skąd na chodniku przed Woodwardem wyrósł
elegancko ubrany Murzyn. Zderzyli się i odskoczyli od siebie,
z trudem łapiąc równowagę. Woodward pozbierał się pierwszy

221

i zrobił już trzy kroki, kiedy tamten — adwokat, spieszący na
spotkanie z klientką — zawołał:

Hej, człowieku! Uważaj jak chodzisz! Zwariowałeś czy co?!
Woodward obejrzał się. Olbrzym stał pośrodku chodnika,

patrząc na niego. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, Murzyn —
którego żona później zeznała, że zawsze reagował zbyt gwałtow-
nie — uniósł potężną, zaciśniętą pięść i wycelował w Woodwarda
gruby czarny palec w typowo amerykańskim geście potępienia.
Tamten, wciąż patrząc za siebie, wpadł na latarnię, a impet
zderzenia obrócił go na miejscu. Złapał równowagę, ręce mu się
trzęsły.

Ty brudny sukinsynu! Schlałeś się i myślisz, że wolno ci
bezkarnie potrącać ludzi na ulicy? Powinienem skopać ci dupę i dać
lekcję dobrego wychowania!

Murzyn zacisnął pięści. Ale nie zdążył nawet pomyśleć, że robi
z siebie widowisko, kiedy Woodward błyskawicznie sięgnął pod
kurtkę i wyciągnął stary, rosyjski pistolet. Po twarzy prawnika
przebiegł nagły skurcz przerażenia, lecz tamten szybko zaczął
naciskać spust. Dwa z trzech wystrzelonych pocisków wyrwały
dziury w eleganckim garniturze Murzyna, trzeci odbił się od ściany
pobliskiego budynku. Pośród krzyków przechodniów mężczyzna,
określany w miejscowej palestrze mianem najzdolniejszego i najbar-
dziej obiecującego z młodych adwokatów, zwalił się na chodnik.
Zmarł w szpitalu dwie godziny później.

Agent obserwujący tę scenę z drugiej strony ulicy zareagował
pierwszy.

Woodward! — krzyknął, sięgając po rewolwer. r*f Rzuć
broń! Rzuć broń!

Ten jednak odwrócił się szybko i na ślepo wystrzelił dwa razy
w kierunku, z którego doleciał okrzyk. Pociski roztrzaskały witrynę
japońskiej restauracji, ale nikomu nic się nie stało. Agent wystrzelił
tylko raz, kryjąc się za najbliższym samochodem. Jego kula przebiła
okna dwóch samochodów, szybę wystawy sklepowej i stojący tam
manekin, aż wreszcie ugrzęzła w wielkim stosie futer przygotowa-
nych na przewiezienie do magazynu. Kiedy wywiadowca zerknął
ponad dachem auta, Woodward pędem skręcał w boczną uliczkę
odchodzącą od Clark Street.

Zespół W Cztery do wszystkich! Woodward ucieka! Zastrzelił

222

przechodnia! Schwytać go, unieszkodliwić! Jeśli to możliwe, pojmać
żywego, ale nie pozwólcie mu jeszcze kogoś zabić!

Wóz dowodzącego akcją z piskiem opon wykręcił w boczną
uliczkę, ruszając za Woodwardem. Chodnikiem pędził jeden z dwóch,
agentów idących do tej pory za podejrzanym. Jego kolega został
przy rannym Murzynie. Mężczyzna, który strzelał zza samochodu,
także rzucił się w pogoń za uciekającym.

Woodward gnał co sił w nogach. Miał rację! Tamci go śledzili!
Wszyscy naraz! Z trudem łapał powietrze, coraz mocniej kłuło go
w boku. Pędził przed siebie, przerażony, ale na swój sposób
zadowolony i szczęśliwy. Miał rację!

Samochód minął go i zahamował nagle w poślizgu, obracając
się bokiem i blokując wylot uliczki. Kierowca osunął się, skrył
głowę za drzwiami. Siedzący obok niego mężczyzna wyskoczył
z auta, przykucnął i ponad dachem wycelował w niego pistolet.
Trzeci wyskoczył tylnymi drzwiami i zanurkował za stojące przy
krawężniku pojemniki na śmieci.

Woodward! Rzuć broń! FBI!

Ten wypalił dwukrotnie, lecz pociski odbiły się od karoserii
samochodu. Błyskawicznie sięgnął po drugi magazynek. Agenci
czekali jeszcze, nie bardzo wiedząc, co począć — FBI nie ma
obowiązku strzelać ostrzegawczo w powietrze. Zdawali sobie sprawę,
że Woodward może im dostarczyć cennych informacji, nikt się nie
spieszył, aby go zabić. Lecz gdy tamten włożył drugi magazynek,
przeładował pistolet i uniósł broń, jak na komendę otworzyli ogień.

Koroner napisał później w raporcie, że co najmniej cztery
z siedmiu pocisków, jakie ugodziły Woodwarda, mogły być bezpo-
średnią przyczyną śmierci. Natomiast w szczegółowym opisie
incydentu stwierdzono, że trzej agenci wystrzelili w sumie jedenaście
nabojów.

Dowodzący akcją poczuł się nieswojo, kiedy podszedł do
nieruchomego, zakrwawionego ciała spoczywającego na asfalcie.
Zatrzymał się trzy metry od zabitego. Z tej odległości bez trudu mógł
zidentyfikować trupa. Po chwili zawrócił i podszedł do samochodu.
Między domami niosło się echo syren nadjeżdżających wozów
policyjnych i karetek. Co odważniejsi i bardziej ciekawscy mieszkań-
cy Chicago gromadzili się w oknach sąsiednich budynków i wygląda-
li ostrożnie zza rogów. Agent z ociąganiem sięgnął po mikrofon.

223

Agent wrzucił mikrofon do auta, ten odbił się od siedzenia
i stuknął o podłogę. Popatrzył w głąb uliczki. W jego stronę
zmierzał funkcjonariusz w czarnej skórzanej kurtce obwieszonej
licznymi odznakami. Powoli ruszył mu na spotkanie.

I cały mój wolny dzień diabli wzięli, pomyślał.

W kawiarni w Minot, w Dakocie Północnej, Nuricz powoli
odwiesił słuchawkę automatu. Dopił kawę, uregulował rachunek
i pojechał dalej na północny zachód drogą numer 52. Szosa ta
prowadzi do starej, dwupasmowej autostrady między stanowej numer
2, biegnącej wzdłuż granicy kanadyjskiej i przecinającej północne
rejony stanów Dakota oraz Montana. Planował tamtą właśnie
autostradą pojechać dalej na zachód. Teraz jednak, gdy wiadomość
od Woodwarda ponownie rozbudziła jego niepokój, musiał wszystko
od nowa przemyśleć.

Informację rozszyfrował bez trudu. Przed wyjazdem poświęcił
dwa dni na wbijanie w pamięć znaczenia słów kodu. „Młotek":
oznaczał niebezpieczeństwo, należało więc sądzić, że operacja została
w jakimś stopniu zdemaskowana; Amerykanie wiedzieli o jego
istnieniu, chociaż prawdopodobnie nie mieli pojęcia, gdzie go szukać
i nie znali szczegółów jego zadania. „Siedem" oznaczało ważność
akcji; nie był to najwyższy priorytet według skali KGB, na tyle jednak
wysoki, aby musiał podjąć skalkulowane ryzyko. Natomiast „Pięć"
oznaczało rodzaj narzucanej mu procedury; dowództwo nalegało,
żeby kontynuował akcję i postarał się ją zakończyć najszybciej, jak
tylko będzie to możliwe, w granicach przyjętych norm bezpieczeńst-
wa. Mógł ją przerwać jedynie wtedy, gdyby znalazł się w poważnych
kłopotach; powinien wówczas zniszczyć wszelkie materiały obciążają-
ce i zrobić wszystko, by uniknąć wpadki, gdyby zaś groziło mu
schwytanie, najodpowiedniejszym wyjściem byłoby zażycie trucizny.

224

W pierwszej chwili chciał telefonować do rezydenta GRU,
szybko jednak zrezygnował z tego zamiaru — jeśli on był spalony,
nie miało sensu narażać innych ludzi. Postanowił wykorzystać ten
kontakt jedynie w ostateczności. Po krótkim namyśle odrzucił także
pomysł wycofania się z akcji. Nieraz już znajdował się w trudniejszej
sytuacji, a chociaż brał udział w operacji KGB, to przecież robił to
dla swojej ojczyzny. Nie miał prawa przerywać działalności tylko
dlatego, że paru zidiociałych biurokratów zaczyna robić w portki.
Był przekonany, że sytuacja przybrała taki obrót tylko przez głupotę
urzędników KGB. Zaraz też ogarnęła go radość na myśl o konster-
nacji, jaką wywoła u przełożonych jego powrót do Moskwy.

Ale przede wszystkim trzeba wykonać zadanie, pomyślał; żeby
zaś się z niego wywiązać, trzeba mieć pewność, że Amerykanie
siedzą mi już na karku.

Obejrzał się na policjanta. Jechali teraz jako pierwszy wóz tylnej
obstawy, posiłkując się wskazaniami radaru na wypadek, gdyby
pozostałe zespoły miały jakieś kłopoty. Według jego odczytów
Różowy utrzymywał stałą prędkość i znajdował się osiem kilomet-
rów przed nimi. Kevin namyślał się przez chwilę, wreszcie postanowił
zrezygnować na jakiś czas z tego zabezpieczenia i w spokoju
wysłuchać być może istotnej wiadomości. Skinął policjantowi głową
i ten szybko wyłączył radar. Sięgnął ponownie po mikrofon.

225

A zatem co?

Twój pomysł z podsłuchem rozmów z automatu publicznego
przyniósł znakomite rezultaty. Niestety, Woodward korzystał
z dwóch różnych aparatów, z pierwszego zadzwonił do szefostwa
swojej siatki, z drugiego rozmawiał z Różowym. Powiedział mu, że
FBI prawdopodobnie ma ich obu na oku i przekazał jakąś
zakodowaną informację. Nie mamy szans jej rozszyfrować. Później
Woodward wpadł w panikę, wyciągnął pistolet i zaczął uciekać.

Przez dłuższą chwilę stary zastanawiał się nad odpowiedzią.

Nie. Coś mi mówi, że on woli liczyć wyłącznie na siebie. Nie
sądzę, żeby próbował się jeszcze raz kontaktować z Woodwardem.
Nawet nie dlatego, że to był wariat; po prostu wygląda na to, że etap
chicagowski dobiegł już końca. Uważam więc, że Różowy będzie
kontynuował akcję. Uważaj na niego, Kevinie. Nie spuszczaj go z oka.

226

ale szkoda wysiłków na śledzenie tych ludzi. Naturalnie oznacza to
wyłączenie ich z gry, co może być opłacalne tylko wtedy, jeśli
dowiemy się od nich czegoś nowego. Przekażę tę sprawę FBI.
Z jednej strony od początku naszej operacji aż się palą, żeby kogoś
przymknąć. Z drugiej zaś Czterdziestka mi nie pozwoli na ominięcie
prerogatyw biura federalnego. To niezbyt fortunny układ. Ale kto
wie, czy zdołalibyśmy coś wydusić z łączników, gdybyśmy ich
zamknęli tylko na dwadzieścia cztery godziny, pomijając formalne
procedury aresztowania. W dodatku będę musiał wymóc na FBI,
by przeprowadzili wszystko jak najciszej. Nie chcę doprowadzić do
tego, by Różowy wyczytał w gazetach, że jego najgorsze przypusz-
czenia się sprawdziły.

Mimo zakłóceń dało się słyszeć westchnienie starego.

Mam nadzieję, Kevinie. W każdym razie postaraj się za
wszelką cenę nie spuszczać Różowego z oka. Bądź czujny, bardzo
czujny. Gdybyś musiał wybierać, czy pozwolić mu uciec, czy go
aresztować, natychmiast załóż mu kajdanki. Niestety, w pierwszej
kolejności musiałoby go przesłuchiwać FBI, ale przynajmniej byśmy
przerwali jego akcję. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Wątpię, czy dobrowolnie cokolwiek by nam powiedział. Moglibyśmy
nawet nie poznać nigdy prawdy.

227

Nuricz jechał wciąż na południe drogą numer 83, stosując te
same wybiegi. Grupy obserwacyjne musiały trzymać się z dala od
niego, polegając głównie na wskazaniach radarów. Niezwykle
rzadko mieli okazję dostrzec z dala samochód szpiega.

Pięć kilometrów przed Underwood i skrzyżowaniem z inną
drogą stanową agenci po raz kolejny dostrzegli na odczytach
radarów, że Rosjanin zwalnia, a następnie się zatrzymuje. Zjechali
na pobocze, z trudem znajdując dogodne miejsce do zaparkowania,
gdyż szosa numer 83 jest dość wąska.

Powell sięgnął po mikrofon krótkofalówki.

Uwaga, wszystkie zespoły. Proszę zostać na miejscu.
Dwadzieścia minut później Różowy ciągle siedział na parkingu.

Zniecierpliwiony Kevin ponownie sięgnął po mikrofon i kazał

jednemu z aut nie wyposażonych w radary przejechać obok placu.

Po niespełna dwóch minutach w głośniku rozległ się okrzyk:

Przy wjeździe na wysypany żwirem placyk prawie równocześnie
cztery auta zatrzymały się w wielkiej chmurze kurzu. Kevin
i pozostali agenci wyskoczyli z samochodów z bronią gotową do
strzału. Ale wóz Różowego był pusty.

Dobra — warknął Powell. — Wy trzej sprawdźcie całe
otoczenie parkingu, czy nie ma gdzieś śladów butów. Reszta niech

228

skontroluje samochód. Postarajcie się nie zostawić na nim więcej
odcisków palców niż to konieczne.
Zawrócił biegiem do swojego auta.

Centrala do czołowego radaru. Jesteś tam?

Dowódca wozu, który posuwał się na przedzie, a teraz stał na
poboczu osiem kilometrów od placyku, szybko sięgnął po mikrofon.

Kevin zacisnął kurczowo palce na mikrofonie, wbił wzrok
w ziemię i zaklął pod nosem. Tętno łomotało mu w skroniach. Po
chwili przełączył krótkofalówkę na inną częstotliwość i ponownie
uniósł mikrofon do ust.

Jeden z przysięgłych pisał skrzypiącym ołówkiem.
Tego, rzecz jasna, Alicja nie mogła znieść, obeszła
więc salę sądową, przystanęła za jego plecami
i wkrótce, przy pierwszej sposobności, porwała
ołówek. Uczyniła to tak szybko, że biedny mały
przysięgły (był to Bill Jaszczurka) nie mógł pojąć,
co się z nim stało i po dłuższym poszukiwaniu
wokół siebie, zmuszony był pisać aż do końca
rozprawy palcem, co dawało bardzo niewiele pożyt-
ku, gdyż nie pozostawiał on najmniejszego nawet
śladu na tabliczce.

Wiatr ciskał o szyby kroplami deszczu z mocą nawałnicy.
Para wodna z nagrzanego wnętrza przy pierwszym
zetknięciu z zimnym szkłem natychmiast się, skraplała
i okna pokryte były rosą. Malcolm uchylił nieco wzorzys-
tą firankę i palcem narysował okrąg na zaparowanej szybie. Rozległ
się przy tym cichy pisk, ledwie słyszalny poprzez gwar rozmów
i brzęk naczyń w barze.

Zaczęło padać zaraz po lunchu. Niebo zaciągnęło się chmurami
już poprzedniego wieczora, lecz specjaliści od prognoz pogody —
jakby nauczeni smutnym, wieloletnim doświadczeniem, że aura na
Wielkich Równinach płata najróżniejsze figle — nie umieli powie-
dzieć, czy nadciąga deszcz. Toteż Malcolm nie miał nawet wymówki,
żeby zrezygnować tego dnia z wyjazdu w teren. Na dobrą sprawę
był to czynnik sprzyjający, gdyż w czasie deszczu farmerzy powinni
siedzieć w domu, zatem najłatwiej jest wówczas przeprowadzić
z nimi rozmowę.

On jednak nie martwił się specjalnie o swoje zadanie, bardziej

230

niepokoiło go utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Wraz z Sheilą
dokończył odwiedzanie gospodarstw w trzechn kwadracie i choć
zdawał sobie sprawę, że może się wytłumaczyć koniecznością
usystematyzowania wyników ankiety, to bał się, iż każdy dzień
spędzony z dziewczyną w motelu może wzbudzić zbyt wiele
podejrzeń.

Deszcz zaczął padać kwadrans po dziewiątej i złapał ich
dwadzieścia siedem kilometrów od Shelby, tuż po wyjeździe z pier-
wszej odwiedzanej tego dnia farmy. Początkowo tylko kropił,
oczyszczając powietrze z kurzu, ale z północy nadciągały coraz
cięższe chmury i już w piętnaście minut później Malcolm miał
problemy z wypatrzeniem drogi poprzez zasłon^ ulewy. Nie obawiał
się tego, że gdzieś utkną — mógł włączyć naPCd na cztery koła,
poza tym pamiętał, że kilka kilometrów dalej nawierzchnia znacznie
się poprawia. Nie chciał jednak przepuścić takiej okazji, zatem
wrócili do Shelby z powodu złej pogody oraz utrudnionej jazdy po
rozmiękłych drogach.

Sheila zaproponowała, żeby przed powrotei" do motelu wstąpić
do baru na kawę. Malcolm — doszedłszy do wniosku, że dziewczyna
szuka wymówki, by nie siedzieć z nim sam n3 sam w pokoju, co
zresztą jemu także niezbyt odpowiadało — dość szybko przystał na
tę propozycję.

Nadal sypiali razem w łóżku. Z jednej str<?ny stosunki między
nimi uległy znacznej poprawie. Coraz częściej rozmawiali ze sobą
i żartowali niemal z taką swobodą, jak w towarzystwie osób
trzecich. Malcolm zauważył, że Sheila znacznie częściej niż na
początku pozwala sobie na uśmiech, kiedy spędzają czas tylko we
dwoje, on natomiast nie bywa już tak zdenerwowany, nie stara się
za wszelką cenę nadrabiać miną. Z drugiej zaś strony owo rozluź-
nienie pozwalało im się skupić na odgrywaniu swoich ról. Nie
musieli aż tak bardzo uważać na siebie nawzajem, mogli zatem
więcej uwagi poświęcać sprawom zawodowym- Malcolm zaczął
szczegółowo objaśniać Sheili cele przeprowadzanej ankiety, ona
z coraz większym zapałem wykonywała jego polecenia.

Nie zmieniło to jednak faktu, że wciąż nosiła przy sobie broń.
Teraz także miała pistolet w kaburze na lewym ramieniu,
niewidoczny pod nylonową wiatrówką, nawet jeśli rozpięła ją do
końca. Zwrócił uwagę, że mężczyźni patrzący na Sheilę kierowali

231

wzrok ku wysoko podniesionym przez sztywny stanik piersiom,
nigdy zaś nie patrzyli na ramię czy biodra, żeby się przekonać, czy
dziewczyna nosi broń. Zwłaszcza dzisiaj przyciągała męskie spojrze-
nia, gdyż miała na sobie obcisłą, czarną bluzkę, pod którą wyraźnie
rysował się stanik i uwypuklony przez niego biust. Dawało to efekt
piorunujący, bo choć Sheila nie miała zbyt dużych piersi, to rodzaj
noszonej bielizny bardzo je podkreślał. Malcolm spostrzegł, że sam
coraz częściej zerka na jej biust, rytmicznie unoszący się i opadający
pod cienką warstwą materiału. Ale za każdym razem, kiedy się na
tym przyłapywał, świadomie przesuwał spojrzenie w stronę pachy,
gdzie —jak wiedział — znajdowała się kabura z pistoletem.

Nie wzbudzali już większego zainteresowania wśród stałych
bywalców tego baru. Kilku znanych im z widzenia klientów powitało
wchodzącą parę lekkim skinieniem głowy. Wszystkie stoliki były
zajęte. Dochodziła dziesiąta i pracownicy okolicznych zakładów
wpadli do baru na śniadanie. Deszcz zagonił do lokalu przede
wszystkim ludzi pracujących na wolnym powietrzu. Przy dwóch
dużych, zsuniętych stołach siedziała grupa robotników służb miej-
skich, przy pozostałych głównie pracownicy przedsiębiorstwa wy-
dobycia ropy naftowej. Miejsca przy barze zajmowali cieśle,
blacharze oraz robotnicy sezonowi. Zza stolika w najdalszym kącie
jakaś para turystów — starsze małżeństwo wracające z Oregonu do
Pensylwanii — smętnie spoglądała przez okno na nie słabnące
strugi deszczu. Ale byli to jedyni przyjezdni w barze. Okoliczni
farmerzy witali opady z radością, ponieważ deszcz był niezbędny
dla kiełkującego zboża, a tym samym cieszyło się z niego całe
miasto, gdyż tutejsza gospodarka niemal całkowicie była uzależniona
od wyników zbiorów.

W pierwszej chwili Malcolm pomyślał, że nie będą mieli gdzie
usiąść. Dostrzegł jednak, że ktoś przywołuje go ruchem ręki od
jednego ze stolików w głębi sali. Był to Stuart — żegnał się właśnie
z trzema uradowanymi rolnikami, którzy postanowili wracać do
swoich gospodarstw, dopóki polne drogi jeszcze za bardzo nie
rozmiękły.

Sheili niemal natychmiast udzielił się wesoły nastrój, od razu
zaczęła dowcipkować i wymieniać luźne uwagi ze Stuartem. Malcolm
spoglądał na nich, ale myślami błądził daleko. Dziewczyna usiadła
naprzeciwko niego i uśmiechała się przyjaźnie, kiedy tylko ich

232

spojrzenia się zetknęły, ale zaraz odwracała głowę w kierunku
Jerry'ego. Malcolm jakby nagle się postarzał, ogarnęło go znużenie.
Zapatrzył się na zaparowane okno, za którym deszcz bębnił z nie
słabnącą siłą.

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Malcolm zaczął bezmyś-
lnie rysować palcem po szybie, przed wejściem do wielkiego
magazynu w Cicero, w Illinois, zatrzymała się czarna, nie oznako-
wana limuzyna. Wysiadło z niej trzech mocno zbudowanych
mężczyzn, w rozpiętych mimo porannego chłodu płaszczach. Pode-
szli do Fritza Pułaskiego, który wydawał dyspozycje swoim kierow-
com, lecz zatrzymali się w pewnej odległości. Ten w końcu rozesłał
pracowników, uniósł głowę i popatrzył na nieznajomych. W jednej
chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Wbił oczy w ziemię i po chwili
ukradkiem otarł łzę spływającą mu po twarzy. Nie stawiał oporu,
kiedy tamci prowadzili go do samochodu. Nie wiedział też, że
jednocześnie trzej inni agenci zabrali z domu jego żonę.

Bo to jest bardzo ciekawe zajęcie — powiedziała nieco
głośniej Sheila, wyrywając Malcolma z zadumy. — Ani przez
chwilę się nie nudzę. Rzadko można spotkać tak wielu interesujących
ludzi. To olbrzymie urozmaicenie w porównaniu z monotonią życia
w Waszyngtonie. Zgadzasz się ze mną, Malcolmie?

Ten podniósł głowę, nie bardzo wiedząc, o czym tamci mówią.
Chyba najwyższa pora włączyć się do rozmowy, pomyślał.

Tak, oczywiście. Gdzie indziej można by się zetknąć z tak
niezwykłą rodziną, jak... — urwał na chwilę, starając się gorączkowo
znaleźć jakiś dobry temat, coś, co by skłoniło Stuarta do długiej,
barwnej opowieści, jego zaś wybawiło od konieczności brania
czynnego udziału w rozmowie. — ...Na przykład Robinsonowie.
Tacy dopiero mają co wspominać z czasów osadnictwa.

Stuart jednak, zamiast podchwycić temat, spojrzał na niego ze
zdumieniem.

Robinsonowie? Jacy Robinsonowie?

Malcolm, nie przygotowany na taki obrót spraw, również zrobił
zdziwioną minę.

233

Malcolm skinął głową.

To ciekawe. Coś mi tu nie pasuje. — Stuart zmarszczył
brwi. — O ile pamiętam... — Wykręcił się na krześle i zawołał
w stronę grupy pracowników służb miejskich: — Hej, McLaughlin!

Niski, przysadzisty mężczyzna o szpakowatych włosach, ubrany
w stalowy, jednoczęściowy kombinezon, z uśmiechem na twarzy
odwrócił się w ich kierunku.

Jerry uśmiechnął się szeroko.

No pewnie, że nie. Przed nimi na tamtej farmie mieszkał
Florence. To właśnie chłopcy Florence'ów i McKeesów stawiali
wszystkie zabudowania w kotlince. Robinsonowie i Kincaidowie
sprowadzili się znacznie później, jak sam słyszałeś, w latach
pięćdziesiątych. Nie mogły wśród nich przetrwać wspomnienia
z czasów tutejszego osadnictwa. Chyba tylko stary Gorton mieszka
tam niezmiennie od drugiej wojny światowej. A trzyma się tak, że
pewnie przeżyje jeszcze i Robinsonów, i Kincaidów. Chociaż nie
potrafię zrozumieć, jak ktokolwiek może egzystować na takim
zadupiu.

234

wiedziała, o czym tamci mówią, lecz jej uwagę zwróciło nagłe
ożywienie Malcolma.

O tej samej porze, gdy Stuart rozpoczynał swą bujną relację
z czasów osadnictwa, Anna Brooks wyszła ze stacji metra w centrum
Manhattanu. Już po chwili zwróciła uwagę, że idący za nią
mężczyzna niemal dosłownie depcze jej po piętach. Natychmiast
przyspieszyła kroku. Przyszło jej do głowy, że ma do czynienia
z rabusiem. Na skrzyżowaniu skręciła w Piątą aleję, ale mężczyzna
wciąż podążał za nią. Niespodziewanie drogę zagrodziło jej dwóch
osiłków w długich, rozpiętych płaszczach, kiedy zaś chciała ich
wyminąć, facet z tyłu chwycił ją nagle pod ramię. Obróciła
z wściekłością głowę, lecz w tym samym momencie jeden z mężczyzn
podetknął jej pod nos służbową legitymację. Zerknęła na nią
przelotnie i zdumiona spojrzała mu w twarz. Ten jednak patrzył na
kobietę wyzywająco. Agent stojący z tyłu wykręcił jej rękę i szybko
wepchnął do czarnej limuzyny, która wyłoniła się nie wiadomo
skąd i zatrzymała przy krawężniku. Wszyscy trzej także wsiedli do
auta i samochód szybko odjechał. Nikt z przechodniów nie zwrócił
większej uwagi na ten incydent.

Stuart mówił bez przerwy ponad trzy minuty. Malcolm i Sheila
zdążyli w tym czasie dopić kawę i zaczęli szukać w myślach jakiejś
wymówki, żeby jak najszybciej wyjść z baru. Na zewnątrz ciągle
lało niemiłosiernie.

Dziewczyna nie odzywała się do niego. Dopiero gdy dobiegli do
dżipa, wskoczyli do środka i zatrzasnęli drzwi, spojrzała gniewnie
na Malcolma i zapytała:

Co się stało? Strasznie dziwnie się zachowywałeś, kiedy
rozmowa zeszła na temat Robinsonów. O co chodzi?

Zerknął na nią groźnie, próbując jednocześnie uruchomić silnik.
Przemoczony materiał jej bluzki zrobił się niemal całkowicie
przezroczysty. Malcolm pospiesznie odwrócił wzrok i odparł:

235

Silnik wreszcie zapalił. Malcolm uruchomił wycieraczki, wrzucił
wsteczny bieg i zaczął powoli wycofywać wóz z parkingu. Kiedy
wykręcili na drogę, powiedział:

Niemniej jest to pierwsza rzecz, na jaką się natknąłem, która
wzbudza podejrzenia. Myślę, że znam sposób na to, aby dowiedzieć
się prawdy.

Cywilizacja dwudziestego wieku oparta jest na papierze — na
nim właśnie utrwala się dane o strukturze społeczeństwa, o życiu
poszczególnych jednostek, o kulturze i nauce. Człowieka można
oceniać na wiele sposobów: jakim widzą go inni, jak sam się
postrzega, a jakim by pragnął być. Ludzkość bez przerwy spisuje
swoją historię, rejestruje na papierze mijanie kolejnych punktów
kontrolnych na drodze rozwoju. Ale każdy znaczy także swoje życie
utrwalanymi na papierze śladami — aktami ślubu, narodzin,
zgonów, dokumentacją chorób, zatrudnienia, płaconych podatków,
świadectwami szkolnymi, aktami własności, kwitami ubezpieczeń
społecznych, kredytów bankowych, wpisami w księgach powszech-
nych spisów ludności: Poznać człowieka można tylko poprzez
zebranie o nim wszelkich dostępnych informacji, ale najczęściej
wystarczy jedynie dokładnie zbadać dokumentację jego życia.

Aż trzy godziny zajęło Malcolmowi i Sheili znalezienie właś-
ciwych danych. Tak długo w archiwum miejskim ślęczeli nad
zakurzonymi księgami, że Malcolm chciał nawet pójść po bułki
z hamburgerami i na miejscu zjeść lunch. Kierowniczka archiwum
zerkała na nich z podziwem, żywiąc coraz większy respekt dla
gorliwych urzędników państwowych — myślała, że gdyby wszyscy
byli gotowi rezygnować z przerwy na lunch z powodu pilnej pracy,
w Ameryce na pewno nie działoby się tak źle, jak się dzieje.

To Sheila odnalazła właściwy wpis. Ledwie mogła opanować
podniecenie, przenosząc księgę o pożółkłych kartkach do sąsiedniego
stolika, przy którym siedział Malcolm.

Spójrz! — szepnął tak cicho, by nie zdołała go usłyszeć
kierowniczka archiwum. — Transakcja między Johnem Florence'em

236

a Neilem Robinsonem miała miejsce trzeciego lutego tysiąc dziewięć-
set pięćdziesiątego drugiego roku. We wszystkich pozostałych
wypadkach urzędnik dokładnie notował, z konta jakiej instytucji
płynęły fundusze. Tu natomiast jest pusta rubryka. Należność
uregulowano dopiero... po dziesięciu latach, pewnie Robinson co
roku spłacał jakąś ratę. Mimo wszystko nie wiadomo, z jakiego
źródła pochodziły pieniądze.

Pół godziny później natknęli się na identyczny wpis dotyczący
transakcji Kincaidów. Umowa podpisana została w roku 1955 i tak
jak w wypadku Robinsonów, farmę spłacano w dziesięcioletnich
ratach pieniędzmi niewiadomego pochodzenia.

I co teraz? — zapytała Sheila, kiedy wyszli z budynku rady
miejskiej.

Deszcz przestał padać, ale z północy nadciągały czarne chmury.
Ruszyli wolno chodnikiem, do motelu mieli zaledwie sto metrów.
Kiedy jednak znaleźli się u celu, Malcolm wziął Sheilę pod rękę
i skierował się do biblioteki publicznej po drugiej stronie ulicy.

Nie sprawiło im większego kłopotu odnalezienie notatek o przy-
byciu Robinsonów oraz Kincaidów na te tereny w archiwalnych
egzemplarzach gazety wydawanej w Shelby co tydzień. W okręgu,
gdzie działo się niewiele rzeczy godnych odnotowania, kupno farmy
przez jakąkolwiek rodzinę nabierało wielkiego znaczenia.

Malcolm wyczytał w pożółkłej gazecie, że Robinsonowie —
Neil, jego żona, Fran, oraz teściowa, Clare Stowe — przyjechali
z Pensylwanii i osiedlili się w Whitlash. Zwrócił uwagę, że wywiad
z nowo przybyłymi musiał prowadzić jakiś początkujący dziennikarz,
ponieważ w całym artykule nie znalazł ani słowa na temat ich
poprzedniego gospodarstwa, poza krótką wzmianką, iż mieli farmę
„gdzieś w centralnej części stanu". Neil zaznaczył w rozmowie, że
nie byłoby go stać na kupno nowej farmy, gdyby nie pomoc
finansowa rodziny ze wschodniego wybrzeża. Niewyraźna fotografia
ukazywała znacznie młodszych członków rodziny Robinsonów.

Analogiczna notatka dotycząca Kincaidów okazała się o wiele
krótsza, gdyż w tym samym wydaniu gazety wiele miejsca po-
święcono niezwykle ważnemu wydarzeniu, jakim był największy

237

pożar w historii miasta. Nadmieniano tam jedynie, że Kincaidowie
przybyli z Illinois.

Telefon umilkł dokładnie w tym samym momencie, kiedy
Malcolmowi udało się w końcu otworzyć drzwi pokoju. Rzucił
plecak na łóżko, podbiegł do stolika i sięgnął po słuchawkę, ale
usłyszał tylko drażniący ciągły sygnał. Dziewczyna także weszła do
pokoju i zamknęła za sobą drzwi na zasuwkę.

Już kiedy usłyszeliśmy dzwonek na dole w holu, domyś-
lałem się, że nie zdążę odebrać. Po cholerę tak gnałem po
schodach?

Uśmiechnęła się szeroko.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

Sheila puściła mimo uszu tę zaczepkę, była w zbyt dobrym
nastroju. Jak zawsze stanęła tuż obok niego, Malcolm zaś odsunął

238

nieco słuchawkę od ucha, żeby dziewczyna mogła słyszeć całą
rozmowę.

Szybko podał odpowiednie kody, ale technik z centrali kazał
mu czekać. Sheila zerknęła na niego ciekawie, lecz Malcolm tylko
wzruszył ramionami.

Malcolm zerknął na Sheilę. Zdawał sobie sprawę, że powinien
zawiadomić o swoim odkryciu dyrektora i nie w smak było mu
pośrednictwo Carla.


239

Niechęć Malcolma do sekretarza zwiększała się, ifektoiS toa^l
mówił mu po imieniu.

Wcale tak nie myślę. Uważam jednak, że to nie ma najmniej-
szego znaczenia.

Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. Wreszcie Carl
zapytał lodowatym tonem:

Malcolm doskonale wiedział, że jakiekolwiek naciągane wyjaś-
nienia wzbudzą jedynie podejrzliwość Carla. Po raz kolejny żałując,
iż nie może rozmawiać z samym dyrektorem, potraktował sekretarza
tak samo, jak technika obsługującego centralę telefoniczną.

Malcolm pojął natychmiast, że Carl nie ma zamiaru przekazać
dalej jego żądania, dopóki nie dostanie wyraźnego polecenia od
dyrektora, ten zaś nie wyda takiego rozkazu, dopóki on go osobiście
o to nie poprosi. Wiedział też doskonale, że jeśli teraz będzie
nalegał na połączenie ze starym, wywoła istną lawinę pytań, na
które nie miał zamiaru udzielać odpowiedzi. Przez chwilę się
zastanawiał, jak rozwiązać ten dylemat, w końcu rzekł:

Posłuchaj, Carl. Zróbmy tak: sprawdź dokładnie te dwie
rodziny, a ja porównam uzyskane przeze mnie dane z twoimi,
określę szczegółowo, co wymaga wnikliwej analizy i kontrolując
następnych farmerów będę mógł się skupić na wybranych infor-
macjach, przez co zaoszczędzisz czas. W porządku?

240


Od ciebie. Twój opis oraz własny komentarz podczas
przesłuchania można by nazwać raczej niezwykłym. Teraz widzę, że
w pełni trafnym.

Ale Malcolm już jej nie słuchał. Dręczyła go świadomość, że nie
mógł przekazać bezpośrednio dyrektorowi odkrytych faktów. Gdyby
tamten wiedział...

Zasępił się; Sheila popatrzyła na niego z uwagą, po czym usiadła
na brzegu łóżka i sięgnęła po swój neseser.

Myślę, że będzie lepiej, jeśli powiadom.ię o tym wszystkim
Czu.

Malcolm nie odpowiedział.

Ale najpierw — odezwała się ponownie, jakby zależało jej na
wciągnięciu go w rozmowę — zmienię te przemoczone ubrania.

Faktycznie miała nadzieję, że widok jej nagiego ciała wyrwie
Malcolma z głębokiej zadumy, którą oceniała jako niebezpieczną.
Zdjęła nylonową wiatrówkę i powiesiła ją na klamce drzwi od
łazienki. Przeniosła następnie aktówkę na komodę stojącą u wez-
głowia łóżka i zaczęła rozpinać szelki kabury. Po raz ostatni
spojrzała na zamyślonego Malcolma stojącego nadal po przeciwnej
stronie łóżka, po czym rzuciła kaburę z pistoletem na pościel, drugą
ręką rozpinając jednocześnie bluzkę. Gorączkowo zastanawiała się
nad tym, jak zagaić rozmowę.

Nie mam pojęcia, jakie rozkazy otrzymam od Czu, ale
jednego jestem pewna...

Urwała nagle. Gorący zwolennicy Freuda utrzymują, że wyda-
rzenia nie zachodzą same z siebie, ale mają określone przyczyny.
Nie trzeba jednak udowadniać, że Sheila ani przez chwilę się nie
zastanawiała nad możliwymi konsekwencjami owego bezmyślnego

241

rzucenia broni na łóżko. W gruncie rzeczy sama sprowokowała
nadchodzące wypadki, ale i Malcolm miał w nich niezaprzeczalny
udział.

Pistolet w kaburze nie upadł bowiem tam, gdzie go rzuciła.
Myśląc o czymś zupełnie innym, nieświadomie włożyła w ten ruch
zbyt dużą siłę. Broń odbiła się od samej krawędzi grubego,
sprężystego materaca, podskoczyła i miękko wylądowała w szerokiej
szparze między materacem a boczną ścianką łóżka.

Malcolm patrzył na tę scenę jak we śnie. Ale kiedy pistolet
zniknął mu z oczu, pojął natychmiast, że pojawia się przed nim
wyjątkowa szansa. Miał okazję wymknąć się spod kontroli uciąż-
liwego strażnika. Nie chodziło już nawet o to, że bez przerwy o tym
myślał, nie mógł jednak zaprzepaścić takiej okazji: Sheila nie była
uzbrojona, a on nie znajdował się pod działaniem środków nasen-
nych. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, oboje w jednej chwili
pomyśleli o tym samym.

Dziewczyna zareagowała pierwsza. Nie tylko była zwinniejsza
i lepiej wyszkolona, lecz także nie miała innego wyjścia. Musiała
odzyskać kontrolę nad Malcolmem, a do tego był jej niezbędny
pistolet. Błyskawicznie się pochyliła i wsunęła dłoń w szparę między
materacem a ramą łóżka.

Malcolm był znacznie wolniejszy — nie dość, że mniej doświad-
czony i nie tak wysportowany, musiał w dodatku podjąć szybką
decyzję. Nie bardzo wiedział, co chce przez to osiągnąć, przyszło
mu tylko do głowy, że ma szansę odzyskać całkowitą swobodę. Nie
zdążył się jednak zastanowić nad jej ceną. Kiedy wyciągnął rękę
w stronę łóżka, Sheila już się pochylała i wsuwała dłoń w szparę.

Dostrzegłszy jego ruch, szybko uniosła głowę i chwyciła Malcol-
ma za wyprostowaną rękę. Zacisnęła palce na rękawie jego maryna-
rki i z całej siły pociągnęła do siebie, chcąc wykorzystać fakt, że
ciężar ciała przeniósł na jedną nogę. W dodatku zaczepił butem
o swój chlebak ciśnięty na podłogę i całkiem stracił równowagę.
Przeleciał nad nią wielkim łukiem i grzmotnął brzuchem o podłogę,
pod drzwiami wyjściowymi. Ale nauki McGifferta nie poszły na
marne: błyskawicznie obrócił się, skoczył na nogi i jeszcze chwiejąc
się z lekka przyjął postawę bokserską. Przemknęło mu przez myśl,
że gdyby wyskoczył na korytarz, Sheila z pewnością zaraz by go
dopadła.

242

To głupota, stwierdził w duchu, spoglądając na stojącą dwa
metry od niego dziewczynę. Zdążyła już wcisnąć się w wąską
przestrzeń między łóżkiem a szafką przy drzwiach: była zwrócona
do niego lewym bokiem i wyciągała lekko ugiętą w łokciu rękę,
mierząc mu w twarz kantem dłoni. Prawą rękę trzymała blisko
ciała, osłaniając splot słoneczny i żołądek. Stała na ugiętych nogach,
odchylona nieco, lewą stopę nerwowo przesuwając po podłodze,
jakby próbowała znaleźć najwłaściwszą pozycję.

Malcolm chciał coś powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do
głowy. Nie miał zamiaru jej skrzywdzić. Przypomniał sobie po-
wtarzaną przez McGifferta radę, że jeśli już raz straci inicjatywę, to
musi albo niezwłocznie rzucić się do przodu, licząc na zaskoczenie,
albo podjąć rozważną obronę i czekać na błąd przeciwnika. Nie
miał nawet odwagi pomyśleć o tym, że mógłby zaatakować Sheilę.
Toteż stał jak skamieniały, gorączkowo rozważając, jakim sposobem
ma się bronić, w dodatku tak, żeby nie zrobić jej krzywdy. Nie
wymyślił nic sensownego, ale nie miał też za dużo czasu na
rozważania.

Sheila natarła z kocią zwinnością. Czu urządzał jej codziennie
dwugodzinny trening, była doskonale wyćwiczona, a do tego
odznaczała się znakomitym refleksem. Błyskawicznie zrobiła krok
do przodu, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i zmieniając
pozycję, po czym zaatakowała, nim Malcolm zdążył spostrzec jej
ruch. Wyskoczyła wysoko w powietrze, wyrzucając w górę lewą
nogę. Jak tego oczekiwała, Malcolm zasłonił się przed kopnięciem
lewą stopą, zrobiła więc obrót w powietrzu, rozprostowując prawą
nogę, i wymierzyła mu kopniaka w głowę.

Zbyt późno pojął swój błąd, by zdążyć się jeszcze zasłonić;
pochylił się tylko i uniósł nieco lewe ramię. Przyjął na nie impet
uderzenia, lecz cios został zadany z taką siłą — chociaż Sheila
umyślnie nie włożyła w to kopnięcie całej energii — że Malcolm
huknął się ręką w głowę. Na szczęście zamroczyło go to jedynie na
krótką chwilę.

Odbił się plecami od ściany i — wbrew wszelkim zaleceniom
McGifferta — skoczył do przodu, na ślepo wyciągając przed siebie
ręce. Dziewczyna jak piskorz wyśliznęła się z jego objęć i walnęła
go pięścią prosto w brzuch. Zamiast jednak wymierzyć mu cios
kolanem w krocze lub też wykończyć bezradnego przeciwnika,

243

sięgając mu od dołu do gardła, chwyciła wyciągniętą rękę Malcolma
i płynnym ruchem przerzuciła go przez ramię. Ten w locie zawadził
stopami o sufit i zwalił się bez czucia na podłogę przy łóżku.

Ból szybko przywrócił mu świadomość, ale wraz z nią pojawiło
się przerażenie, Malcolm pojął bowiem, że nie może złapać oddechu.
Słyszał wyraźnie, jak coś mu w gardle rzęzi, czuł spazmatyczne
skurcze przepony. Przez kilka sekund był przekonany, że za chwilę
zemdleje, w końcu jednak zdołał nabrać w płuca powietrza i zaczął
głęboko oddychać.

W miarę jak strach powoli mijał, Malcolm zaczął coraz dotkliwiej
odczuwać ból — odzywał się w przedramieniu, pulsował w głowie,
a plecy bolały go tak, jakby otrzymał cios kijem od baseballa.
Zamrugał szybko, zdumiony faktem, że ma jeszcze szkła kontaktowe
pod powiekami. Minęło kilka długich sekund, zanim dotarło do
niego, że Sheila klęczy na podłodze i odgina mu ręce to do tyłu, to
do przodu, pomagając odzyskać oddech.

Ty głupcze! — syknęła ze złością. — Ty cholerny, skończony
idioto!

Nadal robiła mu sztuczne oddychanie, chociaż otworzył już
oczy i spojrzał jej prosto w twarz. Chciał powiedzieć, żeby dała mu
spokój, ale nie był zdolny wykrztusić z siebie nawet słowa. Dopiero
gdy zaczął rytmicznie, normalnie oddychać, dziewczyna się wypros-
towała.

Malcolm! Czy... nic ci nie jest?

Jęknął przeciągle, oblizał wargi i jeszcze raz spróbował wydobyć
z siebie głos.

Podnosił się bardzo powoli, stopniowo, i dopiero po trzech
minutach znalazł się w łóżku. Najpierw usiadł ostrożnie, potem
stanął, wsparty całym ciężarem ciała o Sheilę. Zrobił na miękkich
nogach kilka kroków, wreszcie z trudem usiadł na brzegu łóżka.
Dalej poszło już łatwiej. Dziewczyna podniosła mu nogi, ułożyła na
wznak i usiadła obok.

244

Malcolm zamknął oczy. Oddech i tętno wróciły do normy. Nie
mógł sobie tego przypomnieć, ale doszedł do wniosku, że padając
na podłogę musiał odruchowo zastosować się do rad instruktora,
gdyż w przeciwnym razie na pewno by odniósł poważniejsze
obrażenia. Z odcieniem dumy pomyślał, że rńe wszystkie nauki
McGifferta poszły w las. Zaraz jednak skonstatował, iż nie pomogły
mu pokonać w walce niezbyt potężnie zbudowanej kobiety.

Kiedy po jakimś czasie otworzył oczy, ^twierdził, że poza
dokuczliwym bólem ręki oraz pleców w zasadzić nic mu nie dolega.
Najważniejsze było to, że jeszcze żył. Zamrugał energicznie, chcąc
oczyścić szkła kontaktowe; dostrzegł, że Sheila wpatruje się w niego
z napięciem. Zwrócił uwagę na jej silnie zaczerwienione oczy, a po
chwili zauważył też krople łez zwisające w kącikach powiek.

Ty płaczesz? — zapytał cicho, powoli unosząc prawą rękę
i dotykając jej policzka. — Dlaczego płaczesz?

Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko wtuliła twarz w jego dłoń.
Poczuł na palcach jej łzy. Zaczęła szlochać, jej ramiona coraz silniej
dygotały, a z gardła popłynął cichy jęk.

Malcolm powoli przekręcił się na bok, ale nie cofnął ręki. Chciał
obrócić jej głowę do siebie, spojrzeć Sheili w oczy, lecz ona się
opierała, jakby postanowiła nie ulegać nacisKom. Kiedy jednak
objął ją ramionami i przyciągnął do siebie, jak gdyby opadła z sił.
Ułożył jej głowę na poduszce, otoczył ręką ramiona dziewczyny
i z całej siły przytulił do siebie; wstrząsały nią spazmy płaczu, całą
twarz miała mokrą od łez.

Nie miał pojęcia, jak długo tak leżeli. W końcu Sheila opanowała
szloch, lecz nadal tuliła się do niego. Kiedy wreszcie zaczęła
miarowo oddychać, a łzy wyschły na policzkach, delikatnie obrócił
jej głowę i spojrzał prosto w oczy.

Sheila z całej siły zagryzła dolną wargę, jakby znów jej się
zbierało na płacz. Malcolm zaczął ją głaskać po policzku, aż
w końcu uśmiechnęła się- niewyraźnie. Przez chwilę bez słowa
patrzyli na siebie, wreszcie bardzo powoli pochylił się nad nią

245

i delikatnie pocałował. Kiedy otworzył oczy, dziewczyna wciąż
obserwowała jego twarz. Pocałował ją ponownie, tym razem
z większym zapałem, a później wtulił policzek w jej włosy. Dopiero
po jakimś czasie poczuł, że Sheila mocniej objęła go ramionami.
Leżeli tak przez kilka minut, aż w końcu Malcolm pocałował ją raz
jeszcze. Teraz nie była już tak bierna. Kiedy uniósł głowę, spostrzegł,
że zaczęła oddychać coraz szybciej. Czuł na wargach słony smak jej
łez, łowił słodkawy zapach potu. Pocałował ją znowu, a kiedy
Sheila zanurzyła palce w jego włosach, położył dłoń na jej piersi.

Po chwili usiadła na łóżku, błyskawicznie ściągnęła z siebie
bluzkę oraz stanik i rzuciła je na podłogę. Niewiele dłużej trwało jej
zdjęcie butów, skarpet, spodni i majtek. Malcolm zaledwie zdążył
rozpiąć koszulę i spodnie, kiedy ponownie odwróciła się do niego.
Przeciągnęła palcami po jego brzuchu, zasypała pocałunkami całą
twarz. On delikatnie pogładził dłonią jej piersi, wyczuwając szybko
twardniejący sutek. Przesunął rękę w dół, musnął jej brzuch i sięgnął
do krocza. Dziewczyna prędkimi, niemal gwałtownymi ruchami
ściągnęła mu spodnie razem z bielizną do kolan i nim zdążył
wykonać choćby jeden gest, już na nim siedziała. Zaczęła się
poruszać energicznie, coraz szybciej i wnet Malcolm przestał myśleć
o czymkolwiek, koncentrując się na tym jednym, coraz intensyw-
niejszym doznaniu.

Nie minęła nawet godzina, kiedy zaczęli się kochać po raz drugi,
ale teraz już znacznie wolniej, bez takiej gwałtowności.

Później, kiedy Sheila leżała z głową wtuloną w jego policzek,
zapytała cicho:

Malcolm spoglądał na nią przez dłuższą chwilę, wreszcie
powiedział:

Dobrze, zrób to.

Delikatnie pocałowała jego dłoń, lecz gdy się uniosła, żeby
wstać z łóżka, chwycił ją w pół. Obejrzała się na niego.

A co będzie z nami? — zapytał.

246

Nie wiem — odpowiedziała. — Na razie... No cóż, stało się.
Bez względu na to, jak bardzo byśmy oboje
tego pragnęli, niczego
już nie zmienimy.

Malcolm puścił ją. Leżał, przysłuchując się, jak rozmawia po
chińsku ze swoim kolegą. Nie potrafił zebrać myśli, nie miał też
pojęcia, co powiedziała tamtemu. Kiedy podeszła z powrotem do
łóżka, zakomunikowała, że Czu polecił im dalej postępować zgodnie
z planem i że w takiej sytuacji najlepiej wykonywać rozkazy Carla.

Powiedział też, że się zastanawia, czy nie przyjechać tu i nie
spotkać się z nami. Nie mówił, kiedy się wybiera, żeby zrobić nam
niespodziankę. Dobra taktyka. Bardzo go zaciekawiło to, co
odkryliśmy na temat Robinsonów oraz Kincaidów, ale stwierdził,
że nie nadeszła jeszcze pora na wkroczenie do akcji. Musimy czekać.

Malcolma dziwnie przestało interesować, co Czu myśli o ich
zadaniu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl.

Czy powiedziałaś mu o nas? O tym, co się stało?

Sheila spojrzała na niego z taką miną, jakby znów miała
wybuchnąć płaczem. Zagryzła wargi i po chwili wolno pokręciła
głową.

Nie... nie powiedziałam. Nie zrobiłam tego! Och, Malcolmie,
nie powiedziałam mu, a przecież... — niespodziewanie uśmiechnęła
się ironicznie — powinnam była to zrobić. Należało go o tym
poinformować!

Malcolm bez słowa przyciągnął ją do siebie.
Deszcz bębnił o szyby przez całą noc.

Czerwona Królowa nie stawiła najmniejszego opo-
ru; jedynie twarz jej stała się bardzo maleńka,
a oczy zrobiły się wielkie i zielone; a gdy Alicja
potrząsała nią nadal, stawała się coraz mniejsza...
i coraz grubsza... i coraz miększa... i coraz okrąg-
lejsza... i...

Do tej pory nie mamy żadnej wiadomości. Policja z Dakoty
Północnej i Montany otrzymała list gończy za podejrzanym
o napad, ale dostali jedynie rozkaz odszukania i podjęcia
obserwacji. Boję się, że któryś z gliniarzy będzie chciał
zostać bohaterem i ująć przestępcę, mimo że podkreślaliśmy, iż
natychmiast przejmujemy sprawę, gdyby go odnaleziono. Teren
wokół wyrzutni rakietowej jest pilnie strzeżony, a tutejsza policja
obiecała zwracać baczną uwagę na samotnych mężczyzn mel-
dujących się w okolicznych motelach.

Kevin umilkł. Do tej pory nie usłyszał od starego ani jednego
złego słowa za zgubienie Różowego i to go niepokoiło.

248

pojazdy i obmyślać plan zniknięcia. Po rozmowie telefonicznej
z Woodwardem skręcił na pierwszy parking, na którym dostrzegł
tylko jeden stojący samochód. Kiedy my koncentrowaliśmy się na
wskazaniach radarów, on sterroryzował pewne starsze małżeństwo
i kazał tym ludziom natychmiast ruszać w drogę. Przeładowanie
bagaży trwało tylko chwilę i cała trójka pojechała dalej. My zaś
nadal pilnowaliśmy porzuconego auta.

Nawiasem mówiąc, ten starszy mężczyzna zeznał później, że
w jednej z walizek Różowego znajdowało się jakieś urządzenie
elektroniczne. Rosjanin kazał mu obchodzić się z nią bardzo
ostrożnie, a ten facet stwierdził, że wyglądało to bardziej jak
futerał, dopasowany kształtem do zawartości, niż jak zwykła
walizka.

Ujechali dwadzieścia parę kilometrów, po czym Różowy kazał
mu skręcić w polną drogę. Związał oboje bandażem z apteczki
samochodowej i zostawił ich w rowie. Całą godzinę zajął temu
mężczyźnie powrót ze skrępowanymi nogami do głównej szosy,
później upłynęło jeszcze pół godziny, zanim ktokolwiek go zauważył.
W liście gończym podaliśmy dokładny opis skradzionego samo-
chodu, ale nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że Różowy
podróżuje już innym autem.

Sterroryzował tych ludzi niedaleko Underwood, a z miasteczka
miał najwyżej kilkadziesiąt kilometrów do jednej z czterech tras
przelotowych. Mógł pojechać w dowolnym kierunku. Ponadto miał
do wyboru setki bocznych dróg.

Należy zakładać, że celem jego podróży jest ta sama wyrzutnia,
przy której zginął Parkins. Postawiliśmy w stan gotowości wszystkie
tutejsze służby. Mają one patrolować każdą drogę prowadzącą
w tamtym kierunku, ale nie sądzę, żebyśmy go złapali. Musimy
kontrolować olbrzymi obszar. Jeśli zostanie na tym terenie, to
zapewne wcześniej czy później wpadnie nam w ręce, obawiam się
jednak, że może zdążyć wykonać swoje zadanie i zniknąć. Sam nie
wiem, co robić, jestem w kropce, a zarazem czuję się głupio.
Strasznie mi przykro, panie dyrektorze. Naprawdę czuję się winny.

Nic sobie nie zarzucaj, Kevinie — odparł tamten spokoj-
nie. — Masz bardzo trudne zadanie, a Różowy jest niezwykle
wymagającym przeciwnikiem. Może teraz, nauczeni smutnym
doświadczeniem, powinniśmy się raczej zastanowić nad podjęciem

249

nowych działań, zamiast rozpamiętywać popełnione błędy. Poza
tym nic strasznego się jeszcze nie stało. Jestem pewien, że Różowy
nie wykonał swego zadania, czuję to przez skórę. Dlatego uważam,
że powinniśmy się w tej chwili skoncentrować na tym, by nie
pozwolić mu go dokończyć.

Na razie utrzymujcie stan gotowości, ale gdybyście namierzyli
Różowego, trzeba natychmiast przystąpić do akcji i go zneut-
ralizować. Gdyby w dodatku udało ci się tak pokierować sprawą,
żebyśmy nie musieli go od razu przekazywać FBI i mieli dwie, trzy
godziny na przesłuchanie, to chyba nadal byśmy panowali nad
sytuacją.

250

To dobrze. Poza tym mam jeszcze w odwodzie Kondora.
Stary zaśmiał się cicho.

Kevinowi daleko było do śmiechu, ale spróbował się dostosować
do nastroju starego.

Ma pan rację. Tego byśmy na pewno nie chcieli.
Zabrzmiało to jednak ponuro.

Nuricz, zostawiwszy skrępowanych ludzi w rowie, skierował
ukradzione auto na zachód dwupasmową szosą numer 200. Począt-
kowo chciał ich zabić, żeby zachować swój podstęp w tajemnicy
i zlikwidować przypadkowych świadków, ale doszedł do wniosku,
że popełniając morderstwo postawiłby się tylko w jeszcze trudniejszej
sytuacji, gdyby go schwytano. Co prawda i tak mógł się przyczynić
do ich śmierci, porzucając starszych, związanych ludzi w szczerym
polu, ocenił jednak, że mężczyzna wygląda na dość sprawnego
fizycznie i powinien sobie jakoś poradzić. Poza tym zostawiał los
małżeństwa w ich własnych rękach.

Prowadził z maksymalną szybkością, na jaką mógł sobie

251

pozwolić. Nie wiedział, ile mu czasu zostało. Na dobrą sprawę nie
był nawet pewien, czy ktokolwiek go śledził. Jeśli nie liczyć ostrzeżeń
Woodwarda oraz jego własnych obaw, nie miał żadnych realnych
podstaw uważać się za zdemaskowanego. Z drugiej strony nie był
zupełnie pewien, że nie jest obserwowany. Około południa skręcił
na autostradę międzystanową numer 94. Niedługo potem minął
granicę Montany. Zostało mu nie więcej niż osiem godzin jazdy.
Cały czas był bardzo spięty i zdenerwowany. Pamiętał jednak
o tym, że musi jak najszybciej zmienić samochód. Dotarł do
Glendive, gdzie zjechał z autostrady i skręcił w szeroką, dwupas-
mową szosę wiodącą na północny zachód. Niedługo później
nadarzyła mu się okazja.

Kobieta bardzo lubiła swego volkswagena z uwagi na oszczęd-
ność paliwa, a także dlatego, że uważała go za niezwykle zgrabny
wóz. Miała trzydzieści siedem lat, bardzo łagodnego i wyrozumiałego
męża oraz trzy córki (w wieku dziesięciu, ośmiu i pięciu lat).
Wybierała się właśnie na całonocną partię brydża do przyjaciół
w Havre, oddalonym o 380 kilometrów od rodzinnego Glendive.
Była jednak typową amerykańską kobietą, toteż nie miała zielonego
pojęcia, jak zmienić przebite koło. Doszła natomiast do wniosku, że
skoro ujechała zaledwie kilka kilometrów od miasteczka, ów drobny
kłopot nie powinien stać się przyczyną większego opóźnienia.
Miała nadzieję, że wcześniej czy później pojawi się ktoś znajomy
i jej pomoże, toteż siedziała spokojnie w samochodzie, który
zdołała zepchnąć nieco na pobocze, i w pogodnym nastroju
obmyślała strategię karcianej rozgrywki. Nie przypuszczała nawet,
że nie dojdzie ona nigdy do skutku.

Pomógł jej sympatyczny, nieznajomy mężczyzna w średnim
wieku. Zmieniając koło, cierpliwie wysłuchiwał opowieści o jej
planach na najbliższą przyszłość. Pozwoliła sobie nawet zażartować,
że nigdy nie powie mężowi o tym incydencie, aby nie myślał, iż ona
bez niego nie umie sobie poradzić. Zwierzyła się, że oboje lubią grać
w karty, ale dopiero teraz, kiedy dziewczynki nie są już takie małe
i nie muszą codziennie dostawać od mamy buzi na dobranoc, mogą
sobie na zmianę pozwolić na odrobinę rozrywki. Spostrzegła, że
komiwojażer uważnie rozgląda się po szosie, sądziła jednak, że to
zwykłe środki ostrożności. Zresztą podczas wymiany koła nie minął
ich ani jeden samochód. W końcu mężczyzna starannie zebrał

252

narzędzia i włożył je do bagażnika (ona nigdy nie mogła się
przyzwyczaić do tego, że bagażnik znajduje się z przodu, pod
maską), po czym odwrócił się w jej stronę. Serdeczne podziękowania
zamarły jej na ustach, kiedy zobaczyła w jego ręku olbrzymi pistolet.

Kobieta prowadziła fatalnie, ale Nuricz i tak był zadowolony.
Cieszył się z tego, że nie narobiła wrzasku. Zbladła jak ściana na
widok broni, ale zachowała spokój. Potraktował to jako dobry
znak. Posłusznie też zaczęła wykonywać rozkazy, nie musiał jej
niczego powtarzać w trakcie przenoszenia walizek do volkswagena.

Podczas drogi starał się utrzymywać kobietę w ciągłym strachu,
na przemian podsycając jej przerażenie, to znów uspokajając.
Dopiero po godzinie jazdy zaczęli wymieniać między sobą zdania
nieco dłuższe od wypowiadanych nerwowo monosylab. Wtedy też
pojął, że nieznajoma boi się w równym stopniu śmierci, jak gwałtu;
może nawet bardziej przerażała ją perspektywa zhańbienia w oczach
męża i dzieci niż wizja nieuniknionej śmierci. To spostrzeżenie
poprawiło mu humor, zanotował je też w pamięci, gdyż mogło mu
się jeszcze przydać.

Przyglądał jej się uważnie podczas drogi. Dla niego była zbyt
koścista i płaska. Przywodziła mu na myśl sąsiadkę mieszkającą
w Moskwie piętro niżej, która po stracie męża kilkakrotnie
zapraszała go do siebie. Nuricz zastanawiał się nawet nad oświad-
czynami, ale ostatecznie zrezygnował z małżeństwa, które w jego
mniemaniu kłóciło się z pracą w wywiadzie. Westchnął teraz ciężko,
gdyż wspomnienia o sąsiadce trąciły w nim jakąś delikatną strunę
czułości. Pomyślał jednocześnie, że Amerykanka znacznie by się
rozluźniła, gdyby wiedziała, iż jemu ani przez chwilę nie przyszło
do głowy, aby ją zgwałcić. Przynajmniej dopóty, dopóki bez
sprzeciwu wykonywała polecenia, jej kobieca cześć była całkowicie
bezpieczna.

Dotarli w końcu do Kremlin, niewielkiej mieściny leżącej przy
starej autostradzie numer 2, wiodącej ze wschodu na zachód,
w wielu miejscach nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy
kanadyjskiej. Nuricz nie wybierał tej trasy z jakichś szczególnych
względów, ale nazwa miejscowości go rozśmieszyła. Minęli kilka
rozsypujących się domków; na skraju miasteczka od strony auto-
strady natrafili na obskurny motelik, w którym zapewne wszystkie
pokoje były wolne. Nuricz odgadł w jednej chwili, że służy on

253

niemal wyłącznie ludziom dokonującym niezbyt legalnych transakcji
oraz szukającym schronienia kochankom; nie wierzył, że jacyś
turyści mogą się zatrzymywać w takiej dziurze, oddalonej zaledwie
o godzinę drogi od sporego Havre na wschodzie i o trzydzieści
minut od leżącego na zachodzie Shelby, będącego bazą wypadową
Malcolma.

Tutaj kazał kobiecie zjechać na pobocze i się zatrzymać. Kiedy
wóz stanął, zamarła w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w przed-
niej szybie i palcami kurczowo zaciśniętymi na kierownicy.

W skradzionym aucie Nuricz znalazł butelkę wybornej brandy
zawiniętą w grubą warstwę gazy z samochodowej apteczki — starsze
małżeństwo otrzymało ją w prezencie od córki. Przypomniał sobie
o niej, kiedy sterroryzowana kobieta przenosiła jego bagaże do
swojego volkswagena, a wśród nich także apteczkę, Nuricz chciał
bowiem mieć pod ręką bandaże do skrępowania kolejnej ofiary.
Kiedy jednak ujrzał ten obskurny motel, przyszło mu do głowy, że
może wykorzystać trunek. Szybko wręczył jej otwartą butelkę.

Napij się — polecił.

Kobiecie tak bardzo trzęsły się ręce, że omal nie upuściła
butelki. Zakrztusiła się pierwszym haustem.

Jeszcze — rozkazał. — Tym razem dokładnie przepłucz
alkoholem usta, zanim go przełkniesz.

Posłusznie wykonała polecenie. Zmusił ją do wypicia dużymi
łykami prawie połowy zawartości butelki.

A teraz wylej sobie trochę na dłoń, rozsmaruj na policzkach
i zaczekaj, aż wyschnie.

Kobieta spoglądała na niego zdumionym wzrokiem, ale nie
miała odwagi się sprzeciwić. Wreszcie wziął od niej butelkę. Sam
przepłukał tylko usta brandy i wypluł trunek za okno. Znacznie
większą ilością pochlapał sobie ubranie i nasmarował twarz. Był
wyraźnie zadowolony z efektu: z daleka czuć było od nich alkohol,
chociaż żałował, że starzy nie mieli przy sobie czego innego, nie
znosił bowiem brandy. Rozejrzał się na wszystkie strony i popatrzył
we wsteczne lusterko. Stali niedaleko wjazdu na autostradę. Zapadł
już zmrok, lecz nigdzie dokoła nie było widać blasku reflektorów
nadjeżdżających aut. Tylko w odległości kilometra paliły się światła
w nielicznych domach miasteczka.

Jeszcze raz przyjrzał się uważnie kobiecie. W widmowej poświacie

254

tablicy przyrządów sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonej.
Miała na sobie cieniutką brązową szwedkę, a pod spodem żakiet
i białą bluzkę.

Zdejmij żakiet — nakazał —- a także bluzkę i stanik.
Włożysz bluzkę na gołe ciało.

Kobieta odsunęła się od niego najdalej, jak tylko mogła;
przywarła plecami do drzwi auta. Powoli odwróciła głowę w jego
stronę, ale nie podniosła wzroku.

Kobieta z ociąganiem skinęła głową. Wypita brandy stopniowo
tłumiła w niej strach, zastępując go pijackim otępieniem. Rozebrała
się pospiesznie i odwróciła tyłem do niego, zakrywając nagie piersi
rękoma. Później ubrała się zgodnie z jego poleceniami. Wreszcie
usiadła prosto i popatrzyła na mężczyznę.

Ten zadziałał tak szybko, że nie zdążyła w żaden sposób
zareagować. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie i przycisnął usta
do jej warg. Zesztywniała nagle, całe jej ciało przeszył dreszcz
obrzydzenia. To dobrze, pomyślał Nuricz. Odepchnął ją od siebie
i spojrzał w lusterko. Twarz miał usmarowaną szminką, która na
jej wargach całkiem się rozmazała. Przy okazji potargał również
kobiecie włosy. Sięgnął ponad jej ramieniem i włączył lampkę pod
sufitem.

Popraw makijaż — rozkazał — ale niezbyt starannie, tylko
tyle, żeby było widać, iż próbowałaś się doprowadzić do ładu.

Kiedy posłusznie sięgnęła do torebki, zaczął gnieść jej bluzkę,
żeby nie wyglądała na świeżo odprasowaną. Czuł, że kobietę

255

przeszywa dreszcz, ilekroć dotykał jej piersi poprzez cienką warstwę
materiału.

Recepcjonista ani trochę nie zdziwił się na ich widok, dobrze
znał te nerwowe ruchy, ukradkowe spojrzenia, wygniecione ubrania
oraz intensywny zapach alkoholu.

Kobieta z wymuszonym uśmiechem energicznie pokiwała głową.
Nie spuszczała wzroku ze swego partnera. Ale napalona, pomyślał
recepcjonista.

Co za nerwus, stwierdził recepcjonista, a to pewnie żona jego szefa.

My... tego... widzi pan, podróżujemy po całym stanie. Ale
się zmęczyliśmy... zwłaszcza moja żona, rozumie pan. Chcielibyśmy
trochę odpocząć. Możemy zostać... — zerknął szybko na kobietę —
...na dwa dni? Może nawet na trzy? Dobrze?

Recepcjonista powoli zmrużył oczy.

Mężczyzna spojrzał na niego zdumiony.

Kobieta znów energicznie przytaknęła ruchem głowy. Recepc-
jonista uniósł wzrok; nie obchodziło go, czy tamci to dostrzegą. Za
kogo oni go brali, chcąc wykołować starą śpiewką o zmęczonym
podróżą małżeństwie? Podsunął im książkę do wpisu: Pan John
Morris z żoną, z Glendive. Dokładniejszy adres nie był potrzebny.
Kpią w żywe oczy, pomyślał, wręczając im klucz.

256

Recepcjonista nie musiał wysłuchiwać tych bzdur do końca.
Znał na pamięć podobne wykręty.

Może pan zaparkować na tylach domku. Nic mu się tam nie
stanie, nie będzie go nawet widać z szosy.

Mężczyzna wyszczerzył zęby w idiotycznym uśmiechu, chwycił
pospiesznie klucze i pociągnął kobietę ku wyjściu. Recepcjonista
fuknął za nimi z pogardą, próbując zdusić w sobie tę odrobinę
zazdrości.

Nuricz zmusił kobietę, żeby dopiła brandy do końca. Kiedy
alkohol uderzył jej do głowy tak, iż ledwie stała na nogach, rozebrał
ją do naga. W jej zamglonych oczach pojawił się nikły ślad
przerażenia, ale była zbyt pijana, żeby zaprotestować. Przywiązał ją
następnie bandażami do czterech rogów łóżka stojącego dalej od
drzwi. W ostatnim przebłysku świadomości kobietę ogarnął paniczny
strach, na szczęście zaraz straciła przytomność, zanim jeszcze
skończył ją krępować. Nuricz nie miał pewności, czy zemdlała
z przerażenia, czy od nadmiernej dawki alkoholu, był jednak tak
zmęczony, że niewiele się nad tym zastanawiał.

Szczęśliwie dostali domek z dwoma łóżkami. Znakomicie rozu-
miał przyczynę sarkastycznego uśmieszku recepcjonisty, ale dla
niego było to prawdziwe szczęście. Kobieta jest związana, myślał,
leży wygodnie na tapczanie, więc chyba nie powinna wpaść w panikę,
a ja mam drugie łóżko dla siebie. Rozebrał się bez pośpiechu,
zamknął drzwi od środka i ułożył się w pościeli, przywiązawszy
sobie pistolet sznurówką do nadgarstka.

To już jutro, stwierdził, zapadając w sen. Jutro.

Kevin przybył do Havre w czwartek, późnym popołudniem,
żeby po kilku godzinach snu przejąć dowodzenie akcją od
swego zastępcy, który zdążył w tym czasie urządzić kwaterę
w wynajętych pomieszczeniach biurowych. Patrol drogowy
odnalazł w południowo-wschodnim zakątku stanu porzucony samo-
chód, skradziony przez Różowego starszemu małżeństwu, nie
natrafiono jednak na ślad samego agenta. Doktor Lofts czekał
w bazie lotniczej. Kondor czuwał przy telefonie w motelu. Tak
samo miał nadzieję na otrzymanie wiadomości dyrektor Grupy L
w Waszyngtonie. Wszyscy liczą na mnie, pomyślał Kevin, a ja
muszę siedzieć tu, w Havre, w Montanie, i również bezczynnie
czekać na pojawienie się człowieka, którego straciliśmy z oczu.
Rozwścieczony, nawrzeszczał na swoich ludzi, a potem zaczął
przerzucać jakieś papiery, chcąc odegnać od siebie najgorsze
przeczucia.

W przeciwieństwie do Kevina, Nuricz spał smacznie aż do
piątkowego ranka. Obudził się około dziesiątej. Skrępowana kobieta

258

także już nie spała, patrzyła na niego przekrwionymi oczyma.
Stwierdził, że to zapewne efekt dużej dawki alkoholu oraz długiego
płaczu. Nadal dostrzegał w jej spojrzeniu paniczny lęk. Pozwolił jej
skorzystać z łazienki, ale nie dał się ubrać. Później związał ją
ponownie, ale tym razem zakneblował, a wychodząc z pokoju
powiesił na klamce tabliczkę „NIE PRZESZKADZAĆ". Sprzątacz-
ka z wyrozumiałością przyjęła tłumaczenie, że jego żona nie czuje
się dobrze i że on sam pościeli łóżka po powrocie.

W niewielkim sklepie samoobsługowym w Kremlin kupił gotowe
zestawy obiadowe, czekoladowe batoniki, mleko, kawę rozpusz-
czalną i trochę przejrzałych owoców, a wszystko po straszliwie
zawyżonych cenach. Ponieważ płacił pieniędzmi kobiety, dorzucił
jeszcze kilka gazet z Great Falls i Havre oraz trzy kartoniki
zawierające po sześć butelek piwa.

Po powrocie do motelu podgrzał i zaserwował obfity lunch dla
dwóch osób. Zmusił kobietę do wypicia dwóch butelek piwa do
posiłku, sam jednak raczył się tylko mlekiem. Pozwolił jej też
odpocząć w fotelu, kiedy usiadł nad filiżanką kawy, żeby przejrzeć
gazety. Ale w żadnej z nich nie znalazł niczego ciekawego, może
z wyjątkiem artykułu w „Tribune" z Great Falls, w którym
dowódcy wojskowi uspokajali okolicznych rolników, że mające się
wkrótce rozpocząć manewry w żaden sposób nie wpłyną na zasiewy.

Spędził resztę dnia oglądając telewizję. Rozkazał więzionej
kobiecie chodzić po pokoju, od drzwi do okna, ale nie oddał jej
ubrań. Zmusił ją też do opróżnienia pozostałych butelek piwa
z pierwszego kartonika. Pod wpływem alkoholu nogi jej zmiękły,
lecz on kazał dalej spacerować. Pragnął, żeby była wycieńczona,
kiedy będzie odjeżdżał. Miał pewność, że przerażenie, alkohol,
wysiłek fizyczny i poczucie upodlenia przyniosą znakomite efekty.
Dał jej tylko krótką chwilę wytchnienia, kiedy sprawdzał dostar-
czony mu sprzęt. Nakazał kobiecie uklęknąć przy łóżku i położyć
głowę na poduszce, a następnie skrępował jej ręce i zawiązał oczy.
Otwierając walizkę, słyszał stłumiony szloch.

Przełożeni z Moskwy zadbali o trening na wiernej kopii
elektronicznej sondy. Kiedy teraz rozpakował urządzenie, po
mrugających lampkach i wskazaniach wyświetlaczy ocenił, że aparat
działa bez zarzutu. Bardzo się cieszył, że wszelkie dane odczytane
przez sondę zostaną utrwalone na miniaturowej kasecie, którą ma

259

zabrać ze sobą. Nie musiał taszczyć z powrotem nieporęcznego
aparatu, wystaczyło go zagrzebać na jakimś wysypisku śmieci
i włączyć urządzenie autodestrukcji działające z dwuminutowym
opóźnieniem. Oznaczało to zarazem, że nie musi być ekspertem
w dziedzinie elektroniki i na miejscu odczytywać wskazań sondy.
Dane z taśmy miały być interpretowane dopiero po jego powrocie.

Delikatnie musnął palcami gładką, metalową obudowę aparatu.
Miał wrażenie, że płynące wewnątrz impulsy elektryczne na swój
sposób go podniecają. Przez chwilę odżyły w pamięci wszelkie
zastrzeżenia i obawy dotyczące tej akcji, ale szybko odegnał je od
siebie. Może Mateczce Rosji przyniosą jakąś korzyść moje wysiłki,
pomyślał. Na razie był przecież górą, zdołał wykiwać Amerykanów
na ich własnym terenie. Uśmiechnął się. Kto wie, jakie naprawdę
znaczenie może mieć ta operacja?

Przypominająca walizkę obudowa sondy została tak skon-
struowana, że można ją było nosić również na szelkach. Tylko
chwilę zajęło Nuriczowi odpowiednie przypięcie pasków, po czym
wsunął w nie ramiona i zarzucił sondę na plecy. Ważyła około
dwudziestu pięciu kilogramów, chociaż do maksimum starano się
wykorzystać niewielką przestrzeń wewnątrz obudowy. Zdecydowano
się jednak zachować jak najmniejsze rozmiary, mimo stosunkowo
dużego ciężaru urządzenia. Mimo że Nuricz był w znakomitej
kondycji, zdał sobie sprawę, że będzie mógł tylko iść z sondą na
plecach, ale nie da rady uciekać. Przygotował starannie swoje
ubrania, mapy, pieniądze, fałszywe dokumenty oraz pistolet. Wszys-
tko było w porządku. Przykrył naszykowane rzeczy kocem, odwiązał
kobietę i kazał dalej spacerować po pokoju.

Późnym popołudniem polecił jej się ubrać. Kobieta bez słowa
wykonała ten rozkaz. Dobrze wiedział, z jaką wdzięcznością przyjęła
możliwość okrycia swej nagości. Kiedy była gotowa, wyszedł z nią
na powietrze i objęci ramionami kilkakrotnie okrążyli dziedziniec
motelu. Recepcjonista przyglądał się im ze swego posterunku.
Kiedy Nuricz ocenił, że tamten dość się już napatrzył, wrócili do
pokoju, tu zaś kazał kobiecie się rozebrać i podjąć monotonną,
bezcelową wędrówkę.

Krótko po zachodzie słońca przyrządził następny posiłek. Sam
zadowolił się batonikami czekoladowymi oraz najbardziej pożyw-
nymi kąskami z delikatesowych porcji obiadowych. Nie miał już

260

mleka. Zaparzył większą ilość kawy w dzbanku, część wypił do
kolacji, resztę zostawił na kuchence, żeby mieć gorący napój przed
odjazdem. Zmusił kobietę do zjedzenia obfitego posiłku, a następnie
kazał jej szybko wypić pozostałych dwanaście butelek piwa. Przy
ostatnich trzech głowa już opadała jej na piersi, lecz ilekroć
dostrzegał, że jest bliska omdlenia, zaczynał wodzić dłońmi po jej
nagim ciele. Szlochając wysączyła resztki piwa, a Nuricz pomógł jej
dojść do łóżka. Zasłonił kobiecie oczy bawełnianymi szmatkami,
które przymocował, oklejając wokół głowy kilka warstw przylepca
z apteczki. Tak jak poprzednio przywiązał ręce i nogi ofiary do
rogów łóżka, po czym przykrył ją kocem. Zdecydował nie zakładać
knebla, żeby się nie udusiła. I tak przypuszczał, że obudzi się
nazajutrz nie wcześniej niż w południe. Nie wierzył też, że zdobędzie
się na odwagę, by wezwać pomoc. Naga, skrępowana i z zawiąza-
nymi oczyma powinna być zdezorientowana i nawet jeśli dojdzie do
wniosku, że jest sama w pokoju, raczej zachowa milczenie. Nuricz
miał pewność, że zaniepokojony recepcjonista odnajdzie ją nie
wcześniej niż pojutrze, ale młoda kobieta powinna jakoś to przeżyć.
Składając zeznania na policji z pewnością określi go jako szaleńca,
a nie szpiega. Zresztą jeśli Amerykanie wpadli na jego trop, relacja
kobiety nie będzie miała większego znaczenia. Niczego zatem nie
ryzykuje, jeśli pozostawi ją przy życiu.

Zastanawiając się po raz kolejny nad wszelkimi ewentualnoś-
ciami, spoglądał na mapę, chociaż od dawna znał ją prawie na
pamięć. Wreszcie popatrzył na zegarek. Była dziewiąta. Włożył pod
spód strój maskujący, a na wierzch garmtur. W pobliżu wyrzutni
rakiet miał jeszcze przyczernić sobie twarz. Naszykował dwa ostatnie
batoniki, które planował zjeść do kawy przed wyruszeniem o pół-
nocy, po czym nastawił budzik w zegarku i ułożył się na łóżku.
Zamknął oczy, próbując odegnać od siebie myśli o czekającym go
zadaniu i rozluźnić się trochę.

Czu ostrzegł Sheilę i Malcolma o swej planowanej wizycie
w motelu zaledwie na pięć minut przed przyjazdem. Lecz jeśli nawet
zauważył coś w ich zachowaniu, nie dał po sobie niczego poznać.
Niepokoił się jedynie tym, że obecność dwojga Azjatów w niewielkim
miasteczku może wywołać sensację. Zresztą Malcolm w dość

261

niewybredny sposób starał się jeszcze podsycać ten niepokój, mając
nadzieję, że Chińczyk szybciej wyjedzie.

Wiadomość o zniknięciu Różowego wprawiła tamtego w zna-
komity nastrój; zaczął chodzić po pokoju, snując najróżniejsze
plany działania. Bardzo zainteresowały go także informacje doty-
czące Robinsonów oraz Kincaidów. Malcolmowi zdawało się nawet,
że zrobiły na nim większe wrażenie niż wieści o rosyjskim szpiegu.
Ale Czu tak doskonale maskował swoje emocje, że trudno było
cokolwiek po nim poznać.

Wyjechał po dwóch godzinach. Nie powiedział im, co ma
zamiar robić, poinformował tylko, że na razie nie wraca do Kanady
i będzie się kręcił gdzieś w pobliżu. Polecił im natychmiast nawiązać
łączność radiową, kiedy tylko dowiedzą się czegoś nowego. O dowol-
nej porze dnia i nocy, jak podkreślił z naciskiem.

Kapitan Teddy Roe i jego oddział mieli już za sobą wiele
pełnionych na okrągło dyżurów. Czuwali w zimne noce i ciepłe dni,
w słońcu i deszczu, jak chociażby w czwartek, kiedy lało prawie
całą dobę. Ale kapitan Roe był do tego przyzwyczajony. Cierpliwie
wykonywał rozkazy, oczekując albo zatrzaśnięcia pułapki, albo
odwołania alarmu. Dla niego osobiście ta akcja również miała
ogromne znaczenie.

Pierwsze dwa lata służby zawodowej Roe spędził w jednostce
piątej Oddziałów Specjalnych, stacjonującej w Nha Trang, w Wiet-
namie. Tam pokochał tę robotę. W owych czasach akcje oddziałów
specjalnych, a w zasadzie całą wojnę w południowo wschodniej
Azji, nadzorowała CIA, czyli — jak nazywali ją Roe i jego
koledzy — „Kompania". Szczególnie podobało mu się to, że mógł
działać praktycznie na własną rękę: organizować oddziały ochotnicze
z miejscowej ludności czy przeczesywać wioski w ramach „aktyw-
nych operacji antyterrorystycznych". Nie przeszkadzało mu, że
uczestnicząc w akcjach skierowanych przeciwko partyzantce Viet-
kongu, stosuje dokładnie te same metody, co wietnamscy „bandyci",
tyle że „w imieniu prawa". Owe „aktywne operacje" posłużyły

262

później za wzór o wiele słynniejszej, zakrójPnej na wielką skalę
Operacji Phoenix, prowadzonej bezpośrednio przez Kompanię.

Ale dobre dni kapitana Roe oraz Kompanii przeminęły
bezpowrotnie, kiedy prezydent Johnson zdecydował się w 1965
roku na eskalację wojny i wysłał do Wietnamu Marines. Od tej
chwili CIA musiała przekazać część władzy generałom z Pen-
tagonu. A chociaż kapitan oficjalnie znajdował się na liście płac
wystawianej przez wojskowych urzędników, uznał, że nie zdoła
więcej czerpać jakiejkolwiek radości z udziału w wojnie. Skorzystał
zatem z okazji i dołączył do grona agentów specjalnych zatrud-
nianych przez Kompanię. Od tamtej pory ani przez chwilę nie
żałował swojej decyzji. Począwszy od roku 1966 stał się niezwykle
wydajnym i użytecznym kółkiem zębatym w tej wielkiej machinie
sterującej polityką światową od Ameryki Łacińskiej, poprzez Azję
i Afrykę, po Bliski Wschód. Wszystko mu się udawało aż do
ostatniej akcji.

Nie miał zbyt trudnego zadania. Pewna tajna, niezbyt liczna
organizacja palestyńska zaczęła niebezpiecznie rosnąć w siłę. Nie
dość, że zagrażało to bardzo chwiojnej równowadze stosunków
izraelsko-palestyńskich, lecz także osłabiało znacznie pozycję innego
ugrupowania arabskiego, z którym CIA potajemnie współpracowa-
ła. Przywódcy palestyńscy nie bardzo wiedzieli, co począć w takiej
sytuacji, rząd izraelski w ogóle nie miał zamiaru ingerować w te
sprawy, toteż musiała się tym zająć Kompania.

Organizację stworzył pewien popularny W obozach uchodźców
przywódca ruchu palestyńskiego i choć dysponował zaledwie
kilkudziesięcioma uzbrojonymi ludźmi, zaczęto się obawiać jego
rosnących wpływów. Roe miał za zadanie podłożyć bombę w domu
tego człowieka, a w dodatku tak zorganizować zamach, by wy-
glądało to na eksplozję spowodowaną nieostrożnym obchodzeniem
się z materiałami wybuchowymi. Podobne wypadki zdarzały się
dość często, zatem nietrudno było o tego typu interpretację.

Roe wraz z grupą specjalistów od zamachów bombowych
włamał się którejś nocy do niezbyt silnie strzeżonego domu
przywódcy. Zdołali podłożyć bomby i wycofać się bez większego
hałasu. Zdetonowali ładunki zgodnie z planem. Ale na nieszczęście
jeden z ochroniarzy przywódcy nie zginął na miejscu, ciężko ranny
walczył w szpitalu ze śmiercią przez cztery dni. Co prawda nie

263

odzyskał przytomności i nie mógł złożyć obciążających zeznań, ale
Roe i jego przełożeni spędzili owe cztery dni w śmiertelnym strachu.

Uniknąwszy zaledwie o włos wpadki, Roe przysiągł sobie, że
tym razem nie popełni błędu. Jego oddział składał się wyłącznie
z weteranów wojny wietnamskiej pracujących dla Kompanii.
Rozstawił dwadzieścia cztery trzyosobowe grupy w dobrze ukrytych
posterunkach na okolicznych wzgórzach i nakazał wszystkim pilnie
obserwować tereny pobliskich wyrzutni, określanych przez Kevina
oraz dyrektora Grupy L jako potencjalne cele rosyjskiego agenta.
Punkt dowodzenia założył w sąsiedztwie wyrzutni, przy której
został zastrzelony Parkins. Księżyc wkraczał w ostatnią kwadrę
i zamaskowanych ludzi trudno było dostrzec nawet z odległości
dwóch metrów. Wszystkie grupy zostały wyposażone w różne
urządzenia elektroniczne, sygnalizujące każdy ruch na obserwowa-
nym terenie. Wypróbowywane w dżunglach południowo-wschodniej
Azji czujniki reagowały bądź na ciepłotę ciała żywych stworzeń,
bądź na ledwie uchwytne szmery. Niestety, nie pozwalały odróżnić
człowieka od zwierzęcia, a tym bardziej sprzymierzeńca od wroga.
Podczas wojny wietnamskiej często organizowano naloty bombowe
na duże stada bydła czy większe zgromadzenia ludności cywilnej,
określone na podstawie wskazań tego typu urządzeń jako obozowis-
ka partyzantów. Dlatego też kapitan niezbyt dowierzał elektronicz-
nym czujnikom, choć uważał je za niezwykle cenny sprzęt wspoma-
gający obserwacje wizualne.

Cieszył się za to, że wyznaczono go na dowódcę patroli nocnych,
nie zazdrościł bowiem oddziałom wartowniczym, które za dnia
musiały się dosłownie wtapiać w ziemię. Ponadto zdawał sobie
sprawę, że działalność szpiegowską prowadzi się z reguły po
zmroku. Otrzymał rozkaz, by za wszelkę cenę powstrzymać sabo-
tażystę, i miał zamiar wykonać go jak najlepiej. Nie mógł sobie
pozwolić nawet na najdrobniejsze uchybienia.

Wszystkie jego grupy zostały też wyposażone w krótkofalówki
z miniaturowymi słuchawkami, jakich na co dzień używają agenci
Służb Specjalnych. Nie musieli przez cały czas utrzymywać łączności
radiowej, chcieli jednak mieć możliwość przekazywania sobie
wiadomości jak najciszej, gdyż głos w nieruchomym, nocnym
powietrzu niesie się bardzo daleko. Dlatego dowódca każdej z grup
miał wpięty w klapę munduru niewielki mikrofon.

264

Pierwszy sygnał nadszedł o trzeciej nad ranem. Kapitan Roe
usłyszał w słuchawce wezwanie:

Lis Czwarty do Lisicy. Lis Czwarty do Lisicy.

Jego zastępca delikatnie trącił go w ramię na wypadek, gdyby
kapitan nie odebrał komunikatu. Ale on tylko klepnął kolegę po
ręku, przybliżył mikrofon do ust i szepnął:

Siedzący po jego drugiej stronie technik trącił go w bok
i przekazał:

Kapitan był niemal dumny z nowoczesnej lornety ukazującej
obraz w podczerwieni. Przy jej pomocy zaczął obserwować najbliższą
okolicę wyrzutni. Jarzące się jasno latarnie znacznie utrudniały mu
zadanie, ale zbytnio się tym nie przejmował. Bezpośredni nadzór
nad oświetlonym obszarem miał prowadzić Lis Siódmy.

Roe nawet by nie zauważył drobnej sylwetki kryjącej się wśród
nierówności terenu i kęp krzewów, gdyby człowiek nie poruszył się
dokładnie w tej chwili, kiedy skierował na niego lornetkę. Poprawił
ostrość i skupił się na tym wycinku terenu. Po chwili rozróżnił bez
trudu rękę i przymocowany na plecach tamtego spory, kanciasty
pojemnik. Kiedy szpieg przeskakiwał do następnej kryjówki, Roe
dostrzegł wyraźnie sylwetkę człowieka. Mimo rozmytych barwnych
plam, charakterystycznych dla wszystkich czujników podczerwieni,
kapitan zdążył nawet zauważyć maskujący kombinezon szpiega.
Patrzył jeszcze przez chwilę, wreszcie z uśmiechem przekazał lornetę
swojemu zastępcy i szepnął do mikrofonu:

Lisica do wszystkich zespołów. Potwierdzamy obecność
człowieka sto metrów na południe od terenu wyrzutni. Znajduje się
w tej chwili po wschodniej stronie wzniesienia, jakieś dwadzieścia
metrów od dna niecki. Lis Siódmy, Ósmy i Dziewiąty, odetnijcie
mu drogę powrotu. Lis Trzeci i Dziesiąty, zabezpieczcie stronę
zachodnią; Lis Jedenasty i Czwarty, pilnujcie wschodniej flanki. Lis

265

Czternasty, przejdźcie na tę stronę wzgórza, przejmiecie obserwację
wyrzutni od północy. Tylko trzymajcie się z dala od oświetlonego
terenu, żeby was nie zauważył. Przetniecie mu dalszą drogę. Ja i Lis
Piąty wkraczamy do akcji. My podkradniemy się do niego od
wschodu, Lis Piąty, spróbujcie go podejść od zachodu. Dowództwo
i koordynację działań przejmuje Lis E>rugi. Dwie minuty na zajęcie
pozycji. Strzelać tylko na mój rozkaz, Ruszamy.

Nuricz zostawił samochód za pryzmą żwiru przygotowaną do
prac przy naprawie jednej z bocznych dróg odchodzących od
autostrady numer 2. Nie obawiał się, że ktokolwiek go tam
odnajdzie o wpół do trzeciej w nocy- Zdjął garnitur, przyczernił
sobie twarz, założył ciemne gogle z przydymionego szkła, po raz
ostatni sprawdził sprzęt i ruszył na przełaj przez pola w kierunku
wyrzutni. Miał do przejścia ponad pięć kilometrów. Ostatni etap
drogi pokonał krótkimi skokami od jednej naturalnej zasłony do
drugiej, miejscami nawet się czołgając Eksperci wywiadu radziec-
kiego nie byli zgodni co do tego, jakich kamer używają służby
ochrony wojsk rakietowych. Nuricz zaś nie miał najmniejszego
zamiaru znaleźć się w polu widzenia jednej z nich.

Wiedział dobrze, iż wystarczy ustawić sondę w promieniu
trzystu metrów od silosu rakiety, ale powtarzano mu wielokrotnie,
że im bliżej zdoła podejść, tym dokładniejsze będą odczyty.
Postanowił zatem podczołgać się na sto metrów do oświetlonego
terenu i tam dopiero uruchomić aparat. Cała procedura trwała
zaledwie pięć minut, mrugająca czerwona lampka oznajmiła zakoń-
czenie rejestracji ciągu sygnałów. Nuricz ponownie zacisnął szelki
i jął czołgać się z powrotem.

Zdołał pokonać zaledwie kilka metrów, gdy padł na niego silny
strumień światła z przenośnego reflektora. Zanim jeszcze przebrzmiał
do końca głośny rozkaz: „Stój! Podnieś się i unieś ręce wysoko nad
głowę!", Nuricz zdążył wysunąć ramiona z szelek, dobyć pistoletu
i przekręcić się przez lewy bok. Dwukrotnie szybko wystrzelił.
Agent rosyjski był znakomicie wyszkolony, drugi pocisk trafił
w reflektor i dokoła zaległy ciemności- Kula przebiła nawet cienką
blachę obudowy i ugodziła w ramię żołnierza, który niezbyt
fortunnie trzymał reflektor przed sobą-

266

Rozkazy kapitana Roe nakazywały mu za wszelką cenę pojmać
sabotażystę. Toteż nawet widząc, że jeden z jego ludzi został ranny;
nie polecił jeszcze otworzyć ognia. Miał wciąż nadzieję schwytać
szpiega żywcem. Po raz drugi nakazał tamtemu się poddać.

Nuricz nie był pewien, czy wpadł w zasadzkę. Przypuszczał, że
natknął się na niego jakiś rutynowy patrol. Wiedział też, że zranił
jednego żołnierza, pomyślał zatem, że musi się jeszcze rozprawić.'
najwyżej z dwoma przeciwnikami. Ale trzeba ich było zabić jak
najszybciej, nim zdążą wezwać przez radio posiłki. Pospiesznie
rozpiął ostatni pasek obudowy urządzenia i wcisnął guzik urucha-
miający mechanizm autodestrukcji, po czym przeturlał się na bok,
zanim kapitan Roe zdążył wykrzyknąć drugie ostrzeżenie.

Zwierzchnicy z KGB podali Nuriczowi wiele fałszywych szcze-
gółów, między innymi okłamali go mówiąc o opóźnieniu mechaniz-
mu samozniszczenia sondy. Liczył na to, że po jego uruchomieniu
będzie miał aż dwie minuty na oddalenie się od urządzenia, ale
w rzeczywistości zegar był ustawiony na dziesięć sekund, co
pozwalało jedynie go wyłączyć, gdyby przycisk został wduszony
przypadkowo. Uruchomiony mechanizm głośno terkotał, a technicy
wmawiali Nuriczowi, że po usłyszeniu tego sygnału będzie miał aż
dwadzieścia sekund na ewentualne wyłączenie autodetonatora.
Faktycznie jednak ten czas był znacznie krótszy i wynosił zaledwie
siedem sekund. Wszystko to zostało precyzyjnie zaplanowane przez
Ryżowa, który wychodził z założenia, że jeśli już sonda musi ulec
zniszczeniu, to nie ma żadnego powodu, dla którego operator także
nie miałby zginąć na miejscu. Można było w ten sposób uniknąć
kłopotliwej sytuacji i odciągnąć uwagę Amerykanów od nowego
obszaru zainteresowań radzieckiego wywiadu.

Nuricz wykorzystał jednak do maksimum owych dziesięć sekund.
Znajdował się już cztery metry od sondy, kiedy niewielkim urządze-
niem wstrząsnął potężny wybuch. Jego resztki rozprysnęły się na
wszystkie strony, uniemożliwiając nawet najlepszym analitykom
wywiadu rekonstrukcję aparatu.

Podmuch eksplozji cisnął Nuricza jeszcze dalej od sondy. Kilka
odłamków blachy niczym szrapnele wbiło mu się w łydkę, lecz poza
tym nie odniósł poważniejszych obrażeń.

Wybuch wprawił kapitana Roe w osłupienie, ale stary żołnierz
szybko doszedł do wniosku, że szpieg musiał zdetonować jakiś

267

granat. Należało zatem sądzić, że jest dobrze uzbrojony i bardzo
niebezpieczny. Tym samym zwalniało to kapitana od konieczności
pojmania żywcem groźnego sabotażysty. Odczuwając nagły przy-
pływ radości, wydał swym ludziom rozkaz otwarcia ognia.

Olbrzymia siła przebicia pocisków automatycznego pistoletu
M 16 potrafi w ułamku sekundy zmienić pojemnik z grubej blachy
w bezkształtną kupę złomu. Serie z trzech takich pistoletów
dosłownie rozszarpały ciało Nuricza. Sowiecki agent, patriota,
wyzionął ducha, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co się dzieje.

Kapitan Roe stanął nad skuloną na ziemi, nieruchomą postacią.
W świetle latarek człowiek sprawiał wrażenie upiora. Zastępca
kapitana — myśląc widocznie, iż dowódca głęboko żałuje utraconej
szansy pojmania żywcem groźnego szpiega — położył mu dłoń na
ramieniu i rzekł:

Nie było innego wyjścia, kapitanie. Musieliśmy go zabić.
Zdumiony Roe obejrzał się na kolegę. Po chwili przywołał

sierżanta obsługującego przenośną radiostację dużej mocy, kazał
mu ustawić częstotliwość alarmową bazy Malmstrom i sięgnął po
mikrofon. Zanim jednak zdecydował się przekazać do bazy złe
wieści, odwrócił się jeszcze do swego zastępcy i odparł:

Oczywiście, poruczniku. Dobrze o tym wiem.

Kapitan Roe jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się później nad
słowami swego zastępcy, których nie mógł zrozumieć. Przecież
wszystko poszło jak po maśle.

Wygląda to zupełnie jak wielka szachow-
nica! powiedziała wreszcie Alicja. Powinno
być widać na niej poruszające się figury... i oto są!
dodała uradowanym głosem, a serce jej zaczęło
bić szybciej z podniecenia, gdy ciągnęła dalej:

Rozgrywa się tu ogromna partia szachów... wielka
jak świat... jeżeli to w ogóle jest świat. Och, cóż to
za zabawa! Jakbym chciała być jedną z tych figur!
Mogłabym być nawet Pionkiem, gdyby tylko dano
mi do nich dołączyć... chociaż, oczywiście, najbar-
dziej chciałabym być Królową.

Dzwonek telefonu obudził Malcolma w sobotę rano, o siód-
mej czternaście. Poderwał się z łóżka i szybko sięgnął po
słuchawkę, zrzucając przy tym z nocnej szafki swoje
okulary. Zaklął pod nosem, schylił się po nie i odebrał
telefon dopiero po czwartym sygnale.

Kondor? — zapytał czyjś głos.

Słucham — odparł Malcolm, oglądając się przez ramię.

Sheila nadal leżała pod kołdrą i wpatrywała się w sufit.
Wyciągnął rękę w jej stronę. Nie spoglądając na niego, dziewczyna
obróciła się i po chwili zacisnęła jego palce w swojej dłoni. Malcolm
odsunął nieco słuchawkę od ucha, żeby mogła słyszeć rozmowę.

Tu Carl. Dzisiaj wczesnym rankiem przerwaliśmy sowiecką
akcję wymierzoną przeciwko naszej wyrzutni rakietowej. Różowy
został zabity. Tylko twoje zadanie nie jest jeszcze zakończone.
Załatw wszystkie sprawy do poniedziałku, pożegnaj się z tym
przytulnym miasteczkiem i wracaj do bazy lotniczej Malmstrom.
Tam będą czekały na ciebie dalsze instrukcje.

269

Malcolm postanowił rozzłościć Carla, nie komentując tej infor-
macji.

Powoli odłożył słuchawkę. Odwrócił się i spojrzał na Sheilę, ale
ta wciąż wpatrywała się w sufit, jakby unikała jego wzroku.

Słyszałaś? — zapytał.

Ledwie dostrzegalnie skinęła głową.

Sądzę, że Carl się myli. W tym musi coś być, ale zanim
obmyślimy jakikolwiek plan działania, lepiej skontaktuj się z Czu.
Na pewno czeka na tę wiadomość, a ja chciałbym z nim przedys-
kutować pewien pomysł.

Dziewczyna powoli odwróciła się w jego stronę i równie ospale
pokręciła głową. Malcolm zmarszczył brwi.

Mam rozumieć, że się nie zgadzasz? — Wsunął się pod kołdrę
i delikatnie musnął dłonią jej policzek. — I tak będziemy musieli
wcześniej czy później nawiązać z nim łączność. Dobrze o tym wiesz.

Poczuł nagle łzę toczącą się po palcach. Sheila szybko zarzuciła
mu ramiona na szyję i przyciągnęła go do siebie.

Później — szepnęła ze ściśniętym gardłem. — Połączę się
z nim za jakiś czas. Na razie to nic pilnego, a jeśli teraz przekażemy
mu wiadomość, będzie już za późno na cokolwiek. Teraz mnie
przytul., przytul mocno...

270

Połączyli się z Czu krótko przed jedenastą, a ten zjawił się
w motelu dziesięć minut po dwunastej. Malcolm zastanawiał się,
gdzie Chińczyk mógł znaleźć kryjówkę, skoro tak szybko przyjechał
do miasta. Doszedł jednak do wniosku, że tamten wcale nie musiał
czekać w odległości pięćdziesięciu kilometrów od Shelby, równie
dobrze mógł się zatrzymać w motelu na drugim końcu miasta
i tylko specjalnie opóźniał swoje przybycie, żeby on niczego się nie
domyślił.

Jeszcze przez chwilę Czu ze zmarszczonym czołem patrzył na
zdjęcie, wreszcie cisnął je na łóżko.

Czu uśmiechnął się.


271

Swoją drogą, Malcolmie, muszę cię pochwalić. Znakomicie
sobie poradziłeś w trudnej sytuacji i nawet, jak mi się wydaje,
zdołałeś nieco poskromić moją dzielną asystentkę, chociaż mam
nadzieję, że nie za bardzo. Wolałbym, żeby nie zapomniała o swojej
roli. Ale teraz, rzecz jasna, jej także należy się trochę odpoczynku,
a skłonny jestem twierdzić, iż z radością akceptuje twoje towarzys-
two jako interesującą odmianę od monotonnych spotkań z tym
głupim lotnikiem. Zawiadomcie mnie przez radio, gdyby się coś
wydarzyło. I nie oddalajcie się zanadto od motelu. Wolałbym nie
tracić czasu na szukanie was, kiedy tu wrócę.

Malcolm zamknął drzwi za Chińczykiem. Stał przez jakiś czas,
wbijając w nie spojrzenie i nasłuchując oddalających się kroków
w korytarzu.

On wie — mruknęła Sheila. — Wszystkiego się domyślił.

Starzeję się, stwierdził Serow, z trudem dźwigając się z polowego
łóżka, żeby odebrać telefon. Kiedyś zrywałem się na równe nogi
i dopadałem biurka, nim przebrzmiał drugi sygnał. Teraz z trudem
otwieram oczy, przy drugim dzwonku odzyskuję przytomność,

272

a rozlegnie się jeszcze kilka następnych, zanim wstanę i podejdę do
aparatu. Licząc ten pierwszy sygnał, który mnie budzi, telefon musi
zadzwonić aż cztery razy, nim go odbiorę. No właśnie, powtórzył
w duchu, zdejmując słuchawkę z widełek przy piątym dźwięku.
Najlepszy dowód, że się starzeję.

Żołądek podszedł mu do gardła, natychmiast bowiem rozpoznał
swego dowódcę, Ryżowa.

Serce Serowa zabiło mocniej. Miał ochotę krzyczeć z radości,
nie wiedział jednak, jak Ryżow przyjąłby taki wybuch entuzjazmu,
nie był też pewien, czy ktoś nie podsłuchuje tej rozmowy. Postanowił
zatem przybrać ten sam drwiący, ironiczny ton, co dowódca.

273

W słuchawce brzęknęło, połączenie zostało przerwane.

Serow odłożył ją na widełki, zamknął oczy i głęboko odetchnął
z ulgą. Nareszcie po wszystkim, pomyślał, teraz trzeba tylko
zadbać, żeby do podwójnych agentów dotarły odpowiednimi
kanałami właściwe informacje. Za kilka godzin będę mógł iść do
domu. Jeszcze raz westchnął i sięgnął po słuchawkę, czując, jak
radość dodaje mu nowych sił.

Odstawił filiżankę z kawą i popatrzył na swoją nie dokończoną
porcję jajecznicy. Nigdy nie lubił niedziel, kiedy nawał zajęć zmuszał
go do zjedzenia śniadania w swoim gabinecie.

Kevin nie miał pojęcia, co powiedzieć. Przyleciał z Montany
późnym wieczorem w sobotę, wojskowym transportowcem, który
oprócz jakiegoś starego sprzętu przywiózł do stolicy zwłoki Ros-
janina oraz szczątki jego aparatu. Technicy CIA mieli dokładnie
zbadać zarówno ciało, jak i resztki elektronicznej sondy. Ale już
wstępny raport zawierał dość ciekawe informacje. Odcisków palców
Rosjanina nie znaleziono w kartotekach żadnej z agencji wywiadow-
czych, nie zdołano też ustalić jego tożsamości na podstawie fotografii
wszystkich znanych szpiegów oraz ludzi podejrzewanych o współ-
pracę z Rosjanami. Za to patolodzy CIA, znając szczegóły dotych-

274

czasowych analiz, pozwolili sobie założyć akta Krumina (pseudonim
Różowy); takie też nazwisko widniało na wszystkich dokumentach
dotyczących badania zwłok.

Malcolm zaciągnął ręczny hamulec, położył obie dłonie na
kierownicy i rozsiadł się wygodnie. Jaskrawe promienie słoneczne
oraz zapał techników z bazy lotniczej nie żałujących pasty polerskiej
sprawiały, że na suficie dżipa odbijał się zniekształcony obraz
zabudowań miasteczka Whitlash.

Mamy piękną, słoneczną niedzielę — oznajmił Czu, zrywając
ich na nogi wczesnym rankiem — spokojną i cichą. Cudowny
dzień, w sam raz na odpoczynek po wykonaniu zadania. Czy
znalazłbyś lepsze warunki, Malcolmie, żeby znowu trochę namie-
szać? Czy nie jest to idealny dzień na to, by Kondor wyleciał
z gniazda?

Otworzył drzwi i z ociąganiem wyszedł na drogę. Zbliżył się do
samochodu stojącego z tyłu, pochylił do okna, a Sheila opuściła
szybę. Specjalnie tak się ustawił, żeby obserwujący ich domownicy
mogli dostrzec, iż serdecznie uścisnął dłoń dziewczyny.

275

Uważaj na siebie — powiedziała — postępuj dokładnie tak,
jak mówił Czu. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Gdybyś miał jakieś
kłopoty, pamiętaj, że jesteśmy w pobliżu. Jeśli nie pojawisz się na
drodze w ciągu trzydziestu minut, ruszymy za tobą. Więc gdyby coś
było nie w porządku, wystarczy, że odczekasz pół godziny.

Malcolm uśmiechnął się.

Mam nadzieję na wcześniejsze spotkanie.

Odwrócił się i chwilę później wbiegł po schodkach domu
Robinsonów. Sheila wykręciła na drogę i odjechała.
Drzwi otworzyła mu stara Clare Stowe.

Ach, to pan Malcolm — powiedziała, wskazując mu wejście
do kuchni. — Cóż za miła niespodzianka. Nie byliśmy pewni, któż
to nadjeżdża, dopóki nie wysiadł pan z auta. Co prawda, nie
spodziewaliśmy się gości, ale jest pan u nas zawsze mile widziany.

Bardzo dziękuję — odparł, wchodząc do środka.
Przeszedł przez salonik i wkroczył do kuchni. Usiadł na krześle,

które podsunęła mu Fran Robinson; mimo przyjaznego uśmiechu
na twarzy spoglądała na niego z wyraźną podejrzliwością.

Czy zastałem wszystkich w domu? — zapytał uprzejmie
Malcolm.

Fran zerknęła szybko na matkę, zanim odpowiedziała:

Tak, oczywiście. Pete pracuje w stodole. Mój mąż, Neil,
położył się w pokoju na dole. Nie czuje się najlepiej. A jego
bratanek, Dave... Pamięta pan, Dave Livingston, był u nas, kiedy
wypełniał pan tę ankietę... Jest na górze... Ach, to ty, Dave! Nie
słyszałam, jak schodziłeś.

Dave Livingston stanął w przejściu prowadzącym z kuchni do
saloniku. Malcolm stwierdził w duchu, że ten dziwny wyraz na jego
twarzy można potraktować jak uśmiech. Sądząc po słowach Fran
powinien to być mężczyzna w średnim wieku, ale ten facet wyglądał
znacznie młodziej.

276

Miałam wrażenie, że ten drugi samochód prowadziła pewna młoda,
ładna dziewczyna. Dość szybko odjechała, ale nie uszło mej uwadze,
że nasz gość przez chwilę z nią flirtował.

Malcolm uśmiechnął się z udawanym zakłopotaniem. Co za
spostrzegawczość? — pomyślał. Była to zarazem świetna okazja, by
wyjaśnić parę rzeczy.

Zauważył, że Fran wymieniła pospiesznie z babcią Stowe
nerwowe spojrzenia. Dave siedział z kamiennym wyrazem twarzy
patrząc prosto na niego.

Otóż przyszło mi do głowy, że projektanci tej ankiety nie
uwzględnili aspektu historycznego. Próbujemy oceniać postawę
ludzi, zbyt kurczowo trzymając się teraźniejszości. Wszystko zmienia
się w takim tempie, iż często zapominamy o szerszym podłożu
rozgrywających się wydarzeń. Chcemy widzieć was jedynie takimi,
jacy jesteście dziś, puszczając w niepamięć tę bliższą i dalszą
przeszłość. Uważam, że to niewłaściwe podejście.

277

Weźmy chociażby historię waszej rodziny. Zafascynowały mnie
opowieści Neila o czasach pierwszego osadnictwa, a im dłużej
myślałem o historycznej perspektywie naszej ankiety, tym częściej
odżywały w mej pamięci te barwne opisy. I oto w piątek, dość
przypadkowo, gdyż ankietę skończyłem dopiero wczoraj, trafiłem
w bibliotece miejskiej na stare wydania miejscowych gazet.

Niestety, pierwsze egzemplarze pochodziły już z okresu po
drugiej wojnie światowej. Ale przeglądając je, trafiłem na artykuł
dotyczący rodziny Robinsonów! Nie uważacie, że to zdumiewające?
Mogłem o was przeczytać, czarno na białym!

Treść artykułu zdumiała mnie jednak. Kiedy u was byłem, Neil
opowiadał, że historia rodziny sięga czasów osadnictwa, że jako
jedni z pierwszych przybyliście w te strony i zaczęliście zakładać
gospodarstwo. Tymczasem z gazety się dowiedziałem, że kupiliście
od kogoś tę farmę. Owa rozbieżność zaciekawiła mnie do tego
stopnia, iż postanowiłem wpaść do was przed wyjazdem i poprosić
o wyjaśnienia.

Malcolm skończył i zapadła cisza. Korciło go, żeby popatrzeć
na kobiety, ale nie miał odwagi oderwać wzroku od Livingstona.
Ten zaś wbijał w niego nieruchome spojrzenie.

Pierwsza odezwała się babcia Stowe.

Och, Neil zawsze coś takiego naplecie! No cóż... Zadrwił
sobie z pana, bo znalazł wreszcie cierpliwego słuchacza. Gdyby
został pan dłużej, pewnie zanudziłby pana na śmierć opowieściami
o słynnych kowbojach z rodziny Robinsonów. My wszyscy już się
do tego przyzwyczailiśmy. Prawda jest taka, że osiedliliśmy się tutaj
w latach pięćdziesiątych, ale przez dłuższy czas nie mogliśmy się
oswoić z tą okolicą. Przedtem mieszkaliśmy w Pensylwanii. Nasza
liczna rodzina głęboko zapuściła tam korzenie, tylko my wywęd-
rowaliśmy na zachód.

Malcolm przeniósł wreszcie wzrok na staruszkę. Stała z prze-
rzuconą przez rękę ścierką, oparta o blat kuchenny.

Tak właśnie sądziłem — powiedział, starając się nie dać po
sobie poznać zaskoczenia. — Myślałem, że Neil uraczył mnie
wyssanymi z palca opowieściami.

Fran Robinson zaśmiała się nerwowo.

Zostaniesz u nas na obiad? — zapytał Livingston. — Neil
powinien niedługo wstać, mógłby cię uraczyć dalszymi ciekawostkami.

278

Nie, dziękuję — odparł Malcolm. Wstał od stołu i ruszył
w stronę wyjścia. — Muszę już iść. Czeka na mnie przyjaciółka.

Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i spojrzał na całą trójkę,
dziwnie zamarłą na swoich miejscach wokół kuchennego stołu.

Chyba nie zobaczymy się już więcej, dlatego żegnam państwa
i bardzo dziękuję za pomoc oraz życzliwą współpracę.

Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Livingston wstał,
w zamyśleniu sięgnął po kubek z kawą, który Fran Robinson
postawiła wcześniej na stole, i wylał nie tknięty przez Malcolma
napój do zlewu, spoglądając przez okno, jak tamten wsiada do dżipa
i odjeżdża. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, odwrócił się
w stronę dwóch milczących kobiet i uśmiechnął niewyraźnie. Ale po
chwili jego uśmiech przerodził się w grymas wściekłości. Mężczyzna
wziął szeroki zamach i cisnął kubkiem przez całą długość kuchni,
a ten roztrzaskał się na ścianie, pozostawiając grubą, głęboką rysę.

Malcolm spojrzał na zegarek: było dziewięć minut po północy.
Mimo późnej pory powietrze było jeszcze nagrzane i teraz cieszył
się, że nie włożył ciepłego swetra pod marynarkę. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że jest już za późno, aby żałować udziału
w owej awanturze, dlatego starał się odnaleźć wszelkie pozytywne
strony tej sytuacji.

Oparł się plecami o dach. Niebo nad głową było upstrzone
gwiazdami, wręcz nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek
widział ich aż tak wiele — najwyżej we wczesnej młodości. Zerknął
w tę stronę, gdzie leżał Czu. Zbliżała się pora podmienienia
Chińczyka. Znowu przyszło mu do głowy, żeby zepchnąć tamtego
na dół. Wiedział jednak dobrze, czyje ciało wylądowałoby na
chodniku, pięć pięter niżej, gdyby rozpoczął z nim walkę. Poza tym
jest już za późno, aby cokolwiek zmienić, powtórzył w myślach.

Malcolm i Czu urządzili posterunek obserwacyjny na dachu
ratusza. Widać stąd było niemal całe miasto. Tuż pod sobą, na
lewo, mieli bibliotekę publiczną. Po drugiej stronie rozciągał się
rozległy parking, a dalej, tuż pod szczytem wzgórza stał nie
zamieszkany dom. Naprzeciwko wznosił się jednopiętrowy budynek
motelu — widać stąd było recepcję oraz schody prowadzące do
korytarza, gdzie mieścił się pokój Malcolma.

279

Włamali się do ratusza niemal natychmiast po powrocie do
Shelby. W niedzielę nie było nikogo w budynku. Czu poradził sobie
równie łatwo z wielkim zamkiem przy drzwiach wejściowych, jak
i z kłódką zamykającą właz na dach. Malcolm był pewien, że
Chińczyk zawczasu dopasował odpowiednie wytrychy — to było
do niego podobne, nigdy nie zostawiał niczego przypadkowi.
Zaniepokoił się na krótko o Sheilę, ale szybko wytłumaczył sobie,
że dziewczynie na pewno nic nie grozi w jej punkcie obserwacyjnym
w starej szopie na tyłach motelu.

Spotkał się z Czu i Sheilą przy wjeździe na główną szosę,
zaledwie pięć minut po wyjściu z domu Robinsonów. Dotarli do
Shelby boczną drogą, od zachodu. Zostawili auta na skraju miasta
i ruszyli do motelu na piechotę. Przez całą drogę Czu perorował:

Oczywiście, musimy się liczyć z różnymi możliwościami, ale
jedno wydaje się pewne: coś jest nie tak z Robinsonami, a chyba
także z Kincaidami. Biorąc pod uwagę zdobyte przez nas informacje,
musi się to jakoś łączyć z osobą Krumina. Uważam, że ten
Livingston, kuzyn przyjeżdżający do nich od czasu do czasu
z wizytą, to nikt inny, jak sam Krumin.

Rzecz jasna, to tylko domysły, ale cała historia, włącznie
z zabiciem tego Rosjanina w sąsiedztwie wyrzutni rakietowej,
kojarzy mi się z dotychczasowymi, pokrętnymi metodami działania
Krumina. W każdym razie śmierć sowieckiego szpiega na pewno
odwróciła uwagę amerykańskich służb bezpieczeństwa od miesz-
kańców pobliskiego Whitlash. Nie sądzisz, że ten aspekt waszej
operacji jest bardzo interesujący?

280

przeciwko Kruminowi, musimy sie jeszcze sporo dowiedzieć, bo
w przeciwnym razie odgryzie nam rękę, nawet jeślibyśmy chcieli go
tylko pogłaskać. Gdybym zaryzykował i zgodził się na powiado-
mienie twoich przełożonych, zapewne bardzo szybko byśmy odkryli
prawdę. Ale nie mogę tego zrobić. Twoim dyrektorem nie da się tak
łatwo sterować. Musimy zatem na własną rękę dowiedzieć się
czegoś więcej. Lecz możemy też namówić do współpracy naszego
podejrzanego, Krumina.

Wysłałem cię dzisiaj, żebyś zadał to jedno pytanie, wcale nie
dlatego, że bardzo chciałem poznać odpowiedź. Przede wszystkirri
zależało mi na tym, aby poczuli się zagrożeni. Krumin już
wcześniej powinienn się domyślić, że jesteś agentem. Musiałby być
głupcem, żeby tego nie pojąć, a on na pewno nie jest głupi. Mam
także pewność, że wie już o śmierci tego drugiego Rosjanina.
Zwykle przy każdej akcji dba o to, aby zapewnić sobie jak
najlepsze środki łączności ze swoimi zwierzchnikami. Nie wątpię,
że w domu Robinsonów znajduje się radiostacja dużej mocy
wyposażona w szyfrator. A jeśli nie, to jest ona ukryta w jakimś
innym domu, z którym w każdej chwili można się połączyć
telefonicznie.

Twoja druga wizyta miała im zdradzić, że wyczuwasz, iż w tym
wszystkim jest coś dziwnego. Powinna ich postawić w bardzo
trudnej sytuacji. W pierwszej chwili Krumin zapewne pomyślał, że
stało się najgorsze i trzeba uciekać. Ale musiał szybko dojść do
wniosku, iż to nie ma sensu. Gdybyście bowiem planowali go
zgarnąć, nikt by nie wysyłał agenta zadającego głupie pytania.
Doskonale wie, że jeśli jest obserwowany i zacznie uciekać, potwier-
dzi jedynie podejrzenia.

Czy może jednak bezczynnie czekać? Oczywiście, że nie. Stano-
wisz dla Krumina zbyt wielkie zagrożenie. Ewidentnie węszysz
wokół niego, a przychodząc po raz drugi i udowadniając, iż ze
względu na wykonywane zadanie się go nie boisz, okazałeś swoją
podejrzliwość. Musiał się więc zastanawiać, czy masz jakieś dowody
przeciwko niemu, czy też, co by wynikało z twojego zachowania,
nie powiadomiłeś jeszcze przełożonych o swoim odkryciu. W każ-
dym razie powinien dojść do wniosku, że będziesz węszył dalej.

A co gorsza, składając mu drugą wizytę zachowałeś się po
prostu głupio, jak dyletant. Uwaga o tym, że oficjalnie dochodzenie

281

zostało zakończone, ale ty masz jeszcze wątpliwości, musiała mu się
wydać śmieszna. Żaden agent nie zachowuje się w ten sposób, nie
zamyka się dochodzenia, jeśli jeden z prowadzących je wywiadow-
ców ma jakieś podejrzenia. Innymi słowy twój postępek był
absurdalny, szalony, dowodził czystej amatorszczyzny. Nie da się
go w żaden sposób logicznie uzasadnić.

Nie można też zapominać, że Krumin ma do wykonania swoje
zadanie. A sądząc po tym, co już wiemy, znając środki bezpieczeń-
stwa, jakie podjęli jego zwierzchnicy, musi to być coś niezwykle
ważnego. Zatem nie będzie mógł się tak szybko wycofać, tym
bardziej że zagrożenie nie jest jeszcze nazbyt realne. Musi zdobyć
coś, co pomoże mu podjąć decyzję, a zarazem będzie dostatecznym
wytłumaczeniem dla przełożonych.

Plan Chińczyka był bardzo prosty. Samochód zaparkowany na
drugim krańcu miasteczka miał potwierdzić wiadomość, którą
zostawił w recepcji: Wyjeżdża w teren, w bliżej nie określonym celu,
i wróci dopiero w nocy. Sheila telefonicznie przekazała właścicielce
motelu taką samą informację. Teraz zaś Malcolm razem z Czu
siedzieli na dachu ratusza i nie spuszczali z oka przeszklonego
pomieszczenia recepcjonisty.

Mogą próbować kilku sposobów — wyjaśnił mu wcześniej
Chińczyk. — Albo będą chcieli cię porwać, tak jak my, albo
podczas twojej nieobecności przeszukają pokój, lub od razu zor-
ganizują zamach, wychodząc z założenia, że stanowisz dla nich zbyt
wielkie zagrożenie.

Nie odezwał się wówczas nawet słowem.

Malcolm! — Głośny szept Czu wyrwał go nagle z zamyś-
lenia. — Spójrz tam.

Przed motelem powoli przejechała odkryta furgonetka. Leniwie
wspięła się na wzgórze po ich prawej stronie i po chwili zniknęła
z oczu. Warkot silnika stopniowo cichł w oddali.

282

Przejechali tędy już po raz drugi — Czu rzekł półgłosem do
mikrofonu krótkofalówki, przekazując wiadomość Sheili.

Dziewczyna ponownie nawiązała łączność w niecałe dwie minuty
później.

Byli i tutaj. Zaraz powinniście ich zobaczyć.

Tym razem furgonetka posuwała się jeszcze wolniej. Malcolm
miał wrażenie, że obaj mężczyźni siedzący w szoferce nie spuszczają
wzroku z wejścia do motelu. Recepcjonista skończył dyżur o północy
i teraz w biurze nie było nikogo.

Czu nawet na chwilę nie dał Malcolmowi popatrzeć przez
lornetkę, ten zaś nie próbował go o to prosić. Po raz kolejny
wsłuchiwał się w warkot silnika, kiedy furgonetka wjeżdżała pod
górę, by wreszcie zniknąć z pola widzenia — odgłos jednak był
wyraźnie słyszalny przez jakiś czas, aż w końcu umilkł nagle.

Po kilku minutach Malcolm nawet gołym okiem bez trudu
rozpoznał obu mężczyzn. Matt Kincaid oraz Peter Robinson,
bratanek Neila, wyłonili się zza szczytu wzgórza i skierowali
w stronę motelu. Peter pospiesznie zlustrował wzrokiem puste
biuro, a następnie obaj wbiegli po schodach i ruszyli w kierunku
pokoju Malcolma.

Idziemy! — rozkazał Czu. — Mamy mało czasu.
Malcolm potknął się dwa razy, zbiegając po schodach ratusza,

ale jakimś cudem utrzymał się na nogach. Chińczyk wyprzedził go,
pędząc wielkimi susami. Przy głównym wejściu zatrzymali się na
chwilę, by nawiązać łączność z Sheilą i sprawdzić, czy droga wolna,
wreszcie po cichu wyszli na ulicę.

Kiedy zbliżyli się do furgonetki, Malcolm — zgodnie z roz-
kazami — dobył broni, żeby ubezpieczać Chińczyka. Ale w wozie
nie było nikogo. Czu dokładnie sprawdził szoferkę, jakby spodziewał
się jakiejś zasadzki, wreszcie ukrył pod siedzeniem kierowcy maleńką
krótkofalówkę z wciśniętym i przyklejonym taśmą klawiszem
nadawania. Po cichu zamknął drzwi i ukrył się w porośniętej
bluszczem bramie kamienicy dwadzieścia metrów przed samo-
chodem. Malcolm znalazł kryjówkę za pojemnikami na śmieci,
dwadzieścia metrów od furgonetki.

Po piętnastu minutach usłyszał odgłos kroków. Chwilę później
ktoś dyskretnie otworzył drzwi auta i zaraz zamknął je za sobą.
Wiedział doskonale, że Czu przysłuchuje się przez radio rozmowie

283

prowadzonej przez obu mężczyzn. Kurczowo zaciskał spoconą dłoń
fla kolbie rewolweru.

Nocną ciszę zakłóciły nagle dwa szybkie, suche trzaski. Malcolm,
z bronią gotową do strzału, wysunął się zza pojemników na śmieci.
Przypomniał sobie, że słyszał identyczne odgłosy wtedy, gdy
Chińczyk na jego oczach zabił susła. Ujrzał Czu stojącego przy
drzwiach auta od strony kierowcy; tamten gestem nakazał mu
podejść bliżej.

To było nieuniknione — wyjaśnił szeptem. — Początkowo
chciałem ich tylko obezwładnić, ale kiedy się podkradłem do
samochodu, tamten drugi oznajmił wyraźnie: „Ta dziewczyna także
jest Chinką!" Nie miałem wyboru. Na szczęście szyba od strony
kierowcy była opuszczona i nie musiałem wybijać okna.

Malcolm siłą się powstrzymał, żeby nie zajrzeć do szoferki.

Tak jak się spodziewałem, chcieli zaaranżować napad miej-
scowej bandy łobuzów. W tych okolicach podobne wypadki nie
należą do rzadkości, a to było im bardzo na rękę. Ale dzięki ukrytej
krótkofalówce słyszałem ich rozmowę ze zwierzchnikiem. Przekazali,
że nie ma cię w motelu, a pokoje są puste. Dostali rozkaz
znalezienia jakiejś kryjówki, z której mogliby obserwować motel,
i zaczekać na twój powrót. Dowódca rozkazał także zachować ciszę
i nawiązać łączność dopiero wtedy, gdy zdobędą coś konkretnego.
To dla nas znakomita okazja. Biegnij teraz i sprowadź tu swego
dżipa, ja zawiadomię Sheilę przez radio.

Zanim Malcolm wrócił samochodem, Czu i Sheila zdążyli już
przenieść ciała na skrzynię furgonetki i przykryć je rozpostartą
plandeką. Dziewczyna nie odezwała się do niego nawet słowem.
Usiadła za kierownicą auta napastników. Czu z Malcolmem zajęli
miejsca w dżipie i pojechali przodem w kierunku Whitlash.

Kiciu, czy umiesz grać w szachy? Nie
uśmiechaj się, kochanie, pytam zupełnie serio. Bo
kiedy graliśmy niedawno, przyglądałeś się tak,
jakbyś rozumiał, a kiedy powiedziałam: ,,Szach!",
zacząłeś mruczeć! Cóż, był to bardzo ładny szach,
Kiciu, i naprawdę mogłam wygrać, gdyby nie ta
paskudna wieża, która wkręciła się pomiędzy moje
figury.

Wszystko zaczyna mi pasować — odezwał się Chińczyk,
kiedy tylko wyjechali poza granice miasta. — Musiałem
się przekonać, kto po ciebie przyjedzie, żeby ostatecznie
ustalić, co łączy Krumina alias Livingstona z obydwiema
rodzinami z Whitlash. Gdyby zjawił się sam, nadal miałbym
wątpliwości i musiał od niego dowiedzieć się prawdy. Ponieważ
jednak wysłał przedstawicieli jednej i drugiej rodziny, utwierdziłem
się w przekonaniu, że moje przypuszczenia nie są bezpodstawne.

Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Kruminie zaraz po zakończeniu
drugiej wojny światowej. Już wtedy był żywą legendą w kręgach
wywiadu wojskowego, dlatego zwróciliśmy uwagę na to nazwisko.
Jeden z naszych wybitnych dyplomatów, przebywając z wizytą
w Moskwie, przegadał kiedyś ze swoim rosyjskim kolegą cały długi
zimowy wieczór, wspominając czasy wojny. Dowiedział się wówczas
kilku rzeczy o Kruminie, a ponieważ był bardzo przewidujący, rano
spisał wszystkie te informacje.

Krumin wyróżnił się już za młodu, organizując na tyłach frontu

285

oddziały partyzanckie, które mocno dawały się we znaki wojskom
hitlerowskim. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, kiedy zrobiło się
o nim głośno wśród dowódców sowieckiego wywiadu wojskowego.
Tylko swojemu geniuszowi zawdzięcza to, że uniknął wszelkich
powojennych czystek. Został przeniesiony do cywilnej instytucji
wywiadowczej, gdzie zajął się głównie szkoleniem bojowkarzy
z różnych krajów w prowadzeniu wojny partyzanckiej, organizowa-
niu grup terrorystycznych oraz przerzutów kontrabandy.

Krumin znakomicie się ustawił, znalazł sobie odpowiednich
przyjaciół i trzymał z daleka od niebezpiecznych frakcji partyjnych.
Po raz drugi usłyszeliśmy o nim od pewnego młodego człowieka,
który na początku lat pięćdziesiątych przebywał na szkoleniu
w Związku Radzieckim. Musisz pamiętać, że wtedy oba nasze kraje
łączyły znacznie lepsze stosunki. Dotarły do nas wówczas informacje
o tym, jakoby Krumin dążył do utworzenia w każdym z państw
zachodnich silnych oddziałów zbrojnych, czegoś w rodzaju piątej
kolumny. W tamtych latach politycy obu bloków, wschodniego
i zachodniego, wychodzili z założenia, że w najbliższym czasie może
dojść do otwartej, konwencjonalnej wojny.

Zbrojenia atomowe, wprowadzenie nowych planów strategicz-
nych oraz problemy wewnętrzne w znacznym stopniu wpłynęły na
zmianę tego stanowiska. Nigdy nie doszło do konfrontacji; jakimś
sposobem klasa robotnicza w Stanach Zjednoczonych i innych
państwach Zachodu nie spieszyła się do wszczęcia rewolucji i podą-
żenia tą samą drogą, co Związek Radziecki czy Chiny.

Kiedy różnice poglądów między przywódcami Rosji oraz Chin
zaczęły wykraczać poza ramy sporów ideologicznych, bardzo szybko
na plan pierwszy wysunęła się kwestia granic. Obie strony zażądały
zwrotu niektórych terytoriów, tak samo bowiem Moskwa rości
pretensje do pewnych ziem w granicach Chin, jak i Pekin do kilku
obszarów Związku Radzieckiego. Obie strony też, mimo oficjalnie
głoszonej przyjaźni, zaczęły rozmieszczać wzdłuż granic swoje
wojska.

Później, w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym,
jęła przybierać na sile działalność szpiegowska, o której ci już
opowiadałem. Krumin zmienił nieco program szkolenia naszych
agentów. Począł selekcjonować co bardziej podatnych i odsyłać ich
do kraju jako zdrajców ojczyzny. Ale nie chodziło mu o zdobywanie

286

danych wywiadowczych, a w każdym razie nie było to głównym
celem organizowanej przez niego siatki. Dobierał głównie ludzi
pochodzących z Mandżurii, gdyż mieszkańcy tego rejonu nigdy nie
pałali zbytnią miłością do rządu w Pekinie, i próbował ich wykorzys-
tać do stworzenia zalążków oddziałów partyzanckich, które mogłyby
się ożywić w wypadku otwartej wojny między naszymi krajami.

Udało nam się zdemaskować większość z tych ludzi zwer-
bowanych przez Krumina, czekających tylko na sygnał rozpoczęcia
działalności wywrotowej. Chcemy jednak mieć pewność, że wyłapa-
liśmy ich wszystkich. Do tego właśnie jest nam potrzebny Krumin.

Na szczęście zdołałeś zdemaskować Robinsonów oraz Kin-
caidów. Organizowana tu siatka nie ma bezpośredniego związku
z pobliską wyrzutnią rakiet. Jeśli sobie przypominasz, obecne plany
strategiczne Rosjan nie wykluczają inwazji na Stany Zjednoczone
z terytorium Kanady. Jeśli połączysz to z koncepcją Krumina,
zakładającą tworzenie zmilitaryzowanych grup w rodzaju piątej
kolumny, to chyba wszystko stanie się już jasne.

Niestety, jak to często bywa, twoim przełożonym drzewa
zasłoniły las. Skojarzyli tajemniczą śmierć agenta z ukrytą wyrzutnią
pocisków rakietowych, a nie z bliskością granicy kanadyjskiej. Co
prawda nie jestem przekonany, że Robinsonów i Kincaidów należy
uznać za rdzeń organizowanej grupy terrorystycznej. Bezpieczniej
jest przyjąć, że są to rosyjscy agenci, którzy przed laty osiedli
w waszym kraju i czekają spokojnie na tę chwilę, kiedy będą mogli
przystąpić do działania.

Nie jest to zresztą pierwszy przejaw działalności Krumina na
tym obszarze. W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym
pewien Kanadyjczyk, niejaki George Spencer, odważnie przyznał
się miejscowym władzom, że jest sowieckim szpiegiem. Był ciężko
chory na raka i nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Spencer
okazał się jedynie drobną płotką, na dobrą sprawę nie prowadził
żadnej działalności wywiadowczej, ale dobitnie przyczynił się do
wykrycia afery Munsingera. Zeznał jednak, że Rosjanie prosili go
o znalezienie dziesięciu farm wystawionych na sprzedaż w Kolumbii
Brytyjskiej, w pobliżu granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Na
szczęście nie zdążył wypełnić tego zadania.

Ale Robinsonowie i Kincaidowie osiedlili się tutaj w połowie
lat pięćdziesiątych — przerwał mu Malcolm.

287

Malcolm nie odpowiedział. Zerknął we wsteczne lusterko na
tańczące odbicia reflektorów samochodu kierowanego przez Sheilę,
który podskakiwał na wybojach podrzędnej drogi.

Zatrzymali się pięć kilometrów od Whitlash, na stoku niewiel-
kiego wzniesienia skrywającego zaparkowane pojazdy przed wzro-
kiem mieszkańców miasteczka. Stanęli przed maską dżipa, po

288

chwili dołączyła do nich Sheila. Zerknęła przelotnie na Malcolma,
ale nic nie powiedziała. Ten próbował się do niej uśmiechnąć, ale
wypadło to niczym grymas cierpienia. Czu wziął od dziewczyny
ciężką torbę, którą przywieźli w kabinie furgonetki. Sprawdzając jej
zawartość, rzekł:

Wątpię, żeby postawili kogoś na straży, ale martwi mnie pies
Robinsonów. Na pewno spuścili go z łańcucha. Niedobrze się
składa, że mamy lekki wiatr z zachodu, więc może nas wyczuć
z daleka. Włożę marynarkę jednego z zabitych. Mam nadzieję, że
pies ogłupiony mieszaniną zapachów nie zacznie od razu szczekać.
Będzie musiał przebiec kawałek przez pole i obwąchać intruza.
Gotów też jestem się założyć, że wszyscy prawdopodobnie spotkali
się u Robinsonów. Podkradniemy się do tego domu, który sprawi
wrażenie pustego, i stamtąd zlustrujemy teren. Liczę na to, że ten
przygłuchy starzec nas nie usłyszy, ale na wszelki wypadek prze-
tniemy druty telefoniczne.

Malcolmie, obaj wejdziemy do środka, Sheila zostanie na
zewnątrz do czasu, aż ją zawołam. Będzie osłaniała nam drogę
odwrotu. Musimy szybko i stanowczo zapanować nad sytuacją.
Wiem, że nie chciałbyś nikomu wyrządzać krzywdy, lecz jeśli
zajdzie potrzeba, nie wahaj się strzelać do kogokolwiek z wyjątkiem
Krumina. Zostaw go mnie. Wszystko pójdzie na marne, jeśli on
umrze.

Wręczył Sheili krótki, dziwnie kanciasty karabin maszynowy,
który wyciągnął z torby. Malcolm rozpoznał w nim izraelski
automat Uzi, jeden z najmniejszych a zarazem najbardziej śmiercio-
nośnych rodzajów broni skonstruowanej przez człowieka. Dziew-
czyna zarzuciła sobie też na ramiona niewielki plecak. Czu po
chwili wyjął rewolwer i wyciągnął go w stronę Malcolma, a ten
popatrzył na niego zdumionym wzrokiem.

Weź go. Nie będziesz miał czasu przeładować swojej broni,
jeśli zrobi się gorąco.

Malcolm z ociąganiem wziął rewolwer z kaburą i przyczepił ją
sobie do paska od spodni.

Dwadzieścia pięć minut zajęła im droga na przełaj przez pola.
W pewnym momencie Czu kazał im obojgu się zatrzymać, a sam
poszedł dalej. Malcolm dostrzegł, że w czasie marszu nakręca
tłumik na lufę swego pistoletu.

289

Chciał się odezwać do Sheili, lecz ta błyskawicznie położyła mu
palec na ustach. Kiwnął potakująco głową, a następnie delikatnie
ścisnął jej palce w swojej dłoni. Dziewczyna nie próbowała nawet
cofnąć ręki.

Czu wrócił po dziesięciu minutach. Bez słowa pokazał im dłoń
z uniesionym kciukiem, po czym wszyscy ruszyli dalej.

Zatrzymali się w pobliżu domu starego Gortona, gdzie Malcolm
podsadził Sheilę, a ta szybko przecięła druty telefoniczne.

Gorton mieszkał u zachodniego wylotu kotlinki, tuż przy drodze.
Dom Kincaidów znajdował się po stronie północnej, we wszystkich
oknach było ciemno. Natomiast w stojącym naprzeciwko domu
Robinsonów paliły się światła. Cała trójka podkradła się od tyłu do
zabudowań Kincaidów i dotarła pod drzwi wychodzące na po-
dwórze. Uśmiechnięty Czu dał znak Malcolmowi i obaj wśliznęli się
do środka.

W domu nie było nikogo. Kiedy już nabrali pewności, Czu
wyszedł na chwilę i zaraz wrócił razem z dziewczyną. Cała trójka
uklęknęła na podłodze, ostrożnie wyglądając przez okno na stojący
po drugiej stronie drogi dom Robinsonów. W którymś z oświet-
lonych okien na parterze od czasu do czasu ukazywał się zarys
czyjejś postaci, natomiast we wszystkich pokojach na górze było
ciemno.

Czu uśmiechnął się.

290

Malcolm spojrzał na Sheilę, jakby szukał u niej wsparcia.
Dziewczyna jednak, po raz pierwszy tego wieczoru, uśmiechnęła się
tylko do niego.

Jeśli zrobisz wszystko tak, jak mówi Czu, powinno sie udać.
Zaufaj mu.

Malcolm pokręcił głową, lecz posłusznie ruszył za Chińczykiem.

W ciągu dziesięciu minut zatoczyli wielkie koło. Malcolmowi
serce waliło jak młotem, gdy w końcu przywarł plecami do ściany
domu Robinsonów.

Okno pokoju na parterze było otwarte, w mieszkaniu panowała
ciemność. Malcolm zaryzykował i zerknął do środka. Zauważył, że
drzwi wejściowe są uchylone, a światło wpadające z sąsiedniego
pomieszczenia pozwoliło mu dostrzec, że w sypialni nie ma nikogo.
Spojrzał na Czu i poinformował na migi, iż mógłby zakraść się do
wnętrza domu przez to okno. Chińczyk skinął potakująco głową,
a następnie wskazał zegarek i uniósł wyprostowany jeden palec —
za minutę miał wtargnąć przez drzwi od podwórza. Został jednak
na swym posterunku, dopóki Malcolm nie znalazł się w sypialni.

Ten przekradł się na palcach przez pokój, omijając z daleka
smugę światła wpadającego zza uchylonych drzwi. Wyjrzał na
korytarz. Po drugiej stronie dostrzegł inne, zamknięte drzwi. Nie
sączyło się spod nich światło, zatem musiała tam być łazienka.
Domyślił się, że gdy wybiegnie z sypialni, znajdzie się w saloniku;
korytarz i schody prowadzące na górę miał po prawej ręce. Od
strony salonu i kuchni doleciały stłumione głosy.

Krumin alias Livingston:

...ale niczego nie znaleźli w jego pokoju.
Fran Robinson:

Czy możesz wreszcie przestać obwiniać za wszystko Neila?
Zrobił, co było w jego mocy! Przez tyle lat żyliśmy w ustawicznym
strachu!

Krumin:

Możliwe, towarzyszko, iż mieszkacie tu wystarczająco długo,
żeby zacząć się utożsamiać z osobą, którą udajecie. Przypominam
jednak, że Neil jest waszym ukochanym, troskliwym mężem dopiero
w drugiej kolejności. Przede wszystkim to wasz towarzysz i współ-
pracownik. Jego alkoholizm nie może być wytłumaczeniem popeł-
nianych błędów. Spójrzcie tylko na niego, odwróćcie się i popatrzcie!

291

Siedzi tam, z butelką piwa w roztrzęsionych dłoniach, podczas gdy
dwaj...

W tym samym momencie Malcolm, który szykował się do
wtargnięcia w głąb mieszkania, potrącił nocny stolik, zwalając na
podłogę flakonik wody kolońskiej.

Bez wahania skoczył przed siebie, wybiegł na korytarz z bronią
gotową do strzału i zamarł w bezruchu.

Gdyby był sam, zgubiłaby go nieuwaga. Krumin stał po drugiej
stronie saloniku, na wprost niego, w przejściu prowadzącym do
kuchni. Błyskawicznie zareagował na hałas w sypialni i trzymał już
w dłoni pistolet, który wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. Malcolm
zdążyłby nacisnąć spust, gdyby się nie zawahał, przypomniawszy
sobie nakaz Chińczyka, iż pod żadnym pozorem nie wolno strzelać
do tego człowieka. A nawet gdyby się nie zawahał i wystrzelił od
razu, dostrzegłszy pistolet w rękach tamtego, nadal byłby w śmier-
telnym niebezpieczeństwie, gdyż za plecami Krumina stanęła Shirley
Kincaid. Ona także trzymała w dłoni pistolet. Bawiła się nim przez
cały wieczór, piastowała niczym dziecko, którego nie wolno jej było
mieć, wypełniając w ten sposób nerwowe oczekiwanie na męża. Nie
wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy.

Ale na szczęście Malcolm nie był sam. Czu otworzył ogień,
zanim jeszcze pchnięte kopniakiem drzwi zamknęły się za nim
z powrotem. Pierwszy pocisk ugodził Krumina w prawe kolano;
mężczyzna padł na podłogę, wijąc się z bólu. Czu zdążył nawet
wbiec do kuchni, zanim zamknęły się za nim drzwi wiodące na
podwórze. Drugi pocisk roztrzaskał czaszkę Shirley Kincaid, kiedy
kobieta obróciła głowę, słysząc wdzierającego się z drugiej strony
napastnika.

Malcolm dopadł Krumina w samą porę, by odtrącić ko-
pniakiem pistolet, po który tamten wyciągał rękę. Zajrzał do
kuchni dokładnie w tej chwili, kiedy broń Czu wypaliła po
raz trzeci i stojąca nie opodal Fran Robinson osunęła się na
podłogę; na chromowanym, burżuazyjnym zlewie zostały plamy
jej rosyjskiej krwi.

Nie! — wrzasnął Malcolm, spoglądając na Neila Robinsona
wciśniętego w kąt kuchni i dzierżącego w dłoniach butelkę piwa.

Mężczyzna wbijał osowiały wzrok w ciało swej żony osuwające
się na podłogę. Jakby z rezygnacją przyjmując wyrok losu, powoli

292

obrócił spojrzenie w kierunku zabójcy. Malcolm zdążył po raz
drugi krzyknąć: „Nie!", kiedy pistolet Czu wypalił ponownie.
Głowa Neila odskoczyła, po czym opadła na stół.

Chińczyk z kamiennym wyrazem twarzy stał pośrodku kuchni.
Malcolm otwierał już usta, żeby bluznąć stekiem przekleństw, kiedy
tamten krzyknął:

Uważaj!

Bez namysłu odwrócił się na pięcie i spostrzegł nacierającą Clare
Stowe — „babcię", jednego z najstarszych współpracowników
Krumina. Kobieta siedziała na górze przy radiostacji, czekając na
komunikat od dwóch wysłanych do miasta agentów, gdy na dole
wybuchła strzelanina. Nie miała broni, toteż rzuciła się na napast-
nika z wielkimi nożycami krawieckimi, mając nadzieję, że przed
śmiercią zdoła go przynajmniej ciężko zranić.

Rady McGifferta okazały się skuteczne. Malcolm zareagował
odruchowo: uskoczył i z przysiadu wystrzelił trzykrotnie. Każdy
z pocisków dosięgnął celu, powstrzymując szarżującą kobietę. Zanim
jej ciało odskoczyło i z hukiem zwaliło się na podłogę, zauważył
wykwitające na ubraniu trzy krwawe plamy: na brzuchu, piersiach
oraz lewym ramieniu. Jak na zwolnionym filmie dostrzegł też
bolesny, przedśmiertny skurcz na twarzy staruchy; poleciała na
plecy i wreszcie legła bez ruchu.

Mój Boże! — jęknął cicho Malcolm.

Wyprostował się, ręce opadły mu bezsilnie. Przez chwilę stał
z przygarbionymi ramionami, wpatrując się w idiotycznie sterczące
ku górze czubki czarnych butów zabitej kobiety.

Sprawdzę resztę domu i sprowadzę Sheilę — odezwał się
cicho Czu za jego plecami. — Przewiąż Kruminowi ranę.

Chińczyk pokazał Malcolmowi skuloną na podłodze i jęczącą
z bólu postać. Obok zakrwawionej nogawki spodni Krumina
leżała kuchenna ścierka. Poczuł jeszcze, jak Czu wyjmuje rewol-
wer z jego zdrętwiałych palców. Uklęknął i zawiązał ścierkę
powyżej zranionego kolana Rosjanina, starając się nie patrzeć mu
w twarz.

Nadal pochylał się nad szpiegiem, kiedy Sheila delikatnie
położyła mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnęła
się, jakby chciała mu dodać odwagi, lecz w jej oczach nie dostrzegł
ani śladu radości. Podprowadziła go do krzesła i pod czujnym

293

okiem stojącego nie opodal Czu rozpoczęła przygotowania. Malcohtt
dopiero teraz zdał sobie sprawę, że me ma przy sobie broni.

Dziewczyna poruszała się szybko i energicznie, niemal z precyzją
automatu. Dokładnie sprawdziła opaskę uciskową założoną przez
Malcolma, ale nie musiała jej poprawiać. Wyjęła ze swego plecaka
niewielki magnetofon kasetowy na baterie oraz zestaw medyczny.
Zrobienie zastrzyku trwało tylko parę sekund, już po minucie
Krumin przestał jęczeć. Sheila zajrzała mu pod powieki, skont-
rolowała puls i oddech, a następnie włączyła magnetofon i skinęła
głową w kierunku Czu.

Nie muszę ci powtarzać, co chcemy wiedzieć. Znam trochę
rosyjski, więc chyba go zrozumiem. Gdybym miał jakieś wątpliwości,
powiem ci o tym, a ty go zapytasz ty jego języku.

Sheila przytaknęła ruchem głowy. Zaczęła powoli przesłuchiwać
rannego mężczyznę. Z początku nie odpowiadał, ale stopniowo
robił się coraz bardziej rozmowny, ą nawet wylewny.

Mafcońn popatrzyć na Czu. Chińczyk sterczał jak posąg nad
Kruminem i z szerokim uśmiechem patrzył na zadającą pytania
Sheilę. Dosłownie promieniał z radości. Rozpierała go duma
i satysfakcja. Malcolm powoli przeniósł wzrok na ciało starszej
kobiety leżące pośrodku salonu, lczz zaraz spojrzał w kierunku
kuchni. Zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Jeszcze przez jakiś
czas nie miał odwagi spojrzeć na otoczenie; siedział, jak gdyby
sparaliżowany strachem.

Z zamyślenia wyrwały go słowa Czu. Chińczyk odezwał się po
angielsku:

A teraz jeszcze prezent dla Amerykanów. Jesteśmy im to
winni, zanim zwrócimy tego wypożyczonego ptaszka. Zapytaj go
o agenta, który został zastrzelony na terenie wyrzutni, a także
o Rosjanina, którego Amerykanie zabili ubiegłej nocy. Ale przedtem
zmień kasetę. — Odwrócił się w stronę Malcolma. — Żałuję, mój
przyjacielu, że towarzysz Rumin może udzielić wyczerpującej
odpowiedzi tylko w ojczystym języku. Będziesz musiał zaczekać na
przetłumaczenie jego zeznań, dopiero wtedy się dowiesz, w jakim to
fascynującym doświadczeniu przyszło ci brać udział. Ach tak,
przecież tobie jest wszystko jedno...

Skinął głową Sheili. Dziewczyna zmieniła kasety w magnetofonie,
uruchomiła zapis i ponownie zaczęła zadawać pytania.

294

Trzy minuty później spojrzała na Czu i powiedziała po angielsku:

To koniec. Stracił zbyt dużo krwi, żebyśmy mogli jeszcze coś
z niego wyciągnąć.

Wyłączyła magnetofon i wręczyła obie kasety koledze. Ten
wsunął jedną z nich do kieszeni i podszedł do Malcolma. Wetknął
drugą kasetę do jego kieszonki w dżinsowej marynarce, po czym
starannie ją zapiął.

Sheila — rzekł rozkazującym tonem. — W miasteczku jest
siedem pojazdów. Pozdejmuj ze wszystkich silników głowice roz-
dzielaczy i przynieś je tutaj.

Dziewczyna wyszła bez słowa.

Czu chwycił Malcolma pod brodę i uniósł mu głowę. Ten był
zbyt osowiały, żeby jakoś zareagować.

I w ten oto sposób nasza akcja dobiegła końca. Muszę
powiedzieć, że współpraca z tobą była dla mnie bardzo inte-
resującym, wręcz fascynującym doświadczeniem. Jestem pewien, że
dla twoich przełożonych osiągnięte przez nas rezultaty będą równie
oszałamiające. Cokolwiek im powiesz, w najmniejszym stopniu nie
może być dla nas krzywdzące, gdyż jedynie dokończyliśmy tę
układankę, nad którą się głowili, a ponadto w ramach drobnego
prezentu przekazujemy im kasetę z nagraniem. Nie powinni zatem
źle myśleć ani o nas samych, ani o naszym kraju. Powiedziałbym,
że owo drobne przymierze okazało się niezwykle owocne, nie
sądzisz?

Malcolm tępo wpatrywał się w Chińczyka. Przez dłuższą chwilę
uśmiechnięty Czu spoglądał mu prosto w oczy. Wreszcie Sheila
wróciła z całym naręczem samochodowych głowic rozdzielaczy.

Znakomicie, moja droga. Jestem pewien, że nie muszę ich
liczyć. Nie odważyłabyś się pominąć choćby jednego, tym bardziej
że wiesz dobrze, co bym zrobił, gdybym ci nie ufał i postanowił to
jednak sprawdzić. Wrzuć je do swojego plecaka. Magnetofon
możemy zostawić, ale spakuj zestaw lekarski. Później zabiorę
plecak. Podaj mi teraz aparat.

Sheila sięgnęła do plecaka i wyjęła miniaturowy japoński aparat
fotograficzny. Zgodnie z poleceniem wrzuciła do środka przyniesione
głowice.

Na szczęście w pokoju jest wystarczająco jasno i nie muszę
używać flesza. Nieruchome obiekty również mi ułatwiają zadanie. —

295

Czu zachichotał z własnego dowcipu, ale żadne z nich nie zareago-
wało. Skinął głową w stronę Malcolma. — Wyprowadź naszego
Kondora na zewnątrz. Zaraz do was dołączę.

Sheila pociągnęła go w stronę kuchni, wyszli na podwórze.

Byli już przed domem, kiedy ze środka doleciał kolejny suchy
trzask. Malcolm wyszarpnął rękę i obrócił się gwałtownie ku Sheili.

Nie! Mój Boże...!

Dziewczyna chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim mocno,
jakby miała do czynienia z przerażonym dzieckiem. Wreszcie
odepchnęła go od siebie i syknęła mu prosto w twarz:

A czego się spodziewałeś? Myślałeś, że to wszystko jest...
zabawą w chowanego? Nie wmówisz mi, że się nie domyśliłeś
prawdziwych zamiarów Czu podczas pobytu na naszej farmie!
Wiedziałeś, że on nie jest zwykłym agentem, że nie przyjechał tu
w celu zdobycia informacji! Sądzisz, że jakakolwiek instytucja
wywiadowcza marnowałaby kogoś takiego jak Czu, zlecając mu
rutynową pracę? Musiałeś zauważyć, że to likwidator, zabójca,
jednoosobowa armia. Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy.
Najwyżej nie chciałeś się do tego przyznać przed samym sobą. Ale
przestań teraz udawać naiwniaka. Nikt z nas się na to nie nabierze.

Malcolm patrzył na nią zdumiony. Oczy Sheili dziwnie błysz-
czały, ale w ciemnościach, przy słabym świetle padającym z okien
nie mógł dostrzec, czy są to łzy.

Ja tylko... Po prostu... miałem nadzieję... — Pokręcił głową.
Usłyszał szybkie kroki Czu wewnątrz domu i zrozumiał, że

zostało im niewiele czasu.

A co...?

296

zostać? A myślisz, że twoi zwierzchnicy daliby mi spokój, nie
żądając, abym zaprzedała im swą duszę, poświęciła całe swoje
życie? Jesteśmy jedynie pionkami, maleńkimi płotkami, z którymi
nikt się nie liczy. Sądzisz, że Czu pozwala ci odejść tylko dlatego,
iż... jest ci wdzięczny albo ma dobre serce? Gdyby zostawienie cię
przy życiu nie było mu na rękę, zastrzeliłby cię bez chwili wahania.
A ja nie mogłabym zrobić nic, żeby go powstrzymać! Absolutnie nic!
Urwała na chwilę, po czym dodała łagodniejszym tonem:

Och, Malcolmie, czy nie rozumiesz, że nie mamy wyjścia?
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła do niego całym

ciałem.

Może... — szepnęła, wtulając głowę w jego ramię — czasami
o mnie pomyślisz, może kiedyś zrozumiesz, że wszystko, co robiłam,
należało do moich obowiązków... Potraktowałam cię tak samo, jak
tego lotnika. A nawet jeśli to nieprawda, jeżeli na zawsze pozostaną
jakieś wątpliwości... tym lepiej. Może będzie ci lżej. Wycofaj się,
Malcolmie, to nie jest robota dla ciebie. Jeśli cię nie zabije, to na
pewno pozbawi wszystkiego, co jest w tobie dobrego i zastąpi twe
życie namiastką życia. Tak czy owak przegrasz, będziesz zgubiony.
Nie masz w sobie wystarczająco dużo człowieczeństwa, albo masz
go nazbyt wiele, by przetrwać w tym świecie.

Czym prędzej odsunęła się od niego, Malcolm zaś nie miał siły
jej zatrzymać. Stali jeszcze naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy,
kiedy Czu wyszedł przed dom.

Cóż za wzruszająca scena — rzekł. — Jak się domyślam,
moja towarzyszka już ci powiedziała, że musimy się teraz rozstać.
Nasze drogi się rozchodzą.

Malcolm odwrócił się w jego stronę. Po raz kolejny przyszło mu
do głowy, że powinien zabić Chińczyka, ale miał dość zdrowego
rozsądku, by porzucić owe zamiary. Domyślił się jednak, po
ironicznym uśmiechu tamtego, że Czu odgadł jego wahanie.

Nie zostawiamy ci żadnego auta na chodzie, a druty
telefoniczne są przecięte. Pobliska farma należy do tych dwóch,
zakochanych w sobie „braci", ale na twoim miejscu nie dobijałbym
się do nich po nocy, mając na swe usprawiedliwienie mało wiarygod-
ną opowieść. Również ten przygłuchy starzec mieszkający na
rozstaju dróg niewiele ci pomoże. Zresztą jak byś mu to wszystko
wytłumaczył? Proponuję zatem, żebyś poszedł do miasta na piechotę

297

i stamtąd zadzwonił do swoich przełożonych. Z przyjemnością bym
został i popatrzył, jak usiłują wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji.
Niestety, muszę wyjechać. Przykro mi, ale nie możemy ci zostawić
sprawnego dżipa. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mnie nienawidzisz.
Ale jestem pewien, że wyrządzisz nam tę drobną przysługę, nie ze
względu na mnie, lecz moją towarzyszkę. Chcę mieć pewność, że nic
nam nie grozi, dlatego proszę cię, abyś nie kontaktował się ze
swoimi zwierzchnikami w ciągu najbliższych dwóch godzin. Mówię
to na wypadek, gdybyś jakimś cudem znalazł sposób nawiązania
łączności.

Czu wyciągnął rękę i musnął palcami jego policzek.

Żegnaj, Malcolmie. Współpraca z tobą była naprawdę
fascynująca. Ale mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli
się spotkać. Chyba rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.

Chińczyk odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Sheila
zerknęła po raz ostatni na Malcolma, także się odwróciła plecami
i poszła za swym kolegą. Malcolm długo jeszcze stał pośrodku
jedynej drogi przebiegającej przez Whitlash i patrzył na malejące
sylwetki ludzi, którzy na zawsze musieli zniknąć z jego życia.

Ponad godzinę zajęło mu przejście z pogrążonego w ciszy
miasteczka do równie cichego, za to jaskrawo oświetlonego terenu
wyrzutni. Miał do pokonania stosunkowo krótki dystans, ale szedł
powoli, noga za nogą, kopiąc po drodze kamienie, które z głuchym
łoskotem odbijały się w ciemnościach od zbitej darni. Wędrował
z głową nisko pochyloną i dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie
spodni. Raz nawet nadepnął na kaktusa, ale miękkie o tej porze
roku kolce nie zdołały przebić cienkiej skóry jego butów.

Przez trzy godziny obserwował teren wyrzutni. Oczy go piekły
od długotrwałego noszenia szkieł kontaktowych, nogi miał jak
z waty, ale bał się usiąść na ziemi. W głowie kołatały mu bezładne
myśli, kiedy spoglądał na zalaną betonem pokrywę silosu po
drugiej stronie ogrodzenia, tonącą w jaskrawym świetle latarni. Pół
godziny przed świtem, kiedy niebo na wschodzie począł rozjaśniać
pierwszy brzask, podszedł bliżej, chwycił oburącz drucianą siatkę
i przez kilka minut ze wszystkich sił nią potrząsał. Później pozbierał
nieco kamieni i zaczął nimi rzucać. Żaden z jego pocisków nie trafił

298

w blaszaną obudowę szybu wentylacyjnego, ale jeden zatrzymał się
tuż przed obiektywem kamery. Po jakimś czasie Malcolm przestał
ciskać kamieniami i kucnął, oparłszy plecy o siatkę ogrodzenia.

O Jezu! Następny! — wykrzyknął oficer dyżurny w ośrodku
kontroli, kiedy na pulpicie zabłysły czerwone światła i rozdzwoniły
się brzęczy ki alarmowe.

Wyłączył je szybko i sięgnął po słuchawkę telefonu. Pół minuty
później uzyskał połączenie z komendantem bazy.

Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie, panie pułkowniku, ale...
Pierwsze dwa helikoptery służb ochrony nadleciały z południa,

nisko nad ziemią. Zdążyło się już na tyle rozwidnić, że teren
wyrzutni widoczny był jak na dłoni. Kiedy tylko maszyny weszły
w łuk, aby zatoczyć koło nad ogrodzonym terenem, pilot pierwszego
helikoptera trącił łokciem siedzącego obok oficera i wskazał mu
tkwiącego bez ruchu człowieka. Malcolm podniósł głowę, spojrzał
w górę, ale nie wykonał żadnego gestu.
Oficer fuknął z pogardą.

Na szczęście ten jeszcze żyje — powiedział.

Widzisz, Kiciu, musiał to być albo Czer-
wony Król, albo ja. On byl, oczywiście, częścią
mego snu... ale ja także byłam częścią jego snu!
Czy to Czerwony Król śnił, Kiciu?

Tylko jednej rzeczy jeszcze nie rozumiem — rzekł Kevin do
dyrektora, gdy dwa dni później spotkali się w jego gabinecie,
w budynku przy obwodnicy waszyngtońskiej. — Nagrane
zeznania wyjaśniają, w jaki sposób tamci namierzyli Parkin-
sa, który przyjechał za Kruminem aż do Whitlash; wiemy, że
Kincaid zastrzelił go na rozkaz Krumina; poznaliśmy też ich
zadanie. Lecz nadal nie mogę pojąć, po co była ta cała maskarada.
Stracili tylu agentów: Nuricza oraz troje łączników, przekazujących
mu instrukcje w trakcie podróży przez Stany Zjednoczone, a ponad-
to naszą wtyczkę w berlińskiej placówce KGB, za pośrednictwem
której Rosjanie przekazywali nam spreparowane informacje. Według
ostatnich raportów ten człowiek zniknął i nie daje znaku życia,
wszystko wskazuje na to, że go zwinęli. Co się tyczy pozostałych,
mamy nadzieję, że zdołamy wymienić tę kobietę, Brooks, za
Cummingsa; on nie przedstawia dla nich większej wartości, podobnie
jak ona dla nas. Jeśli tylko przekona pan Czterdziestkę, żeby FBI
za bardzo nie nalegało na wymianę, to małżeństwo Pułaskich

300

będzie chyba można uwolnić. Obiecali siedzieć cicho jak myszy pod
miotłą. Jest jeszcze sprawa tego sekretarza radzieckiej misji przy
ONZ, którego CIA próbowała zwerbować. Jeśli Rosjanie wykorzys-
tali go specjalnie do swoich celów, to zrozumiałe jest, że nie można
mu ufać. Trzeba go jeszcze dokładnie sprawdzić, ale moim zdaniem
ten człowiek nie przyda się ani nam, ani sowietom. Ci wszyscy
ludzie zostali zatem zdemaskowani tylko po to, by doprowadzić do
końca operację „Gamajun".

A przecież od strony strategicznej nie była ona nic warta, bo kto
przy zdrowych zmysłach mógł planować wojnę partyzancką w pół-
nocnej Montanie. Okoliczni farmerzy rozprawiliby się z terrorystami
nawet bez naszej pomocy, pewnie musielibyśmy interweniować,
żeby nie dopuścić do polowania na czarownice. Owszem, jestem
przekonany, że Krumin liczył na jakieś korzyści płynące z „Gama-
jun", lecz chyba mógł je też osiągnąć innymi metodami. Zupełnie
inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby ich wywiad naprawdę
interesował się podziemną wyrzutnią rakietową bądź ta sonda
elektroniczna działała. Ale nasi specjaliści z Krajowego Biura
Projektów Strategicznych potwierdzają zeznania Krumina; to urzą-
dzenie było nic nie warte. Dlatego nie rozumiem, po co zaplanowali
tę maskaradę.

Kevin, mój chłopcze — odparł cicho dyrektor. — Ja też
mogę jedynie zgadywać.

Jedną z paru rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, jest zdanie
lorda Radcliffe'a, jakie umieścił w swym raporcie z tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątego drugiego roku dotyczącym brytyjskich służb bez-
pieczeństwa. Otóż napisał on, że „tajemnice państwowe są zazwyczaj
bardzo efemeryczne". Sądzę, iż warto o tym pamiętać, gdyż
„Gamajun" miała właśnie znikome, ledwie uchwytne znaczenie. Jej
wartość z pozoru tylko może się wydać nieistotna. Nie bierzesz
bowiem pod uwagę wewnętrznych rozgrywek wśród Rosjan, a z ich
punktu widzenia wcale nie była to maskarada. Musimy potraktować
to tak jak oni, chcąc znaleźć klucz do rozszyfrowania „Gamajun".

Krumin i prowadzone przez niego akcje stanowiły integralną
część składową struktury KGB. Jestem pewien, że kryje się za tym
pewien bardzo wysoko postawiony, niezwykle wpływowy oficer,
dla którego działalność Krumina i cala ta operacja miały być
dowodem olbrzymiej skuteczności, nawet jeśli „Gamajun" sama

301

w sobie nie przedstawiała większej wartości. Przypominam ci jedną
z tez Parkinsona, iż biurokracja, w celu udowodnienia własnej
użyteczności, może wynieść bezproduktywność do takiego poziomu,
na którym samo istnienie działań jest znacznie ważniejsze od ich
skuteczności. Gdyby urzędnicy dopuścili do tego, by jedno z ich
bezwartościowych zadań uległo likwidacji, tym samym musieliby
przyznać, że część ich pracy była niepotrzebna, a to stanowiłoby
zagrożenie dla sensu ich istnienia. Zatem biurokraci, a w wypadku
„Gamajun" tenże wysoko postawiony dowódca KGB, tracąc jakąś
cząstkę swojej władzy, poczułby się niezwykle zagrożony. Jednym
z paradoksów takiej sytuacji jest fakt, że im bardziej bezwartościowy
jest projekt, który rozpatrujemy, tym bardziej jego organizator
musi się czuć zagrożony, a stąd tym więcej pracy musi włożyć
w ochronę swojego stanowiska. Gotów jestem się założyć, że
właśnie w celu ochrony swej niepewnej pozycji ów oficer KGB
nadał operacji „Gamajun" tak wysoki priorytet, jak tylko było to
możliwe. Chodziło o tak zwany efekt domina: im ważniejsza jest
wykonywana operacja, tym większy zakres władzy nadzorującego
ją urzędnika. Możesz mi zatem wierzyć, że dla kogoś „Gamajun"
miała naprawdę ogromne znaczenie.

Nie zgodzę się też, że od strony strategicznej operacja nie była
nic warta. To prawda, że już dawno zarzucono ideę tworzenia
oddziałów piątej kolumny, pochodzącą z początków zimnej wojny.
Możliwe, że nigdy nie miała ona zbyt wielkiej wartości. Ale weż
pod uwagę, że Rosjanie stworzyli wręcz idealnie zakamuflowaną
bazę, gdyż ze strony tego głuchego staruszka praktycznie nic im nie
groziło. Krumin i jego przełożeni z KGB całkowicie kontrolowali
życie niewielkiego miasteczka! O czymś takim można tylko marzyć!
Podobna sytuacja jest wręcz nieoceniona, choćby ze względów
ćwiczebnych. Wątpię, czy dostatecznie ją wykorzystywali, ale mieli
w swych rękach istny skarb. Dlatego wartość „Gamajun" należy
mierzyć w tych samych kategoriach, co wiele naszych projektów
specjalnych: pod względem potencjalnych możliwości. Przez lata
baza zagubiona na preriach mogła być nie używana, ale to nie
znaczy, że była bezużyteczna. Wystarczyło, by nadeszła odpowiednia
chwila.

302

nasz Kondor rozpracował „Gamajun". Nawiasem mówiąc, udało
nam się rozszyfrować to słowo. Otóż Gamajun to nazwa uskrzyd-
lonego stworzenia ze starych podań rosyjskich, czegoś pośredniego
między ptakiem a zwierzęciem, które ma zdolność widzenia przy-
szłości i spełniania marzeń. Występuje w dawnej rosyjskiej poezji
i malarstwie jako symbol wszechobecnej nieżyczliwości. Zatem
z punktu widzenia Rosjan nazwa operacji bardzo pasowała do ich
działalności w Montanie. Gdyby nie nasz wszędobylski ptak,
Kondor, Gamajun zapewne żyłby do dzisiaj.

Prawda, że to zabawne? Nasz chłopiec był najmniej znaczącą
postacią, a zarazem najważniejszym uczestnikiem wydarzeń, odegrał
rolę katalizatora. Bez jego udziału wszystko przebiegłoby zupełnie
inaczej, choć traktowaliśmy go jak mało istotnego pionka. Był
niezastąpionym aktorem tego widowiska, klasyczną postacią wpro-
wadzającą zamęt, jak Rosencrantz i Guildenstern, dwaj głupcy
z tragedii Szekspira, którzy — gdyby tylko dobrze wykonali
powierzone im zadanie — mieli szansę całkowicie odmienić los
biednego Hamleta. Ustawiliśmy Kondora na planszy jako niemal
zbyteczną, nie liczącą się w tej partii figurę, a okazało się, iż rzuciła
ona wielki cień, niezwykle istotny dla przebiegu rozgrywki. W pew-
nym sensie sama obecność Kondora była o wiele ważniejsza od jego
poczynań. Przyciągnął uwagę Chińczyków, którzy pokierowali
wydarzeniami, zmieniając swoje plany, chociaż i tak dopięliby
swego. Muszę przyznać, iż podziwiam go za umiejętność takiego
rozegrania sprawy, że zdołał ujść z życiem. W przeciwieństwie do
Rosencrantza i Guildensterna, Kondor miał sporo szczęścia. Gdyby
Chińczycy nie zdecydowali się go wykorzystać do celów swojej
antysowieckiej operacji, pewnie moglibyśmy teraz zajrzeć mu do
mózgu przez pusty oczodół.

Dyrektor urwał, pochylił nieco głowę na bok, po czym mówił
dalej jakby tylko do siebie:

Tamten zmarszczył brwi.

Wygląda na to, że nic mu nie dolega, ale chodzi strasznie

303

zamyślony. Doktor Lofts jest jednak dobrej myśli, twierdzi, że ów
stan to wynik gorącego uczucia, jakie obudziła w nim ta młoda
Chinka, oraz przygnębienia wywołanego śmiercią tak wielu osób.
Niemniej utrzymuje, że wciąż możemy liczyć na Kondora, przynaj-
mniej do pewnego stopnia. A jak ty się czujesz? Wyglądasz na
wypoczętego, choć wiem, iż dopiero niedawno wróciłeś. Carl
poinformował mnie, że przywiozłeś coś ciekawego, czego nie chciałeś
mu pokazać. Był na ciebie obrażony. Specjalnie wysłałem go do
Pentagonu.

Kevin uśmiechnął się i wręczył dyrektorowi podłużny arkusz
papieru w kolorze kremowym.

Ta wiadomość przyszła niedawno dalekopisem. Mieliśmy
trochę kłopotów z trzema przedstawicielami miejscowych władz,
którym trzeba było ujawnić prawdę: z koronerem, szeryfem oraz
lekarzem prowadzącym sekcje. Ten głuchy, stary Gorton także się
odgrażał, że narobi rabanu; musiałem mu zaproponować dość
sporą sumę „odszkodowania" i odwołać się do jego patriotyzmu.
Myślę, że zresztą nikt by mu nie uwierzył, nawet gdyby zaczął
rozpuszczać plotki. Poza tym trzeba będzie uważać na kilku ludzi
z personelu bazy lotniczej, choć nie sądzę, by chcieli nam przy-
sporzyć kłopotów. W dodatku zdołaliśmy ustalić personalia tego
chińskiego likwidatora, można będzie powierzyć naszemu generałowi
zadanie unieszkodliwienia go. W każdym razie do wiadomości
opinii publicznej przedostanie się tylko to, co przyszło dalekopisem.

Dyrektor zaczął czytać:

WHITLASH, Montana (AP) — Dzisiaj wczesnym rankiem
kierowca cysterny przewożącej silnie wybuchowy, ciekły propan
stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w zabudowania
w tym niewielkim, przygranicznym miasteczku w północnej
Montanie. W wyniku eksplozji zginęło osiem osób: kierowca
auta, sześcioro mieszkańców Whitlash oraz spędzający tam
urlop mężczyzna.

Ciężarówka i naczepa-cysterna były własnością kierowcy,
Łona Shaughnessy'ego, który zajmował się transportem mate-
riałów pędnych. Według wstępnych badań w samochodzie
zepsuły się hamulce, ciężki wóz wpadł w poślizg, uszkodził

304

ogrodzenie i uderzył w dom mieszkalny, który wskutek eksplozji
został zmieciony z powierzchni ziemi. W domu przebywali
w tym czasie: Neil oraz Fran Robinsonowie, ich bratanek,
Peter Robinson, matka pani Robinson, Clare Stowe, miesz-
kające w sąsiedztwie małżeństwo, Matthew i Shirley Kincaid,
oraz spędzający urlop u państwa Robinsonów ich daleki kuzyn
z Kansas, David Livingston.

Zgodnie z oświadczeniem szeryfa okręgu Toole, Johna
Dibberna, ciężarówka uderzyła w ścianę kuchni, w której
siedem zabitych osób prawdopodobnie zasiadało przy wspólnym
posiłku. Nie było naocznych świadków tego zdarzenia, ale
pewien starszy mężczyzna, Efrim Gorton, jedyny pozostały
przy życiu mieszkaniec Whitlash, zeznał, że słysząc huk uderze-
nia wybiegł z domu, lecz w tym samym momencie nastąpił
wybuch sprężonego gazu. Powiedział, że w wypalonych ruinach
domu nie zdołał odnaleźć nikogo żywego.

Szeryf Dibbern, który jako pierwszy zjawił się na miejscu
wypadku, stwierdziła.

Dyrektor popatrzył na Kevina i uśmiechnął się szeroko,
— Ogólnie rzecz biorąc — powiedział — wszystko zakończyło
Się dla nas bardzo pomyślnie,
nie sądzisz?

Ogólnie rzecz biorąc, pomyślał generał, spoglądając zza biurka
pa nienagannie ubranego Carla, cała ta historia śmierdzi z daleka.
Miał ochotę poderwać się z miejsca, chwycić tego fircyka za kark
i zetrzeć uśmieszek z jego twarzy, waląc głową o solidny, dębowy
blat biurka. Opanował się jednak. Po raz drugi przeczytał lakoniczną
wiadomość dostarczoną przez sekretarza.

Wynikało z niej, że Komisja Czterdziestki jest zadowolona
z jego udziału w operacji, dziękuje mu za precyzyjne wykonanie
wszelkich instrukcji oraz aktywne włączenie się do współdziałania.

Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, pomyślał. Wiedział bowiem
doskonale, że uprzejme sformułowanie o „późniejszym poinfor-
mowaniu o wszelkich interesujących szczegółach" oznacza tylko
tyle, że dyrektor Grupy L przekaże mu to, co sam uzna za

305

stosowne. Zdawał sobie sprawę, że być może nigdy się nie dowie,
co naprawdę spotkało Parkinsa i jaki był powód tego wielkiego
zamieszania w północnej Montanie. Domyślał się także,_ że to
również dyrektor jest autorem „delikatnej sugestii", jaką usłyszał
dziś rano z ust swego dowódcy, a dotyczącej jego zaległego urlopu.
Spojrzał ponownie na zastygłą twarz Carla. Wystarczyłby jeden,
dobry sierpowy, pomyślał. Zaraz jednak odegnał od siebie te
mrzonki i westchnął.

Dziękuję ci, synu — powiedział. — Przekaż swemu przeło-
żonemu, że jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc w tej sprawie
i że z przyjemnością, rzecz jasna, będę oczekiwał dalszej współpracy.

A teraz zabieraj stąd swą dupę i spieprzaj czym prędzej, dodał
w myślach.

Serow nigdy jeszcze nie widział pułkownika Ryżowa w takim
stanie, na szczęście zaskoczenie pomogło mu opanować narastający
strach. Tamten chodził nerwowo po całym gabinecie i ciskał
najgorszymi przekleństwami, jak gdyby był tutaj sam. Dziękował
w duchu, że Ryżow nie ma ochoty z nim rozmawiać, gdyż
wydarzenia ostatnich dwóch dni ogłupiły go do tego stopnia, iż nie
zdążył przygotować nic na swoją obronę. Natomiast zawartość
szarej koperty, którą dowódca cisnął na biurko zaraz po bez-
ceremonialnym wtargnięciu do jego gabinetu, dosłownie odebrała
mu mowę. Dlatego jedynie tępo wpatrywał się w rozwścieczonego
Ryżowa.

...domyślałem się już, że „Gamajun" nie wypaliła, kiedy
Krumin nie zameldował się o czasie. To było dla mnie jeszcze
zrozumiałe. Natychmiast zgarnęliśmy tego idiotę z Berlina i spraw-
dziliśmy wszystkie nasze wtyczki. Człowiek z FBI doniósł, że
wydarzyło się coś istotnego, ale CIA trzyma sprawę w najściślejszej
tajemnicy. Miałem nadzieję, że powoli wyjaśnimy, co się stało, aż
tu nagle... dzisiaj otrzymuję to!

Chiński attache wojskowy złożył kurtuazyjną wizytę w dowódz-
twie GRU i zaserwował głupią gadkę, jak by to było miło, gdyby
stosunki między naszymi krajami nieco się poprawiły, a wzajemne
działania wywiadów nie musiały prowadzić do nieprzyjemnych
incydentów. Rozumiesz? Oni mają czelność występować z takimi

306

propozycjami! A potem niby przypadkowo zostawił tę kopertę!
Z takimi zdjęciami! To jasne, że w GRU skopiowali to wszystko,
absolutnie wszystko, a potem dołączyli tę idiotyczną notatkę...
„być może zainteresują was te materiały"... i wysłali przez jakiegoś
porucznika... zawszonego porucznika, który zdybał u nas pierwszego
lepszego pułkownika i zrelacjonował mu dokładnie, w jaki sposób
ta koperta wpadła im w ręce. Ten wysłuchał go cierpliwie i dopiero
później przyszedł do mnie!

Nie dość tego! Zwróć uwagę, jak Chińczycy owinęli sobie
Amerykanów wokół palca. Pozbywając się Krumina, nie tylko nas
upokorzyli i wyraźnie ostrzegli, ale jeszcze pomogli Amerykanom!
Odważyli się nawet zostawić przy życiu tego ich agenta, który
z nimi współpracował. Rozumiesz, co z tego wynika? Równowaga
i tak była zachwiana, gdyż Amerykanie przekazywali Chińczykom
zdjęcia satelitarne, informowali ich o wszystkich ruchach naszych
wojsk wzdłuż granicy. Teraz zaś podjęli z nimi prawie otwartą
współpracę! Zniszczyli „Gamajun", przesyłając nam dwa ostrzeże-
nia: „Nie ingerujcie w nasze sprawy" i „Uważajcie, bo zawsze
możemy znaleźć sobie innych sprzymierzeńców"! W dodatku
wszystko załatwili tak, by uniknąć konfrontacji czy chociażby
wymiany agentów, która pozwoliłaby nam wyjść z tego z twarzą!
Myślę, że prawdziwe reperkusje dopiero nastąpią! I to już niedługo!

Mówię wam szczerze, towarzyszu Serow, iż Krumin miał wiele,
naprawdę wiele szczęścia, że został tam z przestrzeloną głową, jak
to widać na fotografii. Po tym, jak schrzanił całą tę operację, jak
ciągnął na ślepo swoją „Gamajun", mimo że mu to odradzałem...
gdyby był teraz z nami, sam bym mu wpakował kulę i to nie
w jedną, ale w dwie źrenice naraz! Kto wie, ile nam przyjdzie za to
zapłacić, skoro Chińczycy już podnoszą raban?!

Mogę jedynie powiedzieć, iż żal mi tych wszystkich ludzi, którzy
wierzyli w Krumina i jego „Gamajun". Lituję się zwłaszcza nad
tymi, którzy zatwierdzili jego plan i skłonili nas, byśmy uczestniczyli
w tej operacji. Mam na myśli także was, towarzyszu Serow.
Włożyliście w to mnóstwo pracy, podjęliście tak wielkie ryzyko!
Mam nadzieję, że Politbiuro oceni, kto jest naprawdę za to
odpowiedzialny. Rozmawiałem już dziś rano z przyjacielem z Ko-
mitetu Centralnego, zanim przyszedłem do was z tymi strasznymi
nowinami. Chciałem się upewnić, że dowództwo odpowiednio

307

potraktuje nasze wysiłki zmierzające do uchronienia Krumina
przed skutkami własnej głupoty, a także pojmie rolę tych, którzy
nam przeszkadzali.

Ryżow pochylił się nad biurkiem i dodał znacznie łagodniejszym
tonem:

Chcę, żebyście wiedzieli, towarzyszu Serow, iż w najmniej-
szym stopniu nie obarczam was winą za to, co się stało. Wasze
zasługi są niepodważalne. Napisałem to w raporcie, który złożyłem
trzy dni temu, i nadal tak uważam. A ponieważ nie byłem tak
bezpośrednio zaangażowany w tę operację, jak wy, więc tym
samym podejmuję się was osłaniać, biorąc na siebie odpowiedzial-
ność. Jestem pewien, że mój raport trafił we właściwe ręce, a jeśli
uwzględni się wcześniejsze meldunki, dla wszystkich musi być
oczywiste, jaką odegraliśmy w tej sprawie rolę. Niestety, muszę was
teraz opuścić i podjąć dalsze kroki w celu wyjaśnienia tej przykrej
sprawy.

Ryżow odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z gabinetu.

Serow czekał w napięciu piętnaście minut. Kiedy jednak nikt się
nie zjawił po niego, odetchnął z ulgą. Na krótko ogarnęła go
radość, wręcz euforia, że mimo niepowodzenia operacji „Gamajun"
on wyszedł z tego obronną ręką. Zaraz jednak przypomniał sobie
o nie załatwionych sprawach, o nawale papierkowej roboty, o tym,
że dalej musi żyć w ciągłym strachu, wypełniając jak najlepiej swoje
obowiązki — aż do chwili, kiedy w końcu przyjdą po niego.

W każdym razie wygląda na to, że jeszcze tym razem mi
się udało, pomyślał i z rezygnacją pokręcił głową. Jeszcze tym
razem nie został obarczony winą za niepowodzenie. A właśnie
w ten sposób mógł mierzyć swoje sukcesy: brakiem oskarżenia
o nieudolność.

Od dawna już chciał wyznać swojej żonie, iż ciągle znajduje się
między młotem a kowadłem. Teraz również przyszło mu to do
głowy.

Ale, rzecz jasna, o niczym nie mógł jej powiedzieć.

Powieści Jamesa Grady'ego

Rzeka ciemności

Jud Stuart - wyszkolony zabójca, mistrz sztuk walki, specjalista od
sabotażu i otwierania kas pancernych - przez 25 lat pracował dla CIA.
Kończy się zimna wojna i wiedza superagenta staje się zagrożeniem dla
Firmy. Nadchodzi czas polowania na Stuarta.

Sześć dni Kondora

Kondor — to kryptonim Malcolma, młodego urzędnika z sekcji
archiwalnej CIA w Waszyngtonie, miłośnika "czarnej" literatury krymi-
nalnej. Pewnego dnia otaczająca go rzeczywistość przerasta najbardziej
sensacyjną powieść: wszyscy pracownicy z wydziału Malcolma zostają
zamordowani. Uratowany cudem Kondor przez sześć dni samotnie
rozwiązuje zagadkę, komu i dlaczego zależało na zlikwidowaniu ludzi
z komórki 17 CIA. Chcąc nie chcąc, musi włączyć się do gry, w której
stawką jest jego własne życie.

Na podstawie książki Sydney Pollack nakręcił słynny film zatytułowany
Trzy dni Kondora z Robertem Redfordem i Maxem von Sydowem.

Wstrząs

Po trudnej misji w Azji młody oficer CIA, John Lang, wraca do USA.
Wybiera tu spokojną —jak mu się wydaje — pracę w biurze. Wkrótce
jednak zostaje niespodziewanie wciągnięty w wir zagadkowych, niebez-
piecznych zdarzeń. Próbując wyjaśnić okoliczności śmierci swego
współpracownika John wpadnie na trop tajemnicy, która wstrząśnie
jedną z największych agencji wywiadowczych świata...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grady James Cien Kondora
James Grady Sześć dni Kondora
Grady James Szesc dni Kondora
James Grady Szesc Dni Kondora
!James Grady Sześć dni Kondora
Grady James Wstrzas
PATTERSON JAMES Cień Hawany
Patterson James Cień Hawany
Patterson James Cien Hawany
Grady Robyn Cień przeszłości
Grady James Bialay plomien
Patterson James Cien Hawany
Barwick James Cień wilka
Patterson James Cien Hawany
James Patterson CIEŃ HAWANY
James Patterson Cien Hawany
Varius Manx-Orla Cien, piosenki chwyty teksty
Cień

więcej podobnych podstron