JAMES GRADY
CIEŃ KONDORA
1
Jedno było pewne, biały kociak nie miał w tym żadnego udziału: wina leżała całkowicie po stronie czarnego kociaka [Wszystkie cytaty z powieści Lewisa Carrolla „Przygody Alicji w krainie czarów" i „O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra" w przekładzie Macieja Słomczyńskiego].
Nie myśl o tym, powtarzał sobie, tylko biegnij, uciekaj. Sprężysta gleba lekko uginała mu się pod stopami, spod butów wystrzeliwały niewidoczne w ciemnościach grudki ziemi i kamyki. Płuca paliły go przy każdym oddechu, z każdym krokiem odzywał się dotkliwy ból w żołądku.
Pomyśl o czymś innym, skoncentruj się na tym, co cię czeka, kiedy dobiegniesz do celu.
Zachciało mu się śmiać; świszczący oddech zmienił nieco ton, gdy jego wargi wykrzywiły się w ironicznym uśmiechu. Zabrzmiało to jak żart: Myśleć o swoim zadaniu, kiedy wypruwa się flaki
w panicznej ucieczce, mając na karku — prawdopodobnie tuż za sobą — prześladowców, których jedynym celem jest zabić człowieka. Tamci są uzbrojeni, mają samochód, na pewno nie padają z wycieńczenia i nie zgubili drogi.
Uciekaj!
To zabawne, jak silnie odczuwa się zmęczenie rąk podczas biegu, pomyślał, kiedy osiągnął szczyt małego wzniesienia i zaczął gnać w dół. Kołyszą się tylko po bokach, nie mają nic do roboty, a sprawiają wrażenie tak bardzo ciężkich. Na dodatek jeszcze szyja. Od czego i w niej odczuwa się ból? Nie myśl o tym, zapomnij o zmęczeniu.
Uciekaj!
Dostrzegł przed sobą krąg jaskrawego światła — na tyle blisko, że bez trudu można było rozpoznać szczegóły oświetlonego obszaru. Zadarł głowę i popatrzył na niebo. Gwiazdy błyszczały jasno, ale nigdzie nie dostrzegł księżyca. Może zdążył się już skryć za horyzontem? — pomyślał. A może przesłoniła go chmura? Dobrze by było, gdyby się w ogóle nie pojawił. Może zdołałbym po ciemku dotrzeć na miejsce. Może tamci nie odważyliby się podejść bliżej i doczekałbym przybycia pomocy.
Przestań sobie zaprzątać głowę. Uciekaj!
Pięćdziesiąt metrów od kręgu światła natknął się na zdewastowane ogrodzenie. Zahaczył nogą o rozciągnięty tuż nad ziemią drut kolczasty, który jakimś cudem — w przeciwieństwie do dwóch
wyższych ciągów — przetrwał wszystkie ataki zmiennej aury i dzikich zwierząt, jakby tylko po to, żeby go teraz powstrzymać. Runął jak długi, przetoczył się i na chwilę zastygł w bezruchu.
Wstawaj, pomyślał. Wstawaj!
Poczuł na policzku strumyk lepkiej, mdło pachnącej cieczy, która mieszała się z potem spływającym mu po twarzy. Nie przejmował się jednak skaleczeniami, nie dbał o nie w takiej chwili. Dźwignął się na nogi i chwiejnym krokiem ruszył dalej przez prerię.
Zapomnij o bólu! Uciekaj!
Ochłodziło się, pomyślał, jak na wiosnę jest wyjątkowo zimno. Ziemia jeszcze zmarznięta. Gdybym nie pędził biegiem, szybko bym przemarzł w samej koszuli. Ale gdybym nie musiał uciekać, nie byłoby mnie tutaj i nie myślałbym o chłodzie.
Uciekaj!
Kiedy dotarł do oświetlonego terenu, ogrodzonego drucianą siatką, chciał od razu przeskoczyć parkan, ale po wyczerpującym biegu nogi ugięły sję pod nim i tylko grzmotnął w niego ramieniem.
Nie do wiary, pomyślał. Nawet nie poczuł, gdy ostre końce drutu wbiły mu się w palce. Nic się nie liczyło poza nadzieją na ratunek.
Z trudem się podciągnął, napinając wszystkie mięśnie. Ledwie mógł opanować drżenie wyprostowanych rąk, ale wmawiał sobie, że da radę utrzymać na nich ciężar ciała i jakimś sposobem to poskutkowało. Podczas ostatnich ćwiczeń — co prawda wypoczęty, pełen zapału i pod presją współzawodnictwa z kolegami — pokonywał tego typu ogrodzenie w niespełna dziewięć sekund. Ukończył kurs przygotowawczy z najlepszym wynikiem. Ale teraz potrzebował
aż dwudziestu sekund, żeby przedostać się na drugą stronę: więcej, niż w normalnych okolicznościach zajmowało mu pokonanie trzech grubych zwojów zasieków z drutu kolczastego. Tej nocy zdołał jedynie doskoczyć do szczytu ogrodzenia. Wytrzymał jednak, pomimo bólu, pomimo krwi spływającej mu po palcach. Wdrapał się na górę i dobywając resztek energii przeskoczył rozciągnięty na szczycie drut kolczasty. Trzy metry dalej runął na ziemię jak worek
z brudną bielizną. Jego instruktor z pewnością kazałby mu powtarzać ten skok w nieskończoność, dopóki by go nie wykonał jak skoczek spadochronowy. „Kolana ugięte, nogi przed siebie! Przewrót przez ramię!" Ale teraz jego instruktor zapewne spał gdzieś, bezpieczny za wieloma podobnymi ogrodzeniami.
Nie wiedział, jak długo leżał na ziemi. Według jego oceny musiało upłynąć dobre pięć minut, choć w rzeczywistości nie minęła nawet minuta. Czas przestał mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, liczyło się tylko to, że nie musi dalej biec, nie trzeba już uciekać.
Zaczął się czołgać w stronę środka oświetlonego obszaru. Gdziekolwiek spojrzał, oślepiały go jaskrawe lampy. Zza przymrużonych powiek popatrzył na cztery kolumienki wentylacyjne,
jak gdyby wyznaczające strony świata. Podpełznął do najbliżsjzej: z nich. Półtorametrowej wysokości blaszana osłona wyrastała z betonowego podłoża zaledwie kilka metrów od środka zalewanej światłem przestrzeni.
Ponad trzydzieści sekund zajęło mu dźwignięcie się na wręgi, a przez następne pół minuty próbował odzyskać równowagę, przytrzymując się obudowy szybu wentylacyjnego. Wreszcie zaczął walić zakrwawionymi dłońmi w zimną, aluminiową blachę.
Kula dosięgnęła go, nim zdołał unieść rękę by słabiutko uderzyć po raz piąty. Trafiła go w sam środek piersi, łamiąc kilka żeber i rozrywając aortę, by ostatecznie wylecieć z drugiej strony i zniknąć w ciemnościach. Nie żył już, kiedy jego bezwładne ciało osunęło się na beton po blaszanej osłonie wentylatora. Nie żył, zanim jeszcze huk wystrzału doleciał do jasno oświetlonego obszaru.
Pół kilometra dalej snajper opuścił karabin. Powoli otworzył zamek, wyrzucił z komory na dłoń pustą łuskę i wsunął ją do kieszeni. Drugi mężczyzna, opierając się łokciami o dach samochodu, uważnie lustrował przez lornetkę oświetlony teren.
— Nie żyje? — zapytał strzelec.
W jego głosie można było wyczuć bezgraniczną dumę i pychę: dobrze znał odpowiedź na to pytanie.
Lecz jego kolega nie miał jeszcze pewności.
— Możliwe, nie wiem. Nie rusza się. Powtórz to. Szybko!
Na twarzy snajpera odmalowało się niedowierzanie. Tu, w ciemnościach, mógł sobie na to pozwolić, przy świetle nigdy by się nie odważył okazać zdumienia.
Powolnym ale pewnym ruchem uniósł karabin, oparł ręce na dachu auta, wymierzył starannie i posłał drugi pocisk w kierunku człowieka leżącego na oświetlonej przestrzeni. Poderwane impetem
uderzenia ciało podskoczyło i znów znieruchomiało.
— Dobra — rzucił mężczyzna obserwujący teren przez lornetkę. — Zwiewamy.
— Nie powinniśmy sprawdzić, czy nie miał przy sobie jakichś dokumentów?
— Niet — odparł tamten, wsiadając do samochodu. — Nie mamy czasu. Zaraz zjawią się tu służby bezpieczeństwa, musimy uciekać. Istnieje pewne ryzyko, że miał przy sobie jakieś ważne papiery, ale trzeba się z tym pogodzić. Odjeżdżamy, szybko! Nie zapalaj świateł.
Dopiero po sześciu minutach nad południowym horyzontem pojawiły się dwa lecące nisko helikoptery. Gdyby nie terkot wirników i wypełniająca wnętrza kabin słaba poświata instrumentów
elektronicznych, trudno byłoby je rozpoznać. Przez kilka minut krążyły wokół oświetlonego terenu, przeczesując okolicę promieniami radarów i czujnikami podczerwieni. Wreszcie jedna z maszyn opadła nad zalaną jaskrawym światłem betonową płytą, ze środka wyskoczyło sześciu mężczyzn w niebieskich mundurach, uzbrojonych w automaty Ml6. Helikopter z powrotem wzniósł się w powietrze i jął zataczać coraz szersze kręgi.
Dwaj żołnierze podbiegli do osłony szybu wentylacyjnego i zaczęli szukać uszkodzeń lub podłożonej bomby. Jeden stanął pośrodku, z bronią gotową do strzału rozglądając się uważnie na boki. Trzej pozostali przyklęknęli obok ciała zabitego. Dowódca oddziału sprawdził wszystkie kieszenie, a następnie delikatnie obmacał jeszcze ciepłe zwłoki. Dość szybko odnalazł niewielkie
zgrubienie po wewnętrznej stronie prawego uda. Ostrożnie zsunął spodnie trupa, starając się nie poruszyć ciała i nie umazać sobie rąk krwią. Jego oczom ukazał się przymocowany taśmą klejącą do nogi mały czarny notes wielkości portfela. Odkleił go szybko, otworzył i zwróciwszy się w stronę światła przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu. Wreszcie sięgnął po zawieszony u pasa radiotelefon.
Trzy godziny później oba helikoptery odleciały. O pierwszym brzasku wyłączono latarnie. Mdłe światło poranka zapełniło głębokimi cieniami cały ogrodzony obszar, po którym wciąż kręcili się
ludzie w niebieskich mundurach. Przy bramie wiodącej na strzeżony teren pojawiło się kilka błękitnych pojazdów. Zwłoki nadal leżały w tym samym miejscu. Wykonano zdjęcia, przeprowadzono wszelkie pomiary, rozesłano prośby o dostarczenie różnorodnych informacji.
Wartownicy przy wjeździe zaczęli już być znudzeni całym tym rozgardiaszem, chociaż początkowo traktowali zabójstwo jak bezprecedensowe zdarzenie w swej monotonnej służbie. Lecz teraz wdychali jedynie woń dzikich kwiatów i zapach świeżo zaoranej ziemi, parującej w promieniach słońca, a większość z nich marzyła o tym, by wrócić do swoich łóżek w koszarach.
W końcu uwagę wszystkich przykuł głośny terkot wirników helikoptera. Ciężka maszyna transportowa także nadleciała z południa; stopniowo zniżała lot, aż zawisła nad nieruchomym ciałem. Spuszczono z niej na linach nosze i po chwili wciągnięto je z powrotem, obciążone zwłokami. Kiedy śmigłowiec zniknął z pola widzenia, dowódca oddziału wartowniczego zarządził zbiórkę. Zwięźle i dobitnie poinformował żołnierzy, co ich czeka, jeżeli komukolwiek pisną choć
słowo na temat wydarzeń, których byli świadkami. Później wszyscy zajęli miejsca w samochodach i odjechali. Kiedy wreszcie jeden z farmerów zjawił się na swoim polu, żeby dokończyć wiosenną orkę, nawet nie spojrzał w stronę zagrodzonego terenu — nie działo się tam nic ciekawego, wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak zawsze. Poza tym świadomość istnienia tego miejsca w sąsiedztwie jego pola działała mu na nerwy.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy farmer zrobił sobie przerwę na śniadanie, w bazie lotniczej Malmstrom, w pobliżu Great Falls w Montanie, wylądował jeden z małych myśliwców
armii USA. Ale mężczyzna zajmujący fotel drugiego pilota nie potrafiłby sprowadzić na ziemię tej maszyny, nawet gdyby od tego zależało jego życie. Mimo że miał na sobie mundur lotnika, nie był
jednak pilotem. Nosił dystynkcje generała wojsk powietrznych. Komendant bazy oraz dowódca służb ochrony wyjechali łazikiem na pas startowy, powitali generała, a następnie wszyscy trzej
skierowali się do starego hangaru stojącego przy samym ogrodzeniu bazy. Na co dzień opuszczony i nie używany barak stał otwarty, tylko od czasu do czasu urządzano w nim jakieś ćwiczenia
rezerwistów i straży obywatelskiej. Ale tego ranka pozamykano wszystkie drzwi, a przed głównym wejściem stanęło dwóch uzbrojonych wartowników. Patrole krążyły wokół hangaru, dwóch
oficerów weszło nawet do środka.
Generał obrzucił krytycznym spojrzeniem wyprężonych na baczność wartowników i mruknął zjadliwie do komendanta bazy:
— Czy trochę nie za późno na te zaostrzone środki bezpieczeństwa?
Komendant poczerwieniał tylko, ale nic nie odpowiedział.
Generał był potężnie zbudowanym mężczyzną — nie tyle wysokim, gdyż ze swoim ponad stuosiemdziesięciocentymetrowym wzrostem nie wyróżniał się specjalnie pośród kolegów, za to miał masywną klatkę piersiową, szerokie ramiona i muskuły atlety. Lata okryły cienką warstwą tłuszczu jego płaski, twardy brzuch, a siwizna, jeszcze niedawno ledwie widoczna, przyprószyła czarne niegdyś włosy. Lecz głos miał tak samo twardy jak w młodości.
Przyjrzał się rozciągniętym na stole zwłokom.
— Niech cię szlag trafi, Parkins — mruknął pod nosem. - Ty przeklęty głupcze!
Dowódca ochrony nie mógł uwierzyć własnym uszom; bał się przyznać, że czegoś nie dosłyszał, ale nie chciał też zostać później posądzony o ignorancję. Zrobił krok w kierunku stołu i zapytał
cicho:
— Przepraszam, co pan powiedział generale?
— Powiedziałem — ryknął tamten, obracając się w stronę majora — niech to wszystko trafi szlag! Jasna cholera! Ten gówniarz nie znalazł żadnego sposobu, żeby utrzymać się przy życiu do czasu złożenia raportu! Jak mógł dać się zabić na tym pieprzonym, zasranym odludziu? Cholerny sukinsyn!
Major cofnął się nieco, zdumiony wybuchem przełożonego, ale generał nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Odwrócił się z powrotem w kierunku trupa.
— Niech cię szlag trafi, Parkins! Czy ty nie rozumiesz, w jakie kłopoty mnie wpędziłeś?!
Pokręcił energicznie głową i ruszył ku wyjściu. Major i komendant bazy podążyli za nim nerwowym krokiem.
Trzymając już rękę na klamce, generał spojrzał na nich i rzucił:
— Odeślijcie go następnym samolotem do stolicy i przekażcie do biura numer lotu oraz godzinę lądowania. Jak tylko mój zastępca otrzyma wiadomość, że przesyłka dotarła na miejsce, a lepiej, żebyście odesłali absolutnie wszystko, co przy nim znaleziono, macie natychmiast zapomnieć o tej sprawie. Zrozumiano?! Musicie dołożyć wszelkich starań, aby każdy w tej cholernej bazie
zapomniał o wszystkim. Szczegóły incydentu zrelacjonujecie mojemu wysłannikowi, kapitanowi Smithowi, który przybędzie tu w ciągu najbliższej doby. Proszę go wciągnąć na listę personelu bazy i zostawić mu całkowitą swobodę działania. Jasne?
Odwrócił się szybko, nie czekając na odpowiedź. Nie zauważył też honorów oddanych lekko roztrzęsionymi rękoma. Energicznym krokiem ruszył w stronę samolotu.
W Waszyngtonie nastała wiosna, która zawitała na wschodnie wybrzeże znacznie wcześniej niż w pozostałe rejony kraju. Już pod koniec marca drzewa okryły się pąkami, a wokół domostw w tych „lepszych" dzielnicach zakiełkowała młoda trawa. Zapach świeżej zieleni przebijał nawet poprzez swąd spalin i odór psich odchodów. Niemal wszyscy trzymali przy domach psy, bądź dla towarzystwie bądź w celu ochrony.
Generał nie zwracał jednak uwagi ani na żywe kolory, ani na oszałamiające różnorodnością zapachy wielkiego miasta. Siedział na przednim fotelu i był bez munduru, podobnie jak kierowca,
który lawirował nie oznakowanym, cywilnym samochodem po zapchanej ulicy, szukając miejsca do zaparkowania. Kiedy indziej wysiadłby bez wahania, każąc kierowcy znaleźć wolne miejsce przy krawężniku, ale tego dnia chciał się jeszcze nacieszyć tą chwilą zwłoki, uspokoić nerwy przed czekającym go bardzo kłopotliwym i nieprzyjemnym spotkaniem. Niemal odczuwał radość na myśl o konsternacji, jaką musiało wywołać jego spóźnienie. Niespodziewanie jeden z samochodów przed nimi włączył się do ruchu, kierowca przyspieszył nieco i szybko zajął wolne miejsce. Generał uśmiechnął się kwaśno i rzekł:
— Dobra robota, sierżancie. Proszę tu na mnie zaczekać.
Musiał się cofnąć aż o pięć przecznic, lecz mimo posępnych myśli o tym, co go czeka, szedł energicznym, sprężystym krokiem. Palce mocno zaciskał na rączce aktówki, jak gdyby liczył się
z możliwością kradzieży, jakby sądził, że zdoła wyładować swą agresję na jakimś nędznym złodziejaszku. Ale o dziesiątej rano w tej części Waszyngtonu nie spotykało się nawet podejrzanych osobników dokonujących nielegalnych transakcji. Generał znajdował się bowiem w dzielnicy mieszkaniowej na obrzeżach Waszyngtonu, niedaleko Georgetown, gdzie wszystkie ciemne typy pracują tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem.
Zmierzał w kierunku niepozornej kamienicy z czerwonej cegły stojącej przy samej obwodnicy waszyngtońskiej, w pobliżu Centrum Kennedy'ego. Przed domem usytuowano rozległy parking, lecz generał wolał zachować środki ostrożności i zostawić samochód co najmniej dwie przecznice dalej. Minął ceglany dom nie patrząc w jego kierunku, ale czujnym spojrzeniem omiatał całą okolicę.
Zapamiętał nawet wstydliwy uśmiech starszej kobiety, która omal nie wpadła na niego dźwigając torby z zakupami. Bez słowa wyminął ją pospiesznie. Wszedł w końcu do smukłego wieżowca
stojącego przy skrzyżowaniu, zbiegł na dół i zapukał do drzwi jednego z mieszkań w suterenie. Dobrze wiedział, że strażnicy obserwują go na monitorach przekazujących obraz z ukrytych
kamer. Zabrzęczał zamek elektryczny. Generał pchnął drzwi i znalazł się w jednym z najbardziej kosztownych prywatnych tuneli waszyngtońskich.
Był to długi, trzykrotnie zakręcający korytarz, którego nagie betonowe ściany tonęły w słabym żółtawym blasku lamp. Fundusze na budowę tego ukrytego przejścia zarezerwowano w budżecie
wojsk desantowych na rok 1965. W tamtych czasach, w okresie olbrzymich wydatków na wojnę wietnamską, łatwo było ukryć tego typu koszty. Tunel łączył w jednym kwartale piwnice wszystkich domów, należących do pewnego przedsiębiorstwa budowlanego, uzależnionego od CIA. Przedsiębiorstwo to współpracowało ściśle z kilkoma prywatnymi firmami wynajmu lokali i to one figurowały we wszystkich dokumentach jako właściciele nieruchomości. Każdy
z mieszkańców był dyskretnie obserwowany, a w suterenach, w pokojach sąsiadujących z ukrytym przejściem, zawsze czuwali pracownicy instytucji federalnych.
Dwie minuty po wejściu do tunelu generał znalazł się w piwnicy domu z czerwonej cegły, gdzie strażnicy powitali go uprzejmie, lecz dokładnie zrewidowali w poszukiwaniu broni. Bez słowa oddał na przechowanie swój pistolet. Później przez kilkanaście minut musiał czekać w niewielkim, gustownie urządzonym pokoiku, aż „jego przybycie zostanie zapowiedziane". Był pewien, że to opóźnienie ma na celu głównie wskazanie mu jego właściwego miejsca w hierarchii służbowej. Mógł jedynie żywić nadzieję, że nie spotkają go dalsze przykrości. Uważnie rozglądał się po poczekalni, ale nie mógł wypatrzyć ukrytych mikrofonów, chociaż był przekonany, że
na pewno zostały tu zamontowane. Dźwiękochłonne wykładziny skutecznie tłumiły wszelkie odgłosy. Co prawda były one nieliczne, bo choć generał nie mógł o tym wiedzieć, ciszę w całym domu zakłócał jedynie stukot dwóch maszyn do pisania i dźwięki standardów rockowych z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych płynące z przyciszonego radia.
Wreszcie stanął przed nim wysoki, nienagannie ubrany mężczyzna.
— Przykro mi, że musiał pan czekać, generale. Będzie pan łaskaw pójść za mną.
Idąc schodami na pierwsze piętro, generał poczuł nieodpartą chęć wymierzenia silnego ciosu w nerki prowadzącemu gogusiowi. Skręcili w wyłożony puszystym dywanem korytarz, minęli kilka
zamkniętych pokoi i w końcu stanęli przed dwuskrzydłowymi drzwiami z politurowanego drewna. Tamten zapukał, po czym wprowadził gościa do środka.
Na ich widok zza biurka wstał przystojny, starszy mężczyzna sprawiający wrażenie nadzwyczaj ruchliwego, który serdecznie uścisnął dłoń generała, mrużąc przy tym oczy.
Ludziom spotykającym go na ulicy zapewne musiał przypominać dobrotliwego wujaszka.
— Witaj, generale — rzekł uprzejmie. — Jak się miewasz, stary przyjacielu. Nieźle wyglądasz. Proszę, siadaj w fotelu, ja też chętnie ulżę moim starym kościom.
Generał uśmiechnął się szeroko. W pierwszej chwili miał ochotę zmiażdżyć delikatne palce swego rozmówcy w stalowym uchwycie, ale tylko odwzajemnił mocny uścisk dłoni
— Dziękuję, Filipie. Całkiem nieźle. Ale ty też świetnie się trzymasz, wcale nie wyglądasz starzej od tych oficerków, których dostaję pod swoje rozkazy.
— Jesteś bardzo uprzejmy — odparł tamten. — Miło mi to słyszeć.
Sekretarz podszedł do stolika w rogu pokoju i przyniósł tacę z dwiema filiżankami oraz dzbankiem kawy. Kiedy rozlewał parujący napój, obaj starsi mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu, uśmiechnięci. Do filiżanki swego przełożonego wsypał płaską łyżeczkę cukru, następnie spojrzał na niego pytająco, a gdy zwierzchnik skinieniem głowy dał znać, że wszystko w porządku,
wyszedł z gabinetu, starannie zamykając za sobą drzwi.
— Jak się miewa twoja rodzina? — zapytał gospodarz, unosząc filiżankę do ust.
— Nic się nie zmieniło, wszystko w porządku — odparł generał, nieznacznie wzruszając ramionami. Także sięgnął po kawę. — A co u ciebie?
Upił niewielki łyk, parząc sobie wargi, ale nie dał po sobie nic poznać.
— Dziękuję, dobrze. Moja żona właśnie wykurowała się z grypy.
— To bardzo dokuczliwa choroba.
Generał wiedział o tym już wcześniej, miał bowiem wgląd w tajne raporty FBI. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że jego rozmówca świetnie się orientuje, iż podobne informacje trafiają na jego biurko.
— To prawda, potrafi uprzykrzyć życie. Moja żona przez ten katar nie mogła sobie znaleźć miejsca, narobiła w domu strasznego bałaganu.
Generał nie spodziewał się takiego wyznania, zdziwił go sposób, w jaki tamten opisał skutki choroby żony.
Czyżby kryła się w tym jakaś wskazówka? — pomyślał.
— Nie do wiary — mruknął, nie bardzo wiedząc, jak odpowiedzieć. W jego starannie przygotowanym repertuarze rutynowych uprzejmości nie było miejsca na tego typu rozmowę.
— Tak, naprawdę strasznego. Ale na szczęście już po wszystkim.
— Właśnie. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
— Owszem.
Przez długie trzy minuty siedzieli w milczeniu, popijając kawę. Od pary unoszącej się nad filiżanką, a także ze zdenerwowania, na czoło generała wystąpiły kropelki potu. Czuł się zagubiony, sądził bowiem, że jego rozmówca powinien go o coś spytać. Wreszcie przełknął ostatni łyk kawy, powoli uniósł wzrok i powiedział:
— Pewnie się zastanawiasz, po co do ciebie przyszedłem.
Źle, trzeba było zacząć inaczej, pomyślał. Nie miał jednak czasu naprawić swego błędu.
— Owszem, zadawałem sobie to pytanie — odparł tamten.
No, śmiało! Do dzieła! — nakazał sobie w duchu generał.
— Chodzi o drobnostkę. Przyszło mi do głowy, że mógłbyś mi pomóc w pewnej, dość niecodziennej sprawie. Chociaż ma ona dla mnie spore znaczenie, nie chciałem nadawać jej rozgłosu i zgłaszać oficjalnie Radzie Koordynacyjnej czy też poruszać ją na posiedzeniu
którejś z komisji, dlatego poprosiłem cię o to spotkanie. Pomyślałem, że jako dyrektor Grupy L...
Starszy mężczyzna lekko pokiwał głową.
To na nic, stwierdził generał, nabierając głęboko powietrza. Ten łajdak nie ma zamiaru odezwać się choćby jednym słowem.
— No więc... Nie chcę ci zawracać głowy szczegółami. Jeśli postanowisz bliżej zapoznać się z całą sprawą, wszystko znajdziesz w tych dokumentach. — Generał sięgnął do swojej aktówki i wyjął niezbyt grubą, kartonową teczkę. Na szczęście sekretarz skończył przepisywać na maszynie końcowy raport pięć minut przed jego wyjazdem na to spotkanie. — Pozwól, że przedstawię ją tylko w ogólnym zarysie. Jak ci zapewne wiadomo, moja komórka wywiadu lotnictwa nie prowadzi spektakularnych działań, dyrektor najczęściej zostawia wszystko mnie, nie wnikając w detale naszych akcji. Rzecz jasna, ma ku temu powody.
Mniej więcej dwa tygodnie temu, mówiąc ściśle dwunastego, jeden z najlepszych agentów w Europie, kapitan Donald Parkins, przekazał swojemu łącznikowi, że musi sprawdzić pewną ważną wiadomość zasłyszaną w barze, a dotyczącą naszych rakiet typu Minuteman. Niestety, Parkins nie podał łącznikowi żadnych szczegółów. Stwierdził tylko, że chodzi o rozmieszczenie wyrzutni tych
rakiet. Nie zdradził ani gdzie, ani od kogo usłyszał tę wiadomość, a ponieważ w tym czasie działał poza Londynem, zakładaliśmy więc, że odkrył jakiś przeciek w którejś z tamtejszych baz. Trzynastego łącznik przez cały dzień próbował odnaleźć Parkinsa, ale bez skutku. Przekazał nam, że agent widocznie wyruszył tropem tej informacji, i z pewnością wkrótce się odezwie. Lecz po upływie trzech dni skonsternowany łącznik włamał się do mieszkania Parkinsa, przeszukał je i wysłał raport do Waszyngtonu. Zaczęliśmy się niepokoić coraz dłuższym milczeniem agenta. I oto wczoraj wczesnym rankiem, a raczej tuż przed północą poprzedniego dnia, znów usłyszeliśmy o Parkinsie. Zanim jednak dokończę, czy mogę nalać sobie jeszcze trochę kawy? Chciałbym też usłyszeć, co ci wiadomo na temat systemu rakietowego Minuteman.
Starszy mężczyzna wskazał mu dzbanek z kawą i odparł:
— Mam trochę ogólnych informacji, wiem na tyle dużo, żeby rozumieć, dlaczego nazywa się ten system inteligentnym. Po co jednak pytasz? Dlaczego sam nie podasz mi niezbędnych szczegółów?
Generał nie był jeszcze przygotowany na przedstawienie istoty sprawy. Omal nie rozlał kawy, odstawiając dzbanek.
Sukinsyn, pomyślał.
— No cóż — rzekł uprzejmie — pokrótce system przedstawia się następująco: rakiety rozmieszczono w dużych bazach lotniczych na terenie Montany i obu Dakot oraz w kilkunastu bezzałogowych podziemnych wyrzutniach. Ośrodki dowodzenia i kontroli lotu również znajdują się pod ziemią. Każdy silos jest otoczony wysokim parkanem, zabezpieczonym na szczycie drutem kolczastym, a wszystkie urządzenia sterujące wyrzutnią mieszczą się w betonowym,
hermetycznie zamkniętym bunkrze. Po odpaleniu rakiety trzeba by użyć materiałów wybuchowych, żeby się do nich dostać. Na powierzchni znajdują się jedynie osłony szybów wentylacyjnych, latarnie i ukryte kamery. Krótko mówiąc, za ogrodzeniem nie ma nic ciekawego, ale całymi nocami są włączone latarnie. Okoliczni farmerzy twierdzą, że po zmroku te rozsiane wśród pól, jasno oświetlone i ogrodzone skrawki ziemi sprawiają upiorne wrażenie.
Wszystkie wyrzutnie są jednak pilnie strzeżone, możesz mi wierzyć. Oprócz skrytych kamer, w ziemi zainstalowano czujniki sejsmograficzne i załoga bazy kontrolnej natychmiast wszczyna
alarm, jeśli ich wskazania sugerują, że ktoś chodzi po ogrodzonym terenie. Wykorzystujemy sejsmografy od dawna. Przez dłuższy czas nie potrafiliśmy odróżnić, czy na chroniony obszar dostał się kojot, czy drgania są wywoływane krokami człowieka, ale teraz nie ma już z tym najmniejszych kłopotów. Absolutnie żadnych. Poza tym od czasu do czasu każdą wyrzutnię, kontroluje patrol naziemny, a w bazach lotnictwa, nie dalej niż o pół godziny lotu helikopterem,
przez okrągłą dobę czuwają silnie uzbrojone oddziały ochrony. Na koniec mamy też trochę zmyślnych zabawek, żeby zatrzymać ewentualnego sabotażystę na miejscu do czasu przybycia patrolu w śmigłowcach. Czy to dla ciebie jasne?
— Oczywiście — odparł starszy mężczyzna, marszcząc brwi — tylko co to wszystko ma wspólnego z zaginionym agentem?
Generał zaczerwienił się lekko.
— Ja też nie mogłem tego pojąć, dopóki jakieś trzydzieści godzin temu nie przekazano mi wiadomości, że odnaleziono go w samym środku ogrodzonego terenu wyrzutni w północnej
Montanie. Martwego.
Gospodarz uniósł wysoko brwi ze zdumienia, nie odezwał się jednak.
— Alarm w ośrodku kontroli podniesiono natychmiast po tym, jak przeskoczył przez parkan. Zaraz też powiadomiono oddział ochrony czuwający w bazie lotniczej Malmstrom, niedaleko Great
Falls, położonej najbliżej tamtej wyrzutni. Tak się szczęśliwie złożyło, że jedna z kompanii wartowniczych z Malmstrom przeprowadzała właśnie nocne ćwiczenia z udziałem helikopterów na
południe od chronionego obszaru, gdyż bazę od wyrzutni dzieli ponad sto pięćdziesiąt kilometrów. Podczas gdy śmigłowce wyruszyły w nakazanym kierunku, załoga ośrodka kontroli obserwowała
naszego człowieka na obrazie przekazywanym przez ukryte kamery. Początkowo wzięto go za pijaka albo jakiegoś młodzika, który postanowił zrobić nam kawał. Mężczyzna ledwie się dowlókł do centrum wyrzutni, zaczął walić pięściami w osłonę wentylatora, lecz po chwili się przewrócił. Obraz z tych kamer nie jest najlepszej jakości i przez dłuższy czas nikt nie wiedział, co się stało. W dodatku pole widzenia kamer obejmuje wyłącznie oświetlony teren wyrzutni. Tak więc załoga patrzyła na nieruchome dało mężczyzny do czasu, aż na miejscu zjawiły się śmigłowce.
Nasz agent został zastrzelony, dostał dwoma pociskami prawdopodobnie ze zwykłego sztucera myśliwskiego. Nie zatrzymano nikogo, nie znaleziono nawet żadnych innych śladów w pobliżu
ogrodzonego terenu. Oddziały w helikopterach spenetrowały obszar w promieniu piętnastu kilometrów. Nie zaobserwowano niczego niezwykłego, żadnych świateł poza kilkoma w gospodarstwach rolników, żadnych samochodów. Dowódca grupy na miejscu przeszukał zabitego. I dobrze się stało, gdyż w przeciwnym razie z pewnością by powiadomił miejscowego szeryfa.
Parkins miał paszport przyklejony taśmą po wewnętrznej stronie uda, zapewne po to, żeby nikt go nie znalazł przy pobieżnym przeszukaniu. Dowódca oddziału przekazał drogą radiową numer
paszportu i nazwisko, oczywiście fałszywe, do bazy Malmstrom, a tamtejsza grupa ochrony natychmiast sprawdziła dane w komputerowych archiwach Pentagonu, Departamentu Stanu oraz FBI. Wszystkie numery paszportów, którymi posługują się nasi agenci, zawierają pewien kod powodujący, że informacja z sieci komputerowej trafia do naszego dowództwa, przy czym człowiek sprawdzający dane nie otrzymuje żadnej wiadomości, że są to dokumenty specjalnego przeznaczenia. Oficer dyżurny szybko skontrolował, kto i skąd próbuje ustalić tożsamość naszego agenta. Połączył się następnie z dowódcą służb ochrony bazy Malmstrom, a kiedy dowiedział się o wypadku, polecił nadać sprawie klauzulę najwyższej tajności. Powiadomiono mnie kilka minut później i natychmiast poleciałem do Montany, rozkazawszy uprzednio, by jak najszybciej zabrano ciało z terenu wyrzutni, nie informując o tym zdarzeniu miejscowych władz.
Jednak poza paszportem Parkins nie miał przy sobie niczego, co by nam pomogło rozwiązać tę zagadkę. Znaleziono tylko trochę drobnych pieniędzy kanadyjskich, brytyjskich i amerykańskich,
grzebień, chusteczkę do nosa... takie tam drobiazgi, jakie każdy z nas nosi w kieszeniach. Ubrany był całkiem zwyczajnie, ale po brudnych zaciekach z potu wywnioskowaliśmy, że został zmuszony
przed śmiercią do wielkiego wysiłku fizycznego, a zadrapania i siniaki na całym ciele sugerują, że przed kimś w panice uciekał.
— Nie próbowaliście cofnąć się po jego śladach?
— Owszem, sprawdzono to, ale można było ustalić tylko tyle, że dotarł do ogrodzenia przez pole, od strony północnej. Cóż, nie mamy w swych szeregach indiańskich tropicieli śladów, w dodatku nie chcieliśmy wzbudzać podejrzeń miejscowych władz. Dlatego niczego więcej nie udało się stwierdzić.
Tamten uśmiechnął się.
— To dość interesujące. Czego jednak oczekujesz ode mnie, stary przyjacielu?
Ty sukinsynu, powtórzył w myślach generał. Chcesz, żebym cię błagał na kolanach?
— Jak sam widzisz, mamy twardy orzech do zgryzienia. Wystarczy choćby ten fakt, że jeden z moich agentów został zabity, a muszę dodać, że był to cholernie dobry fachowiec. Kochałem go
jak własnego syna. Diabelnie wkurza mnie świadomość, że facet, który go zastrzelił, chodzi sobie gdzieś tam, na wolności. Zapomnijmy jednak o własnych uczuciach.
Rozumiesz chyba, iż dochodzenie wykracza poza zakres moich kompetencji, mimo że dotyczy mojego agenta. Człowiek zginął pod samym nosem służb ochrony wojsk powietrznych, a oni nawet nie chcą kiwnąć palcem. Trudno ich zresztą winić, bo to również nie ich sprawa. W dowództwie armii jeszcze się gotuje po tym, jak schwytano kilku cywilów szpiegujących nasze instalacje rakietowe. Gdyby w takiej sytuacji ktoś nas przyłapał na prowadzeniu nieformalnego dochodzenia na terenie strzeżonej wyrzutni, odbiłoby się to głośnym echem w szeregach całego lotnictwa. A tego nikt przecież nie chce. Poza tym nie mamy odpowiednich ludzi. Potrzebujemy pomocy, chociaż jestem głęboko przekonany, że wszystko to da się wyjaśnić w jakiś prosty sposób. W takiej sytuacji Grupa L miałaby dość dużą swobodę działania, a nie uważam tej sprawy za tak doniosłą, by przedstawiać ją na forum Generalnego Dowództwa Wywiadu czy choćby Czterdziestki. Pomyślałem więc, że warto cię z nią zapoznać, a Grupa mogłaby nam zlecić prowadzenie dochodzenia. Krótko mówiąc chciałbym, abyś porozmawiał z kimś z Czterdziestki i przekazał mi swoje sugestie. Oczywiście dostarczę ci wszelkie konieczne materiały.
Kawa już wystygła, ale sięgając po filiżankę generał miał świetny pretekst, żeby nie patrzeć w świdrujące oczy rozmówcy.
Przez dłuższy czas panowało milczenie. Starszy mężczyzna uważnie przyglądał się generałowi, a ten czuł się jak na rozżarzonych węglach. Popijał kawę małymi łyczkami, odczuwając dokuczliwe ssanie w żołądku. Łudził się, że tym zimnym napojem zdoła pokonać wrażenie ogarniającej go straszliwej pustki; miał nadzieję, że tamten podsunie mu w końcu jakąś myśl, a przynajmniej nie powie nic takiego, co by go do reszty pozbawiło złudzeń.
— No cóż — odezwał się wreszcie gospodarz — to rzeczywiście trudna sprawa.
Generał skrzywił się nieznacznie, lecz nic nie powiedział. Po chwili tamten ciągnął dalej:
— Przyznaję, że sam nie potrafię się rozeznać w tej skomplikowanej łamigłówce. Zupełnie nie wiem, co należy uczynić, co ja mógłbym zrobić. To pewne, że Rada Koordynacyjna Wywiadu czy też sama Czterdziestka miałyby wiele do powiedzenia, ale jak ci wiadomo, jestem odpowiedzialny wyłącznie za sprawy organizacyjne.
Generał smętnie pokiwał głową, ogarnęło go poczucie rezygnacji.
— Zrobimy w ten sposób — dodał nagle starszy mężczyzna. — Przejrzę te dokumenty, być może zwrócę się do ciebie z prośbą o pewne wyjaśnienia. Jeżeli przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł, nieformalnie skonsultuję go z kimś z Czterdziestki i przekażę ci sprawę z powrotem. W porządku?
Generał nie był pewien, czy powinien czuć się wdzięczny, w każdym razie odetchnął z ulgą. Po dłuższym trzymaniu go w niepewności tamten w końcu zaproponował jakieś rozwiązanie.
— Dziękuję, Filipie. Bardzo dziękuję. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
Starszy mężczyzna wstał i odprowadził generała do drzwi. Poruszał się energicznie, a na pożegnanie rzekł swobodnym tonem:
— Pozdrów ode mnie swoją żonę. To wspaniała kobieta.
— Tak, oczywiście. Dziękuję — odparł generał. — Musimy się kiedyś spotkać prywatnie, bez tego całego bagażu służbowych zależności.
— Z przyjemnością — odparł gospodarz, otwierając drzwi. — Do zobaczenia, generale. I proszę się nie martwić. Dam znać natychmiast, jak tylko wpadnę na jakiś pomysł.
Generał szybkim krokiem wyszedł na ulicę. Wmawiał sobie, że wszystko udało mu się załatwić i nie zostało nic innego, jak czekać na odgórne decyzje. Zrzucił ze swoich barków ten problem,
przenosząc odpowiedzialność na kogoś innego.
Nie chodzi już nawet o to, myślał, że pozbyłem się sprawy tkwiącej mi solą w oku; także nie o to, że Filip nie jest tą osobą, która powinna się tym zająć. Niemniej ten łajdak powinien mi serdecznie podziękować za to, że tak bardzo im pomogłem, tak wiele załatwiłem do tej pory. Niech teraz on się na tym sparzy, zawyrokował w duchu. To już nie moje zmartwienie.
Starszy mężczyzna uśmiechał się szeroko, spoglądając przez okno na idącego ulicą generała. Kiedy zaś tamten otworzył drzwi samochodu, wybuchnął głośnym, pełnym ironii śmiechem. Nie
mógł się opanować, chichotał jeszcze długo po tym, jak czarna nie oznakowana limuzyna odbiła od krawężnika i włączyła się w sznur pojazdów, uwożąc generała z powrotem do Pentagonu,
gdzie zapewne przez resztę dnia miał świętować swój sukces. Spoważniał dopiero wtedy, kiedy samochód zniknął mu z oczu, skręcając na obwodnicę. Usiadł z powrotem przy biurku i zamyślił
się głęboko.
Sięgnął po cienką kartonową teczkę z dokumentami. Dziesięć minut zajęło mu dwukrotne przerzucenie wszystkich papierów. Odchylił się w końcu na oparcie fotela i zamknął oczy, zbierając myśli. Trwał w tej pozycji niemal pół godziny, wreszcie się wyprostował, przysunął sobie notatnik, ponownie otworzył teczkę i zaczął coś gorączkowo zapisywać. Pięć minut później nacisnął dzwonek, wzywając do siebie sekretarza.
Wysoki młodzieniec prawie bezszelestnie zjawił się w gabinecie i po cichu zamknął za sobą drzwi.
— Słucham — odezwał się miękkim, pełnym respektu głosem.
— Nie musimy się już dowiadywać szczegółów tego dziwnego zamieszania w wywiadzie lotnictwa, Carl. Nasz dobry generał sam dostarczył wszelkie materiały. Uważam, iż tego typu sprawy nie powinniśmy wypuszczać z rąk, tym bardziej że chyba nie mogła do nas trafić w bardziej odpowiedniej chwili. Za miesiąc zespół doradców ma zatwierdzić nasz budżet, Komisja Finansów spojrzy na nas przychylniej, jeśli wykażemy się operatywnością w działaniu,
a rozwiązanie takiej sprawy powinno wywołać właściwy efekt. Chciałbym, żebyś zdobył niezbędne informacje. Oto ich spis. Skontaktuj się najpierw z FBI, potem z CIA, Krajową Agencją Bezpieczeństwa, Departamentem Skarbu, Sprawiedliwości oraz z dowództwem Służb Specjalnych. Mów wszędzie, że te wiadomości potrzebne są natychmiast. Byłbym zadowolony, gdybyś jutro rano miał już jakieś dane z FBI i CIA. Rozpoczynamy operację specjalną, w kraju i w Europie. Prawdopodobnie nie będziemy potrzebowali wielu agentów, ale chciałbym, żebyś zorganizował zespół wsparcia. Wykorzystamy głównie ludzi z agencji, chociaż domyślam się, że przy dochodzeniu na terenie kraju FBI będzie chciało mieć swój udział. Zapisałem także pewne propozycje współpracy z nimi. Skontaktuj się jak najszybciej z kierownictwem Wydziału Służb i Operacji CIA i powiadom, że będziemy korzystali z ich ludzi, sprzętu oraz funduszy. A dzisiaj, i to jak najprędzej, chcę tu widzieć doktora Loftsa oraz Kevina Powella z agencji. Dopiero co wrócił z Turcji i powinieneś go zastać w Langley. Sam wiesz najlepiej, gdzie znaleźć Loftsa. Myślę, że do obiadu powinieneś się z tym uwinąć.
— Tak jest — odparł Carl.
Uśmiechnął się nieznacznie, biorąc z rąk starszego mężczyzny notatnik. On w ogóle niczego nie zapisywał, nie musiał tego robić. Otrzymywał niezwykle wysoką pensję głównie za to, że odznaczał się dziewięćdziesięcioprocentową wydajnością pamięci, co oznaczało, że praktycznie zapamiętywał wszystko. Na wysokość poborów Carla znaczny wpływ miał również fakt, że był on niemal całkowicie pozbawiony zwykłych ludzkich uczuć, odznaczał się jedynie szczątkową lojalnością, instynktem samozachowawczym, skromną potrzebą uznania, a także resztkami sadyzmu, mściwości i snobistycznej dumy.
— To wszystko, proszę pana? — zapytał cicho.
— Tak. Czy mógłbyś mi przynieść trochę świeżo parzonej kawy?
— Oczywiście — odparł usłużnie Carl, odwrócił się na pięcie i wyszedł niemal równie bezszelestnie, jak zjawił się w gabinecie.
Starszy mężczyzna usadowił się wygodnie w fotelu i po raz kolejny zachichotał.
Druga wojna światowa zrodziła pewien fenomen, który od czasu jej zakończenia stał się nieodłącznym elementem amerykańskiej sceny politycznej. Doświadczenia wojenne, a także nowy układ sił na świecie — będący również rezultatem wojny — doprowadziły do powstania wielkiej amerykańskiej machiny wywiadowczej.
Jedyną przedwojenną instytucją, której działania miały cokolwiek wspólnego z bezpieczeństwem narodowym i operacjami wywiadowczymi, było FBI. Trzydzieści pięć lat po wojnie wywiad amerykański obejmował dziesięć wielkich agencji, zatrudniających łącznie 150 000 osób i średnio pochłaniających rocznic z budżetu prawie 6,3 miliarda dolarów.
Najbardziej znaną i najważniejszą instytucją jest wśród nich CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza, powołana do życia w roku 1947 na mocy ustawy o bezpieczeństwie narodowym, podlegająca bezpośrednio prezydentowi i mająca na celu koordynację wszelkich amerykańskich poczynań wywiadowczych. Dyrektor CIA jest zarazem Dyrektorem Generalnym Wywiadu, szefem całej wywiadowczej wspólnoty. Oficjalnie nadzoruje on Agencję Wywiadu Obronnego, służby wywiadowcze poszczególnych rodzajów wojsk, Krajową Agencję Bezpieczeństwa, Biuro Wywiadowczo-Dochodzeniowe Departamentu Stanu, Wydział Bezpieczeństwa Wewnętrznego
FBI, Dział Wywiadu Komisji Energii Atomowej oraz niewielką komórkę wywiadowczą Departamentu Skarbu. W rzeczywistości zaś Dyrektor Generalny zarządza jedynie prawie całkowicie niezależnymi, biurokratycznymi tworami, które w zasadzie nie podlegają żadnemu nadzorowi. Jak się wyraził admirał Rufus Taylor, były dowódca służb wywiadowczych marynarki wojennej oraz wicedyrektor CIA, cała ta wspólnota zarządzana jest według „hierarchii
plemion pierwotnych".
Schemat organizacyjny amerykańskich instytucji wywiadowczych przypomina istny labirynt przecinających się linii współzależności, oraz wzajemnej kontroli, z rozrzuconymi tu i ówdzie organami zarządzania i koordynacji, przy czym naczelny kartograf biurokracji i szef planowania utrzymują, że jest to struktura idealna, wzór do naśladowania dla innych projektantów systemów nadzoru. Ale ponieważ tryb podejmowania jakichkolwiek decyzji jest zazwyczaj ciągiem zdarzeń mało prawdopodobnych, wszelką zbieżność takiego schematu organizacyjnego z rzeczywistością należy uznać za przypadkową.
Tylko na poziomie podkomisji występuje piętnaście różnych ciał między agencyjnych, których zadaniem jest koordynacja procesu wytwarzania „produktu finalnego" służb wywiadowczych. Nad
poczynaniami tych podkomisji czuwa osiem ważnych grup koordynacyjnych, ale czarne linie obrazujące zależność poszczególnych agencji od tychże grup tworzą prawdziwą pajęczynę i ostatecznie zbiegają się w obszarze kompetencji urzędu prezydenckiego. Niewielki prostokąt w lewym górnym rogu schematu symbolizuje Kongres, ale czarne linie nie łączą go z żadną instytucją, nie ma tu bowiem miejsca na jakiekolwiek osądy.
Najbardziej widoczną i dominującą wśród grup koordynacyjnych jest Rada Bezpieczeństwa Narodowego, w której rotacja personalna następuje przy każdej zmianie na stanowisku prezydenta. Zawsze zasiada w niej prezydent i wiceprezydent oraz większość najważniejszych członków gabinetu. Ustawowym zadaniem tej rady jest nadzór i kierowanie wszelkimi działaniami organizacji wywiadowczych.
Lecz najważniejszą bodajże grupą w tej gigantycznej machinie jest komisja zwana potocznie Czterdziestką, powołana do życia na początku prezydentury Eisenhowera tajnym rozkazem 54/12. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, dopóki dwaj reporterzy, David Wisei i Thomas Ross, nie wymienili jej w swojej książce dotyczącej amerykańskiego wywiadu, zatytułowanej „Niewidzialny Rząd". Z tego właśnie powodu komisja, oficjalnie nazywana od tamtej pory Grupą Operacyjną 54/12, ulegała wielokrotnym przeobrażeniom, przemianowując się to na Grupę Specjalną, to znów na Komisję 303.
W składzie tej nielicznej grupy wymiana członków następuje wraz ze zmianą całej ekipy prezydenckiej, ale jej główne zadania pozostają te same. To właśnie Czterdziestka zatwierdza wszelkie operacje i plany działania poszczególnych agencji, ona steruje poczynaniami całej amerykańskiej machiny wywiadowczej, chociaż pierwotnie została powołana do kontrolowania rozrastających się błyskawicznie struktur różnorodnych instytucji. Ale stopień efektywności Czterdziestki zależy przede wszystkim od prezydenta, on to bowiem decyduje o tym, kto zasiądzie w komisji i czym się będzie zajmował.
Podczas prezydentury Kennedy'ego i Johnsona kluczową postacią Czterdziestki był McGeorge Bundy. Oprócz niego w skład komisji wchodzili McCone, McNamara, Roswell Gilpatric oraz
U. Alexis Johnson. Począwszy od kadencji Nixona i Forda najważniejszą osobą wywiadu amerykańskiego jest Henry Kissinger, który przewodniczy Czterdziestce. Wśród ludzi przewijających się przez komisję pod zarządem Kissingera byli: dyrektor CIA William
Colby, zastępca sekretarza stanu Robert S. Ingersoll, zastępca sekretarza obrony William P. Clements Jr. oraz przewodniczący Zjednoczonego Sztabu, generał George S. Brown.
Działalność komisji Czterdziestki przyciągnęła ostatnio uwagę opinii publicznej, kiedy ujawniono, że to właśnie ona zatwierdziła gigantyczną akcję CIA przeciwko komunistycznemu rządowi Chile, uwieńczoną w roku 1973 zamachem stanu, w wyniku którego śmierć poniósł prezydent Allende, a władzę przejęła bezwzględna junta wojskowa. Mimo wszystko zasadnicze funkcje komisji koordynującej i nadzorującej działalność służb wywiadowczych nie są chyba jeszcze w pełni rozumiane przez ogół amerykańskiego społeczeństwa.
Wypełnianie jednej tylko funkcji kontroli stanowi dla Czterdziestki nie lada problem, w olbrzymim stopniu komisja musi bazować na pracach innych grup koordynacyjnych oraz materiałach kierownictwa poszczególnych agencji. Problem ten jest dość charakterystyczny dla wszelkich instytucji rządowych; nadzorujący muszą polegać na informacjach dostarczanych przez tych, których mają nadzorować. Zatem komisja ogranicza się do zatwierdzania „propozycji" wysuwanych przez ludzi mających realizować jej plany. Przypomina to sytuację farmera zdającego się całkowicie na lisa, który ma mu pomóc pilnować kurcząt.
Czterdziestka ma także prawo wnoszenia inicjatyw ustawodawczych, ale w tym celu musiałaby się przedzierać przez granice zazdrośnie strzeżonych imperiów biurokratycznych. Nawet w tych
wyjątkowych sytuacjach, gdy wszyscy członkowie komisji są jednomyślni, do głosu dochodzą partykularne interesy odrębnych instytucji. Jeśli na przykład amerykański naukowiec zatrudniony
w NASA prowadzi działalność wywiadowczą, następnie ucieka do Związku Radzieckiego i później pojawia się jako szpieg we Francji, to która agencja powinna się zająć jego neutralizacją: FBI, dlatego że rozpoczynał swą działalność na podlegającym jej terenie USA, czy też CIA, ponieważ teraz szpieguje na obszarze Europy? W takich wypadkach, kiedy rywalizacja spokojnych urzędników przeradza się w otwartą konfrontację przesłaniającą istotę sprawy, podobne,
z pozoru błahe pytania nabierają olbrzymiej wagi.
Zaraz po jej utworzeniu Czterdziestka próbowała zapanować nad chaosem w dostępie do informacji oraz dokonać podziału kompetencji. Powołała też do życia własną, nieliczną służbę bezpieczeństwa, o której istnieniu wiedzieli wyłącznie członkowie komisji — nie umieszczano jej w żadnym schemacie organizacyjnym instytucji wywiadowczych. Określana mianem całkowicie nieformalnej grupy do zadań specjalnych miała ona w założeniu być odporna na bezlitosne biurokratyczne prawa Parkinsona. Kolejne ekipy tworzące komisję Czterdziestki wciąż łudziły się tą nadzieją, lecz przyszłe wydarzenia miały zweryfikować ów bezpodstawny optymizm.
Dyrektor tejże sekcji specjalnej wraz z członkami kierownictwa poszczególnych agencji wywiadowczych tworzy organ doradczy zwany najczęściej Radą Koordynacyjną Wywiadu. Ma prawo do arbitralnego rozstrzygania wszelkich sporów, ale jego decyzje muszą zostać zatwierdzone przez Czterdziestkę oraz Dyrektora Generalnego Wywiadu. Lecz ta sama grupa specjalna może niezależnie sprawdzać informacje przekazywane komisji przez każdą z podległych instytucji, a co najważniejsze, sekcja ma prawo „podejmować niezbędne działania z zakresu bezpieczeństwa wynikające z nadzwyczajnych okoliczności, zgodne z przepisami funkcjonowania Grupy", czyli Czterdziestki. Aby umożliwić sekcji specjalnej wykonywanie swych zadań, komisja przydzieliła jej dyrektorowi niewielkie biuro z etatowym personelem, dając mu jednocześnie prawo wykorzystywania w razie potrzeby sprzętu oraz pracowników wszystkich podległych jej agencji wywiadowczych.
Członkowie komisji świetnie wiedzą, na jakie narażają się niebezpieczeństwo — sekcja specjalna wzorem wielu innych instytucji rządowych może zacząć się rozrastać, zdobywać samodzielność, aż w końcu sama stanie się problemem, do walki z którym została powołana. Ta mała grupa dysponuje bowiem przerażającym wręcz potencjałem i olbrzymią władzą; jeden niewielki błąd może się przerodzić w gigantyczny problem. Dlatego też Czterdziestka od
samego początku uważnie nadzoruje poczynania sekcji i ściśle kontroluje oddaną do jej dyspozycji potęgę, starając się zarazem; ograniczyć jej zadania do niezbędnego minimum. Starannie także
dobiera ludzi zajmujących kierownicze stanowiska.
Na początku kandydatury Nixona wywiad amerykański przeszedł reorganizację, większość wydziałów CIA zmieniła nazwę, ale w gruncie rzeczy wszystko zostało po staremu. Wtedy właśnie
sekcję specjalną nazwano Grupą Koordynacyjną, zwykle określaną odtąd w skrócie Grupą L. Jej dyrektor, który zdążył zasmakować w wielu zaszczytach, piastując w zasadzie stanowisko ministra
o niejasno określonych kompetencjach, po prostu przegrał walkę z jakimś twardogłowym, lecz wpływowym urzędnikiem z Białego Domu, gdy ten stwierdził: „Jakże ja mogę zrozumieć wasze
problemy, kiedy wy nie macie nawet swojej nazwy?"
Dyrektor Grupy L pojął szybko, iż należy skończyć z dotychczasową anonimowością, gdyż biurokraci z Białego Domu mogą nawet pozbawić go stanowiska. Zrozumiał też, że pseudo formalny status sekcji nie przeszkodzi mu w dalszej działalności, natomiast próby sprzeciwu niepotrzebnie zwrócą uwagę na jego Grupę i przysporzą mu wielu kłopotów.
Tak więc tego ranka generał Roth rozmawiał właśnie z dyrektorem Grupy L.
Kevin Powell usiadł w tym samym fotelu, który cztery godziny wcześniej zajmował generał. On jednak patrzył na sprawy znacznie bardziej trzeźwo, traktował to spotkanie niemal jak przyjacielską wizytę. Można by rzec, że lubił dyrektora Grupy — o ile w tej profesji można kogokolwiek lubić. Przyjaźń opiera się na zaufaniu do drugiego człowieka, na akceptacji jego prawdziwych cech, a nie doskonale wytrenowanej pozy. I chociaż Kevin był przekonany, iż może tamtego uważać za przyjaciela, może mu ufać i przyjmować jego zachowanie za autentyczne, to jednak w głębi duszy coś nakazywało mu zachować wzmożoną ostrożność. Niemniej sądził, iż lubi starszego mężczyznę.
Za to absolutnie nie znosił Carla. Świetnie się orientował, że tamtemu można ufać jedynie w zakresie wyznaczonych mu przez; dyrektora obowiązków. Antypatię Kevina wzbudzała wyraźnie
widoczna bezpłciowość Carla i kilka jeszcze bardziej odrażających cech, których istnienie przeczuwał, lecz nie umiał ich nawet określić. Dla niego sekretarz był po prostu odpychający, toteż poczuł wyraźną ulgę, kiedy tamten wprowadził go do gabinetu i zamknął drzwi.
— Cieszę się, że przyszedłeś, Kevinie. — Starszy mężczyzna wstał zza biurka i serdecznie uścisnął mu dłoń.
— Zawsze miło mi się z panem spotkać, dyrektorze.
— Siadaj, Kevinie.
Przez jakiś czas zasypywali się jeszcze nawzajem uprzejmościami, wreszcie dyrektor zapytał:
— Jakie masz plany na najbliższe dni, mój chłopcze?
Powell uśmiechnął się. Jego rozmówca musiał doskonale wiedzieć, że nie przydzielono mu jeszcze następnego zadania.
— Nie mam nic specjalnego na oku, panie dyrektorze.
— Czy mogę zatem liczyć na twoją pomoc w pewnej drobnej operacji?
Mówi tak, jakbym miał jakiś wybór, pomyślał Kevin, choć w gruncie rzeczy ucieszyła go perspektywa ponownej bezpośredniej współpracy.
— Ależ oczywiście. Czym mielibyśmy się zająć?
Starszy mężczyzna uśmiechnął się.
— Czy znasz generała Arnolda Rotha?
— Nie, chociaż to nazwisko gdzieś już słyszałem.
— Generał Roth to prawdziwa zadra w tyłku dowódców lotnictwa — odparł dyrektor. — Jak ci zapewne wiadomo, wywiad sił powietrznych jest straszliwie rozbudowany, wraz z Krajowym
Biurem Rekonesansowym tworzy największą instytucję wywiadu wojskowego. Ale ich interesują głównie sprawy lotnictwa, a przede wszystkim kwestie techniczne. Ja to nazywam szpiegostwem fotograficznym i komputerowym. W porównaniu z CIA mają zaledwie garstkę agentów terenowych, wychodzą z założenia, że nie zostali powołani do tego, by uprawiać klasyczne szpiegostwo. A mniej więcej połowa agentów terenowych wywiadu lotnictwa działa pod
rozkazami generała Rotha. Szwagier generała jest bardzo wpływowym kongresmanem, może z tego powodu obaj uważają, że Roth kieruje niezwykle sprawnym zespołem. A dowództwo wojsk powietrznych, zamiast upchnąć generała do takiej czy innej komisji doradczej, pozwala mu
bez ograniczeń grać rolę szefa wywiadu.
W rzeczywistości zaś większość jego agentów to patałachy, romantycy, dla których wzorem jest Mata Hari. Wałęsają się po całej Europie i Azji Środkowej, przesiadują w knajpach, podsłuchują
co się da, wyszukują błędy w systemach obronnych i zdobywają mało istotne informacje. Agencja ma ich na oku i pilnuje, żeby im się we łbach nie poprzewracało. Generał uważa siebie za drugiego
Gehlena, kongresman jest zadowolony, forsa płynie strumieniem i wszyscy są szczęśliwi.
Ale od czasu do czasu któryś z agentów wdepnie w coś takiego, z czym nie umie sobie poradzić, co znacznie przerasta jego amatorskie umiejętności. Zazwyczaj zwierzchnicy generała zlecają
agencji doprowadzenie spraw do porządku, lecz mimo wszystko czasem się robi potworne zamieszanie. W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym jeden z jego ludzi próbował własnoręcznie za jednym zamachem zniszczyć całą Komunistyczną Partię Francji. Wykupiono go za ćwierć miliona dolarów, ale została zdemaskowana dobrze się zapowiadająca siatka. Trzy lata później inny agent zaczął sypać, kiedy Irańczycy aresztowali go pod zarzutem zamordowania jakiejś dziewczyny. Ta sprawa do dziś nie została ostatecznie wyjaśniona. Było jeszcze wiele innych, mniej spektakularnych wypadków, a teraz mamy kolejny.
Przedwczoraj jednego z najlepszych ludzi generała Rotha, nawiasem mówiąc podejrzewanego przez waszą agencję o udział w kilku grabieżach, znaleziono martwego w Montanie. Tenże
agent, niejaki Donald Parkins, działał w okolicach Londynu, skąd zniknął dwa tygodnie temu, przekazawszy wcześniej dość dziwną wiadomość. Nie wiemy ani jak, ani po co wrócił do kraju. Więcej informacji znajdziesz w tej teczce leżącej na biurku, na wierzchu sterty. Zapoznasz się z nimi później, o ile zdecydujesz, że chcesz się zająć tą sprawą.
— Nie potrzebuję czasu na podjęcie decyzji, panie dyrektorze. Zapowiada się bardzo interesująco.
— Wiedziałem, że tak powiesz — odparł starszy mężczyzna z uśmiechem. — Znam cię dobrze! Czeka nas mnóstwo pracy, a warto się do niej zabrać jak najszybciej, dopóki tropy są jeszcze
świeże. Dostaniesz mnóstwo materiałów do przeczytania, zanim dam ci wolną rękę, ale najpierw chcę, żebyś odbył niezwykle ważną podróż. Do Cincinnati.
— Do Cincinnati? Po co?
Dyrektor odchylił się na oparcie fotela. Milczał przez dobre dziesięć minut, zanim wygrzebał z pamięci właściwą metaforę. Niemal na każdą okazję miał stosowne powiedzenie, uważał bowiem,
że operowanie dwuznacznymi frazami znacznie podnosi wydajność procesów myślowych.
— Musisz pojechać do Cincinnati z wyjątkową, niecodzienną misją: trzeba pewne młode, nieopierzone pisklę zmienić w świetnie wyszkolonego ptaka myśliwskiego. Najwyższa pora, żeby nasz Kondor wyleciał z gniazda.
2
Alicja siedziała na brzegu obok siostry i była już bardzo znużona tym, że zupełnie nie ma co robić: raz czy dwa razy zajrzała do książki czytanej przez siostrę, ale nie było tam ani ilustracji, ani
konwersacji. „A jaki może być pożytek z książki — pomyślała Alicja — w której nie ma ani ilustracji, ani konwersacji?"
Ronald Malcolm wepchnął miotłę do połowy pod łóżko i westchnął głośno. Dobrze wiedział, że powinien odsunąć tapczan i dokładnie zamieść podłogę, postanowił jednak pozbyć się wyrzutów sumienia jak najmniejszym kosztem. W smugach słonecznego światła sączącego się między zasłonami wirowały drobiny kurzu, które przy najlżejszym ruchu rozpoczynały obłędny taniec, by ostatecznie zniknąć bez śladu do czasu następnych porządków. Westchnął raz jeszcze, krzywiąc się od dławiącego zapachu i drapania w gardle. Ciekawe, czy w tym roku moja alergia także da o sobie znać, pomyślał.
Oparł miotłę o ścianę sypialni i przeszedł do dużego pokoju. Kawa stojąca w kubeczku na stole niemal do reszty wystygła. Malcolm usiadł na kanapie, oparł stopy w brudnych tenisówkach
O krawędź stołu oklejonego plastikowym fornirem i chyba po raz Setny tego dnia obrzucił krytycznym spojrzeniem mieszkanie. Ten pokój był wyjątkowo duży jak na lokal w czynszowym
bloku. Spora kanapa i dwa ustawione przy jej końcach niewielkie stoliki nie zajmowały nawet całej długości ściany. Po prawej stronie znajdowały się drzwi do przedpokoju. Pod ścianą z lewej stał regał z wieżą stereo, płytami gramofonowymi oraz zepsutym telewizorem.
Odbiornik wysiadł jakieś trzy miesiące temu, uwalniając go od znienawidzonego, wymykającego się spod kontroli i wciągającego jak narkotyk świata duchów. Całą przeciwległą ścianę zajmowały półki z książkami, w większości zapełnione po brzegi. Było tam trochę popularnonaukowych pozycji z zakresu filozofii, kilka elementarnych podręczników psychologii, nieco książek historycznych, parę biografii, a całe dwie półki zajmowały wydania literatury klasycznej. Jego wzrok padł na prawie zupełnie nieużywany podręcznik rachunkowości — Malcolm od dłuższego czasu nosił się z zamiarem zwrócenia go w księgarni po tym, jak już drugiego dnia zrezygnował z uczestnictwa w kursie dokształcającym. Między półkami wisiała reprodukcja szkicu Picassa, a tuż pod nią stał „Sokół Maltański" Dashiella Hammetta, „Wiwat szefie! Czyli tajemnica 87 komisariatu" Eda McBaina, „Cichy mówca" Rexa Stouta oraz „Wino z mniszka" Raya Bradbury'ego. Wszystkie te egzemplarze pochodzące z antykwariatu były mocno podniszczone. Ze znajdującej się po prawej stronie małej kuchenki doleciał gwizd czajnika. W sypialni umieszczonej na wprost, a także w łazience usytuowanej w narożniku między sypialnią a kuchnią, panowała cisza. Tego ranka wyjątkowo nawet nie kapała woda z prysznica.
Czajnik gwizdał przez dobrą minutę, zanim Malcolm wreszcie zsunął nogi ze stołu i ociężale poczłapał do kuchni, zabierając kubek z kawą. Wylał cierpki, zimny napój do zlewu i dopiero wtedy zakręcił gaz. Zaczerpnął rozpuszczalnej kawy, lecz gdy chciał palcem wyrównać ilość proszku na łyżeczce, ta przekręciła mu się w dłoni i nieco brunatnych granulek poleciało na poplamiony blat.
— Kurwa mać! — syknął, zanurzając ponownie łyżeczkę w puszce z kawą.
Tym razem potrząsnął nią, żeby nadmiar kawy spadł do pojemnika, a gdy wreszcie odmierzył w przybliżeniu płaską miarkę, wsypał granulki do kubka i zalał je wrzątkiem.
Wracając na swoje miejsce przy stole, podszedł do gramofonu, przesunął wszystkie płyty na podajnik i włączył adapter. Patrzył, jak pierwszy krążek spada na wirujący powoli talerz, ramię unosi się z podpórki i bardzo powoli, niczym brytyjski gwardzista oddająca honory królowej, przesuwa się nad krawędź płyty i opada majestatycznie. W głośniku rozległo się kilka trzasków, a następnie popłynęły pierwsze akordy „Carmen". Malcolm wysłuchał paru taktów, pokręcił głową i wcisnął klawisz zmiany płyt. Cały powolny proces się powtórzył, lecz tym razem rozbrzmiały stare, znane mu jeszcze sprzed matury przeboje zespołu „Righteous Brothers". Malcolm ponownie rozsiadł się na kanapie.
To już piąta kawa dzisiaj, pomyślał. Wykończę sobie nerki. A zresztą, co mam innego do roboty, stwierdził po chwili. Nie muszę już zawalać żadnych kursów, nie spóźnię się na spotkanie
i nie ominie mnie konferencja. Za to może ta ilość kofeiny przyspieszy podjęcie ostatecznej decyzji: co począć z resztą dnia? Wybrać się na spacer po parku, pójść wieczorem popatrzeć na te
młode, nie całkiem niewinne dziewczynki o ledwie zaokrąglonych biodrach, czy urządzić ekscytujące zakupy w pobliskim supermarkecie? Znowu to samo: podejmowanie decyzji, pomyślał z uśmiechem, unosząc kubek do ust.
Popatrzył jeszcze raz na reprodukcję. Na białym tle widniały zarysowane tuszem sylwetki Don Kiszota i Sanczo Pansy, za nimi stał niewielki w porównaniu z naszkicowanymi ludźmi, zmniejszony przez perspektywę wiatrak. Malcolm pokręcił głową. Wystarczyć, zaledwie kilka czarnych kresek i natychmiast ożywały tak skomplikowane postacie. Olbrzymia złożoność w czarno-białym świecie; Reprodukcja była jedyną pamiątką Malcolma (jeśli nie liczyć ubrań, paru książek, płyt i niektórych mebli) z jego krótkiej kariery w roli agenta CIA. Na dobrą sprawę nigdy nim nie był, chociaż jak każdy pracownik agencji — miał swój pseudonim: Kondor.
Zajmował stanowisko zwykłego urzędnika, miał skromną pensję dwutygodniowy urlop i od dziewiątej do siedemnastej pracował w sekcji 9 wydziału 17, należącej do Departamentu Wywiadu CIA. Reprodukcja Picassa wisiała na ścianie jego gabinetu.
Aż do ubiegłego roku mało kto w gigantycznej machinie CIA słyszał o sekcji dziewiątej, którą tworzyła nieliczna grupa osób zajmujących się „analizą danych nierzeczowych", czyli spędzających czas na czytaniu kryminałów i powieści szpiegowskich w poszukiwaniu jakichkolwiek informacji użytecznych dla agencji. Siedzibą sekcji był otynkowany na biało, przytulny dom przy ulicy Południowo-wschodniej w Waszyngtonie, niedaleko Biblioteki Kongresowej. Grupa działała pod niewinnym szyldem Amerykańskiego Towarzystwa Historii Literatury i nikt z agencji specjalnie się nią nie interesował, a tym bardziej nikt się nie interesował
Malcolmem. Oczy wszystkich zwróciły się w ich stronę dopiero wtedy, gdy księgowy-bibliotekarz przypadkowo wpadł na ślad przemytu dokonywanego pod osłoną sekcji. Heidegger, chcąc
wyjaśnić pewne nieścisłości, a zarazem osłonić siebie, popełnił błąd, meldując w centrali o swym odkryciu. Jego raport wpadł w ręce przemytników, z których kilku pracowało w agencji wywiadowczej. I gdy pewnego dnia Malcolm wrócił z lunchu, znalazł wszystkich swoich kolegów pomordowanych. Przez sześć długich dni ukrywał się przed prześladowcami i przez sześć dni zarówno zabójcy, jak i agenci wywiadu, przeczesywali cały Waszyngton chcąc odnaleźć Malcolma oraz dziewczynę, którą zdołał namówić do udzielenia mu pomocy. Piątego dnia dziewczyna została postrzelona, ledwie uszła z życiem. A Malcolm — sądząc, że zginęła — zrezygnował z dalszych prób nawiązania łączności z Kevinem Powellem oraz nieznanym mu z nazwiska, starszym mężczyzną z kierownictwa CIA. Zaczął na własną rękę tropić swoich prześladowców. Szóstego dnia doprowadził sprawę do końca, zabijając głównego agenta grupy przemytników i doprowadzając do pojmania jej przywódcy. Od tamtej pory przebywał na bezterminowym, płatnym urlopie, mającym stanowić nagrodę za jego poświęcenie.
Natomiast dziewczyna, która ryzykowała własne życie dla Malcolma, przeniosła się do San Francisco i studiowała prawo na specjalnym rządowym kursie. Na pamiątkę tragicznych zdarzeń
zostało jej tylko ledwie zauważalne utykanie oraz nie w pełni sprawne jedno oko (otrzymała jednak wysokie odszkodowanie i stałą rentę). Lecz teraz nie odpowiadała ani na jego listy, ani na
telefony, czy nawet wiadomości przekazywane przez osoby trzecie.
Nieważne, pomyślał Malcolm, nie warto wspominać. Cała ta sprawa należy do przeszłości. Nigdy już się nie zobaczy z Wendy, nie odwiedzi agencji, nie ujrzy ani Kevina Powella, ani tamtego starszego mężczyzny. Powinien jakoś skończyć doktorat, znaleźć pracę w spokojnej szkole średniej i zagrzebać się na prowincji. Nikt nie będzie go już niepokoił, zapomną o nim i to właśnie najbardziej mu odpowiadało. Upił jeszcze nieco kawy.
Dzwonek u drzwi odezwał się równocześnie z początkiem kolejnej piosenki „Righteous Brothers". Malcolm zmarszczył brwi. To nie był pierwszy dzień miesiąca, więc nie mógł dzwonić listonosz; właściciel domu także nie powinien go nachodzić, gdyż otrzymywał czynsz przelewem. O tej porze roku raczej nie spotykało się domokrążców, a współpracownicy z uniwersytetu nigdy go nie odwiedzali. Malcolm już dawno przestał się łudzić, że jakaś piękna, samotna sąsiadka wpadnie do niego, aby pożyczyć szklankę cukru. Wzruszył ramionami i poszedł otworzyć drzwi.
— Witaj, Malcolmie — odezwał się Kevin Powell. — Jak ci się wiedzie?
Malcolm przez dłuższą chwilę gapił się na nienagannie ubranego, dobrze zbudowanego mężczyznę w średnim wieku. Nie mógł wydusić z siebie słowa, chociaż widok agenta nie wywołał u niego żadnych negatywnych skojarzeń, nie odżyły bolesne wspomnienia. Po prostu wybałuszył oczy, przez jakiś czas spoglądał na tamtego w milczeniu, aż wreszcie rzucił krótko:
— Nie.
Po czym zamknął drzwi.
Dopiero teraz z głębin jego pamięci wypłynęły oderwane obrazy. Malcolm oparł się ciężko ramieniem o futrynę i z całej siły zacisnął powieki. A więc jednak, pomyślał. Stało się. Wpadł w dziwny stan, którego nie potrafił precyzyjnie zdefiniować, choć miał on wiele wspólnego z uczuciem ulgi. Jego oczekiwanie dobiegło końca. Zaczerpnął kilka głębszych oddechów i ponownie otworzył drzwi. Kevin wciąż stał przed progiem, uśmiechając się przyjaźnie.
— Stwierdziłem, że zamykanie ci drzwi przed nosem do niczego nie prowadzi. Nie sądzę, abyście dali mi spokój, więc chyba możesz wejść.
Powell bez słowa przeszedł do dużego pokoju i obrzucił go krytycznym spojrzeniem. Ale wszystko tu wyglądało dokładnie tak, jak na zdjęciach. Usiadł w fotelu obok wieży stereo.
— Więc jak ci się żyje, Malcolmie?
— Czyżbyś nie wiedział?
Ależ wojowniczy, pomyślał Kevin. Wrogo usposobiony, agresywny, reaguje niemal histerycznie: dokładnie tak, jak przewidział doktor Lofts. On jednak był przygotowany na podobne przyjęcie.
— Masz jeszcze trochę kawy?
— Obsłuż się — burknął Malcolm, siadając z powrotem na kanapie.
Nie oglądając się nawet na rozpartego w niedbałej pozie Ronalda, ubranego w dżinsy i powypychany, „matczyny" sweter, Kevin poszedł do kuchni, nastawił wodę, znalazł puszkę kawy
i przygotował sobie napój. Ostrożnie wrócił z pełną szklanką do pokoju i zajął miejsce w fotelu. Obaj mężczyźni spoglądali na siebie przez jakiś czas, jak gdyby zasłuchani w piosenkę o miłości.
Wreszcie płyta się skończyła i zapadła cisza.
— Pewnie się zastanawiasz, po co tu przyjechałem? — spytał Powell.
— Mógłbym odpowiedzieć na sto jeden różnych sposobów, ale przyznam, że tak, zastanawiam się, choć mało mnie to obchodzi, bo ja już wypadłem z gry. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego.
— Nikt cię przecież o to nie prosi.
— Dobra, w porządku! — Malcolm wstał i zaczął nerwowo chodzić z kąta w kąt. — Jeśli tak, to chyba nie mamy za bardzo o czym rozmawiać, prawda? Czyżbyś przywiózł jakieś nowiny,
które mogą mnie zainteresować?
Kevin pominął milczeniem jego wyzywający ton.
— Podoba ci się tu, Malcolmie? Dobrze się urządziłeś? Masz poczucie bezpieczeństwa i jesteś zadowolony? Zakopałeś się tu, w Ohio, i robisz studia doktoranckie, które w gruncie rzeczy nie są
ci do niczego potrzebne. O takim życiu marzyłeś?
— Do czego zmierzasz? — warknął Malcolm. — Boisz się, że pieniądze podatników idą w błoto? Mam to gdzieś. Zasłużyłem na to, sam wiesz o tym najlepiej.
Akurat, tylko mi nie wyjeżdżaj z gadką o zobowiązaniach, pomyślał Kevin.
— To twoje życie, Malcolmie. Twój wybór. Stary bez żadnych dyskusji, bez odwoływania się do dyrektora przyznał ci trzyletni pełnopłatny urlop, a przecież nie musiał tego robić. Mógł nawet
oskarżyć cię o zabójstwo, postawić przed komisją dyscyplinarną lub oddać sprawę do prokuratury. Działałeś na własną rękę, zabijając Maronicka. Nie dostałeś takiego rozkazu. Stary mógł cię
zdrowo usadzić. Ale on postanowił ciebie osłaniać.
— Jestem dozgonnie wdzięczny — syknął ironicznie Malcolm.
— Nie na tyle jednak, żeby nam w czymś pomóc.
— Tak myślałem! Od razu wiedziałem, że nie wpadłeś z koleżeńską wizytą. Chcecie, żebym wrócił i znów dla was pracował, zgadza się?
Kevin wzruszył ramionami.
— Rozpoczynamy pewną operację, w której mógłbyś nam trochę pomóc. Nic wielkiego.
Malcolm podszedł do fotela i pochylił się nad Powellem.
— O co znów chodzi? — Głos drżał mu lekko. — Chcecie, żebym zabił jeszcze parę osób? Myślicie, że będę do kogoś strzelał? Zapomnij o tym, na mnie możecie nie liczyć.
Kevin ponownie wzruszył ramionami i podniósł się z fotela, delikatnie odpychając Malcolma.
— W porządku, nie ma sprawy. Dla nas to żadna różnica, czy będziesz tu wegetował, czy zajmiesz się czymś pożytecznym.
Ruszył w stronę wyjścia.
— A może mnie właśnie o to chodzi, może chcę zapuścić tu korzenie? Dziękuję bardzo, ale nie skorzystam z propozycji. Możecie w ogóle o mnie zapomnieć.
Powell zatrzymał się jeszcze przed drzwiami.
— Powodzenia. Nadal będziemy wysyłali pieniądze na ten adres. Gdybyś miał jakieś kłopoty albo wątpliwości, dobrze wiesz, jak nas znaleźć. Zatrzymałem się tu na jeden dzień, wieczorem
wracam do Waszyngtonu. Gdyby minął ci zły nastrój i miałbyś chęć porozmawiać, do siedemnastej będę w hotelu Terrace Hilton, pokój sześćset sześć. Zameldowałem się pod nazwiskiem Rogers. Wpadnij, jeśli będziesz miał ochotę, postawię ci drinka albo filiżankę porządnej kawy.
— Niczego więcej od was nie chcę — rzekł Malcolm, otwierając drzwi. — Dosyć już dostałem. Możesz więc nie czekać, bo nie przyjdę, za nic w świecie.
Powell uśmiechnął się szeroko.
— Nie martw się, Malcolmie, nie będę czekał. I tak się zobaczymy.
— Powiedziałem, że nie przyjdę!
Malcolm wycofał się w głąb mieszkania i zatrzasnął drzwi. Przez kilka minut chodził jeszcze nerwowo po pokoju, wreszcie z powrotem umieścił na podajniku płytę „Righteous Brothers" i wcisnął klawisz odtwarzania. Przekręcił też gałkę natężenia dźwięku o ćwierć obrotu. Kiedy pierwsze ogłuszające akordy popłynęły z głośników znów zaczął chodzić z kąta w kąt, lecz gdy zaczynała się druga piosenka, siedział już na kanapie niczym posąg, a jeszcze przed jej
zakończeniem poczęły mu dygotać ramiona.
O piętnastej dwadzieścia cztery Kevin nie wiadomo po raz który spojrzał na zegarek. A jeśli Malcolm nie przyjdzie? — pomyślał. Jeżeli źle rozegrali tę partię? Potrząsnął głową i wyjrzał przez okno. Dwie minuty później rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Chociaż nie prowadził żadnej akcji, przebywał na terenie swojego kraju i nie spodziewał się najmniejszych kłopotów, stanął jednak z boku wejścia, wsunął dłoń pod marynarkę i zacisnął palce na kolbie pistoletu.
— Kto tam? — zapytał.
— To ja.
Powell rozpoznał ten głos, ale chciał się upewnić.
— Co za ja?
— Malcolm, do cholery. Kondor.
Kevin uśmiechnął się do siebie i otworzył drzwi, szybko przybierając poważny wyraz twarzy. Tamten był w tych samych dżinsach, ale założył koszulę i elegancki sweter. Wiatr potargał mu
dość długie jasnoblond włosy opadające aż na oczy, których spojrzenie kierowało się na czubki butów Powella.
— Masz ochotę pogadać? Chciałem powiedzieć... czy moglibyśmy...?
Kevin uśmiechnął się wyrozumiale.
— Oczywiście, Malcolmie. Szczerze mówiąc, chciałem z tobą porozmawiać. Wejdź, proszę.
Kondor przekroczył próg i Powell po cichu zamknął za nim drzwi.
Poprzedniego dnia dyrektor powiedział Kevinowi:
— Czy wiesz, co oznajmił nasz doktor? Otóż Malcolm, czyli Kondor, nie ma dokąd pójść, musi wrócić do nas i podjąć współpracę. Wszystko wskazuje na to, że nie ma wyboru, a jeśli
dodatkowo wziąć pod uwagę poczucie winy z powodu śmierci człowieka i korzystania z naszych pieniędzy, wrażenie wyobcowania oraz izolacji, nudę, tęsknotę za jakimś działaniem, chęć przeżycia przygody, możemy już mieć pewność, że zgodzi się na udział w operacji. Prawda, doktorze?
Lofts, potężnie zbudowany kierownik grupy psychiatrów CIA, spojrzał na Kevina przez całą długość pokoju i uśmiechnął się nieznacznie. Jego specjalnością było prognozowanie zachowań, na
podstawie dostarczanych przez agencję wiadomości przepowiadał, jak postąpi konkretny człowiek w danej sytuacji. Opinię psychologa zaczęto niezwykle doceniać po tym, jak jego prognoza reakcji
Chruszczowa pomogła Johnowi Kennedy'emu podjąć decyzję o całkowitej blokadzie Kuby.
— Podoba mi się sposób, w jaki streścił pan moją charakterystykę agenta. Lecz generalnie się z tym zgadzam. Malcolm jest już gotów do współpracy z agencją. Fakty mówią same za siebie. Kiedy tylko się przeniósł do Cincinnati, regularnie uczęszczał na wykłady, sumiennie wykonywał pracę i brał dodatkowe zajęcia. Na szczęście stłumił w sobie te brutalne cechy charakteru, które uzewnętrzniły się w kontakcie z twardą rzeczywistością. Próbował nawiązać bliższe znajomości z innymi doktorantami oraz wykładowcami, lecz szybko z tego zrezygnował. Teraz zaś, po upływie roku, rzadko pojawia się na uczelni, prawie z nikim się nie widuje i według doniesień naszych obserwatorów znowu chętnie czytuje powieści szpiegowskie. Musiał dojść do wniosku, że to środowisko, w którym chciał się ukryć w Cincinnati, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jaka dostarczyła mu tak wielu intensywnych wrażeń w ciągu zaledwie kilku dni. Stwierdził widocznie, że takie życie jest w pewien sposób bezcelowe i nudne. Jeśli dodamy do tego silne poczucie winy, naturalną skłonność do alienacji oraz chęć zrobienia czegoś pożytecznego, to faktycznie jest on gotów do podjęcia współpracy, o ile, co muszę podkreślić z całą mocą, nie otrzyma zadania zanadto trudnego, wymagającego od niego zbyt wiele wysiłku. Powinienem jeszcze dodać — wtrącił po chwili doktor — że nasz chłopiec ma dość romantyczne podejście do tego, co sam nazywa „absurdalnym przeznaczeniem." Zgodzi się na współpracę tylko dlatego, że sądzi, iż los tak chciał.
— Jakie mamy plany, panie dyrektorze? — Kevin zwrócił się do starszego mężczyzny. — Nie powiedział mi pan jeszcze, co mamy robić i jakie zadanie czeka Kondora.
— Nie uczyniłem tego, gdyż sam jeszcze nie wiem, jak powinniśmy postąpić. Twoja rola jest dość prosta. Trzeba prześledzić trasę Parkinsa, dowiedzieć się, jakie miejsca odwiedzał i czego
szukał, a następnie pójść jego śladem. Gdzieś na tej drodze natkniesz się na coś niezwykłego. Życzę ci powodzenia, gdyż Parkins bardzo umiejętnie zacierał za sobą ślady. Wszystkie próby prześledzenia zwykłymi sposobami jego podróży spełzły na niczym. Musisz poza tym bardzo uważać na przeciwników, bo choć nie wiemy, kim oni są, z pewnością zareagują ostro.
Malcolm będzie miał o wiele łatwiejsze zadanie. Jak wiesz, specjalnie czekałem na podobną okazję, gdyż uważam go za wielki talent. Można rzec, że poczyniłem długoterminową inwestycję,
mając nadzieję, że któregoś dnia okaże się dla nas niezwykle wartościowym człowiekiem. Jeśli jest już gotów do podjęcia działań, niech zacznie węszyć w Montanie i udowodni, czy fundusze wsadzone w tę inwestycję nie poszły na marne. Musi się wcielić w klasycznego agenta, odegrać na tyle prostą rolę, by przeciwnicy od razu wiedzieli, kim jest, a zarazem niewtajemniczeni tylko się domyślali, że nie jest tym, za kogo się podaje. Formalnie będzie pracował dla FBI na nasze zlecenie. Jeśli moje przypuszczenia są trafne, przeciwnicy nie będą się nim zanadto interesować. Po zabójstwie Parkinsa powinni być ostrożni. Mam jednak nadzieję, że Kondor do tego stopnia zwróci na siebie ich uwagę, że tobie będzie łatwiej dobrać się do nich niejako kuchennymi drzwiami.
— Czy przewiduje pan jakieś wsparcie dla Malcolma, na wypadek, gdyby sprawy przybrały niepomyślny obrót?
— Cóż, to będzie trudne. Nie możemy wysłać zbyt wielu agentów na to odludzie, bo mieszkańcy zaczną coś podejrzewać i Malcolm wcześniej czy później zostanie zdemaskowany. Umieszczę kilku naszych ludzi w bazie lotnictwa oddalonej o sto trzydzieści kilometrów od miasteczka, które wyznaczyłem na punkt wypadowy Kondora. Nie możemy jednak zrobić nic
więcej. Uważam, że zdołasz prześledzić cały szlak Parkins w ciągu tygodnia, najwyżej dziesięciu dni. Wtedy już przeciwnicy będą mieli cię na oku i będziesz musiał troszczyć się o własne
życie.
— Czy naprawdę sądzi pan, że Malcolm wykona swoje zadanie, nawet jeśli nie napotka większych przeszkód? Śmierć Parkins nasuwa przypuszczenia, że nie jest to zwykła, rutynowa sprawa.
Dyrektor uśmiechnął się szeroko.
— Co czyni ją tylko interesującą, bardzo interesującą
Powell zamrugał szybko, odpędzając od siebie wspomnienia, i spojrzał przez całą długość przedziału samolotu na Malcolma, który siedział, kiwając głową do własnych myśli. Chyba jest
wykończony po tych ponad godzinnych wyjaśnieniach w hotelu, pomyślał Kevin. Przez bite sześćdziesiąt minut Malcolm mówił prawie bez przerwy, czasami zupełnie spokojnie, kiedy indziej
nerwowo. Zaczął od rzeczowej analizy swego długu wobec agencji, by przejść do niemal histerycznego bełkotu, gdy opadły go złe wspomnienia. Na koniec jednak spojrzał trzeźwo na Kevina i zapytał:
— To chyba i tak nie robi żadnej różnicy, prawda? Zgodzę się na współpracę dlatego, że muszę znać prawdę, a jedynym sposobem na jej poznanie jest przyjęcie waszej propozycji.
— Jaką prawdę chciałbyś poznać? — zapytał Powell.
— Tego jeszcze sam nie wiem — odparł Malcolm.
Kiedy samolot z Malcolmem i Kevinem na pokładzie podchodził do lądowania w Waszyngtonie, na ulicach Moskwy pojawiali się pierwsi przechodnie. Jednym ze spieszących o świcie do pracy był Nikołaj Ryżow, olbrzym o posturze niedźwiedzia, przypominający typowego ruskiego chłopa pańszczyźnianego. Pomimo sześćdziesięciu trzech lat zachował sprawność fizyczną, a jego ciężki chód i muskularne ramiona wyraźnie świadczyły o robotniczym pochodzeniu. Ubiór wyróżniał go jednak spośród ziomków, ponieważ Ryżow wcale nie był robotnikiem — zajmował stanowisko dowódcy niezwykle ważnego wydziału w Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów Związku Radzieckiego, znanym
powszechnie jako KGB. Co prawda Komitet był instytucją cywilną, lecz jego pracownicy nosili stopnie wojskowe i kiedy siwowłosego Ryżowa o pociągłej twarzy i rumianej cerze awansowano na dowódcę wydziału, mianowano go pułkownikiem, chociaż — gdyby mu na tym zależało — mógłby zostać nawet generałem. Nikołaj lubił te przechadzki o chłodzie poranka, lecz obaj ludzie z jego obstawy, idący w pewnej odległości za nim i przed nim, dygotali z zimna i przeklinali pod nosem upodobanie swego szefa do spacerów.
KGB jest jedną z dwóch głównych instytucji ZSRR zajmujących się szpiegostwem, jej mniejszy rywal, GRU, koncentruje się na wywiadzie wojskowym. Historia KGB sięga aż 1881 roku, kiedy to car utworzył Wydział Ochrony Państwa, będący połączeniem tajnej policji z agencją wywiadowczą, zwany w skrócie Ochraną. Już dwa lata po narodzinach Ochrany carscy szpiedzy pojawili się w Stanach Zjednoczonych, by śledzić Władimira Legajewa, rosyjskiego dysydenta, który został wykładowcą na jednej z amerykańskich uczelni. Agenci cara mieli także na oku wszystkich rodaków mogących przysporzyć imperium jakichkolwiek kłopotów. Na przykład w archiwach Ochrany zachował się raport z 1 maja 1904 roku donoszący o tym, że niejaki Józef Stalin ma zrośnięty drugi i trzeci palec lewej stopy.
Tajna policja oraz służby wywiadowcze porewolucyjnej Rosji przejęły metody działania carskiej Ochrany, wielokrotnie zmieniano tylko nazwy instytucji. 20 grudnia 1917 roku powołane zostało da życia Czeka, Czrezwyczajnaja Komissija po Borbies Kontrrewoluciej i Sabotażem, czyli Nadzwyczajna Komisja do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem. Część Rosjan do dziś nazywa
agentów KGB Czekistami. W roku 1938 na czele ówczesnego NKWD stanął Ławrentij Pawłowicz Beria, który zajmował owo wysokie stanowisko aż do jesieni roku 1953, kiedy to został
zdymisjonowany za pomocą pocisku karabinowego. Służby wywiadowcze krajów zachodnich nie są zgodne w sprawie dokładnej daty śmierci Berii. Niewiele później, 13 marca 1954 roku, narodził się rosyjski wywiad cywilny, KGB. Siedzibą Komitetu — podobnie jak jego poprzedników — jest Łubianka, dwa masywne kamienne gmachy zrośnięte niczym bracia syjamscy, z których jeden służy za więzienie, drugi natomiast jest siedzibą dowództwa KGB.
Ryżow lubił te poranne spacery, w pełni korzystał ze swobody dowolnego wyboru godzin pracy, z możliwości wychodzenia dokąd i kiedy chce. Wielu jego poprzedników nagle utraciło jakiekolwiek możliwości, innym strażnicy więzienni dyktowali kiedy i którędy, a nawet jak mają spacerować. On zaś mógł jeszcze cieszyć się tym rześkim, chłodnym, niemalże wiejskim powietrzem. Nieco później, kiedy nasilał się ruch uliczny i zaczynały dymić kominy fabryk, smród wielkiego miasta dawał mu się we znaki. Co prawda nie był aż tak odpychający, jak w Los Angeles czy innych metropoliach Zachodu, które miał okazję odwiedzić, lecz mimo wszystko nieprzyjemny.
Ale tego ranka Ryżow nie miał czasu, żeby pozwolić sobie na dłuższy spacer.
W przeciwieństwie do Malcolma dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, co chce wiedzieć. Nade wszystko zależało mu na tym, by jego operacja przebiegała gładko, pragnął mieć absolutną pewność, nawet bez cienia „praktycznych wątpliwości", jak biurokraci rosyjskiego wywiadu określali rzeczy nie dające się przewidzieć. Niestety, Ryżow miał świadomość, że wydarzenia nie układają się po jego myśli i tylko on jest odpowiedzialny za usunięcie wszelkich kłopotów.
Kiedy przechodził obok wielkiego sklepu z zabawkami, niedaleko Łubianki, przy krawężniku, kilka metrów przed nim zatrzymała się czarna limuzyna. Kierowca wybiegł w pośpiechu i otworzył mu tylne drzwi auta, lecz Ryżow tylko pokręcił głową i dał znak siedzącemu w środku koledze, żeby przeszedł się razem z nim.
Władimir Serow — niski, nieco przysadzisty mężczyzna w średnim wieku — także miał stopień pułkownika KGB, ale zajmował znacznie niższe stanowisko od Ryżowa, był bowiem kierownikiem
niewielkiego biura w jego wydziale. Co prawda komórka ta pełniła dość istotną rolę, gdyż bezpośrednio nadzorowała przebieg operacji zarządzanych przez Ryżowa, niemniej było to tylko biuro. W normalnych warunkach Serow kierował swoim zespołem w zasadzie samodzielnie, lecz „Gamajun" należała do priorytetowych operacji wywiadowczych. Przy jej realizacji jedynie przekazywał ludziom polecenia bądź to Krumina, agenta będącego formalnie pod jego rozkazami, bądź to samego Ryżowa, dowódcy wydziału, który zwykle niezbyt się interesował poszczególnymi zadaniami. Nie bardzo mu odpowiadała rola zwykłego łącznika. Dobrze znał dość złożone więzy łączące obu tych oficerów i doskonale wiedział, że tamci wykorzystują go wyłącznie jako narzędzie do osiągnięcia własnych celów. Gdyby cokolwiek się nie powiodło, nikt by nie obarczał winą ani agenta Krumina, ani dowódcy wydziału Ryżowa, ale właśnie jego, szefa biura, Władimira Serowa.
Wielokrotnie miał już ochotę powiedzieć swej żonie:
— Jestem między młotem a kowadłem. Wykorzystują mnie do osiągnięcia swoich celów, a jeśli będą jakieś problemy, jeśli operacja się nie powiedzie, zgniotą mnie i wyrzucą jak papier do kosza na śmieci.
Ale Serow nie mówił żonie ani słowa o swojej pracy, nie miał odwagi nawet wspomnieć o własnych kłopotach. Wychodził z założenia, że nigdy nie wiadomo, do kogo mogą dotrzeć plotki.
— Dzień dobry, towarzyszu pułkowniku — odezwał się pospiesznie. — Jak się dziś czujecie?
Zrównał się krokiem z przełożonym. Limuzyna ruszyła powoli wzdłuż chodnika, a dwaj ochroniarze przybliżyli się nieco. Cała czwórka wyglądała teraz jak niewielka procesja idąca ulicami Moskwy, lecz mijający ich z rzadka przechodnie odwracali głowy, doskonale wiedząc, na kogo się natknęli.
— Niedobrze — odparł bezceremonialnie Ryżow. — Nie podoba mi się ta sytuacja.
A więc jakieś złe nowiny, pomyślał Serow, w głębi duszy czując ulgę. Od chwili, kiedy dzwonek telefonu wyrwał go z łóżka, straszliwa niepewność dosłownie spalała go od środka. Teraz
jednak powrócił spokój. Gdyby bowiem nastąpiła wpadka, Ryżow z pewnością kazałby go od razu aresztować, czy nawet zlikwidować, a w najlepszym razie podjąłby działania zmierzające do zdjęcia go ze stanowiska.
— Co się stało, towarzyszu pułkowniku?
— Obawiam się, że cała „Gamajun" jest zagrożona i możemy mieć wielkie kłopoty.
Dowódca mówił spokojnie, ale w jego głosie dało się wyczuć lekkie drżenie, jakby z trudem nad sobą panował.
Szef biura powinien wiedzieć o wszelkich problemach dużo wcześniej niż dowódca wydziału, ale każdy raport dotyczący operacji specjalnych trafiał bezpośrednio do Ryżowa. Cóż, przynajmniej nie może mnie winić za to, czego nie wiem, pomyślał Serow.
— O co chodzi? Nic mi nie wiadomo na temat jakiegokolwiek zagrożenia.
Ryżow uśmiechnął się ironicznie.
— To dlatego, towarzyszu pułkowniku, że wasza czujność nieco się przytępiła. Poza tym, będąc dowódcą wydziału, muszę wiedzieć więcej od was.
Serow skinął głową. Pomyślał, że nie jest jeszcze tak źle, skoro tamten chełpi się przed nim swoją przewagą.
— Dziesięć dni temu kurier z sekcji piątej popełnił niewybaczalny błąd. Upił się prawie do nieprzytomności i w jednym z londyńskich barów wdał w sprzeczkę z jakimś Anglikiem na temat zbrojeń nuklearnych, o czym nie powinien pisnąć nawet podczas intensywnego przesłuchania. Wspomniał też o naszej operacji „Gamajun". Na nieszczęście świadkiem tej rozmowy był agent wywiadu amerykańskiego, który chcąc zdobyć więcej wiadomości, poszedł za naszym kurierem aż do jego domu. Dowiedziałem się kilka godzin temu, że ten Amerykanin pracował dla służb wywiadowczych lotnictwa. W każdym razie miał dość odwagi, żeby zaufać swojej intuicji. Włamał się do mieszkania i zastraszył pijanego kuriera, którego wykręty na nic się już nie zdały. Zagroził, że go zdemaskuje i odda w ręce władz brytyjskich, aż ten w końcu się załamał. Wypytywał go przez kilka godzin. Niewiele zyskał informacji, lecz poznał nazwisko Krumina i w ogólnych zarysach cel jego najbliższej podróży do Stanów Zjednoczonych. Wyciągnął z kuriera wszystko, co ten wiedział o Kruminie oraz...
— Mój Boże, to niemożliwe — jęknął Serow, zapominając na chwilę, że jest ateistą.
— A jednak. Kurier nie znal zbyt wiele szczegółów, lecz Amerykanin wyciągnął z niego datę przyjazdu Krumina do Londynu w drodze do Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z tym, co przekazał mój agent z centrali CIA, na szczęście postanowił dokonać bohaterskiego czynu i rozegrać to w pojedynkę. Namierzył Krumina na Heathrow i poleciał za nim aż do Toronto, ale tam nasz człowiek zauważył, że jest śledzony i zgubił go. Lecz Amerykanin zdołał go odnaleźć po raz
drugi. Być może kurier powiedział mu więcej, niż nam się przyznał, a może tamten sam wpadł na trop. W każdym razie podążył za Kruminem aż do celu. Tym razem jednak nie zdołał uciec daleko, gdy wykryto jego obecność. Krumin wraz z zespołem operacyjnym „Gamajun" wyśledzili go i zastrzelili, lecz byli zmuszeni zostawić ciało na otwartym terenie, co ich zdradziło. Teraz Amerykanie wiedzą, że coś się święci, chociaż martwy agent nie może im już nic powiedzieć.
— A kurier? — zapytał Serow. — Co z kurierem?
— Popełnił kilka dalszych błędów. Jego przełożeni pięć dni temu nabrali podejrzeń i zarządzili przesłuchanie. Naszych specjalistów także nie zdołał oszukać pokrętnymi wyjaśnieniami. Zarządzono mokrą robotę.
— Aha — mruknął obojętnie Serow. Zdążył się już przyzwyczaić, że Ryżow lubi używać tandetnych eufemizmów. — Przynajmniej nie będzie więcej mleć ozorem.
— Właśnie. Taki przebieg wydarzeń odtworzyliśmy na podstawie tego, co wyznał kurier, oraz lakonicznych informacji przekazanych przez nasze wtyczki w centrali amerykańskiego wywiadu
i samego Krumina.
— I co teraz zrobimy? — zapytał Serow służalczym tonem.
— Na razie „Gamajun" nie jest jeszcze poważnie zagrożona. Kurier znał nazwisko Krumina, ale poza tym niewiele wiedział. Nie umiem powiedzieć, kto go wtajemniczył, jego zadaniem było jedynie przelać fundusze z działu finansów na konto jednego z nowojorskich banków. Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy. Ale teraz musimy się skoncentrować na bezpieczeństwie operacji „Gamajun", tym bardziej że Krumin w najbliższym czasie znów będzie musiał
podjąć akcję. Trzeba też podsunąć coś Amerykanom. Na pewno spróbują rozwiązać zagadkę martwego agenta, nie szczędząc wysiłków i nie tracąc chwili czasu. Gdybyśmy mieli do czynienia z CIA, nie trzeba by się przynajmniej obawiać jakiegoś melodramatycznego odwetu. Ale tak się składa, że amerykański agent pracował dla tego idioty, generała Rotha. Amatorzy zawsze przysparzają najwięcej kłopotów. Możemy tylko mieć nadzieję, że zwierzchnicy Rotha wyłączą go z gry. Znacznie łatwiej jest przewidzieć posunięcia zawodowców. Musimy pomóc Amerykanom i należy to uczynić w taki sposób, żeby ich dochodzenie doprowadziło do ujawnienia
spreparowanych przez nas informacji.
Ryżow zatrzymał się, odwrócił w stronę Serowa i wyciągnął w jego kierunku palec wskazujący.
— A w tym celu — dodał — musimy wspólnie znaleźć sobowtóra, którego będziemy mogli im podstawić.
3
Alicja pomyślała, że cała ta sprawa jest absurdalna, ale nie ośmieliła się wybuchnąć śmiechem, gdyż wszyscy oni wydawali się tak poważni, a że nie przyszło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć, skłoniła się tylko i przyjęła naparstek, starając się wyglądać tak poważnie, jak umiała.
Nie myśl o niczym, powtarzał sobie Malcolm, tylko skoncentruj się na biegu.
Uniósł głowę, spojrzał przed siebie i aż zacisnął zęby. Ścieżka po raz kolejny przecinała rów melioracyjny. Przeprawiał się przez niego jakiś kilometr wcześniej. Nienawidził tęgo kanału, przeklinał, ilekroć musiał go przeskakiwać. Tego ranka chyba już piąty raz ześliznął się po piaszczystej skarpie i zaczął wdrapywać na przeciwległy brzeg. Na szczęście udało mi się złapać
drugi oddech, pomyślał, wciągając głęboko w płuca wilgotne powietrze pełne rozsiewanych wiosną pyłków kwiatowych. Ale za to bardziej bolały go nogi. Przecież to bez sensu, stwierdził. Niby
dlaczego mięśnie nóg miałyby się szybciej męczyć niż płuca? Musiał jednak skupić się na dalszym biegu i odłożyć rozwiązanie tego problemu na później.
Z odległych zabudowań trzej mężczyźni obserwowali z uwagą, jak Malcolm wdrapuje się na stromy brzeg i nieco chwiejnym krokiem zaczyna biec dalej. Siedzieli wygodnie na wyściełanych, fantazyjnie rzeźbionych krzesłach, które wystawili na werandę starej farmy. Miejsce po lewej stronie zajmował Carl, jak zwykłe nienagannie ubrany. Patrzył obojętnie, jak Malcolm przewraca się na zakręcie, podnosi z trudem i wreszcie skręca na drogę prowadzącą ku farmie. Siedzący pośrodku dyrektor głośno mlasnął językiem i wolno pokręcił głową, niemal w rytm szerokich wymachów ramion zbliżającej się z wolna postaci. Po chwili odwrócił się w stronę siedzącego po prawej niskiego, mocno zbudowanego mężczyzny i zapytał:
— Jak mu idzie? Tylko mów prawdę, McGiffert.
Warren McGiffert odchrząknął i pochylił się nieco. Pod obcisłym swetrem zagrały potężne muskuły. Szkot był kiedyś instruktorem wychowania fizycznego w pułku zwiadowczym armii, a jego rodzice powtarzali z dumą, że syn biednych emigrantów wywalczył sobie tak znaczącą pozycję w siłach zbrojnych przybranej ojczyzny. Ale McGiffert nigdy nie powiedział rodzicom, że zrezygnował ze służby, obejmując równorzędne stanowisko z poborami niemal dwukrotnie
wyższymi od żołdu sierżanta. Wychodził z założenia, że oni by tego nie zrozumieli, odznaczali się bowiem typową dla Szkotów niechęcią do wszystkich „potajemnych krętactw". On jednak nie podzielał tej niechęci, ale nie wstydził się też swego pochodzenia. Twardo, po szkocku wymawiał „r", co zresztą nauczyciele ze szkoły podstawowej na Brooklynie uważali za urocze, chociaż nie zdołaliby tego skorygować, nawet gdyby bardzo chcieli.
— Nie można się spodziewać cudów po trzech dniach ćwiczeń panie dyrektorze. Naprawdę nie można.
Stary uśmiechnął się i poklepał McGifferta po muskularnym udzie.
— Proszę się nie martwić, sierżancie. Mój plan wcale nie zakładał cudów. Wiem też doskonale, że nie miałeś czasu, by nad nim popracować. Chcę tylko szczerej odpowiedzi: jak on się sprawuje?
— No cóż — mruknął Szkot w zamyśleniu — jeśli nie będzie musiał walczyć z zawodowcami, to ma wielkie szanse. Pokazałem mu, jak przełamywać klasyczne zasłony przeciwnika, poćwiczyliśmy też trochę walki wręcz. Największym problemem są jego braki kondycyjne, nie ma w nim również... niezbędnej odrobiny agresji. Mógłby być znacznie lepszy, ale często się cofa, jakby miał psychiczne opory przed zrobieniem komuś krzywdy albo się bał, że sam zostanie ranny. Chyba wie pan, jakie mogą być skutki takiej postawy.
Dyrektor pokiwał głową. Ocena McGifferta w pełni się zgadzała z wnioskami doktora Loftsa, chociaż instruktor miał jeszcze więcej zastrzeżeń od psychiatry. Wynikało to zapewne z faktu, że Szkot sprawdzał kondycję fizyczną poszczególnych ludzi, nie traktując ich jak potencjalnych agentów wywiadu. Lofts natomiast przeprowadzał kompleksową ocenę osobowości każdego kandydata wskazanego mu przez kierownictwo wywiadu, biorąc pod uwagę także inteligencję człowieka, przy czym podchodził do swych obowiązków z takim samym zapałem, z jakim prowadził badania na małpach w laboratoriach kompleksu w Langley.
— Osiąga niezłe wyniki w strzelaniu — ciągnął McGiffert — zwłaszcza z broni krótkiej. Nieźle też sobie radzi za kierownicą, chociaż nie mieliśmy zbyt wiele czasu, żeby poćwiczyć jazdę. Znacznie gorzej idzie mu z wytrychami, uzbrajaniem ładunków i podobnymi zadaniami, ale to łebski chłopak, naprawdę pojętny. Kiedy teoretycznie rozważamy różne sytuacje, ma wiele błyskotliwych pomysłów. Gdyby przeszedł normalne szkolenie i stał się nieco bardziej agresywny, byłby wyśmienitym agentem, naprawdę pierwszorzędnym.
— Zajmij się nim przez resztę dnia. Chcę, żebyś się skoncentrował na walce wręcz, strzelaniu z pistoletu i ogólnych ćwiczeniach sprawnościowych. Wieczorem niech się uczy rozróżniać gwiazdy i orientować w terenie. Jutro go zabierzemy. Czy jest jeszcze coś istotnego, co mogłoby mu pomóc, gdyby się znalazł w kłopotach?
McGiffert zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, o co staremu chodzi.
— Wie pan, że on nosi szkła kontaktowe? Słaby wzrok, to poważna sprawa, agent może zginąć, jeśli w porę czegoś nie zauważy. Ale najbardziej martwi mnie to, że w ostatniej chwili się
zawaha i na przykład nie kopnie w głowę powalonego wcześniej przeciwnika. Rozumie mnie pan?
— Doskonale cię rozumiem, McGiffert. Wykonałeś kawał świetnej roboty. Postaraj się jeszcze, żeby jutro wsiadając do samolotu miał cały niezbędny ekwipunek i na tym twoja rola
dobiegnie końca. Nie zamartwiaj się aż tak bardzo Kondorem, nie puścimy go na głęboką wodę. On ma być tylko przynętą.
Dyrektor urwał i pochylił się nieco, kiedy zdyszany Malcolm wszedł po schodkach werandy i opadł ciężko na krzesło stojące naprzeciwko trzech mężczyzn.
— Malcolm, mój chłopcze — rzekł. — Jak ci się biegało dziś rano?
Tamten jednak milczał przez dobrą minutę, próbując opanować zadyszkę. Nikt się nie odzywał. Wreszcie Malcolm zaczął normalnie słyszeć — najpierw dotarł do niego świergot ptaków w pobliskim lesie, potem odgłosy dobiegające z wnętrza domu, krzątanina kucharza i cichy śmiech strażników. Słońce stało tuż nad horyzontem.
Zrobiło mu się chłodno w przepoconym podkoszulku. Przełknął ślinę i odparł:
— Zanim mnie przywieźliście na to odludzie, nigdy nie biegałem więcej niż dwa kilometry dziennie. A ten cholerny McGiffert sumiennie pilnuje za każdym razem, żebym nie miał trasy krótszej niż czterokilometrowa. — Urwał, żeby zaczerpnąć tchu. — Już nic nie powiem o lekcjach wykluwania oczu facetowi, który cię atakuje od tyłu, czy trenowaniu niezawodnych sposobów rozwalenia mu jaj kolanem. Mówiliście, że mam przejść krótki trening przed drobną operacją, więc po co to szykowanie mnie na superagenta? Sam pan powtarzał: „Malcolm, mój chłopca, prosimy cię jedynie o zdobycie dla nas pewnych informacji. To nic wielkiego, nie będzie żadnej
strzelaniny, żadnej przemocy. Masz tylko zadać parę pytań, występując jako pracownik Agencji Systemów Obronnych. To wszystko. Nic ci nie grozi". Ale teraz mam wrażenie, że chcecie mnie
wykołowac. Jakie to pytania, przy których zadawaniu niezbędna jest umiejętność posługiwania się obrzynkiem?
Dyrektor uśmiechnął się.
— Zupełnie niewinne pytania, mój chłopcze. I właśnie w ten sposób ludzie powinni cię traktować, jako całkiem nieszkodliwego, choć może trochę kłopotliwego urzędnika. Ale nasi przeciwnicy na pewno się zorientują, oczekują bowiem, że podejmiemy śledztwo w sprawie śmierci Parkinsa, zatem musimy kogoś wyznaczyć do tej roli, a to zadanie w sam raz dla ciebie. Nie musisz się jednak o nic martwić. Już ci wyjaśniałem, że tamci za wszelką cenę będą się
starali, byś niczego nie odkrył i aby nic ci się nie stało. Najwyżej przeszukają twoje rzeczy, a i to wcale nie jest pewne. Będzie im zależało na tym, byś zameldował, że w Montanie wszystko jest
w najlepszym porządku i nie masz pojęcia, dlaczego Parkins został zabity. Mogą ci nawet podsunąć fałszywe informacje, chociaż nie sądzę, żeby byli na tyle głupi i w ogóle się ujawniali. Z pewnością nic ci nie grozi, ale musisz się liczyć z tym, że będziesz uważnie obserwowany. Nie wątpię, że ktoś będzie cię śledził, ale między innymi o to nam chodzi, bo im baczniej będą pilnowali ciebie, tym mniej uwagi poświęcą komu innemu.
— Na przykład Kevinowi — wtrącił Malcolm, który zdołał już uspokoić oddech. Kiedy pierwszy raz pokonał tę trasę, zwymiotował i prawie przez pół godziny nie mógł zaczerpnąć tchu.
— Ano właśnie. On i inni nasi agenci powinni niepostrzeżenie dobrać się tamtym do skóry.
— Więc po co to intensywne szkolenie?
— Załóżmy, Malcolmie — odparł dyrektor — że coś pójdzie niezgodnie z planem. Przypuśćmy, że wpadniesz w jakieś tarapaty. Nie chcemy zrobić z ciebie supermana, mówiąc prawdę, żaden
z naszych agentów nim nie jest. Ale w kłopotliwej sytuacji będziesz zdany wyłącznie na własny rozsądek oraz instynkt, uzupełniony doświadczeniem i niektórymi umiejętnościami. Zdrowego rozsądku ci nie brakuje. Masz także pewne, chociaż skromne doświadczenie. Niestety, brak nam czasu, żeby właściwie cię przeszkolić, ale ta sytuacja ma także swoje dobre strony. Czasem nawet się cieszę, że nie zdążysz przejść pełnego kursu, gdyż rodzą się uzasadnione obawy, iż szkoląc cię na wybornego fachowca, moglibyśmy zniszczyć przynajmniej część twych wrodzonych zdolności. Do twoich największych zalet należy bowiem to, co inni nazywają szczęściem, a co ja określam po prostu talentem.
Malcolm parsknął ironicznie i poruszył się nerwowo na krześle. Chciał jak najdłużej przeciągnąć tę rozmowę, gdyż miał nadzieję, że w ten sposób skróci się kolejna lekcja walki wręcz, bo choć maty w sali gimnastycznej zabezpieczały przed poważniejszymi obrażeniami, to jednak nie chroniły przed bólem w całym ciele.
— Załóżmy więc, że działając na własną rękę wpadnę w jakieś tarapaty. Co wtedy? Mam trąbić na odsiecz?
— Oczywiście będziemy w stałym kontakcie, dowiedziałeś się już, jakimi drogami masz nam przekazywać wiadomości. My z kolei będziemy cię informowali o pozostałych wydarzeniach. Gdybyś jednak znalazł się jakiś kłopotach, przede wszystkim musisz sam dokonać właściwej oceny sytuacji.
Malcolm jęknął głośno. Otworzył już usta, żeby coś powiedzieć, ale dyrektor wtrącił szybko:
— Będziemy mieli czas na szczegółowe wyjaśnienia. A teraz, jeszcze przed śniadaniem, o ile się nie mylę, czeka cię kolejny trening z McGiffertem na sali gimnastycznej. Zgadza się?
— Tak jest! — wykrzyknął Szkot, podrywając się z miejsca. — Idziemy, koleś!
Malcolm powoli uniósł wzrok na stojącego nad nim, imponująco umięśnionego instruktora, po czym bezsilnie pokręcił głową, westchnął i posłusznie wstał z krzesła. Szedł za McGiffertem przez
podwórze starej farmy, w stronę sali treningowej, najwolniej jak potrafił.
Dyrektor odprowadził spojrzeniem dwóch mężczyzn, pochłonięty własnymi myślami. Z trudem dotarły do niego ciche słowa Carla:
— To bardzo interesujący problem, panie dyrektorze. A jeżeli Kondor faktycznie wpadnie w jakieś tarapaty?
Uśmiechnął się i dla większego efektu odczekawszy kilka sekund, powiedział:
— Nie możemy się łudzić, Carl. To byłby aż nazbyt pomyślny zbieg okoliczności. Trudno zakładać, że dopisze nam szczęście.
Sekretarz zmarszczył brwi.
— Zgadzam się, ale nie to miałem na myśli. Wiem, że jakiekolwiek kłopoty Malcolma będą nam na rękę, gdyż skupią na nim całą uwagę przeciwników. Ale co się z nim stanie? Sądzi pan, że sobie poradzi?
Starszy mężczyzna popatrzył w kierunku dawnej wozowni. Przez dłuższą chwilę siedział w zamyśleniu, z czołem pooranym głębokimi bruzdami.
— Jak sam powiedziałeś, Carl — odezwał się wreszcie - to bardzo interesujący problem.
— Życzy pan sobie jeszcze kawy?
Malcolm pokręcił przecząco głową, a stewardesa odpowiedziała nieco sztucznym uśmiechem.
— To może później — rzekła, przesuwając się do pasażerów siedzących w następnym rzędzie.
Malcolm spojrzał za okno, mrużąc powieki od jaskrawego światła słonecznego. Lecieli nad dosyć zwartą powłoką chmur, z pozostałych stron otaczał ich zimny, nieskalany, orzeźwiający
błękit nieba. Trwało to dość długo, nim samolot wzbił się ponad obłoki, przez jakiś czas za oknami panowało niepodzielnie mleczne kłębowisko, ale tuż po starcie Malcolm zacisnął mocno powieki
i nie odważył się patrzeć na znikające w dole zabudowania Waszyngtonu.
Bał się podróżować samolotami, lecz zarazem każdy lot go podniecał. Owo dziwne połączenie ekscytacji i lęku, wizja śmierci w wielkiej kuli ognia, którą tylko podsycały gwałtowne zmiany
ciążenia i wrażenie bezsilności, powodowały, że Malcolm z trudem pokonywał skurcz żołądka, ilekroć wchodził na pokład liniowca. W chwilach oczekiwania na start napięcie nerwowe i poczucie zagubienia sprawiały, że tracił zdolność logicznego myślenia, choć z pozoru wcale nie był bardziej zdenerwowany od reszty pasażerów. Ale kiedy samolot osiągnął już wymagany pułap, wyrównał lot i zaczynał nabierać prędkości, obawy Malcolma natychmiast ustępowały, rozluźniał się i oddychał z ulgą; od tej chwili jego los spoczywał w rękach innej osoby. Chodząc ulicami, jadąc samochodem czy nawet autobusem, miał świadomość, że przynajmniej w jakimś stopniu odpowiada za własne życie. W mieście był zdany wyłącznie na siebie, nawet w trakcie podróży autobusem istniała szansa, iż zdąży chwycić kierownicę, gdyby kierowca dostał ataku serca. Lecz tu, w samolocie, kilka kilometrów nad ziemią, w razie jakichkolwiek komplikacji nie mógłby zrobić absolutnie nic. Był całkowicie bezsilny, a zarazem wyzuty z wszelkiej odpowiedzialności.
Nie miał nawet co marzyć o tym, że podbiegnie do drzwi i zdoła przekonać stewardesę, by pozwoliła mu wysiąść. Znajdowali się w powietrzu mniej więcej od pół godziny, zatem utrzymujące się napięcie nerwowe nie miało racji bytu.
Ronaldzie Malcolmie, co ty wyczyniasz, do jasnej cholery? — zapytywał siebie w duchu. Cały ten rozgardiasz, decyzja powrotu razem z Kevinem do Waszyngtonu, trzy dni spędzone na starej
farmie i ogólne założenia „misji", to wszystko wydawało mu się czymś nierealnym aż do tego ranka, gdy krótko przed świtem uprzejmy i dziwnie spięty McGiffert wyrwał go z błogiego snu na
łatwą, dwukilometrową przebieżkę wokół farmy. Nie zamienili nawet słowa w czasie biegu. Także późniejsze ćwiczenia, kiedy to Szkot przypominał mu po raz kolejny podstawowe chwyty samoobrony, wydając polecenia nadzwyczaj łagodnym tonem, były bardzo proste, wręcz relaksujące. Odnosił wrażenie, że sierżant, specjalista od musztry, został w łóżku, a jego miejsce zajął brat bliźniak, będący duchownym. Śniadanie zjedli w towarzystwie starego i Carla. Na początku sekretarz urządził mu egzamin, przepytując ze zmyślonych danych personalnych człowieka, w którego Malcolm miał się wcielić. Ale gdy kucharz nalewał kawy do filiżanek, przy stole trwała już luźna rozmowa, urozmaicana przez dyrektora anegdotami na temat ogródka swojej żony i politycznego życia Waszyngtonu oraz wspomnieniami z czasów drugiej wojny światowej.
— Na pewno sobie poradzisz, mój chłopcze — rzekł, ściskając Malcolmowi dłoń na pożegnanie. — Tylko nie trać głowy, a wszystko pójdzie jak po maśle.
Malcolm jednak ledwie był zdolny skinąć głową. Jakiś mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widział, odwiózł go na krajowe lotnisko waszyngtońskie. Przez całą drogę nie odzywali się do
siebie. Na miejscu z daleka ominął poczekalnię, w której ponad rok wcześniej urządził zasadzkę i zastrzelił agenta Maronicka. Milczący strażnik odprowadził go aż do wejścia na pokład samolotu.
W drzwiach liniowca Malcolm odwrócił się i popatrzył na stojącego u podestu schodów człowieka. Słońce wychodziło właśnie zza horyzontu i płytę lotniska oświetlały zapalone jeszcze latarnie.
Kręciło się po niej zaledwie kilka osób. Odruchowo podniósł rękę i pomachał tamtemu facetowi, lecz strażnik stał jak skamieniały.
W co ja się wpakowałem? — myślał teraz Malcolm. — Lecę do Montany, żeby udawać szpiega, w torbie podróżnej mam pistolet, a w portfelu spreparowane dokumenty pracownika działu socjologicznego Agencji Systemów Obronnych. Nie mam za to najmniejszego pojęcia, co robić, kiedy już znajdę się na miejscu.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Jestem tu, ponieważ los wyznaczył mi taką rolę, a już za późno, by cokolwiek zmienić, odpowiedział sam sobie. Zdołał się w końcu uwolnić od dręczących
myśli i przez jakiś czas siedział tak, z uśmiechem zastygłym na wargach. W końcu uniósł głowę i spojrzał na wózek z napojami, obok którego stała ta sama stewardesa. Dostrzegła jego wzrok i popatrzyła nań pytająco. Chyba napiję się jeszcze kawy, tym bardziej że nie muszę za nią płacić, pomyślał Malcolm. Skinął lekko głową i kobieta podeszła do niego.
W tym samym czasie, kiedy Malcolm zamawiał kolejną kawę, toczyły się dwie różne rozmowy. Pierwszą z nich prowadził ze swym przełożonym oficer dyżurny pełniący nocną służbę w placówce
KGB w Berlinie Wschodnim. Kapitan postawił na brzegu biurka kubek z parującą herbatą, odchylił się nieco na obrotowym krześle i z głośnym westchnieniem oparł swe wielkie stopy o blat.
— Och, Ilja — mruknął zmęczonym głosem. — Życie jest takie ciężkie.
Oficer dyżurny tylko niespokojnie poruszył się na swoim miejscu. Mniej więcej od dwóch lat te wieczorne pogawędki przy herbacie stały się ich zwyczajem. Łatwo było zrozumieć dowódcę, który chętnie korzystał z okazji zrzucenia z siebie ciężaru odpowiedzialności i wdawał się w luźną rozmowę z bratnią duszą, toteż ambitny Ilja poczytywał to za wielki zaszczyt, że właśnie jemu przypadała rola najwierniejszego słuchacza.
— To prawda — odparł, żywiąc głęboką nadzieję, iż tamten zechce poruszyć jakieś inne tematy i zakończy czczą gadaninę o swych problemach rodzinnych. — Szczera prawda.
— Gdybyśmy stacjonowali w granicach naszej Mateczki Rosji, obaj mielibyśmy teraz pod rozkazami najlepszych fachowców i nie musieli się cackać z tymi kretyńskimi Germańcami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego po wygranej wojnie przyszło nam ich tolerować i udawać przyjaźń. Mnóstwo można gadać o solidarności światowej klasy robotniczej, lecz gdy te cholerne Szkopy coś wymyślą, to choć wiele się słyszy o ich dokładności, można być pewnym, że coś spieprzą i niechybnie któryś z naszych będzie musiał robić po nich porządek.
— Tak już jest, towarzyszu kapitanie — wtrącił Ilja, nasłuchując z zainteresowaniem. Miał przeczucie, że chodzi tu o coś ważnego, dlatego wyjątkowo postanowił nakłonić dowódcę do zwierzeń. — Cóż takiego zrobili tym razem nasi przyjaciele?
— Co? — warknął tamten, odchylając się jeszcze bardziej na krześle. — Przyjaciele? Sądzisz, że oni mogliby zrobić coś sensownego? Jak zawsze, schrzanili starannie zaplanowaną operację
wywiadowczą, nic więcej, ale z tego powodu to my wpadliśmy niczym śliwka w kompot. Swoją drogą ciekawe, kto wymyślił to idiotyczne określenie. Chyba nigdy nie słyszałem większej bzdury!
— No cóż — mruknął Ilja, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Obawiał się, że jeśli zacznie otwarcie wypytywać o szczegóły, dowódca może zacząć coś podejrzewać. Z drugiej strony bał się też, iż tamten zmieni temat, a tym samym wyśmienita okazja zdobycia cennych informacji umknie mu sprzed nosa. — Zdarzają się idioci wymyślający takie porównania.
— To prawda, ale na nasze nieszczęście nie ma chyba większych kretynów od tych Niemców pracujących w wywiadzie. Ba! W wywiadzie! To byłoby śmieszne, gdyby nie było takie straszne.
— Na pewno nie jest jeszcze tak źle, towarzyszu.
— Nie jest? — wykrzyknął dowódca. Zsunął nogi na ziemię i z błyszczącymi oczyma pochylił się nad biurkiem. — Uważacie, że może być jeszcze gorzej?!
— No cóż, ja...
— Wiecie co, towarzyszu? — przerwał mu tamten ostrym tonem. — Słyszeliście kiedyś o czymś równie głupim, jak zwerbowanie kuriera, zawodowego agenta wywiadu, a nie jakiegoś
chłystka z ulicy... podkreślam, zawodowego agenta wywiadu, który pije? Tak, pije! Ale nie, jak normalny człowiek, jak rozsądny pracownik! Skądże! Chla na umór, zalewa się w trupa, cuchnie
wódą na kilometr niczym zwykły robociarz, a do tego po pijanemu rozpowiada na lewo i prawo o swoich zadaniach!
— Macie rację — wtrącił pospiesznie Ilja. — Nie może być nic głupszego.
— Nieprawda! Może być! Trzeba tylko takiego kuriera wysłać w odpowiednie miejsce, gdzie będzie mógł gadać do woli i zostanie szybko zdemaskowany!
— Cóż to za miejsce, towarzyszu?
— Takie, gdzie najłatwiej o kłopoty. Ten idiota, kurier ich działu finansowego, dowiedział się skądś, że część przekazywanych przez niego funduszy przeznaczona jest na poważną misję rekonesansową wyrzutni rakietowych w Stanach Zjednoczonych. Pozwolono mu nawet osobiście zostawić przesyłkę na lotnisku w Londynie, ale co najgorsze, on dowiedział się także, kiedy ma przylecieć nasz człowiek. Okazało się, że kurier pijak jest w dodatku podejrzliwy, być może planował któregoś dnia zwiać na Zachód. W każdym razie obserwował lotnisko i rozpoznał agenta odbierającego przesyłkę.
— To rzeczywiście głupota.
— Owszem. — Major uspokajał się powoli. Znów odchylił się na krześle. — Ale było do przewidzenia, że ktoś zainteresuje się gadatliwym kurierem. W czasie podróży na miejsce operacji nasz człowiek był śledzony, omal nie wpadł w ręce amerykańskiego agenta. Tamten jednak też nie był nazbyt rozgarnięty, bo gdy się go w końcu pozbyliśmy, wyszło na jaw, że działał w pojedynkę.
Moskwa nie zna jeszcze wszystkich szczegółów, więc na szczęście możemy sami naprawić ten błąd.
— W jaki sposób?
— Ta część operacji leży w naszej gestii. Pojutrze wysyłamy kolejnego agenta, gdyż poprzedni utracił już swobodę działania. Ale wszystko wskazuje na to, że Amerykanie nie mają pojęcia, co
się dzieje, dlatego centrala zadecydowała o podjęciu takiego ryzyka. Mam wątpliwości, czy jest to celowe, ale może uda się doprowadzić operację do końca. W każdym razie we wtorek mamy przerzucić do Berlina naszego człowieka.
— Tunelem podziemnym?
— Nie, oficjalnie. Odleci rano do Londynu, a stamtąd do Kanady. Za oceanem ma się nim zająć kto inny. My musimy jedynie zadbać, aby bezpiecznie wsiadł na pokład samolotu.
— To nic trudnego — odparł Ilja, z trudem pohamowując triumfalne brzmienie w swoim głosie. We wtorek, myślał, zatem mam sporo czasu.
— Ja też tak uważam — rzekł w zamyśleniu dowódca. — Ależ jestem zmęczony. Czy moglibyście mi zrobić jeszcze herbaty? Trzeba będzie wrócić do swoich obowiązków.
— Oczywiście. Z przyjemnością, towarzyszu kapitanie.
Ilja zanucił pod nosem, wstawiając wodę w czajniku. Tej nocy trafiła mu się nie lada gratka.
Niewielki bar na obrzeżach biurowej dzielnicy Berlina Zachodniego ma swoją stałą klientelę. Rzadko pojawiają się tu żołnierze z czterech alianckich armii, głównie dlatego, że tylko wyjątkowo można w nim poderwać jakąś młodą, samotną fraulein. Skromny lokal nie zwraca też na siebie uwagi co bogatszych przemysłowców, ale nie jest na tyle obskurny, by przyciągać berlińskie szumowiny. Zaglądają tu przede wszystkim ludzie średnio zamożni, urzędnicy bądź pracownicy okolicznych biur podróży, czy też robotnicy szukający chwili wytchnienia przed podróżą kolejką lub autobusem do swych domów na przedmieściach zatłoczonej metropolii. Jego londyńskim odpowiednikiem byłby zaciszny pub reklamowany w niedzielnych wydaniach gazet, natomiast w Stanach podobne tawerny spotyka się najczęściej przy drogach wylotowych z wielkich
miast. W Berlinie jest to po prostu jeden z wielu stube. W tym niezwykłym mieście przypada średnio na kilometr kwadratowy więcej szpiegów niż w jakimkolwiek innym rejonie świata, chociaż ani amerykańskie, ani zachodnioniemieckie służby specjalne nie eksponują zanadto tego faktu, żeby nie przyciągać dalszych agentów.
W tym samym czasie, kiedy Malcolm leciał do Montany, a po drugiej stronie muru berlińskiego Ilja wyciągał informacje ze swego dowódcy, w tego typu niewielkim barze spotkali się dwaj szpiedzy.
Pierwszym z nich był Kevin Powell, który przybył do Berlina poprzedniego dnia, spędziwszy uprzednio dwie doby w Londynie na bezowocnych poszukiwaniach klucza do zagadki śmierci Parkinsa. Nie dowiedział się jednak niczego. Oficer łącznikowy Parkins skontaktował się z przedstawicielem wywiadu lotnictwa w Berlinie, który kiedyś blisko współpracował z zabitym. I teraz właśnie Powell spotkał się w barze z byłym partnerem Parkinsa, a owo spotkanie stanowiło jedyny cel jego wizyty w Berlinie.
— Szkoda starego Parky'ego — rzekł tamten cicho — diabelnie szkoda. Jak zginął?
Kevin spoglądał na siedzącego naprzeciwko drobnego mężczyznę. Nie podobało mu się wyznaczone przez tamtego miejsce spotkania, wolał jednak nie denerwować agenta, aby łatwiej było wydobyć z jego pamięci wszelkie wiadomości. Ale na myśl o tym, że ma do czynienia z następnym bęcwałem spośród „bohaterów" generała, na usta cisnęły mu się same przekleństwa.
— Nie musi pan tego wiedzieć — odparł szorstko. — Poza tym, jak panu wiadomo, procedury bezpieczeństwa zabraniają mi ujawniać szczegóły, nawet gdybym je znał.
Tamten szybko zrozumiał przyganę i wyraźnie spochmurniał.
Nie co dzień się zdarzało, aby wysoki rangą oficer wywiadu przylatywał aż do Niemiec, żeby zadać kilka pytań na temat zabitego kolegi.
— Przepraszam, pytałem z czystej ciekawości. Proszę nie mieć mi tego za złe, cokolwiek by mówić, ściśle współpracowałem z nim przez pół roku, a i później spotykaliśmy się nieraz, działając w tej samej europejskiej sekcji.
Kevin uśmiechnął się, chcąc rozluźnić trochę atmosferę.
— Rozumiem. Zakładam też, że sporo pan o nim wie. Proszę mi opowiedzieć wszystko, co tylko zdoła pan sobie przypomnieć. Chcę poznać najróżniejsze szczegóły z waszego pierwszego spotkania, wspólnie przeprowadzanych operacji, jego życia rodzinnego, sposobów spędzania wolnego czasu, a także poglądy Parkinsa, zwłaszcza na temat pracy, charakterystyczne metody działania... krótko mówiąc: wszystko. Szczególnie interesują mnie wszelkie informacje dotyczące ostatniego półrocza, gdyż jego raporty przekazywane oficerowi łącznikowemu były bardzo lakoniczne.
Tamten zachichotał.
— To w jego stylu, on nigdy nie dbał o stały kontakt, nie znosił przekazywać łącznikowi jakichkolwiek wiadomości, dopóki nie skończył roboty. Dopiero wtedy wysyłał dwustustronicowy raport, zawierający wykresy, zestawienia, rysunki i cały ten szmelc, który jednoznacznie świadczył o ilości włożonej przez niego pracy, choćby ten materiał był diabła wart. Parky starał się utrzymywać Firmę na dystans, często powtarzał, że góra zawsze coś spieprzy, jeśli tylko pozwolić jej ingerować w bieg wydarzeń.
Agent pociągnął łyk piwa, po czym dodał:
— Na pewno chce pan znać wszystkie szczegóły? To może trochę potrwać.
Kevin rozejrzał się dokoła. Siedzieli w samym rogu, najdalej od wejścia, a przy sąsiednich stolikach nie było nikogo. Najbliższa osoba znajdowała się jakieś pięć metrów od nich. Powell przez chwilę spoglądał w stronę baru, lecz nikt specjalnie się nimi nie interesował. Nie sądził, aby był tu założony podsłuch, niewielkie też były szanse, że któryś z gości ich rozpozna.
— Mamy mnóstwo czasu, proszę mi więc opowiedzieć wszystko, co pan wie.
Tamten nieznacznie wzruszył ramionami.
— Spotkaliśmy się po raz pierwszy na jednym z zebrań instruktażowych naszej sekcji. Stary serwował nam wówczas gadkę typu: „życzę powodzenia". Niewiele wtedy rozmawialiśmy, poznałem zaledwie jego nazwisko, ale dwa miesiące później spotkaliśmy się znowu, w sekcji angielskiej. Wtedy to...
Po dwóch godzinach Kevin ledwie mógł stłumić ziewanie. Nie był jednak znudzony, a tylko przemęczony. Bezustanna koncentracja uwagi kosztowała go więcej niż ciężka praca fizyczna. Drobny mężczyzna mówił niemal bez przerwy, nie trzeba było nawet zadawać mu pytań. Widocznie należał do ludzi gadatliwych, a świadomość tego faktu — w połączeniu z kilkoma przekazanymi wiadomościami — sprawiała, że Kevin cieszył się niepomiernie, iż nie muszą pracować razem. Na szczęście agent przypominał sobie najdrobniejsze szczegóły, relacjonował je w porządku chronologicznym, aż wreszcie przeszedł do własnych opinii. Po pięciu piwach
z wolna zaczynał mu się plątać język, ale Kevin bał się przerywać ten potok słów. Nigdy nie wiadomo, co może się okazać ważne, powtarzał sobie.
— ...i właśnie z tego powodu Parky wynajmował dodatkowe mieszkanie w Londynie, zresztą bardzo przyjemne. Myślę jednak, że na dobrą sprawę nigdy nie miał zamiaru z niego korzystać. Nie wiem dokładnie, jak to załatwił, bo przecież generał musiał podpisać rachunek. Parkins bardzo lubił Anglię, choć Bóg mi świadkiem, że nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć. Kiepska robota, płace zdecydowanie niższe niż u nas... Parky twierdził, że to dobry kraj na to, żeby się zgubić. Kiedyś napomknął, że Anglikom można bez obaw powierzać różne rzeczy na przechowanie.
Kevin zmarszczył brwi.
— Co? O jakie rzeczy mu chodziło? Tamten wzruszył ramionami.
— Nie wiem, tego nie powiedział. Stwierdził tylko ogólnikowo, że bez obaw można im powierzać różne rzeczy na przechowanie.
Bardzo ostrożnie, żeby nie przestraszyć lekko podchmielonego agenta swoją dociekliwością, Kevin pochylił się niżej nad stolikiem i zapytał:
— A nie pamięta pan, przy jakiej okazji to powiedział? O czym wtedy rozmawialiście?
— Zaraz, niech pomyślę. — Tamten zamknął oczy, zmarszczył brwi i odchylił się na krześle. — Tak, już pamiętam. To było w siedemdziesiątym trzecim, niedługo po tym, jak jeden z naszych
chłopców zgubił w Rzymie całą furę materiałów. Nigdy nie udało się ustalić, czy zostawił je gdzieś, czy też przeciwnicy go obrobili. Parky twierdził, że ktoś musiał go okraść. Powiedział wtedy, że to bardzo prawdopodobne, gdyż wszyscy, nawet łącznicy, zachowują się jak beztroscy głupcy. Przypominam sobie, że spytałem go wówczas, czy mnie także uważa za durnia. Wkurzył mnie tym określeniem, bo ja siebie nie uważam za półgłówka.
Kevin tylko przełknął ślinę, z trudem powstrzymując się, by na niego nie wrzasnąć.
— I co on odpowiedział?
Agent otworzył nagle oczy.
— A jak pan sądzi, co mógł odpowiedzieć? Że mnie również uważa za głupca?
Powell pospiesznie uniósł rękę, powstrzymując asa wywiadu lotnictwa.
— Nie o to mi chodzi! Proszę nie podnosić głosu! Chcę się dowiedzieć, dlaczego miał zaufanie do Anglików.
— Ach, to... No więc kiedy odparł, że wcale nie uważa mnie za głupca, rozumie pan, stwierdził, że zawsze można polegać na urzędnikach brytyjskich i że ten facet z Rzymu powinien był przesłać materiały Anglikom, bo im można powierzać różne rzeczy i nigdy niczego nie zgubią.
— To wszystko? Nie powiedział nic więcej? Agent pokręcił głową.
— Nie pytałem go, sam też nie chciał dalej mówić na ten temat.
Kevin westchnął.
— Ma pan więcej pytań? Chce się pan jeszcze czegoś ode mnie dowiedzieć?
Powell spojrzał uważnie na siedzącego przed nim mężczyznę o błyszczących oczach. Z niego już nic ciekawego nie wyciągnę, pomyślał, w każdym razie nie teraz. Gdyby można poświęcić kilka dni na szczegółowe przesłuchanie... Nie było jednak czasu, przynajmniej tak uważał dyrektor, zatem nie miało też sensu dalsze wypytywanie tego półgłówka.
— Nie — odparł powoli — na razie nic mi nie przychodzi do głowy, ale gdybym miał jeszcze jakieś pytania, skontaktuję się z panem. — Wstał, gestem nakazując agentowi, żeby został na
miejscu. — Wyjdę pierwszy, niech pan odczeka dziesięć minut. I proszę więcej nie pić, nawet piwa, dopóki nie przekażemy wiadomości, że ta sprawa jest zakończona. Musi pan na siebie
uważać, proszę mieć oczy szeroko otwarte. Stanowi pan nasze jedyne źródło informacji o przeszłości Parkinsa i choć może nie są one najważniejsze, to jednak nie chcemy, żeby coś się panu stało.
Agent spoglądał nie niego rozszerzonymi oczyma.
— Myśli pan, że coś może mi...?
— Nic nie myślę — przerwał mu Kevin — tylko chcę zachować jak najdalej idącą ostrożność. I pana proszę o to samo.
Wychodząc z baru, obejrzał się jeszcze na agenta wywiadu lotnictwa. Tamten siedział przy stoliku, gapiąc się na niego. Kevin wyszedł na ulicę, zamykając za sobą drzwi. Ze zdumienia wolno
pokręcił głową. Po chwili skoncentrował się jednak na wyłowieniu rzeczy istotnych z wysłuchanej przed chwilą relacji.
Następnego ranka Powell odleciał do Londynu. Rezydent CIA, który czekał na niego na lotnisku, zwrócił uwagę na jego silnie podkrążone oczy. Kevin bez ogródek kazał się zawieźć do tutejszej kwatery CIA, toteż agent nie miał odwagi mu zaproponować, żeby się trochę przespał.
Dyrektor agendy CIA na Wyspy Brytyjskie niechętnie odnosił się do Grupy L, uważał, że jej kierownictwo jak nadgorliwa sprzątaczka niepotrzebnie ingeruje w pracę wywiadu. Co prawda
nie miał specjalnie wyboru i tylko mamrotał pod nosem, gdy Kevin zwrócił się do niego z prośbą o pozwolenie wykorzystania specjalnej linii telefonicznej.
Łączność jest najbardziej wrażliwym elementem szpiegostwa. Można znać setki istotnych tajemnic przeciwnika, lecz nie przyniesie to żadnej korzyści, jeśli nie ma możliwości przekazania ich swoim przełożonym. W gruncie rzeczy praca wywiadu sprowadza się do odbierania i przekazywania tajnych informacji, różne są tylko metody — ukryte mikrofony, podsłuch telefoniczny, mikrofilm z fotografiami dokumentów, czy choćby teczka dyplomaty. Nie istnieje coś takiego, jak tajemnica nie przekazana, oznacza to bowiem informację znaną tylko jednej osobie, a więc nie jest to żaden sekret, gdyż o jego istnieniu nikt nie wie.
Kevin musiał się natychmiast skontaktować z dyrektorem. Na szczęście przebywał w Londynie i mógł skorzystać z uprzejmości zaprzyjaźnionych służb angielskich. Brytyjczycy bardzo ściśle współpracują z wywiadem amerykańskim, dopóki nie koliduje to z ich własnymi operacjami lub nie jest sprzeczne z ich interesem. Wywiad angielski, utworzony już w 1573 roku, odznacza się mistrzostwem w obronie własnych interesów, ale potrafi też być wielce pomocny. Na przykład wydział MI 5, zajmujący się sprawami bezpieczeństwa wewnętrznego, wykorzystał wszelkie kontakty, zarówno służbowe, jak i prywatne, by umożliwić założenie specjalnie strzeżonej linii
telefonicznej między ambasadą amerykańską i londyńską kwaterą CIA. W dodatku sprawa została załatwiona w taki sposób, że dzisiaj mało kto wie, którędy przebiega ta linia. Agencja nie
pozostała dłużna i zezwoliła wywiadowi brytyjskiemu korzystać z tego połączenia w razie konieczności.
Tego typu indywidualne linie telefoniczne należą do rzadkości. Specjalna sieć opracowana została w centrali CIA, w Langley, a wszystkie połączenia kontroluje system bezpieczeństwa, automatycznie sprawdzający każdą rozmowę i potrafiący wykryć obecność nawet najbardziej wymyślnego urządzenia nadawczego czy rejestracyjnego. W celu dodatkowego zabezpieczenia przed podsłuchem, fachowcy z MI 5 oraz CIA co jakiś czas dodatkowo sprawdzają funkcjonowanie systemu. Linia ta ma również połączenie z oddzielnym kablem magistrali transatlantyckiej, który po drugiej stronie oceanu prowadzi bezpośrednio do Langley. Za pośrednictwem centrali można przełączyć rozmowę na sieć publiczną i skontaktować się z dowolnym abonentem na terenie Stanów Zjednoczonych, o ile, rzecz jasna, dysponuje on aparatem wyposażonym w układ deszyfrujący.
Kevin zadzwonił do ambasady i podał operatorowi waszyngtoński numer dyrektora, ten z kolei obudził pełniącego nocny dyżur technika w Langley, przekazał mu numer i polecił włączyć automat dekodujący. Wszystko to trwało nie dłużej niż pół godziny.
Nawet eksperci techniczni CIA nie potrafią wyeliminować wszystkich zakłóceń podczas rozmów transatlantyckich, a urządzenia szyfrujące i deszyfrujące wprowadzają dodatkowe szumy i trzaski. Dlatego też obaj rozmówcy musieli wytężać słuch i mówić nieco podniesionym głosem.
— Kevin? — odezwał się dyrektor. — Jak się miewasz? Wszystko w porządku?
— Nic mi nie jest, panie dyrektorze, ale sprawy nie układają się zbyt pomyślnie. Być może niedługo będę miał coś konkretnego, lecz na razie chciałem pana prosić o pomoc.
— Czy szczegóły będą mogły poczekać do czasu następnej wysyłki poczty kurierskiej?
Powell uśmiechnął się, wiedział bowiem, że stary nie ufa żadnym formom elektronicznego przekazu informacji, choćby zostały one obwarowane najnowocześniejszymi systemami bezpieczeństwa.
— Raczej nie, chyba że uważa pan, iż sprawa nie jest nagląca.
— Tak, chyba masz rację. Jak mogę ci pomóc?
— Potrzebne mi urzędowe wsparcie, kontakt z człowiekiem, który będzie mógł zainicjować dochodzenie na dużą skalę. Wolałbym kogoś z policji, chociaż może być także oficer Służb Specjalnych lub piątego czy szóstego wydziału wywiadu wojskowego.
— Najlepsze będą Służby Specjalne, coś pośredniego między policją a wywiadem. Na razie wolę jeszcze nie angażować piątki lub szóstki w tę operację. I tak już wiele dla nas zrobili. Zorganizuję wszystko w największej tajemnicy, ale to może potrwać ze cztery godziny. Carl przekaże ci wiadomość.
— Świetnie, w takim razie zdążę się trochę przespać. A jak tam nasz Kondor?
W słuchawce na chwilę zapanowała cisza. Powell ujrzał w wyobraźni szeroki uśmiech starego.
— Jest w drodze, mój chłopcze. Jest już w drodze.
4
Kot uśmiechnął się tylko widząc Alicję. Pomyślała, że wygląda bardzo dobrodusznie: mimo to miał bardzo długie pazury i wielką ilość zębów, poczuła więc, że należy go traktować z szacunkiem.
Władimir Serow uniósł szybko głowę znad papierów i spojrzał na mężczyznę, którego wprowadził sekretarz.
— Ach, to wy, towarzyszu Nuricz. Za chwilę będę wolny.
Pochylił się z powrotem nad dokumentami udając, że, czyta, co równocześnie pozwalało gościowi się nieco rozluźnić.
Nuricz rozejrzał się po całym gabinecie, zanim usiadł na twardym, drewnianym krzesełku. Jego uwagę przyciągnęły nagie ściany, nie było tu żadnych wykresów, map, obrazów ani plakatów.
Zerknął ciekawie w stronę biurka, ale Serow trzymał kartki pod takim kątem, że nie dało się przeczytać ani jednego słowa. Przez kilka minut siedzieli w całkowitej ciszy, wreszcie Serow westchnął, zamknął nie podpisaną kartonową teczkę, po czym rzekł:
— Jak się czujecie, towarzyszu Nuricz?
— Dziękuję, dobrze — odparł ten nieco spiętym głosem Serow ocenił, że to dobry znak. — Mam nadzieję, że wam także nic nie dolega — dodał agent.
— Nie narzekam, dziękuję. Mamy bardzo ważną misję, którą chcemy wam powierzyć — skłamał bez zająknięcia. — Niezwykle ważną. Wiemy dobrze, że przez jakiś czas nie działaliście w terenie, ale to sprawa nadzwyczaj doniosła i można ją powierzyć tylko odpowiednio wyszkolonemu człowiekowi.
— Zrobię, co w mojej mocy, towarzyszu Serow.
— Wiemy o tym. Chodzi tu o operację niezwykle delikatnej natury, taką, która w wypadku niepowodzenia przysporzy nam wiele kłopotów i spowoduje zagrożenie dla Związku Radzieckiego. Chciałbym podkreślić ten fakt z całą stanowczością.
— Rozumiem — odparł Nuricz. To musi być naprawdę bardzo ważne, pomyślał, czując zarazem, że powoli opuszcza go spokój.
— Będziecie musieli się udać do Stanów Zjednoczonych i zbadać teren wyrzutni rakietowej niedaleko granicy kanadyjskiej. Nie mamy na tym obszarze żadnego stałego agenta, a już na początku operacji odnotowaliśmy pewne małe niepowodzenie. Głupi niemiecki kurier się wygadał i jeden z amerykańskich szpiegów omal nie zdemaskował całej misji. Na szczęście nasz człowiek zdołał zabić Amerykanina, ale bojąc się wpadki, nie mógł już dalej realizować swego zadania. Tamci zaczęli podejrzewać, że czegoś szukamy na tym terenie. Dowództwo ma do nas wiele pretensji za sposób prowadzenia tej operacji. Zdecydowano jednak podjąć jeszcze jedną próbę. Mamy nadzieję, że Amerykanie będą sądzili, iż dla nas teren jest spalony i zbyt niebezpieczny, co zwiększyłoby nasze szanse. Spędziliście ileś czasu na zachodzie Stanów oraz w Kanadzie,
mówicie płynnie po angielsku, macie pewne doświadczenie techniczne, dlatego musicie wziąć na siebie ciężar dokończenia tego zadania.
— Tak jest, towarzyszu.
Polecicie do Toronto przez Berlin i Londyn, a z Kanady pojedziecie do Nowego Jorku. Tamtejsza placówka przekaże, jak najlepiej się dostać na miejsce akcji. Waszym zadaniem będzie
przetestować najnowszą, niezwykle czułą, przenośną sondę elektroniczną. Naukowcy zapewniają, że za jej pomocą będziemy mogli odbierać wszystkie sygnały kontrolne w sieci komputerowej podziemnych wyrzutni rakietowych. W tym celu jednak trzeba umieścić czujnik nie dalej niż o kilometr od wyrzutni. Odebrane sygnały powinny nam pozwolić określić cel wyznaczony dla tej rakiety, zarówno podstawowy, jak i zastępczy. Chyba nie muszę wam mówić, jaką wagę miałyby te informacje dla rozbudowy naszych systemów obronnych. Zatem przetestujecie urządzenie, które otrzymacie już na terenie Stanów Zjednoczonych. Tutaj będziecie mogli się zapoznać z prototypem.
— Tak jest, towarzyszu.
— Pozwólcie, że podkreślę jeszcze jedną rzecz — powiedział Serow, pochylając się nisko nad biurkiem. — Ta misja ma niezwykłe znaczenie, musicie za wszelką cenę uniknąć zdemaskowania i zrobićwszystko, by testowany czujnik nie wpadł w niepowołane ręce. Gdyby groziła wam wpadka, macie zniszczyć urządzenie i uciekać. Musicie wykorzystać wszelkie środki, byle tylko nie dać się złapać, a w wypadku schwytania powinniście natychmiast użyć pigułek bezpieczeństwa. Czy to jasne?
— Tak jest, towarzyszu! — wykrzyknął Nuricz, którego już dawno opuścił spokój.
— To dobrze. Zgłosicie się do mojego sekretarza, on wam dostarczy spis punktów kontaktowych. Będziecie pracować na własną rękę, na danym obszarze przekazując raporty wskazanemu łącznikowi. Po przeniesieniu się na inny teren nie wolno wam już nawiązywać kontaktu z poprzednim łącznikiem. Nad całością będzie czuwał mój sekretarz, ale działajcie według własnego uznania, wszyscy nasi agenci mają udzielić pomocy. Pokierują wami ludzie
z Berlina, Londynu, Nowego Jorku i Chicago, lecz poza komórką z Chicago nikt nie zna celu waszej akcji i nikomu nie wolno go zdradzić. Poza mną, moim sekretarzem, kilkoma technikami oraz naszymi przełożonymi nikomu nie są znane bliższe szczegóły całej operacji. W wypadku poważnego zagrożenia, będziecie się kontaktowali z naszymi placówkami w odwrotnej kolejności bądź też wykorzystacie jeden z wariantów alarmowych, z którymi zapozna was agent z Chicago. To wszystko, reszty dowiecie się od mojego sekretarza. Powodzenia, towarzyszu Nuricz.
— Dziękuję wam. — Agent wstał i wyprężył się na baczność. — Wykonam tę akcję.
Serow odpowiedział uśmiechem.
— Jesteśmy tego pewni.
Zaraz po odebraniu od sekretarza wiadomości, że Nuricz wyszedł z budynku, Serow wdusił wmontowany w biurko ukryty przycisk.
Sygnał, że wszystko w porządku, dotarł do Ryżowa i dowódca wydziału już po minucie wkroczył do gabinetu kierownika biura. Usiadł na tym samym krześle, które jeszcze niedawno zajmował Nuricz, lecz w przeciwieństwie do tamtego był wyraźnie rozluźniony.
— Świetnie się sprawiliście, Serow. Naprawdę świetnie — oznajmił swobodnym tonem.
Kierownik nie podzielał jednak optymizmu przełożonego;
— Sądzicie, że jemu się uda? On potrafi to zrobić?
— Oczywiście, że tak. Nuricz to drobna gnida wetknięta do naszego wydziału przez GRU, ale jest fachowcem. Włoży cały wysiłek w przeprowadzenie tej akcji, a jeśli dopisze nam trochę
szczęścia, zostanie zabity.
— Takie straty — mruknął Serow. — Nuricz, agenci w Londynie, Nowym Jorku, Chicago, Berlinie... wszyscy spaleni. Przez jedną tylko „Gamajun".
— Towarzyszu Serow — wtrącił Ryżow pełnym nagany, choć niezbyt surowym tonem — zachowajcie odpowiedni dystans. Musimy uratować „Gamajun". Trzeba zaspokoić ciekawość Amerykanów, bo jeśli nabiorą podejrzeń, stracimy zdecydowanie więcej niż tylko „Gamajun". Na razie nie jest źle. Ci agenci, którzy już są spaleni, nie mieli nic wspólnego z innymi operacjami. A rezydent z Chicago, zrekrutowany zaledwie rok temu, wcale nie jest jeszcze spalony, choć wyrasta powoli na monstrum pożerające własny ogon. Pozwolimy Amerykanom zdobyć kilka niewiele znaczących pionków w tej rozgrywce, jednocześnie dając im mata. Może uda się także przysporzyć nieco kłopotów naszym przyjaciołom z GRU, gdyż nigdy nie zaszkodzi pokazać tym wojakom należne im miejsce.
— Jesteście pewni skuteczności tego urządzenia? Chodzi mi o to, czy możemy bez przeszkód oddać sondę w ich ręce.
— Och, tak. Ten przenośny czujnik komputerowy opracowany na Uniwersytecie Moskiewskim pochłonął sporą część naszego budżetu, ale działa, choć jest całkowicie bezużyteczny, chyba że
nastąpi odpalenie rakiety. Po prostu do tego czasu nie ma sygnałów sterujących, które można by monitorować. Niemniej funkcjonuje na tyle sprawnie, by nasi amerykańscy przyjaciele dali się przekonać, że samo jego przetestowanie warte jest zachodu. Jeśli nawet go zdobędą czy też zrekonstruują po zniszczeniu przez Nuricza, tym lepiej. Zmarnują mnóstwo czasu i pieniędzy na opracowanie własnej wersji, a my będziemy mogli przechwycić wszystkich agentów, których tu przyślą w celu przetestowania urządzenia. Wątpię jednak, czy będą mieli okazję to uczynić. Nuricz jest fachowcem. Nie zdołają go ująć, nawet jeśli zdobędą jakieś informacje dotyczące jego misji, a w każdym razie nie złapią go żywego. I o to chodzi. To naprawdę znakomity plan. Wraz z Kruminem jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Sądzę, że wy także.
— Oczywiście — odparł pospiesznie Serow.
Malcolm leżał nieruchomo na łóżku, wsłuchując się w swój oddech. Wyłączył nawet klimatyzator. W pokoju motelowym panowała jednak cisza, tylko z zewnątrz dolatywały stłumione
odgłosy. Wyglądało na to, że nikt nie mieszka w sąsiednim pokoju, choć na dobrą sprawę nie wiedział, czy należy się z tego cieszyć, czy traktować to podejrzliwie. Ułożył sobie poduszki wysoko pod głową i spoglądał na swoje ciało. Ubrany był tylko w spodnie. Przyciemniona pod kwarcówką skóra na rękach (,,Przecież biały jak syn młynarza człowiek udający agenta terenowego musi natychmiast wzbudzać podejrzenia!") silnie kontrastowała z bladym torsem o wystających żebrach. Jego zapadły z lekka brzuch wcale nie sprawiał wrażenia twardego, ale zniknęła cienka warstewka tłuszczu, którą obrósł w Cincinnati. Miał wrażenie, że także wyszczuplały mu nieco biodra i uda. Przeniósł wzrok na nagie stopy i poruszył palcami. Zerknął wreszcie na swoje odbicie
w lustrze zawieszonym nad stolikiem i pomyślał: Wielkie nieba; Malcolm! Co ty tutaj robisz?
Nic nie robię. Wyglądam tak, jakbym ze spokojem palił papierosa, próbując się rozeznać w sytuacji, odpowiedział sobie. Tyle że nie palę i nie rozumiem tego wszystkiego nawet na tyle, by
chociaż spróbować się w tym połapać. Chyba zwariowałem, stwierdził w duchu. Przez następne dziesięć minut znów gapił się w sufit i wsłuchiwał we własny oddech; zmieniał rytm, chwilami
zatrzymując powietrze w płucach, jakby ćwiczył tę odrobinę świadomej kontroli nad funkcjami organizmu. Tak mało człowiek potrafi, zauważył.
Poprzedniego dnia wysiadł z samolotu w Great Falls, oddalonym o sto czterdzieści kilometrów od Shelby — miasteczka, które wyznaczono mu na centrum operacyjne — dużym mieście (o ile
skupisko liczące mniej niż 50 000 mieszkańców można nazwać dużym miastem) wyrosłym w bezpośrednim sąsiedztwie bazy lotniczej Malmstrom i ośrodka kontroli wyrzutni rakietowych. Zgodnie z instrukcjami Carla spędził cały dzień w bazie, podając się za dziennikarza, który na polecenie Departamentu Obrony przygotowuje artykuł o systemach pocisków rakietowych.
Szef służb ochrony, któremu jeden z agentów generała Rotha zdradził prawdziwą tożsamość Malcolma, osobiście oprowadził go po centrali dowodzenia i urządził krótką wycieczkę na teren kilku pobliskich wyrzutni, aby „zapoznać gościa z sytuacją". Wysłannik generała Rotha dowiedział się o celu wizyty Malcolma bezpośrednio od swego przełożonego, ten bowiem tak długo naciskał dyrektora Grupy, domagając się powiadomienia go o wysłaniu agenta terenowego, że stary w końcu ustąpił. Ale jego obawy się sprawdziły — generał natychmiast przekazał wiadomość swemu oficerowi, a ten z kolei poinformował szefa służb ochrony w bazie. Dyrektor był wściekły, że tak wiele osób zna prawdę, ale nie mógł już nic na to poradzić. By jednak Malcolm mógł działać spokojnie, nie przekazał mu wiadomości, że cała zasłona wzięła w łeb.
Malcolma szybko znudziło zwiedzanie wyrzutni. Początkowo zainteresował go długi, błyszczący metalicznie cylinder rakiety, lecz gdy oficer zaczął mówić o megatonach siły niszczącej, zapragnął jak najszybciej znaleźć się z powrotem w przydzielonym mu pokoiku w internacie bazy. Ciepły, pogodny dzień wypełniały podmuchy gorącego wiatru od strony Wielkich Równin, których Malcolm nie czuł od czasu ostatniej wizyty u ciotki w Kansas, kiedy miał piętnaście lat. Suche powietrze wypełnione drobinami pyłu kręciło w nosie, przypominając mu o dokuczliwej alergii. Nie odezwał się jednak słowem i nie zadawał żadnych pytań, posłusznie przelatując helikopterem od jednej wyrzutni do drugiej. Na samym końcu odwiedzili to miejsce, gdzie został zabity Parkins.
Kiedy cała grupa, złożona z szefa służb ochrony oraz dwóch oficerów technicznych, szła od śmigłowca w stronę ogrodzonego siatką terenu, wysłannik generała Rotha delikatnie chwycił Malcolma za rękę i pociągnął nieco do tyłu.
— Specjalnie tak ułożyłem plan wycieczki — szepnął z dumą — żebyśmy odwiedzili tę wyrzutnię na końcu i aby nikt z załogi bazy czy okolicznej ludności, widząc nas tutaj, nie nabrał żadnych podejrzeń.
— Aha — mruknął Malcolm, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
Młody kapitan nie dał się jednak tak łatwo zbić z tropu.
— No właśnie. A gdyby pan czegoś potrzebował, chciał o coś zapytać, to... niech pan nie zapomina o Larrym Chambersie. Jestem do pańskiej dyspozycji. Będę się starał pomóc w każdy możliwy sposób. Proszę o tym pamiętać.
Malcolm zerknął na niego z ukosa i uśmiechnął się lekko.
— Zapamiętam.
Kapitan, usatysfakcjonowany tą odpowiedzią, wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Przez następne dziesięć minut Malcolm chodził po całym ogrodzonym terenie, starając się za wszelką cenę sprawiać wrażenie zawodowca. Przyjrzał się drucianej siatce i skalistemu podłożu,
przeszukał wzrokiem wąski pas trawy wokół obszaru wyrzutni oraz sąsiednie pola, które wyglądały dokładnie tak, jak to sobie wyobrażał, nie znalazł jednak niczego ciekawego. Wreszcie zmarszczył
brwi w dramatycznym grymasie i szybkim krokiem podszedł do kapitana Chambersa, który nie spuszczał z niego oka.
Stanął w bramie i jeszcze raz przyjrzał się okolicy. Na teren wyrzutni prowadziła wysypana żwirem droga, która na odcinku jakichś osiemdziesięciu metrów biegła prosto między polami, a jej
geometryczny kształt zakłócała jedynie sylwetka młodego kapitana. Ten człowiek powinien być przezroczysty, wtedy można by przez niego zobaczyć całą drogę, pomyślał Malcolm. Widok na prawo zasłaniała także grupka oficerów z bazy lotniczej, on jednak domyślał się, że krajobraz jest tam dokładnie taki sam, jak po lewej — ciągnące się prawie w nieskończoność, lekko sfałdowane
pola, tworzące brunatno-złotą szachownicę młodych zasiewów zboża, nad którą, w niewiarygodnej wprost oddali, zdawał się pochylać łuk błękitnego nieba. Malcolm zatrzymał się tuż obok
Chambersa i zaglądając mu w twarz, syknął przez zaciśnięte zęby głosem przywódcy gangu z kiepskiego kryminału:
— Wynośmy się stąd.
Kapitan błyskawicznie ruszył przed siebie, żeby wydać rozkazy, a Malcolm podreptał za nim, prawie krztusząc się ze śmiechu.
W drodze powrotnej zajął miejsce w kabinie pilota i poprosił, by ten powoli zatoczył koło nad obszarem wyrzutni. Wystartowali w kierunku południowym i kiedy stopniowo skręcali na wschód,
Malcolm dostrzegł grupę zabudowań jakieś osiem kilometrów na północ od ogrodzonego terenu.
— Co tam jest? — zawołał na cały głos, chcąc przekrzyczeć ogłuszający terkot wirnika.
— Gdzie? — odkrzyknął pilot.
— Tam, chodzi mi o tamte budynki.
— Ach, to miasteczko. Whitlash.
— To jest Whitlash? Widzę nie więcej jak dziesięć zabudowań.
Pilot wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.
— To mała osada. Nie każde miasto musi od razu przypominać Nowy Jork.
Malcolm spojrzał na niego z ukosa.
— Kto tam mieszka?
— Skąd mam widzieć, do cholery? Pewnie sami farmerzy.
Malcolm pokiwał głową i zagłębił się w fotelu. Począł rozmyślać nad tym, co powinien zrobić, gdyby pilot nagle zaniemógł.
Cały wieczór spędził w swoim pokoju, odrzuciwszy wszystkie propozycje. Następnego ranka wziął służbowego dżipa, którego przydzielono mu z Departamentu Obrony, i pojechał sto czterdzieści kilometrów na północ, do Shelby — swojego centrum operacyjnego.
Życie tej pięciotysięcznej osady powstałej przy szlaku kolejowym, w dawnym rejonie wydobycia ropy naftowej, jest całkowicie uzależnione od rolnictwa, lecz jej dumą i chlubą jest dawno zapomniany mecz bokserski z początku wieku, w wyniku którego jakoby pół miasteczka miało zostać zrównane z ziemią. Pierwszy dzień pobytu Malcolm spędził w samochodzie, jeżdżąc tu i tam oraz starając się jak najlepiej poznać całą osadę, zanim w końcu zameldował się w motelu. Z trudem poznawał Shelby, porównując je ze zdjęciami lotniczymi, jakie otrzymał od Carla, lecz bez większego problemu zorientował się szybko w rozkładzie ulic i umiejscowił charakterystyczne punkty terenowe. Zjadł obiad w pobliskim zajeździe, z zaciekawieniem obserwując grupy znudzonych nastolatków, którzy z trudem zachowywali spokój, zamawiając mocniejsze trunki. Później znów zaczął jeździć szerokimi, pustymi ulicami, z rozkoszą wdychając przedwieczorne, rześkie i chłodne powietrze. Ilekroć przypominał sobie o fotografiach zabitego Parkinsa, z niedowierzania aż kręcił głową.
— Zostaje pan tu na dłużej? — zapytała recepcjonistka, starsza kobieta, kiedy wpisywał się do książki gości w motelu stojącym prawie w centrum miasteczka.
Wcześniej stwierdził, że zajazdy rozmieszczone na obrzeżach Shelby, przy autostradzie międzystanowej, znajdują się na pustkowiu i łatwo tam można wpaść komuś w oko. Ten motel zaś był otoczony innymi zabudowaniami, co umożliwiało wchodzenie i wychodzenie z pokoju bez zwracania na siebie uwagi ewentualnych obserwatorów.
— Tak, zatrzymam się w mieście na jakiś czas — odparł. — Przyjechałem służbowo.
— Wielu oficjalnych gości wybiera nasz motel — powiedziała recepcjonistka, prowadząc go korytarzem.
Malcolm dostał pokój 16 B, znajdujący się mniej więcej w połowie długości pierwszego piętra, w głównym budynku. Było tam dziesięć pokoi na parterze oraz dwanaście na górze. Różnił się on nieco od typowych pokoików w motelach, na swój sposób stwarzał bowiem ciepłą, rodzinną atmosferę, choć nie cechowało go nic szczególnego. Pośrodku stało iście królewskie łoże, z którego aż do ziemi zwisała połyskliwa, czerwona kapa. Między jego krawędzią a drzwiami
były niecałe dwa metry wolnej przestrzeni. Połowę ściany po prawej stronie zajmowała wielka szafa wnękowa, a za nią znajdowały się drzwi do maleńkiej łazienki. W przeciwległej ścianie było okno wychodzące na ulicę, a po obu stronach wezgłowia łóżka umieszczono maleńkie nocne stoliki z zamontowanymi lampkami. Między nimi a komodą stojącą pod oknem ledwie można się było przecisnąć. W samym rogu po lewej stronie znajdowało się jeszcze niewielkie biurko, chociaż Malcolm nie umiał sobie wyobrazić, jak ktokolwiek mógłby przy nim pracować. Z jednej strony drzwi stał średniej wielkości kolorowy telewizor, z drugiej zaś wisiało lustro. Ściany miały jasny, błękitny odcień, natomiast w łazience pomalowano je na ciemnoniebiesko. Dodatkowo wisiały na nich kiepskie reprodukcje tandetnych pejzaży. Malcolm obejrzał jeszcze uważnie drzwi od
środka. Oprócz zwykłej zasuwy zostały wyposażone w łańcuch. Tyle przynajmniej dostrzegł na pierwszy rzut oka.
— Odpowiada panu? — zapytała kobieta.
— Wspaniały — rzekł Malcolm, biorąc z jej ręki klucze. — Po prostu wspaniały. Przyjmie pani teraz zapłatę?
— Nie, jest już późno i chcę się położyć do łóżka. Na końcu korytarza stoi automat z napojami i ekspres do kawy. Telefon jest połączony bezpośrednio z siecią miejską, ale rozmowy zamiejscowe
trzeba wcześniej zamawiać. Jeśli mogę prosić, to niech pan nie dzwoni dziś do domu, bo pełnię jednocześnie rolę telefonistki, a chciałabym się wyspać. Na końcu korytarza jest także automat
na monety. Dobranoc.
— Dobranoc — odpowiedział Malcolm.
Przez chwilę stał jeszcze, spoglądając za odchodzącą kobietą.
No, to jestem na miejscu, pomyślał wreszcie i pokręcił głową. Całą godzinę zajęło mu rozpakowanie swoich rzeczy i dokładne sprawdzenie pokoju aparatem, w który zaopatrzył go Carl. Jak się spodziewał, nie znalazł żadnych ukrytych mikrofonów. Później przez dobre dziesięć minut zastanawiał się, gdzie ukryć pistolet, lecz ostatecznie zostawił go w zamkniętej walizce. Dziś już nikt tutaj nie przyjdzie, stwierdził, a jeśli nawet, to z pewnością nie po to, by mnie zabić.
W telewizji nadawano powtórki tych samych programów, które tak śmiertelnie go znudziły w Cincinnati, zanim w końcu zepsuł mu się odbiornik. Odmienne były tylko wiadomości lokalne, a przynajmniej prowadzili je inni prezenterzy. Po pół godzinie ostrożnego dawkowania sobie nachalnej propagandy wyłączył telewizor, zdjął koszulę, buty i skarpetki, po czym wyciągnął się na łóżku, szukając natchnienia.
Nie znalazł go jednak. Liczenie wolniejszych i szybszych oddechów znudziło mu się już po kwadransie. Westchnął ciężko, ale tylko dlatego, iż sądził, że taka powinna być naturalna reakcja.
Pomyślał, że warto by się przyjrzeć mapie, ale ta leżała w zamkniętej walizce na komodzie. Nie umiał się zdobyć na jakikolwiek wysiłek, tym bardziej że już wcześniej zapoznał się z mapą, a ponadto miał okazję obejrzeć interesujący go teren z powietrza.
Już odbierając ostatnie instrukcje dyrektora uległ wrażeniu, że plan operacji jest do niczego. Logiczne argumenty starego były nie do odparcia: skoro Parkins uciekał przed kimś, doścignięto go i zastrzelono na terenie wyrzutni, a w krótkim czasie do chwili przybycia ekipy w śmigłowcach żaden samochód nie mógł się zbytnio oddalić od tego miejsca, należało wnioskować, że zabójcy
agenta znaleźli sobie kryjówkę gdzieś niedaleko. Teren dokoła był otwarty, pozbawiony większych kompleksów leśnych, zatem przeciwnicy musieli się przyczaić na którejś z pobliskich farm. Zadaniem Malcolma występującego w roli urzędnika państwowego było rozejrzeć się po okolicy, pomyszkować i spróbować odnaleźć tę kryjówkę, a w miarę możliwości dowiedzieć się także, kto i po co zastrzelił Parkinsa.
Wątpił jednak w powodzenie swoich poszukiwań, co więcej — miał przeczucie, że dyrektor jest tego samego zdania i wywnioskował, iż staremu chodzi głównie o to, aby ściągnął na siebie uwagę tamtych, dając jednocześnie większą swobodę działania innym agentom. Nikt mu jednak nie powiedział tego wprost, powtarzano tylko, jak ważne otrzymuje zadanie. Bali się mnie spłoszyć, tłumaczył sobie Malcolm.
— I co z tego? — powiedział na głos. — Przynajmniej nic mi nie powinno grozić.
Może w ten sposób łatwiej przyjdzie spłacić dług wdzięczności, podpowiadało mu coś, ale tak cicho, że owa świadomość ledwie doniego docierała.
Zmarszczył brwi, przypomniawszy sobie, że powinien zadzwonić do Waszyngtonu. A jeśli recepcjonistka nie przełączała rozmów, oznaczało to, że nie wystarczy podnieść słuchawkę telefonu przy łóżku. Musiał więc wstać. Westchnął po raz kolejny. Kogo to obchodzi, czy będę ubrany, czy nie? — pomyślał. Sięgnął po klucze, wyszedł na korytarz i podreptał w stronę automatu.
Dość szybko uzyskał połączenie. Agentka dyżurująca w stolicy odczekała, aż telefon zadzwoni dwukrotnie, po czym uniosła słuchawkę. Szybko wyraziła zgodę na pokrycie kosztów rozmowy
i wykrzyknęła:
— To ty, kochanie? Wszystko w porządku?
— W porządeczku — odparł Malcolm, przeklinając w duchu idiotę, który wymyślił ten szyfr. — Dzwonię z automatu telefonicznego w motelu. Centrala jest chwilowo nieczynna, ale jutro będziesz
już mogła do mnie zadzwonić. Aparat w pokoju ma numer 555-6479 i jest podłączony bezpośrednio do sieci miejskiej.
— To wspaniale, na pewno zadzwonię. Chcesz coś przekazać mamie?
Malcolm przez chwilę zastanawiał się gorączkowo, czy jest coś, o czym mógłby zakomunikować staremu.
— Nie, powiedz jej tylko, że od jutra przystępuję do pracy.
— Zaraz to zrobię. Ona też nie zostawiła dla ciebie żadnych wiadomości. Trzymaj się, kochany.
Agentka odłożyła słuchawkę, zanim Malcolm zdążył odpowiedzieć. Natychmiast połączyła się z Carlem, a ten z kolei zadzwonił do dyrektora, który brał udział w uroczystym obiedzie wydanym
przez jednego z kongresmanów. Kiedy stary podszedł do telefonu i przedstawił się, Carl oznajmił:
— Kondor meldował, że dotarł na miejsce, panie dyrektorze.
— Świetnie, mój chłopcze. Znakomicie.
Odłożył słuchawkę i wrócił do stołu, aby dokończyć opowiadaną właśnie pikantną anegdotę.
Malcolm przez chwilę stał jeszcze w korytarzu, nie odrywając słuchawki od ucha, chociaż połączenie zostało przerwane. Wreszcie uśmiechnął się szeroko i rzekł:
— Ja też ci życzę dobrej nocy, kochana.
Sam jednak bardzo długo nie mógł zasnąć.
Godzinę po telefonie od Malcolma Carl pojechał po starego. Jak zawsze tuż za nim wyruszył drugi samochód z obstawą. Zawiózł dyrektora do budynku dowództwa przy obwodnicy waszyngtońskiej, relacjonując mu po drodze ostatnie zdarzenia. Wyraził przy tym zadowolenie, że sprawdzają się ich przewidywania. Jak się spodziewał, stary poprosił o jak najszybsze połączenie z Kevinem, lecz Carl już wcześniej przekazał do Londynu, by odnaleziono Powella i kazano mu czekać na wiadomość. Polecił więc przez radiotelefon ponownie nawiązać kontakt i zanim weszli po schodach na górę, Kevin czekał już po drugiej stronie linii transatlantyckiej. Dyrektor uśmiechnął się tylko z uznaniem i skinął głową, by Carl został w gabinecie. Sekretarz z dumą pomyślał o zaufaniu, jakim się go obdarza.
— Kevin? Jak ci idzie?
— Znakomicie. Mówiąc szczerze, gdyby pan nie zadzwonił, ja bym to uczynił.
— Znalazłeś coś ciekawego?
— Tak. Parkins nie miał zaufania do ludzi generała. Wysyłał kopie materiałów i notatki na poste restante, na fałszywe nazwisko, z zastrzeżeniem, że mają zostać odesłane nadawcy, jeśli nikt ich nie odbierze w ciągu miesiąca. Jako nadawcę wpisywał swego oficera łącznikowego. Poprosiłem pańskiego przyjaciela ze Służb Specjalnych, żeby sprawdził taką możliwość, nie dawała mi bowiem spokoju ta uwaga Parkinsa, iż Anglikom można ufać i powierzać różne rzeczy na przechowanie.
— To świetny pomysł, mój chłopcze. Przeczytałeś te materiały?
— Godzinę temu udało nam się złamać szyfr. Parkins był świadkiem kłótni dwóch pijanych mężczyzn na temat efektywności działań Amerykanów. Jeden z nich, bardziej nerwowy, próbował
udowodnić, że Rosjanie znają dokładne rozmieszczenie amerykańskich wyrzutni rakietowych. Zaciekawiony Parkins śledził tego człowieka po wyjściu z baru. Później zdecydował się wymusić
z niego dokładniejsze informacje, co przyniosło efekty. Okazało się, że ten pijak to niejaki Michaił Donowicz, kurier KGB stale podróżujący między Nowym Jorkiem a Moskwą. Posługiwał się
niemieckimi dokumentami, ale pracował dla Rosjan. Jestem pewien, że chodziło tylko o to, by zwalić winę na wywiad wschodnioniemiecki w razie schwytania kuriera. Wygląda na to, że Donowicz zajmował się wyłącznie przewozem dużych sum pieniędzy. Sprawdzamy jeszcze szczegóły tej działalności, o której opowiedział Parkinsowi, sądzę jednak, że znajdziemy wystarczające dowody. Z notatek wynika, że Donowicz miał zamiar przejść na naszą stronę, czekał jedynie na okazję zdobycia jakichś cennych informacji. Między innymi powiedział Parkinsowi, że w Londynie ma się zjawić pewien niezwykle ważny agent, który poleci do Stanów, by w sąsiedztwie jednej z naszych podziemnych wyrzutni przeprowadzić jakąś tajną akcję. Nie wiedział nic więcej. Przysięgał jednak, że obserwuje skrzynkę kontaktową, chcąc poznać człowieka, który odbierze pieniądze. To by potwierdzało, że nosił się z zamiarem przejścia na naszą stronę. Parkins napisał, że tamten trzymał w mieszkaniu całe stosy różnych dokumentów.
— Albo też kłamał, z takiego czy innego powodu.
— Niewykluczone — przyznał Kevin — ale Parkins był innego zdania. Kurier powtarzał, że agent ma wyjąć ze schowka na lotnisku pokaźną kwotę pieniędzy i następnego dnia odlecieć do Toronto, a stamtąd udać się do Stanów Zjednoczonych. Parkins, który nie ufał ludziom z własnej sekcji, postanowił rozegrać sprawę na swój sposób. Według ostatniego listu, wysianego już z lotniska w Londynie, rozpoznał agenta odbierającego przesyłkę, śledził go, a następnie zarezerwował sobie miejsce na ten sam lot. Parkins pisał, że postara się go obserwować tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Martwiło go trochę, że straci kontakt z łącznikiem, gdyż żaden z ludzi generała nie jest informowany o jakimkolwiek awaryjnym systemie łączności poza siatką ich sekcji.
— To szczyt głupoty. Czy Parkins napisał coś jeszcze o tym agencie? A może kurier zdradził mu inne, cenne informacje?
— Kurier podał mu nazwisko: Krumin. Nie wiedział jednak, czy to pseudonim, czy prawdziwe nazwisko agenta. W każdym razie pieniądze były przeznaczone dla Krumina. Parkins kazał
kurierowi dalej wykonywać swoje zadania, ten miał bowiem jeszcze jedną przesyłkę do przekazania tydzień później. Widocznie Parkins był przeświadczony, że do tego czasu uda mu się coś odkryć i wtedy podejmie decyzję, jak załatwić tę sprawę. W materiałach jest jeszcze
trochę różnych szczegółów, komentarzy i wskazówek, które wymagają sprawdzenia, niemniej znamy już przebieg wydarzeń. I co pan o tym myśli?
Przez chwilę panowała cisza, wreszcie dyrektor odpowiedział:
— Oczywiście, to wszystko może być prawdą. Pomysł z listami na poste restante okazał się genialny, poznaliśmy bowiem istotę sprawy. Zeznania kuriera, o ile to naprawdę był kurier, również brzmią prawdopodobnie. Parkins musiał faktycznie wyruszyć śladem rosyjskiego agenta, gdyż znalazł się w Ameryce, choć nadal pozostaje niejasne, jakim sposobem i po co dotarł aż na teren wyrzutni. Nie masz więcej żadnych wiadomości o tym kurierze?
— Nie. Jeśli nawet wrócił do Anglii, to nie kontaktował się z nikim od nas.
— Aha. Skłonny jestem wierzyć w olbrzymią większość, a nawet we wszystko, co Parkins napisał, ale nie dlatego, żebym traktował twoje odkrycie jak rewelację.
— Co pan przez to rozumie? — zapytał wyraźnie rozczarowany Kevin.
Dyrektor jednak nie odpowiedział.
— Chciałem ci przekazać pewne istotne nowiny, nie miałem pojęcia, że zdołałeś się aż tyle dowiedzieć. Otóż poprosiliśmy o wszelkie dostępne informacje w tej sprawie każdą z naszych
placówek i dziś po południu otrzymaliśmy bardzo ciekawy raport. CIA ma wtyczkę w berlińskiej siedzibie KGB i właśnie ten agent przekazał raport o londyńskim kurierze, opisujący taki sam przebieg zdarzeń. Według niego poczynania Parkinsa omal nie spowodowały przerwania całej operacji Rosjan. KGB chce jednak ponowić próbę, wysyłają kolejnego agenta do Ameryki przez Berlin i Londyn.
— To niewiarygodne! Skąd KGB miałoby wiedzieć, że kurier się sypnął?
— To rzeczywiście zastanawiające. Widocznie jego przełożeni już wcześniej coś podejrzewali, a przed nimi wygadał się jeszcze szybciej niż przed Parkinsem. Oni mają swoje metody. W każdym
razie ten podwójny agent utrzymuje, że kuriera zdemaskowano i we wtorek na nowo zostanie podjęta próba szpiegowska. Wracaj do Berlina, skontaktuj się z szefem tamtejszej komórki CIA, on cię zapozna ze szczegółami i zarezerwuje miejsce w tym samym samolocie. Dokładnie sprawdzimy listę pasażerów i może zanim wylądujecie w Londynie, będziemy już mogli podać ci nazwiska
podejrzanych. Dostaniesz kogoś do pomocy, trzeba przede wszystkim namierzyć tego agenta.
— I co potem?
— Będziemy go obserwowali i spróbujemy się dowiedzieć, co jest aż tak ważnego, że nawet śmierć Parkinsa nie powstrzymuje ich przed wysłaniem drugiego człowieka.
5
— Gra trochę się teraz poprawiła — powiedziała dla podtrzymania konwersacji.
— To prawda — odparła Księżna — a wynika z tego następujący morał: ,,Ach, to dzięki miłości, miłości, kręci się cały świat!"
— Ktoś powiedział — wyszeptała Alicja — że kręci się, kiedy nikt nie wtrąca się do cudzych
spraw!
— Ach, cóż tam! Oznacza to mniej więcej to samo — powiedziała Księżna i wbiła swój krótki,
ostry podbródek w ramię Alicji, dorzuciwszy: — A z tego wynika następujący morał: ,,Zwracaj
uwagę na sens, a glos już sam to wypowie".
„Jakże rozmiłowana jest w odnajdywaniu morałów we wszystkim!" — pomyślała Alicja.
Mężczyzna zajmujący miejsce 42B, przy oknie samolotu rejsowego BOAC, który o 9.40 wystartował z Berlina do Londynu, miał trzy paszporty. Pierwszy trzymał w lewej kieszeni marynarki razem z ukrytym w obudowie długopisu pistoletem pneumatycznym, wyrzucającym ładunki cyjanku potasu i działającym skutecznie nawet z odległości trzech metrów. Była to znacznie ulepszona wersja podobnego, większego urządzenia, z jakiego agent KGB w roku 1957 zabił w Monachium zbiegłego przywódcę separatystów ukraińskich, Lwa Rebeta. Ów pierwszy
paszport był wystawiony na nazwisko Jana Markowicza, obywatela polskiego, przedstawiciela dużej firmy handlowej, który udawał się do Londynu na wystawę przemysłową. Faktycznie w tym czasie odbywały się targi, ale prawdziwy Jan Markowicz zginął dziesięć lat wcześniej w jednym z sowieckich łagrów. Zgodnie z drugim paszportem mężczyzna ten był Kanadyjczykiem, nazywał się Rene Erickson i wracał z wakacji w Europie, o czym mogły zaświadczyć rachunki z różnych ekskluzywnych hoteli. Tenże komplet dokumentów był zaszyty między dwiema warstwami skóry grubej aktówki, w której spoczywały służbowe materiały Jana Markowicza. Natomiast trzeci paszport, awaryjny, z którego mężczyzna miał nadzieję nigdy nie skorzystać, przedstawiał go jako obywatela amerykańskiego, niejakiego Franka Walsha, nauczyciela języków obcych z liceum w Saint Louis. Agent nie miał przy sobie nic, co mogłoby zdradzić jego tożsamość, gdyż Fiodor Nuricz dobrze wiedział, że nie warto podejmować takiego ryzyka.
Trzymał przed sobą otwartą gazetę, ale myślami błądził wokół powierzonego mu zadania. Nie podobało mu się to, iż jedynie w zarysach nakreślono mu plan pobytu w Stanach, że nie przewidziano prawie żadnego wsparcia i tak mało podjęto środków ostrożności. Co prawda wykonywał już wcześniej zadania techniczne, lecz znacznie lepiej czuł się w tradycyjnej pracy wywiadowczej, a zwłaszcza w szpiegowaniu organizacji paramilitarnych. Nie umiał sobie wytłumaczyć, z jakich powodów wysyłano do Ameryki agenta monitorującego sygnały. Przyzwyczaił się jednak, że każdy otrzymuje tylko tyle informacji, ile niezbędne, by mógł wykonać swoją część zadania.
Jego dowódca, major wywiadu wojskowego, GRU, także zgłaszał wiele zastrzeżeń do tej operacji, nie miał jednak żadnego wpływu na jej przebieg. Mógł jedynie czekać, aż Nuricz wykona całą pracę dla KGB, a następnie przedstawi mu raport z przeprowadzonej akcji.
Wzajemne szpiegowanie się obu radzieckich instytucji wywiadowczych także nie dawało Nuriczowi spokoju. Sądził, że ta sytuacją stanowi dla niego nie mniejsze zagrożenie niż bezpośrednie działania na terenie innych państw. Starał się jednak zawsze przywiązywać
większą wagę do tej ze swoich ról, którą sam uznał za istotniejszą. Uważał siebie przede wszystkim za Rosjanina i żołnierza, a dopiero w dalszej kolejności za komunistę i szpiega! Jako Rosjanin i komunista traktował działania skierowane przeciwko wrogom ojczyzny za swe powołanie. Natomiast miłość do wojska miał dosłownie we krwi, gdyż jego przodkowie bronili Mateczki Rosji przed Napoleonem oraz Hitlerem, przeszli dziesiątki pól bitewnych niemal w całej Europie. Fiodor Nuricz zaś był pierwszym oficerem w rodzinie, co powtarzał z niezwykłą dumą, chociaż jego stopień wojskowy musiał być zachowany w ścisłej tajemnicy, której nie wolno ujawniać cywilom. Wiara w potęgę sił zbrojnych, o których wiele się nasłuchał siadając na kolanach ojca, była głównym powodem podjęcia zaraz po maturze, w roku 1959, służby w wywiadzie cywilnym.
Zaledwie po trzech dniach pracy, kiedy Nuricz zdążył się ledwie upewnić, że ma olbrzymie możliwości szybkiego awansu w tajnej policji, co zresztą przyjął z dumą, nawiązał z nim kontakt dawny przyjaciel ojca, który jakimś sposobem przetrwał liczne czystki w armii, zdobywając nawet stopień kapitana. Dość szybko przekonał młodego Fiodora, że powinien wstąpić do służb Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (gdyż w tamtych czasach tajna policja nie podlegała
jeszcze KGB), lecz działać jednocześnie jako agent wywiadu wojskowego, ponieważ będąc w pierwszym rzędzie oficerem armii, a dopiero później wywiadowcą służb cywilnych, w znacznie większym stopniu przyczyni się do ochrony bezpieczeństwa Mateczki Rosji.
Nuricz nie zastanawiał się długo nad przyjęciem tej propozycji. Co prawda nikomu się z tego nie zwierzał, nawet rodzicom, uważał jednak, że potęga Rosji musi być oparta na supremacji wojska — supremacji mierzonej nie tylko w stosunku do potencjału militarnego wrogich krajów, lecz także wobec wszelkich instytucji cywilnych na każdym poziomie struktury państwa. Tylko opanowani, rozsądni wojskowi będący u steru władzy mogli skutecznie ochronić Rosję i całe imperium radzieckie zarówno przed zakusami obcych sił, jak i przed destrukcyjną działalnością niekompetentnych, myślących wyłącznie o własnych korzyściach biurokratów. Tylko wojskowi
mogli doprowadzić system radziecki do perfekcji oraz ściśle kontrolować elementy rewizjonistyczne i kapitalistyczne, nie popełniając przy tym katastrofalnych pomyłek, jakże charakterystycznych dla radzieckich władz cywilnych.
Ilekroć Nuricz myślał o błędach popełnionych przez ludzi podejmujących decyzje, zawsze wspominał sąsiada, który mieszkał razem z córką. Dziewczyna miała dziewiętnaście lat i była o rok
starsza od Fiodora, gdy którejś nocy oboje zniknęli z mieszkania w Moskwie. Nigdy nie udało mu się dowiedzieć, jaki los ich spotkał, był jednak na tyle przezorny, aby zanadto nie rozpytywać.
Żywił tylko przekonanie, że wojskowi by nie popełnili takiego błędu i nie aresztowali człowieka będącego dobrym Rosjaninem i dobrym komunistą. Nie zdarzało się, aby oficerowie wysłali kogoś
do obozu przez pomyłkę.
No cóż, to było tak dawno temu, pomyślał z żalem. Dziś wszystko się zmieniło, a jeśli skoncentruję się na swojej pracy, jeśli zrobię co tylko w mojej mocy, to może podobne sytuacje nigdy się nie powtórzą. Jeszcze raz odtworzył w myślach plan operacji, lecz nadal nie mógł się pozbyć wątpliwości. Miał coraz więcej złych przeczuć.
Kevin zajmował miejsce 27A, na samym końcu tego samego przedziału w samolocie. Nie zwracał specjalnej uwagi na Nuricza, nie miał ku temu żadnych podstaw. Także udawał, że czyta gazetę, obserwując bacznie mężczyznę siedzącego w fotelu 31 A. Tamten był bowiem agentem CIA, któremu powinna zostać dostarczona lista pasażerów podejrzanych o szpiegowanie na rzecz ZSRR.
Podwójny agent działający w berlińskiej placówce KGB podał im numer lotu, którym miał podróżować do Londynu rosyjski agent. Przed startem, gdy wszyscy jeszcze siedzieli w poczekalni,
technicy z zachodnioberlińskiej sekcji CIA po kryjomu sfotografowali każdego z pasażerów. Później, przy wydatnej pomocy wywiadu niemieckiego, zdołano umieścić agenta w okienku odprawy paszportowej. Posługując się miniaturowym aparatem wykonano zdjęcia przedstawianych do kontroli dokumentów, odczytując zarazem z biletu numer miejsca w samolocie. Zanim jeszcze liniowiec oderwał się od pasa startowego, specjalna ekipa złożona z pracowników amerykańskich i zachodnioniemieckich służb specjalnych zajęła się ustalaniem tożsamości pasażerów. Kevin miał nadzieję, że jeszcze podczas lotu otrzymają listę podejrzanych, zawierającą najwyżej kilka nazwisk. Tymczasem jednak musiał spokojnie czekać.
Czterdzieści pięć minut przed wyznaczonym czasem lądowania agent CIA dostał wiadomość od stewardesy — przekazała mu kartkę wraz ze szklanką napoju, którego nie zamawiał. Ukrył ją w dłoni, odczekał spokojnie trzy minuty, po czym udał się do toalety. Wrócił po dwóch minutach. Kevin odczekał dalsze dwie minuty, a następnie poszedł do tej samej toalety.
Kartka czekała na niego, przyczepiona kawałkiem taśmy samoprzylepnej w głębi kosza na śmieci. Powell omal jej nie rozerwał, starając się jak najszybciej odkleić. Odczytał nazwiska trzech
podejrzanych, obok których widniały numery zajmowanych miejsc: Jan Rostowski, 12B, Jan Markowicz, 42B oraz Sean OTlaherty, 1.5A. Błyskawiczna akcja służb wywiadowczych przyniosła znakomite rezultaty.
Ten system przekazania wiadomości przez radio innemu agentowi, który z kolei miał ją dostarczyć Powellowi, dyrektor berlińskiej placówki CIA uznał za konieczny, chociaż Kevin uważał to za zbyteczne środki ostrożności. Zdawał sobie jednak sprawę, że gdyby Rosjanie zauważyli, iż jeden z pasażerów otrzymuje tajemniczą notatkę i zaczyna się podejrzliwie komuś przyglądać, byłby spalony i nie mógł wykonać dalszej części akcji. Zależało mu na tym, by nikt się nie domyślił jego roli, dlatego zgodził się na pośrednictwo innego agenta, nazywanego powszechnie w takiej sytuacji „przełącznikiem".
Kevin wrócił na swoje miejsce. Siłą opanował chęć bliższego przyjrzenia się trzem wytypowanym mężczyznom, lękał się bowiem, że wzbudzi czujność sowieckiego agenta.
Samolot wylądował w Londynie bez żadnych przeszkód. Lecz gdy kołowali w stronę portu, pasażerowie zwrócili uwagę na kilka pojazdów służb bezpieczeństwa oraz furgonetek stojących obok przewróconego wózka bagażowego, w pobliżu bramy towarowej głównego budynku terminalu. Kiedy wreszcie samolot się zatrzymał, pilot przez głośniki — najpierw po angielsku, a następnie po niemiecku — pożegnał pasażerów, dziękując za skorzystanie z usług
linii BOAC. Nadmienił także, iż z powodu pewnego drobnego incydentu będą musieli nieco dłużej niż zwykle poczekać na dostarczenie bagaży. Przeprosił za to utrudnienie i życzył wszystkim
miłego pobytu w Londynie.
Kevin przystanął z boku, obserwując tłum rozgorączkowanych podróżnych w sali przylotów. Ludzie, którzy przybyli razem z nim, spoglądali zawistnie na pasażerów wcześniejszych lotów chwytających pospiesznie swoje bagaże, pojawiające się rytmicznie na ruchomej taśmie transportera.
Tyler Cassil od jedenastu lat pracował w MI 5, największej komórce brytyjskiego kontrwywiadu, i brał udział w wielu operacjach, strzegąc bezpieczeństwa królowej oraz ojczyzny. Był dumny ze swoich osiągnięć. W przeciwieństwie do wielu kolegów nie wzbraniał się przed współpracą z Amerykanami, kiedyś dotarły nawet do niego plotki, że według powszechnej opinii zalicza się go do tych osób, które wręcz lubią działać z postrzelonymi Jankesami. Cassil nie mógł tego powiedzieć o sobie, chociaż przyznawał otwarcie, że współpraca z Amerykanami może być zabawna, a czasami nawet pouczająca. W dodatku — co najważniejsze — tamci nie szczędzili funduszy. Tego ranka również wykonywał zadanie zlecone przez CIA, które uważał za dość ciekawe. Podkradł się od tyłu do opartego ramieniem o ścianę Kevina i rzekł:
— Jak minęła podróż, staruszku?
Cassil był przekonany, że Amerykanie przebywający na Wyspach czują się nieswojo, jeśli od czasu do czasu ktoś nie zwróci się do nich per „staruszku".
Powell obejrzał się na niewysokiego, pulchnego Anglika, którego dobrze znał.
— Dziękuję, świetnie. Co ty tutaj porabiasz?
Dwaj mężczyźni porozumiewali się półgłosem. Mniej więcej trzy metry dalej stała jakaś stara panna, żaden z nich nie przejmował się jednak tym, że kobieta może coś usłyszeć.
— Och, rutynowa robota — odparł swobodnym tonem Cassil. — Wasz rezydent poprosił służby specjalne o pewne informacje. Otrzymał je, rzecz jasna, lecz równocześnie zaproponowaliśmy naszą pomoc w tej operacji. Rezydent uprzejmie podziękował, stwierdziwszy, że dacie sobie radę sami. Ale zastępca szefa naszego wydziału doszedł do wniosku, iż tamten po prostu nie ma odwagi prosić o wsparcie, dlatego zadzwonił do dyrektora waszego kramiku i już po pół godzinie nadeszła prośba, żeby pomóc ci trzymać na oku ruskich agentów lecących tym samolotem. Przy pomocy służb specjalnych zaaranżowaliśmy to opóźnienie wydawania bagaży, żeby móc dokładniej sprawdzić pasażerów, zanim rozjadą się po całej Anglii. Tymczasem na dole nasi ludzie szczegółowo prześwietlają zawartość walizek trzech głównych podejrzanych. Nie możemy jednak posunąć się za daleko, bo diabli wiedzą, jakie sprytne urządzenia wujek Borys poukrywał w ich bagażach, dzięki którym natychmiast by się dowiedzieli, czy je otwieraliśmy. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu niewielkiemu opóźnieniu.
Kevin odpowiedział uśmiechem. Był przekonany, że MI 5 zaniepokoił przede wszystkim fakt, iż Amerykanie będą sobie poczynać na terenie Anglii bez wiedzy Służb Specjalnych Jej Królewskiej
Mości, stąd też z pewnością wywierano silny nacisk, by włączyć ich do akcji. Zaniepokoiło go trochę, że wywiad brytyjski musiał jednocześnie — przynajmniej połowicznie — poznać szczegóły
akcji, a im więcej osób było wprowadzonych w plan tajnej operacji, tym mniej stawała się ona tajna. Cóż, polityka to polityka, stwierdził w duchu.
— Wręcz przeciwnie, znakomicie to zorganizowaliście. Macie już może coś ciekawego?
— Nie, jeszcze nic, ale wierzę, że coś znajdziemy. Żaden z trzech podejrzanych nie zarezerwował miejsca w samolocie do Kanady lub Stanów Zjednoczonych, lecz to o niczym nie świadczy, gdyż w drugim etapie podróży agent będzie się prawdopodobnie posługiwał innymi dokumentami. Co prawda nic jeszcze nie jest pewne, ale ja już mam swojego faworyta. Najmniej prawdopodobny jest Jan Rostowski, który jakoby w Polsce wykłada na uczelni. Mamy niejakie kłopoty z ustaleniem jego tożsamości, co już jest podejrzane, ale według paszportu oraz innych dokumentów ten człowiek ma sześćdziesiąt trzy lata, a wygląda co najmniej na siedemdziesiąt. Nie umiem go sobie wyobrazić w roli agenta terenowego, bo o ile mi wiadomo chodzi o jakąś tego typu akcję.
Nie jest tak źle, pomyślał Kevin, nie znają szczegółów całej operacji. Nie odezwał się jednak, słuchając Cassila.
— Drugi na mojej liście jest Sean O'Flaherty, prawdopodobnie Irlandczyk. Znaleźliśmy sporo rozbieżności między danymi z jego paszportu a tym, co mamy w kartotekach, ale według mnie ten
facet jest zamieszany w coś innego. Albo zajmuje się przemytem, albo działa dla IRA. Pozostaje więc trzeci podejrzany, Jan Markowicz. Od razu zwróciłem na niego uwagę, przeglądając listę
pasażerów. Tylko z pozoru jego tożsamość nie budzi żadnych podejrzeń. Komputer nie znalazł nic na jego temat w ogólnodostępnych źródłach polskich, to nazwisko nigdy nie pojawiało się
w gazetach, czasopismach specjalistycznych, sprawozdaniach rządowych, nie figuruje na listach członków partii, w wykazach odznaczonych i tak dalej. Wydaje się to dość dziwne, skoro facet
jest aż tak ważną i godną zaufania osobą, że wysyła się go na targi handlowe za granicę. Zwróciliśmy się do chłopców z MI 6, oczywiście nie wtajemniczając ich w szczegóły, żeby sprawdzili także w swoich archiwach. Mam nadzieję, że wy robicie to samo. I choć na odpowiedź przyjdzie nam jeszcze zaczekać, to ten Markowicz, mężczyzna w średnim wieku i znakomitej kondycji fizycznej, jest dla mnie głównym podejrzanym. Co ty o tym myślisz?
— Zgadzam się z tobą. Mam więc rozumieć, że twoi ludzie będą nadzorowali chłopców Ze służb specjalnych i ściśle współdziałali z nami?
Cassil uśmiechnął się szeroko.
— Powiedzmy, że wypełnimy wszystkie funkcje pomocnicze. Ty poprowadzisz całą akcję i otrzymasz każdą pomoc, jakiej będziemy mogli ci udzielić, ale w zamian chcemy wiedzieć jak
najwięcej. Oczywiście chłopcy ze służb specjalnych pozostaną trzonem tego zespołu.
— Jasne — mruknął Powell. — W takim razie skoncentrujmy się na Markowiczu. Muszę znać każdy jego krok, ale trzeba to zrobić tak, żeby nie wzbudzić jego najmniejszych podejrzeń.
Przeszukania, podsłuch i tym podobne rzeczy nie wchodzą w grę. Musimy go mieć w klatce, lecz na tyle dużej, żeby nawet przez chwilę nie zauważył prętów. Przekaż swoim chłopakom, że jeśli
ktokolwiek się zdradzi, wynikną z tego wielkie nieprzyjemności. Naprawdę wielkie.
Cassil skinął głową.
— Dopóki nie sprawdzicie danych personalnych — mówił dalej Kevin — weźcie pod obserwację także dwóch pozostałych. Przydałoby się również, aby służby specjalne dokładnie prześwietliły wszystkich pasażerów tego samolotu. Na wszelki wypadek.
— To będzie cholernie dużo roboty. Czy sprawa jest aż tak ważna?
Powell zignorował pytanie kolegi.
— Twoi ludzie oraz chłopcy z MI 6 niech dalej grzebią w danych Markowicza. My ze swej strony także go sprawdzimy. Bądźcie jednak gotowi wziąć pod obserwację każdego, z kim Markowicz się skontaktuje. Uprzedź swoich agentów, że ten facet może próbować uciec, posługując się innymi dokumentami. Wszyscy musimy być na to przygotowani. Jednocześnie pilnujcie go dokładnie tak samo, jak pozostałych gości odwiedzających wystawę. I nie zapominaj, że jakikolwiek przeciek spowoduje, iż facet nabierze podejrzeń.
— To wszystko? Niczego więcej nie chcecie? A może mamy kontrolować każdą linię telefoniczną w Londynie, na wypadek? Gdyby ktoś o nazwisku Markowicz chciał porozmawiać z którymś z naszych obywateli?
Kevin obrzucił Anglika uważnym spojrzeniem, szybko jednak pojął, że miał to być żart: niewinny dowcip, który krusząc lody utworzy przerębel do późniejszych połowów, czyli wypytywania go o szczegóły.
— Nie — odparł z powagą. — To nie będzie konieczne.
Odwrócił się i ruszył w stronę transportera po swoje walizki, gdyż te właśnie wyjechały z przedziału bagażowego. Usłyszał jeszcze za sobą stłumiony chichot Cassila, w którym wyczuł ironię.
Kiedy samolot rejsowy z Berlina zataczał łuk nad Londynem, podchodząc do lądowania, dwaj technicy wywiadu zachodnioniemieckiego rozmontowywali aparat fotograficzny umieszczony
w budce celnika na lotnisku berlińskim. Film już wcześniej został odesłany do wywołania, lecz z demontażem aparatu czekano do chwili, gdy w poczekalni nikogo nie będzie. Technicy zanadto się
nie spieszyli. Ich pracy przyglądał się doradca z CIA oraz znudzony woźny, który miał później posprzątać budkę celnika. Od czasu do czasu przechodził tamtędy któryś z podróżnych, nie zwracał jednak specjalnej uwagi na pracowników obsługi lotniska.
Demontaż aparatu zajął im kwadrans. Trzej agenci wywiadu po raz ostatni dokładnie spenetrowali wnętrze budki sprawdzając, czy czegoś nie przegapili, aż wreszcie odeszli, ustępując pola woźnemu.
Ten z całkowitą obojętnością przystąpił do pracy. Przyglądał się krzątaninie wokół tego jednego przejścia niemal przez cały dzień, obserwował je na długo przed rozpoczęciem swojej zmiany. Opłaciło się jednak, zdołał bowiem rozpoznać twarze wielu agentów zajętych wnikliwą obserwacją i fotografowaniem pasażerów przed odlotem. Wyłowił z tłumu także kilka nieznanych mu dotąd osób, które zbyt uważnie, jak na zwykłych turystów przyglądały się podróżnym. Zapamiętał dokładnie twarze tych ludzi, by móc ich potem opisać rysownikowi.
Woźny bez pośpiechu, sumiennie zmył podłogę w całej poczekalni, nie chcąc wzbudzać najmniejszych podejrzeń kierownictwa. Jak zawsze po pracy ruszył prosto do domu. Ale będąc już prawie u celu, skręcił nagle w boczną uliczkę, przeskoczył niewysoki parkan i kryjąc
się przebiegł kilka podwórek. Przeszedł następnie ze trzy kilometry mrocznymi zaułkami i alejkami, aż w końcu dotarł do samotnej budki telefonicznej. Nakręcił numer, który poprzedniego dnia zakodował sobie w pamięci, i po wymianie dość złożonych haseł oznajmił krótko:
— Chwycili. Ruszaj.
Odwiesił szybko słuchawkę i bez pośpiechu wrócił do domu. Jego zadanie dobiegło końca.
Woźny z lotniska przekazał wiadomość kurierowi KGB, który przybył do Berlina wyłącznie w celu odebrania tego komunikatu. Podczas pobytu w mieście kurier nie kontaktował się z nikim,
nawet z tutejszą placówką KGB, a zaraz po rozmowie telefonicznej wyruszył w drogę powrotną do Rosji. Zgodnie z planem zatrzymał się w Pradze, skąd zadzwonił do Moskwy i przekazał lakoniczną informację. Kurier nie wiedział nawet, co oznacza ta wiadomość. Nawet gdyby przechwycił ją któryś z obcych wywiadów — czy to w trakcie rozmowy woźnego z kurierem, czy też podczas przekazywania jej z Pragi do Moskwy — niewielkie były szanse, że ktokolwiek zdoła skojarzyć jej treść z porannym lotem BOAC z Berlina do Londynu.
Zaraz po odebraniu wiadomości z Pragi dowódca wydziału Ryżow zadzwonił do nerwowego kierownika biura, Serowa.
— Złapali naszą przynętę — oznajmił krótko. — Polowanie się rozpoczęło i teraz wszystko zależy od nich.
Serow nie musiał pytać, kogo dowódca ma na myśli. Bał się wyjść na głupca, a poza tym telefon był prawdopodobnie na podsłuchu. Zresztą bez trudu się domyślił, kim są ci „oni". Już od kilku dni
„Gamajun" wręcz nie dawała mu spać, a nie prowadzili innej, na tyle ważnej operacji, by Ryżow dzwonił bezpośrednio do niego.
— Myślę, że to chyba dobrze — odparł niezbyt pewnym głosem.
— Nieważne — parsknął z pogardą dowódca. — Dobrze czy źle, nie mamy na to wpływu. Piłka już jest w grze, jak mawiają Amerykanie.
— A jeśli coś pójdzie nie tak? — Serow świadomie chciał wyciągnąć z tamtego jakiś konkret, miał bowiem nadzieję, że nie tylko Ryżow podsłuchuje jego rozmowy telefoniczne.
— Nie wiem, co mogłoby pójść źle, gdyż jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności, prawda? Ale gdyby zaszło coś nieprzewidzianego, Krumin będzie musiał sobie z tym poradzić. Przy naszej pomocy, oczywiście.
— A jeżeli...
— Towarzyszu Serow — przerwał mu tamten ostro. — Krumin musi sobie ze wszystkim poradzić.
Podczas gdy Nuricz spał spokojnie w Londynie, a jego pokój hotelowy obserwował cały oddział brytyjskich i amerykańskich agentów, Malcolm był w trakcie przygotowań do swego pierwszego
dnia pracy w roli przedstawiciela Agencji Systemów Obronnych.
Instytucja ta, która istnieje w rzeczywistości i zajmuje się między innymi organizacją obrony cywilnej, zbierała w tym czasie dane na terenach położonych nieco na południe od obszaru działalności Malcolma. Zakładano jednak, że tego typu pracownik agencji rządowej powinien mieć dość dużą swobodę działania. Inspektorzy terenowi ściśle współpracują ze służbami Departamentu Rolnictwa i plany Agencji dotyczące każdego z okręgów oparte są w dużej mierze na informacjach dostarczanych przez okręgowy nadzór agrotechniczny. Malcolm już poprzedniego wieczora skontaktował się z inspektorem Departamentu Rolnictwa i umówił z nim na śniadanie o siódmej rano.
Malcolm nie znosił wcześnie wstawać. Wcześnie zaś oznaczało dla niego przed siódmą trzydzieści. Z tego właśnie powodu nie lubił większości poranków. W reklamie swych usług motel zapewniał budzenie, ale ograniczyło się to do pożyczenia mu przez recepcjonistkę starego budzika, którego jazgot kwadrans przed szóstą wypełnił cały pokój. Malcolm leżał jeszcze przez dziesięć minut, powtarzając sobie, że musi wstawać, gdyż znowu jest pracownikiem państwowym, choć tym razem w służbie Agencji Systemów Obronnych. I za każdym razem, gdy szumna nazwa tej instytucji pojawiała się w jego myślach, Malcolm uśmiechał się ironicznie.
Umówione spotkanie potraktował jako wyśmienity pretekst do tego, by zrezygnować z ćwiczeń gimnastycznych, które według zaleceń McGifferta powinien wykonywać codziennie rano. Poza
tym uważał, że jakikolwiek trening w samotności, w czterech ścianach pokoju, jest nudny i bezcelowy. Wziął zatem prysznic, ogolił się i założył szkła kontaktowe, wyjątkowo bez większych
kłopotów. Szczotkując zęby próbował znaleźć w sobie choć odrobinę entuzjazmu do czekającej go pracy, bez większego przekonania wmawiając sobie, że ospałość jest wynikiem lenistwa, a nie dręczącego niepokoju.
Przynajmniej nie muszę wkładać krawata i garnituru, pomyślał, naciągając dżinsy i niebieską bluzę od dresu. Zawiązując buty klął urzędnika, który zatwierdził ten typ obuwia, było ono bowiem — według zapewnień Carla — obowiązkowe do pracy w terenie. Wreszcie wyjrzał przez okno. Słońce już wzeszło, lecz od północy nadciągały ciężkie chmury. Korony drzew chwiały się pod naporem wiatru, który nie ustał nawet na chwilę od czasu jego przyjazdu do miasta. Właścicielka motelu powiedziała mu, że tutaj zawsze wieje, toteż Malcolm zdecydował włożyć na wierzch lekką szwedkę.
Ustawił kombinację cyfr i otworzył zamek szyfrowy walizki, po czym ostrożnie nacisnął ukryty w bocznej ściance guzik. Gdyby tego nie zrobił, po kilku sekundach od chwili otwarcia cała walizka eksplodowałaby mu prosto w twarz. Wyjął ze środka aktówkę zawierającą notatnik, formularze i tabele do wpisywania danych oraz komplet ołówków, długopisów i szczegółową mapę, po czym wraz z lornetką wrzucił ją do brudnozielonej, turystycznej stylonowej torby, którą można było również nosić jak plecak. Kupił ją w sklepie ze sprzętem wojskowym w Great Falls. Odetchnął z ulgą, że nie musi ciągnąć ze sobą walizki wyposażonej w ładunek
wybuchowy. Ułożył wszystkie rzeczy w torbie i po chwili namysłu dorzucił wydaną niedawno powieść szpiegowską, żeby mieć jakieś zajęcie, gdyby trafiło mu się trochę wolnego czasu. Zajrzał do środka, ale w torbie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca na kanapki, które zamierzał kupić w pobliskim barze, oraz dwa termosy, jeden z kawą, drugi z mlekiem. W końcu odwrócił się i popatrzył na leżący w walizce pistolet.
Mnóstwo czasu zajęło wybranie dla Malcolma odpowiedniej broni, na co on sam nie miał żadnego wpływu. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że jest to aż tak skomplikowane. Decyzja miała
zapaść po pierwszym dniu pobytu na farmie, po wstępnych przymiarkach i próbnym strzelaniu. McGiffert zabrał na strzelnicę dziesięć typów różniących się kalibrem i wielkością, zarówno
pistoletów automatycznych, jak i rewolwerów, chciał bowiem zapoznać Malcolma z wieloma rodzajami broni, z którymi ten mógł się w przyszłości zetknąć, jak też udzielić mu instrukcji posługiwania się każdym z nich. Bo chociaż Malcolm zabił wcześniej dwóch ludzi z pistoletu, nie miał jednak żadnego doświadczenia i nie przechodził szkolenia w tym zakresie. Jednocześnie McGiffert pragnął zobaczyć, jak on radzi sobie z różnymi typami broni, by móc później
przedstawić swą opinię staremu.
— Proponuję rewolwer — powiedział Szkot następnego dnia podczas narady z doktorem Loftsem i dyrektorem. Malcolm miał wówczas zajęcia z włamywania się i przeszukiwania mieszkań.
— Jest łatwiejszy w użyciu, a skoro trzeba zakończyć instruktaż w ciągu trzech dni, musimy postawić na prostotę. Według opinii doktora, magnum kalibru dziewięć milimetrów, kolt typu Pyton oraz żaden z modeli pistoletów smitha i wessona nie wchodzą w rachubę, ponieważ mogą wywołać u naszego chłopca przykre wspomnienia. Nie zgadzam się z tym, ale moją specjalnością jest broń, a nie psychika człowieka.
McGiffert urwał, spodziewając się jakiejś ciętej odpowiedzi, lecz ku jego zaskoczeniu stary i Lofts milczeli, spoglądając tylko na niego z zainteresowaniem. Przełknął więc ślinę i mówił dalej:
— Nie sądzę, żeby nasz chłopiec poradził sobie z czymkolwiek o kalibrze większym od dziesięciu milimetrów, co ogranicza nas do strasznie lekkiej broni. Nie możemy także liczyć, że śmiertelnie trafi człowieka już przy pierwszym strzale, a to oznacza, iż powinien używać „stopera", czyli takiej broni, z której, trafienie w dowolne miejsce znacznie ograniczy możliwości działania ewentualnego przeciwnika. Musimy zatem dobrać jak największy kaliber, tym bardziej że lżejsza broń jest mniej pewna. Biorąc pod uwagę, że Malcolm musi nosić broń ukrytą, winien to być rewolwer o krótkiej lufie, nie dłuższej niż dziesięć centymetrów, a najlepiej pięciocentymetrowej. Podsumowując, stawiam na smitha i wessona kalibru dziewięć i pół milimetra, typu „bodyguard". To rewolwer bezkurkowy, łatwo go ukryć pod ubraniem, bo przy pięciocentymetrowej lufie ma zaledwie piętnaście centymetrów długości i waży około ćwierć kilograma. W bębenku mieści się tylko pięć nabojów, ale mają wystarczającą siłę przebicia, by nawet niewprawiona osoba mogła się nim skutecznie posługiwać. Dobierzemy do tego dwie kabury, jedną na ramię, drugą przy pasie. Rewolwer jest na tyle mały, że nasz chłopiec powinien się szybko przyzwyczaić do noszenia
go pod pachą. Widziałem, jak on strzela, i uważam, że Malcolmowi również ta broń będzie odpowiadała. Możemy jeszcze rozważyć podobnego smitha i wessona kalibru dziewięć milimetrów z krótką lufą. Jest nieco cięższy, ale w bębenku mieści się sześć pocisków o prawie dwukrotnie większej sile przebicia...
— Myślę — przerwał mu dyrektor — że bezkurkowa dziewiątka będzie mu pasowała. Nie sądzę, żeby Malcolm został zmuszony do użycia broni, niemniej chciałbym, żebyś go jak najlepiej przygotował na taką ewentualność. Poza tym dobrze by było, gdybyś mu kazał nosić broń przez cały czas. W ten sposób poważniej potraktuje swoją rolę, zwiększy czujność, a może nabierze też nieco pewności siebie. Nie grozi mu to, że stanie się zbyt pewny siebie, dla
Malcolma to wszystko jest nowe, a poza tym należy mu wbijać do głowy, iż jest żółtodziobem. W Montanie mamy wiosnę, więc będzie musiał stale chodzić w kurtce lub grubym swetrze, zatem bez
trudu ukryje rewolwer. Nawet jeśli ktoś zauważy u niego broń, to przecież na zachodzie nie ma w tym nic dziwnego, choć Motana to nie Teksas. Wystarczy jednak, iż Malcolm wytłumaczy się tym,
że lubi sobie postrzelać lub panicznie się boi jadowitych węży. Postaramy się też wyrobić mu legalne pozwolenie na broń.
— Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nigdy nie będzie musiał korzystać z rewolweru — rzekł cicho McGiffert.
Malcolm spoglądał teraz na broń schowaną w podramiennej kaburze z miękkiej skóry. Starannie dopasowany i ręcznie szyty futerał, leżąca obok kabura do mocowania przy pasku, niebieskawy
połysk oksydowanej stali, tłoczona w brązową szachownicę kolba — to wszystko kojarzyło mu się z precyzyjnym, fachowym i ostrożnym działaniem. Miał przy sobie rewolwer podczas wycieczki do pobliskich wyrzutni rakietowych i przez cały czas czuł się głupio, gdyż przebywał w towarzystwie zawodowych lotników, nawykłych do noszenia pistoletów na biodrze. Teraz, mimo że był zdany wyłącznie na siebie i nie miał żadnej ochrony, poczuł się jeszcze bardziej
głupio, kiedy pomyślał, że miałby założyć pas z kaburą i wcisnąć rewolwer pod pachę, skoro kolba zawsze wypychała ubranie na ramieniu. Owa aura fachowości i precyzji, jaką roztaczała wokół
siebie broń, martwiła go nawet bardziej, niż chciałby się do tego przyznać. Spojrzał na stylonową torbę i stanowczo odrzucił myśl o zabraniu rewolweru. Przy moim pechu, pomyślał, w barze torba
zsunie mi się z ramienia i broń wypadnie na podłogę. Westchnąwszy głośno, usunął z wyobraźni obraz twarzy McGifferta, na której malowała się wyraźna troska, po czym zamknął i zabezpieczył
walizkę, nie wyjmując rewolweru.
Zaparkował swego ciemnozielonego dżipa kombi między dwiema furgonetkami na placyku przy wyjeździe z miasta. Wysiadł, zamknął drzwi i rozejrzał się dokoła. Była za dwie siódma — nie chciał przyjeżdżać za wcześnie, żeby uniknąć nerwowego czekania w restauracji. W kabinach obu furgonetek, na tylnych szybach, wisiały karabiny: w jednej dubeltówka z krótką lufą, w drugiej sztucer na płową zwierzynę. Malcolm z niedowierzaniem pokręcił głową.
Słońce stało już nieco wyżej na niebie i dość wyraźnie się ociepliło. Białe ściany budynku restauracji tak silnie błyszczały w jego promieniach, że aż musiał zmrużyć oczy. Chyba już po raz
piąty tego dnia pomacał kieszeń kurtki, sprawdzając, czy zabrał okulary przeciwsłoneczne. Szeroka wstęga autostrady numer 2 biegła prosto jak z bicza strzelił, a wejście do restauracji znajdowało się
zaledwie kilka metrów od krawędzi szosy. Po jej przeciwnej stronie ciągnęły się tory kolejowe zastawione pustymi wagonami towarowymi. Ponad dachami składu Malcolm dostrzegł wierzchołki paru wzgórz dźwigających się w stronę nieba, którego ciemny błękit stopniowo przesłaniała szara ściana chmur. Miasto rozciągało się na wschód i południe, a budynki i ulice tworzyły nieregularną
mozaikę wypełniającą płytką kotlinę. Od strony restauracji doleciał warkot silnika, szczekanie psa oraz jakieś nawoływania i brzęk naczyń w kuchni. Widok na zachód przesłaniały Malcolmowi trzy
olbrzymie ciężarówki — dieslowskie motory pracowały na niskich obrotach, widocznie kierowcy tylko na chwilę wstąpili do baru. Mieszanina zapachów na parkingu mogła przyprawić o zawrót
głowy, wyziewy spalin i smród benzyny mieszały się z aromatami naleśników, smażonego bekonu oraz kawy, a także wonią mokrej ziemi i kiełkującej trawy. Może to wcale nie będzie takie złe,
pomyślał Malcolm, ruszając w kierunku wejścia.
Wewnątrz siedziało czterech klientów, sami mężczyźni. Jedyną kobietą była młodziutka kelnerka, która według oceny Malcolma dorabiała w czasie wolnym od zajęć szkolnych. Przy jednym stoliku siedziało dwóch facetów w strojach roboczych; pili kawę i rozmawiali po cichu. Trzeci, w jednoczęściowym kombinezonie i czapce baseballowej założonej daszkiem na bok, zajmował miejsce przy barze, tyłem do drzwi. Czwarty mężczyzna siedział samotnie przy stoliku pod oknem i wyglądał przez nie na autostradę. Był silnie zbudowany, choć ani za gruby, ani za wysoki. Na głowie miał olbrzymi kapelusz typu stetson, mocno poplamiony i zniszczony,
prawie bezkształtny, kiedyś zapewne kawowy, teraz bliżej nieokreślonego koloru między szarym a brunatnym. Ubrany był w zieloną koszulę, wytarte niebieskie dżinsy i uwalane błotem wysokie buty. Skórę na okrągłej, poznaczonej zmarszczkami twarzy i na rękach miał ogorzałą od ciągłego przebywania na powietrzu. Silnie zarysowana dolna szczęka, lekko obwisłe policzki i wąskie usta pozornie tylko znamionowały nieprzyjemnego typka, gdyż do tego człowieka dziwnie pasowały, tworząc dość harmonijne rysy. Na pierwszy rzut oka liczył sobie czterdzieści parę lat.
Spojrzenie jego niebieskich, żywych oczu spoczęło na Malcolmie.
— Hej! — ryknął przez całą długość sali. — Ty jesteś Ronald Malcolm?
Ten skinął głową.
— Nazywam się Jerry Stuart — zawołał mężczyzna tubalnym głosem — jestem tutejszym inspektorem rolnym. Chodź tu, chłopie. Siadaj, zjemy coś.
Dłoń Malcolma niemal całkowicie zniknęła w uścisku wielkiej łapy tamtego.
— Strasznie mi się nie podoba imię Ronald — ciągnął Stuart, nie zadając sobie trudu ściszyć głos. — Czy mogę do ciebie mówić: Malcolm?
Ten uśmiechnął się szeroko.
— Sam nie lubię własnego imienia, większość znajomych mówi do mnie: Malcolm.
— Świetnie. Pomyślałem, że o tej porze będziesz głodny, zamówiłem dwie takie same porcje. Pasują ci naleśniki, jajka na bekonie z grzankami, sok pomarańczowy i kawa?
— Czy mogę poza tym dostać szklankę mleka?
— Jasne, do diabła. Co tylko chcesz. I tak ty płacisz. Powiedz tylko dziewczynie, jak przyniesie zamówione śniadania. To twoja bryka, ta co stoi na wprost wejścia? — zapytał Stuart, ale nie czekał na odpowiedź. — Tak myślałem. Niezła, może się okazać bardzo przydatna, jeśli, odpukać, deszcz nas złapie na polnych drogach. A więc jedziesz w teren, zbierać informacje dla rządu, prawda? Po co?
— No więc — zaczął Malcolm, odstawiając szklankę z wodą — Agencja Systemów Obronnych przeprowadza ankietę wśród ludzi mieszkających w pobliżu wyrzutni rakietowych, żeby stwierdzić, jaki wpływ na ich życie ma bliska obecność pocisków, co sądzą na temat rozmieszczenia wyrzutni, czy zmieniło się ich podejście do spraw obrony; prowadzi się także badania socjologiczne dotyczące rozkładu codziennych zajęć i sposobu spędzania wolnego czasu
przez tych ludzi w porównaniu z mieszkańcami innych rejonów, gdzie nie ma wyrzutni.
Stuart popatrzył na Malcolma. W trakcie jego wyjaśnień wbił spojrzenie w stół i tylko raz się odezwał, kiedy kelnerka przyniosła talerze z parującym śniadaniem. Po jej odejściu milczał jeszcze
przez dłuższy czas, aż Malcolm zaczął się niepokoić. Otwierał już usta, kiedy Stuart rzekł:
— I na coś podobnego masz zamiar poświęcić kilka najbliższych tygodni? Chcesz wiedzieć, co ja myślę? O tym wszystkim, czym będziesz się zajmował?
Malcolm powoli skinął głową.
— To piramidalna bzdura — odparł i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Ronald przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, aż w końcu zachichotał.
— Wiesz co, Stuart? — rzekł z powagą. — Masz rację. Całkowicie się z tobą zgadzam, na sto procent.
— No pewnie — mruknął tamten, wbijając zęby w zwiniętego naleśnika. — Już teraz mogę powiedzieć, jakie będą wyniki. Ci ludzie muszą mieszkać obok wyrzutni bomb atomowych, zdolnych rozwalić cały ten świat na kawałki, lecz wcale o tym nie myślą. Bo i po diabła? Można by się tylko nabawić nerwicy, więc po co zawracać sobie tym głowę?
Upił nieco kawy i po chwili mówił dalej:
— Wiesz co? Czasami ten nasz cholerny rząd zajmuje się strasznie głupimi rzeczami. Bzdurami! Mam prawo tak powiedzieć, gdyż sam pracuję dla rządu, a przecież także płacę podatki na jego
funkcjonowanie.
— Masz całkowitą rację — przyznał Malcolm. — Ja również dla niego pracuję.
W dalszej części śniadania Jerry opowiedział mu o Gemmie i trójce swoich dzieciaków, o psie, którego kupił od farmera mieszkającego pięćdziesiąt kilometrów na południe od Shelby,
a który okazał się strasznie zarobaczony, o kretyńskich formularzach, jakie musi stale wypełniać, o chorej krowie starego Murraya, co to już dawno powinna zdechnąć, o tym, że członkowie rady
miejskiej przekupują tutejszych przedsiębiorców, aby ze żwiru i asfaltu kupionego na utwardzenie ulic robili im podjazdy pod domy, o planowanych zbiorach pszenicy ozimej i o dziesiątkach
innych rzeczy. Stuart okazał się niewyczerpanym źródłem opowieści — gdyby przedstawiał je ktokolwiek inny, natychmiast by nimi zanudził każdego słuchacza, ale Jerry opowiadał w taki
sposób, że Malcolm był zafascynowany.
Przy drugiej filiżance kawy pomógł mu ułożyć plan podróży, przedstawiając obrazowo ukształtowanie terenu. Kiedy Malcolm pokazał na mapie wyrzutnię, którą przyjęto za punkt centralny objętego badaniami obszaru, Jerry uniósł brwi i popatrzył na niego rozszerzonymi oczyma, uważał bowiem, że sensowniejsze byłoby wytypowanie miejsca położonego dziesięć kilometrów od miasta. Nic jednak nie powiedział, uznając to widocznie za jeszcze jeden
przejaw żałosnej głupoty urzędników państwowych. Malcolm postanowił rozpocząć ankietę na południe od wyrzutni, następnie przemieszczać się na zachód i północ, by w końcu odwiedzić ludzi
mieszkających na wschód od niej i ostatecznie zamknąć koło. Zakładał mianowicie, że skoro Parkins przeskoczył północne ogrodzenie, to musiał nadbiec z tamtego kierunku. Chciał zatem
rozpocząć badania z przeciwnej strony, mając nadzieję, że w ten sposób nie wzbudzi specjalnych podejrzeń.
Jerry nalegał, by pierwszy dzień w terenie spędził razem z nim. Malcolm, mimo że protestował, w głębi ducha cieszył się ź tej propozycji. Dobrze wiedział, że nawet na jego mapie nie ma
naniesionych wszystkich polnych dróg tworzących istny labirynt. Zresztą kilkakrotnie o mało nie zabłądził, lecz za każdym razem Jerry mówił mu, którędy ma jechać. Gadał prawie bez przerwy.
Kiedy docierali do kolejnej z wyznaczonych farm, Stuart wyskakiwał z samochodu i zaczynał wrzeszczeć na gospodarza, żeby „zwlókł dupę z łóżka". Najczęściej jednak w domu zastawali wyłącznie kobiety, dzieci były w szkole. Kiedy zaś Malcolm przystępował do „pracy", Jerry nie odzywał się ani słowem. Ten zasypywał mieszkańców pytaniami z testu, po czym ostrożnie próbował wysondować, czy nie widzieli czegoś podejrzanego tego dnia, kiedy zginął
Parkins.
— Wybraliśmy ten właśnie dzień przypadkowo. Chciałbym usłyszeć, czy zaszło wówczas coś niezwykłego? Albo lepiej proszę mi zrelacjonować wszystko, co państwo wówczas robili.
Ludzie posłusznie udzielali odpowiedzi, czasami się jąkając. Wyglądało na to, że z wyrozumiałością przyjmują kolejny przejaw urzędniczej głupoty. Tylko jeden stary farmer nie zgodził się na rozmowę:
— Myślicie, że będę spokojnie patrzył, jak łazicie po moich polach i zabieracie ziemię? Możecie sobie zatrzymać swoje cholerne dolary i gdzie indziej ustawiać te przeklęte rakiety. Ja kocham tę ziemię i nie dam jej sobie więcej wykradać!
Jerry próbował uspokoić starego, ale i tak nic z niego nie wydusili.
Malcolm podczas każdej rozmowy starannie wypełniał rubryki formularzy. Przez cały dzień nie dowiedział się jednak niczego, co mogłoby mieć jakikolwiek związek ze śmiercią Parkinsa.
Później Jerry zaprosił go do „siebie i Emmy" na obiad. Stuartowie mieszkali na południowym krańcu miasta, na niewielkim wzniesieniu zabudowanym dziesiątkami różnych domów, od bardzo
starych, po całkiem nowe. Dom Jerry'ego nie wyróżniał się niczym szczególnym. Suty, bardzo smaczny obiad upłynął w hałaśliwej, wesołej i przyjemnej atmosferze. Po posiłku zaś Malcolm, Jerry i Emma — drobna, prosta kobieta o takich samych jak u męża, żywych, niebieskich oczach — przegadali cały wieczór, aż do dziesiątej. Wreszcie Malcolm podziękował gospodarzom, po raz
kolejny odrzucił propozycję Jerry'ego towarzyszenia mu w jutrzejszej wyprawie, „na wszelki wypadek", i pojechał do motelu.
Nie czekała na niego żadna korespondencja. Meldując się przez telefon w waszyngtońskiej centrali, odebrał zaszyfrowaną wiadomość, że ma „kontynuować zgodnie z planem". Rozglądając się po swoim skromnym pokoiku motelowym, wspominał dość nieskładne, lecz za to szczęśliwe życie Stuartów. Ale gdy jego wzrok spoczął na walizce, w której leżał rewolwer, natychmiast wrócił myślami do zabitego Parkinsa.
— Dobry Boże! Co ja tutaj robię? — zapytał samego siebie.
6
— Musimy cię podtrzymywać, jak wiesz — wyszeptała Biała Królowa, gdy nieco zatrwożona
Alicja wstała posłusznie.
— Dziękuję bardzo — wyszeptała Alicja w odpowiedzi — ale doskonale się bez tego obejdę.
Nuricz spędził pierwszy dzień pobytu w Londynie tak, jak pozostali uczestnicy targów. Rozmawiał ze swoimi rodakami i brał udział w wycieczkach, którym poświęcił nawet
sporo czasu; wmieszał się w tłum gości zza Żelaznej Kurtyny i razem z nimi wzdychał, podziwiając widoki kapitalistycznego Londynu. Pochłonął też odpowiednio dużo niezwykłych dla
niego i wykwintnych potraw, a po południu w towarzystwie dwóch nowych przyjaciół, Węgra oraz Argentyńczyka, poszedł do kina. Przez cały wieczór dwaj przedstawiciele ze Wschodu próbowali
namówić trzeciego na dobicie targu, oferując najróżniejsze towary przemysłowe w zamian za argentyńską wołowinę. Nuricz zakończył wyczerpujący dzień lampką brandy w hotelowym barze i wreszcie poszedł do swego pokoju. Elektroniczne urządzenia podsłuchowe — na które tak bardzo wyczuleni są wszyscy ludzie podróżujący w interesach, a których odkrycie mogłoby wywołać lawinę olbrzymich kłopotów — pozwoliły zarejestrować jedynie ten fakt, że wyjątkowo długo szykował się do snu. O północy zaś ukryte mikrofony przekazywały już tylko głośne chrapanie towarzysza Jana Markowicza.
— Jesteście pewni, że w ciągu całego dnia nie spotkał się z żadnym kurierem? — Kevin zapytał Cassila następnego ranka przy śniadaniu.
— Absolutnie — odparł Anglik, sącząc z wolna herbatę i zastanawiając się, jak ci Amerykanie mogą rozpoczynać każdy dzień od mocnej kawy.
Spotkali się przy stole w saloniku niepozornego domku wykorzystywanego przez MI 5 jako służbowy hotelik. Według wszelkich dostępnych źródeł brytyjskich i amerykańskich żaden z obcych wywiadów nie wiedział o jego istnieniu.
— Towarzysz Markowicz zachowuje się bez zarzutu. Wraz z innymi zgłosił się do agenta odpowiedzialnego za sprawy bezpieczeństwa i wywiadu w ich delegacji, młodego człowieka oficjalnie pełniącego funkcję sekretarza kierownika grupy. Żaden z naszych ludzi nie zauważył, żeby Markowicz zostawiał gdziekolwiek jakieś informacje. Ani służby specjalne, ani my oraz chłopcy z szóstki nie mamy na niego absolutnie nic, brak też najmniejszego przecieku
o planowanej operacji wywiadowczej. Do tej pory nasi ludzie w Polsce nie znaleźli nawet wzmianki o jego przeszłości, ale twierdzą, że to jeszcze nic nie znaczy. Domyślam się, że wasi agenci także niczego nie zwąchali.
Kevin nie odpowiedział, zatem Cassil mówił dalej:
— Wyeliminowaliśmy tego naukowca z Polski, Rostowskiego. Wykłada historię na Uniwersytecie Warszawskim, specjalizuje się w epoce Tudorów. Znają go w Muzeum Brytyjskim, podobno mogą ręczyć za niego. Sprawdzaliśmy też polskie źródła. Okazało się, że był aresztowany przez Służby Bezpieczeństwa. Jeśli w dodatku weźmiemy pod uwagę jego zaawansowany wiek, możemy go skreślić z listy domniemanych agentów. Nasz irlandzki przyjaciel, Sean
O'Flaherty, to zupełnie inna sprawa. Zainteresowały się nim Służby Specjalne, bo facet posługuje się fałszywym paszportem. Wywiad wojskowy z Belfastu przypuszcza, że to jeden z kurierów dostarczających broń dla IRA, utrzymujący kontakty z handlarzami z Ameryki oraz Europy Środkowej. Od chwili przybycia do Londynu spotykał się już z kilkoma podejrzanymi typkami, ale
żaden z nich nie jest rosyjskim szpiegiem. Facet ma sporo na sumieniu, ale to nie ten, którego szukacie. Wracamy więc do punktu wyjścia. Jeśli Markowicz okaże się czysty, będzie to
oznaczało, że albo właściwy agent nam się wymknął, albo wasz informator podał mylną wiadomość. Sprawdzamy jeszcze pozostałych pasażerów, ale nie znaleźliśmy nikogo podejrzanego. Gdybym był na miejscu Rosjan kierujących tym przedstawieniem i musiał przerzucić Markowicza do Stanów Zjednoczonych, jak najszybciej bym go gdzieś ukrył. I to już teraz. Im dłużej będzie odgrywał swoją rolę, tym większe prawdopodobieństwo wpadki, co może mu uniemożliwić w przyszłości wykonywanie jakichkolwiek zadań. Oczywiście, pomoglibyśmy wam w znacznie większym stopniu, gdyby plan domniemanej operacji nie stanowił aż takiej tajemnicy... — zawiesił głos, dostrzegłszy coraz szerszy uśmiech na twarzy Kevina. — Albo gdybyśmy znali nieco więcej szczegółów. Nie zrozum mnie źle, staruszku, nie chcę cię naciągać na wyjawianie sekretów.
Powell całkowicie zignorował tę uwagę Cassila.
— Dobra — mruknął, wstając od stołu i zakładając marynarkę. — Musimy mieć nadzieję, że wkrótce uda się coś znaleźć na tego Markowicza. Jedziemy teraz do centrali.
— Na pewno nie chcesz rzucić okiem na hotel, w którym mieszka, i rozejrzeć się trochę po okolicy?
— Nie — odparł Kevin. — Jeśli to on jest agentem, będzie musiał w końcu udać się do Stanów. Tam wszystko będzie zależało ode mnie, więc im mniej damy mu teraz możliwości zetknięcia się
ze mną, tym lepiej. Poza tym nie wątpię, że twoi ludzie wykonują naprawdę dobrą, solidną robotę. Czyż nie tak?
— Ależ oczywiście, staruszku. Oczywiście — rzekł pospiesznie Cassil, również podnosząc się z miejsca.
Obaj mieli już wyjść na ulicę, gdy zadzwonił telefon. Anglik podszedł do stolika.
— Słucham... Tak, zgadza się... Kiedy?... Jesteś pewien?... Żadnego śladu?... Jak to możliwe?... Dobra. Poleć, żeby zamknięto wszystkie lotniska i porty. Zrozumiano?... Powiedziałem: zamknąć! Nie możemy go znowu stracić z oczu. Zaraz tam będę.
Cassil zmarszczył brwi i z pewnym ociąganiem odłożył słuchawkę. Dopiero po chwili odwrócił się w stronę pełnego najgorszych przeczuć kolegi.
— Obawiam się, że wyniknął pewien problem — rzekł cicho. — Facet zniknął, wykołował nas.
— Co takiego?! — wycedził lodowatym tonem Kevin.
— Po prostu zniknął — powtórzył nerwowo Cassil. — Bardzo sprytnie to załatwił. Dwadzieścia minut temu towarzysz Markowicz odebrał telefon od kierownika delegacji. Podobno przyszedł telegram, że z powodu ważnych spraw rodzinnych ma natychmiast wracać do domu. Żadnych konkretów. Facet się spakował i po dziesięciu minutach wyszedł z pokoju. Obserwatorzy postanowili nas zawiadomić dopiero wtedy, gdy wyruszy w drogę. Markowicz wsiadł do windy. Tak się złożyło, iż żaden z moich ludzi nie mógł razem z nich zjechać do holu. Po drodze winda zatrzymywała się trzykrotnie i na którymś piętrze Markowicz musiał wysiąść, zastąpił go podstawiony na wabia, podobny mężczyzna. Moi chłopcy nie zwrócili na niego uwagi, czekali na prawdziwego agenta. Tymczasem facet uregulował rachunek za Markowicza. Niestety, w tym czasie w recepcji urzędował nie nasz człowiek, który w dodatku ani razu nie widział Rosjanina. Kiedy chłopcy zaczynali poszukiwania agenta, tamten facet spokojnie wsiadł do taksówki i odjechał. Szef grupy wywiadowczej dowiedział się jedynie, że pan Markowicz właśnie się
wymeldował i złapał taksówkę na lotnisko. Jest teraz w drodze do Heathrow. Ktoś z ich grupy telefonicznie zarezerwował dla Markowicza miejsce w porannym samolocie do Warszawy. Odleci
jednak człowiek podstawiony na wabia.
— A prawdziwy Markowicz?
— Żadnego śladu — odparł posępnie Cassil — przynajmniej na razie. Moi ludzie przeszukują całe miasto, obawiam się jednak, że tamci spróbują go jak najszybciej wywieźć z Londynu. Rozesłaliśmy już zdjęcia poszukiwanego do wszystkich lotnisk, portów i dworców kolejowych. Niedługo nasi chłopcy obstawią również lotniska prywatne na wypadek, gdyby chciał wykonać jakiś krótki skok i z innego miasta odlecieć za ocean, ale to zajmie trochę czasu.
Cassil popatrzył bezradnie na kolegę i wzruszył ramionami.
— Bardzo mi przykro, staruszku. Stało się. Wiemy przynajmniej, że właśnie Markowicz jest tym, którego szukamy, a to już dużo Musieli poświęcić tej jednej podmianie mnóstwo czasu i wysiłku. Gdybyśmy nie prowadzili ścisłej obserwacji, nikt by niczego nie zauważył. Rutynowa kontrola gości odwiedzających wystawę pozwoliłaby nam tylko stwierdzić, że facet musiał wcześniej wyjechać. Wykorzystali wszelkie możliwości, żeby zatrzeć ślady, jak chociażby dyżur recepcjonisty, który nigdy przedtem nie widział Markowicza. Moglibyśmy wręcz dać głowę, że jeden z członków polskiej delegacji przyleciał do Londynu, ale musiał wcześniej wyjechać, ze zrozumiałych, uzasadnionych powodów. W dokumentach odnotowano by jego przylot oraz wyjazd, wszystko by się zgadzało. Gdyby nawet istniały jakieś podejrzenia co do jego osoby i skróconego pobytu, moglibyśmy najwyżej zakładać, że facet jest kurierem, który skontaktował się z kim trzeba i natychmiast wyruszył w drogę powrotną. Sprytnie załatwione, naprawdę sprytnie.
— Miejmy nadzieję, że nie nazbyt sprytnie — wtrącił Kevin.
— Chcesz, żebyśmy przymknęli tego podstawionego faceta pod pretekstem, że szukamy zaginionego członka delegacji?
— Nie, jeszcze nie teraz. Nie sądzę, aby wiedział, że jest śledzony. W każdym razie musimy tak założyć. Jeśli zdołamy odnaleźć Markowicza, postaramy się znów bacznie go obserwować.
Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, jakie jest jego zadanie. Nie ma innego sposobu, musimy go odszukać.
Trwało to jednak prawie dwie godziny, zanim udało się znaleźć zaginionego agenta rosyjskiego. Mężczyzna, który odleciał z Londynu, podając się za członka polskiej delegacji, Jana Markowicza,
dwa dni wcześniej odwiedził przedstawicielstwo linii lotniczych Air Canada, by zarezerwować bilet na nazwisko Rene Ericksona, kanadyjskiego turysty wracającego do Toronto. Agent wydziału
Ml 5 nie bez trudu rozpoznał na zdjęciu Ericksona, bo choć Nuricz nie musiał zbytnio zmieniać swego wyglądu, przeistaczając się z Markowicza w Ericksona (wystarczyła wizyta u fryzjera, zmiana ubrania i lekkie przyciemnienie skóry, udające opaleniznę z francuskiej Riviery), to znacznie odmienił swoje zachowanie i temperament — po raz kolejny się okazało, że efekt psychologiczny jest znacznie istotniejszy od samego wyglądu zewnętrznego. Jako Erickson posługiwał się nawet doskonałym kanadyjskim akcentem. Wybitne zdolności Rosjanina, w połączeniu z gustownym ubraniem i innymi drobiazgami, które KGB już tydzień wcześniej dostarczyła do Londynu, a które czekały w skrytce bagażowej na dworcu Victoria, w normalnych warunkach pozwoliłyby uniknąć jakichkolwiek podejrzeń. Nuricz był bardzo zadowolony z dotychczasowego przebiegu akcji. Zarówno Cassil, jak i Powell, musieliby przyznać, że miał ku temu powody.
— Sprytne — powtarzał wciąż Anglik, kiedy razem z Kevinem jechali na lotnisko. — Naprawdę bardzo sprytne. Nie mam pojęcia, na co się zanosi, ale jeśli ten ptaszek jest aż tak dobry, musi to być coś poważnego. Uważaj na każdy swój krok, staruszku, miej oczy szeroko otwarte. I jeszcze raz przepraszam, że omal go nie zgubiliśmy.
Samochód zatrzymał się przed wejściem do sali odlotów linii TWA. Kevin miał lecieć do Toronto następnym samolotem i przybyć na miejsce zaledwie kwadrans po Rosjaninie. W liniowcu Air Canada było już wystarczająco wielu agentów amerykańskiego wywiadu, zaś na lotnisku powinni czekać ich koledzy ze Stanów oraz funkcjonariusze wydziału bezpieczeństwa Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej.
Powell otworzył drzwi, lecz obejrzał się jeszcze na siedzącego za kierownicą Anglika.
— Na szczęście jednak nie straciliśmy go z oczu — powiedział do Cassila — zatem nic złego się nie stało. Dzięki za pomoc. Wujek Sam będzie wam bardzo wdzięczny, jeśli zachowacie tę sprawę w najgłębszej tajemnicy, postarajcie się nawet nie sporządzać żadnych raportów. Nigdy nie wiadomo, gdzie mogą powstać przecieki. Byłbym też bardzo zobowiązany, gdybyś zadbał o to, żeby nikt mnie nie śledził. Również miej oczy szeroko otwarte. Powiedz to samo
chłopcom z szóstki i przekaż im moje podziękowania. Do widzenia.
Zatrzasnął drzwi i ruszył pospiesznie w stronę wejścia do hali. Po jego odejściu Cassil patrzył jeszcze przez pewien czas na budynek dworca, wreszcie westchnął i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Po raz ostatni spojrzał na wejście do sali odlotów i rzekł:
— Do widzenia, staruszku. Do zobaczenia.
Przemarznięty Kevin wbił ręce głęboko w kieszenie płaszcza, chcąc odnaleźć choć odrobinę ciepła. Przeklinał samego siebie, że nie zabrał puchowej kurtki, psioczył na nietrafną prognozę pogody, złorzeczył — choć bez przekonania — dyrektorowi, który go wciągnął w tę operację, ale głównie przeklinał obserwowanego mężczyznę.
Rosyjski agent przybył do Toronto wczoraj po południu, spędził noc w tanim hoteliku, po czym udał się autobusem do Nowego Jorku. Powell ze swoimi ludźmi jechał za nim aż do granicy.
Tutaj — z powodu dość specyficznych, napiętych i delikatnych stosunków między CIA prowadzącą operacje wywiadowcze poza granicami kraju oraz FBI odpowiedzialne za bezpieczeństwo wewnętrzne — obserwację przejęli formalnie agenci specjalni biura federalnego, jako że rosyjski agent znalazł się na terytorium Stanów Zjednoczonych. Ci jednak wykonywali swe obowiązki właśnie tak: formalnie. Dyrektor osobiście wybierał agentów do tego zadania —
najpierw zgłosił swoje potrzeby komisji Czterdziestki, ci zaś przekazali sprawę, praktycznie w formie rozkazu, dyrektorowi FBI.
Ten, mimo że zazwyczaj bronił swych przywilejów i niezależności jak każdy urzędnik państwowy, w tym wypadku bez specjalnego ociągania zgodził się, by Grupa L oraz Czterdziestka wzięły na siebie odpowiedzialność za tę kłopotliwą sprawę, która już spowodowała wielkie zamieszanie w wywiadzie lotnictwa. Dlatego też, zgłosiwszy oczywiście swoje obiekcje i zastrzeżenia — choć wszyscy wiedzieli, że to zwyczajna gra pozorów — wyraził ostatecznie zgodę
i obiecał staremu pełną współpracę, a wyznaczonych agentów przekazał czasowo do dyspozycji Grupy Koordynacyjnej. Ci mieli działać formalnie na rzecz FBI, żeby uniknąć jakichkolwiek za-
rzutów przeciwko prowadzeniu operacji na terenie kraju przez CIA czy też podobną instytucję wywiadowczą. Zatem agenci federalni podlegali bezpośrednio rozkazom Kevina Powella z CIA, ale całość nadzorował osobiście szef Grupy L. Dyrektor FBI poszedł nawet o wiele dalej — pozwolił Kevinowi dobrać pracowników CIA, Krajowej Agencji Bezpieczeństwa oraz wywiadu lotnictwa wojskowego, którzy jako „nadzwyczajna grupa do zadań specjalnych"
mieli wspomagać w terenie Malcolma i będąc „czasowo oddelegowanymi agentami" wykonywać „wspólną operację zaprzyjaźnionych instytucji".
Na Carla zwaliło się mnóstwo papierkowej roboty.
Agent rosyjski udający Kanadyjczyka zameldował się w Nowym Jorku w hotelu Biltmore, podając jako stałe miejsce zamieszkania adres obskurnej kamienicy w Toronto. Ten sam adres był zresztą wpisany w paszporcie Rene Ericksona. Policja kanadyjska stwierdziła, że pokój w tejże kamienicy został wynajęty na nazwisko Ericksona trzy miesiące wcześniej, a czynsz był płacony regularnie przelewem z jednego z banków w Toronto, lecz żaden z urzędników nie mógł sobie przypomnieć wyglądu mężczyzny otwierającego konto. Ktoś systematycznie odbierał zaprenumerowane czasopisma i od czas do czasu robił zakupy, płacąc z tegoż konta. KGB, dysponująca ogromną siatką wywiadowczą, zadała sobie wiele trudu, by stworzyć jak najbardziej wiarygodne pozory, że ów człowiek istnieje w rzeczywistości — całą tę zasłonę stworzono zapewne na wypadek, gdyby któryś z agentów terenowych został zdemaskowany i musiał pospiesznie zmienić tożsamość. Wykorzystywano ją teraz na użytek Nuricza i operacji „Gamajun".
Rosjanin spędził pierwszy dzień pobytu w Nowym Jorku dokładnie tak, jak przystało na średnio zamożnego obywatela kanadyjskiego, który po raz pierwszy miał okazję odwiedzić tę metropolię. Ludzie Kevina nie spuszczali go z oczu, sześciu agentów chodziło za nim na piechotę, reszta posługiwała się trzema samochodami, dokonując rotacji w taki sposób, by obiekt zbyt długo nie
musiał oglądać tych samych twarzy. Mimo że niespodziewanie nadeszło ochłodzenie, Erickson sporo czasu spędził na ulicach, kręcąc się głównie w pobliżu Times Square oraz Madison Square
Garden. Wyraźnie unikał kompleksu Organizacji Narodów Zjednoczonych. Często zatrzymywał się przed wystawami — jest to bowiem klasyczny sposób na sprawdzenie, czy nie jest się obserwowanym — wchodził do różnych sklepów, oglądał towary, zadawał ekspedientom pytania, lecz niczego nie kupił. Każdy, z kim zamienił choć słowo, był dyskretnie fotografowany, a informacje dawano innym agentom, którzy pieczołowicie sprawdzali danego człowieka.
Kevin ze zdumieniem przyjął wiadomość, że ma do dyspozycji tak duży zespół. Począł się nawet zastanawiać, ile to wszystko będzie kosztowało. Doszedł wręcz do wniosku, że może warto
byłoby nawiązać kontakt z Rosjaninem i zaoferować mu wszystko, po co tu przyjechał, o ile będzie to kosztowało Stany Zjednoczone nie więcej niż połowę szacunkowej ceny prowadzenia ścisłej obserwacji agenta. W roku 1959 Chruszczow, w przypływie dobrego humoru, złożył taką propozycję Allenowi Dullesowi. Ten jednak nie zrozumiał dowcipu i jej nie przyjął. Kevin wiedział doskonale że stary również nie potraktowałby tego jako żart, ale dyrektor nigdy nie był zmuszony wędrować po uliczkach wokół Limes Sąuare i mimo nieodpowiedniego ubrania, mimo chłodu wczesnego wiosennego zmierzchu nadzorować przebiegu obserwacji — tak,
żeby nie zdradzić którejś z grup agentów i jednocześnie nie wpaść w oczy Rosjaninowi — a zarazem opędzać się od nachalnych prostytutek, które ze szklistymi oczyma zaczepiały każdego, powtarzając do znudzenia: „Masz ochotę? Masz ochotę?" Sporo wysiłku kosztowało Kevina „utrzymanie się na chodzie", nie chciał bowiem dać się zaskoczyć, kiedy nadejdzie właściwy moment.
Wbrew powszechnej opinii, ukształtowanej przez telewizję, śledzenie człowieka — nawet jeśli jest to ktoś niedoświadczony, nie mający żadnej wprawy — należy do niezwykle trudnych zadań.
Powell był pewien, że Rosjanin nie wie, iż jest obserwowany, ale miał także świadomość, że tamten jest profesjonalistą i podejmie wszelkie środki ostrożności, wykorzysta każdą możliwość, by do maksimum zatruć życie ewentualnym wywiadowcom. Stosował zresztą te metody — przyspieszał kroku i niespodziewanie skręcał, zawracał nagle bądź przystawał, jakby podejmował decyzję, nurkował w mroczne podwórka, by po chwili wyjść z powrotem na ulicę, wypatrywał czyjegoś odbicia w szybach witryn sklepowych, w ostatniej chwili wskakiwał na ruchome schody czy do autobusu. To wszystko udowadniało, że jest on tym człowiekiem, którego szukają, lecz zarazem potwierdzało obawy, że mają do czynienia ze świetnym fachowcem. Nie mogli wykorzystać do śledzenia Rosjanina żadnych miniaturowych urządzeń nadawczych, zakładali bowiem, że jeśli akcja jest aż tak ważna, agent może mieć jakiś przyrząd do wykrywania układów elektronicznych, a cała ta operacja kontrwywiadowcza miała jakiekolwiek szanse powodzenia jedynie pod warunkiem, że tamten nie nabierze podejrzeń, iż jest śledzony. Owo zadanie, niezwykle trudne w innym mieście i o innej porze roku, w zatłoczonym Nowym Jorku, podczas zimnej, deszczowej pogody było wręcz niewykonalne. Powell pokładał całą nadzieję w tym, że
ma do dyspozycji wyszkolonych, inteligentnych i doświadczonych agentów, którzy tak łatwo się nie poddadzą. Natomiast błądząc myślami wokół sprawy kosztów, stwierdził stanowczo, że nawet
gdyby nie dysponował praktycznie nieograniczonymi funduszami, najwyżej trzecia część przeznaczonych na tę operację pieniędzy ległaby zostać uznana za zmarnowaną.
Obok niego przy krawężniku zatrzymał się nagle turkusowy dodge coronet. Kevin zajrzał do środka, a dostrzegłszy obok kierowcy zastępcę szefa grupy swoich wywiadowców, pospiesznie
wsunął się na tylne siedzenie. Jedynym świadkiem tej sceny był przebywający na delegacji pewien urzędnik z Denver, który spacerował po ulicy, usiłując zdobyć się na odwagę i skorzystać z propozycji jednej z oferujących swe usługi panienek. Ale on troszczył się jedynie o to, by nikt nie przeszkodził mu dobić targu.
— Dwie sprawy — oznajmił tamten, kiedy ruszyli wolno w kierunku Central Parku. — Po pierwsze, nasz obiekt nawiązał kontakt.
— Kiedy? — spytał zaciekawiony Powell.
— Po południu, gdy zaraz po obiedzie wyszedł na miasto. Na Zachodniej Czterdziestej Czwartej, przed wejściem do hotelu „Mansfield", rozmawiał krótko z pewną kobietą, udając, że pyta o drogę. Chłopcy zauważyli to jednak i jak zwykle zrobili jej zdjęcie z odległości, ale z tak dużej, że fotografie będą chyba nic nie warte. No cóż, tak krawiec kraje, jak mu materii staje, jeśli wolno mi się tak wyrazić. W każdym razie obiekt musiał się z nią umówić na kolejne spotkanie, ponieważ trzydzieści cztery minuty później znów widziano ich razem, nie opodal pobliskiego baru. Spacerowali tam i z powrotem po ulicy, nie oddalając się zbytnio od siebie, lecz mijali się wielokrotnie, wykorzystując okazje do krótkiej wymiany zdań. Postronny obserwator zapewne nie zauważyłby niczego podejrzanego. Mniej więcej po kwadransie takiej zabawy kobieta przekazała mu coś, według mnie albo paczkę z pieniędzmi, albo dalsze instrukcje, po czym rozstali się na dobre.
— Sprawdziliście ją? — zapytał Kevin.
— Jeden z agentów FBI rozpoznał ją z bliska podczas tego spaceru. Nazywa się Anna M. Brooks, mieszka w Queens, jest czterdziestopięcioletnią panną i pracuje jako sekretarka prezesa
jednej z poważnych firm konsultingowych, opiniującej między innymi duże kontrakty wojskowe oraz inwestycje wielu międzynarodowych korporacji. FBI namierzyło ją przypadkiem, nazwisko
kobiety figurowało na liście współpracowników, jaką znaleziono w siedemdziesiątym drugim roku po słynnej wpadce tego charge d'affaires, którego później wydalono z powrotem do Budapesztu,
O ile wiem, biuro sprawdziło ją bardzo dokładnie, nie znaleziona jednak żadnych dowodów. Wiele drobiazgów spowodowało jednak, że umieszczono ją na liście podejrzanych: otrzymuje większe kwoty pieniędzy z nie wyjaśnionych źródeł, ma zwyczaj odwiedzać bardzo dziwne miejsca o niezwykłej porze, a niektórzy klienci jej firmy prowadzą jakieś lewe interesy. W sumie nic wielkiego, ale szefostwo FBI doszło do wniosku, że musi to być jeden z kanałów przerzutowych, który Rosjanie wykorzystują podczas organizacji swoich operacji wywiadowczych. Dlatego obserwowano ją, mając nadzieję, że w ten sposób uda się wpaść na trop właściwej siatki. Otrzymaliśmy już potwierdzenie, iż są gotowi przyskrzynić tę kobietę, jeśli tylko damy im znać, że nadszedł odpowiedni moment.
— Mogą ją zgarnąć — odparł Kevin — pod warunkiem, że jest tylko mało znaczącym łącznikiem lub kurierem naszego agenta i że nie wiedzą o sobie nawzajem zbyt wiele. W każdym razie mamy pewność, iż ta kobieta pracuje dla nich. Przekaż FBI, żeby na razie wzięli ją pod ścisłą obserwację oraz informowali nas o każdym jej ruchu. Ona nie jest doświadczonym agentem, więc powinno to być proste. Niech sprawdzą, z kim się kontaktuje, może zdołają umieścić wtyczkę w jej firmie i w bloku, w którym mieszka. Zaznacz tylko, iż zgarniemy ją w pierwszej kolejności, jeśli się okaże, że musimy z niej wyciągnąć jakieś wiadomości. Na razie nie chcę żadnych przesłuchań,
jedynie jak najpełniejszą kontrolę. Wątpię jednak, żeby ta kobieta coś wiedziała. W każdym razie niech zostawią jej swobodę, dopóki nie otrzymają od nas rozkazu. Mówiłeś, że masz dwie sprawy.
— Owszem, druga to wiadomość od starego. Przyjechał do miasta, czeka w punkcie kontaktowym przy Central Parku i chce się z tobą zobaczyć,
Carl otworzył drzwi mieszkania jeszcze zanim Powell zdążył nacisnąć dzwonek. Nie zauważył żadnej obstawy przy wejściu na, dole, zatem sekretarz musiał po prostu wyczuć jego obecność. Tą
myśl sprawiła jedynie, że poczuł jeszcze silniejszą antypatię do Carla. Spojrzał na tamtego i zauważył nieznaczny rumieniec na jego policzkach. To pewnie tylko z gorąca, pomyślał zawiedziony.
— Dobry wieczór, panie Powell — mruknął sekretarz, lecz Kevin był pewien, że wyczuwa w jego głosie nutę sarkazmu. — Czekaliśmy na pana.
Nie odpowiedział, wchodząc za tamtym w głąb mieszkania.
— Kevin, mój chłopcze — wykrzyknął na jego widok dyrektor, podrywając się z sofy. — Wchodź dalej, proszę. Pewnie zmarzłeś; Carl, przynieś Kevinowi kieliszek brandy i filiżankę gorącej kawy.
Serdeczny uśmiech starego i ciepło panujące w pokoju stopniowo poprawiały nastrój Powella. Zdjął płaszcz i rzucił go na oparcie krzesła, ignorując wyciągniętą rękę Carla. Tamten bez słowa
skierował się do kuchni. Kevin miał wrażenie, że dostrzega ledwie zauważalny uśmiech dyrektora, lecz on także nie skomentował jego zachowania.
— Dziękuję — rzekł. — Zakładam, iż przekazano już panu, że nasz obiekt nawiązał kontakt.
— Tak, dostałem wiadomość — odparł stary, usadawiając się z powrotem na sofie. Wskazał Kevinowi stojące naprzeciwko krzesło. — Poinformowano mnie o tym. Wynika stąd, że facet jest
brudny, jak to wy mówicie. Boże, ależ te potoczne określenia uległy zmianie, prawda? Czasami wydaje mi się, że powinniśmy wspólnie z naszymi przeciwnikami opracować jakiś jednolity słownik, aby łatwiej było znaleźć wspólny język. Wracając do rzeczy, zatwierdziłem dla naszego rosyjskiego gościa pseudonim „Różowy". Chyba wciąż jestem romantykiem, łudzę się bowiem nadzieją, że rozkwitnie nam z tego prawdziwie wspaniały kwiat róży, a ponieważ agent jest
czerwony, uznałem to określenie za całkiem stosowne.
Kevin uśmiechnął się. Carl wrócił do pokoju z tacą, na której stał dzbanek parującej kawy, dwie filiżanki, cukiernica i pojemnik ze śmietanką, a także niewielka karafka brandy oraz kieliszki.
Postawił ją na maleńkim stoliku między dyrektorem a Powellem, na tyle jednak daleko od niego, by niewygodnie mu było sięgnąć.
— Czy jestem jeszcze potrzebny, panie dyrektorze? — zapytał, specjalnie odwracając się tyłem do Kevina.
Stary tym razem uśmiechnął się szeroko.
— Nie, na razie nie będziesz nam potrzebny. Proszę, zejdź na dół do pokoju łączności i zadzwoń do Waszyngtonu.
— Oczywiście, panie dyrektorze.
Powell odprowadził go wzrokiem i dopiero gdy sekretarz zamknął drzwi, nalał sobie kawy. Kiedy uniósł filiżankę do ust, stary powiedział:
— Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na dobrej drodze.
— Namierzyliśmy obcego agenta, prowadzimy ścisłą obserwację, z czego on prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, a na podstawie różnych, niezależnych od siebie i tym samym bardziej wiarygodnych doniesień, mamy pewne pojęcie o naturze jego zadania. Zgadza się?
— Całkowicie — odparł w zamyśleniu Kevin. Poznał po tonie dyrektora, że ta rozmowa zmierza do czegoś istotnego, a lakoniczne podsumowanie faktów miało na celu znacznie więcej niż tylko ich wyliczenie. Z niecierpliwością czekał na ciąg dalszy.
— Właśnie, wszystko się idealnie zgadza. I to mnie właśnie martwi. Na podstawie pewnych uwag, jakie znalazłem w twoich raportach, sądzę, że ciebie to również niepokoi. Mam rację?
— Starałem się zawrzeć w raportach jak najwięcej informacji, panie dyrektorze — powiedział Kevin.
Tamten miał oczywiście rację, Powell tylko usiłował sobie wmówić, że jego wątpliwości są bezpodstawne. Nie sądził jednak, że będzie można o nich wnioskować na podstawie raportów.
Być może nierozważnie, podświadomie zamieściłem jakieś uwagi, pomyślał.
— Oczywiście, to całkiem zrozumiałe, mój chłopcze. Twoje raporty są bez zarzutu, co nie zmienia faktu, że jestem zaniepokojony. Przyjrzyjmy się temu bliżej. Parkins trafia na coś poważnego i ginie, a generał przychodzi do mnie z prośbą o pomoc. Ty wyruszasz śladem Parkinsa i dowiadujesz się pewnych szczegółów jego odkrycia. Jeden z informatorów CIA pracujący w berlińskiej placówce KGB relacjonuje nam pewne zdarzenia, które tylko potwierdzają całą tę hipotezę. W dodatku melduje nam o kolejnym agencie, tobie udaje się go namierzyć i wszystko zaczyna wyglądać coraz bardziej obiecująco. Akcja w Londynie przebiega gładko.
Dziś z kolei podejrzany daje nam dowody swojej działalności, demaskując zarazem mniej znaczącego łącznika. Okazuje się, że Różowy jest doświadczonym szpiegiem, a nie tylko drobną płotką wystawioną na przynętę. Zapewne o tym nie wiesz, że wczoraj nadszedł raport od jednego z informatorów CIA z Czechosłowacji, który potwierdza istnienie ważnego przerzutu przez Berlin do
Londynu, skąd ma on powędrować jeszcze dalej. Z kolei nasza wtyczka w GRU zameldowała, że KGB zamierza wkrótce przeprowadzić jakąś operację na zachodzie Stanów Zjednoczonych,
gdyż postawiła w stan gotowości wszystkich swoich agentów na tym obszarze. Trochę stąd, trochę stamtąd i zaczynamy mieć coraz pełniejszy obraz sytuacji. Ale nie wiemy jeszcze wszystkiego, to
zaledwie wierzchołek góry lodowej, jak mówią.
— O co więc chodzi? — zapytał zniecierpliwiony Kevin.
— Nie wiem — odparł powoli dyrektor — sam nie wiem. Wszystkie dane wiążą się z wcześniejszą akcją, którą udaremnił Parkins. W tej chwili najważniejszym zadaniem wydaje się poznanie szczegółów akcji KGB prowadzonej przez Różowego, co powinno nam umożliwić potwierdzenie wszelkich hipotez i udaremnienie planowanej operacji. Wszystko mamy pięknie zapakowane, niemal przewiązane wstążeczką, a jedynym problemem jest nie stracić z oczu śledzonego człowieka do czasu, aż będzie można go zwinąć.
— W takim razie zapytam jeszcze raz: o co chodzi, pomijając te drobne problemy, o których pan wspomniał?
— Właśnie brak problemów najbardziej mnie martwi — odparł stary. — To wszystko wygląda aż nazbyt pięknie. Kolejne meldunki potwierdzają tylko to, co już wiemy, uwiarygodniają każdą hipotezę i przekonują nas, że jesteśmy na właściwym tropie. Dla mnie jest to niepokojące. Mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy, coś niezwykle istotnego a zarazem tak oczywistego, że po prostu nie zwróciliśmy na to uwagi.
— Co więc mamy robić? — zapytał Kevin.
— Robić? A czy mamy inne wyjście? Będziemy realizowali dotychczasowy plan. Gdybyś stracił z oczu agenta, polecisz do Montany i tam na niego zaczekasz.
— A co z Malcolmem? W ogóle ciekaw jestem, jak mu idzie.
Dyrektor odpowiedział uśmiechem.
— Martwisz się o naszego Kondora? Wszystko wskazuje na to, że całkiem dobrze sobie radzi. W każdym razie nikt z lokalnych władz do tej pory go nie zdemaskował. Mam nadzieję, że wyniesie z tego trochę cennych, praktycznych nauk. Wierzę także, iż nie wplącze się w nic groźnego, a jego ciche dochodzenie nie przyniesie żadnego rezultatu. Ale dotychczas znakomicie pełni rolę małego płotka odgradzającego to podwórko. Stawiamy zresztą dodatkowe
ogrodzenie. Nasz przyjaciel, generał, nalega bez przerwy, żebym ze swej strony wywarł nacisk na dowództwo wojsk lotniczych, by wzmocniono zabezpieczenie podziemnych wyrzutni rakietowych.
Jego pomysł wcale mi się nie podoba, przynajmniej nie w zaproponowanej wersji. Jeśli Rosjanie zauważą, że zwiększamy kontrolę, mogą to potraktować jako normalną reakcję z naszej
strony, ale równie dobrze, a tego chciałbym za wszelką cenę uniknąć, mogą się przestraszyć, zacząć działać bardzo ostrożnie albo wręcz przerwać operację.
Z drugiej strony chciałbym mieć na tamtym terenie więcej agentów, na wypadek, gdybyśmy musieli szybko wkroczyć do akcji. Wytypowałem kilku oficerów regularnej armii, którzy już wcześniej pracowali dla agencji, i zorganizowałem dla nich specjalne przeszkolenie w Montanie, w bazie Malmstrom i jej okolicach. Do czasu zakończenia akcji powołamy grupy alarmowe dyżurujące przez okrągłą dobę. Ci ludzie będą znacznie lepsi od służb ochrony wojsk powietrznych, bardziej odpowiedzialni i mniej gadatliwi, a poza tym zawsze będzie można ich wesprzeć oddziałami wartowniczymi. Carl przekaże ci wszystkie szczegóły przy wyjściu.
Kevin skrzywił się nieznacznie. Kiedy odstawił pusty kieliszek po brandy i zaczął się zbierać do wyjścia, stary spojrzał na niego uważnie i powiedział:
— Kevin, mój chłopcze, wydaje mi się, że nie cierpisz Carla; Mam rację?
Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Kevin poczuł się przyparty do muru.
— Słucham?
— Daj spokój — rzekł dyrektor z wyrzutem w głosie. - Nie jestem ani ślepy, ani głupi. Nie lubisz Carla, prawda?
Powell przyjrzał się badawczo przełożonemu. Współpracował z nim wielokrotnie, przy różnych okazjach, jeszcze przed pojawieniem się Carla. Miał wrażenie, że rozumie powody, dla których
dyrektor wybrał sobie takiego sekretarza. A ponieważ szanował i lubił starego — o ile w tym zawodzie można kogokolwiek lubić — postanowił odpowiedzieć szczerze.
— Nie znoszę tego sukinsyna.
Dyrektor wybuchnął gromkim śmiechem i dopiero po chwili opanował się na tyle, by rzec:
— Tak myślałem, nawet byłem tego pewien. Niemal wszyscy czują to samo. Wiedziałeś o tym?
— Łatwo się domyślić.
— Osobiście, chociaż mnóstwo czasu spędzam w jego towarzystwie, staram się oceniać Carla wyłącznie pod kątem profesjonalizmu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Nigdy go nie traktowałem tak samo, jak... powiedzmy, Malcolma czy ciebie, i chciałbym, żebyś o tym pamiętał. Jestem jednak w pełni świadom niechęci, jaką wszyscy żywią do Carla.
— Muszę przyznać, że świetnie się zna na swojej robocie — mruknął nieprzekonany Kevin.
— Właśnie tak, mój chłopcze. Właśnie tak. Carl jest prawdziwym mistrzem, niedoścignionym wzorem w zakresie kompetencji.
— Mimo wszystko — wtrącił Powell — nie potrafię bezstronnie oceniać jego pracy, to znaczy przydatności do pracy w wywiadzie.
— Ach, więc o to chodzi — rzekł stary, rozsiadając się wygodniej na sofie. — Nie masz pojęcia, czym się Carl zajmuje i jak wiele dokonał. Dla ciebie on nie jest pełnoprawnym członkiem naszej
społeczności, ponieważ nie ma zakrwawionych rąk, jeśli wolno mi się tak wyrazić.
Kevin mruknął i uśmiechnął się nieznacznie.
— Jeśli wolno mi się tak wyrazić, właśnie tu jest pies pogrzebany. Ale to nie wszystko. Jeśli już mowa o krwi, to nie jestem pewien, czy w jego żyłach płynie jej choć kropla.
— No cóż — powiedział dyrektor, wstając, żeby odprowadzić Powella do drzwi, za którymi z pewnością już czekał sekretarz; Kevin był o tym dogłębnie przekonany. — Pozwól, że wyjaśnię ci
sprawę zakrwawionych rąk. Jak wiesz, muszę podejmować wiele bardzo trudnych decyzji. Pierwotnie to biuro miało wykonywać czysto urzędnicze, koordynacyjne zadania, a chociaż zdołałem znacznie poszerzyć zakres moich uprawnień i zagrać na nosie tym wszystkim, którzy chcieli mnie zakopać w papierkach, to jednocześnie wziąłem na siebie mnóstwo obowiązków. Chyba zrozumiałe, że Carl jest dla mnie niezastąpiony, w każdym razie niezwykle
pożyteczny w sprawach dotyczących każdej operacji prowadzonej przez Grupę L.
Samo tylko nadzorowanie różnych akcji i operacji wywiadowczych wymaga podejmowania trudnych, bardzo trudnych decyzji. Gdyby można do czegokolwiek porównywać moją sytuację, to
chyba zgodziłbyś się ze mną, że najbardziej przypomina ona rolę dowódcy samodzielnej jednostki wojskowej w czasie wojny. Muszę mieć na uwadze dalekosiężną politykę, jak też dokonywać wyboru w konkretnych, jednostkowych wypadkach, przy czym wszystkie moje decyzje, nawiązując do tej samej analogii, wpływają na życie takich żołnierzy, jak ty czy Malcolm, choć muszę przyznać, że ty niezwykle szybko wyrastasz na samodzielnego dowódcę.
Ale podejmowanie decyzji wiąże się z nawałem drobiazgowej pracy, z męczącym, nudnym i ogłupiającym wydobywaniem potwierdzeń i pozwoleń, dopracowywaniem wszelkich szczegółów,
a na końcu, co jest symptomatyczne dla naszych czasów, z przepychaniem sprawy przez istny labirynt urzędniczych biurek. I w tym właśnie Carl jest niezastąpiony. Socjolodzy i specjaliści od zarządzania, którzy nie robią nic innego, jak stwierdzają rzeczy oczywiste i biorą forsę za odkrywanie tego, co dawno odkryte, określiliby Carla jako człowieka znacznie ułatwiającego proces podejmowania decyzji. Brzmi to koszmarnie, prawda? A chodzi po prostu o to, że on pomaga mi załatwiać dziesiątki różnych formalności.
Jest niezwykle użyteczny przy tak zagmatwanych sprawach, jak ta. Na moim stanowisku trzeba zazwyczaj, w normalnych warunkach, dokonywać bardzo trudnego wyboru, a jeśli wziąć pod uwagę ten element „zakrwawionych rąk", o którym wspomniałeś, czyli kwestię doświadczenia agentów, radzących sobie w sytuacji zagrożenia życia, często ten wybór wręcz nie istnieje. Podkreślam, że nie chodzi mi o zwykłe niebezpieczeństwa, na jakie jesteście narażeni
przy wykonywaniu rutynowych zadań, do takich bowiem przywykliście. Mówię o sytuacjach ekstremalnych, kiedy w grę może nawet wchodzić uzasadniona likwidacja człowieka. Właśnie w tego typu wypadkach pomoc Carla jest nieoceniona.
— Chyba nie chce pan powiedzieć — zauważył Kevin pełnym sceptycyzmu tonem — że jest on ekspertem w sprawie likwidacji. Domyślam się, że mógłby z przyjemnością kogoś zlikwidować,
czerpiąc z tego niemałą satysfakcję, ale nie wmówi mi pan, że Carl jest zabójcą. Tacy jak on boją się najmniejszego ryzyka.
— Ależ skąd — odparł dyrektor — on się nie nadaje do działania w terenie. Miałem na myśli to, że potrafi wszystko zaplanować i dopilnować wykonania pracy.
Stary otworzył drzwi, uścisnął Kevinowi dłoń na pożegnanie, lecz gdy tamten się już odwracał, dodał jeszcze:
— Carl zajmuje się wyłącznie papierkową robotą.
7
— Gdy ja używam jakiegoś słowa — powiedział Humpty Dumpty z przekąsem — oznacza
ono dokładnie to, co mu każę oznaczać... ni mniej, ni więcej.
— Pozostaje pytanie — powiedziała Alicja — czy potrafisz nadać słowom tak wiele rozmaitych
znaczeń?
— Pozostaje pytanie — powiedział Humpty Dumpty — kto ma być panem... to wszystko.
Następnego ranka, samolotem o ósmej, dyrektor wrócił do Waszyngtonu. Na jedenastą została wyznaczona odprawa Rady Koordynacyjnej. Podobne spotkania odbywały się nieregularnie, w zależności od wydarzeń na świecie oraz nasilenia działań wywiadowczych: jeśli nic specjalnego się nie działo, miały miejsce raz w tygodniu, natomiast podczas jakichkolwiek kryzysów, a zwłaszcza wtedy, gdy Stany Zjednoczone bezpośrednio angażowały się w któryś konflikt, zwoływano je co najmniej raz dziennie. W tym tygodniu jednak panował na świecie względny spokój, toteż przedpołudniowa odprawa była pierwszą od trzech dni. Po obiedzie zaś miało się odbyć ważne posiedzenie Komisji Czterdziestki w pełnym składzie, zatem członkowie Rady postanowili się przygotować do tego niezwykłego wydarzenia.
Tego ranka odprawę prowadził przedstawiciel Departamentu Stanu. Co prawda najważniejszym członkiem Rady Koordynacyjnej był dyrektor Grupy L, ale przewodniczącego spotkań zmieniano
rotacyjnie, w zależności od tego, która instytucja wywiadowcza W danym czasie prowadziła najważniejsze operacje. W okresie „spokoju", kiedy nie było żadnych naglących spraw, kierowanie
odprawami powierzano z reguły przedstawicielowi Departamentu Stanu. Ten niepisany zwyczaj, będący jedynie gestem uprzejmości wobec Białego Domu, utarł się na początku 1970 roku, ponieważ w tamtych czasach całą polityką zagraniczną kierował bezpośrednio Henry Kissinger, natomiast Departament Stanu pełnił jedynie rolę formalną i przypominał bezwolną kukłę z przyklejonym na twarzy szerokim uśmiechem. Sytuacja ta zmieniła się diametralnie w roku
1974, kiedy to Kissinger został mianowany Sekretarzem Stanu — departament odzyskał wówczas utracony prestiż i władzę. Dostosowując się do tych zmian, by nie zostać posądzonymi o biurokratyczną inercję, członkowie Rady uchwalili nieformalnie, że przedstawiciel Departamentu Stanu będzie przewodniczył wszystkim „niespecyficznym" odprawom.
Ale mężczyzna, który znalazł się w gronie Rady, w ogóle nie znał się na działalności wywiadu. Był ekspertem do spraw ekonomii rolnictwa afrykańskiego, lecz w wyniku swych cierpliwych i usilnych starań, a także wskutek normalnych przegrupowań będących efektem biurokratycznych sporów, w których nie brał żadnego udziału, został awansowany na stanowisko zastępcy podsekretarza. Nowa praca, a zwłaszcza jej prestiż, dawały mu sporo zadowolenia — tym bardziej że wykonywanie prostych zadań wiązało się z wysoką płacą oraz odpowiednim statusem społecznym. Traktował sprawy administracyjne instytucji wywiadowczych tak samo, jak
przedtem problemy rolnictwa w krajach afrykańskich, choć te w dość istotny sposób różnią się od rocznych cykli zbiorów tropikalnych upraw.
— Dziękuję, panowie — rzekł przewodniczący, kiedy dowódca Wywiadu Marynarki Wojennej przedstawił pokrótce najnowsze zdobycze Rosjan i Chińczyków w zakresie wyposażenia okrętów — wysłuchaliśmy już wszystkich raportów. Czy ktoś jeszcze pragnie zabrać głos?
Z odległego końca stołu doleciał tubalny głos generała Arnolda Rotha:
— Jest pewna sprawa, którą chciałbym poruszyć w gronie Rady. Dowódca wydziału operacji specjalnych Wywiadu Wojsk Powietrznych nigdy dotąd nie uczestniczył w odprawach, głównie tylko dlatego, że jego przełożeni starali mu się ze wszystkich sił to wyperswadować. Kiedy tego ranka dyrektor Grupy L dostrzegł generała na sali, pomyślał, że na pewno wydarzy się coś ciekawego. Teraz powitał wypowiedź Rotha uśmiechem.
— Jak panowie zapewne wiecie — zagrzmiał generał, nawet o ton nie zniżając głosu — zgodnie z wszelkimi przepisami, a także za zgodą Komisji Czterdziestki, przekazałem bezpośrednio Grupie L sprawę, nad którą pracowali moi ludzie. Od tamtej pory nie mogę się dowiedzieć, czy poczyniono jakiekolwiek kroki i chciałbym przy tej okazji prosić o interwencję.
Przedstawiciel Departamentu Stanu zmarszczył brwi, lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, dyrektor podjął rzuconą mu rękawicę.
— Generale — powiedział cicho — jestem pewien, że docierają do pana codzienne raporty, które wysyłamy. Jak panu wiadomo, nie możemy jeszcze zameldować o żadnych sukcesach. Bacznie obserwujemy pewnego rosyjskiego agenta, który prawdopodobnie jest zaangażowany w tę samą akcję, na której trop wpadli pańscy ludzie. Dopóki nie znamy wszystkich szczegółów i nie możemy przejąć kontroli nad sytuacją, będziemy dalej prowadzili akcję takimi metodami, jakie Czterdziestka uzna za stosowne. Oczywiście, pański udział w tej sprawie będzie w pełni doceniony, a jeśli ma pan jakiekolwiek zastrzeżenia do decyzji, które komisja podjęła w celu jej wyjaśnienia, proponowałbym panu zwrócić się bezpośrednio do niej.
Generał skrzywił się z niesmakiem. Pozostali mężczyźni bądź tłumili ironiczne uśmiechy, bądź spoglądali na niego karcąco. Wszyscy obecni wiedzieli doskonale, że generał potrafi być nadzwyczaj uciążliwy. Niespodziewanie głos zabrał wysłannik Biura Finansów i Zarządzania, który zapewne chciał usprawiedliwić postawę dyrektora Grupy L, ale przede wszystkim chyba pragnął jak najszybciej zakończyć odprawę.
— W pełni rozumiem, że generał jest zainteresowany tą sprawą — powiedział. — W znacznym stopniu przyczynił się do podjęcia operacji. Jestem jednak przekonany, że nie musi się obawiać o przebieg akcji. Moje biuro ma pełne zaufanie do Grupy L, a jako instytucja nadzorująca jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych działań. To prawda, że koszty operacji są ogromne, nie budzą jednak najmniejszych zastrzeżeń. Osobiście mogę powiedzieć — dodał, zwracając się bezpośrednio do starego — że pański sekretarz udzielił nam nieocenionej pomocy w sprawach organizacyjnych.
Dyrektor lekko skłonił głowę, wyrażając podziękowanie.
— W szczególności jesteśmy zadowoleni z dwóch aspektów tejże operacji — kontynuował przedstawiciel biura — ze spodziewanych rezultatów oraz doboru ludzi. Według wszelkich przesłanek nasze wysiłki powinny przynieść konkretny efekt i to nie w postaci danych wywiadowczych, ale pojmanego rosyjskiego agenta. Takie zakończenie akcji wywoła odpowiednie wrażenie na komisjach zatwierdzających nasze plany. Powiem więcej: ten efekt wydaje się
na tyle podniecający, że wszyscy powinni skakać z radości. A kiedy w dodatku wykażemy, że jest to wynikiem mądrze poczynionych inwestycji w przygotowanie agenta... — mężczyzna przerwał, zaczął przerzucać swoje notatki, aż w końcu znalazł właściwą kartkę, poprawił okulary, które zjechały mu na sam czubek nosa, wreszcie odczytał: — ...Kondora, szkolonego specjalnie do przeprowadzenia tej akcji, uzyskamy klarowny, przejrzysty obraz, którego tak bardzo nam teraz trzeba. Pragnę powtórzyć jeszcze raz, że Biuro Finansów i Zarządzania jest bardzo zadowolone ze sposobu prowadzenia operacji pod nadzorem Grupy L.
Dyrektor ponownie skłonił lekko głowę i z triumfalnym uśmiechem popatrzył na generała. Ten się jednak nie odezwał, tylko skrzywił jeszcze bardziej i jęknął cicho.
— A co z czynnikiem pozornie słusznego zaprzeczenia? — zapytał wysłannik Departamentu Stanu, czuł bowiem, że jako przewodniczący odprawy także musi wyrazić swe poparcie, a jednocześnie miał okazję wykazać się znajomością biurokratycznego eufemizmu na określenie usprawiedliwionego kłamstwa.
Uśmiechnięty dyrektor obrócił głowę w jego kierunku. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie musi się nawet starać przeciągać tego neofity na swoją stronę.
— Nie jestem pewien, czy w tym wypadku rzeczowa analiza naszych metod będzie w ogóle potrzebna. Zwyczajnym środkiem bezpieczeństwa jest sprawdzanie wszystkich naszych ludzi za pośrednictwem FBI. Czterdziestka uważa nawet niektóre zarządzenia za niepotrzebne. W każdym razie ta operacja prowadzona jest w ścisłej tajemnicy.
— No cóż — powiedział przewodniczący zebrania. — Wnioskuję z tego, że wszyscy są zadowoleni. Jestem pewien, że nasz kolega w dalszym ciągu będzie w pełni informował zainteresowane agencje oraz komisję o rezultatach akcji. Jeśli nie ma innych uwag, czy możemy uznać sposób prowadzenia tej operacji za całkowicie prawidłowy i na tym zakończyć spotkanie?
W tym samym czasie, kiedy w Waszyngtonie przedstawiciel Departamentu Stanu ogłaszał zakończenie odprawy, Malcolm odstawił kubek po kawie na stół kuchenny w domu Neila i Fran
Robinsonów, w miasteczku Whitlash, w Montanie. Była to jego pierwsza wizyta tego dnia i miał nadzieję, że przyniesie wreszcie jakieś rezultaty. Pomiędzy osadą a wyrzutnią rakietową znajdowała się jedna, samotna farma i chociaż nie stała w linii prostej łączącej miasteczko z terenem wojskowym, to jednak była bliżej wyrzutni niż jakiekolwiek inne zabudowania. Malcolm doszedł do wniosku, że Parkins mógł przebywać na tej farmie, skąd wolał uciekać (nie wiadomo przed czym) w stronę jasno oświetlonego terenu wyrzutni niż ku ciemnemu i prawdopodobnie niewidocznemu w ciemnościach miasteczku. Farma ta należała do braci Bellów, Louisa i Daniela.
Kiedy Malcolm z nimi rozmawiał, stwierdzili, że tamtego dnia nie było ich w domu, wyruszyli na jedną ze swoich „wypraw w teren". Poza tym nie powiedzieli mu prawie nic, przez cały czas wypełniania ankiety siedzieli z posępnymi minami, tępo się w niego wpatrując. Teraz Malcolm liczył na to, że od rodziny Robinsonów uzyska potwierdzenie zeznań braci Bellów.
Przyjechał na ich farmę z samego rana, pragnąc zastać wszystkich w domu. Gospodarstwo prowadził ojciec rodziny, Neil, wraz ze swoim bratankiem, Petem. Tak się szczęśliwie złożyło, że podczas wizyty Malcolma obaj mężczyźni wrócili z pola na śniadanie, a także po to, żeby zabrać jakieś narzędzia. Żona Neila, Fran, krzątała się w kuchni, pobrzękiwała garnkami i bez przerwy nuciła coś pod nosem. Malcolm siedział przy kuchennym stole z Neilem, Petem, Davem Livingstonem (ich krewnym z Kansas) oraz babcią, Clare Stowe, nadzwyczaj ruchliwą staruszką, którą w pierwszej chwili ocenił na siedemdziesiąt lat, dostrzegłszy jednak zadziwiającą
sprawność fizyczną kobiety, przestał ufać własnym szacunkom. Jej córka, Fran, miała czterdzieści parę lat, natomiast zięć, Neil, chyba przekroczył pięćdziesiątkę. Silnie zbudowany bratanek Neila, Pete, był od niego o kilkanaście lat młodszy, a kuzyn, który przyjechał z wizytą, Dave Livingston, sprawiał wrażenie jego rówieśnika.
Malcolmowi przypadła do gustu ta rodzina. Podobnie jak na wszystkich farmach, które do tej pory odwiedził, słyszano tu już o jego akcji. W każdym razie znana jest im dokładnie rola, jaką
odgrywam, pomyślał Malcolm z goryczą. Z zapałem odpowiadali na jego pytania, udzielając znacznie więcej informacji, niż było to potrzebne. Gadatliwy okazał się zwłaszcza Neil — szczupły mężczyzna o śniadej cerze, bardzo poważnie traktujący obowiązki tego, który musi przemawiać w imieniu całej rodziny. Można by sądzić, że z wielką radością przyjął pojawienie się nowego słuchacza, zasypując go setkami starych opowieści, których wszyscy krewni i znajomi musieli już wysłuchać niezliczoną ilość razy. Mówiąc szeroko gestykulował nie domytymi rękoma.
— Do cholery, Malcolmie. Myślisz, że sąsiedztwo wyrzutni rakietowej choć trochę wpłynęło na metody uprawiania gruntów. Traktujemy ją jak coś zupełnie naturalnego, Livingstonowie zawsze
wyznawali taki pogląd, od czasu, kiedy przed laty osiedlili się na tej ziemi. To jasne, że nikt nie lubi oddawać swych pól na instalacje rakietowe, lecz jeśli nie to, to będzie co innego, więc jakaż to
różnica? Nie zwracamy na nie większej uwagi, nikt się tu nimi zbytnio nie przejmuje.
— Neilu Robinsonie — wtrąciła lekko trzęsącym się głosem jego teściowa. — Przestań zawracać głowę panu Malcolmowi nudnymi opowieściami o historii naszej rodziny. Jemu nie są potrzebne szczegóły z życia Livingstonów czy Stowe'ów. Prawdopodobnie zanudzisz go na śmierć, zanim zdążymy wyciągnąć z szafy któryś ze starych szkieletów.
Wszyscy przy stole wybuchnęli gromkim śmiechem. Malcolm zwrócił jednak uwagę, że Neil Robinson wcale nie potraktował uwagi teściowej jako dowcip. Uśmiechnął się, lecz zaraz nieznacznie zacisnął wargi, a powieka w kąciku oka zaczęła mu drgać nerwowo.
— Chyba masz rację, mamo. Na pewno masz rację. — Wstał powoli, podszedł do lodówki, uchylił drzwi i wyjął ze środka małą, pękatą butelkę. — Może lepiej się przejdę, wpadnę do Kincaidów i zobaczę, czy Matt nie potrzebuje pomocy przy naprawie rozsypującego się traktora. Miło mi się z panem rozmawiało.
Skłonił głowę i ściskając butelkę piwa w garści wolnym krokiem wyszedł z domu. Kiedy drzwi za nim stuknęły, przez jakiś czas w kuchni panowało milczenie. Wjeżdżając na teren farmy, Malcolm zauważył skrzynkę zapchaną butelkami po piwie, stojącą przy narożniku domu,
ale nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Teraz nagle wszyscy wbili spojrzenia w blat stołu. Za plecami Malcolma brzęknęły przestawiane garnki, aż wreszcie żona Neila oznajmiła niespodziewanie:
— Pójdę na górę posłać łóżka.
Niemal wybiegła z kuchni i po chwili rozległy się jej kroki na schodach. Zapadła cisza.
— Musi pan wybaczyć Neilowi i Fran — odezwał się cicho Dave Livingston, potwierdzając w ten sposób podejrzenia Malcolma. — Neil... No cóż, on ma problem.
Malcolm lekko skinął głową, wspominając z dzieciństwa sporadyczne, kłopotliwe wizyty swego wuja.
— Wracając do rzeczy — powiedział, chcąc rozładować napiętą atmosferę — mówiliśmy o zwykłych zajęciach tamtego, wybranego dnia. Usłyszałem dość szczegółową relację ze wszystkiego, czym się zajmowaliście. Ciekawi mnie jeszcze, czy możecie cokolwiek powiedzieć o tym, co robili wtedy wasi sąsiedzi. Rozmawiałem już z nimi, zadawałem te same pytania. Ale często się zdarza, że lepiej pamiętamy zajęcia sąsiadów niż nasze własne.
— To szczera prawda — odparł Pete, z ociąganiem wstając od stołu. — Ale chyba lepiej pójdę zobaczyć, co porabia Neil.
— Zatem ja spróbuję odpowiedzieć — wtrącił Dave, rozsiadając się wygodniej na krześle i wyciągając przed siebie nogi. — Przez cały dzień kręciłem się po podwórku, więc chyba zdołam sobie przypomnieć, co robili wówczas sąsiedzi. Kiedy przyjeżdżam tu na urlop i zyskuję nagle mnóstwo wolnego czasu, którego na co dzień nie mam zbyt wiele, lubię spacerować i przyglądać się wszystkiemu, chociaż w takiej osadzie jak ta, gdzie stoją trzy chałupy na krzyż, nie za bardzo jest co oglądać. Niemniej świetnie się tu odpoczywa od zwykłego nawału roboty. Poza nami w Whitlash są jeszcze Kincaidowie mieszkający naprzeciwko, po drugiej stronie szosy, oraz stary Gorton, który prowadzi sklep i stację benzynową przy rozwidleniu dróg. Tylko proszę mnie nie pytać, z czego on żyje: chyba wyłącznie z zasiłku. Mam wrażenie, że nawet nie zauważył kryzysu paliwowego, bo nikt u niego niczego nie kupuje, chyba że trafi się jakaś przypadkowa ciężarówka albo zabłąkany turysta, który przekroczy granicę tą boczną drogą, gdyż na północ od miasteczka również jest posterunek straży celnej, a nie jak wszyscy autostradą, przez przejście w Sweetgrass. Och, zresztą każdy tu korzysta od czasu do czasu z pomocy charytatywnej i nikt nie robi z tego problemów.
— Neil chciał kiedyś odkupić od starego ten interes, żeby Gorton mógł się przenieść do miasta, gdzie będzie miał lepszą opiekę — dorzuciła babcia Stowe, nie kryjąc swego rozczarowania sąsiadem będącym zapewne w jej wieku. — Do cholery, przecież tutaj nikt się o niego nie zatroszczy, a Gorton jest prawie ślepy i ledwie słyszy. Wszyscy zaglądają do niego co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy nie przytrafiło mu się coś złego.
— Gorton każdy dzień spędza tak samo — kontynuował Dave — siedzi w oknie aż do zmroku, a potem idzie do łóżka. Rusza się ze swego posterunku chyba tylko na posiłki i do
wychodka, mógłbym przysiąc, że nigdy nie wstaje z krzesła na dłużej jak kwadrans. Co on panu powiedział?
Malcolm uśmiechnął się lekko.
— Niewiele. Prawie nie docierało do niego, o co pytam, choć odniosłem wrażenie, że udawał głupszego niż jest w rzeczywistości. Wydaje mi się, że nie lubi żadnych urzędników.
Dave wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A kto lubi?
— Co porabiali wasi sąsiedzi, Kincaidowie? — zapytał Malcolm.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
— No cóż, Shirley i Matt mieszkają tylko we dwoje. Myślę, że Matt pracuje po całych dniach. Widziałem go wtedy kilkakrotnie, o ile pamiętam, szykował samochód. Później zaś Shirley pojechała do miasta.
Malcolm pokiwał głową. Już wcześniej słyszał o kłopotach z autem od samej Shirley Kincaid, ładnej, choć wyraźnie zmęczonej życiem, trzydziestokilkuletniej kobiety. Najwyższa pora zadać to
najważniejsze pytanie, pomyślał.
— A pozostali sąsiedzi? Po przeciwnej stronie chyba najbliżej mieszkają Bellowie, ci dwaj samotnie gospodarujący bracia. Pamięta pan, czym oni się zajmowali tamtego dnia? Może ich pan widział albo słyszał o jakichś wydarzeniach na farmie Bellów?
Dave zerknął szybko na babcię Stowe, ta zaś uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
— No cóż — odparł mężczyzna — nie spotykamy się z braćmi Bell. Oni trzymają się na uboczu, a nas to niewiele obchodzi.
Malcolm oblizał wargi. Czyżbym na coś trafił? — pomyślał.
— Bellowie odnoszą się do was z niechęcią?
Dave parsknął.
— Powiedzmy, że są ludźmi zupełnie innego pokroju.
— Jak mam to rozumieć? — zapytał Malcolm, czując przyspieszone bicie serca.
— Po prostu... — Dave pochylił się nisko nad stołem, jakby chciał, żeby staruszka nie słyszała o czym mówi — ...od czasu, kiedy się tu sprowadzili jeszcze w latach sześćdziesiątych, wszystkich
traktują z góry, z nikim się nie zaprzyjaźnili i krążą plotki, że chyba wcale nie są braćmi, lecz partnerami.
— Nie rozumiem.
Mężczyzna otworzył już usta, lecz babcia skarciła go ostro:
— Daj spokój, Dave. Przestań powtarzać te bzdury.
— Do diabła — odparł — przecież i tak, wcześniej czy później się o tym dowie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, żebym ja mu powiedział. Prawda jest taka — zniżył głos do szeptu — że według nas Bellowie wcale nie są braćmi.
— Kim zatem są? — zapytał Malcolm, także szeptem, niezbyt zdając sobie sprawę, że zachowuje się śmiesznie.
— Niech mnie diabli, jeśli to nie pedały — oznajmił wprost Dave i odchylił się z powrotem na oparcie krzesła.
— Aha.
Tamten uśmiechnął się szeroko.
— Czy możemy jeszcze w czymś pomóc? Może dolać kawy? Czy masz jeszcze jakieś pytania?
Malcolm za wszystko serdecznie podziękował, pożegnał się i wyszedł. Usiadł za kierownicą swego dżipa, ale przez jakiś czas tkwił w bezruchu. Po lewej stronie drogi stał dom Robinsonów,
nieco dalej za nim widniały zabudowania gospodarcze. Jeszcze dalej na zachód mieszkał stary Gorton, a stojące przed jego domem dwa dystrybutory paliwa jak gdyby wyznaczały granicę osady — jeden znajdował się od strony wyboistej, żwirowej drogi wiodącej na południe, drugi przy wąskim, dziurawym pasie asfaltu skręcającym na północ, ku granicy kanadyjskiej. Znajdował się tam posterunek celny, z rzadka tylko wykorzystywany przez kierowców ciężarówek, którzy zjeżdżali z autostrady, nie chcąc się natknąć na pracowników Komisji Handlu Zagranicznego. Miejscowy inspektor rolny, Stuart, opowiadał mu, że w czasach prohibicji drogą tą — oraz innymi, podobnymi — ciągnęły całe konwoje przemytników, którzy bez trudu omijali nieliczne posterunki służb federalnych, bezskutecznie usiłujących powstrzymać szmugiel alkoholu. Na prawo od wozu Malcolma, po przeciwnej stronie drogi, stały zabudowania Kincaidów: dom, stodoła, garaż i niewielka szopa na narzędzia. Pozostałą część miasteczka, którą teraz miał za sobą,
tworzyło kilka opuszczonych gospodarstw — zabite deskami drzwi i okna miały chronić stare, drewniane domy przed ewentualnymi wandalami, lecz ci chyba się nie kwapili do włamań. W sumie na całe Whitlash składało się około dwudziestu budynków, skupionych przy rzadko używanej, bocznej drodze.
Zatem przeszedłem całe to szkolenie i najeździłem się po tym odludziu tylko po to, żeby odkryć dwóch stroniących od ludzi homoseksualistów, pomyślał Malcolm z goryczą. Uruchomił silnik
dżipa. Zanim wrzucił bieg, spojrzał jeszcze na widoczną między zabudowaniami po lewej stronie drogi szachownicę pól leżących na sfałdowanej lekko równinie. Za trzecim pasmem wzgórz, osiem
kilometrów stąd, znajdowała się wyrzutnia, na której terenie został zastrzelony Parkins. Nie było jej widać z osady, ale Malcolm przypuszczał, że po zmierzchu można stąd dostrzec łunę świecących jasno latarni. Zerknął na wsteczne lusterko: znowu się przekrzywiło; musiał je nieustannie poprawiać, ale wyboje polnych dróg powodowały, że kąt ustawienia wciąż się zmieniał. Dziwnym zrządzeniem losu dostrzegł w nim teraz niewielką brązową plamkę — dach domu braci Bellów. Skrzywił się na myśl, że mieszkają tam jedyne podejrzane osoby, na jakie trafił podczas swych poszukiwań.
Rany boskie! — jęknął w duchu. Wrzucił bieg i wyjechał na szosę.
Plotki na temat wątpliwych braci, jakie usłyszał u Robinsonów, sprawiły, że stracił wszelki zapał do spisywania kolejnych ankiet. Postanowił zgubić się na jakiś czas i urządził sobie dwugodzinną przerwę śniadaniową na poboczu wysypanej żwirem drogi. Jeszcze długo po zjedzeniu kanapek siedział, gapiąc się bezmyślnie na zachód, na poszarpaną linię horyzontu utworzoną przez niebieskawo-białe, odległe wierzchołki Gór Skalistych. Wreszcie westchnął
ciężko i stwierdziwszy, że zostało zbyt mało czasu, by dokończyć wyznaczoną na ten dzień trasę, bez pośpiechu pojechał z powrotem do Shelby.
Późnym popołudniem wyszedł z motelu, chcąc poszukać innego baru, gdzie mógłby zjeść obiad. W tym samym czasie, kiedy usiłował podjąć decyzję, w którą stronę pójść, z dworca na
Manhattanie wyruszał autobus linii Greyhound zmierzający do Saint Louis. Jechał nim kanadyjski turysta, Rene Erickson, trzej mężczyźni oraz jedna kobieta — agenci amerykańskich służb
bezpieczeństwa, a ponadto kilka statecznych, wiekowych pań, jeden bezzębny staruszek, jakiś brudny marynarz, czterech wymoczkowatych studentów wracających po feriach na uczelnie, małżeństwo w średnim wieku, które po hulaszczym, powtórnym miesiącu miodowym zdecydowało się na podróż powrotną do Dubuaue po jak najniższej cenie, bardzo nerwowy, zapewne uciekający z domu nastolatek i dwie zakonnice w bliżej nieokreślonym wieku, noszące tradycyjne, ciężkie habity. Pasażerów udających się do Saint Louis czekała trzydziestodwugodzinna podróż, ale oprócz nich z autobusu miało skorzystać wiele innych osób, pokonujących krótsze czy dłuższe odcinki trasy. Nawet kierowca nie zdawał sobie sprawy, że przed i za autobusem posuwają się samochody z dalszymi agentami wywiadu. Przepchał się przez ulice Nowego Jorku, wyjechał na autostradę i skierował na zachód, jakby wcielając w życie słynne hasło, rzucone przed laty przez Horacego Greeleya.
Kevin zadzwonił do starego na godzinę przed odjazdem autobusu.
— Nasz obiekt wyrusza w drogę. Różowy kupił bilet wycieczkowy z Nowego Jorku do Saint Louis. Wytypowałem zespół, który pojedzie tym samym autobusem, będziemy go obserwowali przez całą podróż.
— Świetnie, Kevinie. Znakomicie. Jedzie linią pospieszną, bezpośrednią?
— Nie, to zwykły autobus, będzie się po drodze zatrzymywał w wielu miastach, ale nigdzie na dłużej niż półtorej godziny, zresztą są tylko dwa tak długie postoje. Ta trasa łączy mniejsze miasta,
według rozkładu powinni przybyć do Saint Louis pojutrze po południu. Tamtejsi agenci FBI sprawdzili, że nasz obiekt nie ma zarezerwowanego miejsca w żadnym środku transportu publicznego, a to znaczy, że chyba nawiąże tam nowy kontakt.
— Bardzo dobrze. Tylko nie spuszczajcie go z oka, mój chłopcze.
— Oczywiście, panie dyrektorze. Jak idzie Kondorowi?
— Całkiem nieźle, ale obawiam się, że już go nudzi monotonia wykonywanego zadania. Prosił nas o sprawdzenie dwóch podejrzanych, chociaż sam twierdził, że chyba nie mają oni nic wspólnego ze sprawą. Na podstawie jego relacji gotów jestem się z nim zgodzić, lecz bardzo się cieszę, że w ogóle cokolwiek znalazł. Oznacza to bowiem, że myśli, bo gdy się dobrze poszuka, to zawsze można znaleźć coś podejrzanego. Dotychczas informowałem go szczegółowo o przebiegu akcji, gdyż stwierdziłem, że może mu wpaść do głowy coś interesującego.
— Są jakieś nowiny?
— Nie — odparł stary — nic nowego. Wkrótce się z tobą skontaktuję.
Dyrektor okłamał jednak Kevina, choć zrobił to nieświadomie. Faktycznie nie otrzymał żadnych nowych danych, miał za to coraz więcej wątpliwości. W największej tajemnicy, wykorzystując informatorów CIA niemających styczności ze sprawą śmierci Parkinsa, poprosił o wszelkie plotki z rosyjskich instytucji wywiadowczych dotyczące jakichś niezwykłych działań. Dręczyło go przeczucie, że coś się tu nie zgadza i miał nadzieję, iż meldunki agentów bądź to potwierdzą jego obawy, bądź też podsuną mu klucz do rozwiązania zagadki.
Kiedy jednak w wyniku tych starań otrzymał wyłącznie informacje o znanych mu wcześniej faktach, poczuł się jeszcze bardziej zdezorientowany.
8
— Musi to być powolny kraj! — powiedziała Królowa. — Bo tu, jak widzisz, trzeba biec tak
szybko, jak się potrafi, żeby zostać w tym samym miejscu. Jeżeli chce się znaleźć w innym miejscu, trzeba biec co najmniej dwa razy szybciej!
Następny dzień wstał w Montanie pogodny i słoneczny. Wjeżdżając na parking przed barem, Malcolm czuł się znacznie podniesiony na duchu. Znał już większość stałych klientów, przynajmniej z widzenia, i uprzejmie witał się z nimi, wchodząc na śniadanie.
O siódmej czterdzieści pięć znajdował się już piętnaście kilometrów od Shelby i skręcał z autostrady w wyboistą, polną drogę, mającą zawieść go do sektora na północny wschód od wyrzutni, gdzie zginął Parkins.
Podczas wielu godzin spędzanych za kierownicą Malcolm często włączał radio, gdyż na falach długich można tu było odbierać sporo lokalnych radiostacji, poczynając od małomiasteczkowych, nadających programy dla rolników, wiadomości ze świata i miejscowe plotki przetykane pretensjonalną muzyką „popularną", po ogólno stanowe, specjalizujące się często w klasyce country and western. Najczęściej słuchał stacji młodzieżowej z Great Falls, mającej zasięg stu pięćdziesięciu kilometrów, która nadawała nowoczesną muzykę rockową, przeznaczoną głównie dla licealistów i studentów. Ale po zmroku stacja ta zmniejszała o połowę moc nadajnika, w związku z czym okoliczna młodzież, która wyruszała wówczas samochodami na przejażdżki po krótkich uliczkach rodzinnych miasteczek, skazana była na „egzotyczne" programy radiostacji z Chicago, Saint Paul, Minneapolis, czy nawet Oklahoma City.
W przeważającej mierze nowoczesne piosenki nudziły go, czy wręcz przyprawiały o ból brzucha, ale poranny program stacji z Great Falls przeznaczony był dla średniego pokolenia, wychowanego na początkach muzyki rockowej z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ludzie ci — gospodynie domowe, robotnicy, sprzedawcy i urzędnicy średniego szczebla, „białe kołnierzyki",
„niebieskie kołnierzyki" czy nawet „profesjonaliści" — z pewnością lubili słuchać piosenek, które przywoływały wspomnienia z dawnych dni, kiedy nie musieli jeszcze codziennie rano wstawać do pracy. Fachowcy od propagandy w dodatku tak sprytnie dobierali repertuar dla różnych pokoleń, by pomiędzy dawnymi, wczorajszymi utworami sprzedawać nowy, dzisiejszy, ulepszony kit.
Muzyka zawsze wprawiała Malcolma w pogodny nastrój. Tego słonecznego dnia, kiedy na błękitnym niebie nie było ani jednej chmurki, a jego dżip pokonywał bez przeszkód kilometry bocznych dróg, czuł się szczególnie radośnie. Jechał niezbyt szybko, delektując się rześkim, wiosennym powietrzem, które wpadało przez otwarte okno i owiewało jego twarz, niosąc ze sobą zapachy wilgotnej gleby i świeżej zieleni. Nucił nadawane piosenki, te bardziej znane śpiewał
na głos. W pewnej chwili prezenter, zapewne przez przypadek, puścił trzy jego ulubione utwory w porządku chronologicznym. Pierwsza z piosenek, z początku lat sześćdziesiątych, śpiewana
łamiącym się falsetem z okresu dojrzewania, opowiadała historię zawodu miłosnego chłopaka, któremu rodzice nie pozwolili poślubić wymarzonej dziewczyny z powodu jej ubóstwa, on zaś z bólem musiał się dostosować do ich żądań. Druga, dość prosta, lecz bardzo melodyjna, mówiąca o skomplikowanej drodze życiowej usianej znakami ruchu jednokierunkowego, pochodziła z połowy
lat sześćdziesiątych i wywodziła się z kręgów studenckich. Natomiast trzecia, poprzedzająca nachalną reklamę piwa, także była śpiewana falsetem, należącym jednak wyraźnie do mężczyzny w średnim wieku — piosenkarza o roziskrzonym spojrzeniu, który pod koniec lat sześćdziesiątych nawoływał do rewolucji kulturowej. Po reklamie nadano jeden z najnowszych przebojów młodzieżowych: krzykliwą, rytmiczną piosenkę o niezaspokojonym dążeniu do prawdziwej
miłości, wykonywaną zapewne przez któregoś z dwudziestoletnich idoli, żywy symbol męskiego seksu.
Słuchając tej czwartej piosenki, Malcolm pokręcił głową do własnych myśli. Trzeba pokonać strasznie długą drogę, żeby dojść do punktu wyjścia, stwierdził.
Na szosie nie spotkał nikogo, w ciągu pół godziny od zjechania z autostrady nie mijał żadnych innych pojazdów. W sektorze, do którego zmierzał, było zaledwie kilka gospodarstw, przy czym
najbliższe z nich leżało osiemnaście kilometrów od wyrzutni rakiet. Malcolm wątpił, czy tamtejsi mieszkańcy mogą mu udzielić jakichkolwiek informacji związanych z ucieczką Parkinsa. Kiedy wczoraj wieczorem składał meldunek, dyrektor zgodził się z tą opinią, lecz żeby nie wzbudzać najmniejszych podejrzeń, kazał mu odwiedzić również tamten rejon. Powiedział wprost, że Malcolm na razie musi zostać w Montanie, więc lepiej, żeby dokończył wypełniać swą rolę.
„Spokojnie czekaj", rzekł stary, a Malcolm, któremu to całkiem odpowiadało, wcale nie oponował.
Pięć kilometrów przed pierwszym z gospodarstw, jakie miał tego dnia odwiedzić, wjechał na szczyt płaskiego wzniesienia i dostrzegł stojący na poboczu samochód. W pierwszej chwili pomyślał, że to bardzo nierozsądne parkować w takiej niecce, tuż za wierzchołkiem wzgórza, auto stało bowiem na dnie parowu, prawie niewidoczne z drogi. Zwolnił nieco. Słabo się znał na samochodach, ale rozpoznał jeden z droższych modeli, zupełnie nowy, jeśli nie liczyć kilku zadrapań na błękitnej karoserii. Zauważył też skuloną, odwróconą do niego tyłem postać, która majstrowała przy kole pozbawionym powietrza. Słysząc odgłosy nadjeżdżającego dżipa, człowiek obejrzał się — to była kobieta. Malcolm zatrzymał wóz trzy metry przed tamtym, wyłączył silnik i wysiadł, żeby pomóc nieznajomej.
Dostrzegł od razu, że samochód ma kanadyjskie numery rejestracyjne. Kobieta była średniego wzrostu, nieco przysadzista. Przypomniawszy sobie nauki McGifferta dotyczące identyfikacji
ludzi, opisał ją w myślach tak, jakby składał zeznania do raportu policyjnego: wzrost 165 cm, dość mocno zbudowana (nigdy nie umiał szacować wagi człowieka), śniada cera (pochodzenie indiańskie?), przyjemne, atrakcyjne rysy twarzy, oczy piwne, włosy czarne. Ubrana w nylonową wiatrówkę (piersi niezbyt duże, dodał z pozycji amatora), niebieskie dżinsy, obuwie sportowe. Miły uśmiech.
— Przepraszam — odezwała się kobieta; głos miała dźwięczny, niski. — Czy mógłby mi pan pomóc?
Malcolm uśmiechnął się do niej.
— Spróbuję, ale muszę ostrzec, że kiepski ze mnie mechanik.
Nieznajoma zaśmiała się głośno.
— Do wymiany koła nie potrzeba wielkiej wprawy. Po prostu nie mogę odkręcić śruby.
Malcolm zastanawiał się gorączkowo. Po raz pierwszy od czasu przybycia do Montany zdarzyło mu się spotkać samotną kobietę (automatycznie odnotował brak obrączki na serdecznym palcu jej lewej dłoni), w przybliżeniu równą mu wiekiem. Natychmiast odegnał od siebie myśli o szybkim nawiązaniu z nią bliższej znajomości: dziewczyna zapewne musiała niedługo wracać do
Kanady, a on miał do skończenia ważne zadanie. Mimo wszystko, nim jeszcze zdążył podejść do drugiego samochodu, wyobraźnia podsunęła mu już wizję wspólnej kolacji w Shelby. Był zdecydowanie zbyt zaabsorbowany, by zawracać sobie głowę pytaniem, w jaki sposób mogłoby dojść do owej wspólnej kolacji.
— Postaram się ją odkręcić — rzekł.
Zmarszczył brwi, chcąc sprawić wrażenie bardziej kompetentnego i poważnego. Żałował, że nie wziął po śniadaniu gumy do żucia, gdyż woń mięty pozbawiłaby go przykrego zapachu z ust po spożytym niedawno posiłku. Musisz pamiętać, żeby na nią nie chuchać, pomyślał.
— Zobaczymy — dodał, zaciskając dłonie na uchwycie klucza i zwiększając stopniowo nacisk. (Żeby mi tylko spodnie na tyłku nie pękły, przemknęło mu przez myśl.) — Może próbowała pani odkręcać w przeciwną stronę?
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Doleciał go szelest nylonu i chrzęst żwiru pod butami, ale nie zwrócił na to uwagi, skupiając się na wysiłku fizycznym. Poczuł nagle, jakby całe jego ciało
przeniknął prąd elektryczny przepływający przez żelazny, ciężki klucz nasadowy. Kobieta zdzieliła go elastyczną pałką w nasadę czaszki i Malcolm nieprzytomny osunął się na ziemię. Wypuszczony
z rąk klucz zeskoczył z nakrętki i zranił mu kostkę nogi, on jednak nie mógł już czuć żadnego bólu.
Dziewczyna zawołała cicho. Mężczyzna, który czekał ukryty w kępie krzaków przy rowie, wdrapał się na nasyp i stanął obok niej nad ogłuszonym Malcolmem. Miał taką samą jak ona, ciemną cerę. Kobieta zrobiła nieprzytomnemu zastrzyk, a mężczyzna obszukał go pospiesznie. W końcu nałożył kurtkę Malcolma i pomógł jej załadować bezwładne ciało do bagażnika samochodu. Potem szybko napompował koło z pojemnika ze sprężonym powietrzem, złożył lewarek, pozbierał narzędzia i wrzucił wszystko do bagażnika obok leżącego człowieka. Wziął z tylnego siedzenia przygotowane tablice rejestracyjne z kanadyjskiej prowincji Alberta i zaczął je przykręcać
do służbowego wozu Malcolma. Kobieta w tym czasie zakleiła ozdobnymi nalepkami widniejące na drzwiach dżipa emblematy Departamentu Obrony. Wreszcie mężczyzna usiadł za kierownicą
i ruszył na północ, kobieta pojechała za nim swoim autem, utrzymując odległość co najmniej dwóch kilometrów. Wszystko to, począwszy od chwili, kiedy Malcolm zatrzymał dżipa, do czasu odjazdu obu samochodów, trwało niecałe pięć minut — a biorąc pod uwagę, że akcja odbyła się na pustkowiu, napastnicy niewiele ryzykowali.
Jeśli nie liczyć cichych nawoływań kobiety, między nią a jej kompanem nie padło ani jedno słowo.
Oba auta, korzystając początkowo z bocznych, żwirowych, a następnie polnych dróg wyjeżdżonych przez okolicznych rolników oraz przemytników, po dwudziestu minutach nielegalnie przekroczyły granicę kanadyjską. Po upływie dalszej pół godziny znalazły
się już pięćdziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie ogłuszono Malcolma, nie spotykając na swej drodze żadnych innych pojazdów. Zmierzały w kierunku samotnej farmy oddalonej piętnaście kilometrów od najbliższego miasteczka, zaledwie cztery razy większego od Whitlash. Wreszcie oba samochody zajechały na podwórze. Kobieta zaparkowała swój wóz za domem, obok kuchennych drzwi, mężczyzna zaś wstawił dżipa do stodoły i zamknął wrota. Gwizdał pod nosem skoczną melodię, idąc raźnym krokiem w stronę domu. We dwójkę ostrożnie wnieśli nieprzytomnego Malcolma do środka i dokładnie zamknęli za sobą drzwi.
Kondor został schwytany. Na razie jednak nikt jeszcze o tym nie wiedział.
Autobus linii Greyhound, którym podróżował Nuricz, zjechał z autostrady dwadzieścia pięć kilometrów przed Cincinnati. Żaden kierowca kursu dalekobieżnego nie robiłby w takim miejscu przerwy na lunch, zatrzymałby się dopiero na dworcu w mieście, ale ta trasa, objazdowa niczym szlak mleczarza, wiodła przez wszystkie pomniejsze miasteczka. Kierowca prowadzący autobus nawet ją lubił, ciągłe zjeżdżanie z głównych dróg i zabieranie coraz to innych pasażerów traktował jak miłe urozmaicenie monotonnej pracy. Poza tym uważał, że ma wyjątkową okazję odwiedzić rozmaite osady, dopóki te jeszcze nie umarły bądź nie zostały wchłonięte przez rozrastające się przedmieścia wielkich metropolii. Kiedy ostatni raz widział się ze swoją żoną, stwierdził, że „trasa mleczarza ma w sobie coś poetyckiego" i niedługo będzie musiał o niej opowiadać młodszym kierowcom, a ci będą tylko kręcili głowami z niedowierzaniem. „Należę do wymierającej kategorii, tak jak bizony", powtarzał niejednokrotnie.
Ten postój, dwadzieścia pięć kilometrów przed Cincinnati, został zaplanowany w miasteczku, o którym — jak i o wielu jemu podobnych — niemal cały świat zapomniał po wybudowaniu sieci
bezkolizyjnych autostrad międzystanowych. Nikt nie musiał już zjeżdżać z szosy, żeby zatankować paliwo czy też zjeść coś przed dotarciem do Cincinnati — autostrada skracała końcowy odcinek
podróży zaledwie do dwudziestu minut. Jednak okoliczni farmerzy nadal spotykali się w barze przy stacji benzynowej, przed którą nowy właściciel wybudował olbrzymi parking dla ciężarówek, co
pozwoliło mu zyskać pewną reputację wśród kierowców rozwożących towary po stanach Środkowego Zachodu. Wykorzystując swoje wpływy, zdołał także przekonać projektantów tras autobusowych, by linie „mleczarzy" wydłużyły swój postój w mieście, robiąc przerwę na lunch dla pasażerów.
Autobus zatrzymał się między dwiema zaparkowanymi półciężarówkami. Podróżni, nie czekając nawet na komunikat kierowcy, zaczęli się wysypywać na parking; szybko utworzyli kolejkę do
toalety, a ci, których było na to stać, zamówili przekąski. Agenci wywiadu obserwujący Nuricza wiedzieli dobrze, iż nie wolno go spuścić z oka, lecz traktowali postój jak kolejną przerwę w nużącej drodze do Saint Louis. Do tej pory zachowanie Rosjanina nie wzbudzało podejrzeń, toteż nie spodziewali się niczego niezwykłego.
Wymienili szybkie spojrzenia, kiedy tamten wyniósł z autobusu swój bagaż, lecz gdy wyszedł z męskiej toalety ogolony i przebrany, odetchnęli z ulgą.
Nuricz zamówił obfity posiłek: befsztyk z ziemniakami i surówką, szklankę mleka, a na deser szarlotkę z kawą. Czwórka amerykańskich agentów podzieliła się na grupy, dwaj starsi mężczyźni usiedli w głębi przy stoliku, zwróceni plecami do śledzonego, a jedyna kobieta pośród nich, Elaine, wraz ze swym młodszym kolegą — długowłosym młodzieńcem w dżinsach, spranej flanelowej
koszuli oraz długich butach, mających dopełnić obrazu niechlujnego studenta — zajęli miejsca przy barze, po obu stronach jedzącego Rosjanina.
Agent służb bezpieczeństwa, kierujący jednym z dwóch aut posuwających się przed autobusem, zatrzymał się na stacji benzynowej i obserwował parking z budki telefonicznej, udając, że
prowadzi rozmowę. W rzeczywistości zaś przez miniaturową krótkofalówkę składał meldunek Kevinowi, który jechał w jednym z dwóch wozów podążających za autobusem i zatrzymał się teraz
na parkingu w lesie, osiem kilometrów przed miastem.
— Siedzą spokojnie i jedzą, tak jak na każdym postoju — relacjonował. — Różowy jest dobrze pilnowany. Według rozkładu jazdy autobus powinien ruszyć za osiemnaście minut. Kierowca od
początku trasy trzyma się rozkładu co do minuty i teraz też nic nie wskazuje, żeby miał opóźnić odjazd.
— Gdzie jest reszta naszego zespołu? — zapytał Kevin, gapiąc się bezmyślnie na auta przemykające obok nich po autostradzie.
— Zespół Pierwszy stoi na stacji benzynowej. Gdyby Różowy wstał teraz i popatrzył w tę stronę, mógłby nas zauważyć. Jesteśmy gotowi do odjazdu, lecz kolega otworzył maskę, pochylił się nad silnikiem i rozmawia z pracownikiem stacji. Zespół Drugi zaparkował przed grupą domków jakieś sto metrów od nas. Obserwują okolicę.
— W porządku.
Znudzony Powell westchnął głośno. Nie sądził, żeby cokolwiek się wydarzyło przed Cincinnati, a i w samym mieście nie czekało ich prawdopodobnie nic nadzwyczajnego. Wszystko wskazywało na to, że Rosjanin zmierza do Saint Louis, trudno jednak było przewidzieć, co ma zamiar robić dalej.
— Zespół Drugi, ruszajcie na trzy minuty przed odjazdem autobusu, tylko jedźcie powoli, żebyście się zanadto nie oddalili. Zespół Pierwszy, wy ruszacie tuż przed autobusem. Postarajcie się trzymać jak najbliżej, lecz nie na tyle blisko, by Różowy nabrał podejrzeń. Powiadomcie wszystkich, kiedy pasażerowie zaczną wracać do autobusu. Niedługo będziemy musieli zacieśnić szyki i utworzyć dość zwartą formację przed wjazdem do miasta. Czekają tam na nas dwa zespoły miejscowych agentów, na wypadek, gdyby Różowy chciał wysiąść w Cincinnati. Trzymajcie się, chłopaki, jeszcze tylko parę godzin. Koniec, bez odbioru.
Kevin odwiesił mikrofon na miejsce. Kolega z tyłu podał mu niezbyt świeżą kanapkę z serem i mielonką. Otworzyły się drzwi i kierowca — olbrzym, który wyszedł na świeże powietrze, na wpół
uśpiony monotonną jazdą — z trudem wsunął się z powrotem na swoje miejsce.
— Rany, ale mam już dość prowadzenia tego samochodu — mruknął. — Jak myślicie, czy Różowy wysiądzie w Cincinnati? Marzy mi się rozprostować kości.
— Wątpię — odparł Kevin, energicznie kręcąc głową — chyba że czeka tam na niego łącznik. Trudno powiedzieć.
Kierowca jęknął żałośnie i sięgnął po termos z kawą. Powell wbił zęby w kanapkę. Przypomniał sobie niedawną wizytę w Cincinnati, kiedy to przyjechał namawiać Malcolma do współpracy.
Przez chwilę się zastanawiał, jak ten nowicjusz sobie radzi, lecz zaraz powędrował myślami ku pewnej atrakcyjnej sekretarce z nowojorskiego biura CIA.
Prowadzący autobus po raz pierwszy ogłosił zbliżający się odjazd na pięć minut przed wyznaczoną porą. Znał dobrze właściciela zajazdu i wiedział, że im dłużej pasażerowie tu zostaną, tym więcej zrobią zakupów, a wychodził z założenia, że nigdy nie zaszkodzi wyrządzić znajomemu przysługę. Już po tym obwieszczeniu mniej więcej połowa podróżnych zajęła miejsca w autobusie,
byli wśród nich także dwaj starsi agenci, którzy wspólnie jedli lunch. W ciągu następnych dwóch minut wsiedli pozostali, z wyjątkiem pięciu osób: drugiej pary wywiadowców, jednej z wiekowych
dam, marynarza oraz rosyjskiego szpiega.
Starsza pani ostentacyjnie dopiła kawę, czknęła i wysypała na kontuar pieczołowicie odliczoną drobnymi należność. Zajęła miejsce w autobusie na niecałe trzy minuty przed odjazdem. W barze
pozostał jeszcze marynarz, amerykańscy agenci i ich obiekt. Ten wyraźnie się nie spieszył — wywiadowcy zerkali na siebie nerwowo.
Na szczęście marynarz wybawił agentkę z kłopotliwej sytuacji. Umizgiwał się do niej przez całą drogę, bo choć Elaine nie była szczególnie atrakcyjna, to nie działała też na mężczyzn odpychająco. W dodatku była jedyną pasażerką między osiemnastym a pięćdziesiątym rokiem życia. Kiedy jakiś czas temu spostrzegła, że zwróciła na siebie uwagę marynarza, zaczęła rozmyślać o tym, jak by zareagował, gdyby się dowiedział, że ona nosi rewolwer, w torebce ma krótkofalówkę, a pod bielizną, przyklejony do brzucha niewielki, lecz ostry jak brzytwa nóż. Teraz, gdy starsza pani odliczyła pieniądze za kawę, on także zdecydował, że najwyższa pora się zbierać.
Pochylił się ku Elaine i nie zadając sobie trudu, by oszczędzić kobiecie przykrych doznań swego nieświeżego oddechu, zapytał wprost, czy na dalszą część podróży mogłaby usiąść w autobusie obok niego. Agentka głośno, z ostentacyjnym oburzeniem odrzuciła propozycję, kazała marynarzowi się wynosić i zagroziła, że powiadomi kierowcę. Nadęty mężczyzna zrobił niedwuznaczny gest i bez pośpiechu wyszedł na parking. Ale incydent ten pozwolił Elaine zostać jeszcze przy barze, żeby do ostatniej chwili być w pobliżu Rosjanina.
Ten w końcu także wstał; zapłacił już wcześniej, kiedy tylko otrzymał jedzenie, więc nie musiał teraz sięgać po pieniądze. Do odjazdu została jedynie minuta. Elaine siłą się powstrzymywała, żeby
nie spojrzeć na szpiega, lecz zarówno ona, jak i jej młodszy kolega, zwrócili uwagę, że tamten zostawił swoją torbę na podłodze, obok barowego stołka. Żadne z nich się jednak nie odezwało. Barmanka leniwie uzupełniała zawartość cukiernicy, właściciel zajazdu stał przy kasie i nie mógł stamtąd widzieć pozostawionej torby, a kucharka nawet nie zaglądała na salę. Jedynymi klientami byli trzej kierowcy ciężarówek, którzy siedzieli razem w odległym końcu baru.
Chłopak przyspieszył kroku i pierwszy wsiadł do autobusu. Nuricz zajmował miejsce z przodu, trzej agenci siedzieli niedaleko za nim, tylko Elaine podróżowała jeszcze bliżej kierowcy, w rzędzie bezpośrednio przed Rosjaninem. Ten również wsiadł — do odjazdu pozostawało niespełna pół minuty.
Elaine ogarnęła panika. Musiała dokonać wyboru między obserwowaniem torby a dalszym śledzeniem szpiega. Nie miała czasu ani na zastanowienie, ani na wezwanie pomocy. Rosjanin
mógł po prostu zapomnieć o swoim bagażu, ale równie dobrze przekazywał coś łącznikowi. Bała się ryzykować, powiadamiając przez radio Kevina, bo gdyby obiekt to zauważył, cała operacja
spaliłaby na panewce. Jeśli pobiegłaby do toalety, straciłaby pozostawioną torbę z oczu, poza tym mogła się spóźnić na autobus i jeszcze bardziej wszystko pogmatwać: nie wracając na swoje
miejsce wzbudziłaby podejrzenia szpiega, że została specjalnie po to, by mieć na oku jego bagaż. Z drugiej strony nie wolno jej było odegrać roli nieświadomej, usłużnej towarzyszki podróży i zabrać
torbę Rosjanina, gdyż w ten sposób mogła zniweczyć plany szpiega. Zatem zmełła w ustach przekleństwo bardziej pasujące do brudnego marynarza, zagryzła wargi, podbiegła i zajęła swoje miejsce tuż za kierowcą autobusu.
Ten uruchomił silnik i powoli wycofał się tyłem spomiędzy ciężarówek. Dwaj starsi agenci, którzy wrócili na miejsca już po pierwszym ogłoszeniu, nie mieli pojęcia o zostawionej torbie,
domyślali się jednak, że zaszło coś nieprzewidzianego. Nigdy dotąd nie zdarzyło się aż takie opóźnienie we wsiadaniu do autobusu. Zdawali sobie sprawę, że cokolwiek odbiegającego od normalnej procedury może dla nich oznaczać kłopoty. Lecz podobnie jak dwoje ich kolegów znających prawdę, byli bezradni, nie mogli się nawet porozumiewać między sobą. Na szczęście Różowy siedział spokojnie na swoim miejscu.
Autobus minął stację benzynową, skręcił w betonową alejkę prowadzącą do szosy, lecz gdy zatrzymał się przed wyjazdem na asfaltową drogę, Nuricz błyskawicznie wstał z miejsca.
Przecisnął się wąskim przejściem i pochylił obok kierowcy. Siedząca nie opodal Elaine złowiła jego słowa:
— Proszę, niech mnie pan wypuści. Zostawiłem swoją torbę w barze, poza tym rozmyśliłem się, zostanę tu i dojadę do miasta innym autobusem. Załatwię wszelkie formalności w waszym biurze
w Cincinnati.
Zdumiony kierowca niemal odruchowo wcisnął klawisz otwierający drzwi. Nuricz wyskoczył z autobusu, zanim ktokolwiek się połapał w sytuacji. Kierowca wzruszył tylko ramionami, zamknął
drzwi i wyjechał na ulicę.
Elaine przeszył dreszcz, kiedy równocześnie z głośnym sykiem mechanizmu pneumatycznego zniknęły jej sprzed oczu plecy uciekającego Rosjanina. Zacisnęła mocno powieki, lecz zaraz obejrzała się na swoich kolegów: ze spojrzeń trzech mężczyzn wyczytała tę samą bezradność. Nie mogli zatrzymać autobusu i rzucić się w pogoń za Różowym, bo ten domyśliłby się wszystkiego, a to by oznaczało koniec akcji. Możliwe, że już coś podejrzewał, niewykluczone jednak, że zastosował zwyczajny wybieg. Autobus ponownie zaczął zwalniać — dojeżdżali do skrzyżowania, przed którym stał znak stopu: odchodziła stąd droga dojazdowa prowadząca ku autostradzie.
Elaine zerknęła w tamtym kierunku. Oba samochody z obstawą znajdowały się za daleko, żeby dać jakoś znać agentom, by wracali na parking i sprawdzili, czy Rosjanin nie nawiązał kontaktu
z łącznikiem — nawet gdyby w tej chwili wywołała ich przez krótkofalówkę. Musiała podjąć decyzję. Oceniła, że ryzyko zaprzepaszczenia dotychczasowych osiągnięć jest znacznie mniejsze
jeśli zacznie działać, niż gdyby nadal siedziała spokojnie.
Rzuciła się w stronę wyjścia i łamiącym się głosem, bełkotliwie zawołała:
— Proszę! Niech się pan zatrzyma i mnie wypuści! Jestem w ciąży, źle się czuję... zbiera mi się na wymioty! Wrócę do baru i zadzwonię do męża w Cincinnati... Zatrzyma autobus po drodze,
odbierze moje bagaże, a potem przyjedzie tu po mnie.
Nie czekając na odpowiedź, sama wcisnęła klawisz otwierania drzwi i w biegu wyskoczyła na zewnątrz. Zatoczyła się, ale nie upadła.
Oszołomiony kierowca z rozdziawionymi ustami gapił się w lusterko, jakby nie mógł uwierzyć, że w ciągu zaledwie minuty wysiada z autobusu już druga osoba. Po chwili z niedowierzaniem
pokręcił głową i zamknął drzwi. Nigdy nie wiadomo, co cię może spotkać w drodze, pomyślał.
Elaine szybko odzyskała równowagę. Przemknęło jej przez myśl, że gdy autobus ruszy, nie będzie się miała za czym schować. Jeśli Różowy patrzy w tę stronę, natychmiast ją zauważy. A jeżeli jest uzbrojony, może ją zastrzelić, zanim ona zdąży się zorientować w sytuacji. Odruchowo skuliła się, czekając na huk wystrzału.
Ale nic takiego nie nastąpiło.
Powoli ruszyła w stronę baru i parkingu, przyciskając torebkę do piersi. Jeden z pracowników stacji, przecierający szybę w samochodzie klienta, obrzucił ją uważnym spojrzeniem, lecz nic
nie powiedział. Elaine zerknęła do wnętrza auta: w środku nikogo nie było.
Ostrożnie, niemal na palcach podeszła do drzwi baru. Za jej plecami rozległ się głośny świst powietrza uchodzącego ze sprężarki wielkiej ciężarówki; obejrzała się szybko przez ramię, lecz zauważyła jedynie błękitną furgonetkę skręcającą w drogę wylotową na autostradę. Wychyliła się zza rogu budynku i popatrzyła przez szybę do wnętrza lokalu. Spostrzegła swoje odbicie w oknie;
Różowego nie było w środku. Pchnęła drzwi i szybko weszła do baru; ruszyła w głąb, stukając obcasami o brudne kafelki podłogi i rozglądając się uważnie dokoła. Minęła stolik, przy którym dwaj kierowcy rozmawiali z kelnerką. Zamilkli nagle i popatrzyli na nią, lecz Elaine nie zwróciła na nich uwagi. Wyjrzała przez okno w stronę stacji benzynowej: przy okienku stał teraz inny pracownik, wypełniał jakiś formularz.
Cichy stuk drzwi za plecami przeraził ją do tego stopnia, że omal nie wrzasnęła. Wsunęła rękę do torebki i na ugiętych nogach odwróciła się błyskawicznie. Właściciel samochodu stojącego na
stacji — gruby, łysiejący ekonomista z Uniwersytetu Stanowego w Kent — popatrzył zdumiony na kobietę, która co najmniej z dziwnym wyrazem twarzy przyglądała mu się uważnie. Wiedząc,
że nie można mu nic zarzucić, obejrzał się szybko przez ramię, po czym znów popatrzył na nieznajomą. Zauważył, że natychmiast przeniosła wzrok w ślad za jego spojrzeniem. Uważaj na zwariowane baby, nakazał sobie w myślach.
Elaine zamknęła oczy i odetchnęła z ulgą. Opanuj się, wykombinuj coś, pomyślała. Pospiesznie wybiegła na zewnątrz i obeszła cały parking. Najmniejszego śladu. Sięgnęła do torebki po krótkofalówkę, lecz zawahała się i po chwili wróciła do baru. Nie miało już sensu dalsze odgrywanie narzuconej roli.
— Przepraszam! — zawołała do kierowców i kelnerki. — Jestem z policji. Tym autobusem, który przed chwilą odjechał, podróżował pewien mężczyzna. Śledziliśmy go, ale wysiadł niespodziewanie i wrócił tu. Dokąd poszedł?
Obaj mężczyźni siedzący przy stoliku wymienili zdumione spojrzenia. Elaine aż chciała wrzasnąć czy zdzielić któregoś po łbie, gdyż tak długo nie odpowiadali.
— Twierdzi pani, że jest z policji? — zapytał w końcu jeden z nich.
— Tak. To bardzo ważna sprawa. Proszę mi natychmiast powiedzieć, czy widzieliście mężczyznę, który wysiadł z autobusu.
Kierowca zmarszczył brwi, lecz kelnerka szybko wtrąciła:
— Owszem, widziałam go. Wrócił do baru, a później zajrzał na stację benzynową.
— I dalej dokąd? — krzyknęła Elaine prawie histerycznie. — Widziała pani, dokąd stamtąd poszedł?
— Już mówiłam, do budynku na stacji — odpowiedziała wyraźnie zdenerwowana kelnerka.
Trzy tygodnie wcześniej jakaś pijana turystka zdążyła rzeźnickim nożem pociąć prawie wszystkie meble w barze, zanim aresztowała ją policja. Właściciel zrobił wtedy kelnerce straszną awanturę, chociaż w niczym nie zawiniła. Za żadną cenę nie chciała, żeby coś podobnego się powtórzyło.
— Ale teraz go tam nie ma! — wrzasnęła Elaine.
— Nic na to nie poradzę! — pisnęła przestraszona kelnerka.
— Proszę posłuchać — odezwał się drugi kierowca, chcąc uspokoić bliskie histerii kobiety. — Niech pani usiądzie z nami, porozmawiamy spokojnie, a potem możemy pójść go szukać.
— Nie ma czasu — odparła Elaine, odzyskując powoli zimną krew. — Czy po odjeździe autobusu wyruszały stąd jakieś inne Samochody?
Kelnerka, która także starała się opanować, słysząc łagodniejszy ton nieznajomej, wzruszyła ramionami.
— Był tylko Pułaski swoją furgonetką, ale to nasz stały klient.
— Zaraz, chwileczkę — włączył się do rozmowy pierwszy kierowca. — Jeśli już o nim mowa, to przypominam sobie, że stary Fritz przyjechał tu sam, ale gdy odjeżdżał, ktoś siedział obok niego
w szoferce. Dokąd on jedzie? Nie wiecie, dokąd ma kurs? No cóż, Fritz garażuje w Chicago, ale...
— Zostańcie tu! — rozkazała Elaine.
Wypadła na zewnątrz i popatrzyła w stronę autostrady, sięgając jednocześnie do torebki po krótkofalówkę.
— Gołąbek Trzeci do Centrali. Gołąbek Trzeci do Centrali. Mamy pożar. Powtarzam, mamy pożar. Odbiór.
Cztery kilometry od zajazdu Kevin natychmiast dał znać ruchem ręki, żeby kierowca zjechał na pobocze. Jadący za nimi samochód także się zatrzymał. Sięgając po mikrofon, Powell rozejrzał się po okolicy. Dostrzegł w oddali zjazd z autostrady prowadzący w stronę miasteczka, w którym zatrzymał się autobus.
— Gołąbek Trzeci, tu Centrala. Gdzie jesteś i co się stało, do cholery?
— Różowy złapał okazję, wyskoczył z autobusu tuż przed odjazdem z parkingu. Ruszyłam za nim, ale było za późno. Prawdopodobnie wsiadł do furgonetki, która przed chwilą skręciła
na autostradę. Widziałam ją, jak wyjeżdżała sprzed stacji benzynowej, kierując się w stronę Cincinnati. Ludzie w barze twierdzą, że chyba w szoferce ktoś siedział obok kierowcy. To niebieski wóz, powinien się znajdować kilka minut za autobusem. Potrzebna mi pomoc, trzeba spisać tych ludzi i dokładnie ich sprawdzić.
Kevin oblizał spierzchnięte wargi i zapytał nerwowo:
— Gołąbek Trzeci, czy Różowy zdążył nawiązać kontakt?
— Nie wiem, ale to mało prawdopodobne. Chyba tylko przedsięwziął środki ostrożności, a jest cholernie dobry.
— Zrozumiałem. Zostań na miejscu. Centrala do wszystkich zespołów. Czy słyszeliście naszą rozmowę?
Kolejno zgłaszały się poszczególne grupy, zarówno te w samochodach, jak i czekające w Cincinnati, potwierdzając odbiór złych wieści.
— W porządku, zatem wiecie, co się zdarzyło. Zespół Czwarty — Kevin zwrócił się do wywiadowców siedzących w drugim samochodzie, tuż za nimi — podjedźcie na parking i pomóżcie Gołąbkowi Trzeciemu spisać personalia osób oraz przekonajcie ich, żeby zachowali wszystko w ścisłej tajemnicy. — Wóz ruszył, wyminął ich szybko i pognał w kierunku zjazdu z autostrady. — Zespół Pierwszy, obserwujcie dalej autobus. Zespół Drugi, zjedźcie na pobocze i zaczekajcie. Prawdopodobnie po kilku minutach minie was ta połciężarówka. Spróbujcie dostrzec, czy Różowy siedzi w szoferce, ale bez względu na to, zanotujcie numery rejestracyjne, zróbcie szczegółowy opis wozu, podając charakterystyczne cechy. Potem wypadacie z gry. My spróbujemy go dogonić i jechać za nim do czasu, aż zespoły z Cincinnati będą mogły nam pomóc. Zespół Pierwszy, bądźcie gotowi w każdej chwili do nas dołączyć, ale dopóki Zespół Drugi nie namierzy Różowego, ogłaszam stan alarmowy. Jesteśmy w poważnym kłopocie.
Nie zadając sobie trudu, aby formalnie ogłosić zakończenie łączności, Kevin odwiesił mikrofon na miejsce z takim impetem, że omal nie urwał plastikowego uchwytu.
— Sukinsyn — mruknął, kiedy wyjeżdżali na szosę. — Co za sukinsyn!
Kierowca nie odzywał się przez jakiś czas, lecz gdy mijali zjazd z autostrady, zapytał:
— Nie sądzi pan, że powinniśmy skontaktować się z dowództwem i przekazać złe nowiny?
Milcząc, Kevin wpatrywał się przez szybę w łagodne zbocza wzgórz, dopiero po dłuższej chwili odpowiedział:
— Po co? Możliwe, że jeszcze nie wszystko stracone.
Przez następne pięć minut jechali w ciszy. Wreszcie rozległ się trzask włączanej krótkofalówki.
— Zespół Drugi do Centrali. Zespół Drugi do Centrali. Furgonetka minęła nas pół minuty temu i właśnie znika z polawidzenia. Nie łączyliśmy się wcześniej, bo mogliby dostrzec w lusterku, że trzymam mikrofon. Mamy dziewięćdziesiąt procent pewności, że pasażer siedzący w szoferce to Różowy. Powtarzam, według nas Różowy jedzie w połciężarowce. Zanotowaliśmy numery
rejestracyjne, mamy dość szczegółowy opis. Odbiór.
W porządku — odparł Kevin, wzdychając z ulgą. — Przekażcie te dane kanałem specjalnym do Waszyngtonu, chcę mieć jak najszybciej wszelkie informacje o podejrzanej furgonetce. Powiadomcie mnie, jak tylko nadejdą. Gdyby robili jakieś kłopoty, powołajcie się na dyrektora Grupy L. Przejmuję obserwację. Cincinnati, przygotujcie zespoły w samochodach, żeby zluzować
nas najszybciej, jak tylko będzie to możliwe. Nie chcę włazić mu w oczy. Zespół Pierwszy, zostawcie autobus. Przejmujemy śledzenie furgonetki do czasu, aż zmienią nas chłopcy z Cincinnati. Koniec, bez odbioru.
Rozsiadł się wygodniej. Kierowca przyspieszył, zjechał na lewy pas i zaczął wyprzedzać inne pojazdy. Po upływie dwóch minut, już na granicy miasta, ujrzeli przed sobą niebieską półciężarówkę.
Ostrożnie, ukrywając mikrofon w dłoni, Kevin nawiązał łączność z Zespołem Drugim i upewnił się, że chodzi o ten właśnie samochód. Otrzymawszy potwierdzenie, polecił kierowcy zostać nieco w tyle. Zerknął we wsteczne lusterko i napotkał wzrok kolegi, który wpatrywał się w nie z napięciem. Uśmiechnął się szeroko, pokręcił głową i rzekł:
— To się dopiero nazywa bliskie spotkanie.
Po wyskoczeniu z autobusu Nuricz wrócił szybkim krokiem na parking. Wkroczył do baru tylnym wejściem i przemaszerował przez cały lokal, w biegu chwytając swoją torbę. Nie oglądając się na nikogo, wyszedł frontowymi drzwiami i ruszył ku stacji benzynowej. Tutaj także wpadł do środka i wyskoczył drugim wejściem. Przeszedł kilka metrów po chodniku i zbliżył się do furgonetki stojącej z włączonym silnikiem. Gwałtownym ruchem otworzył prawe drzwi kabiny, spojrzał na grubego, silnie zdenerwowanego kierowcę i zagadnął:
— Pan Pułaski? Nazywam się Jones. Prawdopodobnie czeka pan na mnie. Czy możemy już ruszać? Przed nami kawał drogi.
Wrzucił torbę do środka i wskoczył na siedzenie pasażera. Kierowca nie odpowiedział, tylko głośno przełknął ślinę; wyraźnie dygotały mu wargi. Wrzucił bieg i ruszył z impetem, skręcając
w kierunku autostrady. W myślach zmówił modlitwę do patrona kierowców, chociaż dobrze wiedział, że święty Krzysztof był ostatnim łgarzem.
9
— Co masz na myśli, mówiąc to? — powiedział surowo Gąsienica. — Wyjaśnij, co myślisz o sobie?
— Obawiam się, że nie mogę wyjaśnić tego, co myślę o sobie, proszę pana — powiedziała Alicja — ponieważ nie jestem sobą, jak pan widzi.
— Nie widzę — powiedział Gąsienica.
— Boję się, że nie mogę wyłożyć tego jaśniej — odparła Alicja bardzo uprzejmie — bo, po pierwsze, sama nie mogę tego pojąć, a po drugie, posiadanie tyłu różnych rozmiarów w ciągu jednego dnia jest naprawdę bardzo kłopotliwe.
— Nie jest — powiedział Gąsienica.
— Cóż, być może, pan jeszcze tego nie odkrył — powiedziała Alicja — ale gdy przemieni się pan w poczwarkę... odkryje to pan pewnego dnia, wie pan... a później w motyla. Sądzę, że wyda się
to panu zdumiewające, nieprawdaż?
— Ani trochę — powiedział Gąsienica.
— Cóż, może pana uczucia bywają inne — powiedziała Alicja —ja wiem tylko tyle, że mnie
wydawałoby się to zdumiewające.
— Tobie! — powiedział wzgardliwie Gąsienica. — A kimże ty jesteś?
Lubił łamigłówki, interesował się nimi od dawna. Uwielbiał obserwować, jak powoli przybierają odpowiednią formę, jakby żyły własnym życiem. Fascynowały go wszelkie rodzaje łamigłówek, od najprostszych amerykańskich gier salonowych, po zawiłości historii, a co za tym idzie, pasjonował się dosłownie wszystkim. Popatrzył na rozciągniętego na łóżku, nieprzytomnego Malcolma. To także jest niezwykle fascynujące, pomyślał. A jeszcze bardziej zdumiewające wydały mu się kształty, jakich zaczynała nabierać ta układanka. Powoli przeniósł wzrok na odsłonięte przedramię Malcolma. Białą skórę znaczyły tam trzy niewielkie, czerwone punkty. W drugim końcu pokoju dziewczyna rozkładała instrumenty na biurku. Musiał przyznać, że robiła wszystko
z wprawą, dokładnie mieszała starannie odmierzone objętości preparatów. Ani razu nie musiał jej przypominać o obowiązkach — na szczęście, bo o ile fascynowały go efekty chemoterapii, to nie miał jednak zamiaru tracić czasu na wnikanie w szczegóły zadania, które powierzyła jej centrala. On specjalizował się w czymś zupełnie innym.
Dziewczyna popatrzyła na niego. Nie odezwała się, ale wyczytał z jej spojrzenia, że czeka na wyraźny rozkaz.
— Myślę — rzekł powoli, po angielsku — iż sytuacja na tyle uległa zmianie, że jesteśmy upoważnieni do przeprowadzenia narady z kierownictwem.
— Po co? — zdumiała się kobieta. — Nie powiedzą nam nic nowego. Zanim łącznik porozumie się z dyrektorem, nie będzie już czasu na opracowywanie innego planu.
— Wiem — odparł jej kolega z uśmiechem — ale nasze kierownictwo może na własną rękę zaaprobować plan zastępczy, który chcę wcielić w życie.
Niezadowolona dziewczyna zacisnęła usta. Widocznie niezbyt jej zależy na wykorzystaniu więźnia, pomyślał. Na szczęście to on rozkazywał. Starając się przybrać nieco ostrzejszy ton, żeby zaakcentować swój autorytet dowódcy, rzekł:
— Musisz się nim zaopiekować do mojego powrotu. Wykorzystaj ten czas i dowiedz się jak najwięcej. Nie chodzi mi o fakty, lecz o jego osobowość, co lubi a czego nie, co napawa go lękiem... Właśnie, przede wszystkim czego się boi. Nie oczekuję po tobie cudów psychoanalizy, ale postaraj się go poznać jak najlepiej. W ten sposób będzie nam łatwiej wyciągnąć z niego szczegóły
dotyczące jakichś nieprzyjemnych, osobistych przeżyć. Później będziemy mogli to wykorzystać przeciwko niemu.
— Chcesz go zostawić przy życiu?
— Więcej, towarzyszko. Znacznie więcej. Chcę się nim posłużyć.
— Jak? Wątpię, czy da się przekupić lub przeciągnąć na naszą stronę. Może i zdołamy go przestraszyć na tyle, żeby wydobyć jakieś zeznania, ale on niewiele wie, nawet nie jest zawodowcem. Dlaczego więc miałby nam pomagać?
— Ponieważ wszyscy, pośrednio, dążymy do tego samego, Amerykanie już wiedzą, że Sowieci podjęli jakąś ważną operację, rosyjski agent zmierza potajemnie w tę stronę, a ich zabity człowiek
miał coś wspólnego z Kruminem. My chcemy Krumina, oni także pragną go dostać. Myślę, że uda mi się namówić Kondora, żeby nam pomógł.
— Chcesz przedstawić ten plan kierownictwu?
— Natychmiast. Możemy zatrzymać Amerykanina jeszcze do zmierzchu. Jeśli nie zgodzi się współpracować, wykończymy go. Nie chcę, żeby jego przełożeni wkroczyli do akcji. Mogliby się nami zainteresować, a poza tym na pewno załatwiliby sprawy po swojemu.
— Jak długo on ci będzie potrzebny do realizacji tego planu?
— Przez tydzień, może dziesięć dni. Wydarzenia nabierają tempa, to wszystko na pewno nie potrwa dłużej.
— I sądzisz, że nam się uda? — zapytała dziewczyna, nie tając wyraźnego sceptycyzmu.
— Oczywiście, mamy spore szanse. Ale bierzmy się do roboty. Powinienem być z powrotem o wpół do piątej.
— A jeśli kierownictwo nie zaakceptuje twojego pomysłu?
Mężczyzna zmarszczył brwi.
— No cóż, czeka nas wtedy zdecydowanie mniej interesująca praca. Wrócimy do pierwotnego planu.
Gwiżdżąc głośno zbiegł na dół, chwycił swoją marynarkę i wyszedł z domu. Przez okienko nad schodami dziewczyna przyglądała się, jak odjeżdżał. Kiedy samochód zniknął jej z oczu, westchnęła głośno i jeszcze przez jakiś czas wyglądała na dwór. Wreszcie podeszła do biurka, wzięła przygotowaną strzykawkę i wbiła igłę w przedramię Malcolma. Dwie minuty później, kiedy
ten jęknął głośno, budząc się do stanu pół przytomności, dziewczyna zaczęła bardzo powoli zadawać mu pytania, cedząc każde słowo.
Przez umysł Malcolma bezładnie przewalały się senne fantazje; dziwaczne, wręcz odrażające, wywoływały niestrawną mieszaninę wrażeń, w której dominowały niepokój i przerażenie. Ciągnęły się niewiarygodnie długo, aż do obrzydzenia, a co gorsza, w tym czasie jego świadomość nie mogła nawiązać jakiegokolwiek kontaktu z rzeczywistością. Pierwsza w pełni kontrolowana, logiczna myśl przeraziła go do tego stopnia, że miał ochotę wrzeszczeć.
Wraca mi przytomność, pomyślał, ale nijak nie mógł sobie przypomnieć, co mu się stało. Miał wrażenie, że odzyskuje zmysły bardzo powoli, niczym stopniowo trzeźwiejący z zamroczenia pijak. Nie miał siły poruszyć ręką ani nogą. Powróciło wspomnienie kobiety na poboczu drogi, usiłującej zmienić koło w samochodzie, zaraz jednak ustąpiło miejsca świadomości wykonywanego tajnego zadania. Zmusił się do tego, by nadal leżeć bez ruchu — usilnie próbował sobie przypomnieć, czy nie zmienił ostatnio pozycji, zdradzając tym samym, że powoli się budzi. Nie otwierał oczu, tylko ostrożnie napiął mięśnie. Wyglądało na to, że fizycznie nic mu nie dolega, czuł jedynie tępy, pulsujący ból w tyle głowy. Uzmysłowił sobie, że wciąż ma szkła kontaktowe pod powiekami. Leżał na plecach, z rozchylonymi, wyprostowanymi nogami, ale widocznie
był przywiązany, gdyż mógł nimi poruszyć zaledwie o kilka centymetrów. Dłonie także miał skute na plecach, mógł już wyczuć palcami dość drobny łańcuch, który prawdopodobnie był do czegoś
przytwierdzony, musiał zatem ograniczać możliwość ruchu rękoma. Głowę miał obróconą lekko w prawo, czuł pod policzkiem dotyk jakiegoś chłodnego materiału. To chyba pościel, być może niewielki jasiek, pomyślał. Szybko upewnił się jednak, że nadal ma na sobie ubranie, zdjęto mu tylko kurtkę i buty. Wytężył słuch. Złowił cichutkie brzęczenie dobiegające gdzieś z głębi pokoju. Zza ściany doleciały odgłosy czyjejś krzątaniny i stłumione dźwięki muzyki, zapewne z radia. Wyglądało na to, że w pobliżu nikogo nie ma. Ostrożnie, tak żeby wyglądało to na zwyczajny, głębszy oddech, Malcolm wciągnął nosem powietrze. Poczuł ostry, kwaśny zapach własnego potu. Nie jestem spocony, pomyślał, czemu ode mnie tak śmierdzi? Jeszcze raz wciągnął powietrze. Odróżnił woń kurzu, środków dezynfekujących, czegoś nieprzyjemnego, co kojarzyło się z gabinetem lekarskim, ponadto zapach gotowanego jedzenia i... kawy.
Powoli otworzył prawe oko, mając nadzieję, że skoro tą stroną twarzy dotyka poduszki, zdoła coś zobaczyć nie ryzykując zanadto, iż się zdradzi.
Dostrzegł krawędź łóżka, prześcieradło, pomalowaną na biało ścianę. Znajdował się w małym pokoiku. Przez otwarte drzwi można było zauważyć krótki korytarz wiodący do szczytu schodów.
Na lewo od drzwi stało niewielkie mahoniowe biurko — spostrzegł dwie szuflady i domyślił się, że poniżej muszą być dwie następne — a na nim wielki zegar elektryczny z fosforyzującymi wskazówkami i wyświetlaczem cyfrowym. W pokoju było na tyle jasno, że Malcolm bez trudu odczytał godzinę: 16.45. Czyżby wciąż ten sam dzień? — pomyślał. To właśnie ów zegar cicho burczał.
Przez dobrą minutę udawał jeszcze pogrążonego we śnie, ale nie dostrzegł już niczego ciekawego, za to coraz bardziej zaczął odczuwać, że jest mu niewygodnie. Nie mógł się zdecydować, czy może sobie pozwolić, by zmienić nieco pozycję: ulżyć napiętym mięśniom, lecz na wszelki wypadek wolał się nie ruszać. Jednocześnie począł w nim narastać lęk. Nie miał pojęcia, ani kto go porwał, ani dlaczego, chociaż domyślał się, że mogą to być ci sami ludzie,
którzy zabili Parkinsa. Wszystko to napawało go coraz silniejszym strachem, ale w jakimś stopniu odczuwał też satysfakcję, że zdołał przynajmniej trzeźwo ocenić swoje położenie. Kiedyś już był
przesłuchiwany z zastosowaniem środków psychotropowych, teraz zaś znajdował się w bardzo podobnym stanie. Zatem według wszelkiego prawdopodobieństwa napastnicy zdołali już wyciągnąć z jego zatrutego lekami umysłu wszystko, czego chcieli się dowiedzieć, tym bardziej że przetrzymywano go tutaj co najmniej przez pół dnia.
Owa świadomość nasunęła mu kolejne wątpliwości. Nie nauczono go, jak ma się zachowywać podczas intensywnego, długotrwałego przesłuchania. Doświadczony wywiadowca mógł zapewne
w bardzo krótkim czasie wyciągnąć z niego pożądane informacje. Dlaczego więc zostawiono go jeszcze przy życiu? Zdrowy rozsądek podpowiadał, że zamierzano go wykorzystać w jakiejś rozgrywce. Co prawda nie był nikim ważnym, lecz mimo wszystko agent wywiadu pozostający w rękach przeciwnika stanowił mniejsze czy, większe zagrożenie. A najprostszym sposobem wyjścia z kłopotliwej sytuacji był jeden strzał z pistoletu.
No cóż, pomyślał Malcolm z goryczą, nie pozostaje mi nic innego, jak postarać się zostać wśród żywych tak długo, jak tylko się da. Otworzył oczy, rozluźnił mięśnie na tyle, na ile pozwalały
mu więzy i obrócił głowę, układając się na wznak.
— Od kilku minut już mi się zdawało, że tylko udajesz nieprzytomnego — powiedział ktoś z jego lewej strony miękkim, dźwięcznym głosem.
Zdumiony Malcolm szybko odwrócił głowę w tamtym kierunku. Sądził, że jest sam w pokoju. Dostrzegł szczupłego mężczyznę średniego wzrostu, siedzącego w ciemnym drewnianym foteliku
przy brzegu łóżka. Miał lekko śniadą karnację, lecz zdecydowanie różną od cery Indian — wyglądał tak, jakby się nieco opalił w promieniach wiosennego słońca. Jednak coś w odcieniu jego
skóry podpowiadało, że nie jest to efekt opalenizny, lecz wynik domieszki innych genów. Nieznajomy miał pociągłą twarz, zbyt wydłużoną, by określić jego rysy mianem regularnych. Nos średniej wielkości, wargi dość pełne, kształtne uszy. Czarne, proste, trochę za długie włosy dziwnie kontrastowały z szerokim, przyjaznym uśmiechem. Ale przede wszystkim uwagę Malcolma przykuły oczy tamtego, były bowiem odrobinę skośne, o bardzo dużych źrenicach, niebieskie z szarawymi plamkami, natomiast w białkach nie dało się dostrzec nawet najmniejszej czerwonej żyłki.
— Na wstępie pozwolę sobie powiedzieć o kilku rzeczach — odezwał się mężczyzna. — Przede wszystkim musisz wiedzieć, że jesteś całkowicie unieruchomiony. Nic ci nie pomoże szarpanie się w więzach. Zresztą nawet gdybyś nie miał na rękach kajdanek i nie był przywiązany linami, jakakolwiek próba oporu czy ucieczki skończyłaby się dla ciebie fatalnie. Pozostaniesz związany tak długo, dopóki nie ocenię, że na dobre wyleciały ci z głowy wszelkie myśli o ucieczce. Chyba rozumiesz więc, że próby sprzeciwiania się nam, na które jesteśmy przygotowani, obrócą się przeciwko tobie i spowodują, że twój pobyt wśród nas się wydłuży i będzie zdecydowanie bardziej nieprzyjemny. Proszę cię zatem, żebyś nie starał się być nudny i nie próbował atakować kogoś z nas czy też uciekać.
Malcolmowi zaschło w ustach, przełknął ślinę.
— Zawsze się pilnowałem, żeby nie być nudnym.
— Znakomicie! — wykrzyknął tamten zadowolony. — Miło mi to słyszeć! Tak przypuszczałem, że odznaczasz się sporym poczuciem humoru. Zresztą bez niego nie znalazłbyś się w takiej sytuacji, w jakiej obecnie jesteś. Nie sądziłem jednak, że zdobędziesz się także na dowcipy. To wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Tak trzymaj, pomyślał Malcolm, spróbuj go rozbawić.
— No cóż, staram się tylko wczuć w rolę. Ze swej strony uczynię wszystko, żeby nie wypaść z gry.
— Mam nadzieję, gdyż tym sposobem wspólnie spędzony czas będzie dla nas obu znacznie przyjemniejszy i bardziej interesujący. Zostaną nam wówczas jedynie miłe wspomnienia. Rozumiem jednak, że na razie nie potrafisz tego właściwie ocenić, ponieważ niewiele jeszcze wiesz. Przypuszczam, że zdrętwiały ci nogi. Dasz radę zejść na dół, czy wolisz porozmawiać tutaj?
Trzeba zapamiętać jak najwięcej szczegółów tego domu, pomyślał Malcolm.
— Wolałbym się przejść. Poza tym i tak muszę skorzystać z toalety.
— Oczywiście — mruknął gospodarz — to zrozumiałe.
Szybko wstał z fotela i pochylił się nad łóżkiem. Koszulę miał rozpiętą pod szyją, a na wierzchu luźny sweter. Malcolm zauważył, że na lewym boku coś wypycha mu ubranie. Mężczyzna odwiązał linę krępującą jego nogi, po czym otworzył kłódkę, którą kajdanki były spięte z łańcuchem przytwierdzonym po lewej stronie do łóżka. Nie zdjął mu ich jednak.
Kiedy zbliżył się, żeby oswobodzić mu nogi, Malcolm błyskawicznie począł się zastanawiać, czy lepiej byłoby tamtego kopnąć w głowę, czy też zaatakować go skutymi rękoma. Powstrzymały go jednak wcześniejsze ostrzeżenia, świadczące wyraźnie, że ma do czynienia z zawodowcem. W dodatku mężczyzna poruszał się bardzo sprężyście, z kocią zwinnością, jak gdyby potrafił czytać
w myślach Malcolma. Należało stąd wnioskować, że nawet gdyby mieli równe szanse, tamten bez większych trudności zwyciężyłby w walce wręcz. Toteż Malcolm odniósł wrażenie, że jest w sytuacji naiwnej myszki stającej twarzą w twarz z przebiegłą łasicą, a owa świadomość tylko pogarszała jego samopoczucie.
Mężczyzna pomógł mu wstać, a następnie poprowadził go korytarzem do łazienki. Przed drzwiami Malcolm bardzo powoli, żeby nie wzbudzić podejrzeń, uniósł skute ręce i spojrzał na tamtego z niemym pytaniem w oczach. Ale strażnik tylko uśmiechnął się niewyraźnie i przecząco pokręcił głową. Trzeba było sobie radzić w kajdankach.
Załatwienie prostej potrzeby fizjologicznej okazało się dla spętanego Malcolma wręcz niewykonalne. Miał jednak pewność, że zostawiono mu kajdanki na rękach głównie po to, by go upokorzyć i poniżyć, a nie ze względów bezpieczeństwa. Potem spojrzał w lustro, na swoje skołtunione włosy i zaczął odruchowo poprawiać ubranie. Oczy miał silnie zaczerwienione od długotrwałego snu z założonymi szkłami kontaktowymi, a twarz o wiele bledszą niż rano. Poza tym wyglądał normalnie, choć był wycieńczony, potargany i brudny.
Rany boskie, nawet czuję się mniej więcej normalnie, pomyślał. Czemu nie narobiłem wrzasku? Dlaczego jestem tylko trochę zdenerwowany, gdy powinienem odczuwać panikę? Pokręcił głową do swego odbicia, gdy nie znalazł odpowiedzi na te pytania. Usłyszał, że czekający przed drzwiami mężczyzna zaczął coś nucić — fałszował jednak i gubił rytm, co mogło oznaczać, że zaczyna się
niecierpliwić jego długim pobytem w łazience. To bardzo subtelna i wyrafinowana metoda, lecz jakże skuteczna, stwierdził w duchu. Chcąc zrozumieć postępowanie tamtego, usiłował spojrzeć na
niego jak na człowieka, odgadnąć kierujące nim motywy. To hybryda, przyszło mu nagle do głowy, dziwoląg, nieudolne skrzyżowanie... starego, Kevina i Carla, które w jakimś stopniu było
podobne do każdego z tamtych. Taki sposób myślenia w niczym mu nie pomógł, toteż Malcolm wzruszył ramionami i wyszedł z łazienki. Spojrzał na uśmiechniętego gospodarza i postanowił
zaeksperymentować.
— Mogę się założyć, iż myślałeś, że się utopiłem.
Tamten uśmiechnął się jeszcze szerzej i zachichotał krótko.
— Mówiąc prawdę, niezupełnie. Na szczęście jednak nie wpadłeś do kibla. Pływanie z kajdankami na rękach wcale nie jest takie proste.
— Potrafię się domyślić — odparł Malcolm.
— Czy możemy się teraz przyłączyć do mojej koleżanki?
Dziewczyna była na dole, w kuchni; kroiła mięso na obiad. Uniosła na chwilę wzrok, lecz gdy napotkała spojrzenie więźnia, szybko odwróciła głowę i zajęła się przerwaną czynnością. Malcolm
doznał dziwnego uczucia, że popatrzyła na niego takim samym wzrokiem, jakim taksowała porcjowane mięso. Usiadł na wskazanym mu przez mężczyznę taborecie przy stole.
Kobieta skończyła pracę i bez słowa postawiła przed Malcolmem kubek z kawą. Zerknęła na kolegę, lecz ten przecząco pokręcił głową i wskazał jej stojące obok krzesło. Dziewczyna posłusznie usiadła. Gospodarz zaczekał spokojnie, aż więzień wypije kawę, po czym nalewając mu z dzbanka drugą porcję, rzekł:
— Przypuszczam, że nurtuje cię wiele pytań.
Malcolm zastanowił się przez chwilę i stwierdził, że nie ma sensu niczego owijać w bawełnę.
— Czy mnie także będzie wolno użyć środka na prawdomówność?
Tamten uśmiechnął się, ale żart niezbyt przypadł mu do gustu. Dowcipy są dobre we właściwym czasie i miejscu.
— Niestety, będziesz nam musiał uwierzyć na słowo i zaufać swojemu niewyrobionemu instynktowi.
Malcolm wzruszył ramionami.
— Trudno, nie mam wyboru. Chyba się domyślacie, o co chcę zapytać, więc może oszczędźmy sobie czasu i powiedzcie mi wszystko, co powinienem wiedzieć. Być może później będę miał
dalsze pytania, ale na razie chcę w spokoju wysłuchać waszej relacji.
Mężczyzna z uznaniem pokiwał głową.
— Doskonała propozycja. A więc jesteś Kondorem... Cóż za nieprzyjemny, odpychający pseudonim. Czasami razi mnie brak wyobraźni twoich przełożonych oraz ich zły gust. Ale zostawmy te uwagi na kiedy indziej. Ja nazywam się Czu, a moja koleżanka to Sheila Ming. Nie są to nasze prawdziwe nazwiska. Nawet gdybym ci chciał powiedzieć, jak się naprawdę nazywamy, i tak bym musiał znacznie uprościć nasze imiona, abyś mógł je wymówić bez większego wysiłku, ponieważ zniekształcanie ich byłoby dla nas niezwykle irytujące. Jesteśmy agentami wywiadu Chińskiej Republiki Ludowej i znajdujemy się obecnie na opuszczonej farmie w Kanadzie, niedaleko granicy Montany.
Może najlepiej rozpocznę od wydarzeń sprzed kilkunastu lat. Jak ci wiadomo, stosunki między Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich — tym supermocarstwem, które wy w skrócie określacie mianem Rosji — a naszym państwem od dłuższego czasu nie układają się dobrze. Mówiąc ściśle, napięcia zaczęły się tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, kiedy to zjednoczenie Chin dziwnym sposobem wywołało falę nieprzychylnych reakcji. Okresowo stosunki te się polepszają, potem znów zaostrzają, bo chociaż generalnie oba nasze kraje są sprzymierzeńcami, to jednak często dochodzi do spięć. Następstwem tego jest, używając określenia
waszych pisarzy specjalizujących się w powieściach szpiegowskich, nasilona wojna wywiadowcza. Będziemy musieli kiedyś porozmawiać o tym znakomitym gatunku literatury, gdyż podobnie jak
ty, bardzo lubię czytać tego typu książki, choć nie traktuję ich z pozycji profesjonalisty.
Po wojnie prowadziliśmy wspólnie z radzieckimi instytucjami wywiadowczymi wiele różnych operacji, lecz musieliśmy jednocześnie poświęcać mnóstwo czasu na udaremnianie ich działań szpiegowskich i prób ingerencji w wewnętrzne sprawy Chin. Niejednokrotnie między naszymi służbami wywiadowczymi a ich agentami powstawał tak ostry konflikt, jaki istnieje między nimi a waszą CIA. Zwykle jednak udawało się go zażegnać mniej czy bardziej bezpiecznymi
metodami, poprzez działania dyplomatyczne, organizowanie wspólnych manewrów i potajemne stosowanie nacisków. Zaraz na początku waszego roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego miał miejsce cały szereg tego typu interwencji, obejmujący wzajemne wydalanie niepożądanych dyplomatów.
Zdołaliśmy się w tym czasie dowiedzieć paru interesujących rzeczy. Wiele informacji o pewnych sprawach, których mogliśmy się tylko domyślać, wyciągnęliśmy ze schwytanego rosyjskiego szpiega. W dodatku zostało to zorganizowane w taki sposób, że jego przełożeni nawet nie wiedzą, iż poznaliśmy prawdę. Nie chcę cię jednak zanudzać szczegółami.
Począwszy od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego przedsięwzięcia naszego wywiadu coraz częściej kończą się raczej paskudnie, dość powiedzieć, że jesteśmy z tej sytuacji bardzo niezadowoleni. Schwytany szpieg radziecki, po zastosowaniu środków perswazji, wyjawił nam tyle tajemnic, że mogliśmy powiązać te dziwne wydarzenia ze sobą i ułożyć je w logiczny ciąg. Zdradził nam ponadto nazwisko rosyjskiego oficera, kierującego olbrzymim zespołem agentów i odpowiedzialnego za nasze niepowodzenia. Ten człowiek to Krumin.
Właśnie tak, Krumin. Po przesłuchaniu ciebie wiemy doskonale, że to nazwisko nie jest ci obce. Wiąże się ono z zagadkową śmiercią waszego agenta, Parkinsa. Oczywiście nie znamy szczegółów, wiemy dokładnie tyle, co wy, ale pewne informacje uzyskane od Rosjanina potwierdzają, że Krumin maczał w tym palce.
Tamten pełnił jedynie rolę przekaźnika średniego szczebla, ale działał w wywiadzie od wielu lat, od początku drugiej wojny światowej. Poza tym miał dobrą pamięć i był bardzo spostrzegawczy.
Wyjawił nam wiele tajemnic nie mających nic wspólnego z dziwnymi incydentami, na których wyjaśnieniu przede wszystkim nam zależało. Niestety, z tych fragmentarycznych informacji wynika, że Krumin działa niezwykle ostrożnie.
To typ skoczka wykorzystywanego do naprawiania sytuacji krytycznych, który jednakże sam również przysparza wiele kłopotów. Działa dosłownie na całym świecie, wykonując bezpośrednio rozkazy centrali w Moskwie. Przesłuchiwany przez nas agent twierdził, że Krumin stara się jedynie nie interweniować w krajach trzeciego świata i że jest specjalistą w jakiejś określonej dziedzinie,
ale nie wiedział, w jakiej. Za to znał pewną, bezcenną dla nas tajemnicę: Krumin prowadzi obecnie jakąś zakrojoną na szeroką skalę operację w Stanach Zjednoczonych, w tym właśnie rejonie.
Co więcej, ma spędzić prawie cały ten rok w jednym miejscu. Reszty mogliśmy się jedynie domyślać.
Sporo się dowiedzieliśmy o metodach pracy Krumina, ale nie znamy jego wyglądu, choć to oczywiste, że nie jest już młody. Nie wiemy, czego dotyczy ta operacja na terenie Stanów Zjednoczonych, nie umiemy nic powiedzieć o jego amerykańskiej siatce. Sądzimy jednak, że przebywa obecnie w Ameryce bądź wkrótce się pojawi. Właśnie dlatego tu jesteśmy.
Nasze dowództwo jest bardzo niezadowolone z działalności Krumina na terenie Chin, ale sygnalizowanie tego niezadowolenia poprzez składanie protestów w Związku Radzieckim nie miałoby żadnego sensu. Nie tylko nic by nam to nie dało, lecz stanowiłoby dowód naszej słabości i płaszczenia się przed Rosjanami. Dlatego musimy podjąć wyzwanie rzucone przez Krumina na arenie wywiadu. Takie jest nasze zadanie.
Sheila działa w Kanadzie prawie od dwóch lat, otrzymała specjalną wizę uchodźcy, jakoby prześladowanego za japońskie pochodzenie. Zdołaliśmy nawet odnaleźć w tym kraju jej krewnych,
dalekich, lecz wiarygodnych. Ci starzy ludzie, porządni obywatele, nie kwestionowali tożsamości Sheili, zgodzili się nawet przenieść do domu starców w Lethbridge, a cioteczna wnuczka, która przejęła ich farmę hoduje warzywa dla okolicznych restauracji, odwiedza ich raz w tygodniu, zapracowując na pełne obywatelstwo kanadyjskie. Natomiast ja przyjechałem tu nielegalnie miesiąc temu i grając rolę jej kuzyna, także bez większego trudu zdobyłem zaufanie właścicieli farmy. Na szczęście w tej części kraju mieszka sporo osób pochodzenia azjatyckiego, a ponieważ tubylcy mają kłopoty z odróżnieniem Chińczyka od Japończyka, nikt się nami zanadto
nie interesuje. W Stanach na pewno bardziej byśmy zwracali na siebie uwagę, może z wyjątkiem Nowego Jorku czy San Francisco. Domyślam się, że podobne kłopoty mają wasi agenci w Azji czy
w Afryce.
Nasze zadanie jest dość proste: odnaleźć Krumina i dowiedzieć się jak najwięcej o jego akcjach na terenie Chin. Moglibyśmy wówczas unieszkodliwić całą siatkę oraz skutecznie pokrzyżować
Rosjanom plany. Przez dłuższy czas nie dopisywało nam szczęście, ale ostatnio, choć nie możemy się swobodnie poruszać po Montanie, zdołaliśmy nawiązać kilka cennych kontaktów i sporo już wiemy o działalności Krumina w naszym kraju. W Ameryce jego przedsięwzięcia mają zupełnie inny charakter. A raczej miały, do chwili śmierci Parkinsa.
Jakiś czas temu, wykorzystując sobie tylko znane metody, Sheila zwerbowała jednego lotnika stacjonującego w Malmstrom. Człowiek ten, łasy na pieniądze oraz, nazwijmy to, pewne korzyści
niewymierne, zaczął nam dostarczać mnóstwo cennych informacji.
Malcolm zerknął na dziewczynę. W głosie Czu złowił wyraźny odcień sadystycznej złośliwości, ale Sheila nie zareagowała. Po krótkiej przerwie Chińczyk kontynuował:
— Ten lotnik sądzi, że przekazując wiadomości dotyczące systemów zabezpieczeń podziemnych wyrzutni rakietowych, pomaga nam w przemycie marihuany. W dodatku, co chyba naturalne, informuje nas o każdym niezwykłym zdarzeniu w sąsiedztwie bazy. Wy, Amerykanie, strasznie lubicie dużo mówić, a to nam jedynie ułatwia zadanie.
Śmierć Parkinsa przykuła naszą uwagę. O tym zajściu wie oczywiście cały personel bazy, chociaż nie wątpię, że dla okolicznych mieszkańców jest to ścisła tajemnica. I chociaż oficer nie powiedział nic ponad to, że służby wojsk powietrznych prowadzą śledztwo dotyczące zabójstwa jakiegoś człowieka na terenie wyrzutni rakietowej, my założyliśmy, może nazbyt optymistycznie, że jest to zapewne sprawka Krumina. Kiedy się zaś dowiedzieliśmy, że do bazy przyjechał oficer służb bezpieczeństwa, który po zwiedzeniu całego terenu udał się do Shelby, zrozumieliśmy, że wywiad amerykański wie na tyle dużo, by nie traktować tego wydarzenia jak pospolite zabójstwo.
Lotnik do tego stopnia zainteresował się sprawą, że dostarczył nam twoje dane personalne łącznie z fotografią przy samochodzie, którą sam wykonał. Niewiele już trzeba było, żeby stwierdzić, iż jeździsz po całej okolicy, wypytując mieszkańców, jakoby dla potrzeb ankiety rządowej.
- Nie rozumiem jednak, w jakim celu mnie porwaliście.
Czu uśmiechnął się szeroko.
— Podjęliśmy to ryzyko, gdyż nasze kierownictwo zgodziło się ze mną, że warto by się dowiedzieć, co Amerykanie zdołali odkryć. Zaoszczędziliśmy w ten sposób wiele czasu i wysiłków, a nie zapominaj, że chcemy pierwsi dostać Krumina w swoje ręce, przed wami, gdyż w przeciwnym razie nasza sytuacja w stosunkach ze Związkiem Radzieckim jeszcze się pogorszy. Pierwotnie mieliśmy cię porwać, wydobyć informacje, a potem zaaranżować twą śmierć w wypadku samochodowym. Co prawda istniały pewne obawy, że śmierć drugiego agenta w tej okolicy przyciągnie uwagę amerykańskiego wywiadu, mieliśmy jednak nadzieję, iż tak bardzo wyprzedzimy was w tej rozgrywce, że zdołamy jako pierwsi dopaść Krumina i szybko zniknąć wam z oczu. Ale ja wpadłem na lepszy pomysł.
— Czy ten lepszy pomysł wiąże się z pozostawieniem mnie przy życiu? — zapytał Malcolm, który aż do czasu, gdy padła uwaga o kontaktach Sheili ze zwerbowanym lotnikiem, był wręcz zafascynowany opowieścią Czu, lecz teraz zaczął odczuwać coraz silniejsze zdenerwowanie.
— Ależ oczywiście! O ile dobrze odegrasz swą rolę.
— Która ma polegać na...
— Wszystko w swoim czasie — przerwał mu Chińczyk. — Naszym najważniejszym zadaniem jest neutralizacja Krumina. Nie prowadzimy operacji skierowanej przeciwko Stanom Zjednoczonym czy też bezpośrednio kłócącej się z amerykańskimi interesami, choć z pewnością powinno wam zależeć na tym, żeby Chiny i Związek Radziecki jak najdłużej skakały sobie do gardła. Ostatnio nastąpiło pewne zbliżenie w stosunkach chińsko-amerykańskich, z obustronną korzyścią. Gest dobrej woli z naszej strony powinien zostać u was przyjęty ze zrozumieniem i aprobatą, za to doprowadzić do furii i przerazić Rosjan. Czemu zatem miałbym zabijać amerykańskiego agenta, który nie stanowi żadnego zagrożenia ani dla mnie, ani dla mojego kraju? Tym bardziej że chodzi tu o tak mało znaczącego i nieefektywnego agenta jak ty. Nie mogę na dłużej zostać w Kanadzie, już wkrótce będę tu spalony. Sheila także stoi na straconej pozycji, bo poddając się testom przed uzyskaniem obywatelstwa, musiałaby zostać dokładnie sprawdzona przez służby wywiadowcze. Już teraz władze emigracyjne miały do niej wiele zastrzeżeń, zakładamy więc, że i ona po zakończeniu akcji będzie musiała zniknąć. W każdym razie nie będzie zdolna pełnić w tym kraju roli źródła istotnych informacji. Dlatego po wyciągnięciu od ciebie wszelkich możliwych wiadomości stało się jasne, że musimy zmienić pierwotny plan. Biorąc pod uwagę konieczność zneutralizowania Krumina, fakt, że Stany Zjednoczone nie mają nic wspólnego z naszą operacją, wzajemne stosunki obu naszych krajów, moją i Sheili niepewną przyszłość w Kanadzie, a także wszelkie konsekwencje prowadzonej przez was akcji śledzenia rosyjskiego szpiega, zdecydowałem, że znacznie lepiej będzie zostawić cię przy życiu. Nasze kierownictwo zaakceptowało zmianę planów.
— Nadal nie rozumiem wyznaczonej mi roli.
— Będziesz działał jako podwójny agent.
Malcolm uśmiechnął się.
— Naprawdę?
Czu odwzajemnił mu się uśmiechem.
— Naprawdę. Zastanów się nad waszą sytuacją. Także szukacie Krumina, w dodatku chcecie rozwiązać zagadkę śmierci Parkinsa. Natomiast w tej chwili gorączkowo usiłujesz znaleźć sposób ujścia z życiem. Na wszystko, co powiedziałem na temat zobowiązań naszego kraju wobec Stanów Zjednoczonych, można spojrzeć z odwrotnej strony. W każdym razie nie jesteśmy waszymi wrogami. Może nie jesteśmy też sprzymierzeńcami, ale w tej chwili mamy wspólne cele. Wy chcecie dostać Krumina, my również tego pragniemy. Czemu więc nie połączyć naszych wysiłków?
Moja propozycja jest następująca. Znamy dokładnie twoje instrukcje, hasła, znaki rozpoznawcze oraz schemat działania; przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, czy nas nie oszukujesz. Nie chcemy w żaden sposób powstrzymywać cię przed wykonywaniem dotychczasowych zadań. Chodzi nam jedynie o drobną modyfikację. Zanim przekażemy wam Krumina, chcemy go przesłuchać i dowiedzieć się wszystkiego na temat jego działań w Chinach. Później go dostaniecie. Zatem jest to propozycja współdziałania. Istnieje przecież ewentualność, że Krumin zdoła się nam wymknąć. Możliwe także, iż najpierw wpadnie w ręce Kevina Powella, nie wykluczamy, że sowiecki szpieg pilnie śledzony teraz przez jego ludzi to właśnie Krumin. W takim razie niczego nie stracimy, choć zostanie nam jedynie satysfakcja z tego, że będzie zneutralizowany.
Chcemy, żebyś do chwili zakończenia operacji działał pod naszą kontrolą. Po powrocie do Montany jedno z nas będzie ci przez cały czas towarzyszyło. Możesz mi wierzyć, że jesteśmy zawodowcami i jakakolwiek próba... wycofania się po przyjęciu naszej propozycji spotka się z natychmiastową i bezwzględną reakcją. Po zakończeniu tej operacji będziesz mógł, oczywiście, zameldować o wszystkim swoim przełożonym. Nie sądzę, żeby byli z tego zadowoleni, ale nasza współpraca nie powinna ich zbytnio zaniepokoić. Dopóki zaś będziemy działali wspólnie, my ze swej strony postaramy się za wszelką cenę nie zdradzić.
Malcolm zmarszczył brwi.
— Jaki mam wybór?
Czu uśmiechnął się ponownie.
— Wybór? Tylko jeden: śmierć. Nie możemy ryzykować współpracy, nie mając pewności, że ją zaakceptujesz, przynajmniej w ograniczonym zakresie. Jeśli odrzucisz naszą propozycję, będzie to definitywnie oznaczało niechęć do współdziałania, tym samym nie zostawisz nam żadnego wyboru.
— Przypuszczam, że oczekujecie ode mnie natychmiastowej decyzji.
— Och nie. Masz trochę czasu do namysłu. Za pół godziny będziemy musieli wyruszyć z powrotem do Montany, jeśli chcesz zdążyć w porę się zameldować.
Malcolm uśmiechnął się, lecz wcale mu nie było do śmiechu. Próbował bezskutecznie znaleźć jakieś luki w planie Czu. Nie miał wątpliwości, że tamten w wielu sprawach go okłamał. Jednego
tylko był absolutnie pewien: Chińczyk nie żartował, mówiąc o zabójstwie. Nie miał innego wyjścia. Szanse na to, że po jego śmierci stary zdoła jakimś sposobem odkryć prawdę, wydawały się znikome, a świadomość ta — w połączeniu z silnym pragnieniem przeżycia — stanowiła wystarczający argument do wyrażenia zgody na współpracę z Czu, przynajmniej przez pewien czas. W dodatku zawsze istniała możliwość, że bieg wydarzeń sprawi, iż Malcolm znajdzie się w korzystniejszej sytuacji.
Poza tym, myślał, jeśli brać pod uwagę tylko operację wywiadowczą, owo współdziałanie powinno przynieść korzyści. Zarówno Czu, jak i Sheila, mogli mu bardzo pomóc — oboje byli profesjonalistami, od lat mieli do czynienia z agentami rosyjskimi, a w dodatku co nieco wiedzieli o Kruminie. Naprawdę nie mam innego wyjścia, stwierdził w duchu.
— Zgoda — rzekł. — Chyba się domyślaliście, że zaakceptuję waszą propozycję?
— Nie byliśmy tego pewni — odparł Czu. — Nie miałem pojęcia, jak bardzo jesteś uparty i w jakiej mierze hołdujesz idealistycznemu patriotyzmowi. Ale cieszę się, że zwyciężył realizm.
W każdym razie łatwiej zrozumiesz nasze plany na najbliższą przyszłość.
Malcolm uniósł brwi i otworzył już usta, chcąc zadać pytanie.
— Niezbędna jest odrobina wzajemnego zaufania — wyjaśnił spokojnie Czu — lecz zawsze lepiej uzyskać potwierdzenie. Otóż zamierzamy teraz ponownie skorzystać z serum prawdy, żeby się przekonać, czy twoja zgoda nie była kłamstwem.
— A co z potwierdzeniem dla mnie? Czy ja mam jakiekolwiek gwarancje?
— Obawiam się, że nie — odparł Chińczyk. — Musisz nam po prostu wierzyć na słowo.
— Niestety, tak myślałem.
Czu skinął dziewczynie głową. Sheila wstała pospiesznie i ruszyła schodami do pokoju na piętrze. On także się podniósł i wskazał więźniowi drogę, mówiąc:
— Nie chcesz wrócić do sypialni? Tam będzie zdecydowanie wygodniej.
Malcolm westchnął głośno, odstawił kubek po kawie i wstał zza stołu.
Wieczorem Kevin zadzwonił z Chicago do dyrektora. Miał za sobą długi, wyczerpujący dzień i był straszliwie zmęczony.
— Różowy wysiadł z furgonetki na South Side, później pojechał kolejką do North Side, zameldował się w hoteliku, zjadł naprędce obiad w barze i zamknął się w pokoju. Od tamtej pory nie wychylił nosa. Nie zauważyliśmy, żeby się z kimkolwiek kontaktował.
Właścicielem furgonetki jest Fritz Pułaski, prowadzi niewielką firmę transportową w Cicero, ma zaledwie pięć samochodów. Nie znaleźliśmy w archiwach nic na jego temat, ale facet mógł zostać
zwerbowany. Podczas służby wojskowej w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym stacjonował w Niemczech. Tam poznał młodą uciekinierkę z Węgier, z którą się później ożenił i przywiózł ją do Ameryki. Uzyskała obywatelstwo w sześćdziesiątym szóstym, wygrzebaliśmy jej akta z archiwum urzędu emigracyjnego. Zostawiła w ojczyźnie sporo krewnych. Przypuszczam, że Rosjanie wykorzystali ją, żeby zwerbować Fritza. Prawdopodobnie stosowali różne naciski i przekazywali im pieniądze, ci zaś boją się teraz zgłosić do nas i wyjawić prawdę. Stare, wypróbowane metody. Wzięliśmy Pułaskich pod obserwację na wypadek, gdyby Różowy ponownie się z nimi skontaktował, choć sądzę, że nawiązał łączność z Fritzem tylko jeden raz, po to, żeby ten go przewiózł.
— Jeśli już o tym mowa — wtrącił stary — czy nasz obiekt zauważył, że jest śledzony?
— Raczej nie — odparł Kevin. — Przemawiają za tym dwie rzeczy. Po pierwsze, wykonuje tego typu zadanie, że z pewnością by je przerwał, gdyby spostrzegł, iż mamy go na oku. A po drugie, byliśmy bardzo uważni. Wszystkie jego manewry to tylko zwykłe środki ostrożności. Trzeba przyznać, że robi to znakomicie, może tylko trochę na wyrost, lecz na razie nie zdołał nas wyprowadzić w pole. Parkins musiał popełnić jakiś błąd. Zachowanie Różowego nie wskazuje na to, by jego rolą było wyłącznie zagrać nam na nosie, skoro już został zdemaskowany. Jest za bardzo naturalny. Według mnie on nadal niczego nie przeczuwa.
— Tak myślałem — mruknął dyrektor. — Bardzo dobrze. Jesteście coraz bliżej, Kevinie. Tylko go teraz nie zgubcie. Na tym etapie, gdyby się wymknął, mógłby wypełnić swe zadanie, zanim
zdołalibyśmy go odnaleźć ponownie. Coraz bardziej się denerwuję.
— Ja również. Ale zawsze mamy jeszcze Kondora i pozostałe ekipy w Montanie. Jak idzie Malcolmowi?
— Tak jak należało się tego spodziewać. Nie znalazł niczego podejrzanego. Ale meldując się dzisiaj, podsunął dość ciekawy pomysł, chce mianowicie przez kilka dni, po kryjomu, pod pretekstem krótkiego urlopu, pokręcić się w pobliżu granicy kanadyjskiej. Stwierdził, że tamtejszy inspektor rolny, jedyny człowiek, który na tyle zna oficjalną rolę Malcolma, że mógłby coś podejrzewać, wcale się nie zdziwił, gdy ten zadzwonił do niego i oznajmił, iż wziął sobie kilka dni wolnego. Kiedy już Różowy znajdzie się na tamtym obszarze, przekażę Kondora pod twoją opiekę, żebyś go maksymalnie chronił. Nie zgodzę się na wykorzystanie go nawet w pomocniczej roli, Różowy jest zbyt dobry na to, by narażać Malcolma na zetknięcie z nim. Czy masz coś jeszcze?
— Nie — odparł Kevin — na razie nic poza tym. Muszę powiedzieć, że do tej pory wszystko układa się po naszej myśli.
— Jestem tego samego zdania, mój chłopcze — przyznał dyrektor.
Dwa tysiące kilometrów od Chicago, w samotnej farmie na terytorium Kanady, Czu cieszył się dokładnie z tych samych przyczyn, co Kevin i dyrektor, chociaż on miał nieco więcej
powodów do zadowolenia.
Dziewczyna, którą przedstawił jako Sheilę, nie podzielała jego radości. Przekroczyli granicę w Coutts, niewielkim miasteczku na północ od Shelby, stanowiącego bazę wypadową Kondora. Nie
skorzystali jednak z przejścia granicznego, przekradli się boczną uliczką bezpośrednio do drugiej jego części, noszącej nazwę Sweetgrass i leżącej już w Montanie. Z budki telefonicznej nie opodal
obskurnego baru Malcolm zadzwonił najpierw do inspektora rolnego, potem do swego motelu, a na końcu do punktu kontaktowego w Waszyngtonie. Następnie cała trójka wróciła do Coutts
i pojechała samochodem na farmę, na nieco spóźniony obiad. Po posiłku Malcolm został zamknięty w pozbawionej okien sypialni na piętrze. Specjalnie na taką okazję Czu wyposażył drzwi pokoju
w ciężką żelazną sztabę.
Przez cały wieczór dziewczyna uporczywie milczała, nie zwracała uwagi na Czu, który paplał niemal bez przerwy, a także na zdawkowe wypowiedzi Malcolma. Teraz siedziała w salonie i patrzyła, jak jej kolega z lubością czyści pistolet. Codziennie wieczorem starannie oliwił broń i przecierał ją miękką szmatką do połysku, traktując te czynności jak swoisty rytuał. Denerwowało ją, że z taką pasją podchodzi do owego martwego, zimnego i bezdusznego przedmiotu. Bała się jednak coś powiedzieć, dopóki nie schował przyborów do czyszczenia broni i nie wsunął pistoletu do kabury, posyłając mu przeciągłe, pełne czułości spojrzenie. Wreszcie zapytała:
— Sądzisz, że on nie domyśli się prawdy?
Zdziwiony Czu spojrzał na nią z wyraźnym rozbawieniem.
— Jakiej prawdy? Czyżby coś wskazywało na to, że go okłamałem? A jeśli się nawet domyśli, to co z tego?
— Chodzi mi o twoje prawdziwe zamiary wobec Krumina. W dodatku pominąłeś milczeniem, że nasze kierownictwo tylko warunkowo się zgodziło na realizację twego planu. Co będzie, jeśli
on nie wypali?
— Wtedy wyjdzie na to — odparł ostro Czu — że nasze kierownictwo postąpiło bardzo nierozsądnie. Zostaw na boku swoją dziwną ideologię. I nie patrz na mnie takim wzrokiem, moja
droga. Nie dbam o to, czy doniesiesz na mnie oficerowi politycznemu. Znamy się dobrze i on świetnie wie, że uważam twoje poglądy polityczne za głupotę. Poza tym jestem dla nich zbyt
cenny. Więc przestań mnie zanudzać swoimi rozważaniami, co by było, gdyby było. Nie uważasz mnie chyba za głupca. Mam zamiar tak wszystko rozegrać, żeby postawić na swoim i oficer polityczny dobrze o tym wie. Ten konus ma za dużo roboty z oceną naszych postaw, żeby jeszcze doszukiwać się w efektach moich działań, jak on to nazywa, bezproduktywności. Nie sądzisz, że ciągłe dawanie mu powodów do zastanowienia jest bardzo ciekawym zajęciem? W każdym razie jeśli on czy dyrektor każą mi zrezygnować z tego planu, to ja umywam ręce. Staram się ze wszystkich sił wykonać powierzone zadanie, lecz to chyba oczywiste, że podporządkuję się
rozkazom z góry.
Sheila ruchem głowy wskazała sufit.
— A co z nim?
Czu milczał przez dłuższy czas, choć ani trochę nie musiał się zastanawiać nad odpowiedzią. Bardzo powoli jego twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
— Moja droga, równie dobrze możemy go zabić jutro, jak i dzisiaj.
10
— A czym się żywi?
— Słabą herbatką ze śmietaną.
Nowa przeszkoda pojawiła się w myślach Alicji.
— A przypuśćmy, że nie znajdzie nigdzie ani herbaty, ani śmietany? — podsunęła.
— Wówczas, oczywiście, musi umrzeć — powiedział Komar.
— Ale to musi zdarzać się bardzo często — zauważyła Alicja w zamyśleniu.
— Zawsze się zdarza — powiedział Komar.
Kiedy Malcolm obudził się następnego ranka, zastał drzwi otwarte. W samych spodenkach stanął u szczytu schodów i ze zmarszczonym czołem zasłuchał się w dobiegające
z dołu odgłosy. Daj spokój, nakazał sobie w duchu; nawet gdyby istniała jakakolwiek szansa wyrwać się stąd, co zresztą jest mało prawdopodobne, to nie będę mógł skorzystać z ich pomocy.
Bo przecież w końcu na coś trafiłem, pomyślał. Westchnął więc tylko i poszedł do łazienki, żeby się umyć, ogolić, założyć szkła kontaktowe i generalnie przygotować na wydarzenia nadchodzącego dnia.
Sheila nawet nie spojrzała na niego, kiedy wszedł do kuchni — celowo, przemknęło mu przez myśl; albo chce pokazać, że mi ufa, albo po prostu ma mnie gdzieś. Stał w wejściu, czując się głupio, i patrzył, jak dziewczyna wyjmuje patelnię. Długie do ramion włosy miała upięte w gruby kok. Mimo że była ubrana w luźną, wyblakłą, żółtą bluzę, Malcolm zwrócił uwagę na jej masywną budowę. Sheila nie była nazbyt muskularna, ale miała szerokie, zaokrąglone ramiona, chyba nawet szersze od wydatnych bioder, na których opinały się dżinsy. Za to jej uda były za bardzo umięśnione jak na kobietę. Nosiła białe, sportowe obuwie. Malcolm odchrząknął, starając się, by zabrzmiało to naturalnie.
— Za chwilę będę wolna — odezwała się dość ciepłym, może niezbyt przyjaznym głosem, ale na pewno nie było w nim wrogości. — Usmażę ci jajka. Sok pomarańczowy stoi już w szklance na
stole.
— Dziękuję — odparł, siadając na taborecie.
Upił nieco soku, jakby chciał w ten sposób usprawiedliwić zapadłe nagle milczenie. Po chwili Sheila postawiła przed nim talerz z sadzonymi jajkami i tostami. Uśmiechnęła się przelotnie, wreszcie usiadła naprzeciwko niego i zaczęła popijać kawę. Była niemal równie zdenerwowana jak on.
— Cóż za czarujący widok! Jak to miło widzieć was oboje przy jednym stole! — wykrzyknął Czu, wchodząc do kuchni.
Wyglądał dość niezwykle: miał na sobie prążkowane spodnie, koszulę i marynarkę. Przypominał klasycznego japońskiego turystę, który przyjechał zwiedzić ten niesamowity Zachód. Do tego obrazu nie pasowały jedynie długie gumowce oraz brudne plamy na ubraniu.
— Dobrze spałeś? — zapytał Chińczyk, wyglądając przez okno; można by odnieść wrażenie, że starał się nie patrzeć na siedzącą przy stole parę.
— Świetnie — odparł Malcolm. — Dokładnie zaryglowane drzwi uchroniły mnie przed potworami i wszelkimi koszmarami sennymi.
Czu zachichotał.
— Chyba nie masz nam za złe tych elementarnych środków bezpieczeństwa, przyjacielu? Nie wolno nam o nich zapominać. Ale od tej pory, ilekroć będziesz tutaj sypiał, drzwi pozostaną zawsze otwarte.
— Ilekroć będę tu sypiał?
Czu uśmiechnął się, zrozumiawszy podtekst ukryty w pytaniu Malcolma.
— Nie inaczej. Możliwe, że już wkrótce będziesz musiał wracać do Montany, ale wszystko rozstrzygnie się nieco później, zapewne wczesnym popołudniem.
— Co ma się wówczas wydarzyć?
— Dowiesz się w odpowiednim czasie. Po co się martwić na zapas? Sheila, zaraz wychodzę. Może po śniadaniu pokażesz Malcolmowi okolicę? Warto zobaczyć tutejszy zagajnik.
Oboje prawie się nie odzywali do siebie, sprzątając po śniadaniu. Wymienili jedynie zdawkowe uwagi na temat zastawy stołowej, pogody czy domowych porządków. Po raz kolejny Malcolm odniósł wrażenie, że Sheila jest co najmniej tak samo zdenerwowana, jak on, choć nie było ku temu specjalnych powodów.
Gospodarstwo japońskich emigrantów liczyło sobie nie więcej niż cztery hektary ziemi. Sheila powiedziała mu, że w ciągu minionych lat właściciele farmy, chcąc przeżyć, musieli sprzedawać
kolejne pola. Na pozostałych gruntach dziewczyna hodowała jedynie warzywa, które sprzedawała do kilku restauracji w Lethbridge, największym mieście w południowej części prowincji Alberta.
Mieszkający w sąsiedztwie farmer płacił też niewielką sumę za możliwość wypasania kilku sztuk bydła na jej łąkach, lecz generalnie sytuacja finansowa gospodarstwa była katastrofalna.
— Jak zatem sobie radzicie? Chodzi mi o to, jak wam się udaje zachować pozory normalności? Przecież okoliczni mieszkańcy muszą wiedzieć o fatalnej sytuacji tej farmy.
Sheila wzruszyła ramionami.
— Rozpuściliśmy plotkę, że po moim przyjeździe gospodarze otrzymali jakieś odszkodowanie, dlatego miałam pewien kapitał na ratowanie farmy. Nikt za bardzo się nie interesował szczegółami
tego przedsięwzięcia, nikogo to specjalnie nie obchodzi. Jestem tylko biedną emigrantką.
Muszę zapamiętać ukształtowanie najbliższej okolicy, powtarzał w duchu Malcolm, kiedy razem wyszli z domu. Dziewczyna poprowadziła ścieżką obok garażu, a następnie polną drogą.
Wszędzie dokoła rozciągały się lekko pofałdowane uprawne pola, bardzo przypominające mu krajobraz Montany, niewiele różniące się od położonych kilkadziesiąt kilometrów na południe terenów, chociaż nie potrafił dokładnie określić, na czym polegała ich odmienność. W chłodnym powietrzu unosił się podobny zapach wilgotnej ziemi, zieleń młodych, kiełkujących roślin identycznie ożywiała monotonnie brunatne pola, a czysty błękit nieba był tak samo zachwycający, jak po drugiej stronie granicy, lecz mimo tych analogii wszystko wydawało mu się tu nieco inne. To pewnie dlatego, iż nie mogę zapomnieć o tym, że jesteśmy w Kanadzie, pomyślał.
Mniej więcej sto metrów od ostatnich zabudowań farmy rósł niewielki zagajnik. Kiedy zbliżyli się do niego, dziewczyna ruchem ręki nakazała Malcolmowi, żeby zachował ciszę.
W pierwszej chwili nie dostrzegł Czu, co zdumiało go tym bardziej, że granatowe ubranie Chińczyka powinno się wyraźnie odcinać pośród kępy drzew. Aż się wzdrygnął, kiedy zauważył
sylwetkę mężczyzny przyczajonego na brzegu lasku. Wtopił się w otoczenie, pomyślał Malcolm, ma niezwykłe zdolności upodabniające go do kameleona, który może spokojnie czekać na przelatującego owada, będąc dla niego całkowicie niewidoczny. Zbliżyli się na pięć metrów, gdy Czu błyskawicznie uniósł prawą rękę, nakazując im się zatrzymać. Następnie powolnym ruchem wskazał coś po ich prawej stronie, czemu się właśnie przyglądał. Usiłując nie narobić hałasu, Malcolm bardzo powoli obrócił się w tamtym kierunku.
Czterdzieści metrów od granicy zagajnika dostrzegł niewielkiwzgórek świeżo wykopanej ziemi, ale z tej odległości nie zauważył w nim niczego szczególnego. Wytężył wzrok, lecz nadal nie potrafił zrozumieć, co mogło przyciągać uwagę Chińczyka. Sheila stanęła tuż za plecami Malcolma — nie widział jej, ale wyczuwał obecność dziewczyny, słyszał lekko przyspieszony oddech i łowił delikatny zapach jej potu.
— Jest! — szepnął nagle Czu, po raz kolejny wskazując pagórek. — Widziałeś go?
Malcolm pokręcił przecząco głową. Nadal nie mógł dostrzec niczego niezwykłego w tej pryzmie ziemi.
— Skup się! — syknął zniecierpliwiony mężczyzna. — Nie tylko patrz, ale staraj się dotknąć ziemi wzrokiem, poczuć ją z bliską!
Malcolm wlepił spojrzenie w pagórek. Dla niego był to tylko zwyczajny kopiec ziemi z widocznymi gdzieniegdzie kamieniami oraz kłączami trawy, spoczywający obok wykopanego zagłębienia... Zamrugał szybko, chcąc oczyścić szkła kontaktowe. Zdawało mu się, że dostrzegł jakiś gwałtowny ruch. Nagle ponad wzgórkiem pokazała się na ułamek sekundy głowa i kark jakiegoś zwierzęcia.
Nie wiadomo skąd Malcolm nabrał pewności, że to suseł.
— Widzę go — szepnął, mając jeszcze przed oczyma znikające w głębi jamy stworzenie.
— Dobrze — powiedział Czu, sięgając prawą ręką do pasa. — Patrz uważnie. Zwróć uwagę na jego głowę, gdy pojawi się ponownie.
Nagle Malcolm zrozumiał, po co tu przyszli. Sam polował kiedyś na susły podczas wakacji spędzanych na farmie ciotki. Domyślił się teraz, że Czu ma zamiar ustrzelić zwierzę. Wydało mu
się to śmieszne, nie zauważył bowiem, żeby Chińczyk miał przy sobie broń. Nie był myśliwym, pamiętał jednak z młodości, a także z nauk przekazywanych mu przez McGifferta podczas krótkiego szkolenia, że trafienie z pistoletu w tak mały, ruchomy cel jest prawie niewykonalne. Kątem oka dostrzegł, że Czu stoi nadal spokojnie, z pustymi rękoma. Stwierdził więc, że gdyby tamten nawet zdążył sięgnąć po broń i wycelować, to szanse na oddanie skutecznego strzału są praktycznie równe zeru.
Wszystko stało się zbyt szybko, by mógł chociażby określić kolejność wydarzeń. Spostrzegł wynurzającą się po raz kolejny głowę susła, złowił błyskawiczny ruch Chińczyka i nagle w chłodnym powietrzu sucho rozbrzmiał odgłos wystrzału. Malcolm mrugnął odruchowo. Obok jamy w ziemi leżał teraz bezkształtny strzęp, przypominający kupkę gleby nieco odmiennego koloru. Czu stał nadal w pozycji wytrawnego strzelca — z wyprostowaną, wyciągniętą przed siebie ręką. Trzymał w niej połyskujący niebieskawo automatyczny pistolet. Malcolm usłyszał za plecami, jak Sheila głośno wciągnęła powietrze — można by sądzić, że poczuła nagły ból. Z oddali dobiegł głośny śpiew drozda.
Zadowolony Czu powoli opuścił rękę. Nie spojrzawszy nawet na Malcolma, rzekł, uśmiechając się z satysfakcją:
— Możesz podejść i zobaczyć, chociaż jestem absolutnie pewien swego: tym razem celowałem w korpus, a nie w głowę. Nie chciałem, żeby postrzelony osunął się w głąb jamy, dlatego wolałem
trafić w serce, by impet pocisku rzucił go na pochyłość wykopu. Idź i przekonaj się na własne oczy.
Kiedy Malcolm stanął nad jamą susła, zwierzę w śmiertelnych konwulsjach grzebało jeszcze tylną łapą. Leżało brzuchem do góry. Miało dość gęste futerko, ale było jeszcze małe, pochodziło
prawdopodobnie z zimowego wylęgu. Z pyszczka wystawały śnieżnobiałe siekacze, nie przebarwione od długotrwałego przekopywania ziemi. Krótkie przednie łapki, złożone na brzuchu, przypominały karykaturalną wizję bankiera obżartego świątecznym obiadem. Ale dziurka od kuli widniejąca na brzuszku susła, powiększona w odpowiednich proporcjach, miałaby na piersi bankiera wielkość piłki tenisowej. A sądząc po ilości krwi wypływającej spod zabitego
zwierzęcia, dziura po wylocie kuli na plecach tegoż bankiera byłaby rozmiarów piłki od koszykówki. Malcolm podniósł wzrok i spojrzał na Czu.
— Zostaw go tam, dla ptaków! — zawołał Chińczyk. — Zaraz się zlecą do padliny. Nie interesuje cię mój pistolet? — zapytał zbliżającego się więźnia. — To dość nietypowa broń w naszym środowisku, ale posługiwanie się nią daje znacznie więcej satysfakcji. Wiele można powiedzieć o twoim kraju, w większości złego — Malcolm miał wrażenie, że wysłuchuje prelekcji. — Lecz jeśli chodzi o różnorodność broni palnej, nikt się nie może z wami równać. Jednak pośród dziesiątków rozmaitych typów pistoletów niewiele jest tak znakomitych, jak mój.
Czu błyskawicznie sięgnął za pazuchę i nim Malcolm się spostrzegł, wyciągnął broń. Mimo wszystko odnosiło się wrażenie, że uczynił to specjalnie w zwolnionym tempie, by uzmysłowić mu, że potrafi wydobyć pistolet naprawdę w ułamek sekundy.
— To browning kalibru pięć i pół milimetra, automat typu Challenger o lufie długości dwunastu centymetrów. Całkowita długość wynosi prawie dwadzieścia pięć centymetrów, co sprawia, że nie tak łatwo go ukryć w kaburze pod pachą. Zdaję sobie sprawę, że masz niewielkie doświadczenie w korzystaniu z pistoletów, jestem jednak pewien, iż zaakceptowałbyś mój wybór. Challenger tak małego kalibru to przede wszystkim broń ćwiczebna. Nie mam wątpliwości, że projektanci z firmy Browninga byliby zdumieni, iż używam tego modelu w celach obronnych. Abstrahując już od pierwotnego przeznaczenia pistoletu, na pewno by ich zaskoczyło, że nie wybrałem czegoś o znacznie większej sile rażenia, a zarazem łatwiejszego do ukrycia. Weźmy chociażby twój dziewięciomilimetrowy rewolwer. Owszem, wiemy wszystko na jego temat, sam się przyznałeś, gdzie go trzymasz w motelu. Używamy naprawdę dobrych narkotyków.
Otóż kula kalibru pięć i pół milimetra ma bardzo małą siłę rażenia. Efekt trafienia z jedenastomilimetrowego magnum przypomina zderzenie człowieka z ciężarówką, wystarczy nawet niezbyt groźnie ranić kogoś z takiej armaty, by całkowicie wyeliminować zagrożenie z jego strony. Mogę się domyślić, że twój instruktor, McGiffert, jedynie mlasnąłby językiem na wspomnienie o broni kalibru pięć i pół milimetra. Posługując się czymś takim, trzeba precyzyjnie trafić przeciwnika w wybrane miejsce, aby wyłączyć go z gry. Jednocześnie ten pistolet wymaga niecodziennej wprawy w posługiwaniu się nim. Weź pod uwagę, że nawet mając tak specjalnie przygotowaną kaburę, jak moja, traci się sporo czasu na sięgnięcie pod marynarkę i dobycie nieporęcznej broni. Według powszechnej opinii trzeba być głupcem, żeby posługiwać się tego
typu pistoletem.
Malcolm uśmiechnął się blado. Dobrze wiedział, o co tamtemu chodzi. Nie będę mu psuł zabawy, pomyślał.
— Bądź też trzeba być bardzo dobrym strzelcem — wtrącił. Czu także się uśmiechnął.
— Tak, bardzo dobrym, zarówno pod względem szybkości, jak i precyzji. Chyba zdążyłeś się przekonać, że opanowałem jedno i drugie. Niektórzy przychodzą na świat z uzdolnieniami do tańca, pisarstwa lub śpiewu, natomiast ja mam wrodzony talent do posługiwania się bronią. Dopisało mi szczęście, że urodziłem się w określonej sytuacji społecznej i politycznej, dzięki czemu moje umiejętności zostały dostrzeżone i mogłem je rozwijać, a nie marnować się, jak wasi geniusze na miarę Beethovena dorastający w Harlemie. Lata ćwiczeń i dostęp do tak wspaniałego sprzętu, jak ten browning... No cóż, sam widziałeś rezultaty.
— Owszem — odpowiedział Malcolm, wpadając Chińczykowi w słowo. Zapragnął nagle upokorzyć tamtego, zepsuć mu dobry humor, wyśmiać jego pewność siebie i sprowokować do kolejnych demonstracji siły. — Świetnie ci idzie strzelanie do susłów, zabijanie Bogu ducha winnych, nie uzbrojonych zwierząt. Ciekawe, czy równie dobrze radzisz sobie z ludźmi.
Na twarzy Czu wykwitł szeroki, ironiczny uśmiech i Malcolm w jednej chwili zrozumiał, że nie udał mu się podstęp.
— W kontaktach z ludźmi — rzekł tamten mentorskim tonem — stosuję nieco inną metodę. Zwróć uwagę, że strzał w głowę z małokalibrowego pistoletu wcale nie musi być śmiertelny, pocisk może przejść bokiem czy odbić się od czaszki. Strzał w serce również nie powstrzyma uzbrojonego przeciwnika przed naciśnięciem spustu. Zwykłe trafienie w brzuch może być najwyżej bolesne, ale zgięty wpół człowiek nadal będzie miał możność odpowiedzieć ogniem. A jeśli trafi się na kogoś w kamizelce kuloodpornej? Strzał w nogę lub rękę nie przyniesie żadnego efektu. Czy dostrzegasz wyjście z tej sytuacji? Nie mówimy tu o brutalnym zabójstwie, nie porównujemy się do Oswalda mierzącego z ciężkiego karabinu do ofiary, która niczego się nie spodziewa. Co byś zrobił, mając taką broń i stając twarzą w twarz z doświadczonym przeciwnikiem? Nie zapominaj bowiem, że w naszym fachu każdy człowiek, który nie został zneutralizowany, musi być uważany za wymagającego przeciwnika.
Czu podszedł tak blisko, że Malcolm aż poczuł jego oddech na twarzy.
— Mógłbyś zrobić tylko jedno — powiedział, cedząc słowa — strzelić mu prosto w oko. Rezultat jest natychmiastowy i piorunujący. Przeciwnik traci wszelki kontakt z rzeczywistością, jeszcze zanim miękka, ołowiana kula rozerwie tkanki mózgowe, powodując błyskawiczną śmierć. Z estetycznego punktu widzenia najpiękniejsze jest to, że człowiek sam ściąga na siebie karę, musi bowiem patrzeć na ciebie, musi wystawić się na strzał, zanim ten padnie. Ironia polega na tym, że przeciwnik się odsłania, chcąc ocalić życie, bo nie mógłby się w żaden sposób obronić, gdyby na ciebie nie patrzył, gdyby cię nie widział. W dodatku musi spojrzeć prosto w wylot lufy. Nie sądzisz, że to wspaniała, fascynująca sytuacja? Rozumiesz, co mam na myśli?
Malcolm poczuł nagły skurcz żołądka, a po plecach przebiegły mu dreszcze. Przełknął ślinę i mruknął:
— Tak, rozumiem, co masz na myśli.
Uśmiechnięty Czu cofnął się o krok.
— Wiedziałem, że to do ciebie przemówi. Sheila — rzekł głośniej, zwracając się do dziewczyny — może pospacerujecie jeszcze z Malcolmem w okolicy farmy? Chciałbym, żebyście się
lepiej poznali, nawiązali ze sobą bliższy kontakt. Muszę sprawdzić, czy nasz plan został ostatecznie zaakceptowany i przemyśleć kilka szczegółów.
Odwrócił się z powrotem w stronę Malcolma.
— Muszę na krótko wyjechać. Ufam ci, wierzę, że jesteś na tyle inteligentny, by nie próbować ataku na Sheilę. Po pierwsze, kiedy mnie nie ma w pobliżu, zawsze chodzi uzbrojona, a jest znacznie lepsza od ciebie, pomijając już fakt, że nie masz rewolweru. Nie sądzę też, abyś poradził sobie z nią w walce wręcz. Po drugie, najbliższe siedziby ludzkie są oddalone o kilka kilometrów i nawet gdybyś wyznał prawdę, nikt by ci nie uwierzył. Wyjąłem mikrofon ze słuchawki, więc możesz zaniechać prób korzystania z telefonu. Twój samochód stoi w stodole, ale zabieram ze sobą palec rozdzielacza. Praktycznie jesteś tu uwięziony. Wrócę za kilka godzin.
Czu ruszył sprężystym krokiem w kierunku farmy, ale zatrzymał się jeszcze, odwrócił i dodał ugrzecznionym tonem:
— Życzę wam miłego dnia.
Malcolm i Sheila stali w cieniu zagajnika, spoglądając za odchodzącym mężczyzną. Bez słowa, jakby na umówiony sygnał, ruszyli oboje dopiero wtedy, gdy samochód Czu zniknął im z oczu.
Poszli przez pole, nie wybierając żadnego konkretnego celu. Jakiś czas wędrowali w milczeniu, wreszcie Malcolm powiedział:
— On jest szalony, chory. Przecież to nienormalne.
Sheila spojrzała na niego, uśmiechnęła się i spuściła głowę, jakby postanowiła uważnie patrzeć pod nogi.
— Tak myślisz? — zapytała. — Naprawdę tak uważasz?
Malcolm obrzucił ją wzrokiem. Dziewczyna sięgała mu do ramienia; już wcześniej rozpuściła kok i gdy teraz pochyliła głowę, czarne pasma włosów zakryły jej twarz. Jakiś czas temu podjął decyzję, żeby przy każdej okazji, kiedy tylko to możliwe, rozmawiać z nią całkowicie szczerze. Po pierwsze dlatego, że przeczuwał, iż podczas przesłuchania ona zadawała mu o wiele więcej pytań niż Czu, czyli powinna znacznie lepiej go poznać. A po drugie wydawało mu się, że jest ona znacznie słabszym punktem siatki agentów chińskiego wywiadu.
Poza tym ma w sobie więcej człowieczeństwa, pomyślał teraz, marszcząc brwi.
— A ty nie? — zapytał.
— Nie.
— Dlaczego? Chyba nie chcesz mnie przekonać, że całe to przedstawienie połączone z wykładem, te brednie na temat „jakie to fascynujące, strzelać przeciwnikowi prosto w oko", niemalże całe jego zachowanie jest czymś absolutnie normalnym. Podejrzewam, że nawet nie mieści się ono w granicach norm wyznaczonych przez przewodniczącego Mao.
— To przedstawienie — odparła z wyraźnym rozbawieniem w głosie — nie miało być niczym więcej niż przedstawieniem, chodziło wyłącznie o to, by wywrzeć na tobie wrażenie, by wykazać
ci bezcelowość stawiania oporu czy prób atakowania Czu, a raczej nas obojga. On miał także jeszcze jeden cel. Pamiętasz tę wzmiankę o ptakach? Nie zwróciłeś uwagi, jak mało jest tu wróbli, mimo że w ogrodzie znalazłyby wiele smacznego pożywienia? To dlatego, że Czu ćwiczy codziennie, a bardzo lubi się wprawiać w strzelaniu do wróbli. Przy czym strzela jedynie do ptaków w locie, tylko wtedy, kiedy się odpowiednio oddalą od niego. Rzadko chybia, z pełnego
magazynku idą w powietrze najwyżej dwa pociski. Zszedł już poniżej granicy trzech sekund na jednego wróbla. A jego prelekcja? Jestem przekonana, że w szkole średniej słyszałeś mnóstwo jeszcze bardziej nacechowanych egoizmem wykładów, robiłeś nawet notatki, żeby później móc wypluwać z siebie takie same górnolotne frazesy. Spotykam się z tym na kursach, które mają mnie przygotować do przyjęcia obywatelstwa kanadyjskiego. Dlatego uważam, że absurdalne jest traktowanie Czu jak człowieka chorego. Tak znakomity agent jak on po prostu nie może być chory. Szaleni są tylko ci, którzy przegrywają. Dopóki Czu odnosi sukcesy, z definicji nie może być ani chory, ani szalony czy też nienormalny. W naszym fachu porażka oznacza śmierć. Jak z tego punktu widzenia określić zdrowie psychiczne?
Przez dłuższy czas Malcolm nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Szli w całkowitej ciszy, przerywanej jedynie chrzęstem grudek ziemi pod stopami i od czasu do czasu szelestem ubrań. Kiedy niespodziewanie zatrzymał się w pół kroku, dziewczyna także natychmiast przystanęła
i spojrzała na niego ze zdumieniem.
— Czy ty go lubisz? — zapytał.
— A co to ma do rzeczy?
Odwróciła się szybko i ruszyła dalej. Znajdowali się już jakiś kilometr od farmy. Po chwili stanęli nad brzegiem rowu melioracyjnego. Wiosenne roztopy sprawiły, że poziom żółtawej, mętnej wody był dość wysoki, a nurt wyraźny — chyba jeszcze bystrzejszy niż zaraz po stopnieniu całego śniegu przed trzema tygodniami.
— Czu stwierdził, że powinniśmy lepiej się poznać nawzajem — przypomniał Malcolm. — Sądząc po tym wszystkim, co dotychczas usłyszałem od ciebie lub od niego, znacie ze szczegółami chyba całe moje życie.
Zawiesił głos, nie formułując wyraźnie zaproszenia do zwierzeń. Sheiła uśmiechnęła się, lecz nic nie odpowiedziała.
— I co? — dodał po chwili.
— Nic — odparła drwiąco. — Znasz moje imię, wiesz, że pochodzę z Chin, jestem agentką wywiadu i komunistką. To ci nie wystarczy?
Od czasu pokazu urządzonego przez Czu Malcolm czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Wreszcie przebrała się miarka i wrzasnął:
— Jesteś przede wszystkim nic nie wartą gnidą!
Dziewczyna popatrzyła na niego zdumiona i cofnęła się nieco, jakby się obawiała, że ją uderzy. Po raz pierwszy tego ranka w jej spojrzeniu nie było pogardy. Przez jakiś czas stali naprzeciwko
siebie, mierząc się wzrokiem; żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. Nagle Sheila wybuchnęła gromkim, niepohamowanym, chrapliwym śmiechem; było to równie niespodziewane, jak jego okrzyk. Zmieszany Malcolm przez moment patrzył na nią, aż wreszcie również zaczął się śmiać.
— Znakomicie — odezwała się w końcu Sheila, z trudem opanowując wesołość. — Cieszę się, że ostatecznie to sobie wyjaśniliśmy. Dobrze wiedzieć, na czym się stoi.
Malcolm w pierwszej chwili chciał ją przeprosić, wytłumaczyć swą reakcję, ale szybko uprzytomnił sobie, że byłoby to nierozsądne, pozbawione sensu. Starając się więc powstrzymać drżenie głosu, zapytał:
— Czy mogłabyś jednak, jak mawiamy w zbiurokratyzowanej Ameryce, uchylić choć rąbka tajemnicy?
— Jestem trochę starsza od ciebie — odparła — prawie o dwa lata.
— Nieźle na początek. Zatem pozwolę sobie zadać tradycyjne pytanie: jak trafiłaś do wywiadu?
Sheila odwróciła się tyłem do rowu i ruszyła z powrotem w kierunku zabudowań. Malcolm podreptał za nią. Wciąż szła ze spuszczoną głową, jakby się nad czymś zastanawiała. Wreszcie uniosła wzrok i odparła:
— Czu jest mistrzem w strzelaniu z pistoletu, zresztą świetnie sobie radzi i z dubeltówką, i z karabinem maszynowym. Może trudno w to uwierzyć, ale ja też mam wrodzoną zdolność. Cechuje
mnie... — urwała, popatrzyła na Malcolma i z uśmiechem dokończyła: — wyjątkowy talent do języków obcych. Znam nie tylko chiński i angielski, ale również kilka innych. Nie muszę chyba
dodawać, że posługuję się nimi całkiem płynnie. Potrafię nawet zmieniać dialekty i akcenty, chociaż mój „bostoński" pozostawia jeszcze trochę do życzenia. Zdajesz sobie sprawę, że podobne
zdolności są w wywiadzie nieocenione. Pomyśl tylko, o ile lepiej byłbyś traktowany, gdybyś znał coś więcej ponad tę koślawą francuszczyznę i łamany hiszpański, jakimi się posługujesz.
Malcolm uśmiechnął się.
— Wątpię, czy zdołałbym się któregoś z nich nauczyć. Ale to jeszcze nie wyjaśnia, czemu... dlaczego zajmujesz się takimi rzeczami.
Sheila przystanęła i spojrzała na niego uważnie. Przez kilka sekund patrzyła mu prosto w oczy, aż poczuł się zażenowany.
— Już rozumiem — powiedziała. — Chcesz zapytać: co taka miła dziewczyna, jak ty, porabia w takim koszmarnym towarzystwie? Ciekawa byłam, czy zdobędziesz się na odwagę. Co naprawdę
chciałbyś wiedzieć? — spytała lodowatym tonem. — Dlaczego popieram totalitaryzm i wysługuję się bezwzględnemu, komunistycznemu rządowi Chin? Dlaczego nie szlocham, żeby spędzić
resztę życia u twego boku? Czemu nie wybrałam dobra, sprawiedliwości i czystości?
— Tego nie powiedziałem — mruknął Malcolm. — Nie jestem taki...
— Taki głupi? — przerwała mu Sheila podniesionym głosem. — Mam nadzieję, Ronaldzie Malcolmie, czyli Kondorze. Pytałeś, jak trafiłam do wywiadu, więc ci odpowiedziałam. Jestem Chinką. Kiedy twoi przodkowie ganiali po Europie okryci zwierzęcymi skórami, moi studiowali sztukę, a gdy w końcu ludzie z Zachodu zbudowali cywilizację opartą na wynalezionym przez nas prochu, niemal od razu przywędrowali do Chin, żeby wycierać tam buty i wywalać wszystkie brudy. Wykorzystujecie nas od stuleci, najwyższa pora z tym skończyć.
Chiny nie są już krajem przymierających z głodu kulisów. Co prawda nie musimy od razu podejmować decyzji, który model samochodu sobie kupić; jesteśmy zbyt zajęci utrzymywaniem się przy życiu. Pewien Amerykanin powiedział mi kiedyś, że według powszechnej opinii Chiny nie mają szans zostać światową potęgą, gdyż przeważająca część mieszkańców jest skazana na służenie innym. Ty z kolei chcesz, abyśmy zaprzątali sobie głowy tym, co „historycznie nieuchronne". Już teraz jesteśmy światową potęgą, a przemiana ta dokonała się za bambusową palisadą, którą sami ustawiliście. My już zebraliśmy plony, a wy jeszcze się zastanawiacie,
czy to w ogóle możliwe.
Widziałam, jak mi się przyglądasz, i dobrze wiem, co myślisz. W twoich oczach nie jestem wcale podobna do Chinki. Zapomniałeś, w jakiej roli tu występuję? Udaję daleką krewną japońskich emigrantów. Część z tego jest prawdą, w mych żyłach płynie sporo japońskiej krwi. Moja matka została zgwałcona, gdy pod koniec drugiej wojny światowej armia cesarska wycofywała się z Chin. Otrzymała mnie w prezencie za to, że była Chinką. Nie zdarzyło się
to wcale tak dawno, jak można by sądzić. W ciągu niecałego pokolenia, za życia mojej matki, staliśmy się państwem na tyle silnym, aby wyżywić cały naród i skutecznie odstraszać obce armie
przed dalszymi grabieżami i gwałtami.
Sheila mówiła coraz głośniej, już prawie krzyczała, lecz mimo że jej głos niósł się po polach, zapewne nikt poza Malcolmem nie mógł tego słyszeć.
— Chcesz wiedzieć, co tu robię, dlaczego wstąpiłam w szeregi wrogów twego kraju, przeciwników demokracji? Dlatego, że wasza demokracja nie nakarmi Chińczyków, nie zdoła im w niczym pomóc. Wasz miłujący wolność rząd robił i nadal robi wszystko, żeby utrzymać nas w niewolnictwie. Ale pomijając wojny narkotykowe i burzliwe przemiany po odzyskaniu niepodległości, mimo wszelkich waszych starań, mimo pomocy udzielanej marionetkowym chińskim politykom, sami doszliśmy do tej potęgi, którą dziś jesteśmy.
I co dalej? Chcesz mi prawić kazania o wolności wyboru? O izolacjonizmie i wprowadzanej na siłę militaryzacji? A kto dyktował, że wszyscy mężczyźni państw zachodnich powinni w tym
roku nosić spodnie z rozszerzanymi nogawkami, natomiast cztery lata temu mocno zwężane? Kto ustala, że samochody powinny mieć grube zderzaki? Kto wybiera kandydatów na poszczególne stanowiska? I czym to się różni od chińskiej uniformizacji?
Wracając do pytania, dlaczego zajmuję się tym, czym się zajmuję, powinno ci wystarczyć, że jestem Chinką. Myślę po chińsku, czuję po chińsku i żyję jak Chinka. Po prostu mam swoje powody. A kimże ty jesteś? Podrzędnym gryzipiórkiem, znudzonym snobem, próżnym
i leniwym. Kimś, kto przypadkiem wkroczył na tę drogę i poszedł dalej siłą rozpędu. Jakie masz prawo pytać mnie o cokolwiek?
Urwała, żeby zaczerpnąć powietrza. Oczy jej błyszczały, włosy miała w nieładzie i oddychała ciężko — pod luźną bluzką piersi unosiły się w przyspieszonym tempie. Pobladły i lekko wstrząśnięty Malcolm przez jakiś czas wpatrywał się w nią tępo, czekając, aż minie jej wściekłość. Lecz nawet kiedy Sheila się już uspokoiła, nadal nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ale gdy się odwróciła, żeby wracać na farmę, delikatnie chwycił ją za ramię. Dziewczyna
szarpnęła się i jak dzika kotka natychmiast przyjęła postawę obronną. Zamarł w bezruchu z wyciągniętą ręką. Musiała szybko rozpoznać, że wcale nie ma zamiaru jej atakować, lecz mimo to
wcale nie rozwarła zaciśniętych pięści. Malcolm zagryzł wargi, a po chwili, z wyraźnym wahaniem, rzekł:
— To nie ja zgwałciłem twoją matkę.
Kiedy Czu wrócił po dwóch godzinach, zastał ich w oddzielnych pokojach. Sheila stała przy kuchennym zlewie, bezskutecznie usiłując doszorować ciemne plamy na miedzianym rondlu, Malcolm zaś siedział w saloniku i od niechcenia układał pasjansa z kart. Już od wejścia rozpoznał napiętą, naelektryzowaną atmosferę, udał jednak, że niczego nie dostrzega. Wydawało mu się, że nawet zna przyczynę, ale nie przejmował się nastrojami tamtych dwojga. Miał świadomość, że jeśli rozkaże, dziewczyna wszystko mu opowie. Od progu zawołał więc z entuzjazmem:
— Towarzysze! Odnieśliśmy sukces! Szef zaakceptował mój plan!
— Świetnie — mruknął Malcolm, odkrywając ósemkę pik, która do niczego mu nie pasowała. — Co zatem mamy robić?
Sheila weszła do pokoju. Czu wskazał jej miejsce na kanapie, naprzeciwko Malcolma, a sobie przysunął krzesło i usiadł przy stole. Rozejrzał się na boki, patrząc to na jedno, to na drugie, po
czym oznajmił:
— Co robimy? Wprowadzamy ten plan w życie. Was oboje czeka teraz ważne zadanie.
— Zapominasz chyba — rzekł Malcolm, odkrywając tym razem trójkę karo, która także nie pasowała do układu kart — że ja nic nie wiem o twoim planie.
— Niewiele musisz wiedzieć — syknął Czu. — W ogólnych zarysach masz nadal jeździć po okolicy i wypełniać tę ankietę, którą wymyślili twoi przełożeni. Będziesz dalej odgrywał swoją farsę, próbując znaleźć jakiś ślad. My tymczasem zaczekamy na rezultaty akcji twych kolegów. Dyrektor zgodził się także, byśmy spróbowali znaleźć jakiś sposób wywarcia nacisku na Krumina i zwabienia go, choć podobne posunięcia mają niewielkie szanse powodzenia. Wkrótce coś się musi zacząć dziać, a my, pracując we trójkę, powinniśmy szybciej od innych przejąć kontrolę nad wydarzeniami. Kiedy zaś odnajdziemy Krumina, gdyż zakładamy, że nam się to uda, mnie i Sheili wystarczy zająć się nim tylko parę minut i za pomocą tych wspaniałych narkotyków wydobyć wszystkie wiadomości o jego akcjach na terenie Chin. Potem go wam oddamy, będziecie mogli przekazać Krumina swojemu dyrektorowi z Waszyngtonu.
Nadal nie rozumiem — wtrącił Malcolm. — Mam kontynuować swoje zadanie, zgadza się? Skąd zatem macie pewność, że powiadomię was o wszystkim, na co natrafię?
— Stąd, że nie będziesz podróżował sam — odrzekł Czu. — Tylko do łazienki wolno ci będzie chodzić samemu; Od tej pory Sheila nie odstąpi cię nawet na krok.
— Słucham?
— Nie przesłyszałeś się, od tej pory będziesz miał towarzystwo, w trakcie prac się okazało, że potrzebna ci pomoc, dlatego skontaktowałeś się z centralą i do Montany przyleciała druga osoba, która ma asystować podczas wypraw terenowych.
Przez kilka minut Malcolm bez słowa spoglądał na Chińczyka. Unikał wzrokiem Sheili i czuł przez skórę, że ona również nie patrzy na niego.
— To piramidalna bzdura — odezwał się w końcu. — Nawet jeśli moi przełożeni nie odkryją prawdy, to nikt w Shelby w to nie uwierzy. Nie widzę szans powodzenia. Okoliczni rolnicy i tak już są udania, że cała ta ankieta to jedynie marnotrawstwo czasu i pieniędzy. Jeśli się dowiedzą, że mamy pracować we dwoje, narobią strasznego hałasu, na pewno powiadomią Agencję Systemów
Obronnych, wystosują petycję do swego kongresmana, napiszą do gazet. Zostanę zdemaskowany w ciągu dwudziestu czterech godzin, a ona będzie na zawsze spalona.
— Nie inaczej — przyznał Czu — ale właśnie do tego zmierzamy, chcemy aby oprócz twojej tajemniczej ankiety ludzie mieli kolejny powód do zastanowienia. Przypuszczam, że przynajmniej
poczują się rozgoryczeni, jeśli już nie podejmą jakichś działań. Rozgłosimy nawet, że Sheila wykorzystuje urlop na to, aby ci pomóc w terenie. Sam możesz to powiedzieć paru znajomym, na
przykład temu inspektorowi rolnemu. Oczywiście, trzeba to zrobić dyskretnie, jakby w zaufaniu przekazywało się im wielką tajemnicę.
— Jaką znowu tajemnicę?
— Taką, że asystentka, która oficjalnie ma ci pomagać, wcale nie jest twoją współpracowniczką, ale kochanką. Ludzie to zrozumieją.
Malcolm odchylił się na krześle, zapominając o niedokończonym pasjansie. Dostrzegł, że Sheila nie okazała najmniejszego zdumienia. Siedziała z kamienną twarzą.
— To chyba jakiś żart? — zapytał.
— Wręcz przeciwnie — odparł Czu — to znakomity plan. Znany wszystkim sekret będzie najlepszym kamuflażem prawdziwego celu naszej działalności. To wypróbowana metoda. Jeśli
oboje się wczujecie w swoje role, nie powinniście wzbudzić niczyich podejrzeń. Zostało kilka godzin, żeby ustalić szczegóły. To mnóstwo czasu, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że nie trzeba rozpowszechniać wielu fałszywych informacji, aby uwiarygodnić całą tę historię.
— A jeśli nic z tego nie wyjdzie? — zapytał Malcolm, łudząc się nadzieją, że choć trochę zbije Chińczyka z tropu.
Tamten jednak nie podzielał jego pesymizmu.
— Na pewno się uda. Oczywiście pod warunkiem, że przekonasz się do tego planu i nie zaczniesz spiskować przeciwko nam, bo wówczas musielibyśmy zrealizować nasze pierwotne zamiary.
Powolnym ruchem Czu odpiął guzik dżinsowej kurtki i rozchylił nieco jej klapy. Malcolm stwierdził, że nie ma się nad czym zastanawiać.
— No cóż, każdy plan jest lepszy od tego pierwotnego.
Chińczyk uśmiechnął się szeroko.
— Przypuszczałem, że tak właśnie ocenisz sytuację. Dobrze, zabierajmy się więc do roboty. Sheila, ponieważ znasz dobrze San Francisco, Amerykanie zaś akceptują żyjących tam Azjatów,
zrobimy z ciebie mieszkankę tego miasta, choć to oznacza, że odbyłaś bardzo długą podróż. Jesteście mniej więcej w tym samym wieku, zatem mogliście się poznać... Gdzie? W szkole średniej? Tak chyba będzie najlepiej. A później, powiedzmy rok temu, zetknęliście się ponownie w Agencji. Teraz trzeba dopracować szczegóły. Jak doszło do tego spotkania, gdzie i kiedy, jak wyglądała pierwsza randka. Musicie się dogadać w sprawie swoich gustów, jakichś ciekawych miejsc, które wspólnie zwiedzaliście. Może warto też dorzucić kilka zabawnych zdarzeń. Masz jakieś propozycje, Malcolmie?
Ustalanie fikcyjnej przeszłości zajęło im cztery godziny. Później Sheila spakowała swoje rzeczy i wyruszyli dwoma samochodami, wracając tą samą trasą, którą poprzednio nielegalnie przekroczyli granicę. Nikogo nie spotkali po drodze. Zapadał już zmrok, kiedy Czu zjechał na pobocze wysypanej żwirem drogi, kilka kilometrów przed wjazdem na autostradę wiodącą do Shelby, i zatrzymał wóz. Wznoszące się za nimi od strony północnej trzy kopulaste garby,
zwane przez mieszkańców wzgórzami Sweetgrass, ledwie się odcinały na tle czerniejącego szybko nieba. Chińczyk wysiadł ze swego auta, podszedł do dżipa i gestem nakazał opuścić szybę. Zerknął przelotnie na Sheilę siedzącą obok Malcolma.
— A teraz, mój nowy przyjacielu i towarzyszu — zwrócił się do niego — nadeszła godzina prawdy. Dobrze wiesz, iż Sheila ma się ze mną kontaktować przez radio według ustalonego schematu. Zdajesz sobie sprawę, że jeśli cokolwiek pójdzie źle, zjawię się tu, żeby zadać ci tyle bólu, ile tylko możliwe. Współpracując z nami nie masz nic do stracenia, za to możesz sporo zyskać. Dlatego też ufam, że mogę cię spuścić z oczu i powierzyć dyskretnej lecz uważnej opiece mojej towarzyszki. Proszę, nie zrób mi zawodu. Odniosłem wrażenie, że lubisz żyć pełnią życia i byłbym niepocieszony, gdybym przy następnym spotkaniu musiał pokazać ci wylot
lufy pistoletu.
Zrobił chwilę przerwy, żeby sens jego słów dotarł do Malcolma, po czym zwrócił się do Sheili:
— Uważaj na wszystko, towarzyszko.
Klepnął otwartą dłonią drzwi dżipa i odszedł w stronę swojego samochodu. Szybko zawrócił i pojechał z powrotem w kierunku granicy, ale Malcolm siedział jeszcze przez jakiś czas bez
ruchu. Wreszcie spojrzał na przypominającą posąg dziewczynę, która wbijała wzrok w ciemności gęstniejące za przednią szybą auta. Westchnął, uruchomił silnik i pojechał dalej, w stronę
autostrady. Włączył też radio i złapał najsilniejszą w środkowych stanach radiostację z Oklahoma City, nadającą ostrą muzykę rockową. Kiedy zbliżali się do Shelby, zaczął nawet informować
Sheilę o tytułach i wykonawcach poszczególnych piosenek, żeby wzbogacić nieco jej wiedzę o wspólnych muzycznych upodobaniach z ich fikcyjnej przeszłości. Słuchała uważnie, ale się nieodzywała.
Pierwszą próbę stanowiło dla nich zameldowanie Sheili w motelu. Malcolm doszedł do wniosku, że udawane zdenerwowanie zrobi dużo lepsze wrażenie niż jakiekolwiek, choćby najbardziej wymyślne tłumaczenia. Właścicielka wysłuchała go w spokoju, po czym przydzieliła im dwa sąsiadujące ze sobą pokoje, gdy zaś ruszyli po schodach na górę, odprowadziła ich chytrym, lubieżnym spojrzeniem. Kiedy Sheila zdołała się nawet wstydliwie zaczerwienić,
ogarnęło go przeczucie, że dobrze się spisał.
W jej sypialni rozpakowali tylko jedną z dwóch sporych walizek, po czym dziewczyna włożyła trochę ubrań, przybory kosmetyczne, broń oraz krótkofalówkę do torby turystycznej i poszła za Malcolmem do sąsiedniego pokoju.
W pierwszej kolejności otworzyła jego walizkę, wyjęła rewolwer, wysypała z bębenka naboje, po czym zamknęła go razem ze swoim pistoletem w małej aktówce z zamkiem szyfrowym. Ani razu nie spojrzała w tym czasie na Malcolma. Później zaś, jak gdyby chcąc go sprowokować, podjęła szczegółowe oględziny całego pokoju. W końcu stanęła naprzeciwko niego i oznajmiła:
— Zostawimy moje bagaże za ścianą, żeby wszystko wyglądało tak, jakbyśmy chcieli ukryć, że sypiamy razem. Ten neseser i moją torbę podręczną schowamy w szafie, za twoimi ubraniami, ale w taki sposób, żeby sprzątaczka ją zobaczyła, jeśli zajrzy do środka. Będzie musiała się domyślić, że zostawiliśmy moje walizki w drugim pokoju i tylko udajemy niewinnych znajomych z pracy.
— W porządku — rzekł Malcolm.
Stał, przyglądając się, jak dziewczyna wyjmuje z torby swoje ubrania. Był w pełni świadom, że Sheila musi czuć na sobie jego spojrzenie. Mimo to powolnym, wyważonym ruchem ściągnęła
bluzę dresową. Została w samym staniku, pod którym miała zapięte paski kabury skrywającej niewielki, mieszczący się w dłoni, automatyczny pistolet. Nie sposób było go dostrzec pod luźnym
ubraniem, wypchniętym przez niezbyt duży biust, tym bardziej że Sheila nosiła usztywniony stanik na krótkich ramiączkach, by dodatkowo zamaskować broń. W dalszej kolejności zdjęła buty
i płynnym ruchem ściągnęła obcisłe dżinsy.
Tylko w majteczkach, staniku i uprzęży trzymającej kaburę stanęła do niego półprofilem. Malcolm gapił się na nią jak urzeczony. Ale dziewczyna bez skrępowania rozpięła stanik
i położyła go na wierzchu składanych w kostkę ubrań. Jej uwolnione z bielizny, szerokie i nieco spłaszczone piersi kołysały się przy każdym ruchu. Miała duże, kształtne i bardzo ciemne sutki.
Bez pośpiechu nałożyła miękką, flanelową koszulę, lecz jej nie zapięła. Dopiero teraz spojrzała Malcolmowi prosto w oczy i powiedziała:
— Wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. Jesteśmy zawodowcami, partnerami. Nie podoba mi się specjalnie ta sytuacja, a jak się domyślam, tobie również. Mam być twoim strażnikiem i w miarę
możliwości służyć ci pomocą. Nie jestem tak biegła w posługiwaniu się bronią jak Czu, nie potrafię też działać równie szybko, ale ostrzegam, że przy najmniejszej prowokacji, przy
jakiejkolwiek próbie złamania danego nam słowa, zabiję cię bez chwili wahania. Jesteś tylko amatorem, a ja przechodziłam intensywne szkolenie. Nie zmienia to faktu, że ty jesteś mężczyzną, a ja kobietą, i że mamy odgrywać rolę kochanków. Pamiętaj jednak, że to jedynie narzucony scenariusz. Równie dobrze moglibyśmy nawiązać współpracę w każdej innej sytuacji. Publicznie będę udawała oddaną, uległą, niemal zaślepioną miłością kobietę. Ty również postaraj się odgrywać zakochanego faceta. Lecz z dala od innych musimy pamiętać o naszym statusie zawodowców. Będę spała na fotelu przysuniętym do łóżka. Muszę cię przestrzec, że sypiam bardzo czujnie, a jak sam widzisz, nigdy nie rozstaję się z bronią. Nie prowokuj mnie, żebym jej użyła. Ufam ci tylko w bardzo ograniczonym stopniu, na tyle, na ile jest to konieczne. Mam więc nadzieję, że swoim zachowaniem nie sprawisz, bym musiała zrezygnować z tej odrobiny zaufania. Proponuję teraz, byś zdjął szkła kontaktowe i normalnie przygotował się do spania. Jutro czeka nas długi, pracowity dzień.
11
— Tam — powiedział Kot wykonując kolisty ruch prawą łapą — mieszka Kapelusznik; a tam — ruch drugą łapą — mieszka Marcowy Zając. Złóż wizytę jednemu lub drugiemu, jeśli zechcesz: obaj są obłąkani.
— Ale ja nie chcę przebywać pośród obłąkanych — zauważyła Alicja.
— Och, temu nie zaradzisz — powiedział Kot — wszyscy tu jesteśmy obłąkani. Ja jestem
obłąkany. Ty jesteś obłąkana.
— Skąd wiesz, że jestem obłąkana? — zapytała Alicja.
— Na pewno jesteś — powiedział Kot — inaczej nie znalazłabyś się tutaj.
— On jest szalony, pomyślał Nuricz, dokumentnie stuknięty.
Ale nawet to stwierdzenie nie poprawiło mu nastroju. Mimo chłodu panującego w pokoju na czoło wystąpił mu pot. Pokiwał głową udając, że słucha przekazywanych głośnym szeptem zwierzeń.
— Od lat na to czekałem, na jakikolwiek sygnał, na drobną iskierkę nadziei, że rewizjoniści i trockiści będą pokonani, że gigantyczne dzieło naszego wielkiego wodza nie zostanie zaprzepaszczone — mówił mężczyzna siedzący naprzeciwko niego. — Nie macie pojęcia, nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jak ciężko było mi przetrwać tych ostatnich kilka lat. Ciągle słyszę tę gadkę o rozprężeniu! Do czego to wszystko zmierza? Powiedzcie mi, do czego?
Nuricz gestem nakazał mu milczenie, jak gdyby chciał udzielić odpowiedzi. Przede wszystkim zależało mu na tym, żeby uspokoić tamtego, zmusić go do ściszenia głosu, a jednocześnie jak najszybciej przejść do sedna sprawy.
— Tak, tak, rozumiem wasze obawy. Ale teraz już nie macie się czym martwić. Po to tu przyjechałem. Jak sami widzicie, wasze nadzieje nie zawiodły.
Drobny mężczyzna odchylił się i oparł plecami o przepierzenie. Wyglądało na to, że powoli odzyskuje spokój.
Nuricz spotkał się z nim w Chicago tego samego dnia, kiedy Malcolm i Sheila przenieśli się do Shelby. Tak jak poprzednio, Rosjanin po raz pierwszy ujrzał łącznika na oczy w momencie
nawiązania kontaktu. Nazwiska, bądź — jak w wypadku Pułaskiego — także okoliczności spotkania przekazano mu wcześniej, ale z tymi ludźmi, czy to w Anglii, czy w Nowym Jorku, nigdy się do tej pory nie zetknął. Było to zrozumiałe, zwłaszcza że dotychczas nie współpracował bezpośrednio z żadnymi siatkami szpiegowskimi. Lecz aż do chwili przybycia do Chicago żaden z łączników nie zrobił na nim większego wrażenia. Spędzali ze sobą tylko tyle czasu, by mógł odebrać dalsze instrukcje, toteż nawet nie próbował oceniać ich profesjonalizmu. Ale ten facet...
Nazywał się Charles Woodward, był ochotnikiem i do tej pory nie uczestniczył jeszcze w żadnej akcji wywiadu radzieckiego. Miał trzydzieści cztery lata, lecz wyglądał na drugie tyle. Niski, wychudzony i nadzwyczaj ruchliwy, sprawiał wrażenie klasycznego przypadku neurotycznego paranoika.
Wychowany w Chicago, ale fanatycznie oddany Stalinowi i jego wizji świata, niemalże siłą wdarł się w szeregi rosyjskich agentów. Mimo bałwochwalczego stosunku do komunizmu, aż do roku 1961 nie zdołał jednak znaleźć sposobu, by czynnie się włączyć w jego budowę. Śmierć Stalina także nie wpłynęła na jego postawę, nadal gorąco chciał służyć ideom wodza, który dla niego był jedynie legendą.
W roku 1961 poświęcił cały trzytygodniowy urlop na szczegółową obserwację wystawy radzieckich osiągnięć technicznych. Zdołał w tym czasie poznać wszystkich agentów FBI śledzących przedstawicieli organizatorów i podjął decyzję, do którego z urzędników
rosyjskich najlepiej się zgłosić z propozycją współpracy. Wybrał trzeciorzędnego pomocnika, mającego za sobą jedynie pobieżny kurs dotyczący spraw bezpieczeństwa. Pewnego dnia zdybał mężczyznę w domu towarowym Marshall Field i przeraził go śmiertelnie, wręczając zestaw różnokolorowych koszulek trykotowych. Rosjanin do tego stopnia osłupiał, że przyjął prezent bez cienia podejrzeń, choć naruszył w ten sposób wszelkie zasady bezpieczeństwa: wewnątrz mógł się przecież znajdować ładunek wybuchowy. Ów desperacki krok zwrócił na Woodwarda uwagę radzieckiego wywiadu, tym bardziej że wszelkie próby zastraszenia go opowieściami o możliwych konsekwencjach nieroztropnego czynu nie przyniosły rezultatu.
Przełożeni Rosjanina byli bardzo niezadowoleni z jego postawy, poprzestali jednak na upomnieniu, nie wpisali mu do akt, że nie zareagował odpowiednio na prowokację Amerykanina. Po zapoznaniu się z materiałami Woodwarda, stanowiącymi głównie nie kończącą się, pełną zachwytu filozoficzną rozprawę na temat wielkości Stalina, rezydent KGB na stany Środkowego Zachodu przesłał je drogą służbową do wnikliwej analizy. Lecz pracownicy moskiewskiej centrali doszli do wniosku, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Na wszelkie możliwe sposoby sprawdzono, czy Woodward nie jest podstawiony przez służby kontrwywiadu, a następnie zdecydowano poddać go kilku prostym testom, nie mającym żadnego wpływu na rutynowe działania siatki wywiadowczej. Amerykanin przeszedł pomyślnie te próby, choć jego fanatyzm
wzbudzał sporo zastrzeżeń. Eksperci KGB dowodzili, że Woodward w roli agenta może być bardzo niebezpieczny, obawiano się jednak zaprzepaścić tak znakomitą okazję. Toteż specjalnie dla niego
opracowano schematy operacyjne, zabezpieczające resztę siatki na wypadek, gdyby kiedykolwiek zaistniała potrzeba wykorzystania Woodwarda w jakiejś poważniejszej akcji. Ale dopiero teraz
dowódca wydziału Ryżow zezwolił Serowowi włączyć trzymanego w odwodzie człowieka do przekazania instrukcji dotyczących operacji „Gamajun".
Tak oto doszło do spotkania Nuricza z Woodwardem, dla którego był to pierwszy kontakt z prawdziwym szpiegiem rosyjskim.Umówili się w Lincoln Park ZOO, obok klatki z lwami, skąd poszli razem do baru. Zajęli miejsca przy stoliku oddzielonym przepierzeniem i zamówili parówki z sosem chili. W Chicago uparta zima nie chciała tak łatwo ustąpić przed wczesną wiosną i z wyjątkiem najbliższego otoczenia staroświeckiego pieca, w lokalu panował dotkliwy chłód. Obaj mężczyźni wybrali stolik w odległym końcu sali, chcąc znaleźć się jak najdalej od baru, przy którym siedziało paru klientów. Było tu jednak tak zimno, że Nuricz nawet nie zdjął rękawiczek.
Przez pół godziny cierpliwie wysłuchiwał monologu Woodwarda na temat Stalina, rewizjonistów oraz godnego potępienia kierunku, w jakim zmierzają rewolucyjne przemiany. Na początku odczuwał tylko zniecierpliwienie, ale stopniowo zaczęła go ogarniać złość, a nawet przerażenie. Pragnął jedynie zakończyć jak najszybciej to spotkanie.
— Czy masz pieniądze i sondę? — zapytał.
— Oczywiście, jakże inaczej! Brak jeszcze tylko samochodu. Jutro rano mam otrzymać wiadomość, gdzie stoi wóz do odbioru. Mój łącznik dzwoni za każdym razem z innej budki telefonicznej, nigdy go nie widziałem. Wy jesteście pierwszym towarzyszem, z którym zezwolono mi się spotkać.
Nuricz w pełni rozumiał powody, dla których Woodwarda izolowano od reszty siatki. Dlatego też zapytał ponownie:
— Jesteś pewien, że wszystko gotowe?
— Tak, już mówiłem: wszystko z wyjątkiem samochodu. Przekazałem wam kluczyki, które otrzymałem pocztą. To urządzenie trzymam w magazynie mojego szefa. On o niczym nie wie,
schowałem je w bagażniku auta. Pozostałe wyposażenie i gotówkę odebrałem przedwczoraj. Mapy oraz instrukcje będą w schowku wozu, który zostanie jutro podstawiony. A ponieważ kluczyki już
macie, nie będziemy musieli się spotykać po raz drugi. Trochę tego żałuję.
— Tak, rozumiem — wtrącił Nuricz, lecz ani trochę nie było mu żal.
Wreszcie rozluźnił się na tyle, że mógł coś zjeść. Zaledwie jednak włożył do ust kawałek parówki z fasolą, Woodward zapytał.
— Dlaczego dostaliście amerykański pistolet?
Nuricz omal się nie zakrztusił. Przełknął zimną, zapychającą fasolę i powiedział:
— Rozpakowałeś przesyłkę dla mnie? Sprawdzałeś, co jest w środku?
— Oglądałem tylko pistolet, towarzyszu. Interesuję się bronią. Dlaczego więc dano wam amerykański pistolet kalibru jedenaście i pół milimetra, a nie porządny, rosyjski, taki jak mój?
Tym razem Nuricz się udławił parówką, ledwie złapał oddech.
— Ty masz pistolet? Chodzisz uzbrojony?
— Oczywiście. W sklepie ze starzyzną kupiłem sobie rosyjskiego tokariewa. Zdołałem nawet uprosić sprzedawcę, żeby nie meldował o tym władzom. Zawsze noszę pistolet przy sobie.
Nuricz zamknął oczy, z trudem powstrzymując dreszcz przerażenia. Po dłuższej chwili spojrzał na tamtego i rzekł łagodnym tonem:
— Towarzyszu, czy to nie jest trochę zbyt ryzykowne? A jeśli was zatrzymają? Za samo nielegalne posiadanie broni możecie się znaleźć w więzieniu.
— Ale ja go potrzebuję! — wypalił Woodward.
Nuricz postanowił nie wdawać się w dyskusję. Czym prędzej zaczął jeść.
— Mam jeszcze jedno pytanie. Co to za sonda? Wiem, że macie ją zabrać na Zachód, ale co to ma wspólnego z ideałami rewolucji? Do czego ona służy? Gdybyście mi tylko pozwolili, skonstruowałbym setki urządzeń, żeby wysadzić całe to miasto w powietrze i powalić kapitalistów na kolana!
Nuricz pospiesznie kończył kawę. Co prawda była za gorąca, żeby wypić ją duszkiem, poparzył sobie język, postanowił jednak wynosić się z baru jak najszybciej. Stwierdził ponadto, że trzeba
zrobić porządek z Woodwardem, gdyż zachowanie Amerykanina może spowodować nie dające się przewidzieć, niezwykle groźne konsekwencje. Zrobił poważną minę i spojrzał na niego karcącym
wzrokiem.
— Towarzyszu Woodward, rewolucja i partia podążają skomplikowanymi, trudnymi drogami. My jesteśmy tylko narzędziami do osiągnięcia konkretnych celów i nie wolno nam kwestionować
wyznaczonych zadań. Prawdziwy komunista nie pyta: dlaczego, ale raczej: co mógłbym uczynić, żeby lepiej się przysłużyć sprawie. Na pewno tak by powiedział wielki Stalin, powinniśmy zatem brać z niego przykład.
Amerykanin nadął się, słysząc wyraźną naganę, ale nadal spoglądał na Nuricza z respektem i wręcz masochistycznym zadowoleniem. Wreszcie odpowiedział krótko:
— Tak jest, towarzyszu!
— Znakomicie. Jutro zadzwonię do was po dziesiątej rano pod ten numer budki telefonicznej. Znacie hasła wywoławcze. Gdybyście nie mogli podnieść słuchawki, godzinę później zadzwonię pod numer drugiej budki z wykazu. Zastosujemy tę samą procedurę jak wówczas, kiedy się kontaktowaliśmy po raz pierwszy. Przekażę wam jutro, gdzie macie podstawić mój samochód. Proszę niczego nie zapomnieć.
— Tak jest, towarzyszu!
— Świetnie. Teraz odczekajcie dziesięć minut po moim wyjściu. Proponuję, żebyście zamówili drugą filiżankę kawy, to będzie wyglądało naturalnie.
Nuricz pospiesznie wstał i wyszedł z baru. Zostawił przy stoliku bardzo podekscytowanego i bardzo zadowolonego mężczyznę.
Trzykrotnie zmieniał taksówki w drodze powrotnej, a ponieważ ostrożności nigdy za wiele, z ostatniej wysiadł dobry kilometr od hotelu. Zamknął się w swoim pokoju, przysunął do wąskiego łóżka pomalowany na różowo, rozklekotany drewniany fotelik i usiadł. Nadciągający od strony jeziora wiatr uderzał w szybę okna, wciskając do środka zimne, nasycone wyziewami dieslowskich
silników powietrze. Nuricz tępo wpatrywał się w drzwi pokoju, czoło miał wciąż zroszone potem.
Coraz bardziej mu się to wszystko nie podobało, a miał zastrzeżenia od samego początku, jak tylko otrzymał od Serowa przydział do tej operacji. Czuł, że skomplikowany schemat działania
śmierdzi na kilometr. Przedyskutował całą sytuację ze swoimi prawdziwymi przełożonymi z GRU i tamci również przyznawali, że sprawa jest podejrzana. Doszli jednak do wniosku, że Nuricz nie ma innego wyjścia i musi się podjąć tego zadania, przynajmniej na tym, wstępnym etapie. Przez całą drogę z Rosji do Chicago próbował sobie wmówić, że jego obawy są bezpodstawne. Niezbyt
mu się to udało, ale zdołał przynajmniej zdusić w sobie narastający niepokój. Jeszcze w trakcie podróży niewygodną furgonetką był przekonany, że zdoła sobie jakoś poradzić, nawet jeśli się znalazł w dość szczególnej sytuacji.
Ale teraz, myślał, w końcowym etapie podróży, już w Chicago, przyszło mi współpracować ze zwariowanym na punkcie broni, zaślepionym fanatykiem stalinizmu, który w każdej chwili może do reszty postradać zmysły i zacząć podkładać bomby. I od takiego wariata zależy obecnie moje życie, z goryczą stwierdził w duchu.
Na wypadek, gdyby znalazł się w kłopotach, a nie dowierzał agentom KGB, GRU przekazało mu alarmowy numer telefonu swojego rezydenta. Mieszkał on jednak aż w San Diego, zbyt
daleko od Chicago, by ten kontakt miał w chwili obecnej jakąś wartość. Zresztą co miałbym mu powiedzieć? — zastanawiał się — że łącznik KGB jest szaleńcem? Cóż ponad to? Może zdołałby
nawet przekonać jakoś GRU, że musi natychmiast przerwać akcję, ale w ten sposób jedynie by zdradził oficerom KGB, iż w rzeczywistości pracuje dla wywiadu wojskowego. Na pewno by im się to nie spodobało, choć z pewnością nie wydaliby natychmiast wyroku śmierci na niego, co czekało go niechybnie, jeśli się wycofa, nikogo o tym nie informując. W takim razie zostałby okrzyknięty zdrajcą, a nie miał najmniejszej ochoty znaleźć się na liście poszukiwanych
przez KGB.
Nie mam wyboru, pomyślał. Muszę dalej wykonywać swoje zadanie, łudząc się nadzieją, że zdołam znaleźć jakąś bezpieczną kryjówkę, jeśli wyląduję w samym środku burzy. Z rezygnacją
pokręcił głową i pogrążył się we wspomnieniach z radosnych dni i nocy spędzonych w Moskwie.
— W Chicago jest bardzo zimno, panie dyrektorze — powiedział Kevin do słuchawki.
Nie przepadał za podobnymi rozmowami, wiedział jednak, że stary to lubi. Sam zwykle zaczynał od podobnych, luźnych uwag, toteż Kevin uznał, iż najlepszym wyjściem jest odwzajemnić się tym samym. Miał jedynie nadzieję, że linia telefoniczna jest naprawdę
tak dobrze zabezpieczona przed podsłuchem, jak zapewniali technicy, oraz że dyrektor zechce w końcu przejść do rzeczy.
— Szkoda — odparł tamten; mimo dzielącej ich odległości głos dyrektora nie był ani trochę zniekształcony. — W Waszyngtonie mamy naprawdę piękną pogodę. Carl i ja przeszliśmy dziś spory szmat drogi na piechotę. Pojawiło się już wielu turystów, lecz nawet oni nie są w stanie obrzydzić piękna kwiatów, zieleni świeżej trawy i zaczynających kwitnąć wiśni. Tu jest naprawdę cudownie.
— Potrafię to sobie wyobrazić, panie dyrektorze.
— No, ale dość tych przyjemności. Wyczytałem w twoim raporcie, że Różowy nawiązał kolejny kontakt. Dowiedzieliście się czegoś o tym człowieku?
— Owszem, choć sprawa przedstawia się dość niecodziennie. Ten łącznik to Woodward, Charles Woodward. Mieszka samotnie w Cicero, w skromniutkiej kawalerce, pracuje zaś w śródmieściu Chicago, w punkcie sprzedaży detalicznej części elektronicznych i jest typowym odludkiem. Nie ma żadnych bliższych przyjaciół, którzy byliby zdolni coś o nim powiedzieć, choć nie próbowaliśmy wypytywać sąsiadów i kolegów z pracy. Wygląda na to, że Woodward jest klasycznym wielkomiejskim samotnikiem. Ani FBI, ani urząd emigracyjny, służby specjalne czy nawet tutejsza policja nie mają go w kartotekach. Facet jest doskonale zamaskowany, nigdy nie wyjeżdżał za granicę, nie ma dużego konta w banku, nie otrzymał ani razu pieniędzy z jakichś podejrzanych źródeł. Jest tak nieskazitelnie czysty, że wręcz niewidzialny.
W słuchawce przez dłuższą chwilę panowała cisza, widocznie stary się namyślał. Wreszcie powiedział:
— To ciekawe, Kevinie, bardzo ciekawe. Jesteś pewny, że ten Woodward i Różowy nawiązali łączność?
— Oczywiście, panie dyrektorze. Nie mogliśmy się zanadto do nich zbliżyć, gdyż prawie przez cały czas przebywali na otwartej przestrzeni i uważnie rozglądali się na boki, w dodatku trzymali się większych grup ludzi, gotowi w każdej chwili zniknąć w tłumie. Wykorzystaliśmy pewną starszą panią pracującą tutejszych służbach bezpieczeństwa. Weszła razem z tamtymi do baru, w którym jedli lunch. Zaopatrzyliśmy ją w małą, przenośną kamerę ukrytą w torebce, mamy więc całe ich spotkanie utrwalone na filmie. Wysłałem już kopię do Langley, może specjaliści od czytania z ruchu warg zdołają coś rozszyfrować, ale nie bardzo na to liczę. Teraz żałuję, że nie daliśmy jej również mikrofonu kierunkowego, chociaż nie wiem, czy i z tego by coś wyszło. Poza tym chłopcy z miejscowej FBI nie bardzo palili się do udzielenia nam pełnego wsparcia technicznego. Bardzo się jednak ucieszyli z filmu, będą mieli dowód, gdyby trzeba było przyskrzynić Woodwarda.
— To prawda — odparł w zamyśleniu dyrektor — jeśli kiedykolwiek sprawa miałaby znaleźć epilog w sądzie, taki film stanowiłby ważki dowód. Na podstawie twojej charakterystyki Woodwarda, Kevinie, nasuwają mi się dwa przypuszczenia. Albo jest to znakomicie zamaskowana wtyczka, agent najwyższej klasy pozostający do tej pory w odwodzie, pilnie strzeżony i czekający na okazję wyjątkowo ważnego zadania, albo też drobna płotka, wykorzystywana jedynie do takich celów, jak przekazywanie instrukcji. W każdym innym wypadku nie byłby aż tak asekurowany i przy pobieżnym nawet sprawdzeniu coś byśmy na niego znaleźli.
— To bardzo prawdopodobne.
— Owszem — ciągnął dyrektor. — Zatem koniecznie musimy dowiedzieć się czegoś więcej. Jeszcze parę lat temu, zanim rozpętało się piekło wokół afer Ellsberga i Strathsoma, byłoby
to dość proste zadanie. Teraz także byśmy się z tym uporali bez problemu, gdybyśmy nie współdziałali z tak wieloma różnymi agencjami, które bez przerwy usiłują przyłapać Grupę L lub
CIA na nie swoim podwórku. We wszystkich podręcznikach można znaleźć, że w takich wypadkach należy szukać jakiegoś niepozornego, zamaskowanego dojścia. Wystarczyłoby proste
i szybkie działanie, jak chociażby rewizja w mieszkaniu Woodwarda, dzięki której zaraz byśmy wiedzieli, czy jest on w coś zamieszany. Łatwo byłoby to zrobić w ciągu dnia, kiedy facet
siedzi w pracy. Ale teraz absurdem jest nawet myśleć o tego typu działaniach. Gdyby nas na czymś podobnym przyłapano, rozpętałoby się istne piekło, pozostałe instytucje zaraz by podniosły sprawę kompetencji. A cokolwiek by się udało znaleźć w mieszkaniu podejrzanego, natychmiast zostałoby wykorzystane do wewnętrznych rozgrywek. Mówię ci, Kevinie, musimy pilnie uważać na każdy krok.
Powell uśmiechnął się szeroko.
— Tak, panie dyrektorze, musimy uważać. Czy są jeszcze jakieś sprawy?
— Nie, mój chłopcze, chyba nie. Kondor wrócił już do Stanów. Jak można się było spodziewać, jego krótka wyprawa na obszar Kanady także nie przyniosła żadnych rezultatów, będzie jednak
kontynuował swoje zadanie. Nie sądzę, żeby cokolwiek znalazł. Twierdzi, że nie odkrył do tej pory niczego mającego związek z naszą sprawą, lecz nadal będę go o wszystkim informował. Nigdy
nie wiadomo, czy nie przyjdzie mu do głowy jakiś wartościowy pomysł. Liczę na jego wyobraźnię nieograniczoną doświadczeniami pracy w wywiadzie. Nie możemy dopuścić, żeby zmarnował się tak ogromny talent. Nie wykluczam jednak, że nie będziemy mieli z niego żadnego pożytku.
— To też możliwe, panie dyrektorze — wtrącił Kevin. — Jeśli nie ma więcej spraw, zabiorę się natychmiast do pewnych rutynowych działań. O ich wynikach doniosę panu w jutrzejszym
meldunku.
— Będę czekał z niecierpliwością, Kevinie — odparł stary miękkim głosem. — Możesz mi wierzyć.
Carl odłożył słuchawkę drugiego aparatu dokładnie w tej samej chwili, co dyrektor. Patrzył na swego szefa z respektem, aż wreszcie tamten podniósł głowę i spojrzał na niego pytająco.
— Sądzi pan, że on zrozumiał?
— Na pewno, Carl. Nie wątpię, że zrozumiał. Ufam również, że tak wszystko zorganizuje, żeby wyłączyć z tego zadania kolegów z zaprzyjaźnionych instytucji. Mam nadzieję, że będzie działał ze
spokojem i rozwagą. — Dyrektor uśmiechnął się z satysfakcją. — Krótko mówiąc, jestem przekonany, że załatwi to jak najlepiej.
W podobnych sytuacjach Serow całkowicie tracił poczucie czasu. Szef biura KGB siedział za biurkiem w swoim pozbawionym okien gabinecie w moskiewskiej centrali i próbował się skupić. Od czasu do czasu, mniej więcej raz w miesiącu, zwalała się na niego taka ilość papierkowej roboty, że przypominała wręcz lawinę. Zwykle domyślał się bez trudu, kiedy nadejdzie taki moment, i już z kilkudniowym wyprzedzeniem oznajmiał żonie, iż danego dnia nie wróci do domu, robił to jednak wyłącznie w celu wykazania się dobrymi manierami. Jego żona nic pytała zresztą o nic, przywykła już do nieregularnego trybu życia męża, lecz nieodmiennie przy
takich okazjach ogarniał ją lęk. Nie miała odwagi rozmawiać z nim o sprawach zawodowych, nie chciała nawet o niczym wiedzieć. Bała się chociażby spytać o powód nieobecności, kwitując jego zapowiedzi nerwowym uśmieszkiem.
Niejednokrotnie przyjeżdżał do domu późnym wieczorem, a zdarzało się również, że w ogóle nie wracał na noc. Kiedy zwalało mu się mnóstwo pilnej pracy — chociażby tak jak teraz, kiedy
musiał się zająć napiętą sytuacją w Bejrucie, a miał jeszcze na głowie kwestię wyznaczenia nowego rezydenta w Paryżu, bo poprzedni zmarł nieoczekiwanie na zawał serca, nie mówiąc już
o operacji „Gamajun" — po prostu jadł i spał w swoim gabinecie.
Zatracał poczucie czasu, zdając się całkowicie na współpracowników, którzy informowali go o wyznaczonych spotkaniach. Po tak wzmożonym wysiłku przez kilka dni chodził zazwyczaj wykończony, ale w sytuacjach kryzysowych nie myślał o zmęczeniu, głowił się jedynie nad sposobami wyjścia z trudnego położenia. Zresztą miał świadomość, że wszelkie kryzysy dość szybko mijają. Czasami kończyły się dobrze, czasami źle, i choć zdawał sobie sprawę, że
mogą nawet doprowadzić do jego śmierci, traktował je wyłącznie jako przejściowe trudności, które muszą przeminąć. Zupełnie inaczej podchodził do codziennej monotonii, nigdy bowiem nie był pewien, co mu los zgotuje, kiedy i w jaki sposób nastąpi jej koniec.
Zdumiał się, gdy do jego gabinetu wkroczył bez zapowiedzi Ryżow. Szybko jednak zrozumiał, dlaczego tamten pofatygował się do niego osobiście.
— Czy operacja „Gamajun" przebiega bez przeszkód? — zapytał Ryżow.
— Wszystko idzie zgodnie z planem — odparł. — Nuricz skontaktował się w Chicago z Woodwardem, który dostarczył mu przesyłkę. Nie otrzymałem jeszcze wiadomości, czy Nuricz wyjechał już z miasta, ale mam nadzieję, że tak. Zaraz zadzwonię do sekretarza, jeśli sobie życzycie, i sprawdzę, kiedy powinien ruszyć w dalszą drogę.
Ryżow powstrzymał go ruchem ręki i zaczął niespiesznie przechadzać się po pokoju, wodząc spojrzeniem po nagich, białych ścianach.
— Nie, nie trzeba — rzekł. — Znam na pamięć harmonogram jego podróży. Powiedzcie mi, co wy o tym wszystkim myślicie.
Tylko spokojnie, pomyślał Serow, którego mimo zmęczenia obleciał nagle strach.
— Wiele się zastanawiałem nad tą sprawą od czasu naszej ostatniej rozmowy. Jak zaznaczyliście, towarzyszu pułkowniku, Nuricz jest bardzo dobry. Wszystko wskazuje na to, że bez
większych przeszkód dotrze do wytypowanego miejsca. Nasi agenci ustalili, że jest śledzony przez Amerykanów. Ich służby wywiadowcze wkładają w to wiele wysiłku. Stąd też możemy wnioskować, że przynajmniej częściowo uwierzyli w wymyśloną przez nas historię.
— Obawiam się jednak, że mogą nabrać podejrzeń, jeśli im choć trochę nie pomożemy. Nie wątpię, że Nuricz zostanie najpierw gruntownie przesłuchany przez CIA, zanim przekażą go do dyspozycji FBI, a jego zeznania mogą rzucić cień na całą operację. Nie umiem powiedzieć w jaki sposób, ale boję się, że jest to bardzo prawdopodobne.
— Dlatego też uważam, że powinniśmy jakoś nagrodzić wysiłki Amerykanów. Przez cały czas się spodziewają, że zdemaskują gigantyczną, niezwykle ważną operację, może więc warto ją zorganizować. Jestem zdania, że w odpowiednim momencie powinniśmy dolać nieco oliwy do ognia.
Ryżow uśmiechnął się wyrozumiale.
— Słucham, słucham.
Serow pospiesznie, skrótowo przedstawił mu swój plan. Pułkownik uśmiechał się tylko, nie zabierał jednak głosu, dopóki ten nie skończył, omawiając najmniej prawdopodobny wariant rozwoju sytuacji.
— Wiecie co, towarzyszu Serow? — powiedział. — Myślę, że znakomicie to wymyśliliście. Jestem z was bardzo zadowolony, a sądzę, że Krumin także zaaprobuje ten plan. Spotka was za to
odpowiednia nagroda.
— Ja tylko wykonuję swoje obowiązki, towarzyszu pułkowniku — odparł ostrożnie Serow.
— Ale spisujecie się naprawdę znakomicie.
Przez jakiś czas po wyjściu Ryżowa Serow siedział jeszcze sztywno za biurkiem, jak gdyby obawiał się, że najdrobniejszym ruchem sprowokuje przełożonego do powrotu. W końcu westchnął
ciężko i próbując ponownie się skupić oraz zapomnieć o chwilowym strachu, zaczął się zastanawiać nad rozwiązaniem problemu siatki paryskiej.
12
— Jak masz na imię? — powiedział wreszcie Jelonek. A jakże słodki i miękki miał głos!
„Chciałabym wiedzieć!" — pomyślała biedna Alicja. Odparła z pewnym smutkiem:
— Wcale nie mam imienia, przynajmniej w tej chwili.
— Pomyśl jeszcze raz — powiedział Jelonek. — To nie jest odpowiedź.
Alicja pomyślała, ale nic z tego nie wyszło.
— Bardzo cię proszę, powiedz mi, jak ty się nazywasz? — powiedziała potulnie. — Myślę, że
to może by trochę pomogło.
— Powiem ci, jeżeli pójdziesz ze mną jeszcze kawałek — odparł Jelonek. — Tu nie mogę sobie
przypomnieć.
Odpowiedni zestaw wytrychów znacznie ułatwił im zadanie. Kevin znalazł właściwy klucz do ciężkiej zasuwy w drzwiach już przy trzeciej próbie. Z zamkiem pod klamką poradził sobie jeszcze szybciej. Zaledwie po trzech minutach od chwili wejścia do budynku po cichu wkroczył wraz
z pomocnikiem do mieszkania Woodwarda.
Dostali się do budynku w dość niecodzienny sposób, a mianowicie fundując wybranym lokatorom po drobnym upominku. Kosztowało ich to znacznie taniej niż łapówka dla dozorcy,
a w dodatku uniknęli niebezpieczeństwa, zawsze istniała bowiem groźba, iż podejrzliwy gospodarz zawiadomi najemcę o wizycie w jego mieszkaniu dwóch tajemniczych osobników. Wystarczyło
jedynie doręczyć przesyłkę. Kevin wytypował aż trzech mieszkańców, którzy powinni w ciągu dnia być w domu, w dodatku poprzedniego wieczoru wysłał gońca z wiadomością o fikcyjnych
wygranych. Toteż gdy tylko zgłosili swoje przybycie przez domofon, podekscytowani lokatorzy natychmiast wpuścili ich do środka.
Zanim na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych radykalnie zaostrzono systemy bezpieczeństwa w blokach mieszkalnych, włamywacze z reguły naciskali jednocześnie wiele przycisków domofonów, trafiając w końcu na zniecierpliwionego lokatora, który otwierał drzwi wejściowe, nie zadając sobie trudu spytania o nazwisko gościa. Na szczęście te czasy już minęły, teraz złodziej mógł godzinami stać przed wejściem, lecz w większości wypadków nikt bez pytania go nie chciał wpuścić.
Kevin zebrał pięcioosobowy zespół. On i dwaj inni udali się do wybranych mieszkań, aby doręczyć nagrody — chcieli w ten sposób zaoszczędzić czas, a ponadto gdyby zrodziły się jakieś podejrzenia, każdy z lokatorów mógłby podać inny rysopis. Następnie wraz z kolegą włamali się do mieszkania Woodwarda na drugim piętrze, natomiast trzeci agent zajął posterunek u szczytu schodów. Czwarty obserwował teren za domem i drabinę przeciwpożarową, piąty został w samochodzie i pilnował głównego wejścia do budynku. W razie konieczności mieli przekazywać ostrzeżenia za pomocą krótkofalówek. Wszyscy byli pracownikami CIA i zostali poinformowani, że wykonują ściśle tajne zadanie i nie wolno im mówić na ten temat nawet najbardziej zaufanym przyjaciołom z agencji. Kevin wiedział doskonale, że świadomość uczestniczenia w akcji,
o której nie można pisnąć słowa, znakomicie wpływa na morale agentów.
Weszli szybko do mieszkania, trzymając broń w pogotowiu. Zebrane dotychczas informacje pozwalały sądzić, że zastaną pusty lokal, woleli jednak nie ryzykować. Błyskawicznie sprawdzili
wszystkie pomieszczenia, lecz faktycznie w mieszkaniu nie było nikogo.
Niemal od razu natknęli się na coś niezwykłego.
— Kevin — szepnął młodszy agent. — Spójrz na to.
Woodward żył w wyimaginowanym świecie, otoczony przez samych wrogów, którzy bez przerwy go szpiegowali, chcąc zniweczyć wszelkie starania rewolucjonistów. Starannie chował jednak wszystkie rzeczy, które miały jakikolwiek związek z wielbionym przez niego Stalinem. Ale trzy lata wcześniej, tytułem próby, wysłał jedną ze starych fotografii wielkiego wodza pod adresem firmy, która reklamowała się, że za opłatą jednego dolara powiększy dowolne zdjęcie do rozmiarów plakatu. Gruby rulon odesłano mu pocztą i od tamtej pory trzymał go pod łóżkiem, ale chcąc jakoś uczcić rewolucyjne konszachty z Nuriczem, rozwiesił plakat od wewnątrz
na drzwiach szafy. Codziennie, gdy wracał po pracy do domu, otwierał je, siadał na łóżku i spoglądał w zimne, bezlitosne oczy swego duchowego przywódcy.
— Czy to ci coś mówi? — zapytał agent.
Kevin uśmiechnął się.
— Owszem, nawet bardzo wiele. Zostaw to, przeszukaj wnętrze szafy.
Praca posuwała się powoli. Zwykły włamywacz może się martwić jedynie o to, by nie narobić zbyt dużo hałasu i nie zaalarmować sąsiadów. Nie musi dbać o układanie wszystkich przedmiotów
dokładnie w tym samym miejscu, gdzie się znajdowały. W dodatku Kevin i jego pomocnik musieli zwracać baczną uwagę, czy Woodward nie skorzystał z pewnych elementarnych środków ostrożności, takich jak umieszczenie piórka na krawędzi szuflady czy też innych ledwie widocznych rzeczy, które w trakcie przeszukania musiałyby zostać poruszone. Układanie piórka (bądź podobnego lekkiego przedmiotu, jak choćby skrawek papieru toaletowego) na ruchomych elementach mebli jest metodą niezwykle prostą i skuteczną, gdyż przy otwarciu drzwi lub szuflady piórko spada. Działający w pośpiechu, niedoświadczony wywiadowca nie zwraca uwagi na
takie zabezpieczenia, a w ten sposób właściciel mieszkania może poznać, czy ktoś grzebał w jego rzeczach. Trudno wręcz uwierzyć, jak wiele osób dało się nabrać na tak proste pułapki.
Ale Kevin i jego kolega nie natknęli się na tego typu przeszkody. Skłonni byli jednak sądzić, że Woodward zrezygnował z podobnych chwytów już przed wieloma laty, uciekając się do znacznie bardziej wyrafinowanych metod.
Dość szybko znaleźli ukryte materiały. Kevin bez trudu otworzył wytrychem dolną szufladę stojącej przy łóżku komódki, gdzie pod stosami wycinków z chicagowskiej prasy, dotyczących głównie działalności trockistów, znajdowały się dziesiątki książek na temat socjalizmu oraz Stalina. Natknęli się także na kilka notatników zapełnionych drobnym, koślawym pismem Woodwarda. Kolega Kevina chciał sfotografować notatki, ten jednak się nie zgodził:
zajęłoby to co najmniej godzinę, a specjaliści z Langley musieliby przez wiele dni rozszyfrowywać bazgroły. Poza tym Kevin miał przeczucie, że w tych zapiskach nie znajdą żadnych wartościowych
informacji. Wielki plakat z podobizną Stalina oraz zawartość szuflady przekonały go, że prawdziwe jest to drugie przypuszczenie dyrektora — Woodward był trzeciorzędnym agentem, którego Rosjanie starali się izolować od wszelkich ważnych operacji. Żaden doświadczony szpieg nie trzymałby takich materiałów w domu. Przeglądał jeszcze wycinki prasowe, kiedy kolega trącił go łokciem.
— Popatrz na to.
Powell zajrzał do brunatnego kartonowego pudełka.
— Naboje — mruknął tamten — jakieś trzydzieści sztuk. Możemy zabrać jeden, żeby mieć do porównania, gdyby zaszła konieczność określenia rodzaju używanej broni.
Kevin pokręcił głową.
— Nie. Woodward prawdopodobnie liczy je dokładnie co wieczór.
— Czy to znaczy, że ma pistolet?
— Tutaj go nie znaleźliśmy — odparł, wzruszając ramionami. — Możliwe, że nosi broń przy sobie. Jeśli to prawda, musi być jeszcze bardziej stuknięty, niż wynikałoby z rodzaju literatury, jaką trzyma przy łóżku. Ponadto chyba znacznie groźniejszy, niż początkowa sądziliśmy.
Pół godziny później wyszli z mieszkania, zostawiając wszystko w idealnym porządku. Nigdzie nie znaleźli pistoletu.
Parking strzeżony w samym centrum chicagowskiego North Side zajmuje cały duży kwartał. Zwykle jest zatłoczony — dokoła wznoszą się wysokie biurowce, a zaledwie trzy przecznice dalej
znajduje się wjazd na obwodnicę miejską. Wczesnym popołudniem trudno znaleźć choć jedno wolne miejsce. Tego dnia było podobnie.
Nuricz stał w samoobsługowej pralni po drugiej stronie ulicy, obserwując parking przez zaparowaną z lekka szybę. Trzy kobiety korzystające z pralek nie zwracały na niego uwagi. Tylko mała, mniej więcej czteroletnia dziewczynka, posadzona przez matkę na krześle, tkwiła nań nieruchomo, dłubała w nosie i nie spuszczała wielkich piwnych oczu z nieznajomego. Nie reagowała nawet na groźne spojrzenia mężczyzny, toteż Nuricz po pewnym czasie
przestał się przejmować dzieckiem.
Uważnie przyglądał się zaparkowanym samochodom, co chwila zerkając w głąb ulicy. Woodward podstawił auto pół godziny temu i swobodnym krokiem opuścił parking, co Nuricz przyjął z ogromną ulgą. Musiał się jednak przekonać, czy Amerykanina nikt nie śledzi.
W normalnych warunkach nie marnowałby czasu, już dawno wsiadł do samochodu i odjechał, ale złe przeczucia nie dawały mu spokoju. Gdyby ktoś śledził Woodwarda, cała operacja zostałaby
zdemaskowana.
To wszystko przez zachowanie tego wariata, tłumaczył sobie w duchu. Wiedział jednak, że choć Amerykanin mógł mu przysporzyć wiele kłopotów, to dla niego nie stanowił bezpośredniego
zagrożenia, nie było powodów do tak silnego zdenerwowania.
Na szczęście nie musiał się już z tamtym kontaktować, pozostawało mu jedynie zgłosić się później telefonicznie i dowiedzieć, czy łącznik nie otrzymał dla niego jakichś nowych instrukcji.
Nie, pomyślał teraz, to nie Woodward jest przyczyną niepokoju, lecz cała ta zwariowana operacja. Ale jaki mam wybór?
Westchnął głośno, po raz ostatni spojrzał na piwnooką dziewczynkę w czerwonych spodniach i zaplamionym polo, wreszcie wyszedł z zakładu i ruszył w stronę parkingu. Zapłacił stróżowi,
pospiesznie sprawdził wnętrze auta (gdyż planował dokonać szczegółowej inspekcji na którymś z przydrożnych parkingów, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Chicago), przejrzał plan miasta i wyjechał na ulicę. Mimo wszelkich środków ostrożności, nie zwrócił uwagi na to, że trzy samochody kilkakrotnie przejeżdżały ulicą obok parkingu.
Zespoły agentów wywiadu utworzyły szczelny kordon wokół auta Nuricza piętnaście minut po opuszczeniu Chicago. Posługiwali się tą samą metodą, co podczas obserwacji autobusu: jeden wóz
jechał na przedzie, pozostałe za Rosjaninem. Ponieważ tym razem nie znali celu podróży szpiega, w tyle obstawiały go aż cztery pojazdy. Kiedy tylko minęli Rockford, Kevin połączył się z centralą
CIA w Langley, korzystając z radiostacji dużej mocy, i poprosił techników o przełączenie rozmowy na linię telefoniczną, podając numer gabinetu dyrektora Grupy L.
— Wyjechał z Chicago, panie dyrektorze, w kierunku Saint Paul — oznajmił. — Wygląda na to, że zmierza do Montany. Nie sądzę, żeby nas spostrzegł, aczkolwiek przed wyruszeniem w drogę przedsięwziął zaostrzone środki bezpieczeństwa. Gdybym nie dysponował tak licznym zespołem, pewnie bym go zgubił już kilka razy. Mam nadzieję, że damy sobie radę sami, ale na wszelki
wypadek przekazałem numery rejestracyjne jego auta wszystkim patrolom wzdłuż domniemanej trasy. Jeśli nawieje, może zdołają go namierzyć chłopcy z drogówki.
— Znakomicie, mój chłopcze. Znakomicie — odpowiedział mu miękki, czysto brzmiący głos starego. — Carl zameldował, że grupa śledząca Woodwarda nie zauważyła niczego szczególnego.
Kevin przez chwilę się zastanawiał nad doborem słów, gdyż zdawał sobie sprawę, że rozmowę przez radio bardzo łatwo można przechwycić.
— Czy dotarła do pana szczegółowa informacja na temat Woodwarda, którą wysłałem?
Trzy godziny po włamaniu do mieszkania łącznika jeden z ludzi Powella wsiadł na pokład samolotu lecącego do Waszyngtonu. Oficjalnie został zwolniony z obowiązków z powodu lekkiego
przeziębienia. Oprócz normalnego raportu z przebiegu akcji, dostarczył dyrektorowi również ściśle tajną relację Kevina z przeszukania lokalu, zawierającą także jego wnioski. Napisał, że według,
niego Woodward jest podrzędnym agentem wykonującym tylko zadania pomocnicze, prawdopodobnie niezrównoważonym psychicznie i uzbrojonym. Ponieważ informacje zostały zdobyte metodami, których nie mogły zaakceptować żadne komisje nadzorujące pracę wywiadu, nie można ich było przekazać w jakimkolwiek oficjalnym meldunku. Dla nikogo nie jest jednak tajemnicą, że każda z agencji posługuje się podobnymi, „nieistniejącymi" danymi, które z zachowaniem daleko posuniętej ostrożności, w najściślejszej tajemnicy, zdobywa się między innymi takim sposobem, jakim posłużył się Powell.
— Tak, dostałem. Twoje spostrzeżenia są niezwykle cenne, wręcz nieocenione, chociaż zostały sformułowane w widocznym pośpiechu.
Kevin poczuł dumę.
— Dziękuję, panu. Mam nadzieję, że będą przydatne.
— Co prawda cała ta sprawa staje się jeszcze bardziej zagadkowa, ale Woodward, przynajmniej w jakimś stopniu, pasuje nam do poprzednich łączników. Dotychczas wykorzystywano tylko drobne płotki, które zaraz po pierwszym spotkaniu z Różowym wracają do normalnych zajęć. Następnego dnia porozumiewają się telefonicznie, korzystając z wybranych budek. To sprytna metoda. Nie da się ich podsłuchać, gdyż moglibyśmy jedynie podłączyć się do ich domowych aparatów, oni zaś ustalają numer budki telefonicznej i godzinę spotkania w trakcie pierwszej rozmowy. Gdyby nie to, że mamy ich pod ścisłą obserwacją, pewnie byśmy się nigdy nie dowiedzieli, iż nawiązali kontakt telefonicznie. Na szczęście tego typu połączenia zamiejscowe trzeba zamawiać przez centralę.
— Miejmy zatem nadzieję, że Różowy zastosuje tę samą metodę i jeszcze raz zadzwoni do Woodwarda.
— Jestem o tym przekonany. Dotychczas wszystko szło jak z płatka, czemu mieliby wprowadzać jakiekolwiek zmiany?
— Czy są jakieś nowiny? Kondorowi udało się coś wykryć?
— Nie, ale sytuacja może ulec zmianie, gdy Różowy dotrze w tamten rejon. Za bardzo na to nie liczę, ale nigdy nic nie wiadomo. Trafiłem na pewną ciekawą sprawę, która także może nie
mieć nic wspólnego z naszą akcją, chociaż... Przez ponad sześć miesięcy CIA rozpracowywała w Nowym Jorku pewnego człowieka, pracownika misji sowieckiej przy ONZ, który nie był nazbyt
zachwycony perspektywą powrotu do Rosji. Zdołali go jakoś przekonać, żeby uciekł i został w Stanach. Gotów jestem się założyć, że gdy jego kadencja dobiegnie końca, CIA zacznie go
szantażować i zmusi do powrotu do ojczyzny w roli podwójnego agenta. Ale to tylko moje przypuszczenia. W każdym razie ten facet jest sekretarzem oficera KGB działającego przy misji, chociaż sam nie pracuje w Komitecie. Tamci chyba wykorzystują go na tej samej zasadzie, co my pracowników naszych agencji. W ubiegłym miesiącu, tuż przed wypadkiem Parkinsa, ten mężczyzna zdecydował się wreszcie na współpracę. Pod pozorem kompletowania akt CIA
podjęła mrówczą pracę zbierania o nim wszelkich możliwych informacji, zapewne po to, by mieć go czym szantażować. Otóż wczoraj ten facet zameldował, że wśród oficerów KGB mówi się o jakiejś operacji, która ma mieć miejsce w stanach Środkowego Zachodu. Zdołał się dowiedzieć tylko tyle, że obecnie działalność głównego agenta skupia się w okolicach Chicago, ale już wkrótce powinien się on przenieść dalej na zachód. Naganiacz CIA poprosił Rosjanina o dalsze informacje, nie wiadomo jednak, czy uda mu się je zdobyć
— Zapewne chodzi o Różowego.
— Na to wygląda.
— To jeszcze jeden dowód na to, że mamy do czynienia ze skomplikowaną łamigłówką. Szkoda, że nie możemy się dowiedzieć o niej czegoś więcej.
W słuchawce na dłuższą chwilę zapadła cisza, wreszcie dyrektor powiedział:
— Wiesz co, Kevinie? Cała ta sprawa robi się coraz bardziej interesująca.
Powell miał wrażenie, że coś mu umknęło z tej wymiany zdań.
— Nie bardzo rozumiem, panie dyrektorze.
— Och, nieważne, po prostu głośno myślałem. W trakcie rozmowy z tobą przyszło mi coś do głowy, ale nie ma o czym mówić.
Malcolm i Sheila wracali do motelu w milczeniu. Obiad w domu Stuartów przebiegł bez zakłóceń, inspektor rolny i jego żona nawet dość ciepło, bez zbytniej podejrzliwości przyjęli jego „asystentkę." Malcolm nie przejął się kilkoma dwuznacznymi uśmieszkami ani tym, że kiedy Emma zaciągnęła Sheilę do swego pokoju, aby pokazać jej nową maszynę do szycia, Jerry mrugnął do niego znacząco i rzekł:
— Skąd wytrzasnąłeś taką zgrabną asystentkę? Na twoim miejscu nie odstępowałbym jej na krok.
Malcolm zaczerwienił się lekko.
— Wcale nie mam takiego zamiaru — odparł.
Ku jego zdumieniu ten pierwszy dzień minął bez większych zgrzytów. O szóstej rano obudził go odgłos wody spuszczanej w toalecie. Następnie Sheila w zwięzłych słowach poinformowała
go o planach. Kazała mu zostawić otwarte drzwi łazienki, kiedy szedł się wysikać, sama zaś usiadła na brzegu łóżka, wbijając w niego spojrzenie. Toteż z urażoną dumą stanął najdalej od
klozetu, jak tylko mógł, i spuścił spodnie, chcąc wynagrodzić jej gorliwość. Później poleciła mu nie zakładać szkieł kontaktowych do czasu, aż ona wyjdzie z toalety — dobrze wiedziała, że jest
krótkowidzem i nie może się bez nich obejść. Następnie zarządziła wspólną kąpiel pod prysznicem. Malcolm zapytał tylko, czy da radę się dokładnie umyć, obserwując zarazem każdy jego ruch.
Weszli jednocześnie do kabiny, starając się nie dotykać nawzajem i nie patrzeć na siebie, jeśli tylko było to możliwe. Malcom zażartował, że skoro już kąpią się razem, to Sheila mogłaby mu
umyć plecy. Ale natychmiast tego pożałował, dostrzegłszy jej lodowate, mordercze spojrzenie.
Kiedy byli gotowi do wyjścia, Sheiia zarządziła wizytę w „jej" pokoju, chciała bowiem pościągać nieco pościel, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej naturalnie. W pozostawionej tu walizce miała jedynie trochę ubrań, z których w ogóle nie chciała korzystać. Żałowali oboje, iż nie mają żadnych dokumentów potwierdzających ich fikcyjne, wspólne zadanie zlecone przez macierzystą firmę.
Stuarta spotkali przypadkowo na parkingu przed barem. Jerry zazwyczaj jadał śniadania w domu, ale tego dnia żona miała wrócić później z kościoła, a jemu nie chciało się szykować dla siebie jedzenia. Malcolm od razu pożałował, że pierwsze spotkanie Stuarta z Sheilą
nastąpiło tak niespodziewanie i nie mogli się do tego przygotować, ale dziewczyna znakomicie odegrała swoją rolę. Jerry'emu „asystentka" od razu się spodobała i już po kilku słowach zaprosił oboje na domowy obiad, a Sheiia obiecała, że na pewno przyjadą.
Podjęli przerwaną wcześniej pracę w rejonie na północny wschód od Whitlash. Przed przerwą na lunch odwiedzili cztery gospodarstwa. Malcolm zwrócił uwagę, że dziewczyna jemu zostawia wszelkie decyzje i posłusznie wykonuje polecenia. Wcieliła się w rolę układnej i pracowitej, typowej amerykańskiej sekretarki podróżującej ze swoim szefem i kochankiem, a przyszło jej to z taką łatwością, że poczuł się zażenowany. On sam był spięty, szorstki i nie potrafił
ukryć zdenerwowania. Po wypełnieniu drugiej ankiety powiedział Sheili, że zazdrości jej swobody, ona jednak odparła, iż jego nerwowość absolutnie pasuje do tej sytuacji.
— W ten sposób ludzie łatwiej się domyśla, że coś nas łączy — stwierdziła.
— Zachowujesz się tak, jakbyś miała ogromną praktykę — rzekł Malcolm, pragnąc nie okazywać ciekawości.
Sheila obrzuciła go lodowatym spojrzeniem. Jej ciepły, życzliwy stosunek do niego natychmiast znikał, kiedy tylko wsiadali do samochodu.
— Bo mam — powiedziała. — Czyżbyś zapomniał, co mówił Czu o zwerbowanym przeze mnie lotniku? To ja dobiłam z nim targu. Facet nadal myśli, że jestem w nim zakochana bez pamięci, że tęsknię za nim i jego pieszczotami, a ja ze swej strony robię wszystko, by go utrzymać w tym przekonaniu. Absolutnie wszystko. Im bardziej będzie w to wierzył, tym większy będziemy mieli z niego pożytek.
Następny kilometr przejechali w milczeniu. Wreszcie Malcolm zapytał:
— Czy ty... to lubisz?
— Chodzi ci o to, czy lubię chodzić z nim do łóżka? — spytała bez ogródek dziewczyna. — Muszę to robić. Facet nie jest odpychający, choć ma stanowczo zbyt wysokie mniemanie o sobie.
Nie umiem powiedzieć, czy to lubię, czy nie. Po prostu wykonuję swoją pracę. Tak jak w chwili obecnej muszę grać rolę twojej przyjaciółki.
— To dla mnie logiczne, potrafię to zrozumieć, ale... Ja bym tak nie umiał. Zwyczajnie bym nie mógł.
— Bo ty jeszcze nie wiesz, że liczy się jedynie satysfakcja z dobrze wykonanego zadania. Chyba nie masz zamiaru prawić mi kazań na temat miłości i przyzwoitości. To do ciebie niepodobne.
Malcolm westchnął.
— Nie mam zamiaru cię pouczać. Nie potrafię wyrazić, jak to odbieram; nie umiem tego logicznie uzasadnić. Ale zawsze mi się wydawało, że między dwojgiem ludzi... powinno coś być... Nawet jeśli chodzi wyłącznie o kontakty fizyczne.
— Dlaczego? Seks jest jedną z potrzeb fizjologicznych, może nie aż tak wyrazistą jak głód, ale podobną. Z tego punktu widzenia można go różnie wykorzystywać, jako źródło satysfakcji bądź
frustracji. W naszym fachu to jedno z wielu narzędzi pracy. Można by rzec, iż w Stanach jest to metoda wykorzystywana w każdym zawodzie. Nie masz mnie co żałować, Malcolmie. Chyba bardziej powinno ci być żal samego siebie.
Malcolm nie odpowiedział. Do końca dnia, jeśli nie liczyć koniecznej wymiany zdań przy wypełnianiu ankiet, prawie się do siebie nie odzywali.
Zaparkował dżipa na placyku przed motelem. Kiedy oboje wysiedli, Sheila zarzuciła mu ramiona na szyję.
— Tylko spokojnie — szepnęła. — Tak właśnie powinniśmy się zachowywać. Idziemy do parku na szczycie wzgórza.
Malcolm bez słowa objął ją wpół ramieniem i przytuleni weszli między drzewa. Stanęli na szczycie i w milczeniu spoglądali na niebo purpurowiejące o zachodzie słońca. Wreszcie Malcolm
szepnął:
— To piękna pora roku. Dni robią się coraz dłuższe.
— Owszem. Ale byliśmy tu już wystarczająco długo, na pewno ktoś nas zauważył. Kiedy wejdziemy do motelu, masz się pochylić i szeptać mi coś do ucha.
Malcolm posłusznie wypełnił ten rozkaz.
Leżąc na łóżku, przyglądał się wieczornej krzątaninie Sheila przez grube szkła starych okularów. Dziewczyna otworzyła neseser, z którym nie rozstawała się nawet na chwilę. Obok rewolweru Malcolma i apteczki, trzymała w nim niewielką, lecz mającą duży zasięg krótkofalówkę. Czterokrotnie w ciągu dnia kontaktowała się z Czu, ale Malcolm nie potrafił określić, według jakiego schematu ustalili godziny łączności. Za każdym razem rozmowa trwała
zaledwie kilka sekund, tyle tylko, ile trzeba było na przekazanie zaszyfrowanego meldunku. Teraz także wezwała kolegę i rzuciła do mikrofonu kilka słów. Malcolm wiedział doskonale, że gdyby
w wyznaczonej porze nie złożyła meldunku, Czu natychmiast by pomyślał, iż to on złamał dane słowo. Dlatego przy każdym nawiązywaniu łączności ogarniała go złość. Sheila także przysłuchiwała się jego meldunkom składanym przez telefon, ale w przeciwieństwie do niego rozumiała znaczenie wszystkich słów kodu — musiała je poznać w trakcie przesłuchania z użyciem
narkotyków.
Tym razem Sheila po skończeniu rozmowy wyglądała na zadowoloną. Odsunęła buty i plecak Malcolma, jak zwykle ciśnięte niedbale obok krzesła, i postawiła w tym miejscu neseser. Spojrzała
na niego z pewną dozą wyrozumiałości, po czym starannie ułożyła jego rzeczy obok szafy. Ale kiedy zaczęła się rozbierać, znów przybrała kamienny wyraz twarzy.
Jej pogodny nastrój utrzymywał się od chwili wyjścia z domu Stuartów. Malcolm miał wrażenie, że traktowała go z pewną dozą sympatii. Toteż krytycznym okiem popatrzył, jak układa sobie koc
na fotelu. Stwierdziwszy w końcu, że najwyżej usłyszy odmowną odpowiedź, zdecydował się i zagadnął:
— Możemy spać razem albo przynajmniej korzystać na zmianę z fotela.
Sheila przerwała układanie koca i spojrzała na niego zdumiona.
— Daj spokój, niczego nie knuję — wyjaśnił pospiesznie. — Widziałem, że ledwo się podniosłaś dziś rano. Jeszcze kilka nocy w fotelu i będziesz jak sparaliżowana. Jak wtedy dokończymy naszą akcję? Nie obchodzi mnie to, czy zrobisz z siebie kalekę. Mówię szczerze. Ale nie chcę też, żeby to wszystko spaliło na panewce. Zatem wybieraj, albo śpimy razem w łóżku, albo na zmianę w fotelu. Obiecuję, że nie będę próbował cię udusić poduszką ani nic takiego. Do cholery, już kilka razy miałem sposobność się od ciebie uwolnić — skłamał. — Czemu więc miałbym próbować w ciągu nocy?
Sheila zastanawiała się przez kilka sekund, po czym złożyła koc z powrotem i schowała go do szafy. Po raz kolejny otworzyła neseser, coś z niego wyjęła i odstawiła na miejsce. Bez słowa
odwróciła się tyłem i poszła do łazienki.
No, jakoś to przeszło, pomyślał Malcolm. Tylko nie próbuj być za bardzo dociekliwy i o nic jej nie pytaj. Sama powie prawdę.
Chcąc okazać swą obojętność, zdjął okulary, ułożył się wygodnie pod kołdrą i zamknął oczy, jakby starał się zasnąć. Usłyszał szum spuszczanej wody, ale jeszcze dłuższy czas potem w pokoju panowała cisza. Kiedy ostatecznie miał się już poddać i spojrzeć na dziewczynę, powiedziała:
— Masz, weź to.
Malcolm usiadł w łóżku i otworzył oczy. Sheila trzymała na wyciągniętej dłoni jakąś tabletkę, a w lewej ręce szklankę z wodą. Tym razem miała na sobie białą bawełnianą bluzkę, pod spodem
nie zauważył jednak szelek i kabury z pistoletem.
— Co to jest? — zapytał.
— Delikatny środek nasenny. Nie zwali cię to z nóg, a jedynie pogłębi twój i tak kamienny sen, więc rano zapewne trzeba cię będzie siłą ściągać z łóżka. To zwykły środek bezpieczeństwa, w ten
sposób bez obaw zdołam usnąć przy tobie.
— Och, na miłość boską! Pewnie jeszcze wsadzisz pistolet pod poduszkę. A jeśli nocą wypali?
Uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Zamknęłam go w neseserze. Jeśli ktoś się tu włamie, nie zostanie nam nic innego do obrony, jak robić dobre wrażenie. Weź tę pigułkę, jest już późno, a musimy wstać o szóstej rano.
Malcolm połknął tabletkę. Po dziesięciu minutach, mimo rozpaczliwych wysiłków, zaczął bezlitośnie zapadać w sen. Sheila leżała obok i oddychała spokojnie, miarowo. Mogę się założyć, że nie śpi, przemknęło mu przez myśl. Kiedy już tracił kontakt z rzeczywistością, dziewczyna odezwała się niespodziewanie:
— Malcolm, nie śpisz jeszcze?
— Co? A, tak... Jeśli to jest łagodny środek nasenny, to wolę nie próbować tych mocniejszych.
Nie odpowiedziała. Dopiero później doszedł do wniosku, że chciała zadać mu pytanie w dokładnie wyliczonym momencie, kiedy będzie balansował na granicy snu i jawy. Przyszło mu także do głowy, iż zależało jej na tym, by rano nie mógł sobie przypomnieć żadnych skojarzeń związanych z tą kłopotliwą dla niej rozmową. W każdym razie uznał to wyjaśnienie za bardzo prawdopodobne.
— Ci ludzie, u których dziś byliśmy, Stuartowie — zagadnęła — są szczęśliwi, prawda?
— Tak, chyba tak.
— Wydaje ci się, iż są szczęśliwi, ale na swój sposób jest ci ich żal... Nie, to złe określenie. Uważasz, że oni się pomylili, są w błędzie, udają szczęśliwych, podczas gdy... powinni się martwić. Właśnie w ten sposób o nich myślisz, prawda?
Jezu, pomyślał Malcolm. Ale sobie wybrała chwilę na rozważania filozoficzne...
— Mniej więcej coś w tym rodzaju.
— A nie zauważyłeś, że tak naprawdę oni są nieszczęśliwi? Może nawet nigdy...
— Hej, misjonarko! — przerwał jej Malcolm, usilnie próbując zebrać myśli. — Jest już późno i dałaś mi środek nasenny. Nie próbuj mnie przekonywać. Może oni są na tyle głupi, że uważają
swoje zasrane życie za szczęśliwe. Jeśli się nad tym zastanowić... Jedyne, co odczuwam po wizycie u nich, to zazdrość. Wydaje mi się... — ziewnął szeroko — iż zazdroszczę im właśnie tego szczęścia.
— Nie myślisz, że i tobie uda się je znaleźć?
Z trudem przychodziło mu formułowanie odpowiedzi, język mu się plątał.
— Pewnie moglibyśmy... Nie, może tylko ja... Sam nie wiem. Pogadamy jutro. Dzisiaj przyjmijmy, że nie jestem pewien, czy mam szansę odnaleźć takie szczęście, jak oni.
— Ty jednak nie wierzysz w ten ustrój, kiedy na nich patrzysz, zgadza się? — nalegała Sheila.
— Posłuchaj — syknął ze złością, gdyż odrobina adrenaliny we krwi złagodziła nieco działanie tabletki. Odwrócił się w stronę dziewczyny i oparł głowę na ręce. Powieki mu opadały, ale zmusił
się jeszcze do logicznego myślenia. — Nie wierzę w ten ustrój, ale tak samo nie wierzę w wasz. Czuję się jednak znacznie lepiej w tym systemie, który... napawa mnie optymizmem, niż kiedykolwiek mógłbym się poczuć w innym. Niech wszystko zostanie tak, jak jest. Nie mam zamiaru cię o niczym przekonywać, nie będę nawet próbował. Ale ty również mnie nie przekonasz. Jak sama powiedziałaś, łączą nas wyłącznie sprawy profesjonalne, skończmy więc tę głupią rozmowę.
Odwrócił się z powrotem. Był zły na siebie, ogarniała go wściekłość, że w ogóle doszło do tej wymiany zdań. Jutro będę jej mógł to lepiej wytłumaczyć, pomyślał w końcu.
— Żal mi ciebie — szepnęła po chwili dziewczyna.
Ale Malcolm nie zdążył się jeszcze rozluźnić.
— Niby dlaczego? — syknął ze złością, chcąc ostatecznie zakończyć tę idiotyczną sprzeczkę przed zaśnięciem.
— Gdyż nie masz niczego, w co mógłbyś wierzyć.
Milczał przez chwilę.
— A mnie jest żal ciebie — odparł.
— Z jakiego powodu?
— Bo ty masz w co wierzyć.
Przez resztę nocy nie odzywali się już do siebie
13
A wtedy (jak to Alicja później opisała) wiele zaczęło się dziać w jednej chwili.
— Co on robi, do cholery? — chyba już po raz setny zapytał Kevina siedzący z tyłu agent. — Przecież to nie ma najmniejszego sensu!
Ten jednak nie zareagował, zresztą nie umiał udzielić żadnej odpowiedzi.
Była środa, od czasu wyjazdu Różowego z Chicago upłynęły dwa dni. Rosjanin prowadził samochód przez cały poniedziałek i większą część nocy, zatrzymując się jedynie na posiłki i w celu
uzupełnienia paliwa. Dopiero nad ranem zajechał przed motel w Jamestown, w Dakocie Północnej, zaskarbiając sobie niewymowną wdzięczność Kevina i całego zespołu wycieńczonych agentów.
Wynajęli pokoje w innym motelu, na jakiś czas przekazując żmudne obowiązki grupie miejscowych pracowników FBI. Powell wyznaczył jedynie swoich trzech najbardziej wypoczętych ludzi do nadzorowania funkcjonariuszy, złożył telefonicznie krótki meldunek w Waszyngtonie, po czym dosłownie zwalił się na łóżko.
Nuricz nie zabawił długo w Jamestown, już o dziewiątej rano we wtorek zasiadł do śniadania. Wywiadowcy zostali ostrzeżeni w ostatniej chwili, a ponieważ nie znali harmonogramu podróży
śledzonego szpiega, musieli zrezygnować z porządnego posiłku w jakimkolwiek lokalu. Usłużni policjanci dostarczyli im do samochodów jedynie bułki z hamburgerami, pochodzące z jakiejś
podrzędnej, funkcjonującej przez okrągłą dobę smażalni. Dwaj agenci FBI pilnowali Różowego przez cały czas pobytu w barze, lecz nie zauważyli niczego podejrzanego.
Po śniadaniu Nuricz pojechał dalej na zachód drogą numer 94 — nowoczesną, czteropasmową autostradą międzystanową, biegnącą jak z bicza strzelił przez bezludną, monotonną równinę Dakoty. Tylko gdzieniegdzie na brunatnych stepach można było dojrzeć oazy świeżej zieleni, a ponieważ teren był zupełnie płaski, widoczność sięgała wielu kilometrów. Musieli zostać daleko w tyle za samochodem Rosjanina, żeby nie wzbudzać jego podejrzeń.
Wszystko szło znakomicie aż do czasu, gdy byli zaledwie godzinę drogi od Bismarcku, stolicy stanu. Bez żadnych widocznych powodów Różowy zaczął nagle zmieniać szybkość. To zwalniał do 50, to znów przyspieszał do 110 czy nawet 120 kilometrów na godzinę. Kiedy wyhamował po raz pierwszy, prowadzący wóz znalazł się za blisko i musiał go wyprzedzić. Kevin polecił przez
radio tamtemu zespołowi jechać prosto do Bismarcku, wyszedł bowiem z założenia, że Rosjanin na pewno zapamiętał to auto. Nie zdążyli jeszcze uformować na nowo szyku, gdy Różowy nagle
przyspieszył do 120 kilometrów na godzinę. Dość szybko wyprzedził ten sam wóz, któremu Kevin gorączkowo nakazał utrzymywać stałą prędkość, i omal nie dogonił zespołu jadącego na przedzie.
Zlany potem Kevin ledwie nadążył przez radio dyktować im szybkość, każąc za wszelką cenę utrzymywać dystans do Rosjanina.
Wtedy właśnie siedzący za nim kolega rzucił wściekle:
— Co on robi, do cholery? Nie wierzę, żeby miał jakieś kłopoty z samochodem.
— Ja też nie wierzę — odparł Kevin — chociaż wolałbym, aby tak rzeczywiście było. — Rozejrzał się na boki; w płaskim terenie widoczność sięgała wielu kilometrów. — Jeśli się jeszcze
trochę tak pobawi, to wkrótce wszyscy będziemy mogli się uważać za spalonych.
— Myślisz, że wie o nas?
— Nie — mruknął Powell w zamyśleniu — nie daliśmy mu żadnych powodów. On nie wie, że go śledzimy, ale według mnie się tego obawia. Dlatego wymyślił taką zabawę. Przypuszcza, że
związaliśmy mu ręce, więc zaczyna się szarpać. Nie możemy się zdradzić, ale nie możemy również tracić go z oczu. Nie wolno nam podjechać za blisko, bo z pewnością nas zauważy, a jeśli zostaniemy za daleko w tyle, ucieknie bez trudu.
— Czemu więc, do cholery, dopiero teraz zaczął się z nami bawić w kotka i myszkę?
Kevin uśmiechnął się blado.
— Bawił się przez cały czas. Pamiętasz numer z autobusem? A jak zachowywał się w Chicago i w Nowym Jorku? Cały czas próbował nas wywieść w pole, ale swoje najlepsze numery zachował
na taką okazję — wskazał za szybę samochodu. — Znasz jakiś teren, gdzie byłoby trudniej niepostrzeżenie śledzić człowieka?
Tamten powoli odwrócił głowę i omiótł spojrzeniem bezkresne prerie Dakoty. Po chwili wzruszył ramionami.
— No cóż, to na pewno nie jest Bronx, gdzie nigdy nie można znaleźć miejsca do zaparkowania. Ale tam łatwo się zgubić w tłumie. Co więc robimy? Bo w końcu wszystkie nasze wozy będą spalone i całą akcję diabli wezmą. Gdybyśmy ściągnęli helikopter, wtedy dla niego cała sprawa stałaby się oczywista.
Kevin nie odpowiedział. W milczeniu dojechali aż do Bismarcku. Ale tutaj znowu padło pytanie:
— Co on wyczynia, do jasnej cholery? Pomylił drogi?
Zakładali, że Różowy pojedzie dalej autostradą numer 94 w kierunku Montany. Ale ten musiał zmienić zdanie. Zaledwie minął centrum handlowe miasta, kiedy niespodziewanie skręcił w drogę wiodącą na północ. Na szczęście wóz prowadzący zdążył się przedrzeć bocznymi ulicami Bismarcku i wyjechać na szosę, zanim jeszcze Różowy minął granicę miasta.
Kevin spoglądał z zakłopotaniem to na kierowcę, to na siedzącego z tyłu kolegę. Obaj także się pocili.
— Jeśli jeszcze kilka razy tak nagle zmieni trasę, na pewno nam zwieje — mruknął kierowca. — Najpierw wyeliminuje wozy podążające z tyłu, a potem, przyspieszając niespodziewanie, namierzy
auta jadące przed nim.
— Zdaję sobie z tego sprawę — mruknął Kevin. Przez chwilę się zastanawiał, wreszcie rzekł z uśmiechem. — Mamy jeszcze szansę. Co prawda niewielką, ale realną. Podaj mi radiostację.
Po upływie pół godziny nabrał pewności, że jego plan da się wcielić w życie. Skontaktował się z dyrektorem, ale ten przed wydaniem zezwolenia musiał się porozumieć z biurem prokuratora
generalnego. W dodatku trzeba było wykorzystać znajomość z wieloma wpływowymi politykami. Przejeżdżali właśnie przez Underwood, niewielką mieścinę w połowie drogi między Bismarckiem a Minot, kiedy Carl przekazał drogą radiową zgodę na zmianę planów. Kevin podejmował spore ryzyko, ale nie miał innego wyjścia.
Zawrócili, nakazując tylko jednemu zespołowi jechać dalej za Różowym. Kevin polecił przez radio wszystkim jednostkom z miasteczek środkowej części stanu, jakim mógł rozkazywać, a które
dysponowały nie oznakowanymi samochodami — FBI, patrolom drogowym, biurom szeryfów okręgowych, inspektoratom Departamentu Skarbu, a nawet żandarmerii wojskowej — pozostać
w gotowości. Wracali do Bismarcku na sygnale, pokonując drogę dwa razy szybciej niż poprzednio.
Ów plan opierał się na logice i doświadczeniu. Różowy prawdopodobnie w krótkim czasie zdołałby umknąć wywiadowcom, zgodnie z przypuszczeniami kierowcy. Na równinach Dakoty zespoły obserwacyjne nie miały większych szans utrzymać swojej akcji w tajemnicy. Zatem należało przedsięwziąć jakieś działania.
Niemal każdy wóz patrolu drogowego czy policji stanowej wyposażony jest w radar do pomiaru prędkości. To proste, przenośne urządzenie da się bez większego trudu zamontować w każdym samochodzie. Co prawda jego wskazania nie są zbyt dokładne, a zasięg stosunkowo ograniczony. Patrole z Montany korzystały głównie z modelu zdolnego wykonać pomiar do odległości dwunastu kilometrów — przy założeniu, że nie zakłócą go żadne nierówności terenu. Ale na płaskiej prerii nie było takich przeszkód.
Kevin polecił zainstalować w trzech nie oznakowanych autach radary wypożyczone od patroli drogowych. Poprosił też o pomoc czterech doświadczonych funkcjonariuszy. Szef drogówki w Dakocie Północnej z radością spełnił wszystkie prośby Departamentu Sprawiedliwości — zwłaszcza że obiecano mu przydzielenie „funduszu specjalnego", który rok wcześniej Stanowa Komisja Finansów wycięła z budżetu.
Trzej policyjni technicy w ciągu dwudziestu minut zamontowali radary w samochodach wywiadowców. Przez cały ten czas Powell był w ciągłym kontakcie radiowym z zespołami śledzącymi Różowego. Wreszcie, w eskorcie kilku wozów policyjnych, z rykiem syren pomknęli z powrotem na północ. Dotarli do Underwood w samą porę, aby ponownie przejąć obserwację Rosjanina. Ten bowiem, zaraz po odłączeniu się Kevina od grupy, skręcił w boczną
drogę wiodącą na wschód, następnie zatoczył wielkie koło i znów wyjechał na tę samą szosę prowadzącą do Minot.
Dość szybko odtworzyli pierwotny szyk. Jeden samochód zaopatrzony w radar zajął miejsce na czele, drugi posuwał się za Rosjaninem. Kevin w trzecim został z tyłu w sporej odległości. Nawiązał łączność ze wszystkimi wozami służb stanowych biorącymi udział w akcji.
Patrole znakomicie się spisały podczas jego nieobecności, chociaż Różowy zdążył wyeliminować aż sześć pojazdów. Polecił dwóm ze swoich spalonych zespołów dołączyć do prowadzącego auta z radarem, a dwóm pozostałym nakazał trzymać się z tyłu w odwodzie.
— Musimy zakładać — wyjaśnił swemu asystentowi, kierowcy, oraz młodemu, gorliwemu funkcjonariuszowi z drogówki — iż Różowy będzie nadal próbował nieoczekiwanie skręcać i przyspieszać, żeby się pozbyć obstawy jadącej przed nim. W takim wypadku będziemy musieli przejąć obserwację do czasu, aż jeden z wozów odwodu, który pogna do przodu, wyprzedzi nas i Rosjanina, odtwarzając pierwotny szyk. Przy następnej takiej próbie na czoło będzie się musiał wysunąć trzeci samochód z radarem, żeby tamten nie spostrzegł znowu tego samego auta. Wyprzedzane zespoły będą zajmowały miejsce na końcu szyku. W ten sposób zdołamy dokonać
sześciu zmian do czasu, aż Różowego ponownie wyprzedzi pierwszy zespół. Jeśli dopisze nam szczęście, niczego nie zauważy.
— Ale zdaje pan sobie sprawę — wtrącił nerwowo policjant — że na zatłoczonej drodze czy w mieście radar na nic się nie przyda. Zbyt trudno będzie prowadzić pomiary prędkości jednego, wybranego pojazdu.
— W większych miastach zacieśnimy szyki, wykorzystując wozy tutejszych służb drogowych. Natomiast nie musimy się chyba martwić o wzmożony ruch na drodze. Poprosiliśmy was o pomoc właśnie dlatego, że w Dakocie szosy są tak puste. Narobiliśmy sporo zamieszania, ale nie było innego wyjścia.
Różowy jechał ciągle na północ, od czasu do czasu nagle przyspieszając. Zaczął też częściej się zatrzymywać na przydrożnych parkingach i stacjach benzynowych. Przez cały czas Kevin trzymał
się z tyłu w takiej odległości, na jaką im tylko pozwalał zasięg radaru. We wszystkich mijanych miasteczkach śledzenie przejmowały grupy funkcjonariuszy, ani na moment nie spuszczając
Rosjanina z oka. Wreszcie zatoczyli olbrzymie koło i o zmierzchu wjechali ponownie do Jamestown. Tym razem Różowy zatrzymał się w innym motelu, natomiast zmęczeni agenci z wdzięcznością przyjęli fakt, że właściciel hoteliku uprzejmie przydzielił im te same pokoje, w których spędzili poprzednią noc. O tej porze roku rzadko się tu spotykało turystów, więc podróżujący służbowo w tak dużej grupie mężczyźni byli mile widzianymi gośćmi.
— Nadal uważasz, że jeszcze się nie zorientował, iż jest śledzony? — zapytał dyrektor przez telefon, gdy Kevin składał mu wieczorem codzienny meldunek.
— Owszem, wciąż mam wrażenie, że kluczy tylko na wszelki wypadek. Zachowywaliśmy wzmożoną ostrożność. Poza tym wcale nie stara się tak bardzo nam wymknąć, jak można by sądzić. Należy stąd wnioskować, że nas nie zauważył i podejmuje zwykłe środki ostrożności, zostawia swoje najsprytniejsze sztuczki na lepszą okazję. Gdyby dostrzegł, że jest śledzony, już dawno by nam uciekł.
— To wszystko jest bardzo denerwujące — mruknął stary, wzdychając głośno. — CIA przekazała mi informację uzyskaną od tego pracownika sowieckiej misji przy ONZ, zwodzonego od wielu miesięcy, która może nam coś wyjaśnić. Otóż w ostatni weekend ich rezydent w Chicago odebrał w przedstawicielstwie handlowym jakieś urządzenie elektroniczne. Przesyłka zawierała ponadto bliżej nieokreśloną kwotę pieniędzy i trochę różnych drobiazgów, między innymi pistolet.
Według tego Rosjanina była przeznaczona dla jakiegoś agenta, który przejazdem powinien odwiedzić Chicago, i miała być dostarczona przez tamtejszego łącznika. Twierdził, że cały ten przerzut ściśle wiąże się z operacją, o której informował już poprzednio.
— W jakim stopniu można ufać temu Rosjaninowi?
— No cóż, CIA twierdzi, że raczej mówi prawdę. Są bardzo zadowoleni z dotychczasowej współpracy. Jak należało się spodziewać, zaczęli mu już płacić. Wcale nie ukrywają, że gdy tylko
wyciągną z niego co się da, wyłożą karty na stół i odeślą do Rosji w charakterze podwójnego agenta.
— Nie naciskali go o dalsze informacje w tej sprawie?
— Nie za bardzo jeszcze mogą naciskać. I tak należy się cieszyć z tego, co uzyskali do tej pory. Czy ożywił się któryś z poprzednich łączników Różowego?
— Nie — odparł Kevin. — Ta kobieta z Nowego Jorku, Brooks, oraz kierowca furgonetki, Pułaski, siedzą cicho jak myszy pod miotłą. Agenci obserwujący Woodwarda meldowali o jego dziwnym zachowaniu, sądzę jednak, że nie ma ono związku z działalnością wywiadowczą, lecz świadczy o niestabilności psychicznej.
— Chyba masz rację.
— Liczę na to, że moje przeczucia się sprawdzą i Różowy, tak jak dotychczas, będzie próbował nawiązać kontakt z ostatnim łącznikiem tuż przed zakończeniem kolejnego etapu. Wiemy już na
pewno, że w Chicago Rosjanin i Woodward korzystali z budek telefonicznych w tym samym czasie, należy więc sądzić, że rozmawiali ze sobą. Jeśli wciąż obowiązuje ten sam schemat, nasz
obiekt niedługo powinien zadzwonić do łącznika.
— Niewiele nam z tego przyjdzie. Nie możemy założyć podsłuchu we wszystkich automatach telefonicznych w Chicago, nie mówiąc już o nagrywaniu rozmów.
— To nie będzie konieczne — wyjaśnił pospiesznie Kevin. — Zespół śledzący Woodwarda spisał numer aparatu publicznego na North Side, z którego ten korzystał w tym samym czasie, kiedy Różowy dzwonił z innego automatu w drugiej części miasta. Zaraz potem Woodward zostawił na parkingu samochód dla Rosjanina. Jestem przekonany, że skorzystają jeszcze raz z tej samej budki telefonicznej. Jeśli obowiązuje dotychczasowy schemat, Różowy zadzwoni do łącznika, żeby przekazać meldunek z zakończonego etapu podróży. Poleciłem już założyć całodobowy podsłuch na tej linii. Pewnie będą się porozumiewać szyfrem, ale chyba zdołamy coś z tego zrozumieć, a gdybyśmy stracili Różowego z oczu, może uda się go namierzyć podczas tej rozmowy.
— Kevin, mój chłopcze — rzekł stary z dumą w głosie — to znakomite posunięcie, naprawdę genialne. Jest mi wstyd, po prostu wstyd, że sam na to nie wpadłem. Wprawiasz mnie w zakłopotanie.
Powell nie zwrócił uwagi na te pochwały, był zanadto zdenerwowany. Poza tym wyczuł w głosie dyrektora dziwną nutę, jak gdyby starego bardzo zabolał ten fakt, że to nie on wpadł na taki
pomysł. Wolał jednak skupić się na konkretach, niż roztrząsać nastawienie przełożonego.
— Czy nie sądzi pan, że powinniśmy zaalarmować Kondora?
— Nie, jeszcze za wcześnie. Wciąż mam nadzieję, że on na coś trafi. Poza tym boję się, że jeśli teraz zapoznamy go ze wszystkimi szczegółami, może zatracić czujność i przeoczyć coś ważnego.
Prześlę mu tylko wiadomość o podróży Rosjanina, żeby wiedział, iż Różowy jest już niedaleko, ale nie każę mieć się na baczności. Najważniejsze, żebyś ty nie stracił go z oczu, Kevinie — przykazał
stary. — Jesteście już blisko, bardzo blisko celu.
— Niedługo powinien się znaleźć na miejscu, towarzyszu pułkowniku — zameldował Serow. — Jakiś czas temu wyjechał z Chicago i jest teraz gdzieś w Dakocie Północnej, dość blisko
wyrzutni. Powinien nawiązać łączność z Woodwardem w ciągu najbliższych piętnastu godzin.
— To dobrze — odparł Ryżow — bardzo dobrze. A kiedy już znajdzie się u celu i wszystko pójdzie zgodnie z planem, nigdy więcej nie usłyszymy o towarzyszu Nuriczu, wtyczce z GRU.
— Tak jest, towarzyszu pułkowniku — rzekł Serow głosem pełnym szacunku. — Czy mogę coś zaproponować?
— Słucham.
— Chyba nadeszła odpowiednia pora, żebyśmy im podpowiedzieli, iż otrzymują dość gustowny, chociaż niekompletny prezent.
Ryżow uśmiechnął się szeroko.
— Zdaje się, że macie rację. Tak, powinniśmy to uczynić. Wiecie, co robić.
Serow przytaknął ruchem głowy i wytarł spocone dłonie o nogawki spodni.
Agent FBI dowodzący grupą obserwującą Woodwarda był wściekły. Zwykle w czwartki miał dzień wolny i kiedy oto po zimowych chłodach kolejny czwartek nastał wreszcie ciepły i pogodny, prawdziwie wiosenny, on musiał siedzieć w samochodzie zaparkowanym przed sklepem z częściami elektronicznymi, w którym pracował Woodward, i czekać cierpliwie, aż coś się wydarzy.
Zajmował się tą sprawą już od pięciu dni i dotychczas nie zauważył niczego podejrzanego, jeśli nie liczyć dziwacznego zgodnego z przewidywaniami zachowania mężczyzny. Spojrzał teraz na zegarek, była dziesiąta rano. Normalnie o tej porze dopiero by wstawał z łóżka, może nawet namówiłby żonę na zrobienie krótkiej przerwy w codziennej domowej krzątaninie i złożenie wizyty w jego sypialni. Szybko odegnał od siebie wspomnienie delikatnych dłoni oraz
szerokich bioder swojej żony i tylko westchnął.
Niespodziewanie partner wyrwał go z marzeń trącił w ramię i rzekł:
— Patrz!
Woodward wyszedł ze sklepu. Stanął na skrzyżowaniu i zaczął nerwowo przyglądać się przechodniom, od czasu do czasu zerkając też za siebie. Ubrany był w powypychane spodnie od dresu, koszulę i sztruksową kurtkę, zapiętą tylko na dolny guzik. Agentowi przyszło do głowy, że tamten faktycznie może być uzbrojony. Kiedy Woodward ruszył energicznym krokiem przez ulicę, sięgnął po mikrofon krótkofalówki.
— Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W. Uwaga, obiekt wyszedł ze sklepu, kieruje się na zachód. Przejąć obserwację i nie spuszczać go z oka.
Woodward doszedł do Clark Street, gdzie wsiadł do autobusu jadącego na północ. Trzy samochody z agentami utworzyły wokół niego szczelny kordon. Nie było dużego ruchu. Po dwudziestu minutach łącznik wysiadł przy tej samej Clark Street, obok baru McDonalda.
— Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W. Obiekt idzie w stronę budki telefonicznej. Natychmiast powiadomić grupę podsłuchu i obstawić teren.
Woodward nie zatrzymał się jednak przy budce stojącej obok wejścia do baru, a był to właśnie ten automat, z którego rozmowy Kevin polecił nagrywać. Szef grupy obserwacyjnej kurczowo zaciskał kciuki. Ale łącznik przeszedł jeszcze sto metrów i wkroczył do innego baru. Za nim weszło do środka dwóch agentów. Po dziesięciu minutach jeden z nich wybiegł na ulicę i dopadł samochodu.
— Rozmawia z automatu w barze!
— Zespół W Cztery do Centrali. Obiekt odebrał telefon w lokalu Club Bar. Przełączcie się natychmiast.
— Wygląda na to, że ktoś się pomylił — mruknął kierowca, lecz agent nie zwrócił na to uwagi.
Woodward wyszedł z baru zaledwie po dwóch minutach. Sprawiał wrażenie bardzo zdenerwowanego, prawie biegł. Tym razem zatrzymał się przy wytypowanej budce telefonicznej, oparł plecami o witrynę McDonalda i z wyrazem paniki na twarzy zaczął rozglądać się dokoła.
— Zespół W Cztery do Centrali. Wygląda na to, że teraz jednak czeka na rozmowę z wyznaczonego wcześniej automatu. Zawiadomić grupę podsłuchu, wszystkie jednostki zostają w pogotowiu.
Telefon zadzwonił tylko raz, kiedy Woodward błyskawicznie wszedł do budki i sięgnął po słuchawkę. Specjaliści od podsłuchu przełączyli rozmowę na krótkofalówkę, żeby wszyscy agenci Zespołów W mogli ją słyszeć.
— Halo — rozległ się w głośniku drżący ze zdenerwowania głos Woodwarda.
— Tu mówi Stal. — Słowa rozmówcy były silnie przytłumione, widocznie dzwonił z daleka.
— Tu Żelazo. Czy to wy, towarzyszu? Proszę, jeśli to...
— Oczywiście, że ja. Uspokój się. Masz dla mnie wiadomość?
— Tak. Powiedziano mi też...
— Wiadomość! — przerwał mu nieznajomy. — Najpierw przekaż wiadomość!
— Kazano mi powtórzyć... Zaraz, zapisałem ta sobie... Na pewno spalę tę kartkę, nie musicie mi tego mówić. Tym bardziej, że prawdopodobnie...
— Najpierw wiadomość, potem mi powiesz, co się stało!
— Tak jest. Oto ona: „Młotek, siedem, pięć". Nic więcej. „Młotek, siedem, pięć". To już cała wiadomość. Powiedziano mi także...
— No, co ci powiedziano? Mów szybko!
— Że chyba jestem spalony! Że FBI może już mnie śledzić... I was również! Czy to właśnie zawierała ta wiadomość? Co mam robić? Co się stanie...?
— Cicho bądź! Uspokój się! Czy zostało ci cokolwiek mającego związek z moją operacją? Jakiś dowód?
— Nie... Tylko ta kartka, z której czytałem.
— Porwij ją, spal i rozsyp popiół. I to zaraz! A potem... martw się o siebie. Spróbuj im uciec, gdyby faktycznie przyszli po ciebie.
— Tak jest, towarzyszu! — wrzasnął Woodward do słuchawki. — Nie martwcie się! Nigdy nas nie powstrzymają! Nigdy! Nie dostaną mnie...
Wykrzykiwał jeszcze przez kilka sekund, zanim dotarło do niego, że połączenie zostało przerwane. Powoli odwiesił słuchawkę i wyszedł z budki. A więc wreszcie nastał czas, pomyślał, czas rewolucji! Ruszył Clark Street w kierunku południowym. Nie miał zamiaru wracać do pracy, musiał zniknąć; wykiwać ich, stawić opór! Nigdy mnie nie dostaną, nigdy! — powtarzał w duchu. Przyspieszył kroku, po twarzy spływały mu grube krople potu.
Przewidywał, że są już blisko. Nie przeczuwają jednak, że jestem przygotowany na to spotkanie! — myślał. Nie mogą o tym wiedzieć! Rozejrzał się szybko na boki i rozpiął kurtkę. Miał wrażenie, że kilka osób przygląda mu się badawczo. Ta kobieta z walizką... Mężczyzna niosący torbę z zakupami... Jeszcze bardziej przyspieszył kroku, prawie biegł. Potrącił jakąś staruszkę czekającą na autobus.
Nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia, powtarzał sobie. Oprócz FBI są jeszcze trockiści. Oni chyba także mnie śledzą. Poza tym chińscy rewizjoniści. I Kubańczycy. I CIA. Wpadł na wózek dziecinny, omal go nie przewracając. Malec zaczął wrzeszczeć
wniebogłosy.
— Zespół W Cztery do Centrali i pozostałych Zespołów W. Obiekt prawdopodobnie ogarnęła panika. Wszyscy mają pozostać w pogotowiu.
Dwaj agenci FBI podążający chodnikiem sto metrów za Woodwardem zaczęli w biegu rozpinać płaszcze. Inny wywiadowca, który w przebraniu robotnika przechadzał się po drugiej stronie ulicy,
dotrzymując kroku łącznikowi, także rozpiął sfatygowaną wojskową panterkę.
Nie wiadomo skąd na chodniku przed Woodwardem wyrósł elegancko ubrany Murzyn. Zderzyli się i odskoczyli od siebie, z trudem łapiąc równowagę. Woodward pozbierał się pierwszy i zrobił już trzy kroki, kiedy tamten — adwokat, spieszący na spotkanie z klientką — zawołał:
— Hej, człowieku! Uważaj jak chodzisz! Zwariowałeś czy co?!
Woodward obejrzał się. Olbrzym stał pośrodku chodnika, patrząc na niego. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, Murzyn — którego żona później zeznała, że zawsze reagował zbyt gwałtownie — uniósł potężną, zaciśniętą pięść i wycelował w Woodward gruby czarny palec w typowo amerykańskim geście potępienia. Tamten, wciąż patrząc za siebie, wpadł na latarnię, a impet zderzenia obrócił go na miejscu. Złapał równowagę, ręce mu się trzęsły.
— Ty brudny sukinsynu! Schlałeś się i myślisz, że wolno ci bezkarnie potrącać ludzi na ulicy? Powinienem skopać ci dupę i dać lekcję dobrego wychowania!
Murzyn zacisnął pięści. Ale nie zdążył nawet pomyśleć, że robi z siebie widowisko, kiedy Woodward błyskawicznie sięgnął pod kurtkę i wyciągnął stary, rosyjski pistolet. Po twarzy prawnika przebiegł nagły skurcz przerażenia, lecz tamten szybko zaczął naciskać spust. Dwa z trzech wystrzelonych pocisków wyrwały dziury w eleganckim garniturze Murzyna, trzeci odbił się od ściany pobliskiego budynku. Pośród krzyków przechodniów mężczyzna, określany w miejscowej palestrze mianem najzdolniejszego i najbardziej obiecującego z młodych adwokatów, zwalił się na chodnik. Zmarł w szpitalu dwie godziny później.
Agent obserwujący tę scenę z drugiej strony ulicy zareagował pierwszy.
— Woodward! — krzyknął, sięgając po rewolwer. — Rzuć broń! Rzuć broń!
Ten jednak odwrócił się szybko i na ślepo wystrzelił dwa razy w kierunku, z którego doleciał okrzyk. Pociski roztrzaskały witrynę japońskiej restauracji, ale nikomu nic się nie stało. Agent wystrzelił tylko raz, kryjąc się za najbliższym samochodem. Jego kula przebiła okna dwóch samochodów, szybę wystawy sklepowej i stojący tam manekin, aż wreszcie ugrzęzła w wielkim stosie futer przygotowanych na przewiezienie do magazynu. Kiedy wywiadowca zerknął
ponad dachem auta, Woodward pędem skręcał w boczną uliczkę odchodzącą od Clark Street.
— Zespół W Cztery do wszystkich! Woodward ucieka! Zastrzelił przechodnia! Schwytać go, unieszkodliwić! Jeśli to możliwe, pojmać żywego, ale nie pozwólcie mu jeszcze kogoś zabić!
Wóz dowodzącego akcją z piskiem opon wykręcił w boczną uliczkę, ruszając za Woodwardem. Chodnikiem pędził jeden z dwóch, agentów idących do tej pory za podejrzanym. Jego kolega został
przy rannym Murzynie. Mężczyzna, który strzelał zza samochodu, także rzucił się w pogoń za uciekającym.
Woodward gnał co sił w nogach. Miał rację! Tamci go śledzili! Wszyscy naraz! Z trudem łapał powietrze, coraz mocniej kłuło go w boku. Pędził przed siebie, przerażony, ale na swój sposób
zadowolony i szczęśliwy. Miał rację!
Samochód minął go i zahamował nagle w poślizgu, obracając się bokiem i blokując wylot uliczki. Kierowca osunął się, skrył głowę za drzwiami. Siedzący obok niego mężczyzna wyskoczył
z auta, przykucnął i ponad dachem wycelował w niego pistolet. Trzeci wyskoczył tylnymi drzwiami i zanurkował za stojące przy krawężniku pojemniki na śmieci.
— Woodward! Rzuć broń! FBI!
Ten wypalił dwukrotnie, lecz pociski odbiły się od karoserii samochodu. Błyskawicznie sięgnął po drugi magazynek. Agenci czekali jeszcze, nie bardzo wiedząc, co począć — FBI nie ma
obowiązku strzelać ostrzegawczo w powietrze. Zdawali sobie sprawę, że Woodward może im dostarczyć cennych informacji, nikt się nie spieszył, aby go zabić. Lecz gdy tamten włożył drugi magazynek, przeładował pistolet i uniósł broń, jak na komendę otworzyli ogień.
Koroner napisał później w raporcie, że co najmniej cztery z siedmiu pocisków, jakie ugodziły Woodwarda, mogły być bezpośrednią przyczyną śmierci. Natomiast w szczegółowym opisie
incydentu stwierdzono, że trzej agenci wystrzelili w sumie jedenaście nabojów.
Dowodzący akcją poczuł się nieswojo, kiedy podszedł do nieruchomego, zakrwawionego ciała spoczywającego na asfalcie. Zatrzymał się trzy metry od zabitego. Z tej odległości bez trudu mógł
zidentyfikować trupa. Po chwili zawrócił i podszedł do samochodu. Między domami niosło się echo syren nadjeżdżających wozów policyjnych i karetek. Co odważniejsi i bardziej ciekawscy mieszkańcy Chicago gromadzili się w oknach sąsiednich budynków i wyglądali ostrożnie zza rogów. Agent z ociąganiem sięgnął po mikrofon.
— Zespół W Cztery do Centrali. Woodward nie żyje. Żaden z naszych ludzi nie odniósł ran, jeden cywil jest w stanie krytycznym. Zaczekamy na przybycie policji i razem z nimi spiszemy raport. Nie będę podawał żadnych informacji do wiadomości publicznej, zostawiam to w waszej gestii.
— Centrala do W Cztery. Przyjąłem.
— Bez odbioru.
Agent wrzucił mikrofon do auta, ten odbił się od siedzenia i stuknął o podłogę. Popatrzył w głąb uliczki. W jego stronę zmierzał funkcjonariusz w czarnej skórzanej kurtce obwieszonej
licznymi odznakami. Powoli ruszył mu na spotkanie.
I cały mój wolny dzień diabli wzięli, pomyślał.
W kawiarni w Minot, w Dakocie Północnej, Nuricz powoli odwiesił słuchawkę automatu. Dopił kawę, uregulował rachunek i pojechał dalej na północny zachód drogą numer 52. Szosa ta
prowadzi do starej, dwupasmowej autostrady między stanowej numer 2, biegnącej wzdłuż granicy kanadyjskiej i przecinającej północne rejony stanów Dakota oraz Montana. Planował tamtą właśnie
autostradą pojechać dalej na zachód. Teraz jednak, gdy wiadomość od Woodwarda ponownie rozbudziła jego niepokój, musiał wszystko od nowa przemyśleć.
Informację rozszyfrował bez trudu. Przed wyjazdem poświęcił dwa dni na wbijanie w pamięć znaczenia słów kodu. „Młotek": oznaczał niebezpieczeństwo, należało więc sądzić, że operacja została w jakimś stopniu zdemaskowana; Amerykanie wiedzieli o jego istnieniu, chociaż prawdopodobnie nie mieli pojęcia, gdzie go szukać i nie znali szczegółów jego zadania. „Siedem" oznaczało ważność akcji; nie był to najwyższy priorytet według skali KGB, na tyle jednak
wysoki, aby musiał podjąć skalkulowane ryzyko. Natomiast „Pięć" oznaczało rodzaj narzucanej mu procedury; dowództwo nalegało, żeby kontynuował akcję i postarał się ją zakończyć najszybciej, jak tylko będzie to możliwe, w granicach przyjętych norm bezpieczeństwa. Mógł ją przerwać jedynie wtedy, gdyby znalazł się w poważnych kłopotach; powinien wówczas zniszczyć wszelkie materiały obciążające i zrobić wszystko, by uniknąć wpadki, gdyby zaś groziło mu
schwytanie, najodpowiedniejszym wyjściem byłoby zażycie trucizny.
W pierwszej chwili chciał telefonować do rezydenta GRU, szybko jednak zrezygnował z tego zamiaru — jeśli on był spalony, nie miało sensu narażać innych ludzi. Postanowił wykorzystać ten
kontakt jedynie w ostateczności. Po krótkim namyśle odrzucił także pomysł wycofania się z akcji. Nieraz już znajdował się w trudniejszej sytuacji, a chociaż brał udział w operacji KGB, to przecież robił to dla swojej ojczyzny. Nie miał prawa przerywać działalności tylko dlatego, że paru zidiociałych biurokratów zaczyna robić w portki. Był przekonany, że sytuacja przybrała taki obrót tylko przez głupotę urzędników KGB. Zaraz też ogarnęła go radość na myśl o konsternacji, jaką wywoła u przełożonych jego powrót do Moskwy.
Ale przede wszystkim trzeba wykonać zadanie, pomyślał; żeby zaś się z niego wywiązać, trzeba mieć pewność, że Amerykanie siedzą mi już na karku.
— Sytuacja się nieco skomplikowała. — Słowa dyrektora były ledwie słyszalne poprzez silny szum i trzaski płynące z głośnika. Kevin obawiał się, że łączność może całkiem zaniknąć.
— Możliwe, że to z powodu radaru — wtrącił pospiesznie młody policjant, z uwagą wpatrując się w twarz Powella. — Czasami silnie zakłóca odbiór radiowy, zwłaszcza wtedy, gdy trzeba z tego
typu radiostacji porozumiewać się na dużą odległość.
— Proszę chwilę zaczekać, panie dyrektorze — Kevin rzucił do mikrofonu.
Obejrzał się na policjanta. Jechali teraz jako pierwszy wóz tylnej obstawy, posiłkując się wskazaniami radaru na wypadek, gdyby pozostałe zespoły miały jakieś kłopoty. Według jego odczytów Różowy utrzymywał stałą prędkość i znajdował się osiem kilometrów przed nimi. Kevin namyślał się przez chwilę, wreszcie postanowił zrezygnować na jakiś czas z tego zabezpieczenia i w spokoju wysłuchać być może istotnej wiadomości. Skinął policjantowi głową i ten szybko wyłączył radar. Sięgnął ponownie po mikrofon.
— Proszę teraz mówić.
— Woodward jest spalony. — Jakość transmisji uległa znacznej poprawie. — Zastrzelił przypadkowego przechodnia, zanim nasi chłopcy go zabili. Musimy też pokryć straty materialne, ale nie to jest najważniejsze.
— A zatem co?
— Twój pomysł z podsłuchem rozmów z automatu publicznego przyniósł znakomite rezultaty. Niestety, Woodward korzystał z dwóch różnych aparatów, z pierwszego zadzwonił do szefostwa
swojej siatki, z drugiego rozmawiał z Różowym. Powiedział mu, że FBI prawdopodobnie ma ich obu na oku i przekazał jakąś zakodowaną informację. Nie mamy szans jej rozszyfrować. Później
Woodward wpadł w panikę, wyciągnął pistolet i zaczął uciekać.
— Czy to zmienia nasze plany?
— Nie jestem pewien. Wiele zależy od Różowego. Co on teraz robi?
— Dzwonił z automatu w kawiarni w Minot, potem zjadł śniadanie i pojechał dalej na północ szosą numer pięćdziesiąt dwa. Postępuje w przybliżeniu tak samo, jak w ciągu ostatnich dwóch
dni: zmienia prędkość, zatrzymuje się prawie na każdym przydrożnym parkingu, tu na krócej, tam na dłużej. Później skręcił na wschód, pojechał boczną drogą, a następnie szosą numer osiemdziesiąt trzy zawrócił na południe. Po raz kolejny zatoczył wielkie koło. Nawet jeśli ma zamiar uciec się do jakichś niezwykłych metod, na razie nic na to nie wskazuje.
— Być może się domyśla, że go obserwujemy, lecz jeśli masz rację, nie jest jeszcze o tym przekonany. Ostrzeżenie Woodward nie zawierało żadnych konkretów. Mam nadzieję, że zaszyfrowana wiadomość także nie nakazywała mu przerwać akcji. Trzeba więc założyć, że będzie nadal wykonywał swoje zadanie, choć zapewne zwiększy jeszcze czujność.
— Sądzi pan, że zwróci się do kogoś o pomoc? Skontaktuje się z jakimś stałym agentem przebywającym na tym obszarze?
Przez dłuższą chwilę stary zastanawiał się nad odpowiedzią.
— Nie. Coś mi mówi, że on woli liczyć wyłącznie na siebie. Nie sądzę, żeby próbował się jeszcze raz kontaktować z Woodwardem. Nawet nie dlatego, że to był wariat; po prostu wygląda na to, że etap chicagowski dobiegł już końca. Uważam więc, że Różowy będzie
kontynuował akcję. Uważaj na niego, Kevinie. Nie spuszczaj go z oka.
— Oczywiście. Czy ma pan zamiar podjąć jakieś działania?
— No cóż, skoro Woodward się zdradził, chyba nie ma już sensu obserwacja pozostałych łączników Różowego. Poza tym może uda się nam coś z nich wycisnąć. Niezbyt mi to odpowiada, ale szkoda wysiłków na śledzenie tych ludzi. Naturalnie oznacza to wyłączenie ich z gry, co może być opłacalne tylko wtedy, jeśli dowiemy się od nich czegoś nowego. Przekażę tę sprawę FBI.
Z jednej strony od początku naszej operacji aż się palą, żeby kogoś przymknąć. Z drugiej zaś Czterdziestka mi nie pozwoli na ominięcie prerogatyw biura federalnego. To niezbyt fortunny układ. Ale kto wie, czy zdołalibyśmy coś wydusić z łączników, gdybyśmy ich
zamknęli tylko na dwadzieścia cztery godziny, pomijając formalne procedury aresztowania. W dodatku będę musiał wymóc na FBI, by przeprowadzili wszystko jak najciszej. Nie chcę doprowadzić do tego, by Różowy wyczytał w gazetach, że jego najgorsze przypuszczenia się sprawdziły.
— Jak długo, według pana, możliwe będzie utrzymanie tego w ścisłej tajemnicy?
— Najwyżej przez kilka dni. I tak zamierzam aresztować tych ludzi pod zarzutem defraudacji, a nie działalności szpiegowskiej. Oczywiście, nie sposób będzie znaleźć jakiekolwiek dowody wykroczenia, ale przynajmniej przez pierwszą dobę nikt się nie będzie tym specjalnie interesował. Jeżeli nie podniosą rabanu, może uda się ich zatrzymać dłużej. Niewykluczone, że zdołamy ich nawet przekonać do współpracy, nie trzeba by wówczas wnosić formalnego oskarżenia o szpiegostwo. Na razie zdołaliśmy przekonać policję w Chicago, żeby potraktowała śmierć Woodwarda jako nieudaną próbę zatrzymania przestępcy. Mam nadzieję, że w ten sposób
incydent nie trafi do prasy ogólnokrajowej. Och, Kevinie, żebyś wiedział, jakie tu mamy urwanie głowy. Z Carlem widuję się jedynie w przelocie. Bardzo bym chciał być w terenie, z tobą i z Kondorem.
— Jestem o tym przekonany. Ale pańska rola jest również niezwykle ważna.
Mimo zakłóceń dało się słyszeć westchnienie starego.
— Mam nadzieję, Kevinie. W każdym razie postaraj się za wszelką cenę nie spuszczać Różowego z oka. Bądź czujny, bardzo czujny. Gdybyś musiał wybierać, czy pozwolić mu uciec, czy go aresztować, natychmiast załóż mu kajdanki. Niestety, w pierwszej kolejności musiałoby go przesłuchiwać FBI, ale przynajmniej byśmy przerwali jego akcję. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Wątpię, czy dobrowolnie cokolwiek by nam powiedział. Moglibyśmy nawet nie poznać nigdy prawdy.
Nuricz jechał wciąż na południe drogą numer 83, stosując te same wybiegi. Grupy obserwacyjne musiały trzymać się z dala od niego, polegając głównie na wskazaniach radarów. Niezwykle
rzadko mieli okazję dostrzec z dala samochód szpiega.
Pięć kilometrów przed Underwood i skrzyżowaniem z inną drogą stanową agenci po raz kolejny dostrzegli na odczytach radarów, że Rosjanin zwalnia, a następnie się zatrzymuje. Zjechali
na pobocze, z trudem znajdując dogodne miejsce do zaparkowania, gdyż szosa numer 83 jest dość wąska.
— No i mamy kolejny postój — mruknął policjant z drogówki. — Tam nawet nie ma parkingu, tylko placyk do urządzania pikników. Kilka stołów i ławek oraz kosz na odpadki.
— Mam wrażenie, że radar wskazuje obecność dwóch obiektów — rzekł Kevin.
— Pewnie musi tam stać inny samochód — wyjaśnił policjant. — Pamiętacie, że kiedy wczoraj tędy przejeżdżaliśmy, był tam zaparkowany jakiś wóz? Proszę spojrzeć, teraz odjeżdża.
Ale nasz chłopiec został, pewnie czeka, byśmy się nim zainteresowali.
Powell sięgnął po mikrofon krótkofalówki.
— Uwaga, wszystkie zespoły. Proszę zostać na miejscu.
Dwadzieścia minut później Różowy ciągle siedział na parkingu. Zniecierpliwiony Kevin ponownie sięgnął po mikrofon i kazał jednemu z aut nie wyposażonych w radary przejechać obok placu.
Po niespełna dwóch minutach w głośniku rozległ się okrzyk:
— Centrala! Centrala! Tu McClatchy. Minęliśmy właśnie parking. Jego samochód stoi, lecz nigdzie nie widać żywej duszy. Na tym pustkowiu nie miałby się gdzie schować!
— Centrala do wszystkich zespołów! Ruszamy! McClatchy, czekaj tam na nas. Jak tylko dotrze pierwszy wóz, zablokujcie razem parking. Zespół Drugi i radar czołowy, zostańcie na miejscu.
Uważajcie na drogę, każdy ze swojej strony. Jedziemy!
Przy wjeździe na wysypany żwirem placyk prawie równocześnie cztery auta zatrzymały się w wielkiej chmurze kurzu. Kevin i pozostali agenci wyskoczyli z samochodów z bronią gotową do
strzału. Ale wóz Różowego był pusty.
— Dobra — warknął Powell. — Wy trzej sprawdźcie całe otoczenie parkingu, czy nie ma gdzieś śladów butów. Reszta niech skontroluje samochód. Postarajcie się nie zostawić na nim więcej odcisków palców niż to konieczne. Zawrócił biegiem do swojego auta.
— Centrala do czołowego radaru. Jesteś tam?
Dowódca wozu, który posuwał się na przedzie, a teraz stał na poboczu osiem kilometrów od placyku, szybko sięgnął po mikrofon.
— Tak, słucham.
— Różowy zniknął. Czy nie dostrzegliście go przypadkiem w jakimś innym samochodzie? Mógł równie dobrze podróżować w roli pasażera.
— Niestety, koncentrowaliśmy się na odczytach radaru. Mogły tędy przejechać nawet dziesiątki aut. Skręciliśmy w polną drogę i schowaliśmy się za wielką pryzmą żwiru. Nie zwracaliśmy uwagi
na mijające nas pojazdy.
Kevin zacisnął kurczowo palce na mikrofonie, wbił wzrok w ziemię i zaklął pod nosem. Tętno łomotało mu w skroniach. Po chwili przełączył krótkofalówkę na inną częstotliwość i ponownie
uniósł mikrofon do ust.
— Tu Centrala Jeden do Bazy! Uwaga! Zgłaszam Alfa Jeden! — Kod ten oznaczał, że przekazywana wiadomość ma najwyższy priorytet.
— Tu baza. Centrala Jeden, przyjmuję Alfa Jeden.
— Stało się. Zgubiliśmy ślad. Różowy zapadł się pod ziemię.
14
Jeden z przysięgłych pisał skrzypiącym ołówkiem. Tego, rzecz jasna, Alicja nie mogła znieść, obeszła więc salę sądową, przystanęła za jego plecami i wkrótce, przy pierwszej sposobności, porwała ołówek. Uczyniła to tak szybko, że biedny mały przysięgły (był to Bill Jaszczurka) nie mógł pojąć, co się z nim stało i po dłuższym poszukiwaniu wokół siebie, zmuszony był pisać aż do końca rozprawy palcem, co dawało bardzo niewiele pożytku, gdyż nie pozostawiał on najmniejszego nawet śladu na tabliczce.
Wiatr ciskał o szyby kroplami deszczu z mocą nawałnicy. Para wodna z nagrzanego wnętrza przy pierwszym zetknięciu z zimnym szkłem natychmiast się, skraplała i okna pokryte były rosą. Malcolm uchylił nieco wzorzystą firankę i palcem narysował okrąg na zaparowanej szybie. Rozległ się przy tym cichy pisk, ledwie słyszalny poprzez gwar rozmów i brzęk naczyń w barze.
Zaczęło padać zaraz po lunchu. Niebo zaciągnęło się chmurami już poprzedniego wieczora, lecz specjaliści od prognoz pogody — jakby nauczeni smutnym, wieloletnim doświadczeniem, że aura na Wielkich Równinach płata najróżniejsze figle — nie umieli powiedzieć, czy nadciąga deszcz. Toteż Malcolm nie miał nawet wymówki, żeby zrezygnować tego dnia z wyjazdu w teren. Na dobrą sprawę był to czynnik sprzyjający, gdyż w czasie deszczu farmerzy powinni siedzieć w domu, zatem najłatwiej jest wówczas przeprowadzić z nimi rozmowę.
On jednak nie martwił się specjalnie o swoje zadanie, bardziej niepokoiło go utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Wraz z Sheilą dokończył odwiedzanie gospodarstw w trzecim kwadracie i choć zdawał sobie sprawę, że może się wytłumaczyć koniecznością usystematyzowania wyników ankiety, to bał się, iż każdy dzień spędzony z dziewczyną w motelu może wzbudzić zbyt wiele
podejrzeń.
Deszcz zaczął padać kwadrans po dziewiątej i złapał ich dwadzieścia siedem kilometrów od Shelby, tuż po wyjeździe z pierwszej odwiedzanej tego dnia farmy. Początkowo tylko kropił,
oczyszczając powietrze z kurzu, ale z północy nadciągały coraz cięższe chmury i już w piętnaście minut później Malcolm miał problemy z wypatrzeniem drogi poprzez zasłonę ulewy. Nie obawiał
się tego, że gdzieś utkną — mógł włączyć napęd na cztery koła, poza tym pamiętał, że kilka kilometrów dalej nawierzchnia znacznie się poprawia. Nie chciał jednak przepuścić takiej okazji, zatem wrócili do Shelby z powodu złej pogody oraz utrudnionej jazdy po rozmiękłych drogach.
Sheila zaproponowała, żeby przed powrotem do motelu wstąpić do baru na kawę. Malcolm — doszedłszy do wniosku, że dziewczyna szuka wymówki, by nie siedzieć z nim sam na sam w pokoju, co zresztą jemu także niezbyt odpowiadało — dość szybko przystał na
tę propozycję.
Nadal sypiali razem w łóżku. Z jednej strony stosunki między nimi uległy znacznej poprawie. Coraz częściej rozmawiali ze sobą i żartowali niemal z taką swobodą, jak w towarzystwie osób
trzecich. Malcolm zauważył, że Sheila znacznie częściej niż na początku pozwala sobie na uśmiech, kiedy spędzają czas tylko we dwoje, on natomiast nie bywa już tak zdenerwowany, nie stara się za wszelką cenę nadrabiać miną. Z drugiej zaś strony owo rozluźnienie pozwalało im się skupić na odgrywaniu swoich ról. Nie musieli aż tak bardzo uważać na siebie nawzajem, mogli zatem więcej uwagi poświęcać sprawom zawodowym. Malcolm zaczął szczegółowo objaśniać Sheili cele przeprowadzanej ankiety, ona z coraz większym zapałem wykonywała jego polecenia.
Nie zmieniło to jednak faktu, że wciąż nosiła przy sobie broń. Teraz także miała pistolet w kaburze na lewym ramieniu, niewidoczny pod nylonową wiatrówką, nawet jeśli rozpięła ją do
końca. Zwrócił uwagę, że mężczyźni patrzący na Sheilę kierowali wzrok ku wysoko podniesionym przez sztywny stanik piersiom, nigdy zaś nie patrzyli na ramię czy biodra, żeby się przekonać, czy
dziewczyna nosi broń. Zwłaszcza dzisiaj przyciągała męskie spojrzenia, gdyż miała na sobie obcisłą, czarną bluzkę, pod którą wyraźnie rysował się stanik i uwypuklony przez niego biust. Dawało to efekt piorunujący, bo choć Sheila nie miała zbyt dużych piersi, to rodzaj
noszonej bielizny bardzo je podkreślał. Malcolm spostrzegł, że sam coraz częściej zerka na jej biust, rytmicznie unoszący się i opadający pod cienką warstwą materiału. Ale za każdym razem, kiedy się na tym przyłapywał, świadomie przesuwał spojrzenie w stronę pachy, gdzie — jak wiedział — znajdowała się kabura z pistoletem.
Nie wzbudzali już większego zainteresowania wśród stałych bywalców tego baru. Kilku znanych im z widzenia klientów powitało wchodzącą parę lekkim skinieniem głowy. Wszystkie stoliki były zajęte. Dochodziła dziesiąta i pracownicy okolicznych zakładów wpadli do baru na śniadanie. Deszcz zagonił do lokalu przede wszystkim ludzi pracujących na wolnym powietrzu. Przy dwóch dużych, zsuniętych stołach siedziała grupa robotników służb miejskich, przy pozostałych głównie pracownicy przedsiębiorstwa wydobycia ropy naftowej. Miejsca przy barze zajmowali cieśle, blacharze oraz robotnicy sezonowi. Zza stolika w najdalszym kącie jakaś para turystów — starsze małżeństwo wracające z Oregonu do Pensylwanii — smętnie spoglądała przez okno na niesłabnące strugi deszczu. Ale byli to jedyni przyjezdni w barze. Okoliczni
farmerzy witali opady z radością, ponieważ deszcz był niezbędny dla kiełkującego zboża, a tym samym cieszyło się z niego całe miasto, gdyż tutejsza gospodarka niemal całkowicie była uzależniona od wyników zbiorów.
W pierwszej chwili Malcolm pomyślał, że nie będą mieli gdzie usiąść. Dostrzegł jednak, że ktoś przywołuje go ruchem ręki od jednego ze stolików w głębi sali. Był to Stuart — żegnał się właśnie
z trzema uradowanymi rolnikami, którzy postanowili wracać do swoich gospodarstw, dopóki polne drogi jeszcze za bardzo nie rozmiękły.
Sheili niemal natychmiast udzielił się wesoły nastrój, od razu zaczęła dowcipkować i wymieniać luźne uwagi ze Stuartem. Malcolm spoglądał na nich, ale myślami błądził daleko. Dziewczyna usiadła naprzeciwko niego i uśmiechała się przyjaźnie, kiedy tylko ich spojrzenia się zetknęły, ale zaraz odwracała głowę w kierunku Jerry'ego. Malcolm jakby nagle się postarzał, ogarnęło go znużenie. Zapatrzył się na zaparowane okno, za którym deszcz bębnił z nie słabnącą siłą.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Malcolm zaczął bezmyślnie rysować palcem po szybie, przed wejściem do wielkiego magazynu w Cicero, w Illinois, zatrzymała się czarna, nie oznakowana limuzyna. Wysiadło z niej trzech mocno zbudowanych mężczyzn, w rozpiętych mimo porannego chłodu płaszczach. Podeszli do Fritza Pułaskiego, który wydawał dyspozycje swoim kierowcom, lecz zatrzymali się w pewnej odległości. Ten w końcu rozesłał pracowników, uniósł głowę i popatrzył na nieznajomych. W jednej chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. Wbił oczy w ziemię i po chwili ukradkiem otarł łzę spływającą mu po twarzy. Nie stawiał oporu, kiedy tamci prowadzili go do samochodu. Nie wiedział też, że jednocześnie trzej inni agenci zabrali z domu jego żonę.
— Bo to jest bardzo ciekawe zajęcie — powiedziała nieco głośniej Sheila, wyrywając Malcolma z zadumy. — Ani przez chwilę się nie nudzę. Rzadko można spotkać tak wielu interesujących ludzi. To olbrzymie urozmaicenie w porównaniu z monotonią życia w Waszyngtonie. Zgadzasz się ze mną, Malcolmie?
Ten podniósł głowę, nie bardzo wiedząc, o czym tamci mówią. Chyba najwyższa pora włączyć się do rozmowy, pomyślał.
— Tak, oczywiście. Gdzie indziej można by się zetknąć z tak niezwykłą rodziną, jak... — urwał na chwilę, starając się gorączkowo znaleźć jakiś dobry temat, coś, co by skłoniło Stuarta do długiej, barwnej opowieści, jego zaś wybawiło od konieczności brania czynnego udziału w rozmowie. — ...Na przykład Robinsonowie. Tacy dopiero mają co wspominać z czasów osadnictwa.
Stuart jednak, zamiast podchwycić temat, spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Robinsonowie? Jacy Robinsonowie?
Malcolm, nie przygotowany na taki obrót spraw, również zrobił zdziwioną minę.
— No... ci z Whitlash. Neil z żoną... Jego matka nosiła panieńskie nazwisko Stowe.
— Oni ci opowiadali o czasach pierwszych osadników?
W głosie Stuarta zabrzmiała wyraźna drwina.
— Niezupełnie, ale Neil wspominał, że jego rodzina mieszka tu od wielu pokoleń.
— Na pewno mówimy o tych samych ludziach? O Robinsonach z Whttlash?
Malcolm skinął głową.
— To ciekawe. Coś mi tu nie pasuje. — Stuart zmarszczył brwi. — O ile pamiętam... — Wykręcił się na krześle i zawołał w stronę grupy pracowników służb miejskich: — Hej, McLaughlin!
Niski, przysadzisty mężczyzna o szpakowatych włosach, ubrany w stalowy, jednoczęściowy kombinezon, z uśmiechem na twarzy odwrócił się w ich kierunku.
— Wołałeś mnie, staruszku?
— Nie pamiętasz, kiedy Neil Robinson sprowadził się tu ze swoją rodziną?
— Chodzi ci o tego z Whitlash? Zaraz, to musiało być... w pięćdziesiątym drugim albo trzecim. Na pewno po wojnie koreańskiej, ale jeszcze przed tym, jak urodził się mój najmłodszy
syn. Tak, na pewno wtedy. Czemu pytasz?
— Nic ważnego, chciałem tylko odświeżyć sobie pamięć. Dzięki.
— Nie rozumiem — rzekł Malcolm, kiedy Stuart znów spojrzał na niego. — Jeżeli sprowadził się w te strony w latach pięćdziesiątych, to jego przodkowie nie mogli być tutejszymi osadnikami.
Jerry uśmiechnął się szeroko.
— No pewnie, że nie. Przed nimi na tamtej farmie mieszkał Florence. To właśnie chłopcy Florence'ów i McKeesów stawiali wszystkie zabudowania w kotlince. Robinsonowie i Kincaidowie
sprowadzili się znacznie później, jak sam słyszałeś, w latach pięćdziesiątych. Nie mogły wśród nich przetrwać wspomnienia z czasów tutejszego osadnictwa. Chyba tylko stary Gorton mieszka
tam niezmiennie od drugiej wojny światowej. A trzyma się tak, że pewnie przeżyje jeszcze i Robinsonów, i Kincaidów. Chociaż nie potrafię zrozumieć, jak ktokolwiek może egzystować na takim zadupiu.
— Dlaczego więc mnie okłamali? — zapytał cicho Malcolm.
— No cóż, myślę, że chcieli zakpić z mieszczucha, zrobić na nim wrażenie bzdurnymi bajkami o Dzikim Zachodzie. To się dość często zdarza.
— Chyba masz rację — wtrąciła Sheila, która nie bardzo wiedziała, o czym tamci mówią, lecz jej uwagę zwróciło nagłe ożywienie Malcolma.
— Czy Robinsonowie mają dużo ziemi? — zapytał.
— Trudno mi dokładnie określić, ale to niezbyt duża farma. W każdym razie nie muszą wypruwać żył. Jakoś sobie radzą. Wiesz co? Jeśli chciałbyś usłyszeć jakieś prawdziwe opowieści z czasów osadnictwa, nie mające nic wspólnego z tymi bzdurami, jakie pokazują w telewizji czy powtarzają ci z Whitlash, to wybierz się jak najprędzej do Boyle'ów. Dziadek Boyle opowiadał mi kiedyś, że...
O tej samej porze, gdy Stuart rozpoczynał swą bujną relację z czasów osadnictwa, Anna Brooks wyszła ze stacji metra w centrum Manhattanu. Już po chwili zwróciła uwagę, że idący za nią
mężczyzna niemal dosłownie depcze jej po piętach. Natychmiast przyspieszyła kroku. Przyszło jej do głowy, że ma do czynienia z rabusiem. Na skrzyżowaniu skręciła w Piątą aleję, ale mężczyzna
wciąż podążał za nią. Niespodziewanie drogę zagrodziło jej dwóch osiłków w długich, rozpiętych płaszczach, kiedy zaś chciała ich wyminąć, facet z tyłu chwycił ją nagle pod ramię. Obróciła
z wściekłością głowę, lecz w tym samym momencie jeden z mężczyzn podetknął jej pod nos służbową legitymację. Zerknęła na nią przelotnie i zdumiona spojrzała mu w twarz. Ten jednak patrzył na kobietę wyzywająco. Agent stojący z tyłu wykręcił jej rękę i szybko wepchnął do czarnej limuzyny, która wyłoniła się nie wiadomo skąd i zatrzymała przy krawężniku. Wszyscy trzej także wsiedli do auta i samochód szybko odjechał. Nikt z przechodniów nie zwrócił
większej uwagi na ten incydent.
Stuart mówił bez przerwy ponad trzy minuty. Malcolm i Sheila zdążyli w tym czasie dopić kawę i zaczęli szukać w myślach jakiejś wymówki, żeby jak najszybciej wyjść z baru. Na zewnątrz ciągle lało niemiłosiernie.
Dziewczyna nie odzywała się do niego. Dopiero gdy dobiegli do dżipa, wskoczyli do środka i zatrzasnęli drzwi, spojrzała gniewnie na Malcolma i zapytała:
— Co się stało? Strasznie dziwnie się zachowywałeś, kiedy rozmowa zeszła na temat Robinsonów. O co chodzi?
Zerknął na nią groźnie, próbując jednocześnie uruchomić silnik. Przemoczony materiał jej bluzki zrobił się niemal całkowicie przezroczysty. Malcolm pospiesznie odwrócił wzrok i odparł:
— Robinsonowie mnie okłamali. A kiedy zacząłem z nimi rozmawiać na temat sąsiadów, Kincaidów, także zasugerowali, że tamta rodzina mieszka tu od samego początku.
— Może Stuart ma rację i chcieli cię po prostu nabrać?
— Niewykluczone — mruknął.
Silnik wreszcie zapalił. Malcolm uruchomił wycieraczki, wrzucił wsteczny bieg i zaczął powoli wycofywać wóz z parkingu. Kiedy wykręcili na drogę, powiedział:
— Niemniej jest to pierwsza rzecz, na jaką się natknąłem, która wzbudza podejrzenia. Myślę, że znam sposób na to, aby dowiedzieć się prawdy.
Cywilizacja dwudziestego wieku oparta jest na papierze — na nim właśnie utrwala się dane o strukturze społeczeństwa, o życiu poszczególnych jednostek, o kulturze i nauce. Człowieka można
oceniać na wiele sposobów: jakim widzą go inni, jak sam się postrzega, a jakim by pragnął być. Ludzkość bez przerwy spisuje swoją historię, rejestruje na papierze mijanie kolejnych punktów
kontrolnych na drodze rozwoju. Ale każdy znaczy także swoje życie utrwalanymi na papierze śladami — aktami ślubu, narodzin, zgonów, dokumentacją chorób, zatrudnienia, płaconych podatków, świadectwami szkolnymi, aktami własności, kwitami ubezpieczeń społecznych, kredytów bankowych, wpisami w księgach powszechnych spisów ludności: Poznać człowieka można tylko poprzez zebranie o nim wszelkich dostępnych informacji, ale najczęściej
wystarczy jedynie dokładnie zbadać dokumentację jego życia.
Aż trzy godziny zajęło Malcolmowi i Sheili znalezienie właściwych danych. Tak długo w archiwum miejskim ślęczeli nad zakurzonymi księgami, że Malcolm chciał nawet pójść po bułki
z hamburgerami i na miejscu zjeść lunch. Kierowniczka archiwum zerkała na nich z podziwem, żywiąc coraz większy respekt dla gorliwych urzędników państwowych — myślała, że gdyby wszyscy byli gotowi rezygnować z przerwy na lunch z powodu pilnej pracy, w Ameryce na pewno nie działoby się tak źle, jak się dzieje.
To Sheila odnalazła właściwy wpis. Ledwie mogła opanować podniecenie, przenosząc księgę o pożółkłych kartkach do sąsiedniego stolika, przy którym siedział Malcolm.
— Spójrz! — szepnął tak cicho, by nie zdołała go usłyszeć kierowniczka archiwum. — Transakcja między Johnem Florence'em a Neilem Robinsonem miała miejsce trzeciego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku. We wszystkich pozostałych wypadkach urzędnik dokładnie notował, z konta jakiej instytucji płynęły fundusze. Tu natomiast jest pusta rubryka. Należność uregulowano dopiero... po dziesięciu latach, pewnie Robinson co roku spłacał jakąś ratę. Mimo wszystko nie wiadomo, z jakiego źródła pochodziły pieniądze.
— Sądzisz, że jest w tym coś podejrzanego?
— Owszem — stwierdził Malcolm. — W każdym razie wydaje mi się to bardzo dziwne.
Pół godziny później natknęli się na identyczny wpis dotyczący transakcji Kincaidów. Umowa podpisana została w roku 1955 i tak jak w wypadku Robinsonów, farmę spłacano w dziesięcioletnich ratach pieniędzmi niewiadomego pochodzenia.
— I co teraz? — zapytała Sheila, kiedy wyszli z budynku rady miejskiej.
Deszcz przestał padać, ale z północy nadciągały czarne chmury. Ruszyli wolno chodnikiem, do motelu mieli zaledwie sto metrów. Kiedy jednak znaleźli się u celu, Malcolm wziął Sheilę pod rękę
i skierował się do biblioteki publicznej po drugiej stronie ulicy.
Nie sprawiło im większego kłopotu odnalezienie notatek o przybyciu Robinsonów oraz Kincaidów na te tereny w archiwalnych egzemplarzach gazety wydawanej w Shelby co tydzień. W okręgu, gdzie działo się niewiele rzeczy godnych odnotowania, kupno farmy przez jakąkolwiek rodzinę nabierało wielkiego znaczenia.
Malcolm wyczytał w pożółkłej gazecie, że Robinsonowie — Neil, jego żona, Fran, oraz teściowa, Clare Stowe — przyjechali z Pensylwanii i osiedlili się w Whitlash. Zwrócił uwagę, że wywiad z nowo przybyłymi musiał prowadzić jakiś początkujący dziennikarz, ponieważ w całym artykule nie znalazł ani słowa na temat ich poprzedniego gospodarstwa, poza krótką wzmianką, iż mieli farmę „gdzieś w centralnej części stanu". Neil zaznaczył w rozmowie, że nie byłoby go stać na kupno nowej farmy, gdyby nie pomoc finansowa rodziny ze wschodniego wybrzeża. Niewyraźna fotografia ukazywała znacznie młodszych członków rodziny Robinsonów.
Analogiczna notatka dotycząca Kincaidów okazała się o wiele krótsza, gdyż w tym samym wydaniu gazety wiele miejsca poświęcono niezwykle ważnemu wydarzeniu, jakim był największy pożar w historii miasta. Nadmieniano tam jedynie, że Kincaidowie przybyli z Illinois.
— I co teraz? — zapytała Sheila, kiedy wracali do motelu.
— Nie mam pojęcia — odparł Malcolm. — Na dobrą sprawę nie mamy nic konkretnego, poza drobnym kłamstwem. Podejrzewam, że przedstawiciele tutejszych władz mogliby nam dużo
więcej powiedzieć o Robinsonach i Kincaidach, ale wypytując ich usielibyśmy zdemaskować nasze... moje fikcyjne zadanie.
— Niepokoi cię to, że mieszkają tak blisko podziemnej wyrzutni, rawda?
— A w dodatku kłamią.
— Czy twoi przełożeni mogliby służyć jakąś pomocą?
— Raczej tak. Zarządzili już dokładną kontrolę, kiedy trafiłem a tych dwóch podejrzanych braci. Możliwe, że w tej sprawie zdołaliby odnaleźć coś ciekawego.
— Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać — podsunęła Sheila.
Telefon umilkł dokładnie w tym samym momencie, kiedy Malcolmowi udało się w końcu otworzyć drzwi pokoju. Rzucił plecak na łóżko, podbiegł do stolika i sięgnął po słuchawkę, ale
usłyszał tylko drażniący ciągły sygnał. Dziewczyna także weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na zasuwkę.
— Już kiedy usłyszeliśmy dzwonek na dole w holu, domyślałem się, że nie zdążę odebrać. Po cholerę tak gnałem po schodach?
Uśmiechnęła się szeroko.
— Pewnie dlatego, że jesteś optymistą.
— Raczej kretynem. Nie sądzisz, że ta sprawa upoważnia mnie o natychmiastowego nawiązania kontaktu, nie czekając na wieczórny meldunek?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Powinnam chyba skonsultować to z Czu, ale jestem przekonana, że on kazałby ci jak najprędzej powiadomić centralę.
— Zatem dziękuję za pozwolenie skorzystania z mojego telefonu — syknął złośliwie Malcolm, choć w jego głosie nie wyczuwało się rozdrażnienia.
Sheila puściła mimo uszu tę zaczepkę, była w zbyt dobrym nastroju. Jak zawsze stanęła tuż obok niego, Malcolm zaś odsunął nieco słuchawkę od ucha, żeby dziewczyna mogła słyszeć całą
rozmowę.
Szybko podał odpowiednie kody, ale technik z centrali kazał mu czekać. Sheila zerknęła na niego ciekawie, lecz Malcolm tylko wzruszył ramionami.
— Może w stolicy mają dziś mnóstwo roboty — mruknął.
— Kondor? Czy wiesz, z kim rozmawiasz? — rozległo się po chwili w słuchawce, a Malcolm bez trudu rozpoznał głos Carla.
— Tak.
— Wydarzenia nabierają tempa. Próbowałem niedawno się z tobą skontaktować, mając nadzieję, że nie pojechałeś w teren. Dlaczego dzwonisz o tej porze?
Malcolm zerknął na Sheilę. Zdawał sobie sprawę, że powinien zawiadomić o swoim odkryciu dyrektora i nie w smak było mu pośrednictwo Carla.
— Zaczęło padać i wróciłem wcześniej. Pomyślałem, że może wieczorem wybiorę się do kina i dlatego chciałem już teraz zadzwonić.
— Aha. Wolę jednak, żebyś nie chodził do kina. Na dobrą sprawę powinieneś teraz warować bez przerwy przy telefonie i wychodzić tylko w razie konieczności, a jeszcze lepiej po uprzednim
zostawieniu wiadomości.
— Dlaczego?
— Różowy zapadł się pod ziemię. Straciliśmy go z oczu w centralnej części Dakoty Północnej, nie dalej niż o dzień drogi od ciebie. A to oznacza, że już wkrótce w tamtym rejonie może się
wiele wydarzyć. Chcemy, żebyś przez cały czas był w pogotowiu.
— Jak to możliwe, żeby się wam wyśliznął? Myślałem, że otoczyliście go tak ścisłą obserwacją, iż nie umknie waszej uwadze nawet jego pierdnięcie.
— Ja też tak myślałem, Kondorze. Zgodnie z rozkazami — rzekł Carl z naciskiem, chcąc zaakcentować, że przekazuje tylko polecenia starego — masz czekać w pogotowiu. Nadzorujemy cały ten teren, gdzie został zabity Parkins. Powell i wszystkie jego zespoły są już na miejscu. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, przekażemy ci dalsze wiadomości oraz instrukcje.
— Nie wiecie jeszcze, o co w tym wszystkim chodzi?
— Ronaldzie — syknął Carl do słuchawki — nie sądzisz, że byśmy ci o tym powiedzieli, gdybyśmy znali prawdę?
Niechęć Malcolma do sekretarza zwiększała się, ilekroć on mówił mu po imieniu.
— Wcale tak nie myślę. Uważam jednak, że to nie ma najmniejszego znaczenia.
Przez dłuższą chwilę w słuchawce panowała cisza. Wreszcie Carl zapytał lodowatym tonem:
— Czy jest coś, co chciałeś nam przekazać?
— Mam kolejną prośbę o sprawdzenie.
— Chcesz, żebyśmy prześwietlili jeszcze jakiegoś farmera?
— Zgadza się — mruknął Malcolm, a następnie podyktował wszelkie zebrane informacje o Robinsonach oraz Kincaidach, pomijając jedynie milczeniem to, że został okłamany.
— I chcesz, żebyśmy szczegółowo sprawdzili tych ludzi? — zapytał Carl. — Czy masz ku temu jakieś konkretne powody?
Malcolm doskonale wiedział, że jakiekolwiek naciągane wyjaśnienia wzbudzą jedynie podejrzliwość Carla. Po raz kolejny żałując, iż nie może rozmawiać z samym dyrektorem, potraktował sekretarza tak samo, jak technika obsługującego centralę telefoniczną.
— Nic szczególnego. Po prostu obie rodziny mieszkają najbliżej wyrzutni, jeśli nie liczyć dwóch podejrzanych braci. Doszedłem do wniosku, że warto by sprawdzić wszystkich mieszkających w promieniu piętnastu kilometrów i porównać dane archiwalne ze zdobytymi przeze mnie informacjami.
— Naprawdę nie mogę ci nic obiecać. Sam rozumiesz, że w chwili obecnej potraktuję twą prośbę mniej priorytetowo, chyba żeby się okazało, iż te informacje mają istotne znaczenie dla meritum sprawy.
Malcolm pojął natychmiast, że Carl nie ma zamiaru przekazać dalej jego żądania, dopóki nie dostanie wyraźnego polecenia od dyrektora, ten zaś nie wyda takiego rozkazu, dopóki on go osobiście o to nie poprosi. Wiedział też doskonale, że jeśli teraz będzie nalegał na połączenie ze starym, wywoła istną lawinę pytań, na które nie miał zamiaru udzielać odpowiedzi. Przez chwilę się zastanawiał, jak rozwiązać ten dylemat, w końcu rzekł:
— Posłuchaj, Carl. Zróbmy tak: sprawdź dokładnie te dwie rodziny, a ja porównam uzyskane przeze mnie dane z twoimi, określę szczegółowo, co wymaga wnikliwej analizy i kontrolując
następnych farmerów będę mógł się skupić na wybranych informacjach, przez co zaoszczędzisz czas. W porządku?
— A nie możesz tego ustalić od razu? — zapytał sekretarz znudzonym głosem.
— Nie, nie mogę.
— Dobra. Zobaczę, co się da zrobić, chociaż niczego nie obiecuję. Będę jednak miał twoją prośbę na uwadze.
— Lepiej, żeby tak było, Carl — odparł Malcolm, Sheila uśmiechnęła się szeroko, kiedy odłożył słuchawkę.
— Z Carla musi być kawał niezłego sukinsyna, prawda? Malcolm zmarszczył brwi.
— Skąd o tym wiesz?
— Od ciebie. Twój opis oraz własny komentarz podczas przesłuchania można by nazwać raczej niezwykłym. Teraz widzę, że w pełni trafnym.
Ale Malcolm już jej nie słuchał. Dręczyła go świadomość, że nie mógł przekazać bezpośrednio dyrektorowi odkrytych faktów. Gdyby tamten wiedział...
Zasępił się; Sheila popatrzyła na niego z uwagą, po czym usiadła na brzegu łóżka i sięgnęła po swój neseser.
— Myślę, że będzie lepiej, jeśli powiadomię o tym wszystkim Czu.
Malcolm nie odpowiedział.
— Ale najpierw — odezwała się ponownie, jakby zależało jej na wciągnięciu go w rozmowę — zmienię te przemoczone ubrania.
Faktycznie miała nadzieję, że widok jej nagiego ciała wyrwie Malcolma z głębokiej zadumy, którą oceniała jako niebezpieczną. Zdjęła nylonową wiatrówkę i powiesiła ją na klamce drzwi od
łazienki. Przeniosła następnie aktówkę na komodę stojącą u wezgłowia łóżka i zaczęła rozpinać szelki kabury. Po raz ostatni spojrzała na zamyślonego Malcolma stojącego nadal po przeciwnej
stronie łóżka, po czym rzuciła kaburę z pistoletem na pościel, drugą ręką rozpinając jednocześnie bluzkę. Gorączkowo zastanawiała się nad tym, jak zagaić rozmowę.
— Nie mam pojęcia, jakie rozkazy otrzymam od Czu, ale jednego jestem pewna...
Urwała nagle. Gorący zwolennicy Freuda utrzymują, że wydarzenia nie zachodzą same z siebie, ale mają określone przyczyny. Nie trzeba jednak udowadniać, że Sheila ani przez chwilę się nie
zastanawiała nad możliwymi konsekwencjami owego bezmyślnego rzucenia broni na łóżko. W gruncie rzeczy sama sprowokowała nadchodzące wypadki, ale i Malcolm miał w nich niezaprzeczalny udział.
Pistolet w kaburze nie upadł bowiem tam, gdzie go rzuciła. Myśląc o czymś zupełnie innym, nieświadomie włożyła w ten ruch zbyt dużą siłę. Broń odbiła się od samej krawędzi grubego,
sprężystego materaca, podskoczyła i miękko wylądowała w szerokiej szparze między materacem a boczną ścianką łóżka.
Malcolm patrzył na tę scenę jak we śnie. Ale kiedy pistolet zniknął mu z oczu, pojął natychmiast, że pojawia się przed nim wyjątkowa szansa. Miał okazję wymknąć się spod kontroli uciążliwego strażnika. Nie chodziło już nawet o to, że bez przerwy o tym myślał, nie mógł jednak zaprzepaścić takiej okazji: Sheila nie była uzbrojona, a on nie znajdował się pod działaniem środków nasennych. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, oboje w jednej chwili pomyśleli o tym samym.
Dziewczyna zareagowała pierwsza. Nie tylko była zwinniejsza i lepiej wyszkolona, lecz także nie miała innego wyjścia. Musiała odzyskać kontrolę nad Malcolmem, a do tego był jej niezbędny
pistolet. Błyskawicznie się pochyliła i wsunęła dłoń w szparę między materacem a ramą łóżka.
Malcolm był znacznie wolniejszy — nie dość, że mniej doświadczony i nie tak wysportowany, musiał w dodatku podjąć szybką decyzję. Nie bardzo wiedział, co chce przez to osiągnąć, przyszło
mu tylko do głowy, że ma szansę odzyskać całkowitą swobodę. Nie zdążył się jednak zastanowić nad jej ceną. Kiedy wyciągnął rękę w stronę łóżka, Sheila już się pochylała i wsuwała dłoń w szparę.
Dostrzegłszy jego ruch, szybko uniosła głowę i chwyciła Malcolma za wyprostowaną rękę. Zacisnęła palce na rękawie jego marynarki i z całej siły pociągnęła do siebie, chcąc wykorzystać fakt, że ciężar ciała przeniósł na jedną nogę. W dodatku zaczepił butem o swój chlebak ciśnięty na podłogę i całkiem stracił równowagę. Przeleciał nad nią wielkim łukiem i grzmotnął brzuchem o podłogę, pod drzwiami wyjściowymi. Ale nauki McGifferta nie poszły na marne: błyskawicznie obrócił się, skoczył na nogi i jeszcze chwiejąc się z lekka przyjął postawę bokserską. Przemknęło mu przez myśl, że gdyby wyskoczył na korytarz, Sheila z pewnością zaraz by go dopadła.
To głupota, stwierdził w duchu, spoglądając na stojącą dwa metry od niego dziewczynę. Zdążyła już wcisnąć się w wąską przestrzeń między łóżkiem a szafką przy drzwiach: była zwrócona
do niego lewym bokiem i wyciągała lekko ugiętą w łokciu rękę, mierząc mu w twarz kantem dłoni. Prawą rękę trzymała blisko ciała, osłaniając splot słoneczny i żołądek. Stała na ugiętych nogach,
odchylona nieco, lewą stopę nerwowo przesuwając po podłodze, jakby próbowała znaleźć najwłaściwszą pozycję.
Malcolm chciał coś powiedzieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Nie miał zamiaru jej skrzywdzić. Przypomniał sobie powtarzaną przez McGifferta radę, że jeśli już raz straci inicjatywę, to musi albo niezwłocznie rzucić się do przodu, licząc na zaskoczenie, albo podjąć rozważną obronę i czekać na błąd przeciwnika. Nie miał nawet odwagi pomyśleć o tym, że mógłby zaatakować Sheilę. Toteż stał jak skamieniały, gorączkowo rozważając, jakim sposobem
ma się bronić, w dodatku tak, żeby nie zrobić jej krzywdy. Nie wymyślił nic sensownego, ale nie miał też za dużo czasu na rozważania.
Sheila natarła z kocią zwinnością. Czu urządzał jej codziennie dwugodzinny trening, była doskonale wyćwiczona, a do tego odznaczała się znakomitym refleksem. Błyskawicznie zrobiła krok do przodu, przenosząc ciężar ciała na lewą nogę i zmieniając pozycję, po czym zaatakowała, nim Malcolm zdążył spostrzec jej ruch. Wyskoczyła wysoko w powietrze, wyrzucając w górę lewą
nogę. Jak tego oczekiwała, Malcolm zasłonił się przed kopnięciem lewą stopą, zrobiła więc obrót w powietrzu, rozprostowując prawą nogę, i wymierzyła mu kopniaka w głowę.
Zbyt późno pojął swój błąd, by zdążyć się jeszcze zasłonić; pochylił się tylko i uniósł nieco lewe ramię. Przyjął na nie impet uderzenia, lecz cios został zadany z taką siłą — chociaż Sheila
umyślnie nie włożyła w to kopnięcie całej energii — że Malcolm huknął się ręką w głowę. Na szczęście zamroczyło go to jedynie na krótką chwilę.
Odbił się plecami od ściany i — wbrew wszelkim zaleceniom McGifferta — skoczył do przodu, na ślepo wyciągając przed siebie ręce. Dziewczyna jak piskorz wyśliznęła się z jego objęć i walnęła go pięścią prosto w brzuch. Zamiast jednak wymierzyć mu cios kolanem w krocze lub też wykończyć bezradnego przeciwnika, sięgając mu od dołu do gardła, chwyciła wyciągniętą rękę Malcolm i płynnym ruchem przerzuciła go przez ramię. Ten w locie zawadził stopami o sufit i zwalił się bez czucia na podłogę przy łóżku.
Ból szybko przywrócił mu świadomość, ale wraz z nią pojawiło się przerażenie, Malcolm pojął bowiem, że nie może złapać oddechu. Słyszał wyraźnie, jak coś mu w gardle rzęzi, czuł spazmatyczne skurcze przepony. Przez kilka sekund był przekonany, że za chwilę zemdleje, w końcu jednak zdołał nabrać w płuca powietrza i zaczął głęboko oddychać.
W miarę jak strach powoli mijał, Malcolm zaczął coraz dotkliwiej odczuwać ból — odzywał się w przedramieniu, pulsował w głowie, a plecy bolały go tak, jakby otrzymał cios kijem od baseballa. Zamrugał szybko, zdumiony faktem, że ma jeszcze szkła kontaktowe pod powiekami. Minęło kilka długich sekund, zanim dotarło do niego, że Sheila klęczy na podłodze i odgina mu ręce to do tyłu, to do przodu, pomagając odzyskać oddech.
— Ty głupcze! — syknęła ze złością. — Ty cholerny, skończony idioto!
Nadal robiła mu sztuczne oddychanie, chociaż otworzył już oczy i spojrzał jej prosto w twarz. Chciał powiedzieć, żeby dała mu spokój, ale nie był zdolny wykrztusić z siebie nawet słowa. Dopiero gdy zaczął rytmicznie, normalnie oddychać, dziewczyna się wyprostowała.
— Malcolm! Czy... nic ci nie jest?
Jęknął przeciągle, oblizał wargi i jeszcze raz spróbował wydobyć z siebie głos.
— Nie... Chyba nie. Strasznie mnie boli ręka, mam nadzieję, że nie jest złamana. Mogę już normalnie oddychać, zaraz dojdę do siebie... Oberwałem też po krzyżu, ale nie sądzę, żeby to było coś poważnego.
— Dasz radę usiąść? Położyć się do łóżka?
— Jeśli mi pomożesz...
Podnosił się bardzo powoli, stopniowo, i dopiero po trzech minutach znalazł się w łóżku. Najpierw usiadł ostrożnie, potem stanął, wsparty całym ciężarem ciała o Sheilę. Zrobił na miękkich
nogach kilka kroków, wreszcie z trudem usiadł na brzegu łóżka. Dalej poszło już łatwiej. Dziewczyna podniosła mu nogi, ułożyła na wznak i usiadła obok.
Malcolm zamknął oczy. Oddech i tętno wróciły do normy. Nie mógł sobie tego przypomnieć, ale doszedł do wniosku, że padając na podłogę musiał odruchowo zastosować się do rad instruktora, gdyż w przeciwnym razie na pewno by odniósł poważniejsze obrażenia. Z odcieniem dumy pomyślał, że nie wszystkie nauki McGifferta poszły w las. Zaraz jednak skonstatował, iż nie pomogły mu pokonać w walce niezbyt potężnie zbudowanej kobiety.
Kiedy po jakimś czasie otworzył oczy, stwierdził, że poza dokuczliwym bólem ręki oraz pleców w zasadzić nic mu nie dolega. Najważniejsze było to, że jeszcze żył. Zamrugał energicznie, chcąc
oczyścić szkła kontaktowe; dostrzegł, że Sheila wpatruje się w niego z napięciem. Zwrócił uwagę na jej silnie zaczerwienione oczy, a po chwili zauważył też krople łez zwisające w kącikach powiek.
— Ty płaczesz? — zapytał cicho, powoli unosząc prawą rękę i dotykając jej policzka. — Dlaczego płaczesz?
Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko wtuliła twarz w jego dłoń. Poczuł na palcach jej łzy. Zaczęła szlochać, jej ramiona coraz silniej dygotały, a z gardła popłynął cichy jęk.
Malcolm powoli przekręcił się na bok, ale nie cofnął ręki. Chciał obrócić jej głowę do siebie, spojrzeć Sheili w oczy, lecz ona się opierała, jakby postanowiła nie ulegać naciskom. Kiedy jednak
objął ją ramionami i przyciągnął do siebie, jak gdyby opadła z sił. Ułożył jej głowę na poduszce, otoczył ręką ramiona dziewczyny i z całej siły przytulił do siebie; wstrząsały nią spazmy płaczu, całą twarz miała mokrą od łez.
Nie miał pojęcia, jak długo tak leżeli. W końcu Sheila opanowała szloch, lecz nadal tuliła się do niego. Kiedy wreszcie zaczęła miarowo oddychać, a łzy wyschły na policzkach, delikatnie obrócił
jej głowę i spojrzał prosto w oczy.
— Ty cholerny głupcze — szepnęła. — Skończony idioto. Przecież mogłam cię zabić! Mogłam cię poważcie okaleczyć!
Ale nic się nie stało — odparł także szeptem, chociaż nie było ku temu żadnych powodów. — Nic się nie stało, jeśli nie liczyć tego, że płakałaś.
Sheila z całej siły zagryzła dolną wargę, jakby znów jej się zbierało na płacz. Malcolm zaczął ją głaskać po policzku, aż w końcu uśmiechnęła się niewyraźnie. Przez chwilę bez słowa
patrzyli na siebie, wreszcie bardzo powoli pochylił się nad nią i delikatnie pocałował. Kiedy otworzył oczy, dziewczyna wciąż obserwowała jego twarz. Pocałował ją ponownie, tym razem
z większym zapałem, a później wtulił policzek w jej włosy. Dopiero po jakimś czasie poczuł, że Sheila mocniej objęła go ramionami. Leżeli tak przez kilka minut, aż w końcu Malcolm pocałował ją raz jeszcze. Teraz nie była już tak bierna. Kiedy uniósł głowę, spostrzegł, że zaczęła oddychać coraz szybciej. Czuł na wargach słony smak jej łez, łowił słodkawy zapach potu. Pocałował ją znowu, a kiedy Sheila zanurzyła palce w jego włosach, położył dłoń na jej piersi.
Po chwili usiadła na łóżku, błyskawicznie ściągnęła z siebie bluzkę oraz stanik i rzuciła je na podłogę. Niewiele dłużej trwało jej zdjęcie butów, skarpet, spodni i majtek. Malcolm zaledwie zdążył rozpiąć koszulę i spodnie, kiedy ponownie odwróciła się do niego. Przeciągnęła palcami po jego brzuchu, zasypała pocałunkami całą twarz. On delikatnie pogładził dłonią jej piersi, wyczuwając szybko twardniejący sutek. Przesunął rękę w dół, musnął jej brzuch i sięgnął do krocza. Dziewczyna prędkimi, niemal gwałtownymi ruchami ściągnęła mu spodnie razem z bielizną do kolan i nim zdążył wykonać choćby jeden gest, już na nim siedziała. Zaczęła się
poruszać energicznie, coraz szybciej i wnet Malcolm przestał myśleć o czymkolwiek, koncentrując się na tym jednym, coraz intensywniejszym doznaniu.
Nie minęła nawet godzina, kiedy zaczęli się kochać po raz drugi, ale teraz już znacznie wolniej, bez takiej gwałtowności.
Później, kiedy Sheila leżała z głową wtuloną w jego policzek, zapytała cicho:
— I co teraz zrobimy?
— Nie mam pojęcia. Po prostu sam nie wiem — odparł szczerze.
— Jedno jest pewne — mruknęła, siadając na łóżku. Uśmiechnęła się do niego, jakby z żalem, i potargała mu dłonią włosy. — Muszę nawiązać łączność z Czu. Mam zamiar powiedzieć mu, że
rosyjski agent zapadł się pod ziemię.
Malcolm spoglądał na nią przez dłuższą chwilę, wreszcie powiedział:
— Dobrze, zrób to.
Delikatnie pocałowała jego dłoń, lecz gdy się uniosła, żeby wstać z łóżka, chwycił ją w pół. Obejrzała się na niego.
— A co będzie z nami? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Na razie... No cóż, stało się. Bez względu na to, jak bardzo byśmy oboje tego pragnęli, niczego już nie zmienimy.
Malcolm puścił ją. Leżał, przysłuchując się, jak rozmawia po chińsku ze swoim kolegą. Nie potrafił zebrać myśli, nie miał też pojęcia, co powiedziała tamtemu. Kiedy podeszła z powrotem do
łóżka, zakomunikowała, że Czu polecił im dalej postępować zgodnie z planem i że w takiej sytuacji najlepiej wykonywać rozkazy Carla.
— Powiedział też, że się zastanawia, czy nie przyjechać tu i nie spotkać się z nami. Nie mówił, kiedy się wybiera, żeby zrobić nam niespodziankę. Dobra taktyka. Bardzo go zaciekawiło to, co
odkryliśmy na temat Robinsonów oraz Kincaidów, ale stwierdził, że nie nadeszła jeszcze pora na wkroczenie do akcji. Musimy czekać.
Malcolma dziwnie przestało interesować, co Czu myśli o ich zadaniu. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl.
— Czy powiedziałaś mu o nas? O tym, co się stało?
Sheila spojrzała na niego z taką miną, jakby znów miała wybuchnąć płaczem. Zagryzła wargi i po chwili wolno pokręciła głową.
— Nie... nie powiedziałam. Nie zrobiłam tego! Och, Malcolmie, nie powiedziałam mu, a przecież... — niespodziewanie uśmiechnęła się ironicznie — powinnam była to zrobić. Należało go o tym poinformować!
Malcolm bez słowa przyciągnął ją do siebie. Deszcz bębnił o szyby przez całą noc.
15
Czerwona Królowa nie stawiła najmniejszego oporu; jedynie twarz jej stała się bardzo maleńka,
a oczy zrobiły się wielkie i zielone; a gdy Alicja potrząsała nią nadal, stawała się coraz mniejsza...
i coraz grubsza... i coraz miększa... i coraz okrąglejsza... i...
— Do tej pory nie mamy żadnej wiadomości. Policja z Dakoty Północnej i Montany otrzymała list gończy za podejrzanym o napad, ale dostali jedynie rozkaz odszukania i podjęcia obserwacji. Boję się, że któryś z gliniarzy będzie chciał zostać bohaterem i ująć przestępcę, mimo że podkreślaliśmy, iż natychmiast przejmujemy sprawę, gdyby go odnaleziono. Teren wokół wyrzutni rakietowej jest pilnie strzeżony, a tutejsza policja obiecała zwracać baczną uwagę na samotnych mężczyzn meldujących się w okolicznych motelach.
Kevin umilkł. Do tej pory nie usłyszał od starego ani jednego złego słowa za zgubienie Różowego i to go niepokoiło.
— Opowiedz mi dokładnie, jak on się wam wymknął. — W głosie dyrektora nie wyczuwał nawet cienia złości.
— Zastosował dość prosty chwyt. Musiał być na to przygotowany już od chwili wyjazdu z Chicago. Stopniowo nas przyzwyczajał do tego, że się zatrzymuje na różnych przydrożnych parkingach. Mógł w ten sposób niepostrzeżenie obserwować przejeżdżające pojazdy i obmyślać plan zniknięcia. Po rozmowie telefonicznej z Woodwardem skręcił na pierwszy parking, na którym dostrzegł tylko jeden stojący samochód. Kiedy my koncentrowaliśmy się na wskazaniach radarów, on sterroryzował pewne starsze małżeństwo i kazał tym ludziom natychmiast ruszać w drogę. Przeładowanie bagaży trwało tylko chwilę i cała trójka pojechała dalej. My zaś nadal pilnowaliśmy porzuconego auta. Nawiasem mówiąc, ten starszy mężczyzna zeznał później, że w jednej z walizek Różowego znajdowało się jakieś urządzenie elektroniczne. Rosjanin kazał mu obchodzić się z nią bardzo ostrożnie, a ten facet stwierdził, że wyglądało to bardziej jak futerał, dopasowany kształtem do zawartości, niż jak zwykła walizka. Ujechali dwadzieścia parę kilometrów, po czym Różowy kazał mu skręcić w polną drogę. Związał oboje bandażem z apteczki samochodowej i zostawił ich w rowie. Całą godzinę zajął temu mężczyźnie powrót ze skrępowanymi nogami do głównej szosy, później upłynęło jeszcze pół godziny, zanim ktokolwiek go zauważył. W liście gończym podaliśmy dokładny opis skradzionego samochodu, ale nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że Różowy podróżuje już innym autem. Sterroryzował tych ludzi niedaleko Underwood, a z miasteczka miał najwyżej kilkadziesiąt kilometrów do jednej z czterech tras przelotowych. Mógł pojechać w dowolnym kierunku. Ponadto miał do wyboru setki bocznych dróg.
Należy zakładać, że celem jego podróży jest ta sama wyrzutnia, przy której zginął Parkins. Postawiliśmy w stan gotowości wszystkie tutejsze służby. Mają one patrolować każdą drogę prowadzącą w tamtym kierunku, ale nie sądzę, żebyśmy go złapali. Musimy kontrolować olbrzymi obszar. Jeśli zostanie na tym terenie, to zapewne wcześniej czy później wpadnie nam w ręce, obawiam się jednak, że może zdążyć wykonać swoje zadanie i zniknąć. Sam nie wiem, co robić, jestem w kropce, a zarazem czuję się głupio. Strasznie mi przykro, panie dyrektorze. Naprawdę czuję się winny.
— Nic sobie nie zarzucaj, Kevinie — odparł tamten spokojnie. — Masz bardzo trudne zadanie, a Różowy jest niezwykle wymagającym przeciwnikiem. Może teraz, nauczeni smutnym
doświadczeniem, powinniśmy się raczej zastanowić nad podjęciem nowych działań, zamiast rozpamiętywać popełnione błędy. Poza tym nic strasznego się jeszcze nie stało. Jestem pewien, że Różowy nie wykonał swego zadania, czuję to przez skórę. Dlatego uważam, że powinniśmy się w tej chwili skoncentrować na tym, by nie pozwolić mu go dokończyć. Na razie utrzymujcie stan gotowości, ale gdybyście namierzyli Różowego, trzeba natychmiast przystąpić do akcji i go zneutralizować. Gdyby w dodatku udało ci się tak pokierować sprawą, żebyśmy nie musieli go od razu przekazywać FBI i mieli dwie, trzy godziny na przesłuchanie, to chyba nadal byśmy panowali nad sytuacją.
— Rozumiem, panie dyrektorze.
— Mam taką nadzieję. Na wypadek, gdyby wszystko poszło po naszej myśli, wysyłam do bazy lotniczej Malmstrom doktora Loftsa. Posługując się helikopterem, który generał nam łaskawie udostępnił, Lofts będzie mógł w ciągu godziny przybyć na miejsce obławy. Jeśli zaś wszystko rozegra się za daleko, chciałbym, żebyś dostarczył Różowego w jakieś ustronne miejsce, gdzie będzie można przeprowadzić rozmowę wstępną.
— Postaram się, panie dyrektorze. Agenci FBI pilnie wykonują moje rozkazy. Zakomunikowali mi oficjalnie, że po ewentualnym aresztowaniu nie życzą sobie jakiejkolwiek naszej ingerencji, ale
w rozmowach prywatnych usłyszałem, że są gotowi przymknąć oczy, jeśli będziemy chcieli wyciągnąć z Różowego jakieś informacje. Centrali w Waszyngtonie zależy przede wszystkim na nagłośnieniu swego sukcesu, lecz agenci terenowi są bardziej zainteresowani tym, aby porządnie dać Różowemu do wiwatu. Są wściekli, że tak wodzi ich za nos.
— Nie musisz się martwić o reakcje waszyngtońskiej centrali, biorę to na siebie. Pomijając wszystko, mają już tę kobietę z Nowego Jorku oraz kierowcę furgonetki. Czego mogą chcieć więcej? Przypominam ci też, Kevinie, że możesz korzystać z pomocy wojskowych służb wartowniczych z bazy Malmstrom.
— Pamiętam, lecz jeśli to my pierwsi odnajdziemy Różowego, nawet nie będę ich wzywał. Nie sądzę, żeby Rosjanin był przygotowany na prowadzenie prawdziwej wojny. Nadal trzyma pan wojsko w stanie pełnej gotowości?
— Tak.
— To dobrze. Poza tym mam jeszcze w odwodzie Kondora.
Stary zaśmiał się cicho.
— Obawiam się, że nasz Kondor nie starał się aż tak bardzo, jak na to liczyłem. Owszem, spisał się nieźle, ale nie błysnął czymś nadzwyczajnym. Możliwe, że wiązałem z nim zbyt wielkie nadzieje, ale mimo wszystko wolę go stopniowo wdrażać do pracy, niż całkiem zrezygnować z tego chłopaka. Jeśli tylko nadarzy się okazja, gdzieś na końcowym etapie włącz go do działania. Niech posmakuje tej roboty. Tylko nie pozwól mu się angażować w jakieś niebezpieczne akcje. Nie jestem pewien, jak by się zachował w trudnej sytuacji.
— Będę miał to na uwadze. Czym on się teraz zajmuje?
— Prowadzi dalej tę śmiechu wartą ankietę. Przekazał Carlowi nazwiska kolejnych farmerów do sprawdzenia, chociaż sam utrzymuje, że to pewnie fałszywy trop. Mimo wszystko poleciłem Carlowi prześwietlić tych ludzi. Kondor powinien czekać przy telefonie na wiadomość od nas. Jestem przekonany, że lepiej trzymać go z dala od głównych wydarzeń dopóki nie wiemy, co porabia Różowy. Poza tym mam obawy, że nasz Kondor mógłby znieść śmierdzące jajo i schrzanić całą tę operację. — Dyrektor zachichotał z własnego dowcipu.
Kevinowi daleko było do śmiechu, ale spróbował się dostosować do nastroju starego.
— Ma pan rację. Tego byśmy na pewno nie chcieli. — Zabrzmiało to jednak ponuro.
Nuricz, zostawiwszy skrępowanych ludzi w rowie, skierował ukradzione auto na zachód dwupasmową szosą numer 200. Początkowo chciał ich zabić, żeby zachować swój podstęp w tajemnicy i zlikwidować przypadkowych świadków, ale doszedł do wniosku, że popełniając morderstwo postawiłby się tylko w jeszcze trudniejszej sytuacji, gdyby go schwytano. Co prawda i tak mógł się przyczynić do ich śmierci, porzucając starszych, związanych ludzi w szczerym
polu, ocenił jednak, że mężczyzna wygląda na dość sprawnego fizycznie i powinien sobie jakoś poradzić. Poza tym zostawiał los małżeństwa w ich własnych rękach.
Prowadził z maksymalną szybkością, jaką mógł sobie pozwolić. Nie wiedział, ile mu czasu zostało. Na dobrą sprawę nie był nawet pewien, czy ktokolwiek go śledził. Jeśli nie liczyć ostrzeżeń Woodwarda oraz jego własnych obaw, nie miał żadnych realnych podstaw uważać się za zdemaskowanego. Z drugiej strony nie był zupełnie pewien, że nie jest obserwowany. Około południa skręcił na autostradę międzystanową numer 94. Niedługo potem minął
granicę Montany. Zostało mu nie więcej niż osiem godzin jazdy. Cały czas był bardzo spięty i zdenerwowany. Pamiętał jednak o tym, że musi jak najszybciej zmienić samochód. Dotarł do
Glendive, gdzie zjechał z autostrady i skręcił w szeroką, dwupasmową szosę wiodącą na północny zachód.
Niedługo później nadarzyła mu się okazja. Kobieta bardzo lubiła swego volkswagena z uwagi na oszczędność paliwa, a także dlatego, że uważała go za niezwykle zgrabny wóz. Miała trzydzieści siedem lat, bardzo łagodnego i wyrozumiałego męża oraz trzy córki (w wieku dziesięciu, ośmiu i pięciu lat). Wybierała się właśnie na całonocną partię brydża do przyjaciół w Havre, oddalonym o 380 kilometrów od rodzinnego Glendive. Była jednak typową amerykańską kobietą, toteż nie miała zielonego pojęcia, jak zmienić przebite koło. Doszła natomiast do wniosku, że skoro ujechała zaledwie kilka kilometrów od miasteczka, ów drobny kłopot nie powinien stać się przyczyną większego opóźnienia. Miała nadzieję, że wcześniej czy później pojawi się ktoś znajomy i jej pomoże, toteż siedziała spokojnie w samochodzie, który zdołała zepchnąć nieco na pobocze, i w pogodnym nastroju obmyślała strategię karcianej rozgrywki. Nie przypuszczała nawet, że nie dojdzie ona nigdy do skutku.
Pomógł jej sympatyczny, nieznajomy mężczyzna w średnim wieku. Zmieniając koło, cierpliwie wysłuchiwał opowieści o jej planach na najbliższą przyszłość. Pozwoliła sobie nawet zażartować,
że nigdy nie powie mężowi o tym incydencie, aby nie myślał, iż ona bez niego nie umie sobie poradzić. Zwierzyła się, że oboje lubią grać w karty, ale dopiero teraz, kiedy dziewczynki nie są już takie małe i nie muszą codziennie dostawać od mamy buzi na dobranoc, mogą sobie na zmianę pozwolić na odrobinę rozrywki. Spostrzegła, że komiwojażer uważnie rozgląda się po szosie, sądziła jednak, że to zwykłe środki ostrożności. Zresztą podczas wymiany koła nie minął
ich ani jeden samochód. W końcu mężczyzna starannie zebrał narzędzia i włożył je do bagażnika (ona nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tego, że bagażnik znajduje się z przodu, pod
maską), po czym odwrócił się w jej stronę. Serdeczne podziękowania zamarły jej na ustach, kiedy zobaczyła w jego ręku olbrzymi pistolet.
Kobieta prowadziła fatalnie, ale Nuricz i tak był zadowolony. Cieszył się z tego, że nie narobiła wrzasku. Zbladła jak ściana na widok broni, ale zachowała spokój. Potraktował to jako dobry
znak. Posłusznie też zaczęła wykonywać rozkazy, nie musiał jej niczego powtarzać w trakcie przenoszenia walizek do volkswagena.
Podczas drogi starał się utrzymywać kobietę w ciągłym strachu, na przemian podsycając jej przerażenie, to znów uspokajając. Dopiero po godzinie jazdy zaczęli wymieniać między sobą zdania nieco dłuższe od wypowiadanych nerwowo monosylab. Wtedy też pojął, że nieznajoma boi się w równym stopniu śmierci, jak gwałtu; może nawet bardziej przerażała ją perspektywa zhańbienia w oczach męża i dzieci niż wizja nieuniknionej śmierci. To spostrzeżenie
poprawiło mu humor, zanotował je też w pamięci, gdyż mogło mu się jeszcze przydać.
Przyglądał jej się uważnie podczas drogi. Dla niego była zbyt koścista i płaska. Przywodziła mu na myśl sąsiadkę mieszkającą w Moskwie piętro niżej, która po stracie męża kilkakrotnie
zapraszała go do siebie. Nuricz zastanawiał się nawet nad oświadczynami, ale ostatecznie zrezygnował z małżeństwa, które w jego mniemaniu kłóciło się z pracą w wywiadzie. Westchnął teraz ciężko, gdyż wspomnienia o sąsiadce trąciły w nim jakąś delikatną strunę czułości. Pomyślał jednocześnie, że Amerykanka znacznie by się rozluźniła, gdyby wiedziała, iż jemu ani przez chwilę nie przyszło do głowy, aby ją zgwałcić. Przynajmniej dopóty, dopóki bez sprzeciwu wykonywała polecenia, jej kobieca cześć była całkowicie bezpieczna.
Dotarli w końcu do Kremlin, niewielkiej mieściny leżącej przy starej autostradzie numer 2, wiodącej ze wschodu na zachód, w wielu miejscach nie dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy kanadyjskiej. Nuricz nie wybierał tej trasy z jakichś szczególnych względów, ale nazwa miejscowości go rozśmieszyła. Minęli kilka rozsypujących się domków; na skraju miasteczka od strony autostrady natrafili na obskurny motelik, w którym zapewne wszystkie pokoje były wolne. Nuricz odgadł w jednej chwili, że służy on niemal wyłącznie ludziom dokonującym niezbyt legalnych transakcji oraz szukającym schronienia kochankom; nie wierzył, że jacyś turyści mogą się zatrzymywać w takiej dziurze, oddalonej zaledwie o godzinę drogi od sporego Havre na wschodzie i o trzydzieści minut od leżącego na zachodzie Shelby, będącego bazą wypadową
Malcolma.
Tutaj kazał kobiecie zjechać na pobocze i się zatrzymać. Kiedy wóz stanął, zamarła w bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w przedniej szybie i palcami kurczowo zaciśniętymi na kierownicy.
W skradzionym aucie Nuricz znalazł butelkę wybornej brandy zawiniętą w grubą warstwę gazy z samochodowej apteczki — starsze małżeństwo otrzymało ją w prezencie od córki. Przypomniał sobie o niej, kiedy sterroryzowana kobieta przenosiła jego bagaże do swojego volkswagena, a wśród nich także apteczkę, Nuricz chciał bowiem mieć pod ręką bandaże do skrępowania kolejnej ofiary. Kiedy jednak ujrzał ten obskurny motel, przyszło mu do głowy, że może wykorzystać trunek. Szybko wręczył jej otwartą butelkę.
— Napij się — polecił.
Kobiecie tak bardzo trzęsły się ręce, że omal nie upuściła butelki. Zakrztusiła się pierwszym haustem.
— Jeszcze — rozkazał. — Tym razem dokładnie przepłucz alkoholem usta, zanim go przełkniesz.
Posłusznie wykonała polecenie. Zmusił ją do wypicia dużymi łykami prawie połowy zawartości butelki.
— A teraz wylej sobie trochę na dłoń, rozsmaruj na policzkach i zaczekaj, aż wyschnie.
Kobieta spoglądała na niego zdumionym wzrokiem, ale nie miała odwagi się sprzeciwić. Wreszcie wziął od niej butelkę. Sam przepłukał tylko usta brandy i wypluł trunek za okno. Znacznie większą ilością pochlapał sobie ubranie i nasmarował twarz. Był wyraźnie zadowolony z efektu: z daleka czuć było od nich alkohol, chociaż żałował, że starzy nie mieli przy sobie czego innego, nie znosił bowiem brandy. Rozejrzał się na wszystkie strony i popatrzył
we wsteczne lusterko. Stali niedaleko wjazdu na autostradę. Zapadł już zmrok, lecz nigdzie dokoła nie było widać blasku reflektorów nadjeżdżających aut. Tylko w odległości kilometra paliły się światła w nielicznych domach miasteczka.
Jeszcze raz przyjrzał się uważnie kobiecie. W widmowej poświacie tablicy przyrządów sprawiała wrażenie śmiertelnie przerażonej. Miała na sobie cieniutką brązową szwedkę, a pod spodem żakiet i białą bluzkę.
— Zdejmij żakiet — nakazał — a także bluzkę i stanik. Włożysz bluzkę na gołe ciało.
Kobieta odsunęła się od niego najdalej, jak tylko mogła; przywarła plecami do drzwi auta. Powoli odwróciła głowę w jego stronę, ale nie podniosła wzroku.
— Proszę... —jęknęła. — Proszę, ja... mogę zapłacić...
— Posłuchaj — brutalnie przerwał jej błagania. — Wynajmiemy pokój w tym motelu. Chcę, żebyśmy wyglądali jak para kochanków. Im gorsze zrobimy wrażenie, tym lepiej. Recepcjonista musi zwrócić uwagę na zapach alkoholu. Zapewne jest to facet, więc dobrze ci się przyjrzy. Zależy mi tylko na tym, żebyś mu wpadła w oko. Nic więcej. Jeśli nie zastosujesz się do moich poleceń albo będziesz próbowała głupich sztuczek w recepcji, zabiję tego człowieka bez
chwili wahania. A potem zrobię ci coś tak strasznego, że już nikt nigdy nie odważy się na ciebie spojrzeć. Nie stanie ci się żadna krzywda i będziesz zupełnie bezpieczna tylko wtedy, jeśli zrobisz
dokładnie to, co ci każę. Nie masz najmniejszych szans ucieczki. Rozumiesz?
Kobieta z ociąganiem skinęła głową. Wypita brandy stopniowo tłumiła w niej strach, zastępując go pijackim otępieniem. Rozebrała się pospiesznie i odwróciła tyłem do niego, zakrywając nagie piersi rękoma. Później ubrała się zgodnie z jego poleceniami. Wreszcie usiadła prosto i popatrzyła na mężczyznę.
Ten zadziałał tak szybko, że nie zdążyła w żaden sposób zareagować. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie i przycisnął usta do jej warg. Zesztywniała nagle, całe jej ciało przeszył dreszcz
obrzydzenia. To dobrze, pomyślał Nuricz. Odepchnął ją od siebie i spojrzał w lusterko. Twarz miał usmarowaną szminką, która na jej wargach całkiem się rozmazała. Przy okazji potargał również
kobiecie włosy. Sięgnął ponad jej ramieniem i włączył lampkę pod sufitem.
— Popraw makijaż — rozkazał — ale niezbyt starannie, tylko tyle, żeby było widać, iż próbowałaś się doprowadzić do ładu.
Kiedy posłusznie sięgnęła do torebki, zaczął gnieść jej bluzkę, żeby nie wyglądała na świeżo odprasowaną. Czuł, że kobietę przeszywa dreszcz, ilekroć dotykał jej piersi poprzez cienką warstwę materiału.
Recepcjonista ani trochę nie zdziwił się na ich widok, dobrze znał te nerwowe ruchy, ukradkowe spojrzenia, wygniecione ubrania oraz intensywny zapach alkoholu.
— Słucham państwa — rzekł uprzejmie, jak gdyby nie wiedział, po co tu przyszli.
— My... chcielibyśmy pokój. Prawda, kochanie?
Kobieta z wymuszonym uśmiechem energicznie pokiwała głową. Nie spuszczała wzroku ze swego partnera. Ale napalona, pomyślał recepcjonista.
— Na jak długo? — zapytał, mając nadzieję, że uda mu się wykorzystać chwilę ich nieuwagi i zażądać nieco wyższej stawki niż zazwyczaj. Interes idzie tak kiepsko, myślał.
— Och... właśnie... — zająknął się facet.
Co za nerwus, stwierdził recepcjonista, a to pewnie żona jego szefa.
— My... tego... widzi pan, podróżujemy po całym stanie. Ale się zmęczyliśmy... zwłaszcza moja żona, rozumie pan. Chcielibyśmy trochę odpocząć. Możemy zostać... — zerknął szybko na kobietę — ...na dwa dni? Może nawet na trzy? Dobrze?
Recepcjonista powoli zmrużył oczy.
— Doskonale. Życzą sobie państwo pokój z kuchnią?
— Tak, właśnie tak. Znakomicie.
— Dobrze — mruknął, uśmiechając się niewyraźnie. Najwyższa pora na zabawne pytanie. — Życzą sobie państwo dwa pojedyncze łóżka, czy jedno podwójne?
Mężczyzna spojrzał na niego zdumiony.
— Mam rozumieć... że możemy wybierać?
— Oczywiście. Mamy pokoje i takie, i takie.
— Ach... cóż... Chyba lepiej weźmiemy dwa pojedyncze. To znaczy... przecież nie musimy spać razem, no nie? Wcale nie musimy, prawda, kochanie?
Kobieta znów energicznie przytaknęła ruchem głowy. Recepcjonista uniósł wzrok; nie obchodziło go, czy tamci to dostrzegą. Za kogo oni go brali, chcąc wykołować starą śpiewką o zmęczonym podróżą małżeństwie? Podsunął im książkę do wpisu: Pan Jon Morris z żoną, z Glendive. Dokładniejszy adres nie był potrzebny. Kpią w żywe oczy, pomyślał, wręczając im klucz.
— Domek dziewiąty, na samym końcu.
— Dziękuję, bardzo dziękuję. Aha, jeszcze jedna rzecz. Jak pan sądzi... Martwimy się o nasz samochód, rozumie pan, żeby nie potrąciła go jakaś ciężarówka albo...
Recepcjonista nie musiał wysłuchiwać tych bzdur do końca. Znał na pamięć podobne wykręty.
— Może pan zaparkować na tyłach domku. Nic mu się tam nie stanie, nie będzie go nawet widać z szosy.
Mężczyzna wyszczerzył zęby w idiotycznym uśmiechu, chwycił pospiesznie klucze i pociągnął kobietę ku wyjściu. Recepcjonista fuknął za nimi z pogardą, próbując zdusić w sobie tę odrobinę
zazdrości.
Nuricz zmusił kobietę, żeby dopiła brandy do końca. Kiedy alkohol uderzył jej do głowy tak, iż ledwie stała na nogach, rozebrał ją do naga. W jej zamglonych oczach pojawił się nikły ślad
przerażenia, ale była zbyt pijana, żeby zaprotestować. Przywiązał ją następnie bandażami do czterech rogów łóżka stojącego dalej od drzwi. W ostatnim przebłysku świadomości kobietę ogarnął paniczny strach, na szczęście zaraz straciła przytomność, zanim jeszcze skończył ją krępować. Nuricz nie miał pewności, czy zemdlała z przerażenia, czy od nadmiernej dawki alkoholu, był jednak tak zmęczony, że niewiele się nad tym zastanawiał.
Szczęśliwie dostali domek z dwoma łóżkami. Znakomicie rozumiał przyczynę sarkastycznego uśmieszku recepcjonisty, ale dla niego było to prawdziwe szczęście. Kobieta jest związana, myślał,
leży wygodnie na tapczanie, więc chyba nie powinna wpaść w panikę, a ja mam drugie łóżko dla siebie. Rozebrał się bez pośpiechu, zamknął drzwi od środka i ułożył się w pościeli, przywiązawszy
sobie pistolet sznurówką do nadgarstka.
To już jutro, stwierdził, zapadając w sen. Jutro.
16
— Oczywiście, zgadzasz się stanąć do walki? — zapytał Tweedledum spokojniejszym głosem.
— Przypuszczam, że tak — odparł ten drugi posępnym głosem, wyczołgując się z parasola —
ale ona musi pomóc nam się ubrać, jak wiesz.
Kevin przybył do Havre w czwartek, późnym popołudniem, żeby po kilku godzinach snu przejąć dowodzenie akcją od swego zastępcy, który zdążył w tym czasie urządzić kwaterę
w wynajętych pomieszczeniach biurowych. Patrol drogowy odnalazł w południowo-wschodnim zakątku stanu porzucony samochód, skradziony przez Różowego starszemu małżeństwu, nie
natrafiono jednak na ślad samego agenta. Doktor Lofts czekał w bazie lotniczej. Kondor czuwał przy telefonie w motelu. Tak samo miał nadzieję na otrzymanie wiadomości dyrektor Grupy L
w Waszyngtonie. Wszyscy liczą na mnie, pomyślał Kevin, a ja muszę siedzieć tu, w Havre, w Montanie, i również bezczynnie czekać na pojawienie się człowieka, którego straciliśmy z oczu.
Rozwścieczony, nawrzeszczał na swoich ludzi, a potem zaczął przerzucać jakieś papiery, chcąc odegnać od siebie najgorsze przeczucia.
W przeciwieństwie do Kevina, Nuricz spał smacznie aż do piątkowego ranka. Obudził się około dziesiątej. Skrępowana kobieta także już nie spała, patrzyła na niego przekrwionymi oczyma.
Stwierdził, że to zapewne efekt dużej dawki alkoholu oraz długiego płaczu. Nadal dostrzegał w jej spojrzeniu paniczny lęk. Pozwolił jej skorzystać z łazienki, ale nie dał się ubrać. Później związał ją
ponownie, ale tym razem zakneblował, a wychodząc z pokoju powiesił na klamce tabliczkę „NIE PRZESZKADZAĆ". Sprzątaczka z wyrozumiałością przyjęła tłumaczenie, że jego żona nie czuje
się dobrze i że on sam pościeli łóżka po powrocie.
W niewielkim sklepie samoobsługowym w Kremlin kupił gotowe zestawy obiadowe, czekoladowe batoniki, mleko, kawę rozpuszczalną i trochę przejrzałych owoców, a wszystko po straszliwie zawyżonych cenach. Ponieważ płacił pieniędzmi kobiety, dorzucił jeszcze kilka gazet z Great Falls i Havre oraz trzy kartoniki zawierające po sześć butelek piwa.
Po powrocie do motelu podgrzał i zaserwował obfity lunch dla dwóch osób. Zmusił kobietę do wypicia dwóch butelek piwa do posiłku, sam jednak raczył się tylko mlekiem. Pozwolił jej też
odpocząć w fotelu, kiedy usiadł nad filiżanką kawy, żeby przejrzeć gazety. Ale w żadnej z nich nie znalazł niczego ciekawego, może z wyjątkiem artykułu w „Tribune" z Great Falls, w którym
dowódcy wojskowi uspokajali okolicznych rolników, że mające się wkrótce rozpocząć manewry w żaden sposób nie wpłyną na zasiewy.
Spędził resztę dnia oglądając telewizję. Rozkazał więzionej kobiecie chodzić po pokoju, od drzwi do okna, ale nie oddał jej ubrań. Zmusił ją też do opróżnienia pozostałych butelek piwa
z pierwszego kartonika. Pod wpływem alkoholu nogi jej zmiękły, lecz on kazał dalej spacerować. Pragnął, żeby była wycieńczona, kiedy będzie odjeżdżał. Miał pewność, że przerażenie, alkohol,
wysiłek fizyczny i poczucie upodlenia przyniosą znakomite efekty. Dał jej tylko krótką chwilę wytchnienia, kiedy sprawdzał dostarczony mu sprzęt. Nakazał kobiecie uklęknąć przy łóżku i położyć głowę na poduszce, a następnie skrępował jej ręce i zawiązał oczy. Otwierając walizkę, słyszał stłumiony szloch.
Przełożeni z Moskwy zadbali o trening na wiernej kopii elektronicznej sondy. Kiedy teraz rozpakował urządzenie, po mrugających lampkach i wskazaniach wyświetlaczy ocenił, że aparat
działa bez zarzutu. Bardzo się cieszył, że wszelkie dane odczytane przez sondę zostaną utrwalone na miniaturowej kasecie, którą ma zabrać ze sobą. Nie musiał taszczyć z powrotem nieporęcznego
aparatu, wystarczyło go zagrzebać na jakimś wysypisku śmieci i włączyć urządzenie autodestrukcji działające z dwuminutowym opóźnieniem. Oznaczało to zarazem, że nie musi być ekspertem
w dziedzinie elektroniki i na miejscu odczytywać wskazań sondy. Dane z taśmy miały być interpretowane dopiero po jego powrocie.
Delikatnie musnął palcami gładką, metalową obudowę aparatu. Miał wrażenie, że płynące wewnątrz impulsy elektryczne na swój sposób go podniecają. Przez chwilę odżyły w pamięci wszelkie zastrzeżenia i obawy dotyczące tej akcji, ale szybko odegnał je od siebie. Może Mateczce Rosji przyniosą jakąś korzyść moje wysiłki, pomyślał. Na razie był przecież górą, zdołał wykiwać Amerykanów na ich własnym terenie. Uśmiechnął się. Kto wie, jakie naprawdę znaczenie może mieć ta operacja?
Przypominająca walizkę obudowa sondy została tak skonstruowana, że można ją było nosić również na szelkach. Tylko chwilę zajęło Nuriczowi odpowiednie przypięcie pasków, po czym
wsunął w nie ramiona i zarzucił sondę na plecy. Ważyła około dwudziestu pięciu kilogramów, chociaż do maksimum starano się wykorzystać niewielką przestrzeń wewnątrz obudowy. Zdecydowano się jednak zachować jak najmniejsze rozmiary, mimo stosunkowo dużego ciężaru urządzenia. Mimo że Nuricz był w znakomitej kondycji, zdał sobie sprawę, że będzie mógł tylko iść z sondą na plecach, ale nie da rady uciekać. Przygotował starannie swoje ubrania, mapy, pieniądze, fałszywe dokumenty oraz pistolet. Wszystko było w porządku. Przykrył naszykowane rzeczy kocem, odwiązał kobietę i kazał dalej spacerować po pokoju.
Późnym popołudniem polecił jej się ubrać. Kobieta bez słowa wykonała ten rozkaz. Dobrze wiedział, z jaką wdzięcznością przyjęła możliwość okrycia swej nagości. Kiedy była gotowa, wyszedł z nią na powietrze i objęci ramionami kilkakrotnie okrążyli dziedziniec motelu. Recepcjonista przyglądał się im ze swego posterunku. Kiedy Nuricz ocenił, że tamten dość się już napatrzył, wrócili do pokoju, tu zaś kazał kobiecie się rozebrać i podjąć monotonną, bezcelową wędrówkę.
Krótko po zachodzie słońca przyrządził następny posiłek. Sam zadowolił się batonikami czekoladowymi oraz najbardziej pożywnymi kąskami z delikatesowych porcji obiadowych. Nie miał już mleka. Zaparzył większą ilość kawy w dzbanku, część wypił do kolacji, resztę zostawił na kuchence, żeby mieć gorący napój przed odjazdem. Zmusił kobietę do zjedzenia obfitego posiłku, a następnie kazał jej szybko wypić pozostałych dwanaście butelek piwa. Przy ostatnich trzech głowa już opadała jej na piersi, lecz ilekroć dostrzegał, że jest bliska omdlenia, zaczynał wodzić dłońmi po jej nagim ciele. Szlochając wysączyła resztki piwa, a Nuricz pomógł jej dojść do łóżka. Zasłonił kobiecie oczy bawełnianymi szmatkami, które przymocował, oklejając wokół głowy kilka warstw przylepca z apteczki. Tak jak poprzednio przywiązał ręce i nogi ofiary do rogów łóżka, po czym przykrył ją kocem. Zdecydował nie zakładać knebla, żeby się nie udusiła. I tak przypuszczał, że obudzi się nazajutrz nie wcześniej niż w południe. Nie wierzył też, że zdobędzie się na odwagę, by wezwać pomoc. Naga, skrępowana i z zawiązanymi oczyma powinna być zdezorientowana i nawet jeśli dojdzie do wniosku, że jest sama w pokoju, raczej zachowa milczenie. Nuricz miał pewność, że zaniepokojony recepcjonista odnajdzie ją nie wcześniej niż pojutrze, ale młoda kobieta powinna jakoś to przeżyć. Składając zeznania na policji z pewnością określi go jako szaleńca,
a nie szpiega. Zresztą jeśli Amerykanie wpadli na jego trop, relacja kobiety nie będzie miała większego znaczenia. Niczego zatem nie ryzykuje, jeśli pozostawi ją przy życiu.
Zastanawiając się po raz kolejny nad wszelkimi ewentualnościami, spoglądał na mapę, chociaż od dawna znał ją prawie na pamięć. Wreszcie popatrzył na zegarek. Była dziewiąta. Włożył pod
spód strój maskujący, a na wierzch garnitur. W pobliżu wyrzutni rakiet miał jeszcze przyczernić sobie twarz. Naszykował dwa ostatnie batoniki, które planował zjeść do kawy przed wyruszeniem o północy, po czym nastawił budzik w zegarku i ułożył się na łóżku. Zamknął oczy, próbując odegnać od siebie myśli o czekającym go zadaniu i rozluźnić się trochę.
Czu ostrzegł Sheilę i Malcolma o swej planowanej wizycie w motelu zaledwie na pięć minut przed przyjazdem. Lecz jeśli nawet zauważył coś w ich zachowaniu, nie dał po sobie niczego poznać. Niepokoił się jedynie tym, że obecność dwojga Azjatów w niewielkim miasteczku może wywołać sensację. Zresztą Malcolm w dość niewybredny sposób starał się jeszcze podsycać ten niepokój, mając nadzieję, że Chińczyk szybciej wyjedzie.
Wiadomość o zniknięciu Różowego wprawiła tamtego w znakomity nastrój; zaczął chodzić po pokoju, snując najróżniejsze plany działania. Bardzo zainteresowały go także informacje dotyczące Robinsonów oraz Kincaidów. Malcolmowi zdawało się nawet, że zrobiły na nim większe wrażenie niż wieści o rosyjskim szpiegu. Ale Czu tak doskonale maskował swoje emocje, że trudno było
cokolwiek po nim poznać.
Wyjechał po dwóch godzinach. Nie powiedział im, co ma zamiar robić, poinformował tylko, że na razie nie wraca do Kanady i będzie się kręcił gdzieś w pobliżu. Polecił im natychmiast nawiązać
łączność radiową, kiedy tylko dowiedzą się czegoś nowego. O dowolnej porze dnia i nocy, jak podkreślił z naciskiem.
— I co teraz zrobimy? — zapytała Sheila po wyjściu tamtego.
— A co możemy zrobić? — odparł Malcolm. — Będziemy nadal siedzieć tu i czekać.
Kapitan Teddy Roe i jego oddział mieli już za sobą wiele pełnionych na okrągło dyżurów. Czuwali w zimne noce i ciepłe dni, w słońcu i deszczu, jak chociażby w czwartek, kiedy lało prawie całą dobę. Ale kapitan Roe był do tego przyzwyczajony. Cierpliwie wykonywał rozkazy, oczekując albo zatrzaśnięcia pułapki, albo odwołania alarmu. Dla niego osobiście ta akcja również miała ogromne znaczenie.
Pierwsze dwa lata służby zawodowej Roe spędził w jednostce piątej Oddziałów Specjalnych, stacjonującej w Nha Trang, w Wietnamie. Tam pokochał tę robotę. W owych czasach akcje oddziałów specjalnych, a w zasadzie całą wojnę w południowo wschodniej Azji, nadzorowała CIA, czyli — jak nazywali ją Roe i jego koledzy — „Kompania". Szczególnie podobało mu się to, że mógł działać praktycznie na własną rękę: organizować oddziały ochotnicze z miejscowej ludności czy przeczesywać wioski w ramach „aktywnych operacji antyterrorystycznych". Nie przeszkadzało mu, że uczestnicząc w akcjach skierowanych przeciwko partyzantce Vietkongu, stosuje dokładnie te same metody, co wietnamscy „bandyci", tyle że „w imieniu prawa". Owe „aktywne operacje" posłużyły później za wzór o wiele słynniejszej, zakrojonej na wielką skalę Operacji Phoenix, prowadzonej bezpośrednio przez Kompanię.
Ale dobre dni kapitana Roe oraz Kompanii przeminęły bezpowrotnie, kiedy prezydent Johnson zdecydował się w 1965 roku na eskalację wojny i wysłał do Wietnamu Marines. Od tej
chwili CIA musiała przekazać część władzy generałom z Pentagonu. A chociaż kapitan oficjalnie znajdował się na liście płac wystawianej przez wojskowych urzędników, uznał, że nie zdoła
więcej czerpać jakiejkolwiek radości z udziału w wojnie. Skorzystał zatem z okazji i dołączył do grona agentów specjalnych zatrudnianych przez Kompanię. Od tamtej pory ani przez chwilę nie
żałował swojej decyzji. Począwszy od roku 1966 stał się niezwykle wydajnym i użytecznym kółkiem zębatym w tej wielkiej machinie sterującej polityką światową od Ameryki Łacińskiej, poprzez Azję i Afrykę, po Bliski Wschód. Wszystko mu się udawało aż do ostatniej akcji.
Nie miał zbyt trudnego zadania. Pewna tajna, niezbyt liczna organizacja palestyńska zaczęła niebezpiecznie rosnąć w siłę. Nie dość, że zagrażało to bardzo chwiejnej równowadze stosunków
izraelsko-palestyńskich, lecz także osłabiało znacznie pozycję innego ugrupowania arabskiego, z którym CIA potajemnie współpracowała. Przywódcy palestyńscy nie bardzo wiedzieli, co począć w takiej sytuacji, rząd izraelski w ogóle nie miał zamiaru ingerować w te sprawy, toteż musiała się tym zająć Kompania.
Organizację stworzył pewien popularny w obozach uchodźców przywódca ruchu palestyńskiego i choć dysponował zaledwie kilkudziesięcioma uzbrojonymi ludźmi, zaczęto się obawiać jego rosnących wpływów. Roe miał za zadanie podłożyć bombę w domu tego człowieka, a w dodatku tak zorganizować zamach, by wyglądało to na eksplozję spowodowaną nieostrożnym obchodzeniem się z materiałami wybuchowymi. Podobne wypadki zdarzały się dość często, zatem nietrudno było o tego typu interpretację.
Roe wraz z grupą specjalistów od zamachów bombowych włamał się którejś nocy do niezbyt silnie strzeżonego domu przywódcy. Zdołali podłożyć bomby i wycofać się bez większego
hałasu. Zdetonowali ładunki zgodnie z planem. Ale na nieszczęście jeden z ochroniarzy przywódcy nie zginął na miejscu, ciężko ranny walczył w szpitalu ze śmiercią przez cztery dni. Co prawda nie odzyskał przytomności i nie mógł złożyć obciążających zeznań, ale Roe i jego przełożeni spędzili owe cztery dni w śmiertelnym strachu.
Uniknąwszy zaledwie o włos wpadki, Roe przysiągł sobie, że tym razem nie popełni błędu. Jego oddział składał się wyłącznie z weteranów wojny wietnamskiej pracujących dla Kompanii.
Rozstawił dwadzieścia cztery trzyosobowe grupy w dobrze ukrytych posterunkach na okolicznych wzgórzach i nakazał wszystkim pilnie obserwować tereny pobliskich wyrzutni, określanych przez Kevina oraz dyrektora Grupy L jako potencjalne cele rosyjskiego agenta. Punkt dowodzenia założył w sąsiedztwie wyrzutni, przy której został zastrzelony Parkins. Księżyc wkraczał w ostatnią kwadrę i zamaskowanych ludzi trudno było dostrzec nawet z odległości dwóch metrów. Wszystkie grupy zostały wyposażone w różne urządzenia elektroniczne, sygnalizujące każdy ruch na obserwowanym terenie. Wypróbowywane w dżunglach południowo-wschodniej Azji czujniki reagowały bądź na ciepłotę ciała żywych stworzeń, bądź na ledwie uchwytne szmery. Niestety, nie pozwalały odróżnić człowieka od zwierzęcia, a tym bardziej sprzymierzeńca od wroga.
Podczas wojny wietnamskiej często organizowano naloty bombowe na duże stada bydła czy większe zgromadzenia ludności cywilnej, określone na podstawie wskazań tego typu urządzeń jako obozowiska partyzantów. Dlatego też kapitan niezbyt dowierzał elektronicznym czujnikom, choć uważał je za niezwykle cenny sprzęt wspomagający obserwacje wizualne.
Cieszył się za to, że wyznaczono go na dowódcę patroli nocnych, nie zazdrościł bowiem oddziałom wartowniczym, które za dnia musiały się dosłownie wtapiać w ziemię. Ponadto zdawał sobie sprawę, że działalność szpiegowską prowadzi się z reguły po zmroku. Otrzymał rozkaz, by za wszelką cenę powstrzymać sabotażystę, i miał zamiar wykonać go jak najlepiej. Nie mógł sobie
pozwolić nawet na najdrobniejsze uchybienia.
Wszystkie jego grupy zostały też wyposażone w krótkofalówki z miniaturowymi słuchawkami, jakich na co dzień używają agenci Służb Specjalnych. Nie musieli przez cały czas utrzymywać łączności radiowej, chcieli jednak mieć możliwość przekazywania sobie wiadomości jak najciszej, gdyż głos w nieruchomym, nocnym powietrzu niesie się bardzo daleko. Dlatego dowódca każdej z grup miał wpięty w klapę munduru niewielki mikrofon.
Pierwszy sygnał nadszedł o trzeciej nad ranem. Kapitan Roe usłyszał w słuchawce wezwanie:
— Lis Czwarty do Lisicy. Lis Czwarty do Lisicy.
Jego zastępca delikatnie trącił go w ramię na wypadek, gdyby kapitan nie odebrał komunikatu. Ale on tylko klepnął kolegę po ręku, przybliżył mikrofon do ust i szepnął:
— Tu Lisica. Słucham.
— Zaobserwowaliśmy ruchomy obiekt na południe od wyrzutni Jeden. Brak kontaktu wzrokowego. Odbiór.
— Zrozumiałem. Obserwujcie dalej. Lisica do wszystkich zespołów. Zachować czujność.
Siedzący po jego drugiej stronie technik trącił go w bok i przekazał:
— My także go namierzyliśmy. Jest teraz po drugiej stronie zbocza, dlatego Lis Czwarty nie może niczego dostrzec.
— Podaj mi noktowizor — szepnął Roe.
Kapitan był niemal dumny z nowoczesnej lornety ukazującej obraz w podczerwieni. Przy jej pomocy zaczął obserwować najbliższą okolicę wyrzutni. Jarzące się jasno latarnie znacznie utrudniały mu zadanie, ale zbytnio się tym nie przejmował. Bezpośredni nadzór nad oświetlonym obszarem miał prowadzić Lis Siódmy.
Roe nawet by nie zauważył drobnej sylwetki kryjącej się wśród nierówności terenu i kęp krzewów, gdyby człowiek nie poruszył się dokładnie w tej chwili, kiedy skierował na niego lornetkę. Poprawił ostrość i skupił się na tym wycinku terenu. Po chwili rozróżnił bez trudu rękę i przymocowany na plecach tamtego spory, kanciasty pojemnik. Kiedy szpieg przeskakiwał do następnej kryjówki, Roe dostrzegł wyraźnie sylwetkę człowieka. Mimo rozmytych barwnych
plam, charakterystycznych dla wszystkich czujników podczerwieni, kapitan zdążył nawet zauważyć maskujący kombinezon szpiega. Patrzył jeszcze przez chwilę, wreszcie z uśmiechem przekazał lornetę swojemu zastępcy i szepnął do mikrofonu:
— Lisica do wszystkich zespołów. Potwierdzamy obecność człowieka sto metrów na południe od terenu wyrzutni. Znajduje się w tej chwili po wschodniej stronie wzniesienia, jakieś dwadzieścia
metrów od dna niecki. Lis Siódmy, Ósmy i Dziewiąty, odetnijcie mu drogę powrotu. Lis Trzeci i Dziesiąty, zabezpieczcie stronę zachodnią; Lis Jedenasty i Czwarty, pilnujcie wschodniej flanki. Lis Czternasty, przejdźcie na tę stronę wzgórza, przejmiecie obserwację wyrzutni od północy. Tylko trzymajcie się z dala od oświetlonego terenu, żeby was nie zauważył. Przetniecie mu dalszą drogę. Ja i Lis Piąty wkraczamy do akcji. My podkradniemy się do niego od wschodu, Lis Piąty, spróbujcie go podejść od zachodu. Dowództwo i koordynację działań przejmuje Lis Drugi. Dwie minuty na zajęcie pozycji. Strzelać tylko na mój rozkaz. Ruszamy.
Nuricz zostawił samochód za pryzmą żwiru przygotowaną do prac przy naprawie jednej z bocznych dróg odchodzących od autostrady numer 2. Nie obawiał się, że ktokolwiek go tam
odnajdzie o wpół do trzeciej w nocy. Zdjął garnitur, przyczernił sobie twarz, założył ciemne gogle z przydymionego szkła, po raz ostatni sprawdził sprzęt i ruszył na przełaj przez pola w kierunku
wyrzutni. Miał do przejścia ponad pięć kilometrów. Ostatni etap drogi pokonał krótkimi skokami od jednej naturalnej zasłony do drugiej, miejscami nawet się czołgając Eksperci wywiadu radzieckiego nie byli zgodni co do tego, jakich kamer używają służby ochrony wojsk rakietowych. Nuricz zaś nie miał najmniejszego zamiaru znaleźć się w polu widzenia jednej z nich.
Wiedział dobrze, iż wystarczy ustawić sondę w promieniu trzystu metrów od silosu rakiety, ale powtarzano mu wielokrotnie, że im bliżej zdoła podejść, tym dokładniejsze będą odczyty.
Postanowił zatem podczołgać się na sto metrów do oświetlonego terenu i tam dopiero uruchomić aparat. Cała procedura trwała zaledwie pięć minut, mrugająca czerwona lampka oznajmiła zakończenie rejestracji ciągu sygnałów. Nuricz ponownie zacisnął szelki i jął czołgać się z powrotem.
Zdołał pokonać zaledwie kilka metrów, gdy padł na niego silny strumień światła z przenośnego reflektora. Zanim jeszcze przebrzmiał do końca głośny rozkaz: „Stój! Podnieś się i unieś ręce wysoko nad głowę!", Nuricz zdążył wysunąć ramiona z szelek, dobyć pistoletu i przekręcić się przez lewy bok. Dwukrotnie szybko wystrzelił. Agent rosyjski był znakomicie wyszkolony, drugi pocisk trafił w reflektor i dokoła zaległy ciemności. Kula przebiła nawet cienką blachę obudowy i ugodziła w ramię żołnierza, który niezbyt fortunnie trzymał reflektor przed sobą. Rozkazy kapitana Roe nakazywały mu za wszelką cenę pojmać sabotażystę. Toteż nawet widząc, że jeden z jego ludzi został ranny; nie polecił jeszcze otworzyć ognia. Miał wciąż nadzieję schwytać
szpiega żywcem. Po raz drugi nakazał tamtemu się poddać.
Nuricz nie był pewien, czy wpadł w zasadzkę. Przypuszczał, że natknął się na niego jakiś rutynowy patrol. Wiedział też, że zranił jednego żołnierza, pomyślał zatem, że musi się jeszcze rozprawić najwyżej z dwoma przeciwnikami. Ale trzeba ich było zabić jak najszybciej, nim zdążą wezwać przez radio posiłki. Pospiesznie rozpiął ostatni pasek obudowy urządzenia i wcisnął guzik uruchamiający mechanizm autodestrukcji, po czym przeturlał się na bok, zanim kapitan Roe zdążył wykrzyknąć drugie ostrzeżenie.
Zwierzchnicy z KGB podali Nuriczowi wiele fałszywych szczegółów, między innymi okłamali go mówiąc o opóźnieniu mechanizmu samozniszczenia sondy. Liczył na to, że po jego uruchomieniu będzie miał aż dwie minuty na oddalenie się od urządzenia, ale w rzeczywistości zegar był ustawiony na dziesięć sekund, co pozwalało jedynie go wyłączyć, gdyby przycisk został wduszony przypadkowo. Uruchomiony mechanizm głośno terkotał, a technicy wmawiali Nuriczowi, że po usłyszeniu tego sygnału będzie miał aż dwadzieścia sekund na ewentualne wyłączenie autodetonatora. Faktycznie jednak ten czas był znacznie krótszy i wynosił zaledwie
siedem sekund. Wszystko to zostało precyzyjnie zaplanowane przez Ryżowa, który wychodził z założenia, że jeśli już sonda musi ulec zniszczeniu, to nie ma żadnego powodu, dla którego operator także nie miałby zginąć na miejscu. Można było w ten sposób uniknąć kłopotliwej sytuacji i odciągnąć uwagę Amerykanów od nowego obszaru zainteresowań radzieckiego wywiadu.
Nuricz wykorzystał jednak do maksimum owych dziesięć sekund. Znajdował się już cztery metry od sondy, kiedy niewielkim urządzeniem wstrząsnął potężny wybuch. Jego resztki rozprysnęły się na wszystkie strony, uniemożliwiając nawet najlepszym analitykom
wywiadu rekonstrukcję aparatu.
Podmuch eksplozji cisnął Nuricza jeszcze dalej od sondy. Kilka odłamków blachy niczym szrapnele wbiło mu się w łydkę, lecz poza tym nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Wybuch wprawił kapitana Roe w osłupienie, ale stary żołnierz szybko doszedł do wniosku, że szpieg musiał zdetonować jakiś granat. Należało zatem sądzić, że jest dobrze uzbrojony i bardzo
niebezpieczny. Tym samym zwalniało to kapitana od konieczności pojmania żywcem groźnego sabotażysty. Odczuwając nagły przypływ radości, wydał swym ludziom rozkaz otwarcia ognia.
Olbrzymia siła przebicia pocisków automatycznego pistoletu M 16 potrafi w ułamku sekundy zmienić pojemnik z grubej blachy w bezkształtną kupę złomu. Serie z trzech takich pistoletów
dosłownie rozszarpały ciało Nuricza. Sowiecki agent, patriota, wyzionął ducha, zanim jeszcze zdał sobie sprawę, co się dzieje.
Kapitan Roe stanął nad skuloną na ziemi, nieruchomą postacią. W świetle latarek człowiek sprawiał wrażenie upiora. Zastępca kapitana — myśląc widocznie, iż dowódca głęboko żałuje utraconej szansy pojmania żywcem groźnego szpiega — położył mu dłoń na ramieniu i rzekł:
— Nie było innego wyjścia, kapitanie. Musieliśmy go zabić.
Zdumiony Roe obejrzał się na kolegę. Po chwili przywołał sierżanta obsługującego przenośną radiostację dużej mocy, kazał mu ustawić częstotliwość alarmową bazy Malmstrom i sięgnął po
mikrofon. Zanim jednak zdecydował się przekazać do bazy złe wieści, odwrócił się jeszcze do swego zastępcy i odparł:
— Oczywiście, poruczniku. Dobrze o tym wiem.
Kapitan Roe jeszcze przez jakiś czas zastanawiał się później nad słowami swego zastępcy, których nie mógł zrozumieć. Przecież wszystko poszło jak po maśle.
17
— Wygląda to zupełnie jak wielka szachownica! — powiedziała wreszcie Alicja. — Powinno
być widać na niej poruszające się figury... i oto są! — dodała uradowanym głosem, a serce jej zaczęło bić szybciej z podniecenia, gdy ciągnęła dalej: — Rozgrywa się tu ogromna partia szachów... wielka jak świat... jeżeli to w ogóle jest świat. Och, cóż to za zabawa! Jakbym chciała być jedną z tych figur! Mogłabym być nawet Pionkiem, gdyby tylko dano mi do nich dołączyć... chociaż, oczywiście, najbardziej chciałabym być Królową.
Dzwonek telefonu obudził Malcolma w sobotę rano, o siódmej czternaście. Poderwał się z łóżka i szybko sięgnął po słuchawkę, zrzucając przy tym z nocnej szafki swoje
okulary. Zaklął pod nosem, schylił się po nie i odebrał telefon dopiero po czwartym sygnale.
— Kondor? — zapytał czyjś głos.
— Słucham — odparł Malcolm, oglądając się przez ramię.
Sheila nadal leżała pod kołdrą i wpatrywała się w sufit. Wyciągnął rękę w jej stronę. Nie spoglądając na niego, dziewczyna obróciła się i po chwili zacisnęła jego palce w swojej dłoni. Malcolm odsunął nieco słuchawkę od ucha, żeby mogła słyszeć rozmowę.
— Tu Carl. Dzisiaj wczesnym rankiem przerwaliśmy sowiecką akcję wymierzoną przeciwko naszej wyrzutni rakietowej. Różowy został zabity. Tylko twoje zadanie nie jest jeszcze zakończone. Załatw wszystkie sprawy do poniedziałku, pożegnaj się z tym przytulnym miasteczkiem i wracaj do bazy lotniczej Malmstrom. Tam będą czekały na ciebie dalsze instrukcje.
— Rozumiem — rzucił Malcolm, kiedy w słuchawce nastała cisza.
— Otrzymałem rozkaz, żeby cię poinformować, iż jesteśmy zadowoleni z twojej działalności. Chociaż nie znalazłeś niczego konkretnego, odegrałeś dość ważną rolę w operacji całego zespołu.
Malcolm postanowił rozzłościć Carla, nie komentując tej informacji.
— Nawiasem mówiąc — odezwał się po chwili sekretarz z wyraźną ironią w głosie — godzinę temu otrzymałem raport dotyczący tych dwóch wytypowanych przez ciebie rodzin. Musiałeś
nam przekazać mylne informacje, gdyż tamtejsze władze stanowe nie mają absolutnie żadnych danych archiwalnych na temat tych ludzi.
— Przykro mi. Możliwe, że się pomyliłem — odparł, usilnie starając się opanować drżenie głosu.
— No właśnie. Nie musisz się już meldować do czasu przybycia do bazy Malmstrom. Od strony operacyjnej akcja jest zakończona.
Powoli odłożył słuchawkę. Odwrócił się i spojrzał na Sheilę, ale ta wciąż wpatrywała się w sufit, jakby unikała jego wzroku.
— Słyszałaś? — zapytał.
Ledwie dostrzegalnie skinęła głową.
— Sądzę, że Carl się myli. W tym musi coś być, ale zanim obmyślimy jakikolwiek plan działania, lepiej skontaktuj się z Czu. Na pewno czeka na tę wiadomość, a ja chciałbym z nim przedyskutować pewien pomysł.
Dziewczyna powoli odwróciła się w jego stronę i równie ospale pokręciła głową. Malcolm zmarszczył brwi.
— Mam rozumieć, że się nie zgadzasz? — Wsunął się pod kołdrę i delikatnie musnął dłonią jej policzek. — I tak będziemy musieli wcześniej czy później nawiązać z nim łączność. Dobrze o tym wiesz.
Poczuł nagle łzę toczącą się po palcach. Sheila szybko zarzuciła mu ramiona na szyję i przyciągnęła go do siebie.
— Później — szepnęła ze ściśniętym gardłem. — Połączę się z nim za jakiś czas. Na razie to nic pilnego, a jeśli teraz przekażemy mu wiadomość, będzie już za późno na cokolwiek. Teraz mnie przytul., przytul mocno...
I nie powiedzieli ci nic więcej? — zapytał Czu, chodząc nerwowo po pokoju. — Nie podali żadnych szczegółów dotyczących tego człowieka? — Postukał palcem w zrobioną z ukrycia fotografię Różowego, którą dyrektor przysłał Malcolmowi przed czterema dniami.
— Żadnych. Powiedzieli też jeszcze, że znaleźli... a raczej nie znaleźli najmniejszej wzmianki o Robinsonach oraz Kincaidach.
Połączyli się z Czu krótko przed jedenastą, a ten zjawił się w motelu dziesięć minut po dwunastej. Malcolm zastanawiał się, gdzie Chińczyk mógł znaleźć kryjówkę, skoro tak szybko przyjechał do miasta. Doszedł jednak do wniosku, że tamten wcale nie musiał czekać w odległości pięćdziesięciu kilometrów od Shelby, równie dobrze mógł się zatrzymać w motelu na drugim końcu miasta i tylko specjalnie opóźniał swoje przybycie, żeby on niczego się nie domyślił.
Jeszcze przez chwilę Czu ze zmarszczonym czołem patrzył na zdjęcie, wreszcie cisnął je na łóżko.
— Mam wrażenie, że był zbyt młody jak na Krumina. Poza tym tego typu akcje nie są w jego stylu.
— A co jest w stylu Krumina? — zapytał Malcolm. — Jak myślisz, czym mógłby się tu zajmować? Co łączy Krumina z Robinsonami oraz Kincaidami, a także z zabitym dziś rano szpiegiem?
Czu uśmiechnął się.
— Ależ jesteś niecierpliwy, przyjacielu. Wściekły i agresywny. Chyba bardziej cię lubiłem takiego, jakim byłeś przedtem. Miałeś dokładnie określoną osobowość i dobrze znałeś swe miejsce w życiu.
— Zmieniłem się.
— To prawda, że się zmieniłeś. Sądzę, że potrafię odpowiedzieć na większość twoich pytań, ale tego nie zrobię, w każdym razie nie teraz. Musimy przeprowadzić jeszcze jeden mały test, zanim poznasz prawdę i będziesz gotów przystąpić do działania. Niewykluczone, że się mylę i nie powinniśmy dłużej siedzieć z założonymi rękami. Mam jednak nadzieję, że tak nie jest.
— A ja mam nadzieję...
— Dość! — przerwał mu gwałtownie Czu. — Przestań się zastanawiać, kombinować i wytężać swój umysł. Nie jesteś jeszcze gotów, żeby cię włączyć do akcji,
— O czym ty mówisz?
— O umiejętnościach pokerzysty, których ci brak. Nie potrafisz się poruszać w świecie kłamstw, gdzie wszystko jest dwukrotnie, trzykrotnie zakamuflowane. Jestem pewien, że twoi przełożeni właśnie dlatego przekazują ci tak skąpe wiadomości, gdyż doskonale wiedzą, że znacznie lepiej się spisujesz, gdy nie rozumiesz dokładnie, co się wokół dzieje. Należysz do tych ludzi, po których bardzo łatwo poznać, ile wiedzą. Więc nie próbuj na razie zdobywać zbyt wielu informacji.
— Co zatem zrobimy? — zapytał Malcolm po chwili milczenia.
— Dzisiaj już nic. — Czu wstał i podszedł do drzwi. — Myślę, że i tak za wiele się wydarzyło, jak na jeden dzień. Zaczekajmy, aż trochę się uspokoi po burzy. Jutro będzie piękna, słoneczna i ciepła niedziela. Jutro przystąpimy do akcji. Dziś natomiast... Ja wracam do Kanady, muszę poczynić pewne przygotowania i naszykować trochę sprzętu. Niedługo wrócę. Może zobaczymy się już za godzinę, a może dopiero jutro. Wam natomiast radzę spokojnie czekać.
Odpocznijcie, zabawcie się jakoś. Spędziliście razem tyle czasu, że chyba zdołacie znaleźć jakąś wspólną rozrywkę. Swoją drogą, Malcolmie, muszę cię pochwalić. Znakomicie sobie poradziłeś w trudnej sytuacji i nawet, jak mi się wydaje, zdołałeś nieco poskromić moją dzielną asystentkę, chociaż mam nadzieję, że nie za bardzo. Wolałbym, żeby nie zapomniała o swojej roli. Ale teraz, rzecz jasna, jej także należy się trochę odpoczynku, a skłonny jestem twierdzić, iż z radością akceptuje twoje towarzystwo jako interesującą odmianę od monotonnych spotkań z tym głupim lotnikiem. Zawiadomcie mnie przez radio, gdyby się coś wydarzyło. I nie oddalajcie się zanadto od motelu. Wolałbym nie tracić czasu na szukanie was, kiedy tu wrócę.
Malcolm zamknął drzwi za Chińczykiem. Stał przez jakiś czas, wbijając w nie spojrzenie i nasłuchując oddalających się kroków w korytarzu.
— On wie — mruknęła Sheila. — Wszystkiego się domyślił.
Starzeję się, stwierdził Serow, z trudem dźwigając się z polowego łóżka, żeby odebrać telefon. Kiedyś zrywałem się na równe nogi i dopadałem biurka, nim przebrzmiał drugi sygnał. Teraz z trudem otwieram oczy, przy drugim dzwonku odzyskuję przytomność, a rozlegnie się jeszcze kilka następnych, zanim wstanę i podejdę do aparatu. Licząc ten pierwszy sygnał, który mnie budzi, telefon musi zadzwonić aż cztery razy, nim go odbiorę. No właśnie, powtórzył w duchu, zdejmując słuchawkę z widełek przy piątym dźwięku. Najlepszy dowód, że się starzeję.
— Serow. — Przynajmniej głos nie zdradza mojego wieku, pomyślał.
— Towarzyszu Serow, obawiam się, że mam dla was raczej złe wieści — rozległo się w słuchawce.
Żołądek podszedł mu do gardła, natychmiast bowiem rozpoznał swego dowódcę, Ryżowa.
— Słucham, towarzyszu pułkowniku.
— Jak zapewne wiecie, jedna z naszych komórek ma swoją wtyczkę w kierownictwie FBI. Rzadko wykorzystują tego agenta, on sam zresztą przekazuje tylko informacje najwyższej wagi. Ten właśnie człowiek zameldował godzinę temu, że amerykańskie oddziały służb bezpieczeństwa zastrzeliły radzieckiego szpiega i sabotażystę, prowadzącego akcję wywiadowczą w okolicach jednej z wyrzutni rakiet w północnej części stanu Montana. Rosyjski agent miał przy sobie jakieś urządzenie, lecz tak się nieszczęśliwie złożyło, iż zdołał je zniszczyć tuż przed śmiercią. Amerykanie ponadto aresztowali dwoje ludzi, którzy udzielili temu szpiegowi wydatnej pomocy, natomiast trzeci zginął podczas strzelaniny na ulicach Chicago. Nasz człowiek z FBI doniósł, że jego przełożeni z wielką radością przyjęli fakt zdemaskowania kolejnej sowieckiej siatki szpiegowskiej. Zastanawiają się jeszcze nad pewnymi sprawami proceduralnymi, nie mogą się zdecydować, czy poinformować o wszystkim opinię publiczną i urządzić proces, czy zaproponować nam potajemnie jakąś wymianę. Niemniej z euforią mówią o swoim wielkim sukcesie.
Serce Serowa zabiło mocniej. Miał ochotę krzyczeć z radości, nie wiedział jednak, jak Ryżow przyjąłby taki wybuch entuzjazmu, nie był też pewien, czy ktoś nie podsłuchuje tej rozmowy. Postanowił zatem przybrać ten sam drwiący, ironiczny ton, co dowódca.
— To rzeczywiście wielka szkoda, że nie powiodła się ta akcja.
— Tak, tak. Macie całkowitą rację. Zakładam, że dopilnujecie, aby odpowiedni ludzie dowiedzieli się, jak bardzo jesteśmy niezadowoleni.
— Oczywiście, uczynię to natychmiast.
— Już poinformowałem Krumina. Poza tym, Serow...
— Słucham, towarzyszu pułkowniku.
— Nie zapomnimy, jak wspaniałą robotę wykonaliście podczas tej operacji. Damy o tym znać, gdzie trzeba.
— Bardzo dziękuję, towarzyszu pułkowniku. Wypełniałem tylko swoje obowiązki.
— Spisaliście się znakomicie.
W słuchawce brzęknęło, połączenie zostało przerwane.
Serow odłożył ją na widełki, zamknął oczy i głęboko odetchnął z ulgą. Nareszcie po wszystkim, pomyślał, teraz trzeba tylko zadbać, żeby do podwójnych agentów dotarły odpowiednimi
kanałami właściwe informacje. Za kilka godzin będę mógł iść do domu. Jeszcze raz westchnął i sięgnął po słuchawkę, czując, jak radość dodaje mu nowych sił.
— Wydaje mi się, że nie jest pan zbyt zadowolony — rzekł Kevin. Niewiele spał ostatnio, toteż miał silnie zaczerwienione oczy, był jednak na tyle przytomny, by rozpoznać zły nastrój starego. —
Dobrze wiem, że znacznie korzystniej byłoby schwytać Rosjanina żywego i móc zbadać to urządzenie, niemniej zdołaliśmy go powstrzymać.
— Owszem — mruknął ociężale dyrektor — nie da się zaprzeczyć.
Odstawił filiżankę z kawą i popatrzył na swoją nie dokończoną porcję jajecznicy. Nigdy nie lubił niedziel, kiedy nawał zajęć zmuszał go do zjedzenia śniadania w swoim gabinecie.
Kevin nie miał pojęcia, co powiedzieć. Przyleciał z Montany późnym wieczorem w sobotę, wojskowym transportowcem, który oprócz jakiegoś starego sprzętu przywiózł do stolicy zwłoki Rosjanina oraz szczątki jego aparatu. Technicy CIA mieli dokładnie zbadać zarówno ciało, jak i resztki elektronicznej sondy. Ale już wstępny raport zawierał dość ciekawe informacje. Odcisków palców Rosjanina nie znaleziono w kartotekach żadnej z agencji wywiadowczych, nie zdołano też ustalić jego tożsamości na podstawie fotografii wszystkich znanych szpiegów oraz ludzi podejrzewanych o współpracę z Rosjanami. Za to patolodzy CIA, znając szczegóły dotychczasowych analiz, pozwolili sobie założyć akta Krumina (pseudonim Różowy); takie też nazwisko widniało na wszystkich dokumentach dotyczących badania zwłok.
— Wiele aspektów tej sprawy nie daje mi spokoju — odezwał się w końcu dyrektor — chociaż są to głównie moje przeczucia. Bardzo rzadko się zdarza, byśmy otrzymywali komplet potrzebnych
informacji. A w tym wypadku na pozór wiemy wszystko albo prawie wszystko. Coś mi jednak nie pasuje.
— Sądzi pan, że mógłbym w czymś pomóc? — zapytał pospiesznie Kevin, zerkając w stronę drzwi. Był niemal pewien, że Carl tkwi za nimi i bacznie nastawia ucha.
— Nie, mój chłopcze. Ty już wykonałeś wspaniałą, naprawdę znakomitą robotę. Jak tylko zjawi się tu Malcolm i uzgodnisz z nim pewne sprawy, możesz wziąć sobie parę dni wolnego. Później
poproszę cię, żebyś razem ze mną i doktorem Loftsem wziął pod swe skrzydła Kondora. Spróbujemy zrobić z niego naprawdę rasowego agenta. Mam nawet dla naszego podopiecznego dość przyjemne i łatwe zadanie, w dodatku zupełnie pozbawione ryzyka. Sądzę, że zdążył nabrać nieco doświadczenia. A biorąc pod uwagę jego zachowanie podczas naszej operacji, jestem pełen nadziei na przyszłość.
Malcolm zaciągnął ręczny hamulec, położył obie dłonie na kierownicy i rozsiadł się wygodnie. Jaskrawe promienie słoneczne oraz zapał techników z bazy lotniczej nieżałujących pasty polerskiej sprawiały, że na suficie dżipa odbijał się zniekształcony obraz zabudowań miasteczka Whitlash.
— Mamy piękną, słoneczną niedzielę — oznajmił Czu, zrywając ich na nogi wczesnym rankiem — spokojną i cichą. Cudowny dzień, w sam raz na odpoczynek po wykonaniu zadania. Czy znalazłbyś lepsze warunki, Malcolmie, żeby znowu trochę namieszać? Czy nie jest to idealny dzień na to, by Kondor wyleciał z gniazda?
Otworzył drzwi i z ociąganiem wyszedł na drogę. Zbliżył się do samochodu stojącego z tyłu, pochylił do okna, a Sheila opuściła szybę. Specjalnie tak się ustawił, żeby obserwujący ich domownicy mogli dostrzec, iż serdecznie uścisnął dłoń dziewczyny.
— Uważaj na siebie — powiedziała — postępuj dokładnie tak, jak mówił Czu. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Gdybyś miał jakieś kłopoty, pamiętaj, że jesteśmy w pobliżu. Jeśli nie pojawisz się na
drodze w ciągu trzydziestu minut, ruszymy za tobą. Więc gdyby coś było nie w porządku, wystarczy, że odczekasz pół godziny.
Malcolm uśmiechnął się.
— Mam nadzieję na wcześniejsze spotkanie.
Odwrócił się i chwilę później wbiegł po schodkach domu Robinsonów. Sheila wykręciła na drogę i odjechała. Drzwi otworzyła mu stara Clare Stowe.
— Ach, to pan Malcolm — powiedziała, wskazując mu wejście do kuchni. — Cóż za miła niespodzianka. Nie byliśmy pewni, któż to nadjeżdża, dopóki nie wysiadł pan z auta. Co prawda, nie spodziewaliśmy się gości, ale jest pan u nas zawsze mile widziany.
— Bardzo dziękuję — odparł, wchodząc do środka. Przeszedł przez salonik i wkroczył do kuchni. Usiadł na krześle, które podsunęła mu Fran Robinson; mimo przyjaznego uśmiechu na twarzy spoglądała na niego z wyraźną podejrzliwością.
— Czy zastałem wszystkich w domu? — zapytał uprzejmie Malcolm.
Fran zerknęła szybko na matkę, zanim odpowiedziała:
— Tak, oczywiście. Pete pracuje w stodole. Mój mąż, Neil, położył się w pokoju na dole. Nie czuje się najlepiej. A jego bratanek, Dave... Pamięta pan, Dave Livingston, był u nas, kiedy
wypełniał pan tę ankietę... Jest na górze... Ach, to ty, Dave! Nie słyszałam, jak schodziłeś.
Dave Livingston stanął w przejściu prowadzącym z kuchni do saloniku. Malcolm stwierdził w duchu, że ten dziwny wyraz na jego twarzy można potraktować jak uśmiech. Sądząc po słowach Fran powinien to być mężczyzna w średnim wieku, ale ten facet wyglądał znacznie młodziej.
— Nie chciałem robić hałasu, skoro Neil znowu zasnął. Co tu porabiasz, Malcolmie? — zapytał, siadając przy stole kuchennym, naprzeciwko niego. — Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię
zobaczymy. Czyżbyś zapomniał wtedy zadać nam jeszcze jakieś pytania?
— Dave, kochany — wtrąciła przymilnie babcia Stowe — czy nie zauważyłeś, że tym razem pan Malcolm nie przyjechał sam? Miałam wrażenie, że ten drugi samochód prowadziła pewna młoda, ładna dziewczyna. Dość szybko odjechała, ale nie uszło mej uwadze, że nasz gość przez chwilę z nią flirtował.
Malcolm uśmiechnął się z udawanym zakłopotaniem. Co za spostrzegawczość? — pomyślał. Była to zarazem świetna okazja, by wyjaśnić parę rzeczy.
— To moja przyjaciółka. Chciała wejść tu razem ze mną, lecz wolałem, żeby zaczekała gdzie indziej... To zresztą tylko kilka minut. Będzie się bardzo złościła, jeśli zabawię dłużej.
— Nietrudno się domyślić — odparł w zamyśleniu Dave. Uśmiechnął się teraz zdecydowanie inaczej i jakby nieco odmłodniał, ale Malcolmowi i tak wydawało się podejrzane to, co wcześniej
spostrzegł.
— Ściśle mówiąc — rzekł, przypomniawszy sobie radę Czu, żeby ostrożnie podłożyć bombę i jak najszybciej się stąd wynosić — wróciłem do państwa z pewną sprawą, która wiąże się z przeprowadzaną przez mnie ankietą.
— Naprawdę? — wtrącił Dave. — Czyżby dołączono jeszcze jakieś pytania?
— Oficjalnie skończyłem już swoje zadanie — stwierdził Malcolm, nakazując sobie w duchu patrzeć tamtemu w oczy — ale jest kilka rzeczy, które osobiście mnie zainteresowały.
— W czym zatem moglibyśmy pomóc? — zapytał Livingston swobodnym tonem.
— Interesuję się historią — podjął odważnie Malcolm — a podczas poprzedniej rozmowy dowiedziałem się przy tym stole kilku ciekawostek. Szkoda, że nie mogę porozmawiać z Neilem, gdyż to on podsunął mi pewną myśl.
Zauważył, że Fran wymieniła pospiesznie z babcią Stowe nerwowe spojrzenia. Dave siedział z kamiennym wyrazem twarzy patrząc prosto na niego.
— Otóż przyszło mi do głowy, że projektanci tej ankiety nie uwzględnili aspektu historycznego. Próbujemy oceniać postawę ludzi, zbyt kurczowo trzymając się teraźniejszości. Wszystko zmienia się w takim tempie, iż często zapominamy o szerszym podłożu rozgrywających się wydarzeń. Chcemy widzieć was jedynie takimi, jacy jesteście dziś, puszczając w niepamięć tę bliższą i dalszą przeszłość. Uważam, że to niewłaściwe podejście. Weźmy chociażby historię waszej rodziny. Zafascynowały mnie opowieści Neila o czasach pierwszego osadnictwa, a im dłużej myślałem o historycznej perspektywie naszej ankiety, tym częściej odżywały w mej pamięci te barwne opisy. I oto w piątek, dość przypadkowo, gdyż ankietę skończyłem dopiero wczoraj, trafiłem w bibliotece miejskiej na stare wydania miejscowych gazet.
Niestety, pierwsze egzemplarze pochodziły już z okresu po drugiej wojnie światowej. Ale przeglądając je, trafiłem na artykuł dotyczący rodziny Robinsonów! Nie uważacie, że to zdumiewające? Mogłem o was przeczytać, czarno na białym! Treść artykułu zdumiała mnie jednak. Kiedy u was byłem, Neil opowiadał, że historia rodziny sięga czasów osadnictwa, że jako jedni z pierwszych przybyliście w te strony i zaczęliście zakładać gospodarstwo. Tymczasem z gazety się dowiedziałem, że kupiliście od kogoś tę farmę. Owa rozbieżność zaciekawiła mnie do tego stopnia, iż postanowiłem wpaść do was przed wyjazdem i poprosić o wyjaśnienia.
Malcolm skończył i zapadła cisza. Korciło go, żeby popatrzeć na kobiety, ale nie miał odwagi oderwać wzroku od Livingstona. Ten zaś wbijał w niego nieruchome spojrzenie.
Pierwsza odezwała się babcia Stowe.
— Och, Neil zawsze coś takiego naplecie! No cóż... Zadrwił sobie z pana, bo znalazł wreszcie cierpliwego słuchacza. Gdyby został pan dłużej, pewnie zanudziłby pana na śmierć opowieściami
o słynnych kowbojach z rodziny Robinsonów. My wszyscy już się do tego przyzwyczailiśmy. Prawda jest taka, że osiedliliśmy się tutaj w latach pięćdziesiątych, ale przez dłuższy czas nie mogliśmy się oswoić z tą okolicą. Przedtem mieszkaliśmy w Pensylwanii. Nasza liczna rodzina głęboko zapuściła tam korzenie, tylko my wywędrowaliśmy na zachód.
Malcolm przeniósł wreszcie wzrok na staruszkę. Stała z przerzuconą przez rękę ścierką, oparta o blat kuchenny.
— Tak właśnie sądziłem — powiedział, starając się nie dać po sobie poznać zaskoczenia. — Myślałem, że Neil uraczył mnie wyssanymi z palca opowieściami.
Fran Robinson zaśmiała się nerwowo.
— Zostaniesz u nas na obiad? — zapytał Livingston. — Neil powinien niedługo wstać, mógłby cię uraczyć dalszymi ciekawostkami.
— Nie, dziękuję — odparł Malcolm. Wstał od stołu i ruszył w stronę wyjścia. — Muszę już iść. Czeka na mnie przyjaciółka.
Przy drzwiach odwrócił się jeszcze i spojrzał na całą trójkę, dziwnie zamarłą na swoich miejscach wokół kuchennego stołu.
— Chyba nie zobaczymy się już więcej, dlatego żegnam państwa i bardzo dziękuję za pomoc oraz życzliwą współpracę.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Livingston wstał, w zamyśleniu sięgnął po kubek z kawą, który Fran Robinson postawiła wcześniej na stole, i wylał nie tknięty przez Malcolma
napój do zlewu, spoglądając przez okno, jak tamten wsiada do dżipa i odjeżdża. Gdy samochód zniknął z pola widzenia, odwrócił się w stronę dwóch milczących kobiet i uśmiechnął niewyraźnie. Ale po chwili jego uśmiech przerodził się w grymas wściekłości. Mężczyzna wziął szeroki zamach i cisnął kubkiem przez całą długość kuchni, a ten roztrzaskał się na ścianie, pozostawiając grubą, głęboką rysę.
Malcolm spojrzał na zegarek: było dziewięć minut po północy. Mimo późnej pory powietrze było jeszcze nagrzane i teraz cieszył się, że nie włożył ciepłego swetra pod marynarkę. Doskonale
zdawał sobie sprawę, że jest już za późno, aby żałować udziału w owej awanturze, dlatego starał się odnaleźć wszelkie pozytywne strony tej sytuacji.
Oparł się plecami o dach. Niebo nad głową było upstrzone gwiazdami, wręcz nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widział ich aż tak wiele — najwyżej we wczesnej młodości. Zerknął w tę stronę, gdzie leżał Czu. Zbliżała się pora podmienienia Chińczyka. Znowu przyszło mu do głowy, żeby zepchnąć tamtego na dół. Wiedział jednak dobrze, czyje ciało wylądowałoby na
chodniku, pięć pięter niżej, gdyby rozpoczął z nim walkę. Poza tym jest już za późno, aby cokolwiek zmienić, powtórzył w myślach.
Malcolm i Czu urządzili posterunek obserwacyjny na dachu ratusza. Widać stąd było niemal całe miasto. Tuż pod sobą, na lewo, mieli bibliotekę publiczną. Po drugiej stronie rozciągał się
rozległy parking, a dalej, tuż pod szczytem wzgórza stał niezamieszkany dom. Naprzeciwko wznosił się jednopiętrowy budynek motelu — widać stąd było recepcję oraz schody prowadzące do
korytarza, gdzie mieścił się pokój Malcolma.
Włamali się do ratusza niemal natychmiast po powrocie do Shelby. W niedzielę nie było nikogo w budynku. Czu poradził sobie równie łatwo z wielkim zamkiem przy drzwiach wejściowych, jak
i z kłódką zamykającą właz na dach. Malcolm był pewien, że Chińczyk zawczasu dopasował odpowiednie wytrychy — to było do niego podobne, nigdy nie zostawiał niczego przypadkowi.
Zaniepokoił się na krótko o Sheilę, ale szybko wytłumaczył sobie, że dziewczynie na pewno nic nie grozi w jej punkcie obserwacyjnym w starej szopie na tyłach motelu.
Spotkał się z Czu i Sheilą przy wjeździe na główną szosę, zaledwie pięć minut po wyjściu z domu Robinsonów. Dotarli do Shelby boczną drogą, od zachodu. Zostawili auta na skraju miasta
i ruszyli do motelu na piechotę. Przez całą drogę Czu perorował:
— Oczywiście, musimy się liczyć z różnymi możliwościami, ale jedno wydaje się pewne: coś jest nie tak z Robinsonami, a chyba także z Kincaidami. Biorąc pod uwagę zdobyte przez nas informacje, musi się to jakoś łączyć z osobą Krumina. Uważam, że ten Livingston, kuzyn przyjeżdżający do nich od czasu do czasu z wizytą, to nikt inny, jak sam Krumin. Rzecz jasna, to tylko domysły, ale cała historia, włącznie z zabiciem tego Rosjanina w sąsiedztwie wyrzutni rakietowej, kojarzy mi się z dotychczasowymi, pokrętnymi metodami działania Krumina. W każdym razie śmierć sowieckiego szpiega na pewno odwróciła uwagę amerykańskich służb bezpieczeństwa od mieszkańców pobliskiego Whitlash. Nie sądzisz, że ten aspekt waszej operacji jest bardzo interesujący?
— Czyżby? — wtrącił Malcolm. — Załóżmy, że Livingston to Krumin. Co z tego wynika? Nie jestem aż tak głupi, by sądzić, że pozwolisz mi zawiadomić moich przełożonych.
— Masz rację — odparł uprzejmie Czu — jeszcze na to za wcześnie. Będziecie mogli sobie wziąć Krumina, gdy ja z nim skończę.
— To znaczy kiedy?
— Znowu próbujesz uprzedzać wydarzenia, mój chłopcze. A jeśli bajeczka Robinsonów jest prawdziwa? Wątpię w to, ale nie mamy jeszcze pewności. Załóżmy więc, że Livingston to Krumin. Co on tutaj porabia? Dlaczego Robinsonowie mu pomagają? Co z tym mają wspólnego Kincaidowie? Zanim podejmiemy jakieś działania przeciwko Kruminowi, musimy się jeszcze sporo dowiedzieć, bo w przeciwnym razie odgryzie nam rękę, nawet jeślibyśmy chcieli go
tylko pogłaskać. Gdybym zaryzykował i zgodził się na powiadomienie twoich przełożonych, zapewne bardzo szybko byśmy odkryli prawdę. Ale nie mogę tego zrobić. Twoim dyrektorem nie da się tak łatwo sterować. Musimy zatem na własną rękę dowiedzieć się czegoś więcej. Lecz możemy też namówić do współpracy naszego podejrzanego, Krumina. Wysłałem cię dzisiaj, żebyś zadał to jedno pytanie, wcale nie dlatego, że bardzo chciałem poznać odpowiedź. Przede wszystkim zależało mi na tym, aby poczuli się zagrożeni. Krumin już wcześniej powinien się domyślić, że jesteś agentem. Musiałby być głupcem, żeby tego nie pojąć, a on na pewno nie jest głupi. Mam także pewność, że wie już o śmierci tego drugiego Rosjanina. Zwykle przy każdej akcji dba o to, aby zapewnić sobie jak najlepsze środki łączności ze swoimi zwierzchnikami. Nie wątpię, że w domu Robinsonów znajduje się radiostacja dużej mocy wyposażona w szyfrator. A jeśli nie, to jest ona ukryta w jakimś innym domu, z którym w każdej chwili można się połączyć telefonicznie.
Twoja druga wizyta miała im zdradzić, że wyczuwasz, iż w tym wszystkim jest coś dziwnego. Powinna ich postawić w bardzo trudnej sytuacji. W pierwszej chwili Krumin zapewne pomyślał, że
stało się najgorsze i trzeba uciekać. Ale musiał szybko dojść do wniosku, iż to nie ma sensu. Gdybyście bowiem planowali go zgarnąć, nikt by nie wysyłał agenta zadającego głupie pytania.
Doskonale wie, że jeśli jest obserwowany i zacznie uciekać, potwierdzi jedynie podejrzenia. Czy może jednak bezczynnie czekać? Oczywiście, że nie. Stanowisz dla Krumina zbyt wielkie zagrożenie. Ewidentnie węszysz wokół niego, a przychodząc po raz drugi i udowadniając, iż ze
względu na wykonywane zadanie się go nie boisz, okazałeś swoją podejrzliwość. Musiał się więc zastanawiać, czy masz jakieś dowody przeciwko niemu, czy też, co by wynikało z twojego zachowania, nie powiadomiłeś jeszcze przełożonych o swoim odkryciu. W każdym razie powinien dojść do wniosku, że będziesz węszył dalej. A co gorsza, składając mu drugą wizytę zachowałeś się po prostu głupio, jak dyletant. Uwaga o tym, że oficjalnie dochodzenie zostało zakończone, ale ty masz jeszcze wątpliwości, musiała mu się wydać śmieszna. Żaden agent nie zachowuje się w ten sposób, nie zamyka się dochodzenia, jeśli jeden z prowadzących je wywiadowców ma jakieś podejrzenia. Innymi słowy twój postępek był absurdalny, szalony, dowodził czystej amatorszczyzny. Nie da się go w żaden sposób logicznie uzasadnić.
Nie można też zapominać, że Krumin ma do wykonania swoje zadanie. A sądząc po tym, co już wiemy, znając środki bezpieczeństwa, jakie podjęli jego zwierzchnicy, musi to być coś niezwykle
ważnego. Zatem nie będzie mógł się tak szybko wycofać, tym bardziej że zagrożenie nie jest jeszcze nazbyt realne. Musi zdobyć coś, co pomoże mu podjąć decyzję, a zarazem będzie dostatecznym wytłumaczeniem dla przełożonych.
— I tym czymś mam być ja — wtrącił Malcolm.
— Zgadza się — odparł z uśmiechem Czu. — Będzie się starał dowiedzieć o tobie jak najwięcej. Możliwe, że już wcześniej zdobył jakieś informacje, ale twoja dzisiejsza wizyta skłoni go do działania. Będzie musiał wyjść z ukrycia i ruszyć twoim tropem. Natomiast to, kiedy i jak przystąpi do akcji, powie nam wszystko o roli pozostałych ludzi w tej siatce.
Plan Chińczyka był bardzo prosty. Samochód zaparkowany na drugim krańcu miasteczka miał potwierdzić wiadomość, którą zostawił w recepcji: Wyjeżdża w teren, w bliżej nieokreślonym celu, i wróci dopiero w nocy. Sheila telefonicznie przekazała właścicielce motelu taką samą informację. Teraz zaś Malcolm razem z Czu siedzieli na dachu ratusza i nie spuszczali z oka przeszklonego pomieszczenia recepcjonisty.
— Mogą próbować kilku sposobów — wyjaśnił mu wcześniej Chińczyk. — Albo będą chcieli cię porwać, tak jak my, albo podczas twojej nieobecności przeszukają pokój, lub od razu zorganizują zamach, wychodząc z założenia, że stanowisz dla nich zbyt wielkie zagrożenie.
Nie odezwał się wówczas nawet słowem.
— Malcolm! — Głośny szept Czu wyrwał go nagle z zamyślenia. — Spójrz tam.
Przed motelem powoli przejechała odkryta furgonetka. Leniwie wspięła się na wzgórze po ich prawej stronie i po chwili zniknęła z oczu. Warkot silnika stopniowo cichł w oddali.
— Przejechali tędy już po raz drugi — Czu rzekł półgłosem do mikrofonu krótkofalówki, przekazując wiadomość Sheili.
Dziewczyna ponownie nawiązała łączność w niecałe dwie minuty później.
— Byli i tutaj. Zaraz powinniście ich zobaczyć.
Tym razem furgonetka posuwała się jeszcze wolniej. Malcolm miał wrażenie, że obaj mężczyźni siedzący w szoferce nie spuszczają wzroku z wejścia do motelu. Recepcjonista skończył dyżur o północy i teraz w biurze nie było nikogo.
Czu nawet na chwilę nie dał Malcolmowi popatrzeć przez lornetkę, ten zaś nie próbował go o to prosić. Po raz kolejny wsłuchiwał się w warkot silnika, kiedy furgonetka wjeżdżała pod
górę, by wreszcie zniknąć z pola widzenia — odgłos jednak był wyraźnie słyszalny przez jakiś czas, aż w końcu umilkł nagle.
Po kilku minutach Malcolm nawet gołym okiem bez trudu rozpoznał obu mężczyzn. Matt Kincaid oraz Peter Robinson, bratanek Neila, wyłonili się zza szczytu wzgórza i skierowali
w stronę motelu. Peter pospiesznie zlustrował wzrokiem puste biuro, a następnie obaj wbiegli po schodach i ruszyli w kierunku pokoju Malcolma.
— Idziemy! — rozkazał Czu. — Mamy mało czasu. Malcolm potknął się dwa razy, zbiegając po schodach ratusza, ale jakimś cudem utrzymał się na nogach. Chińczyk wyprzedził go, pędząc wielkimi susami. Przy głównym wejściu zatrzymali się na chwilę, by nawiązać łączność z Sheilą i sprawdzić, czy droga wolna, wreszcie po cichu wyszli na ulicę.
Kiedy zbliżyli się do furgonetki, Malcolm — zgodnie z rozkazami — dobył broni, żeby ubezpieczać Chińczyka. Ale w wozie nie było nikogo. Czu dokładnie sprawdził szoferkę, jakby spodziewał się jakiejś zasadzki, wreszcie ukrył pod siedzeniem kierowcy maleńką krótkofalówkę z wciśniętym i przyklejonym taśmą klawiszem nadawania. Po cichu zamknął drzwi i ukrył się w porośniętej bluszczem bramie kamienicy dwadzieścia metrów przed samochodem. Malcolm znalazł kryjówkę za pojemnikami na śmieci, dwadzieścia metrów od furgonetki.
Po piętnastu minutach usłyszał odgłos kroków. Chwilę później ktoś dyskretnie otworzył drzwi auta i zaraz zamknął je za sobą. Wiedział doskonale, że Czu przysłuchuje się przez radio rozmowie prowadzonej przez obu mężczyzn. Kurczowo zaciskał spoconą dłoń na kolbie rewolweru.
Nocną ciszę zakłóciły nagle dwa szybkie, suche trzaski. Malcolm, z bronią gotową do strzału, wysunął się zza pojemników na śmieci. Przypomniał sobie, że słyszał identyczne odgłosy wtedy, gdy Chińczyk na jego oczach zabił susła. Ujrzał Czu stojącego przy drzwiach auta od strony kierowcy; tamten gestem nakazał mu podejść bliżej.
— To było nieuniknione — wyjaśnił szeptem. — Początkowo chciałem ich tylko obezwładnić, ale kiedy się podkradłem do samochodu, tamten drugi oznajmił wyraźnie: „Ta dziewczyna także
jest Chinką!" Nie miałem wyboru. Na szczęście szyba od strony kierowcy była opuszczona i nie musiałem wybijać okna.
Malcolm siłą się powstrzymał, żeby nie zajrzeć do szoferki.
— Tak jak się spodziewałem, chcieli zaaranżować napad miejscowej bandy łobuzów. W tych okolicach podobne wypadki nie należą do rzadkości, a to było im bardzo na rękę. Ale dzięki ukrytej krótkofalówce słyszałem ich rozmowę ze zwierzchnikiem. Przekazali, że nie ma cię w motelu, a pokoje są puste. Dostali rozkaz znalezienia jakiejś kryjówki, z której mogliby obserwować motel, i zaczekać na twój powrót. Dowódca rozkazał także zachować ciszę i nawiązać łączność dopiero wtedy, gdy zdobędą coś konkretnego. To dla nas znakomita okazja. Biegnij teraz i sprowadź tu swego dżipa, ja zawiadomię Sheilę przez radio.
Zanim Malcolm wrócił samochodem, Czu i Sheila zdążyli już przenieść ciała na skrzynię furgonetki i przykryć je rozpostartą plandeką. Dziewczyna nie odezwała się do niego nawet słowem. Usiadła za kierownicą auta napastników. Czu z Malcolmem zajęli miejsca w dżipie i pojechali przodem w kierunku Whitlash.
18
— Kiciu, czy umiesz grać w szachy? Nie uśmiechaj się, kochanie, pytam zupełnie serio. Bo
kiedy graliśmy niedawno, przyglądałeś się tak, jakbyś rozumiał, a kiedy powiedziałam: ,,Szach!",
zacząłeś mruczeć! Cóż, był to bardzo ładny szach, Kiciu, i naprawdę mogłam wygrać, gdyby nie ta
paskudna wieża, która wkręciła się pomiędzy moje figury.
Wszystko zaczyna mi pasować — odezwał się Chińczyk, kiedy tylko wyjechali poza granice miasta. — Musiałem się przekonać, kto po ciebie przyjedzie, żeby ostatecznie ustalić, co łączy Krumina alias Livingstona z obydwiema rodzinami z Whitlash. Gdyby zjawił się sam, nadal miałbym wątpliwości i musiał od niego dowiedzieć się prawdy. Ponieważ jednak wysłał przedstawicieli jednej i drugiej rodziny, utwierdziłem się w przekonaniu, że moje przypuszczenia nie są bezpodstawne. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Kruminie zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Już wtedy był żywą legendą w kręgach wywiadu wojskowego, dlatego zwróciliśmy uwagę na to nazwisko. Jeden z naszych wybitnych dyplomatów, przebywając z wizytą w Moskwie, przegadał kiedyś ze swoim rosyjskim kolegą cały długi zimowy wieczór, wspominając czasy wojny. Dowiedział się wówczas kilku rzeczy o Kruminie, a ponieważ był bardzo przewidujący, rano spisał wszystkie te informacje. Krumin wyróżnił się już za młodu, organizując na tyłach frontu oddziały partyzanckie, które mocno dawały się we znaki wojskom hitlerowskim. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, kiedy zrobiło się o nim głośno wśród dowódców sowieckiego wywiadu wojskowego. Tylko swojemu geniuszowi zawdzięcza to, że uniknął wszelkich powojennych czystek. Został przeniesiony do cywilnej instytucji wywiadowczej, gdzie zajął się głównie szkoleniem bojówkarzy z różnych krajów w prowadzeniu wojny partyzanckiej, organizowaniu grup terrorystycznych oraz przerzutów kontrabandy.
Krumin znakomicie się ustawił, znalazł sobie odpowiednich przyjaciół i trzymał z daleka od niebezpiecznych frakcji partyjnych. Po raz drugi usłyszeliśmy o nim od pewnego młodego człowieka, który na początku lat pięćdziesiątych przebywał na szkoleniu w Związku Radzieckim. Musisz pamiętać, że wtedy oba nasze kraje łączyły znacznie lepsze stosunki. Dotarły do nas wówczas informacje o tym, jakoby Krumin dążył do utworzenia w każdym z państw zachodnich silnych oddziałów zbrojnych, czegoś w rodzaju piątej kolumny. W tamtych latach politycy obu bloków, wschodniego i zachodniego, wychodzili z założenia, że w najbliższym czasie może
dojść do otwartej, konwencjonalnej wojny. Zbrojenia atomowe, wprowadzenie nowych planów strategicznych oraz problemy wewnętrzne w znacznym stopniu wpłynęły na zmianę tego stanowiska. Nigdy nie doszło do konfrontacji; jakimś sposobem klasa robotnicza w Stanach Zjednoczonych i innych państwach Zachodu nie spieszyła się do wszczęcia rewolucji i podążenia tą samą drogą, co Związek Radziecki czy Chiny. Kiedy różnice poglądów między przywódcami Rosji oraz Chin zaczęły wykraczać poza ramy sporów ideologicznych, bardzo szybko na plan pierwszy wysunęła się kwestia granic. Obie strony zażądały zwrotu niektórych terytoriów, tak samo bowiem Moskwa rości pretensje do pewnych ziem w granicach Chin, jak i Pekin do kilku obszarów Związku Radzieckiego. Obie strony też, mimo oficjalnie głoszonej przyjaźni, zaczęły rozmieszczać wzdłuż granic swoje wojska.
Później, w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym, jęła przybierać na sile działalność szpiegowska, o której ci już opowiadałem. Krumin zmienił nieco program szkolenia naszych agentów. Począł selekcjonować co bardziej podatnych i odsyłać ich do kraju jako zdrajców ojczyzny. Ale nie chodziło mu o zdobywanie danych wywiadowczych, a w każdym razie nie było to głównym celem organizowanej przez niego siatki. Dobierał głównie ludzi
pochodzących z Mandżurii, gdyż mieszkańcy tego rejonu nigdy nie pałali zbytnią miłością do rządu w Pekinie, i próbował ich wykorzystać do stworzenia zalążków oddziałów partyzanckich, które mogłyby się ożywić w wypadku otwartej wojny między naszymi krajami.
Udało nam się zdemaskować większość z tych ludzi zwerbowanych przez Krumina, czekających tylko na sygnał rozpoczęcia działalności wywrotowej. Chcemy jednak mieć pewność, że wyłapaliśmy ich wszystkich. Do tego właśnie jest nam potrzebny Krumin.
Na szczęście zdołałeś zdemaskować Robinsonów oraz Kincaidów. Organizowana tu siatka nie ma bezpośredniego związku z pobliską wyrzutnią rakiet. Jeśli sobie przypominasz, obecne plany
strategiczne Rosjan nie wykluczają inwazji na Stany Zjednoczone z terytorium Kanady. Jeśli połączysz to z koncepcją Krumina, zakładającą tworzenie zmilitaryzowanych grup w rodzaju piątej
kolumny, to chyba wszystko stanie się już jasne. Niestety, jak to często bywa, twoim przełożonym drzewa zasłoniły las. Skojarzyli tajemniczą śmierć agenta z ukrytą wyrzutnią pocisków rakietowych, a nie z bliskością granicy kanadyjskiej. Co prawda nie jestem przekonany, że Robinsonów i Kincaidów należy uznać za rdzeń organizowanej grupy terrorystycznej. Bezpieczniej
jest przyjąć, że są to rosyjscy agenci, którzy przed laty osiedli w waszym kraju i czekają spokojnie na tę chwilę, kiedy będą mogli przystąpić do działania. Nie jest to zresztą pierwszy przejaw działalności Krumina na tym obszarze. W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym pewien Kanadyjczyk, niejaki George Spencer, odważnie przyznał się miejscowym władzom, że jest sowieckim szpiegiem. Był ciężko chory na raka i nie miał przed sobą żadnej przyszłości. Spencer okazał się jedynie drobną płotką, na dobrą sprawę nie prowadził żadnej działalności wywiadowczej, ale dobitnie przyczynił się do wykrycia afery Munsingera. Zeznał jednak, że Rosjanie prosili go o znalezienie dziesięciu farm wystawionych na sprzedaż w Kolumbii Brytyjskiej, w pobliżu granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Na szczęście nie zdążył wypełnić tego zadania.
— Ale Robinsonowie i Kincaidowie osiedlili się tutaj w połowie lat pięćdziesiątych — przerwał mu Malcolm.
— To prawda. Domyślam się, że byli jednymi z pierwszych agentów tworzonej siatki, mającej obejmować, powiedzmy, kilka tysięcy ludzi. Kiedy zimna wojna weszła w drugą fazę i zmieniła się
strategia Rosjan, Krumin powrócił do swych pierwotnych planów i postanowił zebrać ludzi w jednej wiosce, a raczej w jednej z wielu tego typu osad rozsianych po całym kraju. Nie mógł liczyć na to, że ci agenci dostarczą jakichś istotnych informacji wywiadowczych, ale zyskiwał tym sposobem niezwykle cenne punkty przerzutowe oraz doskonale zamaskowane kryjówki. Kiedy zaś wasze władze wojskowe postanowiły rozmieścić na tym obszarze cały szereg wyrzutni rakietowych, Krumin zapewne nie posiadał się z radości.
— I co teraz zrobimy? — zapytał Malcolm posępnym tonem, skręcając w boczną drogę prowadzącą do Whitlash.
— Jak to: co? Po prostu zneutralizujemy naszego przyjaciela Krumina. Oddamy twojej ojczyźnie wielką przysługę, za którą nie musisz mi dziękować. Nie widzę innego sposobu na ukrócenie jego podstępnej działalności.
— Co rozumiesz przez słowo: „zneutralizujemy"? — zapytał cicho Malcolm, licząc na to, że otrzyma konkretną odpowiedź, która pozwoli mu zaakceptować plany Chińczyka.
— Potraktuj to całkiem dosłownie. Wiem, co cię niepokoi, ale możesz mi wierzyć, że musiałem zabić tych dwóch mężczyzn. Być może zostaniemy zmuszeni do tego, żeby zlikwidować jeszcze jedną czy dwie osoby z grupy Krumina. Wszystko zależy od tego, jak tamci zareagują. Element zaskoczenia działa na naszą korzyść, toteż sądzę, że zdołamy załatwić wszystko bez żadnych strat
z naszej strony i przy minimalnych stratach przeciwnika.
— Czyli bez żadnych ekscesów.
— Oczywiście, ma się rozumieć. Potem zaś odzyskasz wolność, będziesz mógł wrócić do swego genialnego dyrektora i opowiedzieć mu wszystko, co wiesz na temat Sheili i mnie. My w tym czasie będziemy już zupełnie bezpieczni.
Malcolm nie odpowiedział. Zerknął we wsteczne lusterko na tańczące odbicia reflektorów samochodu kierowanego przez Sheilę, który podskakiwał na wybojach podrzędnej drogi.
Zatrzymali się pięć kilometrów od Whitlash, na stoku niewielkiego wzniesienia skrywającego zaparkowane pojazdy przed wzrokiem mieszkańców miasteczka. Stanęli przed maską dżipa, po chwili dołączyła do nich Sheila. Zerknęła przelotnie na Malcolma, ale nic nie powiedziała. Ten próbował się do niej uśmiechnąć, ale wypadło to niczym grymas cierpienia. Czu wziął od dziewczyny ciężką torbę, którą przywieźli w kabinie furgonetki. Sprawdzając jej zawartość, rzekł:
— Wątpię, żeby postawili kogoś na straży, ale martwi mnie pies Robinsonów. Na pewno spuścili go z łańcucha. Niedobrze się składa, że mamy lekki wiatr z zachodu, więc może nas wyczuć z daleka. Włożę marynarkę jednego z zabitych. Mam nadzieję, że pies ogłupiony mieszaniną zapachów nie zacznie od razu szczekać. Będzie musiał przebiec kawałek przez pole i obwąchać intruza. Gotów też jestem się założyć, że wszyscy prawdopodobnie spotkali się u Robinsonów. Podkradniemy się do tego domu, który sprawi wrażenie pustego, i stamtąd zlustrujemy teren. Liczę na to, że ten przygłuchy starzec nas nie usłyszy, ale na wszelki wypadek przetniemy druty telefoniczne. Malcolmie, obaj wejdziemy do środka, Sheila zostanie na zewnątrz do czasu, aż ją zawołam. Będzie osłaniała nam drogę odwrotu. Musimy szybko i stanowczo zapanować nad sytuacją. Wiem, że nie chciałbyś nikomu wyrządzać krzywdy, lecz jeśli zajdzie potrzeba, nie wahaj się strzelać do kogokolwiek z wyjątkiem Krumina. Zostaw go mnie. Wszystko pójdzie na marne, jeśli on umrze.
Wręczył Sheili krótki, dziwnie kanciasty karabin maszynowy, który wyciągnął z torby. Malcolm rozpoznał w nim izraelski automat Uzi, jeden z najmniejszych a zarazem najbardziej śmiercionośnych rodzajów broni skonstruowanej przez człowieka. Dziewczyna zarzuciła sobie też na ramiona niewielki plecak. Czu po chwili wyjął rewolwer i wyciągnął go w stronę Malcolma, a ten popatrzył na niego zdumionym wzrokiem.
— Weź go. Nie będziesz miał czasu przeładować swojej broni, jeśli zrobi się gorąco.
Malcolm z ociąganiem wziął rewolwer z kaburą i przyczepił ją sobie do paska od spodni.
Dwadzieścia pięć minut zajęła im droga na przełaj przez pola. W pewnym momencie Czu kazał im obojgu się zatrzymać, a sam poszedł dalej. Malcolm dostrzegł, że w czasie marszu nakręca
tłumik na lufę swego pistoletu.
Chciał się odezwać do Sheili, lecz ta błyskawicznie położyła mu palec na ustach. Kiwnął potakująco głową, a następnie delikatnie ścisnął jej palce w swojej dłoni. Dziewczyna nie próbowała nawet cofnąć ręki.
Czu wrócił po dziesięciu minutach. Bez słowa pokazał im dłoń z uniesionym kciukiem, po czym wszyscy ruszyli dalej.
Zatrzymali się w pobliżu domu starego Gortona, gdzie Malcolm podsadził Sheilę, a ta szybko przecięła druty telefoniczne.
Gorton mieszkał u zachodniego wylotu kotlinki, tuż przy drodze. Dom Kincaidów znajdował się po stronie północnej, we wszystkich oknach było ciemno. Natomiast w stojącym naprzeciwko domu Robinsonów paliły się światła. Cała trójka podkradła się od tyłu do zabudowań Kincaidów i dotarła pod drzwi wychodzące na podwórze. Uśmiechnięty Czu dał znak Malcolmowi i obaj wśliznęli się do środka.
W domu nie było nikogo. Kiedy już nabrali pewności, Czu wyszedł na chwilę i zaraz wrócił razem z dziewczyną. Cała trójka uklęknęła na podłodze, ostrożnie wyglądając przez okno na stojący po drugiej stronie drogi dom Robinsonów. W którymś z oświetlonych okien na parterze od czasu do czasu ukazywał się zarys czyjejś postaci, natomiast we wszystkich pokojach na górze było
ciemno.
— Wrócimy i podkradniemy się od tej samej strony, skąd przyszliśmy — szepnął Czu do Malcolma. — Wejdziemy bocznymi drzwiami i wpadniemy prosto do kuchni. Wygląda na to, że
wszyscy się tam zebrali. Ganek jest wylany betonem, nie musimy się więc obawiać, że deski zaskrzypią nam pod stopami. Powinniśmy złożyć im niespodziewaną wizytę. Sheila, uważaj na drzwi frontowe. Strzelaj, gdy tylko się przekonasz, że nie zdołaliśmy ich zaskoczyć.
— A jeśli drzwi od podwórza będą zamknięte? — zapytał Malcolm.
Czu uśmiechnął się.
— Wątpię w to. Ale przekonamy się dość szybko, gdy tylko naciśniemy klamkę. Zawsze będziemy mogli skorygować ten plan.
— To szaleństwo — zawyrokował Malcolm. — Czyste szaleństwo.
— Wcale nie, my tylko podejmujemy wyzwanie. Musimy to zrobić.
Malcolm spojrzał na Sheilę, jakby szukał u niej wsparcia. Dziewczyna jednak, po raz pierwszy tego wieczoru, uśmiechnęła się tylko do niego.
— Jeśli zrobisz wszystko tak, jak mówi Czu, powinno się udać. Zaufaj mu.
Malcolm pokręcił głową, lecz posłusznie ruszył za Chińczykiem. W ciągu dziesięciu minut zatoczyli wielkie koło. Malcolmowi serce waliło jak młotem, gdy w końcu przywarł plecami do ściany domu Robinsonów.
Okno pokoju na parterze było otwarte, w mieszkaniu panowała ciemność. Malcolm zaryzykował i zerknął do środka. Zauważył, że drzwi wejściowe są uchylone, a światło wpadające z sąsiedniego
pomieszczenia pozwoliło mu dostrzec, że w sypialni nie ma nikogo. Spojrzał na Czu i poinformował na migi, iż mógłby zakraść się do wnętrza domu przez to okno. Chińczyk skinął potakująco głową, a następnie wskazał zegarek i uniósł wyprostowany jeden palec —
za minutę miał wtargnąć przez drzwi od podwórza. Został jednak na swym posterunku, dopóki Malcolm nie znalazł się w sypialni.
Ten przekradł się na palcach przez pokój, omijając z daleka smugę światła wpadającego zza uchylonych drzwi. Wyjrzał na korytarz. Po drugiej stronie dostrzegł inne, zamknięte drzwi. Nie
sączyło się spod nich światło, zatem musiała tam być łazienka. Domyślił się, że gdy wybiegnie z sypialni, znajdzie się w saloniku; korytarz i schody prowadzące na górę miał po prawej ręce. Od
strony salonu i kuchni doleciały stłumione głosy.
Krumin alias Livingston:
— ...ale niczego nie znaleźli w jego pokoju. Fran Robinson:
— Czy możesz wreszcie przestać obwiniać za wszystko Neila? Zrobił, co było w jego mocy! Przez tyle lat żyliśmy w ustawicznym strachu!
Krumin:
— Możliwe, towarzyszko, iż mieszkacie tu wystarczająco długo, żeby zacząć się utożsamiać z osobą, którą udajecie. Przypominam jednak, że Neil jest waszym ukochanym, troskliwym mężem dopiero w drugiej kolejności. Przede wszystkim to wasz towarzysz i współpracownik. Jego alkoholizm nie może być wytłumaczeniem popełnianych błędów. Spójrzcie tylko na niego, odwróćcie się i popatrzcie! Siedzi tam, z butelką piwa w roztrzęsionych dłoniach, podczas gdy dwaj...
W tym samym momencie Malcolm, który szykował się do wtargnięcia w głąb mieszkania, potrącił nocny stolik, zwalając na podłogę flakonik wody kolońskiej.
Bez wahania skoczył przed siebie, wybiegł na korytarz z bronią gotową do strzału i zamarł w bezruchu.
Gdyby był sam, zgubiłaby go nieuwaga. Krumin stał po drugiej stronie saloniku, na wprost niego, w przejściu prowadzącym do kuchni. Błyskawicznie zareagował na hałas w sypialni i trzymał już w dłoni pistolet, który wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. Malcolm zdążyłby nacisnąć spust, gdyby się nie zawahał, przypomniawszy sobie nakaz Chińczyka, iż pod żadnym pozorem nie wolno strzelać do tego człowieka. A nawet gdyby się nie zawahał i wystrzelił od razu, dostrzegłszy pistolet w rękach tamtego, nadal byłby w śmiertelnym niebezpieczeństwie, gdyż za plecami Krumina stanęła Shirley Kincaid. Ona także trzymała w dłoni pistolet. Bawiła się nim przez
cały wieczór, piastowała niczym dziecko, którego nie wolno jej było mieć, wypełniając w ten sposób nerwowe oczekiwanie na męża. Nie wiedziała, że już nigdy go nie zobaczy.
Ale na szczęście Malcolm nie był sam. Czu otworzył ogień, zanim jeszcze pchnięte kopniakiem drzwi zamknęły się za nim z powrotem. Pierwszy pocisk ugodził Krumina w prawe kolano;
mężczyzna padł na podłogę, wijąc się z bólu. Czu zdążył nawet wbiec do kuchni, zanim zamknęły się za nim drzwi wiodące na podwórze. Drugi pocisk roztrzaskał czaszkę Shirley Kincaid, kiedy
kobieta obróciła głowę, słysząc wdzierającego się z drugiej strony napastnika.
Malcolm dopadł Krumina w samą porę, by odtrącić kopniakiem pistolet, po który tamten wyciągał rękę. Zajrzał do kuchni dokładnie w tej chwili, kiedy broń Czu wypaliła po
raz trzeci i stojąca nie opodal Fran Robinson osunęła się na podłogę; na chromowanym, burżuazyjnym zlewie zostały plamy jej rosyjskiej krwi.
— Nie! — wrzasnął Malcolm, spoglądając na Neila Robinsona wciśniętego w kąt kuchni i dzierżącego w dłoniach butelkę piwa.
Mężczyzna wbijał osowiały wzrok w ciało swej żony osuwające się na podłogę. Jakby z rezygnacją przyjmując wyrok losu, powoli obrócił spojrzenie w kierunku zabójcy. Malcolm zdążył po raz drugi krzyknąć: „Nie!", kiedy pistolet Czu wypalił ponownie. Głowa Neila odskoczyła, po czym opadła na stół.
Chińczyk z kamiennym wyrazem twarzy stał pośrodku kuchni. Malcolm otwierał już usta, żeby bluznąć stekiem przekleństw, kiedy tamten krzyknął:
— Uważaj!
Bez namysłu odwrócił się na pięcie i spostrzegł nacierającą Clare Stowe — „babcię", jednego z najstarszych współpracowników Krumina. Kobieta siedziała na górze przy radiostacji, czekając na
komunikat od dwóch wysłanych do miasta agentów, gdy na dole wybuchła strzelanina. Nie miała broni, toteż rzuciła się na napastnika z wielkimi nożycami krawieckimi, mając nadzieję, że przed
śmiercią zdoła go przynajmniej ciężko zranić.
Rady McGifferta okazały się skuteczne. Malcolm zareagował odruchowo: uskoczył i z przysiadu wystrzelił trzykrotnie. Każdy z pocisków dosięgnął celu, powstrzymując szarżującą kobietę. Zanim jej ciało odskoczyło i z hukiem zwaliło się na podłogę, zauważył
wykwitające na ubraniu trzy krwawe plamy: na brzuchu, piersiach oraz lewym ramieniu. Jak na zwolnionym filmie dostrzegł też bolesny, przedśmiertny skurcz na twarzy staruchy; poleciała na
plecy i wreszcie legła bez ruchu.
— Mój Boże! — jęknął cicho Malcolm.
Wyprostował się, ręce opadły mu bezsilnie. Przez chwilę stał z przygarbionymi ramionami, wpatrując się w idiotycznie sterczące ku górze czubki czarnych butów zabitej kobiety.
— Sprawdzę resztę domu i sprowadzę Sheilę — odezwał się cicho Czu za jego plecami. — Przewiąż Kruminowi ranę.
Chińczyk pokazał Malcolmowi skuloną na podłodze i jęczącą z bólu postać. Obok zakrwawionej nogawki spodni Krumina leżała kuchenna ścierka. Poczuł jeszcze, jak Czu wyjmuje rewolwer z jego zdrętwiałych palców. Uklęknął i zawiązał ścierkę powyżej zranionego kolana Rosjanina, starając się nie patrzeć mu w twarz.
Nadal pochylał się nad szpiegiem, kiedy Sheila delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. Spojrzał na dziewczynę. Uśmiechnęła się, jakby chciała mu dodać odwagi, lecz w jej oczach nie dostrzegł ani śladu radości. Podprowadziła go do krzesła i pod czujnym okiem stojącego nie opodal Czu rozpoczęła przygotowania. Malcolm dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma przy sobie broni.
Dziewczyna poruszała się szybko i energicznie, niemal z precyzją automatu. Dokładnie sprawdziła opaskę uciskową założoną przez Malcolma, ale nie musiała jej poprawiać. Wyjęła ze swego plecaka niewielki magnetofon kasetowy na baterie oraz zestaw medyczny.
Zrobienie zastrzyku trwało tylko parę sekund, już po minucie Krumin przestał jęczeć. Sheila zajrzała mu pod powieki, skontrolowała puls i oddech, a następnie włączyła magnetofon i skinęła
głową w kierunku Czu.
— Nie muszę ci powtarzać, co chcemy wiedzieć. Znam trochę rosyjski, więc chyba go zrozumiem. Gdybym miał jakieś wątpliwości, powiem ci o tym, a ty go zapytasz ty jego języku.
Sheila przytaknęła ruchem głowy. Zaczęła powoli przesłuchiwać rannego mężczyznę. Z początku nie odpowiadał, ale stopniowo robił się coraz bardziej rozmowny, ą nawet wylewny.
Malcolm popatrzył na Czu. Chińczyk sterczał jak posąg nad Kruminem i z szerokim uśmiechem patrzył na zadającą pytania Sheilę. Dosłownie promieniał z radości. Rozpierała go duma i satysfakcja. Malcolm powoli przeniósł wzrok na ciało starszej kobiety leżące pośrodku salonu, lecz zaraz spojrzał w kierunku kuchni. Zamknął oczy i z trudem przełknął ślinę. Jeszcze przez jakiś
czas nie miał odwagi spojrzeć na otoczenie; siedział, jak gdyby sparaliżowany strachem.
Z zamyślenia wyrwały go słowa Czu. Chińczyk odezwał się po angielsku:
— A teraz jeszcze prezent dla Amerykanów. Jesteśmy im to winni, zanim zwrócimy tego wypożyczonego ptaszka. Zapytaj go o agenta, który został zastrzelony na terenie wyrzutni, a także
o Rosjanina, którego Amerykanie zabili ubiegłej nocy. Ale przedtem zmień kasetę. — Odwrócił się w stronę Malcolma. — Żałuję, mój przyjacielu, że towarzysz Rumin może udzielić wyczerpującej
odpowiedzi tylko w ojczystym języku. Będziesz musiał zaczekać na przetłumaczenie jego zeznań, dopiero wtedy się dowiesz, w jakim to fascynującym doświadczeniu przyszło ci brać udział. Ach tak, przecież tobie jest wszystko jedno...
Skinął głową Sheili. Dziewczyna zmieniła kasety w magnetofonie, uruchomiła zapis i ponownie zaczęła zadawać pytania.
Trzy minuty później spojrzała na Czu i powiedziała po angielsku:
— To koniec. Stracił zbyt dużo krwi, żebyśmy mogli jeszcze coś z niego wyciągnąć.
Wyłączyła magnetofon i wręczyła obie kasety koledze. Ten wsunął jedną z nich do kieszeni i podszedł do Malcolma. Wetknął drugą kasetę do jego kieszonki w dżinsowej marynarce, po czym
starannie ją zapiął.
— Sheila — rzekł rozkazującym tonem. — W miasteczku jest siedem pojazdów. Pozdejmuj ze wszystkich silników głowice rozdzielaczy i przynieś je tutaj.
Dziewczyna wyszła bez słowa.
Czu chwycił Malcolma pod brodę i uniósł mu głowę. Ten był zbyt osowiały, żeby jakoś zareagować.
— I w ten oto sposób nasza akcja dobiegła końca. Muszę powiedzieć, że współpraca z tobą była dla mnie bardzo interesującym, wręcz fascynującym doświadczeniem. Jestem pewien, że
dla twoich przełożonych osiągnięte przez nas rezultaty będą równie oszałamiające. Cokolwiek im powiesz, w najmniejszym stopniu nie może być dla nas krzywdzące, gdyż jedynie dokończyliśmy tę układankę, nad którą się głowili, a ponadto w ramach drobnego prezentu przekazujemy im kasetę z nagraniem. Nie powinni zatem źle myśleć ani o nas samych, ani o naszym kraju. Powiedziałbym, że owo drobne przymierze okazało się niezwykle owocne, nie sądzisz?
Malcolm tępo wpatrywał się w Chińczyka. Przez dłuższą chwilę uśmiechnięty Czu spoglądał mu prosto w oczy. Wreszcie Sheila wróciła z całym naręczem samochodowych głowic rozdzielaczy.
— Znakomicie, moja droga. Jestem pewien, że nie muszę ich liczyć. Nie odważyłabyś się pominąć choćby jednego, tym bardziej że wiesz dobrze, co bym zrobił, gdybym ci nie ufał i postanowił to jednak sprawdzić. Wrzuć je do swojego plecaka. Magnetofon możemy zostawić, ale spakuj zestaw lekarski. Później zabiorę plecak. Podaj mi teraz aparat.
Sheila sięgnęła do plecaka i wyjęła miniaturowy japoński aparat fotograficzny. Zgodnie z poleceniem wrzuciła do środka przyniesione głowice.
— Na szczęście w pokoju jest wystarczająco jasno i nie muszę używać flesza. Nieruchome obiekty również mi ułatwiają zadanie. — Czu zachichotał z własnego dowcipu, ale żadne z nich nie zareagowało. Skinął głową w stronę Malcolma. — Wyprowadź naszego Kondora na zewnątrz. Zaraz do was dołączę.
Sheila pociągnęła go w stronę kuchni, wyszli na podwórze.
Byli już przed domem, kiedy ze środka doleciał kolejny suchy trzask. Malcolm wyszarpnął rękę i obrócił się gwałtownie ku Sheili.
— Nie! Mój Boże...!
Dziewczyna chwyciła go za ramiona i potrząsnęła nim mocno, jakby miała do czynienia z przerażonym dzieckiem. Wreszcie odepchnęła go od siebie i syknęła mu prosto w twarz:
— A czego się spodziewałeś? Myślałeś, że to wszystko jest... zabawą w chowanego? Nie wmówisz mi, że się nie domyśliłeś prawdziwych zamiarów Czu podczas pobytu na naszej farmie!
Wiedziałeś, że on nie jest zwykłym agentem, że nie przyjechał tu w celu zdobycia informacji! Sądzisz, że jakakolwiek instytucja wywiadowcza marnowałaby kogoś takiego jak Czu, zlecając mu
rutynową pracę? Musiałeś zauważyć, że to likwidator, zabójca, jednoosobowa armia. Dobrze wiedziałeś, jak to się skończy. Najwyżej nie chciałeś się do tego przyznać przed samym sobą. Ale
przestań teraz udawać naiwniaka. Nikt z nas się na to nie nabierze.
Malcolm patrzył na nią zdumiony. Oczy Sheili dziwnie błyszczały, ale w ciemnościach, przy słabym świetle padającym z okien nie mógł dostrzec, czy są to łzy.
— Ja tylko... Po prostu... miałem nadzieję... — Pokręcił głową.
Usłyszał szybkie kroki Czu wewnątrz domu i zrozumiał, że zostało im niewiele czasu.
— A co...?
— Co z nami? — wtrąciła pospiesznie dziewczyna. — Mój Boże, jak to ty mówisz. Nie udawaj głupiego. Tego także musiałeś być świadom, podobnie jak ja. To koniec. Bez względu na to, co
nas łączyło. Koniec. Było, minęło.
— Sheila, ja...
— Nic nie mów. Czego się spodziewałeś? Że zaprzepaszczę dzieło mego życia? Porzucę to, w co wierzę? Zapomnę o mojej przeszłości, ojczyźnie, rodakach? I to wszystko dla ciebie? Dobrze
wiem, że nigdy byś ze mną nie wyjechał. Nie mówię już o tym, że Czu by do tego nie dopuścił, takie rozwiązanie nie mieści się w żadnym z jego planów. Czy sądzisz zatem, że by mi pozwolił tu zostać? A myślisz, że twoi zwierzchnicy daliby mi spokój, nie żądając, abym zaprzedała im swą duszę, poświęciła całe swoje życie? Jesteśmy jedynie pionkami, maleńkimi płotkami, z którymi
nikt się nie liczy. Sądzisz, że Czu pozwala ci odejść tylko dlatego, iż... jest ci wdzięczny albo ma dobre serce? Gdyby zostawienie cię przy życiu nie było mu na rękę, zastrzeliłby cię bez chwili wahania. A ja nie mogłabym zrobić nic, żeby go powstrzymać! Absolutnie nic! — Urwała na chwilę, po czym dodała łagodniejszym tonem: — Och, Malcolmie, czy nie rozumiesz, że nie mamy wyjścia?
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła do niego całym ciałem.
— Może... — szepnęła, wtulając głowę w jego ramię — czasami o mnie pomyślisz, może kiedyś zrozumiesz, że wszystko, co robiłam, należało do moich obowiązków... Potraktowałam cię tak samo, jak tego lotnika. A nawet jeśli to nieprawda, jeżeli na zawsze pozostaną jakieś wątpliwości... tym lepiej. Może będzie ci lżej. Wycofaj się, Malcolmie, to nie jest robota dla ciebie. Jeśli cię nie zabije, to na pewno pozbawi wszystkiego, co jest w tobie dobrego i zastąpi twe życie namiastką życia. Tak czy owak przegrasz, będziesz zgubiony. Nie masz w sobie wystarczająco dużo człowieczeństwa, albo masz go nazbyt wiele, by przetrwać w tym świecie.
Czym prędzej odsunęła się od niego, Malcolm zaś nie miał siły jej zatrzymać. Stali jeszcze naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy, kiedy Czu wyszedł przed dom.
— Cóż za wzruszająca scena — rzekł. — Jak się domyślam, moja towarzyszka już ci powiedziała, że musimy się teraz rozstać. Nasze drogi się rozchodzą.
Malcolm odwrócił się w jego stronę. Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że powinien zabić Chińczyka, ale miał dość zdrowego rozsądku, by porzucić owe zamiary. Domyślił się jednak, po
ironicznym uśmiechu tamtego, że Czu odgadł jego wahanie.
— Nie zostawiamy ci żadnego auta na chodzie, a druty telefoniczne są przecięte. Pobliska farma należy do tych dwóch, zakochanych w sobie „braci", ale na twoim miejscu nie dobijałbym
się do nich po nocy, mając na swe usprawiedliwienie mało wiarygodną opowieść. Również ten przygłuchy starzec mieszkający na rozstaju dróg niewiele ci pomoże. Zresztą jak byś mu to wszystko wytłumaczył? Proponuję zatem, żebyś poszedł do miasta na piechotę i stamtąd zadzwonił do swoich przełożonych. Z przyjemnością bym został i popatrzył, jak usiłują wybrnąć z tej kłopotliwej sytuacji. Niestety, muszę wyjechać. Przykro mi, ale nie możemy ci zostawić sprawnego dżipa. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo mnie nienawidzisz. Ale jestem pewien, że wyrządzisz nam tę drobną przysługę, nie ze względu na mnie, lecz moją towarzyszkę. Chcę mieć pewność, że nic
nam nie grozi, dlatego proszę cię, abyś nie kontaktował się ze swoimi zwierzchnikami w ciągu najbliższych dwóch godzin. Mówię to na wypadek, gdybyś jakimś cudem znalazł sposób nawiązania łączności.
Czu wyciągnął rękę i musnął palcami jego policzek.
— Żegnaj, Malcolmie. Współpraca z tobą była naprawdę fascynująca. Ale mam nadzieję, że już nigdy nie będziemy musieli się spotkać. Chyba rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Chińczyk odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Sheila zerknęła po raz ostatni na Malcolma, także się odwróciła plecami i poszła za swym kolegą. Malcolm długo jeszcze stał pośrodku jedynej drogi przebiegającej przez Whitlash i patrzył na malejące sylwetki ludzi, którzy na zawsze musieli zniknąć z jego życia.
Ponad godzinę zajęło mu przejście z pogrążonego w ciszy miasteczka do równie cichego, za to jaskrawo oświetlonego terenu wyrzutni. Miał do pokonania stosunkowo krótki dystans, ale szedł
powoli, noga za nogą, kopiąc po drodze kamienie, które z głuchym łoskotem odbijały się w ciemnościach od zbitej darni. Wędrował z głową nisko pochyloną i dłońmi wciśniętymi głęboko w kieszenie spodni. Raz nawet nadepnął na kaktusa, ale miękkie o tej porze roku kolce nie zdołały przebić cienkiej skóry jego butów.
Przez trzy godziny obserwował teren wyrzutni. Oczy go piekły od długotrwałego noszenia szkieł kontaktowych, nogi miał jak z waty, ale bał się usiąść na ziemi. W głowie kołatały mu bezładne
myśli, kiedy spoglądał na zalaną betonem pokrywę silosu po drugiej stronie ogrodzenia, tonącą w jaskrawym świetle latarni. Pół godziny przed świtem, kiedy niebo na wschodzie począł rozjaśniać
pierwszy brzask, podszedł bliżej, chwycił oburącz drucianą siatkę i przez kilka minut ze wszystkich sił nią potrząsał. Później pozbierał nieco kamieni i zaczął nimi rzucać. Żaden z jego pocisków nie trafił w blaszaną obudowę szybu wentylacyjnego, ale jeden zatrzymał się tuż przed obiektywem kamery. Po jakimś czasie Malcolm przestał ciskać kamieniami i kucnął, oparłszy plecy o siatkę ogrodzenia.
— O Jezu! Następny! — wykrzyknął oficer dyżurny w ośrodku kontroli, kiedy na pulpicie zabłysły czerwone światła i rozdzwoniły się brzęczy ki alarmowe.
Wyłączył je szybko i sięgnął po słuchawkę telefonu. Pół minuty później uzyskał połączenie z komendantem bazy.
— Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie, panie pułkowniku, ale...
Pierwsze dwa helikoptery służb ochrony nadleciały z południa, nisko nad ziemią. Zdążyło się już na tyle rozwidnić, że teren wyrzutni widoczny był jak na dłoni. Kiedy tylko maszyny weszły w łuk, aby zatoczyć koło nad ogrodzonym terenem, pilot pierwszego helikoptera trącił łokciem siedzącego obok oficera i wskazał mu tkwiącego bez ruchu człowieka. Malcolm podniósł głowę, spojrzał w górę, ale nie wykonał żadnego gestu. Oficer fuknął z pogardą.
— Na szczęście ten jeszcze żyje — powiedział.
19
— Widzisz, Kiciu, musiał to być albo Czerwony Król, albo ja. On był, oczywiście, częścią
mego snu... ale ja także byłam częścią jego snu! Czy to Czerwony Król śnił, Kiciu?
— Tylko jednej rzeczy jeszcze nie rozumiem — rzekł Kevin do dyrektora, gdy dwa dni później spotkali się w jego gabinecie, w budynku przy obwodnicy waszyngtońskiej. — Nagrane
zeznania wyjaśniają, w jaki sposób tamci namierzyli Parkinsa, który przyjechał za Kruminem aż do Whitlash; wiemy, że Kincaid zastrzelił go na rozkaz Krumina; poznaliśmy też ich zadanie. Lecz nadal nie mogę pojąć, po co była ta cała maskarada. Stracili tylu agentów: Nuricza oraz troje łączników, przekazujących mu instrukcje w trakcie podróży przez Stany Zjednoczone, a ponadto naszą wtyczkę w berlińskiej placówce KGB, za pośrednictwem której Rosjanie przekazywali nam spreparowane informacje. Według ostatnich raportów ten człowiek zniknął i nie daje znaku życia,
wszystko wskazuje na to, że go zwinęli. Co się tyczy pozostałych, mamy nadzieję, że zdołamy wymienić tę kobietę, Brooks, za Cummingsa; on nie przedstawia dla nich większej wartości, podobnie jak ona dla nas. Jeśli tylko przekona pan Czterdziestkę, żeby FBI za bardzo nie nalegało na wymianę, to małżeństwo Pułaskich będzie chyba można uwolnić. Obiecali siedzieć cicho jak myszy pod miotłą. Jest jeszcze sprawa tego sekretarza radzieckiej misji przy ONZ, którego CIA próbowała zwerbować. Jeśli Rosjanie wykorzystali go specjalnie do swoich celów, to zrozumiałe jest, że nie można mu ufać. Trzeba go jeszcze dokładnie sprawdzić, ale moim zdaniem
ten człowiek nie przyda się ani nam, ani sowietom. Ci wszyscy ludzie zostali zatem zdemaskowani tylko po to, by doprowadzić do końca operację „Gamajun".
A przecież od strony strategicznej nie była ona nic warta, bo kto przy zdrowych zmysłach mógł planować wojnę partyzancką w północnej Montanie. Okoliczni farmerzy rozprawiliby się z terrorystami nawet bez naszej pomocy, pewnie musielibyśmy interweniować, żeby nie dopuścić do polowania na czarownice. Owszem, jestem przekonany, że Krumin liczył na jakieś korzyści płynące z „Gamajun", lecz chyba mógł je też osiągnąć innymi metodami. Zupełnie
inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby ich wywiad naprawdę interesował się podziemną wyrzutnią rakietową bądź ta sonda elektroniczna działała. Ale nasi specjaliści z Krajowego Biura
Projektów Strategicznych potwierdzają zeznania Krumina; to urządzenie było nic nie warte. Dlatego nie rozumiem, po co zaplanowali tę maskaradę.
— Kevin, mój chłopcze — odparł cicho dyrektor. — Ja też mogę jedynie zgadywać. Jedną z paru rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, jest zdanie lorda Radcliffe'a, jakie umieścił w swym raporcie z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku dotyczącym brytyjskich służb bezpieczeństwa. Otóż napisał on, że „tajemnice państwowe są zazwyczaj bardzo efemeryczne". Sądzę, iż warto o tym pamiętać, gdyż „Gamajun" miała właśnie znikome, ledwie uchwytne znaczenie. Jej wartość z pozoru tylko może się wydać nieistotna. Nie bierzesz
bowiem pod uwagę wewnętrznych rozgrywek wśród Rosjan, a z ich punktu widzenia wcale nie była to maskarada. Musimy potraktować to tak jak oni, chcąc znaleźć klucz do rozszyfrowania „Gamajun". Krumin i prowadzone przez niego akcje stanowiły integralną część składową struktury KGB. Jestem pewien, że kryje się za tym pewien bardzo wysoko postawiony, niezwykle wpływowy oficer, dla którego działalność Krumina i cala ta operacja miały być dowodem olbrzymiej skuteczności, nawet jeśli „Gamajun" sama w sobie nie przedstawiała większej wartości. Przypominam ci jedną z tez Parkinsona, iż biurokracja, w celu udowodnienia własnej użyteczności, może wynieść bezproduktywność do takiego poziomu, na którym samo istnienie działań jest znacznie ważniejsze od ich skuteczności. Gdyby urzędnicy dopuścili do tego, by jedno z ich
bezwartościowych zadań uległo likwidacji, tym samym musieliby przyznać, że część ich pracy była niepotrzebna, a to stanowiłoby zagrożenie dla sensu ich istnienia. Zatem biurokraci, a w wypadku „Gamajun" tenże wysoko postawiony dowódca KGB, tracąc jakąś cząstkę swojej władzy, poczułby się niezwykle zagrożony. Jednym z paradoksów takiej sytuacji jest fakt, że im bardziej bezwartościowy jest projekt, który rozpatrujemy, tym bardziej jego organizator musi się czuć zagrożony, a stąd tym więcej pracy musi włożyć w ochronę swojego stanowiska. Gotów jestem się założyć, że właśnie w celu ochrony swej niepewnej pozycji ów oficer KGB nadał operacji „Gamajun" tak wysoki priorytet, jak tylko było to możliwe. Chodziło o tak zwany efekt domina: im ważniejsza jest wykonywana operacja, tym większy zakres władzy nadzorującego ją urzędnika. Możesz mi zatem wierzyć, że dla kogoś „Gamajun" miała naprawdę ogromne znaczenie.
Nie zgodzę się też, że od strony strategicznej operacja nie była nic warta. To prawda, że już dawno zarzucono ideę tworzenia oddziałów piątej kolumny, pochodzącą z początków zimnej wojny. Możliwe, że nigdy nie miała ona zbyt wielkiej wartości. Ale weź pod uwagę, że Rosjanie stworzyli wręcz idealnie zakamuflowaną bazę, gdyż ze strony tego głuchego staruszka praktycznie nic im nie groziło. Krumin i jego przełożeni z KGB całkowicie kontrolowali życie niewielkiego miasteczka! O czymś takim można tylko marzyć! Podobna sytuacja jest wręcz nieoceniona, choćby ze względów ćwiczebnych. Wątpię, czy dostatecznie ją wykorzystywali, ale mieli w swych rękach istny skarb. Dlatego wartość „Gamajun" należy mierzyć w tych samych kategoriach, co wiele naszych projektów specjalnych: pod względem potencjalnych możliwości. Przez lata baza zagubiona na preriach mogła być nieużywana, ale to nie znaczy, że była bezużyteczna. Wystarczyło, by nadeszła odpowiednia chwila.
— Na szczęście Kondor ją zdemaskował — wtrącił Kevin.
— To prawda, w tym kontekście Malcolm spisał się znakomicie; nasz Kondor rozpracował „Gamajun". Nawiasem mówiąc, udało nam się rozszyfrować to słowo. Otóż Gamajun to nazwa uskrzydlonego stworzenia ze starych podań rosyjskich, czegoś pośredniego między ptakiem a zwierzęciem, które ma zdolność widzenia przyszłości i spełniania marzeń. Występuje w dawnej rosyjskiej poezji i malarstwie jako symbol wszechobecnej nieżyczliwości. Zatem z punktu widzenia Rosjan nazwa operacji bardzo pasowała do ich działalności w Montanie. Gdyby nie nasz wszędobylski ptak, Kondor, Gamajun zapewne żyłby do dzisiaj.
Prawda, że to zabawne? Nasz chłopiec był najmniej znaczącą postacią, a zarazem najważniejszym uczestnikiem wydarzeń, odegrał rolę katalizatora. Bez jego udziału wszystko przebiegłoby zupełnie inaczej, choć traktowaliśmy go jak mało istotnego pionka. Był niezastąpionym aktorem tego widowiska, klasyczną postacią wprowadzającą zamęt, jak Rosencrantz i Guildenstern, dwaj głupcy z tragedii Szekspira, którzy — gdyby tylko dobrze wykonali powierzone im zadanie — mieli szansę całkowicie odmienić los biednego Hamleta. Ustawiliśmy Kondora na planszy jako niemal zbyteczną, nieliczącą się w tej partii figurę, a okazało się, iż rzuciła ona wielki cień, niezwykle istotny dla przebiegu rozgrywki. W pewnym sensie sama obecność Kondora była o wiele ważniejsza od jego poczynań. Przyciągnął uwagę Chińczyków, którzy pokierowali wydarzeniami, zmieniając swoje plany, chociaż i tak dopięliby swego. Muszę przyznać, iż podziwiam go za umiejętność takiego rozegrania sprawy, że zdołał ujść z życiem. W przeciwieństwie do Rosencrantza i Guildensterna, Kondor miał sporo szczęścia. Gdyby Chińczycy nie zdecydowali się go wykorzystać do celów swojej antysowieckiej operacji, pewnie moglibyśmy teraz zajrzeć mu do mózgu przez pusty oczodół.
Dyrektor urwał, pochylił nieco głowę na bok, po czym mówił dalej jakby tylko do siebie:
— Ciekaw jestem, ile wiadomości o naszym chłopcu Chińczycy przekażą Rosjanom. Aż boję się myśleć, że chiński reflektor mógłby wyłowić z ciemności naszego, jeszcze nienarodzonego agenta.
— Jak Malcolm się czuje po tym wszystkim? — zapytał pospiesznie Kevin, chcąc przerwać rozważania starego.
Tamten zmarszczył brwi.
— Wygląda na to, że nic mu nie dolega, ale chodzi strasznie zamyślony. Doktor Lofts jest jednak dobrej myśli, twierdzi, że ów stan to wynik gorącego uczucia, jakie obudziła w nim ta młoda Chinka, oraz przygnębienia wywołanego śmiercią tak wielu osób. Niemniej utrzymuje, że wciąż możemy liczyć na Kondora, przynajmniej do pewnego stopnia. A jak ty się czujesz? Wyglądasz na wypoczętego, choć wiem, iż dopiero niedawno wróciłeś. Carl poinformował mnie, że przywiozłeś coś ciekawego, czego nie chciałeś mu pokazać. Był na ciebie obrażony. Specjalnie wysłałem go do Pentagonu.
Kevin uśmiechnął się i wręczył dyrektorowi podłużny arkusz papieru w kolorze kremowym.
— Ta wiadomość przyszła niedawno dalekopisem. Mieliśmy trochę kłopotów z trzema przedstawicielami miejscowych władz, którym trzeba było ujawnić prawdę: z koronerem, szeryfem oraz lekarzem prowadzącym sekcje. Ten głuchy, stary Gorton także się odgrażał, że narobi rabanu; musiałem mu zaproponować dość sporą sumę „odszkodowania" i odwołać się do jego patriotyzmu.
Myślę, że zresztą nikt by mu nie uwierzył, nawet gdyby zaczął rozpuszczać plotki. Poza tym trzeba będzie uważać na kilku ludzi z personelu bazy lotniczej, choć nie sądzę, by chcieli nam przysporzyć kłopotów. W dodatku zdołaliśmy ustalić personalia tego chińskiego likwidatora, można będzie powierzyć naszemu generałowi zadanie unieszkodliwienia go. W każdym razie do wiadomości opinii publicznej przedostanie się tylko to, co przyszło dalekopisem.
Dyrektor zaczął czytać:
WHITLASH, Montana (AP) — Dzisiaj wczesnym rankiem kierowca cysterny przewożącej silnie wybuchowy, ciekły propan stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w zabudowania w tym niewielkim, przygranicznym miasteczku w północnej Montanie. W wyniku eksplozji zginęło osiem osób: kierowca auta, sześcioro mieszkańców Whitlash oraz spędzający tam
urlop mężczyzna. Ciężarówka i naczepa-cysterna były własnością kierowcy, Lona Haughnessy'ego, który zajmował się transportem materiałów pędnych. Według wstępnych badań w samochodzie
zepsuły się hamulce, ciężki wóz wpadł w poślizg, uszkodził ogrodzenie i uderzył w dom mieszkalny, który wskutek eksplozji został zmieciony z powierzchni ziemi. W domu przebywali
w tym czasie: Neil oraz Fran Robinsonowie, ich bratanek, Peter Robinson, matka pani Robinson, Clare Stowe, mieszkające w sąsiedztwie małżeństwo, Matthew i Shirley Kincaid, oraz spędzający urlop u państwa Robinsonów ich daleki kuzyn z Kansas, David Livingston.
Zgodnie z oświadczeniem szeryfa okręgu Toole, Hojna Dibberna, ciężarówka uderzyła w ścianę kuchni, w której siedem zabitych osób prawdopodobnie zasiadało przy wspólnym posiłku. Nie było naocznych świadków tego zdarzenia, ale pewien starszy mężczyzna, Efrim Gorton, jedyny pozostały przy życiu mieszkaniec Whitlash, zeznał, że słysząc huk uderzenia wybiegł z domu, lecz w tym samym momencie nastąpił wybuch sprężonego gazu. Powiedział, że w wypalonych ruinach domu nie zdołał odnaleźć nikogo żywego.
Szeryf Dibbern, który jako pierwszy zjawił się na miejscu wypadku, stwierdziła.
Dyrektor popatrzył na Kevina i uśmiechnął się szeroko.
— Ogólnie rzecz biorąc — powiedział — wszystko zakończyło się dla nas bardzo pomyślnie, nie sądzisz?
Ogólnie rzecz biorąc, pomyślał generał, spoglądając zza biurka nienagannie ubranego Carla, cała ta historia śmierdzi z daleka. Miał ochotę poderwać się z miejsca, chwycić tego fircyka za kark
i zetrzeć uśmieszek z jego twarzy, waląc głową o solidny, dębowy blat biurka. Opanował się jednak. Po raz drugi przeczytał lakoniczną wiadomość dostarczoną przez sekretarza.
Wynikało z niej, że Komisja Czterdziestki jest zadowolona z jego udziału w operacji, dziękuje mu za precyzyjne wykonanie wszelkich instrukcji oraz aktywne włączenie się do współdziałania.
Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie, pomyślał. Wiedział bowiem doskonale, że uprzejme sformułowanie o „późniejszym poinformowaniu o wszelkich interesujących szczegółach" oznacza tylko tyle, że dyrektor Grupy L przekaże mu to, co sam uzna za stosowne. Zdawał sobie sprawę, że być może nigdy się nie dowie, co naprawdę spotkało Parkinsa i jaki był powód tego wielkiego
zamieszania w północnej Montanie. Domyślał się także, że to również dyrektor jest autorem „delikatnej sugestii", jaką usłyszał dziś rano z ust swego dowódcy, a dotyczącej jego zaległego urlopu. Spojrzał ponownie na zastygłą twarz Carla. Wystarczyłby jeden, dobry sierpowy, pomyślał. Zaraz jednak odegnał od siebie te mrzonki i westchnął.
— Dziękuję ci, synu — powiedział. — Przekaż swemu przełożonemu, że jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc w tej sprawie i że z przyjemnością, rzecz jasna, będę oczekiwał dalszej współpracy.
A teraz zabieraj stąd swą dupę i spieprzaj czym prędzej, dodał w myślach.
Serow nigdy jeszcze nie widział pułkownika Ryżowa w takim stanie, na szczęście zaskoczenie pomogło mu opanować narastający strach. Tamten chodził nerwowo po całym gabinecie i ciskał
najgorszymi przekleństwami, jak gdyby był tutaj sam. Dziękował w duchu, że Ryżow nie ma ochoty z nim rozmawiać, gdyż wydarzenia ostatnich dwóch dni ogłupiły go do tego stopnia, iż nie
zdążył przygotować nic na swoją obronę. Natomiast zawartość szarej koperty, którą dowódca cisnął na biurko zaraz po bezceremonialnym wtargnięciu do jego gabinetu, dosłownie odebrała
mu mowę. Dlatego jedynie tępo wpatrywał się w rozwścieczonego Ryżowa.
— ...domyślałem się już, że „Gamajun" nie wypaliła, kiedy Krumin nie zameldował się o czasie. To było dla mnie jeszcze zrozumiałe. Natychmiast zgarnęliśmy tego idiotę z Berlina i sprawdziliśmy wszystkie nasze wtyczki. Człowiek z FBI doniósł, że wydarzyło się coś istotnego, ale CIA trzyma sprawę w najściślejszej tajemnicy. Miałem nadzieję, że powoli wyjaśnimy, co się stało, aż tu nagle... dzisiaj otrzymuję to! Chiński attache wojskowy złożył kurtuazyjną wizytę w dowództwie GRU i zaserwował głupią gadkę, jak by to było miło, gdyby stosunki między naszymi krajami nieco się poprawiły, a wzajemne działania wywiadów nie musiały prowadzić do nieprzyjemnych incydentów. Rozumiesz? Oni mają czelność występować z takimi propozycjami! A potem niby przypadkowo zostawił tę kopertę! Z takimi zdjęciami! To jasne, że w GRU skopiowali to wszystko, absolutnie wszystko, a potem dołączyli tę idiotyczną notatkę... „być może zainteresują was te materiały"... i wysłali przez jakiegoś porucznika... zawszonego porucznika, który zdybał u nas pierwszego lepszego pułkownika i zrelacjonował mu dokładnie, w jaki sposób ta koperta wpadła im w ręce. Ten wysłuchał go cierpliwie i dopiero później przyszedł do mnie!
Nie dość tego! Zwróć uwagę, jak Chińczycy owinęli sobie Amerykanów wokół palca. Pozbywając się Krumina, nie tylko nas upokorzyli i wyraźnie ostrzegli, ale jeszcze pomogli Amerykanom! Odważyli się nawet zostawić przy życiu tego ich agenta, który z nimi współpracował. Rozumiesz, co z tego wynika? Równowaga i tak była zachwiana, gdyż Amerykanie przekazywali Chińczykom zdjęcia satelitarne, informowali ich o wszystkich ruchach naszych wojsk wzdłuż granicy. Teraz zaś podjęli z nimi prawie otwartą współpracę! Zniszczyli „Gamajun", przesyłając nam dwa ostrzeżenia: „Nie ingerujcie w nasze sprawy" i „Uważajcie, bo zawsze możemy znaleźć sobie innych sprzymierzeńców"! W dodatku wszystko załatwili tak, by uniknąć konfrontacji czy chociażby wymiany agentów, która pozwoliłaby nam wyjść z tego z twarzą! Myślę, że prawdziwe reperkusje dopiero nastąpią! I to już niedługo!
Mówię wam szczerze, towarzyszu Serow, iż Krumin miał wiele, naprawdę wiele szczęścia, że został tam z przestrzeloną głową, jak to widać na fotografii. Po tym, jak schrzanił całą tę operację, jak ciągnął na ślepo swoją „Gamajun", mimo że mu to odradzałem... gdyby był teraz z nami, sam bym mu wpakował kulę i to nie w jedną, ale w dwie źrenice naraz! Kto wie, ile nam przyjdzie za to
zapłacić, skoro Chińczycy już podnoszą raban?!
Mogę jedynie powiedzieć, iż żal mi tych wszystkich ludzi, którzy wierzyli w Krumina i jego „Gamajun". Lituję się zwłaszcza nad tymi, którzy zatwierdzili jego plan i skłonili nas, byśmy uczestniczyli w tej operacji. Mam na myśli także was, towarzyszu Serow. Włożyliście w to mnóstwo pracy, podjęliście tak wielkie ryzyko! Mam nadzieję, że Politbiuro oceni, kto jest naprawdę za to odpowiedzialny. Rozmawiałem już dziś rano z przyjacielem z Komitetu Centralnego, zanim przyszedłem do was z tymi strasznymi nowinami. Chciałem się upewnić, że dowództwo odpowiednio potraktuje nasze wysiłki zmierzające do uchronienia Krumina
przed skutkami własnej głupoty, a także pojmie rolę tych, którzy nam przeszkadzali.
Ryżow pochylił się nad biurkiem i dodał znacznie łagodniejszym tonem:
— Chcę, żebyście wiedzieli, towarzyszu Serow, iż w najmniejszym stopniu nie obarczam was winą za to, co się stało. Wasze zasługi są niepodważalne. Napisałem to w raporcie, który złożyłem
trzy dni temu, i nadal tak uważam. A ponieważ nie byłem tak bezpośrednio zaangażowany w tę operację, jak wy, więc tym samym podejmuję się was osłaniać, biorąc na siebie odpowiedzialność. Jestem pewien, że mój raport trafił we właściwe ręce, a jeśli uwzględni się wcześniejsze meldunki, dla wszystkich musi być oczywiste, jaką odegraliśmy w tej sprawie rolę. Niestety, muszę was
teraz opuścić i podjąć dalsze kroki w celu wyjaśnienia tej przykrej sprawy.
Ryżow odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z gabinetu.
Serow czekał w napięciu piętnaście minut. Kiedy jednak nikt się nie zjawił po niego, odetchnął z ulgą. Na krótko ogarnęła go radość, wręcz euforia, że mimo niepowodzenia operacji „Gamajun"
on wyszedł z tego obronną ręką. Zaraz jednak przypomniał sobie o niezałatwionych sprawach, o nawale papierkowej roboty, o tym, że dalej musi żyć w ciągłym strachu, wypełniając jak najlepiej swoje obowiązki — aż do chwili, kiedy w końcu przyjdą po niego.
W każdym razie wygląda na to, że jeszcze tym razem mi się udało, pomyślał i z rezygnacją pokręcił głową. Jeszcze tym razem nie został obarczony winą za niepowodzenie. A właśnie
w ten sposób mógł mierzyć swoje sukcesy: brakiem oskarżenia o nieudolność.
Od dawna już chciał wyznać swojej żonie, iż ciągle znajduje się między młotem a kowadłem. Teraz również przyszło mu to do głowy.
Ale, rzecz jasna, o niczym nie mógł jej powiedzieć.
177