Grady James Bialay plomien


James Grady

Biały płomień

Podziękowania

Oto lista osób, którym autor chciałby wyrazić swoją wdzięczność: Rita Aero, Rich Bechtel, Nathan Blumberg, Taylor Branch, Lou C, Ulysses Doss, Danny Glover, Bonnie Goldstein, Harry Gosset, Melinda Hatton, John Halloway, David Levinson, Lou Mizell, Ruth Ravenel, Michael Yiner, Les Whitten, Bill Wood i wielu innych.

OSTATNIE EPIGRAMATY ODNALEZIONE W ZAPISACH
INTERNETOWYCH
FARONA SEARSA

Oto jest doktryna Karmy. Zapamiętaj!

Gdy zniknie ostatni grzechu okruch,

Gdy życie zgaśnie niczym biały płomień,

Tylko wtedy zemrze i śmierć.

sir Edwin Arnold, 1884, „Światło Azji: życie i nauki Gautamy

Ogarnie cię karma instant
John Lennon

Wszystko płonie
Budda

1

Policja podała nieścisłe dane na temat liczebności tłumu zebranego na jednej z ulic dzielnicy North Side w Chicago, 15 stycznia w południe, w rocznicę urodzin Martina Luthera Kinga. Według informacji przekazanych prasie, zebrało się tam dwieście osób,
podczas gdy bliższa prawdy byłaby liczba dwukrotnie wyższa. Tłum parł na ganek domu, na którym stał mężczyzna w ciepłym płaszczu, ściskający w dłoni mikrofon.

- Dlaczego tak wielu mnie nienawidzi?

Spotęgowany przez wzmacniacz głos przetoczył się nad rozdygotanym tłumem. Tworzyli go mężczyźni w eleganckich paltach od Braci Brooks, w starych wojskowych kurtkach i robotniczych kombinezonach. Twarze były czarne, także koloru kawy z mlekiem
oraz znaczone genami z Belfastu, Krakowa, Mediolanu i Aten. Obok nastolatka w kurtce ulicznego gangu stała kobieta w kaszmirowym swetrze.

Mężczyzna na ganku zamilkł na chwilę i dłonią w skórzanej rękawiczce przeciągnął po krótko przystrzyżonych, czarnych włosach.

- Biali! Czy biali mnie nienawidzą dlatego, że widzą czarnego... jeszcze jednego czarnego... który ma pieniądze, władzę i wie czego chce?

W tłumie rozległy się śmiechy.

- Widzą czarnego, który powtarza uparcie jakieś frazesy o „ogromie cierpień". Może dlatego biali mnie nienawidzą?

Wyczekał chwilę i grzmiał dalej:

- A czarni? Może nienawidzą mnie, ponieważ przez mój sukces stałem się „biały" i „zdradziłem" moich braci? Może moi bracia zaczęli mnie nienawidzić dlatego, że nikomu nie pozwalam szufladkować mnie wyłącznie na podstawie koloru skóry?

Na ganku za mówcą stało kilkunastu ludzi: mężczyzn i kobiet, białych i czarnych, Azjatów i Latynosów.

- Czy Żydzi nienawidzą mnie dlatego że wezwałem ich, by zrezygnowali z plemiennych zakazów asymilacji i posłuchali głosu tolerancji? Czy muzułmanie nienawidzą mnie, gdyż im przypominam, że łączą ich z Żydami wspólne korzenie i w związku z tym powinni być im braćmi a nie wrogami.

Od siły wzmocnionego głosu w oknach budynku zadrżały szyby.

- Czy politycy nienawidzą mnie, ponieważ nie chcę utożsamiać się z żadną partią i odrzucam nic nie znaczące etykiety liberała lub konserwatysty? Czy elity, począwszy od intelektualnych cmentarzysk uniwersyteckich, a skończywszy na: kongresowych salach obrad, gdzie kupuje się i wynajmuje głosy, nienawidzą mnie za to, że nie chcę się wraz z nimi bić o stołki?

Na skraju tłumu pojedyncza sylwetka oderwała się od masy ludzkiej. Pod pękatą puchową kurtką nie rnożna było rozpoznać płci. Dwaj policjanci w białych kaskach z przyłbicami nie zwrócili na postać najmniejszej uwagi. Jeden z nich popijał kawę z parującego plastikowego kubka.

- Czy policjanci mnie nienawidzą, ponieważ kiedyś trzymali mnie za kratkami, a teraz jestem dla nich nietykalny?

Poniżej stopni, pod samym gankiem, stali ramię w ramię mężczyźni o twardych spojrzeniach. Mieli rozpięte płaszcze. Jeden z nich zauważył zbliżającą się samotną postać. Ochroniarz odsunął się, by pozwolić jej wejść po schodach.

- To wszystko bzdura - ciągnął mówca, - Nienawiścią nie darzą mnie tylko rasiści, religijni fanatycy, politycy czy policjanci. Nienawidzą mnie też zwykli ludzie. Tacy jak wy. Tacy jak ja. A wiecie, co jest źródłem ich nienawiści? Strach!

Osoba, która przed chwilą niepostrzeżenie weszła na ganek, równie niepostrzeżenie zniknęła za drzwiami domu, częściowo zasłoniętymi przez mówcę.

- Strach rodzący się w ich sercach...

W budynku nie było nikogo, kto zauważyłby samotną postać, idącą pośpiesznie na pierwsze piętro.

- Strach, że mogą się mylić!

Samotna postać stanęła przy oknie pustego w tej chwili pokoju z centralką telefoniczną i faksem. Przez chwilę wpatrywała się w tłum i przemawiającego.

- Strach i obawa, że to ja mogę mieć rację.

Spod puchatego okrycia postać wyjęła notebooka, odłączyła aparat telefoniczny od najbliższego oknu gniazdka i włączyła na to miejsce komputer.

Wystukanie na klawiaturze wiadomości trwało mniej niż dwie minuty.

- I jeśli wydaje się wam, że teraz się boją...

Po skomponowaniu tekstu postać, skryta za przyciemnianymi jednostronnie szybami okien, wystukała komendę.

- ...to poczekajcie, aż otworzymy w Waszyngtonie naszą centralę. Wtedy dopiero zobaczycie, jak wygląda prawdziwy strach.

Ekran komputera rozjaśniał się przy każdym impulsie docierającym do odległego aparatu. Telefon dzwonił. Raz, drugi.

- Grube ryby w stolicy zadają pytanie: „Skoro mówisz, że nie jesteś politykiem, to po co przenosisz się do Waszyngtonu?". A ja im odpowiadam: „Bo to jest kolejny etap podróży".

Na ekranie komputera pojawiły się słowa: POŁĄCZENIE UZYSKANE.

- Więc oni dalej pytają. „Kim jesteś, skoro mówisz, że nie jesteś politykiem?"

Elektroniczna wiadomość pomknęła z przenośnego komputera w Chicago, podczas gdy mówca wypowiadał słowa:

- A ja im odpowiadam: „Jestem żywym człowiekiem!".

Między sosnami obrastającymi wąską szosę w Idaho pojękiwał wiatr. Na poboczach płatami zalegał śnieg. Paręnaście kilometrów dalej zaspy śnieżne zablokowały przełęcz. Przy publicznej toalecie, zamkniętej przez administrację dróg stanowych natychmiast po
Dniu Dziękczynienia, stała oszklona budka telefoniczna. Obok budki na wolnych obrotach pracował silnik czerwonej Toyoty.

Mężczyzna stojący obok samochodu trząsł się z zimna. Ubrany był w dżinsy i kurtkę z dermy. Miał strąkowate blond włosy, splecione z tyłu w ogonek. Nazywał się Chris Harvie.

- Takie zabawy na zadupiu to nie dla mnie! - krzyknął do mężczyzny w budce.

Mężczyzna stał nieruchomo. Miał na sobie czerwoną ocieplaną kurtkę, narciarskie spodnie i arktyczne buty. Ciepłe czarne rękawice chroniły mu dłonie. Całości dopełniała twarz gładziutka, niby skorupka jajka, i ciemne, krótko przystrzyżone włosy. Trzymał
notebooka połączonego z aparatem telefonicznym.

- Udało ci się? - spytał Chris, zawzięcie chuchając w przemarznięte dłonie.

Mężczyzna w budce telefonicznej wpatrywał się przez chwilę w tekst, pojawiający się na malutkim ciekłokrystalicznym ekranie. Bez wprowadzania go do pamięci komputera, odłączył aparaturę od telefonu i z tą chwilą zaginął wszelki ślad przekazania wiadomości.

- Co miało mi się udać? - zapytał z uśmiechem.

- Przestań się wygłupiać. I nie denerwuj mnie! - Chris podszedł do budki. - Odmrażam tu sobie tyłek... Gdyby nie ja...

- Wiem. Nie byłoby mnie tu. - Mężczyzna w budce schował notebooka do kieszeni czerwonej kurtki.

- Właściwie po jaką cholerę musieliśmy pchać się nie wiadomo ile kilometrów w to pustkowie? Tylko po to, żeby skorzystać z telefonu? Jakbyś nie mógł zrobić tego z pierwszego lepszego telefonu motelowego albo...

- Perfekcja nigdy nie jest łatwa. Perfekcja to... sztuka.

- Pieprzę perfekcję. Wiesz, jak mi zimno?

- Niewystarczająco - odparł mężczyzna.

- Czyżby? - warknął Chris. - A niby dlaczego?

Mężczyzna wyszedł z budki, błyskawicznie obrócił się i na ułamek sekundy złożył dłonie, niczym do modlitwy. Gdy rozwarł je, słońce rozbłysło na stali noża ukrytego w przymocowanej do nadgarstka pochwie. Śnieg poczerwieniał, spryskany fontanną krwi
z poderżniętego gardła.

Chris zachwiał się i padł na podłogę budki, martwiejącymi palcami szukając ratunku na szklanej tafli.

- Teraz będzie ci wystarczająco zimno. - Morderca wytarł ostrze noża o dżinsy trupa.

Ukrycie ciała między drzewami zajęło mu dwadzieścia minut. Prognoza meteorologiczna zapowiadała burzę śnieżną jeszcze przez północą. Do tego czasu z pewnością nikt się tu nie pojawi.
A na wiosnę to, co ludzie znajdą po stopnieniu śniegu, wywoła z pewnością spory szok... Planowanie stanów emocjonalnych osób trzecich z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, to także sztuka. Sztuka takiego rzucania kamieniami do wody, by kręgi rozchodziły
się daleko...

Morderca zabrał portfel Chrisa, klucz od motelowego pokoju i pistolet. Śniegiem zmył krew z twarzy, wrzucił na tylne siedzenie Toyoty spryskaną krwią kurtkę, wsiadł do wozu i odjechał.

Po szesnastu kilometrach czerwona Toyota dotarła do skrzyżowania dwóch autostrad stanowych. Na poboczu stała furgonetka z parunastocentymetrową czapą śniegu na dachu. Cywilizację reprezentowały stacja benzynowa i motel z jedenastoma domkami
w opłakanym stanie.

Dwa samochody stały obok siebie przed domkiem numer 9. Morderca zaparkował wóz przed numerem 4, do którego miał klucz zabrany zabitemu.

Tamtych dwóch samochodów nie było tu rano, przypomniał sobie. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że przed chwilą rozpoczęła się przerwa na lunch. Dwa samochody, stanowa rejestracja, godzina lunchu. Czyjś mąż, czyjaś żona. Nie stanowili zagrożenia. Ich
sekret czynił ich ślepymi na otoczenie.

Mężczyzna, który siedział w domku numer 4 przed telewizorem, był potężnej budowy. Na jego wytatuowanych ramionach tańczyły kolorowe cienie z ekranu. Hawajska koszula z trudem opinała muskularny tors. Zerwał się, słysząc szmer przy drzwiach
i chwycił za leżący na stole rewolwer Magnum kalibru 0,357 cala.

- Kochanie, wróciłem - powiedział morderca, zamykając za sobą drzwi.

- Gdzieś ty, cholera, był? - warknął wytatuowany mężczyzna.

- Nie lubię skrótów - odparł przybysz.

Pokój pachniał rozgrzaną przez grzejniki boazerią i whisky. Para nart biegowych i plecak stały oparte o deski ściany. Morderca podszedł do nart i dłonią w rękawiczce przeciągnął po ślizgach.
Kątem oka obserwował wytatuowanego mężczyznę, który odłożył Magnum z powrotem na stół.

- Gdzie jest Chris?

- Czeka na ciebie - odparł morderca i z pistoletu Chrisa strzelił mu w pierś. Dwudziestkadwójka - Chris chciał uchodzić za fachowca z Detroit.

Trafiony małokalibrowym pociskiem tatuowany mężczyzna zachwiał się tylko i postąpił parę kroków do tyłu w swych buciskach motocyklisty. Wyprężone do tyłu potężne ramiona rozerwały napiętą koszulę. Mężczyzna spojrzał w zdumieniu na malutką dziurkę, czerwoną jak...

Morderca strzelił po raz drugi, tym razem w sam środek czoła. Mężczyzna padł jak kłoda. Morderca dla pewności wpakował mu jeszcze jeden pocisk w skroń, potem zabrał zabitemu portfel, wziął narty oraz plecak i opuścił domek, zamykając za sobą drzwi
na klucz.

Na stacji benzynowej dopełnił zbiornik paliwa Toyoty i dodatkowo dwa dwudziestolitrowe plastikowe kanistry. Przez cały czas pół twarzy miał zasłonięte goglami narciarskimi, ale właściciel stacji i tak widział tylko zieleń dolarowych banknotów.

Po pięciu kilometrach Toyota zjechała z autostrady na mocno zaśnieżoną drogę szutrową. Morderca pięciokrotnie musiał łopatą usuwać śnieg spod kół, nim dotarł na grzbiet wzniesienia, z którego otwierał się widok na szarą lśniącą zamarzniętą taflę jeziora.
Morderca docisnął pedał gazu do oporu. Samochód popędził z góry w chmurze śnieżnego pyłu, wpadł na taflę jeziora i siłą rozpędu ujechał jeszcze kilkanaście metrów. Lód zatrzeszczał, ale utrzymał ciężar.

Morderca wyłączył silnik, zabrał narty i plecak, i wyniósł je na brzeg. Przez lornetkę zlustrował cały horyzont dokoła. Dostrzegł zastępy potencjalnych bożonarodzeniowych choinek w śnieżnych czapach, ale ani jednego narciarza. Tylko jastrząb krążył wysoko
nad leśnym bezmiarem.

Wrócił do Toyoty. Oblał ją benzyną z obu kanistrów, pozostawiając tyle zawartości w jednym, by przy wycofywaniu się móc utworzyć benzynowy „lont" do brzegu.


Ogień pomknął przez zamarznięte jezioro, dotarł do Toyoty i pochłonął ją chmurą ognia, przetykaną czarnymi smugami dymu. Ku niebu popłynęła gęsta smuga kopciu. Tak, to było ryzyko... Jeśli ktoś dostrzeże dym?

Eksplodował zbiornik paliwa Toyoty. Samochód podskoczył i ciężko opadł na lód. Zasyczała para, mieszając się z dymem. Pod palącym się wrakiem zaskrzeczał lód, pękł, trysnęła woda, lód się rozstąpił i płonący wóz osunął się w głębinę.

Kilka baniek powietrza, kilka zmarszczek i po chwili powierzchnia wody zmartwiała w lodowatym chłodzie.

Nim morderca przypiął narty i założył plecak, na wodzie sformowała się już lodowa błona. Ustawił narty w kierunku, gdzie czyjś mąż i czyjaś żona wiedli życie pełne sekretów. Jeszcze przed zachodem słońca miał zamiar dołączyć do narciarskiej wycieczki,
z którą przyjechał tu autobusem. Za udział w imprezie zapłacił gotówką; udawał człowieka nieśmiałego i podał fałszywe nazwisko. Nikt go nie znał. Poprawił się w myślach: nikt go nie znał - na razie.


2

Osiem dni później, we wtorek rano, trzech mężczyzn zajęło miejsca przy stoliku w waszyngtońskiej restauracji. Przez wielką szybę widać było kompleks budynków znany pod nazwą Watergate.

- Nie nabierzecie mnie - powiedział Willy Smith do siedzących naprzeciwko niego dwóch pozostałych. - Istnieje wasza prawda i jest prawdziwa prawda.

- Co to jest „prawdziwa prawda"? - spytał mężczyzna o ciemnych włosach przetykanych srebrem, o ciemnych oczach i z paroma bliznami na prawym policzku. Legitymacja, którą miał w kieszeni marynarki, stwierdzała, że jest zatrudniony w FBI, ma rangę
agenta specjalnego i nazywa się Dalton Cole.

Z wewnętrznej kieszeni dżinsowej kurtki Willy Smith wyjął paczkę papierosów i zapalniczkę.

- Ty ją znasz. Wiem przecież, czym się zajmujesz - odparł.

- Powiem ci, co to jest prawdziwa prawda - odezwał się Nick Sherman, detektyw wydziału zabójstw policji Dystryktu Columbia, szatyn z niebieskimi oczami. Pochylił się konfidencjonalnie: - Tu nie wolno palić.

Willy Smith puścił kłąb dymu w kierunku obu rozmówców.

- No to mnie aresztujcie - mruknął.

- A co, twoim zdaniem, robimy? - spytał Nick Sherman.

- Wiem, co mówicie, że robicie - upierał się Willy, który w skórzanej pochewce przy pasie nosił składany nóż o wymiarach dozwolonych przez prawo. - Mówicie to samo, co mówili ci mundurowi, którzy mnie zwinęli przed dwoma laty.

Sherman miał nadzieję, że jego kieszonkowy magnetofon dobrze rejestruje całą rozmowę.

- Myślisz o tych policjantach, którzy pierwsi ci powiedzieli, że jesteś podejrzany o dokonanie serii poważnych przestępstw?

- Właśnie - potwierdził Willy. - Wyrecytowali całą tę waszą litanię.

- My też poinformowaliśmy cię o twoich prawach, wynikających z konstytucji. Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie? U ciebie w domu? - przypomniał mu Sherman.

- Moi dwaj nowi przyjaciele z wydziału nierozwiązanych spraw! - zakpił Willy. - Wszystko powiedzieliście. Nawet to, że jeszcze jestem niewinny. Każdy jest niewinny, póki mu się nie udowodni, że jest inaczej. Ale że jestem podejrzany o kradzież
samochodu...

- Kradzież samochodu, kidnaperstwo, gwałt i morderstwo - wyliczył Cole.

- Coś wam powiem... - Willy wsparł się łokciami o blat stołu i pochylił ku obu policjantom. - Kobiety nie da się zgwałcić, jeśli sama tego nie chce. Tylko suki podnoszą krzyk, kiedy chcą załatwić prawdziwego mężczyznę.

- Ciebie już parę razy załatwiono, Willy. To uwiarygodnia nasze podejrzenia. - W głosie Cole'a pojawiła się ostra nuta. - Już miałeś dwie odsiadki za napad z bronią w ręku.

- To było wtedy, a teraz jest teraz.

- A przed dwoma laty ktoś dopadł Jenny Davis na szpitalnym parkingu - ciągnął Cole. - Wpakował ją do bagażnika jej własnego samochodu. Miał jej wóz, karty kredytowe i gotówkę. Zrobił z nią, co chciał, plastrem zakleił oczy. Prawdopodobnie nie potrafiłaby go rozpoznać. Była dobrą pielęgniarką, miała męża i syna. Jak przypuszczasz, dlaczego ją zabił?

- Suki zawsze znajdą sposób, żeby zdenerwować człowieka. Od czasu pobytu w mamrze, nie zrobiłem nic złego. - Willy zdusił niedopałka w popielniczce. - No i przed sześcioma tygodniami wy się zjawiacie, i przepuszczacie mnie przez magiel. Widzimy się prawie codziennie. Niech będzie, nawet lubię towarzystwo. Zapraszacie mnie na kawę, na hamburgera. Niech będzie. Mam czas.

- Miło, że masz wyrok w życiorysie - mruknął Cole.

- Nikt nie chce zatrudnić zwolnionego warunkowo z więzienia. Jestem ofiarą czasów postzimnowojennych.

- Więc co robisz? Z czego żyjesz?

- Daj spokój, człowieku! Dość tych głupot. Wiem, czego naprawdę chcecie.

- A czegóż to, Willy?

- Myślicie, że jak się przypniecie do beznadziejnej sprawy, to przez ten czas nie wyślą was na ulicę - tam strzelają i tam można oberwać. Ale wasi szefowie nie dadzą się tak łatwo nabrać, chyba że im wmówicie, że macie podejrzanego. No i upatrzyliście sobie mnie. - Willy zapalił kolejnego papierosa. - I dzięki mnie możecie sobie spokojnie dłużej pożyć.

- Sam to wszystko wymyśliłeś, Willy? - spytał Nick.

Willy wzruszył ramionami.


- Powinieneś pracować jako astrofizyk, Willy - powiedział Cole. - Na marginesie, czy już kiedyś pracowałeś w myjni samochodowej?

- Zabieracie się do pisania mojej biografii? - Willy siedział zwrócony twarzą do wejścia. Głupi gliniarze, pomyślał. Pozwolili mu zająć krzesło, z którego mógł obserwować, kto wchodzi do restauracji.

Detektyw Sherman siedział na skraju boksu od strony jedynego przejścia do drzwi. W okiennej szybie dostrzegł odbicie kelnerki, która z dzbankiem kawy na tacy zmierzała w ich kierunku. Sherman przez cały czas trzymał jedną rękę pod stołem, gdzie nie widział jej Willy. Teraz wyrazistym gestem dłoni nakazał kelnerce, aby zawróciła.

- O co chodzi, Willy? - zapytał. - Jeśli rzeczywiście mówisz nam prawdę, co stoi na przeszkodzie, byś odpowiedział na niewinne pytanie, czy pracowałeś w myjni?

Willy wypuścił kłąb dymu w kierunku agenta FBI.

- No więc jak, panie Smith? Pracował pan kiedyś w myjni? nalegał Cole.

- Pieprz się. Nigdy nie pracowałem w myjni.

- No to mamy poważny problem - stwierdził Nick.

Willy dostrzegł lodowaty błysk w oczach policjanta.

- Jaki znowu problem?

- Właśnie zostałeś podejrzanym numer jeden. Teraz możesz nam powiedzieć, że gadamy głupoty albo zachować milczenie. Możesz sobie wziąć adwokata albo go dostać z urzędu. Zostawiamy cię, Willy. Idź zająć się swoimi sprawami. A może...? - Pytanie zawisło w powietrzu. Pozwolili Willy'emu pomartwić się z minutę.

- Właśnie, a może, skoro nigdzie, jak widzę, się nie śpieszysz - powiedział Nick - może chcesz mieć kłopot z głowy i pójdziesz z nami na posterunek, spiszemy protokół i tak dalej?

Willy dobrze wiedział, że przeprowadzenie oficjalnego przesłuchania oznacza wznowienie dochodzenia.

- Mówimy o morderstwie, kradzieży samochodu, napadzie z bronią w ręku i gwałcie - dodał Cole.

- Przed dwoma laty policja Dystryktu znalazła samochód tam, gdzie go zostawiłeś - podjął wątek detektyw Sherman. - W bagażniku było ciało Jenny Davis. Była naga, ze śladami pobicia. Nie znaleźliśmy twojej spermy...

- Musiałeś używać prezerwatywy - wtrącił Dalton. - I byłeś w dobrze zapiętych szortach, żeby nie zgubić ani jednego włoska.

- Więc nie mogliśmy znaleźć twego DNA. Nie udało nam się dojść do ciebie przez karty kredytowe Jenny, bo je sprzedałeś komuś na ulicy. O banknotach nie warto nawet mówić.

Dymek z papierosa Willy'ego sięgnął wysokiego sufitu eleganckiej, typowo rodzinnej restauracji.

- I nie trafiliśmy na żadnych świadków - ciągnął Nick. - Ale coś mamy.

- Twoje odciski palców. Na kufrze jej samochodu - dopowiedział Cole.

Agent FBI bacznie przyglądał się Willy'emu. Nick Sherman dostrzegł w szybie odbicie kelnerki idącej ku nim z rachunkiem. Po raz wtóry dał jej znak dłonią, by się nie zbliżała. Kelnerka gniewnie zawróciła do kasy.

- Moje odciski na kufrze niczego nie dowodzą - mruknął Willy.

- Wiesz co, Willy? Dokładnie to samo powiedział prokurator. Powiada, że sprytny adwokat podniesie w sądzie kwestię uzasadnionych wątpliwości w kwestii obecności twoich odcisków na klapie bagażnika. No i kiedy ekipa śledcza utkwiła w miejscu, nie mogąc nic innego znaleźć, sprawa powędrowała do wydziału przestępstw nierozwiązanych.

- A ten wydział to właśnie my - dodał Cole.

- No i wtedy palnąłeś głupstwo, Willy - powiedział Nick.

- Podczas naszych wielokrotnych spotkań wyeliminowałeś wszelkie wyjaśnienia, które mógłby wykorzystać twój prawnik, tłumaczące w jaki sposób twoje odciski palców znalazły się na klapie bagażnika - wyjaśnił agent FBI.

- Oświadczyłeś nam, że nie znasz Jenny Davis, nie widziałeś jej samochodu, nigdy nie handlowałeś samochodami, nigdy nie załatwiłeś sprawunków w tym samym, co Jenny Davis supermarkecie - powiedział Nick. - Nigdy nie byłeś w dzielnicy, w której mieszkała, ani w szpitalu, gdzie pracowała. Oświadczyłeś, że do jej domu i do szpitala nie zbliżyłeś się nigdy nawet na kilometr. To są twoje własne słowa.

- Powiedziałeś nam też, że nigdy nie pracowałeś jako mechanik samochodowy - uzupełnił Cole. - Ani na stacji benzynowej, ani w myjni samochodowej.

- Tak więc, panie podejrzany numer jeden - przejął pałeczkę Nick - powiedziałeś nam prawie wszystko z wyjątkiem jednego: w jaki sposób twoje odciski palców znalazły się na klapie bagażnika samochodu ofiary.

- Wpakowałeś się, Willy. Jesteś...

Cole'owi przerwała kelnerka. Pojawiła się znikąd i ostro oświadczyła:

- Słuchajcie, panowie, siedzicie tu już od...

Willy pstryknął zapalonym papierosem w twarz policjanta. Sherman poderwał się z krzesła. Willy pchnął na niego kelnerkę. Oboje upadli na podłogę. Willy chwycił za blat stołu i zamierzył się nim w Cole'a.

- Nie ruszać się! - wrzasnął Nick.

Leżąc na detektywie kelnerka zastygła.

Agent FBI pchnął Willy'go, który wpadł na sąsiedni stolik. Na podłogę spadła z łoskotem zastawa. Willy chwycił krzesło i cisnął nim w okno.

Tysiące kawałków szkła posypały się na chodnik, krzesło poleciało w grupkę turystów, gapiących się na kompleks budynków Watergate. Kobieta z ochrony, która na chwilę opuściła swoje stanowisko przy bramie do kompleksu, aby kupić sobie papierosy,
wracała właśnie, gdy eksplodowała szyba. Zobaczyła mężczyznę wyskakującego przez powstały otwór.

- Co się dzieje? - spytała. - Nic panu nie jest?

Potężne uderzenie pięścią złamało jej nos. Poczuła, że czyjaś dłoń wyciąga jej z kabury rewolwer .38 Specjal.

Cole wyskoczył przez okno na ułamek sekundy przedtem, nim wielki kawał szkła oderwał się od góry futryny i spadł na ziemię niczym nóż gilotyny. Ujrzał wyciągniętą ku sobie rękę Willy'ego z czymś czarnym w dłoni.

- On ma broń! - krzyknął i w chwili, gdy padł strzał, dał nura między dwa samochody.

Turyści wrzeszczeli, rozbiegając się we wszystkie strony, jak spłoszone myszy.

Cole wychylił głowę spomiędzy samochodów, w dłoniach trzymając dziewięciomilimetrową Berettę.

- Na ziemię! Na ziemię, FBI! - wrzasnął w kierunku biegnących ludzi.

Przez otwór w szybie wyskoczył Nick Sherman z bronią w ręku.

Dziewczynka, około siedmiu lat, wpadła w panikę i z płaczem zaczęła uciekać. Zza zaparkowanego turystycznego autobusu wyskoczył Willy. Lufa jego rewolweru szukała agenta FBI i policjanta. Cole i Nick zdali sobie sprawę, że na linii strzału znajdują się
niewinni ludzie. Detektyw rzucił się za dziewczynką, Cole strzałem roztrzaskał drugie restauracyjne okno. Detonacja i brzęk padających na ziemię odłamków szkła zdezorientowały na chwilę Willy'ego. Nickowi udało się zaciągnąć dziewczynkę między dwa zaparkowane samochody.

Willy oddał dwa strzały w kierunku samochodu, za którym skrył się Cole, a potem umknął za autobus. Turyści leżeli pokotem na zimnym chodniku. Dziewczynka płakała.

- Nick! - zawołał cicho Cole.


- Jestem tu! - usłyszał głos zza sąsiedniego samochodu. - Odezwało się kolano. Cholernie boli.

Przed dwunastu laty pijany kierowca wpadł na wóz policyjny, w którym jechał Sherman. Doznał wtedy urazu kręgosłupa i nogi.

Cole usłyszał, jak Nick podaje przez radio Kod 13 - policjant w kłopotach. Z daleka rozległo się wycie syreny. Cole zaczął się czołgać chodnikiem w kierunku autobusu, za którym skrył się Willy. Spokojnie, powolutku, nie śpieszyć się - powtarzał sobie w duchu.
Kiedy dotarł do przednich kół autobusu, zerwał się z bronią wymierzoną w wolną przestrzeń między autobusem i samochodem, gdzie Willy...

Gdzie już nie było śladu Willy'ego.

Rozległ się strzał i kula z rewolweru Willy'ego wywierciła dziurę w karoserii autobusu. Cole zobaczył Willy'ego, jak ucieka w stronę stacji benzynowej na skraju parkowej alei i chowa się za metalowym pojemnikiem na odpadki.

Seria trzech pocisków z Beretty Cole'a wyborowała równą linię dziur w zielonej blasze pudła. To wystraszyło Willy'ego. Poderwał się i pomknął ku parkowej alei.

W rewolwerze Willy'ego pozostały jeszcze dwa naboje.

Willy skoczył na zamarznięty klomb i obrócił się. Za nim przemykały samochody w Bogu ducha winnymi kierowcami i pasażerami. Uniósł broń...

Cole wpakował trzy kule w ziemię u stóp Willy'ego. W górę prysnął piasek. Pocisk z rewolweru Willy'ego przeleciał Cole'owi koło ucha.

Pozostał mu jeszcze jeden, pomyślał Cole.

Willy pomknął Rock Creek Parkway, z której mieszkańcy Waszyngtonu uczynili tor wyścigowy, z góry skazanych na przegraną w codziennych zawodach z czasem. Zawyły klaksony, zapiszczały opony, zaświeciły się światła stopu. Ale żaden z kierowców nie
posłuchał wściekłych znaków Willy'ego, by się zatrzymać.

- Rzuć broń! - zawołał Cole biegnący za Willym. - Poddaj się!

Uciekinier strzelił do agenta FBI w chwili, gdy między nim a ścigającym go agentem przejeżdżał samochód dostawczy z piekarni. Pocisk przebił blachę karoserii i ugrzązł w palecie miodowego chleba.

Nie ma już naboi, pomyślał Cole i jeszcze szybciej pomknął za Willym.

Po przeciwnej niż Watergate stronie ulicy znajduje się przystań Thompsona. Willy minął parking przy nabrzeżu i pobiegł wąską kładką dla pieszych. Naprzeciwko niego szła para turystów. Willy uderzył mężczyznę rękojeścią rewolweru, pochwycił jego żonę
i zaczął ją ciągnąć w stronę rzeki. Objął ją za szyję jedną ręką, podczas gdy drugą wyjął nóż z pochewki przy pasie. Obejrzał się za ścigającym go policjantem. Za jego plecami wartko płynął brudnoszary Potomak. Zerknął na zamknięty na kilka kłódek budynek
przystani. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch na ścieżce. Po chwili Cole zniknął za stosem drewna wyrzuconego przez rzekę. Willy szarpnął kobietę i zasłonił się nią.

- Wiem, że tam jesteś! - krzyczał w stronę sterty. - Spróbujesz mi coś zrobić, to załatwię sukę. Może zginę, ale zdążę wsadzić jej nóż w oko. Wyłaź, żebym cię mógł zobaczyć! Wstań!

Minęło dwadzieścia sekund, nim zza stosu drewna wyszedł Dalton Cole z Berettą w opuszczonej ku ziemi dłoni.

- Poddaj się - powiedział.

Willy zaczął ciągnąć kobietę w stronę drewnianego molo.

- Pieprzę cię! Mam zakładniczkę! - odkrzyknął.

- I właśnie na tym polega twój problem. - Cole zbliżył się o parę kroków.

- Jaki znowu problem?

- Nie masz żadnego planu, prawda, Willy? Życie dokoła ciebie kipi, ogłusza cię. Nie masz żadnego planu i nie masz żadnej szansy. Nawet najmniejszej...

- Mam...

- Nie masz, Willy. Poddaj się. Pójdziesz do więzienia, ale będziesz żył. Jeśli się nie poddasz, zginiesz.

Kiedy agent był już najwyżej dwanaście kroków od niego, Willy wyczuł pod stopami deski kładki.

- Zabiję ją, jeśli nie zostawisz mnie w spokoju!

Kobieta w szoku patrzyła przed siebie. Ostrze noża nacięło skórę pod okiem. Pokazała się kropla krwi.

- Jazda! Będę miał łatwiejsze zadanie - oświadczył Cole i uniósł Berettę.

Willy widział ciemne oko agenta spoglądające na niego przez szczerbinę i muszkę, widział lufę i czarny otwór prowadzący do wieczności. Cole zaczął lekko ściągać spust.

- Zwariowałeś, człowieku! - ryknął.

- Zwariowałem - odparł Cole i nacisnął spust. Kurek opadł na iglicę, a ta uderzyła w... w pustą komorę nabojową.

- Cholera! - zaklął Cole. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia.

Willy popchnął kobietę w Cole'a i pomknął w kierunku uwiązanej przy molo łodzi. Cole odepchnął od siebie kobietę i błyskawicznie przeładował Berettę, wprowadzając nabój do lufy. Wcześniej, ukryty za stosem drewna, celowo wyjął nabój z komory nabojowej.


- Willy! - zawołał do uciekiniera, znajdującego się już na końcu mola.

Willy zobaczył wycelowaną w siebie broń, o której wiedział, że jest nie nabita. Z uśmiechem na ustach rzucił się z nożem na stukniętego agenta FBI.

I wtedy padły trzy strzały. Willy wpadł plecami do rzeki.

Na przystani Thompsona roiło się od przedstawicieli najrozmaitszych organów porządku publicznego - z policji parkowej, z miejscowego oddziału FBI, z wydziału zabójstw policji Dystryktu Columbia, z wydziału przestępstw nierozwiązanych. Funkcjonariusze w mundurach, funkcjonariusze po cywilnemu, funkcjonariusze na skuterach, w wozach patrolowych i w nie oznakowanych samochodach, nawet dwaj policjanci na koniach.

Agent specjalny Dalton Cole stał oparty o służbową limuzynę FBI.

Po drugiej stronie przystaniowego parkingu, na tylnym siedzeniu samochodu patrolowego policji, siedział detektyw Nick Sherman, przyciskając do kolana woreczek z lodem, pozostawiony mu przez obsługę karetki pogotowia, która odwoziła kontuzjowanych
turystów do szpitala.

FBI i policja świadomie trzymały Cole'a i Shermana osobno, aby dowiedzieć się prawdy o przebiegu wypadków, bez dania obu funkcjonariuszom szansy na uzgodnienie oficjalnej wersji.

Dwaj pracownicy kostnicy przetoczyli w kierunku czekającej furgonetki wózek z wypełnionym długim plastikowym workiem.

Zabiłem człowieka, pomyślał agent Cole. Dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałem.

- Chce pan powiedzieć, że zamierzał pan zabić podejrzanego? - spytał go agent FBI, któremu powierzono sprawę i który właśnie przed chwilą wysłuchał tego wyznania.

- Nie - odparł zapytany. - Jeszcze przed wstąpieniem do FBI rozważyłem wszystkie problemy moralne i doszedłem do wniosku, że jeśli będę musiał zabić złego faceta, bez wahania to zrobię.

Prowadzący dochodzenie agent rozejrzał się dokoła i mruknął:

- Radzę ci, kolego, z nikim nie dziel się swoją filozofią.

Na przystań wjechała limuzyna najeżona antenami. Wysiadło z niej czterech mężczyzn: kierowca - także agent specjalny FBI, agent specjalny kierujący waszyngtońską ekspozyturą FBI, określany skrótem DAS - Dowodzący Agent Specjalny, zastępca dyrektora biura dochodzeniowego FBI, określany w języku biurokratycznym literkami ZDBD, oraz specjalny asystent zastępcy prokuratora generalnego Stanów Zjednoczonych. Ten ostatni dostojnik znany był powszechnie jako AZPG. Wszyscy czterej ruszyli w stronę Cole'a. W drodze DAS skinął na ekipę międzyagencyjną, by do nich dołączyła.

- Agent specjalny Dalton Cole? - spytał ZDBD.

- Tak jest, sir!

ZBDB był jednym z dwudziestu ludzi, którzy decydowali o polityce FBI, najpotężniejszej instytucji policyjnej Stanów Zjednoczonych. Teraz zwrócił się do swojego podwładnego:

- Czysty strzał czy nie?

- Nie rozumiem, sir - odparł agent prowadzący dochodzenie.

- Chcę wiedzieć, czy agent Cole jest czysty, jeśli idzie o samo strzelanie. Postępował zgodnie z regulaminem?

- Nie skończyliśmy jeszcze dochodzenia, sir...

- Chcę wiedzieć teraz! Jest czysty czy nie?

Szef ekipy dochodzeniowej oblizał językiem suche wargi.

- Jest czysty, sir.

ZDBD zwrócił się do inspektorów policji miejskiej:

- Jakieś zastrzeżenia?

- Po pierwsze to sprawa policji federalnej - odparł sierżant z wydziału zabójstw. - A po drugie nasz człowiek ani razu nie strzelił. Jeśli załatwi pan to z policją parkową, nie widzę problemu.

ZBDB wydał polecenie miejscowemu DAS FBI, nominalnemu przełożonemu Cole'a:

- Ty to załatw z policją parkową. I dopilnuj, aby do jutra rana dochodzenie dotyczące agenta Cole'a było zakończone, a on sam uznany za uprawnionego do dalszego pełnienia obowiązków. W razie jakichś problemów dzwoń bezpośrednio do mnie. Nie chcę żadnych telefonów. Jakieś pytania?

- Żadnych, sir.

- Agencie Cole, idziemy. - powiedział ZBDB.

- Dokąd? - spytał Cole, robiąc pierwszy krok.


3

Departament Sprawiedliwości mieści się w połowie drogi między Kapitolem, a Białym Domem - niepozorny budynek licowany szarym kamieniem, nad którym góruje wznoszący się po drugiej stronie ulicy gmach z ciepłej barwy piaskowca noszący imię J. Edgara Hoovera - centrala FBI.

Czwarte piętro budynku Departamentu Sprawiedliwości jest olimpem bogów, budzących powszechny lęk, a jednocześnie wyszydzanych przez 95 tysięcy pracowników - w tym 24 tysiące zatrudnionych w FBI. Na czwartym piętrze znajduje się główny gabinet prokuratora generalnego - najwyższej rangi funkcjonariusza federalnego wymiaru sprawiedliwości. Z gabinetu prokuratora generalnego prowadzi ciemny, wyłożony boazerią korytarz do sali
konferencyjnej, w której poprzednicy prokuratora generalnego spoglądają z portretów na politurowany stół, otoczony krzesłami o twardych oparciach.

Na jednym końcu stołu siedział Dalton Cole. W czasie jazdy do tego budynku nikt się do niego nie odezwał. Cole zadawał sobie tylko jedno pytanie: co tak strasznego mogłem spieprzyć?

Naprzeciwko Cole'a siedział ZPG - zastępca prokuratora generalnego.

- Musi być pan absolutnie pewien, że rzeczywiście jest pan zdolny do pełnienia służby - ostrzegł Cole'a.

- Zdolny do służby?

- Co się stało, to się nie odstanie.

Nagle zdał sobie sprawę, że tu nie chodzi o żaden błąd, jaki mógł popełnić. I bez względu na to, co tutaj się rozgrywa... Nie wolno mu zlekceważyć okazji. Może to jest to, na co od dawna czekał?

- Mam czyste sumienie, sir - dodał. - Trafiają mi się koszmary, ale zawsze jakoś się budzę. Jestem gotów do służby.

Po lewej ręce ZPG, drugiego rangą funkcjonariusza Departamentu Sprawiedliwości, siedział ZDBD. AZPG siedział po prawej ręce swego przełożonego.

Jest tu tylko jeden wyższy funkcjonariusz FBI, pomyślał Cole. I to w otoczeniu samej góry Departamentu Sprawiedliwości. Czyli w tym przypadku FBI nie ma wiele do gadania.

Odezwał się ZPG:

- Agencie Cole, to spotkanie jest tajne. Rozumie pan?

- Tak jest, sir.

- Słyszał pan o Faronie Searsie?

- Oczywiście - odparł Cole.

Do rozmowy wtrącił się AZPG, który był doradcą komisji senackiej, zanim jeszcze jego partia wygrała ostatnie wybory prezydenckie:

- Ross Perot, Jesse Jackson, Colin Powell, Farrakhan. Mieliśmy z nimi wiele kłopotu. Ale teraz mamy w jednej osobie Malcolma X, Martina Luthera Kinga i Billa Gatesa, miliardera, który urządza sobie mesjanistyczną krucjatę.

- Nie miałem pojęcia, że Faron Sears jest czyimkolwiek naśladowcą - wyrwało się Cole'owi, nim zdołał ugryźć się w język.

- Według sondaży przeprowadzonych przez Biały Dom - ciągnął AZPG - Sears kupił sobie dwieście trzydzieści tysięcy popleczników... I do czego zmierza? Widzieliście ten program, który sobie zafundował w jednej z czołowych stacji telewizyjnych? Pół godziny! I potem puścił to jeszcze raz w swojej sieci kablowej. Podkłada swój głos na każdym z ujęć dzieciaków, starców, wysypisk śmieci, szczurów, walki z gangami, złotych łanów zboża, scen wojennych, niedźwiedzi w lesie, tancerzy baletowych... Czego tam nie było! Elvis
Presley i Muddy Waters, psiakrew, cholera! Klan Kennedych, Martin Luther King, Malcolm X i John Lennon. Do tego narodowy cmentarz w Arlington i na okrasę Walt Whitman. Poety mu się zachciało! To nie wszystko: jeszcze nieczynna linia produkcyjna w Detroit i jakiś
biały odstawiający w parku wu-szu. Przesiedziałem do samego końca. A on gadał, że o to właśnie chodzi, a ja nie mam pojęcia, o co.

- Ale obejrzał pan - mruknął Cole.

- Więc co to będzie w listopadzie? - parsknął AZPG.

- My nie zajmujemy się wyborami - wtrącił ZPG, który, podobnie jak jego asystent, otrzymał nominację z rąk zwycięskiego prezydenta. Potarł grzbietem dłoni czoło i, nie spuszczając wzroku z Cole'a, ciągnął dalej: - Dwaj chicagowscy agenci lokalnego oddziału Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, otrzymali informację, że ochroniarze Farona Searsa poszukują broni maszynowej. Agenci ci... bez oficjalnej zgody przełożonych... założyli podsłuch w całym systemie łączności Searsa...

- Nielegalnie - wtrącił Cole.

- Nazwijmy to nadgorliwością.

- Nazwijmy to głupotą - poprawił Cole. - Nic z tego, co tą drogą uzyskali, nie może być wykorzystane. Czysta strata czasu, a w wypadku przyłapania...

- Chłopcy za wszelką cenę usiłowali wykonać swoje zadanie stosując metody... - powiedział przełożony Cole'a. - Wiedzieli, że ich szefowie nie zgodzą się na inwigilację polityka tylko dlatego, że był jakiś donos.

- Wobec tego doszli do wniosku, że może z podsłuchu zdobędą coś, co pozwoli im zebrać informacje do przyjęcia przez sąd - wysnuł wniosek Cole. - Albo, że z podsłuchu dowiedzą się, gdzie warto pogrzebać.

- Dopiero teraz, siedząc w tym fotelu, zaczynam zazdrościć J. Edgarowi Hooverowi - zauważył filozoficznie AZPG. - Miał atrybuty władzy, które mu pozwalały robić zawsze to, co trzeba było zrobić.

ZPG podsunął Cole'owi stronę maszynopisu.

- Nielegalny podsłuch dał nam to: e-mail z kwatery głównej Farona Searsa w Chicago do budki telefonicznej na jakimś odludziu w stanie Idaho.

M.F jest umówiony na spotkanie w Białym Domu, ale bez względu na wszystko przenosimy biuro F do Dystryktu. Niech sobie ma swój ostatni dzień Świętego Walentego. Zamordowanie Farona musi być z bliska. Następna misja będzie wyznaczona po załatwieniu F. Wyczyścić teren, nie zostawiać żadnych śladów. Do roboty.

P.

- Cholera - zaklął Cole.

- W dniu wysłania tej wiadomości, o spotkaniu w Białym Domu wiedziano tylko w Białym Domu i w kwaterze głównej Farona Searsa - poinformował ZPG.

- A więc wiadomość jest autentyczna - dodał AZPG.

- Ale czy prawdziwa? - spytał Cole. - Sprawia wrażenie amatorskiej roboty adresowanej do kandydata do czubków.

- Musimy założyć, że jest prawdziwa - zabrał głos ZBDB z FBI.

- Podejrzany A wysłał list pocztą elektroniczną, podejrzany B go otrzymał.

- M i P. Może pan podstawić jakieś nazwiska? - spytał Cole.

- Nie siedzielibyśmy tutaj, gdybyśmy mogli na to odpowiedzieć - usłyszał.

- Jesteśmy w potrzasku - stwierdził Numer Dwa w Departamencie Sprawiedliwości. - Agencja rządowa podsłuchiwała nielegalnie biura prominentnego polityka, który jest w dodatku Murzynem. I wydarzenie to następuje po tragediach na Ruby Ridge, po
dramacie w Waco, po naszym włamaniu do domu córki Malcolma w związku z planowanym zamachem na tego muzułmanina Farrakhana. Jeśli ten nielegalny podsłuch wyjdzie na jaw, agenda rządowa dostanie cholernie w dupę, a Faron Sears zostanie wyniesiony do rangi bohaterskiego męczennika i stanie się jeszcze potężniejszy.

- A jeśli Faron Sears zostanie zamordowany - powiedział dostojnik z FBI - to wybuchną rozruchy jeszcze większe, niż po wyroku w sprawie o pobicie Rodneya Kinga, być może podobne do tych, które mieliśmy po zamordowaniu Luthera Kinga w 1968 roku. Trupy na ulicach, szkody na miliardy dolarów i hałda reperkusji politycznych.

- A jak wyjdzie na jaw, że FBI wiedziało o groźbie zamachu... Boże drogi! - ZPG westchnął. - Jakie mamy wyjście?

- Tylko jedno - zauważył Cole.

- Wiem, o czym pan myśli - mruknął ZPG. - Zatrzymać mordercę, nim dopadnie ofiary. Wtedy uda się sprawę trzymać pod pokrywką.

- Nie mówiąc o tym, że pozwoli to zapobiec poważnemu przestępstwu - dodał Cole.

- W dwadzieścia cztery godziny po przejęciu tego e-mailu agenci Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej okazali nieco spóźniony objaw zdrowego rozsądku i zawiadomili sekretarza Departamentu Skarbu.

- Biuro do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej podlega Departamentowi Skarbu, a nie Sprawiedliwości.

- Sekretarz skarbu wysłał ich natychmiast do prokuratora generalnego - uzupełnił ZPG. - A następnie obaj członkowie gabinetu poszli z tym do prezydenta.

- Nie chciałbym być na ich miejscu - mruknął Cole.

- W Białym Domu Faron Sears miał spotkać się tylko z szefem personelu - poinformował ZPG. - Nikt nie chciał nadawać wizycie Searsa nadmiernego statusu, wpuszczając go do Gabinetu Owalnego. Więc kiedy Sears się pojawił, o szesnastej, dopadliśmy go z prokuratorem generalnym. PG powiedział, że materiały zebrane przez służby specjalne dają podstawy do przypuszczeń, że w jego otoczeniu jest zdrajca, który w porozumieniu z kimś z zewnątrz planuje na niego zamach...

- O podsłuchu ani słowa? - spytał Cole.

- Zwariował pan? - AZPG aż prychnął.

- Po to, żeby ostrzec kogoś, nie trzeba ujawniać mu źródeł informacji ani metod ich uzyskiwania - usiłował złagodzić incydent ZPG.

- Cole coś mruknął.

- Searsa to wcale nie obeszło - ciągnął ZPG. - A w każdym razie nie sprawiał wrażenia człowieka, który wie, że po piętach depcze mu morderca.

- Prawdopodobnie spodziewał się tego - odezwał się AZPG. - Przy jego pochodzeniu, przy podejrzanych ochroniarzach, którymi się otacza, biorąc pod uwagę rzeczy, które robi i mówi, musiał się tego wcześniej czy później spodziewać. Każdy mafijny boss jest na to przygotowany...

- Jedna rzecz go natomiast zainteresowała - mówił dalej ZPG.

- To, że w najbliższym gronie ma zdrajcę. I tylko dlatego nie zakończył z nami rozmowy. Zaproponowaliśmy, żeby oficjalnie zgłosił swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich...

- To by nam pozwoliło na otwarte działanie i zneutralizowało prasę - wtrącił AZPG.

- I pozwoliłoby prezydentowi rozciągnąć nad Searsem parasol ochronny Tajnej Służby. - ZPG nie dał odebrać sobie głosu. - Moglibyśmy otwarcie prowadzić dochodzenie.

- Sears się nie zgodził - powiedział Cole.

- Dla celów politycznych ryzykuje życiem - stwierdził AZPG.

- Wszyscy to robią - mruknął Cole.

- Tym razem ryzykuje i twoim życiem, Cole - powiedział ZPG.

- Tylko na ciebie się zgodził - dodał.

- Pewnie uważa, że można ci ufać - powiedział AZPG. - Przecież to ty wyciągnąłeś go z więzienia. Uwolniłeś od oskarżenia o terroryzm.

Zapadło głuche milczenie. Dopiero po minucie odezwał się ZPG:

- Tylko taką alternatywę zaakceptował.

- Od kiedy to potencjalne ofiary przestępstw dyktują FBI warunki? - spytał Cole.

- Departament Sprawiedliwości akceptuje kompromisowe rozwiązania - wyznał przedstawiciel tegoż. - Ten kompromis był dla nas możliwy do przyjęcia.

- Faron nie zgodził się na żadne rutynowe dochodzenie - powiedział bezpośredni przełożony Cole'a. - Oznajmił, że przeciwstawi się wszelkimi sposobami, jeśli zaczniemy przepytywać jego ludzi. A musielibyśmy to robić. I przegralibyśmy, a przy okazji powstałby smród wokół FBI. Zrobiono by z nas gangsterów. Faron odrzucił również propozycję przydzielenia mu ochrony... Kto wie, może te próby zakupu broni dowodzą, że sprawia sobie lepszą ochronę, niż my moglibyśmy mu zapewnić. Zawarliśmy z nim następujące porozumienie: agent specjalny Dalton Cole może wstąpić do jego organizacji. Incognito. Będzie ochraniał i węszył. Tylko agent Cole, nikt więcej. I zgodził się, że sprawa pozostanie między nami, w tajemnicy przed jego ludźmi i przed prasą.

- Nie - powiedział Cole.

- Słucham? - spytał ZPG.

- Nie - powtórzył Cole. - FBI nie jest agencją ochroniarską. I żaden agent nigdy nie pracuje sam. Zawsze jest ktoś, kto osłania jego tyłek... - Cole zamilkł. Znów zapadła cisza. Wskazówka sekundnika dwukrotnie obiegła tarczę, nim ponownie zabrał głos: - Jeśli się na to zgodzę, muszę mieć jednego człowieka wewnątrz organizacji i jednego na zewnątrz.

- On na to nie pójdzie - powiedział ZPG.

- Nie jest idiotą. Dobrze wie, że potrzebuję wsparcia. I w wystarczającym stopniu mi ufa.

- Wystarczającym, by się na to zgodzić? - spytał ZPG.

- Zobaczymy - odparł Cole.

- Mam nadzieję, że wiesz co robisz - powiedział ZDBD do Cole'a. - Z tej przechwyconej poczty elektronicznej wynika, że zostało ci dwadzieścia jeden dni.

Cole się wyprostował.

- Jestem funkcjonariuszem federalnym, obarczonym służbowym obowiązkiem prowadzenia dochodzeń w sprawach konkretnych przestępstw. Jedynym przestępstwem, jakiego mogę się w tej sprawie dopatrzyć, jest pogwałcenie prawa Farona Searsa do tego, by go nikt nie podsłuchiwał.

- Prowadzimy wiele spraw, przymykając oczy na mniejsze grzechy, gdy chodzi nam o poważniejsze - stwierdził sentencjonalnie ZPG. - Prawo Farona Searsa do prywatności wydaje mi się błahostką w porównaniu z jego prawem do pozostawania przy
życiu.

- Znajdziemy parę federalnych haczyków - zapewnił dostojnik FBI. - Zrobimy cię inspektorem.

- Dostaniesz, czego chcesz, Cole, kiedy tylko będziesz tego chciał. Najwyższy priorytet - zachęcił ZPG. - Byłeś nie pozwolił zamordować sukinsyna.

- Jedyny warunek to dyskrecja - wtrącił AZPG. - adnych przecieków. Broń nas Boże przez przeciekiem.

- No więc? Akceptujesz? - dopytywał ZPG.

- Inspektor Cole. Brzmi nieźle.

- Czego ci potrzeba na początek?

- Policjanta z wydziału zabójstw, który pracuje ze mną w wydziale spraw nierozwiązanych. Nazywa się Nick Sherman. Będzie na zewnątrz.

- On nie jest z Biura - zaczął protestować ZDBD. - Nie jest nawet funkcjonariuszem federalnym, nie jest...


- Jest funkcjonariuszem policji Dystryktu Columbia, gdzie, zgodnie z przechwyconym e-mailem, morderca może uderzyć. Sherman zna mentalność morderców, Sherman zna mnie i moje metody. Co więcej, strzela lepiej ode mnie.

Obecni przy stole wyżsi funkcjonariusze federalni spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.

Cole poczuł się pewniejszy, ale również świadomy, że w przypadku niepowodzenia, stanie się kozłem ofiarnym.

- Coś jeszcze? - spytał ZBDB.

- Wiele - odparł Cole.


4

W godzinę później ciężarna Murzynka wchodziła na teren waszyngtońskiego kompleksu mieszkaniowego zwanego Du Bois Housing. Spoza podniszczonej granatowej kurtki wystawał wydęty brzuch, a na twarzy malował się wyraz niepohamowanej złości.
Jej stroju dopełniały luźne czarne spodnie.

Kompleks Du Bois to dość zapuszczony teren ogrodzony przerdzewiałą siatką, w obrębie której stoi dwanaście popielatych bloków mieszkalnych, po pół setki mieszkań każdy. Bloki ustawione są koncentrycznie, niczym szprychy koła, które biorą początek od wewnętrznej obwodowej ulicy. Nawet przy takim zimnie handlarze narkotyków czatują na klientów, bardziej wyczuleni na konkurentów, niż przejeżdżających sporadycznie policjantów. Z otwartych okien mieszkań i zza opuszczonych szyb samochodowych bucha muzyka, łącząc się w jeden wielki jazgot.

Ciężarna kobieta kipiała złością. Jej wydęty brzuch i ciskające błyskawice oczy wycelowane były w zasmarowany twórczością nastolatków budynek, nie różniący się od innych. Przy wejściu stała grupka mężczyzn, pilnie obserwujących okolicę. Kobieta zatrzymała się na chodniku, podparła się pod boki zaciśniętymi w pięści dłońmi i wrzasnęła:

- Jerome! Jerome Jones, podejdź tu, draniu, i przyjrzyj się, coś zrobił!

Jej donośny głos dotarł przez lodowate powietrze do obwodnicy.

- Do ciebie mówię, Jerome! Nazywasz siebie mężczyzną? Prawdziwy mężczyzna już by podszedł, żeby zobaczyć, co narobił!

Mężczyźni przy wejściu wydali z siebie kilka obscenicznych okrzyków i zmysłowo poruszali biodrami.

- Przydźwigaj no tu swoją dupę, Jerome! Jazda! Nie odejdę, póki z tobą nie pogadam!

Jeden z mężczyzn pilnujących wejścia do budynku podszedł do niej leniwym krokiem.

- Czego się drzesz, suko? - spytał.

- Nie jestem suką i nie drę się na ciebie. Spływaj!

- Coś takiego - odparł mężczyzna, który zatrzymał się na tyle blisko, że mógł się przyjrzeć jej wyjątkowo ładnej twarzy. Zniżył głos do szeptu: - Jesteś taka fajna, że możesz podrzeć się i na mnie, żebym cię przy okazji odwiedził.

- Nie jestem głupia i głupiego nie szukam. Idź i powiedz temu Jerome, żeby tu przywlókł swoją czarną dupę!

- Lepiej umykaj stąd, kobieto, zanim coś ci się przytrafi!

- Już mi się przytrafiło, i dobrze wiesz, czyja to sprawka. Jednej rzeczy nie wiesz, kochasiu. Jaki Jerome będzie wściekły, jeśli mnie stąd przegonisz.

- Dam sobie radę. Sprawiasz za dużo kłopotu jak na panienkę.

- Jestem tego warta. No jazda, idź po swojego kolesia i powiedz mu, żeby tu przyszedł i odebrał, co mu się należy.

- Zostań tu - powiedział mężczyzna. Wrócił do grupki mężczyzn i wszedł do domu. Przez pełne siedem minut kobieta paradowała po chodniku, a jej wyzwiska odbijały się głośnym echem o mury budynków. Wreszcie drzwi się otworzyły.

Wyszedł z nich Jerome Jones, aby panować nad swym światem. Miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i złamany nos. Na gołe ciało włożył beżowy kaszmirowy płaszcz. Miał jeszcze niebieskie spodnie od dresu i gimnastyczne pantofle. Ręce wepchnął głęboko w kieszenie płaszcza.

- Coś ty za jedna, suko? - ryknął głębokim chrapliwym głosem na ciężarną kobietę.

- Nie nazywaj mnie suką!

- Będę cię nazywał, jak będę chciał.

- Nie tak mnie nazywałeś, jak opróżniłeś butelkę.

- O czym ona, do cholery, gada? - zadał pytanie w przestrzeń.

Z rękami w kieszeniach kobieta rozchyliła poły długiej kurtki pokazując swój stan wszystkim mężczyznom. Już mniej ostrym głosem zawołała:

- Podejdź bliżej, musimy pogadać.

Minęło kilkanaście uderzeń serca. Jerome zrobił krok. Trzech ludzi z jego obstawy chciało uczynić to samo, ale on wyjął prawą rękę z kieszeni i gestem dłoni kazał im pozostać na miejscu. Poklepał kieszeń i ponownie skrył w niej dłoń. Ruszył w stronę ko
biety. Mężczyzna, który zawiadomił swojego szefa o nieoczekiwanej wizycie, towarzyszył mu trzy kroki z tyłu.

Jerome zatrzymał się pięć metrów od kobiety i spytał:

- Słuchaj, może mnie pomyliłaś z kimś?

- Jakże bym mogła, człowieku! - Nadal była wściekła, ale Jerome zauważył, że na jej twarzy pojawia się uśmiech. - Wiem, że mogłeś zapomnieć, bo z tyloma się zabawiasz, ale ja ciebie zapamiętałam świetnie.

Podszedł bliżej.

- No tak... Chyba bym ciebie nie zapomniał...

- Potrafię sprawić, że mnie nigdy nie zapomnisz - wyszeptała.


- Może i potrafisz... - Przysunął się jeszcze o krok.

- Nawet dobrze zrobiłeś to, co zrobiłeś - powiedziała. Ujęła jego rękę i poprowadziła ku swemu brzuchowi.

Jerome jak zafascynowany wpatrywał się w jej piersi. Opuszkami palców musnął jej brzuch i poczuł coś gąbczastego, a potem zimnego... Trzask metalu o metal, na przegubie zamknęła się stalowa bransoleta. I drugi trzask metalu o metal.

- Buldog, Buldog! - krzyknęła kobieta.

Na to hasło zawyły syreny policyjne i z hukiem rozwarły się drzwi sąsiedniego budynku. Wysypało się z nich kilkunastu policjantów w niebieskich kurtkach z dużymi złotymi literami na piersiach i plecach.

- Kajdanki! - dopiero wtedy uświadomił sobie Jerome. - Ta suka przykuła się do mnie!

Zdążyła zaledwie powiedzieć:

- FBI, jesteś...

Pięść Murzyna wylądowała na jej kości policzkowej.

Policjanci przeskakiwali przez osiedlowe klomby. Obstawa Jerome stała zdezorientowana.

- Policja! Stać! Ręce do góry!

Ochroniarz idący za Jeromem podskoczył i pochwycił kobietę za jej drugą rękę. Niemal zawisła między dwoma mężczyznami. Kobieta podciągnęła nogę aż do podbródka i z całej siły kopnęła ochroniarza w pachwinę. Puścił jej rękę i zatoczył się. Agentka z półobrotu kopnęła Jerome'a w brzuch.

Ochroniarz wyciągnął broń. Rozległ się strzał snajpera policyjnego oddziału szturmowego SWAT.

Po otrzymaniu bolesnego ciosu Jerome. usiłował odzyskać oddech, grzebiąc jednocześnie wolną ręką w kieszeni, by wydostać broń.

Kobieta przyłożyła mu do skroni lufę rewolweru wyciągniętego spod kurtki.

- No, dalej! - syknęła. - Zabicie ciebie warte jest papierkowej roboty.

Dwadzieścia minut później kobieta siedziała w służbowym samochodzie FBI. Koguty, kręcące się na dachach stojących w pobliżu samochodów policyjnych, rzucały na jej twarz na zmianę czerwone i niebieskie światło. Fałszywy brzuch z gąbki i nadajnik radiowy, przez który rzuciła hasło rozpoczęcia akcji, leżały na tylnym siedzeniu. Kobieta wpijała palce w obicie samochodowego fotela, by opanować ich drżenie. W pobliżu samochodu kręcili się
agenci w niebieskich nylonowych kurtkach ze złotymi literami FBI. Nad budynkiem zawisł helikopter. Do samochodu podszedł agent, dowodzący akcją i otworzył drzwiczki.


- Dobra robota, Pickett! - pochwalił kobietę.

- Dziękuję, sir! - Za plecami przełożonego zobaczyła biegnącego w ich kierunku Harry'ego, jej partnera w pracy. Wydawał się podniecony.

- Przepraszam, sir - powiedział. Był mężczyzną potężnej budowy i prawie wypchnął swego przełożonego z otwartych drzwiczek. - Sallie! Nie uwierzysz, kto zadzwonił do nas na komórkę!


5

- Dlaczego ja? - spytała agentka specjalna Sallie Pickett siedzącego naprzeciwko niej przy stole konferencyjnym mężczyznę. Byli sami w gabinecie na sławnym czwartym piętrze budynku Departamentu Sprawiedliwości.

- Bo tak zdecydowałem - padła odpowiedź.

Inspektor Dalton Cole! Ktoś zrobił zeń gwiazdę, pomyślała. Gasnącą, czy wręcz przeciwnie?

- Nie znamy się.

- Nie.

- No to dlaczego uważa pan, że jestem osobą najbardziej kwalifikowaną do tej sprawy?

- Każdy agent FBI jest kwalifikowany do wypełniania wszelkich zadań.

- Prosił pan, żebym była szczera. Więc będę: ta formułka z podręcznika o tym, że każdy agent jest kwalifikowany i tak dalej to bzdura. Pracowałam tylko w terenie.

- Ja też.

- Wybrał mnie pan ze względu na kolor skóry?

- Zgadza się. I dlatego, że jest pani kobietą.

- To można zrozumieć jako rasizm i seksizm.

- Z pewnością nie wybrałbym pani w celu infiltracji mafii czy Ku Klux Klanu. - Zmarszczył brwi. - Nie przypominam sobie, by pani kiedykolwiek składała zażalenie o dyskryminację rasową czy seksualną. A może powinna była pani?

- W dzisiejszych czasach podobna skarga daleko nie zaprowadzi czarnego agenta i w dodatku kobiety.

- Na pewno dalej niż parę lat temu.

- Do tej pory jakoś sama dawałam sobie radę.

- Kto wie, czy moja propozycja nie zaprowadzi pani dalej niż uliczne łapanki na handlarzy narkotyków.

- A cóż ma mi pan do zarzucenia? Podczas łapanki dobrze zrobiłam, to, co mi kazano.

- Świetnie. Nikt temu nie zaprzecza.

Ona jest z siebie zadowolona, pomyślał. I pewna siebie. Siedzi tutaj tak, jakby całe życie przygotowywała się na takie rozmowy i w takim miejscu. Nie sprawia wrażenia osoby ściągniętej tu niespodziewanie z ulicznej akcji.

- I dlatego proponuję pani, co proponuję. Czekam na decyzję.

- Są inne czarne agentki. Bardziej doświadczone.

- Stopień naukowy z psychologii i specjalizacja w naukach politycznych stwarzają duże możliwości zbudowania dla pani nowej tożsamości, koniecznej przy infiltracji. Nie ma pani bliskiej rodziny, która doznałaby uszczerbku z powodu dwudziestoczterogodzinnego zaangażowania w operację. Uczestniczyła pani już w wielu tajnych operacjach.

- Ale nie na długo. Dzień, dwa, a potem akcja...

- I jeszcze jedno: wyniki w strzelaniu. Była pani w górnych dziesięciu procentach swojego rocznika i zna pani sztuki walki.

- Mam czarny pas w tekwondo.

- Wygląda na to, że dziś zapomniała pani o bloku.

Dotknęła spuchniętego policzka w miejscu, w które trafiła pięść Jerome'a.

- Czasami trzeba oberwać, żeby wykonać zadanie.

Cole się uśmiechnął.

- Podoba mi się takie podejście do pracy.

Sallie też nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

- Dobrze, idę na to.


6

W ten sam czwartek o godzinie 9.07 Aleją Massachusetts w stronę Stanton Park jechało BMW. Prowadził Dalton Cole. Obok niego siedziała Sallie Pickett. Samochód, płaszcz mężczyzny oraz eleganckie okrycie kobiece, leżące na tylnym siedzeniu, pochodziły
z rekwizytorni FBI, zawierającej wszystko, co bywa potrzebne podczas operacji specjalnych.

- Trema? - spytał, gdy stanęli na czerwonym świetle.

- Jeszcze jaka! - odparła, uśmiechając się bohatersko. Znaleźli miejsce do zaparkowania samochodu pod budowlą z czerwonej cegły, otoczoną blisko dwumetrowej wysokości ogrodzeniem z żelaznych prętów.

- Mnóstwo okien i załamań dachu! - zauważyła Sallie, gdy szli w stronę przebudowanego na rezydencję pseudogotyckiego kościoła.

- Przechwycone zlecenie e-mailem nakazywało bezpośredni kontakt podczas zamachu. Czyli zagrożenie istnieje od wewnątrz.

Poprzedniego wieczoru Dalton Cole powiedział Sallie i Shermanowi:

- Działamy dwutorowo. Po pierwsze, mamy zidentyfikować i unieszkodliwić zamachowca. Po drugie, mamy rozszyfrować spiskowca w łonie organizacji Searsa. Czyli musimy dostać się do środka.

Cole nacisnął guzik domofonu przy bramie. Po chwili zabrzęczał elektryczny zamek i stalowa brama się uchyliła. Weszli.

- Czuję się strasznie głupio bez broni - szepnęła Sallie. Frontowe drzwi rezydencji otworzył olbrzymi Murzyn o łysej głowie, podobnej do kręgielnianej kuli. Miał na sobie świetnie skrojony garnitur.

- Kim jesteście? - spytał.

- Jesteśmy oczekiwani - odparł Cole. - Nazywam się...

- Znam wasze nazwiska. Pytałem, kim jesteście.

Sallie odważnie utkwiła wzrok w czarnym kolosie.

- Pan Sears nas oczekuje.

- Wiem. - Wielkolud odstąpił na bok i potężną łapą niemal wepchnął ich do środka.

- Robi pan mocne wrażenie - mruknął Cole.


- Od tego tu jestem. Idźcie na górę. - Szedł za nimi, gdy weszli w kakofonię rozmów telefonicznych, rozbawionych głosów, wyszczekiwanych wiadomości telewizyjnych i radiowych debat. Na ścianach olbrzymiego holu wisiały trzy transparenty:

DANE NIE SĄ PRAWDĄ

INFORMACJA NIE JEST WIEDZĄ

JUTRO TO DZIŚ

- Możemy tu gdzieś powiesić płaszcze? - spytał Cole, wchodząc na piętro głównymi schodami.

- Macie tu zamiar dłużej zostać? - odpowiedział pytaniem idący za nimi wielkolud.

Po obu stronach korytarza na piętrze znajdowały się biura. Z jednego z nich dobywał się aromat kawy.

- Dawno opuściłeś Nowy Orlean? - spytała Sallie ich opiekuna.

- Masz dobry słuch, dziewczyno. I niezłe nogi.

- Zawsze doprowadzają mnie tam, gdzie chcę.

- No i jesteś, gdzie chciałaś być... - Wielkolud otworzył dwuskrzydłowe drzwi do sali konferencyjnej, w której znajdowało się dwóch mężczyzn.

Cole przeleciał w pamięci fotografie z archiwum FBI.

Pierwsza twarz należała do białego mężczyzny w wieku czterdziestu paru lat. Był bez krawata, bez marynarki, w dżinsach i w smokingowej koszuli - Jeff Wood.

W prasowych wycinkach poświęconych Ruchowi Searsa roiło się od żarcików na temat permanentnego konfliktu Wooda z kanonami mody. Gdy popularność Searsa wzrosła i zaczęto poważniej traktować jego organizację, prasa zainteresowała się Woodem i stale podkreślała, że jest kombatantem wojny wietnamskiej. Podawanie tego faktu wiele sugerowało, ale mało wyjaśniało. Któryś z czołowych komentatorów ochrzcił Wooda mianem wojskowego stratega Ruchu. W momencie, gdy Cole i Sallie wchodzili, Wood właśnie podnosił słuchawkę telefonu.

Sallie przypomniała sobie wydruk informacji dotyczących Wooda. Aresztowany i skazany w roku 1971, w Chicago, za naruszanie porządku publicznego podczas demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie, zorganizowanej przez antywojenne ugrupowanie byłych kombatantów. Wood przekształcił się z żołnierza w apostoła pokoju. Aresztowany w Kalifornii w roku 1976, za posiadanie narkotyków (marihuana). Uznano to za drobne wykroczenie, wyrok w zawieszeniu, grzywna stu dolarów. Apostoł nie był więc purytaninem.

Wood powiedział do słuchawki:

- Już są.

Gdy ją odłożył, wstał drugi mężczyzna. Z uśmiechem na twarzy wyciągnął rękę do przybyłych i powiedział:

- Miło mi was poznać.

Jon Leibowitz, przypomniał sobie Cole'a, ściskając dłoń mężczyzny z koroną kręconych włosów wokół łysiejącego ciemienia. Był eks-kongresmanem wybranym niegdyś na fali Jimmy Cartera, a wypłukanym z Kongresu podczas prezydentury Ronalda Reagana. Następnego dnia po przegranych wyborach zatrudniła go wielka firma prawnicza. Podczas epoki Reagana i Busha wydeptywał kongresowe przedsionki, pracując dla każdego, kto gotów był mu płacić za zdarte zelówki butów od Gucciego. Leibowitz miał na tyle przewidujący umysł, by stać się jednym z pierwszych organizatorów akcji zbierania pieniędzy na fundusz wyborczy Billa Clintona. Jednakże jego „usługi prawne" dla podejrzanych klientów odebrały mu szansę otrzymania nominacji prezydenckiej na jakąkolwiek posadę w nowej administracji. W sześć miesięcy po zaprzysiężeniu Clintona, Leibowitz wynajął się Faronowi Searsowi, zostając jego głównym adwokatem.

Nigdy nie aresztowany, przemknęło przez myśl Sallie, gdy ściskała jego dłoń. Jeden z jego klientów był przesłuchiwany w związku z aferą Iran-Contras, a inny w związku z wymuszeniami przy zawieraniu zbiorowych układów pracy.

Leibowitz wskazał głową kolosa pilnującego zamkniętych drzwi.

- Monk, to znaczy Arthur, nie przedstawił sie wam...

- Monk Badreaux. - Cole uśmiechnął się. - Obrońca drużyny Pittsburgh Steelers. Jakieś dziesięć lat temu opuścił pan szeregi profesjonalnych graczy. Co pan robił przez ten czas?

- Pilnowałem własnego nosa.

Leibowitz wskazał na stół.

- Monk jest prawą ręką Farona. Zajmuje się logistyką...

I jest szefem ochroniarzy, których informator agentów Biura Tytoniu, Alkoholu i Broni Palnej wskazał jako klientów, poszukujących broni maszynowej, dodał w myślach Cole.

- Chcielibyśmy wiedzieć - odezwał się aksamitnym głosem Jaff Wood - kim jesteście, czym się zajmujecie i czego tu szukacie?

- Gdzie jest pan Sears? - spytał Cole.

- W budynku - odparł Wood.

- Kiedy nam o was wspomniał... - zaczął Leibowitz.

Podwójne drzwi rozwarły się z trzaskiem. Przez chwilę między futrynami Cole widział tylko potężną sylwetkę kolosa, potem dostrzegł przeciskającą się obok niego postać kobiecą.

Kobieta podeszła do stołu.

- A więc to wy jesteście wynajętymi przez Farona rewolwerowcami.


Lauren Kavenagh. Kasztanowe włosy spływające na ramiona, duże brązowe oczy, łagodny obrys twarzy, której skóra barwy kości słoniowej prosiła się o opaleniznę. Kiedy siadała na krześle, nylonowe pończochy opinające świetne nogi wydały z siebie serię
statycznych trzasków.

Trochę zbyt mocny makijaż, ocenił Cole.

Leibowitz dokonał prezentacji. Cole uśmiechał się do Lauren. Dokumenty założycielskie co najmniej dziesięciu korporacji wymieniały ją jako prezesa lub członka zarządu w różnych spółkach komputerowych Searsa. Liczne pisma wspominały, że jest lub była kochanką Searsa.

- W naszej drużynie równoprawnych Lauren stoi bliżej Farona niż ktokolwiek inny - poinformował Leibowitz.

- Wiem o tym - odparł Cole.

- W istocie - odezwała się Lauren.

Cole nie wiedział, czy powinien to odczytać jako potwierdzenie, pytanie czy wyjaśnienie.

- Problem w tym, że Lauren nic o was nie wie - oznajmił Leibowitz.

- Do wczoraj o was nie słyszałam. Do chwili, kiedy Faron powiedział mi, że dla nas pracujecie...

- Musimy tylko wiedzieć, w jakim charakterze - odezwał się Wood.

- Co powiedział wam pan Sears? - zaczął Cole.

- Faron. Nie lubi, jak się go nazywa panem Searsem - przerwała Lauren.

- Jesteśmy konsultantami w dziedzinie analiz politycznych - wyjaśnił Cole.

- Zgadza się. Faron nam powiedział, że jesteście stowarzyszeni z Grupą Jamesa - przyznał Leibowitz. - Macie prowadzić badania, monitorować i sporządzać analizy. Jednakże nie znalazłem was na komputerowym spisie naszych kontrahentów ani też w ich
bazach danych.

- Grupa Jamesa zajmuje się sprawą naszego honorarium - zabrała głos Sallie. - A jak to robi, nie wiemy. Nas interesuje otrzymanie pieniędzy. Reszta nas nie obchodzi. Najlepiej spytajcie ich.

- Już spytałem - obwieścił Leibowitz.

Cole i Sallie wstrzymali oddech.

- Ich prezes, którego znam z czasów kampanii prezydenckiej, potwierdził waszą... tożsamość. Bardzo też chwalił wasze ekspertyzy.

Rzecznik prasowy Grupy Jamesa zgodził się na współpracę z Departamentem Sprawiedliwości, nie zadając żadnych pytań.

- Jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni za dobre słowa - mruknął Cole.


- To jest Waszyngton - powiedziała Lauren. - Jestem pewna, że będzie chciał czegoś w zamian.

- Był on jednak niesłychanie ogólnikowy, jeśli idzie o określenie, co konkretnie robiliście dla niego i co moglibyście zrobić dla nas - dodał adwokat Farona.

- Podpisaliśmy kontrakt wstępny. Coś w rodzaju rozeznania - wyjaśnił Cole. - Wcale nie jesteśmy pewni, czy będziemy mogli w czymś pomóc.

- Faron powiedział, że sporo dyskutowaliście o sondażach... - zaczęła Sallie.

- Faron odrzuca sondaże, jako użyteczny instrument badawczy - stwierdziła Lauren.

- Jest zdania, że na to, co chce stworzyć, nie ma recept w postaci jednoznacznych odpowiedzi na pytania, zadane ludziom w ankiecie - wyjaśnił Leibowitz. - Uważa, że ankietowe pytania, zamiast prezentować paletę kolorów do wyboru, utrwalają pewne
stereotypy, które ludzie potem biorą za rzeczywistość.

- Faron chce, abyśmy sprawdzili zarówno takie założenie, jak i inne - powiedział Cole.

- No dobrze, ale co zamierzacie konkretnie robić? - zapytała Lauren.

- Wszystko monitorować - odparł Cole - obserwując was i wszystkich waszych współpracowników. Chodząc z wami na wiece i konferencje, analizując wasze wzajemne stosunki i w odniesieniu do Farona. Musimy skwantyfikować obszar waszego działania, określić jego cechy i ustanowić godny cel...

- Brzmi to jak stek nonsensów - zauważył Wood.

Do sali, w której zapadła cisza, zajrzało słońce.

- Z drugiej strony - wtrącił się Leibowitz - amerykańskie żyjcie polityczne karmi się nonsensem.

- Konkluzja: Faron oświadcza, że macie zostać. - Lauren westchnęła.

- Żeby wam pomóc - uzupełniła Sallie.

- Nie wątpię w to. Faron chce z wami porozmawiać. Monk was zaprowadzi. - Wstała. Wpatrywała się przez chwilę w Sallie. Cole'a tylko musnęła krótkim spojrzeniem. Leibowitz i Wood wyszli za nią z sali.

Monk poprowadził Cole'a i Sallie na wyższe piętro. Nie było tu słychać biurowego zgiełku. Przez okienne witraże przenikały zabarwione promyki słońca. Purpurowy chodnik prowadził do zamkniętych drzwi.

Mężczyzna, siedzący przed drzwiami na drewnianym krześle, miał na sobie czarny garnitur z czarnym golfem zamiast koszuli i czarne półbuty. Sallie zauważyła, że podnosi się zadziwiająco płynnym ruchem i z wyjątkową gracją - przypominał jej instruktora tekwondo.

- Nowi - obwieścił mu krótko Monk. - Idą do Farona, Nguyen. Mężczyzna w czerni stał bez ruchu, z opuszczonymi rękami. Monk zwrócił się do Cole'a i Sallie:

- Żeby wszystko było jasne: mam pilnować, żeby Faronowi nic się nie stało... - Wskazał palcem zamknięte drzwi. - Nie wchodźcie mi w drogę.

- Wykonujemy tylko polecenia twojego szefa - odparł Cole.

- To nie jest mój szef. Wasz tak, bo was wynajął. Ja tu należę. Jeśli coś kombinujecie, Faron nawet nie zdąży wam pomachać na pożegnanie, kiedy złapię was za tyłki i wyrzucę na ulicę.

- Jesteśmy tu, żeby pomóc, a nie sprawiać komukolwiek kłopoty - odparła Sallie.

- Nie sprawicie mi żadnych kłopotów - zapewnił ich Monk. Potężną łapą chwycił Cole'a za ramię i pchnął w kierunku drzwi. - Faron powiedział, że wejść masz tylko ty. - Zapukał delikatnie w ciemne drewno, a potem nacisnął klamkę.


7

W smugach słońca, które przedostało się przez wąskie okna kościelnej wieży tańczył kurz. Wnętrze było duże, ale puste - z wyjątkiem mężczyzny, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na macie. Ubrany był w ciemne bawełniane spodnie i wyrzuconą na wierzch, luźną niebieską koszulę. Stopy zdobiły mu chińskie pantofle.

Za Cole'em zamknęły się drzwi.

On mnie nie widzi, pomyślał. Patrzy na mnie, ale mnie nie widzi.

- Panie Sears?

- To były pierwsze słowa, jakie pan do mnie wypowiedział, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Powiedział pan „panie Sears", a nie „czarnuchu", nie „więzień" albo „chłopcze". Zwrócił się pan do mnie „panie Sears".

- Wydawało mi się to właściwą formą - odparł Cole.

- Niezbyt popularną u białych. Przyszedł pan do pokoju przesłuchań w służbowym garniturze FBI. Miałem na sobie drelich więzienny. I łańcuchy na nogach.

Faron Sears uniósł się z maty ruchami zrywającego się do lotu motyla.

Tym razem w jego oczach nie ma nienawiści, pomyślał Cole.

Uścisk dłoni Farona był mocny.

- Zaszedł pan daleko od tamtych czasów - powiedział Cole.

- A panu się powiodło?

Cole wzruszył rarriionami.

- Przepraszam, że musiał pan na mnie czekać...

- Nie czekałem. Siedziałem.

- Tak pan to nazywa?

- Nazywam to po prostu obecnością. - Faron uśmiechnął się. - Miło mi ponownie pana widzieć. Wówczas, nim sobie uświadomiłem, że powinienem panu podziękować, pan już sobie poszedł. Czynię to więc teraz: dziękuję.

- Wykonywałem tylko moją pracę - odparł Cole.

- O nie. Robił pan to, co dyktowało panu sumienie. Założę się, że musiał pan zyskać; cholerną popularność w kręgach przełożonych.


- Mój balowy karnet wciąż był wypełniony... - I ponieważ ten uśmiechający się mężczyzna miał prawo usłyszeć prawdę, Cole powiedział mu prawdę: - Przez wiele lat po złych przydziałach otrzymywałem jeszcze gorsze. Wreszcie trafiłem do wydziału zwalczania zorganizowanej przestępczości i moja robota spodobała się zastępcy szefa policji, który gwizdał na moją przeszłość. Przeniósł mnie do akcji specjalnych, gdzie nieźle mi poszło, a potem popchnął mnie w górę po szczebelkach kariery.

- I przestano mieć do pana pretensję o uwolnienie radykalnego terrorysty spod znaku Czarnych Panter?

- Powiedzmy, że przestano mnie za to karać - odparł Cole.

- Ale nikt nigdy nie ukarał czternastu chicagowskich gliniarzy, którzy wdarli się do mieszkania naszego przywódcy i ukatrupili go w łóżku.

- Przynajmniej nie zabili pana.

- Ci głupcy nie przypuszczali, że skazanie na trzydzieści lat więzienia otworzy przede mną wrota świata. Wysłali mnie do stanowego centrum informacji komputerowej, niczym czarnucha z plantacji bawełny, przykutego dla odmiany do klawiatury, zamiast motyki. Ale po sześciu miesiącach potrafiłem tego potwora programować lepiej niż ktokolwiek inny. - Faron uśmiechnął się do siebie. - To, co robiłem, uważałem za stratę czasu. Wpisywanie w komputer skarg na łamanie ustawy o prawach obywatelskich. I wtedy pojawił się pan.

- Nie potrzeba geniusza, żeby zadać sobie pytanie, dlaczego siedmiu policjantów z chicagowskiej brygady antygangowej zatrzymuje pana pod pozorem rutynowego sprawdzania tożsamości. Zwykli policjanci...

- Uczciwi policjanci - uzupełnił Faron.

- Sprawdzili pochodzenie pistoletu, który, jak oświadczyli, znaleźli u pana zatknięty za pasem. Odszukali właściciela. Ten powiedział, że pistolet skradziono mu z mieszkania. Włamywacz, którego udało się zgarnąć, został aresztowany „przypadkiem" przez jednego z policjantów, biorących udział w zatrzymaniu pana...

- Powiedziałem panu: podrzucili mi...

- Nic nie podrzucili. Kupił pan strzelbę w stanie Indiana.

- Legalnie. I kiedy ją wkładałem do bagażnika samochodu, miała dłuższą lufę, niż broń, którą przedstawili w sądzie. Wiedział o tym nawet donosiciel policyjny, który się wkręcił do Czarnych Panter.

- Sprawa jest zamknięta. Teraz jest teraz. Pojawiliśmy się i pańscy ludzie nie ufają nam.

- Są bardzo podejrzliwi.

- Co im pan powiedział?

- Że przyszliście nam pomóc - odparł Faron. - Są przyzwyczajeni do moich niekonwencjonalnych pomysłów. Będą musieli was akceptować, bo tak im każę. Przecież nie przyjdzie im do głowy, że zamierzam ich zdradzić albo coś takiego.

- Kto chce pana zabić?

- Jakieś paręset tysięcy osób.

- To zawęża krąg podejrzanych. Może więc łatwiejsze pytanie: kto w pańskiej organizacji może być szpiclem albo zdrajcą?

- Ostatni Judasz, który mnie zdradził, pracował w FBI.

- Od teraz FBI to ja. Mam zachować pana przy życiu. Takie otrzymałem zadanie.

- Tylko dlatego zgodziłem się na ofertę FBI, bo chcę się dowiedzieć, kto mnie sprzedał. Moja zgoda dotyczyła tylko pana. A teraz mi mówią, że przybył pan w towarzystwie.

- Ja też czasami sypiam. Mam pana chronić. Aby czynić to skutecznie, muszę szukać tych, którzy chcą pana uśmiercić. Będę jeździć po kraju. Nie mogę być w dwóch miejscach naraz. To chyba jasne. Dlatego musi pan mieć dwóch ochroniarzy. - Cole nic nie wspomniał o Nicku Shermanie na zewnątrz i o stałej pomocy FBI. - Sallie Pickett i ja. Czasami ona, czasami ja, ale zawsze któreś z nas będzie w pobliżu. Jej może pan zaufać tak samo, jak
ufa pan mnie.

Faron tylko się uśmiechnął.

- Teraz druga sprawa: musimy mieć nieograniczony dostęp do..

- Nie - odparł krótko Faron.

- Słucham?

- Umowa, którą zawarłem, nie obejmuje zgody na to, żeby FBI i Biały Dom buszowały w moim archiwum.

- Wie pan przecież, że nie po to tu jestem.

- Może nie jest to misją agenta Daltona Cole'a. Wierzę mu. Ale ci w Białym Domu? Ich misją jest utrzymanie się przy władzy. Jeśli spenetruje pan moje życie, przetrząśnie wszystkie jego zakamarki i, siłą rzeczy, zawrze wszystko w raportach, każde słowo
obejrzą przez szkło powiększające i wybiorą to, co mogliby wykorzystać przeciwko mnie.

- Nie pozwoliłbym, aby ktokolwiek wykorzystywał moje raporty...

- Nie ma pan wpływu na postępowanie swoich przełożonych.

- Wśród pana ludzi jest zdrajca. Wśród najbliższych współpracowników. A na zewnątrz czeka morderca. Jakże mam ich szukać z zawiązanymi oczami?

Faron wzruszył ramionami.

- Nie mam teraz czasu na rozmawianie z pańską partnerką. Trudno, akceptuję fakt, że ją pan przyprowadził. Wiem, że nie akceptując musiałbym zrezygnować z pana. Proszę jednak nie traktować mojej akceptacji jako zgody na działania wykraczające poza ustalenia. Od tej chwili ma pan o wszystko pytać mnie, a ja powiem tak albo nie.

- To może być za mało, aby zachować pana przy życiu.

- Nie boję się. - Faron jeszcze raz się uśmiechnął.

Cole postanowił chwilowo nie nalegać. Rozejrzał się po pustym pokoju.

- O czym pan myśli, kiedy pan tak tu siedzi? - spytał.

- O niczym.

- No więc po co to robić?

- Tkwiąc w bezruchu można dostrzec nieskończoność.

- Ale jednocześnie jest się doskonałym celem. Moim zadaniem jest zapobieżenie próbie wykorzystania podobnej sytuacji.

Cole nagle uświadomił sobie, że spływa potem. Gdy ujmował zimną klamkę, usłyszał pytanie Farona:

- Wtedy, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy... ile pan wiedział?

- Dość, aby wykonać swoją pracę.

- Wiedział pan, że jestem winny?

W pokoju zapadła martwa cisza.

- Policja miała rację; zamierzałem zabić wszystkich gliniarzy z brygady antygangowej, którzy zamordowali mego przywódcę.

Po chwili milczenia człowiek, który stworzył organizację i zapoczątkował Ruch ogarniający całą Amerykę, dodał:

- Zostałem zawrócony ze złej ścieżki. Ale zrobiono to z niewłaściwych pobudek i niewłaściwymi metodami. Na szczęście pan - wpił się spojrzeniem w twarz Cole'a - ocalił mnie przed konsekwencjami popełnionych przeze mnie grzechów.


8

Ciemnym pasmem asfaltowej szosy dwa samochody wdzierały się w pokryte śniegiem góry Idaho. Spłoszona sroka wzleciała ponad wierzchołki sosen. Pierwszy samochód był radiowozem drogówki stanu Idaho. Z przodu siedzieli dwaj policjanci, z tyłu Dalton Cole i Nick Sherman. Drugi samochód należał do FBI i jechali nim agenci z terenowego oddziału w Boise.

Cole stłumił ziewnięcie. Dopiero zaczynał dochodzenie, a już czuł się zmęczony. Długi lot, zmiana strefy czasowej. I obcy teren, obcy ludzie. Początkowo zamierzał sam pojechać do Idaho.

Nick Sherman mu to wyperswadował:

- Zły pomysł. Taki jak ty chłopak z płaskiego Kansas zagubi się w górach i tamtejszych mieścinach.

Cole, gdy tylko zakończył swą pierwszą wyprawę do kwatery głównej Farona Searsa, poleciał wraz z Nickiem popołudniowym samolotem do Boise.

- Co mówimy miejscowej policji? - spytał Nick, podczas gdy maszyna wdrapywała się ponad chmury.

- Że prowadzimy dochodzenie w sprawie wykorzystywania linii telefonicznych do celów przestępczych.

- Przecież za to nikt nie... - zaczął Nick.

- Jesteśmy z Waszyngtonu - przerwał mu Cole. - Nikt nie spodziewa się rozsądku po biurokratach ze stolicy.

- A twoi kumple z FBI? - spytał policjant.

- Centrala powie naszym agentom to, co będzie potrzeba.

Cole pokręcił głową.

- Jak ja nienawidziłem durni, którzy przylatywali na mój teren i kiedy już narozrabiali, wydając tylko tajemnicze pomruki, odlatywali sobie, a my, chłopcy z ulicy, musieliśmy po nich sprzątać.

- Więc teraz sam nie narozrabiaj - poradził Nick.

Silniki samolotu mruczały, chmury barwiły się na różowo i purpurowo.

- Już prawie jesteśmy nad twoją ojczyzną, kowboju - mruknął Cole.

Przeszła obok nich stewardesa, popychając wózek pełen brzęczących miniaturek whisky. Wiedziała, że ci dwaj pasażerowie mieli w kieszeniach odznaki i broń, i że wobec tego nie wolno im pić, więc się nie zatrzymała. Nick wsłuchał się w brzęczące szkło.

- Tam w dole nie ma piędzi ziemi, która by kiedykolwiek należała do moich... - Nick przypomniał sobie matkę: jej proste czarne włosy i uśmiech na twarzy podczas dobrych dni.

- Uważasz za ojczyznę Dystrykt? - spytał Cole.

- Tam dostałem policyjną odznakę. A moja żona... uwielbiała miasto i nie zamierzała się z niego ruszać. Może zmieniłaby zdanie, gdybyśmy mieli dzieci... A teraz, kiedy umarła, trzyma mnie w Waszyngtonie tylko odznaka.

- Wygląda na to, że nie masz dokąd pojechać?

- Hej, partnerze, jesteśmy w tym samym samolocie - zauważył z uśmiechem Nick. - Lecimy w tej samej cholernej sprawie.

Następnego dnia, w radiowozie, policjant ze śrutówką wskazał końcem lufy szary przydrożny budynek z dachem pokrytym blachą.

- Dobrze, że przyszły roztopy, bo inaczej nigdy byśmy tu nie dojechali.

Kierowca zatrzymał samochód kilka metrów od budki telefonicznej. Otworzyły się drzwi samochodów, potem z hałasem zatrzasnęły. Miejscowi agenci FBI dołączyli do inspektora i policjanta. Inna sroka zaskrzeczała, przeleciała nisko nad głowami mężczyzn i zniknęła między koronami sosen.

- I co teraz? - spytał policjant.

Jeden z miejscowych agentów FBI podał Cole'owi parę kaloszy. Twarz agenta bynajmniej nie wyrażała braku szacunku dla ważniaka ze Wschodniego Wybrzeża, któremu zabrakło rozsądku, by zaopatrzyć się w obuwie odpowiednie na teren górski. Cole włożył
kalosze i ruszył w kierunku budki telefonicznej. Obok niego utykał Nick w kowbojskich butach. W zimnym klimacie kolano bardziej mu dokuczało.

Budka telefoniczna wyglądała jak ofiara napaści. Połamane drzwi były półotwarte, nad oblodzoną podłogą zwisał przewód telefoniczny. W paru miejscach lód przybrał brunatną barwę. Brunatny ślad znajdował się także na szybie bocznej ściany.

- Nick? - mruknął Cole.

- Być może. Być może - odparł Nick.

Cole skinął na pozostałych, by podeszli. Ptasi wrzask rozdarł zimne powietrze poranka. Między sosnami mignęła para czarnych skrzydeł.

- Ile czasu potrzeba na ściągnięcie tu ekipy dochodzeniowej? - spytał najstarszego rangą agenta.

- Za sześć, może siedem godzin będzie ciemno - zauważył policjant z patrolu drogowego. - Gdybyśmy mogli poczekać do jutra.


- Zadzwoń do swojego szefa - polecił Cole starszemu agentowi. - Niech uzyska zgodę na zarekwirowanie tej budki, niech zadzwoni do firmy telefonicznej. Niech przyśle wóz holowniczy z platformą. Trzeba odciąć całą budkę od fundamentu i...

- Że co? - wyrwało się miejscowemu policjantowi.

- Platforma ma być wyłożona czymś miękkim. Budka ma pozostać zmarznięta. Nie chcę, żeby rozpuścił się lód na podłodze. Wszystkie czynności wykonywać nadzwyczaj ostrożnie. Na budce czy w budce mogą być odciski palców.

- Dokąd mamy ją zabrać? - spytał agent.

- Natychmiast zorganizować transport samolotem-chłodnią do Waszyngtonu.

- Jesteśmy na kompletnym odludziu - wtrącił stanowy policjant. - Nie mamy żadnych poszlak, które usprawiedliwiałyby podobne...

- W imieniu FBI dziękuję za pełną kooperację - przerwał mu Cole.

- Kiedy ostatni raz mieliśmy do czynienia z FBI, brodziliśmy po kolana we krwi - mruknął policjant.

Uwagę Nicka Shermana zwróciła sroka, która przeleciała nad zaparkowanymi samochodami i zniknęła między sosnami.

- Nie mówimy o oblężeniu domu prawicowego ekstremisty. - Cole cierpliwie przemówił do stanowego policjanta, przypominając sobie czasy, kiedy wystarczyło jedno słowo FBI, aby każde polecenie zostało bez sprzeciwu wykonane. - Mówimy o legalnej procedurze, w wyniku której będziemy mogli zabrać budkę telefoniczną w celu przeprowadzenia pełnego laboratoryjnego dochodzenia. I nie robimy niczego, co mogłoby zaciągnąć kogokolwiek przed komisję kongresową.

Mam nadzieję, dodał w myślach.

Nick zobaczył jeszcze jedną srokę ginącą wśród drzew. W tym samym miejscu, co poprzednia. Sroka przeleciała w prostej linii znad szarego budyneczku między drzewa... Zauważył też złamaną paroletnią choinkę.

- Ściągnę wóz holowniczy - zdecydował stanowy policjant z teatralnym westchnięciem.

Gdy starszy agent i policjant odeszli do swoich samochodów, Cole zwrócił się do drugiego agenta:

- Proszę pilnować, aby nikt nie dotykał budki.

- Tak jest, sir.

Nick obszedł cały parking. Długo przyglądał się kłódkom na toaletach. Stał po kostki w śniegu między popielatym budyneczkiem i linią drzew. W kowbojskich butach zziębły mu stopy.


- Dalton! - zawołał swego partnera i patrzył, jak agent FBI idąc przez śnieg niszczy spodnie eleganckiego garnituru, który włożył po to, by umocnić swój autorytet w gronie lokalnych funkcjonariuszy.

- Polowałeś kiedyś? - spytał Nick.

- Tylko na zwierzynę, która odpowiadała ogniem - odparł Cole.

- Polowania powinny być w FBI obowiązkowe - stwierdził Nick. - Zajmowałeś się kiedyś obserwowaniem ptaków?

- Nie.

Nick westchnął i poprowadził Cole'a przez śnieg sięgający kolan do linii drzew.

- Prawdopodobnie od tamtego wydarzenia przeszło tędy parę śnieżnych burz...

- I? - spytał Cole.

Weszli między drzewa, które w oczach Cole'a były po prostu bożonarodzeniowymi choinkami. Nie potrafiłby nawet rozpoznać, czy to świerki czy sosny.

- Jestem ciekawy, co tak podnieciło sroki - powiedział Nick. Dowiedzieli się już po przejściu dziesięciu metrów. Ptaki były bardzo zajęte. I trafiła im się nie lada uczta. Ilekroć śnieg zasypywał odkryty przez nie skarb, biły skrzydłami, by go strzepać. Cała twarz trupa została już wydziobana.

- Teraz już rozumiem, co w poczcie elektronicznej oznaczało „wyczyszczenie".

Usłyszeli za sobą skrzypienie śniegu, ale nie odwrócili oczu od trupa.

- Jezus, Maria, Józefie Święty! - ochrypłym głosem wyszeptał kierowca wozu patrolowego.

Nick gestem podniesionej dłoni zatrzymał policjanta.

Sroki poderwały się z wrzaskiem i wzniosły w powietrze. Wieczne optymistki - będą krążyć aż do zmroku. Nick oderwał gałąź sosny i, używając jej jak miotełki, zmiótł śnieg z ciała odzianego w czarną kurtkę z dermy.

- Dłonie są przymarznięte do lodu wewnętrzną stroną - zauważył Nick. - To oznacza, że był jeszcze ciepły, kiedy go tu rzucono. Ciepłe dłonie rozpuściły śnieg, a potem woda zamieniła się w lód. I dlatego też dłonie, chociaż odsłonięte, nie są wydziobane. Lód jest twardy, ptaki nie dały rady.

Zjawili się starszy agent i drugi policjant stanowego patrolu. Kierowca radiowozu poszedł wymiotować między drzewa.

Jego kolega był bardziej pragmatyczny.

- Czyja sprawa? - spytał.


- Nasza - odparł Cole. - FBI go znalazło, FBI poprowadzi sprawę.

- Morderstwo to działka policji stanowej - upierał się policjant. - Chyba że wydarzyło się w Dystrykcie Columbia albo w jakiejś specjalnej sytuacji.

- Sytuacja jest specjalna i sprawa nasza - odparł Cole.

- Szeryf nie będzie ronił łez - mruknął policjant. - Jeśli to nie okaże się czymś więcej, niż głupotą faceta, który zamarzł po pijanemu, to będzie to już drugie morderstwo w naszym okręgu w ciągu niespełna dwóch tygodni.

Cole i Nick wlepili wzrok w policjanta.


9

Hotelowy pokój wypełniało ciepłe światło ustawionych na stole lamp. Dalton Cole odwiesił słuchawkę telefonu i poinformował Nicka:

- Ekipa dochodzeniowa właśnie wylądowała. O świcie będziemy mieli wyniki sekcji zwłok.

Teraz zwłoki leżały na marmurowej płycie w miejscowym zakładzie pogrzebowym.

- Chyba tego drugiego nie będziemy odkopywali - powiedział Nick.

- Nie - zgodził się Cole. - On już nam nic nie powie.

Szczegóły śmierci i życia „tego drugiego" znajdowały się w policyjnych raportach i fotografiach z miejsca zbrodni, rozrzuconych na kapie łóżka Cole'a.

Brian Luster. Trzydzieści sześć lat życia zakończonego w dniu, w którym agenci Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej przejęli elektroniczną pocztę. Przyczyna zgonu: postrzał w pierś, czoło i skroń. Miejsce zgonu: podrzędny motel. Dwukrotnie skazany
za poważne przestępstwa kryminalne, dwukrotnie odsiadywał karę.

- Urodził się i wychował w Kalifornii - mruknął Nick. - Po cholerę przyjeżdżał do Idaho, żeby dać się zabić?

Cole spojrzał na zegarek.

- Kilku naszych agentów węszy, żeby się tego dowiedzieć. Problem polega na tym, że musiałem im polecić, aby bardzo ostrożnie stąpali wokół znanych wspólników naszego nieboszczyka. Jeśli wyciągniemy ich z łóżek, przyciśniemy do muru, przestraszymy...

- To możemy spłoszyć tego, który dybie na Farona - dokończył Nick. - Musimy czekać do jutra, nim się czegoś dowiemy.

- Mamy rezerwacje na poranny samolot do Waszyngtonu.

- Z tych raportów i z tego, co mówił szeryf, wynika, że Luster nie jest stąd. A ten trup z lasu? W okolicy nie zgłoszono żadnego zaginięcia.

- Ale dlaczego tu? - odpowiedział pytaniem Cole. - Stąd jest cholernie daleko do Farona Searsa.

- Jesteś pewien, że Luster i ten chłopak z lasu mają coś wspólnego?


Cole siedział na hotelowym łóżku wpatrzony w fotografie. Na pytanie Nicka podniósł głowę i zmarszczył brwi. Lustro wiszące za Nickiem odbiło kiwnięcie głowy Cole'a.

- Ja też tak myślę - powiedział Nick. - Dwa morderstwa tego; samego dnia w promieniu trzydziestu kilometrów od budki telefonicznej to nie przypadek.

- Nie mamy czasu na „racjonalne przesłanki pozwalające uzyskać pewność, że..." i tak dalej.

- Musimy pokonać cholerny czas. Myśleć szybciej, szybciej wyciągać wnioski...

- My polujemy, Dalton. Nie mamy wiele czasu na myślenie.

- Co sądzisz o naszym partnerze? - spytał Cole.

- Jest dobra. A nasi szefowie? Ufasz im?

Cole wzruszył ramionami.

- Wszyscy znamy reguły gry.

- A Faron Sears?

- Żebym to ja wiedział, kim on naprawdę jest. - Cole pokręcił głową.

Nick wpatrzył się w Cole'a.

- Wiesz co ci powiem? Bez względu na to, czy Faron jest celem, ofiarą, niewiniątkiem czy też kimś, kto całą sprawę wyreżyserował w ramach jakichś zagrań politycznych, to wcześniej czy później będziesz musiał go wystawić.

Cole zamrugał powiekami.

- Ty i ta twoja partnerka jesteście w środku. I macie szperać, żeby się dowiedzieć, kto zdradza Farona. Wcześniej czy później, przekroczycie granicę przez niego zakreśloną. I wtedy będziesz musiał go wystawić.

- Racja. Ale postaram się zrobić to delikatnie.


10

Zabójca leżał nagi na łóżku. W pokoju nie paliło się światło. Noc czy dzień - co za różnica? Był tu. Był tu teraz. I będzie podczas nadchodzącego „potem". Tylko kiedy? A to, co było „przedtem", stanowiło jedynie czas oczekiwania. Lata oczekiwania i niedosytu. Nie
był wówczas jeszcze świadomy potrzeby uznania. Teraz jest. Źródłem siły jest obecność!

Będę wszechobecny, postanowił.

Przypomniał sobie wszystko, powtarzał w myślach, niczym wspaniały film. Każdy gest, każde słowo i mruknięcie utrwalające poszczególne sceny na ekranie wieczności...

I we wszystkich scenach on był zawsze reżyserem, gwiazdą, najwyższej rangi artystą.

Świetnie się złożyło, że Chris mógł odegrać rolę Posłańca.

Jak to dobrze, że wówczas, bardzo dawno temu, pozwoliłem mu żyć, pomyślał zabójca. Chris Harvie, Posłaniec...

Rozpoznał go od razu, gdy przed jego domem wychodził z tego blaszanego zagranicznego samochodziku. Chris Harvie, chłopak, który spieprzył wszystko w swoim życiu. Trząsł się z zimna w tej czarnej kurtce. Powiedział mu, żeby wszedł. Zabójca siedział na sofie, Chris wiercił się w fotelu. Dawał mu do zrozumienia, że wie. Ale nie tylko on. Jego kumpel też wie - i wie u kogo jest w tym momencie.

- Nie gadaj, jesteś do tego stworzony - przekonywał mordercę Chris. - Robota pasuje do ciebie, jak ulał.

Następna scena: godzina druga nad ranem, w środę przed wieloma tygodniami. Kafejka na skraju miasteczka, o czterdzieści parę kilometrów od mojego domu. Lokal otwarty dzień i noc. Marne jedzenie, taka sama obsługa.

Morderca zjawił się tam o trzy godziny wcześniej. Ukrył samochód, założył czarne ubranie i rękawiczki, czarne wełniane nakrycie głowy maskujące twarz. Lornetka. Schował się za drzewami. Tej nocy nikt inny nie czuwał na zewnątrz.

Lornetka pozwoliła mu wpatrywać się w to, co działo się za oknami kafejki.

Widział kelnerkę w popielatej bawełnianej koszulce i niebieskich dżinsach. Tlenione włosy. Była jedyną osobą przy ladzie, siedziała na wysokim stołku, patrzyła na migające na dwunastocalowym ekranie telewizyjnym obrazki.

W lokalu był jeszcze kucharz. Biała bawełniana podkoszulka, poplamiony fartuch. Łysawy.

Żółte przepierzenia między stołami, przy stołach pusto.

Między zmarzniętymi drzewami było zimno i ciemno. Wędrował tylko wiatr.

O pierwszej czterdzieści z szosy skręciła pod lokal Toyota. Za nią żadnych innych reflektorów. Chris miał na sobie świecącą czarną kurtkę. Jego pasażer spełniał swoją rolę: był Obcym. Płaszcz i spodnie, które nie pasowały do miejsca i okoliczności. Obaj weszli do kafejki. Zajęli miejsce w boksie najdalej od kelnerki. Podała im kawę i wróciła na swój barowy stołek.

Morderca czekał. Obserwował. Nie dostrzegł nic niepokojącego. Podszedł bliżej, przez cały czas kryjąc się w cieniu. Przemknął jak duch koło czerwonej Toyoty. Nikogo na tylnym siedzeniu. Ściągnął z głowy wełnianą czapę. Otworzył drzwi kafejki. Zabrzęczał dzwonek przybity do framugi.

Czuł podniecenie idąc do boksu, w którym tamci usiedli. Wsunął się na ławkę obok Chrisa, docisnął go do ściany. Wyczuwał każde jego drgnięcie. Pilnował każdego ruchu jego towarzysza.
Kupiony przez dom wysyłkowy „zegarek" na rękę (w rzeczywistości detektor pól magnetycznych) wibrował - żadnych mikrofonów.

- Jest! - powiedział Chris. - Mój człowiek. Mój człowiek punktualny jak zegarek.

- Dziękuję za przyjście - odezwał się Obcy. - Musimy porozmawiać.

- Muszą tylko słabi - odparł zabójca.

- Świetnie! - pochwalił Obcy. - Widzę, że nie jest pan tylko chytrym na pieniądze głupim specjalistą. Miałem nadzieję, że tak będzie, ale nie byłem pewny. Wiem, że nie pieniądze pana kuszą. A więc dlaczego pan tu przyszedł? Ja sam panu odpowiem na moje pytanie...

I odpowiedział, nim morderca zdołał wymyślić taktyczne kłamstwo:

- Chciał pań sprawdzić, czy Chris stanowi dla pana niebezpieczeństwo. I czy jego przyjaciel wie, co wie Chris. A wie. To jest nasza polisa. Przyjechałem tu, przynosząc panu szansę wzniesienia się ponad wszystko. Jeśli nie sądzi pan, że potrafi wykonać
to, co mam zamiar zaproponować... jeśli nie jest pan dostatecznie sprawny... to zapomnimy o tym, co wiemy o pańskiej przeszłości, i znikniemy z pańskiego życia.

- Zaraz, zaraz... - odezwał się Chris.

Morderca przerwał mu:

- Mogę wykonać wszystko.

- No tak, zakładam, że w tym zakątku wszechświata dobrze pan sobie poradzi.

Nie mogłem powstrzymać rozdygotania, nie mogłem zaprzeczyć prawdzie.

- Słyszałem, że jest pan zabójcą - powiedział Obcy i wzruszył ramionami. - Zabijać potrafi byle kto.

- Ja nie jestem byle kto. Ja jestem wyjątkowy, mam moc...

Następne słowa Obcego trafiły w samo sedno:

- Moc trzeba umiejętnie wykorzystywać.

- Pozostaje pytanie, czy potrafisz wykonać robotę? - odezwał się Chris.

- Robotę? - w głosie mordercy pojawiła się pogarda.

- Tu nie chodzi o robotę - poprawił Obcy. - Z tego, co mi powiedział Chris i z mojej obserwacji wnoszę, że pan nie chce żadnej roboty. I nie robotę chcę zaproponować.

- A co?

- Misję.

Zalała mnie fala miłego ciepła. Zrozumienie i ulga. W chwili wielkiej jasności morderca pojął wszystko. Wreszcie „kiedy" stało się „teraz".

- Tak - odparł.

- Co panu powiedział Chris?

- Wspomniał o dwóch... misjach - odparłem.

- Na początek dwóch. Żeby sprawdzić.

- Niby co sprawdzić? - żachnął się Chris. - Powiedział mi pan, że będą dwa duże kontrakty. I za to ma pan dobrze zapłacić. I zapłaci pan.

- Wszyscy zawsze płacą - wtrącił morderca.

- No i sprowadziła nas tu zaliczka. Niech nikt nie zapomina, że ja jestem... pośrednikiem. Agentem. I Brian też. Należy się nam nasza dola. I żadnych kombinacji. Kto spróbuje wykiwać Briana, będzie żałował do śmierci. Ten człowiek - wskazał na mordercę palcem - nigdy nie zawiedzie. Można mu zaufać.

- Skąd ta pewność? - zapytał Obcy.

- Jak to skąd? - Chris czuł, że ogarnia go wściekłość.

- Tylko z pańskiego opowiadania wiem, kim on jest.

- Hej! Nazywasz mnie kłamcą? - obruszył się Chris. - Briana nazywasz kłamcą?

- Dotykaliście czegoś? - spytał morderca.

- Że co? - zdziwił się Chris.

Obcy umoczył serwetkę w resztce kawy w kubku, przetarł blat stołu, cukiernicę, łyżeczki i boki krzesła obitego plastikiem.

- Co się dzieje? - burknął Chris.


Morderca wyszedł z boksu, stanął przed kontuarem, gdzie rezydowała kelnerka, i spytał:

- Kucharz jest na zapleczu?

- Hej, Matt! Obudź się! - Dziewczyna zmagała się z zapalniczką, usiłując wykrzesać ogień. - Matt, klient jest głodny!

W wyciętym w ścianie otworze, służącym do podawania, pojawiły się głowa i ramiona kucharza.

- Co przygotować? - mruknął. Jego wzrok nie wychwycił błyskawicznego ruchu dłoni w czarnej rękawiczce.

Suchy głośny trzask na pograniczu huku. Dziewiątka podskoczyła. Kucharz runął do tyłu, a na jego piersi eksplodowała czerwona plama. Drugi trzask. I rozerwany na kawałki splot słoneczny pod drugą czerwoną plamą. Trzecia kula utkwiła w szczycie łysej
czaszki.

Morderca obrócił się w stronę zamarłej kelnerki i patrzył na nią ponad oksydowaną na czarno lufą pistoletu. Zbielałymi wargami, z których zwisał papieros, jęknęła:

- Cholera!

Szkarłatna mgiełka pokryła szybę okna za plecami kelnerki. Jak ścięta padła na ziemię, zapalony papieros spadł jej na szyję. Morderca pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do kuchni. Chris i nieznajomy usłyszeli ostatni strzał, oddany na wszelki wypadek.

Kiedy morderca wrócił na salę, Chris i Obcy stali. Chris mamrotał, powtarzając ostatnie słowa kelnerki:

- Cholera! Cholera! O pieprzona cholera! Coś ty... co ci strzeliło do łba?

Zadzwonił dzwonek kasy, gdy morderca nacisnął guzik otwierający szufladę z pieniędzmi. Wygarnął z przegródek wszystkie banknoty i dwudziestki z dna szuflady, a następnie wepchnął je do kieszeni czarnej kurtki Chrisa.

- Oto doskonała sceneria napadu rabunkowego.

Obcy wpatrywał się uważnie w mordercę.

- Jestem tym, za kogo się podaję.

- O tak - wyszeptał Obcy. - Nie mam wątpliwości.

Chris powtarzał:

- O cholera, niech mnie szlag trafi!

Morderca nie mógł powstrzymać uśmiechu: wszystko w swoim czasie. Gdy wyszli na zewnątrz, Chris zwymiotował całą swą odwagę na śnieg. Obcy zwrócił się do mordercy:

- Ofiarowuję ci szansę zademonstrowania światu twojej mocy. Nie raz, ale dwa razy. By...

Morderca dokończył za niego:

- By miliony oczu mogły to zobaczyć i miliony głów kornie się skłonić.

- Tak - potwierdził Obcy.

- Czekałem na ciebie - powiedział morderca. - Nawet nie wiedziałem, że czekam. Ale wreszcie przybyłeś!


Obcy wręczył mordercy bardzo grubą kopertę. Był w niej notebook, modem, instrukcje obsługi i fotografie. Obcy powiedział:

- Wszystko, co w tej fazie masz wiedzieć, znajdziesz w kopercie. Jedno musisz dziś wybrać.

- Co takiego?

- Musimy stąd uciekać! - zawołał Chris z samochodu.

- Będziemy utrzymywać łączność. Musisz mieć kryptonim. Wybierz.

- Nazywaj mnie M. Mściciel. Monarcha. Mocarz. A ty będziesz Przewodnikiem do tego, co moje, co na mnie czeka. Jesteś P. Być może nigdy nie poznają naszych prawdziwych nazwisk - szepnął - ale będą drżeli, gdy ich dotknę. Obiecaj mi to, Przewodniku!

I wówczas.

- O, Bogowie! - dłoń Przewodnika zbliżyła się do twarzy mordercy, najpierw ujęła ją pod brodę, potem zasłoniła oczy, nakazała uklęknąć w śniegu. I poczuł przypływ mocy, siły i wiedzy.

Chris raz po raz naciskał na klakson.

Wszystko w swoim czasie.


11

Sallie siedziała tam, gdzie ją umieścili.

Po wprowadzeniu Daltona do pokoju w wieży, Monk wrócił i oddał Sallie w ręce kobiety z Shaker Heights w Ohio, która wraz z mężem porzuciła swój skład części samochodowych, zrezygnowała z całosezonowego biletu na mecze Cleveland Indians oraz z miejsc w synagodze, by przenieść się do Dystryktu Columbia i „pracować z Faronem". Wolontariuszka przedstawiła Sallie aktywistów z Alabamy, Nowego Meksyku, Oregonu oraz „po prostu z każdego innego miejsca" - starych, młodych, białych, czarnych,
Azjatów i Latynosów, którzy tu są „żeby pomagać Faronowi".

Wolontariuszka nie przedstawiła jednak Sallie mężczyzny z krótko, po wojskowemu przystrzyżonymi włosami, który pojawiał się wszędzie, gdzie pojawiała się Sallie.

Następnego dnia, kiedy Cole i Nick przebywali w Idaho, Sallie wędrowała po pomieszczeniach kwatery głównej Farona. Często zamykała się w toalecie, gdzie zapisywała to wszystko na temat personelu Fama, co warte było sprawdzenia przez FBI. Zaczęła też
prosić o spotkanie z Faronem.

- Dobry pomysł - skomentował Jon Leibowitz i uśmiechnął się. - Musimy to zorganizować, gdy tylko będzie można.

O piątej po południu Sallie poszła do kobiety z Shaker Heights j ponowiła swoje żądanie spotkania z Faronem.

- Zastanawiam się jak to załatwić, moja droga - odparła kobieta.

Kiedy jednak Sallie oświadczyła, że nie odejdzie, póki „to" nie zostanie załatwione, kobieta podała jej plastikowy kubeczek truskawkowego jogurtu.

- To na wypadek, gdyby załatwianie trwało dłużej, niż się spodziewasz - dodała.

Kubeczek po jogurcie leżał już w śmieciach, a kobieta dawno poszła do domu, kiedy Jeff Wood znalazł Sallie na kanapie w poczekalni przy wielkim holu. Krótko ostrzyżony ochroniarz ziewał wsparty o framugę drzwi.

- Dlaczego pani nie poszła? - spytał Wood.

- Nie zrobiłam jeszcze tego, co zaplanowałam na dziś. Nie poznałam Farona.

- Może jutro.


- No to poczekam. Tutaj. - Poklepała kanapkę.

- Robi się pani niewygodna - stwierdził Wood.

- Nie płacą mi za to, żebym była wygodna.

W holu tykał stary zegar.

- Niech pani nie odchodzi - powiedział Wood i odwrócił się na pięcie.

- Nie ma obawy - mruknęła do znikających pleców.

Po siedmiu minutach zapiszczał telefon w kieszeni kurtki Krótkoostrzyżonego. Wysłuchał uważnie, po czym poprowadził Sallie dwa piętra wyżej pod zamknięte drzwi, gdzie straż pełnił Monk.

- Proszę usiąść - powiedział czarnoskóry olbrzym do Sallie, a Krótkoostrzyżonemu wydał polecenie: - Otrzymasz wiadomość przez telefon, kiedy będzie mogła wejść. - Ponownie zwrócił się do Sallie: - I nie zajmij mu całej nocy, siostro. Zrozumiałaś?

Zbiegł ze schodów, nie czekając na odpowiedź.

- Już jedenasty dzień, a ja siedzę w poczekalni, pomyślała.

Zapiszczał telefon w kieszeni Krótkoostrzyżonego. Mężczyzna przyłożył słuchawkę do ucha i po dwóch sekundach kazał wejść Sallie do środka.

Gabinet znajdował się piętro niżej niż pokój medytacji. Ale, podobnie jak tam, ściany były wyłożone ciemną solidną boazerią. Na jednej ze ścian wisiała wielka oprawiona plansza z ryżowego papieru, przedstawiająca rysunek wykonany czarnym tuszem. Prosty rysunek - wielkie czarne koło. Przed biurkiem, na którym odpoczywała teraz klawiatura komputera i monitor, stały trzy krzesła. Za biurkiem w fotelu siedział Murzyn w koszuli z lejącej się niebieskiej materii. Faron Sears spojrzał na Sallie.

- Aha, więc to jesteś ty - powiedział.

Za plecami Sallie zamknęły się drzwi.

- To znaczy kto?

- Widziałem cię przez okno. Dziś rano.

- Byłam tu przez cały dzień. I wczoraj rano. Nie wiedział pan o tym?

- Wiedziałem, że Dalton ma partnerkę. Założyłem, że odeszła wraz z nim.

- Pańscy ludzie nic panu nie powiedzieli?

- Nie.

- To niedobrze.

- Przepraszam. Podobne potknięcia już się nie wydarzą.

Jego uśmiech wydał się jej raczej smutny, niż przebiegły.

- Nie przypominasz agentów FBI, których znam. Dlaczego nosisz w kieszeni odznakę?

- Nasza praca polega...

- Nie pytam, na czym polega twoja praca, ale o ciebie.


- W takim razie nie muszę odpowiadać.

- To prawda. Nie musisz. - Czekał w milczeniu.

Ten jego cholerny delikatny uśmiech, pomyślała. Wcale nie wydaje się taki stary.

- Ma pan na myśli to, że jestem czarna? Co robi Murzynka w FBI?

Milczał.

- Że jestem kobietą?

Nadal milczał.

- Kim jestem, według pana? - Pytania stwarzają potrzebę udzielania odpowiedzi. Odpowiedzi stwarzają możliwość sterowania rozmową, odciągania uwagi od... - Moja praca wymaga... - zaczęła.

- Mówisz w kółko to samo. Czego się boisz?

- Niczego się nie boję i wiem dobrze, jaką pułapkę pan przygotowuje. Zaraz pan zapyta, że skoro się nie boję, to dlaczego...

- Dlaczego spodziewasz się pułapki?

Czuła pot spływający jej między piersiami. Czuła, jak wilgotnieje jej stanik, który nagle wydał się zbyt ciasny.

- Czego pan ode mnie żąda? - Dlaczego mój głos sprawia wrażenie szeptu? - zapytała samej siebie.

- Chcę wiedzieć - odparł.

- Ponieważ... policjanci... a FBI jest największą organizacją policyjną… ponieważ policjanci zawsze mogą coś zrobić. W każdej minucie i sekundzie.

- Coś dobrego? - spytał. Skinęła głową. - W jakiej dziedzinie?

- Czy nie czuje pan smrodu, który nas dusi? Tam, na ulicy! - wyszeptała. - Zabija. Dusi wszystkich. Dzieci, ludzi starych, nisz i czy wszystko, na co pracowali moi rodzice... Nikt mnie nie zmusi, abym w tym smrodzie żyła i siedziała z założonymi rękoma.

Prawie leżę na jego biurku, pomyślała nagle. Uniosła się i usiadła wyprostowana.

- To nas nigdzie nie doprowadzi - oświadczyła.

- Już cię doprowadziło tu - zauważył.

- Ktoś chce pana zabić.

- Czy to też jest ten smród, z którym chcesz walczyć?

Skinęła głową.

- Czy chcesz tylko walczyć ze smrodem, czy też znaczą coś dla ciebie ideały, o które ja walczę?

Usłyszała ciche otwieranie drzwi. Obróciła się błyskawicznie, a jej dłoń pomknęła bezwiednie do biodra, na którym... nie miała broni.

- Oo! - powiedziała stojąca w progu kobieta. - Myślałam, że jesteś sam.


Lauren Kavenagh obrzuciła Sallie bacznym spojrzeniem.

- Pracowała pani przez cały dzień i zostaje na nadgodziny?

Lauren miała na sobie suknię z pracowni projektanta mody. Nieosiągalną jak na możliwości budżetu agentki FBI. Suknia przewiązana była paskiem. Opadające na ramiona włosy bezbłędnie ułożone. Usta perfekcyjnie umalowane.

- Jeszcze nie jest tak późno - odparła Sallie. - Poza tym jestem przyzwyczajona do nieregularnych godzin pracy.

- Czyżby? - powiedziała Lauren. - Faron, powinieneś zapoznać się ze świeżymi analizami, które otrzymaliśmy dzięki naszemu nowemu programowi... - Stanęła obok niego, jedną dłoń położyła na oparciu fotela, palcami drugiej zaczęła stukać w klawiaturę komputera, wywołując plik.

Faron wpatrzył się w ekran komputera.

- Te sprawy to twoja działka, Lauren - mruknął cicho.

- Ale ty wszystko firmujesz.

Faron westchnął. Przypatrywał się barwnym wykresom i zestawieniom, które kolejno przemykały przez ekran. Lauren natomiast spoglądała na kobietę po drugiej stronie biurka. Było to twarde, wymowne spojrzenie. Sallie nie odwróciła wzroku.

- Wszystko wydaje się w jak najlepszym porządku - stwierdził Faron.

- Doskonale - odparła Lauren. - Wobec tego zostawiam was samych.

Wychodząc, powiedziała do Sallie:

- Cieszę się, że pani się dopasowała do naszego grona.

- Robię, co mogę - odparła Sallie.

- Nie wątpię.

Po wyjściu Lauren w pokoju zapanowała cisza.

- Moim zadaniem jest utrzymanie pana przy życiu - wznowiła temat Sallie.

- Czy to będzie trudne?

- Nie będzie łatwe. Niech mi pan powie o ludziach Monka.

- On się upiera, żeby ktoś zawsze przy mnie był. Mówi, że to na wypadek, gdybym czegoś potrzebował. Nie przeciwstawiam mu się.

- Może będzie pan musiał. Może my będziemy musieli. No a jego ludzie?

- Nie są bardziej jego, niż moi.

- Iloma dysponuje?

- Nie mam pojęcia.

- Czy są uzbrojeni?

- Nigdy go nie pytałem. On wie, że nie byłbym zadowolony, gdyby chodzili z bronią.


- Nie być zadowolonym, a zakazać, to są dwie różne rzeczy.

Faron uśmiechnął się.

- Nie jesteś głupia.

- Więc co z bronią?

- Konieczność tego wymaga - odparł Faron. - Czasami przemoc zneutralizować można tylko siłą. Czy asystenci Monka noszą broń? Nie wiem. Czy ufam Monkowi na tyle, by mu pozwalać podejmować w tej sprawie decyzje? Tak. Czy spytam go o broń? Zapytanie podważałoby moje zaufanie do niego. Owszem, powinienem to zrobić w sytuacji krytycznej. Mam u siebie FBI. Czy sytuacja może być jeszcze bardziej krytyczna?

- Mam nadzieję, że w takiej nigdy pan się nie znajdzie.

Faron spytał:

- Panno... Agencie... Jak mam się do ciebie zwracać?

- Sallie.

- Prawdziwe imię?

- Tak.

- Podoba mi się.

- Proszę powiedzieć swoim ludziom, że Dalton i ja musimy zawsze wiedzieć, gdzie pan jest. I zawsze mamy być do pana dopuszczani. Bez zwłoki, bez zadawania pytań.

Faron wzruszył ramionami, uśmiechnął się i wyraził akceptację skinieniem głowy.

- Nie ma nic, co... Tej nocy nic nie powinno się wydarzyć. Pójdę teraz do domu.

- Śpij dobrze - powiedział. - I przestań się bać.


12

Senne majaki...

Gdzieś w zakątkach świadomości tliła się pewność, że to sen. Ten sen.

...Biegnie. Jest zimno. Okropnie zimno. Śnieg. Drzewa. Jary. Potoki. Skały. Serce bije, nogi umęczone. Z trudem łapie oddech. Już nie może... Szybciej, musi biec szybciej... Szlak przysypany głębokim śniegiem. Śpiesz się! Biegnij! Wrony snują się po stalowym niebie. Jest głodny. Potyka się, upada. Wstawaj, wstawaj, biegnij! Czerwone plamy na wzgórzach bieli. Jakiś dźwięk... biegnij...! coś za mną, ktoś za mną... Biegnij! Słyszy tętent kopyt...

Obudził się. Leży w łóżku. Na plecach. W pokoju jest cierąco, prześcieradło jest mokre od potu.

Powoli odzyskuje oddech. Spokojnie, spokojnie! To był tylko sen. Tylko sen. Serce przestaje szaleć.

Nick zapalił lampę na stoliku. Jego czterdziestkapiątka leży na nocnym stoliku. Woli ją, niż dziewięciomilimetrowego służbowego Glocka. Magazynek Glocka jest co prawda sporo pojemniejszy, ale nowoczesny pistolet nie ma tej siły zatrzymywania w miejscu przeciwnika, jaką ma czterdziestkapiątka, pomyślana na początku wieku jako broń dla amerykańskich żołnierzy, by mogli przeżyć szarże muzułmańskich fanatyków Moro, nacierających z szablami.

Czterdziestkapiątka to doskonała broń, by pokonać cudzego Boga, pomyślał Nick. Po co powierzać życie czemuś mniej pewnemu? A czym można odeprzeć sen?

Wciąż ten sam sen.

Zamknął oczy. I wyobraził sobie, że słyszy brzęk butelki, o którą trącił szklanką kiedy otwierał szafkę. Do świtu pozostało kilka godzin. Trzeba do niego dotrzeć, a wtedy praca pozwoli o tym nie myśleć. Będzie dobrze. Nie musisz tego robić! Nie musisz otwierać szafki i sięgać po butelkę. Nie rób tego!

A zresztą! Co to szkodzi, jeśli robisz to wiedząc, że wcale nie musisz.

Właśnie, święta prawda. Wcale nie musisz, nie musisz, nie musisz...

Zacisnął dłonie na wilgotnym prześcieradle.


13

Cole po raz drugi nalał sobie do kubka kawy z miniekspresu, po czym spuścił nogi z łóżka, żeby włożyć buty. Za oknami świat przekształcał się z czarnego w szary. Przedświt złagodził żółtą jaskrawość żarówek pokojowych lamp. Rozejrzał się. Ten hotelowy
pokój przypomina coś, co nazywam „domem".

Cole wynajmował dwupokojowy apartament w wielopiętrowym budynku tuż za niewidzialną granicą, która oddzielała właściwy Waszyngton od jego dzielnic położonych już na obszarze stanu Maryland.

Pokręcił głową: dlaczego wynająłem mieszkanie, które przypomina pokój hotelowy?

Zabrzęczał telefon komórkowy. Przyłożył do ucha słuchawkę.

- Słucham.

- Jest pan raczej trudno osiągalny jak na kogoś, kto oświadczył, że z nami zostaje - odezwał się kobiecy głos.

Lauren Kavenagh. Dzwoni z Waszyngtonu odległego o półtora tysiąca kilometrów.

- Nie spodziewałem się pani telefonu - powiedział.

- W pańskim biurze powiedziano mi, że wyjechał pan. Uparłam się, że muszę z panem porozmawiać, więc podano mi ten numer. I powiedziano, że być może pod nim pana znajdę.

- I znalazła pani.

Lauren dzwoniła pod bezpieczny numer FBI, specjalnie zainstalowany dla celów obecnej operacji. Tam jej odpowiedziano w imieniu nieistniejącej firmy konsultingowej, że ich pracownik jest uchwytny tylko za pośrednictwem komórki. Rozległ się dzwonek aparatu hotelowego.

- Co to było? - spytała Lauren.

- Nic takiego - odparł, gdy hotelowy telefon zadzwonił po raz wtóry. - To tylko drugi aparat.

- Gdzie pan jest?

Spojrzał na zimne już smażone jajka na śniadaniowej tacce, dawno temu przyniesione z hotelowej kuchni. Na łóżku leżały rozrzucone fotografie z miejsca zabójstwa.

- W cudzym mieszkaniu - odparł.


- Ma dziewczyna szczęście - powiedziała Lauren. - Kiedy pan do nas wpadnie?

- Dziś chyba mi się nie uda. Mamy jakiś problem? - spytał.

Hotelowy telefon zamilkł.

- Nieobecność każe sercu zadawać pytania -odpowiedziała przysłowiem. - Zastanawiam się, co też pan robi... dla nas. Czy jest pan wart swego honorarium.

- Jest z wami panna Pickett, prawda?

- O tak. Jak najbardziej. Od samiutkiego rana. Wczoraj była do późnego wieczoru. Dziewczyna umie nabijać godziny.

- Mamy wiele do zrobienia. Trzeba przeprowadzić pełną analizę...

- Aaa! Analizę. Pan jest jedynie obserwatorem poczynań analitycznych czy też może zamierza pan sam przyłożyć do nich rękę?

- Dopilnowuję, żeby praca była wykonana. A właściwie to po co pani dzwoni?

- Zauważyłam, że od paru dni pan się nie pokazuje.

- Tęskni pani za mną?

- Jeszcze nie. Ale jest coś, o czym powinien pan wiedzieć.

- Dlaczego nie powie pani tego Sallie? Każde z nas jest w pełni upoważnione.

- Pan jest szefem zespołu. A ja zawsze załatwiam sprawy na najwyższym szczeblu. - Podała mu informację, którą jej zdaniem powinien otrzymać, i odwiesiła słuchawkę, nie mówiąc „do widzenia".

Cole podszedł do telefonu hotelowego i zadzwonił do pokoju Nicka Shermana.

- Nie odpowiedziałeś, kiedy dzwoniłem - powiedział policjant. - Dlaczego?

- Byłem zajęty - odparł Cole. Usłyszał westchnienie. - Wydajesz się zmęczony. Dolega ci kolano?

- To nic takiego. Mamy identyfikację tego faceta z poderżniętym gardłem. Christopher J. Harvie.

- Jesteś spakowany? - spytał Cole.

- Zawsze jestem spakowany. Dlaczego pytasz?

- Wracamy do Waszyngtonu.


14

Park Wojskowy w Newark jest trawiastym trójkątem wolnej przestrzeni, wcinającym się w przemysłowe miasto New Jersey. Jedną z ozdób parku jest odlane z brązu popiersie Johna Fitzgeralda Kennedyego, drugą - stare lufy armatnie, spoglądające w niebo. W ciągu dnia park należy do gołębi i pracowników okolicznych biur, w ciągu nocy pojawiają się szczury i obwąchują owiniętych szmatami bezdomnych, śpiących na ławkach. Tego piątkowego popołudnia park się odmienił. Już w południe obok popiersia Kennedyego ustawiono przenośną drewnianą estradę. O trzeciej po południu przestępowało przed nią z nogi na nogę kilkaset, może nawet pięćset osób, wbijając w ziemię śnieg, który spadł poprzedniego dnia.

Faron Sears wszedł na estradę punktualnie o trzeciej. Oklaski odbiły się od szklanych ścian budynków, tworzących po obu stronach parku miejski kanion. Dobiegający z kolumn głośnikowych głos Farona przebił mroźne powietrze:

- Polityka to nie jest coś, co nam wmawiają w telewizji. Telewizja jest polityką.

Trzy ekipy telewizyjne rejestrowały każde słowo. Szarzyzna dnia połykała jasne smugi reflektorów.

- Nie cała polityka to telewizja, ale wszystko co nadaje telewizja jest działaniem politycznym. Komediowe seriale uczą nas, że głupota jest kwintesencją zabawy. Ścieżki dźwiękowe z podłożonym śmiechem tresują nas niczym psy Pawłowa. Chciwość, brutalność
i bohaterstwo, które oglądamy w serialach policyjnych jest przykrojona na miarę dwudziestojednocalowego ekranu. Talk show każą nam wysłuchiwać obcych ludzi, łgających na temat swego seksualnego życia. Reklama wykorzystuje muzykę, która zawsze była katalizatorem wyobraźni, jako tło do zmuszania nas do kupna tego, na co producenci telewizyjni zawarli umowę z fabrykantami. Reklama narzuca nam gusta. Mówi, co musimy mieć, co mamy robić.

Tu i tam w tłumie ludzie potakiwali.

- Dzienniki telewizyjne składają się z informacji, które reporterzy akurat mają pod ręką, żeby wypełnić czas między reklamami. Tylko przypadkiem prawda przemknie przez ekran podczas emisji dziennika. Rzeczywistość nie określa i nie ustala ram dzienników
telewizyjnych. Wiadomości ekranowe nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Wiadomości są tym, czym politycy i czysty przypadek je czynią. A film o jedenastej na głowę bije rzeczywistość, prezentując widzom schematyczną fikcję.

Sallie stała blisko estrady. Żadnych gwizdów. Nikt nie rzuca kamieniami. Nikt nie przerywa okrzykami. Nikt nie przeszkadza. Nie ma nikogo z jedną ręką pod płaszczem. Ale nawet gdyby ktoś taki był, co mogłaby poradzić? Była bezbronna.

- Polityka to już nie to, co dawniej! Od czasu, kiedy ludzie po raz pierwszy się stowarzyszyli, aż do chwili powstania wielkiej chmury nad Hiroszimą, polityka znaczyła zupełnie co innego, niż znaczy dziś. Wtedy - ciągnął - polityką było to, co robiliśmy jawnie, publicznie. Oznacza to, że istniała przestrzeń prywatności. Być może tylko niewielu szczęśliwców mogło w tej przestrzeni się zamknąć, ale istniała. Istniała również jakaś granica, poza którą można było się skryć przed światem i tam spokojnie żyć. I można było za sobą zaryglować drzwi. Istniały wtedy dwie rzeczywistości: publiczna i prywatna. Chociaż były między nimi współzależności, stanowiły obszary o osobnych wymiarach.

Zrobił pauzę.

- Bomba atomowa położyła temu kres. Położyło temu kres społeczeństwo konsumpcyjne, w którym trzeba sprzedawać i kupować zaplanowaną przestarzałość. Położyła temu kres telewizja. I cybernetyka.

Kongresman - były kongresman - Jon Leibowitz stał po drugiej stronie ulicy i rozmawiał przez telefon komórkowy.

- Polityka to nie to, co nam wmawia telewizja - powtórzył Faron. - Jeśli polityka nie jest tym, czym była przedtem, to czym jest?

Faron zrobił kolejną pauzę. Uśmiechnął się i wyrzucił w stronę tłumu rękę z wyciągniętym palcem.

- Zniknęły pojęcia „prywatny" i „publiczny". Jest tylko jeden obszar skomplikowanej rzeczywistości, obejmujący wszystko. Jeden obszar, obejmujący kosmos galaktyk nazywanych państwami lub korporacjami, w którym istnieją systemy słoneczne nazywane
stanowiskami pracy. Każda drobina energii promieniuje na drugą drobinę energii. W tym kosmosie każdy nasz oddech jest zjawiskiem politycznym.

Faron wziął głęboki oddech.

- Zastanówcie się: czy w dzisiejszym świecie możecie zrobić coś, co nie należałoby do domeny polityki? Może zesrać się...


Sallie wyczuła, że tłum się krzywi. Wulgaryzmy w ustach polityka nie należały do dobrych obyczajów.

- ...albo głośno wykrzyknąć parę ordynarnych słów? Otóż nie. Istnieją przepisy regulujące sprawy defekacji w miejscach publicznych i normy dotyczące ubikacji w domach. Istnieją zakazy używania ordynarnych słów. Tylko przestańcie myć zęby - ciągnął - a zagotuje się w Amerykańskim Stowarzyszeniu Stomatologów, zaś jego lobbyści w Kongresie zaczną latać jak szaleni. A co zrobią firmy produkujące szczotki do zębów? A jak zareagują fanatycy, którzy uważają, że fluoryzowanie wody to komunistyczny spisek? Adwokat może wykorzystać dowód niemycia przez was zębów, żeby przekonać sąd o potrzebie zamknięcia was w szpitalu psychiatrycznym. Jeśliby wielu z nas przestało myć zęby, zbankrutowałyby fabryki pasty, ich pracownicy stanęliby w kolejce po zapomogi dla bezrobotnych, a akcjonariusze zwróciliby się do rządu o ulgę podatkową.

W tłumie rozległ się śmiech.

- Każde słowo, które wypowiadacie, należy do domeny polityki. Zawsze nas zmuszają do zajmowania politycznie poprawnego stanowiska, każde bowiem ugrupowanie, środowisko, zbiorowisko ludzi może nam wszystkim sprawić wiele przykrości, jeśli któryś
z nas wyda z siebie choćby jeden dźwięk, jakiego nie znoszą grupowi czy środowiskowi cenzorzy. Słowa nadają kształt naszym myślom. Czy cokolwiek innego kształtuje świadomość? Polityka kształtuje świadomość. Tak długo, jak amerykańscy prezydenci
myśleli o mojej matce, jako o „kolorowej", nie musieli się martwić jej losem.

Jest i ona, pomyślała Sallie, widząc Lauren Kavenagh idącą w kierunku Leibowitza. Musiała już to wielokrotnie słyszeć. Czy nadal słucha jego wystąpień?

Skrajem Parku Wojskowego jechały samochody, czerwone światła stopu migały nieustannie w szarzyźnie kończącego się dnia, gdyż kierowcy zwalniali, chcąc zobaczyć, co też tu się dzieje, a potem naciskali na pedał gazu. O dwa skrzyżowania dalej zatrzymał się ciemny wóz. Na tylnym siedzeniu znajdowali się Dalton Cole i Nick Sherman. Kierowca FBI przywiózł ich służbowym samochodem z lotniska w Newark.

Cole oddał Nickowi Berettę w kaburze, zapasowy magazynek, służbową legitymację i kajdanki.

- Przejdę się - powiedział.

- Nie podoba mi się, że chodzisz bez broni - mruknął Nick.

- Według e-mailu do mordercy mamy jeszcze ponad dwa tygodnie...


- Tak. I już zostawił nam dwa trupy.

- Do zobaczenia. - Cole wyszedł na chodnik, słuchając wzmocnionego głosu Farona.

- Skoro, więc zmieniło się pojęcie polityki - ciągnął Faron - musiało się też zmienić nasze życie. Nas wszystkich. Moje, wasze.

Godziny pracy, a tylu tu ludzi, pomyślał Cole.

Widział nie tylko łachmaniarzy, ale i pracujących. Tłum w połowie składał się z mężczyzn. Rasowa i etniczna mieszanka. Ta kobieta w okularach w kształcie kocich oczu i o niebieskich włosach musi być babką. Plecaki dwóch chłopaków i dziewczyny wskazywały na szkołę średnią.

Cole przeszedł za estradą, gdzie przechwycił czujne spojrzenie Nguyena.

Głos Farona rozchodził się po New Jersey:

- ...więc co to wszystko praktycznie oznacza? Dla was, dla waszego bytu?

Inspektor FBI spacerował między gapiami, stojącymi na chodniku po przeciwnej stronie ulicy.

- Nowa rzeczywistość nakazuje: pilnie obserwujcie! Zresztą tak jak zawsze powinniście byli to robić i wielu z was to robiło. Zwracajcie uwagę na to, kim jesteście, i ile realnego wpływu posiadacie na to, co się dzieje. Nie ufajcie wczorajszym politykom, którzy
chcą was prowadzić ku jutru. Dla nich polityka polega na tym, by uzyskać wasz głos, żeby w weekendy wciąż mogli grać w golfa.

Sprzedawca ze sklepu obuwniczego, dygocący w otwartych drzwiach, nie zwrócił najmniejszej uwagi na przechodzącego Cole. Ojciec sprzedawcy spędził dwadzieścia trzy lata przy taśmie produkcyjnej fabryki obuwia w Cleveland. W tym sklepie obuwniczym połowa asortymentu pochodziła z Korei, a dwadzieścia procent z Meksyku, dokąd przeniosła się fabryka z Cleveland, wyrzucając na bruk wszystkich robotników.

- Jeśli polityk nie rozumie, że rzeczywistość uległa zmianie - ciągnął Faron - to nie wierzcie temu, co wam mówi. Jeśli nie uznaje, że Yakuza, triady, kolumbijskie kartele narkotykowe, rosyjska mafia i amerykańska Cosa Nostra są poważnymi siłami politycznymi, to znaczy, że polityk ten jest skończonym głupcem.

Cole zauważył Sallie, stojącą przy samej estradzie. Dobra agentka, pomyślał. Obserwuje ludzi, którzy mogą stanowić zagrożenie. Ale przecież Sallie też nie ma broni.

- Czy w naszym nowym świecie osoba, która pragnie być waszym przywódcą, pilnie obserwuje rzeczywistość? Czy on lub ona zdaje sobie sprawę, że w naszym kraju, będącym rzekomo tyglem, w którym wszystko się stapia, mury forteczne i zastępy prywatnych policji otaczają dzielnice bogaczy? - grzmiał Faron.


Cole minął kilka okien wystawowych zabitych dyktą, przeszedł obok drzwi z chromowaną otwartą kłódką, zwisającą w zimnym powietrzu.

- Jesteśmy coraz mniej narodem, a coraz bardziej światem plemion, w których czynnikiem determinującym jest przynależność etniczna, bogactwo i miejsce zamieszkania.

Tuż za drzwiami z kłódką znajdował się zakład fryzjerski, który podczas przerwy obiadowej stosował specjalne zniżki.

- Nie zmieniły się reguły i zasady moralne, które definiują istotę ludzką. Nie zmieniły się od czasu, kiedy wyszliśmy na ziemię z wody, ale teraz...

Cole przeszedł koło pizzerii, sprzedającej na wynos i z dostawą do domu. Poczuł zapach sera, pepperoni i jeszcze czegoś... Otwarta kłódka!

- ...jak mamy sobie radzić, aby mieć to, czego potrzebujemy i czego chcemy...

Tam! Dwa budynki wstecz, pierwsze piętro budynku z zabitymi dyktą witrynami. Otwarta kłódka. Otwarte okno. Najbliższy policjant jest po drugiej stronie ulicy, w parku, obrócony tyłem do potencjalnej kryjówki snajpera.

Trzeba biec. Trzeba wślizgnąć się w mroczną pustkę, do której pasemka dziennego światła wdzierają się przez szpary między płatami dykty. Wraz ze światłem do wnętrza wciska się wiatr, wzbijając kurz i poruszając pozostawionymi wszędzie śmieciami.
Zgnieciony w kulę papier przetacza się po pustej przestrzeni, w której stoi tylko równie pusta skrzynia.

W głębi drzwi na zaplecze. Uchylić drzwi. Drugie pomieszczenie z wydzieloną ubikacją. Schody na górę pną się zygzakiem przy ścianie. Na pierwszym piętrze przygaszone światło wypełnia otwór drzwiowy. Trzeba iść samym skrajem schodów, żeby nie skrzypiały. Powoli, stopień po stopniu. Pierwsze piętro.

Dalton wychylił twarz za framugę drzwi. Przy oknie w głębi nie umeblowanego pokoju stał mężczyzna wpatrzony w park. Opierał o udo kolbę sztucera z celownikiem optycznym.

Daltona dzieliło od strzelca trzynaście, może czternaście metrów. Dwadzieścia ostrożnych kroków. Nie wolno poruszyć powietrza...

Z tego typu karabinu Lee Harvey Oswald zdążył oddać trzy strzały w ciągu siedmiu czy dziewięciu sekund. W ciągu tych kilku sekund zmienił się świat.

Jest już o sześć bezszelestnych kroków bliżej. Ma do pokonania jeszcze dziewięć kroków. Mężczyzna jest biały. Około trzydziestu pięciu lat, wysoki. Włosy krótko przycięte. Narciarska kurtka. Czarne skórzane buty.


Grzmiący głos Farona wdziera się przez okno, wypełnia cały pokój.

- Siła przymusza, władza działa...

W dolnej szybce podzielonego szprosami okna, do połowy podniesionego, Daiton widzi odbicie swojej sylwetki. Jest coraz bliżej, coraz bliżej. Do strzelca wysyła telepatyczny nakaz: nie patrzw dolną część okna! Nie odrywaj wzroku od swojej ofiary na estradzie!

Strzelec odwraca się...

Cole rzuca się przed siebie, wyciąga rękę, wystawia wskazujący palec i krzyczy:

- Bum!!!

Strzelec wzdryga się odruchowo, Cole odpycha na bok lufę sztucera, ale dostaje cios w żebra kolbą. Zatacza się do tyłu, chwyta jednak koniec lufy, ciągnie, kolanem kopie strzelca w brzuch. Zostaje brutalnie odepchnięty i pada na ziemię. Na pachwinę spada ciężko stopa. Straszny ból zmusza go do poderwania się i pozostania w skulonej pozycji. Nie na długo. Kolba karabinu trafia w policzek, powala Cole'a na podłogę. Zimna stalowa lufa wypełnia
mu usta. Czuje smak oliwy do smarowania broni.

- Władzę i potęgę kreują okoliczności oraz wybór...!

Rączka zamkowa z trzaskiem przesuwa się do przodu, wprowadzając nabój do lufy.

- Jeszcze go nie zabijaj! - mówi Monk.


Dalton siedział na tylnym fotelu limuzyny. Jon Leibowitz i Jaff Wood zajęli fotele naprzeciwko. Snajper i Nguyen pozostali na zewnątrz. W ciemnych szkłach Nguyena odbijał się park i ludzie, opuszczający teren po zakończeniu wiecu.

- Co innego mogłem zrobić? - spytał Cole.

- Co skłoniło pana do zrobienia tego, co pan zrobił? - zapytał Jeff Wood, weteran z Wietnamu.

- Instynkt. - Cole podniósł wzrok na trójkę, która „pomogła" mu wejść do limuzyny i zablokowała drzwi. - Telewizja - dodał.

- Życie to nie policyjny serial - mruknął Monk.

- Nie oglądam policyjnych seriali, ale przynajmniej raz do roku jakiś program ze starymi kawałkami z Dallas, z otwartym oknem składnicy książek, i oglądam historyczny popis Oswalda. Trafiam też na wiele innych programów, które pokazują, że ktoś czegoś
zaniedbał.

- Jesteśmy bardzo wdzięczni, że ryzykował pan życie dla Farona - powiedział Leibowitz - ale zastanawiamy się, co w ogóle skłoniło pana do wejścia do tego budynku. To raczej nie pasuje do konsultanta.

- Bardzo pasuje, jeśli konsultant chce pod innym kątem spojrzeć na swego klienta w akcji.

- Aaa, więc to analityczny umysł nakazał panu wejść do opuszczonego budynku? - spytał Leibowitz.

- Lepiej nazwać to ciekawością.

- Widzę, że ten pan jest już na pierwszym stopniu do piekła - wtrącił Monk.

- Bardzo mnie dziwi, że zatrudniacie snajpera.

- Tak jak pan powiedział: telewizja - wyjaśnił Monk. - My też oglądamy te wszystkie programy.

- Więc zatrudniacie uzbrojonych ochroniarzy? Ilu? W jakich okolicznościach? Gdzie i kiedy, i...

- To nie wchodzi w zakres pańskich obowiązków - powiedział Jeff Wood. - Nie musi pan o tym wiedzieć.

- Czy Faron otrzymywał jakieś pogróżki? - spytał Cole.


- Faron jest samotnym zwiastunem nowego - odparł Wood. - W takich sytuacjach zawsze istnieje niebezpieczeństwo.

- Z którym potrafimy sami sobie dać radę - wtrącił Monk.

- Co o tym sądzisz? - spytał Wood Leibowitza.

- Moim zdaniem nie stało się nic wielkiego. Uszczerbku doznała tylko miłość własna pana Cole'a. No i oberwał trochę, choć powinien być szczęśliwy, że nie więcej. Myślę, że wszyscy się czegoś nauczyliśmy.

- Nie będziemy zawracali głowy Faronowi pańską przygodą - oświadczył Leibowitz. - Niech mu pan o tym nic nie mówi. I żadnych meldunków w tej sprawie do pańskiej firmy, żadnych przecieków do prasy. Nikomu ani słowa.

- Monk? Co ty na to? - spytał Jeff Wood.

- Jeśli pan Cole chce dalej sprawiać kłopoty, to niech trochę poćwiczy - odparł Monk.


16

Pociąg wystukiwał swą codzienną melodię. Cole jechał do Waszyngtonu sam, za oknem przemykał mu zszarzały już świat, ale miejscami rozjarzany bukietami płonącego gazu u wylotu kominów rafinerii, świat gett, które skupiły się wzdłuż torów. W drodze limuzyną do stacji kolejowej w Newark Jeff Wood powiedział mu:

- Faron lubi podróżować ze swymi ludźmi.

Oznaczało to, że Faron, jego doradca prawny, szef ochrony Monk i wojenny strateg Wood będą jechali w sąsiednim wagonie wraz z dziesiątką „nie swoich ludzi", z których kilku na pewno rozpozna Searsa. Nieco dalej, w tym samym wagonie co Cole, jechali Nguyen i jeden z goryli Monka.

Szum w pociągu pędzącym w przedwieczornym chłodzie zmienił na chwilę barwę, gdy ktoś za Cole'em otworzył drzwi z sąsiedniego wagonu i potem je zamknął.

Złocisty kostium, krótka spódnica powyżej kolan i oto obok Cole'a usiadła Lauren, odsuwając z twarzy pukiel kasztanowych włosów.

- Nie rzuci się pan na mnie? - zapytała.

- Pierwszy nigdy na nikogo nie napadam - odparł.

- Nie sądziłam, że odgrywanie bohatera leży w pańskim stylu. Dlaczego pan to zrobił?

Wyglądaj przez okno, żeby nie widziała twoich oczu i nie mogła wyczytać w nich kłamstw, podpowiedział sobie.

- Kiedy zobaczyłem, że trzeba coś zrobić, to...

- ...ta decyzja przyszła sama - zakończyła za niego. - Logiczne. Tylko, że trzeba oprócz tego mieć w sobie naturalną odwagę, by decyzję zrealizować.

Teraz na nią spójrz.

- Nie było wyboru. Obdarzyła go uśmiechem.

- Natychmiast zorientował się pan, co jest grane, wiedział pan, co trzeba zrobić, i zrobił, co się narzucało.

- Na zrobienie takiej analizy nie miałem czasu.

Ponownie odrzuciła spadający na twarz pukiel.

- Analizy bywają instynktowne, niekoniecznie wypracowane punkt po punkcie. Podobnie planowanie. Wiem, że pan nie planował. Ja na przykład planowałam, że spotkam rycerza na białym koniu, i co z tego?


- Chyba się ziściło, prawda?

- Myśli pan o Faronie?

Potwierdził skinieniem głowy.

- Teraz jest w większym stopniu Merlinem niż sir Lancelotem.

Pociąg parł przed siebie z usypiającym, regularnym jak dźwięk metronomu stukotem.

- Jak go pani poznała?

- Jest pan biografem?

- Tylko to nam pozostało, pani i mnie. Zapisywać strony historii.

- Czyżby? - Cynizm zabarwiła nutką humoru. Wyjrzała przez okno, za którym niedługo miała nadejść noc. - Byliśmy w tej samej grupie na kursie dla pracowników, organizowanym przez MIB, Multinarodowe Instrumenty Biznesu, z siedzibą w Santa Cruz. Jedna dziwaczna kobieta. I jeden czarny. Były skazaniec, choć niezupełnie, bo wyrok został unieważniony. Przez pierwsze kilka miesięcy nosił okulary. Faron ma świetny wzrok. Okulary ukrywały ogień w spojrzeniu. Kiedy było się obok, czuło się zapach dymu.

- A pani była obok?

- Bliżej niż ci wszyscy chłopaczkowie w MIB, w białych koszulach i precyzyjnie zawiązanych krawatach. Ale oni bali się jego bicepsów, nie umysłu.

- A czego pani się bała?

- Wszystko w nim mnie przerażało - odparła Lauren. - On właśnie owo wszystko reprezentował: czarny radykał z więzienną przeszłością, domorosły geniusz pchający się w wielki biznes. - Spojrzała CoIe'owi w oczy. - Wie pan, że byliśmy kochankami?

Rytmiczny stukot pociągu przypominał bicie serca.

- Jeśli chce się być kronikarzem historii, trzeba godzić się na dobre i... - Cole myślał, że Lauren powie „złe", ale powiedziała; - ...to, co było, minęło.

- Kiedy przestała pani się go bać?

- Nie pamiętam.

- Nie wygląda pani na osobę, która kogokolwiek lub czegokolwiek się boi.

- Strach to przedziwna rzecz. Ginie pod maską. Człowiek włoży odpowiednią maskę i sam się dziwi, co potrafi zrobić i kim być.

Lampy na wysokich słupach oświetlały tory. Pociąg pędził przez chaotyczną strefę podmiejskich magazynów, składów i fabryk. Mignęła na chwilę gigantyczna tablica ogłoszeniowa na tylnej ścianie budynku z czerwonej cegły. Reflektory wycelowane w zbitkę słów:
GWARANTOWANE NISZCZENIE TAJNYCH DOKUMENTÓW.

- Ja mówię, pan milczy. Myślałam, że ludzie pracujący w konsultingu są rozgadani.

- Mam swoje wady - odparł. - Dlaczego była pani dziwaczna?

- Pochodzę z Kalifornii. Trzeba wierzyć w to wszystko, co opowiadają o Kalifornijczykach.

Na chwilę zamilkła, potem zaczęła znów mówić: - W latach siedemdziesiątych wciągało nie tylko disco. A ja byłam kiedyś młoda...

- Teraz nie jest pani stara.

- Mam mniej więcej tyle lat co pan, i nikogo nie oszukamy.

- Może to i dobrze - skłamał. - Pokolenie surferów?

- Nie. Urodziłam się po złej stronie torów kolejowych. Plaże i piękne wille zostały po lewej, slumsy rozlały się po prawej. Mama umarła, kiedy miałam dziesięć lat. Za dużo papierosów i stukania w klawisze kasy w supermarkecie. To było jeszcze przed tym, jak
pojawiły się kasy elektroniczne i odczytywane przez nie kody na towarach. Trzeba było z całej siły naciskać dźwigienki. Tata pracował w magistracie - kiedy był trzeźwy. W moim domu nie było czasu na surfing, na żadne narty wodne. Ani pieniędzy na nic
lepszego niż bardzo poślednie szkoły.

- Mogło być gorzej.

- Nie wiem.

- I wtedy pojawił się Faron.

- I wtedy pojawił się Faron. Nawet nie odważyłam się do niego odezwać, aż dopiero któregoś dnia... na parkingu, podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramieniu. Jeden zwykły niewinny dotyk. I ten płomień w jego oczach. Powiedział wtedy: „Nie martw się. Zawędrujemy w lepsze miejsca!".

- Wygląda na to, że miał rację - zauważył Cole.

- Z początku wcale mi się tak nie wydawało. Ale byłam wtedy jeszcze taka młoda. Nie rozumiałam jego gry, jego posunięć. W partii rozgrywanej przez byłego więźnia i pewnego siebie biznesmena postawię zawsze na kryminalistę. Kryminalista zawsze rozpatrzy problem pod każdym kątem, pozna go na wylot. Faron wystawił największego rasistę w całym budynku. Jednego z głównych dyrektorów. Bydlak znęcał się nad Faronem. Nazywał go czarnuchem i zapowiadał, że szczytem kariery dla czarnego może być w biznesie wystukiwanie tekstów na klawiaturze komputera.

- No i jak się domyślam, Faron go nagrał - powiedział Cole.

Lauren zaśmiała się.

- Był pan kiedyś w więzieniu?

- Znam życie - odparł enigmatycznie. - Jak pani i nasz przywódca trafiliście z biznesu do...

- Do tego pociągu? Dobry adwokat o lewicowych poglądach z San Francisco, nagranie rasistowskich wypowiedzi dyrektora, MIB w obliczu pozwów sądowych na miliony dolarów, pikietowanie sklepów, które sprzedają ich komputery.


- Co to dało?

- Dużo - odparła. - Faron dostał dwudziestoletni kontrakt. Sporą zaliczkę w gotówce i kontrakt na peryferyjne oprogramowanie wszystkich komputerów MIB. MIB mogło kupować tylko od Farona, ale Faron mógł sprzedawać każdemu. MIB myślało, że to
dobry interes. Dadzą czarnuchowi parę dolarów za peryferyjne oprogramowanie, wycenione jak można najniżej. I tak musieliby je przecież kupować i płaciliby drożej. Byli pewni, że pozbyli się go tanio i w sumie zarobili.

- I któregoś dnia zdali sobie sprawę, że programy Farona praktycznie wszystko kontrolują - skonstatował Cole.

- Zgadza się. Na komputerowej autostradzie Faron miał wszystkie stacje benzynowe. Nie tylko dla komputerów MIB, ale wszystkich innych. Nie było łatwo do tego dojść. Skończyły się pieniądze, które wygrał, programy robiły psikusy, spaliły się nam magazyny, Ale Faron parł dalej. Pomogły pieniądze z polisy ubezpieczeniowej od ognia.

- I wtedy była już pani z nim? - spytał Cole.

- Jakże mogłabym nie być? - Na jej twarzy pojawił się pełen zadumy uśmiech. - Faron potrzebował kogoś, kto zająłby się szczegółami administracyjnymi, podczas gdy on realizował wizje. A ja potrzebowałam kogoś, kto potrzebuje mnie i kto jest na tylq
charyzmatyczny, by mnie przy sobie zatrzymać.

- I nadal jest pani z nim...

- Nie tak, jak przedtem. Charyzma z czasem traci moc. Ale i tak byłam Numerem Dwa w jego imperium. Miałam większą władzę, niż mogłam kiedykolwiek marzyć. Byłam bogatsza niż w marzeniach, ale... Co robi człowiek, który dotarł już do celu i pozostało mu jeszcze masę czasu?

- Nie mam pojęcia. A co pani zrobiła?

- Postanowiłam trzymać się tego, co mam. Ale wtedy się zaczęło... Kiedyś, kiedy usiłował mi wytłumaczyć, dlaczego rzuca to wszystko, co ja... to znaczy my zbudowaliśmy z takim wysiłkiem, powiedział, że to tak, jakby ktoś nagle załadował mu wiodący
program, który podporządkowuje sobie inne programy, i że wreszcie dostrzegł istotę rzeczy. Odparłam mu wtedy, że już mam za sobą etap LSD...

Po paru sekundach zadumanego milczenia dodała:

- I kiedy narkotykowa euforia mija, w mózgu pozostaje pustka.

- Ale została pani z nim.

- Chyba tylko dlatego, żeby zobaczyć, dokąd to wszystko zaprowadzi.


- A jak pani przypuszcza, dokąd zaprowadzi?

- Może pan mi powie, kiedy tam dotrzemy.

Pociąg parł ze stukotem do swojego celu.

- Zaciągnął pan u mnie dług - powiedziała.

- Co takiego?

- Zaryzykował pan życie, żeby ocalić mojego eks-kochanka, a nadal przełożonego, który przekształca się w narodowego guru. Oczywiście jest pan stukniętym niedorajdą, ale słodkim facetem.

- Słodkim?'

Dotknęła jego opuchniętego policzka.

- Boli?

- To nie boli. - Cofnęła dłoń, a Cole spytał: - ja zaciągnąłem dług?

- Tak, próbując zastrzyknąć w moje życie jakiś analityczny eliksir. Nie prosiłam o to. Muszę teraz robić rachunki sumienia. Tak, jest pan u mnie zadłużony. Poza tym wyjawiłam moje skryte myśli. I Farona. Istnieje prawny obowiązek dyskrecji, kiedy jest się wynajętym pracownikiem. Ja jej nie zachowałam. A ponieważ wpadło panu do głowy, że trzeba zostać bohaterem, oto są i skutki. Dźwiga pan moralny dług.

- Ile on wynosi, a raczej co wynosi?

- Teraz już nie wolno panu mnie zdradzić.

Cole patrzył w brązowe oczy.

- Jeśli pan to zrobi, nie zazna pan spokoju. Będę dręczyła pańskie sumienie. Poza tym należy mi się wyjaśnienie, dlaczego niepozorny konsultant rzuca się z gołymi rękami na strzelca wyborowego i gdzie nauczył się skradać jak pantera. Ale nie teraz. Zostały jeszcze dwie godziny jazdy, zamierzam porozglądać się po prawdziwym świecie sennych urojeń i utnę sobie drzemkę. Proszę mnie obudzić, gdy dotrzemy do celu.

Zamknęła oczy, nie czekając na odpowiedź.

Pociąg rytmicznie klekotał w zupełnych ciemnościach. Czasem tylko pojedyncza lampa przy torach ujawniła linię drzew. Na twarz Lauren zsunęło się parę pukli kasztanowych włosów - przesłoniły zamknięte oczy. Zlodowaciała noc ze świstem ocierała się o szyby
wagonu.

Sallie szła przejściem między fotelami. Usiłowała utrzymać równowagę na rozkołysanej podłodze. Cole powinien być w którymś z wagonów na przodzie.

Jeden rząd foteli został odwrócony w kierunku przeciwnym do kierunku jazdy. Powstał jakby przedział. W nim właśnie siedział Faron. Na kolanach miał komputer. Włączony ekran rzucał niebieskawy odblask.


- Proszę siadać - powiedział, zabierając płaszcz z przeciwległego fotela i kładąc go na siedzeniu obok. - Niech pani tu chwilę ze mną zostanie.

Krótko przystrzyżony ochroniarz siedział obok, za przejściem pośrodku wagonu.

- Pan pracuje. Nie będę panu przeszkadzała - usiłowała się wykręcić.

- Tylko nawiguję - odparł. - Zostaw nas na chwilę - zwrócił się do ochroniarza.

Ochroniarz skinął głową, wstał i poszedł parę rzędów dalej, do Mońka.

- No już, proszę siadać. Proszę mi dotrzymać towarzystwa, kawał drogi przed nami...

Było tyle samo powodów, by zostać, co iść dalej. Usiadła, dłońmi wygładzając zmarszczki na spodniach, jakby to była zbyt krótka spódnica, którą należało zasłonić kolana.

- Nawigował pan - powiedziała. - Po którym oceanie?

Faron odłożył na bok komputer.

- Wie pani, co to jest Internet?

- Słyszałam, ale wolę, by mi pan dokładniej wyjaśnił.

- Internet jest jak gigantyczny elektroniczny zbiór cybernetyczny, do którego włączyć się może każdy, kto ma komputer i dostęp do linii telefonicznej. I ten ktoś staje się cząstką wielkiej sieci wymiany informacji. Internet nie śpi. Żyje dwadzieścia cztery godziny na dobę i ciągle rośnie. Zawsze jest...

- Czym jest?

- Tym, czym się w danym momencie staje. Gdyby George Orwell pisał o prawdziwym roku 1984, to musiałby zauważyć, że Internet właśnie wtedy w Stanach Zjednoczonych przekroczył pierwszy tysiąc użytkowników. Teraz z Internetu korzysta siedemnaście milionów ludzi w stu krajach świata. Użytkownicy, zwykli ludzie, a nie
Wielki Brat.

- I... nawiguje pan w pociągu?

- Nie podłączyłem komputera do telefonu komórkowego i nie wystukałem numeru Internetu, ale kiedy poprzednio to zrobiłem, przegrałem e-mail na dyskietkę... Elektroniczną pocztę. Stworzyliśmy pierwszą „polityczną stronę", miejsce w cybernetycznej przestrzeni, gdzie można podłączyć się do mnie i do innych ludzi, którzy są podłączeni do mnie. Powstała jakby „tablica ogłoszeniowa". Zbiór wiadomości i pytań od każdego, kto się podłączy. Interaktywne zgromadzenie ludzi.

- Ilu ich jest?

- Około stu czterdziestu siedmiu tysięcy.

- Stu czterdziestu siedmiu tysięcy?!


- Nie wszyscy są aktywni jednocześnie. Ale w jednym czasie jest ich około dwóch tysięcy. Komentarze i pytania kierowane do mnie lub na mój temat.

- I jak pan sobie z tym radzi?

- Czytam, przeglądam wszystkie wiadomości, a kiedy znajdę coś... inspirującego, wystukuję na klawiaturze moje uwagi. Wszystkie pytania i moje odpowiedzi zachowane są w elektronicznej pamięci, do wglądu dla każdego. Oczywiście, staram się o pełne
zabezpieczenie. Pełniejsze niż samo hasło. A mojego hasła nikt nie zna. Nawet Lauren.

- A więc ma pan sekrety przed Lauren?

- Podobnie jak pani przed Cole'em, - Wskazał głową komputer. - Co czterdzieści pięć dni opróżniam moją stronę w Sieci. Usprawnia to napływ nowej poczty, zachęca użytkowników do powrotu. Cały dotychczasowy materiał zostaje przeniesiony na „permanentną tablicę ogłoszeniową". Przegrany na twarde dyski przechowywany jest w parunastu bibliotekach uniwersyteckich, które korzystają z moich dotacji.

- Myśli Przewodniczącego Farona, przechowywane po wsze czasy.

- Aż tak źle pani o mnie myśli?

- Nie... ja... To był żart.

Nie rób tego więcej, skarciła się w myślach, a głośno powiedziała:

- Innymi słowy, rozmawia pan ze swoimi wyborcami jakby w cztery oczy, a jednocześnie wygłasza przemówienie na cały kraj.

- I każdy, z kim w Internecie prowadzę dialog, zostaje wciągnięty w orbitę naszych spraw, wiedząc, że jednocześnie docieramy do mas.

- Jezus dotykiem uzdrawiający tłumy.

- Absurdalnie przesadzone porównanie - odparł.

- Dzisiejsze pana wystąpienie na wiecu w Newark... Nie było Wielkich tłumów.

- Jak wielkie miały być?

Zaskoczył ją.

- Informacje o wiecu zamieściliśmy w prasie dopiero wczoraj - wyjaśnił. - Zaledwie z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem, a mimo to przyszło ponad trzysta osób, nie licząc policjantów, wolontariuszy, opłacanych przeze mnie pracowników i agentów FBI.

- Było nas tylko dwoje.

- Może.

- Dlaczego tylko dwadzieścia cztery godziny przedtem?

- Tradycyjna metoda organizowania wieców politycznych polega na wielu dniach przygotowań i wczesnego ogłaszania w nadziei, że będzie to zauważone, że przyniesie skutek w postaci wysokiej liczby uczestników. Właśnie, sukces wiecu ocenia się liczbą ludzi, którzy uczestniczyli w wydarzeniu. Ja wybrałem inną metodę. To, że wcześniej nie informowałem o moim wiecu i w związku z tym fakt, że w ogóle ktoś przyszedł, już stanowi dziennikarską sensację. A media były tam licznie reprezentowane. I myślą przewodnią komentarzy będzie pytanie: „Jak oni to zrobili, że aż tylu przyszło?". I jeszcze jedno - ciągnął Faron. - Wczoraj obwieściliśmy w Internecie, że dziś w Newark odbędzie się wiec. Kiedy użytkownicy Internetu, którzy przeczytali informację, zestawią ją z głosami prasy, natychmiast wywołają z Internetu moje wystąpienie...

- Ponieważ pan szepce, świat nastawia uszu - powiedziała Sallie. - A w dobie komputerów i Internetu świat ma wielkie uszy.

- Niektórzy z użytkowników mogą nawet przeładować na swoje ekrany obraz wideo z całego wydarzenia. Mogą być na wiecu w Newark w dowolnej chwili bez czekania na dobrą wolę stacji telewizyjnych.

- I teraz znalazł się ktoś, kto chce pana powstrzymać.

- Nie boję się powstrzymywania - odparł. - Na to już jest za późno, jestem, moje słowa istnieją.

- Chyba pana rozumiem...

- Czasami chciałbym sam siebie zrozumieć - odparł. - Czasami pojmuję poszczególne elementy, ale nie ogarniam całości. Nie potrafię, to rozwija się poza mną, dokoła mnie. Dziś ewolucja postępuje niesłychanie szybko, przemyka obok prędzej od światła.

- I dokąd pan nas prowadzi?

- Ja stawiam pytanie inaczej: gdzie jesteśmy dziś i dokąd zmierzamy?

I po chwili milczenia ciągnął:

- Musiał pojawić się ktoś taki jak ja. I lepiej, że to jestem ja, niż Hitler, Rasputin czy Charles Manson. Internet już stał się narzędziem polityki. Włączyły się w niego skrajnie prawicowe milicje, są na nim obwieszczający się kandydaci na prezydenta. W Meksyku indiańscy rebelianci zasłaniają twarze czerwonymi chustkami, strzelają do wojska z karabinów M-16 i organizują kadry dowódcze przez Internet. Droga nie może wybierać, kto ma po niej chodzić. Ale być może moja szczepionka, uchroni nas przed cybernetycznymi potworami.

- Zupełnie nie rozumiem toku pańskiego rozumowania - stwierdziła.

- Ja także.

- I dokąd pan zmierza z tym całym bagażem myśli? - wyszeptała na koniec.

- Teraz jestem tu. - Uśmiechnął się. - Z panią. W pociągu.


17

- Więc mamy dwóch martwych, niegrzecznych chłopców - odezwał się Nick Sherman. Znajdował się razem z Cole'em i Sallie w jednym z anonimowych bezpiecznych lokali FBI w Waszyngtonie. Fotografie obu zabitych przyczepił pinezkami do tablicy na ścianie. - Christopher J. Harvie, lat trzydzieści dziewięć - powiedział pukając palcem w kolejne fotografie: policyjną, więzienną i pośmiertną mężczyzny w czarnej kurtce z dermy. - W wieku lat dziewiętnastu wystawiał czeki bez pokrycia, spędził rok w więzieniu w Oregonie. Przeniósł się do słonecznej Kalifornii, wielokrotnie aresztowany za drobne kradzieże, ani razu nie skazany, wreszcie schwytany z kieszenią pełną narkotyków. Po raz drugi karę odsiedział w Folsom.

Nick zaczerpnął powietrza.

- Niedobry chłopaczyna Numer Dwa. - Policjant przeszedł do fotografii z miejsca zbrodni w Idaho, z więzienia i wreszcie pośmiertnych. Na jednej widać było wytatuowanego niedźwiedzia. - Brian Luster, lat czterdzieści sześć. Brian należał do Aniołów Piekła, odsiedział dwa wyroki. Jeden za podpalenie, drugi za handel amfetaminą. Jego policyjny rejestr obejmuje dwanaście aresztowań za napady, dwa za podpalenie i jedno za napad z bronią w ręku. Jakaś kobieta złożyła przeciwko niemu skargę o gwałt, ale ją wycofała. Policja Los Angeles podejrzewa go o udział w napadzie na sklep Koreańczyka
i zatłuczenie właściciela na śmierć.

- Obaj przebywali razem w więzieniu - wtrącił Cole.

- Tak. „Uniwersytet" w Folsom. Gdzie obaj uchodzili za zwolenników Aryjskiej Ameryki.

- Ukryci aktywiści? - podsunęła Sallie.

- Nie sądzę - odparł Cole. - To nie ich styl. To zresztą nie istotne, bo komórka wywiadu FBI twierdzi, że AA składa się w siedemdziesięciu procentach z byłych kryminalistów. Poza tym są tam członkowie gangów motocyklowych, hakerzy. Mają powiązania z Europą.

- Tkwią w cyberprzestrzeni - powiedziała w zamyśleniu Sallie. - Tak jak Faron.


- W cyberprzestrzeni? Z kim rozmawiałaś? - zapytał Cole z lekceważącym uśmieszkiem.

- Wykonywałam tylko zadanie.

Cole pozostawił temat niedokończony.

- Możemy udowodnić związki Lustera i jego kumpla z AA? - spytał. - Będziemy mogli ustalić, co robili i czym się zajmowali bezpośrednio przed podróżą na tamten świat w Idaho?

- Dwudziestu agentów tylko tym się zajmuje - odparł Nick.

- Oni zamordują Farona dlatego, że jest Murzynem - odezwała się Sallie.

- Nie wyciągaj wniosków, póki nie masz dowodów - pouczył ją Cole. - Jeśli raz przyczepisz do czegoś etykietkę, to potem będziesz ślepa na wszystko inne. Póki nie pochwycimy mordercy, musimy być otwarci na każdy wątek.

- Może szybciej dotrzemy do celu po tym, co nasi przełożeni przygotowali nam na dzisiejszy wieczór - mruknął pod nosem Nick.

Kelnerka, podająca do stołu koktajle, ziewnęła. Stała koło drzwi na wprost lady barowej. Barman patrzył w ekran telewizyjny, wysłuchując rozmowy ze stanowym funkcjonariuszem do spraw rybołówstwa i zwierzyny łownej. Dostojnik ten przybył do Waszyngtonu, aby przedstawić swoje racje w Kongresie. Dwaj mężczyźni, siedzący w głębi sali, nie zwracali uwagi ani na ekran telewizyjny, ani na stojące przed nimi szklanki piwa.

Mężczyzna, siedzący naprzeciwko Cole'a, odsunął zimne szklanki na bok.

- Nie chcę znać pańskiego nazwiska, pan nie chce znać mojego. Nie mam ukrytego mikrofonu i mam nadzieję, że pan też nie.

- Obaj jesteśmy funkcjonariuszami tego samego departamentu - powiedział Cole. - Mamy pełne prawo z sobą rozmawiać i wymieniać informacje.

- Może, ale jeśli prokurator pozwoli sobie na jedno „może", to spuści wodę na lata naszej pracy i jedno uderzenie sędziowskiego młotka obwieści oddalenie sprawy.

- Co nasi przełożeni panu powiedzieli? - spytał Cole.

- Że jest pan funkcjonariuszem Departamentu Sprawiedliwości, prowadzącym dochodzenie w związku z możliwym zagrożeniem konstytucyjnych praw Farona Searsa.

- Czy powiedzieli panu, o jakie prawa chodzi?

- Dopiero wtedy, kiedy im oświadczyłem, że mogą się dać wypchać, jeśli mi tego nie powiedzą. I wtedy powiedzieli, że ktoś chce go zabić.

- To prawda.

- I to stanowi zakres pańskiego dochodzenia, panie... agencie? Czy też szuka pan sposobu, w jaki można by zamknąć nam buzie, pod pretekstem, że moglibyśmy pogwałcić prawa obywatelskie Farona Searsa?

- Widzę, że od dawna pracuje pan w Waszyngtonie.

- Jakim cudem się pan domyślił?

- Ścigam morderców, którzy zabili już dwóch ludzi.

- Nie kłamiesz?

- Nie mam czasu na kłamstwa.

- Niech mi pan nic nie mówi o czasie. Moja żona jest zdania, że nie rozwiedliśmy się jeszcze tylko z jednego powodu: wracam do domu tak rzadko, że nawet nie zauważyłem, iż nasze małżeństwo przestało istnieć. Dziś, kiedy akurat mogłem wyjść z biura
o ludzkiej godzinie, wzywają mnie na czwarte piętro i w jakimś zakazanym miejscu każą się spotkać z panem, kimkolwiek pan jest, i powiedzieć wszystko, co Departament Sprawiedliwości zebrał na temat Farona Searsa i jego imperium.

- Nie miałem pojęcia, że departament prowadzi śledztwo w sprawie Searsa.

- Oficjalnie nie prowadzi. Po prostu przeglądamy napływające informacje w ramach ogólnego nadzoru, zgodnie z nałożonymi na nas obowiązkami, wynikającymi z konstytucyjnej odpowiedzialności.

- Zabrzmiało to jak oświadczenie dla prasy - zauważył Cole.

- Bez komentarza. Nie mamy zamiaru burzyć spokoju Wall Street sensacją w rodzaju: „Departament Sprawiedliwości prowadzi dochodzenie". Zwłaszcza nie wtedy, kiedy sędzia federalny odrzuca wniosek przełożonych z czwartego piętra, którzy chcą zawrzeć
kompromis z osobą podej... przepraszam, z zainteresowaną stroną.

- W jakim pan jest wydziale? - spytał Cole.

Nieznajomy pociągnął łyk piwa.

- W moim zespole jest kilku prawników do spraw kryminalnych, ale przeważnie jesteśmy specami antymonopolowymi.

- Chcecie wrobić Farona Searsa w praktyki monopolistyczne?

- Słuchaj no, mój drogi panie tajniaku. Nas podnieca, kiedy możemy zrobić ciut więcej, niż tylko odbierać telefony. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wszyscy byli po stronie chłopaczków z wielkimi pieniędzmi. I ci chłopaczkowie nie lubią słuchać o praktykach monopolistycznych. Staliśmy się więc cząstką aparatu „federalnej regulacji rynku". Teraz, kiedy kasy oszczędnościowo-kredytowe zostały obrabowane, rezerwy funduszu bankowego wydane na dywidendy, zaproszono nas z powrotem
do gry. - Nieznajomy znowu upił łyk piwa. - W każdym razie na pewien czas. Ale jesteśmy spóźnieni, jeśli idzie o prawodawstwo, by móc skutecznie zająć się wszystkimi, począwszy od japońskich keiretsu do gigantycznej ośmiornicy, jaką jest Faron Sears, który działa na polu produktów i procesów produkcyjnych nie istniejących wówczas, kiedy ustawy antymopolistyczne były pisane.

- No tak, ale nie zaczęliście Faronowi Searsowi zaglądać przez ramię tylko dlatego, że akurat się napatoczył. Kto kazał go namierzyć?

Nieznajomy spojrzał w bok.

- Ja też nie od dziś jestem w tym mieście - zauważył Cole.

- No to pan wie, co to znaczy być przepracowanym i pozbawionym niezbędnych do działania środków federalnym funkcjonariuszem. Kiedy otrzymuje pan pakiet prawnie uzasadnionych skarg, wspierających je dokumentów, a wszystko zaopatrzone we wniosek z góry, to wie pan, że istnieje duże prawdopodobieństwo wykrycia wykroczenia przeciwko prawu. Wie pan też, że na sporządzenie tych papierków poszło wiele wysiłku i wywąchiwania. Innymi słowy, istnieją podstawy, by rozpocząć śledź... przepraszam: przegląd otrzymanych informacji w ramach ogólnego nadzoru.

- Kto panu spuścił na biurko pakiet dotyczący Farona Searsa? Skąd?

- Z różnych miejsc. - Prawnik z Departamentu Sprawiedliwości uśmiechnął się. - Zasadą ustaw antymonopolowych jest to, że gdy może istnieć wolny rynek, a jeden facet chce zagarnąć więcej, niż mu przysługuje, to jego koleżkowie z ulicy mogą zaprotestować.

- A więc otrzymaliście skargi i amunicję od konkurencji.

- Było kilka prywatnych interwencji...

- Nie wątpię. - Cole przez chwilę myślał. - Czy ktoś z Kongresu poszczuł was na Farona?

- Członkowie Komisji Sprawiedliwości są zaniepokojeni nowymi zjawiskami z dziedziny sytuacji rynkowej, w odniesieniu do praktyk monopolistycznych.

- Kto płaci za ich kampanie wyborcze?

- Chyba nie jest pan naiwny. Senator, który zainteresował się jakimś gigantem, niekoniecznie musi to czynić z racji wysługiwania się jakiejś innej potężnej grupie interesów.

- Niekoniecznie, ale...

- Może ten czy ów czyni to dlatego, że jego długoletni sponsor, wyznający tę samą polityczną wiarę, uważa, że - tu wstawiamy co uważa - główny nacisk pochodzi od tych, którzy naprawdę przejęli się sytuacją.

- Więc kto naprawdę chcę dobrać się do skóry Faronowi?

- Miliarderem człowiek staje się, kiedy załatwi milionerów... - odparł rozmówca Cole'a.

- Kto i jak? - naciskał Cole.

- Nieoficjalnie?

- Cała nasza rozmowa jest nieoficjalna.

Federalny prawnik wysączył resztkę piwa.

- Więc to jest tak…Sears buduje imperium w oparciu, jakby to powiedzieć, o plemienne powiązania. Sieć powiązań plemiennych. Albo o sieć komputerową. Pracownicy uczestniczą w zyskach. Uczestniczą w zyskach własnej operacji, własnego przedsiębiorstwa, a także w zyskach całej korporacji. Sears zaspokaja dodatkowe potrzeby pracowników pożyczkami. Mówiąc o dodatkowych potrzebach mam na myśli ambicje rozwojowe. Pracownicy mogą zakładać własne przedsiębiorstwa. Nie tylko związane z rynkiem komputerowym, ale na przykład sklepy, pralnie samoobsługowe, szkoły prywatne, stacje benzynowe, cokolwiek im przyjdzie do głowy. Otrzymują na to pieniądze z jednej z firm Searsa. W zamian za ten kredyt Sears zostaje właścicielem trzydziestu procent udziałów nowej placówki. Następnie informuje ogół swoich pracowników i szefów działów zakupów, że jeśli będą korzystali z usług takiej nowej placówki handlowej, usługowej czy produkcyjnej, to zwiększy się ich udział w ogólnych zyskach. I imperium rośnie.

- Jak to wygląda od strony prawnej?

- Dotychczas nie można się do niczego przyczepić - odparł ekspert od działań antymonopolowych. - Tak zwane horyzontalne monopole są praktycznie pominięte przez ustawy regulujące rynek. Zainteresowane firmy skrupulatnie przestrzegają wszystkiej
przepisów.

- Jak Faron załatwia konkurencję?

- Bardzo prosto. Rywal pragnie na rynku umieścić konkurencyjny produkt. Faron rozpuszcza plotki, że nie będzie on kompatybilny z istniejącymi systemami. A ponieważ rynek zasilają głównie jego systemy, nikt nie będzie kupował nowej zabawki konkurenta. Są też inne sposoby. Należąca do Farona firma, produkująca oprogramowanie, zapowiada swoje produkty na parę lat z góry, na długo przedtem, nim są gotowe do wypuszczenia na
rynek. To wypłasza konkurentów, którzy nie chcą ryzykować nakładów na przygotowanie swojej wersji, skoro Faron już to robi i ich wyprzedzi. Ale zapowiedziane przez Farona oprogramowanie w ogóle nie istnieje i może wcale nie zaistnieć. Permanentny związek Farona z MIB oznacza, że oni propagują jego oprogramowanie na całym świecie. Jeśli jest się wynalazcą czy twórcą programów, to dobrze jest wejść w kontakt z ludźmi Farona, aby być pewnym, że proponowany produkt jest kompatybilny i że jest dla niego miejsce na rynku. Pojawiły się zarzuty, że po takich „konsultacjach" Faron wypuszczał nowe programy pod własną firmą. Jeśli Faron zdecyduje, że będzie konkurował z czyimś produktem, to obniża cenę swojego. Ta czy inna jego firma będzie przez parę lat przynosiła straty tylko po to, żeby konkurent splajtował. Jego własnym firmom straty finansuje korporacja-matka. Kiedy konkurent zniknie z rynku, ceny produktów Farona idą w górę.

- Kogo naprawdę boleśnie załatwił?

- Faron przeważnie kaleczy przeciwnika, nie zabija. Pozostawia konkurentowi co nieco, żeby mógł nadal istnieć. Chodzi o zachowanie mitu wolnego rynku.

- Jakieś nazwisko? - zapytał Cole.

- Oczywiście - odparł prawnik i zamilkł.

Cole wpatrywał się w niego tak długo, że tamten w końcu mu powiedział.

- On wam dostarczył pakiet na Farona? A może wywierał jakieś naciski na Departament Sprawiedliwości? Może interweniował w Kongresie?

- Nie.

Z głośników telewizora rozległ się podłożony chóralny śmiech.

- Kto tak naprawdę napuścił departament na Farona?

- Jest ich kilku. Dwóch byłych podsekretarzy w Departamencie Sprawiedliwości. Zajmowali się właśnie walką z monopolami. Teraz się „uprywatnili" w dwóch wielkich waszyngtońskich firmach adwokackich. I obaj mi powiedzieli, że mają dwóch różnych klientów. Oprócz tego mógłbym wymienić kongresmanów, senatorów...

- Ale mi ich pan nie wymieni?

- Na czwartym piętrze nakazano mi zachowanie w tej sprawie daleko idącej dyskrecji. Nie chcemy narażać dobra naszego dochodzenia.

- Rozumiem - odparł Cole.

- Ludzie, którzy mają siłę i wpływy, by zmusić Kongres do działania, a Departament Sprawiedliwości do wszczęcia dochodzenia, nie muszą wynajmować rewolwerowców.

- Widzę, że ma pan wielkie doświadczenie z ludźmi, którzy takowych wynajmują - zauważył Cole.

- Niech pan spyta wszystkich moich profesorów na Harwardzie: korporacje nie wplątują się w morderstwa. - Prawnik zapatrzył się w swoją butelkę. Wzruszył ramionami. - Naprawdę trudno powiedzieć, kto chce zabić Searsa. Znam wielu, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby odwalił kitę. Bardzo wielu zbiłoby na tym fortunę. Faron Sears to półtonowa ośmiornica. Kto tam wie, co kupuje za miliony dolarów, które, jak dobry ojciec chrzestny, wsuwa pod materacyki kołysek kampanii wyborczych. I nie wiem, czy jest przestępcą. Może na pewnym poziomie paragrafy już nie działają?

- Dlaczego pańscy przełożeni kazali panu spotkać się ze mną? - spytał Cole.

- Czyżby pan sugerował, że w umysłach i sercach mają coś jeszcze poza czystym pragnieniem służenia prawu i sprawiedliwości?

Obaj głośno się roześmieli.

- Wie pan co - zaczął prawnik. - Jeśli to, co wydedukowałem w pracy, plus to, co mi powiedzieli, plus to niewiele, co usłyszałem od pana, dodane do siebie jest prawdą, to ten cały pasztet może okazać się bardzo trujący. I może nasi przełożeni kierowani rozsądkiem doszli do wniosku, że to, co wiem, powinno panu pomóc. I dlatego polecili mi, abym to panu powiedział. Tak, to był tylko zwykły rozsądek naszych przełożonych. Ich decyzja nie wynika z podszeptu serca ani gorącego umysłu. Chodziło im tylko o zabezpieczenie własnych tyłków. Teraz będą mogli z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobili wszystko, co należało, by galimatias, jaki powstał, był rozplątywany przy „pełnej koordynacji służb
federalnych
" i... tym podobne bzdury.

Na zakończenie, wstając już od stołu, nieznajomy oświadczył:

- Na pewno wiem tylko jedno. Jeśli pozwoli pan Faronowi, by dał się zabić, to nie chciałbym mieszkać z panem w jednej kamienicy.


18

Z przechwyconego listu elektronicznego do mordercy wynikało jasno, że za piętnaście dni rozpocznie się sezon polowań na polityków.

Agenci FBI łącznie strawili 3.112 godzin na odtwarzaniu z kawałeczków życiorysów Briana Lustera i Christophera J. Harvie'ego. Przeanalizowano raporty Agencji do spraw Narkotyków, Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, izb skarbowych, marshali
- federalnych urzędników będących odpowiednikami szeryfów - funkcjonariuszy służb więziennych i kuratorów sądowych. Rozmawiano z więźniami i policjantami.

Z dokumentacji sądowej wynikało, że znalezieni w Idaho denaci działali na rynku narkotykowym. Luster był mentorem odzianego w czarną kurtkę Harvie'ego. W razie potrzeby podnajmowali sobie innych kryminalistów. Luster opłacał się mafii działającej na Zachodnim Wybrzeżu. Obaj mieli mieszkania w Berkeley. Oba zostały przeszukane. Otrzymane z biura telefonów wyciągi rozmów nic nie dały. Rachunki wyciągnięte ze spodni zabitych i z koszy do śmieci pozwoliły ustalić, że w drodze z Kalifornii do Idaho zatrzymywali się w przydrożnych lokalach dla kierowców ciężarówek oraz w motelach w Kalifornii, Oregonie, w stanie Waszyngton, w Newadzie, Montanie i wreszcie w Idaho.

Motocykl Lustera stał na klockach w wynajętym garażu. W zbiorniku paliwa znajdowała się plastikowa butelka. Znaleziono w niej ślady syntetycznego narkotyku. W furgonetce też znaleziono ślady narkotyków i krwi oraz odciski palców Harvie'ego.

W mieszkaniu Lustera odkryto cały arsenał: dubeltówkę z obciętymi lufami, rewolwer Magnum 0,44 cala, karabin 30.06, amunicję, nóż myśliwski z mosiężną rękojeścią przechodzącą w kastet, ołowianą rurkę owiniętą czarną taśmą plastikową, chemiczne środki zapalające, zapalniki czasowe. W mieszkaniu leżał też stos literatury propagandowej Aryjskiej Ameryki, ugrupowań faszystowskich i Ku Klux Klanu, podburzającej przeciwko czarnym, Żydom, imigrantom, protestanckim białym zdrajcom, katolikom i Indianom.

- Chłopak nikogo nie kochał - zauważył Nick,


Sallie wskazała na jedno z policyjnych zdjęć: stos rasistowskiej literatury przykryty dwoma sflaczałymi opakowaniami po pizzach.

- Nie wygląda na to, by Luster był zawziętym czytelnikiem tych głupot - powiedziała. - Składał je, a potem o nich zapomniał. Tylko jeden stos, mocno zakurzony.

Rodzice Lustera nie żyli. Rodzeństwa nie miał. Była konkubina oświadczyła, że chętnie nasika na jego grób.

Jeden z członków gangu motocyklowego powiedział agentom:

- Takiego sukinsyna jak Luster jeszcze nie widziałem. Miał niezły pomysł z tą Aryjską Ameryką. W pudle nawet strażnicy boją się tych z AA - powiedział agentom jeden ze współwięźniów.

Ten sam więzień powiedział na temat Harvie'ego:

- Chris strasznie chciał, żeby się go bano. Zawsze się chwalił, jaki z niego twardziel, i zabawiał opowiadaniami o twardzielach, których znał. Więc kiedy pojawił się prawdziwy as twardzieli, Brian, i pozwolił mu koło siebie się pętać, to Chris pomyślał, że umarł i poszedł do nieba.

W mieszkaniu Chrisa Harvie'ego panował nienaganny porządek. Kuchenny stołek był wsunięty pod stół, ubrania wisiały na wieszakach, wyrwane z pism rozkładówki z dziewczynami były prościutko przylepione na ścianie kawałkami plastra. Na ekranach trzech
skradzionych telewizorów nie było śladu kurzu. W jedynej ściennej szafie w kartonowym pudełku leżały posegregowane pisma od sądowych kuratorów i bardzo zniszczony szkolny rocznik z fotografiami uczniów z gimnazjum w Montanie oraz dowód kupna używanej czerwonej Toyoty.

- Ten stary z motelu, w którym zabito Lustera, powiedział, że dwaj mężczyźni, którzy wynajęli pokój, przyjechali czerwonym wozem - mruknął Nick.

- Powiedział, że „to był jakiś Japoniec" - poprawiła Sallie.

- Gdzie on teraz może być? - spytał Cole.

W mieszkaniu Chrisa Harvie'ego w Berkeley znaleziono pudełko nabojów kalibru 0,22 cala, tej samej marki i typu, jakich użyto do zabicia Briana Lustera.

- Morderca w górach podrzyna gardło Chrisowi - powiedział Cole. - Zabiera mu broń, morduje Lustera...

- I znika jak duch Casper z filmu rysunkowego - dokończył Nick.

- M - mruknął Cole. - Posługuje się kryptonimem M. Najbliższą Chrisowi znaną im osobą okazała się prostytutka, która wyznała, że była „kimś w rodzaju przyjaciółki", co należało rozumieć, że nie brała honorarium za swoje usługi, ale przyjmowała prezenty.

- Miał hyzia na temat tego głupiego AIDS - wyznała przesłuchującym ją agentom - zawsze chciał, żeby było bezpiecznie. Wszystkiego się bał z wyjątkiem palcówki i buzi.

Agenci skłonili prostytutkę, żeby im pozwoliła wziąć próbkę krwi, bo chcieli sprawdzić, czy ślady DNA na prześcieradłach w mieszkaniu Harvie'ego nie pochodzą od kogoś innego oprócz niej i zamordowanego. Prostytutka okazała się zarażona wirusem HIV, a kiedy jej to powiedzieli, nazwała ich kłamliwymi sukinsynami i uciekła na ulice Berkeley.

To od niej agenci dowiedzieli się, że rodzice Harvie'ego nie żyją. Jedynym znanym jej członkiem rodziny była siostra, która, według słów prostytutki, „nie widywała się z Chrisem". Dokumenty więzienne nie ujawniły żadnego kontaktu Harvie'ego z siostrą. Poszukiwania siostry przyniosły tylko przedawnione prawo jazdy ze stanu Newada oraz informację byłej sąsiadki, która „słyszała, że kobieta opuściła miasto i wróciła do picia".

- Wszystkie ślady prowadzą do Idaho - podsumował Cole. - Tam ich zabito, tam działali, tam znajdowała się budka telefoniczna, do której dotarła wiadomość wiążąca sprawę z Faronem. I wreszcie tam mieszkał Robert Slawson.

Robert Slawson był znanym FBI kumplem i partnerem Briana Lustera. Z tego powodu znajdował się w specjalnym rejestrze osób poddanych inwigilacji. Slawson przebywał w więzieniu w tym samym czasie, co Luster. Mieszkał o godzinę jazdy od gór, w których Luster i Harvie znaleźli śmierć - i był Krajowym Naczelnikiem Aryjskiej Ameryki.

W środę o jedenastej rano inspektor FBI Dalton Cole i detektyw wydziału kryminalnego policji Dystryktu Columbia, Nick Sherman, siedzieli na tylnym siedzeniu służbowego wozu w Masonville, Idaho, mieście stałego pobytu Roberta Slawsona. Silnik samochodu
mruczał. Stali przy typowej ulicy niepozornej amerykańskiej mieściny: brudny śnieg, pozbawione liści drzewa, domy wymagające renowacji. Pełną wybojów jezdnią wlókł się sparszywiały biafy pies.

Teraz albo nigdy, pomyślał Cole. Dzieci w szkole, dorośli w pracy.

Przed pół godziną miejscowa policja otrzymała polecenie trzymania się z daleka i nie korzystania z radiotelefonów. Telefony publiczne umieszczono na podsłuchu. Jeśli któryś z policjantów jest informatorem, Biuro go namierzy. Na podsłuch telefonów i nasłuch pasm radiowych FBI otrzymała zezwolenie sądowe. Cole otrzymał sygnał, że wszystko funkcjonuje, co świadczyło, że „obiekty" znajdują się tam, gdzie się spodziewano.


- To marny pomysł - mruknął Nick.

- Nie mamy czasu na czekanie, aż nam przyjdzie lepszy - odparł Cole.

- Postaraj się pozostać przy życiu - burknął Nick.

Z przodu przed Nickiem i Cole'em siedzieli dwaj agenci w ocieplanych kurtkach założonych na kuloodporne kamizelki. Na konsolecie leżały pistolety maszynowe H&K.

- Zrobię, co będę mógł - odparł Cole, ładując rewolwer o krótkiej lufie. Broń strzelała morderczymi kulami Hydra-Shock. Gdy skończył, schował rewolwer do kieszeni luźnego płaszcza.

Wyszedł z limuzyny FBI i przesiadł się do stojącego tuż za nią pustego samochodu. Odjechał sam.

Na południowym krańcu miasteczka znajdował się kompleks niskich budynków, otoczony trzymetrowej wysokości siatką. Między budynkami, na wysokim stalowym maszcie powiewała amerykańska flaga. Od bramy do głównego wejścia do dwupiętrowego
białego drewnianego budynku biegł chodnik z popękanych płyt. Kilkanaście metrów od garażu stał parterowy dom z czerwonej cegły. Prowadziła do niego zakręcająca w koło alejka. Ocierała się prawie o rampę, nad którą zwisały nisko opuszczone drzwi typu
garażowego. Do ceglanego budynku prowadziło troje stalowych drzwi. Na dwóch wisiały szyldy:

DOKTOR PETER SMITH

KRĘGARZ, HOLISTYCYZM, HOMEOPATIA

AMERYKAŃSKIE CENTRUM HANDLU WITAMINAMI I PRODUKTAMI ODŻYWCZYMI

Cole zatrzymał się obok umieszczonego przy chodniku przed bramą domofonu.

- Dzień dobry. Czym możemy panu służyć? - zaskrzeczał w głośniku kobiecy głos.

- Dalton Cole, FBI. Przyjechałem porozmawiać z Robertem Slawsonem.

Na zegarku Cole'a upłynęło trzydzieści sekund. Cztery wozy pełne agentów FBI zajęły strategiczne pozycje w Masonville. Głośnik rozdarł się męskim głosem:

- Kim pan jest?

- FBI. Agent Dalton Cole. Powiedzcie Slawsonowi...

- Ma pan nakaz rewizji? Nakaz aresztowania? Wezwanie sądowe?

- Nie. Nie potrzebuję...

- Wobec tego nie ma pan prawa wstępu na nasz teren.


- Na waszym miejscu nie zakładałbym się. Przyjechałem wam pomóc.

- Spieprzaj pan!

- Spieprzać może będziecie musieli wy, kochasie, jeśli nie skończycie z wygłupami. Chcę widzieć Slawsona.

Minęły dwie minuty. Wreszcie w głośniku odezwał się inny męski głos:

- Czego pan chce?

- Wjechać na teren. I zaparkować samochód. Wskażcie mi gdzie.

- Proszę wysłać list. Albo zatelefonować w celu wyznaczenia terminu, kiedy będziemy mogli pana przyjąć.

- Daję wam tylko tę jedną szansę. - Cole'a swędziła kamizelka kuloodporna. Założył ją na gołe ciało pod koszulą.

- Na czarnucha nie wyglądasz, człowieku. Może jesteś Żydem?

- Was może obchodzić tylko moja legitymacja.

- To może jesteś pedziem?

- Chciałbyś się umówić na randkę?

W głośniku rozległy się trzaski, a potem ten sam głos powiedział:

- Zaparkuj pan samochód obok tamtych i wróć do bramy.

Cole ustawił wynajęty samochód na placu pod siatką. Stało tam już dziewięć innych wozów z rejestracją stanu Idaho.

Zabrzęczał elektryczny zamek w furtce bramy, Cole wszedł na prywatny teren. Na biodrze wyczuwał kaburę Beretty. Rewolwer obciążał kieszeń rozpiętego trencza. Otworzyły się drzwi reklamujące kręgarza. Pojawił się w nich siwy mężczyzna w ocieplanej
narciarskiej kurtce i kulejąc podszedł do bramy. Grzecznie skinął głową Cole'owi.

Drugie piętro głównego budynku: mężczyzna z karabinem, zarejestrował umysł Cole'a.

Z budynku wyszedł mężczyzna z ogoloną głową. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę. Angielskie buty z okutymi noskami, dżinsy. W dłoni Magnum 0,44 cala.

- Ten rewolwer jest legalny, glino - obwieścił skin. Wyglądał na dziewiętnaście, najwyżej dwadzieścia lat.

- W takim razie komu go ukradłeś? - Cole otarł się niemal o skina i wszedł do budynku, prosto do dużego pomieszczenia skąpo umeblowanego zieloną kanapką, dwoma fotelami o wytartych obiciach, dwoma niskimi stolikami oraz udekorowanego hitlerowską flagą, powieszoną na jednej ze ścian. Na drugiej ścianie wisiała niebieska flaga Aryjskiej Ameryki z literami AA, wyciętymi na podobieństwo runów zdobiących niegdyś mundury esesmanów.
Litery AA jakby ciskały błyskawice ku dwóm jaskrawoczerwonym sylwetkom - muskularnego mężczyzny i kobiety o ponętnych kształtach. Mieli do góry uniesione dłonie, jakby podtrzymywali spadające z góry pioruny. U dołu flagi można było przeczytać wypisane pięknym białym pismem: CZYSTOŚĆ - SIŁA - DETERMINACJA.

Cole usłyszał za sobą zamykanie drzwi. Obrócił się. Skin stał oparty o framugę i czujnie trzymał rewolwer w wytatuowanej dłoni. Drugimi drzwiami wszedł mężczyzna o wydętym brzuchu piwosza. Oburącz trzymał śrutówkę.

- Jesteś uzbrojony? - spytał Cole'a.

- A jak myślisz? - odparł agent.

- Rzuć broń na kanapę - polecił mężczyzna.

- Nie.

Piwosz wprowadził nabój do lufy.

- Amatorszczyzna - powiedział Cole. - Broń trzeba było załadować przed wejściem. Gdzie jest Slawson?

Z drzwi otwartych do drugiego pokoju zagrzmiał głos:

- Jakiego typu mikrofon ci założyli?

Cole obrócił głowę w tym kierunku. Sąsiednie pomieszczenie było jadalnią. Nie ona jednak przykuwała uwagę, ale stojący we framudze mężczyzna - Robert Slawson. Spod rozpiętej czarnej jedwabnej koszuli wyzierał zawieszony na łańcuchu medalion AA.
Muskulatura ramion godna ciężarowca. Siwiejące włosy potwierdzały pięćdziesiątkę, którą właśnie przekroczył. Na policzku blizna po cięciu nożem, oczy - zimna połyskliwa stal.

Siedemnaście lat w więzieniu, przypomniał sobie Cole.

- Nie mam mikrofonu - odparł na poprzednie pytanie.

- Sprawdzimy to - powiedział Slawson.

- Narobicie sobie poważnych kłopotów.

- Dlaczego mamy ci wierzyć? A kłopoty możesz mieć przede wszystkim ty, glino, z opuszczeniem tego miejsca.

Skin oparty o framugę drzwi wejściowych zarechotał.

- Oglądaliście w telewizji wydarzenia w Waco? - spytał Cole. Do diabła z tymi wszystkimi podsłuchami porozsiewanymi przez FBI w tym domu.

Za Slawsonem pojawiła się szczupła brunetka o jaskrawo umalowanych ustach, w trykocie i obcisłych dżinsach oraz pantoflach na bardzo wysokich obcasach.

- Bobby... - zaczęła.

- Wodzu! - wrzasnął.

- O tak, bardzo przepraszam. - Policzek po grubą warstwą pudru był posiniaczony. - Zadzwoniłam w parę miejsc, wodzu. Furgonetka i samochód z trzema glinami stoi za rogiem, a drugi, federalny z czterema, obok salonu samochodowego Forda.


Ciekawym spojrzeniem lustrowała Cole'a. Lekko rozchyliła karminowe usta, potem ściągnęła wargi. Powoli podeszła do kanapy i usiadła, zakładając nogę na nogę.

Zza Slawsona wyszedł mężczyzna w ciemnym garniturze i krawacie oraz jasnoniebieskiej koszuli. Na nosie miał okulary.

- Proszę o jakiś dowód tożsamości - powiedział. - Jestem adwokatem pana Slawsona.

- Eiger - mruknął Cole i z zewnętrznej kieszeni marynarki wyjął legitymację służbową w skórzanej okładce.

- Pan Eiger! - poprawił adwokat.

Cole dużo o nim wiedział: Lawrence Eiger, studia na uniwersytecie stanowym Idaho, potem studia prawnicze na uniwersytecie Yale. Lat trzydzieści pięć, kawaler. Samodzielna praktyka w Masonville; testamenty, transakcje nieruchomościami, pijani kierowcy.
Zarejestrowany jako adwokat Aryjskiej Ameryki, Roberta Slawsona i jego firm handlujących „zdrową żywnością" i mieszankami witaminowymi. Współwłaściciel, wraz z Slawsonem, sąsiedniego budynku z czerwonej cegły, gdzie wspomniane firmy pakowały i wysyłały w świat środki na rozmaite dolegliwości, od łysienia począwszy, poprzez impotencję aż do raka, oraz gdzie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy dostarczono sprzętu komputerowego za przeszło dwanaście tysięcy dolarów. Eiger był także doradcą prawnym kręgarza, który specjalizował się w płaceniu kaucji za członków AA aresztowanych przez policje różnych stanów.

- Pańska legitymacja wydaje się prawdziwa - przyznał Eiger. - Ale identyfikuje pana jako inspektora, nie agenta. Inspektor to wyższe stanowisko.

- Mam nieco rozszerzony zakres odpowiedzialności.

- A więc, Supermanie - odezwała się kobieta siedząca na kanapie - jesteś szybszy niż wystrzelona kula? Silniejszy od lokomotywy?

- A gdzie jest pański syjamski braciszek? - spytał Slawson. - Przecież wy nie macie odwagi nigdzie chodzić w pojedynkę.

- Wynika z tego, że jeden z was pracuje dla mnie - odparł Cole.

- Chciałbyś! - warknął skin przy drzwiach.

- Ja siadam - obwieścił Eiger. - Jeśli tylko pan Slawson to aprobuje, to nie mam nic przeciwko temu, aby mu pan wyjawił cel swojej wizyty u niego.

- Cóż za pomyślny zbieg okoliczności, że był pan akurat w pobliżu - stwierdził Cole.

Wybrał sobie miękko wyściełany fotel. Po prawej miał teraz Eigera i drzwi wejściowe, na wprost kanapę i zdobiącą ją kobietę, Slawsona zaś po lewej. Gdy siadał, pozostawiony w kieszeni płaszcza rewolwer lekko uderzył w drewniane oparcie.

Slawson dał znak ręką i mężczyzna z wielkim brzuchem wyszedł z pokoju.

- Czego chcesz? - spytał Slawson.

- Pomóc.

Śmiech Slawsona był nieco wymuszony. Paroma krokami sugerującymi nonszalancję podszedł do kanapy, usiadł koło kobiety i położył dłoń na jej udzie. Nie drgnęła.

- Nie myślę, by zamierzał pan wstąpić do organizacji pana Slawsona - odezwał się adwokat.

- To pan jest tutaj od myślenia? - zapytał Cole.

- Hej, gliniarzu! - warknął Slawson. - Podobno do mnie przyszedłeś!

- Święta prawda.

- No to wykrztuś, co tam masz do wykrztuszenia!

W holu, dokąd wyszedł Piwosz, Cole zobaczył świecący ekran komputera.

- Wasi ludzie mieli ostatnio pewne kłopoty - powiedział Cole.

- Co was nagle obchodzą nasze kłopoty? - zapytał podejrzliwie Slawson.

- Jeden z waszych członków został zamordowany.

- Przyszedłeś się przyznać? - dłoń z nogi kobiety przeniósł na jej długie włosy i zaczął je gładzić. Potrząsnęła głową, przestał to robić i przełożył rękę na oparcie kanapy za jej głową. Położyła głowę na jego ramieniu.

Slawson spostrzegł, że Cole patrzy na jego towarzyszkę.

- Podoba cię się, co? - spytał.

Eiger wpatrywał się w ścianę naprzeciwko.

- Myślisz o kimś w ciepłym łóżeczku, glino? - Slawson uśmiechał się jak rekin, który poczuł zapach krwi.

- Nie spytałeś mnie, kogo zamordowano - wrócił do tematu Cole.

- Chciałeś powiedzieć, „kto zginął męczeńską śmiercią". Nasi ludzie są gotowi na śmierć.

- Morderstwami zajmuje się policja stanowa, nie FBI - wtrącił Eiger. - I mój klient nie jest zamieszany w żadne przestępstwa kryminalne.

- Nie troszczysz się o swoich ludzi? - zapytał Cole Wodza.

- Kocham moich wszystkich aryjskich braci i siostry.

- To ci chyba już nie zostawia siły na nią - zauważył Cole.

- Węszycie za mną już od czterdziestu lat. Dajcie spokój. Akceptujcie prawdę. Zacznijcie postępować właściwie.


- Tak jak ty?

- Jeśli wam starczy odwagi?

- Odwagi Briana Lustera i Chrisa Harvie'ego?

- Chyba ich sobie nie przypominam.

- Mam pokazać więzienne fotografie waszej trójki razem?

- Aa, to ci! Jak się czują?

- Brian Luster nadal nie żyje...

- No cóż, życie bywa cholernie ciężkie. - Slawson wznowił czynność głaskania włosów kobiety.

- Luster i Harvie byli członkami AA.

- Członkostwo takich prywatnych organizacji jak AA jest chronione... - wtrącił Eiger.

- Wódz zawsze kryje się za plecami swego adwokata?

- Do rzeczy, glino. I spadaj - mruknął Slawson.

- Słyszałem też, że macie nowe kłopoty - ciągnął Cole. - Można je nazwać pocztowymi.

Poczuł na sobie wzrok Eigera.

- Nigdy nie miałem żadnych cholernych kłopotów wysyłając...

Eiger zdecydowanie przerwał Slawsonowi:

- Nawiązuje pan do nielegalnego zatrzymania, wartych wiele tysięcy dolarów, przesyłek produktów z korporacji, należącej do mojego klienta...

- Wczoraj, prawda? - spytał Cole. - Nie myśli pan, że podobna rzecz może wydarzyć się i jutro?

- Zamieniamy się w słuch, panie inspektorze Cole - powiedział Eiger. - Każde pańskie słowo zacytujemy w pozwach, które być może będziemy musieli złożyć w sądzie.

- Jest pan tylko jeden, panie Eiger. Natomiast stu prawników Departamentu Sprawiedliwości jest zdolnych do wyprodukowania całej góry pozwów i złożenia ich w odpowiednich sądach. Trzeba będzie wydać dużo pieniędzy na obronę. Wasz jeden fałszywy
krok, a będzie można obłożyć sekwestrem produkty, zająć hipotekę i zmusić do przedstawienia sądowi ksiąg handlowych...

- Odpowiemy pozwami o nękanie, wasze pozwy zostaną wyrzucone za okno...

- Zna pan dobrze ten cholerny rząd - odparł Cole. - Dysponuje większą liczbą okien, niż pan byłby zdolny wybić przez całe życie.

- Czego od nas chcesz? - Oczy Slawsona skurczyły się dot wielkości czarnych kropek.

- Briana Lustera. Chrisa Harvie'ego.

- Czytałem gazety - odparł Slawson. - Miejscowe morderstwa są szeroko opisywane. Lustera zabito w jakimś podrzędnym motelu. Myślę, że zrobił to jego kumpel. Macie nazwisko Chrisa, więc pewno też do tego doszliście.


- Zanim pójdziemy dalej, domagam się określenia zasad, jakie mają obowiązywać w czasie tej rozmowy... - wtrącił Eiger.

- Obowiązujące zasady są ściśle określone, mecenasie. Zasady Waco.

- Nie jest pan w Waco. - Eiger uśmiechnął się. - Jest pan w Ojczyźnie Białych. W 1986 roku Idaho, Montana, Wyoming, stan Waszyngton i Oregon otrzymały nową polityczną tożsamość. W związku z tym zasady...

- Niech tylko wasi otyli szturmowcy i skini o pięciomilimetrowych jajach spróbują jakiejś rozróby w tych stanach, to zobaczycie, że ich mieszkańcy są dużo twardsi, niż wam się wydaje.

- To jeszcze zobaczymy. Zgodnie z konstytucją nie musimy z wami rozmawiać...

- Powiewacie przepisami konstytucyjnymi wtedy, kiedy wam jest wygodnie - odparł Cole członkowi Amerykańskiego Stowarzyszenia Adwokatów. - Kiedy jest niewygodnie, to sikacie na konstytucję i amerykańską flagę. Ale teraz obowiązują tu zasady Waco.

- Hm, inspektor! - mruknął adwokat. - Musi chodzić o dużą sprawę.

- Może. I zawsze osiągam to, czego chcę.

- Zawsze? - szepnęła kobieta.

- Zamknij się, suko! - ryknął Slawson.

- Zacznijmy od Lustera i Harvie'ego - powiedział Cole, zastanawiając się, czy jego rozmówcy wiedzą już, że Chris też został zamordowany. - Od tego, co mi powiecie, będzie zależało dalsze postępowanie agencji federalnych.

Slawson spojrzał na Eigera, który dał przyzwolenie lekkim skinieniem głowy.

- Luster był z nami od pierwszej odsiadki. Nie ma jak więzienie, żeby rozbudzić świadomość człowieka - zaczął Slawson. - Chris pojawił się później. Potrzymaliśmy ich trochę w przedpokoju, chcąc sprawdzić, czy nie mamy do czynienia z parą pedziów,
którzy chcą się do nas wkręcić. - Slawson otarł usta wierzchem potężnej łapy i językiem przesunął po wargach. Lekko drżała mu ręka, gdy ją odkładał na oparcie kanapy. - Daj mi coś do picia! - zwrócił się do kobiety. - Piwo albo coś innego.

Cole zauważył, że kobieta rzuciła porozumiewawcze spojrzenie Eigerowi i tanecznym krokiem wyszła z pokoju.

- Czym się u was zajmowali Luster i Harvie? - spytał Cole.

- Wszyscy członkowie spełniają obowiązek przykładnego...

- Przestań mnie karmić tymi głupotami. Czym konkretnym zajmowali się w AA?


- Właściwie chyba niczym od czasu, kiedy Luster po raz ostatni wyszedł z więzienia.

- Mamy trzech świadków, którzy twierdzą, że Luster oddawał AA część swoich dochodów z handlu narkotykami - zablefował Cole.

- Pan Luster wspierał fundusze naszego ruchu - oświadczył z powagą Eiger. - Nie znamy źródła jego dochodów, ale jak wszystkie organizacje niedochodowe, żyjące z darowizn, musimy zakładać, że pan Luster wpisywał darowizny do swych zeznań podatkowych. My wpisaliśmy.

- Nie wątpię - odparł Cole. - Ale jeszcze się nie dowiedziałem, co u was robili?

- Absolutnie nic! - zapewnił Slawson. - Harvie u nas był tylko dlatego, że tak mu kazał Luster. A dla Lustera byliśmy tylko grupą ludzi, do których mógł przylgnąć. Był z nami wtedy, kiedy mu to odpowiadało.

Kobieta wróciła z puszką piwa.

- A ja? - zapytał skin przy drzwiach.

Kobieta usiadła na oparciu kanapy. Jej smukłe nogi dosięgały butów Slawsona. Palcami pieściła jego srebrne włosy.

Poci się, zauważył Cole. Ma zwężone źrenice.

- Od sześciu miesięcy mój klient i jego organizacja nie mieli żadnego kontaktu z wymienionymi osobnikami - obwieścił Eiger.

- Szybko pan to sprawdził - zauważył Cole.

- Kiedy informacja o śmierci Lustera pojawiła się w gazetach w Idaho, poradziłem mojemu klientowi, aby przejrzał jego akta i odświeżył swoją pamięć, abyśmy w razie potrzeby mogli udzielić władzom potrzebnych informacji...

- Jako dobrzy amerykańscy obywatele - skomentował Cole.

- Lojalni obywatele prawdziwej Aryjskiej Ameryki - poprawił Slawson.

- A co z resztą Ameryki? - spytał Cole.

- Czas pokaże - stwierdził Eiger. Za okrągłymi szkłami okularów błyszczały mu oczy.

- Naprawdę myślicie, że historia opowie się za wami? Hitler był najgorszy z was wszystkich i patrzcie, co się stało z jego Tysiącletnią Rzeszą.

- Führer popełnił tylko jeden błąd. - Eiger mówił spokojnym głosem, jakby wyjaśniał uczniom tabliczkę mnożenia. - Przecenił polityczną dojrzałość społeczeństwa.

- To był wielki człowiek, który urodził się, niestety, zbyt wcześnie - dodał po chwili prawnik. - Pozwolił, by dobroć i wiara przeważyły nad względami praktycznymi.


W dwie sekundy będę miał Berettę w ręku, wycelowaną, pomyślał Cole. Pierwszy strzał w sam środek czoła Eigera. Drugi strzał załatwi skina. W tym czasie Slawson poderwie się z kanapy... Przestań! - rozkazał sobie. Jesteś funkcjonariuszem federalnym, a nie aniołem zemsty!

- Waszym zdaniem... społeczeństwo już dostatecznie dojrzało?

Eiger uśmiechnął się.

- Niech pan przyjrzy się temu, co dzieje się w Bośni. W Ruandzie. Etniczne czystki. Wydarzenia w Rosji. W zjednoczonych Niemczech. Na Ukrainie. Tym razem nie będziemy musieli walczyć o to, by społeczeństwo pozwoliło się ocalić. Tym razem społeczeństwo samo zwróci się do nas.

- Pieprzyć czarnuchów, Żydów, mieszańców i całą resztę - dodał Slawson. - Nikt mi nie powie, co jest co i co trzeba zrobić.

Przechylił do tyłu głowę i opróżnił puszkę piwa. Kobieta głaskała go po włosach. Rzuciła przelotne spojrzenie Eigerowi.

- Jedyne pytanie, jakie mi się narzuca po wysłuchaniu tych bzdur, sprowadza się do tego, czy w końcu wszyscy traficie do cel śmierci.

- Nie wplączesz mnie w żadne morderstwo, glino! Nie mam nic wspólnego z żadnym morderstwem!

Mnie"? „Mam"? A cóż się stało z „nas" i „mamy"?

- Wiem, że chcesz kogoś wrobić w zamordowanie Lustera! - wrzasnął po raz wtóry Slawson. - Dlaczego nie zajmiesz się jego kumplem, Chrisem Harvie?!

- Dochodzenie w sprawie morderstwa spoczywa w gestii policji stanowej - powtórzył Eiger.

- Wiemy o dwóch członkach AA nastających na życie murzyńskich przywódców.

- Nie ma takiego czegoś, jak „czarni przywódcy" - oświadczył już spokojniejszym głosem Slawson. - Nawet mając wsparcie Żydów, którzy pociągają za sznurki, oni nie...

- A kongresmani, naukowcy, gwiazdy biznesu? - zapytał Cole.

- Kongresmani! Teraz już wiem, dlaczego przysłano nam inspektora! - obwieścił triumfalnie Eiger.

- I możesz już spadać - dodał Slawson.

- Pan Slawson miał na myśli fakt, że nie popełniliśmy żadnego wykroczenia przeciwko jakiemukolwiek kongresmanowi bez względu na to, kim on może być - wyjaśnił Eiger. - Historia sama się z nimi rozprawi.

- Chciał rozwalić kongresmana czarnucha! - Slawson zaniósł się śmiechem. - I kto by pomyślał, że Harvie ma takie jaja.


Wóz operacyjny jechał z maksymalną dozwoloną prędkością. Biegnąca przez góry droga była pokryta śniegiem. Prowadził agent z lokalnego biura FBI w Boise, obok niego siedział agent odpowiedzialny za nadzór nad ugrupowaniami rasistowskimi. Obaj zostali dopuszczeni do sprawy Farona Searsa. Z tyłu siedzieli Dalton i Nick.

- Problem z AA polega na tym, że faceci uwielbiają zabawę w tajne stowarzyszenia - powiedział Cole. - W łonie swojej organizacji mogą mieć zakonspirowane grupy szturmowe, które wykonują brudną robotę. Ich członkowie mogą należeć także do innych stowarzyszeń rasistowskich. Może AA wydelegowała Lustera i Harvie'ego do organizacji, o których istnieniu nie mamy zielonego pojęcia.

- Myślisz, że to AA postanowiła sprzątnąć Farona Searsa? - spytał Nick.

- Wpakowanie wtyczki w łono organizacji Farona, desygnowanie zamachowca, zabicie dwóch członków AA po to, by zatrzeć ślady prowadzące do tej organizacji - to zbyt inteligentne jak na AA.

- Może jeszcze do tego nie dojrzeli, ale kto wie. - Nick spojrzał na pokryte śniegiem pola. Biegnie przez śnieg, jest mu zimno! Wzdrygnął się na wspomnienie przeżytego we śnie koszmaru, który nagle ożył. Nie, nie teraz, nie w ciągu dnia! Nie na jawie! Zwilżył językiem suche wargi. I nie myśl o drinku! Nie wolno ci teraz wypić ani kropli! Nie przy CoIe'u, nie przy FBI!

- W więzieniu Slawson może i panował nad swoją AA, ale teraz decyduje Eiger. Slawson nawet nie zdaje sobie z tego sprawy - snuł na głos swoją myśl Cole. - Slawson to tylko przykrywka i w ostatecznym rozrachunku będzie za wszystko odpowiadał.

- I co teraz? - spytał agent FBI od ugrupowań rasistowskich.

Zadał moje pytanie, pomyślał Nick. To powinno być moje pytanie. I moja odpowiedź.

Potrafił jednak tylko patrzeć na ośnieżone pola.

- Chciałbym wśród nich zamieszać - powiedział. - Jeśli nie będą podejrzewali, że ich podsłuchujemy, że ich obserwujemy, to wtedy mogą coś zrobić, co nam pozwoli udowodnić, że to oni. Albo ujawnią coś, co poda nam kierunek. Wtedy będziemy mogli dobrać się im do skóry. A do tego czasu musimy znaleźć sposób dobrania się do kobiety.

- Nic na nią nie mamy - mruknął lokalny agent.

- Masz coś ze słuchem? Musimy znaleźć sposób. Znaleźć coś, co ją przyprze do muru. Ona jest jednym ze sznureczków, za pomocą których Eiger manipuluje Slawsonem. Na taką rolę zgodzić się może tylko stuknięty. Ponieważ ona nie wydaje się stuknięta,
pozostaje tylko jedna możliwość: jest przebiegła i akceptuje zawsze najlepszą z ofert. Chwilowo nie znamy jej ceny.

- Slawson ją zabije, jeśli...

- Nie ma żadnych „Jeśli". Masz coś wygrzebać. Jeszcze dziś.

Lokalny agent pokręcił melancholijnie głową.

- W dawnych czasach, kiedy nie obowiązywały nowe przepisy, wysłalibyśmy parę anonimowych listów do jakichś zatwardziałych fanatyków AA. Napisalibyśmy, że Eiger to żydowskie nazwisko. I może wysłalibyśmy list do Slawsona informujący go, że jego kobietę pieprzy żydowski zdrajca.

- To były dawne czasy - odparł Cole.

- Szkoda, że minęły - powiedział agent i patrzył, jak białe pola stroją się w purpurę zachodzącego słońca.


19

Środa wieczorem. Dwadzieścia pięć kilometrów od Masonville, Idaho. Żółte światła reflektorów opuściły główną szosę, oświetlając przydrożny zajazd. Z wiśniowego TransAma wysiadła kobieta. W mroku błyskawiczne zamki kurtki przypominały srebrne pasemka. Obcisłe dżinsy podkreślały wysmukłą linię nóg. Kobieta potrząsnęła gęstymi czarnymi włosami i kocim krokiem weszła do restauracji. Przelotnie spojrzała na kierowcę ciężarówki, który skrył głowę w ramionach złożonych na barowej ladzie, i podeszła do stukilogramowej utlenionej barmanki, zaczytanej w brukowym piśmidle. Położyła banknot dziesięciodolarowy i powiedziała:

- Podtruj mnie, Helen!

Barmanka podała paczkę papierosów prosto w zdobione jaskrawą czerwienią paznokci palce klientki, po czym nalała kieliszek wódki. Właścicielka TransAma opróżniła kieliszek jednym haustem, odstawiła i cała się wzdrygnęła. Pomalowane powieki opadły, a potem znów się podniosły.

Niebieski neon reklamy piwa, który migotał na wierzchu szafy grającej, nie przeszkodził nowej klientce lokalu ujrzeć odbicia mężczyzny, siedzącego samotnie przy stoliku w boksie w rogu. Klientka skrzywiła usta i pokręciła głową. Patrząc na ścianę powiedziała:

- Jeszcze jedną, Helen!

Kiedy barmanka sięgała po butelkę, klientka dodała:

- Daj drugi kieliszek i nalej do obu.

Z otrzymanej reszty wyłuskała parę dwudziestopięciocentówek i podeszła do szafy grającej, mijając po drodze pijanego kierowcę. Minęła bez słowa samotnego mężczyznę. Położyła obie dłonie na podświetlonym wierzchu szafy grającej. Wydawały się teraz przezroczyste. Nakarmiła szafę przyniesionym bilonem i wybrała piosenki Hanka Williamsa.

Pierwsze głośne takty z „Peggy Sue" wdarły się w sen pijanego kierowcy przy ladzie. Kobieta odwróciła się od szafy grającej i poszła do czekających na nią dwóch wódek i paczki papierosów. Papierosy schowała do kieszeni. Nie uroniła z kieliszków ani kropli, gdy w takt hałaśliwego rock-and-rolla podeszła do samotnego mężczyzny.


- Cześć, Supermanie! Oczekujesz przygody?

- Doczekałem się tego, na co czekałem - odparł Dalton Cole.

- Szczęściarz z ciebie. - Niebieskie neony nadały jej szmince granatowy odcień. - Nie miałam pojęcia, że wasz dozór jest taki ścisły. - Ściągnęła brwi. - Chyba że... To nieładnie z pana strony! Umieściliście podsłuch w naszym szczęśliwym gniazdku? Powiedziałam Bobby'emu, że wychodzę, ale nie mówiłam dokąd...

- Przychodzisz tu kilka razy w tygodniu - powiedział Cole.

- I taki ważny glina tkwiłby tu czekając, że może dziś przyjdę?

- Mój czas należy do mnie, Ricki.

Obdarzyła go uśmiechem.

- Nie próżnował pan.

- Zgadza się.

- Dowiedział się pan mojego nazwiska. I przygotował pan małą zasadzkę.

Cole tylko wzruszył ramionami.

- Niech pan nie będzie taki skromniutki. Można by pomyśleć, że to pańska pierwsza randka. Miałeś wiele dziewczyn, Dalton? To twoje imię, prawda? To, które widnieje na legitymacji służbowej.

- Przyszedłem na świat z tym imieniem.

- Jestem pewna, że bardzo podoba się kobietom. Założę się, że lubisz, kiedy ci je wyszeptują do uszka.

- Ricki Side. Dlaczego nie zmieniłaś nazwiska robiąc te filmy? Wystarczyło wystąpić pod pseudonimem.

- Lubię siebie taką, jaką jestem. To nie jest karalne.

- Karalna jest pornografia nieletnich, przewożenie pornografii przez stanowe granice...

- Nie zajmowałam się produkcją i dystrubucją. - Wzniosła toast kieliszkiem wódki. - Byłam gwiazdą. - Wypiła połowę zawartości kieliszka.

- Podczas kręcenia kilku twoich filmów miałaś dopiero siedemnaście lat.

- Widzę, że nawet potrafisz sprawdzać prawa jazdy, dodawać i odejmować. Znasz jeszcze jakieś sztuczki?

Na zlecenie Cole'a zmobilizowało szesnaście terenowych biur i centralę FBI. Komputery pracowały bez wytchnienia, źródła informacji zostały ściągnięte na „dobrowolne" pogawędki.

- W produkcji co najmniej dwóch twoich filmach porno udział miała rodzina Gambino z Nowego Jorku. Możemy to udowodnić.

- Zrobiłam coś złego? Myślałam, że Ameryka została zbudowana na rodzinnym biznesie. Nawet żółtodziób, który świeżo otrzymał dyplom prawnika potrafiłby mnie wybronić w sprawie tej dziecięcej pornografii. Przecież byłam ofiarą, no nie? - Ricki czerwonym paznokciem rysowała kółka na blacie stołu. - Musisz, kochanie, znaleźć inny kijek, żeby mnie uderzyć. O ile zamierzasz mnie uderzyć...

- Zamierzam wykonać moje zadanie.

- Dalton! - Potrząsnęła grzywą. Rozsunęły się poły jej kurtki. Miała na sobie obcisły sweter. Nawet w tym niebieskim świetle było widać, że nie nosi stanika. - Wiem, że chcesz dużo więcej.

Cole zastanawiał się, czy poczuła zapach jego potu.

- Dlaczego tu na mnie czekałeś? - spytała. - Dlaczego nie ściągnąłeś mnie przez patrol drogowy do jakiejś policyjnej speluny? Tam miałbyś wokół koleżków i ubaw na całego. Nie myśl, że rozmowa sam na sam mnie krępuje. Nie jesteś pierwszym, z którym sobie pogadam. Bobby nawet lubi, jak mu o tym opowiadam. Nie przeszkadza mi, że nas ktoś tu zobaczy. Jestem tylko ciekawa, dlaczego przyszedłeś sam, dlaczego chciałeś zobaczyć się ze mnąw cztery oczy?

- Co robisz, Ricki?

- Nic nie robię. A przed chwilą zafundowałam ci drinka. - Palcem objeżdżała krawędź kieliszka z resztką wódki. - I wiesz co? Nawet sprawiłeś mi przyjemność tym, że znasz moje imię...

- Które?

Nawet nie mrugnęła, ale spytała nieco zmienionym głosem:

- O co ci chodzi?

- Te filmy, w których uczestniczyłaś, kiedy miałaś siedemnaście lat, wtedy...

- Widziałeś któryś z moich filmów? - Wydęła usta. - Ciekawa jestem twojej opinii. Bardzo trudno na nie trafić. Negatywy spłonęły. A we wszystkich wypożyczalniach całego kraju filmy są kradzione albo wypożyczone i nigdy nie zwracane...

- Twój pomysł? Slawsona? Eigera?

Wzruszyła ramionami.

- Zwykły zbieg okoliczności.

- Zamiatanie po sobie, tak, Ricki? Zmieniasz oblicze. I zamiary. Chcesz stać się kimś innym.

Uśmiechnęła się.

- Masz dużą praktykę stwarzania nowych postaci - ciągnął.

- Byłam aktorką.

- Urodziłaś się jako Ricki Seidman. Jesteś Żydówką.

Zamrugała. Sięgnęła do kieszeni po papierosy i metalową zapalniczkę z inicjałami HAMC. Gdy zapalała papierosa, dłoń jej ani drgnęła.

- Chcesz być moim przyjacielem, Dalton?

- Nie. Masz marny gust, jeśli idzie o dobór przyjaciół.

Wzruszyła ramionami.

- Gusty się zmieniają.


- Co by powiedział twój Führer, gdyby się dowiedział, że jesteś Żydówką?

- Bobby zdaje sobie sprawę z faktu, że jestem najfenomenalniejszą cipą, jaką miał i będzie kiedykolwiek miał. Okropnie się boi, że może to stracić, chociaż rzadko mu już staje. Dlaczego więc miałby wierzyć załganym fedziom?

- Jest jeszcze Eiger - powiedział Cole. - On nie żyje na prochach, którymi karmicie Slawsona. Eiger lubi rolę szarej eminencji. To adwokat. Umie czytać akta sądowe. I wie, co w nich jest prawdą, a co nie. I jego nic nie obchodzi, czy jesteś najlepszą cipą, jaką zdarzyło mu się mieć.

- A ciebie by obchodziło?

Cole wzruszył ramionami.

- Eiger wygląda na przytomnego faceta.

- W łóżku jest do niczego. Muszę mieć opaskę na oczach, żebym nie widziała, jak on to robi. Ale ty byś chciał, żebym wszystko widziała, prawda, Dal...

- Nie rozumiem, jak możesz zadawać się z tymi gnojkami. Zmieniłaś nazwisko, ale wciąż jesteś Żydówką. Codziennie przy tobie wznoszą toasty za Hitlera. Uważają, że powinnaś wylecieć przez komin.

- Nic o mnie nie wiedzą. I nie będą.

- Tylko idiotka może tak myśleć.

- Dajmy temu spokój. Jesteś zbyt naiwny, żeby zrozumieć... Ale poczekaj! Spróbuję ci wpakować jedno do twojego federalnego naiwnego móżdżka: cały świat to jeden wielki obóz koncentracyjny, rozumiesz? I nieważne, czy idziesz do gazu, ponieważ mama
i tata byli Żydami, czy dlatego, że lubisz chłopców, czy może dlatego, że wsiadasz na taki lub inny wóz, bo nie chcesz stać na baczność przed jakimś zarozumiałym głupkiem albo...

Niedopałek papierosa parzył jej palce. Rzuciła go na podłogę, zaczerpnęła powietrza.

- Człowiek nie ma wyboru. A właściwie jest jeden: przyłączyć się do baranów albo do rzeźników. - Wypiła resztę wódki.

- Jesteś nieprawdopodobnie głupia - powiedział Cole.

- Ty mnie szukałeś. Czego ode mnie chcesz? Zamierzasz wszystko o mnie powiedzieć moim chłopcom? To byłby szczyt wszystkiego. Amerykański biały rycerz poświęca dla kariery biedną Żydówkę, oddając ją w łapy bandy hitlerowców. - Uśmiechnęła się. - Wiesz co? Żeby moim starym zrobić na złość, poszłam do niedzielnej chrześcijańskiej szkółki. Miałam wtedy trzynaście lat... Pastor powiedział, że myślenie o popełnieniu grzechu
jest prawie tak samo grzeszne, jak jego popełnienie. Powiedz mi, Dalton, czy poważnie myślisz o sprzedaniu Żydówki faszystom?

- Daj mi to, czego chcę - odparł.

- Dać ci wszystko, czego chcesz? - Znów się uśmiechnęła. - Wiesz, że nawet mogłabym. Wiem, co myślisz.

- Prowadź dalej to swoje chore i głupie życie. Prowadź sobie samobójczą grę z tymi faszystowskimi gadami. Twoja sprawa. Założę się, że nie jest ci przyjemnie, kiedy cię dotykają.

- Masz dla mnie lepszą propozycję? - zapytała głosem, w którym czuło się niepewność. - Co mogę zrobić? Odjechać w ciemną noc?

- Dlaczego z nimi trzymasz? - spytał.

- Nie chce mnie już nikt z czasów tamtych szalonych dni moich filmów. Ale udało mi się dorwać do śmietanki. Spijam ją. Oni nie zdają sobie sprawy, jacy są głupi, jak ich podeszłam... Pieniądze! Zebrałam sporo. I wcale nie jest to najcięższa moja rola. Miałam gorsze i mniej płatne zadania aktorskie. To może łatwiejsza rola, niż ta, którą będę musiała odgrywać, kiedy zejdę ze sceny. Wtedy byłby mi potrzebny przyjaciel. Prawdziwy przyjaciel, który zna całą prawdę, który się nie boi, który...

- Powiedz mi i to powiedz teraz - powiedział Cole. - W kieszeni mam ćwiartkę na telefon i nóż, którym mogę przeciąć opony twego samochodu.

Spojrzała na niego oczami bezbronnej dziewczynki.

- Taki jesteś okrutny?

- Taki.

Opuściła powieki, pochyliła się nad stołem.

- Mężczyzna moich marzeń. - I wyszeptała: - Powiem ci wszystko, czego będziesz chciał. Ale będzie cię to kosztowało.

- Tak?

Tak blisko miał przed sobą jej twarz, że wypełniała mu całe pole widzenia. Czuł zapach jej perfum. Statyka przyciągnęła kosmyk włosów Ricki do jego policzka. Pocałowała go w usta. Był to delikatny, ale pełen żaru pocałunek. Profesjonalny. Kiedy cofnęła głowę, zobaczył rozmazaną szminkę na jej ustach.

- Wynagrodzenie bierze się z góry - oświadczyła. - Każda prostytutka to wie. Der Minister Eiger, Slawson: żaden z nich się nie domyśla, czego szukasz. - Mówiła teraz głosem kobiety interesu. - I nie mają pojęcia, w co się wpakowali ci dwaj, o których pytałeś. Lustera uważali za oportunistę, a nie za jednego z ich faszystowskich „braci". A ten drugi... Jak on się nazywa?

- Chris Harvie - wyszeptał Cole. W głowie miał chaos, serce mu waliło.


- Zero. Od czasu wyjścia z więzienia żaden z nich nie utrzymywał kontaktów z AA, chyba że chodziło o prochy. - Uśmiechnęła się. - Było ci równie przyjemnie jak mnie?

- Jeśli kłamiesz, to...

Ricki wstała, zgarniając ze stołu papierosy i zapalniczkę.

- Wiesz, że nie kłamię. Więc jak mnie weźmiesz? Z przodu, z tyłu...

- Nie jak, ale czy.

- Lubię szczere rozmowy. Tylko nie nasyłaj na mnie żadnych swoich goryli, żeby próbowali coś ze mnie wydusić.

- Zrobię to, co będę chciał - odparł.

- Już raz ci powiedziałam: jesteś mężczyzną moich marzeń - mruknęła i odeszła.

Hank Williams przestał śpiewać. Barmanka przerzuciła stronę brukowego piśmidła i zaczęła czytać o przybyszach z innej planety, którzy udają Elvisa Presieya. Na razie nikt
nie wiedział, z jakiej planety pochodzą przybysze.

Cole wyszedł z restauracji, obszedł budynek i wsiadł do pustego samochodu operacyjnego. Brygada nadzoru przekazała mu przez radio wiadomość, że czerwony TransAm wraca do miasta.

Ktoś szedł w stronę wozu operacyjnego. Gdy się zbliżył, rozpoznać można było pijanego kierowcę z baru - ciepło podbita kurtka dżinsowa, dżinsy i kowbojskie buty. Kierowca otworzył drzwiczki i wgramolił się do samochodu, siadając obok Cole'a.

- Rozpoznała cię? - zapytał Cole.

- Czy to ważne? - Nick Sherman prostował plecy. - Ona nie była jedynym aktorem w okolicy. Nieźle potrafię udawać pijaka.

- Aha - odpowiedział bezwiednie Cole. .

- Ona nic im nie piśnie - zapewnił Nick. - I wcale nie z powodu nas. Wie dobrze, że jej nie zdradzimy. Zachowa zimną krew.

- A więc czy powinniśmy wierzyć temu, co mówi? - I Cole natychmiast sam sobie odpowiedział: - Moim zdaniem tak. Zgadywała tylko, mówiąc o naszym podsłuchu, ale wierzy, że go mamy.

Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu. Otulał ich chłodny mrok.

Potem Cole zapuścił silnik.


20

Samolot z Idaho wylądował w Waszyngtonie przed południem. Z lotniska wzięli taksówki. Nick do bezpiecznego mieszkania, Dalton do siedziby Farona.

Sallie spotkała Cole'a w głównym holu.

- Wielki człowiek chce cię widzieć. - Zniżyła głos: - Kiedy z nim skończysz, idź do pokoju operacyjnego na pierwszym piętrze.

- Co...? - zaczął, ale powstrzymało go wymowne spojrzenie Sallie.

- Wrócił nasz myśliwy! - za plecami Cole'a rozległ się głos Lauren.

Miała na sobie beżowy kostium, a włosy pełne słonecznych promieni, padających przez witrażowe okno starego kościoła.

- Nigdy nie myślałem o sobie jako o myśliwym - skłamał Cole.

- Lauren, mogę cię prosić na sekundę? - wykrzyknęła jedna z wolontariuszek, stając w drzwiach w głębi holu.

- Proszę nie odchodzić! - poleciła Lauren Cole'owi. - Zaraz zaprowadzę pana do Farona. On też się zastanawia, dlaczego tak długo pana nie było.

Cole obserwował wymianę słów między wolontariuszką i Lauren. Dochodziły do niego poszczególne słowa. Nic specjalnego.

Sallie zdążyła jeszcze szepnąć:

- W pokoju operacyjnym o pierwszej.

Potem wróciła Lauren.

- Możemy iść?

Szli schodami. Jej perfumy pachniały wiosną. Szła pierwsza. Patrzył na jej kształtne kostki i stopy. Poprawił krawat. Na chwilę przeniósł wzrok z bioder kobiety na zegarek: 12.32.

- Chodzenie po schodach mnie męczy. Straciłam formę. Powinnam się gimnastykować - powiedziała Lauren.

- Forma wydaje mi się bez zarzutu - odparł Cole.

- Czyżby tak łatwo było pana oszukać? - Zapukała do zamkniętych drzwi, zza których usłyszeli po chwili stłumiony głos Farona:

- Wejść. - Cole pozostawił Lauren w holu, wszedł i zamknął za sobą drzwi.

- Gdzie pan się podziewał? - spytał Faron.


- Tropiłem ludzi, którzy chcą pana widzieć w trumnie.

- I już pan wrócił? Wytropił pan kogoś?

- Chyba nie. Jeszcze nie tym razem.

- No cóż, nie dziś to jutro. Ale coś mnie zastanawia, jeśli idzie o pańską osobę...

- Pan mnie sam sobie upatrzył. Teraz jest za późno...

- Nie, nie. Nie o to chodzi. Osobiście nie mam do pana zastrzeżeń. Lauren też nie. Ona nadal nie ma pojęcia, co tu naprawdę robicie.

- A co wie?

- Bawi ją pan.

- To nie leżało w moich zamiarach. - Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dwie pierwsza. - O co więc panu...?

- Pan i Sallie nie jesteście jedynymi osobami, które mnie chronią?

- Nie - odparł Cole po chwili namysłu.

- Zgodziłem się tylko na pana. Pan nalegał na partnera i sprowadził Sallie. Obecnie zakładam, że współdziała z panem całe FBI.

- Dziewięćdziesiąt dziewięć procent personelu operacyjnego FBI nie ma pojęcia o charakterze naszych działań - odparł Cole. - Jeśli o to idzie, dotrzymaliśmy słowa.

I zatrzymaliśmy w tajemnicy sprawę dwóch morderstw, dodał w myślach.

- Ale musi być jeszcze ktoś - upierał się Faron. - Pan i Sallie jesteście tu. Ktoś was wspiera z zewnątrz.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- Bo to jest logiczne. Ponieważ nie mógłby pan inaczej działać.

- Na zewnątrz mamy jednego człowieka - przyznał Cole. - 1 tylko nasza trójka jest wtajemniczona we wszystko.

- Chcę go poznać.

- To niemożliwe. Trzymamy go na zewnątrz, incognito, na wszelki wypadek.

- Świetnie. Wyjdźmy na zewnątrz. Teraz, od razu.

- Pan nie może mi rozkazywać.

- Wyjaśnijmy sobie jedną sprawę - powiedział Faron. - Zawarłem umowę w Białym Domu. Wyraziłem zgodę na to, by pan robił to, czego oni zażądali. Żeby mnie pan ochraniał. Kiedy rozszerzył pan umowę na Sallie, nie powiedziałem ani słowa. Z tego, co mi pan teraz powiedział, wynika, że wszyscy kłamaliście. Wbrew umowie włączyliście do sprawy całe FBI i CIA, i diabli wiedzą, kogo jeszcze...

- Nie chcemy widzieć pana w trumnie. Sam nie dam rady.


- W czasie krótszym niż jedno uderzenie serca mogę wypowiedzieć umowę.

- W czasie krótszym niż jedno uderzenie serca dobrze wycelowany pocisk zrobi swoją robotę.

- I tyleż czasu potrzeba, żeby pana stąd wyrzucić, a potem już bez liczenia uderzeń serca wszystko opowiedzieć prasie.

- Popełniając samobójstwo.

- Albo płosząc zamachowca. O tym pan nie pomyślał?

- Tę opcję odrzuciliśmy jako zbyt ryzykowną - powiedział Cole.

Zbyt ryzykowną dla FBI i Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, gdyż łączyła się z ujawnieniem nielegalnego podsłuchu, pomyślał.

- Albo teraz spotkamy się z tym trzecim cieniem, który towarzyszy mojemu życiu, albo zadzwonię do Białego Domu i...

Nie było wyboru. Cole spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest za siedemnaście pierwsza.

- Dobrze - powiedział.


21

Nick stał na rogu waszyngtońskiej ulicy. Po lewej stronie miał Eastern Market: stodolasty budynek z czerwonej cegły, pełen stoisk z żywnością. Niegdyś pracował tu J. Edgar Hoover, jako chłopak dostarczający klientom do domów ich zakupy.

Pieprzone FBI, pomyślał Nick. Jakże Cole mógł dopuścić do podobnej sytuacji? Utracił kontrolę nad swym podopiecznym.

Przesunął językiem po zziębniętych wargach. W żołądku czuł palenie whisky, której spory łyk pociągnął z butelki, trzymanej w samochodzie. W ustach obracał trzy miętowe pastylki.

Nick zobaczył Farona, gdy ten był jeszcze za dwiema przecznicami. Patrzył, jak się zbliża. Nikt za nim nie szedł, nikt go nie śledził z samochodu. Chociaż Nick był dobrym detektywem, nie potrafił przeniknąć wyrazu twarzy mężczyzny, który do niego podszedł.

- Pan musi być Nick Sherman.

- Skoro pan tak twierdzi - odparł Nick.

- Miło mi pana poznać. - Faron Sears wyciągnął na powitanie rękę.

Uścisnęli sobie dłonie. Wiedzieli, że każdy z nich mógłby ścisnąć dłoń drugiego znacznie silniej.

- Powinien pan był spytać o moją legitymację służbową. Zawsze lepiej sprawdzić.

- Już dwie przecznice temu wiedziałem, kim pan jest - odparł Faron.

- Nie powinniśmy tu stać. Miejsce jest zbyt odkryte - zauważył Nick.

- W okolicy jest kilka barów, gdzie moglibyśmy... - zaproponował Faron.

- Nie chcę iść do baru!

Faron wyglądał na nieco zdziwionego tym wybuchem.

- No to nie. Znam inne miejsce.

Stodolasty Eastern Market przypomina wewnątrz wielki magazyn jarzyn, mięsa i drobiu. W swoich stoiskach handlują tu drobni kupcy. W końcu hali jest bar szybkiej obsługi. Faron i Sears zafundowali sobie styropianowe kubki kawy. Tuż za nimi stary Murzyn zdrapywał spaloną cebulę z żelaznego rusztu, wsłuchany jednoczeńnie w przenośne radio, z którego wypływała z jazgotem jazzowa muzyka. Po ich lewej stronie znajdowała się oszklona buda rzeźnika, na wprost mieli ladę, z której gapiły się zamrożonymi czarnymi oczami morskie pstrągi ułożone na pokruszonym lodzie.

- Więc pan lubi miętowe pastylki? - powiedział Faron.

- Że co?

- Mam doskonały węch - odparł Faron. - I jeszcze go sobie dodatkowo wyszkoliłem w więzieniu, gdzie bogactwo zapachów jest przeogromne.

Nick odwrócił głowę.

- Miałem ciężki dzień. Długi lot.

- Gdzie byliście? Pan i agent Cole.

- Jeśli Cole będzie chciał, to panu powie.

- Co pan ma przeciwko mnie?

- Przeciwko panu? Tak pan uważa?

- Tak uważam. - Faron wzruszył ramionami. - Wyczułem to w pańskim uścisku dłoni, w pańskim głosie. Może pan za mnie umrzeć. W mojej obronie zabić. Ale mnie pan nie lubi.

Oczy Farona były równie nieruchome, jak pstrągów na lodzie.

- Nic osobistego - odparł Nick. - Tylko to, że pan jest politykiem.

- Nie tylko to.

- Cholera! Naprawdę chce pan wiedzieć? No to panu powiem: prawie przez trzydzieści lat pracowałem na ulicy. A teraz mam ryzykować życie za faceta, który kiedyś chciał zabijać policjantów.

- Więc Cole wszystko panu mówi?

- Musi.

- Pan go też o wszystkim informuje?

- O wszystkim - odparł krótko Nick, potwierdzając to stanowczym ruchem głowy i zmarszczeniem brwi.

- Nie. Nie sądzę, aby pan mu wszystko mówił. Mówi mu pan to wszystko, co pan uważa, że on powinien wiedzieć, ale nie mówi mu pan wszystkiego.

- Mówimy sobie dostatecznie dużo, by utrzymać pana przy życiu.

- Ci policjanci, których chciałem zabić, byli nieco inni od pana. Nie szanowali swojego munduru.

- To nie zmienia faktu, że ich zabicie byłoby zwykłym morderstwem.

- Byłoby. I ja byłbym potępiony. Czułbym się winny. Poza tym czasy były inne, a oni nie należeli do grona aniołów. Ja nie jestem taki, jak inni...

- Niech pan tylko nie zaczyna się usprawiedliwiać i tłumaczyć - warknął Nick. - Uszy mi puchną od wysłuchiwania podobnie kulawych głupot. Morderstwo to morderstwo. I pan nie różni się pod tym względem tak bardzo ode mnie. Dlatego jestem policjantem. Dla mnie człowiek to człowiek.

- Wtedy i tam nie byłem człowiekiem. Nazywano mnie...

- Niech pan to sobie zachowa na talk show. - Nick przyłożył dłoń do czoła. Czuł łomot w głowie. - Niech pan mi oszczędzi tłumaczenia, jak to nasza historia niewolnictwa, linczów i gwałtów uprawnia pana obecnie do specjalnego statusu autoryzowanego zabójcy.

- Aaa, widzę! - powiedział Faron. - Pański problem polega na tym, że jestem czarny.

- To nie jest mój problem.

- Ani mój.

- Niech pan mnie słucha: może pan się martwić tylko o jedno. Czy dobrze pana strzegę. A właściwie to nie ma pan o co się martwić. Mam oczy otwarte, broń wyczyszczoną i naoliwioną. Niech się martwią ci, co chcieliby zrobić panu krzywdę. Mordercy i potwory.

- Potwory? - zdziwił się Faron.

Nick zbył pytanie lekceważącym gestem dłoni.

- Chodzi mi o to, żeby pan zrozumiał, że dla mnie istnieje tylko ofiara i morderca; kolor skóry nie robi mi żadnej różnicy.

- Ma pan absolutną rację. I jest pan w całkowitym błędzie - odparł Faron.

Za nimi radio wypełniało przestrzeń głośnym jazzem. Nickowi wróciły wspomnienia: mały Nick jest w domu, skrzynka z radiem stoi na ziemi na wytartym dywaniku, matka boso, jej na wieczór rozpuszczone włosy tańczą na ramionach, gdy obraca synka trzymając go za drobne rączki i mówi: „Do tej muzyki tańczyliśmy z twoim tatusiem, kiedy był żołnierzem". Nick podniósł styropianowy kubek. Czarne oko kawy też tańczyło. Nie - drgało.

- Potrzebuje mnie pan, żeby umknąć mordercy, prawda? - powiedział. - Ja się zgadzam pana osłaniać. A teraz robi mi pan kazania, chce pan wszystko popsuć, bo nagle przyszło panu do głowy, że może lepiej, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Mam wierzyć...

- To nie jest sprawa wiary, ale zrozumienia. I ma pan rację, jest ważne, żeby wszyscy...

- Ważne tylko dla pana - poprawił Nick. - Odczucie osobiste.

- Całe życie składa się z odczuć i doznań osobistych - odparł Faron.

- Całe to... całą tę działalność prowadzi pan dla osobistej przyjemności?

- Oczywiście. - Faron odczekał trzy uderzenia serca, by pozwolić Nickowi zasmakować triumfu trafnej dedukcji. - Ponieważ mam tylko to, co ma także każda najbardziej upośledzona istota. Życie w trwodze. W dzisiejszych czasach wszyscy, od szczytu do dołów, dławią się krwią płynącą z porąbanej amerykańskiej duszy. A najgłębszą raną jest rasizm.

- Może, ale co z tego? Pan nadal ma na półmisku większy kawał mięsa do pokrajania, niż facet pracujący od dziewiątej rano do piątej po południu, panie miliarderze!

- Wszystko to mogę jutro stracić. Nauczyłem się tego wówczas, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak zamyka się za mną więzienna brama. A poza tym, nie jest ważne, co mam w kieszeni, jeśli kryterium oceny mojej osoby zależy od koloru skóry.

- Nie uznaję takiej linii podziału. Kolor skóry mnie nie obchodzi. To nie mój problem.

- Nawet gdyby pan miał kryształowe serce i był całkowicie ślepy, pozostałoby to pańską sprawą - oświadczył Faron. - Żyje pan w takim, a nie innym świecie. Oddycha pan powietrzem zatrutym przez rasizm.

- Tu powietrze pachnie surowym mięsem, trocinami i zdechłymi rybami.

- I kawą, której pan nie pije - uzupełnił Faron.

Nick zimno się uśmiechnął.

- Słuchaj no, panie Mesjaszu: nie pozwalam, żeby obmalowywał mnie pan swoim pędzlem do znaczenia rasistów.

- Ja wcale pana nie...

- Nie może pan tego robić, bo ja nie jestem białym...

Niania z Salwadoru podniosła wysoko dziecko o blond włosach i niebieskich oczach, aby mogło lepiej widzieć sprzedawcę ryb, oskrobującego z łusek morskiego okonia.

- Jestem Indianinem. Nie na tyle, bym za takiego oficjalnie uchodził. Matka była pół-Indianką. Nie przyjęto by mnie do rezerwatu.

- Jaki naród? - spytał Faron.

Nick uśmiechnął się.

- Pyta pan o szczep? Północni Czejeni. No cóż, wiele po mnie nie widać. Mam niebieskie oczy, jasnobrązowe oczy i opalam się jak Szwed. Chyba nawet nikt nie wie, że mam indiańską krew.

- Nie mówi pan nikomu. - Było to stwierdzenie, a nie pytanie.

- To moja sprawa, kim jestem - powiedział Nick.

- A kim pan jest?

- Też moja sprawa. Panu wystarczy informacja, że nie mógłbym być jakimś tam hitlerowcem, polującym na każdego, kto nie jest równie biały.


- Rasizm nie jest przypadłością tylko białej rasy. Znam jasnoskórych Murzynów, którzy zieją rasowym jadem wobec czarnoskórych. Znam Latynosów, którzy nienawidzą Murzynów bardziej, niż potrafią to okazywać członkowie Ku Klux Klanu. Słyszałem
o Murzynach, prześladujących Żydów bardziej od hitlerowców. Zawsze są jacyś „oni", których można prześladować.

- Sprowadził mnie pan tylko po to, żeby mi to powiedzieć? Zniszczył pan moją przykrywkę, żeby...

- Chciałem wiedzieć, komu zawdzięczam życie.

- No to niech mi pan teraz wygłosi kazanie, żebym wiedział, gdzie jest moje miejsce! - obruszył się Nick.

- Nie mam zamiaru dyktować panu czegokolwiek. Ani wskazywać miejsca. Nie wiem gdzie ono jest. A pan wie?

- Tam, gdzie mi się będzie żywnie podobało.

- Tak sobie właśnie pomyślałem. Więc dlaczego jest pan taki wściekły? Nie sądzę, by chodziło tylko o mnie.

- To nie tak. Przepraszam. Nie, psiakrew! Za nic nie będę przepraszał. Jestem po prostu jasnoskorym gliną w mieście składającym się w trzech czwartych z ciemnoskórych. Większość drani gwałcących i mordujących, jakich widziałem, to czarni. Tak już jest w Waszyngtonie.

- Postrzegaj ich jako zło, a nie czarnych...

- Staram się, ale...

Sprzedawca ryb spryskał pstrągi na lodzie wodą z gumowej sikawki.

- Skoro pan uważa, że się nie nadaję...

- Jesteś w porządku - powiedział Faron.

Nick zamrugał powiekami.

- Ale masz pewne problemy. Ty je masz. Nie ja.

Nick patrzył na wodę spływającą z ryb.

- No cóż. Życie. Taka praca. Stresy. - Podniósł kubek do ust, upił kilka łyków. - Zimna kawa.

Rzeźnik rozbierał jagnię.

- Moje problemy są moimi problemami. Ale nie przeszkodzą mi w wykonaniu zadania, jakim jest ochrona pańskiej osoby - oświadczył Nick Sherman.

Faron położył dłoń na ramieniu Nicka. Zrobił to jednocześnie łagodnie i z dużą stanowczością.

- Wiem, że ma pan być w ukryciu, ale możemy się ponownie spotkać.

- Po co?

Faron wzruszył ramionami.

- Może to byłby dobry pomysł.

- Cmentarze pełne są ludzi, którzy mieli dobre pomysły - odparł Nick.


22

Nikt nie widział Cole'a zbiegającego z drugiego piętra, gdzie w pokoju w wieży kościelnej rozmawiał z Faronem. Była pierwsza pięć. Spóźnił się pięć minut. Sallie czekała na niego w otwartych drzwiach.

- Pośpieszmy się - szepnęła. - Urodzinowy lunch, ale za pół godziny wrócą.

Dała mu znak, by wszedł do pokoju operacyjnego. Zamknęła za nim drzwi. Była to niegdyś sala prób chóru kościelnego, obecnie mieściła dwadzieścia pięć stanowisk komputerowych. Sallie zaprowadziła Cole'a do ściany obudowanej antycznymi dębowymi szafami, które służyły jako archiwum dokumentacji.

- Wczoraj tu byłam, kiedy otwierano tę właśnie. - Sallie przekręciła jedną z dwóch rączek i otworzyła drzwi szafy.

Cole zobaczył pięć wysokich plików fotografii 20x25.

- Właśnie to zwróciło moją uwagę - powiedziała Sallie. - Zdjęcia tłumu podczas wieców Farona. Jeśli ktoś na niego czyha...

- Tu są tysiące zajęć. Jedyna metoda to skanowanie, które wyłapie powtarzające się twarze...

- Jeśli uda się nam wydostać stąd te zdjęcia... - mruknęła Sallie. - Widzisz? - Usiłowała przekręcić drugą rączkę i otworzyć sąsiednią przegrodę szafy. Rączka ani drgnęła. - Ta część jest zawsze zamknięta. - Spojrzała na zegarek - Dwadzieścia po pierwszej. Ludzie zaczynają wracać przed pół do drugiej.

Oto sytuacja, której się obawiałem, pomyślał Cole. Stanął na granicy, której nie należało przekraczać, jeśli chciało się zachować uczciwość. Żartował na ten temat z Nickiem, gdy rozmawiali o przekroczeniu owej linii przez agentów Biura ds. Alkoholu Tytoniu i Broni Palnej, od których wszystko się zaczęło. Moralna granica wytyczona pomiędzy „prawidłowym posunięciem operacyjnym" i tym, co jest w istocie właściwe.

- No i co? - szepnęła Sallie.

- Zamknij drzwi do sali operacyjnej - polecił.

Gdy wykonywała polecenie, wziął z jednego ze stanowisk aluminiowy otwieracz do listów. Był to przedmiot podobny do sztyletu o dwustronnym ostrzu - standardowe wyposażenie wszystkich sal operacyjnych, gdzie otwiera się tradycyjne listy, a ich treść
przenosi za pomocą skanerów na dyskietki komputerów.

Cole wsunął koniec otwieracza w szparę. Natrafił na trzpień solidnego zamka.

Na czole Cole'a zaperlił się pot. Usiłował jeszcze podważyć drzwi, ale tylko zgiął ostrze otwieracza.

Drzwi, o które opierała się Sallie, trzepnęły ją boleśnie w plecy. Poleciała parę kroków do przodu, ale natychmiast odzyskała równowagę i błyskawicznie się obróciła.

- Monk! - wykrzyknęła.

Cole czym prędzej oparł się plecami o zamknięte drzwi garderoby. Rączka otwieracza listów wbiła mu się w plecy.

- Nie wolno zamykać drzwi do pokoju operacyjnego! - wrzasnął Monk, biegnąc w stronę Cole'a i szafy z jednymi drzwiami otwartymi. - Nie wolno ich zamykać zwłaszcza wtedy, kiedy kręcą się tacy, jak wy...

- Dzięki Bogu, że to pan! - powiedział Cole. - Niech pan patrzy, co zastaliśmy... - Cole wskazał na otwarte drzwi, odwracając uwagę od siebie, a pośrednio od wpijającej mu się w plecy rączki otwieracza.

- Niech pan patrzy! - powtórzył. - Czy to są zdjęcia z wieców Farona?

- W tej chwili interesuje mnie co innego - odparł Monk. - Dlaczego myszkujecie za zamkniętymi drzwiami?

- Kto i kiedy zakazywał zamykania drzwi? - natarł Cole. - A poza tym nie przypominam sobie, bym je zamykał... Ty zamknęłaś drzwi, Sallie?

Monk przeniósł wzrok na Sallie, która widziała, jak Cole prze plecami na rączkę i usiłuje ją wyswobodzić. W górę i w dół, w górę i w dół.

- Ja... ja... nie wiem... - wyjąkała. - Nawet nie wiem, czy były otwarte, kiedy tu weszliśmy. Nie... Chyba podeszłam i otworzyłam je dopiero teraz, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. I właśnie wtedy pan wpadł i mocno mnie potrącił.

Stukot upadającego przedmiotu.

Monk błyskawicznie się obrócił. Cole pocierał łokieć, odsuwając się od szafy, której połowa stała otworem, a druga błyszczała nieskażoną politurą drzwi.

O cholera, pomyślała. Cole nie wyswobodził otwieracza, ale go wepchnął do zamkniętej szafy, gdzie Monk go nie widzi i skąd my go nie wydostaniemy!

- Uderzyłem się w łokieć - wyjaśnił Cole, nie przerywając masowania. - Nie było tu nikogo...


- Więc wy... - zaczął Monk.

- Więc ja otworzyłem drzwi szafy. Druga jej połowa jest dobrze zamknięta. No i zobaczyłem te fotografie, które, jeśli mówi pan prawdę...

- Nie muszę kłamać, takim jak wy.

- Więc niech będzie: jeśli ma pan rację. Ktoś powinien był nam powiedzieć o istnieniu tych zdjęć. Mamy przeanalizować przebieg kampanii Farona, ocenić bazę jego wyborców, określić waszą operację umieszczając ją w perspektywie...

- Co to ma wspólnego z zakradaniem się i otwieraniem drzwi?

- Owszem, to ma bardzo wiele wspólnego z otwieraniem drzwi. Aby dobrze wykonać naszą pracę, musimy przejrzeć te zdjęcia.

- Nie ruszycie ich z szafy, póki nie otrzymam zgody.

- No to chodźmy ją otrzymać! - powiedział Cole.

Monk zamknął otwarte drzwi. Usłyszeli śmiechy powracających holem uczestników urodzinowego lunchu. Monk szarpnął rączką zaryglowanych drzwi. Ani drgnęła.

- Coś nie w porządku? - spytał niewinnym głosem Cole.

- Wszystko jest w porządku, póki to jest zamknięte - odpowiedział z uśmiechem Monk.


23

Zabójca leżał na elektrycznie podgrzewanym łóżku. Na nagich ramionach zasychał mu pot (sto pompek), na brzuchu pot już zasechł (sto skłonów).

Gdzie teraz jesteś, nasz trenerze? Trener nazywał się Wagoner. Gdzie przebywasz? - zadawał sobie pytanie zabójca. Ty i twoje brzuszysko, twoja szkoła, twoja roześmiana złośliwie gęba na widok dziewczyn z trudem wspinających się po linie. Czy wtedy,
podczas wakacji, też się śmiałeś, kiedy w górach nacisnąłeś pedał hamulca, a wóz mimo to jechał, jechał i w końcu spadł w nicość?

Mam silne nogi, pomyślał (sto przysiadów), jestem gotów. Mam elektrycznie podgrzewane łóżko, a wszystko, co mi będzie potrzebne, jest tu - na biurku przed lustrem i na dwóch zestawionych krzesłach. Pozostałe rzeczy są pod łóżkiem, a resztą zajmuje
się Przewodnik.

Przez okno sypialni wpadało purpurowe światło.

Wszystko istnieje dokładnie tak, jak ja to dostrzegam, pomyślał.

Słyszał i czuł bicie serca.

Gdzieś daleko słońce zapadało za horyzont. Gdzieś daleko Faron Sears oglądał swoją ostatnią kwadrę księżyca. Pierwsza z dwóch misji. Kto będzie celem drugiej? To wie tylko Przewodnik.

Przewodnik był brakującym przez tyle lat ogniwem. Przewodnik objawił wielką prawdę: nie dość jest wiedzieć, kim się jest. Każdy głupiec wie, kim jest. To za mało.

On sam też odkrył pewne prawdy: trzeba się określać na podstawie czynów inspirowanych przez to, co tkwi w człowieku. To jest dopiero prawdziwa sztuka. Trzeba umieć zapanować nad tym, co człowiekowi chciałby zgotować ślepy los. To jest dopiero władza, to stanowi o sile. Trzeba dominować. Pokonać ich wszystkich. Niech płacą!

Przez lata wiedział, że czegoś brakowało. Dopiero z paplaniny Harvie'ego wyłuskał prawdę.

Musi istnieć świadek. Jeden świadek, aby człowiek był pewien, że nie jest szalony albo, że nie ulega złudzeniom. Jeden świadek, który pozwoli ci trwale wyrzeźbić prawdę o miliardzie serc świata, a one z kolei będą musiały dać świadectwo tej prawdzie. Sława to dominacja. Jeśli świat zadrży, oglądając jego majstersztyk, to ten, kto jest jego autorem i ojcem zdoła zawładnąć miliardem serc. Wszystko inne jest konieczną otoczką. Albo ćwiczeniem. Lub przyjemnością.

Trener Wagoner. Chłopak z koledżu, autostopowicz, który nawet nie zauważył snajpera ukrytego między drzewami. Eleine Roberts, suka, rozkładająca nogi dla wszystkich z wyjątkiem... o sto pięćdziesiąt kilometrów od domu zgasł silnik jej samochodu -
wystarczyło kilka kostek cukru w baku. Hej, cześć! Co tu robisz? Wsiadaj, powiedział, podwiozę cię.

Ale wtedy nie było żadnych świadków. Nie wydarzyło się nic odpowiednio wielkiego, nic na tyle spektakularnego, by zadrżał miliard serc. Do teraz.

Chris Harvie. On nie był odpowiednim świadkiem. On wiedział tylko to, co wiedział. Nauczycielka piątej klasy, pani Olsen. Chris Harvie miał od przedszkola wymalowany na czole poprawczak. Zamknęła go w komórce, bo ją zdenerwował. Nikt się nie przejął.
Podobnie jak nikt się nie przejmował tym, co pisała do zastępczych rodziców opłacanych przez państwo. Nie przeszkadzaj podczas moich zajęć, szczeniaku! I nikt się nie przejmował, kiedy kazała szczeniakowi stać przed wszystkimi, by patrzyli na przemoczone majtki dziecka.

Pani Olsen, bezdzietna wdowa, miała w pokoju radio z budzikiem. Lubiła się kąpać. Leżała w wannie z zamkniętymi oczami. Sflaczałe ciało lśniło w zaparowanym żółtym świetle. Na szczęście radio miało długi sznur. Musiała dostać ataku serca, kiedy usłyszała „łap!".

Policja powiedziała, że pewno dostało się jej mydło do oczu i chciała chwycić ręcznik. Okropny wypadek! Pewno nie przeczytała broszurek, które rozdawali szkołom strażacy o niebezpieczeństwie, jakie kryje elektryczny sprzęt gospodarstwa domowego.

Nikt się nie zastanawiał, czego ta jędza mogła wtedy słuchać. Nikt nie spytał Chrisa Harvie'ego, kogo widział tego wieczoru, wychodzącego przez okno jej sypialni. Chris Harvie też nie powinien był wtedy być na dworze. I wiedział, co może mu się przydarzyć,
jeśli zdradzi.

W ostatniej klasie Harvie poszedł na rok do poprawczaka za kradzież samochodu. Skreślcie go, już go nie ma. Ale wrócił, czym nieco poprawił opinię absolutnego nieudacznika.


24

Za oknami pokoju w bezpiecznym mieszkaniu FBI noc już spowiła ulice. Dalton Cole, Sallie Pickett i Nick Sherman siedzieli przy stole konferencyjnym.

- Jeśli e-mail przejęty przez agentów federalnych mówi prawdę, to Faron Sears ma być pierwszą ofiarą. Kto na bis? - spytał Nick. Bardzo uważał, by mówić wyraźnie. Po spotkaniu z Faronem wypił jednego drinka, po zaparkowaniu samochodu, na chybcika, drugiego. Dobrze zakorkował butelkę, przewidując, że nie wiadomo, kiedy będzie mógł sobie ponownie łyknąć. Przede wszystkim spokój. I do diabła z panem Mądralą Faronem Searsem!

- Walentynki za dwa tygodnie - powiedziała Sallie. - Początek sezonu łowieckiego.

- Ale kto ma być drugą ofiarą? - spytał Nick.

- Chwilowo nie możemy się tym zajmować - odparł Cole. - Znanym nam celem jest Faron Sears. W okolicy krąży myśliwy, zbliża się. Poza tym w organizacji Farona jest zdrajca.

- Nasz podsłuch w AA potwierdza to, co powiedziała Ricki. Eiger i Slawson zastanawiają się głównie nad tym, jak skorzystać z tego co zamierzał zrobić Harvie i zarazem uniknąć aresztowania.

- A Ricki ich podjudza - powiedział Nick.

- To jej spektakl - mruknął Cole. - Eiger i Slawson nie mają pojęcia, że to ona pociąga za sznurki.

- Jeśli się spostrzegą, to ją załatwią - stwierdził Nick.

- Przy pierwszym sygnale, że coś jej grozi, każ zespołowi w Idaho ewakuować ją - polecił Cole.

- Co? - zdziwiła się Sallie.

- Wszystkimi koniecznymi środkami. Łącznie z atakiem na siedzibę AA.

- Nie ratujesz harcerki - mruknął Nick.

- Chcę zapobiec kolejnemu morderstwu.

- Narażając naszą operację? - spytała Sallie.

Trójka obecnych patrzyła w milczeniu po sobie.

- I każ zespołowi w Idaho osłaniać ją - dodał Cole.

- W porządku. - Nick postukał palcem w leżącą przed nim aktówkę. - Siostra Chrisa Harvie'ego. Nie ma kart kredytowych, nie ma prawa jazdy, telefonu, nie ma podłączonego prądu ani gazu, nie ma jej na liście wyborców. Nie występowała w sądzie w żadnej cywilnej sprawie. Nie ma jej świadectwa zgonu. Dwunastokrotnie aresztowana za pijaństwo w miejscu publicznym.

- Prawdopodobnie od lat nie kontaktowała się z bratem - dodała Sallie.

- Ostatni niewyjaśniony ślad w sprawie Harvie'ego - zauważył Cole. - Trzeba ją znaleźć. Szukajcie dalej.

Nick potarł czoło i wpakował do ust miętową pastylkę. Poczęstował pozostałych. Pokręcili odmownie głowami. Wzrok Daltona spoczywał długą chwilę na Nicku. Po chwili przeniósł spojrzenie na Sallie.

- Twoja kolej. Ale nie mogę ci tego rozkazać. Jeśli się zgodzisz, będziesz ryzykowała nie tylko karierą...

- Chcesz, żebym złamała prawo.

- Tak. I jeśli wpadniemy, ja dostanę po łbie, ale i ciebie postawią pod murem. Albo umieszczą za murami.

- Wiedziałam o tym od chwili, kiedy zgodziłam się na udział w tej operacji - odparła.

- Może uda mi się napuścić Biuro, żeby nam pomogli - myślał głośno Cole. - W sprawie zamku do garderoby skontaktuję cię z wydziałem usług technicznych, no i z ZAK.

ZAK jest komórką FBI - Zespołem Analiz Komputerowych.

- Wiem, że już do nich dzwoniłeś. Co by było, gdybym powiedziała „nie"?

Cole tylko wzruszył ramionami. Podał jej kartkę.

- Nazwa i numer podane na zamku. Wydział techniczny zrobi z ciebie dobrego złodzieja.

- Już nim jestem. - Sallie wyjęła z kieszeni dyskietkę. - Rozdawana jest pracownikom, żeby mogli oprogramować swoje notebooki. Szuflady, gdzie trzymają dyskietki, nie są zamykane na klucz. Może ZAK znajdzie coś ciekawego.

- Wzięłaś to jeszcze przed naszą przygodą w pokoju operacyjnym. Popełniłaś wykroczenie, działając bez upoważnienia.

Sallie wzruszyła ramionami.

- Nie powinienem był się martwić o twoją wrażliwość - stwierdził Cole.

- A ja się cały czas martwię - odparła Sallie. - Wymyślam stale moim starszym kolegom za podsłuchiwanie i nielegalną inwigilację Luthera Kinga. A teraz sama to robię.

- Robimy - poprawił Cole. - Jeśli ktoś otworzy szafę, nim ty to zrobisz, znajdzie otwieracz do listów. I nie trzeba geniusza, by zgadnąć, w jaki sposób tam się znalazł.


- Załóżmy, że Monk i inni znajdą otwieracz. Będę o tym od razu wiedziała, bo wtedy posadzą przy drzwiach człowieka.

- Bądź ostrożna - poradził. - Bez względu na to, co znajdziemy w szafie, nie jest to warte spalenia naszej przykrywki.

- Ani oberwania po głowie - dodał Nick.

Przez długą chwilę wszyscy milczeli, zatopieni we własnych myślach.

- Na początku, kiedy się zapoznawaliśmy z sytuacją w otoczeniu Farona, słuszne było koncentrowanie się na osobie mordercy - powiedział Cole. - Teraz musimy szukać zdrajcy w łonie organizacji.

- Biuro sprawdziło wszystkich ludzi ze sztabu Farona. Dotychczas nic niezwykłego.

- A ta czwórka z najbliższego otoczenia? - spytał Nick. - Zaczynając od kobiety.

- Lauren - podrzucił Cole.

- Oraz Wood, Monk i Leibowitz - uzupełnił Nick.

- Oni mają chyba najwięcej do stracenia w wypadku zabicia Farona - stwierdził Cole. - Cały ten Ruch umiera bez rycerza na białym koniu.

- Zdrajcą może być jakiś chicagowski wolontariusz - podsunęła Sallie. - Szpicel na niskim szczeblu drabiny organizacyjnej.

- Na niskim szczeblu? Przechwycony e-mail jest rozkazem, a nie donosem - zauważył Nick.

- Dlatego też Sallie i ja zajmujemy się teraz regionalnymi, ale wyższego szczebla sztabowcami Farona - zdecydował Cole. - Przyjrzymy się im z bliska. Ja wezmę się za Leibowitza.

- I Lauren - zaproponowała Sallie. - Masz z nią lepsze stosunki.

- Jeśli tak uważasz.

- Mnie więc przypada Wood i Monk - powiedziała Sallie.

- Bądź ostrożna z Monkiem - przestrzegał ją Cole.

- No a Faron? - zapytał Nick.

- Co Faron? - zdziwiła się Sallie.

- Chytrus - stwierdził Nick. - Gracz.

- On nie gra - żachnęła się Sallie. - On wcale nie jest...

- Jest - przerwał jej Nick, rozbawiony reakcją Sallie. - Siedział w więzieniu. Może wszystko sam ukartował.

- Co? - zapytał Cole.

- Pomyślcie tylko. Wypuszcza w teren zabójcę, wykorzystuje FBI, żeby zabójcę pochwycić - zostaje męczennikiem bez najmniejszego skaleczenia.

- Zgadzam się, że Faron jest na tyle przebiegły, by podobną intrygę wymyślić - powiedział Cole. - Ale nie mógł liczyć na to, że się o tym dowiemy. Nie mógł zaplanować tego, że agenci Biura ds. Alkoholu Tytoniu i Broni Palnej założą mu nielegalny podsłuch.
Nie kupuję tego.

- Na razie brak nam wielu elementów. Ale jeśli na przykład dowiemy się, że ograniczenia, jakie nam stawia, i utrudnienia, jakie robi, mają na celu ukrycie planu, a nie osłanianie kuchni politycznej...

- Co ty masz przeciwko niemu, Nick? - spytała Sallie. - On jest...

- Nie mam nic przeciwko niemu i nie szaleję za nim - odparł Nick. - A wy? - Obdarzył swoich partnerów szerokim uśmiechem.


25

Następnego dnia Jon Leibowitz, wysiadając z taksówki przed senackim budynkiem imienia Dirksena, podał Cole'owi swoją teczkę.

- Proszę.

- Mam pomagać Faronowi, a nie nosić pańską teczkę - odparł Cole.

Leibowitz położył na ramieniu Cole'a dłoń w rękawiczce.

- Jestem generałem Farona. Generałem do spraw politycznych. Generałowie nie noszą teczek. Jeśli teczkę będzie niósł pan, wezmą pana za doradcę. To oczywiste. I dla wszystkich będzie oczywiste, że jestem generałem. Taka jest percepcja ludzi, a percepcje są podwalinami władzy, potęgi i siły. To percepcje je tworzą. A tu - wskazał na budynek - będzie nam potrzebna siła.

Przez mosiężne obrotowe drzwi weszli do marmurowego gmachu. Leibowitz uśmiechnął się do policjanta za biurkiem, strzegącego wejścia, przywitał go po imieniu i otrzymał w odpowiedzi:

- Dzień dobry, panie kongresmanie!

Gdy wchodził w bramkę elektronicznej kontroli, powiedział:

- Skończyły się moje dni kieszeni pełnych banknotów. Teraz są pełne bilonu. Czy wyjąć...?

- Ach nie, kongresmanie, dziękuję - odparł policjant.

Nie muszę się tłumaczyć z broni, bo jej nie mam, pomyślał Cole, wstępując w bramkę. Chwilowo jeszcze jej nie noszę...

Weszli w świat marmurowych podłóg w szachownice, mahonio wych boazerii i kolebkowo sklepionych sufitów. Korytarze wypełnione gwarem, echami głosów, rozmowami telefonicznymi, krokami...

Zdejmując rękawiczki z jagnięcej skóry, Leibowitz obwieścił przyciszonym giosem:

- Dziś jest piątek. - Odczekał chwilę i spytał: - A co to znaczy?

- Jestem tylko doradcą, generale - odparł Cole - a nie jasnowidzem.

Były kongresman uśmiechnął się.

- W piątki Izba prawie nigdy nie obraduje, a Senat postępuje podobnie. Jeśli członek Kongresu bawi przez cały czas w stolicy, to jego wyborcy myślą, że przestali go obchodzić. Jeśli więc kongresman jedzie do swojego obwodu, to nie może być tu i robić tego, do czego jego wyborcy go upoważnili. Kongresman musi zawsze robić dwie rzeczy jednocześnie. Robić to, do czego został wybrany, i w terenie przygotowywać grunt do następnych wyborów.

Mężczyzna w białej koszuli i krawacie - marynarkę zostawił przewieszoną przez oparcie krzesła za biurkiem - szedł w ich stronę, niosąc plastikowy kubek. W marmurowym korytarzu rozszedł się zapach kawy.

- Jesteśmy tu w sprawach finansowego imperium Farona czy jego machiny politycznej? - spytał Cole.

- Co za różnica? Faron zatrudnia tysiące ludzi. To oni wybierają senatorów, prezydentów, burmistrzów. Przysłowie mówi, że siłą armii są pełne żołądki. Ludzie przed oddaniem głosu zaglądają do kieszeni. To czyni potężnym człowieka, który je napełnia. Silnym zarówno w świecie biznesu jak i polityki.

- To może być prawda, ale nie cała prawda - odparł Cole. - Amerykanie gotowi są oddać życie za...

- Za wieczne prawdy w chwilach kryzysu - przechwycił Leibowitz. - Wiem, wszystko wiem. Ale na co dzień wolą, by ich polityczni słudzy zajmowali się czym innym. No, czym?

- Utrwalaniem amerykańskiego marzenia - odparł Cole bez mrugnięcia okiem. - Z dnia na dzień coraz bardziej upodabnia się pan do Farona. To komplement.

Zabrzmiało to inaczej.

- Źle pan słuchał - odparł Leibowitz. - Faron oczywiście mnie przekonał, że jego krucjata pod hasłem „spełnijmy amerykańskie marzenie" jest jakby dla mnie stworzona. Ale to nie Faron musi przebijać się z tym cholernym marzeniem przez wszelkiego rodzaju zasieki, tylko ja.

- Dobrze panu za to płaci - zauważył Cole.

- Mniej, niż jestem wart na wolnym rynku.

- Skoro tyle jest pan wart, to co my tu robimy w piątek, kiedy większość senatorów wyjechała do domu? - spytał Cole.

- Ponieważ armiami rządzą sierżanci, a nie generałowie.

Leibowitz otworzył drzwi z szyldzikiem Podkomisja do spraw antymonopolowych i etyki biznesu. Po dziesięciu minutach Cole siedział obok Leibowitza przed biurkiem, za którym rezydowała dama pod czterdziestkę z przyciętymi brzytwą włosami i z oczami jeszcze większymi od oczu Lauren.

- Tak więc w tym wypadku interes przewodniczącego pani podkomisji i nasz są zbieżne - tłumaczył Leibowitz.

- Czyżby? - zdziwiła się kobieta. - Jakim cudem?

- Zamierzamy w pełni kooperować z podkomisją.


- Mój szef z pewnością to doceni. Okropnie nie lubi wysyłać wezwań do stawiennictwa.

- Rozumiem to dobrze. Nie ma potrzeby wysyłania nam wezwań opatrzonych klauzulą przymusu.

- Świadkowie rzadko proszą, żeby ich wezwać - zauważyła kobieta.

- My nie chcemy tego typu wezwań, ale być może będziecie musieli je wysłać nam oraz prokuratorowi generalnemu w celu...

- Prokuratorowi generalnemu?

- Tak, Departament Sprawiedliwości.

- Kongres nie wysyła z reguły wezwań do agencji rządowych.

- Niestety, w tym wypadku może to być jedyny sposób, by rozwiać niepokoje, jakie w tej sprawie ma przewodniczący podkomisji.

- Przyznam się, że nic nie rozumiem - odparła senacka ekspertka od ustaw antymonopolowych. Stanowisko to czyniło ją osobą znacznie ważniejszą i bardziej wpływową od tysięcy ważnych i wpływowych prawników, którzy zarabiają zresztą znacznie lepiej niż ona. - Czy ma pan na myśli departamentalny zespół specjalny, który prowadzi dochodzenie?

- My nie jesteśmy przedmiotem żadnego dochodzenia - zaprotestował Leibowitz. - Wiemy, że Departament Sprawiedliwości robi okresowy przegląd sytuacji w przemyśle. I dlatego mamy pewne kłopoty z zaspokojeniem waszych żądań o dokumenty księgowe. Niuchanie na ślepo i bez podstaw zajmuje naszych prawników i księgowych, co może mieć poważny wpływ na zatrudnienie na szczeblach niższych w naszych przedsiębiorstwach.
Koszty bowiem...

- Niech pan sobie da spokój. Zapoznałam się z analizami Wall Street, dotyczącymi firm pana Searsa. Mogą one z łatwością pozwolić sobie na dodatkowe koszty prawne. Poza tym koszty te odpisuje się od podatku.

- Dzięki Bogu przynajmniej to jedno zyskuje nam sympatię.

Cole zauważył, że kobieta za biurkiem odtajała o jeden stopień.

Leibowitz ciągnął dalej:

- Niepokoi nas, że Departament Sprawiedliwości nie informuje waszej komisji o charakterze i postępie swojego przeglądu sektora biznesu. Nie informuje również nas. Proszę do tego dodać fizyczną trudność, jaką nastręcza przygotowywanie się do przesłuchań przez waszą podkomisję z potrzebą jednoczesnego zaspokajania wymagań stawianych przez Departament Sprawiedliwości. Właściwie zgadywania jego wymagań. Prosimy tylko o dostateczny czas, abyśmy uczciwie i kompleksowo mogli pomóc w pracy podkomisji.


- Oo! Tylko o to panu chodzi?

- Uczciwe załatwienie sprawy leży na sercu memu klientowi. I jeśli mamy udostępnić naszą dokumentację, otworzyć księgi, nasze serca i wyjaśnić wszystkie niepokoje, jakie się zrodziły...

- Z tymi sercami to pan chyba przesadził. Przewodniczący podkomisji nie ma zamiaru prosić pana Searsa o odśpiewanie pieśni miłosnej.

- Ale sprawiedliwość wymaga, że jeśliby kazał mu śpiewać, to jednocześnie o to samo powinien poprosić Departament Sprawiedliwości. Jeśli my mamy wyłożyć wszystkie karty na stół, to niech je również wyłoży Departament.

- Aaa! Wreszcie zrozumiałam - odparła pani ekspert.

- Ale uwzględniając wszystko: bieżące prace, wiosenną przerwę, już ogłoszoną przez konwent seniorów, oraz inne czynniki, odczekanie na przychylniejszy czas, by w pełni rozpatrzyć wszystkie za i przeciw, jeśli idzie o prowadzenie przesłuchań, z pewnością przyczyni się do...

- Wspomniał pan o innych czynnikach. Jakich?

Leibowitz uśmiechnął się.

- Jeśli jednocześnie przewodniczący podkomisji i Departament Sprawiedliwości wszczynają dochodzenie dotyczące Farona Searsa w czasie, kiedy podbija on tysiące serc i umysłów, pokazując nową drogę... to niektórzy mogą pomyśleć, że to politycy wszczynają całą awanturę w celu zdyskredytowania odnoszącego sukcesy podatnika-przywódcy, zatrudniającego amerykańską siłę roboczą. W odbiorze wielu wyborców tak właśnie będzie. Politycy boją się daru przekonywania Searsa. Nie sądzę, aby przewodniczący podkomisji chciał, by go podejrzewano, że uczestniczy w politycznej kampanii oszczerstw.

- Nie owija pan spraw w bawełnę - powiedziała kobieta.

- To mój klient nie owija spraw w bawełnę.

- Niech mi pan oszczędzi zachwalania swego klienta - odparła. - Ale skoro mówimy o prowadzeniu dochodzenia czy dochodzeń: doszło do mojej wiadomości, że wielka ława przysięgłych, w Chicago zajmuje się tamtejszym przedsięwzięciem pana Searsa.

- Wszędzie w każdym czasie setki wielkich ław przysięgłych czymś się zajmują - skomentował Leibowitz. - Niektóre z nich nawet w pobliżu kompleksu budynków Kongresu. Słyszałem, że jedna z nich bardzo interesuje się paroma członkami tejże instytucji.

- Wolę usłyszeć parę słów o Chicago.

- Ani Faron Sears, ani żadna z jego firm nie otrzymała formalnego wezwania na posiedzenie wielkiej ławy. Gdyby jednak takie wezwanie, czy wezwania, wręczono, będą one miały pierwszeństwo przed wezwaniami podkomisji. Nie my o tym decydujemy. Tak mówi prawo.

- Więc tak czy inaczej, chce pan odroczenia?

- Chodzi mi o właściwą procedurę we właściwym czasie - odparł Leibowitz.

Kobieta wstała.

- Przekażę wszystko przewodniczącemu i z pewnością poinformuję o dobrych chęciach udzielenia nam wszelkiej pomocy.

- Proszę mu przekazać moje osobiste pozdrowienia. Ostatni raz spotkaliśmy się na publicznym przyjęciu. Kolacja.

- Oddycham z ulgą, że nie wspomniał pan o żadnej imprezie, na którą przynosi się wypełnione czeki. Mogłoby to być przeze mnie źle zrozumiane.

- Ha, oboje jesteśmy prawnikami - odparł Leibowitz. - Nie mówię o moim przyjacielu, z którym przyszedłem. On nie jest adwokatem. Nie spotkała pani nigdy Daltona Cole'a?

- Nie.

- Myślałem, że gdzieś go pani mogła spotkać w senackich kuluarach. Wcześniej czy później każdy trafia do tej czy innej komisji.

Kobieta zmarszczyła brwi.

- Pracujecie razem. To znaczy, pan Cole pracuje dla pana, tak?

- Pan Cole jest konsultantem. Nowiutkim. Grupa Jamesa. Jestem pewien, że jeśli popyta pani, to wiele pani o nim usłyszy. I wtedy mi pani powie, co? Lubię wiedzieć to i owo o ludziach, z którymi podpisujemy kontrakty. - Leibowitz uśmiechnął się od ucha do
ucha. Cole robił dobrą minę do złej gry.

Gdy się pożegnali i wyszli do wielkiego holu, Cole ujął Leibowitza pod rękę i zaprowadził go do ślepego kąta koło klatki schodowej z wypucowaną mosiężną balustradą.

- Po co ten cały cyrk? O co tu chodzi?

- Chodzi o to, żeby zyskać czas na przewąchanie, kto nam robi kuku.

- Nie mówię o biznesie, jaki pan z nią omawiał, ale o tej wzmiance o sprawdzaniu. Jeśli chce pan mnie dodatkowo sprawdzić, to ma pan inne sposoby. Niech pan zadzwoni nawet do
Białego Domu.

- Niech pan mnie zrozumie. Faron narzucił nam pana. Może i omotał pan Lauren, ale w mojej stajni jest pan źrebakiem.

Jon Leibowitz, były kongresman, dyplom prawniczy z Harwardu, obecnie zawodowy lobbysta, patrzył Cole'owi prosto w oczy. Było to twarde spojrzenie więźnia po długoletnim wyroku.

- Pora na nas.


Cole posłusznie z nim poszedł.

- A ta historia w Chicago? Jeśli są tam kłopoty z wielką ławą, to muszę coś o tym wiedzieć, skoro mam przeprowadzić kompleksową analizę...

- Chicago nie jest pańskim...

Nagle otworzyły się drzwi któregoś z biur i do holu weszło dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich był w przededniu pięćdziesiątki, o czerstwej cerze i blond włosach. Godnie nosił dwurzędowy garnitur. Jego kompan dopiero zbliżał się do czterdziestki. Miał na nosie okrągłe okulary, które upodobniały go do sowy.

- Człowiek nigdy nie wie, na kogo się natknie w tej cholernej budzie! - wykrzyknął mężczyzna w sowich okularach.

Leibowitz rozjarzył się jak nagle zapalony reflektor.

- Cześć, Joel! Jak ci leci? Jak Mimi? Jestem pewien, że senator nadal jest na ciebie wściekły, że mu ją podebrałeś z jego biura.

- Wcale nie. Doszedł do wniosku, że ma nas oboje za jedną pensję.

Mężczyzna w dwurzędowym garniturze uśmiechnął się do Leibowitza, ale w jego spojrzeniu Cole dostrzegł zimne błyski.

- A tobie jak leci, Don? - spytał drugiego mężczyznę Leibowitz. - Nie spodziewałem się tu ciebie spotkać.

- Cześć! - powiedział Joel wyciągając rękę do Cole'a. - Jestem Joel Johnson. Czy my się znamy?

- Chyba nie. Pracuję z panem Leibowitzem.

- Musimy lecieć - powiedział Leibowitz, dotykając znacząco ramienia Cole'a.

- My też. Don, lecimy, czas ucieka - obwieścił Joel.

- Idź, ja cię dogonię - powiedział Don.

Joel pożegnał się skinieniem głowy i popędził przez hol. Leibowitz ponownie dotknął znacząco łokcia Cole'a.

Stój w miejscu, powiedział sobie Cole. On chce koniecznie stąd zwiać, więc zostań.

Przedstawił się Donowi i usłyszał jego nazwisko.

- Kilku klientów dzwoniło do mnie w związku z twoim listem - zwrócił się Don do Leibowitza. - Dobra. robota. Odpowiedni ton. Żadnego natrętnego wciskania kitu, komisja zbierająca informacje zgodnie z przepisami...

- Zadzwonię do ciebie, Don... - powiedział Leibowitz.

Cole tak się obrócił, by Don nie zauważył, że Leibowitz chwycił teraz Cole'a za rękaw. Za chwilę go pociągnie.

Don ściszył głos, aby tylko Cole i Leibowitz mogli usłyszeć:

- Moi ludzie chcieliby wiedzieć, czy za tobą stoi on, czy też ty odszedłeś parę kroków w bok, a może...

- Wszyscy stoją w zgodnym szeregu - odparł Leibowitz i szarpnął Cole'a za rękaw. - Zadzwonię do ciebie.


Wyprowadził Cole'a na zewnątrz.

- Niech mi pan tego nigdy więcej nie robi. Jeśli mówię, że idziemy, to idziemy!

- Pracuję z panem, ale nie dla pana. A obaj pracujemy dla tego samego człowieka, chyba że ta komisja zbierająca informacje zgodnie z przepisami, która tak pasjonuje tego faceta...

- Faron piecze wiele pieczeni jednocześnie - odparł Leibowitz. - Grę prowadzi się na różnych płaszczyznach, pozornie w różnym celu. Faron musi osobno prowadzić pewne działania, aby...

- Zostałem zaangażowany do przeanalizowania wszystkiego - powiedział Cole.

Leibowitz z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Jeśli pan sobie życzy, to porozmawiam z Faronem i powiem mu, że chce pan popsuć wszystko, co on sobie ustawił.

Adwokat skinął na wypatrującą klienta taksówkę.

- A tak przy okazji - odezwał się Cole. - Kiedy pan mówi o mnie albo będąc ze mną rozmawia z kimś trzecim, to przyzwoitość nakazuje aby okazywać szacunek i poważanie, ale ponadto powinien pan skorygować swój publiczny wizerunek. Niech pan będzie bardziej ludzki.

- Mów mi Jon - odparł Leibowitz z uśmiechem.


26

W piątek rano Cole powiedział Sallie:

- Jeśli chcesz go przyłapać, to nadarza się okazja.

- Powinno się udać - dodał komputerowy geniusz z zespołu ZAK. - Siadajcie tak, abyście widzieli ekran. A najlepiej skoncentrujcie się na dłoniach. Potrzebna jest nam dokładna liczba uderzeń, obserwujcie pierwsze i ostatnie. W przeciwnym wypadku nic z tego.

- A jeśli on... - zaczęła Sallie.

- Nie myśl za dużo - skarcił ją Cole. - Patrz.

- Nie martwcie się - pocieszył ich haker. - Nie uda się, to się nie uda. Nikt was nie powiesi.

Mam nadzieję, że nikt mnie nie powiesi, pomyślała później tego samego dnia Sallie, zasiadając przed komputerem w biurze Farona.

Od drzwi dobiegł ją męski głos:

- Powiedz mi jeszcze raz, po co to robimy?

- Ponieważ Faron uważa, że to dobry pomysł - odparła Jeffowi Woodowi, który podszedł do jej stanowiska.

- Masz ściśle ograniczony dostęp! Bardzo ściśle.

- Zbyt ściśle. Jeśli nie będziemy mieli szerszego dostępu do waszej dokumentacji, to nie wiem, czy uda nam się wam pomóc. - Złagodziła ton: - Wiem, że jestem nudna i natrętna, ale w zasadzie dobrze się ze mną pracuje.

- W każdym razie używa pani dobrych perfum. - Jego wzrok pozostał zimny.

- Użyłam ich dla siebie, a nie w celu kuszenia pana. - Prawda? Kłamstwo? Jedno i drugie. Odgrywanie przyjętej roli.

- Ma pani właściwe podejście - pochwalił ją Wood. Włączył komputer. Maszyna ożyła. - Proszę odejść od stanowiska.

- Słucham? - Pozostała na miejscu.

- Proszę odejść parę kroków - polecił.

- Ale wtedy nie będę nic widziała.

- Za chwilę będzie pani mogła wrócić.

Potrząśnij głową, jakbyś dopiero teraz zrozumiała, o co chodzi. Odepchnęła fotel od biurka. Stanęła w miejscu, z którego nie widziała ekranu, ale mogła patrzeć na klawiaturę. W złożonych dłoniach trzymała pióro kulkowe.


Zapisuj, przestań się zastanawiać!

Wood wystukał osobisty kod dostępu.

Ma pierwsze uderzenie! Postawiła kreskę na środkowym paku lewej ręki. Opuściła drugie stuknięcie. Trzecie to kciuk prawej ręki. Licz, licz! Cztery, pięć, sześć. Uderzenie siódme to palec wskazujący lewej ręki!

Wood nacisnął Enter. Światło z ekranu błysnęło mu na twarz,;

- W porządku! Może pani wrócić - powiedział. - Cały nasz Ruch ma pani w tych plikach. Przemówienia Farona, kadry, dane internetowe, rachunki. Proszę mi podać dziedziny, które panią interesują. Wybiorę dla pani odpowiednie hasło dostępu.

- Ale nie da mi pan przepustki zapewniającej dostęp do wszystkiego. Rozumiem. I nie jest mi ona potrzebna. Nie chciałabym, nawet przypadkowo, wpaść na żadne tajne pliki, dotyczące ciemnych poczynań Ruchu i zostać potem rozstrzelana o świcie.

- Nie czekałbym do świtu - odparł Wood.

- To pierwszy żart, jaki padł z pana ust od chwili, gdy się poznaliśmy.

Wood niespodziewanie się uśmiechnął.

- Możliwe.

- Powinien pan więcej ufać ludziom - powiedziała.

- Ufam ludziom, jeśli wiem, kim są - odparł.

- Pan wie, kim jestem!

- Ledwo panią znam. Właściwie nic o pani nie wiem.

Sallie wyrecytowała biograficzne dane odgrywanej postaci.

- Tyle o mnie - zakończyła. - Teraz pańska kolej.

- Teraz pracujemy - odparł i kolejno wyświetlił na ekranie poszczególne strony spisu plików. - Poza tym wszystko, co mi pani powiedziała, może być ładnie przygotowaną legendą.

- Legendą? - wyszeptała, a serce waliło jej mocno. Udawała, że jest zaskoczona i że nie rozumie.

- To określenie ze szpiegowskiego żargonu.

- Wiem, ale dlaczego miałabym to być właśnie ja? Dlaczego w ogóle ktokolwiek miałby na taką rzecz się porywać? Myśli pan, że ktoś chciałby umieścić szpiega w organizacji Farona? Po co?

Wzruszył ramionami.

- A bo ja wiem. Wiem jedno: aby przetrwać, konieczna jest nieustanna czujność. Podobnie jak i dyscyplina.

- Dajże spokój, Jeff. Nie jest pan człowiekiem, który lubuje się w rozstrzeliwaniu ludzi. Jest pan pacyfistą.

- Kto to pani powiedział?

- Był pan aresztowany za udział w demonstracjach przeciwko wojnie wietnamskiej.


- Ale w tej wojnie uczestniczyłem. Odbyłem dwie tury. Spadochroniarz. Ranger. Zielone Berety. Jestem dobrym żołnierzem. Nie to będzie jednak hasłem dzisiejszego dnia.

- Jak mam to rozumieć? - spytała.

- Człowiek powinien być niezłomny w realizowaniu tego, czego się podjął. - Oczy mu błyszczały. - Ale życie potrafi oszukać. Dowódcy i przywódcy mogą zdradzić. I wtedy przychodzi chwila, kiedy trzeba wybrać przeciwność tego, czym się było. Komandos
staje się żołnierzem-obywatelem, uzbrojonym w objawioną mu prawdę. W ostatecznym rozrachunku każdy musi mocno trzymać się swego przeznaczenia. Ucieczka do fizycznego gwałtu jest tylko taktycznym wyborem.

Na ekranie pojawiały się coraz nowe strony. Żadne z nich nie patrzyło na ekran.

- I teraz już pani wie, kim jestem - zakończył.

Sallie trzymała w ukryciu poznaczone tuszem dłonie. Bezwiednie pokiwała głową. Usłyszała swój szept:

- Ale nie wiem, jakie lubi pan lody.

- Nie jem lodów - odparł. - Boję się nadwagi.


27

Gdy Cole zbliżał się do otwartych drzwi na drugim piętrze siedziby Farona, usłyszał pytanie Monka:

- Mają jakieś bomby?

Dwoma susami dopadł drzwi - był to gabinet Lauren. Siedziała za biurkiem, Monk przepełniał krzesło przed biurkiem.

- Dosłyszałem przez przypadek ciekawe zdanie.

- Nikt tu pana nie zapraszał - warknął Monk.

- Jakie bomby? - spytał Cole.

- Faron został namierzony przez „Jedną Godzinę", sześćdziesięciominutowy magazyn emitowany w niedzielę przez jedną z głównych sieci telewizyjnych, która...

- Wszyscy znają „Jedną Godzinę", ale bomby, namierzanie! Ludzie, to tylko polityka, a nie wojna.

- Polityka to wojna - odparła Lauren.

- Co „Jedna Godzina" ma na Farona? - spytał Cole.

- Tego nie wiemy. - Spojrzała na Mońka. - Na razie.

Sprawdziła wszędzie. Przeglądała dokumenty sądowe w San Francisco, węszyła w Chicago.

- Macie na myśli Kerri West? - spytał Cole, wymieniając nazwisko sławnej telewizyjnej dziennikarki o złotych włosach, która współprowadziła „Jedną Godzinę".

Monk się roześmiał.

- Myśli pan, że taka gwiazda latałaby sama, brudząc sobie pantofelki?

- Wolałbym, żeby to była Kerri West. - Lauren westchnęła. - To aktorka, a nie reporterka. Większość roboty dla Kerri wykonuje Katie Howard, jej producentka. Z kim rozmawiała, Monk?

Monk zerknął na Cole'a.

- Mów Monk! On jest albo z nami, albo już jest za późno.

- Chodzą plotki, że Katie Howard szukała pastora Mike'a.

- Znalazła go?

- Tego nie wiem. Ale dziś się dowiedziałem, że w ostatnidł tygodniach nikt nie widział pastora Mike'a.

- Kto to jest pastor Mikę? - spytał Cole.

- Przychylnym określeniem byłoby „uliczny kaznodzieja" - wyjaśniła Lauren. - Chicagowski projekt Farona zakłada przekształcenie śródmiejskich slumsów w nową żywotną dzielnicę. Ale realizacja tego zamysłu wymaga... trafienia do głów i pertraktacji
z zapiekłymi tradycjonalistami, posiadającymi tam władzę polityczną. Ze skostniałymi strukturami...

- Z chicagowskim estabilishmentem - podsunął Cole.

- Nie jest pan taki głupi - mruknął Monk.

- Rozmawialiśmy już z wieloma - przyznała Lauren. - Musieliśmy... Faron nazywa to rewolucjonizacją starego chicagowskiego stylu. Pastor Mike jest filarem starego stylu.

- Dla mnie to on jest bez stylu. - Monk sam się zaśmiał ze swego dowcipu.

- Co pastor Mike dał Faronowi? - spytał Cole.

- Usunął się - odparła Lauren. - I to zupełnie wystarczy.

- Co Faron dał jemu?

- Nic złego, nic wielkiego - odpowiedział Monk.

Nic odpowiednio dużego, bo inaczej pastor Mike nie byłby tym, który być może zacznie o was gadać producentom telewizyjnym - zauważył Cole.

- Mamy czyste ręce - stwierdził Monk.

- Ręce robią się brudne kiedy ich się używa - wtrąciła Lauren.

- Jak brudne?

- Mało ważne - odparła. - Pastor Mike musiał dojść do wniosku, że Faronowi się nie uda. Chrystus chce się od nas zdystansować. Może sobie pomyślał, że podrzynając Faronowi gardło i wdziewając szaty bohatera osiągnie jakiś konkretny cel.

- Chętnie sobie do niego poceluję - mruknął Monk.

- Ty go tylko odszukaj, Monk. I nie rozmawiaj z nim. I niech żaden z twoich ludzi nie nawiązuje z nim kontaktu. Jeśli go zobaczysz, przejdź na drugą stronę ulicy. Nie stań się źródłem żadnej sensacji. Nie dostarczaj im materiału do plotek.

Były futbolista wstał ciężko z krzesła.

- Wychodząc zamknij za sobą drzwi - dodała Lauren.

Monk spojrzał na nią, potem na Cole'a i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Rozparła się wygodniej w dyrektorskim fotelu.

- Pan Dalton Cole poznaje wszystkie nasze brudne sprawki...

- Słusznie powiedziane: nasze!

- Moje i pańskie, tak?

- To jest przedsięwzięcie Farona.

- Ano jest. Ubawiło pana utrudnianie życia Leibowitzowi?

- Ubarwiło mi dzień.

- Będzie się pan teraz znęcał nade mną?

- Jeśli będę musiał. Ale przecież mamy umowę.

- Mam nadzieję. Mieliśmy też umowę z pastorem M.


- Jaką?

- Nie powiem, to nie pańska sprawa.

Zagrał w ciemno:

- Mieliście też umowę z „Jedną Godziną".

- Ach, Dalton! „Jedna Godzina" jest najbardziej szacowną dziennikarską instytucją! Pierwszą w Ameryce. Obiektywne dziennikarstwo dochodzeniowe w najlepszym wydaniu. Pomyśleć, że w ich niestrudzonym dążeniu do prawdy, sprawiedliwości oraz...

- Jak to zrobiliście?

Uśmiechnęli się do siebie.

- Ten program potrzebuje Farona. Poświęcają mu cały odcinek, ponieważ jeszcze bardziej podniesie to oglądalność. Tak, więc pojawienie się Farona na ekranie jest ważne. Faron ich przydusił. Zatelefonował do prowadzącego program. Skłonił go do akceptowania koncepcji, że program byłby „wspanialszy" i „uczciwszy", gdyby Faron wystąpił na żywo i odpowiadał na pytania całego stada dziennikarzy, spędzonych do studia.

Lauren spojrzała w sufit, po czym zaczęła mówić dalej:

- Tak, więc producentka programu musiała otrzymać scenopis, którego nie mogła zmienić, bo wówczas Faron miałby podstawę oskarżyć „Jedną Godzinę" o złamanie umowy. Ekranowy wywiad z Faronem musi zaspokoić próżność czterech dziennikarzy ważnych ośrodków w kraju. Pokażą się na ekranie i każdy z nich będzie chciał zadać co najmniej jedno pytanie najbardziej głośnej osobistości politycznej, a jednocześnie działaczowi społecznemu. Z tego wszystkiego wynika, że nie ma najmniejszego znaczenia, co wygrzebie pani Katie Howard, w chwili obecnej właśnie zbierająca materiały. Jej pytania będą rozdane dziennikarskim gwiazdom. Przy takim formacie trudno jest zastawić pułapkę. Trudno
też będzie utrzymać konkretny frontalny atak. Faron pojawi się jako samotny kowboj, który skutecznie odpiera zakusy pragnącej go zlinczować bandy. Nic nie poradzą, choćby przysięgali, że kowboj siedzi na skradzionym koniu.

- A siedzi? - spytał Cole.

- Nie w prawdziwym życiu. I nie przed kamerami telewizyjnymi. Ale jeszcze nie skończyłam: nie będą mogli nic wyciąć, ponieważ program ma iść na żywo. Nie będą mogli usunąć sekund milczenia, bądź pytań. Wątpię, aby poświęcili całe sześćdziesiąt minut na Farona, ale nawet jeśli to zrobią, nie mają wiele czasu. Sześćdziesiąt minut minus wstawki reklamowe.

- Może im wystarczyć - zauważył Cole.

Lauren się uśmiechnęła.

- Niech pan się nie martwi. Jednego się już nauczyłam: Faron doskonale daje sobie zawsze radę.

W kieszeni Cole'a zabrzęczał telefon komórkowy.


- Ktoś pana bardzo poszukuje - powiedziała Lauren.

- Przepraszam. - Sięgnął do kieszeni.

- Często tak bywa - odparła.

- Cole - powiedział do nadal złożonego w pół aparatu, który natychmiast przyłożył do ucha.

Usłyszał głos Nicka Shermana:

- Znaleźliśmy siostrę Chrisa Harvie'ego.


28

Tego samego popołudnia w pokoju operacyjnym pracowali dwaj wypożyczeni z ZAK hakerzy, komputerowi geniusze z włosami spiętymi w końskie ogony. Kiedy Sallie wyjaśniła im znaczenie znaków tuszu na palcach, rozdarli się w niebogłosy, że sprawa
jest spieprzona.

- Dlaczego spieprzona? - spytał Cole, który właśnie pakował walizkę.

- Dlatego - odparł pierwszy geniusz - że jeśli ten, którego ona obserwowała, jest normalnym użytkownikiem komputera, to nie mógł używać cholernego kciuka.

- Ona nawaliła - dodał jego kolega.

Sallie się zjeżyła.

- „Ona" stoi tu przed wami i oświadcza, że nie nawaliła! Zaznaczyłam to, co widziałam, i na właściwych palcach. Mam pierwsze i ostatnie uderzenie.

- Wielka mi rzecz - zakpił pierwszy geniusz.

- Dwa uderzenia, dwie wielkie rzeczy - dorzucił drugi. - Powiada pani, że użył kciuka. Czy pani...?

- Klawisz spacji - wtrącił Nick. - Ten podłużny...

- Widzisz? - wykrzyknął pierwszy geniusz. - On rozumie! Podłużny...

- ...klawisz spacji - dokończył jego kolega. - Używa nie jednego hasła, tylko dwóch!

- Niezły pasztet - stwierdził pierwszy specjalista.

- Nie wierzy nam pani? Niech pani zadzwoni do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA, i poprosi, żeby złamali dla pani siedmioliterowy kod złożony z dwóch słów.

- W zasadzie nie powinno być z tym wielkiego problemu - zauważył pierwszy specjalista. - Większość ludzi na hasło dostępu wybiera sobie jakieś istniejące słowo. Jeśli pani się nie omyliła, to pierwszą literą jest D, a ostatnią G. Przepuścimy to przez komputer i w ciągu dwóch minut będziemy mieli około pięćdziesięciu prawdopodobnych haseł. Kiedy dorwie się pani do tamtego komputera, to w trzy minuty trafi pani na właściwe.

- No tak, tylko że facet wprowadził spację, a to oznacza dwa słowa - wtrącił drugi młodzieniec. - Pierwsze słowo zaczyna się od D. Jeśli jest w języku angielskim, to może być „do", ale może być każde inne.

- Ten jegomość to chytrusek - wtrącił pierwszy. - Mógł zapożyczyć jakieś imię z komiksów. Jakiś fonetycznie określony literami dźwięk. Albo gaworzenie niemowlaka. Jeśli damy maszynie taką łamigłówkę do rozwiązania, to wypluje nam...

- Ze trzy miliony kombinacji - dokończył drugi.

- To może być nawet proste hasło, na przykład „do ring", zadzwoń, albo „do sing", zaśpiewaj - podsunął pierwszy. - Ale może być coś wyrwane z piosenki „dilly dilly dum, dilly do" - zaśpiewał fałszywie.

- To nie tak idzie - zaprotestował drugi.

- Zamknijcie się wreszcie! - warknął głośno Cole.

Zapadła cisza. Cole podszedł do okna i przez szparę w rolecie wyjrzał na zimowe popołudnie.

- Przy każdym dochodzeniu kluczem powodzenia jest nieustanne pamiętanie o tym, że ludzie są tacy, jacy są - powiedział. - I trzeba wiedzieć, czym byli w życiu, co zdziałali, jakie są ich marzenia. Wszystko trzeba o nich wiedzieć...

- Dobra, dobra, okay, sabe, compmnde, rozumiem, ale... - zaczął pierwszy haker.

Cole całkowicie go zignorował i powiedział do Sallie:

- Pamiętaj, kim jest nasz człowiek.

I podał jej hasło, które jego zdaniem powinno odblokować wszystkie tajemnice zawarte w komputerze Farona.

Młodzi geniusze komputerowi wzruszyli ramionami.

- Może, może - powiedział jeden. - I milion innych.

- A jeśli się mylisz? - spytała Sallie.

- Możesz mnie zastrzelić - odparł.

- Tak na spokojnie... - zwrócił się do Sallie pierwszy haker.

- Ta dyskietka, którą pani przedtem buchnęła, naprowadziła nas na właściwy trop. Normalnie przy takiej operacji, jak Farona, moglibyśmy wyssać wszystko z sieci na sześciu megadyskietkach.

- Totalnie spenetrować pamięć - dodał drugi specjalista.

- Ale u Farona mamy całkowity bardak, tort w stu smakach.

- Bardak? Tort?

- Numero Uno - zaczął drugi młodzieniec. - U Farona banda wesołych braciszków nawiguje sobie po Internecie, a z drugiej strony wszyscy im odśpiewują.

- I jest tego więcej, niż w ciągu roku wpakuje do swych komputerów niejedna z wielkich korporacji - uzupełnił pierwszy.


- Numero Duo - kontynuował drugi specjalista. - Faron używa własnego oprogramowania.

- Co z tego wynika? - spytała Sallie.

- Faron zbił szmal, ponieważ jego oprogramowania miały najlepsze zabezpieczenia. Bardzo się trzeba było napocić, żeby je złamać.

- No więc? - domagała się dalszego wyjaśnienia Sallie.

- No więc z tego wynika Numero Trio - odparł triumfalnie długowłosy włamywacz komputerowy. - Nawet kiedy oni kasują pewne pliki, w śmietniku pozostają ślady.

- Można tam znaleźć wszystkie śmieci, wszystko, co kiedykolwiek przeszło przez komputer Farona - dopowiedział kolega.

- Pod warunkiem, że były choć raz zachowane - poprawił drugi haker.

- Taka jest ogólna teoria - zastrzegł pierwszy haker.

- I dla ogólnych teorii mam ryzykować własnym tyłkiem - mruknęła Sallie.

- No cóż, wiemy, że możemy skopiować wszystkie bieżące materiały - zapewnił pierwszy. - I ciągle słyszymy, że ABN ma superkomputery i oprogramowanie, które potrafi odczytać śmieci ze śmietnika Farona. Niech pani tylko wyda prawidłowe polecenia kopiowania na dyskietkach, które inspektor Cole pożyczył od ABN.

- Jak pan je wycyganił? - spytał drugi haker. - Słyszeliśmy, że dział naukowy ma superczułe i superpojemne dyskietki, ale kiedy panu o tym powiedzieliśmy, to nie spodziewaliśmy się...

- Nawet nam się nie śniło, człowieku! - przerwał pierwszy.

- Jeślibym wam powiedział, śniłyby się wam prawdziwe koszmary - odparł Cole.

- Ile to mi zajmie czasu? - spytała Sallie.

- Jakieś trzy minuty na dyskietkę - odparł pierwszy haker.

- Cztery. - Drugi wzruszył ramionami. - Mamy komponenty z różnych okresów, mamy zmienne...

- Może i masz rację. Cztery minuty na dyskietkę. Ile dyskietek? Dziesięć? Lepiej liczyć dwanaście.

- Czterdzieści osiem minut?! - krzyk Sallie rozszedł się w całym mieszkaniu. - Chce pan, żebym się narażała przez...

- Hej, hej! - przerwał jej pierwszy komputerowiec. - To nie ja chcę. Ja nic nie chcę...

- A poza tym nie ma pani wiele do roboty - wtrącił jego kolega. - Wejdzie pani do pomieszczenia, wybierze komputer podłączony do sieci, włączy system operacyjny, wsunie dyskietkę z naszym programem, wejdzie w program, a kiedy maszynka zapiszczy, wymieni
dyskietkę...

- ...którą po zapełnieniu wymieni pani na następną pustą i tak dalej.

- To wszystko?

Obaj hakerzy spojrzeli po sobie i skinęli głowami. Sailie przeszyła Cole'a jadowitym spojrzeniem.

- Życzę szczęśliwej podróży!


29

Tego wieczoru Sallie, siedząca w zaparkowanej furgonetce, wyczuwała każdy zapach. Suche gorąco. Naelektryzowany pył z aparatury radiowej i komputerów. Mokra guma, wilgotna wełna, schnąca skóra obuwia skulonych obok niej mężczyzn. Czuła ich
pot, ich nerwy, oliwę ich pistoletów.

Zaskrzeczało radio:

- Lew i Lampart właśnie dostali stolik u „Jeanne Louis". On się na nią okropnie o coś złości.

Z furgonetki poszła w eter odpowiedź:

- Odebrano. Kontynuujcie.

Lew: Jon Leibowitz. Lampart: Lauren Kavenagh.

Restauracja „Jeanne Louis" znajdowała się o dziewięć minut od siedziby Farona Searsa na Wzgórzu Kapitolińskim, gdzie stała zaparkowana niebieska furgonetka. Koordynator włączył mikrofon.

- Trójka, meldować!

- Mamy dobry widok z dachu po drugiej stronie ulicy - poinformował przez radio męski głos. - Za wielkimi oknami ożywienie. Ryś dokłada jakiemuś młodziakowi.

Ryś: Jeff Wood. Agenci pojechali za nim do sali kung-fu. Czas jazdy do kwatery głównej Farona: 20 minut.

Koordynator patrzył na czarną kobietę, której nie znał. Miała na sobie czarną kurtkę z kieszeniami zamykanymi na rzepy. Pod kurtką czarny golf, którego zawinięty parę razy kołnierz obciskał szyję, ale i krył laryngofon. Czarne spodnie. Na nogach czarne tenisówki. Czarne włosy zaczesane były na lewe ucho, w którym tkwiła mikrosłuchawka.

- Zbyt późno wysłano moich ludzi na obstawienie wszystkich - przyznał koordynator. - Nie mamy potwierdzonego miejsca pobytu Jaszczurki i Kota. Zakładamy, że są w budynku. Nie mamy pewności, co do liczby osób znajdujących się na inwigilowanym terenie, chociaż wiemy, że od siedemnastej zero zero opuściło go dwadzieścia jeden osób.

- Po szóstej prawie nikogo już nie ma - powiedziała Sallie. - Prawie nikogo.

- Właśnie. Prawie. To nam nie daje pełnego zielonego światła.

- Ale w tym wypadku „prawie" musi wystarczyć.


- Ósma zero jeden, zaraz zaczynamy - zawiadomił koordynator. Dwaj ochroniarze operacji stanęli przed bagażowym przedziałem furgonetki. Dwaj hakerzy z ZAK poprawili słuchawki i mikrofony, udając, że wcale nie są podnieceni uczestnictwem w akcji
w terenie. Koordynator szepnął do czarnoodzianej kobiety: - Tę operację nakazało kierownictwo. Mój zespół zakłada, że równolegle przygotowane zostało pisemne polecenie. Nie widziałem go. Musiało się gdzieś zawieruszyć.

- Nie jestem upoważniona do komentarzy - odparła Sallie.

Koordynator mrugnął porozumiewawczo.

- Widzę, że powracają stare dobre czasy.

- Zaczynamy - powiedziała Sallie.

Koordynator wypowiedział jedno słowo:

- Gotowość! - Jeden z ochroniarzy chwycił klamkę drzwi i szepnął:

- Gotowy! - Koordynator wyłączył oświetlenie.

W furgonetce zapanowała ciemność. Sallie usłyszała kliknięcie w słuchawce.

- Zielone światło! - nadał przez radio koordynator. - Powtarzam: zielone światło!

Pstryknął palcami. Dźwięk rozszedł się po całej furgonetce. Ochroniarz bezszelestnie otworzył tylne drzwi. Sallie wyskoczyła na ulicę. Drzwi za jej plecami natychmiast się
zamknęły.

Wydech, nakazała sobie. A teraz głęboki wdech, znowu wydech.

Teren Farona zaczynał się o parędziesiąt metrów dalej, które należało przejść po pokrytym lodem chodniku z cegieł. Idź równo. Możesz iść szybko, bo jest naprawdę zimno.

Uszła dwadzieścia metrów. Wyszeptała:

- Kontrola łączności!

W lewym uchu usłyszała głos koordynatora:

- Odbieram cię głośno i wyraźnie.

- Ja też - odpowiedziała. - Byle tak było do końca. Wystukała kod wejścia na płytce wbudowanej w dawną bramę kościelną. Zabrzęczał zwolniony zamek elektryczny.

- Jestem na terenie - szepnęła.

Weszła na schodki kościelnych drzwi. Nacisnęła guzik dzwonka. Otworzył znany jej już mężczyzna ostrzyżony po wojskowemu.

- Posłano po panią? - spytał.

- Nie jestem wolontariuszką - odparła i przeszła koło niego. Znalazła się W środku! - Gdzie w tej chwili pracuje Jeff?

- Pan Wooda nie ma.

Jeśli ten jest teraz przy drzwiach wejściowych, to Nguyen najprawdopodobniej pilnuje Farona. Może tam być również Monk. A może go nie ma.

- Psiakrew! - zaklęła i weszła na schody.


Nie pośpieszaj z usprawiedliwieniami swojej obecności, uczyli ją zawsze instruktorzy. Nie podawaj ochoczo szczegółów przybranej tożsamości. Twoje kłamstwa mogą cię zdradzić, miast osłaniać. Jeśli będziesz naturalna, nie zajdzie potrzeba żadnego usprawiedliwiania. Wszyscy na penetrowanym przez ciebie terenie muszą wierzyć, że jesteś osobą, za którą się podajesz.

- Nie wiedziałem, że pani ma wrócić dziś wieczorem - rzucił za nią strażnik.

- To jest nas dwoje. A skoro Jeffa nie ma, troje. - Idąc na górę, głośno westchnęła. - Będę sama musiała zrobić, co można.

Idź wolno, stopień po stopniu. Nie oglądaj się. Poszła holem wzdłuż otwartych drzwi, ciemnych pokojów, minęła ciemną salę operacyjną. Do końca holu, do tylnych schodów.

W malutkim pomieszczeniu, oddanym do dyspozycji Sallie i Cole'a, światła były wygaszone. Dotychczas napotkała tylko jedną osobę - strażnika przy głównym wejściu. Faron mógł być w swoich apartamentach. Monk mógł być wszędzie. Zapaliła światło
w swoim biurze, włączyła komputer. Czy strażnik zawiadomił kogoś, że się zjawiła? Za pomocą hasła podanego jej przez Woda wywołała któryś z dozwolonych plików. Zatrzymała się na przypadkowej stronie. Wstała i odsunęła krzesło.

Byłam tu, oceniła, przyglądając się zainscenizowanemu obrazowi. I na chwilę wyszłam.

Zeszła na pierwsze piętro, wstąpiła w ciemny prostokąt otwartych drzwi sali operacyjnej i przylgnęła do ściany, by jej nie było widać z holu. Wyszeptała:

- Jestem u celu!

- Wszystko w porządku - powiedział jej do ucha koordynator.

Z kurtki wyjęła latarkę wielkości pióra wiecznego i zapaliła ją. Zaróweczka była ciepła, ale światła nie zobaczyła, póki nie włożyła gogli noktowizyjnych. Wszędzie, gdzie skierowała latarkę z ciemności wynurzały się biurka, fotele i komputery - kontury o nieziemskiej poświacie.

Pośpieszyła do najdalszego od drzwi stanowiska i włączyła komputer. Ekran ustawiła na najniższą jasność.

WPROWADŹ HASŁO DOSTĘPU

Mam nadzieję, że Cole miał rację, pomyślała.

Sallie wystukała D, a potem A. Następnie nacisnęła spację. Przyszedł czas na wpisanie czterech liter drugiego słowa hasła wydedukowanego przez Cole'a.

DOSTĘP DO WSZYSTKICH PLIKÓW/ZBIORÓW UDZIELONY: DA NANC


Sallie wyszeptała:

- Dostałam się.

W słuchawce usłyszała okrzyki radości obecnych w furgonetce. Głos pierwszego hakera zastąpił koordynatora:

- Pamiętać o kolejności!

Po omacku wyjęła z kieszeni kurtki i rozpakowała dwadzieścia dyskietek. Wsunęła dyskietkę z programem długowłosych specjalistów i nacisnęła Enter. Komputer pisnął i zaczął mruczeć.

- Połyka waszą dyskietkę - wyszeptała.

Po dwóch minutach komputer ponownie pisnął. Sallie wyjęła dyskietkę systemową i włożyła pierwszą z dwudziestu czystych. Nacisnęła klawisz wejścia w program. Na ekranie pędziły linijki danych.

- Kopiuje - poinformowała mikrofon.

Zerknęła w stronę światła padającego z holu i zgasiła ekran. Podczerwone światło zaprowadziło ją do zamkniętej na zamek szafy. Przewędrowała latarką wszystkie szpary w poszukiwaniu specjalnie założonych włosów-pułapek, które odpadłyby przy otwarciu drzwi, w poszukiwaniu przewodów urządzeń alarmowych lub czegokolwiek, co mogłoby zdemaskować lub zaskoczyć intruza. Rysy, jakie Cote zostawił: na zamku, nadał tam były.

Komputer pisnął. Szybko do niego powróciła i zmieniła dyskietkę. Z powrotem do szafy. Najpierw spróbować przekręcić rączkę. Kto wie...? Nic z tego. Ani drgnęła.

Służby techniczne FBI odnalazły w książce kodów fabrykanta numer zamka zapamiętany przez Cole'a i sporządziły odpowiedni klucz. Właściwie nie jeden, a pięć. Cztery dodatkowe z lekkimi odstępstwami od tego, co zamek powinien akceptować, zawsze bowiem istnieje rozbieżność między tym, co powinno być, a tym co tworzy rzeczywistość. Główny klucz miała przylepiony do wnętrza prawej kieszeni kurtki. Pozostałe cztery w lewej kieszeni.

Włożyła główny klucz do zamka. Zaczęła obracać. Jeśli do zamka podłączony jest alarm lub pułapka, to zaraz zrobi się piekło.

Otworzyła drzwi i w ciemny otwór skierowała światło latarki.

- Cholera jasna!

Głos koordynatora:

- Melduj!

- Pieniądze! - Oświetlała kolejno poszczególne półki pełne banknotów. - Stosy jedynek, całe paki pięciodolarówek, dziesięcio- i dwudziesto... Mniejsze paczki pięćdziesiątek i setek.

- Co jeszcze?

- Górna półka pusta. Druga od dołu także. Trzecia od dołu: paczki banknotów od niskich nominałów do dwudziestek. Czwarta półka pięćdziesiątki i setki. Dół szafy pusty, żadnych półek. Podłoga... Nie ma noża do listów - szepnęła. - Ktoś go znalazł.


Zapiszczał komputer. Biegnij z powrotem. Nie! Wpierw zamknij szafę, przekręć klucz w zamku, wyjmij klucz! Lepiej stracić minutę przegrywania, niż zostawić drzwi szafy otwarte, co mógłby zauważyć ktoś przechodzący. Całą mroczną wieczność później siedziała skulona nad komputerem, ładując trzynastą dyskietkę. Nagle przeszły ją ciarki.

Rzuciła się na ziemię za stanowisko komputerowe. W sali operacyjnej zapaliły się lampy. Sallie ostrożnie wyjrzała zza komputera.

W wejściu do sali stał Monk.

Chce tu wejść! Wszedł. Skuliła się za biurkiem. Usłyszała potrząsanie rączką zamkniętych drzwi szafy. Usłyszała mruknięcie Monka. Światła dalej się palą. Monk pewno się rozgląda. Coś podejrzewa. Ciężkie kroki zapowiedziały jego spacer w głąb sali,
wzdłuż ściany, w stronę Sallie. Wtuliła się plackiem w podłogę. W szparze między dnem biurka a podłogą zobaczyła buty Monka... Zbliżał się.

O Boże! Zastanów się... teraz, czy poczekać? Poczekaj! Biurko! Czy nie zostawiła...?

Jest dobrym włamywaczem. Dobry włamywacz nic nigdzie nie zostawia. Komputer mrucząc cichutko wykonywał swoje zadanie. Ekran był zgaszony, ale paliło się czerwone światełko przy stacji dyskietek. Co będzie, jeśli dyskietka się wypełni i komputer zapiszczy?

Monk jest cztery rzędy od niej i zbliża się. Jest cztery rzędy od niej, a kąt jego widzenia...

Sallie prześlizgnęła się do innego biurka i wcisnęła pod nie. Daj Boże zdrowie temu, który opuszczając stanowisko nie dosunął fotela.

Monk wyjrzał przez wielkie okno i zapatrzył się w waszyngtońską noc. Dosłownie słyszała, jak tam stoi. Potem już naprawdę usłyszała kroki. Oddalały się!

Zgasły światła. Sallie uwolniła wstrzymywany oddech.

Trzasnęły drzwi.

Komputer zapiszczał.

Wróciła do niego, zamieniła pełną dyskietkę na pustą, nacisnęła Enter. Za podczerwonym strumykiem światła powędrowała wzrokiem do drzwi, podeszła do nich, przyłożyła ucho i zaczęła nasłuchiwać. Cisza. Spłynęła na nią ulga, ale i natychmiast poderwało pytanie: dlaczego Monk zamknął drzwi?

Ujęła zimną gałkę zamka. Próbowała ją przekręcić. Nic z tego. Zamknięte!


Podczerwone światło pokazało dziurkę od klucza, a nie krążek zamka zatrzaskowego.

- Mamy problem - szepnęła do mikrofonu.

Nie miała ani wytrychów, ani przede wszystkim umiejętności otwierania zamków.

- Nie panikuj - odpowiedział jej drżącym głosem koordynator.

Przewędrowała latarką po sali. Nic. Komputer pisnął. Włączyła ekran i zobaczyła tekst: KOPIOWANIE WSZYSTKICH PUKÓW SKOŃCZONE.

Wyjęła ostatnią dyskietkę i schowała do wewnętrznej kieszeni kurtki. Schowała też nie wykorzystane puste dyskietki. Sprawdziła, czy kieszenie są zamknięte na rzepy. Wyłączyła komputer. Raz jeszcze objechała salę podczerwonym światłem.

- Co jest za oknem? - spytała koordynatora.

- Że co?

Sallie wiedziała, że usłyszał za pierwszym razem. Podeszła do szyby. Teoretycznie była na pierwszym piętrze. Ale parter starego kościoła był ośmiometrowej wysokości. A do wejścia na parter wiodło z poziomu ulicy pięć stopni.

- Opuszczam salę - powiedziała.

- Odmawiam. Zewnętrzny parapet...

- Ma piętnaście centymetrów szerokości. Na każdym rogu tkwi maszkaron wielkości dłoni podobny do tych, które są na katedrze Notre Dame. Mogę tam dojść, trzymając się ściany. Okno powinno dać się otworzyć...

- Nie, cholera...!

- ...po parapecie przesunę się na tyłku do maszkarona... złapię go za szyję i skoczę, a potem...

- Zabijesz się!

- Zawisnę na maszkaronie. Będzie o dwa metry mniej. Zostanie ile? Najwyżej siedem metrów.

- Połowa twego okna wychodzi na nieco wzniesiony trawnik. Połowa na wybetonowany parking obniżony do poziomu ulicy. Powtarzam: nie wychodź przez okno. Powtarzam: zabijesz się!

- Mogę się rozhuśtać i skoczyć na trawnik.

- Załóżmy, że ci się uda. Załóżmy,o.m nie uderzysz się o wystające cegły. Załóżmy, że nie połamiesz sobie kości i nie stracisz przytomności. Zakładając cały ten nieprawdopodobny zbieg szczęśliwych okoliczności, nadal będziesz w pułapce. Poza budynkiem, ale w obrębie ich ogrodzonej i strzeżonej posesji.

- Ogrodzeniem będę się martwić, kiedy wyląduję na zewnątrz. Po budynku węszy Monk. Założę się, że już wie, iż tu przyszłam. Jeśli nigdzie się na mnie nie natknie, to zacznie szukać dokładnie i kiedy wróci do tej sali, to mnie znajdzie. Tu nie ma gdzie się ukryć.

- Ale...

- Wolę raczej kłamać, w jaki sposób wyszłam niepostrzeżenie z budynku, niż dać się złapać z dyskietkami, na których jest ich całe archiwum.

Głos koordynatora złagodniał:

- Nie musisz tego robić. Nic nie jest tego warte.

- Ja jestem tego warta - odpowiedziała.

Otworzyła okno. Do wnętrza wdarła się fala zimnego powietrza. Głodna noc wyła wiatrem. Nie słuchaj tego, nakazała sobie. Wyszła na zewnętrzny parapet. Nie spoglądaj w dół! Zachowaj spokój! Plecami do ściany, wesprzyj się o nią, rozstaw szerzej nogi, powoli...
powolutku.
... Stanęła. Była świadoma, że czubki butów wystają poza parapet.

- Wyszłam - szepnęła.

- Wszystko w porządku. Możesz...

- Cicho! Muszę... Cicho! Wiatr się wzmógł.

Zupełnie jak w dojang, tłumaczyła sobie. Była posiadaczką czarnego pasa. Ćwiczenie blokad, ciosów i kopniaków na belce. I co za różnica, że dwumetrowej długości belka szeroka na dziesięć centymetrów zawieszona była tylko dwadzieścia centymetrów nad
podłogą sali gimnastycznej szkoły tekwondo?

Powoli, ostrożnie przeniosła ciężar ciała na prawą nogę. Pochyliła się i palcami chwyciła - nie za mocno - za parapet okienny. Lewym butem dotknęła szyby. Lekko pchnęła. Zatrzasnęła okno. Nie było sposobu otworzyć je z zewnątrz.

Wyprostowała się.

- Stoję na parunastócentymetrowej szerokości parapecie, dziesięć metrów nad wybetonowanym parkingiem i wybrałam do tego zimną, ciemną noc. Nie mogę wrócić. Nie mogę dać się złapać. Już chyba nie może być gorzej.

- Hej tam! - krzyknął mężczyzna idący chodnikiem. Był w narciarskiej kurtce, na nosie miał okulary, na smyczy rottweilera. Mężczyzna pobiegł, ciągnąc za sobą psa. Z pewnością szukał telefonu, budki telefonicznej - telefonu, z którego można bezpłatnie wystukać numer 911, by zawiadomić o napadzie, włamaniu, o samobójcy, który chce skoczyć z kościelnego parapetu pod samym dachem.

- Zauważył mnie - syknęła do mikrofonu. - Jakiś facet z psem! Poleciał z psem w górę Szóstej Ulicy.

Słyszała doskonale, jak koordynator wzywa przez radiotelefon ekipy dozoru oraz agentów pieszych i w samochodach, znajdujących się gdzieś w pobliżu mężczyzny z psem.

Po kilku rozmowach koordynator powiedział do Sallie:

- Nic nie możemy zrobić. Obywatel ma prawo dzwonić na policję. Ma prawo biec. A jeszcze ten pies. Żeby go zatrzymać, musielibyśmy chyba zabić psa. Nic nie poradzimy...

- Niech to szlag! - zaklęła Sallie.

Wiedziała, że przy następnym skrzyżowaniu Szóstej Ulicy jest budka telefoniczna. Wyobrażała sobie dzielnego obywatela, jak wystukuje 911 i jak telefon odbiera w komisariacie dyżurny sierżant.

Spraw, Boże, by przez obszar Waszyngtonu przetaczała się właśnie fala przestępczości, modliła się w duchu. Niech nie będzie ani jednego wozu, który można by wysłać po otrzymaniu informacji, że ktoś chce skoczyć z okna kościoła.

Wiedziała, że w tej chwili koordynator wydzwania biuro łącznika FBI z policją Dystryktu, by łącznik zawiadomił kogo trzeba, że nie należy reagować na telefon obywatela, który przez przypadkową obecność w niewłaściwym miejscu naraża powodzenie operacji specjalnej. Wiedziała też, że koordynator nie zdąży tego załatwić, a jeśli nawet zdąży koordynator, to nie zdąży łącznik. Wiedziała, że gdyby tu był Nick Herman ze swoim policyjnym radiem z pasmem policji, to by zdążył. Wiedziała też, że Nick jest w samolocie wraz z Cole'em.

Spojrzała w niebo. Wiele by dała, żeby w czasie tej cholernie ciemnej nocy lecieć w cholernych chmurach w jakimkolwiek cholernym samolocie...

Pięć metrów na prawo od siebie zobaczyła przytwierdzoną do muru drabinę przeciwpożarową. Ostatnie żelazne szczeble znajdowały się na wysokości jej ramion. Część drabiny wiodąca w dół była złożona i leżała w przeciwległym końcu platformy ewakuacyjnej.

Drabiny nie dosięgnie, ale platformy?

Warto spróbować. Potrafisz! To tylko kopniak w locie. Ma silne nogi. Czyż na torze przeszkód w Akademii FBI w Ojuantico nie zaskoczyła mężczyzn, którzy z niej pokpiwali dzień przedtem? Ma naprawdę silne nogi.

Jaki jest przeciętny czas reakcji policji na telefon 911? Dwie minuty. Nie, chyba więcej. Cztery. Ale to już maksimum.

Chyba nie wyślą jednocześnie karetki? Nie jest potrzebna. Nie będzie potrzebna! Obliczyć kąty. Za dużo myśli. Trzeba działać. Teraz!

Sprężyła się, gromadząc całą potrzebną energię w lewej stopie, którą obciążyła ciężarem ciała. Szybko przeniosła siłę na prawą nogę i odepchnęła się.


Skoczyła! Przez wieczność leciała i... Nareszcie! Wczepiła dłonie w stalowy drążek. Zacisnęła na nim palce. Ręce niemal wyskoczyły jej ze stawów, gdy zawisła na ostatnim, najniższym szczeblu drabiny przeciwpożarowej. Ciało poleciało do przodu, kołysała się tam
i z powrotem kilka razy. Pod nią czaił się betonowy parking ukryty w ciemnościach nocy.

Podciągnij się! Ile razy musiałaś podciągać się na trapezie, zanim mogłaś iść na śniadanie do szkolnej stołówki? Jedno podciągnięcie to jest nic...

Wreszcie łokcie, wsparte o skraj stalowej platformy, przejęły ciężar ciała. Wydźwignęła się, przeczołgała między ochronnymi prętami i zwinęła w kłębek na bezpiecznej twardej żelaznej płycie.

- Już dobrze! Udało ci się! - wykrzyknął z triumfem koordynator, któremu wiadomość przekazali obserwatorzy na zewnątrz furgonetki.

Nocną ciszę zakłóciło wycie policyjnej syreny. Coraz bliżej! Rusz się! Wstań! Jazda! Zepchnij na dół drabinkę! Musisz być na ziemi w momencie, gdy pojawi się policja.

Odezwał się koordynator:

- Zbliżają się radiowozy...

- Zamknij się!

Gdzieś na ciemnym niebie rozległ się rosnący w siłę warkot policyjnego śmigłowca z reflektorami.

W oknie słabo oświetlonego holu pierwszego piętra Sallie zobaczyła jakieś cienie. Odwróciła się i po drabince przeciwpożarowej weszła na drugie piętro. Przez okno ujrzała drugi słabo oświetlony hol. Okno było zamknięte.

Syreny! W odległości czterech przecznic. A może bliżej. Coraz bliżej...

Sallie oderwała jeden z dwóch kawałków taśmy, którą przymocowano jej laryngofon. Przylepiła go do szyby tuż powyżej zapadki zamka. Zerwała z krtani drugi dziesięciocentymetrowej szerokości pasek.

Pisk opon tuż za rogiem. Helikopter terkotał i szumiał w górze.

Pięść niby klin trzymała tuż przed szybą. Skoncentruj się! Celuj dobrze. Jednym energicznym ciosem...!

Trzepnęła w zabezpieczone taśmami szkło. Usłyszała stłumiony brzęk. Zerwała taśmy, wsadziła palce w otwór najeżony ostrymi szklanymi drzazgami. Poczuła ból w środkowym palcu, ale przekręciła klamkę. Podniosła połówkę okna, niemal wpadła do środka,
ale szybko się podniosła i zamknęła okno. Podniosła z parapetu sklejone przezroczystą taśmą kawałki szkła i przykleiła je od wewnątrz. Odskoczyła od okna, przylegając do ściany w chwili, gdy helikopter oblał białym światłem reflektora mury kościoła i okno, przez które weszła. Szyba zalśniła, wydawała się cała i nie uszkodzona, a okno zamknięte.

Była bezpieczna.

Syreny dotarły do kościoła i zamilkły. Z palca kapała jej krew. Zatamowała ją kawałkiem taśmy wydobytej z drugiej kieszeni.

No jazda! Umykaj stąd! Laryngofon zwisał pod kołnierzem golfa. Wiedzą gdzie jestem.

Helikopter krążył wokół kościoła.

Wolnym, spokojnym krokiem wyszła zza rogu do holu. Nie ma nikogo. W jej biurze nadal pali się światło. Palec pulsował bardzo boleśnie. Dyszała. Przestań dyszeć! Masz tylko pięć kroków do...

- Stój! - usłyszała za sobą głos mężczyzny.


30

- Co to za Zamieszanie? - spytała, odwracając się.

- Byłem przekonany, że to pani jest ekspertem w sprawach zamieszania. - Faron się uśmiechał.

Zza rogu za swoim pracodawcą wyszedł Monk. Oskarżycielsko wyciągnął palec w kierunku Sallie:

- Szukałem pani!

- Byłam z Faronem - odpowiedziała. Coś mignęło w oczach Monka.

Do holu zajrzał reflektor z helikoptera.

- Faron, na ulicy jest pełno policji - poinformował Monk.

- Dowiedz się, o co chodzi - polecił Faron.

Monk przeniósł wzrok z Farona na Sallie i z powrotem na Farona.

- Nie mogę pana zostawić samego.

- Nie jestem sam. Jestem z nią bezpieczny.

- Nie jestem tego zupełnie pewien.

Faron roześmiał się.

- Nic się nie bój. Ona jest dla mnie bezpieczniejsza niż policjanci.

Monk pokręcił głową, ale zbiegł na dół.

- Wszystko w porządku? - spytał Faron, gdy zostali sami.

- Dlaczego pan pyta?

- Bo wygląda pani...

- Miałam trudny tydzień. - Palec bardzo bolał. Oby Faron nie zauważył, że krwawi.

- Co pani tu robi? - spytał.

- Wykonuję moją pracę.

- Którą?

- Czy to ważne? - Walczyła z wyczerpaniem. Walczyła ze strachem. Ledwo potrafiła formułować zdania. - W ostatecznym rozrachunku wszystko jest dla pańskiego dobra.

- Wątpię, abym mógł mieć podobne szczęście.

Helikopter odlatywał.

- Cokolwiek by tam się działo na zewnątrz, to już się chyba skończyło - zauważył.

Byle nie zauważył, że krwawię!

Powrócił Monk.

- Według glin komuś się zdawało, że dobiera się do nas jakiś włamywacz. Ale nikogo nie znaleźli.


Koordynator porozumiał się wreszcie z policją Dystryktu, pomyślała Sallie.

- Ulice stają się groźne - powiedział sentencjonalnie Faron.

- Bywa. Dzieją się różne dziwne rzeczy - mruknął Monk. - Nawet wokół nas. - Wpił wzrok w Sallie. - Nie było pani w swoim pokoju.

- Przecież jestem tu.

- Nie było przedtem. Zobaczyłem światło. Sprawdziłem. Nie było pani.

- No tak. Faron i ja...

- Byłem z nim, nim poszedłem sprawdzić pani biuro.

- Musiałam gdzieś pójść.

Oczy Mońka domagały się wyjaśnienia. Nie chce ustąpić. Niech nie zobaczy ręki...

- Do toalety - dodała.

Monk potrząsnął głową.

- Sprawdziłem toaletę naprzeciwko pani pokoju. Najpierw zapukałem, bo nie jestem dzikusem. Nie było nikogo.

Zdobyła się na lodowaty ton:

- Nie znalazłam tam tego, czego szukałam. Więc poszłam zobaczyć, czy gdzie indziej... Czy muszę wszystko panu mówić?

- Nieważne - zdecydował Faron. - Przepraszam, to jest... Przepraszam. Jest mi przykro.

- Mnie też - warknął Monk.

- Jest tu toaleta, z której korzysta Lauren - powiedział Faron i poprowadził Sallie do wyłożonego boazerią pokoju. - Poczekam tu.

Sallie zamknęła za sobą drzwi łazienki, obróciła w zamku klucz.

Oddychaj równo. Zerwała z szyi laryngofon i wsadziła go do kieszeni. Z ucha wyrwała mikrosłuchawkę, też wpakowała do kieszeni. W furgonetce będą mieli pisk sprzężenia. Ale tu nic nikt nie usłyszy. Zwymiotowała do muszli klozetowej.

Gdy zaczęła normalniej oddychać, uświadomiła sobie, że siedzi na posadzce obejmując sedes, a po policzkach spływają jej łzy. Podczołgała się do umywalki, chwyciła za jej brzeg i z trudem wstała. Przepłukała usta. Nalała do umywalki wody i zanurzyła w niej twarz. Podniosła ociekającą głowę i zobaczyła, że woda w umywalce jest różowa.

Zdarła taśmę i przemyła skaleczenie. W szafce nad umywalką był płyn do ust, pudełko podpasek, kilka małych plastrów opatrunkowych luzem i flakon Chanel Numer 5. Nie będą wiedzieć, kiedy założyła plaster. Opatrzyła ranę, przepłukała usta płynem. Spojrzała na flakon.


Pachniała zmęczeniem. Ale nie użyję perfum tej kobiety, pomyślała. Spojrzała w lustro. Palcami przeczesała włosy i chwilę odczekała, aż jej odbicie przestanie dygotać.

Teraz wyjdź stąd. Wyjdź godnie. Wyjdź opanowana. I uciekaj!

- Idę do domu - oświadczyła Faronowi.

Odprowadził ją na dół.

- Jadła pani kolację? Moglibyśmy...

- Muszę wrócić do domu.

- Odprowadzę panią do samochodu. Ulice są teraz...

- Dokoła jest pełno policjantów. Nie przyjechałam dziś samochodem. Dojdę do dworca kolejowego. Tylko cztery przecznice. Tam mam kolejkę podziemną.

- Podwiozę panią. Albo wezmę taksówkę.

- Nie. Nie może pan iść ze mną.

- Jak sobie pani życzy.

- Życzę sobie mieć pod nogami cholerny chodnik.


31

W sobotę rano Cole i Nick spacerowali dokoła pokoju przesłuchań komendy policji w Las Vegas.

- Przeskoczyła pięć metrów absolutnej pustki! - mruknął Cole.

- Zaraz ją wprowadzą - zaskrzeczał głośnik w pokoju przesłuchań.

- A po tym skoku - odezwał się Nick, wpatrzony wraz z Cole'em w zamknięte jeszcze drzwi - ...nie załamała się, nie poddała, nie zrezygnowała.

Rozwarły się drzwi, poczuli zapach amoniaku złagodzony olejkiem cytrynowym - płyn do mycia podłogowej terakoty. Strażniczka wepchęła kobietę do pokoju i zatrzasnęła drzwi.

- Podejdź, Valerie - polecił Cole.

Kobieta była chuda. Matowe przetykane siwizną włosy, zapadłe policzki, rozbiegane oczy. Miała na sobie podkoszulkę ze spłowiałym Hendrixem i spodnie z Armii Zbawienia. Więzienne pantofle. Doczłapała do swego miejsca przy stole. Cole i Nick usiedli. Cole
położył na stole paczkę papierosów i zapałki. Skinął przyzwalająco. Kobieta włożyła papierosa do ust, ale zanadto trzęsły się jej ręce, by mogła go zapalić.

Zrobił to Nick.

- Niezbyt dobrze się dziś czujesz, Valerie - powiedział.

Patrzyła na niego przez chmurę dymu.

- Dobrze pan wie, jak się czuję.

Nick poczuł się nieswojo.

- Nazywasz się Valerie Jeanne Harvie? - spytał Cole.

- Kiedyś nią byłam.

- Policyjny protokół podaje, że jesteś mężatką. Gdzie jest twój mąż? - zapytał Nick.

- O którego z sukinsynów wam chodzi? - Łapczywie ssała papierosa, póki czerwony żar nie dotknął jej palców.

- Co robisz w Las Vegas? - spytał Cole.

- Żebym to wiedziała. - Zgasiła niedopałek. Wyciągnęła rękę. Ponieważ nikt nie zaprotestował, wyjęła z paczki następnego papierosa. Nadal trzęsły się jej ręce i Nick znowu musiał dokonać obrządku zapalenia. - Któregoś dnia się obudziłam i byłam w Las Vegas. A jak człowiek przestaje gnać gdzieś dalej, to znaczy, że jest w domu. - Uśmiechnęła się blado. - Czy naprawdę chciałam przebiec przez drzwi sklepowe?

- Tak. Po ukradzeniu z półki paczki chrupek. Zarejestrowała to sklepowa kamera. Złapałaś paczkę, rzuciłaś się biegiem do drzwi, trafiłaś w szklaną taflę i poleciałaś na posadzkę.

- Chrupki są dobre do piwa. Ale już chyba nie mieliśmy piwa.

- Mieliśmy? Kto?

- Nie wiem. Faceci w schronisku. - Oblizała wargi. - Nie masz pastylek miętowych?

- Nie potrzebuję nosić takiego świństwa - odpowiedział Nick.

Cole zerknął na swego partnera i powiedział do Valerie:

- Wiesz, że jesteś aresztowana. Masz obywatelskie prawa i możesz prosić o adwokata.

- Wezwijcie Perry'ego Masona. Kiedy mnie stąd wyciągnie, to może wziąć sobie honorarium w naturze. Powiedzcie mu, żeby przyniósł w teczce jakąś butelczynę.

- Masz też szansę na poprawę swojego losu - dodał Cole.

- Właśnie o tym myślałam. Jestem pijaczką, ale nie straciłam rozumu. W chwili obecnej znajduję się w stanie... pośrednim. Między zalaniem w trupa, a fruwaniem pod sufitem. Mogę więc widzieć to, co widzę, i przytomnie myśleć. Rozumiecie mnie? - z pijackim wyzwaniem spoglądała na Nicka.

Ponieważ nikt jej nie odpowiedział, ciągnęła:

- I jednej rzeczy nie mogę zrozumieć: dlaczego dwaj detektywi z Las Vegas zapalają mi papierosy. Cholera, powinnam być w izbie wytrzeźwień czy na odwyku, czy też w innym miejscu, gdzie w dzisiejszych czasach zawozi się takie, jak ja, w tej stolicy neonów. Chrupki! To nie warte kosztów sądowych ani pięciu minut mundurowych glin. A wy jesteście w garniturach... Chyba, że przy okazji zbiłam tę szybę. - Pomacała się po głowie. - Żadnej krwi nie znalazłam.

- Nie zbiłaś szyby, Valerie - uspokoił ją Cole.

- To po cholerę zajmujecie sobie i mnie czas?

- Pomożesz nam, my pomożemy tobie - wyjaśnił Nick.

- Przynieśliście butelkę? - zapytała.

- Skończ z tymi głupotami! - warknął Nick.

- A tego co gryzie? Przecież sobie tylko rozmawiamy.

- Powiesz nam wszystko, co wiesz! - krzyknął Nick.

- Spokojnie. Wystarczy ładnie poprosić, kochanie.

- Nie mów do mnie kochanie.

Cole podał kobiecie następnego papierosa i ogień. Przez cały czas wpatrywała się w Nicka. Nick się pocił i miał szklane spojrzenie.

- Chodzi o twojego brata - powiedział Cole.

- Chrisa?

Czekała na odpowiedź, ale oni milczeli.

- Nie widziałam go, cholera, już sama nie wiem, ile lat. Pewno ze dwanaście. Zmajstrował coś w Las Vegas? - spytała.

- A co mógłby zmajstrować? - Weźże się w garść, Nick. Włącz się.

- Nic wielkiego, tego mogę być pewna. Nie dlatego, że wiem o wszystkim, co robił, ale... no cóż, jestem jego starszą siostrą, muszę bronić szczeniaka. - Po chwili milczenia wyrzuciła z siebie: - Co chcecie wiedzieć? Powiedzcie co, a ja wam powiem. I potem potwierdzę, że powiedziałam. Czy wtedy mnie wypuścicie? Nie zamknięcie do celi z materacami na ścianach albo... Cholera, powinniście jeszcze dorzucić parę dolców. Parę dla tego, co mu zabrałam jego chrupki, a resztę dla mnie...

Pociągnęła nerwowo papierosa.

- Wiecie co? Dajcie mi kilka dolców, zawieźcie do tego sklepu i sama mu zapłacę. I może nawet coś u niego kupię. Ja będę zadowolona, on będzie zadowolony, wy będziecie...

- Czy twój brat pracował z naprawdę twardymi facetami? - spytał Cole.

- Chris? - Pokręciła głową. - Ja mogę być nic nie warta, ale on jest wart nie więcej niż pięć centów, najwyżej dziesięć. Gdzie mu tam do czegoś dużego. Ostatni raz, kiedy go widziałam... kiedy to było? Aha, po jego odsiadce w więzieniu. W Kalifornii. Opowiadał,
że miał kumpli ze stalowymi fiutami, ale to też byli tylko drobni kanciarze. Wiem, że Chris robił to i owo, ale to wszystko były groszowe skoki. Jeżeli chodzi o Chrisa, Fort Knox może spać spokojnie.

Drżała jej ręka, gdy usiłowała strząsnąć do popielniczki popiół z papierosa. Nie powiodło się. Wróciła z papierosem do ust. Przód podkoszulka miała obsypany popiołem.

- A przedtem? - spytał Nick.

- Przed czym? Jakie przedtem? Co pan chce? Wczoraj? Albo kiedy byliśmy...? - Nagle zamilkła. Patrzyła na nich zastygając wewnętrznie. - Niech to jasna cholera - wyszeptała.

- Mów - powiedział Nick.

- Już wszystko wiem. Nie szukacie wcale mojego brata. Szukacie tego szatana, którego poznał.

- Jakiego szatana?

- O nie! Może jestem pijaczką, ale nie idiotką. Po raz pierwszy w życiu mam dwóch facetów w garniturach, którzy mnie częstują papierosami, żeby wyciągnąć ze mnie coś o czym wiem. - Postukała się po głowie. - I nie możecie zmusić Chrisa, żeby to on wam powiedział. Może nawet go nie złapaliście. Zawołajcie mi adwokata, panowie detektywi. Potargujemy się z wami o wszystkie pieniądze na nagrody, jakimi dysponuje to miasto.

Nick gwałtownym ruchem odepchnął na bok stół.

- Słuchaj no, pijana suko! Właśnie wpadłaś do mojego prywatnego piekiełka, jeśli zaraz nie otworzysz gęby i nie zaczniesz mówić, to cię zapakuję do drewnianej budy i wywiozę na pustynię. Będę z tobą tak długo jeździł, aż powłazi na wóz trochę jadowitych węży. Do końca życia będziesz siedzieć w wariatkowie...

- Nick! - syczący szept Cole'a zmroził atmosferę w pokoju.

Detektyw wstał i odszedł w głąb pokoju. Cole zabrał z uda kobiety żarzący się niedopałek. Cała się trzęsła. Twarz miała bez wyrazu.

- Valerie - szepnął.
Zamrugała powiekami.

- To niesłychanie ważne, abyś nam powiedziała to, co wiesz.

- Dla kogo ważne?

Cole ledwo słyszał jej słowa.

- Nie nabieramy cię i nie będzie żadnych targów.

- Nie możecie zrobić mi nic takiego, co i tak wkrótce się nie wydarzy.

Wszyscy wiedzieli, że to prawda.

- Valerie. On zabił Chrisa.

W utkwionych w nią oczach szczupłego mężczyzny widziała potwierdzenie.

- Zimny z ciebie drań - wyszeptała.

Później stwierdzili, że licznik na magnetowidzie wykazał aż dwuminutową ciszę. Taśma wideo pokazywała również Nicka, który powrócił do stołu i usiadł.

- Wydaje się wam, że nie jestem warta nawet splunięcia - odezwała się wreszcie Valerie. - I macie rację. Ale to wciąż paskudny numer, tak mnie podejść z moim bratem. Whisky już dawno wysuszyła mi wszystkie łzy. Jestem jak pusta butelka. Jeszcze jeden martwy żołnierz na ryżowisku. Pamiętam kiedy się urodził i mama... Ten sukinsyn zabił mojego Chrisa... Tak?

- Tak.

- Wreszcie go zabił. - Pokręciła głową.

Nick podniósł z ziemi paczkę papierosów. Dał jej jednego i znowu go zapalił.

- Bardzo mi przykro - powiedział, ale najwyraźniej to do niej nie dotarło.


- Nigdy nie byliśmy wzorową amerykańską rodziną. - Błądziła po własnych wspomnieniach, mówiąc jednocześnie do mężczyzny siedzącego naprzeciwko. - Byliśmy białymi śmieciami.

- To nie musi być prawda - mruknął Nick.

- Nie udawaj teraz przyjaciela. Nie potrzeba mi twojego współczucia. Przenosiliśmy się z miejsca na miejsce. Ostatnim przystankiem, kiedy jeszcze trzymaliśmy się wszyscy razem, była Montana.

- Urodziłem się w Montanie - wtrącił Nick.

- Nie ma się czym chwalić. Byliśmy zielskiem, które przywiał tam wiatr. Ostatni przystanek. Mama, Chris i ja. Małe miasteczko w Montanie. Urwałam się, kiedy byłam w szkole średniej. Chris zrobił to samo po paru latach. Poszedł w świat. Mama umarła w Salt Lake. Kiedy potem widywałam Chrisa, zawsze mi się chwalił, a pewno wszystkim swoim kumplom też, że poznał największego, najsprytniejszego, najbardziej zaprawionego i twardego jak głaz mordercę. Mówił, że nie ma drugiego na świecie podobnie zimnego
drania. Mówił, że nikt inny o tym nie wie i że morderca wie, że Chris wie.

Chwilę milczała.

- I powiedział mi, kto to taki - ciągnęła. - Przypomniałam go sobie, bo go znałam, kiedy był dzieckiem, a ja tam mieszkałam. Zboczony sukinsyn...

- Jeśli on wiedział, że Chris wie, to dlaczego go nie zabił? - spytał Cole.

- Może temu zboczeńcowi sprawiało przyjemność, że jest dla kogoś bohaterem. Chris nigdy nie odróżniał dobra od zła. Powiedział mi, że ten drań zabił nauczycielkę, kiedy był jeszcze w piątej klasie. I nikt tego nie wiedział, nikt nie wie, tylko Chris coś podpatrzył. Chris był pewien, że tamten zabił jeszcze innych ludzi.

- W piątej klasie? - zdziwił się Cole. - Nie sądziłem, że Chris dobrnął...

- Do piątej klasy? O tak, Chris umiał kombinować. Z nauką szło mu źle, ale kombinować umiał. Ja zawsze wiedziałem, kiedy to robi. Biedny głupiec.

- Gdzie? - spytał Nick.

- Kto? - spytał Cole.

- Choteau, w Montanie. Ten drań to Kurt Vance. Mały Kurt Vance. Zabijcie go. Zróbcie to dla mnie.

- Mamy głównego podejrzanego - powiadomił Cole przez telefon agentów, dyżurujących w pokoju operacyjnym bezpiecznego mieszkania w Dystrykcie. Polecił im odszukać Kurta Vance'a. Cole'owi pozwolono zatelefonować z gabinetu szefa policji Las Vegas.


Towarzyszył mu Nick. Valerie Jeanne Harvie przewieziono już do szpitala bazy Sił Powietrznych jako federalnego świadka.

- Wierzysz jej, tak? - spytał Nick.

- Powiedziała prawdę, jeśli idzie o to, z czego zwierzył się jej brat.

Nick pokręcił głową.

- Nie, nie. Ty jej wierzysz... naprawdę.

- Bo wiele elementów pasuje. Idaho jest na tyle daleko od tego miasteczka, by mógł tu działać nie obawiając się rozpoznania. A na tyle blisko, by łatwo było dotrzeć. Związek z Chrisem Harvie... Jeśli założysz, że uczeń piątej klasy może być mordercą...

- To nic niezwykłego. - Nick pochylił się w krześle, by wstać, ale ponieważ Cole się nie ruszał, pozostał na miejscu.

Dalton wpatrywał się w niego przenikliwie.

- Jesteś najlepszym partnerem, jakiego kiedykolwiek miałem - powiedział. - Dobrym przyjacielem. I najlepszym detektywem, jakiego znam.

- Ciekaw jestem, dlaczego wszystkie te słodkie słówka budzą we mnie chęć zerwania się z krzesła, stanięcia pod ścianą i położenia ręki na rękojeści?

- Jestem twoim przyjacielem, a nie wrogiem.

- No to chodźmy, przyjacielu. Czeka nas robota.

Ale żaden z nich się nie ruszył.

- Przez ostatnie lata... - Cole pokręcił głową. - Patrzyłem, ale niczego nie dostrzegłem...

- Czego?

- Tego co robisz.

- A co robię? W tej chwili siedzę na tyłku u glin w Las Vegas, podczas kiedy mój partner i przyjaciel zabawia się ze mną w łzawe pogaduszki, a tymczasem gdzieś tam lata sobie morderca...

- Widziałeś, co się z nią stało?

Nick zamrugał powiekami.

- Valerie nie od razu taka była. To stało się powoli.

- Ludzie są, jacy są.

- Nieprawda.

- Powiedz, o co ci chodzi, i pójdziemy stąd... szefie

- Masz alkoholowy problem, Nick.

- To pytanie?

- Nie.

- A kiedy to, wysoki sądzie, oskarżony nie wykonał powierzonego mu zadania?

- Nie o to...

- Właśnie o to. To jest wszystko, jeśli idzie o mnie, o moją odznakę.


- Jesteś kimś więcej niż odznaką.

- Tak myślałem. W każdym razie jeśli idzie o ciebie.

- Nick...

- Odpieprz się... Dalton.

- Obaj dobrze wiemy, że masz problem. I teraz nadszedł czas, kiedy musisz się z tego wreszcie wygrzebać. Potrafisz to zrobić, jesteś silniejszy niż...

- Myślisz, że jestem silny?

- Tak.

- Pochowałeś kiedyś kobietę, którą kochałeś?

- Nie.

- To nie bajdurz mi o sile. I nie mów mi więcej, że robię, czego nie powinienem, ponieważ nie masz o tym pojęcia.

- Twoja żona nie jest jedyną przyczyną - odparł Cole. - Cała jej choroba, rak, to musiało być dla ciebie piekło, ale nie wykorzystuj żony jako powodu. Nie używasz jako powodu twojej postrzelonej nogi, prawda? A równie dobrze mógłbyś to robić. Jej śmierć to twoja osobista sprawa. Umarła przed ponad dziesięcioma laty, a kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się, wcale taki nie byłeś.

- Nigdy mnie nie widziałeś pijanego na służbie!

- Dawniej nie prześladowały cię koszmary.

Nick odwrócił głowę. Gdzieś odszedł myślami, ale czuł obecność Daltona.

- Nick? Czujesz się dobrze?

Prawda przedarła się w postaci zduszonego szeptu:

- Nie.

W kieszeni Daltona zabrzęczał telefon komórkowy. Cole nacisnął guzik. Nick głęboko oddychał. W słuchawce zaskrzeczał głos asystenta zastępcy prokuratora generalnego.

- Cole! Odwaliliście cholerną robotę. Moje gratulacje!

- Jak do diabła...?

- Dorwaliście faceta.

- Nie. Mamy tylko poszlaki prowadzące do podejrzanego.

- Powiedzieliście swoim ludziom, że to główny podejrzany, że wszystko wskazuje na niego, a to nam wystarczy, żeby...

- Niech to szlag! Oni pracują tylko dla mnie.

- Wszyscy pracujemy dla Wuja Sama, inspektorze Cole. Jutro o tej porze będzie po wszystkim!

- O czym pan gada?

- Kurt Vance. Zamieszkały w Choteau, w stanie Montana. Właśnie są przygotowywane nakazy aresztowania.

- Nakazy aresztowania? Czy wyście zwariowali? Właśnie się zastanawiamy, co użyć jako pretekstu do naciśnięcia dzwonka do jego drzwi.


- Jest pan niedoinformowany, Cole. Pański zespół przejrzał jeszcze raz dokumenty znalezione w mieszkaniu Chrisa Harvie i znalazł rachunek ze stacji benzynowej w Choteau, co dowodzi, że...

- Co absolutnie niczego nie dowodzi. I dlaczego, do cholery, ludzie z mojego zespołu składają raporty panu?

- Wszyscy jesteśmy teraz w jednym zespole, inspektorze, tyle że jeszcze panu tego nie powiedziano.

- Czego mi jeszcze nie powiedziano?

- Niech pan w tej sprawie nie usiłuje nic robić sam. Będziemy mogli ochronić nasze tyłki bez wspominania ani słowem o Faronie Searsie, ani o...

- Coście wymyślili?

- Już postawiono na nogi oddział antyterrorystyczny FBI. Wkrótce wylądują na południe od Choteau, w Great Falls. No i w dwie godziny potem...

- Nie róbcie tego! - ryknął Cole do słuchawki.

- Już zrobione, Cole. Jeszcze raz moje gratu...

- Odwołajcie ich! Natychmiast ich odwołajcie!

- Mowy nie ma. Chcemy to mieć z głowy.

- Myślałem, że zmądrzeliśmy po Waco, po fiasku na Ruby Ridge, po kongresowych dochodzeniach... Myślałem, że nie zapomnieliśmy lekcji, że się czegoś nauczyliśmy...

- Nauczyliśmy się szybko zdążać do celu. Szybko i bez hałasu, Cole. I to właśnie robimy.

- Myślałem, że chodzi wam o zapobieżenie morderstwu. Myślałem, że zależy wam na zdemaskowaniu organizatora zamachu na Farona. A to jest ważniejsze, niż pochwycenie Kurta Vance'a, zakładając nawet, że ten jest winny. Mamy dwa morderstwa, mamy
dowody na istnienie spisku, mamy zbrodnie do rozwiązania i zbrodnię, której trzeba zapobiec. Myślałem, że do tego dążycie...

- Trzeba jak najszybciej zamknąć ten problem, Cole. Myślałem, że pan to zrozumie.

- Może i ma pan rację. Niech pan powie, żeby ludzie z HRT Hostage Rescue Team - Zespół Odbijania Zakładników - elitarny oddział szturmowy FBI [przyp. red.]. poczekali, aż się zjawię. Chcę wszystkim sam pokierować.

- To wcale nie jest konieczne, Cole.

- Niech pan słucha: Vance jest w tej chwili tylko podejrzanym. Myślę, że to może być on, ale nie wiem tego na pewno. Wysłanie do niego chłopców z granatnikami, żeby go pojmać żywego albo martwego, nie tylko niczego nie rozwiąże, ale grozi komplikacjami.

- To tylko pańska opinia.


- Jeśli coś pójdzie nie tak, ktoś zapłaci swoim tyłkiem. W tej chwili jedynym kandydatem jest ten, kto wezwał kawalerię.

Między Waszyngtonem a Las Vegas zapanowała cisza.

- Wstrzymam ich, póki nie zjawi się pan, by objąć dowodzenie - powiedział wreszcie AZPG. - Ale jedno niech będzie jasne, inspektorze Cole: ma pan rozkaz bezzwłocznego aresztowania i zneutralizowania Kurta Vance'a. Bezzwłocznego! Zrozumiano?

- Jasne - odparł Cole. Złożył słuchawkę telefonu komórkowego i spojrzał na Nicka.

- Poradzę sobie - odparł Nick.


32

Tego popołudnia plamy śniegu nadal zdobiły ciche podwórka i ogródki domostw miasteczka Choteau w stanie Montana. Do godziny piętnastej wszyscy sąsiedzi numeru 111 przy ulicy Guthrie - drugiego budynku od krańca miasteczka - opuścili swoje domy, udając się dokądś w mniej lub bardziej tajemniczych sprawach: matki z płaczącymi dziećmi, starzy ludzie podpierający się laskami, młode pary patrzące prosto przed siebie, gdy odjeżdżały
sprzed domów, które wiecznie będą dźwigać na sobie hipoteczne długi. O 15.15 snajperzy w polowych mundurach leżeli w parowie za posesją z numerem 111 przy ulicy Guthrie. Pod tylnymi ścianami dwóch domów sąsiadujących z numerem 111 stali mężczyźni w czarnych kombinezonach, uzbrojeni w pistolety maszynowe H&K.

Słońce zwisało już nisko nad horyzontem, gdy Cole i Herman podjechali do wozu dowodzenia, stojącego za rogiem i niewidocznego dla kogokolwiek w domu 111. Dowódca HRT zameldował Cole'owi:

- Jesteśmy gotowi, sir!

- Proszę powiedzieć ludziom, aby nie ruszali się z miejsc.

- Za dwadzieścia siedem minut zajdzie słońce. Wolałbym, żeby nie nacierali na dom po zmroku.

- Ja też nie chciałbym. Macie jakieś zapasowe kamizelki kuloodporne?

Zastępca dowódcy pobiegł w stronę wozu z wyposażeniem. Dowódca zawiadomił Cole'a:

- Ewakuowaliśmy po cichu wszystkich mieszkańców z zakładanego pola ostrzału.

- Aby w takiej mieścinie zrobić coś po cichu trzeba być magikiem - wtrącił Nick Sherman.

- Skąd pan wie, że on tam jest? - zapytał Cole.

- Samochód stoi na podjeździe. Jedna z naszych agentek zatelefonowała pod numer Vance'a. Odebrał telefon. Przeprosiła, mówiąc, że omyłka i odwiesiła słuchawkę.

- Był to na pewno jego głos? - spytał Cole.

- Tak jest, sir - odparł stojący obok miejscowy policjant. - Od tego czasu nikt nie wchodził ani nie wychodził. Kurt Vance nie jest bardzo towarzyski.


- Mamy jego zdjęcie?

- Z tym jest pewien problem - odparł dowódca HRT. - Kurt Vance nie ma prawa jazdy.

- Cholera! A prowadzi wóz! - wykrzyknął zaskoczony miejscowy policjant.

- Małe miasteczko, wszyscy zakładają, że wszystko jest w porządku, nikt nigdy nie sprawdza - mruknął Nick. - A ubezpieczenie? Rejestracja samochodu?

- To wszystko załatwia bank. Fundusz powierniczy. Rodzice Kurta umarli, kiedy miał pięć lat. Jego rodzice mieli trochę ziemi uprawnej. Niezbyt żyznej, ale zapewniała rnu utrzymanie. Przebywał w różnych zastępczych rodzinach do osiemnastego roku życia.

- I potem pojechał studiować na uniwersytecie? - zapytał drugi miejscowy policjant.

- Tak zawsze myślałem - odparł pierwszy. - Ale teraz... Diabli wiedzą, dokąd wyjechał.

- Co tak naprawdę o nim wiecie? - spytał Cole.

- Mieszka sam. Samotnik. Dziwak.

- I nic więcej - odezwał się drugi policjant. - Kiedy wrócił z tego niby uniwersytetu, to słyszałem, że ma jakiś problem żołądkowy, który nie pozwala mu pracować. Często wyjeżdżał. Podobno dużo podróżował. Nikt nie wie, dokąd. Jednego dnia był tu, a potem znikał na miesiąc, na dwa... Kto by pomyślał, że wykonuje wyroki dla kartelu narkotykowego!

Cole spytał dowódcę jednostki HRT:

- Co panu o nim powiedziano?

- Że Vance jest naszym priorytetowym celem. Gdy tu lecieliśmy, zastępca dyrektora osobiście zatwierdził tę akcję.

- Jakie zarzuty?

- Powiedziano mi, że dowódca akcji, inspektor Cole, wyjaśni mi szczegółowo. Zakładam, że Vance jest wielokrotnym mordercą, uzbrojonym i niebezpiecznym.

- Chcę go żywego, a nie martwego - odparł Cole.

- Kiedy dobieramy się do takiego typa, to muszę przede wszystkim myśleć o moich ludziach. Jeśli tak nie będę postępował, inspektorze... - Znacząco wybił słowo „inspektorze". Nachylił się do twarzy Cole'a i wyszeptał: - Poza tym, ja i moi ludzie strzelając zachowujemy czyste sumienia, panie Cole. Nie jesteśmy mordercami. - Ponownie wybił słowo. Tym razem „panie".

Podbiegł zastępca dowódcy HRT, z kamizelkami kuloodpornymi.

- Robi się ciemno. Zaczynamy? - spytał.


- Inspektor Cole chce mieć Vance'a żywego.

- Pan zwariował? - Zastępca dowódcy był zbulwersowany. - Jak to mamy zrobić? Zapukać do domu i prosić, żeby facet wyszedł na rozmowę?

- Właśnie. Trafił pan w sedno - odparł Cole, rozpinając płaszcz. Nick zdjął swój. Włożyli kamizelki.

- Z całym szacunkiem dla pańskiej odwagi, sir - odezwał się dowódca HRT. - Ale jeśli wy dwaj, panowie, podejdziecie do domu, naciśnięcie przycisk dzwonka...

- On nas się nie spodziewa, więc otworzy drzwi - odparł Cole.

Nick dał Cole'owi ten sam pięciostrzałowy rewolwer, którego mu poprzednio użyczył, gdy wchodzili do siedziby AA. Cole ujął broń w otwartą dłoń, zacisnął na niej palce, rękę schował do kieszeni płaszcza.

- Macie tu nie oznakowany samochód z automatyczną skrzynią biegów?

Zastępca dowódcy HRT skinął głową.

Nick wsunął swoją czterdziestkępiątkę w lewy rękaw. Spod niego wystawała tylko rękojeść. Następnie obie dłonie złożył na brzuchu niczym Budda.

- Nie widzę gnata - powiedział dowódca HRT. - Ale przecież przez cały czas nie może pan tak stać.

- Mogę tak stać, czekając na otwarcie drzwi.

- A co potem?

- Zobaczymy.

- A więc tak: wchodzimy, nawiązujemy kontakt osobisty z podejrzanym, dajemy wam znać przez komórkowy - powiedział Cole. - Proszę mi na dłoni napisać pański numer. Jeśli przez piętnaście minut nie damy znaku życia, spiszcie ze stanu dwóch agentów. Vance nie może się wyślizgnąć. Pod żadnym pozorem. Najpierw załatwcie jego, a dopiero potem próbujcie nas ratować...

- To jest wbrew...

- Wbrew regulaminowi FBI? Dziś ja ustalam regulamin.

- Muszę przyznać, że ma pan jaja, inspektorze. - Dowódca HRT na grzbiecie dłoni Cole'a zapisał numer swojej komórki.

- Do tego nie trzeba jaj. A w sumie to, co zamierzamy zrobić, jest pestką w porównaniu ze skokiem do wodospadu Niagara.

Gdy Cole i Nick poszli w stronę samochodu, dowódca długo drapał się w głowę.

- Co o tym sądzisz? - Cole spytał Nicka.

- Wszystko, co o nim wiedzą, pasuje jak ulał do faceta, którego szukamy. Samotnik. Mieszka w miasteczku, w którym nikt nie zadaje zbyt wielu pytań, ponieważ wszyscy zakładają, że znają odpowiedzi. Doskonała kryjówka. Podczas kursu na temat seryjnych
morderców w akademii FBI omawialiśmy ich profil psychologiczny. Porównania, które pojawiały się najczęściej to polujące rekiny czy wilki.

- Ścigamy zamachowca - powiedział Cole, wsiadając do samochodu. - A nie seryjnego mordercę o maniakalnych skłonnościach.

- Według ciebie tych dwóch w Idaho to ofiary normalnego faceta? - Nick zapuścił silnik. - Jeśli Vance okaże się naszym chłopaczyną, a mój nos mówi mi, że tak, to twoi koledzy w FBI będą musieli napisać nowy podręcznik wyłącznie na jego temat.

Słońce właśnie ginęło za odległymi górami, kiedy niebieski Ford zbliżył się do piętrowego domu na ulicy Guthrie, blisko skraju miasta. Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni. Mężczyzna w płaszczu szedł pierwszy. Jego kolega miał kowbojskie buty i trzymał obie dłonie złożone na brzuchu. Weszli na ganek. Mężczyzna w płaszczu sięgnął do dzwonka...

Dom eksplodował. Wszystkie szyby wyleciały, zmieniając się w połyskliwe obłoki. Frontowe drzwi wygięły się w łuk i po ułamku sekundy odleciały pod naporem ryczącej fali powietrza, która porwała ze sobą obu mężczyzn.


Zachód słońca czerwienił kępę drzew, rosnących czterysta metrów od Choteau. Wyraźnie słychać stąd było wycie syren i widać płomienie, pożerające dom przy ulicy Guthrie. Czarny dym wcinał się w wielką płachtę nieba o barwie indygo. Kurt Vance leżał na brzuchu, a obok niego, na wyściółce z zeschłych osikowych liści, spoczywała lornetka.

Z ganku rodzinnego domu Kurt patrzył często na tę kępę drzew, wśród których teraz się ukrywał. Przez trzy lata drążył trzydziestometrowy tunel prowadzący z piwnicy domu do pobliskiego parowu. Wyłożył go arkuszami aluminiowej karbowanej blachy, którą zdarł z opuszczonych budynków, podstemplował drewnem kupionym w kilku odległych od siebie tartakach. Ziemię z wykopu nocami rozrzucał po okolicy. Kończącą tunel aluminiową klapę przysypał parunastoma centymetrami ziemi. Zresztą mało kto zaglądał do parowu. Z rzadka kręcili się tu chłopcy polujący na susły, a ci z pewnością nie szukali tuneli.

Co za głupcy, pomyślał Vance. Cała mieścina pełna głupców. Głupi policjanci, którzy czuli się jak bohaterowie telewizyjnych seriali rozmawiając przez te swoje radia, jakby nigdy nie słyszeli o tym, że w każdym sklepie z elektroniką można kupić skaner
do przeszukiwania częstotliwości - w tym policyjnych
.

Pierwsze ostrzeżenie otrzymał o dziesiątej rano:

- Burt, natychmiast jedź po Johna. Był telefon z FBI. Szykują tu na dziś wielki nalot.

Burt zapytał przez radio, kiedy.

- Jednostka antyterrorystyczna FBI, no wiesz, HRT, już leci do Great Falls. Odbiór.

- Nalot na co? - zapytał Burt i otrzymał odpowiedź.

Vance był przygotowany na każdą okoliczność. Chwycił od dawna zapakowany brezentowy worek z rzeczami osobistymi i właśnie zaczął sprawdzać założone przed laty ładunki wybuchowe, kiedy usłyszał przez głośnik:

- Faceci z HRT właśnie wylądowali w Great Falls, ale mają czekać na przybycie agenta specjalnego, który obejmie dowodzenie. Mamy nic nie robić, dopóki ten agent z FBI nam nie powie. Nazywa się Dalton Cole.

Vance przełączył domowy telefon na komórkowy i wyczołgał się z tunelu na długo przedtem, nim jednostka HRT przybyła do Choteau. Masa czasu, by dobrze zamaskować z powrotem aluminiową klapę prowadzącą do tunelu, przysypując ją ziemią i kamieniami, jak również, by dotrzeć do kępy krzew. Masa czasu na spacer do budy z falistej blachy, o której wszyscy w miasteczku myśleli, że należy do jakiegoś poszukiwacza ropy. Miał też czas,
aby z tej budy wyjechać sobie spokojnie samochodem zarejestrowanym na fałszywe nazwisko w innym powiecie.

Ale po co wyjeżdżać, nie posmakowawszy triumfu? Powrócił więc do kępy drzew. Widział, jak jego sąsiedzi, jeden po drugim, opuszczają swoje domy. Widział, jak snajperzy HRT okrążają parów i są tak zapatrzeni w dom przy ulicy Guthrie, że nawet im
do głowy nie przyjdzie pogrzebać w parowie.

Gdy zadzwonił telefon komórkowy, odebrał. Był to transfer połączenia uzyskanego z jego numerem domowym. Jakaś idiotka sprawdzała, czy Vance jest w domu. Oczywiście, że jest! Jak najbardziej!

Trzeba było cholernie długo czekać na tego Daltona Cole'a z FBI. Początkowo Vance zamierzał pozwolić obu mężczyznom zadzwonić, a potem nacisnąć klamkę. Stwierdziliby, że drzwi nie są zamknięte na rygiel, weszliby i wtedy...

Nagle jednak ten obraz rozpłynął się i w oczach Vance'a pojawiła się nowa przepiękna wizja, która zmieniła wszystkie plany tego, co mogło by się wydarzyć... Zanim intruzi weszli do domu, Vance przerzucił dźwigienkę na swoim radionadajniku i zdmuchnął obu mężczyzn z frontowego ganku. Ognista kula rozjarzyła świat. Dym przesłonił gwiazdy.

Już wiedzą, kim jest Kurt Vance, pomyślał. No i co z tego? Jestem niewidzialny. Jestem dymem. Przesłaniam gwiazdy.


34

W sobotę wieczorem radiowóz policji drogowej stanu Motana przewiózł Cole'a i Shermana z Choteau na lotnisko. Agent specjalny, kierujący lokalnym biurem FBI w Montanie, pozostał na miejscu, aby wyjaśnić niefortunny nalot FBI na dom domniemanego
przestępcy.

Agent łgał przed kamerami telewizyjnymi, nie mając pojęcia o prawdzie. Nie wymienił nawet nazwiska inspektora Cole'a.

Jeszcze nim Dalton i Nick umknęli z miejsca wydarzenia, agenci przeszukujący rumowisko odnaleźli komputery, broń palną, japoński miecz, książki - a wśród nich katalog uzbrojenia oraz biografię prezydenckiego zabójcy. Znaleźli też oprawiony prasowy
artykuł o zaginionej w stanie Wyoming nastolatce i pogięty skaner częstotliwości.

Cole'a bolała klatka piersiowa w miejscu, gdzie odłamek drzwi wbił się w kuloodporną kamizelkę. Nick był podrapany i pociągał nogą. Gdy straż pożarna Choteau gasiła pożar, zastępca szeryfa poczęstował obu agentów federalnych whisky. Cole odmówił,
a Nick skłamał:

- Nie, dziękuję. Nie mam ochoty.

- Jeśli w takim momencie nie ma pan ochoty, to kiedy pan pije?

- Jeśli teraz nie mam ochoty, to już chyba nigdy nie będę miał - odparł Nick.

- Jak pan sobie życzy - mruknął zastępca szeryfa i sam pociągnął łyk, a drżenie rąk Nicka zapisał na konto szoku po eksplozji.

- Inspektorze, znalazłem uruchamiany falami radiowymi zapalnik - poinformował Cole'a przybyły na miejsce ekspert od spraw broni i materiałów wybuchowych z bazy Sił Powietrznych w Majstrom.

- Chce pan powiedzieć, że wybrał moment wybuchu? - zdziwił się Cole.

Wiedział już to na pewno, gdy przeszukujący odkryli tunel.

- Kurt Vance - dumał na głos Cole, gdy z Nickiem leciał do Waszyngtonu. - Zabija nożem, pistoletem, bombami, poraża prądem. Zna się na komputerach, zna policyjne procedury. Planuje na długo z góry. Czeka na swoich wrogów, by pojawili się w jego
strefie wojennej, i wcale się nie przejmuje tym, że jest w zasięgu strzału gromady policjantów. Jak powstrzymać takiego faceta?

- Przede wszystkim go zabić - odparł Nick.

Ostatnia fotografia Kurta Vance'a, jaką wygrzebała policja Montany, przedstawiała chłopaka z drugiej klasy liceum, chudego, o krostowatej twarzy i zmierzwionych włosach.

- Od tego czasu najwyraźniej chorował, kiedy nadchodził dzień robienia fotografii klasowych - powiedział szeryf.

- Najwidoczniej już wiedział, kim jest - odparł Nick. - Nie potrzebował fotografii. Nie chciał, by inni wiedzieli. A raczej widzieli.

- No i po latach Chris Harvie skłania go do zamordowania Farona? - spytał Cole. - Co Vance z tego będzie miał?

- Tego jeszcze nie wiem - odparł Nick.

Przefaksowali szkolną fotografię Vance'a do centrali FBI, gdzie komputerowi specjaliści „postarzyli" twarz, nadając jej podobieństwo do dojrzałego już Kurta Vance'a. Później zaczęli ją „ubierać" w brody, wąsy, okulary i tym podobne atrybuty tworząc album
możliwych podobizn poszukiwanego mordercy.

Biały mężczyzna, wzrost około 175 centymetrów, waży około 74 kilogramów, wiek 38 lat, szatyn, włosy krótko przystrzyżone, opalony. Znaki szczególne, tatuaże itp. nieznane. Uzbrojony i wyjątkowo niebezpieczny. Poszukiwany za zamach na agentów FBI i związany z prowadzoną przez nich sprawą domniemanego popełnienia morderstwa.

W poniedziałek wszystkie terenowe biura FBI otrzymały już powyższy komunikat i komplet ewentualnych podobizn Vance'a. We wtorek miały je wszystkie stanowe komendy policji i podległe im placówki okręgowe oraz miejskie.

- Te komputerowe symulacje są do niczego - narzekał Nick. - To może być każdy.

- Przynajmniej teraz możemy jawnie i legalnie polować - odparł Cole. - I nie musimy tkwić w ukryciu.

W czasie lotu Cole otrzymał telefon. Dzwonił AZPG.

- Nawalił pan!

- Nawalił plan. Jeszcze przed moim przybyciem na miejsce. - Cole opowiedział o znalezionym w spalonym domu skanerze częstotliwości i o tym, jak lokalna policja złamała regulamin, korzystając z radia w czasie poprzedzającym akcję, kiedy to powinna panować absolutna cisza w eterze.


- Naprawdę tak było? Nie wykręcą się? Uda nam się to sprzedać? - ożywił się AZPG.

- Nic mnie to nie obchodzi - burknął Cole.

- Nie ściągaliśmy pana po to, żeby pan nam nawalił, inspektorze!

- Nie podpisałem również kontraktu, żeby mnie ktoś wystawił.

- Pańskim obowiązkiem...

- Czy Faron Sears nadal żyje?

Zapadła cisza przerywana jedynie szumem silników.

- Niech pan drugi raz nie nawali. - AZPG odwiesił słuchawkę.

W poniedziałek rano, w pokoju operacyjnym bezpiecznego mieszkania, Cole powiedział do Sallie i Nicka:

- Nasi szefowie raz nas już wystawili. Zrobią to jeszcze nieraz.

Sallie napełniła sobie kubek z kawą z termosu, dolała też Nickowi, któremu wyraźnie trzęsły się ręce. Co z człowieka robi otarcie się o śmierć, pomyślała.

- Który z przydzielonej nam ekipy jest donosicielem centrali? - spytał Nick. - Niech to szlag, pewnie nawet tutaj jest pełno mikrofonów.

- Trudno - odparł Cole. - Ci ludzie są nam potrzebni. - Obrócił się do Sallie: - Odwaliłaś cholernie dobrą robotę.

Sallie przeszła do meritum sprawy, ignorując pochwałę:

- Oto, co mamy. Po pierwsze, pieniądze. Góra pieniędzy w szafie. Faron otrzymuje w ciągu tygodnia tonę listów. I ludzie do listów wkładają często pieniądze.

- Zapomogi dla miliardera - mruknął Nick - Jakże ja kocham Amerykę!

- To nie dla niego. Dla jego Ruchu. Osobiste deklaracje wsparcia. Ludzie są szczerzy w swoich...

- Ale co z tego wynika? - przerwał Cole.

- Komórka FBI do badania przestępczości urzędniczej wyliczyła dokładnie wysokość tygodniowych datków. W oparciu o średnią i komputerowe zapisy Farona, w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy co najmniej dwunastokrotnie owe tygodniówki wykazują manko. I to wielotysięczne.

- Z tego wynika, że Faron ma na karku zdrajcę i mordercę, a także malwersanta - mruknął Nick. - Ale malwersant nie będzie przecież zabijał dojnej krowy.

- Spiskowcy potrzebują pieniędzy, których źródła nie można ustalić - zauważyła Sallie. - Może malwersant i zdrajca to jedna i ta sama osoba.

- O jakiej ogólnej sumie niedoborów mówimy? - spytał Cole.


- Około siedemdziesięciu czterech tysiącach dolarów - odparł Nick.

- Taką sumę łatwo zauważyć.

- Nie wtedy, kiedy obraca się miliardami - wtrąciła Sallie.

- Co jeszcze? - dopytywał Cole.

- Jeff Wood pożyczył z konta Ruchu dwieście tysięcy dolarów na nie sprecyzowany cel. Jon Leibowitz wziął dziewięćdziesiąt cztery tysiące dolarów na koszty. Również nie sprecyzowane. W ubiegłym roku Lauren pobrała gotówką raz pięćset dolarów, a w dwa tygodnie później jedenaście tysięcy. Nie ma wyjaśnienia na co, nie ma zwrotu.

Cole dopił resztkę kawy.

- Faron z własnych pieniędzy dał dwadzieścia milionów na swoją krucjatę. Co jeszcze wydobyliście z pamięci komputerowej?

- Hakerzy jeszcze nad tym pracują. - Sallie zerknęła do notatek. - Przejrzeliśmy dwieście cztery tysiące trzysta sześćdziesiąt dziewięć internetowych wiadomości do Farona. Nie musimy się już martwić o bieżące. Wood i Faron udostępnili nam do nich dostęp. Sprawdzamy wszystkie ostre.

- Ostre? - spytali jednocześnie Cole i Sherman.

- To w żargonie Internetu wiadomości obraźliwe, zawierające groźby, dziwne... Hasło Wooda pozwoJiło nam przegrać większość zapisów, ale wiele plików ma osobne kody wejścia, co uniemożliwia nam ich odczytanie. Nasi hakerzy mieli wielką frajdę, oddając
je Agencji Bezpieczeństwa Narodowego z poleceniem... tak, z poleceniem złamania kodów dostępu do tych plików.

- E-mail do naszego mordercy Vance'a został wysłany z biura Farona w Chicago - przypomniał Cole. - Może Vance i jego wspólnik u Farona też korzystają z Internetu... - zastanawiał się głośno. - Jeśli ów wspólnik zawiadomi Vance'a, że nie tylko go
tropimy, ale jesteśmy w kwaterze Farona, wypełniając fikcyjne zadanie?

- A to chicagowskie przedsięwzięcie Farona? - spytał Nick.

- Faron nie jest przedmiotem naszego dochodzenia - przypomniała Sallie. - Szukamy tego, kto chce go zamordować.

- Daj sobie spokój z Chicago. Pewno i tak dowiemy się wszystkiego z telewizji - zdecydował Cole. - Jeśli zaczniemy tam szperać, to skończy się nasze incognito. Nie uda nam się utrzymać legendy wobec personelu Farona, jego wrogów i bandy dziennikarzy. Poza tym moglibyśmy niepotrzebnie ściągnąć uwagę na Farona.

Sallie otworzyła leżącą na stole teczkę.

- Analitycy z CIA, którym przekazano te zdjęcia z wieców Farona, coś chyba znaleźli. Przetworzyli je na cyfrowe zapisy komputerowe i następnie wyłuskali identyczne twarze na różnych fotografiach. Oczywiście było ich wiele... wierni wyznawcy guru. Ale kilka zwróciło moją uwagę.Pierwsza fotografia przedstawiała Azjatę w eleganckim garniturze. Drugi Azjata w przeciwsłonecznych okularach był częściowo widoczny za ramieniem pierwszego.

Stoi na skraju tłumu podczas wiecu w Tuscon - wyjaśniła Sallie. - A tu ten sam mężczyzna w audytorium w Kansas City. Ma inny garnitur.

- Kosztowny garnitur - wtrącił Nick. - To nie jest zwyczajny detektyw czy tropiciel.

- A tu mamy tego samego człowieka na wiecu w Newark - ciągnęła Sallie. Tym razem Azjata stał obok mężczyzny w wieku dwudziestu paru lat, o wyraźnie nordyckich rysach twarzy i świetnie noszącego konserwatywny garnitur biznesmena. Obaj opierali się o bagażnik samochodu.

- Sprawdziłam tablicę rejestracyjną wozu. Wynajęty. Karta kredytowa, na którą go wynajęto, wystawiona została na dużą kancelarię prawniczą w Waszyngtonie: Fine, Heifitz i Miller.

- CIA może takie rzeczy robić na komputerach? Tak szybko? - dziwił się Nick.

- Można wziąć twoje zdjęcie, przetworzyć je na obrazek cyfrowy i wstawić twoją podobiznę w drugą fotografię. Za pięć lat będziesz mógł to robić sobie sam na osobistym komputerze.

- Ale najważniejsze odkrycie mamy tu. - Sallie wskazała duże powiększenie tego samego Azjaty, tym razem opatulonego w płaszcz. Powiększenie obejmowało tylko twarz. Sallie ułożyła obok siebie poszczególne sekwencje. Najpierw zbliżenie twarzy Azjaty, potem zdjęcie pełne na pobrzeżu tłumu, następnie ogólne ujęcie tłumu zapełniającego ulicę przed domem.

Zaczęła wyjaśniać:

- On był w Chicago na wiecu Farona w południe. Był tam o tej samej godzinie, kiedy z Chicago nadano e-mail do Vance'a w Idaho. A budynek, który widzicie w głębi, to chicagowskie biuro Farona, skąd nadano list.

- Umówione spotkanie - szepnął Nick. - Albo kontakt bierny.

- Kto to jest, do cholery? - spytał Cole.

- Wiemy tylko, że może mieć coś wspólnego z kancelarią prawniczą, która wynajęła samochód w Newark.

Cole przetarł oczy.

- Niech podniosą ręce wszyscy, którzy w ostatnich dniach spali dłużej niż po trzy godziny na dobę. Żadne z nich nie podniosło ręki.

- Firmy adwokackie są trudne do ruszenia. Od razu podnoszą wrzawę - powiedziała Sallie.


- Sami oszuści i kanciarze - mruknął Nick.

- Wielu z nich nam szefuje - przypomniał Cole.

- Oszustów czy adwokatów? - spytała Sallie.

- Dobra - podsumował Cole. - Mamy zidentyfikowanego Kurta Vance'a. Moim zdaniem on jest zabójcą. Ma teraz na karku wszystkie służby policyjne. I mamy tego drugiego, który jest wyraźnie zainteresowany Faronem. Ale nasz jedyny ślad do pana Azjatyckiego Tropiciela prowadzi przez firmę prawniczą w Dystrykcie Columbia, co oznacza, że musimy stąpać na paluszkach, żeby nie wdepnąć w strefę świętych stosunków adwokat-klient.
Dziś po południu wszystkie nasze biura w terenie otrzymają pytanie z klauzulą średniego priorytetu. Pytanie brzmi: czy jakakolwiek sprawa, będąca obecnie przedmiotem ich zainteresowania, obejmuje osobę azjatyckiego pochodzenia reprezentowaną przez... Jak nazywa się ta firma?

Sallie przeczytała:

- Fine, Heifitz...

- Doskonale - dokończył Cole.

- Otrzymasz ze sto faksów - powiedziała Sallie. - To jest wielka kancelaria. Wielu klientów w konflikcie z prawem szuka pomocy. Poza tym ten Azjata może być adwokatem, a nie klientem.

Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że gdy dotkniemy wielkiej firmy prawniczej w Dystrykcie, zostaną zmobilizowani wszyscy uniwersyteccy koleżkowie oraz niemało pracowników Departamentu Sprawiedliwości, którzy marzą o przyjęciu do tej firmy.
I nasi przełożeni dostaną wysypki - powiedział Nick.

- Dlatego właśnie podchodzę do sprawy na paluszkach - odparł Cole. - A jutro, żeby byli spokojni i szczęśliwi, zainteresujemy się największym rywalem Farona w biznesie. Wszyscy, którzy pragną, aby nasi przełożeni byli spokojni i szczęśliwi, niech podniosą rękę.

Żadne z nich nie podniosło ręki.


35

W niedzielę wieczorem Cole wszedł do swego mieszkania. Nogą kopnął stos gazet w głąb holu. Powietrze było zatęchłe.

Rzucił płaszcz na walizkę pełną brudnej bielizny i ubrań. W reku trzymał plik listów, wyjętych ze skrzynki na dole. Automatyczna sekretarka zarejestrowała dziewięć telefonów. Chwilowo je zignorował. Marynarkę od garnituru rzucił na oparcie krzesła we wnęce jadalnej. Nie trafił, marynarka upadła na podłogę. Zostawił ją tak i padł na tapczan. Zamknął oczy. W drugim pokoju czekało wygodne łóżko. Puste łóżko.

Cholera! Przypomniał sobie, że nie sprawdził ekipy nadzoru nad faszystami z AA... Nie, wszystko w porządku. Przecież wydał polecenie, żeby dali mu znać, gdyby coś się wydarzyło.

Jeśli dziś umrę, to Ricki Side pozostanie ostatnią kobietą, którą pocałowałem...

I pierwszą pocałowaną od dziewięciu miesięcy. Od czasu, gdy, Diana, adwokatka, która osiągała orgazm jedynie w pozycji na jeźdźca, zabrała swoją teczkę i wyszła w poszukiwaniu kogoś, kto dba o to, by mieszkać w dobrej dzielnicy. No i dba o karierę.

Zadzwonił telefon.

- Cole? - odezwał się AZPG. - Gdzie jest raport? Co pan...?

- To nie jest bezpieczna linia, sir - przerwał mu Cole.

- Co, do chol…

- Nie mogę dopuścić do naruszenia przepisów regulujących.

- Co mi pan będzie pieprzył o przepisach!

- Zadzwonię! - Cole odłożył słuchawkę. Był zupełnie spokojny.

Zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i wymamrotał:

- Kto tym razem? -

- Oto wieczne pytanie, nieprawdaż? - powiedziała.

- Lauren! Ja... co... Jesteś teraz w pracy? O tej porze?

- U Farona nie pracuje się od dziewiątej do piątej. - Westchnęła. - Niech będzie. Jestem u siebie. W nowym mieszkaniu. Gapię się na wynajęte meble i nie rozpakowane kartony. Ale masz rację, pracuję.

- I zadzwoniłaś, żeby mi o tym powiedzieć?

Milczenie.


- Jesteś tam, Lauren?

- Dzwonię do ciebie od rana.

- Po co? - Usiadł na podłodze, skrzyżował nogi.

- W „Jednej Godzinie" dziś wieczorem była zapowiedź programu z Faronem. Wiedziałam o tym już dziś rano i pomyślałam sobie, że zechcesz... a właściwie powinieneś obejrzeć. Więc... zadzwoniłam.

- Nie było mnie.

- Wiem. - Głos jej zmiękł. - Jeśli go nie widziałeś, wiele nie straciłeś. Ich hasłem wywoławczym jest „Kim jest Faron Sears?".

- Oto pytanie.

- Przepraszam, że przeszkodziłam. Wracaj do tego, co robiłeś, kiedy zadzwoniłam. W niedzielę nie powinno się pracować...

- Co masz w tych nie rozpakowanych kartonach?

- Bardzo dużo niczego.

- Ja też mam tutaj bardzo dużo niczego - odparł. Przez długą chwilę żadne się nie odezwało.

- Dam ci już chyba spokój - powiedziała wreszcie.

- Mam spokój. Siedzę sobie wygodnie. - Skrzyżowane nogi, pochylona głowa, słuchawka dociśnięta do ucha, cały świat brzemieniem spoczywa na ramionach...

- Masz zmęczony głos - zauważyła.

- Masz świetny słuch.

Roześmiała się.

- Jeszcze mi tego nikt nigdy nie powiedział.

- Może po prostu nie dosłyszałaś.

- O nie! Zawsze słucham bardzo pilnie.

- Może... - zaczął. - Może, do diabła, sam nie wiem, co może.

- Jesteś przemęczony. Może powinieneś iść do... Może powinieneś odpocząć.

- Okay, odpocznę.

- Zobaczymy się, kiedy jutro przyjdziesz...

- Nie wiem czy jutro przyjdę. - Zamknął oczy, żeby lepiej kłamać. - Faron prosił mnie... Sama wiesz: różne planety, to samo słońce...

- Nic mnie nie obchodzi, o co Faron cię prosił.

- Świetnie. - Tym razem nie skłamał.

Powiedzieli sobie „dobranoc" i odłożyli słuchawki. Cole pozostał na podłodze. Sięgnął do stolika i nacisnął guzik odgrywający automatycznej sekretarki. Usłyszał jej głos z porannego telefonu.

Sallie wzięła kąpiel, włożyła flanelową piżamę, zmieniła plaster na palcu i zadzwoniła do matki.


- Witaj, moje dziecko! - odezwała się starsza kobieta z odległości pięciu kilometrów od mieszkania Sallie. - Wróciłaś wreszcie do domu?

Sallie położyła się na łóżku.

- Wróciłam, mamo. I wszystko jest w porządku.

- To wiem. Mamy przecież umowę, prawda? Jesteś funkcjonariuszem federalnyng, ale nigdy nie będziesz robiła nic niebezpiecznego.

- Tak, mamo. Taką mamy umowę.

- Oj, dziewczyno, dziewczyno! Łżesz gładko przez te swoje białe ząbki.

Obie się roześmiały.

- Wszystko w porządku, dziecko?

- Wszystko w porządku, mamo.

- I niech ci nie przychodzi do głowy, żeby coś przede mną ukrywać, żeby staruchę oszczędzać. Masz mi mówić prawdę. Więcej rzeczy przeżyłam, niż ty widziałaś w życiu.

- Nie ma najmniejszego powodu, żebyś się zamartwiała, mamo. Pracuję z fajnymi ludźmi. Dobrze się mną opiekują.

- Człowiek sam musi się sobą opiekować. I dobrze o tym wiesz.

- Tak...

- Taka jest nasza umowa... - burknęła matka. - Jesteś teraz u siebie w domu? Czyli mogę wreszcie przestać się budzić za każdym razem, kiedy mój ulubiony program zostaje przerwany w celu nadania biuletynu policyjnego.

- Możesz wyłączyć telewizor, mamo.

- A kto mnie wtedy będzie odwiedzał? - Matka się roześmiała. - Wszystkie te programy! Masa w nich takich ludzi, jakich nigdy nie znałam. Nie wiedziałam, że tacy są, ale mnie rozśmieszają. A w każdym razie usypiają.

- Rozumiem, mamo. Tęsknię za tobą.

- Wiesz co? Któregoś dnia spotkałam Romę z twojej klasy w liceum. Powiedziała mi, że mało się ostatnio pokazujesz.

- Moja praca... Wszystko trzeba z siebie dać, żeby ją dobrze wykonać. Nie pozostawia mi to wiele czasu.

- Ale masz przyjaciół?

- Oczywiście, mamo. Dużo przyjaciół, dobrze się z nimi pracuje.

- Wielu z nich to biali, co?

- Głównie biali.

- Wydaje mi się, że wszędzie, gdzie się teraz obejrzę, widzę więcej białych twarzy. Przyjaźnisz się z białymi? Trzymacie się razem? Odwiedzacie w domu? Chodzicie na kolacje?


- Ja... Nie. Raczej nie. W każdym razie nieczęsto. Razem pracujemy, traktujemy się właściwie, nie ma żadnych... Ale... jesteśmy wszyscy razem... Są przyjęcia, śluby, inne takie wydarzenia w Biurze, ale... kiedy chcemy się naprawdę odprężyć, odpocząć, to czarni osobno, biali osobno.

- Hmm. Właśnie się nad tym zastanawiałam, jak to jest. A teraz, kiedy mi powiedziałaś, zastanawiam się jeszcze bardziej. I robi mi się smutno.

- Mnie też.

- Jestem z ciebie dumna, córeczko.

- Wiem, mamo... I wiem, że byłabyś jeszcze dumniejsza, gdybyś miała parę wnuków.

- Byłabym szczęśliwa. Ale dumniejsza z ciebie już nie mogłabym być.

- Może któregoś dnia...

- Co ty mówisz? Może już masz mi coś do powiedzenia? Jakieś nazwisko?

- Mamo! - wykrzyknęła Sallie i schowała głowę pod narzutę na łóżko.

Matka się roześmiała.

- Nie ma nikogo! Absolutnie nikogo - powiedziała Sallie.

- Nikt jest lepszy niż ten typek Clive, którego sprowadzałaś...

- Mamo! To było w koledżu. I to ty mnie namówiłaś, żebym go zaprosiła. Chciałam go wyrzucić, nim jeszcze wszedł.

- Jeślibym dobrze nie wiedziała, kogo wyrzucasz, potem nie miałabym pojęcia, kogo chcesz zatrzymać. I ty też byś nie wiedziała.

- Mogłaś mi powiedzieć, że nie jest wart zachodu...

- Wiedziałam, że przyjdzie czas, w którym sama się o tym przekonasz.

Matka i córka roześmiały się.

- Mało jest dobrych mężczyzn, którzy... Którzy są... Po prostu jest ich mało. - Sallie westchnęła.

- Aha.

- Co to za „aha"? O co chodzi?

- O nic, dziecko. Ty mówisz, ja słucham.

- I nigdy nie nauczę się milczeć... Powiedz mi mamo, jak to było, kiedy spotkałaś tatę?

- Dziewczyno, ty masz jednak jakieś sekrety przed matką!

Córka milczała. Czekała na odpowiedź.

- Kiedy twój tata pierwszy raz na mnie spojrzał, ugięły mi się kolana.

- Chciałabym, żeby jeszcze był...

- Ja też chciałabym, dziecko. Twój dziadek zbierał liście tytoniu. Żył krótko. Twój tata też. Wcześnie owdowiałam. Ale dość marudzenia. Jeśli mi będzie potrzebne wzdychanie i myślenie o tym, co było, to pójdę do domu starców i tam powspominam. Kiedy cię zobaczę, córeczko?

- Wkrótce mamo. Mam nadzieję, że już niedługo. - Sallie odłożyła słuchawkę i zapatrzyła się w leżący na nocnym stoliku pistolet w kaburze.

W podmiejskim domu w Wirginii, już poza Dystryktem, siedzący przy kuchennym stole Nick zapatrzył się w butelkę szkockiej whisky. Wyraźnie widział ją, nawet przez drewniane drzwiczki kredensu. Nick doskonale wiedział, że cholerna butelka tam stoi i że jest co najmniej w połowie pełna.

Spokojnie! Palce zaciskał na krawędzi stołu. Uda mu się. Musi się udać, musi wytrzymać, wytrzymuje...

Niech tylko minie ta przeklęta cholera... Chryste Panie! Jak cholerenie go trzęsie! I jak boli! A do tego kolano spuchnięte jak dynia też boli i...

Uda się. Musi się udać. Pokaże Cole'owi, kto ma rację. On ma rację, ja mam rację i wytrzymam, wszystko będzie dobrze.

Po co mu to eholerne silne światło w cholernej żółtej spłowiałej kuchni, którą powinien był już przed wielu laty odnowić.

Boli... Zaśmiał się. Przecież zawsze boli. Boli po wstaniu każdego ranka. Przy chodzeniu, podnoszeniu kamieni, przy tańcu i graniu w piłkę. Być mężczyzną, to znaczy cierpieć ból przy wstawaniu i chodzeniu.

To jest ostatnia przeklęta butelka. Wymaga godnego pogrzebu. Szacownego pożegnania. Tylko troszkę, tylko...

Faron. Pomyśl o pracy. Vance ucieka. Wie dokąd. I wie, jak uciekać. Biegnie z wiatrem, żeby nie zostawić śladu. Zakosami, okrężną drogą zmierza ku Faronowi. Faron! Sukinsyn! Za kogo on się ma? Pieprzony zabójca policjantów, śliski gad...

Nick słyszał przeciągły szum samochodów, jadących autostradą, czterysta metrów za laskiem, ogołoconym w zimie z liści. Poza tym panowała podmiejska cisza. Zaskrzypiał kuchenny stół. I kredens... Cholerny kredens... Ostatnia cholerna butelka. Bursztynowy
płyn w przezroczystym szklanym walcu. Butelka drży, płyn oblizuje szkło. Cholerny płyn dławi się ze śmiechu. Patrzy przez drewniane drzwiczki.

Płyn faluje. Ostatnia butelka. Pragnienie...

Nick wypróżnił w kredens cały magazynek czterdziestkipiątki.


Niebieski dym wypełnił kuchnię. Łuski padały na stół bezgłośnie w huku wdzierającym się w uszy. Dziury od pocisków upstrzyły drzwiczki z dębu. Drzwiczki się rozwarły.

Policyjne doświadczenie mówiło, że kule z czterdziestkipiątki z pewnością przebiły ścianę za kredensem i utkwiły w przeciwległej ścianie saloniku. Jeśli sąsiedzi nawet usłyszeli, to pomyślą, że to telewizja. A przynajmniej będą chcieli wierzyć, że to tylko telewizja. Nikt nie wykręci 911 po wóz patrolowy. Policjant nie będzie musiał tłumaczyć drugiemu policjantowi, dlaczego zabił z pistoletu kredens.

Nie było wątpliwości, że przynajmniej jedna kula trafiła w dziesiątkę: bursztynowy płyn ciekł strużką na podłogę, niczym krew...

Kiedy tego niedzielnego wieczoru Vance wyszedł z hotelu w Fargo, natychmiast zwrócił na niego uwagę rekin. Vance od razu spostrzegł rekina. Hotel był usytuowany na krańcu śródmieścia tego pięćdziesięciotysięcznego miasta Północnej Dakoty. Przy tylu mieszkańcach musiał tu operować przynajmniej jeden jako tako profesjonalny rekin.

Rekin miał na sobie niebieskie dżinsy i narciarską kurtkę, buty do kostek i narciarską czapkę. Spacerował po drugiej stronie ulicy przed zamkniętym butikiem, zachowując się jak typowy oglądacz sklepowych witryn. Witryna służyła mu jako lustro, w którym mógł
polować na ofiarę, ale jednocześnie odbijała jego własny wizerunek.

Vance zszedł z hotelowych schodków, spojrzał na zegarek, pomacał się po tylnej kieszeni spodni, po czym ruszył w stronę śródmieścia. Nim po raz pierwszy wszedł do tego hotelu, objechał go kilkakrotnie, aby dobrze poznać topografię miasta. Teraz skierował kroki do nikłego neonu zapowiadającego bar, uczęszczany przez stałą klientelę pijaków. Za sobą słyszał kroki rekina, przechodzącego przez jezdnię.

Vance doszedł do uliczki oddzielającej od siebie blisko stojące domy, „zerknął" w nią i „dostrzegł" neon innego baru - obracający się czerwony kształt kobiecej sylwetki z kielichem w ręku. Vance zatrzymał się, aby pokazać, że „podejmuje decyzję".

Tej nocy wąską uliczkę oświetlała tylko jedna żarówka nad drzwiami, znajdującymi się o paręnaście metrów od wejścia do baru. W połowie drogi Vance nagle zawrócił, zaskakując zbliżającego się doń szybkim krokiem mężczyznę.

Vance uśmiechnął się.

- Miło, że zdążyłeś.

Nim mężczyzna zdołał pojąć, o co chodzi, otrzymał w twarz porcję gazu łzawiącego.


Oślepiona ofiara krztusiła się, Vance kopnął ją w brzuch, a następnie zrzucił ze schodów pod drzwi nieczynnej chińskiej restauracji w piwnicy. Tam zaczął bić otwartą dłonią po twarzy niedoszłego ulicznego napastnika, a gdy ten odzyskał jasność spojrzenia, uderzył go w czoło nasadą dłoni. Nożem przejechał mu przez policzek, tłumiąc przeraźliwy krzyk dłonią, którą zasłonił ofierze usta. Przez cały czas miał na rękach skórzane rękawiczki.

- To twój szczęśliwy dzień - obwieścił Vance.

- Hej, człowieku! Nie wiem, czego ty ode mnie...

- Ale ja wiem, kochasiu. - I Vance przejechał mu nożem po nosie. - To wystarczy. Siedziałeś w więzieniu?

- Wszystko, czego pan chce! Ja... Siedziałem rok, ale dziś wieczorem to było tylko... Przechodziłem koło hotelu, zatrzymałem się na chwilę, żeby zobaczyć, czy są jakieś gliny, czy ktoś wychodzi...

- Ja wyszedłem - powiedział Vance. - Ja wyszedłem - powtórzył.

- Bardzo pana przepraszam... Nie wiedziałem...

- Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. O tym, co wiesz. Jesteś stąd? Z okolicy?

- Wypuścili mnie warunkowo... Tu mieszkałem całe życie...

- Zacząłeś dobrze, mów dalej - polecił Vance.

W półmroku zimne ostrze noża błyszczało złowieszczo.

- Mów dalej i powiedz mi o chłopakach z Fargo. O tych, którzy są naprawdę źli...


36

- Jeśli potrzebny mi adwokat, to mam go wśród mojego personelu na tym samym piętrze - powiedział Peter Elmore dwóm agentom federalnym, którzy pojawili się w jego biurze w Baltimore. Starszy rangą, chyba nazywał się Cole, odparł:

- To już jest pańska decyzja, panie Elmore.

Agent, który kulał, dodał:

- Wykonujemy tylko nasze obowiązki.

- Czy mam z tego powodu tańczyć z radości?

- Ma pan wiele powodów, żeby tańczyć z radości. Wielkie biuro, parudziesięciu pracowników...

- Dwustu - poprawił Elmore.

- Przedsiębiorstwo warte dobre kilka milionów...

- Żeby zaspokoić pańską ciekawość: obliczają nas na dwadzieścia jeden milionów.

- Był pan niegdyś wspólnikiem Farona Searsa? - spytał Cole.

Peter Elmore był w sportowej koszuli i sztruksowych spodniach. Ani krawata, ani marynarki. Rzedniejące włosy gładko przyczesane.

- A więc teraz ten sukinsyn ma również FBI na swoje usługi. Przysyła mi parę...

- Również? - zapytał Cole.

Elmore nic nie odpowiedział.

- Groził mu pan kiedyś śmiercią? - zapytał Cole.

- Nie groziłem. Obiecałem, że go zabiję. To wielka różnica. Niegdyś obietnice coś znaczyły. Jego obietnice wobec mnie, moje dane jemu. Ja dotrzymałem wszystkich moich obietnic, z wyjątkiem tej ostatniej. Już więcej nie daję nikomu żadnych obietnic.

- Więc nigdy pan nie próbował...?

- Rzuciłem się na niego przez stół. Faron spokojnie siedział po drugiej stronie. Monk... On jest...

- Wiemy - odparł Cole.

- Monk rzucił mnie na podłogę jak zdechłą rybę. Gdybyśmy byli sami, Faron i ja, to bym go chyba rozszarpał. Ale walczyć z Faronem, to walczyć przeciwko całej jego armii. Kogóż tam nie ma! Monk i Wood, Lauren z lodowatym sercem, gładką mową i zwinnymi palcami, a teraz wy, gliny z FBI.

- My nie pracujemy dla Farona Searsa - powiedział Cole.


- Coś nas wiec łączy.

- Porozumienie finansowe, które zawarliście, dało panu...?

- Kiedy Faron wbije komuś nóż w plecy, to nie wypuszcza trzonka z dłoni, bo chce mieć ofiarę na oku i pod kontrolą. Byliśmy wspólnikami. Przed czternastu laty byłem na dobrej drodze do zbicia takiego samego majątku, jaki zbił on. Wierzyłem obietnicom oszusta, który wyszedł z więzienia, uwierzyłem, że wejście z nim do spółki w celu zrealizowania moich pomysłów postawi nas obu na nogi.

Elmore potarł twarz dłonią i wznowił swą opowieść:

- Trzy lata Faron pracował nad tym, żeby mnie wyślizgać. Ale kiedy on sam i jego banda z tym się uporali, moje programy zostały „unowocześnione", „poprawione", zaopatrzone etykietkami „współautorstwa" i „wspólnego przedsięwzięcia", i zakontraktowane przez jego przedsiębiorstwa z prawem wyłączności. Mógł je kupować i rozprowadzać według własnego uznania. Takie były warunki kontraktu. A on w każdej chwili mógł postanowić, że przestanie korzystać z moich programów. Wszystko, co było „moje", stało się nagle „nasze", więc nie mogłem sprzedać nic bez jego zgody, a my, czyli spółka Farona i ja, mieliśmy kontrakt wyłączności z nim, Faronem. Nim się obejrzałem, złożył mi propozycję wykupu mojego udziału. Jeślibym powiedział „nie", to wszystko, co stworzyłem, stałoby się z dnia na dzień bezwartościowe, ponieważ mój szanowny wspólnik nie chciałby tego używać, a nikt inny nie miał do tego prawa. Nawet gdybym chciał po prostu odejść, ten bydlak miał mnie w garści. Adwokaci powiedzieli mi, że gdybym zerwał z Faronem, wszystkie programy, stworzone przeze mnie w ciągu pięciu lat, zostałyby określone jako „powstałe we wspólnocie". W ramach wspólnego przedsięwzięcia. Ja mogłem być twórcą, ale on był w pięćdziesięciu procentach współwłaścicielem.

Po długiej chwili milczenia Elmore powiedział:

- Moją własną ręką odciął mi jaja. Kosztowało mnie to sześć lat procesowania się i dziewięć milionów dolarów z własnej kieszeni. Nawet nie mogłem wykorzystać pieniędzy spółki, bo stanowiły „majątek będący przedmiotem sporu".

- Dużo pan poświęcił, żeby dowieść swojej racji - zauważył Cole.

- Kiedy musiałem przenieść się z rodziną do przyczepy mieszkalnej, doszedłem do wniosku, że mam już dość - odparł Elmore.

- Zawarł pan ugodę?

- Pocałowałem słomiankę. Otrzymałem „prawo" rozwinięcia tego interesu - wskazał na swoje biuro - pod warunkiem, że zrezygnuję z wszelkich roszczeń i wszystko, co tu wypracuję, sprzedam Faronowi po mojej najniższej cenie. Jeśli ja robię na czymś pieniądze, to robi je i on. O tak, ugoda zawierała nawet hojną dwumilionową pożyczkę na rozwinięcie mego własnego biznesu. Co miałem robić? U McDonalda obracać hamburgery na ruszcie? Zostać trutniem w ulu Farona? Zacząć pracować dla Japończyków?

- Nadal go pan nienawidzi?

- Pan nic nie zrozumiał? Nie zrobił mi tego żaden obcy. Tego zawsze można się spodziewać. Taki jest świat. Zrobił mi to mój wspólnik. Zrobił mi to mój przyjaciel. Zrobił to Faron.

- Więc chce pan go zabić.

- Chcę na lunch lody z czekoladowym syropem. Ale ich nie zjem, bo się odchudzam. Tak, chcę go zabić.

- Bo jest czarnym sukinsynem?

- A jak go mam nazywać? Irlandzkim sukinsynem? Kim wy jesteście, policją od kontroli wolności słowa?

- Czy nie opuściła pana żona? - spytał Cole.

Elmore spojrzał w bok.

- Faron tak mnie załatwił, że nie mogłem... Zresztą przed przyjściem tutaj czytał pan jej pozew rozwodowy. I wie pan, że Faron mnie tak załatwił, że nie miałem ani sił, ani ochoty i wszystko się między nami popsuło. Odeszła. I nie chce wrócić, chociaż... Właściwie czego wy ode mnie chcecie? Pozwoliłem wam zajrzeć za kulisy i w moje osobiste sprawy. Z początku myślałem, że reprezentujecie grupę dochodzeniową Departamentu Sprawiedliwości. Zachowuję się jak dobry, chętny do współpracy z władzami obywatel...

- Jest pan zaradnym człowiekiem - powiedział Cole. - Twórczym. Pełnym inwencji i posiadającym odpowiednie środki. Oszukanym przez wspólnika. I piekielnie z tego powodu rozsierdzonym.

- I ma pan krewnego w zorganizowanym świecie przestępczym - dodał Nick.

Elmore pokręcił głową.

- Vinnie? Wiem, że uważacie go za członka jakiejś mafii. Raz go wsadziliście za handel papierosami bez akcyzy. To było w Nowym Jorku, tak? Ale mafioso?! Mój krewny kręci jak może. Zarabia centy, handlując niegroźnymi używkami, których produkcję Wuj Sam wspiera rolniczymi subsydiami. A wy z niego od razu robicie Ojca Chrzestnego. A jeśli nim nawet jest, to od ośmiu lat nie zamieniliśmy słowa.

Kuzyn Vinnie kierował zespołem „żołnierzy" rodziny Gambino. FBI było pewne, że to właśnie on kolcem do lodu załatwił w nowojorskiej dzielnicy Bronx kolumbijskiego kuriera.

- I Vinnie nie chciał panu pomóc w wyrównaniu rachunków z Faronem?


- Powiedzcie jasno, do czego zmierzacie, albo się wynoście.

Zaryzykuję, postanowił Cole.

- Ktoś wynajął zabójcę, żeby sprzątnąć...

Elmore wybuchnął śmiechem:

- Wreszcie!

Cole i Sherman spojrzeli po sobie.

- Co z wami? - Elmore wydawał się rozpromieniony. - Myślicie, że jestem jedynym facetem, który pragnie zrobić nacięcie na rękojeści gnata?

- Nie przeszkadza panu fakt, że jest pan głównym podejrzanym? - spytał Nick.

- Absolutnie nie. Od czasu tej historii z Faronem, każdy mój krok jest przemyślany, wyraźny, rozliczony, nagrany na taśmę, potwierdzony u notariusza i sprawdzony u adwokata. Jestem tak cholernie niewinny, że moglibyście oprawić mnie w ramkę i powiesić nad łóżkiem.

- Widać z tego, że czegoś się pan nauczył podczas tych lat robienia interesów z Faronem.

- Zmądrzałem na tyle, że wiem, iż nie należy wysyłać mu w prezencie nabojów.

- I nie jest pan zdziwiony, że ktoś inny chce go zabić?

- Naprawdę jesteście z FBI? Pamiętacie historię z bankiem BCCI? A może myślicie, że panowie siedzący na tronach pięciuset największych firm z rankingu magazynu „Fortune", nie zniżają się do przestępstw pospolitych? Że są ponad to? O nie, kiedy się wchodzi do ligi miliarderów i ma się do tego odpowiednie ego... Czy nie widzicie? Rozpadają się państwa. Ich miejsce zajmują korporacje, nadchodzi epoka korporacyjnego feudalizmu. Osobiście nienawidzę związków zawodowych. Spójrzcie na syndykat transportowców i mafię. Rączka w rączkę. Ale amerykańscy potentaci zrobili to ze związkami, kiedy nasi rodzice byli jeszcze dziećmi. Nie da się zliczyć, ilu lewicujących przywódców o płomiennym spojrzeniu skończyło w głębokim bagnie albo zawisło na latarni.

- Kto oprócz pana byłby na tyle szalony i na tyle bogaty, by wynająć mordercę w celu zlikwidowania pańskiego byłego współnika?

- Nie będę na ten temat spekulował. Nawet gdybym mógł...

- Na początku rozmowy zasugerował pan aktywne zaangażowanie FBI po stronie Farona. Skąd taka myśl?

- Wszystko, co dzieje się w tym gabinecie, jest rejestrowane na taśmie wideo.

Cole i Sherman zesztywnieli, wreszcie Cole powiedział:

- Możemy uzyskać nakaz rewizji i przejrzeć wszystkie nagrania.

- Nie znaleźlibyście tego, czego szukacie - odparł Elmore. - To wydarzyło się, nim zainstalowałem wszędzie kamery. To był zresztą jeden z powodów, dla których je zainstalowałem.

- Niech pan zaspokoi naszą ciekawość, abyśmy nie musieli zgadywać - odezwał się Nick.

Elmore zwrócił się do ukrytej gdzieś w ścianie kamery:

- Słyszycie, wy cuchnące adwokackie śmiecie, pracujące dla Farona? Jeśli nakażecie przedstawienie tego sądowi, wpadniecie po uszy w szambo. Spełniam tylko żądanie FBI, które prowadzi oficjalne dochodzenie. - Odwrócił głowę. - Przed siedmioma miesiącami miałem gości. Na parkingu. Trzech dżentelmenów w eleganckich garniturach. Powiedzieli mi, że ochrona mojego biznesu jest okay, i że reprezentują „równoległe interesy finansowe", i będą mieli na mnie oko.

- Wymienili Farona?

- Nie wymienili nikogo. Wrócili do swego samochodu i odjechali.

- I pan myśli...?

- Świadek odmawia spekulowania.

- A nieoficjalnie? - spytał Cole.

- Nie ma czegoś takiego. Nauczył mnie tego Faron.

- Musi pan nam powiedzieć coś więcej - zażądał Nick.

- Wy tu jesteście, niedawno odwiedzili mnie faceci z Departamentu Sprawiedliwości. Coś mi się wydaje, że mój przyjaciel Faron ma kłopoty. Chętnie pomogę.

Elmore wyjął z kieszeni dyskietkę, włożył do komputera na biurku i wywołał plik. Nacisnął kilka klawiszy.

- Numer rejestracyjny tego samochodu. - Drukarka zaszumiała.

Cole wstał.

- Dziękuję i przepraszamy, że zabraliśmy panu tyle czasu.

- Nie ma najmniejszego problemu. Długo na tę chwilę czekałem.


37

Tego zimowego poranka Vance stał w pobliżu rzędu publicznych telefonów przy samym wejściu do kompleksu handlowego w Fargo. Był sam.

- Federalne Biuro Śledcze - odezwał się znudzonym głosem dyżurny agent, gdy Vance wystukał odpowiedni numer. - Dzień dobry...

- Jestem spoza miasta... - zaczął Vance.

- Tu FBI, a nie...

- Chwilunia, szukam jednego z waszych facetów, dla którego coś robiłem... Ten gość nazywał się Cole. Dalton Cole.

- Nie mamy tutaj agenta o takim nazwisku...

- Wiem, że on nie pracuje w tej zakichanej dziurze.

- Ja w tej dziurze pracuję, szanowny panie!

- Chcę, żeby pan znalazł Cole'a, bo on mnie raz wydobył z puszki, więc sobie pomyślałem... nie jestem stąd...

- Czego pan chce?

- Niech pan zadzwoni do Cole'a i powie mu... I nie dam panu żadnego nazwiska. Niech Cole da panu numer telefonu pod którym mogę go złapać. Niech pan mu powie, że dzwonił facet z blizną po nożu na czole.

- Niby dlaczego miałbym spełnić pańskie żądanie?

- Ponieważ zna pan takiego jednego miejscowego, co się nazywa Wally Burdett. To on właśnie chce mnie namówić na interes. Prochy za kradzione samochody.

- DEA i miejscowa policja mają... [Drug Enforcement Agency - Agencja do Zwalczania Narkotyków [przyp. red.].]

- Załatw mi numer Cole'a, człowieku! Zadzwonię jeszcze raz. I powiedz mu, że prochy są z Kanady, a samochody z Chicago, a jeśli nie wiesz, że obrót międzystanowy kradzionym i niedozwolonym towarem podpada pod FBI, to sobie zajrzyj do mapy.

Nikt nie zauważył Vance'a, gdy odkładał słuchawkę, a potem wszedł na przed chwilą odśnieżony pługiem parking i wsiadł do samochodu z tablicami rejestracyjnymi Północnej Dakoty. Jeszcze dziś rano tablice należały do zupełnie innego wozu.


Nikt też z sąsiedztwa po przeciwnej od kompleksu handlowego stronie ulicy nie zwrócił najmniejszej uwagi na samochód, który tego zimowego poranka zaparkował na skraju jezdni. Wszyscy byli albo w pracy, albo oglądali telewizję czy też sprzątali. Vance wyszedł z wozu, podniósł maskę i wsłuchał się w mruczenie silnika. Stał w miejscu, z którego mógł obserwować zarówno silnik jak i wejście do galerii.

Po jedenastu minutach wzdłuż witryn sklepowych przeparadował wóz policyjny, a jego kierowca przyhamował, gdy mijał rząd aparatów telefonicznych.

Następnym razem zareagują znacznie szybciej, pomyślał Vance. Odczekał do zniknięcia samochodu policyjnego, zatrzasnął maskę swego wozu i odjechał.

Vance zadzwonił z publicznego automatu przy wejściu na oddział chirurgii miejscowego szpitala.

- Federalne Biuro...

- Miałeś pełną godzinę, kochasiu. Załatwiłeś, co miałeś załatwić?

- Jeśli pan do nas wpadnie...

- Daj mi numer Cole'a, kochasiu. Gdy on powie, żebym przyszedł, to przyjdę, i wtedy sobie pogadamy. Śpiesz się, braciszku, bo już mi zaczyna brakować ćwiartek.

- Dziś jest trudno złapać agenta Cole'a...

- No to do widzenia.

- Niech pana poczeka! Co z tymi kradzionymi samochodami?

- Jestem załatwiony. Pieprzę ich i pieprzę ciebie, kochasiu...

- Zadzwonił pan do nas, możemy...

- Nic nie możecie. Daj mi Cole'a. Nie znam ciebie.

- Agent.Cole został przeniesiony z terenowego biura w Waszyngtonie...

- Niech pan mi powie coś, czego nie wiem. Dokąd mogę do niego zadzwonić?

- Obecnie wykonuje misję zleconą mu przez centralę. I nie mogę podać jego numeru telefonu.

- No cóż, kochasiu, widzę, że nie mam innego wyjścia: Będę musiał dogadać się jakoś z tobą. Niech pan na mnie czeka...

Dyżurny agent usłyszał odkładanie słuchawki. Vance wyszedł przed szpital drzwiami prowadzącymi do izby przyjęć. Dopiero po pięciu minutach na szpitalny parking wjechał samochód lokalnej policji.

Dalton Cole, agent FBI z biura w Waszyngtonie, który może sobie latać po całym świecie, pomyślał Vance, wchodząc do samochodu.

Bardzo interesujące.


38

- Najwyższy czas pozdzierać trochę zelówki - mruknął Nick, ale tego poniedziałkowego popołudnia ani on, ani Cole nie wystawili nosa poza pokój operacyjny i prawie nie odkładali słuchawek od uszu.

Podany im przez Petera Elmore'a numer tablic rejestracyjnych przydzielony był samochodowi należącemu do korporacji Phoenix Enterprises w stanie Delaware.

Firma Phoenix Enterprises była przedsięwzięciem specjalizującym się w „doradztwie, inwestycjach, badaniu rynku oraz bezpiecznych lokatach". W całości należała do innej korporacji o nazwie American Investors Inc.

American lnvestors lnc była spółką z ograniczoną odpowiedzialnością i powstała w mieście Gary w stanie Indiana. Założyli ją dwaj miejscowi adwokaci oraz korporacja z Los Angeles, posiadająca tylko adres pocztowy i konto bankowe, ale nie mająca żadnego dostrzegalnego gołym okiem kapitału.

Jedynym właścicielem korporacji był Jeff Wood.

Dokumentacja w posiadaniu stanowych agencji nadzoru bankowego i kontroli skarbowej wykazywała, że założycielski kapitał Phoenix - tylko dwieście tysięcy dolarów - spotężniał do wielkości własnej siedziby korporacji na pograniczu stanów Pensylwania i Maryland, oraz do wartego pół miliona dolarów „kontraktu inwestycyjnego" z niedochodowym przedsięwzięciem, powstałym z inicjatywy Farona Searsa w celu „reanimowania" śródmiejskiej dzielnicy slumsów w Chicago.

- Myślałem, że to Monk odpowiada za ochronę - powiedział Nick.

- Najwidoczniej także Wood ma prywatną armię - odparł Cole.

- To może on szukał w Chicago tej broni maszynowej? - podsunął Nick. - Wood chce się wzbogacić, wykorzystując niedochodowe przedsięwzięcie. Świetny pomysł, o ile nikt o tym nie wie,

- A może on tylko firmuje?

- W czyim imieniu? - spytał Nick.

Cole ustanowił dyskretną obserwację siedziby korporacji Phoenix.


Ekipa techników z wydziału kryminalistyki przesiewała zgliszcza spalonego domu Vance'a. To, co znaleziono, łączyło Vance'a trzema morderstwami: dziewczynki w stanie Wyoming, włóczęgi o nieznanym nazwisku zastrzelonego z karabinu i znalezionego
przy autostradzie w Montanie oraz nauczycielki Vance'a w piątej klasie. Od Seattle do Sioux Falls, od Calgary do Carson City wydziały zabójstw miejscowych policji bombardowały pytaniami ekipę FBI, przeprowadzającą dochodzenie w Choteau, chcąc sprawdzić, czy przypadkiem ich własne nierozwiązane zabójstwa nie są dziełem Nieznanego Mordercy.

- Dobrzy policjanci chcą znać prawdę - powiedział Nick. - Pozostali chcą naszego chłopaczka wpisać do swoich spraw jako głównego podejrzanego i mieć problem z głowy.

- Nick, nie mieliśmy okazji porozmawiać...

Zadzwonił telefon. Nick chwycił słuchawkę. Cole czekał. Ponieważ Nick wydawał się rozmawiać bez końca, Cole przez drugi telefon połączył się z Montaną, by dowiedzieć się o wszystkich samochodach, skradzionych w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów od
Choteau. Nick słyszał, jak pytał miejscowego agenta o lotniska w pobliżu Choteau - już od ponad minuty wsłuchiwał się jedynie w sygnał zakończenia rozmowy. Odłożył więc słuchawkę i zajął się stosem kwestionariuszy. Były to protokoły przesłuchań przeprowadzonych przez agentów FBI, a dotyczących Kurta Vance'a.

Sąsiedzi mało o nim wiedzieli. Któryś z zeznających nazwał go dziwakiem, ale zaraz potem dodał, że wszyscy w Choteau są dziwni, a to jest Montana, gdzie nie ma „tego rodzaju ludzi, jacy zamieszkują wschodnie stany i Kalifornię". Miejscowa bibliotekarka
oświadczyła, że Vance przychodził po książki częściej niż inni, „bo wiecie, ta cholerna telewizja...". Pamiętała, że brał książki historyczne i o życiu w kosmosie. Przypomniała sobie też, że wypożyczył kilka książek o prezydencie Reaganie.

Nagle Nick poczuł, że zbliża się kryzys. Zatrzęsły mu się kartki w dłoniach, w kręgosłupie poczuł szpileczki, gdzieś się zapadał, ześlizgiwał ze stromego stoku.

Kurt Vance. Kryptonim M. Lubi zabijać. Człowiek, który potrafi zdziałać więcej, niż ktokolwiek wokół niego mógłby sobie wyobrazić. Który śmieje się z nich wszystkich. Który najprawdopodobniej przebywa teraz daleko od swej kryjówki w małym miasteczku
i przygotowuje krwawy spektakl. Serce kamienne, dusza z kamienia, posiadacz wielu niewyjaśnionych tajemnic, autor przyszłych enigm, istota przekonana, że jest kimś nadzwyczajnym.

Pewno nie o Reaganie czytałeś, pomyślał Nick, ale o poszukiwaczu chwały, sukinsynie, który strzelał do Reagana.


Przez szum w głowie, przez drżenie rąk przedarło się inne doznanie - jakby alarmowy sygnał: uświadomienie sobie, że dociera do rozwiązania. Czuł to poprzez bolesne pragnienie, czuł to wyraźnie: wychwyciłem twój zapach, bydlaku! Jestem na twoim
tropie!

Cole przerzucał stos meldunków, trzymając jednocześnie słuchawkę przy uchu, podczas gdy agent FBI w Missoula, w stanie Montana, wyciągał listę pasażerów, lecących tego dnia samolotem w kierunku wschodnim.

Różowa kartka informująca, że telefonował AZPG i żąda raportu o stanie sprawy.

Złożę raport, kiedy będę gotów. Kolejna różowa kratka: centrala przekazuje wiadomość od szefa wydziału zabójstw nierozwiązanych Dystryktu. Szef prosi o telefon w sprawie nawiązania kontaktu z jednym z byłych informatorów Cole'a.

Nie ma teraz czasu na zwykłe przestępstwa.

Gdy agent w Montanie wrócił do aparatu, Cole właśnie zerkał przez salę operacyjną na zgarbione plecy Nicka.

Na to muszę znaleźć czas, pomyślał. Muszę.


39

Cole samotnie wracał do domu, kiedy zapadła już noc i sypał śnieg. Zapaliły się światła stopu jadącego przed nim samochodu. Przekazał ten sam sygnał reflektorom widocznym w lusterku.

Nie skłamał Lauren. Nigdzie by dziś nie zdążył. Ciekawe, czy zostawiła jakąś wiadomość na automatycznej sekretarce?

Vance. Kurt Vance. M. Faron. Kim jest P? Kto jest drugą ofiarą Vance'a? Vance będzie dokądś śpieszył, a nie uciekał przed nami. E-mail nakazywał odczekanie do dnia świętego Walentego. Jeszcze dziewięć dni. Czas na kupno karty z życzeniami i róż. Jakbym je
miał komu posłać! O nie, Vance nie wystraszył się, nie zrezygnował z misji.

Zapaliły się żółte światła sygnalizacyjne. Cole nacisnął pedał hamulca i zerknął na reflektory widoczne w lusterku. Kierowca jadącego za nim samochodu był dobry - trzymał się w przyzwoitej odległości. Gdy zapaliły się zielone światła, Cole pomyślał: czy
Kurt Vance wie, co o nim wiemy
?

Ruszył. Między niego, a samochód jadący z tyłu wcisnęła się furgonetka. Samochód wyprzedził furgonetkę i zajął poprzednią pozycję. Na następnym skrzyżowaniu Cole skręcił w prawo w chwili, gdy zielone światło zmieniło się w żółte. Reflektory skręciły za nim. W czasie zawiei śnieżnej skręcać na żółtych światłach? Bardzo nieostrożnie, pomyślał Cole.

Za trzecim skrzyżowaniem Cole zjechał do podziemnego garażu budynku, w którym mieszkał. Zostawił za sobą śnieżną zasłonę.

Kieszenie płaszcza wypchał kopertami, przepełniającymi jego skrzynkę. W dziewięćdziesięciu procentach śmieci. Ale może jest wśród nich jakaś wczesna kartka z życzeniami z okazji dnia świętego Walentego. Wszystko jest możliwe. Naciskając guzik windy uważał, by nie upuścić żadnej koperty. Windą jechał sam. W lewej ręce trzymał teczkę, w prawej wraz z listami miał klucze. Otwarcie zamków w drzwiach zajęło mu trochę czasu. Wreszcie je otworzył.

W przedpokoju stał mężczyzna z palcem wycelowanym w Cole'a.

- Gdybym chciał pana zabić, już by pan nie żył - powiedział.


40

Pistolet w kaburze na biodrze... ręce zajęte... pocztą. Byle jej nie upuścić i nie sprowokować...

- Żadnych głupot! - Mężczyzna był potężnej budowy, miał odpiętą marynarkę garnituru. - Zresztą nie ma potrzeby próbować. Gdybym chciał pana zabić...

- Już to słyszałem - przerwał mu Cole.

- Tu nie możemy załatwić naszej sprawy. - Mężczyzna skinął palcem.

Cole został na miejscu.

- Niech pan się nie boi. - Mężczyzna skinął po raz wtóry. Silne dłonie,, nieruchome spojrzenie. Po pięćdziesiątce. - Mieszkanie jest czyste. Podsłuchu nie ma. Sprawdziłem.

- Jest pan likwidatorem?

- Na szczęście dla pana, nie jestem.

Cole odstawił teczkę pod ścianę. Przez chwilę miał zasłoniętą prawą rękę. Niech jegomość będzie przekonany, że nie ma do czynienia z ryzykantem. Tylko spokojnie. Cole rzucił klucze na stolik.

- Świetnie! - pochwalił go mężczyzna. - A teraz dowody tożsamości.

- Obaj wiemy, kim jestem - odparł Cole.

- Życie nie jest zawsze takie, jakie się wydaje. - obcy sięgnął do wewnętrznej kieszeni swej marynarki, wyjął skórzaną okładkę, otworzył ją jednym ruchem. Taką zręczność dają lata praktyki.

Cole zbliżył się, by móc odczytać: P. J. Toker, agent specjalny FBI. Zatrzasnęły się drzwi.

- Jeśli fałszerstwo, to pierwszej klasy - powiedział.

- O nie, to nie jest fałszerstwo. - Potężny mężczyzna przełożył legitymację do prawej ręki, a lewą uniósł klapę marynarki. - Prawdziwa, podobnie jak...

Cole kopnął go w brzuch. Mężczyzna jęknął, zwinął się i zatoczył do tyłu. Cole wyciągnął Berettę. i płynnym ruchem wprowadził pocisk do lufy.

- Teraz bez kawałów! - Cole skierował lufę na otwarte drzwi sypialni. Nikogo. - obróć się, ręce na ścianę!


Postękując i z trudem łapiąc powietrze, mężczyzna wykonał polecenie.

- Spokojnie, Cole, spokojnie!

Cole wcisnął lufę w kręgosłup mężczyzny, stojącego z rozstawionymi nogami i rękami.

- Jeśli masz ochotę pokazać jaki jesteś szybki, będzie to twój ostatni w życiu występ.

Szybko obmacał człowieka, który przedstawił się jako P. J. Toker, i znalazł w kaburze Magnum kalibru 0,357 cala, a nie nowy pistolet 0,40 cala, w jaki Biuro wyposaża agentów. Ale wszystko jest możliwe. Cole odepchnął nogą znalezioną broń. Za siebie. Uświadomił sobie, że drzwi wejściowe nie są zamknięte. W dalszym ciągu obszukiwał mężczyznę. Znalazł kajdanki, wytrych, bardzo nieregulaminową dwudziestkępiątkę w kaburze nad kostką. Dołączyła do Magnum.

- Odsuń się od ściany, załóż bransoletę na prawy przegub. Stań tu!

Mężczyzna wykonał wszystkie polecenia. Cole spiął mu kajdankami obie ręce wykręcone do tyłu, ale dopiero po przełożeniu ich przez żelazny słupek działowy przy wnęce kuchennej.

- Nie ruszaj się! - Cole wskazał głową sypialnię. - Jeśli masz tam koleżkę...

- Tylko ty i ja, kolego.

- Lepiej dla ciebie, jeśli tak jest, fiucie.

- Możesz mi mówić P. J.

Cole zrzucił z siebie płaszcz i cisnął nim w otwór drzwi sypialni. Wskoczył za nim, lufą pistoletu omiatając pokój. Nikogo! Garderoba - nikogo. Łazienka - nikogo.

Przykuty do słupka mężczyzna stał spokojnie. Cole zaryglował drzwi wejściowe, podniósł z ziemi broń intruza, wyjął magazynek z dwudziestkipiątki i wyrzucił nabój z lufy.

- Podoba mi się twój styl - odezwał się mężczyzna, gdy Cole opróżniał bębenek potężnego Magnum z naboi pozwalających zabić niedźwiedzia. - Spróbuj tylko powstrzymać złość. To pozwoli ci dłużej pożyć.

Cole opuścił rękę z pistoletem.

- Kim jesteś, do cholery?

- Nazywam się P. J. Toker. Wysłałeś zapytanie do terenowych biur FBI o firmę prawniczą.

- Włamanie jest cholernie dziwną odpowiedzią.

- Jak się wiele razy oberwało, to przychodzą nowe pomysły do głowy. Kiedy zacząłeś pytać, zadzwoniłem w kilka miejsc. Jeden z moich byłych uczniów pracuje w twoim zespole.

- Szkoda, że go nie nauczyłeś trzymania gęby na kłódkę.

- Nauczyłem go stania na straży sprawiedliwości i lojalności wobec przyjaciół. - Mężczyzna wzruszył ramionami. - To dobry agent. Usiłował mi pomóc w rozejrzeniu się, czy z kolei ja mógłbym pomóc inspektorowi Daltonowi Cole'owi w sprawie kancelarii
Fine, Heifitz i Miller, w kontekście Azjatów.

- I dlatego włamałeś się do mojego domu?

- Niech pan spojrzy na swój stolik przed kanapą. To cudeńko pożyczyłem od techników. Wykrywa obce pola magnetyczne i podsłuch elektroniczny. Aparat powiada, że nikt cię nie podsłuchuje, ale na wszelki wypadek wyłączyłem telefony. Oni mogą twój telefon zamienić w mikrofon.

- Jacy oni?

- Myślałem, że ty mi powiesz, kolego. Możesz zdjąć te kajdanki? Gdybym chciał cię zabić...

- Słyszałem to już parę razy - przerwał Cole. - Ludzie czasami zmieniają zamiary.

- Życie to loteria.

Cole chwilę się nad tym zastanawiał. A potem zdjął kajdanki. P. J. pomasował sobie brzuch.

- Dzięki, że nie kopnąłeś mnie w przyrodzenie. Jest stare, ale jeszcze się przydaje.

- Miałem bliżej do brzucha.

- I jest większy. Łatwiej wycelować. - Na skinienie Cole'a P. J. posłusznie usiadł przy stole. - Wiesz, że cię śledzą?

Cole zmarszczył brwi.

- Można ich zobaczyć przez okno. Siedzą w samochodzie. Na parapecie leży twoja lornetka. Popatrz sobie.

- Przeszukałeś moje mieszkanie?

- Tylko do momentu, kiedy znalazłem to, czego potrzebowałem. Niebieski Ford tuż za rogiem w bocznej uliczce, z dobrym widokiem na drzwi do budynku i wjazd do garażu.

Trzymając. Berettę w prawej dłoni, Cole lewą ujął lornetkę i przeszukał całą ulicę. Rząd zaparkowanych samochodów, ale nie ma żadnego niebieskiego Forda.

- Jest brunatny Ford. Śnieg leży na samochodach przed nim i za nim, nie ma śniegu na szybie ani na masce brunatnego.

- Zmieniła się załoga.

A więc jest pod stałą obserwacją? Niebieski Ford zwolnił miejsce dla zmienników.

- Kim oni są? - spytał.

- Jeśli w ogóle pracują dla Wuja Sama, to mogą być z BOZ - odparł P. J.

- Biuro Odpowiedzialności Zawodowej - jednostka FBI dbająca o czystość moralną w szeregach FBI.

- Mają na ciebie oko, kolego - powiedział P. J.A może nawet jesteś na muszce.

- Jesteś z biura waszyngtońskiego? - spytał Cole.


- Nie. Przestępczość zorganizowana. Specjalna sekcja azjatycka.

Cole schował Berettę do kabury, po czym wyłożył na stół zdjęcia z wieców Farona. - Znasz tego człowieka?

P. J. pochylił się nad stołem.

- Konbanwa. Yoshio Chobei. Nie miałem przyjemności go poznać. Pan Yoshio Chobei jest osobistym sekretarzem wiceprezesa Sugamo Industries, koncernu uważanego za drugi co do wielkości wśród japońskich producentów części komputerowych. Koncern ten jest bardzo poważnym klientem firmy adwokackiej Fine, Heifitz i Miller.

- A Chobei jest Yakuza - zgadł Cole.

- Jego wuj w Tokio, jego oyabun, należał do ścisłego kręgu przywódców Kanto-kai. Kanto-kai to była zmora policji japońskiej. Oficjalna koalicja poważniejszych gangów Yakuza. Na szczęście Kanto-kai rozpadła się w 1965 roku.

P. J. ciągnął dalej:

- Chobei został przyjęty na uniwersytet tokijski. Studiował biznes i literaturę angielską. Uzyskał dyplom w 1980 roku. W 1982 pojawił się jako niskiej rangi kadrowy pracownik partii liberalno-demokratycznej, rządzącej Japonią od 1955 roku. W 1987 doszło do wiadomości japońskiej policji, że Chobei został szefem gangu Rengo-kai Yakuzy, co samo w sobie jest bardzo dziwne, jako że oficjalnie Rengo-kai przestał istnieć już dawno temu.

- Żaden szef gangu nie przyjmuje posady młodszego funkcjonariusza partyjnego ani nie zostaje niczyim osobistym sekretarzem - zauważył Cole.

- Dokładnie to samo powiedzieli geniusze w Departamencie Skarbu. Powiedzieli mi również, żebym się odczepił od Chobei.

- Dlaczego?

- Jego szef jest ważną szychą na arenie współpracy międzynarodowej i handlowych powiązań. A inne szychy, nasze własne, które współpracują z naszymi szefami, twoimi i moimi, współpracują również z partnerami Chobei. Z tego by wynikało, że Chobei
nie ma nic wspólnego z Yakuza. Jasno mi to powiedziano. I że ja jestem rasistą, jeśli sugeruję coś podobnego.

- Dostałeś po nosie. A Yakuza...

- Niech ci się nie zdaje, że wiesz, co to jest Yakuza. - przerwał P. J. - Yakuza to państwo w państwie. Dziewięć wielkich gangów, sto tysięcy członków, stowarzyszone gangi motocyklowe. Na wiosnę 1994 roku szefowie formacji Yakuzy w pewnym paryskim hotelu odbyli spotkanie na szczycie z przywódcami Cosa Nostra. Yakuza współpracuje również z chińskimi triadami. Wiesz co to znaczy sokaiya?

- Zapomniałem nawet mojej szkolnej francuszczyzny - odparł Cole.


- Wiedziałbyś coś o nich, gdybyś pracował na Wall Street. Sokaiya to mistrzowie szantażu. Kupują akcje, pojawiają się na dorocznym zgromadzeniu akcjonariuszy i, jeśli nie otrzymają łapówki, zadają kłopotliwe pytania na temat skandalików w życiu prywatnym członków zarządu albo też na temat ich osobistych niepowodzeń finansowych. Czasami wywołują zamieszanie i większą awanturę. W Stanach usiłowali się dobrać do AT&T, IBM, General Motors, Dow Chemical, Bank of America i w roku 1978 niemal przejęli City Bank of Honolulu. W roku 1994 około tysiąca japońskich korporacji postanowiło wspólnie walczyć z sokaiya. Doroczne zgromadzenia odbyły się jednego dnia, zapewniono sobie też
współpracę policji.

- I udało się?

P. J. zignorował pytanie.

- Najbardziej ciekawe w tym wszystkim jest to, że korporacja Sugamo przestała mieć kłopoty z sokaiya już w 1992 roku, na dwa lata przed wspomnianą akcją. I w pięć lat po tym, jak Chobei został szefem gangu. W tym samym roku, w którym Chobei zaczął pracować w Sugamo.

- Wniosek? - spytał Cole.

- Moim zdaniem to Chobei udoskonalił taktykę sokaiya, wykorzystał pieniądze Yakuzy, wkupił się w Sugamo, otrzymując tym samym legalną bazę działania, a jednocześnie wielkie wpływy na rynku, co w połączeniu z powiązaniami politycznymi wiele dawało. Tokijski lewicowy dziennik twierdzi, że Chobei stał się kuromaku. Kuromaku oznacza czarną kurtynę w teatrze Kabuki. Został szarą eminencją na arenie polityki.

- Nieźle jak na osobistego sekretarza.

- Nigdy nie został skazany za żadne przestępstwo. Nigdy nie był aresztowany. Ma wszystkie palce i żadnego widocznego tatuażu. [Członkowie Yakuza po wstąpieniu do organizacji odcinają sobie fragment palca w dowód lojalności wobec szefów [przyp. red.].]

- Kiedy zainteresowałeś się nim?

- Trzy lata temu przechodził przez cło w Honolulu. Towarzyszył mu... angielskie tłumaczenie brzmi „pomocnik". Otóż ten pomocnik przypadkowo mignął tatuażem. Ludzie z cła zdążyli zrobić zdjęcia, spisali dane z paszportów i rutynowo przesłali kopię.

- To wszystko co masz? - zapytał Cole.

P. J. uderzył pięścią w stół.

- „To wszystko" zajęło mi trzy lata! Cztery wyprawy do Tokio. Bez liku grzecznie zadawanych pytań i niskich ukłonów. I układanie kropeczek w litery, łączenie ich w linijki. A kiedy ty się nim zainteresowałeś?


- Nie musisz tego wiedzieć.

- W takim razie pieprzę cię, inspektorze. Ryzykuję własnym tyłkiem, żeby tu przyjść i...

- Po co? Mogłeś pomyśleć o innej drodze...

- Jeśli Yakuza chce skolonizować nowy teren, nie gra po amatorsku.

Cole pokręcił głową.

- Takie wyjaśnienie mi nie wystarcza. Jesteś profesjonalistą. Raz jeszcze pytam: po co? Dlaczego?

- Nie chcę, aby moje wnuki czuły się obco we własnym kraju

- Chyba cię rozumiem.

- Skąd wziąłeś te zdjęcia? Nasza sekcja ma prawo...

- Już nie pracujesz dla swojej sekcji - oświadczył Cole.

- Większe łapy od twoich usiłowały mi już wyrwać jaja.

- Od tej chwili ty i twoje jaja należycie do mnie. - Cole dłonią przetarł czoło. - Wracaj do swego biura. Od razu. Zrób kopie wszystkiego, co masz na temat Chobei. I innych dokumentów, które mogą się przydać. Masz na to dwie godziny. Potem zacznę dzwonić do szefów.

- Zabierasz mnie do kryjówki?

- Jeszcze nie wiem, dokąd cię zabieram. Możesz wyjść tak, żeby tamci cię nie zauważyli? - Głową wskazał okno.

Obaj mężczyźni patrzyli sobie prosto w oczy. P. J. zabrał ze stolika swoje Magnum i wyciągnął otwartą na płask dłoń.

Cole wysypał mu na nią naboje.

P. J. załadował naboje do bębenka. Cole cierpliwie czekał. P. J. schował do teczki przyrząd do wykrywania podsłuchu.

- I jeszcze jedno - odezwał się Cole. - Jeśli następnym razem spróbujesz mnie tak zaskoczyć, zabiję cię.

- Szefie, następnym razem nawet mnie nie zauważysz. - Wyszedł.

Cole zaryglował drzwi.

Żadnych wiadomości na automatycznej sekretarce. Czy jakieś były, kiedy zjawił się tu P. J? Włączył z powrotem telefony.

Następnie z teczki wyjął to, czego potrzebował, i otworzył przesuwane oszklone drzwi na wąski balkon. Powietrze było zimne, poczuł topniejące na twarzy płatki śniegu. Na bocznej ulicy stał brunatny Ford. Dalton rozłożył telefon komórkowy.


41

Śnieg padał bez przerwy, pokrywając bielą waszyngtońskie przedmieście. W brunatnym Fordzie z wyłączonym silnikiem siedzieli dwaj mężczyźni.

- Chyba już poszedł spać - zdecydował mężczyzna za kierownicą.

- Szczęściarz - odparł partner siedzący obok. - Weźmiesz pierwszą zmianę?

Kierowca westchnął.

- Masz pojemnik?

- Nawet o tym teraz nie myśl - warknął kierowca. Obok nich przejechała furgonetka.

- Przecież to nie moja wina, że muszę - powiedział kierowca.

- Twoja. Wyżłopałeś za dużo kawy.

Zza śnieżnej zasłony, o dwie przecznice przed nimi, wynurzył się niespodziewanie jakiś bezdomny, owinięty kocem. Gołą dłonią trzymał się żelaznej sztachety.

- Muszę. Daj pojemnik! - powiedział mężczyzna z siedzenia pasażera.

- Ty i twoja przeklęta kawa! Ile ty jej dziś wyżłopałeś?

- Było mi zimno - tłumaczył się kierowca. Oderwał wzrok od bezdomnego i patrzył na partnera. - Nie prosiłem się o taką prostatę. Muszę się odlać.

- Ty musisz się odlać, a ja będę musiał całą noc siedzieć w tym przeklętym wozie i wdychać twoje siuśki w plastikowej butelce po mleku.

- Ta butelka służy i tobie.

- To prawda - mruknął partner. Bezdomny człapał przez jezdnię na chodnik po ich stronie. - Prawda - powtórzył.

- Więc co mam robić?

- Powstrzymaj się.

- Ty sam się powstrzymaj!

- Nie mogę. Jestem żonaty.

Kierowca skrzywił się.

- Nie rozśmieszaj mnie.

- Dlaczego nie pójdziesz do doktora?

- Czy wiesz, co on mi zrobi? - Kierowca zerknął we wsteczne lusterko. Druga furgonetka zjeżdżała stromą ulicą, pokrytą śniegiem. - W porządku, pójdę jutro do lekarza, ale teraz muszę...

- Idź pod to drzewo.

Kierowca spojrzał w lewo, na chodnik, za którym był skrawek zieleni.

- To jest tylko krzak. Nie dość wysoki, by mnie...

- Nikt cię nie zobaczy. A poza tym, kogo to obchodzi?

- A ten? - Kierowca wskazał na bezdomnego, który był już o sześć zaparkowanych samochodów przed nimi i człapał wytrwale w ich kierunku.

- Jego to najmniej obchodzi.

Kierowca wygramolił się z samochodu. Zgięty w pół pośpieszył do swierczka. Dotarł na miejsce, rozpiął rozporek. Jego kolega w Fordzie odwrócił głowę...

W świetle padającym zza oszklonych drzwi budynku zobaczył stojącego na schodkach Daltona Cole'a.

- Psiakrew! - zaklął i porwał lornetkę z deski rozdzielczej. Nie było najmniejszych wątpliwości: to Cole, czeka najwidoczniej na taksówkę lub samochód, który ma go zabrać.

Przekręcił kluczyk zapłonu i nacisnął guzik, otwierający szybę od strony kierowcy.

- Tss, tss! - syknął w stronę kolegi.

Ten aż podskoczył i obejrzał się wystraszony.

- Musimy jechać!

- Kiedy jeszcze nie...

W nocnej ciszy zawyły syreny i rozbłysły czerwone światła. Bezdomny podskoczył do drzwi od strony pasażera i wcelowując czterdziestkępiątkę wykrzyknął:

- Policja! Nawet nie drgnij!

Stojący pod świerczkiem kierowca obrócił się i z wytrzeszczonymi oczami gapił na swego partnera w samochodzie. Nim zdążył zapiąć rozporek, zza pagórka wyskoczył mężczyzna ze śrutówką i wrzasnął:

- Nie ruszać się!

Zaroiło się od wozów policyjnych z obracającymi się niebieskimi i czerwonymi kogutami na dachach. Policjanci w kurtkach, na których złote litery obwieszczały: POLICJA OKRĘGU MONTGOMERY, oblegali dwóch mężczyzn z Forda, półleżących na masce ich własnego samochodu.

- Nie możecie, nam tego robić! - wrzasnął partner kierowcy Forda.

- Właśnie zrobiliśmy - odparł spokojnie Cole.

- Nie wiecie, kim... - zaczął kierowca i przerwał w połowie zdania.

Porucznik policji okręgu Montgomery pokazał Cole'owi i Nickowi skórzane okładki legitymacji i metalowych odznak identyfikacyjnych obu zatrzymanych: Służba Porządku Publicznego Stanów Zjednoczonych.

- Trafiliśmy na federalnych szeryfów - powiedział porucznik. - Ich odznaki wyglądają na autentyczne. Legitymacje także.

- Prawdziwi szeryfowie nie śledzą inspektorów FBI - stwierdził Cole.

Porucznik niewyraźnie coś mruknął.

- Podpiszę odpowiednie dokumenty. Będzie pan kryty - zapewnił Cole.

- O co mamy ich oskarżyć?

- Przeszkadzanie agentowi FBI w wykonywaniu jego obowiązków - odparł Cole.

- Taka bzdura nie przejdzie. Poza tym jesteśmy policją lokalną, a nie...

- Zamknijcie ich pod zarzutem nieobyczajnego zachowania w miejscu publicznym - poradził Nick.

- Nick, wszystkie długi wobec ciebie mam już spłacone - stwierdził oficer dowodzący tuż za granicą obszaru, na którym ważna była odznaka Nicka. - Ci banditos też mają odznaki i prawo przebywania tam, gdzie przebywali. Nie będę ryzykował pensji za twoje głupie pomysły.

- Może się pan teraz oprzeć na poleceniu FBI.

- Nic mi to nie pomoże, jeśli jutro utraci pan prawo reprezentowania Biura.

- Jutro będzie jutro. Dziś może pan na moje polecenie zawieźć ich do swego komisariatu i tam sprawdzić, kim są.

Porucznik pokiwał głową.

- No to chodźcie, amigos. Razem to sprawdzimy. - Wydał rozkazy podwładnym, którzy poprowadzili skutych kajdankami szeryfów do samochodów.

Nick podniósł swój koc „bezdomnego".

- Przebieg dzisiejszych wydarzeń dowodzi jednego... - zaczął, a gdy stwierdził, że Cole już dostatecznie napatrzył się na jego przekrwione oczy i blade policzki, doskonale pasujące do roli włóczęgi, dokończył: - Pijany czy trzeźwy, potrafię ochraniać twój tyłek.

Uśmiechnął się, a Cole poczuł wyraźny zapach mięty.


42

- Słucham, panowie - zażądał Cole od trzech mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciwko niego na czwartym piętrze Departamentu Sprawiedliwości.

Na zewnątrz brzask jeszcze nie przebił się przez, mającą się ku schyłkowi, noc z poniedziałku na wtorek. Zbiorowy autorytet całej trójki reprezentował mężczyzna z najbardziej siwymi włosami: zastępca prokuratora generalnego - ZPG, który patrzył w jakiś punkt nad głową Cole'a. ZDBD również, nie odważył się spojrzeć Cole'owi w oczy. Natomiast asystent zastępcy prokuratora generalnego - AZPG - przeszywał Cole'a złym wzrokiem.

- Wczoraj wieczorem... - zaczął.

- Wczoraj wieczorem wykonałem swój obowiązek - odparł Cole. - Po prostu nie dałem zrobić z siebie durnia.

- Chciałbym pana zapewnić - odezwał się ZPG - że ani Biuro, ani ja nie wiedzieliśmy, że jest pan pod jakimkolwiek nadzorem.

- A byłoby to nawet celowe - wtrącił AZPG - po wpadce w Montanie, kiedy...

- Czyjej wpadce?! - krzyknął Cole.

- Nie zebraliśmy się tu, by szukać winnych - odpowiedział AZPG.

- Oczywiście, że tak. Właśnie w tym celu - stwierdził Cole.

- Ten dozór był uzasadniony. Chodziło o ochronę pańskiej osoby. Co się stanie, jeśli nasz główny podejrzany postanowi najpierw uporać się z panem?

- Bzdura! - oświadczył Cole. - Kiedy napuściliście na mnie szeryfów? Po tym, jak wysłałem zapytanie dotyczące tej kancelarii adwokackiej?

ZDBD westchnął i odpowiedział:

- Tak.

- Ochraniacie Yoshio Chobei - powiedział Cole.

- Nie! - warknął AZPG.

- Japończycy skłonili was do rozpoczęcia antymonopolowej nagonki na Farona Searsa - stwierdził Cole. - To oni podrzucili dokumentację prawnikom w Departamencie Sprawiedliwości i napuścili Kongres. Skłonili was do...

ZPG odchrząknął.

- Fałszywie ocenia pan sytuację. Patrzy pan nie dostrzegając...


- Mam doskonały wzrok - odciął się Cole.

- To nie wystarczy - odparł ZPG. - Ani Departament Sprawiedliwości, ani nikt z obecnych w tym gabinecie nie postąpił nieetycznie wobec pana Farona Searsa.

- Owszem. Postąpił. Nielegalny podsłuch - przypomniał Cole.

- Nie zatwierdzony - poprawił stróż prawa i porządku publicznego.

- Wysługujecie się japoń...

- Przedsiębiorstwa Farona Searsa sprawiały poważne kłopoty naszym agendom antymonopolowym, jeszcze nim...

- Jeszcze nim co? Nim Yakuza weszła do gry?

- Faron Sears stanowi poważny problem i to usprawiedliwia całkowicie nasze poczynania - odparł ZPG.

- Jaki problem? Ekonomiczny? Prawny? Polityczny?

- Prawnicy, reprezentujący wachlarz japońskich interesów, dostarczyli nam dowodów... - rozpoczął ZPG.

- Prawnicy korporacji Sugamo - przerwał Cole. - Sugamo produkuje te same części komputerowe co Faron.

- W istocie adwokaci reprezentujący Sugamo byli jedną ze stron, a raczej reprezentowali jedną z zainteresowanych stron, dotkniętych praktykami Farona Searsa, którzy porozumieli się z nami i pomogli... - wyznał ZPG.

- Panowie, panowie! Nie udawajcie dzieci! Kombinator donosi na konkurenta. Wielki kanciarz donosi na faceta, którego nienawidzi.

Wtrącił się AZPG:

- O ile sobie przypominam, wy agenci terenowi stale zamykacie ludzi na podstawie donosów konkurencji.

- Jakież to niesłychanie wygodne dla pana i pańskiej partii, że Japończycy otworzyli sakiewkę.

- Niech panu nigdy więcej nie przejdzie przez usta podobna insynuacja - ostrzegł ZPG.

- Bo co pan wtedy zrobi? Wyśle goryli Chobeiego, żeby mnie załatwili?

ZDBD natychmiast zareagował:

- Pan się zapomina, Cole! Przekroczył pan granicę...

- A kto mnie za nią wypchnął? - warknął Cole.

- Pan Cole ma o tyle rację - zaczął pojednawczo ZPG - że w wypadku Farona Searsa nie jest to rutynowe działanie. Japońskie interesy nie były jedynym katalizatorem. Również kręgi biznesu są zaniepokojone działalnością Searsa.

- Co dostaliście za spuszczenie ze smyczy psów?

- Satysfakcję z dobrze spełnionego obowiązku.


43

Tego wtorkowego popołudnia nowojorscy taksówkarze wcześnie włączyli światła. Portier hotelu przy Piątej Alei grzecznie dotknął otwartą dłonią czapki, widząc podchodzących trzech biznesmenów o azjatyckich rysach twarzy. Najstarszy niósł cienką skórzaną teczkę. Miał rozwarte poły czarnego płaszcza, najwyraźniej nie przejmując się zimnym wiatrem. Najmłodszy szedł pierwszy przed dwoma towarzyszami. Był też roślejszy od pozostałych i w zimowym płaszczu wydawał się mieć bary zapaśnika. Zwracała uwagę
niemal kwadratowa twarz i włosy ostrzyżone na jeża. Miał wolne ręce. Ostatni z trójki był w średnim wieku, bardzo starannie uczesany i równie starannie ogolony. Gdy najstarszy wszedł do hotelowego holu, boy skłonił mu się nisko i zaprowadził go do recepcji. Wtedy drzwi obrotowe wkręciły z kolei do holu Azjatę w średnim wieku. Zobaczył oddalającego się starszego mężczyznę i zmarszczył brwi.

Cole zastąpił mu drogę, ukłonił się i wyrecytował formułkę, której nauczył się na pamięć i którą przećwiczył z P. J. Tokerem w czasie lotu z Waszyngtonu:

- Konnichiwa, Chobei-san. Sumimasen ga...

Yoshio Chobei patrzył zaskoczony na nieznanego mu Amerykanina.

- Hai?

Przez ramię Chobei Cole zobaczył ochroniarza, wypryskującego przez obrotowe drzwi. Ochroniarz zawahał się chwilę, co pozwoliło Tokerowi przechwycić go. Chobei zauważył tę scenę. Gdy się z powrotem obrócił twarzą do Cole'a, widać było, że zrozumiał sytuację.

- Meischi o dozo. - Cole obiema dłońmi pokazał Chobeiemu swój urzędowy bilet wizytowy w języku japońskim i trzymał go tak, by Chobei mógł go bez trudu odczytać, łącznie z wyciśniętą na bilecie okrągłą pieczęcią FBI.

- Gomermasai - powiedział Cole mając nadzieję, że to, co mówi nadal pasuje do sytuacji. - Nihon go wa, hon no sukoshi sika shirimasen.

- Niech pan się nie trudzi, inspektorze Cole - powiedział Chobei. - Nieźle mówię po angielsku.

- Dorno - odparł Cole.

Chobei dał znak głową ochroniarzowi, który posłusznie poszedł z P. J. do foteli przy wejściu.

Wskazując na stoliki i fotele w holu Cole zaproponował:

- Czy byłby pan łaskaw wypić ze mną kawę, herbatę albo drinka?

- Mochiron - odparł Chobei. - Yorokonde.

Gdy Cole nie zareagował, Chobei uśmiechnął się:

- Widzę, że słabo mówi pan po japońsku. Przepraszam. Będę zaszczycony pana towarzystwem. - Nie czekając na odpowiedź, szybko podszedł do jednego z foteli i usiadł. Patrzył z uśmiechem, jak Cole po paru sekundach zajmuje miejsce naprzeciwko niego.

- Jeśli mi wolno... - powiedział Chobei. - Mój pryncypał... mój chlebodawca... jest starszym człowiekiem. Czy może pójść do pokoju i odpocząć?

- Jesteśmy w Ameryce - odparł Cole. - Może iść dokąd chce.

Chobei skinął do starszego mężczyzny, siedzącego przy ladzie recepcji, po drugiej stronie holu. Mężczyzna skłonił się kobiecie, która go zatrzymała i poszedł do windy.

- Pański teppodama również może odejść - poinformował Cole.

- Mój „pocisk"? - zdziwił się Chobei. - Przykro mi, ale muszę poprawić pańską japońszczyznę. Mój kolega jest doradcą logistycznym Sugamo.

- Slang, jakim się posługuję, musi być rzeczywiście niedoskonały - odparł Cole.

Chobei machnął ręką.

- Nieważne. Mój kolega umie czekać.

Kelnerka przyjęła ich zamówienie na kawę. Gdy odeszła, Cole zapytał:

- Zechciałby pan może obejrzeć moją legitymację służbową? Bo wizytówka...

- Pańska tożsamość została jasno określona - odparł Chobei.

- Pańska również - odwzajemnił się Cole.

- W czym więc skromny wiceprezes Sugamo Industries może pomóc sławnemu FBI?

- Być może to my będziemy mogli pomóc panu.

- Aaa! - zareagował Chobei. Kelnerka ustawiła na stole filiżanki i parujący aromatem kawy srebrny dzbanuszek. - Jak pan mógłby to zrobić?

- Jest pan wielce zainteresowany amerykańską sceną polityczną i rządem. Jak również handlem.

- Byłoby niegrzecznie, gdybym nie interesował się kulturą kraju, który jest sojusznikiem i przyjacielem mojej ojczystej ziemi. Gdybym nie wiedział wiele o rządzie, który administruje rynkiem, w którym Sugamo uczestniczy.


- Nie przyszedłem tu, aby pomóc panu w robieniu pieniędzy - powiedział Cole.

Chobei uśmiechnął się.

- Straszna szkoda.

- Nie przyszedłem tu w sprawach Sugamo. Najwyżej pośrednio.

- A więc bezpośrednio... Jaki interes nas łączy?

- Faron Sears.

- Pan Sears jest szanowanym kolegą tu i w naszym kraju. Jednym z głównych poważanych biznesmenów na obszarach, które Sugamo także...

- Bardzo wielu go nienawidzi. Dlaczego grasuje pan po całym kraju, podchodząc Farona Searsa?

- Grasuje? Podchodząc? Niezbyt dobrze pojmuję, co te słowa znaczą, ale... tak jak pan powiedział, Ameryka to wolny kraj i człowiek może jechać, gdzie chce.

- Powiedziałem tylko, że jesteśmy w Ameryce. Nie powiedziałem, że wszystko wolno.

Chobei upijał kawę drobnymi łyczkami.

- W Ameryce jest dużo rzeczy, które lubię. Na przykład picie kawy. Tani i miły środek stymulujący...

- I legalny. Nie tak jak niektóre „pigułki rozbudzające" - odparł Cole, tłumacząc na angielski slangowe słowo japońskie określające amfetaminę, którą Yakuza uczyniła jednym z głównych narkotykowych problemów Japonii.

- Lubię też Elvisa Presleya i Marilyn Monroe - obwieścił Chobei.

- Jak widzę, czuje pan sympatię do nieżyjących Amerykanów,,

- Czasami dopiero śmierć pozwala docenić to, co mamy.

Cole spokojnie wytrzymał przenikliwe spojrzenie brązowych oczu.

- A Faron Sears?

- Dlaczego to interesuje FBI? Może to jest fragment amerykańskiej kultury, którego nie rozumiem? Czy powinienem skonsultować to z jakimś adwokatem naszej firmy, aby mógł poprawić moje rozumowanie?

- I kto by pomyślał, że Yoshio Chobei musi lecieć do amerykańskiego adwokata, żeby mu pomógł w rozmowie przy kawie.

- Pan powiedział, że FBI mogłaby mi może pomóc. Wasza kawa jest wspaniała, ale godzina jest już późna - stwierdził Chobei.

- Mam nadzieję, że niezbyt późna - odparł Cole. - Powszechnie wiadomo, że firmy Farona Searsa są rywalami handlowymi Sugamo.

- Amerykańskie firmy kontrolują pięćdziesiąt cztery procent japońskiego rynku w dziedzinie oprogramowania - poinformował Chobei. - To oznacza, że firmy pana Searsa są naszymi rywalami nawet w naszym własnym kraju. Podobnie jak IBM, MBD, Microsoft,
Lotus i wiele innych. Z tym, że żaden z prezesów tych firm nigdy nie wygłaszał obraźliwych antyjapońskich przemówień.

- Pan Sears ostrzega swój kraj przed Yakuzą. Miałoby to dotyczyć pana?

- Dotyczy mnie to, co mnie dotyczy. I moją organizację.

- Ma pan na myśli Sugamo International?

- Faron Sears rozpowszechnia negatywne opinie o moim kraju. Pozbawione podstaw. Wspomaga finansowo pewne polityczne i ekonomiczne kręgi, by rozbudzały antyjapońskie nastroje. Ma nawet byłego kongresmana, który aktywnie działa przeciwko nam na Kapitolu, budując jednocześnie polityczną machinę... tak to nazywacie: machina... która ma sprawić, by pan Sears został prezydentem Searsem, albo sprawić, by pan Sears miał marionetkowy
rząd, który zrobi to, co on chce. Byłoby nieodpowiedzialne ze strony człowieka na moim stanowisku, bym ignorował pana Searsa. Takiemu człowiekowi nie wolno mieć żadnych wahań co do spoczywającej na nim odpowiedzialności i nie wolno być głupcem...
gdy nadchodzi potrzeba podjęcia odpowiedzialnych kroków...

Po chwili Chobei dodał z uśmiechem:

- Mam nadzieję, że tym razem mój język angielski był poprawny.

- O tak, świetnie pana zrozumiałem - odparł Cole. - FBI niepokoi, że konkurenci pana Searsa mogą zechcieć uciec się do przemocy.

- Ameryka przoduje na świecie, jeśli idzie o używanie przemocy - stwierdził Chobei.

- Dlatego właśnie tu dziś przyszedłem. Jeśliby Faronowi Searsowi coś się stało, to każdy, kto inwigilował Searsa, znajdzie się w poważnych tarapatach. I wszyscy jego konkurenci. Każdy - bez względu na pozycję i nazwisko.

- Rozumiem. Tak więc proponowana mi pomoc polega na...?

- Sugamo jest mile widziane na naszym rynku - powiedział Cole. - Ale...

- Ale co?

Prawie przez minutę Cole tylko się uśmiechał.

- Myślę, że wszystko powiedziałem - dokończył. - Mam w każdym razie nadzieję.

- Wszyscy mamy swoje nadzieje. - Chobei kręcił głową. - Więc pan jest jednym z tych sławnych G-menów. W filmach wydają się panowie więksi i silniejsi.

- W życiu nie jesteśmy wcale słabi.

- Pewni siebie - wymruczał Chobei.

- Dorno. - Cole wstał pierwszy. - Kawa będzie dopisana do pańskiego rachunku,


Chobei parsknął śmiechem, jakby usłyszał świetny dowcip.

- Pewni siebie! - powtórzył.

I Chobei nadal się śmiał, gdy Cole, a za nim P. J. zniknęli w obrotowych drzwiach.

- Pewni siebie! - padło jeszcze raz z jego ust.

Kiedy szli Piątą Aleją, P. J. Toker powiedział:

- Mam nadzieję, Cole, że to, co kombinujesz, jest ciut więcej warte niż to, coś teraz zrobił. Teraz Chobei wie, że o nim wiemy. Wie, że mamy oko na niego i na Sugamo. Będzie więc dziesięć razy trudniej dopaść jego i Yakuzę.

- Dotychczas ta metoda przyniosła nam wiele dobrego.

- Mogę przesłuchać taśmę?

- Może któregoś dnia.

Na widok zbliżających się Cole'a i P. J., ze służbowej limuzyny wyskoczył agent ochrony i otworzył inspektorowi tylne drzwi.

- Jak pewne są pańskie informacje na temat tego magazynu, o którym pan mi opowiadał? Tego w Los Angeles - spytał Cole Tokera, gdy kierowca limuzyny wdarł się wreszcie w strumień pojazdów.

- Być może uda nam się otrzymać nakaz rewizji, jeśli prokurator okręgowy obieca sędziemu swego pierworodnego.

- Na Zachodnim Wybrzeżu jest o trzy godziny wcześniej. Załatwię nakaz rewizji. Może pan być w Los Angeles jeszcze przed północą i dopaść ich z nakazem.

- Dobieranie się do magazynu wynajmowanego częściowo koncernowi Sugamo łączy się z dużym ryzykiem - odparł P. J. - Dyplomaci i panowie z czwartego piętra Departamentu Sprawiedliwości... Jeśli nie znajdziemy broni i amfetaminy z Meksyku...

- Sugamo nie złoży skargi. Jeśliby to zrobił, trafi na pierwsze strony gazet. Chobei tego nie chce. Nie chce tego również ten lub ci, którzy zajmują się w Sugamo uczciwym handlem. I pamiętaj jedno, P. J., w tym nalocie na Sugamo hasłem wywoławczym jest „dobrze dołożyć", rozumiesz?

Przez długą chwilę obaj milczeli, wreszcie P. J. powiedział:

- Rozumiem, że nie tylko ja mam zrozumieć, że od tej chwili obowiązują nowe zasady gry.

Cole kazał kierowcy włączyć koguta i syrenę, co nieco przyśpieszyło jazdę na lotnisko.

- Od tej chwili do momentu mojego powrotu do statusu agenta specjalnego mamy energicznie zająć się wszystkimi wątkami dotyczącymi Yakuzy, a zwłaszcza pana Yoshio Chobei. Cokolwiek będziesz miał na swojej liście marzeń, zadzwoń pod numer, który ci dałem, a będzie załatwione. Stawiam tylko jeden warunek: czegokolwiek się dowiesz, powiedz mnie, zanim dowie się o tym ktokolwiek inny.

Kierowca wyprzedził wielką ciężarówkę i skierował limuzynę na
autostradę FDR.

P. J. długo milczał, aż wreszcie zapytał:

O czym rozmawialiście?

O filmach.


44

Cole powrócił do Waszyngtonu samolotem, odlatującym z Nowego Jorku o ósmej wieczorem. Na lotnisku czekała na niego służbowa limuzyna.

- Osiem dni do świętego Walentego - mruknął do siebie.

- Tak jest, sir - odparł kierowca, któremu kazano pojechać po inspektora, robić co każe, i nie zadawać pytań.

Cole przeglądał faksy, odnotowane informacje telefoniczne i raporty.

Sprawdzenie lotnisk cywilnych w Montanie i skontrolowanie stu dwóch list pasażerów nie przyniosło niczego nowego. Żadne z sześćdziesięciu trzech małych prywatnych lotnisk w stanie Montana nie zgłosiło lotu, z którym mogła łączyć się osoba poszukiwanego Kurta Vance'a. Kompania Amtrak utrzymywała pasażerską komunikację kolejową wzdłuż północnej granicy stanu. Ani konduktorzy, ani kasjerzy nie przypominali sobie nikogo podobnego do Vance'a. Przeczesanie dworców autobusowych przyniosło podobny wynik.

W Ameryce co dziewiętnaście sekund ginie samochód. Sprawdzono dokładnie wszystkie meldunki o kradzieżach samochodów w stanach: Montana, obu Dakotach, Wyoming i Idaho. Nic nie wskazywało na to, że któryś ze złodziei mógł być człowiekiem poszukiwanym przez Cole'a. Inspektor kazał nawet odgrzebać sprawy zaginionych tablic rejestracyjnych w sześciu stanach i umieścić ich numery na liście poszukiwanych.

Służby imigracyjne przy przejściach od Seattle aż po Sault Sainte Mari zatrzymywały każdy samochód i przyglądały się osobom, które udają się do Kanady. Kanadyjska Policja Konna wypatrywała nowej twarzy na kanadyjskiej ziemi. Dokładnie sprawdzono każde zamiejscowe połączenie z telefonu w domu Kurta Vance'a, i to na przestrzeni ostatnich trzech lat. Dzwonił do domów wysyłkowych, zamawiając sprzęt komputerowy, kupował książki na wszystkie możliwe tematy: od stwarzania sobie nowej tożsamości do techniki walki na noże. Zamawiał także podręczniki szkoleniowe Sił Specjalnych. W rachunkach wyliczono mu całe godziny podłączenia do stanowego wejścia do sieci Internetu. Długowłosi hakerzy z FBI zaczęli poszukiwać Vance'a w cyberprzestrzeni.

Numery wszystkich kart kredytowych Kurta Vance'a zostały elektronicznie wpisane w system alarmowy: w ciągu dwóch minut FBI wiedziałoby, gdzie dokonano operacji przy jej użyciu.

Polowanie na kryjących się przed światem polega między innymi na ustaleniu ich kontaktów. Przeciętni kryminaliści dzwonią do krewnych, kontaktują się z przyjaciółmi, mają pewien rytm i sposób robienia koniecznych zakupów oraz nawiązują nowe znajomości. Myśliwi muszą iść wszystkimi tymi śladami, aż trafią na ten, który prowadzi do kryjówki przestępcy.

Ale ty nie jesteś przeciętny, nie jesteś też normalny, Kurcie Vance, pomyślał Cole. Nie masz rodziny, nie masz przyjaciół, nie zawierasz przygodnych znajomości. I chcesz zabić Searsa właśnie tu. Cole patrzył przez szybę limuzyny na jasno oświetloną w nocy kopułę Kapitolu. I masz to zrobić z bliska. Masz to zrobić pierwszy, zanim uczyni to ktokolwiek inny. Dlaczego?

Spece od daktyloskopii zebrali wystarczająco wiele odcisków palców z nie strawionych przez ogień resztek gładkich powierzchni i zbitych kubków w domu w Choteau, by odtworzyć zestaw, który „według wszelkiego prawdopodobieństwa" mógł pochodzić z palców Kurta Vance'a.

Cole modlił się w duchu: dotknij teraz czegoś, Vance! Czegoś, co jakiś policjant gdzieś w Ameryce zauważy, zdejmie odcisk i prześle do FBI!

Sześćset tysięcy policjantów i przedstawicieli służb porządku publicznego - miejskich, stanowych i federalnych - uczestniczyło w polowaniu na Vance'a.

Tylu myśliwych w pogoni za duchem. Tysiące fałszywych poszlak i tysiące fałszywych zatrzymań. A każda omyłka będzie coraz bardziej zniechęcała myśliwych do ryzykowania nowej awantury z obywatelem niesłusznie posądzonym i zatrzymanym. A każdy taki wypadek, nim zostanie uznany za omyłkę, będzie musiał być sprawdzony. Ogrom tej pracy może sparaliżować cały system.

A ty, Vance, potrzebujesz gotówki, pomyślał Cole. Jest to nasza szansa. Jeśli napadniesz na przydrożny sklep spożywczy, może zostaniesz postrzelony przez gorliwego policjanta ze stanowego patrolu drogowego. Gdy będziesz chciał obrabować kogoś, kto ma czarny pas, jak Sallie, może zostaniesz przykuty kajdankami do wózka w szpitalnej izbie przyjęć. Pokaż się choćby na chwilę. Nikt by nam nigdy nie umknął przy tylu polujących, gdybyśmy tylko
mieli czas.Ale nasz czas jest ograniczony i szybko topnieje.

Kierowca zatrzymał limuzynę o dwie przecznice od kościelnej fortecy Farona. Resztę drogi Cole odbył pieszo.

Wszedł od razu na górę. Drzwi do gabinetu Farona były zamknięte. Drzwi Lauren otwarte. Cole zajrzał do środka.

Lampa z abażurem rzucała białe światło na wyklejony fornirem blat biurka. Lauren siedziała twarzą do ciemnego okna, oczy miała zamknięte.

- Przeszkadzam? - spytał cicho.

Otworzyła oczy, zamrugała i uśmiechnęła się.

- Tradycyjnym sposobem budzenia zaklętej księżniczki jest złożenie pocałunku na jej ustach.

- W dzisiejszych czasach można za to stanąć przed sądem.

- Być może - odparła, gdy usiadł naprzeciwko niej, po drugiej stronie biurka.

- Co tu robisz tak późno?

- Czekałam na przebudzenie przez księcia. - Oboje się roześmiali. - Gdzie byłeś?

- W Nowym Jorku.

- Faron tam cię wysłał?

- Tak - skłamał.

- Te wasze tajemnice!

- Wszyscy mamy jakieś tajemnice. - Poruszył się w fotelu. - Wszędzie, gdzie się znajdę, pytają mnie, co ty właściwie robisz.

- Ja?

- W zawodowym zakresie.

- Dobrze, że nie dyskutujesz z ludźmi o moim prywatnym życiu.

- Mało o nim wiem.

Wskazała dłońmi sufit.

- Zamyka się tu.

- Masz przecież nowe mieszkanie.

- Zastawione nie rozpakowanymi kartonami.

- W których jest mnóstwo niczego.

- Masz dobrą pamięć. Co jeszcze dobrze robisz? - spytała.

- Myślałem, że to tylko ja wiem, jak zadawać pytania.

- Sprawa praktyki.

- Czyżbyś była ekspertem?

Wzruszyła ramionami.

- Mój ojciec był kimś w rodzaju gliny.

- Jakiego rodzaju?

- Upierdliwego. Przyszło mi łatwo spisać go na straty.

- Wiem, że nigdy byś tego nie zrobiła.

Lauren ponownie wzruszyła ramionami.

- Pozwoliłam mu żyć jego własnym życiem. On robił, co mógł, żeby poprawić moje.


- To brzmi wcale ładnie.

- Wszystko zależy od tego, od czego się zacznie oceniać. On teraz należy do przeszłości. Niech spoczywa w spokoju. Jakież to zadawano ci pytania na mój temat, na które chcesz, żebym odpowiedziała?

- Na przykład: chicagowskie przedsięwzięcie Farona. Podobno wykupił całe getto.

- Nie całe. Domy w obrębie siedmiu przecznic... Nie licząc paru szkół, kilku budynków użyteczności publicznej i miejskiego parku.

- I jakie ma zamiary?

- Wyrzucić biedę na zewnątrz tego obszaru zamieszkiwanego przez ponad tysiąc sto rodzin. Jego lokatorzy, bo mieszkają teraz w jego domach, są „partnerami inwestycyjnymi". Mogą wykupić od niego zajmowane mieszkania. Większość z nich jest bez pracy, więc Faron buduje fabrykę komputerów w samyrfl sercu strefy. Fabryka będzie należała do pracowników, zarządzana przez którąś z korporacji Farona. Wymagani są pracownicy wykwalifikowani. Muszą być partnerami z czego wynika, że muszą też mieszkać w obrębie wykupionego przez Farona obszaru. „Partnerzy inwestycyjni" mogą uczestniczyć w programie kształcenia dorosłych i szkolenia zawodowego. Program już ruszył w miejscowej szkole. Wyliczyliśmy, że potrzeba około trzech lat, żeby wyszkolić przeciętnego mieszkańca tej dzielnicy. Pisanie, czytanie i arytmetyka plus komputery, nauka o państwie, podstawy prawa, logiki, filozofii, historia, higiena, prawa konsumenckie. Nauczycieli jest wielu i jeśli, ktoś nie zda, nie dostanie pracy. Przyszłość każdego zależy od niego samego. I każdy może zapewnić sobie lepszą przyszłość.

- Z niewielką pomocą ze strony Farona.

- Lokale sklepowe i biurowe też należą do nas. Bardziej przedsiębiorczy, którzy chcą pracować na własnym, mogą się zgłaszać, przedstawiając plan biznesowy. Muszą dysponować środkami finansowymi. Nasza kasa pożyczkowa udzieli im kredytu. Kupcy
też muszą być „partnerami inwestycyjnymi".

- Kto ma prawo mieszkać w tym getcie?

- Tylko stali rezydenci sprzed ogłoszenia przez Farona jego planu. Obcy przybysze nie są przyjmowani. Żadnych ukrytych i anonimowych właścicieli nieruchomości. Żadnych politycznych i innych bossów. Własny program pomocy medycznej. Własne doradztwo rodzinne i prawne. Własne ekipy remontowe starych domów mieszkalnych...

- Własna policja?


- Lokalni mieszkańcy przez nas wyszkoleni plus nasi ochroniarze, wspomagający policję chicagowską i posiadający mandat władz administracyjnych okręgu Cook. Strażnicy wspólnoty nadzorowani przez radę rezydentów. Pobory opłacane z dopłat do czynszów lub z rat hipotecznych za mieszkania. Koniec z siłami okupacyjnymi z zewnątrz. Prosto z podręcznika szkoleniowego Czarnych Panter.

- Uzbrojeni ludzie, lojalni wyłącznie wobec...

- Jaki masz znowu problem?

- Zawsze mnie niepokoją uzbrojeni ludzie.

- Nasi ochroniarze są profesjonalistami o dobrej reputacji, wynajętymi w znanej firmie. Ich zadaniem jest utrzymywanie porządku. Jest to zadaniem każdego policjanta. Kiedy zakłada się odznakę, jest się stróżem porządku publicznego, a nie aniołem zemsty.

- Swoim pomysłem Faron musiał zrobić sobie wielu wrogów.

- Polityczna machina chicagowska aż dyszy. Na każdym kroku chce nam przeszkodzić. Martwi ich utrata wpływów. Z drugiej strony, kto może nienawidzić człowieka, który biznesowi Chicago daje zastrzyk wart parę miliardów dolarów?

- Na przykład ten kaznodzieja. Czy Monk już go odnalazł?

Lekko się uśmiechnęła.

- Co cię jeszcze nurtuje dzisiejszego wieczoru?

- Raczej kto. Leibowitz. Czym on się zajmuje?

- Chroni nas przed władzami federalnymi. Przed niesprzyjającymi ustawami. Zajmuje się problemami technicznymi. Koordynacją faronowskiej krucja... Ruchu Farona, kontaktami z czołowymi politykami. Dlaczego o niego pytasz?

- Słyszałem, że go oskarżają o prowadzenie nagonki przeciwko Japończykom.

- Kogo o to oskarżają? Leibowitza czy Farona?

- Kto wie, gdzie kończą się plany jednego człowieka, a zaczynają ambicje drugiego?

- Leibowitz nie zrobi numeru Faronowi - odparła stanowczo Lauren.

- A więc wszystko, co Leibowitz robi...?

- Nie pytaj mnie o wszystko. Wiem to, co wiem. Decyduje Faron. My jesteśmy tylko planetami, obracającymi się wokół słońca.

- Nie jesteś skomputeryzowanym satelitą.

- Wielkie dzięki. - Jej spojrzenie pobiegło na chwilę poza Cole'a.

- Więc co z Japończykami?

- Właściwie Faron nie ma nic przeciwko nim. Faron chce wszystkich zmieniać, bez względu na rasę, wyznanie i kolor skóry.


- Oni wepchnęli się na wasz... na jego rynek?

- Usiłują. - Uważnie mierzyła go wzrokiem. - Zdradź mi swoje sekrety. Twoja kolej. Powiedz, co ty dla nas robisz?

- Wszystko zaczyna się powoli układać.

- Nie wątpię. Zauważyłam, jak pilnie Sallie przykłada się do pracy. Znacznie pilniej niż inni w jej firmie konsultingowej.

- Będziesz mnie teraz częściej widywała.

- Bardzo się na to cieszę.

Cole szybko powrócił do poprzedniego tematu:

- Czy naprawdę sądzisz, że Faronowi uda się coś zmienić w Chicago? Zwłaszcza poprawić los dzieci?

- Faronowi udało się zmienić swój los. Dlaczego więc nie dzieci? Jeśli wcześnie zajmie się dziećmi, to kto wie, kim mogą zostać, gdy dorosną.

- Dużo myślisz o dzieciach?

- Nie myślę o nich - odparła.

- Ja też nie - stwierdził Cole.


45

Przemierzali wolno ulice Dystryktu. Monk prowadził, Sallie siedziała obok niego.

- Patrz - powiedział, wskazując głową trzech chłopców, stojących razem na ulicy. - Środa, jeszcze nie ma dziesiątej. Nie mają szesnastu lat. Dlaczego nie są w szkole? To jest ich szkoła. Widzisz tego gościa w samochodzie po drugiej stronie ulicy? Daje im znak, że aprobuje klienta, wtedy jeden z nich leci do kryjówki po towar. I tylko on wpada, jeśli się okaże, że klient był podstawiony. Krótki żywot młodocianego handlarza...

- Dużo wiesz o biznesie narkotykowym - zauważyła Sallie.

- To nie biznes. To styl życia.

- Koniec szansy na dobre życie - poprawiła Sallie.

- Widzę, że słuchałaś Farona.

- Może to sama wymyśliłam? Nie oceniasz mnie wysoko.

Monk patrzył prosto przed siebie.

- Oceniam cię wyżej niż myślisz, dziewczynko.

- No to przestań nazywać mnie dziewczynką.

Rzucił jej baczne spojrzenie.

- Przepraszam. Stare przyzwyczajenie.

- Okay, zapomnijmy o tym - odparła. Otwiera się, otworzył, pomyślała. Teraz powolutku, coś niewinnego. - Dlaczego chcesz, żeby cię nazywano Monk? Dlaczego nie używasz prawdziwego imienia i nazwiska?

Po raz pierwszy się uśmiechnął.

- Arthur James pasuje bardziej do angielskiego kamerdynera...

- Czy kiedyś chciałeś być mnichem?

Zaśmiał się. Skręcili w boczną ulicę.

- Z początku byłem parafialnym chudym dzieciakiem o skórze koloru coca-coli i olbrzymich białkach. Kiedy szedłem tam, gdzie miał podjechać szkolny autobus, biali chłopcy rzucali we mnie kamieniami i wołali Monkey. I przylgnął do mnie ten skrót od Monkey. A teraz się do tego przyzwyczaiłem.[Monk (ang.) zakonnik [przyp. red.].Monkey (ang.) małpa [przyp. red.].]


- Dlaczego jeździmy w kółko? - spytała.

- Sprawdzamy okolicę. Czy wszystko jest w porządku, czy nikt się nie przyczaił.

- Czy myślisz, że ktoś może chcieć zrobić krzywdę Faronowi?

- Ja chciałem - wyszeptał Monk.

Przejechali koło budynku średniej szkoły.

- Jak to?

- To nie jest do opowiadania.

- Bzdura. Jesteś zbyt mądry, żeby coś takiego ci się wypsnęło.

Rzucił na nią okiem.

- I przez ten czas, kiedy rozmawiasz z Faronem, on ci nigdy nie powiedział o mnie, i o sobie?

- Nie.

- Widać szanuje moje prawo do prywatności.

- Taki jest Faron.

Znowu na nią zerknął, gdy skręcali w prawo.

- Racja.

- Powiedz mi. - Wiedziała, że każde żądanie odpowiedzi zwiększa dług wobec pytanej osoby. Ale na tym polega moja praca, pomyślała. Tego żąda ode mnie Cole.

- Kiedy skończył się mój czas na boisku, zostałem narkomanem. Igła zapewnia człowiekowi wszystkie Już nigdy więcej. O tak! Nigdy więcej pieniędzy. Nigdy więcej bólu kolana. Nigdy więcej żałowania przeszłości. Nigdy więcej lęku przed jutrem. Od napastnika na boisku do nocnego napastnika na przechodniów. Krótka droga. Któregoś wieczoru na skraju dzielnicy zobaczyłem frajera, który wyglądał na kogoś, kto ma forsę do oddania właśnie mnie... - Opony zaskrzeczały, gdy Monk wziął ostro zakręt.

Sallie rzuciło na drzwi.

- Faron spojrzał na mnie i jakby przeszył mnie na wylot tym swoim spojrzeniem. U nikogo innego nie widziałem takich oczu.

Monk nie zauważył, że Sallie potakuje. A ona nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że to robi.

- Patrzył tak przeze mnie, jakbym był przezroczystą szybą - ciągnął Monk. - I powiedział: „Możesz mieć to, czego nie potrafisz ukraść". Odszedł, a ja mu na to pozwoliłem, bo jego oczy mi to nakazały. A potem się obrócił i znowu spojrzał. Jakby się spodziewał, że za nim pójdę...

- I poszedłeś.

- To nawet nie jest istotne. Po prostu odnalazłem drogę. On mi tylko pomógł. No i teraz ja mu pomagam, bo może ktoś inny... może te dzieciaki...

- A więc nie jesteś taki twardy i bezlitosny - powiedziała Sallie.


- Muszę być teraz twardszy i bardziej bezlitosny niż wtedy na boisku. Wtedy to był pot i zwykły ból. Tu jest prawdziwe żydzi tu jestem sam.

- Wiem.

Zatrzymały ich czerwone światła.

- O tak, ty wiesz.

Zapaliły się zielone światła. Monk ruszył. W samochodzie było duszno.

- Czy już tam jedziemy? - spytała Sallie. - Prosto na miejsce?

- Mamy czas. - Monk wciągnął głęboko powietrze, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale musiał skoncentrować uwagę na samochodzie, który niespodziewanie oderwał się od krawężnika.

- Możesz być dumny z tego, co osiągnąłeś - powiedziała Sallie.

- To już teraz nie jest ważne.

- Zdumiewający - mruknęła.

- Co?

- Faron. Faron jest zdumiewający.

Monk patrzył prosto przed siebie.

- Co on potrafi zrobić z człowieka, patrząc mu w oczy - ciągnęła. - Wprawia człowieka... tak, wprawia go w ruch. Człowiek musi za nim iść. Idzie tam, gdzie... Faron jest zdumiewający.

Sallie nagle zdała sobie sprawę, że na głos wypowiada swoje myśli, i odwróciła głowę. Monk opuścił szybę. Do wnętrza wozu wdarło się zimne powietrze.

- Aha - powiedział.

Za następnym skrzyżowaniem zaparkował wóz przed budynkiem szkoły średniej. Gdy każde z nich zatrzaskiwało drzwiczki ze swojej strony, Sallie zapytała:

- Martwisz się, że ktoś może chcieć wyrządzić Faronowi krzywdę?

Monk ostro warknął:

- Rozejrzyj się dokoła, dziewczyno! W jakim kraju jesteś?

- Nie o to chodzi. Ty gryziesz się czymś bardzo konkretnym.

- Do mnie należy zajmować się tym, czym należy - powiedział, gdy szli w stronę szkolnych drzwi. - Muszę patrzeć, co jest co i czy jest tam, gdzie powinno być.

- Jesteśmy w szkole - powiedziała Sallie, wchodząc do budynku - postaraj się wyjaśnić mi to w ludzkim języku.

- To właściwie nie pani sprawa, panno Pickett. Niech pani nie zaprząta sobie tym głowy i niczym się nie martwi. Chyba, że ma pani przy sobie broń, o której nic nie wiem. - Monk wskazał głową elektroniczną bramkę.

- Nie dziś - odparła lekko.


Ruszyła za Monkiem, przeszła bramkę i skierowała kroki ku audytorium. W pustym korytarzu zobaczyła idącą ku nim kobietę. Jęknęła w duchu. Pani Sparrow! Pani Sparrow była nauczycielką angielskiego w pierwszej klasie Sallie w liceum. Kiedyś zadała jej dodatkową robotę na stopień celujący. Pani Sparrow nigdy nie zapominała
twarzy. Pewno przeszła tu z liceum imienia Duke'a Ellingtona. Sallie chwyciła Monka za ramię i wtuliła twarz w potężny biceps. Stukot kobiecych obcasów na pachnącej amoniakiem terakocie. Odczekała, aż zamarło ich echo. Wtedy dopiero zdała sobie sprawę,
że Monk dygoce.

- Monk, przepraszam... coś mi wpadło do oka, nic nie widziałam. Przepraszam, że nagle niemal zawisłam na tobie...

- Puść - odparł szorstko.

Wyraźnie słyszała, jak przełyka ślinę. I była na siebie wściekła za to, co zrobiła.

Dzwonek obwieszczający koniec lekcyjnej godziny. Z hałasem rozwarły się drzwi klas, do holu wysypały się nastolatki. Monk i Sallie znaleźli się nagle w morzu głów.

Sallie ukryła się na zapleczu audytorium, w gromadzie wolontariuszy i ochroniarzy. Dyrektorka liceum przedstawiła Farona. Sallie klaskała wraz ze wszystkimi, gdy Faron obwieścił, że ustanawia stypendia uniwersyteckie dla dwudziestu najlepszych absolwentów
liceum.

Potem Faron upił kilka łyków wody, przeniósł mikrofon na sam skraj sceny i usiadł.

- Kiedy chodziłem do liceum, znałem tylko złe odpowiedzi na dobrze postawione pytania - zaczął. - Wy, dzisiejsi uczniowie, mieliście okazję przyglądać się, jak moje pokolenie nawaliło. Wiem, jacy jesteście inteligentni i jak się trzymacie razem. Ponieważ to
wszystko wiem, nie wątpię, że jest to dzień, w którym usłyszę zadane przez was pytania. Pytania z ust młodzieży licealnej...

W audytorium panowała cisza. Potem ktoś zachichotał, chichot objął innych. I znowu cisza. Kasłanie. Skrzypienie krzeseł. Dyrektorka zrobiła kilka kroków chcąc wyjść przed kurtynę, ale powstrzymała ją ręka Monka.

Cisza i cisza, i cisza. Wreszcie z morza czerni twarzy nastolatków padło pytanie chłopca:

- Ile masz forsy, człowieku?

Ogólny śmiech na sali.

- To nie jest istotne - odparł Faron.

- Łatwo ci tak mówić, bo ją masz.

- A wiecie, kim przez tę forsę jestem dla wielu w tym naszym świecie?


Nikt nie odpowiedział.

- Bogatym czarnuchem - stwierdził Faron. - Kiedy o mnie mówicie, nazywacie mnie czarnuchem. Dobrze o tym wiem. I wy też wiecie. Zmądrzejcie trochę. Przez cały czas się skarżycie, że biali was gniotą, a jednocześnie używacie ulubionego określenia właścicieli niewolników na ludzi o czarnej skórze, takiej jak moja. Jednym tchem recytujecie słowa o braku poszanowania dla czarnych i o dumie czarnych, a potem zaczerpniecie powietrza i okazujecie brak szacunku sobie samym, waszym rodzicom i siedemnastu tysiącom zlinczowanych na Południu, i doktorowi Ringowi, i Malcolmowi. Brak szacunku dla koloru skóry, brak dumy z koloru waszej skóry, bo nazywacie swojego brata czarnuchem.

Było cicho, jak makiem zasiał.

- I jeśli dalej macie zamiar nazywać mnie czarnuchem, to lepiej zostańcie tam, gdzie siedzicie, a ja zostanę tu na podwyższeniu.

Przez salę przemknęła fala nerwowego śmiechu. Sallie wyczuła wzbierające napięcie. Wyjrzała przez szparę w kurtynie.

Gdzie jest pani Sparrow?

Z sali dobiegł głos dziewczyny:

- Bo tak powinno być. Chyba pan wie.

- Nie wiem. A skąd ty wiesz?

- Bo to nasza historia, człowieku! Nasza Czarna Tożsamość.

- A więc twoją koncepcją Czarnej Tożsamości jest rozgrzeszanie właścicieli niewolników, rasistów i Ku Klux Klanu? Język to potężny oręż. Jeśli określasz się sama rasistowskim terminem, określasz nim przyjaciół, a nawet wrogów, to idziesz na rękę rasistom, pomagasz im.

- A jak, do cholery, ty się określasz, człowieku?

- Jestem Faronem Searsem. I te dwa słowa mają takie znaczenie, jakie ja im nadaję. Zawsze i wszędzie.

- Jesteśmy Afro-Amerykanami - upierała się dziewczyna.

Jej deklarację powitały nieliczne oklaski.

- Nie mów? - powiedział Faron. - A ja jestem z Chicago i uważam się za pełnej krwi amerykańskiego tubylca.

Uczniowie ryknęli śmiechem.

- Moi przodkowie zostali wykradzeni z Afryki - ciągnął Faron. - Chłostani, skuci, traktowani jak bydło. To, kim byli, stanowi cząstkę mnie. Ale tylko cząstkę! Tu jest moja ojczyzna! - zagrzmiał głos Farona poruszając salę. - Nie oddam moich obywatelskich praw. Ameryka jest nie mniej moja niż Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Bądźcie dumni z tego, skąd przybyliście, niech źródłem dumy będzie także to, co wasi przodkowie musieli znosić, by przeżyć, ale nie uganiajcie się za jakąś mistyczną osobowością z innego kontynentu, bo wtedy ojczyzna, w której się urodziliście może być wam wykradziona we śnie. Tak jak to raz już się zdarzyło... waszym przodkom.

Młodzi obracali głowy, patrzyli jeden na drugiego.

Faron ciągnął:

- Jest coś, czego nie rozumiem. Byłem niedawno w liceum w Los Angeles, rozmawiałem z uczennicą. Czarna. Inteligentna. Chce zostać adwokatem. Takim jak ta kobieta, która była w Kongresie i która pomogła rozwikłać aferę Watergate. I wiecie, co ta dziewczyna mi powiedziała?

Teraz sala słuchała Farona z zapartym oddechem.

- Powiedziała mi, że ilekroć dostaje stopień celujący, ilekroć wraca ze szkoły i niesie książki do nauki, jej czarne siostry wymyślają jej. I pytają, dlaczego koniecznie chce być biała. A wy, co byście jej powiedzieli? - zażądał od sali Faron. - Czy powiedzielibyście, że jak się jest czarnym, to trzeba być niewykształconym? Że wszystkie czarne kobiety umieją tylko rodzić dzieci i pobierać zasiłek? I że jest suką albo kurwą, albo czarnuchem? Powiedzielibyście, że jej bracia są tylko dobrzy do burd, rozrób, strzelania się o narkotyki, które zabijają, i o pieniądze? A może powiedzielibyście, że być inteligentnym i zrobić karierę w naszym świecie stu kolorów skóry potrafią tylko biali? Powiedzielibyście jej to wszystko? Bo to jej właśnie mówią biali faszystowscy rasiści z Klanu. Przyłączycie się do nich? Po czyjej jesteście stronie?

- Spoko, człowieku! - padło z sali.

Nim wezbrały śmiechy, Faron odkrzyknął:

- Będę spokojny, kiedy umrę.

Po chwili mówił dalej:

- Jednym z najlepszych muzyków świata jest Murzyn. Ten człowiek tak gra jazz, biorąc natchnienie z naszych czarnych ulic, że aż kości słuchaczowi klekocą. Gra Mozarta tak, że cały świat wydaje westchnienie. Ale ten muzyk ma złamane serce. Podobnie jak ta dziewczyna w Los Angeles. Chodzi do szkół, pracuje z uczniami takimi jak wy, którzy mówią, że chcieliby być muzykami, tylko że nie będą uczyć się jakichś tam gam czy akordów, bo tak robią biali, i nieważny jest on czy Duke Ellington. W rezultacie to, co wychodzi z ich trąbek, jest kulawe, nieczyste, ale oni sobie kombinują, że jak włączą keyboardy to będą dobrzy. Klawiatury robione w Hongkongu i zaprogramowane przez programistów z Singapuru. A przecież to czarni wymyślili rytm. Dlaczego mamy z niego teraz rezygnować?

Sallie rozejrzała się po zapleczu sceny. Bocznym wejściem zbliżała się pani Sparrow. Wyraźnie zamierzała wejść schodkami na zaplecze.


- Być wykształconym, to wcale nie znaczy być białym czy Chińczykiem. Być mądrym może każdy, kto ma odwagę, talent, szczęście, jest inteligentny i gotów ciężko pracować, by zostać lekarzem, mechanikiem, adwokatem, burmistrzem, dyrektorem firmy, policjantem, prezydentem, pielęgniarką, gwiazdą operową, sprzedawcą, inżynierem, matką, ojcem.

Faron chwilę odczekał.

- Przyszedłem tu dziś, by pomóc tym, którzy chcą pracować jak mogą najlepiej, wykorzystując wszystkie talenty, jakimi dysponują. Mam jednak niedobre przeczucie, że zbyt wielu z was siedzących na tej sali obnosi głupotę i prześladuje wielu naszych braci i siostry, którzy używają swoich szarych komórek, żeby włączyć się w rytm życia świata. Oni nie są naszymi braćmi, ale Klanu. Nie dajcie się zamknąć w pudle. W żadnym pudle. Czy byłaby to więzienna cela z kratami, czy ze słówek zbudowane hasła. Każde pudło pachnie trumną. I kiedy następnym razem ktoś wam powie, że być inteligentnym, mądrym, wykształconym to znaczy być białym, będzie was po prostu pakował do pudła. Ci, którzy takie bzdury mówią, nie są waszymi braćmi i siostrami, ale łajnem. Czy pozwolicie, by łajno do was przylgnęło?

Na zapleczu dyrektorka zasyczała:

- Strzępimy sobie języki, żeby oni nie używali takich słów, a taki przychodzi...

- I może dzięki takiej mowie dotrze do ich łepetyn - mruknął Monk.

- Kiedy się wreszcie zamkniesz z tym ględzeniem, co mamy robić! - wykrzyknął ktoś na sali. - Nie jesteś nami!

Faron prawie przez minutę milczał, przeszywany złymi i bezwzględnymi spojrzeniami. Potem wstał, podszedł do podium, zły obrócił się plecami do sali i wypowiedział dwa słowa do mikrofonu:

- To prawda!

Rzucił mikrofon na podium. Rozległ się wzmocniony przez głośniki stukot. Wziął z podium szklankę z wodą i wylał wodę na deski sceny.

- Co do jas...! - zaczęła dyrektorka i natychmiast zamilkła.

Faron odłamał polerowaną krawędź szklanki trzymanej w lewej ręce. Ostrym końcem przeorał dłoń.

Na sali rozległy się piski dziewcząt. Dziesiątki młodych zerwały się z krzeseł. Sallie poczuła pustkę pod sercem. Faron pokazał młodzieży zakrwawioną dłoń. Przegubem spływała krew i skapywała na deski.

- Taka sama krew płynie w waszych żyłach! - wykrzyknął.

Rozdygotana sala milczała.

- Łączy nas krew. - ciągnął. - Taka sama choć inna, w zależności od tego, kim jesteśmy. Czarni, biali, Chińczycy, mężczyźni, kobiety, młodzi, starzy. We wszystkich żyłach płynie tak samo, wygląda tak samo, spełnia tę samą funkcję, wymaga tego samego.

Wszyscy, jak zafascynowani, patrzyli na szkarłatne krople skapujące na scenę.

- Jakże jeden człowiek może mówić za drugiego? Czy mężczyzna może się wypowiadać w imieniu kobiety? Czy Murzyn może zabierać głos w imieniu Meksykanina bądź Irlandczyka? Nie mam prawa przemawiać w waszym imieniu, a przemawianie do was jest pewnością arogancją wynikającą z mojej pozycji. Ale w naszych żyłach płynie ta sama krew i możemy, musimy, ze sobą rozmawiać. Nie mogę wam powiedzieć, co macie robić, ale mogę rozwinąć przed wami obraz tego, co już wiecie, po to, abyście mogli spojrzeć na to parą innych oczu. Ameryka jest naszą ojczyzną, ale skoro jesteśmy czarni, a wydaje mi się, że większość z was ma ten właśnie kolor skóry...

Rozległo się kilka nerwowych śmiechów. Oczy wszystkich wciąż były skierowane na krew...

- ...to jest nam trudniej przebijać się przez życie i dotrzeć tam, dokąd chcemy. Trudniej niż blondynce ze Szwecji. Tak nie powinno być, to jest niesprawiedliwe, ale taka jest prawda. Czy się mylę?

Odpowiedział mu chór głosów:

- Nie!

- O rasizmie nie trzeba wam mówić. Teraz już nie ma ubikacji „tylko dla białych", które pamiętam z czasów dzieciństwa, ale kiedy któregoś letniego wieczoru pójdziecie na spacer jakąś ulicą Georgetown, to poczujecie, usłyszycie i zobaczycie rasizm.

- Taaak! - ryknęło parunastu chłopaków.

- Ale czy wiecie, jacy są dwaj główni winni śmierci młodych Murzynów? AIDS i zbrodnia. I nie tylko od białych tego doświadczamy. Ale i od nas samych. I jeśli jedyną naszą pretensją do białych miałoby być to, że są biali, to oznaczałoby, że mówimy
światu: „Jesteśmy tylko biednymi, głupimi czarnuchami, zawsze ofiarami, nigdy zwycięzcami".

Sala milczała.

- Nigdy nie zaśnie we mnie wielki gniew na rasizm, który widziałem i którego boleśnie sam doświadczyłem. Nigdy nie zapomnę horroru, który przeżywały i nadal przeżywają całe grupy ludzi tylko dlatego, że mają inny kolor skóry. I nigdy nie zapomnę o gniewie, bo zapomnienie o nim oznaczałoby, że uległem złu, które wywołało mój gniew. Ale ja nie mam zamiaru ulegać tak długo, póki w moich żyłach płynie ta krew.

Na sali rozległ się jeden wielki ryk.

- Jednakże nauczyłem się czegoś od ludzi mądrzejszych ode mnie - ciągnął Faron. - Byli mądrzejsi i za swoją mądrość zapłacili własnym życiem. Nie wolno nam dopuścić do tego, by rasiści narzucili nam swój styl myślenia! Doktor King to rozumiał. Malcolm to rozumiał. I wy z pewnością to rozumiecie. Nie mamy wyboru. Jeśli akceptujemy rasizm, rasizm nas w pierwszym rzędzie zniszczy. Jeśli zapomnimy o dziedzictwie naszej krwi, utracimy je. Jeśli będziemy nienawidzić lub będziemy okazywać brak szacunku czemuś lub komuś, nazywając go makaroniarzem, gudłajem, żółtkiem czy jak tam, to tak, jakbyśmy tatuowali sobie na czołach słowo „czarnuch". Jeśli nie wykorzystamy wszystkich naszych możliwości, aby pokazać to, co w nas najlepsze, to znaczy, że wypieramy się samych siebie. Rasiści zwyciężą, jeśli uda się im utrwalić w świadomości społeczeństwa ich definicję o nas.
I jeśli dziś zwyciężą, to powrócą czasy, gdy drzewa Missisipi były obwieszone gorzkim owocem. A może piekło, które nastąpi, będzie jeszcze gorsze.

Obrócił się tyłem do sali i poszedł w kierunku kotary. Ktoś pojedynczy zaklaskał, a gdy inni do niego dołączyli, Faron nagle zawrócił.

- Pytaliście mnie o mój majątek.

Widownia zastygła w oczekiwaniu.

- Jestem bogatszy, niż kiedykolwiek marzyłem o tym będąc w liceum. Ale jestem bogaty nie ze względu na pieniądze. Jestem bogaty, bo jestem wolny. Wolny w sobie, wolny w tym świecie. Jestem bogaty, bo nie jestem niczyim czarnuchem.

Zabrał leżący na pulpicie mikrofon i wyszedł za kotarę, zanim salę wypełnił huragan oklasków. Sallie zdarła z szyi szalik i owinęła nim dłoń Farona.

- Dziękuję - odparł. Na białym jedwabiu wystąpiła czerwona plama.

- Był pan... - Co mogła powiedzieć?

Zauważyła, że Monk się przygląda, a potem odwraca głowę.

- Panie Sears! - odezwała się dyrektorka. - Mamy tu pielęgniarkę...

- To nic takiego - odparł i zacisnął dłoń na szaliku.

- Wiem, że pan się śpieszy, ale niektórzy nasi nauczyciele czekają przy drzwiach i chcieliby... - Dyrektorka uśmiechnęła się. - ...może nie tyle uścisnąć teraz pana dłoń, ile podziękować...

- To ja im muszę podziękować...

- Ufundował pan uczniom wspaniałe nagrody...

- Muszą jeszcze na nie zasłużyć.

Przez kotarę docierał hałas rozmów opuszczającej salę młodzieży. Faron spojrzał na Sallie.

- Pójdzie pani ze mną? - spytał.


- Niech pan idzie z nim - powiedziała, gdy u boku Farona pojawił się Nguyen.

Jest bezpieczny z Nguyenem, pomyślała. Tu w ogóle wydaje się bezpiecznie. Nie ma broni. Do tego kręci się pani Sparrow.

- Chyba muszę jednak wracać. Mam dużo pracy - dokończyła.

Faron uśmiechnął się.

- Monk, zajmij się odwiezieniem panny Pickett!

Monk spojrzał jej prosto w oczy.

- Nie ma problemu, szefie - odparł.


46

W pokoju Operacyjnym po drugiej stronie miasta Nick poinformował Cole'a:

- Ricki zniknęła.

- Co? - Cole odłożył trzymaną w ręku teczkę.

Nick rzucił na stół wyrwaną z faksu stronę. Potarł nos i do ust włożył miętówkę.

Wczoraj wieczorem. Ekipa dozoru pojechała za nią do przydrożnej restauracji. Około jedenastej wieczorem barman zaczął zamykać lokal. Samochód Ricki stał na parkingu. Obaj agenci weszli do lokalu. Ciemno. Szafa grająca gra. Nikogo na sali, nikogo w toaletach. Wyszli na dwór, samochodu Ricki już nie było. Wykiwała ich. Wyszła tylnymi drzwiami, gdy byli w środku.

- Co dał podsłuch?

- Po północy Slawson dostał szału. Wezwał Eigera, wykrzykiwał, że wie, co ta suka robi. Taśma zarejestrowała odgłos, jakby chciał uderzyć Eigera, ale był zbyt naprany, żeby trafić. Slawson i Eiger siedzieli całą noc, szczekając na siebie i czekając na jej powrót.
Rano razem pojechali do miasta szukać jej. Po powrocie zaczęli się poważnie martwić, że to my ją zgarnęliśmy.

- Byli w barze?

- Zaraz po jego otwarciu. Z tego, co udało nam się złapać na taśmę, wynika, że Eiger i Slawson kupili historyjkę, jaką twoi chłopcy wmówili barmanowi: że była, ale wyszła sama. W barze Ricki zmieniła dwudziestodolarówkę na dwudziestopięciocentówki i nakarmiła nimi szafę grającą. Dała napiwek barmanowi, żeby szafy nie wyłączał, niech sobie gra przez cały wieczór. Jedną i tę samą piosenkę w kółko.

- Jaką?

- Buddy Holly, „Szalej za mną".

- Co?

- Coś takiego jak „zachowaj swoją miłość dla mnie”.

- Znam tę piosenkę.

- Znasz? A może wiesz, dla kogo ją grała?

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Jasne. - Nick był nie ogolony. - No i co teraz zamierzasz zrobić? Wyślesz list gończy za swoją przyjaciółką?


- Niech sobie ucieka. Nie jest nam potrzebna. Jeśli zaczniemy jej szukać, to możemy tylko skierować na nią uwagę Slawsona i Eigera. Po piętach Ricki i tak depcze już dość zarówno duchów jak i żywych.

- Ciekawe, dokąd ona pojedzie?

W pytaniu Nicka Cole wyczuł sarkazm.

- O co chodzi, Nick?

- Tam, skąd pochodzę, nazywają to dochodzeniem. - Podsunął Cole'owi aktówkę. - To firma Wooda. Nadzór przysłał fotografie obiektu w Pensylwanii. Tor samochodowy, strzelnica, budynki koszarowe, sale szkoleniowe. Plany złożone w powiatowej administracji wykazują sporą rozbudowę sieci elektrycznej. Służby techniczne FBI wnioskują, że jest tam do cholery komputerów. Nasz były wojownik funduje sobie własne wojsko, do tego ultranowoczesną technologię i ręczne granaty.

- W tej chwili Jeff Wood specjalnie mnie nie martwi.

- Ej, Cole! Ej, partnerze! Wykrztuś to!

- Jesteś pijany.

- Nie teraz. Nie na służbie. A może chciałeś powiedzieć, że jestem pijakiem?

- O co właściwie chodzi, Nick? Czego ty chcesz dowieść?

- Tak długo, jak wykonuję swoją robotę, nie muszę nikomu niczego dowodzić.

- I dokąd ta twoja robota cię prowadzi?

- To nie twój problem, tak długo jak prowadzi mnie do celu.

Cole wstał i zabrał teczkę, szykując się do wyjścia.

- Wiecie co, detektywie Sherman? Macie w zupełności rację.

Tego popołudnia, gdy Sallie siedziała z Faronem w jego gabinecie, zapukał wolontariusz.

- Na dole mamy problem z jednym facetem, Faron. Powiada, że cię zna...

- Idę - odparł Faron, wstając zza biurka.

- Nie! - zaoponowała Sallie, powstrzymując go gestem ręki. - To moja robota. Zostań.

- Nie przyjechałem do Waszyngtonu po to, by się kryć - odparł Faron.

- Nie o to chodzi.

- Oczywiście, że o to. Będę...

- Będzie pan szedł dokładnie dwa kroki za mną.

Gdy szli w stronę schodów, Faron powiedział:

- Lubię iść za tobą.

Zaczęło jej walić serce. Spocone dłonie otarła o spodnie. Gdy nie ma się broni, pozostają dwie metody: szybko podejdź do źródła potencjalnej groźby albo zasłaniaj własnym ciałem Farona...

Już ze schodów ujrzeli scenę rozgrywającą się w holu tuż za wejściem: Monk, Nguyen i Krótkoostrzyżony otaczali rozczochranego i wymiętego Nicka Shermana. Oczy mu płonęły. Z uśmieszkiem spoglądał na Monka.

- Nie poradzisz. Nie jesteś dość szybki... Żaden z was nie jest dość szybki... O rany! - wykrzyknął Nick, widząc schodzącego na dół Farona. - Wielki człowiek we własnej osobie!

Faron wystąpił przed Sallie.

- Wszystko w porządku - powiedział. - To mój przyjaciel.

- Widzicie! - Wyciągając obie ręce, Nick ruszył w kierunku Farona. Wraz z nim ruszyło otaczające go grono. Hol wypełnił zapach whisky. - Mówiłem im to, ale pańscy chłopcy nie umieją słuchać. Myślą tylko, jacy są silni i mądrzy.

Monk spojrzał na Farona.

- Czy mam go...?

- Bardzo się cieszę, że pan przyszedł - powiedział Faron do Nicka.

- Nie opowiadaj bzdur. - Nick roześmiał się hałaśliwie. - Niby dlaczego miałoby być ci przyjemnie? Myślisz, że mnie jest przyjemnie, że przyszedłem? Myślisz, że chcę tu być, sukinsynie!

- Tak myślę. Chcesz tu być.

- Dlaczego niby, do jasnej cholery, miałbym chcieć być durnym sukinsynem, który w ten sposób marnuje swoje życie, co?

- Bo zacząłeś wygrywać.

Nick się zachwiał. Nguyen i Monk podeszli bliżej... zastygli, gdy Nick rozstawił stopy i wyciągnął palec w ich stronę.

- Jeszcze nie umarłem. Łapy przy sobie.

Boże drogi, spraw, by to mi się tylko śniło, zabierz mnie stąd, nie pozwól, by Nick... - modliła się w duchu Sallie.

- Uważasz, że wyglądam na kogoś, kto wygrywa? - spytał Nick Farona.

- Wyglądasz na pijanego.

- Rany! Powinieneś zostać detektywem, a nie udawać Jezusa.

- Jezus przebacza grzechy. Ja nie.

- No to jaki z ciebie pożytek?

- Przyszedłeś to właśnie sprawdzić. I wcale nie jesteś tak pijany, jak ci się wydaje.

- Nie masz zielonego pojęcia, co mi się wydaje.

- Mam.

- Udowodnij to albo się zamknij, braciszku. Nie masz ani...

- Chodź. - Faron wskazał schody. - Skoro przyszedłeś, żebym wyłożył karty na stół... albo się zamknął. Zrób to samo, bracie. Idziemy na górę.

Faron zaczął wchodzić na schody. Nick obrzucił krótkim spojrzeniem Sallie i, potykając się, poszedł za Faronem. Monk wyminął Sallie i ruszył za Nickiem, Sallie za Monkiem. Specjalnie szła środkiem schodów, by nie mogli jej wyprzedzić pozostali dwaj ochroniarze. Cała procesja podeszła pod drzwi sali medytacyjnej Farona.

- Faron, nie zostawię cię z nim samego - zaprotestował Monk.

- Wszystko jest pod kontrolą, Monk. Ochroniarz był wyraźnie spięty.

- Nie wpuszczę go tam, póki nie sprawdzę, czy nie ma broni.

- Spróbuj tylko, a obudzisz się dopiero jak wyleję ci kubeł wody na głowę - zagroził Nick.

- Pokój jest pusty - odezwał się Faron do Nicka. - Zamierzasz się dalej popisywać, czy wejdziesz?

Przez otwarte drzwi Sallie dostrzegła niebieskie i czerwone pasma słonecznej tęczy, wypływającej z witraża pod sufitem.

- Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić - oświadczył Nick.

- Drzwi są otwarte. Twój wybór - odparł Faron.

Coś przemknęło przez twarz Nicka: strach, spojrzenie zaszczutego zwierzęcia, może łani, która wyczuła wilka. Zmusił się do uśmiechu.

- Skoro mam wybór, to wchodzę. - Właściwie wtoczył się do pokoju.

Faron delikatnie dotknął ramienia Sallie.

- Wszystko jest w porządku. - Jego uśmiech był przeznaczony wyłącznie dla niej. - Przyjdź dziś wieczorem.

- Dobrze - odpowiedziała. - Przyjdę.

Faron wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi.

- Sallie jest dobra - mruknął do ściany Nick. - Ja też kiedyś taki byłem.

- A jaki jesteś teraz? - dobiegło go zza pleców pytanie Farona.

- Przyszedłem tu pijany. To chyba mówi wszystko.

- To bardzo niewiele mówi. To tylko odgłos strzału z pistoletu. Huk to tylko dźwięk.

- Co ty wiesz o pistoletach? - W ułamku sekundy w dłoni Nicka pojawiła się czterdziestkapiątka.

- John Dillinger powiedział, że nie należy ufać kobietom i pistoletom.

- No i załatwiliśmy go w Chicago, kiedy ciebie nie było jeszcze na świecie.

- Nim nas obu nie było na świecie. Więc cóż takiego specjalnego, ten twój gnat?

- Jest mój.

- Mogę go obejrzeć?

- Możesz go oglądać z miejsca, gdzie stoisz.

- Po co go pan wyjął, jeśli nie chce mi pan go dać do obejrzenia?

- Mój pistolet, mój gnat, mój... Niedługo minie trzydzieści lat, od kiedy chodzę zawsze z bronią.

- I z blachą. - Faron podszedł do mężczyzny, który uparcie stał do niego tyłem. - Wiem wszystko o tobie - powiedział.

- Nic o mnie nie wiesz.

- Wiem, że jesteś doskonałym policjantem. Wiem, że jesteś alkoholikiem.

Nick odwiódł kurek pistoletu. Powoli, niezwykle wolno obrócił głowę do Farona.

- Miałeś rację w jednej sprawie: to, że jesteś Murzynem, nie rozbudziło sympatii w moim sercu.

- Nie stałem się czarny, żeby rozbudzać twoją sympatię.

- Zawsze musisz mieć na wszystko odpowiedź? - Nick opuścił pistolet. - Myślisz, że boję się śmierci?

- Nie boi się jej nikt z obecnych w tym pokoju.

Nick rozejrzał się po pomieszczeniu.

- Masz tu kupę niczego. Nawet nie ma krzesła, żeby można było usiąść.

- Możemy postać. Świetnie dajesz sobie z tym radę.

- Nie opowiadaj, jak sobie daję radę, bo nie masz o tym pojęcia. - Nick otarł lewą ręką spocone czoło. - Boże, muszę odpocząć. Muszę usiąść...

- Potem. Wkrótce.

- Moja babka podobno umarła w domu dla starców na terenie rezerwatu - powiedział Nick. - Mama kazała ojcu zmieniać ciągle miejsce pobytu, byśmy nie musieli... abym ja nie musiał cierpieć upokorzeń... Babka umarła w tym samym roku, w którym Edison zapalił lampy w naszych domach. Szlak łez, wędrówki z Małym Wilkiem... Oklahoma, Nebraska, północ, śnieg. Matka mi opowiadała o strachu, jaki ją ogarniał, gdy słyszała tętent koni, na których ścigali ją i nas... ludzie w granatowych mundurach, polujący na Indian... Ciągły strach.

- Pokaż mi swoją broń - poprosił Faron.

Nick podniósł rękę z pistoletem.

- W ten sposób nie podaje się broni - powiedział spokojnie Faron.

Nick z precyzją profesjonalisty zabezpieczył pistolet. Faron wyjął mu go z ręki. Policjant udawał, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Może nie udawał: wzrok miał wtopiony w przestrzeń i wyszeptywał:

- Czasami słyszę tętent koni i uciekam. Czasami siedzę na koniu, coś wykrzykuję i wyrywam się, żeby ich dopaść... Wpadam w trans. Chcę mordować. Wszystko jedno, kim jestem. Czejenem czy białym... Już nie mogę dłużej wytrzymać tego szlaku śmierci.

- Jesteś zarówno uciekinierem, jak i żołnierzem na koniu - powiedział w zamyśleniu Faron.

- Nie mogę tego wytrzymać.

- Alkohol tu nie pomoże. Kłamanie na temat picia też nie. - Faron trzymał pistolet na otwartej dłoni. - I kula nie pomoże.

- Ty też mi nie pomożesz - wyszeptał Nick.

- Masz racę. Świat cię dopadnie, zastrzeli lub głęboko zrani. Nie kryj się. Nie kryj się przed nimi, przed końmi rozrywającymi cię w sto różnych stron. Nie zapewni ci kryjówki alkohol, nie pomoże chowanie się przed duchami przeszłości. Wszyscy jesteśmy szaleni, wszyscy się boimy. Czasami udajemy. Sztuka polega na tym, żeby zdawać sobie z tego sprawę i pchać dalej swój wózek.

Nick Sherman patrzył dokoła, jak człowiek zagubiony we mgle. Po policzkach toczyły mu się łzy.

- Całe życie pracowałem, żeby tu się znaleźć - powiedział wreszcie. - Żeby móc zrobić coś ważnego... a jestem tylko pijakiem. Nie mam dokąd iść, nic już we mnie nie zostało...


Faron wymierzył pistolet między oczy Nicka. Nick odskoczył, zobaczywszy czarny otwór lufy.

Faron się uśmiechnął.

- A widzisz? Jednak cenisz życie. - Wyjął z pistoletu magazynek i cofając zamek, wyrzucił nabój z lufy. Upadł na podłogę. Faron go podniósł i zważył w dłoni, po czym schował do kieszeni. Magazynek wsunął z powrotem w rękojeść. Odsłonił połę płaszcza Nicka i schował mu pistolet do kabury.

- Skoro nic już w tobie nie zostało, równie dobrze możesz zacząć od początku - oświadczył.


48

Z chwilą wejścia do pokoju hotelowego Sherry wiedziała, że klient nie będzie łatwy. Zamiast przyglądać się temu, co kupił, patrzył przez okno na chicagowskie niebo skąpane w zachodzącym słońcu.

- Jestem tu, kochanie - zaćwierkała. - Zza okna przyjdzie tylko noc.

- Czy wiesz, jaki dziś jest dzień? - spytał ją, patrząc w szybę.

- Kochanie, jeśli nie zabierzemy się do roboty, to słońce zupełnie zajdzie, a potem wstanie i wtedy to już będzie, możesz mi wierzyć, chłopczyku, czwartek. A my teraz tracimy czas.

- Za tydzień jest dzień świętego Walentego. - Uśmiechnął się.

- Jeśli chcesz się umówić na Walentynki, to daj mi zadatek. Sherry jest bardzo zajętą dziewczynką. Karty walentynkowe i czekoladki to miłe rzeczy, ale gotówka bardziej mnie rozpala.

- Zamknij drzwi na łańcuch i zasuń rygielek - polecił.

Sherry przewróciła białkami oczu, ale wykonała polecenie.

- Możesz się o nic nie martwić - powiedziała. - Gliniarzom z obyczajówki wyważenie drzwi zajęłoby dwadzieścia minut. Byłby czas...

- Czas jest całkowicie po mojej stronie.

- Ty płacisz za czas, kochanie i... Powiedz, słodziutki, co to takiego leży na stole? Jakaś dziwna maszyna do pisania...

- Notebook. Przenośny komputer.

- Komputer, powiadasz. W plastikowym pokrowcu. Przypomina prezerwatywę.

Klient nie roześmiał się.

- A skoro już o tym mowa... - ciągnęła. - Każdy powinien się zabezpieczyć... Ze mną nie ma problemu, ale dopiero się poznaliśmy. Parę razy się spotkamy, to może będziesz mógł bez, ale teraz... Pewność to pewność, no nie?

- To jest zawsze moje motto.

- I słusznie, kochanie, bardzo słusznie... A to co? Dlaczego masz to przyczepione kajdankami do stołowej nogi? Boisz się, że ucieknie?

Wreszcie się do niej obrócił.

- Nigdy nie wiadomo.


- Gdzie kupiłeś takie kajdanki?

- Tu blisko. W centrum handlowym. Wiele rzeczy można kupić w centrum handlowym.

- Skoro mowa o kupowaniu. Położyłam tam torebkę. - Wskazała palcem.

- Wiem. Widziałem ją przedtem. Podjechałaś, zaparkowałaś, wyszłaś z torebką obsługiwać ulicę. - Podszedł do niej z uśmiechem na ustach. - Podobają mi się twoje kolczyki. Duże, świecące, złote. Przyciągają wzrok.

- Skąd znasz Carmen? Byliście już ze sobą?

- Nie. Jest dla mnie za niska. Ale widziałem, jak rozmawiacie. Dałem jej pięć dolarów, żeby mi powiedziała, jak ci na imię.

Sherry odstąpiła o krok i raz jeszcze przyjrzała się bacznie klientowi.

- Powiedziała, że zrobię to, co będziesz chciał?

- Za pięć dolarów Carmen powiedziałaby pewno wszystko.

- Żeby było jasne: nie jestem z gatunku zboczonych. Fantazję mam, ale nie lubię przemocy.

- Forsy mi nie brak. Tobie też nie.

- A to co znowu?

- Miałaś dziś pracowity dzień?

- Moim menedżerem jest Magik. Ma układy z mafią. Musiałeś o nim słyszeć...

- Nie jestem stąd.

- Wiem. Masz tablice rejestracyjne z kowbojskiego stanu.

- Wisconsin nie jest kowbojskim stanem. To na wschód stąd.

- Niech będzie. Więc mój Magik nie da sobie w kaszę dmuchać.

- Ale nie pojawił się, żeby zabrać utarg za ostatnich dwóch klientów.

- Moja sprawa, mój interes... A teraz mów, czego chcesz?

- Wszystkiego.

- No to znalazłeś odpowiednią dziewczynę. I zacznij oszczędzać na ten walentynkowy dzień. Jeśli gość mi się podoba, to robię się okropnie sentymentalna.

- Sentymentalizm kosztuje.

Trzeba go trochę pośpieszyć, pomyślała i podeszła bliżej.

- Jak ci na imię, kochasiu?

Świat eksplodował czarnym ogniem. Gdy oprzytomniała, stwierdziła, że łobuz przykuł ją kajdankami do łóżka - miała ręce wykręcone do tyłu i spięte za prętami żelaznego wezgłowia, nogi rozłożone i przykute osobnymi kajdankami do słupków łóżka.
Szeroka taśma izolacyjna oklejała jej usta, uniemożliwiając wołanie o pomoc.


- Sza! - powiedział. - Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie masz się czym martwić.

Rzucała się i grzechotała kajdankami. Nie mogła wydobyć najmniejszego dźwięku.

Ten gnojek przeszukuje moją torebkę! Zabiera gotówkę! Wszystkie najważniejsze dokumenty! Pieprzony skurwiel! Magik stłucze mnie na kwaśne jabłko...!

Nie, nie, wszystko będzie w porządku. To tylko takie jego zboczenie. Widocznie tak musi zaczynać. Później zrobi to, co będzie chciał, odczepi kajdanki, zwróci zawartość torebki, wyrzuci z pokoju...

Uspokój się, dziewczyno! Żadnego myślenia o psycholach. Mnie to nie może się przydarzyć. Nie mnie. Co on robi? Otwiera teczkę i wyjmuje... o cholera, o cholera, o cholera. Brzytwa!

- Obawiam się, że twoja sukienka będzie przeszkadzała. - Pochylił się nad nią, w ręku trzymał brzytwę. Przeciął sukienkę. Odciął dół. Przeciął stanik.

O cholera, jakie to ostrze jest zimne! Dotknął nim mojej... Przeciął majtki.

Nie patrz na błyszczącą stal brzytwy!

- Podobają mi się twoje kolczyki! - Zdjął je. Rozebrał się. Sherry zobaczyła, że jest gotów. Z papierowej torby wyjął pomarańczowy kombinezon, zasypkę dla niemowląt i rękawiczki chirurgiczne.

Wyglądaj przez okno! Po prostu wyglądaj przez okno. Patrz, jak noc pochłania rozpłomienioną chmurę. TO NIE WYDARZA SIĘ MNIE! NIE MNIE, ALE KOMUŚ INNEMU!

- Pytałaś o moje imię...

Sherry nie mogła oderwać oczu od brzytwy w dłoni w rękawicy.

- Zobaczymy, czy potrafimy stworzyć fascynującą odpowiedź na to pytanie.


49

- Nie myśl o tym, co mogłaś zrobić - poradził Cole Sallie, gdy zjawił się na dworcu kolejowym, wezwany przez nią na pilne spotkanie. - Wiesz, o czym rozmawiali albo co robili? Dokąd poszedł potem Nick?

- Nie. Byli tam przez godzinę. Nick sam zszedł na dół. Kiedy chciałam wejść do Farona, Monk powiedział mi, że Faron jest zajęty.

- Nick nie odpowiada na wezwania ani przez pager, ani przez telefon komórkowy.

- Boisz się, że mógł...? - spytała.

Siedzieli przy stoliku kafejki w olbrzymiej hali dworcowej. Tłumy wracających z pracy wdzierały się przez liczne wielkie drzwi, aby czym prędzej wsiąść do któregoś z wielu pociągów i wrócić do domów, gdzie będą bezpieczni, szczęśliwi i kochani.

- Myślisz, że jesteśmy spaleni? - spytał Cole.

- Nie. To znaczy, chyba jeszcze nie. Zleceniodawca Vance'a, kryjący się w organizacji Farona, pomyśli, że Nick to jeszcze jedna ze zabłąkanych dusz, które tak chętnie lgną do Farona. Pozostaje jednak problem, co dalej z Nickiem. Ta historia...

- Co zrobisz?

- Nie mam pojęcia.

- Ja go lubię - powiedziała Sallie. - Bardzo go lubię.

- Ja też.

- Ale to nie może wpływać na decyzję, prawda?

- Niestety - odparł Cole. - Paskudna sytuacja. Wstał. - Muszę lecieć.

- Myślisz, że go znajdziesz?

- Znajdę. Niczym się nie martw. Masz dziś wieczorny dyżur. Czy Faron powiedział, dlaczego chce, żebyś wróciła? Dlaczego chce cię widzieć?

- Nie. Rozmawialiśmy, kiedy nagle...

- Dobrze. Spotkaj się z nim.

- Jeśli tak uważasz...

Wróciła do siebie, stanęła pod oknem, wzięła kilka głębokich oddechów, zrobiła kilka skłonów. Jeszcze jest obolała. Nie wróciła do formy po tym nocnym skoku.


Metodycznie, jeden po drugim, odpinała guziki bluzki. Bluzka pofrunęła na łóżko. Została w czarnym staniku. Zrzucone ze stóp pantofle pofrunęły pod drzwi szafy. Zdjęła spodnie i też rzuciła na łóżko. Boże, jakie to cudowne uczucie ściągać z siebie rajstopy!
Jeszcze trzeszczały, gdy leciały dołączyć do spodni. Została w czarnych majteczkach.

Rozłożyła ramiona, przeciągnęła się, wygięła w łuk. Miała zamknięte oczy. Czuła się obolała, po ciele latały mrówki. Na prostych nogach pochyliła się, palcami dotykając dywanu. Potem położyła się na dywanie.

Zrobiła mostek z głową odchyloną do tyłu. Oczy niiała zamknięte, usta otwarte, mięśnie napięte. Trwała w tej pozycji, póki nie pojawiły się na jej ciele kropelki potu i nie zaczęły spływać po bokach.

Wstała. A teraz koryo: uderzenia rękami, blokady, kopnięcia. Pod koniec ćwiczenia groźny balet przekształcił się w zwykły taniec.

Dość, pomyślała. Muszę się pośpieszyć. Ale ruchy miała wolne, gdy zdejmowata stanik. Piersi wydawafy się bardzo wrażlńtwe. Za wcześnie na okres. Za stanikiem poszły majteczki.

Łazienka była jasno oświetlona. Sallie napełniła umywalkę gorącą wodą, do maszynki włożyła nową żyletkę i ogoliła się pod pachami. Potem umyła i namydliła nogi. W zasadzie nie lubiła ich golić. Uważała to za nienaturalny nakaz mody. Ale tego wieczoru,
mając tuż za oknem bezlitosny świat, postanowiła zrobić właśnie coś absolutnie zbędnego. Zaspokojenie próżności wydawało się wyzwalające.

Głośno się roześmiała. Ależ ja się zmieniłam, pomyślała. Nie myśl o tym. O niczym nie myśl. Nie myśl o mordercach, o kolegach z problemami, o Faronie, o pracy, o Faronie...

Poszła pod prysznic. Nad brodzikiem zasunęła szczelnie plastikową zasłonę. Woda była gorąca, strużki kropel wody smagały jej plecy, para wypełniała całą łazienkę i miło było wdychać gorące, wilgotne powietrze. Szampon pachniał jak bukiet róż. Pary było coraz więcej. Rozsunęła plastikową zasłonę i spojrzała w lustro nad umywalką. Na zaparowanej powierzchni zobaczyła ciemną sylwetkę.

Wyszła spod prysznica, wytarła się. Wyjęła parę czystych dżinsów, parę wygodnych półbutów, prostą bluzkę, żakiet. Włosy rozczesała już w pokoju, przeglądając się w lustrze stojącym na biurku. Nie zaszkodzi trochę błyszczyku do warg. Nie zaszkodzi, a może pomóc. Lustru oświadczyła: Wszystko jest okay. Idę tylko do pracy.


Pistoletu nie muszę zabierać, pomyślała.

Zimne powietrze wieczoru rozruszało ją i ożywiło. Kiedy jednak zaparkowała samochód i szła do bramy siedziby Farona, poczuła się nagle strasznie ociężała. Jakby w letargu, jakby przedzierała się przez melasę...

Pamiętała kody wejściowe i bez trudu otworzyła bramę, a potem drzwi do starego kościoła. Przy biurku nie było ochroniarza.

Czasami Faron zamykał się w swej fortecy. Odprawiał wszystkich, aby móc zostać sam ze sobą. W każdym razie Nguyen tak powiedział Sallie. W takich wypadkach czuwał gdzieś w pobliżu Monk, ale się nie pokazywał. Sallie cicho stąpała po wyłożonych chodnikiem schodach. Na pierwszym piętrze równie cicho przemknęła korytarzem w kierunku tylnej klatki schodowej. Minęła drzwi do pokoi biurowych, do sali operacyjnej...

W sali operacyjnej Monk pochylał się nad klawiaturą komputera.

Sallie zatrzymała się tuż za szeroko otwartymi drzwiami, zza których nie dochodził żaden szmer.

Nawet jeśli jej nie zauważył, gdy przechodziła, dowie się o jej obecności. Nie wolno jej go zignorować, okazać braku szacunku. Nie chciałaby znowu oglądać jego smutnych oczu. Musi zrobić to, co wypada zrobić.

Weszła do sali operacyjnej, patrząc daleko ponad i poza głową siedzącego przy klawiaturze Monka. Patrzyła w jego kierunku, a jednocześnie gdzie indziej.

- Cześć! - rzuciła. - Nie spodziewałam się spotkać tu ciebie.

Monk nawet nie drgnął.

- Przyszłam, bo pewno wiesz... - Obróciła się w kierunku ściany, przy której stały szafy. - Słyszałeś, jak Faron mówił, żebym przyszła... - zamilkła zdumiona.

Szafa, do której się przed paroma dniami włamała, stała otworem.

Spojrzała na Monka.

Olbrzym siedział nieruchomo, wpatrzony w pulsujący ekran.

- Monk?

Na twarzy olbrzyma odbijał się siny poblask. Nie odwrócił oczu od ekranu, nie spojrzał na Sallie.

Podeszła. Stanęła obok niego.

Otwieracz do listów wbity był po rękojeść w podstawę czaszki Monka.


50

Światła policyjnych wozów przed rezydencją Farona błyskały na czerwono i niebiesko. Żółta taśma, rozciągnięta przez ekipę dochodzeniową, opasywała czarne żelazne ogrodzenie wokół starego kościoła. Wyjąca głośno syrena nadjeżdżającego ambulansu zajęczała w agonii i zamarła.

Cole zaparkował w drugim rzędzie, tuż za karetką. Odnalazł Sallie na tylnym siedzeniu wozu policyjnego.

- Musiałam pokazać moją legitymację - powiedziała.

- Wiem, że musiałaś. Jak się czujesz?

- Źle.

- Widziałaś coś? Wiesz coś?

- Nie, ci z ekipy dochodzeniowej zauważyli zadrapania na zamku szafy. Nie powiedziałam im, że to mogą być nasze. Nie chciałam też powiedzieć, co tu robiłam. A prawdę mówiąc... to co ja robiłam? - Pytanie zadała właściwie sobie, szeptem.

- Wykonywałaś swoje obowiązki. To, co się stało, nie jest twoją winą.

- Gdybym tak długo nie guzdrała się w domu...

- Przestań! - rzucił ostro. - Gdzie jest Faron?

- Na górze. Z policjantami. Był w budynku, kiedy Monk został zabity. Pracował na drugim piętrze. Stamtąd nie mógł nic słyszeć. Monk... dostał w miejsce łączenia kręgosłupa z czaszką... Umarł od razu.

W rynsztoku zachrzęścił zmrożony żwir. Cole zobaczył Nicka Shermana. Przeraźliwie blada twarz, zapięty na wszystkie guziki płaszcz.

- Wiem, że teraz nie masz czasu na takie rzeczy, ale nie mam wyboru. - Słowa były skierowane do Cole'a, ale przeznaczone i dla Sallie. - Jest mi przykro, cholernie przykro. Wszystko spieprzyłem, gorzej od skończonego durnia. Jestem alkoholikiem. Usiłuję z tym walczyć. Wiem, że to żadne tłumaczenie. Po prostu przedstawiam ci nagą prawdę. Możesz odebrać mi odznakę. Pójdę sobie, gdzie będziesz chciał. A jeśli chcesz mnie zastrzelić, to tylko powiedz, gdzie mam stanąć, żeby ci było wygodniej.


Z grupy samochodów oderwał się jeden z wyjącą syreną i migoczącymi kogutami.

- Czego ode mnie oczekujesz, Nick?

- Jestem łapaczem morderców. Nie chciałbym przestać nim być.

- A jeśli znów to się zdarzy?

- Jeśli się zdarzy, to już nie ty będziesz musiał mnie zastrzelić.

Przycichł głos syreny samochodu, który przed chwilą odjechał. Trójka partnerów wzajemnie na siebie spoglądała.

- Ale ja chcę pozostać przy życiu... - dodał Nick.

- Potrafisz jednocześnie dać sobie radę ze sobą i z tą sprawą? - zapytał Cole.

- Tak - wyszeptał Nick.

- Jesteś starszym detektywem wydziału zabójstw metropolitarnej policji. Dotrzyj do policjantów, którzy zajmują się tym morderstwem. Od tej chwili będą pracować pod twoim kierownictwem. Za pięć minut twój szef otrzyma odpowiedni telefon. Nie wspominaj Vance'a.

- Nie sądzę, aby to był on - powiedział Nick.

- Ja też nie. Prowadź dochodzenie jak przy dziewiczej sprawie.

- Może podsunąć teorię włamywacza? - spytał Nick.

- O tak! Zdumiewający włamywacz, który... - zaczęła Sallie.

- Owszem. Możesz to wygrywać w raportach, by uchronić nas od przecieków - odparł Cole. - Ale wszyscy wiemy, że to jest część naszej sprawy. Tylko nie wiemy, w jaki sposób się z nią łączy - stwierdził Cole. - Jeszcze jedno, Nick: gdzie byłeś?

- Najpierw wziąłem sobie parę godzin wolnego. A potem coś mi przyszło do głowy i kazałem twoim chłopcom poszperać jeszcze w terenie, w rejestrach pasażerskich na lotniskach. I znaleźli ciekawą rezerwację zrobioną na dwa dni przed naszym nalotem
na dom w Choteau. Rezerwacja na lot z Missouri w Montanie do Waszyngtonu, w poniedziałek 12 lutego, została zrobiona na nazwisko Chrisa Harvie'ego. A wtedy już nie żył.

- Dobra robota. - Słowa Cole'a nałożyły się na te same słowa wypowiedziane przez Sallie, która zaraz potem spytała:

- Myślisz, że na ten lot stawi się Vance?

- Nie - odparł Nick. - Ale jeśli się stawi, to powita go cała armia.

- Myślicie, że jesteśmy tu spaleni? - zadała kolejne pytanie Sallie.

Cole rozejrzał się.

- Nie ma wozów telewizyjnych, nie ma reporterów. Na razie. Czy policjanci wspominali przez radio, że na terenie są agenci FBI lub funkcjonariusze federalni?


- Nie - odparła Sallie. - Ekipa z komisariatu, która zjawiła się tu pierwsza, zawiadomiła tylko kryminalistykę, że mają robotę. Nie wymienili nawet nazwiska Farona Searsa.

- Do roboty, Nick! - polecił Cole. - Weź swoich w garść. Żadnych komunikatów przez radio, żadnych telefonów, żadnych przecieków. To samo dotyczy załogi ambulansu.

Nick odbiegł w chwili, gdy zza rogu wyjechała taksówka i stanęła.

- Czy jesteśmy spaleni? - raz jeszcze spytała Sallie, wychodząc z wozu za Cole'em.

Zajechał kolejny samochód i zatrzymał się za taksówką, z której właśnie wysiadała Lauren. Z samochodu wysiadł Jeff Wood.

Sztabowcy Farona dostrzegli „konsultantów". Twarz Lauren była mokra od łez, oczy podkrążone.

- Dalton, co tu robisz? Monk... Czy już wiesz? Co...?

Nie ma czasu, nie ma łatwego sposobu, pomyślał Cole. Trzymał w ręku telefon komórkowy i marzył o tym, by móc czym prędzej zadzwonić.

- Dlaczego tu jesteś? - spytała Lauren.

Obok niej stał Wodo z zaczepnym wyrazem twarzy.

- Bo odpowiadam za śledztwo.


- Chciałabym wiedzieć kto z obecnych jest największym draniem - szepnęła syczącym głosem Lauren. Policzki miała rozpalone, oczy chorobliwie błyszczące. Było widać, że długo płakała.

Siedziała naprzeciwko Cole'a, przy okrągłym stole w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze. Po jej prawej ręce siedział Wood, po lewej Leibowitz. Nieco dalej Faron.

- A raczej, który z was jest większym draniem? - uściśliła, a słowa jej były wyraźnie skierowane do Farona i do Cole'a. Miejsca obok Cole'a zajmowali Sallie i Nick.

Czerwona poświata za oknami wygasła wraz z ostatnią z flar ustawionych przez policję na ulicy. Wozy policyjne odjechały, ambulans ze zwłokami Monka też. Żółta taśma wokół ogrodzenia została zwinięta. Tylko popiół z flar pozostawał jako informacja dla przejeżdżających kierowców, że coś się tu wydarzyło.

- Zresztą to nieważne, wszyscy jesteście dranie - stwierdziła Lauren.

- Dlaczego nam nie powiedziano, że jakiś szaleniec chce zabić Farona? - spytał Jon Leibowitz.

- Dlaczego ty nam o tym nie powiedziałeś? - zwróciła się Lauren do Farona. - Pozwoliłeś na obecność agentów federalnych, a nas okłamywałeś. Dlaczego?

- FBI uważało, że najlepszym sposobem zapobieżenia morderstwu będzie... - zaczął Cole.

- Gówno prawda - przerwała mu Lauren.

- Lauren ma rację - wtrącił Leibowitz. - Mówiliście, że podjęliście czynności w związku z otrzymanymi informacjami. Jakimi informacjami? Od kogo? - spytał Cole'a.

- Z poufnego źródła - odparł Cole. Spojrzał na Farona ostrzegającym wzrokiem: nie! Nie zapomnij, co mi przed paroma minutami obiecałeś w holu!

- To za mało - odezwał się Wood.

- Ścigamy podejrzanego - odparł Cole. - Ostatni jego ślad urywa się półtora tysiąca kilometrów stąd - przyznał.

- Podejrzanego? Czy chodzi o spisek? - spytał Leibowitz.

- Z tego, co wiemy, nasz podejrzany działa sam - poinformował Cole.


- Skąd o nim wiecie?

- Nasze źródła i metody są tajne.

- Pan był tym facetem, który przyszedł do Farona - rzuciła oskarżycielskim tonem Lauren w stronę Nicka. - Kiedy tu wróciłam, widziałam pana. A potem mi o panu opowiedziano.

- Detektyw Sherman został do nas oddelegowany jako oficer łącznikowy z komendy policji Dystryktu. Miał obowiązek zapoznać się z terenem - wyjaśnił Cole.

- Zawsze masz na wszystko odpowiedź? - spytała Lauren. - Gdybyś był z nami szczery i powiedział, kim jesteś, i że w pobliżu kręci się morderca, to Monk nie musiałby umrzeć.

- Nie widzimy związku między naszym podstawowym dochodzeniem, a zamordowaniem Monka - odparł Cole myśląc, że ociera się tylko o prawdę.

Zabrał głos Nick:

- Przed paroma dniami jakiś obywatel zadzwonił pod numer 911 i zaalarmował policję, że do tego budynku usiłuje dostać się włamywacz. Policja przyjechała, ale nikogo nie zauważyła. Nikt tu na miejscu nie zgłosił, że cokolwiek zginęło. Może ten facet wrócił dokończyć to, co zaczął...

- Zadrapania na zamku szafy - wtrącił Leibowitz.

- Mam wrażenie, że chcecie nas przekonać, że ktoś się włamał i profesjonalnie otworzył zamek wytrychem - wtrącił Wood. - Przed czy po zabiciu Monka? Monk był niesłychanie szybki i czujny...

- Nie wiemy, jak to się wydarzyło - przerwał Woodowi Nick. - Dlatego prowadzimy dochodzenie. Co było w tej szafie?

- Pieniądze - odparł Wood. - Datki, które przychodzą w listach.

- Szafa jest teraz pusta - powiedział Nick.

- Przedtem nie była pusta - odezwała się Lauren.

- Kto ma do niej klucz? - spytał Cole.

Wood pokręcił głową.

- Jeśli to było włamanie, to co pana interesuje...?

- Wszystko mnie interesuje, gdy chodzi o śledztwo w sprawie morderstwa.

Eks-wojskowy wyzywająco spojrzał na Cole'a.

- Ja mam klucz. Ma go także... miał Monk. Również Lauren, Jon i Faron. Nasz księgowy. Szef wolontariuszy, szef działu operacyjnego Ruchu...

- Potrzebna nam będzie pełna lista - przerwał Nick. - Zdaję sobie sprawę, że doznaliście państwo szoku i że jest późno, ale musimy odbyć rozmowę z każdym...

- Nam będzie potrzebna lista? - spytał Leibowitz. - Myślałem, że jest pan oficerem policji odpowiedzialnym za śledztwo w sprawie lokalnego przestępstwa.


- Interesuje mnie wszystko, co tu się dzieje - powiedział Cole.

- Czyżby? - spytał z głęboką ironią Leibowitz.

Lauren przez cały czas wpatrywała się w Farona:

- Dlaczego niczego nie powiedziałeś?

- A co byś chciała usłyszeć?

- Mógłbyś chociaż powiedzieć, że jest ci cholernie przykro! - Lauren wykrzyczała te słowa. Z jej oczu znowu popłynęły łzy.

- Wiem, co czujesz, Lauren, ale... - odezwała się Sallie.

- Nic nie wiesz. Monk był moim przyjacielem. Jesteś tylko pokrętną, chytrą suką z FBI!

W sali zapanowała cisza.

- I jeszcze jedno ci powiem, szanowna panno Pickett! - wybuchnęła ponownie Lauren. - Nie musisz tak bronić Farona. W zwarciach on zawsze zwycięża. Po co ja ci to mówię, pewno już to sama stwierdziłaś...

- Bip, bip, bip, bip...

Cole, Nick i Sallie drgnęli, gdy ich pagery zaczęły jednocześnie sygnalizować, że są wzywani. Cole sprawdził numer na wyświetlaczu swego pagera. Wezwanie pochodziło z ich bazy operacyjnej - bezpiecznego mieszkania w mieście. Nick pokazał Cole'owi pager: ten sam numer. Cole z kolei pokazał swój Sallie. Skinęła głową.

- Zadzwoń - polecił jej.

Bez słowa i spojrzenia na obecnych opuściła salę.

- Monk nie żyje... - Na te słowa z ust Farona wszyscy skierowali wzrok w jego kierunku. Sears patrzył na Lauren z łagodnym i zarazem smutnym uśmiechem. - Poza tobą Monk był moim przyjacielem z najdłuższym stażem. Wiesz dobrze, co myślę o życiu i śmierci. To jest po prostu przejście z jednego stanu do drugiego. Powinniśmy cenić to, co mamy, kiedy to mamy i...

- Łatwo ci tak mówić - przerwała Lauren. - To nie ciebie zamordowano. Ty żyjesz. Jeśli tak sobie cenisz śmierć, to ją ceń, twoja sprawa, ale spytaj Monka, co on sądzi.

- Spytałem go o to, kiedy jeszcze mogłem. Wówczas był bardzo zadowolony, że żyje.

- Podziękował ci za to? - zapytała.

Wood położył jej dłoń na ramieniu.

- Lauren, tak nie...

- To nie jest w porządku!

- Racja - zgodził się Faron. - Żałuję, że Monk był tu z nami tak krótko. Brakuje mi go. Opłakuję go. Ale mój żal mu nie pomoże.

- Jakże wygodna formułka! - parsknęła Lauren. - Daj spokój! Dość tego! Monk nie żyje, ponieważ ty i ja tu się pojawiliśmy i... Wystarczy! Wracaj do Kalifornii! Jazda! Wystarczy!


- Nie mogę - odparł Faron. - Już za późno.

Lauren jakby skurczyła się w sobie. Wraz z jej ostatnimi słowami wyczerpały się zasoby złości.

- Chyba masz rację. Jest za późno. O wiele za późno... Na wszystko...

Wróciła Sallie. Miała kamienną twarz, oczy szeroko otwarte. Napotkała wzrok Cole'a i dała mu znak, by wyszedł do holu, on jednak zwrócił się do siedzących przy stole:

- Bez względu na wszystko, proszę nikomu pod żadnym pozorem nie opowiadać tego, czego państwo tu się dowiedzieli i czego dowiecie się jeszcze o śmierci Monka. Powtarzam: nikomu! Ani współpracownikom, ani członkom rodziny, ani prasie.

- W Ameryce wciąż obowiązuje pierwsza poprawka do konstytucji - odezwał się Leibowitz.

- Wolność słowa się kończy, gdy nasze słowa czynią świadomą i nieuzasadnioną krzywdę i gdy ich motywacją jest chęć wyrządzenia zła - odparł Cole. - Prawo każe za takie nadużycie wolności słowa.

- W zatłoczonym teatrze wolno krzyknąć „Pali się!", jeśli się pali - odbił piłeczkę Leibowitz.

Sallie czekała oparta o drzwi. Miała zamknięte oczy.

- To nie jest teatr. To jest dochodzenie w sprawie popełnionego morderstwa. I jest też prowadzone dochodzenie federalne, panie mecenasie! Jestem przekonany, że bardzo dużo pan wie o utrudnianiu śledztwa.

- Nie życzę panu spotkania ze mną na sali sądowej - warknął Leibowitz.

- Nigdy nie lubiłem łatwych zwycięstw. - Po tych słowach podszedł do Sallie i pochylił się, by wysłuchać jej szeptu.

- Kurt Vance zarżnął w Chicago kobietę.


52

Żółta taśma oplątywała salę komputerów, w której zginął Monk. Między biurkami kręcili się detektywi i technicy wydziału kryminalistyki, zdejmując odciski palców i fotografując. Zasłony były zaciągnięte. Piętro wyżej, na stole konferencyjnym leżały notesy Nicka i Cole'a. Sallie obsługiwała magnetofon.

Pierwszy zjawił się mecenas Jon Leibowitz. Zapis w notesach stwierdzał, że przesłuchanie rozpoczęło się o dwudziestej pierwszej czterdzieści siedem, w środę, siódmego lutego.

- Powinienem panu podziękować - zaczął Leibowitz, zwracając się do Cole'a. - Faron powinien także podziękować. Dzięki panu skazane są na niepowodzenie wszelkie próby Departamentu Sprawiedliwości pociągnięcia nas do odpowiedzialności za naruszenie ustaw antymonopolowych.

- Jak pan doszedł do takiego wniosku? - spytał Cole.

- W pewnym sensie stał się pan moim wspólnikiem. Jako agent FBI, będącego agendą Departamentu Sprawiedliwości, znalazł się pan u mojego boku w czasie gdy jako doradca prawny Farona i jego korporacji wykonywałem czynności związane z pełnieniem
tej funkcji i prowadziłem rozmowy chronione przepisami o poufności rozmów klienta z jego doradcą prawnym. Pańska obecność przy tych rozmowach, i to obecność pod fałszywą tożsamością, jest pogwałceniem owych przepisów i w tak oczywisty sposób naruszeniem moich praw oraz praw mojego klienta, że każdy sąd umorzy sprawę wytoczoną przez sąd federalny.

Leibowitz szeroko się uśmiechnął, a potem dodał:

- Nie mogło wyjść lepiej, nawet gdybym sam wszystko zaplanował. Kiedy pańscy przełożeni zdadzą sobie sprawę, jak narozrabiali, umkną do pierwszej lepszej dziury.

Na taśmie magnetofonowej, rejestrującej rozmowę, czasomierz wyliczył jedenastosekundową ciszę.

- Jesteśmy tu w sprawie popełnionego morderstwa - odezwał się wreszcie Nick.

- Jestem niewinny - obwieścił Leibowitz. - A jeśli zdaniem panów jestem podejrzany o popełnienie przestępstwa, to mam prawo do tego, aby przy przesłuchaniu obecny był mój adwokat.


- Jakie moglibyśmy mieć podstawy do uważania pana za podejrzanego? - spytał Nick.

- Niech pan mnie nie rozśmiesza podstępnymi i, według pana; chytrymi pytaniami.

- Jaki mógł być, według pan, przebieg wypadków?

- Nie będę spekulował - odparł Leibowitz.

Cole poszedł na całego:

- W ciągu ostatniego roku wybrał pan dziewięćdziesiąt cztery tysiące dolarów z funduszu Ruchu Farona. Pieniądze te nie zostały rozli...

- Nasze informacje finansowe są poufne.

- Możemy uzyskać nakaz sądowy ich ujawnienia - przypomniał Nick.

- W oparciu o nielegalnie zdobyte informacje? Niech mnie pan nie rozśmiesza.

- Zapomnijmy, kto co musiałby udowodnić przed sądem - wtrącił Cole. - Podczas kiedy pan ubierałby się w szaty ofiary, prasa mogłaby otrzymać informacje o nieetycznych posunięciach pewnego...

- Niech pan mnie nie straszy prasą. Zjadałem na śniadanie reporterów, kiedy pan jeszcze się uczył, jak ładować broń.

- A więc wszyscy jesteśmy gotowi do walki - odparł Cole.

Do rozmowy włączyła się Sallie:

- Monk mi wyjawił, że czegoś nie ma tam, gdzie powinno być. To dość enigmatyczne, ale może chodziło mu o pieniądze Ruchu. Nie mówimy o drobnej sumie, jaka dziś zginęła z szafy, ale o poważnej kwocie dziewięćdziesięciu czterech tysięcy. Pan te pieniądze zabrał.

Nick wyliczył:

- Mamy motyw, środki i okazję. Pańskie alibi, jeśli idzie o brak okazji, cuchnie. Sam w domu oglądał pan nagrania dzienników telewizyjnych! Jeśli idzie o środki. Miał pan je, by dostać się do budynku. A nóż do otwierania kopert był na miejscu. Monk na tyle panu ufał, że mógł pan go zajść od tyłu. Pieniądze są częstą motywacją morderstwa.

- Możecie mi zadawać pytania, ale nie możecie mnie zmusić do udzielania odpowiedzi - odparł Leibowitz. - Uważam za bezcelowe kontynuowanie tej rozmowy. Ale pozwolicie państwo, że nim sobie pójdę, wyjaśnię wam sprawę pieniędzy, choć informacja w tej sprawie wydaje mi się być zdobyta przez was nielegalnie. Tak, pobrałem dziewięćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Pieniądze te poszły na przeprowadzenie pogłębionych analiz politycznych wielu okręgów wyborczych, zwłaszcza w stanie New Jersey, gdzie zbliża się termin rozpoczęcia kampanii wyborczej o fotel gubernatora. Poza tym zwalnia się pewna liczba mandatów w legislaturze stanu New Jersey, a także parę foteli senackich... Byłem bardzo zadowolony z reakcji na moje wstępne sugestie złożone konkretnym środowiskom, by powołać i finansować komitet wyborczy w celu znalezienia odpowiedniego kandydata o nowym, reformatorskim obliczu...

- Kogo? - spytał Cole. - Farona?

- W chwili obecnej Faron świadomie zdystansował się od tej...

- Mówiąc po ludzku, Faron nie wie o pańskiej akcji - powiedział Cole.

- Faron doskonale wie, co mi zlecił, i ma do mnie zaufanie!

- Tworzy pan machinę polityczną, a Faron może nie kandydować? - zdziwił się Cole.

- Jego idee napędzają machinę, ale...

- I jego pieniądze ją budują, po to, żeby pan mógł ją przejąć?

Leibowitz wzruszył ramionami.

- Honorowy człowiek nigdy nie zlekceważy potrzeb społeczeństwa.

- Faron nie będzie kandydował w New Jersey - oświadczyła Sallie. - Gdyby wybrał drogę kariery politycznej, to zacząłby od prezydentury Stanów Zjednoczonych, a nie od New Jersey.

- Moim zdaniem idzie się stopień po stopniu, a nie wskakuje od razu na piętro - stwierdził Leibowitz.

- A pan? - upierał się Cole.

- Częścią moich obowiązków jest pomaganie Faronowi w przeanalizowaniu wszystkich opcji.

- Ale opcję New Jersey stworzył pan dla siebie.

- Faron zrozumie, że pozwalając komitetowi na wysunięcie mojej kandydatury zwiększy swoje własne wpływy polityczne. Dostrzeże w tym okazję, której nie wolno zignorować.

- A jeśli się nie zgodzi? - spytała Sallie. - Albo powie, że sam chce kandydować?

- Jego decyzja. I komitetu. I wyborców stanu New Jersey. Oddawna oficjalnie rezyduję w New Jersey, natomiast Faron...

- Dawno nie widziałem równie oślizgłego gościa - stwierdził Nick.

- I właśnie się stąd wyślizguję. Do widzenia państwu!

Gdy zamknęły się drzwi za doradcą prawnym i Sallie wyłączyła magnetofon, Nick powiedział:

- Nie widzę go jako kandydata na krzesło elektryczne. Teoretycznie, mimo że to takie chuchro, mógł wpakować Monkowi nóż w szyję i nawet dopchnąć go do mózgu, ale Leibowitz to człowiek od naciskania guzików, pociągania za sznurki, a nie mordowania.

- Mamy już w terenie jednego zdalnie kierowanego mordercę. Dlaczego Leibowitz nie miałby jednocześnie pociągać za dwa sznurki i mieć na podorędziu pomocnika? - podsunęła Sallie.


- Wszystko możliwe - odparł Nick. - Ale nawet jeśli Leibowitz miał powód, by zabić Monka, to w jakim celu miałby spuszczać ze smyczy drugiego mordercę, żeby zamordował Farona? Sallie ma rację, Faron nie będzie kandydował w New Jersey. Dlaczego nasz Jon miałby zabijać człowieka, którego poparcie zapewnia mu pewne zwycięstwo w wyborach?

- Martwy mentor nie może okrzyknąć cię zdrajcą - odpowiedział Cole. - Kto następcy do tablicy?

Magnetofon ponownie został włączony o dwudziestej drugiej czternaście.

- Jeff Wood powiedział: - Widzę, że w waszym wypadku mamy do czynienia nie tylko ze zwykłą infiltracją, ale z pełnym przeniknięciem w struktury Ruchu... Nasza ochrona nie zdała egzaminu...

- Za ochronę odpowiadał Monk? - spytał Nick.

- Monk był wspaniałym taktykiem i organizatorem. Drobiazgowym i o niespożytej energii. Tak w każdym razie sądziłem. Okazuje się, że zbytnio wierzył ludziom.

- Pan tego problemu nie ma, jak sądzę - zauważył Nick.

Wood nie odpowiedział.

- A więc jak to jest z tą ochroną? - ponowił pytanie Nick.

- Ja jestem odpowiedzialny za strategiczną koordynację ochrony i innych zabezpieczeń.

- To czyni pana niemal generałem - zauważył Cole.

- Jednej rzeczy nie rozumiem, generale - odezwał się Nick. - Dlaczego nie jest pan poruszony śmiercią swego przyjaciela i świetnego taktyka, zamordowanego w samym sercu pańskiego strategicznego obszaru?

- Każda wojna wymaga ofiar - odparł Wood. - Widziałem śmierć częściej, niż możecie, to sobie wyobrazić. Dotykałem jej, ocierała się o mnie. Nauczyłem się akceptować ją jako rzecz nieuchronną. Będzie mi brakowało Monka. Zachowam go na zawsze w pamięci, ale on nie jest ani pierwszy, ani ostatni.

- Bardzo trzeźwy pogląd - skomentował Cole.

- Taka jest rzeczywistość.

- Rzeczywistością równie prawdziwą jest to, że schował pan dwieście tysięcy dolarów do własnej kieszeni. Schował, zagarnął, jak pan woli - powiedział Nick. - Zbudował pan sobie prywatną armię, dla której otrzymał pan kontrakt. Lukratywny kontrakt ochrony przedsięwzięcia Farona w Chicago.

- Oczywiście, że tak zrobiłem.

- Co by powiedział na to Monk? - spytał Nick.


- Monk o wszystkim wiedział.

- Jaka szkoda, że nie możemy go o to zapytać. A czy Faron wie, co pan zrobił z jego pieniędzmi?

- To nie były jego pieniądze. Należały do Ruchu.

- A na co zostały wydane? - spytał Cole.

- Przecież pan wie. Stworzyłem elitarną grupę bezpieczeństwa terenowego. Jednostkę, która stanowi trzon i awangardę naszej organizacji.

- Brygada goryli - odezwała się Sallie.

- Bezrozumne goryle byłyby mi... nam zupełnie bezużyteczne. Najlepszą strategią jest gotowość przy, zachowaniu pozorów obojętności. Czasami można przeciągnąć wroga na swoją stronę bez potrzeby walki. Można też pokonać przeciwnika, który nawet nie
zdaje sobie sprawy, że uczestniczył w batalii.

- Mein General dużo pan mówi o wrogach i przeciwnikach - stwierdził Nick.

- Ja pana nie ośmieszam. Pan usiłuje mnie ośmieszyć. Każdy, kto to robi, może oberwać rykoszetem.

- Ryzyko zawodowe.

- A jakich to wrogów ma pan na myśli? - spytał Cole.

- Tych samych, przeciwko którym walczę od sześćdziesiątego siódmego roku. Apatię. Wyzyskiwaczy. Manipulatorów. Zdrajców.

- To są pańscy wrogowie czy Farona?

- Faron jest najlepszym przywódcą. Usiłuje zmienić to, co musi być zmienione. Ma najuczciwszą, najbardziej wyrazistą wizję.

- Dlaczego cokolwiek musi być zmieniane? - spytała Sallie.

- Byłem świadkiem śmierci zbyt wielu ludzi, którzy powinni dalej żyć - odparł Wood. - Widziałem zbyt wielu ludzi zdradzonych, oszukanych i wyprowadzonych na manowce, tak że stali się wrogami samych siebie.

- Wróćmy do pieniędzy - zaproponował Nick. - Jak to jest z tą pańską armią?

- Pieniądze i armia, jak ją pan nazywa, służą sprawie.

- Czyjej? Farona... czy pańskiej? - zapytał Cole.

- Między jednym a drugim nie ma najmniejszej różnicy.

- Być może. Ale przy okazji pan się bogaci.

- Zamaskowanie mojej jednostki wzmacnia ją, zabezpiecza przed kompromisami. Siła jednostki chroni nasz Ruch. Zyski z kontraktu są reinwestowane, co z kolei czyni jednostkę jeszcze sprawniejszą.

- Czy usiłował pan zakupić broń maszynową dla swojej elitarnej jednostki? - zapytał Cole.

- Nie zajmuję się zaopatrzeniem. A gdybym się nawet zajmował, to po co miałbym kupować broń maszynową? Jej posiadanie jest nielegalne. A poza tym, agencie Cole, dochodzenia w sprawie zakupu broni są w gestii Biura ds. Alkoholu Tytoniu i Broni Palnej,
a nie FBI.

- W mojej gestii jest dochodzenie dotyczące morderstwa. Kto, pana zdaniem, zabił Monka?

- Gdybym wiedział, nie byłoby już problemu.

Gdy Wood wyszedł, Nick mruknął:

- Co za uroczy, ciepły facet. - Sallie pokręciła głową. - Kiedy go słucham... Czy i do was docierały echa Eigera, Slawsona i innych milusińskich z AA?

- Wood jest purystą, a nie rasistą - wypowiedział swą opinię Cole.

- Wood to po prostu fanatyk - zgodziła się Sallie.

- Innymi słowy człowiek lubiący zawsze i wszędzie stawiać opór - uzupełnił Nick. Spojrzał na Cole'a: - Wierzysz mu?

- Każdemu jego słowu.

- Ja też - przyznał Nick. - Czy sądzisz, że gdyby Wood uznał, że Faron schodzi choć odrobinę z właściwego kursu, to podjąłby działania mające na celu wyeliminowanie Farona spośród żywych, i sam przejąłby ster?

- Bez chwili wahania.

Lauren świdrowała wzrokiem przedstawicieli prawa. Drżał jej podbródek, głos się załamywał, zbielałe dłonie zaciskała w pięści. Wbiła spojrzenie w Daltona i zjadliwie spytała:

- Jakimi nowymi kłamstwami zaczniesz mnie teraz karmić?

- Lauren...

- Pani Kavenagh dla pana, agencie Cole!

- Bardzo mi przykro, że musiałem ukrywać przed tobą prawdę... - odparł.

- Takim, jak wy, jest zawsze przykro po fakcie. No i co? Dowiedzieliście się tego, czego chcieliście?

- My tylko pragniemy poznać prawdę - wtrącił Nick.

- I pani też tylko tego chce, agentko Pickett?

Sallie nie odpowiedziała.

- Nie jest to miłe dla nikogo z nas - usiłował załagodzić sytuację Nick. - Ale musimy przez to przejść i jeśli zależy pani na wykryciu mordercy Monka...

- Monka zabił Faron - odparła Lauren.

- Co takiego? - wyrwało się Sallie.

- Bo tak się zawsze dzieje: idziesz za kimś, kto cię prowadzi w rejony, o których istnieniu nawet się nie marzyło a potem dostaje się w łeb...


- Mówi pani o Monku i Faronie? - spytał Nick.

- Tak, oczywiście. Monk ślepo wierzył Faronowi. Faron nas doprowadził, dokąd doprowadził... Pojawiliście się wy i teraz Monk nie żyje.

- Pani zdaniem Faron dźgnął Monka tym nożem? - spytał Nick.

- Nie - szepnęła. - Są skuteczniejsze metody zabijania.

- Jeśli jest pani tak wściekła na Farona, obciąża go winą, to dlaczego...? - zaczęła Sallie.

- Pani niech mi powie, dlaczego - warknęła Lauren. - Pani magnetofon jest głodny, potrzebuje imion, nazwisk... Kto zabił, dlaczego zabił...

- Pani nie domyśla się, kto i dlaczego? - spytał oficjalnie Cole.

- Ja nic nie wiem oprócz tego, że pojawię się tu jutro rano. Ale co będę robiła, nie wiem. I będę przychodziła do czasu... Och, Monk! - Otarła łzy.

- Gdzie pani była dziś wieczorem? - spytał Nick.

- W tym samym miejscu, gdzie wczoraj, przedwczoraj i gdzie będę jutro. - Mówiła suchym głosem. - W domu. Sama. Bez świadków...

Za kilka minut się załamie, pomyślał Nick.

- Pani Kavenagh, przed jedenastoma miesiącami wybrała pani jedenaście tysięcy pięćset dolarów z operacyjnego funduszu Ruchu. Nie zostawiła pani pokwitowania ani wyjaśnienia, na co te pieniądze miały być przeznaczone.

Lauren gwałtownie zamrugała.

- Najpierw pięćset dolarów, a po paru tygodniach jedenaście tysięcy - uściślił Nick.

- Co z was za ludzie! - powiedziała cicho. Obecni bacznie się jej przyglądali. - We wszystkim musicie się grzebać.

- Musimy - odparł Nick.

- No tak. Wzięłam... Ile to było? Jedenaście tysięcy pięćset dolarów z pieniędzy ukochanego Ruchu Farona. - Pokręciła głową. - I zrobiłam to tak, żeby nikt się nigdy nie dowiedział. Głupio, co? Dlaczego nie byłam na tyle sprytna, żeby przewidzieć, że trzech gliniarzy będzie polowało tu na mordercę? My wszyscy, Faron, Jon, Monk, Jeff i ja, byliśmy ubezpieczeni. Ubezpieczenia chorobowe. W komputerze są wszystkie dane. Prawie wszyscy, którzy tu pracują to hakerzy. Byłam tak długo z Faronem, że moje osobiste rachunki mogą być sprawdzone. Jeśli występuję o zwrot za leczenie albo chcę coś pobrać z moich oszczędności... to haker; może to łatwo wydłubać... Nie chciałam tego. Nie chciałam, żeby ktokolwiek wiedział o wszystkich moich osobistych sprawach… A teraz muszę wam o nich mówić. I to do protokołu, prawda? Co za ironia losu, że najpewniejszym sposobem utracenia sfery prywatności jest walczenie o nią...

Wyciągnęła bluzkę ze spódnicy, rozpięła trzy dolne guziki. Cole, Nick i Sallie patrzyli zaskoczeni i zawstydzeni.

- Miałam histerektomię. Napatrzyliście się? - Podciągnęła bluzkę, ściągnęła nieco w dół spódnicę.

Dziesięciocentymetrowej długości półkolista biała blizna poniżej pępka nie budziła najmniejszej wątptiwości.

- Powiedziano mi, że z czasem blizna zniknie. Chyba na szczęście dla mnie nie zniknęła. - Zapinając bluzkę i chowając ją w spódnicy, Lauren patrzyła martwo w przestrzeń. Potem wstała i wyszła.

Magnetofon odnotował minutę ciszy, po której rozległ się głos Nicka:

- Przesłuchania zakończone o godzinie dwudziestej trzeciej zero dziewięć.


53

Nick Sherman wpatrywał się w pełne brązowych plam łóżko w pokoju chicagowskiego hotelu. Kilkanaście metrów za brudnymi szybami okien z klekotem przelatywała żelaznym wiaduktem kolejka. Był szary czwartkowy poranek. Za Nickiem, pod ścianą, stało trzech członków brygady antyterrorystycznej miejscowej policji. Stojący przy Nicku detektyw wydziału zabójstw szepnął:

- Jezu, co za rzeź.

- Tak, widziałem fotografie - odparł Nick.

Potężnej budowy niewiasta, grzebiąca w hotelowej recepcji, miała na sobie czarną bawełnianą koszulkę naciągniętą na kuloodporną kamizelkę. Prawie na kręgosłupie zwisał jej z pasa pistolet kalibru 9 mm w kaburze, na kieszeni przypięta na guziku huśtała
się policyjna odznaka. Pod sufitem zbierał się dym z jej papierosa, którego trzymała między zębami. Bardziej niż skromnie ubrany mężczyzna, siedzący na sofie pod ścianą, był mistrzem Chicago w karate. Tabliczka zawieszona na windzie oznajmiała: WINDA W REPERACJI. Na każdym piętrze u szczytu schodów stali policjanci. Wokół hotelu ustawieni byli policyjni snajperzy.

W pokoju, w którym dokonano morderstwa, policyjny detektyw powiedział do Nicka:

- Recepcjonista pamięta tylko, że facet był biały. Kiedy wróci, jest nasz.

- A jeśli nie wróci? Jeśli zostawia się coś takiego jak to... - wskazał głową na łóżko - to się od tego ucieka, gdzie pieprz rośnie.

- Zostawił dwie koszule, spodnie, tabletki na przeziębienie, trzysta siedemdziesiąt pięć dolarów i kluczyki od samochodu. Trupa owinął w prześcieradło. Podręcznikowy zboczeniec. Faks, który otrzymaliśmy z waszego wydziału mówi, że morderca należy do
kategorii tych, którzy lubują się w swojej robocie. Moim zdaniem on wróci.

- Coś mi tu nie pasuje - mruknął Nick.

- Z mojego miejsca wszystko pasuje - zaprotestował miejscowy policjant.

- Jak pan się dowiedział, że popełniono tu morderstwo? - spytał Nick.


- Anonimowy telefon. Dzwoniła kobieta mówiąc, że słyszała dobiegające z tego pokoju krzyki. Pomyśleliśmy, że głośno protestowała jakaś prostytutka, której nie wychodził interes. Nie śpieszyliśmy się, ale...

- Ale kiedy wreszcie zareagowaliście, znaleźliście nie tylko prostytutkę z podciętym gardłem, przykutą do łóżka, lecz i to. - Nick wskazał na kółko wyrysowane kredą na pożółkłej tapecie przy łóżku. Krąg obwodził cztery krwiste odciski palców z wyraźnymi
liniami papilarnymi.

- Tak, właśnie. Sfotografowaliśmy je i wysłaliśmy do FBI, mając nadzieję na szybką identyfikację, ale nie tak szybką. Zaskoczyła nas niemal natychmiastowa odpowiedź.

- Jesteście pewni, że Kurt Vance nie zauważył waszej obecności i nie dał nogi?

- Tego nie jesteśmy pewni, ale nie jesteśmy też amatorami. Pierwsi mundurowi, którzy tu się zjawili, od razu pomyśleli, że to jakiś zboczeniec. Kazali recepcjoniście dokładnie go opisać, choć niewiele się dowiedzieli. Na rogach ulic, na lewo i na prawo od
wejścia do hotelu zostawili policjantów po cywilnemu. Ci nie zauważyli nikogo idącego w stronę hotelu, kto odpowiadałby rysopisowi...

- Którego praktycznie nikt nie miał. Mówił pan, że wasza obyczajówka ma z nią wideo?

- Tak, mamy. „Sherry na spacerze". Wyszukam je dla pana.

Nick wpatrywał się w splamione prześcieradło. Krew przesiąkła przez materac. Plamy krwi na podłodze. Oczami wyobraźni widział nagie ciało z licznymi krwawiącymi ranami i poderżniętym gardłem. Zrobiło mu się niedobrze. Odwrócił głowę. Wzrok jego padł
na zakreślone kredą kółko, obejmujące cztery odciski palców na tapecie.

Obrócił się gwałtownie do chicagowskiego detektywa.

- Zwłoki zabraliście, ale wszystko inne...?

- Zostawiliśmy tak, jak było. Zostawiliśmy nawet jej pustą torebkę na stole.

- A to? - Nick wskazał krwawy odcisk palca na stole. - Pobraliście do analizy?

- Nie było sensu. Po co niszczyć doskonały materiał dowodowy i bardzo wyraźny odcisk, by dać chłopakom tylko próbkę, skoro całe łóżko było przesiąknięte krwią, a jej ciało...

Nick nie słuchał do końca. Paroma susami dopadł łazienki i przebiegł oczami poplamiony sedes, brudną wannę, porcelanową umywalkę z szarymi smugami na przodzie, ale z czystą białą miską i wypucowanymi kranami.


- Co sekcja zwłok wykazała jako powód zgonu? - wykrzyknął do detektywa.

- Jest pan równie stuknięty jak ten facet - odparł detektyw, gdy Nick wyszedł z łazienki. - Ofiara pocięta na sześćdziesiąt cztery sposoby, a pan martwi się o wyniki sekcji zwłok?

- Rozumiem, że jej nie zrobiono.

- Priorytetem jest ustalenie, kto zabił, a nie co ją zabiło...

Nick wskazał na krwawy odcisk palca. - to nie jest jej krew, ale jego.

- Co?

- Gdyby krajał ją na żywo, krew trysnęłaby z tętnicy. Musiał przecież na jakąś natrafić. Krew trysnęłaby dokoła. A na ścianach nie ma jej ani śladu. Moim zdaniem najpierw ją udusił i zaczął ciąć dopiero wtedy, gdy jej serce przestało pompować krew.

Chicagowski policjant szeroko otworzył usta.

- Kurt to przezorny i ostrożny chłopiec - mówił dalej Nick. - Nie chciałby mieć na sobie krwi prostytutki. Przeciął sobie palec nad umywalką i zostawił nam ślad. Zalepił plastrem nacięcie skóry. Zorganizował nam makabryczne widowisko i w widocznym miejscu zostawił swój odcisk palca. Był pewny, że zostanie on zauważony przez inteligentnych detektywów i sprawdzony.

- Ale w jakim celu?

- Abyśmy rzucili wszystko i przygalopowali tu z całą naszą kawalerią - wyjaśnił Nick.


54

Niedziela, w pół do ósmej wieczorem, pół godziny przed spetaklem telewizyjnym. Dwa samochody zaparkowały przed budynkiem z czarnego szkła w pobliżu waszyngtońskiego śródmieścia. Pasażerowie wysiedli w milczeniu. Cole poszedł przodem i otworzył pozostałym drzwi do świata telewizji. Lauren weszła pierwsza.

Od chwili przesłuchania nie odezwała się do niego ani słowem. Nie rozmawiała z nikim podczas kremacji w piątek. Ani słowem nie zwróciła się do Farona, który wygłaszał słowo pożegnalne, mówił w nim o miłości, lojalności i radości, jaką dawało towarzystwo Monka. Faron miał na tyle przyzwoitości, by ani razu nie użyć formy „ja".

Artykuły prasowe koncentrowały się na drodze życiowej Monka - jego przejściu ze stadionu sportowego na arenę polityki. Anonimowe źródło informacji, cytowane przez „Washington Post", łączyło zamordowanie Mońka z podejrzanym sprawcą pięciu włamań i jednego zabójstwa w okolicach Wzgórza Kapitolińskiego. Jedna ze stacji telewizyjnych donosiła, że policja pokazuje fotografię podejrzanego. Nikt na szczęście nie wiedział, że ów „podejrzany" od dwóch tygodni siedzi w areszcie, gdzie wyśpiewuje policji o swych kumplach od włamań.

Za Lauren do czarnego budynku wszedł Faron w asyście Wooda po lewej i Nguyena po prawej, którzy raz jeszcze omietli wzrokiem opustoszałą ulicę. O obecności agentów FBI, działających incognito w sztabie Farona, poinformowani zostali tylko nieliczni członkowie wielkiej ekipy ochroniarskiej. Dodatkowo im wyjaśniono, że łączy się to z dochodzeniem w sprawie finansowego oszustwa, którego ofiarą padł Faron.

Za trzy dni Walentynki, uzmysłowił sobie Cole.

Mecenas Jon Leibowitz wszedł za swoim klientem i rozejrzał się po holu budynku, w którym powstawał program telewizyjny, uznawany przez czterdzieści jeden milionów Amerykanów za godny zaufania. Leibowitz miał w kieszeni listy i faksy zawierające
wszystkie uzgodnienia co do prowadzenia i przebiegu programu. Alibi Leibowitza na wieczór, kiedy zamordowano Monka, było niesprawdzalne. Podobnie alibi Lauren i Wooda. Na polecenie Cole'a cała trójka znajdowała się pod dyskretną obserwacją policji.

W czasie telefonicznej konferencji z Nickiem w sobotę wieczorem Sallie i Cole poznali szczegóły wydarzeń w Chicago. Nick westchnąwszy powiedział:

- Od samego początku wiedzieliśmy, że znalezienie zdrajcy w łonie organizacji Farona będzie trudniejsze niż ustalenie osoby mordercy.

- Czy ktoś siedzi na ogonie Vance'a, czy też Vance całkowicie nam się wymknął? - spytała Sallie. - Twoim zdaniem to, co zrobił w Chicago, było wyłącznie na nasz użytek? W celu odwrócenia uwagi?

- Ten, kto go zwerbował, spuścił psa ze smyczy - wyraził swoją opinię Cole. - Wcale nie jestem pewien, czy jest z nim nadal w kontakcie. Może już nie musi.

- Nici łączą Kurta Vance'a z Chrisem Harvie i Brianem Lusterem. Wiemy też o nici łączącej obie ofiary z osobą, która zleciła zamordowanie Farona - powiedział Nick.

- Ale niestety żadna nić nie łączy ich z nikim, kto pracuje dla Farona. Ani z AA czy z Yakuzą, ani z konkurencją w biznesie, z kimkolwiek... - dodał Cole.

- Chciałbyś więc posłuchać, o czym rozmawiają i z kim rozmawiają przez telefon sztabowcy Farona.

- Nawet nielegalnie. Nie miałbym najmniejszych wyrzutów sumienia.

- Dlaczego nikogo nie zapytałeś o siedemdziesiąt cztery tysiące dolarów, które zginęły z szafy? - zapytała Sallie.

- Nikt o tym nie wspomniał - odpowiedział Cole. - Nie sądzisz, że chociaż jedno z nich powinno było to zauważyć i o tym powiedzieć?

- Monk zauważył i myślał, że ma do czynienia ze zwykłym złodziejem - kontynuowała temat Sallie. - I popełnił okropny błąd, pozwalając niewłaściwej osobie stanąć za plecami.

Tego niedzielnego wieczoru wszyscy znaleźli się, więc w telewizyjnej świątyni. Wszyscy, z wyjątkiem Nicka, który był w drodze z Chicago, gdzie najeżona lufami pułapka nadal oczekiwała na powrót Vance'a do nędznego hotelu i gdzie grupa agentów FBI
przesłuchiwała personel lotnisk, pracowników na dworcu kolejowym i kasjerów stacji autobusowych. Sprawdzała też tożsamość setek tysięcy pasażerów, którzy odlecieli z któregoś z dwóch chicagowskich dworców lotniczych od środy po południu. Telefon
z czwartego piętra budynku Departamentu Sprawiedliwości upomniał Cole'a, że wydaje miliony dolarów, a w efekcie ma tylko jeszcze jedną ofiarę morderstwa.


- Czym się przejmujecie? - odparł Cole. - Wasze tyłki są nadal bezpieczne.

Na stronie internetowej Farona pojawiła się krótka wiadomość mająca związek z morderstwem w chicagowskim hotelu: Czy przygotowałeś się na śmierć? M.

- Proszę nie odpowiadać - polecił Cole Faronowi. - Może to go skłoni do ponownego skomunikowania się. Kto wie, czy nam to nie pomoże.

W czasie telefonicznej konferencji Nick to skomentował:

- Jego nie obchodzi, czy mu ktoś odpowie i co odpowie.

Zbliżała się godzina programu. Wsiedli do windy i pojechali na drugie piętro. Kabina uniosła ich błyskawicznie, wkrótce brzęknął dzwonek i wylądowali na telewizyjnej ziemi.

- Rety! - powitała ich hostessa w holu. - Ilu was jest? Winda po windzie: pomocnicy, doradcy, asystenci pana Searsa. Zielony Pokój pęka w szwach.

- Moja koleżanka dołączy do pozostałych, a ja się porozglądam - powiedział Cole.

- Już nas tu wszystkich sto razy sprawdzili - poinformowała go hostessa.

Cole uśmiechnął się.

- Chcę tylko zobaczyć, jak od środka wygląda fabryka amerykańskiej rzeczywistości. - Obszedł umundurowaną panienkę z przylepionym uśmiechem oraz z listą zaproszonych gości i skierował kroki ku korytarzowi o białych ścianach, i przytulonych do siebie drzwiach, za którymi znajdowały się indywidualne kojce do pracy. Korytarz wychodził na ogromną halę, zasnutą przewodami i kablami, zastawioną reflektorami, monitorami i kamerami wycelowanymi na studyjną dekorację, gdzie samotny fotel stawiał czoło czterem innym fotelom ustawionym naprzeciwko w półkole. Mężczyźni i kobiety ze słuchawkami i scenopisami latali w tej gęstwinie jak oparzeni.

Wreszcie, gdy kamery zaczęły przekazywać obraz, na scenie w fotelu siedział Faron Sears, a naprzeciwko niego cztery telewizyjne sławy dziennikarskie.

- Dobry wieczór! - przywitał wycelowaną w niego kamerę najstarszy z czwórki. - Jestem Jim Carrol i witam was w „Jednej Godzinie". Dziś nasz program jest emitowany na żywo. Będziemy usiłowali znaleźć odpowiedź na pytanie, które intryguje każdego
Amerykanina: kim jest Faron Sears? Będziemy zadawali Faronowi Searsowi pytania, które was z pewnością interesują i na które chcielibyście otrzymać odpowiedź. Szykujemy też kilka własnych niespodzianek...

Nabrała siły oprawa muzyczna, na monitorach pokazały się reklamy dla widowni całego kraju. Cole widział poza planem Sallie, Lauren, Wooda i Leibowitza. Dwaj ostatni wydawali się nieco speszeni zapowiedzią „kilku własnych niespodzianek". Pod sufitem
wokół studia biegła kładka dla elektryków i dźwiękowców. Prowadziła na nią żelazna drabina. Cole wszedł po niej.

Reklamy się skończyły. Powróciła dźwiękowa oprawa audycji, stanowiąca zapowiedź rozpoczęcia „zapasów" z gościem honorowym. Jim Carrol przedstawił Farona i zaproponował „nieco historii". Na monitorach pokazały się zdjęcia z dzieciństwa i lat młodzieńczych Farona, komentowane przez Carrola. Z kładki Cole widział na monitorach przeszłość, a pod sobą Carrola wsłuchanego we własny nagrany głos i przygładzającego sobie włosy.

Gdy zdjęcia się skończyły i kamery powróciły na plan, Carrol zapytał:

- A więc kim pan jest, Faronie Sears?

- Dzięki panu kimś ważnym. Właśnie tego pan dowiódł.

- Niezbyt dobrze to rozumiem.

- W Ameryce pojawienie się na ekranie telewizyjnym oznacza sukces. - Faron uśmiechnął się. - To coś więcej niż sława. W każdym razie więcej niż zwykła sława. To nobilitacja. Na ekranie zaczyna się życie bezcielesne i bezgrawitacyjne. Jeśli ktoś jest wart pokazywania w telewizji, to znaczy że jest dużo wart.

- Większość naszych telewidzów może pomyśleć, że to, co pan powiedział, jest raczej płytkie i powierzchowne.

- Większość waszych telewidzów zrozumie. I zgodzi się ze mną. Mam również nadzieję, że widownia dostrzeże, iż droga do wirtualnej rzeczywistości poprzez oka waszych kamer jest w większym stopniu groźną ułudą niż rzeczywistością.

- Czy chce pan przez to powiedzieć, że telewizja jako taka jest niebezpieczna? Taka opinia pada z ust człowieka, który jest właścicielem kablowej sieci telewizyjnej i imperium produkującego programy komputerowe?

- Dzisiejsze programy telewizyjne wmuszają w odbiorców przekonanie, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, że to dobrze, gdy ludzie spędzają pasywnie czas przed ekranem, zamiast wędrować po świecie lub po zakamarkach własnego umysłu czy duszy. A ponieważ wszystko jest w tak znakomitym porządku, w porządku będzie także, jeśli wszyscy zaczną kupować jeszcze więcej produktów reklamowanych przez telewizję.

Cole zobaczył na kładce mężczyznę z pudłem narzędzi w ręku. Mężczyzna ukląkł, otworzył pudło... przykleił izolacją luźny kabel.


Współprowadząca program dziennikarka o blond włosach mówiła:

- ...pogarda dla polityków i polityki, a podobno zamierza pan ubiegać się o stanowisko z wyboru i regularnie kontaktuje się z Kongresem i w Białym Domem.

Faron milczał.

- Myślałam, że pan zgodził się odpowiedzieć na wszystkie pytania - powiedziała.

- Nie zadała pani pytania.

- Wobec tego zadaję: co pan powie ogólnie o polityce?

- Polityka służy do załatwiania spraw. Czasami są to negocjacje o wywóz śmieci, czasami jest to problem wyboru właściwego krawata przed przystąpieniem do odczytywania wiadomości dziennika wieczornego. Trzeba mieć właściwy krawat, by ludziom nie
przyszło do głowy zmienić kanał.

Reżyser dał znak Anthony'emu Drane'owi, dwukrotnemu laureatowi nagrody Emmy i legendarnemu pogromcy smoków, usiłujących ziać ogniem podczas podobnych programów. Ciemnowłosy Drane zwrócił się do wycelowanego weń oka kamery:

- Skoro zaczęliśmy mówić o polityce. Chcielibyśmy skupić się na chwilę na pańskim przedsięwzięciu w Chicago, na owym Planie Odrodzenia.

Na dany mu znak Carrol szybko powiedział:

- Nim zabierze głos pan Faron Sears, pokażemy państwu materiał filmowy, jaki na ten temat przygotowaliśmy.

Monitory wypełniły się obrazami, z głośników wypłynęły słowa. Lauren wstała i odeszła od swoich towarzyszy. Wybrała niewidzialną ścieżynę wokół planu i fotela, na którym siedział Faron, jakby jakaś niewidzialna siła prowadziła ją po orbicie wokół planety.
Cole szedł po kładce nad Lauren. Na planie odległym o rzut kamieniem od obu wędrowców Drane obwieszczał światu:

- ...kaznodzieja znany jako pastor Mike twierdzi, że wypłacił w ramach pańskiego chicagowskiego przedsięwzięcia setki tysięcy dolarów w łapówkach. Miastu, okręgowi, urzędnikom miejskim. Dopilnował nawet, by łapówki otrzymali przedstawiciele chicagowskiej mafii.

Na taśmie filmowej rosły Murzyn w garniturze i krawacie powtórzył oskarżenie Drane'a w bardziej kolokwialnej angielszczyźnie.

Lauren przeszła między lasem reflektorowych smug, spływających z kładki pod sufitem. Patrząc z góry Cole dostrzegł jej włosy i linię jej piersi.

- On nawet może mieć rację - powiedział Faron do kamery.

- W ogólnokrajowej sieci telewizyjnej przyznaje się pan do wręczenia łapówek?!


- Daliśmy Mike'owi ponad sto tysięcy dolarów. Przy każdych wyborach otrzymuje pieniądze od demokratów i republikanów. Dzięki nim ma skłaniać wyborców do głosowania, wypłacając im „zapomogi". Moim zdaniem większość pieniędzy zagarnia dla siebie. Daliśmy mu pieniądze, aby miał ich dość i przestał się wysługiwać.

- To wprost niewiarygodne! - wykrzyknął Drane.

- Ale legalne. Nakazaliśmy mu, by przestrzegał prawa. Taka właśnie intencja kryła się za naszą decyzją dania mu pieniędzy. Nie chcieliśmy, by łamał prawo i kupował głosy. Nasze polecenie wręczyliśmy mu na piśmie i nagraliśmy rozmowę z nim na taśmie, którą przekazaliśmy prasie.

- Całej prasie? - wrzasnął Drane. - My mamy wyłączność.

- Poza tym nasz prawnik wysłał kopie tej informacji do zarządu miejskiego, władz okręgu i komisji do spraw etyki przy administracji stanowej. Jeśli te organa się zgodzą, to przekażemy materiał także FBI. Przy odrobinie szczęścia nasze drobne ukąszenie pozwoli na zreformowanie metod działania biznesu i kręgów politycznych Chicago - zakończył Faron.

Lauren się zatrzymała. Zakryła dłońmi czoło. Patrząc z góry Cole pomyślał, że może płacze.

Carrol zwrócił się do kamery, jakby to był Faron:

- Skąd Ameryka ma wiedzieć, że wszystkie pańskie krucjaty nie są posunięciami taktycznymi, mającymi na celu powiększenie własnej fortuny?

- Wszystkie moje aktywa, cały mój osobisty majątek, są obecnie w stanie reorganizacji. W wyniku tej reorganizacji moje przedsiębiorstwa staną się spółkami pracowniczymi, kierowanymi przez pracowników. Dotyczy to także przedsięwzięcia chicagowskiego.

- Staną się? Kiedy? Jak długo potrwa reorganizacja? - spytał Carrol.

- Myślałem, że pan wie - odparł Faron.

Odezwał się czwarty z dziennikarzy w fotelach, Murzyn lat około czterdziestu:

- Krytycy mówią, że pańska prywatna policja przekształci reformowane getta w zbrojne obozy.

- Wszystkie getta są już zbrojnymi obozami - odparł Faron. - I właśnie to mam zamiar zmienić. Przekształcić siły samozniszczenia w siły ochrony przed zniszczeniem.

- Powinniśmy w tym miejscu przypomnieć - powiedział Carrol do kamery - że tu, w Waszyngtonie, przemoc nie ominęła pańskiej krucjaty. Podczas włamania do pańskich biur zamordowany został pański bliski współpracownik, Nasze kondolencje. I w związku z tym zdarzeniem: czy pana zdaniem jest pan potencjalnym celem jakiegoś spisku?


Wysoko na kładce Cole zamarł.

- Przez całe życie byłem czyimś celem. - Faron wzruszył ramionami.

Dziennikarka zapytała:

- I co pan w związku z tym robi?

Faron rozłożył ręce.

- Nic. Po prostu jestem, żyję, pracuję.

Reżyser dał znak. Oprawa muzyczna. Na monitorach ponownie ukazały się reklamy. Cole powrócił do żelaznej drabiny i zszedł na zaplecze. Zobaczyła go stojąca opodal Lauren.

- Nie pytaj mnie o kaznodzieję Mike'a, panie federalny agencie. To był mój pomysł, kiedy dowiedzieliśmy się, że telewizja go szuka. Ale nie pytaj mnie. Spytaj Leibowitza. On nadal tym się przejmuje...

- Chciałem tylko powiedzieć...

- Powracamy na antenę za dwie minuty! - krzyknął inspicjent. Cole wpatrywał się w Lauren: oczy przekrwione, włosy niedbale uczesane, jakby nie korzystała z lustra, wargi jej drżą.

Mógłbym sięgnąć i... Przestań!

- Bardzo mi przykro, Lauren, że musiałem kłamać, udawać kogoś, kim nie jestem. I z powodu Monka. I z powodu przesłuchania. Ale musieliśmy wiedzieć, co ty... Jest mi przykro z powodu twojej blizny...

- Z powodu cholernie wielu rzeczy powinno ci być przykro...

- Wiele w życiu widziałem...

Oprawa muzyczna.

- Cisza na planie!

Lauren obdarzyła Cole'a bladym uśmiechem. Odeszła.


55

Jestem niewidzialny, pomyślał Vance. Jakie to śmiesznie łatwe.

Z Chicago pojechał samochodem do Detroit, gdzie na lotnisku zostawił wóz na długoterminowym parkingu. Był poniedziałek. Wczesnym popołudniem poleciał do Lexington w stanie Kentucky. Na lotnisku w Lexington zauważył większą niż zwykle liczbę policjantów mundurowych, a także po cywilnemu, kręcących się w rejonach, gdzie pasażerowie czekają na wywołanie swoich lotów… W głównej hali kręcił się ze szczotką zamiatacz. Tam i z powrotem, zamiatał ciągle te same miejsca.

Mój garnitur i krawat mówią, że jestem handlowcem, ale dla policjantów jestem niewidzialny.

Recepcjonista hotelowy zamrugał kilka razy, gdy Vance wpisywał się do książki, ale bynajmniej nie dlatego, że coś wzbudziło jego podejrzenie. Jestem po prostu niewidzialny, powtarzał sobie Vance. Zauważył, że pod ladą recepcji wisi jego komputerowa policyjna podobizna. Tak mógłbym wyglądać... gdybym nie był tym, kim jestem...

- Zostanie pan u nas długo? - spytał recepcjonista obrzucając znudzonym spojrzeniem kapelusz na głowie Vance'a i okulary z fotochromatycznymi płaskimi szkłami na nosie.

- Jeśli mi się uda, to do czwartku - odparł Vance.

- Jak pan reguluje rachunek, panie... - Recepcjonista zajrzał do rejestru. - ...Lawdos?

Vance podał mu kartę kredytową z chicagowskiego banku, który wydawał ją tego samego dnia po wpłaceniu pięćsetdolarowego depozytu. Podał także sfałszowane prawo jazdy i kopertę z adresem zwrotnym.

- Życzę panu miłego pobytu w Lexington, panie Lawdos.

We wtorek padało. To bardzo niedobrze. Vance nacisnął na głowę kapelusz, podniósł kołnierz płaszcza, skinął ręką recepcjoniście i wyszedł. Przez cały ranek krążył po mieście, aby personel hotelowy myślał, że pracuje. Wrócił do hotelu osłonięty parasolem. Kołnierz płaszcza miał nadal postawiony, kapelusz na głowie. Przemknął przez hol, mijając dwóch agentów FBI wpatrzonych w recepcję. Był nadal niewidzialny. Z hotelowego pokoju zadzwonił w kilka miejsc, zapewniając sobie telefony z odpowiedziami, czym mógł tylko umocnić przekonanie telefonistki na hotelowej centralce, że jest handlowcem. Popołudnie spędził w pokoju. Przez okno widział ich przybycie. Dwa samochody pełne miejscowych
policjantów. A potem pięć wynajętych limuzyn w konwoju.

- Witam w Lexington, panie Sears! Nazywam się Niewidzialny.

Deszcz przestał padać, co ułatwiło mu misję. Zjadł wczesną kolację, zamówioną do pokoju, odział się w swą czapkę-niewidkę i poszedł zobaczyć człowieka, który miał umrzeć.

Tego wieczoru hotelowe windy były obsługiwane przez dwóch „windziarzy" w eleganckich garniturach, z przyklejonymi do twarzy sztucznymi uśmiechami. Powinni jeszcze nosić ciemne okulary, aby zasłonić martwe spojrzenia. W holu było sześciu... Nie,
siedmiu „obserwatorów", którzy usiłowali wtopić sie w podniecony tłumek gapiów, pragnących ujrzeć sławnego człowieka.

Hala sportowa znajdowała się tuż obok hotelu. Krótki spacerek po mokrej, bezpiecznej ulicy. Gdzie nie spojrzał, tam wzrok jego napotykał mundurowego policjanta lub detektywa po cywilnemu ze słuchaweczką wpakowaną w ucho.

Nie macie czego słuchać, nic nie usłyszycie! Jestem niewidzialny! I cichy.

Przegrani ludzie. Tłum przegranych, pomyślał. Matki i ojcowie ciągnący ze sobą dzieciaki, które wolałyby zostać w domu i oglądać telewizję. Dziwne typy w czapkach i bankierzy, którzy właśnie sprawili sobie nowe garnitury i nowe żony. Chyba tysiąc twarzy spadkobierców dawnych niewolników i potomków tych, którzy niewolników popędzali batogami. Biali szli razem z czarnymi, troszcząc się o to, by było widać, iż uważają to za naturalne i słuszne.

Wszystkich wejść strzegły bramki detektorów. Vance wiedział, że nie wyczują plastikowych pojemników przyklejonych taśmą do pleców. Jednakże bramka, przez którą przeszedł, zareagowała bzyczeniem.

- Przepraszam pana, sir - odezwał się policjant stanowy. - Co pan ze sobą ma?

- Czy to mogę zatrzymać? - spytał Vance, pokazując płaski srebrny scyzoryk kupiony w antykwariacie w Chicago. Jedyne ostrze miało niespełna pięć centymetrów.

- Ależ oczywiście - odparł policjant z Magnum u pasa.

- Należał do mojego ojca - wyjaśnił Vance.

Nie wolno zbyt ryzykować. Wiecznie nie mogę pozostać niewidzialny.

Wybrał przejście odległe o dwadzieścia rzędów od estrady - dostatecznie blisko, by widzieć, odpowiednio daleko, by nie być pod stałą obserwacją. Tłum wypełnił trybuny hali, noszącej imię sławnego baseballisty. Ponieważ była to zima, nie odczuwało się zaduchu. To bardzo dobrze, pomyślał.

Patrzcie państwo! Tuż przed rozpoczęciem wiecu pojawił się w pobliżu estrady jeden z tych dwóch, którzy tuż przed eksplozją dzwonili do jego domu w Montanie! Chyba to ten Dalton Cole z FBI. A któż to jest z tobą, chłoptasiu? Ładna Murzynka. Buty na płaskim obcasie, spodnie, żakiet, a pod nim pistolet w kaburze. Dalton rozmawiał z oficerem policji, który nosił srebrne belki na kołnierzyku koszuli. Porucznik. Tuż za nim jego podwładny w kapeluszu z wielkim rondem - nieodłączny symbol stanowego policjanta. Agent Cole wygląda na zmęczonego. Trudno jasno myśleć, kiedy się jest zmęczonym.

Może uda mi się zmęczyć cię jeszcze bardziej, mój milutki.

Czarna suka została przy schodkach na estradę. Cole odszedł. W chwilę później rozległy się oklaski i okrzyki. Jest! Jest on sam! Żywy trup. Faron Sears. Cukierkowaty uśmiech, gest dłoni nakazujący ludziom usiąść.

Vance zapragnął głośno obwieścić: moja jest siła, moja potęga. Na tej sali tylko ja się liczę.

Zza kotary wyszedł Chińczyk i stanął przy drugich schodkach z estrady, przeciwległych do pilnowanych przez czarną sukę.

Nie podniecaj się. Jesteś mój, Faronie Sears! Ciekawe, czy bym tu do ciebie trafił, gdyby Przewodnik nie wskazał mi drogi... Oczywiście, że bym trafił. Przyszedłbym sam. Ja decyduję, a nie Przewodnik. Nikt mi nie jest potrzebny. A dziś jestem ponadto niewidzialny.

Z ust żywego trupa zaczęły płynąć słowa:

- ...korupcja... trzeba to przejść, a nie iść z tym pod rękę... to, co dzieje się w Waszyngtonie, wzięło początek w Maine...

Vance poczuł, że traci niewidzialność.

Ruszaj! Nie! Poczekaj! Nie uciekaj! Nie zwracaj na siebie uwagi!

Poruszył się w krześle.

Tłum się radował i śmiał, wielu wstało i klaskało. Vance wstał wraz z nimi. Obrócił się, aby policjanci widzieli, że stoi plecami do estrady, ruszył do wyjścia szerokim przejściem między rzędami, pchnął skrzydło podwójnych drzwi i stanął nos w nos z policjantem o potężnych barach.

- Jakiś problem? - spytał policjant.

- Pojawi się, jeśli nie znajdę szybko...

- W górę schodami, a potem w lewo lub w prawo - poinformował policjant.

Vance posłuchał, nie chcąc dać policjantowi żadnych powodów do podejrzeń. Wzmocniony głos Farona towarzyszył mu do jasno oświetlonej ubikacji męskiej z dwudziestoma pisuarami, sześcioma kabinami i lustrami, które odbijały wizerunek Vance'a wyłaniającego się z niewidzialności.

Huraganowe oklaski uderzyły falą dźwięku w drzwi toalety. Zza tych też drzwi Vance usłyszał płaczliwy głos chłopca:

- Muszę koniecznie, mamo!

Vance wskoczył do kabiny, zamknął się w niej i usiadł na sedesie. Słyszał, jak chłopiec wchodzi. Słyszał, jak robi siusiu. Usłyszał w korytarzu liczne kroki. Do toalety weszło wielu mężczyzn.
W szerokiej szparze między posadzką, a wysoko osadzonymi srebrzystymi drzwiami kabiny widział ich buty.

Wiedział, że już nie jest niewidzialny. Ale jest bezpieczny za zamkniętymi drzwiami. Faron odjedzie. Cole odjedzie, a wraz z nim inni agenci i policjanci. Nikt nie będzie sprawdzał toalet po odjeździe Farona.

Czekał. W dwadzieścia pięć minut po wyjściu z toalety ostatniego załatwiającego potrzebę zgasły wszystkie światła.

Otaczała go całkowita cisza. Otworzył drzwi kabiny, wyszedł, po ciemku dotarł do ściany. Macając trafił na wyłącznik światła. Spojrzał w lustro. Miał wrażenie, że światło pulsuje.

Nie ma się czym martwić. Zawsze znajdzie się sposób opuszczenia miejsca publicznego. Jeśli zaś idzie o powrót do hotelu, to również nie ma wielkiego problemu. Będzie wystarczająco niewidzialny. Na szczęście jest już wieczór, ciemno. Wyglądam wcale
nieźle
, pomyślał patrząc w lustro.

Otworzyły się drzwi do toalety. Jakiś głos wykrzyknął:

- Hej! Kto tu jeszcze jest?

W lustrze Vance zobaczył umundurowanego strażnika. W ręku miał pałkę. Ochroniarz był bardziej zaskoczony niż Vance. Bez obawy zrobił kilka kroków w kierunku mężczyzny, który stał zapatrzony w lustro. Ręce miał puste.

- Nie powinien pan się tu znajdować. Wszyscy już wyszli. - Ochroniarz mówił z akcentem z Kentucky. Dwadzieścia lat żył w dużym mieście, ale korzeniami tkwił jeszcze w małomiasteczkowej wierze, że mundur czyni człowieka ważnym. - Co się panu stało? - spytał.

Vance powolutku się obrócił i obdarzył ochroniarza szerokim uśmiechem.


56

Nikt się do nas nie dostanie z wyjątkiem nas samych, pomyślał Cole jadąc windą na górę. Miliarder Faron wynajął dwa piętra lexingtońskiego hotelu. Żaden z hotelowych gości nie pasował do rysopisu Vance'a. Hol na parterze był obstawiony przez kilkunastu agentów.

- Jak wypadło przemówienie? - spytał jeden z dwóch ochroniarzy w windzie.

- Mówiąc szczerze, nie słuchałem - odparł Cole.

- Rozumiem. Inne sprawy na głowie. Ale tu może pan się nie martwić. Na górze jest bezpiecznie.

W kabinie elektroniczna muzyka oparta na starych piosenkach Beatlesów towarzyszyła im dyskretnie do ósmego piętra. Ma ósmym piętrze winda stanęła, drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Najpierw pokoje ochrony i sala operacyjna. Stanowa policja pilnująca wejść do klatek schodowych. Winda ruszyła na dziewiąte piętro. Apartamenty sztabu Farona: Cole'a, Laufen, Wooda. Leibowitzzostał w Waszyngtonie. Podobnie Nick. Na górze jeden z ludzi Wooda stał przy drzwiach windy.

- Wszyscy są nadal na przyjęciu u gubernatora? - spytał go Cole.

- Z wyjątkiem pani Kavenagh, która jest u siebie w pokoju.

E-mail nakazywał zabicie Farona w Waszyngtonie. I miało się to stać dopiero po dniu świętego Walentego. Dopiero po jutrzejszym dniu! Email został nadany, nim dom Kurta Vance'a wyleciał w powietrze, nim Vance zmasakrował kobietę w Chicago...

Cole zapukał do drzwi pokoju Lauren. Żadnej odpowiedzi. Może być dziesięć uzasadnionych powodów. Ochroniarz w korytarzu przy windzie wydawał się znudzony, ale chyba nie opuszczał stanowiska. Cole wyjął z kieszeni dostarczony mu przez hotel uniwersalny klucz i otworzył drzwi.

Lauren siedziała przy stoliku i patrzyła w oszklone drzwi balkonowe. Cole dostrzegł tylko jej sylwetkę na tle nikłych świateł miasta. Od tyłu padała na nią fluoryzująca poświata lampki nad zlewem we wnęce kuchennej.

Zamknął za sobą drzwi.

- Pukałem - powiedział. - Dwukrotnie.


- Właśnie się zastanawiałam, kto to mógł być.

- Mam sobie iść?

- Chcesz się napić wina? - Na stoliku przed nią stała butelką. - Czy też jesteś na służbie?

Cole zrobił kilka kroków.

- Zawsze pracuję...

- Jeśli przyszedłeś pracować, to wycofuję propozycję.

- Masz drugą szklankę?

Powiedziała mu, gdzie może ją znaleźć. W drodze powrotnej do stolika przechodził koło jej łóżka. Leżały na nim rzucone niedbale rajstopy. Nalała mu wina. Białe. Zimne.

- Kalifornijskie - wyjaśniła. - Tylko takie mamy.

- Niezłe.

Siedzieli w półmroku. Jej odbicie wypełniało skrzydło balkonowych drzwi. Miała na sobie bluzkę barwy kości słoniowej.

- Dlaczego nie poszłaś na przyjęcie u gubernatora?

Upiła trochę wina.

- Byłam, ale krótko. To wino wcale nie jest gorsze, niż to na bankiecie.

- No, ale towarzystwo...

- Właśnie się pojawiło w twojej osobie. Dlaczego ty nie poszedłeś?

- Dość już tam jest uzbrojonych ludzi. Jeden mniej nie czyni różnicy.

Podniosła szklankę.

- Za dobrze wypełniony obowiązek.

Wypili. Zza kratki nawiewu przy suficie buchnęła fala gorąca i poruszyła włosy Lauren.

- Powiedziałem ci dziś, że jest mi niezmiernie przykro, że musiałem cię okłamywać...

- A już zaczynałam ci ufać...

- Nigdy bym nie zawiódł twego zaufania.

- Oczywiście, że zawiodłeś!

- Niewiele... Tylko...

Spojrzała ze złością:

- Ile trzeba zawieść, żeby zawieść całkowicie? To zresztą nie ma teraz znaczenia. - Ponownie wzniosła toast. - Za mężczyzn, którzy znają wszystkie odpowiedzi! - Wypiła sama. Zapatrzyła się w okno.

Gdzieś na dole automat wyłączył nawiew gorącego powietrza, ale jej włosy jeszcze przez długą chwilę falowały. Dolała sobie wina. Pochyliła się nad stołem i dopełniła szklankę Cole'a. Zobaczył przelotny odblask na butelce i w jej oczach.

- Nie boisz się przebywać tu ze mną sam na sam? - spytała.

- Dlaczego miałbym się bać?

- Może jestem morderczynią. Może to ja zabiłarn Monka.

- Tego nie podejrzewam. I tego się nie obawiam.

Butelka w dłoni Lauren połyskiwała odbitym światłem z kuchni. Lauren odstawiła ją na dywan.

- A czego się boisz?

- Że możesz mnie zranić w inny sposób i to znacznie głębiej.

Nie odpowiedziała i nie chciała na niego spojrzeć.

- To, kim jesteś, stanowi dla mnie dostateczne zagrożenie - powiedział.

Patrzyła w podłogę.

- Teraz już znasz mój sekret. - Pochylił się nad stolikiem, ale jej ręce nawet nie drgnęły, pozostały złożone na kolanach. - Teraz już nie mógłbym cię zdradzić.

- Nie bądź tego taki pewny - wyszeptała. Ale nadal nie chciała na niego spojrzeć.

Wstał, obszedł stolik, ujął jej twarz w swoje dłonie... Policzki miała ciepłe. Pod palcem wyczuł łzę.

- Zaryzykuję - powiedziała. Świeciły jej się oczy. - Ale nie sama...

Uniosła dłoń i przycisnęła ją do jego dłoni.

- Nie jesteśmy już dziećmi... - zaczęła.

- To dobrze - odparł.

Pocałował ją. Oddała mu pocałunek. Rozchyliła usta. Miękkie usta. Wplótł palce w jej włosy, potem powędrował dłonią po jedwabnej bluzce, po plecach i piersiach. Jezu, jakie jej piersi są cudownie jędrne... Zrzuciła z siebie bluzkę. Miała pod nią koszulkę, stanika nie nosiła. Marynarkę rzucił po prostu na podłogę. Paroma szarpnięciami zdjął krawat, potem pośpiesznie uwolnił się od koszuli. Spodnie poleciały w ślad za nią. Pistolet w kaburze
zawiesił na krześle. Wreszcie ściągnął buty. Przyciągnął ją do siebie, szarpnął za suwak spódnicy. Spódnica osunęła się na dywan. Lauren odeszła o krok i przez głowę zdjęła jedwabną koszulkę.

- Jesteś piękna jak...

Zdusiła dalsze słowa, przykładając dłoń do jego ust.

Cole porwał ją w ramiona i zaczął całować. Złożył na jej ciele milion pocałunków. Jej sutki były pachnące i twarde. Podniósł ją i położył na stole. Wsparła bose stopy o skraj blatu i uniosła biodra, by mógł zdjąć z niej majteczki. Rozłożyła uda. Ukląkł przed nią.

Po wiecu Sallie wraz z otoczeniem Farona poszła na przyjęcie w rezydencji gubernatora. Była przekonana, że rezydencja stanowiła niegdyś siedzibę właściciela niewolników. Spotkała gubernatora, jednego senatora, dwóch kongresmanów, wielu wyższych
funkcjonariuszy władz stanowych, okręgowych i miejskich, paru milionerów, miejscowego wydawcę, gromadę adwokatów, lekarzy i profesorów wyższej uczelni. Wszyscy, z wyjątkiem gromadki Farona, byli biali.

Faron wszystkim ją przedstawiał, jakby była zupełnie kimś innym. Kimś prawdziwym. Uśmiechała się i z poczuciem winy podawała rękę, która powinna ściskać rękojeść pistoletu. Kłamała, podając się za konsultantkę i mówiąc, że pracuje w Waszyngtonie u boku Farona.

Przed czterdziestu laty ani Farona, ani mnie tu by nie wpuszczono, myślała, przeciskając się w tłumie gości. Albo wpuszczono by, żebym roznosiła tace z szampanem lub myła posadzki. Albo jeszcze gorzej. Jakaś jej cząstka domagała się wyjęcia z kabury pistoletu i strzelenia w powietrze, w którym snuło się wspomnienie magnoliowego zapachu.

Nie bądź głupia, powiedziała sobie i uśmiechnęła się do jeszcze jednej twarzy. Nie można zastrzelić przeszłości!

Gospodarze przewidzieli przyjęcie na dwie godziny. Faron spędził trzydzieści jeden minut na prześlizgiwaniu się przez tłum i ściskaniu wszystkich wyciągających się ku niemu dłoni, ale nie dał się ani razu zatrzymać, ani wciągnąć w krąg możnych czy miejscowej socjety.

W drodze do hotelu siedział między Jeffem Woodem a Sallie. Nguyen ze śrutówką w ręku zajął miejsce obok kierowcy. Za nimi podążała w wynajętym samochodzie para mundurowych policjantów stanowych. Mieli też oficjalną eskortę: z przodu radiowóz
z policjantami, z tyłu jeszcze jeden samochód pełen policjantów. Kiedy byli o cztery minuty od hotelu, Faron powiedział do kierowcy:

- Zawiadom przez radio kolumnę, żeby jechali bez nas.

Sallie i Wood wykrzyknęli jednocześnie:

- Co takiego?!

Ale nic, co potem jeszcze powiedzieli, nie zmieniło decyzji Farona. Poinstruował kierowcę, dokąd ma jechać.

Paręnaście żółtych autobusów szkolnych i pięciokroć tyle samochodów osobowych czekało przed rozpadającą się halą na skraju miasta. Wood i Sallie uparli się, że pójdą z Faronem. Podłogę hali pokrywały rzędami ułożone śpiwory, sprawiając z daleka wrażenie
bruzd na zaoranym polu. Gdy Faron wszedł, pierwszą osobą, która go spostrzegła, była ruda nastolatka niosąca ręcznik i szczoteczkę do zębów, by je zamknąć w swojej szafce. Wykrzyknęła:

- O, mój Boże - przygryzła dolna wargę, a potem zaczęła płakać. Faron ją uściskał, powiedział: - Dziękuję za przyjście - i wtopił się w gęsty tłum, który szumiał jego imieniem.

Spędził dwie godziny z uczniami, przechodząc od jednej zachwyconej jego obecnością grupki do drugiej. Nie witał się podawaniem ręki, ale lekkim dotykiem w ramię. Nie pouczał, ale rozmawiał i wymieniał poglądy. Słuchał więcej, niż mówił. Chwalił bardziej, niż osądzał. Wood i Sallie pozwolili mu chodzić samemu wśród młodzieży. Kiedy się zorientowano, że to jest Faron Sears, zaczęły migać światła błyskowe setki tanich aparatów. Ale po piętnastu minutach zapomniano o fotografowaniu. Każdy wolał obserwować, wchłaniać atmosferę lub po prostu być, niż przenosić ułamek sekundy na papier.

W drodze do hotelu Faron powiedział Sallie:

- Ludzie, którzy przyjeżdżają autobusem z odległości dwustu kilometrów i czekają śpiąc na podłodze w olbrzymiej gromadzie, nic w istocie z tego nie mając, nic wymiernego, są bardziej warci spotkania niż goście na przyjęciu gubernatora.

Hotelowa winda błyskawicznie wywiozła Farona, Sallie i obu ochroniarzy na dziewiąte piętro. Elektroniczna muzyka hotelowa mordowała właśnie kolejną piosenkę.

- Słyszę symfonię - powiedział Faron.

- Jaką symfonię? - zdziwiła się Sallie.

- Ta całkowicie zniekształcona melodia nazywała się „Słyszę symfonię". Piosenka Supremes.

- Zespół się rozpadł, zanim ja... - Sallie nie dokończyła. Kiedy dojechała na dziewiąte piętro, poczuła słabość w kolanach.

Rozsunęły się drzwi windy, Sallie wyszła pierwsza, w korytarzu zobaczyła znajomego ochroniarza. Skinął głową. Nguyen został w windzie mówiąc:

- Wy go teraz przejmujecie.

Faron podziękował Nguyenowi i obu ochroniarzom. Drzwi windy się zatrzasnęły.

- Nguyen powinien był sprawdzić twoją sypialnię - powiedziała Sallie.

- Wszystko w porządku. Nie ma potrzeby - odpowiedział Faron,

Sallie poszła z nim korytarzem. Ochroniarz odwrócił wzrok.

- Poczekaj, wejdę pierwsza.

Była nieco zdziwiona, że Faron bez protestów posłuchał.

Zapaliła światło w salonie. Salon pusty. Na stole leżał notebook Farona z modemem podłączonym do linii telefonicznej. Ponieważ żaden budynek w okolicy nie sięgał tej wysokości, okna nie musiały być zasłonięte. Sypialnia. Szerokie łoże, walizki, szafa w ścianie pusta. Łazienka pusta. Wróciła do drzwi, otworzyła je i powiedziała do Farona:

- Okay!

- Myślałem, że będziesz się martwić dopiero od jutra. - Wszedł. - Nigdy nie lubiłem Walentynek, życzeń i tak dalej...

- My się martwimy od samego początku. - I coś ją skusiło, żeby zapytać: - Dlaczego nie lubisz Walentynek?


- Nigdy nie mogłem trafić na kartkę z obrazkiem lub tekstem, który by mi odpowiadał.

- Musiałeś mieć dziewczyny, kiedy ja jeszcze... - Po raz wtóry urwała w połowie zdania.

- ...byłam dzieckiem - dokończył za nią. Uśmiechnął się. - Musisz otrzymywać tysiące kart z czerwonym sercem...

- Nie. - Nagle coś w niej eksplodowało i wyrwały się niemal wykrzyczane słowa: - I nie będę jeszcze jedną zdobyczą! Jeszcze jedną kobietą w pokoju hotelowym!

- Jeszcze jedną? Widzę tylko jedną. Ciebie.

- Musiały przecież być...

- Co musiało być, było. Kiedy byłem w Czarnych Panterach, po wyjściu z więzienia, przez pewien czas, owszem... Ale potem przez lata była tylko Lauren.

- Diabla gorączka - szepnęła Sallie.

- Zawsze to powtarzała moja mama. Lauren to była Lauren, a nie moje białe trofeum. To trwało dłużej, niż powinno. Czasami, kiedy ktoś, kogo darzy się uczuciem, ma pewne potrzeby, człowiek posuwa się dalej, niż powinien. Idzie się na łatwiznę, która wydaje się nawet rzeczą miłą i dobrą. Dla obu stron. Ale to się już dawno skończyło. A dowiedzieliśmy się o tym, że się skończyło, ponieważ przydarzył się ów pokój hotelowy. I od tego czasu był tylko hotelowy pokój.

- A po Lauren?

- Po Lauren nie było nikogo. Od ponad roku. - Zbliżył się o krok.

Sallie stała w miejscu.

- Musiały istnieć setki kobiet, które...

- Tak, pełno jest dokoła kobiet marzących o mężczyźnie, który ich nie wykorzysta i nie porzuci potem z dzieciakiem. Są tysiące zdesperowanych kobiet. Nigdy nie zostawiłem nikogo z dzieciakiem, a po więzieniu i teraz, po rozwinięciu biznesu i stworzeniu
Ruchu, nie mogę już ryzykować. Poza tym nie chcę nikogo wykorzystywać. To prawda, że są kobiety, których nie obchodzi, kogo przyjmują w łóżku, tak długo, jak jest sławny, jak ja, albo ma tyle pieniędzy, co ja, albo reprezentuje taką potęgę. Ale ja ich nie obchodzę.

Kiedy stał już tak blisko, że wyczuwała ciepło jego oddechu, powiedział:

- Są tysiące powodów, żeby tego nie robić...

- Milion - szepnęła.

- Ale są tylko dwa powody, abyśmy to uczynili. Pragnę cię, Sallie.

- Po co? Dlaczego?

- Dla nasycenia się nas samych sobą...


- To jest frazes, to jest racjonalizowania, to...

- Ani racjonalizowanie, ani frazes. I ty dobrze o tym wiesz.

- A jaki jest ten drugi powód?

Ty też mnie pragniesz. - Wyciągnął dłoń i końcami palców musnął jej piersi. Potem w obie dłonie ujął jej twarz i...

On mnie całuje, on...! Pocałuj go, idiotko!


57

Środa, 14 lutego, godzina siódma szesnaście rano. Funkcjonariusz policji stanowej spacerował tam i z powrotem szerokim korytarzem dziewiątego piętra hotelu.

Inspektor Dalton Cole energicznym krokiem wyszedł ze swego pokoju. Na drugim końcu korytarza Lauren Kavenagh też wyszła z pokoju. Była ubrana jak do podróży.

Nim Lauren zdążyła zamknąć za sobą drzwi, w korytarzu pojawiła się agentka specjalna Sallie Pickett. Ona również wyszła ze swego pokoju.

Niemal jednocześnie pokazał się Faron Sears.

Ilekroć otwierały się drzwi, wędrujący po korytarzu policjant obracał głowę, by zobaczyć, kto wychodzi. Ponieważ to otwieranie drzwi i wychodzenie na korytarz odbyło się na przestrzeni zaledwie kilku sekund, policjant zatrzymał się, podrapał w głowę i powiedział do czworga mieszkańców dziewiątego piętra, jakby przyłapanych na czymś niestosownym:

- Jedno wielkie, zbiorowe „dzień dobry" wszystkim obecnym!

- Dzień dobry! - odpowiedzieli chórem.

Policjant nacisnął guzik przywołania windy. Dopiero wtedy ruszyli spod swoich drzwi, gdzie stali wrośnięci w dywan wyściełający korytarz piętra luksusowych apartamentów, i po chwili zgromadzili się wszyscy pod drzwiami windy. Nastąpiła wymiana drugiej serii „dzień dobrych".

Brzęknął drzwonek podjeżdżającej windy. Cole i Sallie stanęli przed samymi drzwiami, zasłaniając Farona i Lauren przed ewentualnym atakiem. Drzwi się rozsunęły. W kabinie stali dwaj ochroniarze Wooda. Sallie i Cole rozstąpili się, by Faron i Lauren weszli
pierwsi. Ruszyli dopiero po nich i stanęli twarzami do drzwi. Drzwi już się zamykały, gdy pozostawiony na dziewiątym piętrze policjant krzyknął:

- Hej!

Cole instynktownie nacisnął guzik alarmowego odblokowania drzwi. Rozsunęły się i zastygły. Jego prawa ręka bezwiednie pomknęła do biodra

- Nieomal bym zapomniał - powiedział policjant. - Szczęśliwych Walentynek!


Winda po chwili ruszyła. Jeden z ochroniarzy odchrząknął. Faron zerknął na swą starą przyjaciółkę, Lauren: miała poczerwieniałą szyję, wpatrywała się intensywnie w przeskakujące światełka na prostokącikach z cyframi piętra. Faron przeniósł wzrok na Cole'a: agent był wyraźnie spięty. Sallie? Opuściła wzrok, jakby nie chciała widzieć swego odbicia w zasuniętych drzwiach kabiny. Mijali czwarte piętro, kiedy Faron zaczął nucić, towarzysząc melodii.

Brzęknął dzwonek, winda zatrzymała się w głównym holu na parterze, rozsunęły się drzwi. Cole i Sallie wyszli, zobaczyli ochroniarza Wooda i policjanta. Policjant dał znak głową, że wszystko jest w porządku. Za ich plecami Faron się roześmiał. Wszyscy
obrócili się ku niemu.

- Szczęśliwych Walentynek! - powiedział.

Otoczyła ich grupka ochroniarzy i niemal wypchnęła do kawiarni. Był tam już Wood. Podniósł głowę znad śniadania, powiedział „cześć" i wysłał jednego z ochroniarzy, by stanął na zewnątrz, na chodniku, przed szybą, spełniając rolę żywej tarczy.

- Ile będzie osób? - spytała kelnerka z uśmiechem wskazującym, że rozpoznała Farona. - Państwo wszyscy razem?

- Do pewnego stopnia - odparł Faron.

- A więc cztery osoby?

- Dwie i dwie - uściślił Faron, gdy kelnerka prowadziła ich do dyskretnego stolika, łatwego do ochrony. - Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Obsługa była błyskawiczna: kawa, woda, menu...

- Umieram z głodu - obwieścił Faron. - A wy?

Obracający się zapalony kogut na dachu policyjnego wozu przykuł uwagę Cole'a. Samochód właśnie wjeżdżał na parking. Czyżby eskorta na lotnisko? Fotograf z „Heralda" robił zdjęcia całej czwórce.

- W tym zakątku kraju wiemy jak podawać jajka - pochwaliła się kelnerka.

Cole widział przez okno, jak przed wejściem do hotelu odbywa się pełna gestykulacji ożywiona rozmowa między przybyłym policjantem, a miejscowym agentem FBI.

- Na wszelkie możliwe sposoby według życzenia klienta - ciągnęła kelnerka.

Agent FBI wbiegł do kawiarni i z daleka dał znak głową inspektorowi z Waszyngtonu.

Cole wstał.

- Proszę mi wybaczyć. Zaraz wrócę.

Odbite od białych płytek i lustra światło błyskowej lampy oślepiło Cole'a. Przez chwilę widział tylko gwiazdy.


Wyglądała tak jak każda inna publiczna ubikacja. Wilgotny zapach amoniaku i moczu, aluminiowe kabiny, pisuary, ścienne umywalki, podłużne lustro. Z tą różnicą, że ta męska toaleta w budynku mieszczącym kryte boisko baseballowe była sceną śmierci. Na popielatej terakocie rozlała się wielka brunatna plama zaschłej krwi. Na niej zmasakrowane ciało.

- Leży tak, jak go rano znalazła sprzątaczka - poinformował Cole'a kapitan policji Lexington.

Technik wydziału kryminalistyki zbierał właśnie odciski palców z pudła z papierowymi ręczniczkami. Jego kolega zrobił jeszcze dwa zdjęcia i szybko wyszedł.

- Wygląda na to, że wasz facet zupełnie go zaskoczył. Zatłukł go na śmierć jego własną pałką. A potem... niech mi ktoś odpowie na pytanie: po co zrobił to, co zrobił potem?

Na całej długości lustra widniały rdzawe litery wypisane krwią:

WESOŁYCH WALENTYNEK, DALTONIE COLE Z FBI!

- Użył krawata zamordowanego jako pędzla - powiedział kapitan. - Poderżnął mu gardło, żeby... Niech pan mi powie, po co on to zrobił?

- Pańskie pytania, kapitanie, dotyczą tajnego śledztwa prowadzonego przez służby federalne...

- Mam gdzieś federalne służby! Znam tego człowieka, zamordowano go na moim podwórku. I sprawca dedykował swój czyn jakiemuś pieprzonemu federalnemu agentowi, który zwala się do mojego miasta z pieprzonym politykiem i ściąga gromadę innych
pieprzonych agentów, żeby bawili się w ochroniarzy lub polowali na faceta, który im zwiał sprzed nosa w Montanie!

- Kto o tym wie?

- Moja ekipa dochodzeniowa i pan. I pan mi za chwilę wszystko ładnie i dokładnie opowie...

- W takim razie będę musiał iść do sędziego federalnego, ale dla pana...

- Nawet wasi cholerni sędziowie federalni muszą się liczyć z tym, gdzie żyją. I jeśli pójdzie pan do sędziego, to zawiadomię lokalną prasę, telewizję, przedstawiciela ogólnokrajowej sieci i...

Cole mocno przycisnął dłonie do spodni, by nie zacząć dygotać.

- Wolałbym nie uciekać się do ekstremalnych środków... - zaczął.

- Mam to gdzieś. Nie lubię Waszyngtonu.

- Ja też nie. Ale jedynym sposobem pochwycenia tego potwora jest postępowanie zgodne z ustaleniami Waszyngtonu.

- Chcę znać nazwisko mordercy.


- Mogę panu podać. Kurt Vance. Ale on nie będzie go teraz używał.

- Pamiętasz, Nick, rezerwację na nazwisko Chrisa Harvie'ego?

- Portfel ofiary...? - spytał Cole.

- Nie znaleźliśmy. I nie ma pieniędzy w...

- Kapitanie, szybko! Dajcie dyspozycję przez radio: niech spytają na lotnisku, na stacji autobusowej, w hotelach... Czy ktoś kupował bilet, płacąc kartą kredytową ofiary?

Kapitan wysłał sierżanta, by spełnił żądanie Cole'a. Zostali sami w toalecie.

- Macie jego portret pamięciowy? - spytał kapitan.

- Wszyscy go mieli wczoraj. I do niczego się nie przydał.

- Dlaczego?

- Nie wiem.

- Niech pan mi teraz powie, o co tutaj chodzi, albo wołam prasę.

- Niech pan przestanie robić wrzawę. Może nawet i udałoby się panu ustalić, kto zamordował, i obwieścić światu, jaki pan jest mądry, ale konsekwencje...

- Liczę do pięciu... - zagroził kapitan.

- Niech pan przy okazji policzy też siedmiu moich agentów. Nie powstrzyma mnie pan po to, żeby spokojnie prowadzić swoją grę. Wiem też, że i ja pana nie powstrzymam. Tyle, że pan siada do gry z jedną dziesięciocentówką, a ja z kieszenią pełną bilonu. Zaraz wyliczę: przez ostatnie pięć lat FBI przepatrzyło cały wasz stan. Korzystaliśmy ze wszystkich legalnych metod. Był i podsłuch, i prowokacja. Mieliśmy niezły połów. Wielu wyższych funkcjonariuszy stanowych złapano na braniu łapówek. Pan doskonale wie, że zebraliśmy też tonę pomyj, których nie wykorzystaliśmy. Pewnych graczy zostawiliśmy w spokoju. Do tej chwili. Kiedy pan będzie wystukiwał numery do prasy, my też wystukamy ich niemało i powiemy różnym grubym rybom, że z powodu pańskiego uporu otwieramy ponownie ich pełne smrodu teczki, które znaleźliśmy w naszych aktach. I powiemy, że być może dowody
są zbyt kruche i nie uda się postawić ich przed sądem, niemniej...

- Pan blefuje!

- Pan tu musi żyć, kapitanie. Ja nie.

Drzwi do toalety otworzyły się z hałasem. Pracownik kostnicy spytał:

- Możemy go już zabrać, kapitanie?

- Spytajcie cholerne FBI! - warknął kapitan.

Mężczyzna w drzwiach spojrzał na Cole'a.

- Jeśli kapitan i jego ludzie skończyli, możecie zabierać - powiedział Cole.


- Aha... polecę po wózek... - Drzwi się zamknęły.

- Dziękuję, kapitanie. - Cole zerknął na trupą. - Będziemy z wami współpracowali tak, jak...

- Zostaje pan tu?

- Nie. Myślę, że sprawca już stąd wyjechał.

- Jeśli pan tu kiedyś wróci, to chyba pana zastrzelę - oświadczył kapitan i zostawił Cole'a wpatrzonego we własna odbicie w lustrze, z krwawymi życzeniami od Vance'a.

Vance widział ich, gdy jego samolot kołował na pas startowy: cztery limuzyny, trzy wozy policyjne, z błyskającymi czerwonymi światłami, stały w gromadce pod prywatną maszyną ustawioną w pewnym oddaleniu od terminalu.

Patrz: czarna suka z dłonią na biodrze. Wyjmujesz broń, kochanie? A oto on! Faron! Mignęła sylwetka mężczyzny, wprowadzanego szybko do prywatnego samolotu. Boże, jaka ty jesteś opiekuńcza, czarna suko!

Zagrały silniki, maszyna Vance'a jakby się wyrwała z uwięzi.

Ponownie jestem niewidzialny! To tylko krótki lot. Pozostanę niewidzialny przez cały czas.

Udało mu się jeszcze dostrzec wsiadającego Daltona.

Dalton, Dalton, zawsze u boku wielkiego człowieka! Ale wkrótce zostaniesz bez roboty.

Maszyna pędziła z rykiem. Niewidzialna siła wpychała Vance'a w oparcie. Zdusił w sobie śmiech.

Szczęśliwych Walentynek!

Środa. Tak, dziś jest środa. Chrystusa zabito w piątek.


58

W środę późnym popołudniem Nick siedział w pokoju operacyjnym bezpiecznego mieszkania. Wpatrywał się w cztery nazwiska i adresy zapisane na żółtym bloczku - nazwiska czterech mężczyzn, którzy tego dnia odlecieli z Lexington. Wydali się podejrzani detektywom przesiewającym listy pasażerów. Nick wpatrywał się w cztery nazwiska i w lekkie drżenie dłoni, spoczywających na stole po obu stronach żółtego bloczka.

Oderwij się na chwilę. Pomyśl o czymś innym. Powróć do rozwiązywania problemu skupiony. Tak, pomyśl teraz o dawnych, dobrych czasach.

Żona. Ona zawsze potrafiła wprawić go w dobry humor. Wiele się przy niej śmiał. Kalejdoskop tysiąca najzwyklejszych dni, utrwalony na zawsze obraz: wraca z jakiejś ciężkiej sprawy, podczas której nadzorował ekipę dochodzeniową, wraca nie do domu,
ale do szpitala, na krzesło przy jej łóżku, siedzi bezradny przez wiele godzin, a przez te godziny rak ją zżera. Rozwiązują krzyżówki... Pierwszy zginął Chris...

Cztery nazwiska na żółtym bloczku...

Cole, Sallie i inni agenci zajęci swoimi sprawami, nie zwracali najmniejszej uwagi na Nicka, który pisał coś na bloczku.

Gdy skończył, wykrzyknął:

- Używa nazwiska Lee Lawdos!

W pokoju zapadła cisza, którą przerwał Cole:

- Wyjaśnij!

- Lee Lawdos to mężczyzna, którego nikt nam nie potrafił opisać. Podał „domowy" adres w Chicago i leciał wczoraj z Lexington do Baltimore - wyjaśnił Nick. - To Kurt Vance.

- Skąd wiesz?

- Lawdos to anagram Oswalda. Lee Oswalda, mordercy Kennedy'ego.

Cole w milczeniu wpatrywał się w swojego partnera.

- Wierz mi! To on! - nalegał Nick.

- To do niego podobne. Mamy obstawione oba lotniska waszyngtońskie - poinformował Cole.

- On to przewidział i dlatego poleciał do Baltimore. Stamtąd może przyjechać pociągiem, autobusem, wynajętym samochodem... może nawet przyjść pieszo!

- Dzwoniło czwarte piętro - powiadomił Nicka Cole. - Skończyły się nam ludzkie rezerwy. Nadgodziny, mobilizowani szeryfowie, ludzie z Agencji do Zwalczania Narkotyków... - Zamyślił się. Po długiej chwili mruknął jakby do siebie: - Lee Harvey Oswald.

- Nasz przyjemniaczek nie tylko poluje i ucieka przed nami - odezwał się Nick. - Usiłuje zamieszać nam w głowie, zmylić. Śmieje się z nas i przygotowuje jakiś... popis, który ma zadziwić świat. I już jest na głównej arenie. Już jest na terenach łowieckich.

- Dlaczego w Kentucky nikt go nie rozpoznał? - spytał Cole.

- Pojęcia nie mam - odparł Nick. - Czy Faron pozwoli, że go umieścimy w bezpiecznym miejscu?

- Faron powiedział mi, że za żadne skarby nie da się izolować czy zamknąć w celi tylko dlatego, że jakiś wariat na niego poluje, a zdrajca w Ruchu chce powstrzymać od kontynuowania dzieła.

Cole podrapał się w głowę.

- A my w dalszym ciągu nie wiemy, kim jest zdrajca i zleceniodawca Vance'a, i kto ma być następną ofiarą. Bo zgodnie z e-mailem kontrakt jest na dwie osoby.

- Może to drugie zlecenie jest próbą wprowadzenia nas w błąd? - podsunął Nick.

- Nadawca elektronicznego listu nie miał najmniejszych podstaw przypuszczać, że ktokolwiek przejmie tekst.

- Policja chicagowska przysłała nagrania z dozoru prostytutki zamordowanej przez Vance'a - poinformował Nick. - Wiemy już, że Vance wybrał ją nieprzypadkowo. Może dowiemy się, dlaczego. Może...

Zadzwonił telefon. Nick odebrał, słuchał chwilę, potem spojrzał na Cole'a.

Nick i Cole weszli do podziemnego pomieszczenia w budynku centrali FBI. Pomieszczenie miało stalowe drzwi i ściankę działową z kuloodpornymi szybami. Przy szybie siedział technik pochylony nad konsoletą, za pomocą której można było sterować robotem w sąsiednim pomieszczeniu. Gdy wszedł Cole, AZPG obdarzył go triumfalnym uśmiechem.

- Koszty prowadzonej przez pana operacji stają sic: niewspółmierne do ewentualnych korzyści - powiedział AZPG.

- Niech pan sobie oblicza - odparł spokojnie Cole wpatrzył się w stół za szybą komory.

Na stole leżała gruba koperta, wyściełana od wewnątrz plastikową gąbką. Mogła się w niej zmieścić książka.

- Najpierw pomyśleliśmy, że ktoś wysłał panu bombę - powiedział technik. - Opłacona dwa razy więcej niż przewiduje taryfa dla podobnej przesyłki z San Francisco. Wysłana w czwartek. Bez adresu zwrotnego. Reakcja psa wskazuje, że to nie bomba. Skanery też potwierdziły, że nie. Sytuacja nakazuje jednak ostrożność. Coś tam grzechocze. Prześwietlenie wykazuje mała gęstość materiału. W kopercie jest tekturowe pudełko.

- Zajrzałem do wydziału spraw nierozwiązanych zaraz po otrzymaniu informacji, że jest dla pana podejrzana przesyłka - odezwał się agent specjalny, kierujący waszyngtońskim biurem. - Powinien pan reagować na pozostawiane panu wiadomości. Podobno jakiś informator FBI szukał pana przed dziewięcioma dniami w Fargo, w Północnej Dakocie. Wymienił pańskie nazwisko i chciał rozmawiać tylko z panem.

- Vance - stwierdził Nick.

- Sprawdźcie, co wydarzyło się w Fargo w dniu, kiedy ten ktoś mnie szukał. Także w dniu poprzedzającym i następnym - polecił Cole.

Gdy agent, którego Cole tym obarczył, sięgał po słuchawkę, telefon zadzwonił. Agent odebrał, chwilę słuchał, a potem powiedział do Cole'a:

- Ktoś pana szuka.

Cole wziął słuchawkę i zwrócił się do technika przy konsolecie:

- Otwierajcie kopertę!

Technik przerzucił parę przełączników, pokręcił paroma gałkami i włożył ręce w specjalne rękawice sprzężone z manipulatorami robota.

- Słucham - powiedział Cole do słuchawki.

- Możesz rozmawiać? - spytała Lauren.

- W ograniczonym zakresie - odparł.

Za pancerną szybą ożywiły się stalowe szpony robota.

- Czy za mną chodzą twoi ludzie? - spytała.

Szpony robota zawisły nad stołem.

- Tak - odpowiedział Cole.

Wszyscy wpatrywali się w robota.

- Myślałam... Czy ty nie...

- Podstawowym problemem jest zapewnienie bezpieczeństwa - odparł Cole.

Odezwał się technik:

- Cokolwiek to jest, wytrzymało traktowanie przez pracowników poczty.

Głos Lauren stał się oziębły:

- Nikt nie zamierza mnie zabić.

- Musisz zrozumieć...

- Chyba zrozumiałam. Wyraziłeś się dość jasno. I teraz ty stałeś się moim „podstawowym problemem".

Stalowe palce, zdolne do wykonywania operacji mikrochirurgicznych, zdjęły pakiet ze stołu i przeniosły go pod szybę, aby obecni mogli przeczytać adres.


- To nie czas na takie rozmowy.

- Ponieważ to jest czas Farona. Jak zawsze, jestem tylko częścią...

Nie, to znaczy... Nie.

Technik spojrzał na Cole'a. Ten podniósł dłoń. Poczekać!

- Kentucky było ciężką pracą czy przyjemnością?

- Nie możesz...

- Może masz rację. Przepraszam. Jestem w okropnej rozterce. Wiedziałam, co jest co, co robię, ale to było… czy możemy zobaczyć się wieczorem...?

Muszę... Nie, nie możemy.

Więc kiedy?

Nick wpatrywał się intensywnie w Cole'a. Cole zrobił bezradny ruch ręką.

- Nie wiem - odpowiedział Lauren. - Teraz muszę kończyć.

Odłożył słuchawkę i podszedł do szyby. Nick wskazał głową adres:

- Rozpoznajesz pismo?

Cole wpatrywał się w swoje nazwisko i adres centrali FBI.

- Nie.

Robot odniósł kopertę na stół, następnie skalpelem przeciął kopertę.

- Nie mam odczytów żadnych gazów - poinformował technik. Palce robota zagłębiły się w kopertę. Wyjęły pudełko kasety wideo.

- Jest jeszcze pudełko - powiedział technik.

- Proszę nam najpierw przybliżyć kasetę - polecił Cole. Metalowe dłonie przeniosły kasetę pod szybę.

- Historia FBI - Nick przeczytał tytuł. Na etykietce, przedstwiającej skauta, odciśnięty był pocałunek - wargi, w czerwonej szmince.

- Otwórzcie pudełko - rozkazał Cole.

Gdy robot przenosił pudełko na stół, Nick uzupełnił:

- Naklejka z ceną. Trzy dolary dziewięćdziesiąt dziewięć centów. Sprzedają je we wszystkich supermarketach Wal-Mart.

Z pudełka robot wytrzasnął cztery komputerowe dyskietki spięte gumową opaską. Technik wprowadził dyskietki do pomieszczenia operacyjnego. Jedną z dyskietek włożył do komputera. Po chwili na monitorze ukazało się menu.

- Większość zbiorów kodowana. Możemy złamać kody w ciągu paru godzin, ale... Jest jeden zbiór nie kodowany.

Ekran wypełnił się tekstem pierwszej strony biuletynu zaopatrzonego uwagą:

TYLKO DLA CZYSTYCH OCZU! TAJNE!

- Aryjska Ameryka - szepnął technik.


- Ricki - powiedział Nick.

- Przysyła panu ich komputerowe archiwum - odezwał się AZPG, który czytał wszystkie raporty. - Musiał pan ją dobrze przelecieć, żeby się tak odwdzię...

Cole chwycił go za klapy marynarki i trzepnął nim o ścianę.

- Dalton! - Nick z trudem odciągnął Cole'a, który uderzył głową AZPG w twardy tynk. Cole puścił swą ofiarę i wyszedł z pomieszczenia.

- To już było o raz za dużo, inspektorze Cole! - wrzasnął za wychodzącym AZPG. - Następnym razem...

Otrzepując ubranie AZPG Nick powiedział:

- Chyba się panu pomieszało, sir. Inspektor Cole nie gra w obronie, a w ataku...

Nick oglądał przeszłość. Czarna chicagowska prostytutka o nazwisku Sherry Ward jeszcze żyła i na swoich wysokich obcasach przemierzała chodnik w zielonkawej poświacie ukrytej policyjnej kamery wideo.

Film nakręcono w letnią noc. Miała na sobie mini, przez ramię przerzuconą torebkę. Sherry się śmiała i powiedziała coś do białej kobiety ubranej w obcisłe szorty i w długie czarne buty. Potem weszła w boczną uliczkę. Podeszła do samochodu, kluczykiem
otworzyła drzwi, wsiadła, odjechała. Powróciła, gdy Nick przewinął taśmę i Sherry znów mogła na parę minut powrócić do życia.

Dla Nicka najlepszą porą do rozmyślań była noc. Siedział sam w pokoju bezpiecznego mieszkania FBI. Środa, prawie noc. W kółko oglądał wideo zamordowanej dziewczyny. Czuł zagrożenie jak prostytutka jadąca samochodem na spotkanie z własną śmiercią.

Nieco wcześniej, po zjedzeniu pozbawionych smaku potraw przyniesionych w kartonach z chińskiej restauracji, Nick, Cole i Sallie oglądali razem wideo z Sherry Ward.

- Skończmy z tym - powiedział Cole. - Tu nic nie ma.

- Może i nie ma - odparł Nick, ale w głębi duszy był pewien, że jest. Coś jest!

- Już po Walentynakach. Wiemy, że Vance jest w mieście, i że jest późno. - Cole siedział wyraźnie zasępiony.

- Vance nie dosięgnie Farona - powiedziała Sallie. - Nie może.

- Nawet człowiek taki jak Vance nie wytrzyma długo podobnej sytuacji - mruknął Nick.

- Może wytrzymać dłużej, niż nam starczy sił - odparł Cole. - Ekipa w Lexington nie trafiła na nic. Ekipa w Chicago także nie;

Z Fargo przyszła wiadomość o dwóch zgonach, w tym jednego karanego więzieniem kryminalisty, po którego śmierci ktoś na jego kartę kredytową kupował benzynę w Wisconsin i miał samochód z kradzionymi tablicami rejestracyjnymi z Północnej Dakoty. Ekipa zajmująca się Aryjską Ameryką nie miała nic.

Ekipa zajmująca się Yakuzą nie znalazła nic, co mogłoby łączyć Yakuzę, Yoshio Chobei lub też firmę prawniczą z Faronem. Nalot na magazyny w Los Angeles przyniósł nędzny plon w postaci garści tabletek amfetaminy, zupełnie jakby ktoś specjalnie je roz
sypał po to, by je znaleziono.

Nadzór nad rywalami Farona nie przyniósł nic.

Połączone ekipy FBI i waszyngtońskiej policji krążyły po wszystkich możliwych hotelach, pensjonatach i miejscach noclegowych na całym obszarze Waszyngtonu i na jego przedmieściach poza Dystryktem, pokazując komputerową podobiznę Vance'a i listę nazwisk, jakich może używać: Lee Lawdos, ofiara zabójstwa w Fargo, zamordowany w Lexington, Brian Luster, Chris Harvie.

Komputerowa podobizna została udostępniona lokalnym mediom i telewizyjnemu programowi, poświęconemu prewencji. Uzbrojony i niebezpieczny przestępca, ukrywający się przed policją federalną, poszukiwany za dwa morderstwa, prawdopodobnie przebywa w rejonie Dystryktu. Reporterzy, którzy zadawali policji pytania, otrzymywali ostrożnie sformułowane odpowiedzi.

Wood otoczył Farona kordonem ochroniarzy. Szybko zorientował się, że sam jest pod obserwacją. Zgubił swoją obstawę, a potem zadzwonił do Cole'a:

- Wtykać nos w moje sprawy może pan tylko wtedy, kiedy ja na to pozwolę.

Leibowitz siedział w swoim mieszkaniu i pilnujący go agenci meldowali, że siedzi sam.

- Nigdzie nie telefonuje ze zwykłego telefonu - poinformowała Sallie. - Ale nie mamy możności przechwycenia rozmów przez komórkę.

Lauren też pozostała w swoim mieszkaniu. Cole'owi dostarczono nagranie rozmowy, jaką z nim odbyła. Sumienie kazało inspektorowi umieścić kasetę w archiwum.

I tak już jestem ukrzyżowany, pomyślał. Kilka gwoździ więcej nie uczyni żadnej różnicy.

Cole zaproponował Sallie odwiezienie do domu. Nick oświadczył, że zostaje na noc w biurze i prześpi się na sofie.

Siedząc teraz samotnie w pokoju operacyjnym Nick myślał: ilekroć przestaję koncentrować się na pracy, przypominam sobie, że przestałem pić. Chęć picia pozostała, ale już wiedział, jak ją zdusić. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo zorganizował całe swoje życie wokół „następnego kieliszka". Czuł pragnienie. Cierpiał niemal fizyczny ból. Ale najbardziej przeżywał utratę szansy doczekania się tego następnego kieliszka. Nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Chyba tylko pracować. I nie dotykać butelki.

Pulsowało mu w głowie. Potarł czoło. Pije zbyt dużo kawy, zbyt mało śpi, pozbawił się alkoholowego środka znieczulającego. Musi się skoncentrować. Skoncentrować!

Ponieważ wie, że coś wie, że coś mu świta. Ale co? Brakowało mu właśnie tego zasadniczego „co", żeby móc podzielić się z Cole'em.

Trzeba się odprężyć, odprężyć... Niech przyjdzie samo, niech... Oby tylko zdążyć! Zamknął oczy. Rozluźnił się. Słuchał uważnie. Żadnego tętentu kopyt. Czy właśnie w takiej chwili nie warto by łyknąć sobie malutkiego, żeby zupełnie się odprężyć, i móc...

Wziął do ręki pilota, włączył magnetowid i po chwili znowu zobaczył kobietę idącą chodnikiem, śmiejącą się, a potem wsiadającą do samochodu, by pojechać na spotkanie ze śmiercią. Co ty mi chcesz powiedzieć? Mów!

Sallie siedziała w samochodzie Cole'a stojącym przed domem, w którym mieszkała. Z każdym oddechem wpadała w coraz czarniejszą rozpacz.

Wzrok miała wtopiony w zaparowaną przednią szybę.

- Nie oszczędzaj mnie, powiedz, wreszcie to powiedz! - prawie krzyczała. - Powiedz, że okazałam brak profesjonalizmu. Naraziłam Farona na niebezpieczeństwo i pogwałciłam wszelkie regulaminy FBI. Zniszczyłam swoją karierę, której poświęciłam życie. Zdradziłam ciebie i Nicka, wszystkich i wszystko. Powiedz to wreszcie!

- Czy któreś z nas jest władne przypisać sobie tyle grzechów?

- Co mam teraz zrobić? - spytała.

- Ty przynajmniej nie zrobiłaś tego z osobą podejrzaną.

- Żałuję tego, co zrobiłam.

- Ja też. Ale tak naprawdę żadne z nas nie żałuje.

Przejeżdżający samochód skąpał ich światłem reflektorów.

- W najlepszym wypadku, co może się stać? - spytała.

Kto wie, co się dzieje w tej chwili, kiedy my tu siedzimy. Może Kurt Vance napotyka jakiegoś policjanta, który mu strzela prosto w serce. Może któryś ze sztabowców Farona, ktoś, kogo osobiście nie znamy, właśnie przyznaje się do winy, sprawa zostaje wyjaśniona, a żeby nie było żadnych wątpliwości, spiskowiec wszystko nagrywa na wideo, łącznie ze sceną, w której strzela sobie w łeb.

- Abyśmy potem mogli żyć długo i szczęśliwie, tak?


- Dlaczego nie?

Przez długi czas siedzieli w milczeniu.

- Dali mi najlepszą agentkę, na jaką mogłem liczyć - mruknął Cole. - Właśnie ciebie. Masz to we krwi, świetnie potrafisz dać sobie radę. Dziękuję ci.

Za odpowiedź wystarczyła mu pojedyncza łza, która stoczyła się po jej policzku.

- Idź teraz spać - poradził Cole. - Nikomu nie daj się przyłapać ze spuchniętymi oczami i załzawiona.

- Chyba nie przegramy. Nie możemy przegrać.

- Masz rację. Nie możemy.

Otworzyła drzwi, by wysiąść, potem je zatrzasnęła z powrotem i oparła czoło o ramię Cole'a. Tkwiła tak chwilę, oderwała się i wyszła z wozu. Czuła, że Cole obserwuje każdy jej samotny krok po pustym chodniku.


59

W czwartek rano zabójca obudził się w pokoju jednego z hoteli Dystryktu Columbia. Na zewnętrznej gałce drzwi wisiała plastikowa plakietka z napisem Nie przeszkadzać. Nawet gdyby przez pomyłkę weszła pokojówka, nie zobaczyłaby nic podejrzanego, nic, co
nie przeszłoby ścisłej kontroli na lotnisku: ubrania, przybory toaletowe, notebook i pager.

Vance pomyślał, że gdyby FBI, nie wiadomo w jaki sposób, nie zdała sobie sprawy, że on istnieje, to z pewnością Przewodnik przyszedłby, aby ostatecznie zaaprobować plan. Chociaż plan Vance'a nie mógł być już lepszy.

Głośno się roześmiał. Miarą artysty jest umiejętność improwizacji. On, artysta, wybierze czas i miejsce, by wykreować swoją rzeczywistość!

Kto następny? Druga misja? Kogo jeszcze potrzebuje Przewodnik? Właściwie Przewodnik już nie jest mu potrzebny.

Włączył telewizor, kanał lokalnych wiadomości: pochmurno, temperatura w okolicach zera, co odpowiada średniej miesiąca. Prawdopodobieństwo opadów niewielkie, jutro dziesięć procent.

Doskonałe warunki atmosferyczne na niewidzialność.

Dwie godziny później stał przed stanowiskiem ochrony w siedzibie krajowego zarządu Cór Amerykańskiej Rewolucji - organizacji, która zajmowała marmurowy pałac czterysta metrów od Białego Domu. Miał na sobie starą kurtkę wojskową, dżinsy, czapkę
z daszkiem i pager przy pasie.

Znów jestem niewidzialny!

Strażniczka za ladą i jej koleżanka, która przyszła na pogaduszki, spojrzały z dezaprobatą na mężczyznę w wojskowej kurtce.

- Pan w jakiej sprawie? - spytała strażniczka.

- Mam iść do muzeum...

- Tam, w głębi. - Patrzyła za nim, gdy odchodził. Zwróciła się do koleżanki, rosłej Murzynki: - Więc od pojutrza masz tu już być na stałe?

Vance wydawał sobie polecenia: patrz na portret kobiety w chuście. Uważaj na odbicie na szkle. Upewnij się, że strażniczka nie łapie za telefon.

- Nie ma mowy. Zostaję w siedzibie NASA. Będę pilnować, żeby nikt nie wyniósł rakiety kosmicznej.

Przejdź do następnego portretu. Nim pójdziesz dalej, sprawdź, co robią te dwie.

- Nie znoszę tych specjalnych imprez - powiedziała strażniczka.

- Wcale ci się nie dziwię - stwierdziła jej koleżanka. - Będziesz musiała nosić specjalny identyfikator ze zdjęciem, Ktoś tu z tobą będzie?

- Nie. To znaczy ty będziesz ze mną jutro.

- Zapomnij. Od jutra mam urlop macierzyński. NASA dopiero po nim.

- Co ty mówisz? Brawo! Twoje pierwsze? Kiedy rodzisz?

Podczas kiedy obie umundurowane niewiasty wdały się w ożywioną dyskusję na temat noworodków, z biura w głębi holu wyszła kobieta przeglądając jakieś dokumenty, których plik trzymała w ręku. Na nosie miała dwuogniskowe okulary.

Obróć się i czytaj z zainteresowaniem podpis pod portretem w gablocie!

Przyszła matka powiedziała do koleżanki:

- Mam trochę czasu. Na pół godziny cię zastąpię. Idź i zabierz wszystko, co ci będzie potrzebne na jutro. Poszukaj kogoś z ochrony, da ci identyfikator z fotografią. W biurze zupełny szpital wariatów. Ludzie ciągle jeszcze dzwonią, żeby się zarejestrować i każdy kto przyjdzie, ma identyfikator z nazwiskiem...

Założę się, że to twój pomysł, inspektorze Cole.

- Bylebym mogła stąd wyjść, nim na ulicę wrócą te cholerne kontrolerki parkometrów. Mam trzy wolne dni z dzieciakami u ich ojca i nie chcę zaczynać z dwudziestodolarowym mandatem.

- Dobrze. Za pół godziny wrócę.

Strzałka w korytarzyku wskazywała drogę do wielkiego audytorium Cór Rewolucji, znajdującego się tuż obok, w sąsiednim budynku ochrzczonym mianem Pałacu Konstytucji. Vance poszedł krętym korytarzem, zostawiając za sobą muzeum i biura organizacji, i dotarł do wyjścia na ulicę. Stanął we wnęce, z której mógł obserwować policjantów nadzorujących wejściowe bramki z wykrywaczami metalu. Bocznymi drzwiami wszedł do Pałacu. Zobaczył pozostawioną w rogu szczotkę. Chwycił ją i natychmiast stał się częścią scenerii.

Pałac Konstytucji jest w zasadzie jednym gigantycznym audytorium o ścianach wyłożonych dość już podniszczoną mahoniową boazerią, przyozdobioną złotymi gwiazdami. Miękkie fotele obite niebieską materią, ustawiono w rzędach w wielką podkowę.


Vance wszedł ze szczotką na estradę. Po obu jej stronach aż po strop wznosiły się białe kolumny. Pośrodku estrady stał pulpit. Kręcili się wokół niego technicy, przykręcając od wewnątrz stalowe płyty. W audytorium między rzędami foteli szedł policjant z owczarkiem niemieckim, który węszył za materiałami wybuchowymi.

W oczach Vance'a rozgorzał płomień. Znalazł rozwiązanie.

Policjant z psem skręcił ku estradzie. Vance zaczął gorliwie zamiatać gołe deski estrady, przeszedł tak na jej przeciwległy skraj i dalej ruszył korytarzem zapchanym tablicami rozdzielczymi, konsoletami oświetleniowców i dźwiękowców, dźwigniami kurtyny. Zauważył jakieś solidne drzwi. Otworzył je. Wilgotne, gorące powietrze kotłowni. Tam nie może wejść. Wycofał się i wkrótce powrócił tam, skąd rozpoczął wędrówkę. Wejścia pilnowała strażniczka w ciąży. Była sama. Kiedy przechodził koło jej stanowiska,
zobaczył komputerową podobiznę dawnego Vance'a. Fotografia była przyczepiona taśmą do ściany, tuż obok czerwonego telefonu.

Na dworze było zimno i szaro. Wzmagał się wiatr. Przed każdym parkometrem wzdłuż chodnika stał samochód. Chodnik był w zasadzie pusty. Vance dzielił go tylko z jednym siwym mężczyzną, pchającym przed sobą wózek pełen zawiniątek.

Miarą artysty jest umiejętność improwizacji!


60

Piątek rano, godzina 7.09. Cole przygotowywał kawę. Mleko, które miał w lodówce, dawno już skwaśniało.

Tak nie można żyć, pomyślał.

Ktoś zapukał do drzwi.

Cole miał na sobie niebieską koszulę i spodnie, ale był boso. Włosy miał jeszcze wilgotne po prysznicu. Berettę zostawił w sypialni.

- Kto tam? - spytał, stając z boku drzwi.

- To ja, Dalton! - usłyszał ściszony głos.

Sallie? Nie zdejmując łańcucha, uchylił drzwi.

Ujrzał Lauren. Dygotała w cienkim płaszczu. Przez ramię miała przerzuconą wielką niebieską torbę.

- Nie ma mnie tutaj - powiedziała, gdy ją wpuścił do środka.

- Nie rozumiem.

- Twoi ludzie, którzy pilnują mego mieszkania, nadal myślą, że w nim jestem. Dałam dwadzieścia dolarów sąsiadce z piętra, żeby mi pozwoliła zejść po drabinie przeciwpożarowej, przechodzącej przy jej oknie. I będę mogła wrócić tą samą drogą. Czuję
się jak jeden z twoich agentów.

- Po co to zrobiłaś?

- Aby dać ci szansę bycia ze mną. Nikt nie wie, że tu jestem. Wzięłam taksówkę tylko do rogu ulicy, do budynku weszłam z trzema gosposiami. Podniosłam kołnierz płaszcza, włosy zwinęłam w kok. Czy twoi ludzie przed domem ostrzegli cię?

- Nie.

- Jesteś zadowolony, że przyszłam? Troszkę o mnie myślałeś?

Pocałował ją. Miała zimne wargi i policzki. Odstąpił pół kroku, widział jej smutny uśmiech.

- Muszę... - zaczął.

- Szsz! - przyłożyła palec do ust. Uwolniła włosy i pogłaskała jego dopiero co ogolony policzek. - Jest piątek. Wcześnie rano. Teraz nic nie możesz zrobić. W niczym pomóc Faronowi. Chyba, że chcesz zakuć w kajdanki podejrzaną, która właśnie do ciebie przyszła.

- Chciałbym... Posłuchaj, on ma dzisiaj to wystąpienie... zaplanowane, wiem. Ale... Czy nadal się przy nim upiera?


- Faron słucha tylko głosów wewnętrznych.

- Czasami mam wrażenie, że jest nienormalny.

- Ty mnie też uczyniłeś nienormalną. Zwariowałam. O wszystkim zapomniałam, myślę tylko o tobie. - Usiłowała go pocałować. - Tym powinieneś się teraz zająć. To jest bardzo bezpieczne zajęcie.

- Faron...

- O dziesiątej występuje na forum Krajowej Ligi Czarnych Kobiet. Może i są one niebezpieczne, ale żadna z nich nie jest morderczynią.

- Jest z nim Sallie - mruknął bardziej do siebie, niż do Lauren.

- W to nie wątpię - odparła.

Cole zmarszczył brwi.

- Będzie tam dużo policji. Są i moi agenci. Są ludzie Wooda. Będzie ochrona Cór Rewolucji.

- Jeden pistolet mniej nie zrobi żadnej różnicy - stwierdziła Lauren, wodząc palcem po jego koszuli. - Zresztą ty nawet nie masz pistoletu.

- Jest w sypialni.

- Mówiąc o sypialni...

- Nie możemy. Muszę iść.

- Dokąd? Gdzie będzie nam lepiej, niż tu i teraz?

- Jestem odpowiedzialny za...

- Za siebie - dokończyła. - Do diabła z Faronem! Cała armia ludzi go pilnuje. Co ty osobiście możesz zdziałać, by powstrzymać kogokolwiek przed zamordowaniem go? A poza tym... - zaczęła rozpinać płaszcz. - ...gdyby Faron przejmował się śmiercią, to nie robiłby tego, co robi.

Płaszcz opadł na ziemię. Lauren nic więcej na sobie nie miała.

- Zawsze chciałam coś podobnego zrobić - powiedziała zrzucając pantofle. - Strasznie było mi zimno.

Boso poszła do sypialni.

- Nie odchodź! - wymruczała. Leżeli w łóżku przykryci prześcieradłem. Szary dzień zaglądał przez okno. - Możemy na zawsze tak zostać. Włożymy czarne okulary i nikt nas nie dostrzeże. Wszystko będzie w porządku, jeśli tak zostaniemy.

Zegar przy odbiorniku radiowym wskazywał 8.27. Budzik nastawiony poprzedniego wieczoru, tak na wszelki wypadek, włączył radio o 7.30. Sypialnię wypełniało „Take Five" Dave'a Brubecka, ale niemal tego nie słyszeli.

- Nie! - zmobilizował się. - Muszę iść.


- Czy poważnie pomyślałeś to, przed czego powiedzeniem powstrzymałeś się?

Spojrzał jej w oczy.

- Tak.

- Nie idź! - prosiła. - Nie zostawiaj mnie samej.

- Gdybym nie zrobił tego, co powinienem, to znaczyłoby, że jestem niewiele wart dla ciebie i dla siebie samego.

- Wobec tego obiecaj mi, że będziesz się trzymał z daleka od Farona. Nie chcesz uciec ze mną i moim milionem dolarów, trudno. Uganiaj się za swoim mordercą, ale trzymaj się z daleka od Farona.

- Dlaczego?

- Ponieważ mordercy może drgnąć ręka. I nie chcę, żebyś stał obok.

- Mordercy może drgnąć ręka, ale nie mnie.

- Obiecaj mi więc, że go trafisz. Że strzelisz pierwszy i nie chybisz.

- Lauren...

- Tylko pod tym warunkiem cię puszczę...

- Wykonam swój obowiązek.

- Do diabła z twoim obowiązkiem! Zabij go, żebyś mógł do mnie wrócić żywy.

- Ja nie jestem... Zabiłem tylko raz i nie zamierzam...

- Wystarczy jeden strzał, by ciebie zabić.

- Nie zamierzam umierać. Ale muszę iść.

- Odwieziesz mnie do siedziby Ruchu?

- To w przeciwnym kierunku. Koło Kapitolu. Jadę do Pałacu Konstytucji.

- Nie zajmie ci to wiele czasu. Jeśli to zrobisz, to obiecuję, że już nigdy nie wystrychnę na dudków twoich agentów.

- Przeszkadzanie funkcjonariuszom publicznym w wykonywaniu ich obowiązków jest przestępstwem...

Uśmiechnęła się.

- Przyznaję, że wspaniale wykonałeś swój obowiązek wobec mnie...

Nick usłyszał tętent kopyt. Tętent rósł, potężniał. Czuł pod sobą konia. Sherry w mini, w pantoflach na wysokich obcasach. Krzyczy, biegnie do samochodu, pędzi z szybkością wiatru, mija swoje życie, rozpalone oczy...

- Sir!

- Co, co? Słucham? - Nick Sherman otworzył oczy.

Tuż nad nim stał jeden z agentów przydzielonych do centrum operacyjnego. Nick zamrugał. Powoli uprzytomnił sobie, gdzie jest. Śnieg na ekranie telewizora.

- Zasnął pan - powiedział agent.

Wyłączył telewizor, podniósł roletę. Szary dzień zajrzał do pokoju.

- Kiedy? - Nick poruszył się na sofie. - Która godzina?

- Dziewiąta trzydzieści jeden - poinformował agent. - Napije się pan kawy?

Nick opuścił na ziemię stopy. Czuł sztywność w kolanie, miał zdrętwiałą szyję. Choć w pokoju było zimno, ubranie lepiło mu się do ciała.

- Napiłbym się z rozkoszą. Zejdę...

- Przyniosę panu. I przyniosę ręcznik do prysznica. W szafce są czyste podkoszulki. Służbowe, ale dobre.

- Dziękuję za wszystko, ale...

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł agent.

- Sen! Czym był ten sen? - zadawał sobie pytanie Nick.

Przez całą noc przeczesywał raporty, szukając czegoś, co wiedział, że tam jest, ale nie potrafił tego dostrzec. Jak magnes przyciągało go wideo z Sherry. Śledził każdy jej krok i odjazd ku wiecznemu odpoczynkowi. Wreszcie znużony padł na sofę, zasnął i został obudzony w chwili, gdy we śnie pędził ku... Właśnie, ku czemu?

- Dziś rano musi pan wypić czarną - powiedział agent, wnosząc dwa kubki dymiącej kawy.

Gorąca, o metalicznym smaku. Kofeina ożywiła go.

- Gdzie by pan się zatrzymał, gdyby przyjechał do Waszyngtonu w celu zamordowania kogoś ważnego?

- Co pan ma na...?

Nick chwycił słuchawkę, wystukał numer.

- Wydział zabójstw. Detektyw Mizzell.

- Lou, tu Nick. Szybko! W jakim hotelu zatrzymał się John Hmakley, kiedy przyjechał zabić Reagana?

W ułamek sekundy po otrzymaniu odpowiedzi Nick trzepnął słuchawką w aparat i chwycił książkę telefoniczną. Wyrwał stronę, na której miał adres hotelu i jego numer telefoniczny. Agent, który nadal mu towarzyszył, krzyknął do kolegów o piętro niżej:

- Pobudka!

Telefon Nicka odebrał recepcjonista. Bez zadawania zbędnych pytań wykonał polecenie, przeniósł się z aparatem w miejsce, gdzie nikt nie mógł go obserwować. Stojącemu obok agentowi Nick wydał polecenie:

- Połącz mnie na konferencji z wydziałem dochodzeniowym Biura i powiedz im, że mamy ślad. - Wskazał nazwę hotelu na wyrwanej stronie. - Niech natychmiast tam jedzie ekipa po cywilnemu i otoczy hotel. Postawić na nogi brygadę antyterrorystyczną. Niech dyskretnie zajmą pozycje wokół hotelu...

Agent zaczął wystukiwać cyfry na drugim aparacie. W drzwiach pojawiło się kilku innych agentów z dołu.


- Już byliśmy sprawdzeni przez FBI, sir - powiedział recepcjonista, gdy ponownie wziął słuchawkę. - Żaden z naszych gości nie przypomina osobnika na komputerowym zdjęciu i, szczerzemówiąc, wszystko to zaczyna nam bardzo...

Nick wrzasnął:

- Albo natychmiast wykonasz moje polecenie, albo przydzielę ci celę na poddaszu.

Nim recepcjonista zdołał odzyskać głos, włączył się wydział dochodzeniowy FBI.

- Panie recepcjonisto, proszę natychmiast odczytać swojemu rozmówcy listę wszystkich gości zameldowanych w hotelu - powiedział Nick. - Uwaga, wydział: każde nazwisko musicie dokładnie sprawdzić. Skonfrontować z naszą bazą danych i zweryfikować adresy z danymi kompanii telefonicznych. To jeszcze nie wszystko, ale od tego zaczniemy. Do roboty!

- Przyjąłem!

- Przerzućcie rozmowę na nasz numer, ja ruszam w teren! - Nick odłożył słuchawkę, chwycił marynarkę i sięgnął po leżący obok pistolet w kaburze.

Agent, który go obudził, powiedział:

- Czy nie powinniśmy poczekać, aż...

- Mam dosyć czekania! - Kolano boli, cała noga rwie, pragnienie... Wybiegł do samochodu.

Nick był już w odległości pięciu przecznic, kiedy otrzymał telefon:

- Trafiliśmy w dziesiątkę - powiedział podniecony agent wydziału dochodzeniowego. - Ray E. James. Pokój 734. Podany numer telefonu w Los Angeles jest fałszywy. Rejestrując się w hotelu zostawił depozyt w gotówce. A poza tym...

- Powtórzcie mi nazwisko! - zażądał Nick.

- Powtarzam: Ray E. James, adres w Los...

- Anagram! - wykrzyknął Nick. - Odwróćcie to, będziecie mieli James Earl Ray, morderca Kinga!

Nick przerwał rozmowę i rozkazał kierowcy:

- Gaz do dechy! - Wystukał numer komórkowego telefonu Cole'a. Czerwone światła
i syrena zakłóciły spokój poranka rezydencyjnej dzielnicy.

Wsteczne lusterko w samochodzie Cole'a wypełniała kopuła Kapitolu. Z piskiem opon zjechał pod najbliższy krawężnik. Siedząca obok Lauren chwyciła się deski rozdzielczej. Cole wykrzyknął do słuchawki:

- Jestem prawie pod siedzibą Farona. Będę jechał bez syreny, dojazd do audytorium zajmie mi około piętnastu minut. Nie czekaj na mnie.

Złożył telefon komórkowy i obrócił się do Lauren.

- Nie! - krzyknęła.


- Wyjdź! Proszę!

- Nie! - Trzymała kurczowo wielką torbę, w której przyniosła swoje ubranie do jego mieszkania. - Nie pozwolę ci zginąć.

Patrzył na nią w milczeniu.

- Nie ma czasu - powiedziała.

Z dymiącymi oponami oderwał się od krawężnika i zawrócił na pustej ulicy.

Drzwi z hukiem wpadły do pokoju 734. Dwaj agenci brygady antyterrorystycznej ze śrutówkami w rękach wskoczyli do środka. Tuż za nimi wdarł się potężnej budowy mężczyzna z czterdziestkąpiątką. Po czterdziestu sekundach jeden z komandosów mruknął do drugiego:

- Wątpliwa sprawa, kruche podstawy no i bez nakazu sądowego.

Nick wystukał numer komórki Cole'a.

- Nie ma go tu.

Cole zaklął. Gwałtownie zahamował pod czerwonym światłem. Nie chciał włączać syreny. Twarz Lauren była trupio blada.

Nick obrzucał pokój penetrującym spojrzeniem. Notebook, pudełko od butów. Któryś z agentów rzucił na łóżko walizkę. W pokoju zaroiło się od policjantów. Nick wywołał palcem agenta, przeszukującego łazienkę i sam do niej wszedł, żeby móc porozma-
wiać w mniejszym harmidrze.

- Zrobimy kocioł - powiedział do telefonu. - Ale co z tego, kiedy on już wyszedł...

Nick rozglądał się po łazience. Użyte ręczniki wisiały złożone nad prętem prysznica. W umywalce leżał skręcony czarny włos.

Usłyszał w słuchawce głos Cole'a:

- Zawiadomię Sallie. Jest już w Pałacu Konstytucji, ale jeśli Faron nie...

- Poczekaj chwilkę! - wykrzyknął Nick.

Cole zaparkował obok hydrantu przeciwpożarowym.

Nick wyjął z umywalki skręcony włos, podniósł go do światła, potem odłożył na białą porcelanę. Gdzieś w jego głowie rozległ się tętent kopyt. Otworzył szafkę nad umywalką. Maszynka do golenia, mydło do golenia... Dwa okrągłe, płaskie białe pudełeczka. Na nich gąbka do makijażu. Torebka z takimi samymi gąbkami stoi na ziemi...

- Nick! Jesteś tam, Nick? - spytał Cole.

Nick odkręcił wieczko jednego z plastikowych pudełeczek. Zobaczył brunatny puder. Dotknął go palcem: tak delikatny jak zasypka dla niemowląt. Zanurzył w nim palec, potem przeciągnął przez policzek. Na smagłej skórze Indianina pozostało ciemne pasmo. Wytarł palec o rękaw ręki trzymającej telefon. Sherry wsiada do samochodu, jedzie... scena morderstwa, jej torebka pusta, nie ma żadnego dowodu, nie ma prawa jazdy, nie ma...
pudru...

- O, cholera - usłyszał w słuchawce Cole.

- Wszystkie odpowiedzi można streścić jednym słowem. - Wzmocniony stukrotnie głos Farona przetoczył się rosnącą falą z osłoniętego stalą i kuloodpornym szkłem pulpitu na zatłoczone gigantyczne audytorium Pałacu Konstytucji. - Miłość!!!

Sallie, stojąca w kulisach po lewej ręce Farona, poczuła przypływ innej fali - fali ciepła, która kojąco oddziaływała na jej stargane nerwy.

Obiecałeś, wyszeptywała do Farona w myślach. Obiecałeś, że nie wyjdziesz zza pulpitu.

Słowa Farona docierały do morza czarnych twarzy:

- Prawdziwa, wierna miłość, a nie fałszywa! Silna i odporna miłość. Miłość, która nie odrzuca. Wy nie kochacie swego prześladowcy, wy kochacie życie i to ukochanie życia każe wam zażarcie walczyć o siebie!

Nie słuchaj go. Nie daj się uśpić jego słowom. Bądź gotowa.

- Miecz, którym macie wywalczyć miłość, musi się różnić od batoga, jaki trzyma wasz ciemiężyciel. Nie macie walczyć na jego warunkach o jego koronę. Macie walczyć o wyzwolenie wszystkich spod wszystkich batogów. I tylko taka walka może was wyzwolić...

Ja do nich należę, pomyślała Sallie, wyławiając z tłumu czarne twarze kobiet.

- Miłość przygotowuje was do akceptowania śmierci. Za miłość trzeba płacić smutkiem. Wszyscy przyjaciele umierają. Wszyscy kochankowie umierają. Wszystkie dzieci przestają być dziećmi i któregoś dnia umierają. Od tej okropnej ceny za miłość gorszy
może być ból, że odmówiliście miłości, a tym samym pozbawiliście się chwil, które rozjaśniają mroczną wieczność. Bez światła miłości będziemy tkwili w gryzącym, mrocznym deszczu losu i przeznaczenia.

Z miejsca, gdzie stała, w towarzystwie mundurowego policjanta i nieuzbrojonej strażniczki Pałacu Konstytucji, Sallie obserwowała wznoszące się rzędy foteli, wysilała wzrok, polowała na błysk, odbicie światła od stalowej lufy.

Brzęczyk. To jej pager! Rzuciła okiem na wyświetlacz i stwierdziła, że szuka jej ktoś w ich bezpiecznym mieszkaniu. Wyjęła telefon komórkowy i połączyła się. Agent, który odebrał zgłoszenie, był niesłychanie podniecony.

- Być może mamy go! Wiemy kto i gdzie jest. Dam znać.

Sallie złożyła aparat i schowała do kieszeni. Poczuła olbrzymią ulgę.


Na estradzie Faron podniósł rękę i rozłożył palce.

- Dziś czai się na nas pięciu morderców! Pięciu morderców wykrwawia Amerykę: strach, utrata nadziei, ciemnota, bieda, rasizm. Każdy z tych morderców z osobna może zniszczyć niedoskonałą Amerykę i jej wspaniałe sny o chwale. Ci mordercy lubią polować razem. Wzajemnie się podpierać. Polują od oceanu do oceanu, stwarzając wszędzie klimat, który sprzyja powstawaniu Korupcji, rodzi przestępczość i gwałt, nienawiść i zazdrość, sarriodestrukcję i nowy stan niewolnictwa, powoduje bezduszną śmierć człowieka... Tych pięciu morderców używa niezliczonych przebrań. Mogą występować pod postacią reklam telewizyjnych, obiecujących szczęśliwe życie, a w rzeczywistości zachwalających bezużyteczne przedmioty. Pod postacią handlarzy narkotyków obiecujących niebo, a dostarczających piekło...

Zabrzęczał telefon komórkowy Sallie. Otworzyła go i przyłożyła do ucha. Usłyszała:

- Tu centrum. Wymknął Się. Miej oczy otwarte.

Poczuła ucisk w dołku. Z trudem powstrzymywała drżenie rąk.

- Miłość potrafi pokonać sługi śmierci. Miliard dolarów wydanych na walkę z przestępczością, ale przy sercu pełnym nienawiści, jest miliardem wydanym na próżno. To miliard dolarów na wymianę nienawiści zbrodniczych przestępców na naszą własną nienawiść. Jeślibyśmy nawet posadzili za kratki wszystkich przestępców, oszustów, kryminalistów, to pozostanie na wolności nienawiść i ona nas zgładzi we śnie...

Telefon Sallie zabrzęczał ponownie.

- Tu Nick. Vance jest w budynku!

- Co?! Jak, on...

- Nieważne, co jeszcze mógłbym wam powiedzieć... - Głos Farona wciskał się w każdy zakątek audytorium. - Ważne jest, co zrobicie wy. Żaden wódz, żaden przywódca nie potrafi zabić tych pięciu wymienionych przeze mnie zbrodniarzy. Przywódca może tylko skierować snop światła na nas lub rzucić flarę w mrok. Wy, ja i Ameryka możemy zostać ocaleni wspierając się wzajemnie. Biali, czarni, brązowi, czerwonoskórzy, żółci, mężczyźni, kobiety, chorzy, zdrowi, starzy, młodzi...

- Sallie, on jest przebrany za Sherry, prostytutkę, którą...

- Co?!

- Tajemnica istnienia polega na tym, że wszystko, co czynimy, dotyczy wszechświata. Nie potrafimy kontrolować skutków naszej ingerencji. Przy niezliczonej liczbie wypadków dokonywane przez nas wybory nie podlegają weryfikacji, żadnej ocenie. Zdajemy sobie jednak sprawę, że te wybory metod działania kształtują nasze postępowanie. Jeśli będziemy służyć pięciu mordercom, to oni zawładną nami.

W słuchawce:

- ...twarz uczerniona, czarna peruka. W biurze rejestracji powiedziano nam, że Sherry odebrała swój identyfikator dziś rano. Vance posłużył się jej prawem jazdy jako dokumentem tożsamości. I jest na sali jako uczestnik konwencji. Jest w audytorium! Jako Murzynka!

- Powiem wam coś o strachu - ciągnął Faron.

Tylnymi drzwiami wdarło się do audytorium kilkunastu policjantów. Najpierw jedna, potem paręnaście, wreszcie ze sto kobiet ich dojrzało. Słowa Farona zginęły w tumulcie głosów.

- Idziemy! - poleciła Sallie stojącemu obok niej policjantowi i ochroniarce. Wbiegli na estradę, gdy kilkanaście kobiet na piętrze rzuciło się ku schodom. Dwie kobiety na parterze popędziły do drzwi wyjściowych.

- Zatrzymajcie je! - krzyknął policjant.

Zaczęła powstawać panika.

- Co ty wyrabiasz? - wrzasnął Faron na Sallie, a mikrofon przechwycił te słowa. Na salę trafiły z siłą grzmotu. Rozległy się okrzyki przerażenia.

Sallie stanęła przed Faronem, zasłaniając go przed tysiącem czarnych twarzy. Przebiegała wzrokiem po nich wszystkich, wypatrując tej jednej, która stanowiła zagrożenie. Wyjęła z kabury broń i zacisnęła palce na rękojeści.

Krzyki na widowni potęgowały się i wreszcie stopiły w jeden wielki ryk przerażenia, wypełniający cały amfiteatr. Przerażone kobiety parły na estradę. Kilkanaście z nich wbiegło schodkami na deski i pomknęło do wyjścia za kulisy, gdzie jeszcze przed parunastoma sekundami stała Sallie w towarzystwie policjanta i ochroniarki.

Sallie gorączkowo myślała, co robić dalej. Przede wszystkim osłaniać Farona. Policjant i ja z obu boków, ale zarazem i z przodu, a ta ochroniarka bez broni i z odwagą najprawdopodobniej proporcjonalną do jej pensji, niech stanie za jego plecami.

Drzwi dostrzegła niemal w tym samym momencie co ochroniarka w idiotycznych okularach i z nieprawdopodobnie ohydnymi kolczykami dyndającymi z uszu: wyjście po przeciwnej stronie estrady.

Otaczamy Farona i wycofujemy się, postanowiła Sallie... Korytarz, tablice rozdzielcze... Dokąd prowadzi korytarz? Nieważne. Biegnie w tamtym kierunku - zbyt wielu ludzi. Zaraz zrobi się tłok. Ochroniarka majstrowała coś przy drzwiach naprzeciwko tablic rozdzielczych. Otworzyła je. Sallie zobaczyła żółte ściany, rury u sufitu i żelazne schodki, prowadzące do piwnicznej salki z betonową podłogą.

- Jazda! - Sallie pchnęła ku schodkom policjanta, za nim protestującego Farona. Z wycelowaną przed siebie bronią obróciła się do wbiegającego w korytarz tłumu, wycofała się za drzwi i kazała nie uzbrojonej ochroniarce je zaryglować.

Obróciła się. Zobaczyła Farona w połowie schodków, usłyszała zatrzaskiwanie stalowych drzwi. Policjant był już prawie na dole.

Nagle ochroniarka kopnęła Sallie w nerki, silną dłonią chwyciła za włosy i trzepnęła głową o ścianę, po czym rzuciła bezwładne ciało na Farona. Faron pchnięty spadł na policjanta. Policjant się obrócił...

Ochroniarka strzeliła trzy razy pociskami kalibru 0,25 cala z pistoletu wbudowanego w pager. Pierwszy pocisk trafił w kuloodporną kamizelkę policjanta, drugi w ramię w chwili, gdy usiłował dobyć pistolet, trzeci przeorał mu policzek. Policjant się zatoczył,
ale za wszelką cenę usiłował nie upaść.

Wyglansowany nosek buta powalił Farona na betonową podłogę. Ochroniarka przytknęła pager do skroni policjanta i strzeliła po raz czwarty.

Faron przetoczył się po betonie, ujrzał u stóp schodów bezwładną Sallie, zastrzelonego policjanta, ochroniarkę i krew policjanta, spływającą z jej policzków. Widział też przekrzywioną perukę, okulary właśnie zdejmowane i dłoń sięgającą po policyjną
broń. I usłyszał męski głos:

- Świetne przemówienie!

Cole ostro hamował, by stanąć w drugim rzędzie wozów przed Pałacem Konstytucji, gdy na jezdnię, tuż przed nosem wybiegła Murzynka. Szybkim manewrem uniknął potrącenia jej. Zobaczył tłum kobiet wybiegających z audytorium.

- Zostań w samochodzie! - polecił Lauren.

- Nie! - Wyskoczyła z wozu, by za nim iść. Jej torba na długim pasku zawirowała i uderzyła tłustą Murzynkę, niezdarnie biegnącą na wysokich obcasach.

Cole puścił się pędem do bocznego wejścia, którym kobiety w panice opuszczały budynek. Z trudem się przez nie przebijał. Usłyszał za sobą rozpaczliwe wołanie Lauren. Obrócił głowę, zobaczył jej białą twarz w tłumie pleców. Wyciągała do niego rękę.
Po chwili tłum ją pochłonął i zniknęła mu z oczu.

Tłum popychał przed sobą trzy kobiety podpierające zasłabła staruszkę. Cole wiedział, że gdy ta zwarta masa dotrze do niego, wypchnie go z powrotem na ulicę. Dostrzegł drzwi, przedarł się na ukos, obijany przez biegnące kobiety, przecisnął się przez drzwi i wpadł na drewnianą posadzkę. Znalazł się w audytorium, na estradzie. Kobieta o skórze barwy kawy z mlekiem, w jaskrawo żółtym kostiumie, wskoczyła na estradę i przemknęła obok Cole'a.
W kulisach estrady również tłoczyły się kobiety. Policjanci usiłowali je uspokoić. Wrzawa ogłuszała. Gdyby Cole mógł strzelić, nikt stojący dalej niż pięć metrów nie usłyszałby strzału.

- Niech pani nie biegnie! - Usiłował zatrzymać przebiegającą obok kobietę w średnim wieku. Jej kostium mówił, że reprezentuje poważną profesję. Być może jest adwokatem. Kobieta uderzyła go w twarz, odskoczyła i nie mogła wydusić z siebie słowa. Pobiegła
dalej. Strach w jej oczach zrównoważył wstyd z powodu tego, co zrobiła.

- Nie musisz jej zabijać - powiedział Faron.

Postać w ochroniarskim stroju obróciła się od schodów, gdzie stała powyżej leżącej bezwładnie Sallie. Spojrzała na Farona bezbarwnymi oczami. Perukę miała jeszcze bardziej przekrzywioną, jaskrawoczerwoną szminkę na ustach rozmazaną, białą koszulę munduru poplamioną. Pager, który wysyłał śmiercionośne kule, zwisał przyczepiony do pasa. Zjawa trzymała w dłoni pistolet zabrany policjantowi. Lufa pistoletu powoli obracała się ku głowie
Sallie.

- Ona cię nie widziała! - wykrzyknął Faron.

- Nie mogła mnie widzieć, gdyż byłem niewidzialny - odparł ęski głos.

- A więc nie może cię zidentyfikować!

- Problem w tym, czy zasłużyła na życie.

Faron oblizał wyschnięte wargi.

- Tylko ty możesz podjąć decyzję.

- Tylko to wymyśliłeś? Nie proponujesz nic mądrzejszego? A mówią, że jesteś taki przebiegły.

Faron nawet nie drgnął.

- Jeśli ją zabijesz, utracisz nad nią władzę.

- Aa, to już jest chytre! - Vance wykrzywił twarz w diabelskim uśmiechu. Wycelowany w głowę Sallie pistolet trzymał teraz oburącz.

- Nie rób tego! - wrzasnął ochryple Faron.

Lufa pistoletu zmieniła błyskawicznie cel. Był nim teraz Faron. Zjawa wybuchnęła śmiechem.

- Mam cię!

- Masz mnie. Tylko ja jestem ci potrzebny.

- Nie, nie i jeszcze raz nie! Poważne nieporozumienie. Zaraz zobaczymy, jaki potrafisz być przebiegły. Przekonaj mnie, że mamy jeszcze dużo czasu, który będziemy mogli spędzić razem, by ona dłużej pożyła. Może, kto wie? Może pożyje tak długo, że zdąży położyć kwiaty na twojej trumnie.

- Czas jest w twoich rękach. Ty jesteś jego panem - odparł Faron.

- Wcale nieźle - oświadczył morderca. - Nic nadzwyczajnego, ale... Może jesteś nieco zdezorientowany? Odwrócić się! - rozkazał Vance.

Trzeba go posłuchać, pomyślał Faron. On chce, żebym patrzył jak zabija Sallie.

Odwrócił się i usłyszał jakieś metaliczne odgłosy, szczęknięcia. Co on robi?

- Z powrotem! Obrócić się!

Sallie zwisała twarzą do betonowej posadzki, a jej ręce przykute były na plecach kajdankami do balustrady schodów.

- Popatrzmy na wspaniałości, które ze sobą miała! - Morderca schował do kieszeni legitymację FBI, następnie telefon komórkowy. Jej pistolet wsunął za pas. - Trzy wielkie kroki do tyłu! - rozkazał.

W momencie, gdy Faron chciał wykonać polecenie, zobaczył przed swym nosem lufę pistoletu.

- Nie spytałeś, „czy mi wolno, mamusiu?".

Vance roześmiał się, a potem podszedł do drewnianej szafki wiszącej na pomalowanej na żółto ścianie.

Wyjął z szafki rolkę srebrnej taśmy samoprzylepnej.

- Improwizacja jest miarą wielkości artysty! - Następnie zdjął kajdanki z paska zabitego policjanta. - Idziemy! - oświadczył. - Zobaczymy, co tam dalej jest.

Faron posłuchał gestu nakazującego mu wejść do mrocznego korytarza, gdzie ścianom i sufitowi towarzyszyły liczne rury rozprowadzające wodę, gaz i gorącą parę.

- Jak się nazywa ta suka? - morderca spytał Farona.

- Ta kobieta ma na imię Sallie.

- Jest dobra w łóżku?

Skraplająca się para tworzyła kałuże na betonie. Stale w nie wstępowali...

Gdzie wy jesteście: Cole, Nick? Gdzie jest Wood, Nguyen? Gdzie jest...?

- Jak sądzisz, ile mamy czasu? - spytał morderca.

- To zależy od ciebie.

- Chyba niezupełnie. No, ale nikt nas nie widział, kiedy tu wchodziliśmy. Skoro do nas nie dochodzą odgłosy tej wspaniałej paniki na górze, to znaczy, że i oni nas nie słyszą. Poza tym wszyscy myślą, że jesteś zupełnie bezpieczny z... Sallie.

- Mam skręcić w prawo czy w lewo? - spytał Faron.


- Wiesz co? Wybieraj sam.

W lewo. Korytarz jest szeroki, ma z pięć metrów. Po obu stronach bardzo grube rury. Piętnaście metrów za zakrętem szeroki korytarz okazał się ślepym zaułkiem.

- Tyś wybrał. Stań po tej stronie.

Gorąco, duszno, smrodliwie. Jaskrawożołte ściany, jak we wszystkich piwnicach wielkich budynków. Światło z gołych żarówek wkręconych w oprawki między rurami na suficie.

- Obróć się. - Morderca wpatrywał się w Farona z odległości trzech metrów. Zdjął perukę: ogolona ciemna czaszka. Głowa łysego Murzyna, istoty ludzkiej uczynionej niewidzialną dzięki banalnej zmianie koloru skóry.

- Teraz stoi przed tobą kolejny wybór - oświadczył Vance i rzucił Faronowi parę kajdanek. - Możesz zatrzasnąć obrączkę na jednym przegubie, podnieść obie ręce nieco powyżej tej rury nad naszymi głowami, objąć rurę i zatrzasnąć drugą obrączkę na drugim przegubie. Albo możesz tego nie zrobić. Możesz spróbować jakiejś sztuczki, na przykład rzucić się na mnie. Wówczas, w konsekwencji uczynionego wyboru... Jak ci się zdaje, co wówczas przytrafi się twojej suce?

Faron musiał stanąć na palcach, by spiąć kajdankami przeguby. Gdy stanął normalnie, metal wpił mu się w ciało, a podeszwy luźno szurały po cemencie.

- Czyż to nie cudowne, mieć prawo wyboru? - Morderca kopnął Farona w krocze.

Chwytając z trudem powietrze, Faron wydusił z siebie:

- Możesz mnie tylko zabić, ale nigdy ocalić swoją...

Szary przylepiec zamknął mu usta.

- Ja już jestem ocalony! - Morderca uśmiechał się.

Faron nie mógł oderwać oczu od jego twarzy: krople potu z ogolonej głowy spływały po policzkach czarnymi strużkami. Czarny tusz i szminka także zaczęły spływać przesycone wilgotnością powietrza. Nawet barwa dłoni mordercy zaczęła się zmieniać.

- Podobają ci się moje kolczyki? Przykuwają wzrok i oprócz nich prawie nic innego się nie widzi. - Morderca zacisnął palce na obfitym biuście. - A moje piersi? Równie ładne, jak piersi Sallie, prawda?

Nie rozwiązując węzła ściągnął krawat z szyi Farona, jednym szarpnięciem rozerwał mu koszulę i przyłożył wilgotną, lepką od mażącej się szminki dłoń do gołej piersi Farona.

- Masz tylko to jedno serce!

Z kieszeni koszuli ochroniarskiego munduru Yance wyciągnął szminkę do ust. Koszula i mundur należały do kobiety, która, gdyby nie przemówienie Farona, chroniłaby obiektu NASA. Dopadł ją, gdy wychodziła z Pałacu Konstytucji i, po zamordowaniu, wpakował do bagażnika jej własnego samochodu. Zmienił fotografię w jej dokumencie tożsamości, wklejając swoją, zrobioną po wykonaniu potrzebnego makijażu. Potem poszedł do dużego magazynu i na dostępnej dla klientów maszynie laminującej za dolara przywrócił dokumentowi nieskazitelny wygląd.

Teraz umalował sobie usta czerwoną szminką i pocałował Farona w pierś.

Bzyczenie!

Co do diabła?

Morderca wyjął z kieszeni telefon komórkowy Sallie. Przyłożył palec do uszminkowanych ust i zaczął słuchać.

Po chwili powiedział:

- To do ciebie! - i podsunął aparat Faronowi pod ucho.

Trzaski, zakłócenia pola. Niewyraźne fragmenty pojedynczych słów. Vance zatrzasnął telefon tuż przy uchu Farona.

- Telefony komórkowe chyba nie działają w piekle. - Kurt odłożył telefon. - Niech będzie równe dwanaście - powiedział.

Odliczał kroki, oddalając się od miejsca, gdzie zwisał Faron.

Raz.

- Przewodnik miał tu przyjść... Ale cóż, najlepiej przygotowane plany i improwizacje artysty...

Dwa.

- Nie martw się, nikt mnie nie złapie! Zmyję moją niewidzialność, włożę mundur policjanta, jako policjant wyniosę nieprzytomną Sallie w bezpieczne miejsce. W tym całym piekle uwaga wszystkich skupi się na rannej agentce FBI. We mnie będą widzieć tylko bohaterskiego policjanta ratującego kobietę. I zniknę.

Trzy.

- Szkoda, że nie będziemy mogli spędzić razem więcej czasu. Jesteśmy tacy do siebie podobni.

Cztery.

- Obu nas uważają za pomylonych. Za szaleńców. Złych geniuszy...

Pięć.

- Ale my znamy wielką prawdę.

Sześć.

- Władza to wszystko.

Siedem.

- Podsumowując: ty przegrywasz, ja wygrywam.

Osiem.

- Ty przegrywasz, ponieważ boisz się władzy. Sądzisz, że oddając ją innym, pozostaniesz bezpieczny i wolny. Ludzie tacy, jak agent Cole myślą, że potęgę można ujarzmić. Obaj nie
macie racji.

Dziewięć.

- Kocham władzę. I sam nią się stałem. I dlatego ty jesteś tylko jeszcze jednym polanem w moim ognisku.

Dziesięć.

- Ciekawe, co jeszcze Przewodnik ma dla mnie w zanadrzu po tobie? Kogo?


Jedenaście.

- Ale nie daj się zmylić Przewodnikowi...

Dwanaście.

Morderca wycelował broń w szkarłatny pocałunek na piersi Farona.

- Ja jestem najjaśniejszą gwiaz...

Usłyszeli nagle ryk tłumu na zewnątrz. W chwilę później szczęknęły zamykane metalowe drzwi pomieszczenia kotłowni. Potem zapadła cisza. Morderca wpatrywał się w korytarz, którym przyszli.

Dalton Cole rozglądał się bezradnie po estradzie. Po daremnej próbie porozumienia się z Sallie przez telefon, zamknął składany aparat. Gdzie jesteś, Sallie? Odebrała, ale potem słyszał tylko zakłócenia. Pomyśl! Gdzie Sallie mogła iść? Dokąd mogła go zaprowadzić? Zasada numer jeden: jeśli tracisz panowanie nad sytuacją, kryj się!

Pobiegł na przeciwległy koniec estrady. Widział przed sobą korytarz, w korytarzu kable, tablice rozdzielcze, dalej hol. Na przeciwko tablic rozdzielczych drzwi. Podszedł do nich. Coś zwróciło jego uwagę: ciemna smuga na gałce. Nie krew, ale...

Wyciągnął Berettę, odbezpieczył, jednym szarpnięciem otworzył drzwi, wszedł, wraz z nim wdarły się wszystkie hałasy, krzyki i nawoływania. Wygasły, gdy zatrzasnął za sobą drzwi. Zobaczył żelazne schody wiodące do piwnicy, dalej szeroki korytarz, wszędzie pełno rur na ścianach i suficie.

Sallie! Boże, Sallie przykuta kajdankami do bariery... Policjant? Jezu, głowa roztrzaskana, nie żyje!

Z wyciągniętą Berettą zszedł na dół, podszedł do policjanta z przestrzeloną głową. Zaryzykował rzut oka na Sallie: przykuta, nieprzytomna, na schodach ślady krwi. Ale jej plecy się podnoszą i opadają. Oddycha! Kto jeszcze żyje?

Ktoś odebrał telefon. Kto? Stąd nie mogę dzwonić, pomyślał. Piwnica. Nie ma czasu, żeby wyjść i dzwonić.

Gorące, wilgotne rury. Dlaczego tu tak cicho? Korytarz się kończy? Nie. Odnogi w lewo i w prawo. Co wybrać? W prawo.

Przykucnij, przyczaj się... wyskocz! Teraz! Po trzech metrach ściana. A więc ślepy zaułek. W tył zwrot. Szybko w lewą odnogę. Tym razem olbrzymim susem. Teraz!

W linii łączącej szczerbinę z muszką Beretty znalazł się Faron zwisający z rury. Na innej rurze, biegnącej wzdłuż ściany na wysokości kolan, leżała Murzynka z ochrony, twarzą ku ziemi. Na białej koszuli, pośrodku pleców, widać było świeżą krwawą plamę,

Vance! Cole błyskawicznie się obrócił z wycelowanym pistoletem. Nic. Nikogo nie ma. Powrócił do poprzedniej pozycji.


Faron miał usta zaklejone plastrem czy taśmą. Nos mu krwawił. Wzrok miał mało przytomny, ale teraz zaczął mrugać. Powracał do życia.

Cole zrobił kilka kroków w jego kierunku z lufą pistoletu skierowaną w ciemne zaplecze. To chyba nie jest ślepy zaułek. Musi tam być jakieś przejście, którym umknął Vance. Cole przeszedł obok zakrwawionej ochroniarki.

Faron przesunął się po rurze w kierunku Cole'a. Dlaczego on rzuca się tak i kopie powietrze? Objawienie przyszło nagle. Uświadomił sobie, dlaczego z nosa Farona skapują krople świeżej krwi, dlaczego na plecach ochroniarki widać świeże plamy krwi.

Zjawa, która natarła na Cole'a, była z piekła rodem: przerażająca maska znaczona krwią i ciemnymi strugami tuszu. W obu dłoniach pistolety. Oba zagrzmiały jednocześnie.

Kula przeszyła lewe przedramię Cole'a. Drugi pocisk przemknął przez włosy.

Cole ręką z Berettą uderzył w oba pistolety zamachowca. Uczynił to w chwili, gdy z obu trysnął ogień. Pociski odbiły się rykoszetem od grubej rury.

Blisko! On jest za...

Cole błyskawicznie odepchnął obcą lufę od twarzy, skierował Berettę...

Trzymanym w lewej ręce pistoletem morderca grzmotnął w przegub ręki Cole'a. Pistoletem w prawej dłoni uderzył go w twarz.

Cole zatoczył się, potknął, usiłował znaleźć cel. Nim mu się to udało, padł na nisko przebiegającą rurę. Uczynił to w chwili, gdy dwie następne kule przeorały powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Cole osunął się na ziemię, przetoczył przez plecy i ponownie usiłował skierować Berettę w stronę Vance'a.

Spod maski krwi i spływającego tuszu wyłonił się pogardliwy uśmieszek Vance'a. Podnosił oba pistolety... Cole był w pełni świadomy, że nadeszła jego ostatnia chwila.

W wilgotnej żółtej przestrzeni rozległy się trzy ogłuszające strzały.

Kurt Vance padł przed siebie. Jeden pistolet wypadł mu z zakrwawionej ręki. Drugi wystrzelił - skurcz zamierającego palca na spuście. Kula odbiła się od ściany. Morderca leżał bezwładnie, niczym marionetka, której poodcinano sterujące nią sznurki.

U wylotu korytarza stała Lauren z trzymanym oburącz rewolwerem.

- Dalton! - Po policzkach spływały jej łzy. - Nie mogłam dopuścić do tego, by cię zabił.

Cole dźwignął się na nogi. Przestrzelone ramię boleśnie pulsowało.


- Jesteś ranny? O Boże, czy on...?

Czym ma tak obciążoną dłoń? Spojrzał na własną rękę. Aha, Beretta, jednak jej nie wypuścił. Rozejrzał się. Zobaczył pistolet policjanta na ziemi, a pistolet Sallie w kurczowo zaciśniętej martwej dłoni Vance'a. Jakaś zimna obręcz ścisnęła mu serce.

- Lauren... skąd masz broń?

Spojrzała na trzymany w ręku rewolwer.

- To mojego ojca... Mówiłam ci, że był funkcjonariuszem organów porządku publicznego...

Cole uczynił krok w jej kierunku.

- Dokładnie kim?

- To nieważne. Nic nie jest ważne poza tym, że już po wszystkim...

- Funkcjonariusz organów porządku publicznego. Nie mówi się tak, skoro... Nie był policjantem!

- Był strażnikiem więziennym. Możesz sprawdzić. A w ogóle, co to ma wspólnego z tą sprawą. Chodź, opatrzę ci...

Zostań, gdzie jesteś. Nie opuszczaj Beretty... Zaraz, zaraz... Faron zwisający z rury, ogniwo łańcuszka... Kurt Vance, ogniwo... Chris Harvie, który znał mordercę-psychopatę, ogniwo... Brian Luster, złowieszczy idol Chrisa, groźny przestępca, niegdyś naganiacz, ogniwo... Kto teraz? Kto znał Lustera i... Ojciec Lauren!

- Dlaczego do mnie nie podchodzisz? - spytała Lauren.

Dyndający na rurze Faron mruczał przez zalepione usta.

- Odłóż broń na ziemię - powiedział Cole.

- Dlaczego?

- Już go nie potrzebujesz. Miałaś rację, jest po wszystkim.

- Co chcesz zrobić? - spytała zbielałymi ustami.

- Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczna.

Na jej twarzy pojawił się nowy wyraz. W kąciku ust wykwitł uśmiech.

- Możemy już stąd iść?

- Tak.

Jej ręka trzymająca broń stężała.

- Obiecałeś mi, że nigdy nie będziesz kłamać.

- Oddaj mi broń, Lauren!

Wycelowała w niego rewolwer.

- Nie rób tego! Nie rób mi tego. Wcale nie musisz. Zawsze są sposoby...

- Jest tylko jeden sposób. - Trzymał mocno Berette, choć nie w nią wycelowaną... - Tylko jeden sposób! Odłóż broń na podłogę.

- Nie! - Trzymając rewolwer w obu dłoniach, celowała w głowę Cole'a.

Instynkt i wyszkolenie kazało mu podnieść Berettę.

- Skończ z tym wreszcie! - krzyknął.


- Ty z tym skończ! - Oczy miała pełne łez. - Ty nie mogłeś go złapać, ja nie mogłam się wycofać, bo on nie chciał „zdradzić przeznaczenia".

- Przyniosłaś ze sobą broń, ponieważ wiedziałaś...

- Taki był plan. - W jej głosie mieszały się gorycz i nadzieja. - Stary plan. Byłoby to bardzo łatwe. Podprowadzić Farona do miejsca, gdzie był Vance. Tylko Faron, ja i on...

- I on stanowiłby drugą misję! Drugim zadaniem Vance'a było umrzeć. Miałaś go zabić natychmiast po tym, jak zabije Farona.

Faron rzucał się na rurze jak ryba wyciągnięta na wędce z wody.

- Udało się wtedy z Lee Oswaldem - powiedziała Lauren. - Psychopata umiera, nim cokolwiek powie. Ja w podwójnej roli świadka i anioła mściciela. Vance poszukiwał chwalebnej misji, by świat mógł się dowiedzieć, z kim ma do czynienia. Vance myśląc,
że czeka go druga, jeszcze wspanialsza misja, trzymał język za zębami. Ta obietnica zabezpieczała mnie przed zdradą do czasu...

A Monk?

Machnęła lufą w powietrzu.

- To było nieprzewidywalne. To nie powinno było się zdarzyć. To wszystko wina Farona. Monk... Podbierałam pieniądze, żeby wysłać Vance'owi. Monk to odkrył. Posadziłam go przy komputerze, żeby mu udowodnić, że to nieprawda, że ja nic... Musiałam to zrobić. Nie wiedziałam wtedy, że pieprzone FBI już wsadziło swój nos w pamięć komputera i wszystko popsuło.

Zaczęła szlochać. Rewolwer dygotał, ale był nadal wycelowany w Cole'a.

- Możemy znaleźć jakiś sposób. Możemy być razem... - wyszeptała.

Wzajemnie w siebie celowali.

- Ja kłamałem, ty kłamałaś - powiedział. - Przyszłaś do mnie do mieszkania, żeby mnie...

- Żeby zapewnić ci bezpieczeństwo - dokończyła. - Żeby cię zatrzymać w domu. Żebyś nie trafił na to... - Zatoczyła dokoła dłonią. - Gdybyś mi był pozwolił, gdybyś został...

- Wszystko było jednym wielkim kłamstwem!

- Nie, nie wszystko. Ty nie kłamałeś, mówiąc o swoich uczuciach. Nie było kłamstwem to, co we mnie obudziłeś. Gdyby było, nie przyszłabym tu, ty mógłbyś już być martwy, moje serce również...

Ciemne jeziorko na podłodze objęło już buty Cole'a.

- Dobrze wiesz, że to, co powiedziałam, to prawda - wyszeptała.

- To nie ma znaczenia. Winy są zbyt wielkie.


- Gdyby Vance zabił Farona, winy zostałyby zatarte,

- Pozornie zatarte. Nie przestałyby istnieć.

Cole ignorował tłumione dźwięki. Zaczął się cofać krok po kroku. Lauren postępowała krok po kroku. Makabryczny taniec. Para dzikich zwierząt, obchodzących kawał mięsa zawieszony na pręcie, będącym częścią śmiertelnej pułapki.

Pocierając twarz o rękaw uniesionej ręki Faron pozbył się wreszcie taśmy zaklejającej mu usta.

- Dlaczego, Lauren? - wykrzyknął.

Drgnęli, ale nie opuścili broni.

- Dałem ci wszystko, co tylko mogłem. Dlaczego, Lauren?

- Zabrałeś mi wszystko, co miałam - odparła.

Zrobiła krok ponad ciałem człowieka, którego przed chwilą zabiła. Cole też się przesunął, bacząc, by Faron nie znalazł się na linii ognia.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odparł Faron.

- To prawda: nie masz pojęcia! - wykrzyczała do mężczyzny zwisającego z rury, ale wzrok i lufę rewolweru miała skierowane na tego, który do niej celował. Choć krążyli oboje wokół Farona, Faron ani przez chwilę nie znajdował się na linii ognia. - Ty nigdy nic nie wiedziałeś, ciebie nigdy nie obchodziło...

- To nieprawda! Dobrze wiesz, że ciebie...

- Ciebie obchodziły tylko te twoje wielkie idee...

- Ty mnie obchodziłaś! Ofiarowałem ci miłość, do jakiej byłem tylko zdolny...

- Za mało było tej miłości. O wiele za mało. W zeszłym roku sam powiedziałeś, że przez te lata wszystko przychodziło ci zbyt łatwo. Bo twoje były wzniosłe myśli i wielkie dzieła, a prawdziwa robota spoczywała na moich barkach...

- Nie rozum...

- Przez lata dawałam z siebie, co mogłam. Pamiętasz pożar, który prawie wszystko strawił? Ale nagle: rany! Jesteśmy przecież ubezpieczeni! Te pieniądze pozwoliły nam ukryć twoje niepowodzenia... To ja podłożyłam ogień. Wiedziałam, że pożar jest konieczny. Że jest potrzebny tobie... wszystko, czego potrzebowałeś... Zawsze się starałam, żebyś to miał... Mój ojciec miał wobec mnie dług. Wiedział, że musi mi pomóc.

- Był strażnikiem w więzieniu, gdzie... - zaczął Cole.

- Gdzie odbywał karę Brian Luster - wyszeptała Lauren. - Zapłaciłam mu, żeby podłożył ogień. Ale on chciał więcej niż tylko pieniądze. I tym też zapłaciłam. Pozwoliłam mu... Zmusił mnie... Wszystko dla ciebie... a ciebie nic to nie obeszło i...

- Nigdy mi nie powiedziałaś. Nie pozwoliłbym ci!

- Nie chciałeś wiedzieć.


Krąż, zacieśniaj koło, pozwól jej przenieść uwagę na Farona, teraz chwyć...! O Boże, Lauren, Lauren!

- Ty mnie do tego zmusiłeś - zasyczała Lauren. - Ty mnie zmusiłeś, żebym zrobiła to, co zrobiłam... Ty i twoje przeklęte wizje! W ogóle nie zwracałeś uwagi na mnie...

- Nieprawda! - wykrzyknął Faron. - Zawsze chciałem, żebyś wszystko ze mną dzieliła.

- Wspaniale, cudownie! Ciekawe, jakże to miałam tańczyć w niebie, skoroś zrobił ze mnie swoją kurwę w piekle? Spróbowałam jeszcze raz... Ostatni raz... wzięłam cię z powrotem do mojego łóżka. Pamiętasz? Czy Dalton ci powiedział?

- Co? Nie mów mu...!

- O pieniądzach, które komputer ujawnił, że zabrałam? Zabrałam, miałam histerektomię. Po tym, jak spędziłam płód...

Oddychała ciężko.

- Tak, Dalton, dwie płatności za dwa... zabiegi. Nigdy nie sprawdziłeś, na co wzięłam pieniądze. Dwa zabiegi po tym, jak uświadomiłam sobie, że wrócił do mojego łóżka tylko
dlatego, że ulitował się nade mną, po tym, jak mi powiedział, że nie przyczyni się do urodzenia bękarta, bo to byłaby krzywda dla dziecka...

- Nigdy mi nie powiedziałaś! - wykrzyknął Faron, wykręcając głowę w jej kierunku. - Nie wiedziałem, że jesteś w...

- Przysięgłam sobie, że nigdy już ci się więcej nie oddam. - Jej ręka trzymająca rewolwer drżała. - Mogłam mieć to dziecko! A potem, kiedy wróciłam na badania... i stwierdzili, że jest infekcja po skrobance, musieli mi wyciąć macicę... Straciłam szansę na przyszłość... Odebrałeś mi nawet tę ostatnią szansę... A potem opowiedziałeś nam, jak zamierzasz rozdać po kawałku imperium, które ja własną krwią i potem dla ciebie zbudowałam... i że chcesz spłacić mnie pieniędzmi, czyniąc ze mnie jeszcze jedną bogatą staruchę bez nikogo i bez niczego, z tego, co stworzyłam własnymi rękami.

- Nie musiałaś od razu zabijać - powiedział Faron.

- Nie musiałam, ale to jedno mogłam zrobić. Nie było innego sposobu, żeby cię powstrzymać. Tylko to jedno mogłam zrobić, a przy okazji ocalić dla siebie cząstkę tego, co mi się należało.

- Pozwól jej odejść, Cole!

- Zdajesz sobie sprawę, czego ode mnie żądasz?

- On do tego nie dopuści - powiedziała Lauren. - Cole jest podobny do ciebie. Wielkie, bezduszne „to", co nazywa obowiązkiem, jest dla niego ważniejsze niż kobieta, która go kocha... i którą on kocha - dodała po chwili.

Krążąc wokół Farona Cole prosił:

- Lauren, odłóż broń...


- Puść ją wolno, Cole! - krzyknął Faron. - Masz już swojego mordercę, a ona gorzko zapłaciła...

- Wy pieprzeni mężczyźni! - rozdarła się Lauren. - Jakim prawem wciąż chcecie decydować o mnie. O mnie! Już nikt nigdy nie będzie za mnie decydował. Wynoś się stąd, Dalton! - Zaśmiała się gorzko. - Pan Dalton Cole! Co za mrzonki! Puste słowa o kochaniu. - Głos jej się załamał: - Wynoś się stąd!

Na chwilę Cole'a przesłonił dyndający się Faron. Rewolwer Lauren był wycelowany w jego pierś. Cole przesunął się nieco, ale lufa rewolweru pozostała wycelowana w Farona.

- Wynoś się, Dalton! - powtórzyła Lauren.

- Na miłość boską, Lauren! Jeśli mnie rzeczywiście kochasz...

- To nie ma nic wspólnego z tobą. Tu chodzi o mnie. Przecież me mogę ponosić wyłącznie porażek...

- Chodź ze mną! - wykrzyknął Cole.

- Dokąd?

- Tam, gdzie przeżyjesz.

- Byłam martwa, nim cię poznałam.

- Lauren! - W wołaniu Cole'a wyczuwało się rozpacz. - Będę musiał do ciebie strzelić. A to mnie zabije. Zlituj się nade mną. Jeśli mnie kochasz, to mnie do tego nie zmuszaj...

- Nie powstrzymasz mnie! Jeśli strzelisz, to zdążę jeszcze nacisnąć spust. Stoję blisko, celuję w niego... Z tej odległości nie mogę chybić. Nie powstrzymasz mnie! Możesz zrobić jedno: wyjść. Kiedy wrócisz, będzie już po wszystkim. Po wszystkim! I ty będziesz w porządku. Bezpieczny. A jeśli zostaniesz, to być może będę musiała i do ciebie strzelić. Zostały mi trzy naboje. Chciałabym wykorzystać tylko dwa. Wyjdź, proszę cię, wyjdź teraz! Jeśli spróbujesz jakiegoś fortelu...

- Padnij! On jest za tobą!

Cole zrobił tylko unik, ale Lauren odruchowo odskoczyła i obracając się, by zobaczyć, co się dzieje, uniosła lufę rewolweru.

Zagrzmiała czterdziestkapiątka Nicka Shermana. Energia kinetyczna pocisku powaliła Lauren na ziemię, podczas gdy kula z jej rewolweru trafiła w rurę. Gorąca para błyskawicznie wypełniła podziemie.

- Nie! - krzyknął Cole, patrząc jak Lauren zapada się w mleczną nicość.


61

Dziewięć dni później, w poniedziałek rano, na pierwszej stronie „Washington Post" znalazły się informacje o kolejnym dramacie w Afryce, z fotografią umierającego dziecka; o szczycie w Europie w celu osiągnięcia porozumienia co do negocjacji; o doradcy Białego Domu, który spotykał się z niewłaściwą osobą w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu i próbował się wykręcić niewłaściwym kłamstwem; o rekordowej liczbie zabójstw w Dystrykcie Columbia; o najnowszym skandalu związanym ze zdziwaczałą gwiazdą rocka; o kongresowym pakcie w sprawie bardzo istotnej ustawy i wreszcie o wystąpieniach trzech VIP-ów - wszystkich trzech białych - którzy wyrazili głęboki niepokój z powodu oczywistej niezdolności obecnej administracji do skutecznego wypełniania obowiązków, które wypływają z mandatu wyborców.

Poprzedniego dnia „Post" zakończył omawianie sprawy psychopaty, który (w porozumieniu z ziejącą chęcią zemsty eks-kochanką miliardera) usiłował zamordować Farona Searsa, który to zamiar udaremnił połączony zespół agentów FBI i policjantów Dystryktu Columbia. Odkryto przy tym ślad prowadzący do poprzednich przestępstw psychopaty w innych stanach i udzielono przy okazji pomocy policji stanu Montana w jej dochodzeniu. Dwustronicowa analiza w niedzielnym wydaniu tegoż dziennika wyjaśniała, dlaczego to sławne osobistości są jak światło lampy, które przyciąga ćmy.

Tego poniedziałkowego poranka świeciło słońce, powietrze było przejrzyste, a wszystko aż się rwało do życia. Kiedy przed siedzibę Farona zajechał Cole, nie było tam już ani jednego wozu telewizyjnego. Nie było nikogo. Parkując samochód, Cole czuł nieprzyjemną sztywność w okolicach gojącej się rany ramienia. Wszedł na teren kościelnej rezydencji, wystukując przy bramie stary kod. Nikt nie reagował na jego dzwonek przy drzwiach, więc spróbował drugiego kodu. Drzwi się otworzyły.

Na parterze nie było nikogo. Dzwoniły telefony, których nikt nie odbierał. Na pierwszym piętrze, przy wejściu do sali komputerów wisiały jeszcze strzępy żółtej taśmy, którą policja odgrodziła to pomieszczenie po śmierci Mońka. I tu dzwoniły telefony. Cole znalazł Farona na drugim piętrze w salce medytacji.


- Gdzie są wszyscy? - spytał.

Faron siedział tyłem do Cole'a. Usłyszawszy pytanie wstał, by przywitać człowieka, któremu zawdzięczał życie.

- Jon wyjechał wczoraj wieczorem do New Jersey. Otrzyma pan od niego list z prośbą o wsparcie jego senackiej kampanii wyborczej. Jeff dziś rano poleciał do Chicago. Obejmuje kierownictwo chicagowskiego przedsięwzięcia. Będzie nadzorował przekształcanie moich firm w spółki pracownicze. Nguyen poleciał z nim. Ma go chronić.

O tak, pan Wood potrzebuje ochrony oraz... obserwacji. Bardzo uważnej - powiedział Cole.

Nie zabraknie obserwatorów - zapewnił go Faron. - Nawet mimo zakończenia „przeglądu" przez Departament Sprawiedliwości.

- Po co mnie wzywałeś? - spytał Cole.

- Żebyś przyszedł.

- Byłem...

Gestem dłoni Faron uciął planowane kłamstwo.

- Ja też byłem bardzo zajęty. Rozmawiałeś ostatnio z Nickiem?

Tamtego dnia, kiedy agenci uwolnili już Farona z kajdanków i odciągnęli Cole'a od zwłok Lauren, Nick stanął przed swoim partnerem i powiedział:

- Nie miałem wyboru. Chyba rozumiesz.

Cole, którego ubranie było przesiąknięte krwią Lauren, nic nie odpowiedział.

- Jeden z nas musiał to zrobić. Inaczej zabiłaby Farona.

Cole nadal milczał.

- Strzeliłem, kiedy ona obróciła się w jego kierunku.

Cole milczał.

- Wiesz, że miałem obowiązek to zrobić. Teraz mnie pewno za to nienawidzisz. Ale to ci szybko przejdzie. Pozostanie tylko wielkie pytanie: czy ty zrobiłbyś to na moim miejscu?

Cole się nie odezwał.

- I stale będziesz sobie zadawał to pytanie - powiedział mu Nick, podczas gdy detektywi z wydziału kryminalistyki pstrykali aparatami fotograficznymi, a flesze rozświetlały żółty tunel. - Ale bez względu na to, jakich sam sobie będziesz udzielał odpowiedzi, nigdy nie będziesz wiedział na pewno, bo nie musiałeś dokonywać wyboru.

Cole milczał.

- Jeszcze jedno - powiedział Nick, gdy Cole'a prowadzono do ambulansu, by zawieźć go do szpitala w celu wyjęcia pocisku. - Nigdy nie próbuj powiedzieć mi „dziękuję".

W ten poniedziałek rano Cole odpowiedział Faronowi:

- Wczorąj z nim wreszcie porozmawiałem.


- Nick wspominał mi, że wraca do sekcji spraw nierozwiązanych - odparł Faron. - A ty?

- Powiedziano mi, że mogę wybierać. Skoro twoja sprawa jest przeze mnie rozwiązana i zamknięta, w co wszyscy oficjalnie wierzą...

- Jest coś, czego ani ty, ani twoi przełożeni nigdy mi nie powiedzieli. Co to takiego? - spytał Faron.

- Nieważne. Zapomnijmy o tym.

- Czy dotyczy to Sallie?

- Nie.

Faron pokiwał głową i wyprowadził Cole'a z pustego pomieszczenia. Spojrzał na tęczę spływającą z witraża i zamknął za sobą drzwi.

- Rzuciła mnie - oznajmił, gdy szli holem.

Z parteru dochodził jazgot nie odbieranych telefonów.

- Ze słusznych powodów - wyjaśnił. - Nie chodziło o przeszłość i o to, co wówczas się wydarzyło. Powodem była ona sama. Jej tożsamość. To kim jest i kim chce być.

Otworzył drzwi. Cole zorientował się, że to sypialnia Farona.

- Porzuciłbyś ją? - spytał Cole.

- Nigdy - szepnął Faron i uśmiechnął się. - Powiedziała mi, że jej powołaniem jest zwalczanie diabłów, tak jak moim wspomaganie aniołów. Nie było zbieżnego punktu, miejsca, kryjówki, gdzie moglibyśmy istnieć razem.

- Chciałaby nadal z tobą pracować - dodał Faron, idąc w stronę łóżka, na którym stała otwarta walizka podobna do torby lekarskiej. - W twoim przyszłym zespole czy jak tam...

- Jestem pewien, że FBI zrobi w tej sprawie, co można.

- A co ty zrobisz?

Cole stał nadal w drzwiach.

- Ktokolwiek chciałby jej przeszkodzić, będzie miał ze mną do czynienia. - Ona właściwie nie potrzebuje żadnego z nas.

- Masz rację, nie potrzebuje.

- Wciąż mamy niezałatwiony interes - powiedział Faron.

- Nic o tym nie wiem.

- Lauren.

Cole nic nie odpowiedział.

- Wszystkiemu winne jest to, co zaistniało między mną i Lauren.

- Czekasz, żebym powiedział, że to nie twoja wina? - mruknął Cole. - Dobrze, powiem, nie była. Ona sama podjęła decyzję.

- Mylisz się. To ja byłem nieostrożny.

Faron zatrzasnął torbę.


- Tak, Lauren dokonywała okropnych wyborów - ciągnął - ale ja zadowoliłem się łatwymi. Kochałem ją, jak potrafiłem, ale wiedziałem, że to dla niej za mało. Powinienem był pozwolić jej odejść z chwilą, gdy zdałem sobie z tego sprawę. Ale pozostanie z nią było wyjściem łatwiejszym, pozwoliło mi zrealizować życiowe plany. Pozwoliłem jej hodować nadzieję na coś, co wiedziałem, że się nigdy nie ziści. Mój zysk z jej marzeń obrócił je w koszmary.

- Może i jesteś geniuszem, ale tylko człowiekiem - odparł Cole.

- Geniuszem nie jestem, ale czasami wyraźnie coś dostrzegam - powiedział Faron. - Ona ciebie naprawdę pokochała. I sam była warta kochania. Jest mi niezmiernie przykro...

Cole skinął głową.

- Za życie trzeba płacić. I cena jest wysoka. - Faron dźwignął podróżną torbę. Podszedł z nią do Cole'a, uścisnął mu rękę i przytrzymał ją. - Dziękuję. Jesteś dobrym człowiekiem. Odprowadzisz mnie?

Faron miał na sobie zwykłą dżinsową koszulę oraz spłowiałe dżinsy, których nogawki naciągnięte były na cholewy długich butów.

- Dokąd się wybierasz? - spytał Dalton, gdy schodzili na dół.

Faron w milczeniu poprowadził CoIe'a do sali komputerów, ocierając się w drzwiach o żółtą policyjną taśmę. Nie próbował podejść do żadnego z rozdzwonionych telefonów, lecz od razu skierował się do szafy, do której włamała się Sallie. Wyjął z niej
notebooka i dodał do swego bagażu. Następnie poprowadził Cole'a na parter.

- Nie możesz tak, ot po prostu, porzucić politycznego ruchu, który stworzyłeś!

- Kiedy istotny jest właśnie sam Ruch - odparł Faron. - Gdy stał się istotny, co jasno uwypuklił morderca, uzmysłowiłem sobie, że jeśli pozostanę w jego centrum, to wszystko będzie obracać się wyłącznie wokół mojej osoby. Wówczas mordercy nabiorą tego
samego znaczenia, co wybory i wtedy wszystko, co stworzymy, nie będzie odbiegać od tego, co już istnieje.

- Porzucasz to, w co kazałeś wierzyć ludziom?

- Wprost przeciwnie. To bardzo proste: świat, w którym żyjemy, może się zmienić tylko wówczas, gdy my zmienimy styl życia w tym świecie.

- O Boże. Będzie mi brakowało tych błyskotliwych...

Faron podniósł notebooka na wysokość oczu Cole'a.

- Będę w tym, jeśli tylko zechcesz zajrzeć. To będę ja i jednocześnie nie będę ja. To będzie czysty przekaz...


- Pomysły i idee z Internetu nie nakarmią głodujących dzieci w Harlemie.

- To prawda. Ale może pomogą zmienić styl myślenia miliona umysłów, które pozwoliły tym dzieciom głodować. - Faron zaprowadził Cole'a do recepcji przy wejściu. Na stole leżała paczka owinięta w brązowy papier.

- Z twoimi miliardami dola...

- Już ich nie mam - przerwał Faron. Rozwijał opakowanie. - Zostawiłem sobie tyle, by nie głodować, ale znakomita większość stanowi teraz własność spółek pracowniczych, ustanowionych fundacji i funduszów stypendialnych, a reszta poszła na przedsięwzięcie chicagowskie.

- Kiedy to wszystko się stało? - spytał Cole.

- Mniej więcej przed godziną złożyłem ostatni podpis. - Skinął głową w kierunku dzwoniących telefonów. - Wall Street musiała już się dowiedzieć.

Z paczki wyjął starą czarną kurtkę skórzaną, zapinaną na guziki.

- Jak to dobrze, że ją wówczas kupiłem na tyle dużą, by móc pod nią nosić broń - mruknął.

- Dokąd się wybierasz? - ponownie zapytał Cole.

- Na dwór. - Uśmiechnął się.

Szczęknęła za nimi brama, wyszli na chodnik. Jakby zamknęły się wrota więzienia za zwolnionym przestępcą.

- I co ja mam teraz ci powiedzieć? - spytał Cole.

- Powiedz „do zobaczenia". - Faron Sears obdarzył Cole'a promiennym uśmiechem i odszedł.

Cole odprowadzał go wzrokiem, dopóki oddalająca się postać nie stała się nierozpoznawalną w słońcu sylwetką.

202



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grady James Wstrzas
Grady James Cien Kondora
Grady James Szesc dni Kondora
Grady James Sześć dni Kondora
Grady James 2 Cień Kondora
James Grady Sześć dni Kondora
James Grady Szesc Dni Kondora
!James Grady Sześć dni Kondora
Bond-quiz, James Bond 007
Dlaczego płomień świeci
Wstrząsające orędzie Boga Ojca wkrótce mały sąd !!! Warszawa Jelonki maj 11r Żywy Płomieńx
Laurie A Niebieski Płomień na koszmary
611 Orędzie Żywego Płomienia Już za moment zatrzymam czas
Wyznaczyłem już?tę i godzinę Końca Świata Bóg Ojciec Żywy Płomień V6 568
Fotometria plomieniowa Dusik Hajduk
Bóg Ojciec Warszawa Jelonki, lipiec 11r Przekaz nrW4 Żywego Płomienia
Struktura płomienia gazowego dla tomka

więcej podobnych podstron