Grady James Wstrzas


JAMES GRADY

WSTRZĄS

Nathanowi

Serdecznie dziękuję

Czen, pobudzenie (Grom, Wstrząs)

... Heksagram dotyczy gwałtownego działania budzącego przerażenie. Jego symbolem jest grom

uderzający w ziemię, którego siła oraz huk stają się przyczyną wstrząsów i wywołują strach...

OBRAZ

Powtórzony grom: obraz WSTRZĄSU. Pośród lęku i

drżenia Człowiek szlachetny porządkuje życie I bada sam

I CING, Księga Przemian (przekład siebie. Oskara Sobańskiego)

1

Nowy Jork. Styczniowy, niedzielny poranek. Bardzo wcześnie, gdy między stłoczonymi wieżowcami zalega jeszcze nocny mrok. Pod ulicami pełnymi zaparkowanych aut głucho dudnią przejeżdżające, puste wagony metra. Śródmieście, samo centrum — z ulicznych studzienek unoszą się białe kłęby pary, powoli rozwiewające się w chłodnym powietrzu. Zza jednego z takich obłoków wychodzi mężczyzna w czarnej sztruksowej kurtce. Postawiony kołnierz zasłania mu pół twarzy oraz gęstą brodę. Zimny wiatr rozrzuca długie kędziory ciemnoblond włosów. Człowiek idzie sprężystym krokiem, wymachując rękami w czarnych rękawiczkach. W miękkim, skórzanym obuwiu porusza się bez najmniejszego hałasu. Kiedy jest już blisko wysokościowca z białego marmuru z chromowanymi zdobieniami, gdzieś z tyłu odzywa się uruchamiany silnik samochodu.

Centrum Corcoran: połyskliwa wieża strzelająca z wyłożonego cegłami placyku; szeroki łuk podjazdu prowadzi do frontowego wejścia w fasadzie z przyciemnionego szkła. W kawowym lustrze odbijają się witryny sklepów z naprzeciwka: koreański warzywniak za grubą żelazną kratą, sklep z antykami, jeszcze silniej okratowany salon jubilerski. Na przydymionych szybach frontonu Centrum Corcoran wciąż jeszcze przyklejone są od wewnątrz szerokie pasy taśmy ochronnej, tworzące gigantyczne litery X. U wylotu uliczki, na krawężniku, siedzi żebrak —wielkomiejski Budda w wystrzępionych dżinsach, dziurawych butach i porwanej wojskowej panterce. Twarz zasłania kominiarką z wąską szczeliną na oczy. Skulony, zawinięty w wyblakłą derkę, stara się być niewidoczny dla stróżów porządku.

Mężczyzna w czarnej sztruksowej kurtce skręca na skwer przed Centrum Corcoran — nie kieruje się jednak w stronę zamkniętych, podwójnych drzwi wejściowych; zmierza na ukos przez placyk, jakby szedł na skróty.

Żebrak zsuwa nieco derkę z ramion i daje mu znak dłonią z kciukiem wyprostowanym ku górze. Ciszę niedzielnego poranka zakłóca głośne człapanie jadącego wolno samochodu z przebitą dętką.

Z kłębów pary wysuwa się datsun — w prawym przednim kole nie ma powietrza, sflaczała opona klapie o asfalt. Skręca w biegnący łukiem podjazd i zatrzymuje się na wprost przeszklonego wejścia do wieżowca. Zza kierownicy gramoli się kobieta z wielkim brzuchem: jest w zaawansowanej ciąży. Wiatr szarpie luźne poły jej znoszonego płaszcza.

Wewnątrz budynku, za kontuarem służb ochrony, dwaj mężczyźni wpatrują się w ekran monitora; obserwują, jak kobieta trąca nogą przebite koło, gniewnie wykrzywia usta i po chwili łapie się oburącz za brzuch.

— Jasna cholera! — mówi starszy z nich, siwowłosy, który stale się kontroluje, by nawet nie zakląć w swoim ojczystym języku greckim. — W życiu nie przypuszczałem, że zaczniemy od czegoś takiego!

Ciężarna zaczyna walić pięściami w zamknięte drzwi. Do holu nie dociera jej głos, łatwo jednak odczytać z ruchu warg, że krzyczy:

Pomóżcie mi! Pomóżcie!"

Młodszy strażnik, pochodzący z San Juan, mówi:

— No i co my teraz...?

— Daj spokój! — woła Grek, ruszając biegiem w stronę wejścia.

Pośpiesznie otwiera drzwi. Kobieta na miękkich nogach wkracza do holu.

— Już dobrze! — uspokaja ciężarną, która staje oparta plecami o futrynę.

Chwyta go za rękę. Przestraszony mężczyzna spogląda to na jej wielki brzuch, to na twarz: ciężki, groteskowy makijaż, jaskraworóżowa szmin...

Ruch jej drugiej ręki jest błyskawiczny jak atak kobry. Portorykańczyk dostaje prosto w oczy strumieniem gazu łzawiącego. Oślepiony, zakrywa dłońmi twarz i z wrzaskiem odskakuje do tyłu.

Grek szarpie się, ale nie może uwolnić ręki z żelaznego uchwytu. Łzy cisną się do oczu, żrący gaz wypełnia płuca. Do holu wbiega mężczyzna w czarnej kurtce; na głowie ma kominiarkę zasłaniającą twarz. Wali Portorykańczyka kantem dłoni w kark. Strażnik pada bez czucia.

Na podjeździe, tuż za datsunem, zatrzymuje się furgonetka pogotowia kanalizacyjnego. Grek dostaje pięścią w brzuch. Nie może złapać oddechu. Traci przytomność, zanim jeszcze drugi cios złamie mu szczękę. Kobieta także naciąga na głowę kominiarkę, spuszcza powietrze z ukrytego pod sukienką balonu, blokuje drzwi wejściowe gumową pałką i wyciąga Greka na zewnątrz.

Zamaskowany kierowca furgonetki pomaga jej skuć kajdankami ręce i nogi strażnika. Zaklejają mu taśmą oczy i usta, po czym wsadzają go na tylne siedzenie datsuna. Kiedy wbiegają z powrotem do holu, Portorykańczyk także jest już skuty i ma zaklejone oczy oraz usta. Mężczyzna wywleka go do datsuna, a następnie szybko nadmuchuje koło sprężonym powietrzem z butli.

Facet w czarnej kurtce i kobieta przenoszą z furgonetki do wnętrza budynku osiem ciężkich, plastikowych worków na śmieci; biegną przez korytarz, mijają główny szyb windy i składają bagaż w niszy obok automatu telefonicznego.

Kierowca odjeżdża datsunem; kilka przecznic dalej zostawia samochód ze skrępowanymi strażnikami na przystanku autobusowym. W Centrum Corcoran mężczyzna w czarnej kurtce pospiesznie łączy ze sobą druty wystające z plastikowych worków. Po chwili razem z kobietą wychodzą na skwer. Zabierają gumową pałkę, a drzwi samoczynnie zamykają się powoli za nimi.

Jedynym świadkiem tych wydarzeń jest siedzący na krawężniku żebrak.

Ten w sztruksowej kurtce wyprowadza furgonetkę na ulicę. Spogląda we wsteczne lusterko, na siedzącego z tyłu kolegę. Tamten zdjął już kominiarkę i roztrząsa długie włosy damskiej peruki; makijaż ma częściowo starty, na policzku rozmazaną perfoworóżową szminkę.

Furgonetka zatrzymuje się przed zakrętem; żebrak wskakuje do środka. Rozprostowuje zgrabiałe palce, upuszczając na podłogę pistolet z tłumikiem, po czym zbliża dłonie w podartych rękawiczkach do wylotu nagrzewnicy. Wóz odjeżdża powoli ulicą; zaczyna migać kierunkowskaz. Przed skrzyżowaniem zatrzymuje się na czerwonym świetle, po chwili skręca w prawo. Znika za rogiem.

Zapala się zielone światło.

Potem znów czerwone. Zimowe, bezchmurne niebo przypomina taflę zamarzniętego jeziora.

Z kłębów pary wynurza się żółta taksówka; skręca na podjazd i staje przed głównym wejściem do Centrum Corcoran. Kierowca odwraca się do siedzących z tyłu czterech osób.

— Jesteście państwo pewni, że to ten adres?

— Dwadzieścia jeden lat czekałam na tę okazję! — odpowiada starsza kobieta.

Wstała tego ranka na tyle wcześnie, aby zdążyć wziąć kąpiel, ubrać się, spryskać lakierem siwe włosy, wyczesać szczotką stary wełniany płaszcz i jeszcze wypić kawę, zanim obudzą się pozostali. Ma na sobie prążkowane spodnie, na kolanach trzyma gustowną czarną torebkę.

— Mamo! — upomina ją młodsza, ubrana w niebieski, obszyty futrem kożuszek i dżinsy.

Dziewczyna jest bez torebki. Ma identyczne jak matka wystające kości policzkowe i niebieskie oczy. Nawet po jej równiutko przyciętych, nie wymagających lakieru kasztanowych włosach można poznać podobieństwo, chociaż starsza pani jest siwa.

— A co państwo zamierzają tutaj robić? — pyta taksówkarz. — Zamknięte na głucho, nie ma nikogo. Żywej duszy. Proszę tylko...

— Zobaczymy — ucina kobieta.

Jej córka wznosi oczy do nieba; pochyla się na bok, sięgając do kieszeni spodni. Trąca przy tym matkę w kolano. Starsza pani odsuwa nogi, z godnością trzymając oburącz torebkę, która nawet o centymetr nie odchyla się od pionu. Ale w taksówce panuje taki ścisk, że kobieta musi się przytulić do siedzącego przy drzwiach mężczyzny. Ten ma na sobie zgniłozieloną żeglarską kurtkę, w brązowe cętki. Dłonie w grubych rękawiczkach zaciska na plastikowym uchwycie nosidełek, w których śpi niemowlę w beciku.

— Czy wiesz, dokąd przyjechaliśmy? — odzywa się do niego babcia.

— Powinnam tu gdzieś mieć drobne — mamrocze pod nosem córka.

— Proszę się nie śpieszyć — wtrąca kierowca — już wyłączyłem licznik.

Następnie odwraca się ku starszej pani i wyjaśnia:

— To wieżowiec Corcoran.

— Właśnie. Wieżowiec Corcoran. To od Carole Cor...

— Mamo!

— Może mnie będzie łatwiej sięgnąć do portfela — mówi mężczyzna.

Unosi rękę, ale w tej samej chwili uśpione dziecko przekręca główkę i przerażony mężczyzna, który jest ojcem zaledwie od trzech miesięcy, zamiera w bezruchu.

— To jej! — oznajmia z dumą babcia, wskazując córkę palcem.

Dziewczyna blednie, a po chwili oblewa się rumieńcem.

— Jest architektem. Wymarzyła sobie wieżowiec o kształcie dziewięciobocznego graniastosłupa i oto stoi. Jest tam wszystko, toalety, i w ogóle. To jej pierwszy indywidualny projekt. Dopiero jutro ma się rozpocząć zasiedlanie pomieszczeń, ale ona już teraz zyskała nominację do nagrody Wrighta.

— Jakiej? — pyta kierowca.

Dziewczyna odnajduje w tylnej kieszeni spodni banknot jednodolarowy. Licznik pokazuje 4,85.

— Słucham? — pyta starsza dama.

— Czy może pani powtórzyć, co to za nagroda? Jak się nazywa?

— Nosi nazwę: „O Boże, znowu się spóźnimy!" — wtrąca dziewczyna, wyjmując z innej kieszeni drugi banknot, także jednodolarowy.

— To nagroda dla genialnych architektów — wyjaśnia z uśmiechem babcia.

— Aha — mruczy taksówkarz. — Chyba o niej słyszałem.

— Na pewno — mówi starsza pani.

Jej zięć zaczyna chichotać; cichutko, żeby nie obudzić śpiącego synka. Dali mu imiona Peter Ross, pierwsze po dziadku ze strony matki, drugie po ojcu.

— Nadal nie rozumiem, co chcecie tu robić.

— Wysiąść wreszcie z pańskiej taksówki! — Dziewczynie udaje się w końcu wyprostować nogi i sięgnąć do bocznej kieszeni spodni. — Mamy zamiar wjechać całą rodziną na galerię widokową i podziwiać, jak promienie wschodzącego słońca odbijają się od dziewięciu ścian wieżowca i oświetlają sąsiednie budynki.

— Ona specjalnie zaprojektowała go w ten sposób — dodaje babcia. — Kiedy była jeszcze małą dziewczynką...

— Mamo!

— Jej nazwisko zostało uwiecznione na tablicy w holu — ciągnie kobieta. — Carole Corcoran.

— Ale nie będę mógł tutaj zaczekać. Chyba że chcą państwo, abym wrócił w porze obiadu.

— Szkoda — odpowiada babcia i jakby dopiero teraz się reflektując, otwiera torebkę i mówi: — Daj spokój, kochanie. Ja zapłacę.

— Jak zawsze — mruczy pod nosem dziewczyna, która nie zdążyła się jeszcze oswoić z myślą, że będąc już córką i żoną, planistką i architektem, została na dodatek matką.

— A od czego masz mnie?

Dziewczyna wyskakuje na chodnik. Starsza pani wyciąga obie ręce przez otwarte drzwi, lecz jej zięć jest zajęty troskliwym opatulaniem synka przed podmuchami mroźnego wiatru; musi sama sobie poradzić.

Taksówka odjeżdża.

Carole Corcoran podchodzi do głównego wejścia, które naszkicowała przed czterema laty i naciska dzwonek.

Czeka.

Przyciemnione szkło odfiltrowuje ze światła słonecznego 69,3 procent groźnego promieniowania ultrafioletowego. Carole marszczy brwi, wychyla się nad biegnącą na krzyż taśmą ochronną i przyciska nos do szyby. Dostrzega zarys pamiątkowej tablicy ze swoim nazwiskiem oraz kontuar służb ochrony, za którym nikogo nie ma.

Nie strzeżony? — powtarza w myślach, jakby z trudem musiała przełamywać utrwalane od lat stereotypy.

— No proszę — mówi, zwracając się do swojej rodziny — człowiek tworzy dzieło sztuki, a oni zostawiają je na pastwę uliczników.

— Takie jest życie — odpowiada jej mąż, któremu nadal chce się śmiać.

Ma dyplom Harvardu, ale uczy w państwowej szkole średniej. Carole wsuwa w szczelinę kartę magnetyczną. Zamek elektryczny otwiera się z cichym trzaskiem. Wchodzą do środka. Drzwi zamykają się za nimi.

Kroki rozbrzmiewają głośnym echem w wysokim holu o ścianach wyłożonych płytami zimnego marmuru; wielki kontuar recepcji i służb ochrony błyszczy wypolerowanym aluminium.

— Jak tu cicho — mówi z dumą starsza pani.

Carole pociąga nosem: Dziwna, ostra woń; to nie dym z papierosów... Może mi się tylko zdaje? — myśli.

Spoglądając na puste stanowisko strażników, prowadzi rodzinę do głównej windy, wciska...

Błysk i huk rozrywają fronton Centrum Corcoran, zasypując Nowy Jork w ten styczniowy niedzielny poranek miliardami okruchów ciemnego szkła.

2

Marzec, wtorkowy poranek. Godzina szczytu.

— Obudź się wreszcie — powiedział mocno zbudowany, siwowłosy mężczyzna, lawirując białą, poobijaną toyotą na zatłoczonej jezdni — mamy już nowy dzień.

Jego wełniana kurtka pachniała wilgocią. Wystający z kieszonki metalowy łańcuszek od plakietki identyfikacyjnej był przytwierdzony do jednego z guzików. Kierowca zerknął we wsteczne lusterko. Ukośne blade promienie wiosennego słońca oświetlały trzy wiodące na południe, kompletnie zapchane pasma ruchu. Minęli wielką tablicę z napisem:

WITAMY W WASZYNGTONIE

— A do tego jeszcze nas nie wylali — dodał, skręcając gwałtownie na lewy pas. — Nie możesz więc powiedzieć, że nie dopisało nam szczęście.

Zostawili już za sobą tonące w zieleni, willowe miasteczka Marylandu. Po obu stronach drogi ciągnęły się teraz stare kamieniczki z obskurnymi sklepikami.

— Uczciwie zapracowaliśmy na to szczęście — odezwał się jego kolega.

Był to mężczyzna o łagodnych rysach twarzy i szarych, ciepłych oczach. Krótko przycięte ciemnoblond włosy miał gładko zaczesane. Nad lekko zapadniętymi policzkami, od lewej skroni biegła w dół szeroka, półkolista blizna. Nazywał się John Lang.

Zatrzymali się na czerwonym świetle. Tykanie kierunkowskazu toyoty wybijało się nad głos spikera radiowego, który relacjonował najnowsze wiadomości: głód w Afryce, zamieszki w Niemczech wywołane przez ugrupowania neofaszystowskie, wstępne wyniki referendum poparcia dla prezydenta. Trwała gorączka na Wall Street.

— Nieprawda — odparł kierowca. — Mieliśmy szczęście, bo w ciągu ostatnich miesięcy niezbyt się przykładałeś.

— Dokładnie wykonywałem wszystkie twoje polecenia.

— Owszem, ale nie wyciągnąłeś z nich żadnej nauczki! — wypalił starszy nieco podniesionym głosem, lecz szybko się opanował. — Jesteś jak dziecko.

Kierowca, Frank Mathews, liczył sobie 57 lat, a jego partner tylko 35. John miał na sobie szaroczarny tweedowy garnitur, a pod spodem czarną koszulę i szary jedwabny krawat z Bangkoku. Jasny płaszcz rzucił na tylne siedzenie. Był szczupły, miał 180 centymetrów wzrostu. Podczas jazdy samochodem zazwyczaj siedział bez ruchu, choć nie był specjalnie spięty.

Zapaliło się zielone światło dla wozów skręcających w lewo. Znaleźli się w dzielnicy domków jednorodzinnych oddzielonych od jezdni starannie utrzymanymi trawnikami. Przez jakiś czas posuwali się równolegle do wielkiego, niebieskiego kombi prowadzonego przez kobietę, która co chwila odwracała głowę, rozmawiając z dzieckiem przypiętym pasami do drugiego fotela.

Frankiem targnął suchy, męczący kaszel.

— Znów zacząłeś palić? — spytał John.

— Staram się nie popełnić od razu samobójstwa.

— To lepiej zapnij pasy.

— Strasznie mnie denerwują.

Frank ponownie spojrzał we wsteczne lusterko: musieli objechać rozkopany fragment ulicy, odgrodzony jaskrawo pomarańczową taśmą. Nawet przez zamknięte okna wdarł się do środka duszny zapach pylistego gruntu.

— Przepraszam za dzisiejsze spóźnienie — powiedział, wydymając lekko wargi.

John wzruszył ramionami.

— Nie ma sprawy. Nie musimy odbijać kart zegarowych.

— To prawda — mruknął Frank, skręcając w Military Road. — Sami jesteśmy jak karty zegarowe.

John zerknął w boczne lusterko: z chmury kurzu wyłonił się obok nich motocykl z przyciemnioną szybą ochronną, kask człowieka ledwie wystawał ponad jej górną krawędź.

— Możliwe, że będę musiał wyjść dziś na krótko z biura — ciągnął Frank. — Znowu.

Zgodnie z regulaminem John nie miał prawa zapytać go o powód. Znowu. Wjechali na teren parku Rock Creek. Szeregi domów urwały się nagle, ustępując miejsca skupiskom bezlistnych drzew i rozległych trawników, na których pozbawione siatek bramki do piłki nożnej jak gdyby z utęsknieniem wypatrywały mających się tu niedługo pojawić dziecięcych drużyn.

— Co porabiałeś wczoraj wieczorem? — zapytał Frank.

— Czytałem.

— Z obowiązku czy dla przyjemności?

— To nie miało nic wspólnego z pracą.

Frank mruknął z dezaprobatą.

— Powinieneś częściej wychodzić.

— Możliwe. — John uśmiechnął się lekko. — Masz jakieś propozycje?

— Facet w twoim wieku musi mieć więcej niż tylko propozycje.

Kiedy stanęli przed skrzyżowaniem z aleją wiodącą do Białego Domu, od strony Johna zatrzymał się japoński sportowy wóz. Za kierownicą siedziała kobieta, miała włosy utlenione w bardzo jasne pasemka. Obróciła wsteczne lusterko i zaczęła malować wargi krwistoczerwoną szminką.

Zapaliło się zielone światło i Frank wykręcił przed nią. Ich miejsce na lewym pasie zajęło BMW. Kierowca w czarnym garniturze podrapał się po nosie.

— A co ty robiłeś wczoraj wieczorem? — zapytał John, wykorzystując tę samą furtkę, którą uchylił jego partner.

— Próbowałem zasnąć.

— Pewnie oglądałeś jakiś film.

Frank rozsiadł się wygodniej, trzymał kierownicę tylko lewą ręką. Przez dłuższy czas wpatrywał się prosto przed siebie, wreszcie odpowiedział:

— Szkoda, że nie żyjemy w czarno-białym świecie.

Spikerka w radiu podała, że jest 7.38, a następnie jakiś mniej popularny pisarz z Montany zaczął czytać fragmenty swych wspomnień. Tak pięknie opisywał górskie lasy sosnowe oraz doliny, w których falują łany zbóż, że John wrócił myślami do rodzinnych stron.

Wyjechali z parku, po obu stronach ulicy znów pojawiły się szeregi niewysokich budynków. Minęli furgonetkę kremowego forda, prowadzonego przez ciemnoskórą nastolatkę. Dziewczyna kiwała się i podskakiwała na siedzeniu w rytm niesłyszalnej dla nich muzyki.

— Jutro odbędzie się przesłuchanie — powiedział Jon — mają zamiar przycisnąć...

— Kogo jeszcze obchodzi ta paplanina w senacie?

Lang odwrócił głowę i zamrugał szybko.

— Cała ta debata, wszystko, co piszą w gazetach czy omawiają w radiu i telewizji... według mnie jest oderwane od rzeczywistości.

— A dla mnie to całkiem realne — odparł John — zwłaszcza biorąc pod uwagę to, czym się zajmujemy.

— Naprawdę?

— Czy myślisz...

— Masz rację, to jest realne — przerwał mu Frank — ale przypomina mi... grom. Wszyscy w tym mieście sądzą, że złapali w garść błyskawicę, a oni schwycili jedynie odgłos gromu.

— Wszyscy z wyjątkiem ciebie — powiedział John, uśmiechając się lekko.

— Uważasz, że tylko mnie? — zapytał ostro Frank.

Spokojnie!

— O co ci chodzi?

— Co ty wiesz?

— Wiem tyle, że nie płacą nam za to, byśmy się nawzajem okłamywali. Nie mam pojęcia, co cię ugryzło, ale...

— Właśnie: ale. — Frank przetarł palcami oczy i znów zapatrzył się przed siebie. — W naszym sklepiku wszystko w porządku? — zapytał łagodniejszym tonem.

— Twoje biurko stoi trzy metry od mojego, wiesz tyle co ja.

— Zatem uważasz, że wszystko jest tak, jak być powinno?

— Przecież mówimy o politykach. To szczęście, że w ogóle cokolwiek robią. — Po chwili John dodał: — Czyżbyś wiedział o czymś, co i ja powinienem wiedzieć?

— Ostatnio raczej w ogóle wiem bardzo mało.

Spikerka znów podała czas: 7.41. Rozległy się dźwięki granego na fortepianie swinga. Na skrzyżowaniu przed nimi zapaliło się zielone światło. Frank westchnął głośno i włączył prawy kierunkowskaz.

— Czytałeś dzisiejszy „Post"? Kadeci ze szkoły „Top gun" muszą kiblowac w ławkach przez trzy lata, zanim dostaną swoje myśliwce.

John pokiwał głową. Do jego obowiązków należało codzienne przeglądanie „Washington Post", „New York Times", „Los Angeles Times" oraz „Wall Street Journal". Domowy magnetowid miał zaprogramowany na nagrywanie dzienników telewizyjnych.

— Pokój też kosztuje — dodał Frank. — Ktoś musi za to płacić. — Postukał palcem w deskę rozdzielczą toyoty. — Teraz człowiek żałuje, że się nie nauczył japońskiego.

— Powiedz mi, jak to było naprawdę — mruknął John, kręcąc głową. — Wciąż nie mogę uwierzyć, że musieli cię siłą wsadzać do samolotu.

— Stare dzieje. Było, minęło — szepnął Frank.

Nie popuszczaj!

— A co cię gryzie?

Frank nawet się nie uśmiechnął. Odpowiedział bez namysłu:

— Jeśli ktoś będzie próbował mnie ugryźć, szybko tego pożałuje.

— Pewnie, staruszku.

— Nie jestem stary...

— ...tylko dojrzały — dokończył za niego John.

Pokonali łagodny zakręt alei. Ozdobny fronton Uniwersytetu Katolickiego połyskiwał w słońcu kolorami błękitnym, żółtym i kasztanowym. Wielka tablica pokazywała drogę do Domu Weterana, w którym dogorywali zapomniani bohaterowie zapomnianych wojen.

Zegarek Johna, obok wyświetlacza cyfrowego, miał klasyczną tarczę z fosforyzującymi wskazówkami. Według obu była godzina 7.47.

Zbliżali się do centrum. Rzeka pojazdów skręcała obok kościoła w North Capitol Street, miedzy szeregi domów o wyblakłych tynkach. Wozy z trzech pasów ruchu ściskały się na dwóch, wymijając jakiś zepsuty samochód. Frank przepchnął się na lewy pas. Wkrótce i oni minęli starego wojskowego jeepa z dorobioną dużą kabiną. Na miejscu kierowcy siedziała kobieta o kręconych czarnych włosach. Kleła na głos i waliła pięściami w kierownicę. Jej wściekłość udzieliła się Johnowi, zwłaszcza po tym, jak dostrzegł daleko w przodzie sylwetkę motocyklisty skulonego za ciemną szybą ochronną, który lawirował szybko między pojazdami i po chwili zniknął mu z oczu.

— Powiedz mi, dlaczego zawsze tędy jeździsz — rzekł. — Gdybyś wybrał Rock Creek Parkway, moglibyśmy popatrzeć na drzewa...

— I na babki uprawiające jogging.

— Pojechalibyśmy nad rzeką i nie trzeba by zaczynać każdego dnia od tego... zgiełku.

— Ty masz swoją trasę, a ja swoją.

Frank rozglądał się uważnie, patrzył w lusterka, ale wszyscy spieszyli się do pracy.

— Poza tym zgiełk jest nieodłączną cechą miasta — dodał.

— Ale można go choć trochę uniknąć.

— Mam wrażenie, że tobie drzewa przesłaniają las. Całe to miasto żyje polityką.

— Podobne slogany niczego nie wyjaśniają.

— Jak to n i c z e g o , do cholery?! — ryknął Frank ze złością, spoglądając na Johna. — Bardzo wiele! Nigdy nie zapominaj, że polityka to elegancka maska, za którą kryje się krwiożercza bestia.

— Jaka znów bestia?

— Właśnie taka — syknął Frank.

Przed nimi, w odległości dwóch kilometrów, wysoko ponad zapchaną autami ulicą, wyłoniła się śnieżnobiała kopuła Kapitolu. Daj sobie spokój, pomyślał John. Facet musiał mieć kiepską noc, wstał lewą nogą albo nie wypił rano kawy. Nie ma co z nim zadzierać, przynajmniej do czasu, aż dojedziemy na miejsce.

— Wyobrażasz sobie, jak pięknie będą w tym roku kwitły wiśnie? — zapytał.

— Jeszcze nie wiadomo. Jest dziura ozonowa. Cholerna, wielka dziura w niebie, amigo. Prosto nad naszymi głowami.

John popatrzył na niego.

— Z tobą naprawdę coś się dzieje.

— Nic takiego, o czym musiałbyś wiedzieć.

Jego spokojny ton rozwiał niepokój Johna.

— Mówisz to przyjacielowi czy partnerowi z pracy?

Frank zerknął na niego z ukosa.

— To zależy, za kogo się uważasz.

— Wiesz o mnie prawie wszystko, ale ciągle się starasz, żebym ja o tobie wiedział jak najmniej.

— Przepraszam. — Utkwił spojrzenie w przedniej szybie. — Daruj, ale... teraz jeszcze nie mogę, nie chcę o czymś zapomnieć.

John spojrzał na trzech mężczyzn zamiatających chodnik przed witryną delikatesów. Z drzwi sąsiedniego sklepiku monopolowego złaziła płatami zielona farba. Powyżej migotał neon: „Losy na loterię". Jakieś babcie w wystrzępionych paltach ciągnęły wózki z zakupami. Gromadka dzieciaków czekała na szkolny autobus. Odchodząca w lewo ulica była prawie pusta. Tam, w stronę przedmieść, nikt o tej porze nie jechał. Za oknem od strony Hojna przemknęła furgonetka z wielkim napisem „Federal Express".

Spojrzał w lusterko, a następnie na zegar na desce rozdzielczej. Była 7.51. Minęli zakład pogrzebowy i starą kamienicę z powybijanymi szybami. Olbrzymia świetlna reklama na dachu domu towarowego przedstawiała uśmiechniętą kusząco ciemnoskórą piękność, która między palcami o wypielęgnowanych paznokciach trzymała zapalonego papierosa. Pod drzwiami sklepu z artykułami metalowymi siedział włóczęga zawinięty w brudny koc. Coraz bliższy Kapitol rósł w oczach.

— To miasto silnie oddziałuje na każdego — powiedział Frank. — Bez dwóch zdań.

Na prawym pasie zrównał się z nimi chevrolet, w którym siedzieli czterej kongresowi doradcy o kamiennych twarzach — widocznie koncentrowali się przed kolejną bitwą o papierowe plany mające przynieść papierowe dochody i jednocześnie udowodnić ich teorie.

— Czy wiesz, co mi dzisiaj przypomina to miasto? — zapytał Frank.

John rozpoznał jednego z zasępionych pasażerów tamtego samochodu.

— Sajgon.

Za nimi ryknął klakson. Na skrzyżowaniu, od którego dzieliły ich trzy wozy, zapaliły się żółte światła. Pierwszy samochód wyjechał na środek i zatrzymał się, mając zamiar skręcić w lewo, co o tej porze było niedozwolone. Przez niego wszystkie auta na lewym pasie musiały przeczekać jedne zielone światła.

Kierowcy jadący środkiem przyspieszyli na ten widok, chcąc wykorzystać nadarzającą się sposobność i zaoszczędzić parę sekund.

Po nieco podwyższonym, betonowym pasie rozdzielającym jezdnie wiodące w przeciwnych kierunkach sunął powoli w ich stronę wóz do czyszczenia ulic, a za nim mercedes. Z tyłu wypadł kolejny motocyklista, chcąc jeszcze przeskoczyć na żółtym świetle, ale zaraz wyhamował, widząc blokujące mu drogę pojazdy.

Frank zatrzymał samochód. Poprzeczna aleja świeciła pustkami, w zatokach było mnóstwo wolnego miejsca, na stacji benzynowej ani jednego pojazdu. Na horyzoncie majaczyły stłoczone wieżowce. Bez żadnego specjalnego powodu John pomyślał o cytrynach.

— Jak Sajgon w sześćdziesiątym trzecim — zachichotał Frank. — Albo jeszcze lepiej w siedemdziesiątym drugim. Chłopie, jedyne co zapa...

Brzęk szkła!

Coś ciepłego i mokrego pryska Johnowi na twarz — prosto w oczy... Oślepiony, mruga powiekami, odwraca głowę...

Rozrzucone szeroko ręce Franka macają na ślepo twarz zalana krwią masywne ciało wali się na Johna bezwładnie... Lewe kolano Franka obraca kierownicę mocno w lewo, prawa stopa opada na pedał gazu. Ryk silnika, toyota gwałtownie skacze do przodu...

Szarpnięcie, wskakują na niski krawężnik trzask czerwone światła stopu wozu przed nimi zgrzyt

Johnem ciska krzyk kiedy... Wpadają na przeciwległy pas ruchu. Ryk klaksonów. Ciężarówka hamuje z piskiem, wykręca, zostaje z boku.

Huk! Furgonetka w poślizgu wali w maskę toyoty. Pisk opon. Brzęk szkła.

Wstrząs. Obraca nimi o dziewięćdziesiąt stopni; Frank wali się na przypiętego pasami do fotela Johna... Krzyk Johna coś ciepłego i mokrego wstrząs...

Huk.

Uderzenie.

Cisza.

3

John Lang siedział na tylnym siedzeniu wozu policyjnego. Samotny. Otępiały.

Nie, tylko nie tutaj! Powoli. Oddychaj głęboko!

Jego marynarka była przesiąknięta, stopniowo sztywniała. Znaczyły ją liczne ciemne smugi. Jeden z policjantów dał mu ręcznik, pomógł wytrzeć twarz i włosy. Teraz John spojrzał na swoje ręce: rdzawe plamy.

Tyle tylko, że to nie były ślady rdzy. Przestał wreszcie dygotać.

Włączony silnik wozu policyjnego cicho mruczał. Było gorąco. Za gorąco. Lang czuł intensywny zapach swojego potu. I słodką, mdlącą woń ciepłego mięsa.

Opuścił szybę w drzwiach.

Zimne powietrze.

Światła migające na dachu samochodu rzucały niebieskie i czerwone odblaski. Przez skrzyżowanie przedzierał się wóz strażacki. Załoga w żółtych strojach z ciekawością wyglądała przez okna. Pół jezdni przegrodzono żółtymi, odblaskowymi taśmami, blokowały ją radiowozy. Dwaj policjanci z drogówki kierowali pojazdami stłoczonymi na zwężeniu drogi.

Obok furgonetki z wgniecioną maską gliniarz spisywał zeznania odpowiadającego wrzaskliwie kierowcy.

Obok karetki pogotowia stali zbici w gromadkę sanitariusze z plastikowymi rękawiczkami na dłoniach. Obok policyjnego furgonu jeden z techników popijał kawę z plastikowego kubeczka. Wszystko to otaczało zgruchotaną toyotę Franka, ze wypiętrzoną wysoko w górę maską i przebitym prawym kołem. Przednia szyba tkwiła na miejscu, jedynie popękała. Była za to usmarowana kiwią. Na wprost fotela kierowcy widniała w niej okrągła dziurka otoczona pajęczynowatą siateczką pęknięć.

Fotograf z dochodzeniówki bez przerwy robił zdjęcia. Obchodził wrak dookoła. Poświęcił co najmniej dziesięć klatek na ujęcia wnętrza kabiny. Prawe drzwi toyoty były otwarte na oścież. Dwaj detektywi z wydziału zabójstw, obaj w brązowych kurtkach, rozmawiali z umundurowanym sierżantem z drogówki i kierowcą samochodu, w którym siedział John. Przez otwarte okno dolatywały ich głosy.

— ...też nie mogłem w to uwierzyć — powiedział sierżant. — Kobieta wiozła trójkę dzieciaków ze szkoły do domu...

— Tym nowym jeepem? — zapytał kierowca.

— Wcale nie był nowy — odparł jasnoskóry detektyw.

— ...wracała spokojnie do domu — ciągnął sierżant — a tu masz!

— Trach i nie ma babki — wtrącił Murzyn.

— Podobno dwóch bandziorów mierzyło do siebie nawzajem przez ulicę. Oni wyszli z tego bez szwanku, a niewinna kobieta dostała kulkę w łeb.

— Cholera — mruknął sierżant. — A pamiętacie, co się zdarzyło kilometr stąd, tuż przed Bożym Narodzeniem? Zabłąkana kula trafiła w szybę prezydenckiej limuzyny.

— Nie limuzyny — sprostował detektyw — tylko wozu ochrony. Stał w zatoce. Prezydent i wiceprezydent z małżonkami przebywali w sąsiednim budynku.

— Ten prezydent czy poprzedni? — spytał kierowca.

— A jakie to ma znaczenie? — odrzekł sierżant. — Nie mieliśmy wtedy służby.

— Waszyngton — mruknął ciemnoskóry detektyw — miasto śmierci.

— Kto się zajmuje sprawą tej zabitej kobiety? — zapytał jego partner.

Radio w samochodzie zaskrzeczało:

— Wóz pięćdziesiąt siedem. Jedźcie na Ivy Street czterysta trzynaście, dzielnica południowo-wschodnia. Zgłoszono bójkę.

— Czy macie tutaj naocznych świadków? — spytał sierżant.

— Nikt nie widział zabójcy — odparł detektyw — tylko karambol. No i tego faceta, wyskakującego z samochodu.

— Jechali sobie spokojnie — wtrącił Murzyn — nikt się niczego nie spodziewał.

— Może mówić o szczęściu, że jego kumpel miał twardą czaszkę.

— On też niczego nie widział?

— A kto się w takich chwilach rozgląda? — powiedział kierowca wozu patrolowego.

— To prawda — przyznał jasnoskóry detektyw.

— Co mamy wpisać do raportu? — zapytał sierżant.

Tamten wzruszył ramionami.

— Ci dwaj poszkodowani kierowcy kończą składać zeznania. Spiszecie je.

— Ofiara miała przy sobie dokumenty?

— Służbową plakietkę identyfikacyjną na łańcuszku — odparł Murzyn.

— Laminowaną — dodał jego partner — wodoodporną.

— Znalazłem kulę, utkwiła w wykładzinie tylnych drzwi — powiedział kierowca z dumą w głosie, jakby chciał się pochwalić przed kolegami z wydziału zabójstw. — Trochę zdeformowana, ale wygląda na kaliber dziewięć milimetrów.

— Pewnie z małego karabinku.

— Wóz dwadzieścia jeden do centrali!

— Wszystko wskazuje na to, że strzał padł stamtąd. — Jasnoskóry detektyw wskazał ubitą pryzmę ziemi na chodniku; wyglądała na starą, jakby inwestorom zabrakło funduszy na dokończenie prac.

— Z ulicy? — zdziwił się sierżant.

— Niewykluczone też, że był to rykoszet.

— Tu centrala. Słucham cię, dwadzieścia jeden.

— Wezwijcie kogoś z wydziału zabójstw, niech przyjadą na aleję Martina Luthera Kinga róg Walpole Street.

— Cholera! — syknął Murzyn.

— Kogo wzywają? — zapytał sierżant.

— Nas — odparł drugi detektyw. — Czterech chłopaków zajmuje się tą masakrą w dzielnicy północno-wschodniej, dwóch prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa tej kobiety. Reszta w terenie.

— Centrala do wszystkich jednostek wydziału zabójstw.

— Jeśli ktoś się tam wpakował do baru na rogu — mruknął kierowca wozu patrolowego — to lepiej od razu wezwijcie służby porządkowe.

— Co tu zostało do zrobienia?

— Fotografie są gotowe — odparł Murzyn — ale...

— Świadkowie nie widzieli nikogo uzbrojonego — wtrącił sierżant. — Widocznie musiała to być zabłąkana kula. Wszyscy twierdzą, że chodnik był pusty. — Pokręcił głową. — Zasrane życie!

— Centrala do wszystkich jednostek wydziału zabójstw!

— Tu wystarczy jeden z was — zdecydował. — Odstawimy wrak do garażu, a ciało do kostnicy. Potem uzupełnimy formalności. Trzeba zająć się tym facetem w samochodzie. Nam zależy na tym, by jak najszybciej puścić ruch, zanim zwali się tu telewizja, a burmistrz zacznie grzmieć na wszystkich kanałach: „Dlaczego się tak grzebiecie?!" Kończcie robotę i zjeżdżamy.

— Dwie godziny — mruknął detektyw — nie licząc papierkowej roboty.

— Centrala do wszystkich jednostek wydziału zabójstw.

Sierżant rzucił w górę monetę.

— Reszka — oznajmił jasnoskóry detektyw, zaglądając mu w dłoń; po chwili zaklął: — Cholera!

— Uważaj na siebie — powiedział jego partner.

Tamten podszedł do swojego samochodu i sięgnął po mikrofon.

— Centrala, tu zespół z wydziału zabójstw. Jedziemy pod wskazany adres.

Ruchem ręki przywołał do siebie sierżanta. Po chwili tamten ruszył wydać polecenia sanitariuszom i obsłudze furgonu technicznego. Ciemnoskóry detektyw wsunął się na tylne siedzenie wozu patrolowego. Uśmiechnął się przyjaźnie.

— Jak się pan czuje, panie Lang?

— Trudno powiedzieć.

— Nazywam się Greene, detektyw Tyler Greene.

Wyciągnął dłoń; nawet się nie skrzywił, kiedy John uścisnął ją zakrwawionymi palcami.

— Wszystko będzie w porządku — oznajmił.

— To zwykły optymizm czy opinia fachowca?

Greene wzruszył ramionami.

— Co się stało? — zapytał John.

— Pański przyjaciel... Nazywał się Frank Mathews, prawda?

Lang skinął głową.

— Zabłąkana kula trafiła go prosto w głowę. Sanitariusze otworzyli tylne drzwi ambulansu. Wyciągnęli nosze, rozpięli worek foliowy i ruszyli w stronę białej toyoty, poprawiając na dłoniach plastikowe rękawiczki. John odwrócił głowę.

— On nie żyje — zakomunikował Greene.

— Wiem.

— To zdarzyło się tak nagle, że pewnie nawet niczego nie poczuł.

— Co pan może o tym wiedzieć?

Na zewnątrz rozległ się cichy gwizd podnośnika furgonu technicznego.

— A pan znał go dobrze?

Lang popatrzył uważnie na tego stróża prawa i porządku, który jednocześnie miał wielki wpływ na kształtowanie opinii publicznej. Detektyw Tyler Greene był potężnie zbudowanym mężczyzną o szerokich ramionach. Jego brązowa kurtka i widoczny pod spodem garnitur pochodziły najwyraźniej z wyprzedaży. Okrągłą twarz o hebanowej cerze zdobił krótki wąsik.

— Tak, znałem go — odparł Lang.

— Pracowaliście razem, w jednym zespole?

Kolejne skinienie głową jakby rozwiało nieco mgłę w głowie Johna.

— W biurze Senatu?

Zawahał się na ułamek sekundy.

— Tak. — Nie było to kłamstwo, ale także nie w pełni prawda.

Podał Greene'owi numer telefonu właściwej komisji. Tamten poprosił jeszcze o podanie adresu i numeru telefonu domowego.

— Czy widział pan coś albo wie o czymś, co by nam mogło pomóc w śledztwie? — zapytał po chwili.

— Mówiłem już, że nic nie widziałem. Na jakiej podstawie pan sądzi, że była to zabłąkana kula?

— A ma pan lepsze wytłumaczenie? Może jakieś podejrzenia?

Na zatłoczonym skrzyżowaniu przeraźliwie ryknął klakson.

— Dobra — rzucił Greene. — Oto moja wizytówka. Proszę zadzwonić jutro rano, umówimy się na złożenie oficjalnych zeznań. Za chwilę kierowca odwiezie pana do szpitala.

— Przecież to nie ja... Nic mi nie jest.

— Nie wolno lekceważyć szoku, może mieć fatalne skutki. A każdy reaguje na niego na swój sposób.

— Często ma pan do czynienia z podobnymi wypadkami?

Tuż za szybą rozległ się turkot noszy wtaczanych przez sanitariuszy na chodnik. Na wysokości oczu Johna przesunął się wypchany czarny worek foliowy.

Przecież to ja mogłem tam leżeć!

Kierowca karetki ściągał plastikowe rękawice. Całe były we krwi. Podnośnik furgonu technicznego dźwignął przód rozwalonej toyoty w górę.

Drzwi ambulansu zatrzasnęły się z hukiem.

Policjant z drogówki kierował jeszcze ruchem. Drugi zwijał żółtą odblaskową taśmę, spychając butem do krawężnika okruchy szkła z osłon reflektorów.

— Wytrzyma pan jeszcze piętnaście minut? — zapytał Greene.

— Czy mogę... Powinienem zadzwonić do pracy, powiadomić ich...

— Koniecznie?

— To należy do moich obowiązków.

— Zadzwoni pan ze szpitala.

John pokręcił głową, ale Greene tylko wzruszył ramionami. Powoli, jakby wciąż niepewny swoich mięśni, Lang otworzył drzwi samochodu. Najpierw wystawił jedną nogę, potem drugą. Odzyskiwał siły. Owionęło go chłodne powietrze. Słońce grzało dość mocno, ale wiał przenikliwy wiatr.

— Hej, detektywie! — zawołał kierowca karetki, wymachując formularzem. — Potrzebny pański podpis!

Greene obejrzał się na Johna.

— Proszę nie odchodzić — powiedział.

— Tylko... parę metrów — Lang ruchem głowy wskazał przystanek autobusowy, skąd kilkanaście osób przyglądało się tej scenie. — Do telefonu.

Tamten odwrócił się bez słowa.

John ruszył przez skrzyżowanie. Brzemię wypadku zwaliło mu się na barki olbrzymim ciężarem. Minął granicę wyznaczoną przez taśmę odblaskową. Gliniarz z drogówki na jego widok zatrzymał ruch, ale on nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Nie zwracał uwagi na samochody. Przystanek pod daszkiem z grubych tafli plastiku. Ludzie przyglądali się dziwnej postaci zmierzającej w ich kierunku. Połyskująca srebrzyście budka telefoniczna.

Za plecami Jehna przejechał z rykiem autobus, wypuszczając gęstą chmurę cuchnących spalin. Wiatr rozwiał ją szybko. W coraz silniej nagrzanym powietrzu unosił się smród wielkomiejskiego kurzu, z niebieskiego pojemnika na śmieci dolatywał kwaśny odór gnijących odpadków.

Jeszcze jeden krok... następny...

Krawężnik.

Teraz w górę, na chodnik.

Ludzie rozstąpili się przed nim.

Jego garnitur był już całkiem sztywny. Zęby dzwoniły mu głośno, ale John wmawiał sobie, że to z zimna. Zatrzymał się trzy metry od automatu. Wsunął dłoń do kieszeni. Pusta. Druga tak samo. Zgubił wszystkie drobne. Musiały mu wypaść, kiedy... szarpnięciem otworzył drzwi toyoty i uwolniwszy się wreszcie z pasów dał nura na zewnątrz, z wrzaskiem wyskoczył na ulicę, byle dalej, byle tylko wyswobodzić się, wydostać spod ciężaru... Huknął ramieniem o asfalt, przetoczył się na bok. Wypadły mu wszystkie drobne.

— Psze pana. John podniósł głowę.

— Psze pana.

Była jak pomarszczona jak suszona śliwka; ubrana w znoszone szare palto i czarny kapelusz z woalką. Postukiwała laską o chodnik, drepcząc w jego kierunku. Zza grubych, dwuogniskowych szkieł prawie nie było widać jej oczu. Bezzębna staruszka wydymała wargi, powtarzając:

— Psze pana.

Wyciągnęła ku niemu wolną rękę, powoli rozprostowując zaciśnięte palce.

Wsunęła mu w dłoń ćwierćdolarówkę i podreptała z powrotem. Nagle wyleciały mu z głowy wszystkie numery telefonów.

Zaczął szybko oddychać.

Chwycił się metalowej ramy budki telefonicznej i zacisnął kurczowo palce, mając nadzieję, że ból go otrzeźwi. Jeszcze raz nabrał głęboko powietrza.

Zegarek...

Spojrzał na niego. Cała tarcza była usmarowana krwią. Postanowił zawiadomić sekretarkę dyrektora, przypomniał sobie numer. Ale najpierw trzeba się było połączyć z centralą. Powtórzył w myślach dziesieciocyfrowy numer, którego pod żadnym pozorem nie wolno mu było zapomnieć — od niego mogło zależeć jego życie.

Wsunął monetę w szczelinę; spadła z brzękiem do wnętrza automatu. Usłyszał monotonne buczenie. Zaczął wybierać numer: pierwsza cyfra, druga, piąta... Wszystkie dziesięć.

Pierwszy sygnał.

Drugi.

Jeszcze wcześnie. Może za wcześnie na...

— Dzień dobry — odezwał się w słuchawce miękki, kobiecy głos. — Centralna Agencja Wywiadowcza.

Zegar w szpitalnej sali przyjęć pokazywał 9.53. John siedział samotnie na drewnianej ławce oparty o białą ścianę, przyglądając się, jak czerwony sekundnik przeskakuje z jednej czarnej cyfry na drugą. W dłoniach ściskał plastikowy kubeczek z herbatą, której nawet nie spróbował. Łowił tylko jej aromat mieszający się z charakterystycznym zapachem szpitala.

Kiedy policjant wprowadził go do holu, dyżurna lekarka cisnęła ołówek i przerażona wybiegła zza kontuaru. Zaprowadziła Johna za parawan i zaczęła szeptem rozmawiać z gliniarzem. Wróciła po chwili. Poświeciła mu punktową latarką w oczy i zapytała, czy nic mu nie jest, czy nie ma jakichś krwawiących ran lub zadrapań, chociażby zacięć po goleniu. Odpowiedział, że nie. Spytała, czy chce do kogoś zadzwonić. Pokręcił głową. Na podjeździe zawyła syrena karetki. Lekarka wyszła z sali. John siedział sztywno na krześle. Po chwili wróciła z fiolką, w której znajdowały się cztery żółte, trójkątne w przekroju tabletki.

— To walium — wyjaśniła. — Proszę je brać tylko wtedy, gdy będzie pan potrzebował, ale nie częściej, niż jedną na osiem godzin. Pomogą panu spokojnie zasnąć, ale mówiąc szczerze, lepiej by było, gdyby pan ich nie zażywał.

Popatrzył na nią zdumiony.

— Proszę powiedzieć swojemu lekarzowi domowemu o tym, że dostał pan walium. I niech on się dowie o wyniki autopsji tego... człowieka.

— Po co?

— Na wszelki wypadek.

— Pani doktor! — zawołał kobiecy głos zza parawanu.

— Proszę na siebie uważać — powiedziała lekarka i wyszła.

Facet z administracji szpitala przyniósł mu kilka formularzy do podpisu i oznajmił, że powiadomią zakład pracy. Później przyszła pielęgniarka, zapytała, jak się czuje i czy nie musi do kogoś zadzwonić, wreszcie wyprowadziła go do poczekalni, posadziła na ławce i przyniosła kubek herbaty.

— Pani doktor zaleciła, żeby unikał pan dziś kawy i innych środków pobudzających — rzekła.

John tępo wpatrywał się w czerwony sekundnik zegara. Przez poczekalnię przeszła samotna, czternastoletnia dziewczyna w zaawansowanej ciąży; była zapłakana. Obok ściszonego telewizora siedziało małżeństwo z Gwatemali. Matka bujała na kolanach ośmioletniego synka; chłopczyk był bardzo blady i miał szkliste oczy. Oboje rodzice spuścili nisko głowy, gdy do poczekalni zajrzał policjant. Przeszedł sanitariusz, popychając w stronę windy staruszka na wózku inwalidzkim; stalowe drzwi zamknęły się za nimi. Później minęły go dwie pielęgniarki, które rozmawiały szeptem i chichotały. Znowu otworzyły się przeszklone wahadłowe drzwi prowadzące na zewnątrz.

Do środka wdarło się chłodne powietrze. Kobieta była ubrana w beżowy wełniany płaszcz i prostą spódnicę do kolan; miała buty na niewysokim obcasie. Krótko przycięte włosy nadawały jej zawadiacki wygląd. Idący za nią mężczyzna z pokaźną łysiną miał przenikliwe, miotające błyskawice spojrzenie. Nosił kremowy płaszcz, taki sam, jaki miał John i dziesięć tysięcy innych mieszkańców Waszyngtonu. Zresztą identyczny płaszcz niósł przerzucony przez lewe ramię. Podeszwy jego butów głośno skrzypiały, gdy stąpał po podłodze izby przyjęć. Mężczyzna omiótł wzrokiem całą poczekalnię, a następnie zamienił kilka słów z portierem.

Kobieta od razu podeszła do ławki i usiadła obok Langa.

Uśmiechnęła się do niego.

— Cześć, John. Mam na imię Mary i jestem radcą prawnym. Wszystko będzie dobrze, nic ci już nie grozi. Przyszliśmy po ciebie.

Bazyliszek także podszedł i stanął nad nimi.

— Wszystko w porządku John — powiedział. — Formalności załatwione, możemy iść.

Zapadło milczenie. Lang odstawił kubek z herbatą na ławkę.

Bazyliszek zdjął z ramienia płaszcz i rozpostarł go w rękach. Kiedy John się podniósł, tamten zarzucił mu płaszcz na przygarbione ramiona. Wyprowadzili go przez te same drzwi wahadłowe na ulicę. Przed wejściem do izby przyjęć stał facet w zielonym trenczu, rozglądał się po ulicy niczym piłkarz czekający na autobus z resztą drużyny. Płaszcz miał rozpięty. Spojrzał przelotnie na Johna i jego eskortę, po czym jął ponownie przyglądać się przechodniom, przejeżdżającym samochodom i dachom sąsiednich budynków.

Na podjazd skręcił czarny chrysler z długą anteną nad bagażnikiem i zatrzymał się dokładnie na wprost Johna. Mary otworzyła tylne drzwi. Lang wsiadł do wozu. Kobieta weszła za nim. Nie zdążyła jeszcze zamknąć drzwi, kiedy z drugiej strony wsiadł Bazyliszek; John znalazł się między nimi. Były piłkarz wsunął się na miejsce z przodu. Za fotelem kierowcy, przyczepiony taśmą do zagłówka, wisiał maleńki dyktafon. Lang spostrzegł, że taśma w kasecie się obraca. Mary wskazała ręką dyktafon.

— Możesz mówić o wszystkim, co ci przyjdzie do głowy. Możesz także milczeć.

— Chcę pojechać do domu.

— Właśnie tam mieliśmy zamiar cię zawieźć.

Chrysler płynnie włączył się w ruch uliczny, skręcili w stronę Kapitolu. Po obu stronach ciągnęły się szeregi biurowców wybudowane specjalnie dla urzędników próbujących znaleźć ratunek dla dzieci głodujących w Newark i niewypłacalnych farmerów z Nebraski.

Na Czternastej Ulicy John pojął, że jadą tą samą trasą, którą dziś rano proponował Frankowi. Minęli pomnik Waszyngtona i skrzyżowanie z ulicą nazwaną imieniem zaginionego szwedzkiego bohatera, który ocalił setki ludzi od śmierci w hitlerowskich komorach gazowych. Jechali wzdłuż szeregów bezlistnych jeszcze wiśni. Zostawili za sobą wielki kompleks gmachów przypominających ciastka tortowe, znany powszechnie jako Watergate, i wreszcie skręcili na obwodnicę.

— No, najgorsze za nami — odezwał się Bazyliszek.

— Która godzina? — zapytał John.

— Dziesiąta trzydzieści dwie — odpowiedziała Mary.

Znali jego adres, nie musiał im mówić, którędy jechać. Lang mieszkał w Marylandzie, ale tylko niecały kilometr od granicy dystryktu stołecznego — w jednym z wytwornych domów otoczonych wysokim kamiennym murem. Przy swojej pensji nigdy by nie mógł nawet marzyć o kupnie takiej rezydencji przypominającej wiejski dworek. Wynajmował tylko skromne mieszkanko przeznaczone pierwotnie dla służby — mieściło się na parterze, na tyłach pałacyku, a jego okna wychodziły na sporą kępę drzew i olbrzymią łąkę. Od ulicy trzeba było iść wąską wydeptaną ścieżką, co stanowiło sporą niedogodność, choćby dla listonosza czy odwiedzających go kobiet, zwłaszcza jeśli nosiły szpilki.

Kierowca zatrzymał wóz przy krawężniku, tuż za starym fordem Johna.

— Musimy zaraz jechać na spotkanie — oznajmiła Mary. — Ty również.

— W tym mieście ciągle odbywają się jakieś spotkania — odparł Lang.

Kierowca został w samochodzie. Zapewne stanowimy dość niecodzienny widok, pomyślał John, prowadząc Mary, Bazyliszka i ich goryla na tyły dworskiej rezydencji — czwórka urzędników, w środku dnia pracy wędrujących zimą między pozbawionymi liści drzewami... Wiosną, poprawił się w myślach. W zasadzie to już wiosna.

Klucze!

Szybko je wymacał w bocznej kieszeni marynarki. Były dość ciężkie, ale kieszenie w marynarce miał zakryte patkami, dlatego klucze nie wypadły na ulicy.

Przez frontowe drzwi wchodziło się wprost do dużego pokoju. Po prawej stronie znajdowały się drzwi do kuchni i toalety, a dalej kominek. Po lewej mieściła się sypialnia, obok niej łazienka. Na wszystkich ścianach, których nie zasłaniały regały zapchane książkami, wisiały reprodukcje chińskiego malarstwa i długie zwoje papieru z przykładami kaligrafii.

Wszystko tu wyglądało tak samo, jak rano. Przez okna wpadało jaskrawe słoneczne światło. W pokoju unosił się zapach zimnej kawy, której pełen dzbanek stał na kuchence. Pędzle i masywny kałamarz na biurku, teczki rysunkowe i szkicowniki leżały na swoim miejscu. Nad nimi ciemniał ekran wyłączonego komputera. Nikt nie pogniótł starannie ułożonych na kanapie poduch, nie przesuwał fotela stojącego obok lampy do czytania. Wyświetlacz magnetowidu pokazywał godzinę 10.59; cyfrowy wskaźnik radia przypomniał mu, że jest ono ustawione na tę samą stację, którą Frank...

Dosyć! — nakazał sobie w myślach.

Zrzucił z siebie płaszcz i cisnął go na podłogę. Po chwili wylądowała na nim marynarka. John pospiesznie wyswobodził się z krawata. Palce mu drżały, kiedy rozpinał guziki czarnej koszuli, lecz i ona zaraz poleciała na stertę ubrań. Błyskawicznie zsunął z nóg pantofle. Zdjął zegarek i cisnął go na koszulę.

Bazyliszek podejrzliwie zerknął na Mary.

I co z tego?

John rozpiął spodnie i poruszał biodrami, żeby same zsunęły się na ziemię; nogą popchnął je na stos. W najmniejszym stopniu nie dbał o to, że daje przedstawienie.

Skarpetki: na stertę.

Spodenki: kopniakiem na podłogę.

Całkiem nagi poszedł w stronę sypialni, czując na plecach spojrzenia trzech osób. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Skierował się do łazienki. Puścił z prysznica tak gorącą wodę, że ledwie mógł pod nim wytrzymać. Cztery razy umył włosy. Namydlał się, szorował, spłukiwał i namydlał od nowa. Otworzył usta pod wodą, omal się nie zachłysnął. Wreszcie pochylił nisko głowę, wystawiając na ukłucia gorących strumyczków kark i plecy. Na koniec puścił zimną wodę. Usłyszał pukanie do drzwi prowadzących z łazienki do dużego pokoju.

— John? — doleciał go stłumiony głos Mary. — Wszystko w porządku?

Zakręcił wodę. W łazience prawie nic nie było widać; wytarł ręką zaparowane lustro. Spojrzał na odbicie swojej twarzy.

Mam gdzieś wasze spotkanie.

Wybrał stare dżinsy i znoszoną flanelową koszulę: najważniejsza wygoda. Wciągnął gruby, wełniany sweter,

zasznurował czarne buty z miękkiej skóry. Kiedy ponownie wkroczył do pokoju, cała trójka udawała, że specjalnie się nim nie interesuje. Mary stała przy drzwiach sypialni. Bazyliszek siedział rozparty na kanapie, goryl stał w kącie, balansując na palcach. Myszkowali tutaj? Zaglądali do szuflad biurka?

— I jak się teraz czujesz? — zapytała kobieta.

— Wyglądasz znacznie lepiej — wtrącił Bazyliszek — naprawdę nieźle.

John przypomniał sobie, że jego płaszcz został w samochodzie Franka. Wyciągnął z szafy czarną kurtkę, której używał podczas wypraw w góry i którą traktował jak najwierniejszego przyjaciela. Włożył ją na siebie.

Popatrzył uważnie na swoich gości.

— Dobra — powiedział. — Jestem gotów.

5

Zebrali się w sali konferencyjnej na piątym piętrze budynku centrali w Langley. Jej okna wychodziły na smutny las, w marcu pozbawiony jeszcze liści. Przy okrągłym stole zasiadło osiem osób — jakby wszyscy stanowili jeden zespół pracujący nad tą samą sprawą.

— Nie mogę uwierzyć w wyjaśnienia policji — rzekł John.

— Nie możesz czy nie chcesz? — zapytał Roger Allen, wicedyrektor wydziału operacyjnego, zajmującego się akcjami terenowymi, czyli klasycznym szpiegostwem. Siedział zwrócony twarzą w stronę drzwi, zajmował najważniejszą grzędę w tym kurniku.

— John — wtrącił Dick Woodruff, prawa ręka Allena, zajmujący należne mu miejsce po prawej stronie tamtego — fakty wskazują jednak, iż była to zabłąkana kula.

— Chyba że zapomniałeś nam o czymś powiedzieć — dodał George Korn, szef służb bezpieczeństwa CIA. Wysoki i chudy jak tyka, wodził spojrzeniem po zebranych niczym nadgorliwy ochroniarz po tłumie podejrzanych gości.

— Niby o czym? — zapytał Lang.

— Może z czasem sobie przypomnisz — odpowiedział pięćdziesięciolatek o posturze buldoga: Harlafl Glass, działający z ramienia CIA w Centrali Antyterrorystycznej, nazywanej w skrócie CTC.

Ta rządowa instytucja została powołana jako rada nadzorująca działalność komórek antyterrorystycznych w różnych agencjach wywiadowczych; opierała się na ludziach z CIA, ale wykorzystywała coraz to innych ekspertów z urzędów federalnych. Nominalnie kierował nią wicedyrektor FBI, lecz w zasadzie główną rolę odgrywała komisja koordynacyjna, której przewodził właśnie Glass.

Po chwili facet z CTC dodał:

— Może później, kiedy minie szok, przypomnisz sobie...

— Wszystko dobrze pamiętam.

— Nie wiesz jednak o niczym, co byłoby sprzeczne z teorią zabłąkanej kuli, zgadza się? — zapytał Woodruff.

— Tak.

— Niczego nie widziałeś? Ani uzbrojonego zabójcy, ani nawet dymu z lufy?

— Jechaliśmy spokojnie do pracy, kiedy Frank... kiedy nagle znaleźliśmy się w karambolu. Ledwie się wydostałem. Ludzie mi pomogli... Ale nikt nie nurkował pod gradem kul, nikt nie krzyczał, że widział snajpera, nikt nie wiedział, co się naprawdę stało. Dopiero później się okazało, że Frank nie żyje.

— Biedny facet — mruknął główny radca prawny Agencji.

Po skończeniu Harvardu i Oxfordu oraz odbyciu służby wojskowej w oddziałach komandosów, wrócił na Harvard, zrobił dyplom z prawa, przeszedł praktykę w Departamencie Sprawiedliwości i zahaczył się w pewnej eksponowanej firmie doradczej, z której za poprzedniej prezydentury werbowano ludzi do służby w placówkach dyplomatycznych. Siedział teraz odsunięty od stołu, opierając o jego krawędź gruby, oprawny w skórę foliał tak, by nikt nie widział, jakie materiały przegląda.

— Zeznałeś, że był czymś zaniepokojony — powiedział Kora.

— Owszem, coś go dręczyło. Nawet bardzo. Mówił o swojej pracy, o sytuacji na świecie, ale nie zdradził, co go gryzie. A szkoda.

— Lecz miało to jednak związek z pracą. — Allen zmarszczył brwi. — Miguel?

Miguel Zell był dyrektorem biura łączności z Kongresem i Białym Domem; bezpośrednim przełożonym Franka oraz Johna.

Wzruszył ramionami.

— Kiedy trzy lata temu Frank przenosił się z wydziału operacyjnego, utrzymywano, że wyszedł już z depresji.

— Jestem przekonany, że tak było w rzeczywistości — odparł Woodruff, zabierając głos w obronie służb podlegających jego szefowi, Allenowi. — Czym Frank się zajmował?

Zell, pojąwszy widocznie, że nikt nie ma zamiaru obarczać go odpowiedzialnością, wyjaśnił znacznie łagodniejszym tonem:

— Umieściliśmy go w biurze Senatu, gdyż świetnie sobie radził z przerzucaniem brudów, zachowując przy tym czyste ręce. Odsyłał do nas tylko takie sprawy, z którymi sam nie umiał sobie dać rady. Od kilku tygodni przygotowywał materiały na jutrzejsze przesłuchanie, tak jak i jego partner, John.

Zell obracał się w świecie polityki już od młodości, którą spędził w Los Angeles, nabierając doświadczenia podczas pracy w ambasadzie meksykańskiej.

Lang odniósł wrażenie, że szef, wskazując go dłonią, chciał zwrócić uwagę zebranych na jego osobę.

— Nie zawsze pracowaliśmy nad tym samym — powiedział.

— Czy Frank zachowywał się normalnie? — spytał Woodruff.

— Ostatnio sporo czasu spędzał poza biurem.

— Pewnie wiesz dlaczego — wtrącił Glass.

— Nie. Nawet go o to nie pytałem.

Wszyscy obecni dobrze znali zwyczaje panujące w Agencji, toteż nikogo nie zdziwiło, czemu John nie wypytywał starszego partnera o jego sprawy.

— Każę sprawdzić jego karty chorobowe — powiedział Kora — u dentysty, lekarza domowego i tak dalej.

— Postaraj się zebrać jak najwięcej informacji — rzekł Woodruff, wzruszając ramionami. — Nie sądzę jednak, aby wydział operacyjny mógł w jakikolwiek sposób pomóc w wyjaśnieniu tej tragedii.

— Może wy coś macie? — Allen zwrócił się do Glassa.

Szef komórki antyterrorystycznej pokręcił głową.

— W archiwum DESIST-u nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby mieć związek z tą sprawą.

DESIST to największa na świecie baza danych dotyczących terroryzmu, najnowocześniejszy system informatyczny znajdujący się w dyspozycji Centrali.

— CTC trzyma dane wyłącznie na swój użytek — mruknął Korn.

— Ale zawsze są dostępne dla potrzeb Agencji — odparł szybko Glass.

— Panowie! — poskromił ich Allen.

— Znałem Franka Mathewsa — obwieścił Korn.

— Tak jak my wszyscy — wtrącił Woodruff.

— Zawsze mnie pozdrawiał, gdy spotykaliśmy się na korytarzu czy na parkingu — ciągnął Korn. — Przez ponad rok pracowaliśmy razem.

— Czternaście miesięcy — uściślił John.

— Przeniosłeś się do komórki Zella po powrocie z urlopu bezpłatnego.

Lang przytaknął ruchem głowy.

— Po tej rozróbie w Hongkongu — dodał Korn.

John popatrzył na niego.

— To znaczy zaraz po tym, jak dostałeś medal? — zapytał Woodruff.

— I po zaginięciu pokaźnej sumy pieniędzy — wtrącił Korn.

Kierownictwo CIA panicznie bało się skandali finansowych, zwłaszcza po tym, jak w roku 1988 przepadło bez śladu 3,5 miliona dolarów przeznaczonych dla oddziałów antykomunistycznej partyzantki kambodżańskiej.

— Naszym celem nie jest analiza błyskotliwej kariery znanego nam wszystkim pana Langa — przerwał im Glass, który poznał Johna dwadzieścia minut wcześniej na korytarzu.

— Ale musimy się dokładnie zastanowić, czy nie został naruszony regulamin — odparł z uśmiechem Korn. — Sądzę jednak, że będziesz mógł się zająć swoim ulubionym problemem w późniejszym czasie.

— Wracajmy do sprawy, panie Korn — ponownie odezwał się Allen.

— Kierowałeś siatkami w Tajlandii i Hongkongu — Korn zwrócił się do Langa. — Spróbuj popatrzeć na Franka jak dowódca na podrzędnego agenta. Czy zachowywał się normalnie?

— Frank Mathews pracował w wywiadzie o wiele dłużej ode mnie — odparł John. — Widziałem w nim dokładnie takiego człowieka, za jakiego chciał uchodzić w moich oczach.

— Tak, był fachowcem — wtrącił Glass.

— I to znakomitym — dodał Woodruff.

— Lubiłem go — powiedział John. — Zmarł na moich rękach.

Siedząca obok niego Mary pochyliła się do przodu.

— To musiało być dla Johna straszne przeżycie. Może kiedy indziej...

— Kiedy i n d z i e j nie zmieni faktów — przerwał jej Lang i powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych przy stole.

— Jak dobrze go znałeś? — zapytał Korn.

— Pracowaliśmy razem, czasami jadaliśmy wspólnie posiłki, korzystaliśmy z tych samych aut. Kilka razy byłem z nim w kinie. Niejednokrotnie rozmawialiśmy o sprawach osobistych, lecz każdy, kto pracuje dla Senatu, postrzega sprawy osobiste przez pryzmat zawodowych.

— Kamuflaż — mruknął Glass.

— Byliśmy jedynie kolegami, znajomymi z pracy.

— Czy Frank miał jakieś problemy? — spytał Korn.

— Takie same, jak wszyscy. Był przemęczony.

— Pił?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Był wdowcem. Spotykał się z jakimiś kobietami?

— Nie wiem.

— Narkotyki?

— To ma być żart?

— Nie, mówię poważnie. Miał kłopoty finansowe?

— Na pewno nie takie, by się narażać.

— Może wdepnął w coś, co stanowiło potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa Agencji?

— Nie.

— Jesteś tego pewien?

— Wy go znaliście lepiej ode mnie. Mieliście do niego zastrzeżenia?

— Nie — odparł Glass.

— A ty? — Korn wpatrywał się w Johna z uwagą.

— Co: ja?

— Czy ty nie masz jakichś problemów?

— Żadnych, którymi Agencja musiałaby się przejmować.

— Czyżby? — mruknął szef służb bezpieczeństwa.

— Chyba nie o mnie mieliśmy tu dyskutować — odparł John.

Korn wzruszył ramionami.

— Ale to ty siedziałeś z nim w samochodzie.

Olej go, to Allen jest tu szefem, a on raczej nie próbuje się niczego doszukiwać na silę. Jest normalny.

— Co macie zamiar zrobić?

— Przede wszystkim upewnić się, czy ta tragedia nie miała nic wspólnego z Agencją, czy Frank nie został usunięty z powodu spraw, którymi się zajmował.

— Krótko mówiąc chcecie poznać prawdę.

— Nie inaczej — odezwał się Allen.

Tylko spokojnie, oddychaj głęboko. Pokaż im, że jesteś opanowany.

— Czy na pewno nie powiedziałeś policji, że ty i Frank pracowaliście dla CIA? — zapytał radca prawny agencji.

— Powiedziałem, że pracowaliśmy razem w biurze Senatu.

— Formalnie rzecz biorąc to prawda — rzekł radca. — Ty i Frank mieliście przepustki wystawione przez biuro Senatu, wykonywaliście zadania łączników, można zatem przyjąć, że należeliście do grupy doradców biura.

— Nie jestem pewien, czy gliniarze to kupią — wtrącił Korn.

— Twoja w tym głowa, żeby policja przyjęła taką interpretację — powiedział Allen. — Dyrektor jest pod tym względem nieugięty.

— Ach, dyrektor... —mruknął Korn, uśmiechając się głupio.

— Czy to zabójstwo może mieć jakiś związek z zamachem bombowym na Centrum Corcoran? — zapytał Allen.

— Słucham? — mruknął John.

— Skąd ci to przyszło do głowy? — wtrącił szef służb bezpieczeństwa.

— Ponieważ dotarły do mnie plotki, że podczas jutrzejszego przesłuchania ma paść pytanie dotyczące tamtego zamachu. Dzisiejszy incydent, jeśli przyjąć, że faktycznie była to zabłąkana kula...

— To jedyne sensowne wyjaśnienie — rzekł z naciskiem Woodruff.

— W każdym razie nie chciałbym udzielać wymijających odpowiedzi — kontynuował Allen. — Wolałbym także nie wyjawić czegoś, co mogłoby nasunąć pytania, na które w ogóle nie umiałbym odpowiedzieć. Tak więc... Harlan?

Harlan Glass wydął wargi i rzekł po chwili:

— Nie sądzę, żeby ten wypadek w jakikolwiek sposób odmienił wyniki śledztwa służby bezpieczeństwa i Centrali Antyterrorystycznej. Zamach na Centrum Corcoran to odrębna sprawa.

— Choć, jak zawsze, pozostają wątpliwości — dodał Woodruff.

— Frank nie zajmował się sprawą tego zamachu — wyjaśnił Miguel Zell.

— Świetnie — powiedział Allen. — Najważniejsze, żeby nikt nie łączył ze sobą tych dwóch spraw.

— A zwłaszcza nikt z Senatu — mruknął Korn.

— Jak wyjaśnimy komisji śmierć Franka? — zapytał Zieli.

— Jeżeli nie ma ona nic wspólnego z naszą działalnością — odezwał się radca prawny — wystarczy przesłać komisji i odpowiednim ludziom w Białym Domu obszerny raport; im bardziej szczegółowy, tym lepiej. Trzeba będzie także dołączyć opinie policyjnych ekspertów. W każdym razie należy to potraktować jak zwykły wypadek. Nie powinno być żadnych problemów.

— Poza jednym drobiazgiem: zginął człowiek — wtrącił Lang.

Wszyscy popatrzyli na niego.

— My także straciliśmy kolegę, John — rzekł Woodruff, pocierając czoło. — Nas również dotknęła ta strata. Do cholery, ten człowiek został zastrzelony na twoich oczach! Przeżyłeś szok, jesteś przerażony i rozgoryczony. Może nawet dręczy cię poczucie winy. Ale uwierz mi, że my także bolejemy nad jego śmiercią. Nam wszystkim jest cholernie przykro.

— Biorąc pod uwagę okoliczności, zachowałeś się bez zarzutu — powiedział Glass.

— Nikt nie ma do ciebie pretensji — dodał Woodruff.

— Cała moja zasługa polega na tym, że jeszcze żyję.

— Nikt cię o nic nie oskarża — dorzucił Glass.

Daj spokój! Przestań o tym myśleć, przestań się użalać...

— Uważam — odezwał się Allen — że po złożeniu Jonowi najszczerszych kondolencji możemy go zwolnić; nie mamy dalszych pytań.

— Na razie — wtrącił Korn.

Prowadzący spotkanie Allen wstał z krzesła.

— Miguel — Woodruff zwrócił się do szefa komórki łączności z Kongresem. — Czy mógłbyś zostać jeszcze na chwilę? I ty także, John, jeśli możesz.

Zaszurały odsuwane krzesła.

Korn spojrzał na Woodruffa, ale dostrzegł, że Glass uważnie mu się przygląda. Odwrócił się i leniwie wyszedł z sali.

Zamknięto drzwi. Przy stole konferencyjnym zostali jedynie trzej mężczyźni.

— John — powiedział Zell, jego przełożony. — Domyślam się, co przeszedłeś. Chcieliśmy jednak porozmawiać z tobą jak najszybciej.

— Przede wszystkim musimy się skupić na naszych zadaniach — rzekł Woodruff.

— Ten wypadek...

— Rzekomy wypadek — wtrącił John.

— Zatem śmierć Franka... — poprawił się Zell. — W tym mieście prawdziwe jest tylko to, co widzisz.

— Ja widziałem ciało Franka...

— Tylko dzisiaj — odparł Woodruff. — Jutro zaś prawdziwe będzie przesłuchanie przed komisją senacką. Może ono mieć ogromny wpływ na budżet Agencji i przyszłość nas wszystkich.

— Znowu f o r s a — mruknął John, kręcąc głową.

— Chodzi o to — rzekł z naciskiem Woodruff — że musimy wracać do roboty, wykonywać swoje obowiązki.

— Przyjmij tak jak my — dodał Zell — że śmierć Franka to jedynie tragiczny zbieg okoliczności, wypadek. W dzisiejszych czasach i my, i Pentagon, i Departament Gospodarki musimy stawać na głowie, żeby uświadomić skąpiącym każdego centa politykom, że przestępczość, terroryzm i zapaść ekonomiczna doprowadzą nasz kraj do ruiny, jeśli nie otrzymamy żądanych pieniędzy na odpowiednie przestawienie się do tej cholernej, nowej sytuacji na świecie.

— A co to ma wspólnego ze mną, ze śmiercią Franka...?

— Musimy dalej robić swoje — powtórzył Zell. — Frank był szefem zespołu. Teraz, kiedy go zabrakło, a mamy na głowie to przeklęte przesłuchanie... jesteś nam potrzebny. Nie mamy dla ciebie żadnych specjalnych zadań, ale...

— Powinienem robić dobre wrażenie — domyślił się John. — Brak jednego łącznika to problem, ale gdyby zabrakło dwóch...

— To w ogóle nie wchodzi w rachubę — wtrącił szybko Woodruff.

Zell rozłożył szeroko ręce.

— Jeśli potrzeba ci trochę czasu...

— A co miałbym z nim robić? — zapytał szeptem Lang. — Wykorzystałem już zaległy urlop... Mógłbym najwyżej zająć się koordynacją śledztwa, poszukać...

— To nie dla ciebie — odparł Zell.

— W dodatku to nie byłoby rozsądne — dodał Woodruff. — Przeżyłeś tę tragedię bardzo osobiście. Gdybyś chciał włączyć się do śledztwa, Korn narobiłby strasznego piekła. Nikomu nie jest to potrzebne teraz, gdy podnosi się ostra fala krytyki, a my próbujemy znaleźć dla siebie nową orientację.

— Będziemy cię na bieżąco informowali o wynikach śledztwa.

Zapadła cisza. Obaj mężczyźni wpatrywali się z uwagą w siedzą cego naprzeciwko nich Langa.

Najważniejsza jest Firma, pomyślał John. Dobre imię Firmy, jej przyszłość... To jedyne rozsądne wyjście. Pogódź się z tym, zaakceptuj. Uwierz w to. Przynajmniej spróbuj.

— Jesteśmy wszyscy zawodowcami — odezwał się Woodruff. — Nie wolno nam o tym zapominać.

Powiedz im to, co chcą usłyszeć:

— Mogę nadal wykonywać swoje obowiązki.

Obaj jego przełożeni odetchnęli z ulgą.

— W takim razie wrócę do swoich zajęć — rzekł Zell.

Podniósł się z krzesła, obszedł stół, poklepał Langa po ramieniu i wyszedł.

Ja chyba powinienem jeszcze zostać, pomyślał John.

Kiedy tylko za jego szefem zamknęły się drzwi, Dick Woodruff przesiadł się bliżej Johna.

— Możemy tu bezpiecznie rozmawiać — rzekł, wskazując palcem ucho. — Mam na to słowo Allena. John, czy z tobą naprawdę wszystko w porządku?

— Owszem, tylko... Nie, wszystko gra. Najwyżej przez jakiś czas będą mnie męczyły koszmary.

— Może lepiej mieć koszmary przez kilka nocy, nie będą wówczas tak dokuczliwe.

— Zawiadomię was, jak jest naprawdę.

John oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach. Woodruff czekał cierpliwie. Kiedy wreszcie podniósł głowę, zwierzchnik przyglądał mu się w napięciu.

— Agencja już położyła krzyżyk na sprawie Franka, zgadza się?

— Nie mnie o tym przesądzać. Ani tobie.

— Mam to wszystko w dupie! On był moim przyjacielem... może niezbyt bliskim, ale od roku z górą ściśle współpracowaliśmy! Jestem mu chyba coś winien?!

— Znałem go dłużej niż...

— Poza tym — ciągnął John — jeśli można załatwić jednego z nas i ujdzie to na sucho, to znaczy, że można się pozbyć każdego. Czemu więc tego nie zrobić? Będziemy głupcami, jeśli nie kiwniemy palcem w tej sprawie...

— Postaramy się zrobić w tej sprawie wszystko, co tylko możliwe — odparł WoodrufF. — Ale m y, a nie t y sam.

— Mam wierzyć na słowo? — zapytał John człowieka, którego znał od wielu lat.

— Przysięgam.

Na chwilę zapanowało milczenie.

— Nalegam, żebyś podjął pracę w dziale łączności z Senatem, bo jesteś w tym dobry — rzekł WoodrufF. — Znają cię w Kongresie jako jednego z niewielu ekspertów w sprawach Azji, który nie wrzeszczy, że trzeba wyciągnąć nauczkę z wietnamskiej lekcji. Doskonale znasz organizację wywiadu i problemy służb terenowych. Wiem, że tworzyliście z Frankiem świetny zespół. Nauczyłeś się przy nim dużo więcej, niż w jakiejkolwiek innej komórce.

— To prawda.

— Znakomicie sprawdziłeś się w tej robocie. Dotychczas nikt nie miał do ciebie żadnych zastrzeżeń. Postaraj się, abym nadal mógł być z ciebie dumny. Czy stawiam sprawę jasno?

— Aż nadto — odparł John, wydymając wargi. Po chwili dodał bardzo cicho, prawie szeptem: — Ale dlaczego?

Woodruff położył mu dłoń na ramieniu.

— Nie oczekuj uzasadnień każdego zrządzenia losu. Takie wypadki się zdarzają. Jako oficer wywiadu powinieneś wiedzieć, że niektórym zdarzeniom wręcz nie wolno przypisywać znaczenia opartego wyłącznie na domysłach. Sprawa śmierci Franka pozostanie otwarta, dopóki się nie dowiemy, kto strzelał. Ale podchodząc realnie do naszych zadań, a także na podstawie doświadczeń i wszelkich informacji... Do cholery, ilu nie pilnowanych gówniarzy w tym kraju włóczy się po ulicach z bronią? Frank zginął tylko dlatego, że przypadkiem znalazł się na linii strzału.

— Ale ja siedziałem obok niego. Mniejsza o to, czy był to wypadek, czy zabójstwo: ja również mogłem zginąć.

— I dlatego tylko od ciebie zależy, czy wokół tej sprawy zrobi się szum. Bardziej mnie martwi to, czy zdołasz dalej wykonywać swoje obowiązki. Gotów jestem przyjąć każdą twoją odpowiedź, ale chciałbym, żebyś był ze mną szczery.

No, powiedz mu to! Spróbuj sam uwierzyć!

— Możesz na mnie liczyć.

— Dobrze. Nie chcę jednak, żebyś lekceważył swoje podejrzenia. Potrzeba zadawania pytań leży w naturze każdego człowieka. Ale siłą napędową jest wiara we własne przekonania.

John pokręcił głową.

— Na razie jestem zbyt otępiały.

— Mogę cię pocieszyć, że to minie — powiedział Woodruff. — Ale mogę cię też zasmucić, że musi minąć.

Czy tu naprawdę nie ma podsłuchu? — przemknęło Jonowi przez myśl.

— Czuję się jak ochłap mięsa rzucony między wygłodniałe psy.

— Przyjazne psy — poprawił go tamten.

— Dlaczego Glass zachowywał się tak agresywnie? Przecież on mnie nie zna.

— Niestety, sporo wie o tobie. — Woodruff westchnął — O twojej służbie w Hongkongu.

— A co to ma wspólnego z...?

— Pamiętasz Jerry'ego Barbera? Plotki, ogólnikowe relacje, ocenzurowane raporty...

— Zdaje się, że to on...

— Bejrut, początek lat osiemdziesiątych. Jerry Barber, Harlan Glass, Roger Allen, ja i kilkunastu innych, większość formalnie w służbie dyplomatycznej lub na takich czy innych kontraktach. Staraliśmy się rozpracować różne bojówki i grupy terrorystyczne, odnaleźć więzionych zakładników. Jerry przeprowadzał wspólną akcję z Harlanem, działali według starego schematu, który powinien był przynieść rezultaty, ale pewnego dnia został porwany na ulicy. Dobrze wiedzieliśmy, że będą go torturowali, dlatego Harlan nie czekał na rozkazy z góry. Formalnie złamał wiele przepisów. Przez trzydzieści dwie godziny miotał się po mieście, wypytywał wszystkich informatorów, pakował się do najgorszych spelunek, nie czekając na zabezpieczenie i nie zostawiając nam żadnych informacji. Wykończył trzech facetów z grupy, która uprowadziła Jerry'ego, i wyniósł go na własnych plecach. Tak więc Harlan, wiedząc o twoich wyczynach w Hongkongu... Powinieneś mu się spodobać. To człowiek czynu, podobnie jak ty. Prawdopodobnie całym sercem jest oddany klasycznej działalności wywiadowczej. Gdyby te cholerne centrale powołane do życia przez Caseya miały być dla nas konkurencją, to możemy przynajmniej mieć pewność, że Harlan nie dopuści, aby CTC wlazło nam w paradę. A w tej sprawie, dotyczącej śmierci Franka, na pewno się postara wyjaśnić, co tylko będzie można. Spokojnie. Bez paniki.

— A czemu Korn chciał mi za wszelką cenę przyłożyć?

— Taki już jest. — Woodruff pokręcił głową. — Kieruje służbami bezpieczeństwa. W tej robocie człowiek szybko staje się trędowaty, przy czym uważa, że to nie on, ale wszyscy inni są chorzy. W dodatku zdaje sobie sprawę, że masz za sobą całe kierownictwo pionu operacyjnego, toteż nie mając odwagi wszcząć otwartej wojny, próbuje tylko obszczekiwać cię z daleka. Weź także pod uwagę, że gdyby śmierć Franka miała jakiś związek z Agencją, wszystko zwaliłoby się na głowę właśnie jemu.

— A mnie się zdawało, że on jest od tego, żeby brać na siebie podobne kłopoty.

— Mylisz się — odparł Dick. — Nam przede wszystkim zależy na tym, aby uniknąć kłopotów.

— A jeśli to niemożliwe?

— Wtedy zaczniemy działać.

Przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.

— Co według ciebie powinienem teraz zrobić? — zapytał John.

— Zająć się swoją pracą. Zaufać nam. A na razie pojechać do domu i odpocząć.

Ten sam zespół, który towarzyszył mu w drodze ze szpitala, odwiózł go teraz do domu. Tym razem nie było z nimi Mary.

— Miała pilną robotę — wyjaśnił mu goryl.

Pewnie zaczęła pisać raport, pomyślał John. Tamci odprowadzili go do drzwi, zajrzeli do mieszkania i na koniec oznajmili, że jest bezpieczny.

— Czy chcesz, żeby ktoś z tobą został? — zapytał Bazyliszek.

— Nie — mruknął Lang. — Która godzina?

— Siedemnaście po czwartej.

Wreszcie sobie poszli.

John usiadł na kanapie. Kiedy spostrzegł, że zrobiło się ciemno, pozapalał wszystkie światła w mieszkaniu. Poszedł do sypialni i przyniósł stamtąd czerwony budzik; postawił go na stole. Głośne cykanie rozbrzmiewało echem w dużym pokoju; była 6.33.

Porywy wiatru uderzały w okna, aż czuł na plecach ciarki.

To tylko wiatr.

Nagle poczuł głód. Przypomniał sobie, że miał dzisiaj ochotę na dużego, polewanego czekoladą pączka z cukierni „Plastic Palace", jakie sprzedawano w bufecie w podziemiach budynku Russella, gdzie mieściły się biura Senatu; myślał o tym, jadąc z Frankiem...

W lodówce znalazł pieczonego kurczaka z papryką. Wyjął go z folii, położył całego na talerzu i wstawił do kuchenki mikrofalowej. Zaprogramował ją na 3 minuty i 1 sekundę, jakby znajdował się pod magicznym wpływem liczb nieparzystych.

Kuchenka zaczęła cicho szumieć.

Budzik głośno cykał.

Czerwona lampka sygnalizacyjna stojącej na biurku automatycznej sekretarki migała rytmicznie. Uruchomił odtwarzacz.

Bzzz!

— John? Mówi Em North.

Lekko zachrypnięty głos. Delikatny uśmiech, czerwona szminka na wargach. Przestań ciągle o tym myśleć! Chyba możesz wreszcie zapomnieć? Emma North zbierała materiały dotyczące spraw zagranicznych oraz działań wywiadowczych dla senatora Kena Handelmana, członka senackiej komisji wywiadu. Co prawda, przewodniczący komisji przydzielił każdemu z jej członków pomocnika z sekcji łączności z instytucjami wywiadowczymi, ale senator Handelman o wiele bardziej ufał Emmie, która należała do personelu jego biura, niż któremukolwiek z przydzielonych ekspertów, bo choć nie mógł sobie wybierać specjalistów, to miał prawo zrezygnować z usług wyznaczonego mu pomocnika.

— Słyszałam o Franku... To przeklęte miasto! Ameryka lat dziewięćdziesiątych... Gdzie my jesteśmy, do cholery?! Gdybym mogła coś dla ciebie zrobić... Chciałam się tylko upewnić, czy dobrze się czujesz...

Bzzz!

— Tu jeszcze raz Em. Nienawidzę tych urządzeń. Gdybyś czegoś potrzebował, zadzwoń. — A po chwili nieco ciszej: — Uważaj na siebie, John.

Podyktowała swój numer telefonu i adres domowy.

Bzzz!

— Cześć, John! Mówi Mary z twojej Firmy. Przepraszam, że nie mogłam cię odwieźć do domu. Gdybyś czegoś potrzebował, choćby tylko pogadać, zadzwoń. O dowolnej porze.

Także podała swój numer telefonu.

Pisnął sygnalizator kuchenki.

Zadzwonił do Black Hawk w Dakocie Południowej, do swojej matki mieszkającej samotnie w pomalowanym na biało drewnianym domu, gdzie się wychował. Farmę otaczały bezkresne równiny, tylko na horyzoncie ciemniały wierzchołki Black Hills. Wspominał tamtejsze czyste powietrze, wypełnione zapachem szałwi na wiosnę, preriowych traw latem i zżętego zboża oraz schnących liści jesienią. Zima pachniała dymem z ognisk. W miasteczku wszyscy się nawzajem znali. Matka opowiedziała mu o niedawnej burzy i o zamknięciu sklepu meblowego G&H z powodu bankructwa. „Kiedy Jimmy Gustafson — który był trenerem drużyny koszykówki, kiedy ty chodziłeś jeszcze do przedszkola — zabijał deskami witryny, tak płakał, że nic nie widział, walnął się młotkiem i złamał sobie palec". „Och", jęknął John. Opowiedziała mu o losach pomylonych Adkinsów: „Czy ci ludzie w Waszyngtonie myślą, że my tu wszyscy jesteśmy stuknięci?" „Jacy ludzie?" zapytał. Opowiedziała o meczu koszykówki, jaki oglądała w telewizji; przyznała, że książka, którą jej wysłał, jest po prostu nudna, chociaż krytycy się nią zachwycali; oznajmiła, że Złote Lata niestety minęły bezpowrotnie. Zapytała, jak mu idzie w pracy, chociaż doskonale wiedziała, iż on nie może jej ujawnić żadnych szczegółów — pogodziła się już z tym, że cafe jego dorosłe życie jest dla niej spowite mgłą tajemnicy, którą nawet bała się nazwać po imieniu. „Wszystko w porządku, mamo" Powiedział, jak bardzo ją kocha. W odpowiedzi usłyszał to samo Matka dodała jeszcze, że pokój czeka na niego. „Do cholery zawsze znajdziesz pracę, chociażby przyjmując rezerwacje w chińskiej restauracji. Będziesz mógł także wrócić do łatania asfaltem ulic, bo teraz wreszcie są na to pieniądze". Po raz kolejny odparł, że sam chce decydować o swoim życiu. Jeszcze raz powiedział, że ją kocha.

Skończyli rozmowę. Gorący kurczak okazał się soczysty, pyszny. Popijał go tak zimnym mlekiem, że na szklance osiadała rosa. Może naprawdę trzeba się godzić ze wszystkim, co cię spotyka?

Uczciwie zapracowaliśmy na to szczęście", powiedział Frank.

Zadzwonił telefon.

John odebrał, przez chwilę słuchał w milczeniu, wreszcie rzucił krótko: „Dobrze!" i odłożył słuchawkę.

W pokoju panowała cisza, którą zakłócało jedynie głośne cykanie budzika. Włączył radio. Usłyszał tylko krótki fragment dyskusji... Wcisnął guzik programatora: piskliwe zawodzenie gitary elektrycznej. Jeszcze raz: odgrzewane przeboje rockowe. Uznał, że ma dosyć wspomnień. Wyłączył radio i włączył telewizor: program kabaretowy... Wyłączył natychmiast.

Sterta zakrwawionych ubrań.

Poszedł do kuchni i wyjął czarny plastikowy worek na śmieci. Buty, zegarek, koszula, krawat, garnitur... wszystko do środka. Absolutnie wszystko, nawet płaszcz, który pożyczyła mu Firma. Do wora.

Zawiązał supeł — z całej siły, żeby nic nie uciekło. Śmieci wywożono w czwartki: dopiero za dwa dni. Jeśli przejdzie się trochę w ciemnościach i zostawi worek przed bramą posesji, w ciągu dwóch nocy szopy rozwłóczą ubrania po całej okolicy. Tylko nie zostawiaj tego worka w mieszkaniu!

Nie zniósłby tego.

Wskazówki budzika pokazywały siedem minut po ósmej. Wyszedł na zewnątrz; światła z okien rzęsiście oświetlonego mieszkania wyławiały z mroku cały teren przed domem. Zostawił worek w odległym kącie werandy. Przy mętnym blasku lampy nad drzwiami dostrzegł obłoczki pary unoszące się z ust.

Pod czyimiś butami zaskrzypiała zmarznięta ziemia.Tam, w cieniu: pod drzewami.

Nie!

Bliżej.

W mroku cień się poruszył, przybrał realne kształty.

Zarys sylwetki człowieka.

Jeszcze bliżej.

Niski. W krótkiej kurtce. Kapelusz z szerokim, miękkim rondem przesłaniał rysy twarzy... Obcy trzymał coś w lewym ręku... Zbliżył się, podszedł jeszcze bliżej...

Słaby blask lampy na werandzie wyłowił z mroku postać Harlana Glassa, wicedyrektora CTC z ramienia CIA. Mężczyzna wyciągnął palec w grubej rękawiczce i przytknął go do warg.

6

John bez słowa wprowadził gościa do swego mieszkania. Serce waliło mu jak młotem.

Uspokój się!

Glass zamknął za sobą drzwi. Trzymał w ręku niewielką aktówkę. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki małe plastikowe pudełko i wcisnął kciukiem wystający z obudowy przycisk. Postawił pudełko na półce, obok wieży stereo, a następnie odłączył automatyczną sekretarkę. Obszedł z dziwnym przyrządem cały pokój, w końcu umieścił go pośrodku stołu i usiadł na starym, powycieranym fotelu.

John zajął miejsce na kanapie.

Gość rozpiął kurtkę, zdjął kapelusz i położył go na stoliku.

— Nie znoszę nakryć głowy — mruknął. Lang patrzył mu prosto w oczy. — Wygląda na to, że muszę ci zaufać.

— Wygląda na to, że jesteśmy w moim domu — odparł John.

— Myślisz, że to ma jakieś znaczenie? — Glass nie miał chyba zamiaru zdjąć rękawiczek. — Czy ktoś tu jeszcze był dziś po południu?

— Nie.

— Odbierałeś jakieś telefony?

— A co to pana obchodzi?

— Gdyby mnie nie obchodziło, to bym tu nie przyszedł.

Przez chwilę czekał na reakcję Johna, patrząc mu prosto w oczy.

— Dzwonił Miguel Zell — mruknął w końcu Lang. — W sprawie jutrzejszego przesłuchania.

— Wiem, sam mu to doradziłem. Czy poruszał jakiś inny temat?

— Nie.

— Czy rozmawiałeś jeszcze z kimś po powrocie do domu?

— Dzwoniłem do matki, ale gadaliśmy o pogodzie w Dakocie Południowej.

Glass westchnął.

— Muszę ci wierzyć, a ty powinieneś zaufać mnie.

— Pan należy do kierownictwa Agencji, zaufanie do pana to jeden z moich obowiązków.

— Wolałbym, żebyś traktował to nie tylko jak obowiązek.

Nic nie mów! Zaczekaj!

— Dobrze — mruknął nieoczekiwany gość. — Cierpliwość i dyskrecja to jedyne cechy, którymi musi się odznaczać każdy agent. Kiedy tylko ocenisz, że nie chcesz wiedzieć nic więcej, natychmiast mi przerwij, bo od tego może zależeć twoje życie. Nie wolno ci powtarzać szczegółów tej rozmowy absolutnie nikomu, ani swojemu szefowi, Zellowi, ani Dickowi Woodruffowi, ani wicedyrektorowi Allenowi, czy nawet samemu dyrektorowi. Znaleźliśmy się na polu minowym.

John wzruszył ramionami.

— Zgoda? — zapytał Glass.

— Na razie bez sprzeciwu.

— I tak będziesz musiał w to wejść, podobnie jak ja.

Położył aktówkę na kolanach, wyjął z niej kartkę papieru i przesunął po stole do Langa.

Jedna z naczelnych zasad CIA brzmi: „wszystkie papiery zostają na miejscu". Nie wolno wynosić poza siedzibę Agencji żadnych dokumentów.

— Czy wiesz coś na ten temat? — zapytał Glass.

John sięgnął po fotokopię krótkiego, wystukanego na maszynie i niepodpisanego listu. Pod znakiem orła na tarczy wielkości srebrnej dolarówki, na obrzeżu której widniał napis „Central Intelligence Agency", znajdowała się wąska, starannie wyjustowała kolumna tekstu:

„Szanowny senatorze Firestone, Jeśli jest pan naprawdę zainteresowany machinacjami CIA, proszę sprawdzić, co się stało z obywatelem amerykańskim o nazwisku Cliff Johnson, który w styczniu tego roku został zdemaskowany w Paryżu. Niewykluczone, że wspólnie uda nam się rozwikłać tę zagadkę".

— Nigdy przedtem tego nie widziałem — odparł.

— Na pewno?

— Oczywiście. Nic mi nie wiadomo o tym liście.

— Wierzę — odparł Glass. — Tak zresztą przypuszczałem.

— Skąd pan to ma?

— Od Franka Mathewsa. Wykradł to z waszego biura.

— W ramach rutynowej kontroli?

— Owszem. Ten anonim został skierowany do naszego najbardziej zagorzałego krytyka w Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu. Facet robi wszystko, żeby zaoszczędzone pieniądze kierować do Saint Louis i w ten sposób kupić sobie głosy wyborców. Zależy mu na wielkich nagłówkach w prasie.

— Palant.

— Mówisz o Firestonie czy o autorze tego listu?

Żaden z nich nawet się nie uśmiechnął.

— Anonim musiał trafić do biura senatora — powiedział Lang — a ten, zobaczywszy znak firmowy CIA, zapewne przekazał go komuś, kto się zajmuje zbieraniem dla niego materiałów dotyczących wywiadu. Domyślam się, że tą drogą anonim dotarł do naszej komórki łączności.

— Z dopiskiem na kopercie: „Jesteśmy zainteresowani" i własnoręcznym podpisem senatora — wyjaśnił Glass. — Nasi specjaliści dokładnie sprawdzili, czy to nie jest fotomontaż. Gdyby tak było, anonim zostałby uznany za kiepski żart.

— A ponieważ tak nie jest, należy zakładać, że ktoś w agencji zajął się kopaniem dołków — dokończył John.

—Ten list dotarł do mnie jedenaście dni temu. Od tego się zaczęło. Najpierw postanowiłem się sam przekonać.

— O czym?

— O tym, czego nie ma. Ani w komputerach DESIST-u, ani w archiwum. Żaden z naszych znajomych z kierownictwa pionu operacyjnego czy wydziału kontrwywiadu, absolutnie nikt nie zgłosił, że komórka łączności z Senatem zwróciła się z prośbą o wykrycie autora anonimowego listu. Co więcej, nikt nie dysponuje żadnymi informacjami na temat rzekomej wpadki w Paryżu niejakiego Cliffa Johnsona.

— Nie wierzę, aby Frank na własną rękę...

— To nie on sprawdzał, lecz ja. W tym czasie Frank już się domyślał, że rozesłane przez niego pisma nie dotarły do adresatów.

— I doszło tylko pismo do CTC?

— W Centrali wszystko, co ma jakikolwiek związek z Kongresem czy Białym Domem, trafia w pierwszej kolejności na moje biurko.

— Najlepsza metoda, żeby...

— ...doradcy Kongresu nie musieli u nas walić głową w mur biurokracji — wpadł mu w słowo Glass. — A także po to, aby przedstawiciel FBI nie miał powodów do nagłaśniania spraw Agencji czy robienia smrodu wokół mnie.

— Co Frankowi udało się odkryć?

— Że nikt o niczym nie wie.

— I co potem?

— Powinieneś się domyślić.

John poczuł nagły skurcz żołądka.

— Obaj wiedzieliśmy, że skoro ktoś przechwycił rozesłane przez niego pisma, to znaczy, iż mamy poważny problem.

— Jeśli naprawdę ktoś przejął pocztę...

— Zadał sobie sporo trudu — wtrącił Glass — i podjął wielkie ryzyko.

— Dlaczego? — zapytał John. — Po co?

— Musiał mieć w tym swój cel. Przypuszczam, że ten anonim i działania Franka rzuciły odrobinę światła na jakąś ściśle tajną operację, nadzorowaną albo bezpośrednio przez dyrektora, albo przez Zjednoczone Dowództwo Sztabów... bądź nawet z Białego Domu. Możliwe, że chodzi tu o kogoś, komu udało się ujść przed odpowiedzialnością za spapraną robotę.

— Jakie podjęliście kroki?

— Ten człowiek skontaktował się z Frankiem, zadzwonił do jego biura... waszego biura. Mathews przyszedł do mnie z prośbą, abym zostawił tę sprawę w spokoju, a przede wszystkim nie dopuścił, by dowiedział się o czymkolwiek wścibski przedstawiciel FBI w CTC lub ktoś inny z Centrali. Wymusił na mnie obietnicę, że nie będę z nikim na ten temat rozmawiał. A ponieważ był moim dobrym znajomym, fachowcem... — Glass westchnął. — Przyznaję, że postąpiłem wbrew regulaminowi. Górę nad profesjonalizmem wzięły względy osobiste.

— Dlaczego Frank nie wszczął alarmu?

— On zawsze wierzył bardziej w siebie, niż w całą tę instytucję. Poza tym doskonale zdawał sobie sprawę, że ów system już zawiódł.

— I dlatego zginął.

— Właśnie, przypłacił to życiem. A ja jestem winien, że przystałem na jego prośbę. Ale ta sprawa ciągle nad nami wisi.

Zegar w kuchni wybił godzinę.

— Bałem się już, że zwariowałem — powiedział John — że tylko ja...

— Możliwe, że obaj zwariowaliśmy.

— Teraz już wiem, dlaczego został zastrzelony.

— Jeśli rzeczywiście został zastrzelony — rzekł z naciskiem Glass.

— Czyżby miał pan...

— Pomyśl tylko. Po pierwsze wszystko wskazuje, że faktycznie była to zabłąkana kula. Po drugie, zamach na wysokiego rangą urzędnika CIA wymaga wielkiej odwagi, ale świadczy o lekkomyślności. Co by komuś przyszło z tego, że ściągnie na siebie uwagę całego wywiadu?

— Gdybym wcześniej wiedział... — mruknął John. — Czego pan teraz chce ode mnie?

— Odegrałeś jedną z głównych ról w stworzeniu sytuacji kryzysowej — odparł Glass — więc możesz odegrać taką samą rolę w poszukiwaniu z niej wyjścia.

— Chce pan mojego skalpu? — zdziwił się John.

W kręgach wywiadu skalpem określa się symboliczną nagrodę, którą każdy agent ma prawo zaliczyć do swoich trofeów, jeśli zwerbuje człowieka do pracy szpiegowskiej.

— Raz już składałem przysięgę wierności — dodał po chwili.

— Ale chciałbym, żebyś nadal wykonując swoją robotę, miał na uwadze ochronę naszej konstytucji.

— Im bardziej górnolotny frazes, tym większe skrywa kłamstwo.

— Postaraj się odkryć prawdę, a obaj będziemy zadowoleni.

— Jeśli zależy panu wyłącznie na odkryciu prawdy, to dlaczego nie poruszył pan tej sprawy na dzisiejszym spotkaniu?

Glass pokręcił głową.

— Prawda to olbrzymia stawka. Jeśli postawi się ją nie w porę, wszystko przepadnie, a gdy dostanie się w niepowołane ręce, zostanie użyta przeciwko tobie. Frank zwrócił się ze swoimi wątpliwościami do Firmy i wiesz, do czego to doprowadziło. Dopóki nie będę wiedział, w jaki sposób i dlaczego zginął, nie zaryzykuję wyłożenia tej wielkiej stawki na stół.

— Nawet w tak wąskim gronie?

— Frank rozesłał kopie anonimu wszystkim obecnym na dzisiejszym spotkaniu. Skierował pisma do kierownictwa wydziału operacyjnego, w którym zasiadają Allen i Woodruff, do szefa służb bezpieczeństwa Korna, a nawet do radcy prawnego, na wypadek, gdyby w grę wchodziło pospolite przestępstwo. Także do waszego szefa, Miguela Zella. Czekałem dziś, czy ktoś z nich pierwszy poruszy tę sprawę. Co prawda Frank stwierdził, że pisma zginęły po drodze, ale miałem nadzieję...

— Nieprawda — przerwał mu John. — Pan się bał.

— Owszem, bałem się. Jeżeli to ktoś z tego grona kryje się za przechwyceniem listów, nagłośnienie sprawy byłoby dla niego sygnałem do podjęcia dalszych działań i zatarcia śladów. Wyszłoby na jaw, że wiem coś na ten temat i jedynie straciłbym atut zaskoczenia.

— Ale gdyby powiedział pan wszystkim...

— Utraciłbym kontrolę nad sytuacją i tylko spowodował zamieszanie. — Glass pokręcił głową. — Bez względu na to, co myślisz, los Agencji bardzo mi leży na sercu. Nie robię tego z obowiązku, naprawdę martwię się o naszą przyszłość. Weszliśmy w nową erę. Koniec „zimnej wojny", nie ma już łatwych przeciwników.

— Do tej pory także ich nie było — odparł John.

— Ale do tej pory nikt nie kwestionował naszej racji bytu. Wywiad nadal jest potrzebny, ale to przestało być oczywiste. Nic dalej jak dziś Allen został ostro zaatakowany, kiedy zaczął mówić, że musimy walczyć o przyszłość Agencji. Gdybym teraz rzucił ten anonim niczym granat, wybuch spowodowałby znacznie więcej strat, niż ujawnienie... tego, co musi zostać ujawnione.

— Chociażby zabójcy Franka.

— Najpierw trzeba stwierdzić, czy było to zabójstwo i czy ma ono coś wspólnego z anonimem, a jeśli nawet nie, to i tak musimy odnaleźć autora tego listu.

— I nie ma pan zamiaru nagłaśniać tej sprawy w Agencji?

— Jeszcze nie teraz.

— Zatem nie chodzi tu o Franka.

— Zrozum, że tych spraw nie da się rozdzielić — odparł Glass. — Śmierć Franka, przyszłość Agencji...

Możliwe, pomyślał John.

— Więc chce pan, żebym się trzymał od tego z daleka? — zapytał.

— Wiem, że tego nie zrobisz, nawet jeśli mi obiecasz. Nie. Chcę, abyś spróbował odkryć prawdę. Ale musisz działać w największej tajemnicy, zacierać za sobą ślady, nie zostawiać odcisków palców. W każdym razie nie podnoś szumu, nie zadawaj głośno pytań. W ten sposób postępował Frank...

— Smutno się to dla niego skończyło. Sądzę, że trzeba by wziąć pod lupę wszystkich z kierownictwa, Zella, Woodruffa...

— Więcej. Nie zapominaj o Allenie, nawet o samym dyrektorze, który jutro wraca do Waszyngtonu. Pamiętaj jednak, że Frank zwrócił się z prośbą o wyjaśnienia do Firmy. Jeżeli wkroczył do akcji ktoś z Agencji, ktoś, kto był w stanie przechwycić rozesłane pisma albo nakłonić wszystkich do milczenia, to możemy być pewni, że znajdziemy się w centrum zainteresowania, gdy tylko postawimy nogę na pierwszym szczeblu drabiny.

— Frank mówił coś o krwiożerczej bestii.

— Miał na myśli konkretną osobę czy użył tego określenia w przenośni?

— Za późno, żeby go o to zapytać.

— Ale chyba nie za późno, żeby się tego dowiedzieć — odparł Glass. — Weź także pod uwagę, że jeśli masz rację i Frank został zastrzelony, to zabójca na pewno się zastanawia, czy nic mu nie grozi z twojej strony, ponieważ byłeś partnerem Franka.

— Już ja się postaram mu zagrozić.

— Słusznie, ale musisz zachować ostrożność. I działać w porozumieniu ze mną.

— A Firma...?

— Agencja zrobi swoje. Na pewno zostanie podjęte dochodzenie, włoży się w nie mnóstwo czasu i energii oraz sporządzi szczegółowy raport, który „załatwi sprawę". Dobrze wiesz, jak działa ta machina.

— Ale działanie i jego rezultaty to dwie różne rzeczy.

— Nazywaj to jak chcesz. Ważne, że mnie zależy na tym, by się dowiedzieć, co Frank robił, dlaczego, i jakie to wywołało reperkusje. W dodatku chciałbym się tego dowiedzieć, nie robiąc wielkiego szumu i nie nadstawiając karku. Tobie natomiast powinno zależeć na znalezieniu zabójcy przyjaciela i odkryciu, czy nikt nie czyha również na twoje życie. Nie wolno ci też zapominać o swoich obowiązkach wobec Agencji. Powinieneś zawsze mieć na uwadze jej dobro.

Cholerna logika! Niczemu nie da się zaprzeczyć.

— Jeśli jesteś naprawdę tak dobry, za jakiego cię uważam — ciągnął Glass — mam prawo oczekiwać, że obaj znajdziemy to, na czym nam zależy.

— Niby jak mam się do tego zabrać?

— Bardzo ostrożnie i po cichu.

— Mając tylko pańskie poparcie?

— Problem wyniknął w waszym biurze. Teoretycznie zawiaduję CTC, lecz niewiele mogę zdziałać bez wiedzy i zgody wicedyrektora FBI. Poza tym jesteśmy tylko radą, zespołem koordynacyjnym. Może kiedyś Pentagon, FBI, Departament Spraw Wewnętrznych i CIA wyrażą zgodę na to, by Centrala dysponowała własnymi siłami operacyjnymi, lecz w chwili obecnej nie mogę ci dać nikogo do pomocy. Jesteś moją jedyną nadzieją.

John zamknął oczy i potarł dłonią czoło. Kiedy znowu spojrzał przed siebie, Glass nadal siedział naprzeciwko.

— To znaczy, że w tajemnicy mam podjąć działania wymierzone przeciwko Agencji.

— To znaczy tylko tyle, że powinniśmy spłacić nasz dług wobec Franka i że najwyższa pora, abyś zdecydował, kim chcesz naprawdę być.

— Przecież to jest...

— To nie ja siedziałem obok niego w samochodzie. Zastanów się, czy nie warto zadbać o swoją skórę.

— I zostać szpiegiem.

— To ty powiedziałeś.

— A pan byłby moim oficerem łącznikowym. Jeśli więc...

— Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, nie wiadomo, jak się to wszystko skończy dla Agencji. Musimy coś zrobić, ale trzeba postępować rozważnie i trzymać się razem. Frank popełnił ten jeden jedyny błąd; postanowił działać sam. W konsekwencji nawet nie wiemy, co zdołał osiągnąć.

— A jeśli się nie zgodzę?

— Po prostu sobie pójdę.

— I zrobi pan wszystko, żeby mnie uciszyć.

Glass nie odpowiedział.

— Czemu miałbym panu ufać? — zapytał John.

— A czy masz inne wyjście? Masz kogoś innego, kto uwierzy w twoją intuicję? Przecież komuś musisz ufać. — Glass wzruszył ramionami. — Kiedy Frank zawiódł się na całym tym systemie, później wierzył już tylko we własne siły.

— Nie chciałbym jednak skończyć miotając się przed ławą przysięgłych.

— Sądzisz, że mogłoby do tego dojść? Jeśli przypomnisz sobie wszystkie wielkie afery, od Zatoki Świń, po Phoenix, od szkoły zabójców, po Watergate i sprawę interwencji w Iranie, nie zdołasz podać nawet jednego nazwiska pracownika CIA, który stanął przed sądem.

— Nie chciałbym także, aby wyrzuciły mnie na brzeg fale w zatoce Chesapeake albo uznano mnie za samobójcę, który zginął od kuli z cudzego pistoletu. Wolałbym też nie zamarznąć na śmierć, związany nago na odludziu, czy nawet być wiezionym przez miasto w uroczystym kondukcie.

— W takim razie musisz okazać się co najmniej tak dobry, za jakiego wciąż cię uważam.

— A pan?

— Nikt, kto mógłby na mnie nastawać, nie chodzi po ulicach. W to mogę uwierzyć. Poza tym to nie ja mam wykonać czarną robotę, lecz ty. — Glass wyjął z aktówki niebieską kopertę. — Mamy w garści pewnego adwokata; Frank przed laty skopiował kompromitujące go dokumenty i założył akta w Agencji. Teraz cała jego kancelaria jest do naszych usług. Masz tu parę dokumentów, możesz także wziąć jego samochód lub zamieszkać w jego domu. Rzucił na stół gruby pęk kluczy.

— Tu masz wierne kopie kluczy zarekwirowanych przez policję, które wykradłem zbirom Korna. I od samochodu, i od mieszkania Franka.

— Skąd pan wie, że można mi zaufać? W przeszłości oskarżano mnie o takie rzeczy...

— Lepiej nie mów o niczym, czego nie powinienem wiedzieć. — Glass westchnął. — Powiedziałem ci już, że muszę ci zaufać, a to nie znaczy, że tego chcę. Nie wolno ci się otwarcie ze mną kontaktować. W kopercie znajdziesz numery telefonów, adresy, szyfry. Nie chcę żadnych raportów na piśmie. Wiesz, na czym nam zależy; włóż w tę robotę wszystkie swoje siły i umiejętności. I pospiesz się, ten anonim już swoje odleżał, a ślady Franka stygną z minuty na minutę. W dodatku musisz normalnie wykonywać swe zadania w biurze Senatu. To będzie znakomity kamuflaż, który jednocześnie otworzy ci dostęp do wielu materiałów.

Glass wstał z fotela; John także się podniósł.

— Nie ufaj nikomu: ani Woodruffowi, ani Zellowi, a już pod żadnym pozorem Kornowi; to maniak, teoretycznie powinien być zainteresowany rozwiązaniem tej sprawy, ale dziwnie naskakuje na ciebie. Nie mam pojęcia z jakiego powodu.

— Ja też.

— W kopercie znajdziesz także trzysta dolarów. To moje własne pieniądze. Nie mogę ci zapewnić żadnych innych funduszy na wykonanie tego zadania ani nawet obiecać, że pokryję dodatkowe wydatki.

John spojrzał na kopertę i klucze leżące na stole.

— Muszę znać prawdę — powiedział Glass — i to jak najszybciej. Przecież i tak podejmiesz się tej roboty. Więc dobrze to rozegraj, rusz głową.

— W porządku — oznajmił John. — Pan rozkazuje, ja działam.

— Ty i ja... — Glass pokręcił głową. — Pewnie za młodu słuchałeś piosenek Beatlesów?

— Nie, dorastałem już po rozpadzie zespołu.

Glass westchnął i zapiął kurtkę. Powoli założył kapelusz i starannie ułożył szerokie rondo, żeby ukryć w jego cieniu twarz. Przejrzał się w szybie, za którą panowały ciemności, jeszcze raz musnął palcami brzeg kapelusza, po czym szybko, energicznie skinął głową na pożegnanie. Przed drzwiami zatrzymał się jeszcze i obejrzał.

— Siedziałeś razem z nim w samochodzie... Możesz się uznać za szczęściarza.

7

Teraz obrót.

Nie myśl o niczym.

Przejdź cały okrąg, zanim nadejdzie świt. John poruszał się w ciemnościach, na trawniku przed swoim mieszkaniem, w którym pogasił wszystkie światła z wyjątkiem żarówki na werandzie. Przemykał niczym cień po zeschniętej, zeszłorocznej trawie, ćwicząc elementy Pa-kua oraz Hsing-i. Zataczał koła, obchodząc niewidzialnego przeciwnika, i robił uniki, to w tym, to w tamtym kierunku. Poruszał się na przygiętych nogach, z wyprostowanymi plecami, jak gdyby siedział na nie istniejącym krześle.

Teraz zasłona.

Wyciągnął przed siebie naprężoną dłoń lekko ugiętej w łokciu ręki i popatrzył w stronę środka wyimaginowanego koła, skupiając się na końcu palca wskazującego. Drugą rękę, także ugiętą, trzymał blisko ciała, wnętrzem dłoni do ziemi, osłaniając klatkę piersiową.

Wciągnął głęboko powietrze, napinając przeponę, aż do t'an tien.

Wykonując następny krok, odegnał od siebie wszystkie myśli i spróbował się rozluźnić.

Zapomnij o uprzedzeniach i niepokoju.

Uwolnij się od koszmarów.

Zapomnij, kim jesteś. Nie myśl o tym, co cię czeka, co powinieneś zrobić... o Glassie.

Zimne powietrze; tak jak wtedy, gdy Frank...

Coś ciepłego i mokrego...

Skup się na tym okręgu.

Strumyk potu ściekał mu po policzku. Nogi bolały. Mięśnie ramion rwały go od zbyt wielkiego naprężenia.

Kiedy ponownie ruszył po obwodzie koła, poczuł się zziębnięty i zesztywniały. A także zgnębiony ostatnimi wydarzeniami. Na nogach miał obszyte czarną lamówką, miękkie chińskie tenisówki. Na cienką, bawełnianą bieliznę włożył szare dresowe spodnie i białą bluzę. Przez pierwsze pół godziny ćwiczył w czerwonej nylonowej wiatrówce, czarnych rękawiczkach i wełnianej czapce. Ale teraz ubranie lepiło mu się do boków, twarz błyszczała od potu w szarym brzasku poranka, a włosy kleiły się do czoła. Kurtka, rękawiczki i czapka leżały na werandzie.

Po wstępnej rozgrzewce przyjął pozycję wu chi, symbolizującą nieskończoność — z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, złączonymi piętami i stopami odchylonymi na zewnątrz. Oddychał głęboko, starając się nie myśleć o niczym. Z namaszczeniem wykonał całe otwarcie, na krótko zamarł w pozie wyczekiwania, sant'i, wreszcie błyskawicznie przećwiczył atak „Pięciu Pięści". Przeszedł przez ciąg dwunasty Hsing-i, styl walki zwierząt, a następnie ćwiczenie sześćdziesiąte czwarte Pa-kua, kontratak na wprost — chwytał, ciągnął i popychał urojonego przeciwnika, zadawał ciosy rękami i nogami, próbując odnaleźć swoje ch'i. Dopiero później wkroczył na obwód koła i zaczął trenować błyskawiczne zmiany jednego z ośmiu tradycyjnych kierunków ataku, służące zmyleniu przeciwnika.

Bez względu na to, kim był.

W trakcie przeskakiwania po obwodzie kręgu omiatał wzrokiem kępy drzew rosnących wokół domu. Przy każdym oddechu z ust wydobywały się obłoczki pary. Tym razem na linii palca wskazującego znalazły się drzwi mieszkania.

Szarawy brzask rozpraszał mrok nocy. Zatrzepotał jakiś ptak.

John zmienił system.

Atak jedną ręką Sun Lufanga: wysunął prawą nogę daleko do przodu i balansując na palcach skoczył w stronę środka koła; wykonał błyskawiczny obrót, szerokim łukiem wyprowadzając cios kantem lewej dłoni na wysokości szyi przeciwnika. Ten element walki w latach trzydziestych przywiózł z Szanghaju kapitan policji W. E. Fairbairn zwany Machiavellim brytyjskich komandosów.

Jeszcze jeden krok do przodu; lewa ręka z zaciśniętą pięścią wyskoczyła w górę, rozbijając zasłonę przeciwnika, prawa natychmiast wyprowadziła cios w splot słoneczny lub serce. Odskok w lewo, ręce skrzyżowały się w klasycznej zasłonie. John obrócił głowę w prawo, równocześnie z powolnym ruchem ręki. Następne miejsce na okręgu. Ręce blisko ciała, w pozycji gotowości; skierował spojrzenie na...

Postać mężczyzny stojącego między drzewami.

Znajdował się na wysokości domu właściciela terenu, na ścieżce wiodącej od mieszkania Johna w stronę ulicy.

Idź dalej po okręgu.

Sylwetka człowieka zniknęła mu z oczu.

Wykonał błyskawiczny obrót z podskokiem, zwany „Obrotem Żółtego Smoka", dzięki czemu ponownie ustawił się twarzą w kierunku kępy drzew.

Mężczyzna przestępował z nogi na nogę, najwyraźniej dokuczał mu chłód. Spokojnie przyglądał się ćwiczącemu Langowi.

John znajdował się piętnaście metrów od wejścia do mieszkania. Ale drzwi były zamknięte.

Nie odważy się strzelać z takiej odległości.

Nie masz dokąd uciekać. Nie masz się gdzie ukryć.

Idź dalej po okręgu. Spokojnie czekaj. Nie zwracaj na niego uwagi.

Ale cierpliwości wystarczyło Johnowi jeszcze tylko na jeden skok z obrotem. Stanął w pozycji wu chi, znów spoglądając w stronę kępy drzew.

Coraz wyraźniej dostrzegał szczegóły. Mężczyzna, jak gdyby wywabiony spojrzeniem Langa, ruszył ścieżką w jego kierunku. W rękach nic nie trzymał, wymachiwał nimi podczas marszu. Kiedy znalazł się kilkanaście kroków od Johna, zapytał:

— A gdzie twoje kimono i czarny pas?

— Pa-kua oraz Hsing-i to sztuki wewnętrznej koncentracji. Nie wymagają zewnętrznych rekwizytów, takich jak stroje i pasy.

— A co to jest Bakla i Szingi? — zapytał detektyw z wydziału zabójstw, Tyler Greene. Wyraźny zarost na policzkach miał znacznie bardziej siwy niż wąsy; przekrwione oczy, poluzowany krawat. — Uczą was takich bzdur w CIA?

— Sam się tego nauczyłem — odparł John.

— A gdzie się nauczyłeś okłamywać policję?

— Wcale nie kłamałem.

— Mówiłeś prawdę, tak?

— Względną prawdę.

— Aha. — Greene machnął ręką w stronę środka koła walki. — Tak samo względny jest twój niewidoczny przeciwnik, zwłaszcza w tym mieście, gdzie żaden świr nie wychodzi na ulicę bez noża czy pistoletu.

Policjant popatrzył na wieżowce widoczne ponad wierzchołkami drzew, potem na rozległy trawnik i wreszcie na mieszkanie Johna.

— Ładnie tu — rzekł. — Cicho, spokojnie i blisko do miasta.

— Jesteśmy tuż za granicą stanu Maryland.

— Czyżbyś chciał ze mną rozmawiać o jurysdykcji?

— To ty przyszedłeś do mnie i sam zacząłeś tę rozmowę.

— Zatem ona również musi być względna?

Przez chwilę patrzyli na siebie, z ust wydobywały im się obłoczki pary.

— Całą noc byłem na nogach — powiedział Greene. — Godzinę po tym, jak odesłałem cię do szpitala, pewna pani adwokat niespodziewanie wpadła do domu w trakcie przerwy na lunch i zastała w sypialni harcującą parę. Dostała ataku szału i zrobiła porządek za pomocą ciężkiego, okutego nesesera. Suka zbryzgała krwią i mózgiem swego mężulka całkiem nowe tapety. Facet szybko wyzionął ducha u boku kochanki, której także nieźle się dostało. Kiedy szacowną członkinię palestry zabolała rączka, z krwią kapiącą z włosów, za których uczesanie zapłaciła co najmniej stówę, spokojnie zadzwoniła do swego biura i zapytała, czy nikt na nią nie czeka. Później wyznała wszystko swojemu koledze, specowi od spraw kryminalnych, a on na szczęście kazał jej czekać w domu, sam zaś zadzwonił na policję. A ponieważ tylko ja byłem pod ręką, ponieważ mozoliłem się nad raportem w sprawie tej waszej zabłąkanej kuli, więc musiałem tam natychmiast jechać i zaprowadzać ład i porządek w tym getcie naszej elity. Musiałem się jeszcze zająć tą drugą damą, która miała nieszczęście zakochać się w żonatym gnojku. Siedziałem sześć godzin przy jej łóżku w szpitalu. Zmarnowałem tylko czas.

— Przykro mi.

— Daruj sobie słowa pociechy, lepiej zrób mi mocnej kawy.

Ruszyli w stronę mieszkania.

— W ogóle nie spałeś tej nocy? — spytał, gdy John sięgał po kurtkę, czapkę i rękawiczki.

— Tak wyszło.

— Wygląda na to, że jeszcze parę razy ci się to przytrafi — mruknął, zerkając na czarny foliowy worek od śmieci, stojący w rogu werandy.

Już od drzwi powitał ich intensywny zapach świeżo parzonej kawy. Greene rzucił kurtkę na oparcie kanapy, potem zdjął marynarkę, obrócił ją na lewą stronę i położył na wierzchu. Do paska miał przypiętą wielką srebrzystą odznakę policyjną. Na prawym biodrze wystawała z kabury kolba dziewięciomilimetrowego glocka.

— Nie masz cukru? — zapytał, gdy John postawił przed nim parujący kubek i kartonik z mlekiem.

— Dla ciebie wszystko.

— Mam nadzieję — mruknął Greene.

Usiadł przy okrągłym kuchennym stoliku i zaczął sypać do kubka cukier z papierowej torby.

— „Śniadanie Mistrzów" — skomentował.

John usiadł naprzeciwko niego. Policjant ostentacyjnie trzymał prawą dłoń na stole. Kiedy lewą unosił kubek do ust, Lang dostrzegł na jego nadgarstku złoty łańcuszek.

— Dzięki temu dotrę jakoś do domu — powiedział Greene.

— Kończysz służbę?

— Już skończyłem.

— Czyżbyśmy byli sąsiadami?

— Już ci mówiłem, że dla mnie to za blisko miasta.

John upił trochę kawy, starając się nie dać po sobie niczego poznać.

— Tak więc ze szpitala pojechałem do prosektorium — ciągnął gliniarz. — Lekarz z sądówki, oprócz wstępnego raportu w sprawie tych zamordowanych ptaszków, dał mi kanapkę z tuńczykiem. A kiedy wróciłem na nasze podwórko, okazało się, że biuro prokuratora generalnego już się domaga oficjalnego zgłoszenia przestępstwa. Jak im się wreszcie trafiło prawdziwe podwójne zabójstwo, a nie rozkwaszony nos pijanego chłoptasia, to rzucili się na sprawę jak sępy. Naciskali, że wszystkie inne trupy mogą jeszcze poczekać w chłodni, to jest teraz najważniejsze. Krótko mówiąc, musiałem usiąść przy maszynie do pisania i zmienić się w kiepskiego glinę... U was, w CIA, też są źli i dobrzy gliniarze?

— Nie w moim wydziale.

— A w jakim jesteś wydziale? W Biurze Ustalania Względnej Prawdy?

— Nasz łącznik do spraw kontaktów ze służbami porządkowymi będzie mógł ci udzielić wyczerpujących wyjaśnień.

— Łącznicy gadają jak nakręceni, wiedzą tylko to, co im się wbija do głowy.

Uważaj, glino, pomyślał John. Czyżbyś nie wiedział, że ja także jestem łącznikiem?

— Zapomnij o tym — mruknął Greene, lekceważąco machnąwszy ręką.

— A o czym mam pamiętać?

— Choćby o tym, że siedzimy teraz w twoim domu. I o tym, że ja mam problemy.

Murzyn odsunął kubek z kawą, położył obie dłonie płasko na stole i pochylił się nisko.

— Było już ciemno, kiedy skończyłem papierkową robotę i mogłem wreszcie zająć się waszym wypadkiem.

— To nie był mój wypadek — odparł John.

— Przestań mnie znów zanudzać względnością.

Lang ponownie uniósł kubek do ust. Nie smakowała mu ta kawa.

— Dostałem w końcu grubą teczkę dotyczącą zabitego doradcy z biura Senatu — ciągnął Greene — niejakiego Franka G. Mathewsa. Od początku powinienem był się tym zająć. Oprócz mnóstwa raportów znalazłem w niej pisemko z sekretariatu samego szefa policji, tylko z pieczątką, bez podpisu. Zalecano mi, bym wszystkie czynności dochodzeniowe w tej sprawie konsultował nie tylko z szefem, ale także z „przedstawicielami właściwych urzędów państwowych". O tobie nie było tam nawet wzmianki. Według raportu Mathews zginął przypadkowo, od kuli nieznanego strzelca. Sprawa pozostaje otwarta.

— I na czym polega ten twój problem?

— Problemy — poprawił Greene. — To moje nazwisko widnieje na wszystkich dokumentach. Niektóre podpisał mój kapitan, ale ołówkiem. Kiedy do niego zadzwoniłem, szepnął mi tylko trzy magiczne literki: C... I... A...

— I nic ci więcej nie powiedział?

— Owszem: „Dobra robota, detektywie Greene".

— A co ty na to?

— „Dziękuję, panie kapitanie. Życzę dobrej nocy". Takie tam bzdury. Komu to potrzebne?

— Tobie nie?

— Zgadłeś. Ale to nie zmienia faktu, że moje nazwisko widnieje na dokumentach. Jak będą jakieś kłopoty, stary mnie powiesi.

— Nikt cię nie będzie wieszał.

— Lepiej, żebyś miał rację. Nie zamierzam umierać, mając w bębenku rewolweru wszystkie naboje.

— Więc po co tu przyszedłeś... po służbie?

— Żeby pogadać po przyjacielsku, jak gliniarz z gliniarzem, bez potrzeby przesyłania sobie oficjalnych pism. Powiedz mi, czy wdepnąłem w coś śmierdzącego. Tylko ostrożnie ze szczerością!

— Ja o niczym nie wiem.

— Na pewno?

— Mogę zaręczyć.

— No to mamy mój drugi problem. — Policjant westchnął. — Nie umiem rozstrzygnąć, co bym wolał: żebyś nadal kłamał czy żebyś zaczął mówić prawdę.

Prawą dłoń wciąż trzymał na stole. Lewą sięgnął do kieszeni spodni i wyjął niewielką foliową torebkę na dowody rzeczowe. Wewnątrz znajdowała się mosiężna łuska grubości ołówka. Me daj się zwieść! Zachowaj spokój!

— Wiesz, co to jest? — zapytał Greene, kładąc torebkę na stole. — Musisz wiedzieć. To łuska od naboju, kaliber: dziewięć milimetrów.

— Co to ma do rzeczy?

— Znalazłem ją na betonowym pasie między jezdniami, siedem metrów od miejsca, w którym Frank G. Mathews został trafiony w głowę dziewięciomilimetrowym pociskiem, oficjalnie uznanym za zabłąkaną kulę.

Mosiężna łuska połyskiwała matowo w słabym świetle poranka.

Powiedz to:

— Nie interesuję się nabojami. Zaraz, chwilę! Myślisz, że to ja zastrzeliłem Franka na oczach tylu osób?

— Ludzie jadący samochodem nie zwracają uwagi na to, co się wokół nich dzieje.

— Gdybym to ja do niego strzelał, to jakim cudem łuskę by wyrzuciło na zewnątrz samochodu?

— Wyrzuciło? Przecież podobno nie interesują cię naboje.

— Ale nie jestem analfabetą.

— I nie przychodzi ci do głowy nic względnego. — Greene wzruszył ramionami. — Ludzie potrafią wyczyniać takie numery, o jakich ci się nie śniło.

— Ja tego nie umiem.

— I twierdzisz, że nikogo nie widziałeś?

— Zgadza się.

— Niczego nie zauważyłeś?

— Po prostu Frank nagle zwalił się na mnie.

— Zgodnie z aktami personalnymi, jego żona zmarła, a Frank mieszkał samotnie. Jak dobrze się znaliście?

— Pracowaliśmy razem, sporo czasu spędzaliśmy ze sobą. Rozumieliśmy się.

— Ty także nie jesteś żonaty, prawda? — Ironiczny uśmiech policjanta mówił sam za siebie.

— Nie — odparł John — ale ty masz żonę. Poza tym nie jesteś w moim typie.

— Masz coś przeciwko czarnym?

— Znam kilka bardzo interesujących Murzynek.

— Ja też — odparł Greene. — Czy ty i Frank załatwialiście swoje sprawy po godzinach pracy?

— Moje sprawy załatwiam sam. Frank nic do nich nie miał i ty także nie powinieneś mieć.

— Czy wasze pensje zależały od wspólnej pracy, czy też przepychaliście się nawzajem i kopaliście pod sobą dołki?

— Pytania dotyczące spraw zawodowych możesz kierować drogą służbową, poprzez naszego łącznika. Nie masz zamiaru z tego skorzystać?

— To zależy, czy nabiorę podejrzeń. — Greene wciąż trzymał brzeg foliowej torebki w palcach. Drugą ręką sięgnął po kubek i uniósł go do ust. — Dobra kawa. Zawsze dodajesz do niej cynamonu?

— Lubię przyprawy.

— Aha.

Detektyw wstał i podszedł do kanapy. Odwrócił się plecami do Langa, zostawiwszy łuskę na stole. Kiedy odwrócił się ponownie, trzymając marynarkę i kurtkę, John nadal siedział na swoim miejscu. Nawet nie spojrzał na przynętę.

— Mnóstwo takich łusek wala się na ulicach Waszyngtonu — powiedział Green. Podniósł torebkę w dwóch palcach i pomachał nią. Promienie słońca odbiły się w powierzchni mosiądzu. — Może technikom z laboratorium uda się zidentyfikować broń, z jakiej wystrzelono ten pocisk.

— Mam nadzieję. — John podrapał się w brodę, patrząc na gliniarza.

Zrób mu tę przyjemność.

— Oficjalnie nie powinienem tego mówić, ale... moja obecność przy dzisiejszym wypadku zwalnia mnie z pewnych obowiązków.

— Od względności także?

— Gdybyś znalazł jeszcze jakieś... łuski niewiadomego pochodzenia, możesz do mnie wpaść. Postaram ci się pomóc, jeśli potrafię. Oczywiście nieoficjalnie.

Greene zachichotał.

— Jesteś praworządnym obywatelem.

— Rozmawiamy szczerze, jak gliniarz z gliniarzem.

— Czyżbyś się poczuwał? — Greene ruszył w stronę wyjścia. — Giną ludzie podczas mojej służby, a ty próbujesz mnie wykiwać. Mam gdzieś wszystkie aspekty oficjalności czy względności. Zabójstwo to zabójstwo. A jeśli w aktach ofiary pojawia się moje nazwisko, muszę traktować sprawę jako osobistą.

— W takim razie jesteś dobrym gliną — powiedział John.

— Właśnie. — Greene położył rękę na klamce i obejrzał się. — A ty?

8

Punktualnie o dziesiątej rano rozpoczęło się posiedzenie specjalnej Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu. Ponieważ przesłuchanie miało charakter otwarty, przewodniczący zarezerwował dużą salę — przed błyszczącymi ławami dla członków komisji stało w niej trzydzieści rzędów siedzeń, nad którymi biegła galeria prasowa z przygotowanymi stanowiskami dla kamer telewizyjnych.

John zjawił się tam o 10.29 — już po tym, jak przewodniczący wygłosił słowo wstępne, przypomniał uzgodnione wcześniej zasady postępowania i poprosił o zabranie głosu wicedyrektora pionu operacyjnego CIA. Było to kolejne z całej serii przesłuchań, dotyczące przyszłości Centralnej Agencji Wywiadowczej. Allen miał na sobie ciemny garnitur i białą koszulę. Jego okulary przypominały dwa półksiężyce z tworzywa sztucznego osadzone w cienkiej drucianej ramce.

— ...tak więc, panie przewodniczący — mówił do mikrofonu z miejsca dla przesłuchiwanych, kiedy Lang wszedł do sali — obecnie na świecie istnieje dużo więcej zagrożeń niż poprzednio, właśnie dlatego, że zburzenie muru berlińskiego otworzyło tak wiele możliwości.

Ale tłum! — pomyślał John. Co najmniej sto osób.

Pracownicy biur senackich sporządzali notatki dla swoich szefów, którzy nie mogli przyjść na to przesłuchanie, a interesowali się sprawami wywiadu. Nieliczni turyści obserwowali wszystko z podziwem w oczach, mogąc wreszcie przysłuchiwać się dyskusji polityków bez reporterskich komentarzy. Jednak większość widzów stanowili najróżniejsi waszyngtońscy urzędnicy. Ubrani po cywilnemu ludzie z Pentagonu jak sępy czekali na decyzję o zmniejszeniu budżetu CIA. Na pewno tajniacy z Krajowej Agencji Bezpieczeństwa czuwali nad wszystkim, można się było jednak spodziewać, że ci geniusze z wywiadu wojskowego i tak zdołali się podłączyć do wewnętrznej kongresowej sieci telewizyjnej i zarejestrują przebieg posiedzenia.

To wielki błąd, pomyślał John. Obiektywy kamer kierowały się ku stanowisku dla przesłuchiwanego, ale to, jakie miejsca zajmowali członkowie komisji i kto z kim porozumiewał się szeptem, było chyba o wiele ważniejsze niż wygłaszane do mikrofonu oświadczenia.

W porannym wydaniu „Washington Post", które John ściskał pod pachą, na stronie C-2 znalazła się sześciu akapitowa notatka dotycząca Franka Mathewsa, „senackiego doradcy", który zginął od zabłąkanej kuli w czasie drogi do pracy. Nie wymieniono nazwiska Johna, wspomniano jedynie, że drugi mężczyzna jadący jako pasażer nie ucierpiał w wypadku. Nigdzie nie padła też nazwa CIA. Policja miała jakoby rozpocząć dochodzenie. Relacja o człowieku, który pogryzł psa, z początku także robi wrażenie śmiesznej ciekawostki.

John zaczął się przepychać w stronę pierwszych rzędów.

— Naszym nowym Pearl Harbor — mówił Allen — może się okazać szereg zamachów bombowych na amerykańskie banki, przeprowadzony przez międzynarodową organizację terrorystyczną...

Sprytne!

Odbezpieczenie granatu z ładunkiem międzynarodowej siatki terrorystycznej zagrażającej całemu systemowi bankowemu mogło przynieść spodziewane efekty i zapewnić CIA budżet na przyszłość. Tylko paru dziennikarzy siedziało przy stole prasowym: wodzili zmęczonymi oczami po leżących przed nimi, wydrukowanych tekstach oświadczeń, po twarzy przesłuchiwanego, kolanach kilku kobiet zajmujących miejsca w pierwszym rzędzie i niebieskawych ekranach komputerów, na których pojawiały się teksty pisanych przez nich artykułów.

Żaden z nich nie mógł znać Langa, za to świetnie go znali pracownicy biur Senatu. Przesuwając się wzdłuż ściany, John odpowiadał na ich lekkie skinienia głową.

To się nazywa efektownym wejściem.

Szeptem przeprosił mężczyznę siedzącego z brzegu w czwartym rzędzie, przecisnął się obok niego i usiadł na wolnym miejscu. Spostrzegł, że George Korn, szef służb bezpieczeństwa CIA, zajmujący krzesło trzy rzędy dalej po przeciwnej stronie sali, przygląda mu się uważnie.

A co on tutaj robi?

Allen siedział sam przy stole dla przesłuchiwanych. W pierwszym rzędzie za jego plecami Lang zauważył szefa biura łączności z Kongresem, Miguela Zella, zastępcę Allena, Dicka Woodruffa, wicedyrektora Centrali Antyterrorystycznej, przypominającego buldoga Harlana Glassa, oraz jednego z osobistych doradców Allena, trzymającego na kolanach wielki, ciężki neseser z dokumentami.

Pewnie musiał przejść z tą walizą przez bramkę wykrywacza metali, pomyślał John. Czemu więc król służb bezpieczeństwa, Korn, nie usiadł razem z nimi?

Wzrok Langa padł na Emmę North. Siedziała za plecami swojego szefa, senatora Handelmana. Miała na sobie brązowy żakiet i żółtą bluzkę; krótko przycięte i starannie ułożone ciemnoblond włosy, wargi pomalowane ciemnoczerwoną perłową szminką.

I ten sam co zawsze, przyjazny, ciepły uśmiech, pomyślał John, gdy ich spojrzenia na krótko się spotkały.

— Chyba jeszcze bardziej niż poprzednio — mówił Allen, stukając trzymanymi w palcach okularami o stół — CIA jest niezbędna w pierwszym szeregu instytucji obronnych Stanów Zjednoczonych. Dlatego dziękuję, panie przewodniczący, że zechciał mnie pan wezwać na to przesłuchanie. Z przyjemnością odpowiem na wszelkie pytania członków komisji.

Senatorzy i ich doradcy, a także wszyscy zgromadzeni usadowili się wygodniej. John zerknął przez ramię.

Korn wyszedł!

Przewodniczący pochylił się do mikrofonu.

— Dziękuję, panie dyrektorze. Komisja, jak zawsze, z uwagą wysłucha pańskich szczerych wypowiedzi. Pragnę wyrazić także wdzięczność dyrektorowi Agencji, że zezwolił panu stawić się dzisiaj na przesłuchanie. Pragnąłbym też dodać, że zdaniem komisji, jeżeli nadejdzie taki dzień, kiedy otrzyma pan nominację na stanowisko dyrektora CIA, będzie pan wiernie i z pełnym oddaniem służył naszej ojczyźnie.

Ani kamery telewizyjne, ani postronni obserwatorzy z pewnością nie uchwycili tego dreszczu podniecenia, jaki przeszył wszystkich znających się na rzeczy urzędników, gdy przewodniczący w tak bezpośredni sposób — niejako przekraczając uprawnienia i pomijając wszelkie drogi służbowe — wyraził swoje poparcie dla Allena.

— Dziękuję, panie przewodniczący. Z przyjemnością zawsze będę do pańskiej dyspozycji.

Nikt ci w tym nie przeszkodzi, pomyślał John. Jednocześnie odniósł wrażenie, jakby w korytarzach CIA i Pentagonu, FBI, NSA oraz Departamentu Stanu rozbrzmiał chóralny jęk zawodu innych, równie ambitnych jak Allen polityków, dążących do zajęcia eksponowanego stanowiska w hierarchii wywiadu. Zaczął się zastanawiać, ilu z nich może wiedzieć, że przewodniczący komisji, który był coraz częściej zapraszany do wszelakich dyskusji przed kamerami telewizyjnymi, już od dłuższego czasu w wolnych chwilach spotykał się lub rozmawiał przez telefon z Allenem. Tamten z pewnością relacjonował mu wydarzenia i dostarczał wielu informacji. Miguel Zell oddelegował na stałe do dyspozycji Allena dwóch pracowników komórki łączności, którzy mieli na żądanie zbierać materiały dla dyrektora.

Tego ranka za stołem prezydialnym zasiadło tylko czterech senatorów. Miejsca po obu stronach przewodniczącego komisji były puste. Nieco dalej po prawej stronie siedzieli O1iver Obst i Ken Handeknan, po lewej zaś Ralph Bauman. Reszta miejsc przeznaczonych dla członków komisji była wolna. Kiedy przesłuchiwano samego dyrektora CIA, komisja obradowała w pełnym składzie; w dyskusji z generalnym wicedyrektorem Agencji uczestniczyła połowa jej członków. Teraz, gdy przesłuchiwano trzeciorzędnego urzędnika, wicedyrektora pionu operacyjnego, obecnych było zaledwie czterech senatorów.

Przewodniczący spojrzał na wolny fotel po swej prawej stronie. Zwykle zasiadał tam największy w Kongresie oponent instytucji wywiadowczych, senator Charles Firestone. Teraz, podobnie jak w wypadku pozostałych wolnych miejsc za stołem prezydialnym, przed pustym fotelem nie było nawet tabliczki z nazwiskiem członka komisji.

Firestone, pomyślał Lang. To do ciebie skierowano ów tajemniczy anonim.

— Nie mam na razie żadnych pytań. Senatorze Obst?

— Dziękuję, panie przewodniczący. — Obst był jedynym kongresmanem noszącym bujną brodę. Sięgnął po leżącą przed nim kartkę papieru. — Ja także chciałem panu podziękować za ten krótki wstęp, panie Allen. Pragnąłbym jednak, by nieco dokładniej określił pan, co jest obecnie największym zagrożeniem dla naszego kraju.

— Ignorancja — wypalił Allen.

— Zgadzam się z tym — odparł Obst. — Nie sądzę jednak, by domagał się pan uwzględnienia w budżecie CIA funduszy na walkę z ignorancją. Prosi pan nas o wydatkowanie olbrzymiej kwoty pieniędzy na utrzymanie potęgi CIA. W jakim celu? Przeciw komu? Proszę o sprecyzowanie celów Agencji.

— Nie naruszając zasad bezpieczeństwa... Istnieje na świecie dwadzieścia pięć państw, które, dla różnych celów strategicznych, intensywnie rozbudowują swoje arsenały broni jądrowej, biologicznej i chemicznej. Właśnie ze strony tych krajów grozi nam obecnie największe niebezpieczeństwo.

Emma North napisała coś pospiesznie na żółtej kartce z notatnika i podała ją doradcy senatora Obsta, a ten natychmiast położył wiadomość przed swym szefem.

Po chwili ciszy Obst powiedział:

— Mam prawo przypuszczać, że do tych dwudziestu pięciu państw zalicza pan również Wielką Brytanię. Sądzi pan, że z jej strony także grozi nam niebezpieczeństwo? — Wzruszył ramionami i rozbrajająco uśmiechnął się do kamer. — Do tej pory dwukrotnie w czasie wojen byliśmy sprzymierzeńcami.

— Sądzę, że nie powinniśmy lekceważyć żadnego, nawet najmniej prawdopodobnego zagrożenia dla naszego kraju — odparł Allen.

— Aha... — mruknął Obst. Sam się załatwiłeś. — Na razie nie mam dalszych pytań — dodał.

Jego doradca pochylił się ku niemu, ale nie zdążył nic powiedzieć. Wyprostował się więc, odwrócił głowę i zaczął szeptać z Emmą.

— Senatorze Handelman? — rzekł przewodniczący.

— Dziękuję. Panie Allen, czy... w ciągu ostatnich dwóch tygodni zaszły jakieś wydarzenia dotyczące spraw bezpieczeństwa narodowego, czy chociażby samej Agencji, o których komisja nie została dotąd szczegółowo poinformowana?

Mówisz o wypadku Franka? Co to za rozgrywka?

Szef komórki łączności, Zell, uzgodnił wcześniej z przewodniczącym komisji, że śmierć mniej znaczącego łącznika CIA od zabłąkanej kuli nie będzie przedmiotem dyskusji podczas przesłuchania dotyczącego strategicznych planów Agencji. Poza tym zarówno Allen, jak i przewodniczący, nie chcieli nadawać temu wypadkowi większego rozgłosu.

Wygląda jednak na to, pomyślał John, iż Handełman postanowił o to zapytać; na wszelki wypadek. Nawet nie Handelman, lecz Emma.

Allen wzruszył ramionami.

— Poza tymi sprawami — rzekł, wymachując trzymanymi w dłoni okularami — które zostały przedstawione w codziennych raportach dla tejże komisji, jak i w raportach dla komisji Izby Reprezentantów oraz dla Białego Domu, nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć niczego istotnego.

To znaczy czegoś takiego, co mogłoby mnie pogrzebać, dodał w myślach John. Miał wrażenie, że wiatr polityki unosi w dal tajemnicę śmierci Franka.

Obst, od którego odwróciły się już obiektywy kamer, wstał po cichu i zniknął za drzwiami prowadzącymi do sekretariatu komisji. Jego doradca natychmiast zdjął z prezydialnego stołu tabliczkę z nazwiskiem senatora.

Czyżby postanowił nagle zatelefonować do Białego Domu? — pomyślał John. — A może chce się natychmiast skontaktować z ambasadą brytyjską, zanim tamci wystosują oficjalny protest? Niewykluczone też, że poszedł po prostu na kawę i ciastka, bo na pizzę chyba jeszcze za wcześnie.

— Panie Allen — ciągnął Handelman. — Od dawna niepokoi mnie pomoc, jakiej CIA udziela najróżniejszym dyktatorom i przywódcom, którzy po pewnym czasie okazują się gorsi od naszych wrogów. Krótko mówiąc, jestem przeciwny kreowaniu przez Agencję potworów w rodzaju Frankensteina.

— Senatorze, przecież CIA nie działa w próżni. Jesteśmy tylko wykonawcami polityki, którą ustala Biały Dom, a nadzoruje Kongres.

— Nawet liberałowie nie mogą zapomnieć o tych milionach dolarów naszych podatników, które zostały przekazane panamskiemu dyktatorowi, Manuelowi Noriedze. Później zaś musieliśmy wysłać osiemdziesiątą drugą dywizję spadochronową, by aresztować tego handlarza narkotyków trującego naszą młodzież. Skąd możemy mieć pewność, że planowane teraz operacje CIA także nie doprowadzą do wykreowania podobnych indywiduów?

— Agencja nie ma w swoich planach kreowania potworów, senatorze. Powtarzam, że jesteśmy tylko nadzorowanymi przez Kongres wykonawcami polityki, która czasami wiąże się z pewnym ryzykiem. Możliwe, że potrzebny jest jeszcze ściślejszy nadzór ze strony Kongresu.

— Dziękuję, że mi pan o tym przypomniał. — Handelman zaczerpnął głęboko powietrza. — Czy znane jest panu nazwisko terrorysty Ahmeda Narala?

Senator Bauman podskoczył na fotelu jak rażony prądem.

— Domniemanego terrorysty — poprawił Allen.

Senator Handelman zmarszczył brwi.

— Domniemanego?

— Pomijając kwestie semantyki — rzekł Allen — my w CIA wierzymy jeszcze w stare amerykańskie prawo mówiące o domniemaniu niewinności, a temu człowiekowi, o którym pan wspomniał...

— Mówimy o Ahmedzie Naralu!

— ...nigdy nie udowodniono działalności terrorystycznej w żadnym kraju.

— Przecież on się publicznie wypowiadał na ten temat!

— Muszę przyznać, że nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi.

— Czyżby pan nie wiedział, że dziewięć dni temu w Bejrucie znaleziono zwłoki Ahmeda Narala? W żadnym z raportów Agencji nie znalazłem nawet wzmianki na ten temat.

— To prawda, że prasa podała, iż znaleziono zwłoki człowieka i że prawdopodobnie jest to ciało Ahmeda Narala.

— Znaleziono go w wannie pełnej krwi. Miał podcięte żyły, podejrzewa się samobójstwo.

— Agencja nie może się wypowiadać w sprawie przyczyn śmierci człowieka, podawanych przez prasę zagraniczną, jeśli nasi specjaliści nie przeprowadzali badania zwłok. Nie mamy nawet żadnych dowodów, że zabitym był Ahmed Naral.

— Ale pan jest przekonany, że to on?

— Taki wniosek wysunęli pracownicy naszego pionu operacyjnego.

— Czy wie pan, że w kairskiej prasie ujawniono, iż Naral otrzymywał fundusze i pomoc od CIA, a prowadząc działalność terrorystyczną zbierał jednocześnie informacje dla potrzeb Agencji?

— Jeśli dobrze pamiętam, takie samo nieuzasadnione podejrzenie wysunął „The New York Times". Chyba dla wszystkich jest zrozumiałe, że Agencja ze względów bezpieczeństwa nigdy nie ujawnia nazwisk swoich informatorów.

— Nawet członkom Kongresu?

— Senatorze Handelman — wtrącił przewodniczący — zasady prowadzenia publicznych przesłuchań, zwłaszcza jeśli dotyczą tematyki wywiadu, nie pozwalają przesłuchiwanemu zdradzać informacji objętych ścisłą tajemnicą.

— Proszę mi wybaczyć, panie przewodniczący — odparł Handelman. — Chciałem tylko pomóc panu Allenowi i uzupełnić konkretnym przykładem moje pytanie w sprawie ostatnich, niezbyt mądrych posunięć CIA.

— Hipotetycznym przykładem — wtrącił Allen.

— Trzymajmy się zatem faktów — rzekł Handelman. — W jaki sposób Agencja, która powstała w czasach „zimnej wojny", wyobraża sobie swoją rolę instytucji wywiadowczej teraz, kiedy „zimna wojna" dobiegła końca?

— To zasadnicze pytanie, panie senatorze. Przy współpracy waszej komisji przeprowadziliśmy ankietę w różnych instytucjach rządowych, czyli wśród naszych klientów. Prosiliśmy o wyszczególnienie, z jakich danych wywiadowczych korzystano, ile przesyłanych przez nas informacji okazało się niepotrzebnych, a które żądania nie zostały spełnione. Nie pominęliśmy żadnej gałęzi działań wywiadu. Zebraliśmy odpowiedzi dotyczące aż stu osiemdziesięciu sześciu różnych kategorii, czyli o sześć więcej niż poprzednio.

Sprytne, pomyślał John. Można zasypać członków komisji liczbami

— Jesteśmy rozwijającą się instytucją — kontynuował Allen. — Zawsze staramy się znaleźć lepsze metody wykonywania naszych zadań, a chciałbym przypomnieć, że jeśli wziąć pod uwagę nasze zwycięstwo w „zimnej wojnie", to należy być zadowolonym, a nawet dumnym z dynamicznego rozwoju Agencji.

Emma pochyliła się i pokazała coś na kartkach leżących przed senatorem Handelmanem.

— Zakładam, że mówiąc „nasze" ma pan na myśli Stany Zjednoczone i resztę Świata Zachodniego, mówiąc zaś o „zwycięstwie" chce pan podkreślić ekonomiczną i polityczną wyższość naszego ustroju nad systemem sowieckim, która przeważyła szalę po zahamowaniu wyścigu zbrojeń nuklearnych.

— Jak pan senator zapewne wie — odpowiedział Allen — podejrzenia przesłaniają rzeczywistość, która tworzy historię, a ludzkość będzie się spierała o prawdę historyczną aż po swój kres. Ja chciałem podkreślić tylko to, że CIA zawsze błyskawicznie reagowała na wszystko, co nam świat zgotował, realizując przy tym wytyczne Kongresu i Białego Domu.

— Ładnie powiedziane — mruknął Handelman.

— Dziękuję.

— Czy wasze najróżniejsze Centrale, których obszar działania sięga daleko poza mury CIA, będą się nadal mnożyły, a także rosły w siłę, przekształcając się w samodzielne jednostki, wspierane przez Agencję zarówno administracyjnie, jak i politycznie?

— Będziemy wspierali każdą instytucję powołaną przez Kongres i Biały Dom, ale...

— Ale! — przerwał mu Handelman.

W sali rozległy się chichoty.

— Centrale te zapewniają nam większą elastyczność kontrolowania takich zjawisk, jak rozprzestrzenianie broni jądrowej, przemyt narkotyków czy terroryzm, ale nigdy nie zastąpią samej Agencji...

— Chwileczkę! — wykrzyknął senator Bauman.

Ralph E. Bauman, adwokat z małego miasteczka, został wybrany do Kongresu na dwa lata przed śmiercią Lee Harveya Oswalda w Dallas. Ten podstarzały, łysiejący kogut miał temperament dzikiego zwierzęcia. W ciągu roku potrafił jedenaście razy zmieniać personel swojego biura, wyrzucając wszystkich, od sprzątaczki po szefa zespołu doradców. John wiedział, że obecny doradca Baumana od spraw wywiadu zajmuje stanowisko od niespełna dwóch tygodni, a poprzedni utrzymał się zaledwie trzy miesiące. Powołaniem senatora było zorganizowanie istnej krucjaty przeciwko wszelkim obcym elementom, z powodu których dzieci jego wyborców wałęsały się po ulicach i narażały na niebezpieczeństwa.

— Chwileczkę! — powtórzył z naciskiem.

Emma postukała ołówkiem w zegarek senatora Handelmana.

— Pan wybaczy, senatorze Bauman — powiedział przewodniczący — ale teraz głos ma senator Handelman.

Uchyliły się drzwi za stołem prezydialnym i do sali wkroczył z powrotem Obst. Wycierając palcami bujną brodę, zajął ponownie swoje miejsce, a jego asystent natychmiast postawił na stole tabliczkę z nazwiskiem.

Jednak ciastka, pomyślał John.

— Panie przewodniczący — odezwał się Handelman. — Z przyjemnością oddam głos mojemu szanownemu koledze, tym bardziej że moje pierwsze, zasadnicze pytanie i odpowiedź pana Allena znalazły się już w protokole przesłuchania, natomiast początek odpowiedzi na drugie pytanie w zupełności mnie satysfakcjonuje.

— Nie zgłaszam sprzeciwu. — Przewodniczący westchnął.

— Bardzo dziękuję — zaczął Bauman. — Dziękuję także panu, senatorze Handelman. Przepraszam za ten okrzyk, ale usłyszałem właśnie coś, co powinno znaleźć się w centrum zainteresowania tej komisji, nie tylko dziś, ale także jutro i pojutrze, dopóki nie będziemy mieć absolutnej pewności, że wszyscy ludzie mogą się czuć bezpieczni w swoich domach.

Senator Handelman zniknął za tylnymi drzwiami.

Emma została na sali.

Obiektywy kamer telewizyjnych skierowały się na Baumana. Błysnęły flesze aparatów fotograficznych: na wszelki wypadek.

Rutyna.

— Chodzi mi o terroryzm! — ryknął Bauman. — Panie Allen, czy może nam pan powiedzieć, co wy, w CIA, robicie w sprawie terroryzmu?

— Wszystko, co w naszej mocy, panie senatorze.

— Wszystko?! Do cholery! Minęły dwa miesiące od czasu podłożenia bomby w tym nowiutkim wieżowcu w Nowym Jorku. I ja, i cała Ameryka, chcemy wreszcie poznać prawdę!

Tego dnia, kiedy zginął Frank, doradca Baumana — najwyraźniej chcąc sobie zjednać przyjaciół w swoim ewentualnym nowym miejscu pracy — poinformował kierownika zespołu doradców komisji wywiadu o tym, że jego senator ma zamiar poruszyć sprawę zamachu bombowego na Centrum Corcoran, ten zaś natychmiast przekazał wiadomość Miguelowi Zellowi z CIA.

— Senatorze Bauman — zaczął Allen. — Jak pan wie, to FBI, a nie CIA, zajmuje się sprawami zamachów bombowych na terenie Stanów Zjednoczonych. W tym wypadku został powołany specjalny zespół złożony z nowojorskich i federalnych funkcjonariuszy policji, który we współpracy z naszym Centrum Antyterrorystycznym podjął śledztwo...

— Ale minęły dwa cholerne miesiące i jeszcze nikogo nie wsadzono do pudła! A przecież, jeśli dobrze pamiętam, chwaliliście się w telewizji, że macie podejrzanego, dysponujecie portretami pamięciowymi i w ogóle.

— Senatorze, nie ujawniając źródeł naszych informacji oraz metod, jakimi się posługujemy, gdyż mogłoby to zniweczyć dotychczasowe wyniki śledztwa, czego pan z pewnością by sobie nie życzył, mogę potwierdzić wiadomość, która przedostała się do prasy. Departament policji w Nowym Jorku dysponuje fotografią świadka, poszukiwanego w celu przesłuchania...

— Świadka, dziadka... Ja mówię o terrorystach, którzy zabili kilka osób! Mam zamiar powtarzać to pytanie do czasu, aż uzyskam konkretną odpowiedź!

Przewodniczący niespokojnie oblizał wargi. Nie miał lekkiego życia w tej kłótliwej, choć nie liczącej się politycznie Komisji do Spraw Wywiadu. Bauman należał do najstarszych członków Senatu i czekał niecierpliwie na śmierć, porażkę w wyborach bądź przejście na emeryturę jednego z kolegów, by zająć jego miejsce w ustalającej podatki Komisji Finansów bądź nawet najważniejszej Komisji Ustawodawczej. Ale już teraz bezwzględnie wykorzystywał swoją pozycję seniora i szantażował wszystkich młodszych senatorów, mających odwagę mu się sprzeciwić.

John zauważył wymianę szybkich spojrzeń między przewodniczącym i Allenem.

Przesłuchiwany westchnął głośno i nałożył okulary.

— Nie współpracuję z tym zespołem specjalnym, panie senatorze, a CIA nie zajmuje się dochodzeniem w tej sprawie...

— Ale macie przecież swoje Centrum Antyterrorystyczne!

— Ma pan rację, senatorze. — Allen posłał Baumanowi rozbrajający uśmiech i tamten rozchmurzył się nieco. — Odpowiem panu w ten sposób.

Zamilkł na chwilę. Dziennikarze nastawili ucha.

Zaraz ci się dostanie za swoje, Bauman, pomyślał John. Na pewno przewodniczący o tym pomyślał, a CIA przygotowało odpowiednie materiały.

— Po pierwsze, w zamachu zginęły tylko cztery osoby, które przypadkowo znalazły się tam w czasie wybuchu: architekt gmachu z rodziną. Piąta osoba, starszy pracownik ochrony Centrum Corcoran zmarł na atak serca, zanim odnaleziono go związanego w porzuconym samochodzie. Co prawda on także jest ofiarą terrorystów, ale jego śmierć również nie była zaplanowana. Zespół dochodzeniowy nie ujawnił wielu szczegółów, ale na podstawie ekspertyzy laboratoryjnej wiadomo już, że podczas zamachu użyto około czterystu kilogramów plastiku typu C-4. Materiał wybuchowy został umieszczony w holu głównym, a eksplozja zniszczyła jedynie wnętrze korytarza oraz naruszyła stropy podziemi i parteru. Biorąc pod uwagę to wszystko, a więc wybór materiału wybuchowego, jego rozmieszczenie oraz przypadkową obecność osób, które poniosły śmierć, należy stwierdzić, że celem działania terrorystów nie było zniszczenie gmachu.

Znowu zaczęły błyskać flesze, ale tym razem obiektywy aparatów zwróciły się w stronę przesłuchiwanego, a nie upokorzonego senatora.

— Więc co w takim razie było ich celem? — warknął Bauman.

— Przekazanie nam pewnej wiadomości.

— O cholera! Już rozumiem. „Witajcie w nowym świecie! Nigdzie nie jesteście bezpieczni i nic nie możecie na to poradzić!"

— Nie zgodzę się z panem, senatorze. Z pełnym szacunkiem, gdyby CIA uzyskało odpowiednie fundusze na swoje projekty, mielibyśmy już globalną sieć wywiadowczą skierowaną przeciwko terroryzmowi..

— Przecież do tego właśnie zostało powołane wasze Centrum Antyterrorystyczne! — warknął Bauman. — Zatem wygląda na to, że nawet drobne rybki potrafią rozerwać tę sieć, wprawiając was w osłupienie!

Allen powoli zacisnął pięści i oparł obie dłonie o stół.

— Musi pan wiedzieć, senatorze, że w skład CTC, za które tylko formalnie odpowiada Agencja, wchodzi jedynie nieliczna grupa osób, próbujących zaledwie skoordynować działania wszelkich instytucji strzegących bezpieczeństwa narodowego, włączając w to...

— To znaczy próbujących trzymać wszystkich na smyczy, zgadza się? — przerwał mu Bauman. — W takim razie proszę mi odpowiedzieć, skąd zamachowcy wzięli materiały wybuchowe?

— W ubiegłym roku tylko w naszym kraju skradziono ponad czterdzieści pięć ton materiałów wybuchowych, senatorze. Chyba jedyny rodzaj broni, jakiego do tej pory nikomu nie udało się ukraść, to bomba atomowa.

— Czy jest pan tego pewien?

— Najzupełniej, panie senatorze.

—To znaczy, że terroryści skonstruowali tę bombę w Nowym Jorku, czy tak?

— Żadne ugrupowanie nie przyznało się do zamachu, wszystko zatem wskazuje, że ma pan rację, senatorze.

Na policzkach Baumana pojawił się wyraźny rumieniec.

— W odremontowanym Centrum Corcoran — ciągnął Allen — mieszczą się dzisiaj przedstawicielstwa dyplomatyczne trzech państw, które nie istniały jeszcze pięć lat temu, japoński bank, różne urzędy miejskie i państwowe, biura pięciu międzynarodowych korporacji, firmy prawnicze oraz instytucje federalne, a także gabinety stomatologiczne i psychologiczne. Według raportu zespołu dochodzeniowego śledztwo, które zajęło dotychczas w sumie dziewięć tysięcy sto siedemdziesiąt cztery roboczogodziny, nie doprowadziło do wyjaśnienia motywu tego bezprzykładnego aktu terroryzmu.

No jasne! Podanie tak ogromnej liczby roboczogodzin, mimo że nie przyniosły one efektu, na tej sali świadczy o kompetencji urzędnika i potwierdza jego wiarygodność. To przykład żywcem zaczerpnięty z podręcznika J. Edgara Hoovera na temat: „Jak zrobić wrażenie na politykach Kongresu?"

Senator Bauman utkwił spojrzenie w blacie stołu prezydialnego.

— Czy może pan podać listę ugrupowań terrorystycznych, podejrzanych o dokonanie zamachu bombowego na Centrum Corcoran? — zapytał.

— Słucham?

John zauważył, że Miguel Zell poruszył się niespokojnie na krześle — widocznie nie spodziewał się takiego pytania. Dostrzegł także kolejną wymianę spojrzeń między przewodniczącym komisji i Allenem. Za plecami Baumana siedział jego nowy doradca do spraw wywiadu, który był winien swemu pracodawcy choć odrobinę lojalności, ale zamiast tego wpatrywał się w sufit.

Bauman powtórzył pytanie; Nie ulegało wątpliwości, że odczytał je z kartki.

—W naszych archiwach znajdują się dane wielu ugrupowań o charakterze terrorystycznym — odparł Allen.

—Jeśli przesłuchiwany odpowie „tak" — czytał dalej Bauman — to proszę go zapytać...

Jego doradca nagle obrócił się na krześle twarzą do ściany.

— Niech mi pan nie mydli oczu! — ryknął senator, ruchem ręki zrzucając papiery na podłogę. Poczerwieniał jak burak. — Proszę o listę ugrupowań podejrzanych o ten zamach! Ma ją pan przedstawić bez żadnych wykrętów!

Przewodniczący odkaszlnął.

Bauman huknął pięścią w stół.

— Nie chcę słyszeć żadnych wykrętów!

— Wcale nie próbuję się wykręcić od odpowiedzi, senatorze — rzekł Allen.

Bauman zrobił zdziwioną minę.

— Zdaję sobie jednak sprawę, że nie chciałby pan narażać niewinnych obywateli czy też przyczynić się do fiaska dochodzenia, odczytując podobną listę na publicznym przesłuchaniu bądź w jakikolwiek sposób ujawniając tajne informacje. Nie wierzę, że chciałby pan wziąć na siebie odpowiedzialność za śmierć wielu Amerykanów.

Bauman zmarszczył brwi.

— Ale na pańskie życzenie — ciągnął Allen — polecę, aby zespół prowadzący dochodzenie w sprawie zamachu na Centrum Corcoran sporządził listę podejrzanych ugrupowań, zestawioną na podstawie materiałów dostarczonych policji przez naszą Agencję. Oczywiście lista będzie ściśle tajna, do wglądu jedynie dla członków komisji senackiej. Czy takie rozwiązanie pana zadowala?

— Eee... Tak. Naturalnie. Żądam jednak, by przygotowano taką listę! Muszę wywiązać się z obietnicy danej opinii publicznej!

Przewodniczący odkaszlnął po raz drugi.

—Panowie, czas naszego posiedzenia dobiega końca. Dziękuję panu Allenowi i proponuję, by dalsze pytania sformułować na piśmie, a również pisemne odpowiedzi zostaną dołączone do protokołu przesłuchania.

— Nie wnoszę sprzeciwu.

— Ogłaszam zatem przerwę w obradach.

— Zgoda — mruknął Obst.

Przewodniczący uderzył młotkiem w stół.

Senatorowie zniknęli za drzwiami na tyłach stołu prezydialnego, zanim jeszcze wszyscy obecni zdążyli wstać z miejsc.

John siedział spokojnie. Salę wypełnił szmer rozmów; falujące morze głów ludzi zmierzających do wyjścia przesłoniło mu widok Emmy.

Frank nie żyje, ale machina musi kręcić się dalej.

Glass poprowadził całą delegację z CIA w kierunku głównych drzwi. Ledwie dostrzegalnie skinął Johnowi głową: jak zwierzchnik, który z uwagą odnotowuje obecność sumiennego pracownika.

Allen i Zell szli kilka kroków za Glassem. Obaj wyraźnie skłonili głowy i uśmiechnęli się do niego.

Czcze gesty, pomyślał John.

Woodruff skręcił z przejścia i uścisnął mu dłoń.

— Po co ludziom mecze baseballowe, kiedy mają taką rozrywkę? — rzekł, uśmiechając się szeroko. — Wszystko w porządku?

— Na pewno lepiej niż wczoraj.

— Przejdź się ze mną kawałek.

Gmach Harta to pięciopiętrowy budynek wzniesiony na planie kwadratu, w całości przeznaczony na senackie biura i sale konferencyjne, które otaczają nasłonecznione atrium wielkości boiska do piłki nożnej. Pośrodku znajduje się dwuczęściowa abstrakcyjna rzeźba Caldera nosząca nazwę „Góry i chmury" — nad czarną, wyszczerbioną bryłą z oksydowanej stali zwiesza się szary, ważący dwie tony aluminiowy kolos ruchomego „obłoku". Całe atrium, włącznie ze ścianami otaczających je gabinetów, osłaniają płyty z grubego szkła.

Woodruff poprowadził Johna długim, wyściełanym grubym dywanem korytarzem na drugim piętrze w kierunku obszernego balkonu wychodzącego na atrium. Szara bryła „chmury" znalazła się na wprost ich oczu; od strony głównego holu wyłożonego marmurową posadzką dolatywały odgłosy kroków wychodzących ludzi. W korytarzu za nimi nie było nikogo, lecz mimo to Woodruff mówił ściszonym głosem.

— Mieliśmy rację. Chodzi mi o wypadek Franka. Pion operacyjny, Centrala, FBI, Departament do Walki z Narkotykami, służby wojskowe i stołeczna policja: nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że była to zabłąkana kula.

Tylko spokojnie!

— Czy to znaczy, że sprawę już zamknięto?

— Powinieneś odczuwać ulgę, że masz to już za sobą.

Uśmiechnij się!

— Owszem.

— Czasami śmierć przyjaciela — rzekł Woodruff, patrząc na niego spod przymrużonych powiek — wywiera na człowieku tak silne wrażenie, że ten sam nie wie, co robi.

— Podobnie jak zmiana zasad postępowania.

— Te zasady nigdy się nie zmieniają.

— Tak. Chyba tak.

— Ale ty... nie jesteś na tyle podatny, by podejmować nierozsądne działania, prawda, John?

— Codziennie toczę walkę o to, aby zostać przy zdrowych zmysłach. Do tej pory wygrywałem.

— To dobrze. Liczę na ciebie, tak samo jak pozostali. Została powołana specjalna komisja, która ma się zająć, na wypadek podobnych tragedii, opracowaniem wytycznych i pewnych procedur jednakowych dla wszystkich agencji. Możliwe, że zwrócą się do ciebie o pomoc.

— Pomoc... w stworzeniu ważnego opracowania.

— Właśnie — odparł Woodruff.

Ledwie zauważalnie dwutonowy ciemny kolos „chmury" zakołysał się na boki.

— Lecz jeśli potrzebujesz odpoczynku, możesz wziąć urlop.

— Mamy tu mnóstwo roboty.

— Chłopcy poradzą sobie bez ciebie. Najwyżej Zell będzie protestował, że jesteś mu niezbędny do szykowania materiałów przed debatą budżetową, poza tym nie ma żadnej pilnej roboty. Jakoś się z nim dogadasz. — Woodruff zniżył głos prawie do szeptu. — Chciałbym tu zostać i mieć cię na oku... na wszelki wypadek, ale w południe odlatuję.

John zbyt długo pracował w Agencji, żeby zapytać dokąd.

— Nie miałem w planach tego wyjazdu, ale świat ciągle się zmienia. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.

Musisz zapytać! Tylko zrób to... najlepiej jak potrafisz.

— Czy dzieje się coś... na świecie... o czym powinienem wiedzieć, w związku z pracą w Senacie?

Woodruff wzruszył ramionami.

— Zwykłe, rutynowe sprawy.

Nie daj się zwieść!

— Senator Bauman nie popuści w kwestii tej listy ugrupowań terrorystycznych. Będę musiał się skontaktować z Glassem i...

— Zell poradzi sobie z Baumanem — przerwał mu Woodruff. — A jeśli chodzi o Glassa... Nie łudź się, że coś od niego wyciągniesz.

— Miałem wrażenie, że go lubisz.

— Cenię go. To szczęściarz, tak samo jak ty. Szczęście to cecha, z którą przychodzi się na świat, i bez względu na wszystko trzeba o tym pamiętać.

— Glass szczęściarzem?

— No cóż. Wziął sobie bardzo zamożną żonę, by mieć łatwiejsze życie, ale i tak... nie uniknął kłopotów. Ona rozdaje pieniądze na lewo i prawo, jakby ją parzyły. Zasila konta instytucji charytatywnych, wzbogaca fundusze kampanii wyborczych obu partii, a robi to tylko dlatego, że ją na to stać, bo ma kupę forsy. Glass traci mnóstwo czasu na kontrolowanie jej wydatków.

— Ale to jeszcze nie powód, żeby go nie lubić.

— Harlan... jak już ci mówiłem, to człowiek czynu. Znakomicie się nadaje na stanowisko kierownicze w Centrali Antyterrorystycznej. Poza tym łączy nas trzech, z Allenem, wspólna przeszłość, operacja w Bejrucie i parę innych akcji.

— Ale...

— Glass jest zbyt zasadniczy. Bez reszty oddany swojej pracy, lecz... niezbyt są mu w smak zachodzące przemiany. Steruje CTC nieco za blisko głównego kierunku zainteresowań naszej Agencji.

— Niemniej traktuje swoje obowiązki...

— „Obowiązek, powinność i poświecenie" to wszystko, czego trzeba w takiej pracy jak nasza, John. Glass jednak czasami traci perspektywiczne spojrzenie na właściwe proporcje tych trzech wartości. Tym się różni od ciebie.

— Zmiany są motorem postępu.

— Ale zmianami trzeba sterować — odparł Woodruff. — Tobie przychodzi to bez trudu, prawda, John? I właśnie z tego powodu biura na Kapitolu nie są dla ciebie odpowiednim miejscem pracy.

Daruj sobie.

— Dobrze znam swoje miejsce.

Mężczyzna, którego jeszcze niedawno Lang obdarzał bezgranicznym zaufaniem, uśmiechnął się szeroko i odszedł pospiesznie, poklepawszy go po plecach. John został na balkonie sam.

9

Ostrożnie! Zachowaj spokój i wzmożoną czujność!

John patrzył za odchodzącym Woodruffem, którego mógł obserwować dzięki szklanym ścianom atrium. Ruszył wreszcie na dół prowadzącymi łukiem schodami. Rudowłosa dziewczyna, która minęła go, wbiegając na górę, była absolwentką Uniwersytetu Stanowego w Ohio, choć pełniła funkcję sekretarki senatora z Florydy. Jej perfumy roztaczały intensywny zapach piżma. Kątem oka spojrzała na Langa. John skręcił na pierwszym piętrze i poszedł w kierunku biura komisji energii i zasobów naturalnych; przez szklane drzwi na końcu szerokiego korytarza widział sekretarza komisji siedzącego za biurkiem. Dziesięć metrów przed wejściem skręcił w prawo, w boczny korytarz, a po przejściu dalszych dwudziestu metrów jeszcze raz w prawo, w wąskie przejście. Przed szklanymi drzwiami wiodącymi do pomieszczeń nadzwyczajnej senackiej komisji do spraw wywiadu trzymał straż młody funkcjonariusz służb ochrony Kapitolu.

John pokazał mu swoją legitymację, otworzył neseser, by strażnik mógł sprawdzić zawartość, po czym wpisał się do książki wchodzących.

— Jak leci? — zapytał ochroniarz, który wielokrotnie już spotykał Johna podczas swojej służby. — Przykro mi z powodu twego kumpla. To był porządny gość.

— Owszem. Dziękuję — mruknął John.

— Pewnie macie dziś urwanie głowy.

Pośród wielu wpisów w książce John spostrzegł trzy nazwiska, które wprawiły go w osłupienie. Jako macierzysta instytucja figurowała „Agencja". Ludzie weszli do biura o 8.41, a wyszli o 10.32.

— Na to wygląda — odparł.

Strażnik nacisnął przycisk elektrycznego zamka i wpuścił Langa do najkosztowniejszego ze wszystkich biur Senatu. W ciągu tworzących istny labirynt, pozbawionych okien pokoi urzędowało trzydziestu dziewięciu stałych pracowników komisji senackiej. Wszystkie telefony były tu wyposażone w urządzenia zabezpieczające przed podsłuchem. Wchodzący musieli mieć specjalne przepustki. Nawet plastikowe worki na śmieci, które wywożono do spalarni, opatrzone były napisem „Odpadki tajne". Wewnątrz panował szum. Brzęczały drukarki komputerów. W tle słychać było głosy z odbiorników telewizyjnych, podłączonych do wewnętrznej sieci kongresowej, w której transmitowano wszystkie debaty i przesłuchania oraz serwis informacyjny telewizji kablowej. Tydzień przed śmiercią Franka rada koordynacyjna wywiadu, na prośbę członków komisji, zgodziła się podłączyć tutejsze odbiorniki do kablowej sieci wywiadu obronnego, nadającej przez pięć dni w tygodniu, dwanaście godzin na dobę, program informacyjny składający się z relacji i komentarzy dotyczących ściśle tajnych działań wywiadowczych. Sieć ta, powstała tuż po zakończeniu wojny w Zatoce Perskiej, nadawała program wyłącznie dla około tysiąca najwyższych rangą oficerów Pentagonu oraz dziewiętnastu najważniejszych instytucji wojskowych. CIA bezskutecznie występowała do Kongresu o przyznanie funduszy na uruchomienie takiej samej tajnej sieci telewizyjnej, zajmującej się sprawami wywiadu cywilnego.

Kiedy tylko John wychylił się zza ścianki działowej, zasłaniającej pomieszczenia biurowe od strony przeszklonych drzwi, sekretarka powitała go okrzykiem:

— John przyszedł!

Ludzie, z którymi pracował od czternastu miesięcy, zgromadzili się wokół niego. Zastępca kierownika biura położył mu rękę na ramieniu i rzekł:

— My wszyscy... Taka tragedia...!

— Wszystko przez te cholerne narkotyki — mruknął mężczyzna pełniący funkcję doradcy senatora z Minnesoty.

— Gdyby nie osłabienie więzi rodzinnych... — zaczęła kobieta zbierająca materiały dla senatora z Montany; porzuciła studia na Harvardzie, żeby, jak sama powtarzała, „zasmakować prawdziwego życia".

— Jak się nudzą, to powinni strzelać do bezpańskich psów! — przerwał jej specjalista od spraw sowieckich, który po rozpadzie Związku Radzieckiego sam się przechrzcił na „eksperta od Europy Środkowej".

Zastępca kierownika biura wziął go pod ramię.

— Gdybyśmy... mogli pomóc ci w jakikolwiek sposób...

— Nie, dziękuję. Dam sobie radę.

— Zbieramy już pieniądze. Jak uważasz, co byłoby lepsze na jutrzejszy pogrzeb, wiązanki kwiatów czy wieniec?

— Wiązanki mają bardziej... osobisty charakter.

Kierownik odciągnął Johna od grupy pracowników.

— Nie muszę ci mówić, że przewodniczący był wstrząśnięty.

— Podziękuj mu za troskę.

— Zostaniesz w naszym biurze?

— O tym zadecyduje Zell, oddałem się do jego dyspozycji.

Tamten spojrzał na niego uważnie.

— Byli tu dzisiaj ludzie od was.

— Naprawdę?

— Z działu bezpieczeństwa. Pomyszkowali trochę w akwarium, zabrali rzeczy osobiste Franka.

— Aha.

— Powkładali wszystko do wielkich pudeł.

John jeszcze raz podziękował mu za zainteresowanie.

Nikt już nie pamięta, z jakiego powodu senackiej komisji wywiadu przydzielono stałych łączników z CIA. Mimo że rozwiązanie to zadowalało zarówno Agencję, jak i Senat, na samym początku z jednego brzegu Potomaku na drugi płynęły oskarżycielskie pisma, mówiące bądź o lisie, który będzie bezkarnie buszował w kurniku, bądź o niewolnikach skazanych na ścięcie przez Kongres. W końcu nawet najwięksi konserwatyści w kierownictwie CIA zrozumieli, że opłaca im się złożyć taką „ofiarę", gdyż po wojnie wietnamskiej Agencji nie tylko obcięto fundusze, straciła też wiele ze swego politycznego znaczenia na rzecz instytucji stechnicyzowanego wywiadu wojskowego. Obecność dwóch pracowników CIA w zespole doradców Senatu miała wzmocnić pozycję Firmy, jako że wywiad wojskowy od dawna miał już swoją komórkę łącznikową przy Kongresie.

Kiedy wreszcie uzgodniono podstawy współpracy, przez wiele miesięcy toczyły się spory o zakres kompetencji. A kluczem do wszystkiego było magiczne słowo: „bezpieczeństwo" — tyle że chodziło głównie o zabezpieczenie biur senackich przed penetracją przez CIA.

Osiągnięto w końcu porozumienie i zaczęto inwestować olbrzymie sumy w przygotowanie pomieszczeń w Gmachu Harta, gdyż w trakcie projektowania budynku nikt nie przypuszczał, że zajdzie konieczność tak ścisłego nadzorowania działań wywiadowczych przez Kongres. Dyskusja nad kosztami tego przedsięwzięcia trwała dwa miesiące, aż ostatecznie dyrektor CIA zgodził się sfinansować przebudowę całego skrzydła ze swojego pięćdziesięciomilionowego funduszu specjalnego. A najkosztowniejsze z tego wszystkiego było wyposażenie autonomicznego biura CIA funkcjonującego w ramach biura senackiej komisji.

Wszyscy nazywali te wydzielone pomieszczenie akwarium. Mieściło się ono w narożniku skrzydła i było oddzielone od reszty pokoi dwiema ścianami, jedną z litego betonu, drugą ze szkła — jakby specjalnie po to, by lisy mogły ze środka obserwować kury w kurniku, a psy z zewnątrz pilnować lisów. Żadnej ze stron ta sytuacja nie odpowiadała.

Dlatego dodano „maskowanie".

Były to dwa identyczne zestawy pionowych żaluzji, sięgających od podłogi do sufitu i sterowanych elektrycznie. Naciśnięcie przełącznika powodowało obrót metalowych listewek o dziewięćdziesiąt stopni, przez co szklana ściana akwarium albo ginęła za niebieską przesłoną, albo odzyskiwała swe właściwości, umożliwiając ludziom patrzenie na siebie nawzajem.

Żadna ze stron nie chciała jednak zrezygnować z przywileju kontrolowania położenia żaluzji, dlatego zamontowano dwa identyczne zestawy — jedne żaluzje od strony akwarium, którymi sterowali pracownicy CIA, drugie zaś od zewnątrz: te mogli zamykać urzędnicy senackiego biura. Podwójny komplet kosztował w sumie 3419 dolarów i 67 centów. Cienkie, niebieskie listwy zniekształcały każdy obraz i zabarwiały światło przesączające się przez szklaną ścianę odcieniem błękitu. Frank i John po pewnym czasie doszli do wniosku, iż żaluzje należy trzymać otwarte, kiedy to tylko możliwe, i zawsze otwierali je pod koniec dnia pracy.

Ale tego ranka żaluzje od strony akwarium były zamknięte. John wszedł do środka. Za jego plecami mechanizm sprężynowy z cichym trzaskiem zamknął drzwi. Płynące spod sufitu jaskrawe światło jarzeniówek rozproszyło błękitnawy blask.

Na biurku Johna nic nie leżało.

Tak samo na biurku Franka.

Ściany, na których jeszcze w poniedziałek wisiały kolorowe kalendarze oraz fotografie członków komisji, teraz świeciły pustkami. Zniknęły przenośne komputery. Drzwiczki regału były otwarte. Wewnątrz zostały puste półki. Nawet w podajniku kserokopiarki nie było ani jednej kartki papieru.

W swojej szufladzie John znalazł jedynie dwa spinacze do papieru i kawałek gumki. W szufladzie sąsiedniego biurka został tylko kurz. Wyłączył oświetlenie i usiadł na swoim miejscu. Z powodu błękitnawej poświaty miał wrażenie, że znajduje się pod wodą. Był przekonany, że jego wrogowie nadal nie mogą podsłuchiwać rozmów telefonicznych.

A przyjaciele?

John wybrał numer. Sygnał w słuchawce brzmiał normalnie. Po trzecim sygnale odebrała sekretarka i oznajmiła, że „on" właśnie wszedł do swego gabinetu.

— Mieliśmy tu dziś nalot — oznajmił bez wstępu swemu szefowi, Miguelowi Zellowi. — To ludzie Korna. Smith, Brown I Jones...

— John...

— Zabrali wszystko. Materiały, komputery, rzeczy osobiste Franka i moje. Nawet ołówki. Zniknęła też puszka z kawą, więc nie mogę...

— Jesteś w błędzie.

John zamilkł.

— Przepraszam, ale nawet nie miałem cię kiedy powiadomić — rzekł Zell. — Sam dowiedziałem się o wszystkim dziś rano, gdy wracaliśmy razem z Allenem i Kornem. To nie był żaden nalot — syknął prosto do mikrofonu. — Wypadek Franka wymaga podjęcia odpowiednich środków bezpieczeństwa.

Lang nadal milczał.

— Zrozum, John, lepiej jest nawet przesadzić z ostrożnością.

— A mnie uczono, że w niczym nie należy przesadzać. Czy zostały podjęte jakieś inne „środki", o których jeszcze nie wiem?

— Nic takiego, czym musiałbyś się martwić — odparł Zell. — Mówiąc szczerze, teraz, gdy przesłuchanie mamy już za sobą, powinieneś wziąć krótki urlop. Czemu nie miałbyś zniknąć na jakiś czas?

John poczuł dreszcz na karku. Propozycja nie do odrzucenia.

— To niezły pomysł. Mógłbym załatwić parę spraw.

— Znakomicie — odparł Zell.

Pożegnali się uprzejmie.

Owszem. Mam parę spraw do załatwienia.

Rozległ się dzwonek.

Lang otworzył drzwi i ujrzał Emmę North.

— Nie przeszkadzam? — zapytała.

Bez słowa wpuścił ją do środka, drzwi zamknęły się za nią samoczynnie. Poczuł zapach szamponu kokosowego bijący od jej włosów.

— A co tu się stało? — Emma powiodła spojrzeniem po nagich ścianach i pustych biurkach, wreszcie popatrzyła aa niego. — Tylko mi nie mów, że rezygnujesz.

W jej dużych, niebieskich oczach kryło się zainteresowanie.

— Nie mam zamiaru się stąd ruszać — odparł.

— Wszystko w porządku? Dzwoniłam wczoraj wieczorem...

— Dzięki.

— Chciałam z tobą porozmawiać. To takie potworne...

— Skąd wiedziałaś, że tu jestem?

— Kiedy cię zobaczyłam w trakcie przesłuchania, zaczęłam się zastanawiać, czy tu wrócisz, ale... Już wcześniej przekupiłam strażnika przed wejściem, żeby do mnie zadzwonił, kiedy tylko się pojawisz.

— Przekupiłaś?

— Obiecałam mu, że gdy następnym razem trzeba będzie coś do was przynieść, wyślę Chrissy. To najładniejsza blondynka w naszym biurze.

— Aha.

— Już rozumiesz? — zachichotała. — Widzisz, jakie to proste?

Emma miała trzydzieści dwa lata i była o pół głowy niższa od Johna.

— Czy to jedna z tych rzeczy, o które nie powinnam cię pytać? — ruchem głowy wskazała za siebie, na ogołocone ściany.

— Raczej nie powinnaś słyszeć odpowiedzi.

— Jasne.

Była szczupła i miała ponętne krągłe biodra.

— Ale na jedno możesz mi odpowiedzieć. — Drobnymi kroczkami baletnicy podeszła do biurka Franka. W zamyśleniu przeciągnęła dłonią po blacie, a po chwili odwróciła się i przysiadła na krawędzi. — Czy na pewno nic ci nie jest?

— Wszyscy pytają o to samo. Czuję się normalnie... To głupie, bo normalnie nic takiego nie miałoby prawa się wydarzyć.

— Nadciąga burza. — Pokręciła głową. — Ale ty sobie poradzisz. Nie jesteś łamliwy.

— Łamliwy?

— Tak. Nie ugniesz się, nie pękniesz. Masz twardy kark.

— Kreślisz obraz idealnego szpiega.

— Nie wierzę w ideały, zwłaszcza od kiedy poznałam prawdziwych twardzieli. Możesz spytać mojego byłego męża.

— Po co? Mamy ze sobą niewiele wspólnego.

— Opowiedz mi, jak to się stało.

Założyła nogę na nogę. Na szczęście spódniczka zakrywała jej bardzo zgrabne nogi tylko do kolan. W błękitnych oczach. Emmy pojawiły się złowieszcze błyski.

— Nie znoszę takich sytuacji — dodała. — Chodzi mi o Franka.

— Nie ma o czym mówić.

— Owszem, jest. Jeśli mam być szczera, nawet bardzo wiele.

Cisza.

Emma uśmiechnęła się nagle.

— Zwróciłeś uwagę, co zrobił Bauman? Przeczytał na głos wytyczne swego doradcy! Jakby miał sklerozę!

— Zgadza się — mruknął John.

— A co najciekawsze, nagłośnienie zamachu na Centrum Corcoran tylko zrobi wam dobrą prasę. Właśnie wam, a nie policji, CTC, czy nawet samemu Baumanowi.

— Tak wyszło. — John uśmiechnął się cierpko.

Emma ledwo dostrzegalnie skinęła głową; chyba zrozumiała.

— Zresztą, bez względu na wszystko, po dwóch miesiącach pisze się o zamachu najwyżej na czwartych stronach gazet.

— Nie da się ukryć, iż żyjemy w bardzo ciekawych czasach.

— Ale robi to coraz mniejsze wrażenie — odparła. — Na szczęście zdołałam przekonać doradców Obsta, żeby podczas przesłuchania skoncentrowali się na jednym tylko problemie nierozprzestrzeniana broni jądrowej w centralnej Azji.

— Dzięki, w ten sposób będzie nam o wiele łatwiej.

— Też tak pomyślałam.

— Czy twój szef chce osiągnąć jakiś konkretny cel, zasypując gradem papierowych strzał?

— Już od początku lat siedemdziesiątych jest dość przychylnie nastawiony do CIA — odparła z uśmiechem. — W każdym razie to można mu wyperswadować.

— Ale trzeba w to włożyć wiele wysiłku.

Oboje zapatrzyli się na gołe ściany.

Milczenie się przeciągało. John dobrze wiedział, co ona czuje, potrzebował wymyślić, co mógłby powiedzieć — rozmawiając z Gemmą zawsze starannie dobierał słowa. Ale zdawał sobie sprawę, że ona postępuje tak samo. Często rozumieli się bez słów, mówili tym samym językiem, operowali tą samą logiką. Ich myśli odnajdywały wspólny rytm. Oboje byli uciekinierami z podobnych, małych miasteczek, kończyli drugorzędne szkoły. Ich poglądy na życie i pracę wyraźnie się zazębiały.

Nie, pomyślał John, dziś musisz szczególnie uważać na to, co mówisz.

— Czy ty... czy Frank zbierał ostatnio jakieś specjalne materiały dla ciebie? — zapytał w końcu.

— Nie. Dlaczego pytasz?

— Po prostu staram się rozeznać w sytuacji.

— Mogłabym ci jakoś pomóc?

Tylko spokojnie. Z nią możesz porozmawiać.

— Czy znasz kogoś z biura senatora Firestone'a?

— Chodzi ci o Steve'a? Jego doradcę do spraw wywiadu?

— Tak.

— Nie za bardzo. To zapaleniec. Współpraca z nim to najlepsza metoda, by znaleźć się na pierwszych stronach gazet. Ale twój szef na to nie pójdzie, natychmiast byś wyleciał z roboty. Teraz już nikt się nie pali, żeby popierać Firestone'a.

Tydzień wcześniej senator Charles Firestone odniósł drobne obrażenia w wypadku samochodowym. Razem z nim jechała kobieta, młodsza od niego o trzydzieści cztery lata i notowana za prostytucję.

— Steve jest w porządku — dodała Emma — ale jego szefowi zależy tylko na jednej rzeczy, bynajmniej nie na pracach legislacyjnych czy koordynacyjnych. Każdy w jego biurze, kto będzie się starał o sensacje na pierwsze strony gazet, nie musi się martwić o pracę. Dlaczego pytasz o Steve'a?

— Nic specjalnego. Myślałem, że znasz go lepiej niż ja.

— Czyżbyś miał w zwyczaju okłamywać kobiety?

— Okłamuję wszystkich. Na tym polega moja praca.

— Godna podziwu konsekwencja.

Uśmiechnęła się; miała ponętne wargi. Umalowane perłową szminką.

Ostrożnie! Jeśli zapytasz wprost, wciągniesz ją w swój układ. Jeśli dasz sobie spokój i się wycofasz, być może stracisz niepowtarzalną okazję.

— Jest jedna sprawa, w której możesz mi pomóc. — Przełknął ślinę.

— Tylko jedna?

Postaraj się nie kłamać więcej, niż to konieczne.

— Pewien facet zwrócił się do mnie z dość niecodziennym pytaniem.

— Kto? Jeden z doradców?

— Hej! Ja też muszę mieć jakieś tajemnice!

— Naprawdę? No więc, o co chodzi?

— Zapytał, czy wiem coś na temat Amerykanina mieszkającego w Paryżu, niejakiego Cliffa Johnsona.

Emma spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Nigdy o nim nie słyszałam.

— Ja też. Ten facet nie ma pewności, ale Johnson prawdopodobnie zginął na początku tego roku.

— Co za czasy!

— No właśnie. Moim zdaniem jego szef usłyszał jakąś plotkę i stara się przypiąć łatkę Agencji. Powinienem był mu od razu odmówić, ale tego nie zrobiłem. Gdybym teraz poprosił o więcej szczegółów, wyszedłbym na głupca i tylko ośmieszył naszą komórkę.

— Nigdy nie uważałam cię za głupca.

— I lepiej, żeby tak zostało. Twój komputer ma bezpośrednie połączenie z bankiem informacji prasowych Biblioteki Kongresowej, prawda?

— A twój nie? — Ponownie rozejrzała się po ogołoconym pokoju. — W każdym razie miał.

— W tym bałaganie po... — zająknął się. — Sama rozumiesz.

— Jasne. Cholerny świat. — Emma westchnęła ciężko. — I chcesz, żebym sprawdziła, czy jest coś na temat tego Biffa Johnsona?

— Cliffa Johnsona — poprawił ją. — Sprawdź tylko w „The International Herald Tribune", w „New York Timesie" I gazetach paryskich.

Emma zmarszczyła brwi.

— To nic wielkiego, mógłbyś zlecić tę pracę pierwszemu lepszemu maturzyście. Coś mi tu nie gra... Dlaczego zwracasz się z tym do mnie?

— Bo nie znam żadnego maturzysty, któremu mógłbym zaufać.

Uśmiechnęła się lekko.

— A mnie możesz zaufać?

— Jeśli sprawi ci to kłopot...

— Daruj sobie. Zaraz się tym zajmę.

— Dzięki. Zadzwonię do ciebie.

— Lepiej wpadnij. — Tym razem uśmiechnęła się tajemniczo, jakby znała jego sekret. — Mój szef chciałby złożyć kondolencje. Na czyje ręce ma je przekazać?

— Podziękuj senatorowi Handelmanowi. Dowiem się i dam ci znać.

— Będę wdzięczna.

Zaczęła machać nogami, siedząc na brzegu biurka. Żakiet miała rozpięty. John spostrzegł na jej szyi cieniutki złoty łańcuszek, wsunięty pod żółtą bluzkę.

Nie zawracaj sobie głowy duperelami! Nie masz kiedy o tym myśleć?

— Nie wybierasz się na lunch? — zapytała Emma.

Kilkakrotnie jadali razem w barze; czasami John wychodził z Frankiem lub innym pracownikiem biura. Ale najczęściej, gdy obradowała komisja, musieli się zadowolić pizzą przynoszoną do sekretariatu na tyłach sali posiedzeń.

— Która godzina? — zapytał.

— Za dwadzieścia pięć dwunasta.

— Mam jeszcze parę spraw.

— Aha.

— Sama widzisz. — Ruchem ręki wskazał puste pomieszczenie. — To wszystko przez wczorajszy wypadek.

— Jasne, rozumiem.

Emma zsunęła się z biurka. Miała błękitne, pogodne oczy.

— Na razie — powiedziała wychodząc.

10

W policyjnym garażu mieszały się zapachy benzyny, kurzu, starego żelastwa i kawy. Stojący za ladą kantorka Murzyn w kombinezonie odezwał się do Johna:

— Na pewno jesteście zawaleni robotą.

Gdzieś w głębi olbrzymiego pomieszczenia zaterkotała sprężarka.

— Owszem, ale co na to poradzić. Muszę zrobić ten spis.

— Chłopcy z wydziału zabójstw już przeszukali samochód.

— Znaleźli coś ciekawego?

— Nie, mówili, że auto jest czyste jak... — Tamten zmarszczył brwi. — Niech pan ich sam o to zapyta. Najlepiej detektywa prowadzącego śledztwo.

W kącie hali któryś z pracowników zaczął walić młotkiem w blachę.

— Nikt już nie prowadzi śledztwa. — John wzruszył ramionami. — Jeżeli szef kancelarii będzie miał jakieś wątpliwości, zwróci się do was oficjalnie.

— Po wyjaśnienia?

— Nie wiem. Zadzwonili do mnie z biura i polecili zrobić spis rzeczy. Nie mam zamiaru pakować się w żadne podejrzane historie.

— Z kim pan to ustalał?

— Tam jest wszystko napisane. — John ruchem głowy wskazał trzymane przez Murzyna pismo z firmowym nadrukiem kancelarii adwokackiej. — Pracuję dla nich na zlecenia. Facet nie żyje i polecili mi zrobić spis jego rzeczy.

— To fakt. Nie żyje.

Kierownik garażu jeszcze raz spojrzał na pismo. John ziewnął i oparł się łokciami o ladę kantoru. Dojrzał na biurku po drugiej stronie pudełko pączków z grubą warstwą lukru. Murzyn pochwycił jego spojrzenie.

— Chce się pan poczęstować?

— Nie, dziękuję. Jestem umówiony na lunch z pewną babką, która ma w sobie wystarczająco dużo słodyczy.

Tamten puścił do niego oko i zachichotał.

— Proszę tylko powiedzieć, gdzie trzeba podpisać i już mnie nie ma — rzekł John.

— Musimy teraz bardzo uważać — odparł kierownik garażu. — To już nie te czasy, co kiedyś.

— Wszystko się zmienia.

Tamten mruknął i znowu popatrzył na leżący przed nim dokument. Nagle uchyliły się drzwi i do środka wetknął głowę kierowca policyjnego furgonu technicznego.

— Hej, Burt! Gdzie mam zrzucić tę pochodnię?

— Jaką znów pochodnię?

— Tego grata, który stanął w płomieniach na północ od Kapitolu. Ledwie go tu dociągnąłem.

— Poczekaj chwilę.

— Nie mam czasu, chłopie.

John, który błyskawicznie odwrócił się tyłem do wejścia, porozumiewawczo puścił oko do Murzyna. Ten tylko pokręcił głową i zawołał do kierowcy:

— Już tam idę!

Podsunął Johnowi przypięty do plastikowej tabliczki formularz.

— Proszę tu podpisać. Tylko czytelnie.

Lang przebiegł wzrokiem notatki funkcjonariusza przeszukującego samochód, ale nie znalazł wśród nich niczego interesującego,. We wskazanej rubryce wpisał nazwisko: Harold Brown.

— Czy mogę to zatrzymać? — Kierownik postukał palcem w kserokopię pisma z kancelarii adwokackiej.

— Oczywiście, przecież to dla pana.

— No chodźże, Burt! — zawołał kierowca furgonu.

Murzyn położył na ladzie kluczyki.

— Stoi na samym końcu placu, przy ogrodzeniu. Proszę przynieść kluczyki z powrotem, jak pan już skończy.

— Oczywiście.

John miał w kieszeni własny komplet kluczyków.

Wyszedł na zewnątrz i popatrzył na wypalony wrak, stojący dwoma kołami na wózku holowniczym za furgonem. Ocenił szybko, że Burt z kierowcą będą przy nim zajęci przez pięć, może nawet dziesięć minut.

Zastawiony autami parking policyjny zajmował spory obszar nad brzegiem rzeczki Anacostia River — w samym sercu dzielnicy, w której ścieżki ludzkich marzeń wysypane są tłuczonym szkłem. Ruszył pospiesznie między rzędami samochodów. W większości były to auta porzucone na ulicy bądź ściągnięte za parkowanie w niedozwolonym miejscu.

Toyota Franka stała w rogu placu, tuż przy łańcuchu ogradzającym parking. Kilkanaście wozów było tu oddzielonych od reszty żółtą odblaskową taśmą policyjną, która łopotała na chłodnym wietrze. W przedniej szybie ciemniał okrągły otwór z pajęczynowatą siateczką pęknięć.

Na pewno dasz radę!

Wypiętrzona w górę maska; brunatne plamy po wewnętrznej stronie szyby; takie same na desce rozdzielczej i tapicerce.

Teraz to już nie ma znaczenia.

Ryk klaksonu ciężarówki... To stamtąd, od strony wjazdu. Nikt nie patrzył.

Łomot pulsu. Przyspieszony oddech. Otworzyć drzwi z prawej strony... Ileż to kilometrów przejechałem na tym fotelu...

Wrak śmierdział żelastwem, syntetyczną tapicerkę i gumą. Tylko piasek pod wycieraczką. W schowku: dowód rejestracyjny, karta ubezpieczenia pojazdu, karta kredytowa na zakup paliwa, książka obsługi, długopis, złamany ołówek. Jego zaplamiony płaszcz leżał na tylnym siedzeniu. John nawet go nie dotknął. Obejrzał uważnie podłogę, pomacał pod siedzeniem. Zabrudził sobie tylko rękę.

Z uwag na formularzu wynikało, że samochód przeszukano dość pobieżnie. Wszyscy wiedzieli, co się wydarzyło; nikt nie podejrzewał, że oględziny wraka w jakikolwiek sposób pomogą w śledztwie.

John otworzył bagażnik. Brudny koc, stara kurtka, para kaloszy, trochę narzędzi. I lewarek.

Głośny śmiech dzieci z pobliskiego podwórka doleciał aż tutaj. Klaskanie w ręce.

Przednie drzwi od strony kierowcy pokryte były różowymi plamkami proszku do zdejmowania odcisków palców. Nie ma się co przyglądać, mogą być tylko odciski Franka i moje. Nie dotykaj blachy! Nie patrz na spękaną szybę! Otworzył drzwi, przez które Frank nie zdążył już wysiąść za życia. Siedzenie kierowcy było wyjątkowo czyste. Zajrzał pod wycieraczkę i pomacał pod fotelem; policja na pewno i tam sprawdzała.

Pusto.

Kucnął na ziemi, obok uchylonych drzwi auta. Nie wiadomo czemu przypomniał sobie Triada, gangstera z Hongkongu. Kolumna kierownicy sprawiała wrażenie odkurzonej. Przeciągnął po niej dłonią i sięgnął pod deskę; wymacał gniazdo bezpieczników, wiązki przewodów...

...a także coś... przyklejonego... Zimny, metalowy przedmiot...

Szybkim ruchem oderwał go od plastiku. Pistolet automatyczny kalibru 11,43 milimetra — starego typu, będącego na wyposażeniu armii od lat dwudziestych aż do wojny wietnamskiej.

Zacisnął spocone palce na zimnej kolbie. Wzdłuż lufy oraz kolby był przyklejony długi pasek czarnej taśmy izolacyjnej, mocującej pistolet do deski rozdzielczej. Ten dość prymitywny sposób pozwalał zarazem błyskawicznie sięgnąć po broń, nie wypuszczając nawet kierownicy z dłoni.

Wylot lufy zaklejony był kawałkiem bezbarwnej taśmy klejącej — zabezpieczała przed kurzem, a nie stanowiła żadnej przeszkody dla pocisku. John zerknął przez ramię. W pobliżu nie było nikogo. Oderwał taśmę izolacyjną i wyjął magazynek; znajdowało się w nim sześć naboi. Odciągnął zamek i na dłoń wypadł mu jeszcze jeden: pistolet był zabezpieczony, ale gotów do użycia w każdej chwili.

Ani Frank, ani on, nie mieli pozwolenia na broń służbową. Nigdy się nawet o to nie starali.

Cała kolba pistoletu pokryta była klejem z taśmy i lepiła się do palców, jak gdyby wielokrotnie przyklejano go i odklejano od deski rozdzielczej. Frank nie mógł nosić przy sobie broni przebywając w biurze Senatu, ale po godzinach pracy...

John upewnił się, że pistolet jest zabezpieczony; wsunął magazynek na miejsce, wprowadził nabój do komory, a następnie wyjął magazynek, wyrzucił nabój na rękę, włożył go na miejsce i załadował magazynek z powrotem. Przytrzymując ręką osłonę komory, ostrożnie zwolnił sprężynę iglicy.

Ładny gips. Rock and roll z siedmioma pocałunkami.

Po co?

Frank nigdy nie wspominał, że ma broń. Był z natury człowiekiem zrównoważonym, uważał na każdy swój krok. Zimny wiatr załopotał w luźnych połach kurtki. John podniósł się na nogi, przyciskając pistolet do ciała. Jednak nikt nie patrzył na niego zza ogrodzenia parkingu. Z tyłu spoglądały jedynie martwe ślepia stłoczonych aut. John wetknął pistolet za pasek spodni i zapiął kurtkę. Szybkim krokiem poszedł z powrotem do garażu

11

Zegar na desce rozdzielczej pokazywał 2.10, kiedy John parkował samochód przed piętrowym domkiem Franka Mathewsa wciśniętym między dziesiątki identycznych budynków. Osiedle znajdowało się o dwa kilometry dalej w głąb Marylandu od mieszkania, które wynajmował Lang.

W oknach od frontu były zaciągnięte zasłony. Znaleziony pistolet ciążył mu w aktówce. John stanął przed drzwiami domku i sięgnął do kieszeni po klucze.

Usłyszał skrzypienie desek i cichy stuk — gdzieś po prawej. Zza uchylonych drzwi sąsiedniego domku zerknęła na niego starsza kobieta.

— Dzień dobry — powiedział John.

— Czy pan też do nich należy? — zaskrzeczała staruszka.

— Do kogo?

— Do gości pana Mathewsa. Byli tu wczoraj wieczorem i dziś rano. Ale już sobie poszli.

— Jestem przyjacielem Franka — odparł.

Kobieta uchyliła drzwi o centymetr szerzej; w szparze ukazały się jej siwe włosy i znoszony szlafrok.

— Co to byli za ludzie? — spytał John.

— Nie wiem. To nie moja sprawa. Ja nic nie wiem.

— Ale widziała ich pani?

— Tak. Wczoraj wieczorem.

— A dziś rano?

— Dziś tylko słyszałam. Kiedy wyszłam po gazetę.

— O której wychodzi pani po gazety?

— I tak ich nie czytam. Nic dobrego by mi z tego nie przyszło.

To znaczy, że musieli ci powiedzieć, iż Frank nie żyje.

— Widziała pani dzisiaj Franka?

— Nikogo nie widziałam. Tylko słyszałam, jak tamci przyszli. Ale już ich nie ma.

— Może to byli goście, na których czekaliśmy — odparł John. — Czy było ich trzech, jeden wysoki, drugi gruby...

— Nie pamiętam.

Staruszka zatrzasnęła drzwi; rozległ się stuk zamykanej zasuwki.

— Wpadnę do pani później! — zawołał.

Wyjął klucze i otworzył drzwi.

Frank miał bardzo przyjemnie umeblowany domek: w jadalni prosty kredens, kanapa i wyściełane krzesła. Przestronna kuchnia pomalowana była na żółto. Unosił się tu jeszcze zapach kawy. Na szafce stał plastikowy ekspres, w dzbanku było pół szklanki czarnego jak smoła napoju.

Salon tworzył z jadalnią jedno wielkie pomieszczenie. W olbrzymim, panoramicznym oknie frontowym były zaciągnięte zasłony, takie same zakrywały przeszklone drzwi wiodące na podwórze. Całą jedną ścianę, od podłogi do sufitu, zajmował regał z książkami; pod drugą stał kosztowny zestaw elektroniczny — radio, magnetofon kasetowy, dwa magnetowidy oraz kolorowy telewizor, obrócony ekranem w stronę kanapy. Poszczególne elementy zestawu były rozmieszczone na półkach, wolne miejsca zostały zapchane kasetami wideo. Na stoliku ze szklanym blatem, obok niewielkiego stosu ilustrowanych magazynów, leżały piloty do zdalnego sterowania urządzeń.

Zatęchłe, duszne powietrze.

I cisza.

Kto mógł tu myszkować? Ludzie Korna, czy może...?

Szybko zajrzał do wszystkich pomieszczeń, żeby się upewnić, że w domu nikogo nie ma.

Wszedł na piętro. Gościnna sypialnia utrzymana była w ciepłych, różowych kolorach; nad łóżkiem reprodukcja przedstawiająca łódki na Sekwanie. W szafie poupychane zarówno damskie, jak i męskie ubrania; stare płaszcze, niemodne garnitury, zakurzone buty.

Łazienka: męskie kosmetyki; prysznic za zasłonką; sedes wypucowany do połysku.

Sypialnia: łóżko Franka. Na nocnym stoliku dwie książki — popularnonaukowa o zagadkach fizyki oraz historia Japonii.

Jakby przed chwilą stąd wyszedł...

Bez względu na to, kto przeszukiwał ten dom wczoraj wieczorem i dziś rano, wszędzie panował zostawiony przez Franka porządek. Z powrotem na dół. Biurko stojące pod regałem z książkami. Rzucił na kanapę swą aktówkę, w której znajdował się pistolet. Dokładne sprawdzenie biurka także niczego mu nie dało. W szufladzie walały się rachunki i pokwitowania, pismo z Działu Administracyjnego mówiące o przyznanej podwyżce pensji, wyciągi bankowe potwierdzające, że Frank nie był zamożnym człowiekiem.

W kalendarzu stojącym na wierzchu nie było żadnych zapisków. John nie znalazł jednak notatnika z adresami i telefonami. Nie wymacał też niczego przyklejonego pod blatem biurka i pod szufladami.

Zapchany regał. Książki historyczne, sporo krytyki filmowej, kilkanaście powieści. W czerwonej obwolucie kieszonkowe wydanie wierszy Williama Butlera Yeatsa. Szkoda czasu, pewnie tamci przerzucili wszystkie książki. W szafkach kuchennych były jedynie sprzęty i naczynia: garnki, patelnie, sztućce, talerze.

W lodówce leżała starannie zapakowana w folię porcja mrożonego mięsa. Wygląda, jakby ktoś ją rozwinął i zapakował z powrotem. W pojemniku na lód zagrzechotały kostki; foremka w zamrażalniku była pełna.

Ktoś nastawił świeży lód.

Zegar na ścianie w kuchni wskazywał 15.17.

John wrócił do salonu i stanął przed zestawem elektronicznym. W szufladzie były tylko kable połączeniowe, luźne wtyczki, podręczne narzędzia i mnóstwo drobiazgów związanych ze sprzętem audiowizualnym. Rozmieszczone aż do sufitu półki z kasetami magnetowidowymi były niezbitym dowodem, że największą pasję Franka stanowiły filmy.

Żadnych współczesnych bzdur", powiedział kiedyś Johnowi. „Sama klasyka". Alan Ladd i Veronica Lake w „Szklanym kluczu" oraz „Błękitnej Dalii". Bogart w „Mieć i nie mieć", „Wielkim śnie", „Sokole maltańskim", „Casablance". Wieloczęściowy pakiet „Najlepsze lata naszego życia". Sześć dreszczowców Hitchcocka. „Papierowy księżyc" i „Siedmiu wspaniałych". „Butch Cassidy i Sundance Kid". „Mandżurska branka".

Oddzielna półka na filmy zagraniczne: „Mes et Jim", „Czterysta batów", „Złodzieje rowerów", „Rashomon", „Siedmiu samurajów", „Kobieta i mężczyzna".

Zdumiały go stojące na środkowej półce filmy dotyczące wojny wietnamskiej: „Kto zatrzyma deszcz?", „Łowca jeleni", „Czas apokalipsy".

John ciągnął palcem po grzbietach pudełek. „Chinatown", obok dwie pierwsze części „Ojca chrzestnego", a dalej niespodziewanie „Amerykanin w Paryżu" oraz „Siedem narzeczonych dla siedmiu braci". Na najwyższej półce zauważył „Śniadanie u Tiffany'ego" i „Nashville". A także „McCabe i pani Miller". Na chwilę zaciekawiło go, czy rysunek na okładce choć w najmniejszym stopniu oddaje urodę uderzająco pięknej aktorki grającej tytułową rolę. Stanął na palcach i zdjął kasetę. W szczelinie między sąsiednimi pudełkami dostrzegł coś ciemnego. Przyniósł z kuchni taboret i wszedł na niego. Zaczął zdejmować z półki kolejne kasety.

Z tyłu leżał niewielki stosik pudełek. Rozejrzał się uważnie po innych półkach, ale wszędzie za równiutkimi rzędami kaset było puste miejsce. Jedynie tutaj leżało schowanych sześć pudełek. Sięgnął po nie.

Tylko dwa tytuły z czymś mu się kojarzyły, choć nigdy nie widział tych filmów: „Za zielonymi drzwiami" i „Przepastna gardziel". Pozostałych także nie znał. „Tylną uliczką do raju"; na pudełku widniało zdjęcie klęczącej, nagiej do pasa brunetki z długimi, kręconymi włosami. Głowę miała odchyloną do tyłu, oczy zamknięte, usta rozchylone jak w ekstazie. Mocno umalowana, pociągająca blondynka z obwoluty „Wygnańców" wskazywała palcem w stronę obiektywu; siedziała na odwróconym tyłem krześle i była ubrana jedynie w czarne koronkowe majtki, siatkowe pończochy oraz bardzo wysokie buty z wywiniętymi cholewkami.

Miała imponujący biust. Hasło reklamowe na pudełku głosiło: „O wiele bardziej szalone od twoich najskrytszych marzeń!" Obwoluta filmu „Miłość nie rdzewieje" przedstawiała rudowłosą piękność w powiewnym, czerwonym peniuarze, wychodzącą z mlecznobiałej lodowatej mgły, natomiast na opakowaniu „Leczniczego źródła" umieszczono zdjęcie grupy osób w zaparowanej saunie.

John z niedowierzaniem patrzył na trzymane pudełka z kasetami. Stał na kuchennym taborecie w mieszkaniu zabitego przyjaciela. Aż nie mógł w to uwierzyć. Odczuwał na zmianę to zakłopotanie, to oszołomienie i wstyd, ale powodem jego zawstydzenia była nie tematyka znalezionych filmów, a jedynie fakt, że przypadkiem natknął się na tajemnicę mieszkającego samotnie, pięćdziesięciosiedmioletniego wdowca. Swego najlepszego przyjaciela, człowieka, którego — jak mu się zdawało — dość dobrze znał. W ludzkich sekretach kryje się straszliwa siła.

Nigdy bym nie przypuszczał... Nawet nie chciałem wiedzieć o czymś takim...

Rozejrzał się szybko, ale w pobliżu nie było nikogo. Ciekawe, czy tamci również znaleźli te kasety? — pomyślał. A może w tym domu kryło się jeszcze coś, czego szukali? Odłożył kasety na miejsce i starannie poustawiał na półce zasłaniające je pudełka z niewinnymi filmami. W szafie w przedpokoju także nie było niczego ciekawego.

Poszedł na górę.

Spędził dwadzieścia minut w gościnnej sypialni, przeszukując zawartość komody pełnej śmierdzących naftaliną damskich ubrań i zaglądając pod materac na łóżku. W sypialni Franka wisiały na ścianie oprawione w ramki fotografie kobiety w średnim wieku. Tylko na dwóch z nich widać było oboje małżonków, uśmiechających się do obiektywu. Zdjęcie w ramkach stojące na nocnym stoliku przedstawiało dwudziestokilkuletniego Franka z tą samą kobietą w ślubnej sukni.

Jego żona była dość ładna, pewnie do tego inteligentna i gospodarna, pomyślał.

Spoglądał na fotografie, próbując znaleźć jakikolwiek element łączący tę kobietę z lubieżnymi aktoreczkami grającymi w takich filmach, jakie znalazł na kasetach ukryte w regale.

Nie usłyszał, jak ktoś wsuwa klucz do zamka drzwi frontowych. Myszkując w sypialni nie usłyszał także, kiedy drzwi się otworzyły.

A potem po cichu zamknęły.

Po jakimś czasie otrząsnął się z zadumy i podszedł do biurka w sypialni. Wyciągając szuflady, nie zwrócił uwagi na cichy odgłos kroków człowieka, który wchodził na górę po wysłanych miękkim chodnikiem schodach.

Pamiętał jednak, że zostawił swoją aktówkę na kanapie w salonie. W zamkniętym neseserze leżał zabezpieczony, lecz naładowany i gotowy do użycia pistolet.

Drzwi szafy w sypialni były zamknięte na klucz. John mocował się z nimi przez chwilę, aż w końcu zdołał je otworzyć; rozległo się głośne skrzypnięcie.

Korytarzyk na górze także był wyłożony chodnikiem.

Człowiek w czarnych butach z miękkiej skóry poruszał się po nim bezszelestnie.

John, nie starając się wcale zachowywać cicho, przesuwał na wieszakach garnitury i koszule, nie rozpakowane nawet z foliowych worków, w których zostały odebrane z pralni. Obmacywał kieszenie marynarek oraz spodni. Stał plecami do drzwi, toteż nie mógł zauważyć cienia, który przesunął się po ścianie korytarza oświetlonego ukośnymi promieniami popołudniowego słońca. Kucnął i wyciągnął rękę w głąb szafy...

— Kim pan jest, do cholery?! — zawołał za jego plecami kobiecy głos.

12

John zaplątał się w plastikowe worki z koszulami. Huknął głową w ścianę.

Tylko nie strać równowagi! Namacał na ślepo rękoma pistolet...

— Co pan tu robi?! — wrzasnęła kobieta.

Ciemne oczy, przekrwione i błyszczące. Kruczoczarne włosy przycięte równiutko na wysokości brody. Cera w odcieniu kawy z mlekiem. Grube wargi, nie umalowane. Czarna bluza, flanelowa koszula, dżinsy.

Ręce puste. Nie była uzbrojona. Stała oparta ramieniem o framugę drzwi sypialni. Czarne, wypolerowane do połysku buty kontrastowały z jasną wykładziną.

— Kim pan jest?! — krzyknęła. — Proszę się stąd wynosić, bo zadzwonię na policję!

Tani chwyt.

Ona też zdała sobie z tego sprawę.

— Pracowałem razem z Frankiem — powiedział John. — A kim pani jest?

— Jego córką.

Musisz jej wierzyć!

Każdy szpieg wkracza kiedyś w strefę wiecznego mroku, a ta na zawsze skrywa jego życie. Frank i John pracowali w jednym pokoju, jeździli tym samym wozem służbowym. Lubili oglądać filmy, czytać książki, ale wzajemnie szanowali swoje życie prywatne. Frank opowiadał mu kiedyś o żonie, o jej pracy dla Agencji. Kobieta nie żyła od wielu lat, nie zdradzał więc żadnych tajemnic. Tylko raz wspomniał o tym, że mają dziecko, ale natychmiast zmienił temat — John o nic go nie pytał, czy to z racji zawodowych nawyków, czy z wrodzonego taktu: zdecydowanie przedkładał ignorancję nad arogancję. Byli kolegami, przyjaciółmi, ale przede wszystkim agentami wywiadu. Teraz, usłyszawszy odpowiedź nieznajomej, przypomniał sobie natychmiast, że Frank miał wręcz obsesję na punkcie prawdomówności. W następnej chwili stwierdził, że musi jej wierzyć.

— Przykro mi... — mruknął.

Kobieta patrzyła na niego ze zdumieniem.

— Czy pani...

Dostrzegł na jej policzkach ślady łez: musiała już wiedzieć.

— Co pan tutaj robi? — zapytała.

Postaraj się kłamać wiarygodnie.

— Przyszedłem po jego ubrania.

— Kiedy zawiadomiono mnie telefonicznie, powiedziano mi... że nie muszę się o nic martwić. Ojciec zostawił dyspozycje... nie zapomniał o niczym.

— Nikt mi o tym nie powiedział — odparł John.

Musisz ją jakoś przekonać.

— Proszę. — Wręczył jej senacką przepustkę oraz list z kancelarii adwokackiej, który dostał od Glassa.

— To ten sam adwokat, który do mnie dzwonił — rzekła, po czy spojrzała na legitymację. — John Lang?

— Zgadza się.

— Czy to pan z nim był...? — Głos jej się załamał.

— Tak.

Co jeszcze wiesz?

Wyszła z pokoju. John wyjrzał na korytarz. Kobieta stała w wejściu do sąsiedniej, różowej sypialni i nie widzącym wzrokiem patrzyła przed siebie.

— Czy on bardzo cierpiał? — zapytała szeptem.

— Wcale. Nawet nie zdążył o niczym pomyśleć.

Rysy twarzy miała zupełnie inne niż Frank, może tylko coś z ciężkawej sylwetki przypominało w niej ojca. Ale w niczym nie była też podobna do owej poważnej kobiety, której zdjęcia wisiały na ścianie w sypialni; chyba tylko dyletant mógłby się dopatrzyć jakiegoś podobieństwa. Za to jej ciemne, duże oczy, podobnie jak u matki, świadczyły o nieprzeciętnej inteligencji.

— Nazywam się Phuong. Phuong Mathews.

John uścisnął jej drobniutką dłoń.

— Pan jest z CIA, prawda?

— Owszem.

— Tak jak tata.

Włączyła światło w holu i ruszyła powoli na dół.

— Skąd pan miał klucze?

John poszedł za nią.

— Dostałem razem z listem.

— Powinni byli pana zawiadomić — odparła, stając u wejścia do salonu. — Nigdy nie zawracają sobie głowy takimi drobiazgami, prawda?

— Raczej rzadko.

Jego aktówka leżała na kanapie; pistolet znajdował się w środku. Przy frontowych drzwiach stała duża, czarna torba podróżna, której rączki zwieszały się smętnie ku podłodze jak zdechły wąż.

— Jeszcze nie mogę w to wszystko uwierzyć — powiedziała Phuong.

Swój czarny zimowy płaszcz z szerokim kołnierzem rzuciła na kanapę. Na szklanym blacie stolika leżał bilet lotniczy.

— Skąd pani przyleciała?

— Z Chicago.

Zmarszczyła nagle brwi, powiodła wzrokiem po ścianach, spojrzała na biurko, regał z kasetami wideo... Półki zapchane kasetami!

Nie patrz tam! Nie zdradź się, że coś znalazłeś. Lepiej, żeby nie nabrała podejrzeń, iż jej ojciec miał swoją małą tajemnicę.

— Coś mi tu nie pasuje — powiedziała.

Obeszła dokoła cały pokój.

— Co się stało?

— Zdjęcia... — odparła. — Gdzie się podziały fotografie?

Ruszyła biegiem na górę.

John usłyszał odgłosy kroków w sypialni jej ojca, potem w różowej, na końcu w łazience. Głośno zaskrzypiały otwierane i zamykane drzwi szafy.

Dopiero teraz zwrócił uwagę, że na ścianach jadalni oraz po obu stronach regałów widoczne są jaśniejsze prostokąty nie spłowiałej od słońca farby. W salonie wisiała tylko reprodukcja obrazu Edwarda Hoppera z 1939 roku, „Nowojorskie kino", przedstawiającego tonącą w półmroku salę. Siwowłosa bileterka w błękitnym uniformie opierała się ramieniem o obitą żółtym pluszem ścianę i wraz ze zgromadzoną publicznością patrzyła na czarno-biały obraz na ekranie.

Phuong zbiegła po schodach.

— Gdzie się podziały zdjęcia?

— Jakie zdjęcia? — zapytał John.

— Moje. — Ruchem ręki wskazała puste ściany. — Zniknęły. Stąd, z pokoju taty, z mojej sypialni. Dlaczego ich nie ma? Czy to pan je zabrał?

— Nie.

Uwierz mi!

Spojrzała na ilustrowane pisma leżące na stoliku. Zaczęła je szybko przerzucać i po chwili wyciągnęła jeden z magazynów.

— To jedyny ślad po mnie, jaki tu pozostał.

W pokoju robiło się coraz ciemniej. Światło wpadające zza przeszklonych kuchennych drzwi przybrało czerwonawo-szary odcień. John delikatnie wyjął z dłoni kobiety czasopismo i powiedział:

— Mam pomysł.

Wybrali zaciszny stolik w teksasko-meksykańskiej restauracji. Cienkie przepierzenia sięgały aż do sufitu, z którego zwieszały się wielkie kule żyrandoli. O wpół do szóstej nie było jeszcze tłoku, a wśród dość licznych gości przeważali maklerzy giełdowi w samych koszulach i krawatach oraz wymuskani agenci handlu nieruchomościami. Na stołku przy barze siedziała samotna, ponętna blondynka — wyglądała na dziesięć lat młodszą niż w rzeczywistości, jej wiek zdradzał jedynie suchy kaszel nałogowej palaczki i chrapliwy, pijacki śmiech. W sali unosiły się zapachy frijoles oraz fajitas, potraw ubogich meksykańskich wieśniaków, tu serwowanych po cenach, na wieść o których Meksykanom oczy by zbielały.

Phuong zamówiła szkocką, John burbona. Kelner szybko uprzątnął puste talerze.

— Wiele tu się zmieniło od czasów mojego dzieciństwa — powiedziała dziewczyna.

— Dorastałaś w tej okolicy?

— Mam wrażenie, że zawsze byłam dorosła. Ojciec kupił ten domek, gdy mama się rozchorowała. Kończyłam wtedy szkołę średnią. Zrobił to dla nas.

— Przedtem mieszkaliście w Langley?

— Oficjalnie byłam „członkiem rodziny pracownika ambasady". Nie wołali za mną „szczeniak z Langley" ani „szpiegowski bachor".

— A jak wołali?

— Różnie. „Żółtek", „Garbus", „Podrzutek".

— Tutaj?

— Tu mniej, głównie w Londynie. Nawet nie dlatego, że tam wszyscy są bardziej uprzedzeni, ale w podstawówce klasą rządziło kilku wyrostków.

— Czy gdzieś ci się podobało?

— Oczywiście. Znakomicie czułam się w Rzymie, w Afryce. I kilka razy, kiedy zostawałam tylko z mamą, a tata wyjeżdżał sam, na przykład w Paryżu...

— Uwielbiam Paryż.

— Ja też. Zwłaszcza że mieszkałam tam mając kilkanaście lat. — Uśmiechnęła się. — Miewałam wtedy zwariowane pomysły, uciekałam z domu, a ojciec...

Westchnęła ciężko.

— Drugą klasę szkoły średniej spędziłam w Szwajcarii. Najgorzej wspominam tamten okres. Neutralność dla Szwajcarów równa się surowości zasad. Ojciec każdej rodziny trzyma pod łóżkiem poniemiecki karabin maszynowy.

— Ile miałaś lat, kiedy cię adoptowali?

— Cztery, przynajmniej wszyscy tak sądzili. Centralna kartoteka w Sajgonie poszła z dymem już w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku. Zakonnice ufały swojej pamięci, nikt niczego nie rejestrował. Tata powtarzał, że gdy wraz z mamą przyszli do sierocińca, wybrali mnie, ponieważ najmocniej ze wszystkich ściskałam kciuki. A ja później odwróciłam się do niego plecami... nie chciałam tego, po prostu... Rozumiesz, miałam pretensje do niego... i do mamy także, chociaż zrezygnowała z pracy w Agencji, kiedy mnie zaadoptowali, lecz mimo to... Do cholery! CIA kierowało przecież działaniami zbrojnymi, w których zginęli moi... prawdziwi rodzice!

— Wtedy wszyscy...

— Wiem o tym — powiedziała szybko — ale czasami nie można zapomnieć o pewnych sprawach, nie da się wyrzucić z głowy niektórych myśli, nie sposób nie słyszeć tego, co ci po nocach podszeptują duchy ukryte w szafie... To wszystko się kumuluje, zwłaszcza gdy masz kilkanaście lat. Wtedy łatwiej przychodzi wyznać prawdę, zdobyć się na jakiś zwariowany krok.

Wytarła nos w serwetkę.

John spuścił głowę, chcąc ją uwolnić od swego natarczywego spojrzenia. Wziął łyk burbona.

— Czy on ci kiedykolwiek mówił o mnie? — zapytała Phuong.

— Nie. W ogóle starał się nie mówić o sprawach osobistych. — John znów popatrzył jej w oczy. — To chyba zaleta szpiega: chronić swoich najbliższych jak największą tajemnicę służbową. Nawet tu, w kraju, starał się być wzorowym agentem.

— A ty kim jesteś?

— Łącznikiem między CIA a Kongresem.

— Tylko mi nie mów, że też dorastałeś jako „bachor z Langley".

Potrzebujesz jej. Musisz zdobyć jej zaufanie.

— Byłem takim samym agentem jak on.

— Pracowałeś w konsulacie? Grałeś rolę attache wojskowego czy zwykłego szofera?

John przypomniał sobie, że jego matka powtarzała: „Oferuj zawsze to, co chciałbyś otrzymać w zamian". Instruktorzy zaś wpajali mu umiejętność posługiwania się zgrabnymi kłamstwami bez zmrużenia oka.

Tylko prawda. Musisz być z nią szczery.

— Byłem T.A. — odparł — tajnym agentem nie związanym z ambasadą. Szef komórki wywiadu wiedział o moich zadaniach, ale schodziliśmy sobie nawzajem z drogi.

— Gdzie to było?

— Czy twój ojciec mówił ci, gdzie i czym się zajmował?

— Nigdy. A teraz już za późno, by go zapytać. Mam do ciebie prośbę. Nie jestem w nastroju do rozmowy o pogodzie, ale nie znoszę też kłamstw. Mam dość borykania się z własnymi problemami. Więc może spróbuj podzielić się ze mną kilkoma swoimi, bym choć na krótko zapomniała o tym, po co tu przyleciałam.

— Na drugim roku studiów, a byłem na wydziale sinologii, wstąpiłem do Amerykańskiego Politologicznego Towarzystwa Naukowego. Przenieśli mnie do Waszyngtonu, wysłali na trzymiesięczną praktykę w biurze senackim, potem przepracowałem trzy miesiące w kancelarii Izby Reprezentantów. Spodobał mi się proces zdobywania władzy, chciałem stanąć na pierwszej linii walki. Byłem wtedy znudzony studiami, a w dodatku marzyło mi się...

— Ocalić świat?

— Mniej więcej.

— W tamtych latach to było dość powszechne.

— Teraz ty opowiedz o sobie.

Po raz pierwszy Phuong się uśmiechnęła.

— Chyba nigdy nie trafiłeś do hipisowskiej komuny.

— Nie. Czym się zajmujesz w Chicago?

— Niczym ważnym.

— Mam w to uwierzyć?

Spojrzała na niego uważnie i dopiła whisky. John przywołał kelnera i zamówił drugą kolejkę; Phuong nie zaoponowała.

— Pracuję w zespole redakcyjnym chicagowskiej „Legal Times", gazety zajmującej się tematyką prawniczą. Przez rok uczyłam w szkole w San Francisco, starałam się wpoić dzieciakom, iż życie nie kończy się na telewizji. Nic z tego nie wyszło. Później pracowałam na czarno w Cincinnati i robiłam korekty dla pewnego nowojorskiego wydawnictwa.

— Widzę, że w dość krótkim okresie imałaś się wielu różnych zajęć.

— Zmieniałam pracę, jeśli mi coś nie odpowiadało. Gdzie przechodziłeś szkolenie?

— Dlaczego miałbym ci zdradzać moje tajemnice?

— Bo mnie zaprosiłeś.

Kelner przyniósł nowe drinki.

— Tylko nie zasłaniaj się tym, że masz już trochę w czubie — powiedziała, mocząc wargi w whisky. — Nie dam się na to nabrać.

Milczała przez chwilę.

— Czy on naprawdę... Czy to faktycznie był wypadek?

Tylko patrz jej prosto w oczy.

— Z tego, co mi wiadomo, tak.

— Czy mogłeś go uratować?

Znów to pytanie: brutalne, lecz usprawiedliwione.

— Sam zadawałem sobie to pytanie setki razy — odparł. — Nie, nie mogłem.

Odwróciła głowę.

— Rozmawiałam z nim w niedzielę.

— Co powiedział?

— Że mnie kocha — szepnęła.

Zamknęła oczy, zacisnęła pięści i oparła na nich głowę. Lecz ani na biały obrus, ani do jej szklaneczki nie kapnęła choćby jedna łza.

— Powiedział, że mnie kocha — powtórzyła minutę później spokojnym, opanowanym głosem, patrząc Johnowi w oczy.

— Jak to powiedział?

— Nie rozumiem.

— Nie wyczułaś po jego głosie, że coś jest nie w porządku?

— Przecież spotykaliście się codziennie. Dlaczego mnie o to pytasz?

— Łączyły nas tylko sprawy zawodowe — powiedział John. — Ale ostatnio sprawiał wrażenie przemęczonego.

— Mówił, że pracuje na okrągło, po nocach, w czasie weekendów.

— Nad czym?

— Chcesz się przekonać, czy zdradził mi jakieś tajemnice służbowe? Myślisz, że mógłby opowiadać o pracy w Agencji przez telefon? Czyżbyś...

— Nie.

— ...usiłował doszukiwać się czegokolwiek, próbował znaleźć jakąś konkretną przyczynę jego śmierci? Do cholery, ode mnie niczego się nie dowiesz. Jedyną rzeczą, jaką z pewnością można powiedzieć o moim ojcu, jest to, że zawsze, do ostatniej chwili dbał o to, by każdy Mathews, bez względu na to, jaka krew płynie w jego żyłach, był całkowicie oddanym i wiernym...

Podniosła głos, aż ludzie zaczęli spoglądać w ich kierunku. Phuong dostrzegła to i urwała w połowie zdania. Spuściła głowę i wbiła wzrok w stół.

— Przepraszam — mruknęła. — Ja...

— Wiem. Masz trudności, żeby nad sobą zapanować.

— Chyba tak — szepnęła. — Chociaż on zawsze mnie uczył opanowania.

Oboje sięgnęli po drinki.

— Tym razem dzwonił z budki telefonicznej — powiedziała Phuong. — Nie wiesz dlaczego?

— Mógł mieć dziesiątki powodów.

— Co się stało z fotografiami? Cały dom wygląda tak, jakby ktoś go szykował na trzęsienie ziemi.

— Gdzie się nauczyłaś takich zwrotów?

— Rodzicom czasami wymykały się tego typu powiedzenia. No więc dlaczego tata pozdejmował wszystkie moje zdjęcia? W Waszyngtonie panuje spokój, nie ma tu podstępnych komuchów, którzy tylko czekają, żeby każdemu się dobrać do skóry. Do cholery, komuchy zginęły pod gruzami muru berlińskiego.

— Zawsze znajdzie się ktoś gotów podstawić ci nogę.

— Kto zatem czyhał na mojego ojca?

— Nie wiem — odparł John. — On ci nic nie wspominał na ten temat?

— Nie. Powiedział, że spotkamy się w czasie świąt. — Pokręciła głową i po raz drugi się uśmiechnęła. — Czyżby ojciec mnie w końcu okłamał?

— Nie wierzę.

— A może ty również kłamiesz?

— Nie miałem takiego zamiaru.

— Odpowiedź w stylu prawdziwego szpiega. Umiesz kręcić lepiej niż doświadczony adwokat. Gdzie się tego nauczyłeś?

Znów to samo, pomyślał John. Bariera. Do diabła, a może ja też jestem już po drugiej stronie?

— Moi przełożeni wpadli na genialny pomysł — zaczął. — Oddali mnie pod opiekę armii; żeby zepsuć do cna albo całkowicie oczyścić. Lecz Agencja bezustannie nade mną czuwała. Po zakończeniu służby dostałem przeniesienie do komandosów, potem do rezerwy oddziałów specjalnych, „zielonych beretów". Tam przeszedłem szkolenie w zakresie niekonwencjonalnych metod walki. Później były szkoły wywiadu w Arizonie i w Kentucky. Kilkutygodniowy obóz treningowy na pewnej farmie w... Nowej Anglii. Pokochałem tamtejsze ośnieżone szczyty, brzozowe lasy... Co to jest? — zapytał, kładąc na stole magazyn ilustrowany, który Phuong wygrzebała ze stosu pism w domu Franka.

— Ach, nic takiego.

Na okładce widniał tytuł: „The New Chicago River Review".

— To bez znaczenia — dodała.

— Teraz ty próbujesz kręcić jak wytrawny oszust?

— A może jak wprawny zabójca? — wypaliła z poważną miną.

Johnowi także nie było do śmiechu.

Phuong zaczęła przerzucać kartki pełne czarno-białych fotografii, szkiców, fragmentów prozy...

— Masz, czytaj. Strona czterdziesta siódma.

John przebiegł wzrokiem krótki wiersz:

WIOSNA

Liść spada do strumienia.

Nurt unosi go,

miota o głazy.

Żuraw odwraca się,

rusza w stronę źródła.

Phuong

— Podoba mi się.

— Ujdzie — mruknęła.

— Dlaczego nie podpisałaś: Phuong Mathews?

— Pisałam go dawno temu. Wtedy jeszcze... nie przemyślałam wszystkiego. Poza tym... prędzej przyjmiesz haiku z rąk dziewczyny o japońskim imieniu niż od jakiegoś mieszańca.

— Który jest Wietnamczykiem.

— Nie, jest Amerykaninem, tylko wygląda jak...

— Dla mnie wyglądasz zupełnie normalnie.

Uniosła wzrok ku niebu.

— Dzięki ojcu pozbyłam się kompleksu niższości.

— Gdybyś wyrzuciła tego „żurawia" i ostatnią linijkę napisała w pierwszej osobie, wiersz byłby bardziej rytmiczny.

— Teraz pisze się inaczej — odparła. — Nikt nie przestrzega starych reguł.

— Gdybyś jednak dokonała takiej zmiany...

— Nic z tego, żuraw w wierszu poddał mi się wtedy o wiele bardziej niż pisanie o sobie. Uważałam, że treść jest znacznie ważniejsza od zachowania rytmu.

— Wtedy?

Phuong wzruszyła ramionami.

— Dlatego, że nie podpisałam się nazwiskiem: Mathews, tata mógł zostawić to pismo na stole.

— Dziwny sposób myślenia — odparł John. — Ale stykam się z nim na co dzień.

— Dla kogo ty naprawdę pracujesz? Domyślam się, że tylko odgrywasz rolę urzędnika z biura Kongresu.

— Czy ojciec kiedykolwiek mówił ci o mnie?

— Nigdy by się nie odważył.

— Dlaczego?

— Bo sobie nie życzył, bym znała takich facetów jak on.

— Nieprawda.

— A to odpowiedź w stylu prawdziwego mężczyzny czy prawdziwego szpiega?

Śmiało!

— Mógłbym zobaczyć inne twoje wiersze?

— Nie. Czy pracowałeś razem z moim ojcem w terenie?

— Nigdy. Działałem w pojedynkę, w największej tajemnicy.

Powiedz prawdę: teraz już nie ma agentów samotnie wykonujących ściśle tajne operacje. Poza tym wojna się już skończyła.

—To było w okresie „zimnej wojny". Na początku znalazłem się w Pakistanie. Agencja organizowała wówczas przerzuty z Chin. Mieliśmy cichą umowę z komunistami z Pekinu, pomagaliśmy im sprzedawać broń, która wędrowała przez Pakistan do Afganistanu i była przeznaczona dla powstańców walczących przeciwko marionetkowemu prosowieckiemu rządowi w Kabulu. Moim zadaniem było pilnowanie wszystkiego i wszystkich. Odgrywałem ważniaka. Paliłem trawkę. Udawałem gwiazdora. Z tego powodu czułem się bardziej jak zbłąkany wędrowiec, jankeski głupek, a nie jak agent wywiadu.

— Nie wpadłeś w nałóg?

— Nie.

Zachichotała ironicznie.

— Przepraszam, nie powinnam się śmiać. Nie w takiej chwili.

— Właśnie. Nie w takiej chwili.

— Ja też kiedyś próbowałam tak żyć. — Pokręciła głową. — Pewnie Agencja przymykała oko na trawkę, skoro miała z ciebie pożytek.

— Traktowali mnie tak samo, jak ludzi przemycających narkotyki: o niczym nie wiemy, nic nie widzimy, dopóki dla nas pracujesz. Wszystko musi działać jak w zegarku. Nie wolno tylko zrejterować ani dać się złapać. Dokładnie mnie prześwietlili, zanim dostałem przydział w kraju.

— I skończyły się dni chwały.

— Głównie to była strata czasu.

— Palenie trawki?

— Szukanie odpowiedniego towaru. Palenie... — John urwał i wzruszył ramionami. — Może to ci się wyda śmieszne, ale nie miałem ochoty uciekać na zawsze od brutalnej rzeczywistości. Poza tym palenie źle wpływa na płuca i na ch'i. Dla mnie najważniejsze było to, żeby nie dać się nabrać na jakieś szmuglowane świństwo.

— I co potem, panie Idealny?

— Później udawałem studenta w Hongkongu, zaliczałem kolejne semestry na tamtejszym uniwersytecie. Kaligrafia, literatura chińska, Pa-kua i Hsing-i.

Spokojnie wyjaśnił jej znaczenie tych terminów; musiał uważać, żeby nie dać się ponieść, nie wnikać w szczegóły i zostawić na boku chociażby rodowód obu sztuk walki, wiążący się z „I Cing".

— Później działałem w Bangkoku jako ekspert produkcji wyrobów precyzyjnych. To miasto tętni życiem. A stamtąd miałem oko na Kambodżę.

— I Wietnam? — zapytała Phuong.

— Nie był moim głównym celem. Potem wróciłem do Hongkongu, podjąłem pracę jako doradca w firmie handlującej bronią. Tam jest mnóstwo takich pośredników, więc nie wzbudzałem żadnych podejrzeń. — John dopił burbona. — Wyjechałem z Hongkongu w roku osiemdziesiątym dziewiątym. Dostałem półroczny urlop.

— Z jakiego powodu?

— Nieważne.

Phuong czekała w spokoju. Była opanowana.

— Nieważne — powtórzył. — Później była... „Pustynna Tarcza" i „Pustynna Burza". Miałem za sobą służbę w „zielonych beretach", dlatego wyznaczono mnie na specjalnego łącznika Agencji przy oddziałach zbrojnych w Arabii Saudyjskiej. A gdy już przegoniliśmy wojska irackie, zacząłem pracować z twoim ojcem. Polubiłem go. Wiele mnie nauczył. To był dobry człowiek.

Phuong odwróciła głowę.

— Nigdy o nim nie zapomnę — dodał John.

— Dziękuję ci za wszystko — powiedziała. — Co prawda nie byłam głodna, ale... Dzięki za pomoc przy pogrzebie.

— Uważałem to za swój obowiązek.

— Służbowy?

— Nie robię tego dla Agencji.

— Która godzina?

Nowy zegarek, który John kupił po drodze do domu Franka, tak jak poprzedni miał obok tradycyjnych wskazówek wyświetlacz cyfrowy.

— Siedemnaście po szóstej.

— W Chicago minęła piąta. Szykowałabym się teraz do wyjścia z pracy i zastanawiała, czy będzie duży tłok w metrze, co sobie kupić na obiad i czy dam radę wieczorem jeszcze trochę popisać.

— Gdzie się zatrzymasz?

— W domu. A dokąd miałabym pójść?

— Sama?

— Oczywiście. — Zmarszczyła brwi. — Te zdjęcia, które zniknęły... Czy jest jakiś powód... Sądzisz, że nie będę tam bezpieczna?

— Nie — odparł szczerze. Tamci już przeszukali dom, nie powinni się zjawić po raz kolejny. — Po prostu martwię się o ciebie.

— Daj spokój. Nawet tata się przekonał, że nie trzeba mnie krótko trzymać.

— Masz tu jakichś znajomych?

— Czy to ważne?

— Owszem.

Phuong spojrzała na niego.

— W takim razie mam.

— To przyjaciel rodziny? Kolega ojca z pracy? Ktoś zaufany?

— Zważywszy na moje młodzieńcze wyskoki, raka mamy i pełną tajemnic pracę ojca, nasze życie towarzyskie było ograniczone do minimum. Kiedy w domu zjawiał się jakiś jego znajomy z pracy, ja wychodziłam. Zawsze miałam ochotę ich zapytać, czy chcą włączyć moich rodziców do pracy w programie „Phoenix".

Phoenix" był niechlubną operacją CIA wymierzoną przeciwko wietnamskim partyzantom, w wyniku której, podczas najdłuższej ze wszystkich wojen prowadzonych przez Stany Zjednoczone, rozstrzelano w sumie 40 994 „wrogo nastawionych cywilów".

— Pamiętam jednego faceta — ciągnęła Phuong. — Nazywał się Woodman czy Woodward...

— Woodruff?

— Możliwe. Tata zawsze powtarzał, że gdyby od razu zaczął pracę w Agencji i nie służył przez pewien czas jako pilot marynarki, zajmowałby stanowisko tego właśnie Wood... jak mu tam. Poznałam kiedyś tego faceta i jego żonę, gdy rodzice zaprosili ich na brydża. Mama nie wstawała już wtedy z łóżka... Zawsze lubiła perfumy o zapachu bzu, nawet tuż przed śmiercią, dlatego we wspomnieniach nieodłącznie kojarzy mi się z tym zapachem...

Podszedł do nich kelner, ale gdy spojrzał na minę Phuong, szybko się oddalił.

— To była najlepsza kobieta, jaka kiedykolwiek chodziła po tym cholernym świecie — dodała szeptem, z trudem łapiąc powie trze. — Dla mnie zrezygnowała z kariery, otaczała mnie taką czułością, jakbym była jej rodzonym dzieckiem. Wpoiła mi najlepsze cechy swego charakteru. A także ojca... Czy możemy stąd wyjść? — zapytała po chwili.

John odezwał się dopiero na parkingu. y

— Czemu nie skontaktujesz się z Woodruffami, albo z kimś z sąsiedztwa czy też...

— Każdy, kto mnie znał w tamtych czasach, nie zachował najlepszych wspomnień. Pewnie by mnie nawet nie poznali. Do diabła, przecież dla was wszyscy jesteśmy do siebie podobni.

— Miej trochę wiary w ludzi.

Spojrzała na niego uważnie.

— Przepraszam. Kiedy wróciłam do domu, odżyły we mnie zadawnione żale.

Przez całą, trwającą dziesięć minut, drogę do domu Franka jechali w milczeniu.

— Posłuchaj — odezwał się John, gdy stanęli przed wejściem. — Może potrzebne będą jakieś formalności. Niewykluczone, że zatwardziali biurokraci z Agencji zechcą z tobą rozmawiać. Może też wpaść ktoś z policji. W każdym wypadku zostaw te sprawy mnie. Zadzwoń, jeżeli ktoś tu przyjdzie lub skontaktuje się z tobą przez telefon. I nie rozmawiaj z nikim, dopóki ja się nie zjawię.

Wzruszyła ramionami.

— Dobrze.

— Poza tym... gdyby nachodzili cię dziennikarze...

— Sama jestem dziennikarką — odparła. — Czyżbyś zapomniał?

— Nie. Ale dla mnie jesteś poetką.

— I „bachorem z Langley" — dodała. — Pozwól, że zdradzę ci pewną tajemnicę.

John niemal wstrzymał oddech.

— Nie znoszę dziennikarzy.

Uśmiechnął się, ale Phuong patrzyła na niego z poważną miną.

— Kochałam go — dodała szeptem. — Zawsze, choć czasami twierdziłam, że go nienawidzę.

— To był mądry człowiek. Na pewno wiedział, jak jest naprawdę.

Pokręciła głową.

— Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Stoimy sobie przed domem, ty i ja. Mamy zwykłe środowe popołudnie, z pozoru moglibyśmy... A wszystko wydaje mi się jednak zupełnie inne, odmienione. Czuję napięcie w powietrzu i... pustkę. Mam wrażenie, że tylko ty jesteś realny...

— Straciłaś punkt oparcia.

— Tak.

Właśnie.

— Muszę fatalnie wyglądać. — Phuong spuściła głowę i przeciągnęła palcami po włosach.

— Wcale nie.

Uśmiechnęła się odruchowo, na jej policzki wypłynął delikatny rumieniec.

— Nie powinnaś była tyle pić.

— Czuję się świetnie.

— John Lang, zapamiętaj.

Nie mógł jej dać swojej wizytówki, nie mógł nawet zapisać na kartce swego adresu i numeru telefonu, gdyż zostawiłby w ten sposób wyraźny ślad.

— Gdybyś mnie potrzebowała — rzekł — znajdziesz mój numer i adres w książce telefonicznej. Mieszkam niedaleko stąd.

— Klucze — powiedziała.

— Słucham?

— Masz komplet kluczy od domu. Czy możesz mi je oddać?

Johna przeszył dreszcz. Phuong miała na sobie gruby zimowy płaszcz, dokładnie zapięty, z postawionym kołnierzem. W jej błyszczących oczach odbijał się mętny blask ulicznych latarń.

— Oczywiście. — Wyjął z kieszeni klucze na dużym kółku.

Pożegnali się, Phuong weszła do środka i zamknęła drzwi.

Duplikaty kluczy, które zdążył wcześniej zamówić, ciążyły mu w kieszonce koszuli na piersi.

14

Pogrzeby są jak wibracje przenikające przeszłość i przyszłość, pozostawiają tylko skrawek spokojnego miejsca, by żywi mogli odnaleźć swój punkt oparcia pośród wstrząsów teraźniejszości. W ten zimny marcowy czwartek, pod zaciągniętym szarymi chmurami niebem, na niewielkim podmiejskim cmentarzu o godzinie dziesiątej przed południem, zebrała się grupka ludzi. Frank miał spocząć obok swojej żony w jednym z nielicznych, nie zapełnionych jeszcze grobów rodzinnych.

Zostaje nam coraz mniej miejsca na chowanie zmarłych — pomyślał John.

Większość spośród zgromadzonych osób pracowała w Langley — byli przeważnie koło sześćdziesiątki i ze smutkiem spoglądali na trumnę.

Zjawiła się cała arystokracja Agencji, włącznie z dyrektorem, wokół którego kręcili się ochroniarze z miniaturowymi słuchawkami w uszach. Obok dyrektora stał Roger Allen ze swą piękną żoną, a dalej reszta książąt dworu, skupiona przy swym panu i władcy. Pomniejsi baronowie z różnych Central starali się trzymać jak najbliżej tej gromadki. Harlan Glass trzymał pod rękę kobietę o posępnej minie.

To jego żona? Spiczasty podbródek i pozbawione wyrazu oczy. John nie zauważył nigdzie Richarda Woodruffa, dostrzegł jednak w tłumie jego żonę, Kate, elegancką i dystyngowaną. Szef służb bezpieczeństwa, George Korn, bez przerwy chodził wokół zebranych żałobników, kontrolując rozstawione warty. Nieco dalej, w odległości dwudziestu metrów, stał detektyw Tyler Greene i jego jasnoskóry, zwalisty partner.

Przybyło także kilkunastu pracowników biura senackiej komisji do spraw wywiadu. Emma North miała na sobie krótką kurtkę z futrzanym kołnierzem oraz kapelusz w kształcie półksiężyca, z woalką według mody z lat dwudziestych. Ujrzawszy Johna, powitała go skinieniem głowy.

Phuong Mathews stała samotnie, tuż nad grobem; z odkrytą głową, lecz w szczelnie zapiętym, czarnym zimowym płaszczu. Wygłoszenie mowy pożegnalnej przypadło w udziale Miguelowi Zellowi, kierownikowi komórki łączności z Kongresem. Powiedział parę wyświechtanych kłamstw i odczytał krótki fragment prozy

Roberta Louisa Stevensona, twierdząc, że według niego był to jeden z ulubionych pisarzy Franka. Glass spojrzał w końcu na Johna. Ledwie zauważalnie skinął mu głową, ten natomiast, zachowując kamienny wyraz twarzy, odpowiedział równie nieznacznym gestem.

— Amen — zakończył Zell, chociaż nie odczytał żadnej modlitwy.

Wszyscy tłumnie ruszyli w stronę parkingu. Niektórzy poklepywali Johna po plecach, inni po cichu przekazywali słowa współczucia, składali kondolencje. Zdołał się w końcu uwolnić i odwrócił w stronę grobu...

Błysk!

Nic nie widzę!

Przed oczyma zawirowały mu ciemne plamy. Niebo, drzewa... jacyś ludzie.

Na wprost niego stali dwaj mężczyźni: detektyw Tyler Greene ze swoim partnerem. Ten drugi trzymał w ręku aparat fotograficzny z fleszem.

— Gotowe — powiedział.

— Co? — zdumiał się John.

— Potrzebne nam twoje zdjęcie do identyfikacji — wyjaśnił Greene.

— O co ci chodzi?

— Biały mężczyzna, trzydziestoparoletni, dobrze ubrany, inteligentny, podając się za Harolda Browna, myszkował po naszym parkingu wśród dowodów rzeczowych. Zachodzi podejrzenie o działanie na niekorzyść prowadzonego śledztwa.

— Powinno wyjść dobre zdjęcie — dodał osiłek.

— Proszę mi oddać negatyw! — syknął przy ramieniu Johna czyjś głos.

Korn spoglądał na gliniarzy błyszczącymi oczami, spod przymrużonych powiek. W ich stronę zmierzało jego śladem dwóch ochroniarzy.

— Nic z tego — odparł Greene.

— Sprzeciwiasz się rozkazom swego szefa? — zapytał Kora.

— Pan nie jest moim szefem.

— Wystarczy jeden telefon...

— Pożyczyć panu ćwierćdolarówkę? — zapytał Murzyn.

Obaj policjanci odwrócili się i bez pośpiechu ruszyli przed siebie. Korn ruchem głowy nakazał swoim ludziom pójść za nimi.

— Dlaczego oni cię obserwują? — zwrócił się do Johna.

— A dlaczego pan kazał oczyścić nasze biuro? Gdzie się podziały dokumenty, nasz sprzęt?

— Wasz sprzęt? Czy ty i Frank trzymaliście w biurze Agencji jakiekolwiek materiały lub przedmioty nie związane z obowiązkami służbowymi?

— Czego pan chce?

— Dowiedzieć się od ciebie wszystkiego — odparł Korn. — O waszej pracy, o tym, czym się tam zajmowaliście.

— Moim obowiązkiem jest...

— Zachowanie tajemnicy służbowej?

John patrzył na niego podejrzliwie.

— Wy, z pionu operacyjnego, jesteście wszyscy tacy sami. Może mi jednak powiesz, czym się obaj paraliście?

— My dwaj?

— Czyżbyś działał w pojedynkę?

— Stoimy tu i mówimy tym samym językiem, a ja ani trochę nie rozumiem, o co panu chodzi.

— O te rozgrywki, którymi sterowaliście z senackiego biura. Jeśli ktoś w tym mieście poruszy jedną gałęzią, liście zaczynają szeleścić na wszystkich drzewach. Myślisz, że jestem głuchy?

— W takim razie proszę mi powiedzieć jasno, czy ja także powinienem coś słyszeć — odparł John.

— Albo wiesz o wszystkim i kłamiesz jak z nut, albo jesteś skończonym idiotą.

— Próbuje pan łapać duchy w ciemnościach.

— Możliwe, ale to nie zmienia faktu, że słyszę szelest liści.

Korn ruszył z powrotem w stronę parkingu. Po kilku krokach odwrócił się jeszcze i rzucił:

— Życzę miłego dnia.

Blade promienie słońca odbijały się od szyb odjeżdżających kolejno samochodów. John dostrzegł Emmę: futrzany kohiierz kurtki, drobny kapelusik z czarną woalką na starannie upiętych włosach. Otworzyły się drzwi jednego z ostatnich wozów w kolumnie. Emma wsiadła, drzwi zatrzasnęły się za nią.

Nad Johnem przeleciał samotny wróbel, kierując się w stronę pobliskiego pawilonu handlowego. Lang popatrzył na Phuong — nadal stała, wpatrując się w dół, w którym zniknęła trumna ze zwłokami jej ojca. Wreszcie spojrzał na grób. Strażnik ze służb ochrony Kapitolu, trzymający wartę przed drzwiami biur senackiej komisji, na jego widok powiedział:

— Mam coś dla ciebie. Jak było?

— Jak na pogrzebie — odparł John.

— Głupie pytanie, prawda? — Strażnik wyciągnął szufladę biurka. Wewnątrz leżały dwie koperty. — Ja nie cierpię pogrzebów.

— Ja też — mruknął Lang, nie mogąc oderwać wzroku od tych dwóch kopert.

— I bez tego życie jest ciężkie.

— Święta prawda. — John otworzył aktówkę, demonstrując tamtemu jej zawartość. Pistolet Franka zostawił w schowku w samochodzie.

— Tak sobie myślę, że wszystko w naszym życiu zależy od kobiet. No bo o co im w końcu chodzi? Jeśli nie uda ci się namówić takiej na randkę, to pewnie już nigdy nie będziesz miał okazji się z nią spotkać. A jeśli pójdzie z tobą, to jesteś załatwiony, jakbyś dostał cios między oczy.

John spojrzał na swój nowy zegarek. Była 11.32.

— Nie mam zbyt wiele czasu — mruknął.

— Tam jest wymarłe miasto — powiedział strażnik, kciukiem wskazując drzwi biura komisji. Większość pracowników jeszcze nie wróciła.

— Więc będę mógł spokojnie popracować. To dla mnie?

Tamten podał mu obie koperty.

— Tę przysłała Em North przez... kogoś. Drugą dostarczył posłaniec.

Na obu kopertach nie było żadnych stempli. Przesyłka od Emmy była zaadresowana tylko imieniem i nazwiskiem Johna. Na drugim liście widniał napis: „Oficer łącznikowy CIA". Strażnik wcisnął guzik elektrycznego zamka.

Lang zawahał się i spojrzał na niego.

— Powodzenia — rzekł.

— Tylko tyle?

W pomieszczeniach komisji panowała wyjątkowa cisza. John wyszedł zza przepierzenia i znalazł się przed biurkiem recepcjonistki.

— Był do ciebie telefon. — Podała mu różową kartkę z notatką: „Cl/łącz. 9.17, bez wiad." — Nie podał nazwiska.

— Pytał o mnie?

— Nie, prosił o połączenie z kimś, kto przejął wszystkie sprawy prowadzone przez Franka.

— Podałaś mu moje nazwisko?

— Oczywiście, że nie!

— To pewnie ktoś z naszego wydziału bezpieczeństwa. Bo to był mężczyzna, prawda?

— Tak.

— Czy ten sam człowiek dzwonił już kiedyś do Franka?

— Nie wiem. Nie podał...

— Nazwiska. — John westchnął ciężko, ze smutkiem.

— Czy mogłabym coś... — urwała w połowie zdania.

Początkowo wszyscy pracownicy biura z nieufnością odnosili się do dwóch agentów CIA, z czasem odkryli jednak, że Frank i John również są ludźmi. Recepcjonistka często opowiadała im o swoich dzieciach.

— Chcę się upewnić, że niczego nie przeoczyliśmy. Możesz sprawdzić w książce rozmów, czy Frank nie odbierał telefonów od tego samego faceta? Chodzi mi o człowieka, który nie podał swego nazwiska. Sprawdź tylko parę ostatnich tygodni.

— Czy... nie powinieneś się z tym zwrócić do Joela?

Miała na myśli kierownika biura.

— Nie chcę robić przed nim tajemnicy, ale...

Dziewczyna zmarszczyła brwi. Akwarium miało własną linię telefoniczną, ale czasami ktoś dzwonił do nich przez centralkę biura. Komisja zażyczyła sobie ewidencjonować wszystkie rozmowy telefoniczne, toteż recepcjonistka zapisywała w wielkiej księdze każdy telefon, jaki odbierała. Po chwili zagryzła wargi i przysunęła książkę. John pochylił się nieco i zajrzał jej przez ramię. Przebiegł wzrokiem rządki wpisów: znajome nazwiska, instytucje państwowe; biura senatorów, wydziały Agencji...

Osiem dni wcześniej był telefon do Franka; krzyżyk w rubryce „Prośba o telefon w odpowiedzi". Brak numeru oraz nazwy instytucji, tylko nazwisko: Martin Sinclair.

Kto to jest Martin Sinclair?

Recepcjonistka przerzuciła jeszcze dwie kartki do tyłu.

— Myślę, że...

— Nieważne — wtrącił szybko. — Nie było do niego telefonów. Ale gdyby ten facet jeszcze raz zadzwonił pod moją nieobecność, proszę mu podać mój numer domowy.

— Żartujesz?!

— Nie chciałbym zawalić sprawy, jeżeli Frank razem z tym człowiekiem przygotowywał jakieś materiały dla komisji.

— Dobrze — odparła z wyraźnym ociąganiem.

Chyba zrozumiała, że znajdują się po tej samej stronie barykady. John wszedł do akwarium. Żaluzje były zamknięte od wewnątrz. Nie otwierał ich.

W kopercie od Emmy znalazł zapisaną ręcznie kartkę. „Jeśli będziesz potrzebował więcej informacji, daj mi znać. Niedługo się odezwę. Uważaj na siebie. Emma".

Dwukrotnie przeczytał wiadomość. Powąchał kartkę.

Tylko zapach tuszu.

Oprócz niej w kopercie znajdowała się kserograficzna odbitka strony ze styczniowego wydania „International Herald Tribune", edycja paryska.

Wczoraj, w wypadku samochodowym w lewobrzeżnej części Paryża, śmierć poniósł mężczyzna zidentyfikowany jako obywatel amerykański, Clifford Johnson, prezes firmy Imex Inc. Według policji samochód Johnsona został uderzony z tyłu przez inny pojazd, którego kierowca zbiegł z miejsca wypadku. Wskutek zderzenia nastąpiła eksplozja, auto stanęło w płomieniach.

Johnson był w wozie sam, nikt z przechodniów nie odniósł obrażeń. Sprawca wypadku pozostaje nieznany. Eksperci, po zbadaniu wraka samochodu Johnsona, wystosowali pismo do Francuskiej Komendy Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego z prośbą o przeprowadzenie szczegółowej ekspertyzy wcześniejszego stanu technicznego pojazdu, który już kilkakrotnie ulegał wypadkom. Ambasador amerykański oświadczył, że zwłoki Johnson zostaną przetransportowane do rodzinnego Baltimore w stanie Maryland".

Parę tygodni później ktoś wysyła anonimowy list do senatora, sugerując w nim, że śmierć Johnsona nie była przypadkowa i kierując podejrzenia na CIA. Frank postanawia sprawdzić zarzuty, okazuje się jednak, że rozesłane przez niego do różnych komórek listy znikają po drodze, zwraca się więc do Glassa... W drugiej kopercie znajdował się arkusz z firmowym nadrukiem biura senatora Ralpha Baumana, a na nim kilka ręcznie napisanych słów. Żadnego nagłówka, daty, nazwiska.

Masz się tu zjawić czym prędzej.

John doszedł do wniosku, że zamaszysty bazgroł pod spodem musi być podpisem samego Baumana. Spojrzał na zegarek, była 11.58. W południe miało się rozpocząć posiedzenie Senatu, przy czym pierwszą godzinę obrad, jak zwykle, powinny zająć ustalenia proceduralne.

Spojrzał w górę, lecz oślepił go jaskrawy blask jarzeniówek. Bardzo często, kiedy załatwiali sprawy tylko przez telefon, on albo Frank wyłączali górne lampy i pracowali w błękitnawym świetle wpadającym przez otwarte żaluzje.

Teraz też John sięgnął do wyłącznika. Akwarium wypełnił niebieskawy, uspokajający półmrok.

— Czym ty się zajmujesz, do jasnej cholery?! — warknął senator Bauman, kiedy tylko sekretarz wprowadził Johna do gabinetu.

— Słucham?

Wszystkie ściany były obwieszone zdjęciami Baumana w towarzystwie najbardziej znanych, wpływowych bądź popularnych osobistości. Honorowe miejsce nad kominkiem zajmował portret jego trzeciej żony w kwiecie wieku. Pod nim wisiały fotografie dzieci, wnuków i prawnuków. Natomiast przy samym biurku znajdował się stojak, w którym tkwiła flaga rodzimego stanu senatora i gwiaździsty sztandar Stanów Zjednoczonych.

— Gdzie to jest? — Bauman wyskoczył ze swojego fotela i stanął przed biurkiem. Łysiejący, rudy senator o twarzy pokrytej plamami wątrobowymi z bliska pachniał płynem po goleniu i miętówkami.

— Co?

— Gdzie jest ta cholerna lista ugrupowań terrorystycznych? Czekam na nią od wczoraj. Obiecałem dziennikarzom, że będę ją miał i nawet jeśli nie zdołam jej opublikować, to chciałbym przynajmniej pomachać nią przed kamerami. Nie dam się nabrać na jakieś tanie wykręty w stylu starego Joego McCarthy'ego! Takie numery nie przejdą w moim biurze!

— Ach, tak... właśnie sporządzamy...

— Przecież powinna być już gotowa! — Bauman wziął łyk kawy z przydziałowego, niebieskiego kubka biur Senatu, po czym się skrzywił. Sięgnął po kolejną miętówkę. — Gdybyś miał trochę oleju w głowie, synu, to byś stał po mojej stronie.

Chciałeś chyba powiedzieć: „chłopcze", pomyślał John. Mam nadzieję, że już więcej nie popełnisz takiego błędu.

— Zapewniam pana, senatorze, że wcale nie próbuję pana wykiwać. — Lang starał się mówić z takim samym prowincjonalnym akcentem, jak ten niewysoki mężczyzna, który ciężko oparł się o biurko.

— Mam nadzieję —mruknął Bauman i zaraz dodał: — Gdybyś napotkał jakieś kłopoty przy zdobywaniu informacji, o które prosiłem, tylko zadzwoń, a zaraz posypie się pierze.

— Oczywiście, panie senatorze.

— Jak dostaniesz tę listę, która jest mi na gwałt potrzebna, przynieś ją zaraz, a wszystko między nami będzie w porządku. Rozumiemy się?

— Całkowicie.

Wokół zegara wiszącego na ścianie rozmieszczonych było siedem żaróweczek. Jedna z nich zaświeciła i rozległ się głośny terkot dzwonka. Ten sam sygnał rozbrzmiewał jednocześnie we wszystkich biurach senackich.

Bauman przechylił się przez biurko, sięgnął po kubek i wziął jeszcze łyk kawy.

— Mam coś jeszcze — mruknął, wsuwając do ust następną miętówkę. Wziął leżącą na biurku kartkę papieru. — Co to za bzdury?

Podał Johnowi list ze stemplem kancelarii Senatu. W nagłówku umieszczony był adres jego Biura Łączności z Kongresem.

Szanowny senatorze Bauman:

Prosimy o oficjalne potwierdzenie żądania, przedstawionego ustnie łącznikowi Centralnej Agencji Wywiadowczej do spraw legislacyjnych, które tenże również przekazał nam ustnie, a dotyczącego udostępnienia Panu raportów Inspektoratu Celnego z kontroli dokumentacji w amerykańskiej spółce cywilnej Im ex Inc z ostatniego półrocza. Po szczegółowym sprawdzeniu, że ujawnienie raportów nie jest sprzeczne z ustawą o tajemnicy własności prywatnej, wielkim nakładem sił i środków pracownicy naszej agencji przygotowali odpowiednie dokumenty. W związku z powyższym prosimy o pisemną odpowiedź, czy wymienione materiały mają być dostarczone tylko do Pańskiego biura, czy też życzy Pan sobie, by za pośrednictwem naszej komórki łączności zostały przekazane wszystkim członkom senackiej komisji do spraw wywiadu".

Nie podnoś głowy! Udawaj, że nadał czytasz, że jeszcze nie skończyłeś... Nie pozwól Baumanowi spostrzec...

Żaden z łączników kongresowych nie mógł jakiejkolwiek instytucji państwowej „przekazać ustnie" żądania senatora. A łącznikami CIA byli tylko Frank i...

To kamuflaż. Zasłona dymna. Frank opatrzył swoją własną prośbę nazwiskiem senatora, którego powszechnie znany chaotyczny styl pracy mógł być znakomitą wymówką do prowadzenia własnego śledztwa.

Frank nie tylko ryzykował swą karierę, lecz także wystawiał na próbę delikatną więź zaufania między Senatem a CIA. Dla czegoś, za co dostał kulkę w łeb. Do świadomości Johna dotarł ostatni fragment wypowiedzi Baumana:

— ...dlatego mój sekretarz do spraw administracyjnych... ten, który pracował jeszcze wczoraj, zanim się zbuntował... przyszedł do mnie kilka dni temu z zarzutem, że prowadzę swoją własną grę za jego plecami. Żaden z nas nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ale to mi wygląda na próbę zachowania twarzy przez kogoś z Inspektoratu Celnego.

— Owszem — mruknął John. — Mnie się też tak wydaje.

— Nie rozumiem tylko, z jakiego powodu ktoś postanowił się zasłaniać moim nazwiskiem.

— Możliwe, że to... zwykła pomyłka. Mój kolega...

— Ten, który zginął w wypadku samochodowym?

— ...prawdopodobnie wystosował to żądanie, zbierając materiały dla innego senatora, ale ktoś w Inspektoracie Celnym pomylił nazwiska.

— Na to wychodzi — rzekł Bauman.

Zawsze najłatwiej zasłonić się czyjąś pomyłką.

— Czy pozwoli pan, senatorze, że zajmę się tą sprawą?

— Jeżeli CIA coś kombinuje, to chciałbym wiedzieć...

— Nie będzie pan miał z tego powodu żadnych kłopotów.

Odetchnij głęboko!

— Mam tylko prośbę — ciągnął John — żeby pański sekretarz zadzwonił jeszcze dziś do Inspektoratu Celnego i przekazał...

— Nic z tego. Na razie nie mam sekretarza.

— Lecz, jeśli się nie mylę, senatorze, ktoś inny z pańskich pracowników mógłby się tym zająć.

— Niechby tylko którejś z tych dziewuch nie udało się dodzwonić... — Bauman zachichotał. — Wszyscy wiedzą, że mam ciężką rękę.

— Oczywiście, senatorze. Czy mógłby pan wobec tego przekazać tym gryzipiórkom z Inspektoratu Celnego, żeby przesłali zebrane materiały do mojego biura? Do rąk własnych? Lepiej im nie tłumaczyć, że pan o niczym nie wie, bo w ten sposób powstałoby jeszcze większe zamieszanie. Postaram się jak najszybciej wszystko wyjaśnić. Rzecz jasna, nie omieszkam wspomnieć temu senatorowi z komisji, który prosił o zebranie danych, że to pan zajął się jego sprawą.

— Synu, wygląda na to, że masz łeb na karku — powiedział Bauman. — Gdybyś kiedykolwiek chciał odejść z CIA, zawsze znajdziesz pracę u mnie.

— Dziękuję, panie senatorze — odparł John, wkładając list do aktówki, obok odbitki kserograficznej przysłanej przez Emmę — ale jestem urzędnikiem państwowym, zatem i tak pracuję dla pana.

Aktówka ciążyła mu bardziej niż zwykle, kiedy szedł korytarzami łączącymi najróżniejsze senackie biura. Między pomalowanymi na zielono ścianami rozbrzmiewały echem prowadzone półgłosem rozmowy i śmiechy urzędników. Wszyscy mijani przez niego ludzie ubrani byli w białe koszule i ciemne krawaty i mieli przypięte na piersi tabliczki z fotografią, identyfikujące ich jako szeregowych żołnierzy tej gigantycznej machiny amerykańskiej polityki. Większość nie przekroczyła jeszcze trzydziestki. Nie odniosła poważniejszych ran — dodał w myślach John.

Drzwi gabinetu senatora Firestone'a były zamknięte.

Wewnątrz jazgotał telefon. W sekretariacie jakiś facet w wymiętym garniturze kłócił się z ciemnoskórą recepcjonistką stojącą za swoim biurkiem.

Przy drugim biurku ciemnowłosa dziewczyna, która niedawno ukończyła studia na uniwersytecie nowojorskim, gorączkowo przyjmowała telefony.

— Proszę posłuchać — tłumaczył recepcjonistce mężczyzna, gdy John wszedł do sekretariatu. — Dobrze wiem, że to nie pani wina. Pani tylko wykonuje swoje obowiązki.

Ciemnowłosa piękność zza sąsiedniego biurka posłała Langowi niewyraźny uśmiech i wcisnęła guzik centralki, odpowiadając na kolejny telefon.

— Ale ja także mam swoje obowiązki — argumentował facet. — A moim głównym zadaniem jest przekazywanie opinii publicznej rzetelnej informacji. Właśnie w tym celu muszę się zobaczyć z senatorem.

— W tej chwili to niemożliwe — odparła recepcjonistka. — Już panu mówiłam...

— Wiem, co mi pani mówiła — przerwał jej dziennikarz. — Dwa tygodnie temu rzecznik prasowy senatora umówiła mnie na to spotkanie. Poproszono mnie o rozmowę, o przeprowadzenie wywiadu. Zatem przyszedłem i...

— Pani rzecznik jest bardzo zajęta — wtrąciła szybko Murzynka, wskazując spory stos różowych kartek z wiadomościami. — Gdyby był pan łaskaw zostawić swoje nazwisko i numer telefonu, przekażę jej...

— Ja nie chcę rozmawiać z nią! Muszę się zobaczyć z senatorem!

John pochylił się i szepnął do ciemnowłosej sekretarki:

— John Lang, łącznik komisji senackiej. Czy mógłbym...?

— Chwileczkę — przerwała mu dziewczyna, wciskając klawisz centralki, pod którym zapaliła się lampka. Powiedziała do słuchawki: — Biuro senatora Firestone'a. Proszę chwilę zaczekać.

— Jestem łącznikiem waszej komisji — powtórzył John. — Chciałem się zobaczyć ze Steve'em.

— Czy zdaje pani sobie sprawę, ile mnie kosztowało zarezerwowanie miejsca na ten wywiad?! — krzyknął dziennikarz.

Sekretarka zakryła dłonią mikrofon i powiedziała do Johna:

— Czy mógłby pan...?

Jednocześnie zamrugały na konsolce dwie ostatnie lampki, do tej pory ciemne. Otworzyły się drzwi sekretariatu i do środka wtargnęła ekipa telewizyjna z kamerą i reflektorami. Ciemnowłosa dziewczyna zaklęła pod nosem i szepnęła do Johna:

— Znajdzie go pan przy pierwszym biurku za tymi drzwiami. Ruchem głowy wskazała przejście do innych pomieszczeń biura.

John odpowiedział jej uśmiechem, ale sekretarka była już zajęta odbieraniem telefonów. Idąc w stronę drzwi obejrzał się jeszcze. Dziennikarz, który dyskutował z recepcjonistką, na widok ekipy telewizyjnej wpadł we wściekłość.

— Nie! Tylko nie to! — ryknął. — Wynocha! Ja byłem pierwszy! Jak tylko senator się pojawi, mam pierwszeństwo...

Ciężkie, drewniane drzwi odgrodziły Johna od wrzasków w sekretariacie.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, bardziej przypominało zagracony korytarz niż pokój doradcy senatora. Przy zawalonym papierami biurku, na wprost włączonego komputera, stało puste krzesło obrotowe. Za nim wznosiła się plastikowa ścianka działowa dwumetrowej wysokości; wąskie okno sięgało prawie do sufitu. Na wprost znajdowały się drzwi prowadzące do gabinetu senatora; cały kąt między nimi a przejściem do sekretariatu zajmowała olbrzymia kserokopiarka. Przy maszynie bezustannie wypluwającej kartki papieru stała trzydziestoparoletnia kobieta o zaczerwienionych oczach. Spojrzała na przybysza niewidzącym wzrokiem. John zerknął na zadrukowane kartki wysuwające się z kserografu: strony jakiegoś opracowania. Po chwili kobieta wzięła stos kopii i zniknęła za drzwiami.

John został sam.

Zza cienkich ścianek działowych dobiegały głosy.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: —...musisz się przez to przekopać!

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Mam już dość tego ciągłego „przekopywania się"! — Chwila ciszy. — Mogłeś to lepiej sformułować.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Gliniarze to nie literaci. Komisja etyki nie miała żadnych podstaw...

KOBIETA: — Komisja etyki? A co ich to wszystko obchodzi? Przecież nie została naruszona żadna z ich przejrzyście napisanych...

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — O co ci chodzi? Charlie ma wyniki ostatnich sondaży popularności, z których możemy być tylko dumni, poza tym...

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Mimo wszystko trzeba wymyślić jakąś wiarygodną historyjkę dla prasy. Straty...

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Po co? Przecież...

KOBIETA: — Wszyscy doskonale wiedzą, że to nie pierwszy raz.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: —...to są sprawy prywatne, które...

KOBIETA: — Wypadek samochodowy nie jest sprawą prywatną! Opisali to nawet w londyńskich gazetach! Jak możesz twierdzić, że to sprawa prywatna?! Myślisz, że uda ci się go zamknąć w gabinecie i odizolować od świata? Ekipy telewizyjne go odnajdą, jak nie w drodze na posiedzenie, to w domu. A co z nią?

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Mówisz o Doris?

KOBIETA: — O Doris też musimy pomyśleć. Ale jej można tylko zaproponować jakąś ładną sumkę i łudzić się nadzieją, że w sprawie rozwodowej będzie miała dobrego adwokata.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Nie przesadzasz?

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Większym problemem jest ta dziewczyna. Co z nią?

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Nic nie powie.

KOBIETA: — Skąd wiesz? To dziwka. Wystarczy parę groszy, żeby zgodziła się na wszystko, a ty twierdzisz, że nic nie powie.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Dobrze wie, co jej grozi, zatem...

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Znajdą się dziennikarze gotowi wyłożyć forsę na jej ochronę osobistą, więc chyba...

KOBIETA: — To śmierdząca sprawa! Zresztą on sam wdepnął w to gówno!

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Skąd on ją wytrzasnął?

KOBIETA: — Nie słyszałeś? Po prostu zabrał ją z ulicy...

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Znacie Charliego, po pracy lubi się zabawić. Wyznał, że zagadała do niego w barze, on postawił jej kilka kolejek no i...

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Czy to znaczy, że złapali go po pijanemu...?

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Nie, to ona prowadziła. Poza tym policja twierdzi, że winę za wypadek ponosi wyłącznie ten drugi kierowca. Najechał na nich...

DRUGI MĘŻCZYZNA: — Trzeba było posadzić za kierownicą któregoś gońca, jak to już kiedyś robiliśmy. — Chwila ciszy. — Charlie wspomniał coś o rezygnacji?

Otworzyły się drzwi sekretariatu. Weszła ciemnowłosa dziewczyna i uśmiechnęła się do Johna, lecz gdy spostrzegła puste biurko, przy którym stał, zmarszczyła brwi.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Przekonałem go, żeby z nikim nie rozmawiał na ten temat.

KOBIETA: — I wierzysz w jego obietnicę? — A po chwili dodała ciszej: — Szkoda mi tylko dzieci.

Sekretarka zajrzała za przepierzenie i powiedziała:

— Steve, przyszedł do ciebie ktoś z komisji. Czeka przy twoim biurku.

PIERWSZY MĘŻCZYZNA: — Już idę...

Zza ścianki działowej doleciały stłumione szepty. Sekretarka przeszła z powrotem obok Johna, wbijając wzrok w podłogę. Zza przepierzenia wyjrzał młodszy od Langa, lecz prawie całkiem łysy mężczyzna. Na jego widok zmarszczył brwi.

— Kim pan jest?

— Czy to pan ma na imię Steve?

— Tak.

— Nazywam się John Lang, pracuję dla komisji wywiadu.

— Ale pan nie jest z naszego biura.

— Jestem łącznikiem Agencji.

— Ach tak. — Steve obrócił krzesło stojące przed biurkiem i usiadł. Zdjął z drugiego krzesła kilka tomów „Sprawozdań Kongresu" i wskazał Johnowi wolne miejsce. — Mamy tu trochę... urwania głowy — wyjaśnił.

— Rozumiem. Będę się streszczał. Kilka tygodni temu przesłał pan do naszego biura anonimowy list, który otrzymał pański szef. Dotyczył on...

— Tego faceta z Paryża?

— Zgadza się. Mój kolega, który zginął... w wypadku samochodowym...

— Cholera! To był agent CIA? W „Washington Post" napisali tylko, że zginął jeden z pracowników komisji...

— Wie pan, jak to jest z dziennikarzami — wtrącił pospiesznie John. — Cokolwiek im się powie, mogą to napisać w niewłaściwym kontekście.

— Gdyby wiedzieli...

— Załóżmy, że tylko przypadkiem poznał pan prawdę — syknął John lodowatym tonem. — W tym gmachu krąży wiele plotek.

Tamten spojrzał na niego uważnie.

— Jasne, pan też jest z CIA. Czego pan chce?

— Z powodu tego wypadku muszę dokończyć sprawy prowadzone przez kolegę. Co pan może powiedzieć o tym liście?

— Teraz nikogo to już nie obchodzi. Nawet gdyby nie była to podpucha, bo jeśli dobrze pamiętam, właśnie tak potraktowaliśmy ten anonim, to w obecnej sytuacji... — Wzruszył , ramionami.

— Czy dostaliście jeszcze jakiś list w tej sprawie?

— Nie. Ale ktoś telefonował.

— Co takiego?!

— Zanim jeszcze... zrobił się ten rwetes, ktoś zadzwonił z pytaniem, czy dostaliśmy jego list. Powiedziałem, że tak, i że przekazaliśmy go do biura łączności z CIA. Facet zaniemówił. Chciałem uzyskać od niego jakieś szczegóły, ale on tylko poprosił o wasz numer telefonu. Pomyślałem, że to nie moja sprawa, a was jest dwóch, więc jakoś sobie z nim poradzicie. Podyktowałem mu numer telefonu i facet się rozłączył. Nie podał nawet swego nazwiska. Czy jest coś nowego w tej sprawie?

— Nie, próbujemy tylko ustalić, kto chce nas wrobić.

— O nas chyba nie musicie się już martwić. Nasz szef zażądał ochrony policyjnej przed natrętnymi dziennikarzami, a ci potrafią uprzykrzyć życie o wiele bardziej niż jakikolwiek donos.

— Tak, wiem.

John podał mu swoją wizytówkę z dwoma numerami telefonów, służbowym i domowym, prosząc o wiadomość, gdyby autor anonimu odezwał się ponownie.

— Życzę szczęścia — powiedział, wstając z krzesła.

— Wybory są za cztery lata — rzekł Steve, idąc za nim do sekretariatu. — Sądzi pan, że szczęście może trwać aż tak długo?

— To zależy, co uznamy za szczęście — odparł John.

17

Trzeba uciszyć Baumana. Za wszelką cenę.

Przejazd z Kapitolu do głównej kwatery CIA położonej w lasach Wirginii zajął Johnowi pół godziny — wliczając w to krótki postój na George Washington Memoriał Parkway, skąd roztaczał się malowniczy widok.

Po lewej stronie przemykały samochody, po prawej, widoczny między bezlistnymi koronami drzew, ciągnął się głęboki wąwóz, którym płynął Potomac. Aktówkę z kompletem kluczy Franka, listem od Emmy i oficjalnym pismem Inspektoratu Celnego do Baumana zamknął w bagażniku. Pistolet wciąż trzymał w schowku pod deską rozdzielczą, nie mógł go bowiem nosić przy sobie, gdyż wchodząc codziennie do biur senackich musiał przejść przez bramkę wykrywacza metali. Podobnie było w CIA.

Zresztą na terenie Agencji funkcjonariusze służb bezpieczeństwa mieli prawo przeszukać jego samochód bez żadnych nakazów i zezwoleń, nawet bez pytania. Było to jednak stosunkowo mało prawdopodobne, a wobec niemal pewnej perspektywy przeszukania aktówki wolał ją zostawić w bagażniku.

Tam gdzie nikt chyba nie będzie zaglądał.

Chyba.

Kiedy minął wreszcie bramę z pleksiglasowymi budkami strażników i znalazł się po drugiej stronie ogrodzenia pod napięciem, zamiast wjechać na wyznaczone dla swej sekcji miejsce w podziemnym garażu, zostawił wóz pod gołym niebem, na parkingu dla gości przed wejściem do „starego" budynku.

Wysiadł i zamknął samochód. Ruszył w górę po marmurowych schodach gigantycznego holu wejściowego, wzdłuż których, na ścianie, umieszczono pięćdziesiąt cztery gwiazdki symbolizujące agentów CIA, którzy do tej pory zginęli podczas wykonywania obowiązków służbowych.

Będziesz miał tu swoją gwiazdkę, Frank. Obiecuję.

Szczęknął zamek elektrycznej barierki, gdy John wsunął w szczelinę swoją kartę identyfikacyjną. Poszedł następnie labiryntem korytarzy do pomieszczeń Centrum Antyterrorystycznego, gdzie strażnik skierował go w kolejny labirynt przejść i zakamarków. Przed drzwiami wejściowymi następny strażnik, w garniturze, dokładnie obejrzał jego kartę, zmarszczywszy brwi zerknął na aparat telefoniczny, lecz w końcu nacisnął guzik elektrycznego zamka.

Pewnie pracuje dla Korna, pomyślał John. Kiepsko.

Kilka miesięcy wcześniej w tej wielkiej sali mieściło się tajne archiwum, zaopatrzone w dwie masywne, żaroodporne, stalowe szafy na dokumenty. Stały jeszcze pod ścianą, ale resztę powierzchni owej mrocznej, pozbawionej okien jaskini zastawiono gęsto biurkami.

Część z nich była odgrodzona zielonymi, plastikowymi ściankami działowymi; prawie na każdym stał komputer i telefon. Biurka zgrupowano w większe konglomeraty, zaopatrzone tabliczkami informacyjnymi: „Federalne Biuro Śledcze", „Policja Metropolitarna Nowego Jorku", „Nowojorska Policja Stanowa", „Biuro Kontroli Obrotu Alkoholem, Wyrobami Tytoniowymi i Bronią", „Centrum do Walki z Terroryzmem Służby Wywiadowczej Marynarki", „Służby Specjalne", „Departament Stanu", „Wydział do Walki z Narkotykami", „Urząd Celny", „Biuro Szeryfa", „Agencja Wywiadowcza Sił Obrony", „Centralna Agencja Wywiadowcza".

Umieszczony na wysokim słupku niebieski policyjny migacz obracał się z wolna, omiatając słabo widocznym w blasku jarzeniówek promieniem wnętrze sali. Oznaczało to, że w pomieszczeniu znajdują się osoby spoza CIA, nie mające dostępu do ściśle tajnych materiałów. Tkwiący na sąsiednim słupku czerwony migacz był wyłączony. Między nimi wisiała tablica z wielkim napisem:

SPECJALNY ZESPÓŁ DOCHODZENIOWY SPRAWY ZAMACHU NA CENTRUM CORCORAN

Dwoje ochroniarzy, mężczyzna i kobieta, zajętych grą w tryk-traka, wskazało Jonowi zamknięte drzwi na samym końcu sali.

— Tak! — zawołał ze środka męski głos, kiedy Lang zapukał. — Wejść!

John wkroczył do niewielkiego pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Za biurkiem siedział człowiek w samej koszuli z poluzowanym krawatem. Jego skóra miała kolor ciemnej czekolady. W dłoniach nad głową trzymał zmiętą kulkę papieru. Rzucił nią, ale prowizoryczna piłka nie trafiła do kosza zawieszonego na przeciwległej ścianie, spadła na podłogę i spoczęła wśród kilkunastu innych papierowych kul.

— Cholera! — syknął. — Na szczęście zarabiamy pieniądze w CIA, a nie w NBA.

John przedstawił się.

— Dzięki ci, Boże! — powiedział mężczyzna o nazwisku Kahniley Sangare. Mówił po angielsku z silnym marylandzkim zaśpiewem, po francusku jak rodowity paryżanin, a znał także doskonale języki dwóch głównych plemion ojczyzny swoich rodziców, Wybrzeża Kości Słoniowej. — Wreszcie ktoś ze świata żywych ludzi!

— Rzadko miewa pan tu gości?

— Teraz to i listy z donosami przychodzą sporadycznie. Na szczęście biuro śledcze na miejscu zamachu, w Nowym Jorku, ma jeszcze co robić.

John opowiedział mu o liście, której domagał się Bauman, i o obietnicy złożonej publicznie przez Allena.

— Owszem, dostałem pismo w tej sprawie, ale szef kazał mi poczekać. Chyba się łudzi, że Bauman o tym zapomni. Czy on naprawdę jest taki stuknięty, na jakiego wygląda?

— Należy do tych polityków, którzy nigdy nie udają kogoś innego.

— To znaczy, że naprawdę chce dostać tę listę? — Sangare podrapał się po brodzie. — Zastanawiam się, komu z moich dwudziestu paru zgnuśniałych i znudzonych, doskonale wyszkolonych agentów dochodzeniowych zespołu specjalnego mógłbym powierzyć to zadanie. Kto był dzisiaj dla mnie szczególnie miły?

Sięgnął po słuchawkę telefonu i polecił jednemu z urzędujących za ścianą pracowników natychmiast sporządzić listę podejrzanych terrorystów.

— Proszę siadać. Jestem przekonany, że będą zestawiać listę najdłużej, jak się da, żeby dziś wreszcie mieć o czym opowiadać rodzinie po powrocie do domu. Ale, rzecz jasna, nie ujawnią żadnych szczegółów, są zobligowani do zachowania najściślejszej tajemnicy.

— Traktuje ich pan jak leniwych...

— Uważam, że się tu marnują — przerwał mu Sangare.

— Nie znaleźliście niczego konkretnego?

— Mamy całe tony konkretów! Nie widział pan tych zapchanych regałów? Papierzyska wysypują się z półek. Stenogramy przesłuchań, raporty sekcji zwłok, ekspertyzy fachowców... Mamy nawet szczegółowy opis pogody w ciągu całego tamtego tygodnia, włącznie z prognozami wpływu ciśnienia atmosferycznego i fazy księżyca na samopoczucie ludzi.

— Po co?

— Niektórym świrom odbija w czasie pełni księżyca — wyjaśnił Sangare. — Na wszelki wypadek trzymamy wszystkie ekspertyzy, jakie napływają do nas lub do centrali w Nowym Jorku, gdzie pięćdziesięciu najlepszych gliniarzy, analityków wywiadu i agentów kontrwywiadu nadal czeka na tę jedną, mało prawdopodobną szansę trafienia na jakiś ślad albo na... — Pokręcił głową. — No właśnie: albo. Nie liczę już tych ludzi, którzy szukają dla nas jakiejkolwiek poszlaki, pracując nadal w swoich macierzystych instytucjach. A muszą działać w najściślejszej tajemnicy, żeby nic się nie przedostało do opinii publicznej, która wciąż uważa ten wypadek za odosobniony akt terroryzmu. Do cholery! Tylko w ubiegłym roku zanotowaliśmy trzydzieści dziewięć podobnych zamachów w całym kraju! Tego typu zespół specjalny powinien pracować na okrągło.

— I naprawdę nie macie niczego konkretnego?

— O Boże! Myślałem, że pan już do tego nie wróci!

Zsunął nogi z biurka i gestem zaprosił Johna przed wielki monitor terminalu komputerowego. Włączył go i po chwili ekran rozjaśnił się na niebiesko. Sangare wywołał szybko menu i wpisał polecenie.

Na ekranie pojawił się wielki napis: ŚCIŚLE TAJNE.

— Comprenez?

— Tak — odparł John.

— Ostrożności nigdy za wiele — mruknął Murzyn. — Zresztą sam pan pracuje w tym miejscu, które nie ma sobie równego na całym świecie pod względem liczby przecieków.

Wpisał hasło.

Ekran rozbłysnął.

Jak w telewizji pojawiła się na nim panorama nowojorskiej ulicy, widziana jak gdyby zza grubych, pionowych prętów ogrodzenia.

— Nowojorska policja dostała ten materiał od właściciela salonu jubilerskiego znajdującego się naprzeciwko Centrum Corcoran. Obraz pochodzi z kamery systemu zabezpieczenia sklepu, na pierwszym planie widać kraty w oknie. Proszę uważnie obserwować.

Sangare wcisnął jakiś klawisz. Przed wystawą salonu przeszedł powoli mężczyzna w czarnej sztruksowej kurtce. Pracownik CIA, czasowo oddelegowany do kierowania waszyngtońskim oddziałem specjalnego zespołu dochodzeniowego, wcisnął inny klawisz, uruchamiając szybkie przewijanie magnetowidu. Wreszcie w polu widzenia kamery pojawił się datsun. Długie włosy nie pozwalały dostrzec rysów twarzy kierowcy, lecz mimo przydymionych szyb, zarówno w witrynie salonu, jak i w oknach samochodu, przez które rejestrowany był obraz, John spostrzegł różową szminkę na wargach kobiety.

— Biorąc pod uwagę sposób obezwładnienia strażników, sądzimy, że był to mężczyzna w peruce — wyjaśnił Sangare. Ponownie nacisnął klawisz. — Zapomnijmy o niej na chwilę. Proszę patrzeć.

Widok uległ zmianie. Znów pojawił się mężczyzna w czarnej kurtce. Na moment obraz zastygł, kiedy sylwetka tamtego ukazała się między dwoma prętami krat w oknie. Głowa mężczyzny na ekranie znalazła się wewnątrz obrysowanego cienką linią prostokąta. Po chwili ten wycinek został powiększony na cały ekran. Nadal jednak rysy twarzy człowieka przesłaniał postawiony kołnierz kurtki oraz strąki długich, posklejanych włosów.

— Ten facet ma metr osiemdziesiąt pięć wzrostu — powiedział Sangare. — Komputer zdołał odtworzyć kształt jego nosa, zarys lewego policzka, koniec ucha oraz fragment linii szczęki i wykroju ust.

Wpisał jakieś polecenie.

Na ekranie pojawiła się kolorowa podobizna mężczyzny o długich, ciemnych włosach. Portret zaczął się powoli obracać, ukazał się widok z przodu, a następnie prawy profil.

— To może być prawie każdy — powiedział John.

— Na pewno nie ja i nie mój brat.

— To on podłożył bombę?

— Trudno byłoby to udowodnić w sądzie, ale według relacji ogłuszonego strażnika ten facet znalazł się na miejscu dokładnie tuż przed podłożeniem bomby... Dlatego go szukamy.

— A więc to jest ten „świadek", o którym trąbiła cała prasa?

— No cóż, skoro już nie udało się powstrzymać przecieku informacji, to nie zadawaliśmy sobie trudu, by ją sprostować. Sądziliśmy, iż ten gość się przestraszy, że naprawdę mamy świadka, i zrobi coś głupiego. Z drugiej strony liczyliśmy na to, że nie wiedząc o zarejestrowanych zdjęciach, przestanie się ukrywać. Gdybyśmy go dostali w swoje ręce albo mieli przynajmniej dobrą fotografię, dość szybko zdołalibyśmy go zidentyfikować. Wystarczyłoby porównać jego wygląd z rysopisami wszystkich znanych, białoskórych terrorystów. Dalej poszłoby jak z płatka. Gorzej, gdyby się okazało, że to najemnik, opłacony tylko do podłożenia tej bomby. Sprawdzamy wszelkie dostępne informacje, ale są niekompletne i do tej pory niczego nie udało się ustalić. Nie ma natomiast wątpliwości, że ten drugi, kierowca ucharakteryzowany na kobietę, miał coś wspólnego z zamachem. Ale utrwalony obraz jest niewystarczający, by przeprowadzić komputerową analizę jego wyglądu.

— I to wszystko?

Rozległo się pukanie do drzwi. Weszła kobieta z rewolwerem w kaburze przy pasie i podała szefowi kartkę papieru z siedemdziesięcioma czterema nazwiskami. Sangare przeczytał dokładnie całą listę, wreszcie postawił na niej stempel Specjalnego Zespołu Dochodzeniowego, złożył zamaszysty podpis i wręczył Langowi.

— Proszę — powiedział — oto lista podejrzanych. Mogę się założyć, że jeśli senator Bauman puści ją w świat, Agencja i CTC otrzymają zaraz od ludzi figurujących na tej liście sporo wiadomości na temat innych, których tu nie wymieniliśmy. Jestem pewien, że jeśli... a w zasadzie powinienem powiedzieć: kiedy ta lista dostanie się w ręce senatora, natychmiast dowiedzą się o tym wszyscy zainteresowani.

— Dziękuję — odparł John. — Do widzenia.

— Nie zabrałby mnie pan ze sobą? — zapytał Sangare.

John wyszedł jednak sam.

Przeszedł przez całą długość sali. Na korytarzu czekali na niego dwaj mężczyźni ubrani po cywilnemu.

— Pan Lang? — zapytał wyższy z nich. — Dyrektor Allen chce się z panem zobaczyć.

Poszli razem z nim jako eskorta.

Wicedyrektor pionu operacyjnego CIA, Roger Allen, machnął zza biurka w jego kierunku trzymanymi w dłoni okularami w drucianych oprawkach.

— Nie sądziłem, że się tak szybko znowu spotkamy — powiedział.

— Ja również, panie dyrektorze.

— Nie spodziewałem się także, iż ujrzę cię w biurze Senatu, przy pracy. Byłem przekonany, że wziąłeś urlop. Widocznie źle mnie poinformowano.

— Nie ja przekazałem taką wiadomość.

— Czy możesz mi wyjaśnić, co robiłeś w sali Specjalnego Zespołu Dochodzeniowego i o czym rozmawiałeś z ludźmi z Centrali Antyterrorystycznej?

John zrelacjonował swoje spotkanie z senatorem Baumanem, domagającym się jak najszybszego przygotowania listy. Stwierdził, że chciał tę sprawę załatwić natychmiast, gdyż dobrze wie, o ile wściekłość senatora jest ważniejsza od urlopu zaplanowanego przez podrzędnego pracownika biura łączności.

— Tylko o to chodziło? Specjalnie w tym celu byłeś w pracy?

— Załatwiałem też różne drobiazgi, bieżącą pocztę... Sporo czasu spędziłem poza biurem.

— Sprawy prywatne?

— Tak — odparł John. — Sprawy prywatne.

— To dobrze. Pokaż mi tę listę.

John przekazał dyrektorowi kartkę.

— Nie miałem nawet czasu zameldować swojemu szefowi, Zellowi, czy też panu, że Ustawa jest gotowa, bo zaraz po wyjściu...

— Przyszedłeś tutaj? — zapytał szybko Allen.

— Tak, właśnie.

Dyrektor nałożył okulary, przebiegł wzrokiem listę i dokładnie przyjrzał się stemplowi zespołu dochodzeniowego.

— Wolałbym, żebyś odpoczął i zadbał trochę o siebie — rzekł — ale skoro Bauman aż tak się przyczepił... Rozumiem, że nie miałeś innego wyjścia. Przekaż mu tę listę. Ale nie dziś, zaczekaj do jutra. Niech mu się nie zdaje, że będziemy skakać na każde jego żądanie.

— Tak jest, panie dyrektorze. — John wziął dokument z rąk Allena. — Czy mogę o coś zapytać?

Tamten spojrzał na niego podejrzliwie.

— Oczywiście.

— Chodzi mi o Ahmeda Narala.

— Tak?

— Senator Handelman i jego doradca mówili prawdę. Nawet nasz dyrektor nazwał Narala terrorystą w przemówieniu wygłoszonym...

— W Filadelfii — podpowiedział mu Allen.

— Mniejsza z tym. Chciałem zapytać, dlaczego Narala nie ma na tej liście.

— To prawda, nie ma go tu.

— Powszechnie znany terrorysta nie jest nawet brany pod uwagę jako sprawca zamachu bombowego na Centrum Corcoran?

— Masz rację, nie został wymieniony w tym spisie.

Johnowi serce waliło jak młotem.

Nie popuszczaj!

— Dlaczego?

— Czemu mielibyśmy umieszczać wśród podejrzanych kogoś, kto już nie żyje?

— Zatem to prawda, że Naral nie żyje?

Allen wzruszył ramionami.

— Wszystko na to wskazuje.

— Ale w trakcie przesłuchania powiedział pan...

— Powiedziałem, że nie mamy żadnej pewności, iż w wannie pełnej krwi pływały zwłoki Narala, a nie kogoś innego. Twierdzić stanowczo można wtedy, kiedy ma się sto procent pewności; nie dziewięćdziesiąt pięć ani dziewięćdziesiąt dziewięć, ale sto. Poza tym przesłuchanie odbyło się wczoraj. Zasób naszej wiedzy zmienia się z każdym uderzeniem zegara. Wczoraj, po przesłuchaniu, poleciłem specjalistom z pionu operacyjnego przeprowadzić szczegółową analizę. Oszacowali, że można mieć dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, iż Naral nie żyje.

— Czyli możemy założyć, że to prawda.

— Oczywiście.

— Naral zginął jednak już po zamachu... Natomiast lista została...

— Zaktualizowana. — Allen odchylił się na oparcie fotela. — Czyżbyś się czegoś w tym doszukiwał, Lang?

— To, czy ja się czegoś doszukuję, czy nie...

— No właśnie! — przerwał mu dyrektor podniesionym, stanowczym głosem. — To nie twoja sprawa. Nie powinno cię to w ogóle obchodzić.

— Ale obchodzi mnie wyjaśnienie tego, co się wydarzyło — ciągnął John. — Załóżmy, że to Naral dokonał zamachu.

— W takim razie powiedziałbym, że jego śmierć uniemożliwia nam prowadzenie dalszego dochodzenia —rzekł Allen. — Zgadzasz się ze mną?

Przez chwilę w gabinecie panowała cisza.

— Mamy szczęście, że CIA nie jest bezpośrednio odpowiedzialna za śledztwo w sprawie zamachu na Centrum Corcoran — mówił dalej Allen. — Zarazem kierownicze stanowisko Glassa w tej cholernej Centrali Antyterrorystycznej oraz nadzór nad specjalnym zespołem dochodzeniowym pozwalają nam zachować czyste ręce, a jednocześnie trzymać je na pulsie. Sprawujemy kontrolę nad wszelkimi działaniami podejmowanymi w tej sprawie; mamy też możliwość natychmiastowej reakcji, gdyby śledztwo doprowadziło do wykrycia sprawców. A jeśli zakończy się niczym, formalnie odpowie za to FBI, najwyżej jakiś rykoszet trafi w CTC. Potwierdza to jedynie, że wszystkie te przeklęte, nowe Centrale nie są warte nawet grosza z budżetu, który rząd i parlament tak lekką rączką przekazują im z naszej puli. Na razie jednak wszyscy zwolennicy decentralizacji wywiadu bezradnie gonią za własnym ogonem, a my możemy dalej zajmować się sprawami CIA.

— Jakimi? — mruknął od niechcenia John.

— W chwili obecnej najważniejsze jest to, żeby nie dopuścić, by nasi „przyjaciele" z Kapitelu doprowadzili do rozpadu Agencji.

— I byśmy nadal pozostawali w pierwszym szeregu linii obronnych Stanów Zjednoczonych — dokończył John.

Allen przyjął to z uśmiechem.

— Cieszę się, że pojąłeś sens mojego przemówienia. To bardzo ważne. Teraz wiem, że nadal możemy na ciebie liczyć.

Sekretarz Allena odprowadził Johna do wyjścia; stanął w holu i patrzył, jak tamten przechodzi przez wahadłowe drzwi i zbiega po szerokich schodach na wyłożony marmurem plac. Niebo zaciągnęło się ciężkimi, szarymi chmurami. Zimny wiatr przenikał przez marynarkę. John rozejrzał się dokoła i pomyślał: Tak wygląda dzień, w którym pochowałem Franka.

19

Tego samego dnia, o dziewiątej wieczorem, Lang siedział przy biurku w swoim mieszkaniu pogrążony w myślach, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Przed nim leżał pistolet Franka. John odruchowo zacisnął palce na żelaznej, nacinanej kolbie broni...

Nie masz się czego bać!

Wrzucił pistolet do szuflady.

To pewnie tylko właściciel domu. Z radia płynęła fortepianowa muzyka jazzowa. W powietrzu unosił się zapach burbona, którym się raczył. Na wypolerowanym blacie biurka, jego ulubionym miejscu do ćwiczenia chińskiej kaligrafii, leżało pismo z Inspektoratu Celnego do senatora Baumana, kserograficzna odbitka prasowej notki o śmierci Cliffa Johnsona, kartka z notesu z zapisanym nazwiskiem Martina Sinclaira — człowieka, który co najmniej raz dzwonił do biura i rozmawiał z Frankiem — a także anonimowy list przekazany mu przez Glassa oraz żółty, firmowy arkusz; John miał zamiar spisywać na nim swoje wnioski, plan działania i luźne uwagi. Od godziny wpatrywał się w pustą kartkę papieru, próbując wymyślić coś, co byłoby warte utrwalenia na piśmie. Ale jego myśli krążyły tylko wokół stwierdzenia, że ma za mało danych, aby złożyć je w sensowną całość, i za mało czasu, by szukać dalszych informacji. Ponownie rozległo się pukanie do drzwi.

To pewnie tylko właściciel domu.

Na zewnątrz padało, zimny wiatr uderzał w szyby okien. John zebrał papiery i włożył je do tekturowej teczki, po czym starannie wyrównał, żeby spod okładki nie wyglądał nawet róg którejś z kartek.

Kiedy już ruszył w stronę drzwi, opadły go wątpliwości; tłumaczył sobie, że o tak późnej porze, na tym odludziu, mimo wszelkich kombinacji Glassa i reszty, do jego drzwi mógł pukać jedynie właściciel domu.

Gdy zaś położył już rękę na klamce, obawy wzięły górę. Zgasił światło w pokoju. Wnętrze mieszkania rozjaśniał jedynie blask lampki na biurku oraz smuga światła wpadającego do salonu zza uchylonych drzwi sypialni. Doszedł do wniosku, że przy tym oświetleniu będzie zdecydowanie słabiej widoczny. Ale na wszelki wypadek...

Bezszelestnie odsunął zasuwkę.

Powoli, bardzo powoli obracał gałkę, aż wyczuł opór i...

Nagłym szarpnięciem otworzył drzwi.

Przestraszyłeś ją!

Dziewczyna odskoczyła do tyłu, unosząc lewą rękę do ust. Omal nie wypuściła trzymanej w prawej dłoni parasolki.

— Och! — jęknęła.

— Przepraszam! Nie miałem pojęcia, że to ty... Powinienem zachowywać się rozsądniej, zapytać przez drzwi: kto tam.

— Nic się nie stało. To ja powinnam była cię uprzedzić telefonicznie.

— Nieważne. Cieszę się, że przyjechałaś.

— Naprawdę?

Stali tak przez chwilę, on w drzwiach, ona na werandzie. W ciemnościach wiatr siekł strugami deszczu.

— Wejdź, proszę — powiedział wreszcie John.

Odsunął się z przejścia. Doleciał go zapach wilgotnego ubrania i różanych perfum. Zamknął drzwi.

— Pozwól, wezmę twój płaszcz.

— Dziękuję.

Stanął za jej plecami. Odruchowo spojrzał na kształtną, smukłą szyję dziewczyny — tam gdzie po lewej stronie przebiega pod skórą główna tętnica.

Właśnie tam.

Wsunął obie dłonie pod kołnierz przemoczonego, czarnego płaszcza i pomógł jej go zdjąć.

— Dziękuję — powiedziała po raz drugi.

— Nie ma za co.

Przemknęło mu przez myśl, że chyba się przebrała od czasu pogrzebu, ale rano widział ją w szczelnie zapiętej kurtce, zatem nie mógł być tego pewien.

Teraz miała na sobie prostą sukienkę w przyjemnym odcieniu błękitu; czarne buty na niskim obcasie; delikatną złotą bransoletkę na jednym ręku, zegarek na drugim. Żadnych pierścionków, także niczego na szyi.

— Z ledwością odnalazłam ten dom — powiedziała.

— Przywykłem już do tego.

— Przywykłeś?

— Owszem. Mniejsza z tym.

— Zapisałeś mi dokładny adres, ale i tak musiałam zapukać do drzwi tego wielkiego domu i zapytać lokaja, gdzie mieszkasz. Nie przypuszczałam, że tak to będzie wyglądało. To znaczy: że tak mieszkasz. Ładnie tu — dodała, wodząc spojrzeniem po regałach zapchanych książkami i wiszących na ścianach wstęgach papieru z wzorami kaligrafii.

— Cieszę się, że ci się podoba.

— Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłam.

John wzruszył ramionami.

— Siedziałem i... próbowałem zmusić się do pracy.

— Mogę zaraz sobie pójść.

— Zostań na chwilę, skoro przejechałaś taki kawał drogi.

Uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.

— Czy... napijesz się czegoś?

— Tak, poproszę.

— Może być burbon lub piwo. Zwykle trzymam kilka butelek.

— Nie masz wina? Albo whisky?

— Niestety. Rzadko używam alkoholu, nie kupuję go na zapas, ale...

— Czasem jednak trafiają ci się goście? — wpadła mu w słowo. — Nie szkodzi, napiję się tego, co masz.

John ruszył w stronę kuchni po drugą szklaneczkę i butelkę burbona. Ona została na miejscu, nadal rozglądną się po pokoju. Utwór jazzowy dobiegł końca i z głośnika popłynęły dźwięki swingowej ballady, wykonywanej przez jakąś śpiewaczkę. Szyby w oknach drżały pod naporem wiatru. Kiedy John wszedł z powrotem do salonu, dziewczyna stała przy jego biurku. Przesunęła dłonią po lakierowanym blacie i zatrzymała rękę obok kartonowej teczki.

— To tak pracowałeś? — wskazała palcem nie zapisaną, żółtą kartkę. — Ja też powinnam się zabrać do pracy.

Postaw jej burbona gdzieś dalej, żeby musiała odejść od biurka.

Nie zdążył. Delikatnie wyjęła mu szklaneczkę z dłoni — tak, żeby nie dotknąć jego palców.

— Wiesz co? Nie dalej, jak w ubiegłym tygodniu przyszło mi do głowy, że ten rok będzie właśnie taki. Zakichane szczęście.

— Frank zawsze powtarzał, że na szczęście również trzeba sobie zapracować.

— Naprawdę? — Energicznie poruszyła szklaneczką, jakby chciała zamieszać złocisty trunek. Jej piersi pod niebieską sukienką wyraźnie zafalowały; nie miała na sobie stanika. — Co prawda, nie znamy się jeszcze za dobrze...

— Prawie wcale.

— Słuchaj, wcale nie musisz...

— Ależ nie chciałem...

Uciszyła go, energicznie potrząsając głową.

— Czasem bywa tak, że im więcej się o czymś mówi, tym sytuacja staje się bardziej kłopotliwa.

— To prawda.

— Zatem powiem prosto z mostu... Nie chcę być w takiej chwili sama, a spośród wszystkich mieszkańców tego miasta umarłych tylko ty wydałeś mi się człowiekiem, na którego towarzystwo miałabym ochotę.

— To wielkie miasto — mruknął John. — Jest tu ponad...

— Przestań mi opowiadać o tym mieście. Nie chcę także słuchać o zmarłych. Moi rodzice... Jezu! Kiedy byłam dzieckiem, mieliśmy w domu nawet psa...

W jej oczach zabłysły łzy.

— Już wszystko dobrze.

— Nieprawda! — syknęła. — Przepraszam. Zazwyczaj nad sobą panuję. Możesz spytać moich kolegów z pracy.

— Ale to nie jest zwykła sytuacja.

— Właśnie o to mi chodzi. — Uniosła szklaneczkę. — Za co wypijemy?

— Za wszystko.

— Nie za wszystko. Najpierw za Franka Mathewsa.

Stuknęli się. John ledwie umoczył usta. Ona wypiła połowę.

— Ostre.

— Można się do tego przyzwyczaić.

— Na pewno.

Odwróciła się i poszła w głąb pokoju. Przeciągnęła dłonią po oparciu kanapy. Z radia płynęła piosenka Muddy'ego Watersa: dudniący bas, jękliwe zawodzenie gitary, nieco zachrypnięte głosy chórku chicagowskiego bluesbandu. Deszcz siekł po szybach, łomotał w dach.

— Straszna pogoda — powiedziała.

— Tu nam nie grozi przemoczenie nóg.

Dopiła resztę burbona i aż się wzdrygnęła. Postawiła szklaneczkę na półce, obok książek.

— Myślisz, że wiem, co robię? — zapytała.

— Jesteś pewnie sprytniejsza ode mnie.

— Wątpię.

— Załóżmy, że oboje mamy rację.

Podeszła bliżej.

— Dziś wieczorem... — urwała i pokręciła głową. Po chwili uniosła twarz i spojrzała mu prosto w oczy. —...bardziej niż kiedykolwiek mam ochotę... pragnę poczuć, że jeszcze żyję. Nie chcę się kontrolować. Muszę zapomnieć o swoim zakichanym szczęściu.

Stała tak blisko, że nawet przez koszulę John poczuł na piersi ciepło jej oddechu. Doleciała go woń burbona z jej ust, mieszanina zapachów kobiecego ciała. Różane perfumy, wilgoć.

— Dzisiaj — powtórzyła szeptem. — Właśnie dzisiaj.

Uniosła głowę.

John dotknął palcami lewej ręki jej policzka. Zamknęła oczy i wtuliła twarz w jego dłoń.

— Pomyliłeś imiona — powiedziała Emma.

Szepnęła mu to prosto do ucha.

Powoli uspokajał oddech, opanowywał drżenie mięśni. Dotarło do niego znaczenie tych słów, lecz mimo to zapytał:

— Co mówiłaś?

Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy, starając się przybrać jak najbardziej niewinną minę. Wysunął się z niej.

— Pomyliłeś... imiona — wycedziła Emma.

Wciąż przygniatając ją swym ciężarem, spytał:

— A co powiedziałem?

— Nieważne. — Wargi dziewczyny zacisnęły się w prostą, cienką linię. — I tak nie zapomnę ani jednej sekundy tego wieczoru. Ani jednego doznania. Absolutnie niczego. A także słów... — Przeciągnęła paznokciem po jego plecach, boku i piersi, aż do szyi, gdzie pod skórą pulsowała główna tętnica. — I to jest właśnie najgorsze — mruknęła. — Zawsze wszystko pamiętam.

Wbiła mu paznokieć w skórę, ale nie za mocno.

— Oboje dobrze wiemy, co ci się wyrwało, kiedy nie bardzo nad sobą panowałeś. A to imię brzmiało: Phuong.

— Ach tak...

— Składałam jej kondolencje na pogrzebie. Chyba powinnam była wtedy... spojrzeć na nią innym wzrokiem.

John położył się obok, ale nie wypuszczał dziewczyny z objęć; prawą ręką obejmował jej ramiona, palcami lewej wodził po brzuchu. Emma leżała nieruchomo, jakby usztywniona.

— Możliwe, że wymówiłem jej imię.

— Owszem, wymówiłeś.

— Ale sam nie wiem dlaczego.

— Na pewno?

— Na pewno. Nie znam jej, wczoraj spotkaliśmy się po raz pierwszy. Ja... między innymi zajmuję się sprawami, których Frank nie zdążył załatwić. Także jego prywatnymi...

— Aż tak bardzo osobiście traktujesz swoje obowiązki?

— Siedziałem wtedy obok niego w samochodzie. Uważasz, że nie powinienem...?

Wzruszyła ramionami, ale John wyczuł, że się nieco uspokoiła. Zapach potu mieszał się z wonią jej perfum.

— Widocznie podświadomie o niej myślałem... —mruknął.

— Tylko tyle? Chcesz mi powiedzieć, że to jedynie efekt podświadomych skojarzeń? Wiem co nieco na ten temat, ale myślę...

— Do czego zmierzasz? — przerwał jej John. — Mamy mówić o mnie? O tobie? O tym, co między nami zaszło? A może jeszcze o czymś innym? — Zamilkł na chwilę. — Wiem, że słowa tworzą rzeczywistość. Czyżbyś chciała już w tej chwili wszystko zdefiniować, ustalić, poukładać?

— A ty? — szepnęła.

— Dzisiaj jest czwartek — odparł. — We wtorek rano legły w gruzach wszelkie, zdefiniowane przeze mnie wcześniej pojęcia. Sam próbuję od nowa poukładać swoje życie, bo dotychczasowe prysło jak bańka mydlana. I w takiej sytuacji zjawiasz się ty.

— Okłamałam cię, kiedy mówiłam, że właśnie dzisiaj poczułam się zagubiona. Czekałam na tę chwilę. Dobrze wiesz, że tylko szukałam sposobności...

— Może i wiem? Może i ja czekałem na tę chwilę?

— Sprzeczne uczucia są nie do zniesienia.

— Ale ja się nie przyczyniłem do twoich sprzecznych uczuć. — John urwał, lecz nie doczekał się odpowiedzi. — Czy możesz być czegokolwiek w swoim życiu absolutnie pewna?

Emma nadal się nie odzywała.

— Nie przyszłaś tutaj dlatego, że z góry wiedziałaś, do czego dojdzie — ciągnął. — Zakładając nawet, że ja również do tego dążyłem, także nie mogłem być pewien twoich pragnień... A czy teraz możesz być czegokolwiek pewna na sto procent?

— Na pewno nie chcę, żebyś mnie okłamywał.

— Postaram się — obiecał.

Uniósł się na łokciu i spojrzał jej w twarz. Emma leżała na wznak, nieruchomo, wpatrując się w sufit.

— Czy na pewno... ty i ona...?

— Spotkałem ją dopiero wczoraj, kiedy pojechałem do domu Franka, żeby zrobić porządek z jego rzeczami. Straciła ojca, a on był moim przyjacielem. Jestem jedynym pracownikiem Agencji, mającym cokolwiek wspólnego z rodziną Franka. Ona należy do tej rodziny.

— I co jeszcze?

— Dziś rano pochowaliśmy Franka. Nawet nie zamieniłem z nią słowa podczas pogrzebu.

— Spotkasz się z nią jeszcze?

— Pewnie tak.

— Domyślam się, że zrobiła na tobie duże wrażenie.

John wzruszył ramionami.

— Na to wygląda.

Emma poruszyła się, ułożyła na boku. Trąciła kolanem jego nogę. Okno w sypialni zadrżało pod naporem wiatru. Dziewczyna obróciła głowę i spojrzała na Johna. Delikatnie musnęła palcem jego policzek.

— Co z ciebie za szpieg, skoro w takich chwilach tracisz kontrolę? Ujawniasz swoje tajemnice?

— Za to nie puszczę pary z ust w czasie tortur.

— Mam nadzieję, że to nie było dla ciebie torturą.

— Gdyby było, to milczałbym.

Uśmiechnęła się.

— Gwoli ścisłości: czy masz... czy jest ktoś inny w twoim życiu?

— Nie.

— Myślałam, że masz kogoś — mruknęła. — To znaczy... żaden ze mnie szpieg, ale patrząc na ciebie, słuchając, jak rozmawiasz z ludźmi z komisji...

— A ja myślałem, że tak naprawdę nie jesteś szpiegiem.

— Bo nie jestem. Naprawdę. Zatem, żeby wszystko było jasne... ja także nie mam nikogo — wyznała szeptem. — Od dawna, od bardzo dawna. Prawie zapomniałam...

John pocałował ją w czoło i Emma wtuliła głowę w zagłębienie jego ramienia.

— Podobnie jak ja — powiedział.

— Dlaczego?

Wzruszył lekko ramionami.

— Może to zwykły pech?

— Jeśli mam być szczera... — szepnęła.

— Tak?

— Byłeś... fenomenalny.

— Jasne — odparł.

Pocałowali się.

— Wcale taka nie jestem — rzekła Emma.

— Boże! Powiedz zaraz, że to nieprawda!

Zaśmiali się oboje i znów pocałowali.

— Czy możesz coś dla mnie zrobić? — zapytała.

— Co?

— Przestań się tak bardzo pilnować. Obiecuję, że...

— Postaram się.

— Może nauczysz się wymawiać moje imię.

— Emma — powiedział. — Emma, Emma, Emma, Emma...

Przyciągnęła jego głowę do pocałunku.

— Niestety — mruknęła po chwili.

— Co się stało?

— Muszę wstać. Gdzie jest łazienka?

Wskazał jej drzwi. Emma podniosła się z uśmiechem, wydęła lekko wargi i ruszyła w tamtym kierunku. Włosy miała w nieładzie. John popatrzył na jej białą, gładką skórę, drobne piersi podrygujące przy każdym kroku, jędrne, krągłe pośladki i kształtne uda. Dziewczyna zniknęła za drzwiami łazienki. John ułożył się wygodniej na łóżku i zamknął oczy.

Co się dzieje, do diabla? Co ty wyrabiasz, do cholery?! O czym myślisz?

Tak się zdradzić!... Phuong...

Dlaczego Phuong?

Deszcz bębnił o szyby.

John czuł pod nogą mokrą plamę na prześcieradle. Za drzwiami łazienki rozległ się szum wody spuszczanej w toalecie, potem płynącej z kranu. Wreszcie nastała cisza.

Minęła minuta. Potem druga.

Poderwał się na łóżku, lecz w tym samym momencie drzwi się otworzyły i stanęła w nich Emma. Włosy miała przyczesane, jej twarz rozjaśniał promienny uśmiech.

Położyła się obok niego na brzuchu i cmoknęła go w policzek.

— Niestety — powiedział.

— Co się stało?

— Moja kolej.

Zachichotała. John zsunął się z łóżka. Emma rzuciła w niego poduszką, lecz on złapał ją i odrzucił z powrotem. Dziewczyna przekręciła się na wznak, przyciskając poduszkę do piersi.

— Pośpiesz się — szepnęła.

— Daj mi trochę czasu — odparł.

Gdy tylko zamknął za sobą drzwi łazienki, przypomniał sobie o dokumentach leżących w kartonowej teczce.

Za późno. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze.

Nie wygłupiaj się!

Skorzystał z toalety, spuścił wodę. Bez pośpiechu odkręcił ciepłą wodę, potem zimną i umył ręce. Pochylił się nad zlewem, opłukał sobie twarz.

Doleciał go jakiś dziwny odgłos.

Zza drzwi. To Emma, zawołała coś.

Rezerwuar napełnił się wreszcie i szum umilkł.

— Co? — zapytał John, przekrzykując plusk wody lecącej do umywalki.

Miał wrażenie, że znowu usłyszał ten dziwny dźwięk. Doleciały go też strzępy słów Emmy:

— ...esz, żebym...

Zakręcił oba krany.

Cisza.

Otworzył drzwi. Emmy nie było na łóżku.

Szybko!

Ruszył biegiem przez sypialnię...

W drzwiach pokoju posłyszał cichy dzwonek telefonu. Czym prędzej wpadł do salonu; bose stopy ślizgały się na lakierowanych deskach podłogi. Naga dziewczyna zmierzała w stronę aparatu. Słysząc jego kroki, odwróciła się i powiedziała:

— Pytałam, czy chcesz, żebym odebrała.

— Nie! — krzyknął John.

W tej samej chwili rozległ się sygnał automatycznej sekretarki i zniekształcony głos z taśmy powiedział: „Proszę zostawić wiadomość". Emma zamarła pośrodku salonu; znajdowała się dokładnie w połowie drogi między nim a automatem, na którego obudowie migotała czerwona dioda.

John chciał ją wyminąć, lecz dziewczyna niechcący zastąpiła mu drogę. Chwycił ją za ramiona, delikatnie odsunął na bok i zrobił dwa kolejne kroki, gdy z głośniczka popłynął kobiecy głos:

— John? Mówi Phuong Mathews. Ja... w zasadzie nie mam nic ważnego. Prosiłeś, żebym zadzwoniła, gdyby... Pamiętasz? No więc siedzę sama w domu ojca i jeśli nie jest dla ciebie za późno... gdybyś mógł, zadzwoń.

Automat się wyłączył.

— Teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś, żebym odebrała — powiedziała Emma.

Patrzyła na niego takim wzrokiem, że poczuł się zażenowany.

— To pewnie nie jest twój najlepszy wieczór — dodała. — A może i jest?

— Przecież tylko zadzwoniła — powiedział John. — Sam ją o to prosiłem.

— Z obowiązku?

— Z poczucia winy wobec przyjaciela.

— Aha. — Emma wzruszyła ramionami. — Ma miły głos przez telefon.

— W ogóle jest miła.

— Dla ciebie?

— Jutro do niej zadzwonię. Dowiem się, czego chciała.

Emma pokręciła głową.

— Gdybym jeszcze nie była taką dziwką...

Przez chwilę patrzyli na siebie. Oboje stali nadzy pośrodku salonu.

— Martwię się — powiedział John.

Emma spoglądała mu prosto w oczy.

— Ja także — odparła.

Przytuliła się, zarzucając mu ręce na szyję. Była ciepła. Przyciągnęła jego głowę do pocałunku. Po chwili się odsunęła i powiedziała:

— Ale dziś muszę o tym zapomnieć.

— Emma...

— Nie jestem fotografią w ramkach, John. Mam zamiar walczyć o to, na czym mi zależy. Ale nie zdołam pokonać twojej wyobraźni, nie będę nawet próbowała. — Położyła jego dłoń na swojej piersi. — To nie jest wytwór twojej wyobraźni.

Nagle odepchnęła jego rękę, odsunęła się o krok i wskazawszy ruchem głowy telefon powiedziała:

— Musisz wracać do pracy.

— Dzisiaj...

Podniosła swoją sukienkę z podłogi.

— Spotkamy się jutro w biurze. Nie chciałabym, żebyś zaponiał, iż do tej pory dobrze nam się razem pracowało.

Uśmiechnęła się szeroko, niewymuszenie.

Piętnaście minut później pocałowała go na pożegnanie i wyszła. John spojrzał na swój nowy zegarek, który pokazywał 10.47. Popatrzył na aparat telefoniczny.

Chwilę.

Nałożył bawełnianą bluzkę i spodenki gimnastyczne. Potem nakręcił numer.

— Słucham. John? — odezwała się Phuong.

— Skąd się domyśliłaś, że to ja?

— Bo nikt inny nie wie, że tu jestem... A w każdym razie nikt, kto mógłby do mnie zadzwonić. Nic się nie stało — dodała szybko.

— Pomyślałam, że zadzwonię i powiem ci, iż wszystko w porządku.

— Co porabiasz? — zapytał John.

— Porozsuwałam wszystkie zasłony. Siedzę przy stole w jadalni i patrzę przez szybę w drzwiach na tę ulewę.

— Strasznie leje.

— Co to za muzyka, której słuchasz?

Z radia płynęła jakaś piosenka w stylu reggae. Powiedział o tym Phuong.

— Dziwny z ciebie agent wywiadu, Johnie Lang.

— Jakie jest twoje najstarsze wspomnienie z dzieciństwa?

— Pamiętam, że w Sajgonie też tak lało, aż trudno było oddychać.

Wiatr uderzał w okna pokoju. John usiadł w fotelu.

— Pamiętam szmaragdowe morze i czyste niebo — ciągnęła dziewczyna. — Drzewa rosnące przed sierocińcem. Białe ubranka. Sypiałam z wieloma innymi dziećmi w ogromnej sali, w której pod sufitem dzień i noc obracały się wentylatory. Czarno-białe stroje zakonnic łopotały na wietrze. Maintenant mes enfants... Dość dobrze znam francuski, uczyłam się go w szkole średniej, nie miałami z nim kłopotów, ale... nie znam wietnamskiego. Nie umiem ani słowa...

— Znasz swoje imię — wtrącił John.

— To prawda. Pamiętam także nasz... mój pierwszy dom, w którym zamieszkałam z mamą i tatą. Dokoła ciągnął się wysoki mur w kolorze musztardy, na szczycie był rozciągnięty drut kolczasty. Miałam cały pokój dla siebie, dzieliłam go jedynie z gekonami. Strasznie się wtedy bałam, że nigdy nie zdołam się nauczyć angielskiego i ci wspaniali ludzie, dzięki którym zdobyłam wszystkie skarby tego świata, którzy dosłownie mieli łzy w oczach, ilekroć uśmiechałam się lub przytulałam do nich, oddadzą mnie z powrotem do klasztornego sierocińca. A potem, kiedy miałam pięć lat, wsiedliśmy do samolotu i przylecieliśmy do tej baśniowej krainy.

Mama przez całą drogę trzymała mnie za rękę. Myślałam, że tak będzie zawsze. Gdy zaś po raz pierwszy ujrzałam śnieg, zaczęłam się histerycznie śmiać i nie mogłam przestać. Pamiętam też lupłup-lup--łup helikopterów, świst i ratatata, bo wtedy zakonnice kazały nam się chować pod ławkami. Huk eksplozji, koła, pedały i kierownice rowerów fruwające w powietrzu niczym pałeczki rzucone przez wrożbiarza. Pamiętam ojca, który siedział nieruchomo jak Budda w kącie zaciemnionego pokoju, z karabinem na kolanach. Nie spojrzał nawet na mnie, kiedy objęłam go za szyję, tylko zawołał do mamy, żeby natychmiast zabrała mnie na górę. A jak wyglądało twoje dzieciństwo? Wychowywałeś się przecież w Ameryce.

— Tak, w Dakocie Południowej — odparł John.

Opowiedział jej o nadciągających z północy zamieciach i czterdziestostopniowych mrozach w grudniu, gdy ślina z trzaskiem zamarzała w powietrzu, ocieplane futrem gumowce skrzypiały przy każdym kroku, a niebo rozświetlały miliony lodowych ogników.

— Kocham wielki księżyc na niebie — wyznała Phuong. — Bardzo mi go tu brakuje.

— Mnie również.

— Teraz już wiem, dlaczego on cię lubił.

— Chociaż nie wspomniał o mnie nawet słowem?

— Właśnie dlatego, że nigdy o tobie nie mówił. Gdzie się podziały fotografie, John?

— Nie mam pojęcia.

— Co przede mną ukrywasz?

— Tysiące rzeczy.

— O której z nich powinnam się dowiedzieć?

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie.

— Nie wiem, co odpowiedzieć.

— Przynajmniej jesteś ze mną szczery.

— Postaram się zrobić wszystko, żeby ci pomóc.

— Sądzisz, że tego pragnę?

— Nie wiem. — John urwał, lecz Phuong także się nie odzywała.

— Nie martw się, wszystko będzie w porządku.

— Na pogrzebie była pewna kobieta.

— Tak? — zapytał.

— Koło siedemdziesiątki. Powiedziała mi, że znała ojca, gdy tylko zaczął pracować w Agencji. Była sekretarką czy kimś takim. Jak to się u was mówi, co drugie słowo agenta nie ma nic wspólnego z prawdą. W każdym razie ta kobieta zaprosiła mnie, żebym jutro do niej wpadła. Mieszka w Baltimore.

— Masz zamiar ją odwiedzić?

— Skoro nie umiesz mi powiedzieć, gdzie się podziały fotografie i co jeszcze zniknęło z rzeczy mojego ojca...

— Podróż dobrze ci zrobi.

— Wyjeżdżam przedpołudniowym pociągiem. Zatrzymam się u niej na obiad.

— Zadzwonię do ciebie wieczorem. Powiesz mi, jak było.

— Jeśli tu wrócę — mruknęła Phuong.

Pożegnali się. John odłożył słuchawkę. Dopiero teraz poczuł zmęczenie, powieki same mu opadały. Chciało mu się spać, chciało mu się płakać, ale miał też ochotę wybiec z domu, pognać przed siebie w ten deszcz i nigdy się już nie zatrzymać.

Przejdź cały okrąg.

W pokoju panował półmrok, paliła się tylko lampka na biurku, smuga światła wpadała zza uchylonych drzwi sypialni. Spojrzał na drzwi wejściowe. Nie były zamknięte. Dopiero teraz dotarło do niego, że nie zamknął zasuwki po wejściu Emmy; drzwi były otwarte przez cały czas...

Przekręci klucz w zamku i z hukiem zamknął zasuwę.

To wielki błąd, pomyślał. Dosyć już błędów.

W piątek rano, zaledwie John wyruszył spod domu, dostrzegł we wstecznym lusterku niebieskiego sedana. Wyglądał niewinnie. Jak kolejny leniwiec, któremu zanadto się nie śpieszy do pracy. Kiedy jednak przejeżdżali przed bramą posiadłości wiceprezydenta, niebieski sedan przepchnął się na lewy pas, przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, a potem nagle wyhamował, jakby nadal chciał zachować dystans dzielący go od starego forda Johna. Ten desperacki manewr był zbyt niebezpieczny, jak na ostrożnego kierowcę, któremu donikąd się nie śpieszy.

Lang starał się stłumić obawy.

We wstecznym lusterku dostrzegał zarysy dwóch ludzi jadących tamtym autem, nie mógł jednak rozróżnić żadnych szczegółów. Przyśpieszył na szerokiej, biegnącej łagodnym łukiem Massachusetts Avenue. Minął pomnik Winstona Churchilla stojący przed budynkiem ambasady brytyjskiej, a następnie nowoczesny gmach ambasady brazylijskiej. Niebieski sedan wciąż jechał za nim.

Obstawa? A może myśliwi?

Znaleźli się na czteropasmowej Parkway. Minęli zjazd na Georgetown — starą dzielnicę pełną wąskich, krętych uliczek — oraz wielki park otaczający gigantyczny blok z lustrzanego czarnego granitu, na którym wykuto nazwiska 58 183 Amerykanów poległych w wojnie wietnamskiej.

Gotowy do strzału pistolet Franka leżał w schowku pod deską rozdzielczą. Niebieski sedan bez przerwy trzymał się za nim. Kiedy dotarli do końca alei, rozdzielającej się przy pomniku Waszyngtona, John wjechał na autostradę prowadzącą z Wirginii. Każdy z sześciu pasów ruchu był zapchany autami. Nie bacząc na wycie klaksonów, przepchał się na prawy pas i skręcił w tunel oznakowany wielką tablicą: BIURA SENATU USA.

A zaraz za wjazdem do tunelu skręcił w wąską odnogę opatrzoną kierunkowskazem: ULICA D.

Niebieski sedan podążał jego śladem. Kiedy John wyjechał z tunelu, w lusterku dostrzegł furgonetkę pogotowia wodociągów — tamci musieli się za nią schować. Stanął na czerwonym świetle. Z poprzecznej ulicy wyjechał wóz policyjny. Lang zerknął w lewo, na parking przed pięciopiętrowym gmachem Komendy Głównej Policji — stało tam kilkanaście radiowozów i nie oznakowanych samochodów osobowych.

Dwaj gliniarze prowadzili przez plac w kierunku wejścia jakiegoś mężczyznę, który mimo chłodu miał na sobie tylko bawełniany podkoszulek. John dostrzegł na przegubach jego rąk kajdanki. Ciekawe, czy detektyw Greene jest już w pracy. Ciekawe, kto prowadzi tamtego niebieskiego sedana. Zapaliło się zielone światło.

Jedź dalej, jakby nigdy nic. Prosto przed siebie. Ulicą H. Tak jak zawsze. Ciekawe, czy ci faceci w niebieskim sedanie są spokojni, pewni siebie.

Pojechał w stronę Union Station.

W trakcie zatwierdzania rządowych funduszy na remont generalny budynku dworca część piętrowego garażu na tyłach Union Station Senat zarezerwował dla swoich pracowników. Kiedy zaś dobiegały końca negocjacje między senacką komisją wywiadu a CIA na temat roli i zadań dwóch łączników, Agencja wywalczyła dla nich jedno miejsce parkingowe z puli oddanej do dyspozycji przewodniczącego komisji. W obrębie dwóch i pół kilometra kwadratowego centrum Waszyngtonu, zwanego Wzgórzem Kapitelu — gdzie mieszczą się wszystkie główne biura Kongresu, w którym oprócz 535 parlamentarzystów pracuje 19 516 etatowych urzędników — miejsca parkingowe stanowią twardą walutę przetargową polityki.

Frank i John dlatego jeździli razem do pracy, aby żaden z nich nie musiał ponosić kosztów miejsca na parkingu publicznym. Dla pracowników Senatu zarezerwowane były stanowiska na pierwszym piętrze olbrzymiego gmachu Union Station, na które formalnie wjeżdżało się tylko od frontu. Wjazd od strony Ulicy H prowadził na płatny ogólnodostępny parking.

Spójrz w lusterko.

Niebieski sedan ciągle jechał za nim.

Ciekawe, czy oni się czegoś spodziewają?

John skręcił z ulicy w bramę wjazdową garażu i skierował się pod górę. Minął pustą budkę dozorcy, za którą, po jego lewej stronie, ciągnęły się szeregi parkometrów i oznakowane szerokimi pasami drogi wjazdu i wyjazdu. Tuż przed sobą ujrzał zwieszającą się ze stropu wielką tablicę ostrzegawczą z napisem DROGA JEDNOKIERUNKOWA. Olbrzymie żółte strzałki wymalowane na betonie skierowane były w jego stronę. Wąski przejazd prowadził stromym łukiem w górę, nie było widać, czy ktoś nadjeżdża z przeciwka. John skręcił i pojechał wzdłuż linii wyznaczonej przez strzałki.

Byle szybko!

Opony zapiszczały na betonowej nawierzchni. Przemknął pod kolejną tablicą z napisem DROGA JEDNOKIERUNKOWA, pod którą wisiała inna, informująca wielkimi czerwonymi literami: ZAKAZ WJAZDU. Prędkość i stromizna podjazdu wciskały go w fotel. Miał wrażenie, iż żółte strzałki spadają na niego. W oddali, między betonową płytą pierwszego piętra a wylotem przeciwległej rampy wjazdowej dostrzegł skrawek szarego nieba. Właśnie stamtąd w każdej chwili mogła wyjechać prosto na niego szesciotonowa ciężarówka, furgonetka prowadzona przez kobietę wiozącą dzieciaki do szkoły, czy zwykły wóz osobowy.

Dosyć!

Koniec. Grawitacja wróciła do normy. Nie doszło do zderzenia. John wyskoczył na rozległy plac pierwszego piętra. Kiedy pokonywał stromy próg, żołądek na chwilę podszedł mu do gardła. Ryknął klakson. W wyjeździe z części publicznej garażu jakiś kierowca ostro zahamował tuż przed jadącym pod prąd starym fordem.

Dalej pas ruchu był pusty. John jeszcze przyśpieszył. Zerknął w lusterko: nikt za nim nie jechał. Dotarł do granicy parkingu. Zahamował i skręcił w lewo. Żółta taksówka... Ledwie zdążyła wykręcić przed szarżującym pojazdem. Do Johna dotarło głośne przekleństwo, chyba po persku. Minął tablicę informującą, że ta część garażu jest zarezerwowana dla pracowników Senatu. Znów przyspieszył, wciąż jadąc pod prąd; skręcił w lewo...

Wpadł na plac dla autobusów wycieczkowych. Grupa nastolatków ze stanu Iowa, lekkie kurtki, włosy w nieładzie, aparaty fotograficzne... rozszerzone oczy i krzyki ostrzegawcze dzieciaków uskakujących sprzed maski forda. Przeskoczył przez blokujące przejazd, rozłożone płasko krawężniki. PARKING ZASTRZEŻONY.

Dozorca — młody chłopak zapewne dorabiający na kontynuowanie nauki — wytknął głowę z budki, słysząc pisk opon. John dostrzegł puste miejsce tuż obok stróżówki i błyskawicznie wykręcił.

Nie możesz zabrać pistoletu!

Wrzucił broń do schowka i zatrzasnął pokrywę; chwycił swoją aktówkę. Wyskoczył z samochodu, przekręcił klucz w zamku i ruszył biegiem w stronę wyjścia.

— Uważaj na niego! — krzyknął do chłopaka zerkającego podejrzliwie na przepustkę parkingową umieszczoną za przednią szybą forda. — Już jestem spóźniony!

Pędem!

Zbiegł po ruchomych schodach. Wpadł przez oszklone drzwi wahadłowe. Mężczyźni w garniturach, z teczkami, kobiety z wypchanymi torebkami. Woźny leniwie zamiatający podłogę. Wyskoczył na peron, skąd odchodziły pociągi do Bostonu, Nowego Jorku, a także do Baltimore. Czyżby Phuong chciała wsiąść na znajdującej się najbliżej domu, podmiejskiej stacyjce w Marylandzie? — przemknęło mu przez myśl.

Doszedł do wniosku, że goniący go powinni już dotrzeć do ruchomych schodów. Obiegł łukiem elegancko ubraną kobietę, zapewne prawniczkę, niosącą w jednej ręce styropianowy kubek z parującą kawą oraz bilety kolejowe i najświeższe wydanie „The Wall Street Journal", a w drugiej torebkę i niewielką walizkę; przez ramię miała jeszcze przerzucony płaszcz.

Nie oglądaj się!

Miał nadzieję, że zgubi prześladowców, że pobiegną w innym kierunku, sądząc, iż skierował się do holu głównego i wyjścia na ulicę, by najkrótszą drogą dotrzeć do Gmachu Harta. Minął wyjście z Union Station i skręcił na ruchome schody wiodące na niższy poziom, gdzie znajdował się przystanek metra. Przed najbliższym automatem do sprzedaży biletów marudziła jakaś otyła kobieta, bez pośpiechu szukając drobnych w torebce. Wepchnij się przed nią!

— Łobuzie! Co ty sobie wyobrażasz, do jasnej cholery!

Automat zgrabnie połknął pięciodolarowy banknot, ze szczeliny wysunęła się magnetyczna karta wielorazowego użytku. John ruszył biegiem w kierunku grupki osób stłoczonych przed obrotową barierką, zanim kobieta przestała na niego pomstować. Znalazł się w tłumie spieszących do pracy urzędników. Gromadę elegancko ubranych ludzi, wjeżdżających drugą wstęgą ruchomych schodów na górę, do gmachu Union Station, stanowili głównie pracownicy biur Kongresu oraz Departamentów Energii i Transportu. Nie mniejszy ścisk panował na schodach prowadzących w dół, na stację metra. Wyłożony czerwonymi kafelkami peron także był zatłoczony. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów — mokrych ubrań, pasty do butów, potu.

Oba tory były puste.

John przepchnął się przez tłum i dał nura za oszkloną gablotę z rozkładami jazdy. Nie można go było tu dostrzec ze schodów. Przywarł plecami do pomalowanej na brązowo metalowej ramy; starał się opanować drżenie mięśni nóg. Miał nadzieję, że uciekł pościgowi, że jego prześladowcy nie zjechali za nim na peron. Kiedy wreszcie nadjedzie ten pociąg? Siłą woli się powstrzymywał, żeby nie wyjrzeć zza rogu gabloty.

Nie pokazuj swojej twarzy!

Rozległo się dudnienie, w powietrzu zawirował kurz. Zgrzyt, brzęk, światła w tunelu, metaliczny pisk hamulców. Wagoniki metra wtoczyły się na stację i zatrzymały. Drzwi otworzyły się z sykiem. Setki ludzi zaczęły wysiadać na peron. John czekał.

Wreszcie pasażerowie zaczęli wsiadać, przepychać się w stronę wolnych siedzeń, zajmować w zatłoczonym pociągu najlepsze miejsca przy błyszczących metalowych poręczach i zawieszonych pod sufitem skórzanych uchwytach.

Czekał spokojnie.

Przeraźliwy jazgot dzwonka ostrzegł ludzi, by odsunęli się od zamykanych pneumatycznie drzwi... John skoczył do najbliższego wejścia. Ludzie na platformie stali stłoczeni. Rzucił się głową naprzód między zamykające się drzwi. Wyciągnął ręce przed siebie i... ugrzązł w przejściu, unieruchomiony między dwoma skrzydłami drzwi wagoniku... szarpnął się, naparł ramieniem... i wskoczył do środka.

Drzwi zasunęły się za jego plecami.

Uwięziony w tłumie pasażerów, ledwie zdołał wykręcić głowę i zerknąć do tyłu, przez szybę w drzwiach. Dostrzegł tuż za nimi wykrzywioną wściekłością twarz mężczyzny stojącego na peronie. Pociąg ruszył i po chwili wjechał w mroczny tunel. Z głośnika popłynął zniekształcony głos, zapowiadający nazwę następnej stacji. Dopiero teraz John pojął, że wskoczył do pociągu jadącego w niewłaściwym kierunku. Uznał to jednak za szczęśliwy zbieg okoliczności, choć nie mógł być pewien, czy mężczyzna, którego zauważył na peronie, należał do śledzącej go pary.

Przejechał jeden przystanek, wysiadł, przeszedł na drugi peron i wskoczył do pociągu jadącego w przeciwną stronę. Wyjął z aktówki nylonowy płaszcz przeciwdeszczowy, który kupił kiedyś w Hongkongu, gdy niespodziewana burza zastała go na ulicy. Co prawda w ogóle nie przepuszczał powietrza i nie chronił przed chłodem, ale po złożeniu zajmował bardzo mało miejsca, a w takiej sytuacji mógł całkowicie zmienić jegowygląd.

Kiedy pociąg wjechał na Union Station, John schował się za plecami potężnie zbudowanego mężczyzny. Nie zauważył jednak, by ktokolwiek uważnie rozglądał się po peronie. Wysiadł na Metro Center. Wyjeżdżając schodami ruchomymi na ulicę, sprawdzał jeszcze dokładnie, czy nikt go nie śledzi.

Metro Center znajduje się w samym sercu nowszej części śródmieścia Waszyngtonu, ale niedaleko stąd zarówno do teatru Forda, jak i do Białego Domu. John poszedł Ulicą Dwunastą i minął Pennsylvania Avenue. Na ławce przed gmachem Centralnego Urzędu Skarbowego leżał jakiś włóczęga. Spod poły kurtki wystawały mu kawałki gazet. Przy ławce, przywiązany wystrzępionym sznurowadłem do nadgarstka mężczyzny, stał wózek sklepowy wyładowany skarbami zapakowanymi w plastikowe torby.

Wzdłuż Constitution Avenue, na długości całego kwartału, wznosił się sześciopiętrowy, zwalisty kolos z szarego piaskowca. Neoklasycystyczna fasada, z potężną kolumnadą przed frontowym wejściem, ozdobiona płaskorzeźbami przedstawiającymi postacie z mitologii greckiej, przypominała urwisty brzeg morski. Przed bocznym wejściem od strony Ulicy Trzynastej stali dwaj mężczyźni oraz jedna kobieta i palili papierosy — silnie uzależniający, śmiertelnie groźny, lecz prawnie dozwolony narkotyk.

Wielka tablica przy drzwiach głosiła: URZĄD CELNY.

John przedarł się przez obrotowe drzwi i stanął przed trzema uzbrojonymi w rewolwery strażnikami, patrzącymi na każdego jak na terrorystę wynajętego przez narkotykowe kartele z Ameryki Łacińskiej. Wydano mu plastikową kartę identyfikacyjną, dokładnie sprawdzono zawartość aktówki, wreszcie kazano przejść przez bramkę wykrywacza metali i zaczekać na przewodnika, który miał go zaprowadzić na drugie piętro. Wreszcie John znalazł się przed gabinetem opatrzonym tabliczką: ZASTĘPCA DYREKTORA, RZECZNIK DO SPRAW KONTAKTÓW Z KONGRESEM.

Wszedł do środka. Mężczyzna za biurkiem rozmawiał przez telefon, gestem wskazał mu krzesło. Na ścianie wisiał oprawiony w ramki dyplom Wyższej Szkoły Prawniczej w Georgetown.

Czyżby kończył studia wieczorowe? — pomyślał John.

— Dobrze wiem, o co chodzi pańskiemu szefowi — mówił tamten do słuchawki. — My jednak musimy się trzymać przepisów uchwalonych przez Kongres i wytycznych z Białego Domu... Regulamin mówi... Zgadzam się, ale... Oczywiście, może pan nas wszystkich zaciągnąć przed kamery telewizyjne i zrobić z nas pośmiewisko, ale w ten sposób osłabi pan jedynie morale naszych pracowników...

Na półce z książkami stała umieszczona na plastikowej podstawce złota odznaka inspektora służb celnych.

— Proszę posłuchać. Dobrze wiem, że nikt spośród dziewiętnastu tysięcy naszych ludzi nie jest ani świętym, ani supermanem, ale wszyscy starają się jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, wy natomiast z roku na rok obcinacie nam budżet. Każdy z celników słyszy na co dzień o koniecznej redukcji etatów. Sądzi pan, że to dobry bodziec do wytężonej pracy?

Poniżej oprawionego dyplomu na ścianie wisiał dziecięcy rysunek. Na kartce wyrwanej ze szkicownika widniał zrobiony grubą czarną kredką zarys domu z czerwonym dachem, stojącego pod jaskrawobłękitnym niebem.

— Tak, wiem, co to jest deficyt. Ale istnieje różnica między obcinaniem nadwyżek a podrzynaniem gardła.

Stojąca na biurku fotografia przedstawiała przystojną, lekko pucołowatą brunetkę, na pierwszy rzut oka z dziesięć lat młodszą od męża.

— Jakie znów naruszenie przepisów?... Sprawdziliśmy wszystko dokładnie. Benny nikomu nie zrobił krzywdy! Jeśli na lotnisku wytrącił jej z rąk torebkę, to jedynie przez przypadek! Do cholery! Czyżby pan nie wiedział, co się dzieje w Nowym Orleanie?... W ubiegłym tygodniu właśnie ten pies wykrył półtorakilogramowy ładunek kokainy... Nie może być mowy o wściekliźnie!... Tak, świetnie rozumiem, że pański szef domaga się jedynie kwarantanny... A jeśli już o tym mowa — syknął celnik do jakiegoś urzędnika kongresowego na drugim końcu linii — czy chce pan, byśmy obliczyli, ile pieniędzy podatników zostanie wyrzuconych w błoto dla spełnienia tej zachcianki?

Kiedy mężczyzna odłożył w końcu słuchawkę, John wymienił swoje nazwisko.

— Co tam się u was dzieje? — wybuchnął urzędnik.

— Czy nie dzwonił do pana...?

— Odbieram setki telefonów. Ale wczoraj dzwonił osobisty sekretarz senatora Baumana i zapowiedział pańską wizytę. To był mój pierwszy bezpośredni kontakt z którymkolwiek z pracowników senatora.

— Czy coś się nie zgadza?

— Proszę bez żartów. To pański kolega zwrócił się do nas kilka tygodni temu, przekazując jakoby ustną prośbę senatora Baumana. Tłumaczył pokrętnie, dlaczego Bauman nie może się sam z tym zgłosić, dlaczego nie wystosował żądania na piśmie i dlaczego to jemu mamy wysłać odpowiedź, a nie senatorowi. Zgodziliśmy się jednak. W końcu wszyscy jesteśmy urzędnikami i pracujemy dla tego samego rządu.

— Ale teraz...

— Teraz pan przychodzi do mnie. A pański kolega nie żyje.

— Dziękuję za wyrazy współczucia. Pochowaliśmy go wczoraj.

— Przeczytałem w gazecie, że według policji to był wypadek.

— Jeżeli śmierć od kuli można nazwać wypadkiem...

— Zawsze wydawał mi się miłym facetem. Ilekroć rozmawialiśmy...

— Ilekroć? To znaczy, że dzwonił częściej?

Uśmiech celnika pojawił się tak nagle, jak szabla wyciągnięta z pochwy.

— To pan o niczym nie wie? Rozmawiałem z Frankiem Mathewsem w ubiegłym tygodniu. Mówił, że nie może dłużej czekać na odpowiedź, skoro zebranie kilku dokumentów trwa aż tak długo. Podyktowałem mu informację przez telefon. Dlatego też, wychodząc z założenia, że wasze biuro zostało już wprowadzone w sprawę, wysłaliśmy to pismo do senatora. Jesteśmy gotowi przekazać mu komplet materiałów.

— Możecie to zrobić w każdej chwili — odparł John. — Problem polega na tym, że senator Bauman wcale nie prosił o te dane.

— Nie będę się przed nikim płaszczył jedynie dlatego, że jest senatorem — powiedział pracownik Urzędu Celnego. — Wykonuję tylko swoje obowiązki, zbierając informacje, których domagają się politycy.

— A mnie nie obchodzi to, czego się oni domagają — wtrącił John. — Podobnie jak pan, staram się tylko wykonywać swoje obowiązki.

— Ciekaw jestem, dlaczego politycy ufają takim, jak wy, facetom z CIA. — Tamten pokręcił głową. — Mając już formalną zgodę naszego radcy prawnego, popytałem jeszcze kilka osób w tej sprawie.

— Jakich kilka osób? — ostro zapytał zdumiony Lang.

— Drogą służbową dotarłem aż do sekretariatu naczelnego.

— A pozasłużbową?

— Waszyngton to małe miasto.

— Chce pan, żebym zadzwonił do senatora Baumana i poinformował go, że bębni pan o jego sprawach na lewo i prawo po całym Waszyngtonie?

Celnik postukał palcem w leżącą na jego biurku kartonową teczkę.

— Do czego te materiały były mu tak pilnie potrzebne?

— Kto to wie, z jakiego powodu senatorowie domagają się takich, a nie innych danych?

— Czyżby miał to być pierwszy krok, po którym nastąpi cała defilada po głowach naszych pracowników?

— Nie mam pojęcia — odparł John, kręcąc głową. — Mówiąc między nami, nie sądzę, aby coś z tego wynikło. Wie pan, jaki jest Bauman.

Mężczyzna spojrzał na niego uważnie, a po chwili przesunął teczkę w jego kierunku.

— Prześlemy kopie tych materiałów wszystkim zainteresowanym — powiedział.

— Zanim zrobicie coś, o co nie prosi was żaden z senatorów Stanów Zjednoczonych, lepiej zwróćcie się najpierw do niego o pozwolenie. Na piśmie.

John wstał z krzesła.

— O co w tym wszystkim chodzi? — zapytał urzędnik.

— Ja jestem tylko chłopcem na posyłki.

Lang dość szybko znalazł zaciszny kąt, ławkę na skwerze przed gmachem Muzeum Historii Ameryki. Strażnicy stojący przed Instytutem Smithsonskim nie zwracali na niego uwagi, nie przyglądał mu się też żaden z nielicznych turystów wchodzących do muzeum. Pismo z Inspektoratu Celnego do senatora Baumana — adresowane do Franka — brzmiało następująco:

„...w odpowiedzi na pańskie pytanie informujemy, że zgodnie z dokumentacją Urzędu Celnego nasi inspektorzy tylko raz w ciągu ostatnich sześciu miesięcy kontrolowali przesyłkę firmy Imex Inc. Siódmego grudnia ubiegłego roku władze celne portu w Baltimore otrzymały list celny dotyczący zaplombowanego kontenera przeznaczonego dla Kuwejckiego Korpusu Wojsk Inżynieryjnych, przewożonego na pokładzie panamskiego frachtowca o nazwie „La Espera", którego portem docelowym był Port Said w Egipcie. Dołączono niezbędny formularz DSP-9, wystawiony przez Inspektorat Handlu Bronią przy Sekretariacie Departamentu Stanu, oraz listy przewozowe i tranzytowe, nadesłane przez Ambasadę Stanów Zjednoczonych. Żaden z dokumentów nie nasuwał najmniejszych zastrzeżeń. Nie uznano za konieczne przeprowadzenia szczegółowej kontroli ładunku, zwłaszcza że na skutek ostatnich cięć budżetowych Urząd Celny dysponuje bardzo ograniczoną liczbą doświadczonych pracowników".

Do listu nie dołączono wspomnianego formularza DSP-9 z Inspektoratu Handlu Bronią, była jednak kserokopia zdawkowego listu intencyjnego ambasady amerykańskiej w Egipcie. Nadmieniano w nim, że ambasada została poinformowana o przesyłce Imex Inc., która ma być przewieziona tranzytem z Egiptu do Kuwejtu, i nie zgłasza obiekcji, nie wymieniano jednak zawartości podejrzanego transportu. List podpisał konsul generalny: Martin Sinclair.

Ten sam, który dziewięć dni wcześniej dzwonił do Franka. Korzystając z automatu telefonicznego w holu muzeum, John zadzwonił do działu kadr Departamentu Stanu i poprosił o podanie obecnego miejsca pobytu Martina Sinclaira. W odpowiedzi uzyskał numer waszyngtońskiego telefonu. Natychmiast go nakręcił.

— Biuro podsekretarza stanu Victora Martineza — odezwał się kobiecy głos w słuchawce.

— Mam drobną prośbę. Wysyłam pismo do Martina Sinclaira, a nie dostarczono mi dokładnego adresu jego biura.

— Dobrze pan trafił — odpowiedziała dziewczyna. — Martin Sinclair dopiero co się do nas przeniósł, nic dziwnego, że trudno zdobyć adres jego biura.

Podała mu numer gabinetu mieszczącego się na pierwszym piętrze gmachu Departamentu Stanu. John poświęcił jeszcze jedną ćwierćdolarówkę i zadzwonił do swojego znajomego, który pracował w Departamencie Stanu. Zapowiedział, że chce do niego wpaść i prosił o wystawienie przepustki. Tamten się zdziwił, ale nie oponował: ostatecznie on też był urzędnikiem państwowym.

Nie zawracaj sobie głowy, gdybym jednak nie zdążył dzisiaj wpaść", powiedział mu John. A miało to znaczyć: „Nie zawracaj sobie głowy i nie sprawdzaj wpisów w książce gości, bobyś się zdziwił, że jednak wchodziłem dzisiaj do budynku. A co gorsza, dowiedziałbyś się, że odwiedzałem ciebie, a nie jakiegoś tam Martina Sinclaira".

Budynek Departamentu Stanu jest o wiele nowocześniejszy od monstrualnego kolosa Urzędu Celnego, pochodzi z lat pięćdziesiątych. Składa się z kilku brył, ma prostą betonową fasadę ozdobioną elementami ze stali, a we wszystkich, wmontowanych na stałe oknach wiszą przyjemne, zielone zasłony. W każdym pomieszczeniu znajduje się nisko opuszczony, dźwiękochłonny sufit, wykładane płytkami ceramicznymi korytarze zdobią żółte, szare i niebieskie draperie, a drzwi gabinetów wykonane są z jasnego, sosnowego drewna.

Mijani ludzie wydawali się Johnowi bardziej eleganccy i dystyngowani, wyraźnie zajęci. Większość była w garniturach lub kolorowych koszulach i krawatach bądź muszkach. Kiedy mijał dwóch urzędników, z których jeden przekazywał drugiemu jakieś dokumenty w plastikowej obwolucie, usłyszał urywek zdania: „To powinno nimi wstrząsnąć!" Obaj zachichotali. Za którymś z kolei zakrętem korytarza poczuł intensywny zapach prażonej kukurydzy. Spotykał także kobiety, przeważnie w beżowych, kawowych lub czarnych żakietach. Miały staranne fryzury i wszystkie, z wyjątkiem jednej, nosiły białe stylonowe rajstopy.

Kiedy stanął w końcu pod drzwiami gabinetu Podsekretarza Stanu do spraw Intensyfikacji Rolnictwa oraz Walki z Globalną Suszą i Głodem, Victora Martineza, te otworzyły się i ze środka wyszli dwaj mężczyźni około pięćdziesiątki.

— Muszę powiedzieć, że nawet się z tego cieszę — powiedział jeden z nich. — Nie jestem pewien, jaką miałbyś minę, gdyby cię wezwano na przesłuchanie przed komisją.

John wszedł do gabinetu, który okazał się przestronnym biurem. Recepcjonistka wskazała mu zamknięte drzwi i natychmiast sięgnęła po słuchawkę telefonu, Lang jednak szybko powiedział, że nie warto niepokoić starego przyjaciela, Sinclaira, który spodziewa się jego wizyty.

Zapukał delikatnie do wskazanych drzwi — chciał w ten sposób bardziej przekonać zerkającą podejrzliwie recepcjonistkę, niż ostrzec kogokolwiek znajdującego się wewnątrz. Sięgał już do klamki, kiedy posłyszał ze środka stłumiony głos:

— Proszę wejść.

— Pan Martin Sinclair? — zapytał, starannie zamknąwszy za sobą drzwi.

— Tak. Przyniósł mi pan zapewne do podpisania akt sprzedaży nieruchomości?

Najwyżej trzydziestoparoletni Martin Sinclair był bardzo jasnym blondynem. Miał na sobie białą koszulę i starannie zawiązany krawat, nosił duże, owalne i grube okulary.

— Nie. — John wyjął swoją legitymację. — Jestem z CIA.

Sinclairowi oczy się rozszerzyły. Szepnął:

Proszę dać mi spokój!

Cały pokój był zastawiony kartonowymi pudłami. Jeden regał zajmowały gęsto upchane raporty, na drugim, jeszcze pustym, stała samotna, wyblakła, czarno-biała fotografia przedstawiająca grupkę sześciu mężczyzn na pokładzie jachtu płynącego po spienionych wodach. Na ścianie obok wisiało kolorowe zdjęcie uśmiechniętej szeroko blondynki z małą, równie roześmianą dziewczynką na ręku.

— Nie chcę sprawiać panu kłopotu — rzekł John.

— To proszę wybrać inne kłamstwo.

— Jest pan...

— Obaj wiemy, kim jestem.

— Zajmował pan stanowisko konsula generalnego w naszej ambasadzie w Egipcie.

— Mieliśmy w Kairze co najmniej kilku równorzędnych konsuli.

John zmarszczył brwi.

— Pan także pracuje dla Agencji?

Niejednokrotnie oficerowie CIA prowadzili działalność wywiadowczą, pełniąc oficjalnie funkcje pracowników dyplomatycznych Departamentu Stanu.

— Za nic w świecie.

— Podpisał pan list intencyjny...

— Podpisywałem mnóstwo dokumentów. Na tym polegała moja praca.

— ...na tranzyt ładunku wysyłanego przez firmę Imex. Było to...

— O co chodzi? Przeprowadza pan jakiś test?

— Słucham?

— Proszę się stąd wynosić i dać mi spokój.

— Chciałem się tylko dowiedzieć...

Sinclair wybuchnął głośnym śmiechem, który jednak zabrzmiał sztucznie.

— Lepiej nie wiedzieć o pewnych sprawach, ma się mniej zmartwień — odparł.

— Powinienem się raczej martwić o pana, a nie o siebie.

— Właśnie. To samo mówił ten pański kolega.

— Frank Mathews.

— I powiedziałem mu dokładnie tyle samo, ile mogę powiedzieć panu, to znaczy nic.

— On nie żyje.

Sinclair jakby skurczył się w fotelu.

— To nie moja sprawa.

— Zgadza się, moja — odparł John. — Cliff Johnson, prezes tej firmy, dla której podpisywał pan dokumenty, również nie żyje.

— Mnóstwo ludzi umiera na tym świecie! — huknął tamten.

— Najrozsądniej by było...

— Jest już za późno na odwoływanie się do rozsądku, prawda?

— Nie.

— A jednak tak. Proszę przekazać swoim przełożonym, żeby zostawili mnie w spokoju. Bardzo proszę. Zostałem już całkiem sam. Panu to chyba nie robi żadnej różnicy. Ale dopóki jestem tym, kim jestem, nie zdołam już niczego odmienić, prawda?

— Nie rozumiem, o czym pan mówi.

Martin Sinclair zdjął okulary, położył je na biurku i wstał z fotela.

— Jeżeli przyszedł pan z jakąś sprawą do podsekretarza, mogę wprowadzić pana do jego gabinetu. Jeśli zaś chodzi o coś innego, to tylko traci pan czas. Kogo w dzisiejszych czasach stać na stratę czasu?

Ruszył w stronę drzwi i wyszedł z pokoju.

W dwie minuty później John opuścił gmach Departamentu Stanu. Na biegnącym łukiem podjeździe złapał taksówkę i rzucił kierowcy adres taniego baru na obrzeżach Georgetown, w którym można było posłuchać jazzu.

W kabinie taksówki panował zaduch, lecz mimo to kierowca był ubrany w białą kurtkę, wełnianą czapkę i grube rękawiczki. Miał śniadą cerę i gęste czarne włosy. Choć tego dnia niebo było zaciągnięte chmurami, mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne.

— Pogoda, jaką mieliśmy dziś rano, była zimna — zagaił rozmowę. — Podobnie jak teraz, tylko jeszcze bardziej.

— Skąd pan pochodzi? — zapytał John.

— Z Pakistanu.

— A dokładniej?

— Z Lahore.

W pamięci Langa odżył widok dworca kolejowego w Lahore: wszechobecny brud, kobiety pokrzykujące na dzieci i żołnierze o srogich minach, noszący prymitywne, jednostrzałowe karabiny. Kiedy dojechali na miejsce i John pochylił się do przodu, żeby zapłacić taksówkarzowi, zauważył, że tamten opiera na pedałach bose stopy.

W barze — prawie odruchowo, pochłonięty własnymi myślami — zamówił cheeseburgera. W głębi sali znalazł automat telefoniczny. Wrzucił monetę i nakręcił numer, który wcześniej wbił sobie do głowy.

Odezwał się sygnał. Potem drugi, trzeci... W słuchawce coś brzęknęło i zapadła cisza.

John złowił ledwie słyszalny oddech mężczyzny, który podniósł słuchawkę aparatu ukrytego w szufladzie biurka, przycisnął ją do ucha i czekał bez słowa.

Po chwili milczenia Lang się odezwał:

— Czy wie pan, kto mówi?

— Tak — odparł Harlan Glass.

— Musimy porozmawiać.

— Dobrze się czujesz?

— Dziś rano miałem lekką gorączkę.

— I nadal męczy cię przeziębienie?

— Już nie, zażyłem bardzo skuteczne tabletki.

— Nie znoszę telefonów — mruknął Glass. Umówili się na spotkanie w amfiteatrze na cmentarzu.

23

Spacerowali bez pośpiechu wokół kolistej budowli z białego kamienia. Zimny wiatr hulał między kolumnami i ze świstem przetaczał się ponad niecką amfiteatru. W długich rzędach kamiennych ławek nie było ani jednego widza, nikt nie przemawiał na podium w głębi muszli koncertowej. Po niebie wędrowały ciężkie, szare chmury.

— Wszystko jest zagmatwane — relacjonował John. — Z zewnątrz wydaje się jasne i proste, bezpieczne, ale w środku jest coś zupełnie innego.

— Zapewne masz rację — mruknął Glass.

— Sam już nie wiem. Czy cały świat wokół mnie oszalał? Coś się zepsuło? A może to jeden wielki fałsz?

— Cały świat wokół nas. — Glass westchnął ciężko.

John zapatrzył się na widoczne w prześwicie między kolumnami bezlistne drzewa, płaty nagiej ziemi i szeregi nagrobków z białego kamienia.

Amfiteatr położony jest na wzgórzu, w samym centrum olbrzymiego arlingtońskiego cmentarza, na którym chowa się wszystkich mieszkańców stolicy, od prezydentów po żebraków. Począwszy od pierwszych cieplejszych dni wiosny zazwyczaj odwiedza groby wiele osób, przyjeżdżających tu z metropolii leżącej po drugiej stronie rzeki. Ale teraz, w marcu, oprócz żołnierzy pełniących wartę honorową, którzy w dzień i w nocy stukają obcasami oraz łomoczą kolbami karabinów o sprzączki pasów, John i Harlan Glass byli tu jedynymi żywymi ludźmi.

— Jak bardzo przerażony jest ten Martin Sinclair?

— Do tego stopnia, że nie chce nawet odpowiedzieć na najprostsze pytanie.

— Miejmy nadzieję, że coś się zmieni.

— Możliwe. To tchórz.

— Ale dopóki nie znajdziemy sposobu, żeby przełamać jego strach — powiedział Glass — nie naciskaj go, bo może się załamać.

— Mógłbym...

— Mógłbyś zmienić go w bombę, która eksploduje nam prosto w twarz. — Glass pokręcił głową. — Na razie zostaw go w spokoju. Zajmiemy się nim, kiedy nadejdzie pora. Może nawet niedługo, ale jeszcze nie teraz.

Nylonowy płaszcz przeciwdeszczowy nie grzał ani trochę. Johna przeszedł dreszcz. Glass zrozumiał opacznie to dygotanie ramion, gdyż zapytał:

— Chcesz jeszcze coś powiedzieć?

— To musi być jakiś koszmar Agencji. Frank wpadł na trop czegoś takiego, że... zaczął działać po kryjomu, jak prywatny detektyw.

— Czego szukał?

— Tego, co zawsze: faktów, prawdy...

— Dokąd go to zaprowadziło?

— Kiedy zniknęły wszystkie pisma wysłane do Langley, w jednej chwili stracił całe zaufanie do Firmy. Przestał ufać także panu. Nawet mnie nie dowierzał. Byliśmy przecież partnerami, a każdy agent ma głęboko wpojone, że największym dla niego zagrożeniem, najbardziej prawdopodobnym zdrajcą, jest osoba najbliżej z nim związana, gdyż ma ona w ręku potencjalnie najsilniejsze atuty. Dlatego Frank nie chciał się z nikim podzielić informacjami i prowadził swoje śledztwo w ścisłej tajemnicy. Z moich dotychczasowych ustaleń wynika, że pod pretekstem zbierania materiałów dla senatora Baumana starał się uzyskać dostęp do różnych oficjalnych danych.

— Głupiec! Mógł przez to wylecieć z pracy pod zarzutem defraudacji, fałszerstwa czy chociażby nadużywania stanowiska służbowego.

— Frank wcale nie był głupi — zaoponował John. — Po tym wszystkim, co przeszedł, podjęcie aż takiego ryzyka musiało go bardzo dużo kosztować. Biorąc pod uwagę chaos i bałagan, jaki panuje w biurze Baumana, a także zwariowane, coraz to nowe pomysły senatora, zbieranie materiałów dla niego stanowiło znakomity pretekst. Przypuszczam, że ostateczne Frank zrozumiał, iż ta sprawa go przerasta, chciał chyba zacząć szukać czyjejś pomocy, być może myślał o mnie, ale... nie zdążył.

— A nam został tylko niewyraźny trop: Martin Sinclair, jakiś zaplombowany ładunek przesyłany tranzytem z Egiptu do Kuwejtu i śmierć Cliffa Johnsona. — Glass zmarszczył brwi. — Gołe fakty niewiele mogą nam powiedzieć. A nie zapominajmy, że Korn ma wszystkie zapiski Franka.

— Mam wrażenie, że Korn został zaalarmowany jeszcze przed śmiercią Franka — powiedział John. — Był przecież agentem Służb Specjalnych. Frank zwrócił się po informacje do Urzędu Celnego. Zarówno Urząd Celny, jak i Służby Specjalne podlegają Departamentowi Skarbu. Widocznie ktoś szepnął Kornowi na ucho. Możliwe, że on nie jest wprowadzony w całą sprawę, ale wystarczyło go nastawić, aby ochraniał dawnych przyjaciół; wzbudzić jego podejrzliwość do osoby Franka... a także do mnie, ponieważ byłem jego partnerem; zasugerować, że działamy niezgodnie z prawem.

— Sprytne — mruknął Glass.

— Ale do tej pory nie wiemy, kto może za tym stać. Przez chwilę szli w milczeniu po wyłożonym marmurowymi płytami placu.

— Frank nawet się nie domyślał, że przeciwnicy traktują go aż z taką powagą — odezwał się Glass. — Nie miał pojęcia, że są gotowi posunąć się nawet do zabójstwa.

Z przeciwległego końca amfiteatru, od strony Pomnika Nieznanego Żołnierza, doleciały dźwięki trąbki sygnałowej.

— Wierzy mi pan teraz? — zapytał John. — Jest pan przekonany, że Frank został zabity?

— Nasze przekonania nie wystarczą.

Na jakiś czas zapadło milczenie.

— Frank musiał w końcu dotrzeć do kogoś, kto wynajął zbirów, by go usunęli — powiedział Lang.

— Nie wierzę w to. Ale chyba wpadł na trop, skoro musiał zginąć. Czy dasz radę prześledzić wszystkie jego posunięcia?

— Jeśli mi pan pomoże. Materiały, notatki, komputery...

— Nie. Nawet gdyby nie setki oczu, które śledzą każdy mój krok, nawet gdybym nadal ufał kierownictwu Agencji... Jedynym logicznym rozwiązaniem jest zmusić cię, byś działał dokładnie tak samo, jak Frank. Z tą tylko różnicą, że nie w całkowitej izolacji.

— Gdziekolwiek się ruszę, mam wrażenie, że ktoś już tam przede mną był. Albo przeciwnie, że ktoś łazi za mną krok w krok.

— Ktoś od Korna, ze służb bezpieczeństwa? Czy może...?

— Nie wiem. Możliwe, że to ktoś od Korna. Możliwe, że on sam jest w to zamieszany.

Glass zmarszczył brwi.

— Ten detektyw z wydziału zabójstw, Greene, wystąpił formalnie o pozwolenie przesłuchania cię w sprawie śmierci Franka.

— Myślałem...

— Że zatkamy im gęby? Biuro naszego radcy prawnego stara się ich od tego odwieść, ale... Dochodzenie policji może wyciągnąć tę sprawę na światło dzienne. Jeśli coś się dostanie do prasy, wybuchnie wielki skandal, a mordercy Franka dokładnie zatrą za sobą ślady. Unikaj tego... Greene'a.

— Staram się. Proszę mi wierzyć.

— Mam także złe nowiny. Kon zażądał wszystkich twoich akt z działu kadr, pionu operacyjnego i z kontroli wewnętrznej. Absolutnie wszystkich, łącznie z raportami śledztwa w Hongkongu.

Przeszli w milczeniu kilkanaście kroków. Wreszcie John uniósł głowę i patrząc na szeregi nagrobków powiedział:

— Nie znajdzie w nich nic, czego musiałbym się wstydzić.

— Na pewno niczego, o czym byśmy do tej pory nie wiedzieli — mruknął Glass, a po chwili dodał: — W aktach.

Zimny wiatr miotał połami płaszcza Johna.

— Dostanie je?

— Całe nasze życie zależy od właściwego wyliczenia czasu — odparł Glass z uśmiechem. — Jedyna kopia raportów z Hongkongu znajduje się w pionie operacyjnym, w naszym starym archiwum centralnym, gdzie obowiązują zaostrzone przepisy bezpieczeństwa. Korn ma pozwolenie na ich skopiowanie, ale kserograf w pomieszczeniach, z których nie wolno niczego wynosić, jeszcze przez jakiś czas będzie... zepsuty. Dzisiaj jest piątek. Wiesz, jakie są problemy z technikami obsługi. Nie pracują w wolne dni, a zgodnie z ostatnimi zarządzeniami dyrektora oraz działu planowania i finansów, nikomu nie wolno nawet brać nadgodzin. Korn dostanie twoje akta nie wcześniej niż... powiedzmy, we wtorek, późnym popołudniem.

— Czy on się domyśla, że pan...

— U nas wie się tylko tyle, ile można udowodnić. — Glass wzruszył ramionami. — Na pewno zachowujesz wystarczającą ostrożność?

— No cóż, do obowiązków zwiadu bojowego należy prowadzenie ostrzału, który ma zmusić nieprzyjaciela do tego, by się ujawnił — odparł agent wywiadu, były żołnierz formacji zwiadowczych.

— Pozwolą ci działać, dopóki będą panować nad tym, czy nie posunąłeś się za daleko — ostrzegł Glass. — Jeśli są aż tak sprytni.

Wiatr ze świstem przelatywał między szeregami nagrobków.

— A czy pan na pewno zachowuje wystarczającą ostrożność?

— Nic mi nie grozi, dopóki nie popełnisz jakiegoś poważnego błędu. A tak długo, jak ja będę bezpieczny, ty masz swobodę działania i możesz prowadzić to dochodzenie.

John przystanął i oparł się o kamienny murek między dwiema kolumnami. Popatrzył na linię drzew, za którą płynęła rzeka; na przeciwległym brzegu wyrastały zabudowania Waszyngtonu. Na tle szarych, zwalistych chmur przeleciał kruk.

— Nikt cię nie będzie kochał, gdy zostaniesz wyrzutkiem — mruknął, uśmiechając się z goryczą. — Nawet mój mentor wyjechał z miasta.

— Nie wiesz, dokąd poleciał Woodruff? — zapytał Glass.

— Nie.

— Podobnie jak ja.

— Przecież pan powinien to wiedzieć! Czyżby... ktoś z pionu operacyjnego bądź Korn... domyślił się, że pan i ja...

— Podejrzewam, że to zwykła podróż służbowa, która z nami nie ma nic wspólnego. Każdy z dyrektorów stara się przekazywać do naszej Centrali jak najmniej informacji. Wszyscy myślą, że w ten sposób zdołają zatrzymać większość funduszy rządowych dla swoich macierzystych agencji.

— Nie znoszę tego — powiedział John. — Nienawidzę ciągłej walki o forsę. Ustawiania wszystkiego pod tym kątem i myślenia w kategoriach funduszy.

— A kto powiedział, że nasze życie ma być ustawiane pod kątem tego, co nam się podoba?

John popatrzył ze zdumieniem na swego rozmówcę o twarzy buldoga.

— Jak bardzo pana odizolowano od działań pionu operacyjnego?

— Chyba jeszcze pokładają we mnie jakieś nadzieje — odparł Glass. — Sądzą, że w końcu pójdę po rozum do głowy i wrócę na łono Firmy, jakbym przez wejście do zarządu CTC stał się heretykiem... Myślę, że... mam jeszcze paru przyjaciół. A także możliwości, których nikt nie bierze pod uwagę.

— Dlaczego... dyrektor Allen wykręcał się od odpowiedzi w sprawie śmierci Ahmeda Narala?

— To sprawa polityki. Niektóre fakty winny pozostać tajemnicą...

— A co to ma wspólnego z Naralem? W ten sposób rodzą się podejrzenia, że był on kimś znaczącym. Dopiero w rozmowie w cztery oczy Allen przyznał, iż Naral faktycznie nie żyje.

— A to znaczy, że teraz można to ujawnić.

— Kiedyś, w Bejrucie, było zupełnie inaczej — mruknął John.

— Dlaczego tak mówisz?

— Bo jest pan żywą legendą.

— Legendy rodzą się z kłamstw.

— Woodruff powiedział mi prawdę; o panu i Jerrym Barberze.

Glass odwrócił głowę.

— Naral miał w Bejrucie swoją bazę — ciągnął John. — Działał tam również Woodruff. A także Allen. Czy oni... czy Allen współpracował z Naralem?

— Do czego zmierzasz? Masz coś konkretnego, czy strzelasz w ciemno?

— Strzelam do tego, do czego mogę strzelać.

— To i tak nieźle.

Przez chwilę wsłuchiwali się w zawodzenie wiatru.

— W tamtych czasach — wyjaśnił Glass — działaliśmy w ściśle odizolowanych od siebie zespołach. Poza tym wiesz, jak jest: to, co się robi, i to, co się umieszcza w raportach, to dwie różne rzeczy. Ja nie miałem z nimi prawie żadnej styczności. Obchodził mnie tylko nasz zespół... ja i Jerry.

— To senator Handelman wyciągnął sprawę Narala. Allen zaczął kręcić, przynajmniej w trakcie przesłuchania. Tymczasem na liście, której domagał się Bauman...

— Tak, wiem, co dostałeś w Specjalnym Zespole Dochodzeniowym.

— Czy mógłby się pan dowiedzieć czegoś bliższego o Naralu?

— A czy ty mógłbyś się dowiedzieć, dlaczego Handelman poruszył tę sprawę? — zapytał Glass i tym razem John odwrócił głowę. — Spróbuj. Wygląda na to, że temat podsunął mu któryś z jego pracowników. Chyba nie doradca do spraw wywiadu. Podejrzewam tę dziewczynę, North...

— Nie — odparł John.

— Warto byłoby się jednak dowiedzieć.

— Brzydzę się tym. Wiem, że nasza praca nie należy do łatwych. Szpiedzy wujka Sama mają dwa regulaminy: jeden obowiązuje podczas wykonywania akcji za granicą, a drugi tutaj, w kraju, ten zaś zrównuje nas ze zwykłymi zjadaczami chleba. Tu inne zasady, tam inne. Jakby istniała granica rozdzielająca dwa zupełnie różne światy. A my mamy ją teraz przekraczać; tu, w tym mieście...

— Granice rozdzielają obszary odmiennych przekonań i wpływów.

— Moja praca...

— Twoja praca polega na tym, by się dowiedzieć, co może zagrażać nam i naszej firmie.

— Iz tego powodu mam podjąć operację wywiadowczą na terenie Senatu Stanów Zjednoczonych? Nie twierdzę, że pracują tam ludzie bez skazy, ale przynajmniej z założenia są to uczciwi...

— Chcesz mnie przekonać, że na Kapitolu pracują tylko uczciwi ludzie?

— W każdym razie mają dobre intencje.

— Dbają wyłącznie o własne stołki. Jeśli im wleziesz pod koła autobusu z napisem „kampania wyborcza", to cię rozjadą jak bezpańskiego kundla. Tylko rozejrzyj się uważnie po salach Kongresu. Kogo zobaczysz? Samych karierowiczów.

— Wolę jednak chodzić piechotą, niż miałbym usiąść za kierownicą takiego autobusu.

— Dochodzimy zatem do wniosku, że obaj musimy robić to, co wchodzi w zakres naszych obowiązków. Dla dobra ogółu. Dla Franka. I dla siebie samych.

Nad ich głowami z rykiem przeleciał odrzutowiec.

— Postaram się dowiedzieć jak najwięcej — mruknął John.

— Co masz zamiar teraz robić?

— Jest jedna rzecz... pewien drobiazg, który nie daje mi spokoju.

— Co takiego?

John pokręcił głową.

— Możliwe, że to bez znaczenia, że to tylko sprawa osobista.

— Więc lepiej się upewnij, dopóki jeszcze jest czas, żeby coś z tym zrobić — powiedział Glass.

Zapatrzył się na odległą linię horyzontu i po chwili powtórzył:

— Dopóki jeszcze mamy czas...

24

Na peronie metra przy Union Station John wrzucił monetę do automatu, nakręcił numer i cierpliwie liczył sygnały: 19, 20, 21... Nikt nie odpowiadał.

Nie było nikogo.

To dobrze.

Spojrzał na zegarek: 14.33. Piątkowe popołudnie. „Tak wiele w naszym życiu zależy od właściwego wyliczenia czasu".

Nie wierzył w to, że jego prześladowcy zostawili kogoś, by obserwował stację metra przy Union Station. Zaangażowanie olbrzymiej liczby agentów spotyka się wyłącznie w powieściach szpiegowskich. Podobne rzeczy mogły mieć miejsce najwyżej w Związku Radzieckim czy w Chinach, w okresie największego nasilenia „zimnej wojny". Za to ktoś mógł pilnować jego samochodu. Na szczęście John zaparkował tuż przy budce dozorcy, zatem przeszukanie auta wiązało się z ogromnym ryzykiem. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, by wysłać kogoś udającego chociażby zabłąkanego studenta, kto pod pozorem zawiązania sznurowadła schyli się i przyczepi pod samochodem magnetyczną pluskwę, nadającą ciągły sygnał radiowy umożliwiający zlokalizowanie auta. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na Johna, kiedy ten przemierzał rozległy hol dworca Union Station. Z megafonów popłynęła zapowiedź przyjazdu o 14.41 pociągu z Bostonu. Na parkingu — ani w części przeznaczonej dla autobusów wycieczkowych, ani na placu zarezerwowanym dla pracowników Senatu — także nie kręcił się nikt podejrzany. Siedzący w budce dozorcy ciemnoskóry student Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona na widok Langa uniósł głowę znad podręcznika do chemii, odgarnął grzywkę znad oczu, lecz zaraz wrócił do wkuwania prawa Boyle'a. Stary ford stał tam, gdzie John go zostawił. Niepostrzeżenie przesunął dłonią pod tylnym zderzakiem, ale nie znalazł niczego oprócz zaschniętego błota. Znaczyło to jednak tylko tyle, że niczego nie znalazł. Drzwi były zamknięte. Podobnie jak schowek pod deską rozdzielczą. Pistolet Franka leżał na swoim miejscu, gotów do użycia.

Kiedy John wyjeżdżał z garażu Union Station, nie zauważył we wstecznym lusterku żadnego samochodu. Przejechał przez skrzyżowanie, na którym trzy dni wcześniej kula ugodziła Franka w głowę. Na przystanku autobusowym stała gromadka osób. Z automatu, z którego powiadomił wtedy CIA, teraz telefonowała jakaś otyła kobieta.

Mocniej zacisnął palce na kierownicy i zwolnił nieco. Włączył kierunkowskaz, zjechał na prawy pas. Skręcił w boczną uliczkę, a kilkaset metrów dalej w wąską drogę dojazdową. Zatrzymał, wykręcił tyłem na ulicę i pojechał z powrotem. Nikt go nie śledził.

Minął granicę dystryktu stołecznego i znalazł się w Marylandzie; świadczyła o tym jedynie tablica informacyjna ustawiona przy krawężniku, gdyż w otoczeniu nic nie uległo zmianie. To era wielkich metropolii, pomyślał. „Granice rozdzielają obszary odmiennych przekonań i wpływów". Spoglądał na wielkie targowiska, stacje benzynowe. Minął olbrzymie koszary otoczone szerokim pasem trawy, które kojarzyły mu się z przechowalnią żywych trupów. A dalej znów obskurne bary serwujące tłuste smażone świństwo i stacje benzynowe.

Czerwone światła zatrzymały go przed skrzyżowaniem. Na obszernym parkingu obok pawilonu handlowego gromada synów i mężów, braci i ojców, głównie z Gwatemali, Salwadoru, Nikaragui oraz Meksyku, szlifowała podeszwami asfalt, bacznie obserwując każdy zwalniający pojazd. W obszarpanych, dziurawych ubraniach marzli na wietrze; niektórzy byli nawet bez płaszczy. Popołudniowa pora, a może także przypływ pesymizmu i rezygnacji, znacznie przerzedziły dziś tę grupę; zostali tylko najodważniejsi, łudzący się jeszcze nadzieją, że podjedzie ktokolwiek, komu będą mogli za grosze zaoferować siłę swych mięśni.

Zapaliło się zielone światło. John skręcił w lewo, odjechał stamtąd. We wstecznym lusterku widział tylko tę gromadę mężczyzn. Skierował się na zachód, ku Rockville Pike, w stronę swego domu. Wjechał na zatłoczony miejski parking przed dwupiętrowym domem towarowym, w którym niegdyś jego grupa trenująca Pa-kua oraz Hsing-i wynajmowała na zajęcia wielką lustrzaną salę taneczną. Kiedy wysiadał z samochodu, w jego pamięci odżyło pytanie, które zadał mu Korn owego tragicznego dnia po wypadku: Kierowałeś siatkami w Tajlandii i Hongkongu. Spróbuj popatrzeć na Franka jak dowódca na szeregowego agenta. Czy zachowywał się normalnie?

Wychodząc z chłostanego wiatrem parkingu, zapiął płaszcz przeciwdeszczowy; pistolet miał wetknięty za pasek spodni. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy wejściu do tajskiej restauracji, znalazł budkę telefoniczną. Ponownie nakręcił numer i wsłuchiwał się w sygnał; nikt nie odbierał. Dwadzieścia minut później stanął przed domem Franka. Otworzył drzwi zamówionym wcześniej duplikatem klucza i wszedł do środka.

Phuong nie było w domu, nie podnosiła słuchawki telefonu. Wewnątrz panował porządek. Tylko walizka leżąca na biurku w salonie wskazywała, że ktoś tu był. Trzeba przeszukać tę walizkę, pomyślał, jej sypialnię, ubrania w szafie...

Nie! Zostaw ją w spokoju.

Powiedziała, że wyjeżdża do Baltimore, zostanie na obiedzie, może nawet dłużej. Nie odpowiadała na jego telefony. Spojrzał na zegarek: 16.10. Mnóstwo czasu. Rzucił swoją aktówkę i płaszcz na kanapę, poluzował krawat.

Pistolet uwierał go w brzuch. Położył go na stoliku do kawy. Musiał pamiętać o swoich rzeczach.

Przystawił kuchenny taboret i rozsunął pudełka stojące na górnej półce. Sześć kaset „tylko dla dorosłych" leżało na swoim miejscu, za filmami z repertuaru kinowej klasyki. Włączył magnetowid i telewizor, ale ściszył odbiornik prawie do końca. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem po tytułach tajemniczych kaset.

To one mu tu nie pasowały — a raczej nie pasowały do Franka, do tego człowieka, którego znał. Czy zachowywał się normalnie? Popatrzył na „Przepastną gardziel" — imię odtwórczyni głównej roli, bohaterki licznych skandali, stało się w Waszyngtonie powszechnie znane, kiedy w kilka lat po ukazaniu się jej filmów aktorka ze łzami w oczach zeznała przed komisją Kongresu, że na swej drodze do sławy była gwałcona, maltretowana, znieważana i poniżana. W drugim ręku trzymał film, który pewną modelkę kosztował utratę lukratywnej posady w znanej firmie kosmetycznej; dziewczyna pozowała nago do zdjęć reklamujących szampony i płyny kąpielowe, kiedy niespodziewanie odkryła, że stała się główną bohaterką zmontowanego filmu pornograficznego, opartego na głośnej noweli z końca lat pięćdziesiątych, wydanej nielegalnie i po kryjomu przekazywanej z rąk do rąk. Pomyślał, że te dwie kasety mogły mieć jakieś znaczenie dla takiego kolekcjonera, jak Frank, wiązały się bowiem z głośnymi w historii kina skandalami. Odłożył je na szklany blat stolika.

Tuż obok pistoletu.

Lecznicze źródło": łatwo się domyślić treści — także na stolik. „Miłość nie rdzewieje": zbyt banalny tytuł, by zająć się nim w pierwszej kolejności. Pozostawało więc „Tylną uliczką do raju", z klęczącą, nagą do pasa brunetką z długimi, kręconymi włosami na okładce, oraz „Wygnańcy", z mocno umalowaną, pociągającą blondynką, która siedziała na odwróconym tyłem krześle i ubrana jedynie w czarne koronkowe majtki, siatkowe pończochy oraz bardzo wysokie buty z wywiniętymi cholewkami celowała palcem w obiektyw. John załadował „Wygnańców" do magnetowidu Franka.

Ukazała się czołówka z fałszywymi nazwiskami twórców filmu, a później platynowa blondynka w karmazynowym obcisłym stroju, zawzięcie kopiąca przebite koło sportowego auta. Na nogach miała te same, co na okładce, siatkowe pończochy oraz buty na obcasach. Pojawił się mężczyzna w ciemnych okularach, który zaoferował jej pomoc. Poszli do jego pokoju, który on nazywał garażem; opowiadał, że jest poetą. Ona wyznała, że ciągle jest w drodze, ponieważ każdy powinien się starać dotrzeć tak daleko, jak tylko to możliwe. Pocałowali się. Pod czerwonym elastycznym strojem kobieta nie miała na sobie nic, oprócz czarnych koronkowych majteczek i siatkowych pończoch. Mężczyzna zdjął okulary. Najpierw ona obsłużyła jego. Potem on obsłużył ją. Wszystko przy dźwiękach koszmarnej muzyki. Najpierw w salonie. Potem w sypialni. Pojawiła się druga kobieta w kombinezonie mechanika samochodowego...

John patrzył na to odrętwiały, czuł dziwne mrowienie w całym ciele. Miał wrażenie nierealności. Oderwania od prawdziwego świata.

Samo włamanie do domu Franka, grzebanie się w jego sekretach, podglądanie...

Patrzył jednak na te wyzute z wszelkich uczuć ewolucje, na zawsze uwięzione w płaskim, dwuwymiarowym, nie przekazującym smaku i zapachu obrazie. Oczywiście serce biło mu szybciej; oczywiście piekły oczy pod powiekami. Mimo wszystko...

Pustka. Nic, tylko pustka.

Sięgnął do przycisków sterujących magnetowidu i włączył przewijanie. Przyspieszone ruchy postaci gimnastykujących się na ekranie wydały mu się komiczne. To wszystko nie miało nic wspólnego z jego doświadczeniami pracownika wywiadu. Wreszcie obraz ściemniał, „Wygnańcy" dobiegli końca. Zegarek pokazywał 16.57.

Mnóstwo czasu. Musiał to jednak sprawdzić, zanim będzie mógł stąd wyjść. Musiał poznać owe tajemnice, z których zapewne nic nie wynika, które nie przywrócą mu ani poczucia bezpieczeństwa, ani wiary w siebie.

Włożył do magnetowidu „Tylną uliczką do raju" i usiadł na kanapie.

Znowu w czołówce nie było żadnych znanych nazwisk, a większość raczej fałszywych. Kolejne oszustwo.

To nie produkty wyobraźni, nie sztuka ma w tym wypadku oddziaływać na człowieka, ale zwyczajny fałsz. Długowłosa brunetka i sztangista w łóżku. Oboje nadzy. Ona ma na prawym pośladku tatuaż, przedstawiający niebiesko-czerwonego motyla; on sumiaste wąsy. Rozdzielili się. Mężczyzna szepnął jej parę ciepłych słów, ona podziękowała oschle. Opowiedziała mu, o czym zawsze marzyła; nazwała to rajem; on rzekł, że nigdy tam nie był i nie wie nawet, jak to jest. Kobieta uklęknęła tyłem do niego, pochyliła się nisko, wypinając pośladki... Coś stuknęło w drzwi frontowe.

Zgrzyt klucza w zamku.

Zwiewaj z kanapy!

Drzwi się otworzyły...

Do środka weszła Phuong.

Ujrzała Johna i zapytała:

— Co tu się...

Ten skoczył na równe nogi i sięgnął po pilota, celując w klawisz stopu. Nie trafił jednak i wyłączył tylko głos. Zapadła cisza, ale postacie na ekranie poruszały się nadal.

— John, dlaczego...? Co ty...?

Dziewczyna trzymała w ręku dużą papierową torbę z zakupami; jej wzrok padł na ekran włączonego telewizora.

— Phuong! Przecież miałaś zostać...

Oczy jej się rozszerzyły, gdy ujrzała, co on ogląda. Spojrzała na kasety leżące na stoliku do kawy.

— Ty... skurwysynu! — wrzasnęła. — Zboczeńcu! Ty...

— Nie krzycz! — ostrzegł John, przypomniawszy sobie wścibską starszą panią mieszkającą po sąsiedzku. Zrobił krok w kierunku Phuong.

Dziewczyna cisnęła w niego torbą z zakupami. Odrzucił ją kopniakiem w bok. Na podłogę wysypały się szklane butelki z coca-colą, brokuły, paczka mrożonego mięsa, ziemniaki, pojemnik z jajkami.

— Zaczekaj! — krzyknął. — Nic się nie stało!

Phuong zdjęła torebkę z ramienia i zamachnęła się nią.

John zrobił unik i odskoczył; twarz dziewczyny wykrzywiał grymas wściekłości. Chwycił torebkę i pociągnął do siebie. Phuong puściła jednak pasek i John poleciał do tyłu. Zawróciła do drzwi wejściowych. Złapał ją, kiedy trzymała już rękę na klamce.

— Pali się! — wrzasnęła.

Zdołał ją odciągnąć od drzwi i pchnął w stronę kanapy; usiadła ciężko. Zaplątała się w poły swego czarnego palta, upadła na plecy i zaczęła wierzgać nogami, chcąc odzyskać równowagę. Jedną ręką chwyciła się oparcia kanapy, drugą stolika. Zacisnęła palce na kolbie pistoletu.

— Nie! — jęknął John.

Padł na kolana, rozpostarł szeroko ręce spójrz tylko, jestem bezbronny i zaczął powoli się do niej zbliżać. Przed oczyma miał ciemny wylot lufy. Pistolet podskakiwał w roztrzęsionej dłoni. Dziewczyna cofnęła się, obeszła tyłem kanapę i ruszyła w stronę biurka, na którym stał telefon.

— Ty... ty...

— Wszystko w porządku!

— W porządku? Tak? Najpierw się przymilasz, żebym sądziła... A potem włamujesz się do tego domu... Ty... Przyłazisz z tym... do mojego domu, do domu mego ojca... W dodatku uzbrojony. I to jest w porządku? Ty gnido! Nawet nie wiesz, jaki jesteś...

— Tu nie chodzi o mnie!

— Pewnie, że nie o ciebie! Ty jesteś tylko żałosną gnidą, którą tu zesłały małe zielone ludziki!

— Mam zamiar wstać.

Tylko powoli. Nie przestawaj mówić. Wymyśl coś...

— Nie dam rady tak klęczeć. Moje kolana...

— Jeszcze jeden krok, a strzelę w te twoje cholerne kolana!

— Nie ruszę się stąd!

— Tylko spróbuj, bydlaku!

— Wysłuchaj mnie!

— Tak, wiem. Gadać to ty potrafisz. Ale nie dam się nabrać!

Odwróciła się w stronę telefonu; chciała wezwać policję.

— Przestań! Nie dzwoń do nikogo, dopóki...

— Nie będziesz mi dyktował, co mam robić! Nie zapominaj o tym. — Potrząsnęła pistoletem. — Teraz ja mam nad tobą przewagę.

Broń była zabezpieczona.

Jeśli ona umie się posługiwać pistoletem, zdąży odbezpieczyć i wystrzelić trzy, może nawet cztery razy, zanim...

— Stój w miejscu, do cholery!

— Przecież się nie ruszam!

— Poruszyłeś się! Widziałam!

— Ale teraz się już nie ruszam!

Odległość między nimi wynosiła cztery metry, może trochę więcej.

Będzie miała czas oddać co najmniej dwa strzały.

— Kim ty jesteś, do jasnej cholery? — Łzy płynęły jej po policzkach. — Co ty sobie wyobrażasz...?

Stała oparta biodrem o krawędź biurka. Telefon miała pod ręką.

—Wykonuję swoją robotę, dla CIA, dla twojego ojca...

—Mój ojciec nie zajmował się takim gównem!

— Wysłuchaj mnie, proszę...

Zaciskała wargi, patrzyła tępo... Przeniosła nagle wzrok, otworzyła usta. Spoglądała ponad ramieniem Johna na ekran telewizora. Obejrzyj się, tylko powoli. Popatrz na ekran. Obraz był kolorowy, niemy z powodu wyłączonego dźwięku. Na dole ekranu widniała data: ubiegłoroczna, tuż przed Bożym Narodzeniem. Umieszczona gdzieś wysoko kamera przekazywała widok z góry nieznanego pokoju, w którym znajdowali się dwaj mężczyźni.

Ubrani jak do wyjścia. Jeden siedział na kanapie, od tyłu widać było tylko jego ramiona. Drugi tkwił w nerwowej pozie na brzegu fotela.

Phuong opuściła pistolet. Nie odrywając wzroku od ekranu, John wymacał na stoliku pilota i włączył głos.

— ...dla mnie zupełna nowość — rzekł mężczyzna w fotelu.

Skrzywił się i popatrzył uważnie na faceta siedzącego na kanapie.

— Każdy miewa kiedyś ten pierwszy raz — odparł tamten.

Widać było tylko jego ramiona i tył głowy. Miał na sobie chyba czarną, skórzaną kurtkę motocyklisty. Ciemne włosy zebrane gumką nad karkiem w modny u facetów na początku lat dziewięćdziesiątych krótki kucyk.

Odwróć się. Spójrz na jej minę.

Obraz zniknął, a ekran wypełniły miliony błyskających białych iskierek. Obraz pojawił się znowu: ci sami dwaj mężczyźni w tym samym pokoju. Człowiek siedzący na fotelu popatrzył prosto w obiektyw. Miał starannie, krótko przycięte włosy, niebieską koszulę, lekką marynarską kurtkę — nie budzący podejrzeń facet, jakich tysiące można spotkać na ulicy.

Na pewno nie zauważył kamery.

John patrzył prosto w oczy tamtego. Nawet nie mrugnął powiekami. Mówił i poruszał się jak wytrawny aktor, zdobywca Oscara. Nieświadomy gwiazdor. Facet z fotela.

FACET Z FOTELA: Nie chcę powiedzieć, że nie jestem wdzięczny za takie załatwienie sprawy, ale...

Jego rozmówca uciszył go podniesieniem ręki; siedział nieruchomo, tyłem do kamery.

FACET Z KANAPY: Cieszę się. Do tej pory stosunki między nami układały się pomyślnie. Zasłużyłeś na to...

FACET z FOTELA: Widzisz, chodzi jednak o to...

Pochylił się nisko nad stolikiem. Ten drugi także przysunął się w jego stronę... Ponownie ekran wypełniły migocące zakłócenia. Phuong stanęła tuż obok Johna. Wciąż trzymała w dłoni pistolet; musnęła łokciem jego rękę. Oboje wpatrywali się w pociemniały ekran telewizora. Obraz znów się pojawił; ten sam pokój, ci sami mężczyźni, ale teraz siedzieli wygodnie oparci.

FACET z FOTELA: ...właśnie chciałem się upewnić, że to wszystko.

FACET Z KANAPY: Każdy woli mieć pewność. Ale już nie masz wątpliwości?

FACET Z FOTELA: Nie, raczej jestem już pewien. Tak, mam pewność.

FACET Z KANAPY: Nie masz się czym martwić. Do tej pory wszystko szło jak z płatka, zgadza się?

FACET Z FOTELA: Owszem.

FACET z KANAPY: Wszelkie papiery...

FACET Z FOTELA: Tak, wiem.

Na stoliku między nimi stały butelki po piwie. Przez okno do pokoju wpadało światło słoneczne.

FACET Z KANAPY (rozkładając szeroko ręce o długich, smukłych palcach; ukazały się czarne rękawy, na pewno była to skórzana kurtka motocyklisty): Chciałem powiedzieć, że nie możesz oczekiwać niczego więcej w tego typu sprawie!

No, pochyl się trochę! Pokaż twarz do kamery!

FACET ZFOTELA: Wiem też, że muszę was prosić o wszystko, co...

FACET Z KANAPY: Sprytny jesteś. Umiesz się targować. Właśnie dlatego przyszliśmy do ciebie.

FACET Z FOTELA: Ja wcale...

FACET Z KANAPY: Nie dasz się wpuścić w maliny. Z tego powodu uchodzisz za fachowca.

FACET Z FOTELA: A wracając do rzeczy, to cała sprawa... jest dograna do końca?

FACET Z KANAPY: Dopięta na ostatni guzik. Pamiętasz, co powiedział ten facet, z którym się spotkaliśmy?

FACET z FOTELA: Tak, pamiętam, ale...

Obraz zniknął.

Przez chwilę widać było tylko przypadkowe rozbłyski. Po chwili ekran zamigotał, ukazała się twarz kobiety z wytatuowanym pośladkiem, wykrzywiona w grymasie ekstazy. Kamera odjechała, ukazując całą aktorkę na czworakach, energicznie kołyszącą się w przód i w tył. Za nią klęczał jakiś chudzielec, którego wcześniej nie było na filmie. Powtarzali oboje: „Och... Tak... Och..."

Kiedy postacie na ekranie zaczęły jęczeć coraz głośniej, phuong zapytała szeptem:

— Co... Co to jest?

John uśmiechnął się ironicznie.

— Możesz to nazwać wstępem do zbliżających się atrakcji.

25

— Czy ty go zabiłeś? — zapytała Phuong, kiedy w końcu usiedli przy stole w kąciku urządzonym na jadalnię. Przeszklone drzwi wychodzące na tyły domu były zasłonięte kotarą.

— Nigdy nikogo nie zabiłem — odparł John.

— Pytam, czy zabiłeś mego ojca.

— Nie.

Pistolet i kasety wideo zostały na stoliku do kawy. Telewizor był wyłączony.

— Więc kto to zrobił?

— Nie wiem.

Pod krzesłem na kafelkach podłogi widniała kolorowa plama z rozbitych jajek i stłuczonej butelki coca-coli. Powiedz jej to:

— Najlepsze, co możesz w tej sytuacji zrobić, to wsiąść do samolotu...

— Wsiadłam do samolotu i przyleciałam tutaj. Dlatego, że ktoś zastrzelił mego ojca. To nie był żaden wypadek, lecz morderstwo. Mokra robota. Likwidacja. Twoje pieprzone CIA mnie okłamuje...

— Nikt cię nie okłamał.

— Co?

— Nie mogę ci powiedzieć nic więcej.

— Nie możesz? Gówno prawda. Nie chcesz mi powiedzieć. To twoja decyzja.

— To moja praca.

— Ale to był mój ojciec i tu chodzi o moje życie. Mam gdzieś twoją pracę.

Odchyliła się na oparcie krzesła i popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek.

— Jak sądzisz, ile mogę wam przysporzyć kłopotów? — zapytała. — Policja? Prasa? Kongres?

John westchnął.

— Mnóstwo. Twój ojciec nie chciałby tego.

— Ale bomba! Niestety, nie możemy go o to spytać, prawda?

Mówiła już znacznie łagodniejszym tonem. Wbiła wzrok w podłogę.

— Nie wyjadę stąd — dodała szeptem.

Musisz jej wierzyć! Zaufaj jej!

— Jeżeli komukolwiek piśniesz choć słówko — ostrzegł — wy wołasz całą lawinę kłamstw, które tylko...

— Jakoś do tej pory nie utonęłam w potoku szczerości.

Na ulicy zapaliły się latarnie.

— Co jest na tej cholernej taśmie? — zapytała Phuong, kiedy od nowa zaczęli oglądać fragmenty nagranego spotkania dwóch mężczyzn.

— Myślę, że to się wiąże ze śmiercią Franka.

— Tak myślisz? Co za ulga. Powiedz mi wszystko, co wiesz.

— Jeśli to zrobię, narażę cię na wielkie niebezpieczeństwo.

— Przecież widziałam nagraną rozmowę. Już jestem w to wciągnięta.

— Ale to jeszcze żaden powód, żeby ktoś chciał cię zlikwidować.

— Chyba nie jesteś aż tak sprytny, jak sądził mój ojciec.

— Twierdziłaś przecież, że nic ci o mnie nie mówił.

— Podczas Bożego Narodzenia zdradził, że ma niezłego współpracownika.

Musisz jej coś powiedzieć. Przynajmniej jakąś część.

— Twój ojciec... Frank przypadkowo wpadł na pewien trop i zaczął prowadzić dochodzenie na własną rękę.

— Dlatego, że nie ufał Agencji.

— Dlatego, że nie wiedział, komu może zaufać.

— Nawet tobie.

John pokręcił głową.

— Czemu zatem ja miałabym ci wierzyć?

— Jak w takiej sytuacji ojciec kazałby ci postąpić?

Phuong przeszła do kuchni, lecz tylko zapatrzyła się bez celu na żółte ściany.

— Z pewnością kazałby mi uciekać — odparła. — Jak najszybciej i jak najdalej.

— To bardzo dobry pomysł.

Pokręciła głową.

— Nie mam dokąd uciekać. To wszystko zawsze by tu na mnie czekało. Skąd on wziął tę taśmę?

— Nie wiem.

— Czy reszta... też jest taka?

— Nie sądzę. — John ruchem głowy wskazał regał zapchany kasetami oraz dwa magnetowidy. — Myślę, że zdobył jakoś to nagranie...

— Rozmowy dwóch facetów?

— Tak. A później skopiował je na inną kasetę.

— Dlaczego właśnie taką?

— Najlepszym miejscem ukrycia tajemnicy są inne tajemnice.

— Najlepszym miejscem ukrycia tajemnicy — powiedziała Phuong z naciskiem — jest prawda. A co ty ukrywasz?

— Przed tobą? Nic takiego, czego nie musiałbym ukrywać w celu zapewnienia ci bezpieczeństwa.

— Przestań chrzanić.

— Ale taka jest prawda.

— Jak już mówiłam... — zawahała się na chwilę. — Fotografie, na których byłam ja i mój ojciec... On wyczyścił cały dom.

— Na wszelki wypadek — odparł John. — Frank zdawał sobie sprawę, że może się stać celem ataku. Chciał mieć pewność, że tobie nic nie grozi.

— Ale dlaczego...? — zająknęła się. — Po co pościągał zdjęcia ze ścian? Przecież w ten sposób nie sprawił, że przestałam istnieć.

— Na to także znalazłaby się odpowiedź.

— Czy ty na wszystko masz gotową odpowiedź?

— Nie lubię strzelać w ciemno.

Phuong odwróciła szybko głowę i John natychmiast pożałował, że użył takiego sformułowania.

— Ktoś wysoko postawiony w Agencji mógłby zdobyć twoje zdjęcie... chociaż z pewnością dość stare, które musi być dołączone do akt personalnych twego ojca — powiedział. — Gdyby się jeszcze dowiedział, gdzie mieszkasz, bez trudu by uzyskał kopię twojej fotografii, na przykład z prawa jazdy.

— Trudno mnie na niej rozpoznać — wtrąciła.

— Pewnie i tak zdołaliby cię zidentyfikować. Ale mniejsza z tym. Usuwając z domu wszelkie pamiątki po tobie, twój ojciec chciał sprawić wrażenie, że się dla niego nie liczysz. A jeśli prześladowcy nie mieliby dostępu do akt CIA, trudno by im było w takiej sytuacji zdobyć twoją fotografię.

— Nie mówmy o mnie — rzekła stanowczo. — Ten... film. Dlaczego...?

— Skopiował tamten zapis na taką właśnie kasetę, żeby ją ukryć wśród innych, podobnych. Zapewne kupił je wszystkie za jednym zamachem tylko po to, żeby zmącić obraz. Domyślał się, że ktoś, kto będzie szukał ukrytego nagrania, nie zwróci uwagi na schowane filmy pornograficzne, ponieważ one stanowią inny sekret Franka, nie tę tajemnicę, którą chciał odnaleźć.

— A co się stało z oryginałem?

— Przypuszczam, że ktoś tu był przed nami i go zabrał. Frank prawdopodobnie zostawił go pośród innych kaset na półce i jeśli ten ktoś go znalazł, nie szukał już kopii.

Phuong patrzyła na mężczyznę siedzącego naprzeciwko niej przy stole, jakby jego obecność diametralnie odmieniła to miejsce, które jej ojciec nazywał swoim domem.

— Wiesz niewiele więcej ode mnie — oznajmiła w końcu. — Ale musiałeś rozpoznać tych ludzi, których spotkanie zostało nagrane na taśmie. Zapewne także wiesz, o czym mówili.

Tylko spokojnie. Jeśli ją okłamiesz, a ona to wyczuje...

— Nie, tego nie wiem...

— Gówno prawda!

— Posłuchaj mnie. Nie umiem nic powiedzieć na pewno, z tej rozmowy zrozumiałem tyle samo, co ty. Zatem nie wiem niczego, co mógłbym udowodnić. Albo też przekonać kogoś, kto nie mając dowodów, potraktowałby to z podejrzliwością.

— Więc przyjmij, że nie jestem podejrzliwa.

— Wydaje mi się, że wiem, kim jest ten facet, który siedział na fotelu.

— Kim?

— To zabity niedawno mężczyzna o nazwisku Cliff Johnson.

— A ten drugi?

— To chyba on zrobił nagranie wideo. Później powycinał z taśmy odpowiednie fragmenty, na których nie widać jego twarzy, i przekazał kasetę twemu ojcu. Dobrze pamiętam, co Frank powiedział, kiedy tamtego ranka jechaliśmy razem do pracy. Zamierzał mi chyba coś wyjaśnić. Mówił, że ostatnie wydarzenia przypominają mu wypadki z roku siedemdziesiątego drugiego, aferę Watergate. Wtedy też potajemnie nagrywano rozmowy... Ten pokój utrwalony na kasecie na pewno nie jest żadnym z gabinetów Białego Domu, ale...

— Sądzisz, że mój ojciec mógł tak uważać.

— Właśnie.

— Więc ta taśma...

— To tylko próbka — rzekł John. — Pierwszy sygnał.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Ale ty nie masz z tym nic wspólnego. Wracaj do Chicago. Zbierz jak najszybciej całą gotówkę, jaką tylko zdołasz, kup bilet pod przybranym nazwiskiem i wyjedź stąd. Nie używaj kart kredytowych, z nikim nie rozmawiaj. Zadzwoń do mnie, kiedy znajdziesz się na miejscu. Do tego czasu...

— Do tego czasu sprawa przycichnie. Zwiędną kwiaty na grobie mego ojca.

— Nie dopuszczę do tego, aby zdrajca uszedł bezkarnie — obiecał John.

— Za późno. — Phuong przeszła do pokoju. — On niewiele mówił o swojej pracy, ale naprawdę ją kochał. Dobrze wiedział, jakie znaczenie ma ta robota, choć nie zawsze mu się podobała. Jednak wielokrotnie powtarzał, że jeśli człowiek się nie zaciągnie do tej armii, która wyrządza najmniej szkód, wtedy wojnę wygra ta, która czyni ich więcej. Wiedziałeś o tym, że służył w lotnictwie marynarki?

— Tak.

— Często wspominał służbę w wojsku. Semper fi, zawsze dochować wierności. Dla niego właśnie do tego sprowadzał się sens życia: być zawsze wiernym. Stawać w szeregu tych, którzy walczą o słuszną sprawę, bez względu na to... — urwała i popatrzyła na regał z kasetami wideo. — Wiesz, dlaczego tak lubił stare filmy?

— Nie.

— Twierdził, że tylko obcując na co dzień z kulturą masową można lepiej zrozumieć Amerykanów. Był dumny ze swojej ojczyzny, mówił jednak, że nie w pełni czuje się obywatelem tego kraju. Poza tym sytuacje na filmach są klarowne, racje oczywiste. Dokładnie takie, z jakimi chciał mieć do czynienia. Ale w życiu jest inaczej.

Spojrzała na kotarę zasłaniającą przeszklone drzwi kuchenne.

— Sami czynimy to życie takim, jakie jest — odparł John.

— Owszem. Powiedziałeś, że Agencja wcale mnie nie okłamała. To znaczy, że oni nie wierzą, iż ojciec został zamordowany?

— Zgadza się.

— W takim razie nie możesz działać na ich polecenie. Oni o niczym nie wiedzą. Dla kogo zatem pracujesz?

— Jeśli powiem ci więcej...

— Jeśli mi nie powiesz, to będziesz musiał mnie zabić.

Oznajmiła to spokojnie. Bez emocji. Nie zostawiała mu wyboru.

Tylko nie kłam. Nie kręć. Ona świetnie wyczuwa, kiedy kłamiesz. Niech sama sobie jakoś z tym wszystkim poradzi. Przecież zasługuje na to... W dodatku...

Wypadek. Reakcja Agencji. Śmierć Cliffa Johnsona w Paryżu. Zaginione pisma Franka i anonimowy list do senatora, którego one dotyczyły. Tajemnicza przesyłka do Kuwejtu i Martin Sinclair. Mężczyźni w niebieskim sedanie. Detektyw Greene. Kolejne, logicznie pasujące do siebie elementy. Tyle że bezładnie pomieszane.

Wszystkie, z wyjątkiem Emmy.

Ona się nie liczy. Emma nie ma z tym nic wspólnego. Naprawdę.

— Ten, kto zabił mego ojca, musi zginąć.

— Daj spokój. Ani ty nie jesteś mordercą, ani ja.

— Stać mnie na wszystko, jeśli zostanę do tego zmuszona.

— I potem będziesz mogła z tym żyć?

— Myślisz o wyrzutach sumienia? Pewnie. Nie uznaję żadnej religii, nie wierzę ani naukom zakonnic, ani Buddy, nie wierzę w karmę czy Chrystusa, w ogóle nie wierzę w Boga.

Spójrz jej w oczy.

— To nieprawda.

Wargi Phuong ledwie zauważalnie drgnęły.

— Możliwe, ale żyję tak, jak chcę.

— Warto wierzyć w coś poza nieuchronnością śmierci.

— Postaram się zdobyć wszystko, co będę mogła. Więc jeśli nie pomożesz mi dojść prawdy w sprawie śmierci ojca...

— Dojść prawdy? Tylko tyle?

— ...to niech cię szlag trafi. Byłam cząstką składową jego życia — kontynuowała. — Powinieneś o tym pamiętać. Przestań mi zatem mydlić oczy niebezpieczeństwem. Nie dbam o nie. Poza tym już zostałam wciągnięta w całą sprawę. Tylko mi nie mów, że nie jestem fachowcem. Dobrze wiem, co to jest ścisły podział ról, działanie na ślepo, przymykanie uszu... stosowanie się do zasad, o których zwykli ludzie nie mają pojęcia.

— Nie sądzę, żebyś mogła czegokolwiek dokonać — odparł.

— Jestem świadkiem i mam zamiar dopilnować, żeby w grobie mojego ojca spoczęły tylko jego prochy.

Zmień temat. Pewne rzeczy trzeba wyjaśnić.

— Dlaczego nie pojechałaś do Baltimore?

Bez słowa sięgnęła po leżącą na podłodze torebkę, wyjęła z niej skrawek papieru i położyła przed nim na stole.

— Tutaj masz adres i numer telefonu tej kobiety. Zadzwoń i sprawdź. Zawiadomiła mnie przez telefon, że jest przeziębiona. Prosiła o przełożenie spotkania.

John zerkną na kartkę.

— Wierzę ci — odparł.

Phuong chwyciła notatkę i wetknęła mu ją do kieszonki koszuli. Poczuł na piersiach dotyk jej palców.

— A nie powinieneś. Rodzi się zatem pytanie, dlaczego ja miałabym ci ufać.

— Bo tak będzie najlepiej.

— W ten sam sposób tłumaczono, dlaczego Amerykanie walczą w Wietnamie — syknęła. — I dokąd nas to zaprowadziło?

— Do tego domu.

— Podaj mi choć jeden powód, dla którego ja miałabym ci ufać, skoro nawet mój ojciec ci nie ufał.

John wetknął jej w dłoń pistolet.

— Proszę, oto jeszcze jeden sekret twojego ojca. Masz broń, masz tę kasetę. Możesz się w każdej chwili wycofać i jechać, dokąd ci się żywnie podoba. Wiem jednak, że tego nie zrobisz. Dlatego muszę ci zaufać.

— I myślisz, ze odwzajemnię ci się tym samym? — zapytała. — Dla mnie to nie wystarczy.

Popatrzyła na pistolet i obróciła go w palcach.

— Trzymałam go już wcześniej, lecz nie użyłam. To zbyt wysoka stawka. Z pozoru jesteś gotów umrzeć, ale na pewno nie poddałbyś się bez walki. To nie w twoim stylu. Musisz mi dać coś, co ci nie przyjdzie aż tak łatwo, co ci sprawi ból. Możesz mi powierzyć jakiś swój sekret.

— Już ci powiedziałem...

— Nic z tych rzeczy. Nie chodzi mi o coś związanego z moim ojcem. To ma być twoja tajemnica.

— Słucham? Chcesz wiedzieć, dla kogo teraz...

— Sam zdecyduj, co mi wyznać — rzekła, patrząc mu w oczy. — Jestem „bachorem z Langley". Wiem, jak się kieruje siatką szpiegowską. Wiem, że kluczem do wszystkiego jest wspólna tajemnica. Czasami ludźmi powoduje strach, kiedy indziej miłość. Ideologia bądź chciwość. Ambicja. Pragnienie zemsty. Zawiść. Nadzieja. Każde uczucie, które pojawia się w sercu człowieka. Dla, niektórych największą pokusą jest świadomość, że wiedzą więcej niż inni. Nawet święci mają swoje brudne sekrety, więc taki człowiek jak ty musi mieć dziesiątki grzechów na sumieniu.

— I powinienem wyznać ci któryś z nich?

— Jeśli żądasz mego zaufania, to daj mi coś w zamian. Coś ważnego, o czym nikt nie wie. Inaczej niczego nie osiągniemy.

Siedzieli przy stole w jadalni.

John zapatrzył się na wiszącą na ścianie reprodukcję, przedstawiającą wnętrze sali kinowej. Phuong w milczeniu, czekała cierpliwie — godna podziwu wytrwałość.

Ona traktuje to z pełną powagą. Stawia wszystko na jedną kartę. Czuje się do tego zmuszoną.

— Mówiłem ci już, że byłem tajnym agentem — zaczął. — Działałem w ścisłej tajemnicy.

— Pamiętam. W Tajlandii oraz Hongkongu.

— Ale obiektem naszych zainteresowań były Chiny. Miałem świetną kryjówkę w Hongkongu, ale powinienem był wywiesić nad drzwiami szyld: „Rezydencja agenta CIA, którego zadaniem jest zniszczyć komunizm". Dopiero wtedy zdołałbym zwerbować odpowiednią liczbę informatorów. Po drugiej wojnie światowej, aż do końca lat siedemdziesiątych, nasz wywiad nie mógł sformować porządnej siatki szpiegowskiej w Chinach, zresztą dopiero w latach osiemdziesiątych CIA zaczęła się bliżej interesować tym krajem. Mniejsze znaczenie miały nawet tajne rozmowy między przedstawicielami naszych rządów, rozpoczęte jeszcze za czasów Nixona, które dotyczyły przede wszystkim polityki antyradzieckiej i sposobów zakończenia wojny w Wietnamie. Generalnie wszystko to wchodziło w zakres walki z sowieckim komunizmem. Ale w latach osiemdziesiątych ten wielki chiński smok zaczął się miotać w swojej klatce. Zanosiło się na zmiany, powrót demokracji. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym dowodziłem siatką składającą się z czternastu agentów, którzy działali na kontynencie, ja zaś urzędowałem w Hongkongu. Udało mi się nawet zwerbować dwóch oficerów Tewu, czyli chińskiej służby wywiadowczej. W tamtych czasach w Tewu działała bardzo silna opozycja, dążąca do uratowania demokracji. Niestety, armia i twardogłowi doprowadzili do wydarzeń na placu Tienanmen.

— I demokracja przegrała.

— Właśnie. Ale w pierwszym momencie... nawet w Hongkongu tłumy wiwatowały, ludzie mieli nadzieję, że nowa rewolucja pokona historyczne uwarunkowania, przyniesie Chinom wolność i zjednoczenie. Skończyło się na marzeniach.

— Wtedy coś zaszło — wtrąciła Phuong.

— Kiedy na plac Tienanmen wyległy tłumy, nikt, ani CIA, ani chińska tajna policja, ani Tewu, absolutnie nikt się nie domyślał, do czego to doprowadzi. Rewolucje nie podlegają żadnym prawom historii. Rzecz jasna, nie byłem jedynym oficerem łącznikowym kierującym siatką szpiegowską. W pionie operacyjnym, oprócz działu HUMINT prowadzącego klasyczne akcje wywiadowcze z wykorzystaniem faksów, telefonów czy radiostacji, jest równie potężny dział ELINT zajmujący się wywiadem elektronicznym, przechwytywaniem zaszyfrowanych komunikatów bądź interpretacją zdjęć satelitarnych... W każdym razie zawczasu wiedzieliśmy, że szykuje się krwawa łaźnia. Połowa moich agentów znajdowała się wówczas poza granicami Chin. Potrzebowaliśmy jednak każdego informatora, toteż odesłałem wszystkich do ojczyzny.

Pojechali bez zastrzeżeń; ufali mi, nigdy przedtem ich nie zawiodłem.

— I nieoczekiwanie wszystko to przepadło pod gąsienicami czołgów — dopowiedziała.

— Dostałem rozkaz zlikwidowania siatki i rozpuszczenia ludzi. Chodziło głównie o to, by twardogłowi w Chinach nie mogli działać bezkarnie pod pretekstem likwidacji obcej agentury.

— A ty go zapewne nie wykonałeś.

— Zabrałem cały fundusz operacyjny, równowartość siedemdziesięciu czterech tysięcy dolarów, przekupiłem pewnego faceta z grupy amerykańskich turystów udających się do Chin i zająłem jego miejsce.

— Miałeś nadzieję ocalić swoich ludzi?

— Chciałem im pomóc w jedyny możliwy sposób: dostarczyć pieniądze. Opracowaliśmy własny... W każdym razie z niektórymi miałem jeszcze kontakt. Guilin to miasto licznie odwiedzane przez turystów, zarówno miejscowych, jak i zagranicznych. Obcokrajowcy znajdują się jednak pod ścisłą obserwacją: wyznaczone hotele, tylko wyjazdy grupowe, żadnego zwiedzania indywidualnego. Obowiązkowo trzeba zaliczyć wapienne jaskinie i fabrykę jedwabiu... a także popłynąć parostatkiem po rzece Li. Niedaleko miasta rzeka przedziera się przez granitowy masyw, którego szczyty strzelają w niebo niczym tysiące paluchów usiłujących się wydostać spod ziemi gigantów.

— Widziałam coś takiego na plakatach — wtrąciła Phuong. — Sądziłam jednak, że to reprodukcje dzieł chińskich malarzy.

— Nie, wyglądają dokładnie tak, jak na reklamówkach. Na szczęście w tym zamieszaniu armia niezbyt dokładnie zablokowała drogi wyjazdowe z Pekinu. Toteż jeden z moich informatorów zdołał dotrzeć do Guilin i tam się spotkaliśmy. Popłynęliśmy razem na wycieczkę; on stał przy jednej burcie statku, ja przy drugiej. Wcześniej ukryłem pieniądze w rezerwuarze w toalecie. Później wróciłem do Hongkongu. Ostatecznie dwóm ludziom z mojej siatki udało się przedostać przez granicę.

— Co na to Agencja?

— Gdyby Chińczycy mnie schwytali, stałbym się olbrzymim zagrożeniem dla polityki Stanów Zjednoczonych. Nawet jako tajny agent działający w izolacji od innych struktur naszego wywiadu, wiedziałem zbyt dużo o CIA. A Chińczycy są specjalistami od wyciągania z człowieka informacji. Jeśli dodać do tego defraudację, naruszenie regulaminu, samowolę i lekkomyślność... Mimo wszystko zdołałem uratować dwóch agentów, dlatego też moją „rebelię" uznano za „niebagatelne osiągnięcie". Dostałem medal.

— Co ukryłeś przed Agencją?

John spojrzał na nią uważnie.

— Z jakiego powodu przypuszczasz, że coś ukryłem?

— Domyśliłam się.

— W mojej siatce była kobieta o imieniu Wei. Łączył nas bliższy związek. Nigdy nie poinformowałem o tym zwierzchników, ponieważ... nie chciałem, żeby w jakikolwiek sposób wykorzystali tę sytuację.

— Kochałeś ją?

John utkwił spojrzenie w blacie stołu, a po chwili popatrzył w oczy Phuong.

— Była cudowna. Odważna, inteligentna. Wspólnie potrafiliśmy zdziałać o wiele więcej, niż każde z osobna; razem układaliśmy plany, obmyślaliśmy posunięcia...

— Pytałam, czy ją kochałeś?

— Najpierw mi powiedz, co przez to rozumiesz.

— Co się z nią stało?

— Jednego z naszych schwytali, załamał się w trakcie przesłuchań. Jego zeznania pomogły Chińczykom wyłowić ośmiu innych. Wszyscy dostali po kulce w tył głowy. Los trzech osób pozostaje nieznany.

— A Wei?

— Na pewno zginęła.

— Przykro mi.

— Musiałem uciekać. Władzę w Tewu objęli przeciwnicy reform. W Hongkongu pojawili się chińscy agenci, mieli moje zdjęcie. W każdym kraju, z którego nie wydalono chińskich dyplomatów, pracownicy ich ambasady, powiązani z Tewu, dostali kopię tej fotografii. Byłem spalony na całej linii.

— Nigdy jednak nie poinformowałeś swoich zwierzchników o związku z Wei?

— Powiedziałem im wystarczająco wiele.

— To znaczy tyle, ile sam uznałeś za wystarczająco wiele?

— Im to również wystarczyło. Sytuacja wyglądała kiepsko, bo chociaż zamiast kary otrzymałem medal, to byłem jednak całkowicie spalony. Wyjawienie całej prawdy spowodowałoby tylko tyk, że zostałbym oskarżony o kradzież służbowych pieniędzy na rzecz kobiety, z którą miałem romans. Zaliczono by mnie do agentów nawiązujących „niepożądane kontakty z tubylcami", nieobliczalnych i lekkomyślnych, którzy mogą się posunąć do zdrady.

— Chyba jednak ktoś cię za takiego uważa, zwłaszcza jeśli wyszło na jaw, że kłamałeś, by osłaniać siebie.

— Owszem —mruknął John. — A skoro teraz Firma musiałaby się przyznać do błędu, gdyż nie zdołano mi niczego udowodnić, to z pewnością zażądałaby rewanżu.

Spojrzał na Phuong.

— Czy coś z tego jest prawdą? — spytała dziewczyna.

— Wszystko.

— To znaczy, że jesteś wymarzonym kandydatem do takich rozgrywek, prawda?

Uniósł brwi, nie bardzo rozumiejąc.

— A teraz i ja jestem wciągnięta w sprawę — dodała. — Zatem nie masz innego wyjścia.

Najlepiej się z nią dogadać. Jak najszybciej. Ale trzeba twardo i jasno postawić warunki.

— W porządku, zgadzam się na współpracę. Ale ty będziesz jedynie świadkiem. W przeciwnym razie nie biorę żadnej odpowiedzialności. O niczym nie wiesz i z nikim nie rozmawiasz, ani teraz, ani kiedykolwiek indziej. Masz robić to, co ci każę. Żadnych pytań, żadnych dyskusji. Ja prowadzę, a ty grzecznie podążasz za mną.

— Ale tylko dopóty, dopóki będziesz prowadził we właściwym kierunku — powiedziała, kiwając potakująco głową.

John poczuł się usatysfakcjonowany.

— Już teraz mam do ciebie jedną prośbę — dodała Phuong, kładąc na stole pistolet ojca. — Naucz mnie, jak się tym posługiwać.

26

Był zimny, nieprzyjemny, piątkowy wieczór — w realnym świecie koniec tygodnia pracy. Korzystając z dwóch magnetowidów Franka, John i Phuong skopiowali zapis rozmowy obu mężczyzn na trzy kasety, wstawiając go w środek „Szklanego klucza", „Chinatown" oraz „Wielkiego snu".

John wręczył dziewczynie „Chinatown", mówiąc:

— To dla ciebie. Tylko nie zgub.

Tylną uliczką do raju" i „Szklany klucz" włożył do swojej aktówki, natomiast kasetę z „Wielkim snem" wsadził do koperty, nakleił znaczki i wpisał adres punktu kontaktowego CIA w San Francisco; miał nadzieję, że poczta dobrze się zaopiekuje tą przesyłką co najmniej przez tydzień. Łącznik z San Francisco powinien ją odesłać w nienaruszonym stanie do Langley, co musiało zająć kolejne dwa dni, zanim wyląduje w Centrum Antyterrorystycznym, na biurku Harlana Glassa. Specjalnie wybrał tę okrężną drogę. Na wszelki wypadek.

Nie chciał, by kaseta od razu trafiła do Glassa.

Pojechali następnie wypożyczonym autem Phuong i zaparkowali je przed wielkim kompleksem rozrywkowym Rockville Pike, mniej więcej w połowie drogi między domem Franka a mieszkaniem Johna. Kupili dwa bilety na najbliższy seans, jeden z nich wzięła Phuong.

— Postaram się wrócić jak najszybciej — obiecał Lang.

Dziewczyna zniknęła w holu kina. Wzięła ze sobą kasetę wideo, a także pistolet ojca. Umówili się, że jeśli John nie wróci do końca seansu, Phuong ma czekać na niego w pobliskim barze.

— A jeżeli...

— Wtedy będziesz musiała radzić sobie sama.

Ruszył szybko tonącymi w półmroku uliczkami i przekradł się przez podwórka do swojego mieszkania. Nie zauważył nikogo w stojących na ulicy samochodach. Dom właściciela posiadłości był rzęsiście oświetlony. Metalowa tablica przy wjeździe od strony ulicy ostrzegała, że teren jest chroniony przez uzbrojonych strażników oraz elektroniczne systemy alarmowe. John jednak dobrze wiedział, iż właściciel po prostu ukradł tę tablicę, mając nadzieję odstraszyć nią rabusiów.

Ukrył kasetę ze „Szklanym kluczem" w stercie łachmanów na półce otwartego garażu właściciela.

Upewnił się dobrze, czy nie jest śledzony.

Spomiędzy ciemnych kęp drzew nikt jednak nie obserwował jego mieszkania. W drzwiach znalazł przypiętą pinezką papierową torebkę mielonego cynamonu oraz wizytówkę detektywa Greene'a. Lampka kontrolna automatycznej sekretarki mrugała rytmicznie. Telefonowano do niego trzy razy.

Dwaj pierwsi rozmówcy rozłączyli się bez słowa.

Trzecia była wiadomość od Emmy.

— Tylko mi nie wmawiaj, że pracujesz. Jest piątek, zaczął się weekend. Mamy mnóstwo wolnego czasu. Nie przychodzi ci do głowy jakaś propozycja, co z nim zrobić?

John czuł jeszcze w pokoju zapach dziewczyny. Tak samo musiał go poczuć każdy, kto zechciałby wysłuchać zostawionych dla niego wiadomości. Przebrał się i zapakował do dwóch walizek najniezbędniejsze rzeczy na cały tydzień. Nałożył swoją czarną kurtkę do wędrówek po górach, pogasił światła i wyszedł.

Kiedy znalazł się z powrotem w Rockville Pike, przed hotelem z restauracją, cała koszula lepiła mu się od potu. Postawił walizki na parkingu, przy zamkniętym kiosku z lodami, i wszedł do budki telefonicznej.

Musisz zaryzykować, że ta linia nie jest na podsłuchu.

— Jeśli macie jakąś pilną robotę, to możecie o mnie zapomnieć — powiedziała Emma, podnosząc słuchawkę.

— To ja — mruknął John.

— Co także oznacza jakąś pilną robotę.

— Czy też mam o tobie zapomnieć?

— Jestem gotowa do pertraktacji.

— Niestety, pracuję — powiedział.

Przez chwilę panowała cisza. W końcu dziewczyna spytała:

— Z kimś, kogo znam?

John zacisnął zęby i zamknął oczy.

— Nie, sam.

— Twoja sprawa. Chciałam się dzisiaj z tobą zobaczyć, poszłam do biura komisji, ale ciebie nie było w pracy.

— Musiałem... załatwić kilka prywatnych spraw.

— Aha. Z dala od... przyjaciół, w pełnym skupieniu?

— Nie. To znaczy... coś w tym rodzaju.

— Wahanie zupełnie do ciebie nie pasuje. Tak samo, jak do mnie. Nie muszę się nim zasłaniać.

John przełknął ślinę.

— Ja również. Chciałem cię prosić o pewną przysługę.

— No cóż, jestem rozsądną kobietą. Łatwą w pożyciu, zwłaszcza jak na kogoś, kto przez cały dzień nie usłyszał nawet jednego słowa, choć tak się składa, że to akurat początek weekendu. A weekend to całe dwa dni. I trzy noce. Jeśli wierzyć prognozie pogody, ma być zimno i...

— Emma...

— Bardzo lubię wskakiwać w chłodną pościel.

— Mam pilną pracę. Na cały weekend. Muszę mieć na oku Phuong.

— Rozumiem — odparła lodowatym tonem.

— Przepraszam.

— Wychodzi na to, że zawsze będę przegrywała z wielkimi sprawami tego miasta. Dlaczego nie przeniesiemy się do Cincinnati i nie znajdziemy sobie uczciwej pracy, po osiem godzin dziennie?

— Naprawdę tego pragniesz?

— Naprawdę chcesz, żebym ci powiedziała, czego pragnę?

— Ja...

— Tylko nie kręć.

— Chcę, ale jeszcze nie teraz.

— Słowo?

— Słowo — odparł szczerze, choć nie to było mu teraz w głowie. — No więc chciałem cię prosić o pewną przysługę.

— Nie piorę skarpetek — odparła. — Na pewno nie po pierwszej randce.

— Czy mogłabyś... zdobyć dla mnie jeszcze jakieś materiały?

— Przecież masz pracować przez cały weekend. Twoi kumple z drugiego brzegu rzeki mają dostęp do wszelkich dokumentów. Dlaczego więc zwracasz się do mnie...?

— Równocześnie chciałem cię prosić, żebyś nie zadawała żadnych pytań.

— W takim razie żądasz ode mnie zbyt wiele.

— Nie możesz mi zaufać?

— Czy sądzisz, że gdybym ci nie ufała, to bym... John, jeśli ma to coś wspólnego z naszą pracą, to najpierw ty musisz zaufać mnie.

— Gdybym ci nie ufał, nie mógłbym do ciebie zadzwonić.

— Nie mógłbyś?

— Emma, proszę. Wszystko jest w porządku. Chodzi o drobiazg.

— Nie spodziewałam się usłyszeć od ciebie tego rodzaju kłamstwa.

Zaczekaj. Daj jej chwilę. Niech się zastanowi.

— Jasna cholera! — syknęła Emma. — Czego chcesz tym razem?

— Skopiuj opinię Duna i Bradstreeta na temat spółki o nazwie Imex. Potrzebne mi wszystkie szczegóły...

— Do czego ty zmierzasz, John? — zapytała nerwowo.

— Prosiłem...

— Przecież prezesem tej firmy był facet, który zginął w Paryżu. Przestań więc opowiadać, że chodzi o sprawy prywatne. I tak jestem w kiepskiej sytuacji, ktoś mógłby się zorientować, że udostępniłam ci tajne informacje, które wykorzystujesz do własnych celów...

— Emma, przepraszam, że...

— Przestań mydlić mi oczy. Nie mam zamiaru wylecieć z pracy. Wystarczy, że ty... Nie chcę stracić wszystkiego, Jeżeli...

— Przysięgam, że nikt się o tym nie dowie. Nigdy.

— Nigdy?

— Nie musisz mi pomagać, jeśli sądzisz, że mógłbym...

— Co mógłbyś, John? Co mi grozi?

— Wolę o tym nie myśleć. Słuchaj, to moja ostatnia prośba. Nie wykorzystam tego do żadnych... niezgodnych z prawem...

— Nie jestem tego pewna — przerwała mu. — Już samo użycie materiałów Kongresu...

— Emma. Nikt się o tym nie dowie, to zostanie między nami. Uwierz mi.

— Czy mam rozumieć, że nie powinnam także nikomu o tym mówić? Zaufać ci i podjąć ryzyko...? Dlaczego mnie o to prosisz, John? O co w tym wszystkim chodzi? Dla kogo zbierasz te materiały?

— Dla siebie. Słowo honoru, nikt się o tym nie dowie.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeli.

— Nie prosiłbyś mnie, gdyby nie miało to wielkiego znaczenia, a jeśli ma...

— Dobra, zapomnij o tym — powiedział.

— ...jeśli tobie na tym zależy, a mnie zależy na tobie... jeśli ci ufam...

Znów zapadła cisza.

— W porządku — szepnęła. — Zrobię to w poniedziałek.

— Będę ci wdzięczny...

— Przestań! — syknęła. — Skoro ma to być przysługa za przysługę, to znaczy, że jest to w tym mieście coś zupełnie niespotykanego, a w takim razie jest złe, więc nie kiwnę nawet palcem.

John zamknął oczy i przycisnął czoło do zimnej szyby w budce.

— Jesteś po prostu niezwykła.

— Zatem traktuj mnie tak, jak na to zasługuję.

Tym razem nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

— Wychodzi więc na to — odezwała się Emma — że będę musiała wypożyczyć na ten weekend całą masę starych romansideł na kasetach i zakopać się przed telewizorem.

— Miła perspektywa.

— Wpadnij, pomożesz mi wybrać filmy. Choć wolałabym, żebyś mi pokazał swój własny.

Pożegnał się już z nią, ale szybko dodał:

— Jeszcze jedno.

— Tak? — zapytała szeptem.

— Nie dzwoń do mnie i nie zostawiaj wiadomości na taśmie.

— Wiesz co? Gdybyś nie był szpiegiem, powiedziałabym, że jest z ciebie niezły kawał sukinsyna.

Odłożyła słuchawkę.

Obok budki przejechał samochód, zza zamkniętych okien doleciał Johna głośny śmiech kobiety.

Śmiało. Zrób to.

Nakręcił numer zapisany na skrawku papieru, który Phuong wetknęła mu do kieszeni. Sygnał rozległ się kilkanaście razy, zanim John odwiesił słuchawkę.

Starsza, przeziębiona kobieta... Może tylko nie odbierała telefonów?

Zjedli obiad w zacisznej restauracji, a następnie pojechali z powrotem — każde swoim samochodem. Zaparkował w bocznej uliczce, jakieś półtora kilometra od domu Franka. Wysiadając ze starego forda, rozglądał się uważnie, czy nikt ich nie śledzi. Wolał zostawić auto z dala od domu, na wypadek, gdyby ktoś jednak przyczepił do niego miniaturowy nadajnik. Po powrocie Phuong zaproponowała, żeby spał w łóżku Franka, lecz on wybrał kanapę w salonie; tylko przyniósł sobie poduszkę i koc. Później usłyszał zgrzyt klucza w zamku drzwi różowej sypialni na górze. Załadował „Tylną uliczkę" do magnetowidu i ściszył odbiornik. Usiadł na kanapie i zaczął raz za razem oglądać nagranie. Dochodził do końca, po czym przewijał kasetę. Spoglądał na obraz pogrążonych w rozmowie dwóch mężczyzn, próbując wyłowić jakiekolwiek szczegóły, które by mu pomogły zrozumieć treść rozmowy, pojąć, o co w tym chodzi...

...Zmuś się do wysiłku. Opanuj łomotanie serca...

Pokój tonął w półmroku, zalewała go tylko poświata telewizora. Zmęczenie oraz jałowość oglądania w kółko tej samej sceny szybko dały o sobie znać, poczuł się senny. Kiedy na ekranie platynowa blondynka poczęła znów zasypywać pocałunkami pierś mężczyzny, stopniowo obsuwając się w dół, stwierdził, że ma dość. Jego zegarek pokazywał 1.02. W domu panowała cisza, tylko z głośnika dochodziły stłumione jęki. John wyłączył odbiornik i magnetowid, wreszcie zamknął oczy.

Nie wiedział nawet, kiedy zasnął kamiennym snem.

W nocy poprószyło śniegiem i w sobotę rano trawnik za przeszklonymi drzwiami kuchennymi pokrywała cienka warstwa szronu. John i Phuong spotkali się przy stole w jadalni. Obserwując przez szybę drozda, który za wcześnie przyleciał z południa i teraz skakał po ośnieżonej trawie, dziewczyna uśmiechnęła się lekko. Zrobili sobie kawy, podzielili się rannymi gazetami. W milczeniu przeglądali najświeższe wiadomości.

Później wykąpali się oboje, na zmianę.

Przejrzeli wszystkie kasety z filmami „tylko dla dorosłych", aby mieć pewność, że nie przeoczyli jeszcze jakiegoś sekretnego nagrania. Spędzili przed telewizorem pięć godzin — Phuong w jednym końcu kanapy, John w drugim. Już po dwudziestu minutach patrzenia w ekran odechciało im się jakiejkolwiek rozmowy.

Nie znaleźli jednak niczego ciekawego.

— Muszę się przejść — oznajmiła dziewczyna, kiedy obejrzeli już ostatni film. — Czy będziesz nalegał, że musisz iść ze mną?

— Nie.

Nałożyła płaszcz i rękawiczki, ale stojąc już przed drzwiami zapytała:

— Czy w takim razie nie powinnam cię zmusić, żebyś poszedł ze mną?

— Nie, jeżeli mi ufasz.

Skinęła głową.

— A nie masz ochoty na spacer?

Wzięli jej samochód. Nikt za nimi nie jechał.

Phuong minęła rozległą szkółkę leśną i zatrzymała się na placyku przed niewielką pagodą stojącą na wzgórzu, nad pokrytym cienką warstewką lodu sztucznym stawem.

— Latem przylatują tu dzikie gęsi — powiedziała, spoglądając z ganku pagody na pusty staw, za którym rozpościerały się pola uprawne. — Pod lodem żyją dziesiątki złotych karpi.

Znów zaczął sypać śnieg.

— Kochałam swego ojca — szepnęła.

— Ja swojego także.

— Nie przeraża cię myśl o nieuchronnej śmierci?

Płatki śniegu osiadały jej we włosach.

— Nie — odparł John. — Przerażają mnie jedynie wielkie zmiany... Wychowywałem się w dość typowym amerykańskim miasteczku, w klasycznym białym domu krytym niebieską dachówką, gdzie nigdy nie następują wielkie zmiany. Zanim telewizja spowodowała, że wszędzie jest tak samo, uważałem tamtą okolicę za wyjątkową. Bezkresne równiny, surowy klimat... Moja dusza mieszka tam do dzisiaj. Na pewno boleśnie odczuję śmierć mojej matki, ale moja dusza umrze dopiero wtedy, gdy rodzinny dom przejdzie w obce ręce.

— I to cię przeraża?

— Uważasz, że to niemądre?

— Nie wiem — odparła. — Ja wychowywałam się wszędzie, a to znaczy nigdzie. Moja dusza zawsze przenosiła się z miejsca na miejsce. Sajgon, Szwajcaria, Waszyngton, San Francisco. Może właśnie dlatego mnie przeraża...

— Utknięcie w jednym miejscu.

— Można to i tak nazwać.

Kasetę wideo miała schowaną w torebce, ale pistolet tkwił za paskiem spodni, pod paltem. Zjedli obiad w restauracji, której specjalnością były owoce morza. John zapłacił gotówką, aby nie zostawiać żadnych śladów w sieci komputerowej.

Po powrocie do domu Phuong oznajmiła, że musi wziąć prysznic. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi łazienki i dał się słyszeć szum płynącej wody, John podszedł do telefonu i ponownie nakręcił numer kobiety z Baltimore.

Znów nikt nie odpowiadał.

Dziewczyna zeszła na dół ubrana w dżinsy i luźny sweter.

— Nie obraź się, ale przez jakiś czas nie mam ochoty widzieć cię na oczy — powiedziała, ruchem ręki wskazując stosik kaset wideo leżących na stoliku do kawy.

Poszła na górę.

Wróciła po godzinie. John siedziała na kanapie i udawał, że czyta książkę o skandalach związanych z poprzednim prezydentem, którą znalazł w bibliotece Franka. Z radia płynęła muzyka poważna. Sprawdziły się prognozy zapowiadające znaczne pogorszenie pogody.

— Nie mogę wytrzymać w swoim pokoju, czuję się jak w celi — rzekła.

Trawnik za oknem pokrywała warstwa mokrego śniegu. Na chodniku zrobiła się ślizgawka.

— Mam pomysł — powiedział John, przypomniawszy sobie program telewizyjny, który przeglądał w porannej gazecie.

Włączył odbiornik.

— Nie — oznajmiła krótko Phuong.

— Zaufaj mi. Terapia przedawkowania czasami przynosi dobre efekty.

Nadawano czarno-białą komedię, mającą więcej lat niż oni razem.

— Nigdy nie podobały mi się zbytnio filmy braci Marks.

— Ja także za nimi nie przepadam.

— Nic się w nich nie dzieje.

— Ale za to można się pośmiać.

Usiadła na kanapie — w samym rogu, jak najdalej od niego.

Minęła minuta, potem pięć.

Wreszcie nastąpiła słynna scena, w której dwaj identyczni Gaucho Mara wychylali się równocześnie zza framugi drzwi, przy czym jeden udawał, że jest lustrzanym odbiciem drugiego.

John i Phuong zaczęli się śmiać.

Po filmie dziewczyna grzecznie powiedziała „dziękuję" i „dobranoc". Poszła na górę i zamknęła się w sypialni.

O 23.14 John ponownie zadzwonił do Baltimore.

Znów bez rezultatu.

Przez całą noc padał śnieg.

W niedzielę rano, kiedy wyszedł przed dom po gazety, pochwycił spojrzenie obserwującej go zza uchylonych drzwi staruszki z sąsiedztwa. Powiedział jej „dzień dobry", lecz ona błyskawicznie zatrzasnęła drzwi.

John usmażył jajka, Phuong zaparzyła kawę, potem on zrobił grzanki, a ona przypiekła plasterki bekonu. Usiedli przy stole nie opodal drzwi kuchennych, zjedli śniadanie, a następnie przejrzeli ważącą prawie kilogram paczkę najświeższych gazet. Promienie słońca roztapiały śnieg na trawnikach, z radia płynęła muzyka Mozarta.

Kiedy Phuong sięgnęła po „The New York Timesa", John poszedł się wykąpać.

Zszedł na dół po osiemnastu minutach. Radio nadawało koncert Chopina, gazety leżały rozrzucone na stole w kuchni.

— Phuong! — zawołał.

W zlewie piętrzył się stos brudnych naczyń.

— Gdzie jesteś?

Spiker zapowiedział, że zbliża się południe. W salonie nie było nikogo. Drzwi frontowe zamknięte, łańcuch zabezpieczający zwisał wzdłuż framugi. John pobiegł na górę; różowa sypialnia: pusta; pokój Franka: pusty.

Wyjrzał na zewnątrz przez okno sypialni. Przed domem nie było jej samochodu.

Kobieta z Baltimore wciąż nie odpowiadała na telefony.

Wpadł do jej pokoju, przerzucił ubrania... w ogóle nie używała staników. Nie było walizki Phuong ani czarnej torebki. Zniknęła również skopiowana kaseta wideo i pistolet. Minęło zaledwie dziewięć minut od chwili, kiedy wyszedł spod prysznica. W pięć minut później był już kompletnie ubrany. Założył długie bawełniane gacie, dżinsy, koszulę i sweter, a na wierzch czarną kurtkę, wełnianą czapkę i rękawice.

Zabrał swoją aktówkę, w której miał wszystkie dokumenty i kasetę „Tylną uliczką do raju" — nie rozstawał się z nią nawet idąc do łazienki. Nie wziął ze sobą niczego więcej.

Trzeba było zabrać jej pistolet!

Zrobiła się chlapa, ziemia przesiąkła topniejącym śniegiem; wiał zimny wiatr. Jako wychowanek prerii John dobrze wiedział, że na początku wiosny takie nagłe, krótkotrwałe nawroty zimy nie są niczym niezwykłym.

W zaparkowanych przy krawężniku samochodach nie zauważył nikogo. W żadnym z okien sąsiednich domów nie poruszyła się firanka. Chodnikiem przemaszerował jakiś chłopak, niosąc na ramieniu szuflę do zgarniania śniegu. W domku wścibskiej sąsiadki wszystkie okna były szczelnie zasłonięte.

Na ganku, przed drzwiami wejściowymi do dwurodzinnego bliźniaka po przeciwnej stronie ulicy, leżały gazety zapakowane w błękitne foliowe woreczki. Na podjeździe przed domem nie stał żaden wóz. Na ośnieżonym chodniku były odciśnięte jedynie ślady psich łap.

John wcisnął się w szczelinę między ścianą bliźniaka a garażem, skąd mógł obserwować dom Franka. Minęła pora obiadu, zaczęło powoli zmierzchać. Śnieg na chodnikach stopniowo zamarzał. Bolały go już nogi, był zziębnięty i zesztywniały.

Phuong wróciła dziesięć minut przed czwartą. Zaparkowała samochód.

Nie pojawił się za nią żaden wóz; w jej aucie nie było nikogo prócz niej. Podeszła do drzwi, sięgając po klucze. Nie słyszała, jak zaszedł ją od tyłu.

— Do środka! — rozkazał.

Nie zdążyła się nawet obejrzeć; John popchnął ją delikatnie i szybko wkroczył za nią. Zatrzasnął za sobą drzwi. Phuong cofała się przed nim w stronę wejścia do salonu.

— Gdzie byłaś?! — wrzasnął.

— Na spacerze.

— Teraz powiesz mi wszystko, co do tej pory ukrywałaś!

— Nie starczyłoby naszego życia — mruknęła, zdejmując z ramienia torebkę...

Oskarżycielskim gestem wyciągnął w jej kierunku palec.

— Uważaj! Jestem szybszy!

Zmarszczyła brwi, lecz po chwili zrozumiała, co miał na myśli.

— Chciałam wyjechać — powiedziała.

— Z jakiego powodu? Teraz? Czemu więc...?'

— Ponieważ nadal nie wiem, czy mogę ci ufać.

— I dlatego postanowiłaś mnie zdradzić!

— Przecież wróciłam!

— Skąd? Od kogo?

— Z parku. Byłam... Zdecydowałam, że jeśli ci teraz nie zaufam, to już nigdy nikomu nie będę mogła uwierzyć, a gdyby do tego doszło... to by znaczyło, że już przesądziłam, jak ta sprawa się musi zakończyć.

— Sprytnie.

— Musiałam mieć czas do namysłu. — Phuong usiadła na kanapie, nawet nie rozpięła palta. — Nie wiedziałam, czy po powrocie jeszcze cię zastanę.

— A mimo to wróciłaś?

— Pomyślałam, że jeśli będziesz na mnie czekał, to znaczy, że mi ufasz.

— Albo że jestem idiotą.

Rozbolała go głowa. Ściągnął rękawiczki z przemarzniętych dłoni, rzucił je na stolik do kawy i przetarł oczy.

— Dlaczego postąpiłaś w ten sposób?

— Musiałam.

— Zdecyduj: albo jesteś ze mną, albo nie.

— Przecież wróciłam.

— Nikt nie odpowiada na telefon w Baltimore.

Phuong popatrzyła na niego zdumiona.

— Nie mam pojęcia dlaczego. Dałam ci tę kartkę, którą sama dostałam. Gdybym kłamała, gdybym... dla kogoś pracowała, to z pewnością ktoś by odebrał telefon.

— Na wszystko masz gotowe odpowiedzi?

— Tak samo, jak ty.

Wszedł do pokoju, odsunął nogą stolik od kanapy i przysiadł na jego krawędzi, naprzeciwko dziewczyny.

— W walce wręcz — powiedział cicho — żaden przeciwnik nie jest groźny, dopóki nie zbliży się na tyle, by mógł cię dosięgnąć. Jak na ironię, ty jemu także nie możesz nic zrobić na dystans.

— Jestem tutaj — odparła spokojnie Phuong.

W poniedziałek rano, o 8.32, John siedział już przy swoim biurku w akwarium i rozmawiał przez telefon. Niebieskawy poblask, dobywający się zza zamkniętych żaluzji, rozjaśniał krąg jaskrawego żółtego światła lampki na biurku.

— To pan będzie zbierał za to cięgi, a nie ja — ostrzegł jego rozmówca. — Ja nie powinienem w ogóle z panem rozmawiać.

— Doceniam to... — zaczął Lang.

— Mamy odpowiednie przepisy, drogę służbową. Jeśli chce pan ją ominąć, oznacza to działanie na własną rękę. A działając na własną rękę, podkopuje pan autorytet innych. Pewne rzeczy się zdarzają, inne nie. Chyba się rozumiemy?

— Uważałem, że najlepiej będzie porozmawiać bezpośrednio z panem.

— Dla kogo najlepiej? — warknął tamten do słuchawki. — Ledwie zdążyłem się trochę rozgrzać po podróży metrem, a pan już dzwoni. W dodatku mamy poniedziałek. Nie znoszę poniedziałków.

— Przecież chodzi o drobną przysługę.

— Nie ma czegoś takiego, jak drobna przysługa.

— Komisja może w każdej chwili wznowić przesłuchania — skłamał John. — Musimy dokładnie sprawdzić wszelkie dane, zanim zdecydujemy się nimi posłużyć. Jakakolwiek pomyłka może drogo kosztować, a w dodatku przysporzy nam wszystkim mnóstwo pracy.

— Mój szef narobi w majtki. Będzie myślał, że coś kombinuję za jego plecami.

— Albo dojdzie do wniosku, że go pan osłania. W każdym razie powinien spojrzeć na pana raczej przychylnym okiem.

— Prędzej przeniesie mnie do szatni i obwieści wszem i wobec o moich niecnych knowaniach. Nadal uważam, że w ogóle nie powinienem z panem rozmawiać.

— To znaczy, że będę musiał się skontaktować bezpośrednio z pańskim szefem — powiedział John. — Proszę mu przekazać, iż senatorowie mają pewne wątpliwości, a pan odmówił im udzielenia pomocy.

Tamten westchnął.

— Jasna cholera, czy pan nie rozumie, że zależy mi tylko na tym, by nie stracić posady? Sądzi pan, że trochę adrenaliny we krwi nikomu źle nie zrobi?

— Pomaga oczyścić arterie.

— Zatem słucham, czego pan oczekuje od nas, pracowitych mróweczek z Inspektoratu Handlu Bronią? A może by pan do nas wpadł? Archiwum mieści się w najmniejszej piwnicy, jaka istnieje w tym Kryształowym Mieście.

— Nie mam czasu na wycieczki — oznajmił urzędnikowi pracującemu w kompleksie biurowców po drugiej stronie Potomacu. — Siódmego grudnia ubiegłego roku Urząd Celny odprawił ładunek wychodzący z Baltimore, który na pokładzie panamskiego statku o nazwie „La Espera" miał być przewieziony do Egiptu.

— Aha.

— Otrzymaliśmy kopie dokumentów celnych, ale nie ma do nich dołączonego waszego formularza DSP-9.

— Z jakiego powodu pan także pyta o tą sprawę?

— Także?

— Kilka tygodni temu zjawiło się tu trzech doradców zbierających materiały dla któregoś z senatorów.

— Naprawdę? — zapytał John. — No cóż, wie pan, jak to jest z dokumentami.

— Tak, wiem. Zawsze to samo, bez końca.

— No więc teraz my, to znaczy komisja senacka, prosimy o dostarczenie kompletu materiałów, wszystkiego, co się wiąże z tą sprawą.

— Dobrze, wyślę kopie...

— Czy mógłbym prosić o przysługę? — zapytał John.

Po drugiej stronie linii panowała cisza.

— Śpieszy nam się. Proszę wysłać kopie dokumentów pod adresem mojego biura przy komisji senackiej, czy mógłby pan jednak przekazać mi coś już teraz, przez telefon?

Nadal cisza.

— Postawię panu jednego — dodał.

— Mam liczyć na to, że kiedykolwiek nadarzy się okazja?

— Nigdy nie wiadomo.

Tamten westchnął.

— Proszę poczekać, sięgnę po tę teczkę.

Mężczyzna odłożył słuchawkę; do uszu Johna doleciał zniekształcony jazgot muzyki z radia. Po nocy spędzonej na kanapie w salonie Franka bolał go kark. Odczuwał też zmęczenie, ponieważ przez większą część nocy trwał w półśnie, nasłuchując, czy nie rozlegnie się odgłos kroków schodzącej na dół Phuong. Nie doczekał się jednak. Rano dziewczyna zaparzyła kawę. Bez cynamonu. Zrobiła także jajecznicę. Nie powiedział jej o tym, że woli jajka sadzone. Obiecała mu, że nie wyjdzie z domu. W odpowiedzi zaledwie skinął głową, jak gdyby jej wierzył. Powiedziała, że w każdej chwili będzie mógł to sprawdzić telefonicznie. Ubrania, które wrzucił do walizki, były trochę pogniecione, ale nadawały się do użytku. Po śniegu nie został nawet ślad, ale ziemia była zmarznięta i nadal dął przenikliwy wiatr. Dość szybko pokonał dystans prawie dwóch kilometrów do swego samochodu. Niósł jedynie aktówkę, w której miał wszystkie dokumenty oraz kasetę z filmem „Tylną uliczką do raju", zapakowaną w niebieski foliowy woreczek od gazet. W pobliżu swego auta nie zauważył niczego podejrzanego. Przez całą drogę do pracy nie dostrzegł także w lusterku, by śledził go jakiś inny wóz.

— Mam to wreszcie — odezwał się mężczyzna w słuchawce. — Formularz DSP-9, dotyczący ładunku spółki Imex, i tak dalej.

John przysunął sobie notatnik.

— Podpisany przez prezesa spółki, Clifforda Johnsona. Wasz łącznik, który zbierał materiały dla któregoś z senatorów...

— Frank Mathews.

— Zgadza się, Mathews... No więc poinformowaliśmy go, że było to pierwsze wystąpienie Johnsona o pozwolenie na eksport materiałów wojskowych. Opłata dwustu pięćdziesięciu dolarów została uiszczona czekiem z pieczątką spółki Imex. Żadna z agencji federalnych, które opiniowały ten wniosek, nie zgłosiła zastrzeżeń, w związku z czym wystawiliśmy roczną licencję eksportową. Ale Johnson napisał, że chodzi o jednorazową transakcję, zakup materiałów i odsprzedanie ich kuwejckiej jednostce wojsk inżynieryjnych. Chyba nie miał zamiaru wchodzić na rynek handlu bronią.

— Co zawierała przesyłka?

— W firmie Materials Systems Inc. z... Baltimore kupili... tysiąc kilogramów C-4 oraz różne detonatory...

— Chodzi o plastik?

— Tak się go powszechnie nazywa...

— Kupili tonę plastiku?

— To tak dużo? Materials Systems Inc. to laboratoria badawcze pracujące na zlecenia Pentagonu... Przynajmniej kiedyś tak było, gdy w czasach „zimnej wojny" pieniądze z budżetu płynęły szerokim strumieniem. Podejrzewam, że firma chciała podreperować nieco swoje finanse i dlatego odsprzedała materiał wybuchowy. Widocznie Kuwejtczycy wykorzystali go przy odbudowie zniszczeń wojennych po „Pustynnej Burzy".

Spokojnie... Bez emocji...!

Mężczyzna mówił dalej:

— Johnson dostał pozwolenie na odsprzedaż plastiku. Uzyskał też zgodę na transport materiałów wybuchowych, również jednorazową. Wygląda na to, że ktoś temu facetowi poszedł na rękę i pozwolił dokonać tej jednej transakcji.

— Czy ma pan w dokumentach nazwiska jeszcze jakichś osób?

— Owszem, kierownika działu handlowego Materials Systems z Baltimore.

John skrupulatnie zapisał to nazwisko i numer telefonu, podziękował urzędnikowi za uprzejmość i odłożył słuchawkę.

Nie łącz tej sprawy z jakimikolwiek nazwiskami. Jest za wcześnie. To tylko przypuszczenia.

Ale czas nagli, odpowiedział sobie w myślach.

A co z Emmą? Sytuacja jest kłopotliwa. Z tej, czy z tamtej strony.

Spojrzał na telefon.

Ciekawe, czy Phuong podniesie słuchawkę.

Zbieranie materiałów w agencjach rządowych to jedna sprawa — stanowisko Johna upoważniało go do takich działań. Ale Materiale Systems Inc. było spółką prywatną. Mogli w ogóle nie chcieć z nim rozmawiać, a nawet powiadomić QA...

Ciekawe, czy Wei nie cierpiała przed śmiercią. Może ją bili? Może... torturowali? Czy też po prostu wrzucili dziewczynę w mokry beton jakichś fundamentów, przytknąwszy wcześniej pistolet...

Dosyć. To już przeszłość.

Sekretarka w firmie z Baltimore połączyła go z kierownikiem działu handlowego dopiero wtedy, kiedy powiedział, że jest z CIA.

— Dlaczego nie kontaktuje się pan z nami w zwykły sposób, za pośrednictwem łącznika?

— Dlatego, że sam jestem łącznikiem specjalnym — odparł John. — Zbieram materiały dla Senatu.

— Aha — mruknął tamten. — I mam wierzyć na słowo?

— Zaraz odłożę słuchawkę — powiedział Lang. — Proszę wybrać numer centrali telefonicznej Senatu i poprosić o połączenie z biurem Nadzwyczajnej Komisji do Spraw Wywiadu; może pan zapytać w sekretariacie, czy jestem łącznikiem z CIA, a potem prosić o przełączenie rozmowy do mojego biura. Nie chcę, żeby istniały między nami jakiekolwiek wątpliwości.

Facet z Baltimore zadzwonił do niego po pięciu minutach.

— Przepraszam — rzekł — ale ostrożności nigdy za wiele.

— Całkowicie pana rozumiem.

— Czym zatem możemy służyć? Co chce pan kupić?

— Niestety, niczego nie kupuję, zbieram tylko informacje.

— Chwileczkę, przecież działamy w tej samej branży. Jeśli coś jest nie w porządku, to zgodnie z zasadami nie ponosimy za to żadnej odpowiedzialności.

— Spokojnie, wszystko gra.

— Chwała Bogu. Żeby jeszcze politycy nie zawracali nam głowy, kiedy staramy się przysporzyć skarbowi państwa trochę uczciwie zapracowanych dolarów.

— Właśnie.

John przedstawił swemu rozmówcy wszelkie detale umowy ze spółką Imex.

— Przypominam sobie Johnsona — powiedział kierownik działu handlowego. — Zachowywał się tak, jakby przeprowadzał największą transakcję stulecia. Cholera, pamiętam, że miesiąc wcześniej ktoś od was...

— Czyżby Johnson sugerował, że za tą transakcją stoi Agencja?

— Przekazał mi potwierdzony czek i wszystkie dokumenty, jakich wymagają urzędy federalne. Uścisnęliśmy sobie ręce i na tym koniec, nie zadawałem żadnych pytań.

— Czy ktoś jeszcze był włączony w tę transakcję?

— Nie, Johnson przyjechał sam z gorylem, który opiekował się jego aktówką. To był taki niepozorny facet, nawet zakasał rękawy i pomógł własnoręcznie ładować towar do samochodu.

— A jak się nazywał ten goryl?

— Skąd mam to wiedzieć? Czyżby jednak był jakiś problem? Mam może skontaktować się z naszym radcą prawnym?

— Ten problem nie dotyczy przepisów prawa. Po co miałby pan tracić czas?

— W takim razie zapomnijmy w ogóle o tych krwiopijcach adwokatach.

— Więc co może mi pan powiedzieć o tym drugim facecie?

— Zaraz zobaczę... Mam tu wszystkie dokumenty... Wie pan, co on wpisał w rubryce „Reprezentujący...", kiedy wyprowadzał ciężarówkę za bramę? „Przyjaciół Cliffa".

— Niemożliwe!

— Ponieważ to Johnson podpisywał wszystkie papiery i to on był upoważniony do odbioru towaru, strażnik przy bramie sprawdził tylko jego dowód osobisty, prawo jazdy i tak dalej. Natomiast ten goryl... No, no! Ładne rzeczy.

— Co się stało?

— Naszemu strażnikowi chyba nie podobał się „przyjaciel Cliffa", bo na odwrocie przepustki na wywóz towaru napisał: „Numer rejestracyjny tego kretyna..." Oho, samochód był zarejestrowany w Wirginii. W normalnych warunkach nie zapisujemy takich szczegółów.

— Proszę dać temu strażnikowi podwyżkę.

— Musiałbym go wtedy przenieść na inne stanowisko.

Facet z Baltimore podyktował Johnowi numer rejestracyjny tamtego samochodu. Lang podziękował uprzejmie i odłożył słuchawkę.

Gdyby mógł zaufać swojej Agencji, w ciągu piętnastu minut uzyskałby wszelkie dane dotyczące auta o podanej rejestracji. Gdyby miał czas, mógłby wyprawić się na drugi brzeg rzeki i we właściwym urzędzie stanowym, po uiszczeniu odpowiedniej zapłaty, zdobyć wszystkie powszechnie dostępne informacje.

Zadzwonił telefon. John sięgnął po słuchawkę.

— Kto mówi? — zapytał męski głos.

— A z kim pan chce rozmawiać?

— Dobrze! Sprytna odpowiedź.

— O co chodzi?

— Jeden facet, z którym rozmawiałem dziś rano, podał mi ten numer i radził pytać o pewną osobę zajmującą się sprawami, o jakich z nim dyskutowałem. Jeśli mi pan powie, kim pan jest, to sam ocenię, czy chodzi właśnie o pana.

— Nie mam czasu na...

John urwał nagle. W jego pamięci odżyły mgliste wspomnienia.

— Steve — powiedział.

— To pospolite imię.

— Ten, który pracuje w biurze senatora Firestone'a.

— W takim razie pan musi się nazywać John Lang.

— Kim pan jest?

— Zaniepokojonym obywatelem, który wysłał list do senatora, a skończyło się to rozmową z facetem, który skończył w grobie.

— Mówi pan o Franku Mathewsie?

— Powtarzał, że gdybym dzwonił do jego biura, pod żadnym pozorem nie wolno mi rozmawiać z panem.

— I na tym polegał jego błąd.

— Czyżby? — zapytał nieznajomy. — Podobno był profesjonalistą.

— Musimy się spotkać. Teraz ja prowadzę tę sprawę. Kiedy...

— Kto jeszcze o tym wie?

— Nikt. Powinien pan rozmawiać tylko ze mną.

— Z nikim nie powinienem rozmawiać.

— Gdyby tak było, nie napisałby pan listu do Firestone'a, a później nie rozmawiał z Frankiem. Wtedy może Frank...

— Prawda, że to zdumiewające? Magiczna, zabłąkana kula.

— Nie możemy...

— Liczy się czas — przerwał mu nieznajomy. — Nie dam się nabrać i nie pozwolę, żeby wasi specjaliści namierzyli, z której budki dzwonię. Na razie, Lang.

W słuchawce rozbrzmiał przerywany sygnał, mężczyzna się rozłączył.

Zegarek pokazywał 9.47.

John mógł tak siedzieć, zatopiony w niebieskiej poświacie; patrzeć na migotanie cyferek w wyświetlaczu zegarka czy też na miarową wędrówkę sekundnika wokół tarczy. Mógł spokojnie czekać na rozwój wydarzeń.

Albo też spróbować przyspieszyć ich bieg. Sięgnął po słuchawkę telefonu i wybrał numer.

28

Na szczycie wzgórza górującego nad miastem, zamiast bajkowego zamku, wznosił się trzypiętrowy szkolny gmach z czerwonej cegły, otynkowany tylko do pewnej wysokości. Za to z jego wysokich, łukowato sklepionych okien roztaczał się wspaniały widok na Kapitol, dachy stłoczonych kamieniczek, nowoczesne biurowce oraz parki i skwery wokół Białego Domu. Oglądany stąd pomnik Waszyngtona przypominał latarnię morską strzelającą w ciemnoszare niebo, po którym przemykały samoloty startujące z lotniska międzynarodowego w kierunku Hollywood, Paryża, a także Hongkongu.

Wszystkie okna na parterze i pierwszym piętrze były zabezpieczone grubymi, zardzewiałymi kratami. W każdym wejściu do budynku została zainstalowana bramka wykrywacza metali. Migające, czerwone i niebieskie światła wozów policyjnych podpowiedziały Johnowi, w którą z uliczek prowadzących ze wzgórza ma skręcić. Zaparkował samochód i poszedł wzdłuż szeregu aut patrolowych oraz karetek pogotowia w stronę żółtej taśmy odblaskowej przegradzającej ulicę.

Kiedy minął tłum gapiów, złożony głównie z gospodyń domowych i uczniów z tornistrami na ramionach, zatrzymał go funkcjonariusz pilnujący porządku. John powiedział mu, w jakiej sprawie przyszedł. Gliniarz odszedł w głąb zagrodzonego obszaru, a po chwili wrócił i skinął głową. Lang zanurkował pod żółtą taśmą.

W wąskiej uliczce unosił się kwaśny odór odpadków. Między porozrywanymi foliowymi workami ze śmieciami kręciły się bezpańskie psy, a nocami pewnie także szczury. John poszedł za swoim przewodnikiem, osiłkiem w granatowej kurtce mundurowej. Za nimi głośno zapiszczały hamulce, trzasnęły drzwi jakiegoś samochodu. Już z daleka zauważył Greene'a — obaj z partnerem zapisywali coś w notesach. Obok nich kręcił się fotograf z dochodzeniówki, robił zdjęcia leżącego nieruchomo na chodniku czternastoletniego chłopca. Ubrany w szczelnie zapiętą kurtkę dzieciak spoczywał w czarnej kałuży krwi, która stopniowo zamarzała. Ręce miał szeroko rozrzucone, jedną z nich jak gdyby wskazywał leżący nie opodal, otwarty tornister; wiatr przewracał kartki rozsypanych książek i zeszytów zapełnionych drobnym pismem. W pobliżu drugiej ręki ofiary, wewnątrz nakreślonych przez policjantów kredą na chodniku okręgów, leżały trzy błyszczące, mosiężne łuski.

Chłopak miał otwarte oczy, był bez butów.

Greene zerknął z ukosa na Johna i szybko wrócił do swego zajęcia. Od strony policyjnej blokady doleciały odgłosy szamotaniny, podniesione głosy i okrzyki:

— Moje dziecko! Moje dziecko!

W stronę miejsca wypadku biegła Murzynka, mniej więcej w wieku Johna, a za nią jej matka. Ich śladem pędził jeden z policjantów, który w trakcie szamotaniny zgubił czapkę.

— Billy! Billy! — krzyczała kobieta. — B i l l y!!!

Greene, jego partner i technicy z dochodzeniówki utworzyli kordon, zagradzając jej dostęp do zwłok leżących na chodniku. Partner Greene'a, który na sali gimnastycznej pewnie z łatwością wyciskał osiemdziesięciokilogramową sztangę, chwycił szarżującą kobietę w objęcia. Nie walczyła z nim, osunęła się na kolana i zaczęła szlochać:

— Och, Billy! Oeh, Billy! Och, Billy!

— Jezus Maria! Boże miłosierny! — zawtórowała jej matka.

Trzymała się jednak dzielnie. Pomogła Greene'owi i jego koledze dźwignąć szlochającą córkę na nogi.

— Proszę stąd odejść—powiedział detektyw łagodnym tonem. — Nie powinny panie na to patrzeć. Zobaczymy się później, nie teraz.

— Puśćcie mnie do mojego synka! Ja chcę zobaczyć Billy'ego. To dobry chłopiec... chodzi do szkoły, chce zostać kimś... ale często się przeziębią, trzeba o niego dbać, powiedzcie lekarzom...

Kiedy odciągano ją w kierunku wylotu uliczki, oglądała się przez ramię, zawodząc:

— O Boże! Nie! O Boże! Nie!

Starsza kobieta wtuliła twarz w futrzany kołnierz kurtki szlochającej córki. Pilnujący porządku gliniarze przy pomocy techników z ekipy dochodzeniowej odprowadzili dwie kobiety ku żółtej taśmie przegradzającej ulicę.

— Jego buty! — krzyknęła jeszcze matka. — Co się stało z jego butami? Były całkiem nowe, kupiłam mu je wczoraj! Tak bardzo... Gdzie są jego buty?

Greene, jego zwalisty partner oraz John w milczeniu patrzyli za oddalającą się matką. Powoli, bardzo powoli detektyw odwrócił się w stronę Langa i omiótł go wściekłym spojrzeniem. Doskoczył do niego.

Pchnął Johna na ścianę pobliskiego budynku.

— Hej! — zawołał jego kolega. — Przestań! Daj spokój!

Lang nie mógł zebrać myśli, ledwie zdołał złapać oddech; Greene dyszał mu prosto w twarz; John wymachiwał rękoma, próbując znaleźć jakiś punkt podparcia...

Nie! Zachowaj spokój!

— Chłopie! No chodźże! — zawołał partner Greene'a, wolał się jednak nie zbliżać.

— No i masz! — ryknął Greene. — Sam widziałeś! Powiedz mi coś na ten temat! Czy twoja zasrana Agencja Wywiadowcza może mi to wyjaśnić? Skoro wiesz tak kurewsko dużo, ty pieprzony biały sukinsynu, to gadaj! Musisz ratować cały świat, ale nie jego! Kurwa! Chłopak miał czternaście lat, a tu brzdęk! I trup! Lecz kogo to obchodzi, co? Ciebie i twoją Agencję Wywiadowczą? No, gadaj! Powiedz mi, jak do tego doszło! Co macie zamiar zrobić w tej sprawie? Dla kogo chcecie uczynić ten świat bezpieczniejszym? Dla niego? Dla moich dzieci? Im także zamierzasz wcisnąć w rękę pistolet, żeby skończyły z kulą w głowie? Jaki chcesz im dać wybór? Żeby pracowały dla twojej zasranej Agencji Wywiadowczej?

— Spokojnie, Tyler — mówił jego partner. — Wszystko w porządku. Przecież to nie jego wina.

Greene powoli odzyskiwał równowagę.

Najpierw puścił Johna, a po chwili się odsunął. Obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. W końcu ten ciemnoskóry syn, ojciec, mąż i detektyw odszedł kilka kroków w stronę żółtej taśmy. Jego partner zaczął wygładzać pomięte klapy marynarki Johna, mówiąc:

— Nie powinien pan bez uprzedzenia nachodzić oficera policji na miejscu zbrodni. Mógłby pan zostać ranny czy nawet wylądować w areszcie.

— Na pewno nikt by tego nie chciał — mruknął John.

Gliniarz bez słowa wyciągnął palec wskazujący do góry. Odwrócił się i ruszył przed siebie, przeszedł tak blisko Greene'a, że prawie trącił go ramieniem.

John nadal stał pod ścianą.

Murzyn odwrócił się w końcu; w jego spojrzeniu nie było już błysków wściekłości.

— Po co do mnie dzwoniłeś? — zapytał.

— Zastałem wizytówkę przypiętą na drzwiach mego mieszkania.

— Mój szef bez przerwy próbuje się czegoś dowiedzieć od twoich kolegów, ale każdy uparcie powtarza, że nie ma nic do powiedzenia. A ja twierdzę, że tylko chwilowo.

— Może będę mógł ci pomóc, może ty mnie w czymś pomożesz.

— Niby dlaczego miałbym ci w czymkolwiek pomagać?

— Bo jesteśmy po tej samej stronie.

Greene pokręcił głową.

— Jesteś tego pewien?

— Owszem.

— Aha.

— Czego zatem chcesz ode mnie? — zapytał John. — Ile już wiesz?

— Wiem tylko tyle, że gdybyś mi się nie wyśliznął jak piskorz, to jednym kopniakiem wbiłbym ci jaja między oczy.

— Tylko tyle?

— Przestań pierdolić.

— Już ci mówiłem, że nie jesteś w moim typie.

John oderwał się wreszcie od ściany budynku i ruszył ulicą. Minął leżące na chodniku zwłoki chłopca. Nie spojrzał w tamtą stronę. Nie oglądał się nawet, wyczuwał jednak, że Greene idzie za nim. Kiedy minęli tłumek gapiów i znaleźli się na opustoszałym odcinku chodnika zawalonego workami pełnymi śmieci, kilkadziesiąt metrów od żółtej taśmy ogradzającej miejsce zbrodni, John powiedział:

— Jeśli do czegoś doszedłeś, to wcześniej czy później się o tym dowiemy. Do cholery, sam powiesz, chcąc narobić szumu w Agencji. Zatem równie dobrze możesz mi o tym powiedzieć już teraz.

— Określenie „dowody rzeczowe" stosuje się do różnych przedmiotów, ale wszystkie z nich podlegają prawom fizyki. Wiesz coś na temat trajektorii lotu?

— Wystarczająco dużo.

— Kosztowało nas to sporo wysiłku, ale wykonaliśmy szczegółową analizę i z rekonstrukcji wynika, że kula, która trafiła Franka Mathewsa, została wystrzelona bądź z chodnika, bądź z auta zaparkowanego przy krawężniku, na pewno nie przyleciała z drugiej strony skrzyżowania i nie spadła z nieba.

— Fizyka to bardziej religia niż nauka.

— Nie wiem, czy sąd podzieliłby taką opinię.

— Ja niczego nie widziałem — odparł John.

— To znaczy, że powinieneś mieć oczy szerzej otwarte. — Greene spojrzał na niego. — Byłoby jednak najlepiej, gdybyś powiedział mi o wszystkim.

John westchnął ciężko.

— Wiem, że... Słuchaj, nie popuszczaj w tej sprawie, ale nie naciskaj za mocno. W każdym razie jeszcze nie teraz.

— Czy mam rozumieć, że to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?

— Nie — John zerknął z ukosa na gliniarza. — Zastawianie tego rodzaju pułapki na zatłoczonej ulicy byłoby absurdem. Zabójca musiałby mieć pewność, że ofiara będzie jechała właśnie tą trasą, dysponować własnym wozem, trafić na dobrą pogodę i jakąś przerwę w ruchu ulicznym...

— Przecież mówiłeś, że nie interesujesz się bronią i pociskami.

— W tym scenariuszu zbyt wiele zależy od różnorodnych, nie dających się przewidzieć okoliczności.

— Ale przestaje on być absurdem, jeśli zdobędzie się informacje z pewnego źródła. — Greene uśmiechnął się ironicznie. — Od kogoś, kto dobrze znał trasę przejazdu, umiał precyzyjnie wyliczyć czas i wybrać odpowiednie miejsce; jednym słowem wystawić ofiarę jak na strzelnicy. W takim wypadku zabójca nie musiał się już o nic martwić, starczyło wycelować, nacisnąć spust i uciekać. A jego informator z pewnością zadbał o dokładne zatarcie wszelkich śladów.

— Chyba wiesz, że ja nie mogłem tego zrobić.

— Gliniarze wiedzą tylko tyle, ile mogą udowodnić przed sądem.

— Nikt nie kupi tej historyjki. Pewnie sam w nią nie wierzysz.

— Może i nie jest najmocniejsza. Wątpliwe jest zwłaszcza to, czy podróżowałbyś u boku swej ofiary i narażał własne życie. Nie da się przewidzieć toru pocisku. Podejrzewam jednak, że wiele się nauczyłeś w wojsku. — Detektyw wzruszył ramionami. — Najpierw jednostka desantowa, potem oddziały zwiadowcze i zielone berety. Masz za sobą żołnierską karierę, powinieneś pracować w Pentagonie, a nie w CIA. Mogę ci jednak zdradzić, iż znajomy pułkownik, do którego zwróciłem się po informacje, był bardzo zdziwiony, że się o ciebie dopytuję.

— I co mu powiedziałeś?

— Że tylko sprawdzam twoje dane personalne. Nie wspomniałeś nawet słowem o swojej żołnierskiej przeszłości.

— Bo o to nie pytałeś.

Nastąpiła chwila milczenia.

— Czemu więc do mnie dzwoniłeś? — mruknął Greene.

— Potrzebne mi są wszelkie dostępne informacje związane z numerem rejestracyjnym pewnego samochodu. W dodatku to pilna sprawa.

— Po co ci one?

— Nie zapominaj, że działamy po tej samej stronie.

— No to rozejrzyj się jeszcze raz, amigo. — odparł Murzyn.

— Teraz widzę nas dwóch, a także mojego zabitego kolegę oraz masę pytań bez odpowiedzi. Próbuję znaleźć drogę, która by dokądkolwiek prowadziła.

— Mógłbyś zacząć od powiedzenia mi wszystkiego, co wiesz. A to znaczy dokładnie całej prawdy i tylko prawdy.

— Nie mogę.

— Kto ci zabrania? Przecież tutaj jesteśmy tylko my dwaj.

— No to rozejrzyj się jeszcze raz, amigo.

— Jeśli wyciągnę te dane o samochodzie, również będę je znał.

— Wyrywkowe dane. — John wzruszył ramionami. — Być może któregoś dnia będziesz miał okazję je wykorzystać. Ale na pewno nie teraz, nie dziś.

— Czy wiesz, że okłamywanie oficera śledczego jest naruszeniem prawa?

— Przecież tutaj jesteśmy tylko my dwaj.

Greene spojrzał na niego podejrzliwie.

— Mam ochotę wynieść się stąd jak najdalej — powiedział John. — A ty?

— Hej, detektywie! — zawołał pracownik koronera, który zdążył w tym czasie przykryć płachtą zwłoki czternastolatka. — Czy możemy go już zabrać?

Greene nachylił się i szepnął Langowi na ucho:

— Jeśli mnie w coś wrobisz, to ci bebechy wypruję.

John popatrzył na niego zdumiony.

— Zdaje się — mruknął gliniarz — że masz w kieszeni jakąś kartkę i chciałeś, abym rzucił na nią okiem.

John wyjął świstek z zapisanym numerem rejestracyjnym ze stanu Wirginia.

— Zaczekaj tu — rzekł Greene. — Muszę zabezpieczyć miejsce przestępstwa i dokończyć parę formalności.

Odszedł w stronę zwłok. Przez chwilę rozmawiał ze swoim partnerem, następnie z technikiem dochodzeniowym. Łuski wylądowały w foliowych woreczkach na dowody rzeczowe. Wreszcie skinął ręką pracownikom koronera, a ci szybko przenieśli trupa do plastikowego worka, umieścili go na wózku i potoczyli w kierunku samochodu. Greene znów zamienił kilka słów ze swoim kolegą oraz z technikiem i tamci odeszli w głąb ulicy. Przerzucił parę kartek w notatniku, a następnie powiedział dwa zdania do mikrofonu krótkofalówki. Po dwóch minutach nadeszła odpowiedź. Greene zanotował coś pospiesznie. Później przepisał tę informację na drugą kartkę, wyrwał ją z notesu, zgniótł w ciasną kulkę i rzucił na chodnik, nie opodal ciemnej plamy zakrzepłej krwi.

Ruszył energicznym krokiem w stronę swojego auta; na ogrodzonym żółtą taśmą odblaskową odcinku ulicy Lang został sam.

Trzasnęły drzwi jednego i drugiego samochodu; zawarkotały uruchamiane silniki. Od strony wylotu uliczki, zza policyjnej bariery, dziesiątki ciekawskich oczu spoglądały na mężczyznę w samym garniturze, z pewnością jeszcze jednego gliniarza, który wolnym krokiem podszedł do miejsca zbrodni, pochylił się i podniósł z chodnika zmiętą w kulkę zapisaną kartkę.

29

Nawet mając szczegółową mapę, John czuł się zagubiony.

Turyści nigdy nie odwiedzali takich okolic. Identyczna, gęsta sieć bocznic kolejowych oraz labirynt magazynów i składowisk mogły się znajdować w dowolnym kraju świata, nic nie wskazywało na to, że jest to fragment przedmieść stolicy Stanów Zjednoczonych. Obskurne budynki z czerwonej cegły, domy z odpadającym płatami tynkiem, bramy zwisające na pourywanych, przerdzewiałych zawiasach. Przed niektórymi kamienicami, na podwórkach przypominających klepiska, stały poobijane gruchoty. Między nimi ciągnęły się sznury z porozwieszaną bielizną.

John jechał powoli, wypatrując pozacieranych numerów na budynkach. Dolatywał do niego coraz głośniejszy łomot, prawdopodobnie z jakiejś fabryczki, choć jemu się zdawało, że tak głośno bije mu serce.

Zgodnie z tym, co przeczytał na zmiętej kartce, wyrzuconej przez Greene'a, podany numer rejestracyjny należał do brązowego datsuna, zarejestrowanego na nazwisko Phillip David. Człowiek ten miał jakoby mieszkać gdzieś w tej okolicy. John omal nie przegapił właściwego adresu. Stał pod nim piętrowy dom pokryty zszarzałymi deskami, z których wielkimi płatami obłaziła biała farba. Weranda od ulicy była obudowana kratą z listewek, niegdyś misterną, lecz teraz widniały w niej dziury wielkości piłki do koszykówki. Okna na piętrze straszyły odłamkami powybijanych szyb; na parterze wszystkie były szczelnie zasłonięte. Podwórze przed domem zaścielały gnijące resztki zeszłorocznych chwastów. Cały teren był otoczony drucianym parkanem; obok żelaznej bramy wisiała na nim aluminiowa skrzynka na listy.

Przed domem nie stał żaden samochód.

Nie było najmniejszego śladu, że ktoś tu mieszka. Dwupiętrowa ceglana kamienica po drugiej stronie ulicy wyglądała schludnie i solidnie. Na betonowych schodkach prowadzących do wejścia siedziała blondynka o posklejanych włosach, ubrana w wyświechtane paletko — najwyżej dwudziestoczteroletnia — z uwagą obserwowała dwie córeczki w wieku przedszkolnym, energicznie pedałujące na trójkołowych rowerkach po chodniku przed domem. Dziewczyna odprowadziła podejrzliwym spojrzeniem przejeżdżający z wolna samochód.

John, dojechał do skrzyżowania, skręcił w prawo i stanął. Phillip David... kto mógłby cię tu szukać? Wrzucił aktówkę do bagażnika i zamknął go na klucz. Poszedł z pustymi rękami. Pistolet miała przecież Phuong.

Przewiał go zimny wiatr. Dość szybko pożałował, że nie wziął swego płaszcza przeciwdeszczowego, chociaż on wcale nie chronił przed wiatrem. Wrócił do skrzyżowania i poszedł z powrotem uliczką, uważnie obserwując zaniedbany, interesujący go dom. Zaparkowanych przy krawężniku aut ktoś używał. W kilku z nich dostrzegł za przednią szybą przepustki wjazdowe na teren bazy marynarki wojennej lub koszar, znajdujących się niedaleko stąd. Zatem musieli tu mieszkać głównie żołnierze.

Zza przeszklonych drzwi budynku mieszkalnego patrzył w jego kierunku stary Murzyn w obszernym kapeluszu. Przed następnym domem młoda matka zaczęła nawoływać obie dziewczynki do powrotu.

Dopiero teraz zauważył drewnianą tablicę z napisem NA SPRZEDAŻ, leżącą na ziemi przed drewnianym budynkiem. Wbił sobie w pamięć umieszczony na jej dole numer telefonu agenta handlu nieruchomościami i postanowił później do niego zadzwonić. Skrzynka na listy była pusta. Brama otwarta.

John wszedł po trzech schodkach na drewnianą, skrzypiącą pod nogami werandę. Zamykana na haczyk furtka także była otwarta, wiatr uderzał nią o ścianę domu. Trzy kroki dalej znajdowały się drzwi wejściowe.

John zapukał.

Nie było odpowiedzi. Zapukał po raz drugi.

— Czy jest tu ktoś?

Podczas jego służby wojskowej CIA zadbała o to, by przeszedł wszelkie możliwe szkolenia i kursy, w tym także naukę otwierania rozmaitych zamków. Ale, rzecz jasna, John nie nosił przy sobie ani wytrychów, ani łomu czy chociażby kawałka twardego plastiku. Sięgnął ręką do gałki, obrócił ją...

Drzwi były otwarte. Odsunął się o krok od ciemniejącego wejścia.

— Czy jest tu ktoś? — zawołał.

Otworzył szerzej drzwi; przed nim rozpościerała się mroczna sień. Obejrzał się na blondynkę, która nadal siedziała na stopniach sąsiedniego domu; dziewczynki wciąż pedałowały na trójkołowych rowerkach. Stary Murzyn tkwił bez ruchu za drzwiami następnego budynku. Pochłonięci byli własnymi sprawami.

Trzeba działać szybko, lecz rozważnie.

Dobrze pamiętał nauki z wojska; odczekał jeszcze chwilę i jednym susem znalazł się w głębi sieni, skoczył w bok, przywarł plecami do ściany. Zamknął za sobą drzwi wejściowe. Ich trzask odbił się echem w całym domu.

W powietrzu zawirował kurz. Słabe, żółtawe światło popołudnia przesączało się przez zasłonki i prześcieradła rozwieszone w oknach. Powietrze było ciężkie, zatęchłe, przesycone wonią kurzu. Panował tu chłód. Najbliższy pokój okazał się całkowicie pusty. Musiał to być salon, w czasach świetności tego domu chyba nawet dość elegancki. Prowadziło z niego otwarte przejście do jadalni, także pustej.

W kuchni zalegały ciemności. W wyłączonej z prądu lodówce wszystkie uszczelki były popękane. Na szafkach leżała gruba warstwa kurzu. John odkręcił kran, ale w rurach zabulgotało tylko powietrze. Nacisnął kontakt, lecz światło się nie zapaliło. Czarne drzwi prowadzące na tyły domu były zamknięte na zasuwę.

Pewnie każdy złodziej w tym rejonie dobrze wie, że szkoda tracić czas na przeszukiwanie tego domu. Na piętrze znajdowały się dwie sypialnie, obie puste. Jedną ze ścian zdobił wyblakły, czerwono-zielony rysunek kowboja siedzącego na koniu. W sedesie nie było wody, tylko jakiś czarny osad.

John zszedł na dół, uważając pod nogi. Miał nadzieję, że agent handlu nieruchomościami będzie coś wiedział. Przyszło mu też do głowy, że strażnik w Baltimore mógł się pomylić, zapisując numer rejestracyjny. A może pomylili się w archiwum, albo Greene coś pokręcił? Albo też jest to kolejna ślepa uliczka, tak jak wszystkie dotychczasowe. Bez pośpiechu przemierzył obszerny salon. Wyłączono ogrzewanie. Nawet karaluchy się stąd wyniosły. Sięgając już do gałki drzwi wyjściowych, spostrzegł umocowane nad nimi plastikowe pudełko. Kiedy zaś otwierał drzwi prowadzące do normalnego, bezpiecznego świata, zastanawiał się...

Przejście zasłaniała ciemna sylwetka jakiegoś człowieka. Pięść wystrzeliła w stronę twarzy Johna. Unik, krok do tyłu, obrót jego palce zacisnęły się na wyciągniętej ręce łokieć pod spód, dźwignia pięść przeciwnika rozwarła się nagle.

Chmura szarego pyłu poleciała mu prosto w twarz. Czarny pieprz. Zwyczajny, używany na co dzień w kuchni, mielony pieprz. Zakrztusił się. Łzy napłynęły do oczu.

Nic nie widzę!

Zamrugał szybko. Chwiejnie odskoczył w głąb sieni i wykonał półobrót. Wymierzony mu kopniak w krocze nie sięgnął celu. Za to dostał silny cios w brzuch.

Zgiął się w pół, usiłował opanować łzawienie; oczy piekły, płuca... Pięść napastnika wylądowała na wysokości jego prawej nerki. John osunął się na kolana. Cios w kark sprawił, że grzmotnął z całej siły twarzą o deski podłogi. W oczach mu pociemniało...

Ból. Jęk.

Ciemność.

Miał wrażenie, że zapada się w mroczną otchłań. Drzwi trzasnęły, wydawało mu się, że trzasnęły, kiedy próbował nabrać powietrza w płuca...

Kopnięcie w żebra.

To koniec.

Nie miał już siły. Oślepły... od pieprzu, bólu, zamroczenia.

Czyjeś dłonie zaczęły go obmacywać, po bokach, biodrach. Przekręcono go na plecy, przeszukano kieszenie marynarki.

Syreny.

Tak, to dźwięk syren. Ktoś z sąsiedztwa musiał zawiadomić policję.

Coraz bliżej.

Znów został obrócony twarzą w dół. Zamrugał intensywnie. Wreszcie dostrzegł tuż przed sobą brudne deski podłogi. Poczuł, że ktoś wyciągnął mu portfel z kieszeni spodni.

Syreny zawodziły coraz bliżej.

— Lang! — syknął mu prosto do ucha męski głos.

Ten sam, który słyszałem przez telefon!

— Kurwa! John Lang!

Zamrugał, wyciskając łzy spod powiek. W głowie mu się kręciło, czuł palenie w gardle, ale wreszcie odzyskał wzrok, mógł widzieć. Poprzez zasłony w oknie pokoju dostrzegł migające czerwone światło.

Napastnik chwycił go za włosy i odciągnął mu głowę daleko do tyłu; John poczuł ostry ból w szyi, jęknął głośno; ale teraz mógł wyraźnie widzieć migotanie czerwonych i niebieskich świateł na zewnątrz domu.

Opony zgrzytnęły o krawężnik. Syreny umilkły.

Nagle — zanim jeszcze głowa opadła mu z powrotem na podłogę, zanim kątem oka złowił zarys sylwetki mężczyzny biegnącego w stronę kuchennych drzwi, zanim z wysiłkiem dźwignął się na łokciach, oparł na czworakach i runął ponownie, kiedy drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem — dotarło do niego wypowiedziane półgłosem zdanie:

— Jeżeli jesteś prawdziwy, to dlaczego jeszcze żyjesz?

John wyjrzał przez okno na drugim piętrze komendy policji w Arlington. Położony w dole parking tonął w ciemnościach, jaskrawy blask lamp rtęciowych padał na cztery stojące przed wejściem wozy patrolowe.

Silne pulsowanie w głowie nieco przycichło, zmieniło się w jednostajny szum. Bolał go stłuczony bok, w ustach czuł palącą gorycz żółci. Powoli zamknął oczy i znów je otworzył. Nic się nie zmieniło. Wciąż stał samotnie przy biurku kapitana i wyglądał przez okno drugiego piętra komendy.

Do pokoju zajrzał jakiś sierżant.

— Powinien pan siedzieć.

— Jasne. I do tego w chińskim więzieniu.

— Nic podobnego. — Gliniarz otworzył szerzej drzwi. — Ale wygląda na to, że może pan stąd wyjść.

W sali ogólnej kapitan rozmawiał szeptem z jakimś facetem w pomiętym garniturze. Przy wejściu stał Harlan Glass, ściskał w dłoniach kapelusz. Pięciu gliniarzy zajętych było sporządzaniem raportów, jeden rozmawiał przez telefon. Żaden z nich nawet nie spojrzał w stronę Johna.

Glass ruchem dłoni przywołał go do siebie.

— Nic nie mów — mruknął. — Nie tutaj.

Założył kapelusz na głowę i poprowadził Johna schodami. Minęli portiernię, w której jakiś ojciec głośno dyskutował z synem, wreszcie wyszli na mroźne powietrze. Kiedy znaleźli się już na ulicy, John zapytał:

— Jest bardzo źle?

— Jeśli ta historia dostanie się do prasy, będzie to oznaczało katastrofę. Znajdziemy się pod ogniem pytań, sprawa wyjdzie na jaw. Kiedy wieści dotrą do Korna, zyska znakomitą wymówkę... do cholery, nawet konkretny powód, żeby cię wziąć pod lupę. Mnie również.

Szli chodnikiem, wzdłuż krawężnika stały zaparkowane auta.

— Powinien się pan lepiej zabezpieczyć — mruknął John.

— Owszem. Ale powinna to zrobić cała Agencja. W tym także Frank.

— Niech pan posłucha. Spieprzyłem sprawę. Dałem się złapać. Ale działałem dokładnie według opracowanego przez pana schematu.

— Z tym, że...

— Jestem tylko agentem — wtrąca John — a nie cudotwórcą.

— Miałeś po prostu pecha.

Glass uważnie rozglądał się po ulicy. Skręcił w stronę skrzyżowania. Przeszli przez ulicę i zatrzymali się na przystanku autobusowym.

— Siadaj — rozkazał.

— Pan wszystkim kieruje — rzekł John, siadając na ławce. — To pańska sprawa.

— To nigdy nie była moja sprawa. — Glass zapiął płaszcz, chroniąc się przed wieczornym chłodem. — A teraz mów.

— Frank usiłował zbadać historię pewnego ładunku C-4. Zdobył skądś nagraną na taśmie wideo rozmowę dwóch mężczyzn, których nie potrafię z całą pewnością zidentyfikować. Na razie. Ale z ich rozmowy wynika, że cały ten interes był doskonale kryty przez jakąś wysoko postawioną osobę.

— Chodzi o plastik? — szepnął Glass. — Taki sam, jak...?

— Taki sam, jaki zniszczył Centrum Corcoran. Ten transport zawierał tonę materiału wybuchowego oraz różnorodne zapalniki i sprzęt pomocniczy.

— To znaczy, że pół tony, które eksplodowało w Centrum Corcoran... — szepnął w zamyśleniu Glass. — Żaden problem. Wystarczyło znaleźć odpowiedniego człowieka wśród personelu pracującego przy usuwaniu szkód w Kuwejcie, przekupić go, a ten przy najbliższej okazji wskazał jakieś miejsce i zawyrokował, że potrzeba tam tony plastiku. Przecież to wcale nie tak dużo...

— A potem część ładunku zginęła w drodze z Baltimore do Egiptu...

— Podejrzewam, że większa część nie opuściła granic naszego kraju. — Glass pokręcił głową. — A co z tą taśmą wideo? Gdzie ona jest?

— Ukryłem.

— Nie masz jej przy sobie? Zatem nie będę mógł...

— Gdybym ją nosił ze sobą, to pewnie już bym ją stracił — odparł John.

Glass mruknął coś pod nosem.

— Czy wpadłeś na jakiś trop prowadzący bezpośrednio do Agencji? Do kogokolwiek ze znanych nam osób?

— Prawdopodobnie był w to zamieszany facet o nazwisku Phillip David. To właśnie w jego domu, zresztą od dawna opuszczonym, zostałem napadnięty... możliwe, że przez samego Davida. Należał do grupy załatwiającej tę transakcję, a niewykluczone, że to on sam napisał ten anonim do senatora Firestone'a...

— Sądzisz, że chciał się w ten sposób wymigać od odpowiedzialności... za udział w zamachu bombowym?

— Po co miałby to robić? — zapytał John.

— Może się czegoś przestraszył? Może ktoś go za bardzo naciskał?

— Ten, kto to wszystko zorganizował, jest bardzo sprytny. I bezwzględny.

— I dlatego rozkazał zabić Franka, kiedy ten przystąpił do rozmów z Davidem usiłującym wycofać się ze sprawy...

— Nie możemy zapominać o Cliffie Johnsonie. Według moich przypuszczeń ten wypadek w Paryżu, w którym zginął, też został zaaranżowany.

— Masz na to jakieś dowody? — zapytał szeptem Glass.

— Dowodów trzeba by szukać we Francji. Mogę się jednak założyć, że człowiek, który zorganizował zamach na Johnsona, tak sprytnie podłożył bombę zapalającą i tak dokładnie pozacierał za sobą ślady, iż można to było uznać tylko za wypadek.

— Ale z jakiego powodu zabito Johnsona?

— Podejrzewam, że po zamachu na Centrum Corcoran zaczął się domyślać, iż wszedł w kontakt z niewłaściwymi ludźmi. Prawdopodobnie początkowo sądził, że prowadzi interesy z naszą Firmą, z CIA.

— Tak uważasz? — zdziwił się Glass.

Na przystanku zatrzymał się autobus, lecz Glass tylko machnął ręką w stronę kierowcy. Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus odjechał.

— Tak uważasz? — zapytał Glass po raz drugi. — Dlaczego miałby myśleć w ten sposób?

— Na pewno nie chodzi tu o nas, szeregowych pracowników Agencji — odparł John. — Ale zaginięcie pism wysłanych przez Franka... cały ten kamuflaż...

Glass uderzył się nagle dłonią w czoło i zaraz poprawił szerokie rondo kapelusza.

— Ahmed Naral... —mruknął.

Przyśpieszony puls. Zachowaj spokój. Bezstronność.

— Wszystkie specjalistyczne centrale zostały odizolowane od banków danych — wyjaśnił Glass. — Nie chodzi tylko o naszą Agencję, która zresztą przoduje w tej działalności, ale także o pozostałe instytucje, FBI czy Pentagon. Już samo posegregowanie informacji, jakimi nas rutynowo zasypują, uporządkowanie akt, spojrzenie na pewne zagadnienia pod innym kątem... Centrale wciąż nie mają wystarczającej autonomii, są uwięzione w sieci polityki wewnątrz i między agencyjnej. Do cholery, nawet zmiana kryptonimu akcji wymaga posiedzenia całej grupy!

— Co mnie to może obchodzić?

— A powinno. W polityce najczęściej pytanie: jak coś należy zrobić, decyduje o tym, co zostanie zrobione. Ahmed Naral... Dzisiaj sprawdziłem wszystkie dane na jego temat, jakimi dysponuje nasze Centrum Antyterrorystyczne. Zrobiłem to osobiście, żeby nie zostawiać żadnych śladów ani w sieci komputerowej, ani w dokumentach archiwum... Okazało się, że dostęp do tych materiałów jest zastrzeżony na hasło, ściśle tajne akta zabezpieczono jeszcze dokładniej niż w wypadku Carlosa czy Abu Nidala. Nie zdołałem nawet rozpoznać ani jednego podpisu czy numeru identyfikacyjnego ludzi, którzy założyli tak silne zabezpieczenia. Ale z pewnością zrobił to ktoś z pionu operacyjnego, w dodatku zajmujący co najmniej stanowisko wicedyrektora.

— Czyli Allen bądź Woodruff — wtrącił John. — W Bejrucie...

— Zapomnijmy na razie o przeszłości i o Bejrucie — przerwał mu Glass. — Musimy się skoncentrować na Nowym Jorku, na dniu dzisiejszym.

— Lecz jeśli...

— Przestań! — tamten uciął wszelką dyskusję. — Zaczekajmy z tym, aż będziemy mieli więcej danych.

— Jeżeli faktycznie Agencja od lat wykorzystywała Narala i dostarczała mu C-4 do działań terrorystycznych na Bliskim Wschodzie, skierowanych przeciwko Kadafiemu czy Saddamowi Husejnowi...

— Obaj zapałali do niego ostatnio jawną nienawiścią; dawni sprzymierzeńcy zmienili się w najniebezpieczniejszych przeciwników.

— ...a tymczasem on postanowił zrobić użytek z tych materiałów wybuchowych w naszym kraju... trudno powiedzieć, z jakiego powodu: może dla pieniędzy, może dla władzy...

— Niczego jednak nie wiemy na pewno.

— Nie.

— No właśnie.

— Ale może pan znów sięgnąć do archiwum, zaprogramować w komputerze poszukiwanie jakiejkolwiek informacji o Phillipie Davidzie i...

— I ujawnić naszą działalność wszystkim, zarówno sprzymierzeńcom, jak i przeciwnikom, choć ani jedni, ani drudzy nie powinni się na tym etapie nawet domyślać, jak daleko zaszliśmy.

Zapadło milczenie. Obaj popatrzyli uważnie na mężczyznę, który po drugiej stronie ulicy spacerował z jamnikiem na smyczy.

— A jak daleko zaszliśmy? — zapytał szeptem John.

— Jasna cholera! — syknął Glass, spoglądając na zegarek. — Jeśli nie wrócę zaraz do Langley i nie zajmę się fabrykowaniem lipnych dokumentów, żeby zamaskować twoją wpadkę...

— Co to za facet w garniturze, z którym zjawił się pan na komendzie?

— Pewien asystent prokuratora okręgowego z północnej Wirginii. Bardzo ambitny i chętny do współpracy. Już wcześniej korzystałem z jego pomocy. Obiecał zadbać o to, żeby nawet jedno słowo o tobie nie znalazło się w oficjalnych raportach i zapisach komputerowych. A wracając do twego pytania, jak blisko zakończenia tej sprawy...

— Sprawę zakończymy dopiero wtedy, gdy przyskrzynimy zabójców Franka! Kiedy będziemy mieć pewność, za co zginął! Nie wcześniej...

— Sam określiłeś, że ty jesteś agentem, a ja twoim łącznikiem. Zatem czuj się uwiązany na mojej smyczy!

— Więc proszę ją pociągnąć — syknął John, patrząc uważnie na swego rozmówcę.

Ulicą przejechały dwa samochody. Ludzie zmierzali do domu towarowego na zakupy, a może po prostu wracali z miasta.

— To pan się do mnie zgłosił — dodał John.

— Bo już byłeś zamieszany w tę sprawę.

Siedzieli na drewnianej ławce przystanku autobusowego, w wieczornym chłodzie, niczym dwaj uczniowie, którzy wyprawili się zbyt daleko od domu i stracili poczucie czasu. John miał wrażenie, że między nimi spoczywa niema i niewidzialna prawda.

— Jedziemy na tym samym wózku. Nie ma innego wyjścia. — Glass westchnął i znowu spojrzał na zegarek. — Skąd Phillip David mógł wiedzieć, że wszedłeś do tego domu?

— Nad drzwiami była przymocowana niewielka skrzynka, prawdopodobnie urządzenie alarmowe z nadajnikiem; niewykluczone, że skradzionym z naszych magazynów albo z FBI czy Pentagonu...

— Można coś takiego kupić w sklepie elektronicznym — wtrącił Glass.

— Każde otwarcie drzwi uruchamia wyłącznik i powoduje generację sygnału radiowego. Domyślam się, że ten dom służył im za punkt kontaktowy. W dzisiejszych czasach trudno znaleźć nabywców na taką ruderę, toteż wystarczyło wcisnąć agentowi w łapę parę groszy... Każdy wchodzący do tego domu powodował, że gdzieś w pobliżu, pewnie w jakiejś dobrze zamaskowanej kryjówce, odzywał się alarm. Teraz szukaj wiatru w polu, ale kiedy tam przyjechałem, Dawidowi zapewne starczyło wyjrzeć przez okno, a gdy zauważył, że jestem sam, nikt mnie nie ubezpiecza... I tak wiele ryzykował, jak desperat.

— Ale jemu się udało, a ty wpadłeś.

— Jeszcze zobaczymy — mruknął John.

— Myślisz, że zdołasz go odnaleźć?

— Prędzej on mnie odnajdzie. Szuka kontaktu.

— To jednak tylko przypuszczenie. — Glass znowu spojrzał na zegarek i zaklął pod nosem.

— Niechże ta sprawa wyjdzie wreszcie na jaw. Już teraz, dziś.

— Komu chcesz zaufać? — zapytał Glass. — Po tym wszystkim... po tym, co spotkało Franka, do kogo z Agencji mógłbyś się zgłosić?

— Obojętne. Warto by wywołać ogólny alarm, spowodować panikę. Jeśli nawet w kierownictwie kryją się jakieś szumowiny, to wspólne działanie wszystkich uczciwych...

— Skończy się na dobrych chęciach, utknie w machinie biurokracji. Ten twój alarm ucichnie za zamkniętymi drzwiami. Weź pod uwagę czynnik wiarygodności. Każdy będzie chronił własną dupę. Nie mamy żadnych dowodów, oprócz tego, co odkrył Frank i czego pośrednio my się dowiedzieliśmy. Wszyscy z Langley i z Białego Domu nazwą to paranoją. W najlepszym razie nieodgadnioną tajemnicą. Ale wizja skandalu przyczyni się do tego, że w Agencji zostanie zorganizowane polowanie na czarownice, a pierwsi na odstrzał pójdą ci, którzy mieli odwagę obsmarować nieskazitelnie białe ściany Firmy kłopotliwymi napisami. Uważasz, że nie mam racji? Łudzisz się jeszcze, że amerykańscy urzędnicy państwowi z pełnym poświęceniem i zaangażowaniem służą sprawiedliwości?

John nie odpowiedział.

— Czego mi jeszcze nie powiedziałeś?

— Niczego, co miałoby jakiekolwiek znaczenie dla tej sprawy.

— Pozwól, że ja to ocenię.

— Niech pan sobie ocenia, co chce, ale to ja muszę działać na pierwszej linii.

— Nie, to Agencja znalazła się na pierwszej linii. A tym samym i ja, i Frank.

— Oraz ja.

— Owszem, ty też. Pomyśl, że jeśli Frank został zlikwidowany, to ty również powinieneś zginąć.

— Widocznie nie jestem jeszcze gotów.

— Agenci wywiadu utrzymują się przy życiu dzięki wzmożonej ostrożności, a nie brawurowej odwadze.

— Ktokolwiek za tym stoi, nie każe mnie wykończyć, dopóki nie będzie miał pewności, co mu zagraża z mojej strony oraz co ujawniło dochodzenie Franka.

— W takim razie trzymaj go w niepewności.

— Więc jak mam go przestraszyć, spowodować, żeby wysunął nos z kryjówki, by pan mógł go przyskrzynić, nie zdradzając zarazem Agencji, siebie czy też CTC? Bo przecież o to panu chodzi, prawda?

— Zgadza się.

— A co będzie ze mną? — spytał John.

— Jeśli się dobrze spiszesz i... przeżyjesz, już moja w tym głowa, żeby nawet włos ci nie spadł.

— Mniej więcej na tym samym mi zależy.

— Mniej więcej?

John wzruszył ramionami.

— Dla mnie lojalność jest wartością najwyższą — powiedział Glass.

— Na samym początku mówił pan, że musi mi zaufać.

— A jednak nie posłuchałeś moich rozkazów i skontaktowałeś się z detektywem Greene'em.

— Ale dzięki temu zyskałem bardzo cenne informacje. Chyba najcenniejsze, przynajmniej do tej pory.

— Właśnie, do tej pory. — Glass zamyślił się na chwilę. — Korn może zmusić kierownictwo pionu operacyjnego, Inspektora Generalnego, czy nawet zarząd biura prawnego, żeby ograniczyli ci swobodę działania. Cokolwiek by się stało, możemy podejrzewać w tym rękę Korna. Najłatwiej będzie mu wpłynąć na twego szefa, Zella. W każdym razie nie daj się złamać. Dopóki nic im nie powiesz, nie przyznasz się, nie zgodzisz na współpracę... Jeśli wypuścimy tę sprawę z rąk, to będzie koniec nas wszystkich.

— Rozumiem, co znaczy zachować kontrolę i nie dać się złamać.

— Gdyby Korn jeszcze dziś cię dopadł, nic mu nie mów. Nie przyznawaj się do niczego. Lepiej, żeby nawet nie wiedział, że tu byłeś. Pod żadnym pozorem nie wolno ci mnie zdradzić — podkreślił Glass. — Nie wolno ci zdradzić Franka.

Jakiś samochód zwolnił, zbliżając się do przystanku. Obaj popatrzyli na niego podejrzliwie. Za kierownicą siedziała kobieta o wyglądzie zatroskanej matki. Tylko przelotnie spojrzała na siedzących na ławce mężczyzn i pojechała dalej.

— Nie jestem zdrajcą — odparł spięty John.

— Więc działaj tak dalej — powiedział Glass. — Postaraj się odnaleźć wszystkie ślady, jakie zostawił po sobie Frank. Dobrze pilnuj tej kasety wideo, oraz innych dowodów, jakie wpadną ci w ręce. Nie wolno ci nikomu ufać, na nikim polegać. Zachowuj się normalnie, wykonuj swe zadania łącznika i nie wystawiaj się na łatwy strzał.

— Krótko mówiąc, mam się zmienić w ruchomy cel?

Glass wstał z ławki.

— Postaraj się, John. Odkryj, kto i dlaczego, ale tak, żeby nikt ci nie mógł patrzeć na ręce. Jednocześnie nie pogrążaj całej Agencji, nie niszcz tego, o co wszyscy walczyliśmy. I pospiesz się. Niedługo może być już za późno, żeby cokolwiek zrobić.

Glass naciągnął głębiej kapelusz na oczy i ruszył w kierunku stojącego nie opodal samochodu, zostawiając Johna samego na przystanku autobusowym, nocą.

Otworzył własnym kluczem drzwi domu Franka. Phuong wychyliła się z kuchni do przedpokoju i obrzuciła go uważnym spojrzeniem.

— Strasznie wyglądasz — powiedziała.

— Podobno nie wygląd świadczy o człowieku.

— Siadaj. — Pchnęła go delikatnie na kanapę i pomogła zdjąć marynarkę.

— Nic mi...

— Wiem, że czujesz się znakomicie, ale zachowaj swoje kłamstwa na lepszą okazję.

— To daj mi znać, kiedy się taka przytrafi.

— Sam się domyślisz.

Przyniosła z kuchni plastikowy woreczek napełniony lodem, kazała mu odchylić głowę na oparcie kanapy, patrzeć w sufit i trzymać okład na czole. Od zimna zapiekła go podrapana skóra.

— Nie miałam pojęcia, że praca w biurze Kongresu może być tak niebezpieczna.

— Najgorzej, jak się próbuje utrzymać na kilku posadach.

Poluzował krawat.

— Sześć dni — mruknął. — Czy zdajesz sobie sprawę, że minęło zaledwie sześć dni od chwili...

Urwał nagle. Phuong przysiadła na krawędzi stolika do kawy.

— Pamiętasz naszą umowę? Masz mi mówić wszystko, całą prawdę.

Ty również tego pragniesz, nawet potrzebujesz. Opowiedz jej.

Tylko ani słowa o Emmie.

Nasza umowa jej nie dotyczyła, powtórzył w duchu.

Opowiedział dziewczynie o wszystkim, pomijając fakt istnienia Emmy.

— Czy powiedziałeś Glassowi o mnie? — zapytała Phuong, kiedy skończył.

— Nie.

— Dlaczego?

Głowa mi pęka.

— Dlaczego? — powtórzyła.

John skrzywił się i odłożył kompres na stolik.

— Na pewno by się wściekł, że nie dochowałem ścisłej tajemnicy. I nic by go nie obchodziło, że nie miałem innego wyjścia. Niewiedza nie może go zranić. Podobnie, jak i ciebie.

— Nie ufasz mu?

— Nie o to chodzi.

— Czyżby?

— Jeśli się dowie o twoim istnieniu, ja stracę atut z ręki.

— Jest twoim oficerem łącznikowym, zatem powinieneś wykonywać jego rozkazy.

— Gdybym polegał wyłącznie na rozkazach mojego łącznika, skończyłbym w Chinach z kulą w głowie.

Przez dłuższy czas panowała cisza.

— Wei i reszta twoich ludzi dobrze wiedzieli, co ryzykują — powiedziała Phuong. — Na tym polegała ich praca.

— Nie robiliby tego, co robili, gdyby traktowali to jak pracę.

— Podobnie jak ty.

— Ale to niczego nie zmienia.

— Nieprawda. To zmienia wszystko.

— Nie wskrzesi jednak zabitych.

— A ja miałam nadzieję, że nie jesteś mięczakiem.

— Jestem realistą.

— Czyli najgorszego rodzaju głupcem.

John nie mógł się pohamować przed ironicznym uśmiechem.

— Prosiłam cię, żebyś przestał kłamać — powiedziała Phuong — Nie tylko mnie, ale wszystkim dokoła. Ostrzegałam, że tego pożałujesz.

— Oho! Groźna Phuong!

— Żebyś wiedział!

Uśmiechnął się po raz drugi i próbował pokręcić głową, lecz ból odezwał się z taką siłą, że natychmiast zamknął oczy.

— Ale na razie daj mi spokój — szepnął, oddychając głęboko z nadzieją, że w ten sposób pokona gwałtowny atak bólu.

— Jak będę chciała. — Dziewczyna przerzucała worek z lodem z ręki do ręki. — Lepiej przestań udawać głupiego.

— W tej chwili wolałbym przestać się z tobą targować. Stawiasz wygórowane żądania.

— To chyba mnie jeszcze nie znasz — odparła.

Jej oczy błyszczały jak gwiazdy zimową nocą.

— W ten sposób wszyscy agenci doprowadzają się do zguby — rzekł — postępując zgodnie z najlepszymi intencjami. Coś tam ukryją, coś przeoczą, posłużą się z pozoru niewinnym kłamstwem czy przemilczą groźną prawdę w raporcie...

— Sądzisz, że masz inne wyjście?

— Myślę, że już za późno na takie rozważania. Na coś się zdecydowałem, uważając to za najlepsze rozwiązanie.

— I dlatego nie można cię za nic obarczać winą?

— Oczywiście. — Uśmiechnął się blado. — Nie inaczej.

— A co chciałbyś zmienić?

— Tempo wydarzeń.

— To zacznij wierzyć, że ktoś na ciebie poluje.

— Sądzisz, że w Waszyngtonie paranoja jest kluczem do sukcesu?

— Do przetrwania. — Przyglądała mu się uważnie. — Dobrze się czujesz?

— Dotrwam do jutra.

— Obiecanki, cacanki. Nie jesteś głodny?

— Może później coś przekąszę.

— Masz jeszcze jakieś inne obrażenia?

— Na całym ciele.

Delikatnie obmacała mu opuchliznę na czole.

— Chyba już się nie powiększy — oznajmiła.

Przeciągnęła palcem po bliźnie na jego lewej skroni.

— To stara rana — mruknął.

— Bardzo stara?

— Miałem siedem lat. Rzucił się na mnie pies, owczarek alzacki.

— Dlaczego?

— Bo akurat nikogo innego nie było w pobliżu.

— To musiało być bolesne.

— Gorszy był strach.—Uśmiechnął się. — Kiedy tego psa objęto kwarantanną na wściekliznę, mój ojciec pożyczył od wujka Alana winchester, pojechaliśmy razem do schroniska i stary go zastrzelił.

— A później?

— Jak zawsze odwiózł mnie do szkoły.

— Czy właściciel psa...?

— Stary Walker nie miał nic do powiedzenia.

— Nie nasłał na was swojego adwokata?

— W tamtych czasach adwokaci mieli tyle samo do gadania, co komitety obrony moralności.

— Co twój ojciec ci mówił... o całej tej sprawie?

— Nie marnował słów na wyjaśnianie mi rzeczy oczywistych. — John wzruszył ramionami. — Dopóki nie naruszy się przepisów prawa, można robić wszystko. Człowiek zawsze chciałby czynić wyłącznie dobro, ale czasem robi to, do czego jest zmuszony. Nawet tylko po to, by zachować twarz.

Po chwili milczenia Phuong zapytała:

— Czy kiedykolwiek opowiadałeś mojemu ojcu tę historię?

— Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem.

— Twój ojciec... — zawahała się. — Czy on...?

— Po przejściu na emeryturę któregoś ranka po prostu nie wstał z łóżka. Byłem wtedy w szkole średniej.

W pokoju zapanowała martwa cisza.

John tkwił sztywno na kanapie. Phuong siedziała na brzegu stolika, naprzeciwko niego.

— Ja nigdy nie odniosłam żadnej tak poważnej rany — powiedziała.

— Nieprawda. Tyle tylko, że twoich ran nie widać na zewnątrz.

— Tak... masz rację...

Wstała, wzięła woreczek z częściowo stopionym lodem, poszła do kuchni i wyrzuciła go do zlewu. Widocznie nie mogła jednak wytrzymać sama w tym pomalowanym na żółto, ciasnym pomieszczeniu, gdyż po jakimś czasie wróciła do pokoju.

—Myślisz, że wiesz o mnie wszystko? — odezwała się do Johna siedzącego bez ruchu na kanapie. — Jesteś w błędzie.

— Zapewne masz rację.

Phuong patrzyła na niego podejrzliwie.

— W takim razie mi powiedz — wypalił bez zastanowienia.

— Nie jesteś tego wart.

— Nie mam zamiaru nawet kiwnąć palcem, aby to zmienić.

Uniosła w górę obie dłonie, jakby chciała uciszyć gwar rozmów.

— Dosyć!

— W porządku.

— Po prostu... wystarczy.

— Jak sobie życzysz.

— Zawarliśmy umowę — przypomniała. — I nic więcej.

— Jasne.

Intensywnie wpatrywała mu się w oczy.

— Jak twoja głowa? — zapytała. — Boli jeszcze?

— Z każdą chwilą czuję się lepiej.

— To dobrze. — Zgarnęła ręką ze stołu jakąś niewidzialną drobinę kurzu. — Chcesz teraz zjeść czy... coś innego?

— Coś innego.

— Aha — mruknęła. — To zastanówmy się, co robić.

32

Wtorek rano, godzina 9.09.

W Gmachu Russella, w pomalowanym na łososiowo korytarzu przed biurem senatora Kena Handelmana, niosło się echo kroków i tłumionego śmiechu grupki osób.

Dwaj mężczyźni w samych koszulach i krawatach oraz kobieta w bardzo kosztownej, ale nie pasującej do niej sukni, szli powoli z tacami pełnymi plastikowych kubeczków z parującą kawą. Nadchodzący z przeciwka strażnik z wydatnym brzuchem nawet nie spojrzał w ich stronę, za to podejrzliwie zerknął na idącego dziesięć kroków za nimi faceta z podrapaną i posiniaczoną twarzą. John zawahał się z ręką na klamce drzwi wiodących do biura senatora. Ze środka doleciał go kobiecy głos.

— ...i co miałam robić? Namierzył mnie, chociaż nie robiłam nic, żeby przyciągnąć jego uwagę. Wkurzało mnie, że się tak gapił przez cały czas! Jak byśmy się znali od dawna. Na szczęście nie wyskoczył z tekstem: „Może byśmy się wspólnie zabawili w łóżku?", a ten chłoptaś z biura senatora Bechtela. Mimo wszystko: co mnie może łączyć z gliniarzem?

John otworzył drzwi i wszedł do środka. Kobieta kończyła:

— Naprawdę nie robiłam nic, żeby przyciągnąć jego uwagę.

Przy biurku po lewej stronie wejścia siedziała ponętna blondynka o figurze modelki. Na żółtą suknię, którą miała na sobie, jej mamusia musiała wydać tyle, że chyba sama zauważyła, iż córeczka ubiera się jak gwiazda Hollywood, a nie jak pracownica sekretariatu.

Niemniej suknia, ściągnięta w szczupłej talii złotym łańcuszkiem, wspaniale uwypuklała figurę recepcjonistki. Nieskazitelną cerę podkreślał wręcz perfekcyjny makijaż: piaskowo ruda szminka, tego samego koloru lakier na paznokciach oraz delikatne, starannie położone cienie na powiekach. Dziewczyna obrzuciła gościa uważnym spojrzeniem, błyskawicznie oceniając jego wiek, elegancki garnitur, brzydką szramę na czole i poważny wyraz twarzy. Musiała dostrzec, jakie wrażenie zrobiła na nim jej uroda. Zadzwonił telefon.

— Ja odbiorę, Chrissy — powiedziała kobieta siedząca przy sąsiednim biurku. Ta z kolei miała ciemnoblond włosy przycięte do ramion i oczy barwy letniego nieba prześwitującego między deszczowymi chmurami. Kończyła piąty rok studiów wieczorowych, a chciała się jeszcze dostać na czteroletnie podyplomowe studium prawnicze. Sięgnęła po słuchawkę.

Chrissy uśmiechnęła się szeroko.

— Czym mogę panu służyć? — zapytała, a John natychmiast rozpoznał głos, który słyszał przez drzwi.

— Chciałem się zobaczyć z Emmą North.

— Wydaje mi się, że jeszcze nie przyszła — odparła Chrissy, spoglądając na koleżankę.

Tamta w odpowiedzi pokręciła głową.

— Może zostawiła dla mnie jakąś wiadomość? Nazywam się John Lang.

Sekretarka obróciła się i sięgnęła po stos kopert leżących za nią na półce. Jej żółta suknia opięła się na biuście. John przypomniał sobie pewną dziewczynę ze szkoły średniej, która nawet nie raczyła odpowiadać na jego telefony.

— Przykro mi — odparła sekretarka, ukazując w uśmiechu idealnie białe zęby. — Nie mam nic dla pana.

— Czy mogę zostawić wiadomość?

— Oczywiście.

Sięgnął po różową kartkę do notatek i napisał:

Emma: wpadłem, żeby zobaczyć, czy skończyłaś już tę pracę, którą obiecałaś dla mnie wykonać. Proszę, zadzwoń do mnie jak najszybciej.

John"

Nie. Za mało.

Zmarszczył brwi i zaklął pod nosem.

— Słucham? — zapytała Chrissy.

John zapisał wiadomość maczkiem, nie zostało ani trochę miejsca, żeby coś dodać, toteż nie mając innego wyjścia dopisał na samym dole, pod swoim imieniem:

Jak się czujesz?"

To wciąż za mało, pomyślał. A co więcej mógłbyś jej napisać?

— Dopilnuję, żeby otrzymała wiadomość, jak tylko przyjdzie — obiecała Chrissy, kiedy John przekazał jej kartkę.

Ruszył w stronę wyjścia. Druga sekretarka odłożyła słuchawkę i od razu podjęła przerwaną rozmowę:

— Doskonale cię rozumiem i bez względu na wszystko uważam, że masz rację.

Jimmy pełniący straż przed wejściem do biur Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu usilnie starał się nie patrzeć na twarz Johna, gdy ten wpisywał się do książki. Za drzwiami sekretarka zerknęła na niego i szybko odwróciła głowę, koncentrując uwagę na liście, który przepisywała na komputerze. Widocznie nie chciała mnie wprawić w zakłopotanie, pytając o przyczynę tej brzydkiej rany na czole, pomyślał John. Przykładane przez Phuong okłady z lodu i spora dawka aspiryny sprawiły, że siniak miał wielkość półdolarówki. Z daleka mógłby uchodzić za znamię, powtórzył w myślach. Niemniej był wdzięczny dziewczynie za dyskrecję, nie miał bowiem ochoty jej okłamywać.

W głębi korytarza wicedyrektor biura wyszedł ze swego gabinetu. On również szybko odwrócił głowę na jego widok.

John zmarszczył brwi. Nawet nie uniósł ręki na powitanie?

Niebieskie żaluzje były zamknięte od strony akwarium. Wsunął klucz do zamka drzwi. Otworzył je.

W niebieskawej poświacie dostrzegł jakiegoś zwalistego mężczyznę w garniturze, który siedział tyłem do wejścia, z nogami opartymi o krawędź biurka Johna. Drzwi zatrzasnęły się za nim automatycznie.

— Porysuje mi pan blat buciorami — odezwał się John.

— I co? Postawisz mnie do raportu? — zapytał Korn, szef służb bezpieczeństwa CIA.

— Czym mogę służyć... panie dyrektorze?

— Z dnia na dzień twoje możliwości maleją.

Nie spuszczając wzroku ze swego gościa, John podszedł do biurka Franka, oparł o nie ręce, powoli dźwignął się w górę i przysiadł na krawędzi. Wsunął obie dłonie pod uda.

Nie daj Kornowi poznać, że trzęsą ci się ręce.

— Czy odda mi pan sprzęt i materiały? — zapytał.

— Ja już wiem.

— O czym?

Zadzwonił telefon. Brzęczyk odezwał się raz i drugi.

— Nie odbierzesz? — zapytał Korn.

— To pewnie pomyłka.

Łomotanie pulsu.

Oby to tylko nie Phil Darid. Niech zadzwoni później! Później!

Korn spojrzał z ukosa na telefon stojący tuż obok czubków jego butów.

— Może ja odbiorę za ciebie?

Nie daj Boże, to Glass! Jeśli Korn rozpozna głos tamtego...!

— Nie musi mnie pan wyręczać — mruknął John. — To moja praca.

Gdyby nawet sięgnął po słuchawkę, zdążysz wyciągnąć rękę i przerwać połączenie, zanim rozmówca powie choć jedno słowo...

Telefon umilkł.

— No i proszę — mruknął Korn. — Za późno. Liczysz na to, że ten ktoś zadzwoni jeszcze raz?

— I tak nie będzie chciał rozmawiać z panem.

— Myślisz, że nie powinno mnie to obchodzić? Miałem prawo go odebrać. To służbowy telefon, a ja jestem tu służbowo.

— Podobnie, jak my wszyscy. Ale pański rozmówca nie będzie dzwonił pod ten numer.

— Kto mógł do ciebie telefonować, Lang? Wiem już, skąd się wzięła ta śliwka na twoim czole. — Korn uśmiechnął się. — Myślałeś, że nie mam przyjaciół na komendzie w Arlington?

— Przecież nie oskarżam pana o takie czy inne znajomości.

— Jestem twoją jedyną nadzieją.

— Na co?

Kora zsunął nogi z biurka.

— Albo wpadłeś w tarapaty, albo stałeś się przyczyną czyichś kłopotów. Tylko ty możesz to rozstrzygnąć, ale masz to zrobić już teraz.

— Czy na pewno obaj rozumiemy, o czym pan mówi?

— O twoim kolesiu, niejakim Phillipie Davidzie.

John wybałuszył oczy.

— Z detektywem Greene'em także doszedłem do porozumienia.

— Wzajemne zrozumienie to bardzo cenna rzecz.

Lang czuł, że po plecach spływają mu strumyczki potu.

— Sądzisz, że masz prawo wypowiadać się w sprawie wzajemnego zrozumienia? — Korn wstał z fotela. — Pułapka się zamyka. Dlaczego śledziłeś Phillipa Davida? Czyżby łączyły cię jakieś interesy z dawnym kumplem z wojska?

— Nie przypominam sobie, żebym w wojska służył z jakimś Phillipem Davidem.

— I nigdy się z nim nie spotkałeś? Na przykład podczas szkolenia spadochronowego, na kursie zwiadowczym albo w którejś akademii wojskowej?

— Nie wolno mi rozmawiać na temat objętych tajemnicą wojskową szczegółów mojej służby...

— Nawet z szefem służb bezpieczeństwa CIA? — Kora pokręcił głową. — Przecież jeszcze pracujesz w Agencji, prawda?

— Na pełnym etacie.

— Ale w Chinach o tym nie pamiętałeś?

Telefon ponownie zadzwonił.

A może to Emma?

Drugi sygnał.

— Nadal nie chcesz odebrać? — zapytał Kora.

— Bo to wciąż moja praca i moje sprawy.

Trzeci dzwonek.

— Tylko twoje? A może jeszcze czyjeś? Nawet jeśli twój przyjaciel Glass zarzucił swoje sieci na pół miasta, to drugie pół wciąż pozostaje wolne.

— Te sprawy zostawiam w pańskiej gestii. Kto to jest Phillip David i z jakiego powodu uważa pan, że go śledzę?

Korn zmarszczył brwi.

— Może ty naprawdę jesteś tylko głupim Jasiem. Ale to by oznaczało, że wpadłeś w nie lada kłopoty.

Telefon na razie milczał.

— Nie martw się, ten ktoś jest uparty — rzekł dyrektor, z uśmiechem wskazując głową aparat, stanowiący tu jedyny kontakt Johna ze światem zewnętrznym. — Widocznie ma coś ważnego.

— Twierdzi pan, że znalazłem się w nie lada kłopocie — powiedział John. — W takim razie proszę mnie od niego uwolnić.

— Mam rozumieć, że chcesz się dogadać?

— Jakoś nie mam szczęścia w dogadywaniu się z kimkolwiek.

— A co z Frankiem? Z nim także ci nie szło? A może on zwęszył dym z roznieconego przez ciebie pożaru? Taki specjalista jak on chyba nawet nie musiał zbytnio pociągać nosem.

— Frank był moim przyjacielem.

— Wszyscy zadajemy ból tylko tym, których kochamy.

— W każdym razie nie umawiałem się z żadnym Phillipem Davidem — mruknął John. — Mam prawo przypuszczać, że to pański człowiek.

— Phil był człowiekiem bardzo aktywnym, wojskową wtyczką. Ty także dla nich pracujesz?

— Nigdy nie współpracowałem z komórką Zespołu Wsparcia Sił Wywiadowczych.

— Bo może wówczas nazywała się jeszcze Grupą Operacji Zagranicznych. Albo nieco później: Taktycznym Zespołem Planistycznym. Może miałeś kontakt z jakąś inną komórką funduszami zbliżonym profilu?

— Służyłem w wojsku, wykonując tajne zadania dla Agencji.

— Jakiej Agencji?

— Naszej. Tej samej CIA, w której pracuję do dziś.

Korn wzruszył ramionami.

— Co prawda według akt nigdy nie służyliście razem w tej samej jednostce, lecz w dokumentach często zaciera się takie czy inne ślady. A co z „Żółtym Owocem"? Nie znałeś nikogo z tej grupy, która począwszy od roku osiemdziesiątego piątego próbowała sterować poczynaniami Agencji, a spotykała się potajemnie w sekretnym gabinecie urządzonym na zapleczu Sądu Rejonowego w Arlington?

— Phillip David należał do grupy „Żółtego Owocu"?

— W dochodzeniu pojawiło się jego nazwisko, ale nie zdołano mu niczego udowodnić. Przynajmniej wtedy. Chodziło o rozporządzanie tajnymi funduszami, co dla ludzi w naszym fachu stanowi olbrzymią pokusę. Miliony lewych dolarów każdego mogą zaślepić.

— Nigdy nie miałem nic wspólnego z żadnymi nielegalnymi funduszami.

— Nikt ci niczego nie zarzuca. Przecież nie oskarżono cię o defraudację i sprzeniewierzenie pieniędzy. Nie pamiętasz już, za co dostałeś medal?

— Można o tym przeczytać w dołączonym do niego dyplomie.

— Chodzi o to, że my nigdy nie próbowaliśmy zdobyć wtyczki w Służbach Specjalnych.

— To dlaczego pan się do nas przeniósł?

— Do nas? — Korn oskarżycielskim gestem wyciągnął palec w kierunku Johna. — Lepiej sprawdź swój przydział, Lang. To ty pracujesz dla mnie!

— A ten facet, David, był u pana wtyczką Zespołu Wsparcia Sił Wywiadowczych?

— Możliwe. W każdym razie był z nimi związany w roku osiemdziesiątym drugim, działał wówczas w naszej misji wojskowej w Chartumie i miał za zadanie czuwać nad tym, by prezydentowi Sudanu nie wpadło do głowy pójść w ślady Libii. Zespół wycofał się stamtąd dość szybko, on jednak został w misji. Później, w osiemdziesiątym piątym, znów pracował dla Zespołu, tym razem w Bejrucie, próbując wpaść na trop terrorystów, którzy uprowadzili samolot TWA 847. I tym razem Zespół wycofał się ze sprawy, nie uzyskawszy z Białego Domu pozwolenia na prowadzenie operacji.

— Nigdy nie byłem ani w Bejrucie, ani w Afryce — wtrącił John.

— Zatem wyjaśnij mi, dlaczego w Arlington śledziłeś agenta wojskowych służb wywiadowczych i zostałeś pobity.

— Pytania dotyczące wykonywanych przeze mnie obowiązków powinny być kierowane właściwą drogą służbową.

— Niby jaką? Kto cię prowadzi na smyczy, panie superagencie?

— Na pewno nie facet o nazwisku Phillip David.

— A dla kogo on pracuje?

— Sam pan powinien sobie na to odpowiedzieć.

— Nikt o nim niczego nie wie — rzekł Korn. — Kiedy Ollie North i jego koledzy z Białego Domu przystąpili do prześwietlania tajnych operacji wywiadowczych, Phil David jakby się zapadł pod ziemię.

— Może zaczął pracować na własny rachunek? Albo wypadł z gry?

— Zniknął. Po prostu zniknął. — Korn pochylił się i spojrzał Johnowi w twarz. — Dlaczego mi nie powiedziałeś, że ciebie to nie obchodzi?

— Bo lubię ciekawe opowieści. — Dopiero po chwili echo tych słów trąciło w umyśle Johna jakąś strunę. — Pan także bardziej podsuwa mi informacje niż zadaje pytania.

— Ponieważ chcę ci uzmysłowić, w jakim towarzystwie się znalazłeś.

— Nieprawda. Pan... sam mnie wpycha w owo... towarzystwo — szepnął John, po czym dodał normalnym tonem: — Gdyby mnie podłączono do wykrywacza kłamstw i zadano odpowiednie pytania... Podsunął mi pan tyle faktów, iż nie mógłbym się już wyprzeć, że wiem o tym wszystkim. Sam mi pan podaje informacje, które powinien pan starać się ze mnie wyciągnąć. To gra do jednej bramki. Chce pan ze mnie zrobić dziwkę, bym za cenę milczenia tańczył tak, jak pan mi zagra.

— I bez mojego udziału już wcześniej straciłeś dziewictwo — zadrwił Korn.

Telefon ponownie zadzwonił.

— Nic z tego — odparł szybko John.

A może to Phuong? Tylko po co by dzwonka? Musisz odwrócić uwagę Korna! Nie pozwolić mu...

Zmarszczył brwi. Czuł, że na czoło wystąpiły mu kropelki potu.

— Dobrze pan wie, że nie dam się kupić. Nie jest pan... aż tak naiwny.

Rozległ się drugi sygnał.

— Za to jestem ostatnim i jedynym człowiekiem, któremu w tej sytuacji możesz zaufać — rzekł tamten.

— Więc proszę mnie oświecić: Skoro tylko panu powinienem ufać, to w jakim celu wysłał pan kilka dni temu swoich ludzi w niebieskim sedanie, żeby mnie śledzili?

— Chciałem się przekonać, czy z twego zachowania będzie można wnioskować o twojej winie. Muszę przyznać, że zasłużyłeś na Oscara.

Telefon zadzwonił po raz trzeci, ale brzęczyk umilkł w połowie sygnału.

— A pan zajmuje się wyłącznie całkiem niewinnymi sprawami? — zapytał John.

— Próbuję wykryć, co się dzieje wewnątrz mojej Agencji. Na tym polega moja praca. Natomiast twoim zadaniem, twoim obowiązkiem jest mi pomóc. Jeśli faktycznie jesteś taki niewinny, za jakiego chcesz uchodzić, to zgodzisz się na współpracę.

— Nie mam panu nic do powiedzenia. — Lang wzruszył ramionami. — Zabrał pan stąd absolutnie wszystko poza starym kurzem. Gdyby znalazł pan coś przeciwko mnie, już bym siedział, ale nie ma...

— Nie bądź taki pewien — przerwał mu Korn.

— A więc gdzie pańscy ludzie, gdzie obstawa? Nie przyprowadził pan nikogo, żeby był świadkiem tej rozmowy? Mogę się założyć, że ma pan przy sobie magnetofon, ale to nie jest sposób byłego gliniarza na to, by zyskać na kogoś haka. Powinien pan był przyciągnąć ze sobą całą ekipę, żeby wobec świadków udowodnić mi swoje racje.

Korn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył Johnowi kiepskiej jakości czarno-białe zdjęcie, przedstawiające z profilu szczupłego mężczyznę w ciemnych okularach, rozebranego do pasa. Niewyraźny krajobraz w tle wskazywał, że zrobiono je gdzieś w tropikach.

— Po dziewięciu godzinach gorączkowej krzątaniny moim ludziom udało się odnaleźć tylko tę jedną fotografię twego kumpla, Phillipa Davida. Dostaliśmy ją od jego kolegi z Zespołu Wsparcia Sił Wywiadowczych, mieszkającego w San Diego, którego wyciągnęliśmy z łóżka o czwartej nad ranem.

— Jeśli służył w wojsku, był agentem wywiadu, działał w Zespole...

— Wszystkie jego akta personalne i dane z sieci komputerowej dziwnym sposobem wyparowały. „Zaginął" nawet formularz prawa jazdy wystawionego w Wirginii. I tak mieliśmy szczęście, że ocalały akta dotyczące składu personalnego ekipy, którą Zespół Wsparcia chciał wysłać do Bejrutu.

— Kto mógł pousuwać te dokumenty i zapisy?

— Sam chciałbym to wiedzieć.

John popatrzył na niewyraźne zdjęcie. Co drugi mężczyzna był podobny do faceta z fotografii.

— Czyżbyś nie mógł poznać człowieka, którego śledziłeś? — zapytał Korn.

— Nawet gdybym faktycznie kogoś śledził, nie rozmawiałbym na ten temat bez odpowiednich... — Urwał nagle, porażony pewną myślą. — A może pan nie ufa swoim ludziom? I bojąc się, że... Nie chce pan, żebym mylnie odbierał pańskie zamiary? I dlatego przyszedł pan tu sam?

— Tylko ty jesteś osamotniony — odparł dyrektor. — Jeśli będziesz próbował wywieść mnie w pole, to tak, jakbyś sam sobie poderżnął gardło. Już od kilku tygodni docierają do mnie plotki, że twoje biuro jest w coś zamieszane. Nagle zginął Frank, teraz ty zostałeś pobity. Kiedy w dodatku odkryłem, że zniknęły wszystkie akta dotyczące Phillipa Davida, nabrałem pewności, że coś tu się święci. Przekonałem się też, że moje podejrzenia co do twojej osoby nie były bezpodstawne. Jesteś nikim, ale nadal uważam, iż możesz być niewinny. Udowodnij mi to, a wtedy się dogadamy.

— Już powiedziałem, że ostatnio nie mam szczęścia w dogadywaniu się z kimkolwiek.

Korn wyjął zdjęcie z jego ręki i wsunął je z powrotem do wewnętrznej kieszeni marynarki. Podszedł do drzwi, ale jeszcze się odwrócił.

— To może zacznij intensywnie trenować biegi przełajowe — rzekł, po czym uśmiechnął się szeroko. — Jeśli naprawdę jesteś niewinny, to nie masz się czym martwić i nie musisz sobie zawracać głowy tym, że śledzą cię moi ludzie.

Szczerząc zęby w uśmiechu sięgnął do kontaktu, wyłączył górne światła i wyszedł, zostawiając Johna samego w cichym, tonącym w błękitnawej poświacie pomieszczeniu.

33

Rozejrzał się bezradnie dokoła.

Korn zostawił go samego w pustym pokoju. Frank pozostawił go na pierwszej linii walki. Telefon na biurku milczał. Glass miał aparat ukryty w szufladzie. Może do niego zadzwonić? Tylko co mu powiedzieć? O wizycie Korna? Na pewno ani słowa o Phuong. A także o Emmie. Powiedzieć mu... To, co powinien wiedzieć.

Tak się zwykle zaczyna. Tajemnice. Szpiedzy. Kłamstwa.

Zadzwoń jeszcze raz, Phillipie. Jeszcze tylko jeden raz. Daj mi jeszcze jedną szansę. Phuong. Zadzwonić do niej? Po co? Żeby się przekonać, czy podniesie słuchawkę? Żeby znowu zaprzątać głowę jej sekretami?

Odezwał się brzęczyk przy drzwiach.

John otworzył je i do środka wmaszerowała Emma. Zanim je zamknął, stanęła sztywno przy jego biurku.

— Musimy sobie parę rzeczy wyjaśnić — oznajmiła.

Wargi jej dygotały, nie było szans, aby dzisiaj pojawił się na nich uśmiech.

— Nie jestem pewien, czy to odpowiednia pora i miejsce — odparł swobodnie, jakby chciał obrócić to w żart.

Spokojnie. Nie pozwól jej...

— Jesteśmy tu tylko we dwoje, a ta sprawa nie może czekać.

Miała na sobie niebieski żakiet z marynarskiego sukna oraz prostą kremową bluzkę ze stójką, zapiętą aż pod szyję.

— To miejsce — rzekła, wskazując ręką pustą ścianę biura — jest zbyt ważne, by traktować je z lekceważeniem.

— Wiem o tym.

Przez prawe ramię miała przewieszoną małą czarną torebkę. Ze środka wystawał róg zwykłej szarej koperty.

— To nie w porządku.

— Emma, o co ci...?

— Myślisz, że nie dostrzegam, iż dzieje się tu coś niedobrego?

— Wydział bezpieczeństwa zabrał stąd wszystko jedynie po to, aby się upewnić, że śmierć Franka nie miała nic wspólnego z jego obowiązkami służbowymi.

— I co stwierdzili?

— Nic. Możesz ich o to zapytać.

— I znów usłyszę jakieś bzdury typu: „nie mamy nic do powiedzenia w tej sprawie"? — Oczy jej się zwęziły. — Nie powiesz mi, że się tak zadrapałeś przy goleniu.

— Opowiadałem ci kiedyś, że trenuję walkę wręcz...

— Ale mówiłeś, że tak naprawdę wcale nie chodzi o to, żeby się z kimś bić.

— Tym razem ćwiczyłem z facetem, który się na mnie wściekł.

— Ach tak! W pełni go rozumiem. — Pokręciła głową. — Prosiłeś, żebym wykonała dla ciebie pracę studentki i wyszukała pewne dane, chociaż sam masz dostęp do znacznie lepszych źródeł niż Biblioteka Kongresu. Zgodziłam się, ponieważ chciałam ci pomóc, chciałam wierzyć, że jesteś ze mną szczery.

— Bo taka jest prawda. Otrzymałem pytanie dotyczące...

— Może to i prawda, ale nadal coś tu jest nie w porządku. Mam wrażenie, że poruszamy się pod prąd. Przecież to ty pracujesz w CIA, a nie ja. To ty powinieneś nam dostarczać materiały. Więc jak to jest? Czyją rolę odgrywasz?

— Dobrze wiesz, kim jestem.

— Przestań mnie zwodzić. A już na pewno nie pozwolę, żebyś kierował mną w sprawach zawodowych, w czymś, co ma związek z moją pracą.

— Wcale nie mam zamiaru tobą kierować.

— Chciałabym w to wierzyć. Jeśli jest inaczej, mój szef urwie ci jaja, a ja mu jeszcze w tym pomogę. Jeżeli...

— W takim razie powiedz mu o tym.

Emma wybałuszyła oczy.

— Słucham?

— Powiadom senatora Handehnana o tym, że po przyjacielsku prosiłem cię o te materiały. Wychodziłem z założenia, że oboje pracujemy na Kapitolu, gdzie coś takiego, jak koleżeńska przysługa, po prostu nie istnieje.

— Przestań mnie raczyć tymi ideologicznymi bredniami.

— A jakie brednie byś wolała?

Zadzwonił telefon.

Po chwili rozbrzmiał drugi sygnał.

Emma zmarszczyła brwi.

— Nie masz nawet zamiaru odebrać?

Koszula lepiła się Johnowi do pleców, serce waliło jak młotem.

— To pewnie tylko... kolejne zlecenie.

— Dlaczego zatem...?

Rozległ się trzeci dzwonek.

— Nie ufasz mi do tego stopnia, że nie chcesz przy mnie rozmawiać? — zapytała. — Przecież możesz powiedzieć: „Proszę chwilę zaczekać" albo „Zadzwonię później"...

Czwartego sygnału już nie było. Zapadła cisza.

— Czym ty się naprawdę zajmujesz?

— Nie robię niczego złego. To nie jest sprzeczne z prawem i nie ma nic wspólnego z tobą.

— Nadal interesujesz się tym Amerykaninem, który zginął w Paryżu? Prezesem spółki wykonującej kilka drobnych zleceń rządowych? To się stało moją sprawą w chwili, kiedy poprosiłeś mnie o pomoc. A niby z jakiego powodu ktoś cię pobił? Sądziłam, że chcesz, bym się tobą zaopiekowała.

— Bo chcę. — Przynajmniej w tym miejscu mógł być z nią szczery.

— Przestań mnie okłamywać, John.

— Czyżbyś myślała, że kobiety i mężczyźni zawsze są zobowiązani mówić sobie nawzajem całą prawdę?

— Oczywiście — wypaliła bez mrugnięcia okiem. — Poza tym tu nie chodzi o kobiety i mężczyzn, ale o mnie i o ciebie.

Nie umiał jej na to odpowiedzieć.

— Nie igraj ze mną — ciągnęła. — Nie nadużywaj naszej znajomości, moich układów w pracy. Już za bardzo wciągnąłeś mnie w to, co... podobno jest bez znaczenia. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

— Nigdy nie miałem zamiaru wyrządzić ci jakąkolwiek krzywdę.

— Większość ludzi mówi w ten sposób o swoich psach. Chyba zasługuję na to, żebyś traktował mnie lepiej niż psa.

— Dobrze. O nic więcej już cię nie poproszę.

Podkreśl to. Niech zabrzmi wiarygodnie.

— Nie dopuszczę do sytuacji, w której...

— Nie powiedziałam przecież, że nie życzę sobie...

— ...sytuacji przez ciebie niepożądanej — kontynuował John. — Obojętnie, czy będzie chodziło o twoją pracę, czy nie. Postępuj zgodnie z własnym sumieniem. Jeśli coś ci jest nie na rękę, ja także tego nie chcę. Gdybyś więc poinformowała Handelmana...

— Co miałabym mu powiedzieć?

— Że cię prosiłem o te materiały. Musiałabyś go okłamać. Nie potrafiłabyś powiedzieć mu prosto w oczy wszystkiego, co wiesz. Senator pewnie by tylko pokręcił głową, wcale nie zastanawiając się nad owymi informacjami, lecz nad tym, czy nie zawiodła cię intuicja, gdzie podział się twój profesjonalizm; pomyślałby też zapewne o ciemnych stronach stosunków mężczyzn z kobietami. Na pewno wiesz o tym lepiej niż ja. Zdajesz sobie sprawę, że nie wolno ci pisnąć mu nawet jednego słowa. Chyba że coś cię przerazi, rozwścieczy, postawi w sytuacji bez wyjścia. Czujesz się skompromitowana, omotana, uwięziona.

Jej spojrzenie odzwierciedlało potok bezładnych myśli.

— Postąpisz tak, jak uznasz za stosowne — powiedział w końcu. Oboje jednak znali prawdę. — Sama musisz podjąć decyzję.

— I to wszystko? — zapytała szeptem.

— Nie rozumiem.

— A co z tobą? Jaka jest twoja decyzja?

Łomotanie pulsu.

Spójrz na nią.

Spojrzał na nią. Nie mógł jej o niczym powiedzieć. Nie mógł jej w to wciągać.

Ale pragnął jej, pożądał.

Musiał ją trzymać z dala od tego, zapewnić jej bezpieczeństwo.

Nie dopuścić...

— Pocałuj mnie — rzekła opanowanym, spokojnym tonem.

Podchodząc bliżej zauważył jej przyśpieszony, urywany oddech. Zapach szamponu kokosowego, różanych perfum, kobiecego ciała. Dostrzegł w błyszczących oczach Emmy zarys własnej sylwetki. Dziewczyna uniosła twarz.

Pochylił się z wolna.

Gwałtownie, namiętnie przywarła ustami do jego warg. Jak poprzednio. John poczuł wzbierające podniecenie. Wyczuwał pod palcami szorstki materiał żakietu; spódnicę opiętą na krągłych biodrach. W jego świadomości umilkły dręczące echa wypadku sprzed tygodnia. Odżyły za to wieloletnie pragnienia i dążenia. To była Emma. Tylko ona. Tu i teraz. Niebieskawy półmrok w pokoju jak gdyby przywołał te najświeższe wspomnienia; jej nagie ciało wygięte w łuk, palce zaciśnięte na krawędzi biurka, kuszące, białe krągłości bioder, i ten ruch, wzbierający niczym fala, jej ciche jęki, „tak", i świadomość niezapomniana świadomość że to jednak może być prawdą, że to jest prawdą, mocą przekazywaną w tym namiętnym pocałunku, świadomość ograniczeń bezwzględnej prawdy, linii, za którą gromadzą się jego kłamstwa.

Wiedział, że ona także to wyczuwa. Odsunęła się od niego.

Milczała.

Spokojnie! Nie pozwól, żeby...

On także nie umiał znaleźć słów.

Emma jednak na coś czekała. Walczyła dokładnie z tymi samymi myślami.

— Boże! — szepnęła.

Odwróciła się i odeszła dwa kroki.

— Niech cię szlag trafi! — dodała szeptem, a po chwili spytała: — Nie chcesz nawet wiedzieć, dlaczego?

Szybko uniosła rękę.

— Nie, lepiej nic nie mów, bo znów musiałbyś kłamać. Tak to już jest. Powinnam była o tym pamiętać. Zawsze to samo: „Jak pomyślę, to może przypomnę sobie jej imię, odtworzę w pamięci rysy twarzy". Wolę sama spojrzeć w lusterko i zobaczyć wytatuowany na czole napis: „Idiotka". Żadnych obietnic, bo to przecież się nie liczy, prawda? Przynajmniej tak długo, dopóki nikt nie wie.

— Emma, liczy się to...

— Ani słowa więcej — przerwała mu. — Jezu, nawet nie musimy ze sobą zrywać, bo ty w ogóle nie dopuściłeś, żeby... To była tylko dobra zabawa, co? Przyjemnie spędziłeś czas. Trochę seksu bez zobowiązań. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Nigdy i nigdzie nie znajdziesz lepszej kochanki ode mnie.

— Wiem o tym — mruknął, zdając sobie doskonale sprawę z istnienia granicy, do której jest to prawdą.

— Mam nadzieję, że dopiero się o tym przekonasz — wycedziła przez zęby, jakby odczytywała mu wyrok. — Mam gdzieś twoje kłamliwe spojrzenia. Byłam głupia.

Sięgnęła do klamki, ale obejrzała się jeszcze.

— Jesteś mi coś winien. Zrób badania krwi i daj mi znać, czy w dodatku mnie nie zabiłeś.

Johnowi nagle zaszumiało w głowie.

Emma z błyszczącymi oczyma wyciągnęła z torebki szarą kopertę.

— Ciężko się napracowałeś, żeby to zdobyć — powiedziała, upuszczając kopertę na podłogę. — Nie warto było.

Dźwiękoszczelne drzwi powoli zamknęły się za nią, szczęknął zamek. W wyobraźni Johna rozległo się miarowe stukanie obcasów w korytarzu.

Miał nadzieję, że w drodze powrotnej Emma pokona cały dystans, do samego początku. Potrzebował jej, żeby zajść aż tak daleko, ale ona także musiała tu dojść, żeby zapomnieć, i o nim, i o tej sprawie, o dręczących ją pytaniach, a także o tym, że nie będzie mogła pójść do senatora Handelmana...

Zapach różanych perfum i kobiecego ciała. Trzeba zapomnieć o popiołach, jakie się zostawiło w jej sercu.

Stracona szansa.

Dosyć. Nie teraz. To bez znaczenia. Trzeba uwierzyć w to kłamstwo. I żyć dalej.

Spojrzał na zegarek: dochodziło południe.

Sięgnął po kopertę.

Zauważył swoje odbicie w wewnętrznej, lustrzanej powierzchni listewek żaluzji. Błękitny poblask ukazał wyraźnie rozmazaną na jego wargach ciemnoróżową szminkę Emmy. Na odbiciu wyglądała jak rdzawa plama. Z krwi.

Zadzwonił telefon.

Pieniądze leżały rozsypane na kuchennym stole w domu Franka.

— Jest tego dwadzieścia siedem tysięcy, same używane banknoty — powiedziała Phuong. — W dodatku książeczka oszczędnościowa na nazwisko Gene'a Mellette'a, na sumę trzynastu tysięcy dolarów. Mama zwykle żartowała, że Gene to jedyny facet, który zapomina nawet o wyrzuceniu śmieci. Dawniej ojciec dość często używał tego pseudonimu.

— I znalazłaś je tutaj? — John otworzył wielką, oprawną w karton księgę o historii kina, w której kartkach był wycięty prostokątny otwór na pieniądze.

— Tak. Zaraz potem zaczęłam do ciebie telefonować. Mój ojciec nigdy, w całym swoim życiu, nie miał dwudziestu siedmiu tysięcy w gotówce.

— Widocznie to nie jego.

— A sposób, w jaki je ukrył?! Sam mówiłeś, że był zawodowcem. Biorąc pod uwagę to, że wyczyścił cały dom, skopiował i schował tę kasetę wideo, usunął moje zdjęcia... Chcesz mnie przekonać, że...?

Błyskawicznie zakrył jej usta dłonią. Dziewczyna wybałuszyła oczy i szarpnęła się do tyłu. John położył palec na wargach i dopiero wtedy cofnął rękę. Czarnym flamastrem napisał tylko jedno słowo na marginesie w książce. Phuong przeczytała je, spojrzała na niego ze zdumieniem, wreszcie przytaknęła ruchem głowy. Wskazała palcem sufit i szybko pobiegła na górę.

Lang wyjrzał przez okno; nie dostrzegł podejrzanych facetów siedzących w samochodzie ani żadnej dziwnej furgonetki. Phuong zeszła z powrotem; naciągnęła na bluzę sweter, włożyła dżinsy i ciepłe, zimowe buty. Na ramieniu trzymała torbę podróżną. Przyniosła też z gościnnej łazienki jego szczoteczkę do zębów i przybory do golenia. Kiedy otwierała torbę przed szafą, John wyrwał z książki kartkę, na której napisał wiadomość; zsunął ze stołu pieniądze i poupychał je w kieszeniach marynarki. Wyciągnął z szafy swoją walizkę, w której trzymał czystą bieliznę; jego koszule, dżinsy i czarna kurtka do wypraw w góry wisiały na wieszakach. Czarne, chińskie tenisówki stały na dnie szafy, obok walizki.

Spakowanie wszystkiego zajęło mu pół minuty.

Ponownie wyjrzał przez okno: żadnych nowych pojazdów, nikogo na chodnikach; do drzwi nie zbliżał się jeszcze listonosz. Odwrócił się. Phuong wrzucała do torby jego przybory, kasetę wideo, ramkę z czarno-białą fotografią ojca, notatnik. Zapomniała o tomiku wierszy leżącym na stoliku do kawy. Pistolet ojca wsunęła za pasek spodni, obciągnęła sweter, zapięła suwak torby. Pośpiesznie włożyła czarne palto, nie zapięła go jednak.

Skinęła Johnowi głową.

Jeszcze jedno spojrzenie za okno: na trawniku węszył wielki, kudłaty, biały labrador. Lang przypomniał sobie o trzymanej w dłoni kartce z książki. Niemal parzyła go w palce. Podszedł do kuchennego zlewu i trzymając papier nad czarnym otworem odpływowym, przytknął do brzegu zapaloną zapałkę. Pomarańczowy płomień szybko ogarnął całą kartkę, skręcając ją i zwęglając, aż wreszcie pochłonął napisane czarnym flamastrem słowo: WIEJEMY.

35

— Jedź powoli — nakazał John.

Jego wóz znowu zostawili dwa kilometry od domu Franka i dalej pojechali samochodem wypożyczonym przez Phuong. Przez trzy godziny John kluczył po mieście, zawracał, to wjeżdżał na obwodnicę, to znów z niej zjeżdżał, skręcał nieoczekiwanie w boczne uliczki, zwalniał i przyśpieszał. Zatrzymywał się nawet na parkingach, tylko po to, żeby z ukrycia za jakimś poobijanym pojemnikiem na śmieci obserwować przez pewien czas samochód. Wreszcie zajechał przed obskurny bar przy pawilonie handlowym i wybrał stolik w głębi sali, tuż obok tylnego wyjścia, skąd równocześnie mógł obserwować wóz przez okno. Dopiero tutaj sięgnął po przyniesione mu przez Emmę materiały: kopię raportu firmy konsultingowej Duna i Bradstreeta na temat zarządzanej przez Cliffa Johnsona spółki Imex, uzupełniony kilkoma innymi dokumentami znajdującymi się w archiwach Kongresu.

Phuong nawet go nie spytała, skąd wziął ten raport, charakteryzujący Imex jako niewielkie przedsiębiorstwo transportowe handlu zagranicznego, realizujące zlecenia Departamentu Stanu, Pentagonu oraz indywidualnych klientów. Na pewno zżera ją ciekawość, pomyślał, lecz zdaje sobie sprawę, że nie powinna o nic pytać. A może po prostu nie chciała tego wiedzieć? Może postanowiła jednak mu zaufać?

Ale z raportu nie dowiedział się niczego interesującego. Tym razem Phuong usiadła za kierownicą. Wjechali do cichej dzielnicy willowej.

— Ale nie za wolno — rozkazał.

— Staram się — mruknęła dziewczyna.

— Powinniśmy sprawiać takie wrażenie, jakbyśmy jechali w ściśle określonym celu.

— Bo przecież jedziemy w ściśle określonym celu. — Zerknęła we wsteczne lusterko. — Nikogo za nami nie widać.

— Nie wiedzą o tobie, toteż chyba nie przyczepili nadajnika do twego samochodu.

— Nie masz nawet pewności, czy przyczepili go do twojego.

— To prawda. Niczego nie znalazłem.

— Nie wiemy też, czy naprawdę założyli podsłuch w domu ojca. — Przyhamowała, przepuszczając na przejściu małą dziewczynkę z tornistrem. — Niczego nie wiemy na pewno. Kilkaset metrów przed nimi ukazał się dach rezydencji, u której właściciela John wynajmował mieszkanie.

— Dlaczego mamy jechać do ciebie? — zapytała Phuong. — Przecież mówiłeś...

— W lewo! — krzyknął. — Skręcaj w lewo!

Dziewczyna błyskawicznie szarpnęła kierownicą, samochód podskoczył na wjeździe prowadzącym w stronę dużego, białego budynku. Zatrzymała przed zamkniętą bramą garażu.

— Dlaczego...?

— Spójrz tam. — John osunął się nisko na fotelu, wyglądając znad krawędzi deski rozdzielczej. — Zaraz za rogiem, przed wjazdem do posiadłości mojego gospodarza.

— Chodzi ci o tę niebieską furgonetkę? To pewnie pogotowie kanalizacyjne.

Otworzyły się drzwi białego domu i wyjrzała zza nich siwowłosa kobieta. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzała w stronę auta, które wjechało na jej teren.

— Wiejemy stąd — mruknął John. — Zapytaj ją o drogę.

— Dokąd? — syknęła Phuong, gramoląc się zza kierownicy.

Szeroki uśmiech, zakłopotane spojrzenie... Trzeba wyglądać naturalnie. Niewinnie. „Szanowna pani, przecież nie ma powodu dzwonić na policję". Phuong zapytała staruszkę, czy to dom Gene'a Mallette'a; kobieta w odpowiedzi tylko pokręciła przecząco głową.

John spojrzał wzdłuż ulicy; z okna furgonetki od strony kierowcy wyleciał niedopałek. Popatrzył uważnie: nie widać spalin, które w zimnym powietrzu powinny być dobrze widoczne. Siwowłosa kobieta weszła z powrotem do domu i zamknęła drzwi. Phuong wsunęła się za kierownicę.

— Zauważyłeś coś? — spytała.

— Niczego podejrzanego.

Wyjechali ponownie na ulicę i ruszyli z powrotem, w tę stronę, z której przybyli, nie chcieli bowiem mijać zaparkowanej furgonetki.

— I dokąd teraz? — zapytała dziewczyna.

36

Czwarta po południu; spokojne waszyngtońskie przedmieścia w Wirginii, o wiele popularniejsze wśród sługusów poprzedniego prezydenta, niż wśród członków obecnie panującej ekipy. John. i Phuong zatrzymali się przy krawężniku, na wprost wejścia do dwupiętrowego białego domu utrzymanego w stylu kolonialnym. Mogli uchodzić za nowożeńców. Za zdolnych pracowników, na przykład ściągniętych z Kansas.

— Nie mów mi tego, czego nie chcę wiedzieć! — burknął John. — Dokądkolwiek bym poszedł...

Byśmy poszli — wtrąciła Phuong.

— ...ktoś natychmiast buduje mi klatkę. — Pokręcił głową. — Nie, nawet nie klatkę, lecz trumnę. Z praktycznego punktu widzenia nie liczy się, kiedy te pieniądze trafiły do domu twego ojca. Zatem powinniśmy zakładać, że oni wiedzą, iż współpracujesz ze mną.

— Czyli że mamy trzecią trumnę.

— Niekoniecznie, jeżeli tylko będziemy działali rozważnie. A zwłaszcza wtedy, gdy będziesz robiła dokładnie to, co ci powiem.

— Do tej pory robiłam tylko to, co mi kazałeś! I do czego doszliśmy? Nie masz nawet pojęcia...

Nie mów mi tego, czego nie chcę wiedzieć! — wycedził.

— Nie będziesz mi dyktował, co mam robić! — odcięła się Phuong. — Jeżeli dla nich zasługuję na tę trumnę, to znaczy, że potrafię coś więcej, niż tylko posłusznie wykonywać twoje rozkazy!

John usadowił się wygodnie i zapatrzył na biały fronton domu po drugiej stronie ulicy.

— Jeżeli ktokolwiek dojdzie do wniosku, że śmierć twego ojca nastąpiła w zagadkowych okolicznościach, i rozpocznie dochodzenie... na pewno odnajdzie ten sam trop, którym ja i Glass się posuwaliśmy... a wtedy, wcześniej czy później, agenci służb bezpieczeństwa albo gliniarze czy FBI przekopią cały twój dom. Pieniądze sugerują, że zostało popełnione przestępstwo. Gdyby więc ktoś doszukał się czegoś podejrzanego w wypadku Franka, wtedy „uczciwi agenci" dość szybko by odnaleźli „ukrytą" gotówkę, która nie mogła należeć do twego ojca. Nadal żadnych odpowiedzi, a tylko dalsze zagadki. Ale pewne jest to, że choć nikt by nie wykrył, czym Frank się zajmował i co go naprawdę spotkało, to prowadzone przez niego w ścisłej tajemnicy dochodzenie, podejrzane kasety wideo i brudne pieniądze stanowiłyby dowód jego winy.

— Kto pilnował twego mieszkania? Jeśli faktycznie ci z furgonetki mieli cię śledzić...

— Moi nieprzyjaciele są jak liście drzewa, którego korzeni dostrzec nie sposób.

— Przestań mnie raczyć cytatami z wierszy! — parsknęła Phuong.

— Cytatami? — Prychnął z pogardą. — Sam to napisałem.

— A jeśli tego faceta nie ma w domu?

— To zaczekamy. Kiedy do niego dzwoniłaś...

— Powiedzieli mi tylko, że nie pojawił się dziś w pracy. Myślisz, że będzie skłonny cokolwiek ci wyjaśnić?

— Nie martw się, będzie mówił.

Reszty musiała się domyślić z jego miny. Przez minutę panowało milczenie. W oknach budynku, który obserwowali, nie poruszyła się ani jedna firanka.

— Jak on może sobie pozwolić mieszkać w takim domu? — zapytała Phuong.

— Przypuszczam, że Martin Sinclair jedynie wynajmuje go od kogoś, kto obstawiał niewłaściwego kandydata albo wierzył w niesłuszną teorię ekonomiczną.

John spojrzał na zegarek: była 16.09. W ciągu godziny powinni się tu zjawić ludzie wracający z pracy.

— Chodź — powiedział. — Zostaw bagaże.

Mogli uchodzić za nowożeńców szukających mieszkania. Przeszli przez ulicę i ruszyli podjazdem w kierunku frontowego wejścia. Rozglądali się uważnie. Mogli także udawać, że zgubili drogę i chcą o coś zapytać. Biegnący łukiem, wykładany cegłami podjazd prowadził do masywnych czarnych drzwi z mosiężną skrzynką na listy i rzeźbioną kołatką; obok nich wmontowano przycisk dzwonka elektrycznego.

Wszystkie okna na parterze były zasłonięte. Na szczycie żywopłotu z ciernistych krzewów leżało zapakowane w niebieski plastik dzisiejsze wydanie „New York Times". Nieco dalej, pośrodku klombu, spoczywał owinięty przezroczystą folią numer „Washington Post".

John sięgnął do klamki, ale drzwi były zamknięte.

Nacisnął dzwonek.

Grube mury i dobra dźwiękochłonna wykładzina tłumiły wszelkie odgłosy. Tuż przed drzwiami ledwie było słychać melodyjne dźwięki gongu.

Zadzwoń jeszcze raz. Zapukaj. Skorzystaj z kołatki.

— Nikogo nie ma — powiedziała Phuong. Po chwili dodała: — Jest zimno. Wolałabym zaczekać w samochodzie.

Poszła jednak za nim na tyły domu. Podwórze oddzielały od sąsiednich posesji wysokie żywopłoty i gęsto rosnące drzewa. Kuchenne drzwi wychodzące na patio, zasłonięte ciężkimi kotarami, także były zamknięte. John nie dostrzegł nigdzie czujników systemu alarmowego.

— Zaczekaj — szepnął.

Przeciągnął palcami po framudze. Rozejrzał się uważnie wokół wejścia. Odchylił niewielką kamienną figurkę nimfy... Pod spodem leżał żółty klucz.

Najpierw zapukał do drzwi, ale cicho. Bardzo cicho.

Nie było odpowiedzi.

Klucz pasował do zamka. Jeden ruch ręki i drzwi się otworzyły. Weszli do kuchni zastawionej nie rozpakowanymi pudłami kartonowymi.

Szepnij jej na ucho!

Phuong popatrzyła na niego z niedowierzaniem, lecz zaraz zawołała:

— Czy jest tu ktoś? Halo! Proszę pana!

Popołudniowe słońce przesączało się przez zasłony w oknach. Zapach tekturowych pudeł, starych gazet, kurzu.

— Nikogo nie ma — powiedziała Phuong.

Nie musieli już porozumiewać się szeptem.

— Taki dom to jak spełnienie marzeń — mruknęła dziewczyna, rozglądając się po obszernym pomieszczeniu. Po obu stronach wielkiej kuchni z piecem ciągnęły się szafki przykryte laminowanymi blatami; zmywarka do naczyń, kuchenka mikrofalowa...

Przy wyszorowanym do połysku zlewie spoczywała zdjęta skrzynka na listy. Na stole leżały trzy zeschnięte kawałki pizzy z jarzynami.

— Wcale się nie czuję jak w marzeniach — odparł.

Nad telefonem wisiała na ścianie czarna tabliczka do zostawiania wiadomości; wymyta do czysta. Obok niej kawałek kredy.

— Włamaliśmy się do tego domu — oznajmiła Phuong. — Jesteśmy przestępcami.

— Daj spokój.

Powoli ruszył przed siebie.

— Gdyby nas tu ktoś zastał... — ciągnęła, przechodząc za nim do jadalni.

Cały stół był zastawiony kartonami, oklejonymi taśmą z nadrukiem firmy wykonującej przeprowadzki.

Łup!

John skoczył pod ścianę, obrócił się, chwycił krzyczącą dziewczynę i...

— To tylko piec — wskazał jej otwór w ścianie, skąd dobywało się nagrzane powietrze. — Strzeliło w piecu.

— Cholera!

— Przynajmniej nie zmarzniemy.

Drzwi z jadalni prowadziły do saloniku, także zastawionego pudłami.

— Naprawdę czuję się jak włamywacz — powtórzyła Phuong — jak złodziej.

— Teraz mamy okazję — odparł. — Narzekałaś przecież na bezczynność.

Podłoga w korytarzu była zrobiona z jasnego drewna; pod drzwiami leżały rozrzucone listy. John skierował się z tamtą stronę, deski zaskrzypiały mu pod nogami. Nie spuszczał wzroku z obitej mosiądzem szczeliny, przez którą listonosz wrzucał pocztę. Miał wrażenie, że słyszy zgrzyt klucza obracającego się w zamku drzwi wejściowych.

Obejrzał się na Phuong, która stała między kartonowymi pudłami i wodziła wzrokiem po gołych ścianach. Te grube mury, skutecznie tłumiące odgłosy z zewnątrz, w takim samym stopniu pochłaniały rozlegające się wewnątrz śmiechy i krzyki. A nawet wrzaski.

Architekt zaplanował ten dom w kształcie prostej, trójkondygnacyjnej bryły. Zapewne w celu zrekompensowania monotonii, w jego centralnej części umieścił przykryty szklanym dachem hol, wysoki od parteru po dach, z wijącymi się wzdłuż ścian schodami. Phuong stopniowo przestała zwracać uwagę na Johna, nie oddalała się zanadto od niego, ale też nie chodziła za nim krok w krok. Kiedy zajął się przeglądaniem poczty leżącej pod drzwiami wejściowymi, ona ruszyła w stronę holu. Próbowała zapomnieć o tym, że włamali się do czyjegoś domu. Przesuwała się powoli między kartonowymi pudłami. Zamyślona, doszła wreszcie do podnóża schodów, weszła na kilka stopni. Odwróciła się...

Czyjeś czerwone dłonie opadły jej na głowę.

Z wrzaskiem odskoczyła do tyłu...

Poczerniała, sina twarz... obróciła się w jej stronę i...

John skoczył na nogi i też to zobaczył...

Phuong stała przerażona patrząc na twarz ręce... postać wyciągającą się w jej kierunku z podestu pierwszego piętra...

— Och, Boże! Nie! Nie!

Dziewczyna wyszarpnęła pistolet zza paska spodni i trzymając go oburącz w roztrzęsionych dłoniach wycelowała w tego potwora, nacisnęła kurczowo spust... jeszcze mocniej... ten jednak ani drgnął...

John podbiegł od tyłu, objął ją mocno za ramiona, aż musiała opuścić ręce, opuścić pistolet... odchyliła się do tyłu, tonąc w jego objęciach, kiedy on delikatnie wyjął jej broń z palców...

— Uspokój się! — zawołał. — Wszystko w porządku! On już nie żyje!

Zwłoki mężczyzny zwisały z podestu pierwszego piętra.

— Cicho... — uspokajał ją John. — Już dobrze. Nie krzycz więcej.

— Nie żyje? Na pewno? On nie żyje?

— Tak. Nie żyje. Uspokój się.

Potrącone przez Phuong sine ciało, z wolna przestawało się kołysać, aż ostatecznie znieruchomiało. Trup miał na sobie białą koszulę i spodnie od garnituru. Jedna z szeroko rozrzuconych nóg zwisała wygięta pod nienaturalnym kątem, druga sztywno wyprostowana ginęła im z oczu na podeście piętra.

John odbezpieczył pistolet i szczęknął zamkiem, wprowadzając nabój do lufy. „Rock and roll". Chwycił kolbę oburącz, po wojskowemu.

— Zostań tu — mruknął.

— Odwal się! — syknęła dziewczyna.

Ruszyła za nim. Chciała wszystko widzieć, a może po prostu wolała nie być sama.

Podkradł się do szczytu schodów.

Ta twarz. Sina, nabiegła krwią. Oczy szeroko otwarte. Język wywalony na brodę.

Martin Sinclair: dyplomata, pracownik Departamentu Stanu. Trzydziestoparoletni mąż i ojciec.

John nie dostrzegł na dywanie śladów krwi. Biała koszula mężczyzny wyglądała jak nowa, zarówno z przodu, jak i na plecach.

Ostrożnie, idź na piętro...

Wziął dziewczynę za rękę. Oboje przesunęli się z plecami przywartymi do ściany. Powoli, krok po kroku.

Spójrz w górę!

Schody biegnące wzdłuż oklejonych białą tapetą ścian ograniczała balustrada z grubymi, fantazyjnie rzeźbionymi kolumienkami. Lewa stopa Sinclaira ugrzęzła między nimi na początku schodów prowadzących z pierwszego piętra na drugie. Dlatego trup wisiał głową do dołu.

W ścianie nad zwłokami był umocowany ozdobny kinkiet. Ale brakowało żarówki.

— Wszystko w porządku. — John ostrożnie zluzował sprężynę iglicy, zabezpieczył pistolet i wetknął go za pasek spodni. — On nie żyje już od dłuższego czasu. Jesteśmy tu sami, nic nam nie grozi.

— Nie wierzę — szepnęła Phuong.

Poczuł, że jej ręce jeszcze drżą.

Na podeście pierwszego piętra, nie opodal uwięzionej między kolumienkami stopy mężczyzny, stało pudełko z żarówkami. Dotarli do miejsca, gdzie schody zakręcały pod kątem prostym. Dopiero teraz John spostrzegł ciemną plamę na drewnianej poręczy, dokładnie naprzeciwko zwisających zwłok.

Żołądek podjechał mu do gardła. Poczuł gorycz żółci.

Niech cię szlag trafi! Nie mogłeś mi powiedzieć prawdy, kiedy była ku temu okazja? Może mógłbym... Za późno. Cholera! Znowu za późno. Ale tym razem... to jego wina. Tylko jego. Bestia wypuszczona przez Franka zawsze wyprzedza mnie o krok. I śmieje się w głos. Uważnie obserwuje.

— Co...? — mruknęła Phuong. — Jak to się...?

— Gliniarze opiszą to następująco. Pewnego razu niejaki Martin Sinclair postanowił wymienić żarówkę...

— Gdzie w takim razie jest ta przepalona?

— To nie ma znaczenia. Dopiero się tu wprowadzał, może nie było żarówki w kinkiecie, a może zdążył ją wyrzucić do kosza. Gliniarze nie będą się nad tym rozwodzili. Ocenią to jako nieszczęśliwy wypadek. Wszedł na poręcz, sięgnął do kinkietu, pośliznął się, stracił równowagę, noga uwięzła między kolumienkami, uderzył głową w przeciwległą balustradę... Dla nich to będzie kolejny facet, który się zabił.

— Ale biorąc pod uwagę...

— Tutejsza policja nie będzie nawet próbowała z czymkolwiek kojarzyć tego wypadku.

— A jak było naprawdę? — zapytała Phuong, targana wątpliwościami.

— Napastnik mógł działać w pojedynkę. Podkradł się, zaskoczył Sinclaira. Prawdopodobnie najpierw go ogłuszył; później, być może, udusił. Walnął głową nieprzytomnego mężczyzny o poręcz schodów... Możliwe, że po prostu go zrzucił, nie planował powiesić za nogę, ale w takim razie...

— Nie wierzę, że to samo tak wyszło...

— Nic nie wyszło samo, po prostu nadarzyła się okazja. Morderca miał za zadanie usunąć Sinclaira. Geniusz...

— Geniusz?!

— Czegoś takiego nigdzie nie uczą. Zabić człowieka może każdy, ale zaimprowizowanie podobnego wypadku wymaga talentu. Tak jak w jazzie, naprawdę dobrzy są tylko ci, którzy grają spokojnie i czysto.

— Podobnie, jak przy zabójstwie mojego ojca.

— Tak. Dokładnie tak.

— Myślisz, że zrobił to ten sam facet?

— Ci sami ludzie —poprawił ją John. — Ten, kto to wszystko zaplanował, musiał wynająć fachowca, zawodowego mordercę. — Zamilkł na chwilę i dodał ciszej: — Wyśmienitego mordercę.

— Tak byś go określił? — zapytała, odwracając się tyłem do trupa.

Ruszyła w kierunku otwartych drzwi sypialni.

— Nie łudź się — powiedział. — Nie znajdziesz tam niczego oprócz fałszu. — Zawahał się. — Chyba że...

Rzucił się biegiem na dół.

Phuong zawróciła jego śladem. Zdawała sobie sprawę, że... Musi się temu przyjrzeć, nie wolno jej... zaprzepaścić okazji. Musi czuwać, żeby... nie dać się wciągnąć. Te zapachy: Syrop klonowy, gotowana kapusta i wędzonka.

John stanął tuż przed drzwiami wejściowymi, tyłem do ciała, w dłoniach już trzymał list. Na odwrocie koperty widniał pisany odręcznie adres nadawcy: gdzieś w Connecticut, „S.Sinclair".

— Jego matka? — zapytała Phuong.

— Albo żona.

— Nie powinieneś...

— Mogę się założyć, że przyszedł już po tym... — Jednym ruchem rozerwał kopertę. Zaczął czytać na głos: — „Drogi Martinie. Czujemy się... Brakuje mi ciebie, Janey bez przerwy wspomina tatusia... Pogoda..." „Jej matka czuje się dobrze, jego również... Nie ma pojęcia, dlaczego się upierasz, żebyśmy tu zostały jeszcze przez jakiś czas. Sądząc po twoim opisie, dom jest wspaniały i można od razu w nim zamieszkać..."

Posłuchaj: „Dobrze wiem, że wyśmiałbyś mnie, gdybym ci o tym powiedziała przez telefon, ale dłużej tego nie zniosę. Wiem, że dzieje się coś złego. Czuję to. Proszę, powiedz mi prawdę. Śmiertelnie się boję. Sama nie wiem, co jest gorsze, niewiedza czy świadomość prawdy. Kocham cię i może dlatego nie potrafię tego wyrazić. Czy jest w twoim życiu ktoś inny? Może poznałeś kogoś, na kim ci bardziej zależy? Zdaję sobie sprawę, że po urodzeniu dziecka nie mam już takiej figury, jak kiedyś, ale mówiłeś, że dla ciebie to się nie liczy. Nie byliśmy w łóżku od sześciu miesięcy, nawet nie pamiętam już..."

— Dość! — wrzasnęła Phuong. — Przestań! Zostaw tych ludzi w spokoju!

— Przecież to nie ja zdecydowałem...

Odwróciła się na pięcie, ale stanęła twarzą w twarz z trupem, więc szybko obróciła się w stronę saloniku. Zrobiła dwa kroki i zatrzymała się w przejściu.

— „Dobrze wiem, że przeżywasz nerwowe dni w pracy" — czytał dalej John — „ale nie sądzę, żeby tu było gorzej niż w Egipcie. Kiedy przyjechałyśmy, a ty odesłałeś mnie z Janey, bym zamieszkała u swojej rodziny..."

Urwał, przeczytał resztę po cichu i rzekł:

— Chce złożyć pozew. Napisała, że postara się załatwić rozwód w tajemnicy, aby nie przeszkadzać mu w karierze.

Na zewnątrz zapadał zmrok. W domu paliły się światła w korytarzu przed wejściem, w jednym z pokoi na piętrze i w kuchni. Nieco światła wpadało przez szklany sufit holu, ponad wiszącym głową w dół trupem.

— Wynośmy się stąd — powiedziała Phuong. — Nie wytrzymam tu dłużej.

Na stole w saloniku leżało kilkanaście otwartych listów. John wsunął kartkę z powrotem do koperty i dołożył ją do tamtych.

— Jego żona pomyśli, że dostał list i go przeczytał.

— Myślisz, że będzie to miało dla niej jakieś znaczenie?

Przeszli z powrotem do kuchni.

— Nie dotykaj niczego — ostrzegł Lang. — Zabójca prawdopodobnie działał w rękawiczkach.

— Stój! — Dziewczyna chwyciła Johna za rękę. — Chcesz go tak zostawić? Po to, żeby ktoś go znalazł? Może jego żona?

Ostrożnie uchylił zasłonę w oknie i wyjrzał na zewnątrz. Nikogo.

— Nigdy nas tu nie było — powiedział, otwierając drzwi.

Owiało ich chłodne powietrze. W piecu ponownie coś strzeliło.

— Oddaj mi pistolet — poprosiła Phuong.

John i Phuong zatrzymali się przy krawężniku. Nieliczne latarnie wyławiały z ciemności zaciszną uliczkę przedmieść w Wirginii. Znajdowali się jakieś dwanaście kilometrów od domu nieżyjącego Martina Sinclaira.

Przednia szyba spryskana odmrażaczem zachowywała na razie przejrzystość. Wzdłuż ulicy stały szeregi zaparkowanych, pustych aut. W oknach budynków dominowała migocząca poświata włączonych telewizorów. Powietrze wpadające do środka wozu przez uchyloną szybę było mroźne, rześkie i czyste.

— Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek się tutaj znajdziemy — powiedziała Phuong.

— To najlepszy plan. — John odwrócił spojrzenie od wielkiego domu, odgrodzonego od ulicy parkanem z pomalowanych na biało prętów. — Chyba pamiętasz...

— Możesz mi zaufać. Wiem, co robić.

— Już dobrze, dobrze — mruknął.

— Pewnie, że dobrze.

Zaśmiali się oboje.

— Daj mi czas do świtu, potem...

— A jeżeli Greene'a nie będzie w pracy?

— To wydzwaniaj tak długo, aż go złapiesz.

— Cynamonowy facet. — Dziewczyna pokręciła głową i uśmiechnęła się ironicznie.

John, którego myśli błądziły gdzieś pośród ostatnich wydarzeń przypominających senne koszmary, pośród rozważań „co by było, gdyby?", zabłąkanych kul i okrwawionych zwłok, szepnął:

— Wszystko ma swoje miejsce w życiu.

— Jakie?

— Cytuję tylko starych filozofów z odległego kraju.

— Do cholery! Ledwie mogę sobie poradzić z tym, co mnie spotyka tu i teraz.

— Lecz mimo wszystko sobie radzisz i to bardzo dobrze.

— A jeżeli znowu natkniesz się na podobną sytuację, jak w tamtym domu?

— Mogę jedynie żywić nadzieję, że zdołam ujść z życiem. Ty masz pistolet i gotówkę, numery telefonów Woodruffa oraz Greene'a. Zawsze pozostaje ci autostrada i ten wynajęty samochód.

— Można powiedzieć, że jestem szczęściarą.

Wyciągnął lewą rękę i położył ją na ramieniu dziewczyny. Phuong siedziała sztywno za kierownicą, nie odwróciła nawet głowy.

John zdjął plastikową osłonę lampki nad deską rozdzielczą i wykręcił nieco żarówkę.

— Aha — mruknęła dziewczyna.

Otworzył drzwi i wysiadł.

Spójrz na nią. Powiedz jej to:

— Nie daj się złapać.

Najciszej, jak potrafił, zamknął drzwi samochodu.

Teraz ruszaj.

Poszedł w stronę domu. Za jego plecami cichutko zamruczał silnik. Phuong odjechała, nie włączając reflektorów.

Skoncentruj się, wytęż wzrok. Musisz zachować czujność.

Był to zwyczajny, niczym nie wyróżniający się w tej okolicy dom z cegły. Drzwi dobudowanego, podwójnego garażu były zamknięte, ale na podjeździe przed wejściem stał beżowy cadillac. Wjazd na teren posiadłości zagradzała masywna brama. Płotek biegnący wokół trawnika miał niewiele ponad metr wysokości, po wewnętrznej stronie między prętami rozciągnięto stalowe druty. Przy obu narożnikach budynku wisiały czarne skrzynki wielkości monitora telewizyjnego; takie samo pudło znajdowało się nad jaskrawo oświetlonymi drzwiami wejściowymi.

Nacisnął klamkę przy furtce.

Wyczuł delikatny opór magnetycznego zamka. Miał wrażenie, że każde źdźbło trawy przed domem zamarło w oczekiwaniu.

Nacisnął dzwonek. Czuł, że nie musi tego robić, bo mieszkańcy i tak wiedzą już o jego obecności. Zza grubych drzwi nie dochodziły żadne odgłosy.

Wreszcie ktoś zerknął przez wizjer.

— Tak sądziłem, że dziś mnie odwiedzisz — rzekł Harlan Glass, otworzywszy drzwi — ale myślałem też, że możesz już być w połowie drogi do piekła.

Przekraczając próg, John słyszał jeszcze stłumiony warkot odjeżdżającego samochodu.

Dalej. Śmiało.

Stuknęły ciężkie drzwi, szczęknął zamek, jak gdyby odcinając go od świata zewnętrznego. Biały hol, takie same ściany pokoju, na podłodze gruby dywan. Przyćmione światła, odgłosy ściszonego telewizora. W ścianę holu była wpuszczona szafa z mahoniowymi, teraz uchylonymi drzwiami. John zerknął do środka: czerwone ogniki diod na pulpicie kontrolnym, ekrany monitorów. Obok, na podłodze, kalosze i parasol; z krawędzi górnej półki wystawała kolba rewolweru.

Glass zamknął drzwi i przekręcił klucz.

John pociągnął nosem, złowił zapach...

Wielki doberman siedział u wejścia do salonu, dwa metry od jego nóg.

Spokojnie. Byłe tylko nie wyczuł...

Glass rzucił psu krótki rozkaz, którego John nie zrozumiał. Doberman położył się na dywanie. Nie spuszczał wzroku ze swego pana.

— Nie wykonuj gwałtownych ruchów — ostrzegł Glass.

Miał na sobie „babciny" wełniany pulower, luźną koszulę, nienagannie odprasowane spodnie; na nogach ciepłe kapcie. Wyglądał o wiele szczupłej niż w garniturze. Jak to często bywa, dziwnym sposobem właściciel ma rysy twarzy podobne do swego psa, pomyślał John.

— Tędy.

Rzucił kolejny rozkaz w sztucznym języku, wymyślonym specjalnie do porozumiewania się z psem, i doberman podreptał w ślad za nimi. Poszli korytarzem, na którego końcu znajdowała się jadalnia i kuchnia. Odchodzący w bok inny korytarz prowadził prawdopodobnie do sypialni.

Z salonu po prawej doleciał stłumiony odgłos syren policyjnych, w telewizji nadawano chyba jakiś kryminał. John dostrzegł siedzącą w fotelu kobietę o zapadniętych policzkach, którą widział na pogrzebie Franka. Miała bose stopy. Nie odwróciła nawet głowy, żeby spojrzeć na gościa. Jej wzrok — pusty, jak stojąca obok na stoliku szklanka po whisky — był utkwiony w ekranie telewizora.

— Tak wyszło, że dziś wieczorem rozłożyłem swoją papierkową robotę w gabinecie żony.

Glass wprowadził go do pokoju. Na stole, w kręgu światła rzucanego przez łukowato wygiętą lampkę, leżały trzy książeczki czekowe oraz sterta listów i pustych kopert. Gospodarz uniesioną ręką nakazał mu zatrzymać się zaraz za drzwiami; John poczuł, że pies przysiadł za nim, tuż przy jego nodze. Glass energicznymi ruchami nakręcił skuwkę na pióro, pozamykał książeczki i zebrał porozkładane listy. Szacunek nakazał Langowi odwrócić spojrzenie, kiedy jego przełożony porządkował rzeczy osobiste.

Światło lampki rzucało mętny blask na ścianę obwieszoną kilkoma rzędami oprawionych w ramki fotografii. Przedstawiały Glassa w towarzystwie...

John zmrużył oczy.

...senatorów i kongresmanów, a także gwiazd filmowych, które zwiedzając kompleks QA wizytowały również stanowiącą istne tabu Centralę Antyterrorystyczną.

To wygląda jak... gabinet któregoś z senatorów.

Waszyngton, ziszczenie marzeń tysięcy osób, pomyślał.

Jego uwagę przyciągnęło rodzinne zdjęcie. Matka i córka stały obok siebie, lecz nawet się nie dotykały. Dziewczyna sprawiała wrażenie silnie zdenerwowanej, spiętej. Matka patrzyła gdzieś w dal, poza obiektyw aparatu — na zdjęciu wyglądała znacznie młodziej niż teraz, kiedy siedziała sztywno w fotelu przed telewizorem.

Ile lat mogła trwać jej walka z alkoholizmem? — pomyślał. Ile kosztowała ona resztę rodziny?

— Nie tutaj — mruknął Glass, wyłączając lampkę na biurku.

John wycofał się na korytarz. Pies sprężył się do skoku, ale został na swoim posterunku. Przechodząc, Glass spojrzał na swoje zdjęcie w towarzystwie jednego z przywódców związkowych, który w ostatnich wyborach przegrał wyścig do fotela prezydenckiego.

Poprowadził Johna w stronę kuchni. Otworzył niepozorne drzwi, za którymi ukazały się schody. Włączył światło i na niewielkiej klawiaturze w ścianie wystukał kod wyłączający system alarmowy.

Wreszcie ruszył na dół. John poszedł za nim.

Pies nie odstępował go na krok.

— Mało kto miał okazję być w mojej piwnicy — powiedział Glass, zatrzymując się przed identyczną klawiaturą elektronicznego zamka, umieszczoną obok ciężkich, stalowych drzwi. Po chwili otworzył je i zapalił światło. — Wchodź.

John ruszył przodem, pies za nim.

Drzwi z cichym trzaskiem zamknęły się za nimi. Piwnica pachniała żelastwem i cementem, nie było tu żadnych okien. Całą ścianę zajmował wielki regał. Komputer na stoliku, ubikacja w niszy zasłanianej kotarą. Na czarnej, wyściełanej skórą kanapie leżała kapa z grubego, niebieskiego materiału. Centralne miejsce w piwnicy zajmowało olbrzymie, staroświeckie biurko i obite skórą krzesło, stanowiące komplet z kanapą. Po lewej stronie biurka stały trzy telefony na prostopadłościennych pudełkach elektronicznych szyfratorów. W lakierowanym blacie można się było przejrzeć.

Glass usiadł na stojącym za biurkiem krześle z wysokim oparciem i wskazał Johnowi biurowe, metalowe krzesełko naprzeciwko siebie.

Pies zajął miejsce na posterunku dwa metry od prawej nogi Langa. Usiadł dopiero wtedy, gdy otrzymał rozkaz. Uważnie obserwował intruza. Był zadbany, miał gładką, błyszczącą sierść. Szelest odsuwanej po cichu szuflady.

Glass siedział z rękoma złożonymi na brzuchu, nie widocznymi zza krawędzi biurka.

— Chyba nadeszła wreszcie pora, żebyś mi opowiedział absolutnie wszystko.

John zamknął oczy. Poprawił się na krześle, które zgrzytnęło pod jego ciężarem. Słowa same ułożyły się w zdania. Pieniądze znalezione w domu Franka; wiszący na schodach głową do dołu trup Martina Sinclaira. Pomoc Emmy: dość nieprzyjemny szczegół, lecz obaj zdawali sobie sprawę, że John był zmuszony prosić ją o przysługę. Wreszcie sprawa materiałów wybuchowych, potajemnej transakcji przeprowadzonej przez spółkę Imex. Powiedział Glassowi o wszystkim, nawet o roli Phuong.

— Nie miałem wyboru — przyznał. — Zaskoczyła mnie, to sprytna, inteligentna dziewczyna, ale może przysporzyć kłopotów. Nie miałem wyboru.

— Wierzę, że nie miałeś innego wyjścia. Gdzie ona teraz jest?

— Jeździ po mieście.

— Aha.

— Chyba mi ufa, ale...

— Tak? Coś jeszcze?

— Jestem wykończony. Nie potrafię zebrać myśli. Tylko tyle.

— Rozumiem — mruknął Glass. — Wygląda na to, iż muszę ci wierzyć, że to tylko przemęczenie. Domyślam się, że gdybyś naprawdę wylądował w ślepym zaułku, zwiewałbyś gdzie pieprz rośnie, a nie przychodził do mnie.

Szelest zasuwanej z powrotem szuflady. Glass położył obie dłonie na biurku.

— Czy masz tę kasetę wideo?

— Nie chciałem jej nosić ze sobą. Nie wiedziałem, czy zastanę pana w domu.

— Nie wiedziałeś nawet, czy jeszcze żyję. — Pokręcił głową. — Mnie o wiele trudniej zabić niż Franka czy Sinclaira. Za to ciebie... — Glass westchnął. — Wygląda na to, że nie zaszła jeszcze konieczność usunięcia cię z gry. Korn ma swoich informatorów w biurze senackiej komisji nadzwyczajnej. Dziś po południu, kiedy wyszedłeś z pracy, jacyś jego ludzie wpadli do twojego gabinetu, ponoć tylko po ty, by sprawdzić, czy nic ci nie jest. Weszli do środka, mimo że ciebie nie było. Nie umiem powiedzieć na pewno, ale boję się, że dyrektor zarządził obławę.

— Dlaczego służby bezpieczeństwa miałyby się mną interesować?

— Dowiedziałem się z pewnego źródła, że agenci Korna „przypadkiem" natrafili na konto bankowe zawierające sumę czternastu tysięcy dolarów, otwarte na nazwisko...

— Cholera!

— Nic nie wiesz o tej forsie?

— Musi pan pytać?

— Nie, za odpowiedź wystarczy mi to, że do mnie przyszedłeś... z pustymi rękoma. To jeszcze nie wszystko. Dziś po południu senator Handelman zadzwonił bezpośrednio do dyrektora i zażądał szczegółowego raportu na temat wypadku w Paryżu, w którym zginął niejaki Cliff Johnson. Specjalnie podkreślił, że nie chce kierować tej prośby za pośrednictwem senackiego biura łączności z CIA.

— To robota Emmy.

— Zdradziła cię.

— Nie. — John uśmiechnął się blado. — Wybrała lojalność wobec swego szefa.

— Za późno, żeby cokolwiek zrobić w tej sprawie — rzekł Glass. — Nikt w Agencji nie powinien wiązać odosobnionego wypadku Johnsona z jakimikolwiek innymi wydarzeniami, niemniej ktoś może wpaść na ten sam trop, który zainteresował Franka, a który prowadzi do ciebie; może połączyć to ze sprawą zagadkowych pieniędzy. Kto wie, co poza tym przygotowano, by podsunąć odpowiedzi na nie postawione jeszcze pytania? Ale wniosek nasuwa się sam: byłeś wplątany w jakieś machinacje. A to oznacza koniec naszej współpracy.

— Nie!

— Zabieraj córkę Franka razem z tym całym gównem, które odkryłeś, i zwiewaj. Postaram się...

— Mam uciekać jak przestępca?

— Spróbuję zabezpieczyć...

— Do cholery! Należy pan do kierownictwa Agencji, a ja mam dowody na sprzeniewierzenie funduszy CIA. Mojego zabitego partnera i mnie ktoś próbuje wrobić w sprawę lewych pieniędzy. Frank działał w tajemnicy, na własną rękę. Prowadził dochodzenie, które Korn z pewnością określi jako prowokację. Tak czy inaczej i ja, i Frank zostaniemy wyklęci przez Agencję. W dodatku policja podejrzewa, że to ja go zabiłem. Wystarczy kilka dni na właściwą „rekonstrukcję" wydarzeń i nawet pan nabierze przekonania, że niesłusznie mi zaufał, a kiedy znajdą się jeszcze pewne „dowody"... Do diabła, śmierć Cliffa Johnsona i tajny transport plastiku C-4, a potem zamach bombowy na Centrum Corcoran. Jedynym kluczem do tych wydarzeń był facet, który wisi głową na dół w swoim własnym domu. Nie wie pan, kto go pierwszy odnalazł i nie zawiadomił policji?

— Córka Franka była tam razem z tobą, może zaświadczyć...

— Sinclair nie żył już od dłuższego czasu. To, że zabrałem ją ze sobą, może być potraktowane jako chęć zapewnienia sobie wiarygodnego świadka.

— Przez cały czas byłeś z tą dziewczyną, możemy...

— To nie wystarczy. Ale ma pan rację — rzekł John. — Koniec naszej współpracy. Nawet gdybym zdołał jakimś sposobem się z tego wykręcić i przekonać kierownictwo Agencji, że jestem niewinny... że zamach na Centrum Corcoran był zasadniczym elementem całej operacji... W tym mieście wszyscy są nastawieni na wyciszanie podobnych spraw, a nie dochodzenie prawdy. Wyjaśnienie czegokolwiek wymagałoby taplania się w błocie, zabrudzenia rąk krwią, a może nawet położenia na szalę całej swojej kariery; do przyznania się i wyjaśnienia motywów własnego postępowania, niezależnie od tego, czy było ono zgodne z prawem, czy nie. Trzeba by wystawić swoje brudy na światło dzienne. Wyciszanie spraw jest o wiele łatwiejsze: wszystko pod kontrolą, nikt o niczym nie wie. Można zachować czyste ręce. Co gorsza, nawet Agencja przyjmuje taką politykę.

— Mylisz się — odparł Glass. — Najgorsze jest to, że gdyby wszcząć oficjalne dochodzenie w tej sprawie, właśnie Agencja najbardziej by ucierpiała.

— A nie ludzie, którzy nią kierują?

Glass nerwowo zabębnił palcami o biurko.

— Gdybym się teraz ujawnił — ciągnął John — człowiek, który jest za to wszystko odpowiedzialny, zacznie śledzić każdy nasz krok i zabezpieczy się jeszcze lepiej niż dotychczas. Załatwi nas dokumentnie, zanim zdążymy się połapać. Do kogo więc można się zgłosić, żeby na Agencję padł jak najmniejszy cień? Do kogoś z niedoinformowanego Białego Domu? Albo, co jeszcze gorsze, do któregoś z senatorów? A może do prasy, do tych szakali, co to potrafią jedynie wyć nad ochłapami padliny, jakie wpadają im w łapy?

— Został jeszcze Phil David — podsunął Glass.

— Właśnie. Ale nawet agenci Korna nie potrafią go znaleźć, a chyba nie muszę tłumaczyć, że niezależnie od tego, czy Korn jest w to zamieszany, czy nie, gotów byłby ryć w ziemi, byle go tylko dopaść. Phil David miał kontakt z Frankiem, ale Frank nie żyje. Wyraźnie nie przejawia ochoty, żeby tak samo nawiązać kontakt ze mną, więc gdyby w dodatku się okazało, że uczestniczę w tej grze po niewłaściwej stronie...

— Nigdy się tego nie dowie, a jeśli nawet, to będzie już za późno.

— Za to gdy się ujawnię, to na pewno będzie za późno na cokolwiek, ale dla nas. W chwili obecnej David musi troszczyć się tylko o to, by nie dać się zabić. Na jego miejscu już dawno bym stąd wyjechał.

— Nieprawda. Ty na jego miejscu byś został, żeby mieć wszystko na oku, i nadal próbował się z tego wyplątać. Chyba nie bierzesz pod uwagę, że niektórzy ludzie odczuwają głęboką potrzebę oczyszczenia się z podejrzeń.

— Proszę mi dać jeszcze trochę czasu. Mój przyjaciel został zabity, a mnie samego próbuje się oczernić i wrobić w jakieś brudne sprawki, odstawić na boczny tor. Centrum Corcoran wyleciało w powietrze, Cliff Johnson został zamordowany... Do cholery, nawet Ahmed Naral zginął w Bejrucie! Ale ja jeszcze żyję. Jeśli nie można wykonać kolejnego posunięcia, to należy się przyczaić i spokojnie czekać; sprowokować przeciwnika do działania. Wtedy zaś...

— Znam twoje akta i wiem, czym się interesujesz. Ale to nie jest twoja ulubiona walka wręcz.

— Właśnie że jest.

Doberman zaskomlał.

Jego pan zmarszczył brwi.

— Jeśli nadal pozostanę w ukryciu, wciąż zachowamy jakąś kontrolę nad wydarzeniami — dodał John.

Glass popatrzył na niego uważnie i po chwili wzruszył ramionami.

— Jeśli będę miał więcej czasu, może zdołam ze swej strony wykonać także jakieś posunięcia — przyznał.

— Zdaje pan sobie sprawę, do czego jestem zmuszony?

—Do niczego, co nie uzyska mojej aprobaty.

— Oczywiście.

Glass zmrużył oczy.

— Próbujesz mnie wykiwać, taką już masz naturę. Ale daj sobie spokój, bo możesz tylko przegrać. — Szef komórki antyterrorystycznej CIA westchnął ciężko. —Daję ci czas do jutra, ale gdy potem powiem: koniec, masz się ujawnić. W przeciwnym razie wyślę psy gończe twoim tropem i sam po ciebie przyjdę.

— Zrozumiałem.

— Powinieneś powiedzieć: „Zgadzam się". Nic nie mów.

Pies ponownie zaskomlał.

John przeciągnął palcami po czole i zerknął na dobermana.

— On ci przeszkadza? — zapytał Glass.

Lang wzruszył ramionami.

— Aha.

Poszli z powrotem na górę. Kiedy tylko znaleźli się w korytarzu, Glass rozkazał psu, żeby pobiegł do salonu, do pani. Ze zmarszczonym czołem popatrzył w tamtym kierunku.

— Przepraszam — mruknął. — Sheila... nie czuje się najlepiej.

— Nie ma sprawy.

— No cóż, jest, jak jest.

— Czy mogę zadzwonić po taksówkę?

— Nie — rzucił Glass. — Zostałby ślad w rejestrze zgłoszeń...

— A mógłby pan...

— Nie. Dzisiaj nie chcę zostawiać Sheili samej. Poza tym muszę jeszcze przemyśleć parę spraw dotyczących naszej operacji.

Poprowadził Johna w kierunku przejścia do garażu. Obok siebie stały dwa samochody. Nowiutki ford z rejestracją stanu Wirginia i poobijana toyota z numerami z Marylandu, bardzo podobna do samochodu Franka.

— Ten starszy to wóz mojej córki — rzekł Glass. — Mieszka w akademiku, możesz go wziąć. Tu są zapasowe kluczyki, bak jest pełen. Tylko zostań w kontakcie.

Nacisnął wyłącznik i drzwi uruchamiane silnikiem elektrycznym powoli odchyliły się do góry.

John odjechał, zostawiając za sobą parkan z pomalowanych na biało prętów, zapewniający spokój i bezpieczeństwo mieszkańcom tego domu.

38

O północy w środku tygodnia ulice Waszyngtonu są wyludnione. John pojechał przez miasto w kierunku innych przedmieść, w Marylandzie. Pomyślał, że poobijana toyota jest wymarzonym pojazdem dla szpiega: funkcjonalnym, lecz nie rzucającym się w oczy.

Ponownie znalazł się w okolicy, w której mieszkał. Teraz musiał to być główny rejon działania tropiących go agentów bezpieczeństwa. A może również speców od mokrej roboty. Na szczęście nie mogą znać tego samochodu, ale... Zaparkował wóz przed starym gmachem banku, na głównej ulicy wiodącej z nowoczesnego centrum Georgetown wprost na żyzne pola Marylandu. W zamkniętych na kłódkę, przeszklonych drzwiach banku odbijało się migotanie zielono-czerwonego neonu kina znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy.

Bileterka w kasie przed wejściem ubrana była w białą koszulę i ozdobną, czarną kamizelkę. Kiedy tylko John ruszył w jej stronę, błyskawicznie zgasiła światło w kasie obudowanej kuloodporną szybą. Niczego nie usłyszał, lecz z ruchu jej warg się domyślił, że powiedziała: „Zamknięte". Kobieta chwyciła etui z biletami oraz kasetę na pieniądze i zniknęła za drzwiami prowadzącymi do wnętrza budynku. Stanął bezradnie na całkiem pustej ulicy, spoglądając w stronę wejścia do kina. Pojechał jeszcze dalej na południe. Na parkingu przed wielkim, czynnym całą dobę supermarketem stało ze dwadzieścia samochodów.

Puste. Wszystkie puste.

Ustawił samochód na zastrzeżonym miejscu, tuż przy olbrzymiej witrynie sklepu. Drzwi rozsunęły się automatycznie, kiedy tylko postawił stopę na pokrytej gumą płycie przed wejściem. W supermarkecie pachniało świeżymi truskawkami i sosnowym płynem do mycia. Ekspedient zmywał podłogę w kącie sali, za rzędami wózków. Z głośników rozmieszczonych pod sufitem płynęła grana bez polotu, instrumentalna wersja piosenki „Mr Tambourine Man". Dwie kasjerki plotkowały szeptem. Strażnik bębnił palcami po uchwycie gumowej pałki zawieszonej u pasa. John kupił paczkę miętowej gumy do żucia i z ociąganiem wyszedł na ulicę.

Na sąsiednim stanowisku, za jego wozem, zaparkował sedan. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy, ale w kabinie nie rozbłysło światło. Na chodnik wyszła kobieta... Tleniona blondynka wyglądająca na urzędniczkę, bez obrączki na palcu, obrzuciła uważnym spojrzeniem mężczyznę przyglądającego się jej z chodnika przed wejściem do sklepu. Po chwili wsiadła z powrotem, wcisnęła blokadę zamków obu przednich drzwi i uruchomiła silnik, nie spuszczając wzroku z człowieka, którego najwyraźniej wzięła za złodzieja samochodów.

John usiadł za kierownicą toyoty i wycofał wóz z zastrzeżonego miejsca parkingowego. Przełączając biegi, przelotnie złowił spojrzenie kobiety, która nadal patrzyła na niego wyzywająco, choć już bez widocznej podejrzliwości. Wrócił kilkaset metrów na północ, wjechał na parking przed kinem, wcisnął się między zamkniętą budkę z hamburgerami i furgonetkę roznosiciela pizzy, po czym zaparkował przy samej ścianie antykwariatu, w głębokim cieniu między dwiema półciężarówkami. Na ceglanym murze tuż za przednią szybą widział nachlapany niebieską farbą napis: MISTRZOWIE POPU.

Pobliski bar był zamknięty, wewnątrz panowały ciemności.

Zimno.

Przeszył go silny dreszcz. Skręcił za róg i pchnął drzwi restauracji. Na jego widok mężczyzna stojący za kontuarem przy kasie uniósł rękę i rzekł:

— Już zamykamy.

John wszedł w krąg mętnego, żółtawego światła.

— Chciałem tylko wypić filiżankę kawy. Zaraz sobie pójdę.

— Wszystko wyłączone. Nie ma kawy.

Położył na ladzie banknot dziesięciodolarowy.

— Reszty nie trzeba.

Barman zerknął w bok i oblizał wargi.

Nie spuszczaj z niego oczu, nie pozwól się wyrolować.

— Si, w porządku. Tylko jedną filiżankę kawy, bez dolewek, i zaraz pan wychodzi.

Zgarnął pośpiesznie banknot, drugą ręką wskazując mu miejsce przy stoliku. John ruszył w głąb sali; zwrócił uwagę, że nie rozległ się sygnał elektronicznej kasy, facet schował forsę do kieszeni.

Odwróć się i...

Przy następnym stoliku nad opróżnionymi talerzami siedziało dwóch policjantów z patrolu: brązowe mundury, dziewięciomilimetrowe rewolwery u pasa. Obaj popatrzyli uważnie na jego wymiętą, rozchełstaną pod szyją koszulę i wygnieciony garnitur. Mimo chłodu John nie miał na sobie kurtki. Ciekawe, czy rozesłano listy gończe, czy gliniarze mają w raportówkach moje zdjęcie.

Mundur policjanta byłby najlepszym kamuflażem dla specjalisty od mokrej roboty. Powoli, swobodnym krokiem podszedł do stolika. Nie zawadzi okazać nieco strachu, pomyślał. Przecież to gliniarze, wszyscy się ich boją. Tylko bez przesady, nie wolno udawać ani zbyt przerażonego, ani zbyt opanowanego.

Zachowuj się po prostu jak facet, który wpadł na filiżankę kawy.

Krzesło zatrzeszczało pod jego ciężarem. John usiadł przodem do wyjścia, które barman właśnie zamykał; tyłem do okna i dwóch policjantów z piętnastostrzałowymi rewolwerami.

— Posiedzimy jeszcze chwilę, Ramon — odezwał się jeden z nich.

— Oczywiście, proszę bardzo! — rzucił barman, wracając za kontuar. — Możecie zostać tak długo, jak chcecie. Poczęstuję was plackiem z wiśniami.

Po chwili Ramon postawił przed Johnem wielki plastikowy kubek wypełniony czarnym płynem i rzucił na stolik kilka torebek ze śmietanką.

— Proszę się pośpieszyć — mruknął. — Policjanci czekają.

— Słyszałem — odparł John.

Mimo śmietanki kawa była gorzka i kwaśna. Lang zmusił się do wypicia połowy porcji i westchnął ostentacyjnie. Wreszcie wstał i odwrócił się: Ramon rozmawiał z gliniarzami, przed którymi stały talerzyki z kawałkami placka. Rzucił na stół ćwierćdolarówkę, jakby chciał jej brzękiem stłumić podejrzliwość tamtych. Ruszył pośpiesznie w stronę wyjścia. Postanowił przejść się trochę. Byle nie wpaść nikomu w oczy. Nie dać się złapać.

Owionął go chłód.

Powinienem był zabrać swoją ocieplaną kurtkę do wypraw w góry, zostawić sobie trochę czasu na to, żeby się przebrać. Uśmiechnął się pod nosem: tak wielu rzeczy mógł żałować, a jemu na myśl przyszła jedynie ciepła kurtka... Na parkingu zalegały ciemności. Asfaltowy placyk chłostany zimnym wiatrem oświetlała tylko jedna, wysoka latarnia. Przed wejściem do baru stało kilka pustych aut. Ciekawe, do kogo należą, pomyślał. Może do nocnych stróżów i sprzątaczek, pracujących w pobliskich biurowcach?

W mrocznym zakamarku między ciężarówką a ścianą budynku, gdzie zaparkował toyotę, nie dostrzegł nikogo. Zajrzał przez szybę: na tylnym siedzeniu także nikt na niego nie czekał.

Następny punkt kontaktowy to oddalona o dwa kilometry na południe, najbliższa stacja metra, pomyślał, sięgając po kluczyki. Pewnie schody ruchome są wyłączone, ale pociągi nadal powinny kursować...

Za nim rozległ się szczęk przeładowywanego pistoletu.

Zamarł. W prawej ręce trzymał kluczyki, wyciągając je w stronę zamka drzwi, prawa zwisała swobodnie, wzdłuż boku...

— Jestem sam — powiedział.

Usłyszał ciche kroki na chodniku, lecz po chwili nastała cisza.

— Wszystko w porządku — rzekł. — Jestem sam, Phuong. Powoli się odwrócę.

Dziewczyna stała w cieniu, między półciężarówką a murem, do połowy schowana za kabiną samochodu. Mroźny wiatr załopotał połami jego marynarki, potargał jej włosy. Czarne, obszerne palto znacznie pogrubiało drobną sylwetkę dziewczyny. W mroku jej oczy dziwnie błyszczały.

Oburącz ściskała kolbę pistoletu, mierząc w serce Johna.

— Skąd wiedziałeś, że to ja?

— Bo szczęknęłaś zamkiem pistoletu. Morderca miałby broń w pogotowiu.

— Na pewno jesteś sam?

— Nie widzisz?

— Schowałam się za drabiną przeciwpożarową tego bloku naprzeciwko kina. Nikt cię nie śledził, kiedy odjeżdżałeś. Potem przybiegłam tutaj i czekałam. Zjawiłeś się po raz drugi i znowu nikt za tobą nie jechał.

— Może przestań już celować we mnie.

— Co jest w bagażniku? — spytała, ciągle mierząc w niego.

Popatrzył na nią ze zdumieniem.

— Pytam o bagażnik tego auta. Poza tym skąd je wziąłeś? John otworzył bagażnik. Wciąż trzymając pistolet przed sobą, jak na filmach, Phuong przesunęła się o parę kroków, żeby zajrzeć do środka, ale wewnątrz było jedynie koło zapasowe.

— Ktoś mógł cię zobaczyć — powiedział.

Dziewczyna pospiesznie ukryła się z powrotem w cieniu półciężarówki.

— Przestań wreszcie celować we mnie — rozkazał. — Zwolnij iglicę, tak jak ci pokazywałem, a potem zabezpiecz broń.

Duże, błyszczące oczy na tle śniadej cery upodobniały ją do sarny.

— Mówiłeś, żebym nikomu nie ufała — odparła. — Nawet tobie.

Zrobiła jednak to, co jej kazał.

— Wsiadaj do samochodu — polecił.

Odwróć się. Pokaż jej, że nie boisz się odwrócić plecami.

Poczuł mrowienie na karku, jak gdyby... Dziewczyna podeszła do prawych drzwi toyoty, owijając się szczelnie paltem. Nie trzymała już pistoletu w dłoni.

— Zaledwie kilkaset metrów stąd jest motel — oznajmiła.

— Mam nadzieję, że zostaną ci również w pamięci szczegóły jakiejś ciekawszej okolicy — rzekł, wyprowadzając wóz z parkingu na ulicę.

— A chciałbyś wiedzieć, na co ja mam nadzieję?

— Na razie powiedz, którędy jechać do tego motelu.

Ramon i dwaj gliniarze popatrzyli przez okno na przejeżdżającą toyotę. Policjanci zwrócili uwagę, że w środku siedziały dwie osoby: mężczyzna, który wcześniej, widocznie dla zabicia czasu, wstąpił do lokalu na kawę oraz podejrzliwie rozglądająca się na boki kobieta — facet musiał ją zabrać z ulicy. Doszli do wniosku, że owa randka o północy musi się skończyć w łóżku, ale dla nich nie było w tym niczego nadzwyczajnego.

39

Motel mieścił się w piętrowym baraku w kształcie litery L, oskrzydlającym przestronny parking, na którym goście mogli bezpiecznie zostawić swoje pojazdy. John zatrzymał się przed wejściem. Portier z nocnej zmiany skinął Phuong głową: zarezerwowała pokój, potem wyszła i wróciła z mężczyzną. Dla niego także nie było to nic nadzwyczajnego.

Okna mrocznego pokoiku na piętrze wychodziły na parking. Zaciągnięte zasłony, dwa krzesła, łóżko. Na szafce telewizor podłączony do sieci kablowej. W łazience paliło się światło. John uchylił zasłonę i wyjrzał przez okno. Nad samochodami na wyludnionym parkingu unosiła się mgła. Poprawił zasłony i włączył nocną lampkę. Od umieszczonego pod oknem kaloryfera promieniowało ciepło. Phuong stanęła przy krawędzi łóżka. Obie dłonie trzymała wbite głęboko w kieszenie rozpiętego palta.

— Nie sądziłam, że przyjdzie mi spać w takim lokalu — mruknęła.

— Sama wybrałaś ten motel.

— Bo ty nalegałeś.

— Posłuchaj. Jestem zmęczony, wykończony. Nie mam ochoty...

— Och, przepraszam, że zapomniałam o twoich potrzebach. Zapomniałam, że to robota dla samotnika. Zapomniałam, że jestem dla ciebie jedynie kulą u nogi.

— Czemu się na mnie wściekasz?

— Bo w ogóle istniejesz.

— Jeśli nadal będziesz mierzyła do mnie z naładowanego...

— Wyobraź sobie, że nie mam ochoty, żeby mnie znaleziono martwą, wiszącą głową do dołu w jakimś zapadłym moteliku!

— Nie kazałem ci tu przyjeżdżać!

— Zostawiłeś mnie samą! Musiałam tam czekać na mrozie, z tym...

Błyskawicznie sięgnęła pod połę palta i wyciągnęła pistolet.

Ciekawe, gdzie się tego nauczyła.

— ...tylko z tym i niczym więcej...

— Przecież nie mogłem ci dać nic innego!

— Ale dla mnie to za mało!

— W takim razie obwiniaj swego ojca, a nie mnie! Przecież to jego pistolet, do cholery!

— Jak śmiesz?! Nigdy więcej nie waż się mówić tym tonem o moim ojcu! To wszystko przez ciebie...

— Nie! To jest jego pistolet! Znalazłem go w jego samochodzie!

Phuong rzuciła broń na blat szafki.

— No i dobrze! — syknęła. — Więc teraz jest mój!

— W takim razie...

Zadzwonił telefon.

Głośny i niespodziewany terkot dzwonka sprawił, że oboje aż podskoczyli. Rozległ się drugi sygnał. Phuong dopadła szafki i chwyciła pistolet. John wyminął ją, okrążył łóżko i sięgnął po słuchawkę.

— Tak... Tak... Wiem, że już późno... Przepraszam, zaraz ściszymy telewizor... Nie... Tak, oczywiście, że rozumiem. Niech pan przeprosi tych ludzi w naszym imieniu. Nie będziemy już hałasować.

Odłożył słuchawkę.

Phuong z westchnieniem ulgi oparła się biodrem o szafkę i odłożyła pistolet. W lustrze za jej plecami John dostrzegł swoje odbicie: stał przy łóżku, zgarbiony, ze zwieszoną głową.

— Mamy być cicho — mruknął, wbijając spojrzenie w dywan. Po chwili zachichotał i dodał: — Bo możemy mieć kłopoty.

— Nie wierzę — odparła dziewczyna. — Na pewno nie my.

— Przepraszam. Nie zamierzałem na ciebie krzyczeć.

— Nieprawda. Musiałeś się wyładować, tak samo, jak ja.

Ruszył przed siebie. Zrobił dwa kroki w jej kierunku. Phuong stała jak wmurowana przy szafce. Plecami do lustra.

— My tylko... — Uśmiechnął się. Przecież to niewinny uśmiech, pomyślał. — Oboje jesteśmy zdenerwowani i dlatego...

Ocenił, że dziewczyna jest całkiem ładna: brwi wygięte w długie łuki, lekko wystające kości policzkowe, czarne oczy. Niesforne pasemka ciemnych włosów opadały jej na twarz. Skóra koloru kawy z mlekiem. Wysokie, znamionujące inteligencję czoło pokryte drobnymi kropelkami potu... Musnął je palcami.

Phuong energicznie potrząsnęła głową, odtrącając jego rękę.

— I co teraz? — syknęła. — Chcesz mnie wykorzystać jak swoje trofeum? Mam być twoją chińską laleczką?

— Ni bushi Zhongguoren — szepnął. — Wo bu yao yi gewawa.

Wytrzeszczyła oczy.

— Idź do diabła — dodał.

— Nie rozumiem, co...

— Wielu rzeczy nie rozumiesz.

Odwracał się już, kiedy... ...nagły ruch jej ręki... Dostał pięścią.

Niezbyt mocny cios drobnej, kobiecej dłoni trafił go w pierś.

John odskoczył. Phuong natarła na niego, okładając pięściami; poły czarnego palta powiewały przy każdym ruchu. Zrobił jeszcze jeden krok do tyłu. Próbował się nieporadnie zasłaniać. Dziewczyna nie odstępowała. Dysząc ciężko i zgrzytając zębami okładała go bez przerwy.

W końcu sięgnął do kołnierza palta. Zsunął jej okrycie do łokci, unieruchamiając w ten sposób ręce. Phuong szarpnęła raz i drugi, usiłując się wyswobodzić z jego objęć; przez cały czas ani razu nie krzyknęła, nawet nie pisnęła. Zdołała w końcu uwolnić ręce i wykręciła się, by znów go uderzyć.

Chwycił ją jednak za nadgarstki; takie delikatne. Jednym ruchem przycisnął jej ręce do boków. Zachwiała się, zaprzestała walki. John objął dłońmi jej ramiona...

Wsunęła się miedzy jego ręce i przywarła mu twarzą do piersi. Wstrząsnął nią spazm, nie zapłakała jednak. Po chwili objęła go w pasie.

Przytulił ją, bezbronną i przestraszoną.

Drobną jak wróbelek.

Nie zgnieć jej. Nie pozwól jej się odsunąć.

Nie wypuszczaj mnie.

Nie daj mi odejść.

Poczuł przez materiał koszuli ciepłą wilgoć.

To nie łzy.

Pocałunek.

Delikatny pocałunek.

Zapach jej włosów, jak słońce o zachodzie, gładka skóra policzka pod palcami; Phuong odwróciła głowę, pocałowała jego dłoń. Pochylił się do jej ust.

Przysiadł na krawędzi łóżka. Phuong stała nadal; teraz ona się pochyliła i go pocałowała. Muskała palcami jego twarz, potem zsunęła mu z ramion marynarkę. Ujął jej twarz w dłonie, pasma czarnych włosów łaskotały go

w skórę. Całował ją coraz bardziej namiętnie.

Wodziła mu dłońmi po plecach, kiedy rozpinał jej bluzkę; po chwili strząsnęła ją z ramion. Miała drobniutkie, dziewczęce piersi; brązowe sutki przypominały gumki od ołówków. Pocałował je. Phuong cicho jęknęła, wciągnęła powietrze przez zęby.

Pociągnął ją na łóżko. Spoglądała na niego rozszerzonymi oczami, kiedy zdejmował koszulę. Zrzucił buty i spodnie na podłogę, błyskawicznie ściągnął skarpetki i spodenki. Nie spuszczała z niego wzroku, gdy rozpinał jej spodnie, zdejmował jej buty, skarpetki, majteczki.

Była taka mała, drobna.

Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła głowę do pocałunku. Przesunął dłonią po jej udach, biodrach, brzuchu. Phuong delikatnie pchnęła go i obróciła na plecy. Usiadła na nim. Odchyliła się do tyłu i zaczęła poruszać, szybko, sprawnie, jakby zależało jej wyłącznie na kontakcie cielesnym, a nie na celebrowaniu tego kontaktu.

Ale on tak bardzo jej pragnął, tak pożądał...

Poruszała się coraz szybciej, energiczniej; wreszcie pochyliła się ku jego twarzy, poczuł na policzku gorący oddech; położyła mu dłonie na ramionach i naparła biodrami, jakby nie chciała go nigdy wypuścić i... tym razem wykrzyknął jej imię.

Przez dłuższy czas leżała na nim w półmroku, przykrywszy się brzegiem prześcieradła.

— Prosiłam o pokój z dwoma łóżkami — powiedziała.

— Wiem.

— Ale teraz za późno. Już osiągnąłeś to, co chciałeś.

— Wiem — powtórzył.

Miał ochotę spojrzeć jej prosto w twarz, ale przed oczyma miał jedynie biały sufit.

— Zdaję sobie sprawę, że to nie twoja wina.

John westchnął i zamknął oczy. Pustka w głowie.

Nie mogę zebrać myśli.

— Powinnaś robić to, co uznajesz za słuszne — rzekł. — Inaczej wszystko cię przytłoczy.

— Na przykład to — przeciągnęła palcem wzdłuż jego ręki — może mnie przytłoczyć.

Zmarszczył brwi.

— Czyżbyś żałowała?

Nieznacznie wzruszyła ramionami.

— Przedtem... Co mi przedtem powiedziałeś?

— Ni bushi Zhongguoren znaczy: nie jesteś Chinką — wyjaśnił. — Natomiast Wo bu yao yi gewawa: nie chcę lalki.

Poczuł, że uśmiechnęła się lekko.

— Tylko mi nie mów, czego chcesz — szepnęła. — Nie teraz.

Obrócił głowę w jej kierunku i zanurzył palce we włosach Phuong.

Nigdy nie zapomnisz ich zapachu. Przeciągnął dłonią po jej karku i plecach.

— Powiedz mi całą resztę — poprosiła.

Zrelacjonował przebieg swojej rozmowy z Glassem.

— A więc w końcu powiedziałeś mu o mnie?

— Musiałem. Tylko na nim możemy jeszcze polegać, w nim nasza nadzieja. Powinien wiedzieć o tobie, żeby móc zapewnić ci bezpieczeństwo.

— Na pewno? Sądzisz, że on może zapewnić nam bezpieczeństwo?

— Tak długo, dopóki będzie żył. A jego nie tak łatwo zabić.

— I dał nam jeszcze jeden dzień? — zapytała.

— To nie jest aż takie ważne. On z pewnością również zdaje sobie z tego sprawę.

— Z czego?

— Że przyszedłem do niego, bo nie miałem innego wyjścia.

— A co możemy więcej zrobić?

— Utrzymać się przy życiu i mieć nadzieję, że zdołamy jakoś przekonać Agencję, iż nie popełniliśmy przestępstwa i nie zwariowaliśmy. Namówić kierownictwo, żeby poszło dalej tą drogą...

— Którą już pokonaliśmy — wpadła mu w słowo. — Znalazłeś ten trop, jakim poszedł Frank, oraz ujawnione przez niego dowody. Ale to wszystko... poszło na marne. Tylko tyle.

— Poczekajmy do jutra — rzekł, wciskając głowę w poduszkę.

Poczuł, że dziewczyna się spięła.

— Zaczekajmy... — powtórzył.

— Na co? — zapytała cieplejszym, bardziej miękkim tonem.

— Musi być jakiś ciąg dalszy.

— Czego?

— Całość w tym wypadku jest większa od sumy poszczególnych części. Znamy ich sporo, lecz nie mamy pojęcia, jak wygląda całość, nie wiemy zatem, jaki może być ten ciąg dalszy. Za wszystkimi zdarzeniami stoi ktoś, dla kogo mają one wspólny mianownik, prowadzą do tego jednego celu.

— Przez chwilę myślałam, że na coś wpadłeś.

— Ale mamy wiele przesłanek! Zamach bombowy na Centrum Corcoran i tajny ładunek wysłany przez Cliffa Johnsona do Kuwejtu. Można to nazwać dywersją.

— To jedynie domysły.

— Później Phil David wysyła anonim do senatora Firestone'a, a pracownicy jego biura odsyłają sprawę do komisji.

— Czyli do Franka.

— Ten zaś podejmuje rutynowe poszukiwania w Agencji. Wszystkie jego pisma znikają, dociera tylko to jedno do Glassa: faceta, który w Centrum Antyterrorystycznym zajmuje takie stanowisko, że portki mu się trzęsą, kiedy tylko ktoś z Senatu lub Białego Domu głośniej westchnie. Zanim jednak Frank zdąży cokolwiek...

— Bum! — wtrąciła Phuong.

Przy każdym ruchu jej sutek łaskotał skórę na boku Johna.

— Potem nasza służba bezpieczeństwa znajduje i u Franka, i u mnie jakieś podejrzane pieniądze. Martin Sinclair...

— Zostaje zamordowany.

— Zabójca ma pełne ręce roboty. Ciągle jest w ruchu, wciąż znajduje się dwa albo trzy kroki przede mną.

— Przed nami — poprawiła go.

— To wszystko składa się w całość. Gdybym tylko ją poznał, choćby w zarysach, byłby to początek...

— A raczej koniec.

— W każdym razie łatwiej byłoby ustalić, co...

— Prędzej: kto.

— Tak, masz rację: kto.

John leżał na boku, patrzył dziewczynie prosto w oczy.

— Mam wrażenie, że ta cała tajemnica jest w zasięgu ręki. Tylko sięgnąć. Musiałem po drodze coś przeoczyć, coś umknęło mej uwagi. Jak gdyby prawda leżała mi tuż przed nosem i gdybym tylko wyciągnął rękę...

— Trafiłbyś na mnie.

— Przepraszam.

— Nie ma za co.

Zanurz się w jej zapachu. Zapomnij o całym świecie.

— Czy wolno mi powiedzieć, że jesteś piękna, i czy wysłuchasz mnie, gdy będę to mówił?

— Tak — odparła szeptem.

— Phuong Mathews, jesteś piękna.

Uśmiechnęła się.

Pocałuj ją delikatnie.

Odwzajemniła namiętny pocałunek.

— Możliwe, że na tym koniec — powiedziała.

— Wcale nie, jeśli tylko zdołamy jakoś przeżyć jutrzejszy dzień.

— Nie mówmy teraz o śmierci. Ani o dniu jutrzejszym.

Połaskotała go w kark, a następnie pocałowała: czule i delikatnie.

Tym razem ona pocałowała mnie , pomyślał.

Przesunął dłońmi po jej plecach. Phuong objęła go mocniej, przytuliła się do niego. Przywarła biodrami do jego uda, a kiedy sięgnął do jej piersi, wyczuł stwardniałe, nabrzmiałe sutki; jęknęła, tym razem głośniej; musnął wargami jej szyję, zaczął obsypywać pocałunkami piersi, czuł, jak w dziewczynie narasta coraz silniejsze pożądanie; wyprężyła się, napierała na niego biodrami, wbijała mu paznokcie w kark i szeptała:

— John.

Położył się na niej i wszedł w nią. Phuong wysoko zadarła kolana, układając bose stopy na jego pośladkach, i ciężko dysząc zaczęła się pod nim poruszać.

Spójrz na nią pocałuj ją, oczy szeroko rozwarte, oddech przyspieszony, brak tchu na pocałunek

nie teraz

tak

uniosła kolana jeszcze wyżej, otoczyła go nogami w pasie

szybciej

oczy szeroko rozwarte, patrzyła na niego, pasma jej czarnych włosów rozrzucone wokół twarzy, na białej pościeli głowa odchylona, wbita w poduszkę, oddech coraz szybszy, oczy szeroko

nie teraz...

Phuong jęknęła głośno, przyciskając go spazmatycznie, i on także zatopił się w tej fali rozkoszy. Bez pamięci.

Liczyła się tylko ta chwila.

Później nie rozmawiali już więcej. Zgasili światło.

Ciemność ukołysała oboje do snu.

Serce waliło jak młotem.

Poderwał się. Otworzył oczy. Zlany potem, nie mógł złapać oddechu. Ciemność, tylko ciemność. Zły sen...

Rozrastająca się na kształt grzyba chmura dymu i kula ognia...

To tylko sen.

Koszmar...

U jego boku Phuong poruszyła się, otworzyła oczy.

Coś zgrzytnęło, rozległ się stuk metalu o drewno.

— John? — szepnęła dziewczyna.

Rozbłysło światło, to ona włączyła lampkę.

Usiadła w łóżku. Kołdra opadła, odsłaniając jej nagie piersi. Phuong miała zmierzwione włosy. Ale jej drobne, dziewczęce piersi wyglądały bardzo kusząco. Pistolet zniknął z nocnej szafki. Kurczowo zaciskała palce na jego kolbie.

— Co się stało? — zapytała szeptem.

John spojrzał na zegarek, była S.43. W korytarzu panowała niczym nie zmącona cisza.

Poprzez zaciągnięte zasłonki w oknie nie przedostawał się nawet stłumiony szum ruchu ulicznego.

Trzy godziny, pomyślał. Spaliśmy jedynie trzy godziny...

Wysunął się spod kołdry, poczłapał do łazienki i włączył światło. Zmrużył oczy od jaskrawego blasku.

— Weź prysznic — powiedział — i ubierz się szybko. Włóż spódnicę, żakiet... coś, w czym będziesz wyglądała na urzędniczkę.

Kiedy puścił do umywalki ciepłą wodę, Phuong wstała z łóżka i podeszła do niego, wciąż trzymając pistolet w dłoni.

— Dokąd pojedziemy? — zapytała.

40

Autostrada tonęła w chłodnym świetle wczesnego poranka. W szybach samochodów i chromowanych zdobieniach odbijały się czerwone promienie wschodzącego słońca. Para unosząca się ze stojących na desce rozdzielczej plastikowych kubeczków z kawą, którą kupili w napotkanym barze szybkiej obsługi, kondensowała się na przedniej szybie toyoty. Prowadził John. Samochód wypożyczony przez Phuong zostawili na parkingu przed motelem — poprzedniego wieczora dziewczyna opłaciła miejsce na dwa dni i umówiła się z nocnym stróżem, żeby go przypilnował.

— A jeśli tamci zdążą przed nami? — zapytała.

— Wtedy już nic nie będzie miało znaczenia — odburknął John.

Po chwili jednak wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń. Pistolet wypychał kieszeń palta dziewczyny.

Tego środowego ranka utknęli w korku dopiero na ośmiopasmowej obwodnicy biegnącej wokół Waszyngtonu. Podróż, która miała trwać nie dłużej niż 40 minut, zmieniła się w półtoragodzinną odyseję.

Wreszcie skręcili w biegnącą na północ autostradę. Słońce zaglądało przez szybę do wnętrza wozu. Nie zauważyli nawet, kiedy minęli granicę stanu — rozrastająca się bezustannie stolica nie miała żadnego respektu dla podziałów administracyjnych. To wszystko, co znajdowało się poza Dystryktem Federalnym, było z nim powiązane wspólną siecią finansów, polityki i mitów. Tak samo, jak w Nowym Jorku. Czy też w Hollywood.

Ale miasto przed nimi wyglądało nieco inaczej.

Baltimore.

Johnowi jego perspektywa wydawała się jakby surrealistyczna: połyskliwe drapacze chmur ze szkła i stali otaczały tętniące życiem centrum handlowo-usługowe. Wjechali między długie szeregi podobnych do siebie jak dwie krople wody budynków mieszkalnych. Lang dostrzegł w jednym z okien wielki portret Elvisa Presleya. Na pobliskiej stacji benzynowej starzec w kombinezonie wskazał im drogę.

W zasięgu wzroku nie było ani jednego zabytku.

— Powinniśmy raczej pojechać w tamtą stronę — powiedziała Phuong, spoglądając na skrzyżowaniu w autostradę biegnącą na zachód — być ciągle w drodze.

— Jesteśmy — odparł; oboje wiedzieli jednak dobrze, iż jej chodziło o coś zupełnie innego.

Znaleźli się w dzielnicy willowej. Urzeczywistnienie marzeń Amerykanów: zaciszne uliczki, mnóstwo zieleni, domki poodgradzane symbolicznymi, drewnianymi płotkami. Normalne osiedle dla normalnych rodzin.

Zatrzymali się w końcu przed pomalowanym na biało, drewnianym domem. Na trawniku przed wejściem leżał przewrócony trójkołowy rowerek. Na podjeździe stał poobijany furgon turystyczny, pośród nowszych aut przypominający zabytek przemysłu motoryzacyjnego z Detroit. Nikt nie odpowiedział na dzwonek u drzwi.

Obeszli dom i zapukali od podwórza.

Zasłonki we wszystkich oknach były porozsuwane, w środku nie dostrzegli jednak żywej duszy. Sąsiad poinformował ich: „Tak, to ten dom. Ale zajrzyjcie do parku".

W powietrzu nadal czuło się chłód.

Kilkaset metrów dalej natknęli się na park z placem zabaw dla dzieci: piaskownicami, zjeżdżalniami i poręczami. Jasnowłosa dwuletnia dziewczynka ganiała się po trawie z ciemnoskórą niańką. Siedmioletni chłopczyk siedział zamyślony na foteliku karuzeli. Z pewnej odległości przyglądała mu się z uśmiechem pobladła kobieta, starannie umalowana, ubrana w brązowy płaszcz.

Popraw krawat, pomyślał John. Mógł jedynie żywić nadzieję, że jego biała koszula nie jest zanadto wymięta, a marynarka nazbyt wygnieciona. Przynajmniej tym razem zrób wszystko, żeby czas pracował na twoją korzyść.

Uśmiechnij się przymilnie, przygotuj legitymację służbową.

Podszedł do kobiety, zwracając uwagę na podejrzliwe spojrzenie chłopca. Matka popatrzyła na zbliżającą się parę zaczerwienionymi oczyma.

— Pani Johnson? — zapytał John. — Jesteśmy z CIA. Czy moglibyśmy z panią przez chwilę porozmawiać?

Usiedli na ławce.

Wdowa po Cliffie Johnsonie pośrodku. Po jej lewej stronie Phuong Mathews, którą John przedstawił jako agentkę Tinę Chen — zapamiętał to nazwisko aktorki z jakiegoś bardzo starego filmu.

Frank by się uśmiał z tego pseudonimu.

On zajął miejsce po drugiej stronie, przedstawił się takim nazwiskiem, jakie widniało w dokumentach. Somalijska niania podeszła nieco bliżej, nadstawiając ucha, nie spuszczała jednak wzroku z dziewczynki, która wciąż biegała, śmiejąc się głośno. Chłopiec nadal siedział z poważną miną.

— Po śmierci Cliffa — odezwała się kobieta — wszystko uległo zmianie. Nie mogę się jeszcze pozbierać. Laureen nawet nie będzie go pamiętała, ale Paul... Nic nie zdoła zlikwidować tej luki w jego dzieciństwie. Czuje się zagubiony, jest nad wiek poważny, jak gdyby i on taż ze śmiercią ojca wszystko nagle stracił. Przepraszam — dodała, odwracając głowę. — Powinnam była już się z tym pogodzić, zapomnieć.

— Rozumiem panią — rzekła cicho Phuong.

Zabrzmiało to szczerze. A szczerość jest podstawą zaufania.

— Tak ciężko pracował — mówiła dalej wdowa. — Mieszkaliśmy w wielu krajach: w Afryce, Francji, Portugalii. Cliff zawsze starał się dorabiać, brał zlecenia z różnych firm. Kiedy wreszcie się tu przeprowadziliśmy, z powodu dzieci, założył własną spółkę handlu zagranicznego... Ale kryzysowi, a właściwie całemu pasmu kryzysów, nie było końca. Spadały na nas jak pociski armatnie. Mój wujek znalazł dla mnie pracę w swojej fabryczce, ale i oni musieli wkrótce zawiesić działalność. Coranie pomaga nam w zasadzie za darmo, z trudem wiążę koniec z końcem. Nigdy nie wiem, co mi przyniesie jutro.

— Tego nikt nie wie — wtrącił John.

— Cliff był załamany, aż tu nagle los się do nas uśmiechnął. Otrzymał ten korzystny kontrakt, właśnie pracował nad nim, kiedy...

— Jaki kontrakt? — zapytał Lang.

— Nie zdradził mi szczegółów. Mieliśmy taką cichą umowę, on mówił mi tylko tyle, ile musiał. W każdym razie byłam przekonana, że robi coś dla was. A może dla wojska czy dla rządu.

— Dlaczego?

— Bo powiedział kiedyś, że powinnam być z niego dumna. Ale ja zawsze byłam z niego dumna! I to nie z tego powodu, że starał się zarobić jak najwięcej, ale dlatego, że był... bardzo dobrym człowiekiem. Zachowywał się przy tym tak, jakby nie rozumiał, ile to dla mnie znaczy. Nie wzięli go do Wietnamu, gdyż był za młody. Potem się pobraliśmy i w ogóle... Na szczęście wojna nie trwała zbyt długo. Ale Cliff był żarliwym patriotą, chciał coś zrobić dla swojego kraju. Tylko czy zdążył? — zapytała. — Jego śmierć była tak...

— Z tego, co wiemy — wtrącił szybko John — zginął w wypadku.

Kobieta westchnęła.

— Może gdybym umiała powiedzieć Paulowi, że jego ojciec zginął śmiercią bohaterską...

— A ten kontrakt? Z kim go zawarł? Czego dotyczył? Czy zostały pani jakieś dokumenty, listy, cokolwiek związanego...

— Powiedział mi tylko, że skorzystał z oferty jakichś swoich znajomych, pracujących w Egipcie i Kuwejcie. To miała być jednorazowa transakcja. Obiecał wrócić za trzy dni... Dokumenty? Czemu CIA zainteresowało się nagle kontraktami mojego zmarłego męża? Szczególnie teraz, po tylu miesiącach... Tego dnia, kiedy pojechaliśmy na lotnisko Dullesa... żeby odebrać trumnę ze zwłokami i przewieźć ją na cmentarz... dokonano włamania do naszego domu. I w gabinecie Cliffa, w piwnicy, w naszych sypialniach... przerzucono wszystko do góry nogami. Papiery walały się po podłodze.

A to znaczy, że jakieś były, pomyślał John.

— Zostałam sama—ciągnęła kobieta — z dwójką osieroconych dzieci. Więc proszę mi nie mówić, że przejechali państwo taki kawał drogi tylko po to, żeby zadać kilka rutynowych pytań, na które nie umiem odpowiedzieć.

— Wiem, że to bolesne sprawy — wtrąciła Phuong — ale może zechciałaby pani...

— Młoda damo, niech mi pani nie mówi, jak miałabym się w takiej sytuacji zachowywać.

— Czy nie zdradził pani żadnych nazwisk? Nie przekazał żadnej informacji?

— Zostawił mnie z dwójką dzieci, które teraz, pozbawione ojca, będą skazane na życie w nędzy! Jego polisa ubezpieczeniowa z ledwością wystarczyła na pogrzeb. Czy sądzicie, że gdyby mi coś więcej po nim zostało, to bym wam o tym powiedziała? — Ukryła twarz w dłoniach. — Czy sądzicie, że cokolwiek bym ukrywała, gdybym wiedziała, że całe to cierpienie komuś na coś się przydało?

Zapadło milczenie. Dziewczynka biegała wokół karuzeli, przy której teraz chłopiec stał; ściskał w rączce patyk, jakby szykował się wystąpić w obronie matki, tylko nie był jeszcze pewien, czy ci obcy ludzie mają wobec niej wrogie zamiary. Siostrzyczka próbowała wciągnąć go do zabawy, ale on nawet nie raczył na nią spojrzeć.

— Proszę pani — odezwała się somalijska niania.

Wszyscy troje popatrzyli na nią. Murzynka wyjęła ze swej torebki zwykłą wizytówkę i podała ją wdowie.

Była to wizytówka Cliffa Johnsona.

— Kiedy pan wyjeżdżał ostatnim razem — wyjaśniła — powiedział, żebym to wzięła i gdyby pani albo dzieci były chore lub w potrzebie, a ja musiałabym się z nim nagle skontaktować, nie zostawiając wiadomości nagranej na automatycznej sekretarce...

Urwała, widząc, że wdowa i jej dwoje rozmówców wpatrują się tępo w wizytówkę, na której widniało jedynie nazwisko nieżyjącego Johnsona, nazwa i adres jego firmy oraz numery telefonów. Delikatnie wzięła ją w palce i obróciła. Na odwrocie widniał zapisany długopisem waszyngtoński numer telefonu.

41

Kiedy ruszyli w drogę powrotną, zaczął padać deszcz.

— Mamy tylko ten jeden kontakt — odezwał się John.

— Jedź prosto do Glassa — odparła Phuong. — Już teraz. Zapewnij sobie bezpieczeństwo.

— Sobie?

— Zatrzymaj się. Ja wysiądę.

— Jesteśmy razem. — Zmarszczył brwi. — Ty również znasz wszystkie szczegóły.

— Ale nie mogę zapomnieć miny tego chłopca. Proszę, wypuść mnie tutaj. Pociągniesz tę sprawę dalej beze mnie.

Po lewym pasie autostrady z szumem wyprzedziła ich ciężarówka. John włączył wycieraczki.

— Obiecuję, że nic ci się nie stanie — powiedział.

Phuong zaśmiała się i stuknęła dłonią o czoło.

— Mnie także — skłamał. — Wszystko wyjaśnimy.

Spojrzała mu prosto w oczy.

— Ty to lubisz — szepnęła.

— Zrozum, że teraz mamy szansę rozegrać to do końca.

— Nie masz niczego poza tym numerem telefonu. — Pokręciła głową. — Nawet nie wiesz, co to było.

— Chodzi ci o ten gwizd w słuchawce? To na pewno nie jest linia faksu. Słyszałem wyraźne trzaski, a dopiero później pisk. Widocznie musi to być jakiegoś typu pager, który przyjmuje numer telefonu rozmówcy, a następnie transmituje go do urządzenia przywołującego. Bezpieczny system, nie do pokonania.

— I sądzisz, że Johnson podałby taki numer niani z Afryki, która sięgając po słuchawkę telefonu musi być przekonana, że będzie rozmawiała z jakimś człowiekiem?

— A czego się spodziewałaś? — zapytał. — Cliff Johnson także nie był geniuszem, od samego początku pozwalał się robić w konia.

— Nie masz prawa tak o nim mówić! Przypomnij sobie jego małą córeczkę. I tego chłopca. Nie wolno ci tak mówić!

Przed nimi pojawił się olbrzymi zielony drogowskaz, uprzedzający o skrzyżowaniu z obwodnicą waszyngtońską.

— To nie jego wina — mruknął John. — Po prostu miał pecha.

— Dzięki za uprzejmość.

Toyota pokonała łagodny zakręt i znaleźli się na obwodnicy. Nazwy ulic widniejące na tablicach informacyjnych porozstawianych przy każdym ze zjazdów sprawiły, że John poczuł się jak w domu.

— Przeraziłeś ją śmiertelnie, kiedy zabroniłeś jej mówić komukolwiek o tej rozmowie, nie wyłączając pracowników waszej Agencji i ludzi z FBI. Jakby tego było mało, poradziłeś jej, by jak najszybciej skontaktowała się z adwokatem i załatwiała wszystkie sprawy przez niego.

— Jeśli naprawdę się przestraszyła, to dwa razy przemyśli każdy swój krok. Nieważne, czy będzie siedziała cicho, czy narobi szumu. I jedno, i drugie jest nam na rękę.

— Ale nie wolno ci było mówić, żeby siedziała cicho — powtórzyła Phuong. — Nie miałeś prawa.

— Możliwe, ale ja potrzebuję przede wszystkim czasu — rzekł, skręcając z autostrady. — Jeśli sprawdzą się domysły Glassa, dochodzenie w sprawie śmierci jej męża, którego zażądał Handelman, narobi w Agencji sporo zamieszania. Jedno jest pewne: jeżeli chłopcy w cichobiegach zapukają do jej drzwi, zgodzi się z nimi rozmawiać tylko w obecności adwokata. A prawnicy mają tę podstawową zaletę, że pozwalają zyskać na czasie. Zanim ktoś z Agencji zdecyduje się wyciągnąć jej sprawy na światło dzienne, my powinniśmy już się znaleźć poza głównym nurtem wydarzeń.

— A jeśli do jej drzwi zapuka ktoś inny, a nie chłopcy w cichobiegach?

John ujechał dobre pół kilometra, zanim jej odpowiedział:

— Nikt nie ma najmniejszego powodu, żeby wziąć ją na celownik.

— Przecież rozmawiała z nami. Przyjechaliśmy do Baltimore i zgodziła się z nami rozmawiać.

Zwolnił nieco, skręcając na zatłoczoną ulicę.

— Nie mieliśmy innego wyjścia.

— Jeśli przekażesz ten numer Glassowi...

— To tak, jakbym mu zlecił pracę do wykonania — odparł pospiesznie. — Miałby pretekst, żeby samemu o wszystkim decydować.

— Sądzisz, że w tej sprawie jest w ogóle o czym decydować? Kiedy już się znajdziesz na drodze, musisz się podporządkować przepisom.

— Chyba sama nie wierzysz w podobne bzdury.

— Dzisiaj nie jestem już pewna, czy w cokolwiek jeszcze wierzę.

— Jesteś po prostu zmęczona.

Znaleźli się w centrum Rockville Pike, obok salonu sprzedaży samochodów, wielkiego pawilonu handlowego oraz pizzerii. Dopiero w trzecim sklepie ze sprzętem elektronicznym John znalazł to, czego szukał. Zapłacił gotówką. Jadąc dalej, w stronę śródmieścia Waszyngtonu, minęli cmentarz, na którym został pochowany Frank. Żadne z nich nie powiedziało na ten temat nawet słowa.

Na dziennej zmianie w recepcji motelu pracowała kobieta. John zadał jej tylko jedno krótkie pytanie i w odpowiedzi, jak się spodziewał, usłyszał: „tak". Recepcjonistka z ironicznym uśmiechem przyjęła fakt, że goście opłacają dalsze dwa dni pobytu gotówką. Ich pokój był już wysprzątany. Spakowanie reszty rzeczy zajęło pięć minut. Jeszcze szybciej do telefonu w pokoju została podłączona świeżo kupiona automatyczna sekretarka.

— Domyślam się, że Cliff Johnson załatwił coś w rodzaju alarmowego punktu kontaktowego — mruknął John, rozpakowując nabytek. — Był kochającym ojcem, musiał zadbać o to, by rodzina mogła się w każdej chwili z nim skontaktować. Widocznie zleceniodawcy nie godzili się na bezpośrednie połączenie, on jednak nalegał, niewykluczone, że postawił taki warunek. Tamci, nie chcąc instalować oddzielnej linii, żeby nie wzbudzać podejrzeń, zapewne jakimś sposobem podłączyli się do istniejącego już aparatu.

Rozwinął kabel.

— Do czyjegoś telefonu? — zapytała Phuong.

— To musi być centralka. Najpewniej automat przyjmujący zlecenia, dajmy na to pomocy drogowej czy gabinetu lekarskiego. W ten sposób zmniejszyli ryzyko wykrycia, w dodatku nie zakłócili normalnej pracy aparatu zgłoszeniowego. Nie zostawili po sobie śladu. My też nie zdołamy do nich dotrzeć tą metodą. Ale będziemy mogli zadzwonić, zostawić nasz numer telefonu i czekać na reakcję. Nie wykluczam jednak, że mają możliwość szybkiego namierzenia abonenta i zjawią się tu, podczas gdy my będziemy czekali na to, aż oddzwonią. Jak kaczki na odstrzał.

— A jeżeli...

— Jeśli sami się o to prosimy — odparł z uśmiechem John, dokonując ostatecznego podłączenia — to już nie ma znaczenia, do czego oni dążą.

Włączył automatyczną sekretarkę do kontaktu i wcisnął klawisz rejestracji wiadomości.

— Mówi John Lang. Szukasz ze mną kontaktu, bo wiem, czego ci potrzeba. Możesz sobie darować namierzanie tego aparatu, mnie tu nie będzie. Dziś po południu, w środę, o czwartej trzydzieści, podam ci inny numer telefonu. Będziesz miał tylko minutę na zostawienie wiadomości. Potem się rozłączę, a ty zostaniesz na lodzie, więcej nie będziesz miał do kogo zwrócić się o pomoc. Pamiętaj. Czwarta trzydzieści, tylko jedna minuta.

Wyłączony automat pisnął, kaseta przewinęła się do początku.

— Znalazłaś świetny motel — powiedział. — Ma bezpośrednie połączenie ze światem.

Włożył dżinsy, koszulę i sweter, czarne tenisówki oraz kurtkę do wypraw w góry. Phuong została w tym ubraniu, w którym była w Baltimore.

Przyjrzyj się jej. Przecież masz na to ochotę.

Zgrabne nogi. Śniada cera. Oczy.

— Weź nasze bagaże — rozkazał.

Zaczekał, aż dziewczyna wystawi walizki na korytarz. Tylko ostrożnie. Powoli. Nie popełnij błędu. Podniósł słuchawkę telefonu i nakręcił numer, który Cliff Johnson wypisał na odwrocie swojej wizytówki. Rozległ się jeden sygnał.

Potem drugi.

Wreszcie John usłyszał terkot przesyłanych impulsów elektronicznych i pisk centralki zgłoszeniowej po drugiej stronie. Wcisnął w automatycznej sekretarce klawisz nadawania numeru abonenta, który wcześniej zaprogramował na numer telefonu w pokoju motelowym. Posłuchał jeszcze brzęczenia towarzyszącego przekazywaniu zakodowanej informacji, aż wreszcie rozległ się trzask przerwanego połączenia i w słuchawce rozbrzmiał ciągły sygnał.

Odłożył ją na widełki.

— Idziemy! — rzucił. — Szybko!

Zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz. Na niebie zbierały się ciemnoszare chmury, jak gdyby nadciągały posiłki do walki z krótkotrwałym rozpogodzeniem, które słońce wywalczyło koło południa. Phuong i John siedzieli w toyocie zaparkowanej na pustym polu namiotowym nad brzegiem rzeczki Rock Creek. Swego czasu J. Edgar Hoover ukrócił liberalne zapędy jednego z członków swego gabinetu, przedstawiając mu fotografie jego żony, która właśnie na tej polance uprawiała seks oralny z szoferem. John nie wyłączał silnika samochodu, żeby było im cieplej. Para unosząca się z kupionych po drodze hamburgerów osiadała na przedniej szybie.

Była 13.17. Posilali się tylko dlatego, że musieli coś zjeść, a jedli w samochodzie, gdyż nie chcieli ryzykować, siedząc przy stoliku w barze.

— Mogę z tobą pojechać — odezwała się Phuong.

— Stanowilibyśmy wówczas jeden łatwy cel — odparł. — Zapomniałaś już, że masz być świadkiem? Musisz przeczekać w bezpiecznym miejscu. Poza tym to moja partia.

— Więc jej nie schrzań — mruknęła. — Rozegraj ją jak najlepiej.

— Jasne.

Szosą wzdłuż parkingu przejechał wóz policyjny, lecz gliniarze nie zwrócili na nich uwagi. Później przejechał samochód osobowy, motocykl, wreszcie żółty autobus szkolny. Z porodu zamkniętych szyb pojazdów nie doleciały ich żadne odgłosy, toteż buzie roześmianych dzieci przypominały twarze aktorów odgrywających pantomimę. W radiu nadawano jakąś starą, rzewną piosenkę mówiącą o tym, że w pewnej zacisznej wiosce obudził się kiedyś lew.

— A jeśli jej nie będzie w domu, gdy przyjedziemy? — zapytała Phuong.

— Będziemy próbowali aż do skutku. Albo wymyślimy coś innego.

— A jeśli ona także jest w to zamieszana?

— Mało prawdopodobne. Tylko jej mąż mógłby mieć z tym cokolwiek wspólnego, ale gdyby tak było, zapewne zostałby na miejscu, a nie wyjeżdżał. Teraz, po śmierci Franka, tamci świetnie zdają sobie sprawę, jak wielkie stanowię dla nich zagrożenie.

Baltimore. Dziś rano trzeba było zadzwonić do tej starszej kobiety, która zapraszała Phuong na obiad. Gdyby dziewczyna mogła tam zostać, z dala ode mnie, byłaby bezpieczna. A tak...

— Boję się — mruknęła Phuong.

— Wszystko będzie w porządku.

— Powtarzasz to samo każdej swojej dziewczynie?

— Ty jesteś jedyną w moim życiu — odparł, lecz zaraz dodał: — W chwili obecnej.

Jego myśli powędrowały jednak ku Emmie. Z miny Phuong wywnioskował, że ona z kolei przypomniała sobie o Wei.

— Wszystko będzie w porządku — powtórzył, a następnie, niemal odruchowo, dodał: — Jesteś jedyną, na której mi zależy.

— W chwili obecnej — zacytowała jego słowa.

Odwrócił głowę i spojrzał za okno.

— Lepiej już stąd jedźmy — zaproponowała.

Kiedy podjechali bliżej, dostrzegli kobietę przenoszącą torby z zakupami z samochodu do domu, do którego John tyle razy był zapraszany na obiad. Skręcił na podjazd i zatrzymał wóz.

— Kate! — zawołał, wysiadając z toyoty.

Przybierz łagodny ton. Zachowuj się przyjaźnie. Nie daj po sobie niczego poznać. Pięćdziesięcioletnia Kate Woodruff, żona Dicka Woodruffa, wicedyrektora pionu operacyjnego CIA, wciąż była przystojną kobietą. Włosy miała już poprzeplatane siwizną, zachowała jednak bystre spojrzenie.

— Pozwól, że ci pomogę.

— Już wiem — odezwała się Kate, stawiając torby na podłodze w holu. — Ty jesteś córką Franka. Widziałam cię na pogrzebie.

Phuong przytaknęła, przedstawiła się; wysłuchała kondolencji.

— Dicka nie ma, John — oznajmiła kobieta, która w latach młodości przepracowała dziesięć lat w Agencji.

Lang dobrze o tym wiedział, ale postanowił zablefować.

— Nie wiesz, kiedy wróci? Albo w jaki sposób mógłbym...?

Kate wzruszyła ramionami.

— Przecież wiesz, jak to jest...

Zmarszczyła brwi; widocznie zdumiało ją niedyskretne pytanie w ustach protegowanego jej męża.

— Chciałem cię prosić o przysługę.

— W zasadzie to chodzi o mnie — wtrąciła Phuong.

John opowiedział Kate o tym, jak dziewczyna źle się czuje, mieszkając samotnie w domu ojca, a chciałaby zostać w Waszyngtonie jeszcze przez kilka dni. Zatrzymać się w jakimś spokojnym, zacisznym miejscu.

— Ale poza tym wszystko w porządku? — zapytała Kate.

— Oczywiście.

— Świetnie rozumiem. Śmierć bliskiej osoby potrafi mocno wstrząsnąć człowiekiem — powiedziała, przyglądając się uważnie dłoni Langa spoczywającej na ramieniu Phuong. — A ty nie mieszkasz sam?

— Nawaliło mi ogrzewanie. Nie chciałbym jej zostawiać na tym odludziu, w zimnym mieszkaniu.

— Jasne, to byłoby niegrzecznie. — Uśmiechnęła się. — Proszę, wejdźcie.

John wykręcił się nawałem zajęć.

— Mamy tu mnóstwo miejsca — zwróciła się do Phuong. — A John świetnie zna drogę. Dla mnie to żaden kłopot.

— Zabiorę tylko swoje rzeczy z samochodu — powiedziała dziewczyna.

— Oczywiście. — Kate uśmiechnęła się do Langa. — Wniosę resztę zakupów. Do widzenia, John. Jestem pewna, że niedługo znów się zobaczymy.

Kiedy szli w stronę toyoty, szepnął do Phuong:

— Będziesz tu o wiele bezpieczniejsza niż w motelu. Sama w wynajętym pokoju stanowiłabyś niezwykle łatwy cel, tutaj zamieszkasz z żoną jednego z dyrektorów Agencji. Co prawda jest pewne ryzyko, że...

— Ona jest niewinna! — syknęła dziewczyna.

— Tak samo, jak ty.

— Nieprawda, wcale nie jestem.

— Kate sama pracowała w Agencji, jest żoną zawodowca. Świetnie zna się na rzeczy.

— I uważasz, że mamy prawo zachować wszystko w tajemnicy przed nią?

Stanęli przy samochodzie.

— Zatrzymaj pistolet.

— Na pewno nie będziesz go potrzebował?

— To nie w moim stylu — skłamał. — Tobie też się pewnie na nic nie przyda, ale będę się znacznie lepiej czuł, wiedząc, że jesteś uzbrojona.

— Moim zdaniem i tak czujesz się znakomicie — powiedziała szybko, bez zastanowienia.

John musnął palcami jej dłoń.

— Jeżeli tamci nas obserwują, to chyba nie powinieneś mnie całować — rzekła.

— Masz rację.

Ujął w dłonie jej twarz i pocałował delikatnie. Cofnął się o krok.

— Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Wszystko w porządku, to już prawie koniec.

Phuong stała, obserwując, jak wsiada do samochodu i odjeżdża.

We wstecznym lusterku dostrzegł jej nieruchomą sylwetkę na podjeździe.

Dziewczyna stała samotnie.

Po południu zaczęło intensywnie padać. Czarne chmury kłębiły się na niebie, wiatr przybrał na sile. Na śliskich jezdniach potworzyły się korki. O 15.01 John wszedł do budki telefonicznej na stacji benzynowej. Otarł twarz z kropel deszczu, wyłuskał cwierćdolarowkę i nakręcił numer telefonu pokoju motelowego. Spokojnie wysłuchał nagranej przez siebie wiadomości, po czym przesłał zakodowany sygnał odtwarzania utrwalonych informacji. Usłyszał jeden sygnał, po którym nastąpiła cisza. A więc ktoś dzwonił pod ten numer, wysłuchał zostawionej wiadomości i rozłączył się, nie mówiąc ani słowa. Miejmy nadzieję, że to nie była pomyłka. To nie mogła być pomyłka!

Trzeba czekać. Nie ma innego wyjścia.

O 16.10 wszedł do irlandzkiego pubu „Emerald Glen", mieszczącego się na parterze pomalowanej na brązowo narożnej kamienicy przy Pennsylvania Avenue. Kilkaset metrów dalej znajdowały się dwie świątynie buddystów, za rogiem stał kościół afrykańskiego reformowanego kościoła baptystów. Poza apteką w tym samym budynku oraz klubem jazzowym po przeciwnej stronie ulicy, w najbliższym sąsiedztwie nie było żadnych innych lokali i sklepów.

W „Emerald Glen" znajdował się masywny bar, przed którym stało osiem stołków, cztery stoliki oddzielone przepierzeniami oraz trzy w części otwartej. Przez dwa okna wpadało niewiele światła, tym bardziej w taki pochmurny dzień. Na stołku przy barze siedział jakiś ogorzały starszy facet w sztruksowej kurtce, przed nim stał kieliszek whisky i butelka piwa. Barman — zwalisty, łysy Murzyn o dłoniach wielkich jak łopaty — pochylał się nad rozpostartym egzemplarzem „Wall Street Journal" i łypał na boki spojrzeniem emerytowanego gliniarza.

W mrocznym korytarzyku mieściły się toalety. Na ścianie przy drzwiach męskiej ubikacji wisiał automat telefoniczny. We wnętrzu lokalu panował zaduch, woń whisky i piwa mieszała się z zapachem dymu tytoniowego. Na szczęście nie było tu ani telewizora, ani radia, ani popiskujących elektronicznych bilardów. Nikt nikogo nie obserwował podejrzliwie.

Zostało jeszcze osiemnaście minut.

John zajął miejsce na stołku w drugim końcu baru, lecz nawet z tej odległości czuł nieprzyjemny odór brudnej, przemoczonej sztruksowej kurtki tamtego mężczyzny. Barman popatrzył w jego kierunku.

— Podać coś panu?

John westchnął.

— Coś do picia.

Murzyn wyprostował się, ciężko opierając olbrzymią dłoń na kontuarze.

— A konkretnie? — zapytał głębokim, groźnie brzmiącym basem.

— Poproszę kawę.

— Po irlandzku?

— Zwykłą, czarną. — John uśmiechnął się lekko. — Może być nawet bez cynamonu.

— Pewnie, potem musiałbym go wąchać przez cały wieczór.

Barman zniknął w wejściu do kuchni.

Jeszcze szesnaście minut.

Spojrzał w lustro na odbicie ogorzałej, porytej zmarszczkami twarzy tamtego mężczyzny o przekrwionych oczach. Zalatywało od niego potem. Johnowi zrobiło mu się go żal. Tamten wyglądał na powolnego i niemrawego. Na pewno nie ćwiczył, nie uprawiał żadnego sportu... Nie miał pojęcia o magii okręgu.

Barman postawił przed nim kubek parującej kawy. Bez cukru, bez śmietanki. Wzruszył ramionami i rzekł:

— Powiedzmy: dolara. Nie będę musiał odliczać reszty drobnymi.

— Drobnymi? Przecież ja mam drobne. Zawsze noszę przy sobie mnóstwo drobnych. Muszę tylko zobaczyć, czy...

— Najpierw niech pan zobaczy, czy będzie miał mi czym zapłacić.

Barman przesunął się w drugi koniec kontuaru i otworzył „Journal" na następnej stronie. Na ścianie nad nim wisiało oprawione w ramki zdjęcie jakiejś murzyńskiej, potężnie zbudowanej piękności.

John położył na barze dwa banknoty jednodolarowe; na wszelki wypadek, gdyby musiał uciekać.

Kiedy wszystko się ułoży i będę miał to z głowy, przyprowadzę tu Phuong, pokażę jej ten lokal. Będzie wiedziała, jak wyglądają bary w Dakocie Południowej.

Trzynaście minut.

Kawa okazała się mocna i gorąca. Aż serce zaczęło mu bić szybciej.

Dziesięć minut. Musiał jeszcze skorzystać z toalety. Przynajmniej nie trzeba było się kryć, że przyszedł tu po to, by zadzwonić.

Spokojnie, powinieneś iść powoli.

— Nalej mi jeszcze jednego, Lou — odezwał się starzec.

Barman westchnął i złożył gazetę, żeby nie zalać jej whisky. Ubikacja była czyściutka, pachniała sosnowym środkiem drezyn fekcyjnym. John załatwił się, spuścił wodę.

Cztery minuty.

Stojący w korytarzyku automat do sprzedaży prezerwatyw reklamował je jako „niezawodne, całkowicie bezpieczne i romantyczne".

Dwie minuty.

Ściskając w dłoni ćwierćdolarówkę i kartę wizytową Cliffa Johnsona, podszedł do automatu telefonicznego.

Raz kozie śmierć!

Jeżeli ktokolwiek interesował się tą linią kontaktową, teraz z pewnością czekał na telefon od niego, a jeżeli nie, to przecież i tak nie miało to większego znaczenia. John podniósł słuchawkę, wrzucił monetę w szczelinę i...

Cisza!

Nie było sygnału. Nawet najlżejszego szumu.

Postukał kilkakrotnie w widełki. Nic. Nakręcił zero. Nadal nic. Puścił słuchawkę, nie zadając sobie trudu, by ją odwiesić na miejsce i skoczył do baru.

— Telefon jest zepsuty!

— Wiem o tym — odparł barman, nie podnosząc głowy.

— Czy jest tu inny automat? — John spojrzał na zegarek: 4.29.57.

— Nie. — Barman ospale złożył gazetę i spojrzał na niego.

— Ten na rogu też jest zepsuty — mruknął starzec. — Takie teraz czasy...

— Ma pan zwykły aparat na zapleczu?

— Nie dla klientów.

— Dobrze zapłacę. Muszę zadzwonić do...

— Pewnie do lekarza, zgadza się?

— Proszę mi pozwolić skorzystać z telefonu, zanim będzie za późno!

Barman spojrzał na niego podejrzliwie, wreszcie sięgnął pod kontuar i postawił przed Johnem nowoczesny aparat elektroniczny. Ledwie zdążył cofnąć rękę, kiedy John chwycił słuchawkę i błyskawicznie zaczaj naciskać klawisze. Miał już wcisnąć ostatni, kiedy nagle przypomniał sobie.

— Jaki to numer? Tego aparatu? — Wpatrywał się intensywnie w twarz barmana. — Jaki numer ma ten aparat?

Tamten pokręcił głową i położył obok firmową serwetkę. Pod kolorowym wizerunkiem przedstawiającym pieczonego indyka i butelkę dżinu widniał znaczek pubu „Emerald Glen", a niżej adres i numer telefonu.

John wcisnął ostatni klawisz numeru z wizytówki Johnsona.

Rozległ się jeden sygnał, potem drugi.

Wreszcie terkot i pisk automatu zgłoszeniowego.

Lang wystukał najpierw 202, numer kierunkowy Waszyngtonu, a następnie kolejne cyfry numeru pubu, po czym wcisnął klawisz przesyłania elektronicznej informacji.

Usłyszał krótki pisk.

Odłożył słuchawkę. Postanowił czekać pięć minut, najwyżej siedem. Później zabawa stałaby się zbyt ryzykowna; ktoś mógłby tu przyjechać. Oparł się łokciami o bar, pochylił nisko głowę i zamknął oczy.

Otworzył je szybko, słysząc jakiś stuk: to barman chował z powrotem aparat.

— Ona zaraz powinna do mnie zadzwonić! — zawołał.

— Ma pan lekarza kobietę? — zapytał Murzyn, ukazując w szerokim uśmiechu białe zęby. — Jakie to romantyczne.

John zapatrzył się na telefon. Barman mierzył go uważnym spojrzeniem. Telefon zadzwonił.

Murzyn sięgnął lewą rękę po słuchawkę, nie spuszczając wzroku z Langa.

— Tak?... Cześć, dziecino — powiedział do słuchawki swym głębokim, dźwięcznym basem. — Jak leci?... Nie, u mnie wszystko po staremu. A u ciebie? Ochłodziło się i pada prawie bez przerwy.

Skończ wreszcie tę rozmowę!

— Nie, tego nie musisz mi powtarzać — ciągnął barman. — To nic wielkiego... Wiesz, jak to jest, dziecino.

John wsunął rękę za pazuchę.

Niemal w tej samej chwili prawa dłoń Murzyna zniknęła pod kontuarem. Nadal z uśmiechem na ustach mierzył Johna przenikliwym spojrzeniem.

— Aha! No jasne, dziecino...

Lang wysupłał z paczki znalezionej w domu Franka banknot pięćdziesięciodolarowy, popchnął go po kontuarze w stronę barmana i syknął:

— Potrzebny mi telefon. I to już!

— No cóż, skarbie, możemy to i tak załatwić...

Murzyn powoli odwrócił spojrzenie w kierunku portretu prezydenta Ulyssesa Simpsona Granta, a prawą dłonią bez pośpiechu sięgnął po pieniądze...

Zgniótł banknot w ciasną kulkę i cisnął go na podłogę, pod nogi Johna.

— Oczywiście, złotko, wiesz, co o tym myślę. Ale mówiłem ci to już nieraz i powtórzę raz jeszcze: ten stary niedźwiedź nie przylazł tylko po miód, a co gorsza, słyszę coraz głośniejsze brzęczenie pszczół...

Nie masz wyjścia!

John sięgnął do tylnej kieszeni spodni po legitymację służbową; barman z powrotem wsunął prawą rękę pod kontuar. Podetknął mu pod nos swoje dokumenty i syknął:

— Odłóż tę cholerną słuchawkę! Natychmiast!

— Kochanie, mam jakieś zakłócenia na linii, prawie nic nie słyszę. Zadzwonię do ciebie... Jak tylko będę mógł. Na razie, dziecino.

Murzyn przerwał połączenie i postawił telefon przed Johnem.

— Mógłby pan chociaż powiedzieć: proszę.

Jakiś ciężki przedmiot stuknął o drewnianą półkę pod kontuarem. Barman odwrócił się i poszedł nalać staruchowi jeszcze jeden kieliszek whisky.

Telefon zadzwonił.

— Tu John Lang!

Mów szeptem, żeby barman nie słyszał...

— Człowieku — syknął w słuchawce ten sam głos, co poprzednio — ale z ciebie jest niezły numer! Wyznaczyłeś ograniczony czas, a potem każesz mi czekać, bo telefon zajęty!

— Ty jesteś Phil David.

— Ja wiem, kim jestem, ale wciąż nie mogę rozgryźć ciebie! Jakzdobyłeś...

— Nie ma na to czasu — przerwał mu John. — Co wiesz na temat Martina Sinclaira?

— Nigdy nie spotkałem tego dupka.

— Wisi martwy, głową do dołu, w swoim domu w Virginii.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

— Musimy się spotkać — rzekł John — bo inaczej i ty, i ja skończymy w ten sam sposób. Po zabójstwach Franka, Cliffa Johnsona i Martina Sinclaira zostaliśmy tylko my dwaj.

— Masz na to zezwolenie swojej Agencji?

— Gdybym je miał, nie kontaktowałbym się z tobą w ten sposób.

— Nie ufaj tym sukinsynom. Ani jednemu.

— Postaram się nie popełnić błędu.

— Jeśli go popełnisz, to już jesteś martwy. I to nie oni cię załatwią, ale ja.

— Miałeś już okazję i z niej nie skorzystałeś. Dlatego do ciebie dzwoniłem.

— Możliwe, że to ja popełniłem błąd. Czego chcesz?

— Myślę, że zdołamy się wyplątać z tego wszystkiego, jeśli zaczniemy działać wspólnie, i to od zaraz.

— To ty tak uważasz.

— Zaryzykuj — powiedział John. — Chciałeś się dogadać z Frankiem, a teraz ja przejąłem po nim tę sprawę.

— Więc przyjdź do mnie — rzekł Phil David. — Ale sam, bez obstawy. Z pustymi rękami.

Powiedział Johnowi, gdzie i kiedy mają się spotkać. Zostało niewiele czasu.

John odłożył słuchawkę i ruszył w stronę wyjścia.

— Niech pan lepiej tu nie wraca — rzucił za nim barman.

Wszyscy wracają do domów, pomyślał John, lawirując na zatłoczonych ulicach. Wycieraczki toyoty zgarniały wodę z szyby, za którą majaczyły szeregi tylnych świateł samochodów. We wstecznym lusterku widział długi wąż podwójnych, jarzących się żółto reflektorów. Dostrzegłszy, że któryś z wozów po stłuczce ma tylko jeden działający reflektor, zdjął nogę z gazu. Spokojnie, zdążysz. Wszyscy się spieszą do domu. Ja też, dodał po chwili w myślach. Nikt nie powinien mnie śledzić. Żaden samochód nie ruszył za mną, kiedy odjeżdżałem spod baru.

Dwadzieścia jeden minut zajął mu dojazd do promenady biegnącej wzdłuż granicy dystryktu stołecznego. Przedarł się na prawy pas i zjechał na pobliski plac parkingowy. Wysiadł, zamknął wóz i ruszył w stronę chodnika prowadzącego na deptak.

Strasznie tu tłoczno o tej porze, pomyślał. Ale na razie wszystko jest w porządku. Phuong wzięła ze sobą pistolet... Ale tobie on nie będzie potrzebny, wszystko jest w porządku, powtarzał w duchu.

Na autostradzie w dole zawył klakson. Zapiszczały hamulce. Z głośnym hukiem przemknął motocykl, jazgot ucichł nagle, kiedy pojazd wyhamował. Zza zakrętu wyłonił się szary sedan, jechał powoli w kierunku Johna; zaparowane szyby...

Za kierownicą siedziała kobieta, obok niej dzieciak w żółtej, gumowanej pelerynie; wytężała wzrok, szukając miejsca do zaparkowania.

Nie popadaj w przesadę.

Obecność dziecka świadczyła, że kobieta nie ma z tym nic wspólnego. Wszedł na górę po pochyłej rampie i stanął przed szklanymi drzwiami wiodącymi na obudowany taras widokowy. Pod ścianą stały rzędem wózki sprzedawców napoi i słodyczy, jakaś kobieta handlowała perfumami. „Życzy pan sobie flakonik dla swojej damy?" Matka z chłopcem w żółtej pelerynie szybko przeszli obok niego; ona ściskała pod pachą elegancko zapakowany i przewiązany różową wstążką prezent.

John stanął przy barierce na brzegu platformy i spojrzał na leżący w dole, cztery piętra niżej, taras restauracyjny zastawiony pustymi stolikami. W jednym jego końcu, oddzielonym wstęgami żółtej krepiny, do której były przywiązane czerwone i zielone baloniki wypełnione helem, kręciło się kilka matek i gromadka rozwrzeszczanych pięciolatków.

W ich kierunku zjeżdżał ruchomymi schodami mężczyzna w przebraniu klauna. Poprzez krzyki dzieciaków przebijały się wibrujące w uszach dźwięki piszczałek. Trzeba się tu trochę pokręcić, pomyślał, obrzucając uważnym spojrzeniem budki z jedzeniem, reklamujące okazyjne, zniżkowe ceny na potrawy, od których z daleka zalatywało sztucznymi dodatkami.

Obudowane taflami szkła ruchome schody łączyły wszystkie poziomy, od leżącej najniżej restauracji po taras, na którym się znajdował. Spojrzał do góry, lecz na wyższym poziomie nie było nikogo; mieścił się tam gigantyczny kompleks kinowy z pięcioma salami projekcyjnymi.

Kiedy zauważy, że jesteś sam, na pewno się skontaktuje.

Trzeba zostać w pobliżu krawędzi tarasu, skąd można obserwować niższe poziomy. Ruszył wzdłuż barierki, lawirując między handlarzami. Zwrócił uwagę na staruszkę, która ciekawie zaglądała przez szybę do pawilonu, w którym sprzedawano najbardziej wymyślną damską bieliznę. Zerknął na ruchome schody: na dół zjeżdaił jakiś mężczyzna w eleganckim garniturze. Wąsaty, uśmiechnięty szeroko facet trzymał w ręku aktówkę.

To nie on. Phil David na pewno by się tak nie uśmiechał.

Facet zjechał na trzeci poziom. Wszedł między sklepiki ze sprzętem elektronicznym, butami, białą bronią. Po chwili zniknął w drzwiach księgarni.

Spróbuj w tamtym końcu.

Z kolumn wystawionych przed kioskiem z kasetami płynęły dudniące, rytmiczne dźwięki jakiegoś przeboju...

— Nie zatrzymuj się.

Tuż za plecami Johna wyrósł jak spod ziemi obcy mężczyzna. Obszerna zielona kurtka narciarska, dżinsy, buty na grubej podeszwie. Krótko przycięte, ufarbowane na czarno włosy. Śmieszne okulary w rogowej oprawie. Przez jakiś czas szli ramię przy ramieniu; obaj rozglądali się uważnie.

— Teraz mów, o co ci chodzi — rzekł w końcu Phil David.

— Chcę się wszystkiego dowiedzieć.

— Jak ci powiem, to nie będę miał się o co targować.

— Zgódź się na współpracę albo będziesz żałował, że w ogóle próbowałeś się targować, żołnierzu.

— Żołnierzu? Z kim rozmawiałeś na mój temat?

— Ze wszystkimi oprócz ciebie. A ty masz najwięcej do powiedzenia.

Phil pokręcił głową.

— Nic z tego, Sherlocku.

Obok przeszła jakaś otyła kobieta, lecz nawet nie spojrzała w ich stronę.

— To była jakaś oficjalnie prowadzona operacja, czy też coś, co nie figuruje w żadnych rejestrach? — zapytał John.

— Czyich rejestrach?

— Ty masz odpowiadać na pytania, a nie je zadawać. Tylko w ten sposób zdołasz dla siebie wywalczyć możliwość powrotu do domu.

— I pozostać na wolności?

— To będzie już zależało od ciebie.

— Człowieku! Ty chyba nie wiesz, o czym mówisz!

— No to gryź się z tym dalej sam.

John stanął przed wystawą pawilonu obuwniczego. Phil David obejrzał się na niego, westchnął głośno i oparł się o barierkę tarasu. Z dołu dolatywały głośne, chóralne śmiechy dzieci uczestniczących w przyjęciu urodzinowym.

— Mówisz tak, jakbyś nie wiedział, że tylko prości żołnierze stają przed plutonem egzekucyjnym.

— Albo jadą do Nowego Jorku.

Spokojnie, tylko go nie spłosz. Dopóki nie oddasz go w ręce Glassa, dopóki facet nie znajdzie się w bezpiecznym miejscu, może wykręcić jakiś numer.

— Potrafisz mi zapewnić immunitet parlamentarny? Taki, jak ma Ollie North?

— Pracuję w Agencji, a nie w Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu czy w Białym Domu. Kongres najpierw musiałby uchwalić wszczęcie dochodzenia...

— Człowieku, to im się na pewno spodoba! Dzięki mnie będą mogli uchodzić za bohaterów, a nie za głupców.

— Niewykluczone, że w zamian za wyczerpujące zeznania...

— Jeśli mam wymieniać nazwiska, potrzebny mi immunitet i pełna ochrona. Co najmniej status świadka koronnego. Nie proszę przecież o żadną nagrodę...

— Za wysadzenie w powietrze Centrum Corcoran?!

Phil David uśmiechnął się szeroko.

— Doszedłeś aż tak daleko? I masz ochotę poznać całą resztę?

Opanuj się! Nie wolno ci go uderzyć...

John przełknął ślinę i zapytał:

— Czy to była akcja zatwierdzona przez Agencję?

— Daj spokój, człowieku! Zaproponuj mi coś najpierw!

— Za zabicie Cliffa Johnsona?

— To nie ja go sprzątnąłem! — Phil wyciągnął palec w stronę Langa. — Jego śmierć stała się powodem, dla którego zacząłem szukać z wami kontaktu.

— Kto go zabił?

— On sam zawiesił sobie na piersi tabliczkę z napisem: „Zabijcie mnie".

Przez chwilę obaj spoglądali na obejmującą się parę nastolatków; dziewczyna była o wiele niższa od chłopaka.

— Cliff zaczął za bardzo się zastanawiać, czy dwa dodać dwa nie równa się czasem temu, co spowodowało wielkie bum w Nowym Jorku. Biedny głupiec. Strasznie się bał, że sprawa wyjdzie na jaw, a on, zdradzony, zgnije w więzieniu. Chciał o wszystkim roztrąbić na lewo i prawo.

— Czy ty go zabiłeś?

Trzymaj się mocno na nogach! Nie wychylaj się przez barierkę!

— Ja tylko nagrywałem jego rozmowę. Chyba widziałeś tę kasetę, którą przekazałem twojemu kumplowi, Frankowi? Miała posłużyć zamknięciu Cliffowi gęby, gdyby... Cholera! Nigdy nie sądziłem, że on będzie... aż tak uparty w kwestii jednej, drobnej pomyłki.

— Czy ty go zabiłeś?

— Byłem dobrym żołnierzem. Wykonywałem rozkazy. Myślałem, że oni chcą mu tylko założyć kaganiec.

— To była oficjalna akcja?

— Nie mam pojęcia. Oficjalne jest wszystko to, na co masz dowody, a nie to, że widziałeś, kto dawał znak skinieniem głowy.

Phil oparł się ciężko łokciami o barierkę. John poszedł w jego ślady. Patrzyli z góry na ludzi kręcących się po trzecim poziomie.

— Kiedy Cliff się usmażył — rzekł Phil — a w dodatku przeczytałem, że policja ma świadka, doszedłem do wniosku, że zbliża się pora zmywania, natomiast ja jestem pierwszym brudnym talerzem pod ręką. Pomyślałem, że jedyną szansą pozostania przy życiu jest zwrócić się bezpośrednio do Kongresu... — Umilkł na chwilę. — Cholera, nigdy nie wolno wierzyć politykom. Po przeczytaniu pewnego artykułu w „Timesie" wykombinowałem, że senator Firestone sam zajmie się taką sprawą. Dobrze wiedziałem, jak bardzo zależy mu na rozgłosie. Do głowy mi nie przyszło, że on może przekazać mój list do pieprzonego CIA!

— Nikt nie wie, że to ty napisałeś ten anonim.

— A co? Miałem go może podpisać? I wystawić się na odstrzał?

— Ten plastik C-4, który kupił Cliff Johnson...

— Wziął za to swoją dolę. Nawet pomógł nam przeładować towar na parkingu, w drodze do portu w Baltimore. Jego znajomy w Egipcie podpisywał wszystko, jak leci, a odbiorca w Kuwejcie też był przekupiony. Nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów. — David pokręcił głową. — Wszystko przez ten pech. Kto przyjeżdża na piknik do Centrum Corcoran?

— Czyli że wcale nie chcieliście zabić tych ludzi — szepnął John.

— Jeśli ci zależy na trupach, to mogę ich dostarczyć. Ale będą to zgony nie planowane, głównie zawały serca. Trudno będzie kogokolwiek za to winić. Wiesz co? Musiałem się nawet targować, żeby załatwić to w taki sposób, by nikt nie ucierpiał.

— Z kim się targowałeś?

Nie naciskaj zanadto. Dałeś mu już do zrozumienia, że sporo wiesz, teraz on musi sam dokonać wyboru.

Phil David uśmiechnął się.

— Człowieku, główny mózg operacji poznał mnie z pewną „zabójczą maszyną". Ten gość uwielbia mokrą robotę. W dodatku ciągle zmienia wygląd. Do cholery, teraz pewnie bym go nawet nie poznał na ulicy. Ale żebyś widział nas w działaniu! To najlepszy zespół pod słońcem. Zbieramy się tylko wtedy, gdy zachodzi potrzeba. Szybkie rozpoznanie, błyskawiczna akcja, ubezpieczenie... A ten gość... Strasznie chciał zrobić z tego prawdziwy dreszczowiec. Ta jego różowa szminka...

— Kto to jest?

— Gdybym to wiedział, załatwiłbym go bez chwili wahania, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że on mnie sprzątnie, kiedy tylko nadarzy się okazja i dostanie odpowiedni rozkaz.

— Od kogo?

— Naprawdę chcesz to wiedzieć, mistrzu? Twój koleś, Frank, gryzie ziemię tylko dlatego, że za daleko się posunął. Sam mi powiedziałeś, że ten facet z ambasady w Egipcie, który miał trzymać gębę na kłódkę i z uśmiechem podpisywać wszystkie potrzebne dokumenty, również nie żyje. Trochę mnie to zaskoczyło, bo słyszałem, że z jego strony nie powinno być żadnych kłopotów. Trzymali faceta na smyczy, mieli na niego haka.

— Jakiego?

— Nie mam pojęcia. To nie ja się nim zajmowałem.

— A czym?

Pojechali ruchomymi schodami na drugi poziom; John pierwszy, a David tuż za nim. Pochylał się nad jego ramieniem i szeptał do ucha. Nikt ich nie obserwował, nie zwracano na nich większej uwagi.

— Byłem łącznikiem Cliffa Johnsona, a zarazem członkiem grupy zabezpieczenia. Johnson już wcześniej został wciągnięty na listę ewentualnych współpracowników, opracowaną w ramach stworzonego przez Caseya programu, który zakładał pełniejsze wykorzystanie amerykańskich biznesmenów podróżujących za granicę, niż tylko wzywanie ich od czasu do czasu na rozmowę w centrali w Langley. Cliff był idealnym człowiekiem do załatwienia lewego kontraktu. W dodatku rozkręcał własny interes, na gwałt potrzebował forsy. Z pewnością nie miał wielkiej ochoty na coś takiego, ale przyparty do muru w końcu się zgodził na to drobne oszustwo. Do cholery, przecież w naszym fachu na co dzień posługujemy się fałszem, musimy nawet okłamywać sami siebie.

John odwrócił głowę. Dostrzegł własne odbicie w witrynie zamkniętego sklepiku: dwie ciemne sylwetki, przechadzające się krok w krok.

— Dosyć kłamstw — powiedział.

— Poczekaj. Muszę to zapisać.

— A co z Ahmedem Naralem?

— Masz zamiar wylewać nad nim krokodyle łzy? — David pokręcił głową. — To także nie moja robota, ale wygląda na to, że ktoś się nam przysłużył. W tamtym czasie Naral wynajmował apartament w Paryżu. Gdyby teraz ktoś się tego doszukał i znalazł w jego mieszkaniu resztę C-4 wraz z pozostałymi zapalnikami, wyszedłby na bohatera, a Narala by obciążono odpowiedzialnością za zamach bombowy, w którym przez przypadek zginęło kilka osób. Na tym by sprawę zamknięto.

— Pozostaje jednak pytanie: dlaczego? Po co było to wszystko?

— Pytasz o to zwykłego żołnierza? — Znowu energicznie pokręcił głową. — Dlatego, że mi za to zapłacono.

Znaleźli się na drugim poziomie. Stanęli przed wystawą sklepu odzieżowego, zawieszoną bluzkami o rozmaitych nadrukach, ale wszystkie miały coś wspólnego z Nowym Jorkiem.

— To była wymarzona robota dla ciebie — mruknął John.

— A ty masz teraz swoją. Czyżbyś czuł, że już toniesz w tym szambie?

John nie odpowiedział.

— Z tego wynika, że teraz to już nie moje zmartwienie — dodał Phil. — Ale wciąż gotów jestem dobić targu z senatorami. Pełne zeznania za pełny immunitet.

— Jakież to pełne zeznania?

— A myślisz, że brałem udział tylko w tej jednej akcji, że zgromadzono taki zespół wyłącznie do tego jednego zadania?

Tuż przed nimi przebiegł jakiś nastolatek w obszernej kurtce, wychylił się przez barierkę i zawołał:

— Hej! Dalmont!

Obeszli go łukiem.

— Człowieku, zostałem zwerbowany pięć lat temu — ciągnął Phil. — Z radością odszedłem ze służby bezpieczeństwa. Nie musiałem więcej wystawać w pełnym słońcu, czując na karku skrzyżowanie pajęczych nitek celownika. Ten cyrk... Jeździłem na plażę jako obstawa facetów z czarnymi neseserami...

— Tutaj? W Stanach?

Phil uśmiechnął się pobłażliwie.

— Żebyś wiedział, ile się napatrzyłem na to gówno.

— Kto?! — wrzasnął John. Jedna z handlarek błyskawicznie odwróciła głowę w ich kierunku. — Kto to był?

Phil pociągnął go z powrotem w stronę ruchomych schodów. Zjechali do położonej najniżej restauracji i przeszli obok gromadki rozwrzeszczanych dzieciaków.

— Kto to był? — powtórzył John szeptem. — Tej akcji nie mogła zorganizować Agencja. Nigdy nie uwierzę, że ktoś od nas mógł coś takiego zatwierdzić. Nie do takiej działalności zostaliśmy powołani. Dobrze o tym wiesz, tak samo jak ja. Do cholery, każdy to wie. Wiec kto za tym stoi? Kto to zaplanował?

— W tym właśnie sęk, panie Dociekliwy — odparł Phil. — Ja wiem kto, ale to jest moja przepustka na wolność.

Obok nich przebiegła matka z dzieckiem, kierując się w stronę toalet.

— Powiedz mi przynajmniej, jak to było możliwe. Fundusze, rozkazy, łączność, zabezpieczenie, szczegółowe plany... Jak to możliwe, że istnienie podobnego zespołu zostało do końca tajemnicą?

Doszli do końca tarasu i zawrócili; od ruchomych schodów w ich stronę zmierzało czterech staruszków. Widocznie popołudniowy seans dobiegł końca, gdyż na schodach pojawiło się nagle sporo osób zjeżdżających na dół, zwabionych czy to zapachami dobywającymi się z restauracji, czy też głośnymi śmiechami dzieci biorących udział w przyjęciu urodzinowym i podskakujących dokoła tańczącego faceta w przebraniu klauna.

Między Johnem a Pnilem przepchała się jakaś kobieta. David chwycił Langa za rękę i pociągnął w kierunku gromady ludzi.

— Nasz świat jest stworzony na takie przedstawienia — szepnął. — Wszyscy podkładamy sobie nawzajem świnie, jeśli to tylko możliwe. A w wywiadzie nigdy nie masz pewności, czyją wodę przewozisz na drugi brzeg rzeki. Na szczęście nie można narzekać na forsę.

Jakiś staruszek zmarszczył brwi na widok zbliżających się ku niemu mężczyzn, trzymających się pod rękę.

— O co w tym wszystkim chodziło? Czemu miała służyć ta akcja?

— Odpowiedzi trzeba szukać gdzieś w tym mieście. — Phil zatoczył ręką szeroki łuk. — Gdzieżby indziej.

Odkaszlnął chrapliwie.

— Jeśli próbujesz mnie wywieść w pole — rzekł John — będziesz potrzebował czegoś więcej niż immunitetu.

Phil puścił jego rękę i odsunął się, jakby oburzony tą nieoczekiwaną pogróżką. John odwrócił głowę: twarz byłego agenta służby bezpieczeństwa wykrzywiał grymas wściekłości...

Usta otwarte, oczy wytrzeszczone; David zachwiał się, zrobił krok, potem drugi.

— Co...? — John urwał nagle.

Phil się zatoczył, nogi mu się ugięły w kolanach. Upadł na chodnik.

— Uważaj, idioto! — wrzasnął chłopak obejmujący ramieniem dziewczynę, którą Phil potrącił.

Zerknął przez ramię i ze zdumieniem popatrzył na tego „idiotę", który z szeroko rozrzuconymi ramionami leżał na ziemi i rozdziawionymi ustami spazmatycznie próbował złapać oddech.

Dziewczyna zaczęła krzyczeć. Kilkanaście osób odwróciło się w ich stronę. Twarze, głupie miny gapiów... Phil zacharczał. John uklęknął przy nim.

— Co ci jest? — zapytał, wsuwając dłoń pod jego głowę. — Co się...?

Tamten przesunął ręką po płytkach tarasu, jakby chciał sięgnąć do prawej kieszeni spodni.

Lang pomacał jego kurtkę i wyczuł nieco powyżej biodra maleńką dziurkę, jakby zrobioną czubkiem ołówka. Poczuł też pod palcem coś ciepłego i wilgotnego.

— Spójrzcie na twarz tego człowieka! — zawołał ktoś z gromadzącego się dokoła nich tłumu. — On dostał ataku!

Targany konwulsjami Phil obrócił wytrzeszczone oczy w stronę Langa.

— Niech ktoś wezwie policję! — krzyknęła jakaś kobieta.

Gapie tworzyli coraz ciaśniejszy krąg, ktoś trącił nogą klęczącego Johna...

Rozejrzyj się...

Uniósł głowę i spojrzał prosto w obiektyw kamery wideo jednej z matek bawiących się nie opodal dzieci. Świeciła czerwona lampka nagrywania.

— On potrzebuje lekarza! — zawołał.

— Wezwać policję! — wrzasnął ktoś z tłumu.

Kobiety próbowały odciągać zaciekawione dzieci. Twarz mężczyzny leżącego na ziemi stawała się coraz bledsza, widać było już tylko białka oczu.

— To atak epilepsji! — osądził ktoś. — Trzeba mu coś wcisnąć między szczęki.

Zabili go! W końcu dopadli! Czemu więc nie załatwili nas obu? Dlaczego...? Jakim sposobem?

Czas nagle jakby stanął w miejscu. W pamięci Johna odżyło wspomnienie wykładowcy, który nigdy nie wymienił swego nazwiska. Na jednym z kursów facet demonstrował pewne sposoby, relacjonując beznamiętnym tonem:

— ...nazywa się to „metodą ambasadora". Piętnastocentymetrowy szpikulec, mocny uchwyt, ostrze ułożone wzdłuż przed ramienia. Wystarczy przejść obok ofiary. Jeden szybki ruch ręką, wyglądający całkiem niewinnie. Stalowe ostrze dosięgnie nerki człowieka, nim ten się zorientuje, że otrzymał cios. Siła bezwładności sprawi, że przejdzie jeszcze kawałek, dopiero wtedy dozna szoku.

Można wtopić się w tłum, zanim upadnie. Rozcięta nerka błyskawicznie napełni się krwią, nie pomoże żaden zabieg reanimacyjny. Dopiero po śmierci ofiary odkryją ledwie widoczną ranę nad biodrem.

Phil po raz ostatni spojrzał na niego przytomnie.

Kamera wideo! Nie da się jej zabrać, trzeba zdobyć kasetę...

— Wezwijcie lekarza — mruknął John, podnosząc się na nogi.

— Hej! — zawołał jakiś starszy mężczyzna, oskarżycielskim gestem wyciągając palec. Obiektyw kamery natychmiast obrócił się w jego kierunku. — To pan był z nim!

— Na drugim poziomie jest budka telefoniczna! — rzucił Lang.

Skoczył między dwie osłupiałe kobiety. Ktoś natychmiast zajął jego miejsce przy leżącym na ziemi człowieku. Podbiegł do ruchomych schodów i sadząc wielkimi susami zaczął roztrącać jadących na górę ludzi, patrzących ze zdumieniem na zbiegowisko w dole. Na drugim poziomie przedarł się na inny pas ruchomych schodów, wiodących aż na samą górę, do kina i znajdującego się nieco dalej parkingu.

Za jego plecami, odbijając się głośnym echem od murów, rozbrzmiał okrzyk jednego z gapiów:

— Halo! Dokąd pan biegnie?!

44

Uciekaj!

Kobieta sprzedająca perfumy odprowadziła go zdumionym spojrzeniem.

Drzwi wychodzące na chodnik; huknął w nie ramieniem... Żaden pocisk nie roztrzaskał tafii szkła, nie wdarł się w jego ciało... Nikt nie strzelał.

Czyżby nie mieli żadnej obstawy? Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ten specjalista od mokrej roboty?

Samochód Glassa. Silnik zaskoczył od razu. John ruszył z piskiem opon. Wykręcił na drogę dojazdową, za oknem mignęły szeregi zaparkowanych samochodów. Jakiś facet z synem uskoczyli mu z drogi.

Ja nie mam dzieci. Nie mam syna...

Wykręcił przy czerwono-białej barierce: PARKING BEZPŁATNY PO GODZINIE 18.

Deszcz; błyszczący asfalt... Ryk klaksonu ciężarówki. Wykręcił z poślizgiem, skontrował kierownicą... Ulica miasta. Czerwone światła. Gazu! Znów wycie klaksonów.

Czyżby morderca czekał tam na nas? A może śledził Davida?

Wycieraczki: trzeba włączyć wycieraczki. Spryskać szybę.

Dokąd jechać?

Odblask reflektorów w lusterku. Wysoko umieszczone światła — ciężarówka albo furgonetka... Zniknęły na skrzyżowaniu, tamten wóz skręcił. Za to w lusterku pojawił się pojedynczy żółtawy ognik. Spod kół wytryskiwały fontanny wody płynącej wzdłuż krawężnika. Military Road: czteropasmowa aleja prowadząca na zachód, przez park...

Za dużo otwartej przestrzeni. Łatwo byłoby mnie śledzić, nawet w tej ulewie. Świątynie buddystów, waty; w Tajlandii nazywano je...

Wciąż to pojedyncze, żółtawe światło we wstecznym lusterku, podskakujące na wybojach.

Wóz z jednym stłuczonym reflektorem. Taki sam, jak poprzednio!

Nie! To nie samochód.

Motocykl.

Skręt w lewo. Podejrzane światło trzymało się za nim. W prawo.

Nadal było.

Szybciej.

Zbliżało się... zbliżało...

To motocykl!

Ogłuszający warkot, który słyszał dojeżdżając do parkingu przy promenadzie... Tamtego ranka odbicie w lusterku samochodu Franka. Mroźne powietrze. Z chmury kurzu wokół rozkopywanej jezdni wyłonił się wówczas...

Motocykl!

Przyciemniona szyba ochronna, motocyklista w czarnym hełmie. Jechał za nimi, przez całą drogę, aż do... Zatłoczone skrzyżowanie North Capitol Street. Tam przyspieszył, wyminął ich, zniknął w przodzie.

Musiał zawrócić i podjechać z naprzeciwka do miejsca, gdzie oni utknęli w szeregu pojazdów za wozem usiłującym skręcić w lewo. Uzbrojony fachowiec bezbłędnie wykorzystał okazję, którą z łatwością można było przewidzieć. Kaszka z mlekiem. Zapewne broń wyjął w ostatniej chwili.

Toyotę Franka od przeciwległego pasa ruchu oddzielała jedynie półtorametrowej szerokości betonowa wysepka. Nikt nie spostrzegł, że motocyklista ukryty za ciemną szybą wycelowuje pistolet, oparłszy lufę na przegubie lewej ręki. Musiał być przygotowany na to, że będzie widział swą ofiarę tylko przez krótką chwilę. Jeżeli jechał dość wolno, oddanie celnego strzału nie przedstawiało większego problemu.

Nawet gdyby Frank patrzył w jego kierunku, zapewne by nie dostrzegł niewielkiego otworu wylotu lufy, mierzącego mu prosto w twarz. Wystarczył jeden ruch. Odgłos strzału oddanego z pistoletu wyposażonego w tłumik zginął w szumie ruchu ulicznego. To dlatego łuska, pchana siłą bezwładności poruszającego się motocykla, poleciała aż tak daleko...

Wciąż widział w lusterku owo odbicie. Motocyklista nadal jechał za nim.

Spróbuj mu uciec. Wykonaj parę szybkich skrętów... Nie. Nawet na mokrych, śliskich ulicach miasta nie miał szans umknąć przed motocyklem. Na autostradę. Trzeba wydostać się z miasta, może uda się go zgubić na obwodnicy. Tutaj nie sposób nic zrobić. Z drugiej strony, kiedy tylko zabójca zobaczy, że John skręca na autostradę, z pewnością zaraz podjedzie bliżej...

Ile może mieć naboi w tym dziewięciomilimetrowym pistolecie? Piętnaście? Szesnaście?

Gdyby zatrzymać się na czerwonym świetle, chyba także próbowałby się zbliżyć i strzelać.

Nie zatrzymuj się!

John przyspieszył jeszcze, nie zważając na znak stopu.

On już wie. Z pewnością już wie.

Wszyscy wiedzą.

A może zostawić gdzieś wóz?

Na piechotę nie ucieknie się przed motocyklem, ale tamten nie wjedzie do baru, nie przeskoczy przez parkan.

Żółtawe światełko podskakiwało we wstecznym lusterku. Motocyklista trzymał się o pięć, może sześć samochodów za nim. John zakręcił nagle, ledwie utrzymując panowanie nad kierownicą. Przeleciał na ukos przez skrzyżowanie, nie zważając na ryki klaksonów...

Zapewne kierowcy posłali za nim wiązanki przekleństw. Żółty ognik nadal podrygiwał we wstecznym lusterku. Po obu stronach ulicy ciągnęły się bloki mieszkalne; ludzie siedzieli bezpiecznie w swoich czterech ścianach, kochali się. Życie rodzinne. Żona, dzieci — on ich nie miał. Matka. Pierwsza miłość w szóstej klasie. Ojciec. Dziewczyna z ogólniaka, rozmiłowana w fizyce. Wei. Emma. Phuong.

Skręcił w lewo, na południe, w kierunku Georgetown...

Tylko nie tam! Za wąskie uliczki, zapchane pojazdami. Motocykl prześliźnie się przy krawężniku.

Wycieraczki stukały o uszczelkę... Dostrzegł przed sobą ruszający z przystanku autobus. Dalej skrzyżowanie, zbita masa aut czekających na zielone światło. W mokrym asfalcie odbijał się żółtawy snop reflektora motocyklowego.

Teraz!

Przemknął obok autobusu i wykręcił tuż przed nim. Rozległ się syk powietrza hydraulicznych hamulców, kierowca nerwowo usiłował zatrzymać w miejscu czternastotonowy pojazd. Autobus wpadł w poślizg, obrócił się, zablokował całą szerokość jezdni. Zapaliło się zielone światło. John pędem zjechał na lewo, na przeciwległy pas ruchu, wyminął ruszające powoli auta.

Toyotą zarzuciło.

Znów ryk klaksonów. Przemknął przez skrzyżowanie. Wpadł w boczną uliczkę. Szybko zakręcił kierownicą, żeby nie uderzyć w zaparkowane przy krawężniku pojazdy. Ponownie skręcił, w prawo.

Spojrzał w lusterko: pusta, mokra ulica, stłoczone kamieniczki, szeregi aut... Żadnych świateł. Nikt za nim nie jechał. Skręcił w lewo, minął trzy przecznice i znów skręcił w prawo.

W lusterku nadal pusto.

Zgubił tamtego.

Spokojnie. Jeszcze nic nie wiadomo.

To zawodowiec.

Teraz z pewnością motocyklista musiał zacząć szukać jego samochodu. Był w dzielnicy mieszkalnej, między Georgetown a Dupont Circle. Nie było co marzyć o znalezieniu tu miejsca do zaparkowania.

I tak możesz zapomnieć o wszelkich marzeniach.

Jechał ulicą, spoglądając na auta stojące przy krawężniku. Dojrzał skrawek wolnego miejsca przed skrzyżowaniem; niewielki, ale wystarczający dla toyoty... Zielony słupek hydrantu. To dlatego zostawiono wolne miejsce... Parkowanie przed hydrantem stwarzało potencjalne zagrożenie, mogło doprowadzić do tragedii poprzez utrudnianie strażakom dostępu do wody...

A niech tam.

Żółty odblask reflektora... Wciąż nie widać go we wstecznym lusterku.

Jeszcze nie znalazł... Wszystko jedno; trzeba się ratować. Najwyżej przyjdzie zapłacić 50 dolarów mandatu.

W tym fachu na co dzień posługujemy się fałszem, musimy nawet okłamywać sami siebie.

Błyskawicznie wcisnął toyotę w wolne miejsce przy krawężniku. Ulica pusta; na szczęście nikt się jeszcze za nim nie wyłonił zza zakrętu. Nikt go nie obserwował.

Sięgnął do żarówki pod sufitem kabiny; zgrzytnęła mu w palcach. Strzepnął okruchy szkła. Wysiadł z wozu. Odruchowo zamknął drzwi.

Zajrzał jeszcze przez szybę do środka. Na podłodze pod przednim siedzeniem leżała jego aktówka; wewnątrz znajdowała się kaseta wideo z nagraną rozmową dwóch mężczyzn — obaj byli już martwi, nie mogli świadczyć w jakiejkolwiek sprawie. Trzymał tam również kartonową teczkę ze wszystkimi dokumentami, jakie dotychczas zebrał, kontynuując dochodzenie Franka.

Niech tam leży, zdecydował. Nawet jeśli złodzieje ją zauważą i wyciągną z auta, nie będą mieli z niej żadnego pożytku; wywalą na śmietnik.

Gdyby ją zabrał, stanowiłaby zbędny balast, zajmowała niepotrzebnie ręce. Gdyby w dodatku dopadł go ten morderca, miałby sposobność zabrać dokumenty, nie zostałby żaden ślad. Otworzył prawe drzwi, schylił się i szybko je zatrzasnął. Zarówno przednie, jak i tylne drzwi zostawiał otwarte. Wszystko jedno, pomyślał. Niech złodzieje zwędzą radio. Podniósł klapę bagażnika i wrzucił aktówkę do środka. Tu będzie bezpieczniejsza, pomyślał.

Jeśli gliniarze z drogówki odholują wóz na parking, być może znajdą w aktówce wizytówkę Greene'a. Zatrzasnął bagażnik, przekręcił klucz w zamku. Deszcz padał bez przerwy. John miał już mokre włosy, twarz. Szczypał go palec skaleczony odłamkami żarówki.

Morderca.

Światła w oknach domów; lustrzana wstęga mokrego asfaltu pustej ulicy.

Biegiem.

Nie! Trzeba iść spokojnie. Ukrywać się w mrocznych zaułkach, rozpłynąć w ciemności. Wtopić się w noc, w deszcz.

Nikt nie wyglądał przez okno. Przejechał jakiś samochód — to pewnie nastolatki na randce, szukające cichego zakątka tutaj, dwa kilometry od Georgetown.

Dlaczego właśnie tutaj?

Zanurkował za furgonetkę i poczekał w ukryciu, aż wóz go minął. Prześladowcy też mogą udawać parę zakochanych. Postanowił chować się za każdym razem, gdy będzie przejeżdżał jakiś samochód. Minął dwie przecznice, trzy. Wreszcie skręcił w prawo. Dotarł do końca zacisznego kwartału.

Kilkaset metrów przed sobą dostrzegł roziskrzoną w strugach deszczu wstęgę Parkway, a dalej jasno oświetlony most nad Rock Creek, prowadzący w stronę Dupont Circle, dzielnicy waszyngtońskiej bohemy. Pełno tam było kin, teatrów, banków i księgarń, a także barów, których klientelę stanowili homoseksualiści. Mnóstwo kryjówek. I budek telefonicznych.

Trzeba było tylko przejść przez ten szeroki most, zalany potokami światła. Kursowało tam również metro. Można było zniknąć w podziemnym labiryncie, ukryć się w mroku, szybko przemieszczać z miejsca na miejsce. Zniknąć z tego rejonu, po którego uliczkach zapewne krążył zabójca na motocyklu. Dotrzeć gdzieś, skąd można by zadzwonić. Do Glassa. Albo do Phuong, ona miała przecież samochód.

W stronę mostu zmierzała pośpiesznie kobieta z parasolką. Stukała głośno obcasami o chodnik. John obejrzał się: nikogo. W wyobraźni widział za sobą same potwory. Powoli doganiał kobietę.

Tylko się nie oglądaj.

Jeszcze bliżej. Była wysoka, trzymała parasolkę niczym chorągiew. Pomimo bębnienia deszczu o naciągnięty materiał parasolki musiała usłyszeć za sobą jego kroki, gdyż odwróciła się... John zanurkował pod parasolkę i zaczął iść ramię w ramię z kobietą

— Mam nadzieję, że nie każe mi pani moknąć.

Chwycił ją pod ramię, ujął delikatnie dłoń trzymającą rączkę i przyciągnął do siebie, żeby schować się pod parasolką.

— Dziecko na mnie czeka — wyjąkała kobieta. — Czy mógłby pan...?

— Pragnę jedynie dojść w pani towarzystwie do końca mostu, żeby tak nie moknąć.

Ostrożnie ścisnął jej drżącą dłoń i przyciągnął jeszcze bliżej siebie, ukrywając twarz pod czarną kopułą materiału, aby nie mógł jej dostrzec nikt z przejeżdżających ulicą samochodów. Miał nadzieję, że z daleka sprawiają wrażenie pary niewinnych osób, śpieszących do domu.

Ale przez ten parasol ty także niewiele widzisz.

Deszcz zawzięcie bębnił o czarny materiał nad ich głowami. Kobieta krzyknęła, ręce trzęsły się jej coraz bardziej. Próbowała najpierw zwolnić kroku, potem przyśpieszyć. Napięła mięśnie ręki, za którą ją trzymał, jakby szykowała się do walki. John jednak delikatnie przytrzymywał jej palce na uchwycie parasolki.

Dotarli do końca mostu. Kobieta znowu jęknęła.

Puść ją, niech sobie idzie.

Wyminął łukiem mężczyznę trzymającego nad głową złożoną gazetę. Przeskoczył przez smycz, na której jakiś grubas w kapeluszu z szerokim rondem ciągnął zmokniętego pudla. Musiał uciekać, nie chciał nawet spoglądać za siebie.

Skąd się tutaj wzięło tylu spacerowiczów?

Doszedł do ronda. Pośrodku skweru fontanna skutecznie stawiała opór strugom deszczu. Przebiegł przez ulicę i wskoczył do tunelu, którym dwie wstęgi ruchomych schodów łączyły miasto z podziemnymi korytarzami metra. U wejścia na stację stał jakiś mężczyzna o zmierzwionych włosach, w poszarpanej panterce; patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma. Pod filarami przed sąsiednim sklepem trójka nastolatków hałaśliwie kłóciła się o ostatniego papierosa. Dwóch chłopaków i dziewczyna, wszyscy w czarnych, skórzanych kurtkach motocyklistów; ona ufarbowana na gryzący w oczy, czerwonorudy kolor. Wskoczył na ruchome schody. Wstęgi poruszające się w przeciwnych kierunkach miały łącznie szerokość połowy boiska do piłki nożnej. John wjechał w mroczny tunel.

Uspokój się, opanuj oddech.

Wsunął do szczeliny bramki kontrolnej kupioną wcześniej kartę magnetyczną. Automat w żółwim tempie połknął wielorazowy bilet, otworzył przejście, wypluł kartę po drugiej stronie barierki. Jeszcze jedne ruchome schody, jakieś pięć, sześć metrów w dół. Zeskoczył wreszcie na peron. Linia czerwonych płytek posadzki na jego krawędzi znaczyła strefę bezpieczeństwa. Pomalowana na brązowo tablica z rozkładem jazdy. Szare cementowe ławki. Siedziała na nich tylko jakaś staruszka w grubych okularach; zapewne też wracała do domu. W jedną i drugą stronę tory metra ginęły w żółtawym półmroku. Nie nadjeżdżał żaden pociąg.

John stanął pośrodku peronu.

Czekaj spokojnie.

Staruszka popatrzyła na niego zza grubych szkieł.

Spokojnie.

Poprzez tunel doleciały z ulicy stłumione, zwielokrotnione echem odgłosy śmiechu. Potem rozległo się stukanie obcasów i dziewczęcy pomruk zadowolenia.

No, przyjedź wreszcie!

Na krótkim odcinku ruchomych schodów łączących peron z halą kasową ukazały się sylwetki dwudziestoparoletniej dziewczyny o płomiennoczerwonych włosach i ostrzyżonego na jeża chłopaka w zaplamionym, ciemnozielonym płaszczu przeciwdeszczowym. Zaraz za nimi jechało dwóch młodzieńców w czarnych kurtkach motocyklistów. Wyższy z nich powiedział głośno:

— Za pięć dolców, chłopie, gotów jestem zrobić dla ciebie wszystko.

Drugi, bliźniaczo do niego podobny, mruknął ciszej:

— Przestań pieprzyć.

Przyjedź wreszcie!

Cała czwórka zatrzymała się kilka metrów od Johna. Przy krawędzi peronu zamigotały światła ostrzegawcze. Owiał ich silny podmuch chłodnego powietrza. Tam, po lewej, na samym końcu peronu!

Zza tablicy informacyjnej wyłonił się potężnie zbudowany mężczyzna w długim prochowcu. Dłonie w rękawiczkach; puste. Nie spojrzał nawet na Johna, nie odwrócił też głowy w kierunku nadjeżdżającego pociągu. Zatrzymał się nagle. Zasyczały pneumatyczne hamulce, zaterkotały dzwonki. Na wprost Langa otworzyły się drzwi wagonika — czystego, jasno oświetlonego. Mnóstwo wolnych miejsc, zaledwie kilku pasażerów. Nikt nie wysiadał.

Staruszka powoli weszła do pociągu, ciągnęła się za nią intensywna woń zasypki dla niemowląt oraz przemoczonej peleryny. Spojrzał w lewo. Olbrzym w rękawiczkach nadal stał pośrodku peronu, jakby od niechcenia patrzył na zegarek. Za plecami Johna rozbrzmiał głos chłopaka w czarnej skórzanej kurtce:

— Trzymaj się, chłopie. Dzięki.

Głośne cmoknięcie.

Śmiechy.

Zajazgotały dzwonki ostrzegawcze.

Osiłek w rękawiczkach podjął decyzję, wskoczył do pociągu, dwa wagoniki za tym, przed którym stał John.

Zrobił szybki krok w stronę otwartych drzwi.

Trójka nastolatków w czarnych kurtkach była już w środku, rozdawali sobie kuksańce, śmiali się głośno; tylko trójka... Płomiennowłosa dziewczyna spojrzała w kierunku wejścia, oczy jej się rozszerzyły...

Półobrót w prawo, odskok, zasłona prawą ręką...

Mignęła mu odtrącona ręka w zielonym suknie płaszcza, pochwycił błysk szpikulca do mięsa — uniesionego, wymierzonego w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się podstawa jego czaszki.

Drzwi pociągu zasunęły się z szumem, gumowe uszczelki pochwyciły stalowe ostrze.

Pociąg ruszył, wyrywając śmiercionośne narzędzie z dłoni napastnika i unosząc je w głąb mrocznego tunelu.

Obrót, wypad, cios pięścią w brzuch mężczyzny, który nie zdążył odzyskać równowagi po tym chybionym pchnięciu szpikulcem; do impetu zamachu dołożyło się jeszcze szarpnięcie odjeżdżającego pociągu metra.

Napastnik poleciał do tyłu.

Prawą ręką sięgnął błyskawicznie za pazuchę rozpiętego płaszcza...

Wprawny, szybki i płynny ruch...

John wykonał trzy kroki Hsing-i, po których znalazł się tuż przy napastniku. Zamarkował prawy prosty, a kiedy tamten wykonał unik, natychmiast sięgnął lewą ręką w dół...

Schwycił dłoń napastnika uzbrojoną w dziewięciomilimetrowy pistolet i odepchnął wylot lufy od siebie. Zanurkował pod wyciągniętą ręką i ponownie trafił ciosem prawej w brzuch zabójcy.

Tamten jednak uderzył go w tył głowy.

Ciemność. Ból.

Tylko nie wypuścić jego dłoni z uchwytu...

Pistolet brzęknął o płytki posadzki. John dostał drugi cios w tył głowy.

Wykonał obrót. Trafił z całej siły kantem dłoni w pierś tamtego.

Zabójca poleciał do tyłu.

Źle! Nie stosuj siły przeciwko sile! Nie zapominaj o ch'i...

Tamten natarł. Wyprowadził jeden i drugi cios prosty...

Wszystkie chybiły celu. John poruszał się już po okręgu; naprężona dłoń skierowana ku jego środkowi, druga nisko, przy piersi, według zasad Pa-kua.

Przeciwko agresywnemu stylowi napastnika: karate, Tae Kwon Do czy też chińskiemu Shaolin — brutalnemu i siłowemu.

Ale tamten był młodszy; ubrany na każdą okazję — biała koszula, krawat, na wierzchu gruby płaszcz. Pewnie skórzaną kurtkę zostawił na bagażniku motocykla. W dodatku szybki jak kobra...

Zabójca nie wytrzymał. Skoczył, zwinął się w powietrzu i z całej siły wymierzył nogą cios temu dziwakowi, który skakał dokoła niego, zamiast robić tradycyjne uniki, jakich uczyli instruktorzy.

Nie stosuj siły przeciwko sile, niech on sobie będzie spięty, ty się rozluźnij; nie atakuj tak, jak on, nie pozwól mu narzucić stylu walki.

Kopnięcie napastnika nie sięgnęło celu. John zripostował dwa szybkie proste, uskoczył przed kolejnym ciosem nogą; obrót, zmiana kierunku, ręce w szczelnej zasłonie. Tam — głowa zabójcy musi się znaleźć w tym miejscu, kiedy...

Wyskok, obrót, kopniecie...

Chybione.

Gdzie on jest, do cholery!

Obrót. Złapać równowagę...

Lang pochylił się nisko, umykając przed ciosem nogą...

Przy każdym wyskoku tamtego luźne poły zielonego płaszcza powiewały niczym peleryna matadora.

Do zwarcia. Zabójca znów podniósł nogę, kopnął...

Lecz John stał pewnie, przyjął cios na uniesioną luźno nogę po wykonaniu obrotu; tamten zaś poleciał z impetem, trącił stopą leżący na posadzce pistolet, który spadł gdzieś na torowisko.

Teraz Lang natarł. Wyprowadzał oburącz błyskawiczne ciosy, ale przeciwnik skutecznie blokował je skrzyżowanymi rękami... John niespodziewanie trafił nogą w prawe biodro zabójcy. Chwycił wyciągającą się ku niemu rękę tamtego. Czując, że napastnik odzyskuje ch'i, pchnął z całej siły, zadając równocześnie kantem dłoni cios w pierś mężczyzny. Tamten poleciał do tyłu, huknął plecami o tablicę informacyjną.

Lang trafił go pięścią w szczękę. Drugą ręką w splot słoneczny.

Kolanem w genitalia.

Za Franka!

Przecież to on go zabił...

Kolanem w twarz, aż zabójca grzmotnął tyłem głowy w metalową ramę tablicy. Bileter stojący na podeście ruchomych schodów coś zawołał.

Za Martina Sinclaira, powieszonego głową w dół! Za bombę podłożoną w Paryżu! Za szpikulec!

Zamierzył się już do zadania śmiertelnego ciosu kantem dłoni w tchawicę.

Nie stosuj tych samych metod co on!

Zdążył obrócić dłoń i trafił przeciwnika w kark, powalając go na ziemię. Z kieszeni tamtego wysunęła się plastikowa torebka, a w niej:

Sztuczne wąsy.

Okulary ze zwykłymi szkłami.

Szminka do warg.

— Dzwoniłem już na policję! — zawołał po raz drugi bileter i pędem umknął do swojej kasy z kuloodpornymi szybami.

Po ruchomych schodach nadbiegał jakiś mężczyzna w dżinsach i grubej, czarnej kurtce lotniczej. Możliwe, że gliniarz w cywilu. Albo zwykły obywatel, marzący o chwale bohatera.

Ubezpieczenie, obstawa. Czyżby...?

Leżący na peronie specjalista od mokrej roboty jęknął i podwinął nogę, jakby chciał się podnieść...

Płatny morderca! Zwyczajny najemnik. Tylko nie daj się złapać. Nie teraz. Jeszcze nie w tej chwili. Powinieneś go zabić. Albo uciekać. Nie ma sensu przekazywać go policji, brak dowodów...

Facet w lotniczej kurtce zeskoczył na peron. Zamigotały światła ostrzegawcze, nadjeżdżał pociąg.

Nie dasz rady dwóm napastnikom. A jeśli cię złapią, to tak, jakbyś już był martwy.

Uciekaj!

John obrócił się w stronę drugiego wyjścia. Tamte schody prowadziły na ulicę Q.

Dotkliwy ból w nodze. To od kopnięcia napastnika.

Postaraj się nie utykać.

Dopadł barierek przegradzających wejście, przeskoczył je. Pobiegł w kierunku ruchomych schodów. Te były dłuższe, bardziej strome niż z tamtej strony peronu.

Wskoczył na stopień, ruszył pod górę. Brakowało mu oddechu. Noga bolała coraz mocniej. W wylocie tunelu dostrzegł mroczne, zaciągnięte chmurami niebo. Jeszcze trochę. To już połowa drogi...

Ktoś go chwycił od tyłu i zaczął ściągać na dół. Zamachnął się łokciem, obrócił, pchnął ramieniem, odskoczył do tyłu...

Upadł na plecy. Napastnik rzucił się na niego. Ruchome schody powoli wynosiły ich na ulicę. John znalazł się twarzą w twarz z...

Wynajęty morderca. Biała koszula zachlapana krwią. Wiszący luźno krawat. Powiewające poły zielonego płaszcza...

Tamten błyskawicznie owinął wokół szyi Langa kawałek żółtej linki i skrzyżował ręce, zaciskając pętlę.

Powietrza! Nie mogę...

John chciał go kopnąć, ale tamten przygniatał mu nogi swoim ciężarem.

Ciemność! Wirujące koła!

Dźgnął kciukiem w oko napastnika.

Wrzask. Ucisk pętli zelżał. John zdołał wyszarpnąć linkę z rąk zabójcy, lecz tamten chwycił go za nadgarstki. Przycisnął go jeszcze mocniej, huknął czołem w nos. Lang trzymał jednak brodę nisko, osłaniając tchawicę.

Ruchome schody wciąż wynosiły ich do góry.

John poczuł na twarzy krople deszczu. Znaleźli się już na poziomym odcinku eskalatora.

Szykowny krawat, który zabójca włożył na wszelki wypadek, zwisał teraz luźno. Jego koniec leżał na schodach. Tuż przy twarzy Johna. Uchwycony między dwoma żelaznymi stopniami eskalatora.

Koniec schodów. Urządzenie, które z siłą tysięcy koni mechanicznych transportowało ludzi między dwoma poziomami, wciągnęło krawat mordercy.

Poruszające się bezustannie stopnie, spięte w jedną, wędrującą na okrągło wstęgę, napięły materiał, przyciągając głowę mężczyzny do masywnej klapy zasłaniającej koło napędowe.

Skowyt. Trzask łamanych kości. Charczenie.

John wygrzebał się spod targanego konwulsjami ciała.

Po chwili płatny morderca znieruchomiał. Eskalator nadal przesuwał się powoli.

Lang przestąpił zwłoki i pobiegł dalej, w mrok nocy.

Wracaj!

John pognał ulicą, z powrotem przez most.

A zabezpieczenie? Spec od mokrej roboty działał w pojedynkę?

Nigdy przedtem nikogo nie zabiłem! Jeszcze nigdy...

Biegnij! Albo zginiesz!

Przejeżdżający samochód ochlapał go prawie po samą głowę. Pędził susami przez puste uliczki, wśród kamienic, w których...

Jest!

Toyota Glassa stała zaparkowana przy hydrancie. Pośliznął się na mokrych płytach chodnika, ledwie złapał

równowagę. Samochód. Drzwi od strony kierowcy. Kluczyki. Stał na środku jezdni, pierwsza lepsza ciężarówka mogła go rozgnieść na miazgę...

Zauważył przez okno, że przycisk zamka prawych przednich drzwi jest wciśnięty.

Ktoś się włamał. Ktoś tu był...

Widocznie zabójca musiał odnaleźć samochód. Szybko sprawdził wnętrze auta, ale chyba nie miał czasu, żeby zajrzeć do bagażnika. Drzwi od strony kierowcy były zamknięte, toteż otworzył drugie, lecz wysiadając musiał odruchowo wcisnąć guzik zamka, potem zatrzasnął je i pobiegł w kierunku stacji metra. A może już wcześniej był gdzieś w pobliżu, może nawet widział...

I zdążył umieścić w samochodzie pluskwę wysyłającą sygnały radiowe.

A teraz, naprowadzone tymi impulsami, mogły się tu zaraz zjawić jakieś posiłki.

Zostaw samochód. Wynoś się stąd.

Pobiegł dalej ulicą, do skrzyżowania. Wyjrzał zza rogu: był tam, wciśnięty między dwa auta.

Motocykl z przyciemnianą szybą ochronną. Plastikowa skrzynka bagażnika, zamknięta na klucz. Skrytka na kask, ocieplaną kurtkę. W środku mógł być nawet radiotelefon, zapasowa broń. Otworzyły się drzwi domu po drugiej stronie ulicy. Smuga żółtawego światła padła na Johna stojącego przy motocyklu. Jakieś starsze małżeństwo zaczęło się czule żegnać z większą grupą osób, odprowadzali gości.

Mogli zwrócić uwagę na złodzieja motocykli, wandala; zadzwonić na policję.

Zostaw to! Uciekaj!

Zabił człowieka, ale nie było innego wyjścia; Centrum Corcoran i zakłucie Phila Davida, podłożenie bomby w wozie Cliffa Johnsona, Martin Sinclair, zastrzelony Frank; tamten próbował także... zabić Johna.

Kto to mógł być?

Najemny morderca.

Deszcz przemoczył go do suchej nitki.

Jasno oświetlone ulice, witryny zamkniętych sklepów odzieżowych, turyści przebiegający z miejsca na miejsce. Kafejki i ciasne sklepiki Georgetown, wielkie pawilony handlowe, przed którymi kręcili się handlarze narkotyków z kieszeniami wypchanymi forsą. Francuska kawiarenka na rogu.

— Tak? Czym mogę panu służyć? — zapytał właściciel, gdy

John chwiejnym krokiem wszedł do środka.

Dym z papierosów i silny aromat kawy z ekspresu. Żółtawy półmrok. Bar. Jakieś małżeństwo siedziało przy stoliku nad spóźnionym obiadem; nie odzywali się, nawet usilnie starali się na siebie nie patrzeć, jakby chcieli tę pustkę między sobą zapełnić jedynie resztkami posiłku. Przy drugim stoliku, bliżej drzwi, trzech mężczyzn głośno się śmiało. W samym kącie sali siedział jakiś samotny facet z muszką pod szyją i wyraźnymi śladami zadrapań na twarzy.

— Usiądę tam — John ruchem głowy wskazał drugi koniec kawiarni.

— Oczywiście, proszę bardzo.

Ruszył śladem prowadzącego kierownika sali. Trzej mężczyźniprzy wejściu zaczęli się wykłócać z kelnerką o blond włosach, że zamawiali białe wino, a nie czerwone. Dziewczyna miała na sobie białą bluzkę i czarne spodnie, a na wierzchu śnieżnobiały fartuszek. Odwróciła się na pięcie i poszła szybko w stronę baru. Z trzech pełnych kieliszków na tacy nie uroniła ani jednej kropelki wina. Szef nieco odsunął kwadratowy stolik od ściany i obrzucając Johna podejrzliwym spojrzeniem, wstawił w wąską przestrzeń krzesło.

—Co panu podać? — zapytał, precyzyjnie ustawiając stolik przed siedzącym już Johnem.

— Słucham?

— Ma pan ochotę się czegoś napić, czy może chce pan zamówić coś do jedzenia?

Z włosów Johna spływały krople deszczu, czuł strumyczki wody cieknącej mu po twarzy. Od jego przemoczonej, ocieplanej kurtki do wypraw górskich bił zapach wilgoci, dziwnie nie pasujący do tego ciepłego, zacisznego wnętrza kawiarni. Niebieskie dżinsy tak silnie nasiąknęły wodą, że stały się prawie czarne.

— Ja... może napiję się wina. Tak, poproszę lampkę wina.

Kierownik sali sięgnął po jeden z napełnionych kieliszków stojących na tacy kelnerki, strzepnął ściereczką niewidoczne okruchy z białego obrusu i ostrożnie postawił trunek przed gościem.

— Czy będzie pan chciał zamówić coś jeszcze?

John sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wysupłał banknot pięćdziesięciodolarowy i położył go przy solniczce.

— Może później.

Ręce! Nie daj mu poznać, jak bardzo ci się trzęsą ręce. On zaraz odejdzie...

Wsunął obie dłonie pod stół i z całej siły zacisnął palce.

Dygotały mu ramiona. Wbił nieruchome spojrzenie w kieliszek pełen czerwonego wina.

Opanuj oddech. Wszystko w porządku. Musisz się zastanowić, przemyśleć...

Nigdy przedtem nikogo nie zabiłem!

Nikt nie zginął przeze mnie!

John uniósł kieliszek, delikatnie odsunął stolik i wstał z krzesła.

Udało mu się nie uronić ani kropli...

Od strony drzwi wejściowych kierownik sali odprowadził uważnym spojrzeniem mężczyznę, który wyraźnie utykając skierował się w stronę toalety. Banknot nadal leżał na stoliku.

Stań tyłem do niego, plecami do wszystkich ciekawskich, nakazywał sobie w myślach John. Wrzucił monetę do szczeliny automatu telefonicznego i nakręcił numer.

— Słucham? — odpowiedział mu piskliwy głos małej dziewczynki.

— Czy to... — zawahał się na chwilę, lecz zaraz wymienił numer, z którym chciał się połączyć.

— Tak. Mamusia usnęła w fotelu, ale tata...

Z oddali doleciało wypowiedziane głośno imię: „Irena!"

— Tato, przepraszam, ale... telefon zadzwonił, a mamusia... tego, usnęła w fotelu, a telefon dzwonił, więc musiałam podnieść słuchawkę, żeby nikt nie myślał...

Dziewczynka urwała. W słuchawce rozległy się jakieś szelesty i stuki. Zza drzwi umieszczonej tuż obok telefonu damskiej toalety doleciał głośny szum spuszczanej wody.

— Natychmiast wracaj do łóżka — nakazał stanowczy, męski głos na drugim końcu linii.

— Tak, tato — odpowiedziała posłusznie dziewczynka.

Wreszcie ojciec odezwał się wprost do słuchawki:

— Słucham. Kto mówi?

— To ja! Wszystko diabli wzięli!

— Uspokój się! — odparł Harlan Glass. — Czy możesz swobodnie rozmawiać?

Otworzyły się drzwi damskiej toalety. Wyszła barmanka, uśmiechnęła się do Johna i poszła na swój posterunek za kontuarem.

— Nie — powiedział, lecz szybko dodał szeptem: — Tak.

— Co się...?

— Musimy natychmiast ujawnić całą sprawę! Już jest za późno. Odnalazłem Phila Davida...

— Gdzie? Jak? Czy on...?

— Nie żyje. Zabójca...

— Zabójca? Jaki zabójca?

— Płatny morderca. Zdążył załatwić Davida, zanim ten...

— Coś ci powiedział?

John pospiesznie zrelacjonował szeptem wszystko, co wiedział o nieudanej operacji, zamachu bombowym i specjalnej grupie agentów.

— Czy zdążył ci powiedzieć, kto za tym stoi? — zapytał również szeptem Glass, chociaż przebywał we własnym domu, w Wirginii.

— Nie, tę tajemnicę zabrał do grobu.

— A...

— Załatwiłem płatnego zabójcę. Dwadzieścia minut temu. Przy Dupont Circle.

— Jesteś pewien?

— Czego? Tego, że nie żyje? Czy tego, gdzie to miało miejsce?

Ja już dłużej nie wytrzymam!

Obejrzał się szybko i popatrzył po sali; miał wrażenie, że ostatnie, wypowiedziane głośniej słowa odbiły się w niej gromkim echem.

Ludzie pośpiesznie odwracali spojrzenia od tego dziwnego, przemokniętego i brudnego faceta stojącego przy automacie telefonicznym.

Zaciekawione spojrzenia; życie w tej metropolii każdemu przysparzało dodatkowych powodów do strachu.

— Gdzie jesteś? — zapytał Glass.

John z powrotem odwrócił się plecami do sali.

— Ukryłem się. Porzuciłem pański samochód. Wszystkie materiały zamknąłem w bagażniku.

Podał adres kawiarni.

— A co z córką Franka?

— Odwiozłem ją do domu Dicka Woodruffa.

— Powiedziałeś mu coś?

To niemal wykrzyknięte pytanie zabrzmiało w uszach Johna jak świst huraganu.

— Przecież wyjechał z miasta! Nie widziałem się z nim, zostawiłem Phuong z Kate i...

— Na pewno nic nie powiedziałeś?

— Przecież Woodruff wyjechał! Ja... Nie, nic nie mówiłem.

— Posłuchaj — rzekł Glass. — Wychodzi na to, że dopóki ty żyjesz, dziewczynie także nic nie grozi, bez względu na to, gdzie jest. Zostań w kontakcie. Nie ruszaj się z miejsca.

— Gdybym złapał taksówkę i pojechał do Agencji...

— Wlazłbyś prosto w paszczę lwa. Przyjadę po ciebie, potem wspólnie coś wymyślimy.

— Nie mam zamiaru czekać...

— Najwyżej pięćdziesiąt minut. Nie dzwoń do nikogo, nigdzie się stamtąd nie ruszaj. Wiem, że będziesz przeżywał katusze, czekając tak długo w samotności, ale nie mamy teraz czasu na... Jasna cholera! Tylko pięćdziesiąt minut! W tej ulewie nie dam rady wcześniej przyjechać po ciebie.

— Pięćdziesiąt minut — powtórzył jak echo John, spoglądając na zegarek. — Od tej chwili.

— A ta dziewczyna, Phuong...

— O co znów chodzi?

— Czy na pewno możesz jej ufać?

— Już tylko czterdzieści dziewięć minut — mruknął i odwiesił słuchawkę.

I tym razem uniósł kieliszek z winem, wślizgując się w wąską przestrzeń między stolikiem a ścianą. Znów udało mu się nie rozlać ani kropli.

Ludzie wciąż podejrzliwie zerkali na tego dziwaka tkwiącego w zamyśleniu nad nie tkniętą lampką czerwonego wina. Było jeszcze dość wcześnie, do północy zostało mnóstwo czasu. Od zastrzelenia Franka przez wynajętego mordercę minęło zaledwie osiem dni. John musiał teraz czekać czterdzieści siedem minut.

Zostały jeszcze dwa miesiące do moich urodzin. Facet przebrany za klauna, tańczący wśród gromadki dzieci, na oddzielonej krepiną i udekorowanej balonikami części tarasu. Wino było bardzo dobre, aromatyczne i mocne.

Odstaw kieliszek; powoli, żeby nie wylać ani kropli. Uniósł go ponownie i wypił wszystko jednym haustem. Czuł, jak ciepło rozlewa mu się po żołądku.

Kierownik sali natychmiast sięgnął po drugą lampkę z tacy stojącej na barze, zabrał pusty kieliszek i tak samo, jak poprzednio, powoli, niemal z namaszczeniem, postawił pełny przed Johnem, na wciąż nieskazitelnie białym obrusie. Zostawił go samego.

Przypomnij sobie.

Emma, która przyszła do jego mieszkania; żelazna logika, niemożność zapomnienia o swojej pracy. Pociągi, na które w młodości uwielbiał patrzeć — i te towarowe, przelatujące z szumem przez maleńką, prowincjonalną stacyjkę w jego rodzinnym mieście, i te osobowe, przewożące ludzi z miejsca na miejsce w realnym świecie. Phuong, której skóra przypominała odcieniem mleczną czekoladę; spojrzenie jej mądrych oczu. Festiwal w rezerwacie Siuksów, w którym uczestniczył mając dziesięć lat; palące słońce i mokasyny tancerzy wzbijające chmury pyłu, łopoczące pióropusze — ci sami Indianie, którzy tak bardzo fascynowali Wei, potrząsający w tańcu tomahawkami i totemami, w rytm bębnów...

Druga lampka wina była już prawie pusta, tylko na dnie zostało parę kropli; i ten cierpki smak na języku.

Jeszcze dwadzieścia siedem minut.

Małżeństwo wstało od stolika. Mężczyzna wsunął do kieszeni kopię rachunku, który zapłacił kartą kredytową. Odezwali się wreszcie półgłosem: „Dziękuję, było bardzo smaczne...", „Tak, całkiem niezłe". Bez pośpiechu zapinali płaszcze. Kobieta sięgnęła po olbrzymi parasol.

John umoczył palec w resztce wina i zaczął nim wodzić po krawędzi kieliszka, aż całą salę wypełnił wibrujący dźwięk rezonującego szkła. Znów zaciekawione spojrzenia ludzi powędrowały w jego kierunku. On jednak nic sobie z tego nie robił, nadal przesuwał w koło palcem po brzegu kieliszka.

Wejdź na okrąg.

Rytm indiańskich bębnów.

Klaun tańczący w odgrodzonej części tarasu.

Śmiechy dzieci.

Pociągi.

Kierownik sali błyskawicznie sięgnął po pusty kieliszek i postawił przed Johnem kolejny, napełniony czerwonym winem. Odszedł w pośpiechu.

Dziewiętnaście minut.

Głośne śmiechy dzieci.

John nadal wodził palcem po obrzeżu kieliszka — ten przechylił się, na obrus spadły dwie krople wina, dwie czerwone krople na śnieżnobiałym obrusie, powoli wsiąkające, zmieniające się w nieregularne plamy...

Dzieci...

Lang szybko odsunął stolik. Kieliszek przewrócił się, potoczył w stronę krawędzi; na obrusie wykwitła wielka czerwona plama.

John podbiegł do telefonu, wrzucił ćwierćdolarówkę w szczelinę, roztrzęsionymi palcami wybrał numer; miał nadzieję, że dobrze go pamięta.

Kieliszek roztrzaskał się na podłodze.

W słuchawce rozległ się pierwszy sygnał.

No, odbierzcie! Błagam! Odbierzcie!

Drugi sygnał.

Za późno! Za późno!

Trzeci...

— Halo — rozległ się głos Kate Woodruff.

— Proszę posłuchać! — rzucił szybko. — Czy...?

— John? Nie wiem, w co jesteście oboje wplątani, ale...

— Nie ma czasu! Proszę mi powiedzieć...

— Co?

— Ile dzieci ma Harlan Glass?

— Glass? Ta żmija? Ożenił się z tą próżną dziedziczką i chyba jest szczęśliwy, że ma wielki majątek, a ona pije. Gdyby nie jej upodobania seksualne...

— Dzieci! Ile mają dzieci?

— Jedno.

— W jakim wieku?

— Najwyżej dziesięć lat. To dziewczynka. Jeśli uda jej się zrobić maturę...

— Phuong! Proszę mi dać do telefonu Phuong! I szybko się spakować!

Po chwili w słuchawce rozległ się głos Phuong.

— John? Co się...?

— To G1ass! — krzyknął. — Harlan Glass! To on za tym stoi! Samochód... specjalnie tak wszystko urządził, żebym musiał skorzystać z jego wozu, lecz... To on kieruje całą tą operacją! Jeszcze nie wiem, do czego zmierza i z kim współpracuje. Ale wie, gdzie jesteś. Uciekaj! Zabierz Kate, powiedz jej o wszystkim... Wytłumacz jakoś, tylko wynoście się obie jak najprędzej!

— Ale...

— Uciekajcie! Zabierz pistolet!

Odwiesił słuchawkę.

Pojął nagle, że ten pociąg, w którym przygotowano mu wygodne miejsce, pędzi prosto w przepaść. Zbliża się do niej, jest już nad samą krawędzią.

Piętnaście minut.

Zamknij oczy. Uspokój oddech. Pomyśl.

Owionęło go chłodne powietrze.

Skorzystać z linii alarmowej? Nie, trudno szukać oparcia wewnątrz Agencji. Nie wiadomo, jak daleko sięgają macki Glassa...

Korn... Może mówił szczerze, może naprawdę chce załatwić tę sprawę po cichu, bez angażowania swoich ludzi...

Greene, detektyw z wydziału zabójstw. To gliniarz, zwykły „krawężnik".

Jego wizytówka w portfelu, jeszcze jedna ćwierćdolarówka...

Czyjaś dłoń opadła na ramię Johna.

Obrót...

— Przyjechałem wcześniej — powiedział Harlan Glass.

Krople deszczu skapywały z szerokiego ronda kapelusza, który tamten zakładał, ilekroć na ulicy chciał uchodzić za kogoś innego.

Glass miał ze sobą parasol, ale nawet go nie otworzył. Jego stalowym szpicem stuknął teraz o podłogę kawiarni.

Spojrzał na telefon i oczy mu się rozszerzyły.

— Co ty wyprawiasz?

John zerknął ponad jego ramieniem na zamknięte drzwi wejściowe lokalu.

— Chyba nie będę już potrzebował tej ćwierćdolarówki — mruknął.

— Raczej nie. — Glass się uśmiechnął. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył upiora.

— Miałem cholernie ciężki tydzień.

Dłoń w czarnej rękawiczce zsunęła się z jego ramienia. Glass wskazał stolik pod ścianą, w rogu kawiarni.

— Tam siedziałeś?

Stolik był odsunięty od krzesła. Na białym obrusie, obok wielkiej plamy z rozlanego wina, leżał banknot pięćdziesięciodolarowy.

— Znakomite miejsce. Siadajmy. Uspokój się. Teraz możesz mi o wszystkim opowiedzieć.

Nie daj mu przejąć inicjatywy! Nie pozwól się dalej prowadzić na smyczy!

— Za długo już tu jestem. Ludzie przyglądają mi się pode jrzliwie.

Logika. Profesjonalizm. Trzymaj się w ryzach. Weź na przeczekanie.

— W porządku, ale na zewnątrz ciągle leje.

Machnął ręką w kierunku drzwi.

John skinął głową, żeby Glass poszedł pierwszy. Chciał zostać z tyłu. Uśmiech buldoga. Tamten mimo wszystko zawrócił w stronę wyjścia. Facet z muszką pod szyją nawet nie podniósł głowy. Trzej zaśmiewający się mężczyźni jakby z ulgą odprowadzili Johna spojrzeniami. Blondynka w białym fartuszku spokojnie czytała przy barze jakieś czasopismo. Barmanka wycierała kieliszki. Kierownik sali chytrze łypnął okiem na zostawiony na stoliku banknot.

Glass sięgnął do klamki...

Otworzył drzwi i odsunął się na bok, przepuszczając Langa przodem. Po obu stronach ulicy stały zaparkowane auta. We wszystkich okna były zamknięte.

Śmiało wyjdź na deszcz.

Kiedy Glass zamykał za sobą drzwi, właściciel kawiarni pożegnał ich uprzejmym:

— Życzę panom dobrej nocy.

Deszcz przybrał jeszcze na sile.

— Nie ma pan zamiaru otworzyć parasola? — zapytał John.

Glass machnął nim przed sobą niczym mieczem.

— Całkiem zapomniałem, że go mam — odparł, ściągając pokrowiec. Otworzył parasol. — Dokąd pójdziemy?

— Pospacerujmy trochę.

— Aha. Może być.

Uniósł parasol i skinieniem głowy zachęcił Johna, żeby zbliżył się do niego.

Pewnie chce, żebym szedł tuż przy nim, bo inaczej nie miałby żadnych szans.

Ramię przy ramieniu dwaj agenci CIA poszli zalewanym strugami deszczu chodnikiem.

— Czym pan przyjechał? — zapytał Lang.

— Nie martw się, nikt mnie nie śledził. Zostawiłem wóz na przedmieściach. Przed hotelem złapałem taksówkę i podałem adres tej kawiarenki. Powiedziałem kierowcy, że pochodzę z Missouri. Nigdy nie lubiłem tamtych rejonów.

— Żadnych śladów — mruknął John.

— No cóż, obaj jesteśmy zawodowcami.

Ulicą przejechał autobus.

— A ty zorganizowałeś sobie jakiś system zabezpieczenia? — spytał Glass. — Jakąś osłonę? Kryjówkę? Zapewniłeś sobie alibi?

— Czas pokaże, czy też zachowałem się jak profesjonalista.

— Wygląda na to, że niewiele zdziałałeś. Zabrakło ci czasu, pomysłów. Miałeś tylko mnie. Nie mogłeś nikomu zaufać, nie wiedziałeś, czy wolno ci na kimkolwiek polegać. Woodruff poleciał do Argentyny. Został jedynie Korn, wciąż próbujący rozgryźć, co nabroiłeś w Chinach. Wszystko przemawiało przeciwko tobie. Poczułeś się zagubiony. Chyba nawet teraz nie wiesz jeszcze, do kogo mógłbyś się zwrócić. — Umilkł na chwilę. — A ta Phuong? Ona wie o wszystkim?

Co odpowiedzieć?

— Przynajmniej do tej pory...

— Na pewno możesz jej ufać?

W oknie budynku po drugiej stronie ulicy migotał żółty neon, zapraszając do skorzystania z usług wróżki odczytującej przyszłość z kart taroka.

— Tak.

— A ona ci ufa? Przyjedzie na spotkanie, jeśli... ją o to poprosisz?

— Ona dla nikogo nie pracuje.

— Masz co do tego całkowitą pewność?

— Nie. Przyznaję, że to byłoby bardzo sprytne posunięcie.

— Niestety, nie zawsze można zwerbować każdego, na kogo ma się ochotę — odparł Glass.

Obaj aż się wzdrygnęli na dźwięk klaksonu przejeżdżającego auta.

Jego to również zaskoczyło, przemknęło Johnowi przez myśl. Nie spodziewał się... nikogo.

— Skąd się wziął ten specjalista od mokrej roboty? — zapytał John, nie chcąc od razu przechodzić do sedna sprawy.

— Płatnych morderców można znaleźć wszędzie — odparł Glass, także nie przyznając otwarcie, że to on go wynajął. — Jeśli się tylko wie, gdzie szukać.

— Wychodzi na to, że wszystko można kupić.

— Albo kupić, albo ukraść.

Zatrzymali się na skrzyżowaniu. Po chwili zawieszone wysoko nad jezdnią światła zmieniły się z czerwonych na zielone. Przed nimi otwierała się Wisconsin Avenue — jaskrawo oświetlona aleja, wzdłuż której ciągnęły się liczne bary i najróżniejsze, czynne całą dobę sklepy. Pojazdy sunęły niemal nieprzerwanym sznurem. Po obu stronach odchodzących w lewo, brukowanych, wąskich uliczek stały akademiki Uniwersytetu Georgetown. Kręcący się po nich studenci zmierzali nie tylko do biblioteki, lecz także do rozmieszczonych w piwnicach sekretnych klubów erotycznych. W prawo od alei odchodziła zaciszna ulica, którą Lang wcześniej przyszedł. Stały przy niej ekskluzywne, przypominające pudełka domy mieszkalne, każdy wart co najmniej milion dolarów.

John wyczuł, że w miarę zbliżania się do centrum z każdym krokiem Glass odzyskuje pewność siebie.

Tak, jakby spacer po jasno oświetlonej przestrzeni, wśród dziesiątków innych przechodniów, przywracał temu zalęknionemu o własne życie człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. Z pewnością on musi myśleć w taki właśnie sposób. Zatrzymał wzrok na mijającej ich ślicznej dziewczynie. Ta jednak szybko poszła dalej.

Pociągnął Glassa w prawo, w zaciemnioną uliczkę. Dalej od napawającego poczuciem bezpieczeństwa ruchliwego centrum. Buldog zmarszczył brwi, jakby nie mógł zrozumieć, dlaczego mieliby iść w tym kierunku. Ale John go nie puszczał, to on przejął inicjatywę.

— Zamach bombowy na Centrum Corcoran musiał być pierwotnie znakomitym pomysłem — odezwał się, kiedy zatłoczona aleja została kilkadziesiąt metrów za nimi. — To był pański pomysł czy Allena?

Parasol nad jego głową wyraźnie zachwiał się na boki.

Idź spokojnie dalej. Jeden krok, następny...

— Wygląda na to, że w tej chwili najważniejsza jest twoja cena — odparł tuż za jego plecami Glass.

To fałsz. Gra na czas. Podpucha. Widzę po twoich oczach, że dla ciebie jestem już trupem, który jeszcze tylko szuka miejsca, gdzie mógłby upaść.

— Więc to jednak robota Allena — nie ustępował. — Na pewno będzie chciał się ze mną dogadać.

— Allena? — Stwór o pysku buldoga nieuważnie wdepnął w kałużę, ale nawet się nie ochlapał. — Tego pajaca, który jeszcze paraduje, nosząc na głowie koronę nie istniejącego już królestwa?

Glass jakby od niechcenia wsunął dłoń do kieszeni płaszcza.

— Czyżbym więc tylko z panem miał się dogadywać?

Minął ich jadący powoli wóz patrolowy.

—Tylko ze mną — odparł tamten z uśmiechem.

Radiowóz znikał w perspektywie ulicy. John szedł spokojnie dalej. Glass odetchnął głośno. Z każdym krokiem oddalali się od ruchliwych, jasno oświetlonych arterii. Lang oczekiwał, że tamten jednak zacznie w końcu mówić, że choć w pewnym stopniu rozjaśni dalszą wędrówkę w ciemnościach.

— Sprytnie wybrałeś tę mroczną, pustą uliczkę — mruknął Glass.

Prawda, kłamstwo — ich proporcje nie mają już żadnego znaczenia. To tytko puste słowa.

— Dla mnie mroczne pozostają pańskie cele. Ten zespół specjalny...

— Musisz przyznać, że starannie dobieram ludzi. Wyszukuję takich ambitnych i sprytnych jak ty. Ludzi, którzy mają szczytne cele i potrafią dążyć do ich realizacji. Podobnie ty postępowałeś w Hongkongu, choć formalnie był to bunt.

Długie szeregi zaparkowanych samochodów, rozmyślał John. Za dużo latarni. Jeszcze nie tutaj.

Jestem zmęczony. Boli mnie noga, głowa. Serce wali...

Daj mu się wygadać. Spokojnie idź dalej.

— Nie. Bunt nie leży w pańskiej naturze.

— Ale w twojej tak, prawda? — Glass zachichotał. — Powinienem był cię zwerbować już parę lat temu. Działaliśmy szybko i sprawnie. Tu jedna akcja, tam druga. Wreszcie ten budynek. Zaledwie garstka profesjonalistów, za to mająca wielu nieświadomych sprzymierzeńców, senatorów i kongresmanów, na których kampanie wyborcze szły pieniądze mojej żony. Zawczasu kupowaliśmy sobie ich milczącą zgodę, przyzwolenie na realizację pomysłu, który wydawał się aż tak kuszący. A inni... Kiedy senator Firestone dostał ten cholerny list i zaczął robić szum, pewna dziwka, mająca do wyboru tylko zgnić za kratkami, zyskała nagle nowych przyjaciół i szybko się dowiedziała, że jeśli piśnie choć słówko, to specjalista od brzytwy załatwi ją na amen. Posłusznie odwiedziła wskazany bar, pokazała senatorowi to i owo, a potem wzięła go na przejażdżkę. Nagle bum! Zderzają się z całkiem niewinnym obywatelem. Zwalają się gliny, dziennikarze ściągają jak muchy i wobec perspektywy skandalu Firestone natychmiast zapomina o tym cholernym liście.

Zza rogu wyszło starsze małżeństwo z owczarkiem na smyczy i powoli ruszyło w ich stronę.

Świadkowie. Z pewnością narobiliby szumu, przeszkodzili...

— Dlaczego...?

— A czemu nie — odparł Glass. — Co stoi na przeszkodzie, jeśli tylko umiesz uważnie rozglądać się dokoła? Czasami jedynym grzechem jest przeoczenie nadarzającej się okazji. A jeśli prócz dobrych oczu masz jeszcze nienasycony apetyt... W tym mieście jedynym pokarmem jest władza. J. Edgar Hoover... — mruknął w zamyśleniu — ten to miał łeb na karku, brakowało mu tylko ikry. Mógł to wszystko już wtedy załatwić.

Małżeństwo z psem skręciło i przeszło na drugą stronę ulicy.

— A Centrum Corcoran? — zapytał John. — Gdyby cała akcja poszła wtedy, jak trzeba...

— Masz rację — odparł Glass. — Ale jeszcze nie wszystko stracone. To prawda, że byłoby mniej kłopotów, gdyby nie napatoczyli się ci przeklęci turyści... Ale przynajmniej w tym wypadku, kiedy doznaliśmy porażki i miałem na karku całą sforę psów Agencji, nie musiałem na własnych plecach nikogo wynosić z zagrożonej strefy.

— Bejrut... — szepnął John. — Już wtedy był pan... wyniósł pan Jerry'ego Barbera, przecież został pan za to odznaczony medalem!

— Ty także dostałeś medal. I w twoim, i w moim wypadku, wszystko zakończyło się o wiele pomyślniej, niż początkowo sądziliśmy.

— Cała pańska działalność — ciągnął John, idąc bez pośpiechu chodnikiem — zamach bombowy na Centrum...

— To tylko płyniecie z nurtem historii — przerwał mu Glass. — A także jej tworzenie. Chodziło o taki znaczący akt terroryzmu. Zarówno nasza CIA kierowana przez ludzi z pionu operacyjnego, przez Allena i Woodruffa, pchana do przodu siłą bezwładności, jak też FBI czy Pentagon... Nikt by nie doszedł prawdy. A wówczas, kiedy wszyscy by już stracili nadzieję...

— Centrum Antyterrorystyczne pod rządami Harlana Glassa wyciągnęłoby króliczka z cylindra — powiedział John — a sam Harlan Glass zostałby okrzyknięty bohaterem, geniuszem.

— Człowiekiem, który udowodnił winę Ahmeda Narala. I nawet gdyby ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości, ten martwy terrorysta nie mógłby już puścić pary z gęby.

— Czy Naral pracował dla Agencji?

— Allen sterował nim od czasu, kiedy po raz pierwszy zetknęli się w Bejrucie. W tamtym bojowniku o sprawę palestyńską odżył jakiś utajony żal, że nie urodził się Żydem. Kiedy wreszcie zdołałem go dopaść, wyeliminowałem tego łajdaka z gry i za jednym zamachem pozbawiłem Allena najsilniejszej karty przetargowej. Jego śmierć pozwoliła mi także odciągnąć twoją uwagę od innych spraw. Allen zmuszony był wysłać do Bejrutu Woodruffa, żeby ten osobiście zbadał ów dziwny wypadek i zatarł wszelkie ślady powiązań Narala z Agencją. W ten sposób zostałeś sam, nawet z najprostszym pytaniem nie mogłeś się zwrócić do swego rabina. Teraz mogę dorzucić jeszcze jedną korzyść, a mianowicie taką, że twoje... i Franka sekretne dochodzenie ujawniło, iż Allen chciał ukryć tę straszliwą prawdę o tajnym współpracowniku CIA, krwiożerczym Frankensteinie, który dokonał zamachu bombowego na Centrum Corcoran. Muszę jeszcze tylko zdecydować, czy przedstawić Franka jako bohatera, który poniósł śmierć, dążąc do wydobycia na światło dzienne pokrętnych układów między Allenem a groźnym terrorystą, czy też zaliczyć go do agentów działających pod osobistymi rozkazami Allena. Kiedy prawda pozostaje w cieniu, otoczona aureolą tajemnicy i ukryta za tyloma kłamstwami, otwiera się nieograniczona liczba możliwych interpretacji.

— Ale jestem jeszcze ja — wtrącił John.

— Właśnie. Gdzie w tym wszystkim jest twoje miejsce?

— Co pan chce przez to osiągnąć?

Wielki owczarek po drugiej stronie ulicy ciekawie obwąchiwał hydrant.

— W najbliższej przyszłości będą się liczyły jedynie działania antyterrorystyczne. Trzeba tylko udowodnić, że ich podjęcie jest bezwzględnie konieczne. A wtedy olbrzymia armia ludzi znów będzie miała co robić, popłyną strumieniem dolary z budżetu...

— A więc tu chodzi tylko i wyłącznie o forsę?

— Kiedy ma się fundusze, ma się władzę, a to znaczy, że ma się wszystko — odparł Glass. — Zmiany zachodzą błyskawicznie. Wczorajsze motywacje polityków trzeba odłożyć do lamusa historii. A przy ograniczonych zasobach należy działać szybko i roztropnie... W czasach kryzysu Hoover szybko zrozumiał, że podjęcie walki z komunizmem i przestępczością zapewni mu o wiele pewniejszą bazę polityczną niż konfrontacja ze związkami zawodowymi czy handlarzami narkotyków.

Starsze małżeństwo próbowało odciągnąć psa w stronę domu.

Szybciej. Zmuś go do ujawnienia szczegółów...

— Ale Martin Sinclair posłusznie wykonywał rozkazy CIA.

— Popełnił jednak ten błąd, że bardzo wysoko ubezpieczył się na życie, kiedy tylko analiza krwi wykazała, iż został zarażony wirusem HIV. Wystarczyła jedna upojna noc w Kairze, żeby całe jego dotychczasowe życie wzięło w łeb. Gdyby ujawnił w Departamencie Stanu, że ma AIDS, musiałby zarazem przyznać się do swoich skłonności homoseksualnych. Nie tylko straciłby pracę, również cofnięto by mu tę wysoką polisę ubezpieczeniową. Skazałby żonę i córkę na egzystencję w nędzy, napiętnował je na całe życie. Tylko dlatego posłusznie wykonywał rozkazy i trzymał gębę na kłódkę, to był jedyny sposób na wybrnięcie z opresji. Kiedy jednak powiedziałeś, że zaczyna się łamać... Sam widzisz. Już mi się przysłużyłeś, zasługujesz na swoją nagrodę.

— Nie jestem zabójcą!

Zaciszna uliczka. Popękane płyty chodnikowe. Mroczne alejki.

— Zabiłeś przecież płatnego mordercę.

— Ale ja...

— To zwycięzcy decydują o tym, co jest złe. A polityka to nic innego, jak walka o władzę. Na wzór tysięcy wazeliniarzy i naiwniaków wybrałeś pracę w tym mieście, które żyje wyłącznie polityką. Więc teraz idź po rozum do głowy i zdobądź się na odwagę, by ostatecznie ukierunkować swe poglądy.

— Biorąc przykład z pana?

— Albo z kogoś innego, kogo uznasz za wzór do naśladowania.

— Z Frank'a?

— Od niego też mnie uwolniłeś. Dzięki tobie wiem teraz dokładnie, jak daleko doszedł; będę mógł z łatwością rozdeptać każdego robaka, który wypełznie spod odwróconych przez niego kamieni. Frank był trudnym przeciwnikiem. Szybko się połapał, gdzie w tym systemie istnieją luki, dlatego zdecydował się prowadzić swoją własną grę. Ale posunął się za daleko. Nie mogłem dopuścić, by nawiązał kontakt z Philem, tą pieprzoną gnidą. Frank miał zostać usunięty gładko i po cichu, ale... Ten gówniarz, który dostał rozkaz go załatwić, nigdy się nie potrafił opanować, żeby nie podjąć ryzyka. A Frank, na nieszczęście, także zaczął od narobienia szumu drogą urzędową. Wygląda jednak na to, że ty ufasz jedynie sobie.

— W tym mieście — szepnął Lang — nikt panu nie pozwoli...

— To miasto dla mnie może nie istnieć — odparł Glass.

John błyskawicznie walnął go otwartą dłonią w ucho.

Tamten zachwiał się, zamachnął parasolem.

Lang nie zdążył chwycić go za rękę. Glass odwrócił się szybko... błysk stali rewolweru w dłoni unoszącej się wzdłuż ciała; John zwalił się na swego przełożonego całym ciężarem.

Ale tamten nie stoczył tego wieczoru ciężkiej walki. Nie musiał uciekać w deszczu. Nie został zdradzony. Ten muskularny, dobrze wyćwiczony buldog nie był poobijany, posiniaczony, obolały.

Chwyć uzbrojoną dłoń...

Trzymaj! Nie puszczaj! Wykręć mu rękę!

Rewolwer wypalił.

Kula osmaliła Johnowi bok, nie poluzował jednak uchwytu, wykręcał dłoń w czarnej rękawiczce...

Posypało się szkło.

Zajazgotał alarm przeciwwłamaniowy.

Śliski chodnik, musisz utrzymać równowagę; pchnąć go, wywalczyć...

Udało mu się na tyle wykręcić rękę Glassa, że wylot lufy celował w zwały deszczowych chmur. Tuż przed sobą miał wykrzywioną wściekłością twarz...

Przeciwnik zamachnął się kolanem, ale nie trafił w krocze; Lang dostał cios w żołądek, poczuł przenikliwy ból w zranionym boku.

Tylko nie krzycz więcej, zachowaj spokój. Oddychaj głęboko...

Rewolwer, palec Glassa zaciskający się na spuście, krótka lufa kołysząca się na wysokości twarzy, to w tę, to w tamtą stronę.

Zdołał dosięgnąć do dźwigienki mocującej bębenek. Pchnął ją, bębenek z klekotem odskoczył w bok. Sześć mosiężnych naboi wypadło na chodnik niczym złociste krople deszczu.

Glass pchnął bezużytecznym rewolwerem w oko Johna.

Ten, oślepiony, wrzasnął głośno. Zamachnął się jednak w ciemno kantem dłoni...

Unik. Odskok. Zamrugaj energicznie...

Glass szybko złożył parasol, przekręcił go w rękach; stalowy szpic...

Unik...

Przyjął cios na przedramię.

To nic. Nawet gdyby mnie skaleczył...

Trucizna! Stary chwyt KGB. Mógł zastosować jakiś środek paraliżujący.

Glass ponownie zamierzył się parasolem; stalowy szpic mignął tuż przed oczami Johna.

Uskoczył, przewrócił pojemnik na śmieci i pchnął go w stronę przeciwnika. Glass się cofnął; ogłuszający łoskot blaszanego kubła...

Uciekaj!

Noga! Jeśli zauważy, że utykam...

Biegnij ulicą. Byle dalej...

Deszcz. Zawodzenie alarmu, odległe wycie syren policyjnych. Zbliżające się kroki Glassa. Połyskujące w mroku czarne, plastikowe worki na odpadki.

Białe pręty ogrodzenia; jeszcze sześć metrów, pięć. Za wysoko. Sklepiona łukowato brama: zamknięta.

Jak na treningu, w obozie szkoleniowym komandosów; przyspiesz, kilka szybkich kroków; wykorzystaj sprawną nogę...

Odbił się skoczył, chwycił górnej krawędzi parkanu; żelazna rama wbiła mu się w zraniony bok; z głośnym wrzaskiem przerzucił ciężar ciała...

Opadł po drugiej stronie. Odzyskał równowagę, stanął mocno na nogach, pośrodku chodnika prowadzącego w stronę ganku...

W jego stronę gnał czarny rottweiler; warczenie, obnażone kły...

John błyskawicznie odwrócił się, doskoczył do drewnianej bramy, uniósł żelazną sztabę, chwycił skobel, szarpnął...

Uchylił nieco bramę i głową do przodu rzucił się z powrotem na ulicę, zaledwie o kilka centymetrów przed pyskiem szarżującego psa. Czarny olbrzym siłą bezwładności wpadł prosto na Glassa.

Tamten odskoczył do tyłu, zachwiał się, popatrzył niepewnie na groźnie warczące zwierzę...

John zanurkował z powrotem na podwórze, zatrzasnął za sobą bramę i opuścił na miejsce żelazną sztabę.

Zza niej doleciało pojedyncze szczeknięcie.

Pokuśtykał w kierunku domu, w którym zapalały się światła; skoczył za róg, przebiegł na tyły. Zaczął się wspinać na stertę przygotowanego na opał drewna.

Pies na ulicy zaskowytał żałośnie.

John przeskoczył przez płot na sąsiednie podwórze. Powlókł się ku ozdobnej, kutej bramie, wychodzącej na wąski zaułek rozdzielający posesje. Przebiegł go i skręcił w następną ulicę. Byle dalej od Glassa.

Uciekaj. Pokonaj ból w nodze. Zapomnij o nim. Uciekaj.

Ślizgając się i potykając, opierając o zaparkowane przy krawężniku samochody, biegł wciąż przed siebie. Musiał zdążyć. Jako pierwszy dotrzeć na miejsce...

Minął jedną przecznicę, drugą. Jakiś mężczyzna pod krawatem, w obszernym płaszczu, odprowadził podejrzliwym spojrzeniem biegnącego, umorusanego, pewnie bezdomnego wariata błąkającego się po deszczu.

Coś takiego, w stolicy kraju...

John potknął się o wystającą płytę chodnika. Runął jak długi. Rozciągnął się na mokrej ulicy, jakby potrącony przez samochód.

Odczołgaj się!

Wpadł między drzewa; pas zieleni ciągnący się wzdłuż Parkway. Błoto. Mokra, gnijąca trawa. Gałęzie. Drzewa, poprzez krew zalewającą mu oczy, poprzez deszcz, kłucie w piersi — dostrzegł drzewa, bezlistne konary kołyszące się w ciemnościach. Wysypane żwirem alejki. Wyrównał krok, obejrzał się: na stłoczone kamieniczki Georgetown, równe szeregi zaparkowanych aut.

Gdzieś tam stała toyota, jakoby należąca do studiującej córki Glassa.

Łomotanie pulsu, przyśpieszony oddech...

Nie łap powietrza ustami, para oddechu będzie widoczna z daleka...

Nasłuchuj.

Złowił odgłos szybkich kroków. Ale jego prześladowca nie biegł, nie chciał zwracać na siebie uwagi gliniarzy czy też mieszkańców, którzy mogliby telefonicznie wezwać policję.

Wkrótce John zauważył po drugiej stronie ulicy mężczyznę w kapeluszu z szerokim rondem, niosącego mimo ulewy złożony parasol. Tamten rozglądał się uważnie, jakby szukał...

Samochodu! Z pewnością szukał swojego samochodu.

Ból w nodze stawał się nie do zniesienia...

Nie ruszaj się! Bądź cicho!

Tylko ten wóz można było powiązać z osobą Glassa. A w bagażniku auta, o czym tamten także wiedział, leżała aktówka z wszystkimi, zebranymi dotychczas dowodami...

Phuong... Czy jeszcze żyje?

Tak, na pewno jeszcze żyje. Ale Glass i nią się zajmie. Nie ma innego wyjścia.

Musiał jak najszybciej udać się do swojej kwatery, do centrali, z której wszystkim kierował i z której teraz mógłby zniweczyć wszelkie wysiłki Johna. Zapewne chciał jak najszybciej dostać się do telefonu i uprzedzić swoich koleżków; bezpiecznie odizolować Langa murem kłamstw świadczących o jego niepoczytalności, spreparować dowody świadczące o jego winie — w sprawie któregoś morderstwa, w które Johns był zamieszany, podejrzanych pieniędzy, tajemniczej śmierci jego równie podejrzanego partnera... A także zająć się Phuong, zrobić z niej nieświadomego wspólnika, martwą ofiarę...

Glass odnalazł toyotę, otworzył drzwi od strony kierowcy.

Pierwszy krok do snucia nowej pajęczyny.

Tej, w którą mam się złapać. Trzeba się będzie przez nią przedzierać...

Otarł z twarzy rozmazaną krew.

Toyota ruszyła spod krawężnika. Glass zawrócił na pustej ulicy, smugi świateł omiotły strugi deszczu...

Za drzewo!

Wóz nabrał szybkości, skręcił w ulicę P, przecinającą skwer.

John wychylił się zza pnia i odprowadził spojrzeniem auto, przejeżdżające po moście, który on wcześniej dwukrotnie przemierzył na piechotę. Zamigotał kierunkowskaz; Glass zahamował przed znakiem stopu i zaraz skręcił w prawo, kierując się w stronę wjazdu na Rock Creek Parkway.

Odjeżdżał samochodem przygotowanym specjalnie dla Langa, zaopatrzonym w sygnalizator radiowy dużo wcześniej, niż John miał okazję usiąść za kierownicą.

Stój, przyglądaj się dobrze. Nie trać go z oczu...

Odjeżdżał samochodem, którego trasę wynajęty morderca mógł bez trudu śledzić, który tamten — zostawiwszy swój motocykl za rogiem — odnalazł, zanim John zdążył się na dobre od niego oddalić. Zabójca dobrze wiedział, dokąd John biegnie, obserwował jego wędrówkę przez most, do stacji metra, ku jedynej drodze wymknięcia się pościgowi.

Dojdź do końca skweru, wyjrzyj na Parkway.

Odjeżdżał samochodem, po który John z pewnością by wrócił, gdyby zdołał bezpiecznie odjechać metrem. Widać już tylko odlegle światła reflektorów, znikające w perspektywie pustej alei...

Odjeżdżał samochodem, którego prawe drzwi zabójca odruchowo zamknął, wysiadając z auta po dokonaniu pobieżnej inspekcji. Ale w środku niczego nie znalazł, gdyż John niczego tam nie zostawił. Ten sam oprawca, który podłożył bombę zapalającą w wozie Cliffa Johnsona, z pewnością nawet by nie rzucił okiem na jakiekolwiek dokumenty. Bo i po co? Tym bardziej że miał okazję pobawić się nieco ze swoją ofiarą. Musiał się tylko pośpieszyć, działać szybko. Samo zaglądanie do porzuconej toyoty było dla niego niepotrzebną stratą czasu. Mógł na to poświęcić najwyżej minutę. Nie trzeba już było mocować w samochodzie radiowego urządzenia sygnalizacyjnego.

Deszcz walił w nylonowe pokrycie ocieplanej kurtki Johna. Jak stukot pociągu. Bębny Siuksów.

Glass odjeżdżał samochodem, znikał na zakręcie alei. Ten pomysłowy, sprawny zabójca, zawsze pewny siebie i kalkulujący na chłodno, znakomicie wyćwiczony w walce wręcz, jego usmarowany błotem zielony płaszcz, peron metra, ruchome schody, owinięta wokół dłoni pętla z żółtej linki do zasłon, dowód szkolenia w obozach treningowych komandosów i Paryż, którego nigdy nie da się zapomnieć...

W oddali, na szerokiej alei Parkway, eksplodowała widoczna między drzewami pomarańczowa kula ognia.

Gorący podmuch, ostra woń gumy, benzyny i palonego lakieru, a także huk, ogłuszający huk dotarły do Johna i szybko uleciały.

47

Pogrzeby są jak wibracje przenikające przeszłość i przyszłość, pozostawiają tylko skrawek spokojnego miejsca, by żywi mogli odnaleźć swój punkt oparcia pośród wstrząsów teraźniejszości. Tego pogodnego, sobotniego ranka na Cmentarzu Arlingtońskim w powietrzu czuło się wiosnę.

Słoneczne promienie odbijały się w lakierowanym wieku trumny. Sześciu mężczyzn, którzy mieli ją ponieść, stało w rozpiętych płaszczach: Roger Allen, zawiadujący wszystkimi operacjami CIA; Richard Woodruff, jego zastępca; Miguell Zell, pełniący rolę pilota Agencji na wzburzonych wodach polityki; główny radca prawny firmy; Kahniley Sangare, zarządzający z ramienia CIA Specjalnym Zespołem Dochodzeniowym powołanym do wyjaśnienia sprawy zamachu bombowego na Centrum Corcoran — zespołu stanowiącego żywy dowód „pierwszej fazy instytucjonalizacji", wciskającego się między utarte struktury istniejących już agencji; i John Korn, dowódca strażników patrolujących mury CIA.

Ktoś jednak powinien wygłosić mowę, pomyślał John, obserwując uroczystość.

Żołnierze eskorty ubrani byli w ciężkie zimowe mundury — chyba dlatego, że nigdy nie można wierzyć wiosennym rozpogodzeniom.

Wdowa w grubym wełnianym palcie ukryła się za maską o szklistych, nie widzących oczach. Jej córeczka uśmiechała się przez łzy.

Dziewczynka kurczowo ściskała matkę za rękę. Lekarz musiał przepisać kobiecie silne środki uspokajające. Nie wiedział jednak, że ona nigdy się nie rozstaje z butelką własnego środka uśmierzającego każdy ból. Drugą rączką ściskała palce kobiety o imieniu Mary, która jako pierwsza w ten tragiczny środowy wieczór przyniosła do jej domu wieść o śmierci ojca. Otwierając wówczas drzwi frontowe, dziewczynka ledwie zdołała uciszyć groźnego dobermana. Jej matka bowiem... spała, toteż Mary wyjaśniła córce powód tej wizyty. Ludzie z Agencji zaplombowali piwnicę jej ojca. Potem zastrzelili ujadającego psa z prawdziwego pistoletu. Wezwali lekarza, który dobudził jej matkę. Małej głęboko wryły się w pamięć wspomnienia z owego wieczoru, który spędziła wraz z Mary w swoim pokoju o nieskazitelnie białych ścianach, gdzie wszystko („Tak, tatusiu") musiało zawsze leżeć na swoim miejscu. Obca kobieta bez przerwy trzymała ją za rączkę i tłumaczyła, że teraz będzie musiała być bardzo dzielną małą dziewczynką. Opowiadały sobie nawzajem swoje sny.

Na życzenie wdowy miało nie być żadnych przemówień. Kobieta roztrzęsioną dłonią podpisała jedynie dokumenty upoważniające prawników firmy do zajęcia się wszystkimi formalnościami związanymi z pogrzebem, a także do zbadania finansów i stanu majątkowego rodziny. Już następnego ranka specjalna, opancerzona furgonetka wywiozła wszelkie dokumenty zamknięte w piwnicy.

Sierżant rzucił krótki rozkaz. Żołnierze stanęli na baczność.

Sześciu mężczyzn dźwignęło umieszczoną na pasach trumnę i przeniosło ją nad wykopaną mogiłę.

Poprzedniego dnia, w piątek, urzędnicy z Marylandu, z okręgu oddzielonego istniejącą tylko na mapie granicą od dystryktu federalnego, wysłali urnę z prochami zmarłego na atak serca Phillipa Davida do jego jedynej krewnej, ciotki w Cleveland. Tego samego piątkowego ranka pewien nie zidentyfikowany mężczyzna został pochowany w wydzielonej dla bezdomnych kwaterze cmentarza miejskiego w Waszyngtonie. Oprócz dwóch grabarzy w pogrzebie uczestniczyli jedynie John Lang oraz detektyw Tyler Greene, któremu powierzono dochodzenie w sprawie tragicznej śmierci bezimiennego człowieka. Jeszcze tego samego dnia Greene otrzymał awans do stopnia sierżanta i przeniesienie z okręgowego wydziału zabójstw do komendy stołecznej, gdzie znalazło się dla niego miejsce w wydziale walki ze zorganizowaną przestępczością.

Policjanci z podmiejskiej dzielnicy willowej, gdzie mieszkali Kate i Richard Woodruff, na szczęście nie musieli udzielać wyjaśnień mężczyźnie, który w czwartek, tuż przed świtem, zadzwoniło do komisariatu i powiadomił władze, że widział, jak cztery samochody zajechały przed posiadłość Woodruffów, wysypała się z nich gromada ubranych po cywilnemu zbirów, wpadła do domu spokojnych sąsiadów i po chwili wyprowadziła stamtąd dwóch skutych kajdankami mężczyzn. Podobno jeden z uprowadzonych był pucołowaty i wyglądał jak Budda. Kiedy pod wskazany adres przybył wóz patrolowy, policjanci nie zastali w domu nikogo. Dość szybko się wyjaśniło, że państwo Woodruff wyjechali po prostu z miasta.

Ów mężczyzna chciał jeszcze dzwonić do redakcji „The washington Post", ale dał się jednak przekonać, że albo zostanie potraktowany przez dziennikarza jako szaleniec, albo — jeżeli w sąsiedztwie rzeczywiście dokonano jakiegoś morderstwa — szum wokół tej sprawy przyczyni się tylko do znacznego obniżenia wartości jego domu, który miał zamiar wkrótce sprzedać.

Sześciu mężczyzn odstąpiło o krok od grobu Harlana Glassa.

Grabarz uruchomił mechanizm dźwigu.

Trumna powoli zanurzała się w grobie. Z głośników popłynęły dźwięki marsza żałobnego.

W porannym wydaniu „Washington Post" ukazał się nekrolog Martina Sinclaira, obiecującego pracownika Departamentu Stanu, który zginął tragicznie we własnym domu; jego zwłoki zostały odnalezione przez dostawcę pizzy. Wśród wielu listów leżących na stoliku w salonie młoda wdowa znalazła kopertę z firmy ubezpieczeniowej, zawierającą polisę na wypadek śmierci; opiewała na sumę 250 000 dolarów — kwotę, dzięki której mogła rozpocząć planowane od niedawna, nowe życie. Nie zwróciła uwagi, że na kopercie nie było żadnego znaczka, nie zastanowiła jej niezwykła szybkość działania firmy, o której dotychczas nawet nie słyszała.

Posłuchała rady właściciela zakładu pogrzebowego, poleconego jej przez kierowcę ambulansu, którym zabierano ciało Martina Sinclaira, i zgodziła się na kremację zwłok męża.

Kiedy tego sobotniego ranka trumna z prochami Harlan Glassa znikała w mogile, senatorowie z Nadzwyczajnej Komisji do Spraw Wywiadu oraz ich koledzy z Izby Reprezentantów rozjeżdżali się pociągami, samolotami i samochodami na planowane od dawna urlopy.

Musieli odetchnąć świeżym powietrzem, odzyskać siły — nabrać dystansu.

Na posiedzeniu w piątek rano wszyscy wysłuchali poufnego raportu przedstawionego im przez wicedyrektora pionu operacyjnego CIA, Rogera Allena, szefa komórki łączności z Kongresem, Miguella Zella, oraz samego Johna Langa, którego zabandażowana twarz przyciągała ich zaciekawione spojrzenia.

Allen uparł się, żeby zrelacjonować wydarzenia jedynie członkom obu komisji, a nie polegać na urzędnikach z Białego Domu; widocznie czuł się o wiele bezpieczniej, występując osobiście przed politykami z Kongresu — zawsze istniało niebezpieczeństwo, że biurokraci mogą przedstawić całą sprawę w niewłaściwym świetle.

Zresztą wystąpienie samego Allena — choć było w gruncie rzeczy naruszeniem protokołu, gdyż dyrektor generalny przebywał ciągle w Paryżu, gdzie musiał osobiście „poczynić dyplomatyczne kroki" w celu zażegnania kryzysu — miało głównie zapobiec silnemu wstrząsowi w całej waszyngtońskiej administracji, nie dopuścić do jeszcze większych strat.

Allen zaczął od zakomunikowania członkom komisji, że gotów jest udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania — ale to kongresmani będą musieli zdecydować, czy warto podjąć ryzyko ich zadawania. Nadzwyczajnym posiedzeniem kierował osobiście przewodniczący Senatu, z którym Allen wcześniej odbył dość długą rozmowę w cztery oczy.

Wicedyrektor CIA zrelacjonował politykom następujące fakty: Zamach bombowy na Centrum Corcoran został zorganizowany przez zebraną nieoficjalnie, przestępczą grupę pracowników wywiadu, lecz tylko przez przypadek zginęło w nim pięć niewinnych osób. W konsekwencji owej nieudanej operacji został także zlikwidowany — tu Allen zawiesił głos i powtórzył z naciskiem: — zlikwidowany — groźny terrorysta, Ahmed Naral, prawdopodobnie odpowiedzialny też za podłożenie w roku 1983 bomby w koszarach amerykańskich komandosów stacjonujących w Bejrucie, w wyniku czego zginęło 241 żołnierzy. CIA zdołała wykryć i unieszkodliwić sprawców nowojorskiego zamachu bombowego, ale w konsekwencji tych działań śmierć poniosło kolejnych pięć osób, nie związanych z Agencją i nie mających nic wspólnego z instytucjami strzegącymi bezpieczeństwa kraju. Tych pięć osób (Allen nie wymienił z nazwiska Cliffa Johnsona, Martina Sinclaira, Phila Davida, Franka czy też nie zidentyfikowanego, najemnego mordercy) to albo ludzie zamieszani w tę operację terrorystyczną, których w mniejszym czy większym stopniu można obciążyć odpowiedzialnością za eksplozję, albo też pracownicy Agencji, którzy poświęcili życie, wykonując obowiązki służbowe.

W tym miejscu szef komórki łączności z Kongresem, Zell, dodał, że jedynymi całkowicie niewinnymi ofiarami całej tej operacji była projektantka Centrum Corcoran, która wraz z rodziną nieopatrznie znalazła się na miejscu zamachu, oraz starszy wiekiem strażnik budynku, który — jak stwierdzono w raporcie kornera — zmarł na atak serca. Żadna z ofiar nie miała żyjących krewnych, toteż absolutnie należy wykluczyć, by u podstaw jakichkolwiek dalszych wydarzeń leżała chęć osobistej zemsty.

Allen odczekał chwilę, aż umilknie szmer rozmów zaintrygowanych polityków, wreszcie uciszył zebranych. Powiedział, że na nieszczęście kilku członków Kongresu, kilku mężczyzn zasiadających na tej sali zostało nieświadomie wciągniętych w niecne, polityczne knowania, które doprowadziły do zorganizowania zamachu bombowego. Głównym architektem tej operacji, oświadczył Allen, był szef Centrali Antyterrorystycznej, Harlan Glass, który...

Tym razem w ławach rozległy się jeszcze głośniejsze pomruki, toteż dyrektor musiał podnieść głos.

...który także poniósł śmierć, prawdopodobnie również w związku z przedstawionymi wydarzeniami. Owa przestępcza grupa była powiązana tylko z częściowo autonomicznym CTC, zarządzanym przez Glassa, a nie z samą CJA. Niemniej to właśnie dochodzenie Agencji, ciągnął Allen, doprowadziło do ujawnienia, że Glass przelewał znaczne sumy pieniędzy na wsparcie kampanii wyborczej wielu nieświadomych członków Kongresu, a spora część tych funduszy pochodziła z nielegalnych źródeł.

Nie udało się jednak aresztować Glassa; zginął w tajemniczych okolicznościach, w wypadku samochodowym, którego przyczyn policja federalna nie zdołała ustalić. W każdym razie położyliśmy kres planowanej działalności wywrotowej, oznajmił Allen. Wszystkim zajęły się służby bezpieczeństwa CIA pod osobistym nadzorem ich szefa, George'a Korna, oraz łącznika kongresowego Johna Langa, który wziął na siebie ciężar prowadzenia śledztwa, ze zrozumiałych względów, w ścisłej tajemnicy przed członkami tej komisji.

Szef komórki łączności z Kongresem, Zell, dodał, że owo tajne śledztwo doprowadziło do ujawnienia znaczącego wsparcia finansowego, jakiego wybranym członkom obu partii udzielał kierujący działalnością terrorystyczną Glass, ale teraz, na równi z innymi szczegółami zakończonej operacji, informacje te nie muszą już być objęte ścisłą tajemnicą.

Niemniej — uzupełnił znacznie ciszej — osoby poszkodowane w tej operacji otrzymały właściwe odszkodowania. Po wysłuchaniu tego oświadczenia przewodniczący zapytał, jak zareagował na to Biały Dom.

Prezydent, powiedział Allen, wyraził chęć jeszcze ściślejszej współpracy z Kongresem. Zostawił jednak do decyzji tejże komisji wszczęcie wszechstronnego dochodzenia w sprawie działalności przestępczej grupy terrorystycznej, dochodzenia, mającego ujawnić opinii publicznej wszystkie aspekty tej działalności — dodał z naciskiem. Prokurator Generalny poczynił już pierwsze kroki zmierzające do określenia winy osób bezpośrednio zaangażowanych w tę operację. Niestety, większość członków grupy poniosła śmierć, dorzucił

Zell i zaraz także dodał: Oczywiście, nie licząc członków Kongresu, których kampanię wyborczą Glass wspierał, wykorzystując nielegalne fundusze.

Nie da się cofnąć zniszczeń, które już zostały poczynione, podkreślił Allen, ale można zrobić wszystko, by zapobiec dalszym. Na przykład, wyjaśnił, zrzucenie na Kongres oraz CIA winy za operację wywrotową, w wyniku której śmierć poniosło pięć niewinnych osób, nie mówiąc już o stratach materialnych, nie przyniosłoby naszemu krajowi niczego dobrego, a jedynie bardziej jeszcze podkopało wiarygodność Kongresu oraz instytucji rządowych i zniweczyło nasze wysiłki złagodzenia wielu, mniej czy bardziej politycznie groźnych kryzysów, jakie napotykaliśmy w trakcie wykonywania określonych ustawowo obowiązków.

Środki przekazu, ciągnął, nie potrafiłyby właściwie rozłożyć ciężaru winy, wskutek czego słuszny gniew źle poinformowanej opinii publicznej obróciłby się przeciwko niewinnym, lecz jakże ważnym instytucjom amerykańskiego aparatu państwowego, takim jak CIA czy Kongres, a także przeciwko licznym politykom, w taki czy inny sposób powiązanym z Harlanem Glassem.

— Zmierzam do tego — rzekł na zakończenie — że stajemy przed trudnym wyborem. Ale nikt, ani sprawiedliwość, ani nasz kraj, ani opinia publiczna, ani panowie zasiadający w Kongresie, ani my, pracownicy CIA, absolutnie nikt nie odniesie żadnej korzyści, jeżeli zdecydujemy się dolewać oliwy do tego ognia. W rzeczy samej — dodał — wszczęcie oficjalnego dochodzenia w tej sprawie, o której ze wszystkich praktycznych powodów należy jak najszybciej zapomnieć, doprowadziłoby jedynie do ujawnienia opinii publicznej heroizmu działań podjętych przez oficera wywiadu, pracownika CIA, oraz pewnej nieświadomie zaangażowanej w sprawę obywatelki amerykańskiej, działań, których konsekwencji nikt nie potrafił przewidzieć.

Spoglądając na Allena, który z pełnym spokojem przedstawiał członkom Kongresu bliżej nie sprecyzowane zagrożenia wynikające z bliżej nie sprecyzowanych implikacji wydarzeń, John pomyślał: To ja zbiłem tę trumnę, a teraz zmusza się mnie, abym czuwał, żeby nikt nie uniósł jej wieka. Nie tylko mnie, ale również Phuong. „Chronienie" nas pozwoli członkom komisji z czystym sumieniem uchwalić chronienie samych siebie.

Chyba najlepszym wyjściem, zaproponował Miguel Zell, biorąc pod uwagę dobro naszego kraju, będzie zobligowanie CIA przez obie połączone komisje do przedstawienia we właściwym czasie, na takim samym, zamkniętym posiedzeniu, pełnego raportu dotyczącego wszelkich aspektów przeprowadzonego, ściśle tajnego dochodzenia.

Senator Bauman poruszył się niespokojnie.

Poprzedniego wieczoru w swoim pilnie strzeżonym, prywatnym gabinecie, w obecności Johna, radcy prawnego CIA oraz nieustępliwego szefa służb bezpieczeństwa, Korna, Bauman wypił aż cztery kieliszki whisky, wysłuchując relacjonowanych mu tajemnic, zastrzeżonych wyłącznie do wiadomości członka-seniora komisji senackiej. Dowiedział się wówczas, że jeśli komisja zatwierdzi wszczęcie oficjalnego dochodzenia, jego nazwisko zostanie umieszczone na czele listy polityków wspieranych finansowo przez dowódcę grupy terrorystycznej.

Po dokonaniu wszelkich formalności komisja zatwierdziła jawne, imienne głosowanie. Miało ono, w ostatecznym efekcie, uwiarygodnić i usankcjonować tajne dochodzenie CIA, zaliczyć je do klasy nigdy nie ujawnionych tajemnic państwowych.

Łamiąc wszelkie zasady, przewodniczący Senatu postanowił w pierwszej kolejności przedstawić wszystkim swoje stanowisko; jakby tylko na przekór dającemu znaki koledze z konwentu seniorów ogłosił, że jest ZA wszczęciem oficjalnego dochodzenia.

Senator Obst, czując chyba z daleka smród zgnilizny, głosował PRZECIW.

Firestone, pochłonięty własnymi sprawami, także głosował PRZECIW.

Poprzedniego ranka dwie pracownice jego biura ujawniły dziennikarzom, że senator utrzymywał z nimi stosunki seksualne. Wprawdzie Firestone nie popełnił żadnego wykroczenia, gdyż w trakcie osławionego wypadku samochód prowadziła kobieta, którą poznał w barze, niemniej dał się namówić swemu adwokatowi na wydanie oświadczenia, że poszukuje ustronnego ośrodka prowadzącego terapię odwykową. Mimo to cztery lata później przegrał wybory do senatu.

Handelman w pierwszej chwili powiedział ZA, chcąc wyrazić swe poparcie dla polityki prezydenta, zaraz jednak zmienił zdanie i zagłosował PRZECIW, jak gdyby pragnął stłumić w ten sposób wyrzuty sumienia.

Po zakończeniu posiedzenia John wychodził z sali w towarzystwie Handelmana. Przekazał mu szeptem, że w prowadzeniu tajnego dochodzenia znacznej pomocy udzieliła mu Emma.

Senator zmarszczył brwi.

— I co mam jej powiedzieć? — zapytał.

— Nic — odparł John.

Nie musiał tłumaczyć Handelmanowi dlaczego. Później dowiedział się jednak, że senator przez dwa tygodnie wyjątkowo nie krzyczał na Emmę i dał jej o wiele większą podwyżkę, niż się tego spodziewała. Nigdy nie wyjawił dziewczynie motywów swego postępowania. Komisja przegłosowała zachowanie wszystkiego w tajemnicy, a Handelman był człowiekiem honorowym.

Kiedy zorganizowane za zamkniętymi drzwiami posiedzenie dobiegało końca, Zell oświadczył, że na szczęście nie brali w nim udziału żadni doradcy, toteż za jakiekolwiek przecieki informacji politycy będą mogli obwiniać jedynie siebie nawzajem, a każde ujawnienie poruszanych na tej sali i objętych ścisłą tajemnicą spraw oznaczałoby zdradę wobec kolegów z ław parlamentarnych, i że na szczęście coś podobnego nie ma prawa się wydarzyć, gdyż pociągnęłoby za sobą kolejne, gorzkie dla wszystkich dochodzenie, połączone z oskarżeniami o łamanie zasad etyki, prowadzące nieuchronnie do wybuchu wielkiego skandalu.

— Amen — powiedział przewodniczący komisji, uderzeniem młotka kończąc obrady.

Kiedy tylko lekarze w ambulatorium CIA opatrzyli Jonowi ranę postrzałową na żebrach i zdezynfekowali wszystkie zadrapania, poprosił o pobranie mu próbki krwi i przeprowadzenie analizy w specjalistycznym laboratorium. Nie wykryto w niej jednak wirusa HIV. Później przez całą noc John usiłował sklecić list do Emmy, aż w końcu włożył do koperty jedynie wynik badania krwi. Wszystko wskazuje na to, że ona nigdy więcej nie będzie chciała ze mną rozmawiać ani nawet o mnie słyszeć. Wszystko wskazuje na to, że ty nigdy nie będziesz potrafił wyrazić tego, co ona pragnęła od ciebie usłyszeć. Tego sobotniego, wiosennego ranka, kiedy trumna z prochami Glassa spoczęła na dnie jednego z tysięcy grobów na Cmentarzu Arlingtońskim, w powietrze huknęła salwa honorowa.

Jedna. Druga. Trzecia.

Wróble nawet się nie podniosły z okolicznych drzew — słyszały tutaj już tak wiele salw, że w ogóle nie bały się huku. John odruchowo mrużył oczy przy każdym wystrzale, starając się nie patrzeć w stronę grobu...

Coś się poruszyło w oddali, między drzewami.

Ktoś tam stał, promienie słońca wydobyły czyjąś sylwetkę...

Aha.

Przez jakiś czas zastanawiał się, co zrobić z dwoma młodymi pracownikami kancelarii CIA, którzy byli dogłębnie przekonani, że pomagają Glassowi, żywej legendzie amerykańskiego wywiadu, w walce z izraelskimi szpiegami, zamierzającymi przeniknąć do wnętrza waszyngtońskiej administracji. Oddzielali całą pocztę nadchodzącą z Białego Domu oraz biur Kapitolu i dostarczali ją do nie oznakowanego gabinetu, gdzie zaufani ludzie Glassa w ciągu dwóch godzin przeglądali dokumenty, a następnie składali raport swojemu szefowi. Tego sobotniego ranka wszyscy agenci, którzy byli wykorzystywani przez Glassa do kontrolowania korespondencji, zostali aresztowani i pod eskortą ludzi Korna przewiezieni do aresztu domowego w pewnym zakamuflowanym lokalu CIA na lewym brzegu rzeki. Tych dwóch pracowników kancelarii chwilowo pozostawiono na wolności.

Są tak samo winni, jak... ja, pomyślał John. Trzeba ich oczyścić z zarzutów. Niech dalej uczciwie zapracowują na swoje pensje. Należy się tylko upewnić, że poznają nazwisko swego wybawcy.

Eskorta honorowa znów stancja na baczność. Dowódca oddziału, trzymając na rękach złożony sztandar, który wcześniej okrywał trumnę, podszedł defiladowym krokiem do wdowy. Ale ta patrzyła szklistymi oczyma przed siebie, kurczowo przyciskając do piersi torebkę.

Zapanowała konsternacja, oficer nie wiedział, jak ma postąpić...

Ale córka wybawiła matkę z opresji. Wzięła z jego rąk złożony gwiaździsty sztandar i z uniesionym dumnie czołem przyjęła salut dowódcy eskorty honorowej.

Żołnierze odmaszerowali do autobusu.

Mary odprowadziła żonę i córkę Glassa do limuzyny.

Korn powiódł czujnym spojrzeniem po rozchodzących się przedstawicielach kierownictwa CIA, po raz kolejny sprawdził rozstawienie ochroniarzy ze służby bezpieczeństwa. Sztywno skinął Johnowi głową, ten jednak gotów był przysiąc, że dostrzegł towarzyszące temu szelmowskie mrugnięcie okiem.

Od grupy mężczyzn, zdążających bez pośpiechu w stronę parkingu, odłączył się Dick Woodruff i podszedł do Johna.

— Nie ma sensu dłużej tu zostawać — rzekł nowo mianowany przedstawiciel CIA w prezydium kierowniczym Centrali Antyterrorystycznej. — Proponuję, żebyśmy się jutro spotkali. Mam nadzieję, że do jutrzejszego popołudnia Kate przestanie się na ciebie dąsać i zniesie twój widok przy stole, podczas niedzielnego obiadu. W zasadzie nic się przecież nie stało — dodał po chwili. — I tak mieliśmy zamiar kupić nowy dywan.

— Wolałbym jednak dać Kate trochę więcej czasu — odparł John, oglądając się na świeży grób. — Kto mógł przypuszczać, że wszystko zakończy się w ten sposób?

— Dokonałeś właściwego wyboru — pochwalił go Woodruff.

— Zgoda na przemilczenie tego całego fałszu ma być właściwym wyborem?

— Nie chodzi o przemilczenie fałszu, lecz o dochowanie tajemnicy.

— A co to za różnica?

— Ci, którzy powinni znać prawdę, już ją poznali.

— Na pewno?

— W takim stopniu, w jakim chcieli ją znać i w jakim my mogliśmy ją ujawnić.

— A ile to wszystko będzie nas kosztowało?

— Sądzisz, że ktokolwiek potrafi wywęszyć zło, dopóki ono się na niego nie zwali? Bez względu na to, jak sam odbierasz tę sprawę, nie mogłeś jej załatwić w czyściejszy i bezpieczniejszy sposób, niż to uczyniłeś.

John spuścił głowę.

— Glass okazał się bardzo pomysłowy — dodał Woodruff.

— Co takiego?

— Zamach bombowy na Centrum Corcoran, jeśli zapomnimy o tym, kto go zorganizował, wykazał niezbicie, że niezbędne jest powołanie specjalnej, analitycznej i dochodzeniowej komórki antyterrorystycznej, działającej na gruncie międzynarodowym. Oczywiście — Woodruff uśmiechnął się — wykazał też, że konieczne jest utrzymanie centralnej kontroli nad podobnymi instytucjami. Ale to przecież nasza Firma ma w nazwie określenie „centralna".

Z parkingu zaczęły odjeżdżać pierwsze auta.

— Nie siedź tu za długo — rzekł Woodruff na pożegnanie.

Kiedy przy grobie został jedynie Lang i grabarze, tajemniczy obserwator wyszedł spomiędzy drzew. Zbliżył się i stanął obok Johna. Dwaj mężczyźni w końcu machnęli na nich ręką i zaczęli usypywać mogiłę.

— Myślałem, że nie przyjdziesz — odezwał się Lang.

Phuong milczała przez chwilę.

— Mam ochotę otworzyć trumnę i wbić mu nóż prosto w serce.

— W środku nie ma niczego oprócz garstki prochów.

— Ale jesteś pewien, że to była jego robota?

— Owszem — powiedział bez namysłu. — Nie ma żadnych wątpliwości.

Dziewczyna była ubrana w to samo czarne palto, co dziewięć dni wcześniej na pogrzebie swojego ojca, i te same niebieskie dżinsy, które założyła w pokoju gościnnym CIA, kiedy on wyruszał na cmentarz. Oparła mu głowę na ramieniu. Jej włosy pachniały szamponem. Słońce grzało ich w plecy, toteż Lang poluzował krawat i rozpiął guzik nowiutkiej koszuli.

— Rozejrzyj się — szepnął.

We wszystkie strony ciągnęły się szeregi białych nagrobków. Wziął Phuong pod rękę i poprowadził ją w stronę amfiteatru.

— Podpisałam dokumenty — oznajmiła. — Nawet przysięgę dochowania ścisłej tajemnicy. Zrobiłam to dla ciebie. Oddałam papiery jednemu z pilnujących nas agentów.

— Firma pomoże ci wybrać adwokata, który...

— Nienawidzę prawników.

— Dostaniesz ćwierć miliona dolarów.

— Sądzisz, że to mi zrekompensuje straty?

— Nie będziesz musiała pracować w tej redakcji w Chicago i poprawiać artykułów o tematyce prawniczej. Zajmiesz się pisaniem wierszy...

— Pieniądze z nikogo nie zrobią poety...

— Ale dzięki nim będziesz mogła żyć.

— ...i nie zwrócą mi ojca — dokończyła.

Weszli na kamienne stopnie amfiteatru. Oprócz nich nie było tu nikogo.

— A co ty będziesz z tego miał? — zapytała.

Zastanów się nad odpowiedzią.

— Dużo więcej, niż się spodziewałem.

Spojrzała na niego uważnie.

— Warto było?

Odwrócił wzrok.

— Dostałem kolejny medal.

— Gratuluję — odparła. — Tak właśnie myślałam.

W poniedziałek, dwa dni później, John i radca prawny Agencji zaprosili wdowę po Cliffie Johnsonie oraz pochodzącą z Somalii nianię na spotkanie w biurze adwokackim w Baltimore. Nie udzielając żadnych wyjaśnień, radca prawny CIA zaproponował wdowie wolne od podatku odszkodowanie w wysokości 250000 dolarów, jeśli zgodzi się podpisać oświadczenie, że nie będzie wnosiła, teraz i w przyszłości, w stosunku do jakiejkolwiek instytucji i osób fizycznych, żadnych roszczeń mających związek z działalnością jej męża i jego śmiercią. Musiała także podpisać klauzulę dochowania ścisłej tajemnicy. Zgodnie z zapisem w dokumentach firma ubezpieczeniowa, o której kobieta nigdy dotychczas nie słyszała, miała także otworzyć dwa oprocentowane rachunki bankowe, każdy na sumę 50 000 dolarów, przeznaczone na pokrycie w przyszłości kosztów kształcenia jej dzieci. Podobnie brzmiąca umowa zapewniała somalijskiej niani także wolne od podatku odszkodowanie w wysokości 25 000 dolarów oraz bezpłatny, przyśpieszony kurs, zapewniający jej uzyskanie obywatelstwa amerykańskiego.

Adwokat z Baltimore jedynie rozłożył ręce, wysłuchawszy tej propozycji.

— Jeśli panie się nie zgodzą, to nie dostaną ani centa — rzekł.

Obie kobiety podpisały komplet dokumentów.

Po zakończeniu spotkania John został sam w eleganckim gabinecie adwokata. W pokoju unosił się intensywny zapach drogich, skórzanych obić.

Po chwili rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.

— Proszę wejść — powiedział.

Do gabinetu wkroczył mały Paul Johnson. Starannie zamknął za sobą drzwi. Ciekawie popatrzył na mężczyznę, którego dotychczas widział tylko raz, w parku. Miał smutne oczy, zdecydowanie zbyt poważne jak na siedmiolatka.

Nieznajomy mężczyzna poprosił go uroczyście o podniesienie ręki, jak podczas składania przysięgi w drużynie skautów. Teraz też musiał przysiąc, że nigdy nikomu nie powie o tej sprawie ani słowa. Człowiek wręczył mu oklejone aksamitem pudełeczko. Tego ranka z czerwonego aksamitu została starannie odklejona tabliczka z nazwiskiem, ale chłopiec miał się o tym nigdy nie dowiedzieć.

Mężczyzna otworzył pudełko. Wewnątrz znajdował się medal ze wstążką w barwach sztandaru Stanów Zjednoczonych. Na okrągłym metalowym krążku był wybity zarys orła na tle tarczy rycerskiej, a poniżej wieniec z gałązek laurowych. Biegnący półkoliście napis głosił: CENTRALNA AGENCTA WYWIADOWCZA. Nad skrzydłami orła widniały jeszcze słowa: ZA ZASŁUGI.

Chłopiec wziął pudełko drżącymi palcami, a nieznajomy mężczyzna pokazał mu rewers medalu.

Tego ranka John poświęcił 200 dolarów z brudnych pieniędzy podrzuconych w jego mieszkaniu i poprosił jubilera w Baltimore o wygrawerowanie na odwrocie medalu nazwiska: CLIFF JOHNSON.

— Twój ojciec zasłużył na to odznaczenie — powiedział chłopcu. — Na pewno by chciał, żebyś dostał po nim ten medal.

Do końca życia John miał zapamiętać łzy w oczach chłopca i dygotanie ramion siedmiolatka, kiedy Paul zarzucił mu obie ręce na szyję.

Wieczorem, w dzień poprzedzający pogrzeb Glassa, Dick Woodruff wręczył Phuong taki sam medal, przeznaczony pośmiertnie dla jej ojca. Ale zgodnie z przepisami dotyczącymi bezpieczeństwa CIA, na rewersie tamtego medalu nie było wygrawerowanego nazwiska.

A pewnego dnia, trzy tygodnie później, John przyglądał się, jak robotnicy umieszczali kolejną pamiątkową gwiazdę w wykładanym marmurami holu kwatery głównej CIA.

Tego zaś ranka, kiedy po pogrzebie Glassa John i Phuong przechadzali się pod kolumnadą amfiteatru na cmentarzu, dziewczyna powiedziała:

— Spakowałam swoje rzeczy. Mam je w samochodzie.

Poprzedni wieczór spędzili w jednym z pokoi gościnnych Agencji. Kochali się namiętnie, a później leżeli długo bez ruchu, kiedy Phuong wtulała się w niego, przyciskała go do siebie, przywierała biodrami, jakby nigdy już nie miała zamiaru wypuścić go ze swych objęć. Próbowała go szeptem przekonać, że ta kropelka spływająca po jej policzku wcale nie jest łzą. Promienie słońca odbijały się od białych, wyszlifowanych kamieni.

— Nie odjeżdżaj — mruknął. — Proszę.

Jak poszum wiatru, słyszalny zawsze i wszędzie.

I obojętność, ta dziwna obojętność. Niczym chodzenie po okręgu.

Wiedział jednak, że później będzie miał ochotę wrzeszczeć.

— Chcesz się ożenić z bogatą dziewczyną? — zapytała.

Nawet nie mrugnął na dźwięk słowa „ożenić".

— Tylko ty się dla mnie liczysz.

Wzięła go za rękę.

— Dlaczego właśnie ja?

Spójrz jej prosto w oczy.

— Nie wiem... Nie potrafię... Może dlatego, że każdy, kto coś pisze, poeta, musi być optymistą, skoro ma odwagę pisać. Musisz mi uwierzyć. Potrzebuję... Przy tobie czuję się tak cholernie zdeprymowany, bezradny... Myślimy innymi kategoriami, ale... To życie, które poznałaś, narzuca mi, jaki mam być. Nie muszę ci tego wyjaśniać; posmakowałaś tego życia, poznałaś je, a zatem poznałaś mnie. Więc nie pytaj dlaczego. Nie umiem ci odpowiedzieć. Wiem tylko, że tego pragnę.

Musnęła palcami jego policzek.

— Ale to twoje życie — powiedziała.

— Nie jestem tylko...

— Chłopak z Dakoty Południowej i dziewczyna z Sajgonu. — Tym razem nie wstydziła się łez. — Gdybym nawet zdołała zajrzeć w twoją duszę... Masz tylko to życie. Swój świat, swoje miasto; ja zawsze bym się tutaj czuła uwięziona. Wychowałam się w sierocińcu i on mi narzucił własne reguły. Możliwe, że nigdy się od nich nie uwolnię, ale gdybym za ciebie wyszła, byłabym przeklęta.

— Albo szczęśliwa.

— Nie mogę ryzykować. Dlatego, że ty byłbyś jedyną cząstką mego życia, w którą potrafiłabym uwierzyć.

Wspięła się na palce i delikatnie go pocałowała. Po chwili odsunęła się o krok i szepnęła:

— Muszę już iść.

— Nigdy nie byłaś nawet w moim mieszkaniu.

— Ale wiem, gdzie mieszkasz.

Odeszła pośpiesznie.

Na zawsze zapamiętasz jej czarne włosy targane wiosennym wiatrem i obszerne poły czarnego palta, wirujące wokół nóg dziewczyny zbiegającej po białych, kamiennych stopniach amfiteatru; a także smak jej warg.

Wejście na okrąg.

Lecz owego ranka nie mógł się do tego zmusić.

Wmieszał się w tłum mówiących szeptem turystów; bez przerwy błyskały flesze aparatów fotograficznych. Długo patrzył na samotnego wartownika, który z karabinem wyposażonym w bagnet kroczył powoli, trzymając straż przy grobie swego bezimiennego kolegi.

Powietrze pachniało świeżą zielenią, życiem. John ruszył wreszcie szybkim krokiem między trwającymi jak gdyby na baczność białymi kamieniami nagrobków.

Wejdź między drzewa.

Powinieneś wracać do pracy. Do pracy.

Po chwili stanął nad rzeką, szeroką, toczącą się nieustannie szarą wstęgą.

Na drugim brzegu, niczym we śnie, wyrastało owo marmurowe miasto, będące jej niebem.

I chmurami.

170



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grady James Cien Kondora
Grady James Szesc dni Kondora
Grady James Bialay plomien
Grady James Sześć dni Kondora
Grady James 2 Cień Kondora
James Grady Sześć dni Kondora
James Grady Szesc Dni Kondora
!James Grady Sześć dni Kondora
wstrząs fizjoterapia2
wstrzas 4
PATOFIZJOLOGIA WSTRZĄSU
WSTRZĄS L
Wstrzasy ang ppt
4 KRWAWIENIA i wstrząs
WYKŁADNIKI MORFOLOGICZNE WSTRZĄSU
Wstrząs 7
WSTRZĄS POURAZOWY
WSTRZĄS 10
Sepsa, wstrzas septyczny

więcej podobnych podstron