Grady James Sześć dni Kondora

James Grady



Sześć dni Kondora


Przełożył STEFAN WILKOSZ


Tytuł oryginału SIX DAYS OF THE CONDOR




Dla wielu ludzi, w tym również dla Shirley,

która pomagała i Ricka, który przez to cierpiał.



























Przedmowa













Wydarzenia opisane w tej powieści są zmyślone. Tak przynajmniej uważa autor. Ale w rzeczywistości mogły się niewątpliwie wydarzyć, ponieważ organizacja i działalność opisanych tu instytucji wywiadu oparta jest na faktach. Wydział CIA, do którego należał Malcolm, jak też Grupa Operacyjna 54/12 istnieją po dzień dzisiejszy, być może już pod innymi nazwami.

Powieść ta oparta jest na następujących źródłach: Jack Anderson „Karuzela waszyngtońska”, Alfred W. McCoy — „Polityka a heroina w południowo—wschodniej Azji” (1972), Andrew Tully — „CIA — spojrzenie od wewnątrz” (1962), David Wise i Thomas B. Ross — „Niewidzialny rząd” (1964) i „Organizacja szpiegowska” (1967).












































...Najważniejsze osiągnięcia nie są skutkiem prze­kazywanych po cichu tajnych informacji, ale wyni­kają z cierpliwego, wielogodzinnego studiowania specjalistycznej prasy. Ci ludzie (patriotyczni i od­dani analitycy CIA) to zawodowi amerykańscy naukowcy. Nikt nie opiewa ich pracy, ale jest ona bezcenna.


Prezydent L. B. Johnson przy zaprzysiężeniu Richarda M. Helmsa jako dyrektora CIA, 30 czerwca, 1966 roku



Środa




Niedaleko Biblioteki Kongresu, przy zbiegu ulic Południowo-wschodniej A i Czwartej, stoi biało otynkowany dwupiętrowy dom. Tylko nieskazitelna biel odróżnia go od sąsiednich gmachów o spłowiałych tynkach, które były niegdyś czerwone, zielone lub szare. Niewysoki parkan z czarnych żelaznych prętów i równo strzyżony trawnik nadają mu urok spokojnej godności, jakiego brak otaczającym go budynkom. Ale niewiele osób zwraca nań uwagę. Mieszkańcy tej dzielnicy dawno przyzwyczaili się do niego. Urzędnicy Biblioteki Kongresowej i funkcjonariusze Kapitolu spiesząc do pracy nie mają czasu ani specjalnego powodu, aby mu się przyglądać. Turyści zwiedzający wzgórze Kongresu tutaj nie docierają, chyba że szukają policjanta, który wskazałby im drogę do dzielnicy, gdzie mieszczą się ciekawsze obiekty. Jest ona znacznie bezpieczniejsza i lepiej strzeżona.

Jeżeli jednak znajdzie się przechodzień, który z jakiegoś powodu zainteresowany tym budynkiem przyjrzy mu się z bliska, nie zobaczy niczego nadzwyczajnego. Kiedy stanie przed ogrodzeniem, zauważy przede wszystkim dużą, brązową tablicę informacyjną, że w domu tym mieści się główna siedziba Amerykańskiego Towarzystwa Historii Literatury. Ponieważ w Waszyngtonie znajdują się centrale mnóstwa organizacji i stowarzyszeń, informacja taka nie jest niczym nadzwyczajnym. Turysta o zainteresowaniach architektonicznych zwróciłby może uwagę na ozdobne, czarne, drewniane drzwi, oszpecone niezwykle dużym judaszem. Gdyby ciekawy przybysz opanował nieśmiałość i otworzył furtkę ogrodzenia, nie usłyszałby nawet cichego trzasku elektromagnesu zamykającego obwód alarmowy. Wystarczyłoby jeszcze kilka kroków, aby dojść do metalowych stopni i zadzwonić do drzwi.

Jeżeli Walter — jak to się najczęściej zdarza — pije właśnie kawę w kuchni lub też przesuwa skrzynie z książkami albo zamiata podłogę, trudno spostrzec jakieś specjalne środki bezpieczeństwa w tym domu. Przybysz zapewne usłyszy zachrypnięty głos pani Russell, która zawoła: „Proszę wejść!” i naciśnie guzik elektrycznego mechanizmu otwierającego drzwi.

Pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po wejściu na schody, to panująca tu niezwykła czystość i ład. Na biurku Waltera zagradzającym dalszą drogę do hallu nigdy nie ma ani jednego papierka. Stalowa płyta wzmacniająca przód biurka wskazuje, że ma ono szczególne znaczenie. W prawo, na półpiętrze, stoi biurko pani Russell, stale zawalone papierami, które pokrywają blat, wystają z szuflad, zasłaniają starodawną maszynę do pisania i samą panią Russell. Jej siwe i zwykle nie uczesane włosy są zbyt rzadkie i krótkie, by przydać nieco wdzięku pomarszczonej twarzy. Obwisły biust ozdabia broszka w kształcie podkowy z datą 1932. Pani Russell pali bez przerwy.

Poza listonoszem i mleczarzem niewiele postronnych osób dociera do środka siedziby Towarzystwa. W razie nieobecności Waltera natrafiają od razu na panią Russell. Jeżeli mają jakąś sprawę do załatwienia, to po okazaniu przepustki są przez nią kierowani do właściwego urzędnika. Jeżeli przybysz jest po prostu ciekawym i odważnym turystą, to usłyszy pięciominutowy nudny wykład o finansowych podstawach Towarzystwa, jego zadaniach polegających na analizie literackiej, o jego postępach i osiągnięciach, otrzyma broszurę propagandową, dowie się, że nie ma akurat w budynku nikogo, kto mógłby udzielić mu odpowiedzi na szczegółowsze pytania, a następnie usłyszy suche: „Do widzenia”, poprzedzone propozycją, aby zwrócił się na piśmie po dalsze informacje. Odchodzący posłusznie turysta nie zauważy zamaskowanego na biurku Waltera aparatu fotograficznego, który uwiecznił jego podobiznę, ani nie zwróci uwagi na czerwone światło sygnalizacyjne nad wyjściem i warczenie mechanizmu otwierającego furtkę. Znudzenie wychodzącego turysty zamieniłoby się zapewne w podniecenie, gdyby wiedział, że był właśnie w jednej z sekcji wydziału informacji CIA — Centralnej Agencji Wywiadowczej.

Ustawę o bezpieczeństwie narodowym z 1947 roku, która powołała do życia Centralną Agencję Wywiadowczą, uchwalono po smutnych doświadczeniach II wojny światowej, kiedy Stany Zjednoczone zostały całkowicie zaskoczone atakiem na Pearl Harbour. Agencja — albo „Firma”, jak ją nazywają pracownicy — jest największą i najaktywniejszą organizacją w ramach rozbudowanej szeroko sieci instytucji wywiadowczych USA. Składa się na nią jedenaście większych agencji zatrudniających około dwustu tysięcy pracowników i finansowanych z wielomiliardowego budżetu. Działalność CIA — podobnie jak odpowiednich agencji innych wielkich mocarstw: Wydziału MI6 w Wielkiej Brytanii, rosyjskiego KGB czy Departamentu Spraw Socjalnych w Chinach — obejmuje szeroki wachlarz działań, od szpiegostwa poprzez badania techniczne, finansowanie wybranych partii politycznych, pomoc dla niektórych rządów, aż po bezpośrednie operacje zbrojne. Ten bogaty zakres działań i ogólnikowa misja ochrony bezpieczeństwa narodowego w dzisiejszym niespokojnym świecie umocniły pozycję CIA, czyniąc z niej jedną z najważniejszych instytucji rządowych. Jej były dyrektor, Allen Dulles, powiedział kiedyś: „Ustawa o bezpieczeństwie z 1947 r. dała wywiadowi mocniejszą pozycję w rządzie amerykańskim, niż ma on w jakimkolwiek innym rządzie świata”.

Główna aktywność CIA to codzienna, drobiazgowa praca badawcza. Setki pracowników czytają od deski do deski prasę techniczną, amerykańskie i zagraniczne pisma z różnych dziedzin, studiują przemówienia i audycje radiowe. Pracą tą zajmują się dwa spośród czterech departamentów CIA. Departament Badań (DB) zajmuje się gromadzeniem informacji technicznych, a jego eksperci opracowują szczegółowe raporty o postępie naukowym we wszystkich krajach świata, nie wyłączając USA i ich sprzymie­rzeńców. Departament Wywiadu (DW) pochłonięty jest zdobywaniem informacji z bardzo licznych dziedzin. Około 80% tych wiadomości pochodzi ze źródeł jawnych — pism, książek i audycji. DW przetrawia te informacje i przygotowuje trzy zasadnicze typy raportów: jeden zawiera długofalowe przewidywania rozwoju poszczególnych dziedzin, drugi jest codziennym przeglądem sytuacji na świecie, trzeci zaś przedstawia luki w działalności CIA. Cały materiał zebrany zarówno przez DB, jak i DW, wykorzystywany jest przez dwa pozostałe departamenty: Techniczny, któremu podlegają sprawy łączności, wyposażenia, strategii i ochrony, oraz Planowania. Ten ostatni zajmuje się wszystkimi tajnymi akcjami i działalnością szpiegowską.

Amerykańskie Towarzystwo Historii Literatury, z główną siedzibą w Waszyngtonie i małym biurem pomocniczym w Seattle, jest sekcją jednego z pomniejszych wydziałów CIA. Niezbyt wyraźnie sprecyzowane zadania tego wydziału tylko luźno wiążą go z DW i z całą Agencją, a jego sprawozdania wędrują zupełnie innymi drogami niż raporty dotyczące któregokolwiek z trzech głównych obszarów działalności, ale nosi on oficjalną nazwę Wydziału 17 CIA.DW. Na czele Towarzystwa, określanego wewnętrznie jako „Sekcja 9 Wydziału 17 CIA.DW”, stoi doktor Lappe, człowiek bardzo poważny i równie nerwowy. Codzienne, cotygodniowe, miesięczne i roczne raporty, opracowywane w pocie czoła przez pracowników Towarzystwa, bardzo rzadko znajdują odbicie w sprawozdaniach nadrzędnego Wydziału 17. Ale prace Wydziału także nie mają wiele zrozumienia wśród szefów na szczeblu departamentu i nie wpływają na treść ich sprawozdań. C’est la vie.

Zadaniem Towarzystwa i Wydziału 17 jest śledzenie w literaturze problematyki szpiegostwa i związanej z nim działalności. Jednym słowem, Wydział czyta powieści kryminalne i książki dotyczące wywiadu. Pomysły i sytuacje zawarte w tysiącach takich tomów poddawane są szczegółowej analizie. Bierze się także pod uwagę literaturę dawniejszą, na przykład książki Fenimore’a Coopera. Większość księgozbioru należącego do firmy mieści się w kompleksie centrali w Langley, niedaleko Waszyngtonu, a w budynku Towarzystwa znajduje się tylko około trzech tysięcy tomów. Przez jakiś czas Wydział ulokowany był w dawnym browarze Heuricha, niedaleko Departamentu Stanu, ale kiedy jesienią 1961 roku CIA wprowadziła się do swych nowych budynków w Langley, Wydział przeniósł się na przedmieście Waszyngtonu. W 1970 roku wielki wzrost liczby wydawnictw szpiegowskich stał się przyczyną trudności finansowych i ciasnoty lokalowej. Wicedyrektor DW zakwestionował jednocześnie warunek zatrudniania w Wydziale wyłącznie pracowników mogących uzyskać świadectwo pełnego zaufania, a tym samym wysoko płatnych. Wtedy Wydział zorganizował sekcję w samym Waszyngtonie i to usytuowaną wygodnie, w pobliżu Biblioteki Kongresu. Ponieważ zatrudnieni tam pracownicy nie mieli wstępu do budynków centrali, nie musieli podlegać wysokim wymaganiom bezpieczeństwa stawianym urzędnikom zatrudnionym w Langley. Płacono im oczywiście odpowiednio mniej.

Pracownicy Wydziału śledzą pilnie wszystkie nowe wydawnictwa i dzielą się pracą według własnego uznania. Każdy z nich zajmuje się jakąś jedną dziedziną, zwykle książkami tego samego autora. Mają oni streszczać akcję powieści i analizować metody stosowane w akcji. Ponadto otrzymują codziennie z Centrali specjalnie przygotowane i spreparowane raporty. Zawierają one opisy prawdziwych akcji szpiegowskich, pozbawione nazwisk i nieistotnych szczegółów. W ten sposób można konfrontować fantazję z rzeczywistością i zajmować się bardziej szczegółowym dochodzeniem w razie zastanawiającej zbieżności fikcji literackiej z prawdziwym wydarzeniem. Czasami przekazuje się sprawę na wyższy szczebel. Tam następuje ocena tego, czy autor tylko trafnie zgadywał i miał wyjątkowe szczęście, czy też wiedział za dużo. W tym drugim wypadku szczęście opuszcza autora, gdyż sprawę przekazuje się do załatwienia Departamentowi Planowania. Dodatkowym zadaniem pracowników Wydziału jest spisywanie oryginalnych pomysłów i sztuczek stosowanych w powieściach przez szpiegów. Taką listę przesyła się instruktorom Departamentu Planowania, którzy zawsze poszukują nowych chwytów.

Tego poranka Ronald Malcolm miał właśnie pracować nad taką listą. Tymczasem siedział jednak bezczynnie okrakiem na krześle, opierając podbródek na poręczy. Tkwił tak od chwili, kiedy o godzinie ósmej trzydzieści wdrapał się po kręconych schodach do swego pokoju, rozlewając po drodze gorącą kawę i klnąc głośno.

Kawa została już dawno wypita, a teraz Malcolm marzył o drugim kubku, ale była godzina 8.46, a on nie chciał odrywać wzroku od okna.

Każdego ranka, między godziną ósmą czterdzieści a dziewiątą, wyjątkowo piękna dziewczyna przechodziła ulicą A przed oknem Malcolma i ginęła za drzwiami Biblioteki Kongresu. I każdego ranka — jeżeli nie liczyć dni, kiedy był chory lub miał wyjątkowo pilną pracę — Malcolm obserwował ją w czasie tego krótkiego czasu, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Czynność ta stała się rytuałem, który umożliwiał Malcolmowi pokonywanie wewnętrznych oporów przeciw wstawaniu z wygodnego łóżka, goleniu się i wychodzeniu do pracy. Z początku jego zachowanie spowodowane było po prostu pożądaniem tej dziewczyny, ale z czasem zastąpił je podziw dla jej urody. Już w lutym zaprzestał nawet oceniać swoje uczucia, a teraz, w dwa miesiące później, po prostu siadał i patrzył.

Był pierwszy prawdziwy dzień wiosny. Po okresie, w którym słońce z rzadka tylko przebijało przez deszczowe chmury, tego dnia poranek był promienny i ciepły. Poprzez smog przebijał już zapach rozwijających się kwiatów wiśni. Kątem oka Malcolm dostrzegł nadchodzącą postać i przysunął krzesło bliżej okna.

Dziewczyna nie szła ulicą, ale płynęła. W każdym jej ruchu widać było dumę i świadomość własnej urody. Kasztanowe włosy opadające nisko na plecy połyskiwały w słońcu. Nie była umalowana, a kiedy nie nosiła ciemnych okularów, jej duże oczy pięknie harmonizowały z prostym nosem, pełnymi wargami, okrągłą twarzą i podbródkiem. Obcisły beżowy sweter uwydatniał pełne, kształtne piersi, nie wymagające stanika. Kraciasta spódniczka ukazywała zarys jędrnych ud. Jeszcze trzy kroki i dziewczyna zniknęła w drzwiach Biblioteki.

Malcolm westchnął i odwrócił się wraz z krzesłem do maszyny, w której tkwił arkusz do połowy zapisanego papieru. Doszedł do wniosku, że jak na wczesną godzinę jest to dostateczne osiągnięcie w pracy. Ziewnął głośno, wziął pusty kubek i wyszedł ze swojego małego pokoju o pomalowanych na czerwono i niebiesko ścianach.

Przystanął na podeście schodów. W budynku znajdowały się dwa dzbanki z kawą. Na parterze, w małej kuchence za biurkiem pani Russell, i na drugim piętrze, obok regałów z książkami, na stole używanym do pakowania. Każdy z nich miał swoje wady i zalety. Ten na parterze był pojemniejszy i używała go większość personelu. Poza panią Russell i byłym instruktorem musztry Walterem Jenningsem („Proszę do mnie mówić panie sierżancie Jennings!”) korzystali z niego doktor Lappe i księgowy-bibliotekarz Heidegger, mający ten przywilej z racji urzędowania na parterze. Kawę przyrządzała oczywiście pani Russell, która miała wprawdzie liczne wady, ale tę umiejętność opanowała bezbłędnie. Parterowy dzbanek miał jednak dwie słabe strony. Pierwszą była możliwość natknięcia się na doktora Lappe, co nie należało do przyjemności. Drugą była sama pani Russell, a raczej jej zapach. Ray Thomas, kolega Malcolma urzędujący na tym samym piętrze, nazywał go „perfumą” Polly.

Dzbanek na drugim piętrze używany był w zasadzie tylko przez Harolda Martina i Tamathę Reynolds, którzy mieli tam swoje pokoje. Od czasu do czasu korzystali z niego Malcolm i Ray, a zdarzało się nawet, że na górę przychodził znudzony Walter, jakby szukał odmiany czy też chciał popatrzeć na smukłą sylwetkę Tamathy. Była to miła dziewczyna, ale parzenie kawy nie należało do jej zalet. Oprócz niebezpieczeństwa narażenia się na przykrości smakowe, Malcolm ryzykował też spotkanie Harolda Martina, który miał w zwyczaju chwytać go pod ramię i bombardować wynikami ostatnich rozgrywek ligowych, danymi statystycznymi oraz własnymi opiniami na temat poszczególnych drużyn, przeplatanymi wspomnieniami swoich wyczynów z czasów szkolnych. Malcolm postanowił pójść na dół.

Pani Russell powitała go jak zwykle lekceważącym chrząknięciem. Czasami Malcolm zatrzymywał się przy jej biurku na pogawędkę, aby sprawdzić, czy nie zaszła w jej zachowaniu jakaś zmiana. Ale niezależnie od tego, jaki temat poruszał, pani Russell niezmiennie przewracała papiery na biurku i zaczynała monolog o swoich chorobach i ciężkiej pracy, której nikt nie docenia. Tego ranka Malcolm ograniczył się do kpiącego uśmiechu i przesadnego ukłonu.

W chwili kiedy ruszał ze swoim kubkiem kawy na piętro, usłyszał zgrzyt klamki i jął przygotowywać się do wykładu doktora Lappe.

O, to ty, Malcolm... czy mogę z tobą pomówić?...

Odetchnął. Nie był to doktor Lappe, a tylko Heidegger. Odwrócił się więc z uśmiechem i spojrzał na drobnego człowieka o błyszczącej łysinie na czubku wielkiej głowy, oddzielonej wąską, czarną muszką od gorsu białej koszuli.

Cześć, Rich! — powiedział Malcolm. — Jak się masz?

Doskonale, Ron... doskonale... — zachichotał Heidegger. Po sześciu miesiącach całkowitej abstynencji i ciężkiej pracy miał jeszcze napięte nerwy. Dyskretne badanie jego przeszłości wykazałoby, że jeszcze niedawno zamykał się w toalecie gmachu CIA, żeby pociągnąć z piersiówki i następnie za pomocą gumy do żucia starać się ukryć zdradliwy zapach z ust. Kiedy już przeszedł przez piekło odwykówki i usiłował powrócić do normalnego trybu życia, dowiedział się od lekarzy, że skierowała go do nich sekcja bezpieczeństwa, zajmująca się między innymi zakładaniem nasłuchów w toaletach.

W takim razie... czy mógłbyś wstąpić do mnie na chwilę...

Ależ oczywiście, Rich. — Każda okazja oderwania się od maszyny była dobra.

Weszli do małego pokoju i usiedli: Heidegger za biurkiem, Malcolm na miękkim fotelu, pozostawionym przez poprzedniego lokatora budynku. Milczeli przez chwilę.

Biedaczysko, pomyślał Malcolm. Jest potwornie przestraszony, wciąż się łudzi, że powróci do łask i zostanie w końcu zaliczony do osób zajmujących się sprawami sklasyfikowanymi jako „ściśle tajne”, innymi słowy, że zamieni ten zakurzony, pomalowany na zielono pokój na inny, równie zakurzony, ale „tajny”. Jeżeli mu się to uda, dadzą mu wkrótce pokój wymalowany na jeden z trzech kolorów, które ostatnio uznano za „stwarzające środowiskowe warunki wzmagające wydajność pracy”. Może więc będzie siedział w otoczeniu sympatycznych niebieskich ścian, takich jak te trzy ściany w moim pokoju i w setkach innych biur rządowych.

Słuchaj! — Okrzyk Heideggera aż zahuczał w pokoju. Zdał sobie sprawę z natężenia swojego głosu, skurczył się, osunął na krześle i zaczął od początku: — Przykro mi, że zabieram ci czas...

Ależ nie ma o czym mówić...

Dobrze. Słuchaj, Ron... Nie masz mi za złe, że mówię ci Ron? A więc widzisz... jak wiesz, jestem nowy w tej sekcji... Postanowiłem więc przejrzeć akta z ostatnich kilku lat, żeby zapoznać się z jej działalnością. — Zaśmiał się nerwowo. — Informacje, jakie otrzymałem od doktora Lappe, były co najmniej niewystarczające...

Malcolm również się uśmiechnął. Wtórował każdemu, kto kpił z doktora Lappe. Heidegger zaczynał mu się podobać.

Więc dobrze — mówił dalej księgowy. — Ty jesteś tutaj już dwa lata, prawda? Od czasu, kiedy przeniosłeś się z Langley?

Malcolm skinął głową. Dwa lata, dwa miesiące i kilka dni.

Dobrze. Widzisz, natknąłem się na pewne nieścisłości, które moim zdaniem wymagają wyjaśnienia. Może będziesz mógł mi pomóc. — Heidegger przerwał, bo Malcolm lekceważąco wzruszył ramionami. — Posłuchaj, znalazłem dwa dziwne fakty albo raczej dziwne fakty dotyczące dwóch spraw. Pierwsza dotyczy rozrachunków w dziedzinie płac i najrozmaitszych innych wydatków. Nie znasz się na tym, ten problem muszę rozwikłać sam. Ale druga wątpliwość dotyczy książek. Zanim napiszę w tej sprawie raport do doktora Lappe, chciałbym sprawdzić, czy ty, względnie inni nasi koledzy, nie wiecie czegoś na ten temat.

Odczekał, aż Malcolm zachęci go skinieniem głowy, i ciągnął dalej:

Czy zauważyłeś kiedykolwiek brak pewnych książek? Zaraz ci wytłumaczę — dodał pospiesznie widząc zdziwienie na twarzy Malcolma. — Czy znasz taki wypadek, żebyśmy nie otrzymali książek, które były zamówione, które powinny znajdować się na półkach?

Nie, nic o tym nie wiem — odparł Malcolm. Rozmowa zaczynała go nudzić. — Gdybyś mi powiedział konkretnie, o jakie książki chodzi...

Nie dokończył zdania, a Heidegger znowu zaczął mówić:

Właśnie chodzi o to, że i ja nie wiem. W ogóle nie jestem pewny, czy brakuje jakichś książek. Cała sprawa jest bardzo dziwna.

Malcolm nie zaprzeczał.

Słuchaj — ciągnął dalej Heidegger. — W 1968 roku otrzymaliśmy z naszej filii w Seattle transport książek. Były tam wszystkie tomy, które zostały wysłane, ale przypadkowo zauważyłem, że pokwitowanie urzędnika odbierającego przesyłkę potwierdzało odbiór pięciu skrzyń. Natomiast faktura, na której znajdują się podpisy zarówno nadawcy w Seattle, jak i urzędnika firmy spedycyjnej, stwierdza, że skrzyń było siedem. To oznacza, że dwie skrzynie z książkami zaginęły, mimo że nie brakuje nam żadnej książki. Czy teraz rozumiesz, o co mi chodzi?

Tak — odparł nieszczerze Malcolm — rozumiem, co mówisz, ale myślę, że to była pomyłka. Po prostu ktoś tam nie umie liczyć. Pewnie któryś z naszych urzędników. Ważne jest, że nie brakuje książek! Daj sobie z tym spokój!

Ty nic nie rozumiesz! — krzyknął Heidegger nerwowo i pochylił się w stronę swego rozmówcy. — Ja jestem odpowiedzialny za te dokumenty! Kiedy je odebrałem, stwierdziłem na piśmie, że otrzymałem wszystko. Ta pomyłka rujnuje mi całą księgowość. Jeżeli zostanie kiedykolwiek wykryta, to ja będę za to odpowiadał! Ja! — krzyczał coraz głośniej opierając się ciężko rękoma o biurko.

Malcolm był znudzony. Dalsze wysłuchiwanie narzekań Heideggera na nieścisłości w inwentarzu stanowiło niezbyt ciekawą perspektywę. A poza tym nie podobało mu się podniecenie, które dostrzegał w ukrytych za grubymi szkłami okularów oczach Heideggera. Miał zupełnie dość tej rozmowy.

Słuchaj, Rick — powiedział nachylając się do kolegi. — Rozumiem, że martwi cię ten bałagan, ale niestety nie mogę ci w niczym pomóc. Wątpię, czy któryś z kolegów będzie umiał wyjaśnić te nieścisłości. Jeżeli chcesz mojej rady, to zapomnij o całej sprawie. Chyba domyślasz się, że tak właśnie postąpił Johnson, twój poprzednik. Nie radzę ci jednak zwracać się do doktora Lappe. Zdenerwuje się tylko i narobi mnóstwo niepotrzebnego krzyku.

Malcolm wstał i podszedł do drzwi. Obejrzał się jeszcze na małego, roztrzęsionego człowieka, pochylonego samotnie nad otwartą księgą rachunkową.

Dopiero kiedy zbliżył się do biurka pani Russell, odetchnął z ulgą. Wylał resztkę zimnej kawy do zlewu, wrócił na górę do swego pokoju, usiadł wygodnie, położył nogi na biurku i przymknął oczy.

Kiedy je znowu otworzył, zobaczył przed sobą kopię szkicu Picassa, przedstawiającego Don Kichota. Obraz wisiał na ścianie do polowy pomalowanej na czerwono. To właśnie za sprawą Don Kichota Malcolm otrzymał przed dwoma laty podniecającą propozycję zostania agentem CIA.

We wrześniu 1970 roku Malcolm zasiadł z opóźnieniem do końcowego egzaminu na swojej uczelni. Przez pierwsze dwie godziny szło mu gładko. Wyjaśnił interesująco alegorię pieczary w dziełach Platona, przeanalizował postawę dwóch podróżnych w „Opowieś­ciach Kanterberyjskich” Chaucera, omówił znaczenie szczurów w „Dżumie” Camusa i zręcznie przebił się przez zmagania Holdena Caulfielda z instynktami homoseksualnymi w „Buszującym w zbożu”. Kiedy jednak doszedł do ostatniej kartki arkusza egzaminacyj­nego, natknął się na ślepy mur. „Przeanalizuj szczegółowo co najmniej trzy ważne wydarzenia w »Don Kichocie« Cervantesa. Przedstaw symboliczne znaczenie każdego z tych wydarzeń, ich wzajemne powiązania i rolę w akcji powieści oraz wyjaśnij, w jaki sposób autor wykorzystał je do ukazania cech charakteru Don Kichota i Sancho Pansy”.

Malcolm w życiu nie czytał „Don Kichota”. Przez pełne pięć minut wpatrywał się w tekst zadania, po czym wyjął czystą kartkę papieru i zaczął pisać:

Nigdy nie czytałem »Don Kichota«, ale wydaje mi się, że został on zniszczony przez wiatrak. Nie jestem pewien losów Sancho Pansy.

Don Kichot i Sancho Pansa uważani są powszechnie za parę poszukującą sprawiedliwości. Przygody ich można porównać do wyczynów dwóch słynnych bohaterów powieści Rexa Stouta — Nero Wolfa i Archie Goodwina. Na przykład w klasycznej powieści sensacyjnej pt. »Czarna Góra«...”

Po szczegółowym scharakteryzowaniu postaci Nero Wolfa na podstawie „Czarnej Góry” Malcolm oddał pracę, wrócił do domu, położył się na łóżku i zajął obserwacją swoich bosych stóp.

Po dwóch dniach wezwano go do gabinetu profesora literatury hiszpańskiej. Ku jego zdumieniu wcale nie został zwymyślany za swój referat. Profesor spytał natomiast, czy bardzo interesują go „kryminały”. Z pewnym wahaniem Malcolm przyznał, że lektura książek tego typu ułatwia mu utrzymywanie równowagi psychicznej. Profesor uśmiechnął się i zapytał, czy Malcolm nie chciałby zachowywać tej równowagi za godziwą opłatą. — Oczywiście! — odparł Malcolm. Profesor podniósł słuchawkę telefoniczną i jeszcze tego samego dnia Malcolm po raz pierwszy w życiu spotkał się w restauracji z agentem CIA.

Profesorowie uniwersytetów, a nawet dziekani, bardzo często zajmują się rekrutowaniem studentów do pracy w CIA. Na początku lat pięćdziesiątych trener drużyny piłkarskiej Yale zwerbował studenta, którego później przyłapano na terenie Chin.

W dwa miesiące po tym obiedzie Malcolm został formalnie przyjęty jako „pracownik o ograniczonych kwalifikacjach” — taki status otrzymywało 17% nowego personelu CIA. Następnie, po skończeniu dwumiesięcznego kursu przygotowawczego, wszedł pewnego poranka po żelaznych schodach do budynku Amerykańs­kiego Towarzystwa Historii Literatury i został przyjęty przez doktora Lappe oraz panią Russell jako pełnoprawny pracownik wywiadu.

Teraz wpatrywał się w ścianę, która symbolizowała jego zwycięstwo nad doktorem Lappe. Już trzeciego dnia swojej pracy w Towarzystwie Malcolm zrezygnował z noszenia krawata i marynarki. Dopiero jednak po tygodniu doktor Lappe wezwał go do siebie na rozmowę w sprawie etykiety. Przyznał łaskawie, że biurokracja ma tendencję do pewnej sztywności, ale wskazał jednocześnie, że należy znaleźć inne sposoby ożywienia swego środowiska niż zbyt niekonwencjonalne ubieranie się na co dzień. Malcolm nie oponował i następnego dnia zjawił się wcześnie rano, w garniturze i z krawatem, trzymając pod pachą duże pudło. Zanim Walter zdążył poinformować doktora Lappe o sytuacji, Malcolm pomalował już większą część jednej ściany swojego pokoju na kolor wozu strażackiego. Szef biura siedział w milczeniu, podczas kiedy Malcolm tłumaczył mu swoją koncepcję ożywienia codziennego życia. Kiedy dwaj koledzy zajrzeli do jego pokoju i wyrazili swoje poparcie dla tej twórczości, doktor cicho zaproponował, żeby Malcolm poprzestał raczej na pewnej fantazji we własnym ubiorze, zostawiając w spokoju ściany instytucji. Ten przystał na to z radością. Pudło z czerwoną farbą i pędzlami powędrowało do składu na drugim piętrze, a ciemny garnitur i krawat zostały zapomniane. Doktor Lappe wolał pogodzić się z indywidualnym protestem, aby zapobiec masowemu buntowi zagrażającemu państwowej instytucji.

Patrząc na ścianę Malcolm westchnął nostalgicznie i zabrał się do opisywania klasycznej metody używanej przez Johna Dicksona Carra w celu stworzenia sytuacji znanej jako „zbrodnia w pokoju zamkniętym na klucz od wewnątrz”.

Tymczasem Heidegger nie próżnował. Przyjął radę Malcolma, aby nie informować doktora Lappe, ale był zbyt przestraszony, żeby zataić swoje odkrycie przed Firmą. Bał się po prostu, że zostanie przyłapany, jak to już raz miało miejsce. Spodziewał się również, że jeśli wykaże dbałość o interes Firmy, zdobędzie szansę powrotu do łask i zajęcia wyższego stanowiska. Tak więc niebezpieczna kombinacja strachu i ambicji popchnęła Richarda Heideg-gera na drogę, która wkrótce doprowadziła do tragedii.

Napisał krótką notatkę do szefa Wydziału 17. Ostrożnie, ale dokładnie opisał w niej sprawę, którą przedstawił poprzednio Malcolmowi. W zasadzie wszystkie biurowe notatki przechodziły przez ręce doktora Lappe, ale zdarzały się wyjątki. Gdyby Heidegger poszedł drogą służbową, wszystko skończyłoby się dobrze, gdyż doktor Lappe nie odważyłby się na wysłanie do kierownictwa raportu godzącego w jego własną instytucję. Ponieważ Heidegger nie miał co do tego wątpliwości, więc własnoręcznie włożył kopertę do pocztowego worka.

Codziennie rano i wieczorem dwa samochody z uzbrojonymi wartownikami przywożą i zabierają wewnętrzną pocztę kursującą między wydziałami CIA na obszarze Waszyngtonu. Worki przewożone są dwanaście kilometrów do Langley, gdzie odbywa się sortowanie korespondencji. List Heideggera trafił do poczty popołudniowej.

Notatkę tę spotkał los sprzeczny z normalnym trybem urzędowania. Tak jak cała korespondencja pochodząca z Towarzystwa, zniknęła ona z pokoju pocztowego, zanim jeszcze rozpoczęło się formalne sortowanie przesyłek. Notatka zjawiła się wkrótce na biurku pewnego astmatycznego osobnika, zajmującego duży pokój we wschodnim skrzydle budynku. Człowiek ten przebiegł ją szybko wzrokiem, po czym przeczytał ponownie z uwagą i bardzo wolno. Następnie wyszedł szybko z pokoju i zarządził usunięcie z kancelarii wszystkich akt dotyczących Towarzystwa oraz przekazanie ich do pewnego biura w centrum miasta. Po powrocie do swego gabinetu umówił się telefonicznie na spotkanie w jednej z galerii malarstwa. Następnie oświadczył, że jest chory, i pojechał autobusem do Waszyngtonu. Już po godzinie spotkał się z wytwornym panem

o wyglądzie bankiera. Prowadząc ożywioną rozmowę spacerowali po Pennsylvania Avenue.

Późnym wieczorem wytworny pan spotkał się w hałaśliwym barze u Clyde’a niedaleko Kapitolu z innym mężczyzną. Poszli także na spacer, zatrzymując się od czasu do czasu przed witrynami sklepów. Drugi mężczyzna był również wytwornie ubrany. W jego powierzchowności było jednak coś niezwykłego, a wyraz oczu nie upodabniał go do bankiera. Słuchał uważnie relacji swego towarzysza.

Obawiam się, że mamy problem.

Doprawdy?

Tak, Weatherby przechwycił dzisiaj ten list. Podał rozmówcy notatkę Heideggera.

Teraz rozumiem, o co ci chodzi — powiedział mężczyzna po przeczytaniu dokumentu.

No widzisz... Musimy się tym zająć. I to natychmiast.

Biorę to na siebie.

Oczywiście.

Chyba zdajesz sobie sprawę, że mogą nastąpić pewne komplikacje, które trzeba uwzględnić? — powiedział pierwszy mężczyzna wskazując na notatkę.

Rozumiem. Cóż robić, będzie to niestety nieuniknione. Musimy zdobyć absolutną pewność, że nie przytrafią się dalsze kłopoty. — Jego rozmówca słuchał uważnie i potakując czekał na dalsze polecenia. — Poza tym pamiętaj, że najważniejsza jest szybkość działania. Czas ma zasadnicze znaczenie. Zrób wszystko, żeby jak najszybciej załatwić tę sprawę.

Tamten zastanowił się przez chwilę.

Zbytni pośpiech może być przyczyną niezręcznej i nieudolnej akcji.

Zrób wszystko, co się da — powiedział krótko pierwszy mężczyzna i podał drugiemu teczkę z aktami, które właśnie „zaginęły” w Langley.

Dwaj panowie rozeszli się po krótkim pożegnaniu. Pierwszy minął trzy ulice, skręcił i za rogiem wsiadł do taksówki. Był zadowolony, że ma to już za sobą. Drugi mężczyzna patrzył za nim przez chwilę, następnie rozejrzał się uważnie i wszedł do najbliższego baru, by zatelefonować.

Tej samej nocy o godzinie 3.15 do mieszkania Heideggera zastukała policja. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył dwóch uśmiechniętych osobników w cywilnych ubraniach. Jeden z nich był bardzo wysoki i chorobliwie chudy. Drugi wyglądał dość wytwornie, ale z jego oczu można było wywnioskować, że na pewno nie jest bankierem.

Weszli i zamknęli za sobą drzwi.





Działalność ta kieruje się własnymi prawami i używa metod tajności, której celem jest mylenie i gmatwanie.


Prezydent D. Eisenhower, 1960



CZWARTEK

RANO I WCZESNYM POPOŁUDNIEM




W czwartek znowu zaczęło padać. Malcolm obudził się z oznakami przeziębienia — miał obolałe, spuchnięte gardło i czuł się rozbity. Przez kilka minut się wahał, czy iść do pracy. Ale w końcu postanowił, że z powodu kataru nie warto brać zwolnienia. Zaciął się przy goleniu, miał kłopoty z zaczesaniem włosów za uszy, męczył się długo z założeniem szkieł kontaktowych, wreszcie stwierdził, że zniknął mu gdzieś płaszcz przeciwdeszczowy. A kiedy już biegł do biura, pomyślał nagle, że się spóźni i nie zdąży zobaczyć dziewczyny. Kiedy dopadł do ulicy A, właśnie znikała w drzwiach Biblioteki. Tak się na nią zapatrzył, że wdepnął w głęboką kałużę. Zawstydził się swego gapiostwa, ale uspokoił się, kiedy zobaczył, że człowiek, siedzący w niebieskim samochodzie zaparkowanym tuż obok budynku Towarzystwa, niczego nie zauważył. Pani Russell powitała go lakoniczną uwagą: „Nareszcie!” Po drodze do swego pokoju wychlapał kawę z kubka i sparzył sobie rękę. Zdarzają się takie dni. Tuż po dziesiątej rozległo się delikatne pukanie do drzwi

i weszła Tamatha. Przez chwilę patrzyła z nieśmiałym uśmiechem na Malcolma przez grube szkła okularów. Włosy miała tak rzadkie, że widać było każde oddzielne pasmo.

Ron — szepnęła — nie wiesz, czy Rick jest chory?

Nie wiem! — krzyknął Malcolm i hałaśliwie wytarł nos.

Po co tak krzyczysz? Niepokoję się o niego. Nie przyszedł do pracy i nawet nie zadzwonił.

Cholera, to niedobrze — wykrztusił z siebie Malcolm. Wiedział doskonale, że dziewczyna nie znosi takich wyrazów.

Co ci jest, na miłość boską? — spytała.

Mam katar.

Dam ci aspirynę.

Nie wysilaj się — mruknął niegrzecznie. — I tak nic mi nie pomoże.

Jesteś niemożliwy. Do widzenia. Wyszła ostrożnie zamykając drzwi.

Malcolm wzruszył ramionami i powrócił do lektury Agaty Christie.

O godzinie 11.15 zadzwonił telefon. Malcolm usłyszał w słuchawce chłodny głos doktora Lappe.

Mam dla ciebie polecenie, a poza tym, to twoja kolej na przyniesienie kanapek. Dziś nikomu nie będzie się chciało wychodzić z biura. — Malcolm spojrzał przez okno na smugi deszczu i doszedł do tego samego wniosku. — Możesz więc załatwić dwie sprawy za jednym zamachem — mówił dalej doktor — i w drodze powrotnej przynieść jedzenie. Walter już zbiera zamówienia. Chciałbym, żebyś zaniósł paczkę książek do starego budynku Senatu, a wracając wstąp do baru Jimmy’ego po kanapki. Możesz się już zbierać.

W pięć minut później Malcolm przemykał się wąskim korytarzem w podziemiu budynku do tylnego wyjścia. Było przeznaczone dla dostawców opału i nikt w Towarzystwie o nim nie wiedział, gdyż nie zostało zaznaczone na planach. Dopiero kiedy Walter polując na szczura przesunął starą szafę, znalazł niewielkie drzwi, za którymi rósł wielki krzak bzu i dlatego były niewidoczne od zewnątrz. Nikomu się nie chciało przeciskać między murem a krzakami, w dodatku drzwi można było otworzyć tylko od wewnątrz.

Przez całą drogę do starego budynku Senatu Malcolm cicho klął i głośno kichał. Ciągle padało. Jego zamszowa kurtka nabrała ciemnobrązowego koloru. Blondynka z sekretariatu biura senatora uśmiechnęła się do Malcolma ze współczuciem i poczęstowała go filiżanką kawy. Pozwoliła mu posiedzieć i trochę wyschnąć, a przez ten czas bez pośpiechu policzyła książki i pokwitowała ich odbiór. Była tak miła, że Malcolm uznał doręczenie senatorowi kryminałów za całkiem miłe zajęcie.

W normalnych warunkach droga ze starego budynku Senatu do baru Jimmy’ego przy Pennsylvania Avenue zajmuje pięć minut. Ale deszcz przeszedł właśnie w ulewę, więc Malcolm przebiegł ją w trzy minuty. „U Jimmy’ego” to jeden z barów często odwiedzanych przez urzędników ze wzgórza Kapitolu z uwagi na szybką obsługę oraz smaczne jedzenie, chociaż przypomina skrzyżowanie żydows­kiego sklepiku z podrzędną knajpą w Montanie. Malcolm podał kelnerce kartkę z zamówieniami swych kolegów z biura, a sam poprosił o kanapkę z pieczenia i szklankę mleka.

W czasie kiedy Malcolm sączył z wolna kawę w senatorskim biurze, jakiś człowiek w przeciwdeszczowym płaszczu i kapeluszu zasłaniającym większą część twarzy skręcił w ulicę A z ulicy Pierwszej i podszedł do niebieskiego samochodu. Wyglądał dość osobliwie w płaszczu niezwykłego kroju, lecz na opustoszałej ulicy nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi. Rozejrzawszy się podejrzliwie, szybko otworzył drzwi i wsunął się na przednie siedzenie samochodu. Spojrzał na kierowcę i zapytał:

No i jak?

Ten, nie odwracając oczu od budynku Towarzystwa, odpowiedział:

Wszyscy obecni i policzeni, proszę pana.

Doskonale. Ja będę pilnować, a ty zatelefonuj. Powiedz, żeby odczekali dziesięć minut, a potem ruszyli.

Tak jest.

Kierowca zaczął się już gramolić z wozu, kiedy znowu usłyszał ostry głos.

Weatherby! — Nastąpiła chwila pauzy. — Nie może być żadnych pomyłek.

Weatherby przełknął ślinę.

Oczywiście, proszę pana — powiedział.

Poszedł do budki telefonicznej na rogu ulicy A i Szóstej, obok sklepu spożywczego. Kiedy w barze Henry’ego, znajdującym się kilkaset metrów dalej przy Pennsylvania Avenue, zadzwonił telefon, barman zawołał pana Wazburna. Od stolika podniósł się niezwykle szczupły człowiek, słuchał przez chwilę płynących z telefonu instrukcji i przytakiwał do słuchawki. Wrócił do stolika, przy którym siedziało jeszcze dwóch mężczyzn. Zapłacił rachunek za trzy kawy z koniakiem, po czym wszyscy wyszli i skierowali się ulicą Pierwszą na tyły ulicy A. Na skrzyżowaniu minęli się z młodym długowłosym człowiekiem w przemoczonej kurtce zamszowej, podążającym w przeciwnym kierunku. Wsiedli następnie do żółtej furgonetki, ustawionej przy krawężniku, i zaczęli przygotowywać się do wykonania swego porannego zadania.

W czasie kiedy Malcolm zamawiał kanapkę z pieczenia, na ulicę A skręcił zza rogu listonosz z wypchaną torbą. O kilka kroków za nim szedł krępy osobnik w luźnym płaszczu przeciwdeszczowym. Z przeciwnej strony nadchodził ulicą A inny, wysoki i chudy człowiek, również w luźnym, ale krótkim płaszczu, sięgającym mu tylko do kolan.

Kiedy Weatherby dostrzegł zbliżającego się listonosza, uruchomił silnik i odjechał. Ani ludzie z ulicy, ani pasażerowie samochodu nie dali znaku, że się znają. Weatherby odetchnął z ulgą. Cieszył się, że wykonał swoją część zadania. Był człowiekiem twardym, jednak ze względu na obecność siedzącego przy nim mężczyzny poczuł zadowolenie, że nie popełnił żadnej omyłki.

Mylił się jednak. Popełnił bowiem jeden mały, prosty błąd, którego łatwo mógł uniknąć. Nawet powinien był go uniknąć.

Gdyby ktokolwiek przyglądał się w tej chwili budynkowi Towarzystwa, mógłby zauważyć, że przypadkowo trzy osoby zbliżyły się jednocześnie do drzwi wejściowych. Dwaj osobnicy wyglądający na urzędników przepuścili uprzejmie listonosza i zaczekali, aż naciśnie dzwonek. Waltera nie było jak zwykle przy wejściu, choć w tym wypadku i tak nie miało to żadnego znaczenia. Malcolm kończył właśnie swoją kanapkę w barze „U Jimmy’ego”, kiedy pani Russell usłyszała brzęczenie i zawołała: — Proszę wejść!

Listonosz i dwaj mężczyźni weszli do środka.

Malcolm zakończył swój lunch deserem w postaci biszkoptowego i z rumem i czekoladą, które było specjalnością zakładu.

Wypił jeszcze jedną filiżankę kawy, zanim sumienie nakazało mu wyjść na deszcz. Ulewa zmieniła się tymczasem w drobny kapuśniaczek. Posiłek wyraźnie poprawił samopoczucie i stan zdrowia Malcolma. Ruszył więc bez pośpiechu, gdyż lubił spacerować, a poza tym nie chciał upuścić żadnej z trzech paczek z kanapkami kolegów. Aby urozmaicić sobie drogę, poszedł ulicą A stroną przeciwną do tej, po której stał dom Towarzystwa. W ten sposób lepiej widział budynek, do którego się zbliżał, i dlatego mógł zorientować się wcześniej, że coś tam jest nie w porządku.

Zaniepokoił go pewien drobiazg, coś tak mało istotnego, że ktoś inny raczej by nie zwrócił na to uwagi. Malcolm dostrzegł jednak uchylone okno na drugim piętrze. W budynku Towarzystwa okna otwierały się w górę, ale na zewnątrz, przez co z daleka można było zauważyć, czy są otwarte. Malcolm w pierwszej chwili zlekceważył to, ale kiedy uszedł jeszcze kilkadziesiąt metrów, przystanął i zaczął się zastanawiać.

Na pozór nie ma nic szczególnego w tym, że okno stołecznego domu jest otwarte nawet w deszczowy dzień. Wiosna w Waszyngtonie bywa zazwyczaj ciepła. Ponieważ jednak budynek Towarzystwa wyposażono w klimatyzację, jedynym celem otwarcia okna mogło być przewietrzenie pokoju. Ale Malcolm wiedział, że w tym wypadku takie wyjaśnienie graniczyło z absurdem. Albowiem okno było otwarte na oścież w pokoju Tamathy.

Wszyscy w Towarzystwie wiedzieli doskonale, że Tamatha niczego na świecie tak się nie obawia, jak otwartego okna. Kiedy miała a dziewięć lat, w rodzinie zdarzyła się tragedia. Jej dwaj starsi pobili się o jakiś obrazek, który znaleźli na strychu. Starszy poślizgnął się i wypadł z okna poddasza na ulicę. Skręcił kark i pozostał na całe życie sparaliżowanym kaleką. Tamatha wyznała Malcolmowi, że tylko pożar, groźba gwałtu albo morderstwa mogłaby ją zmusić do zbliżenia się do otwartego okna. A jednak okna jej biurowego pokoju było teraz szeroko otwarte.

Malcolm usiłował zagłuszyć niepokój i okiełznać wybujałą wyobraźnię. Może jest jakieś racjonalne wytłumaczenie, myślał. Może ktoś zażartował sobie z dziewczyny. Ale nie znał wśród personelu Towarzystwa nikogo, kto pozwoliłby sobie na taki żart.

Zatem przeszedł z wolna ulicą, minął budynek biura i dotarł do skrzyżowania. Wszystko wyglądało normalnie. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk. Chyba wszyscy byli zajęci czytaniem.

Bzdura, pomyślał. Przeszedł przez ulicę, szybko zbliżył się do furtki, wbiegł na schodki i po chwili wahania zadzwonił. Słyszał dźwięk dzwonka, ale nie było żadnej reakcji. Pani Russell się nie odezwała. Znowu nacisnął dzwonek. Cisza. Malcolm poczuł, że mu ciarki przechodzą po plecach.

Może Walter przenosi książki, a stara Polly siedzi w klozecie, rozumował. Tak, na pewno.

Powoli sięgnął do kieszeni po klucz. Wiedział, że jeżeli w ciągu dnia jakikolwiek przedmiot zostanie wsunięty do dziurki od klucza, w całym budynku odzywa się alarm. W nocy dzwonki alarmowe rozlegają się również w centrali waszyngtońskiej policji, w Langley i w siedzibie służb bezpieczeństwa w centrum miasta. Przekręcając klucz w zamku Malcolm usłyszał brzęczenie alarmów. Pchnął drzwi i szybko wszedł do środka.

Stanął u stóp schodów. Widział tylko, że pierwszy pokój jest pusty. Pani Russell nie było przy biurku. Kątem oka zauważył, że drzwi pokoju doktora Lappe są uchylone. Poczuł jakiś dziwny zapach. Rzucił torby z kanapkami na biurko Waltera i wszedł na schody.

Wtedy zrozumiał, skąd ten zapach. Pani Russell jak zwykle musiała stać za swoim biurkiem, kiedy weszli zabójcy. Seria z automatu ukrytego w torbie listonosza odrzuciła ją daleko do tyłu, aż pod stolik z ekspresem do kawy. Zapalony papieros spadł jej na szyję i wypalił się do końca na skórze. Dziwna apatia opanowała Malcolma, kiedy patrzył na ciało leżące u jego stóp w kałuży krwi. Odwrócił się sztywno i poszedł do gabinetu doktora Lappe.

Walter i doktor Lappe przeglądali właśnie faktury, kiedy usłyszeli dziwne odgłosy podobne do kaszlu, a potem huk ciała padającego na podłogę. Walter otworzył drzwi, żeby pomóc pani Russell w odbiorze poczty, gdyż słyszał dzwonek, a potem jej pytanie: „Co pan nam dzisiaj przyniósł?” Zdążył jeszcze zobaczyć -wysokiego, chudego mężczyznę, trzymającego w ręku przedmiot w kształcie litery L. Sekcja zwłok wykazała, że Walter otrzymał krótką serię pięciu pocisków w brzuch. Doktor Lappe widział to wszystko, ale nie miał dokąd uciekać. Jego ciało runęło pod ścianę, poniżej rzędu dziur po skrwawionych kulach.

Dwaj mężczyźni poszli na piętro, pozostawiając listonosza do pilnowania drzwi. Żaden z urzędników niczego nie słyszał. W swoim czasie Otto Skorzeny, dowódca komandosów Hitlera, demonstrował brytyjski ręczny karabin maszynowy z tłumikiem, oddając znienacka serię za plecami niemieckich generałów. Nie usłyszeli nic, ale odmówili skopiowania brytyjskiego automatu, bo Trzecia Rzesza musiała oczywiście mieć lepszą broń1. Ci ludzie byli jednak zadowo­leni ze swoich Stenów. Wysoki mężczyzna otworzył z rozmachem drzwi gabinetu Malcolma, ale zastał pokój pusty. Ray Thomas klęczał właśnie przy swoim biurku poszukując ołówka. Zdążył jeszcze zawołać: „Nie, na Boga...”, kiedy seria puszczona przez krępego napastnika rozwaliła mu czaszkę.

Tamatha i Harold Martin usłyszeli krzyk Raya, ale nie mieli pojęcia, o co chodzi. Niemal jednocześnie otworzyli drzwi swoich pokoi i pobiegli w stronę schodów. Przez chwilę było cicho, potem rozległy się kroki powoli wchodzących na górę ludzi. Potem znowu cisza, a po chwili metaliczne dźwięki, które wyrwały oboje z osłupienia. Nie mogli wiedzieć, że były to odgłosy ładowania nowych magazynków do karabinów, ale poczuli instynktownie, że dzieje się coś niedobrego. Rzucili się więc z powrotem do swoich pokoi i zatrzasnęli drzwi.

Harold wykazał najwięcej przytomności umysłu. Zamknął drzwi na klucz i zdążył już nakręcić trzy cyfry w aparacie telefonicznym, zanim krępy człowiek wywalił drzwi kopniakiem i położył go serią z automatu.

Instynkt Tamathy zaprowadził ją do okna. Od lat wiedziała, że tylko skrajne niebezpieczeństwo może ją zmusić do jego otwarcia. Teraz zrozumiała, że chwila taka nadeszła. Gorączkowym ruchem otworzyła je szukając ucieczki, pomocy, zbawienia. Aby nie widzieć wysokości, zdjęła okulary i położyła je na biurku. Usłyszawszy krzyk Harolda, trzask wyważanych drzwi i głuchy terkot karabinu, rzuciła się znowu do okna. Wtedy drzwi jej pokoju otworzyły się powoli.

Przez jakiś czas nic się nie działo, więc Tamatha odwróciła się i zobaczyła chudego mężczyznę. Nie strzelał w obawie, że kule polecą przez okno i zwrócą czyjąś uwagę. Zdecydowałby się na takie ryzyko, gdyby dziewczyna krzyczała. Ale Tamatha oniemiała. Dostrzegła niewyraźny ruch ręki napastnika i zrozumiała, że był to rozkaz odejścia od okna. Przesunęła się więc powoli w stronę biurka. Jeżeli mam umierać, pomyślała, to wolę wszystko widzieć. Chwyciła okulary i podniosła je do oczu. Chudy zaczekał, aż osadzi je na nosie i spojrzy na niego ze zrozumieniem. Wtedy nacisnął spust i trzymał go tak długo, aż opróżnił magazynek i ostatnia łuska wyskoczyła z komory. Seria rzuciła Tamathę w róg pokoju, obok szafki z aktami, a jej okulary zleciały na podłogę. Chudy patrzył, jak podziurawione ciało z wolna osuwa się po ścianie, a potem dołączył do swego krępego towarzysza, który skończył właśnie sprawdzać pozostałe pomieszczenia na drugim piętrze. Obaj bez pośpiechu zeszli na parter. Listonosz nadal pilnował wyjścia, a krępy obszedł podziemie. Znalazł wprawdzie tylne drzwi, ale nie zwrócił na nie uwagi. Za ten błąd częściowo odpowiedzialny był zresztą Weatherby. Krępy zniszczył centralkę telefoniczną, gdyż uważał, że zepsuty telefon budzi mniej podejrzeń niż brak odpowiedzi na sygnał. Chudy przeszukał tymczasem biurko Heideggera. Wiedział, że to, po co przyszli, ma się znajdować w trzeciej szufladzie od góry po lewej stronie. Zgadzało się. Wziął potem z biurka dużą kopertę, włożył do niej garść łusek po nabojach i wyjętą z kieszeni kartkę papieru. Zakleił kopertę i wypisał na niej adres: „Lockenvar, Sztab Główny w Langley”. Trudno mu było pisać w rękawiczkach, ale i tak chciał zmienić charakter pisma. Krępy mężczyzna otworzył aparat foto­graficzny ukryty na biurku Waltera i prześwietlił film. Chudy rzucił niedbale kopertę na biurko pani Russell. Potem ukryli automaty pod płaszczami, otworzyli drzwi i wyszli równie niepostrzeżenie, jak weszli. W tym momencie Malcolm właśnie kończył deser.

Malcolm przechodził z wolna z piętra na piętro, z pokoju do pokoju. Patrzył, ale właściwie nie widział niczego. Dopiero widok podziurawionego ciała Tamathy podziałał na niego jak cios. Stał nad nim dygocąc przez kilka minut. Strach chwycił go za gardło. Muszę stąd uciekać, pomyślał. Zbiegł na parter; tam dopiero oprzytomniał i stanął.

Musieli odejść, bo przecież byłbym już trupem, pomyślał. Nie umiał sobie nawet wyobrazić, kto mógł dokonać tego mordu. Zrozumiał nagle, że jest bezbronny. Mój Boże, pomyślał, nie mam nawet rewolweru, nie mógłbym się bronić, gdyby wrócili. Spojrzał na ciało Waltera i na ciężki pistolet przytroczony do jego paska. Był cały we krwi i Malcolm nie mógł się zmusić do tego, żeby go dotknąć. Podbiegł więc do biurka Waltera, który miał tam zawsze schowaną pod blatem strzelbę kalibru 20 z odpiłowaną lufą. Była to broń jednostrzałowa, ale Walter opowiadał często, jak uratowała mu kiedyś życie. Malcolm chwycił za kolbę, wycelował w zamknięte drzwi i zaczął przesuwać się bokiem w stronę biurka pani Russell. Wiedział, że Walter trzymał tam „na wszelki wypadek” rewolwer w szufladzie. Pani Russell, która była wdową, twierdziła, że jest to broń „na wypadek gwałtu”. — Nie żeby ich odstraszyć — mówiła — ale zachęcić... — Malcolm wsunął rewolwer za pasek spodni i podniósł słuchawkę telefonu.

Był głuchy. Spróbował wszystkich linii. Cisza.

Muszę stąd zniknąć, pomyślał, trzeba też wezwać pomoc. Spróbował ukryć strzelbę pod kurtką, ale była za długa. Koniec spiłowanej lufy wyłaził spod kołnierza, a kolba uwierała go w brzuch. Odłożył więc niechętnie broń pod biurko Waltera, gdyż przyszło mu do głowy, że powinien zostawić wszystko tak, jak zastał. Z ociąganiem podszedł do drzwi i wyjrzał przez otwór judasza. Ulica była pusta, przestało padać. Powoli, ukryty za framugą, otworzył drzwi. Nic się nie stało. Przekroczył próg. Cisza. Zatrzasnął więc drzwi, szybko przeszedł do furtki i skręcił w ulicę rozglądając się niespokojnie dookoła. Nie dostrzegł nic niezwykłego.

Poszedł prosto do budki telefonicznej na rogu. Każdy z czterech departamentów CIA ma tajny numer alarmowy, którego wolno użyć jedynie w wypadku poważnego niebezpieczeństwa i kiedy inne środki łączności są niedostępne. Za lekkomyślne nadużycie takiego numeru grożą surowe kary aż do wyrzucenia z pracy bez odszkodowania. Jeden taki numer musi zapamiętać każdy pracownik CIA, niezależnie od zajmowanego stanowiska, zarówno dyrektor, jak i sprzątaczka.

Linia paniki” —jak ją nazywają — obsługiwana jest w centrali przez najbardziej doświadczonych pracowników. Umieją działać szybko. Wypadki takie są bardzo rzadkie. Ale kiedy zdarza się

nadzwyczajny alarm, zwykle wszystko zależy od natychmiastowej i bezbłędnej decyzji.

Tego dnia „linię paniki” Departamentu Wywiadu obsługiwał Stephen Mitchell. Był on niegdyś jednym z najlepszych „podróżujących” agentów CIA (w odróżnieniu od „rezydentów”). Przez trzynaście lat przerzucano go od jednego ogniska zapalnego do drugiego, głównie w Ameryce Południowej. Ale w 1967 roku w Buenos Aires podwójny agent podłożył bombę pod siedzenie jego simki. Nie zrobił tego dość starannie i wybuch nie zabił Mitchella, tylko urwał mu obie nogi. Błąd ten kosztował agenta drogo, gdyż w Rio ktoś zacisnął mu na szyi pętlę z drutu. A CIA, nie chcąc stracić doskonałego pracownika, przydzieliła Mitchella do sekcji alarmowej.

Mitchell podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale. Jednocześnie włączył się magnetofon zapisujący rozmowę.

493-7282. — W CIA obowiązuje zasada, że podnosząc słuchawkę podaje się tylko swój numer telefonu.

Tu mówi... — Przez chwilę Malcolm myślał, że zapomniał swego kryptonimu. Pamiętał, że musi też podać numer departamentu i sekcji, w której pracuje, aby nie pomylono go z innym agentem o tym samym kryptonimie. Wiedział też dobrze, że nie wolno mu użyć prawdziwego nazwiska. Ale po chwili przypomniał sobie wszystko.

Tu Kondor. Sekcja 9 Departament 17. Zostaliśmy napadnięci.

Czy jesteś na linii Agencji?

Nie. Jestem w budce telefonicznej niedaleko od... bazy. Nasze telefony są uszkodzone.

Cholera, pomyślał Mitchell, powinniśmy używać szyfru. Wolną ręką nacisnął guzik alarmu. W trzech różnych punktach Waszyngtonu i w dwóch punktach w Langley uzbrojeni po zęby ludzie rzucili się do samochodów, uruchomili silniki i czekali na dalsze polecenia.

Jakie skutki?

Maksymalne. Wszyscy. Jestem jedynym, który...

Dosyć — przerwał mu Mitchell. — Czy jeszcze ktoś o tym wie?

Nie sądzę. Wszystko odbyło się dość cicho.

Jesteś ranny?

Nie.

Uzbrojony?

Tak.

Czy w pobliżu są jacyś przeciwnicy?

Malcolm rozejrzał się. Było spokojnie, ale przecież od rana nie zauważył nic podejrzanego.

Nie sądzę, ale nie mam pewności.

Słuchaj uważnie. Odejdź stamtąd i ukryj się w bezpiecznym miejscu. Odczekaj godzinę. Kiedy będziesz pewien, że nikt cię nie obserwuje, zatelefonuj znowu. Będzie godzina pierwsza czterdzieści pięć. Zrozumiałeś?

Tak.

Dobrze. Teraz wyłącz się. I pamiętaj: nie trać głowy. Zanim Malcolm zdążył odjąć słuchawkę od ucha, Mitchell przerwał połączenie.

Wyszedłszy z budki Malcolm stał chwilę i próbował ułożyć jakiś plan. Musiał znaleźć bezpieczne miejsce, by ukryć się w nim na godzinę, i to niedaleko. Bardzo powoli obrócił się i ruszył przed siebie. W piętnaście minut później dołączył się do wycieczki klubu sportowego z Iowy, zwiedzającej właśnie budynek Kongresu na Kapitolu.

Zanim Mitchell skończył rozmowę z Malcolmem, jedna z największych i najbardziej skomplikowanych machin w świecie została wprawiona w ruch. Urzędnicy przysłuchujący się rozmowie wysłali cztery samochody z Waszyngtonu oraz dwa ambulanse z Langley do Sekcji 9 Departamentu 17. Wszystkie pojazdy utrzymywały łączność radiową z centralą. Odpowiedni komisariat policji w mieście został poinformowany, że może zaistnieć potrzeba udzielenia pomocy „urzędnikom służb federalnych”. Jednocześnie wszystkie placówki CIA na terenie stolicy otrzymały informację o „wrogiej akcji” i zastosowały przewidziane na taką okoliczność środki bezpieczeństwa. W ciągu trzech minut wszyscy zastępcy dyrektora byli już poinformowani o wydarzeniu, a w trzy minuty później dyrektor, odbywający właśnie konferencję z wiceprezydentem, dowiedział się o wszystkim od Mitchella przez specjalny telefon. W dwie minuty później wszystkie amerykańskie instytucje wywiadowcze były ostrzeżone, że zaistniała możliwość wrogiej akcji.

Tymczasem Mitchell zażądał wszystkich akt dotyczących działalności Towarzystwa. W czasie nadzwyczajnego alarmu oficer dyżurujący na „linii paniki” automatycznie nabywa specjalnych uprawnień. Staje się praktycznie szefem całej Agencji, do chwili, kiedy zastąpi go jeden z wicedyrektorów. Niemal natychmiast po wydaniu przez Mitchella polecenia kancelaria przesłała mu odpowiedź.

Komputer wykazał, że wszystkie akta dotyczące Sekcji 9 Departamentu 17 zniknęły.

Co takiego?

Zniknęły, proszę pana.

Więc przyślijcie mi natychmiast kopie i to pod strażą, do diabła!

Mitchell trzasnął słuchawką, zanim zdumiony urzędnik zdążył mu odpowiedzieć. Szybko sięgnął po inny telefon.

Zamrozić bazę! — rozkazał.

W ciągu kilku sekund wszystkie wyjścia z terenu Agencji zostały zamknięte. Każdy, kto spróbowałby wejść lub wyjść, zostałby zastrzelony. Rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, zamigotały czerwone światła. Specjalne oddziały bezpieczeństwa rozeszły się po korytarzach, usuwając wszystkie osoby nie włączone do „akcji panika” albo innych priorytetowych zajęć, każąc im powrócić do swoich pokoi. Wszelki opór czy nawet ociąganie skończyłoby się groźbą użycia broni i kajdankami na rękach.

W chwilę po „zamrożeniu bazy” przez Mitchella otworzyły się drzwi jego dyżurki. Wszedł przez nie wysoki człowiek i nie odpowiadając salutującym strażnikom usiadł obok rozmawiającego jeszcze przez telefon Mitchella i jego zastępcy.

Co się dzieje, do diabła?

W normalnych warunkach otrzymałby natychmiastową odpowiedź, ale teraz Mitchell był bogiem. Zastępca Mitchella spojrzał więc pytająco na swojego szefa, wydającego wciąż rozkazy do słuchawki. Dopiero kiedy ten skinął głową, zdał przybyszowi dokładną relację z wydarzeń i podjętych już środków bezpieczeństwa. Kiedy skończył, Mitchell odkładał właśnie słuchawkę i wycierał pomiętą chusteczką zroszone potem czoło.

Wysoki mężczyzna obrócił się w jego stronę.

Jeżeli nie masz nic przeciwko temu — powiedział — to zostanę i spróbuję ci pomóc. Jestem przecież szefem siedemnastego Departamentu.

Dziękuję — odparł Mitchell — będę wdzięczny za wszelką pomoc.

Tamten skinął głową i rozsiadł się wygodnie na krześle.

Przechodzień, który by się znalazł w ten pochmurny czwartek o godzinie 13.09 na ulicy Południowowschodniej A, tuż za Biblioteką Kongresową, byłby zapewne zaskoczony tym, co się tam dzieje. Nie wiadomo skąd pojawiło się nagle sześciu ludzi. Zeszli się przed drzwiami dwupiętrowego białego budynku. Jednocześnie dwa samochody zatrzymały się po obu stronach ulicy, na wprost wejścia. Na tylnym siedzeniu każdego z nich siedział mężczyzna wpatrujący się w budynek i ściskający w ręku jakiś przedmiot. Sześciu ludzi przeszło przez furtkę, ale tylko jeden z nich wbiegł na schodki i wsunął klucz zawieszony na szerokim kółku w otwór zamka. Kiedy zasuwka puściła, mężczyzna skinął na swoich towarzyszy. Otworzyli z impetem drzwi i po chwili wahania weszli do środka, zatrzaskując je za sobą. Wtedy z każdego samochodu wysiadł jeden człowiek i zaczął miarowym krokiem przemierzać chodnik przed domem. Samochody odjechały nieco dalej, a ich kierowcy kiwnięciem głowy dali znać stojącym na rogach innym mężczyznom.

Po trzech minutach drzwi się otworzyły. Człowiek, który z nich wyszedł, ruszył z wolna do najbliżej zaparkowanego auta. Wsiadł i podniósł słuchawkę telefonu. Po chwili rozmawiał już z Mitchellem.

Zgadza się. Dostali i to mocno.

Człowiek, który to mówił, nazywał się Allan Newberry. Walczył już w Wietnamie, w Zatoce Świń, w górach Turcji, w zaułkach, ciemnych korytarzach i piwnicach całego świata. A jednak Mitchell wyczuł w jego przytłumionym głosie niepewność i obrzydzenie.

W jaki sposób i do jakiego stopnia? — Mitchell dopiero teraz zaczynał wierzyć w całą sprawę.

To robota trzech do pięciu ludzi. Żadnych śladów włamania. Musieli użyć automatów z tłumikami, bo inaczej całe miasto zostałoby zaalarmowane. Jest sześciu zabitych w budynku. Czterej mężczyźni i dwie kobiety. Chyba nie wiedzieli nawet, co się stało. Nie widać, żeby czegoś szukano. Film w aparacie fotograficznym został prześwietlony. Telefony są głuche, na pewno przecięto druty. Niektóre ciała trzeba będzie zbadać, żeby je zidentyfikować. Czysta, szybka i fachowa robota. Ci ludzie mieli zaplanowane wszystko do ostatniego szczegółu i doskonale wiedzieli, co robią. Mitchell odczekał, aż Newberry skończy.

Rozumiem. To już przekracza moje kompetencje. Na razie wstrzymuję dalszą akcję, do czasu, aż ktoś z dowództwa podejmie jakąś decyzję. Nic więcej nie róbcie. Nie ruszajcie niczego. Ten lokal trzeba całkowicie odizolować. Zajmij się tym i zrób co trzeba.

Mitchell zamilkł, żeby nadać specjalne znaczenie swoim słowom i zastanowić się, czy nie popełnił jakiegoś błędu. Upoważnił przecież grupę Newberry’ego do użycia wszelkich środków, nie wyłączając zabójstwa, jeżeli uznają, że jest to konieczne. Skutki takiego rozkazu mogą być bardzo groźne dla wszystkich zainteresowanych.

Po chwili mówił dalej:

Kazałem otoczyć całą dzielnicę. Jest to dodatkowe zabezpieczenie. Wyślę zaraz wóz śledczy, ale niech robią badania tak, żeby nie zniszczyć śladów. Przywiozą także radiostację. Jasne?

Jasne. Aha, jest jeszcze jeden dziwny szczegół, który odkryliśmy.

Jaki?

Powiedziano nam, że budynek ma tylko jedno wyjście. Znaleźliśmy dwa. Nie wiesz, jak to możliwe?

Nie — odparł Mitchell. — Ale cała ta sprawa jest zagmatwana. Czy to wszystko?

Jeszcze tylko to chyba, że jakiś skurwysyn rozwalił młodą dziewczynę na drugim piętrze. Nie zabił jej, ale rozwalił — rzekł z naciskiem Newberry i odwiesił słuchawkę.

Co robimy dalej? — spytał wysoki mężczyzna siedzący obok Mitchella.

Będziemy czekać — odparł ten, wciskając się w oparcie swego fotela na kółkach. — Będziemy czekać, aż zadzwoni Kondor.

O 13.40 Malcolm wszedł do budki telefonicznej na Kapitolu. Rozmienił pieniądze u jakiejś młodej dziewczyny i nakręcił alarmowy numer.

493-7282 — odezwał się napięty głos, zanim wybrzmiał pierwszy ton sygnału.

Tu Kondor, Sekcja 9 Departamentu 17. Jestem w publicznej rozmównicy. Nie sądzę, żeby ktoś mnie śledził i nikt mnie nie słyszy.

Sprawdziliśmy, wszystko się zgadza. Jesteś nam potrzebny w Langley, ale byłoby niebezpieczne, żebyś tu przyjechał sam. Czy znasz zespół kin „Trzy Cyrki” w dzielnicy Georgetown?

Znam.

Możesz się tam znaleźć w ciągu godziny?

Tak.

Dobra. Powiedz jeszcze, czy znasz przynajmniej z widzenia kogoś, kto pracuje w Langley?

Malcolm zastanawiał się przez chwilę.

Miałem tam instruktora o kryptonimie Wróbel IV.

Zaczekaj chwilę.

Przy pomocy komputera, który miał do swojej dyspozycji, Mitchell sprawdził szybko, że Wróbel istnieje i że znajduje się w budynku. Toteż po dwóch minutach powiedział do słuchawki:

W porządku. Słuchaj teraz uważnie. Za pół godziny Wróbel IV wraz z drugim mężczyzną zaparkują w małym zaułku na tyłach kina. Będą tam czekać równo godzinę. To ci daje po trzydzieści minut zapasu w jedną i drugą stronę. Do zaułka można się dostać pieszo z trzech stron. Z każdej możesz zobaczyć, co się w nim dzieje, zanim sam zostaniesz zauważony. Kiedy będziesz pewny, że nikt za tobą nie idzie, wejdź w uliczkę. Jeżeli zobaczysz coś podejrzanego, jeżeli nie będzie tam Wróbla IV i jego towarzysza, jeżeli byłby tam ktoś inny albo gdyby jakiś przeklęty szpicel pętał się koło nich, to bierz dupę w troki, poszukaj bezpiecznego miejsca i zadzwoń znowu. Zrób to samo, jeżeli nie zdążysz tam na czas. Jasne?

Ja...a... Psik! Psik! Mitchell omal nie spadł z fotela.

Co się dzieje, do diabła? Nic ci nie jest? Malcolm wytarł chustką słuchawkę.

Wszystko w porządku. Mam po prostu katar. Już wiem, co robić.

Na litość boską!

Mitchell odłożył słuchawkę i poruszył się niespokojnie w fotelu. Zanim otworzył usta, odezwał się wysoki mężczyzna:

Słuchaj, Mitchell, jeżeli nie masz nic przeciwko temu, to ja pojadę z Wróblem IV. Jestem wprawdzie już stary i zmęczony, ale nie ma chyba nikogo młodszego, kto potrafiłby sobie lepiej dać radę w tej cholernej sytuacji. A poza tym odpowiadam przecież za Departament.

Mitchell spojrzał na dużego, pewnego siebie mężczyznę i uśmiechnął się.

Dobra. Spotkasz się z Wróblem IV przy bramie. Weź swój wóz. Czy znasz Kondora?

Tamten pokręcił głową.

Nie. Ale musiałem go chyba widzieć. Czy możesz mi dać jego fotografię?

Mitchell skinął głową i dodał:

Wróbel ma jego zdjęcie. Dostaniesz na wartowni każdy rodzaj broni, jakiego zażądasz, ale radziłbym wziąć rewolwer. Czy lubisz jakiś szczególny model?

Tak. — Wysoki był już w drodze do drzwi. — Pistolet automatyczny kalibru 9,5 milimetra z tłumikiem na wypadek, gdyby trzeba było działać cicho.

Będzie przygotowany w samochodzie razem z amunicją — rzucił Mitchell, kiedy tamten był już w drzwiach. — I bardzo dziękuję za pomoc, pułkowniku Weatherby.

Wysoki uśmiechnął się.

Nie ma o czym mówić, Mitchell, przecież to mój obowiązek. Zamknął za sobą drzwi i ruszył do samochodu. Kiedy uszedł kilka kroków, począł cicho sapać.












Błędne wykonanie kombinacji, która powinna przynieść zwycięstwo, bardzo często powoduje przegraną. Wynika to zazwyczaj z tego, że gracz, który ma prawidłową koncepcję i słusznie poświęca niektóre figury, musi zmieniać kolejność ruchów i traci możliwość wykonania rozstrzygających posunięć swojej kombinacji.


Fred Reinfeld — Podręcznik gry w szachy



CZWARTEK PO POŁUDNIU




Z powodu fatalnej pogody Malcolm bez trudu znalazł taksówkę. Po dwudziestu minutach był już w odległości dwóch skrzyżowań od kina, zapłacił kierowcy i wysiadł. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien się wystawiać na widok publiczny. Toteż po kilku minutach siedział przy stoliku w najciemniejszym kącie przepełnionego baru. Lokal, który sobie wybrał, słynął w całym Waszyngtonie jako ulubione miejsce homoseksualistów. Poczynając od jedenastej rano, aż do późnych godzin nocnych przesiadują w tym barze mężczyźni w różnym wieku, należący przeważnie do warstw zamożniejszych. Szukają wytchnienia i rozrywki wśród mężczyzn o tych samych upodobaniach. Panuje tam więc nastrój wesoły i beztroski, a śmiechy i dźwięki muzyki rockowej słychać aż na ulicy. Jest może w tej atmosferze szczypta ironii, ale jest ona także podniecająca.

Malcolm miał nadzieję, że zgubi się w tym barze pełnym mężczyzn. Powoli sączył swój coctail z tequila i bacznie obserwował twarze otaczających go ludzi, szukając w nich jakichś podejrzanych oznak.

Niektórzy goście przyglądali się również Malcolmowi, ale nikt nie zauważył, że trzyma tylko jedną rękę na stoliku. Drugą, ukrytą pod blatem, ściskał rewolwer i kierował jego lufę w stronę każdego, kto się do niego zbliżał.

O drugiej czterdzieści Malcolm nagle wstał od stolika i przyłączył się do większej grupy mężczyzn opuszczających lokal. Kiedy wyszli na ulicę, szybko odłączył się od nich. Przez kilkanaście minut krążył jeszcze po wąskich uliczkach Georgetown, bacznie obserwując przechodniów. O trzeciej był już pewny, że nikt go nie śledzi. Poszedł więc prosto w kierunku kin „Trzy Cyrki”.

Wróbel IV okazał się nieśmiałym okularnikiem, wykładowcą prawa administracyjnego. Nikt go nie zapytał, czy ma ochotę brać udział w tej całej awanturze. Zdążył jednak powiedzieć, że się stanowczo sprzeciwia, bo sprawa nie wchodzi w zakres jego obowiązków, a poza tym ma żonę i czworo dzieci. Żeby go uspokoić, nałożono mu w wartowni kuloodporną kamizelkę, a ponieważ musiał nosić ten ciężki i niewygodny ubiór pod koszulą, od razu zaczęło go swędzieć całe ciało, lecz nie mógł się nawet podrapać, co doprowadziło go do wściekłości. Nie przypominał sobie, żeby znał kogoś imieniem Malcolm ani Kondor. Na kursie, który prowadził dla młodych urzędników, miał dziesiątki uczniów. Wysłuchano go grzecznie, ale nikt nie przejmował się jego argumentami.

W drodze na parking Weatherby wydawał instrukcje kierowcom samochodów, które miały ich ubezpieczać. Sprawdził otrzymany rewolwer, zaopatrzony w tłumik grubości serdelka, i z zadowoleniem skinął głową do ponurego strażnika. Powinien był potwierdzić odbiór rewolweru na piśmie, ale rozkaz Mitchella uchylał wszelkie przepisy. Strażnik pomógł mu umocować pod pachą futerał na broń, wręczył dwadzieścia pięć zapasowych nabojów i życzył powodzenia. Wsiadając już do swojego niebieskiego samochodu, Weatherby mruknął coś w odpowiedzi.

Wszystkie trzy wozy wyjechały z Langley w szyku bojowym z niebieskim samochodem w środku. Ale w chwili, kiedy zjeżdżały z obwodnicy na szosę prowadzącą do Waszyngtonu, w ostatnim wozie nawaliła opona. Kierowca stracił nad nim kontrolę i samochód wpadł na trawnik rozdzielający dwa pasma ruchu. Nikt nie odniósł obrażeń, ale ruch został zablokowany na dziesięć minut. Weatherby trzymał się tuż za prowadzącym samochodem na wszystkich zakrętach. Na ulicach stolicy panował wzmożony ruch. Dopiero kiedy znaleźli się na spokojnej ulicy w południowo-zachodniej dzielnicy miasta, prowadzący samochód ostro zawrócił i ruszył w przeciwnym kierunku. Mijając niebieski samochód kierowca dał Weatherby’emu krótki sygnał i zaraz przyspieszył. Ten pojechał dalej w stronę Georgetown, sprawdzając cały czas w lusterku, czy nikt za nim nie jedzie.

Weatherby już rozumiał swój błąd. Kiedy wysyłał morderców, kazał im zabić wszystkich ludzi, jakich zastaną w budynku. Powiedział „wszystkich”, nie wymieniając ich liczby. Tamci wykonali rozkaz. Ale nie był on dość precyzyjny i dlatego się nie zorientowali, że brakuje jednej osoby. Weatherby nie mógł pojąć, dlaczego ktoś wyszedł z budynku w taką ulewę, ale nawet nie zastanawiał się nad tym. Gdyby w porę wiedział, że Kondora nie ma, znalazłby jakieś szybkie rozwiązanie. Ale skoro popełnił błąd, musiał go teraz naprawić.

Było oczywiście możliwe, że Kondor nie jest groźny, bo nie pamięta swojej rozmowy z Heideggerem. Ale Weatherby wolał nie ryzykować. Heidegger wypytywał cały personel z wyjątkiem doktora Lappe. Wszelkie ślady tych jego wątpliwości musiały zostać zatarte. Dlatego ten człowiek powinien zginąć, nawet jeżeli nie zdawał sobie sprawy, że wie coś istotnego.

Plan, który powstał w głowie Weatherby’ego był prosty, choć bardzo ryzykowny. Chciał zabić Kondora, kiedy ten się tylko pokaże, i wytłumaczyć to koniecznością samoobrony. Spojrzał kątem oka na wyraźnie przestraszonego Wróbla IV. Jego śmierć miała być efektem ubocznym, którego nie da się uniknąć. Wysoki człowiek nie miał żadnych skrupułów w tej materii. Plan był oczywiście ryzykowny. Kondor mógł lepiej strzelać niż Weatherby przypuszczał; w zaułku mogli się znaleźć postronni świadkowie strzelaniny, a i Agencja nie musiała wierzyć w jego relację i zastosować wobec niego nawet drastyczne środki celem wymuszenia zeznań. Kondor mógł chociażby nadejść z zupełnie innej strony. Istniało sto możliwości wpadki. Ale każde ryzyko wydawało się lepsze niż pewność katastrofy, która czekała go w wypadku niepowodzenia. Gdyby nawet udało mu się ujść przed pościgiem Agencji i innych amerykańskich służb wywiadowczych — były przecież dziesiątki wypróbowanych już sposobów — to bał się jednak, że nie zdoła uciec przed tym dziwnym człowiekiem o przenikliwym spojrzeniu. Ten nigdy nie chybiał, kiedy sam zabierał się do dzieła. Nigdy. A Weatherby nie miał wątpliwości, że weźmie się za niego. Zawiódł zaufanie, więc był niebezpieczny. Kiedy o tym myślał, dostawał dreszczy. Nie mógł zdradzić, nie mógł uciec. Musiał naprawić swój błąd. Kondor powinien zginąć.

Weatherby przejechał z wolna zaułkiem, potem zawrócił, zatrzymał się i zaparkował wóz na tyłach kina koło zbiorników na śmieci. Zgodnie z przypuszczeniem Mitchella, w zaułku nie było nikogo. Mieszkańcy Waszyngtonu z reguły unikali przechodzenia przez takie niebezpieczne uliczki. Mitchell na pewno załatwił usunięcie z tej okolicy policjantów, aby nie przestraszyć Kondora widokiem mundurów. To odpowiadało Weatherby’emu. Dał znak Wróblowi IV, żeby wysiadł z samochodu. Obaj stanęli, oparli się o wóz, demonstracyjnie samotni. Jak każdy dobry myśliwy, który zorganizował zasadzkę, Weatherby przestał teraz roztrząsać sytuację i usiłował się skoncentrować.

Malcolm dostrzegł ich, zanim jeszcze zorientowali się, że wszedł do zaułka. Przyglądał się stojącym postaciom bardzo dokładnie z odległości około sześćdziesięciu kroków. Miał pewne trudności z opanowaniem kręcenia w nosie, ale udało mu się nie kichnąć. Kiedy już zyskał pewność, że w pobliżu nie ma nikogo więcej, obszedł słup telefoniczny i zaczął zbliżać się do dwóch mężczyzn. Czuł się z każdym krokiem coraz pewniej.

Weatherby dostrzegł go od razu. Zrobił krok naprzód i spiął się do akcji. Musiał być całkowicie pewny, że trafi, a sześćdziesiąt kroków to bardzo dużo, jeżeli strzela się z pistoletu z tłumikiem. Poza tym chciał odsunąć się od Wróbla IV. Na każdego przyjdzie kolej, pomyślał.

Malcolm doznał olśnienia, kiedy znalazł się o dwadzieścia pięć kroków od dwóch stojących przy samochodzie mężczyzn. Jeszcze pięć kroków i Weatherby zacząłby strzelać. W umyśle Malcolma pojawiło się nagle wspomnienie twarzy człowieka siedzącego w niebieskim samochodzie zaparkowanym przed domem Towarzystwa, który zauważył w porannym deszczu. Człowiek z samochodu i ten, który teraz stał przed nim — to jedna i ta sama osoba. Coś się nie zgadzało. Malcolm stał przez chwilę jak wryty, po czym zaczął się cofać. Niemal bezwiednie sięgnął po zatknięty za paskiem rewolwer.

Weatherby także zorientował się, że coś tu nie gra. Jego zwierzyna zatrzymała się nagle tuż przed pułapką, chciała uciekać, a nawet gotowa była do obrony. Zachowanie Malcolma zmusiło Weatherby’ego do zmiany pierwotnego planu i dostosowanie go do nowej sytuacji. Wydobył szybko pistolet. Jednocześnie zanotował przerażenie i zdumienie malujące się na twarzy osłupiałego Wróbla IV. Ale ten skromny instruktor nie był niebezpieczny.

Weatherby nieraz dawał sobie radę w sytuacjach wymagających szybkiej akcji. Toteż zanim Malcolm wydobył rewolwer zza paska, Weatherby już strzelił.

Pistolet jest dobrą bronią, ale w warunkach polowych może spłatać figla nawet doświadczonemu strzelcowi. Tłumik zwiększa jeszcze te kłopoty, wycisza wprawdzie odgłos strzału, ale zmniejsza celność. Waga tłumika przymocowanego do końca lufy zmienia wyważenie broni, co trzeba uwzględniać przy celowaniu. Poza tym zmniejsza szybkość lotu kuli i odkształca nieco tor jej lotu. Jednym słowem, pistolet z tłumikiem jest nieporęczny i niepewny przy szybkim strzelaniu.

Wszystkie te czynniki sprzysięgły się przeciw Weatherby’emu. Gdyby miał broń bez tłumika, to nawet mimo nagłego odruchu swej ofiary dałby sobie radę. Ale w tej sytuacji miał utrudnione ruchy, a próba oddania szybkiego strzału zmniejszyła jego celność. Wytrawny morderca chciał strzelić Malcolmowi w głowę, ale chybił. W setną część sekundy po cichym „plop” przytłumionego wystrzału ołowiana kula musnęła włosy Malcolma tuż pod lewym uchem i poleciała gdzieś w stronę rzeki.

Malcolm raz tylko w życiu strzelał na strzelnicy i to z małego rewolweru kalibru 5,6 mm. Żadna z pięciu kul nie trafiła blaszanego królika. Teraz z rewolweru pani Russell strzelił z biodra i zanim zorientował się, że nacisnął spust, usłyszał ogłuszające echo wystrzału w uliczce.

Człowiek trafiony kulą dziewięciomilimetrowego magnum nie osuwa się z wolna z małą ranka w ciele. Po prostu wali się na ziemię. Z odległości dwudziestu pięciu kroków efekt trafienia przypomina uderzenie przez ciężarówkę. Kula Malcolma przebiła lewe udo Weatherby’ego. Wyrwała mu duży kawał ciała, a siła uderzenia wyrzuciła go w powietrze, cisnąwszy twarzą na bruk.

Wróbel IV spojrzał w osłupieniu na Malcolma, który skierował lufę swego rewolweru na jego roztrzęsioną postać.

On był jednym z nich! — zawołał Malcolm zdyszanym głosem. — On był jednym z nich!

Cofał się z wolna, a kiedy dotarł do wylotu uliczki, odwrócił się i zaczął biec.

Weatherby jęczał, walcząc z szokiem spowodowanym przez trafienie. Rana jeszcze go nie bolała. Był człowiekiem bardzo twardym, ale samo podniesienie ręki wymagało potwornego wysiłku. Musiał utrzymać w niej pistolet. Na szczęście był całkowicie przytomny. Wycelował bardzo starannie i strzelił. Jeszcze jeden „plop” i kula uderzyła w mur kina. Jednakże przeszła uprzednio przez tchawicę Wróbla IV, instruktora prawa administracyjnego, dobrego męża i ojca czworga dzieci. Kiedy jego ciało obsuwało się po błotniku samochodu, Weatherby odczuł ulgę. Żył jeszcze. Kondor wprawdzie umknął, ale laboratorium balistyczne nie dostanie kul i nie będzie mogło stwierdzić, kto strzelał do kogo. Istniała jeszcze nadzieja. Z tym uczuciem stracił przytomność.

Patrolowy wóz policyjny znalazł obydwu mężczyzn. Zanim policja zareagowała na telefon przerażonego sklepikarza, minęło sporo czasu, ponieważ wszystkie wozy z Georgetown zostały wezwane do innej dzielnicy dla sprawdzenia meldunku, że ktoś z dachu strzelał do przechodniów. Alarm, jak się okazało, był fałszywy.

Malcolm przebiegł kilkaset metrów, zanim pojął, że zachowuje się w sposób co najmniej podejrzany. Zwolnił więc kroku, skręcił kilkakrotnie, a potem zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał się zawieźć do centrum miasta.

Mój Boże, myślał, on był jednym z nich; Agencja na pewno o tym nie wie; muszę znaleźć telefon; muszę do nich zadzwonić. A potem ogarnął go strach: przypuśćmy, przypuśćmy na chwilę, że ten człowiek w zaułku nie jest jedynym podwójnym agentem... A jeżeli posłał go tam ktoś, kto dobrze o tym wie... a jeżeli człowiek dyżurujący na „linii paniki” też jest zdrajcą...

Malcolm przestał roztrząsać tę sprawę, bo musiał się bezpośred­nio zająć swoim bezpieczeństwem. Postanowił się zamelinować, wszystko przemyśleć i dopiero wówczas do nich zadzwonić. Oni go i tak szukali. Musieli go mieć, gdyż był jedynym pozostałym przy życiu członkiem tej sekcji... Ale przecież wcale nie jestem jedynym! — pomyślał nagle. Heidegger też żyje! Heidegger, który został w domu, bo jest chory!

Zaczął gwałtownie wytężać pamięć. Jaki jest adres Heideggera? Słyszał przecież, kiedy Heidegger podawał go doktorowi Lappe... Tak! Mount Royal Arms!

Malcolm zaczął tłumaczyć kierowcy taksówki, jaki ma kłopot. Umówił się na randkę z nieznajomą dziewczyną, tylko nie zna dokładnie jej adresu. Wszystko co zapamiętał, to że mieszka w bloku pod nazwą Mount Royal Arms. Szofer miał widać słabość do młodych kochanków, bo porozumiał się przez radio z centralą taksówek i otrzymał adres tego bloku w północno-zachodniej dzielnicy miasta. Kiedy wysadził Malcolma przed starym budyn­kiem, dostał dolara napiwku.

Nazwisko Heideggera znajdowało się na liście lokatorów pod numerem 413. Malcolm nacisnął guzik dzwonka. Nie rozległo się ani warczenie elektrycznego zamka, ani nikt nie odezwał się w głośniku domofonu. Dzwonił dalej, ale powoli w jego umyśle zaczęły narastać podejrzenia. Nacisnął wreszcie trzy inne guziki. I teraz nikt nie odpowiadał, więc przycisnął naraz cały rząd. Kiedy wreszcie czyjś głos zabrzmiał w głośniku, Malcolm krzyknął: „List polecony!” Zamek zawarczał i Malcolm wbiegł na schody.

Stukanie do drzwi mieszkania 413 nie dało rezultatu, ale on już się go nie spodziewał, uklęknął i obejrzał zamek. Tak jak należało oczekiwać, drzwi były zamknięte na zwykły zatrzask. W niezliczonej ilości kryminałów, które czytał, i w filmach, które oglądał, bohater otwierał zawsze takie zatrzaski w ciągu kilku sekund za pomocą kawałka sztywnego plastiku. Skąd miał wziąć podobny przedmiot? Po nerwowym poszukiwaniu w kieszeniach wydobył portfel i wyjął swoją laminowaną kartę rozpoznawczą CIA. Stwierdzała ona, że jest zatrudniony w Tentrex Industries INC., i zawierała jego rysopis. Ponadto były dwie fotografie — z profilu i en face. Malcolm uważał je za bardzo dobre.

Przez dwadzieścia minut klął, mruczał pod nosem, kichał. ciągnął, pchał, potrząsał, groził i wreszcie walił legitymacją w zamek. W końcu plastik pękł, a legitymacja wpadła przez szparę do wnętrza mieszkania.

Wściekły Malcolm podniósł się z obolałych kolan. Jeżeli dotych­czas nikt się mną tutaj nie zainteresował, pomyślał, to trochę więcej hałasu nie zrobi różnicy. Strach, złość i przeżycia całego dnia dodały mu odwagi. Kopnął drzwi z całej siły. Drzwi i zamki w Mount Royal Arms nie są najwyższej jakości. Administracja stara się o utrzymanie niskiego komornego, a więc oszczędza na kosztach konserwacji. Drzwi mieszkania numer 413 otworzyły się z rozmachem do środka, stuknęły w ścianę i zostały zatrzymane ręką Malcolma. Zamknął je za sobą znacznie spokojniej, niż otworzył. Podniósł z ziemi legitymację, przeszedł przez pokój, zbliżył się do łóżka i spojrzał na nie.

Ludziom, którzy tu byli, widocznie się spieszyło, więc nie oszczędzali Heideggera. Gdyby Malcolm podniósł górę od piżamy, zobaczyłby ślady charakterystyczne dla sytuacji, w której naturalna tendencja do opuchlizny, wywołana silnym uderzeniem, zostaje zatrzymana przez śmierć. Twarz zmarłego była niebieskoczarna, co wskazywałoby na to, że został uduszony. W pokoju śmierdziało wymiocinami.

Malcolm patrzył na rozkładające się ciało. Niewiele wiedział o medycynie sądowej, ale orientował się, że taki rozkład nie następuje po kilku zaledwie godzinach. Człowiek ten został więc zamordowany wcześniej niż jego koledzy. A więc „oni” nie przyszli tu po stwierdzeniu, że Heideggera nie ma w pracy, ale zanim jeszcze napadli na biuro. Malcolm nie mógł tego zrozumieć.

Prawy rękaw od piżamy zabitego leżał na podłodze. To chyba nie mógł być rezultat walki. Malcolm odchylił kołdrę i przyjrzał się ramieniu Heideggera. Na jego wewnętrznej stronie dostrzegł mały ślad, jakby po ukąszeniu owada. Albo, pomyślał, od pospiesznie wbitej igły strzykawki. Dali mu jakiś zastrzyk — chyba po to, żeby zmusić go do mówienia. Ale o czym? — Malcolm i tego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Zaczął przeszukiwać pokój i zaraz przypomniał sobie o odciskach palców. Wyjął więc chustkę z kieszeni i wytarł wszystko, czego dotknął, nie wyłączając zewnętrznej strony drzwi. Potem znalazł na komodzie stare rękawiczki. Były za małe, ale przynajmniej zasłaniały palce.

Przeszukał starannie biurko, a następnie szafę. Znalazł tam na górnej półce kopertę pełną pięćdziesięcio- i studolarowych bank­notów. Nie miał czasu, żeby je policzyć, ale sądził, że musi tam być co najmniej dziesięć tysięcy dolarów.

Usiadł na wyściełanym fotelu, żeby się chwilę zastanowić. Dziwna sprawa. Były alkoholik, księgowy dokuczający wszystkim swoim ględzeniem na temat ubezpieczeń i przestrzeganiem przed ulicznymi złodziejaszkami. Dlaczego ten człowiek trzymał w szafie taką sumę pieniędzy? Bardzo dziwna sprawa. Spojrzał na trupa. W każdym razie, pomyślał, te pieniądze nie będą mu potrzebne. Wsunął je więc do kieszeni spodni. Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, ostrożnie otworzył drzwi, zbiegł po schodach i na rogu ulicy wskoczył do autobusu jadącego w stronę śródmieścia.

Malcolm wiedział, że jego głównym zadaniem jest umknąć przed pościgiem. Zrozumiał, że szukają go co najmniej dwie grupy: Agencja i „oni”, czyli ci, co dokonali napadu na Towarzystwo. Wszyscy znali jego rysopis. Trzeba więc przede wszystkim zmienić wygląd.

Zobaczył reklamę nad zakładem fryzjerskim: „Strzyżemy bez czekania”. Obietnica tym razem odpowiadała rzeczywistości. Sta­nąwszy przodem do ściany zdjął marynarkę i zanim usiadł na krześle fryzjerskim, ukrył rewolwer w bocznej kieszeni. W czasie strzyżenia nie odrywał oczu od swojej marynarki.

Co mogę dla pana zrobić, młody człowieku? — Siwiejący fryzjer szczękał niecierpliwie nożycami.

Malcolm wiedział, że dobre strzyżenie zmieni jego wygląd. Powiedział więc bez żalu:

Proszę krótko, nieco dłużej niż na jeża, tak żeby włosy nie sterczały.

To pana bardzo zmieni! — Fryzjer włączył do kontaktu elektryczną maszynkę.

Owszem.

Czy interesuje się pan baseballem? Boja bardzo! W dzisiejszej gazecie przeczytałem artykuł o wiosennym treningu drużyny Orioles. Autor twierdzi...

Kiedy po skończonym strzyżeniu Malcolm spojrzał w lustro, zdziwił się bardzo. Nie widział tego faceta od dobrych pięciu lat. Od fryzjera poszedł do sklepu z używanymi ciuchami. Wiedział, że najważniejszą rzeczą jest właściwe zachowanie, ale rekwizyty też nie są bez znaczenia. Długo szukał na półkach, aż znalazł od­powiednią kurtkę polową z naszywkami. Pasowała nieźle. Na naszywce nad lewą kieszenią widniał napis: „Evans”, na lewym ramieniu godło narodowe. Złote litery na czarnym tle. Oznaczały spadochroniarza. Malcolm przemienił się więc w świeżo zdemobili­zowanego żołnierza 101 dywizji spadochroniarzy. Kupił i włożył natychmiast parę dżinsów i używane, ale drogie wojskowe buty („15 dolarów z gwarancją, że buty te były w akcji w Wietnamie”). Nabył też komplet bielizny, tani sweter, czarne rękawiczki do prowadzenia samochodu, skarpetki, maszynkę do golenia i szczo­teczkę do zębów. Wyszedł ze sklepu z paczką pod pachą, krokiem sztywnym i ciężkim, jakby go coś uwierało. Przyglądał się zaczepnie wszystkim mijanym dziewczynom. Po przejściu pięciu przecznic odczuł potrzebę odpoczynku. Wszedł więc do jednego z lokali należących do sieci tanich barów.

Czy mogę poprosić o filiżankę kawy? — spytał silnym akcentem południowym. Kelnerka bez słowa przyniosła mu kawę. Malcolm sączył ją powoli i próbował się uspokoić.

Tuż za nim przy stoliku siedziały dwie dziewczyny. Z przy­zwyczajenia przysłuchiwał się ich rozmowie.

A więc nie jedziesz nigdzie na wakacje?

Nie, zostaję w domu. Na dwa tygodnie wyłączam się całkowicie od wszelkich kontaktów ze światem.

Zwariujesz z nudów.

Możliwe. Ale nie próbuj nawet telefonować do mnie, bo nie będę odpowiadała na telefony.

Druga dziewczyna roześmiała się.

A jeżeli jakiś chłopak uschnie z tęsknoty za tobą? Jej towarzyszka parsknęła:

To niech odczeka dwa tygodnie. Muszę odpocząć.

Jak chcesz. Twoja sprawa. Czy na pewno nie przyjdziesz dziś do mnie na kolację?

Nie, dziękuję ci, Annę. Skończę tę kawę, pojadę do domu i przez następne dwa tygodnie nie będę się musiała nigdzie spieszyć.

No cóż, Wendy, baw się dobrze! — Dziewczyna imieniem Annę przeszła obok Malcolma. Zobaczył wspaniałe nogi, jasne włosy i ostry profil. Potem dziewczyna zniknęła w ulicznym tłumie.

Siedział dalej bardzo spokojnie, pociągając od czasu do czasu nosem. Był napięty, bo rozumiał, że zaświtała przed nim perspek­tywa znalezienia dobrej kryjówki.

Dziewczyna imieniem Wendy piła swoją kawę jeszcze przez pięć minut. Potem wstała i wyszła, nie spojrzawszy nawet na siedzącego obok mężczyznę. Niewiele zresztą mogłaby zobaczyć, bo ukrył twarz w jadłospisie. Ale Malcolm poszedł za nią. Rzucił kasjerce należność za kawę i wybiegł na ulicę.

Popatrzył od tyłu na dziewczynę, zwrócił uwagę, że jest szczupła, choć nie tak straszliwie chuda jak Tamatha, że ma krótkie czarne włosy i całkiem niezłe nogi.

Mój Boże, pomyślał, czy nie mogła być tą blondynką? Na jego szczęście samochód dziewczyny stał zaparkowany w głębi za­tłoczonego parkingu. Szedł za nią nonszalancko i minął grubego dozorcę w starym filcowym kapeluszu. W chwili, kiedy dziewczyna otwierała swojego podniszczonego corvaire’a, Malcolm krzyknął:

Wendy! Mój Boże! Co ty tu robisz?

Dziewczyna spojrzała na uśmiechniętego mężczyznę w wojskowej kurtce ze zdziwieniem, ale bez strachu.

Pan mówi do mnie? — Miała blisko osadzone piwne oczy, szerokie usta, mały nos i wydatne kości policzkowe; prawie żadnego makijażu.

Oczywiście! Nie pamiętasz mnie, Wendy? Był już o trzy kroki od niej.

Jakoś... nie przypominam sobie...

Zauważyła, że mężczyzna w jednej ręce trzyma paczkę, a drugą sięga pod marynarkę.

Malcolm stanął obok niej. Położył paczkę na dachu wozu i niedbale nacisnął lewą ręką kark dziewczyny, tak, że musiała opuścić głowę, i wtedy zobaczyła, ze w drugiej ręce trzyma rewolwer.

Nie krzycz i nie rób gwałtownych ruchów, bo cię rozwalę. Rozumiesz?

Dziewczyna zadrżała, ale szybko skinęła głową.

Właź do samochodu i otwieraj drugie drzwi. Żadnych kawałów, bo będę strzelać przez szybę.

Pospiesznie wślizgnęła się za kierownicę, przechyliła się i ot­worzyła prawe drzwi. Malcolm zatrzasnął lewe, spokojnie wziął paczkę z dachu, obszedł samochód i wsiadł.

Proszę, nie rób mi nic złego — powiedziała głosem znacznie miększym niż w restauracji.

Spójrz na mnie. — Malcolm musiał odchrząknąć. — Nic ci się nie stanie, jeżeli zrobisz dokładnie, co ci każę. Nie chcę twoich pieniędzy. Nie chcę cię zgwałcić. Ale musisz mnie słuchać. Gdzie mieszkasz?

W Aleksandrii.

Jedziemy do twojego mieszkania. Ty będziesz prowadzić. Jeżeli masz zamiar wzywać pomocy, to zapomnij o tym. Jeśli będziesz próbowała, zastrzelę cię. Mnie to wprawdzie może za­szkodzić, ale ty zginiesz. Chyba nie warto, prawda?

Dziewczyna skinęła głową.

Ruszamy.

Droga do Aleksandrii upłynęła w napięciu. Malcolm nie odrywał oczu od dziewczyny. Ona patrzyła przed siebie na drogę. Zaraz po zjeździe z autostrady Wendy skręciła na niewielkie podwórze, oddzielające dwa niewysokie budynki.

W którym mieszkasz?

W pierwszym. Zajmuję dwa górne pięterka. Na parterze mieszka jakiś facet.

Sprawujesz się dobrze. Kiedy będziemy szli przez podwórze, zachowuj się tak, jakbyś prowadziła przyjaciela do siebie. Pamiętaj, że będę tuż za tobą.

Wysiedli z samochodu i poszli do budynku. Dziewczynie drżały ręce i miała trudności z otworzeniem zamka. Kiedy w końcu jej się to udało, Malcolm wszedł za nią i ostrożnie zamknął frontowe drzwi.




Omówiłem tak szczegółowo tę partię, ponieważ uważam, ze gracz musi dokładnie rozumieć, z czym się zmaga i jak ma sobie radzić z problemami, które w praktyce niesie ze sobą gra. Nawet jeżeli nie można się skutecznie bronić ani kontratakować, należy postawić sobie jedno zadanie: walczyć do ostatka, nawet jeżeli przeciwnik ma większe szansę i swobodę ruchów.


Fred Reinfeld — Podręcznik gry w szachy



Czwartek wieczór,

Piątek rano




Nie wierzę panu.

Dziewczyna siedziała na kanapie i patrzyła uporczywie na Malcolma. Nie była już tak bardzo przestraszona jak przedtem, ale serce wciąż łomotało jej w piersi. Malcolm westchnął. Już od godziny siedział tak naprzeciwko niej. Z dokumentów, które wyjął z jej torebki, wynikało, że nazywa się Wendy Ross, ma dwadzieścia siedem lat, urodziła się i wychowała w Carbondale w stanie Illinois, ma sto siedemdziesiąt pięć centy­metrów wzrostu i waży sześćdziesiąt kilogramów, co Malcolm uważał za stanowczo zawyżoną liczbę. Poza tym stwierdził, że dziewczyna oddawała regularnie do Czerwonego Krzyża swoją krew grupy 0 plus, że ma stałą kartę wstępu do biblioteki publicznej w Aleksandrii, jest członkiem stowarzyszenia absolwentów uniwer­sytetu Południowego Illinois oraz jest upoważniona do doręczania pozwów w imieniu swoich pracodawców — firmy adwokackiej Bechtel, Barber, Sievers, Holloron i Muckleston. Z jej twarzy wyczytał natomiast, że jest przerażona i że naprawdę mu nie wierzy.

Nie miał o to pretensji, bo sam nie wierzył w całą tę historię, mimo że wiedział, iż jest prawdziwa.

Słuchaj — powiedział — gdybym zmyślił to wszystko, to czy starałbym się ciebie przekonać?

Czy ja wiem.

O Boże! — Malcolm począł nerwowo chodzić po pokoju. Mógłby ją oczywiście związać i mieć mieszkanie do dyspozycji, ale było to ryzykowne. Poza tym ta dziewczyna mogła mu się przydać. Kichnął i w tym samym momencie przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Słuchaj — powiedział wycierając nos — jeżeli udowodnię ci przynajmniej, że jestem z CIA, czy wtedy mi uwierzysz?

Może tak — Wendy się rozpromieniła.

Dobra. Popatrz.

Malcolm usiadł przy niej. Zesztywniała, ale wzięła od niego pogiętą legitymację.

Co to jest? — zapytała.

To moja legitymacja CIA. Na zdjęciu mam jeszcze długie włosy.

Tu jest napisane „Tentrex Industries”, a nie CIA — powie­działa zimno. — Umiem czytać.

Malcolm zauważył, że dziewczyna przestraszyła się ironii we własnym głosie, ale nie mogła już tego cofnąć.

Dobrze wiem, co tam jest napisane. — Ogarniała go irytacja i zniecierpliwienie. Jego plan mógł się nie udać. — Czy masz książkę telefoniczną Waszyngtonu?

Wendy wskazała na stolik w kącie. Malcolm przeszedł przez pokój, podniósł ciężką książkę i rzucił ją dziewczynie. Była tak spięta, że bez trudu złapała ją w locie.

Poszukaj Tentrex Industries! — krzyknął. — Gdzie chcesz. W pierwszej czy w drugiej części. Na legitymacji jest numer telefonu. I adres na Wisconsin Avenue, więc firma powinna być w książce. No, szukaj!

Wendy szukała bezskutecznie. Wreszcie zamknęła książkę i spoj­rzała na Malcolma.

A więc masz legitymację instytucji, która nie istnieje. Czego to niby dowodzi?

Zaraz ci powiem. — Znowu przeszedł przez pokój i przyniósł aparat telefoniczny. — A teraz poszukaj waszyngtońskiego numeru CIA. Zobaczysz, że to jest ten sam numer — dodał tajemniczo.

Dziewczyna znowu otworzyła książkę i zaczęła przewracać kartki. Siedziała długo w milczeniu, wreszcie popatrzyła na niego podejrzliwie:

Skąd mogę wiedzieć, czy nie wziąłeś tego numeru z książki i nie wstawiłeś do legitymacji na wypadek takiej sytuacji jak dzisiejsza?

No i masz — pomyślał Malcolm. Odetchnął głęboko kilka razy i zaczął od początku:

W porządku, może i tak zrobiłem. Ale istnieje sposób na sprawdzenie tego. Nakręć ten numer.

Jest już po piątej. Jeżeli nikt nie odpowie, będzie to znaczyło, że mam ci wierzyć na słowo do rana?

Spokojnie i cierpliwie Malcolm tłumaczył dalej:

Miałabyś rację, gdyby Tentrex był zwykłym przedsiębiorst­wem. Biuro byłoby już zamknięte. Ale CIA pracuje na okrągło. Zadzwoń pod ten numer i zapytaj o Tentrex.

Podał jej aparat i dodał:

Ale pamiętaj, będę słuchać, więc bez kawałów. Odłożysz słuchawkę, kiedy ci każę.

Dziewczyna skinęła głową i nakręciła numer. Odezwał się sygnał.

WE4 3926.

Proszę mnie połączyć z Tentrex Industries.

Bardzo mi przykro — odpowiedział uprzejmy głos, a jedno­cześnie na linii rozległ się cichy trzask. — Wszyscy już wyszli z biura. Proszę zadzwonić jutro rano. Czy mogę zapytać, kto mówi i w jakiej sprawie?...

Malcolm przerwał połączenie, zanim technicy zdążyliby zbadać, skąd telefonowano. Dziewczyna z wolna odłożyła słuchawkę i po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy.

Nie wiem, czy wszystko, co mówisz, jest prawdą, ale zaczynam ci wierzyć.

Dam ci jeszcze jeden dowód. — Wyjął z kieszeni spodni rewolwer i ostrożnie położył go na kolanach Wendy. Potem przeszedł na drugą stronę pokoju i usiadł na niskim, wiklinowym foteliku. Miał spocone dłonie, ale uznał, że lepiej podjąć ryzyko teraz niż później.

Oto mój rewolwer. Zdążysz strzelić co najmniej raz, zanim zdołam podbiec do ciebie. Masz także telefon. Zdaję się całkowicie na twój zdrowy rozsądek. Myślę, że już mi wierzysz. Telefonuj, dokąd chcesz. Na policję, do CIA, do FBI. Wszystko mi jedno. Powiedz im, że trzymasz mnie na muszce. Ale chcę, żebyś wiedziała, co się wtedy może zdarzyć. Jeżeli twój telefon przejmą osoby niepowołane, to będą tu pierwsi. A wtedy oboje zginiemy.

Wendy długo siedziała w milczeniu i wpatrywała się w leżący na jej kolanach rewolwer. Wreszcie powiedziała tak cicho, że Malcolm z trudnością ją usłyszał:

Wierzę ci.

Zaraz potem wstała, odłożyła broń na stół i zaczęła przechadzać się po pokoju.

Nie wiem, jak ci pomóc, ale spróbuję. Możesz przenocować w gościnnym pokoju. — Spojrzała w stronę kuchni i dodała: — A teraz przygotuję coś do jedzenia.

Malcolm uśmiechnął się z ulgą.

Znakomicie! Czy możesz zrobić dla mnie jeszcze jedną rzecz?

Wszystko, wszystko, co zechcesz. — Wendy zrozumiała nagle, że może przeżyje tę przygodę, i uspokoiła się.

Chciałbym wziąć prysznic. Mam po strzyżeniu resztki włosów pod koszulą i to mnie okropnie swędzi.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Wendy zaprowadziła Malcolma do łazienki na piętrze, dała mu mydło, szampon i ręczniki. Nie powiedziała słowa o tym, że wie, iż zabrał ze sobą rewolwer. Kiedy zeszła na dół, Malcolm na palcach podkradł się do szczytu schodów i zaczął nasłuchiwać. Nie było ani odgłosu otwieranych drzwi, ani nakręcania tarczy telefonu. Za to usłyszał brzęk talerzy i szmer odsuwanych szuflad. Wrócił do łazienki, rozebrał się i wszedł pod prysznic.

Przez dobre trzydzieści minut rozkoszował się strumieniem wody, która przywracała świeżość jego ciału. Poza tym stwierdził, że jest znacznie mniej zakatarzony i kiedy zakręcił wreszcie kran, czuł się prawie zupełnie dobrze. Nałożył świeżą bieliznę i czysty sweter. Automatycznie spojrzał w lustro i przygładził włosy. Były tak krótkie, że starczyły dwa ruchy ręki.

Kiedy zszedł po schodach, z głośników płynęła piosenka z „Czar­nego Orfeusza”. „Rzuć swój los na wiatr”. Malcolm także miał tę płytę i powiedział to dziewczynie, kiedy siadali do stołu.

Przy sałacie Wendy opowiedziała Malcolmowi o swoim życiu w małym miasteczku w Illinois. Zajadając mrożoną fasolkę słuchał

jej opowieści o przygodach na uniwersytecie Południowego Illinois. Przy puree z kartofli dowiedział się o jej niedoszłym narzeczeństwie. Kiedy doszedł do befsztyka po szwajcarsku, mówiła o swojej nudnej pracy sekretarki w waszyngtońskiej firmie adwokackiej. Przy serniku z wiśniami nastąpiła przerwa. A kiedy dziewczyna nalewała kawę, podsumowała swoje opowieści:

Moje życie było strasznie monotonne. Do dzisiaj oczywiście. Przy zmywaniu naczyń opowiedział jej z kolei, dlaczego nie lubi swego imienia. Obiecała mu, że nigdy nie będzie mówiła na niego Ronald. Opryskała go mydlinami, ale natychmiast starła ślady.

Potem życzył jej dobrej nocy i poszedł na piętro do łazienki. Schował kontaktowe szkła do futerału (Jaka szkoda, że nie mam okularów, pomyślał). Umył zęby, przeszedł przez hol do pokoju ze świeżo powleczonym łóżkiem, pod poduszkę wsunął na wszelki wypadek chustkę do nosa, a rewolwer zostawił na nocnym stoliku i położył się spać.

Przyszła do niego wkrótce po północy. Zrazu zdawało mu się, że śni, ale jej przyśpieszony oddech i ciepło jej ciała były zbyt realne. Kiedy się obudził na dobre, pomyślał, że wyszła zapewne prosto spod prysznica, bo zapach płynu do kąpieli mieszał się z zapachem jej kobiecego ciała. Przekręcił się na bok i przyciągnął ją do siebie. Ich usta znalazły się same, a jej język rozchylił mu wargi. Była tak podniecona, że z trudem uwolnił się z jej ramion, żeby zdjąć podkoszulek. Zaczął pieścić jej uda, biodra, brzuch i wypukłe, twarde sutki. Jego palce gładziły jej małe jędrne piersi. Nagle przypomniała mu się dziewczyna, która przechodziła codziennie pod budynkiem Towarzystwa. Tamta miała wspaniałe, duże piersi! Zacisnął palce. Wendy krzyknęła i przyciągnęła głowę Malcolma do siebie. Całował ją. Wciągnęła gwałtownie powietrze i wyprężyła się.

Teraz chodź już.

Wziął ją niezdarnie; byli jak kochankowie, którzy są ze sobą po raz pierwszy. Ręką gładziła mu plecy, a tuż przed końcem wbiła mu paznokcie w skórę.

Leżeli spokojnie przez pół godziny, a potem zaczęli wszystko od początku. Tym razem powoli i ostrożnie, ale z jeszcze większym napięciem. Kiedy później leżała w jego ramionach, zaczęła mówić.

Nie musisz mnie kochać. Ja ciebie też nie kocham. W każdym razie tak mi się zdaje. Ale chcę i potrzebuję ciebie.

Malcolm nie odpowiedział i tylko przytulił ją do siebie. Wkrótce zasnęli.

Byli jednak ludzie, którzy tej nocy nie spali. Kiedy w Lengley dowiedziano się o strzelaninie, zapanowało tam niezwykłe pod­niecenie. Specjalne samochody z uzbrojonymi ludźmi zjawiły się w uliczce za kinem, zanim jeszcze nadjechała karetka pogotowia. Potem policjanci skarżyli się, że jacyś „nieznani ludzie podający się za urzędników federalnych” rozpytywali świadków. Konflikt po­między dwiema agencjami rządowymi został rozstrzygnięty przez trzecią. Trzy czarne samochody zatrzymały się opodal. Dwaj poważnie wyglądający panowie w białych koszulach i dobrze odprasowanych, ciemnych garniturach przecisnęli się przez grupę gapiów i zawiadomili dowódców obu oddziałów, że sprawę przej­muje FBI. „Nieznani ludzie podający się za urzędników federalnych” i policja waszyngtońska porozumieli się ze swoimi przełożonymi i otrzymali instrukcje, żeby wycofać się ze sprawy.

FBI włączyła się do akcji z chwilą, kiedy władze uznały, że w grę wchodzi szpiegostwo. Ustawa o bezpieczeństwie narodowym z 1947 roku stwierdza: „CIA nie dysponuje własną policją, nie może wzywać świadków ani stosować środków nacisku, nie zajmuje się sprawami wewnętrznego bezpieczeństwa”. Wydarzenia tego dnia wskazywały wyraźnie, że związane są z działalnością wywrotową, a walka z nią stanowi domenę FBI. Mitchell przeciągał tak długo jak mógł przekazanie siostrzanej agencji szczegółów wydarzeń, ale w końcu zastępca dyrektora musiał ulec presji.

Nikt jednak nie mógł odmówić CIA prawa do prowadzenia śledztwa w sprawie ataku na jej agentów, gdziekolwiek by miał miejsce. Wykorzystywała ona w tym celu pewne niezbyt jasne sformułowanie w ustawie. Artykuł 5 zezwala CIA na prowadzenie działalności w zakresie „takich zadań i obowiązków związanych z wywiadem, które zagrażają narodowemu bezpieczeństwu, zgodnie z wytycznymi Narodowej Rady Bezpieczeństwa”. Ustawa daje także Agencji prawo do przesłuchiwania obywateli amerykańskich wewnątrz kraju. Dyrektorzy CIA uznali więc, że drastyczny charak­ter sytuacji pozwala na podjęcie przez Agencję bezpośredniego działania. Akcję mógłby wstrzymać tylko rozkaz Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Toteż poinformowali o tym FBI pismem bardzo grzecznym, ale stanowczym, które ponadto wyrażało podziękowanie za dotychczasową współpracę i ofiarowywało wszelką pomoc w przyszłości.

Policji pozostała tylko jedna ofiara zbrodni, postrzelony człowiek zniknął w jednym z licznych szpitali w Virginii. Stan jego był poważny, prognozy wyzdrowienia niepewne. Policja otrzymała liczne zapewnienia ze strony wysokich urzędników federalnych, ale mimo to nie mogła prowadzić śledztwa w tej „nie swojej” sprawie.

Spór kompetencyjny rozwikłał się jednak z czasem na niższym szczeblu. Tam rywalizacja międzydepartamentowa zeszła na drugi plan, szczególnie kiedy w grę wchodziło morderstwo. Toteż w końcu agenci zajmujący się sprawą z ramienia różnych instytucji uzgodnili swoje kompetencje. Pod wieczór rozpoczęło się największe w historii Waszyngtonu polowanie, którego celem był Malcolm. Przez całą noc prowadzono wiele różnych dochodzeń. Ale nie znaleziono żadnych poszlak, które mogłyby wskazać miejsce jego pobytu.

Toteż kiedy nazajutrz rano grupa mężczyzn zebrała się dookoła stołu w śródmiejskim biurze, panował posępny nastrój. Większość z nich pracowała do późna w nocy, prawie wszyscy byli bardzo zaniepokojeni. W skład grupy wchodzili wszyscy wicedyrektorzy CIA i przedstawiciele licznych agencji zajmujących się sprawami wywiadu. Przewodniczył jeden z wicedyrektorów Agencji, od­powiedzialny za Departament Wywiadu. Objął kierownictwo śledz­twa, ponieważ sprawa dotyczyła jego działu pracy. Patrząc na otaczające go ponure twarze, podsumował sytuację.

Zginęło ośmiu pracowników Agencji, jeden jest ranny, a jeden, prawdopodobnie podwójny agent, zaginął. Mamy tylko sporną, i muszę dodać, bardzo mało prawdopodobną hipotezę.

Dlaczego uważa pan, że notatka, którą pozostawili zabójcy, jest fałszywa? — spytał człowiek w mundurze amerykańskiej marynarki.

Wicedyrektor westchnął. Ten kapitan zawsze domagał się powtórnego wyjaśniania sprawy.

Nie twierdzimy, że notatka jest fałszywa, ale nie wykluczamy takiej ewentualności. Sądzimy, że jest to podstęp, próba zrzucenia odpowiedzialności za morderstwo na wywiad Czechosłowacji. To prawda, że udało nam się przeniknąć do ich centrali w Pradze, ale chodziło o prawdziwą, wartościową informację wywiadowczą. Poza tym zabiliśmy tylko jednego człowieka. Można się po tych ludziach spodziewać wielu rzeczy, ale taki melodramatyczny akt odwetu nie należy do ich stylu. Podobnie jak pozostawienie na miejscu przestępstwa notatki wyjaśniającej motywy akcji. Zwłaszcza że to im nic nie daje. Absolutnie nic.

Czy mogę zadać kilka pytań, dyrektorze?

Zaalarmowany przewodniczący pochylił się naprzód.

Oczywiście, bardzo proszę.

Dziękuję. — Człowiek, który zabrał głos, był drobny, stary i jakby kruchy. Nieznajomi uważali go za dobrotliwego wujaszka, mówiącego wszystko z przymrużeniem oka. — Chciałbym przede wszystkim sprawdzić, czy się nie mylę. Proszę mi przerwać, jeżeli nie mam racji. Ów człowiek zabity w mieszkaniu, ten Heidegger, miał we krwi pentotal sodu.

Zgadza się, proszę pana. — Dyrektor usiłował pospiesznie przypomnieć sobie, czy nie opuścił czegoś w swoim sprawozdaniu.

Żadna z pozostałych ofiar, o ile wiemy, nie była poddana torturom dla wymuszenia zeznań. To bardzo dziwne. Ci ludzie zjawili się u Heideggera w nocy i dopiero potem zgładzili tamtych. Zabili go nad ranem. Zgodnie z waszymi dochodzeniami, Malcolm zjawił się w mieszkaniu Heideggera dopiero po południu, już potem, jak Weatherby został postrzelony. Pan powiedział, że nic nie wskazuje na to, że Heidegger był podwójnym agentem. Nie żył ponad stan, nie miał osobistego majątku, nie znaleźliście śladu żadnych podejrzanych kontaktów, żadnych podstaw do szantażu.

Żadnych, proszę pana.

Ani oznak braku równowagi psychicznej?

Wśród personelu CIA jest więcej przypadków chorób psychicz­nych niż w każdej innej grupie ludności USA.

Również żadnych, proszę pana. Poza faktem, że był kiedyś alkoholikiem, można go zaliczyć do osobników najzupełniej nor­malnych. Miał tylko pewne tendencje do samotności.

Tak, to czytałem. Dochodzenia dotyczące innych osób, objętych tą sprawą, również nie wykazały niczego niezwykłego?

Nie, proszę pana.

Czy mógłby mi pan odczytać, co Weatherby powiedział lekarzom? Przy okazji, jak on się czuje?

Nieco lepiej. Lekarze zapewniają, że będzie żył, ale dziś rano amputują mu nogę. — Wicedyrektor przetrząsnął papiery, aż znalazł to, czego szukał. — Mam. Niemal przez cały czas był nieprzytomny, ale kiedy się obudził, spojrzał na lekarzy i powiedział: „Malcolm strzelał do mnie. Do nas obydwu. Złapcie go! Zabijcie go!”

Na końcu stołu nastąpiło poruszenie. Kapitan marynarki wychylił się z fotela i powiedział grubym, lekko zachrypniętym głosem:

Musimy znaleźć tego sukinsyna. Trzeba wykurzyć go z mysiej dziury, w której się schował.

Starszy pan uśmiechnął się.

Tak, naturalnie. Musimy znaleźć zaginionego Kondora. Ale myślę, że byłoby głupio, gdybyśmy go wykończyli, zanim dowiemy się od niego, dlaczego strzelał do nieszczęsnego Weatherby’ego. I w ogóle, dlaczego tamci zostali zastrzeleni? Czy ma pan jeszcze coś dla mnie, dyrektorze?

Nie, proszę pana — odparł przewodniczący, odkładając swoje papiery do teczki. — Myślę, że omówiliśmy całość sprawy. Ma pan wszystkie informacje, które zebraliśmy. Dziękuję wszystkim zebranym.

Kiedy urzędnicy zbierali się do wyjścia, starszy pan zwrócił się do swojego sąsiada i powiedział cicho:

Zastanawiam się, dlaczego?

Potem potrząsnął głową z uśmiechem i wyszedł z pokoju.

Malcolma obudziły pieszczoty Wendy. Jej usta i ręce błądziły po nim coraz natarczywiej i zanim ocknął się całkowicie, pogrążył się wraz z nią w odmętach rozkoszy. Jeszcze długo potem dziewczyna przyglądała mu się i delikatnie głaskała jego skórę, jak gdyby ciało jego było nieznanym lądem. Ale kiedy przyłożyła mu rękę do czoła, usiadła na łóżku przerażona.

Malcolm! Czy ty się dobrze czujesz?

Nie miał zamiaru udawać bohatera. Potrząsnął przecząco głową i z trudem wykrztusił chrapliwie:

Nie!

Ten jeden krótki wyraz wywołał jakby płomień w jego gardle. Nie mógł zupełnie mówić.

Jesteś chory! — Wendy chwyciła go za szczękę. — Pokaż gardło! — rozkazała. — Mój Boże, twoje gardło jest strasznie czerwone! — Zaczęła gramolić się z łóżka. — Zawołam doktora!

Malcolm złapał ją mocno za ramię. Obróciła się ze strachem w oczach, ale po chwili uśmiechnęła się.

Nie bój się. Mam przyjaciółkę, której mąż jest lekarzem. Codziennie przejeżdża tędy w drodze do szpitala w Waszyngtonie. Przypuszczam, że jest jeszcze w domu. Poproszę go, żeby się zatrzymał po drodze i zbadał mojego chorego przyjaciela. — Za­chichotała. — Możesz być spokojny, nie piśnie nikomu słowa, żeby mnie nie skompromitować.

Malcolm patrzył na Wendy przez chwilę, wreszcie puścił jej ramię i skinął głową. Nie myślał już o tym, czy ten lekarz przywiezie ze sobą przyjaciół Wróbla IV. Myślał tylko o szybkim wyzdrowieniu.

Lekarz okazał się brzuchatym panem w średnim wieku. Mówił niewiele, ale dokładnie zbadał i opukał Malcolma, zmierzył mu temperaturę i tak długo wpatrywał się w głąb gardła, że Malcolm omal nie zwymiotował. Wreszcie powiedział:

Młody człowieku, ma pan wirusowe zapalenie gardła. — Spojrzał na zaniepokojoną Wendy i dodał: — To nic groźnego, wyleczymy go.

Malcolm zauważył, że lekarz grzebie w swojej torbie, a potem podchodzi do niego ze strzykawką w ręku.

Proszę się położyć na brzuchu i spuścić szorty.

Malcolm przypomniał sobie nagle białe, martwe ramię ze śladami po zastrzyku. Zamarł z przerażenia.

Na miłość boską, nic nie będzie bolało. Przecież to tylko penicylina!

Po zrobieniu zastrzyku doktor zwrócił się do Wendy i podał jej receptę.

Proszę kupić te tabletki i dopilnować, żeby je brał. Powinien zostać dzisiaj w łóżku i odpocząć. — Nachylił się do dziewczyny i szepnął: — Mam na myśli całkowity odpoczynek. — Roześmiał się, a stojąc już w progu zapytał: — Na kogo mam wystawić rachunek?

Uśmiechnęła się i spuściwszy oczy dala mu dwadzieścia dolarów. Lekarz próbował protestować, ale Wendy przerwała mu:

Stać go na to. My... bardzo przepraszamy, że zabraliśmy ci tyle czasu.

Lekarz chrząknął ironicznie.

Istotnie. Spóźnię się na moją poranną kawę. — Po czym popatrzył na dziewczynę. — Już dawno uważałem, że potrzebujesz takiego właśnie lekarstwa — powiedział i wyszedł machając ręką na pożegnanie.

Kiedy Wendy powróciła na piętro, Malcolm spał. Cichutko wyszła z domu i spędziła cały ranek na zakupach według listy, którą sporządzili wspólnie, czekając na przybycie lekarza. Poza tabletkami dla Malcolma kupiła mu kilka zmian bielizny, skarpetki, parę koszul i lekkich spodni, marynarkę oraz cztery książki na chybił trafił, gdyż nie znała jego zainteresowań. Wróciła z paczkami do domu i wzięła się do gotowania obiadu. Popołudnie i wieczór spędziła sprawdzając od czasu do czasu stan chorego. Przez cały dzień krzątała się z uśmiechem na twarzy.

Kontrola nad skomplikowanym i nieraz kłopotliwym apara­tem amerykańskiego wywiadu powołuje do życia klasyczny dylemat: sed quis custodiet ipsos custodes — kto nadzoruje nadzorców? Niezależnie od wewnętrznych wydziałów kontroli, które istnieją w każdej agencji, ustawa o bezpieczeństwie narodo­wym z 1947 roku powołała Narodową Radę Bezpieczeństwa. Jest to grupa, której skład zmienia się zawsze wraz ze zmianą administracji. Na jej czele stoi prezydent, a wśród jej członków znajduje się kilku ministrów, oprócz wiceprezydenta. Głównym zadaniem Rady jest nadzorowanie agencji wywiadowczych i po­dejmowanie zasadniczych decyzji nakreślających kierunki ich działalności.

Jednakże członkowie Narodowej Rady Bezpieczeństwa to ludzie bardzo zapracowani, którzy poza zadaniem kontrolowania olb­rzymiej sieci wywiadu mają jeszcze wiele innych obowiązków. Przeważnie brak im czasu na to, by oddawać się rzetelnie sprawom wywiadu, toteż większość decyzji podejmuje mniejszy podkomitet Rady, który nazywa się „grupą specjalną”. Wtajemniczeni mówią o niej „grupa 54/12”, ponieważ została ona utworzona na podstawie tajnego zarządzenia, opatrzonego tym właśnie numerem, a wyda­nego przez prezydenta Eisenhowera w pierwszych latach jego urzędowania. Poza szczupłym gronem kierowniczych osobistości związanych z wywiadem prawie nikt nie wie o istnieniu tej grupy.

Skład grupy 54/12 także się zmienia wraz ze zmianą ekipy rządzącej. Zazwyczaj zasiada w niej jednak dyrektor CIA, zastępca

Sekretarza Stanu do spraw polityki zagranicznej oraz Sekretarz Obrony i jego zastępca.

Za czasów Kennedy’ego i na początku prezydentury Johnsona główną osobistością, reprezentującą w niej szefa państwa, był McGeorge Bundy. Ponadto należeli do niej McCone, McNamara, Roswell Gilpatrick (zastępca Sekretarza Obrony) i U. Alexis Johnson (zastępca Sekretarza Stanu do spraw polityki zagranicznej).

Nadzór nad skomplikowaną machiną wywiadowczą Stanów Zjednoczonych stanowi nie lada problem dla tak nielicznej grupy osób, mimo że są to specjaliści. Największym problemem jest to, że Grupa w swojej pracy musi polegać wyłącznie na raportach tych, których ma nadzorować. Sytuacja ta częstokroć wywołuje rozdźwięki w gronie członków grupy 54/12.

Istnieje także problem podziału kompetencji. Może się na przykład zdarzyć, że jakiś naukowiec amerykański zajmuje się zbieraniem tajnych informacji dla NASA. Jeżeli potem zdradzi i przejdzie na służbę Związku Radzieckiego, ale prowadzi swą robotę na przykład z terenu Francji — powstaje pytanie, która z agencji amerykańskich powinna zająć się jego likwidacją? Czy FBI, która odpowiadała za jego działalność na początku, czy też CIA, bo znalazł się obecnie w jej sferze działania? Nie są to zagadnienia błahe, jeżeli zważyć, że rywalizacja różnych organów biurokracji przechodzi często w otwartą walkę.

Grupa 54/12, wkrótce po swoim powstaniu, spróbowała uporząd­kować problemy związane z podziałem kompetencji i oceną materia­łów informacyjnych. Utworzono małą sekcję specjalną, składającą się z zawodowych pracowników grupy. Otrzymała ona zadania łączniko­we. Jej szef zasiada w komitecie składającym się z członków kierownictwa wszystkich agencji wywiadowczych. Ma pełnomocnic­twa do rozstrzygania wszelkich sporów kompetencyjnych. Do obowiązków sekcji należy również niezależna ocena wszelkich tajnych informacji przekazywanych przez agencje grupie 54/12. Ale najważ­niejszym przywilejem sekcji specjalnej jest prawo do „podejmowania wszelkich koniecznych akcji, wynikających z niezwykłych i nadzwy­czajnych okoliczności, w ramach ogólnych przepisów grupy 54/12”.

Aby umożliwić wykonywanie tych zadań, grupa 54/12 przy­dzieliła szefowi sekcji niewielki personel i upoważniła go do rekrutacji, w razie potrzeby, dodatkowych pracowników spośród personelu głównych agencji wywiadowczych.

Grupa 54/12 zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa takiego rozwiązania. Sekcja specjalna może pójść w ślady innych instytucji rządowych, a więc rozrastać się, biurokratyzować i w ten sposób przyczyniać do nawarstwiania problemów, do których rozwiązywa­nia została powołana. Sekcja ta, mimo swoich niewielkich roz­miarów posiada olbrzymie uprawnienia i ogromną władzę. Naj­mniejsza pomyłka z jej strony może mieć nieobliczalne skutki. Toteż grupa 54/12 ściśle nadzoruje działalność sekcji, ogranicza jej rozrost oraz zakres działania i powierza jej zadania tylko w wypad­kach absolutnej konieczności. Poza tym stawia na jej czele ludzi o wyjątkowych kwalifikacjach.

Podczas gdy Malcolm i Wendy czekali na lekarza, w sekretariacie pewnej instytucji na Pennsylvania Avenue siedział potężnie zbudo­wany mężczyzna o budzącym zaufanie wyglądzie. Nazywał się Kevin Powell. Czekał cierpliwie, ale pełen zainteresowania, gdyż rzadko zdarzały mu się takie wezwania. Kiedy wreszcie sekretarka skinęła na niego, wszedł do gabinetu i stanął przed człowiekiem, który wyglądał jak delikatny i dobrotliwy wujaszek. Starszy pan poprosił Powella, żeby usiadł.

Cieszę się, Kevinie, że cię widzę!

Bardzo mi przyjemnie, proszę pana. Świetnie pan wygląda.

I ty też, chłopcze, i ty też! Masz, przeczytaj to. — Starszy pan podał Powellowi teczkę i podczas kiedy ten czytał, przyglądał mu się badawczo. Operacja plastyczna ucha wypadła znakomicie. Tylko bardzo wprawne oko dostrzegłoby lekkie wybrzuszenie marynarki w okolicy lewej pachy agenta. Kiedy Powell skończył i podniósł wzrok, starszy pan zapytał:

Co o tym myślisz, mój chłopcze? Powell ostrożnie dobierał słowa.

Bardzo dziwna sprawa, proszę pana. Nie jestem pewny, o co chodzi, ale musi to być coś poważnego.

I ja tak myślę, mój chłopcze, tak samo jak ty. Zarówno Agencja, jak i FBI wysłały całe zastępy ludzi na miasto. Przeczesują je, obserwują lotniska, autobusy i pociągi. Zwykła rutyna, ale zarządzili poszukiwania na niespotykaną skalę. Wiemy, że taka akcja czasami przynosi rezultaty, ale często spełza na niczym.

Zazwyczaj nic z tego jednak nie wychodziło. Przynajmniej tak było dotychczas.

Urwał, żeby nabrać powietrza i przekonać się, że w oczach Powella zapłonął błysk zainteresowania.

Znaleźli na razie fryzjera, który przypomniał sobie, że strzygł naszego ptaszka. Należało tego oczekiwać, ale trzeba go też za to pochwalić. Zmienił fryzurę wkrótce po postrzeleniu Weatherby’ego. Na marginesie chciałbym ci powiedzieć, że stan rannego znacznie się polepszył. Prawdopodobnie będzie go można po południu przesłuchać. Zaraz... o czym to ja mówiłem... aha, przeczesano dzielnicę, gdzie znajduje się zakład tego fryzjera, i znaleziono sklep, w którym chłopak kupił odzież. Ale potem wszelki ślad po nim zaginął. Nasi ludzie nie mają pojęcia, gdzie go szukać. Mam parę pomysłów na ten temat, ale zatrzymuję je na razie dla siebie. Chciałbym skonfrontować z tobą kilka przypusz­czeń. Chciałbym sprawdzić, czy potrafisz odpowiedzieć na kilka pytań, które sam sobie zadaję, a może sformułujesz jeszcze inne?

Po co? Po co było to wszystko? Jeżeli ten napad został zorganizowany przez Czechów, to dlaczego akurat na sekcję zajmującą się niewinnymi analizami? Jeżeli sprawcą nie był obcy wywiad, to wracamy do punktu wyjścia.

Zastanów się nad samą techniką napadu. Dlaczego był taki brutalny? Dlaczego zamordowano tego Heideggera jeszcze po­przedniej nocy? Czy on wiedział o czymś, czego nie wiedzieli inni? A jeżeli tak, to dlaczego zamordowano wszystkich? Jeżeli Malcolm dla nich pracuje, to nie mieli potrzeby wyciągać zeznań z Heideggera, bo wiedzieliby wszystko od Malcolma.

A teraz sama sprawa tego chłopca, Malcolma. Jest tu mnóstwo znaków zapytania. Jeżeli jest podwójnym agentem, to dlaczego zastosował procedurę „panika”? Po co zorganizował spotkanie, czy po to, żeby zabić Wróbla IV, którego mógł przecież załatwić bez trudu...

Jeżeli jednak nie jest podwójnym agentem, to dlaczego strzelał do dwóch ludzi, których sam wezwał po to, żeby go wybawili z opresji? Po co poszedł do mieszkania Heideggera po napadzie? No i, oczywiście, gdzie, dlaczego i jak się ukrywa?

Można oczywiście mnożyć takie pytania, ale myślę, że te są najważniejsze. Czy zgadzasz się ze mną?

Powell skinął głową.

Tak, zgadzam się. Ale jaka ma być moja rola w tej sprawie? Starszy pan się uśmiechnął.

Masz pecha, mój chłopcze, zostałeś wypożyczony przez moją sekcję. Jak wiesz, powołano ją do życia po to, aby uporząd­kować bałagan biurokratyczny. Przypuszczam, że te urzędasy, które umieściły mnie tutaj, myślały, że będę się do śmierci albo do emerytury zajmować przekładaniem papierków. Ale ja tego bardzo nie lubię. Zorganizowałem swoją pracę tak, żeby było minimum papierów i maksimum akcji. Ściągnąłem do siebie grupkę zdolnych pracowników i mam teraz wcale niezły własny kramik, jak za dawnych, dobrych czasów. Borykam się z niebywałym bałaganem, związanym z oficjalną działalnością instytucji wywiadowczych. Pewien dramaturg powiedział kiedyś, że najlepszą metodą stworzenia chaosu jest zapełnienie sceny aktorami. Ja czerpię korzyści z tego, że inni tworzą chaos. Myślę, że od czasu do czasu moje niewielkie wysiłki przynoszą krajowi pewne korzyści — dodał skromnym tonem.

Ale wróćmy do naszego małego problemu. To właściwie nie jest moja sprawa, ale ta przeklęta afera mnie zaciekawiła. Poza tym wydaje mi się, że jest coś niewłaściwego w metodach, które CIA i FBI stosują w tym wypadku. Sytuacja jest zupełnie niezwykła, a oni używają zwykłych, oklepanych sposobów. Po drugie, depczą sobie po piętach i prześcigają się w gorliwości, żeby złapać tego ptaszka. Ponadto jest tu jeszcze coś, czego nie potrafię nawet dobrze wyrazić. Coś, co mnie w tej sprawie szczególnie niepokoi. Nie powinna się była w ogóle wydarzyć. Motywy tego przedsię­wzięcia i sposób jego wykonania są wprost absurdalne, nie mają żadnego uzasadnienia. Agencja nie potrafi dać sobie rady z tą sprawą. Nie chodzi nawet o to, że przegapili kilka drobiazgów, ale oni nie są zdolni do spojrzenia na tę sprawę z właściwego punktu widzenia. Czy dobrze mnie rozumiesz, chłopcze?

Powell skinął głową.

A jaki jest pana punkt widzenia? Starszy pan się uśmiechnął.

Owszem, mam pewną hipotezę, chociaż jest ona bardzo mglista. A teraz chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. Czy widziałeś protokół badań lekarskich naszego ptaszka? Nie szukaj go, powiem ci, o co mi chodzi. On łatwo się przeziębią i ma duże kłopoty z drogami oddechowymi. Wielokrotnie radził się lekarzy. Przypomnij sobie zapis jego drugiej rozmowy telefonicznej z punktem alar­mowym. Kichnął, a potem powiedział, że ma katar. Zakładam więc, że jego przeziębienie pogorszyło się i że gdziekolwiek się znajduje, spróbuje wezwać lekarza. Co o tym myślisz? Powell wzruszył ramionami.

Może warto spróbować.

Ja też tak myślę. Ani CIA, ani FBI nie wpadły jeszcze na ten pomysł, a więc mamy wolne pole. Zarządziłem zorganizowanie grupy detektywów do twojej wyłącznej dyspozycji. Mniejsza z tym, jak to zrobiłem. Zacznijcie od lekarzy chorób wewnętrznych pracujących w granicach miasta. Sprawdźcie, czy któryś z nich nie zetknął się z pacjentem przypominającym naszego chłopca. Trzeba pamiętać, że zmienił wygląd. Jeżeli lekarze jeszcze nie mieli z nim do czynienia, to niech nas zawiadomią, gdyby się zgłosił. Wymyśl jakiś wiarygodny argument, bo trzeba ich nastroić przychylnie. I jeszcze jedno. Niech inne agencje nie wiedzą o tym, że wy go też szukacie. Ostatnim razem postrzelono dwóch ludzi.

Powell wstał, aby się pożegnać.

Zrobię wszystko, co tylko się da.

Doskonale, mój chłopcze. Wiedziałem, że można na ciebie liczyć. Nie przestanę myśleć o tej sprawie. Jeżeli przyjdzie mi coś do głowy, dam ci znać. Powodzenia.

Powell wyszedł z pokoju. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, starszy pan uśmiechnął się szeroko.

Kiedy Kevin Powell zaczynał swoje żmudne i nużące wywiady z lekarzami, przed sklepem z używaną odzieżą wojskową zatrzymała się taksówka, z której wysiadł człowiek o uderzającym wyglądzie i dziwnych oczach. Spędził cały ranek czytając fotokopię raportu, który nieco wcześniej przestudiował także Powell. Otrzymał ją od elegancko ubranego mężczyzny. Człowiek o dziwnych oczach miał własny plan odnalezienia Malcolma. Najpierw objechał całą dzielnicę samochodem, a w godzinę później zaczął ją penetrować na piechotę. Zatrzymywał się w każdym barze, przy każdym kiosku z gazetami, w sklepach i biurach, i pokazywał wszystkim portret pamięciowy ostrzyżonego Malcolma. Jeżeli napotykał na niechętnych rozmów­ców, wówczas pokazywał im również jedną z pięciu legitymacji, w które zaopatrzył go wykwintny pan. O wpół do czwartej po południu zmęczył się już porządnie, chociaż nie było tego widać. Był zacięty i zdecydowany na wszystko. Wreszcie zaszedł do kawiarni na filiżankę kawy i wychodząc pokazał kasjerce podobiznę Malcolma. Doznał widocznego szoku, gdyż dziewczyna rozpoznała swego klienta.

Tak, widziałam tego sukinsyna. Tak się śpieszył do wyjścia, że rzucił we mnie pieniędzmi. Podarłam potem pończochy szukając na podłodze pięciocentówki.

Czy był sam?

Oczywiście. Kto by się zadawał z takim łobuzem?

Zauważyła pani, w którą stronę poszedł?

Oczywiście. Gdybym miała rewolwer, strzeliłabym w niego. Tam poszedł.

Zapłacił rachunek, zostawił jej dolara napiwku, po czym ruszył w stronę wskazaną przez dziewczynę. Nie rozumiał, dlaczego człowiek pragnący się ukryć wybrał właśnie tę drogę. Ale wszedł na pobliski parking i pokazując legitymację detektywa miejskiej policji, zagadnął grubasa w filcowym kapeluszu.

Oczywiście, że go widziałem. Wsiadł do samochodu z jedną babką.

Oczy człowieka o dziwnym wyglądzie zabłysły.

Z jaką babką?

Taką jedną z kancelarii adwokackiej. Oni płacą za miejsca na parkingu dla wszystkich swoich pracowników. Nie jest specjalnie ładna, ale ma klasę. Wie pan, o co mi chodzi.

Chyba wiem — mruknął fałszywy detektyw. — Czy zna pan jej nazwisko?

Chwileczkę — dozorca z filcowym kapeluszu wszedł do swojej budki.

Po chwili powrócił z rejestrem.

Poszukajmy. Miejsce numer 63... Ross, Wendy Ross. Tutaj jest jej adres. Mieszka w Aleksandrii.

Człowiek o dziwnym wyglądzie zajrzał do rejestru i zapamiętał sobie adres dziewczyny. Potem spojrzał na dozorcę i rzekł: — Dziękuję. Ruszył w kierunku wyjścia z parkingu.

Nie ma za co. A co ten człowiek zrobił? Detektyw zatrzymał się i odwrócił.

Nic strasznego. Po prostu szukamy go... jest zamieszany w pewną sprawę i chcemy się upewnić, że nic mu się nie stało... ale panu to niczym nie grozi.

Po dziesięciu minutach znalazł się w budce telefonicznej. W drugim końcu miasta wytwornie wyglądający pan podniósł słuchawkę nie zarejestrowanego aparatu telefonicznego, który dzwonił bardzo rzadko.

Tak? — powiedział i od razu poznał głos swojego rozmówcy.

Trafiłem na pewny ślad.

Wierzyłem, że ci się uda. Każ to wszystko sprawdzić, ale na razie nie trzeba nic robić, chyba że zajdą nieprzewidziane okolicz­ności, które będą tego wymagały. Musisz się tym zająć osobiście, żeby znów nie było jakiejś pomyłki. Ale na razie mam pilniejszą sprawę wymagającą twojego doświadczenia.

Chodzi o naszego wspólnego chorego przyjaciela?

Właśnie. Obawiam się, że stan jego zdrowia będzie musiał się pogorszyć. Spotkajmy się w miejscu numer cztery, jak najszybciej.

Połączenie zostało przerwane.

Fałszywy detektyw pozostał przez chwilę w budce i załatwił jeszcze jeden telefon. Potem wsiadł do taksówki. Zapadł zmrok.

Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Wendy, zaparkował mały samochód. Kiedy dziewczyna zanosiła Malcolmowi tacę z gulaszem, wysoki, chudy kierowca samochodu skulił się, żeby móc lepiej obserwować drzwi wejściowe. Siedział tak, patrzył i czekał.















Zbytnia pewność siebie powoduje błędy, zwłaszcza kiedy zakładamy, że gra potoczy się w sposób przez nas przewidziany, a nie jesteśmy przygoto­wani na gwałtowny atak ani na możliwość szachu, poświęcenia figury albo sytuację bez wyjścia. Do­piero po wszystkim będziemy narzekać: „Któż mógł przewidzieć tak idiotyczny ruch?”


Fred Reinfeld — podręcznik gry w szachy



SOBOTA




Czujesz się lepiej?

Malcolm spojrzał na Wendy i skinął potwierdzająco głową. Ból gardła zmalał, a dwadzieścia cztery godziny snu przywró­ciły mu niemal wszystkie siły. Wciąż jeszcze ciekło mu z nosa, mówienie było uciążliwe, ale i te objawy powoli ustępowały.

Lecz w miarę, jak malały dolegliwości fizyczne, rosło jego zaniepokojenie. Wiedział, że jest sobota, a więc upłynęły już dwa dni od wymordowania jego kolegów i od chwili, kiedy on sam postrzelił człowieka. Wiedział, że kilka potężnych grup zdecydowa­nych na wszystko ludzi przeczesuje cały Waszyngton. Przynajmniej jedna z nich chce go zabić, pozostałe także nie żywią do niego szczególnie gorących uczuć. W szufladzie komody po drugiej stronie pokoju znajdowały się 9382 dolary, które ukradł nieboszczykowi, albo, łagodnie mówiąc, zabrał z jego mieszkania. On sam był chory, leżał w łóżku i nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego to wszystko się dzieje i co robić dalej. A na dodatek przy jego łóżku siedziała czarująca, uśmiechnięta dziewczyna w obcisłej koszulce.

Wiesz, ja naprawdę nic nie rozumiem — powiedział ochryple, owił szczerą prawdę. Poświęcił wiele godzin na rozważania nad sprawą i tylko jeden ciąg myślowy posiadał cień prawdopodobień­stwa: że ktoś przeniknął do Agencji; że ten ktoś dokonał morder­czego napadu; że ktoś chciał skompromitować Heideggera jako podwójnego agenta, podrzucając te „ukryte” pieniądze; że ten sam osobnik chciał zgładzić jego, Malcolma.

Czy już wiesz, co będziesz robić dalej? — Wendy głaskała go przez kołdrę.

Nie! — krzyknął z desperacją. — Może dziś wieczorem spróbuję znowu zadzwonić pod numer alarmowy, jeżeli zawieziesz mnie do budki telefonicznej.

Dziewczyna pochyliła się i pocałowała go lekko w czoło.

Zawiozę cię wszędzie.

Wciąż uśmiechnięta zaczęła całować go w usta, oczy, policzki i szyję. Potem odrzuciła prześcieradło i zaczęła błądzić ustami po jego ciele.

Wzięli prysznic. Malcolm założył szkła kontaktowe, ale wolał pozostać jeszcze w łóżku. Wendy wróciła do pokoju już całkowicie ubrana i rzuciła mu cztery książki w kieszonkowym wydaniu.

Nie wiem, jakie są twoje ulubione lektury, ale te książki wystarczą ci chyba, dopóki nie wrócę.

A dokąd jedziesz? — Malcolm zatrzymał się i przełknął ślinę, bo jeszcze go bolało gardło. — Dokąd jedziesz?

Uśmiechnęła się

Po zakupy, głuptasku. Mamy już niewiele zapasów żywnościo­wych, a jest też kilka rzeczy, które ci się przydadzą. Jeżeli będziesz bardzo grzeczny, a dotychczas byłeś całkiem dobry, to może przyniosę ci jakąś niespodziankę. — Zatrzymała się jeszcze przy drzwiach. — Jeżeli będzie dzwonił telefon, nie podnoś słuchawki. Chyba że zadzwoni trzy razy, potem nastąpi przerwa i znowu zadzwoni. Będzie to znaczyć, że ja dzwonię. Widzisz jak szybko uczę się techniki konspiracji? Nie oczekuję nikogo. Jeżeli będziesz siedział cicho, to nikt się nie dowie, że tu jesteś. Na koniec dodała poważniejszym tonem:

Nie denerwuj się, dobrze? Jesteś tu zupełnie bezpieczny. Odwróciła się i wyszła.

Kiedy jednak Malcolm otworzył pierwszą z brzegu książkę, głowa dziewczyny ukazała się znowu w drzwiach.

Hej — zawołała — jeżeli dostanę bólu gardła, czy to nie będzie czasem objaw choroby wenerycznej?

Malcolm rzucił w nią książką, ale chybił.

Wendy otworzyła drzwi domu i poszła do samochodu, nie zwracając uwagi na mężczyznę, który parkował po przeciwnej stronie ulicy i na jej widok poruszył się gwałtownie. Wyglądał niepozornie. Miał na sobie obszerny płaszcz przeciwdeszczowy, mimo że wiosenny poranek był słoneczny. Tak jak gdyby wiedział, że dobra pogoda nie potrwa długo. Obserwował bacznie Wendy, która wsiadła do samochodu i odjechała. Potem spojrzał na zegarek. Miał odczekać trzy minuty.

Dla większości urzędników państwowych w Waszyngtonie sobota jest dniem wolnym od pracy. Ale w tę sobotę spora liczba pracowników różnych urzędów na wielu szczeblach odrabiała pracowicie i sumiennie godziny nadliczbowe. Jednym z nich był Kevin Powell. On i jego pomocnicy odbyli rozmowy z 216 lekarzami, pielęgniarkami i innymi pracownikami służby zdrowia. Przeszło połowa laryngologów na terenie Waszyngtonu została przesłuchana. Wybiła godzina jedenasta. Piękny był ten sobotni dzień. Wszystko, co Powell mógł powiedzieć starszemu panu siedzącemu za maho­niowym biurkiem, dało się zmieścić w jednym słowie: nic.

Ale ta informacja nie zepsuła humoru jego rozmówcy.

Cóż, mój chłopcze, próbuj dalej, to wszystko, co ci mogę powiedzieć. Próbuj dalej. Jeżeli może cię to pocieszyć, to powiem ci, że wielu ludzi jest w tej chwili w podobnej sytuacji. Poza tym zabrakło im już pomysłów, mogą jedynie czekać i obserwować. Jest tylko jeden nowy fakt: Weatherby nie żyje.

Powell się zdziwił.

Wydawało mi się, że jego stan uległ poprawie. Starszy pan rozłożył ręce.

Tak też było. Miano go już nawet przesłuchać wczoraj wieczorem albo dzisiaj rano. Kiedy jednak grupa śledcza przybyła do szpitala wkrótce po pierwszej w nocy, znaleziono go martwego.

Jak to się stało? — W głosie Powella zabrzmiała nuta podejrzliwości.

Właśnie. Jak to się stało? Strażnik przy drzwiach przysięga,

że tylko personel szpitalny wchodził i wychodził z pokoju. Ponieważ mówimy o szpitalu w Langley, jestem pewien, że wszystkie warunki bezpieczeństwa zostały zachowane. Lekarze twierdzą, że wziąwszy pod uwagę szok i upływ krwi, nie jest wykluczone, że umarł od rany. Byli jednak pewni, że stan jego zdrowia ulega poprawie. W tej chwili odbywa się szczegółowa sekcja zwłok.

To wszystko brzmi dość dziwnie.

Tak. Nieprawda? Ale właśnie tego należało się spodziewać. Cała ta sprawa jest bardzo dziwna. Zresztą mówiliśmy już o tym poprzednio. Mam dla ciebie nowe zadanie.

Powell oparł się mocniej o biurko. Był zmęczony. Starszy pan kontynuował:

Mówiłem ci już, że nie zadowalają mnie metody, jakimi Agencja i FBI prowadzą tę sprawę. Toteż znaleźli się w ślepym zaułku. Jestem pewien, że wynika to z ich postępowania. Szukali Malcolma tak, jak myśliwy tropi zwierzynę. Są co prawda wpraw­nymi myśliwymi, ale nie dostrzegli kilku śladów. Chciałbym, żebyś zaczął go szukać oblekając się w skórę zwierzyny. Przeczytałeś wszystkie informacje, jakie mamy o tym człowieku, byłeś w jego mieszkaniu i masz już chyba wyczucie jego osobowości. Postaw się w jego sytuacji i zastanów się, co byś zrobił na jego miejscu.

Mam dla ciebie kilka pożytecznych wskazówek. Wiemy, że musiał zdobyć jakiś środek transportu, żeby dotrzeć do swojej obecnej kryjówki. Człowiek idący pieszo jest bardzo widoczny, a tego na pewno starał się uniknąć. FBI jest niemal pewne, że nie jechał taksówką i nie mam powodu, żeby kwestionować wyniki ich dochodzenia. Nie sądzę, żeby odważył się wsiąść do autobusu z tą paczką, którą niósł ze sklepu. Poza tym nigdy nie wiadomo, kogo się spotka w autobusie.

Taki jest więc twój problem. Weź sobie do pomocy kilku ludzi, którzy potrafią się wczuć w jego sytuację. Zacznij od miejsca, w którym widziano go po raz ostatni. A potem, mój chłopcze, postaraj się ukryć tak, jak on by to zrobił.

Zanim Powell otworzył drzwi, spojrzał jeszcze na uśmiechniętego człowieka za biurkiem i powiedział:

W tej całej sprawie jest jedna rzecz, która wydaje mi się bardzo dziwna. Malcolm nigdy nie otrzymał przeszkolenia tereno­wego agenta. Był pracownikiem naukowym. A jednak daje sobie świetnie radę. To zastanawiające.

Tak, to jest rzeczywiście dziwne — odparł starszy pan i dodał z uśmiechem: — Wiesz, mam coraz większą ochotę spotkać się z tym Malcolmem. Znajdź mi go, Kevin, znajdź mi go jak najszybciej.

Malcolm marzył o filiżance kawy. Gorący płyn na pewno pomógłby mu na gardło, a kofeina dodała energii. Pozwolił sobie na uśmiech, starając się nie nadwerężyć obolałych mięśni szyi. Życie z Wendy wymagało dużego zapasu sił. Zszedł na dół do kuchni i właśnie nastawiał wodę w czajniku, kiedy odezwał się dzwonek przy drzwiach.

Malcolm zamarł. Rewolwer został na piętrze koło łóżka, w takim miejscu, żeby można go było łatwo schwycić. O ile oczywiście było się w łóżku. Cicho, na palcach, Malcolm zbliżył się do drzwi. Dzwonek odezwał się po raz drugi. Przez judasza Malcolm zobaczył znudzonego listonosza z torbą przewieszoną przez ramię i z paczką w ręku. Odetchnął z ulgą, ale po chwili się zdenerwował: jeżeli nie otworzy drzwi, listonosz będzie wracać, póki nie doręczy paczki. Spojrzał na siebie. Był tylko w szortach i podkoszulku. Ale cóż, pomyślał, tamten na pewno widział już takich klientów. Otworzył więc drzwi.

Dzień dobry panu, jak się pan dzisiaj czuje? Uprzejmość listonosza była zaraźliwa. Malcolm uśmiechnął się

i odpowiedział nieco zachrypłym głosem:

Mam katar. Czym mogę panu służyć?

Mam tu paczkę dla panny... — Listonosz zawahał się i uśmiechnął szelmowsko — dla panny Wendy Ross. Przesyłka polecona, więc trzeba pokwitować.

Nie ma jej w tej chwili w domu. Czy mógłby pan przyjść później?

Listonosz podrapał się w głowę.

Mógłbym, ale może pan podpisze odbiór. Władzom jest wszystko jedno, kto kwituje, byle był podpis.

W porządku — zgodził się Malcolm. — Ma pan długopis? Tamten niepewnie poklepał się po kieszeniach

Proszę, niech pan wejdzie. Zaraz coś znajdę.

Listonosz z uśmiechem wszedł do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi.

Ułatwia mi pan w ten sposób moją pracę — powiedział. Malcolm wzruszył ramionami

Nie ma o czym mówić.

Odwrócił się i ruszył do kuchni po długopis. Kiedy był już w drzwiach, zarejestrował automatycznie fakt, że listonosz kładzie paczkę na podłogę i otwiera torbę.

Listonosz był zadowolony. Zgodnie z instrukcjami, miał zbadać mieszkanie i sprawdzić, czy jest tam Malcolm, a zabić go tylko w wypadku, jeżeli zadanie to może być wykonane na pewniaka i bezpiecznie. Wiedział, że dostanie premię za wykazanie inicjatywy i likwidację Malcolma. Dziewczynę postanowił załatwić później. Wyciągnął z torby pocztowej pistolet maszynowy z tłumikiem.

Zanim Malcolm wszedł przez drzwi z kuchni do pokoju, usłyszał trzask odwodzonego bezpiecznika w Stenie. Nie znalazł długopisu. Niósł w jednej ręce dzbanek z kawą, a w drugiej kubek. Sądził, że sympatyczny listonosz chętnie napije się kawy. Ocalił życie tylko dzięki temu, że kiedy wszedł do pokoju i zobaczył listonosza kierującego w jego stronę pistolet, nie przestał myśleć. Rzucił w niego dzbankiem z gorącą kawą oraz kubkiem.

Listonosz nie usłyszał wchodzącego Malcolma. Zobaczył tylko jakieś przedmioty lecące mu prosto w twarz. Odruchowo podniósł ręce do góry zakrywając karabinkiem twarz. Imbryk odbił się od stena, ale jego pokrywka spadła, a gorąca kawa chlusnęła na podniesioną twarz i odsłonięte ramiona mężczyzny.

Napastnik wrzasnął i rzucił broń. Pistolet sunąc po podłodze zatrzymał się pod stolikiem, na którym stała wieża stereo. Malcolm skoczył desperacko w tę stronę, ale potknął się, bo przeciwnik podstawił mu nogę. Upadł na ręce i chwiejnie podniósł się na nogi. Spojrzał przez ramię i natychmiast przykucnął. Listonosz przeleciał mu nad głową — próbował go kopnąć i chybił. Gdyby trafił, na pewno rozbiłby potylicę Malcolma i złamał mu podstawę czaszki.

Listonosz nie ćwiczył karate już od sześciu miesięcy, ale mimo to wylądował wzorowo. Runął jednakże na mały dywanik, który Wendy otrzymała od swojej babki na urodziny. Dywanik przejechał po woskowanej posadzce, listonosz upadł więc na ręce, ale podniósł się dwa razy szybciej niż Malcolm.

Mężczyźni stanęli i patrzyli teraz sobie prosto w oczy. Malcolm znajdował się w odległości co najmniej trzech metrów od stena, który leżał po jego prawej stronie. Znalazłby się zapewne przy stoliku szybciej niż listonosz, ale zanim zdążyłby chwycić pistolet, już miałby przeciwnika na głowie. Stał też bliżej drzwi, ale były zamknięte. Wiedział, że nie wystarczy mu cennych sekund, żeby je otworzyć.

Listonosz spojrzał na Malcolma i uśmiechnął się. Czubkiem buta wypróbował powierzchnię podłogi. Była gładka. Wprawnymi ruchami zzuł z nóg buty. Następnie szurając stopami po podłodze ściągnął z nich skarpetki. Był przygotowany na to, że będzie chodził boso i bez szmeru. Zaparł się teraz mocno stopami w podłogę.

Malcolm patrzył na uśmiechniętego przeciwnika i zaczynał godzić się z myślą o śmierci. Nie wiedział oczywiście o tym, że ma przed sobą specjalistę od karate, ale rozumiał, że jego szansę są znikome. Miał minimalne doświadczenie w walce wręcz. Ograniczało się ono do licznych opisów w przeczytanych książkach i oglądanych filmach. Jako dziecko bił się dwa razy, raz wygrał, a raz przegrał. W college’u instruktor wychowania fizycznego poświęcił trzy godziny na pokazanie klasie kilku chwytów, których nauczył się w piechocie morskiej. Rozsądek kazał Malcolmowi naśladować postawę przeciwnika. Ugiął więc nogi w kolanach, zacisnął pięści, wysunął naprzód lewe ramię, zgiął je równolegle do podłogi a prawą rękę trzymał blisko piersi.

Listonosz zaczął bardzo powoli zbliżać się do swojej ofiary, od której dzieliło go pięć metrów. Malcolm przesuwał się w prawo niezbyt pewny, czy warto jeszcze próbować ratunku. Kiedy napas­tnik znalazł się w odległości dwóch metrów, zaatakował. Wydał głośny okrzyk i zamarkował zamachowe uderzenie lewą ręką w twarz przeciwnika. Jak słusznie przypuszczał, Malcolm uchylił się szybko w prawo. Wtedy cofnął lewą rękę, opuścił ją, przekręcił się na palcach lewej nogi i w połowie obrotu zamachnął się z całej siły w stronę pochylonej w uniku głowy Malcolma.

Jednakże sześciomiesięczna przerwa w treningu to okres zbyt długi dla zachowania formy i osiągania dobrych wyników w walce, nawet jeżeli się ma do czynienia z niewprawnym amatorem. Kopnięcie chybiło i zamiast w twarz Malcolma trafiło w jego lewe ramię. Siła uderzenia rzuciła go na ścianę, od której odbił się, unikając w ten sposób silnego ciosu kantem dłoni napastnika.

Listonosz był wściekły. Chybił dwa razy. Przeciwnik został wprawdzie trafiony, ale powinien już dawno nie żyć. Zrozumiał, że nie da sobie rady z wytrenowanym partnerem, jeżeli nie zacznie intensywnie ćwiczyć.

Każdy dobry instruktor karate zawsze podkreśla, że trzy czwarte sukcesu w walce zależy od postawy psychicznej. Listonosz zdawał sobie z tego sprawę, toteż koncentrował całą swoją siłę woli na to, żeby zgładzić wreszcie przeciwnika. Był tym tak przejęty, że nie usłyszał, jak Wendy bardzo cicho otworzyła i zamknęła za sobą drzwi. Nie chciała bowiem obudzić Malcolma. Okazało się, że zapomniała wziąć ze sobą książeczkę czekową.

Zdawało jej się, że śni. Ci dwaj ludzie stojący naprzeciwko siebie w jej pokoju nie mogli istnieć naprawdę. Jednym był Malcolm. Lewa ręka zwisała mu bezwładnie. Drugi — niski, krępy osobnik stał tyłem do niej w dziwnej postawie. Nagle usłyszała jego cichy głos.

Dość już narobiłeś zamieszania — powiedział.

Wtedy zrozumiała, że to nie sen, i ogarnęło ją przerażenie. Kiedy tamten człowiek ruszył powoli w stronę Malcolma, Wendy ostrożnie sięgnęła ręką do wnęki kuchennej i chwyciła długi nóż przylegający do magnetycznej deseczki na ścianie. Zaczęła się skradać do napastnika.

Listonosz usłyszał stukanie obcasów o drewnianą podłogę. Szybko zasłonił się przed Malcolmem, ale jednocześnie odwrócił w stronę nowego wroga. Uspokoił się natychmiast, kiedy zobaczył przed sobą tylko przestraszoną dziewczynę niezgrabnie ściskającą nóż. Skoczył szybko w jej kierunku przebierając pięściami, a kiedy przerażona Wendy cofnęła się aż do stojącej za nią kanapy, kopnął ją z całej siły w dłoń, tak że nóż poleciał wysoko w powietrze. Wtedy uderzył ją ciosem karate lewą ręką tuż pod kością policzkową, rozcinając skórę. Oszołomiona Wendy osunęła się na kanapę.

Listonosz zapomniał jednak o podstawowych zasadach rządzą­cych walką na dwa fronty. Człowiek prowadzący taką walkę powinien działać dwutorowo, atakując raz jednego, raz drugiego przeciwnika. Jeżeli skoncentruje się na jednym, zanim drugi jest obezwładniony, wystawia się na niebezpieczeństwo. Natychmiast po kopnięciu Wendy powinien był zaatakować Malcolma. Zamiast tego dał się ponieść chęci wykończenia dziewczyny.

Ale kiedy zbierał się, żeby uderzyć ją w głowę, Malcolm miał już w dłoni stena. Lewą ręką mógł jedynie przytrzymać lufę, lecz udało mu się wycelować właśnie w chwili, kiedy listonosz podnosił ramię, żeby zadać dziewczynie ostateczny cios.

Stój!

Tamten odwrócił się gwałtownie w stronę drugiego przeciwnika dokładnie w chwili, kiedy Malcolm naciskał spust. Stłumiony terkot automatu urwał się dopiero wtedy, gdy na piersi napastnika zakwitł długi rząd czerwonych dziur. Jego ciało przeleciało przez kanapę i runęło na podłogę.

Malcolm podniósł Wendy. Jej lewe oko zaczynało puchnąć, a krew ciekła po policzku. Szlochała cicho.

Mój Boże, mój Boże, mój Boże...

Dopiero po pięciu minutach udało mu się uspokoić dziewczynę. Potem ostrożnie rozchylił żaluzje. Ulica była pusta. W żółtej furgonetce, zaparkowanej po drugiej stronie, nie było nikogo. Zostawił Wendy w pokoju na dole ze stenem wycelowanym w kierunku drzwi i poleceniem strzelania do każdego, kto by się pokazał. Sam poszedł się ubrać i wziąć pieniądze; spakował ubranie oraz rzeczy zakupione przez Wendy do jednej z walizek. Kiedy zszedł na dół, była już spokojniejsza. Kazał jej pójść na górę i także się zapakować. Przeszukał tymczasem trupa i nie znalazł niczego. Kiedy po dziesięciu minutach Wendy powróciła na dół, twarz miała już umytą, a w ręku trzymała walizkę.

Malcolm odetchnął głęboko i otworzył wejściowe drzwi. Na ręku trzymał płaszcz zakrywający pistolet. Nie miał odwagi zabrać ze sobą stena. Nie mógł zapomnieć, do czego użył go przed chwilą. Z korytarza nikt do niego nie strzelał. Poszedł do samochodu. W dalszym ciągu nic się nie działo. Nie było widać żywej duszy. Skinął na Wendy. Podbiegła do niego dźwigając walizki. Wsiedli do wozu i spokojnie odjechali.

Powell był zmęczony. W towarzystwie dwóch detektywów przeszukiwał już raz przeczesany teren dokoła miejsca, w którym ostatnio widziano Malcolma. W każdym budynku wypytywał mieszkańców. Wszyscy oni byli już przedtem indagowani. Oparł się właśnie o słup, próbując wpaść na jakiś nowy pomysł, kiedy zobaczył, że jeden z jego ludzi biegnie w tym kierunku.

Był to detektyw Andrew Walsh z wydziału zabójstw. Chwycił Powelła za ramię, żeby nie stracić równowagi.

Myślę, że mamy coś nowego, proszę pana. — Urwał, żeby złapać oddech. — Większość ludzi składała już zeznania, ale znalazłem dozorcę parkingu, który powiedział policjantowi coś, czego nie ma w żadnym raporcie.

Na miłość boską, co? — Powell zapomniał o zmęczeniu.

Ten człowiek rozpoznał Malcolma ze zdjęcia, które detektyw mu pokazał. Więcej, powiedział, że widział Malcolma wsiadającego do samochodu z dziewczyną. Tutaj jest jej nazwisko i adres.

Kiedy to się stało? — Powella ogarnął dreszcz niepokoju.

Wczoraj po południu.

Jedźmy!

Pobiegł w stronę samochodu, a za nim ciężko dyszący policjant. . Ujechali kilkaset metrów, kiedy zabrzęczał radiotelefon samo­chodowy. Powell podniósł słuchawkę.

Tak?

Proszę pana, grupa przesłuchująca lekarzy donosi, że doktor Robert Knudsen rozpoznał na fotografii człowieka, którego leczył wczoraj na zapalenie gardła. Odwiedził go w mieszkaniu niejakiej Wendy Ross, R...o...

Jesteśmy właśnie w drodze do jej mieszkania — przerwał mu Powell. — Proszę wszystkie oddziały skierować do tego rejonu, ale nie zbliżać się do jej domu, zanim tam nie wejdę. Niech wyruszają natychmiast, ale bez hałasu. Połączcie mnie teraz z szefem.

Minęła cała minuta, zanim usłyszał w telefonie znajomy, miękki głos:

Tak, Kevinie, co dobrego?

Jesteśmy w drodze do kryjówki Malcolma. Obie grupy wpadły na jego trop jednocześnie. Później podam panu szczegóły. Jedna rzecz jest ważna. Człowiek zaopatrzony w oficjalną legityma­cję szukał Malcolma i nikogo o tym nie poinformował.

Starszy pan odezwał się dopiero po dłuższej chwili:

To może wyjaśnić wiele rzeczy, mój chłopcze. Wiele rzeczy. Bądź ostrożny. Mam nadzieję, że się nie spóźnisz.

Połączenie zostało przerwane. Powell odwiesił słuchawkę i po­myślał z rezygnacją, że prawdopodobnie już się spóźnił.

W dziesięć minut później Powell w towarzystwie trzech detektywów zadzwonił do mieszkania Wendy. Odczekali minutę, po czym największy z nich otworzył drzwi kopniakiem. Po pięciu minutach Powell zrelacjonował sytuację szefowi:

Nie jesteśmy w stanie zidentyfikować tego człowieka. Jego mundur listonosza jest fałszywy. Steń z tłumikiem był praw­dopodobnie użyty w napadzie na Towarzystwo. Jak się zorien­towałem, odbyła się tutaj walka między tym człowiekiem i praw­dopodobnie Malcolmem, który pierwszy zdążył użyć pistoletu maszynowego. Nie ulega wątpliwości, że przyniósł go listonosz, ponieważ jego torba była specjalnie przystosowana do noszenia broni. Wydaje się, że szczęście nie opuszcza naszego chłopaka. Znaleźliśmy fotografię dziewczyny, a także numer rejestracyjny jej wozu. Co pan zamierza robić dalej?

Każ policji rozpocząć natychmiast poszukiwania... mordercy. To zmyli naszego przyjaciela, który posługuje się urzędową legityma­cją i śledzi nasze ruchy. Chcę wiedzieć możliwie szybko, kim był zabity człowiek. Poślij jego fotografię i odciski palców do wszystkich agencji z poleceniem natychmiastowego zbadania. Nie udzielaj im żadnych wyjaśnień. Twój oddział musi dalej szukać Malcolma i dziewczyny. To na razie wszystko, trzeba będzie poczekać na rezultaty.

W chwili, kiedy Powell i jego ludzie wracali do swoich samo­chodów, ciemna limuzyna przejeżdżała obok budynku. Kierowca był wysoki i chorobliwie chudy, pasażerem zaś był człowiek o dziwnych oczach, zakrytych ciemnymi okularami. Kazał kierowcy jechać dalej. Nikt nie zwrócił na nich uwagi.

Malcolm tak długo jeździł po Aleksandrii, aż znalazł mały, zaśmiecony plac, na którym sprzedawano używane samochody. Zaparkował dwie ulice dalej i posłał tam Wendy z poleceniem dokonania zakupu. Po dziesięciu minutach wróciła w bardzo sfatygowanym dodge’u. Zarejestrowała go na nazwisko A. Edgerton, w związku z czym musiała zapłacić dodatkowo sto dolarów. Malcolm pojechał za nią na parking. Tam przenieśli rzeczy do nowo nabytego wozu i zdjęli tablice rejestracyjne z corvaire’a. Wreszcie wsiedli do dodge’a i powoli odjechali.

Malcolm prowadził samochód przez pięć godzin; Wendy milczała. Kiedy zatrzymali się w motelu w miejscowości Parisburg w stanie Virginia, zameldował ich jako pana i panią Evans. Zaparkował samochód za budynkami motelu, „żeby nie zabrudził się od przejeżdżających samochodów”. Staruszka prowadząca motel wzruszyła ramionami i powróciła do swojego programu telewizyj­nego. Nic jej nie dziwiło.

Wendy leżała bez ruchu na łóżku, a Malcolm się rozbierał. Wziął lekarstwo, zdjął szkła kontaktowe, a potem usiadł przy niej.

Dlaczego nie rozbierzesz się i nie prześpisz, kochanie? Dziewczyna odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

Więc to wszystko prawda — powiedziała spokojnie. — Cała ta historia jest prawdziwa. A ty zabiłeś człowieka. W moim mieszkaniu zabiłeś człowieka.

Wiesz dobrze, że nie miałem wyboru. My albo on. Przecież ty też próbowałaś.

Wendy odwróciła głowę.

Tak, wiem.

Wstała, rozebrała się powoli, zgasiła światło i położyła się do łóżka. Tym razem nie przysunęła się do niego. Kiedy w godzinę później Malcolm zasypiał, wiedział, że dziewczyna wciąż czuwa.





Tam, gdzie jest dużo światła, jest również wiele cienia.


Goethe



NIEDZIELA




Cóż, Kevinie, zdaje się, że robimy postępy. Suche, ale pocieszające słowa starszego pana nie przyniosły jednak ulgi Powellowi. Wyczerpanie fizyczne nie było sprawą najważniejszą. Znał większe wysiłki niż jedna nie przespana noc. Ale przez trzy miesiące swojej rekonwalescencji Powell przyzwyczaił się do późnego wstawania w niedzielę. A poza tym był zirytowany bezowocnością dotychczasowej pracy. Włączał się do wszystkiego post factum. Przez dwa lata szkolenia i dziesięć lat pracy zawodowej przyzwyczaił się do zbierania informacji i wykonywania rozmaitych trudnych zadań. A taką robotę jak ta mógł wykonać byle policjant. Powell nie podzielał optymizmu starszego pana.

Jakie znowu postępy, proszę pana? — Mimo uczucia zawodu zachował pełną uprzejmość. — Czy ktoś już wpadł na ślad Kondora i jego dziewczyny?

Nie, jeszcze nie. — Mimo nie przespanej nocy oczy starszego pana błyszczały. — Istnieje nadal możliwość, że to ona kupiła ten samochód, ale go jeszcze nie znaleziono. Chodzi jednak o coś innego. Zidentyfikowaliśmy zwłoki.

Powell aż się wzdrygnął. Jego szef mówił dalej:

To Calvin Lloyd, sierżant morskiej piechoty Stanów Zjed­noczonych. W 1959 roku opuścił swą jednostkę dość nagle. Był wówczas w Korei jako doradca marynarki południowokoreańskiej. Są poszlaki, że był zamieszany w morderstwo jakiejś kobiety prowadzącej dom publiczny w Seulu i jednej z jej dziewczyn. Władze nie mogły znaleźć pewnych dowodów, ale doszły do wniosku, że Lloyd prowadził interes na spółkę z tą kobietą i że nie chciał podzielić się z nią dochodami. Kiedy znaleziono zwłoki, Lloyd zdezerterował. Nie szukano go zbyt gorliwie. W 1961 roku wywiad marynarki otrzymał raport, że człowiek ten zmarł w Tokio. Ale w 1963 roku rozpoznano go jako handlarza bronią w Laosie. Udzielał tam porad technicznych. Był w tym czasie powiązany z mężczyzną o nazwisku Vincent Dale Maronick. Pomówimy o nim później. W 1965 roku Lloyd znowu zniknął z horyzontu i aż do wczoraj uważano go za zmarłego

Starszy pan zamilkł. Powell chrząknął dając do zrozumienia, że chciałby coś powiedzieć. Szef skinął głową.

Zatem wiemy, kto to był. Ale czy to nam coś daje? Starszy pan podniósł wskazujący palec lewej ręki.

Bądź cierpliwy, mój chłopcze, bądź cierpliwy. Posuwajmy się powoli i obserwujmy wszystkie krzyżujące się wątki.

Sekcja zwłok Weatherby’ego nasunęła mi pewne przypusz­czenia i na podstawie tego, co się potem wydarzyło, wydają mi się one coraz prawdopodobniejsze. Jest ostatecznie możliwe, że przy­czyną śmierci Weatherby’ego był rzeczywiście pęcherzyk powiet­rza we krwi. Patologowie nie mają absolutnej pewności. Lekarze twierdzą, że przyczyną jego śmierci było coś, czego nie potrafią określić, ale za tę śmierć nie ponoszą żadnej winy. Jestem skłonny zgodzić się z nimi. Bardzo żałuję, że nie mamy zeznań Weather­by’ego, ale jest ktoś, kogo to bardzo cieszy. Dla kogoś jest to ogromnie szczęśliwa okoliczność. Zbyt szczęśliwa, jeżeli chcesz znać moje zdanie.

Jestem przekonany, że Weatherby był podwójnym agentem, chociaż nie mam pojęcia, dla kogo pracował. Ciągle giną jakieś akta, jakiś facet z legitymacją urzędową grasuje po mieście i ubiega

nas w prowadzeniu dochodzenia, no i te okoliczności napadu na Towarzystwo. To wszystko śmierdzi robotą kogoś od wewnątrz. Usunięcie Weatherby’ego wskazuje na to, że mógł się stać źród­łem przecieku informacji, która byłaby dla kogoś zbyt niebez­pieczna. Poza tym pomyśl o scenerii tej strzelaniny na tyłach kina. Omawialiśmy już tę sprawę, ale mam pewne nowe przypusz­czenia.

Nasi eksperci balistyczni zbadali dokładnie ciała Wróbla IV i Weatherby’ego. Strzał, który trafił Weatherby’ego, niemal am­putował mu nogę. Rzeczoznawcy twierdzą, że była to kula z czub­kiem z miękkiego ołowiu, pochodząca z rewolweru o kalibrze co najmniej 9 milimetrów. Ale Wróbel IV miał tylko mały, okrągły otwór w szyi. Eksperci twierdzą, że delikwenci zostali trafieni z różnej broni. Jeżeli dodamy do tego fakt, że Weatherby później został zamordowany, to cała ta sprawa naprawdę zaczyna śmier­dzieć. Przypuszczam, że Malcolm z niewiadomego powodu postrzelił Weatherby’ego i zbiegł. Ten był ranny, ale zachował tyle przytom­ności, żeby wykończyć Wróbla IV, który był świadkiem. Ale to jeszcze nie najciekawsza część całej tej historii.

Od 1958 do końca 1969 roku Weatherby pracował w Azji. Głównie w Hongkongu, ale od czasu do czasu także na terenie Korei, Japonii, Taiwanu, Laosu, Tailandii, Kambodży i Wietnamu. W tym okresie awansował ze stanowiska terenowego agenta na szefa placówki. Zwróć uwagę, że przebywał w tamtym rejonie w tym samym czasie, co nasz nieżyjący listonosz. A teraz mała, ale ciekawa dygresja. Co wiesz o człowieku nazwiskiem Maronick?

Powell zmarszczył brwi

Wydaje mi się, że był kimś w rodzaju specjalnego agenta. O ile pamiętam, pracował na własny rachunek.

Starszy pan uśmiechnął się z zadowoleniem.

Doskonale, chociaż nie bardzo wiem, co rozumiesz przez słowo „specjalny”. Jeżeli chodzi ci o wielkie kompetencje, przezor­ność, ostrożność i doskonałe wyniki w pracy, to masz rację. Jeżeli natomiast myślisz o lojalności i oddaniu sprawie, jesteś w błędzie. Vincent Maronick był, albo jest, jeżeli się nie mylę, — najlepszym niezależnym agentem naszego pokolenia, może nawet naszego stulecia. Nie można za żadne pieniądze zapewnić sobie lepszego wykonawcy krótkoterminowego zadania, wymagającego przebiegłości, bezwzględności i dużej dozy ostrożności. To znakomity fachowiec. Nie mamy pewności, gdzie się wyszkolił, choć na pewno jest Amerykaninem. Poszczególne jego umiejętności nie są tak wyjątkowe, żeby nie miały sobie równych. Można znaleźć lepszych planistów operacji, celniejszych strzelców, doskonalszych pilotów, sabotażystów i fachowców w różnych innych dziedzi­nach. Ale ten człowiek posiada siłę przebicia i twardość, która stawia go na czele wszystkich innych konkurentów. Jest to bardzo niebezpieczny człowiek, jeden z niewielu, których mógłbym się bać.

Z początkiem lat sześćdziesiątych pracował dla Francuzów, głównie w Algerii, ale zwróć uwagę, że zajmował się jednocześnie resztkami ich interesów w południowo-wschodniej Azji. W 1963 roku nasi ludzie zaczęli się nim interesować. Pracował w różnych okresach dla Brytyjczyków, Chińczyków, Włochów, dla Południowej Afryki, Konga, Kanady, a nawet wykonał dwa zadania dla CIA. Służył także jako doradca IRA i OAS przeciwko swoim byłym francuskim pracodawcom. Zawsze wywiązywał się doskonale ze swoich zadań i nie wiemy o żadnych jego porażkach. Był bardzo drogi. Plotka głosiła, że szuka wielkiego skoku. Nikt nie wie, dlaczego poświęcił się takiej robocie, ale przypuszczam, że była to jedyna dziedzina, w której mógł wykorzystać wszystkie swoje talenty i ciągnąć z nich materialne korzyści. A teraz powiem ci rzecz najciekawszą.

W 1964 roku Maronick był na służbie Czang Kaj-szeka w Ta-iwanie. Miał niby to działać przeciwko Chinom, ale w tym czasie generalissimus prowadził walkę z miejscową ludnością taiwańską i dysydentami we własnym otoczeniu. Zadaniem Ma-ronicka było utrzymanie porządku. Waszyngton nie był zado­wolony z pewnych posunięć wewnętrznej polityki rządu nacjo­nalistycznego. Uważaliśmy, że metody dyktatora są zbyt bez­względne i mogą zaszkodzić naszym interesom. Generalissimus nie zgadzał się z nami i rządził według własnego uznania. W tym samym czasie zaczął nas niepokoić Maronick. Był zbyt sprawny i zbyt łatwy do wynajęcia. Nigdy jeszcze nie pracował przeciwko nam, ale uważaliśmy, że jest to tylko sprawa czasu. Agencja postanowiła więc go wykończyć, zarówno w celach profilakty­cznych, jak też i dla subtelnego ostrzeżenia generalissimusa. Jak myślisz, kto był agentem odpowiedzialnym za Taiwan w czasie, kiedy wydano polecenie likwidacji Maronicka?

Powell był pewny w dziewięćdziesięciu procentach i zaryzykował:

Weatherby?

Masz rację. Weatherby dostał polecenie wykonania operacji. Jego raport poinformował nas o jej powodzeniu, ale były tam pewne niedomówienia. Bomba podłożona w mieszkaniu Maronicka zabiła go wraz z Chińczykiem, który ją tam umieścił. Wybuch zmasakrował obydwa ciała. Weatherby był jedynym naocznym świadkiem masakry.

Cofnijmy się teraz nieco w czasie. Jak myślisz, kogo zatrudniał Maronick w charakterze pomocnika podczas co najmniej pięciu różnych misji?

Odpowiedź była jasna. Powell powiedział bez wahania:

Naszego nieżyjącego listonosza, sierżanta Calvina Lloyda.

Znowu masz rację. A teraz jeszcze jedna poszlaka. Nigdy nie mieliśmy dość dokładnych danych o Maronicku, ale w jego aktach znajduje się kilka kiepskich fotografii, trochę opisów i różne szczegóły. Czy domyślasz się, jakie akta zginęły?

Starszy pan nie dał Powellowi szansy i sam odpowiedział na swoje pytanie:

Akta Maronicka. Nie ma również teczki sierżanta Lloyda. Dobra robota, co?

Tak, rzeczywiście. — Powell nie ukrywał swojego zdziwie­nia. — Ale dlaczego pan sądzi, że Maronick jest zamieszany w tę sprawę?

Starszy pan znowu się uśmiechnął.

Czysta dedukcja. Długo zastanawiałem się nad tym, kto mógłby wykonać taki napad, jakiego dokonano na Towarzystwo. Kiedy okazało się, że zginęły akta Maronicka, moja ciekawość wzrosła. Wywiad marynarki dostarczył nam danych o Lloydzie. Okazało się, że pracował z Maronickiem. Wszystko zaczęło mi pasować. A kiedy dalsze informacje połączyły tych dwóch z Weat-herby’m, światło zabłysło i zaczęły bić dzwony. Przez cały ranek, zamiast karmić gołębie i wąchać kwiaty wiśni, zmuszałem mój biedny mózg do wysiłku.

W pokoju panowała cisza. Starszy pan odpoczywał, Powell rozmyślał przez chwilę, w końcu powiedział:

A więc pana zdaniem Maronick prowadzi w tej chwili jakąś akcję przeciwko nam, a Weatherby był jego wtyczką w Agencji i to prawdopodobnie od dłuższego czasu?

Nie — odrzekł starszy pan cicho — tak chyba nie było. Odpowiedź ta zdziwiła Powella. Ale mógł tylko milczeć i czekać, aż znowu odezwie się łagodny głos.

Pierwsze i zasadnicze pytanie brzmi: po co? Wziąwszy pod uwagę wszystko, co się stało, i zastanowiwszy się nad tym, jak do tego doszło, trudno jest nawet przystąpić do szukania logicznej odpowiedzi. A jeżeli nie można przyjąć logicznej metody rozumo­wania, to z pewnością zaczynamy od fałszywego założenia, a mia­nowicie, że CIA jest głównym celem całej tej akcji. Następne pytanie brzmi: kto? Kto chciałby zapłacić, a sądzę, że słono, za usługi Maronicka, podwójną grę Weatherby’ego i udział Lloyda w tak ryzykownym napadzie? Nawet jeżeli wziąć pod uwagę podrzuconą nam fałszywą informację o tym, że Czesi szykują się do odwetu za nasze akcje, to i tak daleko nie zajdziemy. Powracamy po prostu do pytania: po co? i zaczynamy kręcić się w kółko. Wydaje mi się, że najważniejszym pytaniem nie jest ani: po co? ani: kto? ale: co? Co się właściwie dzieje? Jeżeli potrafimy znaleźć odpowiedź na to ostatnie, kluczowe pytanie, to odpowiedzi na pozostałe przyjdą same. W tej chwili jedynym kluczem do zagadki jest nasz Malcolm.

Powell westchnął z rezygnacją.

Znaleźliśmy się więc znowu w tym samym punkcie, z którego zaczęliśmy poszukiwania Kondora.

Niezupełnie. Mam grupę ludzi w Azji, którzy prowadzą drobiazgowe dochodzenie w sprawie nici łączących Weatherby’ego, Maronicka i Lloyda. Może niczego nie znajdą, ale robią wszystko, co w ich mocy. Poza tym mamy już jaśniejszy pogląd na naszych przeciwników i moi ludzie poszukują Maronicka.

Z całym tym aparatem, który pan ma do dyspozycji, może uda się znaleźć jednego z tych dwóch, Malcolma albo Maronicka. Mam wrażenie, że mówimy o głównych bohaterach jakiegoś wodewilu! Nieprawda?

Nie używamy żadnego aparatu, Kevinie. Możemy liczyć tylko na siebie i na pewną pomoc ze strony waszyngtońskiej policji.

Powell zrobił zdumioną minę.

Do diabła! Przecież ma pan do dyspozycji około pięćdziesięciu ludzi, a co im pomoże policja? CIA uruchomiła do tej sprawy kilkuset pracowników, nie licząc FBI i innych agencji. Gdyby pan dał im te informacje, które otrzymałem, to może by...

Starszy pan uciszył go spokojnym, ale stanowczym ruchem ręki.

Zastanów się chwilę. Weatherby był podwójnym agentem w CIA i miał może pomocników na niższych szczeblach. Zakładam, że to on zdobył fałszywe dokumenty, przekazywał informacje, a nawet sam brał udział w akcjach. Ale jeżeli był czyjąś wtyczką, to kto zorganizował jego likwidację? Kto znał objęte tajemnicą miejsce jego pobytu i na tyle dużo wiedział o ochronie szpitala, aby wprowadzić tam, a potem wyprowadzić kata, prawdopodobnie fachowca, Maronicka?

Starszy pan urwał, czekając na błysk zrozumienia w oczach Powella.

Właśnie. Musi działać jakiś podwójny agent. I jeżeli moje przypuszczenia są słuszne, jest to człowiek na bardzo wysokim stanowisku. Nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jedno źródło przecieku. Nie możemy nikomu zaufać, więc musimy sami prowa­dzić tę sprawę.

Kevin się skrzywił.

Czy mogę coś powiedzieć, proszę pana? Jego szef rozmyślnie zrobił zdziwioną minę.

Ależ oczywiście, mój chłopcze. Rób użytek ze swojego mózgu, nawet gdybyś miał przez to urazić ambicję swojego zwierz­chnika!

Powell uśmiechnął się lekko.

Wiemy, a przynajmniej przypuszczamy, że gdzieś jest przeciek i to na wysokim szczeblu. Szukajmy dalej Malcolma, ale jednocześnie skoncentrujmy się na zatkaniu tego przecieku. Spró­bujmy się zorientować, w jakim kręgu należy szukać naszego podwójnego agenta, i weźmy tę grupę na warsztat. Czujna obserwacja na pewno zdemaskuje tego człowieka, nawet jeżeli dotychczas nie zostawiał po sobie żadnych śladów. Napięcie nerwów sprawi, że zrobi fałszywy krok. Przecież musi być przynaj­mniej w kontakcie z Maronickiem.

Rozumujesz logicznie — odparł spokojnie starszy pan — ale istniejące warunki podważają twój plan. Przyjmujesz, że uda nam się określić grupę ludzi, wśród której istnieje przeciek. Ale ilość kierowniczych jednostek wywiadu jest ogromna, a jego struktura niezmiernie skomplikowana. Dlatego powstała moja komórka! Taka grupa może się składać z minimum pięćdziesięciu, stu, a nawet dwustu ludzi! Każdy z nich może być tym agentem. A także każda z ich sekretarek. Albo radiotelegrafista.

Ale nawet jeżeli to nie jest drugorzędny urzędnik, taki jak sekretarka albo technik, to zorganizowanie nadzoru i tak byłoby możliwe tylko poprzez uruchomienie olbrzymiego aparatu. Sam już wspomniałeś o moich możliwościach organizacyjnych. Gdybyśmy mieli postępować zgodnie z twoją sugestią, musielibyśmy uzyskać zgodę i pomoc pewnych ludzi także z podejrzanej grupy. A to jest absolutnie wykluczone.

Pewne trudności nastręcza też specyfika zawodowa ludzi należących do tej grupy. Są to fachowcy w dziedzinie wywiadu. Czy sądzisz, że się nie zorientują, iż są inwigilowani? A jeżeli nawet nie oni, to na pewno wydziały ochrony każdego z pod­ległych im departamentów! Musielibyśmy użyć wiele energii na ich zmylenie! Weź jako przykład oficerów wywiadu lotnictwa. Wszyscy oni podlegają wyrywkowym badaniom, które obejmują śledzenie każdego ich kroku i podsłuch telefoniczny. Celem tej akcji jest sprawdzenie nie tylko uczciwości tych oficerów, ale również tego, czy nikt obcy ich nie inwigiluje. Musielibyśmy więc wprowadzać w błąd zarówno osoby podejrzane, jak i ich ochronę.

Mamy tu do czyniema z klasycznym problemem każdej instytucji wywiadu. Nasza organizacja bezpieczeństwa i informacji jest za­pewne najpotężniejsza w świecie. Jej zadaniem jest zarówno roz­szerzanie strumienia informacji płynących do kraju, jak i unie­możliwianie ich przenikania na zewnątrz. Potrafimy w ciągu kilku chwil zmobilizować setkę doświadczonych agentów dla zbadania choćby tak drobnej sprawy, jak zaginięcie nalepki na bagaż. Możemy ich skierować do zbadania każdego ludzkiego zespołu i w ciągu kilku dni otrzymamy dokładne wiadomości dotyczące tych ludzi. Możemy skoncentrować ogromną siłę w do­wolnym punkcie globu. I tu tkwi nasz problem: w tej sprawie nie udało nam się jeszcze znaleźć tego punktu. Wiemy, że jest przeciek w naszym aparacie, ale zanim nie odizolujemy działu, w którym się znajduje, nie możemy rozebrać na części aparatu, żeby umiejscowić dokładnie punkt przecieku. Bez tego wszelkie próby będą bezowocne, a może i niebezpieczne. Poza tym ośmie­szające. Zgodzisz się zapewne z tym, że w chwili, kiedy zaczniemy szukać przecieku, przeciwnik zorientuje się, że go szukamy.

Kluczem do całej sprawy jest Malcolm. Ten człowiek może wskazać nam miejsce przecieku, a co najmniej wskazać nam odpowiedni kierunek. Tylko wtedy albo kiedy sami odkryjemy powiązania pomiędzy operacją Maronicka a jakąś osobą w aparacie wywiadu będziemy mogli złapać winowajcę. Dopóki jednak nie mamy dostatecznie pewnych przesłanek, taka operacja byłaby niezręczna i bezskuteczna. Nie lubię takiej roboty. Jest bezsensowna i do niczego nie prowadzi.

Powell był wyraźnie zawstydzony.

Przepraszam. Nie zastanowiłem się nad tym dostatecznie. Starszy pan potrząsnął głową.

Przeciwnie, mój chłopcze — krzyknął — zastanawiałeś się nad tą sprawą i to już jest dobrze! Myślenie to jedyna rzecz, której nigdy nie mogliśmy nauczyć naszych ludzi. Duże organiza­cje mają zresztą tendencje do zniechęcania swoich pracowników do wytężania mózgu. Zawsze od tępych robotów wolę ludzi, którzy używają szarych komórek i wysuwają propozycje, jeżeli nawet są one zbyt pochopne i niewystarczająco dopracowane. Robot zawsze w końcu robi głupstwa, które nieraz kończą się fatalnie. Nie przestawaj myśleć, Kevinie. Postaraj się po prostu być bardziej precyzyjny.

A więc plan polega wciąż na znalezieniu Malcolma i bez­piecznym dostarczeniu go tutaj?

Szef uśmiechnął się.

Niezupełnie. Dużo myślałem o naszym Malcolmie. Ten młody człowiek to klucz do zagadki. Tamci, kimkolwiek są, chcą go zgładzić, bardzo im na tym zależy. Jeżeli uda nam się zachować go przy życiu, to będzie on w dalszym ciągu utrudniał działalność naszym przeciwnikom, bo będą musieli skoncentrować się całkowicie na próbach zlikwidowania Malcolma. Wtedy Kondor stanie się naszym jedynym kluczem. Maronick i cała jego banda polująca na Malcolma staną się z kolei zamkiem od tego klucza. Przy odrobinie szczęścia i dużej dozie ostrożności uda nam się użyć tego klucza do otwarcia zamka. O tak, musimy znaleźć Kondora jak najszybciej, zanim zrobi to kto inny. Zmobilizowałem w tym celu pewne dodatkowe środki. Ale jak tylko go znajdziemy, trzeba go będzie odpowiednio wykorzystać. Kiedy odpoczniesz, otrzymasz dalsze instrukcje i nowe informacje, których się spodziewam. Powell, podnosząc się już z krzesła, spytał jeszcze:

Czy może mi pan dać wszystkie szczegóły dotyczące Maronicka?

Przyjaciel z francuskiego wywiadu wysyła mi dziś samolotem jego akta z Paryża. Otrzymam je dopiero jutro. Może mógłbym przyspieszyć wysyłkę, ale nie chcę robić alarmu. Mogę ci jeszcze tylko powiedzieć, że Maronick ma podobno bardzo uderzający wygląd.

W chwili, kiedy Powell opuszczał gabinet starszego pana, Malcolm zaczynał się budzić. Przez kilka chwil leżał bez ruchu i przypominał sobie wydarzenia ostatnich dni. Usłyszał cichy głos szepczący mu do ucha:

Czy już nie śpisz?

Przekręcił się na łóżku. Wendy leżała oparta na łokciu i patrzyła na niego nieśmiało. Gardło już go nie bolało, więc powiedział normalnym głosem:

Dzień dobry.

Dziewczyna oblała się rumieńcem.

Chciałam cię przeprosić za wczoraj, tak mi przykro, że byłam... taka niedobra... nigdy w życiu nic takiego nie zrobiłam... ani nie widziałam... taki szok...

Malcolm przerwał jej monolog pocałunkiem.

Już dobrze, kochanie. To było straszne.

Co teraz zrobimy? — spytała.

Sam nie wiem. Myślę, że powinniśmy siedzieć tutaj co najmniej dzień albo dwa. — Rozejrzał się po skąpo umeblowanym pokoju. — To może być trochę nudne.

Wendy zajrzała mu w oczy i uśmiechnęła się.

Niekoniecznie nudne... — pocałowała go lekko, potem mocniej, a następnie przysunęła się do niego jak najbliżej.

W pół godziny później wciąż jeszcze nie powzięli żadnej decyzji.

Nie możemy tego robić przez cały czas — powiedział wreszcie Malcolm.

Wendy zrobiła figlarną minę.

Dlaczego nie? — westchnęła. Ale po chwili powiedziała z rezygnacją: — Już wiem, co będziemy robić!

Wychyliła się z łóżka i zaczęła szukać czegoś na podłodze. Malcolm złapał ją za rękę, ratując w ten sposób przed upadkiem. . — Co robisz, do diabła?

Szukam mojej torby. Włożyłam tam kilka książek. Może­my je głośno czytać. Mówiłeś, że lubisz Yeatsa — przesunęła ręką pod łóżkiem. — Malcolm, słuchaj, nie mogę ich znaleźć. Znik-nęły. Wszystko jest w mojej torbie, tylko brakuje książek. Chyba je... Aj!

Szarpnęła się, próbując uwolnić ramię z kurczowego uścisku Malcolma.

Co robisz? To boli!

Książki! Zniknęły książki! — Wyprostował się i popatrzył na dziewczynę. — Te książki, które zginęły, muszą być bardzo ważne! W tym jest klucz do całej historii!

Wendy zdziwiła się.

Przecież to tylko poezje! Możesz je dostać wszędzie. Praw­dopodobnie po prostu zapomniałam je spakować.

Nie chodzi o twoje książki, ale o książki Towarzystwa, te, których brak wykrył Heidegger!

Opowiedział jej całą historię. Był coraz bardziej podniecony.

Gdybym mógł powiedzieć im o brakujących książkach, mieliby od czego zacząć. Te książki musiały być przyczyną napadu na moją sekcję. Ktoś dowiedział się, że Heidegger szpera w starych aktach. Wykończyli wszystkich, żeby mieć zupełną pewność, iż żaden świadek nie został przy życiu. Jeżeli przekażę tę informację Agencji, to może będą mogli rozwiązać łamigłówkę. Nareszcie mam im do powiedzenia coś poza tym, że gdziekolwiek się pokażę, to ktoś zostaje zastrzelony. Mają tego chyba dość.

Ale jak dasz znać Agencji? Przecież wiesz, co się stało, kiedy ostatnim razem do nich telefonowałeś?

Malcolm zmarszczył brwi.

Tak, wiem, o co ci chodzi. Ale ostatnim razem oni zorganizowali spotkanie. Nawet jeśli przeciwnicy mają wtyczkę w CIA i przechwytują treść rozmów na linii alarmowej, to myślę, że nic nam nie grozi. Po tym, co się zdarzyło, podejrzenia obejmują dziesiątki ludzi. Część z nich jest czysta. Ci przekażą dalej to, co im powiem. Może ktoś gdzieś zacznie orientować się w sytuacji.

Namyślał się przez chwilę.

Wstawaj, musimy wracać do Waszyngtonu.

Hej, poczekaj chwileczkę! — Wyciągnięta ręka Wendy nie dosięgnęła już ramienia Malcolma, który wyskoczył z łóżka i pobiegł do łazienki. — Po co mielibyśmy tam wracać?

Popłynęła woda z prysznica.

Musimy dzwonić z miasta. Rozmowa międzymiastowa pozwala w ciągu kilku sekund wykryć miejsce, z którego się dzwoni. Przy połączeniach lokalnych trwa to znacznie dłużej.

Szum prysznica przybrał na sile.

Ale tam mogą nas zabić!

Co mówisz?

Mogą nas zabić!

Co?

Wendy krzyczała, starając się zachować spokój.

Mówię, że mogą nas zabić!

Tutaj też możemy zginąć. Umyj mi plecy, a ja umyję tobie.

Jestem bardzo rozczarowany, Maronick.

Te ostre słowa padły w czasie napiętej rozmowy dwóch ludzi. Kiedy wytwornie wyglądający człowiek dostrzegł błysk w oczach swego rozmówcy, zrozumiał, że popełnił błąd.

Nazywam się Levine. Proszę to zapamiętać. Mam nadzieję, że pan się już więcej nie pomyli.

Ostre słowa mężczyzny o uderzającym wyglądzie zachwiały jego pewnością siebie, ale spróbował ukryć swoje zmieszanie.

Moja pomyłka jest niczym w porównaniu z innymi błędami, jakie zostały popełnione.

Człowiek, który chciał, żeby mówiono na niego Levine, nie okazywał na pozór żadnego zdenerwowania. Ale baczny obserwator, który by go znał od dłuższego czasu, zauważyłby oznaki zawodu, złości i zmieszania w wyrazie jego twarzy.

Operacja nie jest jeszcze zakończona. Mieliśmy porażki, ale nie było klęski. Gdyby do niej doszło, żadnego z nas by tu nie było.

Jakby dla podkreślenia swoich słów wskazał ręką na tłum turystów, przepływający jak zawsze w niedzielę przez budynki Kapitolu.

Wytworny mężczyzna odzyskał już pewność siebie.

Jednakże mamy same niepowodzenia — szepnął zdecydowa­nym tonem. — Jak pan słusznie zauważył, akcja nie jest skończona. Nie muszę panu przypominać, że zakończenie jej zgodnie z planem przewidziane było trzy dni temu. Trzy dni. W ciągu tego czasu zdarzyć się mogło bardzo wiele. Mieliśmy wiele szczęścia. Im dłużej trwa operacja, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś odkryje prawdę. A obydwaj dobrze wiemy, czym to się może skończyć.

Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe. Musimy czekać na następną okazję.

A jeżeli jej nie będzie? Co wtedy, mój dobry przyjacielu, co wtedy?

Człowiek zwany Levine odwrócił się i spojrzał w oczy swemu towarzyszowi. Tamtego przeszył dreszcz.

W takim razie sami stworzymy okazję.

Mam nadzieję, że nie będzie już więcej... niepowodzeń.

Nie przewiduję takiej możliwości.

Doskonale. Będę pana informował o rozwoju sytuacji w Agencji. Oczekuję podobnych wiadomości od pana. Myślę, że nie pozostało już nic do omówienia.

Jest jeszcze jedna sprawa — powiedział spokojnie Levine. — W podobnych operacjach zdarzają się czasem niepowodzenia wewnątrzorganizacyjne. Są zwykle związane z pewnymi... osobami. Bywają po prostu zaplanowane przez kierowników operacji i mają na celu skutki o trwałym charakterze. Potocznie nazywamy to przechytrzeniem. Gdybym ja był kierownikiem operacji, to uni­kałbym bardzo starannie takich niepowodzeń. Czy zgadza się pan ze mną?

Widok pobladłej twarzy jego rozmówcy przekonał go, że został dobrze zrozumiany. Uśmiechnął się grzecznie, ukłonił i wyszedł. Wytworny pan odprowadził go wzrokiem, aż tamten zniknął za załomem wykładanego marmurem korytarza. Potem wzruszył lekko ramionami i poszedł do domu na późny niedzielny obiad w towa­rzystwie żony, syna i młodej, kapryśnej synowej.

W czasie, kiedy Malcolm i Wendy się ubierali, a dwaj mężczy­źni opuszczali teren Kapitolu, przed bramą CIA w Langley zatrzymała się furgonetka techniczna centrali telefonicznej. Po przejściu przez kontrolę wóz zajechał do ośrodka telekomunikacyj­nego. Oprócz dwóch techników w samochodzie znajdował się agent bezpieczeństwa, wypożyczony z innej agencji. Większość pracowników CIA zajęta była poszukiwaniem człowieka o krypto­nimie Kondor. Ten agent miał dokumenty na nazwisko majora Davida Burrosa. Naprawdę nazywał się Kevin Powell, a dwaj technicy, którzy mieli sprawdzić funkcjonowanie urządzenia do szybkiego namierzania połączeń telefonicznych, byli wysokiej klasy specjalistami od wojskowej elektroniki lotniczej. Zostali przed czterema godzinami sprowadzeni z Colorado. Wiedzieli, że po ukończeniu tej misji pójdą na trzytygodniową kwarantannę. Do aparatu odnajdującego numer abonenta dołączyli pewne nowe urządzenia i dokonali zmian w łączach. Obydwaj starali się zachować ciszę. Pracowali przy pomocy skomplikowanych schema­tów z nadrukiem „Ściśle tajne”. Już po piętnastu minutach dali elektroniczny sygnał trzeciemu technikowi, znajdującemu się w budce telefonicznej, w odległości sześciu kilometrów. Ten nakręcił numer, odczekał, aż otrzyma nowy sygnał, rozłączył się i szybko odszedł. Jeden z techników dał znak Kevinowi, po czym wszyscy zabrali narzędzia i odjechali równie dyskretnie, jak przybyli.

W godzinę później Powell siedział w małym pokoju w centrum Waszyngtonu. Za drzwiami czuwało trzech policjantów w cywilu. Trzech jego kolegów siedziało w fotelach rozstawionych w pokoju. Obok biurka, przy którym zajął miejsce Powell, stały dwa krzesła, ale tylko jedno było zajęte. Kevin rozmawiał przez jeden z dwóch aparatów na biurku.

Jesteśmy już włączeni i gotowi do akcji, proszę pana. Dwukrotnie sprawdziliśmy urządzenia. Po naszej stronie wszystko gra, a technik w pokoju alarmowym stwierdził, że i tam połączenie

działa. Od tej chwili wszystkie telefony skierowane pod numer alarmowy będą dzwoniły tutaj. Jeżeli zadzwoni Kondor, będziemy go mieli. Jeżeli nie... miejmy nadzieję, że jakoś to zamarkujemy. Oczywiście możemy skasować obejście na linii i zachować jedynie podsłuch.

Świetnie — powiedział starszy pan z zadowoleniem — dos­konale, mój chłopcze. A co z pozostałymi zadaniami?

Marian twierdzi, że w ciągu następnej godziny wszystko załatwi w redakcji „Washington Post”. Mam nadzieję, że pan zdaje sobie sprawę, iż narażamy się na poważne kłopoty. Kiedyś będziemy musieli się przyznać, że podsłuchiwaliśmy ich linię alarmową i CIA nie będzie z tego zadowolona!

Starszy pan parsknął śmiechem.

Nie martw się, Kevinie. To nie będzie ani pierwsza, ani ostatnia awantura z nimi. Ale oni są przecież w krytycznej sytuacji i nie mogą mieć nam za złe, że przejęliśmy cały ciężar sprawy na siebie. Żadnych wiadomości z terenu?

Żadnych. Nikt nie natrafił na ślad Malcolma i dziewczyny. Ten chłopak potrafi się melinować, i to dobrze!

Tak, sam już o tym myślałem. Nie sądzę, żeby znaleźli go nasi przeciwnicy. Kondor coraz bardziej mi imponuje. Znasz mój rozkład dnia?

Tak, proszę pana. Zadzwonię, jeżeli coś się wydarzy. Starszy pan odłożył słuchawkę. Powell rozsiadł się wygodnie, rozpoczynając oczekiwanie. Miał nadzieję, że nie będzie zbyt długie.

Wendy i Malcolm przybyli do Waszyngtonu o zachodzie słońca. Malcolm wjechał do śródmieścia, zaparkował samochód przy pomniku Lincolna, wyciągnął bagaż i zamknął wóz. Po drodze, na przedmieściu Bethesdy, kupili przybory toaletowe, odzież, blond perukę i obszerny, dobrze wypchany stanik dla Wendy w celu „zmylenia i oszukania”. Ponadto nabyli taśmę izolacyjną, kilka narzędzi i pudełko nabojów do rewolweru magnum kalibru 9 mili­metrów.

Malcolm postanowił zaryzykować z zimną krwią. Stosując się do zasady Poe’go, zgodnie z którą najbardziej oczywiste miejsce ukrycia jest często najbezpieczniejsze, wsiadł wraz z Wendy do autobusu jadącego do dzielnicy Kapitolu. Wynajęli pokój dla turystów na jednej z ulic, odległej o kilkaset metrów od budynku Towarzystwa. Właścicielka hoteliku mile przyjęła gości z Ohio. Powiedzieli jej, że są w podróży poślubnej. Prawie wszyscy jej klienci porozjeżdżali się do domów po zwiedzaniu miasta w czasie weekendu. To, że nowi goście nie nosili obrączek, a dziewczyna miała podbite oko, zbytnio jej nie zainteresowało. Aby zrobić wrażenie świeżego, zakochanego małżeństwa, nasza para wcześnie poszła spać.

































Na wojnie nie ludzie są ważni, ale człowiek.


Napoleon




Poniedziałek rano,

do południa




Ostry dźwięk czerwonego telefonu wyrwał Powella z niespo­kojnego snu. Chwycił słuchawkę, zanim jeszcze rozbrzmiał drugi dzwonek. Znajdujący się w pokoju technicy zaczęli natychmiast nagrywać rozmowę i lokalizować jej źródło.

Powell ledwo dostrzegał ich postacie w mroku wczesnego poranka.

Nabrał powietrza w płuca i powiedział do słuchawki:

493-7282.

Zniekształcony głos dochodził jakby z dużej odległości.

Mówi Kondor.

Powell rozpoczął troskliwie przygotowaną rozmowę.

Słyszę cię, Kondorze. Uważaj teraz. Wewnątrz Agencji działa obcy agent. Nie znamy jego tożsamości, ale wiemy na pewno, że ty nim nie jesteś. — Powell przerwał szybko próby protestu swego rozmówcy. — Nie trać czasu na udowadnianie swojej niewinności. Akceptujemy to jako podstawowe założenie. Powiedz teraz, dlaczego strzelałeś do Weatherby’ego, kiedy przyje­chał, żeby cię zabrać?

W głosie Malcolma zabrzmiała nuta zdziwienia.

Czyżby Wróbel IV wam nie powiedział? Ten człowiek, ten Weatherby strzelał do mnie. To on znajdował się w samochodzie zaparkowanym pod budynkiem Towarzystwa we czwartek rano. To był ten sam samochód, którym przyjechał do zaułka.

Wróbel IV nie żyje. Został też zastrzelony w zaułku.

To nie ja...

Wiemy. Zapewne zrobił to Weatherby. Wiemy o tobie i o dziewczynie. — Powell zamilkł na chwilę, czekając, aż Malcolm dokładnie go zrozumie. — Byliśmy w jej mieszkaniu i znaleźliśmy trupa. Czy to ty załatwiłeś fałszywego listonosza?

Tak. I to z dużym trudem. Prawie nas miał.

Czy jesteś ranny?

Nie, tylko trochę sztywny i skołowany.

Czy jesteś w bezpiecznym miejscu?

Na razie chyba tak.

Powell pochylił się do przodu i bez większej nadziei zadał najważniejsze pytanie:

Czy domyślasz się, dlaczego dokonano napadu na waszą sekcję?

Tak.

Spocona ręka Powella zacisnęła się mocno na słuchawce. Malcolm szybko opowiedział o zaginionych książkach i nieścisłoś­ciach, które wykrył Heidegger.

Kiedy Malcolm skończył, Powell zapytał ze zdziwieniem:

Czy rozumiesz, co to wszystko znaczy?

Nie, nic nie rozumiem. Co możecie zrobić, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo?

Powell przystąpił do realizacji swego ryzykownego zadania.

No cóż, z tym są pewne trudności. Nie chodzi o to, że chcemy narazić was na niebezpieczeństwo, ale widzisz, ty wcale nie połączyłeś się z CIA.

W odległości ośmiu kilometrów, w budce telefonicznej hotelu Holliday Inn, Malcolm poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Zanim zdążył się odezwać, Powell mówił dalej:

Nie mogę się teraz wdawać w szczegóły. Po prostu musisz nam zaufać. Zajmujemy się tą sprawą, ponieważ w Agencji jest zdrajca i to prawdopodobnie na bardzo wysokim szczeblu.

Włączyliśmy się do linii alarmowej i przechwyciliśmy twój telefon. Bardzo cię proszę, nie wyłączaj się. Musimy znaleźć podwójnego agenta w CIA i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Ty jesteś kluczem do całej sprawy i dlatego prosimy cię o pomoc. Nie masz zresztą wyboru.

Co ty gadasz, człowieku?! Może i jesteś z innej agencji wywiadowczej, ale skąd mogę wiedzieć, z kim rozmawiam? A jeżeli nawet jesteś czysty, to dlaczego, u diabła, mam wam pomagać? To nie moja robota! Zajmuję się analizą podobnych sytuacji w litera­turze, a nie w praktyce!

Zastanów się, jaką masz alternatywę? — mówił zimnym głosem Powell. — Poza nami szukają ciebie dobrze wyszkoleni i zdeterminowani wywiadowcy, a twoje szczęście nie będzie trwało wiecznie. Sam twierdzisz, że taka robota nie należy do twojej specjalności. Wcześniej czy później ktoś cię znajdzie. Jeżeli nie przyjmiesz naszej pomocy, to pozostaje ci tylko nadzieja, że będzie to przyjaciel. Pomyśl, jeżeli my nie jesteśmy twoimi wrogami, to przecież wszystko jest w porządku. Jeżeli jesteśmy wrogami, to wysłuchaj przynajmniej, czego od ciebie chcemy. To chyba lepsze niż takie błądzenie na oślep. Jeżeli nasze instrukcje ci się nie spodobają, to ich nie wykonasz. Jeszcze jedna, ostatnia uwaga. Będziemy przechwytywali wszystkie twoje próby porozumienia się z Agencją. Mamy swojego człowieka również na ich zwyczajnej linii. — To było kłamstwo. — Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz wrócić. Pokazać się osobiście w Langley. Czy to ci odpowiada?

Powell przerwał, lecz nie uzyskał odpowiedzi.

Tak też myślałem. Słuchaj, nie żądamy od ciebie, żebyś naraził się na niebezpieczeństwo. Chodzi nam o to, byś siedział w ukryciu i w dalszym ciągu wodził za nos swoich przeciwników. Powiem ci teraz, co na razie wiemy.

Powell przekazał Malcolmowi w skrócie zebrane do tej pory informacje. Kiedy już skończył, technik zajmujący się lokalizacją rozmowy podszedł do niego i wzruszył ramionami. Zdziwiony Powell mówił dalej:

Musimy mieć inny sposób, żeby się z tobą porozumiewać. Czy umiesz posługiwać się szyfrem książkowym?

No cóż... Przypomnij mi lepiej.

Dobra. Przede wszystkim kup sobie kieszonkowe wydanie „Tajemnicy kobiecości”. Istnieje tylko jedno. Zapamiętałeś? W po­rządku. Kiedy będziemy chcieli z tobą się skomunikować, damy ogłoszenie do „Washington Post”. Pojawi się w pierwszej części gazety pod tytułem „Wygrywające numery dzisiejszej Loterii Szczęś­cia”. Potem nastąpią grupy liczb. Pierwsza liczba każdej grupy oznacza numer strony, druga numer wiersza, a trzecia numer słowa. Jeżeli nie znajdziemy odpowiedniego słowa w książce, zastosujemy zwykły alfabet numerowy, to znaczy A jest jedynką, B dwójką i tak dalej. Pierwsza grupa liczb zacznie się wtedy od trzynastki. Odpo­wiedź przesyłaj do redakcji „Postu”, adresując: Loteria Szczęścia, Skrzynka nr 1 „Washington Post”. Zrozumiałeś?

Jasne. Czy możemy nadal posługiwać się linią alarmową?

Lepiej nie. To jest bardzo ryzykowne.

Powell zauważył, że technik próbujący znaleźć numer telefonu, z którego prowadzona jest rozmowa, gorączkowo szepcze do innego aparatu. Ciągnął dalej:

Czy potrzebujesz czegoś?

Nie. Powiedz, czego wy ode mnie chcecie?

Czy możesz ze swojego aparatu zatelefonować jeszcze do CIA?

Nie mogę już prowadzić drugiej takiej długiej rozmowy.

Oczywiście, że nie. Powinna trwać minutę albo dwie.

Owszem, mogę, ale wolę przejść do innego telefonu. Po­trzebuję na to pól godziny.

Dobra. Zadzwoń, a my przepuścimy rozmowę do CIA. Powiem ci teraz, co masz im powiedzieć.

Powell przekazał Malcolmowi swój plan. Kiedy się już porozu­mieli, dodał:

Jeszcze jedna rzecz. Powiedz, w jakiej dzielnicy na pewno nie będziesz?

Malcolm zastanawiał się przez chwilę.

W Chevy Chase.

W porządku — potwierdził Kevin. — Równo za godzinę ktoś zamelduje, że widział cię w Chevy Chase. W pół godziny później miejscowy policjant zostanie ranny w pościgu za mężczyzną i kobietą, których rysopisy będą odpowiadały waszym. W ten sposób wszystkie agencje skoncentrują swoje siły w Chevy Chase,

pozostawiając wam swobodę działania gdzie indziej. Czy ta pora ci odpowiada?

Wolę o pół godziny później.

Dobrze.

Jeszcze jedno. Z kim rozmawiam? Chodzi mi o nazwisko.

Nazywaj mnie Rogers.

Połączenie zostało przerwane. W chwili, kiedy Powell odkładał słuchawkę, podbiegł do niego technik.

Czy pan wie, co zrobił ten sukinsyn? Czy pan wie, co on zrobił?

Powell mógł jedynie pokręcić przecząco głową.

Ja panu powiem, co zrobił ten skurwysyn. Przejechał się od budki do budki telefonicznej i zwarł na krótko przewody. Potem nakręcał po kolei numery aparatów, tak, że wszystkie miały ze sobą połączenie, ale jednocześnie były włączone do centrali. Wytrasowa­liśmy pierwszy aparat w ciągu minuty i za chwilę nasza grupa była już na miejscu. Znaleźli pustą budkę z ręcznie wypisaną kartką „Chwilowo nieczynny”. Na drugiej linii to samo. Mamy trzy takie budki, ale tych zwarć jest na pewno znacznie więcej. Sprytny skurwysyn!

Powell odchylił się do tyłu i wybuchnął śmiechem. Kiedy potem znalazł w teczce personalnej Malcolma wzmiankę, że spędził on jedno lato pracując w centrali telefonicznej, roześmiał się jeszcze głośniej.

Malcolm wyszedł z budki telefonicznej i ruszył w kierunku parkingu. Wewnątrz wynajętego furgonu z numerami rejestracyjnymi stanu Floryda siedziała piersiasta blondyna w ciemnych okularach i żuła gumę. Malcolm postał przez kilka chwil w cieniu, obserwując teren. Wreszcie wsiadł do samochodu. Wyciągnął w stronę Wendy dłoń z kciukiem wyprostowanym ku górze, a potem zaczął chichotać.

Hej — powiedziała — co jest? Co cię tak rozbawiło?

Ty, laluniu.

Przecież sztuczne piersi i peruka to twój pomysł! Nic na to nie poradzę, że...

Malcolm powstrzymał ją ruchem ręki.

Gdybyś się tylko mogła zobaczyć! — Zachichotał ponownie.

To chyba dobrze, że się tak zmieniłam?! — Usiadła sztywno, patrząc przed siebie. — Co oni ci powiedzieli?

W trakcie drogi do innej budki telefonicznej Malcolm streścił jej przebieg rozmowy.

Od czasu pierwszego telefonu alarmowego od Malcolma Mitchell nie odstępował aparatu. Postawił łóżko polowe tuż obok biurka, nie oglądał światła dziennego od czwartku i nawet się nie mył. Kiedy udawał się do toalety, trzymał w ręku aparat telefoniczny. Szef sekcji alarmowej chciał mu dać zastrzyki wzmacniające. Zastępca dyrektora Agencji kazał mimo wszystko pozostawić Mitchella przy linii alarmowej, ponieważ lepiej niż ktokolwiek inny znał głos Malcolma i mógłby go z miejsca zidentyfikować, gdyby znowu zadzwonił. Mitchell był zmęczony, ale trzymał się nieźle. Był niezwykle twardy i wytrzymały. Właśnie podnosił do ust pierwszy tego ranka kubek kawy, kiedy telefon zadzwonił. Chwycił słuchaw­kę, rozlewając kawę na stół.

493-7282.

Tu mówi Kondor.

Gdzie, do diabła...

Zamknij się. Wiem, że trasujecie połączenie, wiec mam mało czasu. W Agencji jest zdrajca.

Co?

Macie tam podwójnego agenta. Ten człowiek w zaułku - Malcolm omal nie powiedział: Weatherby — strzelił do mnie pierwszy. Rozpoznałem w nim mężczyznę, który siedział w samo­chodzie zaparkowanym przed domem Towarzystwa we czwartek rano. Ten drugi człowiek z zaułka chyba wam to powiedział, więc...

Malcolm urwał i czekał na reakcję Mitchella.

Wróbel IV został też zastrzelony. Ty...

Ja tego nie zrobiłem! Po co miałbym go zabijać? Myślicie, że to ja?!

Wiemy tylko, że od czasu, kiedy zadzwoniłeś, mamy o dwa trupy więcej!

Być może zabiłem człowieka, który do mnie strzelał, ale nie strzelałem do Maronicka!

Do kogo?

Maronicka, mężczyzny noszącego pseudonim Wróbel IV.

Wróbel IV nazywał się inaczej!

Inaczej? Człowiek, do którego strzeliłem, zawołał na niego: Maronick. Dlatego myślałem, że Maronick i Wróbel IV to jedna i ta sama osoba. — Ostrożnie, upomniał siebie Malcolm, tylko nie przesadzaj! — Ale nie to jest najważniejsze. Czas nagli. Ktokolwiek w nas uderzył, szukał czegoś, o czym wiedział Heidegger. Heidegger informował, że znalazł w aktach jakieś nieścisłości. Zapowiadał też, że doniesie o tym komuś z Langley. Dlatego myślę, że w Agencji jest zdrajca. Heidegger widocznie zwrócił się właśnie do niego.

Teraz uważaj! Wpadłem w mieszkaniu Heideggera na pewien trop. Myślę, że uda mi się wyjaśnić niektóre sprawy, jeżeli dacie mi trochę czasu. Wiem, że mnie szukacie. Boję się wyjść z ukrycia. Czy możecie mi dać spokój, dopóki się nie zorientuję, dlaczego jacyś ludzie czyhają na moje życie?

Mitchell wahał się przez chwilę. Technik dawał mu gorączkowe znaki, aby nie przerywał rozmowy.

Sam nie wiem, czy możemy sobie na to pozwolić. Może gdyby...

Nie mam czasu. Zadzwonię, kiedy będę wiedział więcej. Połączenie zostało przerwane. Mitchell spojrzał na technika, który pokręcił przecząco głową.

Czy ty coś z tego rozumiesz?

Mitchell spojrzał na agenta bezpieczeństwa, który zadał to pytanie, i wzruszył ramionami. Siedział wciąż w swoim wózku inwalidzkim.

Nic a nic. Ale nie ja będę sobie łamał nad tym głowę. — Powiódł wzrokiem po twarzach ludzi zgromadzonych w pokoju i zatrzymał wzrok na człowieku, którego znał jako starego pracow­nika CIA. — Jason, czy coś ci mówi nazwisko Maronick?

Niepozorny człowiek nazwiskiem Jason powoli kiwnął głową.

Gdzieś je słyszałem.

Ja także — powiedział Mitchell i podniósł słuchawkę.

Archiwum? Przyślijcie mi wszystko, co macie o człowieku nazwiskiem Maronick. Nie wiem, jak to się pisze. Będziemy potrzebowali prawdopodobnie kilku kopii tych akt jeszcze dzisiaj wieczorem. A więc pospieszcie się.

Przerwał połączenie, a następnie nakręcił numer wicedyrektora.

Podczas gdy Mitchell czekał na rozmowę z wicedyrektorem, Powell telefonował do starszego pana.

Nasz chłopak spisał się świetnie.

Bardzo się cieszę, Kevinie. Bardzo się cieszę.

Ta odrobina prawdy powinna stanowić wystarczającą za­chętę. Agencja zacznie kroczyć po właściwej drodze, ale mam nadzieję, że nas nie namierzy. Jeżeli pańskie domysły są słuszne, to nasz przyjaciel Maronick nie będzie miał spokojnej nocy. Za to on i jego kumple zaczną jeszcze intensywniej szukać Kondora. Czy ma pan coś nowego?

Nie, nic. Moi pracownicy wciąż badają przeszłość wszystkich podejrzanych osób. Poza nami jedynie policja się orientuje, że istnieje związek pomiędzy Malcolmem a zabójstwem w mieszkaniu dziewczyny. Oficjalnie będą twierdzili, że morderstwo i jej zniknięcie są ściśle ze sobą powiązane. Kiedy nadejdzie właściwy czas, cała ta sprawa znajdzie się w odpowiednich rękach. Wydaje mi się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Teraz muszę zaliczyć jeszcze jedno nudne spotkanie i z obojętną miną lekko popychać naszych przyjaciół we właściwym kierunku. Powinieneś raczej zostać przy telefonie, ale tylko podsłuchuj, a nie przełączaj rozmów. Jednak musisz być gotów do akcji.

Tak jest, proszę pana.

Powell odłożył słuchawkę. Spojrzał po uśmiechniętych twarzach kolegów i sięgnął z powrotem po swoją kawę.

Niech mnie szlag trafi! Nic nie rozumiem z tej całej sprawy! Kapitan marynarki uderzył dłonią w stół, a następnie odchylił się na oparcie głębokiego fotela. W pokoju było duszno i pod pachami kapitana ciemniały na koszuli plamy potu. Właśnie w takiej chwili musiała nawalić klimatyzacja! — pomyślał.

Żaden z nas nic z tego nie rozumie, kapitanie — powiedział spokojnie wicedyrektor. Odchrząknął i zaczął mówić dalej: — Jak już wspomniałem, jeżeli nie liczyć informacji, otrzymanych od Kondora, których nie jesteśmy pewni, znajdujemy się w tym samym miejscu, co w trakcie poprzedniego spotkania.

Kapitan nachylił się do swojego sąsiada, reprezentującego FBI, i szepnął:

To po co, u licha, zwoływać zebrania?

Tamten spuścił oczy, ale kapitan zniósł spokojnie piorunujące spojrzenie wicedyrektora.

Przewodniczący mówił dalej:

Jak już panowie wiedzą, akta personalne Maronicka zaginęły. Zażądaliśmy kopii z angielskich archiwów. Przywiezie je wojskowy odrzutowiec mniej więcej za trzy godziny. Czy panowie mają jakieś uwagi?

Przedstawiciel FBI odezwał się natychmiast:

Uważam, że Kondor ma rację. W CIA znajduje się podwójny agent.

Reprezentant CIA poruszył się niespokojnie.

Ale wydaje mi się również, że możemy używać już czasu przeszłego i powiedzieć, że w CIA działał podwójny agent. Był nim oczywiście Weatherby. Prawdopodobnie wykorzystywał pocztę Agencji do przekazywania własnych przesyłek i Heidegger wpadł na jego ślad. Kiedy Weatherby zorientował się w sytuacji, postanowił uderzyć w Towarzystwo. Ocalał jednak Kondor, którego trzeba było zlikwidować. Weatherby zrobił głupstwo. Przypuszczam, że cała siatka nie została jeszcze zlikwidowana, ale los usunął przeciek. Uważam, że w tej chwili naszym głównym zadaniem jest odnalezienie Kondora. Jego informacje mogą nam pomóc w znalezieniu tych kilku pozostałych ludzi, nie wyłączając Maronicka. Jeżeli taki w ogóle istnieje. Od Malcolma dowiemy się również, jakie wiadomo­ści przeciekły z CIA.

Wicedyrektor rozejrzał się wokół stohi. Już chciał zamknąć posiedzenie, kiedy starszy pan poprosił o głos.

Czy mogę jeszcze powiedzieć kilka słów, panie dyrektorze?

Ależ oczywiście! .Zawsze słuchamy pana z wielką uwagą. Wszyscy obecni poruszyli się z zainteresowaniem. Kapitan również przysunął się do stołu, ale raczej po to, żeby zademonst­rować swoją gorliwość.

Zanim starszy pan zaczął mówić, spojrzał z ciekawością na przedstawiciela FBI.

Przykro mi, ale nie mogę zgodzić się z moim kolegą z Biura. Jego interpretacja wydarzeń jest pozornie słuszna, ale zaniepokoiły mnie w niej pewne sprzeczności. Jeżeli Weatherby był głównym agentem, to dlaczego i jak zginął? Wiem, że sprawa ta jest na razie jeszcze nie rozstrzygnięta, przynajmniej do chwili, kiedy pracownicy laboratorium ukończą szczegółowe badania. Niewątpliwie dojdą do wniosku, iż człowiek ten został zamordowany. Takie polecenie musiało przyjść z góry. Poza tym wydaje mi się, że nie można tłumaczyć całej tej sprawy przez fakt istnienia podwójnego agenta i kuriera. To nie jest pewność, ale podejrzenie. Moim zdaniem, należy postępować tak jak dotychczas, ale proponuję dwie niewielkie zmiany.

Po pierwsze, należy dokładnie zbadać przebieg kariery wszystkich wmieszanych w to osób i poszukać punktów, w których ich drogi się krzyżują lub krzyżowały. Kto wie, co w ten sposób znajdziemy! Po drugie, należy pozostawić Kondora na wolności. Może jeszcze trafi na jakiś ślad. Należy zwolnić tempo poszukiwań, a skoncentrować się na dochodzeniu wewnątrz agencji. Mam jeszcze kilka pomysłów, które chciałbym przedstawić na naszym następnym spotkaniu, jeżeli nie ma sprzeciwu. Tyle na dzisiaj. Dziękuję, panie dyrektorze.

Dziękuję panu. Panowie wiedzą, że ostateczna decyzja należy do dyrektora Agencji. Przypuszczam jednak, że nasze wnioski zostaną życzliwie przyjęte. Na razie mam zamiar postępować tak samo jak dotychczas.

Starszy pan spojrzał na wicedyrektora.

Może pan być pewny wszelkiej pomocy z naszej strony. Delegat FBI krzyknął:

Iz naszej także!

Starszy pan spojrzał na niego z zagadkowym uśmiechem.

Chciałbym wszystkim panom podziękować za dotychczasową i obecną pomoc — zakończył wicedyrektor. — Dziękuję za przybycie. Zawiadomimy panów o terminie następnego spotkania. Do widzenia.

Już przy wyjściu człowiek z FBI odwrócił się i spojrzał na starszego pana. Spotkał się z ostrym, badawczym spojrzeniem i szybko opuścił pokój. Kapitan marynarki mruknął do przed­stawiciela ministerstwa finansów:

Mój Boże, dlaczego nie zostałem w służbie czynnej! Te nudne posiedzenia mnie wykończą!

Zaklął, nałożył marynarską czapkę i wyszedł. Wicedyrektor ostatni opuścił pokój.

Nie podoba mi się to wszystko.

Dwaj ludzie przechadzali się po wzgórzu Kapitolu wśród mrowia turystów. Powoli tłum się przerzedzał, a część urzędników kon­gresowych kończyła pracę wczesnym popołudniem. W poniedziałki nie ma w kongresie dużo roboty.

Mnie też nie, przyjacielu, ale musimy spojrzeć trzeźwo na sytuację i nie wolno nam ulegać złudzeniom.

Wytworny pan spojrzał na swojego towarzysza o uderzającym wyglądzie i mówił dalej;

Mimo wszystko mamy obecnie znacznie jaśniejszy obraz sytuacji. Wiemy też na pewno, jak ważne jest to, żeby Kondor zginął.

Moim zdaniem nie tylko on.

Poryw wiatru przyniósł słowa człowieka o ostrym spojrzeniu do uszu jego towarzysza, który wzdrygnął się mimo gorąca.

Co masz na myśli?

W głosie tamtego zabrzmiała niechęć.

To wszystko razem nie ma sensu. Weatherby był sprawnym, doświadczonym agentem. Mimo że został postrzelony, potrafił jeszcze zabić Wróbla IV. Czy myślisz, że taki człowiek krzyknąłby moje nazwisko? Nawet gdyby mu się coś pomyliło, to po co miałby mnie wzywać? To nie ma sensu!

A co ma sens?

Sam nie jestem tego pewien. Ale dzieje się coś, o czym nie mamy pojęcia. A przynajmniej ja.

Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że coś przed tobą ukrywam?

W głosie wytwornego pana zabrzmiało zdenerwowanie. Poryw wiatru utrudnił na chwilę rozmowę. Wreszcie Levine Maronick odpowiedział z namysłem.

Nie wiem. Wątpię, ale nie mogę wykluczyć i takiej możliwo­ści. Nie zaprzeczaj. Jeszcze nie biorę tego poważnie pod uwagę. Ale radzę ci nie zapominać naszej ostatniej rozmowy.

Szli przez kilka minut w milczeniu. Opuścili wzgórze Kapitolu i wolno mijali gmach Sądu Najwyższego. Wreszcie wytworny pan zapytał:

Czy twoi ludzie wykryli coś nowego?

Nie, nic. Podsłuchujemy rozmowy pomiędzy CIA a wszyst­kimi grupami FBI. Jest nas tylko trzech, a więc nie mamy możliwości

pracy w terenie. Mój plan polega na wykryciu grupy, która znajdzie Kondora, i uderzeniu na nią, zanim zdążą go bezpiecznie ukryć. Czy możesz przygotować odpowiednie miejsce do takiego ataku, albo przynajmniej zorientować się w ich zamiarach? To znacznie zmniejszy ryzyko.

Wytworny pan skinął głową. Maronick mówił dalej:

Dziwi mnie także sprawa Lloyda. O ile wiem, policja nie wykryła jeszcze jego powiązania z tą sprawą. Kondor musiał w tym mieszkaniu zostawić mnóstwo odcisków palców. Policja albo ich nie znalazła, w co wątpię, albo nie próbowała ich zidentyfikować. To mi się nie podoba. Coś tu nie gra. Wyjaśnij tę sprawę, ale w sposób nie budzący podejrzeń.

Wytworny pan znowu skinął głową. Szli dalej bez pośpiechu, jak ludzie wracający do domu po pracy. Oddalili się już od Kapitolu i byli na terenie dzielnicy mieszkalnej. O dwie przecznice od nich, na przystanku stanął autobus wypuszczając kłąb dymu z rury wydechowej. Z grupki pasażerów, którzy wysiedli na przystanku, oddzieliły się dwie osoby i poszły w stronę Kapitolu.

Malcolm uzgadniał z Wendy sprawę wypożyczonej furgonetki. Musieli ją zwrócić. Była wygodna, ale przyciągała uwagę. W Wa­szyngtonie ten typ wozu nie jest często spotykany, tym bardziej furgonetka z wielkim napisem na drzwiach: „Pomoc drogowa. Garaż Alfonso. Miami Beach”. Poza tym każdy dzień wynajmu sporo kosztował, a Malcolm chciał możliwie jak najdłużej korzystać • z posiadanych pieniędzy. Uważał, że publiczne środki transportu wystarczą mu do jego celów. Wendy zgodziła się z nim niezbyt chętnie. Bardzo lubiła prowadzić furgonetkę.

Kiedy oboje znaleźli się niemal na równej linii z dwoma mężczyznami idącymi po drugiej stronie ulicy, nastąpiła rzecz fatalna. Poryw wiatru zerwał z głowy Wendy jej jasną perukę, która poleciała na jezdnię i zatrzymała się dopiero na samym jej środku.

Dziewczyna krzyknęła:

Malcolm! Moja peruka! Zatrzymaj ją! Złap!

Donośny krzyk dziewczyny rozszedł się daleko, pomimo wiatru i hałaśliwego ruchu ulicznego. Po drugiej stronie ulicy Levine Maronick zatrzymał nagle swojego towarzysza.

Malcolm się zdenerwował. Wendy popełniła nieostrożność, wołając głośno jego imię. Uciszył ją szybkim gestem i wyskoczył na jezdnię, żeby zabrać perukę. Zauważył, że dwaj panowie przyglądają mu się z drugiego chodnika, więc kroczył nonszalancko i udawał, że jest nieco zażenowany.

Levin-Maronick przypatrywał się intensywnie parze młodych ludzi po przeciwnej stronie ulicy. Miał dość doświadczenia na to, żeby nie myśleć zbyt długo o fantastycznym przypadku, ale skoncentrować się na wykorzystaniu go. Lewą ręką rozpiął marynarkę. Malcolm kątem oka dostrzegł ten ruch, ale cała jego uwaga była skupiona na kupce jasnych włosów leżących pod jego nogami. Wendy podbiegła do niego w chwili, kiedy wyprostował się już z peruką w ręku.

Och, cholera, ta przeklęta peruka będzie już na pewno do chrzanu! — krzyknęła dziewczyna, wyrywając zmięty kołtun z rąk Malcolma. — Dobrze, że mamy niedaleko. Następnym razem nałożę dwie.

Towarzysz Maronicka najwyraźniej stracił swój zawodowy instynkt. Stał na chodniku i gapił się bezceremonialnie na Malcolma i Wendy. Zwróciło to uwagę Malcolma. Zauważył, że tamten coś mruczy pod nosem, nie dosłyszał jego słów, ale zrozumiał, że jest niedobrze. Spojrzał uważnie na drugiego faceta, który wyłonił się właśnie spośród zaparkowanych samochodów i wszedł na jezdnię. Stwierdził, że człowiek ten ma na sobie nie zapiętą marynarkę i trzyma prawą rękę na wysokości żołądka.

Uciekaj!

Odepchnął Wendy od siebie i przeskoczył przez zaparkowany tuż przy nim sportowy samochód. Kiedy wylądował na chodnika, miał jeszcze nadzieję, że może niepotrzebnie się wygłupia.

Maronick był zbyt doświadczonym fachowcem, żeby pognać biegiem przez otwarty teren i ścigać prawdopodobnie uzbrojonego przeciwnika, kryjącego się na dodatek za samochodami. Postanowił wypłoszyć swoją ofiarę i strzelić do niej na pewniaka. Zdawał sobie również sprawę z tego, że druga ofiara bierze nogi za pas. Trzeba było przeszkodzić jej w ucieczce. Stanął teraz w klasycznej postawie strzeleckiej, z wyprostowanym sztywno ciałem, w rozkroku. Nie­wielki rewolwer w jego prawej ręce szczęknął jeden raz.

Zrobiwszy cztery szybkie kroki naprzód, Wendy uświadomiła sobie, że właściwie nie wie, dlaczego ucieka. To strasznie głupie, pomyślała, ale tylko nieznacznie zwolniła tempo biegu. Dała nurka pomiędzy dwa stojące samochody i zaczęła biec już znacznie

wolniejszym, choć miarowym krokiem. Kiedy znalazła się w odleg­łości półtora metra od rzędu turystycznych autobusów, odwróciła głowę, żeby zobaczyć, co dzieje się z Malcolmem.

Stalowa kula ugodziła ją w nasadę czaszki. Rzuciło nią w górę i w bok, po czym dziewczyna obróciła się powoli baletowym ruchem marionetki na jednej małej stopce i runęła na ziemię.

Malcolm z miejsca zrozumiał, co się stało, ale czuł, że musi spojrzeć w tył. Zmusił się do odwrócenia głowy w lewo i zobaczył na chodniku niewielką, dziwnie skuloną postać. Leżała w odległości sześciu metrów od niego. Wendy nie żyła. Wiedział na pewno, że nie żyje. W ciągu ostatnich kilku dni miał okazję oglądać tyle trupów, że pomyłka była wykluczona. Strumień krwi powoli ciekł pochyłą ulicą w jego stronę. Dziewczyna wciąż jeszcze kurczowo trzymała w palcach swoją perukę.

Malcolm wyciągnął rewolwer. Uniósł głowę i wtedy Maronick strzelił po raz drugi. Kula przeleciała ze świstem nad dachem samochodu. Malcolm przykucnął. Maronick ruszył szybkim zyg­zakiem przez jezdnię. Miał w magazynku jeszcze cztery kule i dwie z nich wystrzelił teraz na postrach.

Dzielnica Waszyngtonu zwana Wzgórzem Kapitolu ma dwie cechy charakterystyczne: dokonuje się tu największej liczby prze­stępstw, a zarazem ulice patroluje najwięcej policjantów. Strzały Maronicka i wrzaski turystów przykuły uwagę funkcjonariusza kierującego ruchem na pobliskim skrzyżowaniu. Przybiegł niemal natychmiast. Był to niski, krępy mężczyzna nazwiskiem Arthur Stebbins. Zamierzał pójść na emeryturę za pięć lat. Ruszył na miejsce domniemanego przestępstwa w pełnym przeświadczeniu, że za sekundę zjawi się tam kilka wozów patrolowych. Pierwsza rzecz, jaka wpadła mu w oko, to mężczyzna z rewolwerem w ręku przebiegający przez jezdnię. Była to też ostatnia rzecz, jaką zobaczył w życiu. Kula Maronicka trafiła go prosto w pierś.

Maronick zrozumiał, że znalazł się w opresji. Miał jednak nadzieję, że zanim zjawi się policja, upłynie co najmniej jeszcze jedna minuta. Powinien przez ten czas zdążyć zabić Kondora i uciec. Lecz u wylotu ulicy zjawiły się już dwie postacie w grana­towych mundurach. Policjanci w biegu sięgali po broń. Maronick zastanowił się błyskawicznie nad swoimi szansami, po czym zaczął szukać drogi odwrotu.

W tej samej chwili pewien dość znudzony urzędnik kongresowy, pracujący w budynku Rayburna, wyjechał z bocznej uliczki tuż za Maronickiem. Zatrzymał swojego czerwonego volkswagena na skrzyżowaniu, żeby zobaczyć, czy droga jest wolna. Jak wielu kierowców, nie zwracał szczególnej uwagi na to, co dzieje się na chodnikach. Maronick otworzył drzwi garbusa, wyrzucił urzędnika na bruk, trzasnął go rękojeścią rewolweru w twarz i ruszył w szalonym tempie naprzód.

Towarzysz Maronicka przez cały ten czas nie zrobił najmniej­szego ruchu, Ale kiedy zobaczył, że tamten odjeżdża, rzucił się do ucieczki. Pobiegł ulicą East Capitol Street. Przebiegł kilka metrów, wskoczył do czarnego mercedesa i szybko odjechał. Malcolm podniósł głowę w samą porę, by jeszcze zauważyć numery wozu.

Policjanci przykucnęli przy zwłokach swojego kolegi. Jeden z nich zaczął mówić do mikrofonu przytroczonej do pasa krótko­falówki, podając opis Maronicka, jego czerwonego volkswagena, i prosząc o posiłki oraz ambulans. Malcolm zorientował się, że policjanci albo jeszcze go nie zauważyli, albo uznali za jednego z kilku naocznych świadków strzelaniny. Rozejrzał się dookoła. Skuleni za zaparkowanymi samochodami albo rozłożeni płasko na trawnikach przechodnie byli na razie zbyt przerażeni, żeby wydobyć z siebie głos. Postanowił zaryzykować ucieczkę. Ruszył szybko w kierunku, z którego nadjechał volkswagen. Zanim skręcił w bocz­ną ulicę, obejrzał się raz jeszcze za siebie i spojrzał na skuloną postać martwej dziewczyny. Jeden z policjantów pochylał się nad. nią. Malcolm przełknął ślinę i poszedł dalej. Po chwili wsiadł do taksówki i kazał zawieźć się do dzielnicy handlowej. Siedział głęboko wciśnięty w tylne siedzenie i dygotał cały. W głowie kołatała mu się tylko jedna myśl.



























Aby zostać dobrym graczem w defensywie, trzeba prowadzić obronę w duchu ataku. Można wtedy stosować tak subtelne środki obronne, o jakich inni gracze nawet nie marzą. Aktywne przeciwnatarcia mogą rozbić najzręczniejsze ataki. Mogą nawet zniszczyć całkowicie przeciwnika.


Fred Reinfeid — Podręcznik gry w szachy



Poniedziałek wieczorem




Wypadki potoczyły się w piekielnym tempie, proszę pa­na. — W głosie Powella brzmiało zniechęcenie.

Co masz na myśli? — Starszy pan po drugiej stronie linii telefonicznej słuchał z napięciem każdego słowa swojego rozmówcy.

Dziewczyna została postrzelona na Kapitolu. Dwaj świad­kowie z pewnym wahaniem rozpoznali na zdjęciu Maronicka. Zidentyfikowali również towarzysza dziewczyny jako Malcolma, który uciekł. O ile wiemy, nie jest ranny. Maronick zabił też policjanta.

A więc Maronick zabił dzisiaj aż dwie osoby!

Dziewczyna jeszcze żyje, proszę pana. Napięty głos starszego pana odezwał się po pauzie:

Maronick zazwyczaj nie chybia. Ona na pewno zginęła na miejscu.

Chyba jednak nie. Maronick dobrze trafił. Ale zabrakło milimetrów, aby strzał był śmiertelny. Jest bardzo poważnie ranna w głowę. Odwieziono ją do szpitala Agencji. Tam zostanie zoperowana. Zarządziłem najostrzejsze kroki bezpieczeństwa, żeby nie spotkało jej to samo, co Weatherby’ego. Jest nieprzytomna i lekarze sądzą, że ten stan potrwa kilka dni. Mają nadzieję, że się wyliże.

Starszy pan zapytał z nutką nadziei w głosie:

Niczego nie powiedziała? Ani słowa?

Nie, proszę pana — odparł Powell. — Jest cały czas nieprzytomna. Posadziłem w jej pokoju szpitalnym dwóch agentów. Oprócz dokładnego sprawdzania wszystkich wchodzących tam ludzi dostali rozkaz natychmiast nas zawiadomić, gdyby odzyskała przytomność. Ale mamy też inny problem. Policja wpadła w szał. Chcą za wszelką cenę i wszelkimi środkami złapać Maronicka. Zabity policjant i postrzelona na Kapitolu dziewczyna to dla nich o wiele ważniejsze niż cały nasz pościg za szpiegiem. Mitygowałem ich trochę, ale nie uda mi się na długo wstrzymać poszukiwań. Jeżeli zaczną kojarzyć ze sobą niektóre fakty, to Agencja również musi się o wszystkim dowiedzieć. Co mam robić?

Starszy pan odpowiedział po chwili namysłu:

Nie przeszkadzaj im. Przygotuj wybrane informacje o Maronicku, tak żeby mieli pewne poszlaki. Niech go szukają wszelkimi możliwymi sposobami. Możesz im przyrzec naszą całkowitą pomoc. Musimy jednak wymusić na nich prawo pierwszeństwa do prze­słuchania go z chwilą, kiedy zostanie schwytany. Przedstaw to żądanie kategorycznie i zapewnij, że w tej sprawie masz za sobą. najwyższe autorytety. Niech szukają też Malcolma. Czy nie sądzisz, że Maronick na nich czekał?

Chyba nie. Trafiliśmy na pensjonat, w którym mieszkał Malcolm z dziewczyną. Wydaje mi się, że Maronick znalazł się przypadkowo w tej okolicy i że po prostu się na nich natknął. Gdyby nie policjanci, prawdopodobnie zabiłby Kondora. Jest jeszcze jedna informacja. Pewien świadek przysięga, że Maronick nie był sam. Nie widział dokładnie drugiej osoby, ale twierdzi, że był to człowiek starszy od Maronicka. Zniknął jednak bez śladu.

Czy inni świadkowie to potwierdzają?

Nie, ale ja mu raczej wierzę. Przypuszczam, że chodzi o tego właśnie najważniejszego podwójnego agenta, którego szukamy. Wzgórze Kapitolu jest znakomitym miejscem spotkań. Tłumaczy to między innymi przypadkowe zetknięcie się Maronicka z Malcolmem i jego dziewczyną.

Tak. Słuchaj, przyślij mi wszystkie szczegóły, dotyczące tego mężczyzny towarzyszącego Maronickowi. Czy świadek nie mógłby sporządzić szkicu? Czy zapamiętał numer rejestracyjny wozu?

Nie, nic więcej konkretnego. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to może dziewczyna nam pomoże, kiedy odzyska przytomność.

Tak — powiedział cicho starszy pan — jeżeli będziemy mieli szczęście...

Czy ma pan dla mnie dalsze polecenia? Starszy pan zastanawiał się przez dłuższą chwilę.

Daj ogłoszenie w „Washington Post”... nie, dwa ogłoszenia. Nasz chłopiec na pewno oczekuje wiadomości. Obawiam się jednak, że nie jest zbyt dobrze zorganizowany, więc daj w tej samej kolumnie jedno ogłoszenie zaszyfrowane i jedno zwykłe. Każ mu się z nami porozumieć. Szyfrem daj mu znać, że dziewczyna żyje, że stary plan jest odwołany i szukamy dla niego bezpiecznej kryjówki. Musimy liczyć na to, że może jednak kupił albo jeszcze kupi książkę w celu złamania szyfru. W ogłoszeniu zwykłym nie możemy podać niczego istotnego, ponieważ nie wiemy, kto poza Kondorem je przeczyta i zrozumie.

Nasi koledzy nabiorą podejrzeń, kiedy je zobaczą.

No cóż, trudno. I tak wcześniej czy później będziemy się musieli przed nimi tłumaczyć. Ale dam sobie jakoś radę.

Jak, pana zdaniem, postąpi Malcolm?

Starszy pan długo się namyślał, zanim odpowiedział.

Nie jestem pewny, bo wszystko zależy od tego, ile on wie. Myśli na pewno, że dziewczyna nie żyje. Gdyby wiedział, że jest tylko ranna, zachowałby się inaczej. Może będziemy mogli użyć jej jako przynęty albo na Malcolma, albo na naszych przeciwników. Na razie trzeba czekać.

Czy poza tym nie ma dla mnie żadnych poleceń?

Żadnych szczególnych, mój drogi. Rozglądaj się dalej za Malcolmem, Maronickiem i jego ludźmi, a także za wszystkim, co mogłoby wyjaśnić cały ten bałagan. I bądź ze mną w kontakcie. Po zebraniu z kierownictwem będę na kolacji w domu mojego syna.

Uważam to za oburzające! — Przedstawiciel FBI przechylił się przez stół w kierunku starszego pana. — Pan wiedział przez cały czas, że morderstwo w Aleksandrii jest powiązane z tą sprawą, i nic nam pan nie powiedział! Co gorsza, zabronił pan policji sporządze­nia właściwego raportu i prowadzenia normalnego śledztwa. Obu­rzające! Mielibyśmy już na pewno w ręku Malcolma oraz dziewczynę i oboje znajdowaliby się od dawna w bezpiecznym miejscu. Bylibyś­my też na pewno na tropie naszych przeciwników, a nawet nie wykluczam, że mielibyśmy ich w potrzasku. Słyszałem wiele o mało­stkowej zawiści, ale nigdy w sprawach dotyczących bezpieczeństwa narodowego! Mogę pana zapewnić, że my w FBI nigdy byśmy tak nie postąpili!

Starszy pan się uśmiechnął. Przed chwilą powiedział im tylko o powiązaniu sprawy Maronicka z morderstwem w Aleksandrii. Jakaż byłaby ich wściekłość, gdyby zdawali sobie sprawę, ile on poza tym wie! Spojrzał po twarzach wzburzonych kolegów. Czas załagodzić nastrój i wprowadzić nieco zdrowego rozsądku do dyskusji.

Panowie, panowie, rozumiem dobrze wasze podniecenie! Ale zdajecie sobie chyba sprawę, że nie działam tak bez powodu.

Wiecie wszyscy, że w Agencji jest przeciek. I to przeciek poważny. Otóż uważałem i uważam dalej, że właśnie ten przeciek unicestwiłby i tak wszelkie wysiłki. Mimo wszystko naszym głównym celem jest właśnie eliminacja tego przecieku. Skąd pewność, że nie istnieje akurat w naszej grupie? Nie jesteśmy wolni od »tego podejrzenia.

Starszy pan umilkł. Obecni przy stole byli ludźmi zbyt doświad­czonymi, żeby podejrzliwie spoglądać na siebie nawzajem, ale napięcie w pokoju wzrosło. Starszy pan był z siebie zadowolony.

Być może przesadzam, ukrywając pewne informacje przed wami, ale sądzę, że przezorności nigdy za wiele. Nie znaczy to bynajmniej, że kogokolwiek podejrzewam, ale nie mogę przewidzieć, co będzie dalej. W każdym razie należy zachować ostrożność. Wbrew temu, co powiedział tu nasz przyjaciel z FBI, uważam, że ujawnienie wszystkiego nie zmieniłoby stanu faktycznego. Bylibyśmy i tak w tym samym punkcie, w którym znajdujemy się w tej chwili. Stoi przed nami pytanie: co robić dalej, jakie podjąć działania?

Zastępca dyrektora rozejrzał się po twarzach zgromadzonych mężczyzn. Żaden z nich nie spieszył się z odpowiedzią na pytania starszego pana. Znaczyło to, rzecz prosta, że oczekują ich od niego. Zastępca dyrektora nie lubił takich sytuacji. Przecież nigdy nie wiadomo, czy nie nadepnie się komuś na odcisk, niechcący kogoś nie obrazi. Wolał działać na terenie, gdzie miało się do czynienia jedynie z wrogiem. Odchrząknął i zastosował wykręt, który — jak mu się zdawało — powinien był być na rękę starszemu panu.

A jakie są pańskie sugestie, proszę pana? — zapytał. Starszy pan się uśmiechnął. Darnsworth nigdy się nie zmieni, pomyślał. Znał doskonale reguły gry, ale nie zawsze wiedział, jak je stosować. Niestety, trzeba go będzie znowu rozczarować. Oderwał wzrok od twarzy starego przyjaciela i powiedział:

Przyznam się panu, drogi kolego, że nic mi nie przychodzi do głowy. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Ale w każdym razie uważam, że nie możemy siedzieć bezczynnie.

Zastępca dyrektora nie był szczęśliwy. Piłka znalazła się bowiem znowu po jego stronie siatki. Rozejrzał się ponownie po twarzach siedzących dookoła stołu kolegów. Wyglądali teraz na zdezorien­towanych i nie wykazywali zwykłego entuzjazmu. Unikali jego wzroku, ale wiedział, że obserwują każdy jego najmniejszy ruch. Odchrząknął więc raz jeszcze. Postanowił przerwać tę napiętą sytuację możliwie jak najszybciej.

Widzę, iż żaden z panów nie ma w tej chwili świeżych pomysłów — rzekł. — Wobec tego uważam, że należy postępować w dalszym ciągu według dotychczasowego schematu. — Cokolwiek by to miało oznaczać, dodał w myśli. — Jeżeli nikt nie ma nic więcej do powiedzenia... to wydaje mi się, że możemy uznać zebranie za zakończone.

Kiedy już wszyscy zbierali się do odejścia, przedstawiciel wywiadu wojskowego nachylił się w stronę kapitana marynarki i powiedział:

Czuję się jak krótkowzroczny prawiczek w czasie nocy poślubnej, któremu nie chce stanąć. Nie wiem, co mam robić, a to, czego próbuję, mi nie wychodzi.

Kapitan marynarki spojrzał na swojego kolegę i odparł:

Ja nigdy nie miałem z tym kłopotu.

Malcolm trzykrotnie zmieniał taksówki, zanim dotarł do północno-wschodniej części Waszyngtonu. Wysiadł na skraju dzielnicy handlowej i ruszył piechotą. W czasie długiej jazdy przez miasto obmyślił sobie plan — być może prymitywny i niezbyt precyzyjny, ale zawsze plan. Pierwszym jego zadaniem było znalezienie pewnej kryjówki.

Zabrało mu to jedynie dwadzieścia minut. Dziewczyna pierwsza zwróciła na niego uwagę i dyskretnie zaczęła się posuwać równolegle do niego po drugiej stronie ulicy. Kiedy doszli do skrzyżowania, zaczęła przechodzić na drugą stronę. Potknęła się o krawężnik, wpadła prosto w ramiona Malcolma i przywarła do niego całym ciałem. Błyskawicznie obmacała go i natrafiła na rewolwer w jego bocznej kieszeni. Odsunęła się gwałtownie i spojrzała na niego bystrymi piwnymi oczami.

Glina? — Sądząc po głosie, mogła mieć najwyżej osiemnaście lat. Malcolm spojrzał na jej sztywne, utlenione włosy i bladą mizerną twarz. Pachniała tanimi perfumami, których bezpłatne reklamowe fiolki leżały w pobliskim sklepie.

Nie — uśmiechnął się do przestraszonej dziewczyny. — Powiedzmy, że prowadzę bardzo ryzykowne interesy.

Był pewien, że ona się go boi, ale wyczuł instynktownie, że podejmie ryzyko.

Znowu wparła się w niego piersiami i biodrami.

A co robisz w tej dzielnicy?

Szukam przygody — odparł swobodnym tonem. — Dobrze zapłacę. Zastanów się. Jeżeli nawet jestem gliną, to i tak nie mogę ci nic zrobić, bo zaczepiłem cię pierwszy, kapujesz?

Uśmiechnęła się

Kapuję, tygrysku. Czy masz jakieś specjalne wymagania? Malcolm raz jeszcze zlustrował ją od stóp do głowy. Włoszka, pomyślał, a może Francuzka albo Niemka, w każdym razie na pewno Europejka.

Ile sobie winszujesz za seansik?

Dziewczyna także mu się przyglądała, oceniając jego finansowe możliwości. Od rana nic jej się nie trafiło.

Dwadzieścia dolarów za jeden zwykły numer. Była to bardziej prośba niż oferta.

Malcolm zdawał sobie sprawę, że nie może się dłużej pętać po ulicy.

Nie spieszy mi się — powiedział powoli. — Mogę ci dać siedemdziesiąt pięć dolarów za całą noc. Jeżeli masz kuchnię, to zafunduję także śniadanko.

Dziewczyna zaczęła intensywnie myśleć. Żeby zarobić taką forsę, trzeba by pracować całą dobę. Postanowiła zaryzykować. Powolnym ruchem przesunęła ręką po wewnętrznej stronie uda Malcolma i przycisnęła pierś do jego lewego ramienia.

Kotku — szepnęła — to bardzo miła propozycja, czy nie mógłbyś mi dać równej stówy? Zrobię ci ekstra kilka specjalnych numerów.

Malcolm skinął głową na znak zgody.

No dobra, niech będzie stówa. Ale za to zostaję na całą noc u ciebie w mieszkaniu.

Sięgnął do kieszeni i podał jej pięćdziesięciodolarowy banknot.

Połowa teraz, a reszta jutro. I bez głupich kawałów. Dziewczyna wyrwała mu banknot z ręki.

Żadnych kawałów, przysięgam. Będziemy sami. Tylko ty i ja. I postaram się, żeby ci było dobrze. Zobaczysz. Mieszkam niedaleko.

Wsunęła mu rękę pod ramię i zaczęła nim sterować.

Kiedy dotarli do następnego skrzyżowania, szepnęła mu do ucha:

Zaczekaj sekundę, kochanie, muszę powiedzieć słówko temu facetowi.

Puściła go, zanim zdążył zareagować, i podbiegła do ślepego sprzedawcy ołówków na rogu ulicy. Malcolm oparł się o mur najbliższego domu i machinalnie sięgnął ręką do kieszeni. Rękojeść rewolweru była wilgotna od potu.

Patrzył, jak dziewczyna podaje ślepcowi pięćdziesięciodolarowy banknot. Ten szepnął jej kilka słów. Podbiegła do pobliskiej budki telefonicznej. Jakiś chłopiec wpadł na nią rozmyślnie i uśmiechnął się od ucha do ucha, kiedy zobaczył jej rozkołysane piersi. Nawet tego nie zauważyła. Na budce wisiał napis „Automat nieczynny”, ale dziewczyna mimo to weszła do środka. Zaczęła przeglądać książkę telefoniczną, a przynajmniej tak się zdawało Malcolmowi. • Była odwrócona do niego tyłem, więc nie mógł być pewny. Zamknęła drzwi budki i wróciła do niego.

Przepraszam, kochanie, ale musiałam coś załatwić. Nie gniewasz się, prawda?

Kiedy znaleźli się przy ślepcu, Malcolm odepchnął dziewczynę, zerwał tamtemu ciemne okulary i uważnie obserwując reakcję swojej towarzyszki, ostro spojrzał na sprzedawcę ołówków. Zobaczył dwa puste oczodoły i nałożył mu okulary szybciej, niż je zdjął. Wsunął dziesięć dolarów do żebraczego kubka.

Przykro mi, staruszku — powiedział.

Nie szkodzi, szanowny panie — zarechotał ślepiec.

Po coś to zrobił? — zdziwiła się dziewczyna, kiedy już ruszyli dalej.

Chciałem go sprawdzić.

Jej mieszkanie składało się z pokoju z wnęką na kuchenkę oraz maleńkiej łazienki. Kiedy znaleźli się bezpiecznie w środku, dziew­czyna zaryglowała starannie drzwi. Malcolm założył jeszcze łańcuch.

Zaraz wrócę, kochanie — powiedziała i zniknęła za kota­rą. — Rozbierz się tymczasem. Zaraz będzie ci naprawdę dobrze, zobaczysz.

Malcolm wyjrzał przez okno. Trzecie piętro. Nikt nie dostanie się tutaj po murze. Doskonale. Był pewny, że nie byli śledzeni i że nie zostali przez nikogo zauważeni. Powoli zdjął z siebie ubranie. Rewolwer położył na stoliku przy łóżku i nakrył go starym numerem „Readers Digest”. Łóżko skrzypiało. Malcolm był zbolały na ciele i duszy, ale wiedział, że musi zachowywać się jak gdyby nigdy nic.

Zasłona wnęki rozchyliła się i dziewczyna podeszła do łóżka. Miała na sobie długą, czarną nocną koszulę z szerokimi długimi rękawami, której rozcięcie odsłaniało piersi zwisające jak długie, cienkie ołówki. Była straszliwie wychudzona, jak gdyby wyczerpana długą chorobą. Jej oczy płonęły niezdrowym blaskiem. Cichym głosem powiedziała:

Przepraszam, że tak długo trwało, kochanie. No, ale teraz do roboty!

Wyciągnęła się obok niego i przycisnęła jego głowę do swoich chudych piersi.

No i co, kochaneczku? — szepnęła głaszcząc całe jego ciało. — Zobaczysz, zaraz będzie ci bardzo dobrze.

Wtuliła głowę w jego podbrzusze. Po jakimś czasie wstała, poszła do łazienki i wróciła z pudełkiem wazeliny.

Jesteś wspaniały, naprawdę wspaniały, kochaneczku — za­pewniała go. Wysmarowała się i powiedziała: — Jestem gotowa.

Leżeli potem przez dłuższy czas. Wreszcie Malcolm spojrzał na dziewczynę. Jej ciało kołysało się rytmicznym, powolnym ruchem. Ale spała głębokim snem. Poszedł do łazienki. Za obudową spłuczki klozetowej znalazł łyżeczkę, gumowego węża, zapałki i domowej roboty strzykawkę. Mała torebka z plastiku wypełniona była w dwóch trzecich białym proszkiem. Teraz już rozumiał, dlaczego nocna koszula dziewczyny miała długie rękawy.

Przeszukał dokładnie mieszkanie. Znalazł cztery zmiany bielizny, trzy bluzki, dwie spódnice, dwie sukienki, jedną parę dżinsów i czerwony sweter, dokładnie taki sam jak fioletowy, który dziew­czyna zrzuciła na podłogę. W szafie wisiał zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy. W kuchence, w pudle po butach, znalazł po­kwitowanie odbioru depozytu z jednego z waszyngtońskich więzień. Znalazł również legitymację jakiejś szkoły średniej sprzed dwóch lat. Na nazwisko Mary Ruth Rosen. W spiżarce nie było niemal nic do jedzenia, z wyjątkiem pięciu batoników czekoladowych, odrobiny wiórków kokosowych i resztki soku z grejpfruta. Pochłonął wszys­tko. Pod łóżkiem znalazł jeszcze pustą butelkę po tanim winie. Oparł ją o drzwi. Gdyby ktoś je usiłował otworzyć, butelka powinna upaść z hałasem na podłogę. Przynajmniej teoretycznie. Potem podniósł uśpioną dziewczynę, która się ledwo poruszyła. Ułożył jej bezwładne ciało na rozlatującym się fotelu i nakrył je kołdrą. Wiedział, że dziewczyna prześpi całą noc, czy będzie leżała wygodnie, czy nie. Wyjął spod powiek szkła kontaktowe i wyciągnął się na łóżku. W pięć minut później spał jak zabity.














W każdej rozgrywce szachowej nadchodzi moment kryzysu, do którego należy się ustosunkować. Jest to sytuacja, w której każdy ruch stanowi pewne ryzyko, a jeżeli gracz zdaje sobie z tego sprawę, to podejmuje je z zimną krwią. Nazywamy to „ryzy­kiem świadomym”. Jeżeli gracz rozumie istotę kryzysu; jeżeli z rozmysłem prowadzi określoną taktykę; jeżeli założył prowadzenie takiej taktyki od początku; jeżeli przewidział istotę czekającego go zadania i czekających go trudności, to sytuacja jego jest dobra. Ale jeśli tego wszystkiego brak, to partia jest przegrana, a wszelka walka okaże się bezprzedmiotowa.


Fred Reinfeld — Podręcznik gry w szachy



Wtorek

Od rana do zmierzchu




Malcolm przebudził się wkrótce po siódmej. Do ósmej przeleżał bardzo spokojnie, żeby zastanowię się nad dalszym działaniem. Po pewnym czasie doszedł do kilku wniosków. Spojrzał na fotel. Dziewczyna zsunęła się w nocy na podłogę, kołdra spadła jej na głowę. Oddychała ciężko. Malcolm wstał. Z trudem i dość niezgrabnie uniósł bezwładne ciało i złożył je na łóżku. Dziewczyna nawet nie drgnęła.

W wannie znalazł gumowy wąż z metalową końcówką, pod­łączony do kranu. Wziął więc letni prysznic. Ogolił się nawet całkiem porządnie przy pomocy tępej żyletki. Marzył o tym, żeby wyszorować zęby, ale nie potrafił się zdobyć na włożenie do ust używanej szczotki do zębów.

Zanim opuścił mieszkanie, raz jeszcze rzucił okiem na uśpioną dziewczynę. Umówili się na sto dolarów, a przecież dał jej tylko pięćdziesiąt. Chociaż wiedział, na co pójdą pieniądze, położył banknot na komodzie. W końcu nie była to jego forsa.

Na rogu ulicy Trzeciej trafił na bar szybkiej obsługi Hot-Choppe, pełen gadatliwych i zaprzyjaźnionych ze sobą urzędników okolicz­nych biur. Zjadł śniadanie i poszedł do pobliskiego sklepu. Potem wszedł do toalety przy stacji benzynowej firmy Gulf i tam wyszo­rował sobie zęby. Była godzina 9.38.

Znalazł budkę telefoniczną. Miał sporo drobnych, bo rozmienił banknot na stacji benzynowej. Najpierw połączył się z informacją. Następnie nakręcił pewien numer w Baltimore.

Urząd rejestracji samochodów.

Nazywam się Winthrop Estes, mieszkam w Aleksandrii — powiedział Malcolm. — Chciałbym się komuś odpłacić za przysługę, czy państwo możecie mi pomóc?

Nie bardzo rozumiem?

Widzi pan, kiedy wczoraj wracałem do domu z pracy, na samym środku ulicy wysiadł mi akumulator. Nie mogłem zapalić wozu. Już chciałem wysiąść i odciągnąć samochód na skraj chod­nika, kiedy jakiś facet w czarnym mercedesie podjechał i pchnął mnie od tyłu. Było to przecież trochę ryzykowne, bo mógł sobie uszkodzić zderzak, ale nie zważał na to i pomógł mi ruszyć. Zanim zdążyłem mu podziękować, odjechał. Zapamiętałem sobie jednak jego numer rejestracyjny. Chciałbym mu przynajmniej napisać kilka słów albo zaprosić na drinka. Takie miłe odruchy nie zdarzają się zbyt często w Waszyngtonie.

Facet po drugiej stronie linii był wyraźnie wzruszony.

O tak, ma pan rację — powiedział. — I to w dodatku mercedes! Ten właściciel to musi być bardzo porządny człowiek. Niech pan poczeka. Miał numery Marylandu, powiada pan. Chce pan, żebym sprawdził, kto to jest, i podał panu jego nazwisko i adres, prawda?

Tak jest. Czy da się to zrobić?

No cóż... Właściwie to nie powinienem, ale w tym wypadku... Jaki jest ten numer?

Maryland 6E-49 387.

6E-49 387? W porządku. Niech pan chwilę zaczeka, zaraz wrócę.

Uszu Malcolma doszedł dźwięk odkładanej na twardą po­wierzchnię słuchawki; potem kroki oddalającego się w głąb pomieszczenia urzędnika, cichy stukot maszyn do pisania i gwar rozmów.

Panie Estes? Mam. Czarny mercedes, zarejestrowany na nazwisko Robert T. Atwood, 42 Elwood Lane, tak, Elwood, w Chevy Chase. Ci państwo muszą być zdrowo nadziani. Chevy Chase to dzielnica ludzi z dużą forsą. Taki facet może sobie pozwolić na lekkie zadrapanie lakieru. Oni tam nie szanują swoich wozów. Pan rozumie?

Rozumiem doskonale i bardzo panu dziękuję za pomoc.

Nie dziękuj pan. Nie ma za co. Zawsze do usług. Ale niech pan tego nie rozpowiada. Wie pan dlaczego? Atwood mógłby się na mnie poskarżyć. Jasne?

Oczywiście.

Na pewno pan dobrze zapisał? Robert T. Atwood, 42 Elwood Lane, Chevy Chase.

Zapisałem. Jeszcze raz panu dziękuję.

Malcolm odwiesił słuchawkę i wsunął kartkę z adresem do kieszeni. Nie była mu właściwie potrzebna. Dobrze zapamiętał sobie to nazwisko. Powolnym krokiem wrócił do Hot-Choppe i zamówił sobie jeszcze jedną filiżankę kawy. O ile się orientował, nie był śledzony.

Na kontuarze leżało poranne wydanie „Washington Post”. Wiedziony instynktem zaczął kartkować grubą gazetę. To, czego szukał, znalazł na stronie dwunastej. Widać postanowili używać wszystkich metod. Ogłoszenie w ramce miało blisko dziesięć centymetrów długości i było wydrukowane tłustą czcionką. „Kon­dorze, zadzwoń do domu”.

Malcolm uśmiechnął się i tylko zerknął na zakodowane niby to wyniki ciągnienia loterii. Jeżeli zadzwoni, powiedzą mu, żeby wracał albo żeby się zamelinował i siedział cicho. Ale to nie leżało w jego zamiarach. Cokolwiek chcieli mu powiedzieć w umówionym kodzie, nie miało to dla niego znaczenia. W każdym razie nie w tej chwili. Ich instrukcje straciły dla niego wszelką wartość. Wczoraj, na wzgórzu Kapitolu.

Zmarszczył brwi. Jeżeli jego plan się nie powiedzie, cała sprawa może zakończyć się fatalnie. Jej koniec niewątpliwie oznaczać będzie również i koniec samego Malcolma, ale to już go nie przerażało. Przerażała go natomiast myśl o tym, jak okrutnym marnotrawstwem ludzkiego życia byłaby taka porażka. Musi więc zawiadomić o wszystkim przynajmniej jedną osobę. Na wszelki wypadek. Ale czy można się w tej chwili komukolwiek zwierzyć? A nuż jego plan się uda? Trzeba więc znaleźć sposób na zawiado­mienie odpowiednich czynników na wypadek, gdyby jemu, Malcolmowi, stało się coś złego.

Migająca w rytmicznych odstępach czasu reklama po przeciwnej stronie ulicy nasunęła mu pomysł. Zabrał się więc do pisania. W dwadzieścia minut później, używając tego, co miał pod ręką, był gotowy. Sporządził krótkie sprawozdanie z wypadków ostatnich pięciu dni i dodał swoje prognozy na najbliższą przyszłość. Spisał wszystko w trzech identycznych wersjach, które następnie umieścił w trzech kopertach. Do jednej wpakował to, co spisał na serwetkach papierowych, i zaadresował ją do FBI. Do CIA poszły jakieś karteczki znalezione w portfelu. Mapa Waszyngtonu, zabrana ze stacji benzynowej, przeznaczona została dla „Washington Post”. Następnie poszedł do sklepu, kupił dużą, żółtą kopertę, wsunął w nią mniejsze, nakleił znaczki i zaadresował do swojego banku. Skrzynka pocztowa, jak twierdził napis, miała być opróżniona o godzinie czternastej. Bank Malcolma zamykano we wtorki również o czternastej. Wykombinował więc, że dopiero nazajutrz bank wyekspediuje jego trzy koperty. Miał więc co najmniej dwadzieścia cztery godziny na wykonanie zamierzonego zadania. Jednocześnie przekazał swoje zeznania. Mógł się więc uważać za zwolnionego z wszelkich zobowiązań.

Malcolm spędził resztę dnia w niekończącej się kolejce turystów przed obeliskiem Waszyngtona. A tymczasem wszystkie agencje bezpieczeństwa i sprawiedliwości stolicy dostawały formalnie bzika. Detektywi i agenci deptali sobie po piętach i coraz to pędzili po innych fałszywych tropach. Trzy samochody wypełnione funk­cjonariuszami z trzech różnych agencji zajechały jednocześnie przed jakiś obskurny pensjonacik, żeby sprawdzić wiadomość, że Malcolm właśnie tam się ukrywa. Właścicielka pensjonatu nawet po odjeździe rozjuszonych agentów nie mogła się połapać, o co im właściwie chodziło. Pewien pracownik jednego z biur Kongresu został zatrzymany przez patrol FBI tylko dlatego, że był odrobinę podobny do Malcolma. W pół godziny po sprawdzeniu przez FBI jego tożsamości i wypuszczeniu go z aresztu patrol policji waszyngtońskiej ponownie zaaresztował go na ulicy. Zdenerwowani ponad wszelką miarę oficerowie policji umykali przed reporterami, którzy domagali się od nich informacji na temat wczorajszej strzelaniny na wzgórzu Kapitolu. Kongresmeni, sena­torowie i zwykli plotkarze polityczni wszelkiego autoramentu telefonowali do agencji bezpieczeństwa i do siebie nawzajem, roztrząsając coraz powszechniejszą plotkę o jakimś ważnym prze­cieku informacji dotyczących bezpieczeństwa kraju. Oczywiście odmawiano im udzielania jakichkolwiek wiadomości przez telefon, ale każdy senator, kongresman czy szef departamentu ministerial­nego domagał się osobistej rozmowy. Kevin Powell wciąż włóczył się w okolicach Kapitolu, przemierzając wąskie, krzyżujące się uliczki i starając się wcielić w skórę Kondora, żeby może w ten sposób odnaleźć jego kryjówkę. Był piękny, wiosenny dzień, ale ani kwitnące drzewa i krzewy, ani historyczne budowle nie mogły mu dać odpowiedzi na jego pytania. O godzinie jedenastej dał na razie za wygraną i udał się na spotkanie z szefem wielkiej akcji polowania na człowieka.

Powell spóźnił się, ale mimo to, kiedy wszedł do gabinetu starszego pana, został powitany serdecznym uśmiechem. Spodziewał się co najmniej pełnego pretensji spojrzenia, ale nie, szef był w wyjątkowo dobrym nastroju. Zrazu Powell sądził, że ta serdeczna uprzejmość wynika z obecności nie znanego mu faceta, który siedział wraz z szefem przy niewielkim stoliku, ale po chwili zorientował się, że jest po prostu wynikiem świetnego nastroju starszego pana.

Obcy był mężczyzną ogromnego wzrostu. Siedział wprawdzie, więc trudno było ocenić, ile w rzeczywistości mierzy, ale tak na oko musiał mieć zapewne przeszło dwa metry. Był też barczysty i tęgi, i ważył co najmniej sto dziesięć kilogramów. Miał na sobie wytworny garnitur z watowanymi ramionami. Jego gęste kruczoczarne włosy były starannie zaczesane i wysmarowane brylantyną. Powell zauwa­żył, że malutkie, raczej świńskie oczka faceta lustrują go z wielką uwagą.

Witaj, Kevinie! — odezwał się starszy pan. — Doskonale, że przyszedłeś. Nie wiem, czy znasz doktora Loftsa?

Powell nie znał doktora Loftsa osobiście, ale wiedział o nim bardzo wiele. Doktor Crawford Lofts był prawdopodobnie najwybitniejszym na świecie prognostykiem z dziedziny psychologii, ale znano go jedynie w najściślejszych kołach rządowych. Zajmował stanowisko szefa Departamentu Prognoz Psychologicznych Agencji. Zdobył sobie olbrzymią renomę, kiedy na skutek jego ocen za­chowania Chruszczowa prezydent Kennedy zdecydował zarządzić blokadę Kuby. Od tej pory DPP otrzymywał nieograniczone fundusze na przeprowadzanie ocen psychiki najwybitniejszych przywódców politycznych świata oraz innych ważnych osobistości. Starszy pan zamówił kawę dla Powella, a następnie powiedział:

Doktor Lofts przygotował charakterystykę Kondora. Od kilku dni rozmawia z najrozmaitszymi ludźmi, przejrzał akta naszego chłopca, przeanalizował jego raporty, a nawet nocował w jego mieszkaniu. Wszystko po to, żeby nakreślić jego profil psycho­logiczny. Zdaje się, że oni to tak nazywają. Panie doktorze, pan to na pewno znacznie lepiej wyłoży mojemu asystentowi.

Ciepło, jakie emanowało z głosu Loftsa, zdumiało Powella.

Drogi przyjacielu — powiedział — pan doskonale określił nasze zadania. Krótko mówiąc, usiłuję wyobrazić sobie, na pod­stawie danych, które udało mi się zebrać o Malcolmie, jaki powinien być jego logiczny ciąg rozumowania i postępowania. Na razie mogę tylko powiedzieć, że będzie improwizował i to w sposób raczej chaotyczny, a także ignorował wszystkie pańskie rozkazy, jeżeli nie będą w zgodzie z jego własnymi planami i zamierzeniami.

Doktor Lofts nie był widocznie człowiekiem, który przy byle okazji rozwodzi się nad swoją pracą. Kiedy po tych kilku zdaniach umilkł, zaskoczony Powell spojrzał na niego ze zdumieniem.

A czy pan może coś na to poradzić? — wyrwało mu się niechcący. I natychmiast poczuł się głupio.

Doktor Lofts podniósł się z krzesła.

Mam ludzi rozrzuconych po całym mieście, w punktach, w których można spodziewać się Malcolma. Jeżeli panowie pozwolą, to już pójdę. Muszę ściśle nadzorować ich pracę.

Skinął głową na pożegnanie i ciężkim krokiem opuścił pokój. Powell spojrzał pytająco na starszego pana.

Czy są jakieś szansę, że mu się uda?

Nasz doktor ma takie same trudności jak wszyscy. Sam zresztą to podkreśla. Znalazł zbyt wiele sprzecznych ze sobdanych, żeby móc działać na pewniaka. Kieruje się więc wyłącznie domysłami. Ale ten człowiek rozumie granice swych możliwości i właśnie to czyni go tak świetnym fachowcem.

Więc czy warto go było wciągać? Rozporządzamy chyba wystarczającą ilością ludzi. Po co mieszać w to DPP?

W oczach starszego pana zabłysły iskierki wesołości, ale głos miał raczej chłodny.

Ponieważ, drogi chłopcze, nigdy nie zawadzi wysłać jeszcze jednego myśliwego, skoro stosuje on odmienne metody polowania. Malcolm jest mi bardzo, ale to bardzo potrzebny i nie chciałbym zaniedbać niczego, co mogłoby się przyczynić do jego ujęcia. No, ale powiedz mi, proszę, co słychać w naszych sprawach?

Powell odpowiedział szczegółowo na to pytanie, ale zasadniczo mógł jedynie powtórzyć to samo, co dotychczas, a mianowicie: nic nowego.

O godzinie szesnastej trzydzieści Malcolm zdecydował, że nadszedł czas, by ukraść samochód. Rozpatrzył wiele innych sposobów lokomocji, ale wszystkie po kolei odrzucił jako zbyt ryzykowne. Opatrzność w połączeniu z Legionem Amerykańskim i pewną gorzelnią w Kentucky przyszła w sukurs jego planom.

Gdyby Legion Amerykański nie zwołał narodowej konferencji na temat młodzieży i narkomanii, Alvin Philips nie znalazłby się tego dnia w stolicy, a już na pewno nie pod pomnikiem Waszyng­tona. Szef oddziału ze stanu Indiana wydelegował Philipsa na zjazd, przydzielił mu diety i zażądał od niego, żeby dowiedział się wszystkiego na temat młodzieży w ogóle, a narkomanii wśród tejże w szczególności. W sztabie zjazdu Alvin otrzymał przepustkę, upoważniającą go do zwiedzania wszystkich pamiątek narodowych poza kolejką. Uprzedniej nocy zgubił ją wprawdzie, ale czuł się w obowiązku wobec swoich rodaków z Indiany do zwiedzenia przynajmniej pomnika ojca narodu.

Gdyby zaś nie pewna gorzelnia w Kentucky, Alvin nie byłby dzisiaj na pewno w stanie tak silnego zamroczenia alkoholowego. Gorzelnia ta zaopatrzyła każdego z uczestników konferencji w ćwiar­tkę swojej najlepszej whisky. Alvin tak silnie zdenerwował się filmem ukazującym fatalne skutki zażywania narkotyków przez młodzież, które, jak naocznie pokazano, prowadzą często do

potwornych wybryków natury seksualnej wśród młodocianych dziewcząt, że kiedy znalazł się późnym wieczorem w swoim pokoju w Holliday Inn, wypił duszkiem calusieńką butelkę. Whisky zasmakowała mu tak bardzo, że rano kupił następną ćwiartkę, po to — jak sobie powtarzał w duchu — by przetrwać jakoś tę upiorną konferencję, no i jak to mówią, „wybić klin klinem”. Kiedy poranna sesja dobiegła końca, w butelce zostało bardzo niewiele złotego płynu, a Alvin z trudem dotarł do pomnika pierwszego prezydenta USA.

Nie można powiedzieć, że Malcolm znalazł Alvina, ale jest rzeczą niewątpliwą, że mimo pewnych trudności Alvin znalazł kolejkę, w której ustawili się turyści zamierzający zwiedzić mauzo­leum. Kiedy już sam w niej stał, zaczął gromkim głosem oznajmiać wszem i wobec, że tkwi tu na tym cholernym palącym słońcu wyłącznie z poczucia patriotycznego obowiązku. Nie potrzebował­bym wcale stać w tym cholernym ogonku, wykrzykiwał, ale ta cholerna lafirynda rąbnęła mi portfel razem z tą cholerną przepus­tką. Ale nabrała się cholera na te czeki turystyczne — największy cholerny wynalazek świata. Ona miała wprawdzie cholernie wielkie melony, ale on nie żywił wobec niej żadnych tam cholernych zamiarów, chciał ją po prostu wziąć na przejażdżkę po mieście tym swoim cholernym nowym wozem.

Kiedy do uszu Malcolma dotarło słowo „wóz”, poczuł na­tychmiast głęboką odrazę do wszelkich cholernych lafirynd, a jednocześnie zapałał autentycznym uczuciem przyjaźni do Legionu Amerykańskiego ze stanu Indiana, do whisky z Kentuc­ky, a szczególnie do nowiutkiego chryslera Alvina. Zagadnął więc pijaka, rzucił kilka miłych uwag, dał mu do zrozumienia, że jest również weteranem sprawiedliwych wojen amerykańskich i że samochody to jego konik. Golnij sobie jeszcze jednego Alvinie, stary druhu.

Dddoprawdy? Rzeczywiście tak kkkochasz samochody? Powaga tematu na chwilę odciągnęła uwagę Alvina od butelki. Ale po kilku minutach powrócił do swojego ulubionego zajęcia.

Chciałbyś zobaczyć naprawdę ffajny samochód? Nowiutkiego chryslerka. Przyjechałem nim aż z Indiany. Byłeś kiedy w Indianie? Musisz mnie odwiedzić. Koniecznie. Moja stara się ucieszy. Nie jest żadna piękność... czter... no, czterdziestka nam stuknęła. Rozumiesz, bracie? Czy ja wyglądam na czter... no, czterdziechę? Na czym to skończyłem?... A no tak, moja stara. Dobra babka. Trochę za tłusta, ale co robić... Zawsze mówię...

W czasie tego monologu Malcolm wymanewrował Alvina z kolejki i zaciągnął na parking. Po drodze łyknęli sobie kilka razy z dodatkowej piersiówki, którą tamten starannie ukrywał za pazuchą. Jednakże Malcolm tyko przechylał głowę i poruszał grdyką, jak gdyby przełykał, a w rzeczywistości nawet nie moczył ust. Bał się, że alkohol spowolni jego reakcje, a wiedział, że wieczorem potrzebna mu będzie całkowita przytomność umysłu. Za to Alvin z nawiązką nadrabiał wstrzemięźliwość Malcolma. Kiedy wreszcie dotarli do parkingu, na dnie butelki pozostała zaledwie odrobina płynu.

Malcolm i Alvin wdali się w rozmowę na temat tych choler­nych bachorów i tych cholernych narkotyków. Ze szczególnym uwzględnieniem losu młodocianych dziewcząt, co to palą marihu­anę i są gotowe „na wszystko”, byleby zdobyć tę cholerną trawkę. Wszystko zrobią, mówię ci, ale to wszystko. Malcolm nadmienił mimochodem, że wie przypadkowo, gdzie dwie takie dziewczynki znajdują się w tej chwili. Takie, co to są gotowe „na wszystko” dla tej cholernej marihuany. Alvin stanął i zapytał z niedowierzaniem:

Naprawdę?

Kiedy uzyskał zapewnienie, że tak jest rzeczywiście, zamyślił się głęboko. Malcolm zostawił go przez dłuższą chwilę w spokoju, a potem naprowadził z łatwością na myśl udania się do tych dziewcząt, celem zapoznania się bezpośrednio z problematyką młodzieżowej narkomanii. Będzie można po przyjeździe do domu opowiadać o tym zagadnieniu autorytatywnie. No nie? A ponieważ te dziewczynki znajdują się w publicznym miejscu, to może najlepiej byłoby, gdyby „John” udał się tam osobiście i przywiózł je tutaj, po czym wszyscy czworo mogliby pojechać do hotelu Alvina i poważnie porozmawiać. Może będzie można zorientować się, dlaczego te nieszczęsne stworzenia gotowe są „na wszystko” dla odrobiny tej cholernej trawki. Kiedy podchodzili do no­wiutkiego, błyszczącego samochodu, Alvin wręczył kluczyki Mal-colmowi.

Pełny bak benzyny... pełny... A może potrzebujesz forsy? Zaczął grzebać po kieszeniach, aż znalazł podniszczony portfel.

Bierz, ile chcesz. Wczoraj ta lafirynda zabrała same czeki. Malcolm wziął portfel. Podczas gdy Alvin drżącą ręką podnosił do ust butelkę, jego nowy przyjaciel wyjął z portfela wszystkie jego dokumenty, a wśród nich dowód rejestracyjny wozu. Następnie zwrócił portfel Alvinowi.

Schowaj — powiedział. — Te dziewczyny nie biorą forsy. Przynajmniej nie od razu.

Malcolm uśmiechnął się porozumiewawczo, a kiedy Alvin zobaczył ten uśmiech, serce zatrzepotało mu w piersi. Ale był stanowczo zbyt zalany, żeby móc chociażby zmienić wyraz twarzy.

Malcolm otworzył drzwiczki chryslera. Na przednim siedzeniu leżała wymięta, granatowa czapka. Na podłodze stał pojemnik, zawierający sześć puszek piwa. Alvin nabył je, żeby nie zginąć od waszyngtońskiego upału, ale o nich zapomniał. Malcolm nałożył czapkę na głowę przyjaciela i wymienił mu pustą butelkę po whisky na sześć puszek piwa. Spojrzał przelotnie na czerwony pysk i przymglone oczy tamtego. Jeszcze dwie godziny na słońcu, a na pewno się wykończy, pomyślał. Uśmiechnął się i wskazał na rozległy trawnik.

Jak wrócę z dziewczynami, to spotkamy się w tamtym miejscu. Potem wszyscy razem pójdziemy do twojego pokoju. Poznasz nas bez trudu, bo dziewczyny mają cyce jak balony. Wrócę zanim załatwisz to piwko. Zobaczysz, jak będzie fajnie.

Pchnął przyjaciela łagodnie w kierunku trawnika. Alvin chwiejnym krokiem podreptał przed siebie. Kiedy Malcolm wyjeżdżał z parkingu, zobaczył we wstecznym lusterku, jak tamten siada ciężko na trawie. Dookoła nie było żywej duszy. Kiedy zaś skręcał na jezdnię, Alvin otwierał właśnie pierwszą puszkę piwa.

Chrysler był zatankowany niemal do pełna. Malcolm dość szybko wyjechał na obwodnicę. W barze przy zjeździe do Chevy Chase zjadł cheesburgera i odwiedził toaletę. Nie tylko, żeby się załatwić, ale przy okazji sprawdzić swój rewolwer.

Przy Elwood Lane pod numerem 42 znajdowała się spora posiadłość. Dom był ledwie widoczny z ulicy. Do drzwi wejściowych prowadziła szeroka asfaltowa alejka zamknięta solidną żelazną bramą. Najbliższy budynek znajdował się w odległości co najmniej kilometra. Pomiędzy szosą a domem wykarczowan niemal wszystkie drzewa i krzewy. Malcolm nie zatrzymał się, żeby lepiej obejrzeć posiadłość, bo uznał to za zbyt ryzykowne. Zauważył jednak, że jest piękna.

Zajechał na niewielką stację benzynową przy pobliskim skrzy­żowaniu i poprosił o mapę okolicy. Stwierdził, że za domem Atwooda ciągnie się szereg zalesionych wzgórz. Opowiedział pracow­nikowi stacji, że jest ornitologiem, że zamieszkał w pobliskiej miejscowości na lato i że wydaje mu się, iż zauważył rzadką odmianę drozda, w związku z czym otrzymał cenne informacje dotyczące nie zaznaczonych na mapie dróg. Jedna z nich biegła na tyłach posiadłości przy Elwood Lane.

Dzięki uprzejmości pracownika stacji Malcolm znalazł tę drogę bez kłopotu. Bita i wyboista, miejscami tylko wysypana żwirem wiła się pośród wzgórz, przecinając jary i błotniste kotlinki. Las był tak gęsty, że widoczność nie przekraczała kilku metrów. Szczęście nie opuszczało go jednak i w pewnej chwili, znalazłszy się na szczycie niewielkiego pagórka, zobaczył nagle po swojej lewej stronie, tuż ponad kępą drzew, dom Atwooda w odległości niespełna kilometra. Skręcił pospiesznie z drogi, wjechał w las i zatrzymał się na niewielkiej polance pomiędzy drzewami.

W lesie było cicho, niebo na zachodzie zaczynało różowieć. Malcolm wysiadł i ruszył przez gęstwinę. Wiedział, że musi dotrzeć do domu Atwooda przed zapadnięciem zmroku, bo inaczej go nie znajdzie.

Przebijał się przez zbite poszycie dobre pół godziny. Kiedy zaczął zapadać zmrok, znalazł się na szczycie pagórka. Dom leżał tuż przed nim, w odległości mniej więcej trzystu metrów. Przykucnął i z przyjemnością wdychał orzeźwiające, aromatyczne powietrze. Usiłował zapamiętać sobie topografię terenu, póki jeszcze coś widział. W oknach budynku dostrzegał cienie poruszających się postaci. Ogród był spory, otoczony wysokim murem. Na tyłach domu znajdowała się niewielka szopa.

Malcolm czekał, aż zapadnie całkowita ciemność.

A tymczasem wewnątrz domu Robert Atwood siedział w swoim ulubionym fotelu. Podczas gdy jego ciało odpoczywało, umysł pracował intensywnie. Nie miał ochoty na konfrontację z Maronickiem i jego ludźmi. W każdym razie nie dziś i nie tu. Wiedział, że znajdują się oni w sytuacji przymusowej i że z kolei będą naciskali na niego, żeby znalazł jakieś inne rozwiązanie. A na razie Atwoodowi nic sensownego nie przychodziło do głowy. Bieg wypadków ostatnich kilku dni całkowicie zmienił sytuację. Wiele zależało od dziewczyny. Co się stanie, jeżeli odzyska przytomność i go zidentyfikuje? To byłby wyjątkowy pech. Można by wysłać Maronicka, żeby ją wykończył, ale ryzyko wydawało się zbyt duże, bo była ściśle strzeżona. Z drugiej strony fakt, że dziewczyna żyje, mógł stanowić podstawę wielu interesujących i raczej pozytywnych argumentów przeciwko Ma-ronickowi. Ta myśl wywołała uśmiech na twarzy Atwooda. A więc wspaniały Maronick nareszcie popełnił błąd. Niewielki wprawdzie, to fakt, ale bądź co bądź spudłował. Jeżeli dziewczyna przeżyje, będzie mogła świadczyć przeciwko tamtemu. Atwood nie wiedział jeszcze, jak da się to wykorzystać, ale na razie postanowił utrzymać Maronicka w przekonaniu, że dziewczyna zginęła. Można będzie później użyć jej jako pionka w tej grze. Na razie niechaj Maronick koncentruje się na poszukiwaniu Malcolma.

Wiedział doskonale, że Maronick głównie dlatego tak nalegał na spotkanie w tym domu, żeby jego, Atwooda, wciągnąć jeszcze głębiej w całą tę aferę. Przypuszczał, że tamten postara się o świadka, który ewentualnie — gdyby wypadki potoczyły się niepomyślnie — zezna, że widział go dzisiejszego wieczoru w oko­licy domu Atwooda. W ten sposób spróbuje zapewnić sobie jego lojalność. Atwood znowu się uśmiechnął. I na to znajdzie się rada. Może do tego właśnie przyda się ta dziewczyna... Jeżeli oczywiś­cie...

Wychodzę teraz, kochanie.

Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była siwowłosa, nieco przysadzista i miała na sobie bardzo drogi żakiet. Atwood wstał i odprowadził żonę do drzwi. Kiedy podchodził blisko do niej, automatycznie kierował wzrok na cieniutkie blizny u nasady jej włosów, pozostałość po operacji plastycznej, która odjęła jej sporo lat. Zastanawiał się przez chwilę, czy ten zabieg oraz długie godziny spędzone przez nią w salonach piękności ułatwiają zadanie jej kochankowi.

Elaine Atwood miała pięćdziesiąt lat, a więc była o pięć lat młodsza od swego męża, ale o dwadzieścia cztery lata starsza od swojego kochanka. Młodzieniec, na punkcie którego zupełnie oszalała, a który, jak twierdziła, przywrócił jej młodość, znany jej był pod nazwiskiem Adrian Queens i podawał się za Anglika, doktoranta uniwersytetu w Waszyngtonie. Atwood orientował się jednak lepiej od niej, kim on jest. Wiedział, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Aleksy Iwanowicz Podgowicz i że jest on aspirantem KGB, mającym nadzieję, że przy okazji wyciągnie od małżonki wybitnego amerykańskiego urzędnika wywiadu informacje, które pomogą mu w otrzymaniu awansu. „Romans” między Elaine a Podgowiczem stanowił źródło uciechy dla Atwooda i był mu niezwykle na rękę. Adrian zajmował bowiem jego żonie dużo czasu, utrzymywał ją w dobrym humorze, a zarazem stwarzał jemu szansę usidłania obcego agenta. Takie historie można zawsze wykorzystać dla wykazania się swoimi zdolnościami. Oczywiście, jeżeli człowiek wie, jak się do tego zabrać.

Kochanie, uprzedzam cię, że po koncercie wpadnę może do Jane i ewentualnie u niej przenocuję. Czy mam zatelefonować?

Ależ nie trzeba, kochanie. Jeżeli nie wrócisz przed północą, to znaczy, że zostałaś u niej. Dam sobie radę. Pozdrów ode mnie Jane.

Wyszli przed dom. Atwood zdawkowo pocałował żonę w mocno upudrowany policzek.

Zanim jeszcze wsiadła do swojego samochodu (sportowego, amerykańskiego wozu, a nie mercedesa męża), była już myślami przy kochanku i długiej cudownej nocy, jaką zamierzała spędzić w jego mieszkaniu. Atwood z kolei, zanim zamknął za sobą frontowe drzwi, był już znowu myślami przy Maronicku.

Malcolm widział tę scenę na ganku, tyle że z dużej odległości nie mógł rozróżnić rysów twarzy tych dwojga. Odjazd żony Atwooda dodał mu odwagi. Postanowił odczekać jeszcze tylko pół godziny.

Jednakże już po piętnastu minutach zauważył dwóch mężczyzn, którzy zbliżali się piechotą do drzwi wejściowych. Ich postacie ledwo rysowały się na tle ciemnych krzewów. Gdyby nie to, że się poruszali, na pewno wcale by ich nie spostrzegł. Zwrócił uwagę na fakt, że jeden z nich był niezwykle wysoki i chudy. Widok tej długiej, szczupłej sylwetki poruszył jakąś strunę w podświadomości Malcolma, ale nie potrafił sobie od razu uzmysłowić, co mu się kojarzy z tym człowiekiem. Mężczyźni nacisnęli dzwonek, a po chwili zniknęli w głębi willi.

Gdyby miał lornetę, obejrzałby sobie ich samochód. Zaparkowali go tuż przy wewnętrznej stronie bramy, wysiedli i resztę drogi przeszli piechotą. Mimo iż Maronick pragnął pozostawić widomy ślad po swojej wizycie u Atwooda, nie miał jednak ochoty pokazać mu, jakim przyjechał samochodem.

Malcolm odliczył do pięćdziesięciu, po czym zaczął powoli iść ku domowi. Znajdował się w odległości trzystu metrów od celu. W ciemności trudno było dojrzeć pieńki, małe krzaczki czy stare korzenie, które jak gdyby zastępowały mu drogę. Szedł ostrożnie, żeby nie potknąć się i nie narobić hałasu. Nie zwracał uwagi na krzewy jeżyn, które drapały i kłuły boleśnie. W połowie drogi przewrócił się jednak, podarł sobie spodnie i skręcił staw kolanowy, ale jakoś powstrzymał się od wydania najmniejszego jęku. Jeszcze sto metrów. Ruszył pędem przez wysoką trawę i niskie krzaczki, podbiegł do kamiennego muru i przykucnął.

Opuścił wreszcie rękę, w której trzymał rewolwer. Z trudem próbował złapać oddech. Kolano bolało, ale starał się o nim zapomnieć. Za murem był ogród Atwooda. Na prawo znajdowała się stara szopa, pomiędzy nią a domem rosło zaledwie kilka krzaków jałowca. Na lewo panowała gęsta ciemność.

Malcolm spojrzał w niebo. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, było trochę chmur, a gwiazdy płonęły jak świece. Czekał, uspokajał przyspieszony oddech i przekonywał samego siebie, że nie słyszy niczego podejrzanego. Po chwili przeskoczył przez niski mur i podbiegł do najbliższego krzaczka. Jeszcze pięćdziesiąt metrów do celu.

Zza szopy wyłoniła się ciemna postać i szybko zniknęła za pniem najbliższego drzewa. Malcolm powinien był ją dostrzec, ale nie zauważył niczego.

Jeszcze jeden zryw i znalazł się w odległości dwudziestu pięciu metrów od domu. Światło przenikające przez okna domu oświetlało cały front z wyjątkiem wąskiego pasa trawnika, który oddzielał Malcolma od następnego, upatrzonego krzaczka. Okna domu były niskie. Malcolm bał się, że ktoś wyjrzy przez jedno z nich i dostrzeże przemykającą ku drzwiom wejściowym postać. Położył się więc na brzuchu i zaczął się czołgać przez trawnik. Dziesięć metrów. Przez otwarte okna dochodziły go teraz odgłosy rozmowy. Inne odgłosy Malcolm uznał za wytwór swojej wybujałej wyobraźni.

Nabrał powietrza w płuca i puścił się pędem w kierunku jednego z otwartych okien. Kiedy stawiał drugi krok, usłyszał za sobą jakiś hałas. Coś ogromnie ciężkiego spadło mu na kark, a w głowie eksplodowały tysiące gwiazd.





Prawda, cala prawda i tylko prawda.


Tradycyjna przysięga.



Wtorek późną nocą,

Środa wczesnym rankiem




Malcolm oprzytomniał. Najpierw poczuł dziwne mrowienie w okolicy oczu, a następnie mózg otrzymał z żołądka pilną informację: wymiotować! Zerwał się więc gwałtownie do pozycji siedzącej, a wtedy ktoś wpakował mu głowę do wiadra, widocznie z góry naszykowanego na tę okoliczność. Kiedy skończyły się torsje, Malcolm otworzył wreszcie zbolałe oczy i zaczął się powoli orientować w sytuacji.

Zatrzepotał powiekami, żeby oczyścić kontaktowe szkła. Oka­zało się, że siedzi na dywanie eleganckiego salonu. Na przeciwległej ścianie znajdował się niewielki kominek. Pomiędzy nim a tą ścianą dwaj mężczyźni siedzieli w wygodnych fotelach. Jednym był człowiek, który zastrzelił Wendy, a drugim towarzyszący mu facet. Ponownie zatrzepotał powiekami. Na prawo rozróżnił zarys sylwetki trzeciego. Człowiek ten był wysoki i chudy. Kiedy Malcolm odwrócił głowę, żeby mu się przyjrzeć, tamten chwycił go za włosy i skierował jego twarz z powrotem w kierunku siedzących mężczyzn. Malcolm chciał poruszyć rękami, ale było

to niemożliwe. Związano mu je za plecami jedwabnym krawatem, tak żeby później nie było śladów.

Starszy z dwóch mężczyzn się uśmiechnął. Był najwidoczniej zadowolony z siebie.

Witaj, Kondorze! — powiedział. — Witaj w moim gniazdku! Drugi siedział prawie nieruchomo, ale w jego oczach malowało się również nie ukrywane zadowolenie.

Długo cię szukaliśmy, drogi Malcolmie — ciągnął starszy. — Ale teraz, kiedy cię nareszcie mamy, cieszę się, że nasz przyjaciel Maronick spudłował, kiedy strzelał do ciebie. Chciałbym ci bowiem postawić kilka pytań. Niektóre odpowiedzi są mi już znane, inne jeszcze nie. Obecna chwila nadaje się doskonale do zdobycia tych brakujących odpowiedzi. Nie sądzisz?

Malcolm miał bardzo wysuszone gardło. Chudy przyłożył mu szklankę wody do ust. Malcolm skończył pić i odezwał się zachryp­łym głosem:

Ja też chciałbym wam postawić kilka pytań. Odpowiedź za odpowiedź, zgoda?

Ależ, drogi chłopcze — uśmiechnął się tamten — chyba nic nie zrozumiałeś. Nie orientujesz się w sytuacji. Mnie nie interesują twoje pytania. Czemu miałbym cię o czymkolwiek informować? Zresztą to ci się i tak na nic nie przyda. O nie, to ty będziesz mówił. Czy on jest już zdolny do rozmowy, Cutler? Mam nadzieję, że nie uderzyłeś go zbyt mocno.

Facet, który stał za Malcolmem, przemówił niskim głosem:

Myślę, że już całkiem oprzytomniał.

Szybkim ruchem potężnych rąk rozciągnął Malcolma na pod­łodze i przytrzymał mu nogi. Maronick podszedł i ściągnął z niego spodnie, po czym wbił mu igłę strzykawki w udo, trafiając prosto w arterię. W ten sposób zastrzyk działa szybciej, a szansę, że lekarz w czasie sekcji zwróci uwagę na maleńkie nakłucie na wewnętrznej stronie uda, są minimalne.

Malcolm wiedział, co to wszystko znaczy. Próbował się bronić, zmuszał swój mózg do myślenia wyłącznie o ceglanym murze, wyobrażał sobie zapach takiego muru, próbował po prostu stać się takim murem. Stracił wszelkie poczucie czasu, ale na szczęście wciąż widział cegły. Słyszał głosy przesłuchujących go mężczyzn, ale każde z rzucanych mu słów stawało się jeszcze jedną cegłą w tym murze.


Powoli, ale nieuchronnie, pentotal zaczynał działać. Zmuszał do mówienia prawdy, systematycznie rozwalał mur Malcolma. Jego dręczyciele zręcznie uderzali swoimi młotami. Jak się nazywasz? Ile masz lat? Nazwisko matki. Odpadały jedna po drugiej małe, ale zasadnicze cegiełki. Potem większe kawałki. Gdzie pracujesz? Jakie są twoje obowiązki służbowe? Sypały się cegły: jedna, druga, trzecia. Co działo się ubiegłego czwartku? Co ci o tym wiadomo? Co w związku z tym zrobiłeś? I dlaczego?

Cegła po cegle, jeden odprysk cementu za drugim i mur Malcolma zaczął rozpadać się na dobre. Ogarnęła go rozpacz, ale nie był w stanie zapobiec tej ruinie. Wreszcie jego wyczerpany mózg zaczął majaczyć. Pytania umilkły, a Malcolm zapadł się w nicość. Poczuł delikatne ukłucie w udo i nicość przemieniła się w odrętwienie.

Maronick źle obliczył dawkę. Błąd jego był zrozumiały, al­bowiem stosował jeszcze mało znany i nie wypróbowany lek, ale w każdym razie powinien zachować ostrożność, bo w grę wchodziły miligramy. Kiedy potajemnie odlał na podłogę połowę płynu, znajdującego się w podanej przez Atwooda strzykawce, sądził, że pozostała w niej ilość okaże się wystarczająca, by wywołać utratę przytomności. Ale dawka okazała się zbyt mała. Lek ten z domieszką pentotalu zamroczył jedynie ofiarę, ale nie pozbawił jej świadomości.

Malcolm leżał w półśnie. Powieki opadły mu do połowy. Wszelkie dźwięki dochodziły do niego jak gdyby przefiltrowane przez stereofoniczną komorę pogłosową. Jego mózg nie kojarzył wprawdzie niczego, ale rejestrował wszystko.

Może go teraz zabić? (Ten niski głos).

Nie teraz. Później.

Kto to zrobi?

Może Charles? On lubi krew. Daj mu nóż.

Masz, sam mu daj. Ja jeszcze raz na wszelki wypadek zrewiduję naszego ptaszka.

Oddalające się kroki. Odgłos otwieranych i natychmiast zamy­kanych drzwi. Czyjeś ręce obmacują ciało Malcolma. Coś muska mu twarz.

Cholera!

Tuż przy ramieniu Malcolma, na dywanie, leży różowa kartka. Kontaktowe szkła są zamglone, ale udaje mu się zobaczyć i zapa­miętać słowa: „Nr 27 TWA, National, godz. 18”.

Drzwi otwierają się i zamykają. Czyjeś kroki.

Gdzie Atwood i Charles?

Przeszukują teren, może on coś zostawił przed domem.

Zrobiłem ci rezerwację na samolot. Na nazwisko James Cooper.

Szelest papieru.

No to już. Jazda!

Ktoś podnosi Malcolma z dywanu. Przechodzą z nim przez kilka pokojów. Potem na dwór. Cudownie orzeźwiające jest to nocne powietrze. Oszałamiająco pachną bzy. Samochód. Tylne siedzenie. Mózg Malcolma rejestruje coraz to więcej szczegółów. Leży na podłodze samochodu, ciężkie buciory wbijają mu się w plecy. Mięśnie ma wciąż zesztywniałe. Długa jazda po nierównym terenie. Potem motor milknie i ktoś otwiera drzwiczki.

Charles, zanieś go do lasu, jakieś dziesięć metrów od drogi. Przyniosę łopatę. Za kilka minut. Poczekaj na mnie. Chciałbym to załatwić w pewien określony sposób.

Cichy rechot.

Zrobi się.

Podnoszą go, przerzucają przez czyjeś chude ramię, niosą przez nierówny teren. Ból wraca mu życie.

Kiedy chudy rzucał Malcolma na ziemię, ten był już całkowicie przytomny. Sztywny wprawdzie i obolały, ale w pełni zdolny do logicznego działania. Mimo ciemności zauważył ohydny uśmieszek na ustach chudego. Oczy jego zarejestrowały źródło metalicznego dźwięku, który dochodził do jego uszu. Chudy nerwowym ruchem wypuszczał i chował ostrze sprężynowego noża.

Chrzęst suchych gałęzi i liści, czyjeś lekkie kroki. Na skraju małej leśnej polany stanął mężczyzna o uderzającym wyglądzie. W lewej ręce trzymał latarkę. Oświetlił nią ciało Malcolma, który właśnie usiłował się podnieść. Prawą ręką błyskawicznie sięgnął do pasa. Jego dźwięczny głos osadził Malcolma na miejscu:

Jak się miewa nasz Kondor?

Doskonale, Maronick — odparł tamten pospiesznie — ale jakie to ma znaczenie? — Ten lek szybko przestaje działać. Zamilkł i oblizał wargi. — Czy jesteś gotów?

Strumień światła z latarki oświetlił twarz chudego.

Jestem gotów — odparł Maronick.

Podniósł rękę i strzelił chudemu prosto w żołądek. Jego pistolet zaopatrzony w tłumik wydał z siebie jedynie ciche „plop”.

Kula utkwiła w kręgosłupie Charlesa, a on sam zatoczył się, padł na kolana, a zaraz potem na twarz. Maronick podszedł do leżącego ciała i dla pewności posłał jeszcze jedną kulkę w głowę martwego już zapewne człowieka.

Malcolm był zaskoczony. Nie wierzył własnym oczom. Człowiek o nazwisku Maronick podchodził do niego wolnym krokiem. Nachylił się nad nim i sprawdził pęta na jego rękach i nogach. Zadowolony z rezultatu rozsiadł się na pobliskim pieńku i powiedział:

A teraz pogadamy. Wiem, że natrafił pan przypadkowo na pewną aferę i że od pięciu dni miota się pan jak w ukropie. Muszę przyznać, że mam dla pana sporo zawodowego uznania. Ale bynajmniej nie to wpływa na moją decyzję, aby pozwolić panu ujść z życiem, a nawet zostać bohaterem.

W 1968 roku CIA, w ramach działań przeciwko marionetkowe­mu, komunistycznemu rządowi Laosu, postanowiła przyjść z pomo­cą pewnym szczepom Meosów, którzy zajmowali się głównie produkcją narkotyków. Oprócz działań wojennych w tym rejonie toczyła się również bezpardonowa walka konkurencyjna. Nasi ludzie wspomagali jedną z grup w ten sposób, że przy pomocy transporto­wych samolotów wywozili im za granicę opium, jeszcze w stanie surowym. Cała ta operacja z punktu widzenia interesów amerykańs­kich była całkowicie w porządku, chociaż znam ludzi, którzy ze zdumieniem przyjęliby wiadomość, że rząd USA zajmował się handlem narkotykami.

Jak zapewne wiesz, handel taki jest bardzo intratny. Kilku z nas doszło do wniosku, że jest to zbyt dobra okazja do osobistego wzbogacenia się, żeby ją pominąć. Większość tych ludzi zdążyłeś ostatnio poznać. Udało nam się wycofać z oficjalnej przesyłki pewną ilość surowego opium w postaci prasowanych kostek i skierować je pod inny adres. Opłaciło się to wręcz fenomenalnie.

Od początku byłem przeciwny sposobowi, w jaki Atwood zorganizował te operacje. Zamiast dostarczać surowiec do labora­torium w Syjamie i zadowolić się procentowym zyskiem, uparł się, żeby eksportować go bezpośrednio do Stanów i sprzedawać pewnej grupie amerykańskich przetwórców, którym zależało na tym, żeby mieć do czynienia z możliwie jak najmniejszą liczbą pośredników.

W tym celu musieliśmy wykorzystywać Agencję w większej mierze, niż wymagało tego nasze bezpieczeństwo.

Wybraliśmy waszą sekcję z dwóch powodów. Udało nam się skompromitować jednego z waszych księgowych — nie tego, którego znałeś, ale jego poprzednika — i zmusić go, żeby sfałszował różne pozycje w księgach buchalteryjnych. W ten sposób uzyskaliśmy pieniądze na pierwsze transakcje. Następnie zaczęliśmy wysyłać opium do Stanów w opieczętowanych skrzyniach z książkami. Prasowane kostki mieściły się doskonale w tych standardowych skrzynkach, a ponieważ były opieczętowane przez odpowiednie władze, nie musieliśmy się obawiać rewizji celnej. W Seattle przejmował skrzynie nasz agent i dostarczał je klientom. Ale to, co ci powiedziałem, ma niewiele wspólnego z przyczyną, dla której się tutaj znalazłeś.

Wszystko zaczęło się od twojego przyjaciela, Heideggera. Nie wiadomo dlaczego zaczął węszyć. Po to, żeby wyeliminować możli­wość wpadki, musieliśmy przede wszystkim zlikwidować Heideggera. A po to, żeby zagmatwać śledztwo w sprawie jego śmierci, trzeba było unieszkodliwić całą waszą sekcję. Pokrzyżowałeś nasze plany przez czysty przypadek. Miałeś po prostu pieskie szczęście.

Dlaczego nie zabija mnie pan? — zapytał ochryple Mźflcolm. Maronick uśmiechnął się.

Dlatego, że za dobrze znam Atwooda. Ten człowiek poczuje się bezpiecznie dopiero wtedy, kiedy ja i wszyscy moi wspólnicy będziemy gryźli ziemię. Jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy znają jego powiązania z tą aferą. Z wyjątkiem ciebie, oczywiście. Dlatego też powinniśmy, jego zdaniem, wszyscy zginąć. W tej chwili obmyśla prawdopodobnie najlepszy sposób pozbycia się nas. Jutro mamy odebrać z banku te twoje koperty. Wydaje mi się, że zostaniemy zabici bądź w czasie próby zrobienia napadu, bądź w wypadku samochodowym, albo może po prostu „zaginiemy bez śladu”. Atwood udaje durnia, ale bynajmniej nim nie jest.

Malcolm spojrzał na zwłoki leżące na ziemi.

Nie rozumiem, dlaczego zabił pan tego człowieka?

Ja także lubię zacierać swoje ślady. Ten człowiek był niepotrzebnym balastem. Mnie jest zupełnie obojętne, czy ktoś przeczyta te twoje listy, czy nie. Ci, którzy mi najbardziej mogą zaszkodzić i tak już wiedzą, że jestem zamieszany w tę sprawę.

Zniknę po prostu na Bliskim Wschodzie, gdzie człowiek o moich zdolnościach bez trudu znajdzie godziwy zarobek.

Ale nie chciałbym pewnego dnia natknąć się na amerykańskiego agenta i wpaść w pułapkę, toteż zamierzam zrobić ojczyźnie małą przysługę, w nadziei, że potem zostanę uznany za zbłąkaną owieczkę, której nie warto poszukiwać. A moim prezentem pożegnalnym dla kraju będzie Robert Atwood. Ciebie zamierzam oszczędzić mniej więcej z tych samych motywów. Zresztą ty także masz wszelkie powody ku temu, żeby wydać władzom pana Roberta Atwooda. Wyrządził ci wiele złego. Bądź co bądź, gdyby nie on, nie byłoby tylu śmiertelnych ofiar. Ja jestem w końcu tylko doskonałym rzemieślnikiem, podobnie zresztą jak ty. Przykro mi z powodu tej twojej dziewczyny, ale nie było innego wyjścia. C’est la guerre.

Malcolm siedział i milczał przez długą chwilę. W końcu zapytał:

Jakie są pańskie najbliższe zamiary?

Maronick wstał. Rzucił sprężynowy nóż Malcolmowi pod nogi. A potem dał mu jeszcze jeden zastrzyk.

Wstrzyknąłem teraz bardzo silny środek pobudzający — powiedział spokojnym tonem. — Postawiłby na nogi trupa, przynaj­mniej na dobrych kilka godzin. Sądzę, że da ci to wystarczającą ilość krzepy, żeby rozprawić się w pojedynkę z Atwoodem. Nie jest młody, ale wciąż bardzo niebezpieczny. Po uwolnieniu się wracaj do samochodu, który zaparkowaliśmy na tej samej polanie, gdzie wcześniej zostawiłeś swój wóz. Na tylnym siedzeniu znajduje się kilka przedmiotów, które mogą być użyteczne. Na twoim miejscu zostawiłbym go tuż przed bramą, a dalej poszedłbym na piechotę. Na tyłach domu rośnie rozłożyste drzewo, po którym można wdrapać się na drugie piętro. Zostawiłem otwarte okno. Rób z tym człowiekiem, co ci się żywnie podoba. Gdyby jednak zdołał jakimś sposobem uciec, to zostają te listy w banku, no i spora ilość trupów, z których nasz przyjaciel będzie musiał się rozliczyć.

Maronick po raz ostatni spojrzał na leżącego u jego stóp Malcolma.

Do widzenia, Kondorze! I jeszcze ostatnia rada. Trzymaj się pracy biurowej. Wyczerpałeś na pewno całą przydzieloną sobie porcję szczęścia. W gruncie rzeczy nie nadajesz się zupełnie do pracy w wywiadzie.

Maronick odwrócił się i zniknął w gęstwinie drzew.

W kilka minut później Malcolm usłyszał warkot odjeżdżającego samochodu. Powoli zaczął się czołgać w stronę noża.

Rozcięcie więzów zajęło mu pół godziny. Dwukrotnie zaciął się w nadgarstek, ale niezbyt głęboko, bo krwawienie ustępowało z chwilą, kiedy przestawał ruszać rękami.

Samochód odnalazł bez trudu. Na przedniej szybie była przyklejona kartka. Ciało faceta nazwiskiem Cutler leżało opodal, z kulą w karku. Notatka musiała zostać napisana w czasie, kiedy chudy niósł Malcolma w głąb lasu. Była krótka, ale treściwa: „Twój rewolwer zatkany błotem. Karabin na tylnym siedzeniu ma dziesięć kul w magazynku. Mam nadzieję, że umiesz się obchodzić z automatem”.

Broń na tylnym siedzeniu okazała się zwykłym karabinkiem kalibru 5,6 milimetra. Cutler musiał używać go do strzelania do celu. Maronick zostawił go Malcolmowi, ponieważ wyobrażał sobie, że nawet amator do sobie radę z tak lekką bronią. Na wszelki wypadek pozostawił mu jeszcze swój pistolet z tłumikiem. Malcolm zerwał kartkę z szyby i usiadł za kierownicą.

Kiedy zajeżdżał przed bramę Atwooda, poczuł, że trzeci zastrzyk zaczyna działać. Pulsowanie w tyle głowy i dokuczliwe, bóle w kończynach ustąpiły. Ich miejsce zajęła nagła, wprost fantastyczna fala energii. Zdawał sobie sprawę, że trzeba się pilnować, żeby nie wpaść w pułapkę nadmiernej pewności siebie i fałszywego poczucia siły, jakie wywołuje ten dziwny lek.

Wspiął się bez trudu na wysoki dąb i po gałęzi na taras, a tam natrafił na otwarte okno. Zdjął przerzuconą przez ramię broń. Odbezpieczył ją. Cicho i powoli, na palcach, przeszedł przez ciemny hol i dotarł do schodów. Z pokoju, w którym go przesłuchiwano, dochodziły majestatyczne dźwięki uwertury „Rok 1812” Czajkow-skiego. Od czasu do czasu znajomy głos wtórował orkiestrze. Malcolm ostrożnie zaczął schodzić ze schodów.

Kiedy wszedł do salonu, Atwood stał odwrócony plecami do drzwi. Przeglądał rząd płyt na półce. Trzymał w dłoni piątą symfonię Beethovena.

Malcolm spokojnie podniósł karabin, wycelował i strzelił. Długie godziny praktyki na puszkach po piwie, zającach i wiewiórkach zrobiły swoje. Trafił Atwooda w prawe kolano. Mężczyzna wrzasnął i padł na dywan. Pełen przerażenia i bólu patrzył, jak Malcolm składa się po raz drugi. Krzyknął rozdzierająco, kiedy następna kula strzaskała mu drugie kolano. Z wysiłkiem wydusił z siebie: — Dlaczego?

Pańskie pytanie pozostanie na razie bez odpowiedzi. Powie­dzmy, że chodzi mi o to, żeby pan w najbliższym czasie był unieruchomiony.

Teraz Malcolm zaczął się gorączkowo krzątać. Najpierw ręcznika­mi owinął kolana jęczącego Atwooda, żeby zatamować krew, a potem przywiązał mu obydwie ręce do stołu. Pobiegł na górę, przeszukał kilka pokoi, chyba po to, żeby zużyć nieco energii, jaka go rozsadzała. Starał się trzymać w ryzach wybujałą od zastrzyków wyobraźnię. Maronick dobrze wybierał leki, trzeba to było przyznać. Atwood, mózg całej operacji, jej szef i planista, leżał w tej chwili zbolały i obezwładniony. Wszyscy drugorzędni członkowie bandy byli załatwieni. Pozostał tylko Maronick: najsprawniejszy ze sprawnych, morderca doskonały. Malcolm przez krótką chwilę myślał o tamtych ludziach, o głosach na drugim końcu „linii paniki”. To byli także wytrawni fachowcy, równie wytrawni jak Maronick. Ale przez wszystkie te dni sam walczył z tymi przestępcami. Sam jeden, bez niczyjej pomocy. To jego sprawa, a Maronick uczynił z niej sprawę osobistą, zabijając Wendy. Dla tamtych, wytrawnych fachowców, ta nagonka była po prostu jeszcze jedną akcją bojową. Nie byli w nią zaangażowani emocjonalnie. W głowie Malcolma zaczęły powstawać mgliste zarysy nowego planu. Pobiegł do sypialni Atwooda, zrzucił z siebie podarte na strzępy spodnie i nałożył dobrze skrojony mundur, który znalazł w szafie. Następnie odwiedził kuchnię, zjadł kurę na zimno i duży kawał ciasta. Jeszcze zajrzał na moment do salonu, w którym leżał Atwood, i pobiegł do swojego samochodu. Czekała go długa jazda.

Po wyjściu Malcolma Atwood pozostawał przez dłuższy czas bez ruchu. Potem powoli i z trudem spróbował się poczołgać wraz ze stołem ku drzwiom. Był jednakże na to zbyt słaby. Udało mu się jedynie zrzucić na podłogę jakąś fotografię w ramce. Upadła szkłem do góry i nie roztrzaskała się, by umożliwić mu przecięcie sznurów, jakimi był związany. Atwood poddał się swojemu losowi. Położył się płasko na dywanie i czekał. Spojrzał przelotnie na zrzuconą fotografię i westchnął. Przedstawiała go w mundurze kapitana amerykańskiej marynarki.














Pamiętaj przed wyjściem stąd umyć ręce.


Tradycyjny napis w ubikacjach



Środa rano




Mitchell znalazł się w stanie, który psychiatrzy Agencji zwykli nazywać „punktem przystosowania do sytuacji kryzysowej” albo potocznie etapem „żywy trup czwartego stopnia”. Przez sześć dni żył napięty jak struna, po prostu do granic wytrzymałości. Organizm jego przystosował się i przyjął stan napięcia oraz wzmożonej do maksimum aktywności jako rzecz normalną. Mitchell mógł więc funkcjonować w sposób niezmiernie sprawny i wydajny, przynajmniej dopóki wymagano od niego działania, które wynikało z okoliczności będących bezpośrednią przyczyną jego stanu. Każdy impuls z zewnątrz mógłby niewątpliwie spowodować zaburze­nie chwiejnej równowagi i wywołać nawet załamanie psychiczne. Jedną z cech charakterystycznych takiego stanu jest całkowita nieświadomość własnego wyczerpania. Mitchell orientował się jedynie, że jest nieco zdenerwowany. Logika mówiła mu, że widocznie siłą woli pokonał przemęczenie oraz napięcie nerwowe, i zmobilizował się do dalszej akcji. Dlatego też nie spał, chociaż zegar wskazywał 4.20 rano. Był rozchełstany i po prostu śmierdział, bo nie kąpał się od sześciu dni, siedział za biurkiem i po raz setny przeglądał te same raporty. Podśpiewywał pod nosem. Nie zdawał sobie sprawy, że dwaj dodatkowi funkcjonariusze bezpieczeństwa, nie odstępujący ekspresu do kawy, mają za zadanie go pilnować. Jeden był agentem mającym zastąpić Mitchella w razie, gdyby ten zasłabł, a drugi psychiatrą, jednym z pupilów doktora Loftsa. Psychiatra miał nie spuszczać Mitchella z oka, a także podsłuchiwać jego rozmowy telefoniczne z Malcolmem.

Trrrr!

Telefon zadzwonił i wszyscy obecni w pokoju mężczyźni drgnęli nerwowo. Mitchell podniósł spokojnym ruchem rękę, prosząc o ciszę, a drugą ujął słuchawkę. Poruszał się niczym urodzony atleta lub dobrze naoliwiony mechanizm.

493-7282.

Tu Kondor. Niedługo będzie koniec.

Rozumiem. Więc czemu nie...

Powiedziałem: niedługo. A teraz proszę słuchać i to uważnie. Maronick, Weatherby i ich gang działał pod przywództwem człowieka nazwiskiem Atwood. Chcieli zatrzeć ślady afery przemyt­niczej, którą zorganizowali jeszcze w 1968 roku. Posługiwali się kanałami Agencji, a Heidegger wpadł na ich trop. Reszta wypadków potoczyła się, że tak powiem, w sposób naturalny.

Pozostało mi jeszcze jedno zadanie. Jeżeli nie uda mi się go wykonać, dowiecie się o tym niebawem. Na wszelki wypadek wysłałem pocztą do mojego banku kilka listów. Musicie je przejąć. Powinny nadejść dzisiaj rano.

Poślijcie do rezydencji Atwooda grupę dobrych fachowców. Mieszka na Elwood Lane 42 w Chevy Chase. (Jeden z asystentów Mitchella podniósł słuchawkę czerwonego telefonu i zaczął mówić coś cichym głosem. W odległej części gmachu zaalarmowani agenci zerwali się i pobiegli do swoich samochodów. Inna grupa ruszyła do bojowego helikoptera typu Kobra, który czekał na dachu). Niech zabiorą lekarza. Dwaj ludzie Maronicka są w lesie, niedaleko domu, ale obaj nie żyją. Życzcie mi szczęścia.

Zanim Mitchell zdążył wydobyć z siebie choć jedno słowo, połączenie zostało przerwane. Spojrzał na technika, który próbował przez cały czas zlokalizować miejsce, z którego dzwonił Malcolm, ale tamten tylko potrząsnął głową.

Zapanowała gorączkowa aktywność. Łączono się telefonicznie z najrozmaitszymi osobami. W wielu dzielnicach Waszyngtonu ludzie budzili się na dźwięk specjalnego dzwonka alarmowego. Stukały maszyny do pisania, posłańcy wybiegali z poleceniami. Ci, którzy nie potrafili sobie znaleźć niczego konkretnego do roboty, po prostu zaczęli nerwowo przechadzać się po pokoju. Ale pod­niecenie, jakie panowało dookoła, nie udzieliło się Mitchellowi. Siedział nadal przy swoim biurku i spokojnie rzucał rozkazy. Jego czoło i dłonie były suche, ale oczy rozświetlał dziwny blask.

Malcolm nacisnął widełki telefonu i wsunął do szpary nową dziesięciocentówkę. Po dwóch sygnałach podniesiono słuchawkę po drugiej stronie. Dziewczyna, która się odezwała, została zaan­gażowana do tej pracy na pewno ze względu na jej miły, ciepły głos.

Dzień dobry. Tu TWA. Czym możemy służyć?

Moje nazwisko Henry Cooper. Mój brat odlatuje dzisiaj na dobrze zasłużony urlop. Musi się oderwać od wszystkiego, bo będzie z nim źle. Rozumie pani, prawda? Nikomu z rodziny i przyjaciół nie powiedział, dokąd jedzie, bo sam właściwie jeszcze nie był zdecydowany. A chcielibyśmy mu zrobić mały prezent na odjezdnym. Wyszedł już z domu, ale wydaje nam się, że ma rezerwację na numer lotu 27 o godzinie szóstej. Czy mogłaby pani to sprawdzić?

Po krótkiej chwili dziewczyna odpowiedziała:

Tak jest, panie Cooper, pański brat ma rezerwację na lot... do Chicago. Jeszcze nie odebrał biletu.

Doskonale, jestem pani naprawdę bardzo wdzięczny. Czy zechciałaby pani zrobić mi jeszcze jedną przysługę? Proszę mu nie mówić o tym telefonie, dobrze? Ten prezent ma na imię Wendy. Ona albo poleci tym samym samolotem co on, albo następnym.

Oczywiście, panie Cooper. Czy mam zarezerwować bilet dla tej pani?

Nie, bardzo dziękuję. Sądzę, że będzie lepiej, jeżeli poczekamy i zorientujemy się, jak on zareaguje, kiedy ją zobaczy na lotnisku. Samolot odlatuje o szóstej, prawda?

Tak jest.

Świetnie. Będziemy na czas. Dziękuję raz jeszcze.

To my panu dziękujemy za to, że pan pomyślał o TWA.

Malcolm opuścił budkę telefoniczną. Strzepnął pyłek z rękawa. Mundur Atwooda leżał na nim wcale nieźle, choć był nieco obszerny. Buty były także o dobre dwa numery za duże i stopy Malcolma ślizgały się w nich. Znakomicie wypolerowana skóra skrzypiała nieco, kiedy przechodził z parkingu do głównej hali lotniska krajowego. Przez ramię miał przerzucony płaszcz, a czapkę głęboko nasuniętą na czoło.

Podszedł do skrzynki pocztowej i wrzucił kopertę zaadresowaną do CIA. List zawierał wszystkie zebrane przez niego informacje, pseudonim Maronicka i numer jego lotu. Kondor żywił jednak nadzieję, że nie będzie zdany na amerykańską pocztę.

Wielka hala lotniska zaczęła się napełniać zaaferowanymi podróżnymi. Astmatyczny woźny zgarniał niedopałki z czerwonego chodnika. Młoda matka usiłowała podporządkować sobie niesfor­nego jedynaka. Zdenerwowana studentka siedziała na ławce i za­stanawiała się, czy ktoś zauważył, że korzysta z ulgowego biletu swojej koleżanki. Trzej młodzi żołnierze z piechoty morskiej, powracający do Michigan, zastanawiali się z kolei, czy warto ją poderwać. Zamożny emeryt, były dyrektor dużego przedsiębiorstwa, i pijaczyna bez grosza przy duszy siedzieli w sąsiadujących fotelach, pogrążeni w głębokim śnie. Obydwaj oczekiwali córek, które miały przylecieć niebawem z Detroit. Wysoki urzędnik wielkiej firmy Fuller Brush siedział bez ruchu i przygotowywał się psychicznie na efekt lotu odrzutowcem po większej ilości dżinu. Młody człowiek, który zajmował się wyborem repertuaru muzyki płynącej przez całą dobę z głośników lotniska, postanowił tego ranka puścić coś wesołego, wobec czego w hali rozlegały się dźwięki orkiestrowej wersji piosenki Beatlesów.

Malcolm podszedł do grupy foteli, znajdującej się w zasięgu głośnika TWA. Usiadł obok trzech chłopców z piechoty morskiej, którzy ignorowali go chyba z nadmiaru szacunku dla jego munduru. Ukrył niemal całą twarz za ilustrowanym magazynem, ale nie spuszczał oka z kontuaru TWA. Wsunął prawą dłoń za połę marynarki i wyciągnął pistolet z tłumikiem. Ukrył go pod płaszczem i wciąż nie zdejmując zeń ręki, czekał na swoją ofiarę.

Dokładnie o 5.30 w głównym wejściu ukazała się sylwetka Maronicka. Dżentelmen o uderzającym wyglądzie dzisiaj lekko

utykał. Jest to ten rodzaj kalectwa, który ludzie usiłują ignorować, ale które nieuchronnie przyciąga ich wzrok. Pochłania całą ich uwagę i zazwyczaj nie rejestrują w pamięci innych szczegółów. Mundur dość często spełnia tę samą rolę.

Dzięki odwiedzinom w sklepie z rekwizytami teatralnymi, Maronickowi wyrosły wąsy, toteż kiedy stanął przy kontuarze TWA, Malcolm zrazu go nie poznał. Dopiero cichy głos Maronicka zwrócił jego uwagę. Wytężył słuch.

Nazywam się James Cooper. Mam zarezerwowany bilet. Młoda urzędniczka odrzuciła głowę do tyłu, żeby odgarnąć grzywkę z czoła.

Zgadza się, proszę pana, lot 27 do Chicago. Ma pan piętnaście minut do wywołania pasażerów.

Doskonale.

Maronick zapłacił za bilet, oddał walizkę na bagaż i zaczął oddalać się od kontuaru. Samolot będzie prawie pusty, jak mu powiedziano; to bardzo dobrze. Kilku marynarzy, w porządku. Matka z dzieckiem, normalka. Dwóch pijaczków, też normalka. No i jak zwykle, studentka. Żadnych podejrzanych grupek nierobow, kręcących się nie wiadomo w jakim celu. Żadnych facetów rzucają­cych się do budek telefonicznych. Nawet dziewczyna z TWA nie chwyciła za słuchawkę. Wszystko w porządku. Rozluźniony zaczął przechadzać się po hali, sprawdzając jeszcze raz, czy nikt go nie śledzi, a jednocześnie rozprostowując nieco nogi przed długim lotem. Nie zauważył, że jakieś dwadzieścia kroków za nim idzie kapitan marynarki.

Maronick robił wrażenie człowieka tak kompetentnego i pew­nego siebie, że Malcolm nieledwie zmienił zamiar. Ale na telefon było już za późno. Jeżeli pomoc nie nadejdzie w porę, Maronick po prostu ucieknie. Poza tym Malcolm chciał osobiście się z nim rozprawić. Z trudem opanowywał nadszarpnięte narkotykiem nerwy. Wiedział, że ma tylko jedną szansę.

Waszyngtońskie lotnisko krajowe nie jest może szczególnie piękne, ale całkiem atrakcyjne. Maronick pozwolił sobie na przyj­rzenie się eleganckiej symetrii korytarzy, które mijał, ich świetnemu wystrojowi i pięknym proporcjom.

Nagle zatrzymał się. Malcolm błyskawicznie skoczył za stoisko z komiksami. Kierowniczka kiosku spojrzała na niego z niemym wyrzutem. Maronick zerknął na zegarek i zdawał się nad czymś zastanawiać. Doszedł do wniosku, że zdąży. Ruszył teraz przed siebie bardzo szybkim krokiem. Malcolm poszedł za nim, starając się nie stąpać zbyt głośno po marmurowej posadzce. Maronick skręcił gwałtownie w prawo i pchnął drzwi wahadłowe.

Malcolm podszedł do tych drzwi i stanął. Dłoń ściskająca pistolet była mokra od potu wywołanego upałem, zdenerwowaniem, skutkami zastrzyków. Stał więc przed drzwiami z napisem „Pano­wie” i zaglądał do środka. W pobliżu nie było w tej chwili nikogo. Teraz albo nigdy, pomyślał. Wyciągnął pistolet spod płaszcza, ostrożnie, tak żeby broń znajdowała się zawsze pomiędzy jego ciałem a drzwiami. Rzucił płaszcz na jakieś krzesło. Wreszcie z sercem walącym w piersi jak młot naparł ramieniem na drzwi.

Ustąpiły bezgłośnie i łatwo. Cztery centymetry. Wnętrze ubikacji było lśniące i białe. Na lewej ścianie rząd luster. Uchylił drzwi szerzej. Na ścianie obok znajdowały się trzy nieskazitelnie białe umywalki. Po przeciwnej stronie cztery pisuary, a obok rząd kabin. Nikt nie stał ani przy umywalkach, ani przy pisuarach. Jakiś środek dezynfekcyjny o zapachu cytrynowym łechtał nozdrza. Malcolm pchnął mocniej drzwi i wszedł do środka. Zamknęły się za nim z cichym świstem. Oparł się o nie plecami.

Pomieszczenie było jaśniejsze niż wiosenny poranek na zewnątrz. Muzyka płynąca z umieszczonego na suficie głośnika odbijała się echem od glazury podłogi i ścian. Zimny, ostry, rytmiczny dżez. Naprzeciwko Malcolma znajdowały się trzy zamknięte kabiny. W ostatniej na lewo, w szparze pod drzwiami, widać było czubki męskich butów. Starannie wypolerowane, lśniły podobnie jak wszystko w tym pomieszczeniu. Z głośnika rozległ się teraz słodki jęk fletu i zaraz potem rytmiczny dźwięk fortepianowego akom­paniamentu. Malcolm powolnym ruchem uniósł pistolet. Usłyszał szelest papieru toaletowego, na co flet odpowiedział wysokim, smętnym tonem, w którym zabrzmiało dojmujące pytanie. Potem suchy trzask odbezpieczonego pistoletu, znowu szelest papieru i cicha odpowiedź fortepianu.

Malcolm nacisnął spust. Broń podskoczyła mu w ręku. W cien­kim metalu klozetowych drzwi ukazała się okrągła dziura. Czubki butów podskoczyły. Maronick, lekko ranny w szyję, zaczął roz­paczliwym ruchem sięgać po broń, ukrytą w tylnej kieszeni spodni.

Ale te miał spuszczone. Z reguły nosił rewolwer za paskiem albo pod pachą, ale dzisiaj przełożył go do kieszeni spodni, bo zamierzał rzucić go na ziemię przed wejściem do bramki wy­krywacza metali. Sądził nawet, że teraz, na tym wielkim, gwarnym lotnisku, broń jest już właściwie niepotrzebna, ale jako człowiek ostrożny postanowił trzymać ją przy sobie tak długo, jak było to możliwe.

Malcolm wystrzelił po raz drugi. Kulka przebiła metalowe drzwi i utkwiła w piersi Maronicka, rzucając go o ścianę. Strzelił po raz trzeci, a potem znowu i znowu. Zużyte łuski opadały na kafelkową podłogę. Gorzki zapach kordy tu mieszał się z orzeź­wiającą wonią cytryny. Trzecia kula zrobiła dziurę w brzuchu Maronicka. Mężczyzna jęknął cicho i osunął się na ścianę swojej metalowej klatki. Padając nacisnął na lewarek i wyzwolił siły strumień wody. Jej szum zagłuszył charczenie i rytmiczne odgłosy wystrzałów. Kiedy Malcolm strzelił po raz czwarty, przed toaletą męską przechodziła właśnie stewardesa. Słysząc zza drzwi przypo­minające kaszel dźwięki, pomyślała, że wiosna jest sezonem prze­ziębień i przyrzekła sobie w duchu, że przy najbliższej okazji kupi na wszelki wypadek buteleczkę syropu. Kula ta chybiła ciało swojej ofiary i wbiła się w ścianę, rozpryskując odłamki kafelków na sufit i podłogę. Kilka odprysków uderzyło w plecy Maronicka, ale to już nie miało znaczenia. Piąta kula Malcolma trafiła go w lewe biodro i pchnęła na sedes.

Spod drzwi widać było teraz nogi i ręce zgarbionego człowieka, usadowionego w niedbałej pozie na klozecie. Kilka czerwonych plam upstrzyło białe kafelki podłogi. Powoli ciało Maronicka zaczynało się obsuwać. Malcolm wolał być zupełnie pewny, że jego ofiara nie żyje, zanim ją zidentyfikują. Posłał więc jeszcze dwie kule przez metalowe drzwi. Potem kucnął i zajrzał przez szparę do wnętrza kabiny. Zobaczył gołą, niespodziewanie nie owłosioną łydkę, kolano, a potem bladą twarz zabitego człowieka. Nie było wątpliwości: to Maronick. Nie był tak uderzająco przystojny jak za życia, co prawda. Śmierć zmazała niezwykłość jego rysów, nadała mu wygląd niemalże ordynarny. Malcolm rzucił broń na podłogę. Poślizgnęła się i zatrzymała tuż przy zwłokach.

Po kilku minutach poszukiwań znalazł wolną budkę telefoniczną. Pomogła mu przy tym ładniutka stewardesa z jakiegoś egzotycznego kraju. Sympatyczny oficer marynarki wydal jej się nieco zamroczo­ny. Musiała mu nawet pożyczyć dziesięciocentówkę.

493-7282 — wyrzucił z siebie Mitchell nieco drżącym głosem. Malcolm milczał przez chwilę, a potem powiedział zmęczonym głosem:

Mówi Malcolm. Już po wszystkim. Maronick nie żyje. Przyślijcie tu kogoś po mnie. Jestem na lotnisku krajowym. Maronick też. Będę w poczekalni w północno-wschodnim skrzydle. Mam na sobie mundur marynarski.

Trzy samochody z agentami nadjechały na dwie minuty przed wozem policji wezwanej przez sprzątacza, który znalazł w męskiej ubikacji coś więcej niż normalną porcję brudu.























Całość jest sumą poszczególnych części.


Znane twierdzenie matematyczne



Środa po południu




To można by porównać jedynie ze strzelaniem do ptaków w klatce.

Trzej panowie popijali kawę. Powell spojrzał na uśmiechniętego starszego pana, a potem na doktora Loftsa. — Maronick nie miał żadnej szansy.

Starszy pan zwrócił się do doktora Loftsa:

Co pan może powiedzieć o motywach postępowania Malcolma?

Doktor zamyślił się, a potem odparł:

Musiałbym z nim porozmawiać. Sądzę jednak, że jeżeli wziąć pod uwagę wszystkie czynniki, a więc śmierć współpracow­ników, przekonanie o tym, że dziewczyna nie żyje, poza tym jego wychowanie i wykształcenie, a także ogólną sytuację, w jakiej się znalazł, że nie wspomnę o tych paskudnych zastrzykach, to postępowanie jego wydaje się raczej logiczne.

Powell skinął głową. Następnie zwrócił się do zwierzchnika i zapytał:

A jaki jest stan Atwooda?

Będzie żył, przynajmniej przez pewien czas. Nieraz za­stanawiałem się nad jego pozorną niezdarnością. Jak na idiotę, jakiego udawał, powodziło mu się stanowczo za dobrze. Ale będzie go można bez trudu zastąpić kim innym. Jak wytłumaczymy śmierć Maronicka?

Powell uśmiechnął się od ucha do ucha.

Zwyczajnie. Policja wprawdzie nie jest zachwycona, ale zmusimy ich do zaakceptowania wersji, zgodnie z którą morderca za wzgórza Kapitolu popełnił samobójstwo w męskiej toalecie na lotnisku krajowym. Trzeba było, oczywiście, dać parę groszy sprzątaczowi, żeby zapomniał o tym, co tam zobaczył, ale w gruncie rzeczy nie było z tą sprawą większych kłopotów.

Zadzwonił telefon. Starszy pan podniósł słuchawkę. Wysłuchał tego, co miano mu do powiedzenia, i odłożył ją bez słowa. Następnie nacisnął guzik umieszczony tuż przy telefonie i drzwi się otworzyły.

Malcolm czuł, że zastrzyk na pobudzenie przestaje działać. Przez ostatnie trzy godziny znajdował się w stanie graniczącym z ostrą histerią i przez cały ten czas gadał bez chwili przerwy. Doktor Lofts i starszy pan otrzymali sprawozdanie z przebiegu ostatnich sześciu dni skondensowane do trzech godzin. Kiedy skończył, powiedzieli mu, że Wendy żyje, i zaprowadzili go do dziewczyny. Spojrzał na nią i nagle zrozumiał, że jest bezgranicznie zmęczony. Stał i patrzył na śpiącą spokojnie dziewczynę, rozglądał się po białym, sterylnym pokoju i nawet nie dostrzegł stojącej przy nim pielęgniarki.

Wszystko będzie dobrze — powtarzała raz po raz, ale Malcolm nie reagował. Widział jedynie małą, obandażowaną głowę Wendy, a pod białymi prześcieradłami zarys jej szczupłego ciała, podłączonego skomplikowanym systemem rurek i przewodów do dziwnej maszynerii.

Mój Boże! — powtarzał szeptem i odczuwał coś w rodzaju mieszaniny żalu i ulgi. — Mój Boże!

Pozwolili mu tak stać przez kilka minut, a potem zabrali do łazienki. Wykąpał się i przebrał we własne ubranie, przyniesione z jego mieszkania, ale nawet w nim wyglądał dziwnie.

Malcolm, siadajże, drogi chłopcze. Nie będziemy cię już dzisiaj męczyli — starszy pan roztaczał wszystkie swoje uroki, ale na Malcolmie nie zrobiło to żadnego wrażenia. — Nie martw się o nic. My się teraz wszystkim zajmiemy. Jak się dobrze wyśpisz i porządnie odpoczniesz, poprosimy cię, żebyś przyszedł do nas, a wtedy porozmawiamy sobie o różnych rzeczach. Nie masz chyba nic przeciwko temu, nieprawda, drogi chłopcze?

Malcolm spojrzał po kolei na trzech siedzących w pokoju mężczyzn.

Nie mam przecież wyboru, prawda?

Stary uśmiechnął się, poklepał Malcolma po plecach, powiedział jeszcze kilka zdawkowych słów i odprowadził go do drzwi. Kiedy wrócił na swój fotel, Powell spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

No cóż, to chyba koniec naszego Kondora. Oczy starszego pana zabłysły.

Nie bądź tego taki pewny, mój drogi Kevinie. Nie bądź taki pewny.


Spis treści


Przedmowa

Środa

Czwartek rano i wczesnym popołudniem

Czwartek po południu

Czwartek wieczór, piątek rano

Sobota

Niedziela

Poniedziałek rano, do południa

Poniedziałek wieczorem

Wtorek, od rana do zmierzchu

Wtorek późną nocą, środa wczesnym ranem

Środa rano

Środa po południu

1 Jest to co najmniej nieścisłość, choć dobrze pasuje do (błędnego) stereotypu niemieckiej dumy. Wbrew pozorom Niemcy tak używali, jak i kopiowali sprzęt swoich przeciwników (polski, czeski, francuski i radziecki). STEN był to tani w produkcji pistolet maszynowy (nie „karabin”), a jego niemiecka kopia nosiła oznaczenie MP3008. Niektóre jednostki niemieckie, szczególnie dywersyjne, jak Brandenburger) używały również oryginalnych stenów MkIIS z tłumikiem.

(nb. sten był jedną z bardziej zawodnych konstrukcji II w. św., zwaną przez żołnierzy “potworkiem hydraulika” lub “porażką hydraulika”, ze względu na kształt i zawodność - magazynek ściśle skopiowany z niemieckiego MP-40 powodował częste zacinanie się broni, która miała też tendencje do strzelania bez dotykania spustu, po jego zluzowaniu, oraz podczas upadku).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grady James Szesc dni Kondora
James Grady Sześć dni Kondora
James Grady Szesc Dni Kondora
!James Grady Sześć dni Kondora
Grady James Cien Kondora
Grady James 2 Cień Kondora
Sześć dni, Harry Potter
Grady James Wstrzas
Grady James Bialay plomien
Kilka dni w Zakopanem
DNI KLINICZNE JELITO
Słoneczne dni, Streszczenia lektur
w 80 dni dookola swiata - test, Lektury SP scenariusze lekcji
SCENARIUSZ Z OBCHODÓW DNI ZIEMI, scenariusze zajęć-edukacja zdrowotna
Dni, Różne teksty, Teksty piosenek
Rozdział 29, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
Zajęcia plastyczne na jesienne dni
Umberto?o Sześć przechadzek po lesie fikcji

więcej podobnych podstron