100
6 MARY
Ogień trzeszczał i strzelał żywo na kominie, dym kłębami wywalał się spod okapu
na izbę i grubą, gęstą warstwą wisiał pod stragarzem. Pierwszy raz otwarte na
chwilę oczy Rafała ujrzały przed sobą rogatą głowę krowy i błyszczące spokojnym
jaśnieniem jej oczy zwrócone w stronę ognia, grube, białe wargi, ociężale
miamlące strawę... Wyżej nad krową ujrzały okno zabite deskami i ogacone ściółką
leśną, małą szybkę, którą szron tak powlókł, że wyglądała jak wprawiona tafelka
lodu. W kącie, daleko, za dymem, ktoś na wyrku stękał i niemowlę z krzykiem
popłakiwało.
Zaraz wszystko to wciągnął w siebie dym.
Wielkim kłębem zniżał się, zniżał coraz bardziej, sięgając niemal głowy, to
znowu chłonął niewidzialną czeluścią sam siebie, magał okrągłe półzwroty, cofał
się, chwiał, odchodził. Gdy błysk ognia padł w jego czarne przepaście, coś
rozwidniało się w nim i świetliste widma płynęły.
Rafał słyszał, że obok komina ludzie mówią, ale dusza jego, jakby ów dym
rozproszona, słyszała tylko wycia wichru. Chata, z kołków, żrzynów, chrustu, z
gliny i ziemi uklepana, drżała, gdy w nią bić wzięły rozjuszone podmuchy. Nawał
wichrów siekł ją i prał, podważał liche jej przyciesi, próbował zruszyć węgły,
pędził dokoła kwicząc przeciągle, tłukł w nią stumilowymi skrzydłami i
wszczepiał między belki żelazne swoje pazury. Zdało się, że ta kurna zagroda
stanęła na wiatrowisku, gdzie się zbiegają z czterech stron świata zamiecie,
chery, nawiewy i chachaice.
Słychać było, jak krokwie nad dymem trzeszczą i prężą się przeciwko burzy, jak
gonty skrzypią, a zardzewiałe gwoździe skowyczą, wyważane ze swoich szczelin. Co
pewien czas świszczące, szumnolotne wybuchy zamieci parły wszystek dym w jeden
kąt izby albo napełniały nim całą budowlę. Za chwilę ciągnący dech wysysał go
szczelinami. "Zły", dmąc w wielką gwizdę, sypał w okienko jak gdyby suchym
piaskiem.
Rafał słuchał.
Głośny jego oddech podwajał, potrajał swą szybkość. Obłąkana krew wydarła się ze
swych upustów i niestrudzonymi ciosami gruchotała serce. Myśl, myśl ostatnia,
samotna, przelatywała upierzona strachem nieskończone pola albo zmieniwszy się w
czucie bryły kamiennej, potrzaskanej na złomy, wirowała w przestworzu bez końca.
Głowa stała się głazem lecącym w przepaść, jakby w ciasną, ognistą studnię.
Płochliwe skrzydło złudzenia kurczyło się co minuta... Oto schylone kłęby dymu,
a z nich patrzą twarze nieznane, mordy zwierząt, wysnuwają się pająki wielkie
jak wiązy, z nogami dłuższymi od żerdzi...
Dźwigał wtedy bezsilną głowę z szeptem bezdźwięcznym warg. Usiłował spojrzeć w
okienko, bo Baśka rży. Baśka rży... Daleko, daleko w zaspach... A nim wzrok do
szyby przyleciał, porywał go ze sobą wiatronogi lot jakoby sen w czasie burzy na
szczycie masztu, sen pełen trudu, w którym nie ma czasu na pochwycenie tchu z
powierza. Leciał tak po przestworzu oćmy i przerażenia, u boku śmierci. Aż oto
dobrotliwy, łaskawy i miłosierny wylew potu jakoby wodą zlał jego czoło, ręce i
nogi. Przyszedł nań na wzór anioła miłośnika, pokropił spalone ciało hyzopem,
tak samo jak obfity deszcz ratuje od śmierci zgorzałe ziele.
Serce uciszyło się i wytchnęło na krótką miareczkę czasu. Wtedy uciszało się
wszelkie uczucie. Cisza i spokój... Słyszał głos mówiący:
- Jeden zołmierz z naszych stron beł i w piekle, i w niebie... A to tak beło.
Ten zołmierz szedł od wojska, a służył siła laf pod niemieckim królem. Przelazł
brodami bez Wisłę i miał jeszcze przechodzić bez wielkie lasy, bez Golejowskie.
No, dobrze. Wchodzi do tego lasu i patrzy: stoi dziad staruszek, a prosi go o
jałmużnę. Zołmierz pada: "Mój dziadku, idę od wojska, przesłużyłem siła lat, a
dostałem od króla ino trzy dukaty, hal niech ta, dam woma jednego". A we środku
tych lasów Golejowskich zdybał drugiego dziada na drodze, i ten go znowu]
prosił. Tak ón znowu to samo powiedział i dał mu drugiego dukata. A jak już
wychodził z lasu, tak znowu zobaczył dziada. Wtedy ten dziad wstaje i powiada:
"Cóż ty, zołmierzyku, chcesz ode mnie za te trzy dukaty? Czy Królestwo
Niebieskie, czy skrzypki i torbę?" "A jakież to, dziadku, macie skrzypki, że ta
aże za Królestwo Niebieskie obstoją?" "Takie mam skrzypki i taką torbę, co jak
zawołam: - to ci samo wpadnie; co ino chcesz..." Tak ten zołmierz powiedział, że
woli skrzypki i torbę. Ten dziadek dał mu toto. Ha no, zołmierz idzie, idzie,
aże przyszedł do wielkiego miasta, do Krakowa. Wlazł na rynek i słyszy, jako
ludzie gadają, że w tym mieście zbudował król spaniały zamek, ale w tym zamku
nik mieszkać nie może, bo kto tam nocować przyńdzie, to mu zgra cosi łeb urwie.
Król ogłosił, że jakby taki się znalazł, co by tych diabłów wypędził, toby mu
dał swoją córkę za żonę. Zołmierz powiedział, że ón się podejmie to zrobić. A i
poszedł. Siadł se, obstawił się dokoła święconą kredą, wzion te skrzypeczki i
nic nie pyta, ino gra. Hale, o straszna godzino! O północku drzwi się otwarły i
do tego zołmierza pakuje się dwonastu diabłów. Zołmierz nic nie pyta, ino gr, a
diabły proszą go tańczyć. Ón gada: "Nie mam ta ochoty, hale jeśli chceta
koniecznie, to pójdę, ale mi, psiekrwie, musicie pierwej przynieść wór
pieniędzy". Lucyper wyprawił kilku diabłów - i przynieśli wór. Hale zołmierz
gada: "Za taki mały woreczek nie opłaci mi się z wami tyńcować! Przynieśta
jeszcze jeden". A jak widział, że już ma dosyć pieniędzy, jakże nie zawrzaśnie:
"Chinajta, psiekrwie, do śnapsaka!" Tak wszystkie diabły bach do torby! Zołmierz
wtedy związał torbę śnurem, buchnął w nią pierzcią, i wszystkie diabły rozlały
się w maź, że ino łby zostały, a jednego takiego łba czterech chłopów nie mogło
potem udźwignąć...
Burza biła we drzwi i okna kłębami śniegu. Skostniałe jej łapy zgrzytały po
szybce, a głos rozjuszony skowyczał. Chorego obejmował sen. Budziło go tylko
dalekie, dalekie w huku wichrowym wołanie... Ujrzał przed sobą starca pomiędzy
dwoma rumakami, które się wspinały jak tygrysy. Straszny dziad o twarzy jakby
wykutej z piaskowca, o długich siwych kudłach, rozczesanych na ciemieniu we dwie
strony, trzymał je u pysków i szedł krokiem żelaznym. Rafał uczuł w rękw rzemień
uździenicy. Starzec siadł na koń i ukazał się na nim w całej swojej wielkości.
Rafał uczuł strzemię pod podeszwą i z dzikim śmiechem skoczył na siodło. Piersi
mu pękały od szalonego tchu i słowo więdło na wargach. Schylił się do widma z
szeptem:
- Zawieź mię, zawieź...
Nie mógł wymówić nazwy. Zapomniał, jak się to zowie. Widział tylko w głębi swych
oczu, czy w mrocznych czeluściach nocy, bladą twarz... Przytulił do siebie ten
widok, pochłonął go duszą tak, jak woda chłonie trupa topielicy. Poczęli teraz
obaj z dziadem wiać i świstać polami, polami, polami, z najprędszym wichrem w
przegony. Zmienili się w kamienne bryły z piaskowca, lecące na obłąkanych
koniach. Ręce ich stały się grube, opuchłe jak u przydrożnych figur, oczy nie
widziały nic, nawet ciemności...
Jakaż to dobroczynna siła dźwignęła głowę cięższą niż góra? Jakaż to władza
poruszyła skały rąk? Ślepe oczy widzą... Siedzą ludzie na niskich pieńkach
dokoła komina. Chłopy kudłate w kożuchach. Baby w wełniakach przędą i skubią
pierze. Czerwony blask pada na ich zamyślone twarze, posępnie wsłuchane w głos
starego chłopa, który coś mówi. Zgarbiony dziad mówi:
- Gd do mnie ten Franek Dyląg, że mu gwer nie wypalił. A tu ogień gęsty, kule
pierą raz kole razu. Tak ja mówię sekretnym sposobem: "Kulę wyjm, ciśnij na
ziemię i zadepcz w piachu nogą". Ale się zląkł: "Zobaczy, pada, kapral, to mię
puszczą bez żywą ulicę". "No, rzekę, jak ta chcesz!" Ogień szedł, a on precz
gwer nabija. Wtem zawołali: "Ruht! "-to niby na odpoczynek. Mnie feldfebel
pozwolił z glitu wyjść. Wyszedłem ja z glitu, a tu akuratnie wtedy Francuz
nastąpił, sam ich najpierwszy naczelnik dalej w nas! Zawołali ognia dawać! Dyląg
złożył się i wypalił. Wzieno mu gwer ozerwało. Zabił i siebie, i kolegę, co kole
niego stał. Ja wracam na to miejsce, gdziem gwer ostawił, widzę, Dyląga już nie
masz: inny zołmierz stoi. Tamtych zabitych w tył wywlekli. Nasz glit odstąpił, a
inne na to miejsce przyszły. Patrzę, mojego Dyląga, choć już z niego ino zimny
trup ostał, rozciągnęli na ziemi i bili tęgo laskowymi kijami w plecy, w brzuch,
po łbie, dla postrachu innych...
Głowa Rafała zsunęła się znowu na wiązkę słomy, okrytą zgrzebną płachtą. Łzy
gorzkie padały z oczu na Dyląga trup krwawy, łzy płomienne, nie wiedzieć czemu
płynące.
Głosy rozmówców oddalały się wciąż i słychać je było jak przez grubą ścianę.
Jeden mówił:
- Za tamtego, za króla, chłopa choć do wojny nie gnali. Pan z panem szedł bić
się we światy...
- A tyś, chłopie, zdychał wedle zagona, jako ta krowa i kóń...
- Tako i dzisiaj jak i za tamtego, za króla...
Dym burymi kłęby walił w izbę i wisiał nad głowami. Co chwila zsuwał się aż na
ubite klepisko.
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Popiol10Popiol31Wpływ uziarnienia krzemionkowych popiołów lotnych na odporność siarczanową cementuPopiol24Popiół i diament Motywy literackiePopiol53Popiol26miasto popiolowPopiol50Popiol44Popiół i diament Znaczenie tytułuPopiol9Popiol4Popiol22Popiol47popiolektematy61 5 Czerwiec 2000 Besłan z popiołówwięcej podobnych podstron