147
9 DRZEWA W GRUDNIE
Cały dzień następny zeszedł na załatwianiu spraw tyczących się pogrzebu. Michcik
ruszył do miasta Włoszczowy po trumnę, a Rafał do proboszcza w Grudnie. Tam
jednak wszystko już było zadysponowane przez księcia. Rafał dowiedział się
tylko, że zwłoki mają być tego jeszcze dnia przeniesione do kościoła. Wrócił
tedy do Wygnanki i zajął się wysłaniem listu przez umyślnego do rodziców. Nim
napasiono konia i nim się sam goniec odpowiednio najadł a wypytał o drogę, nim
wreszcie Rafał list obmyślił i wystylizował, miało się już ku wieczorowi.
Deszcz, który zaczął był padać około południa, lał strugami. Michcik, przemokły
do suchej nitki, wrócił z trumną i ułożył w niej na wieczny spoczynek ciało
swego pana a towarzysza.
Ledwie to wszystko było załatwione, wpadło na podwórze ze sześć pojazdów, kilka
bryk, bryczek i wozów. To książę Gintułt z całą swoją rodziną i dworem przybył
dla asysty w czasie przewiezienia do kościoła zwłok kapitana. Rafał był tak
oszołomiony mnóstwem tych niezwykłych figur, że ledwie zdołał wyleźć ze swego
śpichlerzyka. Przed oczyma jego wyskakiwały z karet, bastard i powozów młode i
stare, prześliczne i paskudne kobiety, wspaniali panowie... Wszyscy z przybranym
wyrazem najgłębszego uszanowania wchodzili we drzwi niskiego dworu. Był także
proboszcz z organistą i służbą kościelną.
Dzień się już kończył, więc hajduki, służba leśna, stangreci i lokaje zapalili
smolne kagańce. Przy blasku posępnych płomieni, ze śpiewem kościelnym wyniesiono
trumnę. Wśród dziedzińca stał prosty, czterokonny wóz, wysłany słomą i okryty
wielkim kobiercem. Na nim ustawiono i przymocowano powrozami trumnę. Ksiądz
zakasawszy poły sutanny ruszył przodem. Za nim szli ludzie z pochodniami. Tuż
przy trumnie brnął książę Gintułt, za nim owe piękne i brzydkie panie. Szaty ich
brudziły się, a nogi tonęły w błocie rozmiękłej drogi. Mimo to żadna do powozu
nie wsiadła. Dopiero za tą wspaniałą czeredą szedł z dala onieśmielony Rafał.
Przy nim Michcik. Gdy orszak pogrzebowy mijał wieś, wychodzili z chat chłopi w
brudnych koszulach, w zgrzebnych wystrzępionych portkach, baby we wstrętnych
krótkich spódnicach, kołtuniaste, półnagie dzieci. Wszystko to z otwartymi
ustami dziwowało się patrząc na wspaniały pochód, a dopiero gdy ognie były już
daleko, wioska ruszyła się i postępowała w dali od pańskiego orszaku. Za wsią
droga zniżała się między dwie lesiste góry nad rzekę i brzegiem jej ciągnęła.
Był to w owej chwili szlak błotnisty, porznięty wyrwami, a tu i owdzie zawalony
mnóstwem kamieni. Mimo to wszyscy wytrwali w pochodzie. Ubłoceni do kolan, w
nocy już zbliżali się do Grudna. Deszcz nacichł, choć szemrał jeszcze. Gdy
orszak zbliżał się do alei grudzieńskich, Rafał szedł tuż obok pańskiego tłumu.
Ośmielił się. Głowa jego była pełna niedorzecznej pychy z tego tytułu, że to on
właśnie, na którego nikt uwagi nie zwraca, jest rodzonym bratem tego, komu takie
honory czynią. Pragnął w jakiś sposób dać znać o sobie, zwrócić uwagę... Odzywał
się półgłosem do Michcika, pytał go o różne szczegóły, dawał zlecenia. Żołnierz
podnosił wówczas głowę i blade, osłupiałe oczy wlepiał w niego, coś tam
mamrocząc. Na twarzach większości pań i panów malowała się szczera wściekłość,
gdy trzeba było brnąć w poprzek bajorów nigdy nie wysychających. Szczególnie
jedna podstarzała dama, zachlapana, z rozkręconą fryzurą, zmokła, rzucała naokół
takie spojrzenia, że mogłaby nimi zabić najsilniejszego. Książę Gintułt szedi
sam na przedzie, z głową podniesioną. Przebywał najgłębsze bagna nie wiedząc o
tym, zatopiony w myślach. Nareszcie droga polepszyła się. Szła w górę, ku
kościołowi stojącemu na szczycie pagórka. Po obudwu stronach szerokiego traktu
stały przedwieczne lipy, nadwiślańskie topole, graby, klony, dęby i buki.
Teraz, gdy w ich wnętrza, wyrywając się z kłębów siwego dymu, padały migotliwe
blaski pochodni, zdawały się być podwójnie wielkimi. Konary, gałęzie, rózgi,
czuby ich sięgały do czarnego nieba, a liście szemrały w chmurach. Była
nieskończona potęga w owych widłach, odnogach, trój- i czterozębcach, w splotach
gałęzi wytężonych ku niebu, w owych jakoby barach, piersiach, plecach, ramionach
i rękach, które coś dźwigają...
Ale nade wszystko - była potęga w ich szeleście.
Jedno z tych prastarych drzew, ogromna płacząca brzoza, zwieszało się całym
kadłubem nade drogą, a korona jego, bogata w ogrom liści, schylała się ku ziemi
jak kudłata głowa chłopa-starca. Gdy wóz otoczony latającymi blaskami wjechał
pod nie, zaszemrało... zaszemrało... Wyszedł z jego głębokiej czeluści sykliwy,
przestraszony szelest, półszept zbudzonych ze snu i zdumionych liści...
Rafał zląkł się i zadrżał.
Ach, jakże straszny, jak nieopisany głos był w tym szeleście! Ale wnet gwara
schylonego drzewa została się w mroku, korona jego cofnęła się i ukryła. Teraz
inne przemawiały z wysoka. I dziwna rzecz! Jedne wchłaniały w siebie wieść o
widoku, wlokącym się u ich korzeni, z zimną wzgardą, inne z obojętnością
najgłębszą, z obojętnością świadomą swej głuchej i ślepej siły, a były przecie i
takie, co płakały jak żywy, czujący człowiek. Serce Rafała dźwignęło się i
podniosło ku owym drzewom. Ogarnął spojrzeniem wyniosłe gałęzie... Pnie zielone
jak trawnik od dawnego mchu albo obwieszone mnóstwem drobnych gałązek, jakoby
dziady zgrzybiałe, obsiadłe przez prawnuki... Pnie pokryte splotami sznurów
kory, zbrużdżone, o barwie deszczu i szarugi... Rózgi chwiejące się pod
niebem...
Wtedy nagle pojął, że już nie żyje dobry brat Piotr. Z mozołem przypomniał sobie
chwilę, która przed nim jak chybka mysz uciekała, chwilę, gdy patrzał na
bezwładne oczy brata. Dusza jego wcieliła się w ów moment, weszła tamtędy w
niewiadome, tajemne, nikomu nie znane powiaty...
Wtem ktoś na jego ramieniu lekko oparł rękę. Rafał otrząsnął się i ujrzał przy
sobie księcia Gintułta. Młody pan przypatrywał mu się uważnie.
- Wszak nie mylę się - rzekł - waćpan jesteś bratem zmarłego kapitana
Olbromskiego?
Rafał ledwie zdołał wydusić z siebie głos: - Tak jest.
- Proszę mi powiedzieć... waćpanowie macie jeszcze rodziców żyjących?
Znowu:
- Tak jest...
- A czy waszmość dałeś im znać?
- Tak jest.
- Żałuję, że to mi nie przyszło na myśl. Trzeba było lepiej zaczekać.
- Zaczekać z pogrzebem na rodziców?
- Zaczekać... z pogrzebem...
- O, rodzice prawdopodobnie nie przyjechaliby na pogrzeb - wypalił Rafał.
- A to dlaczego?
- Bo są wiekowi... A zresztą...
- A zresztą co?
- A zresztą... mieszkają daleko.
- Tak. No, a waćpan po pogrzebie dokądże masz zamiar udać się? Czy do domu?
- Nie, broń Boże!
- Nie? I.. broń Boże?
- Proszę księcia pana... my obadaj z bratem nieboszczykiem...
- Cóż takiego?
Rafał zająknął się i teraz dopiero ujrzał w głowie głupstwo, które niósł na
języku.
- Proszę waćpana po pogrzebie do mego domu - rzekł książę uprzejmie, patrząc
zresztą gdzieś daleko. - Chciej uważać trudno za dom własny... Zupełnie jakbyś
był u brata. Zabawisz, dopóki zechcesz, odjedziesz, kiedy zechcesz...
Odchodził już, gdy wtem wrócił się jeszcze i dodał z uśmiechem:
- Możesz to napisać, jeśli wola, rodzicom, że miałem z Piotrem rachunki
pieniężne. Winien mu jestem. Waćpan tu staniesz jako sukcesor? Nieprawdaż?
- Tak, mogę... - wybąknął Rafał.
- A więc właśnie, będziemy się rachowali... Zostań tedy w Grudnie.
Książę przywołał do siebie skinieniem jakiegoś podstarzałego szlachciurę,
wskazał mu Rafała i wydał jakieś zlecenia. W tej samej chwili spomiędzy drzew na
szczycie wzgórza wyłamał się dźwięk dzwonu za umarłych. Żelazne serce uderzało w
bok śpiżowy. Ciosami coraz mocniejszymi wyczyniało ze srogich dźwięków, z
martwego głosu przerażające miamlanie, słowienie tej nazwy, która mocniejsza
jest nad dzień i noc, nad przestrzeń niedościgłą myślami ludzkimi, nad słońce,
księżyc i gwiazdy...
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Popiol10Popiol31Popiol6Wpływ uziarnienia krzemionkowych popiołów lotnych na odporność siarczanową cementuPopiol24Popiół i diament Motywy literackiePopiol53Popiol26miasto popiolowPopiol50Popiol44Popiół i diament Znaczenie tytułuPopiol4Popiol22Popiol47popiolektematy61 5 Czerwiec 2000 Besłan z popiołówwięcej podobnych podstron