316
7 GÓRY, DOLINY
Chata ich stała samotnie u skraju puszczy. Czarny jej dach ginął w cieniu
odwiecznych jaworów. Z wielkich pniów świerka wyciosane były ściany chaty,
jakoby zamek. Spiczasty a rozłamany pośrodku dach jej wysuwał się poza ściany i
tworzył chodnik pod okapem, od dżdżu chroniący. Ściany domowe dawno sczerniały:
były ciemnobrązowe jak odświętna cucha górala. Mocne drzwi nabite kołkami
prowadziły do tej świetlicy, gdzie się przed ludźmi schowało ich szczęście.
Kochane były te drzwi!
Jakże im miły był śliski zgrzyt zasuwy, gdy o świcie stary gazda przynosił pod
ich próg mleko jeszcze dymiące, placki z owsa, ser owczy, miód i poziomki! Jakże
im miłe były te drzwi grube, składane niezwykle, okrągłe u góry, spojone drzewną
swą mocą, nabite jesionowymi kołkami, a uroczyste jak organy, gdy w późną,
dżdżystą noc, znużeni i głodni, przemokli i senni, przychodzili do nich z daleka
i kołatali w nie hałaśliwie mówiąc: Otwórzcie się, drzwi kochane, prowadźcie nas
do domu szczęścia, do świetlicy miłości... Odemknij się, wrzeciądzu bukowy,
litościwy bracie, coś nas już puścił za wysoki próg ciemnego domu szczęścia, za
próg wysoki świetlicy miłości...
Przed chatą ciągnął się w dół smug łąki aż do potoku, który się pienił między
kamiennymi złomami. Otaczał cały ten smug wał z drobnych kamieni, niby wąż
różnobarwny, w rudą i sinawą rdzę obleczony. Gdy słońce ranne, jak przez witraż,
wdzierało się przez tęczowe i małe szyneczki chaty i gdy przesuwało po,
ciemnych, sękatych ścianach malowidła z zaświata, wstawali, żeby zanurzać oczy i
dusze w łące-kochance. Łąka zmieniała się jak ich dusze. Co dnia była ta sama, a
co dnia inna, wciąż piękniejąca. Było w niej coś z wiatru, z płynących w niebie
obłoków, coś ze spienionej wody. Leżała na zboczu pochyłym ku południowi.
Szeptający spomiędzy korzeni, z podmokłego mechowiska, ukryty między ziołami
ponik leśny tu i owdzie rozkisał w młakę. W tych miejscach rozpleniały się trawy
nasiąkłe wodą, o barwie najżywiej, najjaśniej zielonej, która wznieca w żyłach i
kościach radosną siłę. Zagajnikiem stały tam skrzypy i miękkie błotne paprotki
zielonowłose, końskie ziele z białymi puszkami i nikłe sity. Na suchych
wzgórkach, do których woda przystępu nie miała, szerokimi bryzgami miotała się
koniczyna i bujne fale mietlicy zawsze rozkołysane. W dole, gdzie w kamiennym
łożysku pieniła się zdyszana, niemilknąca chuć potoku, młodego syna źródlisk
podziemnych, co przeżarł granitową skalinę Tatr, aż się wyrwał w ciepłe niziny,
kępami rosły niezapominajki. Łagodny zapach wznosił się z łąki-kochanki, mlekiem
i miodem płynącej, w ciche, błękitnawe nadednia.
Jasna woń miodu płynęła z lepkiej koniczyny i szorstka woń z cząbrów. Patrzały z
jej głębi w okna chaty oczy łąkowych złocieni i ruchliwe liliowe dzwonki z
łonami rozdartymi przed chwilą za sprawą słonecznych promieni, patrzały wysokie
kwiaty ostów o barwie gasnącej zorzy i przyziemne, żółte, zanikłe polne bratki.
Pozdrawiały wstającą ze snu Helenę słodyczą swoją i mówiły do niej, że dla
nikogo, dla samych siebie kwitły przez wieczność, że nieskończone szeregi
wiosen, których myśl ludzka nie obejmie, minęły już, nim przyszła w to miejsce
ze swym kochankiem. Pozdrawiały ją od wieczności, która dawno przeminęła, i
kiwały ku niej fioletowymi, żółtymi i rumianymi głowami. Pojmowała ich sekretną
mowę, wielbiła ją westchnieniem krótkim i trwożnym, tajemnicę bytu wiecznego,
jakby niemowlątko poczęte w drżącym łonie.
Cóż im miała odpowiedzieć, żeby przeraźliwego krzyku o wieczności nie rzucały
jej w serce? Jakie je miała zakląć? Co na swoje usprawiedliwienie powiedzieć?
Nie mogła nic... Mówiła im, że jest grzesznicą, przytakiwała swemu potępieniu...
Kiwała jasną głową ku kwiatom, spowiadała się ziemi rodzącej, wodzie, która
pokazuje uciekanie wszystkiego, dalekim poświstom wiatru. Nie mogła nie przyjść
w to miejsce ze swym kochankiem. To tylko, co miała do powiedzenia.
Częstokroć z sennych objęć wstawała po północy, gdy księżyc-wietek, z rogami
zwróconymi w stronę zachodnią, niechętne, rude swe światło wtrąca do ziemskiej
ciemnicy, zbliżała się do okna, by widzieć, co czyni łąka. Ale kwiaty unikały
wówczas jej oczu. Kryła je tajemnicza zasłona z rosy i z nikłego światła utkana,
tuwalnia cieńsza od najniklejszej pajęczyny. Z nieprzełamaną wówczas chęcią
zbliżała się ku progowi, żeby boso i tak jak stała iść cicho, zrazu po
kamiennych skrzyżalach, za progiem, a potem wskroś tej łąki, nie depcąc kwiatów,
schylać się nad każdym i wydzierać z niego, gdy śpi, zelżywe tchnienie wieków...
Do dnia, w pogodne czasy, szli w góry. Helena ubierała się w kierpce góralki i w
lekkie, wykwintne, najozdobniejsze szaty z jedwabiu, przeznaczone niby to do wód
w Bardyjowie. Rafał przywdziewał strój myśliwski. Miał zawsze przy sobie
damasceński puginał, przywieziony z Azji i darowany mu swego czasu przez
księcia, oraz nabite pistolety. Ścieżkami najmniej znanymi, wzdłuż szlaków,
które były zazwyczaj suchymi łożyskami potoków, wskroś leśnych ostępów, po
korzeniach, urwiskach i głazach przedzierali się, dokąd oczy poniosą. Na
wyniosłych wierzchołkach, gdzie żywej istoty nie było nigdzie, jak daleko i
szeroko sięgną oczy, obejmowali się wpół i zapadali w głuchy sen albo splótłszy
się na wzór dwu limb zrosłych od lat, szli oczyma po niezmierzonych obszarach
niebios i ziemi. Strudzenie wydzierało z ciał ludzką namiętność. Wtargnąwszy na
te wyżyny, odtrącali precz nie tylko suszę i wodę, strząsali ze stóp proch
ziemski, ale również wychodzili duchem z kości swych, żył, ciała i krwi.
Przystępowali wówczas do rozkoszy najwyższych, jakoby do początku szczęścia
wiecznego, do granicy tamtego świata, do namiętności niebieskiej. Otoczeni przez
gęste obłoki gór, w świetle przeczystych promieni słońca, pozostawali dla siebie
siostrą i bratem, którzy się na wieki wieczne kochają. Przyciskając do piersi
schudłe w miłości ciało, wyszczuplałe a zawiędłe i twarde od słońca, od wiatrów
barki - przestawał widzieć w niej radości cielesne, szczęście człowiecze. Nie
mógł odszukać w niej kobiety i niespodziewanie, a wciąż w oślepiającym
jasnowidzeniu, które trwało bez przerwy, w radości nieznanego porządku,
spostrzegał ducha. A gdy oczyma zatapiał się w jej oczy, gdy wdzierał się w nie,
wstępował i przebywał nieznane światy, tracił wiadomość o tym, że sam jest
drugim duchem, odmiennym ciałem, innym człowiekiem. Na jawie, w biały dzień
własnymi oczyma widział w niej swojego własnego ducha. Mijały długie godziny i
rozległe czasy, w których przeciągu zapatrywali się w swe oczy aż do śmierci.
Tylko uśmiech, kiedy niekiedy przepływający przez oczy, przez usta, przez
powłoki ziemskie, przez ręce uściskiem zwarte przypominał, że nie są odłamami
góry, obłokami płynącymi w lazurze nieba, dwiema falami lecącej Wody, że jeszcze
żyją na ziemi. Wtedy przedziwne pragnienia wznosiły się z ich serc, podobnie jak
z nicości wstają w szczelinach granitu błędne chmury pożądania, które idą coraz
wyżej, coraz wyżej i widzą pod sobą obszary niedosięgłe. Czasu jednej z takich
minut wyszeptała:
- Umrzyjmy już...
Nie zdziwił się. Podnieśli czoła i, sparłszy je na ręku, długo patrzali za
krawędź, na której były ich głowy. Śliska, czarna ściana spadała w przepaść
zionącą z głębi ziemi. Potok szumiał na dnie, rojąc się w nim jak biały pędrak,
który trupa pożera. Dokoła wąskiej czeluści jakoby kamienne ostrza, groty,
obuchy, piły, łańcuchy i kleszcze katowskie czekały w zimnym milczeniu.
Rafał rzekł:
- Śmierć... Już nas nie będzie. Przestaniemy być, widzieć się nawzajem,
Uśmiechnęła się wesoło i łagodnie jak matka, kiedy objaśnia naiwny błąd
dziecięcia.
- Zaczęłaby się naprawdę wieczność. Tak jak teraz, na zawsze, bez odmiany. Sen
dusz, kiedy spoczywają w objęciach.
- A jeśli nie to?
- To! Już większego szczęścia być nie może. To jest granica. Widać tamto jak tę
oto węgierską stronę. Wejdziemy do krainy szczęśliwości...
- Więc zdejm ubranie. Podrzemy suknie twoje na pasy, zwiążemy się nimi, żeby
spadając nie rozlecieć się w rozmaite miejsca przepaści.
Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać
stanik. Ale gdy spomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego
obłoku, przywarł do niego ustami. Łzy spłynęły z oczu obojga... I znowu
pochłaniał ich sen na jawie, pełen ułudy bardziej istotnej niż twardy granit, na
którym leżały ciała, bardziej rzeczywistej niż łoskot wód spadających w dół, w
przedwieczne czary z kamienia, niż widok zaklęsłych żlebów, w które przez
stulecia sypią się rzeki piargu. Dokoła twarzy fruwał wiatr szczytowy,
osadzający na skórze coś jakby suche nici pajęcze. Niby rozlane wino pachniały z
dołu kosówki przygrzane przez słońce. Daleko w głębiach rozpadlin widać było
odległe hale, jasnozielone niby ogrody, obwiedzione kamiennymi płoty. Na
zboczach niższych gór, obdartych z murawy, bielejących wiekuistymi ranami i
nigdy nie ginącymi rzeki osypisk, zwisały królewskie delie lasów prastarych,
puszcz macierzystych. A wokół pobratymczo stały poszczerbione turnie. W mroku
ich złomów wisiały czarne łachmany śniegu o barwie trupiej kości, którą wicher,
słońce i deszcz w próchno obracają. Czaiły się tam jak olbrzymie, białawe
nietoperze z rozciągniętymi skrzydłami.
Zdarzyło się innym razem, że halny wiatr zastał ich na zrębie skały wapiennej,
pod szczytem leśnej góry. Rzeźwe, gorące powiewy paliły im twarze. Siedzieli
nieruchomo, trzymając się rękoma skały, którą czas łupał w tafle drobne, a
deszcz ściągał w doliny. Helena, z głową opartą na kamieniu, patrzała w małą,
zwiędłą gencjankę, która pośród rudego mchu samotnie dogorywała. Białe, długie,
prześliczne palce dotykały z czułością stulonych błonek chorego kwiatuszka,
podnosiły je i usiłowały ocucić. Z boku nad przepaścią wrastały w skałę
niewielkie świerki rozwarte, a u góry spłaszczone. Szczyty kolosalnych smereków,
gdzieś w dole, jakby u samego podnoża góry wrosłych korzeniami, nachylały swe
włochate wierzchołki obwieszone szyszkami do samych jej wysmukłych nóg, łasiły
się na obraz dzikich zwierząt, które by ugłaskał widok piękności.
Wiatr halny mącił las, jak mistral mąci Liguryjskie Morze. Ciskał weń z nagła
wybuchający pocisk burzy. Kiedy przeciwko niemu chcieli stawić czoła i barki,
chwytał się z nimi w zapasy. Uczuwali wtedy rozkosz porwania, stawali się
podobnymi do świerków, jodeł i buków. Była w tym rozkosz zamknięta, niewyrażona,
osobna. Z radością patrzali, jak potężne świerki zwijały się do wewnętrz, wokoło
pnia. Był to znak, że idzie podmuch-moc, powiew-wódz. Pod ciosami jego tchu
schylała się od korzenia wszystka puszcza. Jęk czołobitny z cicha zamierał, gdy
przeszedł w chwale poświstów. Zdało się wówczas, że góra rusza się w swoich
posadach, chwieje z wolna na fundamentach i głucho skrzypi w węgłach i
przyciesiach.
Ale oto trzask gałęzi, łoskot i chaos nacichał i płynnymi falami przelewał się w
szum, a z szumu wychodził w obszar milczenia. Trwało chwilę oczekiwanie nabożne,
głuchy bezwład i odpoczynek w niemocy, dopóki cienkie gałęzie nie poczęły
trzepać się i obłędnymi skoki bić pnia, podobnie jak zrozpaczony człowiek bije
samego siebie w piersi i głowę. Gaje kosodrzewiny zaczynały szumieć żałobnie. Z
dala, po górach zasłanych lasami, przechodził z hukiem wicher.
Helena rękoma objąwszy kolana wpatrywała się w bure, gorące chmury, które pędem
wylatywały z kamiennych dolin w szalejące lasy, i śpiewała pieśń złożoną z
dziwnych słów. Nazwy uwielbiające moc wichru, pochwały piękności jego wybuchów
płynęły z jej piersi tak samo jak owe śliczne a niespodziane chmury z łona gór.
W ustach zmieniały się na śpiew solowy, dostrojony do melodii szumnych
poświstów, do niezgłębionych akordów ryku puszcz wylatującego z dolin ku niebu,
a w którym słychać jakby śmiganie olbrzymich ptasich skrzydeł po niezmierzonych
obszarach.
Niejednokrotnie długotrwały deszcz trzymał zamkniętych w jakiejś kolebie skalnej
u wejścia do jaskini albo pod cieniem olbrzyma-świerka, którego dolne gałęzie
obwisły i dach nieprzemakalny dokoła stworzyły. Bawili się wówczas i opowiadali
"historie". Rafał malował życie swoje, rozpowiadał o świecie, jaki widział, jej
niedostępnym i nieznanym zgoła. Nic w tych spowiedziach nie było tajnego, nie
został ukryty ani jeden szczegół, nie zatajony grzech ani jeden, nie przeceniona
cnota. Wszystko wychodziło na jaw w słowie tak, jak było. Tak samo mówiła ona. W
tych godzinach nieporównanych wypełzała na światła całkowita jej natura, dobywał
się wszystek instynkt aż do korzenia. Stawała się wówczas prostą, kryniczną,
jasną, przezroczą, jak woda stoku, i tylko nowe kłęby przezroczystości, wciąż z
dna jej duszy bijące, czyniły ją pełną rozkoszy wciąż nowej a nieprzebranej,
ciągle odmiennej, a zawsze jednako silnej. Wieczną falą biła z niej doskonała
lekkomyślność, rzeczywista istota i pierwiastek natury, wesołość wszystko
zwyciężająca, mądre, spokojne i jedyne w świecie lekceważenie tego, co jakoby
jest wielkie, i tego, co jest jakoby małe. Nic między nimi nie było, co być
"powinno", lecz wynurzało się wszystko, co jest w istocie, co było naprawdę, co
przeczuwali, że z pewnością będzie. Z tym właśnie twarzą w twarz obcowali.
Cieszyli się patrząc nagą a nieustraszoną źrenicą w sprawy i zajścia ducha
niebezpieczne, zakaźne, trujące. Byli dla siebie nowi, niespodziewani,
rozciekawiający w tym, co było szczere i istotne. Stali się jak dwa kwiaty, co
zawierają w sobie woń i truciznę. Kochali w sobie z natarczywą i porywającą
gwałtownością owe jaskinie i zaułki, skrytki i sekretne rozpadliny dusz.
Zdarzało im się wśród ciemnych nocy, kiedy niewyczerpany, pracowity deszczyk
górski z cicha siąpi, a woda kapie z każdej igiełki świerkowej, błądzić bez celu
po niedostępnych drożynach, które zdają się gardzić przechodniem, deptać go
wzajem, za każde postawienie na nich nogi oddawać jej tysiące uderzeń. Po
wygrodzonych żerdziami drogach, obok których stoją szeregiem modrzewie i szemrzą
w ciemności jedwabne baśnie, lubili błąkać się w pobliżu swego domu. Świerki
wyłaniające się z mroku zdały się być wówczas obojgu krzykami ciemności...
Daleka woda potoków szumiała...
A gdy przemijał deszcz, rozdzielały się chmury i odmieniała niepogoda, wchodzili
ciekawie w las, patrzeć, co się z nim stało. Badali pilnymi oczyma, jak
przecudna nowa zieloność, trwająca jeden dzień, wpełzła w pomrok pod ciemnymi
smerekami, otacza pniaki drzew dawno ściętych i niebieskawoszare kamienie. Nad
łuną jej płomieniejącą zwieszają się tu i tam mokre, ciężarne gałęzie, niby
ciemne dymy. Helena wciągała płucami zimną woń mokrych paproci, rozmiękłego
próchna pniaków i zakrzepłej, stężałej od chłodu żywicy. Czystą rozkosz z serc
wydobytą i ukazaną w zewnętrznym świecie odnajdowali patrząc w ścigłe potoki,
które się wyrywają spomiędzy kamiennych głazów. Długie spędzali godziny
pieszcząc oczyma nici wody wytryskujące spomiędzy pniów, ze mchu, jakby z
przebitego boku góry.
Wielkie żabice, rozdzielające strumień na niezliczone potoczki, odziane były
grubym, zielonym kożuchem. Świerki, co wysysają podziemne źródło, były w tym
miejscu potwornej wielkości. Zwierzali sobie myśl, że ta dziwna woda rodzi się z
niczego, a zjawia znikąd, że jest od początku rozdzielona przez głazy jak ich
miłość, a później łączy się sama ze sobą, ażeby gnać w kamiennym łożysku, wśród
rozkoszy pian, rozdymać w banie i wiry, miotać się w szumnych, niespodziewanych
wybuchach, aż do przepaści wodospadu... Czy i przepaść wodospadu będzie w ich
życiu jak w tym potoku? - pytali się nawzajem... W jednym miejscu znaleźli
drzewo wyrwane, leżące w poprzek strumienia. Woda je jadła przez lata. Chciwą i
wściekłą żuchwą, białymi kłami pian gryzła je wciąż, bez jednej chwili
wytchnienia. Więc litowali się nad przeklętą dolą na poły zgniłego kloca, brali
udział w życiu jego, jak częstokroć żyjemy cudzym życiem we śnie, odchodzili
stamtąd zasmuceni, jak gdyby w nich zamieszkały na nowo małe, dawno wygasłe,
dobre dusze dziecięce.
Nade wszystko jednak kochali jeziorko. Zwali je "Zmiennym". W odległej nieraz
stronie zwracali na się oczy i bez wymienienia nazwy, pewnym ruchem brwi i
powiek, pewnym uśmiechem wiadomym wspominali sobie o nim. Wtedy wstawszy z
miejsc szli do niego prędko w odwiedziny. "Zmienne" leżało na szczycie
kamienistej wysokości, otoczone głuchym, zewsząd idącym lasem. Nie było do niego
ani drogi, ani perci. Pełne było ciemnej a przezroczystej wody, gdzie zawartym
kołem zielonym odbijały się świerki odwieczne i niska kosodrzewina. Czasami
przeglądały się w nim żółte, dalekie turnie, jakby je ku tej wodzie samotnej i
dalekiej gnała tęsknota. Nikt tam nigdy nie bywał. Ani człowiek, ani zwierzę.
Nad głębią fruwały tylko niebieskie łątki.
Kiedy niekiedy zabłąkał się aż tam z odległych regli pomarańczowy motyl. Leśny
ptaszek, siwarnik, ukryty w czarnej głębi smereków, z cicha i rzewnie
świergolił. Zresztą była cisza. Las obejmował staw silnym ramieniem. Jak mąż
ślepy, głuchy i zdziczały w mękach zazdrości, osłaniał wiekuistym uściskiem łono
tej cudnej, mieniącej się wody, która zamykała w sobie wszystkie cuda niebios,
poranną i zachodnią zorzę, różnobarwne obłoki, wiatr i złotą błyskawicę,
gwiazdy, księżyc i samo wieczne słońce. Uwięziona woda czyniła sobie igraszkę ze
wszystkiego, co wolność jej krępowało: ze świerków, kosówek, brzegów i złotego
szlaku więdnących szuwarów. Ciągnęła w swoje odmęty las, pozwalała mu składać
kosmate gałęzie na łonie swym spokrewnionym z zorzą poranną, na łonie swym
niepochwytnej barwy jak kolor piór na szyi pawia, ale nim chwila minęła,
rozgarniała jego gałęzie, czyniła z nich smugi długie, jakoby włosy zielone,
przędła je w sploty cudaczne, ciągnęła w poprzek swej tafli i kołysała
powłóczyste zwoje na falach szklistych. Jak niespodziany uśmiech wznosiły się i
cicho gasły ruchome wełny.
I oto ginął w nich kaprys. Wizerunki drzew odmieniały się w widma długie,
niepodobne do niczego na ziemi, niby to w kliny włochate, nastrzępione, mokre,
ostrzami zanurzone w głębinie i dosięgające tak nieskończenie niskiej granicy,
że ją ludzkie oko ledwie mogło pochwycić. Widma drzew wracały stamtąd, umykały w
górę, strwożone i chwiejne, wałęsały się drżąc to tu, to tam, jak muzyka
złowieszcza, szybka i okropna, piorunującymi zmianami swymi wyrażająca
dokładniej niż rachunek bojaźń nocy bezsennej, bojaźń rozwartej przepaści bez
dna.
Helena, skoro tylko na brzeg jeziora przypadła, siadała w nieruchomości i mówiła
do wody:
- Cóż mu dziś zrobisz? Jak się odmienisz? Siostrzyczko-niewolnico, jakże się
będziesz dzisiaj bawiła? Ach, sama nie wiesz, sama jeszcze nie wiesz, co się z
tobą za chwilę stanie...
I oto, jak gdyby w odpowiedzi, rozwierało się lazurowe łono jeziora i z
nieopisanym przepychem płynął w nim obłok oślepiająco biały, namaszczony
królewską mocą i potęgą wszystkiego blasku słońca. Kształt swój przemieniał z
wolna: cudowna, złoto-biała jego głowa układała się inaczej, coraz inaczej, by
lepiej śnić jej było, śnić-myśleć o niebie bezmiernym, ojcu wiecznym, o ziemi,
ślicznej matce. Wskroś obszarów lazuru szedł rozwiać się w postać inną, w coś
innego się zamienić, przeistoczyć - i zginąć.
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Popiol10Popiol31Popiol6Wpływ uziarnienia krzemionkowych popiołów lotnych na odporność siarczanową cementuPopiół i diament Motywy literackiePopiol53Popiol26miasto popiolowPopiol50Popiol44Popiół i diament Znaczenie tytułuPopiol9Popiol4Popiol22Popiol47popiolektematy61 5 Czerwiec 2000 Besłan z popiołówwięcej podobnych podstron