498
XI
Nazajutrz po wizycie Zosi i Emilki, kiedy według mego zwyczaju weszłam do jadalnej sali,
aby urządzić herbatę, powiedziano mi, że pan N. wyjechał już od godziny i rozkazał
oświadczyć nam, że udaje się do pana Henryka S. w celu traktowania z nim o naszych interesach.
Matka moja zrobiła uwagę, iż prawnik nasz niezupełnie stosownie wybrał tak ranną porę
do swojej, choćby interesem spowodowanej, wizyty i że dziwi się, iż człowiek zdający się
tak wybornie znać zwyczaje światowe mógł się w podobny sposób z nimi rozminąć. Nic na to
nie odpowiedziałam mojej matce, ale sama bynajmniej nie podzielałam jej zdziwienia. W tak
wczesnym wyjeździe pana Władysława do domu Zofii widziałam niepohamowany popęd na
nowo rozbudzonej namiętności. Dopóki ją nie widział, to, co zwał prawdą swego serca, leżało
na dnie jego istoty drzemiąc i milcząc. Zobaczył ją, i znowu jak najprędzej zobaczyć zapragnął.
Dla dogodzenia więc temu pragnieniu rozerwał drobną światową formułkę. Spytałam siebie w myśli:
"Czy też w podobny sposób targnie się i na ważniejsze, a nawet nie próżne już treści formy
świata?..."
I przypomniałam sobie słowa, które przed kilku dniami wyrzekł był do pana Rudolfa:
Wybuchy zgubnych namiętności to najczęściej fermentacja długo zapomnianej prawdy serca.
Z całej duszy pożałowałam tych dwojga młodych i pięknych ludzi, którzy by mogli być tak
szczęśliwi, gdyby... I szczególnym zwrotem wyobraźni zobaczyłam Zosię tak, jak ją widzia-
łam kiedyś na weselu Zeni. Niema, bierna, przygnębiona stała pomiędzy opiekunami swymi i
bratem, a każdy z nich głaskał ją z kolei, szeptał jej do ucha i spojrzeniem wskazywał młodzieńca
ze śliczną powierzchownością i wielkim majątkiem. Była to przecież świetna partia,niestety!...
Cały ten dzień matka moja przepędziła w gorączkowym oczekiwaniu; nigdy jeszcze nie
widziałam jej tak wzruszoną, niecierpliwą. Ze smutkiem patrzyłam na ten stan jej umysłu, bo
przewidywałam niemylne prawie fiasko kroku pana Władysława i drżałam na myśl o ciosie,
jaki matce mojej miał zadać upadek jej rozbudzonych z całą mocą nadziei. Silniejsze od nadziei
odzyskania niezależnego bytu, a ściśle z nią spojone opanowało ją inne jeszcze uczucie.
Spostrzegłam, że każdy dzień upłyniony coraz więcej czynił ją podobną do wędrowca zaniesionego
wozem przeznaczeń na pustą i jałową wydmę. Wyraźnie czuła, że lata upłynione nie
odpowiadały moralnym jej potrzebom, i z cichą rozpaczą zdawała się patrzeć w leżącą za nią
i przed nią wielką próżnię, której zapełnić nie mogły wspomnienia zgasłej już i tylko powierzchownej
światowości. I
rzecz dziwna! od tej światowości jednak serca i oczu oderwać
całkiem nie mogła; nieraz niby z nagła wracała do marzeń o niej.
Tak na przykład owego dnia, w którym oczekiwała powrotu pana Władysława, wzięła mię
za rękę i wraz ze mną przechodząc szereg pokoi opowiadała, jakie, gdy odzyska choć część
majątku, zakupi sprzęty i ozdoby do naszego mieszkania.
Te na przykład meble
mówiła wskazując na nadniszczone istotnie sofy i fotele
kiedyś
były piękne, ale teraz na nic się już nie zdadzą; oddam je do garderoby, a na ich miejsce
sprowadzę z W. świeże, i nie paliowym już, ale błękitnym obite atłasem.
W drugim pokoju mówiła:
Tu znowu firanki trzeba będzie odmienić, a pomiędzy oknami pozawieszać większe zwierciadła.
Karetkę naszą każę odnowić
ciągnęła dalej
a będzie jeszcze ładna, i czwórkę koni kupię
siwych, a może ciemnogniadych, bo takie najlepiej podobno lubisz. Pojedziemy znowu z
wizytami w sąsiedztwo i uśmiejemy się z tych pań, co teraz tak mijają naszą bramę, widząc,
jak będą osypywać nas grzecznościami i zaprosinami, gdy przyjedziemy do nich jak dawniej,
strojne i pięknym powozem. Odzyskamy nasze stanowisko, a ty, moja gwiazdko, zabłyśniesz
w świecie znowu i jaśniej daleko jak wprzódy, bo teraz bez porównania jesteś piękniejsza.
Przy ostatnich słowach ogarniała mię pełnym czułości uściskiem.
Nagle spojrzała na moją wełnianą suknię i zawołała:
Zdejmiesz z siebie tę brzydką wełnę, a ten pęk kluczyków, który ci teraz wisi u paska,
oddasz pannie apteczkowej, którą przyjmę na nowo...
Nie mogłam powstrzymać się dłużej i dokończyłam z uśmiechem:
I będę znowu wyszywać w krosienkach, tańczyć na balach i szukać sobie po świecie świetnej
partii.
I znajdziesz ją niezawodnie
dodała moja matka, która pogrążona w rojeniach swoich
nie spostrzegła mego uśmiechu i nie zrozumiała tonu, jakim wymawiałam te wyrazy.
W parę godzin jednak po tej rozmowie widziałam ją wpółleżącą na sofie, z głową opartą
na dłoni i pełnymi smętnych marzeń oczami, ścigającą parę drobnych ptasząt, które za oknem
przelatywały nad ścieżką ogrodu, kryjąc się co moment między ogołocone z liści zarośla.
Przyzwała mię milczącym skinieniem, a gdy zbliżyłam się i usiadłam przy niej, zaczęła w
zamyśleniu bawić się łańcuszkiem mego zegarka i machinalnie prawie otworzyła medalion,
który zawsze nosiłam przy sobie. Był w nim portret mojego ojca. Patrzyła nań długo i nagle
podnosząc się z siedzenia, kazała mi spojrzeć przez okno wychodzące na dziedziniec, aby zobaczyć,
czy pan N. nie wraca już ze swej wycieczki.
Rozumiałam ją wybornie. Duch jej, rozerwany na poły, złorzeczył przeszłości, a rozstać
się z nią jeszcze nie mógł; pragnąłby ją mieć inną, a tęsknił za taką, jaką była. Głos serca, któ-
ry był ją niegdyś połączył z moim ojcem, i wołanie nałogów, od dzieciństwa powziętych, które
ją z nim rozłączyły, i teraz odezwały się w niej z kolei, każdy w swoją ciągnąc stronę.
To wszystko przedstawiało moim oczom widok prawdy wewnętrznej człowieka, na której
świat, ubrany w cudne swe na pozór połyski, postawił stopę depczącą i upierał się, aby żyjącą
i wciąż zrywającą się do buntu pod swoją utrzymać przemocą. I sama już nie wiedziałam dobrze,
czy miałam pragnąć lub obawiać się ziszczenia nadziei matki mojej.
Obudził mię z zamyślenia turkot kół na dziedzińcu. Spojrzałam przez okno i pomimo
zmroku poznałam wracającego prawnika. Kazałam do bawialnego pokoju wnieść lampę i sama
tam poszłam co prędzej, chcąc uprzedzić moją matkę, sama wprzód złą wieść, której się
spodziewałam, posłyszeć i ją do posłyszenia onej przygotować. Zaledwie jednak stanęłam na
progu, gdy usłyszałam drugi turkot i po krótkiej chwili zobaczyłam wchodzącego prawnika w
towarzystwie pana Rudolfa.
Dwaj panowie już w przedpokoju rozmawiać z sobą musieli, bo na chmurnej twarzy ostatniego
wyczytałam wyrok, jaki zapadł u pana Henryka. Pan Władysław wyglądał poważnie i
niemal surowo; wczorajsze wzruszenie, jakiego przede mną przynajmniej ukryć nie mógł,
ustąpiło zupełnie; bledszy był tylko jak zwykle i zdało mi się, że wyraziste oczy jego nabrały
większej głębi i mocy spojrzenia. Bez wahania się ze współczuciem, ale i spokojem objawił
mi, że pan Henryk w traktowaniu z nim okazał się twardy jak marmur i śliski jak ślimak. Jako
pierwszy nieugięcie odpierał wszelkie dla nas współczucie; jako drugi wyślizgiwać się umiał
spomiędzy sieci rozumowań prawnych, jaką otoczyć go chciał pan Władysław. Wymagał,
słowem, od mojej matki natychmiastowej wypłaty całej swej należności, co wiedział dobrze,
iż jest niepodobieństwem, a w przeciwnym razie nie zgadzał się na opóźnienie choćby o jeden
tydzień publicznej jej dóbr sprzedaży.
Na której zamierza, z powodu zupełnego braku konkurencji, nabyć te dobra za czwartą
część słusznej ich ceny!
zawołał pan Rudolf uderzając się w czoło z rodzajem rozpaczy, i
szerokimi krokami zaczął chodzić, a raczej biegać po pokoju.
Co do mnie, przyjęłam wieść tę tym spokojniej, iż prawie pewną byłam, że inną nie będzie.
Cała troska moja
rzekłam do prawnika
jest ta, że nie wiem doprawdy, jakimi słowy
oznajmić mam matce mojej smutną rzeczywistość, której zdaje mi się, iż przestała się spodziewać.
Zaledwie zdołałam wymówić te wyrazy, gdy poczułam miękką dłoń, opierającą się na
moim ramieniu. Była to matka moja, która weszła i zbliżyła się do nas niepostrzeżona.
Z bladą bardzo, ale spokojną twarzą rzekła do mnie:
Dziękuję ci, dobre moje dziecię, za trwogę twoją o mnie i czułą troskliwość, ale słyszałam
już z drugiego pokoju opowiadanie pana N., i bądź pewną, że nie zabraknie mi mocy do
pogodzenia się z moim losem, który zresztą... sama sobie zgotowałam.
Po raz pierwszy słyszałam z jej ust wyraźne przyznanie się do winy utracenia swego majątku;
wprzódy odgadywałam je tylko wskutek umiejętności czytania w jej myślach. Przyznanie
się to wiele kosztować ją musiało, bo na chwilę bladość jej różową pokryła się barwą. Z
zupełnym jednak spokojem kilku uprzejmymi słowy powitała obu panów i usiadłszy na kanapie
rozpoczęła rozmowę o całkiem obojętnych przedmiotach. Kto inny mógłby patrząc na nią
uwierzyć zupełnie w to, iż pogodziła się ze swym losem; ale ja, co ją znałam tak dobrze, z
głębokich fałd, które jej legły na czole, z lekkiego drgania palców, machinalnie bawiących się
z frędzlą od sukni, odgadywałam, iż mocno cierpieć musiała. Szlachetna ta jej duma, którą
powodowana połknęła odważnie przed obcymi łzy żalu i skargom zmilknąć kazała, blady uśmiech
wymożnego na samej sobie spokoju, który okrążył jej usta, rozrzewniły mię do najwyższego
stopnia.
Była chwila, w której o mało nie upadłam jej do kolan i nie zawołałam do niej głosem pełnym
łez, które dla niej i za nią wezbrały mi w piersi:
"Nie lękaj się przyszłości twej, matko, córka twoja przy tobie!"
Wszakże powstrzymałam się, bo dwaj obcy ludzie patrzyli na mnie. Byłam córką mojej
matki i jak ona nie umiałam przed obcymi roztkliwiać się i płakać... Uważałam, że pan Władysław
z rodzajem zdziwienia przypatrywał się nam obydwom.
Oczekiwał może płaczów i wyrzekań, a znalazł spokojną godność i obojętną rozmowę,
użytą przez moją matkę niby za puklerz do odparcia wszelkich wyrazów pożałowania i czczej
pociechy, jakie by wyjść mogły z ust widzów. Być może, iż to panowanie nad sobą dobre
czyniło wrażenie na młodym człowieku, który jak przekonałam się wczoraj, posiadał sam tyle
mocy do pokrycia swych wzruszeń; bo z większym jeszcze niż dotąd poszanowaniem rozmawiał
z moją matką. Gdy zwracał się do niej, w dźwięku głosu jego odbrzmiewała pewna
nieokreślona słodycz, będąca w tak wielkiej sprzeczności ze zwykłym mu wyniosłym i sarkastycznym
sposobem mówienia, a tak odbijająca od jego męskiej, energicznej powierzchowności.
Pomyślałam, że kobieta, która by dla niego miała sympatię, z trudnością oprzeć by się
mogła jego miłości, i wnet przed oczami stanęła mi Zosia. Potem pomyślałam jeszcze, że
człowiek ten musiał być bardzo dobrym, ponieważ umiał uszanować cudze cierpienia, lubo te
żadną zewnętrzną oznaką nie uderzały jego oczu, a może właśnie dlatego, że były takimi. Poczułam
też prawdziwą dla niego wdzięczność widząc, jak z niezmierną delikatnością serca i
wytwornością umysłu omijał w rozmowie swej wszelki przedmiot, który by choć najmniejszy
miał związek z położeniem mojej matki i uczuciami, jakich doświadczać musiała.
Pan Rudolf zaraz prawie, od chwili wejścia mojej matki, usiadł w najbardziej zacienionej
stronie pokoju i milczał. Widziałam tylko w zmroku opartą na dłoni i zachmurzoną twarz jego.
Ani razu nie spostrzegłam, aby podniósł spuszczone powieki, i wyglądał jak człowiek
mocno przygnębiony wewnętrznym upokorzeniem i zgryzotą...
Mocowanie się z samą sobą nie musiało jednak z łatwością przychodzić mojej matce, bo
po godzinie rozmowy powstała z miejsca swego bardzo blada i mówiąc, że czuje potrzebę
spoczynku, oświadczyła gościom swoim życzenie dobrej nocy.
Pan Władysław po raz pierwszy, schylił się przed nią nisko i ze czcią prawie pocałował jej
rękę. Więc czoło jego, które zwykł był z tak hardą i zbyteczną nawet nosić dumą, chętnie pochylało
się przed kobietą obciążoną podwójnym nieszczęściem: własnej winy i sprowadzonej nią niedoli!
I takiego to człowieka odepchnięto od kobiety, która go kochała, aby zamiast niego ofiarować
jej... świetną partię!
"Vous etes du peuple, Monsieur, et ma soeur est bien ne"[1]
powiedział do niego kiedyś
obrońca równości powszechnej...
Chciałam pójść za moją matką, ale usunęła mię lekko od siebie i rzekła:
1 V o u s e t e s d u p e u p l e... (franc.)
Pan pochodzi z ludu, a moja siostra jest
dobrze urodzona.
Pozostań z gośćmi, Wacławo; przyjdziesz do mnie potem...
Pojęłam, że nie chciała, aby mój nawet wzrok dojrzał pierwsze chwile jej znękania.
Pan Władysław szybko zbliżył się do mnie.
Nie daję bynajmniej za wygraną
wymówił
I zostanę tu jeszcze przez czas jakiś, aby
wyczerpać wszystkie środki ratunku...
Otworzyłam usta, aby mu podziękować, ale nie pozwolił mi nawet zacząć...
O! nie dziękuj mi pani
rzekł żywo
jestem prawnikiem i pragnę należycie pełnić powinności
mego zawodu...
Zdaje mi się
przerwałam
że jeszcze bardziej jesteś pan dobrym człowiekiem.
Uczynił ręką gest pewnej niecierpliwości.
Mniejsza o to!
rzekł
wszak nie chodzi paniom o moje współczucie, ale o moją pomoc,
którą im jestem obowiązany.
Współczucie takiego jak pan człowieka
przecięłam mu znowu mowę
nie ubliża bynajmniej,
lecz przynosi bardzo zacną pociechę...
A więc macie je panie zupełne i bardzo serdeczne!
zawołał i mimo zniecierpliwienia, z
jakim to mówił, znowu w głosie jego zabrzmiała słodycz i dobroć.
Pozostają jeszcze dwa środki, w których pokładać można nadzieję
mówił dalej.
Pierwszym jest należyte wyeksploatowanie okolicy w celu znalezienia w niej uczciwego dla
dóbr matki pani nabywcy, co, wyznaję, w danym krótkim zakresie czasu będzie bardzo trudnym.
Drugi zależy od pani...
Ode mnie?
zawołałam zdziwiona.
Od pani
powtórzył pan Władysław.
I badawczo patrząc mi w oczy zapytał:
Czy pani czujesz się skłonną do poniesienia ofiary?
Odpowiedziałam natychmiast, że nie ma ofiary, której bym nie uczyniła dla okupienia
spokoju mej matki.
A więc powinnaś pani pojechać sama do pana S. i rozmówić się z nim osobiście.
Musiałam usłyszawszy te słowa wyglądać na bardzo hardą, a zarazem bardzo upokorzoną
istotę, bo pan Władysław popatrzył na mnie uważnie i rzekł po chwili:
Wiem dobrze, że przeciwko temu, co powiedziałem, osobista godność pani oburzać się
musi. A jednak wiele na ten środek rachuję. Tam, kędy rozbrojone upadną wszystkie argumenta
prawnika, sam widok mężnej i poświęcającej się kobiety zwyciężyć może. Wprawdzie
pan S. nie jest człowiekiem mogącym dać przystęp do siebie jakimkolwiek wyższym uczuciom;
ale pani (proszę o przebaczenie za szczerość, spowodowaną potrzebą) posiadasz wiele
zdrowego rozsądku i wielką moc przemawiania do umysłów ludzkich. Przy tym pan Henryk
w rozmowie ze mną kilka razy powtórzył: "Pragnąłbym mówić o tym z panną Wacławą". A
gdy zapytałem, czemu sam nie przybędzie tutaj, wymawiał się zatrudnieniami, które go zbyt
obarczają, i tym, iż obawia się, aby widok jego nie był nieprzyjemnym matce pani. Z tego
wszystkiego wnoszę, iż ma szczególny interes w tym, aby widzieć się i mówić z panią.
Milczałam. Postępek, którego wymagano ode mnie, wydawał mi się nad siły moje.
Niech pani wierzy
mówił jeszcze pan Władysław
że gdyby tu szło tylko o panią, nie
śmiałbym czynić jej podobnego żądania, bo byłoby ono ubliżeniem. Pani jesteś młoda, pełna
sił fizycznych i moralnych i rozumiesz życie jak należy, a przy takich warunkach ubóstwo
strasznym być przestaje. Ale jest obok pani ktoś nie przygotowany wcale do tej twardej życiowej
próby, ktoś, na kim cięży przeszłość w miękkości i zbytku spędzona, a przeszłość taka,
pani wiesz sama, nie przychodzi bezkarnie, bo przerabia duszę, wykrzywia instynkta i z tego,
co w pospolitej i płytkiej mowie nazywa się marnym kruszcem, czyni istnie dramatyczny żywioł.
Ten ktoś to matka pani... Przebacz, że mówię jej to wszystko, ale sam często, w różnych
złych i dobrych chwilach, przypominam sobie dziecinne lata moje, w których miałem jeszcze
matkę, a przypomnienie to uważam za jedną z głębokich prawd mego serca...
Nie wyobrażałam sobie nigdy, aby w głosie takiego, jak pan Władysław, mężczyzny mogło
być tyle brzmień tkliwych i ciepłych. Zaledwie skończył mówić, wyciągnęłam do niego
rękę i rzekłam:
Dziękuję panu, pojadę.
I ja towarzyszyć pani będę
ozwał się obok mnie głos pana Rudolfa.
Spojrzałam na niego. Wyglądał tak, jak go nigdy jeszcze nie widziałam. Ciemny rumieniec
pokrywał mu policzki, z przygasłych zwykle oczów strzelały błyskawice, czoło podniósł niemal
groźnie.
I ja także pojadę do niego
mówił dalej
a mam przeciwko niemu oręż, jakiego nikt w
świecie nie ma. Stępiłem go wprawdzie własną winą, niemniej jednak pokażę mu go takim,
jakim go mam, a kto wie...?
Urwał nagle mowę, rzucił się na fotel i pogrążył się w głębokim namyśle.
Pan Władysław patrzył przez chwilę na niego ze zdziwieniem, potem zbliżył się i dotknął
jego ramienia.
A czy nie możesz pan
wyrzekł z wolna
mnie, jako prawnikowi, wyjawić, jakim jest
ten oręż pański i w jaki sposób stępionym został przez pana? Może przy wspólnym usiłowaniu
potrafimy go na nowo zaostrzyć...
Pan Rudolf podniósł na młodego człowieka wzrok pełen nieokreślonego pomieszania, rumieniec
na jego twarzy zwiększył się i wargi mu zadrżały. Po chwili powiódł dłonią po czole
i oczach i szepnął cicho:
To tak ciężko mówić o tym, co było!...
Nagle podniósł się i zawołał:
Powinienem... pójdź pan, opowiem ci wszystko!...
Pożegnali mię obaj i odeszli.
Ze zmordowaną głową i niespokojnym sercem udałam się do pokoju mojej matki.
Zamiast, jak powiedziała, udać się do snu, chodziła po pokoju szybkimi krokami i zupełnie
jeszcze ubrana.
Zobaczywszy mię wchodzącą stanęła nagle.
Kochana Waciu
rzekła
zanadto doprawdy troszczysz się o mnie. Przyszłaś tu zapewne,
aby zobaczyć, co się ze mną dzieje, bo spodziewałaś się, że jestem zanurzoną we łzach i
jękach! Otóż widzisz, że się omyliłaś, bo nie płaczę, i nie targam włosów w rozpaczy. Mam
przecie tyle rozsądku, aby wiedzieć, że każda wina pociąga za sobą pokutę i że tę ostatnią
znieść powinnam z godnością, która odtąd ma być jedynym moim zaszczytem. Co do ciebie,
zdecydowałam stanowczo, że odjedziesz do ojca.
Powiedziawszy te słowa porywczym i niecierpliwym tonem, jakiego nigdy dotąd nie używała
mówiąc do mnie, rozpoczęła na nowo nerwową swą po pokoju przechadzkę.
Serce mi się ścisnęło mocno, bo pojęłam, jak wielkim musiało być cierpienie mojej matki,
skoro doprowadzić ją mogło do podobnego stanu rozdrażnienia. Siłą woli jednak powstrzymałam
łzę, która cisnęła mi się do oka, zachowałam wyraz twarzy zupełnie spokojny, a korzystając
z chwili, gdy blisko mnie przechodziła, uśmiechnęłam się do niej, jak mogłam najłagodniej,
i wzięłam jej obie ręce. Zatrzymała się z niecierpliwością i pytającym wzrokiem
patrzyła na mnie. Nie poznawałam jej oczów tak zwykle łagodnych i pełnych macierzyńskiej
czułości. Łagodnym ruchem poniosłam jej rękę do ust moich i rzekłam:
Więc żądasz, kochana matko, rozstać się ze mną? czy mię nie kochasz?
Drgnęła na to pytanie i wyrwała mi swoje ręce.
Żądam, abyś mię opuściła i zostawiła memu losowi
zawołała z rumieńcem na twarzy i
z gestem niecierpliwości
żądam tego, bo nie chcę, abyś dzieliła ze mną nędzę i abyś pokutowała
za moje winy... Jestem istotą o skrzywionym przeznaczeniu i sfałszowanej duszy, sama
to czuję... Pierwszy błąd był, że zostałam żoną twego ojca, wbrew światu, w którym się
urodziłam i w którym prawem fatalizmu ciążącego na moim urodzeniu pozostać powinnam
była... Drugi raz zbłądziłam słuchając tego świata i wracając do niego, a opuszczając człowieka,
który by może z czasem zrobił ze mnie inną, niż byłam, kobietę... Trzecią moją winą
jest to, że zmarnowałam mienie moje; a czwartą i największą, że z widmem ubóstwa na żaden
sposób pogodzić się nie mogę. Widzisz więc, że jestem kobietą nierozsądną, słabą, niedołężną,
która wpadała z błędu w błąd, z niekonsekwencji w niekonsekwencję; że jestem złą matką,
która nie potrafiła być przewodniczką i przyjaciółką jedynemu dziecięciu; że zatem nie
masz wcale za co mię kochać, a tym bardziej poświęcać się dla mnie, i że najlepiej uczynisz,
jeśli zupełnie zapomnisz o mnie i pojedziesz na powrót do twego ojca, który sam jeden wart
twojej miłości.
Z tymi słowami rzuciła się na sofę i skrzyżowawszy ręce na piersi, wzrokiem suchym i
błyszczącym patrzyła w przestrzeń. Coraz większy żal mię ogarniał, ale nie pokazywałam tego
po sobie. Przez chwilę tylko zastanawiałam się nad tym, w jaki najwłaściwiej sposób
przemówić miałam do mojej matki, aby uspokoić jej rozdrażnienie. Gdybym słuchała instynktowego
tylko popędu, rzuciłabym się do jej kolan z pieszczotą i łzami; rozwaga jednak
powstrzymała mię od uczynienia tego. Pojęłam, że płacz i wykazywanie miękkiej uczuciowości
mogłyby nie zagoić, lecz tylko rozognić jątrzącą się ranę. Istoty zdenerwowane i miękkie
nie zaczerpną siły z podobnych sobie, ale potrzebują się spotkać z mocą i stanowczością, aby
móc uczuć grunt pod chwiejącymi się swymi stopami. Zdobyłam się więc na zupełny spokój i
zbliżywszy się do mojej matki rzekłam stanowczo:
Kochana moja matko! jestem córką twoją wprawdzie, ale dorosłą już, i tak przez to jak
przez miłość, którą mi zawsze okazywałaś, upoważnioną do nazywania się twoją najlepszą i
najbliższą przyjaciółką. Jako więc taka uznaję, że winy twoje, o jakie przed chwilą się
oskarżałaś, z wyjątkiem zaślubienia mego ojca, które nie tylko nie było winą, ale przeciwnie,
dowiodło szlachetnych uczuć twej duszy, istotne są i słusznie poczytujesz je za takie. Niemniej
jednak z zupełną rozwagą i pewnością twierdzę, iż jesteś, moja matko, bardzo dobrą i
szlachetną i że nie tylko jako córka, ale jako człowiek z całego serca kocham cię i poważam.
Przy tym jeśli zawiniłaś w czymkolwiek przeciwko mnie, to chyba tylko mimo woli i pośrednio;
a ileż za to wielkich dałaś mi dowodów tej prawdziwie macierzyńskiej i bezinteresownej
miłości? Dlatego też mówiąc przed chwilą, abym cię opuściła w krytycznej porze twojego życia,
abym jechała szukać sobie gdzie indziej spokoju i dostatku, ciebie zostawiając na wolę
złego losu, mówiłaś o niepodobieństwach i stanowczo ci oświadczam, moja matko, że ani
serce moje, ani poczucie obowiązku mego dla ciebie uczynić mi tego nie pozwolą.
Wymawiając te słowa, tyle wysileniem woli dokazałam, że głos nie zadrżał mi ani razu,
ani jedna łza nie stoczyła się z oka. Chciałam pokazać się stanowczą i mocną i pokazałam się
znać taką, bo podniosła na mnie oczy, w których malowało się trochę zdziwienia. Nie mogła
jednak uspokoić się od razu i z niecierpliwością wzruszyła ramionami.
Nie wiem doprawdy
rzekła
skąd nabrałaś tak stanowczego sposobu mówienia i takiej
pewności siebie?
Stąd, moja matko, że kocham cię nad życie i chcę cię natchnąć ufnością w przyszłość i
wiarą we mnie
odpowiedziałam unosząc się nieco, ale wcale się nie roztkliwiając.
Długo nie spuszczała wzroku z mojej twarzy, a z oczu jej wpatrzonych we mnie znikał
stopniowo suchy blask rozdrażnienia, jaki je był rozpalał, a zastępowało go smutne wprawdzie,
ale już słodsze i rzewniejsze uczucie. Nagle wyciągnęła do mnie ramiona i zawołała głosem,
który odzyskał czułe i ciepłe dźwięki:
Rozstać się z tobą, najdroższe dziecko moje! O! cóżem ja powiedziała? Nie! to byłoby
niepodobnym!
Wtedy dopiero rzuciłam się w jej objęcia i przycisnęłam ją do mej wezbranej uczuciem
piersi; wtedy dopiero dwie długo powstrzymywane łzy spłynęły mi po policzkach i gorącymi
usty całowałam jej twarz i ręce. Nie pamiętam już dobrze, co mówiłam jej więcej, wiem tylko,
że mówiłam cicho i długo. Aż na koniec słowami mymi, których treścią było przywiązanie
prawdziwe i nadzieja w przyszłości pokładana, ukołysałam zmęczoną
zasnęła w moim objęciu.
Biały blask lampy oświecił głowę mojej matki spoczywającą na moim ramieniu i bladą jej
twarz o zamkniętych powiekach, z której lata i troski zetrzeć nie mogły wielkiej piękności.
Długie obfite jej warkocze spadały mi na ręce i kolana, ramionami oplotła moją kibić i śród
lekkiego snu coraz mocniej tuliła się do mnie, jakby instynktowo szukała we mnie podpory i
spoczynku. Długo patrzyłam na nią z głębokim rozrzewnieniem i znowu pomyślałam, że role
nasze zamieniły się, i znowu podniosło się we mnie uczucie do macierzyńskiego podobne.
KONIEC ROZDZIAŁU
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Waclawa57Waclawa82Waclawa52Waclawa24Waclawa83Potocki Wacław PoezjeWaclawa49Waclawa87Waclawa10Waclawa58Waclawa8Waclawa13Waclawa20więcej podobnych podstron