Wendy Rosnau
Długie Upalne Lato
Angola, więzienie stanowe Propozycja zwolnienia warunkowego była podejrzana. Gdyby
jednak Johnny na nią przystał, już za godzinę mógłby odetchnąć świeżym powietrzem. Gdyby
nie dziwaczne warunki zwolnienia, ani przez chwilę nie zastanawiałby się nad możliwością
opuszczenia pół roku wcześniej więzienia o zaostrzonym rygorze. - Wyłaź, Bernard - warknął
strażnik. - Masz iść do naczelnika. Johnny podniósł się z pryczy i powolnym krokiem opuścił
celę. Chwilę później stanął przed Pete'em Laskym, siedzącym za biurkiem. - No to co,
Bernard, chcesz się dzisiaj stąd zmyć? - bezbarwnym głosem zapytał naczelnik więzienia. -
Mam szansę na intratną państwową robotę? - Chciałbyś, co? - Pete Lasky obdarzył więźnia
krzywym uśmiechem. - Nic z tego, Bernard. Ciebie może uratować tylko spokój. Oducz się
dawać ludziom
w zęby. Gadałem przez telefon z szeryfem Tuckerem z twojej mieściny - ciągnął naczelnik. -
Facet chyba nie jest uszczęśliwiony, że wychodzisz przed terminem. Podobno jesteś tam
potrzebny jak dziura w moście. - Pete Lasky wręczył więźniowi decyzję o zwolnieniu
warunkowym. - Nie wolno ci zbliżać się do faceta, którego chciałeś uśmiercić. Każde twoje
przewinienie spowoduje natychmiastowy powrót za kratki. Nie wolno ci nosić broni. Jeśli
pogwałcisz choć jeden z wypisanych w tym dokumencie warunków, zarobisz na dodatkowe
sześć miesięcy odsiadki. Więc jak? Johnny wepchnął ręce do tylnych kieszeni dżinsów i
zacisnął pięści. Z mroków niepamięci przed jego oczami wynurzył się obraz zalewiska o
wschodzie słońca i postać ojca, który uczył go tam wędkowania. Jeśli byłby na zwolnieniu
warunkowym, to już przez najbliższe cztery miesiące właśnie ten widok mógłby budzić go
każdego ranka. Znał zalewisko z dzieciństwa. Wiedział, gdzie są najlepsze miejsca do
wędkowania, gdzie mają gniazda czaple i gdzie kończą się na moczarach wszystkie ukryte
przesmyki. Wiedział także, jakie poruszenie wywoła w mieście jego powrót. - No i jak? -
Zgoda - mruknął Johnny, spoglądając w okno. Niebo było błękitne i tak idealnie czyste, że
być może to właśnie jego widok przesądził o ostatecznej decyzji. - Cztery miesiące pracy w
Oakhaven, posiadłości Mae Chapman, na pewno mnie nie zabije, czego nie mogę powiedzieć
o następnym pół roku spędzonym tutaj. Godzinę później przeszedł przez bramę więzienia
i znalazł się w przedsionku piekła. Tak jego matka zwykła nazywać luizjański sierpień.
Minęła dopiero dziesiąta, a już powietrze było gorące i parne. Johnny ruszył szosą w stronę
Tunica. Przeszedłszy około dwóch kilometrów, ściągnął bawełnianą koszulkę i przewiązał się
nią w pasie. Opuściwszy Common przed piętnastu laty, nigdy nie zamierzał tam wracać. Jego
rodzice nie żyli i nie miał żadnych krewnych. Ale po otrzymaniu dziwacznego listu, w którym
oferowano mu duże pieniądze za należącą do niego ziemię, ciekawość wzięła górę nad
zdrowym rozsądkiem i pojechał do Common, aby dowiedzieć się, o co chodzi. Jego ziemia?
Co prawda ojciec miał niegdyś w Common własne gospodarstwo, ale ponieważ od lat nie
płacił podatku gruntowego, dom i ziemia powinny już dawno przejść w inne ręce. Tydzień po
przyjeździe do miasta Johnny poszedł do ratusza, gdzie usłyszał, że nadal jest właścicielem
ojcowskiego domostwa. Dlaczego? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Prawdę
powiedziawszy, w Common mieszkały tylko dwie życzliwe mu osoby. Stary Virgil Diehl
może i chciałby mu pomóc, ale przecież nie dysponował żadnymi wolnymi środkami. Drugą
osobą była Mae Chapman, właścicielka Oakhaven. Ale dlaczego miałaby mu pomagać?
Johnny opuścił ratusz z postanowieniem udania się natychmiast do starszej pani i wyjaśnienia
sprawy. Jednak tego dnia panował tak nieznośny upał, że po drodze
wstąpił do Peppera na kufelek zimnego piwa. Gdy tylko otworzył drzwi baru, uprzytomnił
sobie, że popełnia błąd. Zobaczył bowiem przed sobą zaciekłego wroga jeszcze ze
szczenięcych lat. Nie zamierzał zabić Farrela Craiga, o co go potem oskarżano. To prawda,
wyciągnął nóż, ale tylko dlatego, że przeciwnik zamierzył się na niego butelką z odłamaną
szyjką. W oczach Clifftona Tuckera, który niezwłocznie pojawił się w barze, wyglądało to źle
i Johnny nie mógł temu zaprzeczyć. Działał w obronie własnej, ale miejscowy szeryf miał na
ten temat odmienne zdanie. Tak więc Johnny został aresztowany i skazany na rok pobytu w
więzieniu o zaostrzonym rygorze. I tu właśnie przebywał, gdy pół roku później
zaproponowano mu wcześniejsze zwolnienie pod warunkiem odpracowania czterech letnich
miesięcy w rodzinnym mieście. Zrobi to, a potem sprzeda odziedziczone gospodarstwo i
wyjedzie na zawsze. O zachodzie słońca dojechał autobusem do Common. Wysiadł w
centrum. Miał przed sobą miasto, w którym spędził pierwsze piętnaście lat życia. Gdyby
babcia wiedziała, z kim ma mieć do czynienia, nigdy w życiu nie zgodziłaby się zatrudnić
takiego kryminalisty. Zdegustowana Nicole cisnęła pismo na biurko. Wyłączyła stary, stojący
obok telefonu wentylator, wzięła do ręki słuchawkę i wystukała numer motelu. Po trzecim
dzwonku odezwał się Virgil Diehl i oznajmił z miejsca:
- Mamy wolne pokoje i czarną kawę.
- Dzień dobry, panie Diehl. Mówi Nicole Chapman. - A, mała Nicki! Słyszałem, że wróciłaś
do nas z dużego miasta. Założę się, że Mae szaleje z radości. Ja też, ma petite. Jesteś
najładniejszą dziewczyną w naszej parafii. - Merci, panie Diehl. Miło, że pan tak mówi. -
Człowiek prowadzący interesy musi być grzeczny. - Virgil zaśmiał się. - Ale tobie, ma petite,
nie jest potrzebny pokój w motelu, więc po co dzwonisz? - Zamilkł na chwilę. - Zdaje się, że
wiem. Wiedział, oczywiście. Wiadomość o powrocie Johnny'ego Bernarda do Common i jego
zatrudnieniu w Oakhaven zdążyła już obiec supermarket, piekarnię, drogerię na rogu i oba
bary. - Wiem od szeryfa Tuckera, że w motelu zatrzymał się pan Bernard - powiedziała
Nicole. - Wynajął pokój? - Chodzi ci o Johnny'ego? Tak, jest tutaj. O, właśnie stanął w
drzwiach. - Czy mogę z nim porozmawiać? - Możesz, oczywiście, ma petite. Czekając przy
telefonie, Nicole włączyła ponownie wentylator. Urodzona w Kalifornii, była przyzwyczajona
do upalnej pogody, ale żar lejący się z nieba w Luizjanie i duża wilgotność powietrza były dla
niej nie do zniesienia. Przez całe dwadzieścia pięć lat dotychczasowego życia nigdy nie była
tak spocona jak teraz. Jeszcze raz rzuciła okiem na leżące na biurku pismo, które godzinę
temu dostarczył do Oakhaven szeryf Tucker. Nie musiała czytać słowa po słowie.
Wystarczyła jej jedynie informacja, że niejaki Jonathan Bernard
zostaje zwolniony warunkowo z więzienia zarówno dlatego, że chce zatrudnić go u siebie
Mae Chapman, jak i ze względu na jego dobre sprawowanie. Dobre sprawowanie. Nicole
prychnęła z dezaprobatą, spoglądając na długą listę wykroczeń, których ten człowiek dopuścił
się przez trzydzieści lat. Najwcześniejsze przewinienia popełnił jeszcze jako małolat, lecz
potem przez całe siedem lat zachowywał się nienagannie, co wyglądało na to, że wszedł na
dobrą drogę. Kiedy jednak Nicole zwróciła szeryfowi Tuckerowi uwagę na ten fakt, w
odpowiedzi usłyszała, że ten miejscowy zabijaka, zakała Common, nie wie, co to dobra
droga. To prawda, w Oakhaven potrzebowali jakiegoś solidnego rzemieślnika, który jeszcze
tego lata jakimś cudem wyremontowałby rozpadający się dom. Ale w żadnym razie nie wolno
im było zatrudnić Jonathana Bernarda. Nicole musiała więc interweniować. W słuchawce
odezwał się nagle męski głos: - To ja. Jestem już zajęty, nie wezmę tej roboty. Kiepskie
maniery tego człowieka mówiły o nim wiele. Ale głęboki głos z południowym akcentem,
przeciągający sylaby, robił wrażenie. Nicole na chwilę straciła wątek. Z trudem wzięła się w
garść. - Czy ,,ja'' oznacza Jonathan Bernard? - spytała cierpkim tonem. - Aha. Ludzie mówią
mi Johnny. Czym handlujesz, chérie? Sprzedam ci zaraz bilet autobusowy w jedną stronę,
miała ochotę odpowiedzieć Nicole. - Niczym nie handluję, panie Bernard. Dzwonię
z Oakhaven w sprawie pańskiego zatrudnienia. Jest już nieaktualne. Na drugim końcu linii
zapanowało milczenie. - Panie Bernard...? - Chcę porozmawiać ze starszą panią. Zaskoczył
Nicole. - Ja... ona drzemie w ogrodzie. - Była to zresztą prawda. - Prosiła panią o
powiadomienie mnie, że zmieniła zdanie? Nicole miała nadzieję rozwiązać sprawę bez
włączania do niej siedemdziesięciosześcioletniej babki. - To wcale nie jest... - Ta robota jest
warunkiem mojego przedterminowego zwolnienia - wyjaśnił Bernard. - Starsza pani
podpisała oświadczenie, że zatrudni mnie w pełnym wymiarze godzin na całe lato. To zostało
już postanowione. Ten człowiek mijał się z prawdą. Babcia była zbyt mądra na to, by
podpisywać cokolwiek bez porady prawnika. - Wiem, co mówię, chérie. Klamka zapadła.
Klamka zapadła. Nicole wydawało się, że w głosie Bernarda przebija wesołość. Wyłączyła
wentylator i zaczęła szybko przerzucać papiery, które zostawił szeryf. Znalazła odpis
formalnego oświadczenia, z podpisem babki. A niech to licho! - Jest pani tam jeszcze? -
Sądzę, że nastąpiło nieporozumienie. - Nicole siliła się na spokój. - Czyżbym miał zaraz
usłyszeć przez telefon gorące przeprosiny?
Najeżyła się. Zamilkła, z trudem powstrzymując się
od ciętej odpowiedzi. - Chyba się nie doczekam - stwierdził Bernard. - A więc przenoszę się
na przystań. Zjawię się tam gdzieś około czwartej. Dla Nicole była to wiadomość alarmująca.
- Zamierza pan wprowadzić się do domku na przystani? - Niemal zadławiła się własnymi
słowami. - Nie sądzę, żeby to było możliwe! Ja... Nie była w stanie ani wymyślić nic więcej,
ani cokolwiek powiedzieć, zresztą Jonathan Bernard zdążył już odłożyć słuchawkę.
Ogród babci Mae Chapman był przepiękny. Zasługiwał na największe uznanie. Nicole
znalazła babkę śpiącą na wózku pod stuletnim dębem. Uklękła obok na trawie i spytała
szeptem: - Zamierzasz przespać całe popołudnie? Starsza pani zamrugała oczami, tak
błękitnymi jak oczy wnuczki. - O, wreszcie wynurzyłaś się z domu - oznajmiła zdumiewająco
mocnym głosem, kontrastującym z drobną postacią. - Prawie wcale nie wysuwasz nosa na
dwór, bo ci za gorąco. Co sprawiło, że tym razem rozstałaś się z ukochanym wentylatorem?
Kłopoty, miała ochotę odpowiedzieć Nicole. Spojrzała na nogę babki. Tydzień temu złamała
się drewniana balustrada i Mae spadła z werandy na rosnące poniżej kwiaty. Wypadek
skończył się przeciętym policzkiem, kilkoma stłuczeniami i urazem lewego kolana. - Jak
noga? - spytała Nicole. - Chyba dzisiaj jest mniej spuchnięta.
- Tak. I, dzięki Bogu, nie jest złamana, bo wówczas
musiałabym spędzić ponad miesiąc na tym okropnym wózku. - Mae obrzuciła uważnym
wzrokiem wnuczkę. - A więc co sprowadziło cię tutaj? - spytała. - Spalił się bezpiecznik i
przestał działać wentylator? - zakpiła lekko. - Masz rację, babciu, trochę przesadzam -
wymamrotała. - Obie z Clair wymyślamy sposób przymocowania ci wentylatora na plecach. -
Nie wiedziałam, że jesteście takie pomysłowe. - Och, nie wiesz jeszcze o wielu sprawach -
przekomarzała się Mae. - Jak na przykład zatrudnienie więźnia? - A więc już słyszałaś o
Johnnym? Od kogoś wiarygodnego? - Sądzę, że można tak określić szeryfa Tuckera. - W
ż
adnym razie. On nigdy nie znosił tego chłopca. - Babciu, dlaczego nic nie powiedziałaś mi o
Johnnym Bernardzie? - Och, moja droga, przepraszam. Byłam tak przejęta twoim
przyjazdem, że zapomniałam wspomnieć, że zamierzam go zatrudnić. Mogło to być
wiarygodne wyjaśnienie, gdyby nie chodziło o jej babcię. W miarę upływu lat stawała się ona
nieco mniej ruchliwa, ale nadal nic nie było w stanie umknąć jej pamięci. - Dzisiaj bym sobie
przypomniała, jako że jest to dzień jego... - Przyjazdu - dokończyła Nicole, obrzucając babkę
rozżalonym spojrzeniem. - A więc wynajęłaś więźnia na
całe lato i zamierzałaś oznajmić mi to dopiero w dniu jego przyjazdu? - Nicki, przestań się
tym dręczyć. Starzy ludzie słabną na umyśle. - Jesteś tak słaba na umyśle jak ja - warknęła
Nicole. - I nie opowiadaj mi czegoś podobnego. Wykaz wykroczeń Johnny'ego Bernarda jest
dłuższy, niż lista miesięcznych zakupów u sklepikarza. Szeryf Tucker twierdzi, że facet jest
groźny dla otoczenia. - Groźny? To bzdura! Jest całkowicie nieszkodliwy. - Wiem od szeryfa,
ż
e sześć miesięcy temu w barze Peppera o mały włos, a zabiłby Farrela Craiga.
Powiedziałabym, że jest tak nieszkodliwy jak aligator z bolącym zębem. - Nicki, świetne
powiedzenie. - Mae parsknęła śmiechem. - Muszę je sobie zapamiętać. Powtórz jeszcze raz,
proszę, abym mogła... - Babciu, to nie jest śmieszne. - Przyznaję, Johnny zachował się
nieostrożnie. Jak mógł dać się tak głupio przyłapać? Ale, moja droga,... - Przyłapać? Chronisz
tego zabijakę? - Farrel i Johnny nie znosili się od dziecka. A poza tym nikt z nas nie jest
ideałem. Tak, nikt, przyznała w duchu Nicole. Ona też miała na swoim koncie popełnione
błędy. Chciała jednak zrozumieć pobudki babki. - Przekonaj mnie, że jest nam potrzebny
akurat on - zażądała. - Johnny jest moim przyjacielem. Trzeba było wyciągnąć go z tego
koszmarnego więzienia. Dzięki zawartej umowie zdobyłyśmy świetnego fachowca, który
doprowadzi do porządku Oakhaven.
spiesza. - Tak. Zasługującym na to, by mu pomóc. Musi wreszcie przestać uciekać i wrócić na
stałe do domu. - Czy on jest tego samego zdania? - Pewnie nie. - Mea wzruszyła ramionami. -
Nicki, będę z tobą szczera. Na temat Johnny'ego usłyszysz w mieście wiele kłamliwych
plotek, krzywdzących go oskarżeń. Ale nie uprzedzaj się do niego. Szczerze powiedziawszy,
ty i Johnny macie ze sobą więcej wspólnego, niż mogłabyś to sobie wyobrazić. Nie tylko on
jest ostatnio tematem plotek. Mae obrzuciła wzrokiem kuse, wystrzępione dżinsowe szorty
wnuczki i jej potargane, jasne włosy. - Babciu, przyjechałam z Kalifornii. Jestem... - Wiem.
Wolnym duchem. Usłyszawszy to określenie, Nicole uśmiechnęła się słabo. Ostatnio zupełnie
do niej nie pasowało. Mimo że od poronienia upłynęły już trzy miesiące, nadal nie sypiała po
nocach i odczuwała skutki depresji. Stanu, który, jak twierdził lekarz, powinien ustąpić po
jakimś czasie. Ale nic nie wymaże poczucia winy dręczącego kobietę po stracie dziecka. -
Johnny jest wykwalifikowanym stolarzem - oznajmiła babka. - A dla nas ostatnią deską
ratunku, bo dom jest w fatalnym stanie i wymaga natychmiastowego remontu. - Babciu, jesteś
pewna, że ten człowiek nie obawia się ciężkiej roboty? - Nicki, Johnny wyrastał w Common
w niezwykle trudnych warunkach. Przez ostatnie dwa lata pracował na
budowie w Lafayette, gdzie niezwykle ceniono jego pracowitość i kwalifikacje. A poza tym
to wojskowy. Były komandos. Sądzę, że ma jeszcze inne ukryte zalety. - W jaki to sposób
miałybyśmy wykorzystać umiejętności komandosa, które z pewnością posiadł w wojsku? -
zjadliwym tonem spytała Nicole i zaraz dodała: - Do tej pory sądziłam, że zależy nam na
odrestaurowaniu Oakhaven, a nie na wysadzeniu go w powietrze. - Widzę, że zebrało ci się na
ż
arty. - Mae potrząsnęła głową. - Wydaje mi się, moja droga, że czeka cię duże zaskoczenie. I
miłe. Nicole nie lubiła być zaskakiwana. Zwłaszcza gdy w grę wchodzili mężczyźni. Z
ponurą miną oznajmiła babce: - Przyjedzie koło czwartej. - Rozmawiałaś z Johnnym? To
wspaniale! - Okrzyk Mae wypłoszył z gniazda parkę ptaszków, które poszybowały w niebo. -
Zadzwoniłam do motelu - przyznała się Nicole. - Szeryf Tucker powiedział mi, że tam znajdę
tego człowieka. - Z rozmysłem zataiła przed babką informację o tym, że chciała się pozbyć
niepożądanego pracownika. - Johnny Bernard ma podobno mieszkać w domku na przystani. -
Taka była nasza umowa - potwierdziła babka. - Nicki, czy mogłabyś posłać tam Bicka, żeby
pootwierał okna i wywietrzył domek? Napiszę do Johnny'ego parę słów. Niech Bick zostawi
mu kartkę na stole, bo sama nie dam rady tam się z nim spotkać. - Wzrok Mae podążył w
stronę podjazdu, z którego wiodła ścieżka ku przystani. Długa na kilometr i biegnąca w
gęstym lesie, była
najkrótszą drogą prowadzącą nad zalewisko. - Nie widziałam Johnny'ego od piętnastu lat -
dodała zamyślona. - Chciałam odwiedzić go w więzieniu, ale adwokat mi to odradził. Po
wyrazie twarzy Mae można było poznać, że jest jej przykro, iż tego nie zrobiła. Dziwna
reakcja babki wzmogła ciekawość Nicole. - Czy mogę ci w czymś pomóc? - spytała. Starsza
pani poklepała wnuczkę po ramieniu. - Już mi pomogłaś, wróciwszy do domu. Jest też
Johnny. To wspaniale. Kiedy opuszczał miasto, nie miałam pojęcia, że upłyną lata, zanim
ponownie tutaj go zobaczę. Ciekawa jestem, jak teraz wygląda. Jeśli wrodził się w ojca lub
dziadka, to miej się na baczności. Wszyscy mężczyźni w ich rodzinie byli zawsze szalenie
przystojni. Nicole nie musiała oglądać Johnny'ego, żeby wiedzieć, co z niego wyrosło. Raport
szeryfa Tuckera stanowił potwierdzenie, że młody Bernard w pełni zasługiwał na swoją
reputację. A to, czy wyrósł na przystojnego mężczyznę, czy na pokrakę, nie miało żadnego
znaczenia. Byleby tylko pracował przyzwoicie. Nachyliła się i ucałowała policzek babki. -
Kiedy napiszesz kartkę, dopilnuję, żeby Bick zaniósł ją na przystań. Co powiesz na trochę
lemoniady? Umieram z pragnienia. - Zawsze umierasz - stwierdziła rozbawiona Mae. - Gdzie
wypijemy? Na frontowej werandzie? Nicole stanęła za wózkiem babki. - Mam oryginalny
pomysł. Może zrelaksujemy się w saloniku przy wentylatorze?
Godzinę później Nicole dowiedziała się, że Bick wyjechał do miasta. Chcąc nie chcąc, sama
musiała spełnić polecenie babki. Szybkim krokiem ruszyła leśnym traktem w stronę przystani.
Miała jeszcze dużo czasu, bo Johnny Bernard powinien zjawić się tam dopiero za godzinę.
Nie miała pojęcia, jak po nieprzyjemnej rozmowie telefonicznej spojrzy mu w oczy.
Pomyślała, że później się nad tym zastanowi, a na razie, na szczęście, nie będzie musiała go
oglądać. Pootwiera w domku okna, zostawi kartkę od babci i zanim Johnny Bernard zdoła
postawić stopę na ziemi należącej do Oakhaven, już jej tam nie będzie. Po dziesięciu
minutach wynurzyła się z lasu i przystanęła na skraju wąskiej przecinki dochodzącej do
brzegu zalewiska. Ponure moczary bardziej pociągały ją niż przerażały. Ich niepowtarzalny
urok usiłowała wielokrotnie oddać na płótnie. Zalewisko stwarzało malarzowi niewyczerpane
możliwości. Ciemne i tajemnicze, jakby wyjęte z powieści grozy, wabiło oko twórcy. Ale jak
oddać niesamowity klimat tego miejsca? - zastanawiała się Nicole. Ruszyła dalej i po chwili
doszła do niewielkiego domku. Sięgnęła do zardzewiałej klamki. Zaskrzypiały dawno nie
otwierane drzwi. Wsunęła rękę do środka, odszukała kontakt i zapaliła światło. Zadowolona,
ż
e nie zaskoczy jej żadne pełzające stworzenie, weszła po schodach na piętro. Ujrzała przed
sobą nie skład przeróżnych narzędzi i wędkarskich przyborów, jak się spodziewała, lecz
całkiem przyzwoicie wyposażony, przestronny pokój mieszkalny z kilkoma podniszczonymi
sprzętami. Stał tu
fotel na biegunach, biurko, kwadratowy stół i dwa krzesła, a także stara kanapa. śelazne
łóżko ustawiono tak, że leżąc można było podziwiać zalewisko. To duże pomieszczenie
dzieliła ścianka. Za nią znajdowały się niewielka kuchnia i jeszcze mniejsza łazienka.
Zdziwiona Nicole zastała otwarte okna. Zarówno wychodzące na las, jak i to, przez które
można było spoglądać na moczary. Widocznie Bick uprzedził życzenie babki i od rana
wietrzył mieszkanie. Niewiele myśląc, położyła na stole przyniesioną kartkę i podeszła do
najbliższego okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Przy brzegu, do zapadającego się mola była
przywiązana łódź, na której leżała trzcinowa wędka. Skąd tutaj się wzięła? - zastanawiała się
Nicole. Bick nigdy nie łowił ryb na takie wędki. Rozmyślania Nicole przerwał jakiś hałas
dochodzący z parteru. Po chwili usłyszała zbliżające się kroki. Ktoś szedł po schodach na
górę. Rzuciła okiem na zegarek. Dopiero minęła trzecia. Ten człowiek mówił, że będzie tu o
czwartej. Odruchowo przygładziła niesforne włosy, zaklęła pod nosem ze złości, a potem z
niechęcią odwróciła się od okna. Ujrzała przed sobą nieznajomego. Spojrzenie Nicole
przesunęło się wzdłuż sylwetki człowieka będącego - jak powiedział szeryf Tucker - już od
wczesnej młodości zakałą Common. Był wysoki, bez koszuli, odziany w obcisłe, znoszone
dżinsy. Szerokie ramiona i barki wyglądały jak uformowane z żelaza. Tors i brzuch okrywały
mięśnie świadczące o doskonałej formie fizycznej. Nic dziwnego, bo co ma do roboty
kryminalista oprócz ćwiczenia w więziennej siłowni po
to, aby stać się człowiekiem jeszcze silniejszym i bardziej niebezpiecznym? Tak więc miała
przed sobą byłego komandosa, doszkolonego w stanowym więzieniu. Sprawiał wrażenie
zwycięzcy i z pewnością nim był. Spoglądając w głębokie, przenikliwe oczy Johnny'ego
Bernarda, Nicole nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Zamknął za sobą drzwi. Snop
ś
wiatła wpadający przez okno do pokoju oświetlił jego proste, czarne włosy. Długie,
dotykałyby mu ramion, gdyby nie to, że - zapewne ze względu na upał - ściągnął je i związał
na karku. Miał prosty kształtny nos i pełne zmysłowe wargi. Oba te elementy twarzy, wraz z
cienką blizną biegnącą od prawego oka do skroni, nadawały temu niebezpiecznie
przystojnemu mężczyźnie zaskakująco łagodny wygląd. Nicole odchrząknęła. - Wydawało mi
się, że ma pan się tutaj zjawić dopiero o czwartej - oznajmiła zimnym tonem. - Tak mówiłem?
- Johnny Bernard oparł się o drzwi. Skrzyżował ręce na piersiach, a na jego wargach pojawił
się lekki uśmiech. Rzucił okiem na zegarek, a potem spojrzał na stojącą przed nim młodą
kobietę. - Jak widać, pani też jest tu wcześniej. Tak bardzo zależało pani, Nicki, aby mnie
zobaczyć? Znał imię młodej kobiety, wiedzał też o niej co nieco, gdyż przed opuszczeniem
motelu wypytał o nią Virgila. Stary człowiek oświadczył, że Nicki Chapman jest
najładniejszą femme, jaką kiedykolwiek oglądał.
Johnny musiał przyznać, że Virgil miał rację. Wy-
glądała na dwadzieścia kilka lat, była średniego wzrostu. Miała kształtne ciało. Delikatne i
kruche. Te ostatnie dwie cechy sprawiły, że Johnny zaczął mieć się na baczności. Do tej pory
unikał takich kobiet. Kojarzyły mu się z porcelanowymi figurkami i wprawiały w stan
rozdrażnienia. Musiał jednak przyznać, że patrzenie na Nicole Chapman było zajęciem
całkiem sympatycznym. Podobały mu się długie do ramion, połyskliwe włosy barwy jasnego
miodu i zgrabne nogi, które szczególnie rzucały się w oczy, ponieważ Nicole miała na sobie
dość kuse szorty. Krótka bawełniana niebieska koszulka pasowała idealnie do barwy jej oczu.
Od Virgila dowiedział się, że urodziła się w Los Angeles, że przed dwoma laty jej rodzice
zginęli w katastrofie samolotowej i że była jedynaczką. Virgil nie pamiętał jednak, czym się
zajmowała. Kilka tygodni temu sprowadziła się do Mae Chapman, z zamiarem zamieszkania
na stałe w Oakhaven. - Przyszłam, żeby zostawić wiadomość od babci. - Wskazała kartkę
położoną na stole. - Zamierzałam pootwierać okna, ale jak widzę, już pan to zrobił. -
Wyciągnęła przed siebie rękę. - Jestem Nicole Chapman. Wnuczka Mae. Rozmawialiśmy
przez telefon. To, że podała mu rękę, zdziwiło Johnny'ego. W stosunku do niego mało kogo
było stać na ten sympatyczny gest. Szkoda, że nie będzie mógł go odwzajemnić. Rozłożył
ramiona i pokazał Nicole brudne dłonie. - Robiłem różne rzeczy. Między innymi łapałem
sobie kolację - wyjaśnił. - Zębacza. Spojrzała na ubrudzone ręce Johnny'ego i cofnęła dłoń.
- Skoro pan już tu jest... i będzie zatrudniony w Oakhaven, to ja... - A będę, chérie? A więc
nie zamierza pani pozbyć się mnie, zanim przystąpię do pracy? - Wyjaśnił pan przez telefon,
ż
e decyzja nie zależy ode mnie. Porozumiałam się z babcią i wygląda na to, że miał pan rację.
- Odwróciła wzrok od Johnny'ego i rozejrzała się po pokoju. - Zadała sobie sporo trudu, żeby
przygotować dla pana to miejsce. - Nicole ponownie spojrzała na swego rozmówcę. - Jeśli się
nie mylę, jest pan stolarzem, panie Bernard. - Johnny. Proszę mówić mi po imieniu. Tak,
zajmuję się stolarką. - Nasz dom wymaga wielu napraw. A więc wszystko wskazuje na to,
Johnny, że będzie miał pan dużo roboty. - Zdążyłem zauważyć. - Uśmiechnął się krzywo.
Nicole uniosła lekko brwi, lecz więcej nie wdawała się w dyskusję. Johnny wskazał jej
gestem fotel na biegunach. Gdy usiadła, zajął miejsce na kanapie i wyciągnął przed siebie
nogi. Musiało dokuczać jej gorąco, bo miała zaczerwienioną twarz, nieszczęśliwą minę i
wyglądała na spoconą. W przeciwieństwie do Johnny'ego, który jako rdzenny mieszkaniec
tych okolic uwielbiał tutejsze upały. Z Common wyjechał przed laty, ale nie opuścił Luizjany.
Między innymi przez dwa lata mieszkał w Lafayette. - Czy ta robota zajmie ci całe lato? -
spytała Nicole. - Zależy od tego, czego będzie sobie życzyła starsza pani. Na lewej skroni
Nicole ukazała się kropla potu. Spłynęła po policzku.
- Czy znajdzie się tutaj szklanka wody z lodem?
- spytała nieoczekiwanie. - Oczywiście. - Johnny wstał i przeszedł do kuchenki. Umył
starannie ręce, a potem wyciągnął z szafki szklankę, napełnił wodą i wrzucił dwie kostki lodu
wyjęte z miniaturowej lodówki. Wrócił i stanął przed Nicole. - Proszę. Zajrzała do szklanki i
rzuciła okiem na czyste ręce Johnny'ego. - Dziękuję. Jeszcze nie przyzwyczaiłam się do
tutejszej wilgotności powietrza - wyjaśniła spokojnie. - Ale kiedyś przywyknę. Wcale nie był
o tym przekonany. Wyglądała bowiem jak kupka nieszczęścia. Zasiadł ponownie na kanapie i
patrzył, jak Nicole przykłada do twarzy szklankę z lodem, żeby ochłodzić policzki. - Stolarze
są w cenie - oświadczył. Nicole przesunęła szklankę w dół i dotknęła nią nasady szyi, a potem
karku. Szyję miała ładną. Długą i kremową. - Fakt - przyznała. - Ale sądzę, że ci na
zwolnieniu warunkowym są szczęśliwi, że w ogóle mają jakąś robotę. Johnny roześmiał się
głośno. - A więc powinienem nisko się cenić? A może pracować za darmo? Przyłożyła
szklankę do drugiego policzka. - Jest coś, co powinien pan wiedzieć, Johnny. Tydzień temu
babcia stłukła sobie kolano i porusza się na wózku. Myślę, że materiały potrzebne do remontu
domu dostaniemy u Craiga.
- Jeśli nie będą mieli na składzie, to na pewno sprowadzą. - Zadzwonię tam jutro z samego
rana. Sprawdzę, czy z rachunkiem babci wszystko jest w porządku. - Czy Jasper Craig jest
nadal właścicielem sklepu? - Słyszałam, że przeszedł na emeryturę. Interes prowadzi Farrel...
to znaczy jego syn. Johnny poznał po minie Nicole, że wie o sławetnej bójce. - Zostałem
zwolniony przedterminowo między innymi pod warunkiem, że nie doprowadzę do żadnej
siłowej konfrontacji. Oznacza to, chérie, że nie wolno mi uprawiać rękoczynów. - Czy to
oświadczenie powinno podnieść mnie na duchu? - spytała. Johnny wzruszył ramionami. -
Nawiasem powiedziawszy, to nie ja wywołałem bójkę u Peppera, mimo że słyszała pani z
pewnością inną wersję tego wydarzenia. Gdybym chciał zabić Farrela Craiga, uczyniłbym to
wiele lat temu. Teraz, może dlatego, że pobyłem już trochę w Common, mógłbym zmienić
zdanie. Ten człowiek jest największym łajdakiem w mieście. - Więc twierdzi pan, że to, co
stało się w barze, nie było pańską winą? - Twierdzę, że być może broniłem się zbyt
skutecznie. - Johnny zamilkł na chwilę. - Ale wróćmy do sprawy remontu Oakhaven. Dom
jest w podłym stanie. Od czego rozpoczniemy robotę? Przez następne pół godziny
dyskutowali na temat tego, co trzeba wykonać i w jakiej kolejności. Najpilniejsze były
naprawy zniszczonego dachu i werandy. Potem, w deszczowe dni, należało podreperować
wnętrze domu, a także wyciąć uschnięte drzewo sterczące na frontowym dziedzińcu,
odmalować ściany i ponaprawiać okna. Po jakimś czasie Nicole podniosła się z fotela,
ostrożnie odrywając od drewnianej podłogi spocone nogi. - Będę wdzięczna za sporządzenie
wykazu potrzebnych materiałów, bo ja się na tym zupełnie nie znam. Ale jeśli pan nie może...
- Mogę - oznajmił krótko, wstając z kanapy. Wyglądała na zdenerwowaną. Potknęła się,
chcąc szybko obejść fotel. Przed upadkiem uchronił ją Johnny. Podbiegł, złapał ją za ramię i
postawił na nogi. Zauważył, że była lekka jak piórko. Wzięła się w garść. Ponownie
zaimponowała Johnny'emu, stając się w jednej chwili chłodną i opanowaną młodą damą.
Podchodząc do drzwi, odwróciła się nagle. - Babcia nazwała pana swoim przyjacielem -
oznajmiła spokojnym tonem. - Jestem ciekawa, czy pan, panie Bernard, też uważa Mae za
swoją przyjaciółkę? Johnny nawet się nie poruszył. Stał nadal z rękoma w kieszeniach. -
Chyba chciałabyś, chérie, usłyszeć coś innego - powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy. -
Chcesz wiedzieć, czy twoja babka będzie przy mnie bezpieczna. Mam rację? Moja odpowiedź
brzmi: tak. Nigdy nie zrobiłbym najmniejszej krzywdy ani Mae, ani żadnej osobie, na której
jej zależy. Wystarczy? - Musi - mruknęła Nicole i opuściła pokój. Johnny słuchał przez
chwilę jej lekkich kroków na
schodach. Potem podszedł do okna i obserwował, jak idzie w stronę lasu. Uznał, że porusza
się stanowczo za szybko. W Luizjanie należało robić wszystko w zwolnionym tempie. Jeśli
Nicole Chapman miała w tropikalnym upale poczuć się dobrze, musiała się tego nauczyć.
Mógł o tym jej wspomnieć, lecz w tej chwili jego słowa nie odniosłyby pożądanego skutku.
Za bardzo absorbowała ją ciemna strona jego charakteru, żeby wzięła sobie do serca dobrą
radę. Popołudnie minęło szybko. Johnny spędził cztery godziny na reperowaniu na przystani
rozpadającego się pomostu, w obawie, że zerwie go i zabierze najbliższy sztorm. Już dawno
słońce skryło się w moczarach i nastał późny wieczór. Idąc po ciemku leśną ścieżką, Johnny
wrócił myślami do starszej pani. Szedł ją odwiedzić, mimo że wcale się do tego nie palił.
Przypuszczał, że Mae Chapman zaraz zmierzy go surowo wszystkowidzącymi, niebieskimi
oczami i wywoła w nim poczucie winy, że przed piętnastu laty bez słowa pożegnania opuścił
rodzinne miasto. Gdy tylko wynurzył się z lasu i rzucił okiem na podjazd, zorientował się, że
zbyt długo odkładał wizytę. W domu panowały ciemności. Tylko w lewym skrzydle paliła się
jakaś mała lampa. Johnny przemierzył podjazd i skierował kroki ku głównemu wejściu. Od
razu dostrzegł zmiany wprowadzone w ciągu tych lat przez Henry'ego, męża Mae.
Powiększono dziedziniec przed domem, a na podwórzu zawisła huśtawka. Po zachodniej
stronie wielkiego pola postawiono ponadto dwie szopy
i poszerzono miejsce przeznaczone na parkowanie samochodów. Obok starego buicka,
należącego do Mae, stał zgrabny, biały skylark. Przed pięciu laty Henry zmarł na atak serca.
Johnny dowiedział się o tym z listu Virgila. Służył wtedy w wojsku i Virgil był jedyną osobą
w Common, z którą utrzymywał kontakt, i to tylko dlatego, że ten wyśledził przed laty
miejsce jego pobytu i pisał niestrudzenie przez całe lata. Johnny odpowiadał na listy raz lub
dwa razy na rok. Chodziło mu czasami po głowie, żeby napisać do Mae. Nie wiedział jednak,
o czym mógłby jej donieść, więc tylko prosił Virgila, żeby poinformował ją, że jest zdrowy i
cały. Kiedy otrzymał zawiadomienie o śmierci Henry'ego, zapragnął wziąć udział w
pogrzebie. Ale zaraz przypomniał sobie, jak ciężkim przeżyciem było dla niego chowanie
własnego ojca, a kilka lat później matki, więc stchórzył i nie przyjechał do Common. Zajrzał
do szop. W pierwszej znalazł starą graciarnię Henry'ego, warsztat stolarski i narzędzia. W
drugiej stał dodge, wiekowa półciężarówka. Jej widok przywołał falę wspomnień. śeby się
ich pozbyć, Johnny obszedł dwukrotnie stary wóz, a potem wrócił na dziedziniec. Oparł się
plecami o pień potężnego dębu i zapalił papierosa. W drzwiach balkonowych lewego skrzydła
domu dostrzegł poruszającą się postać. Dziewczynę o kształtnych nogach i długich włosach.
Zamyślony, usiadł pod drzewem na trawie. Nie zwracał uwagi na jednostajne brzęczenie
komarów krążących nad głową i nie słyszał dalekich odgłosów burzy. Minęła godzina, a on
nadal patrzył na Nicole krążącą niespokojnie po
pokoju. Czyżby to jego przyjazd stał się powodem jej bezsenności? Było to prawdopodobne.
Zdążyła nasłuchać się paskudnych plotek, które z pewnością wywarły na niej wrażenie.
Dopiero po północy zgasiła światło i poszła do łóżka. Do tego czasu Johnny zdążył wypalić
pół paczki papierosów. Podniósł się z ziemi, przeszedł przez dziedziniec i podjazd. Od chwili
opuszczenia więzienia ciągle nie było mu dość świeżego powietrza. Mimo późnej pory i
nadchodzącej burzy, postanowił jeszcze pójść na starą farmę rodziców. Doszedł do drogi
prowadzącej do zalewiska i skierował się na wschód. Znów naszły go wspomnienia. W ciągu
paru sekund przeistoczył się ponownie w dziecko uciekające przed Farrelem, który gonił je z
kijem w ręku. Nadal miał w uszach krzyk Clete'a Gilmore'a, wymyślającego mu od
najgorszych i zachęcającego Farrela do bicia. Idąc pod górę, Johnny przystanął. Oddychał
szybko i nierówno, tak jakby biegł naprawdę. Potrząsnął głową, usiłując odpędzić przykre
wspomnienia. Ponownie ruszył przed siebie, tym razem dostrzegając zmiany. Dziury w
drodze stały się jeszcze głębsze, a nadal podmokłe rowy bardziej cuchnące. Zardzewiała
skrzynka na listy wskazywała na bliskość starego domostwa. Johnny przeskoczył stos gruzu,
który swego czasu był solidną bramą, i wszedł głębiej. Serce zaczęło mu szybciej bić.
Postanowił nie ulegać żadnym sentymentom. Nie czuć żalu i strachu. Wraz z ogarniającym go
uczuciem samotności były to doznania dominujące, bardzo bolesne.
Wszedł na ganek i zatrzymał się z ręką na klamce.
O dziwo, drzwi były otwarte. Przygotowując się na to, co zaraz zobaczy w zrujnowanym
domu, nabrał głęboko powietrza. Po raz pierwszy od piętnastu lat wszedł do środka. Powitało
go znajome trzeszczenie podłogi, uderzył w nozdrza przykry zapach gnijącego drewna.
Johnny zapalił zapałkę i zaczął rozglądać się po pustym pomieszczeniu, będącym niegdyś
pokojem dziennym. Dom był splądrowany. Przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Odwrócił
się w prawo i kiedy oświetlił zapałką wejście do kuchni, coś przemknęło po drewnianej
podłodze. Podniósł wzrok na wiszącą w oknie podartą zasłonę, a potem popatrzył na nędzne,
pootwierane szafki. Z kuchni wszedł do pokoiku, który rodzice przeznaczyli dla niego. Tak
małego, że mieścił się w nim tylko materac na podłodze. Ze zdumieniem dostrzegł w kącie
jego gnijące szczątki. Johnny poczuł bolesny skurcz żołądka. Ani na chwilę nie przyszło mu
na myśl, że powrót do rodzinnego domu wywrze na nim aż tak ponure wrażenie. Sądząc, że
będzie inaczej, okazał się ostatnim głupcem. Nędza, w jakiej żyła jego rodzina, przygnębiła
go na dobre.
Po powrocie do domku na przystani stanął przy oknie, z którego rozciągał się widok na
zalewisko. Zły na ogarniającą go melancholię, z trudem oderwał myśli od przykrych
wspomnień.
Oczami duszy ujrzał jedwabiste jasne włosy i błękitne oczy. Był to widok zbyt piękny, aby
mógł być prawdziwy. Johnny uznał jednak, że każdy ma prawo sobie pomarzyć. Poszybował
więc w świat fantazji.
Nicole otworzyła oczy. Była dopiero szósta. Od kilku miesięcy sypiała najwyżej po pięć
godzin, nękana koszmarem, który przeżyła w Los Angeles. Tej nocy jednak śnił się jej Johnny
Bernard. Podniosła się z łóżka. Od razu poczuła wokół siebie wilgotne, wręcz lepkie i ciepłe
powietrze. Zapragnęła włączyć wentylator, lecz się powstrzymała. Jeśli ma przyzwyczaić się
do paskudnego luizjańskiego upału, musi wreszcie uniezależnić się od tego urządzenia. W
jedwabnym szlafroku podeszła do balkonowych drzwi i otworzyła je szeroko. Liczyła na
poranny śpiew ptaków, ale zamiast tego usłyszała wiązankę soczystych przekleństw.
Wiedziała, do kogo należy charakterystyczny głos. Zerknęła ostrożnie z balkonu. Johnny
Bernard stał oparty o ścianę domu. Jedną dłonią tarł biodro, a drugą zaciskał nos, żeby
zatamować płynącą krew. O Boże! Nicole cofnęła się błyskawicznie w głąb
pokoju, złapała garść papierowych chusteczek i wybiegła przed dom. - Proszę - powiedziała,
podsuwając Johnny'emu chusteczki. Wziął je bez słowa i przyłożył do nosa. Po kilku
chwilach przestał krwawić. Dopiero teraz spojrzał na Nicole. - Wykupiłaś, chérie,
ubezpieczenie od nieszczęśliwych wypadków? - zapytał. - Wygląda na to, że ta praca nie jest
bezpieczna. Zamiast złości, w ciemnych oczach Johnny'ego dojrzała błysk rozbawienia.
Rzucił Nicole krzywy uśmiech, na który zareagowała chłodnym spojrzeniem i hardym
uniesieniem głowy. - Jeśli szuka pan łatwego zysku, to tutaj pan go nie znajdzie - oznajmiła
wyniosłym tonem. Na twarzy Johnny'ego ukazał się drwiący uśmiech. - Och, nie wiem.
Odszkodowanie to nie wszystko. Nie zareagowała na tę zagrywkę. Odwracając się, żeby
wejść do domu, spytała: - Czym pan się teraz zajmował? - Sprawdzałem stan werandy. Jeśli
dobrze pamiętam, mówiła pani, że trzeba szybko naprawić balustradę. - Mówiłam. Ale
dlaczego zajął się pan tym już o szóstej rano? - Nie mogłem spać. - Błyskawicznie znalazł się
tuż przed Nicole, ręką tarasując drzwi. Miała przed sobą zarośnięty męski tors, pokryty
warstewką potu. - Napiłbym się wody - oświadczył. - Dostanę szklankę? Nie mogła odmówić
mu tej przysługi, jako że wczoraj na przystani sama korzystała z identycznej.
- Niech pan tu poczeka. - Z lodem. - Opuścił rękę blokującą Nicole wejście
do pokoju. Wyszedłszy po chwili z łazienki ze szklanką wody, ze zdumieniem ujrzała, że
Johnny stoi w pobliżu jej łóżka. Dostrzegł jej zaskoczoną minę i wyjaśnił: - Na dziedzińcu
czeka Red Smote. Uznałem, że będzie lepiej wejść do środka, niż sterczeć na widoku. Mam
teraz wyjść? - Chyba nie. - Nicole zerknęła na zegarek. - Jeśli Red zobaczy pana
wychodzącego ode mnie o szóstej rano... - Nie dodała nic więcej. - To największy plotkarz w
mieście - przyznał Johnny. - A my przecież nie chcielibyśmy, żeby ludzie gadali o czymś,
czego nie było. Jeśli facet ma być o coś takiego oskarżony, to przynajmniej powinien to
przedtem zrobić. Rozbawiony Johnny najwyraźniej drażnił się z nią. Postanowiła położyć
kres głupim żartom. - Wiem, gdzie cię kopnąć, tak aby zabolało najbardziej, więc lepiej daj
sobie spokój z idiotycznymi pomysłami. Dobrze ci radzę. - Gdybyś mnie uszkodziła, chérie, i
nie mógłbym chodzić, straciłabyś pracownika. - Parsknął śmiechem. Miał rację. Podeszła do
Johnny'ego i podała mu szklankę z wodą. A potem, aby się upewnić, czy Red naprawdę jest
na dziedzińcu, zerknęła szybko w stronę drzwi. Był. Oparty o maskę małej czerwonej
półciężarówki, rozmawiał z pomocnikiem babki, Bickfordem Ardenem, mężem gospodyni.
Kilka razy w tygodniu obaj mężczyźni wybierali się przed śniadaniem na ryby.
Mając nadzieję, że zaraz sobie pójdą, Nicole odwróciła się do Johnny'ego, aby zapewnić go,
iż za chwilę będzie mógł wyjść. Stał tuż przy łóżku i z ciekawością oglądał pościel zmiętą
przez nią podczas bezsennej nocy. Poczerwieniała na twarzy. - Kiepska noc? - zapytał. - Za
gorąca - odrzekła. Podniósł wzrok i zaczął rozglądać się po pokoju. - Słyszałem, że zamierza
pani tu zostać - powiedział. - Zamierzam - przyznała. - A co z upałem? - Polubię go. - Zbyt
szybko pani się porusza. Proszę zwolnić tempo. To pomoże. Wypił wodę, odstawił szklankę
na toaletkę i zainteresował się stojącą obok szkatułką na biżuterię. Bezceremonialnie zajrzał
do środka, a potem zaczął wyciągać jeden po drugim schowane tam przedmioty.
Przedstawiały niewielką wartość. - Nie masz błyszczących kamyków, chérie - stwierdził. - A
więc, Nicki Chapman, co się dla ciebie naprawdę liczy? - zapytał. - Bo, jak widzę, nie srebro i
złoto. Miał rację, przyznała w duchu. Nie miała dla niej znaczenia kosztowna biżuteria.
Oczywiście, ceniła ładne przedmioty, ale najczęściej cieszyło ją zupełnie co innego. Lubiła
oddawać na płótnie urok wschodzącego słońca. Spacerować w ciepłym letnim deszczu. Śmiać
się z drobnostek. Były to jednak sprawy osobiste, o których nie zamierzała rozmawiać z
obcym człowiekiem. - Dla mnie liczą się interesy. A pan powinien zająć
się robotą, a nie zadawaniem pytań - wyniośle pouczyła Johnny'ego. - Możemy dokonać
małej wymiany informacji, bo pani z pewnością chce dowiedzieć się czegoś o mnie. - Tak,
chcę, ale ja nie jestem na zwolnieniu warunkowym. I nie zasłużyłam sobie w tym mieście na
opinię rozrabiaki. Johnny popatrzył łagodnym wzrokiem na rozmówczynię i pogroził jej
palcem. - Oj, chérie, nieładnie słuchać plotek. Co najmniej połowa tych plotek nie ma nic
wspólnego z prawdą. - A reszta? - Czasami jedynym sposobem na przetrwanie jest oddanie
ciosu. Czyżby starał się powiedzieć, że jego wojownicze nastawienie do życia to wyłącznie
samoobrona? Tylko odparowywał ataki? - zastanawiała się Nicole. Jeśli tak, to ona sama
postępowała podobnie, choć w nieco innym stylu. Kryła ból pod maską obojętności.
Zastanawiała się mimo woli, czemu Johnny zawdzięczał tak fatalną reputację. Była
przekonana, że w grę wchodził nie tylko konflikt z Farrelem Craigiem. Musiało wydarzyć się
coś znacznie gorszego. - Dlaczego nie zjawił się pan wieczorem u babci? - Przyszedłem. -
Nieprawda. - Zabrałem się na przystani za naprawę starego pomostu i straciłem poczucie
czasu. Dotarłem tu dopiero późnym wieczorem. Było ciemno w oknach. Świeciło się tylko w
tym pokoju. Nie zapukałem do frontowych drzwi, bo sądziłem, że starsza pani poszła już
spać.
- Babcia czekała na pana całe popołudnie i cały wieczór. Miejmy nadzieję, że dziś znajdzie
pan czas. Bądź co bądź, to jej zawdzięcza pan wcześniejsze opuszczenie więzienia, panie
Bernard. - Johnny. Tak zwracają się do mnie przyjaciele. - Przyjaciele? - Nicole uniosła
drwiąco brwi. - O ile mi wiadomo, jedynym pańskim przyjacielem w tym mieście jest moja
babka. I, szczerze powiedziawszy, nie rozumiem dlaczego, skoro pan nawet nie docenia jej
wspaniałomyślności. - W tym mieście mam obecnie dwoje przyjaciół - wyjaśnił z lekkim
rozbawieniem w głosie. - Może za jakiś czas będę mógł wpisać panią na listę moich
przyjaciół i wtedy będzie ich już troje. - Na razie niech pan się zajmie robotą zleconą przez
moją babkę. Osiem godzin dziennie, mieszkanie i jedzenie. Oraz poczucie wolności. - Taka
była umowa - przyznał Johnny. - Ale co z naszą? - Nie rozumiem. Johnny zlustrował
wzrokiem sylwetkę Nicole. - Chérie, jesteś całkiem ładną kobitką. Spróbuję nie zdradzać się z
moimi brzydkimi myślami i trzymać ręce przy sobie, jeśli potrafisz nie wierzyć plotkom i
traktować mnie przyzwoicie. Umowa stoi? Prymitywny facet. Zachowuje się obcesowo,
oceniła Nicole. - Nasza umowa będzie polegała na tym, że nie będzie pan w ogóle miał
brzydkich myśli - oznajmiła. Roześmiał się na cały głos. - Przez sześć miesięcy byłem w
więzieniu, chérie. To
moje brzydkie myśli sprawiły, że pozostałem zdrowy na ciele i umyśle. Dla Nicole nie był to
temat bezpieczny. Postanowiła milczeć. Johnny przeniósł wzrok na obraz wiszący na ścianie.
Trzy lata temu, kiedy Nicole przyjechała do Oakhaven z rodzicami na dwa tygodnie,
namalowała tutejszy staw. - Ładny. Pędzla jakiegoś miejscowego malarza? - Nie. W Los
Angeles Nicole była wschodzącą gwiazdą, której obrazami interesowały się znane galerie.
Skończyło się to kilka miesięcy temu, kiedy malowanie okazało się dla niej równie trudne, jak
podejmowana co noc próba zasypiania. - Zacząłem spisywać to, co będzie nam potrzebne -
oznajmił Johnny, wręczając Nicole wyjętą z kieszeni kartkę. - Może niektóre z tych rzeczy
będą musieli sprowadzić, więc warto od razu je zamówić. - Dziś to załatwię. - Gonty różnią
się barwą i kształtami. W składzie Craiga będą mieli próbki. - Johnny wyjrzał przed dom. -
Droga wolna. - Ma pan przyjść dzisiaj do babci - poleciła Nicole. - Naprawdę była wczoraj
zła, że wystawił ją pan do wiatru. Odwrócił się twarzą do Nicole, jakby czekał na coś jeszcze.
- Proszę... - dodała po dłuższej chwili z westchnieniem rezygnacji. Na jego wargach ukazał
się leniwy uśmiech. - Tak, zajdę do starszej pani, gdy tylko zdąży się
uczesać i założyć sztuczną szczękę. Widzisz, chérie, co może zdziałać jedno małe ,,proszę''?
Wystarczy, że je wymówiłaś, a już jem ci z ręki. Przed południem Johnny wyciął uschnięte
drzewo stojące na dziedzińcu. Miał jeszcze dwa wolne dni przed formalnym rozpoczęciem
pracy, ale irytował go sterczący kikut. I odczuwał potrzebę fizycznego wysiłku. Zmęczony,
oblany potem schował w szopie piłę łańcuchową i siekierę, i zawrócił do domu. Starszą panią
znalazł w ogrodzie. Na widok drobnej staruszki śpiącej pod dębem w inwalidzkim wózku
ś
cisnęło go w gardle. Mae Chapman zawsze budziła w nim dobre uczucia. Ciągnął do niej już
jako mały chłopiec, bo traktowała go przyzwoicie. Nadal nie miał pojęcia, dlaczego się nim
wówczas przejmowała. Obdartym, nieznośnym dzikusem. Zamrugała oczami, jakby czując,
ż
e ktoś się jej przygląda. Po chwili skupiła na Johnnym zamglone spojrzenie. Jej drobne ciało
ginęło w prostej bawełnianej sukience. - Myślałam, że przyjdziesz wczoraj, najpóźniej dziś
rano - stwierdziła mocnym głosem. - Masz powód, żeby mnie unikać? Mówiła prosto z
mostu, ale bez urazy. Johnny otworzył bramę i ruszył ku starej damie, której głos przywołał
falę wspomnień. Dostrzegł zabandażowane kolano. - Słyszałem, że ma pani kłopoty ze
zdrowiem - powiedział, wskazując chorą nogę Mae Chapman. - Nie widziałem więc powodu,
aby niepokoić panią z samego rana.
- Moje kolano nie ma nic wspólnego ze wstawaniem
z łóżka. Ani nie odebrało mi zdolności mowy. - Na to wygląda. - Johnny uśmiechnął się
krzywo. - Jeśli dobrze pamiętam, nigdy nie brakowało pani języka w gębie. Uwaga ta
wywołała uśmiech na twarzy starszej pani. Zlustrowała Johnny'ego od stóp do głów. - Twoje
oczy są nadal takie jak Delmara. Masz też po nim lśniące włosy. Byłby z tego zadowolony -
oznajmiła. Wspomnienie ojca przywołało w pamięci Johnny'ego wydarzenia, które sześć
miesięcy temu zmusiły go do opuszczenia miasta, i tego, co stało się później. - Czy to pani
płaciła podatki za nasze rodzinne gospodarstwo? Z nieprzeniknioną miną Mae Chapman
uniosła lekko brwi. - A dlaczego miałabym to robić? - A żebym to ja wiedział - mruknął
Johnny, nadal bardziej wzruszony spotkaniem ze starszą panią, niż tego sobie życzył. - Nigdy
nie inwestuję w niepewne interesy - oznajmiła chłodno. - Czyżby? Wobec tego dlaczego
przez te wszystkie lata traciła pani czas na interesowanie się moim losem? I dlaczego pani
adwokat załatwił mi przedterminowe zwolnienie? Jeśli jest jakiś powód, żeby tutaj mnie
ś
ciągać, chciałbym go poznać. - Nadal, chłopcze, masz paskudne maniery. - Niech pani
odpowie na moje pytanie! - zażądał. - Sześć miesięcy temu dostałem list, w którym Griffin
Black oświadczył, że kupi to, co do mnie należy. Sądzi-
łem, że facet jest zdrowo stuknięty, dopóki nie dowiedziałem się w Common, że nadal
posiadam ziemię. Niech pani nie udaje, że nie wie, o czym mówię. - Nie miałam pojęcia, że
będą z tym takie kłopoty. Jest mi bardzo przykro. Johnny zobaczył przed sobą nagle starą i
słabą kobietę. Zawstydzony, powiedział: - Szedłem do pani zaraz po tym, gdy
poinformowano mnie w ratuszu, jak stoją moje sprawy. Wstąpiłem po drodze na małe piwo
i... Sama pani wie, co stało się potem. - Co dzieje się zawsze, gdy tylko ty i Farrel staniecie
sobie na drodze - dodała Mae Chapman. - Tym razem to moja wina. Gdybym powiadomiła
cię o tym, że gospodarstwo rodziców nadal jest twoje, nie doszłoby do tego przykrego
wydarzenia. - Zmrużyła oczy. - Dałabym ci znać, gdybyś pofatygował się i napisał do mnie.
Johnny zaklął pod nosem. - Trzymanie dla mnie tej ziemi było idiotyzmem. - Czy uważasz, że
idiotyzmem było także troszczenie się o ciebie? Johnny zignorował pytanie. - Virgil twierdzi,
ż
e jeśli nie sprzeda pani części swych pól lub nie zacznie ciągnąć z nich dochodów, wpadnie
pani w finansowe tarapaty. Powinna pani lepiej spożytkować swoją forsę, niż pchać ją w tę
bezwartościową posiadłość na wzgórzu. - Virgil za dużo gada. A może wyjaśnisz mi
łaskawie, dlaczego pisałeś do niego, a nie do mnie? Spadłaby ci korona z głowy, gdybyś choć
raz na rok dał o sobie znać? Dobrze wiesz, że nie musiałeś opuszczać miasta. Po
ś
mierci twojej matki Henry i ja chcieliśmy wziąć cię do siebie. Mieszkałbyś sobie spokojnie
w Oakhaven, zamiast się tułać. Tak, wiedział, że Mae Chapman zabrałaby go do siebie. I to
przerażało go najbardziej. Ludzie, którym na nim zależało, szybko znikali z jego życia. Nie
było to logiczne rozumowanie, ale po śmierci matki obawiał się dostać pod opiekę
Chapmanów. Już łatwiej było uciekać tam, gdzie nikt nie ogląda się za nim, dlatego że
nazywa się Bernard. - Co odpowiedziałeś Griffinowi? - spytała Mae. - Oferuje dobrą cenę. A
poza tym po co mi kawałek ziemi, skoro wkrótce już mnie tu nie będzie? - Odłóż decyzję do
końca lata. - Co za różnica? Za cztery miesiące wracam do Lafayette. Mae Chapman
zamilkła. Johnny oparł się o pień dębu i zaczął lustrować fasadę domu. Był gotowy do
dyskusji na temat remontu werandy, ale rozproszył go widok Nicole idącej przez dziedziniec
w kusej czarnej bluzeczce. Przesunął wzrokiem po jej szortach i ponownie zauważył, że
obciskają zgrabny tyłeczek. - Jak to się stało, że nigdy nic o niej nie słyszałem? -
wypowiedział na głos swoje myśli. - Chodzi ci o Nicki? To wina mojej synowej, Alice. Była
to zazdrosna kobieta. Nie chciała z nikim dzielić się moim synem Nicholasem ani moją
wnuczką. Odwiedzali nas od czasu do czasu, a myśmy brali Nicki do siebie na tydzień
każdego lata. Było to niewiele. Ale lepsze niż nic. W głosie starszej pani przebijała gorycz.
- Twierdzi, że tu zostaje - mruknął Johnny. - To pomysł pani czy jej? - zapytał i zaraz
dostrzegł uniesione w górę siwe brwi. - Moja propozycja, lecz decyzja Nicki. Johnny nie
spuszczał wzroku z Nicole, która przecinała teraz drogę. - A co było z nią? - Jeśli uzna, że
powinieneś wiedzieć, jestem pewna, że sama ci wyjaśni. Nie zanosiło się na to, że starsza pani
powie coś więcej na ten temat. Zaczęli rozmawiać o koniecznych naprawach domu i o tym,
kto umarł, gdy Johnny'ego nie było w Common. Już więcej nie wspomniał o Nicole. Po
jakimś czasie rozmowa ucichła. Johnny oderwał plecy od pnia dębu. - Do zobaczenia -
powiedział, zamierzając opuścić ogród. - Nie tak szybko. Odpowiada ci mieszkanie na
przystani? Swego czasu nigdy nie było ci dość widoku zalewiska. - Nadal mi nie dość -
przyznał. - Wczoraj naprawiłem zapadający się pomost. Dlatego nie zdążyłem tu przyjść.
Kiedy to wreszcie zrobiłem, pani była już w łóżku. Zapomniałem, że starzy ludzie chodzą
spać z kurami - dodał żartobliwym tonem. Spojrzał na Mae Chapman i zobaczył, że się
roześmiała. - Zawsze byłeś pyskaty - stwierdziła. - Ale także przystojny. Zjesz ze mną
kolację? Johnny'emu niespecjalnie przypadła do gustu rola przybłąkanego, głodnego psa.
Pokręcił głową.
- Chyba nie. - Bądź o siódmej. Wejdź frontowymi drzwiami i za-
łóż jakąś koszulę. Postanowił się wykąpać. Opuścił przystań i ruszył w las. Bez trudu odnalazł
drogę. Zszedł ze ścieżki i skręcił w lewo, przecisnął się pod gałęziami orzecha i zaraz ujrzał
staw. Mały i obrośnięty krzewami, ukryty idealnie przed ludzkim spojrzeniem. Właśnie
zamierzał zdjąć dżinsy, kiedy usłyszał głośny plusk. Szybko podciągnął suwak i podszedł do
brzegu stawu. A więc i ona tutaj przyszła. Patrzył, jak Nicole wynurza się z wody, przewraca
na plecy i przebierając szybko nogami, wypływa na środek stawu. Wśród liści dojrzał na
brzegu jej ręcznik, a na niskiej gałęzi wiszące szorty. Pod drzewem, oparte o pień, stały
czarne tekstylne pantofle. Nie miała pojęcia, że jest obserwowana, więc Johnny mógł usiąść i
gapić się na nią przez całe popołudnie. Byłoby to całkiem zabawne, gdyby nie niepokojący
fakt, że dziewczyna była tak mało spostrzegawcza. Na brzegu stawu wyszukał dwa płaskie
kamienie. Przyklęknął na kolanie i puścił kaczkę. Kamień przeleciał tuż obok nosa Nicole.
Zanim cisnął na wodę drugi kamień, odnalazła stopami grunt i z wystraszoną miną zaczęła
przeszukiwać wzrokiem brzeg stawu. Kiedy dostrzegła Johnny'ego, jej niepokój przemienił
się w gniew. - Zwariowałeś? - wykrzyknęła donośnie. - Mogłeś mnie trafić! Kamień
przeleciał o centymetr ode mnie.
- Raczej o cztery - skorygował ze śmiechem.
Zaczęła iść przez wodę w jego kierunku, przy każdym ruchu wdzięcznie poruszając biodrami
okrytymi kostiumem kąpielowym. Po chwili znalazła się na brzegu. - Co to za różnica, panie
Bernard, jeden centymetr czy cztery? Kamień przeleciał tak blisko... - Johnny. - Co takiego? -
Zapomniała pani, jak mam na imię? - Już to przerabialiśmy - warknęła. - Fakt - przyznał
pogodnie i zaczął rozglądać się wokoło, tak jakby czegoś szukał. - Nie widziała pani
przypadkiem Jednookiego? - A kto to jest? Johnny podniósł się. Zwiesił ręce wzdłuż ciała. -
Jednooki to aligator. Swego czasu miał zwyczaj odbywać nad stawem popołudniową
drzemkę. Nicole znieruchomiała. - Aligator? Tutaj? Nie była to prawda. Johnny gładko
skłamał. Jednooki wolał zawsze miejsca bardziej ustronne, w głębi moczarów. Kto wie, może
staruszek został już przerobiony na torebki lub wysokie botki? Johnny ogarnął spojrzeniem
drobne kształty Nicole ubranej w skąpy kostium. Przesunąłby z rozkoszą rękoma po jej
aksamitnej skórze, z odsłoniętych ramion zlizał kropelki wody, położył Nicole na trawie i... -
Biega pani zawsze półnago, czy to ja mam takie szczęście? - zapytał. - Drugi raz jednego
dnia. Powiedziałbym, że jest to...
- Ma pan jakiś konkretny interes, czy przyszedł pan
tu tylko po to, żeby mnie zdenerwować? Było to interesujące pytanie. Podniecony, zmienił
pozycję ciała, a potem sięgnął po ręcznik leżący na trawie i rzucił go Nicole. Wytarła ciało i
wciągnęła szorty. - Następnym razem, kiedy będzie się pani wybierała nad staw, niech pani
komuś powie, dokąd idzie - pouczył ją Johnny i spojrzał ponad ramieniem Nicole, gdzie
wśród liści dostrzegł węża. Na szczęście nie był groźny, ale równie łatwo mogli natknąć się
na jadowitego gada. Nicole nie miała pojęcia o czyhających tu niebezpieczeństwach. Myśl ta
rozzłościła Johnny'ego. - Chérie, to nie Los Angeles - przypomniał. - W Luizjanie możesz
mieć więcej zmartwień, niż uliczne korki w godzinach szczytu i policyjne mandaty. Tutaj
nigdy nie wiadomo, co spadnie ci na głowę. Spojrzała na niego z niepokojem. - Jeśli
przyszedł pan, żeby mi to powiedzieć, zwracam uwagę na fakt, że zrobiło się już późno.
Babcia będzie... - ...zadowolona, że zjawiłem się, żeby sprawdzić, czy pani przypadkiem się
nie utopiła lub czy nie stało się coś równie złego. - Dobrze pływam. Błyskawicznym ruchem
Johnny sięgnął obok głowy Nicole i zerwał z drzewa węża. Trzymając zwijającego się gada w
wyciągniętej dłoni, zapytał z południowym akcentem: - A jak dobrze radzi sobie pani z
ciekawskimi wężami? Ku zdumieniu Johnny'ego nie zaczęła histeryzować i krzyczeć ze
strachu. Zrobiła tylko kilka kroków w tył.
- Nie zauważyłam go - przyznała.
- Wiem. - Rzucił węża w odległe gałęzie. - To gatunek nieszkodliwy, ale skąd można
wiedzieć, jeśli się tego nie sprawdzi naocznie. Wtedy może już być za późno. - Skończywszy
lekcję poglądową, zmienił temat. - Dzwoniła pani do Craiga w sprawie naszego zamówienia?
Poleciła pani sprowadzić gonty? - Dzwoniłam rano, ale Farrela Craiga nie było w składzie.
Muszę poczekać do poniedziałku. Postanowiłam jechać do miasta, więc przy okazji załatwię
tę sprawę. Odeszła. Johnny patrzył, jak powoli kołysze biodrami. Robiła to nieświadomie i
może właśnie dlatego było to takie podniecające. To, że miał na nią chrapkę, było
niezaprzeczalnym faktem. Na rozmyślaniu o Nicole Chapman spędził pół nocy i niemal całe
przedpołudnie. Został nad stawem sam. Zaczął zdejmować spodnie. Kiedy znalazły się na
wysokości jego kolan, zobaczył oparte o pień damskie obuwie. Stanęła, żeby obejrzeć
skaleczenie. Przecięcie na stopie nie było głębokie, ale bolało jak diabli. Zła na siebie, że
zostawiła w lesie pantofle, kuśtykając zawróciła w stronę stawu. Pamiętałaby o nich, gdyby
nie wąż. Wiele kosztowało ją zachowanie spokoju. Gdyby wróciła nad wodę minutę później,
Johnny byłby już nagi. Jej widok zaskoczył go całkowicie. Szybko podciągnął dżinsy.
Wskazała ręką pień, przy którym stały pantofle. - Zapomniałam zabrać. Zrobiła krok i syknęła
z bólu. - Co się stało?
- Nic, to tylko drobne zadrapanie - zbagatelizowała
skaleczenie, żeby Johnny Barnard zaraz jej nie powiedział, co myśli o dziewczynach z
wielkiego miasta, chodzących boso po lesie. - Nadepnęła pani na coś ostrego? Wie pani, na
co? - zapytał. Nicole nagle się zaniepokoiła. Pokuśtykała pod najbliższe drzewo. Oparta o
pień, podniosła nogę, żeby dokładniej obejrzeć skaleczenie. Nie udało się, bo stopa była w
tym miejscu zakrwawiona. - Niech pani to pokaże - powiedział, podchodząc do niej. - Nie,
dziękuję, nic mi się nie stało. - Wolałbym się upewnić. Kiedy usiadła pod drzewem, ukląkł
przed nią i ujął w ręce zranioną stopę. Dłonie miał duże i ciepłe, szorstkie od pracy fizycznej.
Otarł krew, a potem przez dłuższą chwilę uważnie oglądał skaleczenie. Wreszcie oświadczył:
- Będziesz żyła, chérie, ale potrzebna operacja. - Co takiego? Nicole usiłowała wyrwać
Johnny'emu stopę, ale jej nie puścił. - Uspokój się, chérie. Masz drzazgę w nodze i jeśli nie
będziesz uważała, wepchniesz ją głębiej. - To drzazga? Nicole odetchnęła z ulgą, rozluźniła
się i oparła wygodnie o pień drzewa. - I to solidna - uściślił. - Należy ją wyciągnąć. - W
porządku. Babcia będzie mogła... - Nie. Trzeba zrobić to teraz. Jeśli staniesz na tej
nodze, drzazga wbije się jeszcze głębiej. Oczywiście mogę zanieść cię do domu... - Zanieść?
To nie wchodzi w rachubę. Ja sama... - Tak właśnie myślałem. - Wsunął rękę do kieszeni
dżinsów i wyciągnął długi składany nóż. Już sam fakt, że ten człowiek nosi przy sobie tak
niebezpieczne narzędzie, był dostatecznie niepokojący, ale jeszcze gorsza dla Nicole była
myśl, że zaraz go użyje. - Poczekaj! - Czyżbyś zmieniła zdanie, chérie? - Johnny podniósł
głowę. - Wolisz jechać do domu na barana? Chyba go to bawi, uznała Nicole. Wygląda tak,
jakby za chwilę miał się roześmiać. Johnny usadowił się wygodniej na trawie i ponownie ujął
w dłonie skaleczoną nogę. Nicole zaparła się plecami, nastawiona na ból, ale Johnny, jak na
razie, obchodził się z jej stopą tak delikatnie, jak z jajkiem. Dopiero po chwili poczuła ukłucie
i zamknęła oczy. - Rozmawiaj ze mną - zażądała. - O byle czym. Babcia mówiła, że byłeś
komandosem. - Z bólu wstrzymała oddech. - Przez pięć lat. - Auuu! - Nicole zagryzła wargi. -
Spokojnie. To paskudztwo jest piekielnie długie. Oddychaj równo. Nicole wzięła się w garść.
Postanowiła posłuchać dobrej rady. - Dlaczego rzuciłeś wojsko? - Nie rzuciłem. Zostałem
zwolniony na podstawie orzeczenia lekarskiego. - Podniósł głowę, uśmiechnął się
do Nicole i ponownie zabrał się do roboty. - Nie bój się, chérie. Nie odetnę ci paluszków.
Obiecuję. - Nie miałam na myśli... - Trochę czasu spędziłem w Kuwejcie. - Wyprostował
plecy i odłożył nóż na trawę. - W ten sposób nic nie zdziałam, ale już wiem, co należy zrobić
- oświadczył. Zanim Nicole zdołała zapytać, co ma na myśli, uniósł jej nogę. Odciągnięta od
pnia, żeby nie stracić równowagi, wygięła się w łuk i oparła na łokciach. Popatrzył na jej
zmienioną pozycję. - A teraz nie wolno ci się poruszyć - oznajmił. Nachylił się tak nisko nad
wyciągniętą nogą, że Nicole poczuła na skórze ciepły oddech. Nie miała pojęcia, co Johnny
zamierza zrobić dopóty, dopóki nie poczuła, że wsuwa język w rozcięcie na stopie. Wbiła
palce w trawę po obu stronach ciała i wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zabronił
jej się poruszać. Ale dlaczego lizał stopę? Usiłowała cofnąć nogę. Odsunął wargi. - Miałaś się
nie ruszać - przypomniał. - Wiem, co robię. Johnny ponownie opuścił głowę. Nicole
postanowiła dać mu minutę, a jeśli... - Auuu! Wyrwała nogę z taką siłą, że straciła
równowagę i przewróciła się na plecy. Poczuła silny ból. Zamknęła oczy. - W porządku?
Powoli uniosła powieki. Ujrzała klęczącego nad sobą Johnny'ego. Jego oczy uśmiechały się
do niej. Rozchylił wargi i wysunął czubek języka, na którym leżała drzazga.
Odwrócił głowę i wypluł w trawę ostry kawałek drewienka, a potem przysiadł na piętach. -
Gdy byłem dzieckiem, właśnie w taki sposób mama wyjmowała mi drzazgi - wyjaśnił. -
Nigdy nie mieliśmy w domu żadnej pęsety. Sięgnął po nóż, złożył go i wepchnął do kieszeni,
a potem wstał i wyciągnął rękę do Nicole, żeby pomóc jej podnieść się z ziemi. Podała mu
dłoń. Stanęła. Sprawdziła ostrożnie, co ze skaleczoną stopą. Ból był niewielki. - Dziękuję -
powiedziała miękkim głosem. - Nie ma za co. Teraz, gdy ból minął, na Nicole znów zaczęła
działać bliska obecność Johnny'ego. Stali obok siebie, on z połyskującym od potu torsem i z
do połowy rozpiętymi spodniami, odsłaniającymi ciemną strzałkę owłosienia na brzuchu. Już
wczoraj dostrzegła, jak bardzo jest atrakcyjny fizycznie, ale nie oznaczało to niczego więcej. -
Muszę wracać - oznajmiła szybko. - Na mnie też czas. Jestem zaproszony na kolację. - Chyba
mówiłeś, że nie masz tu wielu przyjaciół. - To prawda, chérie. Zaprosiła mnie starsza pani. A
więc do zobaczenia o siódmej.
- Powinnaś była mnie uprzedzić - powiedziała z wyrzutem Nicole. - Dlaczego? - spytała Mae.
- Gotowaniem, jak zwykle, zajmie się Clair. Nie musisz nawet się przebierać. Wyglądasz
ładnie. Przecież nie miała na myśli ciuchów ani kolacyjnego menu. Po prostu nie widziała
powodu, dla którego Johnny Bernard miałby zasiadać z nimi do stołu. Mógł z powodzeniem
gotować sobie sam. - Nadal nie mogę uwierzyć w to, jak bardzo się zmienił - powiedziała
Mae. - Mówię ci, Nicki, gdy zjawił się dzisiaj w ogrodzie, nie mogłam uwierzyć, że to ten
wyrostek sprzed piętnastu laty. Oczywiście rozpoznałam go od razu, bo ma oczy po ojcu, a
usta po dziadku. - Mae oberwała następny uschnięty listek azalii rosnącej w donicy, która
stała w kącie werandy. - Przy kolacji powinnyśmy przedyskutować z Johnnym nasze pomysły
dotyczące remontu. Na pierwszy ogień pójdzie poddasze. Chciałabym, Nicki, abyś mogła
mieć tam swoją pracownię.
Pomysł był wspaniały, uznała Nicole. Oczywiście pod warunkiem, że znowu poczuje twórczą
wenę. Pragnęła wrócić do malowania, ale nie potrafiła. Podniosła się z fotela i podeszła do
balustrady. - Myślałam o tym, aby zrobić sobie przerwę na lato - powiedziała, z trudem
zachowując spokój. - Od czterech lat nie miałam urlopu. - Chcesz odpoczywać przez całe
lato? Przecież kochasz swoją pracę i te wszystkie wystawy. Najbardziej ze wszystkiego
Nicole pragnęła obudzić się rano i poczuć potrzebę tworzenia. Ale co będzie, jeśli już nigdy
nie odzyska chęci do pracy? Na tę myśl ogarniał ją paniczny strach. Zamknęła oczy. Do jej
uszu dotarło pytanie babki: - Zauważyłaś, że Johnny wyciął to uschnięte drzewo? Nicole
poczuła, że zaczyna ją boleć głowa. Może dzięki temu nie będzie musiała zostać na kolacji. -
Słyszałaś, co powiedziałam? Tego uschniętego drzewa już nie ma. Nicole otworzyła oczy i
rzuciła okiem na dziedziniec. - Tak, zauważyłam - odparła bezbarwnym tonem. - Pochwal
Johnny'ego za dobrą robotę. Przyda mu się dobre słowo. Poprawi samopoczucie i zwiększy
wiarę w siebie. - Zaczyna boleć mnie głowa - oświadczyła Nicole. - Weź od razu jakiś
proszek - poradziła babka. - Przecież nie chcesz, żeby migrena popsuła ci kolację. - Nie chcę -
przyznała Nicole. - A więc, moja droga, jakie wybieramy gonty? Zielone czy szare? Chyba
wspominałaś, że wolisz zielone. Mam rację?
Nicole poczuła, że babka pociąga ją za skraj kusego
topu. - Nicki, chodzi o gonty. Jakiego mają być koloru? - Chyba nie ustaliłyśmy niczego. -
Nie słuchasz. - Mae uniosła brwi. - Błądzisz myślami daleko stąd. W jednej chwili
rozmawiamy normalnie, a w następnej zaczynasz bujać gdzieś w obłokach. - Zastanawiałam
się, jak przerobić strych - skłamała Nicole. Mae wskazała palcem kusy pomarańczowy top,
który miała na sobie wnuczka. - To teraz modne? Jak nazywacie takie nic? Szmatką miesiąca?
Nicole nie miała ochoty na żarty, ale uwagi babki były zawsze dowcipne. W Common
obowiązywały inne kanony mody niż w Los Angeles. Nie były liberalne. - Czyżby było to
przedmiotem rozmów pań w klubie ogrodniczym? - cierpkim tonem spytała babkę. - Tak -
przyznała Mae. - Każdy jest oceniany. Pearl Lavel mówiła mi, że jej syn, Woodrow, widział
cię w zeszłym tygodniu i od tej pory ciągle o tobie mówi. Nie jest żonaty. Nie wiem jednak,
czy, jak dla ciebie, ma wystarczająco silną osobowość. Tak samo zresztą sądzi Clair. Odbyły
już wcześniej podobną rozmowę, z tym że dotyczyła Normana, syna Gordona Tisdale'a, ale
babcia i Clair oświadczyły zgodnie, że ten człowiek nie ma za grosz poczucia humoru, które
jest jednym z ważnych czynników przesądzających o trwałości małżeństwa. - Już prawie
siódma - stwierdziła Mae. - Zaraz powinien zjawić się Johnny.
Po słowach babki Nicole spojrzała odruchowo w stronę ściany lasu. Zachodzące słońce
wydłużało cienie drzew. - Dobrze znałaś jego rodziców? - Tak. Delmar i Madie byli
sympatycznymi i uczciwymi ludźmi. Uważałam Madie za najpiękniejszą dziewczynę w
mieście. Wielu mężczyzn uganiało się za nią. - Mae odwróciła się w stronę azalii i zaczęła
zrywać uschnięte listki. - To stare gospodarstwo na wzgórzu stało się ich przekleństwem. Na
nieurodzajnej ziemi nic nie chciało rosnąć, a nikt w Common nie chciał zatrudnić Bernarda.
Wszyscy dziwili się Jasperowi Craigowi, że dał mu robotę u siebie. Wkrótce wydarzył się ten
straszny wypadek. Delmara przejechał samochód. - Zginął? - Tak. Na drodze, jakieś dwa
kilometry od miasta. Nigdy nie wykryto, kto siedział za kierownicą. Nad ranem Henry znalazł
zmasakrowane ciało. Od tamtej pory życie Johnny'ego toczyło się coraz gorzej. Kilka lat
później Madie zmarła na raka. W dniu, w którym ją pogrzebano, Johnny uciekł z miasta. -
Chciałaś, żeby został - powiedziała cicho Nicole. - Od samego początku czułam do niego
sympatię. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, był bosy i tak chudy, że dawało się policzyć
wszystkie żebra. Poza tym był pyskaty i piekielnie wulgarny. W ten sposób maskował strach.
Znęcały się nad nim dzieciaki z całego miasta. Przeganiały, biły i poniżały. Dlatego mam
pewność, że bójka w barze Peppera to nie była robota Johnny'ego. Nie on ją rozpoczął. - Skąd
to przekonanie?
- Jego wrogiem był Farrel Craig. Ilekroć ten chło-
pak zbliżał się do Johnny'ego, tylekroć pakował go w kłopoty. To Farrel i jego dwaj
nieodłączni kolesie, Clete Gilmore i Jack Oden, gonili i bili Johnny'ego, gdy wracał ze szkoły.
Zaczęło się to już w szkole podstawowej. - Koło głowy Mae zabzyczała pszczoła, ale starsza
pani ciągnęła dalej: - Nigdy nie mówiłam o tym nikomu, ale Henry i ja zamierzaliśmy
zaadoptować chłopca. I zrobilibyśmy to, gdyby nie uciekł. Tak, Nicki, chciałam, żeby Johnny
pozostał w Common. I skłamałabym, gdybym powiedziała teraz, że nie chcę, aby tu był.
Uciekanie przed własnymi problemami nie likwiduje żadnej trudnej sprawy. Jeśli nie
podejmie się walki z demonami, będą do końca życia goniły człowieka. Nicole nie wiedziała,
co powiedzieć. Wyjrzała z werandy w chwili, gdy zza drzew wynurzyła się ciemna postać. Z
każdego kroku Johnny'ego Bernarda emanowała siła. W sposobie poruszania się, spokojnym i
niespiesznym, było coś hipnotyzującego. Pierwotnego. Świadoma, że jej serce zaczyna bić jak
szalone, Nicole odskoczyła gwałtownie od balustrady. - Co się dzieje? - spytała zdziwiona
babka. - Już idzie. - Nicole ruszyła w stronę otwartych balkonowych drzwi. - Powiem Clair,
ż
e może punktualnie podawać kolację. - Johnny, pomożesz starszej pani? - spytała Mae. -
Nicki poszła zawiadomić Clair, że jesteśmy gotowi siadać do kolacji. - Ma pani do mnie aż
takie zaufanie? Nie boi się
pani, że przekroczę dopuszczalną prędkość? - zapytał żartobliwym tonem, stając za wózkiem.
- Zawsze ci ufałam, drogi chłopcze. - Mae poklepała go po ręku. Jako młody chłopak nie
znosił, gdy ktoś go dotykał. Ale Mae Chapman nigdy się tym nie przejmowała. Początkowo
nie ufał jej przyjacielskim gestom. Nie znał ich przyczyny. Wreszcie przestał się nad tym
zastanawiać i uznał, że właścicielka Oakhaven po prostu go polubiła. Ale i tak jej zachowanie
uważał za dziwne. Przecież w Common nikt nie znosił Bernardów. Mimo że wiele lat
mieszkał w pobliżu Oakhaven, nigdy nie był w środku starego, dwunastopokojowego domu,
choć starsza pani niegdyś często zachęcała go, by ją odwiedzał. Zapraszała na jabłka i ciastka.
Nie lubił takich gestów. Kiedy mu na czymś bardzo zależało, proponował starszej pani handel
wymienny. Dotyczyło to najczęściej jedzenia, a raz pary butów, z których już wyrósł jej syn.
Od Virgila Johnny dowiedział się, że Nicholas został prawnikiem. Jego śmierć w katastrofie
samolotowej zaledwie trzy lata po utracie Henry'ego musiała być dla Mae ogromną tragedią.
Pewnie tak samo wielką jak dla Nicole, która straciła wówczas oboje rodziców. Kto wie, czy
nie większą? Po chwili znaleźli się w jadalni. Na końcu długiego stołu Johnny zauważył brak
jednego krzesła, więc w tamtą stronę skierował wózek z Mae. Sam usiadł po jej lewej stronie.
- Cieszę się, że rozprawiłeś się z tym uschniętym dębem - oświadczyła. W drzwiach ukazała
się Nicole. Miała na sobie żółtą, obcisłą sukienkę bez rękawów, odsłaniającą kolana.
Johnny stwierdził ponownie, że nie jest w jego typie.
Zazwyczaj wybierał duże i silne szatynki. Ale drobna blondynka, lekko zaokrąglona tam
gdzie trzeba, musiała na mężczyznach robić spore wrażenie. Nagle wyobraził sobie, że kocha
się z nią powoli i na luzie. Ocknął się szybko. Wiedział, że nie powinien myśleć o tej
kobiecie, a mimo to od rana do nocy zaprzątała jego myśli. A od spotkania nad stawem miał
ochotę całować ją wszędzie, a nie tylko przesuwać językiem po jej stopie. - Komu przynieść
wody? - Ja poproszę - powiedziała Mae. Do jadalni weszła Clair Arden i postawiła pośrodku
stołu półmisek z pieczonymi kurczakami i kluskami. Gospodyni była niską kobietą, dobrze po
pięćdziesiątce, o okrągłych policzkach i ciepłych, brązowych oczach. Obdarzyła Johnny'ego
zagadkowym uśmiechem. Zastanawiał się, dlaczego, kiedy dwukrotnie wędrowała do kuchni.
Raz po koszyk z białym chlebem, a drugi po kawę i maque choux, kukurydzę podawaną z
pomidorami, cebulą i zieloną papryką. Uwagę Johnny'ego zwróciło głośne westchnienie.
Spojrzał na starszą panią i zobaczył, że słania się w wózku. Wyraźnie przechylała się na
prawą stronę. - Mae, co z tobą? - spytała Clair. - Nagle zakręciło mi się w głowie. Nicole
zapomniała o wodzie i podbiegła do stołu. - Babciu, co z tobą? - Jestem pewna, że to nic
poważnego - uspokoiła ją Mae. - Och! - śeby zachować równowagę, oparła dłonie na stole. -
To na pewno wina upału! - uznała Nicole.
- Może powinna pani się położyć - zaproponował Johnny. Starsza pani machnęła lekceważąco
ręką. - Zaraz mi przejdzie. Ale nie przechodziło ani po minucie, ani po dwóch. - Dzwonię po
doktora Jefferiesa - oznajmiła Nicole. - Nonsens - zaprotestowała babka. - Nie zamierzam
niepokoić takim drobiazgiem zapracowanego człowieka. Zmartwiona Nicole spojrzała na
Johnny'ego. Podniósł się z miejsca i odciągnął wózek od stołu. Już otwierał usta, żeby nalegać
na wezwanie lekarza, gdy nagle dostrzegł wzrok Mae. Jak zawsze przenikliwy i wyrazisty.
Nie były to oczy kobiety, która czuła się źle. Jej skóra miała normalny odcień. Symulowała
złe samopoczucie? Jeśli tak, to dlaczego? Po chwili namysłu Johnny nachylił się nad starszą
panią i udał, że bada wzrokiem jej twarz. - Rzeczywiście, nie wygląda pani za dobrze -
oznajmił z powagą. - Już w ogrodzie zauważyłem, że coś z panią nie tak. Ale teraz jest gorzej.
Przypomina mi pani zębacza miotającego się na końcu wędki, zanim nie przewróci się do
góry brzuchem. Za plecami Johnny usłyszał syknięcie Nicole. Wiedział, że jest oburzona jego
porównaniem. Mae rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, które odwzajemnił identycznym.
Rozumieli się doskonale bez słów. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Nicole. Odsunęła go od
wózka. - Nie słuchaj, babciu, tego, co mówi. Zawiozę cię do twojego pokoju. Po zimnym
kompresie na czoło od razu poczujesz się lepiej - zapewniła starszą panią. Odwróciła
się w stronę Johnny'ego i rzuciła mu lodowate spojrzenie. - Niech pan w przyszłości nawet
nie próbuje pomagać. Jak widać, nie ma pan o tym pojęcia. - Co innego uważała pani dziś po
południu. Jeśli dobrze pamiętam, w rozmowie ze mną użyła pani nawet słowa ,,dziękuję''. -
Ale to teraz jest bez znaczenia - mruknęła Nicole, mierząc Johnny'ego zimnym wzrokiem. -
Dzieci, dajcie spokój - wtrąciła się Mae. Obdarzyła wnuczkę bladym uśmiechem i westchnęła
przeciągle. - Nicki, wygrałaś. Zostanę u siebie, jeśli obiecasz, że zjesz kolację w towarzystwie
Johnny'ego. Clair, idź po Bicka. Teraz niech on się mną zajmie, tak aby dzieciaki mogły
posilić się spokojnie, w miłej atmosferze. - Babciu, ja zawiozę cię do pokoju - upierała się
Nicole. - Nie jestem głodna. - Bzdura - do rozmowy włączyła się Clair. - Nie wolno ci
opuszczać posiłków, musisz jeść przyzwoicie, bo w przeciwnym razie przegram zakład z
Mae. Założyłam się z nią, że do końca miesiąca przytyjesz co najmniej dwa kilo. Jesteś,
słonko, okropnie chuda. Johnny dostrzegł porozumiewawcze spojrzenie, jakie między sobą
wymieniły Clair i Mae. Wiedziały, jak zareaguje Nicole, i obmyśliły taktykę. Clair wybiegła z
pokoju i po chwili przyprowadziła Bicka. W przeciwieństwie do żony, był bardzo wysoki.
Miał na sobie znoszone, workowate spodnie, bawełnianą koszulę i baseballową czapkę.
Uśmiechnął się do Nicole i kiwnął głową Johnny'emu. Podszedł do wózka Mae i zaczął pchać
go ku drzwiom.
- Mae, zaraz przyniosę ci do pokoju zimnej lemoniady - obiecała Clair i poszła do kuchni.
Zaraz za Clair wyszła Nicole. Jadalnia opustoszała. Johnny wrócił na swoje miejsce przy
stole. Zastanawiał się, czy jeszcze zobaczy Nicole, ale już po kilku minutach pojawiła się ze
szklankami pełnymi wody. Bez słowa postawiła jedną przed Johnnym. Tak energicznie, że
wychlapała na talerz połowę zawartości. Usiadła, kiedy sięgał po serwetkę. - Zębacz
miotający się na końcu wędki i przewracający do góry brzuchem? - wymamrotała ze złością. -
Dlaczego nie weźmie pan od razu łopaty i nie zacznie za domem kopać grobu? - Mówiąc tak,
miałem swoje powody. Chce pani je usłyszeć? Zamiast pozwolić mu na wyjaśnienia,
oznajmiła: - Babcia to przecież stara kobieta. Słodka, czuła... - ...I podstępna. - Podstępna? -
ze zgrozą powtórzyła Nicole. Zmierzyła Johnny'ego ostrym wzrokiem. - To najbardziej
dobroduszna istota, jaką znam. Dobroduszność nie ma tu nic do rzeczy, uznał Johnny.
Kobietę, która potrafiła ściągnąć go z powrotem do Common, choć on obiecał sobie, że nigdy
tu nie wróci, było z pewnością stać na odegranie małej scenki i symulowanie złego
samopoczucia. Zastanawiał się, jaki będzie następny ruch Mae Chapman. Co wymyśli
nowego? Johnny machnął ręką na dobre maniery. Sięgnął po kurczaka i kluski. Nałożył sobie
solidną porcję i podał półmisek Nicole.
Kiedy Nicole kroiła kurczaka na małe kawałki, wziął
swojego w palce i odgryzł pierwszy kęs. Zabierał się za następny, gdy poczuł na sobie jej
badawczy wzrok. Fakt, nie jadł jak przystało na dżentelmena, ale przecież nie umazał twarzy.
- Coś nie tak? - zapytał. - Nie - zaprzeczyła. Złapał mokrą serwetkę i wytarł wargi, po czym
nadział na widelec solidną porcję klusek. Zanim wepchnął widelec z kluskami do ust,
zauważył, że Nicole ponownie zajęła się jedzeniem. Sięgnęła po kawałek chleba. Johnny
uwielbiał pieczywo, i to w dużych ilościach, ale tym razem poskromił apetyt. Postanowił
spróbować konwersacji. - Czy stary dodge Henry'ego jest na chodzie? - zapytał i znów sięgnął
po kluski. Podniosła głowę. - Dlaczego chce pan to wiedzieć? - Sprzedałem swój samochód,
będąc w więzieniu. Ale teraz przydałaby mi się jakaś półciężarówka. W poniedziałek rano
mógłbym zawieźć panią do miasta i zabrać stamtąd kupione materiały. - Chce pan, abyśmy
pojechali oboje? Do składu budowlanego Craiga? - Czyżbyś obawiała się, chérie, że ludzie
zobaczą nas razem? - pytaniem na pytanie odpowiedział Johnny, sięgając po następny
kawałek kurczaka. - Oczywiście, że nie. - Boi się pani, że narobię kłopotów, czy czegoś w
tym rodzaju? - Czegoś w tym rodzaju.
Johnny odchylił się w krześle i oparł ręce po obu stronach talerza. - Nie zamierzam narażać
pani na żadne przykrości. - Brzmi to tak, że jeśli nie będzie pan zmuszony, to nie narozrabia. -
Nadziała na widelec kawałek mięsa i uniosła do ust, ale po chwili wahania odłożyła widelec i
westchnęła. - Mogę obiecać, że nie wysiądę z samochodu. Czy to pani odpowiada? Nie
zdążyła odpowiedzieć, bo do jadalni weszła Clair, niosąc dwa kawałki orzechowego ciasta.
Na widok niedokończonego posiłku Nicole gospodyni zmarszczyła czoło, ale bez słowa
zabrała ze stołu jej talerz i postawiła deser. - Mąż chciałby wiedzieć, czy gra pan w karty -
zapytała Johnny'ego. Wzięcie do ręki kart w taki gorący, letni wieczór miało swój urok. -
Owszem, jakoś daję sobie z nimi radę - odparł. - Około wpół do dziesiątej Bick wpada
zazwyczaj do kuchni na kawę - oznajmiła Clair. - Jeśli ma pan ochotę, proszę też przyjść,
będzie pan mile widziany. Zawsze czeka pełny dzbanek. - Spojrzała na Nicole. - Słonko, Mae
czuje się lepiej. Bądź dobrą dziewczynką i zjedz teraz to ciasto. Do wygrania zakładu zostały
mi tylko dwa tygodnie. W milczeniu zjedli deser. Johnny jeszcze dopijał kawę, kiedy Nicole
odłożyła serwetkę i podniosła się z miejsca. - Jeśli jutro pana nie zobaczę, spotkamy się w
poniedziałek. O dziesiątej rano przed frontową werandą.
Zawiezie mnie pan do miasta, ale u Craiga sama załatwię sprawę - oznajmiła. - Zgoda?
Johnny nie przypuszczał, że Nicole tak łatwo się podda. - Zgoda. - Wstał od stołu. Gdy była w
połowie drogi do drzwi, oświadczył: - Starsza pani to wszystko zainscenizowała. Nicole
zatrzymała się z ręką na klamce. - Co pan powiedział? - Symulowała zasłabnięcie, możesz mi
wierzyć, chérie. Ze strony twojej babki była to gra, a Clair w tym jej pomogła. - To śmieszne.
Dlaczego miałyby robić coś takiego? Johnny oparł się o framugę drzwi. Znajdował się teraz
tak blisko Nicole, że poczuł zapach jej perfum. - Mam na ten temat własną teorię, ale być
może, chérie, powinnaś sama zapytać o to babkę. - A jaka jest pańska teoria? - Wolałbym nie
mówić, dopóki nie będzie pani miała okazji pogadać o tym ze starszą panią. Nicole popatrzyła
na Johnny'ego z wyraźną niechęcią. - Czy twoja nienawiść odnosi się tylko do mnie, chérie,
czy też do wszystkich mężczyzn? - zapytał. - Proszę zejść mi z drogi - zażądała ostrym
tonem. - Zrobię to, gdy tylko usłyszę odpowiedź na swoje pytanie. Czy zawsze przez pół nocy
chodzi pani po pokoju, czy od chwili, gdy się tu zjawiłem? Dlatego, że nazywam się Bernard?
- Podglądał mnie pan? - spytała oskarżycielskim tonem. - To czysty przypadek. Wyszedłem
się przejść i zauważyłem palące się światło.
Oczy Nicole ciskały błyskawice. Była naprawdę zła. - Nie usłyszałem odpowiedzi na swoje
pytanie - przypomniał. - Dlaczego nie sypia pani po nocach? - Nie pański interes. - Obmyślała
pani jakiś nowy sposób, żeby się mnie pozbyć? Odeszła od drzwi i zbliżyła się do stołu.
Stojąc plecami do Johnny'ego, powiedziała: - Wczoraj dzwoniłam do pana do motelu, bo
chciałam chronić babcię. Nie miałam pojęcia, że się znacie. Popełniłam błąd. - Odwróciła się
i spojrzała Johnny'emu prosto w twarz. - A czy pan nie popełnił nigdy żadnego błędu? - Och,
wiele. Chérie, przyznałaś się starszej pani, że chciałaś wyrzucić mnie z pracy? Nicole
zmierzyła Johnny'ego ostrym spojrzeniem. - Jeśli uważa pan, że coś na tym zyska, proszę iść
do mojej babki i wszystko jej powiedzieć. - Nie chcę nic zyskiwać. - Johnny uśmiechnął się
lekko. - Chyba że u pani. Co ty na to, chérie? Co powiesz na zawieszenie broni? - Odszedł od
drzwi i ruszył w kierunku Nicole. - Czy wyjęcie drzazgi ze stopy nie zdało się na nic?
Zawróciła do wyjścia. - Jeśli, pańskim zdaniem, babcia tylko udawała, że czuje się źle, to
dlaczego nie ujawnił pan przy niej tego fortelu? - Bo, podobnie jak pani, uważam Mae
Chapman za przyzwoitego człowieka. Jestem gotów się założyć, że zapytana przyznałaby się
do podstępu. - Mógł pan powiedzieć mi o tym przy kolacji.
- Próbowałem, ale dostałem po nosie. A potem...
- Johnny wzruszył ramionami - uświadomiłem sobie, że właśnie nadarza się okazja zjedzenia
dobrego posiłku w towarzystwie ładnej kobiety, więc postanowiłem siedzieć cicho. Jak
dobrze wiesz, chérie, nie miałem od dawna żadnych rozrywek. - Nie wierzę w to, co pan
opowiada. Bez potrzeby babcia nie naraziłaby mnie na niepokój. - Złożywszy to
oświadczenie, Nicole odwróciła się i z godnością wymaszerowała z jadalni. Postanowiła
powiedzieć babce o absurdalnym posądzeniu Johnny'ego. Po godzinie, gdy zdołała wreszcie
uspokoić się i dojść do siebie, wsunęła się po cichu do sypialni Mae. Na stoliku obok łóżka
paliła się lampa. Babka siedziała w pościeli oparta o pękatą poduszkę. Nicole starała się
doszukać na jej twarzy śladów złego samopoczucia, które mogłyby potwierdzić jej
przekonanie o prawdomówności starszej pani, lecz ich nie znalazła. Mae wyglądała kwitnąco.
- Czekałam na ciebie - oznajmiła, gestem wskazując wnuczce miejsce na brzegu łóżka. - Chcę
cię o coś zapytać - powiedziała Nicole. - Czy ty... - Tak. - Tak? - Nicole zmarszczyła czoło. -
Jak możesz odpowiadać na jeszcze nie zadane pytanie? - Bo wiem, o co chodzi. Johnny
odkrył mój podstęp i powiedział ci o tym, mam rację? Sądziłam, że tak właśnie zrobi.
Zdumiona Nicole zapytała: - Babciu, dlaczego udawałaś, że się źle czujesz?
- Od dwóch dni zdawałam sobie sprawę z tego, że nie popierasz mojej decyzji ściągnięcia
tutaj Johnny'ego i jesteś o to na mnie zła. Pomyślałam sobie, że jeśli poznasz go bliżej,
zmienisz zdanie. Wierz mi, to dobry chłopak. Aby ujawnił, jaki naprawdę jest, trzeba okazać
mu sporo serca, a to wymaga czasu. Więc ci go dałam. - Babciu, nie znasz tego człowieka. To
kameleon. - To, jacy jesteśmy, zależy od miejsca, czasu i tego, z kim przestajemy. Wierzę
jednak, że każdy z nas bezustannie się zmienia. Ten chłopak, Nicki, przeżył wiele. Jestem
zdziwiona, że jeszcze się trzyma. - To nie chłopak - skorygowała Nicole - lecz mężczyzna.
Człowiek, którego nie widziałaś przez piętnaście lat i niewiele o nim wiesz. - Nicki, to nie ma
ż
adnego znaczenia. Ja się nie mylę co do Johnny'ego. Gdy tylko dasz mu szansę, uznasz, że
miałam rację. Nicole wyrzuciła w górę obie ręce. - Mówisz zupełnie jak on! Ale ja mu nie
ufam. Podobnie zresztą jak innym mężczyznom. - Dlaczego, moja droga? - Mae wyciągnęła
rękę i czułym gestem odgarnęła włosy opadające wnuczce na twarz. - Co sprawiło, że tak
bardzo zgorzkniałaś? Nicole nie zamierzała rozmawiać o powodach, ale skoro powiedziała
babce aż tyle, nie sposób było uniknąć dalszych wyjaśnień. Wstała i podeszła do okna
wychodzącego na dziedziniec za domem. - W Los Angeles był w moim życiu pewien
mężczyzna. Nazywał się Chad Taylor. Zakochałam się w nim,
byliśmy razem, a potem on... mnie rzucił. - Nicole odwróciła się twarzą do babki. - Wiem, że
jestem zgorzkniała, ale było to bolesne przeżycie. Mae milczała, czując, że wnuczka ma do
powiedzenia wiele więcej. I nie pomyliła się, gdyż po chwili Nicole zaczęła mówić dalej: -
Powinnaś jeszcze wiedzieć o jednym. Wczoraj dzwoniłam do motelu nie po to, aby
dowiedzieć się, kiedy zjawi się Johnny, ale dlatego, aby z miejsca go zwolnić. - Zanim
zdumiona babka zdołała się odezwać, Nicole dodała szybko: - Nie miałam pojęcia, że to twój
przyjaciel. Sądziłam, że to tylko więzień zwolniony warunkowo. Człowiek, którego nazywają
zakałą tego miasta. Wszyscy wyrażają się o nim bardzo niepochlebnie. Nazywają go ,,tym
zabijaką Bernardem''. Możesz chyba zrozumieć, że w moich oczach to jeszcze bardziej go
pogrążyło. W każdym razie przeprosiłam go za swój telefon, ale nadal uważam, że nie
powinien tutaj być. Oczywiście, babciu, jeśli taka jest twoja wola, to się do niej zastosuję. Ale
nie licz na to, że go polubię, i nie namawiaj mnie do tego. I daruj sobie następne
niespodzianki i przedstawienia w rodzaju zasłabnięcia przy kolacji, dobrze? Na twarzy Mae
pojawił się blady uśmiech. - Usiłowałaś wygonić stąd Johnny'ego? Jak on to przyjął? -
Oświadczył, że nic z tego, bo umowa to umowa. Jest niepodważalna. Starsza pani
wybuchnęła śmiechem. - Mogłam się tego po nim spodziewać. - Zrobiło się późno. - Nicole
podeszła do łóżka. - Do
zobaczenia rano. I pamiętaj, babciu, żadnych podstępów ani niedozwolonych chwytów. W
niedzielę Johnny obudził się wcześnie. Wziął wędkę i z ćwiartką whisky, którą poprzedniego
wieczoru wygrał od Bicka, poszedł nad zalewisko. Krążąc łodzią bez celu na wodzie, drzemał
aż do południa, a potem zaczął rozglądać się za miejscem najlepszym do popołudniowego
wędkowania. Nie jadł przez cały dzień. Nic więc dziwnego, że kiedy wypił whisky w porze
kolacji, mocniej niż zwykle uderzyła mu do głowy. Ale się tym nie przejmował. Alkohol
sprawi, że przestanie myśleć o Nicole, a wtedy może uda mu się wreszcie pospać w nocy. Po
zachodzie słońca, jeszcze nie zmęczony i nie pijany, zamiast zawrócić do przystani, popłynął
w głąb zalewiska. Kierując się światłem księżyca, wprowadził łódź w wąski przesmyk i
popłynął wśród dębów i wysokich cyprysów, pokrytych grubą warstwą mchu. Dokuczały mu
insekty. Zapalił papierosa. Odgłos dalekiego grzmotu oznaczał, że przed świtem nadejdzie
burza. Johnny odepchnął bosakiem łódź i skierował ją na północ. Chwilę później ujrzał
ś
wiatło i od razu pomyślał, że znajduje się w niewłaściwym miejscu, szybko jednak uznał, że
nie pomylił drogi, bo przed nim, na wzgórzu, stał jego rodzinny, od lat opustoszały dom. I ten
niezamieszkały dom był teraz oświetlony od wewnątrz. Zaskoczony tym widokiem, Johnny
cisnął do wody niedopalonego papierosa i podpłynął do brzegu. Wysiadł na ląd i znalazł się
pod osłoną gęstych liści nisko
zwisających konarów dębu. Skąd w domu wzięło się światło? Przecież nie mieli
elektryczności. Czyżby buszował tam ktoś z latarką? A jeśli tak, to w jakim celu? Stojąc bez
ruchu, Johnny przez minutę lub dwie obserwował dom, po czym ruszył pod górę. Znajdował
się blisko szczytu wzgórza, gdy w domu nagle zgasło światło. Szybko położył się w trawie.
Nic nie widział, bo wokół panowały egipskie ciemności. Wsłuchiwał się w odgłosy
zapadającej nocy. Czas mu się dłużył. Zaczął się irytować. Zastanawiał się, czy nie powinien
zerwać się, wpaść do domu i zobaczyć, kto tam jest. Chwilę później usłyszał warkot
uruchamianego silnika samochodu. Gdy na końcu podjazdu zapaliły się reflektory, ruszył w
ich stronę. Samochód wycofał się w stronę drogi. Johnny znajdował się zbyt daleko, żeby go
zatrzymać, mimo to jednak postanowił dopaść kierowcę. Przebiegł dziedziniec, wpadł na
porośnięte trzciną pole i jak sprinter pognał na skróty, mając nadzieję doścignąć intruza,
zanim zjedzie ze wzgórza i zdoła wykonać ostry zakręt, by dostać się na główną drogę. Na
krawędzi pola wpadł do rowu z wodą. Usłyszał, jak przed zakrętem kierowca redukuje bieg.
Odetchnąwszy z ulgą, że zdążył na czas, wydostał się z rowu i wszedł na środek drogi. Po
chwili znalazł się w oślepiającym świetle reflektorów, przekonany, że na jego widok
samochód zahamuje i zjedzie na pobocze. Stało się jednak coś nieoczekiwanego. Kierowca
wcisnął pedał gazu do deski i wrzucił najwyższy bieg.
W ostatniej chwili Johnny zdołał odskoczyć w bok, ale zrobił to zbyt powoli. Uderzony silnie
w prawą nogę przez rozpędzony wóz, przez chwilę leciał w powietrzu, a potem wpadł do
rowu wypełnionego wodą. Stracił przytomność.
Po burzy, która rozpętała się wczoraj wieczorem, w poniedziałkowy ranek pozostała tylko
mżawka. Na widok półciężarówki wjeżdżającej na dziedziniec Nicole zbiegła z werandy.
Wskoczyła na miejsce pasażera. - Dziękuję... Och, Boże! - Nie musiała pytać Johnny'ego, co
się stało. Było dla niej jasne, że pupil Mae znów wdał się w jakąś bójkę. - Trudno uwierzyć,
ż
e w stosunku do pana babcia potrafi być aż tak naiwna... Miał przeciętą brodę i purpurową
pręgę na prawym policzku. A także dużą i głęboką ranę na ramieniu, która paskudnie
wyglądała. Johnny pozwolił Nicole ponarzekać jeszcze przez minutę, po czym skierował wóz
w stronę drogi. - Pytała pani starszą panią o to symulowane zasłabnięcie? Wiedziała, że
wcześniej czy później Johnny poruszy ten temat. - Miał pan rację - odparła Nicole, siląc się na
obojętny ton.
- Sądziła, że jeśli trochę pogadamy sam na sam, to zmienię zdanie o panu. Oczywiście, na
lepsze - dodała drwiącym tonem. - Ale pani zdania nie zmieniła, mam rację? Spojrzała
wymownie na Johnny'ego i skinęła głową. Bladym uśmiechem dał do zrozumienia, że
spodziewał się takiej odpowiedzi. - Jeśli babcia jest zaślepiona, to jej sprawa. Ale proszę nie
oczekiwać tego samego ode mnie. Jesteśmy inne. Zlustrował Nicole, a potem znów skierował
wzrok na drogę. - To fakt - przyznał. - Jesteście zupełnie inne. W słowach Johnny'ego
wyczuła seksualny podtekst. Była zadowolona, że zamiast szortów i topu założyła dziś dżinsy
i koszulę. - Muszę wpaść na chwilę do biura Tuckera. Ma pani coś przeciwko temu, abym
zrobił to teraz? - zapytał Johnny. - Idzie pan do szeryfa? Czyżby był pan aż tak głupi i dał się
złapać? Mam na myśli bójkę. Bo jeśli jest jakiś świadek tego zajścia, to może pan pożegnać
się z warunkowym zwolnieniem. - Tak, to by mnie załatwiło - spokojnie potwierdził Johnny. -
Czy szeryf wie, co się stało? Wezwał pana do siebie? - Nie. - No to po co, na litość boską,
chce pan do niego iść? Jak wyjaśni mu pan swój opłakany wygląd? Czy pan się zastanawiał?
Johnny leniwie wzruszył ramionami.
- Chyba będę musiał wreszcie powiedzieć Tuckero-
wi prawdę. - To najgłupsze, co kiedykolwiek słyszałam. Szeryf ma o panu takie samo złe
zdanie, jak całe miasto. Gdy docierali do granic Common, szare niebo przecięła błyskawica i
po chwili rozległ się grzmot. Johnny zjechał na pobocze i zatrzymał samochód na wprost
stacji benzynowej Gilmore'a. Odwrócił się powoli w stronę Nicole. - A co, twoim zdaniem,
chérie, powinienem powiedzieć Tuckerowi? - zapytał, swoim zwyczajem przeciągając słowa.
Bez skrępowania wpatrywał się w jej twarz. Zwilżyła nerwowo językiem zaschnięte wargi. -
Nie jestem pewna - odparła. - Może po prostu należy unikać go przez kilka dni? Albo
oznajmić, że wpadł pan na drzwi czy coś w tym sensie. Jednym słowem, że był to po prostu
wypadek. - Wypadek? - No, to niech pan mówi, co chce. śe na zalewisku odgryzał pan głowy
jadowitym wężom i mocował się z aligatorami, aby policzyć, ile mają zębów. Sądzi pan, że
ma to dla mnie jakieś znaczenie? - spytała rozzłoszczona Nicole. Nie mogąc dłużej znieść
badawczego wzroku Johnny'ego, odwróciła głowę. Po chwili, opanowawszy się trochę,
dodała: - Babcia właśnie sporządza wykaz następnych niezbędnych napraw. Niech pan
pomyśli o tej starej kobiecie. Jeśli odeślą pana z powrotem do więzienia, będzie załamana. W
szoferce na dłuższą chwilę zapanowało milczenie. Przenikliwy wzrok Johnny'ego sprawił, że
Nicole poczuła dreszcze.
- Sądziłem, że pani zależy na tym, abym spakował manatki i wyniósł się stąd na zawsze -
powiedział spokojnym tonem. - Interesują mnie tylko uczucia babci i fakt, że w Oakhaven
potrzebujemy stolarza. - Są inni rzemieślnicy. - Niech pan sam powie to babci, bo ja
obiecałam, że przestanę się wtrącać. Teraz widać, że nie należało tego obiecywać. - Co to ma
znaczyć? - Czy jedna bijatyka jest warta pół roku odsiadki? Tak mało ceni pan sobie własną
wolność? I moją babcię? - Jest pani pewna, że to moja wina? - Johnny zmrużył oczy. -
Nieważne, co ja sobie myślę. To szeryf Tucker jest człowiekiem, którego powinien pan
przekonać do własnych racji. - Nicole wzruszyła ramionami. - W mieście wszyscy mają pana
za człowieka konfliktowego. - Naprawdę nie chce pani poznać prawdy? - Johnny westchnął. -
To, że trzymasz, chérie, stronę ogółu, jest zrozumiałe, lecz równocześnie świadczy o
tchórzostwie. - Nie jestem tchórzem - zaprotestowała Nicole. - Ja po prostu nie podejmuję
zbędnego ryzyka i nie inwestuję w nieudane przedsięwzięcia. Johnny ponownie zatopił wzrok
w twarzy Nicole. Poczuła się niewyraźnie. - A co powiedziałabyś, chérie, gdybym oznajmił,
ż
e miałem wypadek? śe to samochód... - Niech pan przekona szeryfa. - Nicole nie pozwoliła
Johnny'emu dokończyć zdania. - Niech pan dla niego zostawi tę bajeczkę.
Johnny włączył bieg, lecz zanim wyjechał na drogę,
powiedział: - W twoich oczach, chérie, jestem winny jak diabli. Myśl sobie, co ci się żywnie
podoba. Wchodząc do urzędu szeryfa, Johnny usiłował nie myśleć o celi na końcu holu.
Trzeszczące podłogi i brudne ściany uświadomiły mu, że nic się tutaj nie zmieniło. No,
prawie nic. Przez całe lata sekretarką Tuckera była Millie Tisdale. Teraz za jej biurkiem
siedziała rudowłosa Daisi Lavel. Była kilka lat młodsza od Johnny 'ego. Zapamiętał ją jeszcze
ze szkoły, bo ukradkiem, gdy nikt nie widział, usiłowała z nim flirtować. Nie zwróciła uwagi
na jego przybycie, mimo że musiała słyszeć, jak otwierał wejściowe drzwi. Podszedł do
biurka. - Cześć, Daisi. Dopiero teraz podniosła głowę. - Johnny Bernard! Boże, wyglądasz
zupełnie jak... jak twój ojciec. - Już to słyszałem. - Uśmiechnął się blado. - A co u ciebie,
Daisi? - Wszystko w porządku. - Z uznaniem obrzuciła wzrokiem sylwetkę Johnny'ego. - O
co chodzi? Masz jakiś problem? - Nie mam żadnego, panno Lavel. - Buillard - skorygowała
Daisi. Pogładziła wypukły brzuch. - Wyszłam za Melvina. Za trzy miesiące urodzi nam się
drugi potomek. A ty masz dzieci? - Nie. - Naprawdę? Taki przystojniak?
- Nie mam. Przyszedłem do Tuckera. - Johnny rzucił okiem w głąb holu. - Jest u siebie? - O,
tak. Ale w piekielnie ponurym nastroju, odkąd dowiedział się, że wracasz tu na lato. On cię
nie znosi. Ja też byłabym wściekła, gdybyś powybijał mi w domu wszystkie szyby i ukradł
psa. - Chyba przed opuszczeniem miasta trochę mnie poniosło. - Trochę? - Daisi wywróciła
oczami. - Uważasz za drobiazg pomalowanie czerwoną farbą połowy sklepów na głównej
ulicy i podłożenie ognia pod uschnięty dąb w środku miasta? Słysząc o swoich
przewinieniach, Johnny poczerwieniał. - Powiesz szefowi, że przyszedłem? Daisi wskazała
interkom, na którym leżała jakaś korespondencja. - Wysiadł dwa miesiące temu. - W jej
oczach ukazały się figlarne błyski. - Zrób Tuckerowi niespodziankę. Należy mu się taki
wstrząs po tym, jak nawymyślał mi rano, że dostał za słabą kawę. Zadzwonił telefon. Daisi
wskazała ręką na drzwi szeryfa. - Idź, Johnny, powodzenia. A jeśli usłyszę strzały, schowam
się pod biurko. Przed drzwiami gabinetu szeryfa Johnny zatrzymał się z ręką na klamce. Od
zeszłego wieczoru ciągle wracał myślami do tego, co się stało. Podejrzewał, że za kierownicą
siedział Farrel. Nie widział go, nie rozpoznał wozu, ale przeczucie mu mówiło, że zaatakował
go stary wróg. Johnny był przekonany, że w jego sprawie Tucker
nawet nie kiwnie palcem. Uznał jednak, że nie zaszkodzi mu odnotowanie incydentu w
policyjnych kartotekach. Gdy znajdzie się ponownie w tarapatach, co było prawdopodobne,
będzie miał jakiś dowód. Być może zdoła go to uchronić przed powrotem do więzienia, jeżeli
sprawy przyjmą najgorszy obrót. Służba wojskowa, a potem pobyt w więzieniu, nauczyły
Johnny'ego, że siedzenie cicho nie zawsze jest najlepsze. Czasami zdarzało się i tak, że im
więcej osób znało problemy jakiegoś człowieka, tym bardziej był bezpieczny. Postanowił
skorzystać z rady Daisi i zaskoczyć szeryfa. Otworzywszy szeroko drzwi, wszedł bez pukania
do gabinetu. Tucker podniósł głowę znad biurka. Na widok pokiereszowanej twarzy
Johnny'ego wybuchnął gromkim śmiechem. - Jak widzę, Bernard, zdążyłeś już napytać sobie
biedy. Coś mi się zdaje, że twój pobyt w mieście będzie krótki. Znacznie krótszy, niż to sobie
wyobrażałem. Johnny usiadł na krześle przed biurkiem Tuckera. Podobnie jak cały urząd,
gabinet szeryfa był w opłakanym stanie. Pod sufitem skrzypiał stary wentylator, wyglądający
tak, jakby za chwilę miał się rozlecieć. Na tablicy ogłoszeń za biurkiem wisiało sporo różnych
kartek i prasowych wycinków. Niektóre zdążyły już pożółknąć ze starości. - Mam
skontaktować się z twoim kuratorem, czy zrobisz to sam? - zapytał szeryf. - Już do niego
dzwoniłem - odparł Johnny. - Dlatego tutaj jestem.
Cliffton Tucker odchylił się w fotelu i skrzyżował ręce na potężnym torsie. Od chwili, gdy
sześć miesięcy temu Johnny widział go po raz ostatni, temu pięćdziesięcioczteroletniemu
mężczyźnie przybyło ponad dziesięć kilogramów. Przypominał teraz spasionego buldoga. - A
więc, Bernard, jakie tym razem masz wytłumaczenie? Nie licz na to, że ci uwierzę, ale chcę je
znać. Dla porządku. Wiesz, wszystko musi być załatwione zgodnie z prawem. - Wczoraj
wieczorem na drodze do zalewiska ktoś usiłował przejechać mnie samochodem - oświadczył
krótko Johnny. - Masz świadków? - Nie. - Tak też myślałem - burknął szeryf. Johnny z
trudem się opanował. Nie powinien zadzierać z Tuckerem, który z łatwością mógłby uczynić
jego pobyt w mieście jedną wielką udręką. - Powiedziałem kuratorowi, co się stało.
Sporządził służbową notatkę. Teraz liczę na to, że pan zrobi to samo. To jedyny powód, dla
którego tu przyszedłem. Szeryf wyciagnął z szuflady kartkę papieru i z niechęcią zabrał się do
spisywania zeznania Johnny'ego. - Mówisz, że kiedy to się stało? - Wczoraj wieczorem, około
dziesiątej. - Wcale mnie nie dziwi, że ktoś chciał wyrównać rachunki. - Ktoś taki jak Farrel. -
To nie jedyny facet w mieście, który pragnie zobaczyć cię w trumnie. - Szeryf zmrużył oczy. -
Rozpoznałeś samochód?
- Nie - odparł Johnny. Mógł dodać, że silnik chodził jak marzenie. Idealnie
wyregulowany, tak jak to tylko potrafił zrobić Clete Gilmore, wspaniały mechanik. Już jako
chłopak rozkładał samochody na części i potem składał je w warsztacie przy stacji
benzynowej ojca. Cliffton Tucker spojrzał na kilka zapisanych przez siebie wierszy. - Coś
jeszcze? Johnny nie zamierzał wspominać o świetle, które widział w oknie starego domu na
wzgórzu. Poszedł tam po odzyskaniu przytomności, ale nie znalazł śladu niczyjej bytności. -
To mniej więcej wszystko. Tucker otarł pot z czoła. Jego mokra koszula świadczyła o tym, że
wentylator nie spełnia swojego zadania. - Rozejrzę się i pogadam z Farrelem - oświadczył. -
Ustalę, gdzie był wczoraj wieczorem. Jeśli nie będzie miał alibi, a ty w najbliższym czasie
kopniesz w kalendarz, uznam, że chyba gadałeś prawdę. No i jak? Wszystko jest po staremu,
pomyślał z westchnieniem Johnny, podnosząc się z krzesła. Powinien był wiedzieć, że w
Common nie przyjmą go z otwartymi ramionami. Szykował się do wyjścia, gdy nagle
otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł kościsty stary człowiek. - Cliff, muszę z tobą pogadać
- oświadczył szeryfowi, nie zwracając uwagi na Johnny'ego. Johnny zobaczył przed sobą
bladą twarz Jaspera Craiga. Ten człowiek, który kojarzył mu się zawsze z szykownymi,
kosztownymi ubraniami, był teraz wy-
chudły, obdarty i oblepiony błotem. Cuchnął whisky. Co się z nim stało? - zastanawiał się
zaskoczony Johnny. Słyszał, że to Farrel prowadzi teraz rodzinną firmę. Sądził jednak, że
tylko dlatego, iż jego ojciec przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Jasper Craig spojrzał na
Johnny'ego. Uśmiechnął się krzywo. - Cześć, chłopcze. Urosłeś. Zatrzymałeś się w starym
domu? - Nie. Na przystani w Oakhaven. - Aha. - Jasper skinął głową. - Ze strony Mae to miły
gest, bo wasza chałupa jest w fatalnym stanie. Nie nadaje się do zamieszkania. - Spojrzał na
szeryfa. - Cliff, nie będę wam przeszkadzać. - Masz mi coś do powiedzenia - przypomniał
Tucker, widząc że stary Craig wycofuje się z pokoju. - Johnny właśnie wychodzi. - Przyjdę
potem. Przypomniałem sobie, że muszę coś załatwić. Podjechał pod piekarnię, gdzie umówił
się z Nicole. Czekała, stojąc na chodniku, tuż przy jezdni. W zębach trzymała małą torbę, pod
pachą bagietkę, a w rękach dwa kubki z kawą. Johnny nie był w stanie oderwać wzroku od
zmoczonej deszczem bluzki, opinającej kształtne piersi, i od obcisłych dżinsów. Nie było
sensu zaprzeczać. Ta kobieta była piekielnie pociągająca... Podała Johnny'emu kubki i
postawiła torbę na siedzeniu. Zanim wsiadła do szoferki, wepchnęła bagietkę nad deskę
rozdzielczą.
- Dory nalegała, żebym wzięła kawę i pączki. Jest
taka sama jak Clair. Ona też koniecznie chce mnie utuczyć. Johnny popatrzył na drobną
sylwetkę Nicole. Naprawdę była bardzo szczupła. - Długo pani czekała? - zapytał i podał jej
jeden z kubków. - Jakieś dziesięć minut. Widział się pan z szeryfem? - Aha. - I co? - I nadal
tu jestem. Otworzyła torbę i poczęstowała Johnny'ego pączkiem. Nie jadł śniadania. Rano był
tak strasznie obolały, że ledwie zwlókł się z łóżka. Prawa noga i biodro były jednym wielkim
sińcem. Sięgnął po pączka i z lubością wpił weń zęby. Zjadł z apetytem dwa następne.
Opróżnili torbę i wypili kawę. - Dokąd teraz? - zapytał Johnny. - Jeszcze w dwa miejsca. Na
pocztę i do Craiga. Chwilę później Johnny wjechał na parking przed składem materiałów
budowlanych i wyłączył silnik. Nadal padało, niebo było zaciągnięte chmurami, a z oddali
dochodziły odgłosy grzmotów. - Wskoczę na pocztę, żeby wysłać list - oświadczyła Nicole -
a potem pójdę zamówić gonty i to, czego nie mają w stałej sprzedaży. - Podała Johnny'emu
listę, którą wręczył jej dwa dni wcześniej. - Proszę przejrzeć ją jeszcze raz i sprawdzić, czy
nie powinniśmy czegoś dodać.
Patrzył na odchodzącą szybko Nicole, podziwiając jej zgrabną figurę. Widok długich nóg i
zgrabnego tyłeczka spowodował szybsze bicie męskiego serca. Johnny wysiadł z wozu,
wsunął listę do kieszeni i niespiesznym krokiem wszedł do składu Craiga. Na ostry dźwięk
dzwonka nad drzwiami poderwał się Willis Lavel, drzemiący za ladą. Pobladł na widok
Johnny'ego. - Och, cholera. - Też cieszę się, że cię widzę - powiedział Johnny. Zapalił
papierosa i zbliżył się do lady. - Mam nóż - warknął Willis. - Spróbuj coś mi zrobić, to
pożałujesz. Johnny dopiero teraz zwrócił uwagę na szeroko otwarte drzwi biura, które
znajdowało się w głębi za ladą. Na tyle głośno, aby mógł dosłyszeć go ktoś,
kto być oznajmił: może znajdował się na zapleczu sklepu,
- Przyjechałem z Oakhaven po materiały. Willis, potrafisz spisać zamówienie i go nie
schrzanić? - O tym musisz pogadać z Farrelem - odparł stary sprzedawca, pocąc się z
wrażenia. - Ale nie sądzę, abyś dostał coś na rachunek... - Daj spokój - przerwał mu Johnny. -
Zawołaj szefa, a ja sam powiem, o co mi chodzi. - Farrel nie zechce z tobą gadać - oświadczył
Willis. - Nie znam człowieka, który by tak kogoś nienawidził, jak on ciebie. - Przyszedłem
załatwić interes dla Oakhaven. Donośny głos Johnny'ego dotarł na zaplecze i ściągnął Farrela.
Młody Craig był prawie tak wysoki jak Johnny,
lecz jasnowłosy. Miał zgrabną, wysportowaną sylwetkę i zielone, zuchwałe oczy. Był ubrany
w dżinsy, długie buty z wężowej skóry, ze srebrnymi okuciami na czubkach, i
jaskrawoczerwoną koszulę. Oprócz długiej blizny na szczęce i przetrąconego nosa, które to
uszkodzenia zawdzięczał Johnny'emu, miał idealnie gładką twarz. - Masz czelność
przychodzić tutaj? - warknął. A kiedy Johnny się nie odezwał, dorzucił z wściekłością: - Co z
tobą, żebraczy synu? Czyżby w więzieniu obcięli ci język? - Język mam nadal - po dłuższej
chwili milczenia odparł Johnny. - A ty, jak widzę, masz nadal krzywy nos. Zamiast się
zezłościć, Farrel uśmiechnął się drwiąco. - A dziś rano patrzyłeś w lustro? Wyglądasz
fatalnie. Witaj w domu. Dzwonek nad drzwiami rozległ się ponownie i w drzwiach ukazała
się Nicole. Przemoczona i zadyszana. Przekonawszy się, że Johnny nie czeka na nią grzecznie
w półciężarówce, rzuciła się biegiem w stronę sklepu. Zanim zdołała otworzyć usta i
wydobyć głos, Johnny zapytał: - Załatwiłaś, chérie, sprawy na poczcie? Obdarzył Nicole
leniwym uśmiechem, a ona odwzajemniła mu się spojrzeniem, które potrafiłoby rozbić
kamień w pył. - Czyż nie ustaliliśmy, panie Bernard, że poczeka pan na mnie przed sklepem?
- spytała cierpkim tonem. Kiedy podeszła bliżej, Johnny nachylił się i wyszeptał jej do ucha: -
Jeśli zamierza pani traktować człowieka jak psa, to
powinna pani pamiętać o tym, żeby założyć mu obrożę i przywiązać go na smyczy. Wtedy
będzie pani zawsze wiedziała, gdzie się znajduje. - Użyteczna wskazówka - wysyczała cicho.
- Kiedy będzie pani próbowała wziąć mnie na smycz, może być całkiem wesoło... Ani
ż
artobliwy ton Johnny'ego, ani jego uśmiech nie wywarły na Nicole pożądanego wrażenia. -
Porozmawiamy o tym później - oznajmiła. - Gdzie moja lista? - W bezpiecznym miejscu -
zapewnił. - Sam się nią zajmę. Do pani należy tylko wybór barwy gontów. - Ja wszystko
załatwię - oznajmiła kategorycznym tonem. - Jakieś kłopoty, pani Chapman? Może mógłbym
pomóc? Głos Farrela brzmiał przyjaźnie. Zdaniem Johnny'ego, stanowczo zbyt przyjaźnie.
Nie podobało mu się pożądliwe spojrzenie, którym jego odwieczny wróg obrzucił Nicole. -
Możesz mówić mi po imieniu - powiedziała do Farrela. - Ale nie potrzebuję twojej pomocy. I
przepraszam, jeśli mój pracownik zachował się niewłaściwie. - Obrzuciła Johnny'ego
wzrokiem pełnym nagany. - Poleciłam mu czekać w samochodzie. - Dziś trudno o dobrych
pracowników - oświadczył Farrel, spoglądając z niechęcią na własnego sprzedawcę.
Przeczesał palcami bujną czuprynę, nachylił się i oparł łokieć na ladzie. - A więc czym mogę
ci służyć, Nicole?
Potrzebne mi materiały do remontu domu babki
i muszę zamówić nowe gonty. Nagle Johnny poczuł, jak Nicole wsuwa mu palce do tylnej
kieszeni i wyciąga kartkę z listą zakupów. Uśmiechnąwszy się z satysfakcją, podeszła do lady
wystudiowanym, prowokującym krokiem. - Dzień dobry, panie Lavel - słodkim głosem
powitała starego Willisa, który natychmiast się ożywił. - Pamięta mnie pan? W zeszłym
tygodniu spotkaliśmy się w banku. - Jasne, że pamiętam. Ładnie dziś pani wygląda. To miło,
ż
e zamieszkała pani z babką. Mój syn, Woodrow, jest tego samego zdania. Johnny był
przekonany, że w mieście jest wielu mężczyzn podatnych na wdzięki Nicole. Była
apetycznym jabłuszkiem i mieli ochotę je zerwać, a kto pierwszy, ten lepszy. Była dla nich
owocem nowym i dojrzałym. Położyła na kontuarze zabraną Johnny'emu listę i zwróciła się
ponownie do Farrela: - Czy babcia ma u was nadal otwarty rachunek? - Oczywiście -
potwierdził i bez większego zainteresowania spojrzał na listę potrzebnych materiałów. - Jak
widzę, robicie solidny remont. To długi spis. - Podsunął kartkę Willisowi. - Zajmij się tym -
polecił. - I niech chłopcy nakryją ładunek brezentową plandeką, żeby drewno nie zmokło.
Sam odbiorę plandekę, kiedy będę przejeżdżał w pobliżu Oakhaven. - Farrel, ale ty przecież
nigdy nie poży... - Słyszałeś, co poleciłem? Macie nakryć drewno.
- Właściciel sklepu zwrócił się do Nicole: - Wzory gontów mam w biurze. Wybierzemy
wspólnie kolor i przy okazji napijemy się kawy? - Świetnie. Poprowadził Nicole na zaplecze
sklepu. Zanim jednak zamknął drzwi, z wyższością uśmiechnął się do Johnny'ego.
Gdy tylko znalazła się wśród drzew, znikło światło księżyca wskazujące drogę. Ruszyła przed
siebie ciemną ścieżką, pochylając od czasu do czasu głowę, żeby uniknąć czegoś, co mogło
czyhać w plątaninie nisko wiszących gałęzi, pokrytych gęstym listowiem. Nie chciała nawet
myśleć o tysiącach oczu z pewnością obserwujących ją z ukrycia. Gdyby to zrobiła, jeszcze
raz uzmysłowiłaby sobie, jaką głupotą było wyprawianie się po zmroku do przystani. Nagle
potknęła się i ledwie utrzymała równowagę. Zaklęła pod nosem i stanęła, żeby odgarnąć
włosy opadające na twarz. - Należało zabrać ze sobą latarkę. Wówczas można by się
przekonać, jakiego rodzaju węża kopnęło się w głowę. Usłyszawszy nagle za sobą męski głos,
Nicole z wrażenia głośno wciągnęła powietrze. Odwróciła się szybko i ujrzała w
ciemnościach płomyk zapałki, który przez moment oświetlił przystojną twarz Johnny'ego
Bernarda. Stał oparty o pień drzewa i palił papierosa.
- Co pan tu robi? - spytała mało sensownie.
- A co sprowadza tu ciebie, chérie? Zbyt późno na spacer. - Ale nie dla pana? - Ja znam ten
las. Mieszkałem w pobliżu wiele lat. Johnny zaciągnął się papierosem i wypuścił kłąb dymu. -
Przyszłam pana przeprosić - oznajmiła Nicole. - Dlaczego nie powiedział mi pan, co się
naprawdę stało poprzedniego wieczoru? Dlaczego dopuścił pan do tego, że podejrzewałam
pana o najgorsze? - Czyżbym tak zrobił? Zabawne, bo wydawało mi się, że próbowałem
wyjaśnić, co się stało. Ale nie chciała pani słuchać. - Chyba należy mi się reprymenda. - Tak.
I to solidna. Bez przerwy posądza mnie pani o najgorsze. - Johnny zgasił niedopałek. - Pani
mnie nie zna i nie chce poznać. - To nieprawda. - Nicole zaczęła opędzać się od komarów. -
Chodzi o to, że... - śe plotka, która dotarła do pani dziś po południu, zupełnie nie pasuje do
pani wyobrażeń o mnie? Czyżby była pani gotowa wysłuchać tego, co ja mam do
powiedzenia? I mi zaufać? Wysłuchać, owszem, ale nie zaufać. Szczerze powiedziawszy,
Nicole nie wiedziała, czy jest jeszcze zdolna dowierzać jakiemukolwiek mężczyźnie. -
Dobrze pan wiedział, że wizyta u szeryfa nie pozostanie bez echa i że w mieście wszyscy
będą wkrótce mówić o tym, co się stało. - Tak tutaj jest. Przewidziałem to.
- Uważa pan, że jedynie pan wszystko wie? - Nicole
rozzłościła się nagle. - Czy liczył pan także na moje przeprosiny? O tym też pan z góry
wiedział? Johnny nie odpowiadał. Kiedy odwróciła się, aby odejść, położył rękę na jej
ramieniu. - Niech się pani uspokoi. I nie ucieka jak szalona. - Przez pana wyszłam na idiotkę.
- Cofnęła ramię. - Zawdzięcza to pani wyłącznie sobie. Znów zaatakowały ją komary. Johnny
podniósł kaptur jej dresu i nasunął go na głowę Nicole. - Chodźmy stąd, zanim zjedzą panią
ż
ywcem. Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Weszli głębiej w las. Po chwili w bladym
ś
wietle księżyca ujrzała zalewisko. Od razu zorientowała się, gdzie się znajdują. Zaczęła
zastanawiać się, dlaczego pozwoliła Johnny'emu przyprowadzić się do domku, w którym
teraz mieszkał. - Chérie, idziesz na górę? - zapytał, gdy znaleźli się w środku. Nie
odpowiadając, ściągnęła kaptur. Zawahała się na chwilę. - Nie gryzę. Chyba, że będziesz
miała na to ochotę - dorzucił żartobliwym tonem. Mimo otwartych okien, w mieszkaniu było
duszno i parno. Nicole zdjęła bluzę od dresu. Rozejrzała się wokoło i zauważyła, że Johnny
wprowadził kilka ulepszeń. Między innymi wynalazł gdzieś stary kufer i postawił go między
kanapą a fotelem, używając zamiast stolika. Wnętrze pokoju, przytulne i czyste, robiło miłe
wrażenie.
- Chce pani czegoś się napić? - zapytał, ruszając w stronę kuchenki. Nicole zapatrzyła się w
jego powolny chód. - Wody sodowej? - Nie, dziękuję. Nalał sobie szklankę wody i wypił.
Nicole przysiadła na rogu kanapy. Podniosła wzrok i ujrzała jeden ze swoich starych
obrazów, wiszący nad łóżkiem. Przedstawiał zalewisko. Godzinami tkwiła wówczas w
pobliżu ukrytej małej zatoczki, gdzie miały gniazda nocne czaple. Zabrał ją tam Bick i kiedy
Nicole, zachwycona urokiem tego miejsca, szkicowała z zapałem, on złapał na wędkę
pokaźną liczbę zębaczy. Udało się jej oddać na płótnie tajemniczą atmosferę zalewiska i jego
niezwykły urok. Zrobiła reprodukcję tego obrazu i nawet sporo odbitek sprzedała, a oryginał
podarowała babci na urodziny. Była ciekawa, co robił w domku na przystani. Johnny usiadł w
fotelu na biegunach. - Jeśli jutro nie będzie padać, zacznę zrywać pokrycie dachu. Przez
tydzień lub dwa dziedziniec będzie wyglądał okropnie. - Nic nie szkodzi - zapewniła Nicole i
dodała po dłuższej chwili milczenia: - Proszę opowiedzieć mi o wydarzeniach poprzedniego
wieczoru. - Tak jak mówiłem Tuckerowi, na drodze nad zalewiskiem usiłował przejechać
mnie jakiś samochód. - Jest pan pewny? Może po prostu kierowca nie zauważył pana. -
Widział mnie doskonale. Szedłem do mojego starego domu, który dzięki starszej pani nadal
do mnie należy i...
- Chwileczkę. Dzięki starszej pani? Co ma pan na
myśli? - Wróciłem tu tylko ze względu na pani babkę - wyjaśnił. - Płaciła za mnie podatek
gruntowy. Tylko niech mnie pani nie pyta, dlaczego to robiła, bo sam nie wiem. Zresztą ta
ziemia podobno nie ma dużej wartości, gospodarstwo i dom są w ruinie. - Jak dowiedział się
pan, że jest nadal właścicielem tego kawałka ziemi? Z listu babki? - Nie. Napisał do mnie
Griffin Black, bo chciał odkupić moją ziemię. Jego list dostałem sześć miesięcy temu, kiedy
jeszcze mieszkałem w Lafayette. Sądziłem, że zaszło jakieś nieporozumienie, więc
przyjechałem do Common, aby to wyjaśnić. Wyszedłem z gmachu ratusza z zamiarem udania
się wprost do Oakhaven, ale że było gorąco, wstąpiłem do baru Peppera, aby się ochłodzić.
No i właśnie wtedy zaczęło się moje piekło... - Sądzi pan, że to Farrel chciał pana przejechać?
- Możliwe. Zadzwoniłem z samego rana do mojego kuratora, a on poradził, żebym o tym, co
się stało, poinformował szeryfa. Uznał, że złożony w biurze szeryfa meldunek może mieć
działanie zapobiegawcze, a gdyby mimo to znów przydarzyło mi się coś podobnego... -
Uważa pan, że to możliwe? - W tym mieście mam wielu wrogów. - Dlaczego? - To trudne
pytanie. Większość powodów, które znam, nie ma żadnego sensu. - Co będzie, jeśli ten ktoś,
być może Farrel, spróbuje jeszcze raz? - Teraz już mnie nie zaskoczy.
- Nie zamierzam napytać sobie biedy. Nie szukam kłopotów. - Może ktoś chce pana
sprowokować? I liczy na to, że zareaguje pan tak, jak poprzednim razem. Podobno bywa pan
bardzo porywczy... - Nicole zacisnęła wargi. Znów dała posłuch miejscowym plotkom i
spodziewała się po Johnnym najgorszego. - Przepraszam. - To informacja od Farrela? -
zapytał. - Ostrzegał mnie przed panem - odparła, czerwieniejąc na twarzy. - Mówił coś o
wybijanych oknach i zabitym psie. - Mam na swoim koncie kilka szyb, z czasów gdy byłem
małym chłopcem. A historia o zabitym psie to wierutne kłamstwo. Czy teraz ja z kolei
powinienem ostrzec panią przed Farrelem? Nicole oparła się wygodniej na kanapie i trochę
rozluźniła. - Nie widzę potrzeby. Chciałabym tylko, żeby nie brał mnie pan za idiotkę. Wiem,
jak postępować z takimi mężczyznami jak on. Nie odchodźmy jednak od tematu. Jeśli nie
dotrzyma pan warunków zwolnienia, odeślą pana do więzienia. Proszę więc mieć się na
baczności. Jeśli nie zależy panu na sobie, niech pan przynajmniej pomyśli o mojej babci. Od
chwili pańskiego przyjazdu jest tak szczęśliwa, jak jeszcze nigdy dotąd. Nie rozumiem
powodów jej radości, ale wiem, że pańska obecność jest dla niej bardzo ważna. Kocham
babcię i uważam, że panu nie wolno rujnować jej życia. Nie wolno! - Niech pani przestanie
się denerwować. Nie dojdzie do tego.
Nicole podniosła się z miejsca i wzięła pod boki. - Nie dojdzie, bo będzie pan unikał jak ognia
Farrela
Craiga i każdego innego faceta, który będzie prowokował pana do bójki! Słyszy pan, co
mówię? A poza tym nie ma pan żadnego powodu, żeby jeździć do miasta. Czy to jasne? -
Jestem wolnym człowiekiem. Będę robił, co mi się podoba. - Byłoby dobrze, gdyby kierował
się pan wyłącznie zdrowym rozsądkiem. Wobec mojej babci ma pan wielki dług. Gdyby nie
ona, nadal gniłby pan w więzieniu. - Można spojrzeć na to z innej strony - gniewnie mruknął
Johnny. - Gdyby przez te wszystkie lata nie utrzymywała mojego nazwiska na akcie
własności bezwartościowej ziemi, do niczego by nie doszło. Nie wróciłbym tu nigdy, gdybym
nie dostał listu od Griffina Blacka. Riposta Johnny'ego sprawiła, że Nicole zamilkła. Podeszła
do okna wychodzącego na zalewisko. Zza chmur wyglądał księżyc. Widok był tak piękny, że
zapierał dech. - Ma pan żal? Bo jeśli tak, to... - Nie mam żalu. Starsza pani nie kazała mi
łamać Farrelowi nosa ani wyciągać noża w barze Peppera. Skrzypienie biegunów na podłodze
ostrzegło Nicole, że Johnny podniósł się z fotela. Podszedł do niej bez słowa i stanął tak
blisko, że poczuła zapach jego skóry i oddech. - Cieszę się, chérie, że od razu poznałaś się na
Farrelu - powiedział. - Nie można mu dowierzać. - A panu można? - Nicole nie odrywała
wzroku od
zalewiska skąpanego w księżycowej poświacie. - Może tylko wykorzystuje pan sytuację? - Co
mógłbym na tym zyskać? - zapytał. Nicole odwróciła się i zaraz tego pożałowała, bo znalazła
się tak blisko Johnny'ego, jakby była w jego objęciach. - Nic. Już mówiłam, nie jestem
idiotką. - Był tak blisko, że nie mogła oddychać. - Muszę już iść. - Wyminęła go szybko i
porwała bluzę od dresu. Kiedy odwróciła się do wyjścia, stał w drzwiach. - Proszę od razu
założyć dres - powiedział. - Ma pani za delikatną skórę na chodzenie wieczorem po lesie.
Zaraz panią odprowadzę. - Znam drogę. - Wiem, ale jak była pani uprzejma wytknąć mi to
wcześniej, powinienem myśleć nie tylko o sobie. - Miałam na myśli nie siebie, lecz babcię. -
Mimo to jednak pójdziemy razem. Dwa dni później Nicole, ubrana w bladoniebieską
sukienkę, weszła do baru Peppera. Był pełen gości, bo miała tu dziś grać orkiestra. Nicole
omijała zazwyczaj z daleka wszelkie bary, ale tym razem dała się namówić koleżance, która
twierdziła, że będzie to wspaniały wieczór. Przeszukując wzrokiem tłum, żeby ją odnaleźć,
Nicole odkryła wolny stolik i usiadła. Wszystkie inne miejsca były zajęte. - Cześć. Odwróciła
się i ujrzała przed sobą rudowłosą młodą kobietę w zaawansowanej ciąży. Nie powinna gapić
się na wydatny brzuch, ale nie mogła oderwać od niego wzroku. Uśmiechnęła się sztucznie.
- Cześć. Jestem Nicole Chapman. A ty jesteś...? - Daisi Buillard. Mogę się przysiąść? -
Oczywiście. Proszę. Daisi odsunęła od stolika jedyne wolne krzesło i usia-
dła. Miała na sobie spodnie i koszulkę z napisem ,,Dziecko na pokładzie''. - Już wcześniej
zamierzałam wpaść do Oakhaven, żeby cię poznać, ale wiesz, jak to bywa, kiedy kobieta
pracuje zawodowo i jednocześnie stara się w jakim takim stanie utrzymać dom. Nie ma czasu
na nic innego. Nicole uśmiechnęła się. Nie mogła oderwać wzroku od wypukłego brzucha
Daisi, która mówiła dalej, nieświadoma, że jej towarzyszka popada w coraz większą
melancholię. - Czekasz na kogoś - uznała. - Na faceta? - Nie. - Nicole założyła nogę na nogę.
- Umówiłam się tutaj z Dory, ale się spóźnia. Powinnaś znać ją z piekarni. Jest... - Znam Dory
- potwierdziła Daisi. - Chodziłyśmy razem do szkoły. Jest zazwyczaj bardzo punktualna.
Widocznie wypadło jej coś ważnego. Masz babo placek, jęknęła w duchu Nicole. Siedząc
samotnie przy stoliku, będzie się czuła jak idiotka. Zamówiła białe wino. - Proszę o
dietetyczną colę - powiedziała Daisi do kelnerki. Upłynął jeszcze kwadrans, a Dory jak nie
było, tak nie było. Zjawił się mąż Daisi. Niespecjalnie przystojny, ale miał ciepłe, szare oczy i
było widać, że bardzo kocha żonę. - Oboje cieszymy się, że zjawił się tutaj ktoś w na-
szym wieku - oświadczył z miejsca. - Ostatnio niewielu młodych ludzi decyduje się
zamieszkać na stałe w Common. Wyjeżdżają, gdy tylko skończą szkołę. - Moja mama
mówiła, że jesteś artystką - powiedziała Daisi. - To musi być wspaniałe. - Tak - przyznała
Nicole. Wolałaby jednak, żeby babka nie opowiadała o jej karierze. - Co z Johnnym? -
zapytał Melvin. - Znów ma kłopoty? - Już ci mówiłam - Daisi trąciła męża łokciem - że to
skutek wypadku. Dlaczego robisz z igły widły? Po kilku minutach Daisi i Melvin
zdecydowali się zatańczyć i poszli na parkiet. Mel trzymał żonę blisko siebie i wyglądało to
tak, jakby oboje kołysali między sobą jeszcze nie narodzone dziecko. Dla Nicole był to widok
bardzo bolesny. Wróciła tragiczna przeszłość. Zamówiła ponownie wino, z nadzieją, że
alkohol stępi ból. Ze zdumieniem zobaczyła, że zamiast kelnerki przyniósł je Farrel Craig. -
Witaj, piękna pani. Mogę się przysiąść? Nicole uśmiechnęła się sztucznie. - Chyba nie
zostanę tu długo, ale jeśli chcesz, to siadaj. - Zabawa zaczyna się dopiero rozkręcać. - Farrel
usiadł przy stoliku. - Obserwuję cię przez cały wieczór i widzę, że podobasz się facetom, ale
się ciebie boją. Jesteś wykształcona, z Kalifornii i w ogóle, więc nie wiedzą, jak do ciebie
zagadać. Siedzą speszeni i czekają, aż znajdzie się ktoś, kto zrobi pierwszy ruch. Chcą
zobaczyć, jak to będzie. - A więc masz odegrać rolę lodołamacza? - spytała
Nicole, wyczuwając, że Farrel ma zamiar poprosić ją do tańca. Potrafił prawić kobietom
słodkie słówka, ale nie tak dobrze, jak robił to Chad Taylor. - Coś w tym sensie. Przyszedłem
tutaj, żeby sobie potańczyć. Orkiestra zaczęła znów grać coś szybkiego. Wokół parkietu
rozbłyskiwały dwa rzędy neonowych, różowych świateł. Może to widok ciężarnej Daisi, tak
szczęśliwej, że Nicole ledwie mogła to znieść, a może uwodzicielski uśmiech na twarzy
Farrela Craiga i nadmiar wypitego wina sprawiły, że po chwili znalazła się wśród szalejących
na parkiecie par, i to w ramionach mężczyzny, którego przecież nie lubiła. Objął ją w talii i
wdarł się w sam środek tańczących. - Zaraz oczyścimy sobie parkiet - oznajmił. - Trzymaj się
mnie. Mówiąc to, Farrel nie żartował. Porozganiał inne pary, tak że wróciły do stolików.
Nicole pomyślała, że robi z siebie przedstawienie. Szybko jednak przestała się tym martwić,
gdyż musiała dbać o zachowanie równowagi i utrzymanie się na nogach. Byli sami na
parkiecie. Z minuty na minutę muzyka stawała się szybsza i coraz bardziej szalona. W miarę
jak sukienka Nicole podciągała się wyżej, rozlegały się coraz głośniejsze gwizdy. Rozpalona,
z zaczerwienioną twarzą, Nicole chciała się zatrzymać, bo brakowało jej powietrza. Ale tłum
zgromadzony wokół parkietu nie przestawał klaskać do rytmu, coraz szybciej i szybciej. Ze
wszystkich stron sali rozlegały się okrzyki zachęcające do jeszcze większych szaleństw.
Wreszcie orkiestra zwolniła tempo. Kiedy zagrała bluesa, kilka par odważyło się wrócić na
parkiet i walczyć z Farrelem o miejsce do tańca. Przygasły neonowe światła i Nicole
przypomniała sobie ostrzeżenia Johnny'ego dotyczące jej partnera. Farrel stawał się coraz
bardziej zaborczy. Przyciągnął ją mocno do siebie i zaczął szeptać do ucha czułe słówka.
Było już dobrze po północy, kiedy wreszcie odprowadził Nicole na parking przed barem.
Przetańczyli kilka godzin i wypili sporo drinków. Farrel przyciągnął ją do siebie i pocałował
w usta. Wargi miał gorące. Natarczywe. - Proponuję przedłużenie wieczoru - powiedział
szeptem. - Znam miejsce, gdzie będziemy sami. Nicole zręcznie wysunęła się z jego objęć.
Spojrzała na zegarek. - Nie miałam pojęcia, że już tak późno. Babcia z pewnością zamartwia
się o mnie. - Wygląda mi to na kosza - uznał Farrel. - Przykro mi. - Nicole odetchnęła z ulgą.
- Na razie nie zamierzam nawiązywać z nikim bliższej znajomości. Nawet na jedną noc.
Przyjechałam tu tylko po to, aby posłuchać muzyki i spotkać się z przyjaciółką. A ponieważ
ona nie przyszła, więc... - Nicole poczuła, że kręci się jej w głowie i że za chwilę będzie zbyt
słaba, aby o własnych siłach dotrzeć do samochodu. - Muszę iść - powiedziała szybko. -
Dziękuję za dobrą zabawę. - Nie ma za co. Daj znać, gdy tylko zechcesz potańczyć. - Dobrze.
Będę o tym pamiętała. Nicole powoli ruszyła przed siebie. Starała się iść
spokojnym, równym krokiem, tak aby Farrel nie podejrzewał, że ledwie trzyma się na nogach.
Doszła do swojego wozu i wyciągnęła z torebki kluczyki. Wsiadła i uruchomiła silnik.
Zobaczyła, że Farrel wraca do baru i odetchnęła z ulgą. Zamknęła oczy. Kręciło się jej w
głowie. Wypiła o kilka kieliszków za dużo. Nagle usłyszała stukanie w szybę. Uniosła
powieki i aż krzyknęła cicho ze zdziwienia. Widok wpatrującego się w nią Johnny'ego
sprawił, że poczuła się jeszcze gorzej. Nie zamierzała wysłuchiwać cierpkich komentarzy na
temat swojego stanu. Pragnęła być teraz sama. Poprosił gestem, żeby opuściła szybę. Przez
kilka sekund tępo wpatrywała się w tablicę rozdzielczą. Wyłączyła najpierw klimatyzację, a
dopiero potem wcisnęła górny przycisk z lewej strony i patrzyła, jak szyba opuszcza się i
znika w obudowie drzwi. - Dobrze się pani czuje? - Tak - skłamała. - A co pan tutaj robi?
Johnny zaciągnął się papierosem. - Jest późno - oznajmił. - Starsza pani się niepokoi.
Zwłaszcza że dzwoniła Dory i powiedziała, że nie mogła przyjść na spotkanie. A więc co
robiłaś, chérie, przez ten czas? Może nie powinienem pytać? - Dzwoniła Dory? - Nicole
zmarszczyła czoło. - Mówiła, dlaczego nie mogła przyjść? - Mieli mały pożar w piekarni. Nic
poważnego. Ile tego było? - Ile czego było? - Alkoholu. Ile pani wypiła? - Słucham? W tej
chwili żołądek podszedł Nicole do gardła, ale
nie zamierzała dać po sobie poznać, jak okropnie się czuje. Marzyła o tym, aby jak
najszybciej znaleźć się w domu, połknąć dwie tabletki od bólu głowy i paść na łóżko. - Picie i
prowadzenie wozu to kiepska kombinacja. Uważał, że ona o tym nie wie? Sięgnęła do
przycisku, aby zamknąć okno, ale Johnny odczytał jej zamiary i błyskawicznie otworzył
drzwi wozu. - Niech pani przesunie się na drugie siedzenie. Popatrzyła na niego, po czym
zmrużyła oczy i znów spojrzała. Widziała zamazane kontury twarzy Johnny'ego, jakby
podwójnie. Jęknęła cicho i zamrugała oczami, żeby pozbyć się tego podwójnego widzenia. -
Przesuń trochę, chérie, ten swój śliczny tyłeczek. - Dał jej lekkiego kuksańca. - Nie jesteś w
stanie prowadzić. - Kiedy ja czuję się dobrze. - Jak diabli. Johnny wsunął się do samochodu i
objął Nicole. - Proszę natychmiast mnie puścić! - zażądała. Przesunął ją na miejsce dla
pasażera, a sam usiadł za kierownicą. - Powinna spotkać panią kara za niepotrzebne
martwienie starszej pani - skarcił Nicole. - Wino to zdradliwy trunek. - A skąd pan wie, co
piłam? - spytała zaskoczona. - Byłam szpiegowana? - Kiedy nie zaprzeczył, chwyciła go
mocno za koszulkę, tak aby móc zajrzeć mu prosto w twarz. - Czy to prawda? - Dobrze
bawiła się pani z Farrelem, przylepiając się do niego w tańcu? - zapytał, nie odrywając
wzroku od Nicole.
- Wcale się nie przylepiałam - zaprzeczyła. - Farrel bez przerwy się uśmiechał. Czyżby na
myśl o tym, co się wydarzy później, kiedy uda mu się panią jeszcze bardziej spić? Nicole
miała dość tej kłopotliwej rozmowy. Zmieniła temat. - Przyjechał pan półciężarówką? Johnny
wskazał ręką środek parkingu. - Tak. Tam stoi. Przyjadę po nią jutro z samego rana. Gdy
tylko ruszyli, Nicole odchyliła się w tył i zamknęła oczy. W tej chwili gotowa była przyznać,
ż
e Johnny, wioząc ją do domu, spełnia naprawdę dobry uczynek. Doszła też do wniosku, że
topienie smutku w winie było chyba najbardziej bezsensownym pomysłem, jaki ostatnio
przyszedł jej do głowy. Ale patrzenie na ciężarną Daisi Buillard spowodowało, że wróciły
wspomnienia o koszmarnych przeżyciach. Znów poczuła ból i pustkę. Bezradność. Położyła
dłonie na żołądku i usiłowała powstrzymać wymioty. Do diabła z tą kobietą! Co ona sobie
wyobrażała, pokazując się w takiej kusej i obcisłej kiecce, że oblepiała całe jej ciało? Co ona
sobie wyobrażała, tańcząc z Farrelem tak zażyle, jakby znali się od lat? Johnny ponownie
ujrzał przed oczami tego drania, całującego przed barem Nicole, i aż go zemdliło. Nie należał
do ludzi zazdrosnych, ale w tej chwili, nie zważając na konsekwencje, z rozkoszą wybiłby
głową Farrela szybę samochodową. Wbrew własnej woli pożądał Nicole, i to do szaleństwa.
Nie mógł nic na to
poradzić, że pragnął kochać się z nią i słyszeć, jak wypowiada jego imię. Był podniecony jak
diabli. Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, miał ochotę tylko na seks. Teraz zależało mu na czymś
więcej. Widok Nicole w objęciach Farrela dotknął go boleśnie... Usłyszał jej cichy jęk. -
Spokojnie, chérie. Za kilka minut będziemy już w domu. Ujrzawszy Oakhaven, Johnny
powoli skręcił na podjazd, zatrzymał samochód i wyłączył silnik. Popatrzył na Nicole. Była
ś
liczna. Nie powinien mieć pretensji do Farrela o to, że ją podrywał. Tak samo postąpiłby
każdy inny normalny mężczyzna. Zastanawiał się, ile wypiła, zanim zjawił się w barze
Peppera. - Chérie, obudź się - wyszeptał. - Jesteśmy już w domu. Zajęczała cicho, otworzyła
szeroko oczy i właśnie wtedy dostrzegł połyskującą łzę. Zaniepokojony, otarł ją, a potem
spytał: - Chérie, co się dzieje z tobą? Boli cię brzuch? A może głowa? Usiadła prosto i, jakby
zawstydzona, odwróciła wzrok. - Nic mi nie jest. Wysiadł. Kiedy obszedł samochód i
otworzył drzwi, zobaczył, jak Nicole zsuwa się z siedzenia i przechyla w jego stronę.
Przytrzymał ją w talii. Wyprostowała się, ale znów się lekko zachwiała. - Możesz już stanąć,
chérie. Szła wsparta o jego ramię, z trudem trzymając się na nogach. Na werandzie stanęli
przed balkonowymi
drzwiami do jej sypialni. Johnny zobaczył, że Nicole przygląda mu się z zaciekawieniem. -
Czy rzeczywiście jesteś porządnym facetem, jak twierdzi moja babcia? - Oparła rękę na piersi
Johnny'ego. - Mam nadzieję, że nie. Bo nie chcę cię polubić. Ani trochę. Powinieneś być taki
jak Chad. Nieuczciwy i egoistyczny... Twarz Nicole odzwierciedlała miotające nią uczucia.
Wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Wspomniała o jakimś Chadzie. Johnny
domyślił się, że to pewnie facet, który ją skrzywdził. Nie wątpił, że na trzeźwo nie zdobyłaby
się na tak osobiste wyznanie. Chętnie usłyszałby coś więcej, ale nie teraz, gdy czuła się tak
okropnie. - Chérie, wchodź do środka - powiedział. - Czas pójść do łóżka. - Odsunął od siebie
Nicole. - Rano poczujesz się lepiej. Popchnął ją lekko w stronę drzwi balkonowych i zaczął
wycofywać się ku schodkom werandy. Był jeszcze blisko, gdy nagle oznajmiła: - Nawet nie
zapytał, czy może to zrobić. - Kto? - Farrel. Nie zapytał, czy może mnie pocałować. Johnny
nie chciał, żeby przypominała mu o tym obrzydliwym pocałunku. I bez tego będzie
prześladował go przez całą noc. - Chérie, idź do łóżka. - Dobrze, zaraz. Ale nie potrafię
przestać o tym myśleć. Ja... - Nie chcę o tym słuchać! - Odwrócił się z zamiarem odejścia.
- Jesteś zły. Przepraszam. Ciągle jeszcze czuję gorzki smak w ustach... Johnny miał już tego
serdecznie dość. - Niby jak mam ci pomóc? - zapytał. - Akurat zabrakło mi miętówek. W tej
chwili dałby wiele, aby wreszcie weszła do swojego pokoju. Wtedy mógłby już sobie pójść.
Bał się, że zaraz zrobi coś głupiego. A im dłużej przebywał w pobliżu Nicole... - Nie chcę
miętówek - oświadczyła łagodnym tonem. Zrobiła w stronę Johnny'ego niepewny krok, a
potem drugi i trzeci, tak że znalazła się tuż przed nim. Powoli oparła się o jego pierś. Nozdrza
Johnny'ego wypełnił podniecający zapach, gwarantujący jeszcze jedną bezsenną noc. -
Johnny, daj mi coś innego. Użyj wyobraźni i... Myśl o usunięciu z ust Nicole smaku warg
Farrela i naznaczeniu ich własnym sprawiła, że Johnny'ego ogarnęło pożądanie. Czuł, jak
Nicole coraz mocniej przywiera do jego piersi. Mimo że nie powinien w ogóle tego robić,
postanowił pocałować ją tylko raz. Jeden jedyny raz... Usta miała miękkie i gorące. W jednej
chwili obietnica szybkiego całusa wywietrzała Johnny'emu z głowy. Wziął Nicole w objęcia i
przyciągnął mocno do siebie. Długim pocałunkiem zmiażdżył jej wargi. Całował do utraty
tchu. Chciał przestać. Obiecał sobie, że zaraz to zrobi. Nicole poczuła, jak bardzo jest
podniecony. Jęknęła cicho, czym doprowadziła go do szaleństwa. Uzmysłowiwszy sobie, że
odpowiadała na pieszczoty, stracił nad sobą kontrolę.
Przesunął dłonie wzdłuż jej bioder, a potem wzdłuż aksamitnych ud. Tracił oddech.
Zatrzymał się, aby nabrać powietrza, i właściwie dopiero wtedy uzmysłowił sobie, co się
dzieje. Miał przed sobą pijaną kobietę, którą chciał wziąć do łóżka. A więc zachować się nie
lepiej niż Farrel Craig czy też ten inny, wspomniany przez nią facet. Na tę myśl Johnny
natychmiast oprzytomniał i cofnął się o krok. Zaklął i zanim półprzytomna Nicole zdołała
pojąć, co się dzieje, zniknął w ciemnościach nocy.
Do Nowego Orleanu wyjechała przed śniadaniem, żeby nie wpaść przypadkiem na babcię ani
na Clair lub Bicka, ani tym bardziej na Johnny'ego. Nadal czuła smak jego pocałunku. Jej
ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. Jak mogła wczoraj upaść aż tak nisko? Nie powinna
zostawać u Peppera. Ale największym błędem było wypite wino, które sprawiło, że pozwoliła
Farrelowi zapanować nad sytuacją. Uratowało ją pojawienie się Johnny'ego. Jednak to, że
oglądał ją w tak opłakanym stanie, było poniżające. A na werandzie zachowała się wprost
okropnie... Starając się o tym zapomnieć, zaczęła myśleć o celu podróży. O Nowym Orleanie
i o galerii sztuki. Od dziecka marzyła o malowaniu i publicznym uznaniu dla jej talentu.
Ciężko pracowała, aby urzeczywistnić te marzenia. Po pierwszym sprzedanym obrazie
wpadła w euforię... Musiała przerwać wspomnienia, bo nagle zobaczyła Johnny'ego. Szedł
szybkim krokiem w stronę miasta.
Uznała, że powinna go podwieźć, zjechała więc na pobocze. Wsiadł i od razu zaczął się jej
przyglądać. Była ubrana w prostą pomarańczową spódnicę i biały jedwabny top. Niesforne
włosy związała w stylowy węzeł. Udało się jej nawet zrobić makijaż, mimo że drżały jej ręce.
- Sądziłem, że dzisiaj będziesz spała dłużej - powiedział. - Jadę do Nowego Orleanu. A ty po
co szedłeś do miasta? - Przyprowadzić półciężarówkę. Zacisnęła palce na kierownicy i
usiłowała uspokoić nierówny oddech. Nie odrywając oczu od drogi, oznajmiła: - Chcę
przeprosić cię za to, co stało się wieczorem. Nie byłam sobą. Byłam... - Pijana - dokończył
brutalnie, gdy zawiódł ją głos. - To niezupełnie tak. Ja... Próbowałam tylko... - Zetrzeć w
warg smak ust Farrela Craiga. Tak, pamiętam. - Oschły ton Johnny'ego świadczył o tym, że
uważa temat za wyczerpany. - Dobrze spałaś? - zapytał. - Tak - skłamała. Po rejteradzie
Johnny'ego zrobiło się jej niedobrze. Spędziła dwie godziny w toalecie. Wjechała na pusty o
tej porze parking przed barem. Johnny wyciągnął rękę i zdjął jej z nosa ciemne okulary. - Jeśli
ma się ochotę zdrowo popić, to nie należy, chérie, robić tego, pijąc wino - pouczył. - Jak się
teraz czujesz? - Trochę boli mnie głowa - odparła niezgodnie z prawdą, bo ból rozsadzał jej
czaszkę. - Wkrótce minie.
Johnny, a co do ostatniej nocy... - zaczęła niepewnym głosem. - Jeśli szukasz winnego, to
masz go obok - stwierdził szybko. - Byłem trzeźwy. I to ja powinienem przepraszać, ale -
uśmiechnął się blado - wcale nie było mi przykro. Było wspaniale wziąć cię w objęcia.
Skłamałbym twierdząc, że nie pragnąłem, aby tak właśnie się stało. - Przecież... -
Wałkowanie tego w rozmowie nic nie zmieni. Jeśli chcesz zapomnieć o tym, co się stało, to
twoja sprawa, chérie. Masz do tego pełne prawo. Ale ja nie potrafię zapomnieć, gdybym
nawet chciał. Jedź ostrożnie. Wskaźnik zużycia paliwa stał na zerze. W pierwszej chwili
Johnny pomyślał, że ktoś wypompował mu w nocy całą benzynę, ale gdy podjeżdżał do stacji
Gilmore'a, już wiedział, co się dzieje. Czekali na niego. Jak za dawnych czasów. Mimo to bez
wahania wyskoczył z półciężarówki. Tak jak kiedyś było ich trzech. Mieli na twarzach
zjadliwy uśmiech. Po lewej stronie Farrela stał Clete, a po prawej Jack Oden. Johnny nie był
zaskoczony ich widokiem. Zdawał sobie sprawę z tego, że wcześniej czy później Farrel zmusi
go do walki. Sądził jednak, że odbędzie się ona w bardziej normalnych okolicznościach. I to
był błąd. Farrel nie zmienił taktyki. Zasłaniając się dwoma zabijakami, nadal nie zamierzał
walczyć czysto. Dziś, przy trzech na jednego, sprawa polegała tylko na tym, jak szybko
załatwi przeciwnika. Johnny zgasił obcasem papierosa i odszedł od
półciężarówki. Nie miał ochoty naprawiać potem zniszczonej karoserii. Od ściany stacji
oderwał się Farrel, ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulkę. - No to co, Johnny, będzie jak
za dawnych czasów? Zapędziłem cię w kozi róg. Nie dasz rady uciec. Pamiętasz, jaką swego
czasu miewaliśmy frajdę? Ty, ja, Clete i Jack? - roześmiał się chrapliwie. Tak, było jak
dawniej. Z drobną różnicą, że Clete zdążył zamienić się w górę sadła. A Jack posiwiał i
wyłysiał. Jego twarz pokrywały dziury po ospie, miał paskudne blizny na czole i obu
policzkach. Wyglądał znacznie groźniej niż przed laty. - Zaraz zacznie uciekać - uprzedził
kolesiów Jack. - Nigdzie nie pryśnie - zapewnił Clete. - Jest załatwiony i dobrze o tym wie. -
Spojrzał z pogardą na Johnny'ego. - Masz pojęcie, co z tobą zrobimy? - Ale zrobiły się z was
baby - odciął się Johnny. - Zamierzacie tak stać i gadać cały dzień? Uwaga Johnny'ego
rozzłościła Clete'a i Jacka, ale Farrel skwitował ją tylko krzywym uśmiechem. - A więc
zabierajmy się do roboty - polecił kumplom. Johnny patrzył, jak jeden zachodzi go z lewej, a
drugi z prawej. Jak zawsze, Farrel pozostał w tyle. Gotowy do boju dopiero po opadnięciu
pyłu i kurzu. Po zmierzchu Nicole skręciła na podjazd. Padał deszcz, więc obładowana
zakupami przebiegła szybko dziedziniec i wpadła do domu. Dzień okazał się znacznie lepszy
niż przewidywała. Odbyła rozmowę z Frankiem Medoro, właścicielem nowo otwartej
nowoorleańskiej
galerii sztuki. Miał trzydzieści kilka lat, był przystojny i mówił z francuskim akcentem. Oraz,
co było najsympatyczniejsze, znał nazwisko Nicole, a także widział kilka jej prac.
Podekscytowana, poszła z nim na lunch i zanim opuściła Palace Café przy Canal Street,
została zaproszona do wzięcia udziału w letniej wystawie obrazów, mającej odbyć się za kilka
tygodni. Frank Medoro chciał na próbę pokazać kilka jej prac. - Och, jak się cieszę, że już
jesteś! - stając w drzwiach, wykrzyknęła Clair. Nicole wręczyła jej przywiezione prezenty. -
Chyba znalazłaś dziś rano moją kartkę? Wiedziałaś, gdzie jadę? - Tak. Dory było bardzo
przykro, że nie mogła spotkać się z tobą wczoraj w barze. W piekarni wybuchł pożar. Dobrze
wiesz, jak to jest, kiedy pracuje się na własny rachunek. Dory dziękuje, że zadzwoniłaś do
niej dziś rano i zostawiłaś wiadomość na automatycznej sekretarce. - Jutro zatelefonuję
ponownie. - Widząc, że Clair jest nadal bardzo przygnębiona, Nicole spytała z niepokojem: -
Jak babcia? - W porządku. Ale stało się coś złego, kochanie. Z Johnnym. - Co z nim? - Idź do
Mae. Ona wszystko ci opowie. Nicole ogarnęło przerażenie. Wpadła do pokoju babki. - Co
stało się Johnny'emu? Po policzkach Mae spływały łzy. - Johnny zniknął. Nigdzie go nie ma.
Bardzo się niepokoję.
- Niepotrzebnie. - Nicole odetchnęła u ulgą. - Widziałam go rano. - Naprawdę? Jak się czuł? -
Doskonale. - Rozmawiałaś z nim? Mówił, co zamierza dzisiaj robić? - dopytywała się starsza
pani. - Nie. Sądziłam, że to, co zwykle. - Nicole podeszła do wózka i wzięła babkę za rękę. -
Nie martw się. Johnny potrafi o siebie zadbać. - Wiem. Ale pamiętam, co stało się kilka dni
temu na drodze. Jeśli ktoś skrzywdzi tego chłopca, nigdy sobie tego nie wybaczę. To moja
wina, że wrócił. Od początku jestem wszystkiemu winna. - Wiem od Johnny'ego o tym
starym gospodarstwie i płaconych przez ciebie podatkach. Ale to nie ty kazałaś mu wyciągać
nóż w barze Peppera. Przestań się zamartwiać. Nic mu nie będzie. - Wobec tego, gdzie teraz
jest? - Pewnie wziął sobie wolny dzień i poszedł na ryby. - Nigdy by tego nie zrobił. Nicole
podeszła do drzwi wychodzących na werandę. Znad odległego zalewiska docierały odgłosy
zapadającej nocy. Przeszukała wzrokiem ciemną linię drzew rosnących za drogą. Przestało
padać. Powietrze było przesycone odurzającym zapachem magnolii. - Johnny, gdzie jesteś? -
wyszeptała. - Pokaż się, proszę. Nie miała pojęcia, w jaki sposób rozproszyć niepokój babki.
Dopiero na widok Johnny'ego starsza pani odetchnie z ulgą. To zdumiewające, jak ten
człowiek wkradł się do ich
ż
ycia, pomyślała Nicole. Przyjechał zaledwie przed tygodniem i od razu wszystko zaczęło
koncentrować się wokół niego. Dobre samopoczucie babci zależało od tego, czy przyjdzie na
ś
niadanie i czy pojawi się na kolacji. Clair zaczęła przyrządzać ulubione przez niego potrawy.
Nawet Bick szukał towarzystwa Johnny'ego i podziwiał efekty jego pracy. Co było takiego w
tym człowieku, że tak łatwo zjednał sobie wszystkich mieszkańców Oakhaven? I że ją samą
aż tak bardzo pociągał fizycznie? Spędziła dziś w Nowym Orleanie wspaniały dzień, a mimo
to ciągle błądziła myślami wokół jego osoby, a spojrzenie, jakim obdarzył ją rano, wysiadając
z samochodu, pamiętała przez cały dzień. Nie mówiąc o wczorajszym pocałunku... Zabawne,
ale nawet specyficzny sposób poruszania się Johnny'ego, powolny i leniwy, a także cedzenie
słów, były dla niej dziwnie podniecające. - Jak było w Nowym Orleanie? - spytała Mae. -
Tłoczno i gorąco. Rozmawiałam z właścicielem nowo otwartej galerii, ale o tym opowiem ci
jutro. - Nicole podniosła wzrok i spojrzała babce prosto w twarz. - Zawiadomiłaś szeryfa o
zniknięciu Johnny'ego? - Nie. Nie chcę, aby pomyślał, że Johnny uciekł z miasta. - A
mógłby? - Nie. To dobry chłopak. W głosie Mae, z którego przebijał niepokój, Nicole
dosłyszała także miłość i dumę. Zrobiło się jej żal zgnębionej starej kobiety. - Wróci, babciu,
wróci na pewno.
- Bick go szuka. Już raz Johnny zniknął z mego życia na całe lata i teraz nie chciałabym znów
go stracić. Więcej się na mnie nie zawiedzie. - Babciu, o czym ty mówisz? - Powinnam
sprawić, żeby u nas poczuł się lepiej. Powinnam nalegać... - Johnny wie, że ci na nim zależy.
Dawniej też o tym wiedział. - Wcale nie jestem tego pewna. - Mae westchnęła głęboko. -
Dręczy mnie to od piętnastu lat. Drzwi otworzyły się z hukiem i do pokoju wpadła Clair. -
Bick go znalazł! - wykrzyknęła. Spojrzała na Nicole, a potem na Mae. - W starym domu na
wzgórzu. Skatowanego. - Pobity? - jęknęła Nicole. - Dlaczego? Jak to się stało? - Nie znam
ż
adnych szczegółów - odparła Clair. - Bick tylko prosił, abym zawiadomiła cię, Mae, że
Johnny jest na przystani. Powiedział, że masz się nie martwić, ale znasz Bicka. Jąka się tylko
wtedy, kiedy jest bardzo zdenerwowany. Dziś ledwie rozumiałam, co do mnie mówi. - Nicki!
Dokąd idziesz? Nicki! - Na przystań! Gdy tylko dowiem się, co z nim jest, natychmiast dam
wam znać! - odkrzyknęła, zbiegając z werandy. Rzuciła się pędem w kierunku drzew. Dysząc,
z rozwianym włosem dopadła do skraju zalewiska i po chwili znalazła się w domku na
przystani. Ujrzała Bicka schodzącego z piętra.
- Co z nim? - spytała zaniepokojona. - Po...pobili go. Ba...bardzo. - Pobili? To znaczy kto?
- Nie...nie chce po...powiedzieć. Ale je...jest tak skatowany, że mu... musiało to zrobić
na...naraz kil...kilku ludzi. - Bick naciągnął głębiej na głowę baseballową czapkę. - Ale niech
pa...panienka się nie martwi. O...opatrzyłem go na...najlepiej jak po...potrafię. - Sam? Czy nie
powinniśmy zawieźć Johnny'ego do szpitala? - Nie chce. - Co znaczy nie chce? Nie może być
tak uparty. - To n...niech pa...panienka z nim po...pogada. M...mnie mó...mówił, że nie chce
do...doktora. - Ja się nim zajmę - oznajmiła Nicole. - A ty wracaj do domu i uspokój babcię i
Clair. Powiedz im, że Johnny wydobrzeje. - Zamilkła na chwilę. - Rzeczywiście? -
Wy...wygrzebie się z tego - zapewnił Bick. - Mu...musi tylko do...dojść do siebie. - Mówił ci,
co się stało? - Po...pobili go - powtórzył Bick. Nicole westchnęła ciężko. - Proszę, idź już i
uspokój babcię. Powiedz jej, że zamierzam zabrać Johnny'ego do lekarza tak szybko, jak
tylko to będzie możliwe. - Niech ci się po...powiedzie, pa...panienko. Czy mam tutaj wrócić
po ro...rozmowie z Mae? - Nie. Jeśli Johnny nie zgodzi się pójść do lekarza, będzie musiał
zadowolić się moją pomocą. - Wie panienka, co ro...robić z po...połamanymi żebrami?
Nicole pobladła. - Ma złamane żebra? - Tak. Dwa, a mo...może trzy. Wbiegła po schodach na
górę i po chwili znalazła się w pokoju Johnny'ego. Było ciemno. śeby przystosować wzrok,
odczekała minutę. - To ty, Bick? - szepnął z wysiłkiem. Przeraził ją głos Johnny'ego.
Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić nerwy, i ruszyła w głąb pokoju. - Nie, Johnny. To ja,
Nicole. Odpowiedziało jej głuche milczenie. - Johnny... - Do licha, chérie, wynoś się stąd. -
Nie zamierzam. - Ujrzała na łóżku zarys jego postaci. Zatrzymała się przy bujanym fotelu i
zapaliła lampę. - Och, Boże! Leżał na plecach. W samych dżinsach, bez koszuli. Miał
pokaleczoną twarz. Jedno oko było otoczone wielką czarną obwódką i tak zapuchnięte, że nie
mógł przez nie nic widzieć. Miał rozciętą dolną wargę, a w kącikach ust zaschniętą krew. Na
czole widniała duża, cięta rana, a na obnażonym torsie i brzuchu znajdowało się mnóstwo
ciemnych śladów ciężkiego pobicia. Po lewej stronie ciała, od pępka w dół, biegło długie
krwawe cięcie, niknące pod paskiem dżinsów. Obok Johnny'ego leżały na łóżku dwie butelki
po whisky. Był straszliwie pobity. Zmasakrowany. Na myśl o tym, co mu zrobiono, Nicole
ogarnęła wściekłość. Jeszcze raz spojrzała na opróżnione butelki. Użył alkoholu jako środka
przeciwbólowego.
Podeszła jeszcze bliżej i przysiadła na łóżku.
- Johnny, potrzebujesz lekarza - powiedziała spokojnym tonem. - Bick sądzi, że masz
złamane żebra. - Nie jest tak źle, jak wygląda - wymamrotał. - Potrzebny mi tylko jeden
wolny dzień. - Zdobył się na nikły uśmiech. - Sądzisz, że szefowa zechce go dać? Był lekko
zamroczony, ale nie pijany. - Pozwól mi wezwać doktora Jefferiesa. Proszę... - Jak było w
Nowym Orleanie? - Jestem tu po to, aby zawieźć cię do szpitala. Niewiele wiedziała na temat
opieki nad chorymi, ale jeśli Johnny nie zechce z nią jechać, sama będzie musiała mu pomóc.
- Podnieś się, proszę. Nie możesz przecież... - Ciii... Rozsadza mi głowę. Zachowujesz się jak
zrzędliwa żona. Nicole zacisnęła wargi i popatrzyła na jego poranioną twarz. - Nie
musiałabym zrzędzić, gdybyś okazał choć trochę rozsądku. - Ładna z ciebie kobieta -
oznajmił powoli, po swojemu przeciągając sylaby. - Kiedy wreszcie zaczniesz opatrywać
moje rany, żebym, czując na ciele dotyk twoich rąk, mógł pomyśleć sobie o czymś miłym,
zamiast o bólu? Nicole zignorowała uwagę Johnny'ego, która miała wyprowadzić ją z
równowagi. Poszła do łazienki po jakieś środki do zdezynfekowania poranionych miejsc.
Znalazła małą miskę, napełniła ją gorącą wodą i wyciągnęła kilka czystych ręczników. Z
apteczki wyjęła jakiś środek antyseptyczny i buteleczkę z tabletkami przeciwbólowymi.
- Być może masz obrażenia wewnętrzne - powiedziała, stając ponownie przy łóżku. - Nadal
jednak uważam... - Wiedziałbym, gdyby tak było. Musiała pogodzić się ze stwierdzeniem
Johnny'ego. I tak nie byłaby w stanie sama przenieść go przez las i wsadzić do samochodu.
Chcąc nie chcąc, zabrała się za oczyszczanie rany na czole i zmywanie z twarzy zaschniętej
krwi. Rzuciła okiem na rozoraną skórę na brzuchu. Zobaczyła jedno otwarte oko. Johnny
bacznie się jej przyglądał. - Jeśli nie chcesz, możesz tego nie ruszać - powiedział wolno. - A
ty chcesz, żeby wdała się infekcja? - Rozpięła mu dżinsy w pasie i zaczęła powoli zsuwać
zamek w dół. Na szczęście, cięcie było dość płytkie i krótkie. Nicole zmoczyła ręcznik. - Jak
to się stało? - spytała. - Nie pamiętam. - Nieprawda. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? - Bo
to nic ważnego. Zabrała się do opatrywania rany. Kiedy dotknęła jej mokrym ręcznikiem,
Johnny syknął z bólu. - Przepraszam. Nigdy nie potrafiłam robić takich rzeczy. - Świetnie
sobie radzisz. - Traktuj to jak rewanż. Wyciągnąłeś mi drzazgę z nogi. A wczoraj uratowałeś
przed prowadzeniem auta po pijanemu. - Zostałem już za to wynagrodzony. - Johnny
wyciągnął rękę i odgarnął włosy z jej czoła, aby móc dojrzeć wyraz oczu. - Chérie, czyżby
ż
enowało cię wspomnienie naszego pocałunku?
- Tak - przyznała się. - Zwłaszcza wtedy, kiedy patrzysz na mnie tak jak teraz. - Opuściła
głowę. Szybko założyła opatrunek na poraniony brzuch i sięgnęła po dwa elastyczne bandaże,
które przyniosła z łazienki. - Pomogę ci usiąść, a potem obandażuję żebra. Sądzę, że tak
postąpiliby w szpitalu. No, i wykonaliby prześwietlenie. Czy naprawdę nie chcesz tam
jechać? - Nie chcę. Usiadł z jękiem. Kiedy opuścił na ziemię bose stopy, Nicole szybko
przytrzymała go za ramiona. Zły na własną bezsilność, zaklął szpetnie. - Musisz od razu
protestować, jeśli będę bandażowała zbyt ciasno. Bliska obecność Johnny'ego przypominała
Nicole poprzednią noc. Na tę myśl jej ciałem wstrząsnął lekki dreszcz. - Ładnie pachniesz -
stwierdził. Otarł powoli policzkiem o jej twarz. - Przestań, Johnny. Nie reagując na prośbę
Nicole, objął ją i zakleszczył między udami. - Co robiłaś w Nowym Orleanie? Bick mówił, że
pojechałaś tam na cały dzień. Miałaś jakieś spotkanie? - Tak. Z bardzo sympatycznym
mężczyzną. Johnny musnął wargami ucho Nicole. Wciągnęła nerwowo powietrze i zamknęła
oczy. - Chcesz, abym zatarł smak jego ust? - To nie było takie spotkanie. Znalazła się
ponownie na grząskim gruncie. Kiedy to sobie uzmysłowiła, szarpnęła bandażem.
- Auuu! Za co, do licha, tak mnie karzesz? - śeby przypomnieć, że usiłuję być miła, a ty
starasz się wykorzystać sytuację. - Dokończyła szybko bandażowanie i poszła do kuchni.
Wróciła ze szklanką wody i czterema tabletkami przeciwbólowymi. - Zażyj je. Rano będziesz
czuł się okropnie, ale przynamniej jakoś przetrwasz noc. Jutro przeniesiemy cię do domu.
Tam będzie łatwiej zajmować się tobą. - Nie ma mowy. Tutaj jest mi dobrze. - Pogadamy
rano. A teraz kładź się do łóżka. Tylko że... - Nicole zawiesiła głos. - śe co? Spuściła oczy.
Johnny chwycił w lot, co miała na myśli. - Wstydzisz się zdjąć mi spodnie? Jeśli tak, to zrób
to z zamkniętymi oczami. Nicole nie potrafiła pojąć, jak człowiek w tak ciężkim stanie może
być zdolny do żartów. Sama nie miała na nie ochoty. - Jeśli chce ci się żartować, to nie jest z
tobą aż tak źle - oświadczyła. - Zdjęcie spodni to twój problem. Poszła do kuchni, a kiedy
wróciła, nieznośny pacjent zdołał jakimś cudem pozbyć się spodni i ponownie położyć.
Podniosła dżinsy z podłogi i powiesiła na oparciu łóżka. Johnny miał zamknięte oczy, więc
przestała się odzywać, bo być może udało mu się zasnąć. Po chwili na górze zjawił się Bick z
zapytaniem, czy jest potrzebna jego pomoc. Nicole odrzekła, że da sobie radę i że rano
przetransportują Johnny'ego do domu.
Postanowiła oddać choremu swój pokój na parterze, żeby nie musiał chodzić po schodach ze
złamanymi żebrami. - Niech Clair zaniesie na górę trochę moich rzeczy - powiedziała do
Bicka. - I uspokój babcię. Powiedz, że jej ukochany Johnny nie stracił poczucia humoru. I z
pewnością będzie żył.
Johnny powoli podniósł się z łóżka i naciągnął dżinsy. Od spotkania z Farrelem i jego
kumplami upłynęły trzy dni. Już zaczął widzieć na drugie oko i oddychać bez bólu. Mieszkał
teraz w sypialni Nicole i był zażenowany szumem, jaki robiono w Oakhaven wokół jego
osoby. Wolałby zostać na przystani. Jakoś wylizałby się sam. Do pokoju weszła Nicole,
niosąc tacę ze śniadaniem. Na jej widok Johnny wykrzywił twarz. Nie reagując na jego
niesympatyczne grymasy, postawiła jedzenie przy łóżku. - Clair zrobiła orzechowe wafle -
stwierdziła. - Podobno lubisz. - Dzisiaj stąd wychodzę - oznajmił Johnny. Stał blisko okna,
grzejąc się w porannym słońcu. - Świetny pomysł - uznała Nicole. - Może poprawi ci to
nastrój. Poproszę Bicka, aby zabrał cię na spacer. - Nie jestem psem, którego się wyprowadza
- warknął rozeźlony. - Nogi mam już sprawne. Nie jest mi
dłużej potrzebna niańka, więc poczuj się zwolniona z tej roboty. - Tak bardzo źle
szanownemu panu z damską obsługą? - spytała z ironią. - Może pościel nie dość świeża?
Niesmaczne wafle? Drwiła sobie z niego i miała rację. Był pod doskonałą opieką i mógłby w
mig do tego przywyknąć, ale nie zamierzał. Gdy tylko upłynie termin przymusowej pracy,
opuści Common na zawsze. - To ja jestem tu najemną siłą roboczą, nie ty - przypomniał.
Nicole wzruszyła ramionami i ruszyła do wyjścia. - Potrzebujesz czegoś z miasta? - spytała,
stając w drzwiach. - Chcesz kupić mi książeczkę do kolorowania obrazków? - Miałam na
myśli raczej jakieś czasopismo lub książkę, ale jeśli masz ochotę pobawić się kredkami...
Aha, ubrała się tak starannie, bo jechała do miasta. Johnny zlustrował Nicole od stóp do głów.
Lubił patrzeć na jej nogi. Najbardziej jednak podobały mu się długie włosy, opadające na
ramiona. - Co zamierzasz robić w Common? - zapytał jakby od niechcenia. - Babcia wybiera
się na spotkanie klubu ogrodniczek. Obiecałam, że ją zawiozę. - Podejdź do mnie. - Nie
zamierzam. Od chwili gdy przekroczyłam próg tego pokoju, patrzysz na mnie wilkiem.
Zresztą przez cały czas byłeś nieznośny. Wolę trzymać się z daleka.
Johnny ruszył w stronę Nicole. - No to dlaczego koło mnie skaczesz, skoro taki ze mnie drań?
- Bo w ten sposób uszczęśliwiam babcię. - Nicole zerknęła na zegarek. - Na mnie już czas, a
tobie stygnie śniadanie. Odwróciła się, żeby wyjść, lecz Johnny przytrzymał ją za rękę. -
Wiem od Mae, że kiepsko sypiasz, chérie. Masz podbite oczy. - Od kiedy mówisz tak
bezceremonialnie o babci? - Od wczoraj - wyjaśnił Johnny. - Najpierw musiałem przyrzec
starszej pani, że się zgadzam, a dopiero potem wyjawiła mi, o co chodzi. Zanim się
zorientowałem, zrobiła ze mną to, co chciała. Ale powiedz, dlaczego nie sypiasz - nie dawał
za wygraną. - Zmieńmy temat. Jak sądzisz, czy napadanie na ciebie wejdzie komuś w krew?
Pozwolisz bić się raz na tydzień czy raz na miesiąc? - To zależy. - Od Farrela? Johnny ani
razu nie wymienił niczyjego nazwiska. - Przyznał się do czegoś? - zapytał. - O ile wiem, to
nie. A jest do czego? W odpowiedzi wzruszył ramionami. Nicole usiłowała wyciągnąć z
niego prawdę. - Miałeś wiele okazji, żeby wyjaśnić mi, co się stało. Pewnie bliższe prawdy
jest to, co twierdzi Bick. - To znaczy...? - Uważa, że albo pobiło cię kilku ludzi, albo zostałeś
napadnięty z zaskoczenia.
- Ten stary gaduła nie powinien straszyć małych dziewczynek takimi opowiadaniami. - Mówił
to babci - oznajmiła Nicole. - Ja tylko podsłuchiwałam. Czy ma rację? Na to pytanie,
podobnie zresztą jak i na żadne inne, Johnny odpowiadać nie zamierzał. Wplątywanie
mieszkańców Oakhaven w jego konflikty mogłoby okazać się niebezpieczne, zwłaszcza dla
Nicole. - Nie powinieneś ukrywać nazwisk tych ludzi - ciągnęła. - Staną się bezkarni.
Następnym razem... - Urwała, usłyszawszy pukanie do drzwi. - Nicki! - zawołała Clair. -
Jadąc do kościoła, mamy wstąpić po Pearl Lavel. Pospiesz się, bo jeśli się spóźnimy, będzie
wyrzekała przez całą drogę. - Idź - poprosił Johnny. Nicole rzuciła okiem na tacę ze
ś
niadaniem. - Mam nadzieję, że jest jeszcze ciepłe. A jeśli poczujesz się lepiej, przejdź do
biura i spróbuj oszacować całkowite koszty remontu. Babcia męczy mnie o to wyliczenie, ale
ja się na tym nie znam. - Johnny milczał, więc ciągnęła dalej: - Nie zamierzamy cię
wykorzystywać. Za tę pracę zapłacimy jak za godziny nadliczbowe. - Nie chodzi o pieniądze.
Zobaczę, co da się zrobić - mruknął i dodał: - Kup papierosy. Skończyły mi się wczoraj w
nocy i... - Może to dobra pora na rzucenie palenia? Johnny oparł się o ścianę i popatrzył w
znużone oczy Nicole. - Przestanę palić wtedy, kiedy prześpisz całą noc. Umowa stoi?
- Przecież wiesz, że nie potrafię jej dotrzymać. - Sprawi ci satysfakcję patrzenie, jak cierpię
męki, powstrzymując się od palenia? - Uśmiechnął się leniwie. - Trochę. Zwłaszcza że
okazałeś się najkoszmarniejszym pacjentem pod słońcem. Nicole już otworzyła drzwi, gdy
usłyszała głos Johnny'ego. - Chérie, o tym, co się stało, nie mów nikomu w mieście. W takich
małych społecznościach ludzie są dziwni. Jeśli któregoś z nich zaczyna oskarżać ktoś obcy,
jednoczą się jak stado wilków. Obie z Mae nie możecie zostać wplątane w tę walkę ze mną.
Daisi spojrzała z uznaniem na szczupłą postać Nicole. - Chciałabym być tak zgrabna jak ty.
Chyba nic nie jesz. - Taką mam sylwetkę - przyznała Nicole. Jej spojrzenie zatrzymało się na
wydatnym brzuchu Daisi. Usiłowała nie myśleć o tym, że rośnie tam dziecko. Zdrowe
dziecko. Ciągle powracał uporczywy ból. - To miło, że podwiozłyście mamę do kościoła -
powiedziała Daisi. Nicole uśmiechnęła się blado. Pearl Lavel nie należała do osób
sympatycznych. Aż dziw, że miała taką wspaniałą córkę. - Skąd wiesz, że jechała z nami? -
spytała Nicole. - Tutaj każdy wie o wszystkim. O tym, co przydarzyło się Johnny'emu
usłyszeliśmy już następnego dnia przy śniadaniu. - Co ci mówiono? - chciała dowiedzieć się
Nicole. Wprawdzie Johnny prosił, żeby nie rozmawiała na ten temat, ale być może Daisi
poznała jakieś istotne fakty.
- Johnny milczy jak grób. Może ty znasz jakieś nazwiska? - Jasne. Trzy. Woody mówił, że
Clete Gilmore utyka na nogę i brak mu dwóch zębów. Wiem też, że Jack Oden ma złamaną
szczękę, bo spotkałam go w klinice. Nie widziałam wprawdzie przetrąconego nosa Farrela,
ale słyszałam, że wygląda jeszcze gorzej niż przed sześciu miesiącami, kiedy to Johnny
złamał mu go po raz pierwszy. A więc Bick miał rację, uznała Nicole. We trzech zastawili na
Johnny'ego pułapkę. I ze sposobu, w jaki o wydarzeniu opowiadała Daisi, można było
wnioskować, że nie było to niczym nowym. - Podobno Johnny oberwał tak bardzo, że nie
mógł się poruszać - ciągnęła Daisi. - Już z nim lepiej? - Tak. Wstaje z łóżka - oznajmiła
Nicole. - Wiesz, dlaczego tak go pobili? - Dlaczego? Po prostu chcieli zaatakować
Johnny'ego. Farrel nie musi mieć żadnego powodu - powiedziała Daisi, zniżając głos. -
Nienawidzą się od lat. - Dobrze znałaś Johnny'ego? - Chodziliśmy razem do szkoły.
Podkochiwałam się w nim w szóstej klasie. Podobnie zresztą jak większość dziewczyn w
mieście, ale żadna z nich otwarcie nie chciała się do tego przyznać. Nie wypadało interesować
się chłopakiem z najbiedniejszej rodziny w całej okolicy. - Daisi spojrzała w stronę holu. -
Możesz iść do szefa. Jest teraz sam. Nicole zapukała i po chwili stanęła w otwartych
drzwiach.
- Dzień dobry. Czy rozmawiam z szeryfem Tuckerem? - spytała siedzącego za biurkiem
mężczyznę. - Tak. Witam, pani Chapman. Co za niespodzianka! - Naprawdę? Nicole usiadła i
zaczęła rozglądać się po pokoju. Omiotła wzrokiem brudne pomieszczenie. Clifford Tucker
wyprostował się w krześle. - Czym mogę pani służyć? - zapytał. - Jak panu zapewne
wiadomo, trzy dni temu dotkliwie pobito Johnny'ego Bernarda. Chciałabym wiedzieć, co
zamierza pan zrobić w tej sprawie. - Moja rola zaczyna się wtedy, kiedy zostaje popełnione
jakieś przestępstwo. Jeśli nie ma dowodu, nie ma sprawy. Do tej pory nie wpłynęła do mnie
ż
adna skarga. Wiem, że Johnny i Farrel pobili się na stacji benzynowej Gilmore'a. Nie
pierwszy raz i, śmiem twierdzić, nie ostatni. Dlatego uważam, że zwolnienie warunkowe
Johnny'ego to bezsensowne posunięcie. Tym razem w sytuacji wątpliwej przechylam szalę na
jego korzyść, ignorując ostatnie wydarzenie. - Jak mam to rozumieć? - Bójka to pogwałcenie
warunków zwolnienia. - Szeryf ściągnął brwi. - Gdybym tylko zechciał, mógłbym
natychmiast odesłać Bernarda z powrotem do więzienia. - Ale on był ofiarą! - krzyknęła
Nicole. - Johnny Bernard ofiarą? O, byłby to prawdziwy ewenement - wycedził szeryf. -
Widywałem go w akcji. - Tylko się bronił. - Nie oglądała pani Clete'a ani Jacka. Farrel też
przez jakiś czas nie wygra konkursu piękności.
- Twierdzi pan, że Johnny bronił się zbyt dobrze? - spytała Nicole, zdumiona postawą szeryfa.
- śaden sędzia znający dotychczasową kartotekę wykroczeń Johnny'ego nie uzna tego, co
zrobił, wyłącznie za obronę. - Johnny działał tylko w obronie własnej. Człowiek, który wdaje
się w bójkę równocześnie z trzema silnymi mężczyznami, musiałby być skończonym idiotą.
O ile wiem, Johnny Bernard nie jest głupi. - Nikt nie twierdzi, że to tępak. Ale tłumaczę pani,
ż
e jeśli nadam temu incydentowi służbowy bieg, dla Johnny'ego skończy się to źle. Taka jest
prawda. Zostawienie sprawy w spokoju wyjdzie mu na dobre. - A więc nie zamierza pan
niczego zrobić? - Nie zamierzam. - A jeśli to się powtórzy? - Już mówiłem, Johnny jest na
zwolnieniu przedterminowym i musi zachowywać się bez zarzutu. Pani Chapman, on rozrabia
niemal od urodzenia. Po raz pierwszy spał u mnie w celi, gdy miał dziewięć lat. - Szeryf
spojrzał na Nicole tak, jakby dopiero teraz ją zobaczył. - Mieszkańcy tego miasta mają go po
dziurki w nosie. Nie okazują mu litości i takie jest ich prawo. Sam będę szczęśliwy, kiedy
minie lato i ten facet wyniesie się stąd. - Dzwoniłam do kuratora Johnny'ego i wyjaśniłam mu,
co się stało - oznajmiła Nicole. - Powiedział, że się z panem skontaktuje. W jednej chwili
Tucker zmrużył oczy. Po raz pierwszy odkąd przestąpiła próg gabinetu szeryfa, Nicole ujrzała
poruszenie na jego kamiennej twarzy.
- Jak widzę, tak bardzo interesują panią sprawy Johnny'ego Bernarda, że wtyka pani w nie
swój ładny nos - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Czy on wie, że pani do mnie przyszła? -
Nie. Jeszcze nie - odparła Nicole. - Ale sądzę, że w tym plotkarskim mieście szybko o tym
usłyszy. - Może być pani tego pewna. Radzę nie wtrącać się więcej do tej sprawy. My,
przedstawiciele prawa i obrońcy publicznego porządku, nie jesteśmy ignorantami. Nie trzeba
nam mówić, co powinniśmy myśleć i robić, ani wykonywać za nas roboty. - Nie zamierzam,
szeryfie, wykonywać za pana żadnej roboty. Ale stan zdrowia Johnny'ego Bernarda i jego
zdolność do pracy w Oakhaven są dla mnie bardzo istotne. - Nicole wstała i uniosła głowę. -
Przykro mi, że poczuł się pan urażony. Chciałam tylko, aby pan pojął, że jako pracodawca
Johnny'ego nie mogę, w przeciwieństwie do pana, ignorować tego, co się stało. Musi pan
zdawać sobie z tego sprawę. Jeśli Johnny Bernard będzie dłużej leżał chory niż pracował,
naprawdę się rozzłoszczę. Ojciec mój był prawnikiem i jeśli będę potrzebowała fachowej
porady, jestem przekonana, że każdy z jego kolegów z radością mi pomoże. śegnam pana,
szeryfie. śyczę miłego dnia. - Czy o to chodziło, chérie? - zapytał wieczorem Johnny,
zjawiając się w biurze i widząc, jak Nicole wertuje zestawienia liczbowe, które zrobił i
pozostawił tu wcześniej. Zaskoczona podniosła głowę, bo nie słyszała, jak wchodził.
- Zrobiłeś to wszystko w jedno popołudnie? Nie do wiary! Stanął obok Nicole siedzącej za
biurkiem i zaczął wskazywać dopisane pozycje i przewidywane koszty remontu. - Siada
podłoga w kuchni - oznajmił. - Musisz powziąć decyzję, czy ponownie kłaść deski, czy
linoleum. - Powinna być z drewna. - Wtedy będzie droższa. - Ale ładniejsza. Wobec tego
decyzję uzależnimy od babci. Johnny stał tak blisko, że Nicole czuła na szyi jego ciepły
oddech. - Czy zadowala cię praca rzemieślnika? - spytała. - W Oakhaven był potrzebny
stolarz, więc zajmuję się tą robotą. - A jeśli będziemy potrzebowali hydraulika? - Wtedy
pojadę kupić klucze - odparł, jak zwykle powoli. A jeśli będzie potrzebny mi kochanek? Za
skarby świata Nicole nie zadałaby Johnny'emu tego pytania, ale od pocałunku na werandzie
coraz częściej chodziło jej to po głowie. - Chérie, nad czym się zastanawiasz? - Nad tym, czy
dziś za bardzo się nie przemęczyłeś - skłamała gładko. - Clair mówiła, że wybrałeś się na
spacer, i do tego sam. Nie po raz pierwszy uznała, że Johnny wygląda świetnie. To, co się
stało, nic a nic nie umniejszyło jego atrakcyjności. Nadal pociągał ją fizycznie. Na jego widok
traciła oddech. Sprawiał, że tęskniła do rzeczy, co do których byłoby lepiej, żeby raz na
zawsze wybiła je sobie z głowy. Wstała i podeszła do drzwi balkonowych. Tego wieczoru
powietrze też było ciężkie, przesycone zapachem magnolii. Zaraz po powrocie z miasta
przebrała się w szorty i żółtą koszulkę. Była boso. - Martwią mnie wysokie koszty remontu
budynku. - Westchnęła. - Byłoby dobrze, gdyby znalazł się jakiś sposób zrekompensowania
babci chociaż części wydatków. - Zależy ci na tym? - zapytał Johnny. - Oczywiście. Czyżbyś
miał jakiś pomysł? - Można założyć plantację trzciny tam, gdzie niegdyś była. Dzięki temu
oszczędności Mae pozostałyby nietknięte i Oakhaven stanęłoby znów mocno na nogi.
Plantacja to zyskowne przedsięwzięcie. - Masz na myśli taką plantację, jaka była za życia
dziadka Henry'ego? - Tak. Griffin Black dzięki swojej plantacji zarabia dużo pieniądzy.
Dlaczego my mielibyśmy być gorsi? My. Powiedział: my. Serce Nicole przyspieszyło rytm. -
Kłopot polega na tym, że nie mam pojęcia o prowadzeniu żadnych upraw. Nie wiem nawet,
czy w ogóle chciałabym je mieć. - To tylko luźny pomysł. Jeśli chcesz, mogę się nad tym
zastanowić. Założenie plantacji wymagałoby od nas wiele pracy, ale w pierwszym roku
musielibyśmy tylko odpowiednio przygotować ziemię, tak aby wszystko było gotowe na
wiosnę. Jeśli chcesz, to zanim stąd wyjadę, zorientuję się, kto miałby ochotę podjąć u was
pracę.
Zanim stąd wyjadę... śeby ukryć rozczarowanie, Nicole szybko odwróciła wzrok. To
zdumiewające, pomyślała, jak szybko wszystko może się zmienić. Zaledwie tydzień temu
marzyła, aby Johnny Bernard zniknął jak najszybciej z ich życia. A teraz...? Teraz nie
potrafiła wyobrazić sobie jego odjazdu. Na myśl o tym, że pozwoliła mu wkroczyć w swoje
ż
ycie, ogarnęła ją złość. Spojrzała Johnny'emu w twarz. - Bez sprawnego zarządcy nie mamy
ż
adnych szans - oświadczyła. - Zapomnijmy o tym pomyśle. Postaram się w jakiś inny sposób
zdobyć potrzebne środki. - Pozwól mi przynajmniej zastanowić się nad... - Powiedziałam:
nie! - O co ci chodzi, chérie? Przed minutą uważałaś projekt założenia plantacji za wart
rozważenia. - Starałam się zachować grzecznie. Johnny zaczął zbliżać się do Nicole.
Wyglądał na trochę rozgniewanego lub rozczarowanego. Cofnęła się o krok. - Dajmy temu
spokój - dodała, chcąc zamknąć dyskusję. Odwróciła głowę, żeby uniknąć wzroku
Johnny'ego, ale on przytrzymał jej brodę, więc musiała spojrzeć mu w oczy. - Pozwól sobie
pomóc - powiedział łagodnie. - Jak możesz mi pomóc, skoro nie potrafisz pomóc nawet
samemu sobie? Nie znosi cię połowa ludzi w tym mieście, a szeryf nawet nie kiwnie palcem,
ż
eby ukarać tych, którzy... - Nicole zamilkła nagle, bo zorientowała się, że powiedziała za
dużo. - Rozmawiałaś dzisiaj z Tuckerem? - zapytał.
- Poszłaś zobaczyć się z szeryfem, mimo że prosiłem, abyś trzymała się z daleka od tej
sprawy? Dlaczego? - Babci i mnie zależy na tym, żebyś był zdrowy i cały. Musimy się
troszczyć o ciebie. Bo jeśli nie będziesz mógł dla nas pracować... Urwała na widok furii
malującej się na twarzy Johnny'ego. - Nie martw się, wykonam swoją robotę. Zrobię, co do
mnie należy - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Miałam na myśli zupełnie coś innego. Ja
tylko... Johnny odwrócił się i ruszył do wyjścia. Przystanął w drzwiach i powiedział przez
ramię: - Prosiłem, abyś własne spostrzeżenia zachowała wyłącznie dla siebie. Jeśli w tym
mieście narobisz sobie wrogów, chérie, możesz być pewna, że nie pozbędziesz się ich do
końca życia. Uwierz człowiekowi, który to wie z własnego doświadczenia. - Nie boję się
tutejszych mieszkańców - warknęła Nicole, gdyż nagle poczuła się dotknięta. - A powinnaś.
To dziwni ludzie, jedni gorsi od drugich. Jeśli uznają, że cię nie lubią, to już nigdy nie uda ci
się zmienić ich stosunku do ciebie. - Mieliby nie polubić mnie za to, że oświadczyłam
szeryfowi, że uważam Farrela i jego kumpli za łajdaków i że powinien ich wsadzić? -
Cholera, chérie, czy ty naprawdę nie rozumiesz, co zrobiłaś? - Nie musisz mi mówić. - Nicole
poczuła tak silny ucisk w gardle, jakby za chwilę miała się udusić. - Czy oni pobiją także i
mnie?
Odpowiedź Johnny'ego na jej dramatyczne pytanie zabrzmiała śmiertelnie poważnie. - Jeśli
ktokolwiek cię dotknie, to go zabiję.
Dwa dni później, po powrocie na przystań, Johnny znalazł węża przybitego do drzwi domku.
Zdjął go i wrzucił do zalewiska na przynętę dla ryb, a potem poszedł do siebie na górę. Był
już zmęczony ciągłym nękaniem. Nadal jednak miał co najmniej jeden powód, żeby je
wytrzymywać. Wszyscy mieszkańcy Oakhaven pokładali w nim zaufanie. Rozejrzał się po
małym pomieszczeniu. Nie zauważywszy nic podejrzanego, wyszedł z domu. Odcumował
łódź i odbił od brzegu z zamiarem spędzenia samotnie niedzielnego popołudnia. Miał już dość
nadskakiwania i zrzędzenia Mae, a także zbyt obfitych posiłków Clair. Przede wszystkim
jednak miał dość milczenia Nicole. Od ich ostatniej kłótni nie odezwała się ani słowem.
Nadal był zły, że go nie posłuchała. Kiedy już znalazł się daleko od brzegu, zamknął oczy.
Będąc chłopcem, poznał labirynt przesmyków i zakamarki zalewiska. Wpływał nawet
głęboko w grzęzawisko, zanim się nie przekonał, że to miejsca lęgowe gigantycznych
aligatorów.
Manewrując zręcznie łodzią wśród cyprysowych pni, Johnny odszukał znany przesmyk i po
chwili zniknął pod osłoną gęstej zieleni. Dopłynął do brzegu u stóp wzgórza, na którym
znajdowało się stare domostwo. Podtrzymując ręką bolące żebra, ruszył pod górę. Opadły go
wspomnienia niedzielnych popołudni spędzanych z rodzicami na zboczu. Leżeli we trójkę
obok siebie, wpatrywali się w niebo i opowiadali różne wymyślone historie. Potem zapadali w
drzemkę. Byli bardzo ubodzy, Johnny musiał to przyznać, ale łącząca ich miłość była
cenniejsza niż złoto. Wyciągnął się w wysokiej trawie i po dniach pełnych napięcia wreszcie
się rozluźnił. Po chwili zapadł w drzemkę. Godzinę później obudziło go wołanie. Spod
przymkniętych powiek patrzył, jak Nicole klęka w trawie. Przypomniał sobie, że są na
wojennej ścieżce. - Johnny, obudź się. - Nie śpię. Słyszałem warkot twojego samochodu -
skłamał, obracając się powoli na bok i podpierając głowę łokciem. - A więc znów ze sobą
rozmawiamy? - To ty wtedy odszedłeś, nie ja. - Miałem powód. Nicole usiadła na trawie i
podciągnęła nogi. - Nie zamierzam cię przepraszać, bo nie czuję się winna. - Spojrzała w
stronę pobliskiego domu. - Zamierzasz go odbudować? - Jasne, że nie. Nadaje się tylko do
zrównania z ziemią. Skierowała wzrok ku rozciągającemu się w dole zalewisku. - Jest
przepiękne.
Było przepiękne, to fakt. Ale nie tak pociągające, jak siedząca obok kobieta. Z każdym dniem
coraz bardziej jej pożądał. Nie potrafił pojąć, jak taka mała istota może uczynić w mężczyźnie
tak gigantyczne spustoszenie, i to w tak krótkim czasie. Nie panując nad odruchami, chwycił
Nicole za kolano, tak że straciła równowagę i padła na plecy. Rozpostarł dłonie po obu
stronach jej ciała, tak że nie mogła się wyrwać. - Lubisz mnie, mam rację? - Zwariowałeś? -
Bo jaki inny miałabyś powód, żeby chodzić do szeryfa? - Uśmiechnął się krzywo. - Nie masz
co się wstydzić. Przyznaj się, chérie, nikomu nie powiem. Będzie to nasz sekret. Niebieskie
oczy Nicole w jednej chwili stały się lodowate. - Miałabym cię lubić? Aroganckiego byłego
komandosa, byłego przestępcę, byłego... kto wie, kogo jeszcze. Odpowiedź brzmi: nie. A
teraz złaź ze mnie i pozwól mi wstać. - Przyłapałem cię, jak gapisz się na mnie - powiedział
prowokacyjnie. - Nic dziwnego. W Kalifornii neandertalczycy są prawdziwą rzadkością -
odcięła się z miejsca. Johnny zagwizdał przez zęby. - Nie masz być z czego dumny. - Skarciła
go wzrokiem. - Chyba że nie wiesz, o kim mówię. - Masz ochotę jeszcze raz pocałować
neandertalczyka? Nicole na chwilę odebrało dech. Poczerwieniały jej policzki.
- Nie - oznajmiła wyzywająco.
- Nie mówisz prawdy. Sądzę, że po to tu przyszłaś. - Padło ci na mózg popołudniowe słońce. -
Zaczęła się wiercić i odpychać od jego torsu. - Daj mi wstać. - Dobrze, ale pod jednym
warunkiem. - Nie będzie żadnych warunków. Pchnęła go mocniej. - Auuu! - Przetoczył się na
bok i jęcząc złapał za żebra. - Boże! - Przypadła do niego. - Nie chciałam... Przepraszam. -
Dama przeprasza za to, że wbiła mi w płuca połamane żebra. - Połamane? Naprawdę? -
Nicole nerwowo wciągnęła powietrze. Johnny otworzył jedno oko i zobaczył, że naprawdę
jest zmartwiona. - śartowałem. - Nie. Od początku wiedziałeś, że są złamane, mam rację?
Johnny podniósł się powoli do pozycji siedzącej. - Goją się całkiem nieźle. Lubisz
wędkować? - Nie bardzo. - A pływać łodzią? - Czasami - odparła ostrożnie. - Znakomity
dzień na małą wyprawę - uznał, popatrzywszy na błękitne niebo. - Prosisz, żebym z tobą
popłynęła? - Zabawnie przekrzywiła głowę. - Coś w tym sensie - mruknął. - Pokażę ci
zalewisko od nie znanej strony. Rosną tam gigantyczne stare cyprysy. Mają pnie o prawie
dwumetrowej średnicy.
- Nie ma takich grubych drzew. Johnny podniósł się z ziemi i ruszył w dół. - Jeśli bujam -
krzyknął przez ramię - to cały następny tydzień będę pracował za darmo! Odpłynęli od
brzegu. Johnny wprowadził łódź w ciemny, wąski przesmyk i wkrótce znaleźli się w
otoczeniu ogromnych cyprysów o dziwacznie powyginanych konarach. Miały bardzo grube
pnie. Johnny nie przesadzał. Minęła godzina, a oni płynęli dalej. Krajobraz robił się coraz
bardziej niesamowity i dziki. W pewnej chwili Johnny pokazał Nicole aligatora tkwiącego
przy błotnistym brzegu. - Bądź tak dobra, chérie, i nie wysuwaj rąk poza łódź. Przecięli
kobierzec wodnych lilii tak gruby, że można by z powodzeniem wziąć go za stały ląd. - Czym
zajmowałaś się w Los Angeles? - spytał Johnny, manewrując łodzią tak, aby ominęła korzenie
cyprysa. - Virgil nie potrafił przypomnieć sobie, co to była za robota. Pytałem go, co o tobie
wie, zaraz po naszej pierwszej telefonicznej rozmowie. Chciałem dowiedzieć się czegoś
więcej o kobiecie, która chciała wywalić mnie z pracy, zanim jeszcze ją rozpocząłem. - Nie
musiałam cię oglądać, żeby wiedzieć, jaki z ciebie gagatek. - Nadal tak sądzisz? - Tak. -
Zamilkła na chwilę i zaraz dodała łagodnym tonem: - Nie. - Kto to jest Nik Kelly? - Co to,
gramy w dwadzieścia pytań? - spytała, zaskoczona. - Coś w tym sensie - z krzywym
uśmiechem przyznał
Johnny. - Kim jest stary Nik? Wszędzie w Oakhaven są porozwieszane jego malunki. W
każdym pokoju. Mae nalegała nawet na mnie, żebym powiesił jeden u siebie na przystani. -
Naprawdę? - zdziwiła się Nicole. - Podobał ci się ten obraz? - Jest w porządku - odparł sucho
Johnny, tak na wszelki wypadek. Obraz bardzo mu się podobał, ale jeśli okaże się, że malarz
to bliski znajomy Nicole, pewnie zmieni zdanie. - W porządku? Tylko tyle masz do
powiedzenia o tym obrazie? - Mało się na tym znam - mruknął Johnny. - Jak większość ludzi.
Ale to nie wiedza o sztuce jest najważniejsza, lecz to, czy jakieś dzieło podoba ci się, czy nie.
Jeśli obraz sprawi, że się przed nim na chwilę zatrzymasz lub zechcesz obejrzeć go po raz
drugi, to znaczy, że spełnia swoją funkcję. - Nicole przeciągnęła dłońmi po włosach, chcąc
odgarnąć je z czoła. - Ten stary Nik, jak o nim mówisz, przebywa w Common. Chcesz, żebym
któregoś dnia poznała was ze sobą? Ta informacja zdziwiła Johnny'ego. Pokręcił głową. -
Dziękuję, ale nie sądzę, byśmy mieli wspólne tematy do rozmowy. - Wielka szkoda. Sądzę, że
pokazałaby ci z przyjemnością kolekcję swoich obrazów. - Pokazałaby? - Zdziwiony Johnny
uniósł brwi. - To kobieta? - Poznaj starego Nika - oznajmiła Nicole, wyciągając rękę. - Jesteś
malarką? - z niedowierzaniem spytał Johnny.
Roześmiała się jak dziecko, któremu udał się dobry żart. - Powinieneś zobaczyć swoją minę.
Johnny pokręcił głową i w końcu zdobył się na krzywy uśmiech. - Dlaczego Kelly? - To
nazwisko panieńskie mojej matki. Ojciec miał na imię Nicholas, ale nazywano go Nikiem.
Stąd wzięło się Nik Kelly - wyjaśniła. - śeby oddać na płótnie farbą i pędzlem nastrój tego
miejsca, trzeba mieć niezwykły talent. - Chyba masz rację - powiedziała Nicole. - Jestem pod
wrażeniem. - Johnny popatrzył na nią z uznaniem. - To mi pochlebia. Od mniej więcej
czterech lat wystawiam swoje obrazy w galeriach w Los Angeles. I, jeśli mi się uda, będę
mogła robić to samo w Nowym Orleanie. Zamierzam przekształcić poddasze na pracownię.
To zresztą pomysł babci... - Nicole urwała. Johnny spostrzegł, że z jej twarzy znikło
ożywienie. - Przeróbka strychu to żaden problem - oświadczył. Uśmiechnęła się blado. -
Oakhaven wymaga pilnych napraw, a poza tym chcę w lecie zrobić sobie urlop od pracy, więc
na razie pracownia nie jest mi potrzebna. Moim rodzicom nie podobało się, że chcę zostać
malarką. Chcieli, abym skończyła prawo i została wspólniczką w kancelarii ojca. - Udało ci
się przekonać ich do swoich racji? - Nie bardzo. Niestety, zawsze zależało mi na ich
akceptacji. Na szczęście zmądrzałam i uważam, że najbardziej liczy się to, jak człowiek
postrzega sam
siebie. Gdybym miała dzieci, chciałabym... usiłowałabym wpoić im właśnie to przekonanie.
Niech zostaną, kim chcą. - Wygląda na to, że twoje dzieciaki będą szczęśliwe, mając ciebie za
matkę. Ta skądinąd miła uwaga Johnny'ego sprawiła, że Nicole odwróciła głowę i spojrzała
na niego z poważną miną. Jeszcze nigdy nie miała tak poważnej miny. - Powiedziałem coś
niewłaściwego? - zapytał. - Jeśli tak, to przepraszam. - Nie - odparła. - Nigdy nie
przebywałam wśród dzieci. Straciła humor i Johnny zastanawiał się, dlaczego. Dziś po raz
pierwszy zaczęła mówić o sobie. Uznał, że nie powinien pchać nosa w jej sprawy, mimo to
jednak bardzo chciał wiedzieć, kim był dla niej niejaki Chad i dlaczego cierpiała na
bezsenność. - Nudzę cię - oświadczyła nagle. - W twoich uszach wszystko to musi brzmieć
dziwacznie. Zaczynam filozofować. Wychodzę na idiotkę. - Nic z tych rzeczy - zaprotestował
Johnny. - Nie krępuj się niczym, chérie. Przy mnie nie musisz się niczym krepować. Nigdy...
Słowa Johnny'ego zawisły w powietrzu. Przez dłuższy czas patrzyli na siebie w całkowitym
milczeniu, przy akompaniamencie chóru świerszczy. Po chwili usłyszeli głos aligatora,
niosący się po moczarach. Poderwał stado ptaków do lotu. - Zwykle nie jestem taka gadatliwa
- stwierdziła Nicole. - Teraz ty opowiedz o sobie. - Też nigdy nie mówię wiele - wymamrotał.
- Czekam na rewanż. - Nie dawała za wygraną. - Johnny, zdradź mi choć jedną z twoich
tajemnic. - Nie mam żadnych - oświadczył. - Jestem jak otwarta księga. Nicole roześmiała się
wesoło. - Kłamczuch. Powiedz coś, koniecznie. Wyjaw sekret, o którym nie wie nikt -
nalegała uwodzicielskim głosem. - Coś, o czym nie wie nikt, hmm... - Johnny zamyślił się na
dłużej. - Już wiem. Zamiast mówić, zademonstruję ci moją tajemnicę. - Wiedziałam! -
wykrzyknęła Nicole. Jej oczy rozbłysły radośnie jak u dziecka. - Czyżbyś na bagnach zakopał
skarb? - zgadywała. - Zrobiłeś to wiele lat temu i teraz wróciłeś, żeby go wydobyć? Połączył
ich wesoły śmiech. Johnny nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy po raz ostatni śmiał się tak
szczerze i czuł się tak piekielnie dobrze. Popłynęli w głąb czarnego trzęsawiska wodnym
labiryntem, gęsto zarośniętym, niedostępnym i dzikim. Swego czasu Johnny uciekał tędy
łodzią przed szeryfem, ale mu się nie udało. Został złapany i zatrzymany za powybijanie szyb
w kościele. Mimo że był niewinny, musiał odpokutować ten czyjś paskudny czyn. Łódź
niemal bezszelestnie przecinała taflę wody. Płynących obserwowały z gniazd żurawie i białe
czaple, a także ibisy i inne ptaki. Johnny znał nazwy wszystkich stworzeń, które znajdowały
się w zasięgu ich wzroku na wodzie i w konarach drzew. Nicole, będąc pod urokiem tego
zachwycającego miejsca, co chwila wyrażała swój podziw.
Znacznie wcześniej niż ona Johnny dostrzegł nad wodą wielkiego węża zwisającego z konara.
- Nieszkodliwy - uspokoił Nicole. Obdarzyła go łobuzerskim uśmiechem. - Nieszkodliwy?
Jak ty? - Jak ja. Johnny uśmiechnął się krzywo i skierował łódź ku wąskiemu kawałkowi
stałego lądu. Wyskoczył na gąbczasty, zielony kobierzec. Na widok gruntu uginającego się
pod jego stopami oczy Nicole rozszerzyły się ze zdumienia. Patrzyła z przerażeniem, jak pod
Johnnym zapada się ziemia, wypuszczając bąble powietrza. - Uważaj, to nie jest ląd! -
krzyknęła ostrzegawczo. - Wracaj! - Nie denerwuj się, chérie. To pływający grunt. - Johnny
wyciągnął ku niej rękę. - Chodź do mnie. - Zwariowałeś? Za dużo naczytałam się opowiadań
o ludziach, którzy na zawsze zniknęli w tutejszych bagnach, aby... Proszę, natychmiast
wracaj! - To historyjki wyssane z palca. - Johnny wyciągnął rękę. - Chodź. - Nic z tego. Nie
opuszczę łodzi - oznajmiła, unosząc hardo głowę. - Zaufaj mi, chérie. No, chodź wreszcie.
Przekonasz się, że nie pożałujesz. Zawierz mi... ten jeden raz. Potem pójdzie ci łatwiej.
Rozglądając się dokoła, Nicole zagryzła wargi. - Jeśli do ciebie przyjdę, obiecasz... -
Obiecuję. - Przecież nie wiesz, o co chodzi.
- Nieważne. - Wzruszył ramionami. - Zrobię, co zechcesz. Podniosła się powoli i mocno
chwyciła go za rękę. - Chyba zwariowałam! - jęknęła. Gdy tylko jej tenisówki zagłębiły się w
nasyconej wodą warstwie zieleni, krzyknęła ze strachu, płosząc ptaki z gniazd. Ich jazgot w
gęstwinie przeraził ją tak bardzo, że rzuciła się Johnny'emu w objęcia. Aby nie jęknąć, musiał
zagryźć zęby, bo zabolały go połamane żebra. Ale ciepło bijące z ponętnego kobiecego ciała
szybko ukoiło ból. Poprowadził Nicole w głąb lasu. Przez cały czas pod ich stopami kołysał
się gąbczasty grunt. - Za chwilę będziemy na miejscu - obiecał. Las stawał się coraz
gęściejszy. W pewnej chwili Johnny zatrzymał się przed wielkim cyprysem. Tak
niesamowitym i potężnym, że Nicole z wrażenia niemal przestała oddychać. - Oto moja
tajemnica - oznajmił Johnny. - Ten domek na drzewie zbudowałem mając jedenaście lat. -
Domek? - spytała, zadzierając głowę. Na jej twarzy odmalowało się zdumienie. Zaraz jednak
uśmiechnęła się radośnie. - Czy ktoś jeszcze o nim wie? - Chyba nie. - A więc to tylko nasza
wspólna tajemnica? Och! - Była wyraźnie zachwycona. Po chwili znaleźli się pod potężnymi
konarami. Johnny ściągnął w dół ukrytą sznurową drabinkę. Uznawszy, że jest jeszcze na tyle
mocna, by utrzymać jego ciężar, zaczął się po niej wspinać. - Pójdę wypłoszyć niepożądanych
gości - oznajmił, oglądając się przez ramię.
Wspiął się z łatwością i po chwili zniknął w drzwiach pokrytego mchem domku, osadzonego
na kilku grubych konarach drzewa. Chwilę później wynurzył się, trzymając w każdym ręku
po jednym wijącym się wężu. Były brązowe. Od swych śmiertelnie niebezpiecznych kuzynów
odróżniał je tylko brak czarnych pasów i żółtego podbrzusza. - Boże! - jęknęła przerażona
Nicole. - Nie bój się, chérie. To przyjacielskie stworzenia. Kiedy zdarzy ci się natknąć na
węża, pamiętaj, żeby nie robić gwałtownych ruchów ani też nie stawać nieruchomo. - Johnny
wyrzucił węże daleko w powietrze. - Wchodź. Przytrzymam drabinkę, żeby się nie rozbujała.
Po krótkim wahaniu Nicole zaczęła powoli wspinać się w górę. Patrząc na nią ze sporej
wysokości, Johnny uprzytomnił sobie, jak bardzo jest delikatna, i nagle ogarnął go dziwny
niepokój. Gdy tylko znalazła się w zasięgu jego rąk, objął ją i jednym szybkim ruchem
wciągnął do ciemnego wnętrza domku. Przywarłszy do Johnny'ego, oznajmiła z przejęciem w
głosie: - Wspaniała jest ta twoja tajemnica. Dziękuję, że mi pokazałeś ten domek. Bliska
obecność Nicole wzburzyła mu krew. - Podziękuj inaczej, chérie - wyszeptał jej do ucha. -
Pocałuj. W domku na drzewie zapadło milczenie. Po chwili Nicole wspięła się na palce i
lekko musnęła wargami usta Johnny'ego. Nawet nie drgnął. I nie oddychał. Dopóty, dopóki
nie
poczuł, że zadrżała. Przyciągnął ją do siebie i pocałował. Rozchyliła zapraszająco ciepłe
wargi, podniecając go do ostateczności. Potem zwiedzali jeszcze inne malownicze zakątki
zalewiska, jednak Johnny nie odważył się już więcej pocałować Nicole. Kiedy wrócili z
wyprawy łodzią, odprowadził ją do samochodu, który zostawiła na podjeździe starego
domostwa. Nicole nie była rozmowna. Patrzył, jak odjeżdża, a potem wrócił do łodzi. Przez
cały czas odnosił przykre wrażenie, że ktoś obserwuje każdy jego krok. Nicole zamknęła
książkę i jeszcze raz rzuciła okiem na zegarek. Dziewiąta trzydzieści. Westchnąwszy,
podniosła się z łóżka. Dzisiaj postanowiła położyć się spać o dość wczesnej porze, nie
wiadomo dlaczego licząc na to, że tym razem zmorzy ją sen. Niestety, codzienny, a właściwie
conocny rytuał od miesięcy nie uległ zmianie. Co wieczór potrzebowała co najmniej dwóch
godzin chodzenia po pokoju, żeby pozbyć się nękającego ją napięcia i móc liczyć na sen. Dziś
pewnie będzie jeszcze gorzej. Padał deszcz. Nicole wyjrzała na zewnątrz. Okna sypialni na
piętrze wychodziły na frontowy dziedziniec domu i dawały niczym nie zmącony widok na
drogę. Dawno temu Johnny pojechał do miasta. Babcia mówiła, że zamierzał spędzić wieczór
w towarzystwie Virgila. Po tym, co stało się przed tygodniem, Nicole nie mogła zrozumieć,
dlaczego Johnny nie trzyma się z dala od Common. Przynajmniej dopóty, dopóki nie wydob-
rzeje. Co będzie, jeśli Farrel wymyśli tym razem jeszcze coś gorszego i nie ograniczy się do
połamania wrogowi kilku żeber? Na myśl, że może spotkać Johnny'ego następna brutalna
napaść, Nicole poczuła, jak coś ściska ją w gardle. Nie chciała o tym myśleć, ale nie była w
stanie skupić się na niczym innym. Dzisiejszy dzień zaliczała do najwspanialszych, jakie
przydarzyły się jej od miesięcy. Całe popołudnie było jak spełnienie marzenia malarza.
Johnny zabrał ją w takie miejsca, jakich sama nigdy by nie zobaczyła. Poprawił jej
samopoczucie, dzieląc się swoją tajemnicą. Wyprawa na zalewisko okazała się cudowną
przygodą. Na własne oczy oglądała olbrzymie cyprysy. Zalewisko uwielbiała zawsze. Dziś
jednak poczuła, że z tym urokliwym miejscem zaczęła łączyć ją, dzięki Johnny'emu, silna,
niepojęta więź. Powinna mu za to podziękować. Babcia była przekonana, że to człowiek
wyjątkowy. Dzisiaj odkrył przed Nicole nie tylko uroki zalewiska, ale także część swojej
interesującej osobowości. Zaufaj mi, chérie, powiedział. Uczyniła, o co prosił. Po raz
pierwszy od wielu miesięcy zaufała mężczyźnie. Prawdę powiedziawszy, parokrotnie
powierzała dziś Johnny'emu swoje życie, a on nie zawiódł jej ani razu. Wypatrywała w oknie
ś
wiateł samochodu skręcającego na podjazd. Wiedziałaby wówczas, że Johnny wrócił
bezpiecznie do domu. Minuty mijały jedna za drugą, a na drodze nie działo się nic. Zła na
siebie, że nie potrafi ani na chwilę przestać o nim myśleć, Nicole ściągnęła nocną koszulę,
założyła
luźne, bawełniane wdzianko i z latarką w ręku wybiegła przed dom. Poczuła na karku krople
ciepłego deszczu. Zamierzała najpierw usiąść na ławeczce od strony podwórza, ale
odruchowo skierowała kroki ku ogrodowi. Po półgodzinie zrezygnowała z czekania i weszła
w las. Zapaliła latarkę i skręciła w stronę stawu. Gdyby ktoś wiedział, co zamierza zrobić,
uznałby ją za osobę niespełna rozumu. Jednak w ciągu ostatnich kilku tygodni nabrała
wprawy w chodzeniu leśnymi ścieżkami. Z latarką w ręku szybko dotarła nad staw. Zgasiła
ś
wiatło i usiadła na trawie, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do panujących wokół
ciemności. Po paru sekundach dojrzała ciemny zarys wody uderzającej o trawiasty brzeg.
Zrzuciła przemoczone tekstylne pantofle i ściągnęła przez głowę mokre wdzianko. Weszła do
wody w samych majtkach. Godzinę później, już rozluźniona na tyle, by móc wracać do domu,
położyć się do łóżka i zasnąć zdrowym snem, wynurzyła się z wody i zaczęła rozglądać się za
zostawionym na brzegu ubraniem. Omiotła wzrokiem pobliskie gęste krzewy. - Szukasz
czegoś? - Długo tu jesteś? - wyjąkała zaskoczona, poznawszy Johnny'ego po głosie. -
Wystarczająco. - Spod czarnej osłony rosłego dębu wynurzył się wysoki cień. - Trochę późno
na kąpiel. No i nie najlepsza po temu pogoda. Serce Nicole zaczęło bić jak szalone.
Ujrzawszy swoje ubranie w ręku Johnny'ego, zaczęła drżeć na całym ciele. - Odłóż -
powiedziała z naleganiem w głosie.
Spojrzał na jej przemoczone odzienie tak, jakby zupełnie o nim zapomniał. Kiedy zaczął się
zbliżać, Nicole wstrzymała oddech. Zrobiła krok w tył i poczuła, jak woda omywa jej stopy. -
Johnny, co robisz? - To, na co oboje mamy ochotę. To, o co proszą mnie twoje oczy. Ujął
Nicole mocno za łokcie i przyciągnął ją do siebie. Wpatrywała się w niego szeroko
rozszerzonymi oczami. Bez wahania nakrył ustami jej drżące wargi. Pocałunek był namiętny.
Desperacki i władczy. Wargi Johnny'ego wpiły się w usta Nicole. Nie przerywając pocałunku,
wziął ją w ramiona. Po chwili oderwali się od siebie, odwrócili i ruszyli ku przystani. Nicole
objęła Johnny'ego za szyję i w zagłębieniu jego ramienia ukryła twarz. - Ale twoje żebra... -
wyszeptała. - Ciii... - uciszył ją. Pachniał ziemią i deszczem. Nagle w pewnej chwili
zatrzymał się w połowie drogi do domku. - Chyba dziś tego nie zrobimy, chérie. To znaczy ja
tego nie mogę zrobić - poprawił się z miejsca, odsuwając od siebie Nicole. Wciągnął ją pod
baldachim gęstych liści, osłaniający przed mżawką, przyparł do pnia i, nie dając jej czasu na
myślenie ani na pytania, odszukał jej usta. śarliwie oddała mu pocałunek. Poczuła, że się
podniecił. Zrobiło się jej gorąco i nie panując nad sobą, gwałtownie westchnęła, a po chwili
jęknęła, bo Johnny ujął w dłonie jej piersi. Z wrażenia zagryzła wargi.
Przeciągnął palcami po nabrzmiałych sutkach, nie spuszczając oka z jej twarzy. Chciał
dostrzec jej reakcję. Nicole zamknęła oczy. - Jesteś śliczna - wyszeptał i pochylił się, aby
wziąć do ust jeden z sutków. Podniecona, wygięła ciało w łuk. Całował ją teraz coraz niżej, aż
do brzucha. Potem ukląkł, oparł dłonie na jej talii, i czubkiem języka dotknął pępka. Jęknęła i
poczuła, że uginają się pod nią kolana. Ręce Johnny'ego powędrowały niżej i wsunęły się
między jej gładkie uda. - Chérie, powiedz, że tego chcesz - wyszeptał. - Powiedz, że
pragniesz mnie tak bardzo, jak ja pragnę ciebie. Nicole uprzytomniła sobie, że Johnny stwarza
jej możliwość odwrotu. Wycofania się w ostatniej minucie, gdyby tego chciała. Przestał ją
pieścić i czekał na odpowiedź. - Pożądam cię - powiedział miękkim głosem. - Jeśli jednak źle
odczytałem dzisiaj twoje pragnienia... Położyła mu dłoń na ustach. - Niczego nie odczytałeś
ź
le. Patrzył na nią uważnie jeszcze przez chwilę, a potem, nie odrywając wzroku od oczu
Nicole, zaczął pieścić jej podbrzusze. Zadrżała. Brakowało jej powietrza. Pocałował płaski
brzuch Nicole i, wsunąwszy palce między uda, odszukał najczulsze miejsce na ciele. Było w
pełni gotowe na jego przyjęcie. Jęknął cicho i delikatnym ruchem rozsunął jej nogi. Pod
wpływem pieszczot ciałem Nicole wstrząsnęły
dreszcze pożądania. Nie była w stanie dłużej czekać na ostateczne spełnienie. - Och, Johnny!
Och... - Pomóż mi zdjąć... - poprosił, zdzierając z siebie przemoczoną koszulkę. Przesunęła
dłońmi po umięśnionym męskim brzuchu. Drżącymi rękoma rozpięła Johnny'emu spodnie.
Jej dłoń napotkała... - Nie dotykaj, chérie - jęknął, chwytając Nicole za rękę. - Bo zaraz
będzie po wszystkim. Błyskawicznie zdjął spodnie, uniósł biodra Nicole i natychmiast znalazł
się w niej. Ogarnęło ich istne szaleństwo. Takie, jakiego jeszcze nigdy nie przeżywali.
Wstrząśnięta Nicole wiedziała, że chwilę tę zapamięta do końca życia. I że do końca życia nie
zapomni o Johnnym Bernardzie. Odsunął ją delikatnie i w milczeniu sięgnął po dżinsy.
Jeszcze rozdygotany, podniósł koszulkę, żeby wyciągnąć papierosy. Szybko jednak
przypomniał sobie, że zostawił je w gęstwinie krzaków. Zaklął i cisnął koszulkę na ziemię.
Nie potrafił wytłumaczyć sobie, dlaczego w ogóle poszedł nad staw. Widocznie zwabiła go
woda. Kiedy jednak dostrzegł w ciemnościach sylwetkę pływającej Nicole, uznał, że
przywiodły go tutaj jakieś dziwne moce. Mżyło nadal. W powietrzu wisiała prawie
niewidzialna mgiełka. Wysuwając się spod baldachimu gęstych dębowych gałęzi, Nicole
nawet nie spojrzała na Johnny'ego. Czekał na jej reakcję, by móc się przekonać,
w jakim jest stanie. Po minucie milczenia odwróciła się i skierowała ku ścieżce. - Dokąd
idziesz, chérie? - zapytał zdziwiony. - Muszę znaleźć pantofle i wdzianko. - Jak się czujesz?
Odwróciła się i spojrzała na Johnny'ego. - Dobrze. Czy naprawdę? Zamierzał pieścić ją
delikatnie i powoli, ale już po pierwszym pocałunku stwierdził, że to niemożliwe. Gdy tylko
znalazła się w jego objęciach, ogarnęło go szaleństwo. Pragnął posiąść ją jak najszybciej i tak
się stało. - Posłuchaj, sądziłem, że było to wspólne... - zaczął niepewnie. - Było. - No to co, do
diabła, poszło nie tak? Wybuch był niezamierzony, ale Johnny'ego ogarnęła niepojęta złość.
Nie rozumiał zachowania tej kobiety. W jednej chwili jęczała i zachęcała do pieszczot,
szepcząc jego imię, a w drugiej zachowywała się tak, jakby byli obcymi ludźmi. - Wszystko
było dobrze - zapewniła Johnny'ego. - Nie będę analizować tego, co się stało. Jak widać,
poprawienie sobie samopoczucia było nam dzisiaj bardzo potrzebne. Nie mówmy więcej na
ten temat. Oświadczenie Nicole podziałało na niego jak kubeł lodowatej wody. Cofnął się o
krok. Na temat seksualnych zbliżeń zdarzało mu się słyszeć z ust kobiet różne komentarze,
ale nigdy nie słyszał czegoś podobnego. To prawda, poczuł się dobrze, wręcz doskonale, a
więc poprawił sobie samopoczucie. Od chwili
opuszczenia więzienia po raz pierwszy ogarnęło go tak silne pożądanie. Nie planował
zbliżenia, a mimo to nastąpiło. Zły, że Nicole zmusiła go, aby usprawiedliwiał się przed sobą,
oznajmił: - Jeśli jeszcze kiedyś będziesz w potrzebie, daj mi znać. Sesja, jak ty to nazywasz,
,,poprawiania sobie samopoczucia'' to o niebo lepsza rozrywka niż skądinąd sympatyczne
partyjki pokera z Bickiem. Może warto ustalić jakiś harmonogram naszych spotkań?
Odpowiada ci dwa razy w tygodniu? A może potrzebujesz codziennych sesji? - Idź do diabła -
warknęła ze złością i odwróciła się, spuściwszy głowę. W jednej chwili Johnny znalazł się
przy niej, chwycił ją za łokieć i odwrócił twarzą ku sobie, równocześnie obejmując w pół.
Usiłowała bezskutecznie wywinąć się z jego rąk. - Nie wyrywaj się - syknął. - Chyba że znów
naszła cię ochota... - Tym razem byłby to gwałt - wysyczała rozeźlona. Johnny poczuł, że
ciałem Nicole wstrząsa dreszcz. Przeciągnął dłonią po jej obnażonym pośladku. Zadrżała
jeszcze mocniej. - Sądzę, chérie, że nie będę musiał używać przemocy. Pasujemy do siebie
idealnie. A jeśli człowiekowi bardzo się coś spodoba, to nie chce potem poprzestać na czymś
gorszym, prawda? - Ty arogancki łaj... Nachylił się i pocałował ją w usta. Mocno i szybko, po
czym wypuścił z objęć i pozostawił, okrytą tylko
deszczową mgiełką, a sam zawrócił i zszedł ścieżką w dół, żeby pozbierać ubranie Nicole.
Oddalając się, powiedział przez ramię: - Nie odchodź, idę po twoje ubranie. Jeśli zaczniesz
uciekać, będę musiał cię gonić. Oboje wiemy, kto wygra.
Znała Johnny'ego niespełna trzy tygodnie, a już pozwoliła mu na pieszczoty tak intymne,
jakby od dawna był jej kochankiem. Na samo wspomnienie tego, co robił, i jak na to
reagowała, Nicole zapiekły policzki. Pragnęła oskarżyć go o to, że ją wykorzystał, lecz wcale
nie była pewna, czy to nie ona posłużyła się Johnnym. Nigdy nie zdoła zapomnieć o
utraconym dziecku, ale odkąd w jej życie wkroczył Johnny, ból wywołany porzuceniem przez
Chada znacznie się zmniejszył. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że nigdy nie kochała Chada.
Tak, w pewnym sensie posłużyła się Johnnym i nie była z tego powodu dumna. Ale
zakochanie się w tym prymitywnym mężczyźnie byłoby chyba jeszcze gorsze. Nie dopuści do
tego, aby Johnny zdobył szturmem jej serce, aczkolwiek w tym kierunku udało mu się już
wiele zrobić... Nicole usiadła na łóżku z postanowieniem wzięcia się w garść. Przetarła
zmęczone, piekące oczy, gdyż znów
nie mogła spać. Na myśl o tym, że za kilka godzin ujrzy Johnny'ego przy śniadaniu, poczuła
ucisk w żołądku. Mogła wprawdzie uciec do Nowego Orleanu, lecz nic by to nie dało,
ponieważ po powrocie musiałaby nadal go oglądać. Nie lubiła mężczyzn narzucających swoją
wolę, ale ostatniej nocy bez protestu podporządkowała się Johnny'emu. Panował niemal nad
każdym jej ruchem i sprawił, że była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Dzięki niemu
osiągnęła rozkosz, o jakiej przedtem nawet nie marzyła. Owszem, pragnęła Johnny'ego, ale
ż
adne inne uczucie nie wchodziło w grę. Na wpół ubrana usłyszała nagle głośny hałas
dochodzący zza okna. Odciągnęła zasłony i ze zdumieniem ujrzała, jak z długich przyczep
jacyś obcy mężczyźni wyładowują cztery ogromne, zielone traktory, które wkrótce potem
ruszyły w stronę leżących odłogiem pól. Nicole uzmysłowiła sobie, co się stało, i kto za to
odpowiada. Wściekła na Johnny'ego, ubrała się błyskawicznie. Wypadła z domu i po chwili
znikła w gęstwinie drzew. Jej oczy miotały błyskawice. Machając rękami, rugała na głos
nieobecnego winowajcę. O tym, czy i kiedy założy się ponownie w Oakhaven plantację
trzciny cukrowej, zadecyduje babcia, a nie jakiś tam były więzień. Johnny usłyszał trzask
otwieranych drzwi. Nie zdołał nawet założyć spodni i się podnieść, kiedy do pokoju wpadła
wzburzona Nicole. Usiadł i spuścił nogi z łóżka. Podeszła blisko i nagle się zorientował, że
zamierza trzepnąć go w twarz. - Jak śmiałeś...? - wrzasnęła z furią. - O co chodzi? - Zrobił
unik i w jednej chwili
oprzytomniał. - Co takiego zrobiłem? Dziś jeszcze nie mogłem ci się narazić, bo jest
dopiero... - spojrzał na ścienny zegar. - Do licha, nie ma jeszcze szóstej. - Wiem, która
godzina - warknęła Nicole. Oczy jej błyszczały. W obcisłych, kusych szortach i żółtej
koszulce, upstrzonej różowymi nadrukami warg, wyglądała prześlicznie. - A więc mów,
chérie, co tak cię wkurzyło? - zapytał. - Twoje zielone traktory! - wrzasnęła. Johnny zrobił
gwałtowny ruch, żeby się podnieść. Jęknął, bo zaprotestowały połamane żebra. Owinął się
prześcieradłem i stanął obok łóżka. - Dlaczego? Mieli trzymać się z daleka od frontowego
dziedzińca. Czy coś zniszczyli? - Jeśli tak, to twój kłopot. Ale chodzi o coś innego. Nie
miałeś prawa ściągać tutaj tych ludzi. - Miałem - zaprotestował Johnny. - Dwa dni temu
uzgodniłem to z Mae. Dlatego jeździłem do Virgila prosić go o pomoc w znalezieniu
odpowiednich ludzi. To trudna sprawa, bo w porze zbiorów niemal wszyscy pracują na
własny użytek. Liczyłem, że Virgil wstawi się za nami u swego brata, Martina. - Uzyskałeś
zgodę babci? - Jasne. A co, myślisz, że rządziłbym się sam? - Dlaczego wczoraj wieczorem
nie powiedziałeś mi o tym? Johnny zlustrował z uznaniem zgrabną postać Nicole. - Wczoraj
nie rozmawialiśmy o interesach. W ogóle gadaliśmy niewiele. Wiesz, co mam na myśli...
Jadowite spojrzenie, jakie rzuciła mu Nicole, mogłoby zabić nawet węża.
- Mogłam się spodziewać, że będziesz chełpił się tym, co było. W porządku, zabawiłeś się
moim kosztem. Mam nadzieję, że dobrze, bo to ostatni raz. Johnny przyjrzał się uważnie
twarzy Nicole. Od rana wyglądała na zmęczoną. On też nie mógł zasnąć przez pół nocy. -
Niczym się nie chełpię. - Daj spokój, nie warto o tym mówić. Odwróciła się i wypadła z
pokoju jeszcze szybciej, niż się zjawiła. Johnny zaklął, puścił prześcieradło i sięgnął po
dżinsy. Tak energicznie szarpnął za suwak, że uraził najwrażliwszy fragment ciała. Boso, trąc
obolałe miejsce, zbiegł jak szalony po schodach. Dopadł Nicole, gdy zamierzała opuścić dom.
Przyparł ją do drzwi i wyszeptał do ucha: - Nie odchodź w złości. Obróciła się twarzą do
Johnny'ego. - Zgoda. Po prostu wyjdę. - Zapomniałaś o czymś. - Niby o czym? Czy oprócz
tych zielonych potworów, które pojechały na pole, jest jeszcze coś, o czym powinnam
pamiętać? - Tak. O tym. - Johnny nachylił się i pocałował Nicole tak szybko, że nie zdążyła
zaprotestować. Potem cofnął się i wierzchem dłoni przeciągnął po jej policzku. - Dzień dobry,
chérie. Odwrócił się i zaczął powoli wchodzić na schody, zostawiwszy zdumioną Nicole z
rozchylonymi wargami.
- Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mi o tym nie powiedziałaś - zgłosiła pretensję pod
adresem babki. Siedziały obie na werandzie. Nicole wolałaby znajdować się teraz we wnętrzu
domu, na wprost wentylatora, ale postanowiła się przemóc i przyzwyczajać do piekielnego
ż
aru lejącego się z nieba, choćby nawet miał ją zabić. I pewnie zabije. - Już mówiłam, Nicki,
musiałam zapomnieć - tłumaczyła się Mae. - Babciu, ty o niczym nigdy nie zapominasz,
chyba że ci na tym zależy - użalała się Nicole. - Sądziłam, że tak ważną sprawę, jaką jest
zakładanie plantacji trzciny, przedyskutujesz ze mną. - Chyba masz rację. Powinnam najpierw
omówić ją z tobą i wyjaśnić, na czym stoimy. Daleko mi jeszcze do bankructwa, ale sprzedaż
pola albo sprawienie, że będzie ponownie przynosiło zyski, z pewnością poprawi naszą
sytuację finansową. - Już mówiłam, że pomogę. Przecież wiesz, że mam pieniądze w spadku
po tacie... A kiedy sprzedałam dom po rodzicach... - Nicki, to nonsens - przerwała jej Mae. -
Do Oakhaven nie będziesz dokładała swoich pieniędzy. Są przeznaczone dla ciebie i twojej
przyszłej rodziny. Dla twoich dzieci. - Nie zamierzam mieć żadnego potomstwa - wypaliła
Nicole i zaraz pożałowała, że tą informacją tak nagle zaskoczyła babkę. - Nie chcesz mieć
dzieci? Tych cudownych, małych stworzeń? Nicki, one są naszą przyszłością. Takie poglądy
zupełnie do ciebie nie pasują. Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie na temat zakładania rodziny?
- Nic, babciu. Masz rację, dzieci to nasza przyszłość. I być może pewnego dnia zechcę
założyć rodzinę. Sądzę jednak, że w tej chwili nie byłabym dobrą matką. Za bardzo absorbuje
mnie malarstwo. Mae chyba trochę się uspokoiła. Nicole ogarnęły wyrzuty sumienia, że
okłamuje babkę. Przecież nigdy więcej nie zamierzała dopuścić do ponownego zajścia w
ciążę. Za bardzo się bała. - Przy śniadaniu nie odezwałaś się ani słowem do Johnny'ego. Jesteś
o coś na niego zła? Chyba już się nie kłócicie, mam rację? - Powinien uprzedzić mnie o
pomyśle rekultywacji pola - oświadczyła Nicole. - Podobnie jak ty. - Wybacz, Nicki, ale w tej
sprawie sama powzięłam decyzję. Wiem, wiem, zrobiłam źle. - Babciu, nie o to chodzi.
Decyzja należała do ciebie. Tylko że... - Nicole westchnęła - chyba po prostu nie chciałam
dowiedzieć się o niej jako ostatnia. - Masz rację. Kiedy Johnny poruszył ten temat, byłam tak
podniecona, że poleciłam mu, aby natychmiast skontaktował się z Virgilem Diehlem. Jego
brat, Martin, ma na wschód od Oakhaven piękną plantację trzciny, przynoszącą duże zyski.
Wiedziałam, że jest jedynym człowiekiem, który byłby w stanie nam pomóc, i to szybko. - Na
twarzy Mae odmalowało się zadowolenie. - Tak się cieszę, że Johnny wrócił do Common.
Wszystko układa się jak należy, wręcz doskonale. Lepiej, niż to sobie zaplanowałam. -
Zaplanowałaś? - Nicole zesztywniała. - Jak mam to rozumieć? - Znam dobrze to twoje
spojrzenie. Obiecałam, Ni-
cki, że już więcej niczego nie zrobię ukradkiem i dotrzymam słowa. Mówiąc o planowaniu,
miałam na myśli nasze pola. Sądzę, że ich uprawa okaże się znakomitym posunięciem,
rozwiązującym wszelkie nasze problemy. Jestem tylko zdziwiona, że sama nie pomyślałam o
tym wcześniej. Nicole wjechała na parking i szybko opuściła wóz. Spóźniona na spotkanie z
Daisi, prawie wbiegła do ciemnego wnętrza baru. O tej porze, czyli wieczorem, przyszła tu
dopiero drugi raz. Przedtem wpadała czasami w południe, gdyż babcia uwielbiała lunch, który
Pepper serwował w środy. Kiełbaski ze strąkami piżmaka i placek zrobiony z dodatkiem
laskowych orzechów. Do tego starsza pani piła najlepszą whisky, jaką dysponował właściciel
baru. Clair próbowała zrobić w domu placek podobny do wspaniałego placka Peppera, ale
nigdy się nie udawał. Właściciel baru poprzysiągł, że zdradzi jej swą tajemnicę, gdy tylko
rzuci Bicka i zostanie jego żoną. Nicole zatrzymała się w drzwiach. Wypatrzywszy Daisi
siedzącą na stołku przy półkolistym barze i rozmawiającą ze swoim bratem, ruszyła w ich
stronę. Słyszała, że mu się podoba. Usadowiła się obok nich na wysokim stołku. - Jesteś! To
fantastycznie - oświadczyła Daisi. Rzuciła okiem na Woody'ego. - Mówiłam, że się zjawi.
Prawda, że mój braciszek to śliczny chłopak? - Och, Daisi, daj spokój! - Czerwieniąc się,
wymamrotał speszony młody człowiek. Rzeczywiście był ładny. Miał długie, jasne, kręcone
włosy i opaloną twarz. Dużo pracował na słońcu. Jego
ciało, pracującego fizycznie mężczyzny, było umięśnione i zgrabne. Mimo to jednak... Nicole
otrząsnęła się, żeby wymazać sprzed oczu twarz Johnny'ego. Nie powinien ukrywać przed nią
sprawy plantacji. Od rana była w fatalnym nastroju. - Przepraszam za spóźnienie. - Nic się nie
stało. - Straciłam poczucie czasu - tłumaczyła się Nicole. - Zabrałam się za porządki na
strychu. Zamierzam przerobić go na pracownię malarską. - Będę musiała to zobaczyć. - Daisi
spojrzała na brata. - Któregoś dnia Woody podrzuci mnie do ciebie. Dobrze? - Oczywiście -
zgodziła się Nicole. W tej chwili do baru wszedł Toby Potter. Wysoki, dobrze zbudowany,
rudobrody kierowca ciężarówki, miejscowy pyskacz. Obrzucił Nicole uważnym spojrzeniem,
a potem mrugnął do niej okiem. - Uważaj, dziewczyno. Ostatnim razem tylko Farrel miał
frajdę, ale dzisiaj inni mogą nie chcieć okazać się gorsi. - Spojrzał na towarzysza Nicole. - Jak
widzę, Woodrow pomyślał to samo co my. Będzie mała przepychanka. Zobaczymy, komu
uda się zatańczyć z tobą pierwszy taniec. Woody rzucił rudobrodemu złe spojrzenie. -
Spływaj, Toby. Karnet Nicki jest już zapełniony - powiedział i zaraz potem spojrzał na
Nicole, chcąc się przekonać, czy nie posunął się zbyt daleko. Obdarzyła go uśmiechem. W tej
chwili przystałaby na wszystko, co zaproponowałby brat Daisi. Toby Potter wyglądał
okropnie. Tak, jakby od tygodni się nie kąpał.
- Zawalczę z tobą o pierwszy taniec - oświadczył Woody'emu. - Na pięści, czy masz ochotę
na coś solidniejszego? Przestraszył Nicole. Był potężnym drągalem, cięższym od brata Daisi
co najmniej o dwadzieścia kilogramów. I co oznaczało to ,,coś solidniejszego''? - Na ten
temat, chłopcy, możecie pogadać sobie bez nas - oświadczyła Daisi. - Boli mnie kręgosłup i
muszę usiąść na przyzwoitym krześle. - Wzięła Nicole za ramię. - Znajdźmy sobie jakiś
stolik. Pepper, podaj nam coś dobrego. Słodkiego i dla mnie bez alkoholu. Nicki, masz ochotę
na wino? - Dziś napiję się tego samego, co ty. - Wobec tego daj nam dwie różowe lemoniady!
- krzyknęła Daisi. Pepper przesuwał ścierką po ladzie w rytm muzyki płynącej z grającej
szafy. W kąciku mięsistych warg miał przylepione grube, czarne cygaro. Polerując bar, nigdy
nie podnosił głowy, ale odkrzyknął: - Zaraz dostaniesz, kochana! Chwilę później przed Nicole
i Daisi postawił dwie szklanki różowej lemoniady. - Moja specjalność - oznajmił. - Nazwałem
ją ,,Wschód słońca nad zalewiskiem''. Wygląda zbyt ładnie, aby ją wypijać, pomyślała Nicole,
spoglądając na wysoką i smukłą szklankę przyozdobioną plasterkami cytryny i pomarańczy
nadzianymi na plastykowy patyczek zakończony wisienką. - Będzie grała kapela Lucasa
Pelota - oznajmiła Daisi. - Czy kiedyś ją słyszałaś? - Nie - odrzekła Nicole, biorąc do ust łyk
lemoniady.
- Jest naprawdę dobra. Lucas gra świetnie na akordeonie - wychwalała Daisi miejscowych
grajków. Usiadły przy stoliku tuż przy parkiecie, na którym dwa tygodnie temu Nicole szalała
w objęciach Farrela. W pewnym momencie ujrzała go z drinkiem w ręku, stojącego na końcu
baru. Na jej widok uśmiechnął się i uniósł szklankę. Nicole nie odwzajemniła gestu. Nie
miała ochoty utrzymywać znajomości z tym łajdakiem. Clair mówiła, że telefonował
dwukrotnie, za każdym razem prosząc Nicole o oddzwonienie. Zignorowała prośby. - Co u
ciebie? - spytała Daisi. - Długo się nie widziałyśmy. - Już mówiłam, robiłam porządki na
strychu. Trochę też szkicowałam. Moimi obrazami zainteresował się właściciel jednej z
nowoorleańskich galerii. - Jestem pewna, że są cudowne. Nicole postanowiła zmienić temat. -
Jak się czujesz? - spytała. - Czy ona się porusza? Jest w porządku? - Ona? - zdziwiła się
Daisi. - Nie mówiłam, że to dziewczynka. - Roześmiała się. - Oświadczyłam lekarzowi, że nie
chcę znać zawczasu płci dziecka. - Spoważniała i pogłaskała wydatny brzuch. - Poznałaś to
po jego położeniu i kształcie? Słyszałaś coś, o czym powinnam wiedzieć? - Nie. - Nicole
poczuła się głupio. - Przepraszam, przejęzyczyłam się. O wszystkich niemowlakach myślę jak
o dziewczynkach. Daisi rozluźniła się. - Nie mów tego przy Melu, bo on marzy o synu.
Zjawił się Woody.
- Lucas kończy się rozgrzewać - poinformował siostrę i Nicole. Postawił na stoliku butelkę
zamówionego dla siebie piwa. - Zaraz zaczną grać. Czy masz ochotę ze mną zatańczyć? -
spytał Nicole. Kapela zagrała tradycyjną melodię. Nocole, za namową Daisi, ujęła
wyciągniętą dłoń Woody'ego i pozwoliła mu zaprowadzić się na parkiet. Uznała, że dobrze jej
zrobi przetańczony wieczór. Tym razem jednak będzie trzymała się z daleka od wina. A także
od Farrela Craiga. Z boksu w odległym końcu sali Johnny patrzył, jak Woody po raz szósty
prowadzi Nicole na parkiet. Był wściekły na siebie za to, że nie zostawił Virgila i wcześniej
nie wyszedł z baru. Teraz już było na to za późno. Musiał zostać, bo widział, jak z każdym
następnym tańcem Woody staje się coraz bardziej pewny siebie. Co gorsza, w przeciwległym
krańcu baru czyhał na Nicole Farrel. - Już po niej - mruknął Virgil, popatrując na parkiet. -
Dlaczego nie poprosisz jej do tańca? Przecież chcesz. Widzę to, chłopcze, po twojej minie. -
Ja nie tańczę - oświadczył Johnny. - Może pora się nauczyć - mruknął Virgil. - Dziś Woody
spija śmietankę. Czy to cię nie drażni? Johnny spojrzał na przyjaciela. - Zamknij się,
staruszku. - Nie wyżywaj się na mnie, dlatego że nie umiesz tańczyć. To nie moja wina. Na
oczach Johnny'ego Wooddy objął Nicole w talii i przyciągnął do siebie.
- Jak myślisz, czy Nicole jest zadowolona? - Virgil dolewał oliwy do ognia. - Mae coś
wspominała, że wy oboje... - Zamknij się wreszcie. Kapela Lucasa Pelota mocnym akordem
zakończyła szybką melodię i niemal natychmiast zaczęła grać wolną, sentymentalną balladę.
Kątem oka Johnny spostrzegł, że Farrel zsuwa się z barowego stołka. Dojrzał to także Virgil.
- Ale teraz, głupku, nie napytaj sobie biedy - ostrzegł przyjaciela. - Jeśli narozrabiasz, Tucker
z przyjemnością wsadzi cię za kratki. Ze smętną miną Johnny patrzył, jak Farrel podchodzi do
Woody'ego i klepie go w plecy. Młody człowiek spochmurniał. Zawahał się, jakby chcąc
zaprotestować, ale dość szybko się poddał i Farrel zajął jego miejsce. Mimo sporej odległości
Johnny jednak dostrzegł, jak Nicole zesztywniała. Gdyby jej dobrze nie poznał, pospieszyłby
wnet z odsieczą. Wyglądała na drobną i piekielnie słabą istotkę, ale w rzeczywistości była
silna jak mało kto. Gdyby nie chciała tańczyć z Farrelem, to by mu to oświadczyła. Johnny
miał już dość. - Virgil, idę do domu - oznajmił, podnosząc się z miejsca. - Jeszcze raz
dziękuję za to, że namówiłeś Martina, aby pomógł Mae. - Zostaniesz w Common i będziesz
zarządzał jej plantacją? Ludzie sądzą, że tak się stanie. Robią zakłady, że wkrótce
przeniesiesz się na swoje stare śmieci. - Nie zakładaj się o to, bo stracisz pieniądze. - Johnny
ruszył w stronę wyjścia.
Był już prawie przy drzwiach, gdy nagle, mimo hałasu panującego na sali, do jego uszu dotarł
donośny głos Nicole: - Powiedziałam, że nie chcę z tobą tańczyć! Natychmiast mnie puść!
Zobaczywszy, że Nicole wyrywa się z objęć Farrela, Johnny odruchowo zmienił kierunek
marszu. Na jego widok kilka tańczących par wycofało się z parkietu. Zamilkła muzyka.
Dobrze wiedział, jak wygląda Nicole szykująca się do ataku. Szybko objął ją w pasie i zdążył
obrócić, zanim jej ręka trafiła Farrela w twarz. - Spokojnie, chérie - szepnął jej do ucha. -
Facet jest znany z tego, że oddaje ciosy. Nawet kobietom. Nicole wcale nie była zachwycona
pojawieniem się obrońcy. - Idź stąd! - zażądała. - Farrel zasługuje na to, by podbić mu oko, a
jeśli mi odda, rąbnę go w drugie. Johnny mocniej przytrzymał Nicole. - Wyjdźmy przed dom,
abyś mogła ochłonąć. Strząsnęła z pleców jego rękę. - Nigdzie nie pójdę. To on powinien
wyjść i ochłonąć. Nie traktuj mnie tak, jakbym była głupią blondynką. - Nicole odwróciła się
i gniewnym wzrokiem zmierzyła zebranych w pobliżu mężczyzn, obserwujących z
zainteresowaniem wydarzenie na parkiecie. - Słyszeliście, co powiedziałam? Idźcie stąd.
Znajdźcie sobie inną rozrywkę. - Ale ta bardzo się nam podoba - zadrwił Farrel. Znajdujący
się w barze mężczyźni wybuchnęli gromkim śmiechem.
Nastrój Johnny'ego pogorszył się jeszcze bardziej. - Koniec frajdy - obwieścił zebranym. -
Chodź, chérie. - I tu się mylisz, żebraczy synu - wycedził rozzłoszczony Farrel. - To dopiero
początek. Wyciągnął rękę, żeby wziąć Nicole ponownie w objęcia, ale Johnny złapał go za
nadgarstek. - Dama nie życzy sobie z tobą tańczyć - oświadczył. - Dała ci to jasno do
zrozumienia. - Puścił Farrela i dodał: - Tylko spróbuj dotknąć jej jeszcze raz, a już nigdy nie
będziesz w stanie posłużyć się tą ręką. Na sali zamilkły głosy. Mężczyźni przestali się śmiać.
- Słyszeliście? - wykrzyknął Farrel. - On mi grozi! Głupio robisz, Bernard, oświadczając to
przy tylu świadkach! Johnny wzruszył ramionami i odwrócił Nicole twarzą do siebie. -
Chodź. Chyba że chcesz, bym skończył to, co zaczęłaś. - Uśmiechając się, dorzucił kpiącym
tonem: - Masz fajny wybór, co? Obserwowanie barowej bijatyki, z której pewnie wyniosą
mnie w trumnie, albo wyjście frontowymi drzwiami w towarzystwie najbardziej
niepopularnego faceta w mieście. Tak czy inaczej, jutro ludzie będą mieli o czym gadać. Z
hardo uniesioną głową Nicole ruszyła szybko ku drzwiom. Jej wyjściu towarzyszyły
obraźliwe, prowokujące słowa Farrela. Johnny uznał jednak, że dołożenie facetowi nie jest
warte powrotu za kratki. Dogonił Nicole przed barem. Ze złości niemal ziała ogniem.
- Mylisz się, jeśli sądzisz, że podziękuję ci za wtrącanie się w moje sprawy - wycedziła przez
zęby. - Twoja pomoc nie była mi potrzebna. Johnny popatrzył na gromadzących się gapiów. -
Idziemy? A może przed barem też chcesz zrobić przedstawienie? - zapytał. - Nie wracam z
tobą do domu - warknęła gniewnie. - Dlaczego? Czyżbyś nagle zaczęła się mnie bać? A może
obawiasz się tego, co może się wydarzyć, kiedy zostaniemy sami? - Nie wydarzy się nic,
możesz być tego pewien. Johnny odwrócił się i żwawym krokiem ruszył w stronę
zaparkowanego samochodu. - To dobrze. Wobec tego chodźmy. - Ale ja prowadzę -
oznajmiła, dogoniwszy Johnny'ego. - Słyszysz? To mój wóz i... - W porządku. Będę miał
wolne ręce - ze znaczącym uśmiechem rzucił przez ramię. Rozzłoszczona Nicole zajęła
siedzenie dla pasażera. Roześmiany Johnny zajął miejsce za kierownicą.
Skręcając w kierunku domu, kierowca wrzucił niższy bieg. Johnny, pracujący na dachu,
rozpoznał dostawczą cieżarówkę Farrela Craiga, wyładowaną po brzegi. Był to widok
niespodziewany, gdyż po incydencie w barze Johnny spodziewał się, że jego wróg numer
jeden zerwie z Oakhaven wszelkie kontakty handlowe. - Przywiozłem gonty, które zamówiła
pani Chapman! - krzyknął kierowca, wysiadając z szoferki. Johnny otarł dłonią spocone czoło
i po drabinie zszedł z dachu. Odpiął pas z narzędziami i położył go na ławce, a potem wylał
sobie na głowę wiadro stojącej w pobliżu wody. Osuszył twarz bawełnianą koszulką,
zrzuconą parę godzin wcześniej, i naciągnął ją na siebie. - Sam mogłem po nie pojechać -
oznajmił kierowcy ciężarówki. - Po co płacić za przywóz, skoro mamy własny samochód? -
To zaległa dostawa - poinformował go pracownik Farrela Craiga. - Dlatego szef nie doliczył
pani Chapman
kosztów transportu. A nawet sprzedał gonty z dużym rabatem. Johnny obejrzał rachunek.
Skrzywił się na widok rzeczywiście solidnego upustu i wetknął kwit do kieszeni,
zastanawiając się, co tym razem kombinuje Farrel. Wraz z kierowcą rozładował ciężarówkę.
Po jej odjeździe, ledwie żywy, padł na jeden z wiklinowych foteli na werandzie. Otarłszy pot
z twarzy, spojrzał odruchowo w stronę otwartych balkonowych drzwi, prowadzących do
biura. Zastanawiał się, czy jest tam jeszcze Nicole. Wcześniej widział, że siedzi przy biurku.
Od pamiętnego wieczoru, kiedy to odwiózł ją z baru do domu, to znaczy od tygodnia,
zamienili ze sobą zaledwie kilka słów. Johnny wstał, przeciągnął się i podszedł do drzwi.
Oparłszy się o futrynę, zobaczył, że Nicole jeszcze siedzi w biurze. Nadal wystukiwała coś na
małym kalkulatorze. Zaklęła, a potem wprowadziła ponownie kilka liczb. Zadowolona,
zapisała w notesie policzoną sumę. - Od kiedy prowadzisz rachunkowość? - zapytał Johnny. -
Odkąd postanowiłam nie prosić cię o tę przysługę. Jej służbowy ton z miejsca pogorszył
Johnny'emu samopoczucie. Wszedł do pokoju, stanął przy biurku i wyłączył wentylator. - Nie
przeszkadzała mi ta robota - powiedział. Z palcami jeszcze na klawiszach Nicole podniosła
powoli wzrok. - Ale być może przeszkadzało to mnie. Wokół jej twarzy, poczerwieniałej od
gorąca, zwisały wilgotne kosmyki włosów. Jasnoniebieska letnia sukienka
pogłębiła błękit oczu. Duży dekolt odkrywał zarys ponętnych piersi. Johnny poczuł, jak
ogarnia go podniecenie. Ganiąc się za to, spostrzegł, że Nicole przygląda się jego
przemoczonej koszulce. - Wpadłeś do stawu czy zaczął padać deszcz? - spytała drwiąco.
Cierpką uwagę skwitował wzruszeniem ramion. Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu
czegoś, na czym mógłby usiąść, brudny i spocony. Wybrał twardy fotel na biegunach. - Z
firmy Craiga właśnie przywieziono gonty - oznajmił chłodno. Nicole uniosła brwi. -
Widocznie podziałała moja wizyta. Johnny rzucił na biurko wyciągnięty z kieszeni rachunek
Farella. - Musiała to być nie lada wizyta, skoro dostałaś aż tak gigantyczną zniżkę. Wzięła do
ręki rachunek. Obejrzała go z uśmiechem. - Tak, musiała zrobić nie lada wrażenie. Johnny
zesztywniał. - Błagałaś Farrela o wybaczenie? - Coś w tym sensie - przyznała Nicole.
Odchyliła się w krześle i położyła ręce na kolanach. - Jazda po gonty i inne materiały do
Nowego Orleanu kosztowałaby nas dwukrotnie drożej. Łatwiej mi było pójść na drobne
ustępstwo. Johnny z trudem powstrzymał gniew. - Jestem ciekaw, co to kosztuje w
dzisiejszych czasach - wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Nie udawaj, chérie. Co obiecałaś Farrelowi? Wspólną kolację, a potem kino? A może coś
bardziej konkretnego? - zapytał drwiącym tonem. - Masz brudne myśli - warknęła Nicole. -
Po prostu znam Farrela i wiem, na co go stać. - Myśl sobie, co chcesz. Johnny zagryzł wargi.
Nie lubił zazdrości, a mimo to doznawał tego uczucia. Na Nicole zależało mu znacznie
bardziej, niż na jakiejkolwiek innej kobiecie. Zanim się zorientował, weszła mu w krew i nic
na to nie mógł poradzić. Pozostawało tylko cierpienie. - Po prostu troszczę się o ciebie na
ż
yczenie Mae - wykręcił się sianem. - Jestem dorosła. Babcia wie, że sama potrafię o siebie
zadbać. - Mnie mówi coś innego. Dziś rano pytała, czy pod koniec następnego tygodnia
mógłbym pojechać z tobą do Nowego Orleanu. Obawia się, że dasz się komuś nabrać lub
zrobisz coś jeszcze gorszego. Na twarzy Nicole odmalowało się zdumienie. - Powiedziałeś,
oczywiście, że nie możesz. - Nie. Powiedziałem, że porozmawiam o tym z tobą. W każdym
razie wiedz, że jestem do dyspozycji. - Johnny popatrzył z uznaniem na ładnie wykrojone usta
Nicole, a potem zajrzał jej w oczy. - Może mały wyjazd obojgu nam dobrze zrobi? Zacisnęła
wargi. - Dziękuję, ale nigdzie z tobą nie pojadę. Mam już własne plany. A teraz, wybacz,
chciałabym zabrać się ponownie za robotę. Ty też powinieneś uczynić to samo.
- Mam przerwę śniadaniową - oświadczył, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Nicole
odsunęła krzesło od biurka i podniosła się z miejsca. - W porządku. Ale wyjdź stąd i zjedz na
dworze. Wiedział, że powinien posłuchać szefowej, ale gdy podniósł się z fotela, nogi
poprowadziły go nie ku otwartym drzwiom, lecz w stronę Nicole. Kiedy zaczęła się przed
nim cofać, uśmiechnął się i lekkim pchnięciem posunął ją aż pod samą ścianę. - Masz dziś
ochotę na... to i owo? - Daj spokój. - Od poprzedniego razu minęło sporo czasu. Na pewno
jesteś w potrzebie... - Wynoś się! - Nie mogę. Tego lata należę wyłącznie do ciebie, chérie.
Czyżbyś o tym zapomniała? Na twarzy Nicole ukazały się krwiste rumieńce. Zamknęła oczy,
zaciskając mocno powieki. - Przestań, proszę. Sama myśl, że mógłby jej dotknąć,
doprowadzała Johnny'ego do szału. Pracował jak wariat, usiłował udawać przed samym sobą,
ż
e Nicole wcale go nie obchodzi, ale jak zadra tkwiła w jego umyśle, i to przez pełne
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie bacząc na to, że jest spocony i brudny, nachylił się i
przyparł ją do ściany. - Spójrz na mnie - wyszeptał do ucha. - Johnny, proszę... Ciężko
dysząc, usiłowała się uwolnić. Natarł na nią ciałem, tak że poczuła, jak bardzo jest
podniecony. Musnął wargami jej czoło.
- Miło mieć cię tak blisko, chérie. Ładnie pachniesz. - Ale ty nie - odcięła się. - Pracowałem
na dachu od szóstej rano. Przesunął dłonią po obnażonym ramieniu Nicole. Poczuł, jak jej
ciałem wstrząsa dreszcz. Pożądał tej kobiety. Pragnął mieć ją. Tutaj. Teraz. Zaczął
gorączkowo całować Nicole. Coraz mocniej i mocniej. Nie protestowała i nawet nie
próbowała się wyrywać. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, porwał ją w objęcia i podciągnął w
górę. Poczuł na szyi drobne dłonie. Całując szaleńczo, słyszał, jak wali jej serce. Upływały
minuty, jedna za drugą. Zajęci sobą, Johnny i Nicole nie zauważyli, że są obserwowani. Ze
swojego wózka stojącego na werandzie Mae Chapman przyglądała się w milczeniu
obejmującej się parze. Na jej twarzy malowało się zadowolenie. Oparta o balustradę, Nicole z
bijącym sercem patrzyła na zbliżającego się Johnny'ego. Unikała go od dłuższego czasu,
przekonana, że w ten sposób potrafi zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Była na granicy
zakochania się w mężczyźnie, który za niespełna trzy miesiące zniknie z jej życia. Wszedł po
schodkach na werandę. Nicole odsunęła się od balustrady. Ubrana w białą bawełnianą luźną
bluzkę i szeroką powiewną spódnicę, usiadła szybko na jednym z wiklinowych foteli.
Wskazała Johnny'emu drugi fotel. Nie skorzystał z zaproszenia. - Ranny ptaszek już gotowy
do drogi? - zapytał. - Tak. Wstałam wcześnie. Zaopiekujesz się babcią? - Jasne. - Johnny
wsunął ręce do kieszeni. - Roz-
mawiałem z kuratorem. Zgodził się, żebym na weekend wyjechał z miasta. - Nie. - Nicole
potrząsnęła głową. - Jadę sama. Nie wyglądał na zdziwionego jej decyzją. - Pilnuj się. W
Mieście Grzechu grasuje wielu szaleńców. Nicole za chwilę przymknęła oczy. Uwielbiała
głos Johnny'ego i sposób, w jaki mówił. Zaczynała powoli rozumieć tego człowieka. Był
ciepły, czuły i serdeczny. Początkowo negowała istnienie tych zalet, mimo że babcia, która
znała Johnny'ego od dziecka, miała go za dobrego, uczciwego i szlachetnego człowieka. - Jak
sądzisz, czy nasze roboty posuwają się we właściwym tempie? - spytała. - Na to wygląda. -
Pracujesz jak wół. Jestem ci bardzo wdzięczna za pomoc okazywaną babci. Nie widziałam jej
tak szczęśliwej od lat. - Cieszy się, bo ty tutaj jesteś. - Może dlatego, że jesteśmy tu oboje. - A
co do tego przyjęcia, na które się wybierasz... - To nie przyjęcie, lecz otwarcie wystawy -
lekkim tonem sprostowała Nicole, żeby rozluźnić atmosferę. Kiedy jednak zobaczyła
poważną minę Johnny'ego, zaczęła się zastanawiać, o co może mu chodzić. Sprawiał
wrażenie podenerwowanego. - A więc nie jesteś tam z nikim umówiona? - zapytał. - Nie
jestem. Jadę, bo na wystawie właściciel galerii wystawia na próbę także kilka moich obrazów.
Chce się przekonać, czy będą miały wzięcie. - Gdzie zamierzasz się zatrzymać?
- We Francuskiej Dzielnicy, w hotelu Place d'Armes. Staroświeckim i małym. Mieszkałam
tam raz z rodzicami. - Nicole podniosła się z fotela. - Chciałabym, żebyś przejął prowadzenie
rachunkowości. Zrobisz to? Wiem, co mówiłam przedtem. Byłam... - Uparta - podpowiedział
Johnny. - Tak, coś w tym sensie. Zrobił krok w stronę Nicole. Cofnęła się. Nie chciała kochać
tego mężczyzny. Była przekonana, że złamie jej serce, które tym razem już nie da się
posklejać. - Muszę wracać do pokoju - oświadczyła spokojnie. - Dziękuję za to, co zrobiłeś
dziś rano. - Wskazała azalię w rogu werandy. - Sama bałam się przesadzić ją do większej
donicy. Babcia będzie ci bardzo wdzięczna. Johnny postąpił jeszcze jeden krok do przodu.
Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Gdy Nicole usłyszała zmieniony, głośny oddech
Johnny'ego, serce zabiło jej szybciej. - Podziękuj mi inaczej, chérie - powiedział po dłuższej
chwili. - Pocałuj. - Nie. - Energicznie potrząsnęła głową. - Nie chcę. Nie poruszył się ani nie
poprosił raz jeszcze. Nadal stał obok niej. Nicole postanowiła, że począwszy od następnego
dnia, zacznie odsuwać się od Johnny'ego. Na odległość uda się jej myśleć jaśniej. Jedząc jutro
ś
niadanie, nie będzie musiała spoglądać w jego oczy, sięgające głębi jej duszy, i poddawać się
ich hipnotyzującemu działaniu. Jutro spojrzy prawdzie w oczy. Ale dziś jeszcze... Powoli
przesunęła dłońmi po torsie Johnny'ego. Uniosła usta na spotkanie jego warg.
Pocałunek był gorący. Nicole chciała, żeby był krótki i całkiem zwykły, nie grożący żadnymi
konsekwencjami. Johnny miał jednak w tym względzie zupełnie inne plany. Została więc na
werandzie dłużej niż zamierzała. Znacznie dłużej.
Stając w drzwiach galerii, od razu go zobaczyła i natychmiast serce podeszło jej do gardła.
Przyglądał się obrazowi nagiej kobiety. Miał na sobie dżinsy i chyba nową, granatową
koszulę, w której wyglądał doskonale. Postawny, z kruczoczarnymi włosami, opadającymi
luźno na ramiona, wybijał się na tle pozostałych gości. Nicole nie potrafiła oderwać od niego
wzroku. - Jak miło, że zdecydowałaś się przyjechać - przywitał ją właściciel galerii. - Jutro
pogadamy o interesach, a dziś popatrzmy na obrazy. Pan Medoro przedstawił Nicole innym
artystom, którzy po chwili otoczyli ją kołem. Odpowiadała na pytania, uśmiechała się i
potakiwała ruchem głowy, starając się równocześnie odszukać wzrokiem Johnny'ego.
Najpierw dostrzegła go w otoczeniu trzech nadskakujących mu kobiet, a potem zobaczyła, jak
wraz z właścicielem galerii ogląda jakąś dziwaczną rzeźbę w drewnie. Dopiero po godzinie
udało się Nicole wyrwać z kręgu gości zaabsorbowanych salonową konwersacją.
- Twoje obrazy są najlepsze. Czując za plecami obecność Johnny'ego, zamknęła oczy. Jej
ciałem wstrząsnął dreszcz. Zapytała przez ramię: - Czyżbyś był ekspertem? - Mam własny,
ale za to dobry gust - odparł powoli, zbliżając się do niej jeszcze bardziej. Nicole odwróciła
się. Stali tak blisko siebie, że koszula Johnny'ego ocierała się o jej odkryte ramię. - Co tutaj
robisz? - spytała. - Miałeś zostać w Oakhaven i opiekować się babcią. - Prawdę
powiedziawszy, to Mae sprawiła, że tutaj jestem. Zamartwiała się przez cały dzień. Bała się,
ż
e ktoś obrabuje cię lub napadnie. Nalegała, abym pojechał i wystąpił w roli twojego
ochroniarza. Nicole nie mogła oderwać od niego wzroku. Stał obok, ubrany tak jak należało
na taką okazję, niezwykle atrakcyjny fizycznie i zachowujący się całkowicie swobodnie.
Mimo że pewnie po raz pierwszy w życiu przestąpił próg jakiegokolwiek przybytku sztuki. Z
uśmiechem na twarzy nachylił się ku Nicole i wyszeptał: - Możesz już stąd wyjść? Nie wiem,
jak ty, ale ja umieram z głodu. - Smakuje ci ten zębacz? - Tak. Jedzenie mają tu zawsze
doskonałe. - Bywałeś tutaj przedtem? ,,Mulates'' była jedną z najbardziej znanych restauracji
rdzennych mieszkańców Nowego Orleanu. Johnny'emu podobała się miła, intymna atmosfera
tego
miejsca. Dlatego zaproponował Nicole zjedzenie tutaj kolacji. - Kilka lat mieszkałem w
Nowym Orleanie - przyznał się, nie wspominając o tym, że mając szesnaście lat właśnie w tej
restauracji zmywał talerze. Nicole nieznacznie uniosła brwi. - Po tym, jak opuściłeś dom? -
Dla małych uciekinierów duże miasto to dobre miejsce. Ginęli w tłumie. I było łatwo o pracę.
Johnny usiłował nie wpatrywać się zbyt długo w śliczne usta Nicole. Nie zamierzał jej
peszyć. Ale obcisła mała czarna sukienka, uwypuklająca ponętne kształty, przyprawiała go o
mocniejsze bicie serca. Nicole zawsze była atrakcyjna, ale dziś wyglądała wyjątkowo
zachwycająco. Zarówno w galerii, jak i w restauracji przyciągała wzrok wielu mężczyzn. - Co
sądzisz o panu Medoro i jego galerii? Czy pasuję do tego miejsca? - spytała z uśmiechem,
sącząc powoli wino. - Uważam, że pasujesz wszędzie. Nawiasem mówiąc, poddałem mu
pomysł zrobienia ci indywidualnej wystawy. Oczy Nicole rozszerzyły się ze zdumienia. - Co
takiego? - Mając taki talent, jesteś stanowczo zbyt skromna - łagodnie skarcił ją Johnny. -
Powinnaś chwalić się, żeby ludzie wiedzieli, jaka jesteś dobra. - Przecież się chwalę. Odchylił
się w krześle i popatrzył uważnie na Nicole. - Lubisz ubierać się elegancko i chodzić na
wystawne przyjęcia?
- Czasami. Ale nie przepadam za zaskakującymi mnie zdarzeniami. - Coś mi się zdaje, że
mówimy teraz o mnie. Mam rację? - Masz - potwierdziła Nicole i zachichotała. - W galerii
sprawiałeś wrażenie całkowicie rozluźnionego. Sądzę jednak, że udawałeś. - Dlaczego tak
myślisz? Czyżby moje cierpienie było aż tak wyraźne? - Nie dla szatynki, która usiłowała
poić cię winem. Na twarzy Johnny'ego pojawił się szeroki uśmiech. - Chciała dowiedzieć się,
jak długo zostanę w tym mieście. - Umówiłeś się z nią na randkę? Nie był pewny, czy Nicole
ż
artuje i stara się trochę mu podokuczać, czy też przemawia przez nią zazdrość. Liczył na to
drugie. - Ładna koszula - oświadczyła, zmieniając temat. - Do tej pory widywałam cię
wyłącznie w bawełnianych podkoszulkach. - Do ciuchów nie przywiązuję większej wagi, ale
przecież nie mogłem, chérie, przynieść ci wstydu. - Dopiero teraz Johnny spostrzegł, że stoją
przed nimi już opróżnione talerze. - Masz ochotę wrócić już do hotelu? - Tak. Jutro z rana
mam porozmawiać z panem Medoro o kilku moich szkicach. Dlatego chciałabym wcześnie
położyć się spać. Gdy tylko wyszli na ulicę, zobaczyli mijający ich biały staroświecki
powozik konny. Johnny zatrzymał woźnicę i wsadził Nicole do środka. Lubił mieć ją blisko
siebie. Pojechali do hotelu okrężną drogą.
Podziwiali staroświeckie uliczne latarnie, słynną nowoorleańską muzykę dochodzącą od
strony Bourbon Street i charakterystyczne dla tego miasta zapachy słodyczy. Trzy kwadranse
później znaleźli się w hotelu Place d'Armes, w samym sercu Francuskiej Dzielnicy. Ten
dwupiętrowy budynek miał niepowtarzalny urok dawnych lat. Staroświecki dziedziniec
zarośnięty był kwitnącymi krzewami. - A ty gdzie się zatrzymałeś? - spytała Nicole. - Tak się
składa, że mam pokój w tym hotelu - odparł Johnny. - Tutaj? śartujesz. Gdy znaleźli się na
piętrze, wyjął klucz z ręki Nicole. Otworzył drzwi do jej pokoju, wetknął głowę do środka,
zapalił światło i rozejrzał się wokoło. - Czy przed wyjściem zamknęłaś drzwi balkonowe? -
Tak. Tak mi się wydaje... Usłyszawszy wahanie w głosie Nicole, zmarszczył czoło. Wszedł
do środka. Klnąc pod nosem, szybko przeszukał pokój, po czym wyszedł na stojący otworem
balkon. Wąski, ze staroświecką ażurową balustradą z giętego żelaza. Sąsiedni balkon
zasłaniała rozrośnięta doniczkowa azalia. Pod murem ustawione były stolik i dwa krzesła.
Johnny rzucił okiem na oświetlony dziedziniec. Pozostałe balkony były puste. Poniżej dwie
pary zażywały kąpieli w basenie, ukrytym wśród kwitnących pnączy i małych palm. Wrócił
do pokoju i ruszył w stronę wyjścia. - Gdybyś czegoś potrzebowała, znajdziesz mnie...
- Nie będę. Ale dziękuję za troskę. Chyba chciała jak najszybciej się go pozbyć.
Rozczarowany, wyszedł na korytarz i kluczem wyjętym z kieszeni otworzył sąsiednie drzwi.
W zdobyciu tego pokoju sprzyjał mu los, bo odwołano kilka rezerwacji. Wyszedł po ciemku
na balkon i usiadł na giętym krześle. Wypaliwszy dwa papierosy, zamknął oczy i zaczął
głęboko oddychać nocnym powietrzem, przesyconym słodkim zapachem azalii. Starał się
choć przez chwilę nie myśleć o Nicole. O tym, jak się rozbiera i przygotowuje do snu...
Zapalając trzeciego papierosa, usłyszał, że w sąsiednim pokoju otwierają się drzwi
balkonowe. Siedział bez ruchu, oddzielony od sąsiadki skrywającą go wielką azalią. Na
balkonie pojawiła się Nicole. Wyglądała zachwycająco. Przez cały wieczór Johnny pilnował
się, by nawet jej nie dotknąć, ale było to trudne. Stanowczo zbyt trudne. Postanowił wrócić do
pokoju. Podniósłszy się z krzesła, nagle usłyszał znajomy głos. - Czyżbym wygoniła cię z
balkonu? Upuścił papierosa i zgasił go butem. - Skąd wiedziałaś, że tu jestem? - zapytał
zaskoczony. - Poczułaś dym? - Tak. Znajomy. Johnny odwrócił się i podszedł do balustrady. -
Doprowadzasz mnie do białej gorączki - wymamrotał. - Naprawdę? - Przecież o tym wiesz.
Chodź do mnie.
- Nie. Jeśli cierpisz, to... to dobrze. Świadomość, że ma się towarzysza niedoli, poprawia
samopoczucie. - Chérie, wcale nie musisz cierpieć. śadne z nas nie musi. Zbliżyła się do
balustrady. Znaleźli się na wyciągnięcie ręki. - A nie będziesz potem triumfował i się chełpił?
- Nie będę. - Zostanę u ciebie na całą noc? - Jeśli zechcesz. - Zjemy śniadanie razem w łóżku?
- pytała niezmordowanie. - Jeśli zdołamy obudzić się przed południem - odparł ze śmiechem.
Johnny nachylił się i pocałował Nicole w usta. A potem objął w talii i ponad balustradą
przeniósł na swój balkon. Kiedy zarzuciła mu ręce na szyję, znowu się pocałowali. Tym
razem namiętnie. - Lubię mieć cię tak blisko - wyszeptał, przygarniając ją do piersi. Opuściła
niżej ręce i wsunęła je pod rozpiętą koszulę Johnna. Delikatnie pieściła jego naprężone sutki.
- Ja też. Zamknął oczy i szybko wciągnął powietrze. - Przez ciebie oszaleję. I chyba umrę -
szepnął. Śmiechem dała mu do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu, żeby pocierpiał.
Lekkimi pocałunkami obsypała jego obnażony tors. - Mam nadzieję, że nie umrzesz i jeszcze
trochę pożyjesz. Obiecałeś mi przecież śniadanie w łóżku. Musnął wargami usta Nicole, ale
zaraz pogłębił
pocałunek. Nicole drobnymi ruchami języka prowokowała go do dalszych pieszczot i ocierała
się o niego swoim ciałem. - Zawsze przy tobie tracę dech - pożaliła się. - Jeszcze nigdy nie
czułam się tak, jak w tej chwili. A więc weź mnie sobie, jeśli tego chcesz. Słowa te niemal
rzuciły Johnny'ego na kolana. Pocałował Nicole jeszcze raz, wziął na ręce i zaniósł do pokoju,
po czym złożył ją na łóżku, a sam wyciągnął się obok. Pełen pożądania obrócił się na plecy,
wciągnął Nicole na siebie i poprosił o pieszczoty. Podciągnęła sukienkę do pasa i nachyliła
się nad leżącym. Chwilę później usłyszała jego cichy, błagalny jęk. - Jeszcze... jeszcze...
więcej... więcej... - Dobrze. Ale obiecaj, że będziesz kochał się ze mną przez całą noc. - Całą
noc - wydyszał. - A teraz rozbierz się. - Pomóż mi - poprosiła. Gdy znów przywarli ciałami,
Nicole uprzytomniła sobie, jak bardzo Johnny jej pożąda. Jak żaden inny mężczyzna dotąd...
Johnny ostatnim wysiłkiem woli odsunął się i podniósł z łóżka. - Tym razem nie będziemy się
spieszyć - oznajmił. - Mamy przed sobą całą noc. Skwitowała te słowa uśmiechem. - Nie
zgłaszam żadnych zastrzeżeń co do pierwszego razu. - Ładnie to tak? Lubisz, jak zachowuję
się jak dzikie zwierzę?
- Tak. Ściągnął buty, spodnie i resztę ubrania. Błyskawicznie znalazł się w łóżku. Tym razem
to on leżał na Nicole. - Zmieniłeś zdanie? - spytała, gdy gwałtownie wziął ją w posiadanie. -
Co takiego? - Mieliśmy się nie spieszyć - rozbawiona przypomniała Johnny'emu jego własne
słowa. - Następnym razem albo jeszcze póżniej - obiecał. Obudziła się. Przez otwarte drzwi
balkonowe wpadały do pokoju promienie słońca. Johnny spał na brzuchu, z jedną ręką nad
głową, a drugą zwisającą z łóżka. Nicole przysunęła się bliżej. Ciało Johnny'ego przyciągało
ją jak magnes. Przypomniała sobie, jak cudownie pieścił ją w nocy. Było jej niewiarygodnie
dobrze. Nie potrafiła dłużej zwalczać w sobie rozbudzonego uczucia. Chyba pokochała tego
człowieka... Poruszył się i obrócił w jej stronę. - Lubisz podglądać śpiących mężczyzn,
chérie? - Ma to swój urok - przyznała Nicole. - Od kiedy nie śpisz? - Od dość dawna. -
Przeciągnął się i z roześmianym wzrokiem skradł jej całusa. - Dzień dobry. Wygięła ciało w
łuk i poczuła, że jest podniecony. - Johnny... - Ciii... Nic nie mów. Na razie... Chodź... no,
chodź... Czujesz? - Chcesz zjeść śniadanie w łóżku? Mówiłaś serio?
Drzwi między dwoma hotelowymi pokojami stały otworem. Nicole, umyta i ubrana w kusy
lawendowy szlafroczek, przyjęła pozę modelki. - Oczywiście. Nie żartowałam. - Kiedy? - Jak
to kiedy? - Kiedy powinni przynieść nam jedzenie? - Za pół godziny. - Chodź do mnie. - Nie.
- Dlaczego nie chcesz? - Za dwie godziny jestem umówiona z panem Medoro. Muszę zaraz
się ubrać. Johnny postanowił nie puścić Nicole na spotkanie z właścicielem galerii. Miał inne
plany. Kochał tę niezwykłą kobietę. Lubił ją pieścić i uwielbiał w niej wszystko. Oczy,
słodkie usta i delikatną skórę, której dotknięcie przyprawiało go o szaleństwo. - Chodź tutaj...
Nicki... No, chodź... - Johnny... - Wobec tego sam przyjdę. Zerwał się z łóżka i pognał w
stronę otwartych drzwi. Nicole wycofała się błyskawicznie do swojego pokoju, ale Johnny
odciął jej drogę do łazienki. Padli razem na dotychczas nieużywane, szerokie posłanie.
Patrzyli na siebie roześmiani, zaraz potem jednak spoważnieli. - Znowu cię pragnę... -
Johnny... no, cóż... ja też... Johnny... och! Godzinę później Nicole wniosła do pokoju
ś
niadanie,
które zostawiono im pod drzwiami. Postawiła tacę pośrodku łóżka i usiadła obok po turecku. -
Wystygło - stwierdziła, podniósłszy pokrywę osłaniającą omlet z owocami morza. - Wygląda
nieźle - uznał Johnny, wpychając do ust kawałek banana wziętego z patery z owocami. Zjedli
ś
niadanie, karmiąc się nawzajem. Spojrzenie Nicole zatrzymało się na długiej bliźnie
przecinającej jego udo. - Gdzie się tego dorobiłeś? - spytała. - W więzieniu. - W walce na
noże? - Nie. - Johnny chwycił za widelec i podniósł go do góry. - Ludzie walczą tam, czym
popadnie. Tym, co uda się ukraść i użyć jako broni. Widelcami, łyżkami, kawałkami metalu...
- To straszne. Musiało bardzo cię boleć. Czy kogoś sprowokowałeś do ataku? Johnny
uśmiechnął się krzywo. - Nie. - Ale walczyłeś, prawda? - Nicole spojrzała wymownie na
widelec. - Czymś takim? Odłożył widelec na tacę. - Bez broni. Jako były komandos wiem, jak
posługiwać się rękoma. Mogą stanowić tak samo śmiertelne narzędzie jak nóż. Nicole
ponownie wskazała bliznę. - Co stało się potem? - Walczyliśmy jeszcze przez jakiś czas, a
potem mój przeciwnik spędził dwa dni, pielęgnując poranione
części ciała, a ja zarobiłem tydzień odosobnienia za to, że broniłem się trochę za dobrze. - Nie
była to sprawiedliwa kara. Johnny roześmiał się głucho. - Sprawiedliwa? Mało jest w życiu
sprawiedliwości, chérie. Gdy byłem dzieckiem, zawsze znajdował się ktoś, kto walił mnie tak,
ż
e padałem twarzą w błoto. - Farrel cię bił? - Systematycznie. Po jednej takiej bójce poznałem
Mae. Na ogół uciekałem przed nim i innymi chłopakami w pole trzciny, lecz czasami
musiałem szukać innej kryjówki. Chowałem się wtedy w półciężarówce Henry'ego i kiedyś
Mae znalazła mnie tam. Potem zostawiała mi w szoferce pomarańcze i jabłka, a czasami
nawet różne zabawne książki. Kładłem się wtedy w półciężarówce, gryzłem jabłko i czytałem
dopóty, dopóki Farrel nie zmęczył się szukaniem mnie i nie wrócił do domu. Wtedy
wpychałem książki pod siedzenie kierowcy i szedłem do domu. Nicole spuściła oczy. Johnny
ujął jej brodę. - Tylko nie myśl, chérie, że opowiadam ci o tym po to, abyś mnie żałowała. -
Jest mi tylko przykro. Czy rodzice próbowali bronić cię przed prześladowcami? - Mój ojciec
sam był w podobnej sytuacji. Czasami wracał wieczorami z pracy tak pobity, że
zastanawiałem się, skąd wziął siły, żeby dowlec się do domu. - Johnny rozejrzał się w
poszukiwaniu papierosów. - Muszę zapalić. - Ostatniej nocy twierdziłeś, że palenie to
paskudny nałóg. Więc bądź konsekwentny i coś z tym zrób. - Dobrze, ale coś za coś.
- Nie rozumiem. - Wczoraj, o ile dobrze pamiętam, spałaś jak suseł. - Johnny spoważniał.
Przyciągnął Nicole do siebie i pocałował. - Kto to jest Chad? - Skąd znasz jego imię? -
spytała zaskoczona. - Wspomniałaś po alkoholu o tym człowieku. Odniosłem wrażenie, że to
on cię skrzywdził. Kto to jest? W pierwszej chwili Nicole odwróciła wzrok, lecz zaraz potem
spojrzała Johnny'emu w oczy. - Chad był jednym z moich profesorów w college'u. Po śmierci
rodziców wiele dla mnie znaczył. Był mi wówczas potrzebny ktoś starszy i mądrzejszy.
Właśnie taki jak on. Zaczęła podnosić się z łóżka, lecz Johnny przytrzymał ją przy sobie. - I
co było potem? - Pewnie mu się znudziłam. Przyczyna nie ma znaczenia. - Nicole spuściła
wzrok i zagryzła wargi. - Nie postępował ze mną uczciwie. Mówił o wspólnej przyszłości, a
nawet o małżeństwie. Przestałam uważać. - Co masz na myśli? - Zaszłam w ciążę. - I co było
dalej? - Powinieneś zobaczyć teraz swoją minę. Dlaczego słowo ,,ciąża'' tak bardzo przeraża
mężczyzn? - Nie jestem przerażony, tylko zdziwiony. Nie sprawiasz wrażenia osoby
beztroskiej. - Nie martw się. Seks ze mną nie oznacza, że od razu zostaniesz tatusiem. Johnny
zmarszczył czoło. - Nie złość się na mnie. Nie jestem Chadem. Co było potem?
- Och, wszystko odbyło się normalnie. Według znanego scenariusza. Dziewczyna zakochuje
się w swoim profesorze, zachodzi w ciążę, a on ją rzuca. To wszystko. - Nicole odwróciła
wzrok. Johnny usiadł i wziął ją za ramiona. - To nie jest wszystko. Co stało się z dzieckiem? -
zapytał. Nicole usiłowała bezskutecznie wyrwać się z jego objęć. - Uspokój się, chérie. -
Straciłam ją! Straciłam moją córeczkę w piątym miesiącu... - Nicole zaczęła gwałtownie łkać.
Johnny łagodnie kołysał ją w ramionach. Nie wiedział, jak ją pocieszyć, więc postanowił
milczeć. Zasnęli objęci. Jakiś czas później rozbudzona Nicole uzmysłowiła sobie, że upłynęła
pora rozmowy z panem Medoro. - Moje spotkanie. - Westchnęła. - Zupełnie o nim
zapomniałam. Johnny nie przestawał tulić jej w objęciach. - Pan Medoro na pewno ci
wybaczy. Potem zadzwonimy do niego. Nicole usiadła na łóżku. - Przecież wiedziałeś, że
jestem umówiona. Dlaczego mnie nie obudziłeś? - Miałem nadzieję, że namówię cię na
spędzenie dnia w łóżku. - Całego dnia? - Tak. Rozsunął szlafroczek Nicole, żeby odsłonić jej
idealnie ukształtowane piersi.
- Johnny... - Gdy tylko ujrzałem cię po raz pierwszy w domku na przystani - powiedział
chrapliwym głosem - zapragnąłem rzucić cię na podłogę i zedrzeć z ciebie ubranie. Zdawałaś
sobie z tego sprawę? - Naprawdę chciałeś tak zrobić? - Widok twoich pięknych nóg
doprowadził mnie do szaleństwa. Chérie, dopiero co wyszedłem z wiezienia. Co, do diabła,
myślałaś sobie, pokazując się wygłodniałemu mężczyźnie ubrana tak prowokująco? - Przecież
mówiłeś, że na przystani zjawisz się najwcześniej o czwartej. Miałam więc wiele czasu na
zostawienie kartki od babci, otworzenie okien i opuszczenie domku przed twoim przyjazdem.
- A więc zadziałał los... - Nie wierzę w takie rzeczy... - Czyżby? Chcąc rozweselić Nicole,
ż
artobliwie rzucił się na nią, gdy tylko przestała zachowywać czujność. Krzycząc, bo ją
łaskotał, walczyła bezskutecznie i po chwili oboje, rozbawieni, znaleźli się z powrotem w
łóżku. Johnny przycisnął Nicole do materaca i kiedy ich śmiech ustał, pochylił się nad leżącą.
- Chérie, czy spędzisz ze mną w łóżku ten dzień? - Cały dzień? - Począwszy od tej chwili.
Johnny spojrzał na prężące się sutki Nicole i ponownie zatopił wzrok w jej błękitnych oczach.
- Jak widzę, Nicole, twoja odpowiedź brzmi: tak.
Nicole zrobiła sporo zdjęć zalewiska i starego gospodarstwa na wzgórzu, po czym weszła do
opuszczonego domu, należącego do Johnny'ego. Zamierzał go zburzyć, chciała więc
przedtem utrwalić to miejsce na płótnie, a przynajmniej zrobić kilka fotografii. Po powrocie z
Nowego Orleanu odzyskała twórczą wenę. Malowała w dzień, smacznie spała w nocy i czuła
się świetnie. Wiedziała, że wszystko to zawdzięcza Johnny'emu. Wypełnił lukę zarówno w jej
ż
yciu, jak i w sercu. W opuszczonym domu panował mrok. Nicole z trudem wypatrzyła
obskurną kuchenkę, przylegający do niej pokój z kilkoma rozpadającymi się meblami i dwie
niewielkie izby, jedną z leżącym w rogu gnijącym materacem. Dopiero teraz uzmysłowiła
sobie, jak trudne było dzieciństwo Johnny'ego. Od powrotu z Nowego Orleanu pracował
jeszcze ciężej niż przedtem, od rana do nocy. A po kolacji, zamiast odetchnąć świeżym
powietrzem lub pograć
z Bickiem w karty, godzinami przesiadywał w biurze, ślęcząc nad rachunkami i kosztami
renowacji Oakhaven. Od dłuższego czasu przestał wspominać o opuszczeniu tego miejsca.
Nicole była jednak przekonana, że gdy tylko będzie mógł, wróci do Lafayette. Na samą myśl
o tym chciało się jej płakać. Johnny nigdy nie obiecywał jej niczego. Gdyby pewnego dnia
oznajmił, że zostaje, byłaby zachwycona. Może nawet zdobyłaby się na odwagę i wyznała mu
swoje uczucie. Zawracała właśnie do dziennego pokoju, gdy nagle zaskrzypiały drzwi
wejściowe. Ujrzała przed sobą Johnny'ego. - Chérie, co tutaj robisz? - zapytał zaskoczony. -
Wła... właśnie fotografowałam okolicę i... - spłonęła rumieńcem - z ciekawości zajrzałam do
ś
rodka. Był brudny. Jego obnażony tors pokrywał pot. Dla Nicole nie miało to żadnego
znaczenia. Gdyby tylko wyczuła ze strony Johnny'ego choć odrobinę zachęty, rzuciłaby mu
się w objęcia i zapomniała o bożym świecie. Zamknął za sobą drzwi i zaczął rozglądać się
wokół siebie. - Wygląda paskudnie, ale właściwie nigdy nie było tu dużo lepiej. - Uśmiechnął
się blado. - Tak mi przykro... - Już mówiłem, nie chcę twojej litości. - To nie litość. śałuję
tylko, że życie nie ułożyło ci się inaczej. Nicole podeszła do małego kuchennego pieca.
Chwilę później poczuła za plecami bliską obecność Johnny'ego.
- Dojrzałem cię z dachu - powiedział miękkim głosem. - Nie wiedziałem, co zamierzasz robić,
więc poszedłem za tobą. Chętnie wziąłbym cię w objęcia, ale jestem spocony i brudny. Nicole
odwróciła się twarzą do niego. - Do tej pory to ci nie przeszkadzało. Mnie podobasz się
zawsze. Ale od powrotu z Nowego Orleanu nie mieliśmy właściwie okazji, żeby zostać tylko
we dwoje. Pracujesz od świtu do nocy. - Czyżby piękna pani poczuła dziś potrzebę? -
Przestań się ze mną drażnić. Johnny nachylił się i, nie dotykając rękami Nicole, pocałował ją.
- Możemy iść nad staw. Ja się wykąpię, a ty zrobisz dla mnie striptiz. - Uśmiechnął się
łobuzersko. - To na pewno mi się spodoba. - Mnie też. Już zamierzał ukraść drugiego całusa,
ale się zawahał. Pociągnął nosem. - Czujesz dym? - zapytał. - Dym? Nicole zobaczyła, jak
Johnny szybko zawraca do wyjściowych drzwi i usiłuje je otworzyć. Bezskutecznie. -
Cholera! Uderzył ramieniem. Raz, drugi i trzeci. Drzwi nie puściły. - Johnny, czy dom się
pali? - Nicole już wyraźnie czuła swąd. Podbiegła do jednego z okien, żeby wyjrzeć na
zewnątrz, ale nic nie było widać. Zobaczyła, że są od zewnątrz zasłonięte deskami. - Po co
pozabijałeś okna? - zapytała.
Odwrócił się. Zaskoczyło go to, co zobaczył wokoło. - Do diabła, kiedy to zrobiono? - To nie
ty? - Nie ja. - Johnny, o mój Boże! Jesteśmy w pułapce! Jeszcze raz bezskutecznie uderzył w
drzwi, a potem podbiegł do jednego z okien. Nie mógł pojąć, dlaczego wcześniej nie
zauważył, iż zabito je deskami. Miał głowę zaprzątniętą Nicole. Myślał tylko o tym, żeby
spędzić z nią trochę czasu na osobności. Obejrzał okna. Od wewnątrz nie dawały się
otworzyć. Trzaski nad głową uprzytomniły Johnny'emu, że płonie dach. W powietrzu unosił
się zapach benzyny, co oznaczało, że w ciągu paru sekund cały dom może stanąć w
płomieniach. Już zaczynały pełzać po ścianach języki ognia. Pomieszczenie wypełniało się
dymem. Johnny pociągnął Nicole w dół. - Zostań tuż przy ziemi - nakazał. Gdy zaczęły
otaczać ich płomienie, nakrył ją własnym ciałem. Coś ciężkiego uderzyło go w plecy, ale nie
zareagował, mimo że ból był przeszywający. Zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.
Ciągnąc Nicole, poczołgał się do swojej dawnej, dziecięcej izby. Piekło go gardło. Czuł,
jakby zamiast oczu miał rozżarzone węgle. Wiedział, że Nicole jest w podobnym stanie i
obawiał się o jej życie. Oby udało im się przedostać do piwnicy! Odszukał po omacku klamkę
u drzwi. Odetchnął z ulgą. - Johnny... - jęknęła Nicole.
Miała słaby głos. Zresztą ledwie ją słyszał w trzaskającym ogniu. Tuż obok nich załamał się
sufit. Jak ślepiec macając ręką, natrafił na stary materac, odnalazł ukryte pod nim zejście do
piwnicy i z trudem otworzył ciężką klapę. - Szybciej, chérie. Musimy się pospieszyć. Objął
mocno Nicole i, trzymając ją przy sobie, opuścił się w dół. Spadając z dużej wysokości na
glinianą podłogę, uderzył się tak dotkliwie, że zamroczyło go z bólu. Gdy usiłował usiąść,
domem wstrząsnął wybuch. Z hukiem zapadł się dach. - Johnny, gdzie jesteśmy? - Nicole
dusiła się od kaszlu. - W piwnicy. Wstrzymaj oddech. Nie możemy tutaj długo pozostać.
Zaciągnął Nicole w najbezpieczniejszy kąt piwnicy, po czym wspiął się po przerdzewiałej
drabince i zamknął od dołu klapę, przez którą przed chwilą wydostali się z mieszkania. Od
podłogi nad ich głowami bił żar. Groziła zapadnięciem. Johnny zaczął nerwowo szukać
wejścia do wąskiego tunelu, który wykopał jeszcze jako dziecko. Tajemne przejście ułatwiało
mu ucieczkę przed młodocianymi napastnikami. Po paru chwilach poszukiwania odnalazł
wejście do wykopu. Wydawało mu się znacznie szersze, niż przed laty. Zawrócił po kaszlącą i
słaniającą się Nicole. - Tędy, chérie. Idziemy tunelem. Nie mamy innego wyjścia. Drżała na
całym ciele, ale przynajmniej żyła. I radziła sobie nawet lepiej, niż się spodziewał.
- Pójdę pierwszy. Na wszelki wypadek, bo może zadomowiło się tutaj jakieś zwierzę. Gdy
wczołgali się do wykopu, ujrzał za zakrętem jakieś dziwne, nienaturalne światło. Kilka minut
później dotarli do niewielkiej jaskini. Ujrzeli palącą się latarnię. Na ziemi, ściskając w rękach
butelkę whisky, siedział oparty plecami o ścianę Jasper Craig.
- Do licha, co ty tutaj robisz? - zapytał go Johnny. - Nic - warknął Jasper Craig. - Słyszałem
jakiś wybuch. Coś się stało? - Ktoś oblał benzyną i podpalił mój dom, a wcześniej zamknął
nas w środku. Może wiesz, komu zależy na tym, aby nas się pozbyć? A może to twoja robota?
- Nigdy nie podpaliłbym domu Madie. Nigdy. - Stary człowiek zwilżył językiem zaschnięte,
sine wargi. - I jej synowi też nie zrobiłbym krzywdy. Słysząc imię matki, Johnny zmarszczył
czoło. - Dlaczego? - zapytał. Zdumiał go błogi uśmiech na twarzy pijaczyny. Jasper odstawił
butelkę, sięgnął do drewnianej skrzynki i zaczął czegoś w niej szukać. - Syna Madie nie
skrzywdziłbym nigdy w życiu - powtórzył, wyciągając jakiś niewielki przedmiot. Johnny
rozpoznał złoty medalion. Należał do jego matki i powinien znajdować się teraz w komodzie
w domku na przystani, wraz z tanim zegarkiem ojca. Wyrwał medalion z rąk Jaspera. -
Dlaczego go ukradłeś? - zapytał. - Zabrałem - odparł Jasper. - Nie jest twój. Kupiłem go przed
laty i kazałem wygrawerować. Twoja matka na pewno chciałaby, żeby wrócił do mnie. To
moja pamiątka. Johnny obejrzał medalion. Nie zauważył żadnego napisu. - Zajrzyj za
fotografię - podpowiedział Jasper. Johnny otworzył medalion i ostrożnie wyjął małe zdjęcie,
pod którym widniał napis: ,,Mojej ukochanej Madie od J.C.'' Jasper Craig otarł rękawem nos.
- Byliśmy w sobie zakochani. Tu masz dowód. - Ponownie sięgnął do drewnianej skrzynki i
wręczył Johnny'emu jakąś starą fotografię. - Tę lubię najbardziej, ale mam jeszcze inne.
Chcesz je obejrzeć? Zaskoczony Johnny ujrzał oprawione zdjęcie dwojga młodych ludzi. Z
łatwością rozpoznał matkę. Czyżby matka i Jasper byli w sobie zakochani? Wydawało mu się
to mało prawdopodobne, ale kto wie? Fotografia była bardzo stara. Oddał medalion, ale
zatrzymał zdjęcie. Jasper schował medalion do skrzynki. Był ruiną człowieka. Cuchnął wódką
i uryną. Już w biurze szeryfa Johnny dostrzegł, jak bardzo jest brudny. Teraz wiedział,
dlaczego. Pewnie całe dnie spędzał w tej podziemnej kryjówce z butelczyną whisky i
pamiątkami. Johnny dostrzegł w głębi jaskini wygaszone palenisko i stary garnek. Obok stał
jakiś pękaty worek.
- Co tam masz? - zapytał. - Kolację - odparł Jasper. - Głównie żaby. Nicole drgnęła nerwowo.
Johnny uspokajająco uścisnął jej rękę. - Czy Farrel wie o istnieniu tego podkopu? - Nie -
zapewnił stary człowiek. - Czasami szuka mnie w pobliżu i woła, ale mu nie odpowiadam. -
Kto jeszcze tutaj się kręci? Jasper Craig zawahał się i odwrócił wzrok. - Nikt - mruknął.
Torba poruszyła się. Nicole drgnęła ze strachu. - Nie ma co się bać - uspokoił ją Jasper. - To
tylko żaby. - Opowiedz o sobie i mojej matce - powiedział Johnny, oddając mu fotografię. -
Chowaliśmy się razem. Pewnie nie wiesz, że Madie była adoptowana. Wzięła ją do siebie
stara Glady Keen. Głównie po to, żeby mieć pomoc w domu. - Wiem o pani Keen. - Chciałem
ożenić się z Madie, ale moi starzy uznali, że się dla mnie nie nadaje. Widywaliśmy się
ukradkiem. - Jasper pociągnął nosem. - Mieliśmy uciec i się pobrać. Ale wcześniej musiałem
jechać z rodzicami do Baton Rouge. I tam poznałem matkę Farrela. - Zrezygnowany wzruszył
ramionami. - Skończyło się na tym, że Nora zaszła w ciążę. Miałem pecha. Dałem się złapać i
zaciagnąć do ołtarza. Johnny ledwie pamiętał matkę Farrela. Chudą elegantkę, blondynkę ze
sztucznym uśmiechem na twarzy i zimnymi oczami. Rzuciła Jaspera, zanim Farrel zdołał
ukończyć dziesięć lat.
- Jedyną miłością mego życia była Madie - wyznał Jasper - ale sam zniszczyłem to uczucie.
Kiedy wróciłem z Baton Rouge i rozeszło się, że się zaręczyłem, przestała ze mną rozmawiać.
Potem zaczęła się spotykać z Delmarem Bernardem. Był przystojnym chłopakiem, ale synem
Carla Bernarda. Powiedziałem jej wtedy, że nie powinna się zadawać z mężczyzną noszącym
to nazwisko. Oświadczyła, że Delmar jest dobry i uczciwy, a wszystko złe, co ludzie gadają o
Bernardach, to plotki wyssane z palca. - Jasper spojrzał na Johnny'ego. - Ale to, co mówiono
o twoim dziadku, było prawdą. - Co takiego mówiono? - Twój dziadek Carl był łajdakiem i
dziwkarzem. Na prawo i lewo sypiał z mężatkami. Z każdą, z jaką się tylko dało. Zniszczył
wiele związków i unieszczęśliwił wielu ludzi. Ci ludzie nigdy o tym nie zapomnieli, ale nic
nie mówią, bo łączy ich zmowa milczenia. A Carl wziął ze sobą do grobu całą prawdę o
swoim paskudnym życiu. - Ale ty nie dopuściłeś do tego, żeby zła sława mego dziadka zmarła
ś
miercią naturalną - wycedził Johnny oskarżycielskim tonem. - Płacił ojciec, płacę do dzisiaj i
ja za grzechy przodka. - To prawda. Pamięć o krzywdzie, chłopcze, potrafi niekiedy sięgać
bardzo daleko, a ból bywa głęboki. - Stary człowiek podniósł głowę. - Delmar był niezwykle
podobny do swego ojca. Jego wygląd bez przerwy przypominał o haniebnych czynach Carla.
- Mój ojciec był przyzwoitym człowiekiem - oznajmił Johnny. - Kochał moją matkę i był jej
wierny. - Możliwe. Ale ja mściłem się na nim i zatruwałem
mu życie. Nigdy nie wybaczyłem Delmarowi tego, że to jemu dostała się moja Madie. - A
więc znęcałeś się nad moim ojcem za własne błędy? - Rozeźlony Johnny miał już dość tej
rozmowy. Gdyby siedzący przed nim starzec nie był wrakiem człowieka, chyba udusiłby go
własnymi rękoma. Na twarzy Jaspera odmalowało się cierpienie. - Nie zasługuję na to, żeby
ż
yć. Sam siebie nie znoszę. - Zacisnął mocno powieki. - Ona była moja. Tylko moja -
wymamrotał. - Kto podłożył ogień? - ostrym tonem zapytał go Johnny. - Farrel? - Nie. Gdyby
zamierzał pozbawić cię życia, zrobiłby to dawno temu. Było to sensowne wyjaśnienie. -
Wobec tego kto? - pytał dalej. - Nie wiem. Nie... nie mogę powiedzieć. - Nie możesz czy nie
chcesz? - Johnny przypierał go do muru. - Carl miał wielu wrogów. Niektórzy z nich nigdy
nie wybaczyli zdrady swoim żonom. Nie wiem, nie wiem - powtórzył Jasper. - Przychodzę
tutaj, żeby być blisko Madie. Nikomu nie robię krzywdy. - Farrel wiedział o mojej matce?
Jasper skinął głową. - Jako dzieciak podsłuchał kiedyś moją kłótnię z Norą na jej temat...
Johnny zamilkł i dopiero po chwili zapytał, czy Jasper chce teraz wyjść razem z nimi, czy
zostaje w jaskini. Stary człowiek jednak nie zamierzał opuszczać swojej kryjówki, więc
zostawili go i przeczołgali się pod ziemią
jeszcze około pół kilometra. Wynurzyli się na powierzchnię przy brzegu zalewiska. Na
wzgórzu, które pozostawili daleko za sobą, zamiast domu widzieli tylko dymiące
pogorzelisko. Dawne wydarzenia, pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego, zaczęły
układać się w głowie Johnny'ego w spójną całość. Wreszcie dowiedział się, dlaczego ludzie
tak bardzo nie znoszą Bernardów. Odwrócił się i popatrzył z czułością i ze współczuciem na
Nicole. Miała oparzoną rękę. - Jak się czujesz? - zapytał. - Jutro będzie bolało jak diabli.
Odwzajemniła się spojrzeniem równie czułym i serdecznym. - Wyglądasz gorzej niż ja.
Otworzyła ci się rana na ramieniu. Na plecach masz drugą, trzeba je opatrzyć. - Nic mi nie
będzie. Naprawdę nie stało ci się nic więcej? - Chyba nie. - Może powinienem sprawdzić? -
spytał, chcąc choć trochę rozładować napięcie. - Wracajmy. Mae z pewnością dostrzegła
dym. Martwi się o nas. Ruszyli w stronę domu. - Czy o tym, co się stało, zamierzasz
zawiadomić szeryfa Tuckera? - spytała Nicole. - Powinienem, choć to nic nie da. Nie mamy
podejrzanego. - A czy skontaktujesz się z kuratorem? - Tak. To nie zaszkodzi. - Johnny
obrzucił Nicole uważnym spojrzeniem. - Naprawdę nic ci nie jest? - Ubrudzona, w podartym
ubraniu, z mnóstwem
zadrapań na nogach i rękach, wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. - Od dziś masz się
trzymać blisko Oakhaven - zarządził. - Zanim nie uda mi się wyjaśnić paru rzeczy, musimy
zachować największą ostrożność. - Jeśli, tak jak poprzednio, szeryf nie podejmie żadnego
ś
ledztwa, to kto nam pomoże? Na to pytanie Johnny nie znał odpowiedzi, ale nie zamierzał
jeszcze bardziej niepokoić Nicole. O mały włos, a dziś by ją stracił. Nie mógł pozwolić sobie
na żadną nieostrożność. Kochał tę kobietę. Od tygodni, a może nawet od pierwszego
wejrzenia. Dziś jednak jego uczucie wielokrotnie się pogłębiło, a obawa o utratę Nicole
wstrząsnęła nim i uzmysłowiła mu nową prawdę. Zrozumiał, że sam może raz na zawsze
odmienić swoje życie, jeśli tylko zdobędzie się na odwagę i z własnymi demonami zmierzy
się twarzą w twarz. - Babciu, przedstawiam ci detektywa Rylanda Archarda z
nowoorleańskiej policji - oznajmiła Nicole. - To dobry znajomy kuratora Johnny'ego.
Przyjechał zbadać sprawę podpalenia domu. - Ma pani piękną posiadłość - stwierdził wysoki,
jasnowłosy mężczyzna, uścisnąwszy dłoń Mae. Stojąc na frontowej werandzie, popatrzył na
ś
wieżo zorane pola. - Ziemia wygląda na urodzajną. - Skąd nowoorleański detektyw może się
na tym znać? Ryland Archard obdarzył uśmiechem właścicielkę Oakhaven. - Pochodzę z
Teksasu, pani Chapman. Uprawialiśmy niewiele, ale za to mieliśmy sporo bydła. - Czy pan
nam pomoże? - spytała Nicole.
- Już mówiłem Johnny'emu, zrobię, co w mojej mocy - oświadczył detektyw. Pięć minut
później w towarzystwie Johnny'ego pojechał do szeryfa Tuckera. Mae i Nicole zostały same
na werandzie. - Nie mogę wprost uwierzyć w to, co się stało. - Mae westchnęła. - Dzięki
Bogu, uniknęliście śmierci. - Babciu, wiedziałaś, że Carl Bernard był uwodzicielem? - spytała
Nicole. - Czy to prawda, że wiele kobiet w mieście miało z nim romans? - Nie usłyszawszy
odpowiedzi, spojrzała na babkę. - Słyszałaś, o co pytałam? Co się dzieje? Jesteś blada jak
płótno. Mae odwróciła głowę. Zachodzące słońce opromieniło niebo różowym blaskiem. -
Carl był bardzo przystojnym mężczyzną - powiedziała po chwili. - Tak jak Johnny. Jego
jedyną zbrodnią był pociąg do płci przeciwnej. Był donżuanem. Miał mnóstwo osobistego
uroku. Romansował z każdą kobietą, jaka nawinęła mu się pod rękę. Mae mówiła dobrze o
człowieku, którego wszyscy nienawidzili. Nicole mocniej zabiło serce. - Babciu, czy ty...? -
Ja też mu się nie oparłam. Zdradzałam Henry'ego z Carlem. Z wrażenia Nicole odebrało głos.
Dopiero po dłuższej chwili powiedziała cicho: - Babciu, nie musisz mówić nic więcej. To
stare czasy. Zostałaś oszukana przez tego człowieka. Był przecież... - Nie, Nicki, nie zostałam
oszukana. Przyznaję, byłam zauroczona, ale wiedziałam, co robię. Carl należał do mężczyzn,
którym nie sposób było się oprzeć. - Mae
spojrzała na wnuczkę. - Przykro mi, jeśli cię zaszokowałam, ale taka jest prawda. - Kocham
cię, babciu, i uważam za wspaniałego człowieka. Mogłaś przecież przemilczeć ten fakt lub
zrzucić winę na Carla, ale tego nie zrobiłaś. - Uznałam, że nadeszła pora, aby ci wreszcie o
tym powiedzieć. - Ja też mam coś do wyznania - szepnęła Nicole. - Pamiętasz, babciu, co
mówiłam ci o Chadzie? Opuściłam wtedy najważniejsze fakty. - Nabrała głęboko powietrza. -
Zaszłam w ciążę i dlatego mnie porzucił. Nie chciał zostać ojcem, a ja... też nie byłam pewna,
czy pragnę być matką. Ale stało się. W okamgnieniu zostałam sama. - Och, Nicki, powinnaś
mi o tym od razu powiedzieć. Nie jesteś sama. Masz przecież mnie. I dom. Tworzymy
rodzinę. - Wiem, ale wstydziłam się przyznać do tego, co się stało. - Nicole otarła łzy. - Przez
pierwsze tygodnie wypłakiwałam oczy, lecz później wstąpiła we mnie złość. Miałam
pretensję do Chada, a potem do samej siebie. Byłam nawet zła na to dziecko, które miało się
urodzić... Kilka miesięcy później stał się prawdziwy cud. Poczułam, jak się we mnie porusza.
Od tamtej pory moje życie zaczęło mieć sens. Ale pewnego dnia - Nicole odwróciła wzrok -
obudziłam się w nocy z silnymi bólami... i wtedy straciłam moją małą córeczkę. - Kochanie,
tak mi przykro. Podejdź, proszę, bliżej. Nicole otarła mokre policzki i uklękła przed wózkiem
babki. - Powinnam wyznać ci to wcześniej, ale nie wiedziałam, jak. Kiedy jednak usłyszałam
o Carlu...
- Wtedy uznałaś, że nie jesteś jedyną niedoskonałą osobą w naszej rodzinie - dokończyła
Mae. - Och, nie, babciu. Nigdy bym cię nie osądzała. - Kochanie, dajmy temu spokój. śycie
nie jest łatwe. - Dziadek przebaczył ci zdradę? - spytała Nicole. - Tak. Henry zachował się
inaczej niż większość tutejszych mężczyzn, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Griffin
Black wydziedziczył żonę. Najstarsza siostra Pearl Lovel, okryta hańbą, wyjechała ukradkiem
w nieznanym kierunku. Małżonka Franka Gilmore'a opuściła Common i czworo małych
dzieci. Sporo osób posprzedawało domy i przeniosło się w inne strony. Były to okropne
chwile dla naszego miasta,
ale Henry i ja razem. jakoś szczęśliwie przetrwaliśmy je
- Czy Carl był wówczas żonaty? - Tak. śona opuściła go później, kiedy Delmar poszedł do
szkoły średniej. Podobnie jak sporo innych kobiet uciekła w środku nocy i nigdy nie dała
Carlowi o sobie znać. Delmar wyrósł na przystojnego młodzieńca, z wyglądu niezwykle
podobnego do ojca. I to był, moim zdaniem, główny powód, dla którego stał się solą w oku
mieszkańców miasta. Nikt go nie znosił, a on po prostu dopasował się do wizerunku własnej
osoby. Carl w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zmarł na zawał serca. Po jego śmierci
gospodarstwem zajął się Delmar i wkrótce po ukończeniu szkoły średniej ożenił z Madie.
Resztę już znasz. Nicole podeszła do wiklinowego fotela i usiadła obok babki. - Kto, twoim
zdaniem, mógł podpalić dom Johnny'ego?
Griffin Black czy jakiś inny mężczyzna nienawidzący Bernardów? - To bardzo
prawdopodobne. Ale Griffin ożenił się ponownie i teraz myśli tylko o tym, jakby tu
powiększyć dochody, tak aby młoda żona mogła kupować sobie coraz to nowe stroje. Chyba
przestał żyć przeszłością. - Wobec tego kto? Pomyśl, babciu. Może o kimś zapomniałaś? Mae
zastanawiała się przez dłuższą chwilę. - Nie mam pojęcia. Wielu ludzi opuściło miasto. Inni
postarzeli się i są teraz w moim wieku. - Może wobec tego osoba, której szukamy, jest
młodsza - uznała Nicole. - Pewnie Jasper Craig okłamał nas, chcąc chronić syna. Zapragnęła
nagle przytulić się do Johnny'ego i zobaczyć, jak on się czuje. Radził jej nie oddalać się od
Oakhaven, ale sam też powinien zastosować się do tej rady. Popatrzyła na drogę i zaczęła
modlić się, żeby jak najszybciej wrócił do domu. Nerwowym krokiem przemierzała pokój. Od
wyjazdu Johnny'ego i nowoorleańskiego detektywa upłynęły już trzy pełne godziny.
Dlaczego tak długo nie wracali? Nicole zatrzymała się przy oknie. Niebo pociemniało i zaczął
padać deszcz. Z minuty na minutę ogarniał ją coraz większy niepokój. Czy Johnny'emu stało
się coś złego? Nie, nie mogło. Był przecież z detektywem Archardem. Ale dlaczego nie
wracał? Ponownie przeszukała wzrokiem długi, tonący w mro-
ku podjazd. Miała nadzieję, że zaraz ujrzy samochodowe światła. - Johnny, gdzie jesteś? -
szepnęła zbielałymi wargami. - Co się z tobą dzieje? Dwadzieścia minut później złapała
kluczyki wozu i wypadła z domu. Po niespełna dziesięciu minutach dotarła do miasta. W
urzędzie szeryfa panowały ciemności. Nigdzie nie było widać zielonego samochodu
nowoorleańskiego detektywa. Nicole postanowiła objechać całe miasto. Najpierw ruszyła
ulicami biegnącymi ku północy i południu, potem zjechała na drogę łączącą wschód z
zachodem. Już miała zrezygnować z dalszych poszukiwań, gdy nagle ujrzała samochód
Rylanda Archarda, stojący na tyłach motelu. Odetchnąwszy z ulgą, zatrzymała obok swój wóz
i wysiadła. Wokół panowały ciemności. Jedynym oświetlonym pomieszczeniem motelu było
biuro Virgila. Nicole ruszyła ku wejściu i nagle do jej uszu dobiegł jakiś hałas. Pod
wrażeniem ostatnich przeżyć, błyskawicznie przywarła plecami do ściany budynku i
znieruchomiała. Po chwili zaklęła w duchu i niezbyt świadoma, że mówi głośno do siebie, ze
złością wyszeptała: - Do licha z tobą, Johnny. I z tym wszystkim, co dla ciebie robię. I nagle
tuż obok jej ucha rozległ się znajomy głos: - Prowadzisz rejestr dobrych uczynków, chérie,
ż
eby móc potem ściągnąć należność? Aż podskoczyła z wrażenia. Stał przed nią Johnny z
rękoma opartymi na biodrach.
- Miałaś trzymać się z daleka - przypomniał surowym tonem. - Trzy godziny czekałam na
ciebie w domu. Sądziłam, że leżysz w jakimś rowie. Nie mogłeś przynajmniej zadzwonić? - I
co miałbym ci powiedzieć? Nicole nie była w stanie spokojnie słuchać Johnny'ego. Coraz
bardziej zezłoszczona, powiedziała: - Przepraszam, że pozwalam sobie krytykować twój
sposób bycia. Rozejrzała się wokoło, aby sprawdzić, czy nie ma gdzieś w pobliżu Rylanda
Archarda. Chyba byli sami. - Spodziewasz się kogoś? - spytał Johnny. - Nie. A ty? - Co to za
pytanie? Od wyjazdu z Oakhaven byłem z Rylandem. Fajny z niego gliniarz. Co
najważniejsze, jest po mojej stronie. - A byłby, gdyby znał całą historię? - To znaczy...?
Nicole uprzytomniła sobie, że nie powinna wyciągać teraz sprawy Carla Bernarda. Była
jednak nadal zła na człowieka, który tak wielu ludziom zrujnował życie i zniszczył rodziny,
nie wyłączając jej własnej... Choć, prawdę mówiąc, akurat małżeństwa Mae nie udało mu się
rozbić. - Chérie, zadałem ci pytanie. - Chodziło mi tylko o to, że twój dziadek w opinii całego
miasteczka był... - Łajdackim uwodzicielem - dokończył za nią Johnny. - I nagle przyszło ci
do głowy, że jestem takim samym draniem jak on?
- Grasz nie fair. - Nicole ujęła się pod boki i zmierzyła go ostrym spojrzeniem. - Wcale tak
nie myślę. I nie porównuję cię z tym człowiekiem, tylko uważam, że wszystkie twoje kłopoty
mają związek z... - urwała, bo Johnny podszedł bliżej. Tak blisko, że cofnęła się pod samą
ś
cianę. - Powiedz mi, chérie, czy w twoich oczach należę do społecznych mętów? Czujesz się
przeze mnie zbrukana? - Przestań. Jestem tylko zmartwiona i zdenerwowana. - I dlatego chcę,
ż
ebyś wróciła do Oakhaven. Ryland wypytuje Virgila o dawne czasy, usiłując znaleźć kogoś,
kto byłby zdolny popełnić aż takie przestępstwo. A teraz bądź grzeczna i zrób, o co proszę.
Nicole nie była zachwycona tym, że Johnny traktuje ją jak małą, krnąbrną dziewczynkę, ale
ustąpiła. - Dobrze - mruknęła i ruszyła w stronę samochodu. - Nie bądź zła. - Złapał ją za
ramię. - Puść mnie. Nie musisz mi mówić, co powinnam robić. Sama wiem. I trzymaj ręce z
dala ode mnie! Puścił jej ramię, ale poszedł za nią do samochodu. Gdy zamierzała otworzyć
drzwi, porwał ją w objęcia i zaczął szeptać do ucha: - Nie chcę, żeby coś ci się stało,
rozumiesz? Twoje bezpieczeństwo jest dla mnie teraz najważniejsze. - Pocałował ją w szyję. -
A jeśli zachowuję się czasami jak wariat, to tylko dlatego, że bardzo zależy mi na tobie. Ale
masz rację. Nie mam prawa mówić, chérie, co masz robić, a czego nie. Przepraszam. -
Pochylił się i pocałował Nicole w usta. Nie chciała sprawiać wrażenia słabej kobietki, ale
poddała się emocjom i objęła go za szyję. Pocałunek był
namiętny i długi, a kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, Johnny powiedział: - Może
będziemy poza domem nawet przez pół nocy. Jeśli dowiem się czegoś, to zadzwonię.
Przyrzekam. - Tylko nie nadstawiaj głowy i nie rób z siebie bohatera - poprosiła. - Nie chcę
utrudniać ci teraz życia, ale powinieneś wiedzieć, że cię kocham. - Widząc, że Johnny otwiera
usta, szybko zamknęła mu je dłonią. - Nie mów nic. Nie przyjechałam tu po to, żeby robić ci
wyznania ani słuchać tego, co ty masz mi do powiedzenia. Chciałam cię odnaleźć, żeby się
uspokoić. Dlatego proszę cię tylko o jedno. Bądź ostrożny. Wkrótce potem Nicole spotkała
się z Daisi Buillard na Mill Street. - Nie wierzę, że to robię - oświadczyła, wsuwając się na
chwilę do wozu Nicole i wręczając jej klucz. - Jeśli cię przyłapią, oberwiemy obie. -
Dziękuję, że mi go pożyczasz - Nicole spojrzała na klucz. - Bez niego nie dałabym rady
włamać się do biura szeryfa. - Musisz robić to teraz? Nie możesz odłożyć do jutra? - Tucker
mnie nie znosi, podobnie jak Johnny'ego. Od tego człowieka nigdy nie uzyskam żadnej
pomocy. Muszę dostać się tam jeszcze dziś. Nicole poczuła wyrzuty sumienia, że wciąga
przyjaciółkę w działanie niezgodne z prawem, i na domiar złego zamierza włamać się do
biura, w którym Daisi pracuje.
- Naprawdę masz - stwierdziła Daisi. kota na punkcie Johnny'ego
Nicole uśmiechnęła się smutno.
- Kocham go. Ale nie jestem aż tak naiwna, by sądzić, że ta miłość mnie uszczęśliwi. Już
pogodziłam się z faktem, że Johnny wkrótce nas opuści. To boli. Bolałoby jednak o wiele
bardziej, gdybym nie poznała go bliżej. To dobry człowiek. Wspaniały mężczyzna. - Woody
będzie nieszczęśliwy. Ale ja pozostanę twoją przyjaciółką, mimo że miałam nadzieję, iż
pewnego dnia staniemy się rodziną - powiedziała z uśmiechem Daisi. Nicole uścisnęła ją
serdecznie. - Oddam ci ten klucz. Obiecuję. Zostawiła Daisi i ruszyła przed siebie. Unikając
jazdy główną ulicą miasta, dotarła na tyły biura szeryfa, wyłączywszy uprzednio reflektory.
Zaparkowała pod rozłożystą wierzbą płaczącą, wysiadła z wozu i zaczęła przemykać się pod
murem budynku. Gdyby ujrzała jakiegoś przechodnia, minęłaby wejście do biura szeryfa,
udając, że idzie na spacer. Na szczęście dotarła bez przeszkód do drzwi wejściowych.
Zamknęła je za sobą na klucz i wsunęła go do kieszeni. Nicole była gotowa posłuchać
Johnny'ego i wracać do domu, gdy nagle przyszło jej do głowy, że w kartotece szeryfa mogą
znajdować się dokumenty, które, być może, pozwolą ustalić, kto tak bardzo mści się na
Johnnym. Zapaliła małą latarkę, którą wzięła z samochodu i ruszyła przez hol. Minęła szybko
biurko Daisi i skierowała kroki do gabinetu Tuckera. Nacisnęła klamkę i odetchnęła z ulgą,
bo drzwi otworzyły się cicho.
Strumień nikłego światła skierowała na rząd metalowych szaf z kartotekami, stojących
wzdłuż ściany, a potem na biurko szeryfa, zawalone papierami. Zrobiła kilka kroków, gdy
nagle za jej plecami rozległ się jakiś hałas. Zmartwiała. Błyskawicznie zgasiła latarkę. Z
bijącym sercem wsłuchiwała się w odgłos zbliżających się kroków. Człowiek, który szedł
teraz przez hol, miał własny klucz. Nie musiała zgadywać, kto to jest. Podeszła na palcach do
ś
ciany, gdzie stały metalowe szafy, aby ukryć się za ostatnią z nich. Kiedy znalazła się w
kącie, kucnęła i wstrzymała oddech. Zaskrzypiały drzwi i zaraz wnętrze pokoju obiegł
strumień światła z silnej latarki. Zatrzymał się na skulonej postaci Nicole. - Zaczyna mnie
pani irytować, pani Chapman - oświadczył szeryf. - Proszę stamtąd wyjść. Podszedł bliżej,
chwycił Nicole za ramię i wyciągnął z ukrycia. - Przepraszam - wyjąkała, usiłując znaleźć
jakieś wytłumaczenie. - Ale ja właśnie... - W tym mieście nic nie dzieje się bez mojej wiedzy
- sucho oznajmił szeryf. - Absolutnie nic. Nicole zmroził śmiertelnie poważny ton jego głosu.
Zobaczyła, że Tucker ma dziwnie szklane oczy. I nagle pojęła całą prawdę. - To pan, mam
rację? To pan jest tym człowiekiem, który... - gwałtownie urwała i bez namysłu uderzyła
szeryfa latarką w głowę, najsilniej jak potrafiła. Jęknął z bólu i kiedy zachwiał się na nogach,
Nicole rzuciła się w stronę drzwi. Już wydawało się jej, że jest
bliska ocalenia, gdy nagle poczuła, jak złapał ją w pasie. Bez trudu uniósł ją w górę i cisnął na
jedną z metalowych szaf. Ujrzała przed oczami wszystkie gwiazdy, po czym na moment
zrobiło się jej niedobrze i straciła przytomność.
Na to popołudnie, kiedy podpalono dom na wzgórzu, Farrel miał niepodważalne alibi,
podobnie zresztą jak Clete Gilmore i Jack Oden. Na końcu listy podejrzanych znalazł się
niejaki Tweed Bowden, mieszkający w Assumption Parish, oddalonym o jakieś czterdzieści
kilometrów od Common. On jednak nawet nie pamiętał, kim był Carl Bernard. Miał wylew
przed kilku laty i od tamtej pory był przywiązany do łóżka. Tak więc Johnny wraz z
detektywem zabrnęli w ślepy zaułek. - Zrobiło się późno i zaraz zacznie padać - stwierdził
Johnny, gdy z Assumption Parish wracali do miasta. - Chyba na dziś damy już sobie spokój. -
Zgoda, ale jutro zaczniemy działać z samego rana. - Detektyw uśmiechnął się i poklepał
Johnny'ego po plecach. Rylan Archard należał do najlepszych nowoorleańskich policjantów.
Nieprzejednany i dociekliwy, dostawał zawsze najtrudniejszą robotę.
- Na pobyt tutaj zostały mi jeszcze dwa dni. To sporo czasu. Nie trać wiary, Bernard. O
gliniarzach, jak dotąd, Johnny miał raczej złe zdanie. Jednak nigdy przedtem nie miał do
czynienia z kimś takim jak Ryland Archard. Człowiek kompetentny, uczciwy, a przy tym
skromny. Minęła jedenasta. Johnny wrócił myślami do problemu, który nękał go od samego
rana. Wreszcie zapytał detektywa: - Jeśli nie uda się nam rozwiązać tej sprawy, czy w ramach
zwolnienia warunkowego mam szansę na przeniesienie mnie gdzie indziej? - Masz - zapewnił
Ryland. - Załatwię ci to, gdy tylko postanowisz, co chcesz dalej robić. - Wiem, że muszę stąd
wyjechać. Odkąd przyjechałem do miasta, Nicole i Mae znalazły się w piekielnie trudnej
sytuacji. Nie chcę, żeby którejś z nich przydarzyło się coś złego. Jechali nadal autostradą w
stronę miasta, gdy nagle detektyw nacisnął nieoczekiwanie na hamulec i zjechał na pobocze. -
Johnny, właśnie minął nas samochód twojej pani. - Niemożliwe. Parę godzin temu odesłałem
ją do domu. - To był jej wóz - powtórzył Archard. - Przemknęła jak wicher obok nas. - Goń ją
- zażądał Johnny. - Ruszaj! Archard zawrócił, wcisnął gaz do deski i mimo że padał deszcz, w
ciągu kilku sekund jego szybki samochód osiągnął maksymalną prędkość. Kiedy zbliżyli się
do skylarka, który akurat musiał zwolnić, aby zjechać z autostrady w boczną drogę, Johnny
przyznał:
- Masz rację, to jej wóz. Detektyw wykorzystał powstałą na drodze sytuację i wyprzedził
samochód Nicole. Gdy tylko to uczynił, zahamował ostro i zajechał skylarkowi drogę. Johnny
wyskoczył na jezdnię i w strugach deszczu pobiegł do samochodu Nicole. Zaskoczony ujrzał
za kierownicą nie Nicole, lecz Jaspera Craiga. Stary człowiek otworzył przed Johnnym drzwi.
- Dobrze, że cię widzę, chłopcze - wysapał. - Myślałem, że będę musiał radzić sobie sam. -
Co się dzieje?! - ryknął Johnny, starając się przekrzyczeć odgłosy burzy. - Ma ją. Cliff porwał
twoją panią. - Co takiego?! - Powinienem już wcześniej ci powiedzieć, że to on podpalił dom
Madie i robił różne inne bardzo złe rzeczy, ale się bałem. Johnny zmartwiał. - Kiedy ją
porwał? I jak to się stało?! - krzyknął. - Mów! - Zaraz wszystko ci opowiem, tylko nie
wrzeszcz tak... Widziałem was oboje na motelowym parkingu. Słyszałem, jak kazałeś jej
wracać do domu, ale ona pojechała wprost do domu Daisi Buillard, a potem do urzędu
szeryfa. Otworzyła kluczem drzwi jego biura i weszła do środka, a potem zjawił się tam
Clifford. Kiedy odjeżdżał, miał ze sobą twoją panią. Boję się, chłopcze, że zrobił jej krzywdę,
bo widziałem, jak ładował ją do bagażnika swojego wozu, a ona w ogóle się nie ruszała.
Chyba była nieprzytomna... - Jasper Craig zamilkł na
chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza. Jego oddech był przesycony zapachem whisky. - Nie
wiedziałem, co robić. Odczekałem trochę, a potem wziąłem jej samochód i ruszyłem za
Clifftonem. Dobrze, że zostawiła kluczyk w stacyjce. Johnny'ego ogarnęło przerażenie. Jeśli
coś stało się Nicole, nigdy sobie tego nie wybaczy. Nie będzie miał po co dłużej żyć. Jak
szaleni pognali z Archardem drogą prowadzącą do starego gospodarstwa. Za nimi podążył
Jasper Craig. Na podjeździe ujrzeli samochód szeryfa Tuckera. - Miałem rację - wymamrotał
Jasper Craig. Johnny, przyświecając sobie latarką detektywa, szybko odnalazł na błotnistej
drodze ślady Clifftona Tuckera. Prowadziły w stronę zalewiska. W trójkę dotarli do przystani
i odcumowali dwie łodzie. - Płyńcie za mną - polecił Johnny, bosakiem odpychając łódź. Po
chwili znalazł się na czarnych wodach zalewiska. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo tu
niebezpiecznie, zwłaszcza nocą. śałował, że wieczorem nie wyznał miłości Nicole. Ale zrobi
to. Powie wszystko, co taił przed nią od chwili, gdy kochali się po raz pierwszy. Ocknęła się
ze strasznym bólem głowy. Jej twarz omywały strugi deszczu. Zajęczała cicho. Dość szybko
uprzytomniła sobie, co się stało, i że znajduje się nie w biurze szeryfa Tuckera, lecz na łodzi.
Z trudem podniosła się i usiadła na ławce. - No, nareszcie oprzytomniałaś - warknął. - Nie
chciałem, żeby do tego doszło. Od lat miałem z Bernardem na pieńku i zależało mi na tym,
ż
eby wyniósł się stąd na zawsze. - Dlaczego? - Nicole skrzywiła się, bo ból rozsadzał jej
czaszkę. - Johnny to dobry człowiek. - Bernardowie zawsze podobali się kobietom i
wyczyniali z nimi, co tylko chcieli. - Tucker zaklął szpetnie i dodał: - Jak widać, z tobą też
zrobił, co chciał... - Ale pan, szeryfie, pan przecież nie chce zrobić mi krzywdy, prawda?
Proszę odwieźć mnie na brzeg... - Nie mogę. Oni już idą moim śladem. Ten przeklęty idiota
Jasper pewnie zdążył im powiedzieć, jak naprawdę zginął Delmar Bernard. - Przecież ojciec
Johnny'ego wpadł pod samochód. Kierowca zbiegł z miejsca wypadku, a Delmara nie udało
się uratować. Wiem to od babci. Uważa pan, że było inaczej? - Przejechał go samochód -
odparł Tucker - ale nie był to wypadek. Serce Nicole podeszło do gardła. Co ten człowiek
wygaduje? Czyżby przyznawał się do zabicia ojca Johnny'ego? Gdy Tucker skierował łódź w
głąb zalewiska, niebo przecięła jeszcze jedna błyskawica. W strugach ulewnego deszczu
Nicole trzęsła się z zimna. Wiedziała, że nie może poddać się woli szaleńca i musi działać. W
wodzie czekała ją jednak rychła śmierć, bo moczary roiły się od aligatorów i jadowitych
węży. Przypomniała sobie ostrzeżenie Johnny'ego, żeby nie wystawiała z łodzi rąk.
Wyobraziła sobie aligatora z otwartą paszczą i jadowi-
tego węża, i zrobiło się jej słabo z przerażenia. Usiłowała przebić wzrokiem otaczające ich
ciemności i uzmysłowić sobie, gdzie są. Ale wokół była tylko czarna odchłań wody i
czyhająca zewsząd śmierć. Pod powiekami poczuła łzy. Nie chciała umierać. Musi być jakaś
droga ucieczki. Musi... Zauważyła, że łódź przepływa obok jakiegoś cyprysa. Zbliżali się do
brzegu? Ale trzęsawisko było tak zwodnicze, że nie mogła być niczego pewna. W pewnej
chwili łódź uderzyła o coś twardego. Nie mając czasu na zastanawianie się, Nicole zerwała
się z ławki, złapała za grube pnącze zwisające nad wodą i zawisła w powietrzu. - Opuść się
natychmiast na łódź! - krzyknął Tucker. Rozwścieczony głos szeryfa jeszcze bardziej
zmobilizował Nicole do ucieczki. Puściła pnącze i po chwili dotknęła nogami gąbczastego
podłoża. Ugięło się pod nią raz i drugi, lecz nie ugrzęzła. Uprzytomniwszy sobie, że natrafiła
na pływający grunt, Nicole odetchnęła z ulgą. Rzuciła się przed siebie, w gęstwinę drzew.
Chyba sprawiła to Boża Opatrzność, że niemal wpadła na pień wielkiego cyprysa.
Odruchowo podniosła głowę. Ujrzawszy wysoko wśród gałęzi znajomy zarys domku
Johnny'ego, zaczęła płakać. Oparta o pień, z trudem łapała oddech. - Słyszysz mnie? Z mojej
ręki zginiesz szybko i bezboleśnie. A na moczarach długo będziesz umierać w mękach! Głos
Tuckera pobudził Nicole do działania. Odnalazła nad głową sznurową drabinkę i zaczęła
wspinać się w górę. Do domku wsunęła się akurat w chwili, gdy
jeszcze jedna błyskawica oświetliła niebo. Na sekundę Nicole ujrzała zwiniętego w kłębek
węża. Zamarła. Przypomniała sobie uspokajające słowa Johnny'ego, że wąż nie jest jadowity i
nie powinna się go bać. Było jednak zbyt ciemno, żeby dojrzeć podbrzusze gada. Co jeszcze
Johnny mówił o wężach? Aha, że nie należy poruszać się szybko ani tkwić nieruchomo.
Odetchnąwszy głęboko, zmusiła się, żeby wejść głębiej. Zrobiła to powoli, równym krokiem.
- Zostań tam, gdzie jesteś - powiedziała do węża. - Nie będę ci przeszkadzać. Zajmę inny kąt.
Nie była w stanie nawet dojrzeć, czy gad poruszył się, czy nie. Musiała zawierzyć szczęśliwej
gwieździe. - Johnny, przyjdź tu po mnie - szepnęła cicho. - Czekam. Zaczęła się modlić o to,
by zjawił się, zanim będzie za późno. Mimo odgłosów burzy, donośny głos Clifftona Tuckera
dotarł do uszu Johnny'ego. Pięć minut później, płynąc śladem szeryfa, dosłyszał jego okrutną
groźbę skierowaną do Nicole. Na szczęście, znał tu każdy zakamarek. Dorwie Tuckera i
odnajdzie Nicole. Jakieś dziesięć minut później dostrzegł łódź wyciągniętą na ruchomy grunt.
Wszyscy trzej dobili do grząskiego brzegu i rzucili się w gęstwinę drzew. Johnny pierwszy
dostrzegł sylwetkę szeryfa i odruchowo krzyknął. Wyciągając błyskawicznie broń, Tucker
odwrócił się i latarką zaświecił mu w oczy.
- To ty, chłoptasiu? - Co ty robisz, Tucker! Gdzie jest Nicole?
- Umrze wyłącznie z twojej winy - warknął szeryf. - Bo nie z mojej. Gdybyś nie wracał do
miasta, nic by się nie wydarzyło. A teraz wszystko skończone. Musiałem wyrównać rachunki.
Nagle przed Johnny'ego wysunął się Jasper i krzyknął do szeryfa: - Powiedz mu prawdę!
Niech dowie się, jak zginął jego ojciec! - Jasper, przecież pragnąłeś mieć Madie! - wrzasnął
Tucker. - Nie moja wina, że zachorowała i zmarła, zanim zdołałeś się z nią ożenić! Gdyby
ż
yła, byłbym teraz dla ciebie nie mordercą, lecz bohaterem! Trzeba było załatwić Delmara... -
Ja nie zrobiłem nic złego - zaprotestował Jasper. - O tym, co zrobiłeś, dowiedziałem się
dopiero po fakcie. Nigdy bym ci nie pozwolił zamordować Delmara. - Ale dochowałeś
tajemnicy. - Jakiej tajemnicy? - zapytał Ryland Archard. - Carl Bernard uwiódł moją matkę, a
mój ojciec, kiedy zastał ich razem w łóżku, strzelił sobie w głowę. Musiałem się zemścić.
Dlatego przejechałem Delmara. Usłyszawszy te słowa, Johnny zdrętwiał. - Zabiłeś mojego
ojca? - A teraz załatwię ciebie - oznajmił Tucker. Uniósł rewolwer i wycelował w Johnny'ego.
W tym momencie rozległ się donośny głos detektywa: - Już przyznał się pan, szeryfie, do
popełnienia morderstwa. Wszystko skończone. Proszę rzucić broń.
- Cliffton, nie zabijaj go! - Jasper zasłonił sobą Johnny'ego. - To syn Madie... Rozległ się
ogłuszający huk wystrzału. Johnny rzucił się na Tuckera i wytrącił mu rewolwer. Zobaczył,
ż
e Jasper osuwa się na ziemię. Z kulą w piersi. Gdy Archard obezwładniał szeryfa, Johnny
pochylił się nad rannym. Jasper ledwie oddychał. - Słuchaj, bo mam mało czasu - wyszeptał
zdławionym głosem. - Powiedz Farrelowi, że wasze rachunki zostały wyrównane... Idź do
wykopu i weź stamtąd moje rzeczy... Chcę mieć je przy sobie. - Zacisnął palce na ręku
Johnny'ego. - Przyrzeknij. - Przyrzekam. - Przyzwoity z ciebie chłopak. Twoja mama była
wspaniałą kobietą i pamiętaj o tym... Miałeś też dobrego ojca... Obaj pragnęliśmy tego
samego i ja przegrałem... - Dlaczego mnie zasłoniłeś? - Wreszcie zrobiłem coś dobrego.
Teraz, kiedy spotkam się z Madie, po raz pierwszy będzie zadowolona ze mnie. Może nawet
mi wybaczy. Pamiętaj, chłopcze, o mojej skrzynce... Były to ostatnie słowa Jaspera Craiga.
Johnny spojrzał na Clifftona Tuckera. - Bydlaku, zapłacisz mi za wszystko! - krzyknął,
zrywając się z ziemi i rzucając z pięściami na szeryfa. - Daj spokój! - przywołał go do
porządku detektyw. - Niech zajmie się nim prokurator. Teraz musimy znaleźć twoją Nicole.
Ruszaj! Johnny oprzytomniał i natychmiast pobiegł przed siebie.
- Chérie! - wołał. - Chérie! - Z oczu pociekły mu łzy. Ostatni raz płakał na pogrzebie matki. -
Johnny! - Chérie! - Jestem tutaj. Na drzewie. W domku! Johnny stanął u stóp ogromnego
cyprysa. Zadarł głowę. Na widok Nicole o mały włos, a byłby zemdlał z wrażenia. Chwilę
później zniósł ją po sznurowej drabince i wziął w objęcia. Przytuliła głowę do jego piersi. -
Słyszałam strzały - powiedziała. - Nic ci się nie stało? - Nic. - Jeszcze przez chwilę trzymał ją
tak przytuloną, po czym lekko odsunął od siebie i zaczął opowiadać, co się stało. - Johnny,
tak mi przykro - szepnęła. - Ten łajdak zastrzelił Jaspera. Biedak... starał się mi pomóc. -
Johnny jeszcze raz przytulił do siebie Nicole. Przez kilka minut trwali w milczeniu. - Na
szczęście, ty żyjesz. Nic ci się nie stało? - Mam tylko guza na głowie. Najważniejsze, że
jesteś tu. Cały czas liczyłam na twoją pomoc. Przyszedłeś. Dziękuję. - Podziękuj, chérie, w
inny sposób. Pocałuj. Mieszkańcy Common byli zaszokowani. Mimo to jednak nadal
obiegały miasto przeróżne plotki. Od rana do nocy dzwonił telefon w Okhaven. Nicole
zdumiało to, że ludzie starali się wynagrodzić Johnny'emu swoje dotychczasowe
postępowanie. Dopiero teraz uzmysłowili sobie, iż Tucker od lat manipulował nimi. W
gruncie
rzeczy nie byli złymi ludźmi. Teraz odzyskali wreszcie własną godność. Za to, jak sądziła
Nicole, powinni być wdzięczni Johnny'emu. Kiedy wrócili do domu tej ostatniej
dramatycznej nocy, przez godzinę opowiadali Mae o tym, co się stało. Rano nowoorleański
detektyw wezwał Farrela i wraz z Johnnym spędzili kilka godzin zamknięci w gabinecie Mae.
Nicole nie pytała Johnny'ego o przebieg tej rozmowy ani o to, co wydarzyło się między nim a
Farrelem. Wiedziała jednak, że skończyła się wreszcie ich wieloletnia nienawiść. Tucker bez
przeszkód został aresztowany, bo Ryland Archard skrupulatnie wyjaśnił zwierzchnikom
wszystkie szczegóły wydarzeń ostatniej nocy. Ponadto obiecał Johnny'emu zbadać
możliwości wcześniejszego zwolnienia warunkowego za dobre sprawowanie, bez
konieczności odpracowywania na wolności ostatnich miesięcy odsiadywania w więzieniu
kary. Zdumiewające, jak szybko i skutecznie można pozałatwiać nawet najtrudniejsze sprawy,
kiedy ma się odpowiednie kontakty. Nowoorleański detektyw znał właściwych ludzi.
Uczciwych i sprawiedliwych, jak on. Wreszcie nastał kres wrogości mieszkańców Common
do rodziny Bernardów. Wyjaśniły się przyczyny rozpaczliwego alkoholizmu i psychicznego
załamania Jaspera Craiga, a także nienawiści Farrela do Johnny'ego.
Nicole zostawiła samochód na podjeździe i ruszyła ku pogorzelisku. Na zboczu wzgórza
ujrzała siedzącego Johnny'ego. Wpatrywał się w rozlewisko. Wczoraj nie mogli oderwać się
od siebie. Nikt jednak ani słowem nie skomentował ich zachowania. Nad ranem Johnny
przyszedł do pokoju Nicole. Kochali się z takim zapamiętaniem, jak jeszcze nigdy. Podeszła i
bez słowa usiadła obok Johnny'ego. Sama bliska obecność ukochanego dawała jej już
poczucie szczęścia. - Masz do mnie, chérie, jakąś pilną sprawę? - zapytał. - Mówiłem Mae, że
wrócę w porze lunchu. - Wiem. Dzwonił z Nowego Orleanu nasz detektyw, Ryland Archard.
Powiedział, że sprawa twojego zwolnienia zostanie ponownie rozważona. I że gdyby to
zależało od niego, lada dzień stałbyś się wolnym człowiekiem. Przyszłam tutaj, bo sądziłam,
ż
e chcesz to wiedzieć. Johnny skwitował słowa Nicole jedynie kiwnięciem głowy. - Masz
ochotę pogadać? - zapytał. - Jeśli tego sobie życzysz... Odwrócił się i spojrzał jej prosto w
oczy. - Chciałem powiedzieć ci to wczoraj wieczorem, ale płakałaś i nie mogłaś przestać... -
Uśmiechnął się krzywo. - Było to dla mnie coś nowego. Najpierw sądziłem, że beczysz
przeze mnie, a potem... - Wiem, wiem, głupio się zachowywałam - przyznała Nicole. - O
czym chcesz pogadać? - Wczoraj wieczorem, zanim zaczęło się to całe piekło, powiedziałaś,
ż
e mnie kochasz. Pamiętasz? - Tak. - Nicole zapragnęła przytulić się do Johnny'ego,
ale się powstrzymała. Miał dziwną minę. Niepokojąco poważną. Co chciał oświadczyć?
Czyżby to, że w jej towarzystwie było mu miło, i na tym koniec, bo wyjeżdża z Oakhaven? -
Nadal mnie kochasz? - Chciał się upewnić. - Bardziej niż kiedykolwiek przedtem - wyznała. -
Ale już ci mówiłam... - Ciii... - Johnny położył jej palec na ustach. - Teraz moja kolej. Siedzę
tu sobie i kombinuję, jak najlepiej ci to wyłożyć. Nicole nie wytrzymała nerwowo. - Wiem, że
zamierzasz opuścić Oakhaven. Od początku zdawałam sobie z tego sprawę. Jestem na to
przygotowana. - Uśmiechnęła się słabo, aby Johnny nie wyczuł, iż mija się z prawdą. -
Naprawdę wolałabyś mnie się pozbyć? - Nie! - wyrwało się Nicole. - Nie chcę jednak, żebyś
odczuł... - Co miałbym odczuć? Johnny wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy opadające na
oczy. - Pragnę, żebyś robił to, co chcesz - powiedziała. - To wszystko. - Wszystko, co chcę? -
Tak. - A więc mogę cię kochać? Gdy z wrażenia zaparło jej dech, mówił dalej: - Kocham cię,
chérie. Musisz to wiedzieć. Zapragnęła rzucić się Johnny'emu w objęcia, ale nie była w stanie
nawet drgnąć. - I...?
- I jeśli zostanę, nie będę mieszkał na przystani ani sypiał sam... - A więc...? - Wyjdziesz za
mnie, żeby Mae przestała wreszcie nas swatać? Nicole z wrażenia zaniemówiła. Nie mogła
uwierzyć w to, co słyszy. Johnny jednym zręcznym ruchem przewrócił ją na plecy.
Przymrużywszy oczy, przyglądał się jej z góry. Nadal milczała. - A jeśli chodzi o dzieci... -
ciągnął łagodnym tonem. - Zajmiemy się tym dopiero wtedy, kiedy będziesz miała na nie
ochotę. Nicole wreszcie odzyskała głos. - W porządku. - Wzruszona z trudem
powstrzymywała łzy. - Umowa stoi? - Aha - potwierdził Johnny. - Zamierzasz się rozpłakać?
- Chyba tak. Uśmiechnął się łobuzersko. - Dlatego, że znów pozbawiłem cię tchu? - Coś w
tym sensie. Ale czy nie powinniśmy przypieczętować pocałunkiem naszej umowy? - spytała
zalotnie. - A czy to nam wystarczy? - W oczach Johnny'ego zapłonął ogień pożądania. Objęła
go za szyję, przyciągając do siebie. Tym razem postanowił kochać Nicole delikatnie i powoli.
Ale gdy tylko rozpalił ich pierwszy pocałunek, przestali panować nad sobą i poddali się
uczuciom nieziemskiej rozkoszy.
Gdy oprzytomnieli, na południowy posiłek było już za późno. Mimo to poszli od razu do
Mae, aby podzielić się z nią dobrą nowiną. Johnny odważył się wyznać miłość Nicole, a ona
przyjęła jego oświadczyny. Oboje byli pewni, że Mae będzie z tego powodu bardzo
szczęśliwa.
Koniec książki.