U T Z R A C H O W S K I
PIERWSZY WIECZÓR,
OSTATNI PORANEK
W y b ó r o p o w i a d a ñ
W y b r a ³ i z n i e m i e c k i e g o p r z e ³ o ¿ y ³
A n d r z e j P a ñ t a
¯adna czêæ tej publikacji nie mo¿e byæ reprodukowana,
przechowywana w ogólnie dostêpnym systemie ani rozpo-
wszechniana w ¿adnej formie, ani za pomoc¹ ¿adnych rod-
ków elektronicznych, mechanicznych, fotomechanicz-
nych, nagrañ ani ¿adnych innych bez pisemnej zgody
Autora lub T³umacza b¹d Wydawcy.
© Copyright by Utz Rachowski
© Copyright for Polnish translation by Andrzej Pañta
SEBASTIAN
Sebastian stoi przywi¹zany do drzewa lin¹ i krwawi.
Jasno w tle, nowe budowle, renesans Florencji albo Rzymu
przeliczne pa³ace.
Piêkna epoka, s³oñce posiada ka¿dy dom, ka¿de mieszkanie.
Czas rozumu. Kocio³y a nawet ma³e domy z wie¿yczkami, jak
d³onie wyci¹gaj¹ce siê ku wiat³u.
Sebastian stoi przy drzewie i krwawi. Przywi¹zany lin¹.
Od d³ugiego spogl¹dania w dó³ drêtwiej¹ ramiona dam. Wno-
si siê dywan i k³adzie siê go na balustradzie balkonu. Teraz damy
maj¹ wygodniej przy wygl¹daniu, ³atwiej te¿ im oddawaæ po-
zdrowienia, kiedy kto tam w dole przechodzi obok tego drzewa.
Zwi¹zano nam d³onie, mówi¹ damy, nawet gdyby Sebastian
by³ piêkny, jak mog³ybymy mu pomóc.
Schody do wolnoci s¹ zas³oniête spojrzeniami s¹siadów, drogi
wolnoci s¹ obrêbione manowcami ¿yciorysów. To cena, jakiej
nikt nie chce zap³aciæ.
Moglibymy Sebastianowi powyjmowaæ strza³y z cia³a. Za-
cz¹³by krzyczeæ.
Przywi¹zany lin¹ do drzewa, Sebastian krwawi.
Nic nie s³yszelimy, bo spalimy. W piersi i uda wystrzelili
mu strza³y o witaniu.
Nie wo³a³ pomocy.
5
6
WIAT£O Z OGRODÓW
Rubin jest tak wielki i okr¹g³y jak spad³e w ogrodzie jab³ka.
Drzewko w ogrodzie, ju¿ od dawna bez listowia, ju¿ od wielu
tygodni, pozwoli³o im w koñcu spaæ, w ostatnich dniach pa-
dziernika.
Ogrody zgasi³y swe póne wiat³a. Teraz w tych dniach widaæ
dok³adnie, jak ich brakuje. Pocz¹tkowo wyczuwa³o siê jeszcze
nieobecne wiat³o. Potem, w³aciwie dopiero od dzi, osiedle jest
brudnaw¹ równin¹ bez postaci, z³o¿on¹ z czarnych dachów do-
mów, czarnych ga³êzi wokó³, za kolory p³otów, bram do ogro-
dów. drewnianych szop nie posiadaj¹ w³asnego wiat³a.
Nikt nie rozwiesza dzisiaj swego kolorowego prania, ponad
szarymi placykami, do ciszy ogrodów, obok gniazdowisk, które
zosta³y opuszczone przez ptaki, miêdzy drzewami nie jest roz-
piêta lina, ta bowiem zwiniêta le¿y w domu.
Kiedy ma siê wakacje, tak póno w padzierniku, nie trzeba
obawiaæ siê drogi do szko³y, która w tej chwili nie wchodzi w
rachubê.
Rubin jest oprawiony jak owoc dêbu, b³yszczy pó³³upina z
metalu, do której jest przykrêcony ¿elazny jêzyk wielkoci palca
z wywierconym otworem. Kiedy ma siê wakacje, tak póno w
padzierniku, s¹ bezwzglêdnie potrzebne rubin wielkoci spad³ego
owocu w metalowej oprawie z jêzykiem z ¿elaza, z wywierco-
nym w nim otworem, cylindryczna ruba bez rdzy, ¿elazna mu-
terka, która pasuje do tego. Wówczas nigdy nie z³apie nas duch
mg³y!
¯adne z dzieci, które maj¹ wakacje tak póno w padzierni-
ku, nie jest dzisiaj na ulicy, na drodze osiedlowej, najpierw bo-
wiem maj¹ strach przed szko³¹, przed t¹ zawsze spadzist¹ drog¹,
7
nastêpnie za nie wychodz¹ w padzierniku, kiedy maj¹ waka-
cje, poniewa¿ pojawia siê duch mg³y. Przed po³udniem zgasi³ on
w ¿ó³tej, zmêczonej trawie ostatnie butwiej¹ce wiat³a, i ka¿dy
jest dzisiaj sam. Jestem ostatni, który ma jeszcze wiat³o, mam
rubin, muszê wyjæ mgle naprzeciw!
Szybko obróci³y siê klucze, drzwi do drewnianej szopy s¹
odryglowane, brama do ogrodu rozdarta a drewniana hulajnoga
stoi gotowa do drogi. Bia³e opony b³yszcz¹ napompowane ni-
czym balony. Nigdy nie wolno zostawiaæ ich bez powietrza, wte-
dy nigdy nie z³apie nas duch mg³y!
Szybko w kieszeni spodni znalaz³y siê rubka i muterka z ¿e-
laza, w rêku oprawiony w metal rubin, szybko rubka przesz³a
przez otwór ¿elaznego jêzyka, muterka za zosta³a ci¹gniêta
kleszczykami pe³nymi rdzy.
Mam wiat³o. Mój rubin b³yszczy z kierownicy hulajnogi. Z³y
duch mg³y, choæ widzi mnie, nigdy mnie nie z³apie!
Jecha³em po drodze osiedlowej, po ulicy, przez otwart¹ bra-
mê do ogrodu, pêdzê na hulajnodze wo³aj¹c wci¹¿: Nie bójcie
siê ju¿, mam rubin, tylne wiat³o z przyczepy mego ojca, lampê
pe³n¹ cudów, uratowa³em ostatnie wiat³o z ogrodów, p³onie miê-
dzy moimi d³oñmi, nigdy nie z³apie nas z³y duch mg³y!
Jecha³em drog¹ w górê i w dó³. Ci¹gle nawo³ywa³em. Wo³a-
³em a¿ do po³udnia. wieci³em, promieniowa³em im moim rubi-
nem. Ogrody by³y bez wiat³a a trawa by³a ju¿ zmêczona. Ale nie
przyszli, nie us³yszeli. Ani te¿ nie zobaczyli.
Wtedy stan¹³em, na drodze osiedlowej, miêdzy czterema b³ysz-
cz¹cymi cianami mg³y, z lamp¹ z rubinu, ja sam, jakby ju¿ w
jakim nowym domu, o którym inni nigdy siê nie dowiedz¹. Po-
wiedzia³em cicho: Czemu¿ nie przyszlicie, mam przecie¿ rubin,
uratowa³em dla was ostatnie wiat³o z ogrodów. Nigdy nie z³a-
pa³by nas duch mg³y.
Sam by³em w rubinowoczerwonym domu mg³y, a oni nie przy-
szli tak¿e i tu, byli zbyt przera¿eni, by to us³yszeæ, st¹d tak¿e
niczego nie zobaczyli. I tak pozosta³o to na zawsze.
8
NOC CHLEBOWA
Prawdzie zatykaj¹ pysk chlebem.
A co pozostanie z chleba,
Gdy zosta³ zjedzony?
Wolf Biermann
W naszym s¹siedztwie, w odleg³oci paru kilometrów, w Ru-
dawach Czeskich, istnieje pewna osobliwa legenda. Kiedy na
pokryte niegiem górzyste zwaliska kopalni Orschel mia³ przy-
jechaæ ch³opak, który by³ tak s³abiutki i ma³y, ¿e nadawa³by siê
do wszystkich innych prac, tylko w³anie nie na kopalniê.
Pewnego dnia ukaza³ siê mu Duch Gór. Powiedzia³ ch³opcu,
¿e go zabije, jeli ka¿dego dnia nie bêdzie zabiera³ ze sob¹ na dó³
do kopalni wie¿o upieczonej bu³ki. A poniewa¿ ch³opcu niko-
mu nie wolno by³o czegokolwiek powiedzieæ o tej umowie, sta-
rzy górnicy dziwili siê ka¿dego dnia coraz bardziej, dlaczego taki
s³abiutki ch³opak sam nie zjada³ przyniesionej z sob¹ bu³ki.
Tak to sz³o przez d³ugi czas. Jednak pewnego dnia ch³opak
zaspa³ i nie móg³ ju¿ tego poranka postaraæ siê o bu³kê, ale punk-
tualnie dotar³ w³anie jeszcze do pracy. Pod koniec szychty zna-
leli go uduszonego starzy górnicy obok koszyka z wêglem; i nie
potrafili sobie wyjaniæ, co takiego mog³o siê wydarzyæ. Bowiem
dooko³a tego kosza le¿a³o mnóstwo zaplenia³ych bu³ek, ¿e by-
³oby mo¿na nimi wykarmiæ winiê.
Nigdy nie opisywa³em chleba, lecz jad³em go, i gdy z powro-
tem odk³ada³em do szafy mej babci wielk¹ ksi¹¿kê z takimi le-
gendami, na osiedlu zapad³a ju¿ noc z niebem zrobionym z wy-
suszonego razowca, za zanie¿one drogi wzd³u¿ domów wyci¹-
ga³y siê niczym puszyste bochenki bia³ego chleba, poza tym na
wie¿y nieg rzuca³y z³ociste sto¿ki owietlone jasno z szklanych
drzwi domów, natomiast podwórka le¿a³y w takim szeregu jak
wie¿o wypieczone bu³ki. Rzeczy zamilk³y, bowiem niebawem
bêdzie Bo¿e Narodzenie. Tylko s¹siadki mówi³y teraz g³ono.
9
Przysz³y do ma³ego sklepiku mojej babci i czeka³y na chleb. Cza-
sami milk³y niespodziewanie w pó³ s³owa, jak makiem posia³,
wszystkie usta otwarte, i ws³uchiwa³y siê w noc, czy nie nadcho-
dzi chleb. Wówczas mo¿na by³o us³yszeæ, jak z b³yszcz¹cego
metalicznie kurka bia³ej ceramicznej beczu³ki, która sta³a na skle-
powej ladzie, spada³a musztarda w ¿ó³tawych kroplach. Ale tego
nie widzia³y; s¹siadki, kobiety, które sta³y za chlebem, nads³u-
chiwa³y swymi wargami i otwartymi ustami, i nie widzia³y, ¿e z
kurka ceramicznej beczu³ki spada³y na drewno sklepowej lady
¿ó³tawe krople musztardy, s¹siadki, kobiety sta³y i oddycha³y i
nads³uchiwa³y i s³ysza³y chleb.
Jednak nie wyw¹cha³y i nie potrafi³y go uchwyciæ. Nie wszyst-
kie kobiety przychodzi³y do sklepu mej babci, tylko te, które drob-
nym krokiem mog³y przejæ po wie¿ym niegu, kobiety z s¹-
siedztwa, zwiastunki, by³y teraz tutaj i czeka³y, podczas gdy musz-
tarda w ¿ó³tawych kroplach spada³a z kurka tej beczki, i ws³uchi-
wa³y siê w chleb. Ale nie mog³y go uchwyciæ.
Siedzia³em na wype³nionym do po³owy worku grochu w k¹-
cie sklepu i plecami opiera³em siê o stos pustych skrzynek, na
którym le¿a³a napoczêta paka podpa³ek do pieca. Jedyna lampa
w tym sklepie, ¿ó³tawobia³y szklany balon, który wisia³ nad
sklepow¹ lad¹ z ty³u za sta³a moja babcia i wci¹¿ od nowa
ociera³a d³onie o swój niebieski fartuch tak, jakby mog³o to spo-
wodowaæ, ¿e od razu i natychmiast dostanie chleb na ladê
baloniasta lampa rozsypywa³a ¿ó³tawe wiat³o niczym musztar-
dê po rega³ach, na pod³ogê i po twarzach wyczekuj¹cych kobiet,
po obliczu mej babci. Tylko k¹ta, w którym siedzia³em, nie mo-
g³y ju¿ dosiêgn¹æ matowe, w kolorze musztardy promienie owe-
go balonu i owietliæ go. Siedzia³em sam w ciemnoci i by³em
wród nich, rzeczy w tym sklepie i wyczekuj¹cych kobiet, s¹sia-
dek, obok mej babci, która równie¿ czeka³a. Wszystko widzia-
³em i s³ysza³em.
Co powiedzia³a ta staruszka z domu naprzeciw: Poumierali w
piwnicy, w miecie, chocia¿ zabrali z sob¹ na dó³ wystarczaj¹co
chleba, lecz zasypa³y ich bomby, a stra¿ po¿arna wygrzeba³a ich
10
dopiero trzy dni póniej, poniewa¿ w piwnicy p³yn¹³ gaz, ale
wtedy ju¿ nie ¿yli. Tedy na nic nie przyda³ siê im ten chleb, lecz
gdy jedlimy go, wci¹¿ jeszcze bardziej smakowa³ gazem ma³e
samoloty wynurzy³y siê zupe³nie niespodziewanie za domami i
od razu zaczê³y strzelaæ w nasz¹ kolejkê, powiedzia³a pani Mel-
le, której m¹¿ by³ kierowc¹ du¿ej ciê¿arówki do przewozu wêgla
i zawsze na kolacjê zjada³ dziesiêæ kromek, widzia³am, powie-
dzia³a, jak jednemu ch³opcu z tamtej strony ulicy z powietrza
wystrzelili z r¹k bochenek chleba, potem ch³opak le¿a³ obok tego
bochenka, czeka³ymy ca³¹ noc trzysta gram na ka¿dy dzieñ,
to powiedzia³a kobieta, która mia³a ogród obok nas i latem prze-
siadywa³a zawsze w kuchennym oknie i pilnowa³a swych krza-
ków agrestu, a do tego tylko woda, pisa³ mój m¹¿ w swoim ostat-
nim licie, przecie¿ tam pozosta³
Wtedy odezwa³a siê moja babcia, która wci¹¿ jeszcze sta³a
bez ruchu za lad¹, tylko od czasu do czasu pociera³a rêkami o
fartuch: Tak, wszyscy o wiele za d³ugo jedlimy chleb z³a. Jak-
bymy nie wiedzieli, co z tego pozostanie. Wówczas kobiety spoj-
rza³y ze zdziwieniem na moj¹ babciê, te s¹siadki, które przysz³y,
aby czekaæ na chleb, i nie powiedzia³y ju¿ teraz nic wiêcej.
Bowiem wiedzia³y, i wszyscy to wiedzieli, kobiety i dzieci,
mê¿czyni, ca³e osiedle: Dzisiaj wieczorem nie dotar³ chleb.
Nadesz³a tylko noc i to zbyt wczenie i tak zimna, ¿e nieg skrzy-
pia³ ma tej krótkiej drodze, pod butami s¹siadek, pod ich drobny-
mi krokami. Bowiem nie przyszed³ chleb dzisiaj wieczorem, a
wczesna i ch³odna noc skrzypia³a tym kobietom jak suchy razo-
wiec w ich ustach, ale to by³ tylko nieg pod butami na ich krót-
kiej drodze.
Nad ziemi¹ na drogach le¿a³a noc niczym puszysty bia³y bo-
chen, a niebo by³o ogromnym razowcem, za przez szklane drzwi
sklepu mej babci na wie¿o spad³y nieg podwórka wypada³ bu³-
czanoz³oty kr¹g wiat³a, rzucaj¹c wysoko w noc drobne, b³ysz-
cz¹ce gwiazdy. Wszystko widzia³em i s³ysza³em.
Wówczas noc wci¹¿ jeszcze smakowa³a jak suchy chleb, a
ksiê¿yc by³ b³yszcz¹cym no¿em dro¿d¿owym i sprawi³, ¿e nade-
11
sz³a noc. Wtedy na puszystej drodze bia³ej jak chleb pojawi³y siê
dwa z³ocistokuliste wiat³a niczym bu³ki i sprawi³y, ¿e zawita-
³o i spe³ni³o siê ¿yczenie tych kobiet, s¹siadek i mojej babci. Bab-
cia wo³a³a: Samochód z pieczywem!
I jeli sobie w³aciwie przypominam, mê¿czyni w bia³ych
ubraniach piekarzy opró¿nili samochód d³ugimi drewnianymi
³opatkami niczym prawdziwy piec piekarniczy, i na bochenki,
czarne i bia³e, spad³o parê ostatnich, niewielkich gwiazdek ze
niegu, i gdy sklep mej babci by³ pe³en chleba a samochód do
rozwo¿enia pieczywa pusty, stopnia³y tak¿e ostatnie musztardo-
we zmarszczki na twarzach tych kobiet, s¹siadek. Ca³e osiedle
skrzypia³o teraz od kroków kobiet, opuszcza³y podwórka swych
ma³ych domów, nadchodzi³y, bieg³y drogami, krótkimi, d³ugimi,
a ¿e dzisiaj wieczorem nasta³a noc, ksiê¿yc wycina³ cienkie pla-
stry dro¿d¿y na kolosalny czarny bochen.
By³o to wieczorem, gdy¿ chleb dotar³ zbyt póno. Wszystko
widzia³em i s³ysza³em i jad³em ten chleb, czarny i bia³y i chru-
pi¹ce z³ociste bu³ki, bowiem by³ ju¿ pokój, a te kobiety opowia-
da³y tylko historie.
Ale dlaczego Duch Gór nie zjada³ bu³ek tego ma³ego ch³op-
ca? I czy starzy górnicy karmili swe winie takim chlebem, który
pozostawia³ z³o? I dlaczego, gdy opowiada siê jak¹ historiê, wci¹¿
wynika z niej tak wiele rzeczy?
12
ODG£OSY LATA
Oddech mego ojca
Ju¿ pad³ kraj, w którym urodzi³ siê mój ojciec, pónym latem,
dwa lata przedtem, gdy w Wigiliê czterdziestego pierwszego,
stoj¹c bez ochrony na czo³gu, w swojej lornetce widzia³ cerkiewne
kopu³y miasta Moskwy.
Przy tym, rozstawiwszy ³okcie, szk³a przed oczami, rêkawy
jego kurtki mundurowej przesunê³y siê nieco do ty³u, na przyszyte
dystynkcje niemieckiego sier¿anta formacji SS, i ukaza³y siê
we³niane ocieplacze na jego przedramieniach, które w
Reichenbach w Vogtlandzie zrobi³a dla niego na drutach moja
babcia.
Lornetkê, której soczewki od czasu do czasu pokrywa³y siê
par¹ pochodz¹c¹ z jego oddechu, i której pokrêt³a obraca³ parê
razy i nastawia³ na nowo, zanim nie zacz¹³ pocieraæ szkie³ go³ymi
palcami, trzyma³y dwie potê¿ne rêkawice, o których gêst¹,
wielowarstwow¹ strukturê nici postara³y siê d³onie mojej matki
w d³ugie i samotne wieczory wojenne w Plauen.
Skarpety, jakie wysz³y spod jej rêki, strzy¿ona we³na,
zosta³y zrobione pod koniec listopada, gdy kampania mego
ojca zapowiada³a siê ju¿ na d³u¿ej, w Plauen, Reichenbach
i Lipsku ludzie chodzili w nowych, szeroko skrojonych
butach z filcu, starannie nat³uszczonych, w po³owie
uzupe³nione skór¹.
Dr Goebbels powiedzia³ kobietom przez volksempfängera,
czego mój ojciec potrzebowa³ na d³onie, nogi i g³owê.
Tkwi³o to teraz na ich g³owach.
I mia³y pilne d³onie, te kobiety; babcia, matka.
13
Jednak¿e, mimo tej ca³ej opieki, memu ojcu robi³o siê zimno,
na jego posterunku, by³o Bo¿e Narodzenie, zupe³nie bia³e w
tamtym miejscu, tak ¿e, gdy ju¿ parê razy poprzebiera³ nogami,
teraz czêciej i niespokojnie przytupywa³ butami po stalowej
p³ycie wie¿yczki czo³gu, w koñcu za zeskoczy³ i do jednego
wartownika, szeregowca, zwiadowcy, powiedzia³: Tkwimy ju¿
tutaj dwa tygodnie. Niech pan zaczeka na zmiennika, na razie idê
ogrzaæ siê do namiotu. Powinno byæ wigilijne danie.
Las jagodowy
Teraz kawa jest gotowa, i matka, jutrzejsza solenizantka,
wyjê³a ju¿ z szafy kosztowny serwis, i wydawa³o mi siê, jak gdyby
przy tym st¹pa³a ciszej, gdy fili¿anki, talerze i dzbanuszek nios³a
przez pokój. Gdy dotar³a do naszego sto³u, wydawa³a siê unosiæ.
Biorê jedn¹ z fili¿anek lekk¹ jak piórko, odwracam doln¹ stron¹
do góry, unosi siê w moich d³oniach niczym cichutkie st¹panie
mej matki po pod³odze, ale podczas gdy jeszcze staram siê
odgadn¹æ obraz jasnoniebieskich, skrzy¿owanych mieczy pod
królewsk¹ koron¹, ca³y stó³ krzyczy, jakby jednym g³osem, ¿e
mam natychmiast odstawiæ tê fili¿ankê. Prawie opuci³bym j¹
naprawdê w tym momencie, poród tego jednego, straszliwego
krzyku.
Zostawcie ch³opca w spokoju, ma wakacje, powiada moja
babcia, która w³anie wchodzi do pokoju. Przed sob¹ niesie ciê¿k¹
p³ytê z fajansu, na której le¿y stos ciastek jagodowych u³o¿onych
w piramidê.
No jasne, znowu musisz go broniæ. Powiada mój ojciec.
Ostatnie w tym roku, odpowiada moja babcia i ignoruje zarzut
mego ojca, wczoraj potrzebowalimy ca³ego dnia, aby zerwaæ
dla was tak du¿o. Zaiste mamy przecie¿ nasz las jagodowy, tak
wci¹¿ jeszcze znajdujemy takie, powiada i mruga do mnie.
Muszê milczeæ i do tego jeszcze zachowywaæ siê spokojnie.
Kiedy rozmawiaj¹ doroli, wolno mi piæ tylko kakao z jednej z
14
tych leciutkich fili¿anek, ale zachowuj¹c ostro¿noæ, i zjadaæ tyle
ciastek jagodowych, ile chcê. I wolno mi marzyæ, ile chcê.
Mój ojciec powiada: Pozdrawiali nas chlebem i sol¹. I kwiaty
rzucali na nasze czo³gi, na Ukrainie.
Mój ojciec jest w ofensywie.
Wujek Rudi nic nie mówi i bawi siê swoim du¿ym, z³otym
piercieniem na prawej d³oni.
Jest fryzjerem, ma w³asny zak³ad w Lipsku, jest bogaty i
wyniole bawi siê swym piercieniem.
W niewiadomy sposób swoje bogactwo zawdziêcza wiêkszej
iloci worków z europejskimi gatunkami w³osów ludzkich,
takiej zdobyczy, któr¹ przyniós³ z wojny do domu. Jego peruki,
które sam wyplata a potem sprzedaje a najlepsze sztuki wypo¿ycza
na karnawa³, przynios³y mu bogactwo i powa¿anie.
Jako i sk¹d.
W czasie wojny by³ kierowc¹ sanitary, a nie sier¿antem jak
mój ojciec. Sanitara znaczy ciê¿arówkê sanitarn¹ wyjani³
mi, gdy przed rokiem poszed³em do szko³y.
Podczas gdy ojciec mówi a wujek Rudi obraca swym
z³otym piercieniem, wujek Herbert patrzy pod stó³. Nie
nosi³ munduru sier¿anta i nie zdoby³ ludzkich w³osów,
jedn¹ nogê mia³ krótk¹ a drug¹ d³ug¹, i wszyscy mówi¹ do
niego: No, ty, by³e przecie¿ wybrakowany. To wszystko,
bowiem nie wolno mu by³o braæ udzia³u w wojnie jak ojcu
i wujkowi, jego spojrzenie spotyka siê pod sto³em z tym
nale¿¹cym do ciotki Hildy, jego ¿ony, która nabawi siê
ma³ego garbu, gdy¿ na swym krzele przesiaduje tak
krzywo i zagl¹da pod stó³, przy którym nic nie daje siê do
niej powiedzieæ.
Muszê zachowywaæ siê spokojnie, ale wolno mi jeæ i piæ tyle,
ile zapragnê.
I marzyæ.
Babcia nie pytana nalewa mi jeszcze fili¿ankê kakao z
wielkiego, kruchego dzbanka, i biorê sobie jeszcze jeden kawa³ek
ciasta jagodowego.
15
Moja fili¿anka jest pusta, i moja babcia nie spogl¹da na
mnie, lecz mojemu ojcu prosto w oczy. Otó¿ nie mam ju¿
ochoty na picie i jestem te¿ nasycony ciastkami i teraz bardziej
oddajê siê marzeniom. Najpierw marzê zawsze o tym, co wiem,
póniej przychodz¹ prawdziwe marzenia. Wiem, ¿e, podczas
gdy wujek Rudi, fryzjer, i ojciec, sier¿ant, byli na swej wojnie,
te kobiety za, siostry, matka, ciotka Hilde i ciotka Margarete,
uratowa³y swoj¹ chor¹ matkê ewakuuj¹c j¹ z Plauen. Z
zbombardowanego, p³on¹cego Plauen. Na rêcznym wózku po
zniszczonej autostradzie. A¿ do Reichenbach, gdzie stoj¹
jagodowe lasy i gdzie czeka³a na nie babcia. Pods³ucha³em to
podczas wczeniejszych uroczystoci rodzinnych, ale nie doæ
du¿o, nic dok³adnego, i dlatego marzê teraz raczej o czym
innym, choæby o lecie na dworze, ogrodzie mojej babci, który
ca³y czas, gdy muszê tkwiæ w tym pokoju i milczeæ, przez
szeroko otwarte okno posy³a swoje poszumy niczym delikatne
nawo³ywanie w g³¹b mieszkania.
Albo marzê o olbrzymiej b³êkitnej æmie, któr¹ wczoraj
wczenie rano, gdy wstalimy w sam¹ porê, aby zbieraæ jagody,
siedzia³a miêdzy szprychami roweru mego brata. I z³apa³em j¹ i
zrobi³em pude³ko wype³nione listowiem i traw¹, które stoi teraz
w ogrodzie w zacienionym miejscu. Z odkryt¹ szklan¹ p³yt¹,
szczeliny za tego drewnianego pude³ka poskleja³em kitem.
Alici babcia powiedzia³a, ¿e æma nie potrzebuje cienia, lecz
nocy, ani listowia czy trawy.
Id sobie teraz, powiada moja matka, spokojnie do ogrodu,
jak chcesz, ale nie biegnij za daleko. Przy wstawaniu i
wychodzeniu s³yszê jeszcze, jak moja babcia mówi: Twój dziadek
przewraca siê chyba w grobie. Nie chcia³e iæ do gimnazjum,
gdy¿ nosili tam wtedy takie mieszne czapeczki, a do SS
poszed³e, bo chcia³e byæ Niemcem. To ci przecie¿ nie
wystarcza³o: bezpañstwowiec, który pochodzi z Polski. Potem
napad³e na ten kraj, w którym siê urodzi³e, a póniej jeszcze na
parê innych. Gdyby dziadek wygarbowa³ ci skórê, wtedy
wiedzia³by, gdzie nale¿ysz.
16
Byæ mo¿e matka odes³a³a mnie dlatego, poniewa¿ wiedzia³a,
co bêdzie, kiedy babcia milczy przedtem w ten sposób.
W ogrodzie panuje sierpieñ wraz ze swoimi kwiatami,
ogo³oconymi do czysta krzakami jagód i g³osami ptaków,
dojrza³ymi ludwikami i klopsami. Lecz te sierpniowe nie s¹
jeszcze dojrza³e, czasami jaki owoc le¿y w trawie, ale nie siêgam
po niego, gdy¿ z drzewa zerwa³ go robak, jak powiedzia³aby
babcia.
Teraz nie muszê ju¿ siedzieæ cicho i milczeæ, lecz wolno mi
biegaæ i skakaæ i, gdyby by³ kto, kto do mnie nale¿y, móg³bym z
nim rozmawiaæ, ile zapragnê. Lecz brat mój jest ju¿ du¿y i pojecha³
nad Ba³tyk, na obóz wakacyjny, a moi przyjaciele wybrali siê
dzisiaj na p³ywalniê, sam tylko muszê tkwiæ w domu, poniewa¿
przyjechali ciotki i wujkowie a matka ma jutro urodziny. Jutro
jest niedziela, i jutro bêdzie wycieczka nad lene jezioro.
Poprzedniego lata widzia³em, jak zaskroniec w bia³y dzieñ p³ywa³
tam po wodzie. Wemiemy z sob¹ jedzenie i w urodziny mojej
matki zrobimy wielki piknik, jak ka¿dego roku. I pojedziemy w
nowym, bia³ym sportowym samochodzie wujka Rudiego i ciotki
Margarete, takim samochodem, jakim nikt nie mo¿e siê poszczyciæ
w naszym miecie, tylko kto z Lipska, kto zdoby³ ³upy na wojnie.
A jeli obliczy³em prawid³owo, i poniewa¿ wujek Rudi tak czy
siak musi jechaæ dwa razy, gdy¿ jest nas osiem osób, byæ mo¿e
bêdê w stanie przekonaæ go, ¿eby zabra³ mnie dwa razy. W ten
sposób zrekompensowa³bym sobie wówczas to picie kawy dzisiaj
po po³udniu. A poniewa¿ teraz nie ma jednak nikogo, z kim
móg³bym o tym porozmawiaæ, o chlebie i soli na przyk³ad albo
europejskich gatunkach w³osów ludzkich albo jak mog³o
wygl¹daæ Plauen, gdy siê pali³o, podchodzê do drewnianego
pude³ka, jakie wczoraj postawi³em dla æmy.
Zdejmujê szklan¹ szybê i grzebiê ga³¹zk¹ miêdzy traw¹ a
listowiem. Motyl ten by³ b³êkitny, ze srebrzystymi punkcikami
na skrzyd³ach, szerszych od mojej d³oni, samo piêkno, jak
wyrwa³o siê mojej matce, gdy jej pokaza³em go, jak spa³ na
szprychach roweru.
17
I sama wolnoæ, powiedzia³a moja babcia, która nas
zaskoczy³a. Ten musi byæ wolny.
Nie, powiedzia³em, chcê go mieæ.
A teraz, gdy wreszcie mam czas, nie znajdujê go, wydaje siê,
¿e znik³. Potrz¹sam pude³kiem, ostro¿nie rozdzielam trawê na
³¹ce, poruszam listowiem, przeszukujê dok³adnie szczeliny w
pude³ku, lecz tych nie ma, deski s¹ mocno spojone z sob¹, odstêpy
za zasmarowane kitem. Nie rozumiem, jak móg³ siê wydostaæ.
Pozostaje znikniêcie.
Co za dzieñ, powiadam na g³os i z powrotem przybiegam do
domu, aby opowiedzieæ o tym nieszczêciu.
Gdy wchodzê do pokoju, wujek Rudi jest ju¿ w odwrocie.
Dajê pe³en gaz, powiada w³anie, i t¹ sanitar¹ wje¿d¿am
na otwart¹ przestrzeñ, gdzie le¿y tych dwóch; kula rozbija mi
przedni¹ szybê a od³amek lewe podwójne ko³o. Wychodzê,
taszczê tê dwójkê do ty³u, i pe³nym gazem z powrotem.
Prze¿yli, obaj.
Teraz nikt nie mówi, co dalej, i stojê samotny z moj¹
wiadomoci¹. O co chodzi, syczy ojciec, gdy nic nie mówiê, nie
odzywaj¹ siê tak¿e babcia i matka, wiêc z powrotem biegnê do
ogrodu.
Wspinam siê na jedn¹ z grusz, i, gdyby teraz by³ kto, z kim
móg³bym porozmawiaæ, albo gdyby kto wybieg³ za mn¹ z pokoju,
nie robi³bym nic innego co teraz: siedzia³bym niemo, miêdzy
ga³êziami, z jedn¹ nog¹ swobodnie dyndaj¹c¹ w powietrzu, z
drug¹ za opart¹ o najwy¿szy konar drzewa. A¿ do zapadniêcia
ciemnoci, dopóki babcia lub matka sobie o mnie nie przypomn¹,
skoro od dawna jest zbyt póno, i tylko dlatego, poniewa¿ kolacja
stoi na stole.
B³êkitna noc
Bowiem ju¿ wiem, co rozgrywa siê dalej w tak¹ wigiliê
urodzin, poniewa¿ ju¿ to znam, sam od siebie uda³em siê do ³ó¿ka.
18
Chcê jeszcze troszeczkê poczytaæ now¹ ksi¹¿eczkê o koniach,
która nazywa siê Fury, i któr¹ po¿yczy³ mi kolega szkolny na
wakacje. Ksi¹¿ka z tamtej strony, gdzie ma krewnych, nie za
nasza rodzina.
Na dole nastawili muzykê, kto piewa Czarny kocur Stanis³aw
szuruburumumbumbum, i dopiero ca³kiem pónym wieczorem,
kiedy ju¿ zasn¹³em a oni na dole wypili po jednym, zaczn¹ piewaæ
to, co stanowi ich repertuar: Tkwimy pod Madagaskarem i zarazê
mamy na pok³adzie albo Chcemy, by znowu powróci³ nasz stary
cesarz Wilhelm. Ciotka Margarete zaskrzeczy przy tej pieni, a
jeli potem jej g³os siê przebije, wszyscy bêd¹ piewali Völker
s³yszy sygna³, lecz tylko jedn¹ zwrotkê, i potem, bez sk³adu, przy
czym mêskie g³osy zag³usz¹ kobiece: Nie ma piwa na Hawajach,
nie ma piwa, dlatego nie pojedziemy na Hawaje, dlatego
pozostaniemy tutaj.
Obudzi³em siê, ju¿ przed paru minutami, gdy chcieli jeszcze
odzyskiwaæ swego cesarza Wilhelma. Przed moim ³ó¿kiem stoi
babcia, w odleg³oci paru metrów, w nocnej koszuli, lecz kiedy
pocieram sobie oczy, nie stoi, lecz unosi siê. Wydaje siê, ¿e
wydobywa siê z niej b³êkitne wiat³o, za jej nogi tkwi¹ce w
starych papciach unosz¹ siê nieco nad pod³og¹, b³êkitne wiat³o
wydaje siê wydobywaæ z jej nocnej koszuli, z ka¿dym uderzeniem
mego serca, które teraz wyczuwam ca³kiem dok³adnie, nasila siê
a potem s³abnie.
I teraz przypominam sobie unoszenie siê mej matki, gdy dzisiaj
po po³udniu przenosi³a serwis w mieszkaniu, i przypominam sobie
pewn¹ odleg³¹ noc, gdy ca³ymi godzinami przypatrywa³em siê
kiedy z okna ksiê¿ycowi w pe³ni, jak jego wiat³o dopasowywa³o
siê do uderzeñ mego serca, a¿ w koñcu ksiê¿yc podzieli³ siê i
dwa ca³kowicie okr¹g³e cia³a niebieskie sta³y przed moimi oczami,
które, gdy zamyka³em je na d³u¿szy czas, zbiega³y siê niczym
obraz w telewizorze w momencie jego wy³¹czenia.
Moja babcia mówi³a:
Widzimy odpadanie dni z wierzcho³ka drzewa, ale nie widzimy,
jak pieñ wydaje swoje piercienie roczne. Mrok przesz³oci
19
poznajemy po jasnej powiacie, jaka stamt¹d pada na nasz¹
przysz³oæ. Nasze ¿ycie jest tylko echem krzyków, które wydali z
siebie nasi przodkowie. Stracisz wolnoæ i znowu j¹ odzyskasz,
dlatego uwolni³am dzisiaj tê æmê, bowiem jest do ciebie podobna,
gdy¿ potrzebujesz wolnoci i nocy, nie za chleba i domu. wiat
na d³ugo rozpadnie siê na dwa wiaty, i oba bêd¹ siê nazywa³y
sprawiedliwoci¹. Zaczekaj do jutrzejszego dnia. Jutro
zrozumiesz. Bêdziesz przekracza³ granicê miêdzy
sprawiedliwoci¹ a sprawiedliwoci¹, i inni bêd¹ ciê unikali;
gniew za bêdzie twoim domem i twoim chlebem.
Babcia milczy. Stoi w bia³ej nocnej koszuli przy moim ³ó¿ku,
otoczona b³êkitnym wiat³em, i z ka¿dym uderzeniem mego serca,
które przenosi siê na renice, jej obraz migocze mi przed oczami.
Tak d³ugo, a¿ jej kontur wyró¿nia siê ju¿ tylko dziêki s³abo
b³êkitnej powiacie owego osobliwego wiat³a, a¿ w koñcu ganie
tak¿e i ona.
Dzieñ ojców
Czujê swêdzenie na moim policzku, które niknie na chwilê,
powraca znowu w innym miejscu, na czole, nosie i oku. Dopiero
gdy porusza siê w moim uchu i s³yszê mrukliwe brzêczenie, i
podczas gdy jeszcze uchylam powiek, i przymykam je, widzê
muchê, która mnie obudzi³a a teraz leci do okna a potem za firankê.
Jest jasny poranek.
Z kuchni s³yszê ha³asy rozpoczynaj¹cego siê dnia, g³osy
rodziny, nad którymi unosi siê jaki obcy, mêski g³os, który wydaje
mi siê znajomy. Dzisiaj te odg³osy s¹ szczególnie podniesione,
bowiem jest dzisiaj niedziela a matka ma urodziny.
Wyskakujê z ³ó¿ka, zdejmujê mój podarunek z rega³u, rysunek,
namalowany w szkole wodnymi farbkami, mój autoportret jako
m³odego pioniera z chust¹ na szyi i w bia³ej koszuli. Naprawdê
siê do mnie upodobni³, i jestem z niego dumny i wiem, ¿e matka
ucieszy siê i bêdzie mnie chwali³a przed ca³¹ rodzin¹.
20
W kuchni, rysunek w mej rêce, podchodzê do matki, aby jej
pogratulowaæ, wszyscy pozostali siedz¹ przy stole i milcz¹,
obejmujê j¹, z radia dudni ha³aliwie ten mêski g³os, ale matka
tylko na krótko przytula mnie do siebie i k³adzie mój podarunek
na stole, nie obejrzawszy go, za ten mêski g³os wci¹¿ od nowa
powtarza nazwê Berlin, i matka odwraca siê tak, jakby p³aka³a.
Spogl¹dam na babciê, ciotkê Hildê i wujka Herberta, wujka
Rudiego i ciotkê Margaretê, wszyscy zagapieni na p³ytê sto³u, z
wykrzywionym grzbietem, jak po uderzeniu, tylko ojciec stoi z
boku i gapi siê na ¿ó³to owietlon¹ skalê radioodbiornika.
Lecz teraz babcia podnosi wzrok, jej spojrzenie wêdruje do
ogrodu, potem za z powrotem zawraca do pokoju i zatrzymuje
siê na mnie. Powiada: Teraz wszyscy jestemy uwiêzieni. W
Berlinie wybudowali mur.
No i co z tego, mylê, co obchodzi mnie ten mur, dzisiaj jest
niedziela, dzisiaj s¹ urodziny matki.
Teraz powo³uj¹ tak¿e grupy bojowe, powiada ojciec do wujka
Rudiego, fryzjera, masz szczêcie, z twoimi p³ucami.
Ale, replikuje wujek Rudi, i obraca swoim z³otym
piercieniem, nie spêdzi³e piêciu lat na Syberii.
I moja babcia krzyczy nagle na ojca, bez ogródek i jak
opêtana: Znowu bêdziesz siê tam przecie¿ krêci³, wszêdzie
przecie¿ musia³e byæ, widzia³am was przecie¿, wygl¹dalicie
jak upiory, w maskach gazowych biegalicie po naszym
jagodowym lesie.
Chod, wypij swoje kakao, mówi do mnie matka, lecz nie
dotykam fili¿anki, dzisiaj kosztowny serwis nie stoi na stole,
pozosta³ w pokoju zamkniêty w szafie a babcia krzyczy dalej:
Chcia³e nawet zapisaæ siê do Partii, wszystko chcia³e robiæ tam,
gdzie mo¿na by³o co dostaæ, ale wtedy ciê nawet nie wziêli, bo
by³e w formacji SS. Chcia³e zabroniæ mi siê modliæ i odebraæ
mi mego Boga, ¿eby w spokoju móg³ robiæ karierê. Chcia³e siê
wywy¿szyæ i w szkole przy ma³ym, rada rodzicielska, i przyjañ
niemieckosowiecka, i izba techniki, i zwi¹zki zawodowe, i
ma³emu zakaza³e nosiæ spodnie, niebieskie d¿insy, które mnie
21
sporo kosztowa³y. W Ameryce nosili je poganiacze byd³a,
powiedzia³e
Babcia milknie, i zanim matka zdo³a zrobiæ jaki ruch i
powiedzieæ do mnie: Chod, pij teraz, kakao zrobi siê zimne,
wujek Rudi, fryzjer, mówi cichym g³osem: To ¿art, nikt nie ma
zamiaru wybudowania muru, powiedzia³, to ¿art.
Ciotka Hilde i wujek Herbert zachowywali milczenie, jak
zawsze, jednak ciotka Margarete podnosi powoli sw¹ g³owê i
powiada do swego mê¿a, nieco mia³o, jak to jest w jej zwyczaju:
Nie ma piwa na Hawajach, dlatego pozostaniemy tutaj, chod,
wyjedmy, inaczej wszystko bêdzie skoñczone. Byæ mo¿e
przebijemy siê jeszcze do Turyngii albo na Bawariê.
Powstali, i mój ojciec, który jest zupe³nie bia³y na twarzy,
siada na miejscu wujka Rudiego, wprost przed g³onikiem.
A nasz piknik, wo³am, i wasz nowy samochód, wóz sportowy?
Chcielimy przecie¿ pojechaæ na piknik, nad wielkie jezioro, i
chodziæ po lesie, i chcielimy p³ywaæ, masz przecie¿ dzisiaj
urodziny, mamo, dzisiaj jest niedziela.
Na to moja matka ca³kiem delikatnie g³aszcze mnie po g³owie
nieomal unosz¹c siê, i mówi tylko: Byæ mo¿e póniej. Póniej
kiedy.
Idziemy tak¿e, powiada wujek Herbert, i ciotka Hilde powstaje
od sto³u, wyjmuje ze swej torebki portmonetkê i k³adzie obok
mej fili¿anki piêciomarkówkê: Na wakacje, masz jeszcze przecie¿
parê dni. Id sobie na p³ywalniê u kup sobie lody albo parówkê.
Chod, powiada wujek Herbert, pojedziemy autobusem do
dworca, jeden odje¿d¿a za dziesiêæ minut, musimy byæ na
przystanku.
Pytam matkê, czy wolno mi iæ z nimi, i ta zgadza siê.
Wujek Rudi siada za kierownic¹ swego sportowego
samochodu i tr¹bi jeszcze raz, ciotka Margarete macha d³ugo rêk¹
i jednej ze swych drogich chustek pozwala trzepotaæ z okna
samochodu.
Jeli jest jeszcze jaka droga, mylê, do Turyngii albo na
Bawariê, byæ mo¿e pol¹ gumê do ¿ucia albo dalszy ci¹g ksi¹¿ki
22
Fury albo niebieskie d¿insy, ¿eby babcia nie musia³a znowu
naszych pieniêdzy wymieniaæ na zasoby. Byæ mo¿e bêd¹
nawet znowu bogaci, wówczas dostanê, póniej, kiedy bêdê tak
du¿y jak mój brat, takie przenone radio, jakie widzia³em w
katalogu wysy³kowym mego przyjaciela.
Odprowadzam jeszcze ciotkê Hildê i wujka Herberta na
przystanek autobusowy, ale dzisiaj jest niedziela, autobus
przychodzi wczeniej, nikt nie wysiada, poza nami nikt nie czeka
na przystanku, tak ¿e mo¿emy sobie zawo³aæ ju¿ tylko do
widzenia, w ogóle bez ucisków. Lecz ciotka Hilde przybiega w
autobusie szybko do okna i obie d³onie przyciska do szyby. Z
zewn¹trz wygl¹da to tak, jakby dla mnie na zawsze przykleili
tam jaki gest rozpaczy.
Mijaj¹c ogród z powrotem udajê siê do domu.
Dalej w dole bawi siê kilkoro dzieci, zawsze dwoje stoi
naprzeciw siebie, ramiona podniesione i d³onie przyciskane w
powietrzu do siebie. piewaj¹: Z³oty, z³oty mocie, któ¿ zawali³
ciê
Wo³aj¹ mnie, ale teraz jednak muszê co zjeæ i napiæ siê,
dzieñ jest gor¹cy, i zupe³nie krêci mi siê w g³owie.
Tylko babcia i matka siedz¹ jeszcze w kuchni. Zgasi³y radio.
Ojciec poszed³ do ³ó¿ka, chocia¿ nie ma jeszcze po³udnia, bia³y
niczym ciana, jak mówi babcia, a matka dodaje, ¿e jest przecie¿
w tej grupie bojowej.
Wypijam kakao, biorê kawa³ek ciastka jagodowego do rêki,
aby jeæ po drodze do moich przyjació³.
Czy nie musimy sprowadziæ go z obozu wakacyjnego?, pyta
matka w stronê pustej kuchni, a babcia odpowiada: Poczekajmy
jeszcze jeden dzieñ, nad Ba³tykiem powinna byæ teraz liczna
pogoda.
Zamykam drzwi i w³aciwie od razy chcê wybiec za bramê do
ogrodu, stamt¹d za na drogê, do moich przyjació³, alici s³yszê,
jak znowu piewaj¹: Z³oty, z³oty mocie, któ¿ zawali³ ciê? Z³otnik,
z³otnik ze sw¹ córk¹ dziewic¹ uwiêziony uwiêziony
³añcuchami i sztabami
23
I teraz, poniewa¿ nikt z moich przyjació³ nie zauwa¿a mnie
przy bramie do ogrodu, wycofujê siê ostro¿nie, bez ha³asu, i nie
zauwa¿ony znikam na wielkiej ³¹ce ogrodowej, gdzie wszystko
jeszcze pozosta³o takie, jak wczoraj popo³udniem, jest jeszcze
nawet przewrócone pude³ko z drewna, w którym szuka³em
zagubionej æmy.
Nagle nieruchomiejê w nieoczekiwanym poruszeniu i
dok³adnie przys³uchujê siê odg³osom lata: ptaków pod
jagodowymi krzewami, wiatrowi w jab³oniach, strzêpom pieni,
jak¹ moi przyjaciele piewaj¹ w dole na drodze, wszystko ca³kiem
wyranie, ka¿dy szum pobrzmiewa, lecz osobliwie oddzielony
jeden od drugiego, wy³¹czony od innych, jakby rozdzielany
przenikliwym dwiêkiem jakiej pi³y, jakby sam istnia³ na wiecie.
I od razu wiem: Ja byæ mo¿e jestem winien wszystkiemu,
poniewa¿ to ja zamkn¹³em do tego pude³ka z drewna samo
piêkno, tê b³êkitn¹ æmê, teraz za wszyscy jestemy uwiêzieni,
moi przyjaciele, babcia, ojciec, matka, ciotki i wujkowie, mój
brat nad Ba³tykiem. Byæ mo¿e ja tylko by³em winien tej
zniszczonej niedzieli, która mia³a byæ urodzinami mojej matki, z
piknikiem i p³ywaniem w jeziorze I odbi³em siê od
teraniejszoci jak krzyk moich przodków. Nast¹pi³em z ca³ej
si³y mej lewej nogi na skrzynkê, drewno popêka³o pod ciê¿arem
tego ciosu, praw¹ za tratowa³em po wystaj¹cych listewkach, które
jeszcze nie popêka³y, ³ama³em je rêkami i nogami, tupa³em po
nich, a¿ nie zosta³y porozbijane na amen.
Mog¹ przecie¿ budowaæ swoje mury, kiedy chc¹, myla³em,
ale nie w urodziny matki, nie w niedzielê, nigdy ju¿ matka nie
powinna mieæ urodzin w niedzielê.
mieræ na Hawajach
Póniej, gdy siedzielimy przy kolacji, ojciec le¿a³ jeszcze w
³ó¿ku i by³ chory, matka za nie pojawi³a siê przy stole, babcia
ponownie w³¹czy³a radio, które poda³o pierwszego zabitego w
tym dniu. Jedna z najbardziej zakazanych wiadomoci z tamtej
24
strony brzmia³a, ¿e hrabia Berghe von Trips rozbi³ siê w
samochodzie wycigowym na rajdzie z Monza i sp³on¹³ w swoim
wozie.
Dalej prze¿ywaj¹ swoje ¿ycie, powiedzia³a babcia.
Listopad 91 Styczeñ 92
25
CZERÑ TWOICH W£OSÓW
Kiedy widzê moich kolegów, jak z parówkami i wiatrówkami
zajmuj¹ siê obron¹ cywiln¹, ich miech, ich radosne cele, na ra-
zie jeszcze na tarczach, które jednak znowu ukazuj¹ ju¿ g³owy i
ramiona istot ludzkich, wówczas budzi siê we mnie muzyka ma-
³ej kawiarni w Warszawie, gdzie przed kilkoma laty siedzia³em z
pewn¹ liczn¹ Polk¹, i tego przybytku nigdy odt¹d nie opuci-
³em.
Nie przestali bowiem strzelaæ do tego, co kochamy.
S³ucham s³ów tej, której ca³e pokrewieñstwo umar³o w p³o-
mieniach Warszawy, i pod muzykê zdartej p³yty d¿ezowej tej
kawiarni mieszaj¹ siê krzyki pal¹cych siê ludzi i mlaskanie je-
dz¹cych parówki powo³anych do obrony cywilnej, z którymi
wspó³pracujê codziennie osiem godzin, i którzy jak jeden m¹¿
maj¹ swoje dowiadczenia i maj¹ zlecone przekazywanie ich dalej
do mnie. Jak pan przecie¿ powiedzia³, panie bosmanie, flota
wojenna, tego ponownie tak szybko siê nie zapomina, tak pan
przecie¿ powiedzia³, gdy znalaz³ siê pan w porcie. A kiedy
nastêpnie zwalniaj¹ ma³¹ sprê¿ynkê spustu przy karabinie, s³y-
szê jak w ma³ej kawiarni pêka p³yta d¿ezowa i rozlatuje siê na
kawa³ki, i widzê, jak strza³ wymyka siê z lufy karabinu i g³êboko
wbija siê w czerñ tarczy, i nagle widzê krew pod czarnymi w³o-
sami mej polskiej przyjació³ki, krew w d³ugich czarnych w³o-
sach, i s³yszê moich kolegów jak wo³aj¹: Dziesi¹tka, dok³adnie
w czarne pole, wietnie, towarzyszu dyrektorze!
1975
26
TARG OWOCOWY
Uderzenia po plecach. Mario. Za uderzeniami ratusz. Za ratu-
szem rajcy. Nad panami dzwonienie. Nad dzwonieniem Bóg. Za
nim pustka. Ramiona zwi¹zane. ¯adnego dwiêku ju¿.
Koció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara
Gie³da. Przeminê³y. Maria ma czarne w³osy. W weso³ych dniach
warkocze. Przeminê³y. To by³o wszystko. Mój ostatni podaru-
nek. Czerwcowy wieczór. Wstêgê z ognia u³o¿y³em jej wokó³
szyi. To by³o wszystko.
Ponad sercem nó¿. Ponad dzwonieniem Bóg. Za nim pustka.
Koció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara Gie³-
da. ¯adnego dwiêku ju¿. Za pustk¹ ryk. Za rykiem t³um. Za nim
panowie.
Na taczkach: Ja. Dwoje oczu, dwie skronie, dwoje uszu, dwa
ramiona, dwie nogi. Widzê, s³yszê, stojê. Taczki maj¹ dwa ko³a.
Ko³a jad¹ w tym samym kierunku. Mam tylko jedn¹ g³owê, jed-
ne usta. Tego jest za du¿o.
Za milczeniem ryk. Pomiêdzy tym taczki. Na taczkach: Ja.
Widzicie mnie, ¿e s³yszê, widzicie mnie, jak jadê, widziecie mnie,
¿e was widzê. S¹dzicie, ¿e krzyczê. Dlatego krzyczycie.
Nie widzicie, ¿e ciê widzê. W weso³ych dniach warkocze.
Przeminê³y. Nie mylisz o niczym, niczego nie widzisz. Nigdy
przy tym czegokolwiek nie przemyla³a. Mario. Którego mamy
dzisiaj. Jak przychodzi siê do takiego dnia. Co przy tym sobie
myla³a.
Dlatego podnoszê siê teraz z tych taczek. Jak wchodzi siê po
w¹skich schodach, z ramionami zwi¹zanymi na plecach. Mario,
o to siê pytam. Jak ten kamieñ dociera na targowisko z wy¿³obie-
niami dla wyp³ywaj¹cej krwi. Sk¹d przychodz¹ ci ludzie i po co.
27
Ty i ja. Ponad tym dzwonienie. Inne dzwony. Inny wóz. I nasza
córka. Przeminê³y. Sk¹d bior¹ siê ci ludzie. Dlaczego jaki facet
przyciska moj¹ g³owê do kamienia. Czemu nosi maskê z takiej
chusty. Z jakiego powodu ta chusta jest czarna. Twoje w³osy s¹
czarne, Mario. Wokó³ twojej szyi ogieñ. Nic nie mówisz, nicze-
go ju¿ nie mo¿esz powiedzieæ. Powiedz mi, którego dzisiaj mamy
i jakie jest twoje prawdziwe imiê. Twoje imiê brzmi: Przeminê-
³o.
Mario, tak nazywamy siê teraz. To by³o wszystko. Przeminê-
³o. Nad dzwonieniem ty i ja, za tym pustka. Koció³ Paulinów
Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara Gie³da. Ten kamieñ z
wy¿³obieniami. To wszystko.
Nad sercem nó¿. Nasze imiona, Mario: Przeminê³o. Ty i ja,
tak nazywamy siê, tak jestemy zwi¹zani. Miecz jest nade mn¹.
Nad nim pustka. Nazywam siê Jan Christian Woyzeck. Jest ro-
da, dwudziesty siódmy sierpnia 1824. Jak dochodzi siê do takie-
go dnia. Mario, Przeminê³o nie jest imieniem. Ty i ja, za tym
pustka. Koció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy
Stara Gie³da. Miecz jest nade mn¹. Jakie jest twoje prawdziwe
imiê, Mario. W ci¹gu trzech sekund tracê ¿ycie.
28
¯O£NIERZ TEHEMESIAN POWRACA DO
DOMU
Ze swoj¹ walizeczk¹ biegnie wzd³u¿ niewielkiej polnej drogi.
Powiada do mnie: Pójdziemy do domu.
Przyjdzie mój ojciec. Bêdzie w domu, kiedy moja matka ko-
cio³ z jagniêciem postawi na stole przykrytym bia³ym obrusem a
moje siostry poprzypinaj¹ do w³osów z³ote sprz¹czki. A wieczo-
rem, kiedy niebo nad górami jest dzwonem z zielonego szk³a,
nad którym tli siê czerwony p³omieñ, ubior¹ bia³e sukienki.
Ludzie na wsi s³ysz¹ piew z naszego domu i mówi¹: Syn
rodziny Tehemesianów powróci³ do domu.
Tak bêdzie.
Przybêdzie mój ojciec. Wo³a³em go d³ugo. Ca³¹ noc. Lecz te-
raz jest poranek, i boli mnie noga. Nauczyli mnie, jak prowadzi
siê czo³g, i ¿e dobra widocznoæ ma pierwszeñstwo przed os³o-
n¹. Le¿ê przy otwartym oknie, acz znowu boli mnie noga. Os³o-
na jest dobra. Ale stodo³y przy domu s¹ z kamienia. Kamieñ po-
chodzi z gór. Domy w naszej wsi s¹ z kamienia. Ta stodo³a tutaj
jest z drewna, lecz os³ona jest dobra, i wo³a³em mego ojca. Przyj-
dzie i powie: Pójdziemy do domu.
Moja matka nie ma czasu i nie przyjdzie. Musi nakarmiæ by-
d³o i wydoiæ kozy i nie mo¿e po prostu odejæ ze wsi, acz boli
mnie noga. Przyjd¹ z psami, nastêpnie za bêd¹ strzelaæ, teraz
znowu przychodzi mi to do g³owy.
My Armeñczycy jestemy chrzecijanami, oni za zawsze
strzelali i przychodzili z psami do naszych wiosek. I krzy¿owali
na drzewach. I budowali mury z czaszek i piszczeli. W imieniu
Mahometa. W imieniu Wojny. Widzia³ to Ararat. Teraz mi to przy-
sz³o do g³owy.
Zawo³a³em mego ojca. Przyjdzie ze swoj¹ ciê¿k¹ waliz¹ i
29
powie: Pójdziemy do domu. A wieczorem, kiedy niebo nad góra-
mi jest dzwonem z zielonego szk³a, moje siostry ubior¹ bia³e su-
kienki. Tak bêdzie.
Nauczyli mnie, jak obs³uguje siê karabin maszynowy, i ¿e
dobra widocznoæ ma pierwszeñstwo przed os³on¹. Widzê do-
brze z tej stodo³y, ale ona jest z drewna. Pos³ali mnie do Niemiec,
poniewa¿ w szkole nauczy³em siê niemieckiego i w miecie by-
³em dobrym robotnikiem wykwalifikowanym. A te Niemcy tutaj
nazywaj¹ siê Turyngi¹, potem idzie granica, a nastêpnie znowu
id¹ Niemcy, o których nie wiem, jak je siê tam nazywa. Potem
przez d³ugi czas jest woda, a wszystkie kraje za ni¹ nazywaj¹ siê
Ameryk¹. Tam przebywa mój brat. Tam chcia³bym siê udaæ, gdy
przestanie boleæ mnie noga. Albo do domu, kiedy przybêdzie mój
ojciec i zabierze mnie. To by³ jego pomys³ wys³ania mnie do
miasta, i ¿e nauczy³em siê niemieckiego. To by³ jego pomys³ uczy-
nienia mnie w fabryce dobrym robotnikiem wykwalifikowanym.
Moja matka by³a przeciwna. Armeñczycy s¹ chrzecijanami.
Turcy byli sprzymierzeni z Niemcami i mordowali mój naród. W
imieniu Mahometa. W imieniu Wojny. Teraz niemieccy ¿o³nie-
rze utrzymuj¹ sieæ informacyjn¹. Wyjdê z tej stodo³y i zawo³am:
Bracia, nie strzelajcie. Ta stodo³a stoi w Turyngii. Teraz niemieccy
robotnicy wykwalifikowani wy³¹czaj¹ swe maszyny i s¹ sprzy-
mierzeni z Rosjanami. Wskakuj¹ teraz w mundury i do pistole-
tów maszynowych wsuwaj¹ magazynki. Teraz s¹ grupami bojo-
wymi i kontroluj¹ poci¹gi i blokuj¹ ulice. W czasie gdy mnie
szukaj¹ Rosjanie. Rosjanie przybyli i uwiêzili mój naród i pos³a-
li mnie do Niemiec, poniewa¿ by³em dobrym robotnikiem wy-
kwalifikowanym. W imieniu Pokoju. Wo³a³em mego ojca, lecz
poci¹g z Jerewania do Turyngii jedzie wiele dni. Moje siostry
zanios¹ mu walizkê na dworzec. Przyjd¹ z psami i pistoletami
maszynowymi, wyjdê przed stodo³ê, i zawo³am do nich po nie-
miecku, armeñsku i rosyjsku: Bracia, nie strzelajcie.
Armeñczycy nie bêd¹ strzelali, obejrz¹ moj¹ nogê i zapytaj¹:
Bracie, dlaczego zwia³e? Twój ojciec jest ju¿ w drodze a Turyn-
gia trwa tylko trzy lata.
30
A nasz naród, zapytam ich, jak d³ugo to trwa³o? Wtedy za-
milkn¹ i przestan¹ wypytywaæ i spogl¹daæ w wyblak³y b³êkit
obcego nieba. W imieniu Pokoju. Tak bêdzie.
Nauczyli mnie, jak rzuca siê granatem rêcznym, i ¿e dobra
widocznoæ ma pierwszeñstwo przed os³on¹. Nie nauczyli mnie,
jak siê wycina kulê ze swojej nogi. Nie nauczyli mnie, jak wo³a
siê swego ojca. Mój ojciec przybêdzie i d³ugo bêdzie siê przypa-
trywa³ memu rosyjskiemu mundurowi. Chcê do mojego brata.
Albo do domu. Nie chcê ¿yæ w koszarach. To jest powód. Z dwu-
dziestu mê¿czyznami w jednym pomieszczeniu. W jakim ob-
cym kraju, który nazywa siê Turyngia. Nie chcê byæ bity przez
trzy lata za drucianym p³otem. Za jaki obcy kraj nazywaj¹cy siê
Rosja. Chcê ¿yæ w domu z surowego kamienia, w którym miesz-
kaj¹ mój ojciec i moja matka, i moje siostry. Nie chcê s³uchaæ
nocnych wrzasków pijanych oficerów i nawo³ywania posterun-
ków na wie¿ach stra¿niczych. To jest powód. Nie chcê ¿yæ w
koszarach. Nocami chcê le¿eæ na czatach w domu, który zbudo-
walimy z kamieni Araratu, i s³yszeæ pod sob¹ skrobotanie zwie-
rz¹t w stajni. Szczekania psa, kiedy zwêszy wilka schodz¹cego z
gór.
Jestem Armeñczykiem. Mam ojca, matkê, brata, dwie siostry.
Jestem chrzecijaninem. Nie mam narodu. Mój naród zosta³ wy-
mordowany. Reszta zamkniêta albo w Ameryce. W imieniu Ma-
hometa. W imieniu Wojny. Albo Pokoju.
D³ugo wo³a³em mego ojca, ca³¹ noc. Nadejdzie ze swoj¹ wa-
lizeczk¹ wzd³u¿ niewielkiej polnej drogi, na któr¹ patrzê. Powie
do mnie: Chod, pójdziemy do domu. Bêdzie w domu, kiedy nie-
bo nad górami jest dzwonem z zielonego szk³a, a wieczorem moje
siostry ubior¹ bia³e sukienki. Tak bêdzie. Patrzê z okna stodo³y.
Widzê niewielk¹ poln¹ drogê. Tam pójdzie mój ojciec. Poniesie
czarn¹ walizkê. Po polnej drodze pobiegnie mój ojciec. Jestem
tutaj. Wo³am: Tutaj jestem. Lecz mój ojciec mnie nie s³yszy. S³y-
szê psy, s³yszê uderzenia pistoletów maszynowych, a z bladonie-
bieskiego obcego nieba w moje okno mknie pierwsza b³yskawi-
ca.
31
KOLEDZY ZE STUDIÓW
To nie to: Kiedy je, mlaska odrobinê. Lubi smako³yki, wie¿¹
w¹trobiankê lub solonego ledzia. Siedzi przy swoim stole, od-
dalony ode mnie o dwa metry, jest najlepszym studentem, cz³on-
kiem kierowniczego gremium, zawsze ma otwarte ucho. Cierpi
na tak¹ wadê s³uchu, która wydaje mu siê w niczym nie prze-
szkadzaæ.
Móg³bym przytoczyæ jego imiê albo wymyliæ jakie, lecz
mylê, ¿e chyba nie musi go byæ, poniewa¿ nic to nie zmieni, i
dlatego pozostajê nastêpnie przy formie z on; on pisanym
ma³¹ liter¹, nie ¿yjemy bowiem w redniowieczu. Nale¿y on do
partii robotniczoch³opskiej i posiada zaufanie wszystkich prze-
³o¿onych, acz nosi brodê, krótko przyciêt¹, czarn¹, co jeszcze
przed paru laty wystarczy³oby, by wydawa³ siê podejrzany w
oczach swoich protektorów. Opowiada chêtnie, gdy nie przyku-
waj¹ go w³anie jego studia, czyli rzadko, ale nastêpnie zaczyna.
Nikt nam nie mo¿e odebraæ naszych lat, naszych dowiadczeñ,
powiada, i drzemiê krótko i marzê o górze wyznaczników spoko-
ju. Lecz on nabiera ju¿ rozmachu, zatrzaskuje swoje ksi¹¿ki i
zeszyty i wnika w moje ucho. Mówi dononym g³osem, jak gdy-
bym by³ zebraniem, do którego jest przyzwyczajony. Lecz umie-
cham siê, dlañ niewidzialnie, i mylê o wadzie jego s³uchu.
Nie na darmo, powiada, jestem w Partii. Wst¹pi³em przed czte-
rema laty, wówczas w armii. Teraz wiem, ¿e wyznaczniki te bêd¹
spoczywa³y dot¹d, dopóki nie przemin¹ owe historie i nie nadej-
dzie noc. Na dworze pada nieg, i czasem przez wpó³ otwarte
okno przenikaj¹ g³osy dzieci, które umykaj¹ teraz po obiedzie,
aby wyszaleæ siê w nawo³ywaniach na lizgawce lub saneczko-
waniu, i z przyjemnoci¹ by³bym w tym uczestniczy³ albo naj-
32
chêtniej siedzia³ w pokoju i ca³kiem sam przys³uchiwa³ siê spa-
daniu niegu.
Lecz on siedzi obok mnie, jest to akademik dla studentów
wydzia³u robotniczoch³opskiego, i nie mam wyboru, jeli do
jutra chcê rozwi¹zaæ owe wyznaczniki. Wk³ada sobie papierosa
do ust, zdarza siê, ¿e tak¿e i mnie proponuje jednego, takim oj-
cowskim gestem, bowiem papierosy te maj¹ filtry, s¹ dro¿sze od
tego gatunku, jaki palê. Lecz on ju¿ przemawia i spogl¹da na
mnie z zadowoleniem, jak wci¹gam s³odkawy dym, wynagrodze-
nie za moje milczenie. Tylko ta marka, mylê, ma taki s³odkawy
smak, który tak lubi. On, ze swoim stypendium. Trzy lata w ar-
mii, byæ ¿o³nierzem w takim czasie, który, gdy siê studiuje, daje
zysk podwójny.
S³uchasz w ogóle?, pyta mnie. I szybko do spodka strz¹sam
popió³ papierosa. Pokój musi byæ zbrojny, powiada, to mo¿na
jeszcze byæ mo¿e zakomunikowaæ im jako podoficerom, ale ¿e w
armii tak¿e musi panowaæ odrobina porz¹dku, gdy¿ inaczej poja-
wia siê taki ba³agan, którego niektórzy w ogóle nie mogliby skon-
sumowaæ, dlatego musia³em ich ukaraæ. Jak to zrobi³e?, pytam.
No, przecie¿ sam musisz to wiedzieæ, tak¿e by³e przecie¿ ¿o³-
nierzem. Zakaz wychodzenia albo skrelony urlop, a jeli to nic
nie pomaga, idzie budowa. W armii, która chroni pokoju, te¿ musi
istnieæ co takiego. Co wynika z tego, gdy ka¿dy mo¿e robiæ, co
chce?
I wiem, ¿e ma na myli tê armiê, w której tak¿e musia³em
s³u¿yæ i gdzie moje wyobra¿enia o odrobinie porz¹dku w
znacznym stopniu zosta³y poprawione; ale byæ mo¿e jest to
te¿ tylko moja z³oliwa cecha, ¿e grymaszê we wszystkim. On
jest inny. Otwarty na zewn¹trz, gdy nadeptuje na but, przyja-
ciel m³odzie¿y? Mówi¹c g³ono, co siê dzieje. Lecz czasami
stwierdzam ze zdumieniem, ¿e co zosta³o powiedziane zbyt
otwarcie, i co wydaje siê byæ jeszcze gorsze, ju¿ by³o napisa-
ne i czytane, zanim siê to powie. Dlatego tylko jego otwarte
usta, zwrócone do mnie, pozostaj¹ czerwone poród czarnej
brody.
33
Jeli potem nagle wstajê, wychodzê z pokoju i nie mówiê ani
s³owa, wyobra¿am sobie jego idiotyczne spojrzenie i wlokê siê
kilka metrów po wy³o¿onym br¹zowymi kafelkami korytarzu. Nie
zapukam do drzwi pokoju 139, bo wiem, ¿e tutaj nie patrzy siê na
mnie z ochot¹. Lecz tym razem jest to jednak b³¹d. Selvan, ciem-
noskóry Hindus, szybko zamyka niebieski zeszyt, jak widzê, ksi¹-
¿eczkê oszczêdnociow¹, i wrzuca j¹ do olbrzymiej walizy, która
poza tym jest pusta. Nastêpnie wci¹ga walizê na szafê. Widzê, ¿e
twarz Selvana zrobi³a siê lekko czerwona, w³aciwie tylko nieco
ciemniejsza. Nastêpnie miejemy siê, bo jestemy zorientowani;
sam tak¿e znam plan Selvana: raz w czasie siedmiu lat swoich
studiów pojechaæ do domu, zobaczyæ znowu swoich rodziców i
trzy siostry.
Selvan mówi chwila, wychodzi z pokoju i po paru minu-
tach powraca z dwoma garnkami. Tutaj masz nó¿ i widelec.
Rozdziela ry¿ na dwa talerze i jeden z nich podsuwa do mnie.
Chod, zjedz ze mn¹. Jemy, i muszê siê umiechn¹æ, kiedy mylê
o jego przybyciu przed jakim rokiem. Zabra³em go z lotniska,
spojrza³ na mnie i powiedzia³ od razu: W tym kraju nie pozosta-
jê ani jednego dnia. Uzna³em to za ¿art, ale Selvan spogl¹da³ na
mnie z politowaniem. Dlaczego?, zapyta³em. Gdy maszyna
wyl¹dowa³a, powiedzia³ Selvan, i przeszlimy przez luzê do
poczekalni, zobaczy³em, jak dwoje siê ca³owa³o. W bia³y dzieñ,
przed wszystkimi ludmi! Wemiemy taksówkê, powiedzia-
³em wtedy i st³umi³em g³êbszy miech. A teraz jemy razem ry¿ z
kawa³kami ryby, Selvan za pije do tego wodê z kranu. Zdecydo-
wa³em siê na ³y¿kê, któr¹ znalaz³em w skrzyni na pociel Selva-
na. Sam je palcami, jak zawsze, i od pewnego czasu przyzwycza-
ilimy siê do tych rodzajów wzajemnych obcoci.
Po posi³ku decydujemy siê na spacer, teraz przesta³ padaæ
nieg, i opowiadam Selvanowi, podczas gdy osi¹gamy skraj lasu,
¿e teraz znajdujemy siê w obrazie Levitana, wielkiego malarza
rosyjskiego krajobrazu i jego stylu. Tylko my, dwoje ludzi, byli-
bymy sztucznie do³¹czeni, bowiem Levitan nie potrafi³ malo-
waæ osób i do tego zatrudni³ raz innego malarza. Ale tylko raz, na
34
jeden obraz. Tak, raz, powiada Selvan a potem milczy, alici wi-
dzê, jak pod jego spojrzeniem pokryte niegiem drzewa staj¹ siê
krzaczastymi trawami równin i jak mroczne parowy wysokopien-
nego lasu zmieniaj¹ siê w ko³ysz¹ce siê stada byd³a; jak wokó³
nas powstaje ojczyzna Selvana. Potem widzimy przed sob¹ liniê
kolejow¹ przecinaj¹c¹ las, pod naszymi butami wzbija siê nieg i
zaczynamy biec. Opowiadam Selvanowi o mi³oci, drugiej wiel-
kiej têsknocie po ojczynie i moich drogach do niej. Takie histo-
rie, które zawsze by³y smutne, lecz w moich ustach, dziêki ja-
kiej przymuszaj¹cej sile, zamienia³y siê w weso³e ¿arty.
Tu na tym ma³ym mocie kolejowym sta³o siê, a to Mannemu,
Hilli i mnie przysz³o do g³owy, ¿e wszyscy troje kochalimy tê
dziewczynê, któr¹ ka¿dy z nas zaprosi³ na to popo³udnie na spa-
cer. I by³o lato a lena ziemia by³a ciep³a i ka¿dy mia³ chyba
podobny zamiar, jednak z pewnoci¹ inny ni¿ wedle umowy po-
wierzenia siê porêczy tego mostu, dyndania nogami na szynach i
czekania na nastêpny poci¹g. Gdy nadszed³, zrezygnowalimy
równoczenie i z zarumienionymi g³owami poci¹gnêlimy do góry.
Ka¿dy z nas biega³ dalej za t¹ dziewczyn¹, a by³o to nastêpnej
zimy, gdy powiedzia³a mi w parze posapuj¹cego pod nami poci¹-
gu, ¿e nigdy nie chcia³aby mnie opuciæ.
Teraz id¹ dalej Selvan i ja, rzucam na niego nie¿k¹, a on
ciga mnie w poprzek lasu, przez kotlinkê z wysokim po kolana
niegiem, a¿ zatrzymujemy siê przed drzwiami Lenego Domu.
Strz¹samy nieg z butów i otwieramy drzwi. Selvan zdejmuje
czapkê z g³owy. Kobieta, która siedzi za fili¿ank¹ kawy, mówi:
Jaki liczny murzyn.
Wieczorem las by³ mroczny, piewalimy, a z rana nie nauczy-
³em siê moich wyznaczników i przepad³em przy egzaminie, i rok
póniej, gdy studiowa³em w innym miecie, powiedzia³ mi zna-
jomy, ¿e Selvan powróci³ do Indii, gdy¿ zastrzelono jego ojca.
Wst¹pi³ do hinduskiej Partii Ubogich, teraz Selvan musi trosz-
czyæ siê o matkê i trzy siostry; pó³ roku póniej zosta³em areszto-
wany i osadzony w wiêzieniu. Nigdy ponownie nie zobaczy³em
Selvana.
35
I teraz czasami, na b³yszcz¹cych czystym wiat³em ulicach
emigracji, kiedy rankiem idê do domu po przepitej nocy, widzia-
³em znowu obu, jeli siê nie mylê, ju¿ kilka razy. Chodzi³em za
nimi, biega³em za nimi po niezliczonych skrzy¿owaniach tego
miasta i jego publicznych placach, lecz nigdy nie rozró¿nia³em,
czy chodzi³em szybciej albo pogr¹¿a³em siê we w³óczêdze, za-
wsze byli ju¿ dalej, gdy s¹dzi³em, ¿e w³anie do nich dochodzê.
W koñcu za ka¿dym razem dociera³em potem do ostatniego skrzy-
¿owania ze wiat³ami, daleko za miastem, i widzê, jak jeden z
tych osobników, których cigam, podskakuje do góry na zielo-
nym, aby potem od razu zmieniæ je na czerwone. Zatrzymujê siê
zatem i czekam, gdy¿ jestem zdania, i¿ pozna³em dok³adn¹ me-
chanikê ¿ycia, z jego wymian¹ miêdzy noc¹ a wiat³em, dobrem
i z³em, znieruchomieniem i pójciem dalej. Czekam, a¿ nastanie
poranek i zacznie czerwieniæ siê horyzont, dok³adnie stamt¹d, z
owego kierunku, gdzie le¿y moja ojczyzna. A potem, gdy inten-
sywnoæ nieba osi¹ga³a dok³adnie tê owietlenia, czerwona kre-
ska nieba przesuwa siê na czerwieñ mego wspomnienia i ju¿ nie
jestem w stanie rozró¿niæ, dopóki nie powróci zielone, dok³adnie
te dziesiêæ sekund, jestem poród nich i rozpoznajê ich znowu:
Selvan i brodaty, których znam, moj¹ ojczyznê z dobra i z³a i
w ten sposób byæ mo¿e docieram tam ostatecznie. A póniej, w
porannym autobusie linii nr 28, na strzêpach gazety nadchodz¹-
cego dnia odcyfrowywa³em moje przeznaczenie.
1976/83
36
EICHSFELD
czyli PODRÓ¯ BEZ KOÑCA
1
Bylimy na pierwszym semestrze medycyny humanistycznej
i dwa dni po immatrykulacji w Lipsku zostalimy wys³ani na
wykopki ziemniaków do Mecklemburgii. W tej wsi mieszka³ je-
den mówi¹cy po saksoñsku sprzedawca konsumu, by³a knajpa z
pianinem i przylegaj¹c¹ do niej sal¹ taneczn¹ i pewna z³oliwa
choroba, która rzecz jasna atakowa³a wszystkich mêskich miesz-
kañców miêdzy szesnastym a szeædziesi¹tym rokiem ¿ycia. W
polu zosta³em mianowany tragarzem i kosze z zebranymi ziem-
niakami musia³em odnosiæ do czekaj¹cych na nie przyczep znaj-
duj¹cych siê na jego skraju. By³em zadowolony z tej pracy, po-
niewa¿ obawia³em siê, ¿e pójdê do zbieraczy, którzy ca³y dzieñ
pochyleni musieli kucaæ nad nieskoñczonymi zagonami ziemi.
Przypominam sobie jeszcze ch³ód pierwszego poranka pod
go³ym niebem, jak szron przenika³ przez odzienie, i bylimy za-
dowoleni, gdy przed po³udniem podnios³a siê mg³a i s³oñce wresz-
cie przebi³o siê przez chmury.
Wtedy zobaczy³em j¹ po raz pierwszy, i nie wiedzia³em, jak
tutaj siê znalaz³a, tu, miêdzy wozami a koszami na ziemniaki.
Wydawa³a mi siê taka obca, od pierwszej chwili. Nosi³a ciemno-
br¹zowy kapelusz z ma³ym rondem, jej promieniowanie nie mia-
³o nawet nic erotycznego, wyobra¿enie, które póniej musia³em
poprawiaæ wci¹¿ od nowa.
Byæ mo¿e takie wra¿enie sprawia³ tylko silnie wyró¿niaj¹cy
siê profil jej twarzy, byæ mo¿e lekko opalona cera; nie pamiêtam
ju¿, wiem tylko, ¿e na chwilê wyprostowa³a siê obok swego ko-
sza wype³nionego do po³owy, przeci¹gnê³a siê, trzymaj¹c twarz
37
w s³oñcu, sta³a z zamkniêtymi oczami i lekko obrotowym ruchem
górnej po³owy cia³a stara³a siê umierzyæ bóle w plecach.
Tak obserwowa³em j¹ przez chwilê, widzia³em, jak znowu
pochyli³a siê nad zagonem, aby zbieraæ dalej, waha³em siê jesz-
cze przez mgnienie, a nastêpnie podszed³em do niej z pustym
koszem. Uderzaj¹co niedbale opuci³em go przed ni¹, wzi¹³em
jej wype³niony tylko do po³owy, w³o¿y³em jej plastykowy zna-
czek do rêki, który uchodzi³ za pe³ny kosz, jak to by³o mo¿liwe
daleko musn¹³em oczami jej twarz, i nie odwróci³em siê ju¿, do-
póki nie doszed³em do przyczepy na skraju pola i potê¿nym ru-
chem nie opró¿ni³em kosza.
Gdy z pustym koszem podbieg³em do jednego studenta, któ-
rego kosz by³ ju¿ wiêcej jak wype³niony i którego parê razy
przywo³ywa³em ju¿ do siebie, dojrza³em k¹tem oka, ¿e kuca-
j¹c na kolanach, wci¹¿ jeszcze zerka na mnie z podniesion¹
g³ow¹.
Ca³y nastêpny tydzieñ trzyma³em siê od niej tak daleko jak to
by³o mo¿liwe, a wieczorem, zanim jeszcze wst¹pi³em do jedynej
knajpy w tej wsi nazywaj¹cej siê Karczma Wiejska, za ka¿dym
razem przez d³ugi czas spogl¹da³em przez zakurzone szyby, czy
tak¿e tam jest. I zawsze oddycha³em z ulg¹, kiedy jej nie zauwa-
¿y³em. Nie przysz³a tam ani jednego wieczoru.
Ju¿ od paru dni by³a mowa o wielkich do¿ynkach, które mia³y
odbyæ siê w sobotni wieczór. Tak¿e ze strony mêskich mieszkañ-
ców tej wsi przez kilka wieczorów by³o nam obiecywane co
naprawdê osobliwego. W³anie w Karczmie Wiejskiej podczas
uroczystoci do¿ynkowych w sobotê mielimy dost¹piæ tej z³o-
liwej choroby, któr¹ bez medycznych wiadomoci podstawowych
moglimy stwierdziæ natychmiast po naszym przybyciu do tej
wioski.
W soboty pracowalimy tylko do dwunastej, potem jedlimy
obiad a nastêpnie w mniejszych grupkach udawalimy siê na spa-
cer. Razem z dwoma moimi kolegami z roku wêdrowa³em do
s¹siedniej wsi, przez puste ju¿ pola Mecklemburgii, nad którymi
na po³udnie odlatywa³y czarne kliny ptasich st¹d, jeszcze szyb-
38
ciej, tak mi siê wydawa³o, ni¿ wisz¹ce nisko deszczowe chmury
tej jesieni.
Wêdrowalimy i rozmawialimy o zaczynaj¹cych siê w³anie
naszych studiach, wariantach terminologicznych w naszych ksi¹¿-
kach anatomicznych, o Lipsku i w koñcu o odbywaj¹cych siê
tego wieczoru tañcach z okazji do¿ynek i o tym, czy tej z³oliwej
chorobie uda siê nas nawiedziæ czy nie.
W s¹siedniej wsi przy szynkwasie wypi³em dwie ¿ytniówki
na pomylnoæ zbli¿aj¹cej siê uroczystoci i w ¿adnym przypad-
ku nie próbowa³em myleæ o tym, czy ona przyjdzie dzisiejszego
wieczoru i jak bêdzie wygl¹da³a bez swego skórzanego kapelu-
sza, bez którego nigdy jej jeszcze nie widzia³em.
Wówczas ju¿ od paru lat zaczyna³em pisaæ wiersze i teraz
przy szynkwasie nabazgra³em parê linijek na podstawce od piwa,
schowa³em j¹ i zap³aci³em. Nastêpnie z powrotem udalimy siê
do naszej wsi, najpierw kawa³ek w deszczu, potem za zabra³ nas
autobus, który zatrzyma³ siê sam przez siê, bez kiwania nañ z
naszej strony. Autobus w tej wsi wysadzi³ nas wprost przed na-
szym domem, który by³ normalnym pustostanem, i w nim zosta³y
teraz ustawione dla nas dwupiêtrowe ³ó¿ka. Dziewczyny spa³y w
ogromnym starym dworze na drugim koñcu wioski.
Wziêlimy prysznic, zaczekalimy jeszcze, dopóki nie wysu-
sz¹ siê nasze w³osy, do kieszeni w³o¿ylimy papierosy i wi¹zanki
kluczy, i we wci¹¿ jeszcze utrzymuj¹cym siê deszczu udalimy
siê do Karczmy Wiejskiej.
Ponownie zajrza³em przez okno do knajpy, lecz nikt nie sie-
dzia³ przy sto³ach, a wieko pianina by³o jeszcze zamkniête. Wszy-
scy znajdowali siê ju¿ w wielkiej sali tanecznej.
Weszlimy, przechodz¹c obok toalet, i rozgl¹dalimy siê po
sali. Kr¹g taneczny by³ pusty, grony niczym ziemia niczyja, któ-
rego przekroczenie wydawa³o siê byæ problemem ¿ycia i mier-
ci.
Pojêlimy to od razu, i nasze d³onie objê³y wi¹zanki kluczy w
kieszeniach spodni. Nasi koledzy ze studiów siedzieli przy sto-
³ach pod drzwiami w pobli¿u sceny, na której by³o gêsto od lu-
39
dzi, za tym za miejscowi ch³opi niczym mur. Z naszych dziew-
czyn by³o tylko kilka, natomiast z dziewczyn z tej wsi, poza dwo-
ma kelnerkami, nie pojawi³a siê ani jedna.
Kilku ch³opów, którzy stali przy drzwiach, pozwoli³o nam jed-
nak wejæ bez przeszkód, ale od razu swymi cia³ami zatarasowali
wyjcie. Zabawa ta by³a jasna i nazywa³a siê: wejæ mo¿na, wyjæ
ju¿ nie. Po parkiecie szlimy jak po ¿arz¹cych siê wêglach, usie-
dlimy popiesznie na wolnych krzes³ach w pobli¿u sceny i wy-
czekiwalimy. Pierwsze uderzenie wykona³a muzyka, orkiestra
stra¿y po¿arnej z wieloma tr¹bami i bêbnami. Kelnerki biega³y,
przynosi³y piwo do sto³ów, podczas gdy nie s³yszane od przed-
wczoraj przeboje rozbmiewa³y po parkiecie.
Po jakiej pó³ godzinie jedna z dziewczyn z naszego stolika
musia³a wyjæ do toalety. Wyruszylimy w piêciu, gdy umówili-
my siê z pozosta³ymi, ¿e wyjd¹ za nami, jeli nie powrócimy za
trzy minuty.
Gdy nasza grupa znalaz³a siê na rodku parkietu, muzyka
umilk³a niespodziewanie, a jaki stra¿ak na scenie krzykn¹³:
Wybieraj¹ damy. Zbi³o nas to nieco z panta³yku, lecz szlimy
dalej w stronê drzwi, aby od razu zawróciæ przymuszani wiele
obiecuj¹cymi s³owami Dzisiaj wyklepiemy wam michy. Dziew-
czyna uda³a siê do toaleta, a sami zaczekalimy na ni¹ w przej-
ciu. Nikt na nas nie zwraca³ uwagi, i nie nagabywani powracali-
my z dziewczyn¹ przez drzwi, przez kr¹g taneczny do naszych
stolików. Muzyka zagra³a dalej wtedy, gdy ponownie zajêlimy
swoje miejsca.
Jeden z nas, którego nazwalimy Czarnym Ulrichem, po-
wsta³ teraz i tê z kelnerek, która nie mia³a du¿o zajêæ, poprosi³ do
tañca. Zgodzi³a siê, orkiestra zagra³a Tak, tak b³êkitnie, b³êkit-
nie, b³êkitnie kwitnie gencjana , za Czarny Ulrich obraca³
siê z równie czarnow³os¹ kelnerk¹ starsz¹ od niego o rok, gdy do
krêgu tanecznego wtargn¹³ jaki ch³op, podniós³ swoj¹ szklankê
piwa, potkn¹³ siê na tañcz¹c¹ parê, krzycza³ co niezrozumia³e-
go, zamierza³ siê, zabiera³ siê do drugiego uderzenia, przy któ-
rym straci³ równowagê i wywróci³ siê do ty³u.
40
Muzyka gra³a dalej, rozbita szklanka le¿a³a obok g³owy owe-
go mê¿czyzny, a piwo wsi¹ka³o w szczeliny parkietu. Widzieli-
my szczêkaj¹ce usta tego¿ ch³opa, któremu brakowa³o wszyst-
kich przednich zêbów, i podniós³ siê miech, przede wszystkim
ze strony zgromadzonych przy sto³ach wieniaków, szorstki i
donony, z otwartymi ustami, bez przednich zêbów, czarne usta,
które wszystkim wyznacza³y podobn¹ chorobê, która nie nazy-
wa³a siê próchnica, lecz prawo piêci bazuj¹ce na zalewaniu siê
w trupa.
Dziesiêæ minut póniej wszystkie stoliki sali po³¹czy³y siê w
jeden wspólny stó³, publicznoæ siedz¹ca przy nim wymiesza³a
siê, za kandydat na medyka siedzia³ obok ustêpliwych ch³opów
spó³dzielni produkcyjnej, na parkiecie wirowa³y pary, a kelnerki
zaczyna³y odczuwaæ swoje koñczyny. Na zakoñczenie wieczoru
przewodnicz¹cy gminy wyg³osi³ pó³godzinne przemówienie, z
którego ani publicznoæ ani muzycy nie sporz¹dzili notatek, jed-
nak¿e m³ody traktorzysta, który wykona³ trzecie i ostatnie, daj¹-
ce siê policzyæ uderzenie w twarz przewodnicz¹cego, gdy ten
pod koniec swego nie s³uchanego przemówienia skorzysta³ z oka-
zji i wyca³owa³ siedz¹c¹ przy nim studentkê, której opiekunem
og³osi³ siê m³ody traktorzysta. Nastêpnie przypominam sobie ju¿
tylko chmurê uderzaj¹cych ramion i piêci, która stopniowo wy-
wiewa³a przez parkiet ku wyjciu.
Jednak nastêpnego dnia ze zdrowym uzêbieniem przednim i
uchronieni od tej choroby powrócilimy do Lipska jedynie
Czarny Ulrich nabawi³ siê krótkoterminowych boleci, gdy
swoje zdewastowane w tañcu spodnie wyjciowe da³ sobie w nocy
naprawiæ czarnow³osej kelnerce. Cierpienie to by³o znane pod
nazw¹ GO i nawet u pocz¹tkuj¹cych medyków, jakimi bylimy,
uchodzi³o za uleczalne bez ¿adnych w¹tpliwoci. Alici nie przy-
sz³a ta, na któr¹ czeka³em ca³y wieczór.
2
W niedzielê przed po³udniem wyruszylimy z naszej wsi au-
tobusem do Güstrow, sk¹d dalej do Lipska pojechalimy kolej¹.
41
D³u¿szy postój mielimy w Poczdamie, niektóre studentki
wysiad³y; sam tak¿e wybra³em siê na peron, aby rozprostowaæ
nogi i zapaliæ papierosa.
Po jakim czasie zauwa¿y³em, ¿e wzd³u¿ poci¹gu spacerowa-
³y powoli dwie dziewczyny, i dopiero wtedy, gdy przechodzi³y
na wprost mnie, rozpozna³em tê jedn¹. Nie nosi³a skórzanego
kapelusza. Obie dziewczyny wydawa³y siê byæ pogr¹¿one w roz-
mowie, lecz gdy przechodzi³y obok mnie, obie przyjrza³y mi siê.
Poczu³em, jak drêtwieje moja twarz i nerwowo przytkn¹³em pa-
lec wskazuj¹cy do papierosa. Dziewczyny posz³y dalej, szepta³y
co z sob¹, i przyjació³ka zaczê³a chichotaæ. Wsiad³em do poci¹-
gu, zaczeka³em, a¿ obie znowu zawróc¹, jeszcze raz wysiad³em
na peron, ledzi³em za nimi wzrokiem i czeka³em tak d³ugo, a¿
dowiedzia³em siê, w jakim siedzia³y przedziale.
Poci¹g ruszy³, i po paru minutach powsta³em i przebieg³em
po wagonach. Znalaz³em j¹ tam, gdzie siê jej spodziewa³em, sie-
dzia³a przy oknie w kierunku jazdy, pochylona nad ksi¹¿k¹, któr¹
czyta³a cicho ze sw¹ przyjació³k¹ siedz¹c¹ naprzeciw. Wtedy, acz
¿adnego zdania nie mog³em spostrzec wyranie, po raz pierwszy
us³ysza³em jej g³os z tym osobliwym, tocz¹cym siê r.
Przechodz¹c pochyli³em siê lekko do przodu, odwróci³em siê,
spojrza³em na grzbiet jej ksi¹¿ki i rozpozna³em tytu³. Czyta³a
Rozmowy heter Lukiana.
Dwa przedzia³y dalej spotka³em mego znajomego Paula, któ-
ry razem ze mn¹ by³ w Mecklemburgii tragarzem, i umówilimy
siê, ¿e w Lipsku popijemy jeszcze mocno w Zamkowej.
Poci¹g wjecha³ na peron 18 we wschodniej hali, i kto w Lip-
sku chce kogo odprowadziæ z poci¹gu, ten musi przystan¹æ tyl-
ko tam, gdzie znajduj¹ siê zderzaki koñcowe, tam bowiem
wje¿d¿aj¹ tak¿e lokomotywy, i tam musi znaleæ siê ka¿dy wy-
chodz¹cy.
Po pewnej chwili dojrza³em Paula, który z daleka macha³ na
mnie sporód t³umu, i moja krew zamar³a obok niego sz³y
obie dziewczyny. Z mojej grupy seminaryjnej, powiedzia³ Paul
i zamruga³ do mnie porozumiewawczo. Chcia³y towarzyszyæ nam
42
do Zamkowej. Andrea, rzek³a, ta z br¹zow¹ twarz¹. Ines,
przedstawi³a siê jej przyjació³ka. Wyszlimy na plac przydwor-
cowy, szlimy w górê ulicy Goethego, przez cmentarz w. Miko-
³aja na targowisko warzywne i bocznym wejciem wst¹pilimy
do Zamkowej. Targowisko warzywne by³o opustosza³e, nie by³o
na nim nawet postawionych sto³ów, przy których ucztowalimy
jeszcze w wigiliê naszego wyjazdu.
Bardziej przypadkowo ni¿ umylnie usiad³em obok Andrei.
Dowiedzia³em siê, ¿e pochodzi³a z Eichsfeld, z niewielkiej wio-
ski przy granicy, w okolicach Heiligenstadt. Dowcipkowa³em o
jej tocz¹cym siê r, pilimy wino, i pod koniec wieczoru Paul i
ja wypowiadalimy ju¿ tylko takie zdania, w których ka¿de s³o-
wo zawiera³o owo r, które toczylimy z naszych ust d³ugo i ku
przera¿eniu s¹siednich stolików.
Rzecz jasna co iskrzy³o siê równie¿ miêdzy Paulem a Ines,
która mieszka³a w Turyñskim Lesie; umówilimy siê na nastêp-
ny tydzieñ a nastêpnie pojechalimy wspólnie lini¹ 16 z powro-
tem do internatu. W nastêpnych tygodniach czêsto wychodzili-
my w czwórkê, za zawsze w rody ca³¹ trójkê widywa³em w
sali anatomicznej, gdzie pracowalimy przy s¹siaduj¹cych z sob¹
stolikach, poza tym nigdzie indziej nie widywa³em Andrei, gdy¿
nale¿a³a do innej grupy seminaryjnej ni¿ ja.
Tak¿e w internacie nigdy nie mo¿na by³o byæ sam na sam,
Andrea by³a nieustannie otoczona trzema dziewczynami, z któ-
rymi dzieli³a pokój, tak ¿e pewnego niedzielnego wieczoru zde-
cydowa³em siê przyprowadziæ j¹ z dworca. Odczeka³em trzy po-
ci¹gi od strony Erfurtu a nastêpnie z powrotem pojecha³em do
internatu. Znalaz³em Andreê razem ze swymi przyjació³kami sie-
dz¹c¹ w pokoju, nie moglimy z sob¹ porozmawiaæ, powiedzia³a
tylko, ¿e ju¿ przed dwoma godzinami przyby³a ze strony Drezna.
Spogl¹da³a na mnie jako dziwnie, nie zrozumia³em tego i po¿e-
gna³em siê.
By³ ju¿ grudzieñ, spad³ pierwszy nieg, na Starym Rynku zo-
sta³y postawione budy bo¿onarodzeniowe, krêci³y siê karuzele, i
teraz zawsze chodzi³em tam z Paw³em po anatomii praktycznej,
43
aby napiæ siê grzañca, przygl¹daæ siê wystêpom teatru kukie³ko-
wego, i, kiedy zacz¹³em czuæ zimno w nogach, zrobiæ wycieczkê
na szklankê piwa do Kawowca lub do Turyñskiego Dworu. A
potem wieczorem g³ono piewaj¹c na targowisku sk³adalimy
ho³d naszemu koledze Christianowi Woyzeckowi, który no¿em
próbowa³ powetowaæ sobie grzesznoæ swojej Marii.
Pewnego razu jednak, w jedn¹ z takich ród w sali anatomicz-
nej, odmówi³em Paulowi udania siê z nim na rynek bo¿onaro-
dzeniowy, przeszed³em na drug¹ stronê do Andrei, która w³anie
czyci³a swój skalpel, i na zbli¿aj¹ce siê popo³udnie zaprosi³em
j¹ na przechadzkê po Starym Rynku. Wydawa³a siê byæ najpierw
nieco zaskoczona, lecz potem zgodzi³a siê, tak nagle i powa¿nie,
jakby podejmowa³a jak¹ wa¿n¹ decyzjê.
Przebra³em siê w internacie, chocia¿ od paru tygodni wynaj-
mowa³em w³asne mieszkanie na wschodnich przedmieciach Lip-
ska, które wszak¿e pozostawa³o jeszcze prawie puste, d³ugo my-
³em sobie d³onie i wod¹ do golenia nale¿¹c¹ do Paula stara³em
siê usun¹æ z palców zapach zw³ok. Potem uda³em siê do Andrei,
która ju¿ siê ubra³a, a jej trzem wspó³spaczkom zrzed³y miny,
gdy zobaczy³y, ¿e bylimy umówieni.
Na Starym Rynku prawie nie by³o ludzi, by³ lodowatozimny
dzieñ, tylko gromadka dzieciaków ledzi³a wystawiane trzesz-
cz¹cym g³osem przedstawienie teatru kukie³kowego Pani Holla.
Przygl¹dalimy siê i pilimy grzañca, wzi¹³em jej praw¹ d³oñ i
zsun¹³em j¹ z moj¹ lew¹ w kieszeni mego p³aszcza.
Gdy pani Holla wynagrodzi³a z³ocist¹ i nieszczêsn¹ Mariê
wedle jej zas³ug, przez Rynek, z ty³u owietlony Stary Ratusz,
udalimy siê dalej do Falstaffa. Chcia³em zaprosiæ j¹ na butelkê
wina; zamówi³em taki gatunek, który wydawa³ mi siê szczegól-
nie odpowiedni, kelner powróci³ z butelk¹ S³onecznego Z³ota,
i nie proszony próbny ³yk nala³ do mego kieliszka. Andrea spoj-
rza³a na mnie, wiêc wykrzywi³em twarz, nie tkn¹³em kieliszka i
odes³a³em butelkê z powrotem. Bowiem jeli siê chce uwieæ
dziewczynê w Lipsku albo w Rostocku albo te¿ tylko zaprosiæ j¹
na jeden cichy wieczór, o winach, jakie s¹ uprawiane miêdzy Eise-
44
nach a Aue, miêdzy Saalfeld a wysp¹ Uznam, trzeba wiedzieæ
tylko to, ¿e warte zamówienia s¹ wy³¹cznie te, które na etykiet-
kach maj¹ nadruk SaaleUnstrut.
Pewien wyj¹tek stanowi¹ niektóre gatunki win wêgierskich,
które s¹ równie¿ do nabycia na wytyczonym powy¿ej obszarze,
na czele przede wszystkim wina muszkatowe, które w zupe³no-
ci mog¹ siê mierzyæ z winami muszkatowymi po³udnia Francji,
jakie s¹ uprawiane choæby w okolicy wokó³ Bezirs. Alici kiedy
uzyska³em now¹ nadziejê na zró¿nicowanie mych sztuczek uwo-
dzenia, gdy w³anie na placu Aleksandra w Berlinie, tylko parê
kroków od wie¿y telewizyjnej, zosta³a otwarta Winiarnia Mo-
rawska. Próbowa³em wszystkich znajduj¹cych siê w jad³ospisie,
przede wszystkim znane mi ju¿ gatunki, obejmowa³em kelnera,
gdy zamyka³ zak³ad i prosi³em go usilnie, by wyzna³ mi, które
zatem by³o winem morawskim i gdzie¿ jest ono uprawiane. Cze-
ski kelner jednak, zajêty ju¿ obliczaniem swego codziennego utar-
gu, odpowiada³ mi szorstko, ¿e na ca³ym wiecie nie ma wina
morawskiego i zamkn¹³ za mn¹ drzwi.
Teraz kelner powróci³ z rieslingiem z regionu SaaleUnstrut i
mia³o nape³ni³ nasze kieliszki do pe³na. Po pierwszej butelce
poca³owalimy siê, po drugiej za wyszlimy, szlimy przez Sta-
ry Rynek do tramwaju przy Leuschnerplatz, i opowiedzia³em jej
historiê o oszukanym Woyzecku, który w 1824 r. musia³ tutaj na
targowisku z³o¿yæ swoj¹ g³owê.
Szóstk¹ pojechalimy na wschodnie przedmiecia Lipska, do
mojej mansardy, w której by³o lodowato zimno, i aby siê kochaæ,
musielimy jeszcze wspólnie zmontowaæ sk³adane ³ó¿ko.
Nastawi³em piecyk elektryczny, i w czerwonawym wiate³ku
¿arz¹cych siê nitek, jakie przywieca³y nam przez ca³¹ noc, jej
cia³o zdawa³o siê b³yszczeæ intensywnie br¹zowo. Nie pomyli-
³em siê, gdy we wschodz¹cym s³oñcu Mecklemburgii po raz
pierwszy zobaczy³em jej twarz.
Rankiem nie wy³¹czylimy ogrzewania, i gdy w oknie zrobi³o
siê ju¿ jasno, zdecydowalimy siê opuciæ pierwsze wyk³ady i
pozostaæ w ³ó¿ku.
45
Gapi³em siê na sufit, i nie wiem ju¿ dlaczego, ale nagle po-
wiedzia³em do niej co dziwnego. W tym domu czy wyobra-
¿a³a sobie ju¿ kiedy, jak wielu urodzi³o siê w tym pomieszcze-
niu, kocha³o siê i poumiera³o. Wszystkie ciany s¹ tylko stawia-
ne, budowane przez ludzi, czasami mylê, i¿ wszystko, co z tego
pozostanie, bêdzie horyzontem.
Nic nie powiedzia³a, zapali³a papierosa, i dopiero wtedy, gdy
wypali³a go do koñca i po³o¿y³a siê obok mnie pod kocem, wyda-
wa³a siê odpowiadaæ na takie pytanie, jakiego nie postawi³o ¿ad-
ne z nas. Wiesz, powiedzia³a, nasza wie w Eichsfeld le¿y
wprost przy granicy. Krajobraz opada tam stromo w kierunku
zachodnim, i mo¿emy widzieæ s¹siedni¹ wioskê, miêdzy ni¹ a
nasz¹ wsi¹ biegnie granica. W dni wi¹teczne, przede wszystkim
na Wielkanoc, udajemy siê na plac wiejski, ci z tamtej strony a
my u nas i machamy do siebie rêkami. Trwa to tylko parê minut,
rozumiesz, poniewa¿ nie wolno nam nawi¹zywaæ z nimi ¿adne-
go kontaktu. Lecz najpiêkniej jest wtedy, gdy w jednej z obu wio-
sek rodzi siê dziecko, wówczas ojciec z noworodkiem wychodzi
przed wie, na wzgórze wprost przy instalacjach granicznych, i
trzyma swoje dziecko wysoko, a w drugiej wsi wszyscy ludzie
wychodz¹ z domów, aby klaskaæ i tañczyæ i bo ja wiem co jesz-
cze. Czy¿ to nie piêkne, nie?
Tak, powiedzia³em. Lecz nie potrafiê sobie tego wyobra-
ziæ.
Szkoda, powiedzia³a, ale nic straconego, musisz mnie tyl-
ko tam odwiedziæ. Milcza³a jeszcze chwilê a nastêpnie powie-
dzia³a: Pójdziesz zrobiæ kawy czy sama mam iæ?
Uda³em siê do kuchni, zbli¿a³o siê w³anie po³udnie, i gdy
powróci³em, ju¿ powsta³a i ubra³a siê. Wyjdê pierwsza, rzek³a.
Zobaczymy siê potem na wyk³adzie, tak? Na stoj¹co pilimy
nasz¹ kawê, wci¹gnê³a swoj¹ kurtkê i objê³a mnie niespodziewa-
nie mocno i nieoczekiwanie.
Wiesz, powiedzia³a, z t¹ wizyt¹, to nie bêdzie takie ³atwe,
moi rodzice Chcia³am ci tylko powiedzieæ, ¿e jestem zamê¿-
na. Dlatego zawsze przyje¿d¿am z Drezna. Studiuje tam mój m¹¿
46
Wybieg³a na korytarz, otworzy³a drzwi mieszkania i zbiega³a po
pierwszych schodach. Run¹³em za ni¹: Hetero! Musia³bym wie-
dzieæ! By³a ju¿ na podecie nastêpnego piêtra i wo³a³a: Od-
wiedzê ciê, jutro o dziesi¹tej, wieczorem.
Zanim uda³em siê na wyk³ad, posiedzia³em sobie jeszcze w
kuchni wypalaj¹c papierosa, nastêpnie za pojecha³em tramwa-
jem a¿ do placu Bawarskiego, zbieg³em w dó³ ulic¹ Norymber-
sk¹, pojawi³em siê zbyt póno, aby za³apaæ siê jeszcze na jedno z
dobrych miejsc, usiad³em w tylnym rzêdzie i stara³em siê odkryæ
Andreê. Wiele razy lustrowa³em oczami po opadaj¹cych rzêdach
niczym w amfiteatrze, jednak¿e nie zdo³a³em jej wypatrzeæ.
Przysz³a nastêpnego wieczoru, jak obieca³a.
Nie mówi¹c ani jednego s³owa, kiedy jej otworzy³em, prze-
sz³a obok mnie, z kieszeni swego p³aszcza wyjê³a m³otek i gwo-
dzie, i na mej cianie przymocowa³a artystyczn¹ reprodukcjê
przedstawiaj¹c¹ chustê wiêtej Weroniki Zurbarána i powiedzia³a:
Jak widzisz, jestem. Pozosta³a przez ca³¹ noc i nastêpny pora-
nek i przychodzi³a równie¿ we wszystkie pozosta³e dni, za wy-
j¹tkiem weekendów.
Tak prze¿ylimy ze sob¹ dwa semestry, w niedziele przypro-
wadza³em j¹ wieczorami z poci¹gu, w pi¹tki za z powrotem uda-
wa³a siê do Drezna, na weekend, do mê¿a. W sali anatomicznej
stalimy obok siebie z podkr¹¿onymi oczami, podczas gdy nasze
dr¿¹ce d³onie skalpelami sondowa³y w zw³okach tkankê miênio-
w¹ i t³uszczow¹. Gdy przysz³o lato, jedzilimy tramwajem do
Thekli i opalalimy siê nad Baggersee. Pierwsze promienie s³oñ-
ca przemienia³y jej cia³o w królewnê tropików i nadawa³y mu
blasku tak, jak widzia³em je w naszej pierwszej nocy. Z koñcem
czerwca, po letnich egzaminach, mielimy wakacje, a dla mnie
zaczyna³ siê fatalny okres, bo Andrea pojecha³a z mê¿em nad
Morze Czarne. Siedzia³em w mojej mansardzie z ukonymi cia-
nami i czyta³em Hölderlina, ka¿dego wieczoru, a¿ ksiê¿yc znika³
za moim oknem a nastêpnie szed³em spaæ. Stara³em siê przetrzy-
maæ te wieczory bez picia, i przez ca³y dzieñ nie wychodzi³em z
domu.
47
Na pocz¹tku wrzenia przyby³a z powrotem i dwa dni pó-
niej odwiedzi³a mnie w Lipsku. Gdy zobaczy³em br¹z jej cia-
³a, mia³em obawy, i¿ umrê z radoci, tak by³em szczêliwy na
myl, ¿e znowu posi¹dê j¹. I chyba te¿ umar³em na mgnienie,
gdy wyjani³a mi, ¿e chcia³aby pozostaæ przy mnie na zawsze,
gdy¿ podczas urlopu zdecydowa³a rozstaæ siê ze swoim mê-
¿em. Tej nocy kochalimy siê bardziej jeszcze ni¿ naszej pierw-
szej, i zapomnia³em o wszystkim, co wi¹za³o siê z Hölderli-
nem.
Tydzieñ póniej, semestr mia³ zacz¹æ siê dopiero po targach
jesiennych, jeszcze raz z powrotem pojecha³a do Drezna, sk¹d
wys³a³a mi pocztówkê, ¿e jej m¹¿ na trzy tygodnie musi udaæ siê
na obóz wojskowy, w tym czasie za spakuje swoje rzeczy i na
pocz¹tku padziernika za zawsze przyjedzie do mnie do Lipska.
Rankiem 5 padziernika, by³ pi¹tek, w poniedzia³ek chcia³a
wprowadziæ siê Andrea i zostaæ moj¹ ¿on¹, z powodu wierszy,
jakie pisa³em i dzieli³em siê nimi z przyjació³mi, i o których An-
drea nie mia³a bladego pojêcia, zosta³em aresztowany w Lipsku
przez policjê polityczn¹.
Jeden z wierszy, z powodu którego prokurator domaga³ siê
kary wiêzienia, napisa³em w Mecklemburgii, tego popo³udnia
przed do¿ynkami, gdy zastanawia³em siê, czy Andrea przyjdzie
mo¿e do Karczmy Wiejskiej.
Tak dawno
Tak dawno ju¿
widzia³em
oniemia³e usta
w ksiê¿ycowe noce
Mecklemburgii
topi¹ odwagê
za granicami
48
okrwawione no¿e
nad popio³ami
Tak dawno ju¿
ogl¹da³em
mój kraj splataj¹cy siê
z moim krajem
3
By³em drogi robotnik wykwalifikowany / maturzysta / stu-
dia medyczne i za oko³o 100 tysiêcy marek zosta³em sprzeda-
ny na Zachód.
W wiêzieniu przesiedzia³em czternacie miesiêcy, najpierw
zamieszka³em w Berlinie Zachodnim, a póniej uda³em siê do
Getyngi, aby studiowaæ na Uniwersytecie GeorgiiAugusty.
Wynaj¹³em niewielki pokój we wspólnocie mieszkaniowej w
pewnej wiosce, która zalicza siê do mieciny NörtenHarden-
berg i le¿y wprost w dolinie Leine. Do domu pisywa³em pocz-
tówki, które przez pocztê by³y zaopatrywane stemplem Nörten
Hardenberg miejscowoæ uzdrowiskowa miêdzy Harzem a
Solingem, i te, tak¹ mia³em nadziejê, byæ mo¿e zdo³a³y równie¿
ukoiæ moj¹ matkê w Vogtlandzie. Studiowa³ tutaj Heinrich He-
ine, Gottfried August Bürger le¿y pogrzebany pod Getyng¹, a
Hardenbergowie to stary niemiecki ród, z którego wywodzi³ siê
romantyk Novalis. Dzisiejsi hrabowie Hardenbergowie, dwaj
bracia, mieszkaj¹ w tej miecinie, jeden posiada s³awn¹ gorzel-
niê, drugi za w owej wsi, w której mieszka³em, zajmuje siê go-
spodarstwem rolnym.
Ludzie, z którymi wspó³¿y³em teraz, pokoñczyli w Getyndze
rozmaite kierunki studiów i niczego nie posiadali. Trixi i Made,
Adel i Frank, Uwe i Didi ¿yli ze stypendiów naukowych albo
pomocy socjalnej. Dla mnie by³o to co nowego, mieszanka z³o-
¿ona ze starych zamków, ich w³acicieli i biedy tych, którzy z
49
braku pieniêdzy za wêgiel na zimê musieli kraæ drewno w s¹-
siednich lasach. Alici krajobraz by³ liczny, w piêæ minut rowe-
rem by³em w lesie, lub wieczorny spacer do doliny rzeki Leine,
nieg, kiedy ksiê¿yc sta³ dok³adnie w rodku miêdzy Sollingem a
Harzem. Tutaj przypomina³ mi siê ojczysty krajobraz, ogród mej
babci i moje rodzinne miasto w Vogtlandzie. Tutaj us³ysza³em,
¿e w hotelu zamkowym Hardenberg by³o wino, które by³o sprze-
dawane po 1200 marek za butelkê, jada³em u Marii w jedynej
pizzerii tej miejscowoci najlepsze lasagne mego ¿ycia, spacero-
wa³em po strefie dla pieszych w Getyndze, która grozi³a zamie-
nieniem ca³ego miasta w olbrzymi dom towarowy, siedzia³em w
Getyndze w piwnicy ratuszowej poród poprzebieranych jedna-
kowo turystów i pi³em piwo, tutaj po raz drugi czyta³em Podró¿
do Harzu, widzia³em jak muzykanci miejscy zbieraj¹ siê przy
gêsich nó¿kach i zatrzymywa³em siê przy kucaj¹cych przed do-
mami towarowymi ¿ebrakach. Tutaj by³em zupe³nie obcy. Lecz
wyleczy³em tu moje zaburzenia kr¹¿enia i k³ucia w sercu, któ-
rych nabawi³em siê w wiêzieniu. Ch³opi we wsi byli przyjazny-
mi s¹siadami, dzieci Trixi i Made rych³o polubieni przy innych
dzieciach. Tutaj na ma³ym kawa³ku pola uprawialimy warzywa,
przed domem ros³y dwa krzaki olbrzymiego barszczu zwyczaj-
nego, a koció³ wiejski obok obu lip rozdzwania³ siê co kwa-
drans. Wieczorami czytalimy, albo Uwe przynosi³ z pokoju swój
flet i gra³ irlandzkie pieni ludowe. Wybijalimy takt na glinia-
nych naczyniach i pilimy do tego domowe wino. G³óg i lwia
paszcza. Z rana jedzilimy do Getyngi na Uniwersytet.
Na placu Wilhelma biuro uniwersyteckie, ma³a kawiarnia,
która stale zmienia³a swego w³aciciela i swoj¹ nazwê, obok ta-
bliczka zrzeszenia studentów Pomorza. Antykwariat, znana w
miecie galeria Apex. Ka¿dego miesi¹ca czyta³ tam autor z mego
matecznika, i nigdy w wystarczaj¹cym stopniu nie zdo³a³em wy-
janiæ moim przyjacio³om, dlaczego mnie, który straci³ ten ma-
tecznik, nie wolno by³o tam czytaæ swoich rzeczy. W szybkich
susach opuci³bym ja oraz fotograf Bernd Markowsky M³ody
Teatr, wyprzedzi³o nas jednak biuro okrêgowe Wolnej M³odzie¿y
50
Niemieckiej. By³o du¿o podobieñstw: Rynek i domy jak Freiberg
w Saksonii, nauki górniczohutnicze, studenci latem ze swymi
rowerami na kampusie niczym obraz z Weimaru w Turyngii.
Tutaj mieszka³em pewien czas, który dla mnie nie by³ odmierza-
ny szczêciem lub nieszczêciem. Tutaj w getyñskim lesie, mia-
sto u jego nóg, Heinrichowi Heine oznajmi³a pewna dziewczyna:
Kiedy ciê releguj¹.
Lecz ju¿ zosta³em relegowany. W innym kraju, z powodu
demoralizacji kolektywu klasowego i l¿enia oficerów armii. A¿
wozy pancerne przyby³y do wioski. Za du¿o chodzi³em nad Le-
ine, jednak teraz nie powiedzia³bym ju¿ moja Leine, gdyby nic
mnie nie obchodzi³y czo³gi we wsi. Oddzia³y brytyjskie æwiczy-
³y w jesiennych manewrach zdobycie naszej wsi: walka o domy,
zniwelowane p³oty, przejechana owca, prawie ¿e przejechany syn
Trixi. Noc¹ Adel namalowa³ tabliczkê z napisem Strefa wolna
od bomby atomowej i zawiesi³ j¹ rankiem na drzwiach do domu.
Nastêpnej nocy polecia³ na to woreczek z farb¹, i przypominam
sobie jeszcze, ¿e d³ugo zastanawia³em siê nad tym, jak w³aciwie
sporz¹dza siê taki woreczek.
Od tego dnia nazywalimy siê we wsi szpiegami a Trixi
uchodzi³a za wodzirejkê. Lecz nasze dzieci przychodzi³y teraz
czêciej do domu z drobnymi prezentami od okolicznych ch³o-
pów; pewien wieniak, którego ¿ona jeszcze bardziej od nas psio-
czy³a na manewry Brytyjczyków, punktualnie na pocz¹tku ka¿-
dego miesi¹ca prezentowa³a nam pó³ worka ziarna dla naszej kozy
Agnes.
Jednak co siê zatraci³o, raj i idylla postrada³y sw¹ niewin-
noæ, i tak¿e obudzi³em siê jak z jakiego piêknego snu. Byæ mo¿e
dlatego w³anie nie by³ to ¿aden przypadek, gdy w pewne po³u-
dnie, w³anie tej jesieni, w Getyndze na placu Wilhelma ponow-
nie zobaczy³em Andreê. Z wiêzienia nie wolno mi by³o pisaæ,
za wszystkie listy, jakie wysy³a³em do niej z Berlina Zachodnie-
go po moim wypuszczeniu, wraca³y z powrotem. Przyjaciele z
Lipska poinformowali mnie, ¿e w Drenie rozwiod³a siê ze swym
mê¿em i stamt¹d zniknê³a. Nikt nie wiedzia³, dok¹d. Jeden jedy-
51
ny raz po moim aresztowaniu pojawi³a siê u dwóch moich przy-
jació³ w Lipsku, jak ci poinformowali mnie, i siedzia³a przed
drzwiami, nie dzwoni¹c do nich. W swych rêkach trzyma³a rysu-
nek, który przedstawia³ mnie za kratami, na moim czole chusta
wiêtej Weroniki. Zrezygnowa³a ze studiów i pisemnie eksmma-
trykulowa³a siê. I jak wielka namiêtnoæ raptownie wziê³a swój
pocz¹tek, aby tak samo znowu skoñczyæ siê, wzmacniana jesz-
cze przez uwiêzienie i inny, nowy i obcy wiat, w który zosta³em
wrzucony, da³em za wygran¹ uznaj¹c Andreê za stracon¹ na za-
wsze. Alici teraz, tego po³udnia owej jesieni, znowu j¹ zobaczy-
³em. Podbieg³em do niej, przekroczywszy niewielki parking na
placu Wilhelma, nie zwa¿aj¹c na mê¿czyznê id¹cego obok niej.
Znowu nosi³a kapelusz, widzia³em jej br¹zow¹ twarz, której rysy
rozp³ywa³y siê coraz bardziej, im bli¿ej do niej podchodzi³em,
aby zupe³nie siê odmieniæ, gdy stan¹³em przed ni¹. By³a obc¹
kobiet¹.
Jeszcze tego samego popo³udnia wsiad³em do autobusu, po-
jecha³em na wie do zaprzyjanionego handlarza samochodami,
zobaczy³em bia³ego 2CV stoj¹cego na podwórzu, targowa³em siê,
¿e sprzeda³ go za mniej ni¿ 300 marek, i wróci³em nim do naszej
wioski. Nastêpnej nocy a¿ do rana przegl¹da³em samochodow¹
mapê Niemiec, i czu³em siê tak, jak gdybym dopiero teraz odnaj-
dywa³ moj¹ identycznoæ, jakbym, odk¹d wyszed³em z wiêzie-
nia, ¿y³ niczym w upojeniu, w którym tkwi siê bez czucia, z czy-
stym rozumem. Odnalaz³em moje przeznaczenie. Nastêpnego
poranka pojecha³em autostrad¹ a¿ do ujcia Kanau ródl¹dowe-
go, nastêpnie za drog¹ krajow¹ do Witzenhausen dalej a¿ do
granicy. Zobaczy³em zamek Berlepsch, o którym opowiada³ mi
mój przyjaciel Frank, ¿e le¿y w odleg³oci blisko stu metrów od
obszaru Hesji, za jego w³aciciel, hrabia, jest zwolennikiem pew-
nej sekty hinduskiej i Franka, który zamierza³ wydzier¿awiæ od
niego trzy zaniedbane stawy rybne, odprawi³ z kwitkiem, ponie-
wa¿ nie nale¿a³ do tej sekty. Pomyla³em o s³owach Gottfrieda
Augusta Bürgera Kim jeste Ksi¹¿ê? / Nie jeste bogiem, lecz
tyranem!; widzia³em szczyt Hoher Meissner le¿¹cy po prawej
52
stronie, na którym mieszka pani Holla, i dalej jecha³em do grani-
cy.
Przyby³em tutaj, aby szukaæ tej wsi w Eichsfeld, o której opo-
wiada³a mi Andrea w Lipsku w naszej pierwszej nocy. Przyby-
³em po to, aby zamkn¹æ ten kr¹g. W ci¹gu trzech tygodni, dopóki
nie rozp³ynê³y mi siê pieni¹dze na benzynê, ka¿dego dnia ob-
je¿d¿a³em wioski przy granicy miêdzy Witzenhausen a Duder-
stadt. Przejecha³em przez Wahlhausen, gdzie Werra stanowi gra-
nicê, pyta³em gospodarzy i stare kobiety, które spogl¹da³y na mnie
zaskoczone, gdy jecha³em dalej, nie odpowiadaj¹c na ich pytania
o dlaczego moich poszukiwañ. Mia³em cel i pod¹¿a³em za nim
jak opêtany. By³em przywi¹zany do pewnej gwiazdy i nie zawra-
ca³em. Szuka³em jednej wsi za granic¹. Szuka³em wioski mej
mi³oci i nie znalaz³em jej. Albo nie by³em w stanie jej rozpo-
znaæ. Alici musia³a to byæ ta wie, taka wioska, w której nowo-
rodki przez swych ojców wysoko s¹ podnoszone ku granicy.
Trzy miesi¹ce póniej wypowiedzia³em mój pokój na wsi i
powróci³em do Berlina. Przyjaciele pisali mi, ¿e Andrea by³a
widziana we wschodniej czêci miasta.
Epilog
Z Hoher Meissner w pewne dni wieje w dó³ osobliwy nieg.
Pani Holla by³a kochank¹ Adolfa Hitlera, a Wilhelm i Jakub
Grimmowie nie ¿yj¹ i nie mog¹ ju¿ jej przywo³aæ z powrotem.
Maria Wschodnia i Maria Zachodnia s¹ znienawidzone w skutek
pogoni za z³otem, i ¿adne lustro nie mo¿e ju¿ odbijaæ ich oblicza.
Na Sababurgu drzemie pi¹ca Królewna w swym tysi¹cletnim
nie, a wszyscy kochankowie s¹ w drodze. Jednak wci¹¿ jeszcze
czujê gorycz bezsilnoci na wargach, któr¹ ze Wschodu nanosi³y
tutaj Leine i Werra. Ziemia bowiem jest tutaj czerwona, a nieg
pada w oczy porozdzielanych. Czas bajek przemin¹³, podczas gdy
w³adcy po³¹czyli siê. Lecz rany, zadanej gwa³townie i zszytej ¿e-
lazem, nie uleczy ¿aden czas.
1986
53
SPRAWIEDLIWOÆ
Chocia¿ to sobie tylko wyobra¿a³e, jednak wszystko tak kie-
dy siê potoczy³o.
Nagle pónym wieczorem, gdy mia³e siê i pi³e, miêdzy dwo-
ma tañcami powiedzia³a ci, jak ronie w niej co obcego.
I nikt nie wymieni³ ci imienia i nikt nie wyzna³ winy.
Inna mi³oæ byæ mo¿e, pomyla³e, albo mog³o to byæ dziecko,
nie od ciebie, to mog³o byæ to, dlaczego ty w³anie mia³by pozo-
staæ oszczêdzony, lecz skoro wszystko posz³o tak daleko, nauczy-
³e siê ju¿, ¿e to nie by³o to, co w³aciwie powsta³o miêdzy wami i
urz¹dzi³o siê na skromnym pod³o¿u i teraz podnosi³o siê powoli.
To mog³o byæ te¿ to, i byæ mo¿e tak naprawdê by³o, ¿e wypi³e
za du¿o albo po prostu by³e tylko zmêczony, gdy poszed³e spaæ
obok niej i nad niczym siê ju¿ nie chcia³e zastanawiaæ, albo nale-
¿a³e do tych, którzy maj¹ za sob¹ zbyt wiele po¿egnañ i pewnego
dnia decyduj¹ siê, ¿e tym razem pozostaj¹. Lecz teraz le¿ysz obok
niej, i ten sen umyka jak rausz, i jeste pos³uszny jego skrzyd³om.
I czasami mylisz, ¿e ju¿ powsta³e, ale pewnoæ tego stanu uzy-
skujesz dopiero wtedy, kiedy ju¿ stoisz na ulicy i teraz znajdujesz
czas na mocniejsze zawiniêcie ko³nierza p³aszcza wokó³ szyi. Na-
stêpnie wsiadasz do pierwszego poci¹gu.
W przedziale jeste sam z b³êkitnym owietleniem alarmowym,
a na zewn¹trz b³¹dz¹ gwiazdy i opary mg³y i wit nad miastem, a
pod nimi le¿y ta, któr¹ opuci³e.
Jednak poci¹g przypiesza, a mo¿liwoci zaniêcia lub wygl¹-
dania z okna nie zosta³y jeszcze wyczerpane, gdy nagle siê zatrzy-
muje. Nastêpnie przybywasz na miejsce.
Drobne kamienie sypi¹ siê jedne po drugich, jakby kto traci³
pieni¹dze, lecz to nie martwi teraz nikogo, tutaj, gdzie wyskoczy-
54
³e z poci¹gu, który jak ciemne zwierzê stoi miêdzy zagonami w
szczerym polu. Zatem idziesz naprzód do lokomotywy. I widzisz:
Tutaj w pl¹taninie powykrêcanych torów kolejowych, miêdzy zgnie-
cionym ¿elastwem a porozbijanymi podk³adami byæ mo¿e le¿a³o-
by twoje ¿ycie. Jednak kto ma siê teraz jeszcze orientowaæ, teraz,
gdy równie¿ maszynista lokomotywy stoi obok swej wy³¹czonej
maszyny i drapie siê po g³owie wszystkimi palcami swej lewej
d³oni. I przystêpujesz do niego od ty³u, i zanim jeszcze koniuszki
twoich palców mog¹ dotkn¹æ jego ramion, mówisz mu: Dlaczego
mielibymy tak postêpowaæ dalej, jakbymy siê nie znali, teraz,
gdy spl¹ta³y siê nasze drogi?
Wtedy odwraca siê, plecami do lokomotywy, i powiada, co z
trudem daje siê us³yszeæ, tak miêkko jak teraz unosi siê mg³a: Za-
tem to jest to. Przeczuwa³em to od dawna, lecz nie wiedzia³em, ¿e
wysi¹dziemy tak wczenie.
I ju¿ podaje ci ³opatê, i znowu szybko jad¹ poci¹gi, inne poci¹-
gi, do innych celów, z innymi pokoleniami, które nie przeczuwaj¹,
¿e ci tam na zewn¹trz, którzy siedz¹ na podk³adach i pal¹ papiero-
sa, ju¿ dotarli na miejsce.
I którego poranka jeszcze raz zatrzymuje siê tam poranny po-
ci¹g. Mê¿czyni i kobiety w d³ugich, nigdy nie widzianych ubio-
rach wysiedli z niego, a niektórzy z nich nosili broñ. Podeszli do
was i powiedzieli, ¿e s¹ sprawiedliwoci¹, teraz, ¿e nadesz³a dla
was wszystkich.
I zaczê³o siê takie wiêto, jakiego jeszcze nigdy nie prze¿ywa-
³e, i ka¿dy dzieñ waszego wspólnego dzia³ania sta³ pod gwiazd¹
sprawiedliwoci i pokoju.
Lecz jakkolwiek nie poszed³e za nimi, albo byæ mo¿e tak¿e w
tej chwili sta³e siê ju¿ czym osobliwym, dlaczego bowiem ina-
czej wstawa³by ka¿dego poranka, aby pójæ parê kroków a¿ do
nasypu kolejowego i ucho przyk³adaæ do szyn, jakby nie osi¹gnê³a
ciê jeszcze wiadomoæ, która by³a przeznaczona tylko dla ciebie.
Czasami bowiem, kiedy o wicie gnaj¹ jeszcze mg³y, na mgnie-
nie, zatrzymuje siê tam poranny poci¹g.
1979
55
OJCOWIE I SYNOWIE
Czego pan chce? Niczego nie mogê panu opowiedzieæ. Je-
stem starym cz³owiekiem. W nastêpnym miesi¹cu skoñczê szeæ-
dziesi¹t dwa lata. Pochodzê z Lipska, mieszka³em tam, dopóki
mnie nie zabrali. Siedmiu mê¿czyzn we wrzeniu, o szóstej rano.
Z kajdankami na rêkach musia³em iæ przez podwórko, s¹sie-
dzi stali za firankami. Maszyna do pisania zosta³a skonfiskowa-
na, choæ nale¿a³a do mego syna. Jeden niós³ j¹ pod rêk¹, i s¹sie-
dzi widzieli wszystko. Ojcze, pomó¿ mi, wo³a³, gdy po schodach
prowadzili go do s¹du wojskowego, i odwróci³ siê do mnie. Nie
wolno mi by³o udaæ siê z nim i trzy godziny przesiedzia³em na
najni¿szym stopniu. Gdy w górze otwar³y siê drzwi, chcia³em
szybko podskoczyæ, lecz mój p³aszcz przymarz³ do kamienia i
rozdar³ siê.
Chcia³em podejæ do niego, lecz odepchnêli mnie a jego po-
pychali do przodu. Ci¹gle jeszcze mylê, ¿e to by³o co innego,
co zosta³o rozdarte, gdy w górze otworzy³y siê drzwi. Rok, wo-
³a³, ojcze, jeden rok. Nastêpnie wepchnêli go do samochodu. Nie
wiem, czy pan ju¿ widzia³ kiedy co takiego. Tam nie ma okien,
i zawsze myla³em, ¿e to s¹ ch³odnie na miêso. Nigdy sobie cze-
go takiego nie pomyla³em, kiedy widzia³em, jak jad¹ przez
miasto, ale to jest byæ mo¿e spowodowane tak¿e moim wiekiem,
cz³owiek robi siê nieco powolniejszy, tak z g³ow¹, wie pan, oj-
cze, pomó¿ mi, wo³a³ a póniej: Rok, ojcze, jeden rok. Natural-
nie, chcia³em mu pomóc, ale có¿ mogê wiedzieæ jeszcze o pra-
wie. Pracowa³em w fabryce odzie¿owej. Moi koledzy byli do mnie
dobrzy i klepali mnie po ramieniu, niektórzy niespodziewanie
zaczêli odwiedzaæ mnie w niedziele albo pytali, czy po pracy nie
poszed³bym jeszcze z nimi na piwo. A z rana, zawsze kiedy przy-
56
chodzi³em do przebieralni, na moim miejscu znajdowa³a siê fili-
¿anka kawy. To musia³a byæ kole¿anka Eisner, i kto zawsze obok
niej k³ad³ papierosa, zawsze jest to kto po trzydziestce. Niech
mi pan wierzy, wtedy czasami czu³em siê zupe³nie dobrze, nie
dygocz¹c, tak by³em podniecony. Mocno krêci³o mi siê w g³o-
wie, kiedy zapala³em tego papierosa. Koledzy widzieli to i za-
czêli grzebaæ w jej skrzynkach na narzêdzia. A potem, pewnego
dnia, pod fili¿ank¹ le¿a³a jaka kartka, z adresem adwokata. Pra-
cuje dla Kocio³a. Wyci¹gn¹³ ju¿ niejednego. Du¿o szczêcia,
Karolu, dla twego syna. ¯adnego podpisu.
Po pracy zadzwoni³em nastêpnie do tego adwokata, nie by³o
go, a jego sekretarka zapyta³a mnie, czy nie móg³bym wpaæ przed
po³udniem.
Tak, powiedzia³em, przyjdê ju¿ rano.
Nastêpnie zadzwoni³em do kierownika mego wydzia³u, by³o
ju¿ ko³o siódmej, byæ mo¿e dlatego by³ na mnie trochê z³y, gdy¿
za ¿adne skarby nie chcia³ mnie zwolniæ na godzinê z rana przed
po³udniem. Zwolnienie przedterminowe, to nie jest ¿aden spo-
sób, by pana syn nabra³ rozumu, powtarza³ wci¹¿ od nowa. Pan
przecie¿ wcale go nie zna, prosi³em. Zosta³em poinformowany,
rzek³. Dopiero gdy mu opowiedzia³em, ¿e w tym miesi¹cu mam
ju¿ 46 nadgodzin Ach, no tak, pan przecie¿ tego nie wie. Pod
koniec tygodnia ogrzewa³em czasami halê fabryczn¹ i pomiesz-
czenia biurowe, ¿eby nic nie zamarz³o, gdy¿ poprzedniego roku
by³a surowa zima. Otó¿ chcia³em teraz Ach tak, ¿e przeto mam
jeszcze 46 nadgodzin, powiedzia³em mu, i ust¹pi³, ze wzglêdu na
mnie, jutro miêdzy dziesi¹t¹ a jedenast¹ mo¿e siê pan urwaæ na
godzinê, lecz tym samym traci pan tak¿e procenty za nadgodzi-
ny, b¹d co b¹d dwadziecia piêæ procent. Wielkie dziêki, po-
wiedzia³em. Do us³yszenia, rzek³, i niech pan idzie teraz do domu,
jest póno. Do us³yszenia. Wielkie dziêki.
Spa³em spokojnie, dopóki nie zadzwoni³ budzik. Piêæ przed
dziesi¹t¹ uda³em siê do przebieralni, kole¿anka Eisner zapyta³a
mnie, czy przedtem nie chcia³bym napiæ siê kawy, ale powie-
dzia³em jej, ¿e siê spieszê. Kwadrans po dziesi¹tej sta³em przed
57
drzwiami adwokata. Opowiedzia³em mu wszystko, i obieca³ mi
napisaæ wniosek o u³askawienie a nastêpnie wyle mi je. Po prze-
braniu siê punktualnie o jedenastej sta³em znowu przy moich
automatach. W czasie przerwy obiadowej zauwa¿y³em, jak ob-
serwowa³ mnie kierownik dzia³u przez szparê w swoich otwar-
tych drzwiach, gdy udawa³em siê do przebieralni, aby umyæ so-
bie rêce.
Po tygodniu za drzwiami do mego mieszkania le¿a³ list. Zno-
wu by³em dobrze podniecony, dopóki nie zauwa¿y³em, ¿e nie
pochodzi³ od adwokata. Wie pan, jeszcze przed pó³ rokiem zna-
³em ten list prawie na pamiêæ, ale tutaj wszystko sta³o siê bardzo
dalekie, i zapomnia³em, co tam dok³adnie by³o napisane. Rozu-
mie pan, teraz koñczê wkrótce szeædziesi¹t dwa lata, a tutaj przy-
dzielili mnie do malowania murów bia³¹ farb¹. Wziêli mnie do
tego, poniewa¿ mam sztywn¹ nogê. Nawet nie móg³bym zbiec.
Ka¿dego poranka w tym miejscu na chwilê jest przerywany drut
sygna³owy i odsuwany jest kojec dla psów, tak ¿e powstaje pe-
wien odcinek, d³ugi chyba na dziesiêæ metrów, w którym pracu-
jemy i malujemy na bia³o czterometrowy mur. Od wewn¹trz na-
turalnie. To dlatego, ¿eby w nocy maskuj¹ca siê postaæ lepiej
odró¿nia³a siê od muru a stra¿nicy lepiej mogli celowaæ. Wiê-
niowie maj¹ ¿ó³te pasy na plecach i ramionach, lecz to nie wyda-
je siê byæ wystarczaj¹ce.
Z tego powodu stra¿nicy nosz¹ karabiny. To jest lepsze dla
celów pojedynczych, dok³adnoæ trafienia, rozumie pan. Lepiej
ni¿ pistolety maszynowe. Znam to z wojny. Ale ju¿ znowu ode-
sz³em tak¿e od tematu. Tak, list. By³ napisany przez przyjaciela
mego syna. Dziêki niemu dowiedzia³em siê, dlaczego w ogóle
mego syna skierowali przed s¹d wojskowy. W mylach przekli-
na³em czasami póniej ten list, i potem, nastêpnego dnia, w³o¿y-
³em go znowu do lewej bocznej kieszeni mego p³aszcza, aby go
zawsze mieæ przy sobie. Mo¿e uzna to pan za sentymentalne,
lecz jeli siê ¿yje w takiej samotnoci, jednak zostawmy to le-
piej Zatem, jak ju¿ powiedzia³em, dziêki temu listowi dowie-
dzia³em siê tego, o czym dot¹d nie mia³em pojêcia. Przyjaciel,
58
który pisa³ do mnie, zosta³ wypuszczony z tego obozu, w którym
przebywa tak¿e mój syn i tam spotka³ go. Teraz wiêc by³ zwol-
niony i pozosta³e jeszcze miesi¹ce musia³ obecnie ods³u¿yæ przy
Armii Ludowej, i dodatkowo te, jakie spêdzi³ w obozie kar-
nym. By³o to dla niego nieprzyjemne, lecz by³ zadowolony, ¿e
znowu by³ w normalnym oddziale. Urlop, wychodne i poczta,
rozumie pan. I czym szczególnie szczêliwym by³o to, ¿e zosta³
przeniesiony do tego pu³ku, w którym przedtem s³u¿y³ mój syn,
dopóki nie umiecili go w obozie.
Zrozumia³e przeto, ¿e ten przyjaciel zna³ historiê mego syna,
któr¹ opowiedzia³ mu w obozie. Reszty dowiedzia³ siê teraz
od innych ¿o³nierzy, który pamiêtali jeszcze mego syna z okre-
su, gdy by³ jeszcze w ich oddziale. Tak, naturalnie, zaraz prze-
chodzê do rzeczy. Natychmiast. Dziêki temu listowi dowie-
dzia³em siê ostatecznie, co w ogóle pope³ni³ mój syn, dlacze-
go potem otrzyma³ rok obozu karnego. To zdarzy³o siê na prze-
pustce. W knajpie, móg³bym sobie pomyleæ. Do sto³u, przy
którym mój siedzia³ z dziewczyn¹ i pi³ wino, podszed³ pewien
oficer. By³ ju¿ pijany, zagadn¹³ tê dziewczynê nazywaj¹c mego
syna brudnym gówniarzem. Uderzy³a go w twarz, oficer chcia³
oddaæ, mój zrzuci³ go z krzes³a, knajpa r¿a³a ze miechu, jaki
robociarz podniós³ oficera z pod³ogi, ostro¿nie doprowadzi³
go do drzwi i poczêstowa³ kopniakiem. Doæ mocnym. Niech
mi pan wybaczy, jeli uwa¿am to za weso³e. Gospodarz g³o-
niej nastawi³ muzykê, ten w waciaku stawia³ wszystkim. Mój
znowu tañczy³ ju¿ ze swoj¹ dziewczyn¹ do muzyki radiowej,
gdy wtargn¹³ patrol.
Chcieli go zabraæ z sob¹. Poca³owa³ swoj¹ dziewczynê i za-
mierza³ siê ubieraæ. Gocie zwrócili siê do patrolu, ¿e winien jest
oficer, który prowokowa³. Nagle dowódca patrolu zaczyna wy-
machiwaæ pistoletem w powietrzu, jaki goæ krzyczy, czemu z
w³o¿onym magazynkiem wchodzi do knajpy, co jest zabronione,
wiedzia³ o tym, tak¿e s³u¿y³ w armii, i wyla³ mu piwo na g³owê.
Dowódca patrolu strzela. Z sufitu sypie siê tynk. Martwa cisza.
Koniec tej pieni by³ krótki. Pod¿eganie, zniewa¿anie oficerów
59
Armii Ludowej. W miejscu publicznym. Rok obozu. Kara ³a-
godna, ze wzglêdu na jego dotychczasowe sprawowanie siê, po-
wiedzia³ szef kompanii na apelu. No, wie pan, to tak¿e znajdo-
wa³o siê w tym licie. Alici to mn¹ tak bardzo jeszcze nie wstrz¹-
snê³o. G³upi przypadek, b³¹d, mawia³em sobie, i dalej czeka³em
na wiadomoæ od adwokata. Byæ mo¿e nadejdzie u³askawienie.
Lecz za drzwiami le¿a³ list, list od przyjaciela mego syna, i
zmieni³ moje ¿ycie. Przeczyta³em go do koñca, i wszystko po-
sz³o swoim trybem. Nikomu nie muszê zdawaæ sprawy z tego, co
siê potem wydarzy³o. Dotyczy to tylko mego syna i mnie.
Zupe³nie na marginesie, w ka¿dym razie tak mi siê wówczas
wydawa³o, przyjaciel ów pisa³ o obozie. Musielimy wstawaæ o
czwartej, dwanacie godzin pracy, potem do ósmej wieczorem
æwiczenia porz¹dkowe. I to by³o to. Æwiczenia porz¹dkowe, sta-
³o w tym licie, i nagle nie by³em ju¿ rozdzielony od mego syna,
tak jakbym nigdy nie by³ samotny przez wszystkie te lata, i zno-
wu by³em wystarczaj¹co m³ody, aby móc odpowiedzieæ na ka¿d¹
zniewagê, m³ody jak mój syn. I z powrotem znalaz³em siê prze-
niesiony w czas wojny, gdy mia³em osiemnacie lat i by³em ¿o³-
nierzem w Polsce. Æwiczenia porz¹dkowe by³y od teraz takim
s³owem ³¹cz¹cym, które mego syna i mnie wyrywa³o z masy tych
wszystkich, którzy s¹ samotni i milcz¹. Æwiczenia porz¹dkowe:
Na lewo marsz. Staæ w miejscu. Wyst¹piæ na prawo. Ustawiæ siê
w porz¹dku marszowym. Od czwartej po po³udniu a¿ do ciszy
nocnej. Lecz pewnego dnia pêdem nadszed³ jeden oficer, co pre-
zentowa³o siê osobliwie, wyliczy³ co pi¹tego, kaza³ wyst¹piæ i
zaprowadzi³ nas do zbrojowni.
Dla ka¿dego po 150 sztuk amunicji, dzia³ania partyzanckie.
Partyzantami by³o dwóch ch³opów, których zastalimy pal¹-
cych papierosy 10 kilometrów od objektu w jednej wypalonej
stodole. £añcuch ochronny. S¹d dorany. Pluton egzekucyjny w
jednym szeregu. By³o nas dziesiêciu. Nie strzeli³em. Uderzenie
kolb¹. W ciemnoci wyciera³em krew z twarzy i pociera³em ni¹ o
wilgotne ciany piwnicy. S¹d wojskowy. Wyrok mierci. U³aska-
wiony przez Hitlera. Os³awiony batalion karny.
60
Mia³em osiemnacie lat. Gdy znowu przyby³em do domu, pali³
siê Lipsk, a moja noga by³a sztywna. Potem zes³anie na Syberiê.
Æwiczenia porz¹dkowe kaza³y mi napisaæ trzy listy, jeden do
sekretarza generalnego, drugi do prokuratora wojskowego, trze-
ci za do komendanta obozu, którego adresu nie uda³o mi siê
zdobyæ, tak ¿e trzeci list wp³yn¹³ jako pierwszy, jeszcze przed
dwoma innymi, za porednictwem s³u¿by bezpieczeñstwa. Od-
t¹d przebywam tutaj, i poza stref¹ drutu malujê ten mur na bia³o.
Ach tak, tak, treæ listów. By³a zawsze podobna. Bêdê pod-
k³ada³ ogieñ, jeli nie ustaniecie z æwiczeniami porz¹dkowymi.
Partyzanci. Oni potrafi¹ paliæ. Jeli rozumie pan, co mam na
myli.
1981
61
SCENY Z TURYNGII
dla Toni Webera
1
W jaki sposób robi siê pêtlê. Prawdziw¹ naturalnie, splecio-
n¹, z mocnym zawi¹zaniem, jak w filmach. Zademonstrowa³ mi
to. Nastêpnie zabi³em go i powiesi³em.
2
Podczas odwiedzin zapyta³a mnie moja matka, jak to by³o,
gdy wieli mnie z Jeny do Erfurtu. Czy widzia³em Ettersberg,
Buchenwald, obóz koncentracyjny z monumentem i wie¿¹.
3
Nazywa³a siê Sylwia i siedzia³a trzy ³awki za mn¹. Zakocha-
³em siê w niej zaraz za pierwszym razem, gdy wszed³em do kla-
sy. Przede wszystkim oczy. Jeszcze nigdy tego nie widzia³em,
mog³y zmieniaæ swe zabarwienie, kiedy siê jej przygl¹da³em, od
ciemnobr¹zowego do jasnoniebieskiego, i wci¹¿ zaczyna³y b³ysz-
czeæ; musia³em siê tylko obróciæ.
4
Pewnego razu wypad³y zajêcia sportowe, i przypadkowo spo-
tkalimy siê sami w szatni. Przez zamkniête drzwi innych klas
przenika³y wyjanienia uniwersum, podczas gdy Kolbich z trze-
ci¹ na pamiêæ uczy³ siê hymnu narodowego.
Wtedy przedar³em siê przez p³aszcze zawieszone na wiesza-
kach i zadar³em jej spódnicê. Odsunê³a moje d³onie i otworzyw-
szy usta stara³a siê wsun¹æ swój jêzyk do moich ust. Musia³a
gdzie przeczytaæ o czym takim.
62
5
Czekali na mnie po cywilnemu w czasie przerwy obiadowej.
6
Parê razy wybralimy siê tak¿e do kina letniego. Nawet nie
pozwoli³a siê poca³owaæ, do niczego z ni¹ nie dosz³o.
7
L¿enie urzêdnika pañstwowego.
Mia³em szesnacie lat, gdy znalaz³em siê w wiêzieniu dla
m³odocianych.
8
Siedzia³ za w³amanie i zosta³ moim brygadzist¹. Pracowali-
my przy sztancy, tylko osiem godzin, poniewa¿ nikt z nas nie
by³ pe³noletni.
9
Nie widzia³em obozu koncentracyjnego z monumentem i wie-
¿¹, gdzie umar³ twój brat, droga matko, poniewa¿ z Jeny do Er-
furtu jecha³em w zamkniêtym wagonie bez okien.
10
Przed s¹dem mój nauczyciel chemii domaga³ siê uniewinnie-
nia.
11
Po pracy zaczyna³ siê zorganizowany czas wolny, co by³o spra-
w¹ prze³o¿onego celi.
12
Po raz pierwszy by³o to pod prysznicem. Brygadzista powie-
dzia³ mi, ¿e mam pozostaæ, aby wytrzeæ przebieralniê. Czeka³
razem z prze³o¿onym celi.
63
ci¹gnêli spodnie i przytrzymywali mnie. Musia³em zaspo-
koiæ ich ustami.
13
Podarowali mi czekoladê, a przy sztancy norma zosta³a obni-
¿ona o dwiecie blach.
14
Po raz drugi by³o to wtedy, gdy ca³a zmiana podczas zorgani-
zowanego czasu wolnego musia³a ogl¹daæ film Mia³em dziewiêt-
nacie lat.
Prze³o¿ony celi zas³oni³ drzwi do toalety, tak ¿e nie zd¹¿y³em
ju¿ w sam¹ porê na ten film.
15
Bronili mnie przed klawiszami, kiedy przychodzi³a moja ko-
lej na s³u¿bê na oddziale.
16
Po raz trzeci by³o to w pomieszczeniu mieszcz¹cym sztancê.
17
Nastêpnego pi¹tku mia³em osiemnaste urodziny.
18
Nastêpnego pi¹tku poprosi³em prze³o¿onego celi, aby mi po-
kaza³, jak ig³¹ otwiera siê k³ódkê. Nie nabra³ ¿adnych podejrzeñ.
19
Popo³udniem mia³em wizytê mej matki. P³aka³a i pyta³a mnie
znowu, czy widzia³em Ettersberg i monument.
20
Tydzieñ póniej zapyta³em prze³o¿onego celi, czy wie, jak
wi¹¿e siê pêtlê, jak w filmie, naprawdê splecion¹.
64
21
Wiedzia³.
22
Punktualnie o dwunastej, gdy syrena wykrzykiwa³a koniec
przerwy obiadowej, zabi³em prze³o¿onego celi w tym pomiesz-
czeniu. Syrena wydziera³a siê wci¹¿ jeszcze, gdy linê z prawdzi-
w¹ pêtl¹, któr¹ sam uplot³em, przerzuci³em przez szynê jezdn¹
¿urawia stropowego i podci¹gn¹³em prze³o¿onego celi.
23
Potem wszystko uspokoi³o siê.
24
Z powodu umylnego zabójstwa jestem w drodze do zak³adu
karnego w Brandenburgii.
25
To jest moje ¿ycie, mam osiemnacie lat, idmy spaæ.
Uwaga: Opowiedziane w celi tranzytowej wiêzienia rejono-
wego w Weimarze w kwietniu 1980 r.
65
S Z M E R Y
Palcami w cianê. ciana za we mnie. A: jedno uderzenie. Z:
dwadziecia szeæ razów. W piwnicy. Bili bez wiadków. Wy-
¿sze piêtra zakratowane równiny.
Nikt nie upada przed czasem.
Co to jest za sukno na porêczy przy schodach, pytalimy, gdy
krzycz¹ca kobieta nieco siê uspokoi³a. Korytarze czerwonym
dywanem. To pañstwo naszym pañstwem. To jego przyjêcie.
Witamy na p³askiej Ziemi. Przesuwane drzwi do piwnicy. Odro-
bina wiat³a. Maj¹ kogo. S¹ u góry, oddychaj¹ i mówi¹ dalej.
Palce w cianê. ciana we mnie. Jedno ucho. Drugie im. Myj¹
d³onie, kiedy kto patrzy. Nie otwieraj¹ ust na daremno. Cicho
wypluwaj¹ niewinnoæ.
Linoleum. Komiczne s³owo. Szeæ cian. Szeæ cian z lino-
leum. Bêbnisz i krzyczysz, a¿ przychodzi ci do g³owy, gdzie góra
a gdzie dó³, co jest cian¹. Zanim przyjdzie ci na myl. Zanim
sobie przypomnisz, jakim podlegasz prawom. Kiedy jeste na
pod³odze. L¿enie pañstwa a si³a ciê¿koci. To s¹ nasze funda-
menty. Aksjomat pierwszy: Gdzie jest jedno cia³o, tam nie mo¿e
byæ drugiego. Próba. Dwa koce zim¹. Newton w izolatce. Nie
znosimy eksperymentów. W niedziele jedno jab³ko.
Odwraca siê przed rur¹ neonu. Unieszkodliwia nó¿ z plasty-
ku. wiat³o w szecianach. Teraz ¿re. Brat wyniesiony ku wia-
t³u.
66
BEZIMIENNI
Staro¿ytni Grecy, powiada jedna osobistoæ w telewizji, do-
piero wówczas uwa¿ali cz³owieka za umar³ego, kiedy jego imiê
zosta³o zapomniane. Kto pamiêta jeszcze imiê, dla tego ¿yje jesz-
cze ten cz³owiek, powiada ta osobistoæ, s³awny aktor, w filmie
pod tytu³em Atak na Queen Mary.
Wtedy kojarzy mi siê co z mego dzieciñstwa, i przypominam
sobie pewien dom. By³a to wolno stoj¹ca budowla otoczona
ogródkami dzia³kowymi, zamieszka³a przez urzêdników kolejo-
wych i ich rodziny. Ogródki dzia³kowe graniczy³y z dwoma bo-
iskami pi³ki no¿nej, z których jedno le¿a³o za tym domem, dru-
gie za od frontu, i czêsto wyobra¿a³em sobie, jak mieszkañcy
trzeciego i czwartego piêtra, którzy mieli widok na oba te miej-
sca, biegali zdenerwowani tam i z powrotem, od przedniego okna
do ty³u, gdzie mieci³y siê kuchnie i okna toalet, aby ledziæ prze-
bieg zawodów na obu boiskach.
Wyobra¿am sobie, co by siê dzia³o, gdyby w obu meczach, na
obu boiskach równoczenie pad³y bramki, jak ojciec i matka ry-
czeliby z pokoju i sypialni, za babcia z okna w klozecie z ty³u,
razem z dzieæmi opieraj¹cymi siê na kuchennym oknie: gol! Ale
nigdy tego nie widzia³em, lecz tylko sobie myla³em co takiego,
gdy przebiega³em obok tego domu.
Nigdy nie uda³o mi siê w³¹czyæ w moje myli którego z dziad-
ków, który równie¿ wo³a³by gol, bowiem obaj moi dziadkowie
pozostali na wojnie, chocia¿ wojna siê skoñczy³a, albo po prostu
mia³a na to wp³yw liczba okien w tym domu.
Niejednokrotnie wybiera³em siê na oba te boiska, na du¿e,
po³o¿one z tylnej strony tego domu, które by³o zastrze¿one dla
pierwszej reprezentacji miasta, pole gry by³o pielêgnowane i ob-
67
siewane traw¹, zawsze w niedziele jako widz, podczas gdy na
drugim miejscu w ci¹gu tygodnia zarabia³em popo³udniami na
bilety w charakterze przynosz¹cego pi³ki. Tutaj gra³y drugie i
trzecie i czwarte reprezentacje a ka¿dej soboty seniorzy. To miej-
sce by³o wy³o¿one czarnym ¿u¿lem, st¹d przez pi³karzy by³o na-
zywane boiskiem rozjazdowym, za przez nas dzieci i mieszkañ-
ców po prostu placem ¿u¿lowym.
Drugie, wiêksze boisko, by³o stadionem, i pewnego razu zre-
zygnowa³em tam tak¿e z mojej niedzielnej roli widza i na czer-
wonym torze ¿u¿lowym w czasie wycigu kolarskiego grup m³o-
dzie¿owych zaj¹³em pierwsze miejsce. Ale to by³a roda i nie
pojawi³ siê, a to by³a ca³a moja nadzieja, gdy naciska³em na pe-
da³y, wspania³y aplauz, jaki zna³em z pi³karskich niedziel.
Powraca³em zatem na plac ¿u¿lowy jako przynosz¹cy pi³ki,
zarabia³em sobie w ten sposób na niedzielne bilety a w gor¹ce
dni raz lub dwa razy na butelkê lemoniady z zapasów klubu.
Pewnej soboty, kiedy seniorzy nie przestrzegaj¹c regu³ uga-
niali siê po boisku, a przy ka¿dym ataku na bramkê Jasnow³osy
Rolf wystrzeliwa³ pi³kê daleko poza tyln¹ liniê, tak ¿e my ch³op-
cy musielimy wypruwaæ sobie p³uca z cia³a, podczas gdy bram-
karz atakowanej dru¿yny, po jednej z takich rakiet Rolfa, wo³a³
prowokacyjnie, ¿e trafi³ on w kube³ na mieci nale¿¹cy do owego
domu i przewróci³ go, wybieg³a mi naprzeciw pewna rudow³osa
dziewczyna i krzycza³a: Mam wam przekazaæ od mego ojca, ¿e
wy wszyscy powinnicie pójæ do psychiatryka lub do domu star-
ców, jeli nie skoñczycie graæ w ten sposób.
Zna³em j¹, chodzi³a ze mn¹ do tej samej klasy, do jednej z
klas równoleg³ych; wyszepta³em co o mêskich sprawach i strze-
li³em pi³kê z powrotem w kierunku bramkarza.
Parê tygodni póniej zaczê³y siê letnie wakacje, oba boiska
le¿a³y teraz ciche, tylko czasami w ch³odniejsze dni, popo³udnia-
mi na placu ¿u¿lowym, widywa³o siê garstkê pokrytych kurzem
uczniów, jak z przepoconymi g³owami szamoc¹ siê wokó³ pi³ki.
Zaczyna³a siê wielka przerwa wakacyjna w rozgrywkach pi³ki
no¿nej.
68
I sam chêtniej te¿ jedzi³em teraz rowerem w lesie albo, jeli
robi³o siê gor¹co, wakacyjne dni spêdza³em z moim przyjacie-
lem Hasso na letnim k¹pielisku. Pod koniec sierpnia, porodku
pól by³y ju¿ wzniesione ogromne stogi siana, nagle robi³o siê
bardzo ch³odno, spada³ gwa³towny deszcz, i ostatnie dni przed
rozpoczêciem szko³y musielimy spêdziæ w domu.
Chodzilimy do siódmej klasy. Pierwszy szkolny dzieñ na
pocz¹tku wrzenia by³ dla nas czym jeszcze bardziej niezwy-
czajnym ni¿ pozosta³e pierwsze dni szko³y. Z trzech klas równo-
leg³ych, które od pierwszej klasy stanowi³y nasz rocznik, zrobi³y
siê cztery, klasy zatem zrobi³y siê teraz mniejsze. Pomimo tego
przeocza³em prawie przez tydzieñ, byæ mo¿e dlatego ¿e brako-
wa³o mi Hasso, który przeszed³ do innej klasy ni¿ ja, tê rudow³o-
s¹ dziewczynê dwie ³awki za mn¹, w rodkowym rzêdzie, tê nie-
przyjació³kê pi³ki no¿nej.
Gdy zauwa¿y³em j¹ i wpatrywa³em siê w ni¹ g³upkowatym
spojrzeniem, umiechnê³a siê niespodziewanie; pomyla³em, co
móg³bym z ni¹ robiæ, ta nie jest ¿adn¹ namiastk¹ za Hasso, z
którym mo¿na by³o przyklejaæ pierwszorzêdn¹ gumê do ¿ucia do
siedzenia nauczyciela albo g¹bkami do tablicy rzucaæ o cianê.
Nawet nie mog³a graæ w pi³kê no¿n¹.
Na szczêcie skoñczy³a siê teraz tak¿e i przerwa wakacyjna w
rozgrywkach pi³karskich, i, gdy przed po³udniem zmaga³em siê z
Euklidesem i Pitagorasem, popo³udniami mog³em zajmowaæ siê
moimi w³aciwymi zadaniami na placu ¿u¿lowym. Wprawdzie
od teraz stale by³em nara¿ony na niepewnoæ, bo nigdy nie mo-
g³em wiedzieæ, gdzie i kiedy wynurzy siê tam ta dziewczyna, nie
wyjdzie z domu, aby przekazaæ stosowne pos³ania swego ojca.
Przede wszystkim kiedy na boisku pokazywa³ siê Jasnow³osy Rolf,
s³awny ze swoich strza³ów i bomb, obawia³em siê bardzo, ¿e bêdê
musia³ widywaæ j¹ i poza szko³¹.
I pewnego dnia sta³o siê, pojawi³a siê nagle w jednym z okien
tego domu, wykrzykiwa³a co i kiwa³a rêk¹. Za trzecim razem
us³ysza³em swoje imiê. Co chyba knuje, pomyla³em, nabra³em
rozpêdu i pi³kê, któr¹ w³anie wy³owi³em ju¿ z wielkiego krzaka
69
pokrzyw za bramk¹, z powrotem strzeli³em na pole gry chcia-
³em strzeliæ lecz ta uderzy³a o sztachety i przelecia³a przez
p³ot na ulicê.
Poród salw miechu mê¿czyzn zgromadzonych na boisku, i
jak myla³em, tak¿e tej dziewczyny przy oknie, przeskoczy³em
przez p³ot, zczo³ga³em siê ze wzniesienia i pogna³em wzd³u¿ stro-
mej drogi. Pi³ka potoczy³a siê dopiero po trzydziestu metrach,
przed zarolami Wy¿szego Cmentarza.
Przez gêste zarola spogl¹da³em na groby. Na tym cmentarzu
znajdowa³y siê tak¿e nazwiska moich obojgu dziadków, wyrze-
bione na pomniku wojennym, wygrawerowane wród zaginio-
nych, lecz oni sami pozostali na wojnie i byæ mo¿e nie s¹ jednak
tacy umarli, jak siê powszechnie zak³ada po wszystkich tych la-
tach, gdy¿ ich imiona powróci³y do tego miasta i znajduj¹ siê w
tych z³otych literach.
Pobieg³em z powrotem, z ulicy wystartowa³a potê¿na rakieta
przez wzniesienie i p³ot, kierunek na bramkê, i uda³em siê do
domu obra¿ony przekleñstwami graczy za plecami. Ta od rana
mia³a co prze¿ywaæ.
Przez pierwsze trzy godziny nie naprzykrza³em siê rudow³o-
sej, lecz pod koniec wielkiej przerwy, któr¹ spêdzi³em z Hasso
na du¿ym podwórzu zabawiaj¹c siê w ten sposób, ¿e dziewczy-
nom pod spódniczki rzucalimy lusterko, aby dowiedzieæ siê o
kolorach ich majteczek, przedwczenie wbieg³em do pomiesz-
czenia naszej klasy.
Teraz zostawcie to, krzycza³em, gdy otwiera³em drzwi i za-
uwa¿y³em dwie dziewczyny, rudow³osa na moim miejscu, po-
chylone nad moim zeszytem do zadañ domowych, w którym co
zapisywa³y.
Dziewczyny podskoczy³y, chichocz¹c wygramoli³y siê z ³aw-
ki, zgarn¹³em zeszyt ze sto³u, przekartkowa³em go i zarumieni-
³em siê. W³aciwie nie zrobi³y nic z³ego. Przenios³y tylko o parê
tygodni plan godzin, kolejnoæ przedmiotów z dnia na dzieñ, jak
dalece zauwa¿y³em to teraz w tym ca³ym zamieszaniu. Co ta-
kiego by³o wymagane przez nauczycieli, lecz by³em znany z tego,
70
¿e nie czyni³em tego, gdy¿ popo³udniami mia³em wa¿niejsze rze-
czy do zrobienia. Zadania domowe odrabia³em odpisuj¹c je przed
pocz¹tkiem lekcji albo wype³niaj¹c je na przerwach przed dany-
mi przedmiotami, co wzmacnia³o kombinowanie i przypomina-
nie, tak ¿e przy zaskakuj¹cych atakach nauczycieli kartkówka
albo ustny sprawdzian zawsze oddawa³em dobre wypracowa-
nie.
Teraz ta zakocha³a siê, pomyla³em sobie, a mianowicie w
tobie. Któ¿ poza tym, wy³¹czaj¹c niektórych karierowiczów wziê-
tych razem z t³ustymi zadkami, marnowa³by inaczej w ten spo-
sób swoj¹ wielk¹ przerwê, gdyby nie by³ w tym stanie. Taka pro-
sta jest zatem mi³oæ, pomyla³em. Hasso, co teraz mam robiæ. I
trzyma³em, siedz¹c w ³awce, moj¹ g³owê ukryt¹ za plecami po-
przednika a¿ do skoñczenia szko³y.
Up³ynê³o parê tygodni prawie przeze mnie nie zauwa¿onych,
by³bym wiêc kochany, roi³em sobie i rozkoszowa³em siê tym fak-
tem, chocia¿ w szkole ledwo zwraca³em uwagê na rudow³os¹ i w
dalszym ci¹gu nie zamieni³em z ni¹ ani s³owa, popo³udniami za
spe³nia³em s³u¿bê na placu ¿u¿lowym, wiernie, tak¿e przy zim-
nych wiatrach, teraz w padzierniku, i nieustannym deszczu. Tu-
taj ugania³em siê za przebieg³ymi pi³kami, w szkole za chodzi-
³em dooko³a jak zarozumia³y kogut.
I nie zauwa¿a³em, co dzia³o siê za moimi plecami, ¿e kr¹-
¿y³y ró¿ne pog³oski, ¿e ich tematem i przedmiotem w szkole
by³a rudow³osa. Ale pozostawa³em beztroski i niewiadomy,
choæ miejsce dziewczyny w rodkowym rzêdzie naszej klasy
teraz czêciej pozostawa³o puste, i tylko raz nauczyciela fi-
zyki musn¹³em zagniewanym spojrzeniem, gdy odst¹pi³ nie-
co od horyzontalnego zajêcia, w zwi¹zku z moj¹ dziewczy-
n¹.
Tak¿e gdy pewnego dnia Hasso wzi¹³ mnie na bok na wielkiej
przerwie i zacz¹³ mówiæ o szkolnym wieczorku tanecznym, na
którym mia³a mu powiedzieæ, ¿e zosta³a teraz najwiêksz¹ dziwk¹
w szkole i tak¹ chcia³a te¿ pozostaæ, wci¹¿ jeszcze oponowa³em
i nie rozumia³em.
71
Pewnego poniedzia³ku w listopadzie, tymczasem nabra³em ju¿
nieco nieufnoci i zauwa¿a³em ju¿ brak dziewczyny na jej miej-
scu, nagle pojawi³ siê dyrektor, w rodku lekcji, poszepta³ z na-
uczycielem i wyg³osi³ krótkie, ciche i chrzêkliwe przemówienie.
Czy kto wie co bli¿szego. Kto jest jej najlepsz¹ przyjació³k¹.
Kim ona jest i z kim.
Powiedzia³ by³a i ostatnio by³a widziana, i szeroko otwierali-
my usta i nie wiedzielimy nic bli¿szego, ja nie i wszyscy nie,
acz teraz poblad³y siedzia³em w ³awce.
Hasso wiedzia³ co bli¿szego, i to ju¿ na wielkiej przerwie.
Ze wzglêdu na dwunastkê z Zwickau. O jednym ze s³ynnych wia-
duktów w Vogtlandzie. Rozpiêtoæ 574. Ceg³a. Wysokoæ 78.
GöltzschElsterSyra? 26 milionów cegie³. Hasso nie wiedzia³
nic bli¿szego.
Taka prosta by³a mi³oæ. Nie omieszy³em siê i niczego z
siebie nie pokaza³em oprócz mego milczenia. Wo³a³a mnie po
imieniu z domu miêdzy obu boiskami i obrazi³em siê. Zagl¹-
da³a do mego zeszytu do zadañ domowych, wtedy na wielkiej
przerwie, dlaczego? Czego chcia³a ode mnie? A potem te po-
g³oski i szepty.
Zobaczy³em jej pismo przed sob¹, teraz zeszyt le¿a³ pod ³aw-
k¹ na moich kolanach, przerzuca³em jego strony. By³ koniec wrze-
nia, gdy przy³apa³em te obie dziewczyny i gdy chichocz¹c ucie-
k³y. Kartkowa³em dalej, puste tygodnie, niekiedy zdanie daæ pod-
pisaæ dyktando albo niebieska koszula albo zbiórka makulatury.
Dzisiaj koñczê czternacie lat i zapraszam ciê do lodziarni Pin-
gwin. O piêtnastej.
Moje kolano potr¹ci³o o ³awkê, zeszyt wylizgn¹³ siê i ude-
rzy³ o pod³ogê. To by³o jej pismo, jej zdanie, którego wtedy nie
zauwa¿y³em, póniej za nie znalaz³em. Nastêpnego wtorku koñ-
czy³a czternacie lat.
Wiêc jednak, nie uroi³em tego sobie. Ona ¿y³a we wrzeniu i
interesowa³a siê mn¹. I dwunastk¹ z Zwickau, Hasso i, jeli to siê
zgadza³o, wielu innymi. Taka prosta ta mi³oæ, a most sta³ jesz-
cze, lecz dziewczyna by³a martwa.
72
Teraz zaczyna³o wstêpowaæ we mnie takie poczucie, prawie
pewnoæ, skoro pozostawa³em g³uchy wobec niej, zarozumia³y i
zimny, ¿e pewnego dnia i wci¹¿ od nowa bêdê musia³ siê op³acaæ
za moje milczenie wzglêdem mej pierwszej mi³oci.
Lecz na to nie zna³em jeszcze nazwy, wiedzia³em tylko z pew-
noci¹ o mojej zdradzie. I myla³em, ¿e czêæ tej ceny bêdê móg³
okupiæ przez to, i¿ od razu zg³osi³em siê na reprezentanta jednej
z obu klas do udzia³u w pogrzebie tej dziewczyny na Wy¿szym
Cmentarzu.
By³ wtorek, widzia³em jej blad¹ twarz pod rudymi w³osami,
gdy le¿a³a w otwartej trumnie w bia³ej sukience. Póniej ta trum-
na zosta³a zarubowana i opuszczona do wie¿o wykopanej dziu-
ry w ziemi. Siedzia³em w kawiarni Pingwin na plastykowym krze-
se³ku, lecz czerwonego mleka poziomkowego, jakie sta³o przede
mn¹ na stole, chcia³em i nie chcia³em zasmakowaæ.
Tam siedzê wci¹¿ jeszcze, jakby odt¹d zapodzia³ siê dla mnie
wszelki ruch, bowiem choæ owa historia wydaje siê koñczyæ, idzie
jednak dalej. Lecz na dzi wieczór krzese³ko to jest fotelem, tele-
wizor gra z pustym ekranem, Queen Mary zosta³a zaatakowana,
zdobyta i znowu utracona. Dziewczyna, któr¹ kocham, posz³a
ju¿ do ³ó¿ka, do pokoju obok, i ju¿ wo³a³a mnie parê razy.
Siedzê w fotelu przed telewizorem, g³ówny wykonawca na
pocz¹tku filmu powiedzia³ takie zdanie, ¿e musia³em pomyleæ o
pewnym domu, który le¿y miêdzy dwoma boiskami, o pewnym
miasteczku, w którym spêdzi³em swoje dzieciñstwo. To wszyst-
ko mo¿e ³¹czyæ siê w prosty sposób. Na cmentarzu dosz³y trzy
imiona, w czasach pokojowych, czyli z nagrobkami i cia³ami.
Moja babcia, ciotka, wujek. I wiele kwiatów, które wyrastaj¹ z
tej ziemi.
Ale tego wszystkiego nie ogl¹da³em na w³asne oczy. Jestem
bowiem na obczynie i nie wolno mi powróciæ. Kraj, rz¹d wyda-
li³y mnie ze szko³y, wrzuci³y do wiêzienia i wydali³y z kraju. Do
tego kraju nale¿¹ ma³e miasto, dom obok boisk do pi³ki no¿nej,
na niewielkim wzniesieniu po³o¿ony cmentarz, imiona i groby
73
moich umar³ych. Nie wolno mi powróciæ, tych za, którzy umar-
li, po dziesiêciu latach nieobecnoci nie wolno pogrzebaæ.
Mam pewien list od mego brata, w którym pisze, ¿e po po-
grzebie mego wujka rozmawia³ prywatnie przy lampce wina z
zarz¹dc¹ cmentarza. Ludzie, którzy opucili kraj z innych powo-
dów ni¿ ja, mogli powróciæ po mierci i zostaæ pochowani w swej
ojczynie, na swym cmentarzu. Problemem stawa³o siê to przy
politycznych. Istnia³y cis³e wytyczne na wypadek ich mierci i
nie chciano mieæ z nimi nic wspólnego
Jako ¿ywy i jako umar³y: Nie mogê powróciæ.
Czasami znajduje siê co w gazetach: autorom, którzy przy-
byli stamt¹d, nie wolno iæ za trumnami ich matek, w tej ostat-
niej drodze cz³owieka. Niektórzy s¹ starsi od ciebie, mylê, ale
oto pojawia siê strach i mówi: Twoja matka tak¿e jest ju¿ stara.
Wszystko, co o tym wiem, jest zbyt potê¿ne, zbyt wielkie jak
na papier, ten gazet i ten tutaj. Matka Lili przychodzi z okrêgo-
wego urzêdu policji ludowej i odkrêca gaz. Mo¿e pani zapomnieæ
o odwiedzinach swej córki tak d³ugo, jak pani szwagier bêdzie
przebywa³ na emigracji i pisywa³ przeciwko Republice. Francis
napisa³ Solidarnoæ na domu burmistrza w Plauen, wychodzi z
wiêzienia, znajduje swoj¹ matkê na psychiatrii, ju¿ go nie rozpo-
znaje, wnet umiera z tego powodu. Johanna ma dopiero siedem-
nacie lat, za ksiêgarz Blecher, który ma w domu dwie p³yty
Biermanna i czasami odtwarza je znajomym. Blecher idzie do
ciupy i zostaje sprzedany do Hesji, Johanna za ma dopiero sie-
demnacie lat i nie wolno jej z³o¿yæ wniosku, by udaæ siê tam w
jego lady. Za³atwia to tabletkami. Zbyt wielkie rzeczy, by po-
wierzaæ je papierowi, nikt nie chce o tym wiedzieæ ani te¿, ¿e jest
taki kraj w Niemczech, gdzie rz¹d i Partia prowadz¹ wojnê z w³a-
snym narodem i to wszystkimi dostêpnymi rodkami.
Lecz siedzia³em w fotelu i dzisiaj wieczorem w³¹czy³em tele-
wizor a jaki mê¿czyzna mówi³ co o zapomnianych imionach. A
brat Axela, który w niedzielê zielonowi¹tkow¹ umar³ na fran-
koñskiej autostradzie, bez obcego oddzia³ywania, który by³ tu
dopiero od roku a tam nie wolno mu ju¿ by³o byæ aktorem. W
74
Regensburgu gra³ lekarza w Woyzecku Büchnera. I W³odzimierz
po dziesiêciu latach z powrotem uda³ siê do Warszawy, jego oj-
ciec le¿a³ na ³o¿u mierci, zwraca³ siê do niego przez pan i nie
znanemu, m³odemu mê¿czynie ¿yczy³ wszystkiego dobrego na
przysz³oæ, gdy W³odzimierz siedzia³ przy jego ³o¿u mierci. Bez
obcego oddzia³ywania.
Imiona, które s¹ zbyt wa¿ne, by powierzaæ je papierowi, bez-
imienni, których imiona s¹ mi znane, zabici na wojnie, która nie
ma imienia i nie liczy swoich zabitych. Jeli pani syn przestanie
wystêpowaæ przeciwko nam, wtedy mo¿e znowu przyjechaæ, jego
matka musia³a byæ jednak dla niego warta odwiedzenia jej po
dziesiêciu latach.
Jestem na obczynie, siedzê w fotelu i nie mogê powróciæ.
Znam imiona.
Lecz naprawdê nie pamiêtam ju¿ imienia rudow³osej dziew-
czyny, wówczas w siódmej klasie, choæ tak bardzo stara³em siê
je przypomnieæ, i byæ mo¿e ona rzeczywicie jest umar³a, byæ
mo¿e dlatego ¿e zapomnia³em jej imienia, jeli to greckie s³owo
pochodzi od zapomnianego imienia, i racjê mia³ ten mê¿czyzna,
który prowadzi³ atak na Queen Mary i straci³ j¹.
Oto wy³¹czam telewizor, gdy¿ dziewczyna, któr¹ kocham i
która ju¿ le¿y w ³ó¿ku, z pewnoci¹ ma racjê, kiedy teraz wo³a,
¿e nie powinienem a¿ do zmêczenia renic ogl¹daæ jakichkol-
wiek idiotycznych filmów.
Wtedy rzeczywicie przechodzê do drugiego pokoju, w któ-
rym znajduje siê wielkie ³ó¿ko, lecz byæ mo¿e powinienem teraz
powiedzieæ jednak prawdê, bowiem tutaj, tutaj na obczynie, w
tym kraju, w którym ¿yjê od dziesiêciu lat, nie ma dziewczyny,
która mnie kocha i wo³a do ³ó¿ka, gdy¿ musia³bym wci¹¿ jeszcze
p³aciæ star¹ cenê za tê, której imiê a¿ do dzisiaj pozosta³o dla
mnie nie znane.
Nie mogê byæ razem z takim typem, który nastêpnego ranka
nie wie, sk¹d bierze bu³ki. Powiadzia³a ostatnia, jak¹ zna³em.
Ale to nie mo¿e byæ imieniem, nie tak prosto, i ja, zmêczony
75
dzisiaj wieczorem i po dziesiêciu latach szukania, nie zastana-
wiam siê d³u¿ej, gdy¿ ju¿ od dawna wiem, ¿e prawo, któremu
podlegam, musi pozostaæ bezimienne.
I tak wchodzê szybko do ogromnego nape³nionego powietrzem
³o¿a w s¹siednim pomieszczeniu, s³ucham, jak w niektóre wie-
czory, jeszcze trochê muzyki z Deutschlandfunk, i k³adê siê spaæ
przy moich umar³ych.
1988/89
76
IMAGINACJA
Szukam. Szukam i znajdujê. Jeszcze szukam. I przechadzam
siê po mieszkaniu. Dzieci zawsze wszystko zabieraj¹. D³ugopisu
na przyk³ad brakuje za ka¿dym razem dok³adnie wtedy, kiedy
mam jaki pomys³ albo choæby dzwoni kto, kogo adres chcê za-
pisaæ.
Nastêpnie brakuje mi ognia, i przypominam sobie, jak wiêk-
sza córka przed paru minutami, gdy by³em w kuchni, wo³a³a la-
seczka i w napadzie miechu wypad³a z pokoju, i zachwycona
zosta³a z³apana w kuchni przez mniejsz¹.
Gdy powstajê, szukam i znajdujê równoczenie w skrzynce
na narzêdzia pude³ko z czworok¹tnymi, kolorowymi laseczkami
z drewna i wymieniam je po paru rokowaniach, które kosztuj¹
mnie lody i garæ cukierków, na moje zapa³ki.
Potem znowu siadam, wyjmujê zapa³kê z pude³ka, pocieram
j¹: Z sykiem z siarki wyskakuje ogieñ. Uwa¿aj, powiada, prze-
cie¿ spalisz siê jeszcze.
Ju¿ spali³em sobie pysk, powiadam, na palcach te¿ mi ju¿ te-
raz nie zale¿y.
Mówisz to tylko tak, powiada, nie mylisz sobie przy tym o
niczym, wiem, kiedy mówisz co takiego. Ale tego nie mogê ju¿
s³uchaæ, poniewa¿ za ka¿dym razem muszê myleæ o s³oñcu. Byæ
mo¿e w ogóle o lecie, o upale i trawie, albo czy tak¿e teraz jeste
zdania, ¿e przêdê powoli? Ale wtedy by³ s³oneczny dzieñ Li-
piec lub sierpieñ, nie pamiêtam ju¿. Dzisiaj nie wiem ju¿, sk¹d
mia³ benzynê.
Biegalimy tutaj wszyscy woko³o po spacerniaku, wszyst-
ko by³o jak teraz, w s³onecznym ¿arze wzbija³ siê kurz pod
ka¿dym krokiem, we dwóch albo w trójkê chodzilimy w kole
77
jeden za drugim. Gdyby¿ tylko by³o trochê trawy albo jaki
kwiat. To przecie¿ nale¿y do ich programu, raz w tygodniu
wyrywaj¹ ka¿dy pêd, ¿eby pustynia by³a doskona³a. Pustynia,
wszêdzie. Niekiedy mylê jeszcze o ogrodzie mojej babci, krza-
ki agrestu, trawa wysoka do kolan, ¿e naprawdê mo¿na siê
by³o w niej schowaæ.
Tego dnia wówczas jeden wyst¹pi³ nagle z krêgu a potem z
zimn¹ krwi¹ podszed³ parê metrów do muru. Umundurowani nie
zauwa¿yli go. Sta³ wtedy samotnie przed bia³ym murem, tutaj
jeszcze niczego nie widzielimy, by³o tak, jakby siedzia³ nad
morzem w piasku i zapala³by sobie zapa³kê, a wszystko dooko³a
ciebie jest tylko bia³e i pe³ne s³oñca, i z trudem zauwa¿asz p³o-
mieñ zapa³ki, i raptem przychodzi niewielki wietrzyk, i niespo-
dziewanie zauwa¿asz dym, gdy¿ zapa³ka ju¿ p³onie. Tak sta³ parê
sekund przed tym murem, i nikt nie widzia³ p³omienia, dopiero
gdy zacz¹³ biec, zauwa¿ylimy nitki dymu a nastêpnie tak¿e i
p³omieñ.
Przebieg³ ca³y kr¹g i krzycza³, jak, tego nie potrafiê ci opisaæ,
wydawa³o mi siê, ¿e jak zaklêty biegnie na olep do jakiego
celu, jakby bezwzglêdnie chcia³ zamkn¹æ ten kr¹g, zatrzyma³ siê
dopiero tam, sk¹d wyszed³, i obszed³ jeszcze raz wszystko, gdy¿
nie dali mu ziemi, wydawa³o siê, ¿e wybra³ dla siebie to wiêzien-
ne podwórko, chcia³ chyba ca³kowicie swoj¹ pochodni¹ owie-
tliæ to okrutne pod³o¿e, dotrzeæ do ostatniego zak¹tka w poszuki-
waniu dziebe³ka trawy, albo byæ mo¿e pokazaæ samemu Bogu,
¿e tam koñczy³o siê jego panowanie.
Nie wiem ju¿ prawie nic, by³o to jak parali¿, odbywa³o siê to
dla ka¿dego z nas i wydarzy³o siê w bia³y dzieñ.
Potem znowu uda³ siê na to miejsce przed murem, zatacza³
siê nieco, i rzucilimy siê na niego jak wybawiciele z naszymi
kurtkami, jakby w nas zmartwychwsta³y wszystkie si³y, zadaj¹c
kres wszelkiej mierci, aby ugasiæ ten ogieñ, podczas gdy klawi-
sze wbiegali przez drzwi otwarte z zewn¹trz od podwórza.
Wówczas bylimy wród nas, z krzykiem, z tym cia³em, które
le¿a³o na ziemi i wi³o siê w drgawkach.
78
Jeden by³ lekarzem i zerwa³ mu oleiste strzêpy ubrania, które
siê nie spali³y. Widzielimy odkryte koci, cia³o, które jak kryza
sp³ywa³o a¿ do szyi. Teraz niektórzy z nas zaczêli wo³aæ, widzia-
³em, jak swe twarze w krzyku przyciskali do piasku podwórka.
Po pó³ godzinie drzwi otwar³y siê na chwilê, i klawisz rzuci³
dwa koce na podwórze a potem nog¹ z powrotem zatrzasn¹³ drzwi.
Wtedy dopiero zauwa¿ylimy, ¿e przesta³ krzyczeæ, i jaka
woñ, jak powinienem to powiedzieæ, tak myla³em sobie piek³o,
przeci¹gnê³a przez cmentarz tego wiêzienia.
Gdy drzwi znowu siê otworzy³y i trzech albo czterech umun-
durowanych wbieg³o na podwórze z pistoletami maszynowymi i
spêdzili nas przy tylnym koñcu przed murem, wszystko potoczy-
³o siê bardzo szybko. Przykryli go i wynieli na noszach. A¿ do
dzi nikt nie wie, czy nie ¿yje.
wiadkowie, wszyscy ci, którzy byli na podwórku albo mogli
widzieæ to z okien cel, zostali od siebie rozdzieleni i przeniesieni
do innych wiêzieñ. By³o to przed dwoma laty, sam tylko tutaj
pozosta³em, poniewa¿ potrzebuj¹ mnie jako kucharza.
Wiêc wiesz wszystko o tej pustyni tutaj, jeszcze nigdy nie
opowiada³em tego nikomu, nie da³oby to bowiem niczego, któ¿
jeszcze uwierzy³by takiemu, i teraz spójrz¿e, zaraz minie wolna
godzina, pozwól nam zapaliæ jeszcze jednego.
Z pude³ka, które mi poda³, wyjmujê papierosa, wsadzam go
miêdzy wargi, siêgam do kieszeni, szukam i znalaz³em, nastêp-
nie wyjmujê zapa³kê z pude³ka, pocieram: Z sykiem z siarki wzbija
siê p³omieñ. Dajê mu ognia i czekam jeszcze d³ugo. Oto zapalê
siê. Zwêglona drewniana laseczka trzeszczy, wykrzywia siê i
pozostawia dwie czerwonawe plamy na moich paznokciach, za-
czynaj¹ boleæ, gdy pozwalam patyczkowi spaæ pod biurko.
1982
79
ZAPROSZENIE
By³ padziernik. Wywlekli go z ³ó¿ka o siódmej dwadziecia
i zaraz zabrali z sob¹. Jego matce wypad³o jab³ko, potoczy³o siê
pod kredens, a jej d³onie zaczê³y dr¿eæ.
Dwóch mê¿czyzn wziê³o go do rodka, gdy cicho zatrzasnê³y
siê drzwi wyjciowe.
Samochód. Na tylnym siedzeniu. Bez tylnych drzwi. Kaszta-
nowce na drodze objazdowej tego miasta zrzuca³y swoje owoce
na ziemiê. Ju¿ ich nie szuka³.
Od dzisiaj poci¹gi dla pana kursuj¹ po ca³kiem innych torach,
znalelimy pañskie wiersze. Pañscy przyjaciele tak¿e s¹ tutaj.
Wszyscy. Bêdê bi³ pana g³ow¹ o cianê, a¿ znowu nabierze pan
rozumu. S³ysza³, ¿e do kogo mówi.
Nastêpnie znowu znalaz³ siê na ulicy, szed³ tu¿ przy ognio-
ochronnym murze budowli, spogl¹da³ na szkic miasta, przeska-
kiwa³ po kilka schodów, w stronê ratusza, powiedzia³ mu tak-
sówkarz. Gdzie to jest?, zapyta³ teraz tego starszego mê¿czyznê,
który robi³ wra¿enie przyjaznego.
Niech pan spojrzy, obok zamku, tylko piêæ minut, jeli pój-
dzie pan na piechotê. Nasz zamek, to jest herb naszego mia-
sta.
Trac¹c oddech dotar³ na rynek z jego s³awnym ratuszem,
zatrzyma³ siê przed cian¹ z og³oszeniami, odczyta³ swoje na-
zwisko, poszed³ dalej. Jedna ksiêgarnia z podobnym plaka-
tem.
Dojrza³ kawiarniê i porówna³ pismo neonu nad letnim tara-
sem z maszynopisem swego zarysu miasta.
Identycznie. To by³o w³aciwe miasto, i wst¹pi³ do kawiarni.
80
Osobliwe zielone roliny, rokokowe stoliki i kolumny siêga-
j¹ce a¿ do sufitu po³yka³y wiat³o, za perskie dywany jego kro-
ki.
Och, dzieñ dobry. Jest pan. Jestem. Dot¹d zna³em pana tylko
z czapk¹. Wydzia³ kultury. Pan stara³ siê o nasz¹ nagrodê literac-
k¹. Proszê usi¹æ. Byæ mo¿e moglibymy omówiæ te¿ spotkania
autorskie w niektórych szko³ach miasta. Chcia³by siê pan czego
napiæ. Tam jest mikrofon. Obs³uga przyniesie panu kartê dañ.
Tak, tym guzikiem tutaj musi pan pokrêciæ, jeli chce pan co
odsun¹æ od siebie. Fortepian. W czasie przerwy gra absolwent
naszej akademii muzycznej. Teraz mo¿e pan zacz¹æ.
Rozejrza³ siê. M³oda kobieta w skórzanym ubraniu mia³a na
sobie czarny kapelusz z szerokim rondem. Nasuniêty g³êboko na
oczy, które by³y piêkne. G³owy pochyli³y siê ku sobie i szepta³y.
Starzy ludzie. Niektórzy umiechali siê, kiedy na chwilê zatrzy-
ma³o siê na nich jego spojrzenie.
Ostro¿nie przygryza³ doln¹ wargê, pokrêci³ przy statywie mi-
krofonu i us³ysza³ swój g³os, jak odczytuje pierwsze s³owa.
W czasie trzeciej linijki znalaz³ rytm jêzyka, zak³ócony pó-
niej przez sporadyczne b³yski wiat³a.
Nie przeszkadza³ mu brzêk fili¿anek.
Uznanie odpar³ ramieniem, bez przeszkód dotar³ do drzwi, na
moment zatrzyma³ siê na tarasie i spojrza³ na miasto. By³ pa-
dziernik. Inne miasto i inny kraj. Szybko zeszed³ po schodach do
ratusza i ju¿ siê nie odwróci³, jakby we wszystkich oknach tego
miasta zacz¹³ szukaæ swoich przyjació³.
1982
81
WYJCIE POZA LUSTRA
dla Jana Soukupa
Powoli przykrywam zw³oki. Mokre, grube szmaty, które maj¹
trzymaæ je w wilgoci, cuchnê³y formalin¹ i fenolem.
Nastêpnie wychodzê z prosektorium, w d³oni jeszcze skalpel
i dwie pinsety.
Na schodach do umywalni spotykam mego lekarza oddzia³o-
wego; ¿yczê mu piêknego wieczoru wi¹tecznego, co odwzajem-
nia od niechcenia, lecz potem przywo³uje mnie z powrotem: Ach
tak, panie kolego, teraz prawie zapomnia³bym; co dla pana zo-
sta³o za³atwione. Bardzo proszê, panie kolego. Do zobaczenia,
do jutra.
Rozk³adam kartkê, czytam adres i chowam karteluszek do kie-
szeni mego fartucha.
Gdy zmywam z moich d³oni resztki naskórka i tkanki t³usz-
czowej poddanych sekcji zw³ok, zauwa¿am, ¿e woda z kurka
powoli robi siê zimna, i pieszê siê tak bardzo, ¿e myd³o zaczyna
siê pieniæ.
Nastêpnie wychodzê na ulicê. S³oñca ju¿ nie ma, jest piêkny
wieczór, w³anie ta godzina, kiedy niebo daje jeszcze rozpoznaæ
swój b³êkit, to blade wiat³o, któremu s³oñce ust¹pi³o z okien, na
niebie stoi blady ksiê¿yc, samochody w³¹czy³y swoje reflektory i
jaki ptak piewa sw¹ wieczorn¹ pieñ na antenie o osobliwych
kszta³tach.
Nastêpnie szybko przychodzi noc, ma ch³odne niebo i jasne
gwiazdy.
Za sob¹ zostawiam alejê, idê wzd³u¿ spokojnej bocznej drogi,
na której zapali³y siê w³anie latarnie, i skrêcam potem w le
owietlon¹, zarysami domów i dzikimi trawnikami obrêbion¹ ma³¹
uliczkê.
82
A tam stoi ju¿ tak¿e ten stary szary dom, którego szukam.
Przechodzê na drug¹ stronê ulicy, wskakujê szybko po parê stop-
ni do góry i z mozo³em otwieram ciê¿kie drzwi.
Z zewn¹trz nie widzia³em wiat³a, lecz teraz, gdy stojê na klatce
schodowej, raptem wiem: Tutaj musi byæ wiat³o. Przemykaj¹c
siê w ciemnociach zostawiam za sob¹ przedsionek i orientuj¹c
siê wedle porêczy wspinam siê do góry po cichych schodach.
Jeszcze mniej mo¿na rozpoznaæ w górze na pierwszym piê-
trze, tylko ksiê¿yc niewyranie pozwala zarysowaæ siê konturom
krzese³ wokó³ sto³u.
Z wahaniem idê dalej w ciemnociach.
Nagle rozlega siê fortepian, tak, jakby zamilk³ tylko na chwi-
lê, aby nie zak³ócaæ spokoju przedsionka i cichych schodów, tak,
jakby obcemu po raz ostatni dawa³y ostatni¹ szansê, ostateczne
ostrze¿enie, aby szybko zawróci³, aby przywitaæ go w tej chwili,
gdy stoi tak blisko jakby musia³ otworzyæ tylko drzwi, a ca³e
to brzemiê ulotni siê od niego. Wahaj¹c siê nacisn¹³em klamkê,
od razu jasny promieñ wyskakuje z w¹skiej szczeliny, przez któ-
r¹ rzucam okiem. Wtedy milknie fortepian. Widzê du¿y pokój,
pod³ogê z parkietu, ciany z luster, tañczy³a jaka dziewczyna,
teraz za na sekundê zastyg³a w porodku swego ruchu a nastêp-
nie drobnymi krokami szybko podbieg³a do mnie.
Od razu wiem: Colombina.
Wo³am do niej, jeszcze zanim mo¿e siêgn¹æ do moich ramion
i wci¹gn¹æ mnie do drzwi; z ustêpuj¹cym oporem i cichn¹cymi
s³owami: Gdzie jest moje ¿ycie?
I powiada: Jan ju¿ jest, wst¹pi³ tylko po to, gdy¿ wiedzieli-
my, ¿e wszystko pójdzie w ten sposób.
I spogl¹dam na lustrzane ciany i widzê: Tam, dok³adnie za
mn¹, stoi fortepian, i siedzi przy nim Jan.
Wtedy odwracam siê, Jan umiecha siê do mnie i powoli roz-
poczyna parê taktów, potem obiema d³oñmi i coraz szybciej i
spogl¹da na mnie wci¹¿ jeszcze z umiechem. Podczas gdy jego
gra staje siê coraz szybsza i mêczy mnie ledzenie jego d³oni,
zauwa¿am, jak Colombina znowu zaczyna tañczyæ a nastêpnie
83
obraca siê w coraz szerszych krokach i ³ukach porodku wiecz-
nika w wibrowaniu wiat³a.
Znienacka Jan przerywa i wo³a w stronê Colombiny: To nie
jest Commedia dellarte, jeli odchodzisz, wówczas nie patrz na
to, co chce ciê zatrzymaæ. Nie wolno ci patrzeæ w lustro, kiedy
zaczynasz tañczyæ. I znowu zaczyna graæ.
I jeszcze szybciej i wyborniej pojawiaj¹ siê dwiêki, i ju¿ nie
przerywa, bowiem Colombina zamknê³a oczy i porusza siê po-
woli w stronê lustra. I podczas gdy chcê siê nad tym zastanowiæ,
widzê, jak Jan kiwa na mnie, i zauwa¿am, ¿e równie¿ siê poru-
szam, najpierw do przodu, nastêpnie coraz ¿wawiej i na wszyst-
kie strony. Lustra rzucaj¹ swoje wiat³o, i nie mogê ju¿ rozpo-
znaæ Colombiny, tak szybko porusza siê teraz przez to pomiesz-
czenie. Jan, tak mi siê wydaje, siedzi z g³ow¹ opuszczon¹ przy
fortepianie, albo wydaje siê, ¿e z nim tañczê.
I gdy mylê, ¿e Colombina nie mo¿e mnie ju¿ zobaczyæ, na-
gle przywo³uje mnie ca³kiem bliskim g³osem: Teraz udajemy siê
poza lustra, chod! Jan bowiem powiedzia³ mi, ¿e jakby wszyst-
kie lustra zbieg³y siê razem, da³oby to szczêcie. Lecz teraz s¹
porozbijane na miliony od³amków, acz s¹ sprzedawane kanciaste
lub okr¹g³e, uformowane i szlifowane jako lustro pojedyncze. I
wszystkie s¹ tylko od³amkami, i ka¿dy z nich co siedem lat przy-
nosi pecha. Chod z nami, wyruszamy poza lustra, gdzie nasze
spojrzenie przeniknie je wszystkie, nastêpnie za poznamy tylko
jedno lustro do ¿ycia: szczêcie.
Odt¹d ¿yjemy poza lustrami: Jan, Colombina a tak¿e i ja. Przez
ka¿dy od³amek zwierciadlanego ¿ycia mo¿emy patrzeæ i widzieæ
spojrzenie, które wpatruje siê z nadziej¹, ¿e co tam jest. Jednak
nic, co liczy³oby na to, nie zauwa¿a nas. Przy goleniu nad ranem
albo wieczorem przy nak³adaniu szminki przed wielkimi, prosto-
k¹tnymi od³amkami domów operowych, gdzie jeszcze szybko
wyg³adza siê suknie wieczorowe i fraki.
A czasami dzieje siê tak, ¿e potem znowu widzê jednego ko-
legê z uczelni z wczeniejszego ¿ywota, kiedy w niedzielê ze
swoj¹ rodzin¹ jedzie autostrad¹; i jego dzieci, których wczenie
84
nauczy³ md³ej romantyki asfaltu, jak skrzecz¹ i wo³aj¹: Tato,
wyprzedzaj¿e, omiñ¿e go, przytrzymaj go, do przodu, tato!
I kiedy potem uruchomi³ ju¿ kierunkowskaz, aby min¹æ wóz z
lewej strony, ju¿ tylko na krótk¹ chwilê spogl¹da w lusterko
wsteczne, czy ulica jest wolna, a ona zawsze jest wolna, skoro
tak czêsto ju¿ siê wyprzedza³o, wówczas widzimy siê przez mgnie-
nie, ja za lustrami a on ze zrozpaczonym spojrzeniem i tylko jed-
nym jedynym pytaniem, które brzmi: Gdzie jest moje ¿ycie!
1978
85
ZANIM SPADNIE NIEG
Zawsze czeka³em na nieg,
gdy¿ têskni³em za czystoci¹.
Manes Sperber
Nadchodzi, pomyla³em, i ju¿ pozna³bym j¹, acz moje d³onie zro-
bi³y siê szorstkie.
Na dworzu pada³ deszcz, i by³a jesieñ a poranek jeszcze wczesny.
Jeszcze raz wymkn¹³em siê a przecie¿ powsta³em i w³anie upora-
³em siê ze niadaniem, gdy zadzwoni³a.
Wiem, powiedzia³a, nic to nie musi znaczyæ, jednak w³anie dla-
tego, i skoro mo¿esz mi równie¿ wybaczyæ, wiêc czasami chêtnie
chcia³abym wiedzieæ, co to jest takiego, to ¿ycie.
Przychodzisz od swego mê¿a, powiedzia³em, zachowa³em te¿ two-
j¹ kartkê, lecz ta ju¿ mnie nie zasta³a, by³a ju¿ za daleko. Ale teraz
jestem tutaj, przy tobie, powiedzia³a, mo¿e bêdziemy mogli napiæ siê
kawy. Wiem, ¿e nigdy nie rozpalasz ognia, zanim nie spadnie pierw-
szy nieg.
Gdy uda³em siê do kuchni, us³ysza³em, jak przysunê³a fotel i za-
czê³a paliæ papierosa. Wyjrza³em z okna, za którym sta³ dzieñ z chmu-
rami i wilgoci¹ a ustêpuj¹ca zieleñ nad zawalonymi domami zdradza-
³a blisk¹ zimê.
Podczas gdy nabiera³em cukru z lodówki, zawo³a³em do pokoju:
Nie pozwolisz mi pomyleæ o czym takim, lecz któ¿ móg³ wiedzieæ,
¿e ta b³aha kartka, która dosiêgnê³a mnie w obojêtnym nastroju zna-
laz³a póniej u¿ytek jako zak³adka, sta³a siê ca³¹ ksiêg¹, t¹ nie prze-
czytan¹?
Najpierw nie odpowiedzia³a, ale potem rzek³a cicho, ¿e musia³em
w kuchni przestaæ klekotaæ fili¿ankami: Popiesz siê, pozostajê tylko
do zimy.
Zostawi³em fili¿anki w kuchni i uda³em siê do pokoju. Sta³a przy
oknie i czo³o mia³a przyklejone do szyby.
Na dworzu pada³ teraz nieg.
1979
86
Droga Mario, nie wiem, czy dojdzie do Ciebie ten list. Ma
bowiem przed sob¹ osobliw¹ podró¿. Teraz, gdy piszê do Ciebie,
mogê tylko przeczuwaæ drogi, jakie musi obraæ, aby dotrzeæ do
Ciebie.
Tak by³o zawsze w moim ¿yciu, ¿e pory roku lub okrelone
dni, czasami w odstêpach wielu lat, mia³y dla mnie szczególne
znaczenie. Tak¿e teraz, gdy znowu jest maj, ju¿ od paru dni mam
to uczucie, które ogarnia mnie zawsze na krótko przedtem, za-
nim naprawdê wydarzy siê co zaskakuj¹cego. Dzisiaj rano za-
pyta³em Martina o datê, i powiedzia³, ¿e mamy dzisiaj dwudzie-
stego szóstego maja, i wiedzia³em od razu, czemu w tych ostat-
nich dniach by³em taki niespokojny. To z powodu Twoich uro-
dzin! A wiêc dzisiaj jest ten dzieñ!
Wyobra sobie, ¿e w³anie wczoraj dopiero zabrali mnie z
celi aresztu ledczego do drugiego skrzyd³a w tym gmachu, gdzie
siedz¹ tak zwani kryminalni. Tutaj naprawdê jest ju¿ nieco ina-
czej ni¿ po tamtej stronie w skrzydle s³u¿by bezpieczeñstwa,
mamy piêtrowe ³ó¿ka i nie musimy ju¿ spaæ na drewnianych pry-
czach. To robi dobrze po przesz³o szeciu miesi¹cach. W najlep-
sze w ogóle jest okno w naszej celi. Ju¿ nie jest to okno ze szkla-
nych cegie³ jak po tamtej stronie, lecz ju¿ tylko okno z drutowa-
nego szk³a; kiedy podchodzi siê ca³kiem blisko, mo¿na w³aci-
wie spogl¹daæ na zewn¹trz i dzisiaj rankiem Martin znalaz³
niewielki za³omek w oknie, który wy³ama³. Zabra³ od razu swój
taborecik i teraz stoi ju¿ tam u góry ca³y dzieñ, nie mówi¹c s³o-
wa, i wci¹¿ tylko patrzy na dwór. Sam tak¿e próbowa³em podob-
nie postaæ tam u góry przez chwilê, lecz jest to jeszcze zbyt mê-
cz¹ce dla moich oczu, które chyba w ostatnim pó³roczu zmêczy-
LOTNIE
87
³y siê neonowym owietleniem w celi dla aresztantów i ogl¹da-
niem jej ¿ó³tych cian.
Wyobra sobie tylko, Mario, ¿e tutaj mamy prawdziwe ¿a-
rówki zwisaj¹ce z sufitu z jasnym, zupe³nie ciep³ym wiat³em.
Martin jest ca³kiem w porz¹dku, i w ogóle nie gramy sobie na
nerwach, jak to tak czêsto zdarza³o siê z innymi w dwuosobo-
wych celach. Siedzi z powodu próby ucieczki i za³apa³ parê mie-
siêcy mniej ode mnie. No tak, u mnie z powodu paru wierszy
zrobili od razu podjudzanie przeciwko pañstwu, i przynios³o
mi to wiêcej ni¿ dwa lata. Prawdopodobnie postaramy siê o to,
Mario, my dwoje, wci¹¿ bojê siê tego odrobinê, ¿e po pewnym
czasie bêdziemy zachowywaæ siê wobec siebie jak wrogowie.
Czy wiesz, ¿e to w³aciwie mój adwokat, o którego postara³
siê mój brat, wybroni³ tylko dwuletni wyrok, gdy¿ tak¹ dobr¹
pracê wykonywa³em w zak³adzie, ze wzglêdu na liczne nadgo-
dziny i wszystko to, no, sama znasz to przecie¿ najlepiej, kiedy
ju¿ przyszed³em punktualnie do domu? Nawet w ubieg³ym roku,
na Twoje urodziny, przypominasz sobie, jak by³a na mnie z³a?
Do Ciebie przyszed³em dopiero wieczorem, poniewa¿ znowu
wêgiel zaklinowa³ siê przy kotle VII, i musia³em opuciæ dwa
poci¹gi, a¿ ponownie wydobylimy siê z tego szybu. Po drodze
nakrad³em wówczas dla Ciebie niebieskiego bzu, i, chocia¿ by³o
jeszcze jasno, nikt mnie na tym nie przy³apa³. To by³o w tym
ogródku przy dworcu, byæ mo¿e wszyscy ucinali sobie sobotni¹
drzemkê. Dziwne, ¿e wieczorami zawsze jest jeszcze jasno, w
maju
Mario, droga Mario, dzisiaj jestem zupe³nie zbity z tropu, i
zapomnia³em zaraz na pocz¹tku z³o¿yæ Ci ¿yczenia z okazji Two-
ich urodzin. Wszystkiego dobrego, i wiesz ju¿ wiêcej nie chcê
tutaj pisaæ, któ¿ wie, jakim ludziom ten list wpadnie w rêce
Teraz muszê siê najpierw zorientowaæ, gdzie zatrzyma³em siê
przedtem, ach tak! Mario, to by³o piêkne. Gdy pod kurtk¹ trzy-
ma³em bez, uda³em siê od razu do mojej matki, która le¿a³a przy
aba¿urze ze s³omy, na jaki mia³a ochotê. Czy pamiêtasz jeszcze,
na miesi¹c przed Twoimi urodzinami, gdy poszlimy na lody na
88
ulicy Dworcowej? Taki aba¿ur kupi³em zaraz nastêpnego dnia i
ukry³em go dla Ciebie u mojej matki. Czy przypominasz sobie,
jak pierwszy raz k¹palimy siê razem u niej w wannie, gdy nie
by³o jej w domu? Czêsto mylê jeszcze o tym gdyby to wie-
dzia³a!
Martin odst¹pi³ w³anie od swego punktu obserwacyjnego,
gdy¿ na dworze klawisze robi¹ swój obchód a zaraz te¿ bêdzie
po³udnie. Tedy muszê najpierw przestaæ pisaæ na chwilê, inaczej
przy³api¹ mnie jeszcze na tej czynnoci, gdy¿ ten list ma obraæ
ca³kiem inn¹ drogê ni¿ wszystkie te, Mario, jakie wolno mi by³o
dotychczas napisaæ do Ciebie pod kontrol¹. Jeli go dostan¹, zna-
czy to dla mnie dziesiêæ dni izolatki albo od razu parê miesiêcy
dodatkowo do wyroku. Muszê byæ ostro¿ny, Mario. I to natych-
miast.
Bogu niech bêd¹ dziêki, wszystko siê uda³o! Doæ czêsto ro-
bi¹ te¿ rewizje w czasie przerwy obiadowej i przeszukuj¹ ³ó¿ko
albo w szafie d³ubi¹ w ka¿dej szczelinie, aby znaleæ cokolwiek,
gdy¿ wszelkie pisanie jest surowo zabronione, od razu na pocz¹t-
ku chc¹ nas doprowadziæ do tego, ¿ebymy czuli strach do takich
rzeczy. Ale Martin znalaz³ niewielki u³omek o³ówka, gdy musia³
raz wyszorowaæ bunkier pralniczy, i odt¹d jest w naszej celi co,
czym mo¿na pisaæ. Jak widzisz, pod rêk¹ jest tak¿e mnóstwo pa-
pieru, ale mniemam, ¿e nie bêdzie Ci przeszkadza³o, ¿e na Twoje
urodziny piszê na papierze toaletowym.
W po³udnie, gdy kalifaktor, jeden z tych, przed którym mam
siê zachowywaæ ostro¿nie (Martin mówi, ¿e opowiada wszystko
i podpisze wy³¹cznie po to, aby znowu st¹d wyjæ), przynosi³
jedzenie, Martin zapyta³ go, nad plastikowymi miskami, kiedy
my dwoje zostaniemy odtransportowani wreszcie do docelowe-
go zak³adu karnego czy w ogóle Ci ju¿ o tym opowiada³em?
Te cele tutaj nazywaj¹ siê zatem celami tranzytowymi, poniewa¿
po swych wyrokach s¹ tutaj doprowadzani skazañcy polityczni z
oddzia³u s³u¿by bezpieczeñstwa, aby nastêpnie, gdy z³o¿y siê
wiêkszy transport, byæ rozdzielani na poszczególne zak³ady kar-
ne. Nastêpnie jest doczepiany osobny wagon do poci¹gu popiesz-
89
nego Eisenach Drezno, który oko³o 15.30 przyje¿d¿a do Karl
MarxStadt, Zawsze w czwartki, i ka¿dy myli, ¿e to jest wagon
pocztowy. A ci, którzy zauwa¿yliby nas podczas wsiadania, po-
wiedz¹, ¿e niczego nie widzieli i spodziewaj¹ siê, ¿e nikt ich o to
nie zapyta.
Martin przeto otrzyma³ od kalifaktora tak¹ odpowied: Do-
piero w nastêpnym tygodniu! Nie uwierzysz, jak siê ucieszyli-
my, bowiem ta cela, prawie tak chcia³bym rzec, jest dla nas ni-
czym cud. I zobaczysz, ¿e bêdzie to zgodne z prawd¹ piszê do
Ciebie, i nikt nie bêdzie tego bada³ i cenzurowa³, ¿adne prokura-
torskie paluchy nie dotkn¹ tych linijek. Jeli jednak gdyby
posz³o nie tak, nie otrzymasz ode mnie ¿adnej wiadomoci i mogê
rozgl¹daæ siê za czym innym.
Ten list bowiem pójdzie szczególn¹ drog¹, jak Ci pisa³em. I
muszê byæ ostro¿ny, Mario.
Teraz Martin znowu wspi¹³ siê na swój posterunek, wszystko
jest tak jak przed po³udniem, i znowu usiad³em sobie na moim
taborecie, aby pisaæ do Ciebie. Lecz przedtem jeszcze raz odpê-
dzam Martina od okna, aby na chwilê popatrzeæ na wspania³¹
zieleñ drzew i ³¹k. Naprzeciwko jest niewielki plac zabaw, i teraz
popo³udniem przychodz¹ tam matki ze swymi dzieæmi w wóz-
kach, aby odpocz¹æ w cieniu tych drzew. Nie mogê dok³adnie
tego rozpoznaæ, ale mylê sobie, i¿ s¹ to kasztany, które rosn¹
tam w dole, takie kasztanowce jak przed oknem twego pokoju.
Pamiêtam to wszystko jeszcze dok³adnie, dzisiaj przed rokiem,
w Twoje urodziny, jak b³yszcza³y miêdzy nimi nie¿nobia³e
wieczki kwiatów. I przyszed³em zbyt póno z powodu przeklê-
tego wêgla przy kotle VII.
Jasne, ¿e by³a na mnie z³a, ale jednak nie powinna potem
mówiæ, ¿e mierdzê gównem. Chcia³em byæ szybko przy Tobie i
nie mia³em ju¿ czasu na k¹piel, inaczej przegapi³bym jeszcze te¿
i ten trzeci poci¹g. A potem, Mario, by³o jednak jeszcze bardzo
piêknie, gdy zobaczy³a ten aba¿ur, do którego w³o¿y³em bzy a
ca³kiem u góry niewielki tomik poetycki. W miêdzystrefowym
poci¹gu Lipsk Monachium, którym przyjecha³em, zetkn¹³em
90
siê z jednym Niemcem z Zachodu. Nie chcia³ uwierzyæ, ¿e u nas
palacze pisz¹ wiersze i czytaj¹ Paula Celana. Wówczas Polacy
robili swe powstania, ale na Zachodzie niczego nie wiedz¹ o s³o-
wiañskim sercu, biedne winie. Wieczorem s³uchalimy nastêp-
nie starych pieni Sonny i Cher, z radia, gdy¿ by³em zbyt onie-
mielony, aby ponownie uruchomiæ Twój gramofon. Bardziej jed-
nak chcia³a pos³uchaæ chóralnej fantazji Regera, któr¹ przyja-
ció³ka podarowa³a Ci na urodziny.
Ach, Mario, jestem dzisiaj zupe³nie nieprzytomny, ale byæ
mo¿e ma na to wp³yw obfitoæ wspomnieñ, jakie mam o tym
dniu, wtedy, ach wówczas, tylko Ty i ja wiemy, kiedy by³o to
wówczas a co jest dzisiaj. Czasami mylê, ¿e moje myli b³¹dz¹
ju¿ za bardzo chaotycznie, lecz to bierze siê st¹d, ¿e tylko raz w
d³ugim przeci¹gu czasu znajduje siê okazjê do wypowiedzenia
tego, co jak po¿ar le¿y na wargach. Nigdy nie mog³em Ci napi-
saæ, Mario, jak czu³em siê, gdy ledczy powiedzia³, ¿e badali Ciê,
i ¿e by³a w ci¹¿y, i to obrzydliwe pytanie, któ¿ jest ojcem. Ja,
Mario, ja!
A teraz jestem tutaj, Ciebie za musieli wypuciæ ze wzglêdu
na ci¹¿ê, dobre tylko to, ¿e od razu wziê³a takiego adwokata,
który nie przyczynia siê do wszystkiego na przekór swej bezsil-
noci wobec przepisów. Teraz jeste na wolnoci i w ci¹¿y, ale co
to jest za wolnoæ i co to jest za ci¹¿a, z t¹ niepewn¹ przysz³o-
ci¹, co mo¿e okazaæ siê odroczeniem albo ponownie uwiêzie-
niem.
Twój proces zosta³ odroczony, wiem, powiedzia³ mi to led-
czy, lecz jego miech nie zdradza³ nic dobrego. Mario, tylko co
siê stanie, jeli potem odbior¹ nam nasze dziecko i byæ mo¿e
oddadz¹ je do przytu³ku, podaruj¹ jakiej wiernej pañstwu parze,
która nie mo¿e mieæ potomstwa, uczyni¹ co, co nazywaj¹ adop-
cj¹. A Ty znowu trafisz do wiêzienia!
Niekiedy pragnê ju¿, ¿eby ci¹¿a trwa³a trzy razy d³u¿ej ni¿
ustali³a to natura, w³anie na ów przeci¹g czasu, na jaki mnie
skazali z powodu moich wierszy. I co bêdzie potem, Mario?
Wychodzê z wiêzienia a Ty jeszcze siedzisz za kratkami?
91
Wszelkie pos³ugiwanie siê miesi¹cami i latami nie jest prze-
cie¿ niczym innym jak rozliczaniem siê z naszymi marzenia-
mi i nasz¹ m³odoci¹, teraz mam ju¿ dwadziecia piêæ lat.
Widzia³em twarze, i przeczyta³em pewn¹ ksi¹¿kê. Nazywa³a
siê Bia³a Ró¿a. Ty w wieku Sophie, ja za w wieku Hansa
Scholla, stan faktyczny prawie podobny. Wiesz, co znaczy³o-
by to dla nas, gdyby teraz mieli inne prawa. Widzia³em bo-
wiem tak¿e inne twarze, po raz pierwszy, gdy by³em na mon-
ta¿u na wyspie Uznam. Jest tam niewielka wioska miêdzy
Nepperminem a Benzem, strefa urlopowa dla pracowników
s³u¿by bezpieczeñstwa i ich rodzin. Pojecha³em rowerem do
Benz przywieæ papierosy. W hali targowej sta³o ma³¿eñstwo:
on byk z napêcznia³¹ twarz¹, ca³kowicie têpa i prze¿arta, ko-
bieta za patyk, w sukni zwisaj¹cej do ziemi, doskonale bla-
da, z zapadniêt¹ twarz¹. I wówczas sta³o siê: Nie znalaz³em
ich oczu. W letni dzieñ nad Ba³tykiem pojecha³em przywieæ
papierosy a ujrza³em dwoje ludzi pozbawionych oczu. Stali
przy kasie, w podobnej kolejce co ja. Wyjani³ mi to kolega.
Wiedzia³ bowiem, kto tam spêdza swoje urlopy. Nigdy ju¿ nie
zapomnê ich twarzy, i póniej siedzia³em naprzeciw nich, ka¿-
dego dnia, pó³ roku po moim aresztowaniu. Gdyby mieli inne
prawa: Uczyniliby to. Maj¹ ju¿ inne twarze. Gilotyn¹. Ty, w
wieku Sophie, ja w wieku Hansa Scholla.
Ach, Mario, gdyby mog³o to wszystko zrozumieæ, gdyby
wiedzia³a to, co sam wiem, nie natykaj¹c siê na ich oblicza. Có¿
zatem zrobi³a dobrego? Odpisa³a moje wiersze i zrobi³a z nich
ulotkê, a przed domem, w którym mieszkasz, kwit³y kasztany,
pamiêtam to dok³adnie. Czy to nie jest dowód na istnienie tych
wierszy? Lecz teraz chcê z tym skoñczyæ.
Martin bowiem i bez tego robi siê z³y, gdy¿ przyczyni³em siê
do wypisania ma³ego o³ówka, mo¿esz sobie przecie¿ wyobraziæ,
jak to siê szybko tutaj odbywa na zupe³nie szorstkim papierze
toaletowym. Martin stwierdzi³ w³anie, ¿e powinien to byæ list
ca³kiem wyj¹tkowy, skoro ma pójæ niepospolit¹ drog¹, jak obie-
ca³ Martin i jak tymczasem ju¿ wiesz.
92
Gdybymy my, my oboje, Mario, mogli siedzieæ sobie teraz
tam na dole na tym ma³ym placu zabaw, my dwoje razem, a Ta z
naszym dzieckiem w brzuchu. Czy wiedzielibymy co o tych
spojrzeniach, które kto taki jak Martin czy ja rzucaj¹ przez nie-
wielki otwór w wiêziennym oknie?
Kiedy mylê o takiej mo¿liwoci, od razu kot³uj¹ mi siê moje
myli, i czujê siê tak, jakbym temu, czym jestem teraz tak, jak tu
siedzê i piszê do Ciebie, dawa³ pierwszeñstwo temu ogl¹danemu
przez kogo jak Martin: Nie przeczuwaj¹c niczego z³ego przesia-
dywa³bym z Tob¹ po pracy na tej ³awce na placu zabaw, wyobra
to sobie, i po trzykroæ by³by to kasztan!
Czy w ogóle opowiada³em Ci ju¿, dlaczego Martin znalaz³ siê
tutaj? Jest lotnikiem. Dlatego. Ale w³aciwie uczy³ siê na mecha-
nika samochodowego. W ma³ym, prywatnym warsztacie. Gdy szef
pewnego dnia przeszed³ na rentê, zak³ad zosta³ przy³¹czony do
pañstwowej spó³dzielni produkcyjnej. Martin i jego koledzy na
prze³o¿onego otrzymali nowego szefa. By³ on trzydzieci lat ofi-
cerem Armii Ludowej, w jednostce zmotoryzowanej. To w³aci-
wie nie jest jaki sporadyczny przypadek, dzieje siê to wszêdzie,
pañstwo musi przecie¿ widzieæ, gdzie mo¿e ulokowaæ swoich
zmêczonych wojowników, którzy s³u¿yli mu od jego powstania.
Po trzydziestu latach otrzymuj¹ odprawê pieniê¿n¹ i z³oty zega-
rek kieszonkowy z odpowiednim napisem np. za wiern¹ s³u¿-
bê w Ministerstwie Spraw Wewnêtrznych (s¹ to klawisze wiê-
zienni) swe oficjalne wypowiedzenie, a po czterech tygodniach
urlopu zostaj¹ pañstwowymi kierownikami w uspo³ecznionych
zak³adach pracy.
Tak by³o równie¿ w przypadku Martina. Do ma³ego zak³a-
du przyszed³ nowy szef i ju¿ skoñczy³a siê epoka picia kawy i
zakupów w godzinach pracy, wiesz przecie¿, wszyscymy to
robili, poniewa¿ nic ju¿ nie by³o po po³udniu, bo wszystko
by³o wyprzedane. Zatem skoñczy³o siê to w tym zak³adzie,
lecz tak¿e skoñczy³o siê z czêciami zamiennymi i klientami
dla warsztatu, tak doskonale wszystko zorganizowa³ nowy szef.
Martin i jego koledzy uwijali siê ¿wawo, gdy¿ ci¹gle musieli
93
harowaæ jak idioci, aby pod koniec miesi¹ca osi¹gn¹æ przy-
najmniej sw¹ pensjê podstawow¹. A najgorsze by³o to, ¿e pod-
czas pracy zawsze musieli ostro¿nie obchodziæ siê ze s³owa-
mi, niczego nie by³o ju¿ jak dawniej, gdy le¿eli pod samocho-
dami i przywo³ywali siê wzajemnie dowcipami. Ton zrobi³ siê
oficjalny, za militarny ze strony nowego szefa, który sta³ za
rogiem i pods³uchiwa³ ich rozmowy. Ma³y warsztat zmieni³
siê w koszary. Martin zastanawia³ siê, czy nie powinien sobie
poszukaæ innego miejsca, ale dopiero wówczas, gdy powróci
z urlopu.
W czeskiej knajpie przy parkingu, w której odpoczywa³ w
trakcie podró¿y ze swoj¹ przyjació³k¹, znalaz³ pewien prospekt,
który rzecz jasna pochodzi³ z Zachodu. Przedstawia³ niewielki
widoczek z lotniarzem, który ¿eglowa³ nad gêsto zalesion¹ gór¹.
Martin by³ zachwycony i zdecydowa³ siê zabraæ z sob¹ ten pro-
spekt, i póniej, po paru dniach, umocni³ swoj¹ decyzjê, ¿e kiedy
znowu bêdzie w domu, tak¿e zbuduje tak¹ lotniê. Potem poje-
chali dalej na po³udnie, i nagle stanêli na austriackiej granicy, i
Martin, który krzywi³ siê ju¿ od wielu dni, kiedy przypomina³
sobie o pracy w swoim warsztacie, jaka czeka³a na niego po urlo-
pie, powiedzia³ znienacka: Tutaj z tej góry mo¿na znakomicie
po¿eglowaæ do Austrii.
Znowu w domu, i Martin stara³ siê o inn¹ posadê, lecz ¿adnej
nie znalaz³. Zosta³a wydana nowa ustawa, która zakazywa³a zmie-
niaæ miejsce pracy, jeli przeciwstawia³o siê to interesom spo-
³ecznym. O to za postara³ siê nowy szef warsztatu dla swego
zak³adu. Martinowi nie wolno by³o daæ wypowiedzenia. W tym
czasie zacz¹³ budowaæ lotniê. Zdoby³ stare listewki z blachy, ku-
pi³ p³ótno i sznury napinaj¹ce, i rych³o przecudowna, doskonale
wygl¹daj¹ca lotnia sta³a przed jego gara¿em. Ale ¿eby lataæ! Z
miejsca nic nie mo¿na by³o zrobiæ, i pewnego dnia zaoferowa³
siê przyjaciel Martina, ¿eby lotniê przywi¹zaæ lin¹ do jego tra-
banta, aby przynajmniej na pierwszych metrach nabra³a trochê
wysokoci.
94
Martin stan¹³ na drodze, lotniê trzyma³ na ramionach i obie-
ma rêkami kurczowo trzyma³ siê wspornika. Przyjaciel ruszy³ tra-
bantem, nast¹pi³o pchniêcie i Martin polecia³.
Trzydzieci centymetrów nad ziemi¹, naprzeciw nieba, tak mu
siê wydawa³o, niewa¿ki i wolny. Po dziesiêciu metrach latawiec
run¹³ na drogê i wlók³ Martina jeszcze przez jaki czas. Latawiec
by³ rozbity ca³kowicie, Martin za mia³ zwichniête ramiê i dwie
poobijane rzepki. Od tej chwili Martin zaprzesta³ latania, i szcz¹tki
latawca zapakowa³ do swego gara¿u. I wiesz, Mario, co dzia³o
siê dalej?
Pewnego dnia Martin zosta³ zabrany przez dwóch mê¿czyzn,
gdy w warsztacie le¿a³ w³anie pod jakim samochodem. Aresz-
towali Martina i oskar¿yli go, ¿e podburza³ swoich kolegów, by
szli za jego przyk³adem i równie¿ budowali latawce, aby odle-
cieæ nimi póniej w stronê Zachodu.
Martin mia³ siê najpierw tylko, lecz potem, gdy dosta³ do
przeczytania zeznanie swego szefa, nie by³o mu do miechu. Nie-
szczêciem dla Martina sta³o siê to, ¿e babcia jego przyjació³ki,
która tak¿e zosta³a przes³uchana, zapomnia³a o swych okularach.
Nie przeczuwaj¹c nic z³ego potwierdzi³a, ¿e Martin i jego przy-
jació³ka spêdzili piêkny urlop w Czechos³owacji, mogli patrzeæ
a¿ do Austrii i wydawali siê jako weselsi i zmienieni, gdy zno-
wu przyjechali do domu.
Martin otrzyma³ dwadziecia dwa miesi¹ce za próbê ucieczki
z Republiki. Jego przyjació³ka zosta³a wyrzucona z ksiêgarni a
samochód jego przyjaciela skonfiskowany za pomoc przy próbie
ucieczki. Wczoraj Martin opowiedzia³ mi, jak tutaj na dziedziñ-
cu wiêzienia s³u¿by bezpieczeñstwa znowu musia³ budowaæ swe-
go latawca a oni wszystko fotografowali. Jednak¿e latawiec ci¹-
gle i wci¹¿ od nowa spada³ na ziemiê, bowiem po upadku by³
po³amany i porozdzierany, i Martin nigdy ponownie nie zaszczy-
ci³ go swym spojrzeniem.
Dlatego, Mario, Martin jest tutaj. Poniewa¿ jest lotnikiem.
Teraz stoi na swym taborecie jak zraniony ptak, który patrzy na
niebo. Obserwuje chmury tego wiosennego dnia, które przeci¹-
95
gaj¹ nad murami. Martin spogl¹da przez tê szparê w oknie tak,
jakby zarazem wylizgiwa³ siê wzbijaj¹c w jaki dziwny sposób,
aby na zawsze oderwaæ siê od moich oczu. Ach, Mario, gdybym
potrafi³ mu w tym pomóc!
Prawdopodobnie te myli nie bêd¹ dla Ciebie zbyt spójne, ale
muszê siê z nimi uporaæ do dzisiejszego wieczoru, bowiem tylko
wówczas nast¹pi sprzyjaj¹ce wys³anie tego listu po jego niepo-
spolitej drodze. I teraz, gdy jeszcze raz czytam to wszystko, wy-
daje mi siê to zupe³nie chaotyczne i ba³amutne. Czasami jestem
ju¿ naprawdê poetycki, lecz jest to poezja kogo, kto wyczerpa-
ny umyka niebezpieczeñstwu, to sprawia ten wiosenny dzieñ,
Twoje urodziny i sposobnoæ napisania Ci tego listu. Lecz nie
mogê go ju¿ zmieniæ i napisaæ od nowa. W nastêpnym tygodniu
idê z transportem do zak³adu karnego, a nikt mi nie powiedzia³,
dok¹d, tak¿e Martin nic nie wie, choæ orientuje siê przecie¿ tutaj
na wszystkich szlakach.
Jest tak strasznie, choæ dzisiaj s¹ Twoje urodziny, Mario,
wszystko miesza siê bez³adnie, dlaczego nie wolno nam tak¿e
zobaczyæ siê ani razu przez wszystkie te miesi¹ce, choæ wiedz¹
przecie¿, ¿e czekamy na nasze dziecko, lecz nazywaj¹ Ciê wspó³-
sprawczyni¹, z powodu wierszy jakie odpisa³a, ale Ty jeste prze-
cie¿ Mari¹. Co to s¹ za ludzie, którzy mówi¹ co takiego, kim s¹,
czemu maj¹ nad nami w³adzê? Jak do tego dosz³o?
Martin mówi, ¿e teraz muszê siê spieszyæ, ju¿ czas, bowiem
po kolacji a przed wieczornym apelem jest najkorzystniejsza chwi-
la na odes³anie tego listu w ów niepospolity sposób.
Mario, tylko kiedy siê znowu zobaczymy, kiedy bêdê o tym
wiedzia³, w ka¿dej chwili bêdê o tym myla³, i dziêki temu mia³
co, co bêdzie mnie trzyma³o przy ¿yciu. A tak ka¿dy dzieñ jest
olbrzymi¹ jam¹, w któr¹ siê wpada, i nikt nie wie, czy kiedykol-
wiek dotknie dna. Czemu tak jest tylko z nami, zawsze myla³em
o tym, ¿e kiedy bêdziemy mieli dziecko, wtedy taksówk¹ pojadê
do kwiaciarni a potem do szpitala, aby Was zobaczyæ. Jak wszyst-
ko potoczy³o siê inaczej! Bêdziesz sama, i wszyscy bêd¹ Ciê py-
tali, gdzie¿ jest ojciec dziecka, a kiedy powiesz im prawdê, bêd¹
96
patrzeli na Ciebie tak, jakby by³a trêdowata. Czy siedzê z powo-
du mordu czy z powodu wierszy, dla nich jest to przecie¿ obojêt-
ne. Ojciec za kratkami, to zauwa¿¹, nic innego.
Mario, ciskam Ciê, teraz musimy byæ mocni i nikomu nie
pokazywaæ naszych s³aboci, tylko w tym licie mog³em opisaæ
Ci wszystko, co przemyla³em w ostatnich miesi¹cach.
Ale teraz naprawdê muszê koñczyæ, Mario, zaraz ten list pój-
dzie sw¹ niepospolit¹ drog¹. Martin ju¿ wczoraj napisa³ jeden i
ukrywa³ go do dzisiaj. W³anie wsuwa ten list do plastykowej
torebki, otwiera przykrycie toalety, bierze nitkê, o któr¹ siê jako
postara³, mocno przywi¹zuje list i wrzuca go do miski. Potem
naciska na sp³uczkê i z ca³ych si³ przytrzymuje koniec nici.
Czy pojmujesz, Mario, tego ma³ego latawca z folii, i czy wi-
dzisz te¿ nitkê w d³oni Martina, która siê teraz napina, pod ciê¿a-
rem wody? Tak! Martin znowu zacz¹³ uciekaæ! Ca³y dzieñ
sta³ przy oknie i szuka³ drogi, szczeliny ku niebu, przez któr¹
móg³by przelizgn¹æ siê, aby w koñcu st¹d odlecieæ, i teraz zna-
laz³ j¹!
Ale tak¿e ten list do Ciebie pójdzie t¹ drog¹, Mario, zaraz
muszê skoñczyæ pisaæ. Martin swoj¹ nitkê ponownie wyci¹ga ju¿
do góry; kto, kogo Martin zna z zewn¹trz, tak zwany kryminal-
ny, który siedzi wród nas, odebra³ list, i jutro przemyci go pod-
czas odwiedzin swej matki. Ten mo¿e to uczyniæ, poniewa¿ kry-
minalni nie maj¹ tak surowych warunków odwiedzin jak my.
Mog¹ swej matce lub swemu ojcu podczas odwiedzin podaæ rêkê.
Mario, teraz koñczê, bo Martin zmajstrowa³ ju¿ nowy woreczek
na mój list, znowu ma³y latawiec z plastyku, i przywi¹za³ go do
wyci¹gniêtej nitki. Zaraz tak¿e moje myli, wszystkie te marze-
nia, o których Ci pisa³em, zaczn¹ lecieæ ku Tobie. Zaraz, Mario,
zaraz.
1983
97
PIERWSZY WIECZÓR, OSTATNI PORANEK
To ¿ycie by³o dobrym ¿yciem.
Zabra³o wszystko, co da³o.
Ilmarinen, Kalevala
I
Przyje¿d¿am. Koniec listopada, z trójk¹ innych, wieczorem o
dziewi¹tej.
Jechalimy poci¹giem z Gießen do Frankfurtu, nastêpnie za
lecielimy samolotem. A¿ tutaj.
Tych troje odbior¹ znajomi lub przyjaciele, i panuje cisk tak
wielki, tak ¿e mogê po¿egnaæ siê tylko z Manfredem. Odnalaz³
swoj¹ ¿onê, któr¹ straci³ przed trzema laty. No dobrze, w ponie-
dzia³ek o dziesi¹tej.
Nastêpnie wychodzê z lotniska, z dwoma plastykowymi tor-
bami w prawicy, nie mam wiêcej baga¿u; lew¹ rêk¹ chcê otwo-
rzyæ drzwi, lecz zanim jestem w stanie dosiêgn¹æ jednego z
uchwytów, odsuwaj¹ siê od siebie. Wychodzê, robiê parê kro-
ków na lewo, potem na prawo, nastêpnie zatrzymujê siê: Tutaj
jest Berlin.
Czy pan wie, w jaki sposób dostanie siê pan do tego obozu?,
zapyta³ mnie kto w Gießen, i powiedzia³em tak, gdy¿ znajdo-
wa³o siê to na jednym ze wistków, których ca³y stos tkwi w moim
portfelu. Próbowa³em odszukaæ paczuszkê tych karteczek i wy-
j¹æ z niej t¹ w³aciw¹. By³o na niej napisane Po³¹czenia komu-
nikacyjne, przypominam sobie i grzebiê miêdzy skarpetkami a
prospektami, czytam Dzwon wolnoci, Niebezpieczeñstwa
ma³ej pisowni. Tylko z nami. Poradnik dla ofiar
Tutaj jest ciemno, wiêc, wahaj¹c siê chwilkê przed automa-
tycznymi drzwiami, d³oñ jakby podniesiona w gecie odmowy,
zawracam do hali lotniska, siadam w jednym z rzêdów ¿ó³tych
plastykowych siedzeñ, tam, gdzie stoi popielniczka, i zapalam
papierosa. Nastêpnie szukam.
98
Wychodz¹c zachowujê siê tak, jakbym nie zwa¿a³ na te drzwi,
udaje siê, otwieraj¹ siê i znowu siê za mn¹ zamykaj¹. Autobus
miejski, jakiego najpierw potrzebujê, znajduje siê na tej kartce,
któr¹ trzymam w d³oni, teraz w prawej, jeszcze zaczerwienionej
na skutek dwigania tych obu toreb z plastyku.
Tam na lewo znajduje siê tabliczka: Autobus miejski nr 9.
Przechodzê obok taksówek, które stoj¹ po obu stronach wysepki
dla pieszych. Taksówka czemu nie, mylê i podchodzê do
pierwszego wozu, którego kierowca stoi obok otwartych drzwi
od strony prowadz¹cego. Gdy zauwa¿a mnie, otwiera tylne
drzwiczki, czyniê gest przeprosin i zatrzymujê siê mo¿liwie jak
najdalej od tego samochodu.
Przepraszam pana, ile kosztuje taksówka do obozu przejcio-
wego w Marienfelde, pytam z naciskiem i sztuczn¹ energi¹, jak-
bym u¿ywa³ obcego jêzyka albo obawia³ siê, ¿e zagadniêty mê¿-
czyzna nie rozumie niemieckiego, albo powa¿nie pow¹tpiewa-
³em, ¿e w tej niemieckiej czêci Niemiec nie mówi siê po nie-
miecku.
No, na oko trzydzieci, czterdzieci marek.
Dziêkujê piêknie, ale to dla mnie jest za drogo, przepraszam
pana. Nic nie mówi, wiêc odwracam siê i odchodzê. Na mnie
kolej, beszta jeszcze, wo³a, lecz chodzi mu o kogo innego, o
kolegê, nie o mnie, choæ zawini³em, gdy¿ straci³ kurs. Teraz tyl-
ko nie ogl¹daæ siê, mylê. Byæ mo¿e na mnie by³a kolej, byæ mo¿e
jestem winien temu wszystkiemu.
Autobus czeka w³anie, dwoje staruszków siedzi ju¿ w rod-
ku. Przed drzwiami stoi kto w niebieskim mundurze, kierowca
albo czy ja wiem kto. Pytam go o przystanek, na którym muszê
wysi¹æ, aby przesi¹æ siê na kolejkê podziemn¹. Odbiera mi z
rêki kartkê, czyta, potem mówi: Jeste wiêniem politycznym,
cz³owieku, tutaj w ¿adnym razie nie wolno jechaæ ci przez
Wschodni. I do kierowcy, który, jak dopiero teraz zauwa¿am, sie-
dzi ju¿ w autobusie. Nie mo¿na bezporednio do Zoo, wysad go
jednak zaraz przy JakobKaiserPlatz, tam mo¿e skorzystaæ z
metra.
99
Dobrze, powiada kierowca, wchod.
Wchodzê, pytam, ile kosztuje? Marka piêædziesi¹t, powiada i
podaje mi bilet. Wysypujê i przebieram w monetach na mojej
d³oni, nie trwa to d³ugo, a¿ rozró¿niam te pieni¹dze, piêædzie-
si¹tki, jedno i dwumarkówki, i nastêpnie k³adê w kasie odliczon¹
markê piêædziesi¹t. Kierowca umiecha siê i pisze co, nastêpnie
podaje mi karteczkê, mówi, tak musisz jechaæ. Naprawdê piêk-
nie dziêkujê. Siadam, i nagle robi mi siê zupe³nie ciep³o, byæ
mo¿e dlatego ¿e we mnie i na moich oczach dokona³ siê jaki
ludzki gest, w którego istnienie nigdy nie w¹tpi³em i nigdy nie
zapomnia³em, tylko: Nie zna³em go ju¿.
Póniej powiedzia³ mi jeden znajomy: Gdy tylko pozdrawia³
mnie kto, wystêpowa³y mi ³zy, tak g³êboko bywa³em zaskaki-
wany.
Kierowca podnosi d³oñ, za ten w mundurze puka w swoj¹
czapkê.
Zamykanie drzwi. Odjazd. Teraz nie jestem ju¿ tak bardzo w
drodze jak przedtem w moich wiêziennych latach, tylko w ma³ej
mierze jeszcze, na ulicach obcego miasta, w autobusie, zap³aci-
³em i kto napisa³ dla mnie karteczkê, w³aciwie nic nowego,
gdybym teraz dopiero nie zaczyna³ wstêpowaæ na obczyznê.
Przy JakobKaiserPlatz, dworzec metra, kierowca powiada:
Teraz musisz wysi¹æ, kierunek Rudow, dalej na Mehringdamm.
Przesiadka. AltMariendorf.
Idê wedle tej kartki.
A jednak, ju¿ tego wieczoru co rzuci³o mi siê w oczy, niczym
znak, gdy usiad³em na zielonej, miêkkiej poduszce wagonu me-
tra, te ³awki w poprzek do kierunku jazdy, ¿e musi siê spogl¹daæ
na siedz¹cych naprzeciwko albo na przemykaj¹ce obok mury tu-
nelu. Ca³kiem proste? Nie wiem, lecz ju¿ tego wieczoru pojawi³o
siê co, i by³em tym zajêty zupe³nie, gdy dotar³em do tego Ma-
rienfelde, co na wskro odczuwa³em przez mój pancerz z obco-
ci, ciekawoci i zmêczenia, co, czego nie chcieli mi umniej-
szyæ moi przyjaciele i moi wrogowie, czego nikt nie chce wi-
100
dzieæ i czego nikt nie s³yszy, jak gdyby istnia³a pewna wspólna,
tajemna zmowa na temat tego tabu: Tutaj, miêdzy ludmi, panuje
milczenie.
A póniej powiedzia³ mi kto, ¿e w metrze paryskim jest ina-
czej, i w Lizbonie i Amsterdamie w tramwaju jest to nie do po-
mylenia, i jedna dziewczyna z Kolonii, która tutaj mieszka, po-
wiedzia³a: Mylê, ¿e to lêk, ludzie boj¹ siê w tym miecie.
To wszystko, co powiedzieli mi inni i czego sam dowiadczy-
³em, gdy nie chcia³em przestaæ pytaæ, dlaczego ludzie tutaj mil-
cz¹.
Tego pierwszego wieczoru przyby³em do Marienfelde o dzie-
si¹tej, mê¿czyzna w szarym mundurze odebra³ moje personalia i
da³ mi klucz do pokoju.
II
Mia³em obudziæ siê nastêpnego poranka i we wszystkie inne
poranki tych lat, jakie tutaj prze¿y³em i które przesz³y nade mn¹
niczym wiecznie trwaj¹ce przeznaczenie. Lecz ka¿dy poranek,
ka¿da, wówczas jeszcze daleka, bezsenna noc, w której stara³em
siê og³uszyæ i w której czas nazywa³ siê TERAZ, zawraca³y do
tego pierwszego wieczoru i promieniowa³y nañ, na wówczas, gdy
niewinny przyby³em do tego miasta, w którym strach by³ ju¿ sta-
ry, a o tym nie mia³em bladego pojêcia.
Tego wieczoru nie wyt³umaczy³em sobie owego faktu i nie
zastanawia³em siê nad tym p³omienistym znakiem w tunelach
kolejki podziemnej. Tutaj mia³em wstêpowaæ w blask marmuro-
wych przedsionków i wspó³milczeæ w rytmie b³yszcz¹cych wiate³
bulwarowych fasad. Tutaj mia³em mieæ m³od¹ ¿onê, a odbijaj¹ce
siê w jej oczach wiat³o uwa¿aæ za znak ognia. Tutaj mia³y mi siê
urodziæ dwie córki, za dwa lata, zanim siê zestarza³em, a ich
wybuchaj¹ce, wczesne krzyki wydawa³y mi siê niczym kryszta³
czystego szczêcia. A jedyn¹ odpowied na wiat, jakiemu tutaj
dop³acaj¹ siê ludzie, albo na to milcz¹ce pañstwo, w którym te-
raz by³em schwytany nie by³em w stanie tego rozró¿niæ
dawa³y czarne rysy na jaskrawo uszminkowanych twarzach ko-
101
biet, których zepsute usta, jakie by³y ich matkami, be³kota³y o
mi³oci.
I pewnego poranka, gdy zgas³y wszystkie wiat³a i opad³y p³o-
mienie, mia³em obudziæ siê po przepitej nocy, a jej czas nazywa³
siê U KRESU, z twarz¹ z popio³u, któr¹ ostatniego wieczoru w
tym miecie po³o¿y³em na bia³ym marmurowym stoliku pewnej
wytwornej kawiarenki, aby tutaj nie robiæ ju¿ nic innego wiêcej
jak zasypiaæ w tym miecie i pewnego jasnego, olepiajacego
poranka zrozumieæ znaki: Salome. Szybko spe³ni³o siê pragnie-
nie tancerki dwóch wiatów: Moja g³owa na z³otym pó³misku. A
KTO PRZYBYWA DO OBIECANEGO MU MIASTA Z DWO-
MA PLASTYKOWYMI TORBAMI ALBO NA OLE: Temu
jego miejsce jest zapewnione.
1981/86
102
ÆMA
By³ maj i jeszcze ciemno. Wnieli mego ojca, i pomyla³em,
¿e nie ¿yje, gdy wczesnym rankiem po³o¿yli go w kuchni.
Mê¿czyni w br¹zowych mundurach wprowadzili go przez
otwarte drzwi, i us³ysza³em, ¿e na dworze by³o jeszcze cicho,
podczas gdy mój ojciec zwija³ siê z bólu w jasnym krêgu ku-
chennej lampy na wy³o¿onej linoleum pod³odze.
Jeden z ubranych na br¹zowo mê¿czyzn naszym no¿em do
chleba rozci¹³ mu prawy but i spodnie mundurowe. Nastêpnie
po³o¿yli go w kuchni i niespodziewanie wyszli. Z dworu da³ siê
s³yszeæ odg³os ruszaj¹cego motocyklu.
Obst¹pilimy ojca babcia, matka, mój brat i ja ¿arówka
kuchennej lampy cyka³a niczym letni wierszcz.
Nigdy nie przestajecie, powiedzia³a moja babcia, twojego ojca
postrzelili w nogê nad Angli¹, ale nie przestajecie. Nigdy nie
chcê w mojej kuchni zobaczyæ jeszcze raz takich twarzy, do mego
domu nie wst¹pi nikt, kto nosi mundur. Dotyczy to tak¿e ciebie,
skoro mo¿esz chodziæ tam, gdzie by³e dzisiejszej nocy, wród
swoich kompanów.
Ojciec siedzia³ na wy³o¿onej linoleum pod³odze i masowa³
swoj¹ nogê, przy ka¿dym ruchu za rozciête spodnie mundurowe
trzepota³y nad jego kolanem niczym olbrzymia, br¹zowa æma.
Babcia nie zna³a litoci, ani razu nie dotknê³a nogi swego syna.
Mój ojciec le¿a³ na linoleum pod kuchenn¹ lamp¹ i jêcza³ z
bólu.
3 11. 1. 1995
103
ZAPACH MARZEÑ
Teraz pada³ nieg, i czasami ustawa³, i tego wieczoru nie
odprowadzi³a go ju¿ na dworzec.
Musia³a teraz uczyæ siê do szko³y. A przepe³niony ludmi
peron wydawa³ mu siê pusty i bez pociechy, chocia¿ ten by³
jedynym peronem wiata, z którego podró¿nym obok dobrej
podró¿y w zale¿noci od okazji sk³adano ¿yczenia Weso³ych
wi¹t lub Szczêliwego Nowego Roku.
Teraz uczy³a siê do szko³y. Przyby³ tutaj wczoraj, w sobot-
nie po³udnie, jako jedyny baga¿ szczoteczka do zêbów i jego
têsknota do tej, która czeka³a na niego na peronie.
Jej ojciec obiecywa³ jej kilka przyjemnoci, letni¹ podró¿,
nowy fortepian. Po niskich cenach niegu. Matura z wyró¿-
nieniem i zerwanie z nim. Zabra³a go z poci¹gu przed trzy-
dziestu szeciu godzinami i wypowiedzia³a kilka wyjanieñ.
¯e to nie prowadzi do ¿adnego celu. ¯e nie ma ju¿ ¿adnej si³y
ani powrotu. ¯e musi zrobiæ maturê. Z wyró¿nieniem. Po ni-
skich cenach niegu.
Gdy w niedzielê wsiada³ do ostatniego poci¹gu osobowe-
go, który w G. bêdzie dopiero po pó³nocy, szczoteczka do zê-
bów w p³aszczu, jego têsknota jeszcze bez mierci, nie przy-
by³a ju¿, aby pomachaæ mu po raz ostatni. Uczy³a siê do szko-
³y. Tylko nieg by³ jeszcze i przypomina³ o cenach, jakie obo-
wi¹zywa³y w tym ma³ym miecie. Ale kochali siê, i wiedzia³,
¿e teraz p³aka³a nad swymi szkolnymi zeszytami, podczas gdy
ostatnim poci¹giem opuszcza³ to miasto.
Nastêpny dzieñ by³ ch³odny, i pod opiek¹ szczególnie znie-
nawidzonego majstra musieli stawiaæ s³upy do sieci elektrycz-
104
nej dla jednej z wsi w pobli¿u G. Pracowali w szczerym polu,
wykopane grudy by³y pokryte niegiem, a s³oñce przebi³o siê
dopiero oko³o dziesi¹tej przez gêst¹ mg³ê, w której nie mo¿na
ju¿ by³o zobaczyæ wierzcho³ków postawionych ju¿ s³upów.
Krótko przed po³udniem dwig utkn¹³ w jednym z wykopów,
przekrêci³ siê i znieruchomia³. Teraz mia³y byæ jeszcze posta-
wione dwa s³upy.
Majster o przezwisku Wichs z jaskrawo czerwon¹ g³o-
w¹, na któr¹ na³o¿y³ ma³y kapelusik z piórkiem, przybieg³ do
barakowozu, w którym siedzieli uczniowie i czekali na obiad.
Teraz musicie siê wysypiaæ, idioci, jeli zaraz nie popie-
szycie siê, nigdy nie dostan¹ tutaj pr¹du, w pi¹tek powinien
byæ w³¹czony; rano izolatory, w rodê ci¹gniemy przewody, w
czwartek naci¹ganie, w pi¹tek odbiór. Przerwa obiadowa dzi-
siaj tylko dziesiêæ minut, wszystko jasne?
Wgryzali siê w swój chleb. Chleb, pajdki, wilgotne od wody
skondensowanej w plastykowych torebkach, a miêdzy nimi
le¿¹ca od rana kaszanka niczym krwiste b³otko. Ka¿dy wie-
dzia³, co to znaczy³o postawienie dwóch s³upów bez dwigu.
Wielokr¹¿ki, krótkie drewniane maszty jako podpory, liny. W
takim lodowatym dniu jak ten, gdy ciemnieæ zaczyna³o o wpó³
do czwartej. Spogl¹dali na swoje d³onie i znali odpowied.
Minê³o dziesiêæ minut i us³yszeli majstra zbli¿aj¹cego siê
do barakowozu.
Ju¿ wstawaæ, wychodziæ, nu¿e, pieszyæ siê!
Wyskoczyli z wozu, by³a mniej wiêcej pierwsza, i poczuli,
¿e ziemia, która w ci¹gu po³udnia odtaja³a na powierzchni,
ponownie zaczyna ju¿ przemarzaæ. Buty wydawa³y przenikli-
wy trzask, zanim zapad³y siê na kilka centymetrów.
Razem z Ralphem i Neumi zosta³ przydzielony do ci¹gniê-
cia, Herrmann i Kohlaff musieli stabilizowaæ maszt podporo-
wy, przez który bieg³a lina, podczas gdy Ernst i Jacob stali w
wywierconej dziurze pod s³up, aby wyrodkowywaæ s³up kra-
towy przy ustawianiu a póniej przydeptywaæ go ziemi¹ i ce-
mentem.
105
Ralpha zna³ ju¿ ze swego miasta, w³aciwie Ralph chcia³
zrobiæ maturê, lecz jego ojciec by³ w³acicielem ma³ej fabry-
ki. Trzymali siê razem, i do nich nale¿a³ jeszcze tylko Neumi,
który chcia³ zacz¹æ maturê w szkole ludowej, lecz nie zosta³
dopuszczony z powodu swoich d³ugich w³osów, które przypo-
mina³y te, jakie posiada³ bramkarz klubu Borussia Mönchen-
gladbach. Neumi wystêpowa³ w dru¿ynie Postêp Meerane jako
rodkowy napastnik.
Nu¿e, ruszaæ siê, wo³a³ Wichs, i z wszystkich si³ ci¹gnêli
za linê. Wierzcho³ek s³upa podniós³ siê na parê centymetrów
od gruntu, na pozór dwign¹³ siê bez trudu, a gdy ziemia opa-
d³a, g³ucho uderzy³ na pole. S³up obróci³ siê nagle, Herrmann
i Kohlaff opierali siê o podpory, Ernst i Jacob poci¹gali za
dolny koniec s³upa do wywierconej dziury, lecz im wy¿ej wzno-
si³ siê wierzcho³ek s³upa, tym g³êbiej w grunt wciska³ siê jego
koniec, nie zbli¿aj¹c siê do przeznaczonego doñ otworu. Linê
prze³o¿yli sobie przez ramiona, s³up podporowy zatrzeszcza³
pod naciskiem takiego ciê¿aru, Wichs szarpa³ za koniec masz-
tu i wo³a³ rytmicznie: Nu¿e, ruszaæ siê, inaczej bêdziecie tu-
taj nocowali!
Czy po¿yczy³ jej pan ksi¹¿kê pod tytu³em Po¿egnanie z
rodzicami? Tak czy nie!
Znowu spuszczaæ, wo³a³ Wichs. Koniec s³upa beznadziej-
nie pogr¹¿a³ siê teraz w zamarzniêtym gruncie. S³up ma staæ
za piêæ minut! Albo bêdê tak¹ wini¹, ¿e mnie popamiêtacie!
Za piêæ minut, powiedzia³ dyrektor szko³y, rezerwista
major Übel. By³ dzieñ Armii Ludowej, przebrzmia³ w³anie
dzwonek na wielk¹ przerwê, a dyrektor nosi³ mundur. Dla
szko³y sta³ siê pan nie do zniesienia. Lepiej gdyby czyta³ pan
Gorkiego lub poprawia³ oceny z matematyki. Lecz dla pana
byæ mo¿e jeszcze rozjani siê ten problem tam, dok¹d teraz
siê pan wybiera. I aby powiedzieæ to wyranie: Chodzi o
pañsk¹ przyjació³kê, co naturalnie teraz nie ma ju¿ nic do rze-
czy, która otrzyma³a od szko³y nakaz rozstania siê z panem.
Czy to jasne? Gdyby dalej utrzymywa³ z ni¹ pan jakiekolwiek
106
kontakty, my i jej ojciec zapobiegniemy temu. Internat nad
Ba³tykiem lub polsk¹ granic¹, ale pan, no, to ju¿ pan potem
zobaczy. Musi pan poszukaæ sobie innej, takiej, której ojciec
nie jest prokuratorem.
Rozumiem, powiedzia³ uczeñ, i chcia³ teraz byæ dowcip-
ny, kraj dla kraju, pañstwo i szko³a id¹ rêka w rêkê.
Niech pan zapomni o swoim talencie poetyckim, pañskie
wiersze przekazalimy organom bezpieczeñstwa. Nie by³o trud-
ne ich wytropienie w biurku pañskiej by³ej przyjació³ki, panie
d³ugow³osy Schillerze
Troskliwi ojcowie , powiedzia³ uczeñ.
Niech pan nie bêdzie jeszcze na koniec bezczelny, inaczej
jeszcze siê panu co przydarzy, powiedzia³ major dyrektor
Übel, ju¿ w produkcji stanie siê dla pana jasne, jak to u nas
jest. Informujê zatem pana oficjalnie, ¿e zgodnie z decyzj¹
Ministerstwa zosta³ pan relegowany ze wszystkich poszerzo-
nych szkó³ wy¿szych tego kraju. Niech pan pakuje teraz swo-
je rzeczy, przebywanie na terenie szko³y jest zabronione dla
pana od godziny dziesi¹tej, spojrza³ na swój zegarek, teraz
za jest godzina dziewi¹ta piêædziesi¹t trzy. Niech panu nie
przychodzi do g³owy, by po¿egnaæ siê z pañsk¹ przyjació³k¹
na szkolnym podwórku, pañski wychowawca czeka przed
drzwiami i poprowadzi pana do frontowego wyjcia. Produk-
cja dobrze panu zrobi, niech siê pan popieszy, ma pan jesz-
cze piêæ minut, jeli wówczas pan nie odejdzie, chêtnie przyj-
mie pana prokurator, i to bardzo chêtnie, obiecujê to panu.
S³up stoi za piêæ minut, krzycza³ Wichs, albo mo¿ecie
tutaj zapuszczaæ korzenie. Opuszczaæ, powiedzia³em! Nu¿e,
ruszaæ siê. Powoli, powoli, trzymajcie, trzymajcie, powiedzia-
³em!
Ernst i Jacob uwolnili dolny koniec s³upa, podskoczy³ do
nich Wichs, i jako dwigniê wepchn¹³ jedn¹ belkê pod s³up,
który teraz bezg³onie i powoli pe³z³ przez górne centymetry
zamarzniêtej ziemi, potem przypieszy³ i nagle przechyli³ siê
do otworu w ziemi, podczas gdy uczniom lina pali³a siê przez
107
palce i byli podrywani do góry. Jeli ju¿ nie ma matury, wów-
czas co z elektrykiem, myleli jej rodzice. Nastêpnie Martin
przyszed³ latem z miot³¹ na szynê zbiorcz¹ i usma¿y³ siê. Pa-
sowa³ do dziecinnej trumny. W drugim roku nauki Holger.
Zabity przez s³up, który by³ zbutwia³y od do³u. S³upo³azy w
brzuchu. Skoro ju¿ nie ma matury. A nie jak w dawnych cza-
sach. Nikt nie by³ posy³any do przynoszenia piwa. Wykopy-
wali kabel i gotowali smo³ê i rozpalali ogieñ w barakowozie.
Jeli ju¿ nie ma matury, co wówczas z elektrykiem. Potem ja-
ka zasrana robota. Za nadgodziny jedna marka.
A teraz jeszcze raz na ca³oæ, wo³a³ Wichs i drapa³ siê po
g³owie. Teraz by³ kwadrans przed czwart¹ i by³o zupe³nie ciem-
no. Wichs w³¹czy³ agregat dizlowski i ustawi³ dwie lampy,
podczas gdy Ernst i Jacob przydeptywali grunt przy pierw-
szym otworze w ziemi. Drugi s³up zosta³ postawiony o osiem-
nastej.
By³ teraz doskonale przepocony i uda³ siê na drug¹ stronê
do pierwszego s³upa, aby poszukaæ swego szalika, gdy¿ ci¹-
gn¹³ go sobie z szyi przy ci¹gniêciu liny. Podniós³ go i chcia³
przejæ do ciê¿arówki na drodze, gdy runê³o co za nim na
ziemiê. Zobaczy³ pó³metrowy, rozbity izolator, który chyba na
dziesiêæ centymetrów zary³ siê w zmarzniêt¹ ziemiê.
Idioci, krzycza³ Wichs, czy nie mówi³em wam, ¿e stare
izolatory macie odkrêcaæ od belek poprzecznych, chcecie mnie
chyba zaprowadziæ za kratki, nu¿e, biegiem do samochodu!
Mocniej ci¹gn¹³ swój szal, wszed³ na platformê wozu,
usiad³ wprost przy tylnej desce i, gdy zapali³ papierosa, za
deskê opuci³ lewe ramiê. Nadeszli pozostali, Wichs krzykn¹³
odjazd i pojazd wystartowa³.
Wiatr strz¹sa³ popió³ z papierosa, noc by³a teraz doskonale
jasna, by³ styczeñ, a t¹ jasn¹ gwiazd¹ tam na niebie musia³a
byæ Wenus. Czu³, jak jego d³onie przestawa³y dr¿eæ.
Oko³o 19,30 przybyli do internatu, sto³y w jadalni by³y ju¿
pozmywane i nakryte na rano na niadanie. Wichs poszed³ do
kuchni, chwilê sprzecza³ siê g³ono z kuchennymi, które by³y
108
ju¿ w wyjciowych p³aszczach, i nastêpnie pojawi³y siê z pro-
tekcyjnymi minami, poda³y pó³misek z kie³bas¹, mas³o i dwa
bochenki chleba, podczas gdy jego buty zostawia³y na wyszo-
rowanym parkiecie drobne kupki ziemi. Jedzcie teraz spo-
kojnie, ch³opcy.
Po posi³ku udali siê do czteroosobowych izb, w korytarzu
za sta³ kierownik internatu i wo³a³: Dzieje siê tu co okrop-
nego, nie chcecie chyba zaliczyæ nagany, wchodz¹c z takimi
butami! A pan mo¿e sobie od razu przy mnie odebraæ paczkê,
od pañskiej matki. W³aciwie gdy przychodzicie tak póno, to
powinnicie wiedzieæ, ¿e dzisiaj jest poniedzia³ek, czyli zor-
ganizowany czas wolny
No jasne, powiedzia³ Neumi, Zapobieganie i poznanie.
S³usznie, panie Neumann. To panu na przyk³ad w niczym
nie mo¿e zaszkodziæ, przy pañskiej korespondencji, panie
bramkarzu.
Niech bêdzie pochwalona nadgorliwoæ Wichsa, powie-
dzia³ cicho Ralph, ¿adnych trzymetrowych pizd na ekranie
po kolacji, niech bêdzie pochwalony Wichs. Poklepa³ Ral-
pha po ramieniu, st³umi³ atak miechu, z odwrócon¹ twarz¹
przeszed³ obok kierownika, ci¹gn¹³ buty w pomieszczeniu na
piêtrze, zawróci³, zapuka³ do drzwi kierownictwa w skarpet-
kach. Musia³ otworzyæ swoj¹ paczkê, zawartoæ za, czekola-
dê, skarpety, ciastka, ksi¹¿kê, butelkê p³ynu do w³osów wyj¹æ
i po³o¿yæ na stole przed kierownikiem internatu.
Niech pan otworzy butelkê.
Odkrêci³ zakrêtkê br¹zowej pó³litrowej butelki, kierownik
pow¹cha³ otwór i powiedzia³ nieco rozczarowany: Nie ma
alkoholu.
Nie, powiedzia³, nie ma alkoholu. P³yn do w³osów, sta-
ra recepta rodzinna.
Dobrze, powiedzia³ kierownik. Mo¿e pan to spakowaæ i
iæ pod prysznic. Ach, zreszt¹, ta ksi¹¿ka, co to jest?
Nauczyciel wzi¹³ znowu ksi¹¿kê z kartonu i przeczyta³:
Martwe dusze.
109
Czyja?
Gogola, powiedzia³ nie spogl¹daj¹c na ksi¹¿kê.
Dobrze, powiedzia³ kierownik, pan chyba du¿o czyta,
co?
Ujdzie, powiedzia³.
Ale z pisaniem wierszy, to od dawna chyba na to nie ma
ju¿ wcale czasu, co?
Sk¹d pan wie?, zapyta³, teraz ju¿ nieco nerwowo.
Kierownik wystrze¿y³ zêby prawie po ojcowsku i powie-
dzia³: Niech pan idzie pod prysznic, ¿eby we w³aciwym cza-
sie znalaz³ siê pan w ³ó¿ku. O dziesi¹tej jest cisza nocna.
Pobieg³ do pokoju, po³o¿y³ karton na swoim ³ó¿ku, z szafy
wyj¹³ rêcznik i myd³o, i chcia³ ju¿ wybiec na korytarz, gdy nagle
przypomnia³a mu siê br¹zowa butelka w paczce. P³yn do w³o-
sów, stara recepta babci. Wyj¹³ butelkê z kartonu, zatrzasn¹³ za
sob¹ drzwi, zbieg³ po schodach do piwnicy do umywalni.
Inni uczniowie tej brygady stali ju¿ pod prysznicami, po
dwóch, tylko Ralph z zamkniêtymi oczami sta³ samotny pod
jednym.
Rozebra³ siê, wzi¹³ z sob¹ myd³o i p³yn do w³osów pod
prysznic, dotkn¹³ lekko Ralpha w ramiê, Ralph za cofn¹³ siê
na krok i opar³ siê o kafelki, ale wci¹¿ jeszcze znajdowa³ siê
w obszarze ciekn¹cej wody.
I nie wiedzia³em jeszcze, ¿e w moim ¿yciu wci¹¿ od nowa
miarê wolnoci bêdê musia³ odmierzaæ liczb¹ ludzi, z którymi
zmusza siê mnie do dzielenia jednego prysznica.
Kto to powiedzia³?
Ja, w³anie teraz, rzek³ Ralph.
Spojrza³ na Ralpha, namydli³ siê, stan¹³ znowu pod prysz-
nicem, ujrza³ jak Ralph zelizguje siê na dó³, wzd³u¿ wy³o¿o-
nej kafelkami ciany, a¿ na ¿ó³t¹ zabrudzon¹ pod³ogê odp³y-
wow¹. Ralph wci¹¿ jeszcze oczy trzyma³ zamkniête.
Odkrêci³ zakrêtkê swej br¹zowej butelki, nala³ sobie tro-
chê br¹zowego, lepkiego p³ynu na d³onie i przejecha³ nimi po
w³osach. By³ to zapach o nazwie: do domu. W ten sposób za-
110
wsze pachnia³o we wszystkie k¹pielowe pi¹tki jego dzieciñ-
stwa. A póniej ona i on pachnieli tak, gdy razem brali k¹piel,
owego wieczoru, gdy pierwszy raz przysz³a do niego. W swo-
im wspomnieniu widzia³ jej ówczesne cia³o z letni¹ opaleni-
zn¹, z bia³ymi smugami, jakie pozostawi³y tekstylia k¹pielo-
we. S³ysza³ jej drobne i w¹t³e krzyki, gdy siê kochali, i sma-
kowa³ znowu w swoich ustach ch³odne mleko, które przyniós³
jej z lodówki, aby da³a mu siê z niego napiæ, podczas gdy jej
d³onie trzyma³y naczynie. I jak bojaliwym g³osem powiedzia-
³a: Miejmy nadziejê, ¿e dobrze posz³o; a mia³a na myli to, ¿e
bêdzie siê modli³a, by nie zajæ w ci¹¿ê. ¯e jej ojciec niczego
siê nie dowie o tej pierwszej nocy, by³a bowiem córk¹ proku-
ratora tego miasta, i jej ojciec mia³ w³adzê wygnania ich do
najbardziej zapad³ej dziury tego kraju, dlatego powinna za-
wsze kochaæ tego, którego jeszcze kocha. Le¿a³ obok niej pod
wiat³em ulicznej lampy, która wieci³a przez okno, a jej d³o-
nie by³y z³o¿one na jej piersiach i modli³y siê, a on wiedzia³,
¿e teraz myla³a o swoim ojcu, przed którym musia³a trzymaæ
w tajemnicy swe modlitwy za tego, którego kocha³a. Teraz,
gdy wylecia³ ze szko³y. Wszystko bêdzie dobrze, powiedzia-
³a, a drugi g³os rzek³: Daj mi te¿ trochê. A by³ to g³os Ral-
pha, i otworzy³ oczy, które teraz nie pali³y, bowiem by³a to
tajemnica tej br¹zowej butelki, ¿e wystêpowa³y z niej bezbo-
lesne marzenia, i ujrza³ Ralpha, który sta³ teraz przed nim i
trzyma³ wyci¹gniête do niego d³onie, i zobaczy³ innych stoj¹-
cych pod prysznicami, i pozna³, ¿e by³ tutaj w tym internacie,
a na trzecim piêtrze czeka³y na niego czteroosobowe izby i
cisza nocna. A ona by³a tam w tym innym miecie, o którym
mówi³ moje miasto ojczyste, gdzie by³ jego dom, tam, gdzie
teraz bêdzie robi³a maturê a jej ojciec by³ prokuratorem, i sk¹d
bez przeszkód bêdzie mog³a teraz wyruszyæ do Lipska lub
Halle, aby jednak zostaæ lekarzem, bowiem potem nabierze
przecie¿ rozumu, jak on nabra³ rozumu i sta³ teraz pod tym
prysznicem, z br¹zow¹ butelk¹ w d³oni, aby dowiadczyæ, co
znaczy iæ na produkcjê, gdzie ju¿ niejeden nabiera³ rozumu.
111
Le¿a³ w ³ó¿ku, Neumi zasn¹³ ju¿, by³ kwadrans przed dzie-
si¹t¹, g³onik radiowêz³a internatowego, którego nie mo¿na
by³o wy³¹czyæ ani ciszyæ, ¿yczy³ dobrej nocy.
Otworzy³ ksi¹¿kê, jak¹ przys³a³a mu jego matka, i przeczy-
ta³: Tytu³ orygina³u rosyjskiego: miertwe duszi
Po nastêpnej pieni gasi siê wiat³o, radiowêze³ interna-
towy zamelduje siê znowu o pi¹tej trzydzieci. Dobrej nocy,
m³odzi przyjaciele.
Otworzy³ ksi¹¿kê w porodku, na przypadkowej stronie, i
czyta³: Jest tam tylko jeden jedyny przyzwoity cz³owiek, i
jest to prokurator, lecz tak¿e on, prawdê mówi¹c, jest wini¹.
Jak gwiazda letni¹ noc¹ jest mi³oæ, kiedy budzi promien-
nie. G³onik zamilk³, kierownik internatu wszed³ do pokoju i
powiedzia³: Dobranoc, ch³opcy, jutro znowu jest ciê¿ki dzieñ,
pijcie teraz.
Zgasi³ wiat³o lampy neonowej, której rura w ciemnoci
migota³a jeszcze parê sekund jak nieg.
1985
112
TRZECIE ZDANIE DO KSIÊGI NIEMIECKIEJ
Gdy znowu by³o tak daleko, a przecie¿ zapowiada³o tylko
kontynuacjê czego wczeniejszego, co wcale nie usta³o, jak pra-
gnê³oby siê wierzyæ, w ka¿dym razie w pierwszych latach do
dzie³a podchodzi³o siê z drobnymi miêniami i wielkimi rojenia-
mi, a przecie¿ nie wiedzia³o siê, jak siê bêdzie nazywa³o, i dlate-
go na drogê bra³o siê z sob¹ jedynie nadziejê; jak zawsze po pew-
nym koñcu, który spe³ni³ siê nie tylko pozornie, czyli szuka³ i
znalaz³ pocz¹tek, z podziwem do w³asnych si³ i niespokojnie kro-
czy³ do przodu t¹ drog¹, w ten sposób spodziewaj¹c siê ¿ycia,
spêdzaj¹c je w ten sposób, ¿e widzia³o siê po paru latach, jednak-
¿e wahaj¹c siê ju¿ teraz ze sporz¹dzeniem bilansu, który nie przed-
stawia³ niczego szczególnego: Strona z og³oszeniami w ma³o-
miasteczkowej manierze, ozdobiona nekrologami i ofertami sprze-
da¿y, wielokrotnie podkrelanymi, du¿e i drobne, tak¿e pogru-
bionym drukiem albo cieniutkimi kreskami, zale¿nie od przypi-
sywanej wartoci obwieszczenia i zawartoci danego portfela,
jakby to zatem by³o do czytania, niemal przeoczono niewielk¹
notkê maj¹cej ochotê na zawarcie ma³¿eñstwa, która byæ mo¿e
nazywa³a siê Eryka i mog³a byæ pielêgniark¹, czyli intymne wo-
³anie o pomoc jakiego partnera, podobnego fizjonomi¹, usposo-
bieniem lub trybem ¿ycia, z jednym tylko warunkiem, ¿e prosi
siê tego fikcyjnego partnera o zagwarantowanie wiatopogl¹du
marksistowskoleninowskiego, nastêpnie wszystko bêdzie w lep-
szym ustroju i ju¿ bêdzie mo¿na czego dokonaæ, w tym czasie,
gdy to by³o do czytania, czarno na bia³ym, jedno i drugie, jakby
znowu i tym razem by³o tak daleko, poeta Johannes Bobrowski
ju¿ nie ¿y³.
1977
113
O S T A T N I D Z I E Ñ D Z I E C I Ñ S T W A
Ulica. Ulica mego dzieciñstwa jest jednokierunkow¹ szos¹
wy³o¿on¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami. Gdzie koñcz¹
siê pobocza, tam zaczynaj¹ siê pola. Gdzie za koñcz¹ siê pola,
tam stoi tablica z nazw¹ miejscowoci. Pisze na niej: Reichen-
bach w Vogtlandzie.
Od tej tablicy jest jeszcze oko³o sto metrów do osiedla, które
nazywa siê Osiedlem Gwiadzistym i b³yszczy ono na niebie mego
dzieciñstwa.
Przechodz¹ przez nie trzy drogi, które nie nazywaj¹ siê jed-
nak¿e Mleczn¹ Drog¹, jak mo¿na by chyba domniemywaæ, lecz
Skrajna, rodkowa i ulica Ericha Mühsama; do ostatniej przyle-
ga szereg domów, które doroli mego dzieciñstwa nazywali Osie-
dlem SA, nazw¹, która, jak sobie myla³em, mia³a przypusz-
czalnie co wspólnego z ich dzieciñstwem.
Mieszka³em jednak na Osiedlu Gwiadzistym. Ulica rodko-
wa dzieli³a je na dwie czêci i jak wskazuje jej nazwa, wiod³a
rodkiem przez ca³e osiedle. Po obu stronach ogrody, ³¹ki, które
zielone le¿a³y w cieniu wysokich jab³oni i grusz, kolorowe p³oty
i gêsto rosn¹ce krzewy, porzeczki, czarne i czerwone, i krzaki
agrestu, które odwa¿nie wyrasta³y ponad drobne, niskie op³otki.
Grz¹dki kwiatów, astry, tulipany, lwie paszcze i pojedyncze
krokusy i przebiniegi na ³¹kach towarzyszy³y spojrzeniu przez
tê krótk¹ porê roku mego dzieciñstwa.
I by³o mnóstwo drobnych piesków; foksy, pudle i d³ugow³ose
jamniki, które szczekaj¹c g³ono biega³y wzd³u¿ wewnêtrznej
strony barwnych p³otów, aby przy koñcu ogrodów, gdzie p³ot prze-
chodzi³ czasami w ¿ywop³ot, ¿a³onie merdaj¹c ogonem wyæ za
przechodniem tak, jakby chcia³y siê u niego usprawiedliwiæ lub
114
wyt³umaczyæ za swoje dzikie ujadanie, co z trudem mo¿na by³o-
by uznaæ za przyjazny orszak po tej rajskiej okolicy. Od ulicy
rodkowej, dwa metry na prawo, trzeci ogród, ten z krzakiem
janowca i liw¹ w k¹cie, nale¿a³ do mojej babci.
Wiod³a do niego czerwona brama ogrodowa z zespawanej
metalowej rury, której brzmienie przypominam sobie dok³adnie,
kiedy by³a zatrzaskiwana przeze mnie.
Droga wy³o¿ona dwoma szeregami kamiennych p³yt, nastêp-
nie na prawo znowu grz¹dka z kwiatami, bez, dwa krzaki piwo-
nii, za nimi drewniana szopa pokryta ciemnobr¹zowym farb¹,
przylegaj¹cy do niej kurnik, czerenia, ³¹ka, jab³oñ, astry, tulipa-
ny, lwia paszcza, byæ mo¿e bia³y krokus w marcu; kto przesko-
czy³by teraz przez ten p³ot na zewn¹trz, znalaz³by siê na ulicy
rodkowej i chodzi³by w kó³ko.
Zatem jeszcze raz przez czerwon¹ bramê do ogrodu, meta-
liczne brzmienie dzieciñstwa wkradaj¹cego siê do zamku.
Droga wyk³adana p³ytami, drewniana szopa, bez, ale teraz na
lewo, metr piêædziesi¹t, trzy kroki. Drzwi do domu mej babci
nigdy nie by³y zamykane; mo¿na by³o wejæ niepostrze¿enie.
W przedpokoju dwoje drzwi, jedne na lewo a drugie na pra-
wo, za wprost do góry strome drewniane schody na drugie piê-
tro, stamt¹d przez pokój na poddasze.
Prawe drzwi wiod¹ przeto do kuchni. Kto otwiera je, widzi
moj¹ babciê, jak stoi przy kuchennym stole, na lewo piec na wê-
giel, którego ¿elazne p³yty ¿arz¹ siê zim¹, i których nale¿y siê
wystrzegaæ.
Zak³adamy wiêc, ¿e raczej jest lato, wiat³o nieco przyæmio-
ne, gdy¿ na dworze br¹zowa drewutnia zas³ania widok z okna.
Siedzê pod parapetem na naro¿nej ³awce, obok maszyna do szy-
cia z niebezpiecznym, poci¹gaj¹cym do siêgania ko³em zama-
chowym, które jednak¿e teraz jest nieruchome. Siedzê na ³awce,
natomiast moja babcia stoi przy stole. Pakujê mój tornister do
szko³y na nastêpny dzieñ, babcia wyrabia ciasto albo makówki.
Makówki pojawiaj¹ siê w grudniu, na Nowy Rok. Latem czarka
czereni.
115
Czasami, kiedy przychodzi³em ze szko³y, szybko siada³em przy
stole, skoro tylko tornister rzuci³em pod naro¿n¹ ³awkê, moja
babcia za podawa³a jeden ze swych smako³yków. Na przyk³ad
czarkê czereni: ubite czerenie z mlekiem i czerwonym cukrem.
Albo makówki, tajemna recepta: Woda i mak w kamiennym garn-
ku. Ucieraæ drewnianym t³uczkiem d³ugo i energicznie, dopóki
na powierzchni tej papki nie utworzy siê warstwa w kolorze mle-
ka. Potem moja babcia dodawa³a do garnka kilka bia³ych bu³e-
czek i stawia³a go na schodach do piwnicy; tam musia³ staæ jesz-
cze jeden dzieñ.
Siedzê przy oknie na ³awce. Gdy wygl¹dam, mogê zobaczyæ
jeden róg ogrodu, bez, dwa krzaki, na których pod koniec maja
kwitn¹ piwonie. Za nimi nie widzê krzaków porzeczkowych, tu-
lipanów, astrów, lwiej paszczy, lecz kawa³ek p³otu, za nim ulica
rodkowa, po której byæ mo¿e spaceruje w³anie pan Schimmack.
Schimmack z krótkimi, siwymi w³osami i w okularach. W roz-
piêtej koszuli, w siêgaj¹cych do kolan zielonych gaciach ze skó-
ry, pumpach, i d³ugich, ozdobionych wzorami, czarnoczerwo-
nych skarpetach tkwi¹cych w równie zielonych sanda³ach. Na
drodze publicznej.
Skoro kupka taka rzadka, nie chod bracie w takich gatkach
by³o mi zabronione takie wo³anie. Na drodze publicznej i za
Schimmackiem. Krawiec, mówi moja babcia. I wiem, ¿e raz
Schimmack zrobi³ spodnie dla mego dziadka, tego dziadka, do
którego nigdy nie mówi³em dziadzia, i który nie ¿yje, umar³ po
operacji, na skrzep krwi, jak mawia moja babcia. Niczego so-
bie ju¿ o nim nie przypominam, lecz mam kawa³ek szarozielonej
kredy wielkoci d³oni, któr¹ krawiec Schimmack pobra³ kiedy
miarê z mego dziadka, i przechowujê j¹ na spodzie mego torni-
stra. I w³aciwie nie wiem, komu mam zawdziêczaæ ten niemy
relikt, czy ten kawa³ek szarozielonej kredy przypisywaæ bardziej
memu dziadkowi czy krawcowi Schimmackowi. Im obojgu, z ich
niejasnymi historiami. Skrzep krwi. A u Schimmacka co z to-
porkiem, z którym mia³ wyst¹piæ przeciwko policji, i wynikaj¹-
cym z tego uwiêzieniu. Jak powiedziano, niejasne historie. Lecz
116
Schimmack, o którym moja babcia mówi krawiec, idzie teraz
ulic¹ rodkow¹ za krzakami porzeczek. Dok¹d, tego nie wiem,
byæ mo¿e aby byæ krawcem.
Babcia z jej historiami. Janiejsze potem s¹ ju¿ te o moim
pradziadku, który bardzo dawno temu (gdy moja matka i mój
ojciec byli jeszcze skrzatami w oknie wystawowym, jak mawia
moja babcia), który wtedy przeto w pewnym kraju, co nazywa
siê Polska, mia³ wejæ na olbrzymi komin, aby tam u góry zawie-
siæ czerwon¹ flagê. Ca³kiem sam. A schodz¹c stopnie ¿elaznej
drabiny natar³ szarym myd³em, aby tak przeszkodziæ policji w
zerwaniu tej flagi. Takie historie opowiada moja babcia i przygo-
towuje czarkê czereni lub makówki. Ta czerwona flaga przynio-
s³a wówczas memu pradziadkowi piêcioletni pobyt w pewnym,
znowu ca³kiem innym kraju nazywaj¹cym siê Syberia. Jednak w
tym miejscu moja babcia zawsze ca³kowicie urywa³a rozmowê, i
mówi³a co, ¿e tak czy owak tego nie zrozumiesz. Najpierw
myla³em, ¿e to wi¹¿e siê przypuszczalnie z tym innym krajem,
lecz raz pods³ucha³em rozmowê miêdzy moim ojcem a babci¹, z
której wywnioskowa³em, ¿e mój pradziadek w okresie wielkiej
rewolucji rosyjskiej w lutym 1917 roku nie myliæ z puczem
padziernikowym by³ widziany przez kilku znajomych w Pe-
tersburgu. Przedwczenie zatem musia³ zostaæ wypuszczony z
tego kraju zwanego Syberi¹, lecz nie powróci³. Znajomi opowia-
dali, jak w bia³y dzieñ wa³êsa³ siê po Petersburgu, gwi¿d¿¹c g³o-
no, mówili, do tego jeszcze z dam¹ pod jednym i drugim ramie-
niem. Dziwki, jak mawia moja babcia. Czy jednak¿e dlatego po-
zosta³ w Petersburgu czy z powodu tej rewolucji tam, tego nie
powiedzia³a. Wydaje siê, ¿e tak¿e dla mej babci nie by³o to jasne.
Mog³em pods³uchiwaæ, ile chcia³em, tym pytaniem koñczy³a siê
ka¿da rozmowa o moim pradziadku. Jasne by³o tylko to, ¿e ni-
gdy ponownie nie zjawi³ siê w domu, acz, jak siê dowiedzia³em,
to w domu by³o wówczas w Polsce.
Jeszcze jak¹ historiê? Tê o ojcu mej matki, moim drugim
dziadku? Którego wprawdzie, dok³adnie jak ich obojgu, nigdy w
¿yciu nie widzia³em, lecz który musia³ byæ nie lada weso³ym cz³o-
117
wiekiem. Jako taki weso³ek mia³ sta³e miejsce w knajpie na swej
ulicy i ka¿dego wieczoru przygarnia³ kogo do piersi. I ka¿dego
wieczoru pozwala³ umieraæ jednemu ze swych znajomych, aby z
tego powodu obficie oblewaæ jego mieræ. Mój dziadek za ka¿-
dym razem przychodzi³ wówczas z p³aczem do domu i opowia-
da³ o wielkim nieszczêciu, jakie siê przydarzy³o: mieræ bliskie-
go przyjaciela. Tak¿e u mej matki wywo³ywa³oby to g³êbokie
zaskoczenie, gdyby ów uznany za umar³ego przyjaciel nastêpne-
go dnia nie przebieg³ jej w³anie drogi.
Tak¿e koniec tego dziadka zosta³ lepiej zachowany w pamiêci
ni¿ mego pradziadka. Pewnego dnia mianowicie kupi³ sobie
nowiutki jak spod ig³y motorower z bocznym motorkiem, i nie
robi¹c zbêdnych ceregieli wjecha³ na budowan¹ dopiero co przez
Hitlera now¹ autostradê i wywróci³ siê na pe³nym rauszu. Czysty
przypadek, ¿e jego kolej na stawianie swym sta³ym kumplom do
kieliszka zapowiada³a wielogodzinne popijanie.
Istniej¹ równie¿ lepsze historie ni¿ te o bieganiu bez powodu
w po³udnie ulic¹ rodkow¹ w sanda³ach i pumpach i nie dotycz¹
tylko Schimmacka.
Lecz byæ mo¿e nie lepsze ni¿ umiejêtnoæ przygotowywania
makówek i opowiadania takich historii, jak czyni to moja babcia.
Podczas gdy spogl¹dam na ulicê i widzê dwie staruszki wy-
chodz¹ce z domu naprzeciw, które s¹ nazywane repatryjantki
to znowu takie s³owo pochodz¹ce od mej babci, o którym nie
wiem, co znaczy.
Mniejsza kobieta, która ma garb i idzie krzywo, pracuje na
cmentarzu, który le¿y daleko za ulic¹ Skrajn¹, na granicy Osie-
dla Gwiadzistego z polami. Tam myje zw³oki, powiada moja
babcia, i za ka¿dym razem, kiedy garbata idzie ulic¹ rodkow¹,
szybko uciekam do domu albo ukrywam siê za ciemnobr¹zow¹
drewutni¹ albo, kiedy w³anie wspi¹³em siê na bez, siedzê zupe³-
nie nieruchomo.
Druga kobieta, jaka znajduje siê na ulicy rodkowej, idzie
wyprostowana, wydaje siê mocniejsza ni¿ garbata, i jest kuchar-
k¹ w kantynie zak³adowej. Od niej chêtnie przyjmujê ka¿de s³o-
118
wo i podawane do niego s³odkoci, czekoladê lub budyñ, jakie
przynosi z miejsca pracy.
I pewnego razu, gdy wieczorem nadci¹gnê³a burza a moja
babcia ci¹ga³a w ogrodzie pranie, ta staruszka wesz³a do poko-
ju, usiad³a przy ³ó¿ku, w którym le¿a³em i nie otwiera³em oczu, i
poda³a mi ogromny talerz ambrozji.
Pierwsze b³yskawice, bêbnienie kropel deszczu o blachê otwar-
tego okna, mieni¹c¹ siê zielono ambrozjê przyniesion¹ mi przez
repatryjantkê, która wspó³¿y³a z tak¹ kobiet¹, co my³a zw³oki,
ten smak na zawsze mia³em zachowaæ na jêzyku.
Lecz w tej chwili jest jasny dzieñ lata, obie kobiety id¹ ulic¹
rodkow¹, i po miniêciu trzech ogrodów obok p³otów, ³¹k i psów,
dochodz¹ na wiêksz¹ ulicê jednokierunkow¹ wy³o¿on¹ brukiem
z nie utwardzonymi poboczami. Tam, po stu metrach, tabliczka z
nazw¹ miejscowoci: Reichenbach w Vogtlandzie.
Ulica. Ulica mego dzieciñstwa prowadzi z Zwickau do Plau-
en. I to jest ulica vogtlandzka.
Vogtland. Vogtland jest niewielk¹ krain¹ na po³udniu wschod-
niej czêci Niemiec. Owych Niemiec, które dzisiaj na mapie le¿¹
na prawo i których geograficzna fizjonomia usposobionemu do
¿artów obserwatorowi jawi siê niczym zasuszony karze³, z któ-
rym nie jest dobrze ¿artowaæ. Vogtland na po³udniu graniczy od
pó³nocy z Saksoni¹, do której jednak¿e w ¿adnym razie siê nie
zalicza, co w szczególnoci ujawnia siê z porywczych gestów
jego mieszkañców, kiedy siê im powiada, ¿e nale¿¹ do Saksonii.
Vogtland to Vogtland. Proszê bardzo!
Na zachodzie jest otoczony przez Turyngiê, na wschodzie przez
Rudawy Czeskie a od po³udnia przez Bawariê i Czechy. Vog-
tland jest moim krajem rodzinnym, co nie znaczy nic innego, ¿e
lasy, rzeki, strumienie, jeziora, wsie i zalewane s³oñcem targowi-
ska przeplataj¹ siê z wyranymi obrazami mych wspomnieñ.
I wiele dróg wiedzie przez wszystkie te wspomnienia, na tych
drogach za ja. Z rodzicami i samotnie. Sam i z bratem. Z rowe-
rem, nastêpnie z torebk¹ z cukierkami. A potem z bezrozumnymi
twarzami rówieników i kolegów szkolnych, którzy odpowiada-
119
j¹ na bezsensowne pytania: Czemu ten Walther von Vogelweide
zadaje siê z papie¿em?
Pytania i twarze, na które wczenie zamilk³em i zna³em odpo-
wiedzi. By³em sam. Na targowiskach i w szkolnych ³awkach.
Wchodzi³em do lasów i zna³em drogi.
Bowiem jest tam, obok ju¿ wspomnianej autostrady, która
sta³a siê przeznaczeniem dla ojca mej matki albo byæ mo¿e
ustrzeg³a go przed nêdzn¹ i bia³¹ mierci¹ pod Petersburgiem
lub Stalingradem albo przed zupe³nie inn¹ mierci¹ w kraju
zwanym Syberia, tam obok tej autostrady, która, jak s³ysza-
³em, zosta³a zbudowana przez samego Hitlera, jest jeszcze tyl-
ko jedna jedyna trasa pó³noc/po³udnie. Ta, ta tylko, jest ulic¹
mego dzieciñstwa.
Ulica. Miêdzy Reichenbach a Zwickau nazywa siê Zwickauer
Strasse, za za Reichenbach, w kierunku Plauen, Plauensche Stras-
se a na krótko przed Plauen Reichenbacher Strasse. Stamt¹d
wiedzie dalej do Bad Brambach. Potem zaczynaj¹ siê Czechy.
Ulica. Ale wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Powiada moja
babcia i sporz¹dza makówki. Dawno przez ka¿d¹ przeje¿d¿a³a
kawaleria. Nieskoñczony w¹¿ wozów i jedców, którzy udawali
siê na wojnê. Wtedy by³am m³od¹ dziewczyn¹. Opowiada moja
babcia. Siedzê przy stole i spogl¹dam na ogród. Br¹zowa dre-
wutnia zas³aniaj¹ca pole widzenia. Lecz zauwa¿am piwonie.
Widzê dziewczynê. Obok bzu. Przez czerwon¹ bramê do ogrodu.
Metaliczne brzmienie. Parê metrów. Inny p³ot. Inny ogród. Inne
krzaki. Znowu bez.
Tutaj mieszka dziadek Martiny. Hoduje ryby i spêdza przy
nich swoje noce. Latem przychodzi z wizyt¹ Martina. Jeli lato
jest ¿ó³te, Martina ma jasne w³osy. Potem idziemy siê k¹paæ. Przez
pola na skraju osiedla nazywanego Osiedlem Gwiadzistym. Po-
tem wysoko unosi siê rzepak. Nastêpnie Martina ma czarny strój
k¹pielowy. Potem ¿ó³to kwitnie rzepak. Jeli lato jest jasne, na-
sze serce bije czerwono i wie, jak rozkwitaj¹ piersi pierwszej
dziewczyny. Mia³em trzynacie lat. Nie chcia³bym jeszcze raz
mieæ dwudziestu lat. Nie chcia³bym piewaæ. Nie o tym.
120
Potem Martina ubra³a sw¹ sukienkê. Adieu. Poszlimy z po-
wrotem na osiedle nazywane Osiedlem Gwiadzistym. Na obu
krzewach kwit³y bzy. Adieu. Potem powiedzia³em jej przez czer-
won¹ bramê do ogrodu: do rych³ego. Nastêpnie dziko zakwita³
bez. Potem Martina uda³a siê do innego miasta.
Nastêpnego lata, które poprzedza³o nieskoñczon¹ jesieñ, z
jedn¹ dziewczyn¹ z mojej klasy, która nazywa³a siê Karin, by³a
blondynk¹ i nosi³a czarny strój k¹pielowy, próbowa³em powtó-
rzyæ co z tego, co ulotni³o siê wraz z Martin¹. Ale ju¿ tego nie
znalaz³em. A póniej dziewczyny nazywa³y siê Ulrike, Beate i
znowu Karin. Ich w³osy by³y br¹zowe, blond lub rude. Wtedy
mia³y ju¿ dziesiêæ lat. A potem dziewczyna nazywa³a siê Maria.
Lecz w³osy mia³a czarne. W weso³ych dniach warkocze.
To ciê nie zainteresuje, powiada moja babcia i dolewa jeszcze
wody do kamiennego garnka. Opowiadaj tylko, mówiê i dalej
patrzê na ulicê.
Ka¿dego poranka, i jej s³owa wydaj¹ siê wyznaczaæ rytm, z
jakim jej ramiona ucieraj¹ makówki, wynurzali siê ka¿dego po-
ranka. Lecz wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Kawaleria.
¯o³nierze cwa³owali wtedy na koniach, musisz wiedzieæ, gdy¿ z
trudem znalaz³by siê jaki samochód lub wóz pancerny. Nawet
dzia³a by³y ci¹gniête przez konie. Ka¿dego poranka obok nasze-
go domu. Czekaj¿e, mówi, muszê iæ do piwnicy przynieæ jesz-
cze maku. Siedzê w kuchni i spogl¹dam na ogród. Martina. Dla-
tego ka¿dego wieczoru po drewnianych schodach wdrapywa³em
siê na poddasze i przez lornetkê obserwowa³em gwiazdy. St¹d
moje nie do przezwyciê¿enia zainteresowanie astronomi¹. Ni-
gdy nie znalaz³o swego spe³nienia, poniewa¿ póniej po klasie
ósmej zmieni³em liceum, zatem przeoczy³em lekcje astronomii
w dziesi¹tej klasie szko³y podstawowej i nie prze¿ywa³em ich w
dwunastej licealnej, gdy¿ rok wczeniej spali³em siê swoj¹ pe³n¹
krn¹bnoci postaw¹ wobec rzeczywistoci. L¿enie oficerów ar-
mii. Nie chcia³em bowiem zostaæ oficerem. Rozk³adanie kolek-
tywu klasowego. Na lekcji obcymi materia³ami. Historiami mej
babci i tymi, których sam by³em wiadkiem. O kawalerii i pija-
121
nych motorowerzystach. O czerwonych chor¹gwiach i dziwkach
w Petersburgu. O dwóch krzewach bzu. Moje nienaukowe spoj-
rzenie na gwiazdy. W osiedlu nazywanym Osiedlem Gwiadzi-
stym, gdy¿ jego domy by³y budowane zawsze co trzeci obok sie-
bie w formie gwiazdy. Czarne kostiumy k¹pielowe. Mój brat, stu-
dent, z historiami o buntuj¹cych siê studentach. Czarna wódka z
porzeczek, samogon, któr¹ potajemnie pilimy w piwnicy. Repa-
tryjantki. B³yskawice. Ambrozja. Szatan. Rudi Dutschke. Schim-
mack. Petardy sylwestrowe na niegu. miej¹c siê wystrzeliwa³
je mój brat.
Co by³o ka¿dego poranka?, pytam moj¹ babciê, która powró-
ci³a z piwnicy.
Gdy wzesz³o s³oñce, powiada, nadci¹gali udaj¹c siê na pola,
gdy¿ by³a wojna. Nasz dom sta³ dok³adnie przy ulicy, i wszystko
mog³am zobaczyæ. Lecz wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczy-
n¹.
Nie mówi: Leokadya Amalia. To s¹ moje imiona, ten kraj na-
zywa³ siê Polska, to by³a polska ulica a miejscowoæ z tym do-
mem przy owej ulicy nazywa³a siê Zduñska Wola i znajduje siê
w odleg³oci dwustu kilometrów od Warszawy. Tam urodzi³ siê
twój ojciec. Tego nie mówi. Powiada tylko: Wtedy by³am m³od¹
dziewczyn¹.
Oficerowie w swych b³yszcz¹cych mundurach, ka¿dy na siw-
ku. Potem dyrygent orkiestry wojskowej. Wymachiwa³ swoj¹
batut¹ i wyznacza³ rytm dla nastêpnych szeregów jedców.
Muzyka. ¯o³nierze. Z szablami przy boku, wspó³graj¹ z krokiem
swych pysznych koni. Potem na koñcu zaprzêgi. Wozy z pro-
wiantem, dzia³ami, kuchnie polowe. Obok naszego domu. Ka¿-
dego poranka.
A potem wieczorem, a tam latem zawsze by³y ciep³e wieczo-
ry, musisz wiedzieæ, i my dziewczyny sta³ymy boso przed do-
mami na skraju drogi i czeka³ymy na ¿o³nierzy. I pewnego razu,
to pamiêtam jeszcze dok³adnie, wysoki i jasnow³osy podporucz-
nik na wspania³ym siwku przejecha³ obok rano. Wieczorem jako
pierwsza z dziewczyn by³am na drodze.
122
Potem nadeszli ¿o³nierze. Zobaczy³am podporucznika. Le¿a³
w poprzek siod³a na swym wspania³ym koniu i by³ martwy. Mun-
dur by³ pe³en ziemi i krwi. Nie mog³am ju¿ rozpoznaæ jego twa-
rzy. Roz³upali mu czaszkê. Rankiem przeje¿d¿a³ obok innych.
By³ odwa¿ny, tak, ale to by³o bezsensowne, bowiem to by³a woj-
na.
Nastêpnie przyby³y inne zaprzêgi z martwymi jedcami.
Uk³adali ich w stosy jednego na drugim. Moja matka wybieg³a z
domu i poci¹gnê³a mnie za rêkê. To jest wojna, powiedzia³a. I od
tego wieczoru nigdy ponownie nie wysz³am na tê ulicê. Ale wte-
dy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Powiada moja babcia. I
uciera makówki.
Oddycha teraz z trudem, ustaje na chwilê i jeszcze trochê wody
wlewa do kamiennego garnka.
Wygl¹dam znowu z okna, widzê drewnian¹ szopê, krzew bzu,
krzaki porzeczek, drzewa przed p³otem. Zrobi³ siê wieczór. Krzak
piwonii zamkn¹³ swoje krwawoczerwone p¹ki. Jasna gwiazda
wieci³a nad domem repatryjantek.
Moja babcia postawi³a glinian¹ misê z gotowym makiem na
schodach do piwnicy.
Droga, ta, któr¹ idzie siê obok trzech rajskich ogrodów, wie-
dzie do du¿ej, pokrytej brukiem szosy, która tutaj nazywa siê
Zwickauer Strasse a przeze mnie zosta³a nazwana: moje dzieciñ-
stwo, jest teraz pusta.
A póniej, nie wiem, ile minê³o dni albo lat, bowiem dzieciñ-
stwo jest okresem bez wewnêtrznej miary, us³ysza³em rano jaki
ha³as, który pojawi³ siê ju¿ w nocy a tak¿e i teraz, jak siê wyda-
wa³o, nie zamierza³ siê skoñczyæ.
£ó¿ko mego brata znalaz³em puste, i gdy rozejrza³em siê,
tak¿e br¹zow¹ drewutniê, gdzie zwykle sta³ jego motocykl.
Ubra³em siê i wybieg³em na ulicê, moja babcia pos³a³a mnie
do piekarza, abym przyniós³ bu³ki. I by³em szczêliwy, bo-
wiem by³y wakacje, a stoj¹ce jeszcze p³asko s³oñce zapowia-
da³o gor¹cy dzieñ.
123
Bieg³em ulic¹ rodkow¹, jeden z psów z trzech ogrodów spe³-
nia³ swój powszedni rytua³ i skowycz¹c zatrzyma³ siê nastêpnie
za p³otem.
Szed³em ulic¹ mego dzieciñstwa, jednokierunkow¹ ulic¹ po-
kryt¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami i znieruchomia-
³em. Znieruchomia³o bowiem wszystko. Sta³ tam Schimmack.
Znieruchomia³y repatryjantki. Rzepak sta³ ¿ó³ty, ale gdzie indziej.
Lato nie by³o ju¿ koloru blond. Kostiumy k¹pielowe utkwi³y za-
wieszone we wspomnieniach i skamienia³y. I skamienia³o co
innego, znieruchomia³o i zatrzyma³o siê, tam na ulicy, tego dnia,
co, co od tego dnia bêdzie siê nazywa³o dzieciñstwem i bêdzie
le¿a³o poza mn¹.
Bowiem tylko one porusza³y siê. Na mojej ulicy. Potoczy³y
siê dalej, odjecha³y: Czo³gi z zamaskowanymi karabinami ma-
szynowymi, ciê¿arówki i dzia³a, transportery opancerzone i kuch-
nie polowe.
Tworzy³y nieskoñczon¹ rzekê, która wlok¹c siê pe³z³a pod
¿ó³tym dzwonem z kurzu.
Jeszcze chwilê sta³em nieruchomo, lecz potem powoli ruszy-
³em dalej, obok domów, wci¹¿ na tej ulicy.
Dwie dziewczyny z mojej klasy, Sonja i Ruth, zobaczy³y
mnie i wybieg³y mi naprzeciw. Co siê dzieje, wo³a³y, dlaczego
w lasach nie wolno nam szukaæ grzybów, chocia¿ mamy wa-
kacje?
Nie, ci ¿o³nierze nie byli dzisiaj przyjani i nie chcieli wy-
mieniaæ adresów, ca³kiem inaczej ni¿ tamci z jednostki patronac-
kiej naszej szko³y, którzy w rody przychodzili czasami na gru-
powe popo³udnie i piewali rosyjskie pieni.
Wtedy umiechn¹³em siê i poszed³em dalej, bowiem co znie-
ruchomia³o przed paru chwilami, i odwróci³em siê i odt¹d zna-
³em tê nazwê.
Poszed³em dalej i przechodzi³em obok domu, w którym miesz-
ka³ dyrektor naszej szko³y; widzia³em go, jak sta³ w szeroko otwar-
tym oknie na drugim piêtrze tego domu, w ka¿dej rêce czerwona
papierowa chor¹giewka, którymi wymachiwa³ jak oszala³y. Okrzy-
124
ki zachwytu musia³y wydobywaæ siê z jego ust, które jednak¿e
od razu by³y po³ykane przez ³oskot pancernych ³añcuchów.
Przemkn¹³em siê przylegaj¹c do ciany tego domu, tak, ¿eby
nie móg³ mnie zauwa¿yæ dyrektor, i gdy spojrza³em do góry, uj-
rza³em ju¿ tylko jego ramiona i d³onie z czerwonymi chor¹giew-
kami, i jak te wyci¹gaj¹ siê naprzeciw owej rzeki i ¿ó³tego dzwo-
nu z kurzu.
To musia³y byæ inne d³onie, pomyla³em, i inne chor¹gwie,
które kiedy mój pradziadek umocowa³ na zawrotnej wysoko-
ci. Nie te palce pobrudzone szkoln¹ kred¹, nie ta ocenzurowana
czerwieñ.
Nie to, to wiedzia³em teraz, odk¹d obraca³em siê za czym, co
by³o moim dzieciñstwem.
Ale poszed³em dalej, min¹³em jeszcze dwa domy, a nastêpnie
otworzy³em drzwi do piekarni. Poza sprzedawczyni¹ i mn¹ niko-
go innego nie by³o w tym sklepie, bowiem wszyscy znierucho-
mieli.
Kupi³em piêæ bu³ek i trzy kawa³ki makowca dla mojej babci,
mego brata i mnie, i opuci³em sklep.
Na schodach piekarni znowu trafi³em pod ob³ok z ¿ó³tego
kurzu, cuchn¹³ czarnym, spalonym dizlem, spojrza³em na pojaz-
dy po drugiej stronie i by³bym siê przewróci³. Zobaczy³em
go! Siedzia³ na czarnym motorowerze, porodku tego nieskoñ-
czonego ³añcucha czo³gów, na rodku drogi. Patrzy³em w twarz
mego brata, widzia³em czarne w³osy, brodê i oczy, jego usta, wokó³
których rozci¹ga³ siê wyraz miêdzy przera¿eniem a radoci¹; jego
czerwon¹ koszulê podwiniêtymi rêkawami, jak gdyby wykony-
wa³ jak¹ ciê¿k¹ pracê.
By³a¿ to chor¹giew? Czy¿ mój brat przyjecha³ tutaj z tego
powodu albo chcia³ sobie tylko za¿artowaæ? I pod jak¹ chor¹-
gwi¹ jecha³y te czo³gi? Dlaczego ubra³ swoj¹ czerwon¹ koszulê,
chcia³ siê zabawiæ ich kosztem albo zatrzymaæ ten ich przemarsz,
który by³ wojn¹?
I zobaczy³em, jak miêdzy moim bratem a czo³giem, który
przebija³ siê po bruku, utworzy³ siê ju¿ nieco wiêkszy odstêp.
125
Nastêpny czo³g cofn¹³ siê ju¿ teraz o piêædziesi¹t metrów. Zo-
baczy³em, jak mój brat podniós³ górn¹ po³owê swego cia³a i
odwróci³ siê do czo³gu, którego dowódca krzycza³ co w ja-
kim niezrozumia³ym jêzyku. Zobaczy³em, jak dowódca wy-
rwa³ pistolet z kabury i wyda³ rozkaz. Jak czo³g ruszy³ i natar³
na mego brata. Jak mój brat da³ gazu i po piêciu metrach ca³-
kiem wyhamowa³. Jak wzbi³ siê piasek i ³añcuchy zaskrzypia-
³y na bruku. Jak czo³g pcha³ siê a mój brat mia³ siê. Jak do-
wódcy zostali poprowadzeni przez niewidzialnych chor¹¿ych.
Jak widzialna chor¹giew walczy³a z szarym wê¿em z metalu,
który jecha³ pod chor¹gwi¹, a ta by³a niewidzialna. Jak mój
brat znikn¹³ pod dzwonem z kurzu. Jak szary w¹¿ potoczy³ siê
dalej. Jak by³a ci¹gana przezeñ ta chor¹giew i ju¿ nie mo¿na
jej by³o zobaczyæ. Jak wydawa³o siê, ¿e zwyciê¿a. Jak czo³gi
zatrzyma³y siê i bieg³y na ja³owym biegu, jakby kto nasypa³
do nich piasku.
Mocniej cisn¹³em moj¹ siatkê z bu³kami i pobieg³em, tak
szybko jak mog³em, ulic¹ w dó³ ku Osiedlu Gwiadzistemu, na
ulicê redni¹, do domu mej babci.
Okna dyrektora wci¹¿ jeszcze by³y otwarte. Spojrza³em do
góry. Tkwi³ w oknie, ci¹gle jeszcze z szeroko otwartymi ramio-
nami, jego d³onie trzyma³y chor¹giewki z papieru, które ju¿ nie
trzepota³y, zwisa³y w dó³, jak gdyby tam u góry uciszy³ siê wiatr.
Jego spojrzenie by³o puste i zwrócone na ulicê. Wydawa³ siê za-
patrzony w kamieñ.
Nie spotka³em ju¿ obu dziewczyn z mojej klasy, znikli te¿
wszyscy inni. Nikt nie czeka³, nikt siê nie zatrzyma³, nikt nie
by³ przy tym obecny, jakby nie mo¿na by³o zobaczyæ tej cho-
r¹gwi.
Moja babcia wybieg³a mi naprzeciw na parê kroków i zamar-
twia³a siê z powodu mej d³ugiej nieobecnoci. Podbieg³em do
niej i zawo³a³em: Babciu, on zatrzyma³ czo³gi! Rozumiesz, mo-
torowerem!
Zobaczy³em, jak moja babcia zrobi³a siê bia³a jak ciana jej
domu, przed którym stalimy.
126
Na owietlony s³oñcem tego gor¹cego dnia mur pad³y teraz
dwa cienie ró¿nej wielkoci, które wzajemnie opiera³y siê o sie-
bie.
Mój brat przyby³ znowu wieczorem. Us³yszelimy jego mo-
torower, nastêpnie zatrzasn¹³ bramê do ogrodu. Z niezapomnia-
nym brzmieniem. Mój brat pozostawi³ swoj¹ maszynê ko³o drew-
nianej szopy. Zobaczylimy go, jak wchodzi do domu. Wpad³ do
kuchni, zatacza³ siê trochê i rozdar³ koszulê na piersiach. Jego
twarz by³a czarna. Zobaczylimy trzy rany na jego piersiach, z
których ciek³a krew. Na ulicy znowu wzmaga³ siê ³oskot pancer-
nych ³añcuchów.
Piersi mego brata by³y pokryte trzema uk³uciami. Jaka za-
b³¹kana osa, podczas gdy jecha³ miêdzy czo³gami, musia³a wle-
cieæ pod jego koszulê. By³o bowiem lato, gor¹cy dzieñ, w któ-
rym skoñczy³o siê moje dzieciñstwo. By³ wtorek, dwudziesty
sierpnia dziewiêæset szeædziesi¹tego ósmego.
Nastêpnej nocy, miêdzy innymi na wysokoci Vogtlandu i
Rudaw Czeskich, 500 000 cudzoziemskich ¿o³nierzy przekroczy³o
granicê czechos³owack¹.
Ulica mego dzieciñstwa jest jednokierunkow¹ drog¹ wy³o¿o-
n¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami i z obu stron przecho-
dzi w pole.
20. 12. 83 8. 4. 84
127
W Y J R Z E Æ R A Z
Byæ palaczem, piêkny wieczór jak pada wêgiel albo nieg jesz-
cze wczenie rano.
Napompuj swego fallusa krwi¹, zdejmij ³opatê z haka, roz-
nieæ ¿ar, wzbij p³omienie z komina. Rozpal swoje serce wobec
tego ch³odnego otoczenia. Kiedy wit powstaje lub umiera, b¹d
wówczas palaczem. I na³ó¿ do pieca, zanim podejdziesz do okna.
Wówczas pokruszy siê kamieñ, bezg³onie runie stal, uka¿e
siê krajobraz.
I zobaczysz pustyniê, jak swobodnie przewiewa przez osobli-
wy wiatr, który drzewa ogo³aca z lici, i ujrzysz, jak co zwisa i
skacze miêdzy gwiazdami w tej osobliwoci ga³êzi: siebie.
Po³ó¿ jedn¹ d³oñ na oknie, przytrzymaj siê ni¹, drug¹ za za-
s³oñ usta, nikomu nie wolno s³yszeæ twego krzyku, bo jeste pa-
laczem, bêdziesz wiadkiem i na zawsze sam. Poniewa¿ obraz
staje siê mroczniejszy w tej chwili i zbli¿aj¹ siê góry, do przodu
przysuwaj¹ siê góry zw³ok, z daleka od linii widnokrêgu, docie-
raj¹ ju¿ prawie do czarnych drzew, ku tobie, ukrytego w ga³ê-
ziach, za oknem.
I gdy podnosi siê jedna wród drzew, wówczas podnosisz d³oñ,
aby daæ sygna³, twoje usta krzycz¹ do twego ucha: Taki jest wiat,
kiedy jest zimno. G³upcze, czym palisz jeszcze, widzisz, ¿e nie
podchodz¹ do ciebie, te góry zw³ok z Auschwitz a¿ przed twoje
drzwi, zabici twoich snów, którzy zamarzli w lodzie tych serc,
padli przed wylotami waszych oczu. Przechodz¹ przez was, na-
padaj¹ wasze noce, zabici, którzy zmarli na bezsennoæ. Nikt siê
nie wa¿y na wykrzesanie iskry i bycie palaczem, ten za zapo-
mnia³ o niej, gdy¿ ogieñ jest kwiatem cierniowym a ciep³o wiêd-
nie w ci¹gu nocy.
128
Wówczas, jeli za oknem wci¹¿ jeszcze rozlega siê krzyk, który
jednak jest ju¿ ledwo s³yszalny, tylko dla ciebie, dla palacza, dla
tego, który jest wiadkiem, i ogarnia ciê przera¿enie, wówczas
odwróæ siê, zdejmij sw¹ d³oñ z ust, lecz niech ci siê nie wyrwie z
gard³a jaki g³os. Nikt ci nie uwierzy, co zobaczy³e naprawdê.
Póniej dopiero, gdy bêdzie wiosna, znowu pojawi¹ siê dziew-
czêce nogi i dzieciêce g³osy, a s³oñce sw¹ gor¹c¹ nogê postawi
na kominie, nikt ju¿ nie bêdzie mówi³ o zimie i bêdzie siê wyda-
wa³o zapomniane, wówczas wci¹¿ jeszcze bêdziesz palaczem i o
nim nie zapomnisz. B¹d wówczas bez strachu, zostañ tym sta-
rym b³aznem, tym, który ch³odu obawia siê latem a kwiaty widu-
je zim¹, bowiem sam znasz odpowied.
Nigdy ponownie nie wyjrzysz z okna i wci¹¿ jeszcze bêdziesz
dok³ada³ do pieca.
1978
129
D Z I E Ñ , K I E D Y P R Z Y B Y £ Y K O B I E T Y
Dzisiaj jest niedziela, i gdy siê obudzi³em, sta³em siê wiad-
kiem, jak wiatr zrywa w³anie ostatni liæ z drzewa stoj¹cego
przed moim oknem. W tej chwili obserwowa³em je ju¿ od wielu
tygodni: jak barwy zmieniaj¹ siê od owej intensywnej zieleni,
przechodz¹c w ¿ó³æ, jasny br¹z, jak licie zaczynaj¹ siê zwi-
jaæ, ostatecznie za staj¹ siê ciemnobr¹zowe i jeden po dru-
gim s¹ porywane ku nieokrelonej formie egzystencji, któr¹
ka¿dy mo¿e sobie wyobraziæ.
Wczesnym popo³udniem wychodzê wówczas najczêciej z
domu i zimnemu oddechowi tego listopada pozwalam sobie
d¹æ w twarz, po drodze dzwoniê do jednego lub drugiego zna-
jomemu i zapewniam ich, ¿e w ¿adnym wypadku nie by³bym
w stanie ich odwiedziæ, i w³aciwie mam du¿o pracy a teraz
tylko dlatego znalaz³em siê w budce telefonicznej w rodku
miasta, poniewa¿ po krótkim spacerze wsiad³em do kolejki
podziemnej i pomyli³em kierunki.
Wówczas rzeczywicie podchodzê te¿ z powrotem do szy-
bu, czasami u¿ywam jednych z bezcelowo krêc¹cych siê ru-
chomych schodów, na których platformie tanecznie zatacza
krêgi ostatni liæ tej jesieni.
Zdarza siê równie¿, ¿e kto mnie zagaduje i prosi o ogieñ,
takie ¿yczenie, którego spe³nienie zawsze mêczy mnie okrutnie,
czasami ju¿ z niewielkim sztucznym wahaniem, kiedy zapalnicz-
ka od dawna zamiast w g³êbi kieszeni mego p³aszcza le¿y w d³o-
ni, jeszcze trochê siê wzbraniam, gdy¿ prosz¹cy nie powinien
myleæ, ¿e d³ugo i ¿arliwie czeka³em na jego pytanie.
Rozstajemy siê wówczas przyjanie, i du¿o trudu zajmuje
mi ocalenie mego umiechu wobec nadje¿d¿aj¹cych wagoni-
130
ków, albo powiadam: Proszê mi wybaczyæ, ale nie kupi³em
biletu, muszê wiêc wsi¹æ z przodu poci¹gu, rozumiesz, z po-
wodu kontrolerów. I powiada czeæ i ja mówiê czeæ. Dwa
razy muszê siê przesiadaæ a nastêpnie jestem w domu, otwie-
ram drzwi, za którymi nie oczekuje mnie ¿aden ha³as, lecz
w³aciwie nie odpowiada to prawdzie, gdy¿ czeka na mnie
zaj¹czek w swej skrzynce, i idê do kuchni, biorê pe³n¹ garæ
suszonej trawy, jeszcze raz zawracam, odkrajam kawa³ek jab³-
ka albo rozgl¹dam siê, czy jest jeszcze dla niego marchew.
Nastêpnie udajê siê do ma³ego pokoju, zapalam wiecê i
naciskam przycisk lampy na biurku.
Przegl¹dam gazetê i zachowujê siê tak, jak gdybym jej jesz-
cze nie widzia³ na oczy, dopóki ca³kowicie nie przeczytam
owego artyku³u, do którego w ostatnich dniach zagl¹dam wci¹¿
od nowa i którego tytu³ brzmi: Skoro sprawozdanie o pobycie
w wiêzieniu ma byæ literatur¹. Uwagi o pewnym spotkaniu li-
terackim.
Czytam te linijki i wówczas najczêciej jeszcze raz odcho-
dzê od biurka, aby w kuchni zrobiæ sobie herbatê. D³ugo trzy-
mam woreczek w szklance, co, jak czyta³em, ma dzia³aæ uspo-
kajaj¹co. Lecz nic ju¿ z tego nie czujê, bowiem zacz¹³em pi-
saæ, jak zawsze na tych ma³ych, lekko po¿ó³k³ych kartelusz-
kach, które pewnego dnia wydar³em z nie zapisanych notatni-
ków z okresu, gdy by³em studentem.
Kiedy piszê pierwsze zdanie, a zawsze jest ono najtrud-
niejsze, ponownie opanowywuje mnie to uczucie jak wtedy,
kiedy kto prosi mnie o ogieñ; w³aciwie by³em na to przygo-
towany i zdecydowa³em siê szybko spe³niaæ wszystkie ¿ycze-
nia, lecz nastêpnie waha³em siê jeszcze, jeszcze trochê zatrzy-
mywa³em ogieñ w mej d³oni, gdy¿ nikt nie powinien myleæ,
¿e chcê mu siê narzucaæ i ¿e ju¿ na niego czeka³em.
Na wewnêtrznej stronie powiek / wyrane blizny piek³a co-
dziennoci / powraca do Warszawy / i spisuje je. // Dwudzie-
stoomioletni // przy koñcu historii, / i gdy kamienie nie usta-
131
wa³y padaæ nañ, / wystrzeliwuje kulê / w swoj¹ z trudem ura-
towan¹ g³owê.
Z: Epitafium dla Tadeusza Borowskiego Güntera Kunerta
Od trzech dni by³o jasne, ¿e w rodê przybêd¹ kobiety. Lecz
póniej nikt ju¿ nie wiedzia³ dok³adnie, w jaki sposób pojawi-
³a siê ta wiadomoæ. Pewne by³o tylko to, ¿e ona zgodzi³a siê
przyjechaæ.
Dla jakiegokolwiek obserwatora wszystko bieg³o dalej tak,
jak zwykle. O czwartej rano w korytarzu rozlega³o siê wo³a-
nie: Zmiana B koñczy ciszê nocn¹, przygotowuje siê do ape-
lu. By³o to znakiem do rozpoczêcia naszego porannego rytu-
a³u.
Wyskakiwalimy z ³ó¿ek dok³adnie w takiej kolejnoci, jak¹
ustali³ d³ugoletni zwyczaj, i podczas gdy piêciu mê¿czyzn
oblega³o dwie toalety i trzy umywalki, pozosta³ych trzynastu
zajmowa³o siê s³aniem swych ³ó¿ek, wszystko jak ka¿dego
dnia. Swymi codziennymi poszturchiwaniami zajmowali siê
Larisch i Helm; oboje spali na trzypiêtrowych ³ó¿kach ca³-
kiem na dole, co stanowi³o pewien przywilej, jednak¿e w ten
sposób stawali siê niemi³ymi wobec siebie s¹siadami, gdy ka¿-
dego poranka pochylali siê przeto nad swymi ³ó¿kami, aby je
z³o¿yæ a nastêpnie us³aæ, zderzali siê ze sob¹ swymi siedze-
niami, przeszkadzali sobie, lecz nie ustêpowali ani na mili-
metr, a¿ odwracali siê jak umówieni, aby tego drugiego ude-
rzyæ w gêbê i w co gorszego, jak mo¿na by domniemywaæ po
ich gadaninie. Ka¿dego dnia to samo. Wszyscy bowiem byli-
my wiêniami politycznymi.
W miêdzyczasie zmieni³a siê obsada toalety, któr¹ zajmo-
wa³a ta czêæ s³aj¹ca ³ó¿ka, a dy¿urny zaczyna³ taborety przy-
stawiaæ do sto³u. Zosta³o mu to przerwane niedba³ym uderze-
niem o drzwi celi: apel.
Gdy otwiera³y siê drzwi, w dwuszeregu sta³o osiemnastu
mê¿czyzn.
132
Przechowalnia 312 obsadzona osiemnastoma mê¿czyzna-
mi. Przechowalnia uprz¹tniêta i przewietrzona. Melduje wiê-
zieñ karny K. Dzieñ dobry, panie naczelniku. Dzieñ dobry,
wiêniowie karni. Wychodziæ po odbiór odzie¿y.
Pobieralimy nasze rzeczy robocze. Br¹zowe albo zielone,
w zale¿noci od wykonywanej pracy bardziej lub mniej po-
kryte ¿ó³tym plastykowym kurzem. W tych minutach toaleta
by³a wolna, i ka¿dego poranka wykorzystywa³em tê okazjê,
aby pójæ siê wysikaæ, poniewa¿ nie mogê znieæ, kiedy kto
inny siedzi obok mnie albo nawet wa³êsa siê i czeka na to, a¿
skoñczê. Amica ka¿dego poranka przynosi³ mi rzeczy robo-
cze, uzgodnilimy to w ten sposób, ¿e w zamian przed wie-
czornym apelem uprz¹ta³em z kolei jego przybory. Niestety,
by³o to bardzo niestaranne, i czêsto wk³ada³em ju¿ spodnie
kogo innego, zanim zauwa¿a³em b³¹d, podczas gdy ich po-
siadacz jak pijany b³¹dzi³ po celi poszukuj¹c swej w³asnoci,
i ka¿demu zdziera³ spodnie, aby numer ubioru odciniêty stem-
plem na rêku porównaæ ze swoimi roszczeniami.
Tak¿e dy¿urny powoli robi³ siê nerwowy i bezcelowo wy-
machiwa³ swoj¹ szerok¹ miot³¹ i szczotk¹ do froterowania pod
³ó¿kami, naciera³ gwa³townie na nogi tych, którzy byli zda-
nia, ¿e jeszcze mog¹ powa³êsaæ siê po celi, i to nawet pal¹c
przy tym papierosa.
Pozostali siedzieli w korytarzu na pod³odze i pó³przytom-
nie gapili siê przed siebie, dopóki nie zosta³y pozamykane
drzwi tego piêtra i wtedy b³yskawicznie podskakiwali z pod-
³ogi i jeszcze przed komend¹ klawisza ustawiali siê w dwu-
szeregu.
Apel. Odmarsz do baraku sto³ówkowego. Obok drutów sy-
gnalizacyjnych i kojców dla psów. Wzd³u¿ muru. By³ kwie-
cieñ, i ksiê¿yc niczym sierp wisia³ na niebie.
Komendy. Stój. Szereg z lewa wyst¹piæ. Szereg prawy za-
mrucza³, jak ka¿dego dnia.
Runêlimy do sto³ów, rzucilimy siê na chleb, porozlewa-
limy oleist¹ kawê s³odow¹. Larisch i Helm podskoczyli so-
133
bie do garde³ i starali siê wzajemnie przeci¹gaæ nad sto³em.
Jak ka¿dego poranka. Larisch, zanim jeszcze zdo³a³ siêgn¹æ
tam Helm, swoim no¿em do margaryny ju¿ grzeba³ w marmo-
ladzie.
Jedlimy szybko i bez s³owa. Komendy kaza³y nam wyst¹-
piæ i pomaszerowaæ do fabryki. Znajdowa³a siê w odleg³oci
tylko paru kroków od baraku sto³ówkowego.
Po dwóch minutach rozlega³ siê gong, dudnienie maszyn
wiruj¹cych na dziesiêæ sekund ka¿dego z nas wprawia³o w
senne otêpienie.
Norm¹ by³o dwa tysi¹ce czterysta czêci, kto stale utrzy-
mywa³ siê poni¿ej tej granicy, by³ najpierw ostrzegany, pó-
niej za czeka³o go ograniczenie korespondencji i izolatka.
Ka¿dy stara³ siê pracowaæ tak szybko jak to by³o mo¿liwe,
bowiem oko³o po³udnia przychodzi³o zmêczenie i g³ód.
Za zakratowanymi oknami hali fabrycznej stopniowo
wschodzi³o s³oñce, ¿arz¹c siê czerwonawo i ciep³o, tak, jak
opisuje to poezja. Pocz¹tkowo niektóre z naszych ruchów by³y
jeszcze chaotyczne i niekontrolowane, póniej dopasowywa-
³y siê do obojêtnej mechaniki tokarek.
Zawsze takiego poranka, kiedy s³oñce p³asko pe³za³o po
pod³o¿u tej fabrycznej hali, rozdzielaj¹c w powietrzu wibru-
j¹cy plastykowy kurz, a nieco póniej pada³o na praw¹ po³o-
wê mej twarzy, s¹dzi³em, ¿e mogê odczuæ co z jego ciep³a,
co, co jawi³o mi siê niczym wspomnienie jakiego innego,
zapomnianego wiata.
I wówczas za ka¿dym razem zdarza³o siê co takiego: Za-
czyna³em marzyæ. Miêdzy czêci¹ sto piêædziesi¹t a czêci¹
czterysta potem by³a przerwa niadaniowa marzy³em
spokojnie i bez przeszkód, nie zamykaj¹c oczu, podczas gdy
d³onie ci¹gnê³y dalej przesuwanie jednej czêci po drugiej na
wyci¹gniku maszyny.
Zawsze to samo marzenie. Znowu by³a sobota, ta jedna z
sobót w czerwcu. By³a dziesi¹ta, gdy nagle zadzwoni³a do
134
moich drzwi; na ramieniu siatka pe³na ksi¹¿ek, strój k¹pielo-
wy i ciastka.
Nie oczekiwa³em jej, bowiem by³a bardzo liczna, i nigdy nie
¿ywi³em nadziei, ¿e kiedy rzeczywicie do mnie przyjdzie.
Teraz sta³a w drzwiach i umiecha³a siê, tak, jak gdyby by³o
dla niej mo¿liwe odczytywanie z góry ka¿dej mojej myli. I
powtarza³em parê razy, zdumiony i nieco niezgrabny. ¯e przy-
sz³a, Mario. ¯e przysz³a.
Chcia³a iæ k¹paæ siê ze mn¹, ze mn¹ jedynie, prawie ju¿
by³em zdania, ¿e zasz³a pomy³ka, lecz rzecz jasna ona wyda-
wa³a siê myleæ o tym powa¿nie. Gdy¿ w³aciwie znalimy
siê dopiero od niedawna; przed paru tygodniami napisa³em do
niej list i poprosi³em j¹ o ksi¹¿kê trudno do dostania, bowiem
wiedzia³em, ¿e pracowa³a w ksiêgarni.
W rezultacie czego spotkalimy siê raz na krótko i na pó³
godziny wybralimy siê razem do kawiarni a potem nie wi-
dzielimy siê ju¿ wiêcej.
Lecz teraz przysz³a do mnie! W olbrzymich susach skoczy-
³em na poddasze, spod zakurzonego pud³a wydoby³em mój nie-
wielki namiot górski, ponownie zbieg³em na dó³, gdzie czeka³a, i
pogna³em z ni¹ na dworzec. Poci¹g w³anie odchodzi³, gdy do-
tarlimy na peron, i wskoczylimy do ostatniego wagonu.
Nie mówi³a o biletach, i zachowywa³em siê tak, jakby nie
myla³o o tym ¿adne z nas.
Dopiero teraz zobaczy³em wspania³e s³oñce tego dnia; na-
przeciw mnie siedzia³a Maria, i po pewnej chwili poczu³em,
jak przysunê³a do mnie swoje ramiê, otworzy³em jej d³oñ i
moimi palcami zacz¹³em j¹ na po³y g³askaæ, na po³y za ³a-
skotaæ, a¿ cofnê³a j¹ cichutko pokrzykuj¹c, aby po paru se-
kundach wszystko zacz¹æ od nowa.
Nie przyszed³ ¿aden konduktor, i bawilimy siê naszymi
rêkami, dopóki poci¹g nie zatrzyma³ siê po raz czwarty.
Wysiadanie. Kupowanie lodów. Karmi³a mnie, ja za j¹.
Nastêpnie wêdrowalimy wzd³u¿ doliny, któr¹ wygrzebywa³a
dla nas ta ma³a rzeczka w Vogtlandzie przez miliony lat. Po
135
skromnej godzinie zobaczylimy wodê zalewu i od razu na
olep pobieglimy do k¹pieli.
Póniej le¿elimy na brzegu, pijani szczêciem i nieskoñ-
czonym zmêczeniem. Wieczorem na skraju lasu rozbi³em mój
niewielki namiot. Naturalnie, surowo zabronione. Zasnêlimy,
wtulaj¹c siê sobie wzajemnie w ramiona, i co wieczorem mo-
g³em tylko przeczuwaæ, zobaczy³em teraz wyranie w wietle
wschodz¹cego s³oñca: By³a ptakiem. Jej usta czerwonym pta-
sim sercem, brwi nad oczami skrzyd³ami. Jej w³osy naszym
gniazdem.
Obudzi³a siê dopiero póniej, przeci¹gaj¹c siê nieskoñcze-
nie i ¿wawo. Wyj¹³em patyk, stoj¹cy w rodku namiotu, ¿eby
nikt nie móg³ nam przeszkadzaæ, ¿eby nikt z ulicy nie by³ w
stanie zajrzeæ tutaj na nasz¹ ma³¹ wyspê.
Widzia³em s³oñce przechadzaj¹ce siê po horyzoncie.
Toniemy!, zawo³a³em miej¹c siê, lecz wiedzia³em, ¿e po-
lecimy. Namiot opuszcza³ i k³ad³ siê na nas niczym ciep³a,
chroni¹ca d³oñ.
pisz? niadanie, powiedzia³ Larisch i nacisn¹³ przycisk
mojej maszyny. Stal pe³za³a jeszcze parê milimetrów po wy-
rabianej w³anie czêci a nastêpnie powoli nieruchomia³a ko-
³ysz¹c siê tam i z powrotem.
Zdj¹³em z g³owy ochraniacze na uszy i rozejrza³em siê.
S³oñce by³o rozproszone miêdzy kratami s¹siedniej budowli.
Siêgn¹³em do kieszeni mego ubrania roboczego i w drodze do
poczekalni skrêca³em sobie papierosa.
Jednak w dniu, kiedy przychodzi³y kobiety, wszystko od-
bywa³o siê inaczej. Zaraz po obudzeniu niczym jedno cia³o
wyskakiwalimy z ³ó¿ek, przed toalet¹ t³ok by³ rozwi¹zywany
przyjaznymi gestami. Sika³em zdyscyplinowany, podczas gdy
trzech innych sta³o za mn¹ zachowuj¹c siê obojêtnie. Larisch
i Helm obchodzili siê z sob¹ wytwornie, i raz, widzia³em na-
wet tajemnicze umieszki obu, gdy zaczynali s³aæ swoje ³ó¿-
ka, naturalnie w tym samym czasie, jak zawsze, lecz tym ra-
zem jednak z ró¿nych stron, co rzecz jasna wprowadza³o nie-
136
co nieporz¹dku do przyzwyczajeñ innych s¹siadów. Alici ci
zachowali milczenie. Dy¿urny z daleka zamiata³ wokó³ ma-
³ych, pal¹cych papierosy grupek, i swoimi szczotkami do fro-
terowania nie celowa³ w ich nogi. Ustawienie siê i odmarsz
przebiega³y w poprawnym popiechu. Larisch rezygnowa³ tego
dnia z marmolady. By³ to bowiem dzieñ, kiedy przybywa³y
kobiety.
Ci, którzy byli ¿onaci, zaopatrywali siê w ostatnich dniach
w pralinki i inne subtelnoci, które w pocie czo³a wymieniali
za papierosy i tabakê. Helmowi uda³o siê nawet wystaraæ o
ró¿ow¹ wst¹¿kê do jego paczki cukierków winiowych. Ku
ogólnej zazdroci Larischa.
W tym dniu elektroniczna kamera w sali maszyn rejestro-
wa³a nerwow¹ ruchliwoæ uwiêzionych. Znajdowa³a siê za-
mocowana na cianie wysoko u góry i by³a skierowana na ple-
cy pracuj¹cych.
Ka¿dy podbiega³ do ka¿dego, podczas gdy bieg³a jego czêæ
wprzêgniêta do maszyny, klepa³ go po ramieniu, pyta³ o nor-
mê albo prosi³ go o towarzyszenie mu na przerwie na papiero-
sa. Z Amic¹ udawa³em siê do poczekalni. Druga kamera skie-
rowa³a siê na nasze piersi. Dwie trzecie zmiany siedzia³o w
tym pomieszczeniu ha³asuj¹c i pal¹c i pozdrawia³o siê ¿yczli-
wie. Sk¹pi dzielili siê papierosami, leniwi podawali dalej her-
batê, g³usi za przekrzykiwali siê z umiechem.
Punktualnie o dwunastej ¿onaci zaczêli myæ swoje w³osy
zimn¹ wod¹ pochodz¹c¹ z ma³ej umywalki znajduj¹cej siê w
poczekalni. Z k¹cików ust cierali ¿ó³tozielony plastykowy
py³ i zaczynali odkurzaæ swoje ubrania.
Sam tak¿e umy³em w³osy i zbada³em, czy s¹ jeszcze krót-
sze albo ju¿ d³u¿sze ni¿ centymetr.
A potem pojawia³y siê kobiety. Najpierw zauwa¿y³ je Ami-
ca. Siedzia³y, to wiedzia³ ka¿dy z nas, w szarych, zamkniê-
tych, pozbawionych okien pud³ach ciê¿arówek, które toczy³y
siê teraz po betonowej drodze wzd³u¿ muru a nastêpnie za-
trzyma³y siê przed barakiem sto³ówkowym.
137
Nasze ¿ony! Dwa razy w roku by³y pakowane ze swego
wiêzienia na takie samochody i wiezione do nas przesz³o sto
kilometrów. Na odwiedziny.
Pchalimy siê do okien, samochody zosta³y otwarte na stro-
nie przylegaj¹cej do baraku sto³ówkowego, i kobiety wysia-
da³y, ka¿da w odstêpie dwudziestu metrów; klawisze wyzna-
czali rytm wysiadania. Przedtem szczegó³owo dywagowali z
kobiecym personelem konwojuj¹cym nosz¹cym d³ugie, b³ê-
kitne spódnice mundurowe.
I tak przyby³y nasze ¿ony. Lekko wyskakiwa³y z samocho-
dów, by³a tu ¿ona Helma, z któr¹ wys³a³ wniosek o opuszcze-
nie kraju. By³a tu ¿ona Larischa, zostali schwytani w walizce,
w której chcieli przekroczyæ granicê. I by³a tu Maria, Maria,
moja ¿ona, przy której znaleli moje wiersze, które przepisy-
wa³a wieczorami na maszynie w swoim pokoju, przed którym
sta³ kasztanowiec. Widzia³em jej d³ugie w³osy, z kasztanowym
po³yskiem, widzia³em ruch jej bioder, nic nie by³o stracone.
Mario!, krzycza³em, zrywaj¹c siê z dzikim gestem, a ona
odwróci³a siê z umiechem, i przez chwilkê patrzylimy sobie
w oczy, nastêpnie klucznica wepchnê³a j¹ do baraku. Wycho-
wawca to znaczy szef kompleksu znajduj¹cych siê tutaj
budynków krzycza³ z jasnoczerwon¹ twarz¹ w stronê na-
szego okna polecaj¹c klawiszom, by nie zapominali, ¿e w fa-
bryce maj¹ dbaæ o porz¹dek. Lecz drzwi do niej, jak przewi-
dywa³y przepisy, by³y zamkniête. Przygl¹dalimy siê, jak per-
sonel dozoru wiêziennego na naszych oczach rozbija³ w³asny
system bezpieczeñstwa, na co niektórzy z nas osza³amiaj¹cy-
mi g³osami zaczêli piewaæ jedn¹ wspóln¹ pieñ. Lecz dzisiaj
wydaje mi siê, jak gdyby ka¿dy nuci³ swoj¹ w³asn¹ pieñ. Nie
wiem jak, ale byæ mo¿e po piêciu minutach klawiszom uda³o
siê jednak przebiæ do naszego pomieszczenia, i runêli jak sza-
leni do sali maszyn i zapêdzili nas za tokarki.
Amica nie odszed³ od okna, i wziêli go z sob¹. Dziesiêæ dni
izolatki. Larisch, który normê wykona³ ju¿ w po³udnie w stu
dwóch procentach, podszed³ do cywilnego majstra i pozwoli³
138
sobie obni¿yæ j¹ do siedemdziesiêciu. Pomyli³ siê, powiedzia³
zdumionemu, zawsze nieco podchmielonemu majstrowi, któ-
rego do tej ciupy odstawi³a owa firma eksportowa, dla której
toczylimy te czêci.
Nastêpnie my, którzy bylimy ¿onaci, i których ma³¿onki
przyjecha³y, bylimy wywo³ywani pojedynczo i wyprowadza-
ni do baraku. Gdy wyszed³em z bramy fabryki i po paru me-
trach dotar³em do baraku, zobaczy³em, jak niektórzy z nas
znowu stali ju¿ u góry za oknem. Umiecha³em siê, gdy wkra-
cza³em do baraku w szpalerze klawiszy otoczony ich obmier-
z³¹ nienawici¹. Przy ka¿dym z oko³o dwudziestu sto³ów ba-
raku siedzia³y trzy kobiety, naprzeciw ich mê¿owie, od frontu
za w ka¿dym przypadku mêski i kobiecy personel wiêzienny.
Dotkniêcia by³y zabronione.
Zobaczy³em j¹ od razu, nieomal p³yn¹³em w powietrzu, tak
dotar³em do sto³u i lekko pozwoli³em sobie zelizgn¹æ na ta-
boret. Zobaczy³em jej oczy, które przypomina³y mi o ka¿dej
obietnicy, jak¹ sobie kiedy dawalimy. Tego dnia, w tej po³o-
wie godziny, która by³a nasza, wypowiada³em wci¹¿ od nowa
tylko to jedno, zupe³nie bezsensowne zdanie. ¯e przyby³a,
Mario.
Pó³ roku póniej przejechalimy autobusem przez granicê.
Mamy dwoje dzieci.
To by³oby dobre zakoñczenie, alici co zgrzyta w tej hi-
storii.
Maria opuci³a mnie po roku wspólnego po¿ycia. Chcia-
³em wiêc zapisaæ wszystko, co siê nam przydarzy³o, nocami
pi³em herbatê i wypala³em mnóstwo papierosów, opowiada-
nia za nie wychodzi³y, nie mówi¹c ju¿ o nie.
Maria by³a sama, w pokoju tu¿ obok.
Nad nasz¹ mi³oci¹ sta³ jaki obcy bóg i by³ mocniejszy
ni¿ moglimy byæ sami. Nie zostalimy wybawieni jak ten liæ
dzisiaj rano zerwany z drzewa.
139
Nie nauczylimy siê lataæ.
Teraz ¿yjê samotnie. Nocami le¿ê obudzony i zaczynam
nabieraæ nienawici do mego ¿ycia, poniewa¿ znowu mylê o
pisaniu i o tym, co mnie do tego doprowadzi³o. Czekam tylko,
a¿ wszystko siê wyjani, Maria zrobi zakupy albo pójdzie z
dzieæmi do parku.
Jednak jestem ju¿ nieco zmêczony i jeszcze raz idê do kuch-
ni, aby zrobiæ sobie herbatê, zaj¹czkowi dajê marchewkê, pod-
czas gdy w kocio³ku na herbatê zaczyna gotowaæ siê woda.
Nastêpnie idê do ma³ego pokoju, k³adê siê do ³ó¿ka i decy-
dujê siê wyjæ jutro popo³udniu z domu, zrobiæ niewielki spa-
cer, wsi¹æ gdziekolwiek do kolejki podziemnej i pojechaæ w
fa³szywym kierunku. Stamt¹d zadzwoniæ do jednego lub dru-
giego znajomego, aby powiedzieæ im, ¿e nie mogê wpaæ do
nich przechodz¹c nieopodal.
Powa³êsam siê po peronie, a¿ poprosi mnie kto o ogieñ.
Jednak teraz le¿ê w ³ó¿ku i po chwili podnoszê siê jeszcze
raz. Naciskam przycisk lampy na biurku, zapalam wiecê i
odwracam siê do ciany.
Nastêpnie zatrzymujê siê zasypiaj¹c.
1982
140
KIM JESTEM, SK¥D PRZYCHODZÊ
I W JAKI SPOSÓB ZOSTA£EM FRYZJEREM
(Notatki autobiograficzne)
On sam, Mi³osz, wyrazi³ siê kiedy mniej wiêcej tak: ró¿nica
miêdzy intelektualistami zachodnimi a wschodnimi polega na tym,
¿e ci pierwsi nigdy w³aciwie nie dostali ani raz porz¹dnie po ryju.
W sensie tego aforyzmu nasz sukces (nie wykluczam z tego samego
siebie) polega³by na tym, ¿e jestemy reprezentantami kultury zbru-
talizowanej, czyli znajdujemy siê bli¿ej ¿ycia.
Witold Gombrowicz, Dziennik
Moi przodkowie ze strony ojca pochodz¹ z Polski. Mieszkali
w pobli¿u £odzi. To miasto jest oddalone mniej wiêcej 200 km
na po³udniowy zachód od Warszawy. Jak prawie wszyscy tam-
tejsi mieszkañcy rodzice mego ojca byli pracownikami przemy-
s³u w³ókienniczego.
£ód by³a miastem ura¿onym. W tym stuleciu przez kilka lat
nazywa³a siê Litzmannstadt, na czeæ swego niemieckiego zdo-
bywcy z okresu Pierwszej Wojny wiatowej. Odt¹d £ód by³a
miastem ura¿onych, jak Polska by³a krajem ura¿onym od zarania
swego istnienia, Polska, sprzymierzona wówczas z Litw¹, mia³a
jedn¹ z pierwszych demokratycznych konstytucji wiata, jeszcze
przed Francj¹, lecz wydaje siê, ¿e dla tego kraju jest to uraz¹,
gdy¿ wolnoæ wolno odczuwaæ tylko niczym powiew wiosny raz
jeno na parê stuleci. Byæ mo¿e dlatego ludzie s¹ tam najbardziej
stêsknionymi ludmi wiata, w Polsce, krainie poezji.
Jak powiedziano, moi przodkowie, pracownicy przemys³u
w³ókienniczego, przede wszystkim byli biedni. Jak wielu ich nie-
mieckich wspó³plemieñców, mój ojciec mia³ wtedy 11 lat, wy-
bierali siê w odpowiednie regiony Niemiec, aby znaleæ lepiej
p³atn¹ pracê. l¹zacy osiedlali siê w Zag³êbiu Ruhry i zostawali
141
górnikami. Powci¹gliwi w swym ¿yciu w Polsce porodku lat
dwudziestych Niemcy wydawa³y siê im prze¿ywaæ rozkwit go-
spodarczy. I jeszcze dzisiaj w Zag³êbiu Ruhry wystêpuje mnó-
stwo nazwisk polskich, jak poza tym w ¿adnym innym regionie
Niemiec.
Jednak¿e rodzice mego ojca byli pracownikami przemys³u
w³ókienniczego i udali siê do saksoñskiego zag³êbia przemys³o-
wego, dok³adniej za, ca³kiem na po³udnie Saksonii, do Vogtlan-
du. Wybrali siê do miasta Reichenbach oddalonego oko³o 30 km
od Czech i 50 km od Bawarii.
Przybyli do Niemiec z nadziej¹ znalezienia pracy i uzyskania
lepszego ¿ycia, a nie przeczuwali, ¿e za rok jeden tylko jedyny
bochenek chleba bêdzie kosztowa³ wiele milionów reichsmarek.
Mój ojciec i moja matka poznali siê w czasie wojny, mój oj-
ciec uda³ siê na wojnê maj¹c 22 lata, ¿o³nierzem by³ piêæ lat,
tak¿e w Polsce, za przez dwa lata jeñcem wojennym. Przyby³ do
domu i by³ stary, miasta by³y zbombardowane i wyziêbione, gdy
rodzice sp³odzili mego brata, sam za urodzi³em siê kilka lat pó-
niej, w styczniu 1954 roku, có¿ innego im pozosta³o. Kto siê sprze-
ciwia³, z powrotem szed³ na Syberiê, istnia³ pewien Erich Ho-
necker, przywódca m³odzie¿owy, odpowiedzialny za deportacje
setek niemieckich m³odych mê¿czyzn, demokratów i socjalde-
mokratów, którzy pragnêli innej drogi od tej dyktowanej przez
Stalina.
Reichenbach w Vogtlandzie zawar³o znajomoæ najpierw z
Amerykanami a nastêpnie, razem z innymi obszarami jak np.
Turyngia i Rudawy Czeskie zosta³o przekazane Rosjanom:
wymienione Amerykanom za czêæ starej stolicy Rzeszy Berli-
na. Tê czêæ, która dzisiaj nazywa siê Berlin Zachodni.
Vogtlandczycy, biedni, hardzi i dumni, stare niemieckie ple-
miê (jeszcze dzisiaj, jedyny wyj¹tek jêzyka niemieckiego, u¿y-
waj¹ s³owa itze na teraz, wywodz¹cego siê ze staroniemiec-
kiego itzo), ci Vogtlandczycy, którzy w swej historii nigdy nie
cierpieli panowania nad jakiegokolwiek króla, za ma³o wa¿ni i
ubodzy dla królów saksoñskich, dla królów czeskich za dziki kraj,
142
zbyt daleki i nie zagospodarowany, ci Vogtlandczycy znaleli siê
teraz pod panowaniem rosyjskim.
Jak powiedziano, z najwczeniejszego dzieciñstwa, moi ro-
dzice, przeciêtne ma³¿eñstwo doby powojennej, nam dzieciom,
mojemu bratu i mnie, wydawali siê sêdziwi. Ojciec sta³ siê taki w
czasie wojny, za moja matka, tak siê wydawa³o, w efekcie cze-
kania na niego, na koniec wojny, na pokój, na koniec uwiêzienia
nastêpnie mia³o zacz¹æ siê szczêcie. Alici moj¹ matkê to
wyczekiwanie wymêczy³o i uciszy³o, podczas gdy mój ojciec na
nas, swojej rodzinie, praktykowa³ wyuczone w czasie wojny
sztuczki: krzyki i razy.
Jednak¿e my dzieci nie mielimy czasu czekaæ na ojca i mat-
kê, tak przeminê³o pod ich dyktatur¹ kilka lat, dlatego przywi¹-
zalimy siê do ¿ywotnej babci, pochodz¹cej z krainy poezji, któ-
ra nad naszym wielokroæ zagro¿onym dzieciñstwem rozpiê³a pa-
rasol swej dobroci. A pewnego dnia zobaczy³em mego o szeæ
lat starszego brata, który w³anie robi³ maturê, szalej¹cego jak
szatan przez miasto na starym, czarnym motorowerze i wie-
dzia³em wtedy ¿e ucieklimy. Byæ mo¿e by³ to w³anie ten
letni dzieñ mego dzieciñstwa, niedziela w deszczu, który zacz¹³
siê niespodziewanie i gwa³townie, po okresie trwaj¹cej ca³ymi
tygodniami ¿ó³tej suszy, w czasie której ludzie zaczêli obawiaæ
siê utraty zbiorów, byæ mo¿e by³ to pierwszy deszczowy dzieñ
miesiêcy lipca i sierpnia, gdy nieodwo³alnie, za jednym zama-
chem i bez obwieszczania tego faktu, podj¹³em siê szukania po-
ezji na moje ¿ycie i s³u¿enia jej tam, gdzie tylko j¹ znajdê.
Mój ojciec w dalszym ci¹gu krzycza³ g³osem feldfebla, moja
matka milcza³a z zatraconym spojrzeniem, w szkole za by³o za-
bronione noszenie d¿insów, z dachów niektórych domów oddzia³y
szturmowe Wolnej M³odzie¿y Niemieckiej odpi³owywa³y ante-
ny skierowane na zachód i sêdziwych, posiwia³ych badaczy Bi-
blii z naszego s¹siedztwa kijami pogania³y do urn wyborczych.
Mój brat i ja nosilimy d¿insy; kiedy je ubieralimy, babcia z
konspiracyjnym spojrzeniem sta³a na czatach w drzwiach pro-
143
wadz¹cych do kuchni. John Lennon piewa³ na klatce schodo-
wej, antena skierowana na zachód by³a umieszczona g³êbiej ni¿
dach pierwszego piêtra, na które nasuwa³o siê nie rozpoznawal-
ne poddasze, co przejawia³o siê cichym, dalekim poszumem w
g³onikach, st¹d teraz jeszcze bardziej obca wydawa³a nam siê ta
muzyka i podsyca³a nasz¹ têsknotê. Poezja to byli tak¿e Be-
atlesi i Small Faces via Luxemburg i Saarbrücken, wyfiltrowani
z eteru dziêki antenie ukrytej pod poddaszem. Wydawa³o siê, jak-
bymy rzeczywicie uciekli, za g³os feldfebla stawa³ siê w¹tlej-
szy i traci³ sw¹ moc.
Inni ojcowie inaczej powrócili z wojny, jeden nazywa³ siê
Heinrich Böll, drugi za, który nie móg³ ju¿ za³o¿yæ rodziny, po-
niewa¿ miertelnie chory powróci³ do domu, Wolfgang Borchert.
Ich ksi¹¿ki ukazywa³y siê w ma³ych nak³adach, przeczytane by³y
przekazywane dalej, za nasze zainteresowania i postêpki nieuf-
nie widziane przez rodziców i szko³ê, gdy¿ dla jednych koniec
wojny by³ upadkiem, dla drugich natomiast wyzwoleniem
przez Armiê Czerwon¹: pacyfici, do tego jeszcze tacy, którzy
o¿ywiali i uprawiali pierwiastek anarchistyczny, tak d³ugo byli
u¿yteczni dla panuj¹cego systemu, jak d³ugo dawali siê u¿ywaæ
jako przeciwnicy wojny i nie podejmowali ¿adnych wspó³cze-
snych tematów.
Moi rodzice rozwiedli siê w 1967 r., mój ojciec wyprowadzi³
siê do innego miasta, do innej kobiety i z mieszkania zabra³ z
sob¹ dywan. I okaza³o siê, ¿e tak¿e moja matka wydaje siê ucie-
kaæ. S¹siedzi zatrzymywali siê pod oknem naszego domu przy
p³ocie do ogrodu, przys³uchiwali siê mej matce i mówili: Pani
Rachowska piewa tak piêknie.
Nastêpnego lata niespodziewanie w nocy odezwa³ siê alarm,
a potem przez dwa dni przez nasze miasto przeje¿d¿a³y czo³gi i
wozy z przyczepionymi dzia³ami, dok¹d?, to wiedzia³ ka¿dy, w
stronê Czech, tego oddalonego o 30 km innego kraju, na falach
krótkich w pamie 49 metrów s³yszelimy s³abe pogwizdywanie,
przez nie za wybijaj¹cy siê niepewny g³os: Jestemy niewielk¹
stacj¹ radiow¹ i nie wiemy, jak daleko jestemy s³yszani W
144
Czechos³owacji nie ma kontrrewolucji. Strza³y w tle. Widzieli-
my czo³gi na ulicy i znowu znalimy odpowied: ¿e nie wolno
pojawiæ siê socjalizmowi o ludzkim obliczu.
Alici w Reichenbach w Vogtlandzie pojawi³y siê napisy
antyrz¹dowe, na oddalonym o 5 km najwiêkszym mocie ce-
glanym wiata, znajdowa³o siê Niech ¿yje Dupèek, przez
jedn¹ noc, a¿ do rana, dopóki napis nie zosta³ zamazany przez
oddzia³ specjalny wybrany z grup bojowych. 25 lat przedtem
na tym samym mocie niemieccy komunici napisali Niech
¿yje Thälmann, wówczas i w tym sierpniu 68 policja poli-
tyczna szybko znalaz³a sprawców, w ci¹gu jednego dnia. Dwa
tygodnie póniej uda³em siê do miejskiego gimnazjum, roz-
szerzonej szko³y wy¿szej, która nosi³a imiê Goethego, i gdzie
chcia³em zrobiæ maturê. Dyrektor, by³y chor¹¿y HitlerJugend,
by³y absolwent szko³y kadetów NRD, major i rezerwista, uczy³
biologii i nazywa³ siê Übel. Nazwisk Heinricha Bölla i Wol-
fganga Borcherta wolno mu by³o nie pamiêtaæ. Zorganizowa³
grupy porz¹dkowe, z czerwonymi opaskami na ramionach, i
obowi¹zkiem uczniów na terenie szko³y by³o pozdrawianie
ka¿dego nauczyciela s³owem przyjañ. Terenami szkolny-
mi, zarz¹dzi³ dyrektor Übel, by³y tak¿e ulice przylegaj¹ce do
wy¿szej szko³y Goethego. Przy niektórych nauczycielach, gdy
siê ich tam spotka³o, mo¿na by³o odwa¿yæ siê na powiedzenie
im dzieñ dobry, ci za odwzajemniali siê niczym spiskowcy
skinieniem g³owy.
Po przesz³o dwóch latach z powodu ogólnej krn¹bnoci i l¿e-
nia oficerów armii zosta³em z tej szko³y relegowany i wydalony
z Wolnej M³odzie¿y Niemieckiej. Taka przysz³a decyzja mini-
sterstwa podpisana przez Margot Honecker.
Jako uzasadnienie mej krn¹bnoci zosta³ przytoczony fakt, ¿e
szesnastoletniej dziewczynie po¿yczy³em ksi¹¿kê pod tytu³em
Po¿egnanie z rodzicami. Autorem jest Peter Weiss, za ojcem
dziewczyny by³ ginekolog powiatowy, wysoki funkcjonariusz
partyjny i dobry kumpel majora dyrektora Übela.
145
W tym czasie przypad³o tak¿e moje pierwsze przes³uchanie
przez majora s³u¿by bezpieczeñstwa pañstwowego. Trwa³o czte-
ry godziny i mia³o tylko jeden temat: Literatura a socjalizm.
Pracowa³em wówczas jako robotnik transportowy na ko-
lei, przy komorze towarowej, jednym z tradycyjnych miejsc
dla zbuntowanych: Nauczyciel Hieke, filolog klasyczny, jako
jedyny nauczyciel wy¿szej szko³y Goethego publicznie nie
pochwala³ wkroczenia do CSRS, zatem w bia³ej, wykrochma-
lonej koszuli i trzymaj¹c siê prosto transportowa³ teraz na
komorze transportowej beczki z olejem i skrzynki z przêdz¹.
Póniej, poniewa¿ w mym rodzinnym miecie nie znalaz³em
odpowiedniego miejsca do pobierania nauki w takim ma-
³ym miasteczku sta³em siê czym w rodzaju s³awnej osobisto-
ci w wymiarze negatywnym uczy³em siê w saksoñskim
miecie przemys³owym Glauchau na elektryka. W³aciwie
chcia³em iæ szukaæ poezji, a poniewa¿ nie by³o ¿adnych firm
zajmuj¹cych siê budownictwem g³êbinowym, my uczniowie
zostalimy wyznaczeni do kopania rowów pod kabel, osiem
tygodni prac ziemnych, dwa dni ci¹gniêcia kabla, jeden dzieñ
na zajêcie siê naszym w³aciwym wykszta³ceniem, po³¹cze-
nia domów. Chcia³em znaleæ poezjê a zosta³em powo³any do
s³u¿by wojskowej, jeden ze rodków ostatecznych do zabra-
nia duszy buntowniczo nastawionemu m³odemu cz³owiekowi
mego pokolenia i mego kraju i do z³amania jego psychicznego
krêgos³upa. Mia³em szczêcie, posz³o mi dobrze, by³em elek-
trykiem i na pó³ roku zosta³em odkomenderowany do jednost-
ki budowlanej porodku lasu, w ten sposób wiêc prze¿y³em
inny czas wród g³osów feldfeblów w koszarach. Ju¿ by³em w
stanie to znieæ, poniewa¿ ju¿ im uciek³em.
Powrót z wojska, wci¹¿ jeszcze uganiaj¹c siê za poezj¹, w
ci¹gu dwóch lat nadrobi³em maturê, przez dwa semestry studio-
wa³em w Lipsku medycynê i na skutek poezji w padzier-
niku 1979 roku zosta³em aresztowany przez pañstwow¹ s³u¿bê
bezpieczeñstwa. Pisa³em mianowicie wiersze. I dzieli³em siê nimi
z przyjació³mi.
146
Przynios³o mi to 27 miesiêcy zaostrzonego wiêzienia karne-
go, przywdzia³em brunatnozielone ubranie wiênia, to z ¿ó³ty-
mi smugami na plecach i ramionach, mieni¹cy siê krzy¿ nitkowy,
znamiê zbrodniarza. Mieszkaj¹cy na Zachodzie przyjaciele i byli
zbrodniarze dowiedzieli siê o moim nowym miejscu pobytu, i w
ten sposób sta³em siê klientem amnesty international. Z Norwe-
gii do mojej matki przychodzi³a pocieszaj¹ca poczta, a po 14
miesi¹cach wys³a³em do niej telegram, w którym sta³o: wszystko
w porz¹dku stop jestem w berlinie zachodnim.
Wszystko w porz¹dku? Stop. Przypominam sobie o dziewiê-
ciu pustych latach na Zachodzie, chcia³em iæ szukaæ poezji, rów-
nie¿ tutaj, lecz ca³ymi laty nie spa³em i nocami by³em torturowa-
ny jedn¹ myl¹, powracaj¹c¹ ka¿dego miesi¹ca, sk¹d nastêpnego
pierwszego wezmê na czynsz i na rachunek za pr¹d. A w poezji?,
pomijaj¹c wiecznie pust¹ lodówkê, tak¿e tutaj, w literaturze, po
dziewiêciu latach na Zachodzie, piszê to zdanie, cytuj¹c Hölder-
lina: Lecz oni nie s¹ w stanie mnie u¿ywaæ.
I dziewczyny tutaj s¹ inne, nie wiem jakie, wiem tylko ¿e
inne: dalekie od poezji, dalekie od mojej dziewczyny, jak¹ mia-
³em i o jakiej marzy³em. Lecz komu takiemu jak ja nie wolno
nawet myleæ o czym takim, takiemu jak ja, z³aknionemu po-
ezji, tutaj nawet nie mogê zaprosiæ dziewczyny na pizzê. Nie ma
dla mnie dnia poezji i wieczoru przy pizzy.
Zamiast tego i w zastêpstwie fragmentów moich wierszy no-
cami przed oczami, chocia¿ je zamykam, stoj¹ mi blankiety nie-
zliczonych rachunków, upomnienia i pisma komorników, wype³-
nione maszynowo albo rêcznie, bardzo osobicie skierowane do
mnie. Zrobi³em co fa³szywego, jestem kretynem? Poniewa¿ je-
stem kretynem, który daje siê po¿eraæ pluskwom, gdy przepêdzi³
rekina i upolowa³ tygrysa?
Na jednym przyjêciu, teraz mi to przysz³o do g³owy, na
które zabra³ mnie przyjaciel nie wiedz¹c, co uczyni³ komu,
kto ¿ywi³ siê poezj¹, wprowadzaj¹c miêdzy ludzi, którzy byli
147
wype³nieni pizz¹ (Pizza Calzone), od razu wpad³a mi w oko
pewna dziewczyna. Blondynka, za któr¹ po trzech wódkach i
pewnym wahaniu, co dla moich zachowañ by³o prawie zuchwa-
³e, poszed³em do kuchni, gdy¿ fety kuchenne s¹ najbardziej
obiecuj¹ce. Inaczej nie wpad³aby mi w oko, bowiem od razu
uzna³em w niej wyj¹tek od regu³y: Wydawa³a siê byæ nape³-
niona, tak, pêkaj¹ca pe³ni¹ poezji i ponadto gotowa do niejed-
nej rzeczy. Moja muzo, powiedzia³em niemia³o. Kretyn, po-
wiedzia³a, dlaczego piêtnujesz siebie i ludzi. Kiedy tak¿e pi-
sa³am wiersze, to jest sprawa dla ma³ych dziewczynek. ¯yj
wreszcie! Albo, no, jeste mo¿e do tego niezdolny? Ja ¿yjê i
przed dwoma laty otwar³am salon fryzjerski. I jestem szczê-
liwa. Powiedzia³a. I zawstydzeni wymienilimy numery tele-
fonów.
By³ luty, i na drodze do domu, nie mog³em sobie pozwoliæ na
taksówkê, z nieba pada³ nieg, gêsty jak ³upie¿, i niespodziewa-
nie, miêdzy wszystkimi wiat³ami restauracji, które dla mnie by³y
zakazane, zawita³o dla mnie ca³kiem osobiste wiat³o. S³usznie.
Racjê ma moja muza. Dlaczego nie mia³bym zostaæ fryzjerem;
jak na przyk³ad mój wujek, Rudi Richter, który b¹d co b¹d
dorobi³ siê w ten sposób kabrioletu i wieczorami stale jada³ w
najlepszych restauracjach Bambergu? Z przyczyn rodzinnotech-
nicznych raczej nie chcia³bym mówiæ tutaj o jego przyjació³kach.
I poszed³em do domu i po³o¿y³em siê spaæ.
Lekki kocur, prawie kociê, skoczy³ na mnie, gdy o dwunastej
w po³udnie obudzi³o mnie dzwonienie telefonu. High noon, po-
myla³em, muza robi dobrze, i wyskoczy³em z ³ó¿ka. Moja fry-
zjereczko, tutaj nadchodzi twój fryzjer, nuci³em na drodze do te-
lefonu, przep³uka³em sobie usta ³ykiem wody i podnios³em s³u-
chawkê.
To by³ Wschód, i przez chwilê s³ysza³em tylko ciche brzêcze-
nie i niemi³y trzask, gdy do muszli wyszepta³em moj¹ walki-
riê. To by³ Wschód i Egbert zosta³ aresztowany. Siedzi w wiê-
zieniu. S³u¿ba bezpieczeñstwa Kassberg w KarlMarxStadt. I
na mego ma³ego kota skoczy³o mocniejsze zwierzê, i wyostrzy³o
148
jego pazury, a moje zje¿one w³osy nie dawa³y mi ju¿ wygl¹du
fryzjera. Ona znowu by³a tutaj, ta poezja, której szuka³em.
Dziewiêtnacie lat po moim pierwszym przes³uchaniu, bra-
kuje tylko miesi¹ca do okr¹g³ej rocznicy, Egbert siedzi naprze-
ciw pewnego mê¿czyzny, przes³uchuj¹cego. I jest to ten sam
mê¿czyzna, który przes³uchiwa³ mnie kiedy, gdy mia³em szes-
nacie lat. Zmieni³ siê jego stopieñ s³u¿bowy, nie za jego temat:
Literatura a socjalizm. Jak zawsze: Chce wiedzieæ wszystko, ten
mê¿czyzna, nazwiska, pomocników pomocników. Przekszta³ce-
nie Nowe mylenie / nadchodzi wiatr ze Wschodu / spójrzcie
dok¹d jedzie wóz / nasz wonica tak¿e chcia³by prowadziæ / ni-
czego nie mo¿e zobaczyæ ale jedzie / Tylko ¿e w odwrotnym
kierunku! Napisa³ Egbert na tylnej cianie budki z parówkami
w pobli¿u targowiska w Reichenbach w Vogtlandzie. Taka po-
ezja, jakiej szuka³em. Nic go do tego nie usprawiedliwia³o. Wia-
dro farby olejnej, pêdzel i przynale¿noæ do owego Krêgu Po-
etów w Reichenbach, jaki, jako nasz¹ prawie wzruszaj¹c¹ od-
powied, za³o¿ylimy przed dziewiêtnastu laty wobec przes³u-
chañ stasi.
Wszyscy chcielimy tam pozostaæ, w Vogtlandzie, w tym mie-
cie. Pozostaæ w domu. Wszyscy zostalimy aresztowani. Nie-
którzy poszli do wiêzienia, potem na Zachód, kilku zosta³o do-
prowadzonych do zamilkniêcia. Wszyscy bylimy przyjació³mi.
Egbert by³ ostatnim, który ocali³ swoje dzia³ania. Wszyscy zo-
stalimy rozkurzeni na cztery wiatry. Ostatni za aresztowany
wczoraj, dziewiêtnacie lat po moim pierwszym przes³uchaniu.
Opowiedcie mi co o poezji: Widzê mego przyjaciela Egber-
ta z wiadrem i pêdzlem, jak stoi przy ma³ej budce z parówkami w
pobli¿u targowiska. Jeszcze nie sta³em siê fryzjerem. Mê¿-
czyzna, przes³uchuj¹cy, zmieni³ siê stopieñ s³u¿bowy, wci¹¿ sta-
wia podobne pytania. Pyta tak¿e o mnie. Czy jego nazwisko tak-
¿e znajdzie siê w moich ksi¹¿kach, zarozumia³y pies, jego na-
zwisko w moich ksi¹¿kach, które przez przyjació³ i mnie by³y
przemycane na Wschód via Czechos³owacja. Egbert ma je w domu
149
postawione na regale, przekazywa³ je dalej swoim przyjacio³om,
którzy w ten sposób stali siê moimi przyjació³mi, ja za ich przy-
jacielem. Teraz przes³uchuj¹cy pyta o mnie, i odbieram Egbero-
wi, ¿eby mu by³o l¿ej w tym pokoju, z kratami przed oknem,
neonowym wiat³em i maszyn¹ do pisania i byæ mo¿e jest ju¿
maj ptakami na dworze na drzewach, odbieram Egbertowi,
¿eby mu by³o l¿ej, tê jedn¹ odpowied: Nie, majorze Kummer, w
moich ksi¹¿kach nie wymienia³em pañskiego nazwiska, ale pañ-
skie postêpowania i ma³¹ bia³¹ willê, stoj¹c¹ swobodnie, z p³o-
tem z drutu kolczastego, do której prowadzili nas, kiedy poja-
wia³y siê problemy literackie, póniej za jazda do wiêzienia w
furgonetce bez okien, to zapisa³em, majorze Kummer. I ¿e dyrek-
tor naszej szko³y, wykszta³cony w problemach biologii, nazywa³
siê Übel, i by³ majorem rezerwy, ¿e pan, pierwszy przes³uchuj¹-
cy, wykszta³cony w problemach szko³y i literatury, nazywa³ siê
Kummer i by³ majorem policji politycznej. I ¿e wci¹¿ jeszcze
nazywa siê Kummer. Zmieni³ siê stopieñ s³u¿bowy. Zapisa³em to
teraz ostatecznie, jestem w stanie odebraæ tê odpowied memu
przyjacielowi Egbertowi, który siedzi teraz przed panem w tym
pokoju. (Pamiêtasz jeszcze, Ecke, raz, dwa, trzy, do k¹ta idziesz
ty, ¿e wszystko musi byæ zachowane w tajemnicy i jak rozbili-
my szybê dwigu nale¿¹cego do Spó³dzielni Pracy Rzemios³a,
zaraz obok szko³y). ¯eby Ci by³o l¿ej, Ecke, tam gdzie teraz je-
ste. Gdzie doprowadzili Ciê Kummer i Übel, Ecke, mój przyja-
cielu.
Mam dowcipnego wydawcê, ponadto ¿e czasami dowcipnie
stara siê o moje honoraria, to jesieni¹ 1988 r. mia³ jeszcze doæ
dowcipu, by moj¹ ksi¹¿kê Ostatni dzieñ dzieciñstwa daæ na wy-
stawê do NRD pn. Ksi¹¿ki z Republiki Federalnej Niemiec.
Wystawa wêdrowna, by³a pokazywana w Rostocku, Berlinie
Wschodnim, Drenie i Weimarze. Poza mn¹ z by³ych byli re-
prezentowani jeszcze Siegfried Heinrichs i HansJoachim
Schädlich, jak zazwyczaj siê dzieje, i jakby nie oczekiwali nicze-
go innego, po prostu przespali tê mo¿liwoæ zademonstrowania
150
tekstów wypêdzonych autorów w miejscu ich pochodzenia. I zo-
bacz¿e, cztery wystawiaj¹ce miasta w NRD przelicytowa³y jesz-
cze mego zdegustowanego wydawcê, staj¹c siê ¿artownisiami
najczystszej wody, i ka¿de naby³o po jednym egzemplarzu mojej
ksi¹¿ki. Rostock, Berlin Wschodni, Drezno i Weimar. Tedy zdu-
mia³ siê sam mój wydawca, speszony spogl¹da³ na listê obrotów
i nie dowierzaj¹c w³asnym oczom ogo³oci³ siê na dwa piwa. Kum-
mera nie opisa³em w Ostatnim dniu dzieciñstwa, lecz Übela, i
jak wymachiwa³ czerwon¹ chor¹giewk¹ w 1968 r. na napadaj¹ce
na CSRS armie sojusznicze i krzycza³ brawo. Jednak Kummer
by³ ju¿ w drodze, dwadziecia lat póniej, i podczas gdy w Dre-
nie mo¿na by³o jeszcze ogl¹daæ i na stoj¹co czytaæ moj¹ ksi¹¿kê,
aresztowa³ Egberta z powodu tej poezji na budce z parówkami,
swym s³u¿bowym wartburgiem przekraczaj¹c granice swego te-
renu za co zosta³ przedstawiony do odznaczenia za wiern¹
s³u¿bê jedzi³ tam i z powrotem miêdzy Dreznem, KarlMarx
Stadt, Zwickau a Reichenbach i konfiskowa³ wszystkie moje
ksi¹¿ki przemycone dla przyjació³ poezji. Kummer, jak siê oka-
za³o, wykaza³ siê tak¿e swoistym dowcipem. Takim humorem
przy przeszukiwaniu domu, który lokatorowi wnosi grozê do
mieszkania. Alici nie dotkn¹³ dwóch moich ksi¹¿ek, które nie
zauwa¿one sta³y na regale u Egberta. Nawet dowcipnie lub nie,
ponad Kummerem i Übelem wydaje mi siê to iæ z diab³em w
zawody.
Teraz co innego. Bez pró¿noci. Choæby przed dwoma laty,
znowu by³ luty a na dworze wibrowa³ lodowaty nieg przed
oknem, obudzi³ mnie w po³udnie taki stukot, jaki zawsze sprawia
wsuwana poczta wrzuca siê j¹ do mego przedpokoju. W miesz-
kaniu by³o lodowato zimno, stukot g³ucho uderzy³ o mój umys³,
gdy¿ tak¿e przez nastêpne dni nie bêdê w stanie kupiæ wêgla,
wiedzia³em, ¿e wczoraj wybieraj¹c miêdzy chlebem, papierosa-
mi a wêglem, zdecydowa³em siê na papierosy. Nie by³em w do-
brym nastroju. Mimo tego wybieg³em z ³ó¿ka, podnios³em pocz-
tê, przybieg³em z powrotem i ponownie siê po³o¿y³em. Stukot
151
ten by³ spowodowany moi odrzuconym przez SFB i odes³anym
s³uchowiskiem Mi³oæ jest wietn¹ spraw¹, w którym opisa³em
rozstanie z moj¹ ¿on¹. To by³oby wiêc wyjanione. By³ jeszcze
jeden list, ma³y, zapali³em pierwszego tego dnia papierosa a dru-
g¹ rêkê wsun¹³em pod koc, aby j¹ ogrzaæ. Wypali³em papierosa
do po³owy, trzyma³em go miêdzy wargami i rozdar³em drugi list:
Künstlergilde Esslingen Düsseldorf we wspó³pracy z lan-
dem NRW (prawdopodobnie ¿aden b³¹d drukarski, pomyla³em,
gdy¿ NRD po polsku jest skrótem na oznaczenie DDR) ¿e
zosta³a przyznana Panu tegoroczna nagroda promocyjna Andre-
asa Gryphiusa, za nagrodê g³ówn¹ za dzie³o swego ¿ycia otrzy-
muje Ottfried Preußler Hotzenplotz!, mój drogi, co to ma zna-
czyæ, pomyla³em. W domu ani kawa³ka chleba, ale nagroda Gry-
phiusa. Kr¹g poetów w Reichenbach, pomyla³em, poezja, po-
myla³em, poezja jak chleb, i zobaczy³em, jak wznosi siê dym
mego papierosa, Egbercie, rozwiewany na wszystkie strony, An-
dreas Gryphius, pomyla³em: Tedy jestemy porozwiewani ni-
czym dym przez wiatr. Razdwatrzydo k¹ta idziesz ty, wszyst-
ko musi pozostaæ w tajemnicy. Jak dym na wietrze, cz³owieku,
Ecke.
A ludzie tutaj, ubrani jak lalki, ich tematy zwiêd³e, oczy bez
blasku, dziewczyny inne, ca³kiem prozaiczne za fryzjerami z ka-
brioletami. Nie liczy³em, ¿e bez mi³oci bêdê musia³ zap³aciæ tê
cenê, gdy zdecydowa³em siê na drogê do krainy poezji.
Wtr¹cenie.
Wrêczenie pierwszej i drugiej i trzeciej nagrody Egbertowi
Ecksteinowi.
NAGRODA PIERWSZA: Egbert jest znowu wolny, po pó³
roku ciupy. Sprowadzili go do Berlina, do psychiatry wiêzienne-
go, i spoliczkowali go zawiadczeniem o zmniejszonej poczytal-
noci.
DRUGA NAGRODA: Jeli rz¹dz¹cy wypêdzaj¹ Ciê z ojczy-
zny, tym samym przywracaj¹ Ci godnoæ i mianuj¹ Ciê poet¹.
152
Tutaj, Ecke, masz wieniec laurowy.
TRZECIA NAGRODA: (Ufundowana przez przemys³ nie-
miecki) Do¿ywotnie i dowolne menü we wszystkich budkach z
parówkami. (Powodzenia, Egbercie. Najdalej, z nas wszystkich,
poprowadzi³e Kr¹g Poetów w Reichenbach).
I ja. Stojê przed kapucyñskim grobowcem moich przyja-
ció³. Pytam, bardzo retorycznie, co, kretynie, mam teraz uczy-
niæ. Moja lodówka jest pusta. Chcia³bym zapytaæ moj¹ muzê,
lecz brudaska da³a mi taki numer telefonu, wówczas na tym
przyjêciu, który zaczyna siê na 5, takiego za numeru nie ma
w ca³ym miecie i, jak siê obawia³em, nie jest ona tak¿e ¿adn¹
muz¹. Gdy¿ te s¹ takie, ¿e z odleg³oci trzech metrów bezu-
stannie pytaj¹, czym siê jest a nigdy nie zapytaj¹: Kim siê
jest. I które krêc¹ nosami, kiedy powiadam im, sk¹d przycho-
dzê. I dok¹d jestem po drodze. Albo byæ mo¿e powinienem
jednak otworzyæ salon fryzjerski, byæ mo¿e ca³kiem blisko was,
ludzie, taki gadatliwy jaki jestem?
Rozmowa po¿egnalna.
Co takiego. Tak to sobie wyobra¿am. W bliskiej przysz³oci.
Jest niedziela, mam na sobie mój bia³y fartuch fryzjerski, jutro
ma byæ otwarcie. Jeszcze raz spogl¹dam w jedno z wielu luster
nad miednicami, mimochodem wcieram sobie nieco pomady we
w³osy na skroniach i wyg³adzam jeszcze ten lub ów rêcznik.
Wtedy rozlega siê pukanie. Dwóch panów stoi przed oknem wy-
stawowym. Podchodzê do drzwi, otwieram je i powiadam: Ser-
decznie witamy, ale dopiero jutro, mamy otwarte od rana, moi
panowie. Pytaj¹: Czy pan jest? Tak, jestem, powiadam. Czy nie
otrzyma³ pan naszych listów? No nie ale niech panowie za-
czekaj¹, przed paru laty otrzyma³em list z jury nagrody Gryphiu-
sa
Niech pan nie plecie, mówi jeden z panów, który wypowiada
to oficjalnie, pan pójdzie z nami.
153
Trochê oniemielony ci¹gam mój bia³y fartuch i k³adê go na
ramieniu. Mam go mo¿e wzi¹æ z sob¹, nie potrzebuj¹ panowie
fryzjera?
Niebawem otrzyma pan inny fartuch, ale musimy pana zabraæ
z sob¹, powiada pan, który nie przestaje siê wypowiadaæ.
Jestem do dyspozycji panów, moi panowie. Dok¹d zatem idzie-
cie?, pytam, albo czy panowie s¹ mo¿e i wtedy na krótko wi-
dzê, jak w jednym z luster b³yszczy stara, dobra twarz mojej bab-
ci idziecie mo¿e tam, do niej, do krainy poezji? Lecz nie rozu-
miem ich odpowiedzi, bo ramiona wykrêcili mi ju¿ na plecach i z
mej piersi wydobywa siê dwiêk, pieñ radoci, hymn owego
kraju, z którego kiedy przyby³a moja babcia:
Jeszcze poezja nie zginê³a, póki my ¿yjemy!
W tym kraju, w którym ¿yjê teraz, którego nie ma i gdzie ma
siê do mnie bardzo przyjazne uczucia, znalaz³em linijki rosyj-
skiego poety, Józefa Brodskiego. Powinny byæ tak¿e moim po¿e-
gnaniem:
Mówiê teraz z tob¹, i nic nie mogê poradziæ na to, / jeli
mnie nie rozumiesz. Bowiem suma dni, / która k³uje nas w oczy,
odbiera nam czasami mowê. Mnie tak¿e brakuje g³osu dlate-
go nie muszê op³akiwaæ jego przeraliwoci.
Tym lepiej s³yszy siê kuku³kê, tykanie zegara / a tak¿e trzask
ig³y w sercu skrzypi¹cej p³yty / tylko ¿e wraz z tym nie za-
uwa¿ysz, jeli kiedy oniemiejê, tak odrêtwia³y, / jak Czerwony
Kapturek zamilk³ kiedy przed wilkiem.
1988/89
154
STARE MIASTO
Kola¿ literacki
ZAPRZÊGNIÊCIE
Miasto pogr¹¿one / SZARA STREFA.
Miasto jest miastem. Zdanie to jest przypadkowe, pomylane
bez serca i niezdarnie wypaplane. Nawet turysta jest zdolny do
wyra¿enia innego wiadectwa. Bowiem ka¿de miasto, o ile po-
trafi on jako je zamanifestowaæ, posiada przynajmniej swój w³a-
sny koloryt, a cz³owiek, który w nim ¿yje, w swoich przyzwycza-
jeniach i przyjemnociach, swoim wrzaskom, niuansom ha³asu,
id¹cym znowu za zró¿nicowaniami natê¿enia wiat³a, odebra³ ten
koloryt. Pod jego panowaniem chodz¹, stoj¹, le¿¹, jedz¹, marz¹,
pi¹ i postêpuj¹ ludzie jednego miasta.
Wszystko poród tego jednego dominuj¹cego kolorytu, któ-
ry miastu przydaje znaczenia, i który kiedy zosta³ mu przy-
znany przez góry lub morze, przez g³êbok¹ równinê albo wy-
¿ynê, przez rzekê lub jezioro. Albo by³o to zrz¹dzenie bo¿e,
¿e kiedy takiemu miastu udzielono owego kolorytu. Ka¿dy z
nich indywidualnie i z osobna koloryzuje odt¹d gesty, sny i
s³owa ludzi, w ka¿dym miecie inaczej. Tylko mi³oæ jest wie-
lobarwna, jaskrawa i wszêdzie podobna, zatem nawet têcza
nie wystarczy mieszkañcom tych jednokolorowych miast, je-
li nie kochaj¹.
Zauwa¿a siê to przecie¿ od razu! Gdy przybywa siê do czer-
wonawych ceglastych miast Ruhry, do bia³ych miast Morza ród-
ziemnego, czarnych miast Egertalu albo do zielonych wybrze¿y
Atlantyku. Albo gdy przybija siê do po³o¿onych na wyspach miast
Skandynawii, umbryjskich miast twierdz jak pachnie kolory-
tem tym jedynym atrybutem.
155
Tam zawsze i wszêdzie jest wszystko podobne, spe³nia siê
zgodnie z prawem czasu, które wisi nad wszystkim, monochro-
mia ludzkiego ¿ycia. Czasami, gasn¹c, w ciemnoci pozornie
bezu¿yteczna, zaginiona, odbicie jednej barwy w innej, niczym
pozdrowienie, i zawsze od wielkiego dzwonu.
Lecz istniej¹ takie miasta, których nikt nie mo¿e odwiedziæ,
dok¹d nie przeprawia siê ¿aden prom, gdzie nie zatrzyma siê ¿a-
den poci¹g ani nie wyl¹duje ¿aden d¿ambod¿et a w pró¿niê nie
runie ani jeden wyrzucony z samolotu skoczek na spadochronie.
S¹ to bezbarwne, zapad³e na blad¹ nieuleczaln¹ chorobê miasta,
na zawsze, jak siê wydaje, wydane na ³up przezroczystoci. Kie-
dy tryumfowa³y tam grzechy nad ludmi, a¿ wybieli³o je ude-
rzenie pioruna. Nazywa siê je zatem pogr¹¿onymi miastami.
Takim pogr¹¿onym miastem jest moje miasto ojczyste ali-
ci: Tylko dla mnie. Ludzie, którzy w nim mieszkali, gdy by³em
nieobecny, nie spostrzegli niczego ze swego przeznaczenia, po-
pió³ na ich wargach by³ pozbawiony smaku, truciznê, jak¹ wsy-
sali, uwa¿ali za chleb codzienny, za ciemnoæ wokó³ nich jawi³a
siê im niczym opiekuñcza d³oñ wyci¹gniêta nad nimi.
Jednak to stare miasto zaczyna siê zmieniaæ, bowiem gdy po-
nownie odnalaz³em je, ju¿ by³o szare, powoli zabarwia³o siê, i
wydawa³o siê zmartwychwstawaæ w nim nowe ¿ycie: Alici zmar-
nowanego czasu nie mo¿na ju¿ sobie wyobraziæ niczym s³onecz-
nego popo³udnia nad wod¹. JELI SPRAWIEDLIWI NIE ZA-
ZNAJ¥ BOLECI, JELI £AJDACY NIE POSTÊPUJ¥ LE,
JELI WIÊKSZOÆ NIE MILCZY. BIADA CI, O BABILONIE!
POWRÓT DO DOMU
Tacy jacy jestecie, taki te¿ jestem: stracony,
ale tam gdzie jestem, stamt¹d nie ma powrotu.
Siergiej Jesienin
156
Sen
Ostatniej nocy jeszcze raz wêdrowa³em po moim starym mie-
cie. Nosi³em jaskrawo pomalowan¹ maskê i kostium karnawa-
³owy. Wszystkim rzuca³em siê w oczy, lecz nikt mnie nie rozpo-
zna³. W tym miecie zawsze by³em b³aznem.
Moja matka prosi³a mnie, ¿ebym za godzinê znowu by³ w
domu, i obieca³em jej to. Na Zwickauer Straße patrza³em przez
zakurzone szyby sklepiku z tytoniem. Nabra³em ochoty za zapa-
lenie mego dawnego, od dawna zapomnianego gatunku papiero-
sów i wszed³em do rodka.
W sklepie mój kostium wzbudzi³ ogóln¹ sensacjê. Przebiera-
³em chwilê w rozmaitych gatunkach, gdy¿ mojej ulubionej marki
nie by³o na sk³adzie. Nawet w snach niê jeszcze o brakach w
zaopatrzeniu. Wtedy jaki goæ zaproponowa³ mi taki gatunek
papierosów, jakiego pragn¹³em. Zdj¹³em moj¹ maskê z twarzy i
zamówi³em butelkê piwa.
Teraz rozpoznali mnie wszyscy, podchodzili do mnie albo
ukradkiem obserwowali mnie z daleka, z mrocznych nisz sklepi-
ku. Wszyscy ch³opcy, którzy ze mn¹ rozmawiali, byli tutaj ze
swoimi przyjació³mi, dziewczyny mia³y siê znudzonym mie-
chem i spogl¹da³y w moj¹ stronê.
Znowu mi siê przypomnia³o, ¿e tylko godzinê mia³em byæ na
miecie, i obieca³em to mojej matce. Lecz teraz nie by³o ju¿ st¹d
¿adnego wyjcia. Mój pobyt w tym miejscu nie zamierza³ siê skoñ-
czyæ, musia³ zatem byæ przymusowy; coraz wiêcej ludzi, wszy-
scy m³odsi ode mnie, otaczali mnie. Sprzedawca zachwala³ mi
takie gatunki papierosów, których nigdy i nigdzie nie widzia³em,
nawet tam, sk¹d przyby³em i gdzie we wszystkich asortymentach
panuje nadmiar towarów.
Usi³owa³em jednak¿e wyjæ na ulicê, musia³em bowiem po-
wróciæ do domu, co obieca³em. Zrobi³a siê krótka draka, ale po-
szed³em. Dwóch, trzech ch³opaków odprowadza³o mnie do drzwi.
Ich rozbawione dziewczyny mia³y siê znowu z nisz sklepowych,
jakbym z powodu mego kostiumu b³azna nabra³ jakiego znacze-
nia, wiêc teraz w³anie po¿egna³em siê.
157
Przeszed³em parê metrów w dó³ Zwickauer Straße, prze-
chodz¹c obok Kawiarni Wiedeñskiej, za z powodu kilku zbyt
gwa³townie postawionych kroków przegapi³em Zenkerstras-
se, zapomnia³em skrêciæ na plac Pocztowy, bardziej z niedbal-
stwa, bowiem nie znaj¹c miejscowych uwarunkowañ tereno-
wych, b³¹dzi³em jeszcze przez kilka wybielonych, w¹skich
uliczek, wêdruj¹c wiele razy wokó³ niezrozumia³ych zak¹t-
ków, z trudem jednak¿e uwiadamia³em sobie moje b³¹dze-
nie, tym bardziej za mój rzucaj¹cy siê w oczy kostium, dotar-
³em na lekko opadaj¹c¹ drogê, która nie by³a ju¿ pokryta bru-
kiem, jak wiêkszoæ uliczek mego starego miasta, ponadto
zapomnia³em w koñcu o jego szerokich stokach, do których
przyklejaj¹ siê domy tak, jak sobie przypominam, jakby nie
by³o w tym udzia³u ludzkiej d³oni, lecz zosta³y tak przymoco-
wane lin¹ jaskó³ek, zapomnia³em o zwinnym strumyku, ku
któremu zbiega³y siê wszystkie pochy³oci, i który czasami
nazywa siê potokiem mydlanym, czasami za ciekiem,
w którym jeszcze przed stu laty by³o wyp³ukiwane z³oto, dziêki
czemu moje stare miasto otrzyma³o sw¹ nazwê, zapomnia³em
tak¿e o tej nazwie, zapomnia³em o wszystkich nazwach i doj-
rza³em jedn¹ obrêbion¹ drzewami, omiopasmow¹ szosê, za-
trzyma³em siê, przeczyta³em nazwê miejscowoci, pozosta³em
tutaj, gdzie topografia tej okolicy dawa³a jej bezpowrotn¹ na-
zwê. Tê tutaj: obczyzna.
Getynga, 17 marca 1984
Do domu!
Na obczyznê cz³owiek mknie szybko, lecz powracaj¹c do domu,
to jest d³uga droga.
Z: Hordubala Karela Capka
Teraz jest dobrze. Siedzê w ma³ym pokoju, z którego mnie
zabrali. Faktyczny stan rzeczy zosta³ wyjaniony. Przysz³o dwóch
mê¿czyzn; lecz teraz po domu znowu kr¹¿¹ dwa s³owa. Po domu,
158
jak mi siê wydaje, brakuje czego trzeciego, znaku wywo³awcze-
go, ¿e bêdzie dobrze. W domu musi znaczyæ wtedy, jeli tego
brakuje. Wówczas przychodzi spokój: w domu. Wtedy jest do-
brze. ¯eby ci mê¿czyni nie powrócili, ¿eby faktyczny stan rze-
czy pozosta³ wyjaniony.
Reichenbach/Vogtland, 13 stycznia 1990
List
Ludzie mojej ojczyzny maj¹ dobr¹ pamiêæ, bowiem przypomi-
naj¹ sobie sercem. Lecz prawie o nich zapomnia³em, poniewa¿
mieszka³em w krajach Europy Zachodniej, gdzie serce jest ni-
czym, rozumu ma³o a piêci¹ wszystko.
Z: Dzisiaj wczenie przyszed³ list Josepha Rotha
Dzisiaj dojrza³em do pisania do Ciebie. Musi to tak¿e pójæ
trochê szybko, bowiem w tym czasie w domu przebywam sam.
Mam zmêczone oczy, smutne usta i zasypiam z trudem. Ten
tydzieñ przemkn¹³ szybko a zarazem powoli. W poniedzia³ek
mia³em dy¿ur do 23, we wtorek wieczór u rodziców, demonstra-
cja w rodê, a w czwartek by³em u Twojej matki. Mylê, ¿e bar-
dzo siê ucieszy³a, pójdê do niej znowu w nastêpnym tygodniu.
Pielêgniarki i lekarze polikliniki bêd¹ strajkowaæ we wtorek.
Domagamy siê wy¿szych pensji, zwiêkszenia urlopu i lepszych
warunków pracy. Pobory zaliczane do lecznictwa, których cirka
25 procent zalicza siê pod przemys³, nie znajduj¹ siê w ¿adnym
stosunku do wykonywanej przez nas pracy. Domagamy siê zwro-
tu domu SED przy ulicy Dworcowej na w³asnoæ spo³eczn¹ i
oddania go do u¿ytku s³u¿bie zdrowia.
Pozdrowi³em Twój Vogtland, id¹c wieczorem na spacer po
miecie, w mylach bêd¹c z Tob¹. Wszystko jest takie ¿ywe, czy-
li nie jest to sen. Nigdy nie przypuszcza³em, ¿e znowu siê zoba-
czymy, wiedz¹c, ¿e jeste, by³o dzie³em kilku sekund (byæ mo¿e
nieco d³u¿ej). ciskam Ciê.
Reichenbach/Vogtland, 21 stycznia 1990
159
Rzeczywistoæ
Kto z moj¹ twarz¹, urodzony b³azen, kiedy
siê mieje i jak z wolna staje siê dlañ obca.
Bernd Jentzsch
Moja emigracja, doskona³a nieobecnoæ samego siebie, inni
za mówi¹, wygnanie z jednego miejsca na drugie, da³a w rezul-
tacie liczbê 10 lat, 2 miesiêcy i 19 dni. Mam parê zmarszczek
wiêcej na twarzy a domy tutaj by³y nieco bardziej poszarza³e ni¿
pierwsza siwizna moich w³osów. Inni mówi¹, ¿e jest temu winne
tutejsze powietrze.
Gdy przyjecha³em do mego starego miasta a pada³ w³anie
deszcz by³o mo¿liwe, ¿e na obczynie sta³em siê z³ym cz³o-
wiekiem, bowiem od dawna nie s³ysza³em, w jaki sposób mówi¹
tutejsi ludzie, i zapomnia³em, jacy s¹ dobrzy, jak brzmi ich do-
broæ i co dla nich znaczy.
Przeci¹gali w ciemnociach po ulicach mego starego miasta i
wo³ali: My jestemy narodem. Wykrzykiwali wobec oblicza nocy
i biegli za swoimi s³owami, podczas gdy jecha³em taksówk¹ z
dworca przez Albertistraße do Kyffhäusera. Kosztowa³o to 95
fenigów, lecz gospodarz zamyka³ w³anie drzwi, gdy rozpozna³
mnie; na twarzy nieco mniej po¿ó³k³y ni¿ gospodarz mego wspo-
mnienia o tym samym nazwisku. Restauracja zamkniêta o szó-
stej wieczorem.
Taksówkarz wci¹¿ jeszcze czeka³ z wy³¹czonym licznikiem,
który wci¹¿ jeszcze pokazywa³ 95 fenigów. Liczby w tym mie-
cie wydawa³y mi siê teraz zagadkowe, w obliczu ceny, jak¹
musia³bym zap³aciæ na obczynie; i byæ mo¿e jeszcze raz i byæ
mo¿e w tym miecie ten oczekiwa³by mnie i tak, wiêc nie powi-
nienem odzyskiwaæ dobroci tutejszych ludzi, których uprawnia-
³em jedynie do niewielkich cen.
Zwolni³em taksówkê i w wilgoci nocy powróci³em na dwo-
rzec. Lecz inni mówi¹, ¿e nie tak to sz³o.
Pytaj¹: Szczêcie lub nieszczêcie gdzie teraz mieszkasz?
I mówiê, co kiedy us³ysza³em, nie pamiêtam ju¿ od kogo i gdzie,
160
dawno, gdy mog³em jeszcze ¿ywiæ nadziejê, ¿e mnie to nie spo-
tka: Nie zatrzymujcie mnie. Ucieknê choæby po niegu. Tam,
gdzie mieszka mój Bóg, ojciec i matka s¹ jeszcze m³odzi. Szczê-
cie lub nieszczêcie. Odpowied jest prosta: Nigdy nie powra-
caj do miejsca swej przesz³oci.
Berlin Zachodni, 16 stycznia 1990
DYKTATURA PEDAGOGÓW
Teraniejsze wspomnienia
W moim starym miecie nie mówi siê ju¿ dialektem rodko-
woniemieckim, lecz vogtlandzkim, który zalicza siê do wschod-
niofrankoñskich, regionalnie za jeszcze raz jest podzielony na
vogtlandzki pó³nocny i po³udniowy oraz rdzenny vogtlandzki.
Vogtland, jak poza tym ledwo który inny region Niemiec, przede
wszystkim zachowa³ swoj¹ gwarê w u¿ytku codziennym, i a¿ do
dzisiaj opiera³ siê górnoniemieckiemu.
Jeli tak siê chce, to dzieci wyrasta³y tutaj na dwujêzyczne,
co ma takie nastêpstwa, i¿ dialekt ten wród okrelonych oko-
licznoci oferuje pewien rodzaj opiekuñczoci przed ¿yciem ofi-
cjalnym, za dwa jêzyki dziel¹ takie ¿ycie na prywatne i ofi-
cjalne. Byæ mo¿e le¿y tutaj przyczyna tego, ¿e w zachowaniu i
postêpowaniu Vogtlandczyków przejawia³ siê dla mnie nieustan-
nie pewien rodzaj rozdarcia, wahanie siê miêdzy trwo¿liw¹ tole-
rancj¹ a pysza³kowatoci¹, miêdzy tchórzostwem a odwag¹. I to,
co przy tym byæ mo¿e jest zaskakuj¹ce, z licznymi niuansami w
poprzek wszystkich warstw spo³ecznych.
Lecz istnia³o zawsze pewne centrum oporu, odk¹d mogê my-
leæ wiadomie, Plauen by³o takim schronieniem niepos³uszeñ-
stwa, od wykonywania zakazanej muzyki w latach szeædziesi¹-
tych, przez aferê Biermanna a¿ do swoistej solidarnoci z nazy-
waj¹cymi siê podobnie polskimi zwi¹zkami zawodowymi. Przy
wszystkich takich okazjach wiêzienia krajowe by³y wype³nione
Vogtlandczykami, stanowi¹cymi okrelon¹ sumê, która znajdo-
161
wa³a siê daleko ponad redni¹ krajow¹. Przede wszystkim przo-
dowali mieszkañcy Plauen. Gdy w Lipsku nikt jeszcze nie mówi³
o demonstracjach poniedzia³kowych, mieszkañcy Plauen byli ju¿
na ulicach umo¿liwia³y to temperament i browary obrzu-
cali policjê butelkami po piwie. Tak i tutaj jesieni¹ 1989 r. zaczê-
³a siê pokojowa rewolucja a nie w Lipsku i nie szczególnie
pokojowo.
Alici w moim starym miecie w pó³nocnym Vogtlandzie pa-
nowa³y i panuj¹ a¿ do dzisiaj takie warunki, które nieomal mo¿-
na by jeszcze uwa¿aæ za feudalne, zw³aszcza za tê nieprzyjemn¹
mieszaninê i skoligacenie siê polityki i pieni¹dza, k³amstwa i prze-
kupnoci, zawziêtoci i têpoty, trwo¿liwego milczenia i udawa-
nego bohaterstwa. Jednak tego publicznego klimatu nigdy w zu-
pe³noci nie mo¿na by zrozumieæ, nigdy rzeczywicie ca³kowi-
cie przenikn¹æ a¿ do ¿ywego ¿ycia, gdyby nie przeciwstawia³a
siê mu szczególna dobroæ tysiêcy prostych, ¿ywych ludzi.
Mieszczañstwo poród spo³eczeñstwa NRD wesz³o w niebez-
pieczn¹ symbiozê z w³adz¹ i jej ideologami. Brakowa³o ju¿ tylko
prawa pierwszej nocy. Rzemielnicy i lekarze, in¿ynierowie i inni
fachowcy ¿yli tutaj dobrze pod panowaniem socjalistycznobiu-
rokratycznym, poniewa¿ ju¿ wczenie sprzedali swe si³y i sw¹
duszê tej w³adzy, tolerowali j¹ i popierali. Jak zawsze tak¿e i
tutaj istniej¹ odwa¿ne wyj¹tki. Grono pedagogiczne stanowi³o
w³asn¹ kastê, z któr¹ najcilej przeplata³a siê w³adza wojskowa
i s³u¿by bezpieczeñstwa. Najgorzej przypominaj¹ mi siê przy tym
takie pedagogiczne mieszanki jak sport/niemiecki i/albo histo-
ria/nauka o wychowaniu obywatelskim.
Nauczyciele, opiekunowie rekrutów, którzy ³ami¹ ju¿ krzy¿
tych dzieci, poród wszystkich orientacji ugniataj¹ idealnych
poddanych.
Zacytowane s³owa Wolfa Biermanna, tak trafnie odnosz¹ce
siê do grona pedagogicznego, jakie spotka³em, w ¿adnym razie
nie s¹ tylko metafor¹. Przesadzam? Uka¿e siê to niebawem.
Istnieli tacy nauczyciele, którzy uwielbiali psy i którzy w domu
czytali Goethego i Tucholskiego, lecz kiedy szli maszerowaæ, byli
162
zgodni ze sob¹. Trzeba by³o widzieæ tych nauczycieli sportu i
niemieckiego, w paramilitarnych mundurach Towarzystwa Spor-
towego i Techniki, jak rozkazywali równym krokiem marsz, ich
szczer¹ radoæ w wydawaniu komend, jak salê gimnastyczn¹ i
salon muzyczny zmieniali w koszary. W imieniu zdrowego du-
cha, który móg³ istnieæ tylko w zdrowym ciele, pêdzili dzieciaki
po trampolinach i równowa¿niach, w obozach dokszta³ceniowych
i ze piewem marszowym na ustach. Niebo Hiszpanii usiane
gwiazdami Lecz nie dla nas, dla nas bowiem wolnoæ by³a
tak daleka, jak Estremadura, ¿ylimy pod panowaniem królów
¿o³nierzy, którzy nazywali siê nauczycielami, jak stra¿nicy i kla-
wisze w wiêzieniu nazywali siê wychowawcami.
By³o to ³amanie koci i demoralizowanie serc, niczym nie
usprawiedliwione rozbijanie dusz. Kto nie wspó³dzia³a³ (H., B.,
M.) by³ odstrzeliwany, posy³any na dworzec towarowy, zg³asza-
ny do woskowej komendy uzupe³nieñ i wcielany do armii, przy-
muszany do lekcji w stopniu podstawowym. Kto jako nauczyciel
angielskiego odtwarza³ na lekcjach wspó³czesne przeboje angiel-
skie albo na lekcjach niemieckiego omawia³ Hermanna Hessego,
tego spotyka³o to samo.
Jeli te rodki nie skutkowa³y, przez stasi, która wchodzi³a i
wychodzi³a ze szko³y, by³ wpêdzany a¿ do manii przeladow-
czej. Ju¿ w latach 1969/70 Jürgen Fuchs i ja uk³adalimy listê
wszystkich nazw parkuj¹cych przed szko³¹ samochodów i moto-
rowerów nale¿¹cych do s³u¿by bezpieczeñstwa. Po paru miesi¹-
cach zajmowa³a prawie ca³¹ stronê formatu A4. Zniszczy³em j¹
w maju 1970 r., na krótko przed zagra¿aj¹c¹ mi rewizj¹ w na-
szym domu.
Zaj¹c
Haki rozpi¹³em
na krzy¿
tych krat
163
KarlMarxStadt
parter
przechowalnia szeæ
by³em blisko
korzeni które
po¿era³y mnie
Biografia albo Co oni mówi¹
Teraz ju¿ nikt nie mo¿e panu pomóc.
Powiedzia³ dyrektor szko³y.
Z ciebie nigdy nie bêdzie prawdziwy g³upiec.
Powiedzia³ nauczyciel.
Ukrzy¿ujê pana.
Powiedzia³ szef kompanii.
Pañskie s³anie ³ó¿ka przypomina Nagasaki.
Powiedzia³ plutonowy.
Jednak szkoda by³oby pana.
Powiedzia³ docent na seminarium.
Uderzê pana g³ow¹ w cianê.
Powiedzia³ ledczy.
Teraz wypuci³ pan kota z worka.
Powiedzia³ sêdzia.
I na pana wydawalimy pieni¹dze.
Powiedzia³ major CIA.
Ja
istniejê.
Powiedzia³ je¿.
Granice s¹ otwarte. Wiêcej jeszcze: Odwiedzi³em moj¹ mat-
kê a Niemcy znowu s¹ jednym krajem. Umarli ci¹gle jeszcze s¹
martwi. Moja matka wbieg³a pod trabanta i zosta³a ciê¿ko ran-
164
na, na dwa dni przedtem, zanim znowu wolno mi by³o przyje-
chaæ, po wiêcej ni¿ dziesiêciu latach. Znajdowa³a siê na drodze
do rzenika, w niedzielê mia³y byæ rolady, co specjalnego, lecz
pozosta³em synem marnotrawnym i wyruszy³em do szpitala. Parê
tygodni póniej ma³e miasteczko Nordhorn na granicy holender-
skiej, które sta³o siê osobliwym partnerem mego ma³ego mia-
steczka w Vogtlandzie, pos³a³o nowy gatunek gipsu, ostatni wy-
nalazek w tej dziedzinie, do tego szpitala, w którym le¿a³a moja
matka. Jej nogi nie by³y ju¿ takie ciê¿kie. Przy pomocy kul mo-
g³a chodziæ po miecie. By³ maj 90 roku, gdy pojawi³em siê z ni¹
na targowisku i nie dowierza³em w³asnym oczom: manifestacja,
na mównicy by³y sekretarz partii w poszerzonej szkole wy¿szej,
nauczyciel W. Nawo³ywa³ do strajku w szko³ach i krzycza³ prze-
ciwko niemieckiej jednoci. Zosta³ przewodnicz¹cym zwi¹zku
zawodowego nauczycieli okrêgu i miasta. Dawno temu, gdy cho-
dzi³em do dziewi¹tej klasy i mia³em 15 lat, za¿¹da³ ode mnie
wypracowania, które nosi³o tytu³ Dzieñ o szczególnym znaczeniu
dla mego ¿ycia (takiego wypracowania, którego temat by³ pro-
wokowany), które zosta³o przekazane przez niego s³u¿bie bez-
pieczeñstwa. Opisa³em w nim wycieczkê szkoln¹ do Weimaru i
Buchenwaldu i to realistycznie, nie tuszuj¹c wizytacji cia³a
pedagogicznego po alkoholu i papierosach, pozamykanych sto-
isk z przek¹skami po drodze i nie istniej¹cych ofert konsumpcyj-
nych w tych miastach, jakie odwiedzalimy. Obok konsternacji
przy zwiedzaniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie by³y
tam tak¿e dowcip i ironia zwi¹zane z okolicznociami tej podró-
¿y.
Wtedy te¿ m. in. na dywanik zawo³ano nauczyciela W.
bowiem tak nie mog³o byæ! W 11 klasie takie wypracowanie
sta³o siê przypadkiem dla prokuratora, powiedzia³ wychowaw-
ca L. Latem 1970 r. nauczyciel W. otrzyma³ polecenie partyjne
szko³y, by udaæ siê z nami na dwutygodniow¹ wycieczkê szkol-
n¹. Nasz klasa, nie tylko wskutek mej obecnoci, uchodzi³a za
politycznie podejrzan¹. Wychowawca klasy mia³ wygórowane
wymagania, W. przyj¹³ przodownictwo i przez dwa tygodnie czo³-
165
ga³ siê za nami poza i w obrêbie schronisk m³odzie¿owych. D³u-
gi czas wysiadywa³ w wielokomórkowym klozecie, aby tam pod-
s³uchiwaæ nasze rozmowy. Nasze przewinienia, jakie by³ w sta-
nie ustaliæ, to: Kult proletariatu, Wspólne s³uchanie stacji
wroga klasowego (lista przebojów Deutschlandfunk, w ponie-
dzia³ki, dwudziesta piêæ). Przypominam sobie dobrze jego opo-
wiadania przy ognisku obozowym (nie! to wypada z powodu nie-
bezpieczeñstwa podpalenia lasu), które traktowa³y o tym, jak w
czasie swej s³u¿by wojskowej ci¹ga³ z drzew wokó³ Berlina na-
ruszaj¹cych granicê pañstwa (plantacja jab³oni) i po ich ujêciu
(pozwalalimy im staæ przed nami) studiowa³ ich ksi¹¿eczki pra-
cy (SVK) jeden 20 razy zmienia³ miejsce pracy. Przypomi-
nam sobie dobrze uroczyste apele w naszej szkole i opowiadania
mego brata, który by³ tam szeæ lat przede mn¹. Stary dyrektor,
major rezerwy, Übel, sta³ w mundurze wojskowym obok chor¹-
gwi, dla wyra¿enia szacunku, gdy¿ nieobecny, odbywaj¹cy w tym
czasie s³u¿bê wojskow¹ nauczyciel W. przy Murze Berliñskim
spe³ni³ ponownie bohaterski czyn (uroczysty apel, który spowo-
dowa³ moje wyrzucenie, wedle moich sprawozdañ opisa³ Reiner
Kunze w swojej ksi¹¿ce Cudowne lata. Nie wiem, czy W. za-
strzeli³ jakiego cz³owieka, jednak, jak d³ugo go zna³em, by³ za-
gorza³ym fanatykiem, wiernym a¿ do pope³nienia morderstwa,
zaopatrzony w brakuj¹c¹ inteligencjê podstawow¹, jak powie-
dzia³ o nim nauczyciel filologii klasycznej, który w 1968 r. mu-
sia³ opuciæ szko³ê, poniewa¿ wzbrania³ siê podpisaæ pewien pam-
flet, który gloryfikowa³ wkroczenie Paktu Warszawskiego do
CSRS. Zosta³ przeniesiony do prze³adowywania skrzynek na
dworzec towarowy. Tam, gdzie równie¿ wynurzê siê trzy lata
póniej, relegowany ze szko³y, wydalony z Wolnej M³odzie¿y
Niemieckiej, mój wychowawca klasowy L., na przedwioniu 1990
r. dyrektor tej szko³y, odprowadza³ mnie wówczas do wyjcia.
Przedtem za na polecenie starego dyrektora Übela konfiskowa³
kierowane do listy i pocztówki Jürgena Fuchsa, które dyrektor
przekazywa³ dalej s³u¿bie bezpieczeñstwa, co Jürgena, gdyby
Honecker nie zarz¹dzi³ w 1971 r. ³agodniejszego postêpowania,
166
kosztowa³oby przynajmniej miejsce na studiach. Chcia³bym jed-
nak pozostaæ jeszcze trochê przy nauczycielu L., który nie jest
ju¿ dzisiaj dyrektorem tej szko³y. W³aciwie by³ sympatycznym,
spontanicznym nauczycielem, lecz znajdowa³ siê znowu pod do-
minacj¹ lodowatego by³ego kadeta i majora Übela.
Bylimy pierwsz¹ klas¹, jak¹ mia³ nauczyciel L. Na pierw-
szej lekcji, przypominam sobie dok³adnie, uzasadnia³ w³anie
nastêpstwa wkroczenia do CSRS (co by³o obowi¹zkiem), przy
tym milcz¹c napomkn¹³ o kilku (m. in. o mojej) krytycznych opi-
niach na ten temat (co by³o odwag¹). Na zakoñczenie tej pierw-
szej lekcji wychowawczej dla 11 klasy obiecywa³ (jeszcze nie
prokuratora, nie), ¿e kiedy powstanie relacja zaufania miêdzy
nauczycielem a uczniami, w³aciwie nic ju¿ nie bêdzie przeszka-
dza³o w mówieniu sobie na ty. Rzeczywicie by³ spontaniczny.
Lecz praktyka, na skutek której przepad³y jego i nasze wyobra-
¿enia, wygl¹da³a inaczej. Dyrektor uczyni³ sobie L. swoj¹ praw¹
rêk¹, aby wystêpowaæ przeciwko niepo¿¹danym uczniom (Pó-
niej, jak s³ysza³em, rzeczywicie mia³ nabraæ rozwagi. I modlê
siê za jego duszê). Pomijaj¹c to, ¿e owiadczy³ mej matce, i¿ nie
jest w stanie mnie wychowaæ, posiadam w moim archiwum jesz-
cze dzisiaj jeden z napisanych przeze mnie artyku³ów do gazetki
ciennej, jaki zdj¹³ nauczyciel L., aby go skopiowaæ. 3x stoi na
nim, o³ówkiem, jego pismem; zapomnia³ wygumowaæ. Mylê tak:
1x dla dyrektora, 1x dla kierownictwa partyjnego, 1x dla stasi.
Kiedy, jeszcze w szkole podstawowej, nauczycielka niemiec-
kiego G. przeprowadzi³a piêkny eksperyment: Ka¿demu ucznio-
wi zosta³o podyktowanych piêæ podobnych zdañ, z nich za ka¿-
dy musia³ rozwin¹æ jakie opowiadanie. W ci¹gu dwóch godzin
lekcyjnych. Idiotycznym sposobem ju¿ na dzieñ przedtem otrzy-
ma³em cynk o ca³ej sprawie i mog³em dobrze siê przygotowaæ.
Do trzeciej w nocy wzdychaj¹c z radoci naradza³em siê z moim
bratem nad detalami i przebiegiem jutrzejszego wypracowania
klasowego. Tych piêæ podanych zdañ mia³o tak¹ treæ: Gaston
(przypominam sobie dok³adnie) jest szynkarzem i stoi za swoim
167
szynkwasem, czyci kieliszki, wczesne przedpo³udnie. Nagle
otwieraj¹ siê drzwi i do knajpy wchodzi piêæ lwów. Co nale¿a³o-
by zrobiæ? Tak brzmia³o pytanie, jakie nam postawi³a.
¯aden problem, ¿e oceny jeden i dwa zosta³y postawione
tym uczniom, którzy nie kieruj¹c siê o pomoc nieba, wzywali
wszystkie ziemskie si³y porz¹dkowe, jak policjê, stra¿ po¿arn¹ i
armiê, podczas gdy sam walkê z lwami pozostawi³em samemu
gospodarzowi Gastonowi. Lecz moje lwy by³y chytrzejsze od
niego i nastawione zupe³nie przyjanie. Urz¹dzi³y w gospodzie i
domu pewien rodzaj happeningu. Jeden by³ dyplomowanym lu-
sarzem, ¿aden problem, chocia¿ zamkniêty przez Gastona w sza-
fie na ubrania, móg³ niewidzialnie przejæ przez drzwi wejæ do
piwnicy, tam dorobiæ klucz i sam siebie uwolniæ z szafy. Drugi
lew w obfitej pianie i szamponie do w³osów zanurzy³ siê w wan-
nie Gastona. Itd. itp. Na koniec Gaston rozdziela bezp³atne bilety
do Zoo, i lwy udaj¹ siê tam z powrotem.
¯aden problem, ¿e moje wypracowanie zosta³o skonfiskowa-
ne przez nauczycielkê G., moja matka za wezwana do szko³y, i
gdy zosta³a mi postawiona nota piêæ, polecono jej daæ zbadaæ
mnie przez psychiatrê.
¯aden problem, ¿e nauczycielka G. uczy dzisiaj niemieckiego
w gimnazjum tego miasta.
Alici raz, wówczas w siódmej klasie, gdy mia³em trzynacie
lat, ujrza³em jednak, jak b³yszcz¹ jej oczy, czego nie zauwa¿y-
³em kiedykolwiek u niej ani przy omawianiu Walthera von der
Vogelweide ani przy Cervantesie. Opowiada³a nam o wielkiej
paradzie sportowców i gimnastyków w Lipsku, o poczuciu wspól-
noty, jak sz³a m³odzie¿ tego kraju, aby przywitaæ naszych przy-
wódców Ona tak¿e naturalnie by³a nauczycielk¹ sportu Przed
trzema tygodniami spotka³em jej by³¹ uczennicê, która opisa³a
mi sw¹ rozbit¹ koæ ogonow¹. Nauczycielka sportu G., mimo
odmowy, zmusi³a j¹ do wykonania skoku na równowa¿ni, przy
którym upad³a (Z.).
W roku szkolnym 1967/68 nauczycielka G. sprzeciwia³a siê
zawziêcie i nie uleg³a memu ¿yczeniu wst¹pienia przeze mnie do
168
rozszerzonej szko³y wy¿szej. Nie zosta³em delegowany, chocia¿
moje oceny by³y w porz¹dku, acz nie szczególnie celuj¹ce. Do-
piero gdy zasz³a w ci¹¿ê i na jaki czas wyst¹pi³a ze s³u¿by szkol-
nej, uda³o mi siê za pomoc¹ 300 gram pierwiastkowego sodu,
sk³adowanego w oleju parafinowym z okresu przedwojennego,
przekonaæ mego nauczyciela chemii, który zamiast nauczycielki
G. zosta³ wychowawc¹ naszej klasy, ¿e sta³em siê godny zrobie-
nia matury. Zosta³em dopuszczony i delegowany do rozszerzo-
nej szko³y wy¿szej. Przedtem grozi³em mej matce opuszczeniem
szko³y podstawowej i rozpoczêciem nauki na murarza, jeli nie
zostanê dopuszczony do matury. Na to do akcji wkroczy³a moja
ciotka w Plauen, która po prawie nieskoñczonych poszukiwaniach
w ma³ej drogerii w Plauen (obok domu odzie¿owego Narr, gdzie
kiedy uczy³a siê moja matka) wytropi³a pierwiastkowy sód. Dro-
gerzysta zdziwiony spogl¹da³ na starsz¹ damê, gdy wynosi³a ze
sklepu lekko promieniuj¹cy, srebrzystobia³y metal alkaliczny, a
o którego w³aciwym dzia³aniu nie mia³a bladego pojêcia mimo
ca³ej szkolnej m¹droci nabytej miêdzy niebem a ziemi¹.
Bardzo m¹drze i sprytnie jak lew zachowa³ siê tak¿e kurator
okrêgu szkolnego dr S. z mego starego miasta. Gdy jesieni¹ 1989
r. demonstranci wo³ali: Ten mê¿czyzna musi ust¹piæ, niektó-
rzy za, jak s³ysza³em, Ciebie tak¿e jeszcze powiesimy, zna-
laz³ jednak czas, ¿e naprawdê wycofa³ siê i na ³amach Wolnej
Prasy (tak kiedy nazywa³a siê i nazywa ta ¿a³osna gazetka) prze-
prosi³ ludnoæ miasta za swe postêpowanie w minionym okresie.
Zatem tak¿e przepraszamy, ¿e dzisiaj lepiej dotowany ni¿ nauczy-
ciel dzia³a w Bayreuth, praktyk Vogtlandu tak¿e na tym wiecie
jest czym, skoro tak¿e Frankoñczykom nie daje siê zwieæ, nie
w szarej, ogólnoniemieckiej teorii (zob. tak¿e Goethe).
Ca³kiem po s¹siedzku dra S. urz¹dzi³ siê by³y major stasi Sie-
gwald Kummer (dlaczego w³aciwie by³y?, czy¿ nie jest ju¿
majorem tylko dlatego, poniewa¿ zosta³o zniesione jego stano-
wisko s³u¿bowe?). Pracuje jako dozorca bloku razem ze swoj¹
¿on¹ we Frankonii i buduje tam teraz dom. Z powodu porz¹dku i
ze wzglêdu na dowiadczenie. Przynajmniej 20 lat spogl¹da³ ju¿
169
w moim starym miecie na porz¹dek i obserwowa³ nasz¹ grupê
literack¹. Po raz pierwszy zosta³em przes³uchany przez niego w
1970 r., w 1979 r. by³ zamieszany w moje aresztowanie, za w
rok póniej z wiêzienia, w którym siedzia³em z powodu kilku
wierszy, zosta³em wydalony na Zachód. Lecz Siegwald Kummer
nie jest os³em, Frankoñczycy nie musz¹ martwiæ siê o swoje domy!
Podejmowa³ z moimi przyjació³mi (rozumie siê, ¿e z ka¿dym in-
dywidualnie) wyczerpuj¹ce spacery po lesie, kaza³ im potem pod-
pisywaæ zobowi¹zania do zachowania milczenia, osobicie od-
biera³ ich z pracy, zatrzymywa³ lub wypuszcza³, przystawa³ nie-
spodziewanie i nieobowi¹zuj¹co pod ich drzwiami z ca³¹ zgraj¹
wyspecjalizowan¹ w przeszukiwaniach mieszkañ. W wiêto la-
tawców zatrzymywa³ siê na dworcu, z którego odsy³a³ z powro-
tem uczestników (np. do Drezna i Berlina) nastêpnym poci¹giem.
Szczególnie chêtnie przesiadywa³ sam, z kolegami albo rodzin¹
w zaufanym krêgu w barze mlecznym, Kyffhäuserze, Anker
Expressie (tutaj zawsze, kiedy koñczy³a siê szko³a i zawsze d³u-
go). Czêsto ci¹gnê³o go równie¿ albo jego podw³adnych do le-
nego ustronia Pod czarnym kotem (szalona knajpa, naprawdê
mieli smak!), aby spisywaæ nasze pieni i rozmowy, za w³aci-
ciel Gerd H. mo¿e zapiewaæ z tego niektóre pieni, o tych nielu-
bianych sta³ych bywalcach, którzy tak osobliwie siedzieli bez s³o-
wa i nie odezwali siê nawet wraz z postêpem czasu.
W 1985 r. mój przyjaciel, ksiêgarz HansJürgen Voigt ultima-
tywnie zosta³ zmuszony na posterunku policji okrêgowej do
opuszczenia kraju, wszystkie potrzebne do tego wnioski (bank,
gaz, pr¹d etc.) le¿a³y ju¿ przygotowane na stole. Zamierzano,
gdyby nie chcia³ siê zgodziæ, przypisaæ mu przypisaæ mu mor-
derstwo, jakie zosta³o pope³nione w Neumark/Sachs. Siegwald
Kummer uczestniczy³ w tej rozmowie, jednak¿e, ku zaskocze-
niu, nie zabiera³ jednak¿e regularnie mego przyjaciela z ksiêgar-
ni, aby siê z nim zabawiaæ takimi wypowiedziami, jak: No, Vo-
igt. Chcesz przecie¿ pojechaæ do Rachowskiego. Nie!
Kummer by³ tak¿e tym, który przekraczaj¹c granice swego
rejonu, zbiera³ moje ksi¹¿ki, choæby w Drenie, i zaopiekowa³
170
siê moim przyjacielem KlausemDieterem Ecksteinem w 1989 r.
(rewizja domu), gdy ten zosta³ aresztowany, poniewa¿ za pomo-
c¹ dwóch ulotek przyklejonych do budynków miejskich agito-
wa³ za reformami w stylu Gorbaczowa. Jak ju¿ zosta³o powie-
dziane powy¿ej: Otrzyma³ zawiadczenie psychiatry nale¿¹cego
do stasi. Tym samym, wedle moich dowiadczeñ, dopiero wtedy
uspokoi³o siê wokó³ Siegwalda Kummera, gdy, poniewa¿ my
wszyscy (!) bylimy przez niego dozorowani (zu¿y³ na to 19 lat)
albo oczekiwa³y go inne zadania (jeszcze nie troska o frankoñ-
skie domy): Ka¿dy móg³ zobaczyæ i przeczytaæ wielometrowy
transparent wczesn¹ jesieni¹ 1989 r. w wiadomociach, gdy po-
ci¹gi z Warszawy i Pragi przeje¿d¿a³y przez moje stare miasto:
VOGTLAND POZDRAWIA WYJE¯D¯AJ¥CYCH!
WYPRZÊGNIÊCIE
Walka cz³owieka przeciwko w³adzy, jest walk¹ pamiêci prze-
ciwko zapomnieniu.
Milan Kundera
Jako notoryczny zrzêda i namiêtny podró¿nik mam wiele cza-
su na rozmylania. I widzê nowych ludzi w ich nowych albo nie
ca³kiem nowych, teraz zrobionych z blachy samochodach, jak
przeje¿d¿aj¹ przez moje stare miasto. I pytam siê: Czy znaj¹ oni
tê cenê? I: Kto j¹ zap³aci³? Czy wiedz¹ o milionach wypêdzo-
nych z ojczyzny, kiedy spogl¹daj¹ w lusterko wsteczne, o dzie-
si¹tkach tysiêcy aresztowanych z przyczyn politycznych i co zna-
czy jedna noc w wiêzieniu, czy wiedz¹ o zabitych?
W czwartek zielonowi¹tkowy odda³em siê znowu mojej na-
miêtnoci i poci¹giem osobowym pojecha³em z mego starego
miasta do Chemnitz. Nazywa siê ono znowu tak, jak siê nazywa-
³o, lecz dla mnie zawsze bêdzie siê nazywa³o KarlMarxStadt
poniewa¿ mogê sobie przypominaæ. Przypominanie za zna-
czy: Izolatka, Ile chleba, Rêce na plecy, Wolne przejcie
(pod siatk¹ z drutu), My mo¿emy te¿ inaczej, Wchodziæ poje-
171
dynczo. Przyjecha³em do Chemnitz na krótko przed Zielonymi
wi¹tkami i w g³owie mia³em nazwiska moich wspomnieñ. W
poci¹gu spotka³em jeszcze by³ego nauczyciela niemieckiego, któ-
remu w tym jêzyku mia³em kiedy wiele do zawdziêczenia, i po-
wiedzia³ mi, ¿e to, co czyta³ z moich rzeczy, nale¿y do literatury
nienawici. Wysiad³ w Zwickau.
Na przystanku Grüna, przedmieciu Chemnitz, le¿a³ na szy-
nach mê¿czyzna, nie, po³owa mê¿czyzny, górna po³owa cia³a by³a
dok³adnie odjechana nad pasem, ju¿ odci¹gniêta na bok i przy-
kryta plandek¹. Dolna po³owa cia³a, czarne buty, niebieskie d¿insy,
le¿a³a jak dopasowana, dok³adnie na szerokoæ torów. Jako jedy-
ny ze znajduj¹cych siê w przedziale powsta³em i przyjrza³em siê
temu, nie odwracaj¹c g³owy na bok jak uczynili to moi wspó³po-
dró¿ni.
By³ to czterdziestoczteroletni bezrobotny z Siegmar, który
rzuci³ siê pod poci¹g jad¹cy z przeciwnej strony. Znalaz³o siê to
w sobotê w gazecie regionalnej, gdy Niemcy obchodzili znowu
swe pierwsze wspólne Zielone wi¹tki, lecz nic nie wskazywa³o
na to, ¿e przyjmie siê gdzie jaki duch i wysypie siê ponad nimi.
Zamkniête 11 wrzenia 1991
Ostatnia wiadomoæ z gimnazjum starego miasta: Dyrektor
Miller idzie przez wszystkie klasy ze s³owami: Kto wyrzuci choæ-
by kawa³ek papieru z okna, ten wylatuje ze szko³y.
(28.9.91)
172
WOLF BIERMANN
KRÓTKIE PRZEMÓWIENIE
O UTZU RACHOWSKIM
Wyg³oszone 13. 11. 1991 r. W Fellbach
Tego cz³owieka nie zna³em do dzisiaj osobicie. Wiedzia³em
tylko: Musi byæ m³odszy o kilka enerdowskich lat od naszego
wspólnego przyjaciela Jürgena Fuchsa. Oboje wyroli w tym
miasteczku, z którego wywodzi siê tak¿e HansJoachim
Schädlich: Reichenbach w Vogtlandzie.
Ca³a trójka uprawia niemieck¹ prozê, która nie ma wartoci
makulatury: sk¹pa w odniesieniach spo³ecznych i lapidarna w
warstwie duchowej. Przenikliwe autoportrety porodku politycz-
nego obrazu batalistycznego tego spo³eczeñstwa. Wszyscy troje
s¹ chytrymi umniejszycielami i wrêcz naddok³adnie obchodz¹
siê z sob¹ i wiatem.
Szanowne Panie i Panowie, zauwa¿yli ju¿ Pañstwo, sk¹d wie-
je wiatr: Mylê o kim takim jak Kleist i jak Uwe Johnson i Geo-
rge Orwell. S¹ to trzy tak znacz¹ce nazwiska, trzy punkty, przez
które mo¿na przeci¹gn¹æ liniê prowadz¹c¹ w stronê Utza Rachow-
skiego.
Down and out in GDR albo Inside the StasiWhale.
Tak, oczywicie za Orwellem, mogliby ponazywaæ swoje opo-
wiadania.
Tak, Utz Rachowski by³ w brzuchu bestii. Z powodu tak zwa-
nego pod¿egania (§ 106) zosta³ uwiêziony a potem sprzedany na
Zachód. Nieszczêcie nie spad³o na niego niespodziewanie, ju¿
przedtem mia³ okazje do wyrobienia sobie swych si³ obronnych.
Z liceum w Reichenbach wylecia³ przed matur¹, poniewa¿ naru-
szy³ wszystkie rzetelne artyku³y niemieckiego kodeksu karnego.
W ten sposób panuj¹cy w tym kraju ju¿ wczenie zepchnêli go
do panuj¹cej klasy robotniczej, i oto okaza³o siê, przynajmniej
173
dla ukszta³towania jego charakteru, ¿e by³a to dobra szko³a. Utz
Rachowski by³ upartym poszukiwaczem prawdy. Stawia³ opór
takim pokusom s³u¿by bezpieczeñstwa jak te¿ zagro¿eniom z jej
strony, jakim ulegli inni.
Tam w dole w Vogtlandzie, w pobli¿u granicy czechos³owac-
kiej, oddzia³y Narodowej Armii Ludowej zosta³y ci¹gniête ju¿
przecie¿ na ca³e tygodnie przedtem do okolicznych lasów. Tam
czeka³y na rozkaz wymarszu, aby w 1968 r. wspólnie z braæmi
Uk³adu Warszawskiego st³umiæ Prask¹ Wiosnê.
W swojej historii Ostatni dzieñ dzieciñstwa Utz Rachowski
opowiada o swoim starszym bracie, który w swej bezradnoci w
sposób rozdzieraj¹cy serce stara³ siê zdezelowanym motocyklem
zastopowaæ czo³gi Niemiec Demokratycznych w ich najedzie
na socjalizm o ludzkim obliczu.
To opowiadanie wstrz¹snê³o mn¹ bardziej ni¿ jakiekolwiek
inne. Nic dziwnego: Przypadkiem przebywa³em w tych straszli-
wie pouczaj¹cych czasach wielokrotnie i wcale nie tak daleko od
Reichenbach, mianowicie w miasteczku Markneukirchen. Miesz-
kali tam najcudowniejsi konstruktorzy skrzypiec, boscy lutnicy,
tam u Maxa Hoyera uczy³em siê pocz¹tków budowy gitary.
Noc¹ na 21 sierpnia 1968 r., gdy czo³gi te jecha³y po dok³ad-
nie tych samych drogach w kierunku granicy co 15 marca 1939
r., wtedy za wibruj¹cymi szybami starych, szarych domków wy-
dobywa³ siê niemy krzyk zw¹tpienia i wciek³oci i wstydu. Opo-
wiadanie Utza Rachowskiego jeszcze raz w jaskrawy sposób
wywo³a³o mi wszystkie te wstrz¹saj¹ce wspomnienia.
W tych fatalnych dniach by³o du¿o starszych ludzi, którzy siê
zabili. Kilku powiesi³o siê na strychu, przecinali sobie ¿y³y, to
wiem. Niektórzy zostawiali list, jaki wistek. Znowu te przeklê-
te czo³gi! Jak ojcowie, tak i synowie. Dok³adnie tak jedno poko-
lenie przedtem zaczê³o wielk¹ wojnê.
Ten piêkny Vogtland znowu sta³ siê obszarem agresji. Wiêk-
szoæ Niemców w NRD nie chcia³a jeszcze raz przechodziæ przez
to piek³o. Nie chcieli ponownie byæ winni: ani przez wspó³udzia³
ani przez milczenie.
174
Utz Rachowski pochodzi z nizin. I pochodzi poza tym z nizin
zupe³nych. U niego tak zwana ni¿szoæ nie jest poz¹ literack¹,
lecz postaw¹ wynikaj¹c¹ z dojrza³oci. Swoimi tekstami zbli¿a
nas do socjalnie biednych warstw spo³eczeñstwa nie maj¹c przy
tym proletariackiego, lecz uniwersalniejsze, plebejskie spojrze-
nie. Jego bohaterami s¹ tak zwani proci, mali ludzie. Podczas
lektury tych historii Utza Rachowskiego widzê oba te problemy:
co w tych ludziach bezpowrotnie zosta³o zepsute, lecz zarazem
rozpoznajê w nich tak¹ ludzk¹ postawê, której tak ³atwo nie da
siê wypleniæ.
Odk¹d wybuch³ spór o robienie kariery w szeregach stasi nie-
których wielkoci duchowych na Wschodzie i Zachodzie, pisa-
rzy nie pyta siê ju¿ najpierw o to, ile napisali dobrych ksi¹¿ek,
lecz ilu zdradzili dobrych przyjació³. St¹d na Zachodzie powsta-
je pewien fa³szywy obraz, który jak to tylko mo¿liwe jest tak
samo wypaczany jak przedtem by³ upiêkszany.
Tacy ludzie jak Utz Rachowski s¹ w³anie tak¿e autentycz-
nym produktem NRD, w najlepszym sensie. Nie tylko jego na-
zwisko brzmi s³owiañsko, lecz w tym jêzyku posiada ono rów-
nie¿ pewne duchowe brzmienie. Wschodnie cnoty, które s¹ do-
k³adnie takie same na Zachodzie, ale byæ mo¿e bardziej osobli-
we: staromodne namiêtnoci, moralna powaga, melancholijny
humor. Jego proza pobrzmiewa poezj¹, tak jak te¿ mo¿e to byæ u
przenikliwie szalonej poetki Herty Müller z Temiszuary w Ru-
munii. Odwrotnie, swoj¹ poezj¹ stara siê osi¹gn¹æ dostojnoæ
dobrej prozy. Jest to co normalnego w Niemczech, czego zna-
cz¹cym przyk³adem jest Brecht. T¹ estetyk¹ ³¹cz¹c¹ ró¿ne ga-
tunki pod¹¿a w naszych czasach wiêkszoæ poetów, nie wy³¹cza-
j¹c tak¿e i mnie.
Z pewnoci¹ na Wschodzie roi siê od znacz¹cych tchórzy, któ-
rzy przechwalaj¹ siê nigdy nie pope³nionymi aktami sprzeciwu.
Hermann Kant ponownie zdobywa prym na tym festynie strze-
leckim ob³udników. Volker Braun jest za bardzo rozstrzêsiony,
zbyt przyzwoity, aby wypinaæ siê na swego d³ugoletniego kum-
pla, nadcenzora SED, Klausa Höpckego. Tedy ze strachu pozo-
175
stawia to raczej innym kolegom. Tak¿e i mnie wyrzuca teraz ni-
czym worek z piaskiem z balonu, który niebezpiecznie straci³ na
wysokoci. Ze wzglêdu na prace porz¹dkowe w piwnicy, w któ-
rej le¿¹ nie tylko zw³oki Güntera Zehma, ze wzglêdu na kariero-
wiczostwo w Instytucie Literackim w Lipsku do g³osu nie do-
chodzi ju¿ Rainer Kirsch.
Móg³bym teraz wychwalaæ Utza Rachowskiego jako dobre
przeciwieñstwo do wymienionych postaci i jako dzielnego kraw-
czyka. Ale te¿ nie narzuca siê co takiego. Mój kandydat Utz
Rachowski definiuje siê sam przez siebie i, jak mi siê wydaje,
wcale te¿ nie ma ambicji wynoszenia siê na moralnie wietlist¹
postaæ.
W Prenzlauer Berg, jak s³yszê, mnóstwo ludzi biega w tych
dniach w ogromnym rozdra¿nieniu. Rozdra¿nienie to jest uza-
sadnione. Wszystko to jest jeszcze bardziej powa¿ne ni¿ mówi-
³em o tym w Darmstadt. Wówczas prowokacyjnie zaczarowane
s³owo Sascha Dupa puci³em w wiat. Któ¿ nie wiedzia³by, ¿e
jakie obel¿ywa nazwa jeszcze d³ugo nie bêdzie argumentem a
ju¿ wcale dowodem. Lecz bez tych luterañskich bdzin zamiast
politycznych kontrowersji nadal w Niemczech istnia³oby small
talk. Gdzie to mo¿liwe milczelibymy, dopóki ustawa o aktach
stasi jak kaganiec nie zosta³aby na³o¿ona na nasz kraj. Nie chcê,
¿eby nasz¹ wybuchow¹ górê akt stasi zabetonowano po prostu
tak jak ów reaktor w Czarnobylu. Beton z Bonn niebawem za-
cznie pêkaæ, i spustoszenie wynikaj¹ce z k³amstwa, strachu i szan-
ta¿u nie bêdzie mia³o koñca.
Tymczasem sam Sascha Anderson doda³, ¿e ca³e lata i wci¹¿
od nowa i bez najmniejszych zahamowañ biega³ na stasi i opo-
wiada³ wszystko o wszystkich. Ujawniaj¹ siê takie smutne fakty
i w nastêpnych tygodniach czarno na bia³ym bêdziemy wiedzieli
wszystko o Jürgenie Fuchsie. Tak¿e przygodni gapowicze bêd¹
mogli wówczas wszystko wygodnie przeczytaæ z suchotnicz¹
bezinteresownoci¹ na ³amach tygodników. W ogromnym wy-
wiadzie w DIE ZEIT ¿a³osny bohater z Prenzelberg zachowywa³
siê jeszcze tak, jak gdyby by³ szpiclem lunatycznego gatunku.
176
Mówi³ chaotycznie, w lirycznych objanieniach i dziecinnych
paradoksach i z tak¹ naiwnoci¹, która niestety, nie by³a niestety
naiwna. Zachowywa³ siê tak, jakby tak naprawdê wcale nie poj-
mowa³, co panowie ci z firmy Ministerstwa Bezpieczeñstwa od
1972 r. w Drenie a potem w Berlinie Wschodnim wci¹¿ od nowa
i coraz bardziej i coraz dok³adniej chcieli o nim wiedzieæ. Ofero-
wa³ siê nam zatem jako donosiciel, który zaiste nigdy nie by³
donosicielem, oczywicie wedle piêknej pieni Heinricha Heine-
go w Loreley:
Nie wiem co to znaczyæ ma
¯e szpiclem nazywam siê ja
Jaki podpis sprzed lat tyle
Sprawia co i¿ jestem winien
To wszystko jest o wiele bardziej banalne, o wiele gorsze i
maj¹ce wymiar kryminalny ani¿eli myla³em na pocz¹tku. Dlate-
go wycofujê to s³owo Sascha Dupa. Nie tylko z tego powodu, ¿e
niektóre sentymentalne umys³y oburza³y siê tym rubasznym s³ów-
kiem. Wyobra¿am sobie, ¿e dla tych Niemców, którzy maj¹ wy-
starczaj¹co ludzkiego rozs¹dku i wyczucia jêzykowego, tak czy
owak musia³o staæ siê jasne, i¿ ten wulgaryzm by³ za bardzo za-
bawny, za bardzo familijny i bagatelizuj¹cy tê sprawê. Aczkol-
wiek wci¹¿ cofam go, jednak bêdzie mi potrzebny na lepsze oka-
zje. Jeli na przyk³ad w gruncie rzeczy jaki poczciwy facet i
przyjaciel czyni co, na co wpada siê w gniew w pierwszej chwi-
li, wówczas mo¿na zel¿yæ go tak po kumplowsku a potem znowu
¿yæ w wielkiej zgodzie.
S³ucham kolektywnych napadów nienawici pewnej barw-
nie wymieszanej grupy by³ych poetów pañstwowych i pó³ser-
decznych opozycjonistów okolicznociowych. Oni wszyscy nie
mog¹ znieæ, ¿e zosta³ teraz zdemokratyzowany monopol do
krytyki publicznej nale¿¹cy dot¹d do SED. W czasach ucisku
wierni pañstwu i wrodzy pañstwu intelektualici byli w³anie
ostro¿niejsi miêdzy sob¹. Co wi¹za³o ich mimo wszystkich
konfliktów, to by³ strach. Jedni dr¿eli o swoje przywileje, inni
za przed wiêzieniem. Utz Rachowski nie pasuje do ¿adnej z
177
tych grup, po prostu nie nale¿y do ¿a³obników martwego re¿i-
mu.
Wielu straci³o du¿o, niektórzy wszystko. Zatem na by³ej sce-
nie kulturalnej NRD roi siê od agresywnych cherlaków, którzy
wczoraj jeszcze w niedbale eleganckiej postawie z ideologicz-
nym biczem dostojnie rajcowali po partyjnych ranczach. Teraz
resztkami si³ wygwizduj¹ zak³aman¹ pieñ dzielnej opozycji: Ach,
by³o nas niewielu a wielu wycofa³o siê.
Ka¿de dziecko wie, i nikt nie musi siê zachowywaæ tak, jak
gdybym w tym szale zapomnia³: Naturalnie, zawsze by³o te¿ wielu
uczciwych ludzi w NRD. Nawet wród pisarzy a nawet poród
prominentów i rzecz jasna tak¿e miêdzy towarzyszami SED. W
prawdziwym ¿yciu toczy siê to tak interesuj¹co jak w realistycz-
nej powieci: niesamowicie skomplikowanie. Jednak wcale nie
mo¿e byæ inaczej: Oczywicie, wród wszystkich tych ludzi by³
tak¿e jaki Cz³owiek.
Prawie wszystkie historie, które Utz Rachowski pisze w
poezji lub w prozie, opowiadaj¹ o takich podeptanych kra-
jowcach jak Woyzeck. Utz Rachowski wie o tym te¿ ca³kiem
dobrze. St¹d nic dziwnego, i¿ laureat ten jeden ze swych naj-
lepszych tekstów napisa³ w³anie o tym Woyzecku. I to nie
pisa³ o sztucznej postaci Georga Büchnera, lecz o historycz-
nym mordercy Johannie Christianie Woyzecku, który w 1824
roku zosta³ skazany na mieræ. Ten tekst jest wewnêtrznym
monologiem biednego mordercy na drodze na szafot na Tar-
gowisku Owocowym. W tekcie tym zachwyca mnie podnie-
caj¹cy brak ociekaj¹cej wspó³czuciem moralnoci. Fakty o
skazanym na szafot i strzêpy myli i strzêpy obrazów w nim
s¹ oczyszczone przez Utza Rachowskiego jak w montowanym
kola¿u. Pozornie bezlitosne widzenie Autora prowokuje w
czytelniku tym inteligentniejsze wspó³czucie i prowokuje
wprost scenicznie dzikie mi³osierdzie do tego umêczonego
stworzenia.
Georg Büchner pozwala Hauptmannowi mówiæ w pierwszej
scenie o Woyzecku:
Woyzeck, on jest dobrym cz³owiekiem lecz Woyzeck, on
nie ma moralnoci! Moralnoæ rozumie tak¹, jaka jest, jeli j¹
rozumie.
wietnie pasuje to do przewodnich bohaterów w prozie Utza
Rachowskiego. Nie s¹ to ¿adne ideologiczne tutki jêzykowe ani
homunculusy literackie. W ten sposób co ¿ywego powstaje w
tej poezji. Utz Rachowski jest w³anie dobrym poet¹, i tak zosta³
tutaj przecie¿ sproblematyzowany.
Szanowni Gospodarze, szanowni Obywatele tego licznego
miasteczka Fellbach mylê, ¿e Pañstwo mog¹ byæ zadowoleni
z takiego kandydata, któremu tak despotycznie, jak mi wszak by³o
wolno uczyniæ a tak¿e nale¿a³o to do mego obowi¹zku, przyzna-
³em nagrodê promocyjn¹ Eduarda Mörike.
Utz Rachowski, ur. w 1954 r. w Plauen (Vogtland). Poeta
i prozaik. Represjonowany politycznie w Niemczech
Wschodnich, wydalony do Berlina Zachodniego, gdzie
studiowa³ historiê sztuki i filozofiê. Obecnie mieszka w
Berlinie i Vogtland. Opublikowa³ m. in. Namenlose
(opowiadania, 1993), Mein Museum (wiersze, 1995), Die
Stimmen des Sommers (opowiadania, 1997). Otrzyma³ m.
in. takie nagrody, jak AndreasGryphiusFörderpreis (1987)
i EduardMörikeFörderpreis (1991). W Polsce jego utwory
by³y dot¹d publikowane w antologii Zielona granica (1995)
i we wroc³awskim roczniku Pomosty, t. 1 (1997) i berliñskim
polskoniemieckim pimie Wir.