Utz Rachowski Pierwszy Wieczor Ostatni Poranek

background image
background image

U T Z R A C H O W S K I

PIERWSZY WIECZÓR,

OSTATNI PORANEK

W y b ó r o p o w i a d a ñ

W y b r a ³ i z n i e m i e c k i e g o p r z e ³ o ¿ y ³

A n d r z e j P a ñ t a

background image

¯adna czêœæ tej publikacji nie mo¿e byæ reprodukowana,

przechowywana w ogólnie dostêpnym systemie ani rozpo-

wszechniana w ¿adnej formie, ani za pomoc¹ ¿adnych œrod-

ków — elektronicznych, mechanicznych, fotomechanicz-

nych, nagrañ ani ¿adnych innych — bez pisemnej zgody

Autora lub T³umacza b¹dŸ Wydawcy.

© Copyright by Utz Rachowski

© Copyright for Polnish translation by Andrzej Pañta

background image

SEBASTIAN

Sebastian stoi przywi¹zany do drzewa lin¹ i krwawi.

Jasno w tle, nowe budowle, renesans Florencji albo Rzymu

przeœliczne pa³ace.

Piêkna epoka, s³oñce posiada ka¿dy dom, ka¿de mieszkanie.

Czas rozumu. Koœcio³y a nawet ma³e domy z wie¿yczkami, jak

d³onie wyci¹gaj¹ce siê ku œwiat³u.

Sebastian stoi przy drzewie i krwawi. Przywi¹zany lin¹.

Od d³ugiego spogl¹dania w dó³ drêtwiej¹ ramiona dam. Wno-

si siê dywan i k³adzie siê go na balustradzie balkonu. Teraz damy

maj¹ wygodniej przy wygl¹daniu, ³atwiej te¿ im oddawaæ po-

zdrowienia, kiedy ktoœ tam w dole przechodzi obok tego drzewa.

Zwi¹zano nam d³onie, mówi¹ damy, nawet gdyby Sebastian

by³ piêkny, jak mog³ybyœmy mu pomóc.

Schody do wolnoœci s¹ zas³oniête spojrzeniami s¹siadów, drogi

wolnoœci s¹ obrêbione manowcami ¿yciorysów. To cena, jakiej

nikt nie chce zap³aciæ.

Moglibyœmy Sebastianowi powyjmowaæ strza³y z cia³a. Za-

cz¹³by krzyczeæ.

Przywi¹zany lin¹ do drzewa, Sebastian krwawi.

Nic nie s³yszeliœmy, bo spaliœmy. W piersi i uda wystrzelili

mu strza³y o œwitaniu.

Nie wo³a³ pomocy.

5

background image

6

ŒWIAT£O Z OGRODÓW

Rubin jest tak wielki i okr¹g³y jak spad³e w ogrodzie jab³ka.

Drzewko w ogrodzie, ju¿ od dawna bez listowia, ju¿ od wielu

tygodni, pozwoli³o im w koñcu spaœæ, w ostatnich dniach paŸ-

dziernika.

Ogrody zgasi³y swe póŸne œwiat³a. Teraz w tych dniach widaæ

dok³adnie, jak ich brakuje. Pocz¹tkowo wyczuwa³o siê jeszcze

nieobecne œwiat³o. Potem, w³aœciwie dopiero od dziœ, osiedle jest

brudnaw¹ równin¹ bez postaci, z³o¿on¹ z czarnych dachów do-

mów, czarnych ga³êzi wokó³, zaœ kolory p³otów, bram do ogro-

dów. drewnianych szop nie posiadaj¹ w³asnego œwiat³a.

Nikt nie rozwiesza dzisiaj swego kolorowego prania, ponad

szarymi placykami, do ciszy ogrodów, obok gniazdowisk, które

zosta³y opuszczone przez ptaki, miêdzy drzewami nie jest roz-

piêta lina, ta bowiem zwiniêta le¿y w domu.

Kiedy ma siê wakacje, tak póŸno w paŸdzierniku, nie trzeba

obawiaæ siê drogi do szko³y, która w tej chwili nie wchodzi w

rachubê.

Rubin jest oprawiony jak owoc dêbu, b³yszczy pó³³upina z

metalu, do której jest przykrêcony ¿elazny jêzyk wielkoœci palca

z wywierconym otworem. Kiedy ma siê wakacje, tak póŸno w

paŸdzierniku, s¹ bezwzglêdnie potrzebne rubin wielkoœci spad³ego

owocu w metalowej oprawie z jêzykiem z ¿elaza, z wywierco-

nym w nim otworem, cylindryczna œruba bez rdzy, ¿elazna mu-

terka, która pasuje do tego. Wówczas nigdy nie z³apie nas duch

mg³y!

¯adne z dzieci, które maj¹ wakacje tak póŸno w paŸdzierni-

ku, nie jest dzisiaj na ulicy, na drodze osiedlowej, najpierw bo-

wiem maj¹ strach przed szko³¹, przed t¹ zawsze spadzist¹ drog¹,

background image

7

nastêpnie zaœ nie wychodz¹ w paŸdzierniku, kiedy maj¹ waka-

cje, poniewa¿ pojawia siê duch mg³y. Przed po³udniem zgasi³ on

w ¿ó³tej, zmêczonej trawie ostatnie butwiej¹ce œwiat³a, i ka¿dy

jest dzisiaj sam. Jestem ostatni, który ma jeszcze œwiat³o, mam

rubin, muszê wyjœæ mgle naprzeciw!

Szybko obróci³y siê klucze, drzwi do drewnianej szopy s¹

odryglowane, brama do ogrodu rozdarta a drewniana hulajnoga

stoi gotowa do drogi. Bia³e opony b³yszcz¹ napompowane ni-

czym balony. Nigdy nie wolno zostawiaæ ich bez powietrza, wte-

dy nigdy nie z³apie nas duch mg³y!

Szybko w kieszeni spodni znalaz³y siê œrubka i muterka z ¿e-

laza, w rêku oprawiony w metal rubin, szybko œrubka przesz³a

przez otwór ¿elaznego jêzyka, muterka zaœ zosta³a œci¹gniêta

kleszczykami pe³nymi rdzy.

Mam œwiat³o. Mój rubin b³yszczy z kierownicy hulajnogi. Z³y

duch mg³y, choæ widzi mnie, nigdy mnie nie z³apie!

Jecha³em po drodze osiedlowej, po ulicy, przez otwart¹ bra-

mê do ogrodu, pêdzê na hulajnodze wo³aj¹c wci¹¿: Nie bójcie

siê ju¿, mam rubin, tylne œwiat³o z przyczepy mego ojca, lampê

pe³n¹ cudów, uratowa³em ostatnie œwiat³o z ogrodów, p³onie miê-

dzy moimi d³oñmi, nigdy nie z³apie nas z³y duch mg³y!

Jecha³em drog¹ w górê i w dó³. Ci¹gle nawo³ywa³em. Wo³a-

³em a¿ do po³udnia. Œwieci³em, promieniowa³em im moim rubi-

nem. Ogrody by³y bez œwiat³a a trawa by³a ju¿ zmêczona. Ale nie

przyszli, nie us³yszeli. Ani te¿ nie zobaczyli.

Wtedy stan¹³em, na drodze osiedlowej, miêdzy czterema b³ysz-

cz¹cymi œcianami mg³y, z lamp¹ z rubinu, ja sam, jakby ju¿ w

jakimœ nowym domu, o którym inni nigdy siê nie dowiedz¹. Po-

wiedzia³em cicho: Czemu¿ nie przyszliœcie, mam przecie¿ rubin,

uratowa³em dla was ostatnie œwiat³o z ogrodów. Nigdy nie z³a-

pa³by nas duch mg³y.

Sam by³em w rubinowoczerwonym domu mg³y, a oni nie przy-

szli tak¿e i tu, byli zbyt przera¿eni, by to us³yszeæ, st¹d tak¿e

niczego nie zobaczyli. I tak pozosta³o to na zawsze.

background image

8

NOC CHLEBOWA

Prawdzie zatykaj¹ pysk chlebem.

A co pozostanie z chleba,

Gdy zosta³ zjedzony?

Wolf Biermann

W naszym s¹siedztwie, w odleg³oœci paru kilometrów, w Ru-

dawach Czeskich, istnieje pewna osobliwa legenda. Kiedyœ na

pokryte œniegiem górzyste zwaliska kopalni „Orschel” mia³ przy-

jechaæ ch³opak, który by³ tak s³abiutki i ma³y, ¿e nadawa³by siê

do wszystkich innych prac, tylko w³aœnie nie na kopalniê.

Pewnego dnia ukaza³ siê mu Duch Gór. Powiedzia³ ch³opcu,

¿e go zabije, jeœli ka¿dego dnia nie bêdzie zabiera³ ze sob¹ na dó³

do kopalni œwie¿o upieczonej bu³ki. A poniewa¿ ch³opcu niko-

mu nie wolno by³o czegokolwiek powiedzieæ o tej umowie, sta-

rzy górnicy dziwili siê ka¿dego dnia coraz bardziej, dlaczego taki

s³abiutki ch³opak sam nie zjada³ przyniesionej z sob¹ bu³ki.

Tak to sz³o przez d³ugi czas. Jednak pewnego dnia ch³opak

zaspa³ i nie móg³ ju¿ tego poranka postaraæ siê o bu³kê, ale punk-

tualnie dotar³ w³aœnie jeszcze do pracy. Pod koniec szychty zna-

leŸli go uduszonego starzy górnicy obok koszyka z wêglem; i nie

potrafili sobie wyjaœniæ, co takiego mog³o siê wydarzyæ. Bowiem

dooko³a tego kosza le¿a³o mnóstwo zapleœnia³ych bu³ek, ¿e by-

³oby mo¿na nimi wykarmiæ œwiniê.

Nigdy nie opisywa³em chleba, lecz jad³em go, i gdy z powro-

tem odk³ada³em do szafy mej babci wielk¹ ksi¹¿kê z takimi le-

gendami, na osiedlu zapad³a ju¿ noc z niebem zrobionym z wy-

suszonego razowca, zaœ zaœnie¿one drogi wzd³u¿ domów wyci¹-

ga³y siê niczym puszyste bochenki bia³ego chleba, poza tym na

œwie¿y œnieg rzuca³y z³ociste sto¿ki oœwietlone jasno z szklanych

drzwi domów, natomiast podwórka le¿a³y w takim szeregu jak

œwie¿o wypieczone bu³ki. Rzeczy zamilk³y, bowiem niebawem

bêdzie Bo¿e Narodzenie. Tylko s¹siadki mówi³y teraz g³oœno.

background image

9

Przysz³y do ma³ego sklepiku mojej babci i czeka³y na chleb. Cza-

sami milk³y niespodziewanie w pó³ s³owa, jak makiem posia³,

wszystkie usta otwarte, i ws³uchiwa³y siê w noc, czy nie nadcho-

dzi chleb. Wówczas mo¿na by³o us³yszeæ, jak z b³yszcz¹cego

metalicznie kurka bia³ej ceramicznej beczu³ki, która sta³a na skle-

powej ladzie, spada³a musztarda w ¿ó³tawych kroplach. Ale tego

nie widzia³y; s¹siadki, kobiety, które sta³y za chlebem, nads³u-

chiwa³y swymi wargami i otwartymi ustami, i nie widzia³y, ¿e z

kurka ceramicznej beczu³ki spada³y na drewno sklepowej lady

¿ó³tawe krople musztardy, s¹siadki, kobiety sta³y i oddycha³y i

nads³uchiwa³y i s³ysza³y chleb.

Jednak nie wyw¹cha³y i nie potrafi³y go uchwyciæ. Nie wszyst-

kie kobiety przychodzi³y do sklepu mej babci, tylko te, które drob-

nym krokiem mog³y przejœæ po œwie¿ym œniegu, kobiety z s¹-

siedztwa, zwiastunki, by³y teraz tutaj i czeka³y, podczas gdy musz-

tarda w ¿ó³tawych kroplach spada³a z kurka tej beczki, i ws³uchi-

wa³y siê w chleb. Ale nie mog³y go uchwyciæ.

Siedzia³em na wype³nionym do po³owy worku grochu w k¹-

cie sklepu i plecami opiera³em siê o stos pustych skrzynek, na

którym le¿a³a napoczêta paka podpa³ek do pieca. Jedyna lampa

w tym sklepie, ¿ó³tawo–bia³y szklany balon, który wisia³ nad

sklepow¹ lad¹ — z ty³u zaœ sta³a moja babcia i wci¹¿ od nowa

ociera³a d³onie o swój niebieski fartuch tak, jakby mog³o to spo-

wodowaæ, ¿e od razu i natychmiast dostanie chleb na ladê —

baloniasta lampa rozsypywa³a ¿ó³tawe œwiat³o niczym musztar-

dê po rega³ach, na pod³ogê i po twarzach wyczekuj¹cych kobiet,

po obliczu mej babci. Tylko k¹ta, w którym siedzia³em, nie mo-

g³y ju¿ dosiêgn¹æ matowe, w kolorze musztardy promienie owe-

go balonu i oœwietliæ go. Siedzia³em sam w ciemnoœci i by³em

wœród nich, rzeczy w tym sklepie i wyczekuj¹cych kobiet, s¹sia-

dek, obok mej babci, która równie¿ czeka³a. Wszystko widzia-

³em i s³ysza³em.

Co powiedzia³a ta staruszka z domu naprzeciw: Poumierali w

piwnicy, w mieœcie, chocia¿ zabrali z sob¹ na dó³ wystarczaj¹co

chleba, lecz zasypa³y ich bomby, a stra¿ po¿arna wygrzeba³a ich

background image

10

dopiero trzy dni póŸniej, poniewa¿ w piwnicy p³yn¹³ gaz, ale

wtedy ju¿ nie ¿yli. Tedy na nic nie przyda³ siê im ten chleb, lecz

gdy jedliœmy go, wci¹¿ jeszcze bardziej smakowa³ gazem … ma³e

samoloty wynurzy³y siê zupe³nie niespodziewanie za domami i

od razu zaczê³y strzelaæ w nasz¹ kolejkê, powiedzia³a pani Mel-

le, której m¹¿ by³ kierowc¹ du¿ej ciê¿arówki do przewozu wêgla

i zawsze na kolacjê zjada³ dziesiêæ kromek, widzia³am, powie-

dzia³a, jak jednemu ch³opcu z tamtej strony ulicy z powietrza

wystrzelili z r¹k bochenek chleba, potem ch³opak le¿a³ obok tego

bochenka, czeka³yœmy ca³¹ noc … trzysta gram na ka¿dy dzieñ,

to powiedzia³a kobieta, która mia³a ogród obok nas i latem prze-

siadywa³a zawsze w kuchennym oknie i pilnowa³a swych krza-

ków agrestu, a do tego tylko woda, pisa³ mój m¹¿ w swoim ostat-

nim liœcie, przecie¿ tam pozosta³…

Wtedy odezwa³a siê moja babcia, która wci¹¿ jeszcze sta³a

bez ruchu za lad¹, tylko od czasu do czasu pociera³a rêkami o

fartuch: Tak, wszyscy o wiele za d³ugo jedliœmy chleb z³a. Jak-

byœmy nie wiedzieli, co z tego pozostanie. Wówczas kobiety spoj-

rza³y ze zdziwieniem na moj¹ babciê, te s¹siadki, które przysz³y,

aby czekaæ na chleb, i nie powiedzia³y ju¿ teraz nic wiêcej.

Bowiem wiedzia³y, i wszyscy to wiedzieli, kobiety i dzieci,

mê¿czyŸni, ca³e osiedle: Dzisiaj wieczorem nie dotar³ chleb.

Nadesz³a tylko noc i to zbyt wczeœnie i tak zimna, ¿e œnieg skrzy-

pia³ ma tej krótkiej drodze, pod butami s¹siadek, pod ich drobny-

mi krokami. Bowiem nie przyszed³ chleb dzisiaj wieczorem, a

wczesna i ch³odna noc skrzypia³a tym kobietom jak suchy razo-

wiec w ich ustach, ale to by³ tylko œnieg pod butami na ich krót-

kiej drodze.

Nad ziemi¹ na drogach le¿a³a noc niczym puszysty bia³y bo-

chen, a niebo by³o ogromnym razowcem, zaœ przez szklane drzwi

sklepu mej babci na œwie¿o spad³y œnieg podwórka wypada³ bu³-

czano–z³oty kr¹g œwiat³a, rzucaj¹c wysoko w noc drobne, b³ysz-

cz¹ce gwiazdy. Wszystko widzia³em i s³ysza³em.

Wówczas noc wci¹¿ jeszcze smakowa³a jak suchy chleb, a

ksiê¿yc by³ b³yszcz¹cym no¿em dro¿d¿owym i sprawi³, ¿e nade-

background image

11

sz³a noc. Wtedy na puszystej drodze bia³ej jak chleb pojawi³y siê

dwa z³ocisto–kuliste œwiat³a niczym bu³ki i sprawi³y, ¿e zaœwita-

³o i spe³ni³o siê ¿yczenie tych kobiet, s¹siadek i mojej babci. Bab-

cia wo³a³a: Samochód z pieczywem!

I jeœli sobie w³aœciwie przypominam, mê¿czyŸni w bia³ych

ubraniach piekarzy opró¿nili samochód d³ugimi drewnianymi

³opatkami niczym prawdziwy piec piekarniczy, i na bochenki,

czarne i bia³e, spad³o parê ostatnich, niewielkich gwiazdek ze

œniegu, i gdy sklep mej babci by³ pe³en chleba a samochód do

rozwo¿enia pieczywa pusty, stopnia³y tak¿e ostatnie musztardo-

we zmarszczki na twarzach tych kobiet, s¹siadek. Ca³e osiedle

skrzypia³o teraz od kroków kobiet, opuszcza³y podwórka swych

ma³ych domów, nadchodzi³y, bieg³y drogami, krótkimi, d³ugimi,

a ¿e dzisiaj wieczorem nasta³a noc, ksiê¿yc wycina³ cienkie pla-

stry dro¿d¿y na kolosalny czarny bochen.

By³o to wieczorem, gdy¿ chleb dotar³ zbyt póŸno. Wszystko

widzia³em i s³ysza³em i jad³em ten chleb, czarny i bia³y i chru-

pi¹ce z³ociste bu³ki, bowiem by³ ju¿ pokój, a te kobiety opowia-

da³y tylko historie.

Ale dlaczego Duch Gór nie zjada³ bu³ek tego ma³ego ch³op-

ca? I czy starzy górnicy karmili swe œwinie takim chlebem, który

pozostawia³ z³o? I dlaczego, gdy opowiada siê jak¹œ historiê, wci¹¿

wynika z niej tak wiele rzeczy?

background image

12

ODG£OSY LATA

Oddech mego ojca

Ju¿ pad³ kraj, w którym urodzi³ siê mój ojciec, póŸnym latem,

dwa lata przedtem, gdy w Wigiliê czterdziestego pierwszego,

stoj¹c bez ochrony na czo³gu, w swojej lornetce widzia³ cerkiewne

kopu³y miasta Moskwy.

Przy tym, rozstawiwszy ³okcie, szk³a przed oczami, rêkawy

jego kurtki mundurowej przesunê³y siê nieco do ty³u, na przyszyte

dystynkcje niemieckiego sier¿anta formacji SS, i ukaza³y siê

we³niane ocieplacze na jego przedramieniach, które w

Reichenbach w Vogtlandzie zrobi³a dla niego na drutach moja

babcia.

Lornetkê, której soczewki od czasu do czasu pokrywa³y siê

par¹ pochodz¹c¹ z jego oddechu, i której pokrêt³a obraca³ parê

razy i nastawia³ na nowo, zanim nie zacz¹³ pocieraæ szkie³ go³ymi

palcami, trzyma³y dwie potê¿ne rêkawice, o których gêst¹,

wielowarstwow¹ strukturê nici postara³y siê d³onie mojej matki

w d³ugie i samotne wieczory wojenne w Plauen.

Skarpety, jakie wysz³y spod jej rêki, strzy¿ona we³na,

zosta³y zrobione pod koniec listopada, gdy kampania mego

ojca zapowiada³a siê ju¿ na d³u¿ej, w Plauen, Reichenbach

i Lipsku ludzie chodzili w nowych, szeroko skrojonych

butach z filcu, starannie nat³uszczonych, w po³owie

uzupe³nione skór¹.

Dr Goebbels powiedzia³ kobietom przez volksempfängera,

czego mój ojciec potrzebowa³ na d³onie, nogi i g³owê.

Tkwi³o to teraz na ich g³owach.

I mia³y pilne d³onie, te kobiety; babcia, matka.

background image

13

Jednak¿e, mimo tej ca³ej opieki, memu ojcu robi³o siê zimno,

na jego posterunku, by³o Bo¿e Narodzenie, zupe³nie bia³e w

tamtym miejscu, tak ¿e, gdy ju¿ parê razy poprzebiera³ nogami,

teraz czêœciej i niespokojnie przytupywa³ butami po stalowej

p³ycie wie¿yczki czo³gu, w koñcu zaœ zeskoczy³ i do jednego

wartownika, szeregowca, zwiadowcy, powiedzia³: Tkwimy ju¿

tutaj dwa tygodnie. Niech pan zaczeka na zmiennika, na razie idê

ogrzaæ siê do namiotu. Powinno byæ wigilijne danie.

Las jagodowy

Teraz kawa jest gotowa, i matka, jutrzejsza solenizantka,

wyjê³a ju¿ z szafy kosztowny serwis, i wydawa³o mi siê, jak gdyby

przy tym st¹pa³a ciszej, gdy fili¿anki, talerze i dzbanuszek nios³a

przez pokój. Gdy dotar³a do naszego sto³u, wydawa³a siê unosiæ.

Biorê jedn¹ z fili¿anek lekk¹ jak piórko, odwracam doln¹ stron¹

do góry, unosi siê w moich d³oniach niczym cichutkie st¹panie

mej matki po pod³odze, ale podczas gdy jeszcze staram siê

odgadn¹æ obraz jasnoniebieskich, skrzy¿owanych mieczy pod

królewsk¹ koron¹, ca³y stó³ krzyczy, jakby jednym g³osem, ¿e

mam natychmiast odstawiæ tê fili¿ankê. Prawie opuœci³bym j¹

naprawdê w tym momencie, poœród tego jednego, straszliwego

krzyku.

Zostawcie ch³opca w spokoju, ma wakacje, powiada moja

babcia, która w³aœnie wchodzi do pokoju. Przed sob¹ niesie ciê¿k¹

p³ytê z fajansu, na której le¿y stos ciastek jagodowych u³o¿onych

w piramidê.

No jasne, znowu musisz go broniæ. Powiada mój ojciec.

Ostatnie w tym roku, odpowiada moja babcia i ignoruje zarzut

mego ojca, wczoraj potrzebowaliœmy ca³ego dnia, aby zerwaæ

dla was tak du¿o. Zaiste mamy przecie¿ nasz las jagodowy, tak

wci¹¿ jeszcze znajdujemy takie, powiada i mruga do mnie.

Muszê milczeæ i do tego jeszcze zachowywaæ siê spokojnie.

Kiedy rozmawiaj¹ doroœli, wolno mi piæ tylko kakao z jednej z

background image

14

tych leciutkich fili¿anek, ale zachowuj¹c ostro¿noœæ, i zjadaæ tyle

ciastek jagodowych, ile chcê. I wolno mi marzyæ, ile chcê.

Mój ojciec powiada: Pozdrawiali nas chlebem i sol¹. I kwiaty

rzucali na nasze czo³gi, na Ukrainie.

Mój ojciec jest w ofensywie.

Wujek Rudi nic nie mówi i bawi siê swoim du¿ym, z³otym

pierœcieniem na prawej d³oni.

Jest fryzjerem, ma w³asny zak³ad w Lipsku, jest bogaty i

wynioœle bawi siê swym pierœcieniem.

W niewiadomy sposób swoje bogactwo zawdziêcza wiêkszej

iloœci worków z „europejskimi gatunkami w³osów ludzkich”,

takiej zdobyczy, któr¹ przyniós³ z wojny do domu. Jego peruki,

które sam wyplata a potem sprzedaje a najlepsze sztuki wypo¿ycza

na karnawa³, przynios³y mu bogactwo i powa¿anie.

Jakoœ i sk¹dœ.

W czasie wojny by³ kierowc¹ „sanitary”, a nie sier¿antem jak

mój ojciec. „Sanitara” znaczy „ciê¿arówkê sanitarn¹” — wyjaœni³

mi, gdy przed rokiem poszed³em do szko³y.

Podczas gdy ojciec mówi a wujek Rudi obraca swym

z³otym pierœcieniem, wujek Herbert patrzy pod stó³. Nie

nosi³ munduru sier¿anta i nie zdoby³ ludzkich w³osów,

jedn¹ nogê mia³ krótk¹ a drug¹ d³ug¹, i wszyscy mówi¹ do

niego: No, ty, by³eœ przecie¿ wybrakowany. To wszystko,

bowiem nie wolno mu by³o braæ udzia³u w wojnie jak ojcu

i wujkowi, jego spojrzenie spotyka siê pod sto³em z tym

nale¿¹cym do ciotki Hildy, jego ¿ony, która nabawi siê

ma³ego garbu, gdy¿ na swym krzeœle przesiaduje tak

krzywo i zagl¹da pod stó³, przy którym nic nie daje siê do

niej powiedzieæ.

Muszê zachowywaæ siê spokojnie, ale wolno mi jeœæ i piæ tyle,

ile zapragnê.

I marzyæ.

Babcia nie pytana nalewa mi jeszcze fili¿ankê kakao z

wielkiego, kruchego dzbanka, i biorê sobie jeszcze jeden kawa³ek

ciasta jagodowego.

background image

15

Moja fili¿anka jest pusta, i moja babcia nie spogl¹da na

mnie, lecz mojemu ojcu prosto w oczy. Otó¿ nie mam ju¿

ochoty na picie i jestem te¿ nasycony ciastkami i teraz bardziej

oddajê siê marzeniom. Najpierw marzê zawsze o tym, co wiem,

póŸniej przychodz¹ prawdziwe marzenia. Wiem, ¿e, podczas

gdy wujek Rudi, fryzjer, i ojciec, sier¿ant, byli na swej wojnie,

te kobiety zaœ, siostry, matka, ciotka Hilde i ciotka Margarete,

uratowa³y swoj¹ chor¹ matkê ewakuuj¹c j¹ z Plauen. Z

zbombardowanego, p³on¹cego Plauen. Na rêcznym wózku po

zniszczonej autostradzie. A¿ do Reichenbach, gdzie stoj¹

jagodowe lasy i gdzie czeka³a na nie babcia. Pods³ucha³em to

podczas wczeœniejszych uroczystoœci rodzinnych, ale nie doœæ

du¿o, nic dok³adnego, i dlatego marzê teraz raczej o czymœ

innym, choæby o lecie na dworze, ogrodzie mojej babci, który

ca³y czas, gdy muszê tkwiæ w tym pokoju i milczeæ, przez

szeroko otwarte okno posy³a swoje poszumy niczym delikatne

nawo³ywanie w g³¹b mieszkania.

Albo marzê o olbrzymiej b³êkitnej æmie, któr¹ wczoraj

wczeœnie rano, gdy wstaliœmy w sam¹ porê, aby zbieraæ jagody,

siedzia³a miêdzy szprychami roweru mego brata. I z³apa³em j¹ i

zrobi³em pude³ko wype³nione listowiem i traw¹, które stoi teraz

w ogrodzie w zacienionym miejscu. Z odkryt¹ szklan¹ p³yt¹,

szczeliny zaœ tego drewnianego pude³ka poskleja³em kitem.

Aliœci babcia powiedzia³a, ¿e æma nie potrzebuje cienia, lecz

nocy, ani listowia czy trawy.

IdŸ sobie teraz, powiada moja matka, spokojnie do ogrodu,

jak chcesz, ale nie biegnij za daleko. Przy wstawaniu i

wychodzeniu s³yszê jeszcze, jak moja babcia mówi: Twój dziadek

przewraca siê chyba w grobie. Nie chcia³eœ iœæ do gimnazjum,

gdy¿ nosili tam wtedy takie œmieszne czapeczki, a do SS

poszed³eœ, bo chcia³eœ byæ Niemcem. To ci przecie¿ nie

wystarcza³o: bezpañstwowiec, który pochodzi z Polski. Potem

napad³eœ na ten kraj, w którym siê urodzi³eœ, a póŸniej jeszcze na

parê innych. Gdyby dziadek wygarbowa³ ci skórê, wtedy

wiedzia³byœ, gdzie nale¿ysz.

background image

16

Byæ mo¿e matka odes³a³a mnie dlatego, poniewa¿ wiedzia³a,

co bêdzie, kiedy babcia milczy przedtem w ten sposób.

W ogrodzie panuje sierpieñ wraz ze swoimi kwiatami,

ogo³oconymi do czysta krzakami jagód i g³osami ptaków,

dojrza³ymi ludwikami i klopsami. Lecz te sierpniowe nie s¹

jeszcze dojrza³e, czasami jakiœ owoc le¿y w trawie, ale nie siêgam

po niego, gdy¿ z drzewa zerwa³ go robak, jak powiedzia³aby

babcia.

Teraz nie muszê ju¿ siedzieæ cicho i milczeæ, lecz wolno mi

biegaæ i skakaæ i, gdyby by³ ktoœ, kto do mnie nale¿y, móg³bym z

nim rozmawiaæ, ile zapragnê. Lecz brat mój jest ju¿ du¿y i pojecha³

nad Ba³tyk, na obóz wakacyjny, a moi przyjaciele wybrali siê

dzisiaj na p³ywalniê, sam tylko muszê tkwiæ w domu, poniewa¿

przyjechali ciotki i wujkowie a matka ma jutro urodziny. Jutro

jest niedziela, i jutro bêdzie wycieczka nad leœne jezioro.

Poprzedniego lata widzia³em, jak zaskroniec w bia³y dzieñ p³ywa³

tam po wodzie. WeŸmiemy z sob¹ jedzenie i w urodziny mojej

matki zrobimy wielki piknik, jak ka¿dego roku. I pojedziemy w

nowym, bia³ym sportowym samochodzie wujka Rudiego i ciotki

Margarete, takim samochodem, jakim nikt nie mo¿e siê poszczyciæ

w naszym mieœcie, tylko ktoœ z Lipska, kto zdoby³ ³upy na wojnie.

A jeœli obliczy³em prawid³owo, i poniewa¿ wujek Rudi tak czy

siak musi jechaæ dwa razy, gdy¿ jest nas osiem osób, byæ mo¿e

bêdê w stanie przekonaæ go, ¿eby zabra³ mnie dwa razy. W ten

sposób zrekompensowa³bym sobie wówczas to picie kawy dzisiaj

po po³udniu. A poniewa¿ teraz nie ma jednak nikogo, z kim

móg³bym o tym porozmawiaæ, o chlebie i soli na przyk³ad albo

„europejskich gatunkach w³osów ludzkich” albo jak mog³o

wygl¹daæ Plauen, gdy siê pali³o, podchodzê do drewnianego

pude³ka, jakie wczoraj postawi³em dla æmy.

Zdejmujê szklan¹ szybê i grzebiê ga³¹zk¹ miêdzy traw¹ a

listowiem. Motyl ten by³ b³êkitny, ze srebrzystymi punkcikami

na skrzyd³ach, szerszych od mojej d³oni, samo piêkno, jak

wyrwa³o siê mojej matce, gdy jej pokaza³em go, jak spa³ na

szprychach roweru.

background image

17

I sama wolnoœæ, powiedzia³a moja babcia, która nas

zaskoczy³a. Ten musi byæ wolny.

Nie, powiedzia³em, chcê go mieæ.

A teraz, gdy wreszcie mam czas, nie znajdujê go, wydaje siê,

¿e znik³. Potrz¹sam pude³kiem, ostro¿nie rozdzielam trawê na

³¹ce, poruszam listowiem, przeszukujê dok³adnie szczeliny w

pude³ku, lecz tych nie ma, deski s¹ mocno spojone z sob¹, odstêpy

zaœ zasmarowane kitem. Nie rozumiem, jak móg³ siê wydostaæ.

Pozostaje znikniêcie.

Co za dzieñ, powiadam na g³os i z powrotem przybiegam do

domu, aby opowiedzieæ o tym nieszczêœciu.

Gdy wchodzê do pokoju, wujek Rudi jest ju¿ w odwrocie.

Dajê pe³en gaz, powiada w³aœnie, i t¹ „sanitar¹” wje¿d¿am

na otwart¹ przestrzeñ, gdzie le¿y tych dwóch; kula rozbija mi

przedni¹ szybê a od³amek lewe podwójne ko³o. Wychodzê,

taszczê tê dwójkê do ty³u, i pe³nym gazem z powrotem.

Prze¿yli, obaj.

Teraz nikt nie mówi, co dalej, i stojê samotny z moj¹

wiadomoœci¹. O co chodzi, syczy ojciec, gdy nic nie mówiê, nie

odzywaj¹ siê tak¿e babcia i matka, wiêc z powrotem biegnê do

ogrodu.

Wspinam siê na jedn¹ z grusz, i, gdyby teraz by³ ktoœ, z kim

móg³bym porozmawiaæ, albo gdyby ktoœ wybieg³ za mn¹ z pokoju,

nie robi³bym nic innego co teraz: siedzia³bym niemo, miêdzy

ga³êziami, z jedn¹ nog¹ swobodnie dyndaj¹c¹ w powietrzu, z

drug¹ zaœ opart¹ o najwy¿szy konar drzewa. A¿ do zapadniêcia

ciemnoœci, dopóki babcia lub matka sobie o mnie nie przypomn¹,

skoro od dawna jest zbyt póŸno, i tylko dlatego, poniewa¿ kolacja

stoi na stole.

B³êkitna noc

Bowiem ju¿ wiem, co rozgrywa siê dalej w tak¹ wigiliê

urodzin, poniewa¿ ju¿ to znam, sam od siebie uda³em siê do ³ó¿ka.

background image

18

Chcê jeszcze troszeczkê poczytaæ now¹ ksi¹¿eczkê o koniach,

która nazywa siê Fury, i któr¹ po¿yczy³ mi kolega szkolny na

wakacje. Ksi¹¿ka z „tamtej strony”, gdzie ma krewnych, nie zaœ

nasza rodzina.

Na dole nastawili muzykê, ktoœ œpiewa Czarny kocur Stanis³aw

szuruburumumbumbum, i dopiero ca³kiem póŸnym wieczorem,

kiedy ju¿ zasn¹³em a oni na dole wypili po jednym, zaczn¹ œpiewaæ

to, co stanowi ich repertuar: Tkwimy pod Madagaskarem i zarazê

mamy na pok³adzie albo Chcemy, by znowu powróci³ nasz stary

cesarz Wilhelm. Ciotka Margarete zaskrzeczy przy tej pieœni, a

jeœli potem jej g³os siê przebije, wszyscy bêd¹ œpiewali Völker

s³yszy sygna³, lecz tylko jedn¹ zwrotkê, i potem, bez sk³adu, przy

czym mêskie g³osy zag³usz¹ kobiece: Nie ma piwa na Hawajach,

nie ma piwa, dlatego nie pojedziemy na Hawaje, dlatego

pozostaniemy tutaj.

Obudzi³em siê, ju¿ przed paru minutami, gdy chcieli jeszcze

odzyskiwaæ swego cesarza Wilhelma. Przed moim ³ó¿kiem stoi

babcia, w odleg³oœci paru metrów, w nocnej koszuli, lecz kiedy

pocieram sobie oczy, nie stoi, lecz — unosi siê. Wydaje siê, ¿e

wydobywa siê z niej b³êkitne œwiat³o, zaœ jej nogi tkwi¹ce w

starych papciach unosz¹ siê nieco nad pod³og¹, b³êkitne œwiat³o

wydaje siê wydobywaæ z jej nocnej koszuli, z ka¿dym uderzeniem

mego serca, które teraz wyczuwam ca³kiem dok³adnie, nasila siê

a potem s³abnie.

I teraz przypominam sobie unoszenie siê mej matki, gdy dzisiaj

po po³udniu przenosi³a serwis w mieszkaniu, i przypominam sobie

pewn¹ odleg³¹ noc, gdy ca³ymi godzinami przypatrywa³em siê

kiedyœ z okna ksiê¿ycowi w pe³ni, jak jego œwiat³o dopasowywa³o

siê do uderzeñ mego serca, a¿ w koñcu ksiê¿yc podzieli³ siê i

dwa ca³kowicie okr¹g³e cia³a niebieskie sta³y przed moimi oczami,

które, gdy zamyka³em je na d³u¿szy czas, zbiega³y siê niczym

obraz w telewizorze w momencie jego wy³¹czenia.

Moja babcia mówi³a:

Widzimy odpadanie dni z wierzcho³ka drzewa, ale nie widzimy,

jak pieñ wydaje swoje pierœcienie roczne. … Mrok przesz³oœci

background image

19

poznajemy po jasnej poœwiacie, jaka stamt¹d pada na nasz¹

przysz³oœæ. Nasze ¿ycie jest tylko echem krzyków, które wydali z

siebie nasi przodkowie. … Stracisz wolnoœæ i znowu j¹ odzyskasz,

dlatego uwolni³am dzisiaj tê æmê, bowiem jest do ciebie podobna,

gdy¿ potrzebujesz wolnoœci i nocy, nie zaœ chleba i domu. Œwiat

na d³ugo rozpadnie siê na dwa œwiaty, i oba bêd¹ siê nazywa³y

sprawiedliwoœci¹. Zaczekaj do jutrzejszego dnia. Jutro

zrozumiesz. … Bêdziesz przekracza³ granicê miêdzy

sprawiedliwoœci¹ a sprawiedliwoœci¹, i inni bêd¹ ciê unikali;

gniew zaœ bêdzie twoim domem i twoim chlebem.

Babcia milczy. Stoi w bia³ej nocnej koszuli przy moim ³ó¿ku,

otoczona b³êkitnym œwiat³em, i z ka¿dym uderzeniem mego serca,

które przenosi siê na Ÿrenice, jej obraz migocze mi przed oczami.

Tak d³ugo, a¿ jej kontur wyró¿nia siê ju¿ tylko dziêki s³abo–

b³êkitnej poœwiacie owego osobliwego œwiat³a, a¿ w koñcu gaœnie

tak¿e i ona.

Dzieñ ojców

Czujê swêdzenie na moim policzku, które niknie na chwilê,

powraca znowu w innym miejscu, na czole, nosie i oku. Dopiero

gdy porusza siê w moim uchu i s³yszê mrukliwe brzêczenie, i

podczas gdy jeszcze uchylam powiek, i przymykam je, widzê

muchê, która mnie obudzi³a a teraz leci do okna a potem za firankê.

Jest jasny poranek.

Z kuchni s³yszê ha³asy rozpoczynaj¹cego siê dnia, g³osy

rodziny, nad którymi unosi siê jakiœ obcy, mêski g³os, który wydaje

mi siê znajomy. Dzisiaj te odg³osy s¹ szczególnie podniesione,

bowiem jest dzisiaj niedziela a matka ma urodziny.

Wyskakujê z ³ó¿ka, zdejmujê mój podarunek z rega³u, rysunek,

namalowany w szkole wodnymi farbkami, mój autoportret jako

m³odego pioniera z chust¹ na szyi i w bia³ej koszuli. Naprawdê

siê do mnie upodobni³, i jestem z niego dumny i wiem, ¿e matka

ucieszy siê i bêdzie mnie chwali³a przed ca³¹ rodzin¹.

background image

20

W kuchni, rysunek w mej rêce, podchodzê do matki, aby jej

pogratulowaæ, wszyscy pozostali siedz¹ przy stole i milcz¹,

obejmujê j¹, z radia dudni ha³aœliwie ten mêski g³os, ale matka

tylko na krótko przytula mnie do siebie i k³adzie mój podarunek

na stole, nie obejrzawszy go, zaœ ten mêski g³os wci¹¿ od nowa

powtarza nazwê „Berlin”, i matka odwraca siê tak, jakby p³aka³a.

Spogl¹dam na babciê, ciotkê Hildê i wujka Herberta, wujka

Rudiego i ciotkê Margaretê, wszyscy zagapieni na p³ytê sto³u, z

wykrzywionym grzbietem, jak po uderzeniu, tylko ojciec stoi z

boku i gapi siê na ¿ó³to oœwietlon¹ skalê radioodbiornika.

Lecz teraz babcia podnosi wzrok, jej spojrzenie wêdruje do

ogrodu, potem zaœ z powrotem zawraca do pokoju i zatrzymuje

siê na mnie. Powiada: Teraz wszyscy jesteœmy uwiêzieni. W

Berlinie wybudowali mur.

No i co z tego, myœlê, co obchodzi mnie ten mur, dzisiaj jest

niedziela, dzisiaj s¹ urodziny matki.

Teraz powo³uj¹ tak¿e grupy bojowe, powiada ojciec do wujka

Rudiego, fryzjera, masz szczêœcie, z twoimi p³ucami.

Ale, replikuje wujek Rudi, i obraca swoim z³otym

pierœcieniem, nie spêdzi³eœ piêciu lat na Syberii.

I moja babcia krzyczy nagle na ojca, bez ogródek i jak

opêtana: Znowu bêdziesz siê tam przecie¿ krêci³, wszêdzie

przecie¿ musia³eœ byæ, widzia³am was przecie¿, wygl¹daliœcie

jak upiory, w maskach gazowych biegaliœcie po naszym

jagodowym lesie.

ChodŸ, wypij swoje kakao, mówi do mnie matka, lecz nie

dotykam fili¿anki, dzisiaj kosztowny serwis nie stoi na stole,

pozosta³ w pokoju zamkniêty w szafie — a babcia krzyczy dalej:

Chcia³eœ nawet zapisaæ siê do Partii, wszystko chcia³eœ robiæ tam,

gdzie mo¿na by³o coœ dostaæ, ale wtedy ciê nawet nie wziêli, bo

by³eœ w formacji SS. Chcia³eœ zabroniæ mi siê modliæ i odebraæ

mi mego Boga, ¿ebyœ w spokoju móg³ robiæ karierê. Chcia³eœ siê

wywy¿szyæ i w szkole przy ma³ym, rada rodzicielska, i przyjaŸñ

niemiecko–sowiecka, i izba techniki, i zwi¹zki zawodowe, i

ma³emu zakaza³eœ nosiæ spodnie, niebieskie d¿insy, które mnie

background image

21

sporo kosztowa³y. W Ameryce nosili je poganiacze byd³a,

powiedzia³eœ…

Babcia milknie, i zanim matka zdo³a zrobiæ jakiœ ruch i

powiedzieæ do mnie: ChodŸ, pij teraz, kakao zrobi siê zimne,

wujek Rudi, fryzjer, mówi cichym g³osem: To ¿art, nikt nie ma

zamiaru wybudowania muru, powiedzia³, to ¿art.

Ciotka Hilde i wujek Herbert zachowywali milczenie, jak

zawsze, jednak ciotka Margarete podnosi powoli sw¹ g³owê i

powiada do swego mê¿a, nieco œmia³o, jak to jest w jej zwyczaju:

Nie ma piwa na Hawajach, dlatego pozostaniemy tutaj, chodŸ,

wyjedŸmy, inaczej wszystko bêdzie skoñczone. Byæ mo¿e

przebijemy siê jeszcze do Turyngii albo na Bawariê.

Powstali, i mój ojciec, który jest zupe³nie bia³y na twarzy,

siada na miejscu wujka Rudiego, wprost przed g³oœnikiem.

A nasz piknik, wo³am, i wasz nowy samochód, wóz sportowy?

Chcieliœmy przecie¿ pojechaæ na piknik, nad wielkie jezioro, i

chodziæ po lesie, i chcieliœmy p³ywaæ, masz przecie¿ dzisiaj

urodziny, mamo, dzisiaj jest niedziela.

Na to moja matka ca³kiem delikatnie g³aszcze mnie po g³owie

nieomal unosz¹c siê, i mówi tylko: Byæ mo¿e póŸniej. PóŸniej

kiedyœ.

Idziemy tak¿e, powiada wujek Herbert, i ciotka Hilde powstaje

od sto³u, wyjmuje ze swej torebki portmonetkê i k³adzie obok

mej fili¿anki piêciomarkówkê: Na wakacje, masz jeszcze przecie¿

parê dni. IdŸ sobie na p³ywalniê u kup sobie lody albo parówkê.

ChodŸ, powiada wujek Herbert, pojedziemy autobusem do

dworca, jeden odje¿d¿a za dziesiêæ minut, musimy byæ na

przystanku.

Pytam matkê, czy wolno mi iœæ z nimi, i ta zgadza siê.

Wujek Rudi siada za kierownic¹ swego sportowego

samochodu i tr¹bi jeszcze raz, ciotka Margarete macha d³ugo rêk¹

i jednej ze swych drogich chustek pozwala trzepotaæ z okna

samochodu.

Jeœli jest jeszcze jakaœ droga, myœlê, do Turyngii albo na

Bawariê, byæ mo¿e poœl¹ gumê do ¿ucia albo dalszy ci¹g ksi¹¿ki

background image

22

Fury albo niebieskie d¿insy, ¿eby babcia nie musia³a znowu

„naszych” pieniêdzy wymieniaæ na „zasoby”. Byæ mo¿e bêd¹

nawet znowu bogaci, wówczas dostanê, póŸniej, kiedy bêdê tak

du¿y jak mój brat, takie przenoœne radio, jakie widzia³em w

katalogu wysy³kowym mego przyjaciela.

Odprowadzam jeszcze ciotkê Hildê i wujka Herberta na

przystanek autobusowy, ale dzisiaj jest niedziela, autobus

przychodzi wczeœniej, nikt nie wysiada, poza nami nikt nie czeka

na przystanku, tak ¿e mo¿emy sobie zawo³aæ ju¿ tylko „do

widzenia”, w ogóle bez uœcisków. Lecz ciotka Hilde przybiega w

autobusie szybko do okna i obie d³onie przyciska do szyby. Z

zewn¹trz wygl¹da to tak, jakby dla mnie na zawsze przykleili

tam jakiœ gest rozpaczy.

Mijaj¹c ogród z powrotem udajê siê do domu.

Dalej w dole bawi siê kilkoro dzieci, zawsze dwoje stoi

naprzeciw siebie, ramiona podniesione i d³onie przyciskane w

powietrzu do siebie. Œpiewaj¹: Z³oty, z³oty moœcie, któ¿ zawali³

ciê…

Wo³aj¹ mnie, ale teraz jednak muszê coœ zjeœæ i napiæ siê,

dzieñ jest gor¹cy, i zupe³nie krêci mi siê w g³owie.

Tylko babcia i matka siedz¹ jeszcze w kuchni. Zgasi³y radio.

Ojciec poszed³ do ³ó¿ka, chocia¿ nie ma jeszcze po³udnia, bia³y

niczym œciana, jak mówi babcia, a matka dodaje, ¿e jest przecie¿

w tej grupie bojowej.

Wypijam kakao, biorê kawa³ek ciastka jagodowego do rêki,

aby jeœæ po drodze do moich przyjació³.

Czy nie musimy sprowadziæ go z obozu wakacyjnego?, pyta

matka w stronê pustej kuchni, a babcia odpowiada: Poczekajmy

jeszcze jeden dzieñ, nad Ba³tykiem powinna byæ teraz œliczna

pogoda.

Zamykam drzwi i w³aœciwie od razy chcê wybiec za bramê do

ogrodu, stamt¹d zaœ na drogê, do moich przyjació³, aliœci s³yszê,

jak znowu œpiewaj¹: Z³oty, z³oty moœcie, któ¿ zawali³ ciê? Z³otnik,

z³otnik ze sw¹ córk¹ dziewic¹… uwiêziony… uwiêziony…

³añcuchami i sztabami…

background image

23

I teraz, poniewa¿ nikt z moich przyjació³ nie zauwa¿a mnie

przy bramie do ogrodu, wycofujê siê ostro¿nie, bez ha³asu, i nie

zauwa¿ony znikam na wielkiej ³¹ce ogrodowej, gdzie wszystko

jeszcze pozosta³o takie, jak wczoraj popo³udniem, jest jeszcze

nawet przewrócone pude³ko z drewna, w którym szuka³em

zagubionej æmy.

Nagle nieruchomiejê w nieoczekiwanym poruszeniu i

dok³adnie przys³uchujê siê odg³osom lata: ptaków pod

jagodowymi krzewami, wiatrowi w jab³oniach, strzêpom pieœni,

jak¹ moi przyjaciele œpiewaj¹ w dole na drodze, wszystko ca³kiem

wyraŸnie, ka¿dy szum pobrzmiewa, lecz osobliwie oddzielony

jeden od drugiego, wy³¹czony od innych, jakby rozdzielany

przenikliwym dŸwiêkiem jakiejœ pi³y, jakby sam istnia³ na œwiecie.

I od razu wiem: Ja byæ mo¿e jestem winien wszystkiemu,

poniewa¿ to ja zamkn¹³em do tego pude³ka z drewna „samo

piêkno”, tê b³êkitn¹ æmê, teraz zaœ wszyscy jesteœmy uwiêzieni,

moi przyjaciele, babcia, ojciec, matka, ciotki i wujkowie, mój

brat nad Ba³tykiem. Byæ mo¿e ja tylko by³em winien tej

zniszczonej niedzieli, która mia³a byæ urodzinami mojej matki, z

piknikiem i p³ywaniem w jeziorze… I odbi³em siê od

teraŸniejszoœci jak krzyk moich przodków. Nast¹pi³em z ca³ej

si³y mej lewej nogi na skrzynkê, drewno popêka³o pod ciê¿arem

tego ciosu, praw¹ zaœ tratowa³em po wystaj¹cych listewkach, które

jeszcze nie popêka³y, ³ama³em je rêkami i nogami, tupa³em po

nich, a¿ nie zosta³y porozbijane na amen.

Mog¹ przecie¿ budowaæ swoje mury, kiedy chc¹, myœla³em,

ale nie w urodziny matki, nie w niedzielê, nigdy ju¿ matka nie

powinna mieæ urodzin w niedzielê.

Œmieræ na Hawajach

PóŸniej, gdy siedzieliœmy przy kolacji, ojciec le¿a³ jeszcze w

³ó¿ku i by³ chory, matka zaœ nie pojawi³a siê przy stole, babcia

ponownie w³¹czy³a radio, które poda³o pierwszego zabitego w

tym dniu. Jedna z najbardziej zakazanych wiadomoœci „z tamtej

background image

24

strony” brzmia³a, ¿e hrabia Berghe von Trips rozbi³ siê w

samochodzie wyœcigowym na rajdzie z Monza i sp³on¹³ w swoim

wozie.

Dalej prze¿ywaj¹ swoje ¿ycie, powiedzia³a babcia.

Listopad 91 — Styczeñ 92

background image

25

CZERÑ TWOICH W£OSÓW

Kiedy widzê moich kolegów, jak z parówkami i wiatrówkami

zajmuj¹ siê obron¹ cywiln¹, ich œmiech, ich radosne cele, na ra-

zie jeszcze na tarczach, które jednak znowu ukazuj¹ ju¿ g³owy i

ramiona istot ludzkich, wówczas budzi siê we mnie muzyka ma-

³ej kawiarni w Warszawie, gdzie przed kilkoma laty siedzia³em z

pewn¹ œliczn¹ Polk¹, i tego przybytku nigdy odt¹d nie opuœci-

³em.

Nie przestali bowiem strzelaæ do tego, co kochamy.

S³ucham s³ów tej, której ca³e pokrewieñstwo umar³o w p³o-

mieniach Warszawy, i pod muzykê zdartej p³yty d¿ezowej tej

kawiarni mieszaj¹ siê krzyki pal¹cych siê ludzi i mlaskanie je-

dz¹cych parówki powo³anych do obrony cywilnej, z którymi

wspó³pracujê codziennie osiem godzin, i którzy jak jeden m¹¿

maj¹ swoje doœwiadczenia i maj¹ zlecone przekazywanie ich dalej

do mnie. — Jak pan przecie¿ powiedzia³, panie bosmanie, flota

wojenna, tego ponownie tak szybko siê nie zapomina, tak pan

przecie¿ powiedzia³, gdy znalaz³ siê pan w porcie. — A kiedy

nastêpnie zwalniaj¹ ma³¹ sprê¿ynkê spustu przy karabinie, s³y-

szê jak w ma³ej kawiarni pêka p³yta d¿ezowa i rozlatuje siê na

kawa³ki, i widzê, jak strza³ wymyka siê z lufy karabinu i g³êboko

wbija siê w czerñ tarczy, i nagle widzê krew pod czarnymi w³o-

sami mej polskiej przyjació³ki, krew w d³ugich czarnych w³o-

sach, i s³yszê moich kolegów jak wo³aj¹: Dziesi¹tka, dok³adnie

w czarne pole, œwietnie, towarzyszu dyrektorze!

1975

background image

26

TARG OWOCOWY

Uderzenia po plecach. Mario. Za uderzeniami ratusz. Za ratu-

szem rajcy. Nad panami dzwonienie. Nad dzwonieniem Bóg. Za

nim pustka. Ramiona zwi¹zane. ¯adnego dŸwiêku ju¿.

Koœció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara

Gie³da. Przeminê³y. Maria ma czarne w³osy. W weso³ych dniach

warkocze. Przeminê³y. To by³o wszystko. Mój ostatni podaru-

nek. Czerwcowy wieczór. Wstêgê z ognia u³o¿y³em jej wokó³

szyi. To by³o wszystko.

Ponad sercem nó¿. Ponad dzwonieniem Bóg. Za nim pustka.

Koœció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara Gie³-

da. ¯adnego dŸwiêku ju¿. Za pustk¹ ryk. Za rykiem t³um. Za nim

panowie.

Na taczkach: Ja. Dwoje oczu, dwie skronie, dwoje uszu, dwa

ramiona, dwie nogi. Widzê, s³yszê, stojê. Taczki maj¹ dwa ko³a.

Ko³a jad¹ w tym samym kierunku. Mam tylko jedn¹ g³owê, jed-

ne usta. Tego jest za du¿o.

Za milczeniem ryk. Pomiêdzy tym — taczki. Na taczkach: Ja.

Widzicie mnie, ¿e s³yszê, widzicie mnie, jak jadê, widziecie mnie,

¿e was widzê. S¹dzicie, ¿e krzyczê. Dlatego krzyczycie.

Nie widzicie, ¿e ciê widzê. W weso³ych dniach warkocze.

Przeminê³y. Nie myœlisz o niczym, niczego nie widzisz. Nigdy

przy tym czegokolwiek nie przemyœla³aœ. Mario. Którego mamy

dzisiaj. Jak przychodzi siê do takiego dnia. Co przy tym sobie

myœla³aœ.

Dlatego podnoszê siê teraz z tych taczek. Jak wchodzi siê po

w¹skich schodach, z ramionami zwi¹zanymi na plecach. Mario,

o to siê pytam. Jak ten kamieñ dociera na targowisko z wy¿³obie-

niami dla wyp³ywaj¹cej krwi. Sk¹d przychodz¹ ci ludzie i po co.

background image

27

Ty i ja. Ponad tym dzwonienie. Inne dzwony. Inny wóz. I nasza

córka. Przeminê³y. Sk¹d bior¹ siê ci ludzie. Dlaczego jakiœ facet

przyciska moj¹ g³owê do kamienia. Czemu nosi maskê z takiej

chusty. Z jakiego powodu ta chusta jest czarna. Twoje w³osy s¹

czarne, Mario. Wokó³ twojej szyi ogieñ. Nic nie mówisz, nicze-

go ju¿ nie mo¿esz powiedzieæ. Powiedz mi, którego dzisiaj mamy

i jakie jest twoje prawdziwe imiê. Twoje imiê brzmi: Przeminê-

³o.

Mario, tak nazywamy siê teraz. To by³o wszystko. Przeminê-

³o. Nad dzwonieniem ty i ja, za tym pustka. Koœció³ Paulinów

Piwnica Auerbacha Targ Owocowy Stara Gie³da. Ten kamieñ z

wy¿³obieniami. To wszystko.

Nad sercem nó¿. Nasze imiona, Mario: Przeminê³o. Ty i ja,

tak nazywamy siê, tak jesteœmy zwi¹zani. Miecz jest nade mn¹.

Nad nim pustka. Nazywam siê Jan Christian Woyzeck. Jest œro-

da, dwudziesty siódmy sierpnia 1824. Jak dochodzi siê do takie-

go dnia. Mario, Przeminê³o nie jest imieniem. Ty i ja, za tym

pustka. Koœció³ Paulinów Piwnica Auerbacha Targ Owocowy

Stara Gie³da. Miecz jest nade mn¹. Jakie jest twoje prawdziwe

imiê, Mario. W ci¹gu trzech sekund tracê ¿ycie.

background image

28

¯O£NIERZ TEHEMESIAN POWRACA DO

DOMU

Ze swoj¹ walizeczk¹ biegnie wzd³u¿ niewielkiej polnej drogi.

Powiada do mnie: Pójdziemy do domu.

Przyjdzie mój ojciec. Bêdzie w domu, kiedy moja matka ko-

cio³ z jagniêciem postawi na stole przykrytym bia³ym obrusem a

moje siostry poprzypinaj¹ do w³osów z³ote sprz¹czki. A wieczo-

rem, kiedy niebo nad górami jest dzwonem z zielonego szk³a,

nad którym tli siê czerwony p³omieñ, ubior¹ bia³e sukienki.

Ludzie na wsi s³ysz¹ œpiew z naszego domu i mówi¹: Syn

rodziny Tehemesianów powróci³ do domu.

Tak bêdzie.

Przybêdzie mój ojciec. Wo³a³em go d³ugo. Ca³¹ noc. Lecz te-

raz jest poranek, i boli mnie noga. Nauczyli mnie, jak prowadzi

siê czo³g, i ¿e dobra widocznoœæ ma pierwszeñstwo przed os³o-

n¹. Le¿ê przy otwartym oknie, acz znowu boli mnie noga. Os³o-

na jest dobra. Ale stodo³y przy domu s¹ z kamienia. Kamieñ po-

chodzi z gór. Domy w naszej wsi s¹ z kamienia. Ta stodo³a tutaj

jest z drewna, lecz os³ona jest dobra, i wo³a³em mego ojca. Przyj-

dzie i powie: Pójdziemy do domu.

Moja matka nie ma czasu i nie przyjdzie. Musi nakarmiæ by-

d³o i wydoiæ kozy i nie mo¿e po prostu odejœæ ze wsi, acz boli

mnie noga. Przyjd¹ z psami, nastêpnie zaœ bêd¹ strzelaæ, teraz

znowu przychodzi mi to do g³owy.

My Armeñczycy jesteœmy chrzeœcijanami, oni zaœ zawsze

strzelali i przychodzili z psami do naszych wiosek. I krzy¿owali

na drzewach. I budowali mury z czaszek i piszczeli. W imieniu

Mahometa. W imieniu Wojny. Widzia³ to Ararat. Teraz mi to przy-

sz³o do g³owy.

Zawo³a³em mego ojca. Przyjdzie ze swoj¹ ciê¿k¹ waliz¹ i

background image

29

powie: Pójdziemy do domu. A wieczorem, kiedy niebo nad góra-

mi jest dzwonem z zielonego szk³a, moje siostry ubior¹ bia³e su-

kienki. Tak bêdzie.

Nauczyli mnie, jak obs³uguje siê karabin maszynowy, i ¿e

dobra widocznoœæ ma pierwszeñstwo przed os³on¹. Widzê do-

brze z tej stodo³y, ale ona jest z drewna. Pos³ali mnie do Niemiec,

poniewa¿ w szkole nauczy³em siê niemieckiego i w mieœcie by-

³em dobrym robotnikiem wykwalifikowanym. A te Niemcy tutaj

nazywaj¹ siê Turyngi¹, potem idzie granica, a nastêpnie znowu

id¹ Niemcy, o których nie wiem, jak je siê tam nazywa. Potem

przez d³ugi czas jest woda, a wszystkie kraje za ni¹ nazywaj¹ siê

Ameryk¹. Tam przebywa mój brat. Tam chcia³bym siê udaæ, gdy

przestanie boleæ mnie noga. Albo do domu, kiedy przybêdzie mój

ojciec i zabierze mnie. To by³ jego pomys³ wys³ania mnie do

miasta, i ¿e nauczy³em siê niemieckiego. To by³ jego pomys³ uczy-

nienia mnie w fabryce dobrym robotnikiem wykwalifikowanym.

Moja matka by³a przeciwna. Armeñczycy s¹ chrzeœcijanami.

Turcy byli sprzymierzeni z Niemcami i mordowali mój naród. W

imieniu Mahometa. W imieniu Wojny. Teraz niemieccy ¿o³nie-

rze utrzymuj¹ sieæ informacyjn¹. Wyjdê z tej stodo³y i zawo³am:

Bracia, nie strzelajcie. Ta stodo³a stoi w Turyngii. Teraz niemieccy

robotnicy wykwalifikowani wy³¹czaj¹ swe maszyny i s¹ sprzy-

mierzeni z Rosjanami. Wskakuj¹ teraz w mundury i do pistole-

tów maszynowych wsuwaj¹ magazynki. Teraz s¹ grupami bojo-

wymi i kontroluj¹ poci¹gi i blokuj¹ ulice. W czasie gdy mnie

szukaj¹ Rosjanie. Rosjanie przybyli i uwiêzili mój naród i pos³a-

li mnie do Niemiec, poniewa¿ by³em dobrym robotnikiem wy-

kwalifikowanym. W imieniu Pokoju. Wo³a³em mego ojca, lecz

poci¹g z Jerewania do Turyngii jedzie wiele dni. Moje siostry

zanios¹ mu walizkê na dworzec. Przyjd¹ z psami i pistoletami

maszynowymi, wyjdê przed stodo³ê, i zawo³am do nich po nie-

miecku, armeñsku i rosyjsku: Bracia, nie strzelajcie.

Armeñczycy nie bêd¹ strzelali, obejrz¹ moj¹ nogê i zapytaj¹:

Bracie, dlaczego zwia³eœ? Twój ojciec jest ju¿ w drodze a Turyn-

gia trwa tylko trzy lata.

background image

30

A nasz naród, zapytam ich, jak d³ugo to trwa³o? Wtedy za-

milkn¹ i przestan¹ wypytywaæ i spogl¹daæ w wyblak³y b³êkit

obcego nieba. W imieniu Pokoju. Tak bêdzie.

Nauczyli mnie, jak rzuca siê granatem rêcznym, i ¿e dobra

widocznoœæ ma pierwszeñstwo przed os³on¹. Nie nauczyli mnie,

jak siê wycina kulê ze swojej nogi. Nie nauczyli mnie, jak wo³a

siê swego ojca. Mój ojciec przybêdzie i d³ugo bêdzie siê przypa-

trywa³ memu rosyjskiemu mundurowi. Chcê do mojego brata.

Albo do domu. Nie chcê ¿yæ w koszarach. To jest powód. Z dwu-

dziestu mê¿czyznami w jednym pomieszczeniu. W jakimœ ob-

cym kraju, który nazywa siê Turyngia. Nie chcê byæ bity przez

trzy lata za drucianym p³otem. Za jakiœ obcy kraj nazywaj¹cy siê

Rosja. Chcê ¿yæ w domu z surowego kamienia, w którym miesz-

kaj¹ mój ojciec i moja matka, i moje siostry. Nie chcê s³uchaæ

nocnych wrzasków pijanych oficerów i nawo³ywania posterun-

ków na wie¿ach stra¿niczych. To jest powód. Nie chcê ¿yæ w

koszarach. Nocami chcê le¿eæ na czatach w domu, który zbudo-

waliœmy z kamieni Araratu, i s³yszeæ pod sob¹ skrobotanie zwie-

rz¹t w stajni. Szczekania psa, kiedy zwêszy wilka schodz¹cego z

gór.

Jestem Armeñczykiem. Mam ojca, matkê, brata, dwie siostry.

Jestem chrzeœcijaninem. Nie mam narodu. Mój naród zosta³ wy-

mordowany. Reszta zamkniêta albo w Ameryce. W imieniu Ma-

hometa. W imieniu Wojny. Albo Pokoju.

D³ugo wo³a³em mego ojca, ca³¹ noc. Nadejdzie ze swoj¹ wa-

lizeczk¹ wzd³u¿ niewielkiej polnej drogi, na któr¹ patrzê. Powie

do mnie: ChodŸ, pójdziemy do domu. Bêdzie w domu, kiedy nie-

bo nad górami jest dzwonem z zielonego szk³a, a wieczorem moje

siostry ubior¹ bia³e sukienki. Tak bêdzie. Patrzê z okna stodo³y.

Widzê niewielk¹ poln¹ drogê. Tam pójdzie mój ojciec. Poniesie

czarn¹ walizkê. Po polnej drodze pobiegnie mój ojciec. Jestem

tutaj. Wo³am: Tutaj jestem. Lecz mój ojciec mnie nie s³yszy. S³y-

szê psy, s³yszê uderzenia pistoletów maszynowych, a z bladonie-

bieskiego obcego nieba w moje okno mknie pierwsza b³yskawi-

ca.

background image

31

KOLEDZY ZE STUDIÓW

To nie to: Kiedy je, mlaska odrobinê. Lubi smako³yki, œwie¿¹

w¹trobiankê lub solonego œledzia. Siedzi przy swoim stole, od-

dalony ode mnie o dwa metry, jest najlepszym studentem, cz³on-

kiem kierowniczego gremium, zawsze ma otwarte ucho. Cierpi

na tak¹ wadê s³uchu, która wydaje mu siê w niczym nie prze-

szkadzaæ.

Móg³bym przytoczyæ jego imiê albo wymyœliæ jakieœ, lecz

myœlê, ¿e chyba nie musi go byæ, poniewa¿ nic to nie zmieni, i

dlatego pozostajê nastêpnie przy formie z “on”; “on” pisanym

ma³¹ liter¹, nie ¿yjemy bowiem w œredniowieczu. Nale¿y on do

partii robotniczo–ch³opskiej i posiada zaufanie wszystkich prze-

³o¿onych, acz nosi brodê, krótko przyciêt¹, czarn¹, co jeszcze

przed paru laty wystarczy³oby, by wydawa³ siê podejrzany w

oczach swoich protektorów. Opowiada chêtnie, gdy nie przyku-

waj¹ go w³aœnie jego studia, czyli rzadko, ale nastêpnie zaczyna.

Nikt nam nie mo¿e odebraæ naszych lat, naszych doœwiadczeñ,

powiada, i drzemiê krótko i marzê o górze wyznaczników spoko-

ju. Lecz on nabiera ju¿ rozmachu, zatrzaskuje swoje ksi¹¿ki i

zeszyty i wnika w moje ucho. Mówi donoœnym g³osem, jak gdy-

bym by³ zebraniem, do którego jest przyzwyczajony. Lecz uœmie-

cham siê, dlañ niewidzialnie, i myœlê o wadzie jego s³uchu.

Nie na darmo, powiada, jestem w Partii. Wst¹pi³em przed czte-

rema laty, wówczas w armii. Teraz wiem, ¿e wyznaczniki te bêd¹

spoczywa³y dot¹d, dopóki nie przemin¹ owe historie i nie nadej-

dzie noc. Na dworze pada œnieg, i czasem przez wpó³ otwarte

okno przenikaj¹ g³osy dzieci, które umykaj¹ teraz po obiedzie,

aby wyszaleæ siê w nawo³ywaniach na œlizgawce lub saneczko-

waniu, i z przyjemnoœci¹ by³bym w tym uczestniczy³ albo naj-

background image

32

chêtniej siedzia³ w pokoju i ca³kiem sam przys³uchiwa³ siê spa-

daniu œniegu.

Lecz on siedzi obok mnie, jest to akademik dla studentów

wydzia³u robotniczo–ch³opskiego, i nie mam wyboru, jeœli do

jutra chcê rozwi¹zaæ owe wyznaczniki. Wk³ada sobie papierosa

do ust, zdarza siê, ¿e tak¿e i mnie proponuje jednego, takim oj-

cowskim gestem, bowiem papierosy te maj¹ filtry, s¹ dro¿sze od

tego gatunku, jaki palê. Lecz on ju¿ przemawia i spogl¹da na

mnie z zadowoleniem, jak wci¹gam s³odkawy dym, wynagrodze-

nie za moje milczenie. Tylko ta marka, myœlê, ma taki s³odkawy

smak, który tak lubi. On, ze swoim stypendium. Trzy lata w ar-

mii, byæ ¿o³nierzem w takim czasie, który, gdy siê studiuje, daje

zysk podwójny.

S³uchasz w ogóle?, pyta mnie. I szybko do spodka strz¹sam

popió³ papierosa. Pokój musi byæ zbrojny, powiada, to mo¿na

jeszcze byæ mo¿e zakomunikowaæ im jako podoficerom, ale ¿e w

armii tak¿e musi panowaæ odrobina porz¹dku, gdy¿ inaczej poja-

wia siê taki ba³agan, którego niektórzy w ogóle nie mogliby skon-

sumowaæ, dlatego musia³em ich ukaraæ. Jak to zrobi³eœ?, pytam.

No, przecie¿ sam musisz to wiedzieæ, tak¿e by³eœ przecie¿ ¿o³-

nierzem. Zakaz wychodzenia albo skreœlony urlop, a jeœli to nic

nie pomaga, idzie budowa. W armii, która chroni pokoju, te¿ musi

istnieæ coœ takiego. Co wynika z tego, gdy ka¿dy mo¿e robiæ, co

chce?

I wiem, ¿e ma na myœli tê armiê, w której tak¿e musia³em

s³u¿yæ i gdzie moje wyobra¿enia o „odrobinie porz¹dku” w

znacznym stopniu zosta³y poprawione; ale byæ mo¿e jest to

te¿ tylko moja z³oœliwa cecha, ¿e grymaszê we wszystkim. On

jest inny. Otwarty na zewn¹trz, gdy nadeptuje na but, przyja-

ciel m³odzie¿y? Mówi¹c g³oœno, co siê dzieje. Lecz czasami

stwierdzam ze zdumieniem, ¿e coœ zosta³o powiedziane zbyt

otwarcie, i co wydaje siê byæ jeszcze gorsze, ju¿ by³o napisa-

ne i czytane, zanim siê to powie. Dlatego tylko jego otwarte

usta, zwrócone do mnie, pozostaj¹ czerwone poœród czarnej

brody.

background image

33

Jeœli potem nagle wstajê, wychodzê z pokoju i nie mówiê ani

s³owa, wyobra¿am sobie jego idiotyczne spojrzenie i wlokê siê

kilka metrów po wy³o¿onym br¹zowymi kafelkami korytarzu. Nie

zapukam do drzwi pokoju 139, bo wiem, ¿e tutaj nie patrzy siê na

mnie z ochot¹. Lecz tym razem jest to jednak b³¹d. Selvan, ciem-

noskóry Hindus, szybko zamyka niebieski zeszyt, jak widzê, ksi¹-

¿eczkê oszczêdnoœciow¹, i wrzuca j¹ do olbrzymiej walizy, która

poza tym jest pusta. Nastêpnie wci¹ga walizê na szafê. Widzê, ¿e

twarz Selvana zrobi³a siê lekko czerwona, w³aœciwie tylko nieco

ciemniejsza. Nastêpnie œmiejemy siê, bo jesteœmy zorientowani;

sam tak¿e znam plan Selvana: raz w czasie siedmiu lat swoich

studiów pojechaæ do domu, zobaczyæ znowu swoich rodziców i

trzy siostry.

Selvan mówi „chwila”, wychodzi z pokoju i po paru minu-

tach powraca z dwoma garnkami. „Tutaj masz nó¿ i widelec”.

Rozdziela ry¿ na dwa talerze i jeden z nich podsuwa do mnie.

„ChodŸ, zjedz ze mn¹”. Jemy, i muszê siê uœmiechn¹æ, kiedy myœlê

o jego przybyciu przed jakimœ rokiem. Zabra³em go z lotniska,

spojrza³ na mnie i powiedzia³ od razu: “W tym kraju nie pozosta-

jê ani jednego dnia”. Uzna³em to za ¿art, ale Selvan spogl¹da³ na

mnie z politowaniem. „Dlaczego?”, zapyta³em. „Gdy maszyna

wyl¹dowa³a”, powiedzia³ Selvan, „i przeszliœmy przez œluzê do

poczekalni, zobaczy³em, jak dwoje siê ca³owa³o. W bia³y dzieñ,

przed wszystkimi ludŸmi!” „WeŸmiemy taksówkê”, powiedzia-

³em wtedy i st³umi³em g³êbszy œmiech. A teraz jemy razem ry¿ z

kawa³kami ryby, Selvan zaœ pije do tego wodê z kranu. Zdecydo-

wa³em siê na ³y¿kê, któr¹ znalaz³em w skrzyni na poœciel Selva-

na. Sam je palcami, jak zawsze, i od pewnego czasu przyzwycza-

iliœmy siê do tych rodzajów wzajemnych obcoœci.

Po posi³ku decydujemy siê na spacer, teraz przesta³ padaæ

œnieg, i opowiadam Selvanowi, podczas gdy osi¹gamy skraj lasu,

¿e teraz znajdujemy siê w obrazie Levitana, wielkiego malarza

rosyjskiego krajobrazu i jego stylu. Tylko my, dwoje ludzi, byli-

byœmy sztucznie do³¹czeni, bowiem Levitan nie potrafi³ malo-

waæ osób i do tego zatrudni³ raz innego malarza. Ale tylko raz, na

background image

34

jeden obraz. Tak, raz, powiada Selvan a potem milczy, aliœci wi-

dzê, jak pod jego spojrzeniem pokryte œniegiem drzewa staj¹ siê

krzaczastymi trawami równin i jak mroczne parowy wysokopien-

nego lasu zmieniaj¹ siê w ko³ysz¹ce siê stada byd³a; jak wokó³

nas powstaje ojczyzna Selvana. Potem widzimy przed sob¹ liniê

kolejow¹ przecinaj¹c¹ las, pod naszymi butami wzbija siê œnieg i

zaczynamy biec. Opowiadam Selvanowi o mi³oœci, drugiej wiel-

kiej têsknocie po ojczyŸnie i moich drogach do niej. Takie histo-

rie, które zawsze by³y smutne, lecz w moich ustach, dziêki ja-

kiejœ przymuszaj¹cej sile, zamienia³y siê w weso³e ¿arty.

Tu na tym ma³ym moœcie kolejowym sta³o siê, a to Mannemu,

Hilli i mnie przysz³o do g³owy, ¿e wszyscy troje kochaliœmy tê

dziewczynê, któr¹ ka¿dy z nas zaprosi³ na to popo³udnie na spa-

cer. I by³o lato a leœna ziemia by³a ciep³a i ka¿dy mia³ chyba

podobny zamiar, jednak z pewnoœci¹ inny ni¿ wedle umowy po-

wierzenia siê porêczy tego mostu, dyndania nogami na szynach i

czekania na nastêpny poci¹g. Gdy nadszed³, zrezygnowaliœmy

równoczeœnie i z zarumienionymi g³owami poci¹gnêliœmy do góry.

Ka¿dy z nas biega³ dalej za t¹ dziewczyn¹, a by³o to nastêpnej

zimy, gdy powiedzia³a mi w parze posapuj¹cego pod nami poci¹-

gu, ¿e nigdy nie chcia³aby mnie opuœciæ.

Teraz id¹ dalej Selvan i ja, rzucam na niego œnie¿k¹, a on

œciga mnie w poprzek lasu, przez kotlinkê z wysokim po kolana

œniegiem, a¿ zatrzymujemy siê przed drzwiami „Leœnego Domu”.

Strz¹samy œnieg z butów i otwieramy drzwi. Selvan zdejmuje

czapkê z g³owy. Kobieta, która siedzi za fili¿ank¹ kawy, mówi:

„Jaki œliczny murzyn”.

Wieczorem las by³ mroczny, œpiewaliœmy, a z rana nie nauczy-

³em siê moich wyznaczników i przepad³em przy egzaminie, i rok

póŸniej, gdy studiowa³em w innym mieœcie, powiedzia³ mi zna-

jomy, ¿e Selvan powróci³ do Indii, gdy¿ zastrzelono jego ojca.

Wst¹pi³ do hinduskiej Partii Ubogich, teraz Selvan musi trosz-

czyæ siê o matkê i trzy siostry; pó³ roku póŸniej zosta³em areszto-

wany i osadzony w wiêzieniu. Nigdy ponownie nie zobaczy³em

Selvana.

background image

35

I teraz czasami, na b³yszcz¹cych czystym œwiat³em ulicach

emigracji, kiedy rankiem idê do domu po przepitej nocy, widzia-

³em znowu obu, jeœli siê nie mylê, ju¿ kilka razy. Chodzi³em za

nimi, biega³em za nimi po niezliczonych skrzy¿owaniach tego

miasta i jego publicznych placach, lecz nigdy nie rozró¿nia³em,

czy chodzi³em szybciej albo pogr¹¿a³em siê we w³óczêdze, za-

wsze byli ju¿ dalej, gdy s¹dzi³em, ¿e w³aœnie do nich dochodzê.

W koñcu za ka¿dym razem dociera³em potem do ostatniego skrzy-

¿owania ze œwiat³ami, daleko za miastem, i widzê, jak jeden z

tych osobników, których œcigam, podskakuje do góry na zielo-

nym, aby potem od razu zmieniæ je na czerwone. Zatrzymujê siê

zatem i czekam, gdy¿ jestem zdania, i¿ pozna³em dok³adn¹ me-

chanikê ¿ycia, z jego wymian¹ miêdzy noc¹ a œwiat³em, dobrem

i z³em, znieruchomieniem i pójœciem dalej. Czekam, a¿ nastanie

poranek i zacznie czerwieniæ siê horyzont, dok³adnie stamt¹d, z

owego kierunku, gdzie le¿y moja ojczyzna. A potem, gdy inten-

sywnoœæ nieba osi¹ga³a dok³adnie tê oœwietlenia, czerwona kre-

ska nieba przesuwa siê na czerwieñ mego wspomnienia i ju¿ nie

jestem w stanie rozró¿niæ, dopóki nie powróci zielone, dok³adnie

te dziesiêæ sekund, jestem poœród nich i rozpoznajê ich znowu:

Selvan i brodaty, których znam, moj¹ ojczyznê z dobra i z³a — i

w ten sposób byæ mo¿e docieram tam ostatecznie. A póŸniej, w

porannym autobusie linii nr 28, na strzêpach gazety nadchodz¹-

cego dnia odcyfrowywa³em moje przeznaczenie.

1976/83

background image

36

EICHSFELD

czyli PODRÓ¯ BEZ KOÑCA

1

Byliœmy na pierwszym semestrze medycyny humanistycznej

i dwa dni po immatrykulacji w Lipsku zostaliœmy wys³ani na

wykopki ziemniaków do Mecklemburgii. W tej wsi mieszka³ je-

den mówi¹cy po saksoñsku sprzedawca konsumu, by³a knajpa z

pianinem i przylegaj¹c¹ do niej sal¹ taneczn¹ i pewna z³oœliwa

choroba, która rzecz jasna atakowa³a wszystkich mêskich miesz-

kañców miêdzy szesnastym a szeœædziesi¹tym rokiem ¿ycia. W

polu zosta³em mianowany tragarzem i kosze z zebranymi ziem-

niakami musia³em odnosiæ do czekaj¹cych na nie przyczep znaj-

duj¹cych siê na jego skraju. By³em zadowolony z tej pracy, po-

niewa¿ obawia³em siê, ¿e pójdê do zbieraczy, którzy ca³y dzieñ

pochyleni musieli kucaæ nad nieskoñczonymi zagonami ziemi.

Przypominam sobie jeszcze ch³ód pierwszego poranka pod

go³ym niebem, jak szron przenika³ przez odzienie, i byliœmy za-

dowoleni, gdy przed po³udniem podnios³a siê mg³a i s³oñce wresz-

cie przebi³o siê przez chmury.

Wtedy zobaczy³em j¹ po raz pierwszy, i nie wiedzia³em, jak

tutaj siê znalaz³a, tu, miêdzy wozami a koszami na ziemniaki.

Wydawa³a mi siê taka obca, od pierwszej chwili. Nosi³a ciemno-

br¹zowy kapelusz z ma³ym rondem, jej promieniowanie nie mia-

³o nawet nic erotycznego, wyobra¿enie, które póŸniej musia³em

poprawiaæ wci¹¿ od nowa.

Byæ mo¿e takie wra¿enie sprawia³ tylko silnie wyró¿niaj¹cy

siê profil jej twarzy, byæ mo¿e lekko opalona cera; nie pamiêtam

ju¿, wiem tylko, ¿e na chwilê wyprostowa³a siê obok swego ko-

sza wype³nionego do po³owy, przeci¹gnê³a siê, trzymaj¹c twarz

background image

37

w s³oñcu, sta³a z zamkniêtymi oczami i lekko obrotowym ruchem

górnej po³owy cia³a stara³a siê uœmierzyæ bóle w plecach.

Tak obserwowa³em j¹ przez chwilê, widzia³em, jak znowu

pochyli³a siê nad zagonem, aby zbieraæ dalej, waha³em siê jesz-

cze przez mgnienie, a nastêpnie podszed³em do niej z pustym

koszem. Uderzaj¹co niedbale opuœci³em go przed ni¹, wzi¹³em

jej wype³niony tylko do po³owy, w³o¿y³em jej plastykowy zna-

czek do rêki, który uchodzi³ za pe³ny kosz, jak to by³o mo¿liwe

daleko musn¹³em oczami jej twarz, i nie odwróci³em siê ju¿, do-

póki nie doszed³em do przyczepy na skraju pola i potê¿nym ru-

chem nie opró¿ni³em kosza.

Gdy z pustym koszem podbieg³em do jednego studenta, któ-

rego kosz by³ ju¿ wiêcej jak wype³niony i którego parê razy

przywo³ywa³em ju¿ do siebie, dojrza³em k¹tem oka, ¿e kuca-

j¹c na kolanach, wci¹¿ jeszcze zerka na mnie z podniesion¹

g³ow¹.

Ca³y nastêpny tydzieñ trzyma³em siê od niej tak daleko jak to

by³o mo¿liwe, a wieczorem, zanim jeszcze wst¹pi³em do jedynej

knajpy w tej wsi nazywaj¹cej siê Karczma Wiejska, za ka¿dym

razem przez d³ugi czas spogl¹da³em przez zakurzone szyby, czy

tak¿e tam jest. I zawsze oddycha³em z ulg¹, kiedy jej nie zauwa-

¿y³em. Nie przysz³a tam ani jednego wieczoru.

Ju¿ od paru dni by³a mowa o wielkich do¿ynkach, które mia³y

odbyæ siê w sobotni wieczór. Tak¿e ze strony mêskich mieszkañ-

ców tej wsi przez kilka wieczorów by³o nam obiecywane coœ

naprawdê osobliwego. W³aœnie w Karczmie Wiejskiej podczas

uroczystoœci do¿ynkowych w sobotê mieliœmy dost¹piæ tej z³o-

œliwej choroby, któr¹ bez medycznych wiadomoœci podstawowych

mogliœmy stwierdziæ natychmiast po naszym przybyciu do tej

wioski.

W soboty pracowaliœmy tylko do dwunastej, potem jedliœmy

obiad a nastêpnie w mniejszych grupkach udawaliœmy siê na spa-

cer. Razem z dwoma moimi kolegami z roku wêdrowa³em do

s¹siedniej wsi, przez puste ju¿ pola Mecklemburgii, nad którymi

na po³udnie odlatywa³y czarne kliny ptasich st¹d, jeszcze szyb-

background image

38

ciej, tak mi siê wydawa³o, ni¿ wisz¹ce nisko deszczowe chmury

tej jesieni.

Wêdrowaliœmy i rozmawialiœmy o zaczynaj¹cych siê w³aœnie

naszych studiach, wariantach terminologicznych w naszych ksi¹¿-

kach anatomicznych, o Lipsku i w koñcu o odbywaj¹cych siê

tego wieczoru tañcach z okazji do¿ynek i o tym, czy tej z³oœliwej

chorobie uda siê nas nawiedziæ czy nie.

W s¹siedniej wsi przy szynkwasie wypi³em dwie ¿ytniówki

na pomyœlnoœæ zbli¿aj¹cej siê uroczystoœci i w ¿adnym przypad-

ku nie próbowa³em myœleæ o tym, czy ona przyjdzie dzisiejszego

wieczoru i jak bêdzie wygl¹da³a bez swego skórzanego kapelu-

sza, bez którego nigdy jej jeszcze nie widzia³em.

Wówczas ju¿ od paru lat zaczyna³em pisaæ wiersze i teraz

przy szynkwasie nabazgra³em parê linijek na podstawce od piwa,

schowa³em j¹ i zap³aci³em. Nastêpnie z powrotem udaliœmy siê

do naszej wsi, najpierw kawa³ek w deszczu, potem zaœ zabra³ nas

autobus, który zatrzyma³ siê sam przez siê, bez kiwania nañ z

naszej strony. Autobus w tej wsi wysadzi³ nas wprost przed na-

szym domem, który by³ normalnym pustostanem, i w nim zosta³y

teraz ustawione dla nas dwupiêtrowe ³ó¿ka. Dziewczyny spa³y w

ogromnym starym dworze na drugim koñcu wioski.

Wziêliœmy prysznic, zaczekaliœmy jeszcze, dopóki nie wysu-

sz¹ siê nasze w³osy, do kieszeni w³o¿yliœmy papierosy i wi¹zanki

kluczy, i we wci¹¿ jeszcze utrzymuj¹cym siê deszczu udaliœmy

siê do Karczmy Wiejskiej.

Ponownie zajrza³em przez okno do knajpy, lecz nikt nie sie-

dzia³ przy sto³ach, a wieko pianina by³o jeszcze zamkniête. Wszy-

scy znajdowali siê ju¿ w wielkiej sali tanecznej.

Weszliœmy, przechodz¹c obok toalet, i rozgl¹daliœmy siê po

sali. Kr¹g taneczny by³ pusty, groŸny niczym ziemia niczyja, któ-

rego przekroczenie wydawa³o siê byæ problemem ¿ycia i œmier-

ci.

Pojêliœmy to od razu, i nasze d³onie objê³y wi¹zanki kluczy w

kieszeniach spodni. Nasi koledzy ze studiów siedzieli przy sto-

³ach pod drzwiami w pobli¿u sceny, na której by³o gêsto od lu-

background image

39

dzi, za tym zaœ miejscowi ch³opi niczym mur. Z naszych dziew-

czyn by³o tylko kilka, natomiast z dziewczyn z tej wsi, poza dwo-

ma kelnerkami, nie pojawi³a siê ani jedna.

Kilku ch³opów, którzy stali przy drzwiach, pozwoli³o nam jed-

nak wejœæ bez przeszkód, ale od razu swymi cia³ami zatarasowali

wyjœcie. Zabawa ta by³a jasna i nazywa³a siê: wejœæ mo¿na, wyjœæ

ju¿ nie. Po parkiecie szliœmy jak po ¿arz¹cych siê wêglach, usie-

dliœmy poœpiesznie na wolnych krzes³ach w pobli¿u sceny i wy-

czekiwaliœmy. Pierwsze uderzenie wykona³a muzyka, orkiestra

stra¿y po¿arnej z wieloma tr¹bami i bêbnami. Kelnerki biega³y,

przynosi³y piwo do sto³ów, podczas gdy nie s³yszane od przed-

wczoraj przeboje rozbmiewa³y po parkiecie.

Po jakiejœ pó³ godzinie jedna z dziewczyn z naszego stolika

musia³a wyjœæ do toalety. Wyruszyliœmy w piêciu, gdy umówili-

œmy siê z pozosta³ymi, ¿e wyjd¹ za nami, jeœli nie powrócimy za

trzy minuty.

Gdy nasza grupa znalaz³a siê na œrodku parkietu, muzyka

umilk³a niespodziewanie, a jakiœ stra¿ak na scenie krzykn¹³:

„Wybieraj¹ damy”. Zbi³o nas to nieco z panta³yku, lecz szliœmy

dalej w stronê drzwi, aby od razu zawróciæ przymuszani wiele

obiecuj¹cymi s³owami „Dzisiaj wyklepiemy wam michy”. Dziew-

czyna uda³a siê do toaleta, a sami zaczekaliœmy na ni¹ w przej-

œciu. Nikt na nas nie zwraca³ uwagi, i nie nagabywani powracali-

œmy z dziewczyn¹ przez drzwi, przez kr¹g taneczny do naszych

stolików. Muzyka zagra³a dalej wtedy, gdy ponownie zajêliœmy

swoje miejsca.

Jeden z nas, którego nazwaliœmy „Czarnym Ulrichem”, po-

wsta³ teraz i tê z kelnerek, która nie mia³a du¿o zajêæ, poprosi³ do

tañca. Zgodzi³a siê, orkiestra zagra³a „Tak, tak b³êkitnie, b³êkit-

nie, b³êkitnie kwitnie gencjana” , zaœ „Czarny Ulrich” obraca³

siê z równie czarnow³os¹ kelnerk¹ starsz¹ od niego o rok, gdy do

krêgu tanecznego wtargn¹³ jakiœ ch³op, podniós³ swoj¹ szklankê

piwa, potkn¹³ siê na tañcz¹c¹ parê, krzycza³ coœ niezrozumia³e-

go, zamierza³ siê, zabiera³ siê do drugiego uderzenia, przy któ-

rym straci³ równowagê i wywróci³ siê do ty³u.

background image

40

Muzyka gra³a dalej, rozbita szklanka le¿a³a obok g³owy owe-

go mê¿czyzny, a piwo wsi¹ka³o w szczeliny parkietu. Widzieli-

œmy szczêkaj¹ce usta tego¿ ch³opa, któremu brakowa³o wszyst-

kich przednich zêbów, i podniós³ siê œmiech, przede wszystkim

ze strony zgromadzonych przy sto³ach wieœniaków, szorstki i

donoœny, z otwartymi ustami, bez przednich zêbów, czarne usta,

które wszystkim wyznacza³y podobn¹ chorobê, która nie nazy-

wa³a siê próchnica, lecz prawo piêœci bazuj¹ce na zalewaniu siê

w trupa.

Dziesiêæ minut póŸniej wszystkie stoliki sali po³¹czy³y siê w

jeden wspólny stó³, publicznoœæ siedz¹ca przy nim wymiesza³a

siê, zaœ kandydat na medyka siedzia³ obok ustêpliwych ch³opów

spó³dzielni produkcyjnej, na parkiecie wirowa³y pary, a kelnerki

zaczyna³y odczuwaæ swoje koñczyny. Na zakoñczenie wieczoru

przewodnicz¹cy gminy wyg³osi³ pó³godzinne przemówienie, z

którego ani publicznoœæ ani muzycy nie sporz¹dzili notatek, jed-

nak¿e m³ody traktorzysta, który wykona³ trzecie i ostatnie, daj¹-

ce siê policzyæ uderzenie w twarz przewodnicz¹cego, gdy ten

pod koniec swego nie s³uchanego przemówienia skorzysta³ z oka-

zji i wyca³owa³ siedz¹c¹ przy nim studentkê, której opiekunem

og³osi³ siê m³ody traktorzysta. Nastêpnie przypominam sobie ju¿

tylko chmurê uderzaj¹cych ramion i piêœci, która stopniowo wy-

wiewa³a przez parkiet ku wyjœciu.

Jednak nastêpnego dnia ze zdrowym uzêbieniem przednim i

uchronieni od tej choroby powróciliœmy do Lipska — jedynie

„Czarny Ulrich” nabawi³ siê krótkoterminowych boleœci, gdy

swoje zdewastowane w tañcu spodnie wyjœciowe da³ sobie w nocy

naprawiæ czarnow³osej kelnerce. Cierpienie to by³o znane pod

nazw¹ GO i nawet u pocz¹tkuj¹cych medyków, jakimi byliœmy,

uchodzi³o za uleczalne bez ¿adnych w¹tpliwoœci. Aliœci nie przy-

sz³a ta, na któr¹ czeka³em ca³y wieczór.

2

W niedzielê przed po³udniem wyruszyliœmy z naszej wsi au-

tobusem do Güstrow, sk¹d dalej do Lipska pojechaliœmy kolej¹.

background image

41

D³u¿szy postój mieliœmy w Poczdamie, niektóre studentki

wysiad³y; sam tak¿e wybra³em siê na peron, aby rozprostowaæ

nogi i zapaliæ papierosa.

Po jakimœ czasie zauwa¿y³em, ¿e wzd³u¿ poci¹gu spacerowa-

³y powoli dwie dziewczyny, i dopiero wtedy, gdy przechodzi³y

na wprost mnie, rozpozna³em tê jedn¹. Nie nosi³a skórzanego

kapelusza. Obie dziewczyny wydawa³y siê byæ pogr¹¿one w roz-

mowie, lecz gdy przechodzi³y obok mnie, obie przyjrza³y mi siê.

Poczu³em, jak drêtwieje moja twarz i nerwowo przytkn¹³em pa-

lec wskazuj¹cy do papierosa. Dziewczyny posz³y dalej, szepta³y

coœ z sob¹, i przyjació³ka zaczê³a chichotaæ. Wsiad³em do poci¹-

gu, zaczeka³em, a¿ obie znowu zawróc¹, jeszcze raz wysiad³em

na peron, œledzi³em za nimi wzrokiem i czeka³em tak d³ugo, a¿

dowiedzia³em siê, w jakim siedzia³y przedziale.

Poci¹g ruszy³, i po paru minutach powsta³em i przebieg³em

po wagonach. Znalaz³em j¹ tam, gdzie siê jej spodziewa³em, sie-

dzia³a przy oknie w kierunku jazdy, pochylona nad ksi¹¿k¹, któr¹

czyta³a cicho ze sw¹ przyjació³k¹ siedz¹c¹ naprzeciw. Wtedy, acz

¿adnego zdania nie mog³em spostrzec wyraŸnie, po raz pierwszy

us³ysza³em jej g³os z tym osobliwym, tocz¹cym siê „r”.

Przechodz¹c pochyli³em siê lekko do przodu, odwróci³em siê,

spojrza³em na grzbiet jej ksi¹¿ki i rozpozna³em tytu³. Czyta³a

Rozmowy heter Lukiana.

Dwa przedzia³y dalej spotka³em mego znajomego Paula, któ-

ry razem ze mn¹ by³ w Mecklemburgii tragarzem, i umówiliœmy

siê, ¿e w Lipsku popijemy jeszcze mocno w Zamkowej.

Poci¹g wjecha³ na peron 18 we wschodniej hali, i kto w Lip-

sku chce kogoœ odprowadziæ z poci¹gu, ten musi przystan¹æ tyl-

ko tam, gdzie znajduj¹ siê zderzaki koñcowe, tam bowiem

wje¿d¿aj¹ tak¿e lokomotywy, i tam musi znaleŸæ siê ka¿dy wy-

chodz¹cy.

Po pewnej chwili dojrza³em Paula, który z daleka macha³ na

mnie spoœród t³umu, i — moja krew zamar³a — obok niego sz³y

obie dziewczyny. „Z mojej grupy seminaryjnej”, powiedzia³ Paul

i zamruga³ do mnie porozumiewawczo. Chcia³y towarzyszyæ nam

background image

42

do Zamkowej. „Andrea”, rzek³a, ta z br¹zow¹ twarz¹. „Ines”,

przedstawi³a siê jej przyjació³ka. Wyszliœmy na plac przydwor-

cowy, szliœmy w górê ulicy Goethego, przez cmentarz œw. Miko-

³aja na targowisko warzywne i bocznym wejœciem wst¹piliœmy

do Zamkowej. Targowisko warzywne by³o opustosza³e, nie by³o

na nim nawet postawionych sto³ów, przy których ucztowaliœmy

jeszcze w wigiliê naszego wyjazdu.

Bardziej przypadkowo ni¿ umyœlnie usiad³em obok Andrei.

Dowiedzia³em siê, ¿e pochodzi³a z Eichsfeld, z niewielkiej wio-

ski przy granicy, w okolicach Heiligenstadt. Dowcipkowa³em o

jej tocz¹cym siê „r”, piliœmy wino, i pod koniec wieczoru Paul i

ja wypowiadaliœmy ju¿ tylko takie zdania, w których ka¿de s³o-

wo zawiera³o owo „r”, które toczyliœmy z naszych ust d³ugo i ku

przera¿eniu s¹siednich stolików.

Rzecz jasna coœ iskrzy³o siê równie¿ miêdzy Paulem a Ines,

która mieszka³a w Turyñskim Lesie; umówiliœmy siê na nastêp-

ny tydzieñ a nastêpnie pojechaliœmy wspólnie lini¹ 16 z powro-

tem do internatu. W nastêpnych tygodniach czêsto wychodzili-

œmy w czwórkê, zaœ zawsze w œrody ca³¹ trójkê widywa³em w

sali anatomicznej, gdzie pracowaliœmy przy s¹siaduj¹cych z sob¹

stolikach, poza tym nigdzie indziej nie widywa³em Andrei, gdy¿

nale¿a³a do innej grupy seminaryjnej ni¿ ja.

Tak¿e w internacie nigdy nie mo¿na by³o byæ sam na sam,

Andrea by³a nieustannie otoczona trzema dziewczynami, z któ-

rymi dzieli³a pokój, tak ¿e pewnego niedzielnego wieczoru zde-

cydowa³em siê przyprowadziæ j¹ z dworca. Odczeka³em trzy po-

ci¹gi od strony Erfurtu a nastêpnie z powrotem pojecha³em do

internatu. Znalaz³em Andreê razem ze swymi przyjació³kami sie-

dz¹c¹ w pokoju, nie mogliœmy z sob¹ porozmawiaæ, powiedzia³a

tylko, ¿e ju¿ przed dwoma godzinami przyby³a ze strony Drezna.

Spogl¹da³a na mnie jakoœ dziwnie, nie zrozumia³em tego i po¿e-

gna³em siê.

By³ ju¿ grudzieñ, spad³ pierwszy œnieg, na Starym Rynku zo-

sta³y postawione budy bo¿onarodzeniowe, krêci³y siê karuzele, i

teraz zawsze chodzi³em tam z Paw³em po anatomii praktycznej,

background image

43

aby napiæ siê grzañca, przygl¹daæ siê wystêpom teatru kukie³ko-

wego, i, kiedy zacz¹³em czuæ zimno w nogach, zrobiæ wycieczkê

na szklankê piwa do Kawowca lub do Turyñskiego Dworu. A

potem wieczorem g³oœno œpiewaj¹c na targowisku sk³adaliœmy

ho³d naszemu koledze Christianowi Woyzeckowi, który no¿em

próbowa³ powetowaæ sobie grzesznoœæ swojej Marii.

Pewnego razu jednak, w jedn¹ z takich œród w sali anatomicz-

nej, odmówi³em Paulowi udania siê z nim na rynek bo¿onaro-

dzeniowy, przeszed³em na drug¹ stronê do Andrei, która w³aœnie

czyœci³a swój skalpel, i na zbli¿aj¹ce siê popo³udnie zaprosi³em

j¹ na przechadzkê po Starym Rynku. Wydawa³a siê byæ najpierw

nieco zaskoczona, lecz potem zgodzi³a siê, tak nagle i powa¿nie,

jakby podejmowa³a jak¹œ wa¿n¹ decyzjê.

Przebra³em siê w internacie, chocia¿ od paru tygodni wynaj-

mowa³em w³asne mieszkanie na wschodnich przedmieœciach Lip-

ska, które wszak¿e pozostawa³o jeszcze prawie puste, d³ugo my-

³em sobie d³onie i wod¹ do golenia nale¿¹c¹ do Paula stara³em

siê usun¹æ z palców zapach zw³ok. Potem uda³em siê do Andrei,

która ju¿ siê ubra³a, a jej trzem wspó³spaczkom zrzed³y miny,

gdy zobaczy³y, ¿e byliœmy umówieni.

Na Starym Rynku prawie nie by³o ludzi, by³ lodowato–zimny

dzieñ, tylko gromadka dzieciaków œledzi³a wystawiane trzesz-

cz¹cym g³osem przedstawienie teatru kukie³kowego Pani Holla.

Przygl¹daliœmy siê i piliœmy grzañca, wzi¹³em jej praw¹ d³oñ i

zsun¹³em j¹ z moj¹ lew¹ w kieszeni mego p³aszcza.

Gdy pani Holla wynagrodzi³a z³ocist¹ i nieszczêsn¹ Mariê

wedle jej zas³ug, przez Rynek, z ty³u oœwietlony Stary Ratusz,

udaliœmy siê dalej do Falstaffa. Chcia³em zaprosiæ j¹ na butelkê

wina; zamówi³em taki gatunek, który wydawa³ mi siê szczegól-

nie odpowiedni, kelner powróci³ z butelk¹ „S³onecznego Z³ota”,

i nie proszony próbny ³yk nala³ do mego kieliszka. Andrea spoj-

rza³a na mnie, wiêc wykrzywi³em twarz, nie tkn¹³em kieliszka i

odes³a³em butelkê z powrotem. Bowiem jeœli siê chce uwieœæ

dziewczynê w Lipsku albo w Rostocku albo te¿ tylko zaprosiæ j¹

na jeden cichy wieczór, o winach, jakie s¹ uprawiane miêdzy Eise-

background image

44

nach a Aue, miêdzy Saalfeld a wysp¹ Uznam, trzeba wiedzieæ

tylko to, ¿e warte zamówienia s¹ wy³¹cznie te, które na etykiet-

kach maj¹ nadruk „Saale–Unstrut”.

Pewien wyj¹tek stanowi¹ niektóre gatunki win wêgierskich,

które s¹ równie¿ do nabycia na wytyczonym powy¿ej obszarze,

na czele przede wszystkim wina muszkatowe, które w zupe³no-

œci mog¹ siê mierzyæ z winami muszkatowymi po³udnia Francji,

jakie s¹ uprawiane choæby w okolicy wokó³ Bezirs. Aliœci kiedyœ

uzyska³em now¹ nadziejê na zró¿nicowanie mych sztuczek uwo-

dzenia, gdy w³aœnie na placu Aleksandra w Berlinie, tylko parê

kroków od wie¿y telewizyjnej, zosta³a otwarta Winiarnia Mo-

rawska. Próbowa³em wszystkich znajduj¹cych siê w jad³ospisie,

przede wszystkim znane mi ju¿ gatunki, obejmowa³em kelnera,

gdy zamyka³ zak³ad i prosi³em go usilnie, by wyzna³ mi, które

zatem by³o winem morawskim i gdzie¿ jest ono uprawiane. Cze-

ski kelner jednak, zajêty ju¿ obliczaniem swego codziennego utar-

gu, odpowiada³ mi szorstko, ¿e na ca³ym œwiecie nie ma wina

morawskiego i zamkn¹³ za mn¹ drzwi.

Teraz kelner powróci³ z rieslingiem z regionu Saale–Unstrut i

œmia³o nape³ni³ nasze kieliszki do pe³na. Po pierwszej butelce

poca³owaliœmy siê, po drugiej zaœ wyszliœmy, szliœmy przez Sta-

ry Rynek do tramwaju przy Leuschnerplatz, i opowiedzia³em jej

historiê o oszukanym Woyzecku, który w 1824 r. musia³ tutaj na

targowisku z³o¿yæ swoj¹ g³owê.

Szóstk¹ pojechaliœmy na wschodnie przedmieœcia Lipska, do

mojej mansardy, w której by³o lodowato zimno, i aby siê kochaæ,

musieliœmy jeszcze wspólnie zmontowaæ sk³adane ³ó¿ko.

Nastawi³em piecyk elektryczny, i w czerwonawym œwiate³ku

¿arz¹cych siê nitek, jakie przyœwieca³y nam przez ca³¹ noc, jej

cia³o zdawa³o siê b³yszczeæ intensywnie br¹zowo. Nie pomyli-

³em siê, gdy we wschodz¹cym s³oñcu Mecklemburgii po raz

pierwszy zobaczy³em jej twarz.

Rankiem nie wy³¹czyliœmy ogrzewania, i gdy w oknie zrobi³o

siê ju¿ jasno, zdecydowaliœmy siê opuœciæ pierwsze wyk³ady i

pozostaæ w ³ó¿ku.

background image

45

Gapi³em siê na sufit, i nie wiem ju¿ dlaczego, ale nagle po-

wiedzia³em do niej coœ dziwnego. „W tym domu… czy wyobra-

¿a³aœ sobie ju¿ kiedyœ, jak wielu urodzi³o siê w tym pomieszcze-

niu, kocha³o siê i poumiera³o. Wszystkie œciany s¹ tylko stawia-

ne, budowane przez ludzi, czasami myœlê, i¿ wszystko, co z tego

pozostanie, bêdzie horyzontem”.

Nic nie powiedzia³a, zapali³a papierosa, i dopiero wtedy, gdy

wypali³a go do koñca i po³o¿y³a siê obok mnie pod kocem, wyda-

wa³a siê odpowiadaæ na takie pytanie, jakiego nie postawi³o ¿ad-

ne z nas. „Wiesz”, powiedzia³a, „nasza wieœ w Eichsfeld le¿y

wprost przy granicy. Krajobraz opada tam stromo w kierunku

zachodnim, i mo¿emy widzieæ s¹siedni¹ wioskê, miêdzy ni¹ a

nasz¹ wsi¹ biegnie granica. W dni œwi¹teczne, przede wszystkim

na Wielkanoc, udajemy siê na plac wiejski, ci z tamtej strony a

my u nas i machamy do siebie rêkami. Trwa to tylko parê minut,

rozumiesz, poniewa¿ nie wolno nam nawi¹zywaæ z nimi ¿adne-

go kontaktu. Lecz najpiêkniej jest wtedy, gdy w jednej z obu wio-

sek rodzi siê dziecko, wówczas ojciec z noworodkiem wychodzi

przed wieœ, na wzgórze wprost przy instalacjach granicznych, i

trzyma swoje dziecko wysoko, a w drugiej wsi wszyscy ludzie

wychodz¹ z domów, aby klaskaæ i tañczyæ i bo ja wiem co jesz-

cze. Czy¿ to nie piêkne, nie?”

„Tak”, powiedzia³em. „Lecz nie potrafiê sobie tego wyobra-

ziæ”.

„Szkoda”, powiedzia³a, „ale nic straconego, musisz mnie tyl-

ko tam odwiedziæ”. Milcza³a jeszcze chwilê a nastêpnie powie-

dzia³a: „Pójdziesz zrobiæ kawy czy sama mam iœæ?”

Uda³em siê do kuchni, zbli¿a³o siê w³aœnie po³udnie, i gdy

powróci³em, ju¿ powsta³a i ubra³a siê. „Wyjdê pierwsza”, rzek³a.

„Zobaczymy siê potem na wyk³adzie, tak?” Na stoj¹co piliœmy

nasz¹ kawê, wci¹gnê³a swoj¹ kurtkê i objê³a mnie niespodziewa-

nie mocno i nieoczekiwanie.

„Wiesz”, powiedzia³a, „z t¹ wizyt¹, to nie bêdzie takie ³atwe,

moi rodzice… Chcia³am ci tylko powiedzieæ, ¿e jestem zamê¿-

na. Dlatego zawsze przyje¿d¿am z Drezna. Studiuje tam mój m¹¿”

background image

46

Wybieg³a na korytarz, otworzy³a drzwi mieszkania i zbiega³a po

pierwszych schodach. Run¹³em za ni¹: „Hetero! Musia³bym wie-

dzieæ!” By³a ju¿ na podeœcie nastêpnego piêtra i wo³a³a: „Od-

wiedzê ciê, jutro o dziesi¹tej, wieczorem”.

Zanim uda³em siê na wyk³ad, posiedzia³em sobie jeszcze w

kuchni wypalaj¹c papierosa, nastêpnie zaœ pojecha³em tramwa-

jem a¿ do placu Bawarskiego, zbieg³em w dó³ ulic¹ Norymber-

sk¹, pojawi³em siê zbyt póŸno, aby za³apaæ siê jeszcze na jedno z

dobrych miejsc, usiad³em w tylnym rzêdzie i stara³em siê odkryæ

Andreê. Wiele razy lustrowa³em oczami po opadaj¹cych rzêdach

niczym w amfiteatrze, jednak¿e nie zdo³a³em jej wypatrzeæ.

Przysz³a nastêpnego wieczoru, jak obieca³a.

Nie mówi¹c ani jednego s³owa, kiedy jej otworzy³em, prze-

sz³a obok mnie, z kieszeni swego p³aszcza wyjê³a m³otek i gwoŸ-

dzie, i na mej œcianie przymocowa³a artystyczn¹ reprodukcjê

przedstawiaj¹c¹ chustê Œwiêtej Weroniki Zurbarána i powiedzia³a:

„Jak widzisz, jestem”. Pozosta³a przez ca³¹ noc i nastêpny pora-

nek i przychodzi³a równie¿ we wszystkie pozosta³e dni, za wy-

j¹tkiem weekendów.

Tak prze¿yliœmy ze sob¹ dwa semestry, w niedziele przypro-

wadza³em j¹ wieczorami z poci¹gu, w pi¹tki zaœ z powrotem uda-

wa³a siê do Drezna, na weekend, do mê¿a. W sali anatomicznej

staliœmy obok siebie z podkr¹¿onymi oczami, podczas gdy nasze

dr¿¹ce d³onie skalpelami sondowa³y w zw³okach tkankê miêœnio-

w¹ i t³uszczow¹. Gdy przysz³o lato, jeŸdziliœmy tramwajem do

Thekli i opalaliœmy siê nad Baggersee. Pierwsze promienie s³oñ-

ca przemienia³y jej cia³o w królewnê tropików i nadawa³y mu

blasku tak, jak widzia³em je w naszej pierwszej nocy. Z koñcem

czerwca, po letnich egzaminach, mieliœmy wakacje, a dla mnie

zaczyna³ siê fatalny okres, bo Andrea pojecha³a z mê¿em nad

Morze Czarne. Siedzia³em w mojej mansardzie z ukoœnymi œcia-

nami i czyta³em Hölderlina, ka¿dego wieczoru, a¿ ksiê¿yc znika³

za moim oknem a nastêpnie szed³em spaæ. Stara³em siê przetrzy-

maæ te wieczory bez picia, i przez ca³y dzieñ nie wychodzi³em z

domu.

background image

47

Na pocz¹tku wrzeœnia przyby³a z powrotem i dwa dni póŸ-

niej odwiedzi³a mnie w Lipsku. Gdy zobaczy³em br¹z jej cia-

³a, mia³em obawy, i¿ umrê z radoœci, tak by³em szczêœliwy na

myœl, ¿e znowu posi¹dê j¹. I chyba te¿ umar³em na mgnienie,

gdy wyjaœni³a mi, ¿e chcia³aby pozostaæ przy mnie na zawsze,

gdy¿ podczas urlopu zdecydowa³a rozstaæ siê ze swoim mê-

¿em. Tej nocy kochaliœmy siê bardziej jeszcze ni¿ naszej pierw-

szej, i zapomnia³em o wszystkim, co wi¹za³o siê z Hölderli-

nem.

Tydzieñ póŸniej, semestr mia³ zacz¹æ siê dopiero po targach

jesiennych, jeszcze raz z powrotem pojecha³a do Drezna, sk¹d

wys³a³a mi pocztówkê, ¿e jej m¹¿ na trzy tygodnie musi udaæ siê

na obóz wojskowy, w tym czasie zaœ spakuje swoje rzeczy i na

pocz¹tku paŸdziernika za zawsze przyjedzie do mnie do Lipska.

Rankiem 5 paŸdziernika, by³ pi¹tek, w poniedzia³ek chcia³a

wprowadziæ siê Andrea i zostaæ moj¹ ¿on¹, z powodu wierszy,

jakie pisa³em i dzieli³em siê nimi z przyjació³mi, i o których An-

drea nie mia³a bladego pojêcia, zosta³em aresztowany w Lipsku

przez policjê polityczn¹.

Jeden z wierszy, z powodu którego prokurator domaga³ siê

kary wiêzienia, napisa³em w Mecklemburgii, tego popo³udnia

przed do¿ynkami, gdy zastanawia³em siê, czy Andrea przyjdzie

mo¿e do Karczmy Wiejskiej.

Tak dawno

Tak dawno ju¿

widzia³em

oniemia³e usta

w ksiê¿ycowe noce

Mecklemburgii

topi¹ odwagê

za granicami

background image

48

okrwawione no¿e

nad popio³ami

Tak dawno ju¿

ogl¹da³em

mój kraj splataj¹cy siê

z moim krajem

3

By³em drogi — robotnik wykwalifikowany / maturzysta / stu-

dia medyczne — i za oko³o 100 tysiêcy marek zosta³em sprzeda-

ny na Zachód.

W wiêzieniu przesiedzia³em czternaœcie miesiêcy, najpierw

zamieszka³em w Berlinie Zachodnim, a póŸniej uda³em siê do

Getyngi, aby studiowaæ na Uniwersytecie Georgii–Augusty.

Wynaj¹³em niewielki pokój we wspólnocie mieszkaniowej w

pewnej wiosce, która zalicza siê do mieœciny Nörten–Harden-

berg i le¿y wprost w dolinie Leine. Do domu pisywa³em pocz-

tówki, które przez pocztê by³y zaopatrywane stemplem „Nörten–

Hardenberg — miejscowoœæ uzdrowiskowa miêdzy Harzem a

Solingem”, i te, tak¹ mia³em nadziejê, byæ mo¿e zdo³a³y równie¿

ukoiæ moj¹ matkê w Vogtlandzie. Studiowa³ tutaj Heinrich He-

ine, Gottfried August Bürger le¿y pogrzebany pod Getyng¹, a

Hardenbergowie to stary niemiecki ród, z którego wywodzi³ siê

romantyk Novalis. Dzisiejsi hrabowie Hardenbergowie, dwaj

bracia, mieszkaj¹ w tej mieœcinie, jeden posiada s³awn¹ gorzel-

niê, drugi zaœ w owej wsi, w której mieszka³em, zajmuje siê go-

spodarstwem rolnym.

Ludzie, z którymi wspó³¿y³em teraz, pokoñczyli w Getyndze

rozmaite kierunki studiów i niczego nie posiadali. Trixi i Made,

Adel i Frank, Uwe i Didi ¿yli ze stypendiów naukowych albo

pomocy socjalnej. Dla mnie by³o to coœ nowego, mieszanka z³o-

¿ona ze starych zamków, ich w³aœcicieli i biedy tych, którzy z

background image

49

braku pieniêdzy za wêgiel na zimê musieli kraœæ drewno w s¹-

siednich lasach. Aliœci krajobraz by³ œliczny, w piêæ minut rowe-

rem by³em w lesie, lub wieczorny spacer do doliny rzeki Leine,

œnieg, kiedy ksiê¿yc sta³ dok³adnie w œrodku miêdzy Sollingem a

Harzem. Tutaj przypomina³ mi siê ojczysty krajobraz, ogród mej

babci i moje rodzinne miasto w Vogtlandzie. Tutaj us³ysza³em,

¿e w hotelu zamkowym Hardenberg by³o wino, które by³o sprze-

dawane po 1200 marek za butelkê, jada³em u Marii w jedynej

pizzerii tej miejscowoœci najlepsze lasagne mego ¿ycia, spacero-

wa³em po strefie dla pieszych w Getyndze, która grozi³a zamie-

nieniem ca³ego miasta w olbrzymi dom towarowy, siedzia³em w

Getyndze w piwnicy ratuszowej poœród poprzebieranych jedna-

kowo turystów i pi³em piwo, tutaj po raz drugi czyta³em Podró¿

do Harzu, widzia³em jak muzykanci miejscy zbieraj¹ siê przy

gêsich nó¿kach i zatrzymywa³em siê przy kucaj¹cych przed do-

mami towarowymi ¿ebrakach. Tutaj by³em zupe³nie obcy. Lecz

wyleczy³em tu moje zaburzenia kr¹¿enia i k³ucia w sercu, któ-

rych nabawi³em siê w wiêzieniu. Ch³opi we wsi byli przyjazny-

mi s¹siadami, dzieci Trixi i Made rych³o polubieni przy innych

dzieciach. Tutaj na ma³ym kawa³ku pola uprawialiœmy warzywa,

przed domem ros³y dwa krzaki olbrzymiego barszczu zwyczaj-

nego, a koœció³ wiejski obok obu lip rozdzwania³ siê co kwa-

drans. Wieczorami czytaliœmy, albo Uwe przynosi³ z pokoju swój

flet i gra³ irlandzkie pieœni ludowe. Wybijaliœmy takt na glinia-

nych naczyniach i piliœmy do tego domowe wino. G³óg i lwia

paszcza. Z rana jeŸdziliœmy do Getyngi na Uniwersytet.

Na placu Wilhelma biuro uniwersyteckie, ma³a kawiarnia,

która stale zmienia³a swego w³aœciciela i swoj¹ nazwê, obok ta-

bliczka zrzeszenia studentów Pomorza. Antykwariat, znana w

mieœcie galeria Apex. Ka¿dego miesi¹ca czyta³ tam autor z mego

matecznika, i nigdy w wystarczaj¹cym stopniu nie zdo³a³em wy-

jaœniæ moim przyjacio³om, dlaczego mnie, który straci³ ten ma-

tecznik, nie wolno by³o tam czytaæ swoich rzeczy. W szybkich

susach opuœci³bym ja oraz fotograf Bernd Markowsky M³ody

Teatr, wyprzedzi³o nas jednak biuro okrêgowe Wolnej M³odzie¿y

background image

50

Niemieckiej. By³o du¿o podobieñstw: Rynek i domy jak Freiberg

w Saksonii, nauki górniczo–hutnicze, studenci latem ze swymi

rowerami na kampusie — niczym obraz z Weimaru w Turyngii.

Tutaj mieszka³em pewien czas, który dla mnie nie by³ odmierza-

ny szczêœciem lub nieszczêœciem. Tutaj w getyñskim lesie, mia-

sto u jego nóg, Heinrichowi Heine oznajmi³a pewna dziewczyna:

„Kiedyœ ciê releguj¹”.

Lecz ju¿ zosta³em relegowany. W innym kraju, „z powodu

demoralizacji kolektywu klasowego i l¿enia oficerów armii”. A¿

wozy pancerne przyby³y do wioski. Za du¿o chodzi³em nad Le-

ine, jednak teraz nie powiedzia³bym ju¿ „moja Leine”, gdyby nic

mnie nie obchodzi³y czo³gi we wsi. Oddzia³y brytyjskie æwiczy-

³y w jesiennych manewrach zdobycie naszej wsi: walka o domy,

zniwelowane p³oty, przejechana owca, prawie ¿e przejechany syn

Trixi. Noc¹ Adel namalowa³ tabliczkê z napisem „Strefa wolna

od bomby atomowej” i zawiesi³ j¹ rankiem na drzwiach do domu.

Nastêpnej nocy polecia³ na to woreczek z farb¹, i przypominam

sobie jeszcze, ¿e d³ugo zastanawia³em siê nad tym, jak w³aœciwie

sporz¹dza siê taki woreczek.

Od tego dnia nazywaliœmy siê we wsi „szpiegami” a Trixi

uchodzi³a za wodzirejkê. Lecz nasze dzieci przychodzi³y teraz

czêœciej do domu z drobnymi prezentami od okolicznych ch³o-

pów; pewien wieœniak, którego ¿ona jeszcze bardziej od nas psio-

czy³a na manewry Brytyjczyków, punktualnie na pocz¹tku ka¿-

dego miesi¹ca prezentowa³a nam pó³ worka ziarna dla naszej kozy

Agnes.

Jednak coœ siê zatraci³o, raj i idylla postrada³y sw¹ niewin-

noœæ, i tak¿e obudzi³em siê jak z jakiegoœ piêknego snu. Byæ mo¿e

dlatego w³aœnie nie by³ to ¿aden przypadek, gdy w pewne po³u-

dnie, w³aœnie tej jesieni, w Getyndze na placu Wilhelma ponow-

nie zobaczy³em Andreê. Z wiêzienia nie wolno mi by³o pisaæ,

zaœ wszystkie listy, jakie wysy³a³em do niej z Berlina Zachodnie-

go po moim wypuszczeniu, wraca³y z powrotem. Przyjaciele z

Lipska poinformowali mnie, ¿e w DreŸnie rozwiod³a siê ze swym

mê¿em i stamt¹d zniknê³a. Nikt nie wiedzia³, dok¹d. Jeden jedy-

background image

51

ny raz po moim aresztowaniu pojawi³a siê u dwóch moich przy-

jació³ w Lipsku, jak ci poinformowali mnie, i siedzia³a przed

drzwiami, nie dzwoni¹c do nich. W swych rêkach trzyma³a rysu-

nek, który przedstawia³ mnie za kratami, na moim czole chusta

Œwiêtej Weroniki. Zrezygnowa³a ze studiów i pisemnie eksmma-

trykulowa³a siê. I jak wielka namiêtnoœæ raptownie wziê³a swój

pocz¹tek, aby tak samo znowu skoñczyæ siê, wzmacniana jesz-

cze przez uwiêzienie i inny, nowy i obcy œwiat, w który zosta³em

wrzucony, da³em za wygran¹ uznaj¹c Andreê za stracon¹ na za-

wsze. Aliœci teraz, tego po³udnia owej jesieni, znowu j¹ zobaczy-

³em. Podbieg³em do niej, przekroczywszy niewielki parking na

placu Wilhelma, nie zwa¿aj¹c na mê¿czyznê id¹cego obok niej.

Znowu nosi³a kapelusz, widzia³em jej br¹zow¹ twarz, której rysy

rozp³ywa³y siê coraz bardziej, im bli¿ej do niej podchodzi³em,

aby zupe³nie siê odmieniæ, gdy stan¹³em przed ni¹. By³a obc¹

kobiet¹.

Jeszcze tego samego popo³udnia wsiad³em do autobusu, po-

jecha³em na wieœ do zaprzyjaŸnionego handlarza samochodami,

zobaczy³em bia³ego 2CV stoj¹cego na podwórzu, targowa³em siê,

¿e sprzeda³ go za mniej ni¿ 300 marek, i wróci³em nim do naszej

wioski. Nastêpnej nocy a¿ do rana przegl¹da³em samochodow¹

mapê Niemiec, i czu³em siê tak, jak gdybym dopiero teraz odnaj-

dywa³ moj¹ identycznoœæ, jakbym, odk¹d wyszed³em z wiêzie-

nia, ¿y³ niczym w upojeniu, w którym tkwi siê bez czucia, z czy-

stym rozumem. Odnalaz³em moje przeznaczenie. Nastêpnego

poranka pojecha³em autostrad¹ a¿ do ujœcia Kanau Œródl¹dowe-

go, nastêpnie zaœ drog¹ krajow¹ do Witzenhausen dalej a¿ do

granicy. Zobaczy³em zamek Berlepsch, o którym opowiada³ mi

mój przyjaciel Frank, ¿e le¿y w odleg³oœci blisko stu metrów od

obszaru Hesji, zaœ jego w³aœciciel, hrabia, jest zwolennikiem pew-

nej sekty hinduskiej i Franka, który zamierza³ wydzier¿awiæ od

niego trzy zaniedbane stawy rybne, odprawi³ z kwitkiem, ponie-

wa¿ nie nale¿a³ do tej sekty. Pomyœla³em o s³owach Gottfrieda

Augusta Bürgera „Kim jesteœ Ksi¹¿ê? / Nie jesteœ bogiem, lecz

tyranem!”; widzia³em szczyt Hoher Meissner le¿¹cy po prawej

background image

52

stronie, na którym mieszka pani Holla, i dalej jecha³em do grani-

cy.

Przyby³em tutaj, aby szukaæ tej wsi w Eichsfeld, o której opo-

wiada³a mi Andrea w Lipsku w naszej pierwszej nocy. Przyby-

³em po to, aby zamkn¹æ ten kr¹g. W ci¹gu trzech tygodni, dopóki

nie rozp³ynê³y mi siê pieni¹dze na benzynê, ka¿dego dnia ob-

je¿d¿a³em wioski przy granicy miêdzy Witzenhausen a Duder-

stadt. Przejecha³em przez Wahlhausen, gdzie Werra stanowi gra-

nicê, pyta³em gospodarzy i stare kobiety, które spogl¹da³y na mnie

zaskoczone, gdy jecha³em dalej, nie odpowiadaj¹c na ich pytania

o „dlaczego” moich poszukiwañ. Mia³em cel i pod¹¿a³em za nim

jak opêtany. By³em przywi¹zany do pewnej gwiazdy i nie zawra-

ca³em. Szuka³em jednej wsi za granic¹. Szuka³em wioski mej

mi³oœci i nie znalaz³em jej. Albo nie by³em w stanie jej rozpo-

znaæ. Aliœci musia³a to byæ ta wieœ, taka wioska, w której nowo-

rodki przez swych ojców wysoko s¹ podnoszone ku granicy.

Trzy miesi¹ce póŸniej wypowiedzia³em mój pokój na wsi i

powróci³em do Berlina. Przyjaciele pisali mi, ¿e Andrea by³a

widziana we wschodniej czêœci miasta.

Epilog

Z Hoher Meissner w pewne dni wieje w dó³ osobliwy œnieg.

Pani Holla by³a kochank¹ Adolfa Hitlera, a Wilhelm i Jakub

Grimmowie nie ¿yj¹ i nie mog¹ ju¿ jej przywo³aæ z powrotem.

Maria Wschodnia i Maria Zachodnia s¹ znienawidzone w skutek

pogoni za z³otem, i ¿adne lustro nie mo¿e ju¿ odbijaæ ich oblicza.

Na Sababurgu drzemie Œpi¹ca Królewna w swym tysi¹cletnim

œnie, a wszyscy kochankowie s¹ w drodze. Jednak wci¹¿ jeszcze

czujê gorycz bezsilnoœci na wargach, któr¹ ze Wschodu nanosi³y

tutaj Leine i Werra. Ziemia bowiem jest tutaj czerwona, a œnieg

pada w oczy porozdzielanych. Czas bajek przemin¹³, podczas gdy

w³adcy po³¹czyli siê. Lecz rany, zadanej gwa³townie i zszytej ¿e-

lazem, nie uleczy ¿aden czas.

1986

background image

53

SPRAWIEDLIWOή

Chocia¿ to sobie tylko wyobra¿a³eœ, jednak wszystko tak kie-

dyœ siê potoczy³o.

Nagle póŸnym wieczorem, gdy œmia³eœ siê i pi³eœ, miêdzy dwo-

ma tañcami powiedzia³a ci, jak roœnie w niej coœ obcego.

I nikt nie wymieni³ ci imienia i nikt nie wyzna³ winy.

Inna mi³oœæ byæ mo¿e, pomyœla³eœ, albo mog³o to byæ dziecko,

nie od ciebie, to mog³o byæ to, dlaczego ty w³aœnie mia³byœ pozo-

staæ oszczêdzony, lecz skoro wszystko posz³o tak daleko, nauczy-

³eœ siê ju¿, ¿e to nie by³o to, co w³aœciwie powsta³o miêdzy wami i

urz¹dzi³o siê na skromnym pod³o¿u i teraz podnosi³o siê powoli.

To mog³o byæ te¿ to, i byæ mo¿e tak naprawdê by³o, ¿e wypi³eœ

za du¿o albo po prostu by³eœ tylko zmêczony, gdy poszed³eœ spaæ

obok niej i nad niczym siê ju¿ nie chcia³eœ zastanawiaæ, albo nale-

¿a³eœ do tych, którzy maj¹ za sob¹ zbyt wiele po¿egnañ i pewnego

dnia decyduj¹ siê, ¿e tym razem pozostaj¹. Lecz teraz le¿ysz obok

niej, i ten sen umyka jak rausz, i jesteœ pos³uszny jego skrzyd³om.

I czasami myœlisz, ¿e ju¿ powsta³eœ, ale pewnoœæ tego stanu uzy-

skujesz dopiero wtedy, kiedy ju¿ stoisz na ulicy i teraz znajdujesz

czas na mocniejsze zawiniêcie ko³nierza p³aszcza wokó³ szyi. Na-

stêpnie wsiadasz do pierwszego poci¹gu.

W przedziale jesteœ sam z b³êkitnym oœwietleniem alarmowym,

a na zewn¹trz b³¹dz¹ gwiazdy i opary mg³y i œwit nad miastem, a

pod nimi le¿y ta, któr¹ opuœci³eœ.

Jednak poci¹g przyœpiesza, a mo¿liwoœci zaœniêcia lub wygl¹-

dania z okna nie zosta³y jeszcze wyczerpane, gdy nagle siê zatrzy-

muje. Nastêpnie przybywasz na miejsce.

Drobne kamienie sypi¹ siê jedne po drugich, jakby ktoœ traci³

pieni¹dze, lecz to nie martwi teraz nikogo, tutaj, gdzie wyskoczy-

background image

54

³eœ z poci¹gu, który jak ciemne zwierzê stoi miêdzy zagonami w

szczerym polu. Zatem idziesz naprzód do lokomotywy. I widzisz:

Tutaj w pl¹taninie powykrêcanych torów kolejowych, miêdzy zgnie-

cionym ¿elastwem a porozbijanymi podk³adami byæ mo¿e le¿a³o-

by twoje ¿ycie. Jednak kto ma siê teraz jeszcze orientowaæ, teraz,

gdy równie¿ maszynista lokomotywy stoi obok swej wy³¹czonej

maszyny i drapie siê po g³owie wszystkimi palcami swej lewej

d³oni. I przystêpujesz do niego od ty³u, i zanim jeszcze koniuszki

twoich palców mog¹ dotkn¹æ jego ramion, mówisz mu: Dlaczego

mielibyœmy tak postêpowaæ dalej, jakbyœmy siê nie znali, teraz,

gdy spl¹ta³y siê nasze drogi?

Wtedy odwraca siê, plecami do lokomotywy, i powiada, co z

trudem daje siê us³yszeæ, tak miêkko jak teraz unosi siê mg³a: Za-

tem to jest to. Przeczuwa³em to od dawna, lecz nie wiedzia³em, ¿e

wysi¹dziemy tak wczeœnie.

I ju¿ podaje ci ³opatê, i znowu szybko jad¹ poci¹gi, inne poci¹-

gi, do innych celów, z innymi pokoleniami, które nie przeczuwaj¹,

¿e ci tam na zewn¹trz, którzy siedz¹ na podk³adach i pal¹ papiero-

sa, ju¿ dotarli na miejsce.

I któregoœ poranka jeszcze raz zatrzymuje siê tam poranny po-

ci¹g. Mê¿czyŸni i kobiety w d³ugich, nigdy nie widzianych ubio-

rach wysiedli z niego, a niektórzy z nich nosili broñ. Podeszli do

was i powiedzieli, ¿e s¹ sprawiedliwoœci¹, teraz, ¿e nadesz³a dla

was wszystkich.

I zaczê³o siê takie œwiêto, jakiego jeszcze nigdy nie prze¿ywa-

³eœ, i ka¿dy dzieñ waszego wspólnego dzia³ania sta³ pod gwiazd¹

sprawiedliwoœci i pokoju.

Lecz jakkolwiek nie poszed³eœ za nimi, albo byæ mo¿e tak¿e w

tej chwili sta³eœ siê ju¿ czymœ osobliwym, dlaczego bowiem ina-

czej wstawa³byœ ka¿dego poranka, aby pójœæ parê kroków a¿ do

nasypu kolejowego i ucho przyk³adaæ do szyn, jakby nie osi¹gnê³a

ciê jeszcze wiadomoœæ, która by³a przeznaczona tylko dla ciebie.

Czasami bowiem, kiedy o œwicie gnaj¹ jeszcze mg³y, na mgnie-

nie, zatrzymuje siê tam poranny poci¹g.

1979

background image

55

OJCOWIE I SYNOWIE

Czego pan chce? Niczego nie mogê panu opowiedzieæ. Je-

stem starym cz³owiekiem. W nastêpnym miesi¹cu skoñczê szeœæ-

dziesi¹t dwa lata. Pochodzê z Lipska, mieszka³em tam, dopóki

mnie nie zabrali. Siedmiu mê¿czyzn we wrzeœniu, o szóstej rano.

Z kajdankami na rêkach musia³em iœæ przez podwórko, s¹sie-

dzi stali za firankami. Maszyna do pisania zosta³a skonfiskowa-

na, choæ nale¿a³a do mego syna. Jeden niós³ j¹ pod rêk¹, i s¹sie-

dzi widzieli wszystko. Ojcze, pomó¿ mi, wo³a³, gdy po schodach

prowadzili go do s¹du wojskowego, i odwróci³ siê do mnie. Nie

wolno mi by³o udaæ siê z nim i trzy godziny przesiedzia³em na

najni¿szym stopniu. Gdy w górze otwar³y siê drzwi, chcia³em

szybko podskoczyæ, lecz mój p³aszcz przymarz³ do kamienia i

rozdar³ siê.

Chcia³em podejœæ do niego, lecz odepchnêli mnie a jego po-

pychali do przodu. Ci¹gle jeszcze myœlê, ¿e to by³o coœ innego,

co zosta³o rozdarte, gdy w górze otworzy³y siê drzwi. Rok, wo-

³a³, ojcze, jeden rok. Nastêpnie wepchnêli go do samochodu. Nie

wiem, czy pan ju¿ widzia³ kiedyœ coœ takiego. Tam nie ma okien,

i zawsze myœla³em, ¿e to s¹ ch³odnie na miêso. Nigdy sobie cze-

goœ takiego nie pomyœla³em, kiedy widzia³em, jak jad¹ przez

miasto, ale to jest byæ mo¿e spowodowane tak¿e moim wiekiem,

cz³owiek robi siê nieco powolniejszy, tak z g³ow¹, wie pan, oj-

cze, pomó¿ mi, wo³a³ a póŸniej: Rok, ojcze, jeden rok. Natural-

nie, chcia³em mu pomóc, ale có¿ mogê wiedzieæ jeszcze o pra-

wie. Pracowa³em w fabryce odzie¿owej. Moi koledzy byli do mnie

dobrzy i klepali mnie po ramieniu, niektórzy niespodziewanie

zaczêli odwiedzaæ mnie w niedziele albo pytali, czy po pracy nie

poszed³bym jeszcze z nimi na piwo. A z rana, zawsze kiedy przy-

background image

56

chodzi³em do przebieralni, na moim miejscu znajdowa³a siê fili-

¿anka kawy. To musia³a byæ kole¿anka Eisner, i ktoœ zawsze obok

niej k³ad³ papierosa, zawsze jest to ktoœ po trzydziestce. Niech

mi pan wierzy, wtedy czasami czu³em siê zupe³nie dobrze, nie

dygocz¹c, tak by³em podniecony. Mocno krêci³o mi siê w g³o-

wie, kiedy zapala³em tego papierosa. Koledzy widzieli to i za-

czêli grzebaæ w jej skrzynkach na narzêdzia. A potem, pewnego

dnia, pod fili¿ank¹ le¿a³a jakaœ kartka, z adresem adwokata. „Pra-

cuje dla Koœcio³a. Wyci¹gn¹³ ju¿ niejednego. Du¿o szczêœcia,

Karolu, dla twego syna”. ¯adnego podpisu.

Po pracy zadzwoni³em nastêpnie do tego adwokata, nie by³o

go, a jego sekretarka zapyta³a mnie, czy nie móg³bym wpaœæ przed

po³udniem.

Tak, powiedzia³em, przyjdê ju¿ rano.

Nastêpnie zadzwoni³em do kierownika mego wydzia³u, by³o

ju¿ ko³o siódmej, byæ mo¿e dlatego by³ na mnie trochê z³y, gdy¿

za ¿adne skarby nie chcia³ mnie zwolniæ na godzinê z rana przed

po³udniem. Zwolnienie przedterminowe, to nie jest ¿aden spo-

sób, by pana syn nabra³ rozumu, powtarza³ wci¹¿ od nowa. Pan

przecie¿ wcale go nie zna, prosi³em. Zosta³em poinformowany,

rzek³. Dopiero gdy mu opowiedzia³em, ¿e w tym miesi¹cu mam

ju¿ 46 nadgodzin… Ach, no tak, pan przecie¿ tego nie wie. Pod

koniec tygodnia ogrzewa³em czasami halê fabryczn¹ i pomiesz-

czenia biurowe, ¿eby nic nie zamarz³o, gdy¿ poprzedniego roku

by³a surowa zima. Otó¿ chcia³em teraz… Ach tak, ¿e przeto mam

jeszcze 46 nadgodzin, powiedzia³em mu, i ust¹pi³, ze wzglêdu na

mnie, jutro miêdzy dziesi¹t¹ a jedenast¹ mo¿e siê pan urwaæ na

godzinê, lecz tym samym traci pan tak¿e procenty za nadgodzi-

ny, b¹dŸ co b¹dŸ dwadzieœcia piêæ procent. Wielkie dziêki, po-

wiedzia³em. Do us³yszenia, rzek³, i niech pan idzie teraz do domu,

jest póŸno. Do us³yszenia. Wielkie dziêki.

Spa³em spokojnie, dopóki nie zadzwoni³ budzik. Piêæ przed

dziesi¹t¹ uda³em siê do przebieralni, kole¿anka Eisner zapyta³a

mnie, czy przedtem nie chcia³bym napiæ siê kawy, ale powie-

dzia³em jej, ¿e siê spieszê. Kwadrans po dziesi¹tej sta³em przed

background image

57

drzwiami adwokata. Opowiedzia³em mu wszystko, i obieca³ mi

napisaæ wniosek o u³askawienie a nastêpnie wyœle mi je. Po prze-

braniu siê punktualnie o jedenastej sta³em znowu przy moich

automatach. W czasie przerwy obiadowej zauwa¿y³em, jak ob-

serwowa³ mnie kierownik dzia³u przez szparê w swoich otwar-

tych drzwiach, gdy udawa³em siê do przebieralni, aby umyæ so-

bie rêce.

Po tygodniu za drzwiami do mego mieszkania le¿a³ list. Zno-

wu by³em dobrze podniecony, dopóki nie zauwa¿y³em, ¿e nie

pochodzi³ od adwokata. Wie pan, jeszcze przed pó³ rokiem zna-

³em ten list prawie na pamiêæ, ale tutaj wszystko sta³o siê bardzo

dalekie, i zapomnia³em, co tam dok³adnie by³o napisane. Rozu-

mie pan, teraz koñczê wkrótce szeœædziesi¹t dwa lata, a tutaj przy-

dzielili mnie do malowania murów bia³¹ farb¹. Wziêli mnie do

tego, poniewa¿ mam sztywn¹ nogê. Nawet nie móg³bym zbiec.

Ka¿dego poranka w tym miejscu na chwilê jest przerywany drut

sygna³owy i odsuwany jest kojec dla psów, tak ¿e powstaje pe-

wien odcinek, d³ugi chyba na dziesiêæ metrów, w którym pracu-

jemy i malujemy na bia³o czterometrowy mur. Od wewn¹trz na-

turalnie. To dlatego, ¿eby w nocy maskuj¹ca siê postaæ lepiej

odró¿nia³a siê od muru a stra¿nicy lepiej mogli celowaæ. WiêŸ-

niowie maj¹ ¿ó³te pasy na plecach i ramionach, lecz to nie wyda-

je siê byæ wystarczaj¹ce.

Z tego powodu stra¿nicy nosz¹ karabiny. To jest lepsze dla

celów pojedynczych, dok³adnoœæ trafienia, rozumie pan. Lepiej

ni¿ pistolety maszynowe. Znam to z wojny. Ale ju¿ znowu ode-

sz³em tak¿e od tematu. Tak, list. By³ napisany przez przyjaciela

mego syna. Dziêki niemu dowiedzia³em siê, dlaczego w ogóle

mego syna skierowali przed s¹d wojskowy. W myœlach przekli-

na³em czasami póŸniej ten list, i potem, nastêpnego dnia, w³o¿y-

³em go znowu do lewej bocznej kieszeni mego p³aszcza, aby go

zawsze mieæ przy sobie. Mo¿e uzna to pan za sentymentalne,

lecz jeœli siê ¿yje w takiej samotnoœci, jednak zostawmy to le-

piej… Zatem, jak ju¿ powiedzia³em, dziêki temu listowi dowie-

dzia³em siê tego, o czym dot¹d nie mia³em pojêcia. Przyjaciel,

background image

58

który pisa³ do mnie, zosta³ wypuszczony z tego obozu, w którym

przebywa tak¿e mój syn i tam spotka³ go. Teraz wiêc by³ zwol-

niony i pozosta³e jeszcze miesi¹ce musia³ obecnie ods³u¿yæ przy

„Armii Ludowej”, i dodatkowo te, jakie spêdzi³ w obozie kar-

nym. By³o to dla niego nieprzyjemne, lecz by³ zadowolony, ¿e

znowu by³ w normalnym oddziale. Urlop, wychodne i poczta,

rozumie pan. I czymœ szczególnie szczêœliwym by³o to, ¿e zosta³

przeniesiony do tego pu³ku, w którym przedtem s³u¿y³ mój syn,

dopóki nie umieœcili go w obozie.

Zrozumia³e przeto, ¿e ten przyjaciel zna³ historiê mego syna,

któr¹ opowiedzia³ mu w obozie. Reszty dowiedzia³ siê teraz

od innych ¿o³nierzy, który pamiêtali jeszcze mego syna z okre-

su, gdy by³ jeszcze w ich oddziale. Tak, naturalnie, zaraz prze-

chodzê do rzeczy. Natychmiast. Dziêki temu listowi dowie-

dzia³em siê ostatecznie, co w ogóle pope³ni³ mój syn, dlacze-

go potem otrzyma³ rok obozu karnego. To zdarzy³o siê na prze-

pustce. W knajpie, móg³bym sobie pomyœleæ. Do sto³u, przy

którym mój siedzia³ z dziewczyn¹ i pi³ wino, podszed³ pewien

oficer. By³ ju¿ pijany, zagadn¹³ tê dziewczynê nazywaj¹c mego

syna brudnym gówniarzem. Uderzy³a go w twarz, oficer chcia³

oddaæ, mój zrzuci³ go z krzes³a, knajpa r¿a³a ze œmiechu, jakiœ

robociarz podniós³ oficera z pod³ogi, ostro¿nie doprowadzi³

go do drzwi i poczêstowa³ kopniakiem. Doœæ mocnym. Niech

mi pan wybaczy, jeœli uwa¿am to za weso³e. Gospodarz g³o-

œniej nastawi³ muzykê, ten w waciaku stawia³ wszystkim. Mój

znowu tañczy³ ju¿ ze swoj¹ dziewczyn¹ do muzyki radiowej,

gdy wtargn¹³ patrol.

Chcieli go zabraæ z sob¹. Poca³owa³ swoj¹ dziewczynê i za-

mierza³ siê ubieraæ. Goœcie zwrócili siê do patrolu, ¿e winien jest

oficer, który prowokowa³. Nagle dowódca patrolu zaczyna wy-

machiwaæ pistoletem w powietrzu, jakiœ goœæ krzyczy, czemu z

w³o¿onym magazynkiem wchodzi do knajpy, co jest zabronione,

wiedzia³ o tym, tak¿e s³u¿y³ w armii, i wyla³ mu piwo na g³owê.

Dowódca patrolu strzela. Z sufitu sypie siê tynk. Martwa cisza.

Koniec tej pieœni by³ krótki. Pod¿eganie, zniewa¿anie oficerów

background image

59

„Armii Ludowej”. W miejscu publicznym. Rok obozu. Kara ³a-

godna, ze wzglêdu na jego dotychczasowe sprawowanie siê, po-

wiedzia³ szef kompanii na apelu. No, wie pan, to tak¿e znajdo-

wa³o siê w tym liœcie. Aliœci to mn¹ tak bardzo jeszcze nie wstrz¹-

snê³o. G³upi przypadek, b³¹d, mawia³em sobie, i dalej czeka³em

na wiadomoœæ od adwokata. Byæ mo¿e nadejdzie u³askawienie.

Lecz za drzwiami le¿a³ list, list od przyjaciela mego syna, i

zmieni³ moje ¿ycie. Przeczyta³em go do koñca, i wszystko po-

sz³o swoim trybem. Nikomu nie muszê zdawaæ sprawy z tego, co

siê potem wydarzy³o. Dotyczy to tylko mego syna i mnie.

Zupe³nie na marginesie, w ka¿dym razie tak mi siê wówczas

wydawa³o, przyjaciel ów pisa³ o obozie. Musieliœmy wstawaæ o

czwartej, dwanaœcie godzin pracy, potem do ósmej wieczorem

æwiczenia porz¹dkowe. I to by³o to. Æwiczenia porz¹dkowe, sta-

³o w tym liœcie, i nagle nie by³em ju¿ rozdzielony od mego syna,

tak jakbym nigdy nie by³ samotny przez wszystkie te lata, i zno-

wu by³em wystarczaj¹co m³ody, aby móc odpowiedzieæ na ka¿d¹

zniewagê, m³ody jak mój syn. I z powrotem znalaz³em siê prze-

niesiony w czas wojny, gdy mia³em osiemnaœcie lat i by³em ¿o³-

nierzem w Polsce. Æwiczenia porz¹dkowe by³y od teraz takim

s³owem ³¹cz¹cym, które mego syna i mnie wyrywa³o z masy tych

wszystkich, którzy s¹ samotni i milcz¹. Æwiczenia porz¹dkowe:

Na lewo marsz. Staæ w miejscu. Wyst¹piæ na prawo. Ustawiæ siê

w porz¹dku marszowym. Od czwartej po po³udniu a¿ do ciszy

nocnej. Lecz pewnego dnia pêdem nadszed³ jeden oficer, co pre-

zentowa³o siê osobliwie, wyliczy³ co pi¹tego, kaza³ wyst¹piæ i

zaprowadzi³ nas do zbrojowni.

Dla ka¿dego po 150 sztuk amunicji, dzia³ania partyzanckie.

Partyzantami by³o dwóch ch³opów, których zastaliœmy pal¹-

cych papierosy 10 kilometrów od objektu w jednej wypalonej

stodole. £añcuch ochronny. S¹d doraŸny. Pluton egzekucyjny w

jednym szeregu. By³o nas dziesiêciu. Nie strzeli³em. Uderzenie

kolb¹. W ciemnoœci wyciera³em krew z twarzy i pociera³em ni¹ o

wilgotne œciany piwnicy. S¹d wojskowy. Wyrok œmierci. U³aska-

wiony przez Hitlera. Os³awiony batalion karny.

background image

60

Mia³em osiemnaœcie lat. Gdy znowu przyby³em do domu, pali³

siê Lipsk, a moja noga by³a sztywna. Potem zes³anie na Syberiê.

Æwiczenia porz¹dkowe kaza³y mi napisaæ trzy listy, jeden do

sekretarza generalnego, drugi do prokuratora wojskowego, trze-

ci zaœ do komendanta obozu, którego adresu nie uda³o mi siê

zdobyæ, tak ¿e trzeci list wp³yn¹³ jako pierwszy, jeszcze przed

dwoma innymi, za poœrednictwem s³u¿by bezpieczeñstwa. Od-

t¹d przebywam tutaj, i poza stref¹ drutu malujê ten mur na bia³o.

Ach tak, tak, treœæ listów. By³a zawsze podobna. Bêdê pod-

k³ada³ ogieñ, jeœli nie ustaniecie z æwiczeniami porz¹dkowymi.

Partyzanci. Oni potrafi¹ paliæ. Jeœli rozumie pan, co mam na

myœli.

1981

background image

61

SCENY Z TURYNGII

— dla Toni Webera —

1

W jaki sposób robi siê pêtlê. Prawdziw¹ naturalnie, splecio-

n¹, z mocnym zawi¹zaniem, jak w filmach. Zademonstrowa³ mi

to. Nastêpnie zabi³em go i powiesi³em.

2

Podczas odwiedzin zapyta³a mnie moja matka, jak to by³o,

gdy wieŸli mnie z Jeny do Erfurtu. Czy widzia³em Ettersberg,

Buchenwald, obóz koncentracyjny z monumentem i wie¿¹.

3

Nazywa³a siê Sylwia i siedzia³a trzy ³awki za mn¹. Zakocha-

³em siê w niej zaraz za pierwszym razem, gdy wszed³em do kla-

sy. Przede wszystkim oczy. Jeszcze nigdy tego nie widzia³em,

mog³y zmieniaæ swe zabarwienie, kiedy siê jej przygl¹da³em, od

ciemnobr¹zowego do jasnoniebieskiego, i wci¹¿ zaczyna³y b³ysz-

czeæ; musia³em siê tylko obróciæ.

4

Pewnego razu wypad³y zajêcia sportowe, i przypadkowo spo-

tkaliœmy siê sami w szatni. Przez zamkniête drzwi innych klas

przenika³y wyjaœnienia uniwersum, podczas gdy Kolbich z trze-

ci¹ na pamiêæ uczy³ siê hymnu narodowego.

Wtedy przedar³em siê przez p³aszcze zawieszone na wiesza-

kach i zadar³em jej spódnicê. Odsunê³a moje d³onie i otworzyw-

szy usta stara³a siê wsun¹æ swój jêzyk do moich ust. Musia³a

gdzieœ przeczytaæ o czymœ takim.

background image

62

5

Czekali na mnie po cywilnemu w czasie przerwy obiadowej.

6

Parê razy wybraliœmy siê tak¿e do kina letniego. Nawet nie

pozwoli³a siê poca³owaæ, do niczego z ni¹ nie dosz³o.

7

L¿enie urzêdnika pañstwowego.

Mia³em szesnaœcie lat, gdy znalaz³em siê w wiêzieniu dla

m³odocianych.

8

Siedzia³ za w³amanie i zosta³ moim brygadzist¹. Pracowali-

œmy przy sztancy, tylko osiem godzin, poniewa¿ nikt z nas nie

by³ pe³noletni.

9

Nie widzia³em obozu koncentracyjnego z monumentem i wie-

¿¹, gdzie umar³ twój brat, droga matko, poniewa¿ z Jeny do Er-

furtu jecha³em w zamkniêtym wagonie bez okien.

10

Przed s¹dem mój nauczyciel chemii domaga³ siê uniewinnie-

nia.

11

Po pracy zaczyna³ siê zorganizowany czas wolny, co by³o spra-

w¹ prze³o¿onego celi.

12

Po raz pierwszy by³o to pod prysznicem. Brygadzista powie-

dzia³ mi, ¿e mam pozostaæ, aby wytrzeæ przebieralniê. Czeka³

razem z prze³o¿onym celi.

background image

63

Œci¹gnêli spodnie i przytrzymywali mnie. Musia³em zaspo-

koiæ ich ustami.

13

Podarowali mi czekoladê, a przy sztancy norma zosta³a obni-

¿ona o dwieœcie blach.

14

Po raz drugi by³o to wtedy, gdy ca³a zmiana podczas zorgani-

zowanego czasu wolnego musia³a ogl¹daæ film Mia³em dziewiêt-

naœcie lat.

Prze³o¿ony celi zas³oni³ drzwi do toalety, tak ¿e nie zd¹¿y³em

ju¿ w sam¹ porê na ten film.

15

Bronili mnie przed klawiszami, kiedy przychodzi³a moja ko-

lej na s³u¿bê na oddziale.

16

Po raz trzeci by³o to w pomieszczeniu mieszcz¹cym sztancê.

17

Nastêpnego pi¹tku mia³em osiemnaste urodziny.

18

Nastêpnego pi¹tku poprosi³em prze³o¿onego celi, aby mi po-

kaza³, jak ig³¹ otwiera siê k³ódkê. Nie nabra³ ¿adnych podejrzeñ.

19

Popo³udniem mia³em wizytê mej matki. P³aka³a i pyta³a mnie

znowu, czy widzia³em Ettersberg i monument.

20

Tydzieñ póŸniej zapyta³em prze³o¿onego celi, czy wie, jak

wi¹¿e siê pêtlê, jak w filmie, naprawdê splecion¹.

background image

64

21

Wiedzia³.

22

Punktualnie o dwunastej, gdy syrena wykrzykiwa³a koniec

przerwy obiadowej, zabi³em prze³o¿onego celi w tym pomiesz-

czeniu. Syrena wydziera³a siê wci¹¿ jeszcze, gdy linê z prawdzi-

w¹ pêtl¹, któr¹ sam uplot³em, przerzuci³em przez szynê jezdn¹

¿urawia stropowego i podci¹gn¹³em prze³o¿onego celi.

23

Potem wszystko uspokoi³o siê.

24

Z powodu umyœlnego zabójstwa jestem w drodze do zak³adu

karnego w Brandenburgii.

25

To jest moje ¿ycie, mam osiemnaœcie lat, idŸmy spaæ.

Uwaga: Opowiedziane w celi tranzytowej wiêzienia rejono-

wego w Weimarze w kwietniu 1980 r.

background image

65

S Z M E R Y

Palcami w œcianê. Œciana zaœ we mnie. A: jedno uderzenie. Z:

dwadzieœcia szeœæ razów. W piwnicy. Bili bez œwiadków. Wy-

¿sze piêtra zakratowane równiny.

Nikt nie upada przed czasem.

Co to jest za sukno na porêczy przy schodach, pytaliœmy, gdy

krzycz¹ca kobieta nieco siê uspokoi³a. Korytarze czerwonym

dywanem. To pañstwo — naszym pañstwem. To jego przyjêcie.

Witamy na p³askiej Ziemi. Przesuwane drzwi do piwnicy. Odro-

bina œwiat³a. Maj¹ kogoœ. S¹ u góry, oddychaj¹ i mówi¹ dalej.

Palce w œcianê. Œciana we mnie. Jedno ucho. Drugie im. Myj¹

d³onie, kiedy ktoœ patrzy. Nie otwieraj¹ ust na daremno. Cicho

wypluwaj¹ niewinnoœæ.

Linoleum. Komiczne s³owo. Szeœæ œcian. Szeœæ œcian z lino-

leum. Bêbnisz i krzyczysz, a¿ przychodzi ci do g³owy, gdzie góra

a gdzie dó³, co jest œcian¹. Zanim przyjdzie ci na myœl. Zanim

sobie przypomnisz, jakim podlegasz prawom. Kiedy jesteœ na

pod³odze. L¿enie pañstwa a si³a ciê¿koœci. To s¹ nasze funda-

menty. Aksjomat pierwszy: Gdzie jest jedno cia³o, tam nie mo¿e

byæ drugiego. Próba. Dwa koce zim¹. Newton w izolatce. Nie

znosimy eksperymentów. W niedziele jedno jab³ko.

Odwraca siê przed rur¹ neonu. Unieszkodliwia nó¿ z plasty-

ku. Œwiat³o w szeœcianach. Teraz ¿re. Brat wyniesiony ku œwia-

t³u.

background image

66

BEZIMIENNI

Staro¿ytni Grecy, powiada jedna osobistoœæ w telewizji, do-

piero wówczas uwa¿ali cz³owieka za umar³ego, kiedy jego imiê

zosta³o zapomniane. Kto pamiêta jeszcze imiê, dla tego ¿yje jesz-

cze ten cz³owiek, powiada ta osobistoœæ, s³awny aktor, w filmie

pod tytu³em Atak na Queen Mary.

Wtedy kojarzy mi siê coœ z mego dzieciñstwa, i przypominam

sobie pewien dom. By³a to wolno stoj¹ca budowla otoczona

ogródkami dzia³kowymi, zamieszka³a przez urzêdników kolejo-

wych i ich rodziny. Ogródki dzia³kowe graniczy³y z dwoma bo-

iskami pi³ki no¿nej, z których jedno le¿a³o za tym domem, dru-

gie zaœ od frontu, i czêsto wyobra¿a³em sobie, jak mieszkañcy

trzeciego i czwartego piêtra, którzy mieli widok na oba te miej-

sca, biegali zdenerwowani tam i z powrotem, od przedniego okna

do ty³u, gdzie mieœci³y siê kuchnie i okna toalet, aby œledziæ prze-

bieg zawodów na obu boiskach.

Wyobra¿am sobie, co by siê dzia³o, gdyby w obu meczach, na

obu boiskach równoczeœnie pad³y bramki, jak ojciec i matka ry-

czeliby z pokoju i sypialni, zaœ babcia z okna w klozecie z ty³u,

razem z dzieæmi opieraj¹cymi siê na kuchennym oknie: gol! Ale

nigdy tego nie widzia³em, lecz tylko sobie myœla³em coœ takiego,

gdy przebiega³em obok tego domu.

Nigdy nie uda³o mi siê w³¹czyæ w moje myœli któregoœ z dziad-

ków, który równie¿ wo³a³by gol, bowiem obaj moi dziadkowie

pozostali na wojnie, chocia¿ wojna siê skoñczy³a, albo po prostu

mia³a na to wp³yw liczba okien w tym domu.

Niejednokrotnie wybiera³em siê na oba te boiska, na du¿e,

po³o¿one z tylnej strony tego domu, które by³o zastrze¿one dla

pierwszej reprezentacji miasta, pole gry by³o pielêgnowane i ob-

background image

67

siewane traw¹, zawsze w niedziele jako widz, podczas gdy na

drugim miejscu w ci¹gu tygodnia zarabia³em popo³udniami na

bilety w charakterze przynosz¹cego pi³ki. Tutaj gra³y drugie i

trzecie i czwarte reprezentacje a ka¿dej soboty seniorzy. To miej-

sce by³o wy³o¿one czarnym ¿u¿lem, st¹d przez pi³karzy by³o na-

zywane boiskiem rozjazdowym, zaœ przez nas dzieci i mieszkañ-

ców po prostu placem ¿u¿lowym.

Drugie, wiêksze boisko, by³o stadionem, i pewnego razu zre-

zygnowa³em tam tak¿e z mojej niedzielnej roli widza i na czer-

wonym torze ¿u¿lowym w czasie wyœcigu kolarskiego grup m³o-

dzie¿owych zaj¹³em pierwsze miejsce. Ale to by³a œroda i nie

pojawi³ siê, a to by³a ca³a moja nadzieja, gdy naciska³em na pe-

da³y, wspania³y aplauz, jaki zna³em z pi³karskich niedziel.

Powraca³em zatem na plac ¿u¿lowy jako przynosz¹cy pi³ki,

zarabia³em sobie w ten sposób na niedzielne bilety a w gor¹ce

dni raz lub dwa razy na butelkê lemoniady z zapasów klubu.

Pewnej soboty, kiedy seniorzy nie przestrzegaj¹c regu³ uga-

niali siê po boisku, a przy ka¿dym ataku na bramkê Jasnow³osy

Rolf wystrzeliwa³ pi³kê daleko poza tyln¹ liniê, tak ¿e my ch³op-

cy musieliœmy wypruwaæ sobie p³uca z cia³a, podczas gdy bram-

karz atakowanej dru¿yny, po jednej z takich rakiet Rolfa, wo³a³

prowokacyjnie, ¿e trafi³ on w kube³ na œmieci nale¿¹cy do owego

domu i przewróci³ go, wybieg³a mi naprzeciw pewna rudow³osa

dziewczyna i krzycza³a: Mam wam przekazaæ od mego ojca, ¿e

wy wszyscy powinniœcie pójœæ do psychiatryka lub do domu star-

ców, jeœli nie skoñczycie graæ w ten sposób.

Zna³em j¹, chodzi³a ze mn¹ do tej samej klasy, do jednej z

klas równoleg³ych; wyszepta³em coœ o mêskich sprawach i strze-

li³em pi³kê z powrotem w kierunku bramkarza.

Parê tygodni póŸniej zaczê³y siê letnie wakacje, oba boiska

le¿a³y teraz ciche, tylko czasami w ch³odniejsze dni, popo³udnia-

mi na placu ¿u¿lowym, widywa³o siê garstkê pokrytych kurzem

uczniów, jak z przepoconymi g³owami szamoc¹ siê wokó³ pi³ki.

Zaczyna³a siê wielka przerwa wakacyjna w rozgrywkach pi³ki

no¿nej.

background image

68

I sam chêtniej te¿ jeŸdzi³em teraz rowerem w lesie albo, jeœli

robi³o siê gor¹co, wakacyjne dni spêdza³em z moim przyjacie-

lem Hasso na letnim k¹pielisku. Pod koniec sierpnia, poœrodku

pól by³y ju¿ wzniesione ogromne stogi siana, nagle robi³o siê

bardzo ch³odno, spada³ gwa³towny deszcz, i ostatnie dni przed

rozpoczêciem szko³y musieliœmy spêdziæ w domu.

Chodziliœmy do siódmej klasy. Pierwszy szkolny dzieñ na

pocz¹tku wrzeœnia by³ dla nas czymœ jeszcze bardziej niezwy-

czajnym ni¿ pozosta³e pierwsze dni szko³y. Z trzech klas równo-

leg³ych, które od pierwszej klasy stanowi³y nasz rocznik, zrobi³y

siê cztery, klasy zatem zrobi³y siê teraz mniejsze. Pomimo tego

przeocza³em prawie przez tydzieñ, byæ mo¿e dlatego ¿e brako-

wa³o mi Hasso, który przeszed³ do innej klasy ni¿ ja, tê rudow³o-

s¹ dziewczynê dwie ³awki za mn¹, w œrodkowym rzêdzie, tê nie-

przyjació³kê pi³ki no¿nej.

Gdy zauwa¿y³em j¹ i wpatrywa³em siê w ni¹ g³upkowatym

spojrzeniem, uœmiechnê³a siê niespodziewanie; pomyœla³em, co

móg³bym z ni¹ robiæ, ta nie jest ¿adn¹ namiastk¹ za Hasso, z

którym mo¿na by³o przyklejaæ pierwszorzêdn¹ gumê do ¿ucia do

siedzenia nauczyciela albo g¹bkami do tablicy rzucaæ o œcianê.

Nawet nie mog³a graæ w pi³kê no¿n¹.

Na szczêœcie skoñczy³a siê teraz tak¿e i przerwa wakacyjna w

rozgrywkach pi³karskich, i, gdy przed po³udniem zmaga³em siê z

Euklidesem i Pitagorasem, popo³udniami mog³em zajmowaæ siê

moimi w³aœciwymi zadaniami na placu ¿u¿lowym. Wprawdzie

od teraz stale by³em nara¿ony na niepewnoœæ, bo nigdy nie mo-

g³em wiedzieæ, gdzie i kiedy wynurzy siê tam ta dziewczyna, nie

wyjdzie z domu, aby przekazaæ stosowne pos³ania swego ojca.

Przede wszystkim kiedy na boisku pokazywa³ siê Jasnow³osy Rolf,

s³awny ze swoich strza³ów i bomb, obawia³em siê bardzo, ¿e bêdê

musia³ widywaæ j¹ i poza szko³¹.

I pewnego dnia sta³o siê, pojawi³a siê nagle w jednym z okien

tego domu, wykrzykiwa³a coœ i kiwa³a rêk¹. Za trzecim razem

us³ysza³em swoje imiê. Coœ chyba knuje, pomyœla³em, nabra³em

rozpêdu i pi³kê, któr¹ w³aœnie wy³owi³em ju¿ z wielkiego krzaka

background image

69

pokrzyw za bramk¹, z powrotem strzeli³em na pole gry — chcia-

³em strzeliæ — lecz ta uderzy³a o sztachety i przelecia³a przez

p³ot na ulicê.

Poœród salw œmiechu mê¿czyzn zgromadzonych na boisku, i

jak myœla³em, tak¿e tej dziewczyny przy oknie, przeskoczy³em

przez p³ot, zczo³ga³em siê ze wzniesienia i pogna³em wzd³u¿ stro-

mej drogi. Pi³ka potoczy³a siê dopiero po trzydziestu metrach,

przed zaroœlami Wy¿szego Cmentarza.

Przez gêste zaroœla spogl¹da³em na groby. Na tym cmentarzu

znajdowa³y siê tak¿e nazwiska moich obojgu dziadków, wyrzeŸ-

bione na pomniku wojennym, wygrawerowane wœród zaginio-

nych, lecz oni sami pozostali na wojnie i byæ mo¿e nie s¹ jednak

tacy umarli, jak siê powszechnie zak³ada po wszystkich tych la-

tach, gdy¿ ich imiona powróci³y do tego miasta i znajduj¹ siê w

tych z³otych literach.

Pobieg³em z powrotem, z ulicy wystartowa³a potê¿na rakieta

przez wzniesienie i p³ot, kierunek na bramkê, i uda³em siê do

domu obra¿ony przekleñstwami graczy za plecami. Ta od rana

mia³a co prze¿ywaæ.

Przez pierwsze trzy godziny nie naprzykrza³em siê rudow³o-

sej, lecz pod koniec wielkiej przerwy, któr¹ spêdzi³em z Hasso

na du¿ym podwórzu zabawiaj¹c siê w ten sposób, ¿e dziewczy-

nom pod spódniczki rzucaliœmy lusterko, aby dowiedzieæ siê o

kolorach ich majteczek, przedwczeœnie wbieg³em do pomiesz-

czenia naszej klasy.

Teraz zostawcie to, krzycza³em, gdy otwiera³em drzwi i za-

uwa¿y³em dwie dziewczyny, rudow³osa na moim miejscu, po-

chylone nad moim zeszytem do zadañ domowych, w którym coœ

zapisywa³y.

Dziewczyny podskoczy³y, chichocz¹c wygramoli³y siê z ³aw-

ki, zgarn¹³em zeszyt ze sto³u, przekartkowa³em go i zarumieni-

³em siê. W³aœciwie nie zrobi³y nic z³ego. Przenios³y tylko o parê

tygodni plan godzin, kolejnoœæ przedmiotów z dnia na dzieñ, jak

dalece zauwa¿y³em to teraz w tym ca³ym zamieszaniu. Coœ ta-

kiego by³o wymagane przez nauczycieli, lecz by³em znany z tego,

background image

70

¿e nie czyni³em tego, gdy¿ popo³udniami mia³em wa¿niejsze rze-

czy do zrobienia. Zadania domowe odrabia³em odpisuj¹c je przed

pocz¹tkiem lekcji albo wype³niaj¹c je na przerwach przed dany-

mi przedmiotami, co wzmacnia³o kombinowanie i przypomina-

nie, tak ¿e przy zaskakuj¹cych atakach nauczycieli — kartkówka

albo ustny sprawdzian — zawsze oddawa³em dobre wypracowa-

nie.

Teraz ta zakocha³a siê, pomyœla³em sobie, a mianowicie w

tobie. Któ¿ poza tym, wy³¹czaj¹c niektórych karierowiczów wziê-

tych razem z t³ustymi zadkami, marnowa³by inaczej w ten spo-

sób swoj¹ wielk¹ przerwê, gdyby nie by³ w tym stanie. Taka pro-

sta jest zatem mi³oœæ, pomyœla³em. Hasso, co teraz mam robiæ. I

trzyma³em, siedz¹c w ³awce, moj¹ g³owê ukryt¹ za plecami po-

przednika a¿ do skoñczenia szko³y.

Up³ynê³o parê tygodni prawie przeze mnie nie zauwa¿onych,

by³bym wiêc kochany, roi³em sobie i rozkoszowa³em siê tym fak-

tem, chocia¿ w szkole ledwo zwraca³em uwagê na rudow³os¹ i w

dalszym ci¹gu nie zamieni³em z ni¹ ani s³owa, popo³udniami zaœ

spe³nia³em s³u¿bê na placu ¿u¿lowym, wiernie, tak¿e przy zim-

nych wiatrach, teraz w paŸdzierniku, i nieustannym deszczu. Tu-

taj ugania³em siê za przebieg³ymi pi³kami, w szkole zaœ chodzi-

³em dooko³a jak zarozumia³y kogut.

I nie zauwa¿a³em, co dzia³o siê za moimi plecami, ¿e kr¹-

¿y³y ró¿ne pog³oski, ¿e ich tematem i przedmiotem w szkole

by³a rudow³osa. Ale pozostawa³em beztroski i nieœwiadomy,

choæ miejsce dziewczyny w œrodkowym rzêdzie naszej klasy

teraz czêœciej pozostawa³o puste, i tylko raz nauczyciela fi-

zyki musn¹³em zagniewanym spojrzeniem, gdy odst¹pi³ nie-

co od horyzontalnego zajêcia, w zwi¹zku z moj¹ dziewczy-

n¹.

Tak¿e gdy pewnego dnia Hasso wzi¹³ mnie na bok na wielkiej

przerwie i zacz¹³ mówiæ o szkolnym wieczorku tanecznym, na

którym mia³a mu powiedzieæ, ¿e zosta³a teraz najwiêksz¹ dziwk¹

w szkole i tak¹ chcia³a te¿ pozostaæ, wci¹¿ jeszcze oponowa³em

i nie rozumia³em.

background image

71

Pewnego poniedzia³ku w listopadzie, tymczasem nabra³em ju¿

nieco nieufnoœci i zauwa¿a³em ju¿ brak dziewczyny na jej miej-

scu, nagle pojawi³ siê dyrektor, w œrodku lekcji, poszepta³ z na-

uczycielem i wyg³osi³ krótkie, ciche i chrzêkliwe przemówienie.

Czy ktoœ wie coœ bli¿szego. Kto jest jej najlepsz¹ przyjació³k¹.

Kim ona jest i z kim.

Powiedzia³ by³a i ostatnio by³a widziana, i szeroko otwierali-

œmy usta i nie wiedzieliœmy nic bli¿szego, ja nie i wszyscy nie,

acz teraz poblad³y siedzia³em w ³awce.

Hasso wiedzia³ coœ bli¿szego, i to ju¿ na wielkiej przerwie.

Ze wzglêdu na dwunastkê z Zwickau. O jednym ze s³ynnych wia-

duktów w Vogtlandzie. Rozpiêtoœæ 574. Ceg³a. Wysokoœæ 78.

Göltzsch–Elster–Syra? 26 milionów cegie³. Hasso nie wiedzia³

nic bli¿szego.

Taka prosta by³a mi³oœæ. Nie oœmieszy³em siê i niczego z

siebie nie pokaza³em oprócz mego milczenia. Wo³a³a mnie po

imieniu z domu miêdzy obu boiskami i obrazi³em siê. Zagl¹-

da³a do mego zeszytu do zadañ domowych, wtedy na wielkiej

przerwie, dlaczego? Czego chcia³a ode mnie? A potem te po-

g³oski i szepty.

Zobaczy³em jej pismo przed sob¹, teraz zeszyt le¿a³ pod ³aw-

k¹ na moich kolanach, przerzuca³em jego strony. By³ koniec wrze-

œnia, gdy przy³apa³em te obie dziewczyny i gdy chichocz¹c ucie-

k³y. Kartkowa³em dalej, puste tygodnie, niekiedy zdanie daæ pod-

pisaæ dyktando albo niebieska koszula albo zbiórka makulatury.

Dzisiaj koñczê czternaœcie lat i zapraszam ciê do lodziarni Pin-

gwin. O piêtnastej.

Moje kolano potr¹ci³o o ³awkê, zeszyt wyœlizgn¹³ siê i ude-

rzy³ o pod³ogê. To by³o jej pismo, jej zdanie, którego wtedy nie

zauwa¿y³em, póŸniej zaœ nie znalaz³em. Nastêpnego wtorku koñ-

czy³a czternaœcie lat.

Wiêc jednak, nie uroi³em tego sobie. Ona ¿y³a we wrzeœniu i

interesowa³a siê mn¹. I dwunastk¹ z Zwickau, Hasso i, jeœli to siê

zgadza³o, wielu innymi. Taka prosta ta mi³oœæ, a most sta³ jesz-

cze, lecz dziewczyna by³a martwa.

background image

72

Teraz zaczyna³o wstêpowaæ we mnie takie poczucie, prawie

pewnoœæ, skoro pozostawa³em g³uchy wobec niej, zarozumia³y i

zimny, ¿e pewnego dnia i wci¹¿ od nowa bêdê musia³ siê op³acaæ

za moje milczenie wzglêdem mej pierwszej mi³oœci.

Lecz na to nie zna³em jeszcze nazwy, wiedzia³em tylko z pew-

noœci¹ o mojej zdradzie. I myœla³em, ¿e czêœæ tej ceny bêdê móg³

okupiæ przez to, i¿ od razu zg³osi³em siê na reprezentanta jednej

z obu klas do udzia³u w pogrzebie tej dziewczyny na Wy¿szym

Cmentarzu.

By³ wtorek, widzia³em jej blad¹ twarz pod rudymi w³osami,

gdy le¿a³a w otwartej trumnie w bia³ej sukience. PóŸniej ta trum-

na zosta³a zaœrubowana i opuszczona do œwie¿o wykopanej dziu-

ry w ziemi. Siedzia³em w kawiarni Pingwin na plastykowym krze-

se³ku, lecz czerwonego mleka poziomkowego, jakie sta³o przede

mn¹ na stole, chcia³em i nie chcia³em zasmakowaæ.

Tam siedzê wci¹¿ jeszcze, jakby odt¹d zapodzia³ siê dla mnie

wszelki ruch, bowiem choæ owa historia wydaje siê koñczyæ, idzie

jednak dalej. Lecz na dziœ wieczór krzese³ko to jest fotelem, tele-

wizor gra z pustym ekranem, Queen Mary zosta³a zaatakowana,

zdobyta i znowu utracona. Dziewczyna, któr¹ kocham, posz³a

ju¿ do ³ó¿ka, do pokoju obok, i ju¿ wo³a³a mnie parê razy.

Siedzê w fotelu przed telewizorem, g³ówny wykonawca na

pocz¹tku filmu powiedzia³ takie zdanie, ¿e musia³em pomyœleæ o

pewnym domu, który le¿y miêdzy dwoma boiskami, o pewnym

miasteczku, w którym spêdzi³em swoje dzieciñstwo. To wszyst-

ko mo¿e ³¹czyæ siê w prosty sposób. Na cmentarzu dosz³y trzy

imiona, w czasach pokojowych, czyli z nagrobkami i cia³ami.

Moja babcia, ciotka, wujek. I wiele kwiatów, które wyrastaj¹ z

tej ziemi.

Ale tego wszystkiego nie ogl¹da³em na w³asne oczy. Jestem

bowiem na obczyŸnie i nie wolno mi powróciæ. Kraj, rz¹d wyda-

li³y mnie ze szko³y, wrzuci³y do wiêzienia i wydali³y z kraju. Do

tego kraju nale¿¹ ma³e miasto, dom obok boisk do pi³ki no¿nej,

na niewielkim wzniesieniu po³o¿ony cmentarz, imiona i groby

background image

73

moich umar³ych. Nie wolno mi powróciæ, tych zaœ, którzy umar-

li, po dziesiêciu latach nieobecnoœci nie wolno pogrzebaæ.

Mam pewien list od mego brata, w którym pisze, ¿e po po-

grzebie mego wujka rozmawia³ prywatnie przy lampce wina z

zarz¹dc¹ cmentarza. Ludzie, którzy opuœcili kraj z innych powo-

dów ni¿ ja, mogli powróciæ po œmierci i zostaæ pochowani w swej

ojczyŸnie, na swym cmentarzu. Problemem stawa³o siê to przy

politycznych. Istnia³y œcis³e wytyczne na wypadek ich œmierci i

nie chciano mieæ z nimi nic wspólnego…

Jako ¿ywy i jako umar³y: Nie mogê powróciæ.

Czasami znajduje siê coœ w gazetach: autorom, którzy przy-

byli stamt¹d, nie wolno iœæ za trumnami ich matek, w tej ostat-

niej drodze cz³owieka. Niektórzy s¹ starsi od ciebie, myœlê, ale

oto pojawia siê strach i mówi: Twoja matka tak¿e jest ju¿ stara.

Wszystko, co o tym wiem, jest zbyt potê¿ne, zbyt wielkie jak

na papier, ten gazet i ten tutaj. Matka Lili przychodzi z okrêgo-

wego urzêdu policji ludowej i odkrêca gaz. Mo¿e pani zapomnieæ

o odwiedzinach swej córki tak d³ugo, jak pani szwagier bêdzie

przebywa³ na emigracji i pisywa³ przeciwko Republice. Francis

napisa³ Solidarnoœæ na domu burmistrza w Plauen, wychodzi z

wiêzienia, znajduje swoj¹ matkê na psychiatrii, ju¿ go nie rozpo-

znaje, wnet umiera z tego powodu. Johanna ma dopiero siedem-

naœcie lat, zaœ ksiêgarz Blecher, który ma w domu dwie p³yty

Biermanna i czasami odtwarza je znajomym. Blecher idzie do

ciupy i zostaje sprzedany do Hesji, Johanna zaœ ma dopiero sie-

demnaœcie lat i nie wolno jej z³o¿yæ wniosku, by udaæ siê tam w

jego œlady. Za³atwia to tabletkami. Zbyt wielkie rzeczy, by po-

wierzaæ je papierowi, nikt nie chce o tym wiedzieæ ani te¿, ¿e jest

taki kraj w Niemczech, gdzie rz¹d i Partia prowadz¹ wojnê z w³a-

snym narodem i to wszystkimi dostêpnymi œrodkami.

Lecz siedzia³em w fotelu i dzisiaj wieczorem w³¹czy³em tele-

wizor a jakiœ mê¿czyzna mówi³ coœ o zapomnianych imionach. A

brat Axela, który w niedzielê zielonoœwi¹tkow¹ umar³ na fran-

koñskiej autostradzie, bez obcego oddzia³ywania, który by³ tu

dopiero od roku a tam nie wolno mu ju¿ by³o byæ aktorem. W

background image

74

Regensburgu gra³ lekarza w Woyzecku Büchnera. I W³odzimierz

po dziesiêciu latach z powrotem uda³ siê do Warszawy, jego oj-

ciec le¿a³ na ³o¿u œmierci, zwraca³ siê do niego przez pan i nie

znanemu, m³odemu mê¿czyŸnie ¿yczy³ wszystkiego dobrego na

przysz³oœæ, gdy W³odzimierz siedzia³ przy jego ³o¿u œmierci. Bez

obcego oddzia³ywania.

Imiona, które s¹ zbyt wa¿ne, by powierzaæ je papierowi, bez-

imienni, których imiona s¹ mi znane, zabici na wojnie, która nie

ma imienia i nie liczy swoich zabitych. Jeœli pani syn przestanie

wystêpowaæ przeciwko nam, wtedy mo¿e znowu przyjechaæ, jego

matka musia³a byæ jednak dla niego warta odwiedzenia jej po

dziesiêciu latach.

Jestem na obczyŸnie, siedzê w fotelu i nie mogê powróciæ.

Znam imiona.

Lecz naprawdê nie pamiêtam ju¿ imienia rudow³osej dziew-

czyny, wówczas w siódmej klasie, choæ tak bardzo stara³em siê

je przypomnieæ, i byæ mo¿e ona rzeczywiœcie jest umar³a, byæ

mo¿e dlatego ¿e zapomnia³em jej imienia, jeœli to greckie s³owo

pochodzi od zapomnianego imienia, i racjê mia³ ten mê¿czyzna,

który prowadzi³ atak na Queen Mary i straci³ j¹.

Oto wy³¹czam telewizor, gdy¿ dziewczyna, któr¹ kocham i

która ju¿ le¿y w ³ó¿ku, z pewnoœci¹ ma racjê, kiedy teraz wo³a,

¿e nie powinienem a¿ do zmêczenia Ÿrenic ogl¹daæ jakichkol-

wiek idiotycznych filmów.

Wtedy rzeczywiœcie przechodzê do drugiego pokoju, w któ-

rym znajduje siê wielkie ³ó¿ko, lecz byæ mo¿e powinienem teraz

powiedzieæ jednak prawdê, bowiem tutaj, tutaj na obczyŸnie, w

tym kraju, w którym ¿yjê od dziesiêciu lat, nie ma dziewczyny,

która mnie kocha i wo³a do ³ó¿ka, gdy¿ musia³bym wci¹¿ jeszcze

p³aciæ star¹ cenê za tê, której imiê a¿ do dzisiaj pozosta³o dla

mnie nie znane.

Nie mogê byæ razem z takim typem, który nastêpnego ranka

nie wie, sk¹d bierze bu³ki. Powiadzia³a ostatnia, jak¹ zna³em.

Ale to nie mo¿e byæ imieniem, nie tak prosto, i ja, zmêczony

background image

75

dzisiaj wieczorem i po dziesiêciu latach szukania, nie zastana-

wiam siê d³u¿ej, gdy¿ ju¿ od dawna wiem, ¿e prawo, któremu

podlegam, musi pozostaæ bezimienne.

I tak wchodzê szybko do ogromnego nape³nionego powietrzem

³o¿a w s¹siednim pomieszczeniu, s³ucham, jak w niektóre wie-

czory, jeszcze trochê muzyki z Deutschlandfunk, i k³adê siê spaæ

przy moich umar³ych.

1988/89

background image

76

IMAGINACJA

Szukam. Szukam i znajdujê. Jeszcze szukam. I przechadzam

siê po mieszkaniu. Dzieci zawsze wszystko zabieraj¹. D³ugopisu

na przyk³ad brakuje za ka¿dym razem dok³adnie wtedy, kiedy

mam jakiœ pomys³ albo choæby dzwoni ktoœ, kogo adres chcê za-

pisaæ.

Nastêpnie brakuje mi ognia, i przypominam sobie, jak wiêk-

sza córka przed paru minutami, gdy by³em w kuchni, wo³a³a „la-

seczka” i w napadzie œmiechu wypad³a z pokoju, i zachwycona

zosta³a z³apana w kuchni przez mniejsz¹.

Gdy powstajê, szukam i znajdujê równoczeœnie w skrzynce

na narzêdzia pude³ko z czworok¹tnymi, kolorowymi laseczkami

z drewna i wymieniam je po paru rokowaniach, które kosztuj¹

mnie lody i garœæ cukierków, na moje zapa³ki.

Potem znowu siadam, wyjmujê zapa³kê z pude³ka, pocieram

j¹: Z sykiem z siarki wyskakuje ogieñ. Uwa¿aj, powiada, prze-

cie¿ spalisz siê jeszcze.

Ju¿ spali³em sobie pysk, powiadam, na palcach te¿ mi ju¿ te-

raz nie zale¿y.

Mówisz to tylko tak, powiada, nie myœlisz sobie przy tym o

niczym, wiem, kiedy mówisz coœ takiego. Ale tego nie mogê ju¿

s³uchaæ, poniewa¿ za ka¿dym razem muszê myœleæ o s³oñcu. Byæ

mo¿e w ogóle o lecie, o upale i trawie, albo czy tak¿e teraz jesteœ

zdania, ¿e przêdê powoli? Ale wtedy by³ s³oneczny dzieñ… Li-

piec lub sierpieñ, nie pamiêtam ju¿. Dzisiaj nie wiem ju¿, sk¹d

mia³ benzynê.

Biegaliœmy tutaj wszyscy woko³o po spacerniaku, wszyst-

ko by³o jak teraz, w s³onecznym ¿arze wzbija³ siê kurz pod

ka¿dym krokiem, we dwóch albo w trójkê chodziliœmy w kole

background image

77

jeden za drugim. Gdyby¿ tylko by³o trochê trawy albo jakiœ

kwiat. To przecie¿ nale¿y do ich programu, raz w tygodniu

wyrywaj¹ ka¿dy pêd, ¿eby pustynia by³a doskona³a. Pustynia,

wszêdzie. Niekiedy myœlê jeszcze o ogrodzie mojej babci, krza-

ki agrestu, trawa wysoka do kolan, ¿e naprawdê mo¿na siê

by³o w niej schowaæ.

Tego dnia wówczas jeden wyst¹pi³ nagle z krêgu a potem z

zimn¹ krwi¹ podszed³ parê metrów do muru. Umundurowani nie

zauwa¿yli go. Sta³ wtedy samotnie przed bia³ym murem, tutaj

jeszcze niczego nie widzieliœmy, by³o tak, jakbyœ siedzia³ nad

morzem w piasku i zapala³byœ sobie zapa³kê, a wszystko dooko³a

ciebie jest tylko bia³e i pe³ne s³oñca, i z trudem zauwa¿asz p³o-

mieñ zapa³ki, i raptem przychodzi niewielki wietrzyk, i niespo-

dziewanie zauwa¿asz dym, gdy¿ zapa³ka ju¿ p³onie. Tak sta³ parê

sekund przed tym murem, i nikt nie widzia³ p³omienia, dopiero

gdy zacz¹³ biec, zauwa¿yliœmy nitki dymu a nastêpnie tak¿e i

p³omieñ.

Przebieg³ ca³y kr¹g i krzycza³, jak, tego nie potrafiê ci opisaæ,

wydawa³o mi siê, ¿e jak zaklêty biegnie na oœlep do jakiegoœ

celu, jakby bezwzglêdnie chcia³ zamkn¹æ ten kr¹g, zatrzyma³ siê

dopiero tam, sk¹d wyszed³, i obszed³ jeszcze raz wszystko, gdy¿

nie dali mu ziemi, wydawa³o siê, ¿e wybra³ dla siebie to wiêzien-

ne podwórko, chcia³ chyba ca³kowicie swoj¹ pochodni¹ oœwie-

tliæ to okrutne pod³o¿e, dotrzeæ do ostatniego zak¹tka w poszuki-

waniu Ÿdziebe³ka trawy, albo byæ mo¿e pokazaæ samemu Bogu,

¿e tam koñczy³o siê jego panowanie.

Nie wiem ju¿ prawie nic, by³o to jak parali¿, odbywa³o siê to

dla ka¿dego z nas i wydarzy³o siê w bia³y dzieñ.

Potem znowu uda³ siê na to miejsce przed murem, zatacza³

siê nieco, i rzuciliœmy siê na niego jak wybawiciele z naszymi

kurtkami, jakby w nas zmartwychwsta³y wszystkie si³y, zadaj¹c

kres wszelkiej œmierci, aby ugasiæ ten ogieñ, podczas gdy klawi-

sze wbiegali przez drzwi otwarte z zewn¹trz od podwórza.

Wówczas byliœmy wœród nas, z krzykiem, z tym cia³em, które

le¿a³o na ziemi i wi³o siê w drgawkach.

background image

78

Jeden by³ lekarzem i zerwa³ mu oleiste strzêpy ubrania, które

siê nie spali³y. Widzieliœmy odkryte koœci, cia³o, które jak kryza

sp³ywa³o a¿ do szyi. Teraz niektórzy z nas zaczêli wo³aæ, widzia-

³em, jak swe twarze w krzyku przyciskali do piasku podwórka.

Po pó³ godzinie drzwi otwar³y siê na chwilê, i klawisz rzuci³

dwa koce na podwórze a potem nog¹ z powrotem zatrzasn¹³ drzwi.

Wtedy dopiero zauwa¿yliœmy, ¿e przesta³ krzyczeæ, i jakaœ

woñ, jak powinienem to powiedzieæ, tak myœla³em sobie piek³o,

przeci¹gnê³a przez cmentarz tego wiêzienia.

Gdy drzwi znowu siê otworzy³y i trzech albo czterech umun-

durowanych wbieg³o na podwórze z pistoletami maszynowymi i

spêdzili nas przy tylnym koñcu przed murem, wszystko potoczy-

³o siê bardzo szybko. Przykryli go i wynieœli na noszach. A¿ do

dziœ nikt nie wie, czy nie ¿yje.

Œwiadkowie, wszyscy ci, którzy byli na podwórku albo mogli

widzieæ to z okien cel, zostali od siebie rozdzieleni i przeniesieni

do innych wiêzieñ. By³o to przed dwoma laty, sam tylko tutaj

pozosta³em, poniewa¿ potrzebuj¹ mnie jako kucharza.

Wiêc wiesz wszystko o tej pustyni tutaj, jeszcze nigdy nie

opowiada³em tego nikomu, nie da³oby to bowiem niczego, któ¿

jeszcze uwierzy³by takiemu, i teraz spójrz¿e, zaraz minie wolna

godzina, pozwól nam zapaliæ jeszcze jednego.

Z pude³ka, które mi poda³, wyjmujê papierosa, wsadzam go

miêdzy wargi, siêgam do kieszeni, szukam i znalaz³em, nastêp-

nie wyjmujê zapa³kê z pude³ka, pocieram: Z sykiem z siarki wzbija

siê p³omieñ. Dajê mu ognia i czekam jeszcze d³ugo. Oto zapalê

siê. Zwêglona drewniana laseczka trzeszczy, wykrzywia siê i

pozostawia dwie czerwonawe plamy na moich paznokciach, za-

czynaj¹ boleæ, gdy pozwalam patyczkowi spaœæ pod biurko.

1982

background image

79

ZAPROSZENIE

By³ paŸdziernik. Wywlekli go z ³ó¿ka o siódmej dwadzieœcia

i zaraz zabrali z sob¹. Jego matce wypad³o jab³ko, potoczy³o siê

pod kredens, a jej d³onie zaczê³y dr¿eæ.

Dwóch mê¿czyzn wziê³o go do œrodka, gdy cicho zatrzasnê³y

siê drzwi wyjœciowe.

Samochód. Na tylnym siedzeniu. Bez tylnych drzwi. Kaszta-

nowce na drodze objazdowej tego miasta zrzuca³y swoje owoce

na ziemiê. Ju¿ ich nie szuka³.

Od dzisiaj poci¹gi dla pana kursuj¹ po ca³kiem innych torach,

znaleŸliœmy pañskie wiersze. Pañscy przyjaciele tak¿e s¹ tutaj.

Wszyscy. Bêdê bi³ pana g³ow¹ o œcianê, a¿ znowu nabierze pan

rozumu. S³ysza³, ¿e do kogoœ mówi.

Nastêpnie znowu znalaz³ siê na ulicy, szed³ tu¿ przy ognio-

ochronnym murze budowli, spogl¹da³ na szkic miasta, przeska-

kiwa³ po kilka schodów, w stronê ratusza, powiedzia³ mu tak-

sówkarz. Gdzie to jest?, zapyta³ teraz tego starszego mê¿czyznê,

który robi³ wra¿enie przyjaznego.

Niech pan spojrzy, obok zamku, tylko piêæ minut, jeœli pój-

dzie pan na piechotê. Nasz zamek, to jest herb naszego mia-

sta.

Trac¹c oddech dotar³ na rynek z jego s³awnym ratuszem,

zatrzyma³ siê przed œcian¹ z og³oszeniami, odczyta³ swoje na-

zwisko, poszed³ dalej. Jedna ksiêgarnia z podobnym plaka-

tem.

Dojrza³ kawiarniê i porówna³ pismo neonu nad letnim tara-

sem z maszynopisem swego zarysu miasta.

Identycznie. To by³o w³aœciwe miasto, i wst¹pi³ do kawiarni.

background image

80

Osobliwe zielone roœliny, rokokowe stoliki i kolumny siêga-

j¹ce a¿ do sufitu po³yka³y œwiat³o, zaœ perskie dywany jego kro-

ki.

Och, dzieñ dobry. Jest pan. Jestem. Dot¹d zna³em pana tylko

z czapk¹. Wydzia³ kultury. Pan stara³ siê o nasz¹ nagrodê literac-

k¹. Proszê usi¹œæ. Byæ mo¿e moglibyœmy omówiæ te¿ spotkania

autorskie w niektórych szko³ach miasta. Chcia³by siê pan czegoœ

napiæ. Tam jest mikrofon. Obs³uga przyniesie panu kartê dañ.

Tak, tym guzikiem tutaj musi pan pokrêciæ, jeœli chce pan coœ

odsun¹æ od siebie. Fortepian. W czasie przerwy gra absolwent

naszej akademii muzycznej. Teraz mo¿e pan zacz¹æ.

Rozejrza³ siê. M³oda kobieta w skórzanym ubraniu mia³a na

sobie czarny kapelusz z szerokim rondem. Nasuniêty g³êboko na

oczy, które by³y piêkne. G³owy pochyli³y siê ku sobie i szepta³y.

Starzy ludzie. Niektórzy uœmiechali siê, kiedy na chwilê zatrzy-

ma³o siê na nich jego spojrzenie.

Ostro¿nie przygryza³ doln¹ wargê, pokrêci³ przy statywie mi-

krofonu i us³ysza³ swój g³os, jak odczytuje pierwsze s³owa.

W czasie trzeciej linijki znalaz³ rytm jêzyka, zak³ócony póŸ-

niej przez sporadyczne b³yski œwiat³a.

Nie przeszkadza³ mu brzêk fili¿anek.

Uznanie odpar³ ramieniem, bez przeszkód dotar³ do drzwi, na

moment zatrzyma³ siê na tarasie i spojrza³ na miasto. By³ paŸ-

dziernik. Inne miasto i inny kraj. Szybko zeszed³ po schodach do

ratusza i ju¿ siê nie odwróci³, jakby we wszystkich oknach tego

miasta zacz¹³ szukaæ swoich przyjació³.

1982

background image

81

WYJŒCIE POZA LUSTRA

dla Jana Soukupa

Powoli przykrywam zw³oki. Mokre, grube szmaty, które maj¹

trzymaæ je w wilgoci, cuchnê³y formalin¹ i fenolem.

Nastêpnie wychodzê z prosektorium, w d³oni jeszcze skalpel

i dwie pinsety.

Na schodach do umywalni spotykam mego lekarza oddzia³o-

wego; ¿yczê mu piêknego wieczoru œwi¹tecznego, co odwzajem-

nia od niechcenia, lecz potem przywo³uje mnie z powrotem: Ach

tak, panie kolego, teraz prawie zapomnia³bym; coœ dla pana zo-

sta³o za³atwione. Bardzo proszê, panie kolego. Do zobaczenia,

do jutra.

Rozk³adam kartkê, czytam adres i chowam karteluszek do kie-

szeni mego fartucha.

Gdy zmywam z moich d³oni resztki naskórka i tkanki t³usz-

czowej poddanych sekcji zw³ok, zauwa¿am, ¿e woda z kurka

powoli robi siê zimna, i œpieszê siê tak bardzo, ¿e myd³o zaczyna

siê pieniæ.

Nastêpnie wychodzê na ulicê. S³oñca ju¿ nie ma, jest piêkny

wieczór, w³aœnie ta godzina, kiedy niebo daje jeszcze rozpoznaæ

swój b³êkit, to blade œwiat³o, któremu s³oñce ust¹pi³o z okien, na

niebie stoi blady ksiê¿yc, samochody w³¹czy³y swoje reflektory i

jakiœ ptak œpiewa sw¹ wieczorn¹ pieœñ na antenie o osobliwych

kszta³tach.

Nastêpnie szybko przychodzi noc, ma ch³odne niebo i jasne

gwiazdy.

Za sob¹ zostawiam alejê, idê wzd³u¿ spokojnej bocznej drogi,

na której zapali³y siê w³aœnie latarnie, i skrêcam potem w Ÿle

oœwietlon¹, zarysami domów i dzikimi trawnikami obrêbion¹ ma³¹

uliczkê.

background image

82

A tam stoi ju¿ tak¿e ten stary szary dom, którego szukam.

Przechodzê na drug¹ stronê ulicy, wskakujê szybko po parê stop-

ni do góry i z mozo³em otwieram ciê¿kie drzwi.

Z zewn¹trz nie widzia³em œwiat³a, lecz teraz, gdy stojê na klatce

schodowej, raptem wiem: Tutaj musi byæ œwiat³o. Przemykaj¹c

siê w ciemnoœciach zostawiam za sob¹ przedsionek i orientuj¹c

siê wedle porêczy wspinam siê do góry po cichych schodach.

Jeszcze mniej mo¿na rozpoznaæ w górze na pierwszym piê-

trze, tylko ksiê¿yc niewyraŸnie pozwala zarysowaæ siê konturom

krzese³ wokó³ sto³u.

Z wahaniem idê dalej w ciemnoœciach.

Nagle rozlega siê fortepian, tak, jakby zamilk³ tylko na chwi-

lê, aby nie zak³ócaæ spokoju przedsionka i cichych schodów, tak,

jakby obcemu po raz ostatni dawa³y ostatni¹ szansê, ostateczne

ostrze¿enie, aby szybko zawróci³, aby przywitaæ go w tej chwili,

gdy stoi tak blisko — jakby musia³ otworzyæ tylko drzwi, a ca³e

to brzemiê ulotni siê od niego. Wahaj¹c siê nacisn¹³em klamkê,

od razu jasny promieñ wyskakuje z w¹skiej szczeliny, przez któ-

r¹ rzucam okiem. Wtedy milknie fortepian. Widzê du¿y pokój,

pod³ogê z parkietu, œciany z luster, tañczy³a jakaœ dziewczyna,

teraz zaœ na sekundê zastyg³a w poœrodku swego ruchu a nastêp-

nie drobnymi krokami szybko podbieg³a do mnie.

Od razu wiem: Colombina.

Wo³am do niej, jeszcze zanim mo¿e siêgn¹æ do moich ramion

i wci¹gn¹æ mnie do drzwi; z ustêpuj¹cym oporem i cichn¹cymi

s³owami: Gdzie jest moje ¿ycie?

I powiada: Jan ju¿ jest, wst¹pi³ tylko po to, gdy¿ wiedzieli-

œmy, ¿e wszystko pójdzie w ten sposób.

I spogl¹dam na lustrzane œciany i widzê: Tam, dok³adnie za

mn¹, stoi fortepian, i siedzi przy nim Jan.

Wtedy odwracam siê, Jan uœmiecha siê do mnie i powoli roz-

poczyna parê taktów, potem obiema d³oñmi i coraz szybciej i

spogl¹da na mnie wci¹¿ jeszcze z uœmiechem. Podczas gdy jego

gra staje siê coraz szybsza i mêczy mnie œledzenie jego d³oni,

zauwa¿am, jak Colombina znowu zaczyna tañczyæ a nastêpnie

background image

83

obraca siê w coraz szerszych krokach i ³ukach poœrodku œwiecz-

nika w wibrowaniu œwiat³a.

Znienacka Jan przerywa i wo³a w stronê Colombiny: To nie

jest Commedia dell’arte, jeœli odchodzisz, wówczas nie patrz na

to, co chce ciê zatrzymaæ. Nie wolno ci patrzeæ w lustro, kiedy

zaczynasz tañczyæ. I znowu zaczyna graæ.

I jeszcze szybciej i wyborniej pojawiaj¹ siê dŸwiêki, i ju¿ nie

przerywa, bowiem Colombina zamknê³a oczy i porusza siê po-

woli w stronê lustra. I podczas gdy chcê siê nad tym zastanowiæ,

widzê, jak Jan kiwa na mnie, i zauwa¿am, ¿e równie¿ siê poru-

szam, najpierw do przodu, nastêpnie coraz ¿wawiej i na wszyst-

kie strony. Lustra rzucaj¹ swoje œwiat³o, i nie mogê ju¿ rozpo-

znaæ Colombiny, tak szybko porusza siê teraz przez to pomiesz-

czenie. Jan, tak mi siê wydaje, siedzi z g³ow¹ opuszczon¹ przy

fortepianie, albo wydaje siê, ¿e z nim tañczê.

I gdy myœlê, ¿e Colombina nie mo¿e mnie ju¿ zobaczyæ, na-

gle przywo³uje mnie ca³kiem bliskim g³osem: Teraz udajemy siê

poza lustra, chodŸ! Jan bowiem powiedzia³ mi, ¿e jakby wszyst-

kie lustra zbieg³y siê razem, da³oby to szczêœcie. Lecz teraz s¹

porozbijane na miliony od³amków, acz s¹ sprzedawane kanciaste

lub okr¹g³e, uformowane i szlifowane jako lustro pojedyncze. I

wszystkie s¹ tylko od³amkami, i ka¿dy z nich co siedem lat przy-

nosi pecha. ChodŸ z nami, wyruszamy poza lustra, gdzie nasze

spojrzenie przeniknie je wszystkie, nastêpnie zaœ poznamy tylko

jedno lustro do ¿ycia: szczêœcie.

Odt¹d ¿yjemy poza lustrami: Jan, Colombina a tak¿e i ja. Przez

ka¿dy od³amek zwierciadlanego ¿ycia mo¿emy patrzeæ i widzieæ

spojrzenie, które wpatruje siê z nadziej¹, ¿e coœ tam jest. Jednak

nic, co liczy³oby na to, nie zauwa¿a nas. Przy goleniu nad ranem

albo wieczorem przy nak³adaniu szminki przed wielkimi, prosto-

k¹tnymi od³amkami domów operowych, gdzie jeszcze szybko

wyg³adza siê suknie wieczorowe i fraki.

A czasami dzieje siê tak, ¿e potem znowu widzê jednego ko-

legê z uczelni z wczeœniejszego ¿ywota, kiedy w niedzielê ze

swoj¹ rodzin¹ jedzie autostrad¹; i jego dzieci, których wczeœnie

background image

84

nauczy³ md³ej romantyki asfaltu, jak skrzecz¹ i wo³aj¹: Tato,

wyprzedzaj¿e, omiñ¿e go, przytrzymaj go, do przodu, tato!

I kiedy potem uruchomi³ ju¿ kierunkowskaz, aby min¹æ wóz z

lewej strony, ju¿ tylko na krótk¹ chwilê spogl¹da w lusterko

wsteczne, czy ulica jest wolna, a ona zawsze jest wolna, skoro

tak czêsto ju¿ siê wyprzedza³o, wówczas widzimy siê przez mgnie-

nie, ja za lustrami a on ze zrozpaczonym spojrzeniem i tylko jed-

nym jedynym pytaniem, które brzmi: Gdzie jest moje ¿ycie!

1978

background image

85

ZANIM SPADNIE ŒNIEG

Zawsze czeka³em na œnieg,

gdy¿ têskni³em za czystoœci¹.

Manes Sperber

Nadchodzi, pomyœla³em, i ju¿ pozna³bym j¹, acz moje d³onie zro-

bi³y siê szorstkie.

Na dworzu pada³ deszcz, i by³a jesieñ a poranek jeszcze wczesny.

Jeszcze raz wymkn¹³em siê a przecie¿ powsta³em i w³aœnie upora-

³em siê ze œniadaniem, gdy zadzwoni³a.

Wiem, powiedzia³a, nic to nie musi znaczyæ, jednak w³aœnie dla-

tego, i skoro mo¿esz mi równie¿ wybaczyæ, wiêc czasami chêtnie
chcia³abym wiedzieæ, co to jest takiego, to ¿ycie.

Przychodzisz od swego mê¿a, powiedzia³em, zachowa³em te¿ two-

j¹ kartkê, lecz ta ju¿ mnie nie zasta³a, by³aœ ju¿ za daleko. Ale teraz
jestem tutaj, przy tobie, powiedzia³a, mo¿e bêdziemy mogli napiæ siê
kawy. Wiem, ¿e nigdy nie rozpalasz ognia, zanim nie spadnie pierw-
szy œnieg.

Gdy uda³em siê do kuchni, us³ysza³em, jak przysunê³a fotel i za-

czê³a paliæ papierosa. Wyjrza³em z okna, za którym sta³ dzieñ z chmu-
rami i wilgoci¹ a ustêpuj¹ca zieleñ nad zawalonymi domami zdradza-
³a blisk¹ zimê.

Podczas gdy nabiera³em cukru z lodówki, zawo³a³em do pokoju:

Nie pozwolisz mi pomyœleæ o czymœ takim, lecz któ¿ móg³ wiedzieæ,
¿e ta b³aha kartka, która dosiêgnê³a mnie w obojêtnym nastroju zna-

laz³a póŸniej u¿ytek jako zak³adka, sta³a siê ca³¹ ksiêg¹, t¹ nie prze-
czytan¹?

Najpierw nie odpowiedzia³a, ale potem rzek³a cicho, ¿e musia³em

w kuchni przestaæ klekotaæ fili¿ankami: Poœpiesz siê, pozostajê tylko
do zimy.

Zostawi³em fili¿anki w kuchni i uda³em siê do pokoju. Sta³a przy

oknie i czo³o mia³a przyklejone do szyby.

Na dworzu pada³ teraz œnieg.

1979

background image

86

Droga Mario, nie wiem, czy dojdzie do Ciebie ten list. Ma

bowiem przed sob¹ osobliw¹ podró¿. Teraz, gdy piszê do Ciebie,

mogê tylko przeczuwaæ drogi, jakie musi obraæ, aby dotrzeæ do

Ciebie.

Tak by³o zawsze w moim ¿yciu, ¿e pory roku lub okreœlone

dni, czasami w odstêpach wielu lat, mia³y dla mnie szczególne

znaczenie. Tak¿e teraz, gdy znowu jest maj, ju¿ od paru dni mam

to uczucie, które ogarnia mnie zawsze na krótko przedtem, za-

nim naprawdê wydarzy siê coœ zaskakuj¹cego. Dzisiaj rano za-

pyta³em Martina o datê, i powiedzia³, ¿e mamy dzisiaj dwudzie-

stego szóstego maja, i wiedzia³em od razu, czemu w tych ostat-

nich dniach by³em taki niespokojny. To z powodu Twoich uro-

dzin! A wiêc dzisiaj jest ten dzieñ!

WyobraŸ sobie, ¿e w³aœnie wczoraj dopiero zabrali mnie z

celi aresztu œledczego do drugiego skrzyd³a w tym gmachu, gdzie

siedz¹ tak zwani kryminalni. Tutaj naprawdê jest ju¿ nieco ina-

czej ni¿ po tamtej stronie w skrzydle s³u¿by bezpieczeñstwa,

mamy piêtrowe ³ó¿ka i nie musimy ju¿ spaæ na drewnianych pry-

czach. To robi dobrze po przesz³o szeœciu miesi¹cach. W najlep-

sze w ogóle jest okno w naszej celi. Ju¿ nie jest to okno ze szkla-

nych cegie³ jak po tamtej stronie, lecz ju¿ tylko okno z drutowa-

nego szk³a; kiedy podchodzi siê ca³kiem blisko, mo¿na w³aœci-

wie spogl¹daæ na zewn¹trz — i dzisiaj rankiem Martin znalaz³

niewielki za³omek w oknie, który wy³ama³. Zabra³ od razu swój

taborecik i teraz stoi ju¿ tam u góry ca³y dzieñ, nie mówi¹c s³o-

wa, i wci¹¿ tylko patrzy na dwór. Sam tak¿e próbowa³em podob-

nie postaæ tam u góry przez chwilê, lecz jest to jeszcze zbyt mê-

cz¹ce dla moich oczu, które chyba w ostatnim pó³roczu zmêczy-

LOTNIE

background image

87

³y siê neonowym oœwietleniem w celi dla aresztantów i ogl¹da-

niem jej ¿ó³tych œcian.

WyobraŸ sobie tylko, Mario, ¿e tutaj mamy prawdziwe ¿a-

rówki zwisaj¹ce z sufitu z jasnym, zupe³nie ciep³ym œwiat³em.

Martin jest ca³kiem w porz¹dku, i w ogóle nie gramy sobie na

nerwach, jak to tak czêsto zdarza³o siê z innymi w dwuosobo-

wych celach. Siedzi z powodu próby ucieczki i za³apa³ parê mie-

siêcy mniej ode mnie. No tak, u mnie z powodu paru wierszy

zrobili od razu „podjudzanie przeciwko pañstwu”, i przynios³o

mi to wiêcej ni¿ dwa lata. Prawdopodobnie postaramy siê o to,

Mario, my dwoje, wci¹¿ bojê siê tego odrobinê, ¿e po pewnym

czasie bêdziemy zachowywaæ siê wobec siebie jak wrogowie.

Czy wiesz, ¿e to w³aœciwie mój adwokat, o którego postara³

siê mój brat, wybroni³ tylko dwuletni wyrok, gdy¿ tak¹ dobr¹

pracê wykonywa³em w zak³adzie, ze wzglêdu na liczne nadgo-

dziny i wszystko to, no, sama znasz to przecie¿ najlepiej, kiedy

ju¿ przyszed³em punktualnie do domu? Nawet w ubieg³ym roku,

na Twoje urodziny, przypominasz sobie, jak by³aœ na mnie z³a?

Do Ciebie przyszed³em dopiero wieczorem, poniewa¿ znowu

wêgiel zaklinowa³ siê przy kotle VII, i musia³em opuœciæ dwa

poci¹gi, a¿ ponownie wydobyliœmy siê z tego szybu. Po drodze

nakrad³em wówczas dla Ciebie niebieskiego bzu, i, chocia¿ by³o

jeszcze jasno, nikt mnie na tym nie przy³apa³. To by³o w tym

ogródku przy dworcu, byæ mo¿e wszyscy ucinali sobie sobotni¹

drzemkê. Dziwne, ¿e wieczorami zawsze jest jeszcze jasno, w

maju…

Mario, droga Mario, dzisiaj jestem zupe³nie zbity z tropu, i

zapomnia³em zaraz na pocz¹tku z³o¿yæ Ci ¿yczenia z okazji Two-

ich urodzin. Wszystkiego dobrego, i wiesz ju¿… wiêcej nie chcê

tutaj pisaæ, któ¿ wie, jakim ludziom ten list wpadnie w rêce…

Teraz muszê siê najpierw zorientowaæ, gdzie zatrzyma³em siê

przedtem, ach tak! Mario, to by³o piêkne. Gdy pod kurtk¹ trzy-

ma³em bez, uda³em siê od razu do mojej matki, która le¿a³a przy

aba¿urze ze s³omy, na jaki mia³aœ ochotê. Czy pamiêtasz jeszcze,

na miesi¹c przed Twoimi urodzinami, gdy poszliœmy na lody na

background image

88

ulicy Dworcowej? Taki aba¿ur kupi³em zaraz nastêpnego dnia i

ukry³em go dla Ciebie u mojej matki. Czy przypominasz sobie,

jak pierwszy raz k¹paliœmy siê razem u niej w wannie, gdy nie

by³o jej w domu? Czêsto myœlê jeszcze o tym… gdyby to wie-

dzia³a!

Martin odst¹pi³ w³aœnie od swego punktu obserwacyjnego,

gdy¿ na dworze klawisze robi¹ swój obchód a zaraz te¿ bêdzie

po³udnie. Tedy muszê najpierw przestaæ pisaæ na chwilê, inaczej

przy³api¹ mnie jeszcze na tej czynnoœci, gdy¿ ten list ma obraæ

ca³kiem inn¹ drogê ni¿ wszystkie te, Mario, jakie wolno mi by³o

dotychczas napisaæ do Ciebie pod kontrol¹. Jeœli go dostan¹, zna-

czy to dla mnie dziesiêæ dni izolatki albo od razu parê miesiêcy

dodatkowo do wyroku. Muszê byæ ostro¿ny, Mario. I to natych-

miast.

Bogu niech bêd¹ dziêki, wszystko siê uda³o! Doœæ czêsto ro-

bi¹ te¿ rewizje w czasie przerwy obiadowej i przeszukuj¹ ³ó¿ko

albo w szafie d³ubi¹ w ka¿dej szczelinie, aby znaleŸæ cokolwiek,

gdy¿ wszelkie pisanie jest surowo zabronione, od razu na pocz¹t-

ku chc¹ nas doprowadziæ do tego, ¿ebyœmy czuli strach do takich

rzeczy. Ale Martin znalaz³ niewielki u³omek o³ówka, gdy musia³

raz wyszorowaæ bunkier pralniczy, i odt¹d jest w naszej celi coœ,

czym mo¿na pisaæ. Jak widzisz, pod rêk¹ jest tak¿e mnóstwo pa-

pieru, ale mniemam, ¿e nie bêdzie Ci przeszkadza³o, ¿e na Twoje

urodziny piszê na papierze toaletowym.

W po³udnie, gdy kalifaktor, jeden z tych, przed którym mam

siê zachowywaæ ostro¿nie (Martin mówi, ¿e opowiada wszystko

i podpisze wy³¹cznie po to, aby znowu st¹d wyjœæ), przynosi³

jedzenie, Martin zapyta³ go, nad plastikowymi miskami, kiedy

my dwoje zostaniemy odtransportowani wreszcie do docelowe-

go zak³adu karnego… czy w ogóle Ci ju¿ o tym opowiada³em?

Te cele tutaj nazywaj¹ siê zatem celami tranzytowymi, poniewa¿

po swych wyrokach s¹ tutaj doprowadzani skazañcy polityczni z

oddzia³u s³u¿by bezpieczeñstwa, aby nastêpnie, gdy z³o¿y siê

wiêkszy transport, byæ rozdzielani na poszczególne zak³ady kar-

ne. Nastêpnie jest doczepiany osobny wagon do poci¹gu poœpiesz-

background image

89

nego Eisenach — Drezno, który oko³o 15.30 przyje¿d¿a do Karl–

Marx–Stadt, Zawsze w czwartki, i ka¿dy myœli, ¿e to jest wagon

pocztowy. A ci, którzy zauwa¿yliby nas podczas wsiadania, po-

wiedz¹, ¿e niczego nie widzieli i spodziewaj¹ siê, ¿e nikt ich o to

nie zapyta.

Martin przeto otrzyma³ od kalifaktora tak¹ odpowiedŸ: Do-

piero w nastêpnym tygodniu! Nie uwierzysz, jak siê ucieszyli-

œmy, bowiem ta cela, prawie tak chcia³bym rzec, jest dla nas ni-

czym cud. I zobaczysz, ¿e bêdzie to zgodne z prawd¹ — piszê do

Ciebie, i nikt nie bêdzie tego bada³ i cenzurowa³, ¿adne prokura-

torskie paluchy nie dotkn¹ tych linijek. Jeœli jednak — gdyby

posz³o nie tak, nie otrzymasz ode mnie ¿adnej wiadomoœci i mogê

rozgl¹daæ siê za czymœ innym.

Ten list bowiem pójdzie szczególn¹ drog¹, jak Ci pisa³em. I

muszê byæ ostro¿ny, Mario.

Teraz Martin znowu wspi¹³ siê na swój posterunek, wszystko

jest tak jak przed po³udniem, i znowu usiad³em sobie na moim

taborecie, aby pisaæ do Ciebie. Lecz przedtem jeszcze raz odpê-

dzam Martina od okna, aby na chwilê popatrzeæ na wspania³¹

zieleñ drzew i ³¹k. Naprzeciwko jest niewielki plac zabaw, i teraz

popo³udniem przychodz¹ tam matki ze swymi dzieæmi w wóz-

kach, aby odpocz¹æ w cieniu tych drzew. Nie mogê dok³adnie

tego rozpoznaæ, ale myœlê sobie, i¿ s¹ to kasztany, które rosn¹

tam w dole, takie kasztanowce jak przed oknem twego pokoju.

Pamiêtam to wszystko jeszcze dok³adnie, dzisiaj przed rokiem,

w Twoje urodziny, jak b³yszcza³y miêdzy nimi œnie¿nobia³e

œwieczki kwiatów. I przyszed³em zbyt póŸno z powodu przeklê-

tego wêgla przy kotle VII.

Jasne, ¿e by³aœ na mnie z³a, ale jednak nie powinnaœ potem

mówiæ, ¿e œmierdzê gównem. Chcia³em byæ szybko przy Tobie i

nie mia³em ju¿ czasu na k¹piel, inaczej przegapi³bym jeszcze te¿

i ten trzeci poci¹g. A potem, Mario, by³o jednak jeszcze bardzo

piêknie, gdy zobaczy³aœ ten aba¿ur, do którego w³o¿y³em bzy a

ca³kiem u góry niewielki tomik poetycki. W miêdzystrefowym

poci¹gu Lipsk — Monachium, którym przyjecha³em, zetkn¹³em

background image

90

siê z jednym Niemcem z Zachodu. Nie chcia³ uwierzyæ, ¿e u nas

palacze pisz¹ wiersze i czytaj¹ Paula Celana. Wówczas Polacy

robili swe powstania, ale na Zachodzie niczego nie wiedz¹ o s³o-

wiañskim sercu, biedne œwinie. Wieczorem s³uchaliœmy nastêp-

nie starych pieœni Sonny i Cher, z radia, gdy¿ by³em zbyt onie-

œmielony, aby ponownie uruchomiæ Twój gramofon. Bardziej jed-

nak chcia³aœ pos³uchaæ chóralnej fantazji Regera, któr¹ przyja-

ció³ka podarowa³a Ci na urodziny.

Ach, Mario, jestem dzisiaj zupe³nie nieprzytomny, ale byæ

mo¿e ma na to wp³yw obfitoœæ wspomnieñ, jakie mam o tym

dniu, wtedy, ach wówczas, tylko Ty i ja wiemy, kiedy by³o to

wówczas a co jest dzisiaj. Czasami myœlê, ¿e moje myœli b³¹dz¹

ju¿ za bardzo chaotycznie, lecz to bierze siê st¹d, ¿e tylko raz w

d³ugim przeci¹gu czasu znajduje siê okazjê do wypowiedzenia

tego, co jak po¿ar le¿y na wargach. Nigdy nie mog³em Ci napi-

saæ, Mario, jak czu³em siê, gdy œledczy powiedzia³, ¿e badali Ciê,

i ¿e by³aœ w ci¹¿y, i to obrzydliwe pytanie, któ¿ jest ojcem. Ja,

Mario, ja!

A teraz jestem tutaj, Ciebie zaœ musieli wypuœciæ ze wzglêdu

na ci¹¿ê, dobre tylko to, ¿e od razu wziê³aœ takiego adwokata,

który nie przyczynia siê do wszystkiego na przekór swej bezsil-

noœci wobec przepisów. Teraz jesteœ na wolnoœci i w ci¹¿y, ale co

to jest za wolnoœæ i co to jest za ci¹¿a, z t¹ niepewn¹ przysz³o-

œci¹, co mo¿e okazaæ siê odroczeniem albo ponownie uwiêzie-

niem.

Twój proces zosta³ odroczony, wiem, powiedzia³ mi to œled-

czy, lecz jego œmiech nie zdradza³ nic dobrego. Mario, tylko co

siê stanie, jeœli potem odbior¹ nam nasze dziecko i byæ mo¿e

oddadz¹ je do przytu³ku, podaruj¹ jakiejœ wiernej pañstwu parze,

która nie mo¿e mieæ potomstwa, uczyni¹ coœ, co nazywaj¹ adop-

cj¹. A Ty znowu trafisz do wiêzienia!

Niekiedy pragnê ju¿, ¿eby ci¹¿a trwa³a trzy razy d³u¿ej ni¿

ustali³a to natura, w³aœnie na ów przeci¹g czasu, na jaki mnie

skazali z powodu moich wierszy. I co bêdzie potem, Mario?

Wychodzê z wiêzienia a Ty jeszcze siedzisz za kratkami?

background image

91

Wszelkie pos³ugiwanie siê miesi¹cami i latami nie jest prze-

cie¿ niczym innym jak rozliczaniem siê z naszymi marzenia-

mi i nasz¹ m³odoœci¹, teraz mam ju¿ dwadzieœcia piêæ lat.

Widzia³em twarze, i przeczyta³em pewn¹ ksi¹¿kê. Nazywa³a

siê Bia³a Ró¿a. Ty w wieku Sophie, ja zaœ w wieku Hansa

Scholla, stan faktyczny prawie podobny. Wiesz, co znaczy³o-

by to dla nas, gdyby teraz mieli inne prawa. Widzia³em bo-

wiem tak¿e inne twarze, po raz pierwszy, gdy by³em na mon-

ta¿u na wyspie Uznam. Jest tam niewielka wioska miêdzy

Nepperminem a Benzem, strefa urlopowa dla pracowników

s³u¿by bezpieczeñstwa i ich rodzin. Pojecha³em rowerem do

Benz przywieŸæ papierosy. W hali targowej sta³o ma³¿eñstwo:

on byk z napêcznia³¹ twarz¹, ca³kowicie têpa i prze¿arta, ko-

bieta zaœ patyk, w sukni zwisaj¹cej do ziemi, doskonale bla-

da, z zapadniêt¹ twarz¹. I wówczas sta³o siê: Nie znalaz³em

ich oczu. W letni dzieñ nad Ba³tykiem pojecha³em przywieŸæ

papierosy a ujrza³em dwoje ludzi pozbawionych oczu. Stali

przy kasie, w podobnej kolejce co ja. Wyjaœni³ mi to kolega.

Wiedzia³ bowiem, kto tam spêdza swoje urlopy. Nigdy ju¿ nie

zapomnê ich twarzy, i póŸniej siedzia³em naprzeciw nich, ka¿-

dego dnia, pó³ roku po moim aresztowaniu. Gdyby mieli inne

prawa: Uczyniliby to. Maj¹ ju¿ inne twarze. Gilotyn¹. Ty, w

wieku Sophie, ja w wieku Hansa Scholla.

Ach, Mario, gdybyœ mog³o to wszystko zrozumieæ, gdybyœ

wiedzia³a to, co sam wiem, nie natykaj¹c siê na ich oblicza. Có¿

zatem zrobi³aœ dobrego? Odpisa³aœ moje wiersze i zrobi³aœ z nich

ulotkê, a przed domem, w którym mieszkasz, kwit³y kasztany,

pamiêtam to dok³adnie. Czy to nie jest dowód na istnienie tych

wierszy? Lecz teraz chcê z tym skoñczyæ.

Martin bowiem i bez tego robi siê z³y, gdy¿ przyczyni³em siê

do wypisania ma³ego o³ówka, mo¿esz sobie przecie¿ wyobraziæ,

jak to siê szybko tutaj odbywa na zupe³nie szorstkim papierze

toaletowym. Martin stwierdzi³ w³aœnie, ¿e powinien to byæ list

ca³kiem wyj¹tkowy, skoro ma pójœæ niepospolit¹ drog¹, jak obie-

ca³ Martin i jak tymczasem ju¿ wiesz.

background image

92

Gdybyœmy my, my oboje, Mario, mogli siedzieæ sobie teraz

tam na dole na tym ma³ym placu zabaw, my dwoje razem, a Ta z

naszym dzieckiem w brzuchu. Czy wiedzielibyœmy coœ o tych

spojrzeniach, które ktoœ taki jak Martin czy ja rzucaj¹ przez nie-

wielki otwór w wiêziennym oknie?

Kiedy myœlê o takiej mo¿liwoœci, od razu kot³uj¹ mi siê moje

myœli, i czujê siê tak, jakbym temu, czym jestem teraz tak, jak tu

siedzê i piszê do Ciebie, dawa³ pierwszeñstwo temu ogl¹danemu

przez kogoœ jak Martin: Nie przeczuwaj¹c niczego z³ego przesia-

dywa³bym z Tob¹ po pracy na tej ³awce na placu zabaw, wyobraŸ

to sobie, i po trzykroæ by³by to kasztan!

Czy w ogóle opowiada³em Ci ju¿, dlaczego Martin znalaz³ siê

tutaj? Jest lotnikiem. Dlatego. Ale w³aœciwie uczy³ siê na mecha-

nika samochodowego. W ma³ym, prywatnym warsztacie. Gdy szef

pewnego dnia przeszed³ na rentê, zak³ad zosta³ przy³¹czony do

pañstwowej spó³dzielni produkcyjnej. Martin i jego koledzy na

prze³o¿onego otrzymali nowego szefa. By³ on trzydzieœci lat ofi-

cerem Armii Ludowej, w jednostce zmotoryzowanej. To w³aœci-

wie nie jest jakiœ sporadyczny przypadek, dzieje siê to wszêdzie,

pañstwo musi przecie¿ widzieæ, gdzie mo¿e ulokowaæ swoich

zmêczonych wojowników, którzy s³u¿yli mu od jego powstania.

Po trzydziestu latach otrzymuj¹ odprawê pieniê¿n¹ i z³oty zega-

rek kieszonkowy z odpowiednim napisem — np. za wiern¹ s³u¿-

bê w Ministerstwie Spraw Wewnêtrznych (s¹ to klawisze wiê-

zienni) — swe oficjalne wypowiedzenie, a po czterech tygodniach

urlopu zostaj¹ pañstwowymi kierownikami w uspo³ecznionych

zak³adach pracy.

Tak by³o równie¿ w przypadku Martina. Do ma³ego zak³a-

du przyszed³ nowy szef i ju¿ skoñczy³a siê epoka picia kawy i

zakupów w godzinach pracy, wiesz przecie¿, wszyscyœmy to

robili, poniewa¿ nic ju¿ nie by³o po po³udniu, bo wszystko

by³o wyprzedane. Zatem skoñczy³o siê to w tym zak³adzie,

lecz tak¿e skoñczy³o siê z czêœciami zamiennymi i klientami

dla warsztatu, tak doskonale wszystko zorganizowa³ nowy szef.

Martin i jego koledzy uwijali siê ¿wawo, gdy¿ ci¹gle musieli

background image

93

harowaæ jak idioci, aby pod koniec miesi¹ca osi¹gn¹æ przy-

najmniej sw¹ pensjê podstawow¹. A najgorsze by³o to, ¿e pod-

czas pracy zawsze musieli ostro¿nie obchodziæ siê ze s³owa-

mi, niczego nie by³o ju¿ jak dawniej, gdy le¿eli pod samocho-

dami i przywo³ywali siê wzajemnie dowcipami. Ton zrobi³ siê

oficjalny, zaœ militarny ze strony nowego szefa, który sta³ za

rogiem i pods³uchiwa³ ich rozmowy. Ma³y warsztat zmieni³

siê w koszary. Martin zastanawia³ siê, czy nie powinien sobie

poszukaæ innego miejsca, ale dopiero wówczas, gdy powróci

z urlopu.

W czeskiej knajpie przy parkingu, w której odpoczywa³ w

trakcie podró¿y ze swoj¹ przyjació³k¹, znalaz³ pewien prospekt,

który rzecz jasna pochodzi³ z Zachodu. Przedstawia³ niewielki

widoczek z lotniarzem, który ¿eglowa³ nad gêsto zalesion¹ gór¹.

Martin by³ zachwycony i zdecydowa³ siê zabraæ z sob¹ ten pro-

spekt, i póŸniej, po paru dniach, umocni³ swoj¹ decyzjê, ¿e kiedy

znowu bêdzie w domu, tak¿e zbuduje tak¹ lotniê. Potem poje-

chali dalej na po³udnie, i nagle stanêli na austriackiej granicy, i

Martin, który krzywi³ siê ju¿ od wielu dni, kiedy przypomina³

sobie o pracy w swoim warsztacie, jaka czeka³a na niego po urlo-

pie, powiedzia³ znienacka: Tutaj z tej góry mo¿na znakomicie

po¿eglowaæ do Austrii.

Znowu w domu, i Martin stara³ siê o inn¹ posadê, lecz ¿adnej

nie znalaz³. Zosta³a wydana nowa ustawa, która zakazywa³a zmie-

niaæ miejsce pracy, jeœli przeciwstawia³o siê to interesom spo-

³ecznym. O to zaœ postara³ siê nowy szef warsztatu dla swego

zak³adu. Martinowi nie wolno by³o daæ wypowiedzenia. W tym

czasie zacz¹³ budowaæ lotniê. Zdoby³ stare listewki z blachy, ku-

pi³ p³ótno i sznury napinaj¹ce, i rych³o przecudowna, doskonale

wygl¹daj¹ca lotnia sta³a przed jego gara¿em. Ale ¿eby lataæ! Z

miejsca nic nie mo¿na by³o zrobiæ, i pewnego dnia zaoferowa³

siê przyjaciel Martina, ¿eby lotniê przywi¹zaæ lin¹ do jego tra-

banta, aby przynajmniej na pierwszych metrach nabra³a trochê

wysokoœci.

background image

94

Martin stan¹³ na drodze, lotniê trzyma³ na ramionach i obie-

ma rêkami kurczowo trzyma³ siê wspornika. Przyjaciel ruszy³ tra-

bantem, nast¹pi³o pchniêcie — i Martin polecia³.

Trzydzieœci centymetrów nad ziemi¹, naprzeciw nieba, tak mu

siê wydawa³o, niewa¿ki i wolny. Po dziesiêciu metrach latawiec

run¹³ na drogê i wlók³ Martina jeszcze przez jakiœ czas. Latawiec

by³ rozbity ca³kowicie, Martin zaœ mia³ zwichniête ramiê i dwie

poobijane rzepki. Od tej chwili Martin zaprzesta³ latania, i szcz¹tki

latawca zapakowa³ do swego gara¿u. I wiesz, Mario, co dzia³o

siê dalej?

Pewnego dnia Martin zosta³ zabrany przez dwóch mê¿czyzn,

gdy w warsztacie le¿a³ w³aœnie pod jakimœ samochodem. Aresz-

towali Martina i oskar¿yli go, ¿e podburza³ swoich kolegów, by

szli za jego przyk³adem i równie¿ budowali latawce, aby odle-

cieæ nimi póŸniej w stronê Zachodu.

Martin œmia³ siê najpierw tylko, lecz potem, gdy dosta³ do

przeczytania zeznanie swego szefa, nie by³o mu do œmiechu. Nie-

szczêœciem dla Martina sta³o siê to, ¿e babcia jego przyjació³ki,

która tak¿e zosta³a przes³uchana, zapomnia³a o swych okularach.

Nie przeczuwaj¹c nic z³ego potwierdzi³a, ¿e Martin i jego przy-

jació³ka spêdzili piêkny urlop w Czechos³owacji, mogli patrzeæ

a¿ do Austrii i wydawali siê jakoœ weselsi i zmienieni, gdy zno-

wu przyjechali do domu.

Martin otrzyma³ dwadzieœcia dwa miesi¹ce za próbê ucieczki

z Republiki. Jego przyjació³ka zosta³a wyrzucona z ksiêgarni a

samochód jego przyjaciela skonfiskowany za pomoc przy próbie

ucieczki. Wczoraj Martin opowiedzia³ mi, jak tutaj na dziedziñ-

cu wiêzienia s³u¿by bezpieczeñstwa znowu musia³ budowaæ swe-

go latawca a oni wszystko fotografowali. Jednak¿e latawiec ci¹-

gle i wci¹¿ od nowa spada³ na ziemiê, bowiem po upadku by³

po³amany i porozdzierany, i Martin nigdy ponownie nie zaszczy-

ci³ go swym spojrzeniem.

Dlatego, Mario, Martin jest tutaj. Poniewa¿ jest lotnikiem.

Teraz stoi na swym taborecie jak zraniony ptak, który patrzy na

niebo. Obserwuje chmury tego wiosennego dnia, które przeci¹-

background image

95

gaj¹ nad murami. Martin spogl¹da przez tê szparê w oknie tak,

jakby zarazem wyœlizgiwa³ siê wzbijaj¹c w jakiœ dziwny sposób,

aby na zawsze oderwaæ siê od moich oczu. Ach, Mario, gdybym

potrafi³ mu w tym pomóc!

Prawdopodobnie te myœli nie bêd¹ dla Ciebie zbyt spójne, ale

muszê siê z nimi uporaæ do dzisiejszego wieczoru, bowiem tylko

wówczas nast¹pi sprzyjaj¹ce wys³anie tego listu po jego niepo-

spolitej drodze. I teraz, gdy jeszcze raz czytam to wszystko, wy-

daje mi siê to zupe³nie chaotyczne i ba³amutne. Czasami jestem

ju¿ naprawdê poetycki, lecz jest to poezja kogoœ, kto wyczerpa-

ny umyka niebezpieczeñstwu, to sprawia ten wiosenny dzieñ,

Twoje urodziny i sposobnoϾ napisania Ci tego listu. Lecz nie

mogê go ju¿ zmieniæ i napisaæ od nowa. W nastêpnym tygodniu

idê z transportem do zak³adu karnego, a nikt mi nie powiedzia³,

dok¹d, tak¿e Martin nic nie wie, choæ orientuje siê przecie¿ tutaj

na wszystkich szlakach.

Jest tak strasznie, choæ dzisiaj s¹ Twoje urodziny, Mario,

wszystko miesza siê bez³adnie, dlaczego nie wolno nam tak¿e

zobaczyæ siê ani razu przez wszystkie te miesi¹ce, choæ wiedz¹

przecie¿, ¿e czekamy na nasze dziecko, lecz nazywaj¹ Ciê wspó³-

sprawczyni¹, z powodu wierszy jakie odpisa³aœ, ale Ty jesteœ prze-

cie¿ Mari¹. Co to s¹ za ludzie, którzy mówi¹ coœ takiego, kim s¹,

czemu maj¹ nad nami w³adzê? Jak do tego dosz³o?

Martin mówi, ¿e teraz muszê siê spieszyæ, ju¿ czas, bowiem

po kolacji a przed wieczornym apelem jest najkorzystniejsza chwi-

la na odes³anie tego listu w ów niepospolity sposób.

Mario, tylko kiedy siê znowu zobaczymy, kiedy bêdê o tym

wiedzia³, w ka¿dej chwili bêdê o tym myœla³, i dziêki temu mia³

coœ, co bêdzie mnie trzyma³o przy ¿yciu. A tak ka¿dy dzieñ jest

olbrzymi¹ jam¹, w któr¹ siê wpada, i nikt nie wie, czy kiedykol-

wiek dotknie dna. Czemu tak jest tylko z nami, zawsze myœla³em

o tym, ¿e kiedy bêdziemy mieli dziecko, wtedy taksówk¹ pojadê

do kwiaciarni a potem do szpitala, aby Was zobaczyæ. Jak wszyst-

ko potoczy³o siê inaczej! Bêdziesz sama, i wszyscy bêd¹ Ciê py-

tali, gdzie¿ jest ojciec dziecka, a kiedy powiesz im prawdê, bêd¹

background image

96

patrzeli na Ciebie tak, jakbyœ by³a trêdowata. Czy siedzê z powo-

du mordu czy z powodu wierszy, dla nich jest to przecie¿ obojêt-

ne. Ojciec za kratkami, to zauwa¿¹, nic innego.

Mario, œciskam Ciê, teraz musimy byæ mocni i nikomu nie

pokazywaæ naszych s³aboœci, tylko w tym liœcie mog³em opisaæ

Ci wszystko, co przemyœla³em w ostatnich miesi¹cach.

Ale teraz naprawdê muszê koñczyæ, Mario, zaraz ten list pój-

dzie sw¹ niepospolit¹ drog¹. Martin ju¿ wczoraj napisa³ jeden i

ukrywa³ go do dzisiaj. W³aœnie wsuwa ten list do plastykowej

torebki, otwiera przykrycie toalety, bierze nitkê, o któr¹ siê jakoœ

postara³, mocno przywi¹zuje list i wrzuca go do miski. Potem

naciska na sp³uczkê i z ca³ych si³ przytrzymuje koniec nici.

Czy pojmujesz, Mario, tego ma³ego latawca z folii, i czy wi-

dzisz te¿ nitkê w d³oni Martina, która siê teraz napina, pod ciê¿a-

rem wody? — Tak! Martin znowu zacz¹³ uciekaæ! Ca³y dzieñ

sta³ przy oknie i szuka³ drogi, szczeliny ku niebu, przez któr¹

móg³by przeœlizgn¹æ siê, aby w koñcu st¹d odlecieæ, i teraz zna-

laz³ j¹!

Ale tak¿e ten list do Ciebie pójdzie t¹ drog¹, Mario, zaraz

muszê skoñczyæ pisaæ. Martin swoj¹ nitkê ponownie wyci¹ga ju¿

do góry; ktoœ, kogo Martin zna z zewn¹trz, tak zwany kryminal-

ny, który siedzi wœród nas, odebra³ list, i jutro przemyci go pod-

czas odwiedzin swej matki. Ten mo¿e to uczyniæ, poniewa¿ kry-

minalni nie maj¹ tak surowych warunków odwiedzin jak my.

Mog¹ swej matce lub swemu ojcu podczas odwiedzin podaæ rêkê.

Mario, teraz koñczê, bo Martin zmajstrowa³ ju¿ nowy woreczek

na mój list, znowu ma³y latawiec z plastyku, i przywi¹za³ go do

wyci¹gniêtej nitki. Zaraz tak¿e moje myœli, wszystkie te marze-

nia, o których Ci pisa³em, zaczn¹ lecieæ ku Tobie. Zaraz, Mario,

zaraz.

1983

background image

97

PIERWSZY WIECZÓR, OSTATNI PORANEK

To ¿ycie by³o dobrym ¿yciem.
Zabra³o wszystko, co da³o.

Ilmarinen, Kalevala

I

Przyje¿d¿am. Koniec listopada, z trójk¹ innych, wieczorem o

dziewi¹tej.

Jechaliœmy poci¹giem z Gießen do Frankfurtu, nastêpnie zaœ

lecieliœmy samolotem. A¿ tutaj.

Tych troje odbior¹ znajomi lub przyjaciele, i panuje œcisk tak

wielki, tak ¿e mogê po¿egnaæ siê tylko z Manfredem. Odnalaz³

swoj¹ ¿onê, któr¹ straci³ przed trzema laty. No dobrze, w ponie-

dzia³ek o dziesi¹tej.

Nastêpnie wychodzê z lotniska, z dwoma plastykowymi tor-

bami w prawicy, nie mam wiêcej baga¿u; lew¹ rêk¹ chcê otwo-

rzyæ drzwi, lecz zanim jestem w stanie dosiêgn¹æ jednego z

uchwytów, odsuwaj¹ siê od siebie. Wychodzê, robiê parê kro-

ków na lewo, potem na prawo, nastêpnie zatrzymujê siê: Tutaj

jest Berlin.

Czy pan wie, w jaki sposób dostanie siê pan do tego obozu?,

zapyta³ mnie ktoœ w Gießen, i powiedzia³em „tak”, gdy¿ znajdo-

wa³o siê to na jednym ze œwistków, których ca³y stos tkwi w moim

portfelu. Próbowa³em odszukaæ paczuszkê tych karteczek i wy-

j¹æ z niej t¹ w³aœciw¹. By³o na niej napisane „Po³¹czenia komu-

nikacyjne”, przypominam sobie i grzebiê miêdzy skarpetkami a

prospektami, czytam „Dzwon wolnoœci”, „Niebezpieczeñstwa

ma³ej pisowni”. „Tylko z nami. Poradnik dla ofiar…”

Tutaj jest ciemno, wiêc, wahaj¹c siê chwilkê przed automa-

tycznymi drzwiami, d³oñ jakby podniesiona w geœcie odmowy,

zawracam do hali lotniska, siadam w jednym z rzêdów ¿ó³tych

plastykowych siedzeñ, tam, gdzie stoi popielniczka, i zapalam

papierosa. Nastêpnie szukam.

background image

98

Wychodz¹c zachowujê siê tak, jakbym nie zwa¿a³ na te drzwi,

udaje siê, otwieraj¹ siê i znowu siê za mn¹ zamykaj¹. Autobus

miejski, jakiego najpierw potrzebujê, znajduje siê na tej kartce,

któr¹ trzymam w d³oni, teraz w prawej, jeszcze zaczerwienionej

na skutek dŸwigania tych obu toreb z plastyku.

Tam na lewo znajduje siê tabliczka: Autobus miejski nr 9.

Przechodzê obok taksówek, które stoj¹ po obu stronach wysepki

dla pieszych. Taksówka — czemu nie, myœlê i podchodzê do

pierwszego wozu, którego kierowca stoi obok otwartych drzwi

od strony prowadz¹cego. Gdy zauwa¿a mnie, otwiera tylne

drzwiczki, czyniê gest przeprosin i zatrzymujê siê mo¿liwie jak

najdalej od tego samochodu.

Przepraszam pana, ile kosztuje taksówka do obozu przejœcio-

wego w Marienfelde, pytam z naciskiem i sztuczn¹ energi¹, jak-

bym u¿ywa³ obcego jêzyka albo obawia³ siê, ¿e zagadniêty mê¿-

czyzna nie rozumie niemieckiego, albo powa¿nie pow¹tpiewa-

³em, ¿e w tej niemieckiej czêœci Niemiec nie mówi siê po nie-

miecku.

No, na oko trzydzieœci, czterdzieœci marek.

Dziêkujê piêknie, ale to dla mnie jest za drogo, przepraszam

pana. Nic nie mówi, wiêc odwracam siê i odchodzê. Na mnie

kolej, beszta jeszcze, wo³a, lecz chodzi mu o kogoœ innego, o

kolegê, nie o mnie, choæ zawini³em, gdy¿ straci³ kurs. Teraz tyl-

ko nie ogl¹daæ siê, myœlê. Byæ mo¿e na mnie by³a kolej, byæ mo¿e

jestem winien temu wszystkiemu.

Autobus czeka w³aœnie, dwoje staruszków siedzi ju¿ w œrod-

ku. Przed drzwiami stoi ktoœ w niebieskim mundurze, kierowca

albo czy ja wiem kto. Pytam go o przystanek, na którym muszê

wysi¹œæ, aby przesi¹œæ siê na kolejkê podziemn¹. Odbiera mi z

rêki kartkê, czyta, potem mówi: Jesteœ wiêŸniem politycznym,

cz³owieku, tutaj w ¿adnym razie nie wolno jechaæ ci przez

Wschodni. I do kierowcy, który, jak dopiero teraz zauwa¿am, sie-

dzi ju¿ w autobusie. Nie mo¿na bezpoœrednio do Zoo, wysadŸ go

jednak zaraz przy Jakob–Kaiser–Platz, tam mo¿e skorzystaæ z

metra.

background image

99

Dobrze, powiada kierowca, wchodŸ.

Wchodzê, pytam, ile kosztuje? Marka piêædziesi¹t, powiada i

podaje mi bilet. Wysypujê i przebieram w monetach na mojej

d³oni, nie trwa to d³ugo, a¿ rozró¿niam te pieni¹dze, piêædzie-

si¹tki, jedno i dwumarkówki, i nastêpnie k³adê w kasie odliczon¹

markê piêædziesi¹t. Kierowca uœmiecha siê i pisze coœ, nastêpnie

podaje mi karteczkê, mówi, tak musisz jechaæ. Naprawdê piêk-

nie dziêkujê. Siadam, i nagle robi mi siê zupe³nie ciep³o, byæ

mo¿e dlatego ¿e we mnie i na moich oczach dokona³ siê jakiœ

ludzki gest, w którego istnienie nigdy nie w¹tpi³em i nigdy nie

zapomnia³em, tylko: Nie zna³em go ju¿.

PóŸniej powiedzia³ mi jeden znajomy: Gdy tylko pozdrawia³

mnie ktoœ, wystêpowa³y mi ³zy, tak g³êboko bywa³em zaskaki-

wany.

Kierowca podnosi d³oñ, zaœ ten w mundurze puka w swoj¹

czapkê.

Zamykanie drzwi. Odjazd. Teraz nie jestem ju¿ tak bardzo w

drodze jak przedtem w moich wiêziennych latach, tylko w ma³ej

mierze jeszcze, na ulicach obcego miasta, w autobusie, zap³aci-

³em i ktoœ napisa³ dla mnie karteczkê, w³aœciwie nic nowego,

gdybym teraz dopiero nie zaczyna³ wstêpowaæ na obczyznê.

Przy Jakob–Kaiser–Platz, dworzec metra, kierowca powiada:

Teraz musisz wysi¹œæ, kierunek Rudow, dalej na Mehringdamm.

Przesiadka. Alt–Mariendorf.

Idê wedle tej kartki.

A jednak, ju¿ tego wieczoru coœ rzuci³o mi siê w oczy, niczym

znak, gdy usiad³em na zielonej, miêkkiej poduszce wagonu me-

tra, te ³awki w poprzek do kierunku jazdy, ¿e musi siê spogl¹daæ

na siedz¹cych naprzeciwko albo na przemykaj¹ce obok mury tu-

nelu. Ca³kiem proste? Nie wiem, lecz ju¿ tego wieczoru pojawi³o

siê coœ, i by³em tym zajêty zupe³nie, gdy dotar³em do tego Ma-

rienfelde, co na wskroœ odczuwa³em przez mój pancerz z obco-

œci, ciekawoœci i zmêczenia, coœ, czego nie chcieli mi umniej-

szyæ moi przyjaciele i moi wrogowie, czego nikt nie chce wi-

background image

100

dzieæ i czego nikt nie s³yszy, jak gdyby istnia³a pewna wspólna,

tajemna zmowa na temat tego tabu: Tutaj, miêdzy ludŸmi, panuje

milczenie.

A póŸniej powiedzia³ mi ktoœ, ¿e w metrze paryskim jest ina-

czej, i w Lizbonie i Amsterdamie w tramwaju jest to nie do po-

myœlenia, i jedna dziewczyna z Kolonii, która tutaj mieszka, po-

wiedzia³a: Myœlê, ¿e to lêk, ludzie boj¹ siê w tym mieœcie.

To wszystko, co powiedzieli mi inni i czego sam doœwiadczy-

³em, gdy nie chcia³em przestaæ pytaæ, dlaczego ludzie tutaj mil-

cz¹.

Tego pierwszego wieczoru przyby³em do Marienfelde o dzie-

si¹tej, mê¿czyzna w szarym mundurze odebra³ moje personalia i

da³ mi klucz do pokoju.

II

Mia³em obudziæ siê nastêpnego poranka i we wszystkie inne

poranki tych lat, jakie tutaj prze¿y³em i które przesz³y nade mn¹

niczym wiecznie trwaj¹ce przeznaczenie. Lecz ka¿dy poranek,

ka¿da, wówczas jeszcze daleka, bezsenna noc, w której stara³em

siê og³uszyæ i w której czas nazywa³ siê „TERAZ”, zawraca³y do

tego pierwszego wieczoru i promieniowa³y nañ, na wówczas, gdy

niewinny przyby³em do tego miasta, w którym strach by³ ju¿ sta-

ry, a o tym nie mia³em bladego pojêcia.

Tego wieczoru nie wyt³umaczy³em sobie owego faktu i nie

zastanawia³em siê nad tym p³omienistym znakiem w tunelach

kolejki podziemnej. Tutaj mia³em wstêpowaæ w blask marmuro-

wych przedsionków i wspó³milczeæ w rytmie b³yszcz¹cych œwiate³

bulwarowych fasad. Tutaj mia³em mieæ m³od¹ ¿onê, a odbijaj¹ce

siê w jej oczach œwiat³o uwa¿aæ za znak ognia. Tutaj mia³y mi siê

urodziæ dwie córki, za dwa lata, zanim siê zestarza³em, a ich

wybuchaj¹ce, wczesne krzyki wydawa³y mi siê niczym kryszta³

czystego szczêœcia. A jedyn¹ odpowiedŸ na œwiat, jakiemu tutaj

dop³acaj¹ siê ludzie, albo na to milcz¹ce pañstwo, w którym te-

raz by³em schwytany — nie by³em w stanie tego rozró¿niæ —

dawa³y czarne rysy na jaskrawo uszminkowanych twarzach ko-

background image

101

biet, których zepsute usta, jakie by³y ich matkami, be³kota³y o

mi³oœci.

I pewnego poranka, gdy zgas³y wszystkie œwiat³a i opad³y p³o-

mienie, mia³em obudziæ siê po przepitej nocy, a jej czas nazywa³

siê „U KRESU”, z twarz¹ z popio³u, któr¹ ostatniego wieczoru w

tym mieœcie po³o¿y³em na bia³ym marmurowym stoliku pewnej

wytwornej kawiarenki, aby tutaj nie robiæ ju¿ nic innego wiêcej

jak zasypiaæ w tym mieœcie i pewnego jasnego, oœlepiajacego

poranka zrozumieæ znaki: Salome. Szybko spe³ni³o siê pragnie-

nie tancerki dwóch œwiatów: Moja g³owa na z³otym pó³misku. A

KTO PRZYBYWA DO OBIECANEGO MU MIASTA Z DWO-

MA PLASTYKOWYMI TORBAMI ALBO NA OŒLE: Temu

jego miejsce jest zapewnione.

1981/86

background image

102

ÆMA

By³ maj i jeszcze ciemno. Wnieœli mego ojca, i pomyœla³em,

¿e nie ¿yje, gdy wczesnym rankiem po³o¿yli go w kuchni.

Mê¿czyŸni w br¹zowych mundurach wprowadzili go przez

otwarte drzwi, i us³ysza³em, ¿e na dworze by³o jeszcze cicho,

podczas gdy mój ojciec zwija³ siê z bólu w jasnym krêgu ku-

chennej lampy na wy³o¿onej linoleum pod³odze.

Jeden z ubranych na br¹zowo mê¿czyzn naszym no¿em do

chleba rozci¹³ mu prawy but i spodnie mundurowe. Nastêpnie

po³o¿yli go w kuchni i niespodziewanie wyszli. Z dworu da³ siê

s³yszeæ odg³os ruszaj¹cego motocyklu.

Obst¹piliœmy ojca — babcia, matka, mój brat i ja — ¿arówka

kuchennej lampy cyka³a niczym letni œwierszcz.

Nigdy nie przestajecie, powiedzia³a moja babcia, twojego ojca

postrzelili w nogê nad Angli¹, ale nie przestajecie. Nigdy nie

chcê w mojej kuchni zobaczyæ jeszcze raz takich twarzy, do mego

domu nie wst¹pi nikt, kto nosi mundur. Dotyczy to tak¿e ciebie,

skoro mo¿esz chodziæ tam, gdzie by³eœ dzisiejszej nocy, wœród

swoich kompanów.

Ojciec siedzia³ na wy³o¿onej linoleum pod³odze i masowa³

swoj¹ nogê, przy ka¿dym ruchu zaœ rozciête spodnie mundurowe

trzepota³y nad jego kolanem niczym olbrzymia, br¹zowa æma.

Babcia nie zna³a litoœci, ani razu nie dotknê³a nogi swego syna.

Mój ojciec le¿a³ na linoleum pod kuchenn¹ lamp¹ i jêcza³ z

bólu.

3 – 11. 1. 1995

background image

103

ZAPACH MARZEÑ

Teraz pada³ œnieg, i czasami ustawa³, i tego wieczoru nie

odprowadzi³a go ju¿ na dworzec.

Musia³a teraz uczyæ siê do szko³y. A przepe³niony ludŸmi

peron wydawa³ mu siê pusty i bez pociechy, chocia¿ ten by³

jedynym peronem œwiata, z którego podró¿nym obok dobrej

podró¿y w zale¿noœci od okazji sk³adano ¿yczenia „Weso³ych

Œwi¹t” lub „Szczêœliwego Nowego Roku”.

Teraz uczy³a siê do szko³y. Przyby³ tutaj wczoraj, w sobot-

nie po³udnie, jako jedyny baga¿ szczoteczka do zêbów i jego

têsknota do tej, która czeka³a na niego na peronie.

Jej ojciec obiecywa³ jej kilka przyjemnoœci, letni¹ podró¿,

nowy fortepian. Po niskich cenach œniegu. Matura z wyró¿-

nieniem i zerwanie z nim. Zabra³a go z poci¹gu przed trzy-

dziestu szeœciu godzinami i wypowiedzia³a kilka wyjaœnieñ.

¯e to nie prowadzi do ¿adnego celu. ¯e nie ma ju¿ ¿adnej si³y

ani powrotu. ¯e musi zrobiæ maturê. Z wyró¿nieniem. Po ni-

skich cenach œniegu.

Gdy w niedzielê wsiada³ do ostatniego poci¹gu osobowe-

go, który w G. bêdzie dopiero po pó³nocy, szczoteczka do zê-

bów w p³aszczu, jego têsknota jeszcze bez œmierci, nie przy-

by³a ju¿, aby pomachaæ mu po raz ostatni. Uczy³a siê do szko-

³y. Tylko œnieg by³ jeszcze i przypomina³ o cenach, jakie obo-

wi¹zywa³y w tym ma³ym mieœcie. Ale kochali siê, i wiedzia³,

¿e teraz p³aka³a nad swymi szkolnymi zeszytami, podczas gdy

ostatnim poci¹giem opuszcza³ to miasto.

Nastêpny dzieñ by³ ch³odny, i pod opiek¹ szczególnie znie-

nawidzonego majstra musieli stawiaæ s³upy do sieci elektrycz-

background image

104

nej dla jednej z wsi w pobli¿u G. Pracowali w szczerym polu,

wykopane grudy by³y pokryte œniegiem, a s³oñce przebi³o siê

dopiero oko³o dziesi¹tej przez gêst¹ mg³ê, w której nie mo¿na

ju¿ by³o zobaczyæ wierzcho³ków postawionych ju¿ s³upów.

Krótko przed po³udniem dŸwig utkn¹³ w jednym z wykopów,

przekrêci³ siê i znieruchomia³. Teraz mia³y byæ jeszcze posta-

wione dwa s³upy.

Majster o przezwisku „Wichs” z jaskrawo czerwon¹ g³o-

w¹, na któr¹ na³o¿y³ ma³y kapelusik z piórkiem, przybieg³ do

barakowozu, w którym siedzieli uczniowie i czekali na obiad.

„Teraz musicie siê wysypiaæ, idioci, jeœli zaraz nie poœpie-

szycie siê, nigdy nie dostan¹ tutaj pr¹du, w pi¹tek powinien

byæ w³¹czony; rano izolatory, w œrodê ci¹gniemy przewody, w

czwartek naci¹ganie, w pi¹tek odbiór. Przerwa obiadowa dzi-

siaj tylko dziesiêæ minut, wszystko jasne?

Wgryzali siê w swój chleb. Chleb, pajdki, wilgotne od wody

skondensowanej w plastykowych torebkach, a miêdzy nimi

le¿¹ca od rana kaszanka niczym krwiste b³otko. Ka¿dy wie-

dzia³, co to znaczy³o postawienie dwóch s³upów bez dŸwigu.

Wielokr¹¿ki, krótkie drewniane maszty jako podpory, liny. W

takim lodowatym dniu jak ten, gdy ciemnieæ zaczyna³o o wpó³

do czwartej. Spogl¹dali na swoje d³onie i znali odpowiedŸ.

Minê³o dziesiêæ minut i us³yszeli majstra zbli¿aj¹cego siê

do barakowozu.

„Ju¿ wstawaæ, wychodziæ, nu¿e, œpieszyæ siê!”

Wyskoczyli z wozu, by³a mniej wiêcej pierwsza, i poczuli,

¿e ziemia, która w ci¹gu po³udnia odtaja³a na powierzchni,

ponownie zaczyna ju¿ przemarzaæ. Buty wydawa³y przenikli-

wy trzask, zanim zapad³y siê na kilka centymetrów.

Razem z Ralphem i Neumi zosta³ przydzielony do ci¹gniê-

cia, Herrmann i Kohlaff musieli stabilizowaæ maszt podporo-

wy, przez który bieg³a lina, podczas gdy Ernst i Jacob stali w

wywierconej dziurze pod s³up, aby wyœrodkowywaæ s³up kra-

towy przy ustawianiu a póŸniej przydeptywaæ go ziemi¹ i ce-

mentem.

background image

105

Ralpha zna³ ju¿ ze swego miasta, w³aœciwie Ralph chcia³

zrobiæ maturê, lecz jego ojciec by³ w³aœcicielem ma³ej fabry-

ki. Trzymali siê razem, i do nich nale¿a³ jeszcze tylko Neumi,

który chcia³ zacz¹æ maturê w szkole ludowej, lecz nie zosta³

dopuszczony z powodu swoich d³ugich w³osów, które przypo-

mina³y te, jakie posiada³ bramkarz klubu Borussia Mönchen-

gladbach. Neumi wystêpowa³ w dru¿ynie Postêp Meerane jako

œrodkowy napastnik.

“Nu¿e, ruszaæ siê”, wo³a³ Wichs, i z wszystkich si³ ci¹gnêli

za linê. Wierzcho³ek s³upa podniós³ siê na parê centymetrów

od gruntu, na pozór dŸwign¹³ siê bez trudu, a gdy ziemia opa-

d³a, g³ucho uderzy³ na pole. S³up obróci³ siê nagle, Herrmann

i Kohlaff opierali siê o podpory, Ernst i Jacob poci¹gali za

dolny koniec s³upa do wywierconej dziury, lecz im wy¿ej wzno-

si³ siê wierzcho³ek s³upa, tym g³êbiej w grunt wciska³ siê jego

koniec, nie zbli¿aj¹c siê do przeznaczonego doñ otworu. Linê

prze³o¿yli sobie przez ramiona, s³up podporowy zatrzeszcza³

pod naciskiem takiego ciê¿aru, Wichs szarpa³ za koniec masz-

tu i wo³a³ rytmicznie: “Nu¿e, ruszaæ siê, inaczej bêdziecie tu-

taj nocowali!”

„Czy po¿yczy³ jej pan ksi¹¿kê pod tytu³em Po¿egnanie z

rodzicami? Tak czy nie”!

„Znowu spuszczaæ”, wo³a³ Wichs. Koniec s³upa beznadziej-

nie pogr¹¿a³ siê teraz w zamarzniêtym gruncie. „S³up ma staæ

za piêæ minut! Albo bêdê tak¹ œwini¹, ¿e mnie popamiêtacie!”

„Za piêæ minut”, powiedzia³ dyrektor szko³y, rezerwista

major Übel. By³ dzieñ Armii Ludowej, przebrzmia³ w³aœnie

dzwonek na wielk¹ przerwê, a dyrektor nosi³ mundur. “Dla

szko³y sta³ siê pan nie do zniesienia. Lepiej gdyby czyta³ pan

Gorkiego lub poprawia³ oceny z matematyki. Lecz dla pana

byæ mo¿e jeszcze rozjaœni siê ten problem tam, dok¹d teraz

siê pan wybiera“. I aby powiedzieæ to wyraŸnie: „Chodzi o

pañsk¹ przyjació³kê, co naturalnie teraz nie ma ju¿ nic do rze-

czy, która otrzyma³a od szko³y nakaz rozstania siê z panem.

Czy to jasne? Gdyby dalej utrzymywa³ z ni¹ pan jakiekolwiek

background image

106

kontakty, my i jej ojciec zapobiegniemy temu. Internat nad

Ba³tykiem lub polsk¹ granic¹, ale pan, no, to ju¿ pan potem

zobaczy. Musi pan poszukaæ sobie innej, takiej, której ojciec

nie jest prokuratorem”.

„Rozumiem”, powiedzia³ uczeñ, i chcia³ teraz byæ dowcip-

ny, „kraj dla kraju, pañstwo i szko³a id¹ rêka w rêkê”.

„Niech pan zapomni o swoim talencie poetyckim, pañskie

wiersze przekazaliœmy organom bezpieczeñstwa. Nie by³o trud-

ne ich wytropienie w biurku pañskiej by³ej przyjació³ki, panie

d³ugow³osy Schillerze…”

„Troskliwi ojcowie…”, powiedzia³ uczeñ.

„Niech pan nie bêdzie jeszcze na koniec bezczelny, inaczej

jeszcze siê panu coœ przydarzy”, powiedzia³ major dyrektor

Übel, “ju¿ w produkcji stanie siê dla pana jasne, jak to u nas

jest. Informujê zatem pana oficjalnie, ¿e zgodnie z decyzj¹

Ministerstwa zosta³ pan relegowany ze wszystkich poszerzo-

nych szkó³ wy¿szych tego kraju. Niech pan pakuje teraz swo-

je rzeczy, przebywanie na terenie szko³y jest zabronione dla

pana od godziny dziesi¹tej”, spojrza³ na swój zegarek, „teraz

zaœ jest godzina dziewi¹ta piêædziesi¹t trzy. Niech panu nie

przychodzi do g³owy, by po¿egnaæ siê z pañsk¹ przyjació³k¹

na szkolnym podwórku, pañski wychowawca czeka przed

drzwiami i poprowadzi pana do frontowego wyjœcia. Produk-

cja dobrze panu zrobi, niech siê pan poœpieszy, ma pan jesz-

cze piêæ minut, jeœli wówczas pan nie odejdzie, chêtnie przyj-

mie pana prokurator, i to bardzo chêtnie, obiecujê to panu”.

„S³up stoi za piêæ minut”, krzycza³ Wichs, „albo mo¿ecie

tutaj zapuszczaæ korzenie. Opuszczaæ, powiedzia³em! Nu¿e,

ruszaæ siê. Powoli, powoli, trzymajcie, trzymajcie, powiedzia-

³em!”

Ernst i Jacob uwolnili dolny koniec s³upa, podskoczy³ do

nich Wichs, i jako dŸwigniê wepchn¹³ jedn¹ belkê pod s³up,

który teraz bezg³oœnie i powoli pe³z³ przez górne centymetry

zamarzniêtej ziemi, potem przyœpieszy³ i nagle przechyli³ siê

do otworu w ziemi, podczas gdy uczniom lina pali³a siê przez

background image

107

palce i byli podrywani do góry. Jeœli ju¿ nie ma matury, wów-

czas co z elektrykiem, myœleli jej rodzice. Nastêpnie Martin

przyszed³ latem z miot³¹ na szynê zbiorcz¹ i usma¿y³ siê. Pa-

sowa³ do dziecinnej trumny. W drugim roku nauki Holger.

Zabity przez s³up, który by³ zbutwia³y od do³u. S³upo³azy w

brzuchu. Skoro ju¿ nie ma matury. A nie jak w dawnych cza-

sach. Nikt nie by³ posy³any do przynoszenia piwa. Wykopy-

wali kabel i gotowali smo³ê i rozpalali ogieñ w barakowozie.

Jeœli ju¿ nie ma matury, co wówczas z elektrykiem. Potem ja-

kaœ zasrana robota. Za nadgodziny jedna marka.

„A teraz jeszcze raz na ca³oœæ”, wo³a³ Wichs i drapa³ siê po

g³owie. Teraz by³ kwadrans przed czwart¹ i by³o zupe³nie ciem-

no. Wichs w³¹czy³ agregat dizlowski i ustawi³ dwie lampy,

podczas gdy Ernst i Jacob przydeptywali grunt przy pierw-

szym otworze w ziemi. Drugi s³up zosta³ postawiony o osiem-

nastej.

By³ teraz doskonale przepocony i uda³ siê na drug¹ stronê

do pierwszego s³upa, aby poszukaæ swego szalika, gdy¿ œci¹-

gn¹³ go sobie z szyi przy ci¹gniêciu liny. Podniós³ go i chcia³

przejœæ do ciê¿arówki na drodze, gdy runê³o coœ za nim na

ziemiê. Zobaczy³ pó³metrowy, rozbity izolator, który chyba na

dziesiêæ centymetrów zary³ siê w zmarzniêt¹ ziemiê.

„Idioci”, krzycza³ Wichs, „czy nie mówi³em wam, ¿e stare

izolatory macie odkrêcaæ od belek poprzecznych, chcecie mnie

chyba zaprowadziæ za kratki, nu¿e, biegiem do samochodu!”

Mocniej œci¹gn¹³ swój szal, wszed³ na platformê wozu,

usiad³ wprost przy tylnej desce i, gdy zapali³ papierosa, za

deskê opuœci³ lewe ramiê. Nadeszli pozostali, Wichs krzykn¹³

„odjazd” i pojazd wystartowa³.

Wiatr strz¹sa³ popió³ z papierosa, noc by³a teraz doskonale

jasna, by³ styczeñ, a t¹ jasn¹ gwiazd¹ tam na niebie musia³a

byæ Wenus. Czu³, jak jego d³onie przestawa³y dr¿eæ.

Oko³o 19,30 przybyli do internatu, sto³y w jadalni by³y ju¿

pozmywane i nakryte na rano na œniadanie. Wichs poszed³ do

kuchni, chwilê sprzecza³ siê g³oœno z kuchennymi, które by³y

background image

108

ju¿ w wyjœciowych p³aszczach, i nastêpnie pojawi³y siê z pro-

tekcyjnymi minami, poda³y pó³misek z kie³bas¹, mas³o i dwa

bochenki chleba, podczas gdy jego buty zostawia³y na wyszo-

rowanym parkiecie drobne kupki ziemi. „Jedzcie teraz spo-

kojnie, ch³opcy”.

Po posi³ku udali siê do czteroosobowych izb, w korytarzu

zaœ sta³ kierownik internatu i wo³a³: “Dzieje siê tu coœ okrop-

nego, nie chcecie chyba zaliczyæ nagany, wchodz¹c z takimi

butami! A pan mo¿e sobie od razu przy mnie odebraæ paczkê,

od pañskiej matki. W³aœciwie gdy przychodzicie tak póŸno, to

powinniœcie wiedzieæ, ¿e dzisiaj jest poniedzia³ek, czyli zor-

ganizowany czas wolny…”

„No jasne”, powiedzia³ Neumi, “Zapobieganie i poznanie”.

„S³usznie, panie Neumann. To panu na przyk³ad w niczym

nie mo¿e zaszkodziæ, przy pañskiej korespondencji, panie

bramkarzu”.

„Niech bêdzie pochwalona nadgorliwoœæ Wichsa”, powie-

dzia³ cicho Ralph, “¿adnych trzymetrowych pizd na ekranie

po kolacji, niech bêdzie pochwalony Wichs”. Poklepa³ Ral-

pha po ramieniu, st³umi³ atak œmiechu, z odwrócon¹ twarz¹

przeszed³ obok kierownika, œci¹gn¹³ buty w pomieszczeniu na

piêtrze, zawróci³, zapuka³ do drzwi kierownictwa w skarpet-

kach. Musia³ otworzyæ swoj¹ paczkê, zawartoœæ zaœ, czekola-

dê, skarpety, ciastka, ksi¹¿kê, butelkê p³ynu do w³osów wyj¹æ

i po³o¿yæ na stole przed kierownikiem internatu.

„Niech pan otworzy butelkê”.

Odkrêci³ zakrêtkê br¹zowej pó³litrowej butelki, kierownik

pow¹cha³ otwór i powiedzia³ nieco rozczarowany: „Nie ma

alkoholu”.

„Nie”, powiedzia³, „nie ma alkoholu. P³yn do w³osów, sta-

ra recepta rodzinna”.

„Dobrze”, powiedzia³ kierownik. „Mo¿e pan to spakowaæ i

iœæ pod prysznic. Ach, zreszt¹, ta ksi¹¿ka, co to jest?”

Nauczyciel wzi¹³ znowu ksi¹¿kê z kartonu i przeczyta³:

Martwe dusze.

background image

109

„Czyja?”

„Gogola”, powiedzia³ nie spogl¹daj¹c na ksi¹¿kê.

„Dobrze”, powiedzia³ kierownik, “pan chyba du¿o czyta,

co?”

„Ujdzie”, powiedzia³.

„Ale z pisaniem wierszy, to od dawna chyba na to nie ma

ju¿ wcale czasu, co?”

„Sk¹d pan wie?”, zapyta³, teraz ju¿ nieco nerwowo.

Kierownik wystrze¿y³ zêby prawie po ojcowsku i powie-

dzia³: „Niech pan idzie pod prysznic, ¿eby we w³aœciwym cza-

sie znalaz³ siê pan w ³ó¿ku. O dziesi¹tej jest cisza nocna”.

Pobieg³ do pokoju, po³o¿y³ karton na swoim ³ó¿ku, z szafy

wyj¹³ rêcznik i myd³o, i chcia³ ju¿ wybiec na korytarz, gdy nagle

przypomnia³a mu siê br¹zowa butelka w paczce. P³yn do w³o-

sów, stara recepta babci. Wyj¹³ butelkê z kartonu, zatrzasn¹³ za

sob¹ drzwi, zbieg³ po schodach do piwnicy do umywalni.

Inni uczniowie tej brygady stali ju¿ pod prysznicami, po

dwóch, tylko Ralph z zamkniêtymi oczami sta³ samotny pod

jednym.

Rozebra³ siê, wzi¹³ z sob¹ myd³o i p³yn do w³osów pod

prysznic, dotkn¹³ lekko Ralpha w ramiê, Ralph zaœ cofn¹³ siê

na krok i opar³ siê o kafelki, ale wci¹¿ jeszcze znajdowa³ siê

w obszarze ciekn¹cej wody.

„I nie wiedzia³em jeszcze, ¿e w moim ¿yciu wci¹¿ od nowa

miarê wolnoœci bêdê musia³ odmierzaæ liczb¹ ludzi, z którymi

zmusza siê mnie do dzielenia jednego prysznica”.

„Kto to powiedzia³?”

„Ja, w³aœnie teraz”, rzek³ Ralph.

Spojrza³ na Ralpha, namydli³ siê, stan¹³ znowu pod prysz-

nicem, ujrza³ jak Ralph zeœlizguje siê na dó³, wzd³u¿ wy³o¿o-

nej kafelkami œciany, a¿ na ¿ó³t¹ zabrudzon¹ pod³ogê odp³y-

wow¹. Ralph wci¹¿ jeszcze oczy trzyma³ zamkniête.

Odkrêci³ zakrêtkê swej br¹zowej butelki, nala³ sobie tro-

chê br¹zowego, lepkiego p³ynu na d³onie i przejecha³ nimi po

w³osach. By³ to zapach o nazwie: do domu. W ten sposób za-

background image

110

wsze pachnia³o we wszystkie k¹pielowe pi¹tki jego dzieciñ-

stwa. A póŸniej ona i on pachnieli tak, gdy razem brali k¹piel,

owego wieczoru, gdy pierwszy raz przysz³a do niego. W swo-

im wspomnieniu widzia³ jej ówczesne cia³o z letni¹ opaleni-

zn¹, z bia³ymi smugami, jakie pozostawi³y tekstylia k¹pielo-

we. S³ysza³ jej drobne i w¹t³e krzyki, gdy siê kochali, i sma-

kowa³ znowu w swoich ustach ch³odne mleko, które przyniós³

jej z lodówki, aby da³a mu siê z niego napiæ, podczas gdy jej

d³onie trzyma³y naczynie. I jak bojaŸliwym g³osem powiedzia-

³a: Miejmy nadziejê, ¿e dobrze posz³o; a mia³a na myœli to, ¿e

bêdzie siê modli³a, by nie zajœæ w ci¹¿ê. ¯e jej ojciec niczego

siê nie dowie o tej pierwszej nocy, by³a bowiem córk¹ proku-

ratora tego miasta, i jej ojciec mia³ w³adzê wygnania ich do

najbardziej zapad³ej dziury tego kraju, dlatego powinna za-

wsze kochaæ tego, którego jeszcze kocha. Le¿a³ obok niej pod

œwiat³em ulicznej lampy, która œwieci³a przez okno, a jej d³o-

nie by³y z³o¿one na jej piersiach i modli³y siê, a on wiedzia³,

¿e teraz myœla³a o swoim ojcu, przed którym musia³a trzymaæ

w tajemnicy swe modlitwy za tego, którego kocha³a. Teraz,

gdy wylecia³ ze szko³y. Wszystko bêdzie dobrze, powiedzia-

³a, a drugi g³os rzek³: „Daj mi te¿ trochê”. A by³ to g³os Ral-

pha, i otworzy³ oczy, które teraz nie pali³y, bowiem by³a to

tajemnica tej br¹zowej butelki, ¿e wystêpowa³y z niej bezbo-

lesne marzenia, i ujrza³ Ralpha, który sta³ teraz przed nim i

trzyma³ wyci¹gniête do niego d³onie, i zobaczy³ innych stoj¹-

cych pod prysznicami, i pozna³, ¿e by³ tutaj w tym internacie,

a na trzecim piêtrze czeka³y na niego czteroosobowe izby i

cisza nocna. A ona by³a tam w tym innym mieœcie, o którym

mówi³ „moje miasto ojczyste”, gdzie by³ jego dom, tam, gdzie

teraz bêdzie robi³a maturê a jej ojciec by³ prokuratorem, i sk¹d

bez przeszkód bêdzie mog³a teraz wyruszyæ do Lipska lub

Halle, aby jednak zostaæ lekarzem, bowiem potem nabierze

przecie¿ rozumu, jak on nabra³ rozumu i sta³ teraz pod tym

prysznicem, z br¹zow¹ butelk¹ w d³oni, aby doœwiadczyæ, co

znaczy iœæ na produkcjê, gdzie ju¿ niejeden nabiera³ rozumu.

background image

111

Le¿a³ w ³ó¿ku, Neumi zasn¹³ ju¿, by³ kwadrans przed dzie-

si¹t¹, g³oœnik radiowêz³a internatowego, którego nie mo¿na

by³o wy³¹czyæ ani œciszyæ, ¿yczy³ dobrej nocy.

Otworzy³ ksi¹¿kê, jak¹ przys³a³a mu jego matka, i przeczy-

ta³: „Tytu³ orygina³u rosyjskiego: miertwe duszi…”

„Po nastêpnej pieœni gasi siê œwiat³o, radiowêze³ interna-

towy zamelduje siê znowu o pi¹tej trzydzieœci. Dobrej nocy,

m³odzi przyjaciele”.

Otworzy³ ksi¹¿kê w poœrodku, na przypadkowej stronie, i

czyta³: „Jest tam tylko jeden jedyny przyzwoity cz³owiek, i

jest to prokurator, lecz tak¿e on, prawdê mówi¹c, jest œwini¹”.

„Jak gwiazda letni¹ noc¹ jest mi³oœæ, kiedy budzi promien-

nie”. G³oœnik zamilk³, kierownik internatu wszed³ do pokoju i

powiedzia³: „Dobranoc, ch³opcy, jutro znowu jest ciê¿ki dzieñ,

œpijcie teraz”.

Zgasi³ œwiat³o lampy neonowej, której rura w ciemnoœci

migota³a jeszcze parê sekund jak œnieg.

1985

background image

112

TRZECIE ZDANIE DO KSIÊGI NIEMIECKIEJ

Gdy znowu by³o tak daleko, a przecie¿ zapowiada³o tylko

kontynuacjê czegoœ wczeœniejszego, co wcale nie usta³o, jak pra-

gnê³oby siê wierzyæ, w ka¿dym razie w pierwszych latach do

dzie³a podchodzi³o siê z drobnymi miêœniami i wielkimi rojenia-

mi, a przecie¿ nie wiedzia³o siê, jak siê bêdzie nazywa³o, i dlate-

go na drogê bra³o siê z sob¹ jedynie nadziejê; jak zawsze po pew-

nym koñcu, który spe³ni³ siê nie tylko pozornie, czyli szuka³ i

znalaz³ pocz¹tek, z podziwem do w³asnych si³ i niespokojnie kro-

czy³ do przodu t¹ drog¹, w ten sposób spodziewaj¹c siê ¿ycia,

spêdzaj¹c je w ten sposób, ¿e widzia³o siê po paru latach, jednak-

¿e wahaj¹c siê ju¿ teraz ze sporz¹dzeniem bilansu, który nie przed-

stawia³ niczego szczególnego: Strona z og³oszeniami w ma³o-

miasteczkowej manierze, ozdobiona nekrologami i ofertami sprze-

da¿y, wielokrotnie podkreœlanymi, du¿e i drobne, tak¿e pogru-

bionym drukiem albo cieniutkimi kreskami, zale¿nie od przypi-

sywanej wartoœci obwieszczenia i zawartoœci danego portfela,

jakby to zatem by³o do czytania, niemal przeoczono niewielk¹

notkê maj¹cej ochotê na zawarcie ma³¿eñstwa, która byæ mo¿e

nazywa³a siê Eryka i mog³a byæ pielêgniark¹, czyli intymne wo-

³anie o pomoc jakiegoœ partnera, podobnego fizjonomi¹, usposo-

bieniem lub trybem ¿ycia, z jednym tylko warunkiem, ¿e prosi

siê tego fikcyjnego partnera o zagwarantowanie œwiatopogl¹du

marksistowsko–leninowskiego, nastêpnie wszystko bêdzie w lep-

szym ustroju i ju¿ bêdzie mo¿na czegoœ dokonaæ, w tym czasie,

gdy to by³o do czytania, czarno na bia³ym, jedno i drugie, jakby

znowu i tym razem by³o tak daleko, poeta Johannes Bobrowski

ju¿ nie ¿y³.

1977

background image

113

O S T A T N I D Z I E Ñ D Z I E C I Ñ S T W A

Ulica. Ulica mego dzieciñstwa jest jednokierunkow¹ szos¹

wy³o¿on¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami. Gdzie koñcz¹

siê pobocza, tam zaczynaj¹ siê pola. Gdzie zaœ koñcz¹ siê pola,

tam stoi tablica z nazw¹ miejscowoœci. Pisze na niej: Reichen-

bach w Vogtlandzie.

Od tej tablicy jest jeszcze oko³o sto metrów do osiedla, które

nazywa siê Osiedlem GwiaŸdzistym i b³yszczy ono na niebie mego

dzieciñstwa.

Przechodz¹ przez nie trzy drogi, które nie nazywaj¹ siê jed-

nak¿e Mleczn¹ Drog¹, jak mo¿na by chyba domniemywaæ, lecz

Skrajna, Œrodkowa i ulica Ericha Mühsama; do ostatniej przyle-

ga szereg domów, które doroœli mego dzieciñstwa nazywali „Osie-

dlem SA”, nazw¹, która, jak sobie myœla³em, mia³a przypusz-

czalnie coœ wspólnego z ich dzieciñstwem.

Mieszka³em jednak na Osiedlu GwiaŸdzistym. Ulica Œrodko-

wa dzieli³a je na dwie czêœci i jak wskazuje jej nazwa, wiod³a

œrodkiem przez ca³e osiedle. Po obu stronach ogrody, ³¹ki, które

zielone le¿a³y w cieniu wysokich jab³oni i grusz, kolorowe p³oty

i gêsto rosn¹ce krzewy, porzeczki, czarne i czerwone, i krzaki

agrestu, które odwa¿nie wyrasta³y ponad drobne, niskie op³otki.

Grz¹dki kwiatów, astry, tulipany, lwie paszcze i pojedyncze

krokusy i przebiœniegi na ³¹kach towarzyszy³y spojrzeniu przez

tê krótk¹ porê roku mego dzieciñstwa.

I by³o mnóstwo drobnych piesków; foksy, pudle i d³ugow³ose

jamniki, które szczekaj¹c g³oœno biega³y wzd³u¿ wewnêtrznej

strony barwnych p³otów, aby przy koñcu ogrodów, gdzie p³ot prze-

chodzi³ czasami w ¿ywop³ot, ¿a³oœnie merdaj¹c ogonem wyæ za

przechodniem tak, jakby chcia³y siê u niego usprawiedliwiæ lub

background image

114

wyt³umaczyæ za swoje dzikie ujadanie, co z trudem mo¿na by³o-

by uznaæ za przyjazny orszak po tej rajskiej okolicy. Od ulicy

Œrodkowej, dwa metry na prawo, trzeci ogród, ten z krzakiem

janowca i œliw¹ w k¹cie, nale¿a³ do mojej babci.

Wiod³a do niego czerwona brama ogrodowa z zespawanej

metalowej rury, której brzmienie przypominam sobie dok³adnie,

kiedy by³a zatrzaskiwana przeze mnie.

Droga wy³o¿ona dwoma szeregami kamiennych p³yt, nastêp-

nie na prawo znowu grz¹dka z kwiatami, bez, dwa krzaki piwo-

nii, za nimi drewniana szopa pokryta ciemnobr¹zowym farb¹,

przylegaj¹cy do niej kurnik, czereœnia, ³¹ka, jab³oñ, astry, tulipa-

ny, lwia paszcza, byæ mo¿e bia³y krokus w marcu; kto przesko-

czy³by teraz przez ten p³ot na zewn¹trz, znalaz³by siê na ulicy

Œrodkowej i chodzi³by w kó³ko.

Zatem jeszcze raz przez czerwon¹ bramê do ogrodu, meta-

liczne brzmienie dzieciñstwa wkradaj¹cego siê do zamku.

Droga wyk³adana p³ytami, drewniana szopa, bez, ale teraz na

lewo, metr piêædziesi¹t, trzy kroki. Drzwi do domu mej babci

nigdy nie by³y zamykane; mo¿na by³o wejœæ niepostrze¿enie.

W przedpokoju dwoje drzwi, jedne na lewo a drugie na pra-

wo, zaœ wprost do góry strome drewniane schody na drugie piê-

tro, stamt¹d przez pokój na poddasze.

Prawe drzwi wiod¹ przeto do kuchni. Kto otwiera je, widzi

moj¹ babciê, jak stoi przy kuchennym stole, na lewo piec na wê-

giel, którego ¿elazne p³yty ¿arz¹ siê zim¹, i których nale¿y siê

wystrzegaæ.

Zak³adamy wiêc, ¿e raczej jest lato, œwiat³o nieco przyæmio-

ne, gdy¿ na dworze br¹zowa drewutnia zas³ania widok z okna.

Siedzê pod parapetem na naro¿nej ³awce, obok maszyna do szy-

cia z niebezpiecznym, poci¹gaj¹cym do siêgania ko³em zama-

chowym, które jednak¿e teraz jest nieruchome. Siedzê na ³awce,

natomiast moja babcia stoi przy stole. Pakujê mój tornister do

szko³y na nastêpny dzieñ, babcia wyrabia ciasto albo makówki.

Makówki pojawiaj¹ siê w grudniu, na Nowy Rok. Latem czarka

czereœni.

background image

115

Czasami, kiedy przychodzi³em ze szko³y, szybko siada³em przy

stole, skoro tylko tornister rzuci³em pod naro¿n¹ ³awkê, moja

babcia zaœ podawa³a jeden ze swych smako³yków. Na przyk³ad

czarkê czereœni: ubite czereœnie z mlekiem i czerwonym cukrem.

Albo makówki, tajemna recepta: Woda i mak w kamiennym garn-

ku. Ucieraæ drewnianym t³uczkiem d³ugo i energicznie, dopóki

na powierzchni tej papki nie utworzy siê warstwa w kolorze mle-

ka. Potem moja babcia dodawa³a do garnka kilka bia³ych bu³e-

czek i stawia³a go na schodach do piwnicy; tam musia³ staæ jesz-

cze jeden dzieñ.

Siedzê przy oknie na ³awce. Gdy wygl¹dam, mogê zobaczyæ

jeden róg ogrodu, bez, dwa krzaki, na których pod koniec maja

kwitn¹ piwonie. Za nimi nie widzê krzaków porzeczkowych, tu-

lipanów, astrów, lwiej paszczy, lecz kawa³ek p³otu, za nim ulica

Œrodkowa, po której byæ mo¿e spaceruje w³aœnie pan Schimmack.

Schimmack z krótkimi, siwymi w³osami i w okularach. W roz-

piêtej koszuli, w siêgaj¹cych do kolan zielonych gaciach ze skó-

ry, pumpach, i d³ugich, ozdobionych wzorami, czarno–czerwo-

nych skarpetach tkwi¹cych w równie zielonych sanda³ach. Na

drodze publicznej.

„Skoro kupka taka rzadka, nie chodŸ bracie w takich gatkach”

— by³o mi zabronione takie wo³anie. Na drodze publicznej i za

Schimmackiem. Krawiec, mówi moja babcia. I wiem, ¿e raz

Schimmack zrobi³ spodnie dla mego dziadka, tego dziadka, do

którego nigdy nie mówi³em „dziadzia”, i który nie ¿yje, umar³ po

operacji, na „skrzep krwi”, jak mawia moja babcia. Niczego so-

bie ju¿ o nim nie przypominam, lecz mam kawa³ek szarozielonej

kredy wielkoœci d³oni, któr¹ krawiec Schimmack pobra³ kiedyœ

miarê z mego dziadka, i przechowujê j¹ na spodzie mego torni-

stra. I w³aœciwie nie wiem, komu mam zawdziêczaæ ten niemy

relikt, czy ten kawa³ek szarozielonej kredy przypisywaæ bardziej

memu dziadkowi czy krawcowi Schimmackowi. Im obojgu, z ich

niejasnymi historiami. Skrzep krwi. A u Schimmacka coœ z to-

porkiem, z którym mia³ wyst¹piæ przeciwko policji, i wynikaj¹-

cym z tego uwiêzieniu. Jak powiedziano, niejasne historie. Lecz

background image

116

Schimmack, o którym moja babcia mówi „krawiec”, idzie teraz

ulic¹ Œrodkow¹ za krzakami porzeczek. Dok¹d, tego nie wiem,

byæ mo¿e aby byæ krawcem.

Babcia z jej historiami. Jaœniejsze potem s¹ ju¿ te o moim

pra–dziadku, który bardzo dawno temu (gdy moja matka i mój

ojciec byli jeszcze skrzatami w oknie wystawowym, jak mawia

moja babcia), który wtedy przeto w pewnym kraju, co nazywa

siê Polska, mia³ wejœæ na olbrzymi komin, aby tam u góry zawie-

siæ czerwon¹ flagê. Ca³kiem sam. A schodz¹c stopnie ¿elaznej

drabiny natar³ szarym myd³em, aby tak przeszkodziæ policji w

zerwaniu tej flagi. Takie historie opowiada moja babcia i przygo-

towuje czarkê czereœni lub makówki. Ta czerwona flaga przynio-

s³a wówczas memu pra–dziadkowi piêcioletni pobyt w pewnym,

znowu ca³kiem innym kraju nazywaj¹cym siê Syberia. Jednak w

tym miejscu moja babcia zawsze ca³kowicie urywa³a rozmowê, i

mówi³a coœ, ¿e „tak czy owak tego nie zrozumiesz”. Najpierw

myœla³em, ¿e to wi¹¿e siê przypuszczalnie z tym innym krajem,

lecz raz pods³ucha³em rozmowê miêdzy moim ojcem a babci¹, z

której wywnioskowa³em, ¿e mój pra–dziadek w okresie wielkiej

rewolucji rosyjskiej w lutym 1917 roku — nie myliæ z puczem

paŸdziernikowym — by³ widziany przez kilku znajomych w Pe-

tersburgu. Przedwczeœnie zatem musia³ zostaæ wypuszczony z

tego kraju zwanego Syberi¹, lecz nie powróci³. Znajomi opowia-

dali, jak w bia³y dzieñ wa³êsa³ siê po Petersburgu, gwi¿d¿¹c g³o-

œno, mówili, do tego jeszcze z dam¹ pod jednym i drugim ramie-

niem. Dziwki, jak mawia moja babcia. Czy jednak¿e dlatego po-

zosta³ w Petersburgu czy z powodu tej rewolucji tam, tego nie

powiedzia³a. Wydaje siê, ¿e tak¿e dla mej babci nie by³o to jasne.

Mog³em pods³uchiwaæ, ile chcia³em, tym pytaniem koñczy³a siê

ka¿da rozmowa o moim pra–dziadku. Jasne by³o tylko to, ¿e ni-

gdy ponownie nie zjawi³ siê w domu, acz, jak siê dowiedzia³em,

to „w domu” by³o wówczas w Polsce.

Jeszcze jak¹œ historiê? Tê o ojcu mej matki, moim drugim

dziadku? Którego wprawdzie, dok³adnie jak ich obojgu, nigdy w

¿yciu nie widzia³em, lecz który musia³ byæ nie lada weso³ym cz³o-

background image

117

wiekiem. Jako taki weso³ek mia³ sta³e miejsce w knajpie na swej

ulicy i ka¿dego wieczoru przygarnia³ kogoœ do piersi. I ka¿dego

wieczoru pozwala³ umieraæ jednemu ze swych znajomych, aby z

tego powodu obficie oblewaæ jego œmieræ. Mój dziadek za ka¿-

dym razem przychodzi³ wówczas z p³aczem do domu i opowia-

da³ o wielkim nieszczêœciu, jakie siê przydarzy³o: œmieræ bliskie-

go przyjaciela. Tak¿e u mej matki wywo³ywa³oby to g³êbokie

zaskoczenie, gdyby ów uznany za umar³ego przyjaciel nastêpne-

go dnia nie przebieg³ jej w³aœnie drogi.

Tak¿e koniec tego dziadka zosta³ lepiej zachowany w pamiêci

ni¿ mego pra–dziadka. Pewnego dnia mianowicie kupi³ sobie

nowiutki jak spod ig³y motorower z bocznym motorkiem, i nie

robi¹c zbêdnych ceregieli wjecha³ na budowan¹ dopiero co przez

Hitlera now¹ autostradê i wywróci³ siê na pe³nym rauszu. Czysty

przypadek, ¿e jego kolej na stawianie swym sta³ym kumplom do

kieliszka zapowiada³a wielogodzinne popijanie.

Istniej¹ równie¿ lepsze historie ni¿ te o bieganiu bez powodu

w po³udnie ulic¹ Œrodkow¹ w sanda³ach i pumpach i nie dotycz¹

tylko Schimmacka.

Lecz byæ mo¿e nie lepsze ni¿ umiejêtnoœæ przygotowywania

makówek i opowiadania takich historii, jak czyni to moja babcia.

Podczas gdy spogl¹dam na ulicê i widzê dwie staruszki wy-

chodz¹ce z domu naprzeciw, które s¹ nazywane „repatryjantki”

— to znowu takie s³owo pochodz¹ce od mej babci, o którym nie

wiem, co znaczy.

Mniejsza kobieta, która ma garb i idzie krzywo, pracuje na

cmentarzu, który le¿y daleko za ulic¹ Skrajn¹, na granicy Osie-

dla GwiaŸdzistego z polami. Tam myje zw³oki, powiada moja

babcia, i za ka¿dym razem, kiedy garbata idzie ulic¹ Œrodkow¹,

szybko uciekam do domu albo ukrywam siê za ciemnobr¹zow¹

drewutni¹ albo, kiedy w³aœnie wspi¹³em siê na bez, siedzê zupe³-

nie nieruchomo.

Druga kobieta, jaka znajduje siê na ulicy Œrodkowej, idzie

wyprostowana, wydaje siê mocniejsza ni¿ garbata, i jest kuchar-

k¹ w kantynie zak³adowej. Od niej chêtnie przyjmujê ka¿de s³o-

background image

118

wo i podawane do niego s³odkoœci, czekoladê lub budyñ, jakie

przynosi z miejsca pracy.

I pewnego razu, gdy wieczorem nadci¹gnê³a burza a moja

babcia œci¹ga³a w ogrodzie pranie, ta staruszka wesz³a do poko-

ju, usiad³a przy ³ó¿ku, w którym le¿a³em i nie otwiera³em oczu, i

poda³a mi ogromny talerz ambrozji.

Pierwsze b³yskawice, bêbnienie kropel deszczu o blachê otwar-

tego okna, mieni¹c¹ siê zielono ambrozjê przyniesion¹ mi przez

„repatryjantkê”, która wspó³¿y³a z tak¹ kobiet¹, co my³a zw³oki,

ten smak na zawsze mia³em zachowaæ na jêzyku.

Lecz w tej chwili jest jasny dzieñ lata, obie kobiety id¹ ulic¹

Œrodkow¹, i po miniêciu trzech ogrodów obok p³otów, ³¹k i psów,

dochodz¹ na wiêksz¹ ulicê jednokierunkow¹ wy³o¿on¹ brukiem

z nie utwardzonymi poboczami. Tam, po stu metrach, tabliczka z

nazw¹ miejscowoœci: Reichenbach w Vogtlandzie.

Ulica. Ulica mego dzieciñstwa prowadzi z Zwickau do Plau-

en. I to jest ulica vogtlandzka.

Vogtland. Vogtland jest niewielk¹ krain¹ na po³udniu wschod-

niej czêœci Niemiec. Owych Niemiec, które dzisiaj na mapie le¿¹

na prawo i których geograficzna fizjonomia usposobionemu do

¿artów obserwatorowi jawi siê niczym zasuszony karze³, z któ-

rym nie jest dobrze ¿artowaæ. Vogtland na po³udniu graniczy od

pó³nocy z Saksoni¹, do której jednak¿e w ¿adnym razie siê nie

zalicza, co w szczególnoœci ujawnia siê z porywczych gestów

jego mieszkañców, kiedy siê im powiada, ¿e nale¿¹ do Saksonii.

Vogtland to Vogtland. Proszê bardzo!

Na zachodzie jest otoczony przez Turyngiê, na wschodzie przez

Rudawy Czeskie a od po³udnia przez Bawariê i Czechy. Vog-

tland jest moim krajem rodzinnym, co nie znaczy nic innego, ¿e

lasy, rzeki, strumienie, jeziora, wsie i zalewane s³oñcem targowi-

ska przeplataj¹ siê z wyraŸnymi obrazami mych wspomnieñ.

I wiele dróg wiedzie przez wszystkie te wspomnienia, na tych

drogach zaœ ja. Z rodzicami i samotnie. Sam i z bratem. Z rowe-

rem, nastêpnie z torebk¹ z cukierkami. A potem z bezrozumnymi

twarzami rówieœników i kolegów szkolnych, którzy odpowiada-

background image

119

j¹ na bezsensowne pytania: Czemu ten Walther von Vogelweide

zadaje siê z papie¿em?

Pytania i twarze, na które wczeœnie zamilk³em i zna³em odpo-

wiedzi. By³em sam. Na targowiskach i w szkolnych ³awkach.

Wchodzi³em do lasów i zna³em drogi.

Bowiem jest tam, obok ju¿ wspomnianej autostrady, która

sta³a siê przeznaczeniem dla ojca mej matki albo byæ mo¿e

ustrzeg³a go przed nêdzn¹ i bia³¹ œmierci¹ pod Petersburgiem

lub Stalingradem albo przed zupe³nie inn¹ œmierci¹ w kraju

zwanym Syberia, tam obok tej autostrady, która, jak s³ysza-

³em, zosta³a zbudowana przez samego Hitlera, jest jeszcze tyl-

ko jedna jedyna trasa pó³noc/po³udnie. Ta, ta tylko, jest ulic¹

mego dzieciñstwa.

Ulica. Miêdzy Reichenbach a Zwickau nazywa siê Zwickauer

Strasse, zaœ za Reichenbach, w kierunku Plauen, Plauensche Stras-

se a na krótko przed Plauen — Reichenbacher Strasse. Stamt¹d

wiedzie dalej do Bad Brambach. Potem zaczynaj¹ siê Czechy.

Ulica. Ale wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Powiada moja

babcia i sporz¹dza makówki. Dawno przez ka¿d¹ przeje¿d¿a³a

kawaleria. Nieskoñczony w¹¿ wozów i jeŸdŸców, którzy udawali

siê na wojnê. Wtedy by³am m³od¹ dziewczyn¹. Opowiada moja

babcia. Siedzê przy stole i spogl¹dam na ogród. Br¹zowa dre-

wutnia zas³aniaj¹ca pole widzenia. Lecz zauwa¿am piwonie.

Widzê dziewczynê. Obok bzu. Przez czerwon¹ bramê do ogrodu.

Metaliczne brzmienie. Parê metrów. Inny p³ot. Inny ogród. Inne

krzaki. Znowu bez.

Tutaj mieszka dziadek Martiny. Hoduje ryby i spêdza przy

nich swoje noce. Latem przychodzi z wizyt¹ Martina. Jeœli lato

jest ¿ó³te, Martina ma jasne w³osy. Potem idziemy siê k¹paæ. Przez

pola na skraju osiedla nazywanego Osiedlem GwiaŸdzistym. Po-

tem wysoko unosi siê rzepak. Nastêpnie Martina ma czarny strój

k¹pielowy. Potem ¿ó³to kwitnie rzepak. Jeœli lato jest jasne, na-

sze serce bije czerwono i wie, jak rozkwitaj¹ piersi pierwszej

dziewczyny. Mia³em trzynaœcie lat. Nie chcia³bym jeszcze raz

mieæ dwudziestu lat. Nie chcia³bym œpiewaæ. Nie o tym.

background image

120

Potem Martina ubra³a sw¹ sukienkê. Adieu. Poszliœmy z po-

wrotem na osiedle nazywane Osiedlem GwiaŸdzistym. Na obu

krzewach kwit³y bzy. Adieu. Potem powiedzia³em jej przez czer-

won¹ bramê do ogrodu: do rych³ego. Nastêpnie dziko zakwita³

bez. Potem Martina uda³a siê do innego miasta.

Nastêpnego lata, które poprzedza³o nieskoñczon¹ jesieñ, z

jedn¹ dziewczyn¹ z mojej klasy, która nazywa³a siê Karin, by³a

blondynk¹ i nosi³a czarny strój k¹pielowy, próbowa³em powtó-

rzyæ coœ z tego, co ulotni³o siê wraz z Martin¹. Ale ju¿ tego nie

znalaz³em. A póŸniej dziewczyny nazywa³y siê Ulrike, Beate i

znowu Karin. Ich w³osy by³y br¹zowe, blond lub rude. Wtedy

mia³y ju¿ dziesiêæ lat. A potem dziewczyna nazywa³a siê Maria.

Lecz w³osy mia³a czarne. W weso³ych dniach warkocze.

To ciê nie zainteresuje, powiada moja babcia i dolewa jeszcze

wody do kamiennego garnka. Opowiadaj tylko, mówiê i dalej

patrzê na ulicê.

Ka¿dego poranka, i jej s³owa wydaj¹ siê wyznaczaæ rytm, z

jakim jej ramiona ucieraj¹ makówki, wynurzali siê ka¿dego po-

ranka. Lecz wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Kawaleria.

¯o³nierze cwa³owali wtedy na koniach, musisz wiedzieæ, gdy¿ z

trudem znalaz³by siê jakiœ samochód lub wóz pancerny. Nawet

dzia³a by³y ci¹gniête przez konie. Ka¿dego poranka obok nasze-

go domu. Czekaj¿e, mówi, muszê iœæ do piwnicy przynieœæ jesz-

cze maku. Siedzê w kuchni i spogl¹dam na ogród. Martina. Dla-

tego ka¿dego wieczoru po drewnianych schodach wdrapywa³em

siê na poddasze i przez lornetkê obserwowa³em gwiazdy. St¹d

moje nie do przezwyciê¿enia zainteresowanie astronomi¹. Ni-

gdy nie znalaz³o swego spe³nienia, poniewa¿ póŸniej po klasie

ósmej zmieni³em liceum, zatem przeoczy³em lekcje astronomii

w dziesi¹tej klasie szko³y podstawowej i nie prze¿ywa³em ich w

dwunastej licealnej, gdy¿ rok wczeœniej spali³em siê swoj¹ pe³n¹

krn¹bnoœci postaw¹ wobec rzeczywistoœci. L¿enie oficerów ar-

mii. Nie chcia³em bowiem zostaæ oficerem. Rozk³adanie kolek-

tywu klasowego. Na lekcji obcymi materia³ami. Historiami mej

babci i tymi, których sam by³em œwiadkiem. O kawalerii i pija-

background image

121

nych motorowerzystach. O czerwonych chor¹gwiach i dziwkach

w Petersburgu. O dwóch krzewach bzu. Moje nienaukowe spoj-

rzenie na gwiazdy. W osiedlu nazywanym Osiedlem GwiaŸdzi-

stym, gdy¿ jego domy by³y budowane zawsze co trzeci obok sie-

bie w formie gwiazdy. Czarne kostiumy k¹pielowe. Mój brat, stu-

dent, z historiami o buntuj¹cych siê studentach. Czarna wódka z

porzeczek, samogon, któr¹ potajemnie piliœmy w piwnicy. Repa-

tryjantki. B³yskawice. Ambrozja. Szatan. Rudi Dutschke. Schim-

mack. Petardy sylwestrowe na œniegu. Œmiej¹c siê wystrzeliwa³

je mój brat.

Co by³o ka¿dego poranka?, pytam moj¹ babciê, która powró-

ci³a z piwnicy.

Gdy wzesz³o s³oñce, powiada, nadci¹gali udaj¹c siê na pola,

gdy¿ by³a wojna. Nasz dom sta³ dok³adnie przy ulicy, i wszystko

mog³am zobaczyæ. Lecz wtedy by³am jeszcze m³od¹ dziewczy-

n¹.

Nie mówi: Leokadya Amalia. To s¹ moje imiona, ten kraj na-

zywa³ siê Polska, to by³a polska ulica a miejscowoœæ z tym do-

mem przy owej ulicy nazywa³a siê Zduñska Wola i znajduje siê

w odleg³oœci dwustu kilometrów od Warszawy. Tam urodzi³ siê

twój ojciec. Tego nie mówi. Powiada tylko: Wtedy by³am m³od¹

dziewczyn¹.

Oficerowie w swych b³yszcz¹cych mundurach, ka¿dy na siw-

ku. Potem dyrygent orkiestry wojskowej. Wymachiwa³ swoj¹

batut¹ i wyznacza³ rytm dla nastêpnych szeregów jeŸdŸców.

Muzyka. ¯o³nierze. Z szablami przy boku, wspó³graj¹ z krokiem

swych pysznych koni. Potem na koñcu zaprzêgi. Wozy z pro-

wiantem, dzia³ami, kuchnie polowe. Obok naszego domu. Ka¿-

dego poranka.

A potem wieczorem, a tam latem zawsze by³y ciep³e wieczo-

ry, musisz wiedzieæ, i my dziewczyny sta³yœmy boso przed do-

mami na skraju drogi i czeka³yœmy na ¿o³nierzy. I pewnego razu,

to pamiêtam jeszcze dok³adnie, wysoki i jasnow³osy podporucz-

nik na wspania³ym siwku przejecha³ obok rano. Wieczorem jako

pierwsza z dziewczyn by³am na drodze.

background image

122

Potem nadeszli ¿o³nierze. Zobaczy³am podporucznika. Le¿a³

w poprzek siod³a na swym wspania³ym koniu i by³ martwy. Mun-

dur by³ pe³en ziemi i krwi. Nie mog³am ju¿ rozpoznaæ jego twa-

rzy. Roz³upali mu czaszkê. Rankiem przeje¿d¿a³ obok innych.

By³ odwa¿ny, tak, ale to by³o bezsensowne, bowiem to by³a woj-

na.

Nastêpnie przyby³y inne zaprzêgi z martwymi jeŸdŸcami.

Uk³adali ich w stosy jednego na drugim. Moja matka wybieg³a z

domu i poci¹gnê³a mnie za rêkê. To jest wojna, powiedzia³a. I od

tego wieczoru nigdy ponownie nie wysz³am na tê ulicê. Ale wte-

dy by³am jeszcze m³od¹ dziewczyn¹. Powiada moja babcia. I

uciera makówki.

Oddycha teraz z trudem, ustaje na chwilê i jeszcze trochê wody

wlewa do kamiennego garnka.

Wygl¹dam znowu z okna, widzê drewnian¹ szopê, krzew bzu,

krzaki porzeczek, drzewa przed p³otem. Zrobi³ siê wieczór. Krzak

piwonii zamkn¹³ swoje krwawoczerwone p¹ki. Jasna gwiazda

œwieci³a nad domem repatryjantek.

Moja babcia postawi³a glinian¹ misê z gotowym makiem na

schodach do piwnicy.

Droga, ta, któr¹ idzie siê obok trzech rajskich ogrodów, wie-

dzie do du¿ej, pokrytej brukiem szosy, która tutaj nazywa siê

Zwickauer Strasse a przeze mnie zosta³a nazwana: moje dzieciñ-

stwo, jest teraz pusta.

A póŸniej, nie wiem, ile minê³o dni albo lat, bowiem dzieciñ-

stwo jest okresem bez wewnêtrznej miary, us³ysza³em rano jakiœ

ha³as, który pojawi³ siê ju¿ w nocy a tak¿e i teraz, jak siê wyda-

wa³o, nie zamierza³ siê skoñczyæ.

£ó¿ko mego brata znalaz³em puste, i gdy rozejrza³em siê,

tak¿e br¹zow¹ drewutniê, gdzie zwykle sta³ jego motocykl.

Ubra³em siê i wybieg³em na ulicê, moja babcia pos³a³a mnie

do piekarza, abym przyniós³ bu³ki. I by³em szczêœliwy, bo-

wiem by³y wakacje, a stoj¹ce jeszcze p³asko s³oñce zapowia-

da³o gor¹cy dzieñ.

background image

123

Bieg³em ulic¹ Œrodkow¹, jeden z psów z trzech ogrodów spe³-

nia³ swój powszedni rytua³ i skowycz¹c zatrzyma³ siê nastêpnie

za p³otem.

Szed³em ulic¹ mego dzieciñstwa, jednokierunkow¹ ulic¹ po-

kryt¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami — i znieruchomia-

³em. Znieruchomia³o bowiem wszystko. Sta³ tam Schimmack.

Znieruchomia³y repatryjantki. Rzepak sta³ ¿ó³ty, ale gdzie indziej.

Lato nie by³o ju¿ koloru blond. Kostiumy k¹pielowe utkwi³y za-

wieszone we wspomnieniach i skamienia³y. I skamienia³o coœ

innego, znieruchomia³o i zatrzyma³o siê, tam na ulicy, tego dnia,

coœ, co od tego dnia bêdzie siê nazywa³o dzieciñstwem i bêdzie

le¿a³o poza mn¹.

Bowiem tylko one porusza³y siê. Na mojej ulicy. Potoczy³y

siê dalej, odjecha³y: Czo³gi z zamaskowanymi karabinami ma-

szynowymi, ciê¿arówki i dzia³a, transportery opancerzone i kuch-

nie polowe.

Tworzy³y nieskoñczon¹ rzekê, która wlok¹c siê pe³z³a pod

¿ó³tym dzwonem z kurzu.

Jeszcze chwilê sta³em nieruchomo, lecz potem powoli ruszy-

³em dalej, obok domów, wci¹¿ na tej ulicy.

Dwie dziewczyny z mojej klasy, Sonja i Ruth, zobaczy³y

mnie i wybieg³y mi naprzeciw. Co siê dzieje, wo³a³y, dlaczego

w lasach nie wolno nam szukaæ grzybów, chocia¿ mamy wa-

kacje?

Nie, ci ¿o³nierze nie byli dzisiaj przyjaŸni i nie chcieli wy-

mieniaæ adresów, ca³kiem inaczej ni¿ tamci z jednostki patronac-

kiej naszej szko³y, którzy w œrody przychodzili czasami na gru-

powe popo³udnie i œpiewali rosyjskie pieœni.

Wtedy uœmiechn¹³em siê i poszed³em dalej, bowiem coœ znie-

ruchomia³o przed paru chwilami, i odwróci³em siê i odt¹d zna-

³em tê nazwê.

Poszed³em dalej i przechodzi³em obok domu, w którym miesz-

ka³ dyrektor naszej szko³y; widzia³em go, jak sta³ w szeroko otwar-

tym oknie na drugim piêtrze tego domu, w ka¿dej rêce czerwona

papierowa chor¹giewka, którymi wymachiwa³ jak oszala³y. Okrzy-

background image

124

ki zachwytu musia³y wydobywaæ siê z jego ust, które jednak¿e

od razu by³y po³ykane przez ³oskot pancernych ³añcuchów.

Przemkn¹³em siê przylegaj¹c do œciany tego domu, tak, ¿eby

nie móg³ mnie zauwa¿yæ dyrektor, i gdy spojrza³em do góry, uj-

rza³em ju¿ tylko jego ramiona i d³onie z czerwonymi chor¹giew-

kami, i jak te wyci¹gaj¹ siê naprzeciw owej rzeki i ¿ó³tego dzwo-

nu z kurzu.

To musia³y byæ inne d³onie, pomyœla³em, i inne chor¹gwie,

które kiedyœ mój pra–dziadek umocowa³ na zawrotnej wysoko-

œci. Nie te palce pobrudzone szkoln¹ kred¹, nie ta ocenzurowana

czerwieñ.

Nie to, to wiedzia³em teraz, odk¹d obraca³em siê za czymœ, co

by³o moim dzieciñstwem.

Ale poszed³em dalej, min¹³em jeszcze dwa domy, a nastêpnie

otworzy³em drzwi do piekarni. Poza sprzedawczyni¹ i mn¹ niko-

go innego nie by³o w tym sklepie, bowiem wszyscy znierucho-

mieli.

Kupi³em piêæ bu³ek i trzy kawa³ki makowca dla mojej babci,

mego brata i mnie, i opuœci³em sklep.

Na schodach piekarni znowu trafi³em pod ob³ok z ¿ó³tego

kurzu, cuchn¹³ czarnym, spalonym dizlem, spojrza³em na pojaz-

dy po drugiej stronie — i by³bym siê przewróci³. Zobaczy³em

go! Siedzia³ na czarnym motorowerze, poœrodku tego nieskoñ-

czonego ³añcucha czo³gów, na œrodku drogi. Patrzy³em w twarz

mego brata, widzia³em czarne w³osy, brodê i oczy, jego usta, wokó³

których rozci¹ga³ siê wyraz miêdzy przera¿eniem a radoœci¹; jego

czerwon¹ koszulê podwiniêtymi rêkawami, jak gdyby wykony-

wa³ jak¹œ ciê¿k¹ pracê.

By³a¿ to chor¹giew? Czy¿ mój brat przyjecha³ tutaj z tego

powodu albo chcia³ sobie tylko za¿artowaæ? I pod jak¹ chor¹-

gwi¹ jecha³y te czo³gi? Dlaczego ubra³ swoj¹ czerwon¹ koszulê,

chcia³ siê zabawiæ ich kosztem albo zatrzymaæ ten ich przemarsz,

który by³ wojn¹?

I zobaczy³em, jak miêdzy moim bratem a czo³giem, który

przebija³ siê po bruku, utworzy³ siê ju¿ nieco wiêkszy odstêp.

background image

125

Nastêpny czo³g cofn¹³ siê ju¿ teraz o piêædziesi¹t metrów. Zo-

baczy³em, jak mój brat podniós³ górn¹ po³owê swego cia³a i

odwróci³ siê do czo³gu, którego dowódca krzycza³ coœ w ja-

kimœ niezrozumia³ym jêzyku. Zobaczy³em, jak dowódca wy-

rwa³ pistolet z kabury i wyda³ rozkaz. Jak czo³g ruszy³ i natar³

na mego brata. Jak mój brat da³ gazu i po piêciu metrach ca³-

kiem wyhamowa³. Jak wzbi³ siê piasek i ³añcuchy zaskrzypia-

³y na bruku. Jak czo³g pcha³ siê a mój brat œmia³ siê. Jak do-

wódcy zostali poprowadzeni przez niewidzialnych chor¹¿ych.

Jak widzialna chor¹giew walczy³a z szarym wê¿em z metalu,

który jecha³ pod chor¹gwi¹, a ta by³a niewidzialna. Jak mój

brat znikn¹³ pod dzwonem z kurzu. Jak szary w¹¿ potoczy³ siê

dalej. Jak by³a œci¹gana przezeñ ta chor¹giew i ju¿ nie mo¿na

jej by³o zobaczyæ. Jak wydawa³o siê, ¿e zwyciê¿a. Jak czo³gi

zatrzyma³y siê i bieg³y na ja³owym biegu, jakby ktoœ nasypa³

do nich piasku.

Mocniej œcisn¹³em moj¹ siatkê z bu³kami i pobieg³em, tak

szybko jak mog³em, ulic¹ w dó³ ku Osiedlu GwiaŸdzistemu, na

ulicê Œredni¹, do domu mej babci.

Okna dyrektora wci¹¿ jeszcze by³y otwarte. Spojrza³em do

góry. Tkwi³ w oknie, ci¹gle jeszcze z szeroko otwartymi ramio-

nami, jego d³onie trzyma³y chor¹giewki z papieru, które ju¿ nie

trzepota³y, zwisa³y w dó³, jak gdyby tam u góry uciszy³ siê wiatr.

Jego spojrzenie by³o puste i zwrócone na ulicê. Wydawa³ siê za-

patrzony w kamieñ.

Nie spotka³em ju¿ obu dziewczyn z mojej klasy, znikli te¿

wszyscy inni. Nikt nie czeka³, nikt siê nie zatrzyma³, nikt nie

by³ przy tym obecny, jakby nie mo¿na by³o zobaczyæ tej cho-

r¹gwi.

Moja babcia wybieg³a mi naprzeciw na parê kroków i zamar-

twia³a siê z powodu mej d³ugiej nieobecnoœci. Podbieg³em do

niej i zawo³a³em: Babciu, on zatrzyma³ czo³gi! Rozumiesz, mo-

torowerem!

Zobaczy³em, jak moja babcia zrobi³a siê bia³a jak œciana jej

domu, przed którym staliœmy.

background image

126

Na oœwietlony s³oñcem tego gor¹cego dnia mur pad³y teraz

dwa cienie ró¿nej wielkoœci, które wzajemnie opiera³y siê o sie-

bie.

Mój brat przyby³ znowu wieczorem. Us³yszeliœmy jego mo-

torower, nastêpnie zatrzasn¹³ bramê do ogrodu. Z niezapomnia-

nym brzmieniem. Mój brat pozostawi³ swoj¹ maszynê ko³o drew-

nianej szopy. Zobaczyliœmy go, jak wchodzi do domu. Wpad³ do

kuchni, zatacza³ siê trochê i rozdar³ koszulê na piersiach. Jego

twarz by³a czarna. Zobaczyliœmy trzy rany na jego piersiach, z

których ciek³a krew. Na ulicy znowu wzmaga³ siê ³oskot pancer-

nych ³añcuchów.

Piersi mego brata by³y pokryte trzema uk³uciami. Jakaœ za-

b³¹kana osa, podczas gdy jecha³ miêdzy czo³gami, musia³a wle-

cieæ pod jego koszulê. By³o bowiem lato, gor¹cy dzieñ, w któ-

rym skoñczy³o siê moje dzieciñstwo. By³ wtorek, dwudziesty

sierpnia dziewiêæset szeœædziesi¹tego ósmego.

Nastêpnej nocy, miêdzy innymi na wysokoœci Vogtlandu i

Rudaw Czeskich, 500 000 cudzoziemskich ¿o³nierzy przekroczy³o

granicê czechos³owack¹.

Ulica mego dzieciñstwa jest jednokierunkow¹ drog¹ wy³o¿o-

n¹ brukiem z nie umocnionymi poboczami i z obu stron przecho-

dzi w pole.

20. 12. 83 — 8. 4. 84

background image

127

W Y J R Z E Æ R A Z

Byæ palaczem, piêkny wieczór jak pada wêgiel albo œnieg jesz-

cze wczeœnie rano.

Napompuj swego fallusa krwi¹, zdejmij ³opatê z haka, roz-

nieæ ¿ar, wzbij p³omienie z komina. Rozpal swoje serce wobec

tego ch³odnego otoczenia. Kiedy œwit powstaje lub umiera, b¹dŸ

wówczas palaczem. I na³ó¿ do pieca, zanim podejdziesz do okna.

Wówczas pokruszy siê kamieñ, bezg³oœnie runie stal, uka¿e

siê krajobraz.

I zobaczysz pustyniê, jak swobodnie przewiewa przez osobli-

wy wiatr, który drzewa ogo³aca z liœci, i ujrzysz, jak coœ zwisa i

skacze miêdzy gwiazdami w tej osobliwoœci ga³êzi: siebie.

Po³ó¿ jedn¹ d³oñ na oknie, przytrzymaj siê ni¹, drug¹ zaœ za-

s³oñ usta, nikomu nie wolno s³yszeæ twego krzyku, bo jesteœ pa-

laczem, bêdziesz œwiadkiem i na zawsze sam. Poniewa¿ obraz

staje siê mroczniejszy w tej chwili i zbli¿aj¹ siê góry, do przodu

przysuwaj¹ siê góry zw³ok, z daleka od linii widnokrêgu, docie-

raj¹ ju¿ prawie do czarnych drzew, ku tobie, ukrytego w ga³ê-

ziach, za oknem.

I gdy podnosi siê jedna wœród drzew, wówczas podnosisz d³oñ,

aby daæ sygna³, twoje usta krzycz¹ do twego ucha: Taki jest œwiat,

kiedy jest zimno. G³upcze, czym palisz jeszcze, widzisz, ¿e nie

podchodz¹ do ciebie, te góry zw³ok z Auschwitz a¿ przed twoje

drzwi, zabici twoich snów, którzy zamarzli w lodzie tych serc,

padli przed wylotami waszych oczu. Przechodz¹ przez was, na-

padaj¹ wasze noce, zabici, którzy zmarli na bezsennoœæ. Nikt siê

nie wa¿y na wykrzesanie iskry i bycie palaczem, ten zaœ zapo-

mnia³ o niej, gdy¿ ogieñ jest kwiatem cierniowym a ciep³o wiêd-

nie w ci¹gu nocy.

background image

128

Wówczas, jeœli za oknem wci¹¿ jeszcze rozlega siê krzyk, który

jednak jest ju¿ ledwo s³yszalny, tylko dla ciebie, dla palacza, dla

tego, który jest œwiadkiem, i ogarnia ciê przera¿enie, wówczas

odwróæ siê, zdejmij sw¹ d³oñ z ust, lecz niech ci siê nie wyrwie z

gard³a jakiœ g³os. Nikt ci nie uwierzy, co zobaczy³eœ naprawdê.

PóŸniej dopiero, gdy bêdzie wiosna, znowu pojawi¹ siê dziew-

czêce nogi i dzieciêce g³osy, a s³oñce sw¹ gor¹c¹ nogê postawi

na kominie, nikt ju¿ nie bêdzie mówi³ o zimie i bêdzie siê wyda-

wa³o zapomniane, wówczas wci¹¿ jeszcze bêdziesz palaczem i o

nim nie zapomnisz. B¹dŸ wówczas bez strachu, zostañ tym sta-

rym b³aznem, tym, który ch³odu obawia siê latem a kwiaty widu-

je zim¹, bowiem sam znasz odpowiedŸ.

Nigdy ponownie nie wyjrzysz z okna i wci¹¿ jeszcze bêdziesz

dok³ada³ do pieca.

1978

background image

129

D Z I E Ñ , K I E D Y P R Z Y B Y £ Y K O B I E T Y

Dzisiaj jest niedziela, i gdy siê obudzi³em, sta³em siê œwiad-

kiem, jak wiatr zrywa w³aœnie ostatni liœæ z drzewa stoj¹cego

przed moim oknem. W tej chwili obserwowa³em je ju¿ od wielu

tygodni: jak barwy zmieniaj¹ siê od owej intensywnej zieleni,

przechodz¹c w ¿ó³æ, jasny br¹z, jak liœcie zaczynaj¹ siê zwi-

jaæ, ostatecznie zaœ staj¹ siê ciemnobr¹zowe i jeden po dru-

gim s¹ porywane ku nieokreœlonej formie egzystencji, któr¹

ka¿dy mo¿e sobie wyobraziæ.

Wczesnym popo³udniem wychodzê wówczas najczêœciej z

domu i zimnemu oddechowi tego listopada pozwalam sobie

d¹æ w twarz, po drodze dzwoniê do jednego lub drugiego zna-

jomemu i zapewniam ich, ¿e w ¿adnym wypadku nie by³bym

w stanie ich odwiedziæ, i w³aœciwie mam du¿o pracy a teraz

tylko dlatego znalaz³em siê w budce telefonicznej w œrodku

miasta, poniewa¿ po krótkim spacerze wsiad³em do kolejki

podziemnej i pomyli³em kierunki.

Wówczas rzeczywiœcie podchodzê te¿ z powrotem do szy-

bu, czasami u¿ywam jednych z bezcelowo krêc¹cych siê ru-

chomych schodów, na których platformie tanecznie zatacza

krêgi ostatni liœæ tej jesieni.

Zdarza siê równie¿, ¿e ktoœ mnie zagaduje i prosi o ogieñ,

takie ¿yczenie, którego spe³nienie zawsze mêczy mnie okrutnie,

czasami ju¿ z niewielkim sztucznym wahaniem, kiedy zapalnicz-

ka od dawna zamiast w g³êbi kieszeni mego p³aszcza le¿y w d³o-

ni, jeszcze trochê siê wzbraniam, gdy¿ prosz¹cy nie powinien

myœleæ, ¿e d³ugo i ¿arliwie czeka³em na jego pytanie.

Rozstajemy siê wówczas przyjaŸnie, i du¿o trudu zajmuje

mi ocalenie mego uœmiechu wobec nadje¿d¿aj¹cych wagoni-

background image

130

ków, albo powiadam: Proszê mi wybaczyæ, ale nie kupi³em

biletu, muszê wiêc wsi¹œæ z przodu poci¹gu, rozumiesz, z po-

wodu kontrolerów. I powiada „czeœæ” i ja mówiê „czeœæ”. Dwa

razy muszê siê przesiadaæ a nastêpnie jestem w domu, otwie-

ram drzwi, za którymi nie oczekuje mnie ¿aden ha³as, lecz

w³aœciwie nie odpowiada to prawdzie, gdy¿ czeka na mnie

zaj¹czek w swej skrzynce, i idê do kuchni, biorê pe³n¹ garœæ

suszonej trawy, jeszcze raz zawracam, odkrajam kawa³ek jab³-

ka albo rozgl¹dam siê, czy jest jeszcze dla niego marchew.

Nastêpnie udajê siê do ma³ego pokoju, zapalam œwiecê i

naciskam przycisk lampy na biurku.

Przegl¹dam gazetê i zachowujê siê tak, jak gdybym jej jesz-

cze nie widzia³ na oczy, dopóki ca³kowicie nie przeczytam

owego artyku³u, do którego w ostatnich dniach zagl¹dam wci¹¿

od nowa i którego tytu³ brzmi: Skoro sprawozdanie o pobycie

w wiêzieniu ma byæ literatur¹. Uwagi o pewnym spotkaniu li-

terackim.

Czytam te linijki i wówczas najczêœciej jeszcze raz odcho-

dzê od biurka, aby w kuchni zrobiæ sobie herbatê. D³ugo trzy-

mam woreczek w szklance, co, jak czyta³em, ma dzia³aæ uspo-

kajaj¹co. Lecz nic ju¿ z tego nie czujê, bowiem zacz¹³em pi-

saæ, jak zawsze na tych ma³ych, lekko po¿ó³k³ych kartelusz-

kach, które pewnego dnia wydar³em z nie zapisanych notatni-

ków z okresu, gdy by³em studentem.

Kiedy piszê pierwsze zdanie, a zawsze jest ono najtrud-

niejsze, ponownie opanowywuje mnie to uczucie jak wtedy,

kiedy ktoœ prosi mnie o ogieñ; w³aœciwie by³em na to przygo-

towany i zdecydowa³em siê szybko spe³niaæ wszystkie ¿ycze-

nia, lecz nastêpnie waha³em siê jeszcze, jeszcze trochê zatrzy-

mywa³em ogieñ w mej d³oni, gdy¿ nikt nie powinien myœleæ,

¿e chcê mu siê narzucaæ i ¿e ju¿ na niego czeka³em.

Na wewnêtrznej stronie powiek / wyraŸne blizny piek³a co-

dziennoœci / powraca do Warszawy / i spisuje je. // Dwudzie-

stooœmioletni // przy koñcu historii, / i gdy kamienie nie usta-

background image

131

wa³y padaæ nañ, / wystrzeliwuje kulê / w swoj¹ z trudem ura-

towan¹ g³owê.

Z: Epitafium dla Tadeusza Borowskiego Güntera Kunerta

Od trzech dni by³o jasne, ¿e w œrodê przybêd¹ kobiety. Lecz

póŸniej nikt ju¿ nie wiedzia³ dok³adnie, w jaki sposób pojawi-

³a siê ta wiadomoœæ. Pewne by³o tylko to, ¿e ona zgodzi³a siê

przyjechaæ.

Dla jakiegokolwiek obserwatora wszystko bieg³o dalej tak,

jak zwykle. O czwartej rano w korytarzu rozlega³o siê wo³a-

nie: Zmiana B koñczy ciszê nocn¹, przygotowuje siê do ape-

lu. By³o to znakiem do rozpoczêcia naszego porannego rytu-

a³u.

Wyskakiwaliœmy z ³ó¿ek dok³adnie w takiej kolejnoœci, jak¹

ustali³ d³ugoletni zwyczaj, i podczas gdy piêciu mê¿czyzn

oblega³o dwie toalety i trzy umywalki, pozosta³ych trzynastu

zajmowa³o siê s³aniem swych ³ó¿ek, wszystko jak ka¿dego

dnia. Swymi codziennymi poszturchiwaniami zajmowali siê

Larisch i Helm; oboje spali na trzypiêtrowych ³ó¿kach ca³-

kiem na dole, co stanowi³o pewien przywilej, jednak¿e w ten

sposób stawali siê niemi³ymi wobec siebie s¹siadami, gdy ka¿-

dego poranka pochylali siê przeto nad swymi ³ó¿kami, aby je

z³o¿yæ a nastêpnie us³aæ, zderzali siê ze sob¹ swymi siedze-

niami, przeszkadzali sobie, lecz nie ustêpowali ani na mili-

metr, a¿ odwracali siê jak umówieni, aby tego drugiego ude-

rzyæ w gêbê i w coœ gorszego, jak mo¿na by domniemywaæ po

ich gadaninie. Ka¿dego dnia to samo. Wszyscy bowiem byli-

œmy wiêŸniami politycznymi.

W miêdzyczasie zmieni³a siê obsada toalety, któr¹ zajmo-

wa³a ta czêœæ s³aj¹ca ³ó¿ka, a dy¿urny zaczyna³ taborety przy-

stawiaæ do sto³u. Zosta³o mu to przerwane niedba³ym uderze-

niem o drzwi celi: apel.

Gdy otwiera³y siê drzwi, w dwuszeregu sta³o osiemnastu

mê¿czyzn.

background image

132

Przechowalnia 312 obsadzona osiemnastoma mê¿czyzna-

mi. Przechowalnia uprz¹tniêta i przewietrzona. Melduje wiê-

zieñ karny K. Dzieñ dobry, panie naczelniku. Dzieñ dobry,

wiêŸniowie karni. Wychodziæ po odbiór odzie¿y.

Pobieraliœmy nasze rzeczy robocze. Br¹zowe albo zielone,

w zale¿noœci od wykonywanej pracy bardziej lub mniej po-

kryte ¿ó³tym plastykowym kurzem. W tych minutach toaleta

by³a wolna, i ka¿dego poranka wykorzystywa³em tê okazjê,

aby pójœæ siê wysikaæ, poniewa¿ nie mogê znieœæ, kiedy ktoœ

inny siedzi obok mnie albo nawet wa³êsa siê i czeka na to, a¿

skoñczê. Amica ka¿dego poranka przynosi³ mi rzeczy robo-

cze, uzgodniliœmy to w ten sposób, ¿e w zamian przed wie-

czornym apelem uprz¹ta³em z kolei jego przybory. Niestety,

by³o to bardzo niestaranne, i czêsto wk³ada³em ju¿ spodnie

kogoœ innego, zanim zauwa¿a³em b³¹d, podczas gdy ich po-

siadacz jak pijany b³¹dzi³ po celi poszukuj¹c swej w³asnoœci,

i ka¿demu zdziera³ spodnie, aby numer ubioru odciœniêty stem-

plem na rêku porównaæ ze swoimi roszczeniami.

Tak¿e dy¿urny powoli robi³ siê nerwowy i bezcelowo wy-

machiwa³ swoj¹ szerok¹ miot³¹ i szczotk¹ do froterowania pod

³ó¿kami, naciera³ gwa³townie na nogi tych, którzy byli zda-

nia, ¿e jeszcze mog¹ powa³êsaæ siê po celi, i to nawet pal¹c

przy tym papierosa.

Pozostali siedzieli w korytarzu na pod³odze i pó³przytom-

nie gapili siê przed siebie, dopóki nie zosta³y pozamykane

drzwi tego piêtra i wtedy b³yskawicznie podskakiwali z pod-

³ogi i jeszcze przed komend¹ klawisza ustawiali siê w dwu-

szeregu.

Apel. Odmarsz do baraku sto³ówkowego. Obok drutów sy-

gnalizacyjnych i kojców dla psów. Wzd³u¿ muru. By³ kwie-

cieñ, i ksiê¿yc niczym sierp wisia³ na niebie.

Komendy. Stój. Szereg z lewa wyst¹piæ. Szereg prawy za-

mrucza³, jak ka¿dego dnia.

Runêliœmy do sto³ów, rzuciliœmy siê na chleb, porozlewa-

liœmy oleist¹ kawê s³odow¹. Larisch i Helm podskoczyli so-

background image

133

bie do garde³ i starali siê wzajemnie przeci¹gaæ nad sto³em.

Jak ka¿dego poranka. Larisch, zanim jeszcze zdo³a³ siêgn¹æ

tam Helm, swoim no¿em do margaryny ju¿ grzeba³ w marmo-

ladzie.

Jedliœmy szybko i bez s³owa. Komendy kaza³y nam wyst¹-

piæ i pomaszerowaæ do fabryki. Znajdowa³a siê w odleg³oœci

tylko paru kroków od baraku sto³ówkowego.

Po dwóch minutach rozlega³ siê gong, dudnienie maszyn

wiruj¹cych na dziesiêæ sekund ka¿dego z nas wprawia³o w

senne otêpienie.

Norm¹ by³o dwa tysi¹ce czterysta czêœci, kto stale utrzy-

mywa³ siê poni¿ej tej granicy, by³ najpierw ostrzegany, póŸ-

niej zaœ czeka³o go ograniczenie korespondencji i izolatka.

Ka¿dy stara³ siê pracowaæ tak szybko jak to by³o mo¿liwe,

bowiem oko³o po³udnia przychodzi³o zmêczenie i g³ód.

Za zakratowanymi oknami hali fabrycznej stopniowo

wschodzi³o s³oñce, ¿arz¹c siê czerwonawo i ciep³o, tak, jak

opisuje to poezja. Pocz¹tkowo niektóre z naszych ruchów by³y

jeszcze chaotyczne i niekontrolowane, póŸniej dopasowywa-

³y siê do obojêtnej mechaniki tokarek.

Zawsze takiego poranka, kiedy s³oñce p³asko pe³za³o po

pod³o¿u tej fabrycznej hali, rozdzielaj¹c w powietrzu wibru-

j¹cy plastykowy kurz, a nieco póŸniej pada³o na praw¹ po³o-

wê mej twarzy, s¹dzi³em, ¿e mogê odczuæ coœ z jego ciep³a,

coœ, co jawi³o mi siê niczym wspomnienie jakiegoœ innego,

zapomnianego œwiata.

I wówczas za ka¿dym razem zdarza³o siê coœ takiego: Za-

czyna³em marzyæ. Miêdzy czêœci¹ sto piêædziesi¹t a czêœci¹

czterysta — potem by³a przerwa œniadaniowa — marzy³em

spokojnie i bez przeszkód, nie zamykaj¹c oczu, podczas gdy

d³onie ci¹gnê³y dalej przesuwanie jednej czêœci po drugiej na

wyci¹gniku maszyny.

Zawsze to samo marzenie. Znowu by³a sobota, ta jedna z

sobót w czerwcu. By³a dziesi¹ta, gdy nagle zadzwoni³a do

background image

134

moich drzwi; na ramieniu siatka pe³na ksi¹¿ek, strój k¹pielo-

wy i ciastka.

Nie oczekiwa³em jej, bowiem by³a bardzo œliczna, i nigdy nie

¿ywi³em nadziei, ¿e kiedyœ rzeczywiœcie do mnie przyjdzie.

Teraz sta³a w drzwiach i uœmiecha³a siê, tak, jak gdyby by³o

dla niej mo¿liwe odczytywanie z góry ka¿dej mojej myœli. I

powtarza³em parê razy, zdumiony i nieco niezgrabny. ¯e przy-

sz³aœ, Mario. ¯e przysz³aœ.

Chcia³a iœæ k¹paæ siê ze mn¹, ze mn¹ jedynie, prawie ju¿

by³em zdania, ¿e zasz³a pomy³ka, lecz rzecz jasna ona wyda-

wa³a siê myœleæ o tym powa¿nie. Gdy¿ w³aœciwie znaliœmy

siê dopiero od niedawna; przed paru tygodniami napisa³em do

niej list i poprosi³em j¹ o ksi¹¿kê trudno do dostania, bowiem

wiedzia³em, ¿e pracowa³a w ksiêgarni.

W rezultacie czego spotkaliœmy siê raz na krótko i na pó³

godziny wybraliœmy siê razem do kawiarni a potem nie wi-

dzieliœmy siê ju¿ wiêcej.

Lecz teraz przysz³a do mnie! W olbrzymich susach skoczy-

³em na poddasze, spod zakurzonego pud³a wydoby³em mój nie-

wielki namiot górski, ponownie zbieg³em na dó³, gdzie czeka³a, i

pogna³em z ni¹ na dworzec. Poci¹g w³aœnie odchodzi³, gdy do-

tarliœmy na peron, i wskoczyliœmy do ostatniego wagonu.

Nie mówi³a o biletach, i zachowywa³em siê tak, jakby nie

myœla³o o tym ¿adne z nas.

Dopiero teraz zobaczy³em wspania³e s³oñce tego dnia; na-

przeciw mnie siedzia³a Maria, i po pewnej chwili poczu³em,

jak przysunê³a do mnie swoje ramiê, otworzy³em jej d³oñ i

moimi palcami zacz¹³em j¹ na po³y g³askaæ, na po³y zaœ ³a-

skotaæ, a¿ cofnê³a j¹ cichutko pokrzykuj¹c, aby po paru se-

kundach wszystko zacz¹æ od nowa.

Nie przyszed³ ¿aden konduktor, i bawiliœmy siê naszymi

rêkami, dopóki poci¹g nie zatrzyma³ siê po raz czwarty.

Wysiadanie. Kupowanie lodów. Karmi³a mnie, ja zaœ j¹.

Nastêpnie wêdrowaliœmy wzd³u¿ doliny, któr¹ wygrzebywa³a

dla nas ta ma³a rzeczka w Vogtlandzie przez miliony lat. Po

background image

135

skromnej godzinie zobaczyliœmy wodê zalewu i od razu na

oœlep pobiegliœmy do k¹pieli.

PóŸniej le¿eliœmy na brzegu, pijani szczêœciem i nieskoñ-

czonym zmêczeniem. Wieczorem na skraju lasu rozbi³em mój

niewielki namiot. Naturalnie, surowo zabronione. Zasnêliœmy,

wtulaj¹c siê sobie wzajemnie w ramiona, i co wieczorem mo-

g³em tylko przeczuwaæ, zobaczy³em teraz wyraŸnie w œwietle

wschodz¹cego s³oñca: By³a ptakiem. Jej usta czerwonym pta-

sim sercem, brwi nad oczami skrzyd³ami. Jej w³osy naszym

gniazdem.

Obudzi³a siê dopiero póŸniej, przeci¹gaj¹c siê nieskoñcze-

nie i ¿wawo. Wyj¹³em patyk, stoj¹cy w œrodku namiotu, ¿eby

nikt nie móg³ nam przeszkadzaæ, ¿eby nikt z ulicy nie by³ w

stanie zajrzeæ tutaj na nasz¹ ma³¹ wyspê.

Widzia³em s³oñce przechadzaj¹ce siê po horyzoncie.

Toniemy!, zawo³a³em œmiej¹c siê, lecz wiedzia³em, ¿e po-

lecimy. Namiot opuszcza³ i k³ad³ siê na nas niczym ciep³a,

chroni¹ca d³oñ.

Œpisz? Œniadanie, powiedzia³ Larisch i nacisn¹³ przycisk

mojej maszyny. Stal pe³za³a jeszcze parê milimetrów po wy-

rabianej w³aœnie czêœci a nastêpnie powoli nieruchomia³a ko-

³ysz¹c siê tam i z powrotem.

Zdj¹³em z g³owy ochraniacze na uszy i rozejrza³em siê.

S³oñce by³o rozproszone miêdzy kratami s¹siedniej budowli.

Siêgn¹³em do kieszeni mego ubrania roboczego i w drodze do

poczekalni skrêca³em sobie papierosa.

Jednak w dniu, kiedy przychodzi³y kobiety, wszystko od-

bywa³o siê inaczej. Zaraz po obudzeniu niczym jedno cia³o

wyskakiwaliœmy z ³ó¿ek, przed toalet¹ t³ok by³ rozwi¹zywany

przyjaznymi gestami. Sika³em zdyscyplinowany, podczas gdy

trzech innych sta³o za mn¹ zachowuj¹c siê obojêtnie. Larisch

i Helm obchodzili siê z sob¹ wytwornie, i raz, widzia³em na-

wet tajemnicze uœmieszki obu, gdy zaczynali s³aæ swoje ³ó¿-

ka, naturalnie w tym samym czasie, jak zawsze, lecz tym ra-

zem jednak z ró¿nych stron, co rzecz jasna wprowadza³o nie-

background image

136

co nieporz¹dku do przyzwyczajeñ innych s¹siadów. Aliœci ci

zachowali milczenie. Dy¿urny z daleka zamiata³ wokó³ ma-

³ych, pal¹cych papierosy grupek, i swoimi szczotkami do fro-

terowania nie celowa³ w ich nogi. Ustawienie siê i odmarsz

przebiega³y w poprawnym poœpiechu. Larisch rezygnowa³ tego

dnia z marmolady. By³ to bowiem dzieñ, kiedy przybywa³y

kobiety.

Ci, którzy byli ¿onaci, zaopatrywali siê w ostatnich dniach

w pralinki i inne subtelnoœci, które w pocie czo³a wymieniali

za papierosy i tabakê. Helmowi uda³o siê nawet wystaraæ o

ró¿ow¹ wst¹¿kê do jego paczki cukierków wiœniowych. Ku

ogólnej zazdroœci Larischa.

W tym dniu elektroniczna kamera w sali maszyn rejestro-

wa³a nerwow¹ ruchliwoœæ uwiêzionych. Znajdowa³a siê za-

mocowana na œcianie wysoko u góry i by³a skierowana na ple-

cy pracuj¹cych.

Ka¿dy podbiega³ do ka¿dego, podczas gdy bieg³a jego czêœæ

wprzêgniêta do maszyny, klepa³ go po ramieniu, pyta³ o nor-

mê albo prosi³ go o towarzyszenie mu na przerwie na papiero-

sa. Z Amic¹ udawa³em siê do poczekalni. Druga kamera skie-

rowa³a siê na nasze piersi. Dwie trzecie zmiany siedzia³o w

tym pomieszczeniu ha³asuj¹c i pal¹c i pozdrawia³o siê ¿yczli-

wie. Sk¹pi dzielili siê papierosami, leniwi podawali dalej her-

batê, g³usi zaœ przekrzykiwali siê z uœmiechem.

Punktualnie o dwunastej ¿onaci zaczêli myæ swoje w³osy

zimn¹ wod¹ pochodz¹c¹ z ma³ej umywalki znajduj¹cej siê w

poczekalni. Z k¹cików ust œcierali ¿ó³to–zielony plastykowy

py³ i zaczynali odkurzaæ swoje ubrania.

Sam tak¿e umy³em w³osy i zbada³em, czy s¹ jeszcze krót-

sze albo ju¿ d³u¿sze ni¿ centymetr.

A potem pojawia³y siê kobiety. Najpierw zauwa¿y³ je Ami-

ca. Siedzia³y, to wiedzia³ ka¿dy z nas, w szarych, zamkniê-

tych, pozbawionych okien pud³ach ciê¿arówek, które toczy³y

siê teraz po betonowej drodze wzd³u¿ muru a nastêpnie za-

trzyma³y siê przed barakiem sto³ówkowym.

background image

137

Nasze ¿ony! Dwa razy w roku by³y pakowane ze swego

wiêzienia na takie samochody i wiezione do nas przesz³o sto

kilometrów. Na odwiedziny.

Pchaliœmy siê do okien, samochody zosta³y otwarte na stro-

nie przylegaj¹cej do baraku sto³ówkowego, i kobiety wysia-

da³y, ka¿da w odstêpie dwudziestu metrów; klawisze wyzna-

czali rytm wysiadania. Przedtem szczegó³owo dywagowali z

kobiecym personelem konwojuj¹cym nosz¹cym d³ugie, b³ê-

kitne spódnice mundurowe.

I tak przyby³y nasze ¿ony. Lekko wyskakiwa³y z samocho-

dów, by³a tu ¿ona Helma, z któr¹ wys³a³ wniosek o opuszcze-

nie kraju. By³a tu ¿ona Larischa, zostali schwytani w walizce,

w której chcieli przekroczyæ granicê. I by³a tu Maria, Maria,

moja ¿ona, przy której znaleŸli moje wiersze, które przepisy-

wa³a wieczorami na maszynie w swoim pokoju, przed którym

sta³ kasztanowiec. Widzia³em jej d³ugie w³osy, z kasztanowym

po³yskiem, widzia³em ruch jej bioder, nic nie by³o stracone.

Mario!, krzycza³em, zrywaj¹c siê z dzikim gestem, a ona

odwróci³a siê z uœmiechem, i przez chwilkê patrzyliœmy sobie

w oczy, nastêpnie klucznica wepchnê³a j¹ do baraku. Wycho-

wawca — to znaczy szef kompleksu znajduj¹cych siê tutaj

budynków — krzycza³ z jasnoczerwon¹ twarz¹ w stronê na-

szego okna polecaj¹c klawiszom, by nie zapominali, ¿e w fa-

bryce maj¹ dbaæ o porz¹dek. Lecz drzwi do niej, jak przewi-

dywa³y przepisy, by³y zamkniête. Przygl¹daliœmy siê, jak per-

sonel dozoru wiêziennego na naszych oczach rozbija³ w³asny

system bezpieczeñstwa, na co niektórzy z nas osza³amiaj¹cy-

mi g³osami zaczêli œpiewaæ jedn¹ wspóln¹ pieœñ. Lecz dzisiaj

wydaje mi siê, jak gdyby ka¿dy nuci³ swoj¹ w³asn¹ pieœñ. Nie

wiem jak, ale byæ mo¿e po piêciu minutach klawiszom uda³o

siê jednak przebiæ do naszego pomieszczenia, i runêli jak sza-

leni do sali maszyn i zapêdzili nas za tokarki.

Amica nie odszed³ od okna, i wziêli go z sob¹. Dziesiêæ dni

izolatki. Larisch, który normê wykona³ ju¿ w po³udnie w stu

dwóch procentach, podszed³ do cywilnego majstra i pozwoli³

background image

138

sobie obni¿yæ j¹ do siedemdziesiêciu. Pomyli³ siê, powiedzia³

zdumionemu, zawsze nieco podchmielonemu majstrowi, któ-

rego do tej ciupy odstawi³a owa firma eksportowa, dla której

toczyliœmy te czêœci.

Nastêpnie my, którzy byliœmy ¿onaci, i których ma³¿onki

przyjecha³y, byliœmy wywo³ywani pojedynczo i wyprowadza-

ni do baraku. Gdy wyszed³em z bramy fabryki i po paru me-

trach dotar³em do baraku, zobaczy³em, jak niektórzy z nas

znowu stali ju¿ u góry za oknem. Uœmiecha³em siê, gdy wkra-

cza³em do baraku w szpalerze klawiszy otoczony ich obmier-

z³¹ nienawiœci¹. Przy ka¿dym z oko³o dwudziestu sto³ów ba-

raku siedzia³y trzy kobiety, naprzeciw ich mê¿owie, od frontu

zaœ w ka¿dym przypadku mêski i kobiecy personel wiêzienny.

Dotkniêcia by³y zabronione.

Zobaczy³em j¹ od razu, nieomal p³yn¹³em w powietrzu, tak

dotar³em do sto³u i lekko pozwoli³em sobie zeœlizgn¹æ na ta-

boret. Zobaczy³em jej oczy, które przypomina³y mi o ka¿dej

obietnicy, jak¹ sobie kiedyœ dawaliœmy. Tego dnia, w tej po³o-

wie godziny, która by³a nasza, wypowiada³em wci¹¿ od nowa

tylko to jedno, zupe³nie bezsensowne zdanie. ¯e przyby³aœ,

Mario.

Pó³ roku póŸniej przejechaliœmy autobusem przez granicê.

Mamy dwoje dzieci.

To by³oby dobre zakoñczenie, aliœci coœ zgrzyta w tej hi-

storii.

Maria opuœci³a mnie po roku wspólnego po¿ycia. Chcia-

³em wiêc zapisaæ wszystko, co siê nam przydarzy³o, nocami

pi³em herbatê i wypala³em mnóstwo papierosów, opowiada-

nia zaœ nie wychodzi³y, nie mówi¹c ju¿ o œnie.

Maria by³a sama, w pokoju tu¿ obok.

Nad nasz¹ mi³oœci¹ sta³ jakiœ obcy bóg i by³ mocniejszy

ni¿ mogliœmy byæ sami. Nie zostaliœmy wybawieni jak ten liœæ

dzisiaj rano zerwany z drzewa.

background image

139

Nie nauczyliœmy siê lataæ.

Teraz ¿yjê samotnie. Nocami le¿ê obudzony i zaczynam

nabieraæ nienawiœci do mego ¿ycia, poniewa¿ znowu myœlê o

pisaniu i o tym, co mnie do tego doprowadzi³o. Czekam tylko,

a¿ wszystko siê wyjaœni, Maria zrobi zakupy albo pójdzie z

dzieæmi do parku.

Jednak jestem ju¿ nieco zmêczony i jeszcze raz idê do kuch-

ni, aby zrobiæ sobie herbatê, zaj¹czkowi dajê marchewkê, pod-

czas gdy w kocio³ku na herbatê zaczyna gotowaæ siê woda.

Nastêpnie idê do ma³ego pokoju, k³adê siê do ³ó¿ka i decy-

dujê siê wyjœæ jutro popo³udniu z domu, zrobiæ niewielki spa-

cer, wsi¹œæ gdziekolwiek do kolejki podziemnej i pojechaæ w

fa³szywym kierunku. Stamt¹d zadzwoniæ do jednego lub dru-

giego znajomego, aby powiedzieæ im, ¿e nie mogê wpaœæ do

nich przechodz¹c nieopodal.

Powa³êsam siê po peronie, a¿ poprosi mnie ktoœ o ogieñ.

Jednak teraz le¿ê w ³ó¿ku i po chwili podnoszê siê jeszcze

raz. Naciskam przycisk lampy na biurku, zapalam œwiecê i

odwracam siê do œciany.

Nastêpnie zatrzymujê siê zasypiaj¹c.

1982

background image

140

KIM JESTEM, SK¥D PRZYCHODZÊ

I W JAKI SPOSÓB ZOSTA£EM FRYZJEREM

(Notatki autobiograficzne)

On sam, Mi³osz, wyrazi³ siê kiedyœ mniej wiêcej tak: ró¿nica

miêdzy intelektualistami zachodnimi a wschodnimi polega na tym,

¿e ci pierwsi nigdy w³aœciwie nie dostali ani raz porz¹dnie po ryju.

W sensie tego aforyzmu nasz sukces (nie wykluczam z tego samego

siebie) polega³by na tym, ¿e jesteœmy reprezentantami kultury zbru-

talizowanej, czyli znajdujemy siê bli¿ej ¿ycia.

Witold Gombrowicz, Dziennik

Moi przodkowie ze strony ojca pochodz¹ z Polski. Mieszkali

w pobli¿u £odzi. To miasto jest oddalone mniej wiêcej 200 km

na po³udniowy zachód od Warszawy. Jak prawie wszyscy tam-

tejsi mieszkañcy rodzice mego ojca byli pracownikami przemy-

s³u w³ókienniczego.

£ódŸ by³a miastem ura¿onym. W tym stuleciu przez kilka lat

nazywa³a siê Litzmannstadt, na czeœæ swego niemieckiego zdo-

bywcy z okresu Pierwszej Wojny Œwiatowej. Odt¹d £ódŸ by³a

miastem ura¿onych, jak Polska by³a krajem ura¿onym od zarania

swego istnienia, Polska, sprzymierzona wówczas z Litw¹, mia³a

jedn¹ z pierwszych demokratycznych konstytucji œwiata, jeszcze

przed Francj¹, lecz wydaje siê, ¿e dla tego kraju jest to uraz¹,

gdy¿ wolnoœæ wolno odczuwaæ tylko niczym powiew wiosny raz

jeno na parê stuleci. Byæ mo¿e dlatego ludzie s¹ tam najbardziej

stêsknionymi ludŸmi œwiata, w Polsce, krainie poezji.

Jak powiedziano, moi przodkowie, pracownicy przemys³u

w³ókienniczego, przede wszystkim byli biedni. Jak wielu ich nie-

mieckich wspó³plemieñców, mój ojciec mia³ wtedy 11 lat, wy-

bierali siê w odpowiednie regiony Niemiec, aby znaleŸæ lepiej

p³atn¹ pracê. Œl¹zacy osiedlali siê w Zag³êbiu Ruhry i zostawali

background image

141

górnikami. Powœci¹gliwi w swym ¿yciu w Polsce poœrodku lat

dwudziestych Niemcy wydawa³y siê im prze¿ywaæ rozkwit go-

spodarczy. I jeszcze dzisiaj w Zag³êbiu Ruhry wystêpuje mnó-

stwo nazwisk polskich, jak poza tym w ¿adnym innym regionie

Niemiec.

Jednak¿e rodzice mego ojca byli pracownikami przemys³u

w³ókienniczego i udali siê do saksoñskiego zag³êbia przemys³o-

wego, dok³adniej zaœ, ca³kiem na po³udnie Saksonii, do Vogtlan-

du. Wybrali siê do miasta Reichenbach oddalonego oko³o 30 km

od Czech i 50 km od Bawarii.

Przybyli do Niemiec z nadziej¹ znalezienia pracy i uzyskania

lepszego ¿ycia, a nie przeczuwali, ¿e za rok jeden tylko jedyny

bochenek chleba bêdzie kosztowa³ wiele milionów reichsmarek.

Mój ojciec i moja matka poznali siê w czasie wojny, mój oj-

ciec uda³ siê na wojnê maj¹c 22 lata, ¿o³nierzem by³ piêæ lat,

tak¿e w Polsce, zaœ przez dwa lata jeñcem wojennym. Przyby³ do

domu i by³ stary, miasta by³y zbombardowane i wyziêbione, gdy

rodzice sp³odzili mego brata, sam zaœ urodzi³em siê kilka lat póŸ-

niej, w styczniu 1954 roku, có¿ innego im pozosta³o. Kto siê sprze-

ciwia³, z powrotem szed³ na Syberiê, istnia³ pewien Erich Ho-

necker, przywódca m³odzie¿owy, odpowiedzialny za deportacje

setek niemieckich m³odych mê¿czyzn, demokratów i socjalde-

mokratów, którzy pragnêli innej drogi od tej dyktowanej przez

Stalina.

Reichenbach w Vogtlandzie zawar³o znajomoœæ najpierw z

Amerykanami a nastêpnie, razem z innymi obszarami — jak np.

Turyngia i Rudawy Czeskie — zosta³o przekazane Rosjanom:

wymienione Amerykanom za czêœæ starej stolicy Rzeszy Berli-

na. Tê czêœæ, która dzisiaj nazywa siê Berlin Zachodni.

Vogtlandczycy, biedni, hardzi i dumni, stare niemieckie ple-

miê (jeszcze dzisiaj, jedyny wyj¹tek jêzyka niemieckiego, u¿y-

waj¹ s³owa „itze” na „teraz”, wywodz¹cego siê ze staroniemiec-

kiego „itzo”), ci Vogtlandczycy, którzy w swej historii nigdy nie

œcierpieli panowania nad jakiegokolwiek króla, za ma³o wa¿ni i

ubodzy dla królów saksoñskich, dla królów czeskich za dziki kraj,

background image

142

zbyt daleki i nie zagospodarowany, ci Vogtlandczycy znaleŸli siê

teraz pod panowaniem rosyjskim.

Jak powiedziano, z najwczeœniejszego dzieciñstwa, moi ro-

dzice, przeciêtne ma³¿eñstwo doby powojennej, nam dzieciom,

mojemu bratu i mnie, wydawali siê sêdziwi. Ojciec sta³ siê taki w

czasie wojny, zaœ moja matka, tak siê wydawa³o, w efekcie cze-

kania na niego, na koniec wojny, na pokój, na koniec uwiêzienia

— nastêpnie mia³o zacz¹æ siê szczêœcie. Aliœci moj¹ matkê to

wyczekiwanie wymêczy³o i uciszy³o, podczas gdy mój ojciec na

nas, swojej rodzinie, praktykowa³ wyuczone w czasie wojny

sztuczki: krzyki i razy.

Jednak¿e my dzieci nie mieliœmy czasu czekaæ na ojca i mat-

kê, tak przeminê³o pod ich dyktatur¹ kilka lat, dlatego przywi¹-

zaliœmy siê do ¿ywotnej babci, pochodz¹cej z krainy poezji, któ-

ra nad naszym wielokroæ zagro¿onym dzieciñstwem rozpiê³a pa-

rasol swej dobroci. A pewnego dnia zobaczy³em mego o szeœæ

lat starszego brata, który w³aœnie robi³ maturê, szalej¹cego jak

szatan przez miasto na starym, czarnym motorowerze — i wie-

dzia³em wtedy — ¿e uciekliœmy. Byæ mo¿e by³ to w³aœnie ten

letni dzieñ mego dzieciñstwa, niedziela w deszczu, który zacz¹³

siê niespodziewanie i gwa³townie, po okresie trwaj¹cej ca³ymi

tygodniami ¿ó³tej suszy, w czasie której ludzie zaczêli obawiaæ

siê utraty zbiorów, byæ mo¿e by³ to pierwszy deszczowy dzieñ

miesiêcy lipca i sierpnia, gdy nieodwo³alnie, za jednym zama-

chem i bez obwieszczania tego faktu, podj¹³em siê szukania po-

ezji na moje ¿ycie i s³u¿enia jej tam, gdzie tylko j¹ znajdê.

Mój ojciec w dalszym ci¹gu krzycza³ g³osem feldfebla, moja

matka milcza³a z zatraconym spojrzeniem, w szkole zaœ by³o za-

bronione noszenie d¿insów, z dachów niektórych domów oddzia³y

szturmowe Wolnej M³odzie¿y Niemieckiej odpi³owywa³y ante-

ny skierowane na zachód i sêdziwych, posiwia³ych badaczy Bi-

blii z naszego s¹siedztwa kijami pogania³y do urn wyborczych.

Mój brat i ja nosiliœmy d¿insy; kiedy je ubieraliœmy, babcia z

konspiracyjnym spojrzeniem sta³a na czatach w drzwiach pro-

background image

143

wadz¹cych do kuchni. John Lennon œpiewa³ na klatce schodo-

wej, antena skierowana na zachód by³a umieszczona g³êbiej ni¿

dach pierwszego piêtra, na które nasuwa³o siê nie rozpoznawal-

ne poddasze, co przejawia³o siê cichym, dalekim poszumem w

g³oœnikach, st¹d teraz jeszcze bardziej obca wydawa³a nam siê ta

muzyka i podsyca³a nasz¹ têsknotê. Poezja — to byli tak¿e Be-

atlesi i Small Faces via Luxemburg i Saarbrücken, wyfiltrowani

z eteru dziêki antenie ukrytej pod poddaszem. Wydawa³o siê, jak-

byœmy rzeczywiœcie uciekli, zaœ g³os feldfebla stawa³ siê w¹tlej-

szy i traci³ sw¹ moc.

Inni ojcowie inaczej powrócili z wojny, jeden nazywa³ siê

Heinrich Böll, drugi zaœ, który nie móg³ ju¿ za³o¿yæ rodziny, po-

niewa¿ œmiertelnie chory powróci³ do domu, Wolfgang Borchert.

Ich ksi¹¿ki ukazywa³y siê w ma³ych nak³adach, przeczytane by³y

przekazywane dalej, zaœ nasze zainteresowania i postêpki nieuf-

nie widziane przez rodziców i szko³ê, gdy¿ dla jednych koniec

wojny by³ „upadkiem”, dla drugich natomiast „wyzwoleniem

przez Armiê Czerwon¹”: pacyfiœci, do tego jeszcze tacy, którzy

o¿ywiali i uprawiali pierwiastek anarchistyczny, tak d³ugo byli

u¿yteczni dla panuj¹cego systemu, jak d³ugo dawali siê u¿ywaæ

jako przeciwnicy wojny i nie podejmowali ¿adnych wspó³cze-

snych tematów.

Moi rodzice rozwiedli siê w 1967 r., mój ojciec wyprowadzi³

siê do innego miasta, do innej kobiety i z mieszkania zabra³ z

sob¹ dywan. I okaza³o siê, ¿e tak¿e moja matka wydaje siê ucie-

kaæ. S¹siedzi zatrzymywali siê pod oknem naszego domu przy

p³ocie do ogrodu, przys³uchiwali siê mej matce i mówili: Pani

Rachowska œpiewa tak piêknie.

Nastêpnego lata niespodziewanie w nocy odezwa³ siê alarm,

a potem przez dwa dni przez nasze miasto przeje¿d¿a³y czo³gi i

wozy z przyczepionymi dzia³ami, dok¹d?, to wiedzia³ ka¿dy, w

stronê Czech, tego oddalonego o 30 km innego kraju, na falach

krótkich w paœmie 49 metrów s³yszeliœmy s³abe pogwizdywanie,

przez nie zaœ wybijaj¹cy siê niepewny g³os: Jesteœmy niewielk¹

stacj¹ radiow¹ i nie wiemy, jak daleko jesteœmy s³yszani… W

background image

144

Czechos³owacji nie ma kontrrewolucji. Strza³y w tle. Widzieli-

œmy czo³gi na ulicy i znowu znaliœmy odpowiedŸ: ¿e nie wolno

pojawiæ siê „socjalizmowi o ludzkim obliczu”.

Aliœci w Reichenbach w Vogtlandzie pojawi³y siê napisy

antyrz¹dowe, na oddalonym o 5 km najwiêkszym moœcie ce-

glanym œwiata, znajdowa³o siê „Niech ¿yje Dupèek”, przez

jedn¹ noc, a¿ do rana, dopóki napis nie zosta³ zamazany przez

oddzia³ specjalny wybrany z grup bojowych. 25 lat przedtem

na tym samym moœcie niemieccy komuniœci napisali „Niech

¿yje Thälmann”, wówczas i w tym sierpniu 68 policja poli-

tyczna szybko znalaz³a sprawców, w ci¹gu jednego dnia. Dwa

tygodnie póŸniej uda³em siê do miejskiego gimnazjum, „roz-

szerzonej szko³y wy¿szej”, która nosi³a imiê Goethego, i gdzie

chcia³em zrobiæ maturê. Dyrektor, by³y chor¹¿y Hitler–Jugend,

by³y absolwent szko³y kadetów NRD, major i rezerwista, uczy³

biologii i nazywa³ siê Übel. Nazwisk Heinricha Bölla i Wol-

fganga Borcherta wolno mu by³o nie pamiêtaæ. Zorganizowa³

grupy porz¹dkowe, z czerwonymi opaskami na ramionach, i

obowi¹zkiem uczniów na terenie szko³y by³o pozdrawianie

ka¿dego nauczyciela s³owem „przyjaŸñ”. Terenami szkolny-

mi, zarz¹dzi³ dyrektor Übel, by³y tak¿e ulice przylegaj¹ce do

wy¿szej szko³y Goethego. Przy niektórych nauczycielach, gdy

siê ich tam spotka³o, mo¿na by³o odwa¿yæ siê na powiedzenie

im „dzieñ dobry”, ci zaœ odwzajemniali siê niczym spiskowcy

skinieniem g³owy.

Po przesz³o dwóch latach z powodu ogólnej krn¹bnoœci i l¿e-

nia oficerów armii zosta³em z tej szko³y relegowany i wydalony

z Wolnej M³odzie¿y Niemieckiej. Taka przysz³a decyzja mini-

sterstwa podpisana przez Margot Honecker.

Jako uzasadnienie mej krn¹bnoœci zosta³ przytoczony fakt, ¿e

szesnastoletniej dziewczynie po¿yczy³em ksi¹¿kê pod tytu³em

Po¿egnanie z rodzicami. Autorem jest Peter Weiss, zaœ ojcem

dziewczyny by³ ginekolog powiatowy, wysoki funkcjonariusz

partyjny i dobry kumpel majora dyrektora Übela.

background image

145

W tym czasie przypad³o tak¿e moje pierwsze przes³uchanie

przez majora s³u¿by bezpieczeñstwa pañstwowego. Trwa³o czte-

ry godziny i mia³o tylko jeden temat: Literatura a socjalizm.

Pracowa³em wówczas jako robotnik transportowy na ko-

lei, przy komorze towarowej, jednym z tradycyjnych miejsc

dla zbuntowanych: Nauczyciel Hieke, filolog klasyczny, jako

jedyny nauczyciel wy¿szej szko³y Goethego publicznie nie

pochwala³ wkroczenia do CSRS, zatem w bia³ej, wykrochma-

lonej koszuli i trzymaj¹c siê prosto transportowa³ teraz na

komorze transportowej beczki z olejem i skrzynki z przêdz¹.

PóŸniej, poniewa¿ w mym rodzinnym mieœcie nie znalaz³em

odpowiedniego miejsca do pobierania nauki — w takim ma-

³ym miasteczku sta³em siê czymœ w rodzaju s³awnej osobisto-

œci w wymiarze negatywnym — uczy³em siê w saksoñskim

mieœcie przemys³owym Glauchau na elektryka. W³aœciwie

chcia³em iœæ szukaæ poezji, a poniewa¿ nie by³o ¿adnych firm

zajmuj¹cych siê budownictwem g³êbinowym, my uczniowie

zostaliœmy wyznaczeni do kopania rowów pod kabel, osiem

tygodni prac ziemnych, dwa dni ci¹gniêcia kabla, jeden dzieñ

na zajêcie siê naszym w³aœciwym wykszta³ceniem, po³¹cze-

nia domów. Chcia³em znaleŸæ poezjê a zosta³em powo³any do

s³u¿by wojskowej, jeden ze œrodków ostatecznych do zabra-

nia duszy buntowniczo nastawionemu m³odemu cz³owiekowi

mego pokolenia i mego kraju i do z³amania jego psychicznego

krêgos³upa. Mia³em szczêœcie, posz³o mi dobrze, by³em elek-

trykiem i na pó³ roku zosta³em odkomenderowany do jednost-

ki budowlanej poœrodku lasu, w ten sposób wiêc prze¿y³em

inny czas wœród g³osów feldfeblów w koszarach. Ju¿ by³em w

stanie to znieœæ, poniewa¿ ju¿ im uciek³em.

Powrót z wojska, wci¹¿ jeszcze uganiaj¹c siê za poezj¹, w

ci¹gu dwóch lat nadrobi³em maturê, przez dwa semestry studio-

wa³em w Lipsku medycynê i — na skutek poezji — w paŸdzier-

niku 1979 roku zosta³em aresztowany przez pañstwow¹ s³u¿bê

bezpieczeñstwa. Pisa³em mianowicie wiersze. I dzieli³em siê nimi

z przyjació³mi.

background image

146

Przynios³o mi to 27 miesiêcy zaostrzonego wiêzienia karne-

go, przywdzia³em brunatno–zielone ubranie wiêŸnia, to z ¿ó³ty-

mi smugami na plecach i ramionach, mieni¹cy siê krzy¿ nitkowy,

znamiê zbrodniarza. Mieszkaj¹cy na Zachodzie przyjaciele i byli

zbrodniarze dowiedzieli siê o moim nowym miejscu pobytu, i w

ten sposób sta³em siê klientem amnesty international. Z Norwe-

gii do mojej matki przychodzi³a pocieszaj¹ca poczta, a po 14

miesi¹cach wys³a³em do niej telegram, w którym sta³o: wszystko

w porz¹dku stop jestem w berlinie zachodnim.

Wszystko w porz¹dku? Stop. Przypominam sobie o dziewiê-

ciu pustych latach na Zachodzie, chcia³em iœæ szukaæ poezji, rów-

nie¿ tutaj, lecz ca³ymi laty nie spa³em i nocami by³em torturowa-

ny jedn¹ myœl¹, powracaj¹c¹ ka¿dego miesi¹ca, sk¹d nastêpnego

pierwszego wezmê na czynsz i na rachunek za pr¹d. A w poezji?,

pomijaj¹c wiecznie pust¹ lodówkê, tak¿e tutaj, w literaturze, po

dziewiêciu latach na Zachodzie, piszê to zdanie, cytuj¹c Hölder-

lina: Lecz oni nie s¹ w stanie mnie u¿ywaæ.

I dziewczyny tutaj s¹ inne, nie wiem jakie, wiem tylko — ¿e

inne: dalekie od poezji, dalekie od mojej dziewczyny, jak¹ mia-

³em i o jakiej marzy³em. Lecz komuœ takiemu jak ja nie wolno

nawet myœleæ o czymœ takim, takiemu jak ja, z³aknionemu po-

ezji, tutaj nawet nie mogê zaprosiæ dziewczyny na pizzê. Nie ma

dla mnie dnia poezji i wieczoru przy pizzy.

Zamiast tego i w zastêpstwie fragmentów moich wierszy no-

cami przed oczami, chocia¿ je zamykam, stoj¹ mi blankiety nie-

zliczonych rachunków, upomnienia i pisma komorników, wype³-

nione maszynowo albo rêcznie, bardzo osobiœcie skierowane do

mnie. Zrobi³em coœ fa³szywego, jestem kretynem? Poniewa¿ je-

stem kretynem, który daje siê po¿eraæ pluskwom, gdy przepêdzi³

rekina i upolowa³ tygrysa?

Na jednym przyjêciu, teraz mi to przysz³o do g³owy, na

które zabra³ mnie przyjaciel nie wiedz¹c, co uczyni³ komuœ,

kto ¿ywi³ siê poezj¹, wprowadzaj¹c miêdzy ludzi, którzy byli

background image

147

wype³nieni pizz¹ (Pizza Calzone), od razu wpad³a mi w oko

pewna dziewczyna. Blondynka, za któr¹ po trzech wódkach i

pewnym wahaniu, co dla moich zachowañ by³o prawie zuchwa-

³e, poszed³em do kuchni, gdy¿ fety kuchenne s¹ najbardziej

obiecuj¹ce. Inaczej nie wpad³aby mi w oko, bowiem od razu

uzna³em w niej wyj¹tek od regu³y: Wydawa³a siê byæ nape³-

niona, tak, pêkaj¹ca pe³ni¹ poezji i ponadto gotowa do niejed-

nej rzeczy. Moja muzo, powiedzia³em nieœmia³o. Kretyn, po-

wiedzia³a, dlaczego piêtnujesz siebie i ludzi. Kiedyœ tak¿e pi-

sa³am wiersze, to jest sprawa dla ma³ych dziewczynek. ¯yj

wreszcie! Albo, no, jesteœ mo¿e do tego niezdolny? Ja ¿yjê i

przed dwoma laty otwar³am salon fryzjerski. I jestem szczê-

œliwa. Powiedzia³a. I zawstydzeni wymieniliœmy numery tele-

fonów.

By³ luty, i na drodze do domu, nie mog³em sobie pozwoliæ na

taksówkê, z nieba pada³ œnieg, gêsty jak ³upie¿, i niespodziewa-

nie, miêdzy wszystkimi œwiat³ami restauracji, które dla mnie by³y

zakazane, zaœwita³o dla mnie ca³kiem osobiste œwiat³o. S³usznie.

Racjê ma moja muza. Dlaczego nie mia³bym zostaæ fryzjerem;

jak na przyk³ad mój wujek, Rudi Richter, który b¹dŸ co b¹dŸ

dorobi³ siê w ten sposób kabrioletu i wieczorami stale jada³ w

najlepszych restauracjach Bambergu? Z przyczyn rodzinno–tech-

nicznych raczej nie chcia³bym mówiæ tutaj o jego przyjació³kach.

I poszed³em do domu i po³o¿y³em siê spaæ.

Lekki kocur, prawie kociê, skoczy³ na mnie, gdy o dwunastej

w po³udnie obudzi³o mnie dzwonienie telefonu. High noon, po-

myœla³em, muza robi dobrze, i wyskoczy³em z ³ó¿ka. Moja fry-

zjereczko, tutaj nadchodzi twój fryzjer, nuci³em na drodze do te-

lefonu, przep³uka³em sobie usta ³ykiem wody i podnios³em s³u-

chawkê.

To by³ Wschód, i przez chwilê s³ysza³em tylko ciche brzêcze-

nie i niemi³y trzask, gdy do muszli wyszepta³em „moj¹ walki-

riê”. To by³ Wschód i Egbert zosta³ aresztowany. Siedzi w wiê-

zieniu. S³u¿ba bezpieczeñstwa Kassberg w Karl–Marx–Stadt. I

na mego ma³ego kota skoczy³o mocniejsze zwierzê, i wyostrzy³o

background image

148

jego pazury, a moje zje¿one w³osy nie dawa³y mi ju¿ wygl¹du

fryzjera. Ona znowu by³a tutaj, ta poezja, której szuka³em.

Dziewiêtnaœcie lat po moim pierwszym przes³uchaniu, bra-

kuje tylko miesi¹ca do okr¹g³ej rocznicy, Egbert siedzi naprze-

ciw pewnego mê¿czyzny, przes³uchuj¹cego. I jest to ten sam

mê¿czyzna, który przes³uchiwa³ mnie kiedyœ, gdy mia³em szes-

naœcie lat. Zmieni³ siê jego stopieñ s³u¿bowy, nie zaœ jego temat:

Literatura a socjalizm. Jak zawsze: Chce wiedzieæ wszystko, ten

mê¿czyzna, nazwiska, pomocników pomocników. „Przekszta³ce-

nie Nowe myœlenie / nadchodzi wiatr ze Wschodu / spójrzcie

dok¹d jedzie wóz / nasz woŸnica tak¿e chcia³by prowadziæ / ni-

czego nie mo¿e zobaczyæ ale jedzie — / Tylko ¿e w odwrotnym

kierunku!” Napisa³ Egbert na tylnej œcianie budki z parówkami

w pobli¿u targowiska w Reichenbach w Vogtlandzie. Taka po-

ezja, jakiej szuka³em. Nic go do tego nie usprawiedliwia³o. Wia-

dro farby olejnej, pêdzel i przynale¿noœæ do owego „Krêgu Po-

etów w Reichenbach”, jaki, jako nasz¹ prawie wzruszaj¹c¹ od-

powiedŸ, za³o¿yliœmy przed dziewiêtnastu laty wobec przes³u-

chañ stasi.

Wszyscy chcieliœmy tam pozostaæ, w Vogtlandzie, w tym mie-

œcie. Pozostaæ w domu. Wszyscy zostaliœmy aresztowani. Nie-

którzy poszli do wiêzienia, potem na Zachód, kilku zosta³o do-

prowadzonych do zamilkniêcia. Wszyscy byliœmy przyjació³mi.

Egbert by³ ostatnim, który ocali³ swoje dzia³ania. Wszyscy zo-

staliœmy rozkurzeni na cztery wiatry. Ostatni zaœ aresztowany

wczoraj, dziewiêtnaœcie lat po moim pierwszym przes³uchaniu.

OpowiedŸcie mi coœ o poezji: Widzê mego przyjaciela Egber-

ta z wiadrem i pêdzlem, jak stoi przy ma³ej budce z parówkami w

pobli¿u targowiska. Jeszcze nie sta³em siê fryzjerem. — Mê¿-

czyzna, przes³uchuj¹cy, zmieni³ siê stopieñ s³u¿bowy, wci¹¿ sta-

wia podobne pytania. Pyta tak¿e o mnie. Czy jego nazwisko tak-

¿e znajdzie siê w moich ksi¹¿kach, zarozumia³y pies, jego na-

zwisko w moich ksi¹¿kach, które przez przyjació³ i mnie by³y

przemycane na Wschód via Czechos³owacja. Egbert ma je w domu

background image

149

postawione na regale, przekazywa³ je dalej swoim przyjacio³om,

którzy w ten sposób stali siê moimi przyjació³mi, ja zaœ ich przy-

jacielem. Teraz przes³uchuj¹cy pyta o mnie, i odbieram Egbero-

wi, ¿eby mu by³o l¿ej w tym pokoju, z kratami przed oknem,

neonowym œwiat³em i maszyn¹ do pisania i byæ mo¿e — jest ju¿

maj — ptakami na dworze na drzewach, odbieram Egbertowi,

¿eby mu by³o l¿ej, tê jedn¹ odpowiedŸ: Nie, majorze Kummer, w

moich ksi¹¿kach nie wymienia³em pañskiego nazwiska, ale pañ-

skie postêpowania i ma³¹ bia³¹ willê, stoj¹c¹ swobodnie, z p³o-

tem z drutu kolczastego, do której prowadzili nas, kiedy poja-

wia³y siê problemy literackie, póŸniej zaœ jazda do wiêzienia w

furgonetce bez okien, to zapisa³em, majorze Kummer. I ¿e dyrek-

tor naszej szko³y, wykszta³cony w problemach biologii, nazywa³

siê Übel, i by³ majorem rezerwy, ¿e pan, pierwszy przes³uchuj¹-

cy, wykszta³cony w problemach szko³y i literatury, nazywa³ siê

Kummer i by³ majorem policji politycznej. I ¿e wci¹¿ jeszcze

nazywa siê Kummer. Zmieni³ siê stopieñ s³u¿bowy. Zapisa³em to

teraz ostatecznie, jestem w stanie odebraæ tê odpowiedŸ memu

przyjacielowi Egbertowi, który siedzi teraz przed panem w tym

pokoju. (Pamiêtasz jeszcze, Ecke, raz, dwa, trzy, do k¹ta idziesz

ty, ¿e wszystko musi byæ zachowane w tajemnicy i jak rozbili-

œmy szybê dŸwigu nale¿¹cego do Spó³dzielni Pracy Rzemios³a,

zaraz obok szko³y). ¯eby Ci by³o l¿ej, Ecke, tam gdzie teraz je-

steœ. Gdzie doprowadzili Ciê Kummer i Übel, Ecke, mój przyja-

cielu.

Mam dowcipnego wydawcê, ponadto ¿e czasami dowcipnie

stara siê o moje honoraria, to jesieni¹ 1988 r. mia³ jeszcze doœæ

dowcipu, by moj¹ ksi¹¿kê Ostatni dzieñ dzieciñstwa daæ na wy-

stawê do NRD pn. „Ksi¹¿ki z Republiki Federalnej Niemiec”.

Wystawa wêdrowna, by³a pokazywana w Rostocku, Berlinie

Wschodnim, DreŸnie i Weimarze. Poza mn¹ z „by³ych” byli re-

prezentowani jeszcze Siegfried Heinrichs i Hans–Joachim

Schädlich, jak zazwyczaj siê dzieje, i jakby nie oczekiwali nicze-

go innego, po prostu przespali tê mo¿liwoœæ zademonstrowania

background image

150

tekstów wypêdzonych autorów w miejscu ich pochodzenia. I zo-

bacz¿e, cztery wystawiaj¹ce miasta w NRD przelicytowa³y jesz-

cze mego zdegustowanego wydawcê, staj¹c siê ¿artownisiami

najczystszej wody, i ka¿de naby³o po jednym egzemplarzu mojej

ksi¹¿ki. Rostock, Berlin Wschodni, Drezno i Weimar. Tedy zdu-

mia³ siê sam mój wydawca, speszony spogl¹da³ na listê obrotów

i nie dowierzaj¹c w³asnym oczom ogo³oci³ siê na dwa piwa. Kum-

mera nie opisa³em w Ostatnim dniu dzieciñstwa, lecz Übela, i

jak wymachiwa³ czerwon¹ chor¹giewk¹ w 1968 r. na napadaj¹ce

na CSRS armie sojusznicze i krzycza³ „brawo”. Jednak Kummer

by³ ju¿ w drodze, dwadzieœcia lat póŸniej, i podczas gdy w DreŸ-

nie mo¿na by³o jeszcze ogl¹daæ i na stoj¹co czytaæ moj¹ ksi¹¿kê,

aresztowa³ Egberta z powodu tej poezji na budce z parówkami,

swym s³u¿bowym wartburgiem przekraczaj¹c granice swego te-

renu — za co zosta³ przedstawiony do odznaczenia za wiern¹

s³u¿bê — jeŸdzi³ tam i z powrotem miêdzy Dreznem, Karl–Marx–

Stadt, Zwickau a Reichenbach i konfiskowa³ wszystkie moje

ksi¹¿ki przemycone dla przyjació³ poezji. Kummer, jak siê oka-

za³o, wykaza³ siê tak¿e swoistym dowcipem. Takim humorem

przy przeszukiwaniu domu, który lokatorowi wnosi grozê do

mieszkania. Aliœci nie dotkn¹³ dwóch moich ksi¹¿ek, które nie

zauwa¿one sta³y na regale u Egberta. Nawet dowcipnie lub nie,

ponad Kummerem i Übelem wydaje mi siê to iœæ z diab³em w

zawody.

Teraz coœ innego. Bez pró¿noœci. Choæby przed dwoma laty,

znowu by³ luty a na dworze wibrowa³ lodowaty œnieg przed

oknem, obudzi³ mnie w po³udnie taki stukot, jaki zawsze sprawia

wsuwana poczta wrzuca siê j¹ do mego przedpokoju. W miesz-

kaniu by³o lodowato zimno, stukot g³ucho uderzy³ o mój umys³,

gdy¿ tak¿e przez nastêpne dni nie bêdê w stanie kupiæ wêgla,

wiedzia³em, ¿e wczoraj wybieraj¹c miêdzy chlebem, papierosa-

mi a wêglem, zdecydowa³em siê na papierosy. Nie by³em w do-

brym nastroju. Mimo tego wybieg³em z ³ó¿ka, podnios³em pocz-

tê, przybieg³em z powrotem i ponownie siê po³o¿y³em. Stukot

background image

151

ten by³ spowodowany moi odrzuconym przez SFB i odes³anym

s³uchowiskiem Mi³oœæ jest œwietn¹ spraw¹, w którym opisa³em

rozstanie z moj¹ ¿on¹. To by³oby wiêc wyjaœnione. By³ jeszcze

jeden list, ma³y, zapali³em pierwszego tego dnia papierosa a dru-

g¹ rêkê wsun¹³em pod koc, aby j¹ ogrzaæ. Wypali³em papierosa

do po³owy, trzyma³em go miêdzy wargami i rozdar³em drugi list:

… Künstlergilde Esslingen… Düsseldorf… we wspó³pracy z lan-

dem NRW (prawdopodobnie ¿aden b³¹d drukarski, pomyœla³em,

gdy¿ NRD po polsku jest skrótem na oznaczenie DDR) … ¿e

zosta³a przyznana Panu tegoroczna nagroda promocyjna Andre-

asa Gryphiusa, zaœ nagrodê g³ówn¹ za dzie³o swego ¿ycia otrzy-

muje Ottfried Preußler… Hotzenplotz!, mój drogi, co to ma zna-

czyæ, pomyœla³em. W domu ani kawa³ka chleba, ale nagroda Gry-

phiusa. „Kr¹g poetów w Reichenbach”, pomyœla³em, poezja, po-

myœla³em, „poezja jak chleb”, i zobaczy³em, jak wznosi siê dym

mego papierosa, Egbercie, rozwiewany na wszystkie strony, An-

dreas Gryphius, pomyœla³em: „Tedy jesteœmy porozwiewani ni-

czym dym przez wiatr”. Raz–dwa–trzy–do k¹ta idziesz ty, wszyst-

ko musi pozostaæ w tajemnicy. Jak dym na wietrze, cz³owieku,

Ecke.

A ludzie tutaj, ubrani jak lalki, ich tematy zwiêd³e, oczy bez

blasku, dziewczyny inne, ca³kiem prozaiczne za fryzjerami z ka-

brioletami. Nie liczy³em, ¿e bez mi³oœci bêdê musia³ zap³aciæ tê

cenê, gdy zdecydowa³em siê na drogê do krainy poezji.

Wtr¹cenie.

Wrêczenie pierwszej i drugiej i trzeciej nagrody Egbertowi

Ecksteinowi.

NAGRODA PIERWSZA: Egbert jest znowu wolny, po pó³

roku ciupy. Sprowadzili go do Berlina, do psychiatry wiêzienne-

go, i spoliczkowali go zaœwiadczeniem o zmniejszonej poczytal-

noœci.

DRUGA NAGRODA: Jeœli rz¹dz¹cy wypêdzaj¹ Ciê z ojczy-

zny, tym samym przywracaj¹ Ci godnoœæ i mianuj¹ Ciê poet¹.

background image

152

Tutaj, Ecke, masz wieniec laurowy.

TRZECIA NAGRODA: (Ufundowana przez przemys³ nie-

miecki) Do¿ywotnie i dowolne menü we wszystkich budkach z

parówkami. (Powodzenia, Egbercie. Najdalej, z nas wszystkich,

poprowadzi³eœ „Kr¹g Poetów w Reichenbach”).

I ja. Stojê przed kapucyñskim grobowcem moich przyja-

ció³. Pytam, bardzo retorycznie, co, kretynie, mam teraz uczy-

niæ. Moja lodówka jest pusta. Chcia³bym zapytaæ moj¹ muzê,

lecz brudaska da³a mi taki numer telefonu, wówczas na tym

przyjêciu, który zaczyna siê na 5, takiego zaœ numeru nie ma

w ca³ym mieœcie i, jak siê obawia³em, nie jest ona tak¿e ¿adn¹

muz¹. Gdy¿ te s¹ takie, ¿e z odleg³oœci trzech metrów bezu-

stannie pytaj¹, czym siê jest a nigdy nie zapytaj¹: Kim siê

jest. I które krêc¹ nosami, kiedy powiadam im, sk¹d przycho-

dzê. I dok¹d jestem po drodze. Albo byæ mo¿e powinienem

jednak otworzyæ salon fryzjerski, byæ mo¿e ca³kiem blisko was,

ludzie, taki gadatliwy jaki jestem?

Rozmowa po¿egnalna.

Coœ takiego. Tak to sobie wyobra¿am. W bliskiej przysz³oœci.

Jest niedziela, mam na sobie mój bia³y fartuch fryzjerski, jutro

ma byæ otwarcie. Jeszcze raz spogl¹dam w jedno z wielu luster

nad miednicami, mimochodem wcieram sobie nieco pomady we

w³osy na skroniach i wyg³adzam jeszcze ten lub ów rêcznik.

Wtedy rozlega siê pukanie. Dwóch panów stoi przed oknem wy-

stawowym. Podchodzê do drzwi, otwieram je i powiadam: Ser-

decznie witamy, ale dopiero jutro, mamy otwarte od rana, moi

panowie. Pytaj¹: Czy pan jest? Tak, jestem, powiadam. Czy nie

otrzyma³ pan naszych listów? No nie … ale niech panowie za-

czekaj¹, przed paru laty otrzyma³em list z jury nagrody Gryphiu-

sa…

Niech pan nie plecie, mówi jeden z panów, który wypowiada

to oficjalnie, pan pójdzie z nami.

background image

153

Trochê onieœmielony œci¹gam mój bia³y fartuch i k³adê go na

ramieniu. Mam go mo¿e wzi¹æ z sob¹, nie potrzebuj¹ panowie

fryzjera?

Niebawem otrzyma pan inny fartuch, ale musimy pana zabraæ

z sob¹, powiada pan, który nie przestaje siê wypowiadaæ.

Jestem do dyspozycji panów, moi panowie. Dok¹d zatem idzie-

cie?, pytam, albo czy panowie s¹ mo¿e… i wtedy na krótko wi-

dzê, jak w jednym z luster b³yszczy stara, dobra twarz mojej bab-

ci… idziecie mo¿e tam, do niej, do krainy poezji? Lecz nie rozu-

miem ich odpowiedzi, bo ramiona wykrêcili mi ju¿ na plecach i z

mej piersi wydobywa siê dŸwiêk, pieœñ radoœci, hymn owego

kraju, z którego kiedyœ przyby³a moja babcia:

Jeszcze poezja nie zginê³a, póki my ¿yjemy!

W tym kraju, w którym ¿yjê teraz, którego nie ma i gdzie ma

siê do mnie bardzo przyjazne uczucia, znalaz³em linijki rosyj-

skiego poety, Józefa Brodskiego. Powinny byæ tak¿e moim po¿e-

gnaniem:

„Mówiê teraz z tob¹, i nic nie mogê poradziæ na to, / jeœli

mnie nie rozumiesz. Bowiem suma dni, / która k³uje nas w oczy,

odbiera nam czasami mowê. Mnie tak¿e brakuje g³osu — dlate-

go nie muszê op³akiwaæ jego przeraŸliwoœci. …

…Tym lepiej s³yszy siê kuku³kê, tykanie zegara / a tak¿e trzask

ig³y w sercu skrzypi¹cej p³yty — / tylko ¿e wraz z tym nie za-

uwa¿ysz, jeœli kiedyœ oniemiejê, tak odrêtwia³y, / jak Czerwony

Kapturek zamilk³ kiedyœ przed wilkiem”.

1988/89

background image

154

STARE MIASTO

Kola¿ literacki

ZAPRZÊGNIÊCIE

Miasto pogr¹¿one / SZARA STREFA.

Miasto jest miastem. Zdanie to jest przypadkowe, pomyœlane

bez serca i niezdarnie wypaplane. Nawet turysta jest zdolny do

wyra¿enia innego œwiadectwa. Bowiem ka¿de miasto, o ile po-

trafi on jakoœ je zamanifestowaæ, posiada przynajmniej swój w³a-

sny koloryt, a cz³owiek, który w nim ¿yje, w swoich przyzwycza-

jeniach i przyjemnoœciach, swoim wrzaskom, niuansom ha³asu,

id¹cym znowu za zró¿nicowaniami natê¿enia œwiat³a, odebra³ ten

koloryt. Pod jego panowaniem chodz¹, stoj¹, le¿¹, jedz¹, marz¹,

œpi¹ i postêpuj¹ ludzie jednego miasta.

Wszystko poœród tego jednego dominuj¹cego kolorytu, któ-

ry miastu przydaje znaczenia, i który kiedyœ zosta³ mu przy-

znany przez góry lub morze, przez g³êbok¹ równinê albo wy-

¿ynê, przez rzekê lub jezioro. Albo by³o to zrz¹dzenie bo¿e,

¿e kiedyœ takiemu miastu udzielono owego kolorytu. Ka¿dy z

nich indywidualnie i z osobna koloryzuje odt¹d gesty, sny i

s³owa ludzi, w ka¿dym mieœcie inaczej. Tylko mi³oœæ jest wie-

lobarwna, jaskrawa i wszêdzie podobna, zatem nawet têcza

nie wystarczy mieszkañcom tych jednokolorowych miast, je-

œli nie kochaj¹.

Zauwa¿a siê to przecie¿ od razu! Gdy przybywa siê do czer-

wonawych ceglastych miast Ruhry, do bia³ych miast Morza Œród-

ziemnego, czarnych miast Egertalu albo do zielonych wybrze¿y

Atlantyku. Albo gdy przybija siê do po³o¿onych na wyspach miast

Skandynawii, umbryjskich miast twierdz — jak pachnie kolory-

tem — tym jedynym atrybutem.

background image

155

Tam zawsze i wszêdzie jest wszystko podobne, spe³nia siê

zgodnie z prawem czasu, które wisi nad wszystkim, monochro-

mia ludzkiego ¿ycia. Czasami, gasn¹c, w ciemnoœci pozornie

bezu¿yteczna, zaginiona, odbicie jednej barwy w innej, niczym

pozdrowienie, i zawsze od wielkiego dzwonu.

Lecz istniej¹ takie miasta, których nikt nie mo¿e odwiedziæ,

dok¹d nie przeprawia siê ¿aden prom, gdzie nie zatrzyma siê ¿a-

den poci¹g ani nie wyl¹duje ¿aden d¿ambo–d¿et a w pró¿niê nie

runie ani jeden wyrzucony z samolotu skoczek na spadochronie.

S¹ to bezbarwne, zapad³e na blad¹ nieuleczaln¹ chorobê miasta,

na zawsze, jak siê wydaje, wydane na ³up przezroczystoœci. Kie-

dyœ tryumfowa³y tam grzechy nad ludŸmi, a¿ wybieli³o je ude-

rzenie pioruna. Nazywa siê je zatem pogr¹¿onymi miastami.

Takim pogr¹¿onym miastem jest moje miasto ojczyste — ali-

œci: Tylko dla mnie. Ludzie, którzy w nim mieszkali, gdy by³em

nieobecny, nie spostrzegli niczego ze swego przeznaczenia, po-

pió³ na ich wargach by³ pozbawiony smaku, truciznê, jak¹ wsy-

sali, uwa¿ali za chleb codzienny, zaœ ciemnoœæ wokó³ nich jawi³a

siê im niczym opiekuñcza d³oñ wyci¹gniêta nad nimi.

Jednak to stare miasto zaczyna siê zmieniaæ, bowiem gdy po-

nownie odnalaz³em je, ju¿ by³o szare, powoli zabarwia³o siê, i

wydawa³o siê zmartwychwstawaæ w nim nowe ¿ycie: Aliœci zmar-

nowanego czasu nie mo¿na ju¿ sobie wyobraziæ niczym s³onecz-

nego popo³udnia nad wod¹. JEŒLI SPRAWIEDLIWI NIE ZA-

ZNAJ¥ BOLEŒCI, JEŒLI £AJDACY NIE POSTÊPUJ¥ LE,

JEŒLI WIÊKSZOŒÆ NIE MILCZY. BIADA CI, O BABILONIE!

POWRÓT DO DOMU

Tacy jacy jesteœcie, taki te¿ jestem: stracony,

ale tam gdzie jestem, stamt¹d nie ma powrotu.

Siergiej Jesienin

background image

156

Sen

Ostatniej nocy jeszcze raz wêdrowa³em po moim starym mie-

œcie. Nosi³em jaskrawo pomalowan¹ maskê i kostium karnawa-

³owy. Wszystkim rzuca³em siê w oczy, lecz nikt mnie nie rozpo-

zna³. W tym mieœcie zawsze by³em b³aznem.

Moja matka prosi³a mnie, ¿ebym za godzinê znowu by³ w

domu, i obieca³em jej to. Na Zwickauer Straße patrza³em przez

zakurzone szyby sklepiku z tytoniem. Nabra³em ochoty za zapa-

lenie mego dawnego, od dawna zapomnianego gatunku papiero-

sów i wszed³em do œrodka.

W sklepie mój kostium wzbudzi³ ogóln¹ sensacjê. Przebiera-

³em chwilê w rozmaitych gatunkach, gdy¿ mojej ulubionej marki

nie by³o na sk³adzie. Nawet w snach œniê jeszcze o brakach w

zaopatrzeniu. Wtedy jakiœ goœæ zaproponowa³ mi taki gatunek

papierosów, jakiego pragn¹³em. Zdj¹³em moj¹ maskê z twarzy i

zamówi³em butelkê piwa.

Teraz rozpoznali mnie wszyscy, podchodzili do mnie albo

ukradkiem obserwowali mnie z daleka, z mrocznych nisz sklepi-

ku. Wszyscy ch³opcy, którzy ze mn¹ rozmawiali, byli tutaj ze

swoimi przyjació³mi, dziewczyny œmia³y siê znudzonym œmie-

chem i spogl¹da³y w moj¹ stronê.

Znowu mi siê przypomnia³o, ¿e tylko godzinê mia³em byæ na

mieœcie, i obieca³em to mojej matce. Lecz teraz nie by³o ju¿ st¹d

¿adnego wyjœcia. Mój pobyt w tym miejscu nie zamierza³ siê skoñ-

czyæ, musia³ zatem byæ przymusowy; coraz wiêcej ludzi, wszy-

scy m³odsi ode mnie, otaczali mnie. Sprzedawca zachwala³ mi

takie gatunki papierosów, których nigdy i nigdzie nie widzia³em,

nawet tam, sk¹d przyby³em i gdzie we wszystkich asortymentach

panuje nadmiar towarów.

Usi³owa³em jednak¿e wyjœæ na ulicê, musia³em bowiem po-

wróciæ do domu, co obieca³em. Zrobi³a siê krótka draka, ale po-

szed³em. Dwóch, trzech ch³opaków odprowadza³o mnie do drzwi.

Ich rozbawione dziewczyny œmia³y siê znowu z nisz sklepowych,

jakbym z powodu mego kostiumu b³azna nabra³ jakiegoœ znacze-

nia, wiêc teraz w³aœnie po¿egna³em siê.

background image

157

Przeszed³em parê metrów w dó³ Zwickauer Straße, prze-

chodz¹c obok Kawiarni Wiedeñskiej, zaœ z powodu kilku zbyt

gwa³townie postawionych kroków przegapi³em Zenkerstras-

se, zapomnia³em skrêciæ na plac Pocztowy, bardziej z niedbal-

stwa, bowiem nie znaj¹c miejscowych uwarunkowañ tereno-

wych, b³¹dzi³em jeszcze przez kilka wybielonych, w¹skich

uliczek, wêdruj¹c wiele razy wokó³ niezrozumia³ych zak¹t-

ków, z trudem jednak¿e uœwiadamia³em sobie moje b³¹dze-

nie, tym bardziej zaœ mój rzucaj¹cy siê w oczy kostium, dotar-

³em na lekko opadaj¹c¹ drogê, która nie by³a ju¿ pokryta bru-

kiem, jak wiêkszoœæ uliczek mego starego miasta, ponadto

zapomnia³em w koñcu o jego szerokich stokach, do których

przyklejaj¹ siê domy tak, jak sobie przypominam, jakby nie

by³o w tym udzia³u ludzkiej d³oni, lecz zosta³y tak przymoco-

wane œlin¹ jaskó³ek, zapomnia³em o zwinnym strumyku, ku

któremu zbiega³y siê wszystkie pochy³oœci, i który czasami

nazywa siê „potokiem mydlanym”, czasami zaœ „œciekiem”,

w którym jeszcze przed stu laty by³o wyp³ukiwane z³oto, dziêki

czemu moje stare miasto otrzyma³o sw¹ nazwê, zapomnia³em

tak¿e o tej nazwie, zapomnia³em o wszystkich nazwach i doj-

rza³em jedn¹ obrêbion¹ drzewami, oœmiopasmow¹ szosê, za-

trzyma³em siê, przeczyta³em nazwê miejscowoœci, pozosta³em

tutaj, gdzie topografia tej okolicy dawa³a jej bezpowrotn¹ na-

zwê. Tê tutaj: obczyzna.

Getynga, 17 marca 1984

Do domu!

Na obczyznê cz³owiek mknie szybko, lecz powracaj¹c do domu,

to jest d³uga droga.

Z: Hordubala Karela Capka

Teraz jest dobrze. Siedzê w ma³ym pokoju, z którego mnie

zabrali. Faktyczny stan rzeczy zosta³ wyjaœniony. Przysz³o dwóch

mê¿czyzn; lecz teraz po domu znowu kr¹¿¹ dwa s³owa. Po domu,

background image

158

jak mi siê wydaje, brakuje czegoœ trzeciego, znaku wywo³awcze-

go, ¿e bêdzie dobrze. W domu musi znaczyæ wtedy, jeœli tego

brakuje. Wówczas przychodzi spokój: w domu. Wtedy jest do-

brze. ¯eby ci mê¿czyŸni nie powrócili, ¿eby faktyczny stan rze-

czy pozosta³ wyjaœniony.

Reichenbach/Vogtland, 13 stycznia 1990

List

Ludzie mojej ojczyzny maj¹ dobr¹ pamiêæ, bowiem przypomi-

naj¹ sobie sercem. Lecz prawie o nich zapomnia³em, poniewa¿

mieszka³em w krajach Europy Zachodniej, gdzie serce jest ni-

czym, rozumu ma³o a piêœci¹ wszystko.

Z: Dzisiaj wczeœnie przyszed³ list Josepha Rotha

Dzisiaj dojrza³em do pisania do Ciebie. Musi to tak¿e pójœæ

trochê szybko, bowiem w tym czasie w domu przebywam sam.

Mam zmêczone oczy, smutne usta i zasypiam z trudem. Ten

tydzieñ przemkn¹³ szybko a zarazem powoli. W poniedzia³ek

mia³em dy¿ur do 23, we wtorek wieczór u rodziców, demonstra-

cja w œrodê, a w czwartek by³em u Twojej matki. Myœlê, ¿e bar-

dzo siê ucieszy³a, pójdê do niej znowu w nastêpnym tygodniu.

Pielêgniarki i lekarze polikliniki bêd¹ strajkowaæ we wtorek.

Domagamy siê wy¿szych pensji, zwiêkszenia urlopu i lepszych

warunków pracy. Pobory zaliczane do lecznictwa, których cirka

25 procent zalicza siê pod przemys³, nie znajduj¹ siê w ¿adnym

stosunku do wykonywanej przez nas pracy. Domagamy siê zwro-

tu domu SED przy ulicy Dworcowej na w³asnoœæ spo³eczn¹ i

oddania go do u¿ytku s³u¿bie zdrowia.

Pozdrowi³em Twój Vogtland, id¹c wieczorem na spacer po

mieœcie, w myœlach bêd¹c z Tob¹. Wszystko jest takie ¿ywe, czy-

li nie jest to sen. Nigdy nie przypuszcza³em, ¿e znowu siê zoba-

czymy, wiedz¹c, ¿e jesteœ, by³o dzie³em kilku sekund (byæ mo¿e

nieco d³u¿ej). Œciskam Ciê.

Reichenbach/Vogtland, 21 stycznia 1990

background image

159

RzeczywistoϾ

Ktoœ z moj¹ twarz¹, urodzony b³azen, kiedy

siê œmieje i jak z wolna staje siê dlañ obca.

Bernd Jentzsch

Moja emigracja, doskona³a nieobecnoœæ samego siebie, inni

zaœ mówi¹, wygnanie z jednego miejsca na drugie, da³a w rezul-

tacie liczbê 10 lat, 2 miesiêcy i 19 dni. Mam parê zmarszczek

wiêcej na twarzy a domy tutaj by³y nieco bardziej poszarza³e ni¿

pierwsza siwizna moich w³osów. Inni mówi¹, ¿e jest temu winne

tutejsze powietrze.

Gdy przyjecha³em do mego starego miasta — a pada³ w³aœnie

deszcz — by³o mo¿liwe, ¿e na obczyŸnie sta³em siê z³ym cz³o-

wiekiem, bowiem od dawna nie s³ysza³em, w jaki sposób mówi¹

tutejsi ludzie, i zapomnia³em, jacy s¹ dobrzy, jak brzmi ich do-

broæ i co dla nich znaczy.

Przeci¹gali w ciemnoœciach po ulicach mego starego miasta i

wo³ali: My jesteœmy narodem. Wykrzykiwali wobec oblicza nocy

i biegli za swoimi s³owami, podczas gdy jecha³em taksówk¹ z

dworca przez Albertistraße do Kyffhäusera. Kosztowa³o to 95

fenigów, lecz gospodarz zamyka³ w³aœnie drzwi, gdy rozpozna³

mnie; na twarzy nieco mniej po¿ó³k³y ni¿ gospodarz mego wspo-

mnienia o tym samym nazwisku. Restauracja zamkniêta o szó-

stej wieczorem.

Taksówkarz wci¹¿ jeszcze czeka³ z wy³¹czonym licznikiem,

który wci¹¿ jeszcze pokazywa³ 95 fenigów. Liczby w tym mie-

œcie wydawa³y mi siê teraz zagadkowe, w obliczu ceny, jak¹

musia³bym zap³aciæ na obczyŸnie; i byæ mo¿e jeszcze raz i byæ

mo¿e w tym mieœcie ten oczekiwa³by mnie i tak, wiêc nie powi-

nienem odzyskiwaæ dobroci tutejszych ludzi, których uprawnia-

³em jedynie do niewielkich cen.

Zwolni³em taksówkê i w wilgoci nocy powróci³em na dwo-

rzec. Lecz inni mówi¹, ¿e nie tak to sz³o.

Pytaj¹: Szczêœcie lub nieszczêœcie — gdzie teraz mieszkasz?

I mówiê, co kiedyœ us³ysza³em, nie pamiêtam ju¿ od kogo i gdzie,

background image

160

dawno, gdy mog³em jeszcze ¿ywiæ nadziejê, ¿e mnie to nie spo-

tka: „Nie zatrzymujcie mnie. Ucieknê choæby po œniegu. Tam,

gdzie mieszka mój Bóg, ojciec i matka s¹ jeszcze m³odzi. Szczê-

œcie lub nieszczêœcie. OdpowiedŸ jest prosta: Nigdy nie powra-

caj do miejsca swej przesz³oœci”.

Berlin Zachodni, 16 stycznia 1990

DYKTATURA PEDAGOGÓW

TeraŸniejsze wspomnienia

W moim starym mieœcie nie mówi siê ju¿ dialektem œrodko-

woniemieckim, lecz vogtlandzkim, który zalicza siê do wschod-

niofrankoñskich, regionalnie zaœ jeszcze raz jest podzielony na

vogtlandzki pó³nocny i po³udniowy oraz rdzenny vogtlandzki.

Vogtland, jak poza tym ledwo który inny region Niemiec, przede

wszystkim zachowa³ swoj¹ gwarê w u¿ytku codziennym, i a¿ do

dzisiaj opiera³ siê górnoniemieckiemu.

Jeœli tak siê chce, to dzieci wyrasta³y tutaj na „dwujêzyczne”,

co ma takie nastêpstwa, i¿ dialekt ten wœród okreœlonych oko-

licznoœci oferuje pewien rodzaj opiekuñczoœci przed ¿yciem ofi-

cjalnym, zaœ “dwa” jêzyki dziel¹ takie ¿ycie na prywatne i ofi-

cjalne. Byæ mo¿e le¿y tutaj przyczyna tego, ¿e w zachowaniu i

postêpowaniu Vogtlandczyków przejawia³ siê dla mnie nieustan-

nie pewien rodzaj rozdarcia, wahanie siê miêdzy trwo¿liw¹ tole-

rancj¹ a pysza³kowatoœci¹, miêdzy tchórzostwem a odwag¹. I to,

co przy tym byæ mo¿e jest zaskakuj¹ce, z licznymi niuansami w

poprzek wszystkich warstw spo³ecznych.

Lecz istnia³o zawsze pewne centrum oporu, odk¹d mogê my-

œleæ œwiadomie, Plauen by³o takim schronieniem niepos³uszeñ-

stwa, od wykonywania zakazanej muzyki w latach szeœædziesi¹-

tych, przez aferê Biermanna a¿ do swoistej solidarnoœci z nazy-

waj¹cymi siê podobnie polskimi zwi¹zkami zawodowymi. Przy

wszystkich takich okazjach wiêzienia krajowe by³y wype³nione

Vogtlandczykami, stanowi¹cymi okreœlon¹ sumê, która znajdo-

background image

161

wa³a siê daleko ponad œredni¹ krajow¹. Przede wszystkim przo-

dowali mieszkañcy Plauen. Gdy w Lipsku nikt jeszcze nie mówi³

o demonstracjach poniedzia³kowych, mieszkañcy Plauen byli ju¿

na ulicach — umo¿liwia³y to temperament i browary — obrzu-

cali policjê butelkami po piwie. Tak i tutaj jesieni¹ 1989 r. zaczê-

³a siê „pokojowa rewolucja” — a nie w Lipsku i nie szczególnie

pokojowo.

Aliœci w moim starym mieœcie w pó³nocnym Vogtlandzie pa-

nowa³y i panuj¹ a¿ do dzisiaj takie warunki, które nieomal mo¿-

na by jeszcze uwa¿aæ za feudalne, zw³aszcza zaœ tê nieprzyjemn¹

mieszaninê i skoligacenie siê polityki i pieni¹dza, k³amstwa i prze-

kupnoœci, zawziêtoœci i têpoty, trwo¿liwego milczenia i udawa-

nego bohaterstwa. Jednak tego publicznego klimatu nigdy w zu-

pe³noœci nie mo¿na by zrozumieæ, nigdy rzeczywiœcie ca³kowi-

cie przenikn¹æ a¿ do ¿ywego ¿ycia, gdyby nie przeciwstawia³a

siê mu szczególna dobroæ tysiêcy prostych, ¿ywych ludzi.

Mieszczañstwo poœród spo³eczeñstwa NRD wesz³o w niebez-

pieczn¹ symbiozê z w³adz¹ i jej ideologami. Brakowa³o ju¿ tylko

prawa pierwszej nocy. Rzemieœlnicy i lekarze, in¿ynierowie i inni

fachowcy ¿yli tutaj dobrze pod panowaniem socjalistyczno–biu-

rokratycznym, poniewa¿ ju¿ wczeœnie sprzedali swe si³y i sw¹

duszê tej w³adzy, tolerowali j¹ i popierali. Jak zawsze tak¿e i

tutaj istniej¹ odwa¿ne wyj¹tki. Grono pedagogiczne stanowi³o

w³asn¹ kastê, z któr¹ najœciœlej przeplata³a siê w³adza wojskowa

i s³u¿by bezpieczeñstwa. Najgorzej przypominaj¹ mi siê przy tym

takie pedagogiczne mieszanki jak sport/niemiecki i/albo histo-

ria/nauka o wychowaniu obywatelskim.

„Nauczyciele, opiekunowie rekrutów, którzy ³ami¹ ju¿ krzy¿

tych dzieci, poœród wszystkich orientacji ugniataj¹ idealnych

poddanych”.

Zacytowane s³owa Wolfa Biermanna, tak trafnie odnosz¹ce

siê do grona pedagogicznego, jakie spotka³em, w ¿adnym razie

nie s¹ tylko metafor¹. Przesadzam? Uka¿e siê to niebawem.

Istnieli tacy nauczyciele, którzy uwielbiali psy i którzy w domu

czytali Goethego i Tucholskiego, lecz kiedy szli maszerowaæ, byli

background image

162

zgodni ze sob¹. Trzeba by³o widzieæ tych nauczycieli sportu i

niemieckiego, w paramilitarnych mundurach „Towarzystwa Spor-

towego i Techniki”, jak rozkazywali równym krokiem marsz, ich

szczer¹ radoœæ w wydawaniu komend, jak salê gimnastyczn¹ i

salon muzyczny zmieniali w koszary. W imieniu zdrowego du-

cha, który móg³ istnieæ tylko w zdrowym ciele, pêdzili dzieciaki

po trampolinach i równowa¿niach, w obozach dokszta³ceniowych

i ze œpiewem marszowym na ustach. „Niebo Hiszpanii usiane

gwiazdami…” Lecz nie dla nas, dla nas bowiem wolnoœæ by³a

tak daleka, jak Estremadura, ¿yliœmy pod panowaniem królów–

¿o³nierzy, którzy nazywali siê nauczycielami, jak stra¿nicy i kla-

wisze w wiêzieniu nazywali siê „wychowawcami”.

By³o to ³amanie koœci i demoralizowanie serc, niczym nie

usprawiedliwione rozbijanie dusz. Kto nie wspó³dzia³a³ (H., B.,

M.) by³ odstrzeliwany, posy³any na dworzec towarowy, zg³asza-

ny do woskowej komendy uzupe³nieñ i wcielany do armii, przy-

muszany do lekcji w stopniu podstawowym. Kto jako nauczyciel

angielskiego odtwarza³ na lekcjach wspó³czesne przeboje angiel-

skie albo na lekcjach niemieckiego omawia³ Hermanna Hessego,

tego spotyka³o to samo.

Jeœli te œrodki nie skutkowa³y, przez stasi, która wchodzi³a i

wychodzi³a ze szko³y, by³ wpêdzany a¿ do manii przeœladow-

czej. Ju¿ w latach 1969/70 Jürgen Fuchs i ja uk³adaliœmy listê

wszystkich nazw parkuj¹cych przed szko³¹ samochodów i moto-

rowerów nale¿¹cych do s³u¿by bezpieczeñstwa. Po paru miesi¹-

cach zajmowa³a prawie ca³¹ stronê formatu A4. Zniszczy³em j¹

w maju 1970 r., na krótko przed zagra¿aj¹c¹ mi rewizj¹ w na-

szym domu.

Zaj¹c

Haki rozpi¹³em

na krzy¿

tych krat

background image

163

Karl–Marx–Stadt

parter

przechowalnia szeϾ

by³em blisko

korzeni które

po¿era³y mnie

Biografia albo Co oni mówi¹

Teraz ju¿ nikt nie mo¿e panu pomóc.

Powiedzia³ dyrektor szko³y.

Z ciebie nigdy nie bêdzie prawdziwy g³upiec.

Powiedzia³ nauczyciel.

Ukrzy¿ujê pana.

Powiedzia³ szef kompanii.

Pañskie s³anie ³ó¿ka przypomina Nagasaki.

Powiedzia³ plutonowy.

Jednak szkoda by³oby pana.

Powiedzia³ docent na seminarium.

Uderzê pana g³ow¹ w œcianê.

Powiedzia³ œledczy.

Teraz wypuœci³ pan kota z worka.

Powiedzia³ sêdzia.

I na pana wydawaliœmy pieni¹dze.

Powiedzia³ major CIA.

Ja

istniejê.

Powiedzia³ je¿.

Granice s¹ otwarte. Wiêcej jeszcze: Odwiedzi³em moj¹ mat-

kê a Niemcy znowu s¹ jednym krajem. Umarli ci¹gle jeszcze s¹

martwi. Moja matka wbieg³a pod „trabanta” i zosta³a ciê¿ko ran-

background image

164

na, na dwa dni przedtem, zanim znowu wolno mi by³o przyje-

chaæ, po wiêcej ni¿ dziesiêciu latach. Znajdowa³a siê na drodze

do rzeŸnika, w niedzielê mia³y byæ rolady, coœ specjalnego, lecz

pozosta³em synem marnotrawnym i wyruszy³em do szpitala. Parê

tygodni póŸniej ma³e miasteczko Nordhorn na granicy holender-

skiej, które sta³o siê osobliwym partnerem mego ma³ego mia-

steczka w Vogtlandzie, pos³a³o nowy gatunek gipsu, ostatni wy-

nalazek w tej dziedzinie, do tego szpitala, w którym le¿a³a moja

matka. Jej nogi nie by³y ju¿ takie ciê¿kie. Przy pomocy kul mo-

g³a chodziæ po mieœcie. By³ maj 90 roku, gdy pojawi³em siê z ni¹

na targowisku i nie dowierza³em w³asnym oczom: manifestacja,

na mównicy by³y sekretarz partii w poszerzonej szkole wy¿szej,

nauczyciel W. Nawo³ywa³ do strajku w szko³ach i krzycza³ prze-

ciwko niemieckiej jednoœci. Zosta³ przewodnicz¹cym zwi¹zku

zawodowego nauczycieli okrêgu i miasta. Dawno temu, gdy cho-

dzi³em do dziewi¹tej klasy i mia³em 15 lat, za¿¹da³ ode mnie

wypracowania, które nosi³o tytu³ Dzieñ o szczególnym znaczeniu

dla mego ¿ycia (takiego wypracowania, którego temat by³ pro-

wokowany), które zosta³o przekazane przez niego s³u¿bie bez-

pieczeñstwa. Opisa³em w nim wycieczkê szkoln¹ do Weimaru i

Buchenwaldu — i to realistycznie, nie tuszuj¹c wizytacji cia³a

pedagogicznego po alkoholu i papierosach, pozamykanych sto-

isk z przek¹skami po drodze i nie istniej¹cych ofert konsumpcyj-

nych w tych miastach, jakie odwiedzaliœmy. Obok konsternacji

przy zwiedzaniu obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie by³y

tam tak¿e dowcip i ironia zwi¹zane z okolicznoœciami tej podró-

¿y.

Wtedy te¿ m. in. na dywanik zawo³ano nauczyciela W. —

bowiem tak nie mog³o byæ! „W 11 klasie takie wypracowanie

sta³o siê przypadkiem dla prokuratora”, powiedzia³ wychowaw-

ca L. Latem 1970 r. nauczyciel W. otrzyma³ polecenie partyjne

szko³y, by udaæ siê z nami na dwutygodniow¹ wycieczkê szkol-

n¹. Nasz klasa, nie tylko wskutek mej obecnoœci, uchodzi³a za

politycznie podejrzan¹. Wychowawca klasy mia³ wygórowane

wymagania, W. przyj¹³ przodownictwo i przez dwa tygodnie czo³-

background image

165

ga³ siê za nami poza i w obrêbie schronisk m³odzie¿owych. D³u-

gi czas wysiadywa³ w wielokomórkowym klozecie, aby tam pod-

s³uchiwaæ nasze rozmowy. Nasze przewinienia, jakie by³ w sta-

nie ustaliæ, to: „Kult proletariatu”, „Wspólne s³uchanie stacji

wroga klasowego” (lista przebojów Deutschlandfunk, w ponie-

dzia³ki, dwudziesta piêæ). Przypominam sobie dobrze jego opo-

wiadania przy ognisku obozowym (nie! to wypada z powodu nie-

bezpieczeñstwa podpalenia lasu), które traktowa³y o tym, jak w

czasie swej s³u¿by wojskowej œci¹ga³ z drzew wokó³ Berlina „na-

ruszaj¹cych granicê pañstwa” (plantacja jab³oni) i po ich ujêciu

(pozwalaliœmy im staæ przed nami) studiowa³ ich ksi¹¿eczki pra-

cy (SVK) — „jeden 20 razy zmienia³ miejsce pracy”. Przypomi-

nam sobie dobrze uroczyste apele w naszej szkole i opowiadania

mego brata, który by³ tam szeœæ lat przede mn¹. Stary dyrektor,

major rezerwy, Übel, sta³ w mundurze wojskowym obok chor¹-

gwi, dla wyra¿enia szacunku, gdy¿ nieobecny, odbywaj¹cy w tym

czasie s³u¿bê wojskow¹ nauczyciel W. przy Murze Berliñskim

spe³ni³ ponownie bohaterski czyn (uroczysty apel, który spowo-

dowa³ moje wyrzucenie, wedle moich sprawozdañ opisa³ Reiner

Kunze w swojej ksi¹¿ce Cudowne lata. Nie wiem, czy W. za-

strzeli³ jakiegoœ cz³owieka, jednak, jak d³ugo go zna³em, by³ za-

gorza³ym fanatykiem, wiernym a¿ do pope³nienia morderstwa,

zaopatrzony w „brakuj¹c¹ inteligencjê podstawow¹”, jak powie-

dzia³ o nim nauczyciel filologii klasycznej, który w 1968 r. mu-

sia³ opuœciæ szko³ê, poniewa¿ wzbrania³ siê podpisaæ pewien pam-

flet, który gloryfikowa³ wkroczenie Paktu Warszawskiego do

CSRS. Zosta³ przeniesiony do prze³adowywania skrzynek na

dworzec towarowy. Tam, gdzie równie¿ wynurzê siê trzy lata

póŸniej, relegowany ze szko³y, wydalony z Wolnej M³odzie¿y

Niemieckiej, mój wychowawca klasowy L., na przedwioœniu 1990

r. dyrektor tej szko³y, odprowadza³ mnie wówczas do wyjœcia.

Przedtem zaœ na polecenie starego dyrektora Übela konfiskowa³

kierowane do listy i pocztówki Jürgena Fuchsa, które dyrektor

przekazywa³ dalej s³u¿bie bezpieczeñstwa, co Jürgena, gdyby

Honecker nie zarz¹dzi³ w 1971 r. ³agodniejszego postêpowania,

background image

166

kosztowa³oby przynajmniej miejsce na studiach. Chcia³bym jed-

nak pozostaæ jeszcze trochê przy nauczycielu L., który nie jest

ju¿ dzisiaj dyrektorem tej szko³y. W³aœciwie by³ sympatycznym,

spontanicznym nauczycielem, lecz znajdowa³ siê znowu pod do-

minacj¹ lodowatego by³ego kadeta i majora Übela.

Byliœmy pierwsz¹ klas¹, jak¹ mia³ nauczyciel L. Na pierw-

szej lekcji, przypominam sobie dok³adnie, uzasadnia³ w³aœnie

nastêpstwa wkroczenia do CSRS (co by³o obowi¹zkiem), przy

tym milcz¹c napomkn¹³ o kilku (m. in. o mojej) krytycznych opi-

niach na ten temat (co by³o odwag¹). Na zakoñczenie tej pierw-

szej lekcji wychowawczej dla 11 klasy obiecywa³ (jeszcze nie

prokuratora, nie), ¿e kiedy powstanie relacja zaufania miêdzy

nauczycielem a uczniami, w³aœciwie nic ju¿ nie bêdzie przeszka-

dza³o w mówieniu sobie na „ty”. Rzeczywiœcie by³ spontaniczny.

Lecz praktyka, na skutek której przepad³y jego i nasze wyobra-

¿enia, wygl¹da³a inaczej. Dyrektor uczyni³ sobie L. swoj¹ praw¹

rêk¹, aby wystêpowaæ przeciwko niepo¿¹danym uczniom (PóŸ-

niej, jak s³ysza³em, rzeczywiœcie mia³ nabraæ rozwagi. I modlê

siê za jego duszê). Pomijaj¹c to, ¿e oœwiadczy³ mej matce, i¿ nie

jest w stanie mnie wychowaæ, posiadam w moim archiwum jesz-

cze dzisiaj jeden z napisanych przeze mnie artyku³ów do gazetki

œciennej, jaki zdj¹³ nauczyciel L., aby go skopiowaæ. „3x” stoi na

nim, o³ówkiem, jego pismem; zapomnia³ wygumowaæ. Myœlê tak:

1x dla dyrektora, 1x dla kierownictwa partyjnego, 1x dla „stasi”.

Kiedyœ, jeszcze w szkole podstawowej, nauczycielka niemiec-

kiego G. przeprowadzi³a piêkny eksperyment: Ka¿demu ucznio-

wi zosta³o podyktowanych piêæ podobnych zdañ, z nich zaœ ka¿-

dy musia³ rozwin¹æ jakieœ opowiadanie. W ci¹gu dwóch godzin

lekcyjnych. Idiotycznym sposobem ju¿ na dzieñ przedtem otrzy-

ma³em cynk o ca³ej sprawie i mog³em dobrze siê przygotowaæ.

Do trzeciej w nocy wzdychaj¹c z radoœci naradza³em siê z moim

bratem nad detalami i przebiegiem jutrzejszego wypracowania

klasowego. Tych piêæ podanych zdañ mia³o tak¹ treœæ: Gaston

(przypominam sobie dok³adnie) jest szynkarzem i stoi za swoim

background image

167

szynkwasem, czyœci kieliszki, wczesne przedpo³udnie. Nagle

otwieraj¹ siê drzwi i do knajpy wchodzi piêæ lwów. Co nale¿a³o-

by zrobiæ? Tak brzmia³o pytanie, jakie nam postawi³a.

¯aden problem, ¿e oceny „jeden” i „dwa” zosta³y postawione

tym uczniom, którzy nie kieruj¹c siê o pomoc nieba, wzywali

wszystkie ziemskie si³y porz¹dkowe, jak policjê, stra¿ po¿arn¹ i

armiê, podczas gdy sam walkê z lwami pozostawi³em samemu

gospodarzowi Gastonowi. Lecz moje lwy by³y chytrzejsze od

niego i nastawione zupe³nie przyjaŸnie. Urz¹dzi³y w gospodzie i

domu pewien rodzaj happeningu. Jeden by³ dyplomowanym œlu-

sarzem, ¿aden problem, chocia¿ zamkniêty przez Gastona w sza-

fie na ubrania, móg³ niewidzialnie przejœæ przez drzwi wejœæ do

piwnicy, tam dorobiæ klucz i sam siebie uwolniæ z szafy. Drugi

lew w obfitej pianie i szamponie do w³osów zanurzy³ siê w wan-

nie Gastona. Itd. itp. Na koniec Gaston rozdziela bezp³atne bilety

do Zoo, i lwy udaj¹ siê tam z powrotem.

¯aden problem, ¿e moje wypracowanie zosta³o skonfiskowa-

ne przez nauczycielkê G., moja matka zaœ wezwana do szko³y, i

gdy zosta³a mi postawiona nota “piêæ”, polecono jej daæ zbadaæ

mnie przez psychiatrê.

¯aden problem, ¿e nauczycielka G. uczy dzisiaj niemieckiego

w gimnazjum tego miasta.

Aliœci raz, wówczas w siódmej klasie, gdy mia³em trzynaœcie

lat, ujrza³em jednak, jak b³yszcz¹ jej oczy, czego nie zauwa¿y-

³em kiedykolwiek u niej ani przy omawianiu Walthera von der

Vogelweide ani przy Cervantesie. Opowiada³a nam o wielkiej

paradzie sportowców i gimnastyków w Lipsku, o poczuciu wspól-

noty, jak sz³a m³odzie¿ tego kraju, aby przywitaæ naszych przy-

wódców… Ona tak¿e naturalnie by³a nauczycielk¹ sportu… Przed

trzema tygodniami spotka³em jej by³¹ uczennicê, która opisa³a

mi sw¹ rozbit¹ koœæ ogonow¹. Nauczycielka sportu G., mimo

odmowy, zmusi³a j¹ do wykonania skoku na równowa¿ni, przy

którym upad³a (Z.).

W roku szkolnym 1967/68 nauczycielka G. sprzeciwia³a siê

zawziêcie i nie uleg³a memu ¿yczeniu wst¹pienia przeze mnie do

background image

168

rozszerzonej szko³y wy¿szej. Nie zosta³em delegowany, chocia¿

moje oceny by³y w porz¹dku, acz nie szczególnie celuj¹ce. Do-

piero gdy zasz³a w ci¹¿ê i na jakiœ czas wyst¹pi³a ze s³u¿by szkol-

nej, uda³o mi siê za pomoc¹ 300 gram pierwiastkowego sodu,

sk³adowanego w oleju parafinowym z okresu przedwojennego,

przekonaæ mego nauczyciela chemii, który zamiast nauczycielki

G. zosta³ wychowawc¹ naszej klasy, ¿e sta³em siê godny zrobie-

nia matury. Zosta³em dopuszczony i delegowany do rozszerzo-

nej szko³y wy¿szej. Przedtem grozi³em mej matce opuszczeniem

szko³y podstawowej i rozpoczêciem nauki na murarza, jeœli nie

zostanê dopuszczony do matury. Na to do akcji wkroczy³a moja

ciotka w Plauen, która po prawie nieskoñczonych poszukiwaniach

w ma³ej drogerii w Plauen (obok domu odzie¿owego Narr, gdzie

kiedyœ uczy³a siê moja matka) wytropi³a pierwiastkowy sód. Dro-

gerzysta zdziwiony spogl¹da³ na starsz¹ damê, gdy wynosi³a ze

sklepu lekko promieniuj¹cy, srebrzystobia³y metal alkaliczny, a

o którego w³aœciwym dzia³aniu nie mia³a bladego pojêcia mimo

ca³ej szkolnej m¹droœci nabytej miêdzy niebem a ziemi¹.

Bardzo m¹drze i sprytnie jak lew zachowa³ siê tak¿e kurator

okrêgu szkolnego dr S. z mego starego miasta. Gdy jesieni¹ 1989

r. demonstranci wo³ali: „Ten mê¿czyzna musi ust¹piæ”, niektó-

rzy zaœ, jak s³ysza³em, „Ciebie tak¿e jeszcze powiesimy”, zna-

laz³ jednak czas, ¿e naprawdê wycofa³ siê i na ³amach Wolnej

Prasy (tak kiedyœ nazywa³a siê i nazywa ta ¿a³osna gazetka) prze-

prosi³ ludnoœæ miasta za swe postêpowanie w minionym okresie.

Zatem tak¿e przepraszamy, ¿e dzisiaj lepiej dotowany ni¿ nauczy-

ciel dzia³a w Bayreuth, praktyk Vogtlandu tak¿e na tym œwiecie

jest czymœ, skoro tak¿e Frankoñczykom nie daje siê zwieœæ, nie

w szarej, ogólnoniemieckiej teorii (zob. tak¿e Goethe).

Ca³kiem po s¹siedzku dra S. urz¹dzi³ siê by³y major stasi Sie-

gwald Kummer (dlaczego w³aœciwie „by³y”?, czy¿ nie jest ju¿

majorem tylko dlatego, poniewa¿ zosta³o zniesione jego stano-

wisko s³u¿bowe?). Pracuje jako dozorca bloku razem ze swoj¹

¿on¹ we Frankonii i buduje tam teraz dom. Z powodu porz¹dku i

ze wzglêdu na doœwiadczenie. Przynajmniej 20 lat spogl¹da³ ju¿

background image

169

w moim starym mieœcie na porz¹dek i obserwowa³ nasz¹ grupê

literack¹. Po raz pierwszy zosta³em przes³uchany przez niego w

1970 r., w 1979 r. by³ zamieszany w moje aresztowanie, zaœ w

rok póŸniej z wiêzienia, w którym siedzia³em z powodu kilku

wierszy, zosta³em wydalony na Zachód. Lecz Siegwald Kummer

nie jest os³em, Frankoñczycy nie musz¹ martwiæ siê o swoje domy!

Podejmowa³ z moimi przyjació³mi (rozumie siê, ¿e z ka¿dym in-

dywidualnie) wyczerpuj¹ce spacery po lesie, kaza³ im potem pod-

pisywaæ zobowi¹zania do zachowania milczenia, osobiœcie od-

biera³ ich z pracy, zatrzymywa³ lub wypuszcza³, przystawa³ nie-

spodziewanie i nieobowi¹zuj¹co pod ich drzwiami z ca³¹ zgraj¹

wyspecjalizowan¹ w przeszukiwaniach mieszkañ. W œwiêto la-

tawców zatrzymywa³ siê na dworcu, z którego odsy³a³ z powro-

tem uczestników (np. do Drezna i Berlina) nastêpnym poci¹giem.

Szczególnie chêtnie przesiadywa³ sam, z kolegami albo rodzin¹

w zaufanym krêgu w barze mlecznym, Kyffhäuserze, Anker–

Expressie (tutaj zawsze, kiedy koñczy³a siê szko³a i zawsze d³u-

go). Czêsto ci¹gnê³o go równie¿ albo jego podw³adnych do le-

œnego ustronia Pod czarnym kotem (szalona knajpa, naprawdê

mieli smak!), aby spisywaæ nasze pieœni i rozmowy, zaœ w³aœci-

ciel Gerd H. mo¿e zaœpiewaæ z tego niektóre pieœni, o tych nielu-

bianych sta³ych bywalcach, którzy tak osobliwie siedzieli bez s³o-

wa i nie odezwali siê nawet wraz z postêpem czasu.

W 1985 r. mój przyjaciel, ksiêgarz Hans–Jürgen Voigt ultima-

tywnie zosta³ zmuszony na posterunku policji okrêgowej do

opuszczenia kraju, wszystkie potrzebne do tego wnioski (bank,

gaz, pr¹d etc.) le¿a³y ju¿ przygotowane na stole. Zamierzano,

gdyby nie chcia³ siê zgodziæ, przypisaæ mu przypisaæ mu mor-

derstwo, jakie zosta³o pope³nione w Neumark/Sachs. Siegwald

Kummer uczestniczy³ w tej rozmowie, jednak¿e, ku zaskocze-

niu, nie zabiera³ jednak¿e regularnie mego przyjaciela z ksiêgar-

ni, aby siê z nim zabawiaæ takimi wypowiedziami, jak: „No, Vo-

igt. Chcesz przecie¿ pojechaæ do Rachowskiego. Nie!”

Kummer by³ tak¿e tym, który przekraczaj¹c granice swego

rejonu, „zbiera³” moje ksi¹¿ki, choæby w DreŸnie, i zaopiekowa³

background image

170

siê moim przyjacielem Klausem–Dieterem Ecksteinem w 1989 r.

(rewizja domu), gdy ten zosta³ aresztowany, poniewa¿ za pomo-

c¹ dwóch ulotek przyklejonych do budynków miejskich agito-

wa³ za reformami w stylu Gorbaczowa. Jak ju¿ zosta³o powie-

dziane powy¿ej: Otrzyma³ zaœwiadczenie psychiatry nale¿¹cego

do stasi. Tym samym, wedle moich doœwiadczeñ, dopiero wtedy

uspokoi³o siê wokó³ Siegwalda Kummera, gdy, poniewa¿ my

wszyscy (!) byliœmy przez niego dozorowani (zu¿y³ na to 19 lat)

albo oczekiwa³y go inne zadania (jeszcze nie troska o frankoñ-

skie domy): Ka¿dy móg³ zobaczyæ i przeczytaæ wielometrowy

transparent wczesn¹ jesieni¹ 1989 r. w wiadomoœciach, gdy po-

ci¹gi z Warszawy i Pragi przeje¿d¿a³y przez moje stare miasto:

VOGTLAND POZDRAWIA WYJE¯D¯AJ¥CYCH!

WYPRZÊGNIÊCIE

Walka cz³owieka przeciwko w³adzy, jest walk¹ pamiêci prze-

ciwko zapomnieniu.

Milan Kundera

Jako notoryczny zrzêda i namiêtny podró¿nik mam wiele cza-

su na rozmyœlania. I widzê nowych ludzi w ich nowych albo nie

ca³kiem nowych, teraz zrobionych z blachy samochodach, jak

przeje¿d¿aj¹ przez moje stare miasto. I pytam siê: Czy znaj¹ oni

tê cenê? I: Kto j¹ zap³aci³? Czy wiedz¹ o milionach wypêdzo-

nych z ojczyzny, kiedy spogl¹daj¹ w lusterko wsteczne, o dzie-

si¹tkach tysiêcy aresztowanych z przyczyn politycznych i co zna-

czy jedna noc w wiêzieniu, czy wiedz¹ o zabitych?

W czwartek zielonoœwi¹tkowy odda³em siê znowu mojej na-

miêtnoœci i poci¹giem osobowym pojecha³em z mego starego

miasta do Chemnitz. Nazywa siê ono znowu tak, jak siê nazywa-

³o, lecz dla mnie zawsze bêdzie siê nazywa³o Karl–Marx–Stadt

— poniewa¿ mogê sobie przypominaæ. Przypominanie zaœ zna-

czy: Izolatka, „Ile chleba”, „Rêce na plecy”, „Wolne przejœcie”

(pod siatk¹ z drutu), „My mo¿emy te¿ inaczej”, „Wchodziæ poje-

background image

171

dynczo”. Przyjecha³em do Chemnitz na krótko przed Zielonymi

Œwi¹tkami i w g³owie mia³em nazwiska moich wspomnieñ. W

poci¹gu spotka³em jeszcze by³ego nauczyciela niemieckiego, któ-

remu w tym jêzyku mia³em kiedyœ wiele do zawdziêczenia, i po-

wiedzia³ mi, ¿e to, co czyta³ z moich rzeczy, nale¿y do „literatury

nienawiœci”. Wysiad³ w Zwickau.

Na przystanku Grüna, przedmieœciu Chemnitz, le¿a³ na szy-

nach mê¿czyzna, nie, po³owa mê¿czyzny, górna po³owa cia³a by³a

dok³adnie odjechana nad pasem, ju¿ odci¹gniêta na bok i przy-

kryta plandek¹. Dolna po³owa cia³a, czarne buty, niebieskie d¿insy,

le¿a³a jak dopasowana, dok³adnie na szerokoœæ torów. Jako jedy-

ny ze znajduj¹cych siê w przedziale powsta³em i przyjrza³em siê

temu, nie odwracaj¹c g³owy na bok jak uczynili to moi wspó³po-

dró¿ni.

By³ to czterdziestoczteroletni bezrobotny z Siegmar, który

rzuci³ siê pod poci¹g jad¹cy z przeciwnej strony. Znalaz³o siê to

w sobotê w gazecie regionalnej, gdy Niemcy obchodzili znowu

swe pierwsze wspólne Zielone Œwi¹tki, lecz nic nie wskazywa³o

na to, ¿e przyjmie siê gdzieœ jakiœ duch i wysypie siê ponad nimi.

Zamkniête 11 wrzeœnia 1991

Ostatnia wiadomoϾ z gimnazjum starego miasta: Dyrektor

Miller idzie przez wszystkie klasy ze s³owami: „Kto wyrzuci choæ-

by kawa³ek papieru z okna, ten wylatuje ze szko³y”.

(28.9.91)

background image

172

WOLF BIERMANN

KRÓTKIE PRZEMÓWIENIE

O UTZU RACHOWSKIM

Wyg³oszone 13. 11. 1991 r. W Fellbach

Tego cz³owieka nie zna³em do dzisiaj osobiœcie. Wiedzia³em

tylko: Musi byæ m³odszy o kilka enerdowskich lat od naszego

wspólnego przyjaciela Jürgena Fuchsa. Oboje wyroœli w tym

miasteczku, z którego wywodzi siê tak¿e Hans–Joachim

Schädlich: Reichenbach w Vogtlandzie.

Ca³a trójka uprawia niemieck¹ prozê, która nie ma wartoœci

makulatury: sk¹pa w odniesieniach spo³ecznych i lapidarna w

warstwie duchowej. Przenikliwe autoportrety poœrodku politycz-

nego obrazu batalistycznego tego spo³eczeñstwa. Wszyscy troje

s¹ chytrymi umniejszycielami i wrêcz naddok³adnie obchodz¹

siê z sob¹ i œwiatem.

Szanowne Panie i Panowie, zauwa¿yli ju¿ Pañstwo, sk¹d wie-

je wiatr: Myœlê o kimœ takim jak Kleist i jak Uwe Johnson i Geo-

rge Orwell. S¹ to trzy tak znacz¹ce nazwiska, trzy punkty, przez

które mo¿na przeci¹gn¹æ liniê prowadz¹c¹ w stronê Utza Rachow-

skiego.

„Down and out in GDR” — albo „Inside the Stasi–Whale”.

Tak, oczywiœcie za Orwellem, mogliby ponazywaæ swoje opo-

wiadania.

Tak, Utz Rachowski by³ w brzuchu bestii. Z powodu tak zwa-

nego pod¿egania (§ 106) zosta³ uwiêziony a potem sprzedany na

Zachód. Nieszczêœcie nie spad³o na niego niespodziewanie, ju¿

przedtem mia³ okazje do wyrobienia sobie swych si³ obronnych.

Z liceum w Reichenbach wylecia³ przed matur¹, poniewa¿ naru-

szy³ wszystkie rzetelne artyku³y niemieckiego kodeksu karnego.

W ten sposób panuj¹cy w tym kraju ju¿ wczeœnie zepchnêli go

do panuj¹cej klasy robotniczej, i oto okaza³o siê, przynajmniej

background image

173

dla ukszta³towania jego charakteru, ¿e by³a to dobra szko³a. Utz

Rachowski by³ upartym poszukiwaczem prawdy. Stawia³ opór

takim pokusom s³u¿by bezpieczeñstwa jak te¿ zagro¿eniom z jej

strony, jakim ulegli inni.

Tam w dole w Vogtlandzie, w pobli¿u granicy czechos³owac-

kiej, oddzia³y Narodowej Armii Ludowej zosta³y œci¹gniête ju¿

przecie¿ na ca³e tygodnie przedtem do okolicznych lasów. Tam

czeka³y na rozkaz wymarszu, aby w 1968 r. wspólnie z braæmi

Uk³adu Warszawskiego st³umiæ Prask¹ Wiosnê.

W swojej historii Ostatni dzieñ dzieciñstwa Utz Rachowski

opowiada o swoim starszym bracie, który w swej bezradnoœci w

sposób rozdzieraj¹cy serce stara³ siê zdezelowanym motocyklem

zastopowaæ czo³gi Niemiec Demokratycznych w ich najeŸdzie

na „socjalizm o ludzkim obliczu”.

To opowiadanie wstrz¹snê³o mn¹ bardziej ni¿ jakiekolwiek

inne. Nic dziwnego: Przypadkiem przebywa³em w tych straszli-

wie pouczaj¹cych czasach wielokrotnie i wcale nie tak daleko od

Reichenbach, mianowicie w miasteczku Markneukirchen. Miesz-

kali tam najcudowniejsi konstruktorzy skrzypiec, boscy lutnicy,

tam u Maxa Hoyera uczy³em siê pocz¹tków budowy gitary.

Noc¹ na 21 sierpnia 1968 r., gdy czo³gi te jecha³y po dok³ad-

nie tych samych drogach w kierunku granicy co 15 marca 1939

r., wtedy za wibruj¹cymi szybami starych, szarych domków wy-

dobywa³ siê niemy krzyk zw¹tpienia i wœciek³oœci i wstydu. Opo-

wiadanie Utza Rachowskiego jeszcze raz w jaskrawy sposób

wywo³a³o mi wszystkie te wstrz¹saj¹ce wspomnienia.

W tych fatalnych dniach by³o du¿o starszych ludzi, którzy siê

zabili. Kilku powiesi³o siê na strychu, przecinali sobie ¿y³y, to

wiem. Niektórzy zostawiali list, jakiœ œwistek. Znowu te przeklê-

te czo³gi! Jak ojcowie, tak i synowie. Dok³adnie tak jedno poko-

lenie przedtem zaczê³o wielk¹ wojnê.

Ten piêkny Vogtland znowu sta³ siê obszarem agresji. Wiêk-

szoœæ Niemców w NRD nie chcia³a jeszcze raz przechodziæ przez

to piek³o. Nie chcieli ponownie byæ winni: ani przez wspó³udzia³

ani przez milczenie.

background image

174

Utz Rachowski pochodzi z nizin. I pochodzi poza tym z nizin

zupe³nych. U niego tak zwana ni¿szoœæ nie jest poz¹ literack¹,

lecz postaw¹ wynikaj¹c¹ z dojrza³oœci. Swoimi tekstami zbli¿a

nas do socjalnie biednych warstw spo³eczeñstwa nie maj¹c przy

tym proletariackiego, lecz uniwersalniejsze, plebejskie spojrze-

nie. Jego bohaterami s¹ tak zwani proœci, mali ludzie. Podczas

lektury tych historii Utza Rachowskiego widzê oba te problemy:

coœ w tych ludziach bezpowrotnie zosta³o zepsute, lecz zarazem

rozpoznajê w nich tak¹ ludzk¹ postawê, której tak ³atwo nie da

siê wypleniæ.

Odk¹d wybuch³ spór o robienie kariery w szeregach stasi nie-

których wielkoœci duchowych na Wschodzie i Zachodzie, pisa-

rzy nie pyta siê ju¿ najpierw o to, ile napisali dobrych ksi¹¿ek,

lecz ilu zdradzili dobrych przyjació³. St¹d na Zachodzie powsta-

je pewien fa³szywy obraz, który jak to tylko mo¿liwe jest tak

samo wypaczany jak przedtem by³ upiêkszany.

Tacy ludzie jak Utz Rachowski s¹ w³aœnie tak¿e autentycz-

nym produktem NRD, w najlepszym sensie. Nie tylko jego na-

zwisko brzmi s³owiañsko, lecz w tym jêzyku posiada ono rów-

nie¿ pewne duchowe brzmienie. Wschodnie cnoty, które s¹ do-

k³adnie takie same na Zachodzie, ale byæ mo¿e bardziej osobli-

we: staromodne namiêtnoœci, moralna powaga, melancholijny

humor. Jego proza pobrzmiewa poezj¹, tak jak te¿ mo¿e to byæ u

przenikliwie szalonej poetki Herty Müller z Temiszuary w Ru-

munii. Odwrotnie, swoj¹ poezj¹ stara siê osi¹gn¹æ dostojnoœæ

dobrej prozy. Jest to coœ normalnego w Niemczech, czego zna-

cz¹cym przyk³adem jest Brecht. T¹ estetyk¹ ³¹cz¹c¹ ró¿ne ga-

tunki pod¹¿a w naszych czasach wiêkszoœæ poetów, nie wy³¹cza-

j¹c tak¿e i mnie.

Z pewnoœci¹ na Wschodzie roi siê od znacz¹cych tchórzy, któ-

rzy przechwalaj¹ siê nigdy nie pope³nionymi aktami sprzeciwu.

Hermann Kant ponownie zdobywa prym na tym festynie strze-

leckim ob³udników. Volker Braun jest za bardzo rozstrzêsiony,

zbyt przyzwoity, aby wypinaæ siê na swego d³ugoletniego kum-

pla, nadcenzora SED, Klausa Höpckego. Tedy ze strachu pozo-

background image

175

stawia to raczej innym kolegom. Tak¿e i mnie wyrzuca teraz ni-

czym worek z piaskiem z balonu, który niebezpiecznie straci³ na

wysokoœci. Ze wzglêdu na prace porz¹dkowe w piwnicy, w któ-

rej le¿¹ nie tylko zw³oki Güntera Zehma, ze wzglêdu na kariero-

wiczostwo w Instytucie Literackim w Lipsku do g³osu nie do-

chodzi ju¿ Rainer Kirsch.

Móg³bym teraz wychwalaæ Utza Rachowskiego jako dobre

przeciwieñstwo do wymienionych postaci i jako dzielnego kraw-

czyka. Ale te¿ nie narzuca siê coœ takiego. Mój kandydat Utz

Rachowski definiuje siê sam przez siebie i, jak mi siê wydaje,

wcale te¿ nie ma ambicji wynoszenia siê na moralnie œwietlist¹

postaæ.

W Prenzlauer Berg, jak s³yszê, mnóstwo ludzi biega w tych

dniach w ogromnym rozdra¿nieniu. Rozdra¿nienie to jest uza-

sadnione. Wszystko to jest jeszcze bardziej powa¿ne ni¿ mówi-

³em o tym w Darmstadt. Wówczas prowokacyjnie zaczarowane

s³owo Sascha Dupa puœci³em w œwiat. Któ¿ nie wiedzia³by, ¿e

jakieœ obel¿ywa nazwa jeszcze d³ugo nie bêdzie argumentem a

ju¿ wcale dowodem. Lecz bez tych luterañskich bŸdzin zamiast

politycznych kontrowersji nadal w Niemczech istnia³oby small

talk. Gdzie to mo¿liwe milczelibyœmy, dopóki ustawa o aktach

stasi jak kaganiec nie zosta³aby na³o¿ona na nasz kraj. Nie chcê,

¿eby nasz¹ wybuchow¹ górê akt stasi zabetonowano po prostu

tak jak ów reaktor w Czarnobylu. Beton z Bonn niebawem za-

cznie pêkaæ, i spustoszenie wynikaj¹ce z k³amstwa, strachu i szan-

ta¿u nie bêdzie mia³o koñca.

Tymczasem sam Sascha Anderson doda³, ¿e ca³e lata i wci¹¿

od nowa i bez najmniejszych zahamowañ biega³ na stasi i opo-

wiada³ wszystko o wszystkich. Ujawniaj¹ siê takie smutne fakty

i w nastêpnych tygodniach czarno na bia³ym bêdziemy wiedzieli

wszystko o Jürgenie Fuchsie. Tak¿e przygodni gapowicze bêd¹

mogli wówczas wszystko wygodnie przeczytaæ z suchotnicz¹

bezinteresownoœci¹ na ³amach tygodników. W ogromnym wy-

wiadzie w DIE ZEIT ¿a³osny bohater z Prenzelberg zachowywa³

siê jeszcze tak, jak gdyby by³ szpiclem lunatycznego gatunku.

background image

176

Mówi³ chaotycznie, w lirycznych objaœnieniach i dziecinnych

paradoksach i z tak¹ naiwnoœci¹, która niestety, nie by³a niestety

naiwna. Zachowywa³ siê tak, jakby tak naprawdê wcale nie poj-

mowa³, co panowie ci z firmy Ministerstwa Bezpieczeñstwa od

1972 r. w DreŸnie a potem w Berlinie Wschodnim wci¹¿ od nowa

i coraz bardziej i coraz dok³adniej chcieli o nim wiedzieæ. Ofero-

wa³ siê nam zatem jako donosiciel, który zaiste nigdy nie by³

donosicielem, oczywiœcie wedle piêknej pieœni Heinricha Heine-

go w Loreley:

Nie wiem co to znaczyæ ma

¯e szpiclem nazywam siê ja

Jakiœ podpis sprzed lat tyle

Sprawia coœ i¿ jestem winien…

To wszystko jest o wiele bardziej banalne, o wiele gorsze i

maj¹ce wymiar kryminalny ani¿eli myœla³em na pocz¹tku. Dlate-

go wycofujê to s³owo Sascha Dupa. Nie tylko z tego powodu, ¿e

niektóre sentymentalne umys³y oburza³y siê tym rubasznym s³ów-

kiem. Wyobra¿am sobie, ¿e dla tych Niemców, którzy maj¹ wy-

starczaj¹co ludzkiego rozs¹dku i wyczucia jêzykowego, tak czy

owak musia³o staæ siê jasne, i¿ ten wulgaryzm by³ za bardzo za-

bawny, za bardzo familijny i bagatelizuj¹cy tê sprawê. Aczkol-

wiek wci¹¿ cofam go, jednak bêdzie mi potrzebny na lepsze oka-

zje. Jeœli na przyk³ad w gruncie rzeczy jakiœ poczciwy facet i

przyjaciel czyni coœ, na co wpada siê w gniew w pierwszej chwi-

li, wówczas mo¿na zel¿yæ go tak po kumplowsku a potem znowu

¿yæ w wielkiej zgodzie.

S³ucham kolektywnych napadów nienawiœci pewnej barw-

nie wymieszanej grupy by³ych poetów pañstwowych i pó³ser-

decznych opozycjonistów okolicznoœciowych. Oni wszyscy nie

mog¹ znieœæ, ¿e zosta³ teraz zdemokratyzowany monopol do

krytyki publicznej nale¿¹cy dot¹d do SED. W czasach ucisku

wierni pañstwu i wrodzy pañstwu intelektualiœci byli w³aœnie

ostro¿niejsi miêdzy sob¹. Co wi¹za³o ich mimo wszystkich

konfliktów, to by³ strach. Jedni dr¿eli o swoje przywileje, inni

zaœ przed wiêzieniem. Utz Rachowski nie pasuje do ¿adnej z

background image

177

tych grup, po prostu nie nale¿y do ¿a³obników martwego re¿i-

mu.

Wielu straci³o du¿o, niektórzy wszystko. Zatem na by³ej sce-

nie kulturalnej NRD roi siê od agresywnych cherlaków, którzy

wczoraj jeszcze w niedbale eleganckiej postawie z ideologicz-

nym biczem dostojnie rajcowali po partyjnych ranczach. Teraz

resztkami si³ wygwizduj¹ zak³aman¹ pieœñ dzielnej opozycji: Ach,

by³o nas niewielu — a wielu wycofa³o siê.

Ka¿de dziecko wie, i nikt nie musi siê zachowywaæ tak, jak

gdybym w tym szale zapomnia³: Naturalnie, zawsze by³o te¿ wielu

uczciwych ludzi w NRD. Nawet wœród pisarzy a nawet poœród

prominentów i rzecz jasna tak¿e miêdzy towarzyszami SED. W

prawdziwym ¿yciu toczy siê to tak interesuj¹co jak w realistycz-

nej powieœci: niesamowicie skomplikowanie. Jednak wcale nie

mo¿e byæ inaczej: Oczywiœcie, wœród wszystkich tych ludzi by³

tak¿e jakiœ Cz³owiek.

Prawie wszystkie historie, które Utz Rachowski pisze w

poezji lub w prozie, opowiadaj¹ o takich podeptanych kra-

jowcach jak Woyzeck. Utz Rachowski wie o tym te¿ ca³kiem

dobrze. St¹d nic dziwnego, i¿ laureat ten jeden ze swych naj-

lepszych tekstów napisa³ w³aœnie o tym Woyzecku. I to nie

pisa³ o sztucznej postaci Georga Büchnera, lecz o historycz-

nym mordercy Johannie Christianie Woyzecku, który w 1824

roku zosta³ skazany na œmieræ. Ten tekst jest wewnêtrznym

monologiem biednego mordercy na drodze na szafot na Tar-

gowisku Owocowym. W tekœcie tym zachwyca mnie podnie-

caj¹cy brak ociekaj¹cej wspó³czuciem moralnoœci. Fakty o

skazanym na szafot i strzêpy myœli i strzêpy obrazów w nim

s¹ oczyszczone przez Utza Rachowskiego jak w montowanym

kola¿u. Pozornie bezlitosne widzenie Autora prowokuje w

czytelniku tym inteligentniejsze wspó³czucie i prowokuje

wprost scenicznie dzikie mi³osierdzie do tego umêczonego

stworzenia.

Georg Büchner pozwala Hauptmannowi mówiæ w pierwszej

scenie o Woyzecku:

background image

„Woyzeck, on jest dobrym cz³owiekiem — lecz Woyzeck, on

nie ma moralnoœci! Moralnoœæ rozumie tak¹, jaka jest, jeœli j¹

rozumie”.

Œwietnie pasuje to do przewodnich bohaterów w prozie Utza

Rachowskiego. Nie s¹ to ¿adne ideologiczne tutki jêzykowe ani

homunculusy literackie. W ten sposób coœ ¿ywego powstaje w

tej poezji. Utz Rachowski jest w³aœnie dobrym poet¹, i tak zosta³

tutaj przecie¿ sproblematyzowany.

Szanowni Gospodarze, szanowni Obywatele tego œlicznego

miasteczka Fellbach — myœlê, ¿e Pañstwo mog¹ byæ zadowoleni

z takiego kandydata, któremu tak despotycznie, jak mi wszak by³o

wolno uczyniæ a tak¿e nale¿a³o to do mego obowi¹zku, przyzna-

³em nagrodê promocyjn¹ Eduarda Mörike.

background image

Utz Rachowski, ur. w 1954 r. w Plauen (Vogtland). Poeta

i prozaik. Represjonowany politycznie w Niemczech

Wschodnich, wydalony do Berlina Zachodniego, gdzie

studiowa³ historiê sztuki i filozofiê. Obecnie mieszka w

Berlinie i Vogtland. Opublikowa³ m. in. Namenlose

(opowiadania, 1993), Mein Museum (wiersze, 1995), Die

Stimmen des Sommers (opowiadania, 1997). Otrzyma³ m.

in. takie nagrody, jak Andreas–Gryphius–Förderpreis (1987)

i Eduard–Mörike–Förderpreis (1991). W Polsce jego utwory

by³y dot¹d publikowane w antologii Zielona granica (1995)

i we wroc³awskim roczniku Pomosty, t. 1 (1997) i berliñskim

polsko–niemieckim piœmie Wir.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tuwim-All, Pierwszy wieczór w Pikadorze
1358 nasz pierwszy raz ostatni raz ich troje GZFUDXVVCGOQO3BV4AG2JDROWK3IKXT25JXKQNQ
Ich troje Nasz pierwszy raz, ostatni raz
10 Pierwsza, ostatnia miłość (2)
8[1]. Ostatni wieczór w Forks, Ostatni wieczor w Forks
Ostatni Jagiellonowie i pierwsi królowie elekcy
LIST O MILOSCI OSTATNI I PIERWSZY
Pierwsza ostatnia miłość
Ostatni wieczór autorski Teodora Parnickiego
ostatni i pierwszy dzien roku, oczepiny, krzyzanowski
Pierwsza i ostatnia wolnosc J Krishnamurti
PIERWSZA POMOC J L
Zatrucia pierwsza pomoc(1)
PIERWSZA POMOC PRZEDMEDYCZNA
PIERWSZA POMOC

więcej podobnych podstron