Fiedler Arkady Zwierzęta mego życia

background image

Fiedler Arkady

Zwierzęta

mego życia

background image
background image

Zamiast przedmowy

Tak między ludźmi jak zresztą i pomiędzy zwierzętami istnieje u niektórych
osobników wrodzony niejako popęd do zapuszczania się w obce okolice i podniebia,
bez względu na trudności, na drodze stojące niebezpieczeństwa z tym połączone.
Bardzo często spotyka się to zjawisko pośród przyrodników, u których spotęgowane jest
ono jeszcze chęcią poznania wspaniałych zjawisk przyrody, obcych roślin, zwierząt lub
ludów pierwotnych. Spotyka się też szczególnie często u myśliwych, gdzie świat
zwierzęcy nie jest jeszcze tak wytępiony jak u nas.
Pod wpływem, zdaje się, takiego popędu wewnętrznego, spotęgowanego jeszcze i żyłką
myśliwską, zjawił się u mnie w Oddziale Przyrodniczym Muzeum Wielkopolskiego w
roku 1928 Arkady Fiedler oświadczając, że zamierza na własny koszt zorganizować
myśliwską wycieczkę do Parany, aby nasze Muzeum wzbogacić okazami brazylijskiej
fauny. Myśl tę doprowadził rzeczywiście pomimo wielu trudności do skutku, dobierając
sobie jako towarzysza podróży, za mą poradą, równie jak i on, młodego leśnika
Antoniego Wiśniewskiego, obzna-jmionego z preparowaniem i konserwowaniem
okazów przyrodniczych.
Obydwaj pełni zapału, zapuścili się w brazylijskie lasy, strzelając ptaki i zwierzęta,
preparując skórki, zbierając motyle i chrząszcze. W ciągu blisko dziesięciu miesięcy
potrafili zebrać przeszło tysiąc ptaków, nieco czworonogów oraz kilka tysięcy owadów
— rezultat
5
bardzo pokaźny. Wśród tej pogoni za coraz to nowymi gatunkami zżywają się coraz
bardziej ze światem zwierzęcym, z tymi istotami, na które polowali dla celów nauki,
zwłaszcza od chwili, gdy postanowili gromadzić też i żywe okazy, aby zasilić nimi
poznański Ogród Zoologiczny. I oto pomiędzy człowiekiem a zwierzętami nawiązywała
się nić sympatii, budził się w głębi żal zabijania ich i wreszcie wytwarzało się głębokie
ich umiłowanie. Zjawisko takie zdarzało się niejednokrotnie wśród najzagorzalszych
nawet myśliwych, którym w jakimś momencie nagle zabijanie przestało sprawiać
radość, stawało
się wprost przykre.
Myśliwy zawieszał wtedy strzelbę na ścianie, zamieniał ją niejednokrotnie na aparat
fotograficzny i odtąd zbliżał się do zwierząt nie po to, by im śmierć zadawać, lecz by je
poznać bliżej, by je zrozumieć. Znajdował też często u nich to, czego na próżno szukał
między ludźmi, bezinteresowne przywiązanie i przyjaźń. Podobnie i Arkady Fiedler
rozmiłował się w swych podopiecznych, których wiózł z dalekich puszcz Brazylii do
poznańskiego Ogrodu Zoologicznego, a uczucie swe do nich i garść spostrzeżeń nad ich
charakterem, ich właściwościami przedstawił po literacku w szeregu krótkich obrazków
w tej książce. Może przyczyni się ona po części i do tego, że ogół zrozumie, że

background image

zwierzęta też mają swoją psyche, swój charakter i przymioty, którymi górują niestety
bardzo często nad ludźmi.
Edward Lubicz-Niezabitowski Poznań 1935 Profesor
Uniwersytetu Poznańskiego
Przedmowa do „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" 1931
Szczupaki i Dygasiński
Tu Warta czyniła ostre zakręty, pełne głębokich dziur i wirów, a w głębinach
szczupaków. Tu z lewej strony od zachodu wpadała do Warty rzeczka Wirynka,
rozkosznie piaszczysta, a śmiesznie wąska i płytka, że nawet do łydek mi nie sięgała, za
to rojąca się od uklejek i małych płotek. U ujścia Wirynki ojciec składał wędkę i łowił
szczupaka swym myśliwskim sposobem, to jest bez spławika. Szukał grubej ryby,
wodząc wędką z nieżywą rybką jako przynętą na końcu, od czasu do czasu dotykając
nią gruntu. Ojciec zgodnie ze swym temperamentem na rybę polował: szedł do niej, a
nie czekał biernie, by przypłynęła do niego. Toteż łowił ryb znacznie więcej aniżeli inni
wędkarze.
Jakkolwiek niektóre starorzecza warciańskie były płytkie, zarośnięte trawą i zielskiem i
tylko płotkom przydatne, to przecież tych innych, głębokich i otchłannych,
szczupakowych jam wystarczało, by przez całe lato i jesień łowić w coraz to innych
dziurach i wądołach. Dlatego zawsze zdobywaliśmy dużo ryb i nie ubywało ich przez
całe miesiące: był to nieprzebrany rezerwuar rybiego przepychu na całe
lato.
Wyprawy do dziur stanowiły dla mnie tak wielką przygodę, że gdy wieczorem
wracaliśmy do Poznania, w głowie mi huczało i śpiewało. W oczach wrzało i kotłowało
się od obrazów minionego dnia. Bo trzeba wiedzieć, że do tych wszystkich
szczupakowych cudów dochodziło na
7
łąkach piękno krajobrazu: nie tylko dęby piastowskie stały jak gigantyczne grzyby z
baśni, ale malowniczość niektórych starorzeczy była miejscami wprost zdumiewająca.
Kapryśne skręty wody i rosnące nad jej brzegami liczne olchy romantycznie łagodziły
grozę, wyzierającą z głębin dziur.
Miałem niewiele ponad dziesięć lat, gdy ojciec odkrył owe szczupakowe bogactwa
rogalińskich łąk, a wtedy naszego zachwytu jeszcze dopełniała literatura. Adolf
Dygasiński, jak już wspominałem, był w tych latach ulubionym pisarzem także i
dlatego, że tutejsze łąki uporczywie nasuwały nam na myśl nastroje jego Puszczy.
Czajki
Felek Machowski był równie przejęty jak ja. W owe miesiące bardzo się zbliżyłem do
tego przyjaciela o trzy, cztery lata starszego niż ja i będącego na posadzie w
przedsiębiorstwie Polaka Jana Grossmana. Felka lubiłem, bo był cichym poetą i
entuzjastą wszystkiego, co dobre, a w owym czasie wspólnie zachwycaliśmy się
poczciwym Kornelem Makuszyńskim i podziwiali filozoficzną radość życia
Amerykanina Prentice Mulforda.
Nad łąkami przed nami latało kilkadziesiąt czajek w ogromnym zdenerwowaniu i
napełniało powietrze rozpaczliwym krzykiem, kwileniem, piskami. Także liczne wrony
kołowały tu w powietrzu i rozdrażnione krakały. Była właśnie pełna pora czajczych
lęgów. Na łąkach, na samej ziemi, znajdowało się mnóstwo gniazd z jajkami i
pisklętami, słabo ukrytymi w kiełkującej trawie, a nad tym wszystkim szalały głodne

background image

wrony. Rozjuszone i nachalne, bez ustanku nacierały, by dostać się do piskląt i jaj i je
wykraść, a czajki starały się temu przeszkodzić. Rozpętywała się w powietrzu
prawdziwa wojna, powstawał rejwach i chaos.
Jak długo trwał ów rozgardiasz, nie wiem: kwadrans, godzinę? Może nawet dłużej?
Wrony nie ustawały w atakach, wciąż wracały nad łąkę i napastowały.
Byliśmy nie mniej podnieceni niż czajki. Chcieliśmy im pomóc, ale to się nie dało: pole
walki było zbyt rozległe, a wron napadających w różnych miejscach, zbyt dużo. Gdy w
końcu czarne rozbójniczki
. 8
odleciały i minęła burda, na pobojowisku mało pozostało gniazd nie splądrowanych.
Wiele czajek było poturbowanych, ale żadna nie przypłaciła napaści życiem: rabusiom
chodziło tylko o gniazda.
W tydzień czy dwa tygodnie po bitwie ptaków odwiedziłem znowu łąki sowinieckie.
Okres godowy czajek już się skończył, ptaków było znacznie mniej, tylko nieliczne
tułały się jeszcze tu i ówdzie w powietrzu nad chęchami. Wtedy stałem się świadkiem
ponownego ataku drapieżnika, tym razem jastrzębia, który rzucał się na czajkę. Czajka,
śmigły lotnik, nie dała się chwycić. Zataczała w powietrzu błyskawiczne skręty i
zwroty, ciskała się to w prawo, to w lewo, a że była żwawsza i zwrotniejsza niż
napastnik, wciąż szczęśliwie unikała jego szponów. Jastrząb, zawzięty w swym pościgu,
nie ustawał. Ale na próżno się wysilał.
Było to widowisko wspaniałe, i okropne. Przeżywałem je tak silnie i tyle czułem
solidarności i sympatii dla czajki, że mi w oczach ciemniało. Zwłaszcza wtedy, gdy
jastrząb dopadał do ściganej i już, już ją prawie łapał.
Nie, nie dostał jej. Bylazwinniejsza. Wmieszałem się w ich sprawę i gromko
krzyknąłem. Podziałało, jastrząb się przeląkł. Dał czajce pokój, odleciał.
Bolenie, rekiny drapieżności
Ryby dziwne, bo niepodobne do powszechnych u nas wodnych drapieżników,
szczupaków, sandaczy czy okoni, ale znacznie żarłocz-niejsze niż one, zapalczywsze i
silne, aż strach. Furie, dochodzące do kilku kilogramów wagi, na pierwsze spojrzenie
niby jakieś białe, zwykłe ryby, a przecież z dzikiego usposobienia i żarłoczności —istne
rekiny.
Chyba na ogół dość rzadkie w naszych rzekach, jednak tu, „pod dębami" jak
nazywaliśmy nasze łowiska w tych stronach, wyjątkowo pospolite. Nieczęsto się je
widziało w wodzie i wtedy były zawsze wściekle śmigłe jak torpedy. Za to częściej
słyszało się ich gwałtowny łoskot, gdy wyskakując z wody, biły o jej powierzchnię.
Obfitość boleni „pod dębami" przypuszczalnie pozostawała w jakimś związku z wielką
ilością piaszczystych mielizn, powstających po
9
przeciwnych stronach głębin na zakrętach rzeki. Latem tworzyły się tu śliczne, białe
plaże. Otóż na tych mieliznach w dni słoneczne lubiło igrać mnóstwo uklejek i kiełbi, na
które z impetem rzucały się bolenie, często podczas napaści wyskakując z wody. Działo
się to przeważnie w godzinach południowych, w porze największego skwaru i latowej
ciszy, więc łomot i plusk boleni roznosił się wśród nadbrzeżnych dębów daleko,
nieledwie na kilometr. Było to przejmujące.
Szczupak

background image

Tymczasem matka na wzniesionym nieco brzegu rzeki, gdzie zaczynał się młody bór
sosnowy i wiele było piasku, rozkładała na kocu zapasy prowiantu, a wśród nich były
zawsze dwie albo trzy butelki chłodzonego kakao. Boże, jak to matczyne kakao
smakowało! Rzecz znamienna, że z tych lat smak jedynie.dwóch napojów, owego kakao
i babcinej kawy, utkwił mi w pamięci niby smak czegoś boskiego.
Dziś wiem, dlaczego to kakao było tak smaczne. Pijąc siedziałem oparty o sosnę i
napawałem się urzekającym krajobrazem. Wszystko, co widziałem, czarowało i było na
swój sposób doskonałe: ponętne było kręte pode mną łożysko rzeki, ponętne ujście
Wirynki wśród gęstej wikliny, ponętne także sosny cudacznie powykręcane na skraju
boru. Ale najbardziej pociągała w tym widoku odległa postać ojca łowiącego ryby na
końcu jednego z ostrogów. Długą wędką, rzuconą na rzekę, ojciec z godnością
pogańskiego kapłana wymacywał głębinę. Gdy do nas krzyknie, że szczupak chwycił,
zerwiemy się z ziemi, szybciej zabiją nam serca i będziemy patrzyli na walkę ojca z
szamoczącą się rybą.
Pewnej niedzieli ojciec wydal głośniejszy okrzyk. Wędzisko jego wygięło się w kabłąk i
usłyszałem z daleka porywcze wołanie:
— Artek! Szybko! Przyleć!
Jak oparzony skoczyłem na nogi i w te pędy do niego. Blisko nie było, może sto
kroków, ale goniłem co tchu przez krzaki, wyboje, doły, aż dopadłem do ostrogu i do
ojca. Krzyknął, żebym ciągnął sznur, ale niepotrzebne były słowa, bo do razu
zrozumiałem, co się dzieje. Wziął olbrzymi szczupak, mocny jak byk, i wędziskiem nie
dał się wydobyć z wody. A wędziska nie mógł ojciec puścić.
10
Puścił wtedy, gdy ja chwyciłem za sznur wędki. Chciałem ciągnąć, ale nie udało się: w
głębinie szczupak był silny. Jednak nie zwolniłem uchwytu, chociaż bestia szarpała, że
niemal wciągała mnie do wody. Dopiero gdy ojciec doskoczył i również ciągnął za
sznur, tamten zaczął ulegać. Ojciec powoli doprowadził go do brzegu. Wtenczas ja,
rzuciwszy się w ferworze do wody, w tym miejscu srodze głębokiej, chwyciłem szatana
oburącz i przycisnąłem do siebie, po czym ojciec ostatnim mocnym szarpnięciem wędki
wydostał z wody nas dwóch, szczupaczydło i mnie, i miał nas na lądzie.
Szczupak był nasz! Olbrzym! Wciąż okropnie się rzucał i mógł jeszcze stoczyć się do
rzeki. Ojciec mocno uderzył go w łeb i szczupak znieruchomiał. Siedliśmy obok,
obydwaj dysząc. Milczeliśmy. Oczy wpijaliśmy w kolosa. Ile miał? Dziesięć, dwanaście
kilogramów?
Potem ojciec dziwnie spojrzał na mnie, jakiś pełen dumy, i spokojnym głosem, jakby
wydawał wyrok, rzekł pamiętne słowa:
— Bez ciebie nie wyciągnąłbym go!
Podał mi rękę jak kolega koledze, a ja chciałem ją pocałować. Wyszarpnął ją łagodnie,
potrząsnął głową:
— Nie, Artku! Nie, synu!...
Walka ze szczupakiem przypominała boje dawnych herosów z legend; tak też matka ją
oceniła, patrząc z daleka na nasze zmagania się. Byłem wzruszony, jak gdyby dokonał
się obrzęd przyjęcia mnie do świata dorosłych, i łza cisnęła mi się do oczu.
Ostronosy
Razem z żywymi papugami, jastrzębiem, małpką, wężami, hi-rarami i jaszczurem
wywieźliśmy z głębokich lasów nad rzeką Ivai żywego ostronosa. Zwierzę to o całkiem

background image

niewyraźnej fizjonomii — z boku bowiem pysk jego wygląda jak ryj świni, a z przodu
jak łeb lisa —miało ruchy niedźwiedzia, apetyt wilczy, głos pisklęcia, a poza tym
chorobliwą manię węszenia wszystkiego, co było w pobliżu. Oczy małe, nie umiejące
prosto patrzeć, natomiast pełne swawoli i dowcipu. Był to samiec, a chlubą jego była
puszysta, ogromna kita, która w chwilach przygnębienia wlokła się żałośnie po ziemi,
na znak dobrego humoru zaś podnosiła się wspaniale i tworzyła pyszny kabłąk.
11
Ow ostronos jak rzadko który zwierz posiadł sztukę podbijania serc
ludzkich.
Szczególnie zainteresował się ostronosem August Kawecki w Ku-rytybie, człek, który
nie z jednego pieca chleb jadał i nie z jednej kui szimaron pijał, wielki znawca puszczy
parańskiej i wszelkich jej mieszkańców. On to przywitał mnie pewnego razu radosną
wieścią:
— Nabyłem dla pana drugiego ostronosa, samiczkę! Będzie z nich
dobrana para!
Jakoż w istocie była z nich dobrana para. Ostronos okazywał wobec nowej towarzyszki
wielką tkliwość i dawał dowody przywiązania. Wypiękniał, można powiedzieć:
wyprzystojniał, pogwizdywał wesoło, stał się urwisem.
W drodze do kraju samiec stał się brutalem. Przewagę fizyczną — był bowiem trochę
większy—wyzyskiwał w nikczemny sposób, nie dopuszczając towarzyszki do miski z
pokarmem. Wówczas ona opuszczała żałośnie pysk i w tej rezygnacji tyle było smutku i
pokory, że patrzeliśmy — rychło nie posypią jej się łzy z poczciwych ślepi. Biedaczka
czekała cierpliwie, aż towarzysz napcha się i kolej przyjdzie na nią. Gdy to zobaczyła
pewna właścicielka hotelu w Santos, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni, rozzłościła
się nagle i oświadczyła, że takimi właśnie brutalami są wszyscy mężczyźni wobec
kobiet.
W Polsce ostronosy okazały się znów świetnymi bałamutami i potrafiły zdobyć serca
możnych protektorów. Nie wypuścił ich już spod troskliwej opieki kierownik Działu
Przyrodniczego Muzeum Wielkopolskiego, profesor Edward Niezabitowski, a jego
asystent, doktor Rakowski, całkowicie przez nie zawojowany, przynosił co dzień
żarłokom jako dowód ojcowskiej serdeczności dwa świeże jajka. Jaja smakowały im
wybornie, ostronosy utyły i w Poznaniu świetnie im się żyło.
Pancernik i kara-kara
Nasz pancernik był to oryginał nie lada. Należał do gatunku zwanego przez
Brazylijczyków tatu rabo mole, czyli pancernik o miękkim ogonie. Ten właśnie miękki
ogon uścisnąłem przy wzajemnym poznaniu pewnej majowej nocy w lasku stepowym w
pobliżu Campi-ninhy, na wschód od gór Serra do Mar.
«
12
Zawsze lubiłem obserwować pancerniki. Nie ma zwierząt, które by tak pociągały
wyobraźnię i tak fascynowały. Historia bowiem ich rodu zawiera tajemnicę, u której
źródła — można śmiało powiedzieć — są niemal wszystkie wielkie tragedie roślin,
zwierząt czy nawet ludzi. Paleontologowie twierdzą, że w dawnych epokach żyły
ogromne pancerniki w Europie i Ameryce. Lecz w którymś okresie swojego rozwoju
popełniły karygodny błąd: nastawiły się wyłącznie na obronę, wydoskonalając swe
pancerne pokrycie. Ufne w jego skuteczność, zaniedbały swe zęby, stając się bezbronne

background image

wobec innych, bardziej drapieżnych zwierząt, szczerbaki te z biegiem czasu wyginęły.
Zoologowie twierdzą, że dzisiejsze skarlałe pancerniki są obciążone tym samym
kompleksem wiary w pancerz z zaniedbaniem innych zdolności— i przeto skazane są na
zagładę. Poznając dokładniej życie szczerbaków, nie sposób odmówić pewnej
słuszności tym twierdzeniom.
Mieliśmy zwierzęta dziksze i drapieżniejsze, które mimo to w niewoli załamywały się
niepomiernie szybciej niż pancernik, ale po kilku tygodniach pozornego oswojenia
potrafiły podstępnie ugryźć nas w łydkę. Pancernik natomiast, skoro raz się poddał i
wszedł w orbitę naszego małego społeczeństwa ludzko-zwierzęcego, okazał się pełnym
lojalności członkiem i umiał zachować godność i życzliwość wobec ludzi, a
koleżeńskość wobec innych zwierząt. Była to wyraźnie istota prawych zasad,
opancerzony leśny rycerzyk bez lęku i skazy. Uląkł się syku jaszczurki, ale ów syk był
silniejszy od niego i musiał wzbudzić dreszcze sprzed prawieków.
Zapakowanie pancernika do Polski nie nastręczało trudności, gdyż w tym czasie
przyzwyczaił się nie tylko do nas ludzi, lecz i do skrzyni. Z racji wyższej (czytaj:
wyzyskania wielkiej skrzyni) dostał pancernik niebawem towarzysza, mianowicie orlika
z gatunku kara--kara, inwalidę o postrzelonej nodze. Jest to w stepach Brazylii dość
pospolity drapieżnik, przebywający często wśród bydła i obyty dzięki temu z ssakami—
z ich skóry lubi wydobywać różne pasożyty. Przypuszczenia nasze, że wobec tego nie
wyrządzi krzywdy pancernikowi, sprawdziły się. Ptak zachowywał się poprawnie i
biernie. Pancernik natomiast, konserwatysta z zasady, nie uznał nowego towarzysza.
Forma jego nieuznania była dla ptaka niezmiernie bolesna. W okrężnej wędrówce po
skrzyni pancernik postępował tak, jak gdyby
13
orlika nie było, więc niby go nie widząc, brutalnie spychał go z drogi, przytłaczał do
ściany, czasem nawet właził na niego.
Zwierzęta, jak wiele ludzi, mają prymitywną filozofię życia i zmuszone przebywać
blisko siebie, bywają zazwyczaj albo wrogami, albo przyjaciółmi, pośredniego stosunku
nie ma. Przyjaźń, jaka związała następnie pancernika z orlikiem, była szczera, głęboka,
spokojna, bez histerycznych wybuchów, można powiedzieć, że rzeczowa. W tę przyjaźń
pancernik wkładał pogodę ducha i dobroduszność, kara-kara zaś —wykwint form i
szerszy pogląd na życie. Było w nich trochę z Sanczo Pansy i Don Kiszota. Nie ulegało
wątpliwości, że w tym towarzystwie musiał wiele zyskać gburowaty nieco pancernik.
Słowem, była to przyjaźń serdeczna i niezmącona.
Zwierzęta dostały się szczęśliwie do Polski, tu jednak nieubłagany los rozdzielił
przyjaciół i wyrządził pancernikowi nieludzką krzywdę. W zwierzyńcu poznańskim
wsadzono go do klatki z małpami. Psotne małpiska jeździły teraz na nim i płatały mu
figle, a poczciwy pancernik stał się ośmieszonym błaznem. Życie jego zeszło na psy,
gorzej —na
małpy.
Tak, tak, kochany pancerniku, nie tak to illo tempore bywało, gdy towarzyszami twoimi
bywały orły, a z południowej drzemki budzili cię po imieniu ludzie życzliwi...
Obcy ludzie zwiedzający ogród zoologiczny śmiali się z ciebie i twej nieporadności.
Gdyby wiedzieli, jak zaciekle i mężnie umiałeś walczyć przez pełne sześć dni o
utraconą Wolność! Gdyby chociaż przez głowę im przeszło, jaki rycerski duch żył pod
twoim gruboskórnym pancerzem!

background image

Trudno mi było opędzić się uczuciu lekkiego rozrzewnienia i żalu, żalu do świata i także
do siebie...
Nie ma chyba bardziej upokarzającego uczucia niż świadomość, że jest się zdrajcą
przyjaciela.
14
Kilku Budaszów
Było ich kilku Budaszów, nie tylko ich ojciec i brat ich ojca, lecz także osiemnastoletni
Michał Budasz i piętnastoletni Bolek. Nieszczęsnym kucharzem naszej wyprawy był
Bolek, syn poważnego kolonisty w kolonii Candido de Abreu. Mówię: nieszczęsnym,
gdyż biedak nigdy nie umiał nam dogodzić i na nim odbijały się nasze złe humory. Nasz
problem życia, pozornie tak skomplikowany, sprowadzał się do jednego zagadnienia:
dobrego funkcjonowania żołądka. Gdy Bolek podawał nam niestrawny fiżon, to prawo
puszczy wymagało, aby go łajać i wymyślać mu za chore żołądki.
W czasie naszej wyprawy dotarliśmy do rzeki Ivai i rozgościli się w chacie kabokla
Franciszka Goncalvesa. Było nas wtedy, nie licząc Bolka, ośmiu chłopa.
Pewnego wczesnego poranku zerwaliśmy się ze snu, przerażeni piekielnym wrzaskiem.
Do chaty wtłoczyły się dwa walczące ze sobą cielska. Skoczyliśmy na równe nogi.
Bolek trzymał za ogon potężnego mrówkojada z gatunku zwanego przez Brazylian
tamandua bandeira. Chłopak ledwo dyszał, ale nie puszczał zwierza, wielkiego jak
borsuk i znacznie niż chłopak silniejszego.
Jak to się stało? Zwierzę jak gdyby chłopca wcale nie spostrzegło, minęło go. Wtedy
Bolek, uniesiony myśliwską pasją, doskoczył do mrówkojada, mężnie chwycił go za
ogon, nadludzkim wysiłkiem dźwignął do góry i huknął o ziemię. Mało to
poskutkowało. Na szczęście Bolek ujrzał na ziemi kłodę. Nie puszczając ogona, chwycił
za drewno i uderzył kilka razy w łeb przeciwnika.
Powstał nieopisany zgiełk. Któryś z nas chwycił zwierza za ogon, inni zamierzali go
skrępować. Daremne wysiłki: mocne pazury rwały powrozy na kawałki, jakby to były
zwykłe nici. Ktoś przywlókł drewnianą skrzynię. Jednakże niespokojny gość skrzynię
złapał i rozerwał. W końcu zwierza wpakowano do pustego, miedzianego kotła. Scena
ujarzmienia mrówkojada odbyła się wśród krzykliwej wesołości. Bądź co bądź, ośmiu
tęgich chłopa borykało się przez blisko kwadrans z niesfornym zwierzęciem,, z którym
poprzednio Bolek załatwił się w kilkunastu sekundach. W czasie naszych zmagań Bolek
stał pod ścianą blady, z rozszerzonymi oczyma.
Gdy rwetes ustał i nieco ochłonęliśmy, podszedłem do chłopca i wyciągając rękę,
powiedziałem serdecznie:
15
__ Bolek, dawaj łapę! Jesteś zuch!
Bolek w uścisku dłoni wyczuł szczere, pierwsze uznanie i niezdolny wykrztusić słowa,
żywo rozszlochał się.
Tymczasem zdobycz Bolka zachowywała się w kotle cichuteńko jak mysz. Ujrzałem
więźnia ze zwieszonym nosem i łapami, założonymi na oczy.
Dzień złapania mrówkojada był oczywiście dniem triumfu Bolka. Bolek stał się
bohaterem i zaczęliśmy go traktować sprawiedliwiej niż dotychczas. Od tego czasu już
nie łajaliśmy go wcale.
Z mrówkojadem, niestety, rzecz zakończyła się niefortunnie. W następnych dniach
poszliśmy w głąb puszczy nad rzekę Mare-auinhC) а mrówkojada zostawiłem u

background image

Franciszka Goncalvesa pod troskliwą opieką. Po trzech dniach dowiedzieliśmy się, że
nasz zwierz przeniesiony do drewnianej skrzyni, skrzynię rozerwał i uciekł w las. Tyle
go było i wszelkie ślady po nim zaginęły.
Tak oto przyszło zwierzę z lasu i do lasu znów poszło. A jednak ze wszystkich zwierząt
później schwytanych i oswojonych o mrówkoja-dzie zachowaliśmy pamięć
najwdzięczniejszą. Zjawił się w naszej wyprawie jak dobry duch, pomógł Bolkowi i
znikł, jak na ducha przystało. Nam, starszym, przypomniał, że winniśmy być ludźmi z
sercem nawet i w puszczy. Był to, słowem, dobry i zasłużony
mrówkojad.
I nawet lepiej się stało, że uciekł. Może zmarniałby w niewoli. A tak wiem, że gdzieś w
nadiyaheńskiej puszczy żyje zwierzę, które otaczam serdeczną życzliwością. Wiedzie w
głuchym gąszczu beztroski żywot zjadacza mrówek i rozrywa, gdy przyjdzie apetyt,
twarde kopce, nocami zaś węszy pewnie w pobliżu chaty Goncalyesa, strasząc jego
dzieci.
Jaszczur
Pamiętną ścieżką, na której Bolek schwycił mrówkojada, często wracałem z lasu
rozciągającego się po drugiej stronie strumyka. Pewnego razu idąc w skwarze
południowym, zauważyłem na ścieżce olbrzymiego jaszczura wygrzewającego się na
słońcu. Chciałem do niego strzelić, lecz zanim zdążyłem ściągnąć strzelbę
16
z ramienia, jaszczur poderwał się i błyskawicznym susem wpadł w gąszcz.
Gdy następnego dnia o tej samej porze wracałem z lasu, pomyślałem o dniu
wczorajszym: przygotowałem zawczasu fuzję i zacząłem się skradać. W istocie jaszczur
jak kłoda leżał na tej samej ścieżce. Złożyłem się, ale w tej właśnie chwili czujne
stworzenie podskoczyło i chybiony strzał poszedł w puste miejsce. Zaszeleściło tylko w
krzewach i na tym niesławnie zakończyły się łowy.
Gdy wszedłem do chaty, zapytał mnie Goncalyes, do czego strzelałem.
— Do wielkiegojaszczura—odpowiedziałem.
— Barbaridade! —zaperzył się nagle gospodarz. —Znam go, to bandyta! W zeszłym
roku wychwytał mi kurczęta, a tego roku wypija mi wszystkie kurze jaja. Jaka szkoda,
że senhor go nie zatłukł!...
— Spróbuję jutro.
Przyszła mi myśl złowienia jaszczura żywcem i zabrania go do Polski. Toż to byłaby
gratka nie lada! Zaproponowałem Goncalyesowi, a on radośnie zgodził się wykopać
zwierza za jednego milrejsa; więc poniesienie w ostatnim roku strat na kilkadziesiąt
milrejsów nie poruszyło gospodarza, natomiast zapaliła go perspektywa zdobycia
jednego milrejsa, co prawda w gotówce.
Wzięliśmy się zaraz do dzieła. Goncalyes zaprowadził nas do jamy i okazało się, że
niewiele potrzeba było kopać. Po krótkim czasie natknęliśmy się na łuskowaty grzbiet
jaszczura i wnet Goncalyes wydobył go na dzienne światło, przezornie trzymając jedną
ręką za kark, a drugą poniżej brzucha. Zwierz wił się i wyrywał, smagał ogonem jak
biczem, kłapał wściekle zębami. Daremnie. Wiśniewski niczym zawodowy hycel
obwiązał go szybko powrozem i puścił na ziemię jak psa na smyczy. Więzień wykonał
kilka potężnych susów, ale wyrwać się nie zdołał.
Był to olbrzym w swoim rodzaju; mierzył około półtora metra razem z ogonem. Nauka
nazywała go Tupinambis teguixin. Wzdłuż grzbietu miał piękny, jasny rysunek na

background image

ciemnym tle, z pyska był podoJ3»yjT^>małego cielaka. Wspaniale wypasione cielsko
świadczyło сЬШЙіе о p^vwności jaj Goncalyesowych kur. Więc Goncalyes
ŻMQsn^4$kiern*batrzył na okrągłość jego kształtów i wzdychał, gdy
kłtóliśmyTzdobJpcz do skrzyni.
\j}ziwne^&4wierzę szybko się oswoiło i wkrótce mogliśmy z nim
2 Zwierzęta
17
robić, co nam się żywnie podobało. Wszelkie dotknięcia ludzkiej ręki i dowody naszej
życzliwości przyjmowało ze spokojem. Poruszało się mało i ociężale, żółwim prawie
krokiem, jak gdyby w niewoli zatraciło swą naturalną zwinność.
Jaszczur najchętniej spędzał czas, wygrzewając się na słońcu i leżąc jak martwy z
przymkniętymi oczyma. Skoro siadałem obok niego, zaczynał powoli, jakby z trudem
się przezwyciężając, otwierać oczy. Wpatrywał się we mnie uporczywie, bez ruchu, jak
żywy głaz. Mógł patrzeć tak przez długie minuty wzrokiem niemym, wnikliwym,
zimnym jak stal, a jednak wyrażającym bezustannie ukrytą, niepojętą myśl. Gdy w
końcu pod wpływem urzekającego spojrzenia zaczynałem czuć się nieswojo, jaszczur
powoli oczy zamykał.
Dziwne to zachowanie na początku mnie bawiło. Dostrzegałem w nim jakiś rodzaj
uporczywego wyzwania i rzuconą mi rękawicę podnosiłem z humorem. Lecz nie na
długo. Wzrok jego zaczął budzić we mnie dręczące zagadnienie. W pośrodku
rozgorączkowanej przyrody, jakby rozgonionej i histerycznej, jakby pędzącej gdzieś na
oślep, one jedyne, oczy jaszczura, były przeraźliwie spokojne, były twarde i srogie. Tam
dokoła hulały rozkiełznane namiętności, tu natomiast spozierała z nieruchomych oczu
inna pasja, cicha, lecz przejmująca pasja wielkiego wyrzutu. Była to zawziętość upartej,
nieposkromionej skargi. Oczy zdawały się bezustannie oskarżać człowieka:
— Krzywdzisz mnie!...
Była w nich siła zaklęcia. Z ich wyrazu jak gdyby biła surowość, która wdzierała się w
głąb człowieka niczym ostrze sztyletu. Była to walka, w której uwięziony zwierz umiał
cały ciężar wrogiego napięcia przerzucić do duszy ludzkiej i obarczyć jej sumienie.
Pewnego dnia nie wytrzymałem spojrzenia jaszczura i puściłem go na wolność. Lecz on
nie ruszył się, nie chciał uciekać. Wciąż na mnie patrzał sztywno, świdrując wzrokiem.
Wydawało się prawie, jak gdyby chciał nadal trzymać mnie w niewidzialnej uwięzi.
Odszedł dopiero po godzinie. Oddalał się powoli, krok za krokiem, z jakąś jaszczurzą
godnością. Rozglądał się uważnie. Potem, gdy przybył w pobliże krzewów, nagle dał
gwałtownego susa i z donośnym szelestem zginął w gąszczu.
Zginął nam z oczu, lecz wymowny jego wzrok utkwił mi na długo w pamięci. Na
zawsze. Nie mogłem uwolnić się od jego skargi. Nie mogłem zapomnieć jego
urzeczenia. W oczach tego jaszczura widzia-
18
łem jeszcze przez długie lata jak gdyby wyrzut całej przyrody, wyrzut przeciw ludzkiej
przemocy.
A może w oczach jego widziałem tylko odbicie własnego sumienia? A czy to właściwie
nie wszystko jedno?
Ludzkie sumienie i ludzkie interesy, jak to wiadomo, nie zawsze idą w parze, a cząsto
biorą się za łby. Tak było i wówczas. To, że uwolniłem swe sumienie pozwalając uciec
jaszczurowi, wywołało wzburzenie gdzie indziej: u Franciszka Goncalyesa.

background image

Podczas ceremonii uwalniania gada był nieobecny i wrócił do chaty, gdy już było po
wszystkim.
— Jaszczur?! —krzyknął Goncalves, chwytając się za głowę na widok pustej klatki.
— Tak, jaszczur! —odpowiedzieliśmy chórem.
— Poszedł żywcem?
— Poszedł żywcem.
— O, me biedne kurczęta! O, me biedne jaja! — Goncalyes niemal że płakał. — O
miseria, o desgraca!
Leniwiec
Ależ to śmieszna sztuka! W porównaniu z leniwcem każdy żółw mógłby ubiegać się o
tytuł rączego szybkobiegacza. Jeden jego krok trwał nieskończenie długo, tak długo, że
pokraka, którego przyroda bynajmniej nie wyposażyła w błyskotliwą inteligencję,
zapominał widocznie w czasie tego kroku o celu swej wędrówki i popadał w długie
zamyślenie, czy należy wykonać następny krok. Nie wykonywał go, bo teraz była kolej
na inny ruch: trzeba było głowę z prawej strony odwrócić na lewą. Zabierało to sporo
czasu i wymagało olbrzymiego wysiłku. A potem należało przymrużyć jedno oko: ileż
w tym było wytężenia!
Jedną jedyną przewagę miał nad otoczeniem, jedyną broń najbiedniejszych istot:
świetną barwę ochronną. To tylko ratowało go od zupełnej zagłady. Ciało jego obrastały
długie kędziory, łudząco podobne do trawy. Leniwiec całe swe życie spędzał na
drzewie, żywiąc się jedynie liśćmi.
Gdy wisiał na gałęzi, przyczepiony do niej długimi pazurami —
19
wisiał, bo nieszczęsnego półgłówka nie ominął i ten los, że żyć musiał do góry nogami
—wtedy nie dało się odróżnić nieruchomego cielska od kępy trawy. W lesie
amazońskim, w którym pełno jest na drzewach narośli i trawsk, niełatwo dostrzegali go
wrogowie.
A jednak leniwiec skazany był na zagładę jak jego kuzyni z tej samej rodziny
szczerbaków: pancerniki i mrówkojady. Lecz na dzisiejszym potomku wielkiego rodu
ciążyło przekleństwo zbyt długiego drzewa genealogicznego. W jego żyłach krew nie
chciała krążyć należycie. Nie dość tego: w sierści jego zagnieździł się pewien
pasożytniczy gatunek mola, jak gdyby to była sierść muzealnego już przedmiotu.
Pojawienie się leniwca w moim zwierzyńcu zaintrygowało przede wszystkim tukana.
Była to też groteska tych krain, oswojone ptaszysko o gigantycznym dziobie, dłuższym
niż połowa jego ciała. Bezczelne, wścibskie indywiduum nie znało poszanowania dla
żadnych rzeczy ani istot i wszędzie wkładało swój nos. Zaraz pierwszego dnia tukan
siadł na plecach leniwca i zaczął tarmosić dla zabawy jego kłaki. Zwierz po długiej
chwili namysłu odwrócił powoli pysk w stronę intruza. Wykręci! przy tym głowę o całe
pół koła, aż ponad własny kręgosłup. Potem zamknął i otworzył oczy, jak gdyby
zdziwiony niecodzienną zjawą. W końcu wymierzył cios. To znaczy, że do jego prawej
przedniej nogi wsączyło się powoli życie, noga się podniosła i uroczyście zataczała
półkole. Gdy wreszcie po kilkudziesięciu sekundach dotarła do celu, naiwne oczy
leniwca napełniły się wyrazem niedowierzania, że tukan zdążył uciec. W tym położeniu
zwierz zamarł w bezruchu na pół godziny z tępym, dobrodusznym uśmiechem
smutnego błazna na wargach. , i

background image

Trzymaliśmy go na werandzie naszej chaty. Po kilku godzinach w jego mrocznej duszy
zamigotał odruch myśli, że był w niewoli. Ściągnął z siebie więzy i wspiął się powoli na
dach. Czekał tam do wieczora i potem „rzucił się" do ucieczki. Do północy trwało
schodzenie na ziemię, lecz następnie bezlitośni ludzie przerwali jego niedołężny sen o
wolności i nałożyli mu silniejsze liany. Ze smutnego pyska nie schodził łagodny,
dobrotliwy uśmiech.
20
Anakonda
Ow anakonda nad Ukajali był w istocie przepysznym okazem. Miał prawie pięć metrów
długości i był w pośrodku ciała spory jak udo tęgiego mężczyzny. Ludzie hacjendy
Dolciego złapali go i z ulgą odetchnęli.
Oczywiście zamierzałem zawieźć żywego do Polski tak pięknego węża i dlatego
wpuściliśmy mu do klatkf tłustego kurczaka na pożarcie. Lecz stała się tam rzecz
groteskowa i zgoła gorsząca: mały kurczak zaprzyjaźnił się z olbrzymim anakondą.
Po trzech tygodniach tej koszmarnej sielanki z kurczakiem doszliśmy do przekonania,
że anakonda jest zapewne beznadziejnie chory. Metysi Dolciego do niczego się nie
przyznawali, lecz prawdopodobnie podczas chwytania uderzyli go drągiem, łamiąc mu
żebra lub kość pacierzową.
Wywlekliśmy go na dziedziniec. Był to stwór bajecznie fotoge-niczny, więc należało
skorzystać z okazji i zrobić kilka ciekawych zdjęć. W czasie tych przygotowań
anakonda zachowywał się apatycznie i wszystkie zabiegi znosił biernie. Schwyciłem go
w pół ciała i z całych sił uniosłem, a on, trzymany przez ludzi z przodu i z tyłu na
lassach, tylko słabo się bronił. Cyk! — zrobił w tej chwili aparat fotograficzny.
Potem ośmielony jego ociężałością, zamierzałem dokonać najciekawszego zdjęcia,
trzymając go za głowę przed aparatem. I wtedy spotkała mnie przygoda. W chwili gdy
zbliżyłem ręce do szyi węża, on znienacka poderwał energicznie łeb do góry i zatopił
swe ostre, długie zęby w mej lewej ręce. Prawą ręką chciałem rozerwać mu paszczę,
lecz bestia jakoś szarpnęła i nagle uwięziła również i drugą mają rękę. Byłem
unieruchomiony. Wyrwanie się z zaciśniętej kurczowo paszczę-ki było niemożliwe:
wydarłbym sobie sporo mięsa z rąk.
Wytworzyła się groźna sytuacja. Ludzie, trzymający dotychczas węża, tak okropnie
przestraszyli się jego zrywu, że potracili głowy i co najgorsze, puścili liny. Anakonda,
przez nikogo nie powstrzymywany, mógł mnie opleść swoim cielskiem. Przeszyło mnie
przerażanie, że byłem zdany na łaskę potwora i jego muskularnych mięśni.
— Un pało! Kłodę! —krzyknąłem co sił w piersi.
Miałem nadzwyczajne szczęście. O dwa. kroki ode mnie leżała przypadkiem na ziemi
kłoda drzewa. Któryś z przytomniejszych Mety sów zrozumiał, o co chodzi.
Przyskoczył, porwał drewno, wpako-
21
wał je między szczęki anakondy i podważył. Szczęki rozwarły się, zęby wyszły z moich
rąk. Byłem wolny. Dłonie spłynęły krwią. Odskoczyliśmy. Rozpaczliwy odruch węża
nie uratował mu życia. Ludzie znowu schwycili go na linę i zaczęli go tłuc drągami.
Wpadli w szał i bili, dopóki nie rozpłatali mu głowy. Najchętniej rozdarliby go na
kawały. Wąż długo wił się w konwulsjach, zanim uległ przemocy ludzkiej.
Po śmierci anakondy wyszło dopiero na jaw, że nie był wcale chory, lecz tylko nażarty.
W 'żołądku jego znaleziono resztki dzikiej świni. Nic dziwnego, że pogardził

background image

kurczakiem. Wyrok śmierci na niego był — jak nierzadko bywa z wyrokami ludzkimi
— nieporozumieniem.
Jednak śmierć anakondy była poza tym koniecznością biologiczną. Wąż poniósł śmierć,
bo był nażarty. Pełny żołądek w przyrodzie ściąga często przykrości losu i czasem
śmierć. Wąż zginął, bo zaprzyjaźnił się z kurczakiem. Złamał prawidła obyczajowości
w przyrodzie. Wielki zwierz nie śmie przyjaźnić się z byle jakim kurczakiem.
Ginąc anakonda pozostawił mi osobliwą spuściznę: sławę lokalnego bohatera. Sława
rozniosła się po całym dorzeczu Ukajali i dotarła nawet do miasta Iąuitos nad
Amazonką. W Iąuitos gazeta umieściła zaszczytną wzmiankę o odważnym podróżniku,
który gołą ręką łapie wielkie anakondy i nie boi się wsadzić im rąk do paszczy. „Tacy
śmiałkowie — kończyła się korespondencja — są prawdziwym promieniem nadziei dla
ludzkości".
Zrozumiałem więc na własnym przykładzie, jak powstają bohaterskie legendy. I
zupełnie jak to bywa w prawdziwych legendach, uprzejma gazeta nic nie napisała o
zimnym pocie przerażenia, który rzęsiście, a bezecnie spływał przy tym wyczynie po
ciele „prawdziwego promienia nadziei dla ludzkości".
Hirara
Gdy byłem mały, ojciec uczył mnie kochać nie tylko motyle i inne zwierzęce stwory.
Twierdził, że bankierzy, dyrektorzy i w ogóle ludzie ustatkowani są co prawda bardzo
potrzebni, ale nie zawsze, i nie zawsze w życiu mają rację. Natomiast potrzebniejsi są
ludzie szaleni, oni mają częściej rację. Szaleńców trzeba kochać. Tylko wielcy szaleńcy
stają się bohaterami, wybijają wyrwy, tworzą światy i zwyciężają. Szaleńcy nie
22
tracą odwagi i budują na gruzach wtedy, gdy rozumnych ogarnia zwątpienie. Prawił
ojciec, że trzba kochać szaleństwo, gorącą fantazję, zuchwały animusz i wszystkich
płomiennych zatraceńców.
Takie to dziwne herezje wchłaniałem za młodu nad Wartą. Pewnie dlatego nad Ukajali
któregoś dnia podbiłem strzelbę przyjaznemu Estanislawowi, gdy chciał strzelić, i
darowałem życie uciekającej hirarze, szalonej bestii.
Jedną hirarę, z rodu wielkich kun, miałem już od samego początku mego pobytu w
Cumarii nad Ukajali. Była nadzwyczaj łagodna i miła.
W tym czasie przywieziono mi znad rzeki drugą hirarę, właśnie przed chwilą pojmaną
w puszczy. Podczas chwytania podobno broniła się zawzięcie i zanim zdołano ją
obezwładnić i skrępować, pokąsała dotkliwie dwóch ludzi i psa.
Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności wpakowaliśmy ją do wielkiej skrzyni
cedrowej. Skoro tylko rozluźniliśmy więzy, hirara natychmiast zerwała się i zaczęła
gryźć dokoła jak wściekła. Zaczęło się jej wielkie zmaganie i wielkie, opętane
szaleństwo.
Beznadziejne szaleństwo! Siły były zbyt nierówne. Najpierw miotała się zaciekle i
tłukła. Wściekłość wywierała na grubych drewnianych kłodach i rozgryzała je z taką
siłą, że leciały drzazgi. Musiałem postawić przy klatce na straży pomocnika
Estanislawa, ażeby przemocą spychać hirarę do środka. Inaczej w kilku minutach
wygryzłaby dziurę i uciekła. Lecz po kwadransie Estanislao przybiegł do mnie zdyszany
i pokazał, co mu zostało w rękach: z kłody pozostał mu kikut. Resztę rozszarpały ostre
zajady zwierza.

background image

— Weź nowy drąg! —zawołałem zniecierpliwiony. Estanislao wziął nowy drąg i zaczął
nim uderzać hirarę po łbie.
Walka stawała się absurdem. W całej chałupie rozlegały się zgrzyty obopólnej
zawziętości: twarde, straszliwe uderzenia kłody i głuche, rozjuszone poświsty hirary:
cek, cek, cek, poświsty brzmiące często jak jęk. Ale tej walki nie było końca. Im dłużej
walił Estanislao, tyni obłędniej rzucała się hirara. Szarpało mi to straszliwie nerwy i nie
mogłem pracować.
Pysk hirary był okrutnie skrwawiony. Postanowiłem ogłuszyć ją kilkoma wiadrami
wody. Daremnie. Ze zdwojoną gwałtownością rzuciła się na nowo do rozgryzania belek.
— Pilnuj jej!! —krzyknąłem do Estanislawa.
Byłem zły, rozjuszony. Musiało się przecież skończyć jej klęską,
23
nie było innego wyjścia. Dostawaliśmy obłędu. W chacie panował oszalały nastrój.
A równocześnie wzmagało się uczucie upokorzenia. Mimo woli nachodził nas jakby
nieprzytomny podziw dla tak zaciętej wytrwałości i przerażającego bohaterstwa. Była to
jakaś niezwykła hirara.
W godzinę później wpadł do mnie Estanislao.
— Nie mogę dłużej! —wykrztusił złamanym głosem.
Oddychał resztkami sił. Był zupełnie wyczerpany i tracił zamroczony rozum. W oczach
jego tlił się gorączkowy obłęd.
Przyszło kilku innych ludzi. Był stary Budasz i jego synowie, również Bolek, i zjawiło
się kilku Dąbrowskich z Candido de Abreu. Był także Tomasz Pazio i jego synowie.
Walka nie ustawała. Graniczyło to prawie z czarami. Wzięliśmy blachę, ale i blacha
darła się jak papier. Ze zwierzęcych ślepi wyzierała nienawiść. Była to zawziętość
upiorna, szał przejmował zabobonnym lękiem.
Pod wieczór, po kilku godzinach, zrobił się wielki krzyk przy klatce. Wpadł do mnie
Estanislao i wrzasnął, że hirara się wyrwała. Złapał strzelbę i wyskoczył na dwór. Ja za
nim.
Rzecz niepojęta i niemożliwa, a jednak się stała. Hirara wyrwała się spod ośmiu czy
więcej łap ludzkich, uzbrojonych w kłody. W końcu zwyciężył szaleńczy, straszliwy
upór wbrew wszystkim nadziejom i rozumom.
Oto hirara uciekała. Miała krzywy, obolały grzbiet, bo tylu ludzi go przetrącało, i miała
zmasakrowany łeb. Ale waliła jak diabeł w stronę puszczy. Jej szaleństwa ostatni
wysiłek—opętany bieg ku wolności —przejmował wzruszeniem, nie przerażeniem.
Dzielna bojowniczka. Zwyciężyła.
Estanislao podniósł strzelbę i zmierzył się do strzału. Podbiłem mu broń. Nie! Nie
zabijaj hirary! Niech ucieka!
Kiedyś, kiedyś, bardzo dawno temu, mówił mi ojciec, że trzeba szanować szaleństwo,
że trzeba kochać szaleńców. Niech hirara ucieka! Niech sobie żyje!
24
Młody jaguar
Krótko po wschodzie słońca port w Belem u ujścia Amazonki wypełnił się barkami, a
każda usiłowała jak najbliżej dobić do nadbrzeża, gdzie był plac targowy. Nad
rojowiskiem ludzi wznosił się las masztów.
Dokoła klatki z młodym jaguarem wielki tłok, aż trudno było do niej się dostać. Był to
dorodny, zdrowy okaz kociątka wielkości dużego bernardyna; brakowało mu jeszcze

background image

roku do zupełnego wyrośnięcia. Wtłoczony w róg klatki, skłębił się, przyczaił. Tylko z
przymrużonych ślepi obrzucał ludzi niepewnym spojrzeniem. W zielonych źrenicach
odbijał się może lęk wobec tylu obcych, strasznych istot, może rozpacz i bezradność
jeńca zamkniętego za kratami.
Właściciel jaguara, starszy Metys, zapraszał mnie ruchem ręki i uśmiechem do nabycia
zwierza. Kiwnąłem głową przecząco.
— Tanio go odstąpię—zachęcał.
— Za ile?
— Sto milrejsów.
Odpowiadało to wtedy dziesięciu dolarom —w istocie niedrogo. Emiliano, mój
przyjaciel, wpadł w rozmowę, tłumacząc Metysowi, że teraz nie warto mi kupować, bo
jadę w górę Amazonki, do Peru, a nie do Europy.
— Aa, to co innego — przyznał tamten ze zrozumieniem. Pewien wyrostek trącił kijem
grzbiet jaguara, oświadczając, że
wydaje mu się on oswojony albo chory. Znienacka zwierz zerwał się gwałtownym
ruchem, z gniewną błyskawicą w ślepiach, z dzikim charkotem, i jednym szarpnięciem
kłów wydarł chłopakowi kij. Wściekle wyszczerzył zęby. Chłopak i inni w pobliżu
cofnęli się odruchowo.
— Si, senhor! — przedrzeźniał stary Metys. — Bardzo oswojony! Ludzie patrzyli na
jaguara z niekłamanym podziwem.
— To mi junak!—słychać było głosy uznania.—Zuch leśny! Nie da się! Patrzcie go,
patrzcie. Jaki dziki!...
Wszystkim zaświeciły się oczy. Ludzie byli rozbawieni i podnieceni. Śmiali się do
zwierza jak do bohatera. Najchętniej głaskaliby mu puszystą sierść. Nagły wybuch
jaguara jak gdyby wyzwolił potrzebę kultu dla bohaterstwa, kultu tak niezbędnego,
zwłaszcza w ich szarym, twardym bycie mieszkańców puszczy...
25
Dużo kajmanów
Mały Czikinio miał sześć lat i po trzyletnim pobycie w Portugalii wracał z matką nad
Amazonkę. On widział już raz Amazonkę, a ja jej jeszcze nie widziałem i z tej racji
mały Czikinio miał wielką nade mną przewagę. Opowiadał mi o Amazonce
niestworzone rzeczy. Raz tylko go wyprowadziłem z równowagi. Mianowicie, gdy nie
mógł mi powiedzieć jak wielka jest Amazonka. Długo kombinował w małej główce, aż
w końcu powiedział: Amazonka jest tak wielka jak jego ojciec, do którego teraz wraca,
a trochę mniejsza od samego Pana Boga. Czikinio miał słuszność. Amazonka uderzała
ogromem. Byliśmy jeszcze na pełnym Atlantyku, a już morze zaczynało zmieniać
dotychczasową modrą barwę i zapowiadać, że coś się dzieje — stawało się zielone, a
potem żółte.
Tak płynęliśmy przez kilka godzin.
Tu mały Czikinio stał się szowinistą brazylijskim i chwalił się, że wyspa Marażo razem
z innymi wyspami u ujścia Amazonki jest tak wielka jak cala Portugalia. Przyznałem
mu słuszność, lecz zarazem napomknąłem, że na tej miłej wyspie Marażo żyją tysiące
brzydkich kajmanów, z których każdy mógłby połknąć na raz pięciu Czikiniów. To nic,
chełpił się Czikinio, gdy dorośnie, to powystrzela wszystkie kajmany. Czikinio był
bardzo odważny, ale kajmanów panoszyło się tam takie mrowie, że trudno było je
wytępić.

background image

Dalej na północ, za wyspą Marażo, toczyło się dopiero właściwe, północne ujście
Amazonki, zajmujące przestrzeń czterystu kilometrów, czyli więcej, niż wynosi
odległość z Gdańska do Szczecina.
Pająki
Kapitan Larsen miał na swym parowczyku elektryczne światło i tym niewątpliwie bił
swych współzawodników, statki „Libertal" i „Liberał". Owe dwadzieścia kilka żarówek,
oświetlających w nocy pokład, stanowiło nie lada sensację wzdłuż całej rzeki Ukajali.
Blask tysiąca świec rzucał niesamowity urok na puszczę, szerzył na brzegu popłoch i
przerażenie, wprawiał w olśnienie.
A przede wszystkim wabił na pokład mieszkańców puszczy.
26
Niezliczone roje leśnych owadów przylatywały do światła i siadały otumanione i
bezbronne. Światło je upijało. Łatwo było zgarniać je do słoja z trucizną.
Z bajecznych bogactw tej puszczy rosły moje zbiory. Lecz miałem na statku silną
konkurencję: pająki. Myśliwi to zawzięci i zawodowi rozbójnicy. Nad stołem, przy
którym jadaliśmy, wisiała pod stropem najjaśniejsza na statku lampa i do niej najgęściej
zlatywały owady.
Pewnego razu wypadł jak z procy z pobliskiej szpary w dachu włochaty pająk Mygale,
olbrzym w swoim rodzaju, i wydarł mi prawie spod rąk rzadkiego motyla prządkę,
zwabionego do światła. Mygale to niezbyt bezpieczny dla ludzi sąsiad, więc kapitan
Larsen zarządził na niego obławę. Niestety „Sinchi Roca" to stare pudło, a szpary w
jego ścianach były głębokie. Pająka nie złowiono i w końcu trzeba było uznać jego
istnienie za fakt nie dający się zmienić.
Mygale okazał się rabusiem taktownym; cechowały go, jak każdego prawdziwie
wielkiego i silnego wojownika, skromność i powściągliwość. Pojawiał się na widowni
tylko jeden raz na dobę, mniej więcej w godzinę po zachodzie słońca. Wtedy jak
błyskawica wyskakiwał ze swej zasadzki, porywał najsmaczniejszą ofiarę spośród
zwabionych do lampy owadów, przeważnie jakąś grubą ćmę, i wraz z nią uchodził do
swej kryjówki. Później już go wcale nie widzieliśmy; teren był wolny i wówczas
przychodziła kolej na mnie, łowcę dwunożnego: swobodnie i bez obawy mogłem łowić
przy lampie. Wszakże po kilku dniach udało mi się schwytać i unieszkodliwić
olbrzyma.
Wszystkie inne żarówki na parowcu obsadzone były pająkami z rodziny Lycosidae,
pogończyków. Były to nieduże, ale żarłoczne bestie, ruchliwe i bezczelne, prawdziwe
wilki w społeczeństwie pająków. Czyhały po dwa, po trzy dokoła każdej żarówki i
ofiarą padały przeważnie muchy, ale lycosidy bynajmniej nie gardziły i większą
zwierzyną: motylem, szarańczakiem, chrząszczem, sieciarką.
Napadały sposobem ich wielkiego kuzyna Mygale, gwałtownie rzucając się z ukrycia na
zdobycz. Ich drapieżność była zadziwiająca. Schwyciwszy owada, tarmosiły go ze
wściekłością i wysysały mu wnętrzności jeszcze z żywego ciała, zaraz na miejscu
połowu, okazując przy tym nerwowy pośpiech. Nie zadowalały się jedną ofiarą.
Polowały bez przerwy przez całą noc, miotane nienasyconą pożądliwością, trawione
głodem zabijania. Bywało, że zaledwie rozpoczynały pożerać jakąś muchę, puszczały ją
półżywą i rzucały się na drugą, by po chwili
27

background image

porzucić ją i złapać upatrzonego motyla. Tymczasem pod lampą na podłodze
powstawało cmentarzysko resztek tej biesiady i nad ranem pełno tam było okaleczonych
tułowi, rozdartych odwłoków i dogorywających inwalidów owadzich.
A puszcza po brzegach rzeki Ukajali, obłędna niepohamowaną hojnością, przysyłała na
rzeź wciąż nowe roje swych mieszkańców, urzeczonych światłem.
Basia
Miałem córkę. Gdy podrosła do sześciu, siedmiu lat, zabierałem ją ze sobą na kwieciste
łąki nad Wartą. Wiele tam było śmiechu, wesołych odkryć i serdecznej wrzawy.
Zawieraliśmy przyjaźń ze wszystkimi motylami. Odwiecznym prawem powrotnej fali
działo się zupełnie to samo, co przed dwudziestu pięciu laty: w młodym sercu bud-ził
się wielki, radosny zapał i dwoje przyjaciół zdobywało przyrodę.
Gdy wracaliśmy do domu, musiałem opowiadać Basi o jeszcze piękniejszych łąkach i
bujniejszych lasach, o najpotężniejszej rzece i egzotycznych, wspaniałych, błyszczących
motylach.
— Gdy dorośniesz, Basiu — mówiłem — pojedziemy razem nad
Amazonkę.
Jako odpowiedź Basia mocno ściskała mi rękę, tak bardzo na to się cieszyła.
Wiedziałem, że będę miał dzielną towarzyszkę.
Niestety, śmierć zniweczyła nasze plany. Któregoś wiosennego dnia młode serduszko
Basi przestało uderzać i pozostałem sam.
Musiałem sam jechać nad Amazonkę. Jechałem w celach naukowych, ażeby w bogatej
puszczy zbierać okazy fauny i przywieźć dla polskiego muzeum zbiory przyrodnicze,
głównie ptaki i motyle. Praca, wykonywana wśród ciężkich nieraz warunków,
wymagała hartu, napiętej woli i często zaciśniętych szczęk.
Jednak gdy stawałem oko w oko ze światem motyli, czegoś z tego hartu nagle ubywało.
Jakże mi było zachować zimną wstrzemięźliwość, gdy oto gdzieś głęboko w duszy
budziła się przeszłość i odgrzebywała
dawne marzenia ojca?
Chociaż śmiałe i zuchwałe były dziecięce marzenia, to przecież przyroda nad
Amazonką stworzyła jeszcze śmielszą i zuchwalszą
28
rzeczywistość. Oniemiały człowiek patrzył i trudno mu było pojąć rozumem to, co
widział, gdzie w tej puszczy ustaje jawa, a rozpoczyna się baśń. Piękną baśń roiły
motyle nad Amazonką, takie były barwne i tak ich było wiele.
Pewnego dnia nad Ukajali zjawiła się u mnie stara Indianka Czamka z wysp powyżej
Cumarii i spytała, czy nie kupię małpki. Kupię, powiedziałem, jeśli jest zdrowa. Na to
Indianka rozwinęła szmatę, z której wyłoniły się wielkie, wystraszone oczy, czarna
czuprynka i poczciwa, w rurkę zwinięta gębusia małpki-kapucynki. Na widok tej starej
przyjaciółki, znajomej jeszcze z czasów brazylijskiej wyprawy, coś załopotało mi w
sercu i chwyciło za gardło. Toż to był kubek w kubek ten sam Mikuś, z którym tak
serdecznie zaprzyjaźniła się kiedyś moja biedna Basia. Ileż to wtedy było wspólnej
radości, ile słońca i dziecięcych zabaw!
Indianka spytała, czy znam ten rodzaj małpek. Znam, odpowiedziałem, i następnie w
mej książce Bichos pokazałem jej reprodukcję fotografii, przedstawiającej Basię z
Mikusiem.

background image

Czamka poznała małpkę i ogromnie się ucieszyła. A potem spytała, gdzie jest ta
dziewczynka. W tym sęk. Jakże tu było powiedzieć tej czerwonej pani, ozdobionej w
malowidła na policzkach i z wielkim kolczykiem w nosie, że akurat rok temu Basię
pochowano w ziemi? I jak ukryć przed tą staruchą, że oczy białego człowieka napełniły
się łzami?
Dziwne jest serce ludzkie: białe słońce równikowe nic nie zdoła z niego wypalić ni
wypłukać ulewa tropikalna, ni pokryć zapomnieniem wielka, wroga puszcza.
Sytuację uratował oswojony, poczciwy tapirek. Przybiegł i prosił o mleko, ciągnąc mhie
natarczywie za kamasze. Dobrze, dobrze, dostaniesz mleka, urwipołciu!
29
Cumaria
Pewnego dnia o świcie chłopiec okrętowy otworzył gwałtownie maleńką kabinę i
zbudził mnie ze snu:
— Proszę wstawać! Dobijamy do Cumarii! Słowo jak pobudka, jak hasło. Zerwałem się
z koi. Nareszcie po wielotygodniowej włóczędze na rzece dobijałem do celu mej
peruwiańskiej wyprawy. Cumaria leżała nad górnym biegiem Ukajali, o mniej więcej
tysiąc osiemset kilometrów od Iąuitos.
Cumaria: brzeg wysoki na kilka, miejscami na kilkanaście metrów, rozległa polana po
wyciętym lesie, na polanie tuzin chałup z dzikiej trzciny cukrowej i jeden niski, rozległy
dom murowany. To hacjenda Włocha Dolciego. Na tej hacjendzie pracowali przeważnie
peoni ze szczepu Kampa. Dolci obchodził się z nimi po ludzku, ale fakt pozostawał
faktem; byli to właściwie jego niewolnicy, a on ich panem. Za polaną hacjendy
wszędzie puszcza. Rzeka, szeroka na blisko kilometr, dzika, pełna wirów.
Cumaria: cmentarzysko niedawnych polskich nadziei. Zwabieni wybujałymi opisami
niesumiennych zapaleńców, przybyli tu koloniści z Polski, marząc o lepszym jutrze,
ponieśli sromotną klęskę, stracili wszystko i uciekli. Nie znieśli ciężkich warunków,
jakie im narzuciła wroga puszcza, a przede wszystkim zła organizacja. Kilku ich jednak
jeszcze pozostało.
Cumaria: kipiąca, pijana puszcza, tu, niedaleko podnóży Andów, najbujniejsza. Tłok
wrażeń: lśniące motyle, zjadliwe owady, piękne orchidee, dziwaczne ssaki, tapiry,
leniwce, węże. Kłąb zieleni: osławiony raj przyrodnika. Tu nareszcie wejdę do środka
puszczy i poznam,
jak bije jej serce.
Tu dotarłem do zachodnio-południowego skraju tej najrozleglej-szej na świecie puszczy
tropikalnej. Gdyby stąd lecieć ptakiem na wschód, do Belem, byłoby trzy tysiące
kilometrów jednej, nieprzerwanej puszczy; gdyby lecieć na północ, ku stepom
wenezuelskim — półtora tysiąca kilometrów nieprzebitego gąszczu; tylko na zachodzie
las kończył się bliżej, o jakie dwieście, trzysta kilometrów, na wyżynnych punach
Andów.
Na statku „Sinchi Roca" zatrzymały się maszyny. Czerwony marynarz rzucił pomost do
brzegu. Powoli, prawie uroczyście, wyszliśmy na ląd: Pedro, mały Czikinio i ja.
30
W pobliżu stało samotne drzewo, całe pokryte fioletowymi kwiatami. Na drzewie
siedział ptak. Czarny tukan o olbrzymim pomarańczowym dziobie, niemal tak wielkim
jak jego tułów. Gdy wychodziliśmy na ląd, skrzydlate dziwadło głośno zakrakało

background image

głosem trochę podobnym do skrzeku naszych wron, i niechętnie odleciało do
pobliskiego lasu.
Leciała dziobata zjawa z nieprawdziwego zdarzenia, jaskarawy symbol leśnej
niesamowitości, znak, że puszcza była tu rzeczywiście pijana.
Kolibry
Kolibry! Jeżeli bujna przyroda południowoamerykańska stworzyła liczne cuda
piękności, to kolibry bezsprzecznie zaliczyć należało do jej najszczytniejszych
arcydzieł.
Mimo że najmniejsze na świecie, umiały ściągnąć na siebie ludzką uwagę bardziej niż
jakiekolwiek inne ptaki. Chociaż drogi nam Kornel Makuszyński w jednej ze swoich
humoresek pisał szpetnie o pewnej niewieście, że mózgu nie miała więcej niż koliberek,
to jednak, w innym zestawieniu, ptak ten stał się w oczach ludzkich usposobieniem
całego czaru, jaki istnieje w przyrodzie południowoamerykańskiej, o tyle bogatszej od
przyrody innych części świata.
Wszyscy podróżnicy w Ameryce Południowej prawie bez wyjątku uważali za swój
obowiązek wpadać w zachwyt i sławić „skrzadlate klejnoty". Biorę na przykład
pierwszą pod ręką książkę o Brazylii, brytyjskiego malarza Keith Hendersona,
zatytułowaną: Gaje palmowe i kolibry {Palm Groves and Humming Birds, London
1924), i czytam między jednym uniesieniem a drugim, co następuje: „Kocham cię, o
tyciuteńki kolibrze, za twoją odwagę i za twe przejmujące piękno. Uroczy czarodzieju,
chylę czoło przed tobą, którego kiedyś za boga miano!" Henderson był co prawda
artystą wrażliwym na piękno, lecz podobny zachwyt udzielał się także i skończonym
snobom.
I w istocie, ptaszki te zasługują na wyjątkowe wyróżnienie. Niektóre gatunki mają
ciałka trochę większe niż nasze szerszenie. Uderza nie tylko ich olśniewająca szata,
pełna metalicznych połysków; zdumiewa — to chyba najwłaściwszy wyraz: zdumiewa
— ich wdzięk
31
i zawrotna szybkość, nieziemski polot i zadziwiająca zwinność, czupur-ność,
zuchwalstwo. Drobne ciałka posiadają nieproporcjonalnie silne mięśnie.
Ptaki te zjawiły się przy nas niespodziewanie jak istoty z bajki i przystawały w
powietrzu nad kwiatami, przy czym skrzydełkami uderzały tak szybko, że miast
skrzydeł widziało się tylko mgiełkę. Nie siadając, wybierały z kielicha małe
chrząszczyki i miód i tak zdobywały sobie pokarm. Do życia tych szmaragdów i
rubinów zamienionych w ptaki potrzebne są kwiaty, tak samo jak kwiaty potrzebne są
motylom.
Dwa wojownicze samczyki staczały zaciętą walkę. Piszcząc i zataczając w powietrzu
dokoła siebie błyskawiczne kręgi, wzbiły się wysoko w górę. Potem, niewiele snadź
wyrządziwszy sobie krzywdy, rozleciały się w przeciwne strony, a jeden z nich furknął
lotem strzały w naszym kierunku i siadł w pobliżu na suchej gałązce krzaku.
Piranie
W tych ogromnych wodach przewala się bajeczne wprost bogactwo fauny. W samej
Amazonce, pomijając jej dopływy, odkryto dotychczas przeszło jedną trzecią
wszystkich gatunków ryb słodkowodnych, jakie w ogóle istnieją na kuli ziemskiej —a
podobno sześć razy więcej, anieżeli jest ich w całej Europie od Przylądka Północnego
do Gibraltaru. Ryby Amazonki to olbrzymi, fantastyczny świat, zadziwiający wielkością

background image

niektórych gatunków, pstrokatym często ubarwieniem, upiornym kształtem, a przede
wszystkim jest to świat niebywałej drapieżności. Niezmierna ilość ryb przywodzi na
myśl mętne wyobrażenie raju, kipiącego bujnym życiem, ale jest to przeklęty raj
pożerających się wzajemnie stworzeń. Ryby Amazonki stanowią główne pożywienie
człowieka, lecz zarazem przejmują go utajonym strachem.
W miejscowości Orellana nad Ukajali poznałem kilkunastoletniego młodzieńca, którego
przed trzema laty pokąsały straszliwe ryby. Był to wtedy zuchwały chłopak, nie znający
lęku nawet przed wodą. W rzekach Amazonii nie kąpie się żaden rozsądny człowiek,
jeżeli chce żyć. Chłopak kąpał się w Ukajali i w pewnej chwili zaczął krzyczeć. Na
32
szczęście byli w pobliżu ludzie z łódką, którzy w ciągu kilkunastu sekund tonącego
wyciągnęli z wody. Jednakże już w tym krótkim czasie napastujące ryby zdołały
nieszczęsnemu powyrywać w wielu miejscach kawałki ciała.
Były to piranie, postrach tych wód, ryby krępe, z boków spłaszczone, nie większe niż
leszcze, ale żarłoczniejsze od rekinów. Ryby te napadają wielkimi stadami i mogą
podobno objeść człowieka w ciągu niewielu minut do szkieletu. W wodach
południowoamerykańskich wiele zwierząt ginie pożartych przez piranie. Te małe
stosunkowo ryby mają w silnych szczękach tak ostre zęby i są tak dzikie, że nawet
wydobyte z wody, starają się kąsać i mogą odgry«ć palec.
Pokąsany chłopak przez kilka miesięcy walczył ze śmiercią. Potem rany się zagoiły. Ale
od tego czasu jest dotknięty na umyśle i często płacze.
Czym niedźwiedź grizzli dla Ameryki Północnej, tym jest pirania dla Południowej:
tradycyjną, niemal oficjalną bohaterką wielu sensacyjnych historii. Każdy ambitniejszy
podróżnik po Ameryce Południowej odczuwał niezwalczony pociąg do skrzyżowania
swego pióra z tą bestią i do opisania jej: albo we własnej, mrożącej krew przygodzie,
albo — na odwrót — drwiąc sobie z jej grozy, rzekomo wyolbrzymiałej w ludzkiej
fantazji. Ten drugi sposób obrał angielski literat Peter Fleming w swej dowcipnie i żywo
napisanej książce Przygoda brazylijska, przetłumaczonej przed drugą wojną także na
język polski. Co do mnie, to nie udało mi si-ę nawiązać osobistego kontaktu z
krwiożerczymi rybkami i — na szczęście czy nieszczęście — ominęła mnie
niebezpieczna pokusa.
Ryby śpiewają
Amazonka i Ukajali mają żółtą, mętną wodę, tak mętną, że nic w niej nie było widać, i
wszystko, co się dzieje w głębi, zasłania nieprzenikniona tajemnica. Widzi się tylko na
powierzchni olbrzymie delfiny i ryby piraruku, wyłaniające swe cielska z wody.
Natomiast gdy człowiek spycha łódź do rzeki, może łatwo nastąpić przy płytkim brzegu
na wielką raję, wbijającą mu jadowity kolec w nogę. Czasem pod
3 Zwierzęta.
33
wieczór słychać w wodzie niesamowite dźwięki, jak gdyby bijących dzwonów. To
niektóre ryby, postacią zbliżone do sumów, wąsate i o walcowatych ciałach, śpiewają w
Ukajali.
Usłyszałem je po raz pierwszy w pobliżu naszej chaty pod wieczór, gdv słońce
zachodziło wyjątkowo barwnie po burzliwym dniu. W powietrzu i na rzece panowała
zupełna cisza, a tu nagle rozległ się spod wody cichy, lecz wyraźny dźwięk dzwonu,
potem dwóch dzwonów, potern już w kilkunastu miejscach. Dźwięki miały kilka

background image

tonacji, wyższych i niższych, jak gdyby powstawały od dzwonów różnych rozmiarów,
dzwonków, a nawet dziecięcych brząkadełek. Niektóre zdawały się przychodzić z
daleka, inne z bliska; jeden słychać było wprost spod czółna, przymocowanego u
brzegu.
__Co to? — spytałem obecnych Pedra i Valentina, nie dowierzając własnym uszom. —
Czy to ryby?
.__ Si, senor, ryby — odpowiedział Pedro.
__ Czy znacie je?
__ Znamy. Nazywają się corviny.
__ To nie wiadomo — żywo zaprzeczył Valentin.
Pedro nie ukrywał drwiącego uśmieszku, wywołanego wątpliwościami towarzysza.
__ On — wskazał kciukiem w stronę Valentina — on jest mędrszy
niż inni ludzie. Mądrość czerpie od swej prababci. Od niej wie, skąd te
głosy.--
Valentin gwałtownie się żachnął, jednak Pedro, spoglądając na
niego z pobłażliwą ironią, zwrócił się do mnie:
__ Czy usted widział, jaki odważny nasz Valentin? Jak cofnął się
od brzegu, gdy usłyszał te głosy?
__ I co z tego? —spytałem rozweselony.
__ Prababcia wbiła mu w mądrą głowę, że to głosy duchów. A dla
Valentina wszystko święte, co od prababci...
Chłopak zamierzał się odgryźć w swej obronie, ale przerwałem ich spór i kazałem im
zamilknąć. Chciałem lepiej przysłuchać się dźwiękom spod wody.
Śpiew był tak osobliwy i harmonijny, przy tym zjawisko tak niezwykłe, że mimo woli
wywoływało nastrój sennej halucynacji, jakiej często doznaje się na sali koncertowej.
Zapomniałem o komarach, o zachodzie słońca. Wsłuchiwałem się urzeczony i znowu
uprzytomniłem sobie, ile odrębności było w tej puszczy—ale komary, coraz
34
wścieklej kłujące, przywołały mnie do rzeczywistości i kazały mi czym prędzej zmykać
do chaty.
Ichtiologia zna owe śpiewające ryby, należące do rodzaju Umbri-na. Różne ich gatunki
żyją zarówno w morzach, jak i rzekach i odznaczają się tym, że mają bardziej złożony
pęcherz niż inne ryby, składający się z kilku komór. Powietrze, przechodzące z jednej
komory do drugiej, wywołuje wibrację ścianek pęcherza i tak powstają dźwięki.
Walka na śmierć i życie
...Pochód mrówek ciągnął dalej przez gęstwinę. Patrzałem jak urzeczony na
niecodzienne zjawisko.
Gniazdo os, wielkie jak dwie piłki nożne, wisiało na gałęziach krzewu tuż nad ziemią.
Kilkanaście ecitonów ze straży łatwo je wykryło i natychmiast rzuciło się na szarą jego
powłokę. Dla ich ostrych żuchw była to drobnostka: rozdzierały powłokę jak papier. Ale
w powietrzu zaroiło się od os. Z gniewnym bzykiem spadały na napastników i niemai w
mgnieniu oka rozniosły ich. Po prostu porywały w powietrze i nawet trudno było
stwierdzić, co z nimi tam robiły. Po chwili krzak był oczyszczony od wroga.
Na krótko tylko. Widocznie kolumna na ziemi dowiedziała się o istnieniu gniazda od
niedobitków patrolu. W czarnej masie powstało nerwowe zamieszanie, potem co
zuchwalsze mrówki popędziły w górę na krzak. Wszakże nie dotarły do gniazda

background image

napadnięte przez osy. Walka wybuchła wśród gałęzi. Osy były większe i mocniejsze niż
przeciwniczki, przy tym zwinniejsze, bo uskrzydlone, więc śmierć gęsto sprzątała
mrówki, a rozdarte ich ciała spadały na ziemię.
Jednak na miejsce zabitych coraz liczniejsze chmary towarzyszek wdzierały się na
krzewy, ale równocześnie i rozjuszone osy jak gdyby się dwoiły i troiły. Wkrótce w
kotłowisku, jakie dokoła gniazda się rozsrożyło, nie mogłem już objąć szczegółów
bitwy. Chyba kilkaset os szalało, szumiąc, brzęcząc, furcząc, a mrówek—tysiące.
Przezornie odszedłem o kilka kroków w bok w obawie, żebym nie oberwał od
rozwścieczonych owadów.
Coś ważnego nastąpiło w samym gnieździe. Mrówki musiały przedostać się do środka.
Z rozdartej ku dołowi powłoki zaczęły
3'
35
wypadać nagle białe larwy, zrazu pojedynczo, potem coraz częściej. Było to potomstwo
os, rozdrapywane natychmiast przez mrówki na ziemi. Między larwami dostrzegłem
także pierwsze pokonane osy, które obsiadłe mrówkami i pogryzione, już tylko
niemrawo się broniły.
Tymczasem wiele innych ecitonów, nie wmieszanych dotąd do bójki, powłaziło wysoko
na wszystkie sąsiednie krzaki i z góry starało się dotrzeć do gniazda. Spadały na jego
szarą powłokę, rozdzierały ją, dawały nura do wnętrza. Osy broniły im dostępu, jak
mogły, ale mrówek było coraz więcej.
W pewnej chwili szala zwycięstwa raptownie przechyliła się na stronę mrówek. Zbyt
wiele wtargnęło ich do gniazda. Rozpruły je na strzępy, które spadały na ziemię wraz z
walczącymi. Sypały się z gniazda jak grad białe, wrelkie larwy, i mrówki, i osy.
Wszystko to bezładnie sczepione, wżarte w siebie, na pół porozdzierane, ale wściekłe i
wciąż ruchliwe. Na ziemi mrówcza kolumna dobijała ostatnie broniące się osy, które nie
chciały ratować się ucieczką — i już szeregi zwierały się, by unosząc zdobycz, kroczyć
dalej. Gniazdo groźnych os przestało istnieć; i ono uległo liczebnej przemocy.
Liczne ryby i piękne ptaki
Od strony chaty rozległy się donośne, urywane okrzyki. Valentin, Czikinio i Julio
wołali, czymś zaskoczeni. Co tchu popędziłem w ich stronę. Dobiegłszy do skraju
puszczy, zobaczyłem ich uwijających się gorączkowo przy naszej łódce. Właśnie
wskakiwali do niej i szybko wiosłowali do maleńkiej zatoki tuż w pobliżu chaty
Claudia.
— Ryby! —wołali ujrzawszy mnie.
Spostrzegłem i ja. Zatoczka, wrzynająca się w brzeg dwudziesto-kilkumetrowym
klinem, cała burzyła się i kipiała. Przypłynęła tu tak gęsta ławica niezliczonych ryb, że
zatoczka ledwie mogła je pomieścić. Cała srebrzyła się od łuskowatych ciał,
wypychanych przez inne na
powierzchnię wody.
Chłopacy pośpiesznie podpłynęli. Krzątali się jak diabły. Bili wiosłami po wodzie,
wrzucali do łódki ryby ogłuszone i nie ogłuszone, ba, w zamieszaniu, jakie powstało,
wiele wyskakujących z wody ryb wpadało do czółna. Gdybym tego nie widział na
własne oczy, nie
36

background image

dałbym wiary, że może być tak wariacki plon. Ławica składała się z setek gęsto
zwartych palomet, jak je Valentin nazywał, ryb mniej więcej dwukilogramowych. Gdy
po kilku minutach połów ustał, a ławica uszła z zatoki, łódka, napełniona zdobyczą,
zawierała kilkadziesiąt ryb. Chłopacy, spoceni, sapali i śmiali się do siebie i do mnie.
Po małej chwili w zatoczce nie było już ani śladu ławicy. Woda przybrała poprzedni,
spokojny wygląd. Rybna rzesza powędrowała dalej, ku innym tarliskom.
Mając taki łup, łatwo podlegający zepsuciu, ruszyliśmy czym prędzej do domu.
Wiosłowaliśmy teraz wszyscy czterej, ażeby raźniej płynąć pod bystry prąd.
Na wysokości niebezpiecznego Barranco wywiązał się między chłopakami spór o
pogodę. Niebo było na razie czyste, ale Valentin twierdził, że będzie niebawem deszcz,
natomiast Julio mówił, że nie: pogoda się utrzyma. Każdy z nich inaczej tłumaczył sobie
lot kań jaskółczych.
Ślicznych tych ptaków było tu wiele, dwadzieścia kilka unosiło się w powietrzu.
Wyglądały jak wyolbrzymione do paradoksalnych rozmiarów jaskółki, a nie jak ptaki
drapieżne. Miały wysmukłe, długie skrzydła, szerokie na przeszło półtora metra,
widlasty ogon i nawet ich zachwycający lot był jaskółczy, pełen wdzięku, zwiewności i
błyskawicznych zwrotów. Przyroda jakby chciała wyróżnić owe ptaki pod każdym
względem, dała im jeszcze uderzającą szatę: były białe jak śnieg, skrzydła zaś i ogon
miały czarne. Urzekające zjawisko!
Kanie jaskółcze żywiły się wszelkim stworem, chwytały — sposobem jaskółek—
zarówno owady latające wysoko w powietrzu, jak i węże, jaszczurki, żaby, porywane z
ziemi. Czasem wzbijały się na niezmierne wysokości i wtedy było wiadomo, że pogoda
dopisze. Gdy natomiast siadały na drzewach albo bujały nisko ponad ziemią, lepiej było
nie opuszczać chaty, by nie narazić się na ulewę. Kanie, które widzieliśmy w pobliżu
Barranco, nie fruwały ani zbyt wysoko, ani zbyt nisko; krążyły kilkanaście metrów
ponad wierzchołkami drzew: bądź tu, człeku, teraz mądry! —więc moje rozognione
młodziki kłóciły się głośno i każdy chciał mieć rację.
Widok dorodnych ptaków sprawił na mnie silne wrażenie. Zawsze tak było od czasu,
kiedy pierwszy raz je zobaczyłem.
37
Samiczka modliszki
W tym okropnym gorącu osobliwie zachowywała się wielka samiczka modliszki,
siedząca na gałęzi. W miarowych odstępach czasu, mniej więcej co dwie sekundy,
rozpościerała swe zielone skrzydła podobne do liści i zaraz je zamykała. Rozwierając je,
pokazywała szeroki, spłaszczony odwłok, który w tej chwili wykręcał się do góry
nerwowym skurczem.
Ostrożnie podsunąłem jej muchę na końcu źdźbła trawy. Lecz rozbójnica, zwykle tak
żarłoczna, nawet nie spostrzegła smacznej zakąski. Muchy teraz nie potrzebowała.
Rozkładała bezustannie skrzydła i—co szczególnie nas przejęło — zbliżająca się w
oparach trucizny śmierć nie stłumiła wcale jej uniesienia: modliszka, włożona do
trującej szklanki, wciąż gwałtownie poruszała skrzydłami i wyginała odwłok. Cyjanek
potasu w końcu obezwładnił jej ruchy, ale ona, zapamiętała w swym popędzie, wciąż
kogoś wabiła, posłuszna tajemniczej żądzy aż do końca. Poniosła śmieć z
wykrzywionym odwłokiem. Przejął nas widok tych orgii. Byliśmy świadkami rzadkiego
zjawiska przyrody. Przede wszystkim stwierdziłem ponownie osobliwą rzecz: że owady,
pojawiające się tak licznie i podlegające tak zbiorowej namiętności, całkowicie

background image

opanowały życie puszczy. To one nadawały mu ton, one tu dzierżyły prym. Puszcza
była ich żywiołem i do nich należała, a nie do ptaków, nie do ssaków, a najmniej do
człowieka o przyśpieszonym pulsie i utrudnionym oddechu.
Naraz owady zaczęły szybko się chować. Słońce zaszło za czarną chmurę i nastał
półmrok; pędziła ku nam hucząca ściana deszczu. Zastała nas przygotowanych. W
pobliżu stało okazałe drzewo cedrowe. Ukryliśmy się pod jego konarami.
Dolores chwyciła mnie oburącz za ramię, przyciskając się do mnie jak najbliżej, by
uchronić się od deszczu. Oczy świeciły jej jak u kota. Powietrze nagle się ochłodziło.
Deszcz ustał, przejaśniło się zupełnie.
И
Papugi
Gorąca dolina Amazonki jest właściwą ojczyzną najpiękniejszych papug, jakie w ogóle
istnieją, ar. Są to wspaniałe, majestatyczne istoty, a ich krzyczące barwy—lazur, oranż,
ognista czerwień — stanowią w otoczeniu zielonej puszczy jak gdyby wieczną
prowokację. Gdy ary podniebnym lotem, o skrzydłach rozpiętych na przeszło półtora
metra, przelatują nad Amazonką lub nad Ukajali z jednego brzegu na drugi, widok
wysmukłych lotniczek staje się dla człowieka głębokim przeżyciem. Nie ptaki tam lecą
w obłokach, lecz marzenia w piękny kształt przyobleczone. Brzmi to może przesadnie, a
jednak stateczni agenci okrętowej „Booth Linę" w Liverpoolu, zachwalając podróż nad
Amazonkę, podają przelot ar jako jeden z cudów tej bajecznej krainy.
Najzawziętszym wrogiem papug jest człowiek. Poluje na nie z pasją, bezlitośnie je tępi i
powiada, że są to malditos czyli przeklęte, gdyż nachodzą jego pola uprawne i śmią
bezczelnie dzielić się z nim darami przyrody. A człowiek tego bardzo nie lubi.
Gdy kiedyś zajechałem do kolonii Candido de Abreu w brazylijskim stanie Parana, cała
okolica z przejęciem śledziła wojnę, którą prowadził z papugami na swym polu
kukurydzy pewien osadnik. Był to stary Niemiec rosyjski znad Wołgi, przybyły do
Brazylii przed trzydziestu laty, trochę dziwak i postrzeleniec. Liczne stada papug
nawiedzały jego pole i w końcu zrozpaczony kolonista nie mógł sobie z nimi dać rady.
Straszenie i wypłaszanie nie odnosiło już skutku. Rozzuchwalone papugi przyprawiały
osadnika o ciche szaleństwo. Biedak zupełnie zbaraniał i nie umiał już o niczym innym
mówić, jak tylko o papugach. Jego opowiadania brzmiały jak komunikaty z placu boju i
wszyscy byliśmy ciekawi, kto wygra wojnę: człowiek czy papugi.
Któregoś dnia osadnik oznajmił nam z triumfem, że on wygrał, albowiem przez cały
dzień nie przyleciał na jego pole ani jeden ptak. Ale gdy sprawę zbadaliśmy na miejscu,
stwierdziliśmy, że papugi nie przyleciały, ponieważ na polu, całkowicie wyjedzonym,
nie pozostało już w ogóle kukurydzy i zabrakło ziarna na przynętę.
39
Barrigudo
Miał spokojne, niezmiernie poczciwe oczy i w nich ze wzruszającą wyrazistością
odbijały się wszystkie doznania.
Trzymając w wyciągniętej ręce banan, zbliżałem się do dwu małp. Czepiak, owładnięty
trwogą, szybko cofnął się o kilka kroków — zwykły, roztrzęsiony dzikus. Barrigudo
natomiast pozostał na miejscu i wlepił we mnie przenikliwy wzrok.
Tak oto zdobyłem barriguda i zawarłem przyjaźń z najmilszym stworzeniem,
kiedykolwiek spotkanym, przyjaźń należącą chyba do najgłębszych, jakie mogą łączyć
człowieka ze zwierzęciem. Gdy wspominam o nim, cisną się na myśl gorące, czułe

background image

słowa, brzmiące jak przesada. Trudno było określić, co u niego najmilsze i na czym
polegał jego urok: czy na zgodliwości i dobroci charakteru, czy na niezmiernie
pogodnym usposobieniu, na łagodności obejścia, powiedziałbym: wytworności manier,
czy na zdolności bystrego myślenia, doznawania różnych uczuć?
Moja przyjaźń z barrigudem była zupełnie inna niż z resztą zwierząt. Było w niej
niewątpliwie coś z atawizmu, pozostałego z dawnych, zamierzchłych epok, kiedy
człowieka łączyło ze zwierzętami bliższe pokrewieństwo niż dzisiaj. W tej naszej
przyjaźni nie było sentymentalizmu; ani ja nie lubiłem zbytniej wylewności, ani
barrigudo nie był skłonny do rozklejania się.
W trzy dni po przywiezieniu go do Cumarii przeciąłem mu więzy i puściłem na
wolność. Nie uciekł. Całymi dniami baraszkował w pobliżu chaty, serdecznie witał się z
każdym napotkanym człowiekiem, a wieczorem przychodził spać do mej kwatery.
Chętnie, choć z pewną godnością, bawił się z innymi zwierzętami, szczególnie z
małpami, których swawolne figle znosił z zabawną wyrozumiałością. W
przeciwieństwie do hałaśliwych istot, on zawsze milczał.
Zachęcony tęgim zdrowiem tych kilkudziesięciu różnych zwierząt, jakie chowałem w
Cumarii, owładnięty niedorzeczną ambicją, postanowiłem przewieźć cały zwierzyniec,
nie tylko barriguda, do Polski. Także przydadzą się —mówiłem sobie —w naszych
ogrodach zoologicznych złowione papugi, tukany, czaple, węże, olbrzymie jak wielkie
talerze żaby, wszelakie małpy, mrówkojady, ryjkonosy, młody tapir i masa innego
stworzenia!
Zwierzęta trzymałem w zacisznym kącie na dolnym pokładzie
40
statku. Pasażerowie i marynarze mieli do nich dostęp o każdej porze dnia i nocy.
Ludzie, ożywieni życzliwą ciekawością, często do nich zaglądali.
Gdy pewnego poranku, jak co dzień, zszedłem do mego zwierzyńca, by go nakarmić,
spostrzegłem brak młodego tapirka. Odwiązał mu się w nocy sznur. Zwierzaka
daremnie szukałem po pokładzie. Zniknięcie ulubieńca przejęło mnie smutkiem. Czyżby
z pokładu, nie chronionego należytą barierą, skoczył do wody i przepadł? Barrigudo,
widząc, jak badam rozwiązany sznur tapira, podszedł do mnie i chwyciwszy za rękę,
mocno i nieprzerwanie nią potrząsał. Nigdy tego nie czynił. Oczy jego, zwykle tak
łagodne, miały podniecony blask i patrzały we mnie ostro, jakby chciały coś
powiedzieć.
Ponieważ potrząsanie trwało i trwało, w końcu odwiązałem go od słupa. Barrigudo jak
gdyby na to czekał. Porwał się i prowadził mnie wzdłuż pokładu do miejsca, gdzie leżał
stos skrzyń. Obok jednej z nich przystanął; miał wylęknioną twarz i wyszczerzał zęby.
Co za cios: za skrzynią odkryłem skórę zdartą z mego tapira!
Domyśliłem się, co zaszło. Ktoś w nocy wykradł zwierzaka, by go zabić i zjeść. Tapiry,
jak barrigudy, stanowiły poszukiwany przysmak tutejszej ludności.
Barrigudo nadal cieszył się zdrowiem. Tymczasem istnienie jego stawało się dla mnie
coraz trudniejszym problemem. Właśnie dlatego, że tak się lubiliśmy, że tak oddanym
był przyjacielem, dlatego nie wolno mi było go krzywdzić. Myśl uwolnienia go — i
zarazem uwolnienia siebie od niego — opanowywała mnie coraz uporczywiej, stawała
się manią prześladowczą.
Podczas postoju w maleńkim porcie nad dolną Amazonką, już poniżej Santarem,
wyszedłem z barrigudem na przechadzkę do pobliskiej puszczy. Oddaliliśmy się od

background image

rzeki o parę kilometrem. Korzystając z tego, że małpka zapuściła się w gąszcz i zginęła
mi z oczu, uciekłem od niej. Pośpiesznym krokiem wróciłem sam do portu. Parowiec
dał syreną znak rychłego odjazdy. Już ściągali z lądu pomost, gdy wtem czarna kula
popędziła na łeb na szyję ku nam. Marynarze poznali barriguda i jeszcze raz rzucili
pomost, po którym wpadł na pokład zdyszany zwierz. Spojrzeniami pełnymi wyrzutu
obrzucał mnie przez cały dzień.
Na szczęście znalazłem w Rio szlachetnych ludzi. Polski poseł, profesor Tadeusz
Grabowski, przyjął barriguda do swego domu
41
z pięknym ogrodem, a jego przemiła małżonka przyrzekła otoczyć zwierza troskliwą
opieką.
Rano w dzień mego wyjazdu z Rio pobiegłem pożegnać się z przyjacielem. Zastałem go
w- ogrodzie uwiązanego na długiej linie. On, podniecony, z niesamowitą
przenikliwością zgadł, o co chodziło. Chwycił mnie kurczowo za rękę. Ażeby się
uwolnić, musiałem wlec go kilka kroków ze sobą i potem przemocą wyrwać się z jego
objęć, gdy skończył się powróz. Tak silnie parł ku mnie, że pętla na szyi wrzynała mu
się głęboko w ciało — bolesny obraz czy symbol, który nie wygaśnie w mej pamięci.
Gdy odszedłem kilka kroków, stała się osobliwa rzecz. Barrigudo nigdy dotychczas nie
dobywał żadnego głosu, był całkiem niemy. Teraz wydarł się z jego zduszonej krtani po
raz pierwszy głos niby płaczliwy skrzek:
— Czaaa!...
Wyjeżdżając sam do Europy myślałem, że będę wolny od wyrzutów sumienia. Nie, nie
byłem wolny. Razem ze mną wlokło się przez Atlantyk dręczące widmo klatek i
więzów, które nazwałbym zmorą ukajalską. Coraz dosadniej uświadamiałem sobie, jak
źle postąpiłem z barrigudem. Trzeba było jednak zwrócić mu wolność i oddać go
puszczy nad Amazonką, chociażby przemocą. Złowrogi powróz, ściskający go za gardło
w ostatni dzień, śnił mi się po nocach.
Ale w dwa miesiące po moim powrocie do Polski otrzymałem list od uroczej opiekunki
barriguda w Rio de Janeiro, żony profesora Grabowskiego. W liście tym przepraszała za
wypadki, jakie zaszły, i starała się je wytłumaczyć. Po moim wyjeździe barrigudo
dziwnie się zmienił. Spochmurniał, stał się odludkiem, z dnia na dzień coraz bardziej
dziczał. Zbliżających się ludzi usiłował gryźć. I oto pewnej nocy udało mu się zsunąć z
szyi postronek i zbiec. Ludzie przez kilka dni widzieli go na górze koło Pao d' Aziicar,
zarośniętej puszczą, ale nie dał się złapać. Potem przepadł. Widocznie zbiegł z miasta w
okolice mniej zaludnione.
Wieczorem tego dnia, w którym otrzymałem list, mych przyjaciół ogarnęło zdumienie:
nigdy nie widzieli mnie tak wesołego i szczęśliwego.
42
Żararaka i nha pinda
Lasy nad Mareąuinha roiły się od wyjątkowego mnóstwa wężów jadowitych, a
szczególnie od żararak. Nie było dnia, w którym rie napotkalibyśmy dwu, trzech
groźnych gadzin. Żararaki żerowały w nocy, a za dnia spały w zaroślach, lecz gdy niebo
się wypogadzało, lubiły wychodzić na golizny, szczególnie na ścieżki i tu drzemać w
ciepłych promieniach słońca. My, Europejczycy, chroniliśmy się od nich skórzanymi
kamaszami, sięgającymi po łydki, ale Indianie chodzili boso: jednak wyostrzonym od
pokoleń instynktem zawsze na czas spostrzegali skłębione na ścieżce

background image

niebezpieczeństwo. Słyszałem o wielu wypadkach ukąszeń wśród białych kolonistów,
wśród Indian — nigdy.
Inną plagą nad Mareąuinha — była nha pinda, spotykana tu wszędzie. Ow krzak
dochodził do trzech, czterech metrów wysokości, miał drobne, do mimozowych
podobne listki i długie, cienkie, giętkie pręty uzbrojone w twarde, haczykowate kolce.
Tymi kolcami krzak chwytał niebacznych przechodniów i przytrzymywał ich jak
pazurkami. Gdy człowiek chciał się wyrwać przemocą, roślina oplatała go dalszymi
gałęziami, wbijając w niego coraz więcej kolców, które rozdzierały mu odzież i skórę,
ale nie puszczały. Tylko nadzwyczajną cierpliwością, i to możliwie przy pomocy
towarzysza, można się było wyswobodzić. Koloniści opowiadali często o tym krzaku
jak o żywym, złośliwym drapieżniku i było w tym porównaniu co nieco słuszności. Jak
mnie Pazio zapewniał, bywały podobno wypadki, że młode jelenie, zaplątane podczas
nagonki w tę roślinę, na próżno się wyrywały, padając łatwym łupem myśliwych.
Gdy pewnego dnia wałęsałem się ze strzelbą w pobliżu tolda w mało uczęszczanej
stronie, spostrzegłem przed sobą w ostatniej chwili wielkiego węża, zwiniętego w kłąb
na ścieżce. Jeszcze krok, a nadepnąłbym na niego. Jak oparzony odskoczyłem, lecz nie
mogłem uciec: cofając się wpadłem na krzak nha pindy. Kilka gałęzi od razu zatopiło
liczne kolce w moje ubranie i w ciało, przy czym na karku odczułem taki ból, że na
chwilę zapomniałem o wężu. Nie mogłem się cofnąć, kolczaste gałęzie po prostu mnie
uwięziły.
Wąż zerwał się ze snu i błyskawicznym ruchem podniósł głowę, wbijając w moją twarz
małe, bystre, przenikliwe oczy. W tym położeniu trwał, jak gdyby zamienił się w
kamień. Obraz złowieszcze-
go napięcia przed uderzeniem na wroga. Tylko językiem poruszał gwałtownie,
widocznie rozdrażniony zakłóceniem spoczynku.
Była to jadowita żararaka, wyjątkowo wielka. Ciało jej, które wydało mi się prawie tak
grube jak ramię średniego mężczyzny, z pewnością dochodziło do pięciu stóp długości.
Wąż leżał ode mnie o niespełna dwa kroki. Gdyby zerwał się teraz do skoku, sięgnąłby
mi łatwo paszczą do kolan, powyżej ochronnych kamaszy. Posiadaliśmy co prawda w
obozie surowicę przeciw jadowi żararak, lecz bywały podobno wypadki, że zastrzyki
nie zwalczały należycie skutków straszliwego ukąszenia.
Dubeltówkę niestety miałem przewieszoną przez ramię—lewe ramięj a ta strona była
beznadziejnie zaplątana w krzaku. Nie spuszczając węża z oczu, podniosłem.ostrożnie
prawą rękę, by ściągnąć broń. Niedaleko ręką sięgnąłem. Nawet tak nikły i powolny
ruch burzył równowagę krzaka i nowe gałęzie zahaczały o moje ciało, a szczególnie o
prawe ramię.
Równocześnie żararaka jeszcze bardziej wysunęła w górę głowę, jak gdyby gotując się
do napaści. Mrowie przeszło mi po plecach. Mijały chwile jak wieki. Lękałem się
drgnąć choćby powiekami i coraz sztywniej patrzyłem w gada. Mój zupełny bezruch
zdawał się go uspokajać, bo po pewnym czasie wąż schylił powoli głowę, potem oparł
ją na swych zwojach —tym uparciej jednak przeszywając mnie wzrokiem- Doznałem
pewnej ulgi, gdyż wiedziałem z opowiadań, że żararaki nigdy prawie nie uderzają bez
poprzedniego wzniesienia głowy ponad zwinięte ciało.
Była to wielka głowa, niewiele mniejsza od głowy młodego baranka, o kształcie serca,
tak charakterystycznym dla wielu wężów jadowitych. W pobliżu oczu, tam gdzie gad
miał gruczoły jadowe, głowa była najszersza. Kolor jej, jak i całego ciała, wpadał w

background image

szary brąz, na którym to tle rysował się szereg ciemnych trójkątów od głowy aż do
samego ogona. Rysunek i brązowy kolor żararaki nie były pozbawione swoistego
piękna przejmującego grozą.
Ponieważ nie mogłem sięgnąć do strzelby, skupiłem myśl dokoła roego brauninga.
Miałem go w pochwie, wiszącej u pasa z prawej strony z tyłu. Prawą rękę, wciąż do
połowy podniesioną, powoli opuściłem i choć wbijały się w nią nowe kolce, na
szczęście nie spowodowałem zaburzenia krzaku. Czułem, że między palcami robi mi się
lepko: krew sączyła się z ran.
44
Wąż trzymał dotychczas głowę na swym cielsku. Po chwili domacałem się pochwy.
Odpiąłem ją i z trudem tłumiąc podniecenie, objąłem rękojeść brauninga. Wyciągnąłem
go i zaraz kciukiem odbezpieczyłem. Serce waliło mi młotem.
Broń powoli wysunąłem do przodu. Opornie to szło, lecz jakoś szło. Rękę
doprowadziłem przed siebie do linii oczu, gdy gałęzie krzaka znów się zachybotały.
Żararaka gwałtownie podniosła głowę. Ale brauning z ręką był już wysunięty przed
krzak, jeszcze tylko kilka centymetrów do wzięcia na cel.
Wtem żararaka uderzyła. Piorunem, że nie starczyło mi czasu ani na drgnięcie ręki, wąż
wyprężył w górę swoje zwoje i ciął zębami w lufę brauninga o cal za krótko, by
dosięgnąć dłoni—po czym równie szybko się cofnął. Strzeliłem, niestety o ułamek
sekundy za późno. Chybiłem. Nowy skok węża, lecz tym razem druga kula doścignęła
go w czas: w połowie drogi, w powietrzu przeszyła mu głowę. Trzecia kula trafiła w
szyję, czwarta znowu w głowę. Więcej nie strzelałem. Wąż kurczowo skręcał się na
ziemi w bezwładnych drgawkach. Wciąż przeszywał mnie wzrokiem, wściekle otwierał
paszczę, widziałem jego wielkie zęby jadowe, lecz trafiony śmiertelnie, przestał być
groźny. Szybko tracił siły, wijąc się niedołężnie w jednym kółku.
Mijały chwile. Jak straszliwe przechodzić musiałem napięcie nerwów, odczułem
dopiero teraz. Obfity pot występował na całym ciele, kolana uginały się pode mną.
Strzały dosłyszano w niedalekim toldzie i wnet doszły mnie głosy zbliżających się
towarzyszy. Znaleźli mnie wciąż uwikłanego w krzaku.
— Ho, ho, to niezła przygoda — ucieszył się Pazio z jej szczęśliwego końca.
— Najlepszy z dotychczasowych okazów dla muzeum —rzeczowo i z zadowoleniem
ocenił Wiśniewski.
— Do licha z waszymi okazami! —warknąłem przez zaciśnięte gardło. —Przeklęta nha
pinda!...
45
Wąż „hipnotyzuje" ptaka
Od kiedy człowiek zaczął myśleć, swymi myślami wybiegał ku wężom, tworzył dokoła
nich legendy i symbole, lecz ich życia dotychczas właściwie nie zgłębił. Chociażby
pokutująca od wieków sprawa zdolności hipnotycznych wężów: czy węże hipnotyzują
swe ofiary? Wiśniewski i ja raczej powątpiewaliśmy, lecz wielu obserwatorów przyrody
potwierdzało to przypuszczenie, powołując się na liczne wypadki notowane od przeszło
wieku.
Dnia następnego na wycieczce do szupadoru Wiśniewski i ja wałęsaliśmy się w
najbliższym otoczeniu tolda, gdy towarzysz mój, kroczący przede mną na ścieżce, nagle
przystanął jak wryty. Ruchem ręki nakazał mi ciszę, wlepiając badawcze spojrzenie w
gąszcz przed nami. Wytężyłem wzrok w tym kierunku i po chwili spostrzegłem, o co

background image

mu chodziło: o kilkanaście kroków od nas ujrzałem na niskim krzaku ptaszka z rzędu
wróblowatych, a tuż obok niego, również na krzaku, zielonego węża niejadowitego,
zwanego tu cobra verde. Wąż wyciągnął w stronę ptaka głowę i przeszywał go —jak
nam się wydało — pałającym wzrokiem, natomiast ptaszek, oddalony od głowy węża
nie więcej niż o ćwierć metra, patrzył w niego jak urzeczony, drżąc konwułsyjnie
skrzydełkami. Obraz ptaka, najwyraźniej zahipnotyzowanego przez węża.
Ptak i wąż były tak w siebie wpatrzone, że zbliżyliśmy się nie spostrzeżeni na odległość
kilku kroków. Wąż nie trwał w miejscu. Ślizgał się powoli po gałęziach krzaka, potem
znów nieruchomo zaczajał się. W miarę jego ruchów sunął także i ptaszek, cofając się z
gałęzi na gałąź, czasem nerwowym trzepotem skrzydeł wisząc nieruchomo w powietrzu,
sposobem kolibrów. Oczy swe bez przerwy topił w spojrzeniu węża, przy czym trzymał
się zawsze na wprost jego głowy i zawsze w tym samym od niej odstępie ćwierć
-metrowym, jak gdyby przykuty nieodpartą siłą magnetyczną. Trudno wyobrazić sobie
znamienniejsze objawy obezwładniania woli, po prostu hipnozy.
Patrzyliśmy na to przez kilka minut, lecz nic nowego się nie działo. Ciekawi byliśmy
wyniku niezwykłej przygody, niestety nie mieliśmy czasu i postanowiliśmy zastrzelić
węża. Był to przeszło metrowy okaz, który znakomicie przydałby nam się do zbiorów.
Wśniewski miał w lufie nabój.z cienkim śrutem i on strzelił. Trafiony wąż zwinął się
46
w kłębek i bezwładnie spadł z gałęzi krzaku na ziemię, gdzie zataczał się w ostatnich
konwulsjach.
Ptak na huk wystrzału zerwał się przerażony, lecz nie dalej niż o krok przysiadł na
gałęzi, pilnie śledząc przedśmiertne drgawki swego przeciwnika. Gdy wąż zdychał, ptak
trzepotał skrzydełkami jak gdyby z radości i wydał kilka głośnych poświstów, na które
odpowiedziały mu stłumione świergoty z najbliższej kępy trawy. Zajrzeliśmy do kępy i
ku naszemu zdumieniu odkryliśmy tam gniazdo z pisklętami. Jak gdyby błyskawica
oświetliła zdarzenie—ujrzeliśmy rozwiązanie zagadki.
Co wyglądało dotychczas na demoniczną potęgę węża, było w istocie błędnym
pozorem. Wąż, wielki amator młodych ptasząt, dobierał się do gniazda. Matka stanęła w
obronie swych piskląt i starała się zwrócić uwagę napastnika na siebie, ażeby odwrócić
go od gniazda. To ona, ptak-matka, hipnotyzowała — jeśli tak można nazwać jej
wysiłki — napastnika i jak widzieliśmy, czyniła to z powodzeniem. Trzymała na uwięzi
uwagę węża, chociaż patrząc z daleka na ten dramat przyrody, można było przysiąc, że
—przeciwnie — wąż ujarzmiał złym wzrokiem biedną ptaszynę. Więc działała tu inna
potęga, przemożniejsza i wyższa ponad wszystkie zabiegi hipnotyczne: miłość
macierzyńska ptaka.
Byliśmy przejęci do głębi. Przypuszczalnie odkryliśmy źródło wiekowego
nieporozumienia i zabobonu. Domyślaliśmy się, że od dawien dawna ludzie-musieli
widzieć podobne zdarzenia między wężem a ptakiem i wysnuwali fałszywe wnioski, nie
dostrzegając wszystkiego w tym zwierzęcym konflikcie. Jakże łatwo Ъу*о wtedy
przypisać wężom tajemnicze moce, zwłaszcza gdy ptak-matka, zaniedbując zwykłą
ostrożność w swym lęku o pisklęta, sama zbytnio się zbliżała i padała ofiarą napastnika.
Wąż zahipnotyzował ptaka — mówili ludzie z dreszczykiem sensacji.
Wróciliśmy do tolda w zrozumiałym podnieceniu.

background image

— Kt o wie — rzekł Wiśniewski, a oczy jarzyły mu się zapałem — kto wie, czy to, co
przeżyliśmy przed chwilą, nie okaże się najciekawszą przygodą w naszych wędrówkach
po puszczy brazylijskiej.
Nie dziwiłbym się...
47
V^ąż potwór
Wieść o naszym zamiarze pójścia do Indian nad Mareąuinhą rozniosła się lotem ptaka
po całej okolicy. W tym okresie, jak już wspomniałem, polowaliśmy, mój towarzysz z
Polski, Antoni Wiśniewski, i ja, w lasach kolonii Candido de Abreu zbierając okazy
fauny brazylijskiej dla Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu, a szczególnie nasze ptaki.
Bezustannie las, las, las. Opasywał nas szczelnie dokoła i zdawało się, że wdzierał się
przemocą w nas samych. Udręczony wzrok nie mógł wybiec naprzód, uwięziony wśród
chaosu kształtów, męczył się w tym zielonym rozpasaniu.
Nagle w konarach drzewa coś się ruszyło. Staliśmy w pobliżu. Zjawił się przerażająco
potworny anakonda. Miał chyba przeszło dwadzieścia kroków a może i więcej. Chciał
rzucić się na nas, ale na szczęście mieliśmy kilka strzelb pod ręką. Zaczęła się istna
kanonada. Jeszcze ciągle żył, ale liczne nasze strzały pozbawiały go coraz bardziej sił i
w końcu zmiażdżyły go. Zniszczyły go.
Dzisiejsze pterodaktyle
Kośniki czubate, o które nam chodziło, były skończonymi dzi-wadłami i od lat urzekały
ornitologów nie lada jaką sensacją. Wiadomo, że na podstawie wykopalisk wysnuto
wniosek, iż ptaki pochodziły od płazów, które ponoć kiedyś, w okresie jury, dobre sto
kilkadziesiąt milionów lat temu, opuściły wodę i na lądzie rozwinęły skrzydła. Otóż
kośniki czubate, zaliczone obecnie do rodu kurowatych, w pierwszych tygodniach
swego zacnego żywota, po wylęgnięciu się z jaj, kaducznie przypominały dawne
pterodaktyle. Młode miały nawet pazury na skrzydłach i w ogóle uderzające maniery
swych praszczurów. Dopiero w miarę podrastania płazowatość ich ustępowała ptasim
cechom i w końcu zawieruszała się zupełnie, a dojrzałe kośniki niczym już nie różniły
się od innych, normalnych ptaków. To tylko, że pozostały nadal przy wodzie. Rzecz
prosta, że taki rarytas, kapryśny relikt przebrzmiałych epok, budził zachwyt
przyrodników, uświadamiających sobie, że ptak-cudo przechodził w ciągu kilku
miesięcy ewoluc-
48
ję, na jaką przyroda potrzebowała milionów lat. Czy dziwić się, że i ja waliłem z wizytą
do ptasich ekscentryków?
Nagle coś zielonego zamigotało przed nami: to inny ekscentryk, jaszczur legwan,
spłoszony przez nas, chlupnął z gałęzi do wody. Ze swym zębatym grzebieniem na
grzbiecie wyglądał jak mały smok. Był gadem, a jednak uciekał do wody.
W niespełna godzinę po wyjeździe z osady usłyszeliśmy niedaleko przed sobą chrapliwe
skrzeki i stłumiony syk i wkrótce ujrzeliśmy też ptaki. Było ich kilka. Wielkości
bażanta, brunatne, z jasnymi pręgami, siedziały tu i ówdzie na gałęziach. Jakieś mało
lękliwe, pozwoliły nam zbliżyć się na kilkanaście kroków. Dopiero wtedy, ruszając
pierzastymi czubami na głowach, odlatywały ociężale i kilkadziesiąt kroków dalej
znowu siadały.
Ich powolność sprawiała wrażenie bezgranicznego niedołęstwa. Kośniki były zapewne
tępawe, ale przede wszystkim były pewne siebie. Od niezliczonych pokoleń

background image

doświadczyły, że są nietykalne. Kośniki nie miały wrogów. Śmierdziały ni to okropnym
piżmem, ni jakimś kałem, i taki smród okazał się niezwyciężoną bronią. Nikt, człowiek
ani drapieżnik, na śmierdziele nie polował i kto wie, czy w tym właśnie nie tkwiła
przyczyna ich nieodgadnionej archaiczności?
Trudno było je sfotografować w zielonym półmroku i trudno nie odczuć pewnego
rozczarowania: ptaki nie wyróżniały się niczym nadzwyczajnym. Do tego żar, odbijany
w rzece, buchał z nieba coraz nieznośniej. Ale milę dalej wjechaliśmy w rejon
kośnikowych gniazd i od razu zmęczenie się rozwiało.
Po kilku nieudanych próbach zbliżyliśmy się do gniazda, w którym siedział młody
kośnik. Nieupierzone pisklę uniosło dużą głowę na cienkiej szyi i mierzyło nas ostrym,
bazyliszkowym wzrokiem. W przeciwieństwie do wyrośniętych ptaków było niezwykle
czujne, pełne rozgarniętej podejrzliwości, jakby należało do całkiem innego rodzaju.
Więc do płazów, do pterodaktyli?
Czujny młodzik nie wytrzymał nerwowo naszego zbliżania się i uciekł z gniazda. Ale
kto to uciekał? Czworonożny zwierz, jaszczur jakiś? Smyk zamiast skrzydeł miał
kikuty, zaopatrzone dwoma pazurami, i tymi kończynami posługiwał się zupełnie tak
samo jak tylnymi nogami. Czteronogi stwór piął się wzdłuż gałęzi, pomagając sobie
dziobem.
Gdy go łodzią doganialiśmy, zaskrzeczał nieptasim głosem
4 Zwierzęta
49
i z trzymetrowej wysokości zeskoczył do rzeki. Kiedy trwoga, to do rzeki. Woda była
snadź bliskim żywiołem. Dał nura, płynął znakomicie w głębi niczym ryba, aż wychylił
się o kilkadziesiąt stóp dalej i uspokojony wyszedł na badyl rośliny muka-muka. Nie
inaczej: to mały pterodaktyl uciekał przed nami.
W tej dziwacznej scenie było coś makabrycznie wstrząsającego. Padał od niej urok, jak
gdyby przenoszący mnie o miliony lat w przeszłość. Przecież człowiek istniał zaledwie
od miliona lat, a ten brzdąc ni to płaz ni ptak, uciekał dziś przede mną dokładnie takim
samym sposobem, jak niechybnie uciekał przed wrogiem sto pięćdziesiąt milionów lat
temu, w okresie jurajskim.
Właściwości pterodaktyla pozostawały w kośniku przez krótki czas, dwa, trzy miesiące.
Potem pazury na skrzydłach zarastały piórami i były niewidoczne i nieużyteczne, on
sam zaś zatracał zdolność nurkowania i pływania. W ogóle nie wchodził do wody, gubił
Wrodzoną bystrość i przekabacał się w niezdarnego ptaka o czubie na głowie i
diabelnym smrodzie...
Cholerny koliber
Kolibrów, zawsze zachwycających podróżników w tej części świata, było tu mnóstwo.
Już w kilka minut po przybyciu do Cabacaburi ujrzałem pierwszego kolibra. Przyleciał
do czerwonych kwiatów na krzaku, rosnącym tuż przy werandzie plebanii, i kolibrzym
zwyczajem załatwiał swą wyżerkę: zanurzał długi dziobek w czerwonym kielichu,
przystając w powietrzu i błyskawicznie uderzając skrzadełkami. Trwało to pół sekundy,
nie więcej, i już migiem Przerzucał się do następnego kwiatu i jeszcze kilku innych, po
czym, elfiątko powiewne, burknąwszy skrzydełkami trochę głośniej, odleciał jak strzała
i znikł z ludzkich oczu. Barczykiem przezwali go polscy osadnicy w Paranie.

background image

Był to szczególny koliber, bo mniej więcej w kwadrans później Wrócił, znowu
pośpiesznie zbadał kilka czy kilkanaście kwiatów i ulotnił się, ażeby wkrótce od nowa
powtórzyć to, samo. Był to ciągle, jak miarkowałem, ten sam ptaszek.
Jego częste odwiedziny krzaka intrygowały mnie coraz bardziej
50
i, czy chciałem, czy nie chciałem, musiałem o nim myśleć. W tych godzinach jak gdyby
na drugi plan schodziły ascezy wsi, poglądy kapitana, łowy Desmonda—natomiast on,
czupurny maluda, śmigły uparciuch, pomimo mej woli stawał się łagodną obsesją.
Opanowywał moje myśli.
W końcu zszedłem do krzaka, by przyjrzeć mu się bliżej, i natknąłem się na kaduczne
powikłania życiowe. Krzak należał do rodziny wilczomleczów i był trujący; biały, lepki
płyn wyciekał ze złamanych gałązek i także z czerwonych kwiatów, jeśli je zranić.
Kwiaty były małe, ale śliczne. Miały bardzo mięsiste płatki, ułożone na krzyż; a
kwiatów było tak wiele, że pokrywały krzak czerwonym nimbem.
Otóż odkryłem, że na tych płatkach i w kielichach roiło się od ruchliwych mrówek.
Zrazu myślałem, że doiły tam jakieś smaczne mszyce, ale nie. Mszyc nie zauważyłem.
Za to mrówki nadgryzały kwiaty i upajały się białym sokiem. Musiał zawierać narkotyk
ogromnie im miły. Wszystkie były wstawione, wyraźnie pod błogim gazem, jakieś
niebiańsko szczęśliwe, Witkacowe.
Nietrudno było dociec, po co przylatywał koliber. Po prostu zgarniał dziobkiem rńrówki
i masami je zjadał. Spijał może po drodze i nektar, jednak to pewne, że mrówki były mu
lepszym specjałem, a gdzie on wtykał swój dziób i działał, tam one ginęły. Ale znikały
nie na długo. Po kilku minutach ciągnęły z dołu, od ziemi, nowe zastępy gorliwych
pielgrzymów, ciągnęły po upojenie, po swój raj. Więc koliber często powracał.
Myśl o nim wyraźnie rnnie prześladowała i zaczęła narzucać dziwaczne skojarzenia.
Przyszedł mi na pamięć Amerykanin William Beebe, filozofujący zoolog i poeta
przyrody z początków dwudziestego wieku, godny następca Henryka Dawida Thoreau
— Beebe od słynnych badań głębin morskich i wysp Galapagos. Otóż przypomniałem
sobie, jak w swej uroczej książce o gujańskiej puszczy Beebe rozwodził się nad
żelaznym porządkiem wypadków w przyrodzie i w życiu. Tak więc z bezwzględną
konsekwencją jedno wyprowadzał z drugiego: żabkę pożerała ryba, by żyć; rybę pożerał
wąż, by żyć; węża pożerała sowa, by żyć; sowę pożerał jastrząb, jastrzębia ustrzelał
przyrodnik i tak dalej. Ze słów autora przebijała wiara w rygorystyczną trwałość praw i
w słuszność praw rządzących przyrodą i ówczesnym światem. Był to uregulowany,
unormowany świat ery powiktoriańskiej, świętego
4 "
51
obowiązku ujarzmiania ludów mniej cywilizowanych, ery Pax Britan-nica, „uwalniania"
przez Amerykanów Kuby, poskramiania przez Anglików Aszantów, błogo ugruntowany
świat cesarzy z Bożej łaski i żołnierzy z „Gott mit uns" na brzuchach. William Beebe,
przeniknięty duchem tej ery, widział wszędzie dokoła siebie celową mądrość
niewzruszonych prawideł natury.
A na co napatoczyłem się w przyrodzie gujańskiej? Jakoś ta żelazna logika związków
przyczynowych spisywała się nietęgo. Krzak euphorbii obwarował się jadem swej
żywicy, a jednak guzik mu to pomagało: obżerały go mrówki. Mrówki, których
nieomylny instynkt społeczny rozsławiali różni Maeterlinckowie ( a niejedni A.

background image

Fiedlerzy tymże niezgorzej wtórowali)—mrówki wysiadały: urzynały się jak cztery
dziwki i traciły sławetną przezorność samozachowawczą. Padały ofiarą kolibra. A
koliber, tak narzucający się człowiekowi, czy miał dobrze w głowie i nie był stukniętym
ryzykantem? Dawniej uśmierciłbym go dla zbiorów, dziś witałem go życzliwym
uśmiechem (ale on o tym nie wiedział).
Więc coś okropnie się zmieniło w naszych oczach i na naszych oczach. A na szerokim
świecie jak jest dziś? Szkoda gadać. Królowej Wiktorii nic jeno przewrócić się w
grobie. Ileż tych uciesznych wyłamań od uświęconej linii: choćby ci Aszantowie w
Afryce Zachodniej. Ongiś zaciekle bronili się przeciw Anglikom, białym imperialistom;
dziś, po odzyskaniu wolności, zaciekle bronią się przeciw własnym despotom o czarnej
skórze.
Cholerny koliber, sprawca cudacznych skojarzeń.
Raj małych rybek
4
Był to raj małych rybek. Gdziekolwiek spojrzeć, setki, nie: tysiące ich uwijało się w
wodzie w niewielkim promieniu widzenia. Przeważnie maleńkie, nie dłuższe niż trzy,
cztery centymetry, tworzyły miejscami istne pulsujące chmury szarych ciałek. Były
ożywione, nad wyraz beztroskie w swym podwodnym światku gałęzi i rybiej sielanki.
Krzewiło się tam i kwitło społeczeństwo drobnych istot, którym jak gdyby nic nie
brakowało do zupełnego szczęścia. I chyba nie brakowało: czasem z mrocznej głębi
wystrzeliwały migiem pokaźniejsze rybki
52
wielkie jak dłoń małej Betsy, albo jak nasze niewyrośnięte ploteczki, i wpadały między
inne, ale tym małym nic złego nie robiły: były równie łagodne jak one.
Zadziwiające mnóstwo tych małych rybek i zupełny brak większych ryb w górnej
Mazarirni jak i niektórych jej górskich dopływach stanowią ciekawy fenomen przyrody
i już od lat są przedmiotem ludzkich dociekań, lecz, jak na razie, bezskutecznych.
Opowiadał mi w Georgetown były administrator tego regionu, Anglik W. H. Seggar, że
władze starały się w roku 1951 zarybić te rzeki dwoma gatunkami dzielnych
drapieżników, lukunami i hajmara. Obydwie ryby, wyrastające do pokaźnych
rozmiarów i nader smaczne, doskonale rozmnażały się we wszystkich wodach Gujany
Brytyjskiej, niestety zupełnie zawiodły nad górną Mazaruni. Zapuszczono ich tysiące
tęgim narybkiem i wszystkie po dwóch, trzech latach zmarniały; wyginęły pomimo
nieprzebranej obfitości pokarmu.
Czapla i przestrach
Czapla stała na pniu sterczącym z wody. Gdy podpłynęliśmy z naszym terkotem
motoru, zerwała się, poleciała przed nami kilkadziesiąt kroków dalej i siadła na gałęzi,
ponownie nad wodą. Przy trzeciej takiej ucieczce przebudziły się instynkty myśliwskie i
duch sportowy naszych Indian.
Oprócz Paula i pilota płynęło ich kilkoro w łodzi. Więc zachciało im się pofiglować z
czaplą, popędzić ją śmiesznie, uraczyć się jej strachem, a zakosztować swej przewagi
nad ptakiem, a napoić się triumfem. Więc rozbrykali się na dobre i zaczęli zbytkować.
Pohukiwali na czaplę zrazu statecznie i pojedynczo, potem coraz wojowniczej i społem.
Tej krzykliwej kanonady przeraziła się czapla na dobre i zrywała się do ucieczki już
wyraźnie spłoszona. Uchodziła wciąż przed nami, ona coraz bardziej oszołomiona,
Indianie coraz bardziej rozochoceni.

background image

Wpadli w szał straszenia i w dziką wesołość. To już nie było pustą zabawą. Przenikała
ich uciecha pierwotnego człowieka, że oto panował nad przyrodą, że zmuszał ptaka do
paniki i ucieczki, że sam był czymś
53
władczym i zwycięskim. Z przekornym błyskiem przyszły mi na pamięć pierwsze
powojenne lata, kiedy to u nas i w naszej części Europy tak chwalebnie pieniło się
modne hasło ujarzmiania przez czlowieka sił przyrody. Tak samo, tylko w innym
wymiarze, Indianie ujarzmiali czaplę.
Zatem leciała wciąż w rzecznym kanionie i siadała siedem, osiem razy» Jak gdyby
urzeczona ich krzykiem i spętana ścianą puszczy. Ale w końcu straciła cierpliwość czy
ochłonęła z przerażenia i zrobiła, co jej ptasi rozum dyktował: pofrunęła o kilka uderzeń
skrzydeł w głąb lasu, a skoro minęliśmy to miejsce, wyleciała wnet nad rzekę i wróciła,
skąd ją wyPedziliśmy-
Kto odkrył kapibarę?
Gdy zabieraliśmy się do przepłynięcia na drugi brzeg rzeki, powstała tu mała sensacja:
spod pomostu rozległ się piskliwy głos ni to dziecka, ni zwierza. Paul nastawił ucha,
wyraźnie zaintrygowany. Po chwili zwierz — bo to był zwierz oczywiście — znowu się
odezwał i Paul poznał go po pisku. Krzyknął poruszony:
— Waterhog!
A więc kapibara, wodoświnka naszych kolonistów w Paranie, która dziwnym
przypadkiem przy błąkała się z puszczy do wsi, wlazła pod pomost i tam się schowała w
plątaninie chrustu. Usiłowaliśmy ją wypatrzyć, by ewentualnie dobrać się do jej skóry,
ale nic z tego nie wyszło: pod pomostem, szerokim na sześć do siedmiu metrów, było
tak ciemno i pełno różnych gałęzi, że w tym labiryncie nie dało się nic wyśledzić.
Kapibara znalazła tu niezłą kryjówkę.
Prawie dziesięciu Indian, starszych i młodszych, wysilało się z podziwu godną energią,
by dotrzeć do ukrytej kapibary. Zdumiewała mnie ich wytrwałość, więcej: nagły
przypływ zaciętości u ludzi raczej opieszałych. Czyżby duch dawnych myśliwych
odżył? Słońce właśnie zachodziło, trzeba było się śpieszyć. Zaczęto usuwać labirynt
gałęzi spod pomostu, mozół wcale przyzwoity.
Spełniłem życzenie Paula i oświadczyłem obecnym, że niewątpliwie on pierwszy odkrył
kapibarę, gdy po południu przeprawialiśmy się przez rzekę. Słuchali mych słów
niechętnie, w milczeniu, posępni.
54
Zaledwie się oddaliłem, gdy kłótnia wybuchła od nowa i tak się sprzeczali aż do
zmroku.
Można by uciesznie albo urągliwie mniemać, że przy pomoście Indianie rozstrzygali
okrutnie żywotne zagadnienia. Że spór ich dotyczył najdonioślejszych spraw czy to
sumienia, czy bytu, czy prawd ostatecznych, że po prostu dotyczył tego, czy być albo
nie być...
Otóż w istocie dotyczył, o czym przekonałem się następnego dnia rano: najmłodszego
synka Paula, brzdąca dwuletniego, przypadkiem odkryłem w ciemnym kącie pod
dachem ojcowskiej chaty, gdy zajadle obgryzał kawałek uda kapibary. Wygłodniały
malec mlaskał ze smakiem.
We wsi rozpowszechniono, że kapibara spod pomostu zdołała uciec: tak orzekli
adwentyści.

background image

Ojcowie-pielgrzymi
W godzinę po nastaniu nocy, czytając w mej kwaterze książkę przy lampie naftowej,
usłyszałem nagle stuk czegoś, co z sufitu bęcnęlo na podłogę. Zaświeciłem lampką
elektryczną: żaba. Płazowy Antinous czy może Afrodyta, ale na pewno twór
rozzuchwalonego taszysty, był bajecznie upstrzonym ekscentrykiem: jego barwy—
żółta, czerwona i niebieska — prześcigały się wzajemnie. Więc złapałem dandysa i
zamknąłem w prowizorycznej klatce na stole. Gdy nacieszyłem się nim do syta,
postanowiłem wykorzystać go praktyczniej i napuścić go na mrówki i karaluchy.
Zajrzałem do kartonu z prowiantem: były. Chleba, choć nadpleś-niałego, jeszcze nie
wyrzuciłem, więc żerowało na nim kilkadziesiąt karaluchów i tysiąc mrówek.
Wpuściłem do nich żabę i zamknąłem karton, by nie czmychnęła.
Nazajutrz osłupienie u mnie, a w kartonie katastrofa: żarłoczka w nocy przeżyła raj.
Obżarła się tak potwornie, że napuchła jak balon, a z gęby wystawał jej ostatni karaluch,
którego już nie mogła połknąć. Płaz z trudnością dyszał, ślepia z orbit mu wyszły, a co
najciekawsze, Antinous przestał być Antinousem: sparszywiał. Z przeżarcia barwy mu
sczezły, poszarzały, on sam zaś, zblazowany laluś, szpetnie
55
popielaty, ledwo mógł człapać. Libacja nocna, jak u niejednego już, nie wyszła mu na
zdrowie.
Dlatego śliczna żaba, barwna bo barwna, nasunęła porównanie z Antińousem, ale
papugi na samotnym drzewie nastręczały jeszcze kapryśniejszych skojarzeń.
Drzewo to stało samotnie nad samą rzeką o ćwierć kilometra od ostatnich chat, miało
jakieś smaczne owoce i było ulubionym żerowiskiem stada papug. Gdy przechodziłem,
zawsze widziałem tam ptaki; przylatywały tu codziennie na kilka godzin. Znajomość
nasza wchodziła w przyjemny nawyk.
Pewnego dnia zauważyłem przybycie do drzewa nowych gości. Były to dwie obce
papugi, nieco większe i bezczelnie zadziorne. Siadły na samym szczycie, mając tamte
pod sobą. Całe stado zamilkło, jakby strooione, i dopiero po chwili nieśmiało odezwały
się pojedyncze głosy sprzeciwu. Na to dwie czupurne wrzasnęły z całych sił i tak się
rozsierdziły^ tyle narobiły hałasu, że w piekło zmieniły drzewo. Ale stado nie dało się
zagłuszyć i zaczęło również wrzeszczeć na całe
gardło.
Sentymentem byłem po stronie starych znajomych, broniących
pieleszy ojczystych, przybłędy zaś zrażały do siebie chamską wrzaskli-wością. Najazd
był tu tak wyraźny i prowokacyjny, że mimo woli, dla igraszki myślowej, zachciało mi
się szukać podobieństwa w dziejach ludzkich. Wrzesień, Wietnam Południowy? Nie
bardzo odpowiadały. Przybycie ojców-pielgrzymów w 1620 roku do Ameryki
Północnej? Chyba tak, była jakś analogia. Przybyło ich na statku „Mayflower" zaledwie
czterdziestu jeden chłopa i wkrótce zaczęło drzeć koty z tysiącami Indian. Gdy intruzi
porośli w piórka i w liczbę, wyrżnęli tubylców na całym wybrzeżu, niedobitki zaś
przepędzili na
zachód.
Dwie przybyłe sekutnice papugi miały zażartość owych puryta-nów i dalibóg, swym
niepohamowanym wrzaskiem zapędzały tamte w kozi róg. Zahukane stado traciło
ducha, niektóre papugi milkły, podczas gdy te dwie usadawiały się coraz pewniej. Po
upływie godziny, gdy groteskowa bitwa przechyliła szalę zwycięstwa na stronę dwóch

background image

napastniczek, pierwsze dwie papugi ze stada dość miały kłótni i niepyszne uciekły z
drzewa. Zaraz po nich dała drapaka druga para i trzecia i w końcu cale stado.
Dokąd odleciały? Do Oklahomy? Na drzewie pozostały dwie
56
triumfatorki i zaczęły się obżerać owocami. A więc jasne: Pilgrim Fathers ptasiego
rodu.
Nagle przystając, wybuchnąłem głośnym śmiechem. Przypomniał mi się Fragonard.
Oczywiście: Fragonard! Wpadł mi do głowy ów obraz, na którym w ogrodzie zalotnik
goni hożą dziewczynę, a ona, spryciara, pierzcha przed nim, ale tak filuternie, żeby nie
uciec zanadto.
Rybka dwudyszna
Było to już w dolinie, niedaleko samej rzeki Kamarang, kiedy Paul podczas jednej z
naszych wycieczek zauważył coś ciekawego w trawie. Dał susa w tę stronę i podniósł z
ziemi rybkę, spacerującą po błoniu. Była niewielka, nie większa niż mój wskazujący
palec, a przecież Paulowi i mnie sprawiła sporą radość: jemu, że będzie mógł ją zjeść, a
mnie, że był to ciekawy okaz rybki dwudysznej, żyjącej, wiadomo, zarówno w wodzie
jak na lądzie. Budową ciała przypomniała młodziutkiego sumika, długiego na sześć czy
siedem centymetrów.
Wsadziłem ją żywą do kieszeni i w chacie wpuściłem do talerza z wodą. Była
zdrowiutka i żywo pląsała. Paul miał ochotę zaraz ją zabrać do swej rodziny i spożyć.
Nie zgodziłem się, bo chciałem się jej trochę przyjrzeć.
Trzymałem ją przez dwa dni. Wydzielała dużo śluzu stając się jeszcze mniejsza niż
dotychczas; jednak na zdrowiu nie zapadała. Dziwaczkę ichtiologiczną śledziłem z
zaciekawieniem, ale obok tej rybiej gratki wyrastał inny problem, chyba bardziej
intrygujący: Paul.
Paul stracił głowę i zapałał ogromnym apetytem na rybkę, śmiesznie niewspółmiernym
do jej karłowatości. Pr-zecież mięsa było tu zaledwie na koniec języka, a jednak Paul
rozgorzał, jak gdyby chodziło o furę żywności. Więc przychodził często, spoglądał na
talerz, pilnował rybki jak skarbu, sprawdzał jej obecność, płonął. Ta nie-współmierność
między nikłym obiektem a wielką gorliwością Paula trąciła absurdem.
Chcąc ocalić życie rybki, po dwóch dniach wyniosłem ją chyłkiem nad rzekę i
wypuściełm na brzeżny piasek o dwa kroki od wody. Ale nie liczyłem się z
czujnością sąsiadów. Paul zauważył mój manewr,
57
przybiegł co tchu, przybiegła reszta rodziny, żona, siostra, szwagier, dzieci. Wszyscy
rozdrażnieni, ogarnięci niepokojem o swój kąsek. Ledwie zdołałem rybkę
sfotografować, a już ją porwali z ziemi i unieśli uroczyście, do siebie.
Gdy później ujrzałem odbitkę zdjęcia, zdumiałem się: jak maleńka hvła rybka obok buta
Paula, jak oni głodni mięsa! Ile w tym koszmaru i komizmu!
Mrówka-gigant
Gdy weszliśmy ścieżką w gęstwinę, dzielącą nas od Onomto, dzieci natychmiast
ustatkowały się i ucichły, w lesie bowiem srożą się demony- Dawniej i teraz, jak widać.
Demony to uparte juchy, niełatwo ;e wyforować. I rzeczywiście, ujrzałem na ścieżce coś
groźnego: mrówkę-giganta. Czarną, prawie czterocentymetrową, włochatą i zaczepną.
Wszyscy z szacunkiem ją przeskakiwali, mnie urzekła. Zatrzymałem, się i na gałązce
podniosłem, by potworka obejrzeć z bliska.

background image

__ Cziczibe! Cziczibe!—wołały dzieci ostrzegająco.
__ Zła! —wdał się Victor. —Ona bardzo zła!
Miałem się na baczności, bo wojownicza mrówka bynajmniej nie ukrywała swoich
niezacnych zamiarów. Wznosiła tułów i głowę, żuchwami wściekle krajała powietrze i
czy mi się wydawało, jak gdyby nawet z rozjuszenia syczała. Osłupienie i niemal lęk
wywoływał wybuch tak nadmiernej energii, nieproporcjonalnej do małego, bądź co
bądź, ciałka owada i do potrzeby chwili. Dziesiąta część tej wściekłości wystarczyłaby,
ażeby ostrzec domniemanego wroga.
W paradoksach przyrody można się z kretesem zgubić: owa ^eoponera, jak uczeni
nazwali złośnicę, od której ukąszenia człowiek podobno wył z bólu i tygodniami się
leczył—miała swego ptaszka, 'który nic sobie nie robił z jej furii ani z jadu. Wszystkie
stworzenia bały się jej jak diabła, była dla nich rozszalałym tygrysem, ale nie dla owego
ptaszka. Mrówka pieniła się i straszyła go, i chciała kąsać, a ptak brał ją
bezceremonialnie w dziób i przyjemnie zjadał smakołyk. Na Matyska przychodziła
kryska. Gałązkę z czarną pasjonatką rzuciłem w gąszcz i wędrowaliśmy dalej.
ż
58
Ostronosek
Mieszkańcy Mutum Parana powszechnym u kabokli i Indian zwyczajem trzymali wiele
oswojonych zwierząt z lasu. Więc gdy wyszliśmy spacerem na główną ścieżkę osiedla,
wnet przyłączył się do nas młody ostronosek, który wybiegł z chaty. Był to wesoły
urwis i figlarz nad figlarze. Ni to, ni sio, ni kuna, ni jamnik; ni szczur, ni świnia; ni
pokraka, ni gladysz; ni wyrodek, ni goguś; ni Kydryński, ni Niemen, a raczej wszystko
to razem wzięte, do kupy złożone w zwierzątku, które nazwać by można śmieszną
parodią poronionego niedźwiadka. W istocie nauka umieściła ostronosa gdzieś na
chybotliwym pomoście między plemieniem szopów praczy a rodziną niedźwiedzi.
Ostronosy znałem od niepamiętnych czasów i rozkosznym wesołkom oddałem
doszczętnie swe serce, tak samo zresztą jak wszyscy mieszkańcy Ameryki Środkowej i
Południowej. Trzpioty, zawsze do figli skłonne, rozśmieszały ludzi dwoma komicznymi
częściami ciała: wydłużonym, wąskim nosem, ogromnie ruchliwym i wścibskim, oraz
dużym, puszystym ogonem, trzymanym sztywno do góry, gdy zwierzak chodził lub
biegł: wtedy przedziwnie przypominał chorążego z uroczyście niesioną chorągwią w
czasie pochodu w dniu narodowego święta.
Więc gdy ostronosek wyskoczył ku nam niby kula wesołości, złapałem go za kark i
przyjaźnie podniosłem, głaszcząc po miękkim futerku. On tych ludzkich pieszczot
piekielnie nie lubił i starał się gryźć mnie jak wściekły, a zęby miał diablo ostre —- ale
gdy go puściłem, wcale nie uciekał. Pełen uciesznego humoru i żartobliwych wyskoków
dalej nam towarzyszył aż do samej rzeki: miał gagatek niezniszczalną pogodność duszy
i rzadki dar niebrania niczego nikomu za złe.
Był to hedonista i żartowniś, jakich mało na naszej ziemi, ale o kilkadziesiąt kroków
dalej — co za biegunowe przeciwieństwo! Siedziała tam dziewczynka, mając małpkę
kapucynkę na łonie, a ta kosmata biedula czterołapna przez cały dzień nic tylko
narzekała i biadoliła, popłakując na swój sposób. Nawet gdy ludzie przemawiali do
małpki pieszczotliwie albo dawali jej banany, ona, jedząc jak z łaski, nie przestawała
lamentować. Radziłem dziewczynce, żeby to półtora nieszczęścia, może beznadziejnie
chore, puściła do lasu na wolność, ale

background image

59
podobno małpka nie chciała uciekać i wolała swój weltschmerz wylewać na łonie
ludzkiej istoty.
Budziła współczucie, o co jej może chodziło, i był to przejmujący kłębek smutku, ale
gdy to niebożę częściej widziałem i poznawałem jego wymowę, utwierdzałem się w
przekonaniu, że małpka ukrytą przyjemność czerpała ze swych skarg i zawodzeń.
Frapującą przyjemność, nieobcą wielu ludziom.
Surucusu jest straszny
— Czy wiecie — zaśmiał się і'аїка — że w tej puszczy są małpy o dziwnych
zwyczajach, tak bezczelne wobec ludzi, że trudno w to uwierzyć...
Owe gogo de solo, jak okoliczni kabokle nazywali ten gatunek małp, nie były duże, ale
żyły w licznych stadach, i gdy spostrzegały ludzi, starały się ich atakować. Wszystkie
dzikie zwierzęta, nawet wielkie drapieżniki, zazwyczaj unikały człowieka, bestii
najgroźniejszej, natomiast gogo de solo przeciwnie: miotane niezrozumiałą nienawścią
do rbdu ludzkiego, wszczynały na jego widok okropny wrzask, wojowniczo
przyskakiwały i rzucały w ludzi czym bądź, co padło im pod rękę. Bywało, że w
nadmiernej pasji, wypróżniając się, obrzucały kałem dwunożnych wrogów.
Przecież w lasach dokoła Mutum Parana żył inny małpiszqn, macaco pręgo, też nieduży,
ale zachowujący się wręcz odwrotnie niż gogo de solo. Widok ludzi podniecał jego
zmysły. Do przechodzących przybliżał się na odległość kilkunastu kroków i wlepiając w
nich pałający wzrok, dopuszczał się nieprzyzwoitości. Krzyk stropionych ludzi,
zwłaszcza gdy były kobiety, mało go peszył. Ludziom nad koleją nieobyczajność małpy
wydawała się tak zboczona, że bardziej zabobonni dopatrywali się w niej znaku sił
nieczystych, a w małpach — duszy wszeteczników, przeobrażonych po śmierci w
zwierzęta za karę za grzeszny żywot.
Zwierzęta puszczy stanowiły niewyczerpane źródło opowiadań. Jerzy Pałka, już od roku
tu przebywający, nie był wyjątkiem i chętnie gwarzył o puszczy. Więc niebawem
rozmowa zeszła na temat wężów, oczywiście: wężów. Było ich tu dużo, spotykano
niekiedy olbrzymie
60
anakondy. I nie brakowało jadowitych gatunków. Wypadków tragicznych mało się
wydarzało, bo najniebezpieczniejsze gady wolały człowiekowi schodzić z drogi; ale nie
zawsze. Grasował ponoć wąż atakujący ludzi, który budził szczególny lęk. Nazywano
go surucusu, a dochodził do wielkich rozmiarów...
Gdy Raimondo Verissimo, przechodząc obok naszego stołu, usłyszał słowo surucusu,
nadstawił ucha, stropił się. Przystanął i wdał się w rozmowę. Mocą swej
trzydziestoletniej w tych lasach bytności czuł się wyrocznią puszczy i potentatem
mrocznej wiedzy. Więc nie mógł inaczej, musiał teraz dorzucić swe trzy grosze i nas
zadziwić. Zakotłowało się w izbie od napastliwych wężów, jednych okropniej-szych od
drugich. Raimondo wpadł w werwę, stał się sadystą. Rozbrykał się w nim duszek
Rimbauda, wpłynęło mu coś z fantazji Poego i nawet ciut Uniłowskiego. W jego ustach
puszcza stawała się czeluścią piekieł i miała nas oszołomić. I chyba oszałamiała.
Ale gdy czarowanie Raimonda zbytnio się przeciągało, wzięła nas ochota, by nieco
stłumić zapały piewcy i puszczy przywrócić normalny ład.
— Surucusu! — krzyknąłem, gdy Raimondo na chwilę przerwał— to na pewno ten
potwór, którego w Peru, nad rzeką. Ukajali, nazywano czuszupi. To najzjadliwszy gad z

background image

rodziny Lachesis, wywołujący u wielu mieszkańców puszczy paniczny lęk. Sam byłem
świadkiem, jak kiedyś niebezpiecznie opętał moich towarzyszy... Opowiem wam o
takim autentycznym a niezwykłym — a może właśnie zwykłym— wypadku, jaki
wydarzył się przed kilku laty nad Ukajali.
Było to w mieście Pucallpa. Trzech geologów, przyjaciół, mieszkało razem w jednej
izbie. Pewnego dnia dwu z nich ubiło w pobliskich krzewach niewielkiego czuszupi i
przyniosło go do kwatery. Towarzysz ich jeszcze spał, więc postanowili wypłatać mu
wesołego figla. Ukłuli go szpilką w nogę, a gdy on zerwał się ze snu, ujrzał obok siebie
na podłodze węża, rzekomego sprawcę ukłucia. Widokiem czuszupi tak się przeraził, że
jak piorunem rażony zemdlał. Nie mógł przyjść do siebie. Przyjaciele, widząc skutki
swego psikusa, doskoczyli i zapewniali go, że był to tylko ich gupi kawał, nic więcej jak
ich idiotyczny żart —ale sprawa wzięła fatalny obrót: nie uwierzył im. Myślał, że go
tylko pocieszają, a wiedział z opowiadań, że ukłucie czuszupi zawsze powodowało
śmierć. I tym razem także spowodowało. Umarł w ciągu pół godziny. Zabiło go własne
przerażenie.
61
— A może —uśmiechnąłem się w stronę Raimonda, gdy skończyłem opowieść—może
nad Madeirą w głowach ludzkich zbytnio siedzi niebezpieczeństwo wężów i strach stroi
ludziom brzydkie figle?
— Nie, nie! —zaperzył się nasz gospodarz.—Do diabła! Nie!! Surucusu jest straszny!...
Zdumiewająca, dziwaczna rzecz: trzech rodaków miało nawzajem wiele do
opowiedzenia o sobie i o świecie, z którego zjechało do tego ustronia; miało też w
dalekim Rio dobrych przyjaciół, do których wspólnie tęskniło —a jednak co się działo?
Co wkradało się do ich rozmów z niesamowitą natarczywością? Wciąż puszcza i sprawy
puszczy, jakieś małpy, węże.
Polowanie na gada
Indianie Mozo nad rzeką Madeirą, niezrównani rybacy, suto zaopatrywali obóz w ryby,
a gdy upatrzyli śpiącego w płytkiej wodzie kajmana, płatali mu zgubnego figla:
ostrożnie wsuwali znienawidzonemu potworowi pętlę na łeb i wspólnymi siłami
wydobywali go na brzeg. Kajman, raz wyciągnięty na ląd, nigdy się na ludzi nie rzuca, a
mógłby ich wszystkich łatwo zmasakrować, wielokrotnie od nich mocniejszy. Ogłupiały
gad rwał się uporczywie, do ostatka, tylko w jedną stronę, ku rzece, i nieodwołalnie
ginął pod ciosami siekier.
Mata-mata
Na drugi dzień pobytu w Porto Velho ogromne wrażenie sprawiło na nas odkrycie przez
Zygmunta Pniewśkiego motyla sówki agryppi-ny (Thysania agrippina), rozpłaszczonej
na ulicy niedaleko naszego hotelu przez samochód. Owa sówka budziła w nas zawsze
głęboki, niemal mistyczny szacunek, bo była i rzadkim, i niewątpliwie największym z
motyli na ziemi: entomolog doktor Pratorius w Manaus opowiadał nam o złowieniu
niedaleko ujścia Amazonki agryppiny o skrzydłach rozpiętości czterdziestu dwóch
centymetrów.
62
Więc zniekształcone resztki, znalezione na ulicy, były dla nas przeżyciem. Widzieliśmy
w nich symbol, podwójny symbol: i prężnych sił puszczy, nasyłającej takiego olbrzyma
na miasto, między ludzi, i także — na odwrót — wyraz jakby symbolicznego bronienia
się miasta, które kołami samochodu miażdżyło wysłannika puszczy.

background image

W Porto Velho ludzie żywcem łapali innych mieszkańców leśnych, ptaki, i chętnie
umieszczali je w klatkach. Na tylnej werandzie naszego hotelu, gdzie jadaliśmy
śniadania, wisiało pod sufitem kilka klatek piełnych ptaszków, małych papużek i
wróblowatych. Słońce do nich nigdy nie docierało, więc biedakom przeważnie dzień
upływał w ospałości i zamroczeniu.
Skrzydlaci więźniowie, wynaturzeni jak wszyscy więźniowie, przecież mieli jedną
jaśniejszą chwilę, ale tylko jedną jedyną. Mianowicie gdy po chmurnej nocy, zwłaszcza
po deszczu, poranne słońce zwiastowało gdzieś daleko pogodny dzień, wtedy uwięzione
ptaki także
tybuchały radością i wesoło szczebiotały. Ale tylko na krótką chwilę, e im pisane
uciechy dnia: gdy dla innych istot dzionek pięknie się rozwijał i darzył, one szybko
zapadały w osowiałą drzemkę i w swój klatkowy smętek.
/A mieliśmy jeszcze drugą niespodziankę, wręcz sensację: był to olbrzymi żywy żółw
zwany mata-mata, ciekawy dziwoląg. Zygmunt Pniewski był w siódmym niebie, miał
roześmianą minę, ale euforia jego diabelnie szybko uległa zagładzie. Otóż mata-mata
okrutnie śmierdziała. Tak cuchnęła, że Pniewski musiał uciec od jej smrodu jak od
zarazy i tylko miał szczęście, że udało nam się sfotografować tego śmierdziela.
Sępy
Pokazały się także sępy urubu. Nie bały się ludzi, jak zwykle. Siedziały nieruchomo na
konarach drzew i na dachach chałup i szeroko rozpościerały mokre od deszczu skrzydła,
by wyschły na słońcu. Ptaki były czarne, wifikie i odrażające, a szyje miały obrzydliwie
nagie, dzioby groźne. Ich szpetota wzbudzała niemal zabobonny lęk. Jeśli wiele ludzi
przesądnego ducha kojarzyło je tu z wyobrażeniem upiorów piekielnych, to teraz na
widok sępów z uchylonymi ku słońcu
skrzydłami mogli prostacy mieć przyjemne złudzenie, że to hołd składany niebu przez
siły nieczyste.
Ale był jeden sęp, wywołujący zgoła inne wrażenie. Był to mimowolny trefniś,
pocieszny kpiarz-wesolek. Trzymał w dziobie zwisający flak i bezradnie tarmosił się z
tą zdobyczą. Zadziwiająco przypominał emblemat naszej telewizji: emblemat, wiadomo,
przedstawiał przeczerniałą fotografię warszawskiego pomnika Chopina z drzewem, a w
istocie wyglądało to drzewo w telewizji jak jakieś sępie ptaszysko, trzymające w dziobie
łup, nie-łup: Chopina.
Broniąc godności naszej telewizji, porwałem kawał drewna z ziemi i rzuciłej»5 trafiając
w łeb łobuza urubu z flakiem w dziobie. Przed/zeźniacz puścił flak i zerwał się do
ucieczki. Gdyby sęp z telewizji poszedł za jego przykładem, hej!
\ \
Sęj>y urabu
Gdziekolwiek w Ameryce Południowej ludzie żyli w skupiskach większych lub
mniejszych, nieodzownie krążyły w pobliżu sępy urubu i byiy-ehyba najpospolitszymi
ptakami. Zawsze się je widziało albo grzebiące w śmietnikach, albo zataczające na
niebie potężne kręgi. Nie bały się ludzi, gdyż nikt ich nie zabijał; prawo chroniło je jako
z nieba zesłanych, a pożytecznych asenizatorów-czyściciełi, pożerających wszystko, co
zgniłe i śmierdzące, co napaskudził człowiek.
Ptaki te, szkaradnie brzydkie, jak grzech śmiertelny, czarne, łyse na szyjach, zawsze
ponure, opaćkane flejtuchy śmierdzące padliną, były przykre i dla oka, i dla powonienia.
A jednak dzięki jakiejś absurdalności w trybach przyrody sępy urubu właśnie wzrok i

background image

węch miały niesamowicie wyostrzone; obydwa zmysły były tak nieprawdopodobnie
doskonałe, że to zakrawało nieledwie na czary.
Od szeregu pokoleń, zwłaszcza w XIX wieku, wielu badaczy zoologów przeprowadza
obserwacje osobliwych ptaków i stara się zgłębić ich biologiczną tajemnicę. Niezwykła
doskonałość ich zmysłów nie daje uczonym spokoju. Powstają różne teorie na ten temat,
co u sępów ważniejsze, wzrok czy węch; mądrzy ludzie skaczą sobie do oczu, kłócą się
zajadle, ale nie mogą dojść z sępami do ładu ni składu. Urubu nie puszczają farby, a jak
twardym te szelmy są orzechem do
64
W tym gorącu osobliwie zachowywała się wielka samiczka modliszki... (g. 38)
**-«»мІТГ №от**«м^! ^^^ишЛГ*4■^лГГ^Г'»»*ow.
P'"
I

<
zgryzienia, sami się przekonaliśmy w czasie naszych polowań u Boreckiego. Było to
nad Rio Baile, niedaleko kolonii Candido de Abreu. Wtedy zdechł nam pies, jeden z
kundli gospodarza, niewątpliwie zatruty wyrzuconym mięsem z arszenikiem po jakimś
spreparowanym ptaku. Psią padlinę wywlekliśmy kilkadziesiąt kroków do lasu i tam
zostawili wśród gęstego podszycia.
Co wkrótce nastąpiło, wywołało nie lada zdumienie. Do ukrytego w gąszczu psiego
trupa, przecież niewidzialnego z zewnątrz, zaczęły się zlatywać sępy niemal znikąd, z
odległych za widnokręgiem okolic. Pierwszy urubu pojawił się w cztery dni po
wyrzuceniu padliny, kiedy zaczęła się rozkładać. Ujrzeliśmy go wysoko w powietrzu w
oddaleniu prawie półtora kilometra. Szybowym lotem zataczał koła, które nieomylnie
dążyły w naszym kierunku, aż w końcu ptak znalazł się tuż nad nami. Wtedy
zanurkował i siadł na drzewie oddalonym o dwadzieścia kroków od miejsca, gdzie
porzuciliśmy padło.
W dwie godziny później przyleciał drugi urubu, a potem w coraz krótszych odstępach,
więcej sępów. Obsiadały drzewa dokoła ścierwa i cierpliwie czekały, prawdopodobnie
na zupełne jego przegnicie. Widok kilkudziesięciu czarnych ptaszysk, czyhających
całymi dniami w niezmąconym spokoju tuż w pobliżu naszej chaty, był odrażający:
wielkie stado z niesamowitą cierpliwością wyczekiwało na obmierzłą biesiadę. Było to
diabelnie ciekawe, a jednocześnie tchnęło makabrą. W trójkę, Wiśniewski, Borecki i ja,
często roztrząsaliśmy sprawę sępiego zlotu.
Wydało nam się całkiem bezsporne, że sępy, nie mogąc widzieć w gąszczu psiej
padliny, przylatując do nas, musiały kierować się tylko węchem, tak fantastycznie
subtelnym, że nawet z odległości kilku kilometrów wyczuwającym ukryty dla oka żer.
Śpiew ryb
Mieszkaliśmy ze Zbigniewem Staszyszynem nad brzegiem jeziora Yarinacocha w
uroczym hoteliku ,,La Cabana", a na okolicznych drzewach setkach odkrywaliśmy
leniwce, ssaki już gdzie indziej dość rzadkie. Uganialiśmy się za motylami, których tu
mnóstwo było, ale niestety także mnóstwo było na trawach przeklętych isangów. Isangi
5 Zwierzęta
65

background image

to kleszczyki tak drobniuteńkie, że ich prawie nie widać, za to gdy paskudztwa wejdą
pod skórę, straszne powodują swędzenie. Teraz tak samo jak przed 37 laty.
Mój towarzysz, widząc tyle pięknych motyli, stał się zapalonym entomologiem i jak
opętany hasał w pobliżu „La Cabany". Złowione motyle chował do kartonu, a karton
kładł w bungalowie na stole. Nie upływało i pół godziny, gdy od ściany i spod podłogi
zjawiały się szeregi tysięcy mrówek łasych na motyli smakołyk. Zdumiał się mój
towarzysz, ale i w tym zdumieniu nie było nic nowego: przed 37 laty małego Czikinia
wprowadziły mrówki w takie samo zdziwienie.
Przed tym wyjazdem z Polski do Ameryki Południowej pokpiwałem sobie wśród
przyjaciół, że teraz do Peru towarzysz jechał ze mną, by przekonać się, czy ryby w
Ukajali rzeczywiście śpiewają. Bo różni ludzie w Polsce różnie o tym sarkali, a
niektórzy sceptycy pomawiali mnie o fantazję literacką.
Na drugi dzień po naszym przybyciu nad Yarinacochę, która, przypominam, była tylko
odnogą rzeki Ukajali, Staszyszyn wybrał się na połów motyli. Ale gdy w wysychającej
kałuży spostrzegł wielką, stłoczoną masę ryb wielkości naszych płotek, wpadł z kolei w
ferwor rybacki i siatką na motyle zaczął wymachiwać w wodzie. Bajorko było
maleńkie, więc zapaleniec w mig złowił kilkadziesiąt ryb i żywe przyniósł w siatce do
pobliskiego bungalowu. Trudno opisać nasze zdumienie, gdy z kupy rzucających się
rybek usłyszeliśmy dźwięki do X ćwierkania ptasząt podobne, i to dźwięki wcale nie
ciche.
\ — Śpiewają! — zawołał Staszyszyn. — Jak babcię kocham:
^śpiewają!
Więc prawda wyszła na jaw, honor książki został uratowany, I a radosny ewenement
sprowokował nas do golnięcia łyku whiskacza asia Wędrowniczka" pod nader smaczne,
usmażone ryby śpiewa-:e, których było kilka kilogramów.
66
t
Las i piewiki
Las, otaczający gorącą polanę, miał wszystkie odcienie zieleni. Był to las bujny i bardzo
żywotny. Chociaż rósł na podłożu skalistym i chociaż dwadzieścia kilka lat temu
zniszczył go pożar, nagminna plaga puszczy kanadyjskiej, choć drzewa nie były zbyt
wysokie — to jednak wyczuwało się w tym lesie niezmierną chęć do życia, rozrostu i
rozmnażania. Soki, płynące w żyłach tutejszych drzew, pulsowały widocznie raźniej niż
w naszych europejskich pniach i namiętniej wyłaniały się spod kory wonne żywice. A
na wiosnę ludzie wytaczali z klonów słodki syrop garncami, bez uszczerbku dla zdrowia
drzew.
Uderzała wielka różnorodność zalesienia. Spod klonu, pod którym teraz
wypoczywałem, widziałem dokoła siebie kilkanaście gatunków drzew liściastych i kilka
iglastych. Zeszła się ich cała piękna kompania. Dęby, leszczyny, buki, osiki, jesiony,
lipy, brzozy, cedry, świerki, jodły, sosny i jeszcze jakieś nie znane mi gatunki.
Wszystko to pokrewne naszym europejskim drzewom, a jednak trochę inne: w
szczegółach, w kroju liści, a przede wszystkim w tętnie życia jakieś silniejsze,
radośniejsze, bogatsze. W Europie taką leśną żywotność rzadko można było spotkać. W
umiarkowanym klimacie jest na całym świecie chyba tylko jeszcze jedna podobna
puszcza, równie wspaniała i bogata w zieleń i w zwierzęta, a jeszcze rozleglejsza: to
syberyjska tajga, zwłaszcza ta nad Amurem i Ussuri.

background image

Nigdzie w Europie nie widziałem takiej ilości skoczków, jak na owej polanie.
Zatrzęsienie skoczków. Każdy krok człowieka wypłaszał z trawy dziesiątki tych
owadów; rozskakiwały się na wszystkie strony jak żywy, szeleszczący obłok. Niektóre z
nich, większe okazy, wyróżniały się wyjątkowym pięknem. Rozwierając pokrywy,
ukazywały nagle bajecznie niebieskie skrzydła i tak ulatywały kilka metrów. Gdy
opadały, kończyła się ich krasa i skoczki stawały się znów szarą, niewidoczną grudką,
podobną do ziemi.
Skoczki żrą trawę. Dobrze świadczyło o plenności tutejszej trawy, że nie było widać na
polanie żadnego uszczerbku pomimo tysięcy żarłoków. Mnogość owadów przypominała
niektóre okolice nad Amazonką. Ale to chyba był jakiś paradoks, przyrodnicza
groteska! A jednak skoczków uwijało się tu dziwnie wiele.
Były tu także inne owady, prawdziwe dzieci słońca, piewiki. Rozpalone w oołudnie
powietrze rozbrzmiewało ich donośnym i na-
67
tarczywym głosem: metaliczny, przeciągły syk, podniesiony prawie do krzyku. Ow
charakterystyczny syk szarpał nerwy ludziom w Rio de Janeiro i w Kanadzie. Lato
tutejsze, jakkolwiek stosunkowo krótkie, było o tyle gorętsze niż nasze polskie, że
pozwalało żyć — chociaż tylko krótkotrwałym życiem — tropikalnym piewikom.
Grey Owi
Kora topoli stanowi przysmak bobrów. Zwierzęta te, żyjące głównie w wodzie, ostrymi
strugami gryzoni ścinają sobie drzewa tylko nad brzegiem, ażeby móc spławić je tam,
gdzie potrzebują. Grupa topoli nie stała nad rzeką, lecz oddalona była od niej o przeszło
dwieście kroków. Dlatego przemyślne zwierzęta zbudowały groblę i sztucznie
podniosły poziom wody, ażeby sięgała aż do samych topoli.
— Ależ to zaradne bestie! —podziwiałem.
Bobry budują tamy jeszcze z innych powodów: ażeby woda była dostatecznie głęboka.
W wodzie tej budują z drewna i chrustu skomplikowane chaty, nazwane gonami. Gony
wyłaniają się czubkami nad powierzchnię wody, lecz dostać się do ich wnętrza można
tylko podwodnymi wylotami. Owe wyloty muszą znajdować się głęboko, ażeby w
czasie srogiej zimy nie zamarzły. Bobry podobno znakomicie przeczuwają i wiedzą,
jaka będzie zima i ile trzeba im wody.
Nazywał się Grey Owi — Szara Sowa. Jego ojciec był Szkotem, jego matka ponoć
Indianką ze szczepu Apaczów. Tak w każdym razie mówił o sobie i pisał przez całe swe
życie, a nikt tego wówczas nie podawał w wątpliwość. Lecz gdy na krótko przed drugą
wojną światową umarł, prasa Wielkiej Brytanii wywołała wielką sensację twierdzeniem,
że Grey Owi wcale nie był Metysem, lecz najczystszej krwi Brytyjczykiem.
Urodził się w roku 1888. Matka jego była Amerykanką, a więc nie wykluczone, że
Amerykanką pochodzenia indiańskiego. Od lat dziecięcych nieprzeparta tęsknota
ciągnęła chłopaka ku Kanadzie. Podobnie jak wielu rówieśników, gorącą głowę miał
nabitą powieściami Fenimore'a Coopera. Marzył, żeby zostać jakimś pogromcą zwierząt
i przemierzając amerykańskie puszcze, doznawać przygód mrożących krew.
68
Miał dziewczynę, Irokezkę Anahareo. Była wspaniałą istotą i dzielną towarzyszką pełną
hartu i pogody ducha, „władającą równie dobrze toporkiem, jak pomadką do ust".

background image

Gdy Owi i Anahareo schwytali bardzo młodziutkiego bobrzyka, postanowili zastąpić
mu matkę. Drobny wypadek, a przecież jak brzemienny w skutki! Okazał się zwrotnym
punktem w życiu Grey Owla i głośnym echem miał odbić się w całej Kanadzie.
Ostrożnie zabrali maleństwo do chaty, ogrzali je, nakarmili mlekiem z puszki. Bobrowy
smyk, wełniasty kłębek o wielkiej główce, od samego początku nie lękał się ludzi i z
rozbrajającą ufnością patrzył w ich uśmiechnięte twarze. Zadziwiająco szybko oswoił
się, miał przyjazne usposobienie i uważał się od razu za członka ludzkiej rodziny.
Gdy Grey Owi po pewnym czasie, zamierzając go obdarzyć wolnością, wysadził
bobrzątko na pobliskim jeziorze, podrostek nie zgodził się. Piszczał płaczliwie, płynął
za człowiekiem, wpadał do chaty i nie pozwalał się wypędzić. Chciał żyć razem z
dwojgiem dobrych ludzi.
Tak zaczęła się niezwykła sielanka w kanadyjskim lesie. Szara Sowa nie potrafił odtąd
zabijać zwierząt; ani bobrów, ani innych. Przestał być traperem, porzucił strzelbę i
pułapki. Obojętnie, czy płynęła w nim krew indiańska, czy nie, on w sercu był już
Indianinem. Indianie zawsze uważali bobry za czworonożnych braci, którym należy się
szacunek i miłość. Grey Owi, rzecznik ginącego ludu indiańskiego, ujął się za ginącym
zwierzęciem.
Wkrótce ku radości Anahareo udało mu się przygarnąć do chaty jeszcze inne bobry.
Szczęśliwi ludzie, przypatrując się teraz dokładnie igraszkom osobliwych gryzoni, nie
mogli wyjść z podziwu, że takie to rozumne istoty, dowcipne, a równocześnie przymilne
i rozkoszne.
Wówczas Grey Owi postanowił o nie walczyć. W swej leśnej chacie napisał przy
pomocy żony bojowy artykuł w ich obronie i wysłał go do gazety. Ułożył także odczyt,
opisujący przygody z czworonożnymi przyjaciółmi, i poszedł z nim do ludzi. Chwyciło
niespodziewanie. Słuchano go z zapartym oddechem, czytano pilnie. Razem ze swą
wierną sojuszniczką skwapliwie ucząc się sztuki pisarskiej, nie zaniedbywał ogłaszania
dalszych artykułów. Wyrabiał sobie cięte pióro, walczył rozpaczliwie i z uporem. Coraz
namiętniej przedstawiał swoje doświadczenia. Umiał przekonywać. Poruszył serca i
opinię publiczną.
69
Rząd kanadyjski wydał od nowa surowy zakaz łowienia bobrów. Wyodrębnił olbrzymie
przestrzenie puszczy, gdzie nie wolno było nie tylko zabijać bobrów, lecz nawet ich
niepokoić. Taki rezerwat na południu James Bay obejmował przeszło czterdzieści
tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc mniej więcej tyle, ile siedem naszych
województw. Słynny Algonąuin Park na zachód od stolicy Ottawy (około sześćset
tysięcy ha) był również matecznikiem bobrów.
Samego Grey Owla mianowano państwowym opiekunem rezerwatu przyrody dokoła
jego chaty w prowincji Quebec. Nieugięty szermierz stał się popularny w Kanadzie.
Więcej: stał się hasłem.
Raniona niedźwiedzica
Niedźwiedź wgryzał się w korzenie i przeraźliwe rzęził. Pazurami szarpał ziemię.
Przyskoczyłem do niego na kilkanaście kroków i wpakowałem mu kulę w kark.
Straszliwe łapy po chwili osłabły. Charkot ustawał. Ostatnim skurczem niedźwiedź
wpijał się szczękami w pień drzewa i tak pozostał: z wyszczerzonymi kłami, z
wywalonym jęzorem, czarny, kudłaty, groźny, wspaniały.
Mam niedźwiedzia! — przeszyła mnie nagła radość.

background image

Była to niedźwiedzica. Druga kula strzaskała jej kręgosłup.
Tymczasem tamte dwa niedźwiadki nie uciekły daleko. Ukrywały się w pobliskich
krzakach. Stamtąd rozległ się nagle ich krzyk. To nie było ryczenie ani pomruk, to
właśnie krzyk. Zawodziły głośno. Głos rozdzierający, przenikliwy, targał nerwy.
Zrazu słuchałem zdumiony, potem zgasła moja dzika radość. Odezwało się sumienie,
wezbrała w sercu gorycz. Niesmak. Zle zrobiłem, psiakrew! Nie wolno było zabijać
matki.
Niedźwiadki były prawie wyrośnięte, ale nie milczały. Wciąż zanosiły się od skarg.
Ogarnął mnie w końcu szał. Z nabitą strzelbą pędziłem w las. Na szczęście zwierzęta
były czujne. Umknęły niepostrzeżenie w głąb puszczy i dopiero z dalszych stoków, ze
sporej odległości, odezwały się od nowa, tym razem były już wściekłe, rykiem pełnym
groźby.
Gdy rozbity i przygnębiony wróciłem na polanę, stanąłem jak wryty. John! Mój
przyjaciel John Iserhof ze szczepu Algofikin aw. ] ohn
70
chełpił się poprzednio swą postępowością, a oto i jego porwało. Obchodził teraz
niedźwiedzicę dokoła jakimś uroczystym, rytualnym krokiem, wymachiwał rękami w
jej stronę i coś do niej żywo prawił: pewnie tajemnicze zaklęcia. Surowa powaga
odbijała się na jego twarzy.
Gdy chrząknąwszy, powoli podchodziłem, John umilkł i wrócił do rzeczywistości. Stał
się znów Johnem Iserhofem, normalnym obywatelem Kanady i przewodnikiem,
uśmiechniętym łagodnie i wstydliwie. Szybko dotykał niedźwiedzicy, skrzętnie
tłumaczył, pokazywał, objaśniał rzeczowo:
— Kula zdruzgotała krzyż. Tędy weszła, tamtędy wyszła... Był to zabójczy strzał...
Druga kula...
Mówił głośno, gorliwie, niepotrzebnie, jak gdyby starał się zagadać i ukryć swe
zawstydzenie.
— Nie ukrywaj, John! To ja się wstydziłem! Pomimo pozornie zadowolonej miny
białego człowieka na zdjęciu fotograficznym!...
I nie wiedząc, że mimo woli potęgował moje zawstydzenie, Indianin domyślał się
słusznie mych skrupułów sumienia i starał się je uspokoić:
— To nic. Niedźwiedzie które uciekły, są już dość wielkie i wyrośnięte... Same dadzą
sobie radę...
Nie o to chodziło, drogi Johnie, nie o to tylko!
Upiorna drapieżność
Nie ma granic, jest w przyrodzie bez przykładu okropna, przerażająca drapieżność
szczupaków. Wywodzi się chyba wprost z samego koszmaru, od bestii
apokaliptycznych. Drapieżność nieposkromiona, obłąkana, ślepa: szczupak nie tylko
pożera drugiego szczupaka, lecz z równą zajadłością rzuca się na błyszczącą blaszkę, na
płynący kawał drewna lub rękę człowieka. Drapieżność zuchwała, bezwstydna, niczym
się nie krępująca, bez maski: szczupak nie zna obłudy, nie kłamie, nie uśmiecha się,
chciwe ślepia wyrażają zawsze okrucieństwo, szeroką paszczę jawnie szczerzy wieczny
głód. Szczupak rzuca się na ofiarę jak błyskawica i natychmiast, żywą, połyka. Rzuca
się jeden raz,
71
zwyczajem wielkich drapieżników. Gdy chybi, nie goni. Chybia rzadko.

background image

Indianin John powiadał, że w jeziorze Marmette, nad którym obecnie obozowaliśmy,
żyją olbrzymie szczupaki: bywają tam potwory ponoć stuletnie, dochodzące do półtora
metra długości. Wierzyłem. Bez wielkich zabiegów łowiliśmy okazy dziesięcio-,
piętnastofuntowe.
Rzecz dziwna, że ani w jeziorze Marmette, długim na przeszło dwadzieścia mil i
miejscami bardzo głębokim, ani w połączonych z nim jeziorach, jak na przykład
Chapmana, nie widzieliśmy żadnych innych ryb jak tylko szczupaki. Same szczupaki. A
co jeszcze dziwniejsze, to ich nieprzebrana obfitość, niewiarygodna, prawie upiorna:
wystarczało gdzie bądź zarzucić wędkę, wszystko jedno o jakiej porze dnia i przy jakiej
pogodzie, a już uderzał w przynętę rozbójnik głębiny. Wody tutejsze to niebywałe
mateczniki szczupaków, istne rezerwuary drapieżności.
Łowiliśmy szczupaki z łodzi na błystkę, którą tu nazywano — troll. Niklowana blaszka
była wygięta w kształt śmigła i dzięki temu obracała się wśród lśnień dokoła własnej
osi, gdy ją ciągnęliśmy na długim sznurze za łódką. Do blaszki przymocowany był
mocny haczyk. Ruch i migocące błyski wywierały magiczny wpływ; szczupaki z pasją
uderzały na świecidełko i porywały je w paszczę razem ze zdradzieckim hakiem.
Była to chwila potężnego wzruszenia. Mając ręce zajęte wiosłem, trzymało się sznurek
w zębach. Naraz gwałtowne, głuche szarpnięcie wykręcało człowiekowi głowę w bok,
wbrew jego woli, tyle w tym szarpnięciu było przemocy. Na obydwóch końcach sznura
stawały przeciw sobie dwa wrogie światy: tam zęby drapieżnika — tu zęby człowieka,
w tej chwili nie mniej drapieżnego niż tamten pod powierzchnią wody. Od zębów do
krzyża, do nóg przeszywała łowcę rozkosz. Atawistyczna rozkosz jaskiniowca,
szarpiącego zębami swą zdobycz.
Wówczas wiosło kładło się do łodzi i rękoma wyciągało sznur. Wywiązywała się
zacięta, krótka walka. Szczupak rozpaczliwie się bronił, pogrążał w głębię, szamotał,
trząsł łódką. Dobywał ostatnich sił. Czasem skoczył wysoko w powietrze. Wszystko
daremnie. Raz wciągnięty do czółna, przegrywał życie.
72
Makabryczna gonitwa szczupaków
Powierzchnia wody jest jak kurtyna, zasłaniająca tajemniczy świat. W tym świecie
roztacza się woda i żyją szczupaki. Ludzkość poznała chemię i fizykę wody, lecz nie
wyszła poza doświadczenia naszych pięciu zmysłów. Nie wniknęliśmy głębiej. A życia
szczupaków nie objęliśmy nawet i tym doświadczeniem. Szczupaki mają zwyczaje
osobliwe; mało co o nich wiemy. Chodów ich i odruchów nie znamy, ich instynkt jest
dla nas mroczną dziedziną. Czasem tylko, przypadkiem, zabłyśnie iskierka, mrok na
chwilę się rozjaśnia i człowiek, zaskoczony, widzi nagle jedno zadziwiające ogniwo.
Ale tylko jedno. Inne pozostają nadal cieniem, wielką zagadką.
Którejś nocy wiosłowałem w towarzystwie Lisima. Na niebie była pełnia, na jeziorach
cisza; powierzchnia wody srebrzyła się pasmem księżycowych iskier, nie było prawie
żadnego ruchu. Było chłodno. Na samym środku jeziora wypadało nam płynąć przez
mieliznę. Na przestrzeni kilkudziesięciu kroków woda nie sięgała wyżej kolan.
Wznosiła się tu jakaś piaszczysta wyspa podwodna, otoczona znaczną głębiną.
Znaliśmy dobrze to ustronie z poprzednich wycieczek.
Gdy wpłynęliśmy na mieliznę, powstała nagle cudaczna rzecz. Sprzed łodzi
wytryskiwały spłoszone torpedy, nietorpedy, wcielone diabły, niediabły. Sunęły tuż pod
powierzchnią wody, wzbijając fale; coraz to nowe strzały wyskakiwały przed nami,

background image

tworzyły dziwaczne pasma: nagłe podwodne rakiety, przerażone i przerażające;
uciekając nieciły nowy popłoch, wyrywały z uśpienia dalsze stwory, tworzyły rosnącą
lawinę grozy. Były to szczupaki. Stało ich na mieliźnie całe mrowie. I naraz wszędzie
dokoła zrobiło się kotłowisko rozplenionej wody, uciekających ciał, zbiorowego obłędu.
Po chwili makabryczna gonitwa ustała. Szczupaki zniknęły z mielizny i schowały się w
głębinie. Na powierzchni jeziora długo drżała po nich niespokojna fala. .
Był to zrozumiały popłoch wystraszonych przez nas szczupaków. Lecz jaka utajona siła
przyrody wywabiła je z głębi jeziora, w której zwykle przebywają? Jaki instynkt
ściągnął je na mieliznę w takiej niezwykłej ilości? Gdzież się podziała ich drapieżność?
Czy w ogóle były przytomne, czy też spały? A może czymś oszołomione, trwały
73
w upojeniu, może urzeczone promieniami księżyca, były odrętwiałe, chore,
rozmarzone?
Indianie wierzyli, że bogu słońca, radości i dobra przeciwstawia się równie potężny bóg
księżyca, zła i grozy. Może to on wywiódł swe drapieżne hufce na mieliznę, i szczupaki,
niewolnicy nocy i zła, odbywały właśnie ponurą odprawę księżycową?...
- Zasadniczo zdrowy był tu kraj. Rzeźkie powietrze, wysokie niebo, słoneczne brzegi
jezior, jasne skały, rozmaita zieleń lasów, spokój wielkiej zwierzyny —wszystko to były
znamiona normalnego zdrowia i porządku w przyrodzie. Więc skądże brało się nagle w
wodzie tyle drapieżności?
Głód — to, obok miłości, ważna funkcja życiowa. Miłość i głód służą najwyższemu
celowi przyrody: utrzymaniu gatunku. Więc jeżeli szczupaki w niepojęcie drapieżnym
głodzie pożerały swój własny płód i niszczyły swój własny rodzaj, to zachodziła tutaj
okrutna nieprawidłowość przyrody. Jakieś straszne nieporozumienie. Przyroda oszalała i
gwałciła swe podstawowe prawa, prawa rozmnażania się. Dlaczego tak się działo,
pozostanie chyba ponurą tajemnicą tych jezior. Tylko Indianie znaleźli swe własne
rozwiązanie zagadki, wierząc po prostu w istnienie złego boga Czakenapenoka, boga
nocy i zniszczenia, zajadłego mąciciela wszelkiego porządku.
Ciekawy byłem, co Lisim, wiosłujący za moimi plecami, sądzi o tej szczupakowej
tajemnicy jeziora Marmette. Niestety, Lisim był małomówny.
Igłozwierz
Na cyplu pojawiły się wielkie, czarne kruki, kołowały nad lasem od brzegu _ do brzegu,
śledziły nasz obóz. Kruki u Edgara Allana Рое wieściły śmierć wołając: never morę;
nad jeziorem Marmette wołały tylko: kluk-uk, kluk-uk, niby żaby kumki, lecz zdaje się,
że również obwieszczały śmierć. Wpadały im zapewne w oko nasze ptaki meat--birds,
uwijające się po obozie. Krucze wołanie słyszeliśmy o każdej porze dnia, czasem
daleko, przeważnie blisko.
Pewnego ciemnego wieczoru przesuwał się niedaleko obozu powolny, ciężki zwierz,
głośno szurając i łamiąc gałązki Z lampką
74
elektryczną i ze strzelbą wyskoczyliśmy w las. Pod krzakiem odkryliśmy przyczynę
niepokoju: igłozwierza. Syczał na postrach, zwijał się w kłąb, nastawiał kolce. Gdy
podchodziliśmy całkiem blisko, trząsł się niby w dreszczach.
— Uwaga! —ostrzegał mnie Stanisław. — Kolce lekko siedzą!
— To co?
— Paskudnie trudno je wyciągnąć, gdy wlezą w ciało... O, jak podskakuje!

background image

W istocie igłozwierz czynił niezdarne podrygi widocznie w tym celu, ażeby wbić w nas
swe kolce.
Zabierając się do niego jak najostrożniej, uwiązaliśmy go za nogę, przyciągnęliśmy do
obozu i przymocowaliśmy na długim postronku do młodego świerka pomiędzy
namiotem a ogniskiem.
Igłozwierz, gryzoń wielkości naszego borsuka jest stworem dość pospolitym. Przyroda
uzbroiła go w pancerz z rogowatych kolców, lecz poskąpiła mu energii i rozumu. Jest to
osobnik tępy, głupi, ociężały i potulny. Jedyną wiarę i nadzieję pokłada w swoich
kolcach, i rzeczywiście bronią go znakomicie. Długie na kiika do kilkunastu
centymetrów, wbijają się jak groty w ciało napastnika: uzbrojone w kóntrhaczyki,
wdzierają się coraz głębiej w ciało, powodując cięskis rany. Biada drapieżnikowi,
pragnącemu ugryźć igłozwierza: odskoczy z naszpilkowanym pyskiem i zazwyczaj
zginie od uduszenia, gdy wędrujące kolce dotrą do gardła. Dzikie drapieżniki i mądre
psy wiedzą o tym i unikają go z daleka.
Igłozwierz żywi się korą drzew i niszczy dotkliwie drzewostan. Dlatego ludzie nie
znoszą jego sąsiedztwa i w pobliżu osad zajadle go tępią. Kilka lat temu było inaczej;
chroniły go prawa i pod karą nie wolno byłe go prześladować. 7.z"?:±2.iszz&i to swej
niemrawości i głupocie: stanowił jedyną zwłsrzys-f > łatwą do zdobycia dla
bezbronnego człowieka zabłąkanego w lesie. Odgrywał rolę żywej spiżarni.
Nasz więzień przez chwilę zżymał się, sapał, nastawiał kolce i czynił niedołężne wysiłki
wyswobodzenia się. Po kwadransie przestał walczyć o wolność i zapadł w głuche
milczenie. Spode łba, spoza kolców, patrzył na nas spokojnym, kaprawym wzrokiem.
Podstawiliśmy mu trochę jedzenia z kolacji. Jakże opisać nasze zdumienie, gdy
igłozwierz po krótkich ceregielach zabrał się z apetytem do jadła! ŁatWo pogodził się z
losem. Oto stoik! Patrząc na niezdarnego dziwotwora, odczuwaliśmy radość z
doruieszką lekkiej pogardy.
75
W nocy zwierzę nie spało i pokutowało z umiarem; nad ranem dopiero nastała cisza. Po
wyjściu z namiotu zobaczyliśmy, dlaczego igłozwierza nie było słychać: uciekł. Więc
jednak nie pogodził się z losem. Ostrymi zębami gryzonia przepiłował pień młodego
świerka i ulotnił się.
Świerk leżał na ziemi. Ten fakt pociągnął za sobą oprócz ucieczki igłozwierza cały
łańcuch fatalnych następstw. Zapasy niedźwiedziego mięsa spadły wraz z drzewkiem na
ziemię. Ktoś w nocy zżarł je doszczętnie. Nie zostawił nic. W ciągu przedpołudnia
wszystkie ptaszki meat-birds opuściły obóz, nie mając niedźwiedziego mięsa. Do
następnego dnia wyniosły się z półwyspu kruki.
Nie wyniósł się tylko on, winowajca, igłozwierz. Przygody z człowiekiem nie
zrozumiał, nie wziął jej sobie do serca. Co wieczór przechodził obok obozu.
Słyszeliśmy go w ciemności. Łamał gałązki, wlokąc swoją niedołężność; stąpał ciężko i
powoli, czasem sapał. Tak to cierpliwie taszczył się co noc do końca cypla,
niefrasobliwy ciemięga, ufny w skuteczność swych kolców, nie wzruszony niczym,
niewrażliwy na nic. Nie wiedziałeś: cynik czy idiota.
Strzelaj ty!
Dawno już opuściliśmy jezioro Marmette. Płynęliśmy od dwóch godzin labiryntem
rozlewisk wśród nieznanej puszczy. Świeciły nam gwiazdy, lecz niewiele było widać.

background image

Obawiałem się o celność strzału. Pełni skupienia, wsłuchiwaliśmy się w noc, czy na
hasło rzucone przez Lisima przyjdzie odzew.
Przyszedł. Gdzieś nad boczną zatoką odpowiedział łoś. Podpłynęliśmy do brzegu, on
także zbliżył się do nas. Lecz nie dopisywało nam szczęście. Zwierz wykrył nas
węchem i uciekł. Woń człowieka to koszmar puszczy. Mrozi nawet miłosny szał.
O milę dalej usłyszeliśmy innego byka. Lisim ożywił się i oświadczył, że to wielki łoś:
— Big moose!
Znowu Lisim wabił. Teraz dopiero poznawałem prawdziwego mistrza. Goręcej wyrażał
pragnienie, namiętniej wybuchał, bardziej obwieszczał wzburzoną krew. Brzmiało to
złożone jak: uooauuch!
76
Brzmienie niezwalczone, nabrzmiałe niepohamowaną pokusą: łosza głośno pożądała
byka. Pięknie grał Lisim.
A tam w puszczy byk odchodził od zmysłów. Porwało go, słychać to wyraźnie.
Oczarowało go. Trzaskały gałęzie. Za każdym naszym trąbieniem łoś odpowiadał.
Miotało nim. W ryku jego było tyle jawnej, niepowściągliwej żądzy, że głos nabierał
jakiejś szczególnej wagi. Rzekłbyś, oddźwięk całej puszczy, wcielenie wszechmiłości
odzywało się i zbliżało. To płomienny poryw przyrody, jej najwalniejszy popęd, jej
najgłębszy nurt toczył się na nas. Szedł łoś ogłuszony miłością.
Lisim dobierając z trudem słów, tłumaczył mi szeptem, kiedy mam strzelać. Nie za
rychło. Wtedy, gdy byk będzie na środku łąki, o dwadzieścia kroków od nas. Nie
jychlej, ale też, broń Boże, nie później strzelać...
— A jeżeli nie strzelę? — spytałem.
— Musisz strzelić!—mruknął groźnie Indianin.—Byk przyjdzie i potratuje nas na
śmierć...
A jeśli jednak nie strzelę? Spojrzałem na remington. Lufa przyćmionym połyskiem
odbijała światło gwiazd. Prosta, stalowa, znana mi,lufa, zwrócona w stronę lasu. Dobra
broń. Spróbowałem, czy drżały mi ręce ze wzruszenia. Nie drżały.
A jeżeli nie strzelę?
Coś działo się ze mną. Wszystko dokoła było w porządku: remington —precyzyjna
broń. Lisim wypełniający obowiązek — w porządku. Łoś trawiony żądzą — w
porządku. Tylko we mnie coś się załamywało. Gdzieś na dnie duszy powstawał bunt,
jeszcze mglisty, jeszcze nieświadomy, ale już gorzki. Budził się niesmak.
Jakże doskonale Lisim naśladował łoszę! W jego oszustwie tkwiła szatańska
przewrotność: na zimno, z wyrachowaniem, cwanymi sztuczkami produkował złudę
najpiękniejszego impulsu przyrody. Był w tym ogień zmysłów, była namiętność i było
łajdackie kłamstwo. Lisim łgał wybornie, z niezawodnym skutkiem, z nieodpartą siłą
przyciągania. We mnie coś się buntowało.
A łoś szedł na oślep jak omotany w sieci. Zaślepiony głupiec, opętana ofiara. Porykując
przedzierał się gwałtem przez bliski gąszcz. Byk snadź kapitalny: z głuchym łoskotem
huczały rosochy o drzewa. Spieszno mu było do nas. Już docierał do skraju lasu.
Nie!! Nie strzelę! Płomień trawiący go — to najświętszy szał puszczy. Przyroda
rozpaliła tu najszlachetniejszy swój znicz. Nie
77
wolno gasić go podstępem. Temu samemu prawu podlegał w najwyższej ekstazie
zarówno człowiek, jak zwierzę. Obydwaj czerpali z tego samego źródła, obydwóch

background image

przeszywał ten sam popęd. Łoś był mi bliski. Był mi bliższy niż człowiek chytrze go
okłamujący. Nie strzelę!
Strzelaj! wołał we mnie myśliwy. Jedyna to może w życiu okazja.
Zwierz wyszedł już na łąkę. Możny, okazały, dorodny. W ciemnościach łeb rozrastał się
do niesamowitych, nieprawdopodobnych rozmiarów: to potężne rosochy. Mocna sztuka.
Zbliżał się szybko, w oczach olbrzymiał.
— Shoot! Strzelaj! —szepnął mi Lisim do ucha.
W tej sekundzie przypomniałem sobie przykre uczucie, jakiego doznałem, zabijając
niedawno temu niedźwiedzicę. Nie strzelę!
Łoś wyrastał ponad łąkę, był jak majestatyczny posąg. Rozpoznać już można było
wysokie badyle, wyniosły bark, pochyloną 'głowę. Oddzielało nas tylko kilkanaście
kroków.
Łoś zniżył już groźnie głowę do ataku. Lecz nie chciałem, nie mogłem strzelać.
Niestety, było już za późno. Nie było innego wyjścia.
Wcisnąłem strzelbę do rąk Lisima.
— Strzelaj ty!!
Indianin rzucił na mnie przerażone spojrzenie, jak gdybym postradał rozum. Chwycił
broń, w ostatniej chwili Lisim strzelił. Dwa razy, błyskawicznie po sobie, przykładając
lufę prawie do głowy zwierza.
Głuchy upadek, ostry jęk, dygot badyli, cisza.
Wysoko sterczały nad martwym ciałem rozłożyste, ogromne rosochy. Władcze godło za
życia, teraz już tylko — piękne trofeum.
Lisim był wciąż jeszcze przerażony. Spoglądał na mnie ukradkiem, z zaciekawieniem,
jakiś niespokojny, niepewny, zachwiany, inny. Zapewne w indiańskiej duszy coś
zaświtało. Może Indianin zaczynał rozumieć białego człowieka?
78
Orzeł rybolów
Piaszczystą plażę opuściliśmy następnego dnia znowu późno, grubo po dziesiątej przed
południem. Już na najbliższej mieliźnie wpadliśmy w zwykłe kłopoty i wszczęli
ochoczą wojnę z kamykami i prądem.
Ale około jedenastej pojawił się na niebie orzeł rybołów, osprey. Jego wytworne koła i
elipsy miały moc hipnotyczną, wniosły do krajobrazu nowy punkt oparcia i nowe
piękno. Szczęśliwa tym odkryciem, myśl mogła uciec od ziemi i wylecieć wysoko w
górę, by towarzyszyć ptakowi.
Czy był to ten sam rybołów, widziany poprzedniego dnia? Dziś nie dopuściłem, żeby
mnie oderwano od niego i uparcie pozostałem mu wierny. Osprey, jak go nazywają w
Ameryce Północnej, krążył w skupieniu nad naszą łodzią i widocznie chciał przypatrzeć
się nam jak najdokładniej. Z wierzchu ciemnobrunatny, miał brzuch, pierś i gardło
bielusieńkie, charakterystycznym ubarwieniem rzucając się z daleka w oczy.
Rzadko kiedy witałem dzikiego zwierza czy ptaka z tak szczerą radością i rzadko kiedy
jego zjawienie się było mi tak potrzebne. Ukazał się nad lasem niczym serdeczny
sprzymierzeniec: byłem szczęśliwy, że mogłem podziwiać jego powietrzne kręgi nad
nami.
A wart był przyjaznych uczuć. Wśród ptasich drapieżników wyróżnia się dziwnym
obyczajem. Każdy orzeł czy jastrząb jest, wiadomo, z natury rzeczy zabójcą ptaków i
mniejszych ssaków. Nic podobnego u ospreya. Może przelatywać nad widzianą

background image

wiewiórką czy królikiem i ani nie drgnie. Co więcej, zawsze odnosi się do wszystkich
ptaków z braterską pobłażliwością, a one, odwzajemniając się zaufaniem do olbrzyma,
chętnie zakładają swe gniazdka w najbliższym sąsiedztwie jego wielkiego gniazda,
które jest zawsze na szczycie drzewa. Pod skrzydłami rybołowa nic irr nie grozi od
pomniejszych rabusiów.
Osprey żywi się wyłącznie rybami, nie obchodzi go inny pokarm. Wypatrzywszy z góry
rybę, snującą się tuż pod powierzchnią wody, spada na nią piorunem jak meteor i dając
rurka, zatapia w niej szpony, by następnie siłą nie straconego rozpędu wynurzyć się nad
powierzchnię i odlecieć z łupem. Biada, gdyby strach: ~- -codzie rozpęd: osprey nie
79
umie pływać ani nurkować, jak to potrafi kaczka, i niechybnie musiałby utonąć.
Rzeka Parsnip płynie obecnie w płaskiej dolinie, szerokiej na osiem do dziewięciu
kilometrów i obramowanej od wschodu łańcuchem Gór Skalistych, od zachodu zaś
nieco niższymi górami. Otóż w dolinie Parsnipu ciągną się miejscami rozległe bagniska,
tworzące u stóp Gór Skalistych szereg jezior, których tajemnicze nazwy wyczytywałem
na naszej mapie: Morfee, Tutu, Heather, Dina. Zrozumiałem, dlaczego okolica obfituje
w rybołowy: owe jeziora. Zapewne dość płytkie, ale i rybne, bo leżące z dala od
ludzkich siedzib, widocznie stanowią niewyczerpaną spiżarnię dla ospreyów. Z
pewnością ptaki mają nad brzegami ich wód swe gniazda, budowane zawsze na
ułamanych wierzchołkach drzew, najczęściej świerków, i z wyżyn spoglądają na
ścielący się pod nimi kraj.
Rozmaite ssaki i ptaki różnie urządzają sobie życie, niektóre gorzej, inne lepiej, ale
najlepiej chyba rybołowy nad rzeką Parsnip. Tu nikt nie godzi na nie, nie zakłóca im
spokoju. Cóż im więcej brakuje do szczęścia? Uświadomiłem sobie, że przylatują nad
Parsnip wyłącznie dla zabawy, z nadmiaru fantazji.
Rybołowy są kosmopolitami (w dawnym, nie tak ujemnym znaczeniu tego słowa), czyli
obywatelami świata, nieobcymi także w Europie i północnej Azji. Ale w Europie
wyławiały ludziom ryby z jezior, więc znalazły się pod obstrzałem przekleństw i strzelb
rybaków, tępiących szkodliwą konkurencję wszelkimi środkami.
Natomiast Kanada z niezliczonym mnóstwem jezior i rzek pozostaje wciąż arkadią
rybołowów, ziemią obiecaną. A że ryb jest tu pod dostatkiem, Kanadyjczycy, nie
turbowani sprzecznością interesów, patrzą na swe ospreye zakochanym okiem jako na
istoty dostojne, zacne, a śliczne. Nie dziwiłem się Kanadyjczykom, podzielałem ich
uczucia.
Ospreye, chociaż okazałe, nie należą do największych w kraju ptaków, lecz żaden inny
gatunek nie prześciga ich uczciwą pracowitością. Zwłaszcza w okresie karmienia piskląt
mają pełne szpony roboty. Żywią się tylko upolowaną przez siebie zdobyczą, i to w
najświeższym stanie —w przeciwieństwie do innych orłów, na przykład potężnych
łomignatów białogłowych, nie gardzących ścierwem i w ogóle odpadkami.
Owe łomignaty, tak niewybredne co do żeru, są poza tym
80
chuliganami i mają złe maniery. Jak przydrożni rabusie lubią czatować na wracające ze
złowioną rybą ospreye i zaciekle uderzają na nie w powietrzu, dopóki napadnięte nie
porzucą zdobyczy: łomignaty, z pozycji siły, chętnie tuczą się kosztem pracy innych.

background image

Ponieważ łomignat białogłowy jest największym w Ameryce Północnej orłem, Jankesi
mianowali go swym narodowym ptakiem i nie bacząc na jego niechlubne narowy,
przyznali mu wielki zaszczyt— wszedł do państwowego godła Stanów Zjednoczonych.
Amerykanin Frank G. Ashbrock w swym atlasie ptaków północnoamerykańskich,
wydanym w 1931 roku, pisał o białogłowym na stronie 72: „Można by mieć pewne
zastrzeżenia co do wyboru tego orła na ptaka narodowego ze względu na jego zwyczaje
i postępki, ale niezawodnie wybrano go dla jego wspaniałego lotu, zaiste
imponującego".
A więc górą pompa, zewnętrzny szych i połysk, bimbać na charakter!
Gdy w lecie 1961 roku zgadaliśmy się na ten ucieszny temat z pewnym Kubańczykiem,
on rozindyczony wykrzyknął:
— Per Dios! Gringos wybrali go właśnie dlatego, że drański orzeł, pasożyt, chciwy na
cudze, jest im tak podobny!...
Nasz rybołów po zatoczeniu kilkunastu kręgów oddalił się na wschód, ku podnóżom
Gór Skalistych. Żegnałem go jak bliskiego przyjaciela. Ujął mnie za serce tym, że na
chwilę pozwolił mi myśleć o czymś innym i że mogłem oto napisać rozdział wyłącznie
o ptaku, nie poruszając drażliwych spraw.
Jeleń
Nie miałem jeszcze dziesięciu lat, gdy jelenie z oleodruków weszły w moje życie i
odegrały ważną rolę: pobudziły do marzeń. Ojciec zabierał mnie od najwcześniejszych
lat na swe wycieczki myśliwskie i wędkarskie, a gdy wieczorem gawędził z
towarzyszącymi mu myśliwymi w niejednej gospodzie czy karczmie, ja siedząc z boku
cicho jak trusia, wlepiałem olśnione spojrzenia w ściany. Wiszące tam sceprodukcje,
zazwyczaj oleodruki, zadziwiająco uzupełniały owe dorzyrodnicze czary, opowiadane
przez myśliwych przy stole.
6 * zwierzęta
81
Na ścianach to nie zawsze były skończone bohomazy. Krajobraz, powietrze, jelenie
zazwyczaj siedziały poprawnie w rysunku i barwie. Co najwyżej można im było
zarzucić przesadny patos w postawie zwierząt, napuszoną ich królewskość, a jednak czy
właśnie nie to najmocniej urzekało dziecięcą fantazję? Naiwna umowność oleodruków
nie ulegała wątpliwości, ale dzięki temu, że ojciec już wtedy wprowadzał mnie w świat
Fałatów i Chełmońskich, mogłem zachować, jako kontrast, ryczące jelenie we
wdzięcznej pamięci do dnia dzisiejszego.
Na kilkanaście mil przed zlaniem się z Finley River nasza rzeka Parsnip wykonuje
potężną pętlę w kierunku wschodnim. W miejscu, gdzie skręca na północ, a potem
wraca znowu na zachód, wysoki, dość stromy brzeg po prawej stronie stwarza szereg
niezwykle malowniczych widoków. Jak zwykle, popołudniowe słońce jeszcze potęguje
ich urok. Stoki, upstrzone romantycznie świerkami, są jakby ilustracją do kolorowych
pocztówek.
— Jeleń! — Robert odezwał się przytłumionym głosem, wskazując oczyma na zbocze
brzegu, oddalone od nas o jakie dwieście kroków.
Łatwo ujrzałem zwierza. Stał nieruchomo na krawędzi wystającej pięćdziesiąt stóp
ponad rzeką. Przodem zwrócony w naszą stronę, czujnie nam się przyglądał. Dość
pokaźne rogi koronowały jego głowę imponującym wieńcem.

background image

Robert wyłączył motor. Łódź szła dalej, znoszona w kierunku zwierza. Zastygliśmy w
ciszy i w zupełnym bezruchu.
— To jeleń mułowy, mule deer! — szepnął nam po chwili Robert, gdy zbliżyliśmy się
na mniej więcej sto kroków.
Jeleń wciąż nie ruszał się z miejsca. Pochłaniał nas wzrokiem i sterczał wyprostowany
jak struna. Uderzała jego posągowa okazałość. Był piękny, a zarazem zdumiony
pojawieniem się ludzkiej kreatury. Przypominał, oczywiście, żywo przypominał swą
wyniosłością dawne jelenie z oleodruków.
Zwierz okazywał nie tylko zdumienie, ale i ciekawość. Wreszcie się ruszył. Wszakże
nie uciekał, lecz przeciwnie, lekkim a potężnym susem przybliżył się do nas o kilka
kroków, by lepiej nas obejrzeć. I znowu stanął jak wryty. I znowu pyszny, dostojny,
aktorski, jakże oleodrukowy: przesadnie dumny z wypiętą piersią i wzniesiona' głową
— a mimo to przecież ze wszechmiar naturalny! Absurdalny
82
podobny do dawnych znakomitości wiszących na ścianach —a jednak żywy, jednak
dzisiejszy!
Gdy przepływaliśmy o pięćdziesiąt kroków od niego, raz jeszcze podskoczył ni to
rozbawiony, ni zdjęty niepokojem. I po raz trzeci powtórzył to samo: na skalnym cokole
ponownie wyprężył się w całym przepychu zwierzęcej urody i urzekał nas swą
pomnikowością. Majster jakiejś wielkiej klasy, nie pierwszy lepszy aktorzyna.
Poczciwy Odoćoi-lous hemionus, a przecież okropny czarodziej.
Dokonując cudacznej rehabilitacji dawnych oleodruków, dopiął rzeczy niezwykłej:
młodzieńczym wizjom pacholęcia przywracał rzeczową treść, odbierał im piętno
mrzonki.
Dziwaczna kura
Na ten widok przypomniałem sobie z dawnego pobytu w ąuebec-kich lasach nad
jeziorem Marmette dobre znajome, tak zwane kury narwane, „fool hens". Tak
Kanadyjczycy przezywają jarząbki świerkowe, spruce grouses, bo nie uciekają wcale
przed człowiekiem. Rzecz prosta, że wytępione w bardziej zaludnionych okolicach, owe
fool hens bytują już tylko w odległych, mniej dostępnych lasach.
Czyżby takie narwane dziwaczątko i tutaj się napatoczyło? Podnosząc alarm,
przywołałem Witolda z aparatem fotograficznym i zaczęliśmy obskakiwać ofiarę
naszego zapału. Kura niezbyt zmykała, bynajmniej się nie kryła, po prostu idiotka.
Witold podchodził do niej na dwa kroki i pstrykał.
Tymczasem stwierdziłem, że to wcale nie fool hen. Dokoła szyi miała pióra mocno
napuszone, a na głowie sterczący czub: był to inny gatunek kanadyjskiego jarząbka,
mianowicie jarząbek kreziasty, ruffed grouse, ptak zazwyczaj niezmiernie pierzchliwy i
dziki. Więc cóż, do kaduka? Chory był czy niespełna rozumu?
Nagle usłyszałem spod pobliskiego krzewu przytłumione piśniecie i bystrzej tam
spojrzawszy, odkryłem kilkoro piskląt, chowających się wśród listowia. Zagadka
wyjaśniona! Kura o cudacznych manierach była normalna i zdrowa, tylko mając przy
sobie pisklęta, zaniepokojona starała się je obronić przed dwunożnym wrogiem i uwagę
jego przykuć do siebie.
6 *
83

background image

Czego dzielna matka nie wyrabiała, by dopiąć swego i byśmy na nic innego nie patrzeli,
jak tylko na nią! Udawała, że jest kulawa; potem wskakiwała na pień zwalonego drzewa
i stawała nieruchoma, udając Greka i łatwą dla nas zdobycz. Zresztą byłaby łatwą
zdobyczą, gdybyśmy jeno chcieli.
W pewnej chwili uprzytomniłem sobie całe bezprzykładne, olbrzymie bohaterstwo
małego serduszka: miłość macierzyńska leśnej kury okazała się tak ogromna, że matka
gotowa była ponieść śmierć, byleby uratować życie swych młodych.
Miłość macierzyńska u ludzi uchodzi za jedną z najwznioślejszych cnót, za szlachetną
właściwość ludzkiego serca i ludzkiej duszy. Czy słusznie? Czy — jak wykazywał
przykład samiczki jarząbka — nie jest to tylko zwyczajny, naturalny instynkt bardzo
podobny do instynktu zwierzęcego? Czy częstokroć ów instynkt nie występuje słabiej u
ludzi niż u zwierząt, u których przecież matka, broniąc swych młodych, nigdy nie myśli
o tym, jakie korzyści będzie miała kiedyś później z potomstwa? A w tym zestawieniu
jakże ubogo wypada niejedna ludzka matka, pełna samolubnej miłości, przykuwająca do
siebie swe dziecko, córkę czy syna, na całe życie?
Takich cieni nigdy nie wykazuje instynkt u zwierząt. Ich miłość macierzyńska jest
bezinteresowna, absolutna: nękana przez nas matka--jarząbek po kilku tygodniach
rozstanie się ze swymi brzdącami i straci je na zawsze z oczu, a mimo to dziś, gdy one
słabe, ona zdolna jest oddać życie w ich obronie.
— Znikajmy!—zawołałem do towarzysza, gdy zrobił już kilka zdjęć. —Jesteśmy tu
personae ingratae!
Nasza bohaterka wciąż dzielnie się stawiała i puszyła, ale widać było z jej kurczowej
postawy i coraz bardziej przerażonych ślepsk, że trzyma fason resztkami nerwów.
— Znikajmy!
Gdy odszedłszy o jakie trzydzieści kroków, obróciliśmy się, kury już nie było.
Czmychnęła. Najadła się strachu i niechybnie na całe życie starczy jej przykrego
doświadczenia z człowiekiem.
— Na pewno pochwali się przed dziećmi — zauważyłem z uśmiechem — że zmusiła
nas do ucieczki.
— A czy tak nie było? — zdumiał się Witold.
Ш
84
Oswojone niedźwiedzie
Jan Lombara, zatrudniony w obozie drwali niedaleko stacji kolejowej Hemlo, o jakie
dwadzieścia mil na wschód od mieściny Marathon, na wiosnę spławiał rzeką pnie
ściętych drzew, podczas gdy żona jego, Maria, prowadziła w obozie kuchnię.
Niedźwiedzie, dość liczne w tej okolicy, wnet zwiedziały się, że to sercowa niewiasta i
głodnemu nie odmawia.
Przy człapał się taki czarny młokos, jeszcze niezupełnie wyrośnięty, choć już stukilowej
wagi, i dostał żarcia. Upodobał sobie miłą dobrodziejkę, bo następnego dnia stanął na
dwóch łapach i jadł już z ręki. Na trzeci dzień grzecznie lizał ludzką dłoń, jakby
dziękując za jej hojność. Czwartego dnia przyjemniaczek nie myślał już wracać do lasu
i uwalił się w sieni, czekając tam cierpliwie na następny posiłek. Przechodzącym
ludziom był w drodze i wypadało go trącać, więc on, pełen kurtuazji, za każdym razem
zbierał swe cielsko i usłużnie przepuszczał przechodniów.

background image

Po tygodniu zjawił się inny niedźwiedź, wyrośnięty, i przepędził tamtego. Był
bezczelny cham i nikt go nie polubił, więc Jan Lombara przestrzelił mu koniec ucha.
Przerażony miś odskoczył o kilka susów i potrząsnął łbem, ale zaraz wrócił, by szybko
wyjeść opuszczoną miskę do końca. Potem dopiero czmychnął do kniei i już się nie
pokazał, brutal Był wrażliwy, nie znosił huku.
Sympatyczny chłystek znowu się stawił i miał dobrą wyżerkę, niestety znowu nie na
długo. Przytaszczyła się niedźwiedzica z dwoma młodymi, bezceremonialnie spławiła
wyrostka i na dobre zdobyła kuchnię oraz serce Marii Lombara i niemal całego obozu.
Niedźwiedzica, niezbyt ufna i mało jeszcze obyta, sama trzymała się raczej z boku, ale
stara spryciara tym bardziej podpuszczała swe młode. Rozkoszne brzdące, chętne do
igraszek, zawojowały ludzi i dostawały żarcia, ile tylko weszło w ich brzuszki i w
kałdun matki.
Przyjaźń oparta wyraźnie na rozkoszach obżarstwa i szczodrości kucharki, trwała tak
długo, jak Lombarowie byli w obozie. Gdy wyjechali, dotychczasową kucharkę
zastąpiła rodzina irlandzka, oszczędzająca na żołądku i nie rozrzutna. Gdy
niedźwiedziom urwały się przysmaki, były rozgoryczone i gniewnym pomrukiem
okazywały swój żal, ale gwałtu się nie dopuściły. Odpędzane kijami, pojęły w końcu
"ną rzeczywistość i odeszły w las — ażeby po kilku dniach zakraść
85
się w nocy do chaty z zapasami żywności i poczynić tam paskudne spustoszenia.
Irlandczycy chcieli urządzić polowanie i wytluc je, ale sprzeciwiła się temu reszta
drwali. Wkrótce obrażone niedźwiedzie opuściły okolicę.
Był w nim majestat
Dobrze stało się w Sweetgrass, że na krótko przed powrotem do Fortu Smith poszliśmy,
Witold i ja, jeszcze raz do lasu. Pożegnać się. Już trzysta, czterysta kroków od osiedla
spotkaliśmy na małych polankach pierwsze bizony. Były to przeważnie byki, krowy
widocznie mniej miały nabożeństwa do ludzkiego zapachu.
Podziwiałem, jak już tyle razy, żar lipcowego słońca na tej północy i niewzruszony
spokój bizonów. Z dwunożnego pędraka mało co sobie robiły i dopiero, gdy zbliżałem
się na kilkanaście kroków, ciemny kolos przestawał skubać trawę, niezadowolony
spoglądał na natręta i nie wiedział, co robić: pozostać na miejscu czy powoli usunąć się
w gąszcz. Za miesiąc, dwa, w czasie rui—jak już pisałem — będzie wiedział, co
począć: rozdrażniony, prawdopodobnie rzuci się na
zuchwalca.
Jednak wolałem i teraz zachować kurtuazyjny odstęp i nie wystawiać na próbę
cierpliwości bizona. O kilkanaście kroków od starego byka przystanąłem i zapatrzyłem
się. Jeszcze raz wchłaniałem jego potęgę i godność. Bez wątpienia: był w nim majestat.
Widać, dopiekało mu gorąco dnia, bo dyszał ciężko. Za każdym oddechem chybotał się
z lekka do przodu i tyłu, ale to jakoś nie ujmowało mu dostojeństwa. Przeciwnie, dyszał
jak gdyby pod brzemieniem tego wszystkiego, czego ród bizonów doświadczył w
przeszłości.
A doświadczył, nie ma co! Obijały się o niego najniższe instynkty ludzkie, na nim
skupiała się mordercza pasja białego człowieka. Równocześnie zaś był dla innych ludzi,
pramieszkańców tej ziemi, największym dobroczyńcą. Jak żaden inny dziki zwierz na
świecie, bizon urabiał ich ludzki byt, zaprzątał ich myśli, stanowił o ich szczęściu.
86

background image

\Y7*
Bila С "піГ^Х^Г 2 UZna"'em' ™Ый' »= ШЫ, bMt«
Obłęd zabijania
Rozpowszechniało się mniemanie, jakoby bizony wyginęłygłów-nie dlatego, że biały
człowiek przywiózł do Ameryki strzelbę i proch. Przywiózł, owszem, strzelbę i proch,
ale poza tym przywiózł coś znacznie groźniejszego: przywiózł swą pasję zabijania. Z
okrutną gorliwością biały Amerykanin zabijał i tępił wszystko, co — według
jakiegoś widzimisię — stało na drodze do jego swoistego szczęścia. Szczytem jego
szczęścia było zrobienie majątku za wszelką cenę.
Utarł się pogląd — szerzony, rzecz prosta, w Ameryce, ale, rzecz dziwna, i nam nie
obcy—pogląd, że Indianie i bizony musieli wyginąć w wyniku zwycięskiego pochodu
cywilizacji. Fałsz pełen obłudy. Indianie i bizony nie potrzebowali wyginąć.
Wielkoduszne szczepy Indian wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej chciały i
mogły żyć obok białych przybyszów, ale purytańscy fanatycy i ich następcy woleli
wytępić tubylców do nogi w imię swej osobliwie pojętej cywilizacji. W dwieście lat
później bizony mogły żyć niezależnie od domowego bydła, rzekomo symbolu
cywilizacji, przypędzonego na prerie przez hodowlanych spekulantów, ale zbrojna
tłuszcza, ziejąca pasją mordowania, wybiła wspaniałą zwierzynę niemal bez
reszty, złakomiona śmiesznym półtoradolarowym zyskiem za skórę.
Silną pięść i barbarzyński umysł przejawiał wyjątkowy brutal na wysokim stanowisku,
Columbus Delano, sekretarz stanu rządu amerykańskiego w tych latach pogromu.
„...Jesteśmy silniejsi, o tym muszą wiedzieć Indianie—rzucał się w Kongresie
wandal z kamienną bezwzględnością. —Nasza cywilizacja musi zburzyć dzikie
obyczaje Indian. Dlatego mamy święte prawo zająć wszystkie ich ziemie... Nie będę
żałował, gdy zupełnie wyginą bizony, a całą ćwierćmilionową sforę Indian zamkniemy
w rezerwatach..."
Jest zdrowy instynkt w młodzieży wszystkich czasów i wszystkich
87
żywotnych narodów, że właśnie Indian, Indian preryjnych, wybrała sobie za wzór
bohaterstwa i umiłowania wolności. W młodych sercach chyba na zawsze pozostanie
cześć dla wspaniałych wojowników.
Ciche polowanie
Z postępowania bizonów wyraźnie wynikało, że byk prowadził stado, które szło za jego
przewodem. Ow stadny nawyk przypominał mi opisy polowań sprzed blisko wieku,
kiedy to na preriach dokonywano rzezi ostatnich bizonów, a tak zwane ciche polowanie
należało do najskuteczniejszych sposobów wybijania do nogi całych stad.
W owych czasach jednym z licznych zabijaczy był John R. Cook, który swe przygody
uwiecznił w książce pod tytułem: Pogranicze i bizon (The Border and the Buffalo),
wydanej znacznie później, bo w roku 1907 w Topeka w USA. Pewnego razu polując
nad Wolf Creek w zachodniej części Kansasu, Cook zauważył w pobliżu swego obozu
stado bizonów, które położyło się niedaleko rzeczki w trawie, by wypocząć przez
południowe godziny. Było lato, trawa w tym miejscu wysoka.
Cook łatwo się podkradł na odległość dwustu kroków do najbliższych zwierząt,
zważając na to, by mieć je pod wiatr, i przycupnął za małym wzgórzem. Stąd widział
doskonale całe stado, a nieco z boku zauważył silnego byka, stojącego jak gdyby na

background image

straży. Był to niewątpliwie przewodnik. Zwierz dostał śmiertelną kulę na komorę, lecz
nie padł w ogniu. Dopiero po kilku nieporadnych susach zatrzymał się, sparaliżowany.
Na odgłos huku i widok dymu część bizonów powstała. Chciała jak gdyby uciec, ale
widząc, że naczelny byk przystanął, zaniechała zamiaru; nie mogła się połapać, co to
było. Tymczasem ugodzony zwierz rzężąc, kołysał się osłabiony, z farbą cieknącą mu z
pyzy, aż runął.
Bizony, coraz bardziej zaniepokojone jego zachowaniem się, wszystkie już powstały —
było ich więcej niż sto — lecz wciąż nie wiedziały, gdzie wróg ani co począć. Wtem
inny byk, trudno powiedzieć: zuch czy tchórz, chciał wyrwać się w stronę rzeczki, a
kilka krów ruszyło za nim. Celny strzał Cooka zwalił go na miejscu i powstrzymał
88
także pochód krów, które obwąchując upadłego, zaczęły nad nim żałośnie porykiwać.
Jakaś stara krowa miała tego dość i postanowiła odejść. Skoro zdołałaby oddalić się,
reszta pobiegłaby za nią jak w dym. Nowy strzał z gęstej trawy—i matrona nakryła się
nogami. Gdy podobny los spotkał dwa następne bizony w chwili ich wymykania się ze
stada, stado zaś, otępiałe tym wszystkim, a obezwładnione brakiem przewodników,
bezradnie kręciło się na miejscu jakby w zaczarowanym kole — Cook zachichotał
cichutko. Zrozumiał, że doprowadził stado do tego, co myśliwi amerykańscy nazywali
„stand", czyli osadzeniem, unieruchomieniem. Pozbawił bizony osobników z inicjatywą
i inteligencją — taktyka dobrze znana ludziom w innej dziedzinie, politycznej, gdy
barbarzyńscy najeźdźcy okupowali obcy kraj.
Odtąd strzelec, wciąż niewidzialny dla zwierząt, walił do nich jak do tarczy, kładąc
gęsto trupa i jeno zważając, żeby żadnego bizona nie dopuścić do ucieczki. Nie
dopuścił. Lecz powstały inne tarapaty: gęsty dym, ograniczający widoczność, i
rozpalona do żaru lufa strzelby. Na szczęście przyczołgał się na czworakach brat Cooka,
zwabiony z obozu regularną strzelaniną, i przyniósł mu rezerwową fuzję i więcej
amunicji.
Jednak Cook całego stada nie wytłukł: któregoś byczka tylko postrzelił w nogę, a ten
szaławiła tyle narobił chryi i zamętu, że ostatnie w stadzie niedobitki, kilkanaście sztuk,
wyzwoliły się ze standu. Ogarnięte zbawczą paniką, dały wreszcie drapaka. Tak
zakończyło się „ciche" polowanie—ciche, bo z ukrytym w pobliżu strzelcem. Cook
położył wtedy osiemdziesiąt osiem bizonów.
Bizony dostają szału
Gdy wyszliśmy na brzeg przestronnych łąk, o jakie ćwierć kilometra od nas stały dwa
bizony. Zachowywaliśmy się cichuteńko, wiatr mieliśmy od strony zwierząt, a jednak
od razu nas zauważyły. Niezawodnie posiadały zmysły bystre; także wzrok, ten
okrzyczany wzrok, miały nie najgorszy.
Były to dwa byki, które szybko się uspokoiły i dalej żerowały w trawie. Musiał otaczać
je rój much, bo kilka ptaków muchołownych,
89
W ^V2ladai^c^c^ z daleka І3^ rybitwy, uwijało się w powietrzu dokoła ^^zonów j raźno
łowiło owady.
p tejn z niedalekiego lasu wyszedł trzeci byk i w pobliżu tamtych za-^kraj sjc do
skubania trawy. Bizony na pastwisku i stado latających n^^d njmj ptaków składały się
na obraz solidnej sielanki.
__ czekajcie miesiąc albo półtora—wybełkotał na ten widok

background image

s **^6Z тіа^0'' który przyszedł razem z nami na łąki i trochę się jąkał —a Z° ч baczycie
co tu się dziać będzie!
__ co takiego?
__ pjekło! Nienawiść! Wojna! Zakłuwają się wzajemnie! Na
^^ierć!...
w/ jj-ugiej połowie sierpnia zaczyna się okres rui i wtedy byki P°*:- no£ 2ekształcają
się w furiaty. Te same bizony, dziś tak zgodnie Pa^^ jp jeden obok drugiego,
wybuchają żądzą zabijania i rzucają się bje A rywalem, którego należy zgładzić, jest
każdy inny byk,
na
sie
kt6^>ry się Z>awia-
Łąka; opromieniona teraz poranną łagodnością, przeobraża się w ^^->иГ7і;^Ут okresie
w kotłowisko szaleństwa i zabójczych pojedyn-v*^v g kj joskakują do siebie i godzą w
swe cielska. Zwierają się łbami 1 ta* ^ ^ zamieniać pozornie w ruchu, ze straszliwą
mocą prą czerepami na Sle^^,je -^0p. mają szeroko rozkraczone. Któremu pierwszemu
złamie Slc ^ noea V0<^ naPorem a^bo który choćby zachwieje się pierwszy lub Pos-
^lizgnje, )est zgubiony, jeśli nie zdąży w czas uciec: mocniejszy byk nat^ vchmia5t stara
s'e rogami rozedrzeć przeciwnikowi bok i zatłuc f^W>4V/ala 7a?wycza) zneca się nad
powalonym dopóty, aż wybije z niego °St^tni'de^ życia-
Stróż Ps'arn' rozwodząc się nad zawziętością tych walk, sam 1V*5a~4^^cjaj w coraz
silniejsze podniecenie. Dziwił mnie. Roztrzęsła mu się szcz^^ 0czy w słup stawały,
drgawki raz po raz przelatywały po
Iwai* rz 2aCzaJem zerkać na niego z osłupieniem: czyżby to nowa ofiara toniO. I , u
bizonów, która dostała bzika z ich racji? Szczególnie męki pow "4vajon cjj bizonów
opisywał stróż z takim przejęciem, tyle wyjąka-1Є'' niedof^eczne' narniCtn°ści
wkładał w te obrazy klęski, że dziwak
F ^ał mi si? pomyleńcem, będącym chwilami niespełna rozumu.
Późnie dowiedziałem się od Coopera, że to w istocie kaleka: tied^-^ DIj,cd laty,
Cecila MacDonalda—tak się stróż psiarni nazy-
""""- __naie^3' samolot3 połamał mu kości i pozostawił uraz na tle
xiawani3
'П"С^1Э"^"г'а ciosów.
90
— Ale mimo to Сесії ma słuszność! —stwierdził Cooper. —Jak przyjdzie pora, bizony
dostają boskiego szału i biją się jak szatany!
Cooper, człowiek zrównoważony i wstrzemięźliwy, mówił to żywo, jakby w nagłym
uniesieniu. Dostają boskiego szału, jak to pisałem w jednym z poprzednich rozdziałów?
Że rzecz urasta do obsesji? Że panem tu bizon?
Jest. Jest chyba rzeczywiście.
Mrowie
Las, towarzyszący nam po obydwóch brzegach rzeki, kilka kilometrów dalej rzedniał i
otwierał coraz szerszy widok na łąki. Były to rozległe, moczarowate niziny, okalające
niewidzialne wciąż wielkie Jezioro Claire, a na ich bardziej suchych połaciach pasły się
bizony. Czarne bryły, ostro wybijające się na tle zieleni. Zrazu zwierzęta stały tu i

background image

ówdzie w pojedynkę, potem w stadkach po kilka i kilkanaście sztuk. Im dalej, tym
rojniej ich było.
Niektóre przebywały nad samą rzeką lub chłodziły się w przybrzeżnej płytkiej wodzie
wśród kaczeńców. Słysząc zbliżający się warkot naszego motoru, powoli wychodziły na
brzeg i bez pośpiechu oddalały się o niewiele kroków. Przy tym spoglądały
niezadowolone na natrętów zakłócających spokój. W przeciwieństwie na przykład do
płochych jeleni niewiele sobie robiły z bliskości ludzi, po prostu miały ich za nic. Nie z
głupoty (chociaż nadmiarem rozumu nie grzeszyły), ale z poczucia kolosalnej siły
wywodziła się ich pewność siebie i królewska — jak nieraz mówiono — buta.
Od kiedy biały człowiek zetknął się z bizonami, pamiętniki jego pełne są opisów
nadzwyczajnej ich krzepy. Tak na przykład w połowie dziewiętnastego wieku
zanotowano na preriach zdarzenie potwierdzone przez naocznych świadków: podczas
polowania rozwścieczona bizonica natarła w galopie na jeźdźca, wzięła na rogi konia
wraz z myśliwym i tak z nimi dwoma na swym łbie i grzbiecie przebiegła dobre sto
metrów — wciąż w pełnym galopie — dopóki nie zaplątała się w jakieś zasieki i upadła.
W pierwszych latach istnienia kolei na preriach bizony powodowały często wykolejenia
pociągów, gdy nieostrożni maszyniści wpadali
91
z impetem w ich stada. Pewnego razu rozjuszony byk wywołał wśród podróżnych nie
lada sensację, gdy rzucił się na lokomotywę i uderzeniem łba zepchnął przednie koła z
szyn. Innym razem podobnie atakujący byk przebił swym cielskiem ścianę wagonu z
grubych desek, „jak gdyby była z papieru"—podaje Frank W. Lane.
Za nieznacznym skrętem rzeki Sweetgrass i za gąszczem krzewów rozwarł się przed
naszymi oczyma imponujący widok. Takich wzruszeń tylko niewiele ludzi miało okazję
zaznać w dzisiejszych czasach. Widok jak gdyby przerzucający nas w ubiegłe wieki.
Cała równina czerniła się od bizonów. Ile ich było: przeszło tysiąc? Może dwa tysiące?
Dość, że w odległości pół kilometra od nas tworzyły zbitą zwierzęcą masę. Od tej
chmary szło na nas tchnienie wielkiej historii, odżywała romantyka odległych czasów.
A przecież mieliśmy tu zaledwie przedsmak tego, co kiedyś widzieli Indianie
codziennie na preriach i co przeżywali biali ludzie!
Nie ma dwóch zdań, że bizony stanowiły ongiś najliczniejszą zwierzynę, z jaką
kiedykolwiek zetknął się człowiek. Najliczniejszą i wprawiającą w zdumienie potężnym
kształtem zwierzęcego ciała. „Ma garb dromadera, grzywę i ogon lwa, czarne nogi i
racice bawołu, brodę Lucyfera, aparycję i humor zaś piekielnego monstrum" —nie bez
zgrozy opisywał ujrzanego bizona Hiszpan z orszaku Corteza, a Pedro de Castaneda,
napotkawszy w połowie szesnastego wieku stada na preriach, nie mógł znaleźć w swym
sprawozdaniu odpowiednio silnych słów, by określić niezmierną ilość bizonów. „Jak
ławice ryb w oceanie" wydało mu się porównaniem zbyt słabym.
Sumienni badacze fauny, jak E. Thompson Seton i Martin S. Garretson, przypuszczali,
że w okresie lądowania pierwszych białych osadników na ziemi amerykańskiej żyło
sześćdziesiąt milionów bizonów, inni uważali, że nawet do siedemdziesięciu milionów.
Jeszcze w roku 1830 było ich na preriach podobno czterdzieści milionów. Trzeba
sięgnąć do opisów podróżników, przemierzających prerie w dziewiętnastym wieku, by
uzmysłowić sobie mrowie bizonówych stad. Właściwie każdy ówczesny opis prerii
szeroko i co rusz obwieszczał fenomen tej obfitości. Oto kapitan B. Bonneville nad
Platte River 1832 roku: „Jak okiem sięgnąć, nie widziało się dokoła nic, jak tylko

background image

gęstwę niezmierzonych stad". A J. K. Townsend w rok później, również w Nebrasce, ze
wzgórza ogarniał wzrokiem w promieniu
92
dziesięciu mil okolicę wypełnioną na całym tym obszarze bizonami, zwierz przy
zwierzu.
Jeszcze trzydzieści cztery lata później, w 1867 roku, parowiec „Stockade", kursujący w
górnym biegu rzeki Missouri, na kilka godzin musiał się zatrzymać, by przepuścić
wielotysięczne stado. Przepływało przez rzekę tak stłoczoną ciżbą, że wszelkie wysiłki
kapitana, by przebić się przez stado, szły na marne.
Pociągi jadące przez prerie, narażone na podobne przeszkody, musiały nieraz przez
wiele godzin czekać, zartim całe stado przeszło przez tor kolejowy. Podróżni zabawiali
się wtedy huraganową strzelaniną do zwierząt, wystawionych na skutek natłoku na
bliskie strzały. Gdy potem pociąg ruszał, na polu chwały pozostawało kilkaset trupów, a
smród gnijących ciał przez wiele tygodni przypominał następnym podróżnym wesołą
pukaninę.
W maju 1871 roku major R. I. Dodge- miał niezapomniane przeżycie, ostatnie tego
rodzaju w burzliwej historii bizonów. W czasie inspekcyjnej podróży nad rzeką
Arkansas natknął się na tak olbrzymie stado, ciągnące powoli ku północy, że musiał
przejechać obok niego więcej niż dwadzieścia pięć mil, ażeby dotrzeć do ostatnich
zwierząt. Jak wynikało z raportów wielu obecnych w pobliżu myśliwych, stado to
dochodziło szerokości pięćdziesięciu mil i liczyło fantastyczną ilość, prawdopodobnie
do czterech milionów sztuk. Według opisu Dodge'a potrzebowało pięciu dni, ażeby
minąć jedno stanowisko.
Niewątpliwie bizony, ścigane wtedy na południowych preriach przez dwa tysiące
białych myśliwych, zbiły się w jedną kupę dla lepszej obrony przed prześladowcami, ale
los ich był już przesądzony. Zaledwie cztery lata później cmentarna cisza zalegała prerie
w tych samych stronach.
Więc z rozrzewnieniem i uczuciem hołdu spoglądałem na wielkie stado nad Sweetgrass
Creek. Monarchami prerii nazywano ongiś bizony i nie dziwiłem się temu. Przyroda
objawiała w nich swą dziką potęgę.
Przyjazd nasz zaniepokoił zwierzynę i część stada, stojąca niedaleko rzeki, zaczęła się
ruszać i kłębić. Gdy motorówką podpłynęliśmy bliżej, powstał popłoch i kilkaset
bizonów rzuciło się do ucieczki. Sadziło galopem wzdłuż brzegu rzeki w stronę, skąd
przybyliśmy. Ziemia aż dudniła od racic, wzbił się gęsty kurz.
Harold Bernstein zawołał do nas, że stado będzie pędziło równo-
.93
legie do rzeki przez spory kawał i jeśli chcemy, możemy je wyprzedzić i jakie dwie mile
dalej zabiec drogę. Tam byl bród bizonów przez rzekę. Czy chcemy zabiec i ujrzeć
zwierzęta z bliska?
Bardzo chcieliśmy. Więc gdy Bernstein puścił motor czółna na najwyższe obroty, motor
zawył jak smagnięty zwierz i ruszyliśmy (chciałoby się powiedzieć: z kopyta) w pogoni
za bizonami.
Hej, czasy, czasy! Dawniej na dzikich mustangach rwali za bizonami szaleni
śmiałkowie, preryjni półbogowie, Buffalo Bille, Sitting Bulle, Crazy Horsy, bohaterscy
Indianie, a dziś? Dziś na wygodnej motorówce rwał Bernstein, Chromiński, Fiedler.
Łoś

background image

Było krótko po szóstej. Pełen animuszu zbudziłem swawolnym okrzykiem Witolda, ale
on zamruczał nieprzyzwoicie i tylko odwrócił się na drugi bok. Po wyjściu z chaty
świeżość porannego powietrza uderzyła we mnie jak przyjemna kąpiel.
Podczas przechadzki po wyrębie zobaczyłem na piasku mnóstwo zwierzęcych śladów,
niektóre bardzo wyraźne, jak gdyby wyciśnięte ostatniej nocy. Nie do wiary, ile tam
tego było! Przeważały oczywiście tropy łosie, ale nie brakowało niedźwiedzich, i to
potężnych. A tu co to, czy wielki brytan? Nie, leśny wilk, jeden, drugi, chyba tej nocy
przeciągnęły koczowiskiem. Nieco dalej ślady rysia, ale najwięcej było przeróżnych
tropów łosi. W tym odludnym ustroniu Kanady uchowało się bogate schronisko grubej
zwierzyny, jeszcze jeden z licznych mateczników w tym szczęśliwym kraju. Czego by
nie dali myśliwi przeludnionej Europy, gdyby mogli tu jesienią przeżyć swój
wymarzony eden i ujrzeć tyle zwierząt!
Wróciłem nad rzekę i przy łodzi zacząłem się golić, gdy nadszedł Robert. Reszta
naszych jeszcze spała. Nie wiem, kto pierwszy z nas zwrócił uwagę na łosia. O dwieście
metrów od nas bez pośpiechu przeciągał brodem przez rzekę byk o łopatach jeszcze nie
wytartych ze scypułu. Zauważył nas już dawno i co chwila kierował ku nam swe
świece, ale bez trwogi, raczej w zdumieniu. Małą przestrzeń głębiny przepłynął, potem
znowu chwycił grunt pod nogami i powoli ciągnął
94
do drugiego brzegu. Jeszcze przez długą chwilę poważnie rozglądał się w górę i w dół
rzeki, zanim przepadł w gąszczu.
Zjawił się jak żywa ilustracja śladów, widzianych przed chwilą w piasku na wyrębie.
Ale co najbardziej tu przejmowało, to niezmącone, rzekłbyś: uroczyste opanowanie
zwierza, jego niesamowity spokój. Był to spokój odwiecznej puszczy nie lękającej się
ludzi. Jeszcze się nie lękającej.
Pstrągi
Nie brały. Robert i Witold wytrwale puszczali w ruch swe spinningi, ale ryby uparły się,
że nie, nie chciały. Gdy błystka z kuszącym pluśnięciem uderzała o wodę, zaciekawione
pstrągi wypadały z głębiny i rzucały się w kierunku przynęty, ale ani im się śniło
chwycić haczyk. Widocznie o godzinie pierwszej po południu nie odczuwały apetytu,
tylko ciekawość, i tym może tłumaczyło się, że wśród większych pstrągów bezkarnie
uwijały się małe i mimo że natrętne, wcale nie napastowane.
Śmiałość pstrągów, jakaś ich brawurowa fantazja, były dla mnie miłą rewelacją. W
Polsce stykałem się z nizinnymi pstrągami w rzece Drawie, ale w porównaniu z ich
parsnipowymi kuzynami były to płoche strachajły. Tu pstrągi nic się nie bały pomimo
naszych stukań i podchodziły pod górę najwyraźniej po to, żeby przekonać się, co tam
klaszcze za borem. Były rozbawione i zuchwałe w tym pożądaniu wieści ze świata.
Niektóre tęższe okazy bardzo nam się podobały i budziły naszą chrapkę, ale były to
marzenia ściętej głowy wobec stanowczej postawy pstrągów: ryby nie dały się skusić i
spinningowe przynęty zbywały machnięciem ogona. Takie igraszki działały na nerwy i
stwarzały niemal kompleks Tantala. W obliczu ryb można było stać się poetą
filozofującym na odwiecznie ludzki temat tęczowych wizji i ich rozwiewania się. Gdy o
tym powiedziałem wędkarzom, podchwycili żartobliwy ton, a Witold ulżył sobie:
— Niech je szlag trafi, te pstrągowe wizje! Mieć je tak blisko, a jak
daleko!
Robert ożywił się i powiedział mniej więcej tak:

background image

95
— Święta prawda! To są pstrągi z problemami! Pokazują nam figę. Jakże dosadnie
unaoczniają nam płochliwość #szczęścia albo zwodniczość ludzkich nadziei...
A Witold jeszcze w tym samym kaznodziejskim tonie:
— Któż by przypuszczał, że pstrągi naprowadzą nas ha tak wielkie problemy!
Problemy, rozwiązywane pomyślnie przez wielkich ludzi i natchnione pióra: Szekspira,
Homera, Iwaszkiewicza, Lenarta, Paukszty...
Witold zarzucił właśnie wędkę i stał tyłem do mnie: nie widziałem jego twarzy.
— Hoho! Znamienite grono! —posępnie westchnął Robert.
Orgia szczupaków
Milchen Lakę przeszło w następnych dniach najśmielsze nasze nadzieje. Nareszcie
dorwaliśmy się do Wody Obiecanej. To było szczupakowe Eldorado. Zapewne od lat
nikt w jeziorze nie łowił, jeśli w ogóle ktoś tu zaglądał w dawnych czasach tartaku.
Potężna głębia jeziora przedstawiała nie lada zagadkę tektoniczną i niewątpliwie była
kapryśnym dziełem epoki lodowcowej, kiedy topniejące nurty wyżłobiły w tym miejscu
taką dziurę podwodną.
W tych głębinach jeziora, przedziwnie rojących się od szczupaczej zgrai, innych ryb ani
mniejszych szczupaków nie było wcale: jeśli w poszukiwaniu chłodnej toni owe
mniejsze przypływały tu z sąsiednich jezior, to zapewne natychmiast padały łupem
kanibalizmu starszej braci. Więc pozostały same większe tuzy, a było ich tyle i były tak
potwornie wygłodniałe, że wkrótce chodziło nam nie o jakiekolwiek złowienie, lecz o
złowienie najokazalszej sztuki. Nie chcąc przekarmić Gilbotowych psów, szczupaki
mniejsze niż trzykilogramowe puszczaliśmy zaraz do wody.
W rzucaniu błystki doszliśmy w tych dniach do wyuzdanej wprawy i stali się
wirtuozami. Była to sztuka pełna perwersyjnej rozkoszy. Plusk padającej błystki uderzał
w nasze ucho jak niebiański dźwięk, ogromne koła na powierzchni jeziora przeobrażały
się w ucztę dla oka, a następna chwila, nieraz ułamek sekundy, sprężała się
%

w sadystycznej przyjemności oczekiwania tego, co zaraz nastąpi: będzie to wyśniony
olbrzym czy tylko średniak, czy nic zgoła?
Jak już wspomniałem, głód i ogromna ilość szczupaków wywróciły tu do góry nogami
normalne nawyki ryb oraz ich kindersztubę. Drapieżniki nie przestrzegały godzin
posiłku i brania: brały zawsze. My, Witold i ja, również powiesiliśmy na kołku
konwencjonalne uciechy prawidłowych wędkarzy, a po kilkunastu złowionych
szczupakach już nie chcieliśmy ich wyciągać do łódki i zabierać do Gilbota.
Wodziliśmy je na wędce w wodzie w przeróżnych lansadach. Pozwalaliśmy bestiom
zbytkować dziko i walczyć o życie, dając im wszelkie szanse zerwania się z haka i
ucieczki. Niektórym udawało się uciec, a wszystkie walczyły tęgo, jak przystało
rozjuszonym bojownikom.
Wściekła gra, wspaniała, wariacka gra: na drugi dzień wziął ten prawdziwy. Kłoda,
która ożyła i stała się burzą i wulkanem. Furia ściągnęła wędkę w dół, ale potem ja
stanąłem dęba i zacząłem ciągnąć. Groźny kabłąk wędziska, żyłka jak świszcząca
struna. On zamigotał białym brzuchem pod powierzchnią. Wtedy dobył monstrualnej
siły, szarpnął, skręcił się, okrutnie skotłował wodę, fontanną oblał ludzi i aparat
fotograficzny i, niepowstrzymana torpeda, poszedł w głębinę. Dałem mu chwilę

background image

odpoczynku, by nabrał sił. Potem od nowa zaczęło się piekło. Gdy doprowadziłem go
do powierzchni, zrobiłem sobie kawał i w przystępie zuchwałości wyzwałem los: draba
wyciągnąłem do połowy cielska z wody raz i drugi. Sądziłem, że w tym niewędkarskim
pociągnięciu nastąpi katastrofa: że on uwolni się z haka albo złamie wędzisko, albo
żyłkę zerwie, może hak odegnie — i będzie zdjęcie na medal. Ale nic nie nastąpiło.
Wszystko trzymało doskonale, los nie ^ał się skusić. Tylko on targnął znowu z
przeraźliwą siłą i już nie mogłem go utrzymać. Z kolei szczupak objął na chwilę
inicjatywę i dał znów nura.
To nie była równa walka: człowiek z wędką zawsze miał przewagę i wygrywał, chyba
że przedtem rybie udało się spaść z haka i umknąć. Znam tylko jeden wypadek, kiedy
wędkarz zginął od swej zdobyczy: na jednej z rzek w Gujanie Brytyjskiej potężna ryba
wciągnęła do wody człowieka dlatego, że miał wędkę przywiązaną do przegubu ręki.
Gdy z brutalną przemocą dobyłem teraz kolosa do powierzchni po raz trzeci, był
zmęczony. Pokazywał brzuch i pozwolił się ciągnąć bez oporu. Ale to była tylko chwila
słabości: nagle wybuch spazmu, piorunujący skok, trzaśniecie ogonem i znowu
szczupak walił w głębinę.
7 Zwierzęta,
97
I znowu nie mogłem go utrzymać. Liczyłem, że teraz przynajmniej raptus się zerwie i
ujdzie. Nie, nic z tego! Ostatecznie wyciągnęliśmy szczupaka i zawieźli go do Gilbota.
Ważył około trzynastu kilogramów.
Większość szczupaków uciekała w dół, ku głębinie, lecz niektóre, przeciwnie, dawały
susa w powietrze, by otrząsnąć się z haka: northern pikes przypominały tym kruczki
muskinongów. Niejeden drapieżnik czując hak w pysku, potrafił wyskoczyć z jeziora
jak z procy, a opadając i gwałtownie trzepiąc ogonem, rozpryskiwał masy wody.
Zawzięte wyciąganie szczupaków z Milchen Lakę nie było zwykłym wędkarstwem.
Miało cechy obrzędu, obsesji nieledwie. Wędki nasze spełniały jakieś magiczne
zadanie, jak gdybyśmy dobierali się do samych trzewi przyrody i z głębi wyciągali na
jaw żywotną cząstkę tej krainy. Był to chyba rodzaj rozpasania, osobliwy szał. Wszakże
po trzech dniach łowieckich bachanalii odezwał się przesyt. Przesyt także
fotografowania. Uderzały szczupaki jak zwykle, jednak już nie podniecały nas jak w
pierwszym dniu łowów. Czas było zwinąć wędziska.
Pawiany
O jakie trzysta metrów od nas przechodziło przez drogę stado wielkich małp. Bestie,
dwukrotnie silniejsze niż widziane dotychczas, miały potężne piersi i spore łby o
wydłużonych pyskach. Poznałem je po tych pyskach i po ogonach, zrazu zadartych w
górę, potem opadających ku ziemi. Były to pawiany; rzecz prosta, zelektryzowały mnie.
Uzbrojony w rolleiflexa i w lornetkę, zacząłem iść drogą w ich kierunku.
Było ich chyba do trzydziestu. Po dwa, po trzy przekraczały drogę spokojnie, z
namysłem, bez porywczości, bardzo pewne siebie, z godną postawą. Były, jak Anglicy
dawnych czasów, niewzruszone w poczuciu swej siły. Samiczki z młodymi nie
zatrzymywały się. Wszystkie samce natomiast, których domyślałem się po tęższej
budowie ciała, przystawały na drodze, mierzyły przez chwilę bystrym wzrokiem
zbliżającego się człowieka, po czym poważne, jakby zadowolone z poczynionych
spostrzeżeń, dawały nura w przydrożne krzewy.
Na samym końcu stada, zaledwie dwieście metrów ode mnie,

background image

98
przeszła powoli głowa rodu, stare samisko. Było pokaźne, ale nie większe niż inne
samce, za to o siwawych włosach i despotycznych manierach. Jak władca, który
widocznie czuł się odpowiedzialny za honor i bezpieczeństwo stada, uważał, że należy
napędzić mi strachu i okazać swą pogardę. Nachmurzył więc czoło, zrobił kilka
pociesznych grymasów przekrzywioną gębą, wyszczerzył ku mnie kły, imponująco
olbrzymie, i ubliżywszy mi gardłowym pomrukiem, pełen wyniosłości wycofał się ze
sceny.
Pawiany są obok szympansów i goryli największymi małpami Afryki zachodniej i
zaliczają się do wojowniczych i najodważniejszych zwierząt Afryki. Z pyska podobne
do psów, mają uzębienie iście wilcze, ale nieprawdopodobną siłą szczęk posługują się
jedynie podczas obrony. Są wtedy ponoć straszne. Lampart, żywiący się głównie
małpim mięsem, pokona z łatwością dwa lub trzy pawiany, ale napad na większe ich
stado nieraz przypłaca życiem. Podobnie i z lwem pawiany walczą do ostatka. Ludzie
boją się ich jak diabła i przejęci nabożną czcią, omijają niektóre mateczniki, gdzie
gnieździ się ich wyjątkowo wiele. Pawiany natomiast przed ludźmi nie tchórzą; bywało,
że rozjuszone zasypywały kamieniami myśliwego, gdy odważył się polować na nie i,
nieroztropny, ranił lub zabił któregoś ze stada.
Pawiany, do których ostrożnie podchodziłem, przebrnęły przez wąski pas krzewiny przy
drodze i rozsypały się po przyległym pustawym bowalu. Dążyły krok za krokiem do
lasu, oddalonego mniej więcej o sto pięćdziesiąt metrów, lecz zanim dotarły do drzew,
zatrzymały się. Wszystkie siadły na pośladkach, frontem do mnie, i zastygły w
bezruchu. Mając bezpieczne zaplecze, zdawały sobie sprawę, że nic im już nie grozi od
dwunożnego potwora bez strzelby i łuku, więc — cicho przycupnąwszy—zaciekawione
śledziły jego dalsze zamysły. Rysowały się szeroko na szarej ziemi. W tak doskonałej
szacie ochronnej nigdy nie odkryłbym ich, gdybym nie wiedział, gdzie przycupnęły.
7* 99
Polowanie na pawiany
Nagle Omar trącił mnie łokciem i wskazał oczami na drugi, przeciwległy kraniec pola.
Coś się tam ruszało w cieniu drzew. Spojrzałem przez lornetkę: pawiany! Cztery, pięć,
sześć. Były na skraju lasu i zapewne właśnie chciały wyjść na polanę. Zadziwiające:
dopiero przed chwilą tu przybyliśmy i ukrywali się nieźle w zaroślach, a jednak bestie
już nas zauważyły. Rzucały w naszą stronę przenikliwe spojrzenia i wahały się, co
czynić. Były zdenerwowane. Widziałem to dokładnie przez lornetkę.
-— Na strzał za daleko! —oświadczyłem. — Co zrobimy?
Omar i Bamba Sori gołym okiem dostrzegali wszystko tak samo dobrze jak ja za
pomocą lornetki. Doświadczone wygi szybko ukuli plan i natychmiast przystąpili do
wykonania go. Przede wszystkim nie było już celu chować się. Dwaj synowie Bamby
Sori wyszli więc swobodnie z ukrycia i jęli żywo krzątać się to tu, to tam, głośno
rozmawiając, jak gdyby pracowali na polu. Chodziło o to, żeby przykuli do siebie
uwagę pawianów. W tym czasie Bamba Sori, Omar i ja wycofaliśmy się chyłkiem i
zatoczywszy w lesie półkole; dopadliśmy znowu do skraju polany, lecz obecnie
znacznie bliżej stada.
Na szczęście leżało tam na ziemi drzewo, powalone zapewne wichurą. Pod osłoną jego
pnia podpełzliśmy aż do samego brzegu chaszczy, a że nad nami piętrzyły się krzewy, w
ich cieniu byliśmy istotnie niewidoczni.

background image

Pawiany przebywały wciąż na tym samym miejscu co przedtem, na skraju lasu; teraz
najbliższe z nich znajdowały się niespełna sto kroków od nas. Można by do nich
strzelać, ale widziałem tylko kilka sztuk, a że przeważnie siedziały na pośladkach i nie
ruszały się, trudno było po wielkości rozpoznać głównego samca. O niego chodziło mi
przede wszystkim. Sprzątnięcie prowodyra spowodowałoby niezawodnie rozprzężenie
stada i ułatwiłoby rozbicie go.
Pawiany, zajęte dwoma ludźmi pracującymi na drugim końcu pola, co chwila kierowały
tam uważne spojrzenia. Nie domyślały się bliskiego wroga ani wiszącego nad nimi
niebezpieczeństwa. Na brzegu lasu było kilkoro zwierząt; nieco w głębi, wśród
krzaków, migało ich więcej.
Czekaliśmy tak dobry kwadrans. Nie śmiałem nawet przyłożyć lornetki do oczu, żeby
przypadkiem błyskiem szkła nie zdradzić swej
100
obecności. Zresztą było to niepotrzebne. Co odczuwałem w tej chwili? Nic, tylko pasję
myśliwską. Jeszcze w czasie marszu nachodziły mnie ulotne odruchy wątpliwości,
łatwo tłumione wmówieniem w siebie, że to konieczna pomoc ludziom. Teraz nie
miałem żadnych doznań prócz żądzy zabijania. Jak straszliwie łatwo wracać do
barbarzyńcy w sobie!
Małpy w końcu zrozumiały, że nic im nie grozi od chłopów w oddali. Zaczęły powoli
ruszać się i wiercić. Rozbrzmiewały wśród nich odgłosy i gardłowe gaworzenie,
podobnie jak w grupie ludzi postanawiających wspólnie wyjść na dwór. Kilka
pawianów wydyrdalo drobnymi krokami na polanę i pierwszy z nich, baraszkując,
zabrał się do zrywania orzeszków.
Na ten żałosny widok Bamba Sori, porwany piekącą zgryzotą, nie mógł powstrzymać
się od sapania i dawał mi obłędne znaki, żebym szybko strzelał do żarłoka. Ale nie był
to największy pawian i Bamba Sori dostał od Omara srogiego szturchańca w bok, po
czym się uspokoił:
Wtem kilkanaście sztuk wypadło od razu z zarośli, a wśród nich dwa pawianiska
potężnej postaci, wielkie jak brytany. Olbrzymy rzucały się w oczy. Nie było czasu
dociekać, który był wodzem stada. Pierwszy, wzięty na cel w komorę, padł. Bliski huk
wystrzału dosłownie sparaliżował na chwilę całe stado. Szarpnięciem zamka zdążyłem
wyrwać z lufy łuskę, wsunąć nowy nabój, wycelować w drugiego olbrzyma i ponownie
strzelić, zanim stado ochłonęło z przerażenia i oszalałe rzuciło się do ucieczki.
Drugi pawian runął także jak ścięty z nóg, ale natychmiast powstał i słaniając się,
ociężale powlókł za innymi. Bamba Sori nie wytrzymał. Wyskoczył z ukrycia i w
kilkunastu lamparcich susach dopadł zwierza. Grubym kijem zdzielił go w łeb, lecz nie
zatłukł. Pawian resztką sił zerwał się i straszliwe zęby wbił w nogę człowieka.
Napadnięty zwalił się na ziemię. Szczęściem zamroczony zwierz nie dopadł jego gardła,
lecz wciąż kurczowo trzymał nogę.
Na to Omar wyprysnął zza pnia i rzucił się na pomoc. Podbiegłszy przytknął prawie lufę
kapiszonówki do małpiego łba i wypalił. Pawian osunął się.
Awantura z ranioną bestią rozegrała się piorunem. Tymczasem stado prysnęło do lasu,
ale zmiarkowało, że coś okropnego spotkało dwa padające pawiany, i nie uciekało dalej.
Przeciwnie, zawróciło i wśród piekielnego skowytu, skrzeku, wystawiania zębów
gotowało się
101

background image

jak gdyby do natarcia na nas. Pawianów było przeszło dwadzieścia sztuk. Wszystkie
pieniły się ze złości; opanował je szał nieprzytomnych furiatów. Pomimo rozjuszenia
zwlekały z napaścią i na razie nie ważyły się przyskakiwać bliżej niż kilkanaście
kroków. Ale coraz wścieklejszym ujadaniem wzmagały w sobie zuchwałość i coraz
bliżej szczerzyły na nas groźne kły.
W tych warunkach dwa następne strzały były dziecięcą zabawką i gładko powaliły dwa
najbliższe zuchwalec Pozostał mi w lufie piąty, ostatni nabój, potem już tylko kolba do
obrony. Ale przeraźliwej hukaniny i tylu śmierci stado nie mogło znieść, miało już dość.
Bliskie zwycięstwa, załamało się. Wydając obłąkane beki i pohukiwania, pierzchało w
popłochu i dawało nura w zarośla.
Po chwili cisza zaległa pole i las, cisza i ostry swąd prochu. Podczas strzelaniny Omar
dał ognia także z drugiej kapiszonówki, jednak bez widocznego skutku.
Bamba Sori, pomimo krwawiącej nogi, cieszył się, jakby ujrzał siódme niebo. Pijane
szczęściem oczy świeciły mu się do czterech małpich trupów i do mnie, bohatera. A
tymczasem bohater nie czuł się dobrze, lecz przeciwnie, czuł się jak Judasz. Junaczący
barbarzyńca, zaprzepaścił się, przestał chojraczyć; mdliło go.
Szympans
Siedem par oczu z napięciem wpatrywało się we mnie; jednak gdy wyjrzałem
przypadkowo przez szerokie okno na podwórze, oniemiałem ze zdumienia: dojrzałem
jeszcze jedną parę oczu, ósmą. Siedział tam uwiązany szympans i pochłaniał mnie
pałającym wzrokiem.
Ale czemu tak żarliwie patrzył na nowego przybysza? Czego od niego chciał?
Przyjaźni? Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wywarłem na małpie takie wrażenie.
Zbliżając się do szympansa trzymałem w ręce biszkopty (przywiezione z Konakri),
ażeby wkupić się w jego łaski, ale on, cały zastygły w bezruchu, jakby osobliwie
rozmodlony, uparcie spozierał tylko w moje oczy. Gdy doszedłem do niego, wyciągnął
do mnie prawą rękę na powitanie i uścisnęliśmy się. Wyraźnie wyczułem w swej
prawicy lekki uścisk, zupełnie jak ściskają ludzie, gdy pragną okazać komuś życzli-
102
wość. Równocześnie szeroki uśmiech wystąpił na jego pysku — chyba stosowniej
nazwać to twarzą, oczywiście: twarzą — a tkliwy, urywany pomruk jakże wyraziście,
jakże ludzko zrozumiale mówił o jego zadowoleniu.
Jak długo szympans trwał w bezruchu, był tylko małpą; gdy natomiast ożywił się,
zwykły zwierz w nim nagle zanikał. Tyle razy o tym się czytało, a jednak przeżywając
to na własne oczy doznałem wyraźnego wstrząsu, jak gdybym odkrywał rewelację. Była
to w istocie niespodzianka niesamowita, że prawie dech zapierała.
„Nie całkowicie człowiek, ale wiele w nim ludzkiego", pisał ongiś o szympansie sławny
A. E. Brehm. Ileż właśnie tego ludzkiego dostrzegało się w uroczym osobniku,
poznanym w Daboli! Oczywiście to nie był człowiek, ale jak niezmiernie przypominał
człowieka. Był to bezsprzecznie jakiś chybiony kuzyn człowieka, jakiś potomek
wspólnego z człowiekiem praojca, nasz bliski krewny, tylko żałośnie opóźniony w
rozwoju. Nie kretyn, lecz jakieś nieszczęsne dziecko, o rozwiniętej nad wiek gamie
uczuć uderzająco podobnych do naszych, a o umyśle tuż, tuż u progu ludzkiego rozumu.
Doświadczając tego nie mogłem opędzić się osłupieniu; owładnęło mną coś w rodzaju
paniki.
— Comment ca va, Koko?—zagadnąłem go imieniem, jakie podała mi jego pani.

background image

Odpowiedział przyjaznym chrząknięciem, delikatnie wziął z mej dłoni w dwa palce
jeden biszkopt i włożył go między wargi.
— Zjedz, Koko, to słodkie, dobre! —zachęciłem go.
Ociągając się zgryzł biszkopt powoli, z grzeczności, nie chcąc mi
sprawiać zawodu: wolałby jednak dostać co innego, pewnie banana', co
> . ...
łatwo dało się dostrzec po jego niewyraźnej minie.
Banana jednak nie miałem; gdy mu podałem drugi biszkopt, przyjął go tak samo
uprzejmie, jeno tym razem z jękliwym pomrukiem. Po cichutku narzekał, górna warga
smętnie mu obwisła, oczy zgasły: wyrazistość uczuć wprost niewiarygodna, aktor
charakterystyczny dosadniej nie oddałby rozczarowania.
Wtem błysnęły mu oczy, rozpaliły się w nich figlarne ogniki: strzeliła mu do głowy
myśl. Wciąż bezradnie trzymał -biszkopt w prawej dłoni, gdy nagle lewą rękę
wyciągnął ku mnie, chwycił za koszulę na piersi i błyskawicznym ruchem wsadził mi
do kieszeni biszkopt. Potem, porwany gwałtowną uciechą, że mu się taki, kawał udał, że
dobry żart tynfa wart, jął wesoło pohukiwać: ho, ho, ho! bić
103
rękoma o pień, przy którym go uwiązano, i skakać z nogi na nogę. Stroił przy tym do
mnie zabawne miny. Tak wybitne poczucie humoru, właściwość wielce ludzka, chyba
nie jest znane innym zwierzętom, nawet małpom: ot, człowieczek, homunkulus.
— A, ty szelmo! —śmiałem się razem z nim. Podał mi znowu prawą dłoń, jak gdyby na
przeprosiny—lubił często podawać rękę francuskim nawykiem —i wtedy przyjrzałem
się jego łapsku. Znowu bardzo ludzkie o ruchliwych, chwytnych palcach, tylko trochę
krótszych niż nasze. Gdy odwróciłem rękę i zobaczyłem dłoń, świsnąłem z podziwu:
wszystkie linie, jakie przecinają dłoń ludzką, miał i Koko. Linia życia ciągnęła się
nieźle zapowiadając długi żywot; linia głowy — nieszczególna. Koko filozofem nie był
i nie będzie; za to linia serca — wspaniała, fenomenalna, głęboka bruzda poprzez
calusieńką dłoń przelewała się od uczucia: Koko stworzony był do silnych
sentymentów, gorących wzruszeń, do wielkiej miłości.
Ale linia losu, co za haczykowate curiosum! Pokręcona, zmienna, zagmatwana, szalona,
kończyła się jakby daleką, tragiczną podróżą. Podróż dokąd? W zaświaty, a może do
Francji chłodnej? Ej, Koko, gdy pani twoja wyjeżdżając do Francji będzie cię chciała
zabrać, nie zgódź się, ucieknij w las. Ale jakże uciekać od ludzi, skoro masz tak hojną
linię serca?
Sierść szympansa była czarna, twarz natomiast dość jasna i mniej owłosiona. Usta
bardzo wielkie i wysunięta dolna szczęka nadawały mu wyraz dobroduszności: takim
poczciwcem był istotnie.
Gdy stanął na nogach, nie sięgał wyżej niż metr i ćwierć, więc brakowało mu jeszcze
trochę do zupełnego wyrośnięcia. Uwiązany na długim łańcuszku, przebywał przez cały
dzień na podwórzu. Siedział przeważnie na wysokim pniu ściętego drzewa i nudził się
szkaradnie, będąc z natury towarzyskim młodzianem. Właścicielka hotelu wytłumaczyła
mi, dlaczego jest taki oswojony: urod»ił się wśród ludzi i od samego początku, od kilku
lat, ona wychowywała go jak własne dziecko. Sama była bezdzietna.
Koko uprzejmie pozwalał mi przejmować się liniami jego dłoni, ale w końcu stracił
cierpliwość i przeszedł do innej zabawy. Zaciekawiły go moje sandały, zapinane na
sprzączki. Zeskoczył na ziemię, usiadł wygodnie i rękoma zaczął majstrować koło

background image

prawej sprzączki, by ją odpiąć. Czynił to z niebywałą delikatnością, jak gdyby zabiegał
dokoła małego dziecka. Żaden gwałtowniejszy ruch nie przerwał jego
104
dociekań. Lekkim dotykiem palców, ledwie przeze mnie odczuwanym, trącał,
obmacywał, czasem słabiutko przyciskał, już nawet był na właściwej drodze i ciągnął za
odpowiedni koniec rzemyka, ale ponieważ ciągnął zbyt łagodnie, nie rozluźnił sprzączki
i nie doszedł do sedna
sprawy.
Szukając skrzętnie rozwiązania, całą duszę, że tak powiem, wkładał w oczy. Odbijał się
w nich olbrzymi wysiłek myślowy: jakże ostro, z rozumnym przejęciem, wzrok wpijał
w przedmiot. Zdolność do takiego wysiłku, do takiego napięcia dociekliwości była
znowu wybitnie ludzką cechą, zbliżała go do człowieka.
Szympans mozolił się jakieś dziesięć minut i nie znalazł klucza do zagadki. Ale
widziało się, że był tuż, tuż; jego myśl wzbijała się już do stropu poznania i niewiele
brakowało do zrozumienia istoty rzeczy.
Wtedy na jego oczach odpiąłem sprzączkę pokazując mu, że trzeba ciągnąć koniec
rzemyczka z większą siłą, niż on to czynił — i sprzączkę znowu zapiąłem. Aż
zabulgotał z radosnego podniecenia. Niecierpliwym ruchem odepchnął moją rękę od
sandała i sam spróbował. Tym razem świetnie udało się od pierwszego pociągnięcia;
odpiął sprzączkę z łatwością, a po trzech czy czterech próbach potrafił także ją zapiąć.
Byliśmy w siódmym niebie, jak gdyby Koko zdał egzamin
dojrzałości.
Szympans w szale radości wydawał stłumione okrzyki triumfu i od ucha do ucha
szczerzył zęby jednocześnie podając mi dłoń, jak gdyby sobie i mnie winszował. Potem
zaczął tańczyć, przeskakiwać z nogi na nogę i ręką uderzać w ziemię. Był, bestia, tak
przyjemnie rozochocony, że najchętniej uczestniczyłbym w jego tańcu, gdyby nie
obawa, że ludzie w hotelu wezmą mnie za kiepskiego wariata.
Dzioborożec
Chata stała nieco z dala od zabudowań tartacznych, otoczona rzadkim lasem. Po wyjściu
z chaty ucieszyłem się na widok wielkiego ptaka — dzioborożca siedzącego na
wierzchu pobliskiego drzewa. Było to dziwadło, któremu kaprys przyrody doczepił jak
gdyby dwa olbrzymie dzioby, jeden nad drugim. Po chwili ptaszysko zerwało się i
poleciało niedaleko, na szczyt innego drzewa. Opadło tam z widoczną
105
ulgą, jak zmęczony starzec opada na fotel. Lecąc bilo mozolnie skrzydłami z donośnym
szelestem—widocznie skrzydła miało zbyt słabe dla tak ciężkiego ciała.
Coś nie zgadzało się w tym ptaku. Był najwyraźniej przeżytkiem skazanym na
wymarcie. Ród jego w przeszłości albo zatrzymał się z jakichś przyczyn w swym
naturalnym rozwoju, nie postępując naprzód odpowiednio do zmian w otoczeniu i w
warunkach swego bytu—albo nie otoczenie ptaka się zmieniło, lecz on sam jakoś
wynaturzył się, zniedołężniał, podupadł. Ale zaraz wyłaniało się niepokojące
pytanie: dlaczego tak się stało? Dlaczego przyroda tysiąc innych gatunków stworzeń
wyposażyła we wszystko niezbędne do życia i rozwoju, umożliwiała im
postępowanie, że tak powiem, z duchem czasu, a tu naraz, w przypadku tysiącznym
pierwszym, jak gdyby strzeliła byka, jak gdyby zabrakło jej sił twórczych, zawiodła jej

background image

żelazna konsekwencja, tak doskonale stosowana do innych istot? Kto dociecze przyczyn
tego wyjątku?
Co tęższe mózgi ludzkości od wieków wysilały się, by poznać prawa przyrody i
ujarzmić jej siły. A przecież jak wstydliwie mało dotychczas zdziałały, ile tu jeszcze
było do odrobienia! Niewykluczone, że wkrótce będziemy użerali się między sobą o
wysłanie konsulów na Marsa. Tymczasem jednak sprawy naszej starej Ziemi,
najistotniejsze, najbardziej bezpośrednio związane z naszym bytem, najbliższe nam,
ciągle jeszcze pozostają dręczącą tajemnicą.
Lelek
Popołudnie tego dnia spędziłem we wsi, a wieczór utrwalił się w mej pamięci tym, że
ujrzałem najosobliwszego zapewne ptaka na ziemi, tak zwanego lelka czteroskrzydłego.
Ekscentryczny cudak oczywiście nie ma czterech skrzydeł, lecz dwa, ale takiego
kształtu, że nawet najospalszy flegmatyk i ostatni niemrawiec, ujrzawszy go w locie,
przejęty zdumieniem, musi wybałuszyć oczy na to dziwo.
Najlepszym dowodem skłonności ludzi do histerii jest ich odwieczny stosunek do
lelków. Ponieważ ptaki zjawiają się tajemniczo o wieczornym półmroku, a nie unikają
sąsiedztwa ludzi, starożytni Grecy, Rzymianie i inne narody zabobonnie przypisywali
im Bóg wie
106
jakie demoniczne właściwości i tępili je, jak mogli. Absurd dokoła poczciwych lelków
ciągnął się i przez późniejsze wieki, zostawiając niesławny ślad w ich nazwie. Anglicy,
lubujący się w średniowiecznych przesądach, nazwali je goatsuckers, a nawet Niemcy,
na ogół bystrzy obserwatorzy przyrody, popełnili ten sam błąd ze swym Ziegenmel-
kerem. My oczywiście zatrajkotaliśmy pacierz za niemiecką panią matką i już na słowo
honoru przyjęliśmy kozodoja.
Arabowie błędnie przytroczyli lelkowi, widzianemu w Konokoro, cztery skrzydła, a
nauka dobrodusznie przyjęła nazwę, ba, w łacińskiej nomenklaturze wlepiła mu jeszcze
mylny przymiotnik „długoogo-niasty"—longipennis — ażeby nie ulegało wątpliwości,
że ornitolodzy to nie drobiazgowi formaliści i pedanci: mój lelek nie miał nigdy
długiego ogona. Owszem, coś mu tam z tyłu dynda, ale to nie ogon. Zresztą, Bogiem a
prawdą, lelki same nie są bez winy w stosunku do tak nieprawdopodobnych posądzeń,
skryte istoty bowiem mają dziwaczne, prowokacyjne maniery. Przypomniałem sobie
pewien gorący wieczór w brazylijskim stanie Parana, kiedy z zoologiem Antonim
Wiśniewskim wracałem z polowania. Było już prawie ciemno, gdy kilkanaście kroków
przed nami cichutko jak duch zerwało się coś z drogi i zniknęło w ciemności. Musiało
ulecieć tylko kilkadziesiąt kroków i znów siąść na drodze, bo gdy zbliżaliśmy się,
ponowiło manewr i odfrunęło powtórnie na niedużą odległość. Tak powtarzało się dobre
kilka razy; widmowy ptak — doszliśmy do przekonania, że to wielki ptak — swym
tajemniczym pojawianiem się i znikaniem jak gdyby chciał nas urzec albo zagadkowo z
nas zadrwić. Ktoś lękliwy mógłby uwierzyć, że to mara, klasyczny upiór, dopóki
Wiśniewski nie strzelił do niego. Pomimo ciemności trafił i wtedy okazało się, że
zdobyliśmy do zbiorów piękny okaz lelka południowoamerykańskiego. Tego wieczoru
w Konokoro przechadzałem się z Omarem wzdłuż brzegu rzeki i wtedy to ujrzeliśmy
ptaka. Niewiele już było światła, mimo to natychmiast poznaliśmy lelka po niepewnym,
nierównym, jakby miękkim locie, tak znamiennym dla całej rodziny. Ale niechże go
jasne pioruny trzasną, ile właściwie leciało tam ptaków, trzy czy jeden? Chyba trzy:

background image

jeden wielki w środku i dwa mniejsze po bokach, lecące nieco z tyłu. Wykonywały
dokładnie te same zygzaki i skręty, co wielki ptak pośrodku, i stanowiły jego upartą,
nieodstępną eskortę. Mimo woli przyszły mi na myśl morskie rybki satelity, trzymające
się boku niektórych wielkich ryb.
107
Nie, to był jeden ptak, sławetny lelek czteroskrzydły. Jedna lotka w każdym jego
skrzydle — dziewiąta lotka, dajmy wiarę ornitologom — zwariowała i wyrosła
nadmiernie daleko poza skrzydło, wypuszczając gołą jak roślinny badyl stosinę.
Dopiero na samym jej końcu, prawie pół metra od skrzydła, obrasta stosinę bujna,
szeroka chorągiewka piórowa. Ona to sprawia wrażenie osobnego ptaszka lecącego tuż
za lelkiem,-wrażenie tym bardziej złudne, że w mroku nie widzi się cienkiej stosiny.
Ptak, łowiąc w powietrzu owady, kilka razy przeleciał nad nami. Lelki na ogół latają
ociężale, a „czteroskrzydłym" dwa ekscentrycznie wydłużone pióra jeszcze bardziej
utrudniają lot i tym samym zdobywanie pokarmu, muszek w powietrzu.
Był to samiec; samiczki, wiedziałem, nie mają wydłużonych lotek. Wiele innych ptasich
samców odznacza się wykwintnym, gogusiowa-tym strojem, ale i tu snobizm gatunku
wyraźnie przeholował i utrudnia już najważniejsze funkcje życiowe, krępując swobodę
ruchów. Dotychczas sądziłem, że taki snobizm i taka lekkomyślność są przywilejem
tylko człowieka.
Co za rozpasanie twórczej fantazji! Lelek czteroskrzydły osiągnął to, o czym daremnie
marzy współczesne malarstwo: dziwactwem swym zapala ludzką wyobraźnię i budzi
podziw.
Agamy
W Konokoro panoszyło się moc wesołych jaszczurek agama, chyżych jak małe
złodziejaszki. W Afryce tropikalnej żyje ich wiele gatunków, a niektóre są ślicznie
ubarwione i przeważnie mają jaskra-woczerwone głowy. Jednakże konokorskie agamy,
bardziej wstrzemięźliwe, nie poszły za przykładem tamtych wytworniś i wolały mieć —
w każdym razie w tej porze roku — szarordzawe główki. Ale poza tym co za
temperament, jakby je kto na sto koni wsadził!
Pożyteczne stworzonka pożerają muchy i tym podobną czerń; grasowały tylko w
najbliższym sąsiedztwie ludzi, najchętniej tuż pomiędzy chatami, w brussie nie było ich
wcale, a mimo to unikały ludzi tak płochliwie, że do żadnej nie udało mi się podejść
bliżej niż na trzy kroki. Powyżej trzech kroków wszystko: przyjaźń, miłość, brater-
108
stwo, solidarność, zaloty, narody łączcie się; poniżej trzech kroków -nagły strach, zimna
wojna i sauve qui peut: uczucia przyjazne ulatniały się i agamy także.
. Dorośli ludzie na pewno sprzyjają im bez wyjątku, ale czy kury i dzieci także, to
wątpliwe. Fakt faktem, że agamy kochają ludzi, ale przezornie, na bezpieczną odległość.
Uciekając biegną zazwyczaj błyskawicznie do najbliższego drzewa. Chowają się za
pniem i wytykają tylko główkę, by „przyjaciela" nie spuszczać z oczu. Wtedy czynią to,
co przysporzyło im rozgłośnej sławy, jeśli nie wszechświatowej, to na pewno w całym
świecie Arabów i innych mahometan. Mianowicie przednią częścią ciała i głową
jaszczurki kiwają w górę i w dół wielokrotnie, co trochę przypomina ruchy modlących
się mahometan odprawiających poranne i wieczorne salaam: klęcząc wykonują oni
podobne ruchy, gdy co chwila biją czołem o ziemię.

background image

Żarliwsi mahometanie od wieków nie mogą tego wybaczyć agamom. Oskarżają je o
przechowywanie w sobie diabła, który szydzi z pobożności wiernych i każe piekielnym
jaszczurkom przedrzeźniać ruchy modlących się — zbrodnia, za którą przestępczyniom
należy się śmierć. Ale jak tu zabijać bezcenne agamy, skoro wszyscy wiedzą, że przy
całej swej podłości użytecznie niszczą robactwo we wsiach wiernych? Jak tu odważyć
ich winę, ich zasługę? Tak oto poczciwe jaszczurki swym kiwaniem wnoszą dodatkową
rozterkę do skołatanych dusz wiernych, jak gdyby ludzie nie mieli już dość własnych
trosk na głowie.
Na szczęście dla gwinejskich agam tutejsi mahometanie nie są fanatykami i nie
dopatrują się diabła w byle czym. Agamy w Konokoro smyrgają co kilka kroków i
umknąwszy w bok, ruszają głowami. Nikt ich tu nie prześladuje. Są zabawne,
trzpiotowate, cudaczne.
109
Słonie
W godzinę mniej więcej po opuszczeniu brzegów Nigru рігстїе-rzaliśmy gęsty las.
Rosły tu pokaźne drzewa w pełni listowia i w ich cieniu panował zielony półmrok.
Naraz Omar, jadący przede mną, zauważył coś niezwykłego. Gwałtownie zahamował,
ruchem ręki dając mi znak zatrzymania się. Cichuteńko zeskoczył z roweru, ja za nim.
Przyłożył palec do ust i szepnął do mnie ledwo dosłyszalnie:
— Słonie!
Podniecony spojrzałem bacznie w las, idąc za wzrokiem Omara. Dalibóg, są!
Osłupiałem stwierdziwszy, że wpadliśmy w sam środek stada. Szare kolosy otaczały nas
z obydwu stron.
Kolosy! O dwadzieścia kilka zaledwie kroków od nas wznosiła się, na pół zakryta
gąszczem, jakaś ogromna szara masa ni to cielska, ni to olbrzymiego głazu. Był to
fragment słoniowego tyłu, reszta zwierza tonęła w zieleni. Ale już to, co dostrzegałem,
wydało się w tych okolicznościach czymś nie do wiary, burzyło wszelkie doświadczenia
wzrokowe, niweczyło przyjęte proporcje rzeczy.
W innym miejscu, też niedaleko nas, widziało się tylko grzbiet słonia, ale jak to
możliwe, że sterczy tak niewiarygodnie wysoko? Sięga niemal dolnych gałęzi
wierzchołka drzewa niby grzbiet fantastycznego potwora! Czyżby bliskość i gęstwina
tak wyolbrzymiały zjawisko?
Stado, zaskoczone naszym pojawieniem się, zamarło w bezruchu, tak samo jak my.
Położenie nasze było nieprzyjemne, może groźne: niechby któryś samiec się rozzłościł
albo jakaś matka chciała bronić swego młodego mniemając, że zagrożone — to
dziękuję! Pomimo zrozumiałego lęku silniejszym uczuciem, jakie we mnie wezbrało,
było zdumienie ogromem zwierząt. Toż to monstra, niewspółmierne z dzisiejszym
światem, jacyś legendarni władcy legendarnej krainy z urojonych bajek, jakiś kapryśny
wytwór fantazji Poego, Hoffmanna czy Swifta, a nie rzeczywiste zwierzęta. ,
Gdy tak stałem, owładnięty dziwnymi wrażeniami, dotknął mnie Omar i kazał spojrzeć
w stronę gąszczu, gdzie przed chwilą widniał tył słonia: zwierza już nie było. Znikł.
Przepadł również grzbiet drugiego słonia. Stado czmychnęło tak cichutko, że pomimo
bliskości nie słyszałem najlżejszego szelestu, nawet trzasku najdrobniejszej gałązki.
Fenomenalny wyczyn był jeszcze jedną niespodzianką ze strony gruboskórych zwierząt,
pozornie tak ociężałych.
110

background image

Spotkanie ze słoniami przejęło mnie do głębi i w ciągu dalszej podróży pozostawałem
pod wpływem tej przygody, a że nie potrzebowałem zważać na drogę, jadąc spokojnie
za Omarem, mogłem wybiegać myślami, gdziekolwiek ponosiła wyobraźnia.
Wari, lemur kochający
Lemury i dziewczęta na Madagaskarze mają wspólną cechę: przyjaźnią się ze
wszystkimi. Z początku miałem to za złe lemurom i byłem o nie zazdrosny, poczytując
im to za wadę. Później zrozumiałem, że tak musi być, że lemury muszą się przyjaźnić ze
wszystkimi. Bo lemury to ogromnie stary ród, to zwierzęca arystokracja. W swym
długim rozwoju biologicznym miały dość czasu, by wyzbyć się gwałtownych
instynktów, uśmierzyć ostre namiętności, wyszlachet-nieć. Teraz są łagodne,
wyrozumiałe i wszechdobre: jeżeli wierzyć ludziom nauki, to lemury były w pełnym
rozkwicie już wtedy, gdy ród ludzki dopiero ząbkował i jeszcze nie śnił o tym, że stanie
kiedyś na dwóch nogach.
Chciałem lemura przywiązać do siebie. Gwałciłem jego, gwałciłem siebie, wysilałem
całą wolę, chytre nastawiałem sieci, grałem na wszystkich strunach serca, wytaczałem
najcięższe armaty żołądka, wszystko to prawie bez skutku. On był miły, wesoły,
serdeczny, usłużny, wylany, lecz równie dla mnie jak dla wszystkich innych. Nie chciał
mnie gałgan wyróżniać, nie chciał mieć do mnie słabości. Stwierdziłem z
upokorzeniem, że byłem równie kochany jak każdy nowy przybysz życzliwie do niego
uśmiechnięty. Czasem chciałoby się zemścić na nim, ot, nie lubić go — surowym sędzią
bywają przecież zawiedzione uczucia — lecz i tu Wari był silniejszy. Nie sposób było
nie lubić go, taki gagatek był miły.
Wielki ciałem jak tęgi lis, miał pysk dobrodusznego psa, nogi, a raczej ręce, małpie.
Stąd zapewne rodzinę jego nazywano małpiąt -kami. Lecz daleko mu było do
inteligencji małp. Co tu wiele gadać: lemur nie grzeszy rozumem, prochu nie wynajdzie.
W czerpaniu rozkoszy z życia, owszem, mistrz. Niestety, w tym utopił całego siebie i
upodobnił się—podobieństwo aż uderzające — do tutejszych krajowców.
111
Lubił jeść dojrzałe banany, lecz smakował mu także gotowany ryż i maniok. Gdy był w
wyjątkowym humorze — bo w humorze dobrym był zawsze — wykonywał w
powietrzu wysokie skoki, które robiły śmieszne wrażenie. Pokracznie wyciągał w górę
przednie nogi, jak gdyby chciał przychylić sobie nieba. Ale nawet tego nie potrzebował
— niebo miał przecież na ziemi.
W swej mądrej ekonomii uczuć Wari kochał słońce tylko wtedy, gdy było godne
kochania: rano. Słońce wtedy nie paliło, lecz grzało. Więc rano Wari rozciągał się jak
długi na ziemi, brzuchem do góry, wszystkie członki rozwierał szeroko ku słońcu i z
wyrazem cichej ekstazy wchłaniał ciepło. Obraz zdrowej, zwierzęcej lubieżności.
Natomiast w południe, gdy było piekielnie gorąco, Wari chował się w cień i rozkładał
swe bezwładne ciało na chłodnym klepisku. Wari wiedział, jak urządzić sobie życie.
Wiedział lepiej niż ja. Tropiki mają to do siebie, że w pewnym momencie człowiek
północy odczuwa w nich dotkliwy chłód i wew-netizną pustkę. Powstaje reakcja
przeciw zbyt bogatej formie i zbyt ubogiej treści. Wtedy trzeba mieć koniecznie jakieś
oparcie, kogoś, kogo się kocha, i kto nas kocha. Człowiek tubylczy do tego się nie
nadaje. Zwierz? Udałem się o pomoc do Wariego i przegrałem — odmówił. Serce jego
należało do wszystkich, nie chciał należeć do jednego. I rzecz dziwna: pomimo
poniesionej klęski nie miałem do niego żalu.

background image

Wszystkim moim wędrówkom na wyspie towarzyszył nieodstępnie. Był to
najsympatyczniejszy, bo zawsze pogodny towarzysz podróży.
Bokombolo
Bokombolo był szary. Że mordę miał przy tym niewinną jak anioł, a ślepia tak poczciwe
jak nie wiem co, to na dzisiejszy świat nie żadna zaleta, wada raczej. Kiedyś nazwałem
lemurka Czułym Orzechem, jako, że dobre ziarno kryło się pod szorstką skorupą — i
dziś powtórzyłbym to samo. Ziarno szczerozłote, lecz skorupa chropowata.
I jak chropowata! Zaraz przy pierwszym spotkaniu nastąpiło nieporozumienie, podobnie
jak przy spotkaniu Wariego, lecz odwrót -
112
ne: przy Warim myślałem, że pokochał mnie od pierwszego wejrzenia — i omyliłem
się; przy Bokombolu myślałem, że mnie od pierwszej chwili nie lubi—i na szczęście
także się omyliłem. Co za twardy orzech!
Ja do niego z uśmiechem, z miłym głosem i z pieszczotliwą ręką, a on na mnie z
fukaniem. Schylał głowę jak zły byczek, wydawał z siebie opryskliwe tony, był
nieprzystępny i ledwo że nie gryzł.
— Czyś ty głupi? — mówiłem do niego po polsku tonem zrozumiałym na całym
świecie.
Lecz on swoje. Fukał, gniewał się, nie chciał ludzkich dotyków, gardził pieszczotami.
Zmartwiony, zmieniłem już prawie dotychczasowe zdanie o łagodności lemurów, gdy
naraz uderzył mnie osobliwy szczegół: Bokombolo odgrażał się, lecz przecież wcale nie
kąsał; zrzędził i okrutnie na mnie biadał, lecz głaszczącej ręki nie krzywdził. I oto
zrodziło się podejrzenie, że jego opryskliwość to tylko jakieś nieszczęsne pozory.
Czyżby kaprysy? Tak, to kaprysy starej, gderliwej, lecz ogromnie zacnej i poczciwej
ciotki.
Pomimo moich zabiegów położenie jego u mnie nie poprawia się. Wari, lemur
wspaniały, szczęśliwy i beztroski, zaćmiewa skromnego kolegę i spycha go w szary kąt.
Wszyscy ludzie podziwiają Wariego; Bokombolo dostaje tylko marne ochłapy — i
coraz więcej d.ziwaczy. Ludzie byli nierozumni: lecieli na pozory. Ludzie byli jak ślepe
ćmy: lecieli na blask Wariego. Ludzie byli niesprawiedliwi.
Wari wziął go zaraz od pierwszej chwili w swe posiadanie. Wari był wspaniałomyślny i
wciągnął szarego przyjaciela do swych zabaw. Urządzał z nim zapasy, targał jego kudły,
przewalał się z nim po ziemi, a potem, porwany dziarskim, można powiedzieć: polskim
temperamentem, rżnął go siarczyście w pysk. Bokombolo przestawał się bawić i jęcząc
uciekał. Resztę tego dnia Bokombolo przeżuwał w melancholii, a gdy się kto do niego
zbliżył, fukał i parskał opryskliwiej niż zwykle.
Oba lemury towarzyszyły mi po całej Ankezinie. Przyczepione do filanzany, spoglądały
przez kilka tygodni z rzędu na świat z góry, widziały rozległe doliny i przeżywały
niegościnne, nagie góry. W południe doznawały słonecznej spiekoty, pod wieczór
przyjemnego chłodu. Pomimo koczowniczego trybu i wyrwania z powszedniej koleiny
lemury pozostawały niezmiennie sobą: Wari uroczy i powabny, Bokombolo burkliwy i
nieprzyjemny.
A jednak Bokombolo, ów wzgardzony, dwufrankowy, fukający,
8 Zwierzęta...
113

background image

nieprzystępny Bokombolo zdobył się pewnej nocy na czyn niezwykły. Szukał u mnie
pomocy.
O tej porze roku, w październiku, dnie Ankeziny były słoneczne i już ciepłe, za to noce
świeże. Zwłaszcza rloce na wschodnim skraju doliny Mangindrano odznaczały się
chłodem. Do snu przykrywałem się dwoma kocami i ledwo to starczało, właściwie
marzłem. Wari zwijał się pod ścianą w zwarty kłębek i spał jak suseł do rana. Natomiast
Bokombolo inaczej: nie mógł zasnąć, wiercił się, skomlał. Przypuszczałem, że był źle
uwiązany. Rozluźniłem sznury, lecz on narzekał dalej.
W końcu, by mieć spokój, odwiązałem go zupełnie. Bokombolo zachował się przy tym
niezwykle: po raz pierwszy, przeciw swym zwyczajom, nie fukał na mnie, gdy go
dotykałem. Po chwili wprawił mnie w jeszcze większe osłupienie. Jak gdyby był
zwierzem najbardziej obytym z ludźmi, wskoczył nagle na moje łóżko polowe i wcisnął
się do mnie pod koce. Nie poznawałem biednego dzikusa. Przytulił się do moich nóg i
chciał być blisko mnie, jak najbliżej. Wnet odczułem przyjemne ciepło jego miękkiej
wełny. Lemurek, z lubością wzdychając, po chwili spokojnie zasnął. Noce Ankeziny
były chłodne i dokonały cudu: zbliżyły nas do siebie.
Niby to głupstwo, rzecz właściwie błaha. Ale czasem dobrze doznać zwierzęcego
zaufania. Czasem innej niż zwykle nabiera wagi, gdy ktoś nas potrzebuje. Nawet, gdy
potrzebuje nas mały zwierzak, szary Bokombolo.
Domyślałem się, że gdy przy mnie zasypiał, działy się w jego małym serduszku
nadzwyczajne przemiany. Coś się pewnie w nim wyjaśniało, wygładzało. I rzeczywiście
w następnych dniach okazało się, że jego odważny skok na moje łóżko był skokiem w
nowe życie.
Noce Ankeziny były chłodne. Być może, że ich chłód odegrał kiedyś doniosłą,
wyjątkową rolę, gdy przyszedł tu człowiek północy i rozstrzygał los tej krainy. Lecz
dziś chłód Ankeziny spełnił inne zadanie, ważne tylko w życiu szarego lemura:
Bokombolo co noc ogrzewał się moim ciałem i już mu moje nogi nie starczały, już piął
się wyżej, pod plecy, pod szyję. Już śmielej podnosił głowę i nie fukał. Już miał wiarę w
siebie i rosnącą przychylność do świata. Już nawet nie poddawał się na łaskę i niełaskę
Wariemu i gdy odbierał od niego cięgi, nie bolał, lecz starał się odpłacić cięgami. Był
znacznie słabszy od
114
przyjaciela i bił daremnie, lecz to, że hardo podejmował obronę, zasługiwało na
szacunek.
Bokombolo stał się w Ankezinie zwierzem godnym i zasłużonym.
Matka tsur
Wśród zwierząt nie ma zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż przywiązanie
matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się urzeczone tkliwością
zwierzaki, i wszyscy mieszkańcy Ambinanitelo wiedzieli, że tsury mają obłąkane serca.
Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mej Velomody, znawca przyrody,
miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut.
Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je przed chatę,
młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi podziwiać.
Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nigdy nie ucieknie.
Pozostanie przy uwiązanym dziecku pomimo obecności strasznych ludzi. Pójdzie w

background image

krzewy po żer, lecz wróci, zawsze wróci i pozwoli nawet dotknąć się ludzkiej ręce,
pozwoli się głaskać, byleby być przy swym dziecku.
Było to coś w rodzaju małego jeża, należało do potulnej rodziny tanreków, stworzenie
krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne o drobniuteńkich ślepskach i długim,
ryjkowatym, śmiesznym nosie. Zabawny patałach, a przecież był w nim wielki duch
bohaterskiej miłości, oddania bez granic. Patrzałem na to zjawisko ze wzruszeniem i z
szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała się wielka, przejmująca
tajemnica zwierzęcego serca.
Przyglądałem się zbyt długo. Upłynęło kilka dni, a potem nagle było za późno. Stało się:
z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć. Wąż. Pod nieobecność matki gad napadł na
tsurzątko. Ludzie pędzili na pomoc, tłukli napastnika, wyrywali mu z paszczy zdobycz.
Już nie zdążyli. Poszarpany tsurek nie żył. Wróciła z obchodu matka, powąchała zwłoki,
z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i tak zamarła bez ruchu, bez głosu, bez krzyku, z
tępym wzrokiem utkwionym w nieżywe dziecko. Obraz niemej boleści i wyrzut
ludzkiego sumienia.
Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszać, brał je na rękę,
115
pieścił. Lecz tsur był na to nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzał jak urzeczony na
nieszczęsne dziecko, niezdolny oderwać wzroku.
Tak minęło bez zmian kilka godzin; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał wciąż przy
zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, rzecz niesamowita i bezprzykładna: tsur-
matka zdycha. Matczyne serce nie przeżywa straty, widać: pęka. W Ambinanitelo,
dolinie drapieżnych instynktów, bezlitosnej walki, dzikich łowów i pożerania słabszych,
w dolinie, gdzie głód silniejszego wroga bywa przeważnie przyczyną śmierci — było to
zdarzenie przejmujące i bezprzykładne: śmierć z miłości.
Kameleon
Oto kameleon w Ambinanitelo. Stwór najpoczciwszy pod słońcem, Bogu ducha winien,
ostatni ciamcialamcia i najpotulniejszy zjadacz muszek. Kuzyn jaszczurek, lecz jakże
daleko mu do ich zwinności! W kościach musi mieć chyba klej stolarski, bo gorzej się
rusza niż mucha w miodzie. Hiszpanie mówili o nim w przysłowiu, że ujrzany kameleon
jest stracony. Słuszne słowa. Kameleon nie umie uciekać.
Ażeby to nieszczęsne dziecię nie wymarło doszczętnie, przyroda wyposażyła je w
najniezbędniejsze narzędzia do życia. Więc w kiepski odwet za nieruchliwe nogi—dała
mu ogromnie długi język, który łapie owady siadające w pobliżu. Gdy owady nie
siadają w pobliżu, kameleon pości sromotnie lub odbywa uciążliwą podróż na sąsiednią
gałąź. Kameleon ma ciężki chleb.
Kameleon ma smaczne ciało i wielu wro'gów. Przeważnie dostraja się kolorem skóry do
otoczenia i jest zielonkawy. Lecz jak wiadomo, może zmieniać swe barwy, czasem,
ażeby tym lepiej się ukryć, przeważnie jednak, ażeby wyrazić swe uczucia. Albowiem
kameleon czuje instynktem malarskim i nastroje swe wypowiada barwami na własnej
skórze.
Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kameleony mają wygląd
groźny i wojowniczy. Sprawia to ogromna głowa z potężną gębą, pomyślałbyś,
paszczęką żarłocznej bestii. Na głowie wyrastają jakieś dziwaczne hełmy, fantastyczne
kołpaki, niby rogi
116

background image

sterczą zbrojne wyrostki, a wszystko to w jednym celu —przerażenia wrogów. Lecz
drapieżne ptaki, na nieszczęście, poznały się rychło na oszustwie i drwią sobie z tych
strachów na lachy. Natomiast całkiem niespodzianie ogarnął wielki lęk kogoś innego:
ludzi.
W puszczy otaczającej Ambinanitelo żyło rantutru. Był to kameleon podobno nie
większy niż zwykłe kameleony Madagaskaru, lecz o strasznej sile nadprzyrodzonej.
Demon, tkwiący w rantutru, zabijał wszystkie żyjące istoty, które zbliżyły się
nieopacznie do jego kryjówki. Z nieprzezwyciężoną mocą ściągał z powietrza
przelatujące ptaki i pożerał je;' zabłąkane zwierzęta w gąszczu nie oparły się jego mocy
i same wpadały do pyska. Biada człowiekowi w jego pobliżu! Przyciągał go przemocą
tajemną do siebie i zadawał mu śmierć. Rantutru przez całe życie nie ruszał się z
miejsca, a nagromadzone kości ofiar pod jego drzewem zdradzały ponure uroczysko.
Legenda? Bajka? Otóż, właśnie, że nie. Wiara w rantutru była tak silna, że przybrała
kształty cielesne i żyła w Ambinanitelo tak oczywiście, jak żyły dzieci i starzy, jak stały
ich chaty, jak rosły banany, jak płynęła rzeka Antanambalana. Ścieżki, którymi
wchodzili ludzie do puszczy, musiały omijać z daleka zagrożone miejsca. Rantutru
wtargnął swym wpływem nawet do samej wsi i rzucił nieszczęście na biednego Betrarę.
Betrarę od lat toczyła ciężka choroba.
Madagaskar jest ojczyzną przeszło trzydziestu gatunków kameleonów i wędrowiec
zawsze spotyka się tam prędzej czy później z tymi dziwadłami. Mój kameleon był
olbrzymem: mierzył z ogonem około pół metra. Zdobiły go z boków dwa szeregi
jasnych plam, a na nosie dwa śmieszne, podłużne wyrostki. Wiozłem go z Maroantsetry
i lubiłem jako dobrego towarzysza podróży: był cichy, łagodny, nieśmiały,
powściągliwy.
Ziemi nie znosił. Gdy położyłem go na piasku, zaczął uciekać; wyrywał z szybkością
ślimaka, aż dopadł krzewu, wgramolił się na gałąź i oto od kilku dni siedzi cierpliwie na
jednym miejscu. Gdy przerywam pisanie i wzrok podnoszę, oczy nasze spotykają się.
To znaczy: moich dwoje oczu z jego jednym; jego drugie oko, niezależnie od tamtego,
buszuje swobodnie po okolicy i śledzi z melancholią pląsy zbyt odległych owadów.
Chciałem przejąć się uczuciami mieszkańców Ambinanitela, chciałem doznać ich grozy.
Nie mogłem: zbyt mocno siedziała we mnie biała rasa. Nie widziałem w kameleonie
demona rantutru, brak mi było
117
fantazji. Owszem, wyobrażałem sobie, że ongiś przodkiem jego mógł być gigantyczny
ichtiosaurus; lecz mój kameleon był tylko garbatym ślamazarą, którego kochać trzeba,
był potulny, zadziwiający, zgrzybiały, na pół skamieniały, może nawet cierpiący i
głodny—wszystko, tylko nie był straszny.
Wojna modliszek i pająków
W dolinie Ambinanitelo żyje zadziwiająco wiele pająków i modliszek. Modliszka, która
wpadła do naszej chaty, siadła pod powałą palmowego dachu. I zaraz zerwała się jak
oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lekki, normalny lot; teraz leciała ciężko do
przeciwległej ściany, znów się odbiła, coraz niższe były jej kręgi, aż w końcu
wylądowała na podłodze. Dopadliśmy, by ją chwycić w szklankę z trucizną, gdy rzut
oka wyjaśnił nam przyczynę jej dziwacznego lotu: wielki, kosmaty pająk mygale
przyczepił się kurczowo do jej piersi. Widocznie napadł na modliszkę w chwili, gdy
siadła pod dachem, i nie puszczając jej, razem z nią sunął w powietrzu.

background image

Dziwiło nas, że modliszka, potężny owad, wcale się nie broniła. Drgała tylko
nieznacznie skrzydłami, kolczaste łapy zaś wyciągała daleko przed siebie i trzymała je
nieużytecznie w powietrzu. Przy baczniejszym wejrzeniu sprawa się wyjaśniła: pająk
chwycił ją w tak zmyślny sposób, że modliszce unieruchomił kończyny. Swe nogi
wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym podwójnym nelsonem
zahamował jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami uczepił się tułowia modliszki,
szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny!
Modliszka dawała tylko słabe oznaki życia, widocznie na domiar złego dostała zastrzyk
jadu. Staraliśmy się odstraszyć pająka i ją uwolnić. Nic z tego. Pająk wykorzystywał
wszystkie cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno uciekał, pozostałymi nogami trzymał
zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porwał ją do kryjówki.
Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe, srogie objęcie, w
jakim odbijał się nie tylko instynkt pajęczy, lecz wypowiadała się także i siła wyższa,
choć równie okrutna: ślepy
118
przypadek losu, zabijający tęgiego drapieżnika bez walki, bez szans, bez pardonu,
bezwzględnie.
Pewnego razu spostrzegłem czarnego pająka, jak zamierzał rzucić się na pszczołę,
siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś sprężał się cały do skoku, gdy spod liścia
znienacka wyłoniły się dwie niezmiernie długie łapy, dotychczas ukryte, minęły
przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujęły kibić pająka: modliszka.
Modliszka ma przednie łapy najeżone szeregiem ostrych kolców. Lekki, wdzięczny ruch
jedną taką łapą — jakby pociągnięcia smyczka — i osłupiały pająk zerwał się do rączej
ucieczki i ukrył w labiryncie listowia. Niedługo starczy mu życia: w łapach modliszki
pozostał cały jego odcięty odwłok, do którego tryumfatorka zabrała się zaraz ze
zdrowym apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znikł w jej szczękach, natomiast z kolei
jej odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiał.
Zwykła to kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w którym jednakże
uderzał osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą pszczołą i chwyciła pająka,
zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka.
Biada zwycięzcy!
Kapryśność ludzi w Ambinanitelo i drażniąca zawiłość ich odruchów męczyły nas i
coraz gwałtowniej domagały się rozwiązania, jakiegokolwiek rozwiązania. Gdzieś w
ukrytej plątaninie pierwotnej duszy sączyło się źródło wrogości, zwrócone przeciw nam,
dwom obcym ludziom, lecz jak się do niego dobrać? Wiedzieliśmy, że między
tutejszym człowiekiem a leśnym zwierzęciem istnieją magiczne związki i przemożne
wpływy, czyżby więc wśród zwierząt szukać rozwiązania? Czy poznawszy zwyczaje
tutejszych zwierząt, nie wnikniemy lepiej do wrogich nam zakamarków duszy
tutejszego człowieka? Instynkt poszukiwacza, a zarazem instynkt obrony pchały mnie
ku niezwykłym owadom: modliszkom.
Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego chłopacy, więc
od kilku dni pełno było w mojej chacie okrucieństwa i drapieżności. Otaczał mnie świat
kanibalizmu, świat przepełniony zgrozą, a jednak roztaczający niezwalczony urok.
Pozna-
119

background image

wałem jego dzikość, chciałem wyśledzić jego prawa pożerania, przede wszystkim zaś
chciałem obronić się przed samym sobą. Bo tu chodziło już nie tylko o modliszki i o
brązowych ludzi: chodziło o własne kompleksy.
Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem dokoła niej, a
ona wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na świecie owad o
ruchomej szyi.
Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt był tak silny,
że drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt pełen charakteru,
na śmierć lub życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego człowieka jakby
czarodziejską mocą. W końcu udało mi się odczepić palec. Krople krwi wytrysnęły ze
skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew i uczułem się pobity. To jak gdyby
nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę.
Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek, zamykałem je do ciasnych skrzynek i
dawałem im na żer pająki, turkucie, szarańcze. Żadne z nich nie ostawaly się
modliszkom i co ciekawsze, że wszystkie jadowite pająki, nawet te największe, ginęły
bez wyjątku. Modliszka w szczupłym pudełku walczyła sposobem rosomaka
napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając bezustannie swych sześć długich
nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast pozwalająca jej samej, po krótkiej walce,
zahaczyć kolcami przednich łap o ciało pająka: znaczyło to jego koniec.
Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne pazury do
niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na strzępy ciało
każdej tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały, niestety.
Wszystkie turkucie ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na klęskę siły
ogromnej, lecz pokojowej, pokonanej przez zaczepną drapieżność. Turkucie, złapane w
kleszcze modliszek, cudacznie wymachiwały w powietrzu ciężkimi pazurami i było to
jakby bezradne wymachiwanie gałązką oliwną. Kończyło się nieodmiennie pożarciem
wymachi-wacza.
Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą. W tych potyczkach nie
było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten sam koniec: zupełne
zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć drugiej. Reguły boju były
niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie starcia zapaśniczki nigdy nie
120
gryzły, lecz tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała ta, która pierwsza obejmowała
przednimi łapami szyję lub głowę drugiej. Objęciem tym unieruchamiała przeciwniczkę
i wtedy od razu zaczynała żywcem zjadać pokonaną.
W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidła rządzącego tym światem grozy.
Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej: właśnie dlatego, że poprzednio
zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia niezbicie stwierdzały, że nawet w
tym piekle krwiożerczych instynktów panowała jakaś pierwotna, surowa
sprawiedliwość.
U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go całego zjeść.
Był to jakiś przymus biologiczny, niezmożony, i jak się okazało, w skutkach swych dla
zwycięzcy fatalny.
Oto walka. Potężna tisma o rudawych skrzydłach walczyła z modliszką nieco mniejszą,
zieloną. Los zielonej był przesądzony. Tisma po krótkim boju chwytała kuzynkę mocno
za szyję i już nie zważając na gwałtowne ruchy łap, bijących powietrze, pożerała

background image

obezwładnioną. Po kolei wchłaniała wszystko: głowę, tułów i cały odwłok. Pośpiesznie,
zawzięcie, jak gdyby pożeranie było dalszym ciągiem walki. Żadna moc nie zdołałaby
powstrzymać przy tym modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie
pozostało nic prócz nóg i skrzydeł.
Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca ją, by
pochłaniała całą zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała z sił. Gdy
wpuszczałem do klatki świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle, bała się
rudawego potwora. Lecz potwór nie był już groźny—nie nacierał, nawet nie umiał się
bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona nabierała odwagi, rzucała się i
zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary swej żarłoczności, okrutnej
także dla samego zwycięzcy.
121
Mikrolemur
Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego
przestawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o wielkiej,
okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że patrząc na
zwierza, widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej chwili resztę ciała. W
przeciwieństwie do innych lemurów malec był nieprawdopodobnie dziki, nie dał się
głaskać i jak wściekły gryzł Velomody. Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i
dbała o niego jak rodzona matka, lecz on pozostawał nieczuły i przerażony.
Był to zwierz nocny i na noc, po zamknięciu drzwi i zatkaniu szpar, puszczaliśmy go
swobodnie po chacie. Wykonywał wtedy karkołomne skoki. Najchętniej przebywał w
ciemnym kącie pod powałą, daleko od stołu i lampy i patrzał z góry na ludzi.
Wzrok jego był zawsze pałający, więcej nawet: oczy jego to dwa płonące w ciemności
ognie, tak fantastycznie mocne i tak groteskowo kolorowe, buchające różowym
fioletem, że wydawały się jakimiś cudownymi reflektorami przyrody. Pod ich
wrażeniem przeżywałem najgłębsze wzruszenie: lemur pytał się o coś człowieka.
Reflektory wyrażały straszliwą ciekawość, kosmiczną ciekawość. Była w nich
odwieczna udręka i odwieczne pytanie. Tak patrzał zwierz na innego zwierza, który się
oddalił i został człowiekiem.
Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem. Velomody już
dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i pierwotnych. Z dworu
przedzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie czuwało, oprócz gekonów,
tylko nas dwóch: lemur i ja.
Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał na mój stół i
wyjadał skoczki z misy, przygotowanej dla niego. To jakby pierwszy krok przyjaźni.
Wciąż przy tym patrzał na mnie, jak uparty duch, z tym samym wyrazem nieziszczonej
ciekawości w swych przepięknych, fioletowych oczach. Uśmiechnąłem się do niego,
lecz nawet uśmiech płoszył go i lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd
znów patrzał.
122
Papużka i skolopendra
Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach, i od biedy, nisko się schylając,
można by przejść pod domem. Lecz któż by się na to ważył? Pod domem była
wylęgarnia napastliwych skolopendr. Raz złapaliśmy taką dwudziestocentymetrową
bestię, nieledwie z emocją, z jaką łapie się najdziksze zwierzęta, i związaliśmy ją na

background image

smyczy jak psa. Wij rzucał się na wszystkie strony, aż dopadł naszej zielonej papużki,
okręcił się błyskawicznie dokoła jej ciała i pokąsał ją jadowitymi żuchwami. Z trudem
opanowaliśmy wściekłe stworzenie i ostatecznie wtrąciliśmy do szklanki z trucizną.
Papużka nie zginęła. Z jakichś tajemniczych przyczyn jad skolo-pendry nie działał na
papugi, i nasza zielonka po pięciu minutach zamroczenia odzyskała zwykły humor.
Człowiek na jej miejscu ryczałby z bólu, chorując kilka tygodni.
Swistunka
Pewnego dnia Bogdan wpadł z radością do mej chaty i przyniósł w misce wodę,
zaczerpniętą z jakiejś kałuży: pływało w niej tysiąc małych żyjątek. Oznajmił mi z
triumfem, że nie tylko w Ukajali śpiewają ryby: oto jakiś nieznany wioślak, mniejszy
niż ziarno ryżu, śpiewa w tej misce jak ptak, pięknie śpiewa jak anioł, jak ptaszek boży!
— Ślicznie śpiewa, hultaj —cieszył się Bogdan.
W istocie: gdy woda w misce się uspokoiła, słychać było z niej czyste, dźwięczne tony i
chatę wypełniał jakby łagodny ptasi świergot. I aż dech zapierało: był to świergot bliski,
bardzo bliski, serdeczny, swojski: po prostu jakiś głos z północnych lasów sosnowych.
— To śpiew naszej świstunki! — oświadczył Bogdan i z trudem ukrywał wzruszenie.
Wśród histerycznych śmiechów i męczących podejrzeń o złe czary, wśród owadzich
snów i przepychu wodnej zgrozy, bywało, że odzywał się w dolinie Ambinanitelo
czysty świergot, podobny do świergotu naszej poczciwej świstunki. Dźwięk
przypadkowy i sztuczny, a przecież w takiej chwili w takim świecie równie przejmujący
jak
123
mocne zaklęcie. Poruszał struny ludzkiej duszy i sprawiał, że dolinę nagle zalewało
radosne słońce, a w blasku jego czezły wszystkie lęki, płowiały złe sny, roztapiały się
czary i zdrowiały śmiechy.
Wąż ankoma
Węża, żywcem złapanego w puszczy, przyniósł mi Toto. Toto, mieszkaniec sąsiedniej
wsi po drugiej stronie rzeki, był malgaskim zuchem i nie bał się niczego. Toto był
wysoki, lecz bestia była jeszcze dłuższa: trzymana za szyję wzniesioną wysoko ręką,
spływała potężnym cielskiem na dół i całym ogonem włóczyła się jeszcze po ziemi.
Cielsko było paradne i ledwo dało się objąć dwiema dłońmi.
Wąż, nazwany tu ankoma, należał do szlachetnej rodziny boa, owej rodziny, która nie
zabija jadem, lecz dusi. Więc zwycięski Toto był upojony dumą i wszczął z jeńcem
niebezpieczną zabawę. Puszczał go swobodnie na dziedzińcu między moją chatą a chatą
wójta Rajaony. Wąż natychmiast pomykał majestatycznym ruchem w stronę zarośli.
Naokoło robił się wielki rwetes, pies ujadał przerażony, zebrana dziatwa uciekała w
popłochu, lecz Toto był pewny siebie. Toto grał, Toto igrał, Toto panował.
Równie dostojny jak jego wąż, Toto we właściwej chwili zerwał się jak dziki zwierz
fossa, dopadł, przycisnął szyję ankomy widłami gałęzi: związał węża i przywlókł mi go
dziarsko do stóp. Dostał hojny dar i wrócił do swej wsi. Odchodził jak bohater, z
wyniosłym czołem, wywołując lęk i podziw u wszystkich niewiast.
Wąż był szary jak stal, lecz przemyślna ręka leśnego demona wypisała mu na bokach
ciemne, tajemnicze znaki: szereg geometrycznych zygzaków. Dla kogo były te znaki i
kto je odczyta? Ludzie? Brązowi ludzie w istocie podchodzili zamyśleni, pogrążeni w
przeczuciach, nieswoi. Stary Dżinariyelo, rozkochany w puszczy, witał w ankomie
leśnego wysłannika, lecz potem poważniał i wskazując na węża, wyrokował po prostu:

background image

— Będzie burza!
Patrzałem na niego rozbawiony:
— Jesteśmy w połowie pory deszczowej i niejedna będzie jeszcze burza, o proroku!
124
— Będzie burza dziś o północy —dokładnie ustalał Dżinariyelo i wcale się nie
uśmiechał.
Później przyszedł Makoa Berandro, posiadający magiczną siłę leczenia, spojrzał z
uwagą na węża, pokiwał głową i stwierdził bez ogródek:
— Toto jest łajdak!
— Dlatego, że mi przyniósł pięknego węża? — spytałem zaczepnym głosem.
— Tak, że ci przyniósł tego właśnie węża, ankomę...
— Przesadzasz, Berandro!
Lecz Berandro zaklinał się, że nie przesadza i że wie, co mówi. W grę wchodziły tu
ważne, najważniejsze sprawy ludzkie.
— Jakie?—niecierpliwiłem się.
— Zabij zawczasu ankomę! —nalegał Berandro.
Dość miałem malgaskich zachcianek i czarów i nie myślałem im ulegać.
— Nie zabiję ankomy! —oświadczyłem stanowczo i szorstko.
Tak szorstko, że potem żal mi się zrobiło miłego człowieka
i zaprosiłem go do siebie na szklankę rumu. Druga szklanka otworzyła Berandrze usta:
Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu żył w Rantabe czcigodny starzec z klanu Cyjandru.
Gdy starzec któregoś dnia poszedł do puszczy, napadł na niego olbrzymi wąż ankoma i
udusił go. Od tego czasu ankoma był wrogiem wszystkich członków rodu Cyjandru i
gdziekolwiek któryś z tych ludzi spotykał ankomę, musiał go natychmiast zabić pod
karą najcięższego przekleństwa. Obecną głową rodu był Bezaza, nasz sołtys w
Ambinanitelo i jego obowiązkiem było zabić mego ankomę...
Nie spodziewałem się, że tak szybko i w ten dziwny sposób dojdzie do bezpośredniego
starcia między mną a sołtysem Bezazą. O tym już wszyscy wiedzieli, że chata jego była
tajną kuźnią wrogości przeciw mnie, a syn jego, Zarabe, wciąż wyśpiewywał w
księżycowe noce plugawe potwarze.
— Ankoma będzie żył!!!—wyraziłem raz jeszcze niezłomną wolę.
Berandro był wzruszony rumem i ankoma i pot ściekał po jego twarzy. Berandro
powiedział, że cała dolina zna i szanuje wielkie fadi Bezazy, że wszyscy wiedzą, co
znaczy dla niego ankoma, i Toto
125
wiedział, i dlatego Toto jest skończony łajdak. Przynosząc ankomę, wprowadzał całe
sioło w niepokój i łobuz mścił się na Bezazie, z którym jego rodzina żyła w waśni...
— A jednak Toto jest dzielny chłop! —sprzeciwiałem się i aby postawić na swoim i
wziąć byka za rogi, zaprosiłem do siebie Bezazę.
Hardy zazwyczaj sołtys był dziś złamany. Był chory i chwiejny. Twarz sczerniała mu na
popiół i opadłe szczęki drgały, gdy wzrok jego spotykał się ze wzrokiem węża. Dziwny,
przemożny wpływ zwierząt na tutejszych ludzi! Lecz wiedziałem, że Bezaza nie rzuci
się na ankomę, jak ongi rzucił się obłąkany Betrara na mego kameleona: Bezaza był
poważnym i odpowiedzialnym mpiadidy. Oznajmiłem mu z całym naciskiem:
— Jestem gościem twojej wsi, a to jest mój wąż. Do jego życia przywiązuję wielką
wagę.

background image

Wieczór tego dnia wpływał na dolinę inaczej niż w inne dni. Słońce zachodziło
czerwieńszą łuną, żaby rozkrzyczały się o godzinę za wcześnie, z lasu rozlegał się
wrzask nie słyszanych dotychczas zwierząt, natomiast wieś, zwykle tak rozgwarzona o
tej porze, dziś zamarła w złowrogiej ciszy. Umilkły nawet wieczorne śmiechy kobiet, a
na tle głuchych chat daleki płacz dziecka dudnił jak okrzyk.
Przed kolacją odwiedził mnie wójt Rajaona i zawiadomił, że Bezaza gorączkuje i bredzi
w malignie niewyraźne słowa. Ludzie tłumaczyli sobie, że to siły demoniczne narzuciły
mu swe żądania.
Później, już po zapadnięciu nocy, zajrzałem do węża i zbadałem wiązadła. Ankoma
leżał na werandzie zwinięty w kłąb; oczy miał zamknięte i zdawał się spać. Oświetliłem
jego głowę lampką elektryczną: spało uosobienie spokoju, siły i godności. Trąciłem jego
pysk. Wąż powoli otworzył oczy do połowy, oczy zbyt małe jak na to wielkie cielsko, i
przez szparę powiek wlepił we mnie zimny wzrok. I nagle stwierdziłem upokorzony, że
mi ciarki suną po plecach. Zarazili mnie Malgasze strachem. Nerwy!
Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy byłb goręcej niż zwykle i że świerszcze syczały
hałaśliwiej. Natomiast odczułem niemile brak innych conocnych odgłosów: młodzież
zachowywała dziś zupełne milczenie, nie oddawała się ani tańcom, ani śpiewom. Po
chwili z osłupieniem spostrzegłem, że nie było księżyca na niebie, a nad wschodnim
łańcuchem gór kłębił się czarny, gęsty wał. Zbliżała się powoli ogromna chmura.
Zakryła już księżyc.
126
Zamierzałem czuwać tej nocy, leżąc na łóżku, lecz ni stąd, ni zowąd ogarnęła mnie
niezwalczona senność. Resztką świadomości podejrzewałem kucharza Marovo, że dał
mi jakiś mocny środek nasenny. Chciałem zerwać się i pędzić do Bogdana
mieszkającego w innej chacie. Nie mogłem! Nie mogłem oderwać ciężkiej głowy od
posłania. Oczy mi się kleiły i zapadłem w sen.
Zbudził mnie huk i trzask. Huk bliskiego piorunu i trzask ulewy o mój dach. Nadeszła
silna burza i biła w dolinę grzmotem po grzmocie. Zapaliłem światło. Druga po
północy. Więc przepowiednia Dżinariyela jednak się spełniła, chociaż z dwugodzinnym
opóźnieniem.
A wąż? Już pierwszy rzut oka potwierdził złe przeczucia. Wąż leżał na werandzie w
nienaturalnym układzie ciała, rozciągnięty jak długi. Zgadzało się: nie żył. Nożem
przecięto mu gardło. Fadi Bezazy okazało się silniejsze niż wszystko inne. Był to piękny
okaz węża i była to naprawdę dla mnie strata, lecz zarazem i moja nowa broń, a hańba
wsi: wieś złamała święte prawo gościnności.
Rano, po burzy, przyszli do mnie wójt Rajaona i sołtys Bezaza z oficjalną wizytą.
Bezaza miał znowu zdrową, brązową twarz. W poczuciu winy przyniósł mi dar, mający
zastąpić ankomę: dwa mniejsze węże z innego rodzaju o pięknym, jasnobrunatnym
ubarwieniu.
Radosny ptak drongo
Przyleciał i odtąd zamieszkał nad moją chatą, na wierzchołku drzewa figowego. Kos.
Jak wszystkie kosy świata —czarny, aż grana-towo-błyszczący, lecz kos niezwykły: z
pięknym ogonem jaskółczym i zuchowatym pióropuszem na głowie. Nazwali go
drongo. Tutejsi ludzie mówili o nim: dobry ptak! i nie poznawałem ludzi. Kochali go i
mówili nawet więcej: król ptaków.

background image

Pewnego poranku gwizdałem sobie przed chatą melodię o wilku, który leciał przez pole
i ogonem wywijał, gdy nagle ktoś mi na figowcu zawtórował i również kazał wilkowi
lecieć — gwizdem trochę koślawym i kapryśnym, ale przecież trzymającym się jako
tako kupy. Spoj-
127
rżałem na drzewo: drongo. Przechylał swą czarną główkę, jakby wyczekując dalszych
odgłosów i wlepiał we mnie figlarne ślepska.
— Hallo! —powitałem go wesoło.
— Alooo! —odpowiedział z góry ptak i znikł w gąszczu listowia. Dotychczas
myślałem, że odwiedzały drzewo i śpiewały na nim
różne ptaki, zielone gołębie, czerwone fodi, sójki, papugi. Słyszałem je wszystkie. Teraz
wiedziałem, że był tam tylko jeden ptak, drongo. On je wszystkie naśladował. I on
także, figlarz, naśladował wyraźnie kobietę, tłukącą ryż wysoko na drzewie —
arcyzagadkowe wtedy zjawisko. Teraz wiedziałem: drongo to był dowcipny wesołek,
ucie-szny trzpiot, mistrz fraszek i krotochwil, miłośnik lekkiej piosenki i słonecznej
strony życia.
— Nie zabijaj dronga! —ostrzegał mnie przyjaciel, stary Dżina-rivelo, i patrzał z
wielką troską na moją strzelbę. Tak samo ostrzegali i prosili inni ludzie wsi, aż dziw
brał, że to ci sami ludzie, którzy z zimną krwią zamęczyli na śmierć kameleona łub
okrutnie obchodzili się z poczciwym jeżem tanrekiem. Ku ptaszkowi wznosili czułe
spojrzenia i mówili:
— Drongo jest fadi, drongo jest nietykalny i święty!... Miłość do dronga to stare dzieje.
,
Sto lat temu, i jeszcze dawniej, do Ambinanitelo przybywali znad morza korsarze,
napadali na wieś i uprowadzali do niewoli ludzi, a szczególnie kobiety i dzieci. Trudno
było z nimi walczyć i jedynie szybka ucieczka do puszczy chroniła od zguby.
Pewnego razu wieś zauważyła zbliżających się rabusiów i cała ludność umknęła co tchu
do lasu. Niestety były także kobiety obarczone dziećmi i niezdolne nadążyć za innymi.
W końcu zrozpaczone przystanęły i ukryły się w gąszczu w nadziei, że ich
prześladowcy nie znajdą. Na nieszczęście jakieś niemowlę zaczęło głośno płakać i
natychmiast skierowało pogoń we właściwym kierunku. Zdawało się, że już wszystko
stracone, pomimo że dziecko przestało krzyczeć.
Wtem nieoczekiwanie ktoś inny uderzył w dziecięcy płacz, i to na pobliskim drzewie:
drongo. Gdy napastnicy ujrzeli znajomego ptaka naśladującego płacz dziecka, sądzili, że
to drongo ich zwodził przez cały czas; zaniechali pościgu i zawrócili.
Tak drongo uratował kobiety i dzieci, i do tego czasu wszyscy ich potomkowie, cała
ludność doliny Ambinanitelo, czciła go jako dobro-
128
czyńcę i ptaka opatrzności. Czcili i kochali go od pokolenia do pokolenia coraz
bardziej.
Na szczycie figowca obok mej chaty sterczała ku niebu sucha gałąź i na niej drongo
obrał swe stałe stanowisko. Lubił rozległe widoki. Stąd najlepiej ogarniał życie, śledził
postępki ludzi, wchłaniał dźwięki wsi, jednak najpilniejszą uwagę poświęcał powietrzu.
Czatował. Od czasu do czasu zrywał się do lotu, wykonywał w górze cudowną woltę,
jakiś karkołomny looping the loop, zachwycał niebo i ziemię i już wracał na gałąź. W
dziobie trzymał zdobycz: osę. Czasem muchę albo ważkę. Drongo — krzykacz,

background image

śmieszek i przedrzeźniacz — odznaczał się niepospolitą u krzykaczy zaletą: odwagą.
Szaleńczą, nieprzepartą odwagą. Jak grom uderzał na każdego wroga, wrogiem zaś był
każdy obcy ptak wdzierający się do drongowego państwa, które nie było rozległe:
kilkadziesiąt kroków od palmy kokosowej aż do bananowego gąszczu za spichrzem
chińskiego kupca. Niech no przekroczył tę granicę jakiś łobuziak, chociażby to był
największy ptak, drongo zamieniał się w furię waleczności, wojował jak bohater i
zwyciężał: intruz dawał drapaka.
Kukułki były zawsze głupie i bezczelne. Kukułka w Ambinanitelo była wyjątkowo
natarczywa, może dlatego, że wyjątkowo piękna: niebieska. Co dzień po południu
odbywała wędrówkę wzdłuż skraju wsi, plądrowała krzewy i zjadała gąsienice, lecz
chętniej kradła ptasie jajka i pisklęta. Około godziny czwartej pojawiała się w pobliżu
mej chaty i wtedy regularnie powstawała okropna ptasia chryja. W bananowym gąszczu
szarpały się i szamotały, wśród dzikiego harmidru, dwa ptasie ciała; jedno niebieskie i
duże, drugie czarne i mniejsze.
W końcu Wypadała kukułka, cała rozczochrana, i wycofywała się tyłem. Chcąc
widocznie osłodzić swoją porażkę, pyskowała co niemiara. Drongo nie pozostawał jej
dłużny i również wrzeszczał. I tak przeciwnicy hałasowali aż do chwili rozejścia się.
Wtedy nastawała cisza i pokój —na dwadzieścia cztery godziny. Kukułka była uparta.
Drongo rzucał się podobno z równym męstwem na największego w okolicy drapieżnego
ptaka, kanię papanga i tak gwałtownie nacierał, że w końcu zmuszał olbrzyma do
ucieczki. Malgasze cieszyli się, gdy to widzieli. Powiadali, że drongo jest silniejszy niż
papang i dlatego z dumą nazywali go królem ptaków.
Któregoś dnia drongo znikł. Nie było go przez kilka godzin, brak go było pół dnia.
Mijał dzień bez niego, mijał drugi dzień. Chodziłem
9 Zwierzęta...
129
zaniepokojony, zmartwiony i struty. Zniknięcie jego odczuwałem jak osobisty cios.
Ktoś bliski odszedł nagle, bez zapowiedzi, bez pożegnania, i pozostawił po sobie
bolesną pustkę. Podejrzewałem koty, że go pożarły. Nie mogłem otrząsnąć się z
przygnębienia.
Za to trzeciego dnia rano zbudziła mnie ogromna, wesoła wrzawa na dworze.
Wypadłem z chaty, popatrzałem na czubek figowca: on! Oczom nie wierzyłem: on!
Rozbawiony i rozhukany. I nie sam. Sprowadził sobie drugiego ptaszka, samiczkę.
Zakochany na zabój, tańczył dokoła niej taniec szczęścia i śpiewał o rozpętanej miłości.
Był pijany i płonący. Był jak gorąca burza i buchający ogień. Kogóż by nie oczarował
tak wielkim uczuciem?
Drongo porwał na raz dwa serca i zawrócił dwie głowy: serduszko i główkę małej
samiczki na drzewie i duże serce i dużą głowę dwunożnego stworzenia na ziemi.
Mięso samca
W bananowym gąszczu niedaleko mej chaty odkryłem niezwykłą szarańczę. Tak
pięknej w kolorze jeszcze nie widziałem. Ciało jej było błękitne jak głębokie niebo, a
skrzydła były czerwone jak żywa krew — przyroda nie mogła już postąpić rozrzutnie), a
zarazem nierozsądniej: owad-fircyk miał szatę rzucającą się wszystkim w oczy, i żeby
nie zginąć, musiał się stale chować. Toteż chował się skrzętnie i przez cały dzień
siedział ukryty w szczelinie między dwoma liśćmi banana.

background image

Jednak najosobliwszym kaprysem jego ciała były dwa cienkie, niezmiernie długie różki,
fantastycznie długie, groteskowe rożki. Prawie sześć razy dłuższe niż sam owad, miały
chyba jakie dwadzieścia pięć centymetrów i wystawały ze schroniska jak żywe,
cudaczne wąsy niewidzialnego stwora. Tu przemyślna przyroda chciała zapewne
naprawić swój błąd zbyt rozrzutnego upiększania: urodnemu więźniowi dała wspaniałe
anteny, by z ukrycia mógł sięgnąć daleko poza schron i wyłapywać wiadomości ze
świata.
Wiadomości—to znaczy: inne owady. Śliczny szarańczak był krwiożerczym zbójem.
Żywił się wyłącznie mięsem pobratymców i jego ukrycie to właściwie podstępna
zasadzka, a jego bezruch to uporczywe czaty. Po kilku dniach obserwacji ogarnęła mnie
mimo woli
130
lekka groza: szarańczak nie znał żadnej radości życia, obce mu były owadzie
namiętności, ich wesołe pląsy i żądza słońca; żywot jego to jedna zaczajona zawziętość,
jedna nieprzerwana chęć zabijania.
Rożkj jego,iWzniesione w górę i przylegające do pionowego liścia, zawiadamiały go o
zbliżaniu się zwierzyny, lecz nawet nie drgały, gdy podchodziła —'-na przykład —
mrówka. Mrówki były wścibskie i lubiły zaglądać do kątów. Zgubna to ciekawość.
Nagle, we właściwej chwili, wychylały się z czeluści łakome szczęki i porywały
przerażoną ofiarę.
Gdy na liściu siadał żuczek, wtedy, przeciwnie, wąsy ruszały się niespokojnie i od czasu
do czasu trącały gościa. Nagle szturchnęły mocniej. Chrząszczyk tracił oparcie na
gładkim liściu i staczał się w przepaść, wprost do szarańczaka. Już stamtąd nie wyszedł
żywy. Długie rożki wydawały mi się z początku jakimś figlarnym wybrykiem natury; w
rzeczywistości to precyzyjne narzędzie mordu.
Pewnego razu na liściu siadła pszczoła. Ro5lki pozostały nieruchome, jak gdyby
bezwładne; nie chciały zapewne płoszyć uskrzydlonego przybysza. Natomiast działa się
rzecz nowa, niezwykła i nad wyraz perfidna. Oto z ukrycia szarańczak wychylił
ostrożnie swe barwne ciało aż do połowy i tak zamarł w ruchu: można by przysiąc, że to
jakiś kuszący kwiat niebiesko-czerwony wykwitł na liściu. Wyraźny kwiat. Pszczoła
sądziła tak samo i zwabiona, zaczęła się zbliżać. Lecz nagle w połowie drogi
przystanęła, widocznie tknięta złym przeczuciem. Szarańczak miał słabe nerwy: nie
wytrzymał, poruszył się. To uratowało pszczołę; w czas ostrzeżona, uciekła z bzykiem
jak opętana. Tym razem świetnie wykonany podstęp się nie udał. Lecz kto go wymyślił?
Przyroda w swej różnorodności form życia stworzyła tu, jak gdyby przecząc samej
sobie, formę do cna wariacką: ideę kwiatu, uroczego narządu roślinnej miłości i
pomnażania życia, użyła tu jako podstępu do tępienia życia. Przyroda stroiła czasem
groźne żarty.
Któregoś dnia okazało się, że szarańcza była samiczką, a rożki umiały także pieścić.
Przybył do niej samiec, nieco mniejszy niż ona, lecz tak samo barwny i wąsiaty. Siadł
na brzegu liścia i chociaż nie widział ukrytej bogdanki, odczuwał na sobie jej
przychylność, pieszczoty jej rożków. Rozedrgane rożki muskały jego ciało,
wykonywając jakiś rytualny taniec miłości. To skręcały się, to rozwijały. Nagle
roztkliwione, podniecone i drżące. Wyrażała się w nich cała namięt-
131
nosc owadzia, skłębiona * ы . • u

background image

IcTaf Źąd2y-aŻ -"Ctir^?3011^ był°t0oczkowe wczora, Jes2C2e wyczekiwały ofiar z zS
t0 te Umt ^> które
Kopulacja owadów odbvła I л Ш> °кгтп^ «РокЫет **edł po liściu do niej, ona Z
7 °PIer° wstępnego dn^raTo On "-karni z ,agodną pr^M,e2no^Chwydłagopii!!^-^n
~ *>«*££?* wywrót, na grzbgietp:~;:
Po blku godzinach on - •, osłabiony, ze ledwo mógł sieH' ™ dzienne
™10 lecz r-k
^gramolił się na ш Ślll™1^ ^chwiejne no °' ' 2 ak
Natomiast samiczka ZГ ' * """*** Р°*У*«£ jatrzymać. Rożkami biła gwa}™0'113 J
drażniona. Chciała *o ku sobie. Nie mogła. On г^7Г- Т^ Ьу"Р***£пЫ krawędzi liścia i
widać by,0, f™ "' UrC2°W° P^nimi Lakami wc4gnięty w dół. Dopiec ;20ecdh0w^a
r°2Pa«"Vych sił, by „^ Raczenie tych osobliwych г "П 2ron>ta» iego dziWną obron
Daremna. Samiczka wyszła 2 ?ГоТ *°!?» ™Шл "«^ o *£ nogi i zaczęła zjadać. Po Pros
„ T, ' ChWyd,a «° S20"tk0 2a tvlńe chciwie i z widoczna lubośdąUT2,adała,ak ka-
a><* smaczne «Й™ najpierw cały jego odwłok, р*0 ^^c go mocno za no8 22 t-ecie
jego ciała pochłonę а,? '°ЬГа,а sie <o tułowiaf 'u "w Ь-egu liścia i tylko różkami Г T'32
ЬгС2е C2eP'a* i upard ^tunku aż do samego końcT jT Р° °koli^ Tak ^ZlZl -wianych
skrzydeł, rozPa^t^ .ШС. 2 **° nie pozostaje 2 dhy„i rożkami. ,УС° no* «
«ubka nie zjedzone ££
Południowy deszcz spluka, • bananowy. Wszystko powróciło 'оГ T* ' Wymyl na
c2yst0 L «* znowu w ukryciu i wysuwa a 1 > ""'^ ВзтПа S2a-ńc, cz bekała cierpliwie
na n^^^^^nicrucb^^ zrmennie. °fj-e. Głód i chęc mordu <*££
132
1.ІО
Epiornis
W muzeum w Tananariwie, stolicy Madagaskaru, w tak zwanym Pałacu Królowej —
warto rzewnie podumać. Trzeba obejrzeć jeszcze największy dziw tego muzeum; nie
tylko muzeum, całego Madagaskaru, może całej naszej kuli: trzeba obejrzeć epiornisa.
Był to największy ptak, struś, jakiego widziała nasza ziemia. Dożył prawdopodobnie już
czasów historycznych i z_apewne dopiero człowiek go wytępił. Żył tylko na
Madagaskarze.
A oto jego szkielet. Jakież to bydlę ogromne! Człowiek obok niego wygląda jak pędrak.
Postawiony przy nim dla porównania struś afrykański, to potulny brzdąc. Między
nogami olbrzyma leży jego jajo. Co za jajo! Obliczono: siedem razy większe niż strusie
jajo, 148 razy większe niż kurze, 50.000 razy większe niż kolibrze. I co za nogi!
Istnienie epiornisa przeszło do ludzkiej baśni. Legendarny ptak Rok, to pewnie on,
epiornis. O tym ptaku słyszał Marco Polo podczas swej podróży na wschód. Owże Rok,
według podań, był tak krzepki, że jednym uderzeniem nogi zabijał słonia. Oceniłem
nogi epiornisa. Słonia jak słonia, ale wyrośniętego wołu, dobrze ugodziwszy, mógł
chyba położyć na miejscu. Nogi jego miały grubość nóg byka, tylko były wyższe.
Wspaniały ptak.
Dobrze, że go zobaczyłem. Było mi lżej na duszy. Tchnęło od tych potężnych kości
jakimś dostojnym, kojącym spokojem. Tu głos miała nieskażona przyroda. I krzepiąca
jej rzetelność, ta sama rzetelność niezakłamanej prostoty, jaka unosiła się w ubogiej
chacie króla Andrianampoinimerina. Było mi znów ochoczo na sercu.

background image

Jeszcze raz powróciłem do epiornisa podczas mojej drugiej podróży na Madagaskar.
Wyginął epiornis na skutek nie tylko prześladowań przez człowieka, lecz raczej z
powodu zmiany klimatu. Według przypuszczeń naukowców niegdyś całą wyspę, także i
południe, zraszały silne opady deszczu i zarastały ją gęste lasy. Później z nie
wyjaśnionych dotychczas przyczyn, zapewne na skutek odchyleń w strukturze wiatrów
lub prądów morskich, południe Madagaskaru zaczęło ulegać posusze, lasy rzednieć i
jałowieć, przeobrażając się częściowo w stepy, częściowo w rozległe bagniska. Żyły tu
karłowate hipopotamy; wyginęły. Na brzegach moczarów najdłużej przetrwały strusie
epiornisy, ale gdy z biegiem czasu błota wyschły, a roślinność zubożała, przyszedł
ostateczny kres także na strusie i ich tragedia
133
dobiegła końca. Najwięcej szczątków po nich, kości i skorup jaj, znajdowali ludzie tam,
gdzie dawniej istniały ostatnie ostoje ptaszysk— na brzegach byłych mokradeł.
Boski, zły voay
Szczęśliwy (albo i nieszczęśliwy) Madagaskar, że o nim niektórzy pisarze tak wspaniale
mogli łgać. Oto rozpisywali się, że to raj, mający faunę niezaczepną i nieszkodliwą—
inoffensive.
Prawda, że nie było tu ani niebezpiecznych dla człowieka kotów, ani jadowitych
wężów. Natomiast były inne bestie, haniebnie złośliwe mikroby. I przede wszystkim
były krokodyle.
Krokodyl to straszliwa zmora Madagaskaru: ofiar ludzkich pochłaniał nieporównanie
więcej aniżeli osławione węże Ameryki Południowej czy wielkie koty Afryki lub Azji.
Tylko nikła część wypadków porywania docierała na łamy tutejszej prasy, lecz i to, co
się czytało, przejmowało grozą.
Kto podróżując po wyspie, zboczył z uczęszczanych gościńców w brussę, zawsze
spotyka! się z krokodylem, z samym zwierzem lub przynajmniej z jego bujną legendą.
Więcej po zachodniej stronie wyspy, mniej często na wschodzie, krokodyl zawsze
wtargnął do jego podróży jak nieodstępny towarzysz, oplótł jego dzień, omotał jego sny.
Wystarczy powiedzieć, że każdy zbiornik wody na Madagaskarze, nawet kilkumetrowa
kałuża czy rzeczka, kryl w sobie złowrogą tajemnicę, wieścił gwałtowną śmierć. Na
Madagaskarze otwarte wody nie nadawały się do kąpieli. Tam czekał wróg zaciekły,
głodny, potwornie liczny, ogromnie tłumny.
Malgasze, rasa łagodna i bierna, byli wobec krokodyla bezradni. Nie wytoczyli mu
wojny, nie prześladowali go, zabijali rzadko.
W ciemne noce pory deszczowej, gdy szalały burze i wielkie powodzie dosięgały
wiosek, zuchwałe krokodyle żerowały bezkarnie wśród chałup, porywając domowe
zwierzęta, czasem dzieci. Trudno było z nimi wtedy walczyć, gdyż i wody, i kryjówek
miały pod dostatkiem.
Natomiast amulety-odi to najskuteczniejsza na nie broń. W ogóle lepiej było prosić,
aniżeli wojować; lepiej bać się, niż nienawidzić. Więc
134
Malgasze prosili krokodyla, czasami bardzo uroczyście, błagali go, by był łaskawy i nie
porywał ludzi i bydła. Więc nosili na sobie przemożne odi, od których uciekało wszelkie
wodne zło. A Ramboamboa, jeden z moich tragarzy, miał sposób wyjątkowo skuteczny:
gdy zbliżaliśmy się do jakiejś rzeki, którą trzeba było przejść w bród, wybiegał naprzód,

background image

brał z rzeki łyk wody i następnie wypluwał ją na wszystkie strony, złorzecząc
wszystkim pobliskim voayom. Żaden voay jeszcze nas nie napadł, to prawda.
Zaczepne czy niezaczepne, łagodne czy krwiożercze, krokodyle stanowiły na
Madagaskarze potęgę niezmożoną i tajemniczą. Mało było na ziemi dzikich zwierząt,
które by wywierały wpływ tak głęboki i tak wszechstronny na uczucia i wierzenia
jakiegokolwiek, nawet najpierwotniejszego szczepu, co krokodyle na życie Malgaszów.
Ryby jeziorka Anosy
W Tananariwie, stolicy Madagaskaru, była ruchliwa rue Sylyain Roux. Cienista aleja
dorodnych jak zwykle żakarand, wiodła częściowo tuż przy jeziorku Anosy. Wiele
przechodniów tam przystawało, by utkwić oczy w wodę. Między nimi ja. Nie chodziło
nam o zadumę nad przeszłością, lecz gapiliśmy się na ryby, których była tu niesamowita
mnogość. Przy płytkim od strony ulicy Sylyain Roux brzegu dosłownie wrzało, woda
się ruszała. Były to rybki niewielkie, niby nasze karasie, ale bardzo tłuste. Skąd brała się
taka ich obfitość, czym się tuczyły?
Nie wolno ich było łowić. Na widocznej dla wszystkich przechodniów tablicy widniał
surowy zakaz łowienia, szczególnie ostro ujęty, i to w obydwóch językach, francuskim i
malgaskim. Z obfitości ryb wynikało, że Malgasze, zawsze tak łasi na najmniejsze
rybki, tu—o cudo nad cudami! — sumiennie przestrzegali zakazu. Zapytani, skąd ta
powściągliwość, tłumaczyli niektórzy, że ścieki z pobliskiej fabryki zatruwały ryby, ale
fabryki nie widziałem, zresztą ryby cieszyły się niezłym zdrowiem i ogromnie
smakowały czaplom.
Czaple miały tu Apicjuszową wyżerkę, to był dla nich nie róg, lecz całe jezioro
obfitości. Widziałem tu zawsze dwadzieścia kilka lub więtej ptaków i podziwiałem ich
rozwiązły obłęd obżarstwa. One nie polowały, nie szukały, nie wysilały się, nawet nie
brodziły: tylko stały
135
nieruchomo. I to wvsi-pr^, > т • ,
suchei mi.i • . , Jeziorko obecnie, pod koniec pory
sucnej, miało wiele nłvrbn ; i i
ełehnkip; • P'yC12niczaPle ^ały tam w wodzie na ćwierć stopy
SUS £йЖ T ddoknóg-Spełniały się tu dla
kach wpadających j™^marzenia lud^osc, o pieczonych gołab-
śmiewisko rzetelna klątw! к ы ^ "^ ТО™а1у na I~
4 Klatwe biblijna o pocie czoła i chlebie — i jeszcze
Р^Т^ЫегГnS°Wały Г* " PtaSZk1' któ- ™ ^ a ^erał b przy zbieraniu ziaren był jakiś
trud> щ C2apk żadnej ^ m. ^
Stały w wodzie ospale, le,um polelum, od niechcenia patrząc pod
^eeckf: r;iiaii;vziób 7yciągały rybę-zatraciły już
піепогг7еЬп, 7 ' k 1Wy W afrykań«kich rezerwatach, nerw
• с terv D L У T nad,eZ1°rklem Anosy. Przeważni* wyciągały z wody w tvm\
W CIągU dWÓCh' tr2CCh minUt' P°tem> «•»* wciął
pewn™ Гьт mie'SCU' Wld°C2nie Z3Sypiały- ^ mie-ły -У, - na dTwszJ" .Г Się,St°,y 2
ba'k1' «ale nakryte smakołykami. A zbu-
: n Г cze ały dłul У T* Р<ХІ *"«' ^ kh n0gi їк™,у W W°dz'e' me czekały długo na
nowe rybne danie.

background image

brzeeu in IT Г napChaniU Sle wolały odejść brodząc ślamazarnie do wzbili! ТГ1Єті
Pf2etrWaĆ CZ3S trawienia- Inne' ale uliczne,
z%zz:;:^mm w powietrze * °diatywały °d ^ -i-*-,,
сЬогоТІеС7,ЬУ W,An°Sy ПІЄ wydawały Si? zatrute i nie obawa przed chorobą
odstręczała Malgaszów od łowienia ryb. Kiedyś gdy patrzyłem na lukulladę dwudziestu
tu i- patrzy cudaczna myśl, że taka uC2ta 5 " T/*4*'
5ЇГ2ЄШЗ ™ '° g'°Wy
-kawę widów krg:e г p 'acycbna ryby przedstawiała
kra,ów. A że RepubiTka MabaZykClą8nąC ^ ^ 7™ ' ^ niem turystyki i chciała Drzv к
^^ PrZe)m°Wała Sie 2а^піе"
bankiet czapli na ^0«е А *T ШГУ"0"' ^ ^^
w nlan,V iw ,eziorze Anosy miał stać się jednym z punktów
w planie krajowych atrakcji i dlatego chroniono ryby.
Dooi^?"8016 Uk ПІЄ był° J nikt tUta' na taka »У« -e wpadł. : uT wacT6' ■?»"■****■
Anosy zaczęła się dla mnie wyjaśniać i uicazywac we właściwym świ^i» 7 ■ \
• ,
Malgaszów i EuropejczytówT » ' - "^ " Zna'°mych
dla wieh, Мяі e,czykow J zaczęło się obijać o me uszy, że jeziorko
aia wielu Malgaszów bvło fań; ♦ , , .
Ale fad, były jedynie /yby a nil ГрТ/ ' ^ °* 23ка2аПЄ-
zasielidatCodglatybyLW/tłUmaCZył тІ *° Р™ Sedziwy F~> zasiedziały od lat na
Madagaskarze. Rozbawiony, nazywał to sprawa
136
bardzo malgaską. Sięgała czasów sprzed wieku, kiedy panował Rada-ma II, nieszczęsny
hulaka i niedoszły reformator, i kiedy zwłoki jego przyjaciół, zamordowanych wówczas
przez reakcję, wrzucano do Anosy. Otóż zwłokami karmiły się ryby żyjące w jeziorku i
stąd, według rozpowszechnionych wśród malgaskiego ludu pojęć, nastąpił ciekawy
proces mistyczny: dusze zamordowanych ludzi weszły w ryby. — Gdy z biegiem lat—
wyłuszczał Francuz z uśmiechem — Malgasze zaczęli przyjaźniej oceniać Radamę II i
jego przyjaciół, ryby w jeziorku Anosy stawały się fadi, szanowano je coraz bardziej, bo
wiadomo, że jeśli potrzeba — to i ryby dziedziczą duszę z pokolenia na pokolenie.
Voila, c'est tout! Chacun a son gout!...
O krukach goaka
Stały tu w wodzie lub leżały na lądzie rybackie łódki i na jedną z nich przyleciał kruk
dwubarwny, zwany przez Malgaszów goaka. Był to kruk dumny ze stroju, bo czarny z
białą plamą dokoła szyi i na piersi, więc jakby z uwiązaną serwetą. W istocie był to
dużej miary żarłok, ale nie tej kategorii co nasz sławny Fiszer sprzed pół wieku. Goaka
sprzątał wszelkie jadalne odpadki i nieczystości w osiedlach ludzkich, za co cieszył się
ogólną sympatią. Dość pospolity, należał, tak samo jak w pobliskiej Afryce, do ptaków
najbardziej rzucających się w oczy. Szczególnie chętnie wałęsał się po plażach
morskich, bo miał kruczy łakomiec wspólną z plantatorami Cherona cechę: lubił
krewetki.
Goaka, który siadł niedaleko mnie na łodzi, dziwnie się zachowywał. Skrzeczał
żałośnie, inaczej niż zwykle, i uporczywie co chwila stroszył pióra na głowie i szyi, jak
gdyby mu coś dolegało. Był chory. Niech diabli wezmą tutejszą przyrodę: nienaturalne
postępowanie kruka stanowiło nową zagadkę, obok nie wyjaśnionej śmierci mrówek.

background image

Ow goaka był w niektórych szczepach fadi czyli święty, nietykalny, i różni ludzie różnie
się do niego odnosili. Według Raymonda Decary, uroczego znawcy obyczajów
malgaskich, w szczepie Betsileo nie lubili pojawiania się kruka w chwili wymarszu w
podróż: stanowiło to złą wróżbę i powodowało odroczenie podróży. A że krucze
paskudy były nader pospolite w krainie Betsileów, domatorstwo weszło tam
137
ludziom w kf ew; woleli w domu parcieć ciałem i duchem niż obijać się po świecie.
Merinowie, północni sąsiedzi Betsileów, przeciwnie, sprzyjali krukom, bo dobrze
wróżyły o zamierzonym wojażu. Więc Merinowie wiele podróżowali, marzyli o
dalekich horyzontach, o państwie od morza do morza i z całej duszy kochali swe goaki.
A kochali, bo zawdzięczali im to samo, co Rzymianie swym gęsiom na Kapitolu.
W początkach dziewiętnastego wieku ich król o niewyslowionym imieniu,
Andrianampoinimerina, twórca malgaskiej wielkości, pewnego razu znalazł się w
poważnym niebezpieczeństwie: wiele nie brakło, a jego wrogowie ze szczepu
Marovatana wdarliby się znienacka do Ambohimangi, ówczesnej stolicy Merinów. Ale
skradających się napastników zdradziły niezwykłym krakaniem kruki goaki i ostrzeżeni
w czas wojacy niewymawialnego króla zgotowali wrogom należyte przyjęcie.
Odtąd krukom dobrze powodziło się u Merinów, a szczególnie na dworze królewskim.
Przez pół wieku, aż do panowania Ranavalony I, codziennie karmiono je w
Ambohimanga hojnie ryżem i mięsem. Goaki ceniły sobie wysoko ludzką wdzięczność i
Ambohimanga stała się ptasią Mekką: ponoć do czterystu pieczeniarzy dziennie
przylatywało do bogatego stołu i na pewno panował tam radosny nastrój jak wśród
rezydentów ze słynnej powieści Selmy Lagerlóff.
Rozigrane tkacze
Tej nocy przeciągnęła nad nami gwałtowna burza z oberwaniem się chmury i w istocie
rano na gałązkach krzaku wystrzeliły jak z procy liście, rosnąc niemal na oczach.
Podziwiałem niesłychaną żywotność, która z taką furią zrywała tamy drętwoty. Ale —
krzak nie zaznał dobrego przebudzenia, bo inne furiaciątka zepsuły mu całą radość:
cholerne ptaki. Tkacze.
Schomerusmiał dla tych hultajów miękkie serce i pozwalał im co rok, pod koniec suchej
pory, zadomawiać się pod swym dachem. W tym roku już się zjawiły, a że była
ruchliwej gawiedzi zacna kompania, dobre kilkadziesiąt, harmider ich pisków, kłótni i
srogiego podniecenia zagłuszał wszystkie inne odgłosy. Kłótliwe dziobaski
138
równocześnie wybuchały radością i gniewem i w tym ferworze były przedziwnie
podobne do tłumu neapolitańczyków z włoskich filmów. Szare samce, trochę większe
niż nasze wróble, miały żółte główki i rozwiązły temperament, natomiast samiczki, całe
szare, wyróżniały się skromnością szaty tudzież dobrym obyczajem.
Wzdłuż frontu domu tuż pod dachem tkwiło z dawnych czasów w zwartym szeregu
około czterdzieści gniazd, o które samce teraz się ujadały. Rozprawom towarzyszyły
nieustanne wrzaski, obelgi i dzio-boczyny, a gdy który tkacz wywalczył sobie siedzibę,
przystępował natychmiast do jej naprawy. Budulcem były wyrastające liście
nieszczęsnego krzaka, który skwapliwie przez budowlanych obskubywany, przedstawiał
pomimo słynnej eksplozji zieleni nieustannie smętny widok szkieletu nagich gałęzi. Zle
budził się krzak do wiosny.

background image

Spałem u Schomerusa w pokoju gościnnym tuż pod dachem i tkacze wybijały mnie ze
snu o pierwszym świcie, a zgiełk ich zbudziłby tak samo i nieboszczyka. Sądziłem, że
ptaszki wykłócą się o gniazda i będzie spokój. Guzik. Po uregulowaniu spraw
mieszkaniowych zaczęło się nowe podniecenie, gorliwsze niż dotychczas. Czupur-ne
samczyki popadły w szał miłosny i na całego rozgorzała walka o samiczki. Zawrzały
ptasie zaloty, rozedrgały się skrzydełka, podnosiły ogony, piski naśladowały arie
miłosne, do potęgi rozkłębiły się amory. Po dwóch, trzech dniach matrymonialne
namiętności dobiegły końca, Romeowie znaleźli swe Julie i przystąpiono do następnej
miłej fazy: zapładniania.
Patrząc na te ptasie igraszki i pocieszne perypetie nie mogłem dość nadziwić się
mądremu instynktowi tkaczy. Jak mądrze i przewidująco zabierały się do spraw
życiowych, filuty o ileż mędrsze były niż wielu naszych młodocianych nowożeńców
znad Wisły, Warty i Odry: oto chytrusy zawsze najpierw budowały sobie gniazda, a
potem dopiero przystępowały do żeniaczki. Nigdy inaczej. Rozsądna kolejność godna
naśladowania.
139
Wzruszająca sifaka
Sifaka to biały lemur o brązowej lub czarnej glowiej t mieszkaniec południowego
Madagaskaru, jeszcze jeden zwierz wysoce fadi u tutejszych Malgaszów.
Mahafalowie, pełni dla niego czci uważali go za niezwykłą istotę.
'
Sifak było kilka, rozproszonych na szczytach drzew. Zaskoczone naszym pojawieniem
s,ę, zmieszane, ale niezbyt przerażone, raczej ciekawością zdjęte, nie wiedziały, co
czynić: uciekać czy nie uciekać By у wzruszająco śmieszne, gdy z góry wytrzeszczały
ku nam zdumione slepska i cos między sobą z echa popiskiwały, szybko się naradzając
W końcu postanowiły oddalić się i zaczęły skakać z drzewa na drzewo' bynajmniej nie
w popłochu. Wykonywały imponujące skoki
Wielkości wyrośniętych kocurów, podobnie jak inne lemury mialv
zwinne ruchy małp, a pyski poczciwych psów. Obfitością mózgu sifaki Ponoć nie
grzes2y}y . pochopn. ludzie kkko si? ^ 8 «fi*
zdolnościach myślenia, ale charakteru odmówić im nie mogli- sifaki gmęły ШЄ P
"^ "ę 1UdZkl£i meW011 ' SChWyt3ne 2awsze -УЬко
Ostatnią sifakę wziąłem na cel rolleiflexem i zac2ąJem ją fotogra
- IłaC- z/'3 ШЄ WyŻe' ПІІ С2ІЄГУ d° PI?C1U mCtróW- '* ™27піе
atwo W Г' W'ęC 2myk3ła P°tęŻnymi SUS3mi' 3le Іа oganiałem ją
łatwo. Wreszcie znudziło jej się bezskutecznie uciekać i przywarła do
Tfak? 52С2у;іе,drzewa did,ery-Nie myśiała ^ «* ™Li
Decarv~P1 ,Sk°nały 2Па"Са 'аиПУ Madagasbru, Raymond
obrony ~ШЄ * Па hUk wyStr2ału; to 2wie^?ta bez zmysłu
Ale moja sifaka nie dala za wygraną. Siedząc uparcie na drzewie zaczęła się
przekomarzać ze mną delikatnym piskiem i wyraźnie mnie
Пег'Tk' Że,br S°ble °dSZedL Patr23ła mi РГ2У ^ P°--e w oczy , ,ak gdyby dodając
wagi swej'argumentacji, raz po raz podnosiła głosik , kiwała głową. Była przejmująco
urocza a ,"! migiem fotografowałem. ] Ш
Potem chciałem mieć jej zdjęcie w skoku z drzewa na drzewo, więc zacząłem ,ą
przepłaszać krzykiem. Na nic, nie ruszyła się Gdy nalegałem tubalniejszym

background image

głosem, nastąpiła pewna zmiana w jej postępowaniu. Przestała przekomarzać się ze
mną i już nie piszczą a natomiast uciekła sie do proszenia. Ledwo dosłyszalnym
diwiekTem
140
kwiliła tak błagalnie, tyle było w tym ciepła, że po prostu zdębiałem. To jakby
serdecznie błagało dziecko albo czule zaklinała ukochana kobieta, pojawiająca się w
tajnych snach męskich.
Stałem bezradny, ale Schomerus przyszedł mi г pomocą: zaczął energicznie klaskać w
dłonie. Sifaka nie wytrzymała tego. Skoczyła, wykonała należytą akrobację, ja
pstryknąłem, po czym ona, już nie zatrzymując się, żwawo jak błyskawica pośpieszyła
za swoimi do stada.
Urok prysł.
Święty las nazywał się Ankirikiriky.
Tajmień
Syci bukolicznych nastrojów, prawie radzi, że nie złowiliśmy tajmieni, zarządziliśmy
powrót. Bystry prąd rzeki Aniuj- w Syberii znosił nas teraz ku cywilizacji. Wzruszeni,
żegnaliśmy to uroczysko najpierwotniejszej puszczy. Byliśmy oddaleni o kilkadziesiąt
kilometrów od Amuru.
Na naszej łodzi znajdowało się dwóch Udechejców, Seneki i Tajki, przednich w
szczepie łowców. Tajki, mirno że jednooki, pierwszy zauważył wychylający się z wody
ogon tajmienia, krzyknął i na gwałt zaczął pchać batę w stronę ryby. Tajmień był wciąż
jeszcze na mieliźnie nie głębszej niż trzy stopy. Zanim się zanurzył, ujrzeliśmy
mgnieniem oka jego olbrzymi, czerwony ogon: wydawał się częścią małego wieloryba.
Wszystko potoczyło się piorunem. Seneki, stojący na przodzie łodzi, rzucił z całych sił
oszczepem w wodę i chociaż ryba już odpłynęła o kilka metrów, trafił: był przecież
najlepszym łowcą. Strasznie zakotłowało się w wodzie, ale tajmień na próżno się pienił.
Wszystkie trzy groty trójzęba z kontrhakami wbiły się głęboko w jego cielsko. Pomimo
oporu ryby Seneki co sił przyciągnął ją do burty łodzi i dopiero był pewny swego
trofeum, gdy toporem rozwalił mu łeb.
Tak oto, w ostatniej dosłownie godzinie, wyprawa zdobyła wielkiego tajmienia. Zginął
szlachetnie, w najbardziej pierwotny sposób, bo od oszczepu, i to z ręki łowcy chyba nie
mniej pierwotnego.
141
rvh,JfkŻe ІСкЬ tr°j! "~ mian°Wicie Etyczna, przedpotopowa prawie ryba, trojzębny
żelazny oszczep i śniady, skośrrooki człowiek - jak oni znakomicie dostrajali się do
rytmu i istoty tajgi!
Kot Kingu
Kingu był superkotem, chlubą naszego statku i prawdziwą
osobistoscią.aedynąwybitnąnastatkuosobistości^jakzapewnialbe uśmiechu pierwszy
oficer Bojka.) Była to korona stworzeń, splot wszystkich cnot bez żadnych wad. Kingu
był wspaniały, był jedyny, był niedościgniony. Gdy znikł niesławnie ze statku w
Mancheste ( Cherchez la femme, toujours les femmes), dla wszystkich marynarzy był to
prawdziwy cios, ,ak gdyby stracili najlepszego kompana I nie
гіаХіТ н? ŻeKKm8U ЬУІ nad™y™*r- *°У który marynarz siadał i opowiadał o bestii
tysiączne przygody, zaczynały mu się

background image

ZZ°7 °ak U teg° k°ta)'[ —d->y cynik morski, przyzwy! czajony do pomiatania całym
światem, nagle rozpływał się nad czworonożnym ulubieńcem z taka r7r,i™.; • , • •
,
nr7vi^;»i • -A , j ą czułosci£b )akiej me okazywałby
przyjacielowi wsrod ludzi.
Kingu był niezaprzeczonym królem łowców, łowcą z prawdziwego zdar2enia. Skok
jego był niechybny, uderzenie łapy niezawodne. Słota czy sztorm, mróz czy gorąco, on
ustawicznie polował, łowca zaw2iety, ^mordowany i czujny. Jeżeli wytrwałość jest
pierwszą zaletą myśliwską, to Kingu był arcykapłanem wytrwałości i demonem uporu.
Gdy wymucha szczura w jakiejś dziurze, umiał czatować przed
bs zZ3 / IT dnl Z fZędU' ZaWS2e Z ied-kowym skutkiem:
los szkodnika był przypieczętowany. Plemię szczurów na'pokladzie wytrzebił niemal do
nogi, a takie stwierdzenie ma swoją wagę
Kingu miał przy tym najradośniejsze usposobienie. Wychowany na statku od samej
młodości, znał wszystkich marynarzy-można Prawie powiedzieć znał po imieniu-i
rozpieszczany, był zawsze «kory do zabawnych z nimi figli. Kat nieubłagany dla
szczurów, wobec marynarzy był rozigranym i najmilszym trzpiotem. Ludziom patrzał
Prosto w oczy, pełen do nich zaufania i łagodności. Z kuchnf kradł smakołyki, lecz
kucharz był jego przyjacielem
Był, jak każdy myśliwy, dumny ze swej sprawności łowieckiej, za
142
to najboleśniej wrąZriWy na wszelkie pudła. Obok szczurów pasję jego stanowiły ptaki
siadające na pokładzie. Raz źle wycelował skok do mewy, chybił i ną domiar złego
spadając ze skrzyni, porządnie się potłukł. Przyszedł ponury na mostek, schował się w
najciemniejszy kąt i zaraz ze zmartwjenia głęboko zasnął. Gdy przebudził się po kilku
godzinach, otworzy! ostrożnie jedno ślepie, drugie, wyciągnął starannie jedną łapę,
drugą, jakby sprawdzając swoją broń, i zszedł na pokład. Po chwili rozległ się
śmiertelny wrzask złapanej mewy. Pół godziny później —s. drugi wrzask. Kingu wrócił
na mostek z pyskiem zaszczytnie pokrwawionym i ostentacyjnym: miau! zażądał od
wachtowego wody.
Spośród ofic^row szczególnie oddany mu był Bojka. Pewnego razu Kingu, podczas
wesołej zabawy drasnąwszy oficera, dostał od niego lekkiego szturchańca.
Rozgniewany, ugryzł go na dobre, za co Bojka wsypał mu \v szynki tęgie baty.
Obrażony kot z ogromnym larum i wściekłością wypadł na pokład. Po godzinie wrócił
cichy i stulony, na progu niepewny przystanął, potem zbliżywszy się do Bojki, zaczął
łasząco ocierać się 0 jeg0 ramię, najwyraźniej go przepraszając. Kingu uznał słuszność
Wymierzonej mu kary.
143
Spis rzeczy
Zamiast przedmowy . . . Szczupaki i Dygasiński . .
Czajki........
Bolenie, rekiny drapieżności Szczupak .......
Ostronosy.......
Pancernik i kara-kara . . .' Kilku Budaszów ....
Jaszczur .......
Leniwiec.......

background image

Anakonda.......
Hirara........
Miody jaguar.....
Dużo kajmanów.....
Pająki........
Basia........
Cumaria.......
Kolibry.......
Piranie........
Ryby śpiewają.....
Walka na śmierć i życie . . Liczne ryby i piękne ptaki . Samiczka modliszki . . .
Papugi........
Barrigudo.......
Żararaka i nha pinda . . . Wąż „hipnotyzuje" ptaka .
Wąż potwór......
Dzisiejsze pterodaktyle . . Cholerny koliber .... Raj małych rybek .... Czapla i
przestrach . . . Kto odkrył kapibarę? . . . Ojcowie-pielgrzymi . . . Rybka dwudyszna . .
. .
Mrówka-gigant.....
Ostronosek......
Surucusu jest straszny . . Polowanie na gada . . . .
Mata-mata......
Sępy ... .....
Sępy urubu . • . . . . Śpiew ryb. .••... Las i piewiki .••... Grey Owi. .

background image

Pliki pochodzą z chomika Gizbern
największej składnicy ebooków. Ponad

15 000

pozycji o różnej tematyce.

Zachęcam do pobierania.

http://chomikuj.pl/Chomik.aspx?id=Gizbern

background image
background image

Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiedler Arkady Zwierzęta mego życia
Fiedler Arkady Zwierzęta z lasu dziewiczego
Fiedler Arkady Zwierzęta z lasu dziewiczego
przystosowania zwierząt do życia w wodzie, przyroda, scenariusz. lekcji kl.4
Póki mego życia
Gdy dotykasz mego życia
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Rio de Oro Na ścieżkach Indian brazylijskich
Fiedler Arkady a Kanada pachnąca żywicą
Fiedler Arkady Dziękuję Ci, Kapitanie
Fiedler Arkady Ryby śpiewają w Ukajali
Fiedler Arkady Ambinanitelo goraca wies
Fiedler Arkady Gorąca wieś Ambinanitelo
Fiedler Arkady Nowa przygoda
Fiedler Arkady Dywizjon 303
Fiedler Arkady Nowa Przygoda Gwinea

więcej podobnych podstron