Kurwiki pana Onana Kofana
Felieton • tygodnik „Nasza Polska” • 19 stycznia 2010
Za komuny, jak wiadomo, było lepiej, o czym każdy mógł się przekonać oglądając telewizję. W
ramach wypełniania tzw. „misji” telewizja przedstawiała pożądany, to znaczy – słuszny obraz życia,
który obywatele mogli sobie codziennie skonfrontować z obrazem niesłusznym, widzianym na
własne oczy. Ale już od czasów Kopernika, który, jak dziś już wiadomo, był Niemcem i zarazem
kobietą, dla każdego jest oczywiste, że własnym oczom ufać nie można. Na przykład każdemu się
wydaje, że Słońce krąży wokół Ziemi, podczas gdy tak naprawdę, jest przecież odwrotnie. Co
innego, jak coś pokaże telewizja, zwłaszcza w ramach wypełniania „misji”. Wtedy to jest na pewno
prawda, bo na puszczanie nieprawdy nie pozwoliłaby z pewnością sławna Rada Etyki Mediów.
Mając tedy na oku tę zbawienną prawidłowość, najsławniejsza gwiazda ówczesnej telewizji i
chociaż wydaje się to niewiarygodne – o prestiżu znacznie większym od aktualnego „Dziennikarza
Roku” pana redaktora Tomasza Lisa – czyli pani red. Irena Dziedzic, stawiała swoim rozmówcom
wysokie wymagania. Konkretnie jedno: żeby nauczyli się na pamięć odpowiedzi, które pani
redaktor sporządziła do swoich pytań. Dlatego audycje z jej udziałem zawsze dostarczały widzom
niezapomnianych przeżyć, którymi do dzisiaj nie potrafią się nadelektować. Trzeba jednak
powiedzieć, że nie jest to strategia jedyna. Na przykład wydaje mi się, że pan red. Lis stosuje
strategię wprawdzie podobną, ale jednocześnie zasadniczo odmienną od metody pani red. Ireny
Dziedzic. Ona wymagała, by jej rozmówcy uczyli się na pamięć odpowiedzi, podczas gdy on
sprawia wrażenie, jakby uczył się na pamięć pytań podyktowanych przez swoich rozmówców,
pragnących zapoznać opinię publiczną ze swoimi jedynie słusznymi odpowiedziami. Zgromadzona
w studio publiczność nagradza je następnie burzliwymi oklaskami, przechodzącymi niekiedy w
owację, dzięki czemu nawet najgłupszy widz wie, jaki jest aktualny rozkaz i czego się trzymać.
Skoro ta słuszna strategia przynosi takie znakomite rezultaty w telewizji, to nic dziwnego, że
również inne przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego próbują wykorzystać ją dla własnych
potrzeb. Mam tu na myśli nasz Sejm, który - od czasów, gdy tworzenie prawa na własną rękę w
zasadzie ma zakazane – coraz bardziej skupia swoją aktywność na przedsięwzięciach typowych dla
przemysłu rozrywkowego. Niekiedy przybierają one pozór działań legislacyjnych, na przykład w
postaci ustawy zakazującej palenia tytoniu nawet na wolnym powietrzu, albo jej podobnych, ale
główny nurt przedsięwzięć przemysłu rozrywkowego, jeśli oczywiście nie liczyć solistów w
rodzaju pana posła Palikota czy pana wicemarszałka Niesiołowskiego – skupia się na
przedstawieniach zwanych sejmowymi komisjami śledczymi.
Któż z nas nie pamięta sławnych „korytarzy pionowych”, jakie wykryła w gmachu redakcji „Gazety
Wyborczej” pani posłanka Anita Błochowiak, czy „pana Onana Kofana”, o którym z błyskiem
„kurwików” w oczach mówiła pani posłanka Renata Beger z Samoobrony? Ale to są oczywiście
takie fajerwerki, na marginesie głównej misji, jaką wypełnić mają te przedstawienia. Znacznie
ważniejsze jest nagrodzenie zasłużonych posłów za dobre sprawowanie poprzez stworzenie im
możliwości tzw. lansowania, natomiast najważniejsze jest oczywiście opowiedzenie historii z
morałem. Po nieprzyjemnych doświadczeniach z sejmową komisją śledczą badającą kulisy sławnej
rozmowy red. Adama Michnika z Lwem Rywinem na temat zakupu telewizji Polsat, kiedy to
wybitny mąż stanu w osobie pana Lecha Nikolskiego musiał udawać głupka, który do tego stopnia
niczym się nie interesuje, że nie wie nawet, jak się nazywa, reżyserowie późniejszych komisji
śledczych najwyraźniej przypomnieli sobie zarówno zalety metody stosowanej przez panią red.
Irenę Dziedzic, jak i zwrócili uwagę na korzyści ze strategii zmodyfikowanej przez pana red.
Tomasza Lisa.
W rezultacie nie tylko wzywani przez komisję gwoli przesłuchania świadkowie uprzednio
dokładnie uczą się roli i zeznają, jak się należy, niczym rozmówcy pani Ireny Dziedzic - ale
również przedstawiający w komisji posłowie uczą się pytań, żeby też nie wypaść z roli – co, jak
wiemy, nigdy nie zdarza się panu red. Tomaszowi Lisowi. Trzeba przyznać, że aktorzy obsadzani w
rolach świadków na ogół lepiej radzą sobie z tekstem, podczas gdy aktorzy obsadzeni w roli posłów
często muszą korzystać z suflerki uprawianej za pomocą komputerów, ale to nic nie szkodzi, bo z
punktu widzenia dramaturgii daje to dodatkowy efekt komiczny. Ale bo też w przypadku świadków
mamy do czynienia z zawodowcami, którzy z niejednego komina wygartywali, podczas gdy aktorzy
obsadzani w roli mężów stanu, jak na przykład pan Karpiniuk, są raczej amatorami, ciułającymi
sobie dopiero pierwsze listki bobkowe do przyszłych wieńców sławy.
Dlatego też sprawa właściwej obsady każdego przedstawienia budzi takie emocje nie tylko w
każdej aktorskiej trupie, nie tylko wśród recenzentów, ale przede wszystkim – wśród reżyserów. Im
zależy nie tylko na tym, by nawet najgłupszy spośród publiczności zorientował się zarówno w
fabule, jak zwłaszcza – w morale, jaki z przedstawienia wypływa, czyli: my nie ruszamy waszych,
jeśli wy nie ruszacie naszych, ale również – który z aktorów nadaje się do obsadzania nie tylko w
roli męża stanu, ale przede wszystkim – potencjalnego świadka.
Stanisław Michalkiewicz
Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza
Polska”.