A
A
m
m
o
o
s
s
O
O
z
z
R
R
y
y
m
m
y
y
ż
ż
y
y
c
c
i
i
a
a
i
i
ś
ś
m
m
i
i
e
e
r
r
c
c
i
i
Przełożył Leszek Kwiatkowski
A oto te podstawowe pytania: Po co pan pisze.
Dlaczego pisze pan właśnie w ten sposób. Czy zależy
panu na tym, by oddziaływać na swoich czytelników, a
jeśli tak – jaki ma być kierunek tego oddziaływania. Jakie
zadanie spełniają pańskie opowieści. Czy ciągle pan coś
skreśla i poprawia, czy pisze pan pod wpływem
natchnienia. Dlaczego opisuje pan prawie wyłącznie
ciemne strony. Co pan sądzi o innych pisarzach, kto na
pana wpłynął, a kogo pan nie znosi. A przy okazji – jak by
pan określił samego siebie? Co pan odpowie tym
wszystkim, którzy pana atakują, jak się pan z tym czuje?
Co oznaczają dla pana te ataki? Czy pisze pan długopisem
czy na komputerze? A ile tak mniej więcej pan zarabia na
każdej książce? Czy materiał do swoich fabuł czerpie pan
z wyobraźni czy wprost z życia? Co pana była żona sądzi
o postaciach kobiecych w pańskich książkach? A
dlaczego właściwie rozszedł się pan z pierwszą i drugą
żoną? Czy ma pan wyznaczone stałe godziny na pisanie,
czy pisze pan tylko wtedy, kiedy nawiedzi pana muza?
Czy jest pan pisarzem zaangażowanym, a jeśli tak, to po
czyjej stronie? Czy pańskie historie są autobiograficzne
czy fikcyjne? A przede wszystkim jak to możliwe, że
pańskie życie osobiste, jak na artystę, nie jest szczególnie
burzliwe? Można by wręcz powiedzieć, że raczej szare? A
może jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których o panu nie
wiemy? I jak to jest, że pisarz, artysta, całe życie pracuje
jako księgowy? Czyżby to było tylko źródło utrzymania?
A proszę powiedzieć, czy zawód księgowego nie zabija w
panu natchnienia? A może ma pan też inne życie, nie dla
publiczności? Może zechce pan nam dzisiaj uchylić rąbka
tajemnicy? A może by nam pan powiedział, krótko i
własnymi słowami, co dokładnie chciał pan przekazać w
swojej ostatniej książce?
Istnieją odpowiedzi wyrafinowane, istnieją też
wymijające. Odpowiedzi prostych i bezpośrednich nie ma.
Dlatego autor siądzie w kawiarence oddalonej o trzy
– cztery przecznice od Centrum Społecznego im. Szunii
Szora, gdzie ma się odbyć wieczór literacki. Wnętrze
kawiarenki wydaje mu się niskie, ciemne i duszne i
dlatego akurat w sam raz. Posiedzi tutaj i zastanowi się
nad tymi pytaniami (przez całe życie przychodzi wszędzie
pół godziny albo czterdzieści minut przed czasem i
zawsze musi znaleźć sobie jakieś zajęcie przed umówioną
godziną). Na nic zdadzą się wysiłki ubranej w krótką
spódniczkę zmęczonej kelnerki o wydatnym biuście, która
wyciera dla niego stolik ściereczką: blat z formiki
pozostanie lepki nawet po tym zabiegu. Może sama
ściereczką nie była zbyt czysta?
Autor przyjrzy się tymczasem nogom kelnerki,
pięknym, kształtnym, tylko trochę za grubym w kostkach.
Potem spojrzy na jej przyjemną, pogodną twarz. Jej brwi
łączą się ze sobą, włosy ma zaczesane do tyłu i związane
czerwoną gumką. Pisarza owionie zapach potu i mydła,
zapach zmęczonej kobiety. Przez spódniczkę prześwituje
zarys majtek. Ten niewyraźny kontur przykuwa teraz jego
wzrok: lekka asymetria na korzyść lewego uda wydaje mu
się bardzo podniecająca. Kelnerka zauważy spojrzenie
obłapiające jej nogi, uda, biodra i westchnie ze
zdegustowaną miną wyrażającą błaganie: „Dosyć tego,
dajcie mi spokój”.
Autor zatem grzecznie odwróci wzrok, zamówi omlet
i sałatkę, do tego bułeczkę i filiżankę kawy, wyjmie z
paczki papierosa i będzie go trzymał, niezapalonego,
między palcami lewej ręki podpierającymi policzek: jego
uduchowiony wyraz twarzy nie robi najmniejszego
wrażenia na kelnerce, która odwróciła się na płaskim
obcasie i zniknęła za przepierzeniem.
Czekając na omlet, autor wyobraża sobie pierwszą
miłość tej kelnerki (postanawia nadać jej imię Riki): gdy
miała zaledwie szesnaście lat, zakochała się w
rezerwowym bramkarzu drużyny Bnei Jehuda imieniem
Charlie, który pewnego deszczowego dnia zajechał swoją
lancią przed salon piękności, w którym pracowała, i
wyrwał ją stamtąd na trzy dni do hotelu w Ejlacie, żeby
się zabawić (jego wujek był współwłaścicielem hotelu).
W Ejlacie Charlie kupił jej w prezencie szałową
estradową kieckę, jak dla greckiej piosenkarki, ze
srebrnymi cekinami i w ogóle, ale po dwóch tygodniach
rzucił Riki i znów pojechał się rozerwać w tym samym
hotelu, tym razem z wicemiss bikini. Natomiast Riki, po
ośmiu latach i czterech facetach, z którymi była od
tamtego czasu, nie przestała marzyć, że kiedyś wróci: miał
takie wyskoki, że niby jest na nią strasznie zły, taki
groźny, niebezpieczny, jakby zaraz miał dostać szału – jak
ona się wtedy bała, śmiertelnie – aż raptem w jednej
chwili się rozchmurzał, wybaczał jej i cieszył się nią jak
dziecko, przytulał ją, przezywał „Gogog”, całował w
szyję, łechtał ciepłym oddechem i tak superdelikatnie,
końcem nosa, rozwierał jej wargi, a od tego po całym jej
ciele spływało takie ciepło, jakby miód, i nagle podrzucał
ją tak strasznie wysoko w powietrze, jak poduszkę, aż
krzyczała: „Mamo!”, ale zawsze łapał ją dosłownie w
ostatniej chwili i przytulał, żeby się nie przewróciła. Lubił
ją tak muskać końcem języka, delikatnie, pomału i bardzo
długo za każdym uchem i w samym uchu, a trochę też po
karku, tam gdzie się zaczynają delikatne włoski, aż czuła,
że zaczyna się w niej rozpuszczać miód. Charlie nigdy nie
podniósł na nią ręki i ani razu jej nie obraził. To on
pierwszy nauczył ją tańczyć przytulanego, nosić
mikrobikini, nauczył ją też opalać się nago na brzuchu,
zamknąć oczy i wyobrażać sobie różne sprośności, i on
pierwszy jej uświadomił, co tak naprawdę robią z jej buzią
i szyją podłużne kolczyki z zielonym kamieniem.
Ale potem zmusili go, żeby oddał lancię, a do tego
założyli gips na pękniętą rękę, i znów pojechał do Ejlatu,
ale z inną dziewczyną, z Lucy, która o mało nie została
miss bikini, a przed wyjazdem powiedział Riki: „Słuchaj,
Gogog, naprawdę strasznie mi przykro, ale spróbuj mnie
mimo wszystko zrozumieć. Lucy właściwie była przed
tobą i w sumie to tak nie do końca się rozstaliśmy, tylko
się trochę poprztykaliśmy i jakoś tak wyszło, że
zerwaliśmy na jakiś czas, ale teraz po prostu do siebie
wróciliśmy i tyle. A Lucy kazała ci przekazać, że
naprawdę nie ma do ciebie żalu, no hard feelings. Jeszcze
zobaczysz, Gogog, że za jakiś czas ci przejdzie,
przestaniesz o nas myśleć i znajdziesz sobie kogoś
bardziej odpowiedniego ode mnie, bo szczerze mówiąc,
zasługujesz na kogoś porządniejszego, tobie naprawdę
należy się ktoś najlepszy na świecie. A najważniejsze,
żebyśmy mieli po sobie nawzajem tylko dobre
wspomnienia, nie?”
Grecką sukienkę z cekinami Riki podarowała w
końcu jakiejś swojej kuzynce, a mikrobikini wepchnęła do
szuflady, za przyborami do szycia, po czym o nim
zapomniała. Faceci nie umieją inaczej, tacy już są, po
prostu tak są kiepsko skonstruowani i tyle, ale w gruncie
rzeczy, jej zdaniem, kobiety są niewiele lepsze i dlatego
miłość to coś, co prawie zawsze, tak czy inaczej, źle się
kończy.
Charlie już od dawna nie gra w drużynie Bnei Jehuda.
Teraz ma rodzinę i troje dzieci, i zakład w Cholonie, w
którym wytwarza słoneczne podgrzewacze wody.
Podobno eksportuje ich nawet sporo na terytoria
okupowane i na Cypr. A Lucy? Ta ze smukłymi nogami?
Ciekawe, co się z nią w końcu stało. Czy ją też Charlie
wyrzucił po użyciu? Gdybym tylko miała jej adres albo
numer telefonu, a do tego dość odwagi, poszukałabym jej.
Umówiłybyśmy się na kawę. Porozmawiały. Może byśmy
się nawet zaprzyjaźniły? Dziwne, że od mnie już teraz
naprawdę w ogóle nie obchodzi, a ona akurat trochę tak.
O nim już wcale nie myślę, nawet z pogardą, a o niej
czasami mi się zdarza: bo może z nią jest teraz trochę
podobnie jak ze mną? Czyją też nazywał w łóżku
„Gogog”? Śmiał się i robił jej tak czubkiem nosa w tę i z
powrotem między wargami? Pokazywał jej powoli,
delikatnie, przy jej udziale, razem z jej ręką, czym tak
naprawdę jest jej ciało? Gdyby udało mi się ją znaleźć,
może byśmy o tym porozmawiały i z czasem
zostałybyśmy przyjaciółkami.
Między dziewczyną a facetem przyjaźń naprawdę nie
wchodzi w rachubę: jak coś między nimi zaiskrzy, to już
nie może być między nimi przyjaźni. A jak nie zaiskrzy,
to już w ogóle między nimi nic nie będzie. Ale między
dziewczynami, zwłaszcza takimi, co najadły się w życiu
dosyć bólu i rozczarowań, a już najbardziej między
takimi, które cierpiały przez tego samego faceta... Może
powinnam kiedyś spróbować znaleźć tę Lucy?
Przy sąsiednim stoliku siedzą dwaj panowie, którym
się nigdzie nie spieszy, obaj koło pięćdziesiątki. Ten
ważniejszy jest gruby, stanowczy i zupełnie łysy,
przypomina pomocnika filmowych szwarccharakterów.
Mniejszy z nich wydaje się zużyty, a nawet zdziadziały,
ma hałaśliwy sposób bycia i twarz gotową w każdej
chwili okazać zachwyt albo litość każdemu, kto tego
akurat potrzebuje, i to całkiem bezinteresownie. Autor
zapala papierosa i przyjmuje, że ów pan jest poślednim
przedstawicielem handlowym albo może agentem
rozprowadzającym
suszarki
do
włosów.
Tego
ważniejszego autor nazywa w myślach panem Leonem, a
ten potulny może nosić nazwisko Szlomo Chugi.
Rozmawiają, jak się zdaje, o powodzeniu w sensie
ogólnym.
Pomocnik szwarccharakterów mówi:
– A poza tym, jak w końcu do czegoś dojdziesz, to i
tak życie już się kończy.
Ten mniej ważny na to:
– Święta prawda. Nie żebym się chciał z tobą spierać,
ale wiesz co? Sam przyznaj, że jak się żyje tylko po to,
żeby jeść i pić, to to nie jest życie godne człowieka.
Człowiekowi zawsze trzeba jeszcze czegoś dla duszy, jak
to się nazywa u nas w judaizmie? Neszama jetera? – Ty
zawsze opowiadasz takie historie wzięte z powietrza –
stwierdził chłodno, a nawet z lekkim niesmakiem ten
ważny. – Co tam z powietrza. Z chmur! O wiele łatwiej
byłoby cię zrozumieć, jakbyś podał, powiedzmy, jakiś
przykład z życia.
– Dobra, czemu nie, weź na ten przykład Chazama z
firmy Isratax, Owadję Chazama, pamiętasz, tego, co dwa
lata temu wygrał na loterii pół miliona, a potem się
rozwiódł, zaczął romansować, przeprowadził się,
zainwestował, a jak ktoś chciał, to dawał mu pożyczkę
bez poręczenia, wstąpił do nas do partii, startował nawet
na przewodniczącego koła, i żył jak król. Co tam król. Jak
lord! A w końcu dostał raka wątroby i trafił w stanie
krytycznym do szpitala Ichiłowa.
Pan Leon krzywi się i mówi znudzony:
– Pewnie. Owadja Chazam. Byłem na weselu jego
syna. Tak się składa, że osobiście miałem okazję dość
dobrze poznać historię Owadii Chazama. Szastał
pieniędzmi bez opamiętania, i na cele charytatywne, i na
rozrywki, woził się po mieście niebieskim buickiem z
ruskimi blondynami i bez przerwy tylko szukał
rozmaitych inwestorów, przedsiębiorców, poręczeń,
źródeł finansowania, wspólników. Nieborak. I co z tego?
W naszym przypadku lepiej odsunąć go na bok: to w
ogóle nie jest dobry przykład dla ciebie. Rak, mój drogi,
wcale nie bierze się z nałogów. Rak – naukowcy już to
stwierdzili – bierze się albo z brudu, albo z nerwów.
Autor zostawia na talerzu prawie połowę omletu.
Wypija dwa, trzy łyki kawy i znajduje w niej jakby
posmak przypalonej cebuli i tłuszczu do smażenia.
Spogląda na zegarek. Płaci Riki, dziękuje jej z uśmiechem
za resztę, którą zostawia dla niej schowaną pod spodkiem
filiżanki. Pilnuje się, by tym razem nie gapić się na nią,
jednak kiedy kelnerka się oddala, mimo wszystko gładzi
wnikliwym pożegnalnym spojrzeniem jej talię i uda: z
lewej strony prześwitująca przez spódniczkę linia majtek
biegnie nieco wyżej niż z prawej. Nie może oderwać
wzroku. Wreszcie wstaje i kieruje się do wyjścia, ale
zawraca i schodzi jeszcze po dwóch schodkach do toalety
bez okien: przepalona żarówka, odpadający tynk i fetor
zastarzałego moczu w ciemności przypominają mu, że
właściwie nie jest przygotowany do spotkania. I jak tu ma
odpowiadać na pytania czytelników?
Wracając z toalety, widzi, że pan Leon i Szlomo
Chugi przystawili krzesła bliżej siebie i teraz, bark w
bark, pochylają się nad jakimś notesem czy broszurą. Ten
bardziej krewki przesuwa powoli grubym kciukiem
wzdłuż linijek, szepcząc coś z naciskiem, co rusz
obracając głowę z prawa na lewo, jakby raz na zawsze z
całą stanowczością wykreślał coś z rejestru: nie wchodzi
w rachubę, mowy nie ma, a jego posłuszny towarzysz raz
za razem potakuje głową.
Wychodząc na ulicę, autor znów zapala papierosa.
Dwadzieścia po dziewiątej. Jest gorący, lepki wieczór, na
ulicach i podwórzach zalega stężałe powietrze
przesiąknięte sadzą i spalinami. Autorowi wydaje się
rzeczą okropną, że ktoś w taki duszny wieczór leży w
stanie krytycznym w szpitalu Ichiłowa, ponakłuwany
wenflonami, podłączony do jakichś rurek, w przepoconej
pościeli, przy wtórze astmatycznych posapywań rzędu
respiratorów. Wyobraża sobie, że Owadja Chazam, zanim
dopadła go choroba, zawsze był człowiekiem rzutkim,
żyjącym w ciągłym ruchu, pojawiającym się to tu, to tam,
przysadzistej postury, ale o zwinnych, niemal tanecznych
ruchach. Zwykle rozbijał się po mieście swoim niebieskim
buickiem, zawsze w gronie pomocników, przyjaciół,
bezinteresownych doradców, młodych kobiet, inwestorów
i lobbystów, otaczany przez tłumy pomysłowych i
przedsiębiorczych przyszłych ludzi sukcesu, przez
proszących o rozmaite przysługi i wszelkiej maści
kombinatorów. Miał zwyczaj wciąż poklepywać
wszystkich po ramieniu, obejmować i z całej siły
przyciskać do szerokiej piersi i mężczyzn, i kobiety,
częstować rozmówców przyjacielskim kuksańcem w bok,
dawać słowo honoru, wyrażać zdumienie, wybuchać
gromkim śmiechem, rugać; strofować i żartować, mówić:
„Jestem naprawdę wstrząśnięty”, krzyczeć: „Zapomnij o
tym!” „Nie do wiary!”, cytować wersety Tory, a zdarzało
się, że zalewała go wezbrana fala ciepłych uczuć, a wtedy
zaczynał bez uprzedzenia obsypywać zarówno kobiety,
jak i mężczyzn pocałunkami, wylewnymi pieszczotami,
omal nie padał na kolana, aż nagle zalewał się łzami,
uśmiechał nieśmiało, po czym znów całował, pieścił,
ściskał i płakał, kłaniał się głęboko, przyrzekał, że nigdy
nie zapomni, i już pędził dalej, sapiąc, uśmiechając się,
machając na pożegnanie szeroką otwartą dłonią z
zawieszonymi wciąż na jednym z palców kluczykami do
buicka.
Pod oknem sali, w której wraz z innymi umierającymi
umieszczono Owadję Chazama, przez cały ten wieczór
wyją syreny karetek, rozlega się pisk hamulców, a z radia
włączonego na cały regulator na postoju taksówek przed
głównym wejściem huczą bydlęce ryki radości wydawane
przez lektorów reklam. Do płuc z każdym oddechem
dostaje się mętna, zatęchła mikstura gęstego zapachu
moczu, środków uspokajających, resztek jedzenia, potu,
aerozoli, oparów chloru i leków, poplamionych bandaży,
odór kału, sałatki z buraków i lizolu. Na nic się zdało
pootwieranie jak szeroko wszystkich okien w starym
domu kultury, który teraz nazywa się Centrum
Społecznym im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w
Kamieniołomie. Klimatyzatory są popsute i niezdrowe
powietrze tężeje w bezruchu. Publiczność się poci.
Niektórzy spotykają znajomych i stają w przejściach. Inni
siedzą na twardych krzesłach, młodzi na ławkach
oddalonych od stolika dla prelegentów, starsi zajęli
miejsca w pierwszych rzędach, ubrania lepią im się do
ciał, każdy owiany zapachem własnego ciała i zapachami
sąsiadów w parnym powietrzu.
I tymczasem wymieniają opinie – o wieczornych
wiadomościach, o katastrofie w Akce, o przeciekach z
posiedzenia rządu, o przypadkach korupcji, o sytuacji w
ogóle, o awarii klimatyzatorów, o upale. Trzy zmęczone
wentylatory obracają się jałowo nad głowami
publiczności. I tak prawie nic nie dają: jest bardzo gorąco.
Między kołnierzyk a kark bez przerwy dostają się drobne
owady, jakby to była tropikalna Afryka. W gęstym
powietrzu wisi zapach potu i dezodorantów.
Na dworze, trzy-cztery przecznice dalej, wyje syrena
karetki albo wozu strażackiego: w dół, w górę i znowu w
dół, przejmujący jęk gaśnie stopniowo, nie jakby się
oddalał, lecz jakby opadał z sił. Później ulicę przeszywa
urywany sygnał alarmu zaparkowanego samochodu, który
nagle zdjął strach przed porzuceniem w ciemności. Czy
autor powie dzisiaj coś nowego? Czy zdoła nam wyjaśnić,
dlaczego znaleźliśmy się w tej sytuacji albo co
powinniśmy zrobić, aby ją zmienić? Czy widzi coś, czego
my jeszcze nie dostrzegamy?
Niektórzy przynieśli z sobą do domu kultury książkę,
o której będzie mowa tego wieczoru, i na razie używają
jej – albo dziennika „Dawar” – jako wachlarza. Jest już
małe opóźnienie, a autora wciąż ani śladu. Program
spotkania
obejmuje
wprowadzenie,
wykład
literaturoznawcy, czytanie urywków nowej książki,
wystąpienie autora, pytania i odpowiedzi, podsumowanie i
zakończenie. Wstęp jest wolny, a autor wzbudza tu i
ówdzie zainteresowanie.
Wreszcie się zjawia.
Już od dwudziestu minut czeka na niego na zewnątrz,
u
podnóża
schodów,
miejscowy
kaowiec,
siedemdziesięciodwuletni
pogodny,
sympatyczny
człowiek, tęgawy, rumiany, o twarzy przypominającej
dojrzałe jabłko, które zbyt długo przeleżało w koszyku, aż
zaczęło się lekko marszczyć. Policzki ma pokryte siatką
chorobliwych sinych żyłek, lecz jego dusza nadal, jak za
dawnych lat, jest strażackim wężem, co tryska na
wszystkie strony towarzyskim entuzjazmem. Mimo to
kaowca spowija cierpka otoczka cielesnych wyziewów,
wionąca od niego na odległość wyciągniętej ręki. Bez
zwłoki zacznie nawiązywać z młodszym od siebie o
trzydzieści lat autorem stosunki pełne wylewnej
serdeczności połączonej z radosnym uznaniem, poufałości
niemal takiej jak między starymi partyzantami: „Przecież
ty i ja, każdy z nas na swoim odcinku frontu, obaj
walczymy niestrudzenie o wyniesienie na piedestał
wartości, kultury i idei i o umocnienie twierdzy ducha.
Dlatego właśnie wolno nam sobie pozwolić, tak między
nami, za kulisami, na parę chwil beztroski, nim
spoważniejemy jak należy, wchodząc do sali i siadając za
stolikiem dla prelegentów.
No więc, no więc, no więc, witam, młody przyjacielu,
witam, czekają już na pana jak na pana młodego, chi, chi.
Trochę się pan, jak by to powiedzieć, spóźnił? Co?
Zatrzymali pana w kawiarni? No, nie szkodzi, wszyscy się
do nas spóźniają. Może pan słyszał ten dowcip o mohelu,
co się spóźnił na ceremonię obrzezania? Nie? Opowiem
panu. Albo właściwie opowiem później – trochę
przydługa historyjka. Nawiasem mówiąc, pojawia się też
u Drujanowa, zna pan Drujanowa? Nie? Ale jakże to!
Przecież jest pan izraelskim pisarzem! Drujanow, reb Alt
er Drujanow, autor Księgi żartów i dowcipowi Przecież ta
jego Księga żartów i dowcipów to istna żyła złota dla
każdego żydowskiego literata! No, dobra. Trudno. Oni już
tam przecież siedzą i się niecierpliwią.
O Drujanowie porozmawiamy później. Koniecznie
musimy porozmawiać. Niech mi pan tylko nie zapomni
przypomnieć, mam swoje małe przemyślenia na temat
podstawowej różnicy między żartem a dowcipem. No,
dobra. Potem. Potem. Przecież jest pan trochę spóźniony,
przyjacielu, nie szkodzi, nie szkodzi, nie ma sprawy, tylko
że my tutaj zaczęliśmy się już obawiać, że muzy, chi, chi,
wygnały nas zupełnie z pańskiego serca. Ale nie daliśmy
za wygraną! Bynajmniej, drogi przyjacielu! Jesteśmy
znani z uporu!
Autor z kolei przeprosi za spóźnienie i bąknie jakąś
sprytną uwagę: „Przecież mogliście zacząć beze mnie”.
„Chi, chi, chi, bez pana! Dobre!” – stary kaowiec ryknie
soczystym śmiechem, na którego fali uniesie się zapach
jego ciała, woń zwiędłego owocu: „Ależ proszę, przecież
pan też, bez urazy, mógłby zacząć bez nas, zupełnie gdzie
indziej! A swoją drogą – obaj, sapiąc, wspinają się po
schodach
– co pańskim zdaniem wskórają te
amerykańskie lisy u swoich arabskich pupilów? Załatwią
nam wreszcie trochę spokoju? Chociaż rok albo dwa?
Nie?”
I zaraz sam sobie odpowie na to pytanie:
„Nic nie wskórają. Sprowadzą na nas tylko nowe
kłopoty. Jakby tych starych nie było dosyć. Sok
pomarańczowy? Lemoniada? Może coś musującego? Nie!
Niech się pan tak nie zastanawia! Tu nie ma nad czym!
Proszę, już podjąłem decyzję za pana i koniec, chi, chi,
żeby z kolei pan dziś wieczorem wywołał w nas ferment!”
„No to niech pan się spokojnie napije i zaraz
przypuścimy szturm na naszą publiczność, która bardzo
potrzebuje – jeśliby mnie pan pytał o zdanie – porządnego
potrząśnięcia, a nawet jakichś dwóch-trzech małych
prowokacji. I niech ich pan, mój drogi, absolutnie nie
żałuje! No, jeśli się pan już napił, to proszę, chodźmy na
estradę. Oni tam pewnie już się na nas trochę złoszczą!”
Tak więc przejdą obaj, autor i stary kaowiec, gęsiego,
za kulisami, na przednią część estrady, poważni, dostojni,
niczym zespół komorników. Wśród publiczności
natychmiast rozejdzie się szept, może dlatego, że autor ma
na sobie letnią koszulę, spodnie khaki i sandały i zupełnie
nie prezentuje się jak artysta, raczej jak kibucnik wysłany
do miasta, żeby zorganizować pokojową demonstrację,
albo jak oficer rezerwy po cywilnemu. Podobno tak
prywatnie to jest całkiem zwyczajny gość, taki ludzki, to
znaczy, człowiek taki jak każdy, pani zobaczy, ile w tych
opowiadaniach kompleksów. Na pewno nie miał lekkiego
dzieciństwa. W sumie to ciekawe, jak mu się układa z
kobietami. Sądząc po jego książkach, raczej nie idzie jak z
płatka. Podobno rozwiedziony? Nie? Ze aż dwa razy? To
widać po jego opowiadaniach: me ma dymu bez ognia. W
każdym razie na zdjęciach wygląda naprawdę zupełnie
inaczej. Trochę się facet postarzał. Ile on może mieć? Ze
czterdzieści pięć, nie? Maksimum czterdzieści pięć.
Szczerze? Byłam pewna, co tam pewna, byłam
przekonana, że jest o wiele wyższy.
Autora posadzą pośrodku, między lektorką a
specjalistą od literatury. Uścisną sobie dłonie. Pokiwają
głowami. Rochele Reznik błyskawicznie wysunie palce z
jego dłoni, jakby się sparzyła. Autor zauważy i zanotuje w
pamięci, że za sprawą tego uścisku dłoni jej smukła szyja
zaczerwieniła się jeszcze bardziej niż policzki.
Kaowiec dźwignie się ciężko z krzesła, sprawdzi
mikrofon, zacznie mówić, odchrząknie, powita jakże
różnorodną i wielopokoleniową publiczność zebraną tutaj
dzisiejszego wieczoru, przeprosi za awarię klimatyzacji,
zażartuje, że nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło, bo przecież dzięki awarii klimatyzacji nie
jesteśmy skazani na to denerwujące brzęczenie, więc
mamy szansę nie uronić ani słowa.
Następnie
przedstawi
szczegółowo
porządek
spotkania, obieca publiczności, że ten wieczór zakończy
się pytaniami i odpowiedziami w formie otwartej i
wyczerpującej dyskusji panelowej z udziałem naszego
gościa, którego – tak powie z rozbawieniem – przecież
absolutnie nie trzeba tutaj przedstawiać, ale gwoli
formalności poświęci dziesięć minut na przedstawienie
życiorysu pisarza oraz tytułów wszystkich jego książek
(przy czym omyłkowo nada mu pełne prawa rodzicielskie
do głośnej powieści innego autora), a podsumowując
własne wprowadzenie, z promienną radością przytoczy
dowcip, który mu autor opowiedział, gdy wchodzili po
schodach na górę: „Pozwólcie mi państwo zdradzić, że
bohater naszego wieczoru zdumiał się, słysząc, chi, chi, że
my tutaj czekamy, zamiast zacząć bez niego! Ale akurat w
tym przypadku wypada zacytować słynny wers nestora
naszej poezji, Cefanii Bet ha-Lachmiego, zawarty w jego
tomiku Rymy życia i śmierci, wers, który brzmi mniej
więcej tak: «Gdzie jest panna, tam pan młody, / /Bez
ustępstwa nie ma zgody». Proszę bardzo. Państwo
pozwolą, że przejdziemy teraz do zasadniczej części
naszego spotkania. Wszystkim państwu życzę miłego
wieczoru na naszym comiesięcznym spotkaniu Klubu
Miłośników Dobrej Książki przy Centrum Społecznym
im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.
Z niemałą satysfakcją pozwolę tu sobie jeszcze zauważyć,
że Klub Dobrej Książki spotyka się u nas co miesiąc,
nieprzerwanie już od jedenastu i pół roku”.
Słysząc te słowa, autor postanawia się nie uśmiechać.
Przybierze zamyślony, trochę smutny wyraz twarzy. Cała
publiczność będzie na niego patrzeć, lecz on, jakby
nieobecny, specjalnie utkwi wzrok w portrecie Berła
Kacenelsona wiszącym na prawo od stołu dla
prelegentów. Beri Kacenelson wygląda na nim przebiegle
i dobrodusznie, jakby właśnie w tej chwili udało mu się
doprowadzić do skutku rzecz piękną i pożyteczną, choć za
pomocą wymyślnych i pokrętnych, sobie tylko
wiadomych sposobów. Dzisiaj jest królem. Co tam
królem. Lordem. A zatem, z pewnym opóźnieniem, na
ustach autora pojawi się w końcu lekki uśmiech, na który
publiczność czekała już wcześniej, kiedy kaowiec
wygłaszał swoje wprowadzenie.
W tym samym momencie wydaje się autorowi, że
gdzieś w kącie sali, na miejscu dość oddalonym od stolika
prelegentów, wymknął się komuś jakby nieszczery
śmiech, prowokacyjny, szyderczy chichot. Autor omiata
wzrokiem salę wzdłuż i wszerz: nic. Nikt z publiczności
nie wygląda, jakby chichotał. Przesłyszał się. Dlatego
położy teraz oba łokcie na stole, podeprze brodę
pięściami, nabierze skromności i dystansu, podczas gdy
znawca literatury, o gładkiej, piegowatej łysinie
połyskującej odbitymi światłami z sufitu, będzie stać i z
zacięciem przedstawiać porównania i analogie między
nową książką tego pisarza a utworami kilku innych
twórców jego pokolenia oraz dawniejszych, ujawniać
wpływy, wskazywać źródła odniesień, odsłaniać ukryte
struktury, nakreślać rozmaite płaszczyzny i poziomy,
ukazywać zaskakujące powiązania, zanurkuje na samo
dno fabuły, zaryje się w nim, będzie tam grzebać,
wypływając co chwila na powierzchnię, by złapać oddech,
pokazać wszem wobec zdobycz, jaką zdołał wyłowić z
głębiny, złamać kody i znów zanurkować, a po chwili
wypłynąć, obnażyć zamaskowane przekazy, rozgryźć
wyrafinowane sztuczki zastosowane przez pisarza, takie
jak strategia podwójnego zaprzeczenia, jak zwody i
pułapki zastawione na nas w tle omawianego utworu,
zahaczając
tutaj
o
problem
autentyczności
i
wiarygodności, z czym wiąże się też pytanie o źródło
autorytetu narracyjnego, następnie zaś przyjdzie kolej na
wymiar ironii społecznej i cienką linię oddzielającą ją od
autoironii, co z kolei zaprowadzi nas do kwestii granic
dopuszczalności, do zagadnienia typów konwencji, do
problemu kontekstu intertekstualnego, a stąd niedaleka już
droga
do
aspektu
formalnego,
do
aspektu
pseudoarchaicznego oraz aspektu aktualno-politycznego.
Czy te latentne aspekty się legitymizują? Czy są w istocie
immanentne? Czy w ogóle są koherentne? Synchroniczne
czy cliachroniczne? Dysharmonijne czy polifoniczne?
Wreszcie ekspert podniesie kotwicę i odważnie wypłynie
na otwarte, bezkresne morze znaczenia, zatoczywszy
wpierw przed audytorium imponująco zgrabną pętlę
wokół elementarnego pytania, a mianowicie, jakie jest w
istocie znaczenie pojęcia „znaczenie” w odniesieniu do
dzieła sztuki w ogóle, a dzieła literackiego w
szczególności, no i oczywiście w odniesieniu do utworu,
który mamy tego wieczoru przed sobą.
Na próżno.
W tym momencie autor pogrąży się już powyżej
głowy w swoim stałym szachrajstwie: przyłoży dłonie do
skroni (gest, którego nauczył się od ojca, dyplomaty
niższej rangi) i dzięki temu przestanie słuchać, a zacznie
posyłać spojrzenia, by wędrując tu i tam po sali, wykradły
publiczności i przyniosły mu jakiś rozgoryczony, lubieżny
albo nieszczęśliwy wyraz twarzy, by złowiły dla niego
widok splecionych ud, co rozchylają się na chwilę i zaraz
zwierają z powrotem, by zebrały wichrzącą się siwą
grzywkę, wskazały jakąś pochłoniętą bez reszty,
zasłuchaną z najwyższym przejęciem twarz, wychwyciły
strużkę potu spływającą w głęboki rowek między
piersiami. Oto tam, daleko pod wyjściem ewakuacyjnym,
zarysowuje się blade, pociągłe, bystre oblicze, twarz
byłego studenta jesziwy, który porzucił wiarę i stał się,
dajmy na to, nieprzejednanym, zajadłym wrogiem
istniejącego porządku społecznego. A tu, w trzecim
rzędzie, opalona dziewczyna o dorodnym biuście, w
zielonej bluzce bez ramiączek. Jej ręka bezwiednie muska
ramię długimi palcami.
Nasz autor jakby wykradał im portfele z kieszeni,
podczas gdy oni zagłębiają się w arkana jego twórczości
pod kierunkiem eksperta od literatury.
Tam oto siedzi z rozstawionymi żylastymi nogami
tęga kobieta o szerokiej twarzy. Już wiele lat temu
zarzuciła wszystkie diety i starania, bo cóż jej po marnej
urodzie. Dawno już machnęła ręką na figurę, woląc
wznieść się na wyższe pułapy. Jej wzrok ani na chwilę nie
odrywa się od prelegenta, eksperta od literatury, usta ma
lekko rozchylone pod wpływem rozkoszy przeżycia
kulturalnego, jakiego tutaj właśnie doświadcza.
Nieomal w linii prostej za nią wierci się nerwowo na
krześle
mniej
więcej
szesnastoletni
chłopak,
nieszczęśliwy, pewnie początkujący poeta. Cerę ma
zepsutą przez trądzik, włosy czarne, kręcone, jakby
druciane i zakurzone. Młodzieńcze cierpienia i
zażenowanie
własnymi
mrocznymi
postępkami
wykrzywiły wargi chłopca w bliski płaczu grymas, a za
okularami o soczewkach tak grubych, jakby wykonano je
z kuflowego szkła, głęboko skrywa żarliwą miłość do
autora: „Twe cierpienie jest moim cierpieniem, twoja
dusza mą duszą, ty i tylko ty zdołasz to pojąć, wszak to ja
jestem tą duszą marniejącą z samotności na kartach
twoich książek”.
Przed chłopakiem autor dostrzega gniewną postać
rosłego, zwalistego mężczyzny o wyglądzie typowego
działacza Histadrutu, zapewne jeszcze dziesięć albo
piętnaście lat temu był surowym, przesiąkniętym ideami
wychowawcą w szkole wzniesionej przed laty w dzielnicy
robotników, którzy stali się burżuazją, może nawet jakimś
wicedyrektorem (na emeryturze) w okręgowym wydziale
oświaty. Ma szerokie szczęki, krzaczaste i nieco
zwichrzone szaro-złote brwi, a na górnej wardze pod
prawym nozdrzem zagnieździła się ciemna myszka
przypominająca karalucha. Autor przypuszcza, że jeszcze
przed
końcem
spotkania
będziemy
tu
mieli
niepowtarzalną okazję poznać z ust tego krewkiego
mężczyzny jego fundamentalne zapatrywania: całkiem
możliwe, ze przyszedł tu dziś wieczorem nie po to, by
poszerzyć horyzonty albo dla przyjemności, lecz z
mocnym postanowieniem, by kiedy już wszyscy mówcy
zabiorą głos, wstać, uderzyć pięścią w stół i wyrazić jasno
i dobitnie swoją negatywną opinię o tym, co się nazywa
„współczesną literaturą hebrajską”, w której nie ma nic z
tego, czego potrzebujemy obecnie, na początku lat
osiemdziesiątych, za to niestety jest w niej zatrzęsienie,
dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, czego nam wcale a
wcale nie trzeba.
Autor z kolei postanawia opatrzyć postać tego
doświadczonego wychowawcy nazwiskiem doktor Pesach
Jikhat. Kelnerkę w kawiarni nazwał Riki. Pomocnik
bandziorów będzie nadal panem Leonem, a do jego
potulnego giermka pasuje nazwisko Szlomo Chugi.
Młody poeta będzie się nazywać Juwal Dahan, lecz swoje
pierwsze wiersze pośle drżącą ręką do redaktora
literackiego pod pseudonimem Juwal Dotan. Spragniona
kultury dama niech się nazywa Miriam Nehorait (to po
aramejsku „jaśniejąca”, ale dzieci z osiedla i tak
przezywają ją Miriam Norait, czyli „Straszną Miriam”).
Akcja będzie się rozgrywać w starym budynku z
sypiącym się tynkiem przy ulicy Reinesa w Tel Awiwie.
Między Miriam Nehorait a młodzieńcem w okularach
rozciągnie się powoli cieniutka pajęcza nić: pewnego
ranka chłopak zajdzie do jej mieszkania, by przekazać jej
coś od mamy. Poczęstuje się szklanką soku i dwoma
upieczonymi przez nią ciasteczkami, ale grzecznie
podziękuje za trzecie i tak samo grzecznie za jabłko, ale
wychodząc, powie zakłopotany, że nie, nie gra na żadnym
instrumencie, za to czasami trochę pisze. Nic
szczególnego. Takie tam próby.
Dzień albo dwa później pojawi się u niej znowu, bo
zaprosiła go, by pokazał jej swoje wiersze, w których ona
nie dopatrzy się śladu nie wy robienia, naprawdę, ani
trochę, wprost przeciwnie, znajdzie w nich emocjonalną
głębię, bogactwo języka, estetyczne wysublimowanie oraz
moc miłości do ludzi i przyrody. I tym razem chłopak
prócz trzech ciastek i soku poczęstuje się też jabłkiem,
które ona mu obierze.
Tydzień później Juwal znów zapuka do jej drzwi,
podobnie w następnych dniach, i pani Nehorait będzie dla
niego gotować słodki i gęsty kompot, on zaś kupi i wręczy
jej nieśmiały prezent: skamieniałego ślimaka zatopionego
w błękitnawym szkiełku. W następne wieczory ona w
czasie rozmowy będzie go czasami trącać ukradkiem w
ramię albo bark. Przez zaskoczenie albo macierzyńskie
współczujące zdumienie zignoruje nawet jego dłoń, która
raz – tylko raz – zbłądzi wystraszona, niejako przez
pomyłkę, na jej suknię, i na trzy-cztery oddechy zatrzyma
się, jakby omdlała, na jej piersi. W tej właśnie chwili
przypadkiem wyjrzy przez kuchenne okno sąsiadka
Lizawieta Kunicyn i tym sposobem złośliwość i
plotkarstwo rozdepczą to, czego prawie nie było, i
wszystko skończy się upokorzeniem. Miriam Nehorait
nadal będzie gotować swój kompot, słodki jak ulepek i
gęsty jak klej, studzić go i przechowywać dla niego w
lodówce, lecz młody Juwal Dotan nie zawita już nigdy do
jej domu inaczej jak tylko w wierszach i tęsknocie, i w
mętnych nocnych wyobrażeniach, przez które znów
dojdzie do wniosku, że nie ma po co dłużej żyć,
powstrzyma się jednak z działaniem aż do tego wieczoru
literackiego, ponieważ pokłada niejasną nadzieję w
spotkaniu z tym autorem, który zrozumie jego cierpienie i
na pewno wyciągnie do niego przyjacielską dłoń, a kto
wie, może nawet zaprosi go do domu, zachwyci się jego
wierszami i być może po jakimś czasie, gdy ich
znajomość przerodzi się w przyjaźń, a z przyjaźni
rozwinie się duchowa więź – i tu ta fantazja staje się tak
cudowna i rozkoszna, że chłopakowi brakuje sił, by ją
udźwignąć – może za sprawą tej duchowej więzi autor
otworzy przed nim podwoje świata literatury? Świata
niesamowitego, pełnego blasku, świata, w którym
nareszcie nastąpi oszałamiająca zapłata za wszystkie
cierpienia poety, burza braw i uwielbienie mdlejących
dziewcząt, i miłość dojrzałych kobiet, pragnących
szczodrze go obdarzyć tym wszystkim, czego dotykał w
marzeniach, oraz tym, czego nie oglądał nawet we śnie.
A może nie od rzeczy byłoby to opowiedzieć w
pierwszej osobie, z punktu widzenia któregoś z sąsiadów,
Jerochama Szdematiego, na przykład, czyli tego
zażywnego kaowca, który cię tutaj przedstawił na
początku spotkania, przytaczając zabawny wers z tomiku
Rymy życia i śmierci Cefanii Bet ha-Lachmiego: „Gdzie
jest panna, tam pan młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”.
Oto w duszny letni wieczór, przy zgaszonym świetle,
kaowiec – zmęczony, spocony, trochę skapcaniały, z
zaczerwienioną
twarzą
pokrytą
siatką
sinych,
chorobliwych żyłek – wyleguje się w starym fotelu na
balkonie
swojego
dwupokojowego
służbowego
mieszkania i z opuchniętymi stopami zanurzonymi w
misce z chłodną wodą przebiega w myślach kilka
zapamiętanych wspomnień matki, która umarła w
Charkowie sześćdziesiąt sześć lat temu, kiedy miał
zaledwie sześć lat (ona także, podobnie jak niedyskretna
sąsiadka, miała na imię Lizawieta). I oto tuż pod jego
balkonem rozlega się w ciemności cicha, szeptana
rozmowa na dwa głosy. Musi wstać i natychmiast wejść
do środka, w tej chwili, przecież nie ma ani prawa, ani
ochoty przysłuchiwać się z ukrycia czyjejś intymnej
rozmowie. Ale już za późno, bo jeśli teraz wstanie,
wystraszy tych dwoje i sam znajdzie się w niezręcznej
sytuacji. Nie mając wyjścia, Jerocham Szdemati siedzi
dalej zażenowany w fotelu i postanawia tylko dla
przyzwoitości zatkać szerokimi dłońmi uszy. Lecz nim
zdążył zastosować to rozwiązanie, rozpoznał pod
balkonem postać Juwala Dahana, tego dziwacznego
chłopaka od sąsiadów, i rozpoznał też melodię wilgotnego
szeptu Miriam Nehorait, melodię, co do której nie mógłby
się pomylić, ponieważ kiedyś, wiele lat temu, tej nocy,
kiedy Sowieci posłali w kosmos swój pierwszy sputnik... i
tak dalej.
Postać starego kaowca można by chyba wzbogacić
dwiema – trzema cechami zaczerpniętymi od znawcy
literatury (który w swojej prelekcji doszedł właśnie do
ujawniania
paradoksu-zmiany-punktów-widzenia
w
utworze): można od niego zapożyczyć na przykład
bengurionowski amfiteatr siwych włosów okalający
piegowatą łysinę; zadziorny wygląd przywodzący na myśl
rozdrażniony, huczący ul; można nawet wykorzystać jego
zadzierzysty styl mówienia, jakby dopiero co
przedstawiono mu druzgoczący argument, lecz on,
pokrywając kurtuazją gniewne wzburzenie, nie daje się
zbić z pantałyku, tylko uderza w swych dręczycieli
dwakroć mocniejszą ripostą, a na dobitkę wkłuwa im z
całą galanterią jadowite żądło. Autor byłby skłonny
zasądzić prelegentowi dwadzieścia lat wdowieństwa i
córkę jedynaczkę imieniem Aja, która jak na złość
przeszła na ortodoksję i wyszła za osadnika z Elon More.
[Elon More - osada żydowska w okolicy Nablusu, na terytorium zajętym przez
Izrael w 1967 roku (przyp. tłum.).]
Odpowiednim dla niego
nazwiskiem będzie Jakir Bar Orjan (Zytomirski). Gdy
autor zabawia się w myślach takimi figlami, prelegent,
Bar Orjan, zmierza już do punktu kulminacyjnego, to jest
do ukazania prezentowanego utworu jako pułapki,
hermetycznego gabinetu luster bez okien i drzwi. I w tym
oto momencie znów usłyszymy jakby zdławiony chichot
pełen rozpaczy i szyderstwa, a wtedy zmartwiony i lekko
urażony autor zgubi wątek swoich przewrotnych fantazji.
I nagle poczuje nieodpartą potrzebę zapalenia papierosa.
A co z tym poetą, Cefanją Bet ha-Lachmim, autorem
Rymów życia i śmierci, z których kaowiec w swoim
wprowadzeniu zacytował wers „Gdzie jest panna, tam pan
młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”? Czy jeszcze żyje?
Od lat już nie widać jego wierszy na łamach dodatków
literackich ani czasopism. Wszyscy już zdążyli zapomnieć
jego nazwisko, może prócz garstki pensjonariuszy domów
spokojnej starości. A kiedyś, w czasach dzieciństwa
autora, zwykło się cytować jego wiersze przy obchodach
każdego święta, podczas wszelkich uroczystości
publicznych:
Każdy z nas nosi obraz Boży,
Każdy ma w sobie cały świat,
Nie ma wyjątku – dziw to nad dziwy! –
W sercu każdego marzenie gra!
(Ten wiersz przerobiono nawet na piosenkę, swego
czasu często grano ją i śpiewano na rosyjską,
melancholijną nutę: całe pokolenie sentymentalnych
młodych ludzi, w tym także autor, śpiewało ją pełnymi
nostalgii i smutku głosami przy ogniskach albo na łąkach
wokół kibuców. Ale dzisiaj zarówno słowa, jak i melodia
odeszły w zapomnienie. Zupełnie jak ich naiwny autor. )
Gdy zebrało mu się na żarty, Bet ha-Lachmi rymował
mniej więcej tak: „Tu chyba tylko kobyła/By się nie
zastanowiła” albo: „Kłęby dymu, ogień skrzy:/Głupiec
plecie trzy po trzy”.
A kiedy autor miał około piętnastu lat, koleżanka z
klasy (niezbyt ładna, ale pociągająca dziewczyna)
podarowała mu książkę pod tytułem Narcyz i Złotousty
Hermanna Hessego i zamiast dedykacji wpisała mu cztery
wersy Cefanii Bet ha-Lachmiego:
Kolistą drogą wieje wiatr,
Przemija i wraca swym biegiem,
Zaczekaj: może nadszedł czas,
By uniósł na skrzydłach i ciebie?
Po prelekcji Bar Orjana przyszła kolej, by Rochele
Reznik odczytała przed publicznością cztery krótkie
fragmenty nowej książki. Piękna i nieśmiała, ładna, ale
niepociągająca, szczupła, skromna, mniej więcej
trzydziestopięcioletnia
kobieta
ze
staromodnym,
pojedynczym grubym i ciemnym warkoczem opadającym
na ramię i zakrywającym lewą pierś.
Ma na sobie bawełnianą suknię w kolorze
kremowym, bez rękawów, ale zapiętą pod samą szyję,
suknię z deseniem w subtelne cyklameny w kolorze
jasnobłękitnym albo liliowym. Za sprawą tej sukni,
warkocza i skromnej postawy wygląda autorowi na
ostatnią z pionierskich osadniczek minionych pokoleń. A
może pochodzi z ortodoksyjnej rodziny?
Rochele Reznik staje przed publicznością, a jej plecy
wyginają się lekkim lukiem nad stronicą tekstu, czoło
pochyla się do mikrofonu, wątłe ramiona ujmują książkę
autora tak, jakby starały się utrzymać w równowadze tacę
zastawioną szklanymi pucharkami, i czyta z jego nowej
książki w taki sposób, jakby nie było w niej nic prócz
łagodności i współczucia. Nawet fragment sarkastycznego
dialogu, który napisał, jakby rozrzucając okruchy
tłuczonego szkła, czyta z litością i uczuciem.
Po coś tu dzisiaj przychodził? – autor zadaje sobie
pytanie. – Czego tu w ogóle szukasz, przecież twoje
miejsce jest teraz w domu, mógłbyś siedzieć przy stole
albo wyciągnąć się na wznak na dywanie i odcyfrowywać
kształty zacieków na suficie. Co za licho cię nosi po
takich spotkaniach? Zamiast być tutaj, mógłbyś przecież,
dajmy na to, siedzieć i słuchać teraz w zaciszu swojego
pokoju kantaty sto szóstej zwanej Actus tragicus. Albo
mógłbyś być inżynierem projektującym linie kolejowe w
trudnych górskich warunkach terenowych, którym w
dzieciństwie chciałeś zostać, kiedy dorośniesz (gdy jego
ojciec pracował jako sekretarz ambasady w Bogocie, autor
– mający wówczas dwanaście lat – odwiedził górski rejon,
przez który przejeżdżała kolejka po krętych torach nad
zawrotnymi przepaściami, i ta podróż trwa nadal w jego
snach).
I znowu: po co piszesz? Dla kogo? Jakie jest twoje
przesłanie, jeśli jakieś masz? Jakie zadanie spełniają twoje
opowieści i komu przynoszą pożytek? Co odpowiesz na te
najważniejsze pytania albo przynajmniej – na niektóre z
nich?
Rochele Reznik odnajduje na twoich kartach samą
łaskę, dobroć i miłosierdzie, miła z niej dziewczyna,
prawie piękna, tylko niepociągająca.
Z boku, na jednym z tylnych miejsc, prawie na końcu
sali, siedzi chłopak – nie, to nie chłopak, tylko kościsty
mężczyzna z lekko pomarszczoną twarzą, przypominający
małpę o wyleniałej sierści, z której tylko na zapadłych
policzkach ostały się kępki zarostu, obdarty mężczyzna w
wieku sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu lat, z
wicherkiem rzadkich włosów sterczącym na głowie
niczym anemiczny koguci grzebień. Człowiek ten może
być, powiedzmy, poślednim działaczem partyjnym,
wyrzuconym ze swojego koła po tym, jak przyłapano go
na przekazywaniu jakichś poufnych materiałów agentom
konkurencyjnego stronnictwa. Od tego czasu ledwo wiąże
koniec z końcem, udzielając korepetycji z matematyki.
Pasowałoby do niego nazwisko Arnold Bartok.
Miesiąc temu zwolniono go z sortowni paczek w
prywatnej firmie kurierskiej, gdzie pracował na pół etatu.
Kołnierzyk ma lekko sczerniały od mieszaniny potu i
brudu, spodnie wiszą mu luźno na biodrach, już prawie
nie zadaje sobie trudu, by prać bieliznę i koszule, na
nogach ma zdarte sandały. Nocami Arnold Bartok pisuje
memoriały
do
ministrów,
dziennikarzy
i
parlamentarzystów, układa listy do redakcji czasopism,
pilne wnioski do pani prezes Izby Kontroli Państwa, do
prezydenta, a do tego doskwierają mu hemoroidy.
Najbardziej z rana.
Mieszka z matką, Ofelią, o sparaliżowanych nogach.
Noce spędzają razem pod jedną kołdrą na mizernym
materacu w pokoju, a właściwie w pozbawionej okien
klitce, gdzie kiedyś mieściła się mała pralnia ojca. Od
jego śmierci żelazna roleta w oknie pralni pozostaje
zasunięta i zamknięta na kłódkę, a do środka wchodzi się
od tyłu, od podwórza, przez drzwi z dykty. Wychodek
znajduje się w blaszanej szopie na końcu podwórka, lecz
niepełnosprawna wdowa nie jest w stanie tam chodzić,
pozostaje jej więc emaliowany nocnik, który Arnold
Bartok musi jej podstawiać co godzinę-dwie, następnie
wynosić i opróżniać do pękniętego sedesu w blaszanej
szopie na skraju podwórka, a potem płukać pod kranem
między kubłami na śmieci. Emalia, którą powleczono ów
nocnik, wytarła się, a może obtłukła w kilku miejscach,
zostawiając po sobie czarne plamy. Z tego powodu
również po wypłukaniu i wyszorowaniu, a nawet
odkażeniu roztworem chloru, nocnik zawsze wydaje się
brudny.
Matka z kolei od kilku lat nie zwraca się do Arnolda
po imieniu i z niejaką uciechą uparcie przezywa go Arale
albo Arke, a kiedy ten rzuca ze złością: „Dość tego,
mamo, przestań wreszcie, wystarczy, dosyć. Przecież
dobrze wiesz, że mam na imię Arnold”, niedołężna matka
woła zza okularów z gromkim, sardonicznym śmiechem,
szyderczo, zgryźliwie i kokieteryjnie, jak rozpieszczona
dziewczynka: „No, co znowu? Co się stało? Co cię
ugryzło, Arale? Co się tak na mnie wywrzeszczasz? Może
chcesz mnie pobijać? Tak jak twój święty nieboszczyk
ojciec mnie pobijał? Chcesz, Arale? Pobijać chcesz?”
Czyżby to Arnold Bartok był owym wrednym typem,
który właśnie po raz trzeci albo czwarty wydał zdławiony
chichot? Czy to pogarda – zastanawia się pisarz – czy
zazdrość? A może wstręt? Albo złość? A może tak
właśnie brzmi abstrakcyjny, nieludzki głos samego
cierpienia?
Autor próbuje sobie wyobrazić, jak tenże Arnold
Bartok, rozebrany do przepoconych majtek, za piętnaście
trzecia w nocy w zawilgoconej i zatęchłej pralnianej klitce
wysuwa spod ciała matki parujący nocnik, po czym sapiąc
z wysiłku, popycha ją i przewraca na brzuch, by móc ją
podetrzeć i podmyć, i założyć jej suchą pieluchę.
Tak więc kiedy go w końcu poproszą, by wstał i
zabrał głos, autor pokaże się od jak najlepszej strony:
cierpliwie, skromnie i z całą powagą odpowie na pytania
publiczności. Gdzieniegdzie posłuży się prostymi
obrazami i przykładami z codziennego życia. Ze
spokojem wyjaśni, na czym polega różnica między chęcią
wyjaśniania a chęcią opowiadania. Przywoła, jakby od
niechcenia, Cervantesa, Gogola i Balzaka, napomknie o
Czechowie i Kafce. Przytoczy parę epizodów, które
pobudzą publiczność do śmiechu. Wsadzi cienką szpilkę
literaturoznawcy, chwaląc go za prelekcję i dziękując za
wnikliwe spostrzeżenia. Przemawiając, nie będzie się
mógł nadziwić samemu sobie, że zgodził się wziąć udział
w tym spotkaniu, że nie przygotował się jak należy, oraz
słowom, które właśnie wypowiada, chociaż już w tym
momencie jest dla niego zupełnie jasne, że Bogiem a
prawdą sam ani trochę się z nimi nie zgadza, co więcej: w
gruncie rzeczy nie ma nawet cienia odpowiedzi na
najważniejsze
pytania
ani
też
wewnętrznego
zainteresowania tym wszystkim, nad czym rozwodzą się
tutaj jego usta, bez niego.
I nadal nie ma pojęcia, dlaczego właściwie Arnold
Bartok się tu pofatygował. Czyżby tylko po to, by zająć
miejsce w jednym z ostatnich rzędów, wysunąć ku
autorowi jaszczurczą szyję i drwić sobie z niego
zdławionym chichotem? Przecież jego drwina jest
najzupełniej słuszna – pomyśli autor, dalej uwodząc
serdecznym i potoczystym językiem serca publiczności, a
zwłaszcza kobiet.
Teraz na chwilę zamilknie, przesunie palcami po
grzywce, przypomni sobie kelnerkę, Riki, i jej pierwszą
miłość, bramkarza rezerwy w drużynie Bnei Jehuda,
Charliego, który umiał rozchylać pomału czubkiem nosa
jej wargi i w ten sposób doprowadzał ją na skraj omdlenia
z rozkoszy, który szeptał do niej „Gogog”, a nawet
poszedł i kupił jej tam, w Ejlacie, suknię z błyszczącymi
cekinami, estradową suknię w stylu hotelowych
piosenkarek z Riwiery, aż w końcu ją rzucił, by związać
się ponownie z dziewczyną imieniem Lucy, która została
wicemiss bikini: faceci nie umieją inaczej. Po prostu tak
są kiepsko skonstruowani i tyle, z tym że zdaniem Riki
kobiety są niewiele lepsze, naprawdę, kobiety często lubią
pozować na fałszywe, przymilne kotki, więc tak naprawdę
przeważnie i kobiety, i faceci w związkach są niewiele
warci. To jest tak: jak coś między nimi zaiskrzy, to w
końcu się sparzą. I dlatego – uważa Riki – miłość tak czy
inaczej prawie zawsze kończy się porażką. Ale może
mimo wszystko będę miała w życiu tyle szczęścia, że
kiedyś przypadkiem spotkam tę Lucy? Przecież mamy ze
sobą o czym rozmawiać? Możemy sobie poopowiadać
kawały. I pośmiać się z tego, co kiedyś, kilka lat temu,
było takie bolesne? Musiałabym się dowiedzieć, co się
stało z tą Lucy, którą kiedyś nawet wybrali miss bikini. I
czy w ogóle jeszcze żyje? I czy przypadkiem nie mieszka
sama? Jak ja? I czy nie będzie miała nic przeciwko
spotkaniu?
Samotność, uduchowienie i melancholia odmalują się
na twarzy autora, który będzie kłamał jak najęty. Na
pytania publiczności – „Dlaczego pan pisze” i tak dalej –
udzieli odpowiedzi, którymi już nieraz się posługiwał,
odpowiedzi sprytnych, zabawnych i wymijających. Tak
jak się nauczył od ojca, dyplomaty niższej rangi. Na
zakończenie, półżartem, zwróci się do kaowca, Jerochama
Szdematiego, i odpłaci mu tą samą monetą, którą ten go
obdarował w swoim wprowadzeniu – cytatem z Rymów
życia i śmierci:
Jest mędrzec bez krztyny rozumu,
Jest głupiec o sercu przepastnym,
Jest radość, co kres swój ma w płaczu,
I nikt, kto by duszę znal własną.
Później otoczą go czytelnicy, a on lekką ręką będzie
podpisywał egzemplarze swojej ostatniej książki, w
pokornej zadumie wysłucha słów pochwały pod własnym
adresem – przy czym na jego twarzy raz po raz zagości
uśmiech przypominający stłumione ziewnięcie – a potem
spróbuje ostudzić gniew doktora Pesacha Jikhata, tego
krewkiego wychowawcy o szerokich szczękach i bujnych
siwych brwiach, rozkrzewiających się nawet przez
nozdrza i uszy, zapewniając go, że nowoczesna literatura
bynajmniej ani w całości, ani całkowicie nie neguje
patriotyzmu: potępienie krzywd okupacji, cięta satyra na
ogólne zepsucie i zezwierzęcenie, obnażanie powszechnej
degeneracji i znieczulicy, wszystko to przecież nie neguje
naszego państwa, lecz niejednokrotnie płynie prosto z
rozdartego serca. Jeśli nawet wrogowie Izraela tu i ówdzie
wykorzystują do swoich potrzeb urywki słów pisanych u
nas, to przecież w żadnym wypadku nie ma w tym...
Przecież nawet u naszych proroków i tak dalej, i u Bialika,
i u Brennera, i u Grinberga, u Jizhara, i tak dalej, i tak
dalej.
Autor wielkodusznie pozwoli młodzieńcowi w
grubych okularach, Juwalowi Dahanowi czy też Juwalowi
Dotanowi, przesłać sobie pocztą dwie-trzy z jego prób
poetyckich: „Wyślij, zdecydowanie wyślij, ale proszę,
bądź cierpliwy i nie oczekuj ode mnie odpowiedzi jutro
ani pojutrze. Na pewno rozumiesz, że wielu ludzi przysyła
mi to, co napisali, z prośbą, żebym przeczytał i wyraził
opinię, ale niestety mój czas... ” i tak dalej, i tak dalej.
Następnie autor mocnym uściskiem dłoni i
mrugnięciem oka pożegna się z Jakirem Bar
Orjanem-Zytomirskim,
literaturoznawcą,
podziękuje
kaowcowi Jerochamowi Szdematiemu, dziękującemu z
kolei jemu za to, że przyjął zaproszenie, „Nie, dziękuję,
nie trzeba taksówki, naprawdę. Dzisiaj nocuję tu w
pobliżu, wolę wrócić pieszo. Spacer na świeżym
powietrzu trochę mnie orzeźwi. Możliwe, że zaczął już
wiać przyjemny wiatr od morza, a niedługo może się już
zrobić zimno”.
Na schodach, wychodząc na dwór, autor zapali
papierosa, całą uwagę i sympatię kierując wyłącznie ku
Rochele Reznik. Gorąco jej podziękuje, pochwali jej
wyczucie w czytaniu i przyjemny głos. Ona z kolei
uśmiechnie się wystraszona, jakby nie powiedziano jej
komplementu, lecz zrugano ją niespodziewanie i bez
powodu, i z zaciśniętym gardłem przełknie tę reprymendę
i podziękuje pisarzowi za słowa uznania: przecież to nie
jej należą się pochwały, lecz książce, której fragmenty
czytała.
Kiedy autor zatrzyma się, by ją przepuścić przed sobą
na schodach, wciąż będzie mamrotać: „W porządku,
dziękuję, nie trzeba, naprawdę to nic takiego”. Następnie,
obawiając się, by go nie urazić, Rochele powie smutno:
„Nie, dziękuję, nie palę, przepraszam, dziękuję, naprawdę
nie”. I jakby zakładając pancerz, mocno przyciśnie do
piersi książkę, którą czytała, owiniętą w gładki brązowy
papier spięty dwiema gumkami.
– Wie pani – powie autor – tak naprawdę bardzo bym
się cieszył, gdyby zamiast całej tej gadaniny po prostu
pozwolili pani czytać przez cały wieczór, to znaczy,
gdyby cały ten wieczór był tylko pani lektorskim
recitalem, bez tego babrania się w interpretacjach i
analizach i bez tych mądrości, którymi sam się na końcu
popisywałem. Bo pani przecież czyta moje słowa prosto z
wnętrza, czyta pani tak, jakby znajdowała się w książce, a
nie tylko trzymała ją otwartą przed oczami. Kiedy pani
czyta, książka sama zaczyna przemawiać do słuchaczy.
W odpowiedzi na to Rochele Reznik bąknie
zawstydzona:
– To nic takiego, dziękuję, nic takiego, to naprawdę
nic takiego.
Lecz w tej samej chwili uzmysłowi sobie, że nie tak
należało odpowiedzieć na jego słowa, i głosem bliskim
płaczu poprosi o wybaczenie.
W tym momencie na schodach zgaśnie światło i autor
spróbuje podtrzymać ją za ramię, żeby się nie potknęła,
gdy tymczasem druga jego ręka szukać będzie po omacku
włącznika, ale ta pierwsza, podtrzymująca, zbłądzi nieco
w ciemności i jego palce zetkną się na moment z ciepłem
jej piersi, po czym zaraz napotkają poręcz. Tymczasem
zaś wróci światło, bo ktoś na innym piętrze wcześniej
naciśnie przycisk. Autor przeprosi, a Rochele Reznik,
lekko zdziwiona, odpowie mu drżącym głosem:
– Wszystko w porządku, nic się nie stało, dziękuję,
naprawdę bardzo panu dziękuję. I przepraszam, że jestem
taka trochę roztrzęsiona.
Autor pociągnie dalej:
– A poza tym brzmienie pani głosu wydaje mi się
naprawdę tak bliskie wewnętrznemu głosowi tej postaci,
jak go słyszałem podczas pisania.
Na tę uwagę Rochele Reznik zareaguje drżeniem
warg. Wreszcie powie ze spuszczonymi oczami, że musi
się teraz przyznać, że właściwie okropnie się bała tego
wieczoru, naprawdę, taki strach ją obleciał, bo przecież
czytać w obecności autora wybrane fragmenty jego dzieła,
to trochę tak jakby, powiedzmy, grać fragmenty
Schuberta, kiedy Schubert siedzi w pokoju?
Autor zaofiaruje się odprowadzić ją do domu: tak czy
inaczej ma teraz ochotę przespacerować się trochę
ulicami, odetchnąć wieczornym powietrzem, a po drodze
będą mogli porozmawiać albo nawet usiąść gdzieś i napić
się czegoś zimnego albo gorącego. A może nawet
mocniejszego?
Teraz Rochele Reznik zmiesza się na dobre,
zarumieni od uszu po szyję, jakby niespodziewanie
rozpiął się jej zamek sukni, przeprosi zakłopotana –
niestety, nie ma jej za bardzo dokąd odprowadzać, bo tak
się składa, że mieszka dokładnie tutaj, naprzeciwko
ośrodka, tu na górze, dosłownie tu, na poddaszu, po lewej,
to ciemne okno, naprawdę strasznie jej przykro, to znaczy
nie przykro, tylko – no dobrze.
– Po prostu akurat tak się składa, że tutaj mieszkam.
Na górze.
– Jeśli w pani oknie jest ciemno – uśmiechnie się
autor – to zapewne oznacza, że nikt na panią nie czeka i
możemy mimo wszystko się przespacerować?
– Ależ tak, czeka tam na mnie Joselito. Myślę, że już
co chwilę patrzy na zegar. Kiedy się chociaż trochę
spóźniam, zaraz się na mnie złości i zaczyna wzbudzać we
mnie poczucie winy: gdzie byłaś, co robiłaś, jak mogłaś,
jak ci nie wstyd?
– Joselito?
– To kot. Diabeł w kociej skórze.
Autor jednak nie da za wygraną.
– Może mimo wszystko się przejdziemy, zanim pani
wróci na swoje poddasze? Potem rozmówię się z tym
Joselitem. Napiszę pani liścik do niego. A może go dla
pani przekupię? Tylko niech mi pani pozwoli zabrać się w
pewne niezwykłe miejsce znajdujące się niecałe pięć
minut stąd. O, tutaj, na końcu ulicy i kawałek w lewo,
niech pani ze mną pójdzie i pozwoli, żebym pani coś
pokazał i opowiedział krótką historię. – Jakby w
roztargnieniu chwyci ją teraz za łokieć. – O, proszę
spojrzeć, dokładnie tu, w miejscu, gdzie teraz otworzyli
ten butik, przed laty była apteka „Bracia Pogrobinscy” i
kiedy miałem sześć lat, wujek Osja, brat mojej mamy, po
prostu zostawił mnie u nich i dopiero po ponad godzinie
wrócił, huknął na panią magister: „Co to za
nieodpowiedzialność!”, na mnie ryknął: „Ty mały
paskudniaku, żebyś mi się nie ważył tak znikać”, a przy
tym wygrażał mi pięścią i straszył, że da po pysku. Ale
zanim jeszcze wrócił wujek Osja, kiedy zostaliśmy sami,
tylko pani magister i ja, i mnóstwo oszałamiających
zapachów, madame Pogrobinskaja zaciągnęła mnie do
ciemnej klitki na zapleczu i zaczęła mi pokazywać
różnego rodzaju mikstury i trucizny, i opowiadała
szeptem, jak każda z nich działa. Od tego czasu mam
pewną słabość do trucizn i wciąż fascynują mnie piwnice,
składy i wszelkie ukryte komórki. – Tymczasem autor
puści jej łokieć, lecz położy ramię na barku. Ona zadrży,
zawaha się, nie wiedząc, jak należałoby się zachować albo
odezwać, i nie zareaguje. – Proszę mi powiedzieć, pewnie
panią zanudzam?
– Nie, broń Boże, oczywiście, że pan nie zanudza –
przerazi się Rochele Reznik. – Wprost przeciwnie, dla
mnie to prawdziwe przeżycie, jakby właśnie mi pan
odsłaniał rąbek swojego nowego opowiadania. Którego
pan jeszcze nie napisał. A może już pan zaczął?
Oczywiście nie musi mi pan opowiadać. Przepraszam, że
pytam. Przecież nie wolno pytać pisarza o takie rzeczy.
Teraz zdejmie ramię, ale przedtem chwyci ją nieco
mocniej i przyciśnie do swojego boku.
Najostrożniej, jakby idąc boso po polu w ciemności,
Rochele Reznik powie jeszcze:
– Ja na przykład wcale już nie wierzę w przypadki.
Ostatnio nachodzi mnie czasami takie wrażenie, jakby
wszystko, co się dzieje, dosłownie wszystko bez
wyjątku... Ale nie za bardzo umiem to wytłumaczyć. Czy
panu nie wydaje się czasami, że nic, ale to naprawdę nic
nie dzieje się przypadkiem?
– „Wiosna i jesień, śmierć i narodzenia/żelaznym są
prawem, nie losu zrządzeniem”. – Autor zacytuje
zapomniany wers Cefanii Bet ha-Lachmiego, który nagle
mu się przypomniał. Rochele Reznik odpowie:
– Ja akurat spotkałam go kilkakrotnie na różnych
uroczystościach rodzinnych. Miał pulchną, różową twarz,
jakby z budyniu waniliowego, czerwone wargi z wiecznie
przyklejonym uśmiechem, jak wisienka na środku
budyniu, i miękkie palce o silnym zapachu perfum.
Zawsze tymi palcami delikatnie szczypał dzieci, tak
nieprzyjemnie, w oba policzki.
– Kto?
– Bet ha-Lachmi. Ten poeta. Tak naprawdę nie
nazywał się Cefanja Bet ha-Lachmi, tylko zupełnie
inaczej, chyba coś w rodzaju Abraham Schuldenfrei.
Bumek. U nas mówiło się na niego po prostu wujek
Bumek. Jakoś tak. Raz nawet się zdarzyło, że mama
zastąpiła aktorkę, lektorkę, która z nim występowała, bo
tamta zaraziła się tyfusem powrotnym, i mama czytała dla
wujka Bumka zamiast niej na wieczorku literackim w
Kiriat Chaim. I nawet tam, chociaż nie byłam już małą
dziewczynką, bo służyłam w wojsku, szczypał mnie lekko
co pięć minut w policzki, a raz gdzie indziej. Właściwie to
on był nawet naszym dalekim krewnym. Nie wiem
dokładnie, co to za pokrewieństwo. To niezupełnie wujek,
nie, chyba był wujkiem którejś ze szwagierek? Albo
nawet kuzynem matki jednej z nich? Coś w tym rodzaju.
Na rozmaitych uroczystościach rodzinnych mówili mi,
kiedy byłam mała: „Popatrz tam, ten pan, który ciągle
ściska ręce i uśmiecha się na wszystkie strony, i wygląda
jak dorodny, pulchny bobas, to nasz wujek Bumek, czyli
słynny poeta Cefanja Bet ha-Lachmi.
A na pytanie autora odpowie:
– Nie wiem. Nie jestem pewna. Od dawna w ogóle o
nim nie słyszałam. Ale całkiem możliwe, że jeszcze żyje.
Chociaż może się mylę. Właściwie chyba już nie, bo
gdyby jeszcze żył, musiałby mieć ze sto lat.
Autor zerka na nią z boku i zauważa wystające i
lekko rozsunięte przednie zęby, jak u ciekawskiej
wiewiórki, która nie może od czegoś oderwać wzroku, ale
przez jej futerko przebiegają już dreszcze strachu: zaraz
się odwróci i ucieknie przed nim na swoje poddasze, do
zazdrosnego kota.
Niejako mimochodem, od niechcenia, autor otoczy
zatem ręką jej biodra, jakby tu też były schody i mogła się
potknąć.
– Chodź, nie bój się. Rachel? Może zakradniemy się
na tylne podwórko tego domu? Może ta klitka jeszcze
istnieje? Może jest tam jakieś okienko? Zajrzymy i
zobaczymy, co zostało, a co nie?
Niezgrabnym ruchem uwalnia biodro z jego uchwytu
i jakby żałując tego, zaraz mówi odważnie:
– Tak. Chodźmy. Niech mi pan pokaże.
Ale na tylnym podwórku, oświetlonym nikłym
kuchennym światłem, znajdą tylko połamane meble,
zdezelowany dziecięcy wózek, kartony, woń smażeniny i
śmieci, pogięte metalowe rolety, szum wody spuszczanej
w ubikacjach, strzępy śmiechów i przeraźliwych
wrzasków radości dobiegających z telewizorów,
postękiwanie klimatyzatorów ze wszystkich stron i
biegnącego w ciemności wystraszonego kota.
Autor bąknie zatem parę nieskładnych zdań o
przygnębiającym upływie czasu i o meandrach pamięci, a
przy tym, jakby zamyślony, niby przez roztargnienie,
przesunie powoli palcami po jej głowie, u nasady
warkocza, obejmie jej ramiona i delikatnie przyciągnie ją
do siebie. Lecz jego nowa książka, owinięta w brązowy
papier i spięta dwiema gumkami, odgrodzi ich od siebie
niczym rycerski pancerz i skutecznie osłoni jej płaski
biust przed jego piersią. Az nagle lekkim, drżącym,
dziewczęcym głosem, cienkim jak kwilenie pisklęcia,
brzmiącym zupełnie inaczej niż ciepły głos, którym
czytała, powie:
– Ale ja się trochę boję?
Natychmiast ją puści, przypomni sobie, że ona
właściwie nie jest już najmłodsza, poza tym wcale
niepociągająca. Co też mu strzeliło do głowy? Wyjąka
przeprosiny,
zapali
jeszcze
jednego
papierosa
i
odprowadzi ją z powrotem do domu naprzeciwko centrum
kultury. Po drodze spróbuje wynagrodzić jej to, do czego
omal nie doszło, opowiadając coraz to nowe zabawne
historyjki. Na przykład o kobiecie, która zadzwoniła
kiedyś do jego drzwi. Niska, barczysta, w grubych
okularach i obcisłym spodniumie w biało-zielone pasy,
brutalnie
ściskała
za
ramię
mniej
więcej
dziewięcioletniego chłopca, który wciąż się szamotał,
próbując ukradkiem wyswobodzić się z jej uścisku.
„Bardzo pana przepraszam, że tak ni stąd, ni zowąd
dzwonię i przeszkadzam, prawdę mówiąc, raczej się nie
znamy, to znaczy pana oczywiście znają wszyscy, ale
mnie nie. No, Sagiwi, co z tobą, powiedzże ładnie «dzień
dobry» sławnemu pisarzowi. Naprawdę nie chcemy
przeszkadzać, tylko pół minutki, jestem starszym
dietetykiem, wiele lat temu zdarzyło mi się porozmawiać
dłuższą chwilę w sklepie spożywczym z samą panią Leą
Goldberg, ale Sagiw jeszcze nigdy nie widział żywego
pisarza. Bardzo mu zależy, żeby jakiegoś zobaczyć, bo on
sam, jak dorośnie, też zostanie sławnym pisarzem albo
poetą. Sagiwi? No? Powiesz teraz panu pisarzowi coś
bardzo ładnego i oryginalnego? Nie? Co z tobą? Przecież
przygotowałeś się ładnie w domu. Powtarzaliśmy nawet
razem na pamięć. Więc co się teraz raptem wstydzisz pana
pisarza? Nie ma się co wstydzić. Przecież pisarze najlepiej
rozumieją naszą duszę, prawda? Ale przepraszam,
naprawdę nie chcemy przeszkadzać, zaraz sobie
pójdziemy, tylko zostawimy panu, jeśli można, tę kopertę
i poczekamy cierpliwie, aż zechce pan napisać do nas list.
Napisze nam pan szczerze, co myśli o utworach Sagiwa?
Co jeszcze u niego warto poprawić? Może jego pomysły?
Albo ortografię?
A może styl? A może lepiej, żeby pisał na jakieś
bardziej praktyczne tematy? A gdzie możemy to
opublikować? No, co się z tobą dzieje, Sagiwi, może
powiesz wreszcie, co trzeba? Co za głupi dzieciak!
Przepraszam pana, pan na pewno mógłby napisać dla nas
list
polecający?
Albo
podanie?
Z
dobrymi
rekomendacjami od pana przecież wszędzie nam to
opublikują!”
Później zaś autor opowie Rochele Reznik o tym
ekscentrycznym wujku Osii, który zostawił go jako
małego chłopca w aptece braci Pogrobinskich: na
przykład, jak to kiedyś wujek Osja na środku auli w
Domu Ludowym wymierzył siarczysty policzek posłowi
do Knesetu, komuniście Szmuelowi Mikunisowi, a mimo
to z biegiem czasu stali się, poseł Mikunis i wujek Osja,
serdecznymi przyjaciółmi i nawet opiekowali się
troskliwie sobą nawzajem, kiedy obaj tego samego roku,
w tym samym miesiącu, zapadli na tę samą chorobę i
trafili do tej samej sali w szpitalu Ichiłowa.
W tym momencie autorowi przemknie przez myśl ów
konający człowiek, Owadja Chazam, ten, który żył jak
król, co tam król, jak lord, zaczął romansować, wzbogacił
się, rozwiódł, rozbijał się po mieście niebieskim buickiem
z blondynami z Rosji, poklepywał wszystkich po
ramieniu, rozdawał kuksańce, a bekał tak głośno, że aż
dudniło, zawsze lubił się całować i ściskać serdecznie i
mocno, nawet z obcymi ludźmi, czy to z kobietami, czy z
mężczyznami, a kiedy nagle wybuchał tubalnym
śmiechem, dookoła aż brzęczały szyby. Teraz zaś na
internie w szpitalu Ichiłowa wysunął mu się cewnik, a
pielęgniarka z nocnej zmiany jest zbyt daleko, by usłyszeć
jego słabe jęki, więc będzie tak leżał w kałuży moczu
zmieszanego ze sczerniałą krwią, ciepłego, mętnego
moczu o cierpkim zapachu, który szybko stygnąc, będzie
się sączyć spomiędzy ud na brzuch, do kroku, na plecy, i
przyklei pośladki do mokrego prześcieradła.
Pod drzwiami domu autor pożegna się po
przyjacielsku z Rochele Reznik: „Dziękuję za spacer”,
jeszcze raz pochwali jej czytanie i zaproponuje, że
odprowadzi ją na poddasze. Ona zarumieni się pod osłoną
ciemności i wymamrocze, że nie ma potrzeby, czeka tam
na nią Joselito, zresztą codziennie idzie wieczorem sama
na górę do mieszkania, to znaczy...
Autor nagle się uprze i oznajmi swoim najbardziej
przekonującym tonem, że akurat w ostatnim czasie na
klatkach schodowych starych domów w Tel Awiwie
zdarzały się po zmroku... i tak dalej. Zdecydowanie lepiej,
żeby na wszelki wypadek odprowadził ją na górę, pod
same drzwi, by przekazać ją całą i zdrową w objęcia
Joselita, nie wspominając już o kluczach, które czasami
się gubią albo łamią w zamkach.
Rochele Reznik wyduka zawstydzona, że naprawdę,
absolutnie nie trzeba, „W każdym razie bardzo panu
dziękuję, ale naprawdę, absolutnie nie trzeba”. O, proszę,
już zapala światło, tutaj, przy wejściu na klatkę schodową,
za dwie minuty będzie w domu, Joselito już na nią czeka
pod drzwiami i na pewno ją zabije za to, że przychodzi tak
późno, a poza tym bardzo jej przykro, ale akurat dziś
wieczorem nie jest u niej zbyt przytulnie, zasłony poszły
do prania i jeszcze nie wróciły, a nie ma okiennic, więc
sąsiedzi mogą dosłownie...
I wtedy wpadnie w popłoch, czując też ukłucie
zażenowania i wstydu: przecież zasłony wcale nie są w
pralni, tylko na swoim miejscu, poza tym co znowu za
zasłony? Czemu mu powiedziałam, że akurat dziś
wieczorem nie jest u mnie zbyt przytulnie? I jeszcze
bardzo mądrze dodałam, że sąsiedzi mogą wszystko
zobaczyć. Co on właściwie mógł z tego zrozumieć? Ze
zbzikowałam do reszty? Co on sobie pomyśli, że ja
myślę? Przecież wcale się do mnie nie wpraszał, tylko
zaproponował, że odprowadzi mnie na górę i co najwyżej
stanie w pobliżu podczas otwierania drzwi, żeby mieć
pewność, że klucz się nie zgubił ani nie utknął, ani nie
złamał w zamku. A ja mu tak nazmyślałam, żeby tylko nie
szedł ze mną. Chociaż jemu ani się śniło do mnie
przychodzić. I jeszcze mu powiedziałam, że nie ma
okiennic i że sąsiedzi... Przecież to mogło zabrzmieć tak,
jakbym chciała mu dać do zrozumienia, że gdyby tylko
były okiennice albo zasłony...
Ale co, jeśli on akurat naprawdę chciał mi dyskretnie
zasugerować, że chciałby, żebym go zaprosiła, żeby
jeszcze trochę porozmawiać, napić się czegoś? A w takim
razie już od progu zobaczy, że zasłony wiszą na swoim
miejscu? Ze nie poszły do żadnej pralni? Co wtedy? Od
razu wyjdzie na jaw, że kłamałam bez sensu. I gdzie ja się
wtedy schowam?
Nijak nie będzie potrafiła odpowiedzieć sobie na
pytanie, czy właściwie chce, żeby ten autor – sławny, ale
aż zanadto uprzejmy, ugrzeczniony i taki ojcowsko
opiekuńczy, że to wręcz trochę krępujące – poszedł z nią
na górę. Tak, on czegoś chce, ale czego dokładnie może
od niej chcieć? Sama nie wie, czy chciałaby, czy też się
boi zaprosić go do swojego pokoju. Teraz? A czy przed
wyjściem z domu nie zostawiła przypadkiem czarnego
stanika przewieszonego przez oparcie krzesła? I którą
stroną wisi? A jeśli akurat będzie widać, że to push-up?
Znów zgaśnie światło na klatce, a autor ponownie je
zapali, jednocześnie mówiąc do Rochele:
– Może jednak? Na wszelki wypadek? Tylko pod
drzwi?
Ale teraz, kiedy skłamała, że zasłony poszły do
prania, teraz już jest po sprawie, przepadło. Droga odcięta.
Sama pozamykała przed sobą wszystkie drzwi. Bo on za
nic w świecie nie może wejść do niej i zobaczyć, że
zasłony wiszą jak zwykle na swoim miejscu. Przecież
natychmiast zapadłaby się pod ziemię ze wstydu.
Cienkim, pełnym przejęcia głosem, jak skarcona
dziewczynka, powie w końcu autorowi:
– Dobrze, w porządku, dziękuję, więc niech pan
pójdzie ze mną tylko do drzwi... Jeśli pan nalega... Ale
prawdę mówiąc, Joselito, to znaczy on za bardzo nie
przywykł, żeby...
W tym momencie do jej uszu dobiegną słowa,
wypowiedziane przez własne usta, i zamilknie zupełnie,
zdjęta strachem i rozpaczą.
Autor z kolei zobaczy minę zaszczutego zwierzątka,
pyszczek małego zlęknionego ssaka z rzędu gryzoni,
wiewiórki zapędzonej w kozi róg, która przednie zęby ma
jakby zaostrzone, by zagryźć samą siebie z rozpaczy.
Uśmiechnie się więc i uprzejmie ustąpi:
– Nie, nie, naprawdę, nieważne, słuchaj, jeśli to cię w
jakiś sposób krępuje...
Teraz wiewiórka milczy sparaliżowana, nie mając
pojęcia, co jest bardziej przerażające: przyjąć pierwszą
propozycję i pozwolić mu się odprowadzić pod drzwi
mieszkania czy może przeciwnie, powiedzieć, że
przyjmuje jego uprzejme odstąpienie od propozycji
odprowadzenia jej do drzwi? A może akurat zaprosić go
do środka, mimo że być może wcale nie jest
zainteresowany tym zaproszeniem i w gruncie rzeczy
tylko z grzeczności albo szczerej troski zaproponował, że
ją odprowadzi po schodach? A może jeszcze mimo
wszystko można go nie zaprosić? Chociaż teraz to już
chyba naprawdę by wypadało, on mógłby się wręcz
poczuć urażony? Ale w takim razie jak wyjdzie z twarzą z
kłamstwa o zasłonach? A stanik na oparciu krzesła? A
poza tym przecież wszędzie walają się kłaki Joselita, bo
teraz, kiedy przyszło lato, gubi mnóstwo sierści. A jeśli
autor przypadkiem będzie musiał skorzystać z toalety, to
tam, na marmurowym blacie, chyba jeszcze leży jej
golarka do ciała?
Spuści wzrok na chodnik albo na czubki butów,
przyciśnie do piersi książkę i nie będzie umiała nic
powiedzieć.
Autor, naturalnie, zrozumie jej strapienie. Ostrożnie
dotknie jej ramienia i zaproponuje po rycersku:
– Słuchaj, jeśli ci to odpowiada, może przejdziemy
się razem jeszcze trochę? Tylko do końca ulicy i z
powrotem? Albo nawet do placu? Oczywiście, jeśli wolisz
pójść zaraz na górę, do domu, bez obstawy, to pozwól, że
po prostu postoję tu, przy wejściu, jeszcze minutę albo
dwie, aż usłyszę, jak otwierasz i zamykasz drzwi, i będę
wiedział, że dotarłaś cała i zdrowa w objęcia Joselita, nie
natrafiając po drodze na żadne smoki.
Ona odpowie z grymasem uśmiechu, bardzo bliskim
płaczu:
– Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Jestem dziś trochę rozkojarzona.
Autor z kolei się uśmiechnie i powie jej w ciemności:
– Ale przy tym urocza.
Dziewięć albo i dziesięć lat upłynęło, odkąd ktoś,
chłopak, niezbyt miły, powiedział jej coś mniej więcej
podobnego. Wciąż prawił jej komplementy, a ona mu nie
wierzyła. Ale akurat ten człowiek, teraz, nagle...
Znowu krew nabiegła jej do uszu i szyi i Rochele
miała wrażenie, że miękną jej kolana i za chwilę nie
będzie innej rady, jak tylko wesprzeć się na nim. Albo
upaść.
Pobielałymi palcami przyciśnie teraz do brzucha jego
książkę, owiniętą w brązowy papier i spiętą dwiema
gumkami. Jakby zaciskała pas cnoty. I w tej samej chwili
prawie nabierze odwagi, prawie zaproponuje mu, by
poszedł z nią na górę, czemu nie, co tam stanik albo kocia
sierść, przecież on na pewno oglądał już tysiąc pokoi
różnych dziewczyn. Poda filiżankę herbaty albo kawy, ma
też argentyńską yerba mate, jeśli przypadkiem nie jest
zmęczony. I akurat nigdzie się nie spieszy.
Ale jej wargi będą umiały tylko drżeć w ciemności.
Wreszcie, dukając, powie mu, że ma w mieszkaniu
kolekcję pudełek po zapałkach z prawie dwustu różnych
hoteli z rozmaitych krajów, nie, nie ma ich dwieście,
chyba tylko sto osiemdziesiąt, ale dlaczego kogoś takiego
jak on miałaby zainteresować kolekcja pudełek po
zapałkach?
Autor zapali kolejnego papierosa, znowu naciśnie
włącznik światła i zamyśli się nad tą chwilą. Na
okamgnienie zamajaczy mu w pamięci podniecająca
asymetria, którą dostrzegł na początku wieczoru w zarysie
majtek Riki, kelnerki, prześwitującym niewyraźnie przez
materiał spódniczki: po lewej stronie linia ta ciągnęła się
nieco wyżej nad wysmukłym udem niż po prawej. Było to
jakby bieliźniane mrugnięcie okiem, obiecujące moc
sekretnych rozkoszy.
Przez chwilę będzie się zastanawiał, czy rzeczywiście
warto dać się teraz zaprosić do mieszkania Rochele
Reznik na poddaszu. W sumie czemu nie? Przecież ta jej
nieśmiałość jest dla niego przyjemna, lękliwe uwielbienie
też mile go łechce, a jej strach jest słodki jak drżenie
pisklęcia w dłoni: o co chodzi? Przecież go tam nie zje. Z
drugiej strony, co prawda ona jest niemal odurzona i
potulna, ale przy tym niezbyt pociągająca. Przecież tak
czy inaczej w końcu dojdzie do kłopotliwej sytuacji: ona
jest przerażona, a on właściwie jej nie pragnie. Spocznie
na nim odpowiedzialność, by wpierw załagodzić jej
strach, uspokoić ją, jak cierpliwy lekarz rodzinny małą
dziewczynkę, która broni się przed zastrzykiem. I przez
całą drogę będzie musiał być opiekuńczy i ostrożny, aż
przez tę ostrożność zapewne zgaśnie w nim ta odrobina
namiętności, którą stara się na nowo rozniecić,
przypominając sobie zarys majtek kelnerki. Tak czy
inaczej będzie musiał przed nią udawać. Urządzać
przedstawienie, takie albo inne. Albo znaleźć wymówkę. I
jeszcze podlizywać się jej kotu, i chwalić jego futerko.
Dość ma już przedstawień na ten wieczór. Ona zaś,
Rochele Reznik, tak czy inaczej poczuje się dotknięta.
Albo nie dotknięta, tylko jeszcze gorzej, zacznie robić
sobie nadzieje na jakiś ciąg dalszy. Co absolutnie nie
wchodzi w rachubę.
Poza tym nie ma zasłony w oknie ani okiennic, a nie
wiadomo, kim są jej sąsiedzi, tymczasem on jest przecież
dość znaną postacią.
Tak więc gdy autor będzie się nad tym zastanawiać, a
miejsce pierwszego pytania „czemu nie?” zajmą w jego
myślach pytania: czemu tak? Z jakiej racji? Po co?
Czyżby tylko ze względu na ten marny wers: „Gdzie jest
panna, tam pan młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”?
Zastanawia się nad tym, że Czechow co prawda
wskazał przyszłym pokoleniom sposób, w jaki można
zbliżyć się do obcej damy, kokietując jej pieska, ale nawet
sam Czechow nie poinstruował nas, w jaki sposób, kiedy
już nawiąże się znajomość i prowadzi pogawędkę, jak
właściwie postępować dalej? Jak na przykład podejść do
dziewczyny, na której kolanach leży mruczący zazdrosny
kot i na pewno podrapie każdego, kto spróbuje zająć przy
niej jego miejsce?
Autor pożegna się więc tonem powściągliwej
serdeczności: obieca jej, że zadzwoni, oczywiście że
zadzwoni, zadzwoni z całą pewnością któregoś dnia
Następnie, w świetle latarni, pogładzi szybkim ruchem
koniec jej warkocza i spróbuje popatrzeć jej prosto w
oczy, lecz jej oczy znów będą spuszczone na czubki
butów albo pękniętą płytę chodnika. Dziecięca buzia
zaszczutej wiewiórki przybiera wystraszony, ale też nieco
kąśliwy wyraz, być może za sprawą wystających
przednich zębów. Rochele Reznik w pośpiechu poda mu
na pożegnanie drobną zimną dłoń, drugą ręką wciąż
mocno przyciskając do piersi jego nową książkę, owiniętą
i spiętą dwiema gumkami. Delikatnym, niemal
niewyczuwalnym pisklęcym ruchem wysuwając dłoń
spomiędzy palców autora, uśmiechnie się nagle smutno i
powie:
– Dobranoc i bardzo dziękuję za wszystko.
Naprawdę, bardzo dziękuję. I chciałam coś jeszcze panu
powiedzieć. Nie wiem właściwie, jak to wyrazić, no,
chciałam powiedzieć, że tego wieczoru chyba nigdy nie
zapomnę. Nie zapomnę apteki z pokojem trucizn ani
pańskiego wuja, który uderzył posła, a potem obaj
zachorowali.
Autor posnuje się jeszcze godzinę albo półtorej po
ulicach. Nogi zaprowadzą go z oświetlonych alej w małe
uliczki, w nieznane mu zaułki, w okolice, gdzie już
pozamykano wszystkie okiennice i tylko anemiczne
latarnie rozlewają gdzieniegdzie, jakby przez sen,
żółtawe, brudne światło. Idąc, wypali jeszcze dwa
papierosy i podliczy: siedem albo osiem wypaliłem tego
wieczoru.
Miną go dwie obejmujące się pary wracające po
wieczornych rozrywkach do łóżek, a jedna z dziewczyn
wyda na końcu ulicy krzyk przerażenia, jakby właśnie
zaproponowano jej szeptem coś bardziej szalonego. Autor
próbuje sobie to coś wyobrazić, obraca w myślach,
szukając jakiejś świeżej podniety, lecz udręka dusznej
celi, w której są zamknięci Arnold Bartok ze swoją starą
matką Ofelią na mokrym od potu posłaniu w letnią noc,
gasi jego namiętność, nim ta zaczęła się rozpalać: stara
matka i jej niemłody syn, oboje unurzani we własnym
pocie na jednym wymiętym materacu, jedno wychudzone
i żylaste ciało usiłujące podnieść drugie, otyłe i rozlazłe,
syn próbujący wydrzeć nocnik spod miękkiego ciała
swojej matki, prowadzą tak w ciemności jakby bezładne
zapasy, on stęka, ona jęczy, a bzyczący wśród ciemności
komar wbija się jak cieniutkie wiertło tam albo gdzie
indziej, a może i tu, i tam.
Wujek Osja, anarchista, stroiciel fortepianów, przez
całe życie mieszkający samotnie w suterenowym
mieszkanku na tyłach starej kamienicy na Brennera,
przeważnie był bezrobotny, a czasami przenosił tu albo
tam meble, malował mieszkania albo przycinał pręty
budowlane i zawsze, nawet gdy był pulchnym bladym
mężczyzną koło trzydziestki, zawsze wszyscy wołali do
niego z rosyjska „Ośka-Nu-Kak”, to znaczy „Osja, no jak
tam?” I drwili z niego, że w swojej suterenie ukrywa
przed władzami brytyjskimi i partyjnymi śliczną
siostrzenicę przebywającego na wygnaniu sowieckiego
przywódcy Lwa Trockiego.
Autor wiedział już w dzieciństwie, że to tylko żarty,
że w suterenie jego wujka dziwaka nie ukrywają się żadne
krasawice, ale teraz, przez chwilę, zrobiło mu się nagle
żal, że ani razu przez całe dzieciństwo nie odważył się
zajrzeć za ceratowy parawan pokryty rozległymi plamami
pleśni, za mętnozielonkawą zasłonę wygradzającą jego
kąt sutereny.
I pożałował też swojego obecnego tchórzostwa:
„Dlaczego nie wprosiłeś się do pokoju Rochele Reznik?
Przecież za jej bladą nieśmiałością na pewno tli się
płomyczek pragnienia, dziecięca niewinność zmieszana z
nienasyconym pożądaniem, z cichą, gorącą i pełną
oddania uległością, wypływającą z jej uwielbienia i
wdzięczności. Przecież dotykałeś już tego palcami, to już
trzepotało w twojej dłoni, a ty to zmarnowałeś. Dureń”.
Co do poety, Cefanii Bet ha-Lachmiego, Bumka
Schuldenfreia, autor oblicza czas i dochodzi do wniosku,
że poeta musiał już się przenieść na tamten świat: przed
laty Bet ha-Lachmi miał swego rodzaju stały wierszowany
kącik w rogu ostatniej strony w cotygodniowym dodatku
do dziennika „Dawar”, stałą kolumnę ujętą w ozdobną
ramkę, w której narożnikach umieszczono rysunek
uśmiechniętej maski. Albo drwiącej. Rymy życia i śmierci
Cefanii Bet ha-Lachmiego, jak je zapamiętał autor, nie
były satyryczne ani uszczypliwe, lecz przeważnie
traktowały z wesołą, pogodną życzliwością o wszystkich
aktualnych problemach, o absorpcji imigrantów, o
obozach przejściowych, reglamentacji, o zasiedlaniu
pustyni, osuszaniu bagien w dolinie Chula, o ciasnocie
lokalowej, incydentach granicznych i terrorystycznych
atakach intruzów, zjawiskach korupcji i biurokracji, które
mąciły radość z nowo powstałego państwa. Młoda
generacja, krzepkie, smagłe pokolenie narodzone w
Izraelu, opisywane było w wierszach Bet ha-Lachmiego
jako szorstkie tylko z zewnątrz. Za to w środku, jak
uważał, są to ludzie prawi i pełni poświęcenia, a przy tym
niezwykle wrażliwi i subtelni.
Wszyscy wrogowie Izraela na przestrzeni dziejów,
Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Brytyjczycy, księża,
efendiowie, bolszewicy, naziści, rzesze antysemitów, od
których roi się we wszystkich zakątkach świata, wszyscy
oni byli przedstawiani w Rymach życia i śmierci jako
bezduszni szubrawcy, znający tylko nikczemność, zawiść
i radość z naszego nieszczęścia. Natomiast rodzimi
szkodnicy, członkowie organizacji separatystycznych, jak
komuniści czy przeciwnicy Histadrutu i wrogowie
zorganizowanego
jiszuwu, ci jawili się u Bet
ha-Lachmiego
jako
ograniczeni,
małostkowi
i
zdeprawowani. Szczególną odrazą napawała go bohema,
naśladująca stylem bycia Paryż i Hollywood, wstręt
budzili w nim wszyscy owi cyniczni i oderwani od życia
inteligenci, umiejący tylko wciąż mędrkować, szydzić i
docinać, oni i ta ich paplanina o nowoczesnej sztuce, którą
w całości można określić jako nowe szaty cesarza.
Co do imigrantów z Jemenu, zwierząt, ludzi roli i
małych dzieci – do nich Bet ha-Lachmi odnosił się w
swych wierszach z ciepłym ojcowskim uśmiechem.
Stawiał ich na piedestale, rozrzewniając się nad ich
nieskażoną niewinnością i prostodusznością. Ale od czasu
do czasu nad rymowanymi wersami Bet ha-Lachmiego
przesuwał się pewien apolityczny i wolny od ideologii
cień, cień tajemnicy i żalu, cień niemający żadnego
związku z jego świadomością klasową i patriotycznym
entuzjazmem:
Jest mędrzec bez krztyny rozumu,
Jest głupiec o sercu przepastnym,
Jest radość, co kres swój ma w płaczu,
I nikt, kto by duszą znal własną.
Niekiedy zaś pojawiał się u niego krótki aforyzm na
temat umarłych, o których już wszyscy zapomnieli i tylko
z rzadka przypominają sobie o nich dzieci albo wnuki,
lecz ich pamięć i tak jest zaledwie chylącym się cieniem,
bo gdy odejdzie ostatni z tych, co pamiętają, umarły
rozstanie się z życiem po raz drugi, już ostatecznie, i
obróci w zupełny niebyt.
Kiedyś – przypomina sobie autor – Bet ha-Lachmi
zamieścił w swojej kolumnie wiersz pod tytułem
Zniszczenie zakwasu, w którym pisał o tym, że wszystkie
rzeczy na tym świecie powoli marnieją i blakną,
przedmioty i miłości, ubrania i ideały, domy i uczucia,
wszystko stopniowo się strzępi, wszystko obróci się w
łachmany i rozpadnie w pył.
Bet ha-Lachmi często posługiwał się słowem
„samotność”, a raz albo dwa użył rzadkiego wyrazu
„samojeden”.
Kiedyś, w latach trzydziestych i czterdziestych, a
może nawet na początku pięćdziesiątych, Bet ha-Lachmi
występował często w piątkowe wieczory przed gronem
swoich miłośników w domach kultury, sanatoriach Kasy
Chorych, na wieczorkach kulturalnych Histadrutu, na
zlotach Ruchu Edukacji Ludowej, czytał swoje wiersze w
towarzystwie pewnej starszej pianistki albo przy wtórze
pieśni w wykonaniu śpiewaczki obdarzonej głębokim
rosyjskim altem, noszącej głęboki, ale przyzwoity dekolt.
Po czytaniu i antraktach muzycznych zwykł był miło
gawędzić ze słuchaczami, dyskutować wyrozumiale i
pogodnie, bez przerwy szczypiąc w policzki dzieci, a
czasami nawet młode kobiety, podpisywać egzemplarze
swoich książek i upajać się sympatią zgromadzonych, z
których wielu w owym czasie potrafiło cytować z pamięci
całe utwory z jego kolumny.
A później? Może na przykład jego żona zginęła
któregoś ranka wskutek wypadku z elektrycznym
żelazkiem? Poeta czekał półtora roku, zanim ożenił się ze
swoją pianistką albo śpiewaczką o dorodnym biuście?
Która porzuciła go dwa tygodnie po ślubie i uciekła przed
nim
do
Ameryki
ze szwagrem
swojej
siostry,
producentem kosmetyków obdarzonym subtelnym,
słodkim tenorem?
A może ów poeta, Cefanja Bet ha-Lachmi, jeszcze
żyje? Zapomniany przez wszystkich spędza resztę życia,
powiedzmy, w którymś z prywatnych domów złotej
jesieni w małej zapadłej wiosce na skraju doliny Chefer?
Albo w jakimś zapomnianym przez Boga małym
zakładzie opieki na przedmieściach Jokneam? Jego
bezzębne usta przeżuwają i rozrabiają na papkę kawałek
jasnego chleba bez skórki. Przesiaduje całymi godzinami
na tarasie w brązowym fotelu z tapicerowanym
podnóżkiem, jego umysł jest jeszcze zupełnie jasny, ale
już wiele lat temu przestał widzieć sens w pisaniu wierszy
albo publikowaniu ich na łamach gazet, bo teraz
zdecydowanie wystarczą mu filiżanka herbaty, cisza
ogrodu i coraz to nowe kształty chmur, chociaż wciąż
bardzo lubi, lubi coraz bardziej, widok drzew w ogrodzie,
zmieniających się z każdą porą roku, i zapach trawy
strzyżonej tutaj raz w tygodniu:
Taki spokój tu. Pusto, zielono.
Kruk na słupie zastyga kamieniem,
Dwa cyprysy są w siebie wtulone,
A ten trzeci ma tylko siebie.
Cały dzień przesiaduje w fotelu na tarasie i z
zaciekawieniem czyta powieść młodej pisarki, która
wychowała się w ortodoksyjnym środowisku, ale później
zbuntowała się przeciw religijnym rygorom, albo
przegląda wspomnienia człowieka, który był założycielem
ochotniczego ruchu „Pomocna Dłoń”. Wzrok ma wciąż
doskonały i wcale nie potrzebuje okularów do czytania. I
oto nagle natrafia na własne nazwisko, wymienione jakby
mimochodem na jednej z kart książki, i dwa-trzy cytaty z
jego starych wierszy. Te wersy nagle wywołują u poety
dziecięcą, promienną radość, uśmiecha się przez chwilę i
poruszając wargami, odczytuje własne słowa sprzed
dziesiątek lat: sam prawie je zapomniał i sądził, bez żalu,
że wszystkie dawno poszły w niepamięć, a oto znalazł je
tu, w nowej książce tej młodej pisarki, i wydają mu się
całkiem niezłe.
Ma niewinne, okrągłe, czystobłękitne oczy pod
siwymi brwiami, niby dwa jeziora, nad którymi wznoszą
się ośnieżone górskie szczyty. Jego ciało, niegdyś
grubawe, a teraz patykowate i wysuszone, chude jak ciało
chłopca, gładkie ciało bez jednego włosa, jest szczelnie
otulone białym flanelowym szlafrokiem, na którym
widnieje nadrukowany emblemat domu złotej jesieni oraz
hasło: „Młodzi duchem!” Drobna bańka śliny rośnie teraz
poecie w lewym kąciku ust. Co dwie-trzy godziny
pielęgniarka Nadia przynosi mu filiżankę herbaty z
cytryną i kostkę cukru, a do tego kromkę jasnego chleba,
miękkiego i delikatnego, bez skórki. Siedzi tak w
bezruchu długimi godzinami, chłonąc powoli, z lekkim
charczeniem, wiejskie powietrze i zapachy pól, bez
przerwy żując chlebową papkę, drzemie, a może wcale
nie, z odwróconą książką młodej pisarki wywodzącej się z
ortodoksyjnego środowiska na kolanach, i rozmyśla o
autorce, zastanawiając się, czy to możliwe, by śmierć
naprawdę była zupełnie różna od życia. Nie do poznania.
A może jednak jest jakieś podobieństwo albo cień
podobieństwa między tym, co przed śmiercią, a tym, co
po niej? Bo przecież między wszystkimi czasami i
sytuacjami na świecie istnieje nikły cień podobieństwa.
Może tak właśnie siedzi ów poeta, cały dzień obserwując
błękitnymi zamyślonymi oczami rozkołysane na wietrze
korony drzew i wędrówkę chmur?
Ale, pobieżnie licząc, to przecież prawie niemożliwe,
by jeszcze żył: jego cotygodniowa kolumna Rymy życia i
śmierci umilkła wiele lat temu. Piątkowy dodatek do
„Dawaru” dogorywa. Histadrut stracił na znaczeniu.
Zamiast rad robotniczych, z ich komisjami do spraw
kultury mającymi poczucie posłannictwa i moralnego
obowiązku, by docierać do prostego ludu i stopniowo
podnosić jego poziom kulturalny, po całym kraju plenią
się wyspecjalizowane agencje pośrednictwa pracy i
handlarze żywym towarem, importujący tutaj tabuny
niewolnic i robotników przymusowych z biednych
krajów.
Na pewno już dawno poeta zszedł z tego świata,
umarł na wylew krwi do mózgu i został czym prędzej
pochowany w wietrzny, deszczowy dzień, a na pogrzebie
zjawiła się tylko garstka działaczy w podeszłym wieku,
okutanych w płaszcze i ściśniętych pod baldachimem
czarnych parasoli, i teraz spoczywa niedaleko stąd, w
kwaterze
przeznaczonej
dla
pisarzy,
działaczy
społecznych i myślicieli, obok kolegów po piórze swojego
pokolenia: Bertiniego i Brojdesa, Chananii Reichmana,
Dowa Chomskiego, Kamzona, Lichtenbojma i Mejtusa,
Chanana Szadmiego, Chananiego, Achaja i Uchmaniego.
Miłość ich i zazdrość zarówno zginęły,
Księgi ich murszeją w milczącej otchłani,
Gaje ich figowe, granatów ich kwiaty,
Pana, zgasłe w mroku, nie będą już chwalić.
Halo, przepraszam, czy dodzwoniłam się do Lucy?
Lucy? Tu mówi Riki. Pewnie już mnie nie pamiętasz.
Moment, powiem ci skąd. Sekundę. Przepraszam. Wciąż
masz tak samo ładny głos, Lucy, taki smaczny, jak
czerwone wino. Jestem Riki. Pamiętasz? Od Charliego.
Od tej historii z Charliem. Pamiętasz, Lucy? Jakieś
piętnaście lat temu? To ja jestem ta Riki, co pracowała w
salonie piękności u Izabeli Wacherman, tam na dole, na
końcu ulicy Allenby’ego. To ja. Że wtedy byłyśmy jakby
wrogami. Pamiętasz to, Lucy? Chociaż już wtedy, tak
myślę, lubiłam cię o wiele bardziej niż jego. A w ogóle
zaczęłam z nim chodzić chyba tylko po to, żeby tak,
wiesz, poczuć od niego twój zapach. Nie, zaraz, Lucy, nie
odkładaj słuchawki, błagam, to nie jest to, co myślisz,
uwierz mi, że jestem akurat najnormalniejszym
człowiekiem pod słońcem, posłuchaj, daj mi tylko dwie
minuty. Daj spokój, mniejsza z tym, jak zdobyłam twój
numer i nowe nazwisko. Zdobyłam i już. Co, to nazwisko
po mężu? Nie? Nieważne. Ta historia ze mną i Charliem,
pamiętasz? Trwała może z tydzień albo osiem dni. Jakoś
tak. Najwyżej. Potem on zaraz wrócił do ciebie. Co tam,
wrócił. Na czworakach. Tak w ogóle to, co było między
nami, stało się tylko z twojego powodu, Lucy, tylko
dlatego, że z nim na jakiś czas zerwałaś, zwłaszcza że ja
już wtedy miałam fioła na twoim punkcie, ale się strasznie
przed tobą wstydziłam. No dobra, teraz do rzeczy. Więc
tak. Dzwonię do ciebie, Lucy, bo może miałabyś ochotę,
żebyśmy tak kiedyś tylko we dwie, wiesz, ty i ja, spotkały
się, usiadły gdzieś i pogadały sobie o tym, co wtedy było?
I o innych sprawach? Nie, wszystko mi jedno gdzie, ty
powiedz, gdzie się spotkamy. Ja zapraszam. Kawa na mój
rachunek. A powiedz, Lucy, masz męża? Albo kogoś? A
dzieci? Broń Boże, nie śledzę cię. Pewnie, że nie. No coś
ty. Dobra, Lucy. W porządku. Czemu nie. Tylko sobie nie
myśl, że jestem psychiczna albo po prostu walnięta. To
jest tak: często ni stąd, ni zowąd zdarza mi się o tobie
myśleć, Lucy, o twojej szyi, o twoim głosie, o twoim
wielkim sercu, o oczach, o tym, ile wtedy miałaś rozumu.
Tysiąc razy więcej ode mnie. Bo wtedy, wiesz, ja i ty
byłyśmy jakby po jednej stronie, a Charlie w sumie był...
No dobra, e tam, o tym Charliem, to możesz mi wierzyć,
że już dawno zapomniałam. Co tu o nim gadać? Znaczy,
czego od niego chcę? Tylko od ciebie, Lucy. Chociaż od
tego czasu minęło już naprawdę ładnych parę lat, to
jeszcze mi nie przeszło. Słuchaj, Lucy, ze mną jest mniej
więcej tak. Ale się nie śmiej, żebyś tylko sobie nie
pomyślała, że ja jestem taka, co to nie ma nic lepszego do
roboty, jak tylko wydzwaniać ni z gruszki, ni z pietruszki
do kogoś sprzed stu lat. Więc tak tego nie odbieraj.
Spróbuj to odebrać tak, że jakby ty i ja, obie właściwie
jesteśmy jedną osobą. Co znaczy „jak to jedną”? No co,
czy ciebie Charlie nie wyrzucił tak samo jak mnie?
Wykorzystał, zmiął i wyrzucił do śmietnika jak
chusteczkę? Dobra, słuchaj, Lucy, to naprawdę nie jest na
telefon. Uwierz mi, chociaż teraz mnie pewnie bierzesz za
jakąś pokręconą idiotkę? Chwilę, Lucy, tylko chwilę,
jeszcze się nie rozłączaj. Posłuchaj. No więc to jest tak: ja
teraz nie mam faceta. Dziewczyny też nie mam, jeśli to ci
teraz chodzi po głowie. Nie mam w ogóle nikogo. Oprócz
ciebie, znaczy się. Bo co chwilę w myślach, a nawet w
snach, w środku nocy, nachodzi mnie takie coś, że ty i ja
jesteśmy razem, Lucy. Wiesz, związane ze sobą?
Połączone? Nie, to nie to, co myślisz, to znaczy raczej jak
siostry. To ci się pewnie wydaje trochę zwariowane? Albo
nawet nie trochę? Nie? No co, tobie się nie zdarza
czasami pomyśleć, jak my obie, ty i ja, tydzień po
tygodniu, jedna po drugiej, w tym samym hotelu w
Ejlacie, w tym samym pokoju, w tym samym małżeńskim
łożu king size, obie kładłyśmy się dla niego w nocy, a
czasami nawet w biały dzień? Nadstawiałyśmy mu się,
wiesz, dokładnie w tych samych pozycjach? Najpierw to
byłaś ty, tydzień później ja, a jeszcze tydzień później
znowu ty? Parę razy się zdarzyło, że powiedział do mnie
w ciemności „Lucy”, raz nawet przy świetle, w barze
sushi, i za każdym razem, jak do mnie mówił „Lucy”, to
byłam dosłownie w siódmym niebie. Na pewno do ciebie
też powiedział parę razy w ciemności „Riki”? Nie? I tobie
też nagle mówił: „Chodź, kochanie, zrób mi teraz loda, ale
najwolniej, jak tylko potrafisz”? Albo „Chodź tutaj,
złotko, daj mi się lekko związać”? Albo „Pozwól mi
chwilę popatrzeć, jak robisz siusiu na stojąco”? Nie? I
wtedy, jak on mnie rzucił i wziął ciebie z powrotem, a
później pojechaliście jeszcze raz, ty i on, do tego samego
hotelu, do tego samego pokoju w Ejlacie, nie mów mi, że
ci się tam nie zdarzyło czasami o mnie pomyśleć. Chociaż
kilka razy? Znaczy, że tamta Riki też robiła mu dokładnie
to i to? I tamto też? Nie przeszło ci przez myśl, że wiesz,
że z tą Riki też poszedł do baru Las Vegas i karmił ją
łyżeczką, i tak łaskotał tam, pod spódniczką, patyczkami
od oliwek? Co, nie zdarza ci się od tego czasu pomyśleć o
mnie i o tobie, że jakby obie właściwie zawsze byłyśmy
jedną osobą, ale rozdwojoną? A co byś powiedziała na to,
żebyśmy może kiedyś, ty i ja, pojechały razem do Ejlatu,
powiedzmy... Wynajęły pokoje w jednym hotelu? Albo
nawet jeden pokój? Lucy, nie, nie rozłączaj się, ja nie
jestem nienormalna czy coś, uwierz mi, naprawdę nie, daj
mi tylko jeszcze dwie minuty. Lucy? Lucy?
Przechodząc jakąś nieznaną sobie uliczką, autor
wpadł w ciemności na drucik rozpięty, zapewne przez
dzieci, w poprzek chodnika, między znakiem zakazu
postoju a prętami ogrodzenia. Rozciągał się on na
wysokości piersi autora, który idąc szybko, zahaczył o
niego i wydał krótki, gniewny okrzyk, pełen przestrachu i
bólu, a przede wszystkim poczucia urazy: jak gdyby nagle
wymierzono mu w ciemności policzek. Policzek ten
jednak wydał mu się w jakimś sensie oczekiwany,
absolutnie zasłużony, i za jego sprawą autor wręcz poczuł
lekką ulgę.
A przecież Arnolda Bartoka, kościstego mężczyznę w
okularach, zwolnionego kilka dni temu z pracy na pół
etatu w sortowni paczek prywatnej firmy kurierskiej,
można by zatrudnić w biurze rachunkowym, którego autor
jest współwłaścicielem: choćby na jakiejś lichej posadzie,
w sortowni korespondencji albo przy konserwacji
budynku. Można by mu załatwić skromną pensję, a z
czasem, kto wie, może by się okazało, że Arnold Bartok
ma jeszcze inne kwalifikacje, na przykład do prowadzenia
księgowości albo obsługi archiwum. Sam autor
odpowiada tam za prowadzenie ksiąg podatkowych
czterech czy pięciu średnich i dużych firm eksportowych,
a przede wszystkim zajmuje się wszelkimi niuansami
związanymi z opodatkowaniem przychodów w obcych
walutach. Arnold Bartok zapewne będzie skromnym
pracownikiem, wdzięcznym autorowi i potulnym, aby
nikomu się nie naprzykrzać samą swoją obecnością.
Chyba że znów nie zdoła opanować zgryźliwości i zajdzie
wszystkim za skórę swoim ciętym językiem.
Ale co właściwie robi Arnold Bartok całymi dniami,
odkąd został zwolniony z pracy na pół etatu w prywatnej
firmie kurierskiej? Co robi przez długie godziny, kiedy
jego stara matka śpi i chrapie albo jest pogrążona w
lekturze węgierskich powieści?
Może siedzi w kącie pralnianej klitki, przy blacie,
który jego ojcu służył za stół do prasowania, i pisze
prywatną rozprawę o możliwości bądź niemożliwości
wiecznego życia: zwykle przyjmuje się – twierdzi w
swojej rozprawie Arnold Bartok – że życie i śmierć
przyszły na świat razem, jako dialektyczna jedność, której
oba elementy są od siebie absolutnie zależne: jeśli się
powiedziało „życie”, powiedziało się też „śmierć”. I na
odwrót. Przecież w dniu, w którym na ziemi pojawiło się
życie, wraz z nim pojawiła się i śmierć.
Jednakże – tak wywodzi Arnold Bartok – jest to
założenie całkowicie fałszywe: w ciągu milionów lat na
powierzchni ziemi roiły się tryliony żywych istnień, z
których żadne nigdy nie zaznało śmierci. Istoty
jednokomórkowe wcale nie umierały, lecz bezustannie się
dzieliły, z jednej powstawały dwie, z dwóch cztery, a z
czterech osiem. Śmierć nie istniała. Dopiero w erze
obecnej, to jest gdy pojawił się nagle inny sposób
rozmnażania, rozmnażanie płciowe, pojawiły się z nim
także starość i śmierć.
Stąd więc wynika, że to nie życie i śmierć przyszły na
świat zespolone ze sobą, lecz płeć i śmierć. A ponieważ
śmierć powstała później, wiele epok po narodzinach
życia, przeto można żywić nadzieję, iż pewnego dnia
zniknie, nie powodując zaniku życia. Wynika stąd
logiczna możliwość życia trwającego wiecznie. Pozostaje
nam jedynie znaleźć sposób na unicestwienie płci, a przez
to w istocie usunięcie ze świata zarówno naszego
cierpienia, jak i nieuchronności śmierci.
Na małej kartce Arnold Bartok rysuje pionową czarną
kreskę. Na prawo od niej zapisuje słowa: „Wiecznotrwałe
życie. Zycie wieczne bez cierpienia i poniżenia”. Na lewo
zapisuje: „Płeć. Cierpienie. Zepsucie. Starość. Śmierć”.
Następnie dodaje pod tymi dwiema kolumnami: „Ale
szanse są bardzo nikłe”. Pod tymi zaś słowami dopisuje
jeszcze: „Kiedy powstał czas? Co było przed czasem i co
będzie po nim? Do czego nam jest potrzebne istnienie
czasu?” I jeszcze niżej, na skraju kartki: „Obecna sytuacja
jest fatalna”
Autor zadaje sobie pytanie, czy potrafiłby się
zajmować własną matką, gdyby jeszcze żyła, tak jak
Arnold Bartok opiekuje się starą sparaliżowaną Ofelią,
która nie przestaje go dręczyć i mu dokuczać? Detale
fizycznej więzi matki z synem, pot, nocnik, nagość
zwiotczałych
pośladków, podcieranie, przewijanie,
absorbują autora tak bardzo, że krzywi się i tłumi
pierwszy skurcz wymiotny. Czym prędzej ucieka myślami
od starej kalekiej matki Arnolda Bartoka, od własnej
matki i od wiecznotrwałego życia, i znów zaczyna się
zastanawiać nad nieśmiałością Rochele Reznik.
Autor rozejrzał się dokładnie i upewnił, że nikogo nie
ma w zaułku, po czym upatrzył sobie przejście podobne
do korytarza między dwoma żywopłotami, stanął tam i
długo, obficie oddawał mocz. Jednocześnie przypomniał
sobie o Owadjahu Chazamie, konającym teraz na raka w
szpitalu Ichiłowa. Rurkę cewnika wprowadzono mu na
nowo i gęsta, mętna ciecz sączy się przez nią powoli do
zawieszonego z boku łóżka foliowego woreczka, który już
się przepełnia, ale dyżurnej pielęgniarki nie ma w pobliżu
– wyszła piętnaście minut temu, wyskoczyła na dwie
minuty, żeby przynieść sobie kawę bezkofeinową z
sąsiedniego oddziału, po drugiej stronie windy, i
zatrzymała się tam, żeby porozmawiać z napotkanym
przypadkiem młodym stażystą, najmilszym ze wszystkich
stażystów w szpitalu. Owadja Chazam, w którego
niebieskim buicku przez ostatnie lata zawsze było pełno
roześmianych jasnowłosych dziewczyn, który sypał
pieniędzmi jak z rękawa, i na cele charytatywne, i na
politykę, i na rozrywki, a chociaż prawie zawsze nosił na
głowie małą jarmułkę, nie przeszkadzało mu to wyjechać
kilka razy na weekend do kasyna w Turcji z dwiema
rosyjskimi rozwódkami, a może nawet z trzema, teraz nie
ma przy sobie nikogo, kto by usłyszał jego jęki. Co chwilę
słabym, płaczliwym głosem wzywa pielęgniarkę, która
wyszła tylko na dwie minuty i nie wraca już od
dwudziestu, i nie ma nikogo, kto by usłyszał jego
dzwonek, za to chrapliwy głos z sąsiedniego łóżka
strofuje go: „Ej, no co jest, ucisz się wreszcie, dosyć tego,
zaraz do ciebie przyjdą, stul dziób, ludzie chcą trochę
pospać, przestań wreszcie miauczeć”.
Pod wpływem myśli o Owadjahu Chazamie,
dogorywającym na oddziale interny w szpitalu Ichiłowa
między dwoma innymi konającymi mężczyznami,
starszymi od niego o co najmniej dwadzieścia lat, autor
odwrócił się, skończywszy oddawać mocz, ostrożnie
obszedł perfidny drut, wyszedł z zaułka w aleję i
niecierpliwym krokiem ruszył z powrotem po własnych
śladach aż do domu kultury imienia Szunii Szora i
Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.
Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzega postać,
która czeka na niego, siedząc na schodach domu kultury,
chyba Juwala Dahana-Dotana, tego przygnębionego
młodego poety, który widocznie nie dał za wygraną i
siedział, skulony i drżący, czekając, aż autor przyjdzie tu
w środku nocy, przysiądzie się do niego na schodach i
przeczyta przynajmniej cztery-pięć z jego wierszy przy
świetle ulicznej latarni, a potem będą mogli prowadzić
rozmowę od serca, choćby do świtu, przesyconą
emocjami, uduchowieniem, artyzmem, całkowicie szczerą
rozmowę między doświadczonym twórcą a młodym,
szamoczącym
się
jeszcze
u
początku
drogi,
przeżywającym katusze i poczucie upokorzenia aż po
myśli samobójcze, a na całym świecie nie ma prócz tego
autora innej osoby, która mogłaby go zrozumieć: bo
przecież takie właśnie cierpienia opisywane są często w
książkach autora, który co prawda jest już znany, a nawet
sławny, ale ja, który czytałem jego książki również
między wierszami, wiem dobrze, że za tą znaną publiczną
figurą kryje się człowiek nieśmiały, samotny i chyba też
smutny. Jak ja. On i ja, obaj jesteśmy w gruncie rzeczy
dwiema bliźniaczymi duszami, dlatego tylko on zdoła
mnie zrozumieć, a może też mi pomóc, bo jeśli on nie
zrozumie, to kto?
Budynek stał zamknięty na klucz i cały pogrążony w
ciemności, a na drzwiach wejściowych wisiały jeszcze
afisze informujące o wieczorku literackim, który już się
odbył i zakończył jakieś dwie godziny temu. W biurze na
parterze kaowiec Jerocham Szdemati zostawił zapaloną
lampę, żeby odstraszyć złodziei.
Ale
przecież
tylko
niebywale
naiwnego,
początkującego złodzieja – uśmiechnął się autor pod
nosem – tylko niewinnego złodziejskiego nowicjusza
mógłby ewentualnie odstraszyć widok światła palącego
się co noc od wieczora do rana w biurze, do którego
można z łatwością zajrzeć przez okno i zobaczyć, że nie
ma tam żywej duszy. W całym domu kultury imienia
Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie nie
ma teraz nikogo, pomijając blady, drżący u podnóża
schodów cień młodego poety, który już darował ci
czytanie jego wierszy, a sobie nocną rozmowę od serca, i
nie chce od ciebie niczego więcej, tylko byś zauważył tu
jego samotny cień, zresztą nawet chyba nie jego, tylko
pustego kartonu albo dwóch połamanych ławek. Byś tylko
przypomniał go sobie na chwilę, jego oczy komicznie
powiększone przez soczewki okularów z kuflowego szkła,
i żebyś wiedział, że właśnie teraz, w samym środku nocy,
w ciemności swojego pokoju, a właściwie nie pokoju,
tylko kuchennego balkonu, który wygrodzono gipsowym
przepierzeniem z luksferem w mieszkaniu jego rodziców
na tyłach budynku przy ulicy Reinesa, wciąż jeszcze leży
w ciemności w podkoszulku i majtkach i nie może zasnąć,
zrezygnowany, myśląc tylko o tobie.
Naprzeciwko domu kultury, z mieszkania na
poddaszu Rochele Reznik, o ile faktycznie jest to
mieszkanie, które wskazała, kiedy stali tu godzinę albo
półtorej temu, a autorowi coś się nie pomyliło, przez
szczelinę między zaciągniętymi zasłonami sączy się na
zewnątrz cienka smużka światła.
Widocznie więc oddała te zasłony do jakiejś
niezwykłej nocnej pralni, specjalizującej się w praniu
zasłon dopiero po zachodzie słońca, pralni, która musi
oddać właścicielowi wyprane i wyprasowane zasłony
najpóźniej do północy.
Chyba że się całkowicie mylisz, a jej poddasze nie
znajduje się tu, tylko tam? I cała ta jej historia o
zasłonach, które raptem oddała do prania, w gruncie
rzeczy miała ci tylko dać coś do zrozumienia. Coś, co
przeoczyłeś? Żebyś nie wchodził na górę? Albo wręcz
przeciwnie, żebyś właśnie wszedł? A ty niczego nie
zrozumiałeś i przegapiłeś to, co mogłoby... A może
niezupełnie przegapiłeś? Przecież jeszcze pali się u niej
światło?
W tym samym momencie autor, nie zastanawiając się
dlaczego, wchodzi na klatkę schodową. Przez chwilę
szuka po omacku włącznika światła, tym razem
zachowując ostrożność przy każdym ruchu, ponieważ cios
wymierzony mu przez drut w tamtym zaułku wciąż
jeszcze pulsuje bólem w jednym z żeber. Teraz autor
zauważa, że jego koszula jest rozdarta w kilku miejscach,
a ze skaleczenia popłynęło trochę krwi, która oblepiła mu
końce palców i zakrzepła. Jej zapach przywodzi mu na
pamięć zapomniane szkolne bójki.
Gdy już udało mu się zapalić światło na schodach,
autor zatrzymuje się swoim zwyczajem, by obejrzeć
skrzynki na listy: Bilha i Szimon Perechodnik.
Arnonowie. Dr Alfons Valero, inżynier budowlany. Janiw
Szlosberg. Rami i Tami Ben Tuliła. Kapłan – księgowość.
Rachel i Chezi Reznikowie (staranne, okrągłe pismo. Czy
Chezi to Joselito? A może jednak ma jakiegoś
współlokatora? Albo nawet partnera? Nie?).
I wisiała tam jeszcze duża skrzynka należąca do
administracji („Proszę absolutnie pod żadnym pozorem!
Tu się nie kładzie reklamówek!!!”). Klatka schodowa
dość obskurna, gdzieniegdzie odpada tynk, ściany
pogryzmolone kredkami, spod farby na poręczy przebija
rdza, a drzwi jednej z szafek z bezpiecznikami tylko
cudem wiszą na jednym przekrzywionym zawiasie.
I oto gdy przechodził obok drzwi opatrzonych kartką
„Tu sobie klawo mieszka Janiw Szlosberg”, z głębi
mieszkania dobiegł przeciągły terkot wystrzałów, któremu
towarzyszyły krzyki i dźwięk pękających szyb albo
szklanych naczyń w telewizji.
Dochodzi północ.
A ty? Czego tu szukasz o tej porze, jeśli wolno
spytać? Nie upadłeś przypadkiem na głowę?
Dokładnie w tym momencie, słysząc serię strzałów
dobiegającą z mieszkania Janiwa Szlosberga na drugim
piętrze, autor stwierdzi, że lepiej się stąd czym prędzej
oddalić. Nogi same go teraz zaprowadzą do kawiarni, w
której siedział pod wieczór, kilka godzin temu, do
kawiarni z kelnerką Riki, której prześwituje przez
spódnicę zarys majtek.
Może przypadkiem mają otwarte? Może ona siedzi
teraz zupełnie sama przy stoliku w rogu, popija ostatnią
filiżankę czekolady przed zamknięciem, a zaraz pójdzie
do ubikacji, żeby zamienić spódniczkę na dżinsy, koszulę
i lekkie płaskie sandały, i przy wyjściu będzie jej można
zaproponować na przykład, że się ją odprowadzi do domu,
dla ochrony przed osobnikami, co nocą zaczepiają na
ulicach takie ładne i pociągające kobiety jak ona?
A może autor wcale sobie nie pójdzie po dotarciu na
drugie piętro, tylko akurat się uprze, by wspiąć się jeszcze
dwa i trafić pod same drzwi Rochele Reznik. Postoi tam,
wahając się dłuższą chwilę, zgaśnie światło, ktoś na
innym piętrze zapali je na nowo, znów zgaśnie. Autor
przyłoży ucho do drzwi: jeszcze nie śpi, a może światło
przebijające spomiędzy zasłon to tylko nocna lampka,
która zawsze towarzyszy jej podczas snu? Jest ze swoim
kotem? A może tak naprawdę leży teraz obok niej młody,
krzepki mężczyzna, a ty zaraz zapadniesz się na samo dno
otchłani wstydu. Jak się właściwie teraz widzisz, jeśli
wybaczysz to pytanie? Czyżby w roli ucieleśnienia
nocnych tęsknot samotnej, nie najmłodszej kobiety, miłej
i ładnej, ale raczej niepociągającej? A może zostałeś
obsadzony w roli gwałciciela z klatek schodowych,
poszukiwanego w tej okolicy już od półtora roku? Albo
po prostu zdezorientowanego zapaleńca, jak ten młody
poeta Juwal Dahan, i podobnie jak on, ty też wychodzisz
w środku nocy, by na ciemnych klatkach schodowych
szukać pomysłów do opowiadania, które wije ci się w
rękach?
Jest mędrzec bez krztyny rozumu,
Jest głupiec o sercu przepastnym,
Jest radość, co kres swój ma w płaczu,
I nikt, kto by duszę znał własną.
Licho podkusi teraz rozgorączkowanego autora, by
sprawdził po cichu drzwi: oczywiście zaryglowane.
A ona, ta twoja nieśmiała lektorka?
Na pewno już dawno zasnęła i tylko zostawiła
zapaloną nocną lampkę, która zwabiła tu z ulicy taką
zbłąkaną ćmę jak ty.
Ale jest jeszcze inna możliwość: gdy autor naciska
klamkę, ze środka dobiega szmer. On natychmiast
przytomnieje i ucieka, bojąc się zapalić światło,
przeskakuje po dwa stopnie, potyka się na zakręcie,
uderza
okrutnie
ramieniem
o
drzwi
szafki
z
bezpiecznikami, które tylko cudem trzymały się na
jednym przekrzywionym zawiasie, a teraz się urywają i z
potężnym łoskotem walą na poręcz, i zaraz, chwilę
później, otwierają się przed nim drzwi mieszkania – na
przykład „Tu sobie klawo mieszka Janiw Szlosberg”:
„Przepraszam pana bardzo, można wiedzieć, kogo
dokładnie pan tutaj szuka o tej porze?”
A może go rozpoznają? Na podstawie zdjęć w
gazetach albo napuszonych występów w dyskusjach
telewizyjnych? I jak się wytłumaczy? „Przepraszam, ja
jestem tylko biedny Mister Hyde, proszę, niech się
państwo nade mną zlitują i zechcą łaskawie zadzwonić po
doktora Jekylla”
Ale przecież może też być tak: autor nie ucieka,
słysząc szmer w mieszkaniu, tylko zastyga w bezruchu,
sparaliżowany strachem, przed drzwiami Rochele Reznik.
I po chwili postanawia zostawić jej liścik między futryną
a drzwiami (a może lepiej zostawić go na dole, w
skrzynce na listy jej i Joselita?). Napisze: „Byłaś
naprawdę wspaniała przez cały ten wieczór, Rachel, i
wróciłem tu o tej późnej porze tylko po to, żeby ci
podziękować, a także by się upewnić, że wchodząc na
górę, do swojej zamkowej wieży, nie wpadłaś w łapy
żadnego czarownika ani smoka. I jeśli pozwolisz, niech
ten liścik będzie też całusem na dobranoc, dobrze?”
(Podpisze się tylko pierwszą literą imienia. Chociaż może
lepiej wcale się nie podpisywać – po co?)
A może tak: w tym samym momencie, kiedy autor
zbierał się już do odwrotu, Rachel otworzyła drzwi, bo
jeszcze nie zasnęła, tylko leżała na łóżku pogrążona w
myślach, aż nagle zauważyła delikatny ruch klamki i się
wystraszyła, lecz pomimo strachu podbiegła boso, by
spojrzeć przez wizjer, i kiedy zobaczyła, kto przyszedł,
nie wahała się ani nie czekała, aż zapuka, tylko od razu
mu otworzyła.
Rachel ma na sobie gładką, długą prawie do kostek
koszulę nocną z bawełny, z krótkimi rękawami, zapinaną
skromnie pod szyją na dwa guziki. Czyżby zdążyła je
szybciutko zapiąć, zerkając przez wizjer? Albo może
zawsze tak chodzi spać, z zapiętymi guzikami broniącymi
jej przed każdym, kto by się zamierzał wedrzeć do jej
snów?
Rochele Reznik uśmiecha się zdumiona, a na jej
wiewiórczej twarzy malują się zarówno strach, jak i
radość:
– To ty? Wróciłeś?
Autor z kolei z zaskoczeniem zauważa, że ten jej
nocny uśmiech jest mniej nieśmiały i zmieszany niż jej
nieliczne uśmiechy w ciągu wieczoru. Jego zakłopotanie
jest teraz tak głębokie, że próbuje coś wybąkać, zyskać
trochę na czasie, wymyślić dla niej jakieś wyjaśnienie
albo przeprosiny i natychmiast uciec.
Jego usta mówią same:
– No więc tak. Rachel. Słuchaj. Wróciłem tutaj, bo o
czymś zapomniałem. To znaczy, zapomniałem o czymś,
co bardzo chciałem już wcześniej dla ciebie zrobić. I nie
zrobiłem. Zgadnij, o czym zapomniałem?
Stojąc jeszcze przy drzwiach, które czym prędzej
zamknęła i zaryglowała zaraz po jego wejściu, splotła
mocno ręce na piersi, by się od niego odgrodzić. A może
tylko żeby ukryć przed nim, jak płaski jest jej biust pod
koszulą. Głos ma teraz dość spokojny (chyba tylko
dlatego, że podobnie jak w układzie naczyń połączonych,
intensywność jego zakłopotania zmniejsza je nieco u niej).
– Co chciałeś zrobić i zapomniałeś? Nie potrafię
zgadnąć.
– Czy możesz, proszę, dać mi na chwilę swoją
książkę?
– Moją książkę? Którą?
– Twoją. Moją. Tę, z której czytałaś fragmenty dziś
wieczorem w domu kultury i robiłaś to naprawdę
cudownie. Bo wiesz, po prostu chciałem wpisać ci
dedykację i z przejęcia zapomniałem. Dopiero teraz, pół
godziny temu, sobie przypomniałem. I wróciłem do
ciebie.
Z wysoka, z najwyższej półki regału na książki i
płyty, spogląda czarno-biały kot i wyniośle, jakby
ironicznie, puszcza do niego oko, jakby w tym nocnym
gościu nie było niczego nowego, jakby tak wyglądała
nocna rutyna w tym mieszkaniu na poddaszu – co noc
około dwunastej trafia tutaj taki albo inny zakłopotany
pisarz, który przypomniał sobie nagle, z opóźnieniem, że
powinien przyjść i wpisać osobistą dedykację dla Rachel
Reznik na tytułowej stronie swojej książki.
– Bardzo mi miło, ty pewnie jesteś Mister Chezi? –
powie autor, ruszając bez pytania w głąb pokoju, w stronę
stolika przy jej łóżku, gdzie pochyla się i wpisuje
serdeczną dedykację, wymieniając w niej również
zazdrosnego Joselita, a następnie pochyla się ponownie,
by dorysować jeszcze kwiatek i wąsaty koci pyszczek,
który z jakiegoś powodu wychodzi mu perfidny i
podstępny.
Rachel mówi:
– Posłuchaj. Chciałam cię przeprosić. Bo się
pomyliłam. Kiedy mnie odprowadzałeś do domu,
powiedziałam, że moje zasłony są w pralni. A nie były.
I jeszcze po chwili:
– Nie, właściwie się nie pomyliłam. Powiedziałam
nieprawdę. Przepraszam.
– Ale dlaczego to powiedziałaś? Czy szukałaś
pretekstu, żeby mnie powstrzymać? Żebym nie wszedł tu,
na górę? Trochę się bałaś?
Jego dłoń przesuwa się teraz delikatnie, niby
mimochodem, po jej policzku.
– Tak. Bałam się. Nie wiem. Wstydziłam się przed
tobą. Naprawdę nie potrafię teraz powiedzieć, czy
naprawdę chciałam, żebyś tu przyszedł, ale się bałam, czy
może po prostu bałam ci się powiedzieć, że się boję. Teraz
też jestem niepewna.
Słysząc te słowa, przyciągnie jej głowę do swojego
barku i przytrzyma, nie dając jej się odsunąć (mała
wystraszona wiewiórko, proszę, nie uciekaj ode mnie).
Jednocześnie uświadomi sobie, że teraz, chyba dlatego że
rozpuściła na noc warkocz i bujne długie włosy spływają
jej swobodnie do połowy pleców, że teraz nagle wydaje
mu się znacznie mniej niepociągająca.
I niczym zawstydzonej dziewczynce, gdy on jeszcze
przyciska jej głowę do swojego barku, wyrywa jej się
nieoczekiwane pytanie:
– Przed chwilą powiedziałam, że teraz też jestem
niepewna. A czy nie powinnam była raczej powiedzieć
„Teraz też nie jestem pewna”?
Oburącz ujmuje ją za ramiona, pozwalając jej oprzeć
się o stolik, i całuje poniżej ucha, na razie
niezdecydowanie, powiedzmy, po ojcowsku. I mimo
wszystko nie udaje mu się okiełznać werbalnej obsesji:
– Dobrze, zobaczmy: „Teraz też nie jesteś pewna?”,
„Teraz nie jesteś też pewna?”, „Teraz jesteś też
niepewna?”, „Nie teraz też jesteś pewna?”, „Nie, teraz też
jesteś pewna?”, niepotrzebne możesz skreślić.
Zamiast skreślić niepotrzebne, łechce go wargami po
szyi, ledwo dotykając skóry, i dopiero wtedy do autora
wreszcie dociera, że prosi go, by umilkł. Daje więc spokój
grom słownym, wstydząc się tylko twardego zarostu,
który na pewno pojawił się na jego twarzy od porannego
golenia, a teraz ją kłuje. Lecz tak się składa, że akurat
przez ten kłujący zarost zapłonęło w niej coś, co kazało jej
przeorać paznokciami jego włosy na karku – już nie
łagodnie, lecz z niespodziewaną stanowczością. Nie
pozostał jej dłużny, obrócił ją plecami do swojej piersi i
odgarnąwszy gęste włosy, zbliżył usta do jej karku, a
następnie czubkiem języka zaczął muskać puszek cienkich
włosków, sprawiając, że puszek się zjeżył, a po jej
plecach spłynęła fala dreszczy. Wreszcie uniósł głowę, a
jego wargi zaprosiły ją do ostrożnego, badawczego
pocałunku, który zaraz pogłębiły, zamieniając go w
pocałunek przypieczętowania, a dalej w wędrujące powoli
w tę i z powrotem ssące pocałunki, co zarazem
zaspokajają i wzbudzają pragnienie. Chłonął wionące od
niej zapachy, wśród których, jak mu się zdawało,
wyczuwał delikatną woń płynu do ust i ukrywającą się
pod nią lekką, prawie niewyczuwalną nutę jogurtu
cytrynowego i chleba. Ta mieszanka zapachów była dla
niego rozkoszna, przykuwała do niej jego zmysły mocniej
niż wszystkie perfumy świata. Przez jedną przelotną
chwilę zdążył się jeszcze wystraszyć o woń własnego
ciała i o to, czym być może zionie teraz z jego ust, i
pożałował, że nie poprosił przedtem, by pozwoliła mu
wziąć prysznic, ale jak miał to zrobić? Teraz już za późno,
by prosić ją o cokolwiek, bo zaczęła napierać na niego,
szukając ustami jego piersi, co prawda nieśmiało, ale pod
wpływem jakiegoś impulsu czy żaru, który przemógł jej
wstydliwość i zaczął już kruszyć wszelkie opory, jak
gdyby własne ciało popychało ją z całej siły, żądając:
„Tylko mi teraz nie przeszkadzaj”.
On z kolei obawiał się trochę, że teraz, gdy ona tuli
się do niego, może się wzdrygnąć, a nawet wystraszyć lub
poczuć urażona, wyczuwając nagle przez ubranie jego
sztywny członek. Jednak gdy go poczuła, wcale się nie
wzdrygnęła ani nie obraziła, lecz jakby dobrze
przygotowana na to przez swoje samotne sny, objęła go i
mocno przylgnęła do jego ciała, po czym obiema rękami
zaczęła puszczać wzdłuż i wszerz po jego plecach
rozkoszne żaglówki namiętnych pieszczot. Koniuszkami
palców wzbudzała na jego skórze morskie bałwany ze
spienionymi grzywami na spiczastych grzbietach.
A ponieważ stali wciąż przytuleni przy stoliku, koło
jej pojedynczego łóżka posłanego już do snu, bez trudu
przeszli teraz, prawie niezauważalnie i bez skrępowania, z
pozycji stojącej do leżącej, nie wypuszczając się z objęć. I
w chwili, gdy układali się na boku (bo łóżko było wąskie),
zdarzyło się między nimi coś, czego niepodobna ująć w
słowa, był to prosty ruch, mający tylko sprawić, że będzie
im wygodniej, ruch, który zupełnie przypadkowo
wykonali oboje w idealnej zgodności, zgrani harmonijnie
jak para wprawionych tancerzy po stu próbach, i stało się
tak, że ten wspólny, wspaniały i wprost niewiarygodnie
doskonały ruch rozśmieszył ich oboje, tym samym
usuwając ostatki skrępowania czy napięcia, a
jednocześnie spotęgował podniecenie. A ponieważ łóżko
było pojedyncze, a nie małżeńskie, leżeli wciąż na boku,
wtuleni w siebie, spleceni, i musieli zgadywać, jak
dostroić każdy swój ruch do drugiego: zupełnie jak w
przytulanym tańcu. I rzeczywiście, prócz jednego
jęknięcia, gdy łokieć ugodził w bark, taniec toczył się
płynnie, a pisarz nie mógł się temu nadziwić, ponieważ
sądził, że ona nie może mieć bogatych doświadczeń, i
ponieważ wiedział, że sam daleki jest od wirtuozerii. Gdy
jego ręka zaczęła pieścić jej udo, szepnęła mu do ucha:
– Zaraz, pozwól mi tylko wyprowadzić Joselita do
łazienki, trochę się przy nim wstydzę.
On szepnął przemądrzale:
– O co chodzi, czemu miałby nie patrzeć, niech
trochę pozazdrości. Może jego też to rozpali?
Słyszał, jak ona ciepłym, ściszonym głosem
przemawia do kota przed zamknięciem go w łazience. Z
czułością. A może przepraszająco. Wracając, położyła się
znów koło niego na boku. Przytuleni, pławili się w
pieszczotach, nie mogąc się zdecydować, co dalej, aż jego
ręce ruszyły po jej koszuli w poszukiwaniu piersi, lecz
ona zamknęła w dłoni jego błądzące po omacku palce i
odsunęła je od małego biustu, który zawsze, przez całe
życie, wprawiał ją tylko w zażenowanie. I jakby chcąc mu
to natychmiast wynagrodzić, poprowadziła je ręką i
złożyła na swoim brzuchu.
Znowu obudziła się w nim potrzeba mówienia i
odezwał się stłumionym głosem: „Posłuchaj, Rachel... ”,
lecz ona zamknęła mu usta i skapitulował, po czym zaczął
zasypywać pocałunkami jej czoło i skronie, całował w
kąciki oczu i pod uszami, i w zagłębieniach szyi, i tam,
gdzie szyja wygina się w łuk przed połączeniem z
barkami, w miejscach, gdzie dotyk jego warg lekko ją
łaskotał. Tymi pocałunkami usiłował właściwie ją
przekupić albo odwrócić jej uwagę od powolnej,
ukradkowej wędrówki jego drugiej ręki, która nie
zatrzymała się na brzuchu, gdzie wypuszczono ją na
wolność, lecz zaczęła pełznąć ostrożnie ku południowi.
Aż Rachel zatrzymała go, mówiąc:
– Zaczekaj za mną jeszcze trochę. Jeszcze się trochę
boję.
Ustąpił jej, zatrzymał się natychmiast i tylko
odpowiedział szeptem:
– Zdziwisz się, wiewióreczko, aleja też się trochę
boję. Nie tylko ty.
I chociaż zdawało mu się, że nie ma cienia
podobieństwa między jej wstydliwym strachem a jego
lękiem przed porażką, ich obawy były dość podobne: ona
zapewne widziała w nim doświadczonego w miłości
mężczyznę,
który
zakosztował
już
rzadkich
i
różnorodnych delikatesów, a wszystko, co jej
nieumiejętne ciało jest w stanie mu zaoferować, może być
dla niego dość sztywne albo wręcz nijakie. On z kolei bał
się – jak zawsze – o swoją namiętność, która może nagle
osłabnąć bez uprzedzenia, co mu się już kilka razy
zdarzyło, i jak wtedy wypadnie w jej oczach? Co ona
pomyśli o sobie samej? i o nim? O jego wtargnięciu o
północy do jej domu, o płomieniu, który z sobą przyniósł,
płomieniu bez pokrycia, który w końcu okaże się tylko
ułudą albo czczymi przechwałkami? Przecież ona na
pewno bierze go za mężczyznę doświadczonego i
wprawionego, więc co sobie o nim pomyśli, jeśli okaże
się teraz przed nią zaledwie wyrostkiem, skurczonym z
przejęcia i strachu?
I rzeczywiście, w tej samej chwili, dokładnie wtedy,
gdy ta obawa przemknęła mu przez myśl, zaraz się też
spełniła. Musiał teraz odsunąć od jej ciała swoje ciało,
które do tej pory przylegało do niej mocno na całej
długości, aby nie zauważyła tego, co nagle zniknęło.
A przecież zaledwie kilka minut wcześniej wstydził
się przed nią i martwił, czy nie wystraszy się, wyczuwając
przez ubranie jego erekcję, i oto teraz boi się, wprost
przeciwnie, co się stanie, gdy zauważy zwiotczenie?
W jego myślach błysnął mały złośliwy chochlik,
błazen cieszący się z cudzego nieszczęścia, i wyjawił mu
w sekrecie, że teraz, w tym łóżku, nareszcie oboje
zrównali się ze sobą: „Ona przez cały czas się pilnuje, by
nie zetknąć się z tobą piersiami, bo wtedy byś poczuł, że
prawie ich nie ma, a ty dokładnie z tego samego powodu
odsunąłeś teraz od niej biodra. Remis”.
Wyszeptać to? Teraz? Słowa tego chochlika-błazna?
Może wybuchniemy razem uwalniającym śmiechem,
śmiechem niosącym ulgę i rozwiewającym strachy, a
potem, po tym śmiechu, nie będzie już między nami
żadnego skrępowania ani wstydu, żadnego sekretu,
niczego komicznego ani niemiłego, i dopiero wtedy
będziemy mogli, ona i ja, oddać się rozkoszy?
Ale czym prędzej uciszył błazna. Powstrzymał się. I
milczał. Zamiast porównywać na głos to, czego nie da się
porównać, zacznie całować jej ramiona, bok jej ciała,
przechodząc delikatnie w stronę piersi, lecz przedtem
nachyli się, by polizać ją po brzuchu, rozsiewając po
drodze, między pocałunkami, wymyślne pieszczoty,
którymi wydobędzie z niej jakby pomruk, jakby ciche
gołębie gruchanie, łagodne i długie.
Pieszcząc Rachel, zacisnął powieki i próbował
podnieść się z upadku, przypominając sobie zarys majtek
Riki,
kelnerki,
tę
niesymetryczną
linię,
która
prześwitywała przez jej krótką spódniczkę i podnieciła go
w kawiarni przed rozpoczęciem wieczorku literackiego.
Usiłował teraz postawić sobie przed oczami tę Riki, która
jedną ręką podwija dla niego spódniczkę wysoko powyżej
bioder, a drugą opuszcza i odchyla majtki w kroku.
Próbował też szczegółowo odmalować sobie w wyobraźni
to, co działo się w pokoju hotelowym w Ejlacie między
Riki a jej kochankiem piłkarzem, Charliem, albo między
Charliem i Lucy, która kiedyś została wicemiss bikini – w
tym samym pokoju i tym samym hotelu – i co mogłoby
się dziać w łóżku między Charliem a nimi dwiema razem,
albo tylko między Riki i Lucy, bez Charliego.
A kiedy i to nie pomogło, poprosił wyobraźnię, by
zamieniła go na kilka minut w Juwala, tego młodego
poetę, który trawiony w dzień i w nocy głodem kobiecego
ciała, z rozpaczy znienawidził własne życie: „To teraz
bądź Juwalem, oto nareszcie dostajesz prawie nagie ciało
kobiety, weź je, rzuć się na nią, weź, podwiń jej nocną
koszulę i ugaś zaraz swoje palące pragnienie”.
Rachel zauważyła, a może tylko odgadła, to
następstwo przypływu i odpływu. Wtuliła twarz w
zagłębienie jego barku i powiedziała najgłębszym głosem:
– Powiedz, że jesteś tutaj naprawdę. Przekonaj mnie,
że to nie dzieje się w moim śnie.
I chyba przez to, że wszystko zdawało jej się tylko
snem – chyba tylko dlatego nie powstrzymała go, gdy
podciągnął jej koszulę nocną aż do bioder. Nie tylko mu
nie wzbraniała, ale wręcz ujęła jego rękę i zaprowadziła,
by pogładził wraz z nią, dłoń w dłoń, powierzchnię innej
tkaniny niż materiał koszuli, ciepłej tkaniny zdradzającej
jego palcom załomy i ukryte wilgotne nisze, aż ponownie
ogarnął go przypływ i już nie potrzebował nieszczęsnego
Juwala ani kelnerki Riki, ani wspomnienia zarysów
prześwitujących przez jej spódniczkę. Jego pożądanie
wzbiło się niemal w jednej chwili na poziom, gdzie pęd
ku szczytowi rozkoszy został zatrzymany i ustąpił miejsca
jakby czujnemu cielesnemu zasłuchaniu, zasłuchaniu
pełnemu
intymnej
szczodrości,
która
pragnie
obdarowywać Rachel coraz to większymi rozkoszami,
zwlekając z ugaszeniem własnego pragnienia, i szuka po
omacku sposobu, by sprawiać jej coraz więcej radości,
jeszcze więcej i więcej, aż nie będzie mogła jej znieść. I
tak, z bezgranicznym oddaniem, ujął ster jej rozkoszy w
swoje palce, teraz już wprawne i pełne natchnienia, by
zawinąć do jej macierzystego portu, głęboko, do samej
kei, do samego jądra jej rozkoszy.
W najwyższym zasłuchaniu, niby sonar potrafiący
wyłapać z morskich głębin najdrobniejsze szmery,
nieuchwytne dla zwykłego ucha, dosłyszał prąd cichych
pomruków, które dochodziły teraz z jej wnętrza, gdy
obdarzał ją coraz silniejszymi doznaniami. Usłyszał i
mimo woli wyodrębnił subtelne odcienie odróżniające
poszczególne pomruki. Skórą, nie uchem odbierał
nieznaczne wahnięcia w rytmie jej oddechu, wyczuwał
falujące drgania jej skóry, jak gdyby cały zmienił się w
czuły sejsmograf, który wychwytuje i natychmiast
tłumaczy kod reakcji jej ciała, by następnie wykonać to,
co odczytał, nawigując z mistrzowską precyzją. Odgaduje
zawczasu i ostrożnie omija każdą mieliznę, każdą
podwodną rafę, eliminuje najmniejsze tarcie, prócz tego
powolnego, co nadchodzi i wraca, nadchodzi, krąży i
wraca, nadchodzi, muska i wraca, doprowadzając całe jej
ciało do drżenia. Tymczasem jej pomruki przeszły w
delikatne łkania, błagania, jęki, gwałtowne okrzyki
zdumienia, a wargi zdradziły mu, że jej policzki zrosiły
łzy. Każdy dźwięk, każdy oddech i drgnienie, każda
przebiegająca po jej skórze fala, pomagały palcom
sternika prowadzić ją, sprawnie i niezawodnie, do
wnętrza, do rodzimej przystani.
A w miarę jak rosły fale jej rozkoszy, rosła też jego
duma i coraz przyjemniej mu było odsuwać coraz dalej i
dalej własne zaspokojenie, zwlekać, póki nie wydobędzie
z niej całej miłosnej tęczy, póki jej tłumione łkanie nie
przestanie być tłumione, póki wezbrana powódź nie
porwie jej jak wodospad papierową łódkę (i mimo
wszystkich tych wzniosłych dążeń od czasu do czasu
kapitan, bez reszty oddany swojej misji, brał sobie zadatek
rozkoszy, ocierając się naprężonym ciałem o bok jej uda,
głębokimi i powolnymi ruchami, co zarazem zaspokajają i
wzbudzają pragnienie, lecz zaraz wracał do zadań, których
się podjął, i skupiał się na precyzyjnej nawigacji).
I podobnie jak muzyk bez reszty pochłonięty
wędrówką palców po klawiszach, nie pamiętał wcale, że
jeszcze kilka godzin wcześniej ta zawstydzona wiewiórka
wydawała mu się miła i nawet prawie piękna, tylko że
niepociągająca. Teraz jego dłonie ruszyły, by odsłonić jej
zakryte nocną koszulą piersi, piersi dwunastolatki, i tym
razem go nie zatrzymywała, zniewolona więzami
namiętności, a kiedy nareszcie ujął w dłonie te pączki
kwiatów, zdjęty litością i pożądaniem poprowadził język
ku brodawkom i każdą po kolei brał między wargi, do
każdej zalecał się delikatnie językiem, tymczasem jego
palce znów zaczęły grać na jej intymnych wargach,
sięgając ukrytych płatków okalających owoc wiśni, który
był pełny i jędrny i przypominał nieomal trzecią
brodawkę. W ślad za jego palcami poszły też wargi i
język. A ona, niczym niemowlę, wsunęła nagle kciuk
głęboko do ust i zaczęła głośno ssać, aż naraz jej plecy
uniosły się i wyprężyły niby cięciwa napiętego łuku, a
chwilę później, gdy opadła z powrotem na materac,
rozległ się dochodzący jakby z dna głębokiej studni
przeciągły i miękki krzyk, wyrażający nie tylko rozkosz,
ale też zdumienie i zachwyt, jak gdyby jeszcze nigdy nie
przybiła do tej swojej najskrytszej kei i jakby nawet w
najśmielszych fantazjach nie przypuszczała, co czeka ją
tam, u nabrzeża.
Zaczęła więc nagle płakać w głos i powiedziała mu:
„Patrz. Płaczę”. I ten dziewczęcy płacz sprawił, że wtuliła
w jego ramię swoją twarz małego gryzonia i wyszeptała:
„Przepraszam, to tylko dlatego, że trochę się przed tobą
wstydzę”.
Zaczęła pieścić go po policzkach i czole długimi
wolnymi ruchami, aż uspokoiła się i płacz ustał. Jednak
po dwóch-trzech minutach usiadła nagle na łóżku i
unosząc ręce, zasłoniła na chwilę twarz koszulą nocną,
która zrolowała się wokół jej bioder, spychana tam i od
góry, i od dołu, zdjęła ją i powiedziała: „Teraz już mi
wszystko jedno, że mnie zobaczysz”, po czym położyła
się z powrotem na wznak, czekając na niego, aż przyjdzie.
On jednak tylko leżał na boku w pozycji embrionu, by
ukryć przed nią, że kiedy omdlewała z rozkoszy, jego
męskość znowu zwiędła. Teraz bał się, że pewnie poczuje
się tym urażona albo może będzie się za to winić.
Lecz ona akurat nabrała śmiałości, o jaką nawet się
nie podejrzewała, i zaskakując zarówno siebie, jak i jego,
zwilżywszy palce, sięgnęła niepewną ręką po jego członek
i przesuwała po nim dłonią w tę i z powrotem,
obdarowując go taką pieszczotą, jakiej nigdy nie ośmieliła
się dać ani pierwszemu chłopakowi, którego miała przed
dwunastu laty, ani tamtemu żonatemu mężczyźnie sprzed
sześciu i pół roku.
I ta pieszczota ukazała jej to, czego się już domyślała,
ale nie była tym urażona, przeciwnie, ogarnęła ją fala
miłości, szczodrości i matczynego współczucia,
współczucia dla jego zakłopotania, współczucia dla jego
wstydu i niepokoju o to, co ona może sobie o nim
pomyśleć, dla wstydu i niepokoju, które zapewne teraz go
nurtują.
Jednocześnie zbudziła się w niej pewna kobieca
stanowczość, której towarzyszyło poczucie, że teraz musi,
ale to naprawdę musi mu pomóc, więc przełamując
skrępowanie, polizała palce, otuliła nimi jego zwiotczały
członek i zaczęła wodzić po nim dookoła niepewnymi
ruchami, które nie były wprawne, za to pełne oddania,
zapału i czułości, i jakby kapiące najprzedniejszą mirrą.
Pięcioma palcami, które uniosły się ambicją, dogadzała
mu pieczołowicie, jeszcze i jeszcze, nie do końca wiedząc
jak, ale starając się odgadywać, a potem też ustami,
aksamitem języka, wytrwale jak pilna uczennica, aż
znowu poczuł pierwsze podrygiwania zwiastujące
dźwignięcie się z upadku.
W tej samej chwili autor przypomniał sobie nagle
człowieka, który siedział przez cały wieczór w kącie sali,
raz po raz wydając najróżniejsze paskudne chichoty
obrzydzenia i szyderstwa. Był to Arnold, Arnold Bartok,
chudy
kościsty
mężczyzna,
nieco
zasuszony,
przypominający chorą, prawie zupełnie wyleniałą małpę.
Ledwie miesiąc temu został zwolniony z pracy na pół
etatu przy sortowaniu paczek w prywatnej firmie
kurierskiej. Wraz z matką spędza parne noce w klitce
dawnej pralni, pod jednym kocem, i co godzinę-dwie musi
podsuwać matce nocnik, a potem wyjmować go spod
zwałów jej zwiotczałego ciała. Arnold Bartok, który snuje
rozważania nad życiem wiecznym i możliwością
unicestwienia śmierci.
Przy tym wspomnieniu dogasły w nim ostatnie
przebłyski namiętności. Sumienne palce Rachel nie mogły
cofnąć tego, co uczynił mu Arnold Bartok, być może w
ramach spóźnionej zemsty. Również młody poeta Juwal
zjawił się teraz w jego myślach, stał i czekał cierpliwie w
kolejce wśród proszących o autograf, nie po to, by też
poprosić, lecz by powiedzieć autorowi, bez złości, tylko z
lekkim przygnębieniem:
– Ale mimo wszystko trochę mnie pan skrzywdził,
prawda?
Na darmo próbowałby teraz wytłumaczyć Rachel to,
co nie ma wytłumaczenia. Nawet znacznie bardziej
doświadczona od niej kobieta mogłaby wpaść w
zakłopotanie, a nawet winić się o porażkę.
Zaraz wziął na siebie odpowiedzialność i za własną
niemoc, i za niezręczną sytuację, w jakiej ją postawił.
Gdyby w ogóle można było mówić takie rzeczy,
chociażby szeptem w łóżku, w ciemności, około drugiej w
nocy, Rachel chybaby się ośmieliła powiedzieć mu mniej
więcej tak: „Tylko mi nie bądź smutny, strasznie cię
proszę, w ogóle nie bądź smutny, ani trochę, i ani trochę
nie próbuj mnie przepraszać, nie trzeba, bo twój
zwiotczały członek wchodzi teraz we mnie, właśnie teraz,
wchodzi we mnie i sięga tak głęboko do środka, do
najgłębszych zakamarków, tam, gdzie naprężony nie
sięgnął nigdy w życiu, i w ogóle żaden naprężony członek
nie mógłby wejść we mnie tak głęboko”.
Ale jak mogła wyrazić takie uczucie, na głos albo
szeptem, przed mężczyzną, którego zna właściwie tylko z
napisanych przez niego książek?
W nikłych przebłyskach światła latarni, sączących się
z ulicy przez szczelinę między zasłonami, Rachel wstanie
teraz z łóżka. Namaca i podniesie z podłogi koszulę.
Zamknie się w łazience i wróci po dziesięciu minutach,
umyta, chłodna, pachnąca, już w nowej koszuli, tak samo
długiej jak poprzednia, sięgającej jej do kostek, i też z
zapiętymi guzikami pod szyją. Oboma. Wypuści nawet z
łazienki Joselita, diabła w kociej skórze, który
natychmiast wyskoczy i wdrapie się na swój posterunek,
wysoko, tuż pod sufitem, na wyżynach górnej półki regału
na książki i płyty. Stamtąd wlepi żółtawe tygrysie oczy,
wrogie albo zdumione i zaciekawione, a może zupełnie
pozbawione emocji, w obcego, który zajął jego miejsce w
łóżku. Jakby mówił: „No i po co ci było to wszystko?”
Albo: „Przecież wiedziałem, że tak się to skończy, ty
zresztą też”.
Obcy będzie leżał zgnębiony na plecach, paląc
papierosa, okryty męską bydlęcą hańbą, wstydząc się
nawet tego prymitywnego zawstydzenia, które go
ogarnęło, jakby był ogierem albo buhajem niezdatnym już
do swojej roli, a mimo to będzie szukał pocieszenia w
milczącym napawaniu się bogactwem rozkoszy, którymi
zdołał obdarzyć Rachel, i gamą pomruków, jakie udało
mu się wydobyć z jej ciała. I zaraz zacznie się wstydzić
nawet tej nadętej pociechy. Gdyby choć mógł powiedzieć:
„Posłuchaj, Rachel, niech ci nie będzie przykro, przecież
wszystkie osoby w tym opowiadaniu, wszystkie są tylko i
wyłącznie samym autorem: Riki i Charlie, Lucy i Leon,
Owadja, Juwal i Jerocham, wszystkie są tylko nim i
wszystko, co tutaj przeżywają, przeżywa właściwie tylko
on, i ty też, Rachel, ty też przecież jesteś tylko moją
myślą, a wszystko, co się teraz dzieje z tobą i ze mną, tak
naprawdę dotyczy tylko mnie”.
– Spójrz tylko – mówi Rachel. – Spójrz, zobacz, masz
tutaj zadrapanie, dość głębokie. Poleciało ci nawet trochę
krwi. Mogę odkazić? Przylepić plaster?
– Zostaw. Nie warto. To nic takiego.
– Wpadłeś na coś? Rozdarła ci się też koszula.
– Walczyłem o ciebie ze smokiem. Z siedmioma
czarownikami, pięcioma demonami i smokiem. Zabiłem
wszystkich, ale przedtem dźgnęli mnie mieczem.
– Wystarczy. Nie bój się. To tylko jodyna. Chwilę
popiecze i już. Po bólu. Gotowe. Co to, pogromca
czarowników i smoków boi się kropli jodyny i plastra?
Teraz już nie leży na wznak i nie jest zawstydzony
ani zarozumiały, tylko znów zajęty: wstaje, owija się jej
prześcieradłem, zapala papierosa, gasi go, zaciągnąwszy
się trzy-cztery razy, zbiera po omacku swoje rzeczy
rozrzucone po wykładzinie wokół jej łóżka, wchodzi do
łazienki, żeby się załatwić i wziąć prysznic – pod zimną
wodą – po czym wychodzi ubrany, ale zupełnie mokry, bo
wolał się nie wycierać: tak czuje się bardziej rześko.
– Kawę? Bułeczkę? Tosta? To nie zajmie nawet
pięciu minut.
– Nie, dziękuję, wiewióreczko, lecę. Zaraz wpół do
trzeciej.
– O, proszę. Woda już się zagotowała. Napij się
chociaż kawy.
– Dziękuję, nie. Rachel, wybacz, ale naprawdę już
muszę iść (znów „naprawdę”, oto słowo szyfr, zza którego
wyziera spłaszczona gęba kłamstwa).
– Powiedz, było nam dobrze, prawda?
– Bardzo. Mnie było z tobą naprawdę wspaniale. I
posłuchaj. Rachel. Niedługo zadzwonię (nie zadzwonisz.
Bo po co?). A ty, w miarę możliwości, nie gniewaj się.
Ani na mnie, ani na siebie. I nie bądź też smutna (przecież
ona już jest smutna, i to przez ciebie, łajdaku, dobrze o
tym wiesz, wiedziałeś z góry). Więc do zobaczenia?
Cześć, Joselito, i ostrzegam cię, żebyś dobrze pilnował tej
dziewczyny, bo jak nie, to będziesz miał ze mną do
czynienia (trochę trudno mu już przychodzi ukryć
zniecierpliwienie. Naciska klamkę, tę samą, którą
ostrożnie sprawdzał trzy godziny temu od zewnątrz,
chociaż właściwie wolał, aby drzwi pozostały zamknięte.
Ale po co w takim razie wchodziłeś tu po ciemku? Po co
sprawdzałeś klamkę?).
– Poczekaj, może chociaż szklankę ziołowej herbaty?
Mam też argentyńską yerba mate. Może jednak zostaniesz
do rana? Joselito, prawda, że go zapraszamy?
– Dziękuję wam, ale naprawdę muszę. Zadzwonię.
Porozmawiamy.
I nagle jej głos znów staje się drżący, potulny,
podobnie jak w pierwszych chwilach po ich wspólnym
wyjściu z domu kultury.
– Jesteś rozczarowany? Mną?
– Rozczarowany? Coś ty? Czym?
Milczy. Jej palce usiłują zapiąć górny guzik nocnej
koszuli, ale nie udaje im się, bo guzik jest już zapięty.
– Nie, nie rozczarowany. Co znowu. Jesteś naprawdę
wspaniała, Rachel (ale to czcza gadanina, bo w głębi serca
zadaje sobie teraz pytanie, co w ogóle sprowadziło go
tutaj w środku nocy. Co też mu przyszło do głowy?
Trzymając już rękę na klamce, spogląda na zegarek:
spędził tu dwie i pół godziny. Nawet więcej: dwie godziny
i czterdzieści minut).
– Chciałabym tylko, żebyś wiedział...
– Wiem, Rachel (specjalnie jej przerywa, żeby nie
usłyszeć tego, co ona, zdaje się, ma mu do powiedzenia).
Wiem. I nie martw się. Przecież sama powiedziałaś, że
było nam razem naprawdę wspaniale. Do zobaczenia.
Połóż się z powrotem i śpij aż do rana. Albo nawet do
południa, czemu nie? (Wyrazy „przecież”, „czemu nie?”,
a zwłaszcza „naprawdę” zmieniają jego pustą mowę w
jeszcze bardziej jałową i kłamliwą. „Co za nędza”, mówi
do siebie. „Co za wstyd”, mówi. )
A potem? Może potem poszedłeś stamtąd, żeby
sprawdzić, czy kawiarnia Riki jest jeszcze otwarta
dwadzieścia po drugiej w nocy i czy przypadkiem nie ma
tam nadal Riki?
Jest już znowu na dworze, w ciemności, kieruje swoje
kroki z ulicy w boczną aleję, a z alei w jeden zaułek,
potem w następny. I właśnie teraz – oho, kolega nam się
obudził! – właśnie teraz jego członek zaczyna ni stąd, ni
zowąd nabierać życia. O co ci chodzi, palancie? Teraz
sobie przypomniałeś? Bardzo cię przepraszam, ale który z
nas jest większym idiotą, ty czyja? Więc cicho bądź.
Przecinając pustą ulicę oświetloną przez żółte latarnie
i kierując się w prawo, w pusty i niemal zupełnie ciemny
zaułek, autor zacznie szkicować w myślach dodatkowe
rysy postaci pani Miriam Nehorait oraz kaowca
Jerochama Szdematiego, aby nie wyszły mu płaskie.
Nogi tymczasem zaniosły go już w nieznajomą
okolicę, niedaleko miejsca, gdzie kończy się miasto, a
zaczynają rozciągać puste nocne pola.
Kolistą drogą wieje wiatr,
Przemija i wraca swym biegiem,
Zaczekaj: może nadszedł czas,
By uniósł na skrzydłach i ciebie?
Przy niewykończonym budynku krępy, lekko
zgarbiony stróż nocny oddawać będzie długo mocz, stojąc
w bezruchu z uniesionym jednym barkiem. Za nim już
tylko rzędy słupów elektrycznych, niewybrukowany
chodnik, magazyny, blaszane budy, kupy piachu i żwiru.
Jezdnia zmieni się tutaj w piaszczystą drogę i oto już
koniec miasta: zarośnięte cierniami nieużytki, cztery
zardzewiałe beczki, place zawalone budowlanymi
odpadami, połamane graty, w dole cień krzewów
rycynusu, wrak dżipa, opona do połowy wkopana w
piasek, nareszcie będziesz sam. Usiądziesz na odwróconej
skrzynce. Zobaczysz cień gór. Gwiazdy. Migoczące
światła domów. Durna sygnalizacja na skrzyżowaniu
zmienia w kółko kolory: żółte, zielone, czerwone, bez
potrzeby. Dalekie szczekanie psów i lekki smrodek
kanalizacji. Po co o tym pisać? To wszystko jest i będzie
nadal, czy to opiszesz czy nie, czy będziesz tutaj czy nie. I
znów kłaniają się te podstawowe pytania, które pojawiły
się już na początku tego tekstu: po co piszesz. Dlaczego
piszesz właśnie w ten sposób. Jaki wkład, jeśli w ogóle,
wnoszą twoje opowieści do społeczeństwa, do państwa
albo rozwijania pozytywnych wartości? Na kogo chcesz
oddziaływać? Może w gruncie rzeczy piszesz tylko dla
sławy? Albo dla pieniędzy?
Mając szesnaście – siedemnaście lat, w wieku
młodego poety Juwala Dotana, autor nocami siadał sam w
opuszczonym magazynie i przelewał na papier porwane
strzępy opowieści. Pisał je mniej więcej tak, jak śnił i jak
się onanizował: w wirze obsesji, entuzjazmu i rozpaczy,
wstrętu i nieszczęścia. Miał też w sobie pewną ciekawość,
nigdy niesytą dociekania, dlaczego ludzie wciąż
wyrządzają sobie nawzajem i sobie samym rzeczy,
których nie zamierzali wyrządzić.
Nadal jest tego ciekaw, ale z biegiem lat nabrał
pewnego fizycznego lęku przed bezpośrednim kontaktem
z obcymi: nawet lekkie, przypadkowe otarcie wprawia go
w przerażenie. Nawet dotyk obcej ręki na ramieniu.
Nawet konieczność oddychania powietrzem, które
przedtem mogło być w ich płucach. A mimo to wciąż na
nich patrzy i pisze o nich, tak by ich dotykać, nie
dotykając, i aby oni dotykali go bez rzeczywistego
kontaktu.
Może tak: pisze o nich jak fotograf w czasach
sepiowych zdjęć, fotograf uroczystości rodzinnych. Uwija
się między postaciami, rozmawia ze wszystkimi,
zaprzyjaźnia się, żartuje, prosi, by wreszcie stanęli na
swoich miejscach, chodzi i ustawia wszystkie osoby
dramatu w półkolu: wysokich na stojąco, pod nimi sadza
niższych, kobiety i dzieci, ścieśnia odstępy między nimi,
przysuwa głowę do głowy, przechodzi parę razy między
rzędami i od niechcenia poprawia tu i ówdzie kołnierzyk,
wystającą koszulę, mankiety rękawów, wstążki u
warkoczy, po czym wycofuje się za aparat ustawiony na
trójnogim statywie, wsuwa głowę pod czarną płachtę,
zamyka oko, odlicza głośno do trzech, wreszcie naciska
wyzwalacz i tym sposobem zamienia wszystkich w duchy
(tylko szary kocur Miriam Nehorait się wyłamał i nie
zechciał zastygnąć w bezruchu, być może wyczuwając
bliskość Joselita, i dlatego pozostał na zawsze uwięziony
w rogu zdjęcia, z trzema albo czterema ogonami.
Lizawieta Kunicyn zamrugała i na zdjęciu puszcza oko.
Łysina pomocnika szwarccharakterów, pana Leona,
połyskuje niezdrowo. Młody poeta, Juwal Dahan,
zapomniał się uśmiechnąć, za to Charlie uśmiecha się od
ucha do ucha. Rochele Reznik spuszcza wzrok na czubki
butów, a Lucy, wicemiss bikini, prezentuje lekkiego,
uroczego zeza w lewym oku).
Ale po co pisać o czymś, co istnieje i bez ciebie? Po
co malować słowami to, co nimi nie jest?
I znowu: jakie zadanie spełniają, jeśli w ogóle, twoje
opowieści? Komu przynoszą pożytek? Komu są
potrzebne, wybacz to pytanie, twoje wyświechtane
fantazje o rozmaitych banalnych przygodach łóżkowych
ze sfrustrowanymi kelnerkami, o niezamężnych
lektorkach mieszkających z kotami, o wicemiss bikini z
Ejlatu sprzed dwudziestu lat? Może byś jednak zechciał
łaskawie nam wyjaśnić, krótko, własnymi słowami, co tak
naprawdę autor chce w tym tekście powiedzieć?
Przepełnia go wstyd, że przypatruje się im wszystkim
z daleka, z boku, jak gdyby wszyscy istnieli tylko po to,
by wykorzystał ich do swoich opowiadań. A temu
wstydowi towarzyszy też dojmujący żal nad własnym
wiecznym wyobcowaniem, nad niemożnością dotykania i
bycia dotykanym, nad tym, że głową przez całe życie tkwi
pod czarną płachtą starego aparatu.
Jak żona Lota: żeby pisać, musisz spojrzeć wstecz. A
wtedy twój wzrok zamienia i ciebie, i ich w słupy soli.
Pisać o sprawach, które istnieją, próbować ująć
odcień, zapach albo dźwięk w słowa, to przecież w
gruncie rzeczy trochę tak, jakby grać Schuberta, kiedy
Schubert siedzi w pokoju i może podśmiewa się w
ciemności:
Taki spokój tu. Pusto, zielono.
Kruk na slupie zastyga kamieniem,
Dwa cyprysy są w siebie wtulone,
A ten trzeci ma tylko siebie.
Potrzebujesz też korekty. Bo niedokładnie opisałeś
panią Miriam Nehorait, obrzmiałe nogi z fioletowymi
żylakami i zwiędła twarz, nieprzytomna z kulturalnej
rozkoszy: przecież potem, kiedy do ciebie podeszła,
dostrzegłeś z bliska subtelność jej ust, niebywale kształtne
palce, łagodność brązowych oczu, oczu pełnej entuzjazmu
dziewczynki o długich, zawijających się lekko ku górze
rzęsach. Każdego dnia karmi i poi osiem podwórzowych
kotów, w tym jednego z obgryzionym uchem. Jechiel
Nehorai, jej mąż, został rozjechany dziewięć lat temu, gdy
pełnił misję syjonistyczną w Montevideo. Obaj jej żonaci
synowie są ginekologami w Nowym Jorku (jeden z nich
ożenił się z córką tej sąsiadki, która podglądała, pani
optyk Lizawiety Kunicyn).
Kilka lat temu zaczął się rodzić niezdecydowany,
nieokreślony związek między Miriam Nehorait, niemłodą
kobietą mieszkającą samotnie w dwupokojowym
mieszkaniu, a wdowcem z sąsiedztwa, tym żwawym
kaowcem,
ogarniętym
krzykliwą
wesołością
i
rozsiewającym naokoło gęste cielesne wyziewy,
Jerochamem Szdematim – to ten mężczyzna o twarzy
podobnej do bochenka chleba, który za długo leżał w
koszyku, aż zaczął się kurczyć i pękać. Kiedyś, w latach
sześćdziesiątych, umieszczono Jerochama Szdematiego na
trzynastym miejscu na liście kandydatów z ramienia Unii
Pracy „Robotnicy Syjonu” i omal się nie dostał do
Knesetu. Był jednym z ostatnich walczących o
wprowadzenie
powszechnej
komuny
obejmującej
wszystkich robotników Palestyny, Żydów i Arabów,
mężczyzn i kobiety, z których każdy pracowałby najlepiej
jak potrafi i co miesiąc przekazywał swoją pensję do kasy
komuny. Kasa ta z kolei miałaby wypłacać każdemu
robotnikowi i robotnicy podstawową, jednakową pensję,
do której dochodziłyby dodatki uzależnione od liczby
dzieci,
stanu
zdrowia,
potrzeb
edukacyjnych
i
wychowawczych każdej robotniczej rodziny, każdemu
według właściwej miary, tyle ile naprawdę potrzebuje.
Wierzył, że człowiek jest szczodry z natury i tylko
warunki społeczne popychają nas w ramiona egoizmu,
chciwości i wyzysku. I oto dziś wieczorem, tuż przed
waszym wejściem na podium, poprosił cię, byś mu
przypomniał, że ma się z tobą podzielić jakąś uwagą
związaną z Księgą żartów i dowcipów reb Altera
Drujanowa. Zapomniałeś o tym, a teraz już za późno. Nie
dowiesz się więc nigdy, jaka jest zasadnicza różnica
między żartem a dowcipem. Przecież z Jerochamem
Szdematim raczej nie będziesz miał już okazji się spotkać.
Może zatrzymasz się tu na chwilę i popracujesz nad
tą postacią, wzbogacając ją o jakieś nawyki, dzięki którym
utrwali się ona w pamięci czytelników, dwa-trzy
dziwactwa: na przykład nawyk namiętnego lizania całą
szerokością języka pasków kleju na odwrocie koperty,
jakby to były słodycze. Jerocham Szdemati zwykł też z
pewną zmysłową zachłannością ślinić obficie językiem
znaczki pocztowe, a po polizaniu natychmiast przyklejać
je do koperty przez solidne rąbnięcie pięścią, co
sprawiało, że Miriam Nehorait stawała jak wryta i drżała
ze strachu przed „tatarską stroną jego natury”.
Słuchawkę telefonu zwykle porywał już przy
pierwszym dzwonku zamaszystym, energicznym ruchem,
jakby ciskał kamieniem, i mówił do niej: „Tak, słucham,
tu Szdemati, z kim mam przyjemność? Bartok? Ależ nie,
nie znam żadnego Bartoka, Arnold nie Arnold, żadnego
Bartoka
nie
znam,
nie,
nie,
drogi
przyjacielu,
zdecydowanie nie, w żadnym wypadku, bardzo mi
przykro, ale nie jestem upoważniony, żeby podawać
numer telefonu do autora, nikt mi nie pozwolił tego
zrobić, bardzo mi przykro, przyjacielu, a dlaczego, jeśli
wolno spytać, nie spróbuje pan na przykład zwrócić się do
sekretariatu związku pisarzy? Hę?”
Jerocham Szdemati prawie zawsze ma siniaki na
łokciach, czole, barku albo kolanie, a to z powodu
swojego zwyczaju ignorowania przedmiotów martwych i
prób przechodzenia przez nie, jak gdyby były z powietrza.
A może przeciwnie, może to wszystkie przedmioty
martwe żywią do niego jakąś zadawnioną urazę i mu
dokuczają? Oparcie krzesła co chwilę rzuca się na niego i
bodzie, róg kuchennej szafki tłucze go w głowę, kromka
chleba posmarowana miodem dybie na niego na ławce
akurat wtedy, kiedy chce usiąść, ogon kota wpycha mu się
pod podeszwy butów, a szklanka gorącej herbaty wprost
uwielbia jego spodnie. Mimo to pisuje jeszcze czasami
pełne oburzenia listy do redakcji wieczornej gazety,
potępiając i obnażając bez litości szpetotę, arogancję,
podłość i fałsz, które rozpanoszyły się u nas, zwłaszcza w
polityce, i ogólnie w ludzkim życiu.
Rano ów spocony, postawny mężczyzna długo stoi w
spodniach od piżamy i pożółkłym podkoszulku przy
umywalce – nigdy nie zamyka drzwi łazienki podczas
głośnego, gruntownego mycia – pochyla się w szerokim
rozkroku, płucze i szoruje sobie twarz, kark, szerokie
barki, pierś porośniętą siwymi lokami, charczy i gulgocze
pod odkręconym kranem, potrząsa głową z boku na bok
jak pies po wyjściu z wody, z całej siły zaciska jedno
nozdrze po drugim, by wydmuchać całą zawartość do
umywalki, odchrząkuje i spluwa z rykiem, od którego
Miriam Nehorait, znajdująca się w kuchni za ścianą, aż się
wzdryga. Na końcu stoi tam jeszcze dobre trzy minuty i
wyciera się zawzięcie, raz za razem, jakby szorował
patelnię.
Ale gdy tylko ktoś pochwalił usmażony przez niego
omlet, obraz na ścianie w jego pokoju, dokonania
pierwszych osadników, strajk portowców w Hajfie albo
piękno zachodu słońca za oknem – jego oczy zaraz
wilgotniały z wdzięczności. Pod jego płomiennym stylem
mówienia na każdy temat – od rozpadu klasy robotniczej
aż po powszechną infantylizację kultury izraelskiej i
ogólnoświatowej – zawsze, bez wyjątku, płynie radosny
głębinowy strumyk, jakby Prąd Zatokowy ciepła i
serdecznej życzliwości. Nawet kiedy próbuje zagrzmieć,
zasiać strach swoim gniewem, potępić coś wściekłym
rykiem – nawet wtedy zawsze jego twarz otacza
dobroduszny blask niewyczerpanego optymizmu i zapału,
który nie zna zmęczenia.
Wnuczkę swojego brata Jerocham Szdemati zawsze
wita stałą zagadką albo żartem: „Powiedz mi, moja
krasawico, kto to jest: ma futerko, skrzydła, a kiedy śpi,
zwisa głową w dół? Nietoperz? Taktoperz? Czy
Możetoperz? No? Chi, chi, kto?” (Ignoruje zupełnie fakt,
że wnuczka już urosła i ma czternaście i pół roku. ) Aby
zachować swój radosny, aktywny i pozytywny wizerunek,
odpowiadający ideałom Histadrutu, Jerocham Szdemati
utrzymuje w tajemnicy, zarówno przed stryjeczną
wnuczką, jak i przed swoją przyjaciółką Miriam Nehorait,
chorobę krwi, z której, jak zdradził mu lekarz, nie ma
wielkich szans na wyzdrowienie.
Już prawie trzecia w nocy. Można by tu wprowadzić
chyba jeszcze jedną poprawkę – mówi do siebie autor,
przechodząc na czerwonym świetle przez wyludnioną
ulicę. Rozgląda się naokoło i widzi, że wszędzie pusto, a
jedna latarnia mruga, jakby nie była pewna, czy jest sens
świecić. – Można by sprowadzić (powiedzmy jutro o
dziewiątej rano) Charliego, tego, który był kiedyś
rezerwowym bramkarzem w drużynie Bnei Jehuda i
chłopakiem Lucy, wicemiss bikini, potem chłopakiem
kelnerki Riki, a następnie znowu Lucy, i z każdą z nich
spędził upojny tydzień w hotelu swojego wuja w Ejlacie,
teraz zaś ma rodzinę i wytwórnię słonecznych
podgrzewaczy wody w Cholonie, skąd eksportuje je nawet
na Cypr, można by go sprowadzić już jutro o dziewiątej
rano na oddział wewnętrzny w szpitalu Ichiłowa z
niezapowiedzianą wizytą u wuja, Owadii Chazama.
A dlaczego miałby przychodzić sam? Będzie się bał.
Słowa „w stanie ciężkim” napawają go przerażeniem.
Wolałby raczej przyjść z żoną: niech przyjdzie z Lucy,
przyjaciółką z dawnych dobrych czasów, tą, którą kiedyś
nazywał pieszczotliwie „Gogog”.
Nie z Lucy. Z Riki, u której przez letnią bluzkę
widać, że chodzi bez stanika, i ma tam jakby dwa ciemne
szczeniaki, które przy każdym kroku wiercą się jej pod
bluzką. Ją także Charlie nazywał czasem z czułością
„Gogog”.
A właściwie przecież Charlie może przyjść z obiema?
Owadja Chazam otworzy nagle oczy i spróbuje
pomachać słabo dłonią. Wskutek osłabienia wychudzona
ręka opadnie na prześcieradło, a on wymamrocze: „Po
coście przyszli, naprawdę, jak Boga kocham, nie trzeba
było”. Następnie powie coś jeszcze, ale tak słabo, że
Charlie i dziewczyny nie zdołają zrozumieć. Pacjent z
sąsiedniego łóżka będzie musiał im przetłumaczyć:
– On chce, żeby sobie państwo przynieśli krzesła, tam
spod okna. Po prostu prosi, żeby państwo usiedli.
Charliego opadnie nagle strach zmieszany z litością,
lekkim obrzydzeniem i wstydem z powodu tego
obrzydzenia. Będzie się starał mówić wesoło i zbyt
głośno, jak gdyby konający cierpiał też na przytępienie
słuchu: dobra, a więc tak. Przyszedł z tymi dwiema
dziewczynami, żeby wyciągnąć stąd Owadję.
– Jazda – zawoła Charlie dobrodusznie. – No dalej,
artysto, dosyć się tu wybyczyłeś, chodź, przejdź się
trochę, zobaczymy cię na dworze, będziesz jak młody
lew, poopowiadamy sobie kawały, że boki zrywać. No,
chodź, oprzyj się na tych dwóch kociakach, które ci
przyprowadziłem, i ruszamy. Chodź tu, co żeś myślał, że
przyszliśmy cię odwiedzić? Akurat! Nic z tych rzeczy,
przyszliśmy cię porwać. Dziewczyny cię ubiorą i zaraz
stąd spadasz, a tymczasem wybierz sobie którąś z nich,
którą wolisz, Charlie zaprasza, a może masz ochotę na
obydwie? Dla ciebie – obydwie on the house.
Chory znów coś wycharczy, a Charlie powie: „Co?
co? Nie słychać, mów wyraźnie”. I znów pacjent z
sąsiedniego łóżka przetłumaczy:
– On mówi „Aniołki Charliego”. Chodzi mu o te
dziewczyny, które z panem przyszły. Chce powiedzieć, że
są jak z serialu Aniołki Charliego, z telewizji. Tak
zażartował.
Żartując tak z Owadją Chazamem i pacjentem obok,
Charlie uświadamia sobie, że Owadja Chazam naprawdę
jest umierający. Już przed przyjściem tutaj uprzedzano go,
że jego stan jest dość ciężki, ale dla niego „ciężki stan”
oznacza raczej zmiażdżone kolano albo złamanie sześciu
żeber. Teraz nagle zrozumiał, że pierwszy raz w życiu
dotyka konającego człowieka i że ten dotyk budzi w nim
zarazem strach i swego rodzaju dziką radość, że tym
konającym, dzięki Bogu, jest ktoś inny, nie on. Że on sam
jest silny i zdrowy i zaraz sobie stąd pójdzie, a Owadja już
nigdy donikąd nie pójdzie. Koniec.
Ta radość zawstydza Charliego i wprawia w
zakłopotanie, a z tego zakłopotania zaczyna mówić
jeszcze głośniej, bez przerwy dowcipkować, aż konający
daje mu znak zmęczoną ręką i mamrocze coś, czego
Charlie nie dosłyszy i nawet chory z sąsiedniego łóżka nie
może zrozumieć. Dopiero gdy Owadja Chazam powtarza
kilka razy w kółko te same zdławione sylaby, sąsiadowi
udaje się przetłumaczyć:
– Oranżada. On mówi „oranżada”. Po prostu chce się
napić, chce, żeby mu przynieść butelkę oranżady.
– Oranżada – dziwi się Charlie. – Ale skąd mu
weźmiemy oranżadę? Był taki napój, ale przestali go
produkować chyba ze sto lat temu. Co tam sto.
Dwadzieścia lat temu jak nic. Lucy? Riki? Oranżada?
Kiedy ostatnio widziałyście takie zwierzę?
Pacjent obok nie daje za wygraną, jest złośliwy,
mściwy i cieszy się, że może komuś dokuczyć i się
podrażnić:
– Ale to wszystko, o co on prosi. O to, o nic innego.
To jego jedyna prośba. Co państwo na to poradzą?
Charlie drapie się w kark, a wreszcie klepie Riki po
głowie.
– Dalej, kociaki. Co, nie widzicie, że naszemu
przyjacielowi smutno? Więc może zaczniecie go trochę
pieścić? Tak, obie. Razem. Pogłaskać mi go po głowie i
po całym ciele. Porządnie, tak żeby go trochę mniej
bolało. Co, nie macie oczu? Nie widzicie, że naszego
przyjaciela boli? Więc pokażcie mu, czego żeście się u
mnie nauczyły. Schylcie się, zróbcie mu good time.
Gogog i Gogog. Obydwie.
Mówiąc tak, Charlie sam się nachyla i przełamując
obrzydzenie i strach, zaczyna gładzić chorego po spoconej
głowie, policzkach, po bladym czole, głaszcze go i płacze,
głaszcze i błaga chorego, który też pod wpływem tych
pieszczot zaczął płakać:
– Dosyć, chłopie, wystarczy, słowo daję, nie płacz,
zobaczysz, że będzie dobrze, zaufaj bratankowi, ja cię
stąd wyciągnę, wy też go głaszczcie, dziewczyny,
pogłaszczcie go tak ładnie, z czułością, głaszczcie mi go i
przestańcie obie miauczeć.
I tak póki pacjent z sąsiedniego łóżka, któremu oczy
też zwilgotniały, nie zadzwoni po pielęgniarkę, a kiedy ta
się zjawi, da jej do zrozumienia, że już dosyć, że chory za
bardzo się wzrusza, że powinna delikatnie, ale stanowczo
ich już stąd wyprosić.
Co do Rochele Reznik, przecież obiecałeś jej
zadzwonić któregoś dnia. Na pewno zadzwonisz,
oczywiście, że zadzwonisz, niedługo, tylko że przecież nie
dostałeś od niej numeru telefonu. Nie dostałeś, bo wcale
nie poprosiłeś. Zapomniałeś ją poprosić. Sama przed
lustrem w swoim ascetycznym pokoju, owianym
subtelnym zapachem czystości, umeblowanym prosto i
chronionym przez jasne zasłony, stoi teraz w skromnej
nocnej koszuli przy świetle lampy z plecionym abażurem
z makramy i starannie składa bieliznę. Poprzednią koszulę
i bieliznę wrzuciła do kosza na pranie. Jest zasmucona
widokiem własnego płaskiego ciała w lustrze po
wewnętrznej stronie drzwi szafy: gdybym tak miała piersi,
jak mama albo siostra, całe moje życie byłoby inne.
Czemu nie pozwoliłam mu przyjść? Przecież on, na swój
uprzejmy, ojcowski sposób, nalegał, żebym go zaprosiła.
Mogłam mu powiedzieć „chodź”. Mogłam mu zaparzyć
filiżankę herbaty albo yerba mate, albo nawet podać lekką
kolację. Mogłam mu powiedzieć, skoro moje czytanie tak
mu się podobało, że umiem też śpiewać. Mogłam mu
nawet zaśpiewać. Albo nastawić odpowiednią muzykę.
Napilibyśmy się kawy albo tej argentyńskiej yerba mate. I
moglibyśmy nagle oboje...
Pewnie żadna na świecie mu nie odmówiła, tylko ja,
wybredna...
A teraz już nigdy, już nigdy...
Pewnie uważa, że jestem dziwna. Niekobieca.
Popatrz tylko, Joselito, tylko popatrz, jaka ze mnie
idiotka. Jeszcze nikt nie wymyślił bardziej pokręconej
idiotki ode mnie (te słowa wypowiedziała na głos, z
drwiną, ale przy tym bliska łez).
W zapiętej koszuli nocnej z prostej bawełny, jak
koszula pensjonarki z ubiegłego wieku, siedzi teraz
szczupła i wyprostowana na skraju łóżka, pod plakatem
ruchu na rzecz pokoju, ze zwiniętym w kłębek kotem na
kolanach, i notuje spokojnym pismem nazwy miast i
krajów na pudełkach zapałek ze swojej kolekcji,
pochodzących z dziesiątków słynnych hoteli, z których w
żadnym nie nocowała, Sankt Moritz, Saint-Tropez, San
Marino, Montreux, San Remo, Lugano.
Ale co autor miał na myśli?
Rochele Reznik siedzi dalej na środku łóżka, na
kołdrze, warkocz rozpuściła jakiś czas temu, podkulone
nogi odsłaniają białe majtki pod koszulą nocną, ale nie ma
nikogo, kto by tam zaglądał, zasłony nie poszły do pralni,
tylko są szczelnie zaciągnięte ze względu na sąsiadów.
Wie, że ten pisarz mówił do niej tego wieczoru również
między wierszami, również pod słowami, które do niej
kierował, a ona niczego nie zrozumiała. Teraz jeszcze tak
posiedzi godzinę albo półtorej i nawet nie spróbuje
zasnąć, tylko będzie usiłowała zrozumieć, co powiedział.
Co właściwie kryło się za jego historią o pani z apteki,
która w dzieciństwie odsłoniła przed nim sekrety trucizn?
O ukrywaniu pięknej córki Trockiego?
O matce, która chciała, żeby jej synek zobaczył raz z
bliska żywego pisarza? O wujku, który spoliczkował posła
do Knesetu? Jej wzrok zatrzymuje się nagle na klamce
wejściowych drzwi, która przez krótką chwilę zdawała się
poruszać cicho, jak gdyby czyjaś spłoszona, niepewna
ręka chciała sprawdzić, czy nie zapomniano zamknąć na
zasuwkę. Czy to gwałciciel z klatek schodowych?
Rachel na chwilę znieruchomieje ze strachu. Ale
zaraz błyśnie w niej gorąca iskierka, która rozproszy
strach, tak że nieomal pobiegnie boso do zamkniętych
drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer i mu otworzyć, nim
zdąży zapukać: „Wejdź, wejdź, przecież na ciebie
czekam”.
Ale nie. Nie zrobi tego, bo zbyt wiele już przeżyła
rozczarowań, upokorzeń i złudnych nadziei i cała jest
pokryta starymi bliznami po zawiedzionych marzeniach.
Będzie więc siedzieć dalej po turecku na łóżku posłanym
do snu, w długiej nocnej koszuli, z oczyma utkwionymi w
klamce jeszcze długo po tym, jak autor odszedł stamtąd
zrezygnowany, zbiegł w popłochu po schodach, a jego
ramię zaczepiło o drzwi zepsutej szafki z bezpiecznikami.
Aż poddając się zmęczeniu, położy się na wznak.
Przyjdzie kot, ułoży się jej na brzuchu i mrucząc,
będzie się ocierał bokami głowy o jej palce. Oczy jej i
Joselita są otwarte i razem śledzą ćmę unoszącą się na tle
plakatu ruchu na rzecz pokoju z napisem „Życie synów
jest nam droższe niż groby przodków”.
Okryje się prześcieradłem i dalej będzie się głowić.
Joselito natomiast nadal będzie śledzić zgłodniałymi
ślepiami pętle zataczane w powietrzu przez nocnego
motyla. Wentylator z kolei będzie szumiał, wprawiając w
ruch wilgotne i ciepłe powietrze, a ona nie będzie mogła
zasnąć: od czasu do czasu zapadnie w krótką, niespokojną
drzemkę, podobną raczej do omdlenia niż do snu, i w tych
chwilach będzie miała wrażenie, że już prawie rozumie,
przecież to całkiem proste, ale po chwili ocknie się,
usiądzie na łóżku, spróbuje odpędzić komara i znów nie
będzie rozumieć, czego się od niej dzisiaj domagano. Po
co ją zaproszono na spacer po wieczorku literackim? Co
miała znaczyć jego ręka na jej ramieniu, a potem
obejmująca biodra? I wszystkie te jego historie, i
ukradkowe uściski na ciemnym podwórku? Czy tylko jej
się zdawało, dwie-trzy godziny temu, że ktoś wystraszoną
dłonią badał klamkę drzwi, po czym zaraz się rozmyślił i
zbiegł po schodach? Zanim zdążyła zdecydować, czy
otworzyć czy nie?
Czy to był on, czy nie on? I dlaczego?
Nie znajdzie odpowiedzi i tylko żal będzie ją ściskał
coraz mocniej, bo przecież zaledwie przed chwilą, kiedy
zapadła w drzemkę, rozumiała wszystko, całkowicie, a oto
znów się zbudziła i nie pamięta, co zrozumiała.
Noc wlecze się bez końca, tkwi w miejscu, nie chce
mijać. Nawet Joselito wpadł w jakiś obłąkańczy niepokój,
najpierw chodzi miękkim krokiem po jej ciele, a potem
znienacka gryzie jej palce u stóp, napina się cały jak
sprężyna, po jego sierści przebiega seria gwałtownych
drgnięć zapowiadających skok i rzeczywiście skacze,
szarpie prześcieradło, zrywa się znowu i czepia brzegów
zasłony, jakby chciał ją zerwać, by jasno i dobitnie
potępić jej kłamstwo wobec pisarza na ten temat.
Mylił się więc poeta Cefanja Bet ha-Lachmi, wujek
Bumek, który w swoim tomiku Rymy życia i śmierci
napisał, że bez ustępstwa nie ma zgody, gdzie jest panna,
tam pan młody. Nie miał też racji reb Alt er Drujanow,
który zawarł w swojej Księdze żartów i dowcipów
opowiastkę o nieudolnym mohelu, który spóźnił się na
ceremonię obrzezania: przecież kiedy się nad tym
zastanowić, żadne spóźnienie nie jest zabawne. Każde jest
nieodwracalne. Rację miał akurat ten gniewny
wychowawca czy wicedyrektor, doktor Pesach Jikhat,
który wstał pod koniec spotkania i ze świętym oburzeniem
stwierdził, że jedno z zadań literatury pięknej polega na
tym, by od czasu do czasu z nędzy i cierpienia wydobyć
bodaj szczyptę pociechy albo odrobinę dobroci. Jak to
powiedzieć? By przynajmniej polizać nasze rany, jeśli się
ich nie opatruje. A już na pewno nie powinna literatura
piękna lubować się w pustym szyderstwie i
rozdrapywaniu ran, jak to czynią aż do znudzenia dzisiejsi
pisarze. Wszystko u nich jest satyrą. Wszystko tylko
drwiną i parodią, nawet parodią ich samych, wszędzie
tylko zjadliwy sarkazm, wszędzie pełno nikczemności.
Zdaniem doktora Pesacha Jikhata wypada przynajmniej
zwrócić im na to uwagę i uświadomić od czasu do czasu
wagę ich czynów.
Rachel wejdzie pod prysznic, spłucze się letnią wodą
i włoży świeżą koszulę nocną. Ta także ma dwa guziki
pod szyją i Rachel zapnie oba.
Jabłko upadło u stóp drzewa.
Drzewo nad jabłkiem stoi.
I żółknie. Jabłko marnieje,
Drzewo zrzuca pożółkłe liście.
Liście okrywają więdnące jabłko,
A chłodny wiatr je rozwiewa.
Jesień przechodzi w zimę ospałą,
Drzewo jest gołe, jabłko spleśniało.
Czas jest już bliski. Nie będzie bolało.
Dziesięć
minut
po
północy.
Pomocnik
szwarccharakterów, pan Leon, i jego giermek Szlomo
Chugi siedzą jeszcze pod klimatyzatorem i oglądają
telewizję w wyremontowanym salonie u państwa
Chugich, na trzecim piętrze od strony podwórza.
Przestronne mieszkanie złożone z dwóch mniejszych,
które połączono w jedno, na osiedlu bloków w Jad
Elijahu. Obaj bezustannie chrupią fistaszki, orzeszki,
solone migdały i pestki słonecznika przy stole nakrytym
kwiaciastą ceratą, oglądają razem film o mordercach
(żony siedzą w kuchni albo w drugim pokoju, bo to nie
jest film dla widzów o słabych nerwach).
Pan Leon, zwalisty, łysy, o mętnoszarych oczach i
pociesznie małym nosku wyglądającym jak zabłąkany
guzik na samym środku księżyca, beszta swojego
gospodarza w przerwie na reklamy:
– Mówię ci, uwierz mi, Chugi, lepiej zaraz cofnij to,
co powiedziałeś, popatrz się na stół, kładę tu sto szekli
gotówką, zakład, że to nie ten Murzyn, wcale nie on, to
ten dentysta zabił wszystkich trzech, jednego po drugim,
pozabijał ich tym, no, jak to się nazywa, tym, czym się
znieczula przed wyrywaniem zęba, tym ich wszystkich
wykończył. Zaraz, zaraz, za chwilę sam zobaczysz, jak się
machnąłeś z tym całym Murzynem, kompletna porażka,
Chugi, i ten błąd za pięć minut będzie cię kosztować
równo sto szekli, i jeszcze podziękujesz, że
powiedzieliśmy sto. Równie dobrze moglibyśmy jak nic
powiedzieć nawet pięćset.
Szlomo Chugi waha się, po czym zmienia zdanie:
– Słuchaj, ja tam nic nie mówię, może to faktycznie
ten dentysta zabija ich wszystkich po kolei, a nie Murzyn,
a ja po prostu podejrzewam niewinnego, niedługo się
okaże. Wszystko, co powiedziałem, to były tylko i
wyłącznie moje prywatne przypuszczenia. Nic więcej.
Po dłuższej chwili Chugi dodaje, jakby się
wycofując:
– Słuchaj, u nas, w judaizmie, zdaje mi się w traktacie
Taanit, jest napisane: „Licznych zabójców ma Bóg”.
I do tego jest komentarz rabbiego Dżanaha, że Bóg co
prawda „wejrzał na Abla i na dary jego”, ale tak naprawdę
to wolał akurat Kaina. Dowód? Abel umarł młodo, jeszcze
zanim się zdążył ożenić, i wychodzi na to, że faktycznie
my wszyscy, cała ludzkość, w tym także my, to znaczy
sam naród Izraela, wszyscy pochodzimy od Kaina, a nie
od Abla. Nikomu, broń Boże, nie uwłaczając, rzecz jasna.
Pan Leon zastanawia się nad tym chwilę, przegryza
parę orzeszków nerkowca i pyta:
– I co z tego? Co chciałeś przez to powiedzieć?
Na to Szlomo Chugi ze smutkiem:
– Kto? Ja? Co ja tam wiem? Pewnie jest o tym
jeszcze więcej w judaizmie, ale ja osobiście jestem
maluczki, jak to się mówi. W sumie wiem bardzo mało.
Tyle co nic. Powiedz, nie szkoda trochę, że On wolał
Kaina? Nie byłoby lepiej, gdyby zamiast tego wolał Abla?
Ale na pewno miał jakiś powód. Nic na całym świecie nie
dzieje się bez powodu. Nic. Absolutnie. Niechby nawet ta
ćma. Albo włos w zupie. Co by to nie było, wszystko na
świecie, bez wyjątku, świadczy nie tylko o sobie. Zawsze
świadczy o sobie i jeszcze o czymś innym. O czymś
ogromnym i strasznym. W judaizmie to się nazywa
„sprawy ukryte”. Takie, co znają tylko wielcy cadykowie
na przeczystych wyżynach niebieskich.
Pan Leon pokpiwa:
– Ty naprawdę jesteś trochę stuknięty, Chugi. Nawet
więcej niż trochę. Widać lasują ci tam mózg jak trzeba, ci
nawracacze. Ze gadasz nie za bardzo do rzeczy, to nic
nowego. Ale ostatnio, od czasu jak wpadłeś w ich łapy, to
już nie tylko gadasz od rzeczy, po prostu bredzisz. Co ma
ćma do Kaina i Abla, możesz mi to wyjaśnić? Albo włos
w zupie do świętych cadyków? Ty już lepiej nic nie mów,
Chugi. Wystarczy. Cicho bądź, daj popatrzeć. Reklamy
się skończyły.
Szlomo Chugi zastanawia się nad tym przez chwilę.
Wreszcie, z poczuciem winy i wstydu, przyznaje prawie
szeptem:
– Szczerze? Ja sam nie rozumiem. Rozumiem coraz
mniej. Faktycznie, najlepiej, jak nic nie będę mówił.
Juwal Dahan wychodzi po ciemku na taras, kładzie
się na hamaku swojej matki i nie zważając na nietoperze
wylatujące spomiędzy liści sykomory ani na cienkie
brzęczenie komarów, układa w myślach list do autora, w
związku z wieczorkiem literackim, który odbył się kilka
godzin temu w Centrum Społecznym im. Szunii Szora i
Siedmiu Poległych w Kamieniołomie. W liście chłopak
wyrazi
swój
niesmak
wobec
suchej
erudycji
zaprezentowanej przez literaturoznawcę w prelekcji,
postara się w kilku zdaniach wyrazić ogrom emocji, jakie
wywołuje w nim lektura opowiadań autora, i wyjaśni,
dlaczego uważa, że właśnie ten autor, bardziej niż
ktokolwiek inny na świecie, będzie w stanie zrozumieć
jego wiersze, z których kilka ośmiela się dołączyć do listu
z nadzieją, że autor znajdzie wolne pół godziny, by rzucić
na nie okiem, a może nawet skreślić do niego dwa – trzy
zdania.
Na kilka minut Juwal Dahan oddaje się szczegółowej
fantazji na temat autora: przecież on także ma swoje
cierpienia, nie takie paskudne jak moje, ale na pewno
bolesne. Można to wyczytać między wierszami we
wszystkich jego książkach. Być może On tak samo jak ja
nie może zasnąć tej nocy? Może właśnie o tej godzinie
snuje się samotnie po ulicach, nie może ani nie chce
jeszcze spać, przechodzi samotnie z ulicy w ulicę, bez
celu, i walczy tak samo jak ja z czarną dziurą w piersi,
zastanawiając się, czy istnieje jakikolwiek sens, a jeśli nie,
to po co to wszystko?
Może niedługo w swoich wędrówkach zbłądzi
przypadkiem tutaj, akurat na ulicę Reinesa, albo nie
przypadkiem, bo przecież nic na świecie nie jest
przypadkowe. A ja akurat zejdę do skrzynki pocztowej,
żeby wysłać list do niego, i spotkamy się na końcu
Gordona, obaj będziemy bardzo zaskoczeni tym nocnym
spotkaniem, a autor może mi zaproponuje, żebym go
kawałek odprowadził, po drodze będziemy mogli trochę
porozmawiać. Pójdziemy tak razem, rozmawiając, aż nad
brzeg morza i w lewo, w stronę Jaffy, a jemu nie będzie
się spieszyło, żeby się ze mną rozstać, zapomnimy obaj,
która godzina, bo on być może znajdzie we mnie coś, co
przypomni mu samego siebie z czasów młodości, więc
pójdziemy dalej, pustymi ulicami w stronę osiedla
Florentin albo może ulicy Bialika, i będziemy tak
rozmawiać do rana o jego książkach i trochę też o
wierszach, które napisałem, o życiu i śmierci, i o innych
sprawach, głębszych, o których tylko z nim mógłbym
pomówić, tylko z nim i z nikim innym, ani z rodzicami,
ani z siostrą, ani z kimkolwiek innym oprócz niego, i o
cierpieniu w ogóle. Bo jemu będę mógł o tym
opowiedzieć, on na pewno mnie zrozumie, w lot mnie
zrozumie, zrozumie wszystko, zanim jeszcze skończę mu
opowiadać, i może od tej nocy zacznie się między nami
jakiś osobisty związek, może on i ja od tej nocy staniemy
się przyjaciółmi, albo trochę jakby wychowawcą i
wychowankiem, i może odtąd wszystko w moim życiu
będzie trochę inne dzięki temu spotkaniu, do którego być
może dojdzie za chwilę tu na dole, przy skrzynce
pocztowej?
Dwa-trzy tygodnie później autor odpowie krótko na
list
Juwala
Dahana-Dotana:
„Z zainteresowaniem
przeczytałem twoje wiersze i znalazłem w nich wielką
powagę,
oryginalność,
świeżość
języka,
jednak
zdecydowanie powinieneś okiełznać nadmiar emocji i
pisać wiersze z pewną dozą dystansu. Pisać tak, jakbyś ty
jako autor wierszy i ty jako cierpiący chłopak nie był
jedną i tą samą osobą, tylko dwiema różnymi, i jakby
autor patrzył na cierpiącego chłopaka chłodnym
wzrokiem, z daleka i z niejakim rozbawieniem. Może
spróbowałbyś na przykład pisać tak, jakby dzieliły was
setki lat, to znaczy człowieka w wierszu od człowieka
piszącego wiersz, to, co bolesne, od czasu, w którym
piszesz?
PS. Na marginesie, nie do końca masz słuszność,
pisząc w tak surowych słowach o prelegencie, panu Bar
Orjanie.
Wprawdzie,
jak się wydaje, nie jest
najserdeczniejszym człowiekiem pod słońcem i przykro
mi, że pod koniec wieczoru, kiedy zwróciłeś się do niego,
zbył cię dość obcesowo, ale zdecydowanie nie należy o
nim mówić, że «życie jest mu obce»: od wielu już lat żyje
samotnie
w
parterowym
mieszkaniu
na
Adama
ha-Kohena. Jest dwukrotnym wdowcem, nauczycielem w
Seminarium Kibucowym. Na pewno nie wiedziałeś, że
Aja, jego jedyna córka, zerwała z nim wszelkie kontakty,
mając zaledwie szesnaście i pół roku, a następnie
przybrała imię Joseline, pokręciła się dwa lata po Nowym
Jorku, pozując do zdjęć w czasopismach erotycznych, po
czym nawróciła się na ortodoksję i wyszła za osadnika z
Elon More, i teraz, już od dwóch albo trzech tygodni, pan
Bar Orjan jest w ciężkiej rozterce, czy ma nadal nie
odzywać się do córki, czy raczej nagiąć swoje sumienie i
zasady, zgadzając się, tylko raz, pierwszy i ostatni,
przekroczyć zieloną linię i wjechać na terytoria
okupowane, żeby odwiedzić po raz pierwszy własną córkę
osadniczkę i wziąć w objęcia wnuka, małego osadnika”.
Albo weź na ten przykład takiego Owadję Chazama,
tego z firmy Isratax, to ten człowiek, co wygrał na loterii,
rozwiódł się, zaczął hulać, pożyczał pieniądze jak leci
każdemu, kto go poprosił, rozbijał się po mieście
niebieskim buickiem, ofiarował datki na nowe rodały dla
synagog, z własnej kieszeni finansował piracką stację
radiową z misją nawracania na ortodoksję, trwonił
majątek bez opamiętania, i na cele dobroczynne, i na
młode rozwódki z Rosji, kupował ziemię na terytoriach
okupowanych, mocno angażował się w życie polityczne,
w ciągu dwóch lat sześć razy zmieniał mieszkanie, ożenił
swojego starszego syna z Lucy, wicemiss bikini, a
wystawne wesele zaszczycili swoją obecnością i Icchak
Szamir, i Szimon Peres, obcałowywały go setki gości, a
on, w błękitnym jedwabnym garniturze, z rożkiem
śnieżnobiałej
chusteczki
w
kieszeni
marynarki,
obejmował i mocno przyciskał do piersi każdego z gości,
mężczyzn i kobiety, posłów do Knesetu, handlarzy
nieruchomości, artystów, dziennikarzy z lokalnej prasy,
każdego obejmował i ściskał z całej siły, ze łzami
wzruszenia, żartował tubalnym głosem, zmuszał
wszystkich, by posmakowali – chociaż posmakowali –
coraz to nowych weselnych specjałów i wychylili jeszcze
jeden kieliszek za jego zdrowie, a teraz leży, w wilgoci i
ciemności, na oddziale wewnętrznym B w szpitalu
Ichiłowa, na przepoconym łóżku, między dwoma innymi
konającymi, na przesiąkniętej moczem pościeli, z
nozdrzami i brzegami warg oblepionymi zakrzepłą krwią,
ze świstem i bólem czerpie tlen z maski zakrywającej mu
usta i nos, jego pierś wznosi się i opada, zamroczony
zastrzykiem morfiny przypomina sobie jak przez mgłę
mnóstwo rąk, które głaskały go po głowie, ramionach i
piersiach, płaczącą kobietę (albo kobiety?), i nagle z
zamkniętymi oczami widzi krajobrazy znad źródeł
Jordanu: między dwoma strumieniami rozciąga się
skąpany w świetle, rojący się chórami ptaków cienisty las
eukaliptusów. Potężnych drzew, bliższych przyrodzie
nieożywionej niż florze. Jest tam cicho i spokojnie. Prócz
śpiewu
ptaków
i
szumiącego
wysoko
wiatru
przemykającego się raz po raz między liśćmi, panuje tu
cisza, głęboka i zupełna. Jedna niewidoczna pszczoła
brzęczy zanurzona w świetle. Odpowiadają jej dwa ptaki.
Bo jakiś czas temu na całą Galileę spadł ulewny deszcz, a
wraz z nim gromy i wichry. Teraz wszystko ucichło.
Powietrze jest lśniące, przejrzyste, cała równina
rozciągająca się stąd aż do podnóży gór jest przepojona
czystym blaskiem. Woda obu strumyków łagodnie faluje.
Niekiedy na jej powierzchni błyska kędzior piany albo
ławica ryb przemyka jak bezgłośna pieszczota pod taflą.
Opadające powoli i nieustannie liście szeleszczą,
szeleszczą bez przerwy aż po samo dno mrocznej głębiny
ziejącej pod maską tlenową, a od czasu do czasu rozlega
się charknięcie, zdławiony, gardłowy chrobot, jak odgłos
opony ślizgającej się po grubym żwirze, dźwięk, który
wdziera się teraz do snu Riki, kelnerki, i sprawia, że
wydaje ona dwa przestraszone łkające dźwięki i senną
ręką usiłuje odegnać jakiś złowrogi cień, pochylający się
nad nią i zalegający na jej posłaniu w ciemności.
Przebiegły, cierpliwy i dobroduszny był Beri Kacenelson,
który umiał dyskretnie doprowadzać do skutku
dobroczynne dzieła, choćby nawet pokrętnymi sposobami:
marne, komiczne i straszne są te nasze sprawy.
Na dworze jest jeszcze ciepło, wilgotno i zalega gęsta
ciemność. Autor zapali teraz ostatniego papierosa, a
potem pójdzie spać. Przez okno dobiegają do niego
odgłosy godziny czwartej nad ranem: cykanie deszczowni
na trawniku, urywane wrzaski przerażenia wydawane
przez zaparkowany w dole ulicy samochód, który nie
może już dłużej znieść nocnej samotności. Cichy płacz
mężczyzny w sąsiednim mieszkaniu za ścianą. Gdzieś w
pobliżu krzyk nocnego ptaka, który widzi teraz to, co
pozostaje jeszcze ukryte przed tobą i przede mną.
Powiedz, czy nie obiło ci się o uszy nazwisko Cefanja Bet
ha-Lachmi? Rymy życia i śmierci? Nie? Owszem,
drugorzędny poeta, autor piosenek, którego wiersze były
kiedyś w kraju dość znane, ale z biegiem lat poszły w
zapomnienie. To ten poeta, który pomylił się w kwestii
panny i pana młodego. I proszę, teraz, gdy nocny ptak
przestał już krzyczeć, czytam w wieczornej gazecie, która
na mnie czekała koło łóżka, że wczoraj nad ranem w
Raananie, mając dziewięćdziesiąt siedem lat, poeta zmarł
we śnie na atak serca. Czyż od czasu do czasu nie warto
zapalić na chwilę światła, by zobaczyć, co się dzieje?
Jutro też będzie gorąco i wilgotno. A w gruncie rzeczy
jutro to dzisiaj.
Postaci
Autor
Riki: kelnerka. Kiedyś była zakochana w Charliem,
rezerwowym bramkarzu drużyny Bnei Jehuda, który w
przypływach czułości nazywał ją „Gogog”.
Charlie: rezerwowy bramkarz drużyny Bnei Jehuda.
Świetnie się bawił w Ejlacie z Riki, a także z Lucy. Teraz
ma w Cholonie zakład produkujący słoneczne
podgrzewacze wody, które eksportuje nawet na Cypr.
Lucy: wicemiss bikini. Ona też bawiła się w Ejlacie z
tymże Charliem. Ostatecznie wyszła za syna Owadii
Chazama z firmy Isratax i urządzili wystawne wesele.
Pan Leon: pomocnik szwarccharakterów. Energiczny
i gruby.
Szlomo Chugi: giermek pana Leona. Rozumie coraz
mniej.
Owadja Chazam: pracował w firmie Isratax. Miał
niebieskiego buicka. Woził nim po ulicach miasta kilka
bliskich przyjaciółek, imigrantek z Rosji. Teraz jest chory
na raka, leży w szpitalu i nie wymieniają mu woreczka na
mocz, który się zapełnił.
Syn Owadii Chazama: ożenił się z Lucy, wicemiss
bikini. Na wesele przyszli Icchak Szamir i Szimon Peres.
Szunja
Szor
i
Siedmiu
Poległych
w
Kamieniołomie: Szunja Szor był mechanikiem,
ideologiem i kompozytorem pieśni ludowych. W roku
5697 (1937) wraz z innymi siedmioma pracownikami
kamieniołomu Tel Chazon został zamordowany przez
młodych Arabów, którzy postanowili wypędzić Żydów z
Palestyny. Dom Ludowy, który stał się Centrum
Społecznym, gdzie autor spotkał się z gronem swoich
czytelników, został nazwany imieniem Szunii Szora i
Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.
Jeroeham Szdemati: kaowiec. Dyrektor Centrum
Społecznego im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w
Kamieniołomie. Miał zwyczaj lizać znaczki pocztowe
całą szerokością języka. Schorowany człowiek.
Reb Artur Drujanow: autor Księgi żartów i
dowcipów.
Rochele Reznik: lektorka. Kolekcjonuje pudełka po
zapałkach ze słynnych hoteli całego świata.
Jakir Bar Orjan (Zytomirski): literaturoznawca.
Wdowiec. Jego jedyna córka jest żoną znanego osadnika z
Elon More.
Cefanja Bet ha-Lachmi: poeta. Naprawdę nazywał
się, o ile mi wiadomo, Abraham (Bumek) Schuldenfrei.
Autor Rymów życia i śmierci. Mylił się w pewnej sprawie.
Beri Kacenelson: na portrecie wiszącym na ścianie
wygląda przebiegle i dobrodusznie.
Miriam Nehorait: miłośniczka kultury. Gotuje gęste
kompoty. Dzieci z osiedla przezywają ją za plecami
„Miriam Norait”, czyli „Straszna Miriam”.
Jechiel Nehorai: mąż Miriam Nehorait. Zginął w
wypadku samochodowym dziewięć lat temu, pełniąc
misję syjonistyczną w Montevideo.
Juwal
Dahan-Dotan:
bardzo młody poeta.
Nieszczęśliwy.
Doktor Pesach Jikhat: doświadczony wychowawca
albo wicedyrektor, patrzący bardzo surowym okiem na
nowoczesne kierunki literackie.
Joselito: kot Rochele Reznik. Zazdrosny. Zna się na
zegarku. I wywołuje w niej poczucie winy.
Wujek
Osja:
stroiciel fortepianów. Malarz
pokojowy. Kiedyś, przed wielu laty, przez zapomnienie
zostawił autora (będącego wówczas dzieckiem) w aptece
„Bracia Pogrobinscy”. Niektórzy mówią też, że przez rok
albo dwa ukrywał u siebie w suterenie przy ulicy
Brennera siostrzenicę Lwa Trockiego.
Poseł do Knesetu Szmuel Mikunis (z Izraelskiej
Partii Komunistycznej): pewnego razu wujek Osja
prawie go pobił, ale później, kiedy obaj zachorowali w
tym samym roku na tę samą chorobę, zaprzyjaźnili się, a
nawet nawzajem pielęgnowali.
Madame Pogrobinskaja (z apteki „Bracia
Pogrobinscy”): zaciągnęła autora, będącego jeszcze
dzieckiem, do ciemnej klitki na zapleczu, gdzie pokazała
mu i wyjaśniła szeptem.
Niska kobieta w okularach i spodniumie w
biało-zielone pasy: mama Sagiwa, który nigdy nie
widział z bliska żywego pisarza, dlatego bardzo jej
zależało, by Sagiwi zobaczył autora. Rozmawiała kiedyś
w sklepie spożywczym z panią Leą Goldberg.
Sagiw: ma niecałe dziewięć lat. Milczy. Wcale nie
chce zobaczyć autora, a tylko wyswobodzić się i uciec, ale
mama trzyma go przez cały czas bardzo mocno za ramię,
trochę powyżej łokcia.
Lizawieta Kunicyn: sąsiadka. Z zawodu optyk.
Przypadkowo wyjrzała i zobaczyła.
Lizawieta
Szuminer:
matka
Jerochama
Szdematiego. Umarła w Charkowie sześćdziesiąt sześć lat
temu. Marzyła, by zostać słynną śpiewaczką. Jej
siedemdziesięciodwuletni syn nadal czasami o niej śni.
Aja (Joseline): córka Jakira Bar Orjana. Kiedyś
pozowała nago do zdjęć w Nowym Jorku, a teraz jest żoną
znanego osadnika z Elon More.
Niemowlę: syn osadnika i Ai, wnuk Jakira Bar
Orjana.
Arnold Bartok: pośledni działacz partyjny, kościsty,
nosi okulary. Został wydalony z sekretariatu koła, a
następnie zwolniony z pracy na pół etatu przy sortowaniu
paczek w prywatnej firmie kurierskiej. Interesuje się
życiem wiecznym. Prawdopodobnie przyszedł na
wieczorek literacki tylko po to, by szydzić z autora.
Ofelia: niepełnosprawna matka Arnolda Bartoka. Ma
osiemdziesiąt osiem lat i sparaliżowane nogi. Jest zdana
na
nocnik.
Sypia
na
jednym
materacu
z
sześćdziesięcioletnim synem, którego na złość uparcie
nazywa Arale, chociaż ten ma na imię Arnold, nie Arale, i
mówił jej o tym już tysiąc razy.
Krępy stróż nocny: stoi i oddaje mocz.
Fotograf z czasów sepiowych zdjęć: ustawia
wszystkich i mówi, kiedy się uśmiechnąć i nie ruszać.
Kocur Miriam Nehorait: nie usłyszał polecenia
fotografa, poruszył się w czasie robienia zdjęcia i dlatego
wyszedł z trzema – czterema ogonami.
Dwóch żonatych synów Miriam Nehorait:
ginekolodzy w Nowym Jorku, jeden z nich żonaty z córką
Lizawiety Kunicyn.
Wnuczka stryjeczna Jerochama Szdematiego: ma
czternaście i pół roku, ale nadal zadaje się jej zagadki jak
dla małych dziewczynek.
Brat Jerochama Szdematiego, lekarz: powiedział
Jerochamowi Szdematiemu, że przy jego chorobie krwi
szanse wyzdrowienia są niewielkie.
Zona pana Leona i żona Szlomy Chugiego: obie
wysłano do kuchni, ponieważ film w telewizji nie był dla
nich odpowiedni.
Arad 2006