Amos Oz Rymy życia i śmierci

background image

A

A

m

m

o

o

s

s

O

O

z

z

R

R

y

y

m

m

y

y

ż

ż

y

y

c

c

i

i

a

a

i

i

ś

ś

m

m

i

i

e

e

r

r

c

c

i

i

Przełożył Leszek Kwiatkowski

background image

A oto te podstawowe pytania: Po co pan pisze.

Dlaczego pisze pan właśnie w ten sposób. Czy zależy

panu na tym, by oddziaływać na swoich czytelników, a

jeśli tak – jaki ma być kierunek tego oddziaływania. Jakie

zadanie spełniają pańskie opowieści. Czy ciągle pan coś

skreśla i poprawia, czy pisze pan pod wpływem

natchnienia. Dlaczego opisuje pan prawie wyłącznie

ciemne strony. Co pan sądzi o innych pisarzach, kto na

pana wpłynął, a kogo pan nie znosi. A przy okazji – jak by

pan określił samego siebie? Co pan odpowie tym

wszystkim, którzy pana atakują, jak się pan z tym czuje?

Co oznaczają dla pana te ataki? Czy pisze pan długopisem

czy na komputerze? A ile tak mniej więcej pan zarabia na

każdej książce? Czy materiał do swoich fabuł czerpie pan

z wyobraźni czy wprost z życia? Co pana była żona sądzi

o postaciach kobiecych w pańskich książkach? A

dlaczego właściwie rozszedł się pan z pierwszą i drugą

żoną? Czy ma pan wyznaczone stałe godziny na pisanie,

czy pisze pan tylko wtedy, kiedy nawiedzi pana muza?

background image

Czy jest pan pisarzem zaangażowanym, a jeśli tak, to po

czyjej stronie? Czy pańskie historie są autobiograficzne

czy fikcyjne? A przede wszystkim jak to możliwe, że

pańskie życie osobiste, jak na artystę, nie jest szczególnie

burzliwe? Można by wręcz powiedzieć, że raczej szare? A

może jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których o panu nie

wiemy? I jak to jest, że pisarz, artysta, całe życie pracuje

jako księgowy? Czyżby to było tylko źródło utrzymania?

A proszę powiedzieć, czy zawód księgowego nie zabija w

panu natchnienia? A może ma pan też inne życie, nie dla

publiczności? Może zechce pan nam dzisiaj uchylić rąbka

tajemnicy? A może by nam pan powiedział, krótko i

własnymi słowami, co dokładnie chciał pan przekazać w

swojej ostatniej książce?

Istnieją odpowiedzi wyrafinowane, istnieją też

wymijające. Odpowiedzi prostych i bezpośrednich nie ma.

Dlatego autor siądzie w kawiarence oddalonej o trzy

– cztery przecznice od Centrum Społecznego im. Szunii

background image

Szora, gdzie ma się odbyć wieczór literacki. Wnętrze

kawiarenki wydaje mu się niskie, ciemne i duszne i

dlatego akurat w sam raz. Posiedzi tutaj i zastanowi się

nad tymi pytaniami (przez całe życie przychodzi wszędzie

pół godziny albo czterdzieści minut przed czasem i

zawsze musi znaleźć sobie jakieś zajęcie przed umówioną

godziną). Na nic zdadzą się wysiłki ubranej w krótką

spódniczkę zmęczonej kelnerki o wydatnym biuście, która

wyciera dla niego stolik ściereczką: blat z formiki

pozostanie lepki nawet po tym zabiegu. Może sama

ściereczką nie była zbyt czysta?

Autor przyjrzy się tymczasem nogom kelnerki,

pięknym, kształtnym, tylko trochę za grubym w kostkach.

Potem spojrzy na jej przyjemną, pogodną twarz. Jej brwi

łączą się ze sobą, włosy ma zaczesane do tyłu i związane

czerwoną gumką. Pisarza owionie zapach potu i mydła,

zapach zmęczonej kobiety. Przez spódniczkę prześwituje

zarys majtek. Ten niewyraźny kontur przykuwa teraz jego

wzrok: lekka asymetria na korzyść lewego uda wydaje mu

background image

się bardzo podniecająca. Kelnerka zauważy spojrzenie

obłapiające jej nogi, uda, biodra i westchnie ze

zdegustowaną miną wyrażającą błaganie: „Dosyć tego,

dajcie mi spokój”.

Autor zatem grzecznie odwróci wzrok, zamówi omlet

i sałatkę, do tego bułeczkę i filiżankę kawy, wyjmie z

paczki papierosa i będzie go trzymał, niezapalonego,

między palcami lewej ręki podpierającymi policzek: jego

uduchowiony wyraz twarzy nie robi najmniejszego

wrażenia na kelnerce, która odwróciła się na płaskim

obcasie i zniknęła za przepierzeniem.

Czekając na omlet, autor wyobraża sobie pierwszą

miłość tej kelnerki (postanawia nadać jej imię Riki): gdy

miała zaledwie szesnaście lat, zakochała się w

rezerwowym bramkarzu drużyny Bnei Jehuda imieniem

Charlie, który pewnego deszczowego dnia zajechał swoją

lancią przed salon piękności, w którym pracowała, i

wyrwał ją stamtąd na trzy dni do hotelu w Ejlacie, żeby

background image

się zabawić (jego wujek był współwłaścicielem hotelu).

W Ejlacie Charlie kupił jej w prezencie szałową

estradową kieckę, jak dla greckiej piosenkarki, ze

srebrnymi cekinami i w ogóle, ale po dwóch tygodniach

rzucił Riki i znów pojechał się rozerwać w tym samym

hotelu, tym razem z wicemiss bikini. Natomiast Riki, po

ośmiu latach i czterech facetach, z którymi była od

tamtego czasu, nie przestała marzyć, że kiedyś wróci: miał

takie wyskoki, że niby jest na nią strasznie zły, taki

groźny, niebezpieczny, jakby zaraz miał dostać szału – jak

ona się wtedy bała, śmiertelnie – aż raptem w jednej

chwili się rozchmurzał, wybaczał jej i cieszył się nią jak

dziecko, przytulał ją, przezywał „Gogog”, całował w

szyję, łechtał ciepłym oddechem i tak superdelikatnie,

końcem nosa, rozwierał jej wargi, a od tego po całym jej

ciele spływało takie ciepło, jakby miód, i nagle podrzucał

ją tak strasznie wysoko w powietrze, jak poduszkę, aż

krzyczała: „Mamo!”, ale zawsze łapał ją dosłownie w

ostatniej chwili i przytulał, żeby się nie przewróciła. Lubił

background image

ją tak muskać końcem języka, delikatnie, pomału i bardzo

długo za każdym uchem i w samym uchu, a trochę też po

karku, tam gdzie się zaczynają delikatne włoski, aż czuła,

że zaczyna się w niej rozpuszczać miód. Charlie nigdy nie

podniósł na nią ręki i ani razu jej nie obraził. To on

pierwszy nauczył ją tańczyć przytulanego, nosić

mikrobikini, nauczył ją też opalać się nago na brzuchu,

zamknąć oczy i wyobrażać sobie różne sprośności, i on

pierwszy jej uświadomił, co tak naprawdę robią z jej buzią

i szyją podłużne kolczyki z zielonym kamieniem.

Ale potem zmusili go, żeby oddał lancię, a do tego

założyli gips na pękniętą rękę, i znów pojechał do Ejlatu,

ale z inną dziewczyną, z Lucy, która o mało nie została

miss bikini, a przed wyjazdem powiedział Riki: „Słuchaj,

Gogog, naprawdę strasznie mi przykro, ale spróbuj mnie

mimo wszystko zrozumieć. Lucy właściwie była przed

tobą i w sumie to tak nie do końca się rozstaliśmy, tylko

się trochę poprztykaliśmy i jakoś tak wyszło, że

zerwaliśmy na jakiś czas, ale teraz po prostu do siebie

background image

wróciliśmy i tyle. A Lucy kazała ci przekazać, że

naprawdę nie ma do ciebie żalu, no hard feelings. Jeszcze

zobaczysz, Gogog, że za jakiś czas ci przejdzie,

przestaniesz o nas myśleć i znajdziesz sobie kogoś

bardziej odpowiedniego ode mnie, bo szczerze mówiąc,

zasługujesz na kogoś porządniejszego, tobie naprawdę

należy się ktoś najlepszy na świecie. A najważniejsze,

żebyśmy mieli po sobie nawzajem tylko dobre

wspomnienia, nie?”

Grecką sukienkę z cekinami Riki podarowała w

końcu jakiejś swojej kuzynce, a mikrobikini wepchnęła do

szuflady, za przyborami do szycia, po czym o nim

zapomniała. Faceci nie umieją inaczej, tacy już są, po

prostu tak są kiepsko skonstruowani i tyle, ale w gruncie

rzeczy, jej zdaniem, kobiety są niewiele lepsze i dlatego

miłość to coś, co prawie zawsze, tak czy inaczej, źle się

kończy.

Charlie już od dawna nie gra w drużynie Bnei Jehuda.

background image

Teraz ma rodzinę i troje dzieci, i zakład w Cholonie, w

którym wytwarza słoneczne podgrzewacze wody.

Podobno eksportuje ich nawet sporo na terytoria

okupowane i na Cypr. A Lucy? Ta ze smukłymi nogami?

Ciekawe, co się z nią w końcu stało. Czy ją też Charlie

wyrzucił po użyciu? Gdybym tylko miała jej adres albo

numer telefonu, a do tego dość odwagi, poszukałabym jej.

Umówiłybyśmy się na kawę. Porozmawiały. Może byśmy

się nawet zaprzyjaźniły? Dziwne, że od mnie już teraz

naprawdę w ogóle nie obchodzi, a ona akurat trochę tak.

O nim już wcale nie myślę, nawet z pogardą, a o niej

czasami mi się zdarza: bo może z nią jest teraz trochę

podobnie jak ze mną? Czyją też nazywał w łóżku

„Gogog”? Śmiał się i robił jej tak czubkiem nosa w tę i z

powrotem między wargami? Pokazywał jej powoli,

delikatnie, przy jej udziale, razem z jej ręką, czym tak

naprawdę jest jej ciało? Gdyby udało mi się ją znaleźć,

może byśmy o tym porozmawiały i z czasem

zostałybyśmy przyjaciółkami.

background image

Między dziewczyną a facetem przyjaźń naprawdę nie

wchodzi w rachubę: jak coś między nimi zaiskrzy, to już

nie może być między nimi przyjaźni. A jak nie zaiskrzy,

to już w ogóle między nimi nic nie będzie. Ale między

dziewczynami, zwłaszcza takimi, co najadły się w życiu

dosyć bólu i rozczarowań, a już najbardziej między

takimi, które cierpiały przez tego samego faceta... Może

powinnam kiedyś spróbować znaleźć tę Lucy?

Przy sąsiednim stoliku siedzą dwaj panowie, którym

się nigdzie nie spieszy, obaj koło pięćdziesiątki. Ten

ważniejszy jest gruby, stanowczy i zupełnie łysy,

przypomina pomocnika filmowych szwarccharakterów.

Mniejszy z nich wydaje się zużyty, a nawet zdziadziały,

ma hałaśliwy sposób bycia i twarz gotową w każdej

chwili okazać zachwyt albo litość każdemu, kto tego

akurat potrzebuje, i to całkiem bezinteresownie. Autor

zapala papierosa i przyjmuje, że ów pan jest poślednim

przedstawicielem handlowym albo może agentem

background image

rozprowadzającym

suszarki

do

włosów.

Tego

ważniejszego autor nazywa w myślach panem Leonem, a

ten potulny może nosić nazwisko Szlomo Chugi.

Rozmawiają, jak się zdaje, o powodzeniu w sensie

ogólnym.

Pomocnik szwarccharakterów mówi:

– A poza tym, jak w końcu do czegoś dojdziesz, to i

tak życie już się kończy.

Ten mniej ważny na to:

– Święta prawda. Nie żebym się chciał z tobą spierać,

ale wiesz co? Sam przyznaj, że jak się żyje tylko po to,

żeby jeść i pić, to to nie jest życie godne człowieka.

Człowiekowi zawsze trzeba jeszcze czegoś dla duszy, jak

to się nazywa u nas w judaizmie? Neszama jetera? – Ty

zawsze opowiadasz takie historie wzięte z powietrza –

stwierdził chłodno, a nawet z lekkim niesmakiem ten

ważny. – Co tam z powietrza. Z chmur! O wiele łatwiej

byłoby cię zrozumieć, jakbyś podał, powiedzmy, jakiś

przykład z życia.

background image

– Dobra, czemu nie, weź na ten przykład Chazama z

firmy Isratax, Owadję Chazama, pamiętasz, tego, co dwa

lata temu wygrał na loterii pół miliona, a potem się

rozwiódł, zaczął romansować, przeprowadził się,

zainwestował, a jak ktoś chciał, to dawał mu pożyczkę

bez poręczenia, wstąpił do nas do partii, startował nawet

na przewodniczącego koła, i żył jak król. Co tam król. Jak

lord! A w końcu dostał raka wątroby i trafił w stanie

krytycznym do szpitala Ichiłowa.

Pan Leon krzywi się i mówi znudzony:

– Pewnie. Owadja Chazam. Byłem na weselu jego

syna. Tak się składa, że osobiście miałem okazję dość

dobrze poznać historię Owadii Chazama. Szastał

pieniędzmi bez opamiętania, i na cele charytatywne, i na

rozrywki, woził się po mieście niebieskim buickiem z

ruskimi blondynami i bez przerwy tylko szukał

rozmaitych inwestorów, przedsiębiorców, poręczeń,

źródeł finansowania, wspólników. Nieborak. I co z tego?

W naszym przypadku lepiej odsunąć go na bok: to w

background image

ogóle nie jest dobry przykład dla ciebie. Rak, mój drogi,

wcale nie bierze się z nałogów. Rak – naukowcy już to

stwierdzili – bierze się albo z brudu, albo z nerwów.

Autor zostawia na talerzu prawie połowę omletu.

Wypija dwa, trzy łyki kawy i znajduje w niej jakby

posmak przypalonej cebuli i tłuszczu do smażenia.

Spogląda na zegarek. Płaci Riki, dziękuje jej z uśmiechem

za resztę, którą zostawia dla niej schowaną pod spodkiem

filiżanki. Pilnuje się, by tym razem nie gapić się na nią,

jednak kiedy kelnerka się oddala, mimo wszystko gładzi

wnikliwym pożegnalnym spojrzeniem jej talię i uda: z

lewej strony prześwitująca przez spódniczkę linia majtek

biegnie nieco wyżej niż z prawej. Nie może oderwać

wzroku. Wreszcie wstaje i kieruje się do wyjścia, ale

zawraca i schodzi jeszcze po dwóch schodkach do toalety

bez okien: przepalona żarówka, odpadający tynk i fetor

zastarzałego moczu w ciemności przypominają mu, że

właściwie nie jest przygotowany do spotkania. I jak tu ma

background image

odpowiadać na pytania czytelników?

Wracając z toalety, widzi, że pan Leon i Szlomo

Chugi przystawili krzesła bliżej siebie i teraz, bark w

bark, pochylają się nad jakimś notesem czy broszurą. Ten

bardziej krewki przesuwa powoli grubym kciukiem

wzdłuż linijek, szepcząc coś z naciskiem, co rusz

obracając głowę z prawa na lewo, jakby raz na zawsze z

całą stanowczością wykreślał coś z rejestru: nie wchodzi

w rachubę, mowy nie ma, a jego posłuszny towarzysz raz

za razem potakuje głową.

Wychodząc na ulicę, autor znów zapala papierosa.

Dwadzieścia po dziewiątej. Jest gorący, lepki wieczór, na

ulicach i podwórzach zalega stężałe powietrze

przesiąknięte sadzą i spalinami. Autorowi wydaje się

rzeczą okropną, że ktoś w taki duszny wieczór leży w

stanie krytycznym w szpitalu Ichiłowa, ponakłuwany

wenflonami, podłączony do jakichś rurek, w przepoconej

pościeli, przy wtórze astmatycznych posapywań rzędu

background image

respiratorów. Wyobraża sobie, że Owadja Chazam, zanim

dopadła go choroba, zawsze był człowiekiem rzutkim,

żyjącym w ciągłym ruchu, pojawiającym się to tu, to tam,

przysadzistej postury, ale o zwinnych, niemal tanecznych

ruchach. Zwykle rozbijał się po mieście swoim niebieskim

buickiem, zawsze w gronie pomocników, przyjaciół,

bezinteresownych doradców, młodych kobiet, inwestorów

i lobbystów, otaczany przez tłumy pomysłowych i

przedsiębiorczych przyszłych ludzi sukcesu, przez

proszących o rozmaite przysługi i wszelkiej maści

kombinatorów. Miał zwyczaj wciąż poklepywać

wszystkich po ramieniu, obejmować i z całej siły

przyciskać do szerokiej piersi i mężczyzn, i kobiety,

częstować rozmówców przyjacielskim kuksańcem w bok,

dawać słowo honoru, wyrażać zdumienie, wybuchać

gromkim śmiechem, rugać; strofować i żartować, mówić:

„Jestem naprawdę wstrząśnięty”, krzyczeć: „Zapomnij o

tym!” „Nie do wiary!”, cytować wersety Tory, a zdarzało

się, że zalewała go wezbrana fala ciepłych uczuć, a wtedy

background image

zaczynał bez uprzedzenia obsypywać zarówno kobiety,

jak i mężczyzn pocałunkami, wylewnymi pieszczotami,

omal nie padał na kolana, aż nagle zalewał się łzami,

uśmiechał nieśmiało, po czym znów całował, pieścił,

ściskał i płakał, kłaniał się głęboko, przyrzekał, że nigdy

nie zapomni, i już pędził dalej, sapiąc, uśmiechając się,

machając na pożegnanie szeroką otwartą dłonią z

zawieszonymi wciąż na jednym z palców kluczykami do

buicka.

Pod oknem sali, w której wraz z innymi umierającymi

umieszczono Owadję Chazama, przez cały ten wieczór

wyją syreny karetek, rozlega się pisk hamulców, a z radia

włączonego na cały regulator na postoju taksówek przed

głównym wejściem huczą bydlęce ryki radości wydawane

przez lektorów reklam. Do płuc z każdym oddechem

dostaje się mętna, zatęchła mikstura gęstego zapachu

moczu, środków uspokajających, resztek jedzenia, potu,

aerozoli, oparów chloru i leków, poplamionych bandaży,

background image

odór kału, sałatki z buraków i lizolu. Na nic się zdało

pootwieranie jak szeroko wszystkich okien w starym

domu kultury, który teraz nazywa się Centrum

Społecznym im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w

Kamieniołomie. Klimatyzatory są popsute i niezdrowe

powietrze tężeje w bezruchu. Publiczność się poci.

Niektórzy spotykają znajomych i stają w przejściach. Inni

siedzą na twardych krzesłach, młodzi na ławkach

oddalonych od stolika dla prelegentów, starsi zajęli

miejsca w pierwszych rzędach, ubrania lepią im się do

ciał, każdy owiany zapachem własnego ciała i zapachami

sąsiadów w parnym powietrzu.

I tymczasem wymieniają opinie – o wieczornych

wiadomościach, o katastrofie w Akce, o przeciekach z

posiedzenia rządu, o przypadkach korupcji, o sytuacji w

ogóle, o awarii klimatyzatorów, o upale. Trzy zmęczone

wentylatory obracają się jałowo nad głowami

publiczności. I tak prawie nic nie dają: jest bardzo gorąco.

Między kołnierzyk a kark bez przerwy dostają się drobne

background image

owady, jakby to była tropikalna Afryka. W gęstym

powietrzu wisi zapach potu i dezodorantów.

Na dworze, trzy-cztery przecznice dalej, wyje syrena

karetki albo wozu strażackiego: w dół, w górę i znowu w

dół, przejmujący jęk gaśnie stopniowo, nie jakby się

oddalał, lecz jakby opadał z sił. Później ulicę przeszywa

urywany sygnał alarmu zaparkowanego samochodu, który

nagle zdjął strach przed porzuceniem w ciemności. Czy

autor powie dzisiaj coś nowego? Czy zdoła nam wyjaśnić,

dlaczego znaleźliśmy się w tej sytuacji albo co

powinniśmy zrobić, aby ją zmienić? Czy widzi coś, czego

my jeszcze nie dostrzegamy?

Niektórzy przynieśli z sobą do domu kultury książkę,

o której będzie mowa tego wieczoru, i na razie używają

jej – albo dziennika „Dawar” – jako wachlarza. Jest już

małe opóźnienie, a autora wciąż ani śladu. Program

spotkania

obejmuje

wprowadzenie,

wykład

literaturoznawcy, czytanie urywków nowej książki,

wystąpienie autora, pytania i odpowiedzi, podsumowanie i

background image

zakończenie. Wstęp jest wolny, a autor wzbudza tu i

ówdzie zainteresowanie.

Wreszcie się zjawia.

Już od dwudziestu minut czeka na niego na zewnątrz,

u

podnóża

schodów,

miejscowy

kaowiec,

siedemdziesięciodwuletni

pogodny,

sympatyczny

człowiek, tęgawy, rumiany, o twarzy przypominającej

dojrzałe jabłko, które zbyt długo przeleżało w koszyku, aż

zaczęło się lekko marszczyć. Policzki ma pokryte siatką

chorobliwych sinych żyłek, lecz jego dusza nadal, jak za

dawnych lat, jest strażackim wężem, co tryska na

wszystkie strony towarzyskim entuzjazmem. Mimo to

kaowca spowija cierpka otoczka cielesnych wyziewów,

wionąca od niego na odległość wyciągniętej ręki. Bez

zwłoki zacznie nawiązywać z młodszym od siebie o

trzydzieści lat autorem stosunki pełne wylewnej

serdeczności połączonej z radosnym uznaniem, poufałości

niemal takiej jak między starymi partyzantami: „Przecież

ty i ja, każdy z nas na swoim odcinku frontu, obaj

background image

walczymy niestrudzenie o wyniesienie na piedestał

wartości, kultury i idei i o umocnienie twierdzy ducha.

Dlatego właśnie wolno nam sobie pozwolić, tak między

nami, za kulisami, na parę chwil beztroski, nim

spoważniejemy jak należy, wchodząc do sali i siadając za

stolikiem dla prelegentów.

No więc, no więc, no więc, witam, młody przyjacielu,

witam, czekają już na pana jak na pana młodego, chi, chi.

Trochę się pan, jak by to powiedzieć, spóźnił? Co?

Zatrzymali pana w kawiarni? No, nie szkodzi, wszyscy się

do nas spóźniają. Może pan słyszał ten dowcip o mohelu,

co się spóźnił na ceremonię obrzezania? Nie? Opowiem

panu. Albo właściwie opowiem później – trochę

przydługa historyjka. Nawiasem mówiąc, pojawia się też

u Drujanowa, zna pan Drujanowa? Nie? Ale jakże to!

Przecież jest pan izraelskim pisarzem! Drujanow, reb Alt

er Drujanow, autor Księgi żartów i dowcipowi Przecież ta

jego Księga żartów i dowcipów to istna żyła złota dla

background image

każdego żydowskiego literata! No, dobra. Trudno. Oni już

tam przecież siedzą i się niecierpliwią.

O Drujanowie porozmawiamy później. Koniecznie

musimy porozmawiać. Niech mi pan tylko nie zapomni

przypomnieć, mam swoje małe przemyślenia na temat

podstawowej różnicy między żartem a dowcipem. No,

dobra. Potem. Potem. Przecież jest pan trochę spóźniony,

przyjacielu, nie szkodzi, nie szkodzi, nie ma sprawy, tylko

że my tutaj zaczęliśmy się już obawiać, że muzy, chi, chi,

wygnały nas zupełnie z pańskiego serca. Ale nie daliśmy

za wygraną! Bynajmniej, drogi przyjacielu! Jesteśmy

znani z uporu!

Autor z kolei przeprosi za spóźnienie i bąknie jakąś

sprytną uwagę: „Przecież mogliście zacząć beze mnie”.

„Chi, chi, chi, bez pana! Dobre!” – stary kaowiec ryknie

soczystym śmiechem, na którego fali uniesie się zapach

jego ciała, woń zwiędłego owocu: „Ależ proszę, przecież

pan też, bez urazy, mógłby zacząć bez nas, zupełnie gdzie

indziej! A swoją drogą – obaj, sapiąc, wspinają się po

background image

schodach

– co pańskim zdaniem wskórają te

amerykańskie lisy u swoich arabskich pupilów? Załatwią

nam wreszcie trochę spokoju? Chociaż rok albo dwa?

Nie?”

I zaraz sam sobie odpowie na to pytanie:

„Nic nie wskórają. Sprowadzą na nas tylko nowe

kłopoty. Jakby tych starych nie było dosyć. Sok

pomarańczowy? Lemoniada? Może coś musującego? Nie!

Niech się pan tak nie zastanawia! Tu nie ma nad czym!

Proszę, już podjąłem decyzję za pana i koniec, chi, chi,

żeby z kolei pan dziś wieczorem wywołał w nas ferment!”

„No to niech pan się spokojnie napije i zaraz

przypuścimy szturm na naszą publiczność, która bardzo

potrzebuje – jeśliby mnie pan pytał o zdanie – porządnego

potrząśnięcia, a nawet jakichś dwóch-trzech małych

prowokacji. I niech ich pan, mój drogi, absolutnie nie

żałuje! No, jeśli się pan już napił, to proszę, chodźmy na

estradę. Oni tam pewnie już się na nas trochę złoszczą!”

Tak więc przejdą obaj, autor i stary kaowiec, gęsiego,

background image

za kulisami, na przednią część estrady, poważni, dostojni,

niczym zespół komorników. Wśród publiczności

natychmiast rozejdzie się szept, może dlatego, że autor ma

na sobie letnią koszulę, spodnie khaki i sandały i zupełnie

nie prezentuje się jak artysta, raczej jak kibucnik wysłany

do miasta, żeby zorganizować pokojową demonstrację,

albo jak oficer rezerwy po cywilnemu. Podobno tak

prywatnie to jest całkiem zwyczajny gość, taki ludzki, to

znaczy, człowiek taki jak każdy, pani zobaczy, ile w tych

opowiadaniach kompleksów. Na pewno nie miał lekkiego

dzieciństwa. W sumie to ciekawe, jak mu się układa z

kobietami. Sądząc po jego książkach, raczej nie idzie jak z

płatka. Podobno rozwiedziony? Nie? Ze aż dwa razy? To

widać po jego opowiadaniach: me ma dymu bez ognia. W

każdym razie na zdjęciach wygląda naprawdę zupełnie

inaczej. Trochę się facet postarzał. Ile on może mieć? Ze

czterdzieści pięć, nie? Maksimum czterdzieści pięć.

Szczerze? Byłam pewna, co tam pewna, byłam

przekonana, że jest o wiele wyższy.

background image

Autora posadzą pośrodku, między lektorką a

specjalistą od literatury. Uścisną sobie dłonie. Pokiwają

głowami. Rochele Reznik błyskawicznie wysunie palce z

jego dłoni, jakby się sparzyła. Autor zauważy i zanotuje w

pamięci, że za sprawą tego uścisku dłoni jej smukła szyja

zaczerwieniła się jeszcze bardziej niż policzki.

Kaowiec dźwignie się ciężko z krzesła, sprawdzi

mikrofon, zacznie mówić, odchrząknie, powita jakże

różnorodną i wielopokoleniową publiczność zebraną tutaj

dzisiejszego wieczoru, przeprosi za awarię klimatyzacji,

zażartuje, że nie ma tego złego, co by na dobre nie

wyszło, bo przecież dzięki awarii klimatyzacji nie

jesteśmy skazani na to denerwujące brzęczenie, więc

mamy szansę nie uronić ani słowa.

Następnie

przedstawi

szczegółowo

porządek

spotkania, obieca publiczności, że ten wieczór zakończy

się pytaniami i odpowiedziami w formie otwartej i

wyczerpującej dyskusji panelowej z udziałem naszego

background image

gościa, którego – tak powie z rozbawieniem – przecież

absolutnie nie trzeba tutaj przedstawiać, ale gwoli

formalności poświęci dziesięć minut na przedstawienie

życiorysu pisarza oraz tytułów wszystkich jego książek

(przy czym omyłkowo nada mu pełne prawa rodzicielskie

do głośnej powieści innego autora), a podsumowując

własne wprowadzenie, z promienną radością przytoczy

dowcip, który mu autor opowiedział, gdy wchodzili po

schodach na górę: „Pozwólcie mi państwo zdradzić, że

bohater naszego wieczoru zdumiał się, słysząc, chi, chi, że

my tutaj czekamy, zamiast zacząć bez niego! Ale akurat w

tym przypadku wypada zacytować słynny wers nestora

naszej poezji, Cefanii Bet ha-Lachmiego, zawarty w jego

tomiku Rymy życia i śmierci, wers, który brzmi mniej

więcej tak: «Gdzie jest panna, tam pan młody, / /Bez

ustępstwa nie ma zgody». Proszę bardzo. Państwo

pozwolą, że przejdziemy teraz do zasadniczej części

naszego spotkania. Wszystkim państwu życzę miłego

wieczoru na naszym comiesięcznym spotkaniu Klubu

background image

Miłośników Dobrej Książki przy Centrum Społecznym

im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.

Z niemałą satysfakcją pozwolę tu sobie jeszcze zauważyć,

że Klub Dobrej Książki spotyka się u nas co miesiąc,

nieprzerwanie już od jedenastu i pół roku”.

Słysząc te słowa, autor postanawia się nie uśmiechać.

Przybierze zamyślony, trochę smutny wyraz twarzy. Cała

publiczność będzie na niego patrzeć, lecz on, jakby

nieobecny, specjalnie utkwi wzrok w portrecie Berła

Kacenelsona wiszącym na prawo od stołu dla

prelegentów. Beri Kacenelson wygląda na nim przebiegle

i dobrodusznie, jakby właśnie w tej chwili udało mu się

doprowadzić do skutku rzecz piękną i pożyteczną, choć za

pomocą wymyślnych i pokrętnych, sobie tylko

wiadomych sposobów. Dzisiaj jest królem. Co tam

królem. Lordem. A zatem, z pewnym opóźnieniem, na

ustach autora pojawi się w końcu lekki uśmiech, na który

publiczność czekała już wcześniej, kiedy kaowiec

background image

wygłaszał swoje wprowadzenie.

W tym samym momencie wydaje się autorowi, że

gdzieś w kącie sali, na miejscu dość oddalonym od stolika

prelegentów, wymknął się komuś jakby nieszczery

śmiech, prowokacyjny, szyderczy chichot. Autor omiata

wzrokiem salę wzdłuż i wszerz: nic. Nikt z publiczności

nie wygląda, jakby chichotał. Przesłyszał się. Dlatego

położy teraz oba łokcie na stole, podeprze brodę

pięściami, nabierze skromności i dystansu, podczas gdy

znawca literatury, o gładkiej, piegowatej łysinie

połyskującej odbitymi światłami z sufitu, będzie stać i z

zacięciem przedstawiać porównania i analogie między

nową książką tego pisarza a utworami kilku innych

twórców jego pokolenia oraz dawniejszych, ujawniać

wpływy, wskazywać źródła odniesień, odsłaniać ukryte

struktury, nakreślać rozmaite płaszczyzny i poziomy,

ukazywać zaskakujące powiązania, zanurkuje na samo

dno fabuły, zaryje się w nim, będzie tam grzebać,

wypływając co chwila na powierzchnię, by złapać oddech,

background image

pokazać wszem wobec zdobycz, jaką zdołał wyłowić z

głębiny, złamać kody i znów zanurkować, a po chwili

wypłynąć, obnażyć zamaskowane przekazy, rozgryźć

wyrafinowane sztuczki zastosowane przez pisarza, takie

jak strategia podwójnego zaprzeczenia, jak zwody i

pułapki zastawione na nas w tle omawianego utworu,

zahaczając

tutaj

o

problem

autentyczności

i

wiarygodności, z czym wiąże się też pytanie o źródło

autorytetu narracyjnego, następnie zaś przyjdzie kolej na

wymiar ironii społecznej i cienką linię oddzielającą ją od

autoironii, co z kolei zaprowadzi nas do kwestii granic

dopuszczalności, do zagadnienia typów konwencji, do

problemu kontekstu intertekstualnego, a stąd niedaleka już

droga

do

aspektu

formalnego,

do

aspektu

pseudoarchaicznego oraz aspektu aktualno-politycznego.

Czy te latentne aspekty się legitymizują? Czy są w istocie

immanentne? Czy w ogóle są koherentne? Synchroniczne

czy cliachroniczne? Dysharmonijne czy polifoniczne?

Wreszcie ekspert podniesie kotwicę i odważnie wypłynie

background image

na otwarte, bezkresne morze znaczenia, zatoczywszy

wpierw przed audytorium imponująco zgrabną pętlę

wokół elementarnego pytania, a mianowicie, jakie jest w

istocie znaczenie pojęcia „znaczenie” w odniesieniu do

dzieła sztuki w ogóle, a dzieła literackiego w

szczególności, no i oczywiście w odniesieniu do utworu,

który mamy tego wieczoru przed sobą.

Na próżno.

W tym momencie autor pogrąży się już powyżej

głowy w swoim stałym szachrajstwie: przyłoży dłonie do

skroni (gest, którego nauczył się od ojca, dyplomaty

niższej rangi) i dzięki temu przestanie słuchać, a zacznie

posyłać spojrzenia, by wędrując tu i tam po sali, wykradły

publiczności i przyniosły mu jakiś rozgoryczony, lubieżny

albo nieszczęśliwy wyraz twarzy, by złowiły dla niego

widok splecionych ud, co rozchylają się na chwilę i zaraz

zwierają z powrotem, by zebrały wichrzącą się siwą

grzywkę, wskazały jakąś pochłoniętą bez reszty,

zasłuchaną z najwyższym przejęciem twarz, wychwyciły

background image

strużkę potu spływającą w głęboki rowek między

piersiami. Oto tam, daleko pod wyjściem ewakuacyjnym,

zarysowuje się blade, pociągłe, bystre oblicze, twarz

byłego studenta jesziwy, który porzucił wiarę i stał się,

dajmy na to, nieprzejednanym, zajadłym wrogiem

istniejącego porządku społecznego. A tu, w trzecim

rzędzie, opalona dziewczyna o dorodnym biuście, w

zielonej bluzce bez ramiączek. Jej ręka bezwiednie muska

ramię długimi palcami.

Nasz autor jakby wykradał im portfele z kieszeni,

podczas gdy oni zagłębiają się w arkana jego twórczości

pod kierunkiem eksperta od literatury.

Tam oto siedzi z rozstawionymi żylastymi nogami

tęga kobieta o szerokiej twarzy. Już wiele lat temu

zarzuciła wszystkie diety i starania, bo cóż jej po marnej

urodzie. Dawno już machnęła ręką na figurę, woląc

wznieść się na wyższe pułapy. Jej wzrok ani na chwilę nie

odrywa się od prelegenta, eksperta od literatury, usta ma

background image

lekko rozchylone pod wpływem rozkoszy przeżycia

kulturalnego, jakiego tutaj właśnie doświadcza.

Nieomal w linii prostej za nią wierci się nerwowo na

krześle

mniej

więcej

szesnastoletni

chłopak,

nieszczęśliwy, pewnie początkujący poeta. Cerę ma

zepsutą przez trądzik, włosy czarne, kręcone, jakby

druciane i zakurzone. Młodzieńcze cierpienia i

zażenowanie

własnymi

mrocznymi

postępkami

wykrzywiły wargi chłopca w bliski płaczu grymas, a za

okularami o soczewkach tak grubych, jakby wykonano je

z kuflowego szkła, głęboko skrywa żarliwą miłość do

autora: „Twe cierpienie jest moim cierpieniem, twoja

dusza mą duszą, ty i tylko ty zdołasz to pojąć, wszak to ja

jestem tą duszą marniejącą z samotności na kartach

twoich książek”.

Przed chłopakiem autor dostrzega gniewną postać

rosłego, zwalistego mężczyzny o wyglądzie typowego

działacza Histadrutu, zapewne jeszcze dziesięć albo

background image

piętnaście lat temu był surowym, przesiąkniętym ideami

wychowawcą w szkole wzniesionej przed laty w dzielnicy

robotników, którzy stali się burżuazją, może nawet jakimś

wicedyrektorem (na emeryturze) w okręgowym wydziale

oświaty. Ma szerokie szczęki, krzaczaste i nieco

zwichrzone szaro-złote brwi, a na górnej wardze pod

prawym nozdrzem zagnieździła się ciemna myszka

przypominająca karalucha. Autor przypuszcza, że jeszcze

przed

końcem

spotkania

będziemy

tu

mieli

niepowtarzalną okazję poznać z ust tego krewkiego

mężczyzny jego fundamentalne zapatrywania: całkiem

możliwe, ze przyszedł tu dziś wieczorem nie po to, by

poszerzyć horyzonty albo dla przyjemności, lecz z

mocnym postanowieniem, by kiedy już wszyscy mówcy

zabiorą głos, wstać, uderzyć pięścią w stół i wyrazić jasno

i dobitnie swoją negatywną opinię o tym, co się nazywa

„współczesną literaturą hebrajską”, w której nie ma nic z

tego, czego potrzebujemy obecnie, na początku lat

osiemdziesiątych, za to niestety jest w niej zatrzęsienie,

background image

dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, czego nam wcale a

wcale nie trzeba.

Autor z kolei postanawia opatrzyć postać tego

doświadczonego wychowawcy nazwiskiem doktor Pesach

Jikhat. Kelnerkę w kawiarni nazwał Riki. Pomocnik

bandziorów będzie nadal panem Leonem, a do jego

potulnego giermka pasuje nazwisko Szlomo Chugi.

Młody poeta będzie się nazywać Juwal Dahan, lecz swoje

pierwsze wiersze pośle drżącą ręką do redaktora

literackiego pod pseudonimem Juwal Dotan. Spragniona

kultury dama niech się nazywa Miriam Nehorait (to po

aramejsku „jaśniejąca”, ale dzieci z osiedla i tak

przezywają ją Miriam Norait, czyli „Straszną Miriam”).

Akcja będzie się rozgrywać w starym budynku z

sypiącym się tynkiem przy ulicy Reinesa w Tel Awiwie.

Między Miriam Nehorait a młodzieńcem w okularach

rozciągnie się powoli cieniutka pajęcza nić: pewnego

ranka chłopak zajdzie do jej mieszkania, by przekazać jej

background image

coś od mamy. Poczęstuje się szklanką soku i dwoma

upieczonymi przez nią ciasteczkami, ale grzecznie

podziękuje za trzecie i tak samo grzecznie za jabłko, ale

wychodząc, powie zakłopotany, że nie, nie gra na żadnym

instrumencie, za to czasami trochę pisze. Nic

szczególnego. Takie tam próby.

Dzień albo dwa później pojawi się u niej znowu, bo

zaprosiła go, by pokazał jej swoje wiersze, w których ona

nie dopatrzy się śladu nie wy robienia, naprawdę, ani

trochę, wprost przeciwnie, znajdzie w nich emocjonalną

głębię, bogactwo języka, estetyczne wysublimowanie oraz

moc miłości do ludzi i przyrody. I tym razem chłopak

prócz trzech ciastek i soku poczęstuje się też jabłkiem,

które ona mu obierze.

Tydzień później Juwal znów zapuka do jej drzwi,

podobnie w następnych dniach, i pani Nehorait będzie dla

niego gotować słodki i gęsty kompot, on zaś kupi i wręczy

jej nieśmiały prezent: skamieniałego ślimaka zatopionego

w błękitnawym szkiełku. W następne wieczory ona w

background image

czasie rozmowy będzie go czasami trącać ukradkiem w

ramię albo bark. Przez zaskoczenie albo macierzyńskie

współczujące zdumienie zignoruje nawet jego dłoń, która

raz – tylko raz – zbłądzi wystraszona, niejako przez

pomyłkę, na jej suknię, i na trzy-cztery oddechy zatrzyma

się, jakby omdlała, na jej piersi. W tej właśnie chwili

przypadkiem wyjrzy przez kuchenne okno sąsiadka

Lizawieta Kunicyn i tym sposobem złośliwość i

plotkarstwo rozdepczą to, czego prawie nie było, i

wszystko skończy się upokorzeniem. Miriam Nehorait

nadal będzie gotować swój kompot, słodki jak ulepek i

gęsty jak klej, studzić go i przechowywać dla niego w

lodówce, lecz młody Juwal Dotan nie zawita już nigdy do

jej domu inaczej jak tylko w wierszach i tęsknocie, i w

mętnych nocnych wyobrażeniach, przez które znów

dojdzie do wniosku, że nie ma po co dłużej żyć,

powstrzyma się jednak z działaniem aż do tego wieczoru

literackiego, ponieważ pokłada niejasną nadzieję w

spotkaniu z tym autorem, który zrozumie jego cierpienie i

background image

na pewno wyciągnie do niego przyjacielską dłoń, a kto

wie, może nawet zaprosi go do domu, zachwyci się jego

wierszami i być może po jakimś czasie, gdy ich

znajomość przerodzi się w przyjaźń, a z przyjaźni

rozwinie się duchowa więź – i tu ta fantazja staje się tak

cudowna i rozkoszna, że chłopakowi brakuje sił, by ją

udźwignąć – może za sprawą tej duchowej więzi autor

otworzy przed nim podwoje świata literatury? Świata

niesamowitego, pełnego blasku, świata, w którym

nareszcie nastąpi oszałamiająca zapłata za wszystkie

cierpienia poety, burza braw i uwielbienie mdlejących

dziewcząt, i miłość dojrzałych kobiet, pragnących

szczodrze go obdarzyć tym wszystkim, czego dotykał w

marzeniach, oraz tym, czego nie oglądał nawet we śnie.

A może nie od rzeczy byłoby to opowiedzieć w

pierwszej osobie, z punktu widzenia któregoś z sąsiadów,

Jerochama Szdematiego, na przykład, czyli tego

zażywnego kaowca, który cię tutaj przedstawił na

background image

początku spotkania, przytaczając zabawny wers z tomiku

Rymy życia i śmierci Cefanii Bet ha-Lachmiego: „Gdzie

jest panna, tam pan młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”.

Oto w duszny letni wieczór, przy zgaszonym świetle,

kaowiec – zmęczony, spocony, trochę skapcaniały, z

zaczerwienioną

twarzą

pokrytą

siatką

sinych,

chorobliwych żyłek – wyleguje się w starym fotelu na

balkonie

swojego

dwupokojowego

służbowego

mieszkania i z opuchniętymi stopami zanurzonymi w

misce z chłodną wodą przebiega w myślach kilka

zapamiętanych wspomnień matki, która umarła w

Charkowie sześćdziesiąt sześć lat temu, kiedy miał

zaledwie sześć lat (ona także, podobnie jak niedyskretna

sąsiadka, miała na imię Lizawieta). I oto tuż pod jego

balkonem rozlega się w ciemności cicha, szeptana

rozmowa na dwa głosy. Musi wstać i natychmiast wejść

do środka, w tej chwili, przecież nie ma ani prawa, ani

ochoty przysłuchiwać się z ukrycia czyjejś intymnej

rozmowie. Ale już za późno, bo jeśli teraz wstanie,

background image

wystraszy tych dwoje i sam znajdzie się w niezręcznej

sytuacji. Nie mając wyjścia, Jerocham Szdemati siedzi

dalej zażenowany w fotelu i postanawia tylko dla

przyzwoitości zatkać szerokimi dłońmi uszy. Lecz nim

zdążył zastosować to rozwiązanie, rozpoznał pod

balkonem postać Juwala Dahana, tego dziwacznego

chłopaka od sąsiadów, i rozpoznał też melodię wilgotnego

szeptu Miriam Nehorait, melodię, co do której nie mógłby

się pomylić, ponieważ kiedyś, wiele lat temu, tej nocy,

kiedy Sowieci posłali w kosmos swój pierwszy sputnik... i

tak dalej.

Postać starego kaowca można by chyba wzbogacić

dwiema – trzema cechami zaczerpniętymi od znawcy

literatury (który w swojej prelekcji doszedł właśnie do

ujawniania

paradoksu-zmiany-punktów-widzenia

w

utworze): można od niego zapożyczyć na przykład

bengurionowski amfiteatr siwych włosów okalający

piegowatą łysinę; zadziorny wygląd przywodzący na myśl

background image

rozdrażniony, huczący ul; można nawet wykorzystać jego

zadzierzysty styl mówienia, jakby dopiero co

przedstawiono mu druzgoczący argument, lecz on,

pokrywając kurtuazją gniewne wzburzenie, nie daje się

zbić z pantałyku, tylko uderza w swych dręczycieli

dwakroć mocniejszą ripostą, a na dobitkę wkłuwa im z

całą galanterią jadowite żądło. Autor byłby skłonny

zasądzić prelegentowi dwadzieścia lat wdowieństwa i

córkę jedynaczkę imieniem Aja, która jak na złość

przeszła na ortodoksję i wyszła za osadnika z Elon More.

[Elon More - osada żydowska w okolicy Nablusu, na terytorium zajętym przez

Izrael w 1967 roku (przyp. tłum.).]

Odpowiednim dla niego

nazwiskiem będzie Jakir Bar Orjan (Zytomirski). Gdy

autor zabawia się w myślach takimi figlami, prelegent,

Bar Orjan, zmierza już do punktu kulminacyjnego, to jest

do ukazania prezentowanego utworu jako pułapki,

hermetycznego gabinetu luster bez okien i drzwi. I w tym

oto momencie znów usłyszymy jakby zdławiony chichot

pełen rozpaczy i szyderstwa, a wtedy zmartwiony i lekko

background image

urażony autor zgubi wątek swoich przewrotnych fantazji.

I nagle poczuje nieodpartą potrzebę zapalenia papierosa.

A co z tym poetą, Cefanją Bet ha-Lachmim, autorem

Rymów życia i śmierci, z których kaowiec w swoim

wprowadzeniu zacytował wers „Gdzie jest panna, tam pan

młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”? Czy jeszcze żyje?

Od lat już nie widać jego wierszy na łamach dodatków

literackich ani czasopism. Wszyscy już zdążyli zapomnieć

jego nazwisko, może prócz garstki pensjonariuszy domów

spokojnej starości. A kiedyś, w czasach dzieciństwa

autora, zwykło się cytować jego wiersze przy obchodach

każdego święta, podczas wszelkich uroczystości

publicznych:

Każdy z nas nosi obraz Boży,

Każdy ma w sobie cały świat,

Nie ma wyjątku – dziw to nad dziwy! –

W sercu każdego marzenie gra!

background image

(Ten wiersz przerobiono nawet na piosenkę, swego

czasu często grano ją i śpiewano na rosyjską,

melancholijną nutę: całe pokolenie sentymentalnych

młodych ludzi, w tym także autor, śpiewało ją pełnymi

nostalgii i smutku głosami przy ogniskach albo na łąkach

wokół kibuców. Ale dzisiaj zarówno słowa, jak i melodia

odeszły w zapomnienie. Zupełnie jak ich naiwny autor. )

Gdy zebrało mu się na żarty, Bet ha-Lachmi rymował

mniej więcej tak: „Tu chyba tylko kobyła/By się nie

zastanowiła” albo: „Kłęby dymu, ogień skrzy:/Głupiec

plecie trzy po trzy”.

A kiedy autor miał około piętnastu lat, koleżanka z

klasy (niezbyt ładna, ale pociągająca dziewczyna)

podarowała mu książkę pod tytułem Narcyz i Złotousty

Hermanna Hessego i zamiast dedykacji wpisała mu cztery

wersy Cefanii Bet ha-Lachmiego:

Kolistą drogą wieje wiatr,

Przemija i wraca swym biegiem,

background image

Zaczekaj: może nadszedł czas,

By uniósł na skrzydłach i ciebie?

Po prelekcji Bar Orjana przyszła kolej, by Rochele

Reznik odczytała przed publicznością cztery krótkie

fragmenty nowej książki. Piękna i nieśmiała, ładna, ale

niepociągająca, szczupła, skromna, mniej więcej

trzydziestopięcioletnia

kobieta

ze

staromodnym,

pojedynczym grubym i ciemnym warkoczem opadającym

na ramię i zakrywającym lewą pierś.

Ma na sobie bawełnianą suknię w kolorze

kremowym, bez rękawów, ale zapiętą pod samą szyję,

suknię z deseniem w subtelne cyklameny w kolorze

jasnobłękitnym albo liliowym. Za sprawą tej sukni,

warkocza i skromnej postawy wygląda autorowi na

ostatnią z pionierskich osadniczek minionych pokoleń. A

może pochodzi z ortodoksyjnej rodziny?

Rochele Reznik staje przed publicznością, a jej plecy

wyginają się lekkim lukiem nad stronicą tekstu, czoło

background image

pochyla się do mikrofonu, wątłe ramiona ujmują książkę

autora tak, jakby starały się utrzymać w równowadze tacę

zastawioną szklanymi pucharkami, i czyta z jego nowej

książki w taki sposób, jakby nie było w niej nic prócz

łagodności i współczucia. Nawet fragment sarkastycznego

dialogu, który napisał, jakby rozrzucając okruchy

tłuczonego szkła, czyta z litością i uczuciem.

Po coś tu dzisiaj przychodził? – autor zadaje sobie

pytanie. – Czego tu w ogóle szukasz, przecież twoje

miejsce jest teraz w domu, mógłbyś siedzieć przy stole

albo wyciągnąć się na wznak na dywanie i odcyfrowywać

kształty zacieków na suficie. Co za licho cię nosi po

takich spotkaniach? Zamiast być tutaj, mógłbyś przecież,

dajmy na to, siedzieć i słuchać teraz w zaciszu swojego

pokoju kantaty sto szóstej zwanej Actus tragicus. Albo

mógłbyś być inżynierem projektującym linie kolejowe w

trudnych górskich warunkach terenowych, którym w

dzieciństwie chciałeś zostać, kiedy dorośniesz (gdy jego

ojciec pracował jako sekretarz ambasady w Bogocie, autor

background image

– mający wówczas dwanaście lat – odwiedził górski rejon,

przez który przejeżdżała kolejka po krętych torach nad

zawrotnymi przepaściami, i ta podróż trwa nadal w jego

snach).

I znowu: po co piszesz? Dla kogo? Jakie jest twoje

przesłanie, jeśli jakieś masz? Jakie zadanie spełniają twoje

opowieści i komu przynoszą pożytek? Co odpowiesz na te

najważniejsze pytania albo przynajmniej – na niektóre z

nich?

Rochele Reznik odnajduje na twoich kartach samą

łaskę, dobroć i miłosierdzie, miła z niej dziewczyna,

prawie piękna, tylko niepociągająca.

Z boku, na jednym z tylnych miejsc, prawie na końcu

sali, siedzi chłopak – nie, to nie chłopak, tylko kościsty

mężczyzna z lekko pomarszczoną twarzą, przypominający

małpę o wyleniałej sierści, z której tylko na zapadłych

policzkach ostały się kępki zarostu, obdarty mężczyzna w

wieku sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu lat, z

background image

wicherkiem rzadkich włosów sterczącym na głowie

niczym anemiczny koguci grzebień. Człowiek ten może

być, powiedzmy, poślednim działaczem partyjnym,

wyrzuconym ze swojego koła po tym, jak przyłapano go

na przekazywaniu jakichś poufnych materiałów agentom

konkurencyjnego stronnictwa. Od tego czasu ledwo wiąże

koniec z końcem, udzielając korepetycji z matematyki.

Pasowałoby do niego nazwisko Arnold Bartok.

Miesiąc temu zwolniono go z sortowni paczek w

prywatnej firmie kurierskiej, gdzie pracował na pół etatu.

Kołnierzyk ma lekko sczerniały od mieszaniny potu i

brudu, spodnie wiszą mu luźno na biodrach, już prawie

nie zadaje sobie trudu, by prać bieliznę i koszule, na

nogach ma zdarte sandały. Nocami Arnold Bartok pisuje

memoriały

do

ministrów,

dziennikarzy

i

parlamentarzystów, układa listy do redakcji czasopism,

pilne wnioski do pani prezes Izby Kontroli Państwa, do

prezydenta, a do tego doskwierają mu hemoroidy.

Najbardziej z rana.

background image

Mieszka z matką, Ofelią, o sparaliżowanych nogach.

Noce spędzają razem pod jedną kołdrą na mizernym

materacu w pokoju, a właściwie w pozbawionej okien

klitce, gdzie kiedyś mieściła się mała pralnia ojca. Od

jego śmierci żelazna roleta w oknie pralni pozostaje

zasunięta i zamknięta na kłódkę, a do środka wchodzi się

od tyłu, od podwórza, przez drzwi z dykty. Wychodek

znajduje się w blaszanej szopie na końcu podwórka, lecz

niepełnosprawna wdowa nie jest w stanie tam chodzić,

pozostaje jej więc emaliowany nocnik, który Arnold

Bartok musi jej podstawiać co godzinę-dwie, następnie

wynosić i opróżniać do pękniętego sedesu w blaszanej

szopie na skraju podwórka, a potem płukać pod kranem

między kubłami na śmieci. Emalia, którą powleczono ów

nocnik, wytarła się, a może obtłukła w kilku miejscach,

zostawiając po sobie czarne plamy. Z tego powodu

również po wypłukaniu i wyszorowaniu, a nawet

odkażeniu roztworem chloru, nocnik zawsze wydaje się

brudny.

background image

Matka z kolei od kilku lat nie zwraca się do Arnolda

po imieniu i z niejaką uciechą uparcie przezywa go Arale

albo Arke, a kiedy ten rzuca ze złością: „Dość tego,

mamo, przestań wreszcie, wystarczy, dosyć. Przecież

dobrze wiesz, że mam na imię Arnold”, niedołężna matka

woła zza okularów z gromkim, sardonicznym śmiechem,

szyderczo, zgryźliwie i kokieteryjnie, jak rozpieszczona

dziewczynka: „No, co znowu? Co się stało? Co cię

ugryzło, Arale? Co się tak na mnie wywrzeszczasz? Może

chcesz mnie pobijać? Tak jak twój święty nieboszczyk

ojciec mnie pobijał? Chcesz, Arale? Pobijać chcesz?”

Czyżby to Arnold Bartok był owym wrednym typem,

który właśnie po raz trzeci albo czwarty wydał zdławiony

chichot? Czy to pogarda – zastanawia się pisarz – czy

zazdrość? A może wstręt? Albo złość? A może tak

właśnie brzmi abstrakcyjny, nieludzki głos samego

cierpienia?

Autor próbuje sobie wyobrazić, jak tenże Arnold

background image

Bartok, rozebrany do przepoconych majtek, za piętnaście

trzecia w nocy w zawilgoconej i zatęchłej pralnianej klitce

wysuwa spod ciała matki parujący nocnik, po czym sapiąc

z wysiłku, popycha ją i przewraca na brzuch, by móc ją

podetrzeć i podmyć, i założyć jej suchą pieluchę.

Tak więc kiedy go w końcu poproszą, by wstał i

zabrał głos, autor pokaże się od jak najlepszej strony:

cierpliwie, skromnie i z całą powagą odpowie na pytania

publiczności. Gdzieniegdzie posłuży się prostymi

obrazami i przykładami z codziennego życia. Ze

spokojem wyjaśni, na czym polega różnica między chęcią

wyjaśniania a chęcią opowiadania. Przywoła, jakby od

niechcenia, Cervantesa, Gogola i Balzaka, napomknie o

Czechowie i Kafce. Przytoczy parę epizodów, które

pobudzą publiczność do śmiechu. Wsadzi cienką szpilkę

literaturoznawcy, chwaląc go za prelekcję i dziękując za

wnikliwe spostrzeżenia. Przemawiając, nie będzie się

mógł nadziwić samemu sobie, że zgodził się wziąć udział

background image

w tym spotkaniu, że nie przygotował się jak należy, oraz

słowom, które właśnie wypowiada, chociaż już w tym

momencie jest dla niego zupełnie jasne, że Bogiem a

prawdą sam ani trochę się z nimi nie zgadza, co więcej: w

gruncie rzeczy nie ma nawet cienia odpowiedzi na

najważniejsze

pytania

ani

też

wewnętrznego

zainteresowania tym wszystkim, nad czym rozwodzą się

tutaj jego usta, bez niego.

I nadal nie ma pojęcia, dlaczego właściwie Arnold

Bartok się tu pofatygował. Czyżby tylko po to, by zająć

miejsce w jednym z ostatnich rzędów, wysunąć ku

autorowi jaszczurczą szyję i drwić sobie z niego

zdławionym chichotem? Przecież jego drwina jest

najzupełniej słuszna – pomyśli autor, dalej uwodząc

serdecznym i potoczystym językiem serca publiczności, a

zwłaszcza kobiet.

Teraz na chwilę zamilknie, przesunie palcami po

grzywce, przypomni sobie kelnerkę, Riki, i jej pierwszą

background image

miłość, bramkarza rezerwy w drużynie Bnei Jehuda,

Charliego, który umiał rozchylać pomału czubkiem nosa

jej wargi i w ten sposób doprowadzał ją na skraj omdlenia

z rozkoszy, który szeptał do niej „Gogog”, a nawet

poszedł i kupił jej tam, w Ejlacie, suknię z błyszczącymi

cekinami, estradową suknię w stylu hotelowych

piosenkarek z Riwiery, aż w końcu ją rzucił, by związać

się ponownie z dziewczyną imieniem Lucy, która została

wicemiss bikini: faceci nie umieją inaczej. Po prostu tak

są kiepsko skonstruowani i tyle, z tym że zdaniem Riki

kobiety są niewiele lepsze, naprawdę, kobiety często lubią

pozować na fałszywe, przymilne kotki, więc tak naprawdę

przeważnie i kobiety, i faceci w związkach są niewiele

warci. To jest tak: jak coś między nimi zaiskrzy, to w

końcu się sparzą. I dlatego – uważa Riki – miłość tak czy

inaczej prawie zawsze kończy się porażką. Ale może

mimo wszystko będę miała w życiu tyle szczęścia, że

kiedyś przypadkiem spotkam tę Lucy? Przecież mamy ze

sobą o czym rozmawiać? Możemy sobie poopowiadać

background image

kawały. I pośmiać się z tego, co kiedyś, kilka lat temu,

było takie bolesne? Musiałabym się dowiedzieć, co się

stało z tą Lucy, którą kiedyś nawet wybrali miss bikini. I

czy w ogóle jeszcze żyje? I czy przypadkiem nie mieszka

sama? Jak ja? I czy nie będzie miała nic przeciwko

spotkaniu?

Samotność, uduchowienie i melancholia odmalują się

na twarzy autora, który będzie kłamał jak najęty. Na

pytania publiczności – „Dlaczego pan pisze” i tak dalej –

udzieli odpowiedzi, którymi już nieraz się posługiwał,

odpowiedzi sprytnych, zabawnych i wymijających. Tak

jak się nauczył od ojca, dyplomaty niższej rangi. Na

zakończenie, półżartem, zwróci się do kaowca, Jerochama

Szdematiego, i odpłaci mu tą samą monetą, którą ten go

obdarował w swoim wprowadzeniu – cytatem z Rymów

życia i śmierci:

Jest mędrzec bez krztyny rozumu,

background image

Jest głupiec o sercu przepastnym,

Jest radość, co kres swój ma w płaczu,

I nikt, kto by duszę znal własną.

Później otoczą go czytelnicy, a on lekką ręką będzie

podpisywał egzemplarze swojej ostatniej książki, w

pokornej zadumie wysłucha słów pochwały pod własnym

adresem – przy czym na jego twarzy raz po raz zagości

uśmiech przypominający stłumione ziewnięcie – a potem

spróbuje ostudzić gniew doktora Pesacha Jikhata, tego

krewkiego wychowawcy o szerokich szczękach i bujnych

siwych brwiach, rozkrzewiających się nawet przez

nozdrza i uszy, zapewniając go, że nowoczesna literatura

bynajmniej ani w całości, ani całkowicie nie neguje

patriotyzmu: potępienie krzywd okupacji, cięta satyra na

ogólne zepsucie i zezwierzęcenie, obnażanie powszechnej

degeneracji i znieczulicy, wszystko to przecież nie neguje

naszego państwa, lecz niejednokrotnie płynie prosto z

rozdartego serca. Jeśli nawet wrogowie Izraela tu i ówdzie

background image

wykorzystują do swoich potrzeb urywki słów pisanych u

nas, to przecież w żadnym wypadku nie ma w tym...

Przecież nawet u naszych proroków i tak dalej, i u Bialika,

i u Brennera, i u Grinberga, u Jizhara, i tak dalej, i tak

dalej.

Autor wielkodusznie pozwoli młodzieńcowi w

grubych okularach, Juwalowi Dahanowi czy też Juwalowi

Dotanowi, przesłać sobie pocztą dwie-trzy z jego prób

poetyckich: „Wyślij, zdecydowanie wyślij, ale proszę,

bądź cierpliwy i nie oczekuj ode mnie odpowiedzi jutro

ani pojutrze. Na pewno rozumiesz, że wielu ludzi przysyła

mi to, co napisali, z prośbą, żebym przeczytał i wyraził

opinię, ale niestety mój czas... ” i tak dalej, i tak dalej.

Następnie autor mocnym uściskiem dłoni i

mrugnięciem oka pożegna się z Jakirem Bar

Orjanem-Zytomirskim,

literaturoznawcą,

podziękuje

kaowcowi Jerochamowi Szdematiemu, dziękującemu z

kolei jemu za to, że przyjął zaproszenie, „Nie, dziękuję,

nie trzeba taksówki, naprawdę. Dzisiaj nocuję tu w

background image

pobliżu, wolę wrócić pieszo. Spacer na świeżym

powietrzu trochę mnie orzeźwi. Możliwe, że zaczął już

wiać przyjemny wiatr od morza, a niedługo może się już

zrobić zimno”.

Na schodach, wychodząc na dwór, autor zapali

papierosa, całą uwagę i sympatię kierując wyłącznie ku

Rochele Reznik. Gorąco jej podziękuje, pochwali jej

wyczucie w czytaniu i przyjemny głos. Ona z kolei

uśmiechnie się wystraszona, jakby nie powiedziano jej

komplementu, lecz zrugano ją niespodziewanie i bez

powodu, i z zaciśniętym gardłem przełknie tę reprymendę

i podziękuje pisarzowi za słowa uznania: przecież to nie

jej należą się pochwały, lecz książce, której fragmenty

czytała.

Kiedy autor zatrzyma się, by ją przepuścić przed sobą

na schodach, wciąż będzie mamrotać: „W porządku,

dziękuję, nie trzeba, naprawdę to nic takiego”. Następnie,

obawiając się, by go nie urazić, Rochele powie smutno:

background image

„Nie, dziękuję, nie palę, przepraszam, dziękuję, naprawdę

nie”. I jakby zakładając pancerz, mocno przyciśnie do

piersi książkę, którą czytała, owiniętą w gładki brązowy

papier spięty dwiema gumkami.

– Wie pani – powie autor – tak naprawdę bardzo bym

się cieszył, gdyby zamiast całej tej gadaniny po prostu

pozwolili pani czytać przez cały wieczór, to znaczy,

gdyby cały ten wieczór był tylko pani lektorskim

recitalem, bez tego babrania się w interpretacjach i

analizach i bez tych mądrości, którymi sam się na końcu

popisywałem. Bo pani przecież czyta moje słowa prosto z

wnętrza, czyta pani tak, jakby znajdowała się w książce, a

nie tylko trzymała ją otwartą przed oczami. Kiedy pani

czyta, książka sama zaczyna przemawiać do słuchaczy.

W odpowiedzi na to Rochele Reznik bąknie

zawstydzona:

– To nic takiego, dziękuję, nic takiego, to naprawdę

nic takiego.

Lecz w tej samej chwili uzmysłowi sobie, że nie tak

background image

należało odpowiedzieć na jego słowa, i głosem bliskim

płaczu poprosi o wybaczenie.

W tym momencie na schodach zgaśnie światło i autor

spróbuje podtrzymać ją za ramię, żeby się nie potknęła,

gdy tymczasem druga jego ręka szukać będzie po omacku

włącznika, ale ta pierwsza, podtrzymująca, zbłądzi nieco

w ciemności i jego palce zetkną się na moment z ciepłem

jej piersi, po czym zaraz napotkają poręcz. Tymczasem

zaś wróci światło, bo ktoś na innym piętrze wcześniej

naciśnie przycisk. Autor przeprosi, a Rochele Reznik,

lekko zdziwiona, odpowie mu drżącym głosem:

– Wszystko w porządku, nic się nie stało, dziękuję,

naprawdę bardzo panu dziękuję. I przepraszam, że jestem

taka trochę roztrzęsiona.

Autor pociągnie dalej:

– A poza tym brzmienie pani głosu wydaje mi się

naprawdę tak bliskie wewnętrznemu głosowi tej postaci,

jak go słyszałem podczas pisania.

Na tę uwagę Rochele Reznik zareaguje drżeniem

background image

warg. Wreszcie powie ze spuszczonymi oczami, że musi

się teraz przyznać, że właściwie okropnie się bała tego

wieczoru, naprawdę, taki strach ją obleciał, bo przecież

czytać w obecności autora wybrane fragmenty jego dzieła,

to trochę tak jakby, powiedzmy, grać fragmenty

Schuberta, kiedy Schubert siedzi w pokoju?

Autor zaofiaruje się odprowadzić ją do domu: tak czy

inaczej ma teraz ochotę przespacerować się trochę

ulicami, odetchnąć wieczornym powietrzem, a po drodze

będą mogli porozmawiać albo nawet usiąść gdzieś i napić

się czegoś zimnego albo gorącego. A może nawet

mocniejszego?

Teraz Rochele Reznik zmiesza się na dobre,

zarumieni od uszu po szyję, jakby niespodziewanie

rozpiął się jej zamek sukni, przeprosi zakłopotana –

niestety, nie ma jej za bardzo dokąd odprowadzać, bo tak

się składa, że mieszka dokładnie tutaj, naprzeciwko

ośrodka, tu na górze, dosłownie tu, na poddaszu, po lewej,

background image

to ciemne okno, naprawdę strasznie jej przykro, to znaczy

nie przykro, tylko – no dobrze.

– Po prostu akurat tak się składa, że tutaj mieszkam.

Na górze.

– Jeśli w pani oknie jest ciemno – uśmiechnie się

autor – to zapewne oznacza, że nikt na panią nie czeka i

możemy mimo wszystko się przespacerować?

– Ależ tak, czeka tam na mnie Joselito. Myślę, że już

co chwilę patrzy na zegar. Kiedy się chociaż trochę

spóźniam, zaraz się na mnie złości i zaczyna wzbudzać we

mnie poczucie winy: gdzie byłaś, co robiłaś, jak mogłaś,

jak ci nie wstyd?

– Joselito?

– To kot. Diabeł w kociej skórze.

Autor jednak nie da za wygraną.

– Może mimo wszystko się przejdziemy, zanim pani

wróci na swoje poddasze? Potem rozmówię się z tym

Joselitem. Napiszę pani liścik do niego. A może go dla

pani przekupię? Tylko niech mi pani pozwoli zabrać się w

background image

pewne niezwykłe miejsce znajdujące się niecałe pięć

minut stąd. O, tutaj, na końcu ulicy i kawałek w lewo,

niech pani ze mną pójdzie i pozwoli, żebym pani coś

pokazał i opowiedział krótką historię. – Jakby w

roztargnieniu chwyci ją teraz za łokieć. – O, proszę

spojrzeć, dokładnie tu, w miejscu, gdzie teraz otworzyli

ten butik, przed laty była apteka „Bracia Pogrobinscy” i

kiedy miałem sześć lat, wujek Osja, brat mojej mamy, po

prostu zostawił mnie u nich i dopiero po ponad godzinie

wrócił, huknął na panią magister: „Co to za

nieodpowiedzialność!”, na mnie ryknął: „Ty mały

paskudniaku, żebyś mi się nie ważył tak znikać”, a przy

tym wygrażał mi pięścią i straszył, że da po pysku. Ale

zanim jeszcze wrócił wujek Osja, kiedy zostaliśmy sami,

tylko pani magister i ja, i mnóstwo oszałamiających

zapachów, madame Pogrobinskaja zaciągnęła mnie do

ciemnej klitki na zapleczu i zaczęła mi pokazywać

różnego rodzaju mikstury i trucizny, i opowiadała

szeptem, jak każda z nich działa. Od tego czasu mam

background image

pewną słabość do trucizn i wciąż fascynują mnie piwnice,

składy i wszelkie ukryte komórki. – Tymczasem autor

puści jej łokieć, lecz położy ramię na barku. Ona zadrży,

zawaha się, nie wiedząc, jak należałoby się zachować albo

odezwać, i nie zareaguje. – Proszę mi powiedzieć, pewnie

panią zanudzam?

– Nie, broń Boże, oczywiście, że pan nie zanudza –

przerazi się Rochele Reznik. – Wprost przeciwnie, dla

mnie to prawdziwe przeżycie, jakby właśnie mi pan

odsłaniał rąbek swojego nowego opowiadania. Którego

pan jeszcze nie napisał. A może już pan zaczął?

Oczywiście nie musi mi pan opowiadać. Przepraszam, że

pytam. Przecież nie wolno pytać pisarza o takie rzeczy.

Teraz zdejmie ramię, ale przedtem chwyci ją nieco

mocniej i przyciśnie do swojego boku.

Najostrożniej, jakby idąc boso po polu w ciemności,

Rochele Reznik powie jeszcze:

– Ja na przykład wcale już nie wierzę w przypadki.

Ostatnio nachodzi mnie czasami takie wrażenie, jakby

background image

wszystko, co się dzieje, dosłownie wszystko bez

wyjątku... Ale nie za bardzo umiem to wytłumaczyć. Czy

panu nie wydaje się czasami, że nic, ale to naprawdę nic

nie dzieje się przypadkiem?

– „Wiosna i jesień, śmierć i narodzenia/żelaznym są

prawem, nie losu zrządzeniem”. – Autor zacytuje

zapomniany wers Cefanii Bet ha-Lachmiego, który nagle

mu się przypomniał. Rochele Reznik odpowie:

– Ja akurat spotkałam go kilkakrotnie na różnych

uroczystościach rodzinnych. Miał pulchną, różową twarz,

jakby z budyniu waniliowego, czerwone wargi z wiecznie

przyklejonym uśmiechem, jak wisienka na środku

budyniu, i miękkie palce o silnym zapachu perfum.

Zawsze tymi palcami delikatnie szczypał dzieci, tak

nieprzyjemnie, w oba policzki.

– Kto?

– Bet ha-Lachmi. Ten poeta. Tak naprawdę nie

nazywał się Cefanja Bet ha-Lachmi, tylko zupełnie

inaczej, chyba coś w rodzaju Abraham Schuldenfrei.

background image

Bumek. U nas mówiło się na niego po prostu wujek

Bumek. Jakoś tak. Raz nawet się zdarzyło, że mama

zastąpiła aktorkę, lektorkę, która z nim występowała, bo

tamta zaraziła się tyfusem powrotnym, i mama czytała dla

wujka Bumka zamiast niej na wieczorku literackim w

Kiriat Chaim. I nawet tam, chociaż nie byłam już małą

dziewczynką, bo służyłam w wojsku, szczypał mnie lekko

co pięć minut w policzki, a raz gdzie indziej. Właściwie to

on był nawet naszym dalekim krewnym. Nie wiem

dokładnie, co to za pokrewieństwo. To niezupełnie wujek,

nie, chyba był wujkiem którejś ze szwagierek? Albo

nawet kuzynem matki jednej z nich? Coś w tym rodzaju.

Na rozmaitych uroczystościach rodzinnych mówili mi,

kiedy byłam mała: „Popatrz tam, ten pan, który ciągle

ściska ręce i uśmiecha się na wszystkie strony, i wygląda

jak dorodny, pulchny bobas, to nasz wujek Bumek, czyli

słynny poeta Cefanja Bet ha-Lachmi.

A na pytanie autora odpowie:

– Nie wiem. Nie jestem pewna. Od dawna w ogóle o

background image

nim nie słyszałam. Ale całkiem możliwe, że jeszcze żyje.

Chociaż może się mylę. Właściwie chyba już nie, bo

gdyby jeszcze żył, musiałby mieć ze sto lat.

Autor zerka na nią z boku i zauważa wystające i

lekko rozsunięte przednie zęby, jak u ciekawskiej

wiewiórki, która nie może od czegoś oderwać wzroku, ale

przez jej futerko przebiegają już dreszcze strachu: zaraz

się odwróci i ucieknie przed nim na swoje poddasze, do

zazdrosnego kota.

Niejako mimochodem, od niechcenia, autor otoczy

zatem ręką jej biodra, jakby tu też były schody i mogła się

potknąć.

– Chodź, nie bój się. Rachel? Może zakradniemy się

na tylne podwórko tego domu? Może ta klitka jeszcze

istnieje? Może jest tam jakieś okienko? Zajrzymy i

zobaczymy, co zostało, a co nie?

Niezgrabnym ruchem uwalnia biodro z jego uchwytu

i jakby żałując tego, zaraz mówi odważnie:

– Tak. Chodźmy. Niech mi pan pokaże.

background image

Ale na tylnym podwórku, oświetlonym nikłym

kuchennym światłem, znajdą tylko połamane meble,

zdezelowany dziecięcy wózek, kartony, woń smażeniny i

śmieci, pogięte metalowe rolety, szum wody spuszczanej

w ubikacjach, strzępy śmiechów i przeraźliwych

wrzasków radości dobiegających z telewizorów,

postękiwanie klimatyzatorów ze wszystkich stron i

biegnącego w ciemności wystraszonego kota.

Autor bąknie zatem parę nieskładnych zdań o

przygnębiającym upływie czasu i o meandrach pamięci, a

przy tym, jakby zamyślony, niby przez roztargnienie,

przesunie powoli palcami po jej głowie, u nasady

warkocza, obejmie jej ramiona i delikatnie przyciągnie ją

do siebie. Lecz jego nowa książka, owinięta w brązowy

papier i spięta dwiema gumkami, odgrodzi ich od siebie

niczym rycerski pancerz i skutecznie osłoni jej płaski

biust przed jego piersią. Az nagle lekkim, drżącym,

dziewczęcym głosem, cienkim jak kwilenie pisklęcia,

background image

brzmiącym zupełnie inaczej niż ciepły głos, którym

czytała, powie:

– Ale ja się trochę boję?

Natychmiast ją puści, przypomni sobie, że ona

właściwie nie jest już najmłodsza, poza tym wcale

niepociągająca. Co też mu strzeliło do głowy? Wyjąka

przeprosiny,

zapali

jeszcze

jednego

papierosa

i

odprowadzi ją z powrotem do domu naprzeciwko centrum

kultury. Po drodze spróbuje wynagrodzić jej to, do czego

omal nie doszło, opowiadając coraz to nowe zabawne

historyjki. Na przykład o kobiecie, która zadzwoniła

kiedyś do jego drzwi. Niska, barczysta, w grubych

okularach i obcisłym spodniumie w biało-zielone pasy,

brutalnie

ściskała

za

ramię

mniej

więcej

dziewięcioletniego chłopca, który wciąż się szamotał,

próbując ukradkiem wyswobodzić się z jej uścisku.

„Bardzo pana przepraszam, że tak ni stąd, ni zowąd

dzwonię i przeszkadzam, prawdę mówiąc, raczej się nie

znamy, to znaczy pana oczywiście znają wszyscy, ale

background image

mnie nie. No, Sagiwi, co z tobą, powiedzże ładnie «dzień

dobry» sławnemu pisarzowi. Naprawdę nie chcemy

przeszkadzać, tylko pół minutki, jestem starszym

dietetykiem, wiele lat temu zdarzyło mi się porozmawiać

dłuższą chwilę w sklepie spożywczym z samą panią Leą

Goldberg, ale Sagiw jeszcze nigdy nie widział żywego

pisarza. Bardzo mu zależy, żeby jakiegoś zobaczyć, bo on

sam, jak dorośnie, też zostanie sławnym pisarzem albo

poetą. Sagiwi? No? Powiesz teraz panu pisarzowi coś

bardzo ładnego i oryginalnego? Nie? Co z tobą? Przecież

przygotowałeś się ładnie w domu. Powtarzaliśmy nawet

razem na pamięć. Więc co się teraz raptem wstydzisz pana

pisarza? Nie ma się co wstydzić. Przecież pisarze najlepiej

rozumieją naszą duszę, prawda? Ale przepraszam,

naprawdę nie chcemy przeszkadzać, zaraz sobie

pójdziemy, tylko zostawimy panu, jeśli można, tę kopertę

i poczekamy cierpliwie, aż zechce pan napisać do nas list.

Napisze nam pan szczerze, co myśli o utworach Sagiwa?

Co jeszcze u niego warto poprawić? Może jego pomysły?

background image

Albo ortografię?

A może styl? A może lepiej, żeby pisał na jakieś

bardziej praktyczne tematy? A gdzie możemy to

opublikować? No, co się z tobą dzieje, Sagiwi, może

powiesz wreszcie, co trzeba? Co za głupi dzieciak!

Przepraszam pana, pan na pewno mógłby napisać dla nas

list

polecający?

Albo

podanie?

Z

dobrymi

rekomendacjami od pana przecież wszędzie nam to

opublikują!”

Później zaś autor opowie Rochele Reznik o tym

ekscentrycznym wujku Osii, który zostawił go jako

małego chłopca w aptece braci Pogrobinskich: na

przykład, jak to kiedyś wujek Osja na środku auli w

Domu Ludowym wymierzył siarczysty policzek posłowi

do Knesetu, komuniście Szmuelowi Mikunisowi, a mimo

to z biegiem czasu stali się, poseł Mikunis i wujek Osja,

serdecznymi przyjaciółmi i nawet opiekowali się

troskliwie sobą nawzajem, kiedy obaj tego samego roku,

background image

w tym samym miesiącu, zapadli na tę samą chorobę i

trafili do tej samej sali w szpitalu Ichiłowa.

W tym momencie autorowi przemknie przez myśl ów

konający człowiek, Owadja Chazam, ten, który żył jak

król, co tam król, jak lord, zaczął romansować, wzbogacił

się, rozwiódł, rozbijał się po mieście niebieskim buickiem

z blondynami z Rosji, poklepywał wszystkich po

ramieniu, rozdawał kuksańce, a bekał tak głośno, że aż

dudniło, zawsze lubił się całować i ściskać serdecznie i

mocno, nawet z obcymi ludźmi, czy to z kobietami, czy z

mężczyznami, a kiedy nagle wybuchał tubalnym

śmiechem, dookoła aż brzęczały szyby. Teraz zaś na

internie w szpitalu Ichiłowa wysunął mu się cewnik, a

pielęgniarka z nocnej zmiany jest zbyt daleko, by usłyszeć

jego słabe jęki, więc będzie tak leżał w kałuży moczu

zmieszanego ze sczerniałą krwią, ciepłego, mętnego

moczu o cierpkim zapachu, który szybko stygnąc, będzie

się sączyć spomiędzy ud na brzuch, do kroku, na plecy, i

przyklei pośladki do mokrego prześcieradła.

background image

Pod drzwiami domu autor pożegna się po

przyjacielsku z Rochele Reznik: „Dziękuję za spacer”,

jeszcze raz pochwali jej czytanie i zaproponuje, że

odprowadzi ją na poddasze. Ona zarumieni się pod osłoną

ciemności i wymamrocze, że nie ma potrzeby, czeka tam

na nią Joselito, zresztą codziennie idzie wieczorem sama

na górę do mieszkania, to znaczy...

Autor nagle się uprze i oznajmi swoim najbardziej

przekonującym tonem, że akurat w ostatnim czasie na

klatkach schodowych starych domów w Tel Awiwie

zdarzały się po zmroku... i tak dalej. Zdecydowanie lepiej,

żeby na wszelki wypadek odprowadził ją na górę, pod

same drzwi, by przekazać ją całą i zdrową w objęcia

Joselita, nie wspominając już o kluczach, które czasami

się gubią albo łamią w zamkach.

Rochele Reznik wyduka zawstydzona, że naprawdę,

absolutnie nie trzeba, „W każdym razie bardzo panu

dziękuję, ale naprawdę, absolutnie nie trzeba”. O, proszę,

background image

już zapala światło, tutaj, przy wejściu na klatkę schodową,

za dwie minuty będzie w domu, Joselito już na nią czeka

pod drzwiami i na pewno ją zabije za to, że przychodzi tak

późno, a poza tym bardzo jej przykro, ale akurat dziś

wieczorem nie jest u niej zbyt przytulnie, zasłony poszły

do prania i jeszcze nie wróciły, a nie ma okiennic, więc

sąsiedzi mogą dosłownie...

I wtedy wpadnie w popłoch, czując też ukłucie

zażenowania i wstydu: przecież zasłony wcale nie są w

pralni, tylko na swoim miejscu, poza tym co znowu za

zasłony? Czemu mu powiedziałam, że akurat dziś

wieczorem nie jest u mnie zbyt przytulnie? I jeszcze

bardzo mądrze dodałam, że sąsiedzi mogą wszystko

zobaczyć. Co on właściwie mógł z tego zrozumieć? Ze

zbzikowałam do reszty? Co on sobie pomyśli, że ja

myślę? Przecież wcale się do mnie nie wpraszał, tylko

zaproponował, że odprowadzi mnie na górę i co najwyżej

stanie w pobliżu podczas otwierania drzwi, żeby mieć

pewność, że klucz się nie zgubił ani nie utknął, ani nie

background image

złamał w zamku. A ja mu tak nazmyślałam, żeby tylko nie

szedł ze mną. Chociaż jemu ani się śniło do mnie

przychodzić. I jeszcze mu powiedziałam, że nie ma

okiennic i że sąsiedzi... Przecież to mogło zabrzmieć tak,

jakbym chciała mu dać do zrozumienia, że gdyby tylko

były okiennice albo zasłony...

Ale co, jeśli on akurat naprawdę chciał mi dyskretnie

zasugerować, że chciałby, żebym go zaprosiła, żeby

jeszcze trochę porozmawiać, napić się czegoś? A w takim

razie już od progu zobaczy, że zasłony wiszą na swoim

miejscu? Ze nie poszły do żadnej pralni? Co wtedy? Od

razu wyjdzie na jaw, że kłamałam bez sensu. I gdzie ja się

wtedy schowam?

Nijak nie będzie potrafiła odpowiedzieć sobie na

pytanie, czy właściwie chce, żeby ten autor – sławny, ale

aż zanadto uprzejmy, ugrzeczniony i taki ojcowsko

opiekuńczy, że to wręcz trochę krępujące – poszedł z nią

na górę. Tak, on czegoś chce, ale czego dokładnie może

background image

od niej chcieć? Sama nie wie, czy chciałaby, czy też się

boi zaprosić go do swojego pokoju. Teraz? A czy przed

wyjściem z domu nie zostawiła przypadkiem czarnego

stanika przewieszonego przez oparcie krzesła? I którą

stroną wisi? A jeśli akurat będzie widać, że to push-up?

Znów zgaśnie światło na klatce, a autor ponownie je

zapali, jednocześnie mówiąc do Rochele:

– Może jednak? Na wszelki wypadek? Tylko pod

drzwi?

Ale teraz, kiedy skłamała, że zasłony poszły do

prania, teraz już jest po sprawie, przepadło. Droga odcięta.

Sama pozamykała przed sobą wszystkie drzwi. Bo on za

nic w świecie nie może wejść do niej i zobaczyć, że

zasłony wiszą jak zwykle na swoim miejscu. Przecież

natychmiast zapadłaby się pod ziemię ze wstydu.

Cienkim, pełnym przejęcia głosem, jak skarcona

dziewczynka, powie w końcu autorowi:

– Dobrze, w porządku, dziękuję, więc niech pan

pójdzie ze mną tylko do drzwi... Jeśli pan nalega... Ale

background image

prawdę mówiąc, Joselito, to znaczy on za bardzo nie

przywykł, żeby...

W tym momencie do jej uszu dobiegną słowa,

wypowiedziane przez własne usta, i zamilknie zupełnie,

zdjęta strachem i rozpaczą.

Autor z kolei zobaczy minę zaszczutego zwierzątka,

pyszczek małego zlęknionego ssaka z rzędu gryzoni,

wiewiórki zapędzonej w kozi róg, która przednie zęby ma

jakby zaostrzone, by zagryźć samą siebie z rozpaczy.

Uśmiechnie się więc i uprzejmie ustąpi:

– Nie, nie, naprawdę, nieważne, słuchaj, jeśli to cię w

jakiś sposób krępuje...

Teraz wiewiórka milczy sparaliżowana, nie mając

pojęcia, co jest bardziej przerażające: przyjąć pierwszą

propozycję i pozwolić mu się odprowadzić pod drzwi

mieszkania czy może przeciwnie, powiedzieć, że

przyjmuje jego uprzejme odstąpienie od propozycji

odprowadzenia jej do drzwi? A może akurat zaprosić go

do środka, mimo że być może wcale nie jest

background image

zainteresowany tym zaproszeniem i w gruncie rzeczy

tylko z grzeczności albo szczerej troski zaproponował, że

ją odprowadzi po schodach? A może jeszcze mimo

wszystko można go nie zaprosić? Chociaż teraz to już

chyba naprawdę by wypadało, on mógłby się wręcz

poczuć urażony? Ale w takim razie jak wyjdzie z twarzą z

kłamstwa o zasłonach? A stanik na oparciu krzesła? A

poza tym przecież wszędzie walają się kłaki Joselita, bo

teraz, kiedy przyszło lato, gubi mnóstwo sierści. A jeśli

autor przypadkiem będzie musiał skorzystać z toalety, to

tam, na marmurowym blacie, chyba jeszcze leży jej

golarka do ciała?

Spuści wzrok na chodnik albo na czubki butów,

przyciśnie do piersi książkę i nie będzie umiała nic

powiedzieć.

Autor, naturalnie, zrozumie jej strapienie. Ostrożnie

dotknie jej ramienia i zaproponuje po rycersku:

– Słuchaj, jeśli ci to odpowiada, może przejdziemy

się razem jeszcze trochę? Tylko do końca ulicy i z

background image

powrotem? Albo nawet do placu? Oczywiście, jeśli wolisz

pójść zaraz na górę, do domu, bez obstawy, to pozwól, że

po prostu postoję tu, przy wejściu, jeszcze minutę albo

dwie, aż usłyszę, jak otwierasz i zamykasz drzwi, i będę

wiedział, że dotarłaś cała i zdrowa w objęcia Joselita, nie

natrafiając po drodze na żadne smoki.

Ona odpowie z grymasem uśmiechu, bardzo bliskim

płaczu:

– Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Jestem dziś trochę rozkojarzona.

Autor z kolei się uśmiechnie i powie jej w ciemności:

– Ale przy tym urocza.

Dziewięć albo i dziesięć lat upłynęło, odkąd ktoś,

chłopak, niezbyt miły, powiedział jej coś mniej więcej

podobnego. Wciąż prawił jej komplementy, a ona mu nie

wierzyła. Ale akurat ten człowiek, teraz, nagle...

Znowu krew nabiegła jej do uszu i szyi i Rochele

miała wrażenie, że miękną jej kolana i za chwilę nie

background image

będzie innej rady, jak tylko wesprzeć się na nim. Albo

upaść.

Pobielałymi palcami przyciśnie teraz do brzucha jego

książkę, owiniętą w brązowy papier i spiętą dwiema

gumkami. Jakby zaciskała pas cnoty. I w tej samej chwili

prawie nabierze odwagi, prawie zaproponuje mu, by

poszedł z nią na górę, czemu nie, co tam stanik albo kocia

sierść, przecież on na pewno oglądał już tysiąc pokoi

różnych dziewczyn. Poda filiżankę herbaty albo kawy, ma

też argentyńską yerba mate, jeśli przypadkiem nie jest

zmęczony. I akurat nigdzie się nie spieszy.

Ale jej wargi będą umiały tylko drżeć w ciemności.

Wreszcie, dukając, powie mu, że ma w mieszkaniu

kolekcję pudełek po zapałkach z prawie dwustu różnych

hoteli z rozmaitych krajów, nie, nie ma ich dwieście,

chyba tylko sto osiemdziesiąt, ale dlaczego kogoś takiego

jak on miałaby zainteresować kolekcja pudełek po

zapałkach?

Autor zapali kolejnego papierosa, znowu naciśnie

background image

włącznik światła i zamyśli się nad tą chwilą. Na

okamgnienie zamajaczy mu w pamięci podniecająca

asymetria, którą dostrzegł na początku wieczoru w zarysie

majtek Riki, kelnerki, prześwitującym niewyraźnie przez

materiał spódniczki: po lewej stronie linia ta ciągnęła się

nieco wyżej nad wysmukłym udem niż po prawej. Było to

jakby bieliźniane mrugnięcie okiem, obiecujące moc

sekretnych rozkoszy.

Przez chwilę będzie się zastanawiał, czy rzeczywiście

warto dać się teraz zaprosić do mieszkania Rochele

Reznik na poddaszu. W sumie czemu nie? Przecież ta jej

nieśmiałość jest dla niego przyjemna, lękliwe uwielbienie

też mile go łechce, a jej strach jest słodki jak drżenie

pisklęcia w dłoni: o co chodzi? Przecież go tam nie zje. Z

drugiej strony, co prawda ona jest niemal odurzona i

potulna, ale przy tym niezbyt pociągająca. Przecież tak

czy inaczej w końcu dojdzie do kłopotliwej sytuacji: ona

jest przerażona, a on właściwie jej nie pragnie. Spocznie

na nim odpowiedzialność, by wpierw załagodzić jej

background image

strach, uspokoić ją, jak cierpliwy lekarz rodzinny małą

dziewczynkę, która broni się przed zastrzykiem. I przez

całą drogę będzie musiał być opiekuńczy i ostrożny, aż

przez tę ostrożność zapewne zgaśnie w nim ta odrobina

namiętności, którą stara się na nowo rozniecić,

przypominając sobie zarys majtek kelnerki. Tak czy

inaczej będzie musiał przed nią udawać. Urządzać

przedstawienie, takie albo inne. Albo znaleźć wymówkę. I

jeszcze podlizywać się jej kotu, i chwalić jego futerko.

Dość ma już przedstawień na ten wieczór. Ona zaś,

Rochele Reznik, tak czy inaczej poczuje się dotknięta.

Albo nie dotknięta, tylko jeszcze gorzej, zacznie robić

sobie nadzieje na jakiś ciąg dalszy. Co absolutnie nie

wchodzi w rachubę.

Poza tym nie ma zasłony w oknie ani okiennic, a nie

wiadomo, kim są jej sąsiedzi, tymczasem on jest przecież

dość znaną postacią.

Tak więc gdy autor będzie się nad tym zastanawiać, a

miejsce pierwszego pytania „czemu nie?” zajmą w jego

background image

myślach pytania: czemu tak? Z jakiej racji? Po co?

Czyżby tylko ze względu na ten marny wers: „Gdzie jest

panna, tam pan młody, /Bez ustępstwa nie ma zgody”?

Zastanawia się nad tym, że Czechow co prawda

wskazał przyszłym pokoleniom sposób, w jaki można

zbliżyć się do obcej damy, kokietując jej pieska, ale nawet

sam Czechow nie poinstruował nas, w jaki sposób, kiedy

już nawiąże się znajomość i prowadzi pogawędkę, jak

właściwie postępować dalej? Jak na przykład podejść do

dziewczyny, na której kolanach leży mruczący zazdrosny

kot i na pewno podrapie każdego, kto spróbuje zająć przy

niej jego miejsce?

Autor pożegna się więc tonem powściągliwej

serdeczności: obieca jej, że zadzwoni, oczywiście że

zadzwoni, zadzwoni z całą pewnością któregoś dnia

Następnie, w świetle latarni, pogładzi szybkim ruchem

koniec jej warkocza i spróbuje popatrzeć jej prosto w

oczy, lecz jej oczy znów będą spuszczone na czubki

background image

butów albo pękniętą płytę chodnika. Dziecięca buzia

zaszczutej wiewiórki przybiera wystraszony, ale też nieco

kąśliwy wyraz, być może za sprawą wystających

przednich zębów. Rochele Reznik w pośpiechu poda mu

na pożegnanie drobną zimną dłoń, drugą ręką wciąż

mocno przyciskając do piersi jego nową książkę, owiniętą

i spiętą dwiema gumkami. Delikatnym, niemal

niewyczuwalnym pisklęcym ruchem wysuwając dłoń

spomiędzy palców autora, uśmiechnie się nagle smutno i

powie:

– Dobranoc i bardzo dziękuję za wszystko.

Naprawdę, bardzo dziękuję. I chciałam coś jeszcze panu

powiedzieć. Nie wiem właściwie, jak to wyrazić, no,

chciałam powiedzieć, że tego wieczoru chyba nigdy nie

zapomnę. Nie zapomnę apteki z pokojem trucizn ani

pańskiego wuja, który uderzył posła, a potem obaj

zachorowali.

Autor posnuje się jeszcze godzinę albo półtorej po

background image

ulicach. Nogi zaprowadzą go z oświetlonych alej w małe

uliczki, w nieznane mu zaułki, w okolice, gdzie już

pozamykano wszystkie okiennice i tylko anemiczne

latarnie rozlewają gdzieniegdzie, jakby przez sen,

żółtawe, brudne światło. Idąc, wypali jeszcze dwa

papierosy i podliczy: siedem albo osiem wypaliłem tego

wieczoru.

Miną go dwie obejmujące się pary wracające po

wieczornych rozrywkach do łóżek, a jedna z dziewczyn

wyda na końcu ulicy krzyk przerażenia, jakby właśnie

zaproponowano jej szeptem coś bardziej szalonego. Autor

próbuje sobie to coś wyobrazić, obraca w myślach,

szukając jakiejś świeżej podniety, lecz udręka dusznej

celi, w której są zamknięci Arnold Bartok ze swoją starą

matką Ofelią na mokrym od potu posłaniu w letnią noc,

gasi jego namiętność, nim ta zaczęła się rozpalać: stara

matka i jej niemłody syn, oboje unurzani we własnym

pocie na jednym wymiętym materacu, jedno wychudzone

i żylaste ciało usiłujące podnieść drugie, otyłe i rozlazłe,

background image

syn próbujący wydrzeć nocnik spod miękkiego ciała

swojej matki, prowadzą tak w ciemności jakby bezładne

zapasy, on stęka, ona jęczy, a bzyczący wśród ciemności

komar wbija się jak cieniutkie wiertło tam albo gdzie

indziej, a może i tu, i tam.

Wujek Osja, anarchista, stroiciel fortepianów, przez

całe życie mieszkający samotnie w suterenowym

mieszkanku na tyłach starej kamienicy na Brennera,

przeważnie był bezrobotny, a czasami przenosił tu albo

tam meble, malował mieszkania albo przycinał pręty

budowlane i zawsze, nawet gdy był pulchnym bladym

mężczyzną koło trzydziestki, zawsze wszyscy wołali do

niego z rosyjska „Ośka-Nu-Kak”, to znaczy „Osja, no jak

tam?” I drwili z niego, że w swojej suterenie ukrywa

przed władzami brytyjskimi i partyjnymi śliczną

siostrzenicę przebywającego na wygnaniu sowieckiego

przywódcy Lwa Trockiego.

Autor wiedział już w dzieciństwie, że to tylko żarty,

że w suterenie jego wujka dziwaka nie ukrywają się żadne

background image

krasawice, ale teraz, przez chwilę, zrobiło mu się nagle

żal, że ani razu przez całe dzieciństwo nie odważył się

zajrzeć za ceratowy parawan pokryty rozległymi plamami

pleśni, za mętnozielonkawą zasłonę wygradzającą jego

kąt sutereny.

I pożałował też swojego obecnego tchórzostwa:

„Dlaczego nie wprosiłeś się do pokoju Rochele Reznik?

Przecież za jej bladą nieśmiałością na pewno tli się

płomyczek pragnienia, dziecięca niewinność zmieszana z

nienasyconym pożądaniem, z cichą, gorącą i pełną

oddania uległością, wypływającą z jej uwielbienia i

wdzięczności. Przecież dotykałeś już tego palcami, to już

trzepotało w twojej dłoni, a ty to zmarnowałeś. Dureń”.

Co do poety, Cefanii Bet ha-Lachmiego, Bumka

Schuldenfreia, autor oblicza czas i dochodzi do wniosku,

że poeta musiał już się przenieść na tamten świat: przed

laty Bet ha-Lachmi miał swego rodzaju stały wierszowany

kącik w rogu ostatniej strony w cotygodniowym dodatku

background image

do dziennika „Dawar”, stałą kolumnę ujętą w ozdobną

ramkę, w której narożnikach umieszczono rysunek

uśmiechniętej maski. Albo drwiącej. Rymy życia i śmierci

Cefanii Bet ha-Lachmiego, jak je zapamiętał autor, nie

były satyryczne ani uszczypliwe, lecz przeważnie

traktowały z wesołą, pogodną życzliwością o wszystkich

aktualnych problemach, o absorpcji imigrantów, o

obozach przejściowych, reglamentacji, o zasiedlaniu

pustyni, osuszaniu bagien w dolinie Chula, o ciasnocie

lokalowej, incydentach granicznych i terrorystycznych

atakach intruzów, zjawiskach korupcji i biurokracji, które

mąciły radość z nowo powstałego państwa. Młoda

generacja, krzepkie, smagłe pokolenie narodzone w

Izraelu, opisywane było w wierszach Bet ha-Lachmiego

jako szorstkie tylko z zewnątrz. Za to w środku, jak

uważał, są to ludzie prawi i pełni poświęcenia, a przy tym

niezwykle wrażliwi i subtelni.

Wszyscy wrogowie Izraela na przestrzeni dziejów,

Ukraińcy, Polacy, Niemcy, Brytyjczycy, księża,

background image

efendiowie, bolszewicy, naziści, rzesze antysemitów, od

których roi się we wszystkich zakątkach świata, wszyscy

oni byli przedstawiani w Rymach życia i śmierci jako

bezduszni szubrawcy, znający tylko nikczemność, zawiść

i radość z naszego nieszczęścia. Natomiast rodzimi

szkodnicy, członkowie organizacji separatystycznych, jak

komuniści czy przeciwnicy Histadrutu i wrogowie

zorganizowanego

jiszuwu, ci jawili się u Bet

ha-Lachmiego

jako

ograniczeni,

małostkowi

i

zdeprawowani. Szczególną odrazą napawała go bohema,

naśladująca stylem bycia Paryż i Hollywood, wstręt

budzili w nim wszyscy owi cyniczni i oderwani od życia

inteligenci, umiejący tylko wciąż mędrkować, szydzić i

docinać, oni i ta ich paplanina o nowoczesnej sztuce, którą

w całości można określić jako nowe szaty cesarza.

Co do imigrantów z Jemenu, zwierząt, ludzi roli i

małych dzieci – do nich Bet ha-Lachmi odnosił się w

swych wierszach z ciepłym ojcowskim uśmiechem.

Stawiał ich na piedestale, rozrzewniając się nad ich

background image

nieskażoną niewinnością i prostodusznością. Ale od czasu

do czasu nad rymowanymi wersami Bet ha-Lachmiego

przesuwał się pewien apolityczny i wolny od ideologii

cień, cień tajemnicy i żalu, cień niemający żadnego

związku z jego świadomością klasową i patriotycznym

entuzjazmem:

Jest mędrzec bez krztyny rozumu,

Jest głupiec o sercu przepastnym,

Jest radość, co kres swój ma w płaczu,

I nikt, kto by duszą znal własną.

Niekiedy zaś pojawiał się u niego krótki aforyzm na

temat umarłych, o których już wszyscy zapomnieli i tylko

z rzadka przypominają sobie o nich dzieci albo wnuki,

lecz ich pamięć i tak jest zaledwie chylącym się cieniem,

bo gdy odejdzie ostatni z tych, co pamiętają, umarły

rozstanie się z życiem po raz drugi, już ostatecznie, i

obróci w zupełny niebyt.

background image

Kiedyś – przypomina sobie autor – Bet ha-Lachmi

zamieścił w swojej kolumnie wiersz pod tytułem

Zniszczenie zakwasu, w którym pisał o tym, że wszystkie

rzeczy na tym świecie powoli marnieją i blakną,

przedmioty i miłości, ubrania i ideały, domy i uczucia,

wszystko stopniowo się strzępi, wszystko obróci się w

łachmany i rozpadnie w pył.

Bet ha-Lachmi często posługiwał się słowem

„samotność”, a raz albo dwa użył rzadkiego wyrazu

„samojeden”.

Kiedyś, w latach trzydziestych i czterdziestych, a

może nawet na początku pięćdziesiątych, Bet ha-Lachmi

występował często w piątkowe wieczory przed gronem

swoich miłośników w domach kultury, sanatoriach Kasy

Chorych, na wieczorkach kulturalnych Histadrutu, na

zlotach Ruchu Edukacji Ludowej, czytał swoje wiersze w

towarzystwie pewnej starszej pianistki albo przy wtórze

pieśni w wykonaniu śpiewaczki obdarzonej głębokim

background image

rosyjskim altem, noszącej głęboki, ale przyzwoity dekolt.

Po czytaniu i antraktach muzycznych zwykł był miło

gawędzić ze słuchaczami, dyskutować wyrozumiale i

pogodnie, bez przerwy szczypiąc w policzki dzieci, a

czasami nawet młode kobiety, podpisywać egzemplarze

swoich książek i upajać się sympatią zgromadzonych, z

których wielu w owym czasie potrafiło cytować z pamięci

całe utwory z jego kolumny.

A później? Może na przykład jego żona zginęła

któregoś ranka wskutek wypadku z elektrycznym

żelazkiem? Poeta czekał półtora roku, zanim ożenił się ze

swoją pianistką albo śpiewaczką o dorodnym biuście?

Która porzuciła go dwa tygodnie po ślubie i uciekła przed

nim

do

Ameryki

ze szwagrem

swojej

siostry,

producentem kosmetyków obdarzonym subtelnym,

słodkim tenorem?

A może ów poeta, Cefanja Bet ha-Lachmi, jeszcze

żyje? Zapomniany przez wszystkich spędza resztę życia,

powiedzmy, w którymś z prywatnych domów złotej

background image

jesieni w małej zapadłej wiosce na skraju doliny Chefer?

Albo w jakimś zapomnianym przez Boga małym

zakładzie opieki na przedmieściach Jokneam? Jego

bezzębne usta przeżuwają i rozrabiają na papkę kawałek

jasnego chleba bez skórki. Przesiaduje całymi godzinami

na tarasie w brązowym fotelu z tapicerowanym

podnóżkiem, jego umysł jest jeszcze zupełnie jasny, ale

już wiele lat temu przestał widzieć sens w pisaniu wierszy

albo publikowaniu ich na łamach gazet, bo teraz

zdecydowanie wystarczą mu filiżanka herbaty, cisza

ogrodu i coraz to nowe kształty chmur, chociaż wciąż

bardzo lubi, lubi coraz bardziej, widok drzew w ogrodzie,

zmieniających się z każdą porą roku, i zapach trawy

strzyżonej tutaj raz w tygodniu:

Taki spokój tu. Pusto, zielono.

Kruk na słupie zastyga kamieniem,

Dwa cyprysy są w siebie wtulone,

A ten trzeci ma tylko siebie.

background image

Cały dzień przesiaduje w fotelu na tarasie i z

zaciekawieniem czyta powieść młodej pisarki, która

wychowała się w ortodoksyjnym środowisku, ale później

zbuntowała się przeciw religijnym rygorom, albo

przegląda wspomnienia człowieka, który był założycielem

ochotniczego ruchu „Pomocna Dłoń”. Wzrok ma wciąż

doskonały i wcale nie potrzebuje okularów do czytania. I

oto nagle natrafia na własne nazwisko, wymienione jakby

mimochodem na jednej z kart książki, i dwa-trzy cytaty z

jego starych wierszy. Te wersy nagle wywołują u poety

dziecięcą, promienną radość, uśmiecha się przez chwilę i

poruszając wargami, odczytuje własne słowa sprzed

dziesiątek lat: sam prawie je zapomniał i sądził, bez żalu,

że wszystkie dawno poszły w niepamięć, a oto znalazł je

tu, w nowej książce tej młodej pisarki, i wydają mu się

całkiem niezłe.

Ma niewinne, okrągłe, czystobłękitne oczy pod

siwymi brwiami, niby dwa jeziora, nad którymi wznoszą

background image

się ośnieżone górskie szczyty. Jego ciało, niegdyś

grubawe, a teraz patykowate i wysuszone, chude jak ciało

chłopca, gładkie ciało bez jednego włosa, jest szczelnie

otulone białym flanelowym szlafrokiem, na którym

widnieje nadrukowany emblemat domu złotej jesieni oraz

hasło: „Młodzi duchem!” Drobna bańka śliny rośnie teraz

poecie w lewym kąciku ust. Co dwie-trzy godziny

pielęgniarka Nadia przynosi mu filiżankę herbaty z

cytryną i kostkę cukru, a do tego kromkę jasnego chleba,

miękkiego i delikatnego, bez skórki. Siedzi tak w

bezruchu długimi godzinami, chłonąc powoli, z lekkim

charczeniem, wiejskie powietrze i zapachy pól, bez

przerwy żując chlebową papkę, drzemie, a może wcale

nie, z odwróconą książką młodej pisarki wywodzącej się z

ortodoksyjnego środowiska na kolanach, i rozmyśla o

autorce, zastanawiając się, czy to możliwe, by śmierć

naprawdę była zupełnie różna od życia. Nie do poznania.

A może jednak jest jakieś podobieństwo albo cień

podobieństwa między tym, co przed śmiercią, a tym, co

background image

po niej? Bo przecież między wszystkimi czasami i

sytuacjami na świecie istnieje nikły cień podobieństwa.

Może tak właśnie siedzi ów poeta, cały dzień obserwując

błękitnymi zamyślonymi oczami rozkołysane na wietrze

korony drzew i wędrówkę chmur?

Ale, pobieżnie licząc, to przecież prawie niemożliwe,

by jeszcze żył: jego cotygodniowa kolumna Rymy życia i

śmierci umilkła wiele lat temu. Piątkowy dodatek do

„Dawaru” dogorywa. Histadrut stracił na znaczeniu.

Zamiast rad robotniczych, z ich komisjami do spraw

kultury mającymi poczucie posłannictwa i moralnego

obowiązku, by docierać do prostego ludu i stopniowo

podnosić jego poziom kulturalny, po całym kraju plenią

się wyspecjalizowane agencje pośrednictwa pracy i

handlarze żywym towarem, importujący tutaj tabuny

niewolnic i robotników przymusowych z biednych

krajów.

Na pewno już dawno poeta zszedł z tego świata,

umarł na wylew krwi do mózgu i został czym prędzej

background image

pochowany w wietrzny, deszczowy dzień, a na pogrzebie

zjawiła się tylko garstka działaczy w podeszłym wieku,

okutanych w płaszcze i ściśniętych pod baldachimem

czarnych parasoli, i teraz spoczywa niedaleko stąd, w

kwaterze

przeznaczonej

dla

pisarzy,

działaczy

społecznych i myślicieli, obok kolegów po piórze swojego

pokolenia: Bertiniego i Brojdesa, Chananii Reichmana,

Dowa Chomskiego, Kamzona, Lichtenbojma i Mejtusa,

Chanana Szadmiego, Chananiego, Achaja i Uchmaniego.

Miłość ich i zazdrość zarówno zginęły,

Księgi ich murszeją w milczącej otchłani,

Gaje ich figowe, granatów ich kwiaty,

Pana, zgasłe w mroku, nie będą już chwalić.

Halo, przepraszam, czy dodzwoniłam się do Lucy?

Lucy? Tu mówi Riki. Pewnie już mnie nie pamiętasz.

Moment, powiem ci skąd. Sekundę. Przepraszam. Wciąż

masz tak samo ładny głos, Lucy, taki smaczny, jak

background image

czerwone wino. Jestem Riki. Pamiętasz? Od Charliego.

Od tej historii z Charliem. Pamiętasz, Lucy? Jakieś

piętnaście lat temu? To ja jestem ta Riki, co pracowała w

salonie piękności u Izabeli Wacherman, tam na dole, na

końcu ulicy Allenby’ego. To ja. Że wtedy byłyśmy jakby

wrogami. Pamiętasz to, Lucy? Chociaż już wtedy, tak

myślę, lubiłam cię o wiele bardziej niż jego. A w ogóle

zaczęłam z nim chodzić chyba tylko po to, żeby tak,

wiesz, poczuć od niego twój zapach. Nie, zaraz, Lucy, nie

odkładaj słuchawki, błagam, to nie jest to, co myślisz,

uwierz mi, że jestem akurat najnormalniejszym

człowiekiem pod słońcem, posłuchaj, daj mi tylko dwie

minuty. Daj spokój, mniejsza z tym, jak zdobyłam twój

numer i nowe nazwisko. Zdobyłam i już. Co, to nazwisko

po mężu? Nie? Nieważne. Ta historia ze mną i Charliem,

pamiętasz? Trwała może z tydzień albo osiem dni. Jakoś

tak. Najwyżej. Potem on zaraz wrócił do ciebie. Co tam,

wrócił. Na czworakach. Tak w ogóle to, co było między

nami, stało się tylko z twojego powodu, Lucy, tylko

background image

dlatego, że z nim na jakiś czas zerwałaś, zwłaszcza że ja

już wtedy miałam fioła na twoim punkcie, ale się strasznie

przed tobą wstydziłam. No dobra, teraz do rzeczy. Więc

tak. Dzwonię do ciebie, Lucy, bo może miałabyś ochotę,

żebyśmy tak kiedyś tylko we dwie, wiesz, ty i ja, spotkały

się, usiadły gdzieś i pogadały sobie o tym, co wtedy było?

I o innych sprawach? Nie, wszystko mi jedno gdzie, ty

powiedz, gdzie się spotkamy. Ja zapraszam. Kawa na mój

rachunek. A powiedz, Lucy, masz męża? Albo kogoś? A

dzieci? Broń Boże, nie śledzę cię. Pewnie, że nie. No coś

ty. Dobra, Lucy. W porządku. Czemu nie. Tylko sobie nie

myśl, że jestem psychiczna albo po prostu walnięta. To

jest tak: często ni stąd, ni zowąd zdarza mi się o tobie

myśleć, Lucy, o twojej szyi, o twoim głosie, o twoim

wielkim sercu, o oczach, o tym, ile wtedy miałaś rozumu.

Tysiąc razy więcej ode mnie. Bo wtedy, wiesz, ja i ty

byłyśmy jakby po jednej stronie, a Charlie w sumie był...

No dobra, e tam, o tym Charliem, to możesz mi wierzyć,

że już dawno zapomniałam. Co tu o nim gadać? Znaczy,

background image

czego od niego chcę? Tylko od ciebie, Lucy. Chociaż od

tego czasu minęło już naprawdę ładnych parę lat, to

jeszcze mi nie przeszło. Słuchaj, Lucy, ze mną jest mniej

więcej tak. Ale się nie śmiej, żebyś tylko sobie nie

pomyślała, że ja jestem taka, co to nie ma nic lepszego do

roboty, jak tylko wydzwaniać ni z gruszki, ni z pietruszki

do kogoś sprzed stu lat. Więc tak tego nie odbieraj.

Spróbuj to odebrać tak, że jakby ty i ja, obie właściwie

jesteśmy jedną osobą. Co znaczy „jak to jedną”? No co,

czy ciebie Charlie nie wyrzucił tak samo jak mnie?

Wykorzystał, zmiął i wyrzucił do śmietnika jak

chusteczkę? Dobra, słuchaj, Lucy, to naprawdę nie jest na

telefon. Uwierz mi, chociaż teraz mnie pewnie bierzesz za

jakąś pokręconą idiotkę? Chwilę, Lucy, tylko chwilę,

jeszcze się nie rozłączaj. Posłuchaj. No więc to jest tak: ja

teraz nie mam faceta. Dziewczyny też nie mam, jeśli to ci

teraz chodzi po głowie. Nie mam w ogóle nikogo. Oprócz

ciebie, znaczy się. Bo co chwilę w myślach, a nawet w

snach, w środku nocy, nachodzi mnie takie coś, że ty i ja

background image

jesteśmy razem, Lucy. Wiesz, związane ze sobą?

Połączone? Nie, to nie to, co myślisz, to znaczy raczej jak

siostry. To ci się pewnie wydaje trochę zwariowane? Albo

nawet nie trochę? Nie? No co, tobie się nie zdarza

czasami pomyśleć, jak my obie, ty i ja, tydzień po

tygodniu, jedna po drugiej, w tym samym hotelu w

Ejlacie, w tym samym pokoju, w tym samym małżeńskim

łożu king size, obie kładłyśmy się dla niego w nocy, a

czasami nawet w biały dzień? Nadstawiałyśmy mu się,

wiesz, dokładnie w tych samych pozycjach? Najpierw to

byłaś ty, tydzień później ja, a jeszcze tydzień później

znowu ty? Parę razy się zdarzyło, że powiedział do mnie

w ciemności „Lucy”, raz nawet przy świetle, w barze

sushi, i za każdym razem, jak do mnie mówił „Lucy”, to

byłam dosłownie w siódmym niebie. Na pewno do ciebie

też powiedział parę razy w ciemności „Riki”? Nie? I tobie

też nagle mówił: „Chodź, kochanie, zrób mi teraz loda, ale

najwolniej, jak tylko potrafisz”? Albo „Chodź tutaj,

złotko, daj mi się lekko związać”? Albo „Pozwól mi

background image

chwilę popatrzeć, jak robisz siusiu na stojąco”? Nie? I

wtedy, jak on mnie rzucił i wziął ciebie z powrotem, a

później pojechaliście jeszcze raz, ty i on, do tego samego

hotelu, do tego samego pokoju w Ejlacie, nie mów mi, że

ci się tam nie zdarzyło czasami o mnie pomyśleć. Chociaż

kilka razy? Znaczy, że tamta Riki też robiła mu dokładnie

to i to? I tamto też? Nie przeszło ci przez myśl, że wiesz,

że z tą Riki też poszedł do baru Las Vegas i karmił ją

łyżeczką, i tak łaskotał tam, pod spódniczką, patyczkami

od oliwek? Co, nie zdarza ci się od tego czasu pomyśleć o

mnie i o tobie, że jakby obie właściwie zawsze byłyśmy

jedną osobą, ale rozdwojoną? A co byś powiedziała na to,

żebyśmy może kiedyś, ty i ja, pojechały razem do Ejlatu,

powiedzmy... Wynajęły pokoje w jednym hotelu? Albo

nawet jeden pokój? Lucy, nie, nie rozłączaj się, ja nie

jestem nienormalna czy coś, uwierz mi, naprawdę nie, daj

mi tylko jeszcze dwie minuty. Lucy? Lucy?

Przechodząc jakąś nieznaną sobie uliczką, autor

background image

wpadł w ciemności na drucik rozpięty, zapewne przez

dzieci, w poprzek chodnika, między znakiem zakazu

postoju a prętami ogrodzenia. Rozciągał się on na

wysokości piersi autora, który idąc szybko, zahaczył o

niego i wydał krótki, gniewny okrzyk, pełen przestrachu i

bólu, a przede wszystkim poczucia urazy: jak gdyby nagle

wymierzono mu w ciemności policzek. Policzek ten

jednak wydał mu się w jakimś sensie oczekiwany,

absolutnie zasłużony, i za jego sprawą autor wręcz poczuł

lekką ulgę.

A przecież Arnolda Bartoka, kościstego mężczyznę w

okularach, zwolnionego kilka dni temu z pracy na pół

etatu w sortowni paczek prywatnej firmy kurierskiej,

można by zatrudnić w biurze rachunkowym, którego autor

jest współwłaścicielem: choćby na jakiejś lichej posadzie,

w sortowni korespondencji albo przy konserwacji

budynku. Można by mu załatwić skromną pensję, a z

czasem, kto wie, może by się okazało, że Arnold Bartok

ma jeszcze inne kwalifikacje, na przykład do prowadzenia

background image

księgowości albo obsługi archiwum. Sam autor

odpowiada tam za prowadzenie ksiąg podatkowych

czterech czy pięciu średnich i dużych firm eksportowych,

a przede wszystkim zajmuje się wszelkimi niuansami

związanymi z opodatkowaniem przychodów w obcych

walutach. Arnold Bartok zapewne będzie skromnym

pracownikiem, wdzięcznym autorowi i potulnym, aby

nikomu się nie naprzykrzać samą swoją obecnością.

Chyba że znów nie zdoła opanować zgryźliwości i zajdzie

wszystkim za skórę swoim ciętym językiem.

Ale co właściwie robi Arnold Bartok całymi dniami,

odkąd został zwolniony z pracy na pół etatu w prywatnej

firmie kurierskiej? Co robi przez długie godziny, kiedy

jego stara matka śpi i chrapie albo jest pogrążona w

lekturze węgierskich powieści?

Może siedzi w kącie pralnianej klitki, przy blacie,

który jego ojcu służył za stół do prasowania, i pisze

prywatną rozprawę o możliwości bądź niemożliwości

wiecznego życia: zwykle przyjmuje się – twierdzi w

background image

swojej rozprawie Arnold Bartok – że życie i śmierć

przyszły na świat razem, jako dialektyczna jedność, której

oba elementy są od siebie absolutnie zależne: jeśli się

powiedziało „życie”, powiedziało się też „śmierć”. I na

odwrót. Przecież w dniu, w którym na ziemi pojawiło się

życie, wraz z nim pojawiła się i śmierć.

Jednakże – tak wywodzi Arnold Bartok – jest to

założenie całkowicie fałszywe: w ciągu milionów lat na

powierzchni ziemi roiły się tryliony żywych istnień, z

których żadne nigdy nie zaznało śmierci. Istoty

jednokomórkowe wcale nie umierały, lecz bezustannie się

dzieliły, z jednej powstawały dwie, z dwóch cztery, a z

czterech osiem. Śmierć nie istniała. Dopiero w erze

obecnej, to jest gdy pojawił się nagle inny sposób

rozmnażania, rozmnażanie płciowe, pojawiły się z nim

także starość i śmierć.

Stąd więc wynika, że to nie życie i śmierć przyszły na

świat zespolone ze sobą, lecz płeć i śmierć. A ponieważ

śmierć powstała później, wiele epok po narodzinach

background image

życia, przeto można żywić nadzieję, iż pewnego dnia

zniknie, nie powodując zaniku życia. Wynika stąd

logiczna możliwość życia trwającego wiecznie. Pozostaje

nam jedynie znaleźć sposób na unicestwienie płci, a przez

to w istocie usunięcie ze świata zarówno naszego

cierpienia, jak i nieuchronności śmierci.

Na małej kartce Arnold Bartok rysuje pionową czarną

kreskę. Na prawo od niej zapisuje słowa: „Wiecznotrwałe

życie. Zycie wieczne bez cierpienia i poniżenia”. Na lewo

zapisuje: „Płeć. Cierpienie. Zepsucie. Starość. Śmierć”.

Następnie dodaje pod tymi dwiema kolumnami: „Ale

szanse są bardzo nikłe”. Pod tymi zaś słowami dopisuje

jeszcze: „Kiedy powstał czas? Co było przed czasem i co

będzie po nim? Do czego nam jest potrzebne istnienie

czasu?” I jeszcze niżej, na skraju kartki: „Obecna sytuacja

jest fatalna”

Autor zadaje sobie pytanie, czy potrafiłby się

zajmować własną matką, gdyby jeszcze żyła, tak jak

Arnold Bartok opiekuje się starą sparaliżowaną Ofelią,

background image

która nie przestaje go dręczyć i mu dokuczać? Detale

fizycznej więzi matki z synem, pot, nocnik, nagość

zwiotczałych

pośladków, podcieranie, przewijanie,

absorbują autora tak bardzo, że krzywi się i tłumi

pierwszy skurcz wymiotny. Czym prędzej ucieka myślami

od starej kalekiej matki Arnolda Bartoka, od własnej

matki i od wiecznotrwałego życia, i znów zaczyna się

zastanawiać nad nieśmiałością Rochele Reznik.

Autor rozejrzał się dokładnie i upewnił, że nikogo nie

ma w zaułku, po czym upatrzył sobie przejście podobne

do korytarza między dwoma żywopłotami, stanął tam i

długo, obficie oddawał mocz. Jednocześnie przypomniał

sobie o Owadjahu Chazamie, konającym teraz na raka w

szpitalu Ichiłowa. Rurkę cewnika wprowadzono mu na

nowo i gęsta, mętna ciecz sączy się przez nią powoli do

zawieszonego z boku łóżka foliowego woreczka, który już

się przepełnia, ale dyżurnej pielęgniarki nie ma w pobliżu

– wyszła piętnaście minut temu, wyskoczyła na dwie

background image

minuty, żeby przynieść sobie kawę bezkofeinową z

sąsiedniego oddziału, po drugiej stronie windy, i

zatrzymała się tam, żeby porozmawiać z napotkanym

przypadkiem młodym stażystą, najmilszym ze wszystkich

stażystów w szpitalu. Owadja Chazam, w którego

niebieskim buicku przez ostatnie lata zawsze było pełno

roześmianych jasnowłosych dziewczyn, który sypał

pieniędzmi jak z rękawa, i na cele charytatywne, i na

politykę, i na rozrywki, a chociaż prawie zawsze nosił na

głowie małą jarmułkę, nie przeszkadzało mu to wyjechać

kilka razy na weekend do kasyna w Turcji z dwiema

rosyjskimi rozwódkami, a może nawet z trzema, teraz nie

ma przy sobie nikogo, kto by usłyszał jego jęki. Co chwilę

słabym, płaczliwym głosem wzywa pielęgniarkę, która

wyszła tylko na dwie minuty i nie wraca już od

dwudziestu, i nie ma nikogo, kto by usłyszał jego

dzwonek, za to chrapliwy głos z sąsiedniego łóżka

strofuje go: „Ej, no co jest, ucisz się wreszcie, dosyć tego,

zaraz do ciebie przyjdą, stul dziób, ludzie chcą trochę

background image

pospać, przestań wreszcie miauczeć”.

Pod wpływem myśli o Owadjahu Chazamie,

dogorywającym na oddziale interny w szpitalu Ichiłowa

między dwoma innymi konającymi mężczyznami,

starszymi od niego o co najmniej dwadzieścia lat, autor

odwrócił się, skończywszy oddawać mocz, ostrożnie

obszedł perfidny drut, wyszedł z zaułka w aleję i

niecierpliwym krokiem ruszył z powrotem po własnych

śladach aż do domu kultury imienia Szunii Szora i

Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.

Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzega postać,

która czeka na niego, siedząc na schodach domu kultury,

chyba Juwala Dahana-Dotana, tego przygnębionego

młodego poety, który widocznie nie dał za wygraną i

siedział, skulony i drżący, czekając, aż autor przyjdzie tu

w środku nocy, przysiądzie się do niego na schodach i

przeczyta przynajmniej cztery-pięć z jego wierszy przy

świetle ulicznej latarni, a potem będą mogli prowadzić

background image

rozmowę od serca, choćby do świtu, przesyconą

emocjami, uduchowieniem, artyzmem, całkowicie szczerą

rozmowę między doświadczonym twórcą a młodym,

szamoczącym

się

jeszcze

u

początku

drogi,

przeżywającym katusze i poczucie upokorzenia aż po

myśli samobójcze, a na całym świecie nie ma prócz tego

autora innej osoby, która mogłaby go zrozumieć: bo

przecież takie właśnie cierpienia opisywane są często w

książkach autora, który co prawda jest już znany, a nawet

sławny, ale ja, który czytałem jego książki również

między wierszami, wiem dobrze, że za tą znaną publiczną

figurą kryje się człowiek nieśmiały, samotny i chyba też

smutny. Jak ja. On i ja, obaj jesteśmy w gruncie rzeczy

dwiema bliźniaczymi duszami, dlatego tylko on zdoła

mnie zrozumieć, a może też mi pomóc, bo jeśli on nie

zrozumie, to kto?

Budynek stał zamknięty na klucz i cały pogrążony w

ciemności, a na drzwiach wejściowych wisiały jeszcze

afisze informujące o wieczorku literackim, który już się

background image

odbył i zakończył jakieś dwie godziny temu. W biurze na

parterze kaowiec Jerocham Szdemati zostawił zapaloną

lampę, żeby odstraszyć złodziei.

Ale

przecież

tylko

niebywale

naiwnego,

początkującego złodzieja – uśmiechnął się autor pod

nosem – tylko niewinnego złodziejskiego nowicjusza

mógłby ewentualnie odstraszyć widok światła palącego

się co noc od wieczora do rana w biurze, do którego

można z łatwością zajrzeć przez okno i zobaczyć, że nie

ma tam żywej duszy. W całym domu kultury imienia

Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie nie

ma teraz nikogo, pomijając blady, drżący u podnóża

schodów cień młodego poety, który już darował ci

czytanie jego wierszy, a sobie nocną rozmowę od serca, i

nie chce od ciebie niczego więcej, tylko byś zauważył tu

jego samotny cień, zresztą nawet chyba nie jego, tylko

pustego kartonu albo dwóch połamanych ławek. Byś tylko

przypomniał go sobie na chwilę, jego oczy komicznie

powiększone przez soczewki okularów z kuflowego szkła,

background image

i żebyś wiedział, że właśnie teraz, w samym środku nocy,

w ciemności swojego pokoju, a właściwie nie pokoju,

tylko kuchennego balkonu, który wygrodzono gipsowym

przepierzeniem z luksferem w mieszkaniu jego rodziców

na tyłach budynku przy ulicy Reinesa, wciąż jeszcze leży

w ciemności w podkoszulku i majtkach i nie może zasnąć,

zrezygnowany, myśląc tylko o tobie.

Naprzeciwko domu kultury, z mieszkania na

poddaszu Rochele Reznik, o ile faktycznie jest to

mieszkanie, które wskazała, kiedy stali tu godzinę albo

półtorej temu, a autorowi coś się nie pomyliło, przez

szczelinę między zaciągniętymi zasłonami sączy się na

zewnątrz cienka smużka światła.

Widocznie więc oddała te zasłony do jakiejś

niezwykłej nocnej pralni, specjalizującej się w praniu

zasłon dopiero po zachodzie słońca, pralni, która musi

oddać właścicielowi wyprane i wyprasowane zasłony

najpóźniej do północy.

background image

Chyba że się całkowicie mylisz, a jej poddasze nie

znajduje się tu, tylko tam? I cała ta jej historia o

zasłonach, które raptem oddała do prania, w gruncie

rzeczy miała ci tylko dać coś do zrozumienia. Coś, co

przeoczyłeś? Żebyś nie wchodził na górę? Albo wręcz

przeciwnie, żebyś właśnie wszedł? A ty niczego nie

zrozumiałeś i przegapiłeś to, co mogłoby... A może

niezupełnie przegapiłeś? Przecież jeszcze pali się u niej

światło?

W tym samym momencie autor, nie zastanawiając się

dlaczego, wchodzi na klatkę schodową. Przez chwilę

szuka po omacku włącznika światła, tym razem

zachowując ostrożność przy każdym ruchu, ponieważ cios

wymierzony mu przez drut w tamtym zaułku wciąż

jeszcze pulsuje bólem w jednym z żeber. Teraz autor

zauważa, że jego koszula jest rozdarta w kilku miejscach,

a ze skaleczenia popłynęło trochę krwi, która oblepiła mu

końce palców i zakrzepła. Jej zapach przywodzi mu na

pamięć zapomniane szkolne bójki.

background image

Gdy już udało mu się zapalić światło na schodach,

autor zatrzymuje się swoim zwyczajem, by obejrzeć

skrzynki na listy: Bilha i Szimon Perechodnik.

Arnonowie. Dr Alfons Valero, inżynier budowlany. Janiw

Szlosberg. Rami i Tami Ben Tuliła. Kapłan – księgowość.

Rachel i Chezi Reznikowie (staranne, okrągłe pismo. Czy

Chezi to Joselito? A może jednak ma jakiegoś

współlokatora? Albo nawet partnera? Nie?).

I wisiała tam jeszcze duża skrzynka należąca do

administracji („Proszę absolutnie pod żadnym pozorem!

Tu się nie kładzie reklamówek!!!”). Klatka schodowa

dość obskurna, gdzieniegdzie odpada tynk, ściany

pogryzmolone kredkami, spod farby na poręczy przebija

rdza, a drzwi jednej z szafek z bezpiecznikami tylko

cudem wiszą na jednym przekrzywionym zawiasie.

I oto gdy przechodził obok drzwi opatrzonych kartką

„Tu sobie klawo mieszka Janiw Szlosberg”, z głębi

mieszkania dobiegł przeciągły terkot wystrzałów, któremu

towarzyszyły krzyki i dźwięk pękających szyb albo

background image

szklanych naczyń w telewizji.

Dochodzi północ.

A ty? Czego tu szukasz o tej porze, jeśli wolno

spytać? Nie upadłeś przypadkiem na głowę?

Dokładnie w tym momencie, słysząc serię strzałów

dobiegającą z mieszkania Janiwa Szlosberga na drugim

piętrze, autor stwierdzi, że lepiej się stąd czym prędzej

oddalić. Nogi same go teraz zaprowadzą do kawiarni, w

której siedział pod wieczór, kilka godzin temu, do

kawiarni z kelnerką Riki, której prześwituje przez

spódnicę zarys majtek.

Może przypadkiem mają otwarte? Może ona siedzi

teraz zupełnie sama przy stoliku w rogu, popija ostatnią

filiżankę czekolady przed zamknięciem, a zaraz pójdzie

do ubikacji, żeby zamienić spódniczkę na dżinsy, koszulę

i lekkie płaskie sandały, i przy wyjściu będzie jej można

zaproponować na przykład, że się ją odprowadzi do domu,

dla ochrony przed osobnikami, co nocą zaczepiają na

background image

ulicach takie ładne i pociągające kobiety jak ona?

A może autor wcale sobie nie pójdzie po dotarciu na

drugie piętro, tylko akurat się uprze, by wspiąć się jeszcze

dwa i trafić pod same drzwi Rochele Reznik. Postoi tam,

wahając się dłuższą chwilę, zgaśnie światło, ktoś na

innym piętrze zapali je na nowo, znów zgaśnie. Autor

przyłoży ucho do drzwi: jeszcze nie śpi, a może światło

przebijające spomiędzy zasłon to tylko nocna lampka,

która zawsze towarzyszy jej podczas snu? Jest ze swoim

kotem? A może tak naprawdę leży teraz obok niej młody,

krzepki mężczyzna, a ty zaraz zapadniesz się na samo dno

otchłani wstydu. Jak się właściwie teraz widzisz, jeśli

wybaczysz to pytanie? Czyżby w roli ucieleśnienia

nocnych tęsknot samotnej, nie najmłodszej kobiety, miłej

i ładnej, ale raczej niepociągającej? A może zostałeś

obsadzony w roli gwałciciela z klatek schodowych,

poszukiwanego w tej okolicy już od półtora roku? Albo

po prostu zdezorientowanego zapaleńca, jak ten młody

poeta Juwal Dahan, i podobnie jak on, ty też wychodzisz

background image

w środku nocy, by na ciemnych klatkach schodowych

szukać pomysłów do opowiadania, które wije ci się w

rękach?

Jest mędrzec bez krztyny rozumu,

Jest głupiec o sercu przepastnym,

Jest radość, co kres swój ma w płaczu,

I nikt, kto by duszę znał własną.

Licho podkusi teraz rozgorączkowanego autora, by

sprawdził po cichu drzwi: oczywiście zaryglowane.

A ona, ta twoja nieśmiała lektorka?

Na pewno już dawno zasnęła i tylko zostawiła

zapaloną nocną lampkę, która zwabiła tu z ulicy taką

zbłąkaną ćmę jak ty.

Ale jest jeszcze inna możliwość: gdy autor naciska

klamkę, ze środka dobiega szmer. On natychmiast

przytomnieje i ucieka, bojąc się zapalić światło,

przeskakuje po dwa stopnie, potyka się na zakręcie,

background image

uderza

okrutnie

ramieniem

o

drzwi

szafki

z

bezpiecznikami, które tylko cudem trzymały się na

jednym przekrzywionym zawiasie, a teraz się urywają i z

potężnym łoskotem walą na poręcz, i zaraz, chwilę

później, otwierają się przed nim drzwi mieszkania – na

przykład „Tu sobie klawo mieszka Janiw Szlosberg”:

„Przepraszam pana bardzo, można wiedzieć, kogo

dokładnie pan tutaj szuka o tej porze?”

A może go rozpoznają? Na podstawie zdjęć w

gazetach albo napuszonych występów w dyskusjach

telewizyjnych? I jak się wytłumaczy? „Przepraszam, ja

jestem tylko biedny Mister Hyde, proszę, niech się

państwo nade mną zlitują i zechcą łaskawie zadzwonić po

doktora Jekylla”

Ale przecież może też być tak: autor nie ucieka,

słysząc szmer w mieszkaniu, tylko zastyga w bezruchu,

sparaliżowany strachem, przed drzwiami Rochele Reznik.

I po chwili postanawia zostawić jej liścik między futryną

background image

a drzwiami (a może lepiej zostawić go na dole, w

skrzynce na listy jej i Joselita?). Napisze: „Byłaś

naprawdę wspaniała przez cały ten wieczór, Rachel, i

wróciłem tu o tej późnej porze tylko po to, żeby ci

podziękować, a także by się upewnić, że wchodząc na

górę, do swojej zamkowej wieży, nie wpadłaś w łapy

żadnego czarownika ani smoka. I jeśli pozwolisz, niech

ten liścik będzie też całusem na dobranoc, dobrze?”

(Podpisze się tylko pierwszą literą imienia. Chociaż może

lepiej wcale się nie podpisywać – po co?)

A może tak: w tym samym momencie, kiedy autor

zbierał się już do odwrotu, Rachel otworzyła drzwi, bo

jeszcze nie zasnęła, tylko leżała na łóżku pogrążona w

myślach, aż nagle zauważyła delikatny ruch klamki i się

wystraszyła, lecz pomimo strachu podbiegła boso, by

spojrzeć przez wizjer, i kiedy zobaczyła, kto przyszedł,

nie wahała się ani nie czekała, aż zapuka, tylko od razu

mu otworzyła.

Rachel ma na sobie gładką, długą prawie do kostek

background image

koszulę nocną z bawełny, z krótkimi rękawami, zapinaną

skromnie pod szyją na dwa guziki. Czyżby zdążyła je

szybciutko zapiąć, zerkając przez wizjer? Albo może

zawsze tak chodzi spać, z zapiętymi guzikami broniącymi

jej przed każdym, kto by się zamierzał wedrzeć do jej

snów?

Rochele Reznik uśmiecha się zdumiona, a na jej

wiewiórczej twarzy malują się zarówno strach, jak i

radość:

– To ty? Wróciłeś?

Autor z kolei z zaskoczeniem zauważa, że ten jej

nocny uśmiech jest mniej nieśmiały i zmieszany niż jej

nieliczne uśmiechy w ciągu wieczoru. Jego zakłopotanie

jest teraz tak głębokie, że próbuje coś wybąkać, zyskać

trochę na czasie, wymyślić dla niej jakieś wyjaśnienie

albo przeprosiny i natychmiast uciec.

Jego usta mówią same:

– No więc tak. Rachel. Słuchaj. Wróciłem tutaj, bo o

czymś zapomniałem. To znaczy, zapomniałem o czymś,

background image

co bardzo chciałem już wcześniej dla ciebie zrobić. I nie

zrobiłem. Zgadnij, o czym zapomniałem?

Stojąc jeszcze przy drzwiach, które czym prędzej

zamknęła i zaryglowała zaraz po jego wejściu, splotła

mocno ręce na piersi, by się od niego odgrodzić. A może

tylko żeby ukryć przed nim, jak płaski jest jej biust pod

koszulą. Głos ma teraz dość spokojny (chyba tylko

dlatego, że podobnie jak w układzie naczyń połączonych,

intensywność jego zakłopotania zmniejsza je nieco u niej).

– Co chciałeś zrobić i zapomniałeś? Nie potrafię

zgadnąć.

– Czy możesz, proszę, dać mi na chwilę swoją

książkę?

– Moją książkę? Którą?

– Twoją. Moją. Tę, z której czytałaś fragmenty dziś

wieczorem w domu kultury i robiłaś to naprawdę

cudownie. Bo wiesz, po prostu chciałem wpisać ci

dedykację i z przejęcia zapomniałem. Dopiero teraz, pół

godziny temu, sobie przypomniałem. I wróciłem do

background image

ciebie.

Z wysoka, z najwyższej półki regału na książki i

płyty, spogląda czarno-biały kot i wyniośle, jakby

ironicznie, puszcza do niego oko, jakby w tym nocnym

gościu nie było niczego nowego, jakby tak wyglądała

nocna rutyna w tym mieszkaniu na poddaszu – co noc

około dwunastej trafia tutaj taki albo inny zakłopotany

pisarz, który przypomniał sobie nagle, z opóźnieniem, że

powinien przyjść i wpisać osobistą dedykację dla Rachel

Reznik na tytułowej stronie swojej książki.

– Bardzo mi miło, ty pewnie jesteś Mister Chezi? –

powie autor, ruszając bez pytania w głąb pokoju, w stronę

stolika przy jej łóżku, gdzie pochyla się i wpisuje

serdeczną dedykację, wymieniając w niej również

zazdrosnego Joselita, a następnie pochyla się ponownie,

by dorysować jeszcze kwiatek i wąsaty koci pyszczek,

który z jakiegoś powodu wychodzi mu perfidny i

podstępny.

background image

Rachel mówi:

– Posłuchaj. Chciałam cię przeprosić. Bo się

pomyliłam. Kiedy mnie odprowadzałeś do domu,

powiedziałam, że moje zasłony są w pralni. A nie były.

I jeszcze po chwili:

– Nie, właściwie się nie pomyliłam. Powiedziałam

nieprawdę. Przepraszam.

– Ale dlaczego to powiedziałaś? Czy szukałaś

pretekstu, żeby mnie powstrzymać? Żebym nie wszedł tu,

na górę? Trochę się bałaś?

Jego dłoń przesuwa się teraz delikatnie, niby

mimochodem, po jej policzku.

– Tak. Bałam się. Nie wiem. Wstydziłam się przed

tobą. Naprawdę nie potrafię teraz powiedzieć, czy

naprawdę chciałam, żebyś tu przyszedł, ale się bałam, czy

może po prostu bałam ci się powiedzieć, że się boję. Teraz

też jestem niepewna.

Słysząc te słowa, przyciągnie jej głowę do swojego

barku i przytrzyma, nie dając jej się odsunąć (mała

background image

wystraszona wiewiórko, proszę, nie uciekaj ode mnie).

Jednocześnie uświadomi sobie, że teraz, chyba dlatego że

rozpuściła na noc warkocz i bujne długie włosy spływają

jej swobodnie do połowy pleców, że teraz nagle wydaje

mu się znacznie mniej niepociągająca.

I niczym zawstydzonej dziewczynce, gdy on jeszcze

przyciska jej głowę do swojego barku, wyrywa jej się

nieoczekiwane pytanie:

– Przed chwilą powiedziałam, że teraz też jestem

niepewna. A czy nie powinnam była raczej powiedzieć

„Teraz też nie jestem pewna”?

Oburącz ujmuje ją za ramiona, pozwalając jej oprzeć

się o stolik, i całuje poniżej ucha, na razie

niezdecydowanie, powiedzmy, po ojcowsku. I mimo

wszystko nie udaje mu się okiełznać werbalnej obsesji:

– Dobrze, zobaczmy: „Teraz też nie jesteś pewna?”,

„Teraz nie jesteś też pewna?”, „Teraz jesteś też

niepewna?”, „Nie teraz też jesteś pewna?”, „Nie, teraz też

jesteś pewna?”, niepotrzebne możesz skreślić.

background image

Zamiast skreślić niepotrzebne, łechce go wargami po

szyi, ledwo dotykając skóry, i dopiero wtedy do autora

wreszcie dociera, że prosi go, by umilkł. Daje więc spokój

grom słownym, wstydząc się tylko twardego zarostu,

który na pewno pojawił się na jego twarzy od porannego

golenia, a teraz ją kłuje. Lecz tak się składa, że akurat

przez ten kłujący zarost zapłonęło w niej coś, co kazało jej

przeorać paznokciami jego włosy na karku – już nie

łagodnie, lecz z niespodziewaną stanowczością. Nie

pozostał jej dłużny, obrócił ją plecami do swojej piersi i

odgarnąwszy gęste włosy, zbliżył usta do jej karku, a

następnie czubkiem języka zaczął muskać puszek cienkich

włosków, sprawiając, że puszek się zjeżył, a po jej

plecach spłynęła fala dreszczy. Wreszcie uniósł głowę, a

jego wargi zaprosiły ją do ostrożnego, badawczego

pocałunku, który zaraz pogłębiły, zamieniając go w

pocałunek przypieczętowania, a dalej w wędrujące powoli

w tę i z powrotem ssące pocałunki, co zarazem

zaspokajają i wzbudzają pragnienie. Chłonął wionące od

background image

niej zapachy, wśród których, jak mu się zdawało,

wyczuwał delikatną woń płynu do ust i ukrywającą się

pod nią lekką, prawie niewyczuwalną nutę jogurtu

cytrynowego i chleba. Ta mieszanka zapachów była dla

niego rozkoszna, przykuwała do niej jego zmysły mocniej

niż wszystkie perfumy świata. Przez jedną przelotną

chwilę zdążył się jeszcze wystraszyć o woń własnego

ciała i o to, czym być może zionie teraz z jego ust, i

pożałował, że nie poprosił przedtem, by pozwoliła mu

wziąć prysznic, ale jak miał to zrobić? Teraz już za późno,

by prosić ją o cokolwiek, bo zaczęła napierać na niego,

szukając ustami jego piersi, co prawda nieśmiało, ale pod

wpływem jakiegoś impulsu czy żaru, który przemógł jej

wstydliwość i zaczął już kruszyć wszelkie opory, jak

gdyby własne ciało popychało ją z całej siły, żądając:

„Tylko mi teraz nie przeszkadzaj”.

On z kolei obawiał się trochę, że teraz, gdy ona tuli

się do niego, może się wzdrygnąć, a nawet wystraszyć lub

poczuć urażona, wyczuwając nagle przez ubranie jego

background image

sztywny członek. Jednak gdy go poczuła, wcale się nie

wzdrygnęła ani nie obraziła, lecz jakby dobrze

przygotowana na to przez swoje samotne sny, objęła go i

mocno przylgnęła do jego ciała, po czym obiema rękami

zaczęła puszczać wzdłuż i wszerz po jego plecach

rozkoszne żaglówki namiętnych pieszczot. Koniuszkami

palców wzbudzała na jego skórze morskie bałwany ze

spienionymi grzywami na spiczastych grzbietach.

A ponieważ stali wciąż przytuleni przy stoliku, koło

jej pojedynczego łóżka posłanego już do snu, bez trudu

przeszli teraz, prawie niezauważalnie i bez skrępowania, z

pozycji stojącej do leżącej, nie wypuszczając się z objęć. I

w chwili, gdy układali się na boku (bo łóżko było wąskie),

zdarzyło się między nimi coś, czego niepodobna ująć w

słowa, był to prosty ruch, mający tylko sprawić, że będzie

im wygodniej, ruch, który zupełnie przypadkowo

wykonali oboje w idealnej zgodności, zgrani harmonijnie

jak para wprawionych tancerzy po stu próbach, i stało się

tak, że ten wspólny, wspaniały i wprost niewiarygodnie

background image

doskonały ruch rozśmieszył ich oboje, tym samym

usuwając ostatki skrępowania czy napięcia, a

jednocześnie spotęgował podniecenie. A ponieważ łóżko

było pojedyncze, a nie małżeńskie, leżeli wciąż na boku,

wtuleni w siebie, spleceni, i musieli zgadywać, jak

dostroić każdy swój ruch do drugiego: zupełnie jak w

przytulanym tańcu. I rzeczywiście, prócz jednego

jęknięcia, gdy łokieć ugodził w bark, taniec toczył się

płynnie, a pisarz nie mógł się temu nadziwić, ponieważ

sądził, że ona nie może mieć bogatych doświadczeń, i

ponieważ wiedział, że sam daleki jest od wirtuozerii. Gdy

jego ręka zaczęła pieścić jej udo, szepnęła mu do ucha:

– Zaraz, pozwól mi tylko wyprowadzić Joselita do

łazienki, trochę się przy nim wstydzę.

On szepnął przemądrzale:

– O co chodzi, czemu miałby nie patrzeć, niech

trochę pozazdrości. Może jego też to rozpali?

Słyszał, jak ona ciepłym, ściszonym głosem

background image

przemawia do kota przed zamknięciem go w łazience. Z

czułością. A może przepraszająco. Wracając, położyła się

znów koło niego na boku. Przytuleni, pławili się w

pieszczotach, nie mogąc się zdecydować, co dalej, aż jego

ręce ruszyły po jej koszuli w poszukiwaniu piersi, lecz

ona zamknęła w dłoni jego błądzące po omacku palce i

odsunęła je od małego biustu, który zawsze, przez całe

życie, wprawiał ją tylko w zażenowanie. I jakby chcąc mu

to natychmiast wynagrodzić, poprowadziła je ręką i

złożyła na swoim brzuchu.

Znowu obudziła się w nim potrzeba mówienia i

odezwał się stłumionym głosem: „Posłuchaj, Rachel... ”,

lecz ona zamknęła mu usta i skapitulował, po czym zaczął

zasypywać pocałunkami jej czoło i skronie, całował w

kąciki oczu i pod uszami, i w zagłębieniach szyi, i tam,

gdzie szyja wygina się w łuk przed połączeniem z

barkami, w miejscach, gdzie dotyk jego warg lekko ją

łaskotał. Tymi pocałunkami usiłował właściwie ją

przekupić albo odwrócić jej uwagę od powolnej,

background image

ukradkowej wędrówki jego drugiej ręki, która nie

zatrzymała się na brzuchu, gdzie wypuszczono ją na

wolność, lecz zaczęła pełznąć ostrożnie ku południowi.

Aż Rachel zatrzymała go, mówiąc:

– Zaczekaj za mną jeszcze trochę. Jeszcze się trochę

boję.

Ustąpił jej, zatrzymał się natychmiast i tylko

odpowiedział szeptem:

– Zdziwisz się, wiewióreczko, aleja też się trochę

boję. Nie tylko ty.

I chociaż zdawało mu się, że nie ma cienia

podobieństwa między jej wstydliwym strachem a jego

lękiem przed porażką, ich obawy były dość podobne: ona

zapewne widziała w nim doświadczonego w miłości

mężczyznę,

który

zakosztował

już

rzadkich

i

różnorodnych delikatesów, a wszystko, co jej

nieumiejętne ciało jest w stanie mu zaoferować, może być

dla niego dość sztywne albo wręcz nijakie. On z kolei bał

background image

się – jak zawsze – o swoją namiętność, która może nagle

osłabnąć bez uprzedzenia, co mu się już kilka razy

zdarzyło, i jak wtedy wypadnie w jej oczach? Co ona

pomyśli o sobie samej? i o nim? O jego wtargnięciu o

północy do jej domu, o płomieniu, który z sobą przyniósł,

płomieniu bez pokrycia, który w końcu okaże się tylko

ułudą albo czczymi przechwałkami? Przecież ona na

pewno bierze go za mężczyznę doświadczonego i

wprawionego, więc co sobie o nim pomyśli, jeśli okaże

się teraz przed nią zaledwie wyrostkiem, skurczonym z

przejęcia i strachu?

I rzeczywiście, w tej samej chwili, dokładnie wtedy,

gdy ta obawa przemknęła mu przez myśl, zaraz się też

spełniła. Musiał teraz odsunąć od jej ciała swoje ciało,

które do tej pory przylegało do niej mocno na całej

długości, aby nie zauważyła tego, co nagle zniknęło.

A przecież zaledwie kilka minut wcześniej wstydził

się przed nią i martwił, czy nie wystraszy się, wyczuwając

przez ubranie jego erekcję, i oto teraz boi się, wprost

background image

przeciwnie, co się stanie, gdy zauważy zwiotczenie?

W jego myślach błysnął mały złośliwy chochlik,

błazen cieszący się z cudzego nieszczęścia, i wyjawił mu

w sekrecie, że teraz, w tym łóżku, nareszcie oboje

zrównali się ze sobą: „Ona przez cały czas się pilnuje, by

nie zetknąć się z tobą piersiami, bo wtedy byś poczuł, że

prawie ich nie ma, a ty dokładnie z tego samego powodu

odsunąłeś teraz od niej biodra. Remis”.

Wyszeptać to? Teraz? Słowa tego chochlika-błazna?

Może wybuchniemy razem uwalniającym śmiechem,

śmiechem niosącym ulgę i rozwiewającym strachy, a

potem, po tym śmiechu, nie będzie już między nami

żadnego skrępowania ani wstydu, żadnego sekretu,

niczego komicznego ani niemiłego, i dopiero wtedy

będziemy mogli, ona i ja, oddać się rozkoszy?

Ale czym prędzej uciszył błazna. Powstrzymał się. I

milczał. Zamiast porównywać na głos to, czego nie da się

porównać, zacznie całować jej ramiona, bok jej ciała,

przechodząc delikatnie w stronę piersi, lecz przedtem

background image

nachyli się, by polizać ją po brzuchu, rozsiewając po

drodze, między pocałunkami, wymyślne pieszczoty,

którymi wydobędzie z niej jakby pomruk, jakby ciche

gołębie gruchanie, łagodne i długie.

Pieszcząc Rachel, zacisnął powieki i próbował

podnieść się z upadku, przypominając sobie zarys majtek

Riki,

kelnerki,

niesymetryczną

linię,

która

prześwitywała przez jej krótką spódniczkę i podnieciła go

w kawiarni przed rozpoczęciem wieczorku literackiego.

Usiłował teraz postawić sobie przed oczami tę Riki, która

jedną ręką podwija dla niego spódniczkę wysoko powyżej

bioder, a drugą opuszcza i odchyla majtki w kroku.

Próbował też szczegółowo odmalować sobie w wyobraźni

to, co działo się w pokoju hotelowym w Ejlacie między

Riki a jej kochankiem piłkarzem, Charliem, albo między

Charliem i Lucy, która kiedyś została wicemiss bikini – w

tym samym pokoju i tym samym hotelu – i co mogłoby

się dziać w łóżku między Charliem a nimi dwiema razem,

albo tylko między Riki i Lucy, bez Charliego.

background image

A kiedy i to nie pomogło, poprosił wyobraźnię, by

zamieniła go na kilka minut w Juwala, tego młodego

poetę, który trawiony w dzień i w nocy głodem kobiecego

ciała, z rozpaczy znienawidził własne życie: „To teraz

bądź Juwalem, oto nareszcie dostajesz prawie nagie ciało

kobiety, weź je, rzuć się na nią, weź, podwiń jej nocną

koszulę i ugaś zaraz swoje palące pragnienie”.

Rachel zauważyła, a może tylko odgadła, to

następstwo przypływu i odpływu. Wtuliła twarz w

zagłębienie jego barku i powiedziała najgłębszym głosem:

– Powiedz, że jesteś tutaj naprawdę. Przekonaj mnie,

że to nie dzieje się w moim śnie.

I chyba przez to, że wszystko zdawało jej się tylko

snem – chyba tylko dlatego nie powstrzymała go, gdy

podciągnął jej koszulę nocną aż do bioder. Nie tylko mu

nie wzbraniała, ale wręcz ujęła jego rękę i zaprowadziła,

by pogładził wraz z nią, dłoń w dłoń, powierzchnię innej

tkaniny niż materiał koszuli, ciepłej tkaniny zdradzającej

background image

jego palcom załomy i ukryte wilgotne nisze, aż ponownie

ogarnął go przypływ i już nie potrzebował nieszczęsnego

Juwala ani kelnerki Riki, ani wspomnienia zarysów

prześwitujących przez jej spódniczkę. Jego pożądanie

wzbiło się niemal w jednej chwili na poziom, gdzie pęd

ku szczytowi rozkoszy został zatrzymany i ustąpił miejsca

jakby czujnemu cielesnemu zasłuchaniu, zasłuchaniu

pełnemu

intymnej

szczodrości,

która

pragnie

obdarowywać Rachel coraz to większymi rozkoszami,

zwlekając z ugaszeniem własnego pragnienia, i szuka po

omacku sposobu, by sprawiać jej coraz więcej radości,

jeszcze więcej i więcej, aż nie będzie mogła jej znieść. I

tak, z bezgranicznym oddaniem, ujął ster jej rozkoszy w

swoje palce, teraz już wprawne i pełne natchnienia, by

zawinąć do jej macierzystego portu, głęboko, do samej

kei, do samego jądra jej rozkoszy.

W najwyższym zasłuchaniu, niby sonar potrafiący

wyłapać z morskich głębin najdrobniejsze szmery,

nieuchwytne dla zwykłego ucha, dosłyszał prąd cichych

background image

pomruków, które dochodziły teraz z jej wnętrza, gdy

obdarzał ją coraz silniejszymi doznaniami. Usłyszał i

mimo woli wyodrębnił subtelne odcienie odróżniające

poszczególne pomruki. Skórą, nie uchem odbierał

nieznaczne wahnięcia w rytmie jej oddechu, wyczuwał

falujące drgania jej skóry, jak gdyby cały zmienił się w

czuły sejsmograf, który wychwytuje i natychmiast

tłumaczy kod reakcji jej ciała, by następnie wykonać to,

co odczytał, nawigując z mistrzowską precyzją. Odgaduje

zawczasu i ostrożnie omija każdą mieliznę, każdą

podwodną rafę, eliminuje najmniejsze tarcie, prócz tego

powolnego, co nadchodzi i wraca, nadchodzi, krąży i

wraca, nadchodzi, muska i wraca, doprowadzając całe jej

ciało do drżenia. Tymczasem jej pomruki przeszły w

delikatne łkania, błagania, jęki, gwałtowne okrzyki

zdumienia, a wargi zdradziły mu, że jej policzki zrosiły

łzy. Każdy dźwięk, każdy oddech i drgnienie, każda

przebiegająca po jej skórze fala, pomagały palcom

sternika prowadzić ją, sprawnie i niezawodnie, do

background image

wnętrza, do rodzimej przystani.

A w miarę jak rosły fale jej rozkoszy, rosła też jego

duma i coraz przyjemniej mu było odsuwać coraz dalej i

dalej własne zaspokojenie, zwlekać, póki nie wydobędzie

z niej całej miłosnej tęczy, póki jej tłumione łkanie nie

przestanie być tłumione, póki wezbrana powódź nie

porwie jej jak wodospad papierową łódkę (i mimo

wszystkich tych wzniosłych dążeń od czasu do czasu

kapitan, bez reszty oddany swojej misji, brał sobie zadatek

rozkoszy, ocierając się naprężonym ciałem o bok jej uda,

głębokimi i powolnymi ruchami, co zarazem zaspokajają i

wzbudzają pragnienie, lecz zaraz wracał do zadań, których

się podjął, i skupiał się na precyzyjnej nawigacji).

I podobnie jak muzyk bez reszty pochłonięty

wędrówką palców po klawiszach, nie pamiętał wcale, że

jeszcze kilka godzin wcześniej ta zawstydzona wiewiórka

wydawała mu się miła i nawet prawie piękna, tylko że

niepociągająca. Teraz jego dłonie ruszyły, by odsłonić jej

background image

zakryte nocną koszulą piersi, piersi dwunastolatki, i tym

razem go nie zatrzymywała, zniewolona więzami

namiętności, a kiedy nareszcie ujął w dłonie te pączki

kwiatów, zdjęty litością i pożądaniem poprowadził język

ku brodawkom i każdą po kolei brał między wargi, do

każdej zalecał się delikatnie językiem, tymczasem jego

palce znów zaczęły grać na jej intymnych wargach,

sięgając ukrytych płatków okalających owoc wiśni, który

był pełny i jędrny i przypominał nieomal trzecią

brodawkę. W ślad za jego palcami poszły też wargi i

język. A ona, niczym niemowlę, wsunęła nagle kciuk

głęboko do ust i zaczęła głośno ssać, aż naraz jej plecy

uniosły się i wyprężyły niby cięciwa napiętego łuku, a

chwilę później, gdy opadła z powrotem na materac,

rozległ się dochodzący jakby z dna głębokiej studni

przeciągły i miękki krzyk, wyrażający nie tylko rozkosz,

ale też zdumienie i zachwyt, jak gdyby jeszcze nigdy nie

przybiła do tej swojej najskrytszej kei i jakby nawet w

najśmielszych fantazjach nie przypuszczała, co czeka ją

background image

tam, u nabrzeża.

Zaczęła więc nagle płakać w głos i powiedziała mu:

„Patrz. Płaczę”. I ten dziewczęcy płacz sprawił, że wtuliła

w jego ramię swoją twarz małego gryzonia i wyszeptała:

„Przepraszam, to tylko dlatego, że trochę się przed tobą

wstydzę”.

Zaczęła pieścić go po policzkach i czole długimi

wolnymi ruchami, aż uspokoiła się i płacz ustał. Jednak

po dwóch-trzech minutach usiadła nagle na łóżku i

unosząc ręce, zasłoniła na chwilę twarz koszulą nocną,

która zrolowała się wokół jej bioder, spychana tam i od

góry, i od dołu, zdjęła ją i powiedziała: „Teraz już mi

wszystko jedno, że mnie zobaczysz”, po czym położyła

się z powrotem na wznak, czekając na niego, aż przyjdzie.

On jednak tylko leżał na boku w pozycji embrionu, by

ukryć przed nią, że kiedy omdlewała z rozkoszy, jego

męskość znowu zwiędła. Teraz bał się, że pewnie poczuje

się tym urażona albo może będzie się za to winić.

Lecz ona akurat nabrała śmiałości, o jaką nawet się

background image

nie podejrzewała, i zaskakując zarówno siebie, jak i jego,

zwilżywszy palce, sięgnęła niepewną ręką po jego członek

i przesuwała po nim dłonią w tę i z powrotem,

obdarowując go taką pieszczotą, jakiej nigdy nie ośmieliła

się dać ani pierwszemu chłopakowi, którego miała przed

dwunastu laty, ani tamtemu żonatemu mężczyźnie sprzed

sześciu i pół roku.

I ta pieszczota ukazała jej to, czego się już domyślała,

ale nie była tym urażona, przeciwnie, ogarnęła ją fala

miłości, szczodrości i matczynego współczucia,

współczucia dla jego zakłopotania, współczucia dla jego

wstydu i niepokoju o to, co ona może sobie o nim

pomyśleć, dla wstydu i niepokoju, które zapewne teraz go

nurtują.

Jednocześnie zbudziła się w niej pewna kobieca

stanowczość, której towarzyszyło poczucie, że teraz musi,

ale to naprawdę musi mu pomóc, więc przełamując

skrępowanie, polizała palce, otuliła nimi jego zwiotczały

członek i zaczęła wodzić po nim dookoła niepewnymi

background image

ruchami, które nie były wprawne, za to pełne oddania,

zapału i czułości, i jakby kapiące najprzedniejszą mirrą.

Pięcioma palcami, które uniosły się ambicją, dogadzała

mu pieczołowicie, jeszcze i jeszcze, nie do końca wiedząc

jak, ale starając się odgadywać, a potem też ustami,

aksamitem języka, wytrwale jak pilna uczennica, aż

znowu poczuł pierwsze podrygiwania zwiastujące

dźwignięcie się z upadku.

W tej samej chwili autor przypomniał sobie nagle

człowieka, który siedział przez cały wieczór w kącie sali,

raz po raz wydając najróżniejsze paskudne chichoty

obrzydzenia i szyderstwa. Był to Arnold, Arnold Bartok,

chudy

kościsty

mężczyzna,

nieco

zasuszony,

przypominający chorą, prawie zupełnie wyleniałą małpę.

Ledwie miesiąc temu został zwolniony z pracy na pół

etatu przy sortowaniu paczek w prywatnej firmie

kurierskiej. Wraz z matką spędza parne noce w klitce

dawnej pralni, pod jednym kocem, i co godzinę-dwie musi

background image

podsuwać matce nocnik, a potem wyjmować go spod

zwałów jej zwiotczałego ciała. Arnold Bartok, który snuje

rozważania nad życiem wiecznym i możliwością

unicestwienia śmierci.

Przy tym wspomnieniu dogasły w nim ostatnie

przebłyski namiętności. Sumienne palce Rachel nie mogły

cofnąć tego, co uczynił mu Arnold Bartok, być może w

ramach spóźnionej zemsty. Również młody poeta Juwal

zjawił się teraz w jego myślach, stał i czekał cierpliwie w

kolejce wśród proszących o autograf, nie po to, by też

poprosić, lecz by powiedzieć autorowi, bez złości, tylko z

lekkim przygnębieniem:

– Ale mimo wszystko trochę mnie pan skrzywdził,

prawda?

Na darmo próbowałby teraz wytłumaczyć Rachel to,

co nie ma wytłumaczenia. Nawet znacznie bardziej

doświadczona od niej kobieta mogłaby wpaść w

zakłopotanie, a nawet winić się o porażkę.

Zaraz wziął na siebie odpowiedzialność i za własną

background image

niemoc, i za niezręczną sytuację, w jakiej ją postawił.

Gdyby w ogóle można było mówić takie rzeczy,

chociażby szeptem w łóżku, w ciemności, około drugiej w

nocy, Rachel chybaby się ośmieliła powiedzieć mu mniej

więcej tak: „Tylko mi nie bądź smutny, strasznie cię

proszę, w ogóle nie bądź smutny, ani trochę, i ani trochę

nie próbuj mnie przepraszać, nie trzeba, bo twój

zwiotczały członek wchodzi teraz we mnie, właśnie teraz,

wchodzi we mnie i sięga tak głęboko do środka, do

najgłębszych zakamarków, tam, gdzie naprężony nie

sięgnął nigdy w życiu, i w ogóle żaden naprężony członek

nie mógłby wejść we mnie tak głęboko”.

Ale jak mogła wyrazić takie uczucie, na głos albo

szeptem, przed mężczyzną, którego zna właściwie tylko z

napisanych przez niego książek?

W nikłych przebłyskach światła latarni, sączących się

z ulicy przez szczelinę między zasłonami, Rachel wstanie

teraz z łóżka. Namaca i podniesie z podłogi koszulę.

background image

Zamknie się w łazience i wróci po dziesięciu minutach,

umyta, chłodna, pachnąca, już w nowej koszuli, tak samo

długiej jak poprzednia, sięgającej jej do kostek, i też z

zapiętymi guzikami pod szyją. Oboma. Wypuści nawet z

łazienki Joselita, diabła w kociej skórze, który

natychmiast wyskoczy i wdrapie się na swój posterunek,

wysoko, tuż pod sufitem, na wyżynach górnej półki regału

na książki i płyty. Stamtąd wlepi żółtawe tygrysie oczy,

wrogie albo zdumione i zaciekawione, a może zupełnie

pozbawione emocji, w obcego, który zajął jego miejsce w

łóżku. Jakby mówił: „No i po co ci było to wszystko?”

Albo: „Przecież wiedziałem, że tak się to skończy, ty

zresztą też”.

Obcy będzie leżał zgnębiony na plecach, paląc

papierosa, okryty męską bydlęcą hańbą, wstydząc się

nawet tego prymitywnego zawstydzenia, które go

ogarnęło, jakby był ogierem albo buhajem niezdatnym już

do swojej roli, a mimo to będzie szukał pocieszenia w

milczącym napawaniu się bogactwem rozkoszy, którymi

background image

zdołał obdarzyć Rachel, i gamą pomruków, jakie udało

mu się wydobyć z jej ciała. I zaraz zacznie się wstydzić

nawet tej nadętej pociechy. Gdyby choć mógł powiedzieć:

„Posłuchaj, Rachel, niech ci nie będzie przykro, przecież

wszystkie osoby w tym opowiadaniu, wszystkie są tylko i

wyłącznie samym autorem: Riki i Charlie, Lucy i Leon,

Owadja, Juwal i Jerocham, wszystkie są tylko nim i

wszystko, co tutaj przeżywają, przeżywa właściwie tylko

on, i ty też, Rachel, ty też przecież jesteś tylko moją

myślą, a wszystko, co się teraz dzieje z tobą i ze mną, tak

naprawdę dotyczy tylko mnie”.

– Spójrz tylko – mówi Rachel. – Spójrz, zobacz, masz

tutaj zadrapanie, dość głębokie. Poleciało ci nawet trochę

krwi. Mogę odkazić? Przylepić plaster?

– Zostaw. Nie warto. To nic takiego.

– Wpadłeś na coś? Rozdarła ci się też koszula.

– Walczyłem o ciebie ze smokiem. Z siedmioma

czarownikami, pięcioma demonami i smokiem. Zabiłem

wszystkich, ale przedtem dźgnęli mnie mieczem.

background image

– Wystarczy. Nie bój się. To tylko jodyna. Chwilę

popiecze i już. Po bólu. Gotowe. Co to, pogromca

czarowników i smoków boi się kropli jodyny i plastra?

Teraz już nie leży na wznak i nie jest zawstydzony

ani zarozumiały, tylko znów zajęty: wstaje, owija się jej

prześcieradłem, zapala papierosa, gasi go, zaciągnąwszy

się trzy-cztery razy, zbiera po omacku swoje rzeczy

rozrzucone po wykładzinie wokół jej łóżka, wchodzi do

łazienki, żeby się załatwić i wziąć prysznic – pod zimną

wodą – po czym wychodzi ubrany, ale zupełnie mokry, bo

wolał się nie wycierać: tak czuje się bardziej rześko.

– Kawę? Bułeczkę? Tosta? To nie zajmie nawet

pięciu minut.

– Nie, dziękuję, wiewióreczko, lecę. Zaraz wpół do

trzeciej.

– O, proszę. Woda już się zagotowała. Napij się

chociaż kawy.

– Dziękuję, nie. Rachel, wybacz, ale naprawdę już

background image

muszę iść (znów „naprawdę”, oto słowo szyfr, zza którego

wyziera spłaszczona gęba kłamstwa).

– Powiedz, było nam dobrze, prawda?

– Bardzo. Mnie było z tobą naprawdę wspaniale. I

posłuchaj. Rachel. Niedługo zadzwonię (nie zadzwonisz.

Bo po co?). A ty, w miarę możliwości, nie gniewaj się.

Ani na mnie, ani na siebie. I nie bądź też smutna (przecież

ona już jest smutna, i to przez ciebie, łajdaku, dobrze o

tym wiesz, wiedziałeś z góry). Więc do zobaczenia?

Cześć, Joselito, i ostrzegam cię, żebyś dobrze pilnował tej

dziewczyny, bo jak nie, to będziesz miał ze mną do

czynienia (trochę trudno mu już przychodzi ukryć

zniecierpliwienie. Naciska klamkę, tę samą, którą

ostrożnie sprawdzał trzy godziny temu od zewnątrz,

chociaż właściwie wolał, aby drzwi pozostały zamknięte.

Ale po co w takim razie wchodziłeś tu po ciemku? Po co

sprawdzałeś klamkę?).

– Poczekaj, może chociaż szklankę ziołowej herbaty?

Mam też argentyńską yerba mate. Może jednak zostaniesz

background image

do rana? Joselito, prawda, że go zapraszamy?

– Dziękuję wam, ale naprawdę muszę. Zadzwonię.

Porozmawiamy.

I nagle jej głos znów staje się drżący, potulny,

podobnie jak w pierwszych chwilach po ich wspólnym

wyjściu z domu kultury.

– Jesteś rozczarowany? Mną?

– Rozczarowany? Coś ty? Czym?

Milczy. Jej palce usiłują zapiąć górny guzik nocnej

koszuli, ale nie udaje im się, bo guzik jest już zapięty.

– Nie, nie rozczarowany. Co znowu. Jesteś naprawdę

wspaniała, Rachel (ale to czcza gadanina, bo w głębi serca

zadaje sobie teraz pytanie, co w ogóle sprowadziło go

tutaj w środku nocy. Co też mu przyszło do głowy?

Trzymając już rękę na klamce, spogląda na zegarek:

spędził tu dwie i pół godziny. Nawet więcej: dwie godziny

i czterdzieści minut).

– Chciałabym tylko, żebyś wiedział...

– Wiem, Rachel (specjalnie jej przerywa, żeby nie

background image

usłyszeć tego, co ona, zdaje się, ma mu do powiedzenia).

Wiem. I nie martw się. Przecież sama powiedziałaś, że

było nam razem naprawdę wspaniale. Do zobaczenia.

Połóż się z powrotem i śpij aż do rana. Albo nawet do

południa, czemu nie? (Wyrazy „przecież”, „czemu nie?”,

a zwłaszcza „naprawdę” zmieniają jego pustą mowę w

jeszcze bardziej jałową i kłamliwą. „Co za nędza”, mówi

do siebie. „Co za wstyd”, mówi. )

A potem? Może potem poszedłeś stamtąd, żeby

sprawdzić, czy kawiarnia Riki jest jeszcze otwarta

dwadzieścia po drugiej w nocy i czy przypadkiem nie ma

tam nadal Riki?

Jest już znowu na dworze, w ciemności, kieruje swoje

kroki z ulicy w boczną aleję, a z alei w jeden zaułek,

potem w następny. I właśnie teraz – oho, kolega nam się

obudził! – właśnie teraz jego członek zaczyna ni stąd, ni

zowąd nabierać życia. O co ci chodzi, palancie? Teraz

sobie przypomniałeś? Bardzo cię przepraszam, ale który z

background image

nas jest większym idiotą, ty czyja? Więc cicho bądź.

Przecinając pustą ulicę oświetloną przez żółte latarnie

i kierując się w prawo, w pusty i niemal zupełnie ciemny

zaułek, autor zacznie szkicować w myślach dodatkowe

rysy postaci pani Miriam Nehorait oraz kaowca

Jerochama Szdematiego, aby nie wyszły mu płaskie.

Nogi tymczasem zaniosły go już w nieznajomą

okolicę, niedaleko miejsca, gdzie kończy się miasto, a

zaczynają rozciągać puste nocne pola.

Kolistą drogą wieje wiatr,

Przemija i wraca swym biegiem,

Zaczekaj: może nadszedł czas,

By uniósł na skrzydłach i ciebie?

Przy niewykończonym budynku krępy, lekko

zgarbiony stróż nocny oddawać będzie długo mocz, stojąc

w bezruchu z uniesionym jednym barkiem. Za nim już

tylko rzędy słupów elektrycznych, niewybrukowany

background image

chodnik, magazyny, blaszane budy, kupy piachu i żwiru.

Jezdnia zmieni się tutaj w piaszczystą drogę i oto już

koniec miasta: zarośnięte cierniami nieużytki, cztery

zardzewiałe beczki, place zawalone budowlanymi

odpadami, połamane graty, w dole cień krzewów

rycynusu, wrak dżipa, opona do połowy wkopana w

piasek, nareszcie będziesz sam. Usiądziesz na odwróconej

skrzynce. Zobaczysz cień gór. Gwiazdy. Migoczące

światła domów. Durna sygnalizacja na skrzyżowaniu

zmienia w kółko kolory: żółte, zielone, czerwone, bez

potrzeby. Dalekie szczekanie psów i lekki smrodek

kanalizacji. Po co o tym pisać? To wszystko jest i będzie

nadal, czy to opiszesz czy nie, czy będziesz tutaj czy nie. I

znów kłaniają się te podstawowe pytania, które pojawiły

się już na początku tego tekstu: po co piszesz. Dlaczego

piszesz właśnie w ten sposób. Jaki wkład, jeśli w ogóle,

wnoszą twoje opowieści do społeczeństwa, do państwa

albo rozwijania pozytywnych wartości? Na kogo chcesz

oddziaływać? Może w gruncie rzeczy piszesz tylko dla

background image

sławy? Albo dla pieniędzy?

Mając szesnaście – siedemnaście lat, w wieku

młodego poety Juwala Dotana, autor nocami siadał sam w

opuszczonym magazynie i przelewał na papier porwane

strzępy opowieści. Pisał je mniej więcej tak, jak śnił i jak

się onanizował: w wirze obsesji, entuzjazmu i rozpaczy,

wstrętu i nieszczęścia. Miał też w sobie pewną ciekawość,

nigdy niesytą dociekania, dlaczego ludzie wciąż

wyrządzają sobie nawzajem i sobie samym rzeczy,

których nie zamierzali wyrządzić.

Nadal jest tego ciekaw, ale z biegiem lat nabrał

pewnego fizycznego lęku przed bezpośrednim kontaktem

z obcymi: nawet lekkie, przypadkowe otarcie wprawia go

w przerażenie. Nawet dotyk obcej ręki na ramieniu.

Nawet konieczność oddychania powietrzem, które

przedtem mogło być w ich płucach. A mimo to wciąż na

nich patrzy i pisze o nich, tak by ich dotykać, nie

dotykając, i aby oni dotykali go bez rzeczywistego

kontaktu.

background image

Może tak: pisze o nich jak fotograf w czasach

sepiowych zdjęć, fotograf uroczystości rodzinnych. Uwija

się między postaciami, rozmawia ze wszystkimi,

zaprzyjaźnia się, żartuje, prosi, by wreszcie stanęli na

swoich miejscach, chodzi i ustawia wszystkie osoby

dramatu w półkolu: wysokich na stojąco, pod nimi sadza

niższych, kobiety i dzieci, ścieśnia odstępy między nimi,

przysuwa głowę do głowy, przechodzi parę razy między

rzędami i od niechcenia poprawia tu i ówdzie kołnierzyk,

wystającą koszulę, mankiety rękawów, wstążki u

warkoczy, po czym wycofuje się za aparat ustawiony na

trójnogim statywie, wsuwa głowę pod czarną płachtę,

zamyka oko, odlicza głośno do trzech, wreszcie naciska

wyzwalacz i tym sposobem zamienia wszystkich w duchy

(tylko szary kocur Miriam Nehorait się wyłamał i nie

zechciał zastygnąć w bezruchu, być może wyczuwając

bliskość Joselita, i dlatego pozostał na zawsze uwięziony

w rogu zdjęcia, z trzema albo czterema ogonami.

Lizawieta Kunicyn zamrugała i na zdjęciu puszcza oko.

background image

Łysina pomocnika szwarccharakterów, pana Leona,

połyskuje niezdrowo. Młody poeta, Juwal Dahan,

zapomniał się uśmiechnąć, za to Charlie uśmiecha się od

ucha do ucha. Rochele Reznik spuszcza wzrok na czubki

butów, a Lucy, wicemiss bikini, prezentuje lekkiego,

uroczego zeza w lewym oku).

Ale po co pisać o czymś, co istnieje i bez ciebie? Po

co malować słowami to, co nimi nie jest?

I znowu: jakie zadanie spełniają, jeśli w ogóle, twoje

opowieści? Komu przynoszą pożytek? Komu są

potrzebne, wybacz to pytanie, twoje wyświechtane

fantazje o rozmaitych banalnych przygodach łóżkowych

ze sfrustrowanymi kelnerkami, o niezamężnych

lektorkach mieszkających z kotami, o wicemiss bikini z

Ejlatu sprzed dwudziestu lat? Może byś jednak zechciał

łaskawie nam wyjaśnić, krótko, własnymi słowami, co tak

naprawdę autor chce w tym tekście powiedzieć?

Przepełnia go wstyd, że przypatruje się im wszystkim

background image

z daleka, z boku, jak gdyby wszyscy istnieli tylko po to,

by wykorzystał ich do swoich opowiadań. A temu

wstydowi towarzyszy też dojmujący żal nad własnym

wiecznym wyobcowaniem, nad niemożnością dotykania i

bycia dotykanym, nad tym, że głową przez całe życie tkwi

pod czarną płachtą starego aparatu.

Jak żona Lota: żeby pisać, musisz spojrzeć wstecz. A

wtedy twój wzrok zamienia i ciebie, i ich w słupy soli.

Pisać o sprawach, które istnieją, próbować ująć

odcień, zapach albo dźwięk w słowa, to przecież w

gruncie rzeczy trochę tak, jakby grać Schuberta, kiedy

Schubert siedzi w pokoju i może podśmiewa się w

ciemności:

Taki spokój tu. Pusto, zielono.

Kruk na slupie zastyga kamieniem,

Dwa cyprysy są w siebie wtulone,

A ten trzeci ma tylko siebie.

background image

Potrzebujesz też korekty. Bo niedokładnie opisałeś

panią Miriam Nehorait, obrzmiałe nogi z fioletowymi

żylakami i zwiędła twarz, nieprzytomna z kulturalnej

rozkoszy: przecież potem, kiedy do ciebie podeszła,

dostrzegłeś z bliska subtelność jej ust, niebywale kształtne

palce, łagodność brązowych oczu, oczu pełnej entuzjazmu

dziewczynki o długich, zawijających się lekko ku górze

rzęsach. Każdego dnia karmi i poi osiem podwórzowych

kotów, w tym jednego z obgryzionym uchem. Jechiel

Nehorai, jej mąż, został rozjechany dziewięć lat temu, gdy

pełnił misję syjonistyczną w Montevideo. Obaj jej żonaci

synowie są ginekologami w Nowym Jorku (jeden z nich

ożenił się z córką tej sąsiadki, która podglądała, pani

optyk Lizawiety Kunicyn).

Kilka lat temu zaczął się rodzić niezdecydowany,

nieokreślony związek między Miriam Nehorait, niemłodą

kobietą mieszkającą samotnie w dwupokojowym

mieszkaniu, a wdowcem z sąsiedztwa, tym żwawym

kaowcem,

ogarniętym

krzykliwą

wesołością

i

background image

rozsiewającym naokoło gęste cielesne wyziewy,

Jerochamem Szdematim – to ten mężczyzna o twarzy

podobnej do bochenka chleba, który za długo leżał w

koszyku, aż zaczął się kurczyć i pękać. Kiedyś, w latach

sześćdziesiątych, umieszczono Jerochama Szdematiego na

trzynastym miejscu na liście kandydatów z ramienia Unii

Pracy „Robotnicy Syjonu” i omal się nie dostał do

Knesetu. Był jednym z ostatnich walczących o

wprowadzenie

powszechnej

komuny

obejmującej

wszystkich robotników Palestyny, Żydów i Arabów,

mężczyzn i kobiety, z których każdy pracowałby najlepiej

jak potrafi i co miesiąc przekazywał swoją pensję do kasy

komuny. Kasa ta z kolei miałaby wypłacać każdemu

robotnikowi i robotnicy podstawową, jednakową pensję,

do której dochodziłyby dodatki uzależnione od liczby

dzieci,

stanu

zdrowia,

potrzeb

edukacyjnych

i

wychowawczych każdej robotniczej rodziny, każdemu

według właściwej miary, tyle ile naprawdę potrzebuje.

Wierzył, że człowiek jest szczodry z natury i tylko

background image

warunki społeczne popychają nas w ramiona egoizmu,

chciwości i wyzysku. I oto dziś wieczorem, tuż przed

waszym wejściem na podium, poprosił cię, byś mu

przypomniał, że ma się z tobą podzielić jakąś uwagą

związaną z Księgą żartów i dowcipów reb Altera

Drujanowa. Zapomniałeś o tym, a teraz już za późno. Nie

dowiesz się więc nigdy, jaka jest zasadnicza różnica

między żartem a dowcipem. Przecież z Jerochamem

Szdematim raczej nie będziesz miał już okazji się spotkać.

Może zatrzymasz się tu na chwilę i popracujesz nad

tą postacią, wzbogacając ją o jakieś nawyki, dzięki którym

utrwali się ona w pamięci czytelników, dwa-trzy

dziwactwa: na przykład nawyk namiętnego lizania całą

szerokością języka pasków kleju na odwrocie koperty,

jakby to były słodycze. Jerocham Szdemati zwykł też z

pewną zmysłową zachłannością ślinić obficie językiem

znaczki pocztowe, a po polizaniu natychmiast przyklejać

je do koperty przez solidne rąbnięcie pięścią, co

sprawiało, że Miriam Nehorait stawała jak wryta i drżała

background image

ze strachu przed „tatarską stroną jego natury”.

Słuchawkę telefonu zwykle porywał już przy

pierwszym dzwonku zamaszystym, energicznym ruchem,

jakby ciskał kamieniem, i mówił do niej: „Tak, słucham,

tu Szdemati, z kim mam przyjemność? Bartok? Ależ nie,

nie znam żadnego Bartoka, Arnold nie Arnold, żadnego

Bartoka

nie

znam,

nie,

nie,

drogi

przyjacielu,

zdecydowanie nie, w żadnym wypadku, bardzo mi

przykro, ale nie jestem upoważniony, żeby podawać

numer telefonu do autora, nikt mi nie pozwolił tego

zrobić, bardzo mi przykro, przyjacielu, a dlaczego, jeśli

wolno spytać, nie spróbuje pan na przykład zwrócić się do

sekretariatu związku pisarzy? Hę?”

Jerocham Szdemati prawie zawsze ma siniaki na

łokciach, czole, barku albo kolanie, a to z powodu

swojego zwyczaju ignorowania przedmiotów martwych i

prób przechodzenia przez nie, jak gdyby były z powietrza.

A może przeciwnie, może to wszystkie przedmioty

martwe żywią do niego jakąś zadawnioną urazę i mu

background image

dokuczają? Oparcie krzesła co chwilę rzuca się na niego i

bodzie, róg kuchennej szafki tłucze go w głowę, kromka

chleba posmarowana miodem dybie na niego na ławce

akurat wtedy, kiedy chce usiąść, ogon kota wpycha mu się

pod podeszwy butów, a szklanka gorącej herbaty wprost

uwielbia jego spodnie. Mimo to pisuje jeszcze czasami

pełne oburzenia listy do redakcji wieczornej gazety,

potępiając i obnażając bez litości szpetotę, arogancję,

podłość i fałsz, które rozpanoszyły się u nas, zwłaszcza w

polityce, i ogólnie w ludzkim życiu.

Rano ów spocony, postawny mężczyzna długo stoi w

spodniach od piżamy i pożółkłym podkoszulku przy

umywalce – nigdy nie zamyka drzwi łazienki podczas

głośnego, gruntownego mycia – pochyla się w szerokim

rozkroku, płucze i szoruje sobie twarz, kark, szerokie

barki, pierś porośniętą siwymi lokami, charczy i gulgocze

pod odkręconym kranem, potrząsa głową z boku na bok

jak pies po wyjściu z wody, z całej siły zaciska jedno

nozdrze po drugim, by wydmuchać całą zawartość do

background image

umywalki, odchrząkuje i spluwa z rykiem, od którego

Miriam Nehorait, znajdująca się w kuchni za ścianą, aż się

wzdryga. Na końcu stoi tam jeszcze dobre trzy minuty i

wyciera się zawzięcie, raz za razem, jakby szorował

patelnię.

Ale gdy tylko ktoś pochwalił usmażony przez niego

omlet, obraz na ścianie w jego pokoju, dokonania

pierwszych osadników, strajk portowców w Hajfie albo

piękno zachodu słońca za oknem – jego oczy zaraz

wilgotniały z wdzięczności. Pod jego płomiennym stylem

mówienia na każdy temat – od rozpadu klasy robotniczej

aż po powszechną infantylizację kultury izraelskiej i

ogólnoświatowej – zawsze, bez wyjątku, płynie radosny

głębinowy strumyk, jakby Prąd Zatokowy ciepła i

serdecznej życzliwości. Nawet kiedy próbuje zagrzmieć,

zasiać strach swoim gniewem, potępić coś wściekłym

rykiem – nawet wtedy zawsze jego twarz otacza

dobroduszny blask niewyczerpanego optymizmu i zapału,

który nie zna zmęczenia.

background image

Wnuczkę swojego brata Jerocham Szdemati zawsze

wita stałą zagadką albo żartem: „Powiedz mi, moja

krasawico, kto to jest: ma futerko, skrzydła, a kiedy śpi,

zwisa głową w dół? Nietoperz? Taktoperz? Czy

Możetoperz? No? Chi, chi, kto?” (Ignoruje zupełnie fakt,

że wnuczka już urosła i ma czternaście i pół roku. ) Aby

zachować swój radosny, aktywny i pozytywny wizerunek,

odpowiadający ideałom Histadrutu, Jerocham Szdemati

utrzymuje w tajemnicy, zarówno przed stryjeczną

wnuczką, jak i przed swoją przyjaciółką Miriam Nehorait,

chorobę krwi, z której, jak zdradził mu lekarz, nie ma

wielkich szans na wyzdrowienie.

Już prawie trzecia w nocy. Można by tu wprowadzić

chyba jeszcze jedną poprawkę – mówi do siebie autor,

przechodząc na czerwonym świetle przez wyludnioną

ulicę. Rozgląda się naokoło i widzi, że wszędzie pusto, a

jedna latarnia mruga, jakby nie była pewna, czy jest sens

świecić. – Można by sprowadzić (powiedzmy jutro o

background image

dziewiątej rano) Charliego, tego, który był kiedyś

rezerwowym bramkarzem w drużynie Bnei Jehuda i

chłopakiem Lucy, wicemiss bikini, potem chłopakiem

kelnerki Riki, a następnie znowu Lucy, i z każdą z nich

spędził upojny tydzień w hotelu swojego wuja w Ejlacie,

teraz zaś ma rodzinę i wytwórnię słonecznych

podgrzewaczy wody w Cholonie, skąd eksportuje je nawet

na Cypr, można by go sprowadzić już jutro o dziewiątej

rano na oddział wewnętrzny w szpitalu Ichiłowa z

niezapowiedzianą wizytą u wuja, Owadii Chazama.

A dlaczego miałby przychodzić sam? Będzie się bał.

Słowa „w stanie ciężkim” napawają go przerażeniem.

Wolałby raczej przyjść z żoną: niech przyjdzie z Lucy,

przyjaciółką z dawnych dobrych czasów, tą, którą kiedyś

nazywał pieszczotliwie „Gogog”.

Nie z Lucy. Z Riki, u której przez letnią bluzkę

widać, że chodzi bez stanika, i ma tam jakby dwa ciemne

szczeniaki, które przy każdym kroku wiercą się jej pod

bluzką. Ją także Charlie nazywał czasem z czułością

background image

„Gogog”.

A właściwie przecież Charlie może przyjść z obiema?

Owadja Chazam otworzy nagle oczy i spróbuje

pomachać słabo dłonią. Wskutek osłabienia wychudzona

ręka opadnie na prześcieradło, a on wymamrocze: „Po

coście przyszli, naprawdę, jak Boga kocham, nie trzeba

było”. Następnie powie coś jeszcze, ale tak słabo, że

Charlie i dziewczyny nie zdołają zrozumieć. Pacjent z

sąsiedniego łóżka będzie musiał im przetłumaczyć:

– On chce, żeby sobie państwo przynieśli krzesła, tam

spod okna. Po prostu prosi, żeby państwo usiedli.

Charliego opadnie nagle strach zmieszany z litością,

lekkim obrzydzeniem i wstydem z powodu tego

obrzydzenia. Będzie się starał mówić wesoło i zbyt

głośno, jak gdyby konający cierpiał też na przytępienie

słuchu: dobra, a więc tak. Przyszedł z tymi dwiema

dziewczynami, żeby wyciągnąć stąd Owadję.

– Jazda – zawoła Charlie dobrodusznie. – No dalej,

artysto, dosyć się tu wybyczyłeś, chodź, przejdź się

background image

trochę, zobaczymy cię na dworze, będziesz jak młody

lew, poopowiadamy sobie kawały, że boki zrywać. No,

chodź, oprzyj się na tych dwóch kociakach, które ci

przyprowadziłem, i ruszamy. Chodź tu, co żeś myślał, że

przyszliśmy cię odwiedzić? Akurat! Nic z tych rzeczy,

przyszliśmy cię porwać. Dziewczyny cię ubiorą i zaraz

stąd spadasz, a tymczasem wybierz sobie którąś z nich,

którą wolisz, Charlie zaprasza, a może masz ochotę na

obydwie? Dla ciebie – obydwie on the house.

Chory znów coś wycharczy, a Charlie powie: „Co?

co? Nie słychać, mów wyraźnie”. I znów pacjent z

sąsiedniego łóżka przetłumaczy:

– On mówi „Aniołki Charliego”. Chodzi mu o te

dziewczyny, które z panem przyszły. Chce powiedzieć, że

są jak z serialu Aniołki Charliego, z telewizji. Tak

zażartował.

Żartując tak z Owadją Chazamem i pacjentem obok,

Charlie uświadamia sobie, że Owadja Chazam naprawdę

jest umierający. Już przed przyjściem tutaj uprzedzano go,

background image

że jego stan jest dość ciężki, ale dla niego „ciężki stan”

oznacza raczej zmiażdżone kolano albo złamanie sześciu

żeber. Teraz nagle zrozumiał, że pierwszy raz w życiu

dotyka konającego człowieka i że ten dotyk budzi w nim

zarazem strach i swego rodzaju dziką radość, że tym

konającym, dzięki Bogu, jest ktoś inny, nie on. Że on sam

jest silny i zdrowy i zaraz sobie stąd pójdzie, a Owadja już

nigdy donikąd nie pójdzie. Koniec.

Ta radość zawstydza Charliego i wprawia w

zakłopotanie, a z tego zakłopotania zaczyna mówić

jeszcze głośniej, bez przerwy dowcipkować, aż konający

daje mu znak zmęczoną ręką i mamrocze coś, czego

Charlie nie dosłyszy i nawet chory z sąsiedniego łóżka nie

może zrozumieć. Dopiero gdy Owadja Chazam powtarza

kilka razy w kółko te same zdławione sylaby, sąsiadowi

udaje się przetłumaczyć:

– Oranżada. On mówi „oranżada”. Po prostu chce się

napić, chce, żeby mu przynieść butelkę oranżady.

– Oranżada – dziwi się Charlie. – Ale skąd mu

background image

weźmiemy oranżadę? Był taki napój, ale przestali go

produkować chyba ze sto lat temu. Co tam sto.

Dwadzieścia lat temu jak nic. Lucy? Riki? Oranżada?

Kiedy ostatnio widziałyście takie zwierzę?

Pacjent obok nie daje za wygraną, jest złośliwy,

mściwy i cieszy się, że może komuś dokuczyć i się

podrażnić:

– Ale to wszystko, o co on prosi. O to, o nic innego.

To jego jedyna prośba. Co państwo na to poradzą?

Charlie drapie się w kark, a wreszcie klepie Riki po

głowie.

– Dalej, kociaki. Co, nie widzicie, że naszemu

przyjacielowi smutno? Więc może zaczniecie go trochę

pieścić? Tak, obie. Razem. Pogłaskać mi go po głowie i

po całym ciele. Porządnie, tak żeby go trochę mniej

bolało. Co, nie macie oczu? Nie widzicie, że naszego

przyjaciela boli? Więc pokażcie mu, czego żeście się u

mnie nauczyły. Schylcie się, zróbcie mu good time.

Gogog i Gogog. Obydwie.

background image

Mówiąc tak, Charlie sam się nachyla i przełamując

obrzydzenie i strach, zaczyna gładzić chorego po spoconej

głowie, policzkach, po bladym czole, głaszcze go i płacze,

głaszcze i błaga chorego, który też pod wpływem tych

pieszczot zaczął płakać:

– Dosyć, chłopie, wystarczy, słowo daję, nie płacz,

zobaczysz, że będzie dobrze, zaufaj bratankowi, ja cię

stąd wyciągnę, wy też go głaszczcie, dziewczyny,

pogłaszczcie go tak ładnie, z czułością, głaszczcie mi go i

przestańcie obie miauczeć.

I tak póki pacjent z sąsiedniego łóżka, któremu oczy

też zwilgotniały, nie zadzwoni po pielęgniarkę, a kiedy ta

się zjawi, da jej do zrozumienia, że już dosyć, że chory za

bardzo się wzrusza, że powinna delikatnie, ale stanowczo

ich już stąd wyprosić.

Co do Rochele Reznik, przecież obiecałeś jej

zadzwonić któregoś dnia. Na pewno zadzwonisz,

oczywiście, że zadzwonisz, niedługo, tylko że przecież nie

background image

dostałeś od niej numeru telefonu. Nie dostałeś, bo wcale

nie poprosiłeś. Zapomniałeś ją poprosić. Sama przed

lustrem w swoim ascetycznym pokoju, owianym

subtelnym zapachem czystości, umeblowanym prosto i

chronionym przez jasne zasłony, stoi teraz w skromnej

nocnej koszuli przy świetle lampy z plecionym abażurem

z makramy i starannie składa bieliznę. Poprzednią koszulę

i bieliznę wrzuciła do kosza na pranie. Jest zasmucona

widokiem własnego płaskiego ciała w lustrze po

wewnętrznej stronie drzwi szafy: gdybym tak miała piersi,

jak mama albo siostra, całe moje życie byłoby inne.

Czemu nie pozwoliłam mu przyjść? Przecież on, na swój

uprzejmy, ojcowski sposób, nalegał, żebym go zaprosiła.

Mogłam mu powiedzieć „chodź”. Mogłam mu zaparzyć

filiżankę herbaty albo yerba mate, albo nawet podać lekką

kolację. Mogłam mu powiedzieć, skoro moje czytanie tak

mu się podobało, że umiem też śpiewać. Mogłam mu

nawet zaśpiewać. Albo nastawić odpowiednią muzykę.

Napilibyśmy się kawy albo tej argentyńskiej yerba mate. I

background image

moglibyśmy nagle oboje...

Pewnie żadna na świecie mu nie odmówiła, tylko ja,

wybredna...

A teraz już nigdy, już nigdy...

Pewnie uważa, że jestem dziwna. Niekobieca.

Popatrz tylko, Joselito, tylko popatrz, jaka ze mnie

idiotka. Jeszcze nikt nie wymyślił bardziej pokręconej

idiotki ode mnie (te słowa wypowiedziała na głos, z

drwiną, ale przy tym bliska łez).

W zapiętej koszuli nocnej z prostej bawełny, jak

koszula pensjonarki z ubiegłego wieku, siedzi teraz

szczupła i wyprostowana na skraju łóżka, pod plakatem

ruchu na rzecz pokoju, ze zwiniętym w kłębek kotem na

kolanach, i notuje spokojnym pismem nazwy miast i

krajów na pudełkach zapałek ze swojej kolekcji,

pochodzących z dziesiątków słynnych hoteli, z których w

żadnym nie nocowała, Sankt Moritz, Saint-Tropez, San

Marino, Montreux, San Remo, Lugano.

background image

Ale co autor miał na myśli?

Rochele Reznik siedzi dalej na środku łóżka, na

kołdrze, warkocz rozpuściła jakiś czas temu, podkulone

nogi odsłaniają białe majtki pod koszulą nocną, ale nie ma

nikogo, kto by tam zaglądał, zasłony nie poszły do pralni,

tylko są szczelnie zaciągnięte ze względu na sąsiadów.

Wie, że ten pisarz mówił do niej tego wieczoru również

między wierszami, również pod słowami, które do niej

kierował, a ona niczego nie zrozumiała. Teraz jeszcze tak

posiedzi godzinę albo półtorej i nawet nie spróbuje

zasnąć, tylko będzie usiłowała zrozumieć, co powiedział.

Co właściwie kryło się za jego historią o pani z apteki,

która w dzieciństwie odsłoniła przed nim sekrety trucizn?

O ukrywaniu pięknej córki Trockiego?

O matce, która chciała, żeby jej synek zobaczył raz z

bliska żywego pisarza? O wujku, który spoliczkował posła

do Knesetu? Jej wzrok zatrzymuje się nagle na klamce

wejściowych drzwi, która przez krótką chwilę zdawała się

poruszać cicho, jak gdyby czyjaś spłoszona, niepewna

background image

ręka chciała sprawdzić, czy nie zapomniano zamknąć na

zasuwkę. Czy to gwałciciel z klatek schodowych?

Rachel na chwilę znieruchomieje ze strachu. Ale

zaraz błyśnie w niej gorąca iskierka, która rozproszy

strach, tak że nieomal pobiegnie boso do zamkniętych

drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer i mu otworzyć, nim

zdąży zapukać: „Wejdź, wejdź, przecież na ciebie

czekam”.

Ale nie. Nie zrobi tego, bo zbyt wiele już przeżyła

rozczarowań, upokorzeń i złudnych nadziei i cała jest

pokryta starymi bliznami po zawiedzionych marzeniach.

Będzie więc siedzieć dalej po turecku na łóżku posłanym

do snu, w długiej nocnej koszuli, z oczyma utkwionymi w

klamce jeszcze długo po tym, jak autor odszedł stamtąd

zrezygnowany, zbiegł w popłochu po schodach, a jego

ramię zaczepiło o drzwi zepsutej szafki z bezpiecznikami.

Aż poddając się zmęczeniu, położy się na wznak.

Przyjdzie kot, ułoży się jej na brzuchu i mrucząc,

będzie się ocierał bokami głowy o jej palce. Oczy jej i

background image

Joselita są otwarte i razem śledzą ćmę unoszącą się na tle

plakatu ruchu na rzecz pokoju z napisem „Życie synów

jest nam droższe niż groby przodków”.

Okryje się prześcieradłem i dalej będzie się głowić.

Joselito natomiast nadal będzie śledzić zgłodniałymi

ślepiami pętle zataczane w powietrzu przez nocnego

motyla. Wentylator z kolei będzie szumiał, wprawiając w

ruch wilgotne i ciepłe powietrze, a ona nie będzie mogła

zasnąć: od czasu do czasu zapadnie w krótką, niespokojną

drzemkę, podobną raczej do omdlenia niż do snu, i w tych

chwilach będzie miała wrażenie, że już prawie rozumie,

przecież to całkiem proste, ale po chwili ocknie się,

usiądzie na łóżku, spróbuje odpędzić komara i znów nie

będzie rozumieć, czego się od niej dzisiaj domagano. Po

co ją zaproszono na spacer po wieczorku literackim? Co

miała znaczyć jego ręka na jej ramieniu, a potem

obejmująca biodra? I wszystkie te jego historie, i

ukradkowe uściski na ciemnym podwórku? Czy tylko jej

się zdawało, dwie-trzy godziny temu, że ktoś wystraszoną

background image

dłonią badał klamkę drzwi, po czym zaraz się rozmyślił i

zbiegł po schodach? Zanim zdążyła zdecydować, czy

otworzyć czy nie?

Czy to był on, czy nie on? I dlaczego?

Nie znajdzie odpowiedzi i tylko żal będzie ją ściskał

coraz mocniej, bo przecież zaledwie przed chwilą, kiedy

zapadła w drzemkę, rozumiała wszystko, całkowicie, a oto

znów się zbudziła i nie pamięta, co zrozumiała.

Noc wlecze się bez końca, tkwi w miejscu, nie chce

mijać. Nawet Joselito wpadł w jakiś obłąkańczy niepokój,

najpierw chodzi miękkim krokiem po jej ciele, a potem

znienacka gryzie jej palce u stóp, napina się cały jak

sprężyna, po jego sierści przebiega seria gwałtownych

drgnięć zapowiadających skok i rzeczywiście skacze,

szarpie prześcieradło, zrywa się znowu i czepia brzegów

zasłony, jakby chciał ją zerwać, by jasno i dobitnie

potępić jej kłamstwo wobec pisarza na ten temat.

Mylił się więc poeta Cefanja Bet ha-Lachmi, wujek

background image

Bumek, który w swoim tomiku Rymy życia i śmierci

napisał, że bez ustępstwa nie ma zgody, gdzie jest panna,

tam pan młody. Nie miał też racji reb Alt er Drujanow,

który zawarł w swojej Księdze żartów i dowcipów

opowiastkę o nieudolnym mohelu, który spóźnił się na

ceremonię obrzezania: przecież kiedy się nad tym

zastanowić, żadne spóźnienie nie jest zabawne. Każde jest

nieodwracalne. Rację miał akurat ten gniewny

wychowawca czy wicedyrektor, doktor Pesach Jikhat,

który wstał pod koniec spotkania i ze świętym oburzeniem

stwierdził, że jedno z zadań literatury pięknej polega na

tym, by od czasu do czasu z nędzy i cierpienia wydobyć

bodaj szczyptę pociechy albo odrobinę dobroci. Jak to

powiedzieć? By przynajmniej polizać nasze rany, jeśli się

ich nie opatruje. A już na pewno nie powinna literatura

piękna lubować się w pustym szyderstwie i

rozdrapywaniu ran, jak to czynią aż do znudzenia dzisiejsi

pisarze. Wszystko u nich jest satyrą. Wszystko tylko

drwiną i parodią, nawet parodią ich samych, wszędzie

background image

tylko zjadliwy sarkazm, wszędzie pełno nikczemności.

Zdaniem doktora Pesacha Jikhata wypada przynajmniej

zwrócić im na to uwagę i uświadomić od czasu do czasu

wagę ich czynów.

Rachel wejdzie pod prysznic, spłucze się letnią wodą

i włoży świeżą koszulę nocną. Ta także ma dwa guziki

pod szyją i Rachel zapnie oba.

Jabłko upadło u stóp drzewa.

Drzewo nad jabłkiem stoi.

I żółknie. Jabłko marnieje,

Drzewo zrzuca pożółkłe liście.

Liście okrywają więdnące jabłko,

A chłodny wiatr je rozwiewa.

Jesień przechodzi w zimę ospałą,

Drzewo jest gołe, jabłko spleśniało.

Czas jest już bliski. Nie będzie bolało.

Dziesięć

minut

po

północy.

Pomocnik

background image

szwarccharakterów, pan Leon, i jego giermek Szlomo

Chugi siedzą jeszcze pod klimatyzatorem i oglądają

telewizję w wyremontowanym salonie u państwa

Chugich, na trzecim piętrze od strony podwórza.

Przestronne mieszkanie złożone z dwóch mniejszych,

które połączono w jedno, na osiedlu bloków w Jad

Elijahu. Obaj bezustannie chrupią fistaszki, orzeszki,

solone migdały i pestki słonecznika przy stole nakrytym

kwiaciastą ceratą, oglądają razem film o mordercach

(żony siedzą w kuchni albo w drugim pokoju, bo to nie

jest film dla widzów o słabych nerwach).

Pan Leon, zwalisty, łysy, o mętnoszarych oczach i

pociesznie małym nosku wyglądającym jak zabłąkany

guzik na samym środku księżyca, beszta swojego

gospodarza w przerwie na reklamy:

– Mówię ci, uwierz mi, Chugi, lepiej zaraz cofnij to,

co powiedziałeś, popatrz się na stół, kładę tu sto szekli

gotówką, zakład, że to nie ten Murzyn, wcale nie on, to

ten dentysta zabił wszystkich trzech, jednego po drugim,

background image

pozabijał ich tym, no, jak to się nazywa, tym, czym się

znieczula przed wyrywaniem zęba, tym ich wszystkich

wykończył. Zaraz, zaraz, za chwilę sam zobaczysz, jak się

machnąłeś z tym całym Murzynem, kompletna porażka,

Chugi, i ten błąd za pięć minut będzie cię kosztować

równo sto szekli, i jeszcze podziękujesz, że

powiedzieliśmy sto. Równie dobrze moglibyśmy jak nic

powiedzieć nawet pięćset.

Szlomo Chugi waha się, po czym zmienia zdanie:

– Słuchaj, ja tam nic nie mówię, może to faktycznie

ten dentysta zabija ich wszystkich po kolei, a nie Murzyn,

a ja po prostu podejrzewam niewinnego, niedługo się

okaże. Wszystko, co powiedziałem, to były tylko i

wyłącznie moje prywatne przypuszczenia. Nic więcej.

Po dłuższej chwili Chugi dodaje, jakby się

wycofując:

– Słuchaj, u nas, w judaizmie, zdaje mi się w traktacie

Taanit, jest napisane: „Licznych zabójców ma Bóg”.

I do tego jest komentarz rabbiego Dżanaha, że Bóg co

background image

prawda „wejrzał na Abla i na dary jego”, ale tak naprawdę

to wolał akurat Kaina. Dowód? Abel umarł młodo, jeszcze

zanim się zdążył ożenić, i wychodzi na to, że faktycznie

my wszyscy, cała ludzkość, w tym także my, to znaczy

sam naród Izraela, wszyscy pochodzimy od Kaina, a nie

od Abla. Nikomu, broń Boże, nie uwłaczając, rzecz jasna.

Pan Leon zastanawia się nad tym chwilę, przegryza

parę orzeszków nerkowca i pyta:

– I co z tego? Co chciałeś przez to powiedzieć?

Na to Szlomo Chugi ze smutkiem:

– Kto? Ja? Co ja tam wiem? Pewnie jest o tym

jeszcze więcej w judaizmie, ale ja osobiście jestem

maluczki, jak to się mówi. W sumie wiem bardzo mało.

Tyle co nic. Powiedz, nie szkoda trochę, że On wolał

Kaina? Nie byłoby lepiej, gdyby zamiast tego wolał Abla?

Ale na pewno miał jakiś powód. Nic na całym świecie nie

dzieje się bez powodu. Nic. Absolutnie. Niechby nawet ta

ćma. Albo włos w zupie. Co by to nie było, wszystko na

świecie, bez wyjątku, świadczy nie tylko o sobie. Zawsze

background image

świadczy o sobie i jeszcze o czymś innym. O czymś

ogromnym i strasznym. W judaizmie to się nazywa

„sprawy ukryte”. Takie, co znają tylko wielcy cadykowie

na przeczystych wyżynach niebieskich.

Pan Leon pokpiwa:

– Ty naprawdę jesteś trochę stuknięty, Chugi. Nawet

więcej niż trochę. Widać lasują ci tam mózg jak trzeba, ci

nawracacze. Ze gadasz nie za bardzo do rzeczy, to nic

nowego. Ale ostatnio, od czasu jak wpadłeś w ich łapy, to

już nie tylko gadasz od rzeczy, po prostu bredzisz. Co ma

ćma do Kaina i Abla, możesz mi to wyjaśnić? Albo włos

w zupie do świętych cadyków? Ty już lepiej nic nie mów,

Chugi. Wystarczy. Cicho bądź, daj popatrzeć. Reklamy

się skończyły.

Szlomo Chugi zastanawia się nad tym przez chwilę.

Wreszcie, z poczuciem winy i wstydu, przyznaje prawie

szeptem:

– Szczerze? Ja sam nie rozumiem. Rozumiem coraz

mniej. Faktycznie, najlepiej, jak nic nie będę mówił.

background image

Juwal Dahan wychodzi po ciemku na taras, kładzie

się na hamaku swojej matki i nie zważając na nietoperze

wylatujące spomiędzy liści sykomory ani na cienkie

brzęczenie komarów, układa w myślach list do autora, w

związku z wieczorkiem literackim, który odbył się kilka

godzin temu w Centrum Społecznym im. Szunii Szora i

Siedmiu Poległych w Kamieniołomie. W liście chłopak

wyrazi

swój

niesmak

wobec

suchej

erudycji

zaprezentowanej przez literaturoznawcę w prelekcji,

postara się w kilku zdaniach wyrazić ogrom emocji, jakie

wywołuje w nim lektura opowiadań autora, i wyjaśni,

dlaczego uważa, że właśnie ten autor, bardziej niż

ktokolwiek inny na świecie, będzie w stanie zrozumieć

jego wiersze, z których kilka ośmiela się dołączyć do listu

z nadzieją, że autor znajdzie wolne pół godziny, by rzucić

na nie okiem, a może nawet skreślić do niego dwa – trzy

zdania.

Na kilka minut Juwal Dahan oddaje się szczegółowej

background image

fantazji na temat autora: przecież on także ma swoje

cierpienia, nie takie paskudne jak moje, ale na pewno

bolesne. Można to wyczytać między wierszami we

wszystkich jego książkach. Być może On tak samo jak ja

nie może zasnąć tej nocy? Może właśnie o tej godzinie

snuje się samotnie po ulicach, nie może ani nie chce

jeszcze spać, przechodzi samotnie z ulicy w ulicę, bez

celu, i walczy tak samo jak ja z czarną dziurą w piersi,

zastanawiając się, czy istnieje jakikolwiek sens, a jeśli nie,

to po co to wszystko?

Może niedługo w swoich wędrówkach zbłądzi

przypadkiem tutaj, akurat na ulicę Reinesa, albo nie

przypadkiem, bo przecież nic na świecie nie jest

przypadkowe. A ja akurat zejdę do skrzynki pocztowej,

żeby wysłać list do niego, i spotkamy się na końcu

Gordona, obaj będziemy bardzo zaskoczeni tym nocnym

spotkaniem, a autor może mi zaproponuje, żebym go

kawałek odprowadził, po drodze będziemy mogli trochę

porozmawiać. Pójdziemy tak razem, rozmawiając, aż nad

background image

brzeg morza i w lewo, w stronę Jaffy, a jemu nie będzie

się spieszyło, żeby się ze mną rozstać, zapomnimy obaj,

która godzina, bo on być może znajdzie we mnie coś, co

przypomni mu samego siebie z czasów młodości, więc

pójdziemy dalej, pustymi ulicami w stronę osiedla

Florentin albo może ulicy Bialika, i będziemy tak

rozmawiać do rana o jego książkach i trochę też o

wierszach, które napisałem, o życiu i śmierci, i o innych

sprawach, głębszych, o których tylko z nim mógłbym

pomówić, tylko z nim i z nikim innym, ani z rodzicami,

ani z siostrą, ani z kimkolwiek innym oprócz niego, i o

cierpieniu w ogóle. Bo jemu będę mógł o tym

opowiedzieć, on na pewno mnie zrozumie, w lot mnie

zrozumie, zrozumie wszystko, zanim jeszcze skończę mu

opowiadać, i może od tej nocy zacznie się między nami

jakiś osobisty związek, może on i ja od tej nocy staniemy

się przyjaciółmi, albo trochę jakby wychowawcą i

wychowankiem, i może odtąd wszystko w moim życiu

będzie trochę inne dzięki temu spotkaniu, do którego być

background image

może dojdzie za chwilę tu na dole, przy skrzynce

pocztowej?

Dwa-trzy tygodnie później autor odpowie krótko na

list

Juwala

Dahana-Dotana:

„Z zainteresowaniem

przeczytałem twoje wiersze i znalazłem w nich wielką

powagę,

oryginalność,

świeżość

języka,

jednak

zdecydowanie powinieneś okiełznać nadmiar emocji i

pisać wiersze z pewną dozą dystansu. Pisać tak, jakbyś ty

jako autor wierszy i ty jako cierpiący chłopak nie był

jedną i tą samą osobą, tylko dwiema różnymi, i jakby

autor patrzył na cierpiącego chłopaka chłodnym

wzrokiem, z daleka i z niejakim rozbawieniem. Może

spróbowałbyś na przykład pisać tak, jakby dzieliły was

setki lat, to znaczy człowieka w wierszu od człowieka

piszącego wiersz, to, co bolesne, od czasu, w którym

piszesz?

PS. Na marginesie, nie do końca masz słuszność,

pisząc w tak surowych słowach o prelegencie, panu Bar

background image

Orjanie.

Wprawdzie,

jak się wydaje, nie jest

najserdeczniejszym człowiekiem pod słońcem i przykro

mi, że pod koniec wieczoru, kiedy zwróciłeś się do niego,

zbył cię dość obcesowo, ale zdecydowanie nie należy o

nim mówić, że «życie jest mu obce»: od wielu już lat żyje

samotnie

w

parterowym

mieszkaniu

na

Adama

ha-Kohena. Jest dwukrotnym wdowcem, nauczycielem w

Seminarium Kibucowym. Na pewno nie wiedziałeś, że

Aja, jego jedyna córka, zerwała z nim wszelkie kontakty,

mając zaledwie szesnaście i pół roku, a następnie

przybrała imię Joseline, pokręciła się dwa lata po Nowym

Jorku, pozując do zdjęć w czasopismach erotycznych, po

czym nawróciła się na ortodoksję i wyszła za osadnika z

Elon More, i teraz, już od dwóch albo trzech tygodni, pan

Bar Orjan jest w ciężkiej rozterce, czy ma nadal nie

odzywać się do córki, czy raczej nagiąć swoje sumienie i

zasady, zgadzając się, tylko raz, pierwszy i ostatni,

przekroczyć zieloną linię i wjechać na terytoria

okupowane, żeby odwiedzić po raz pierwszy własną córkę

background image

osadniczkę i wziąć w objęcia wnuka, małego osadnika”.

Albo weź na ten przykład takiego Owadję Chazama,

tego z firmy Isratax, to ten człowiek, co wygrał na loterii,

rozwiódł się, zaczął hulać, pożyczał pieniądze jak leci

każdemu, kto go poprosił, rozbijał się po mieście

niebieskim buickiem, ofiarował datki na nowe rodały dla

synagog, z własnej kieszeni finansował piracką stację

radiową z misją nawracania na ortodoksję, trwonił

majątek bez opamiętania, i na cele dobroczynne, i na

młode rozwódki z Rosji, kupował ziemię na terytoriach

okupowanych, mocno angażował się w życie polityczne,

w ciągu dwóch lat sześć razy zmieniał mieszkanie, ożenił

swojego starszego syna z Lucy, wicemiss bikini, a

wystawne wesele zaszczycili swoją obecnością i Icchak

Szamir, i Szimon Peres, obcałowywały go setki gości, a

on, w błękitnym jedwabnym garniturze, z rożkiem

śnieżnobiałej

chusteczki

w

kieszeni

marynarki,

obejmował i mocno przyciskał do piersi każdego z gości,

background image

mężczyzn i kobiety, posłów do Knesetu, handlarzy

nieruchomości, artystów, dziennikarzy z lokalnej prasy,

każdego obejmował i ściskał z całej siły, ze łzami

wzruszenia, żartował tubalnym głosem, zmuszał

wszystkich, by posmakowali – chociaż posmakowali –

coraz to nowych weselnych specjałów i wychylili jeszcze

jeden kieliszek za jego zdrowie, a teraz leży, w wilgoci i

ciemności, na oddziale wewnętrznym B w szpitalu

Ichiłowa, na przepoconym łóżku, między dwoma innymi

konającymi, na przesiąkniętej moczem pościeli, z

nozdrzami i brzegami warg oblepionymi zakrzepłą krwią,

ze świstem i bólem czerpie tlen z maski zakrywającej mu

usta i nos, jego pierś wznosi się i opada, zamroczony

zastrzykiem morfiny przypomina sobie jak przez mgłę

mnóstwo rąk, które głaskały go po głowie, ramionach i

piersiach, płaczącą kobietę (albo kobiety?), i nagle z

zamkniętymi oczami widzi krajobrazy znad źródeł

Jordanu: między dwoma strumieniami rozciąga się

skąpany w świetle, rojący się chórami ptaków cienisty las

background image

eukaliptusów. Potężnych drzew, bliższych przyrodzie

nieożywionej niż florze. Jest tam cicho i spokojnie. Prócz

śpiewu

ptaków

i

szumiącego

wysoko

wiatru

przemykającego się raz po raz między liśćmi, panuje tu

cisza, głęboka i zupełna. Jedna niewidoczna pszczoła

brzęczy zanurzona w świetle. Odpowiadają jej dwa ptaki.

Bo jakiś czas temu na całą Galileę spadł ulewny deszcz, a

wraz z nim gromy i wichry. Teraz wszystko ucichło.

Powietrze jest lśniące, przejrzyste, cała równina

rozciągająca się stąd aż do podnóży gór jest przepojona

czystym blaskiem. Woda obu strumyków łagodnie faluje.

Niekiedy na jej powierzchni błyska kędzior piany albo

ławica ryb przemyka jak bezgłośna pieszczota pod taflą.

Opadające powoli i nieustannie liście szeleszczą,

szeleszczą bez przerwy aż po samo dno mrocznej głębiny

ziejącej pod maską tlenową, a od czasu do czasu rozlega

się charknięcie, zdławiony, gardłowy chrobot, jak odgłos

opony ślizgającej się po grubym żwirze, dźwięk, który

wdziera się teraz do snu Riki, kelnerki, i sprawia, że

background image

wydaje ona dwa przestraszone łkające dźwięki i senną

ręką usiłuje odegnać jakiś złowrogi cień, pochylający się

nad nią i zalegający na jej posłaniu w ciemności.

Przebiegły, cierpliwy i dobroduszny był Beri Kacenelson,

który umiał dyskretnie doprowadzać do skutku

dobroczynne dzieła, choćby nawet pokrętnymi sposobami:

marne, komiczne i straszne są te nasze sprawy.

Na dworze jest jeszcze ciepło, wilgotno i zalega gęsta

ciemność. Autor zapali teraz ostatniego papierosa, a

potem pójdzie spać. Przez okno dobiegają do niego

odgłosy godziny czwartej nad ranem: cykanie deszczowni

na trawniku, urywane wrzaski przerażenia wydawane

przez zaparkowany w dole ulicy samochód, który nie

może już dłużej znieść nocnej samotności. Cichy płacz

mężczyzny w sąsiednim mieszkaniu za ścianą. Gdzieś w

pobliżu krzyk nocnego ptaka, który widzi teraz to, co

pozostaje jeszcze ukryte przed tobą i przede mną.

Powiedz, czy nie obiło ci się o uszy nazwisko Cefanja Bet

background image

ha-Lachmi? Rymy życia i śmierci? Nie? Owszem,

drugorzędny poeta, autor piosenek, którego wiersze były

kiedyś w kraju dość znane, ale z biegiem lat poszły w

zapomnienie. To ten poeta, który pomylił się w kwestii

panny i pana młodego. I proszę, teraz, gdy nocny ptak

przestał już krzyczeć, czytam w wieczornej gazecie, która

na mnie czekała koło łóżka, że wczoraj nad ranem w

Raananie, mając dziewięćdziesiąt siedem lat, poeta zmarł

we śnie na atak serca. Czyż od czasu do czasu nie warto

zapalić na chwilę światła, by zobaczyć, co się dzieje?

Jutro też będzie gorąco i wilgotno. A w gruncie rzeczy

jutro to dzisiaj.

background image

Postaci

Autor

Riki: kelnerka. Kiedyś była zakochana w Charliem,

rezerwowym bramkarzu drużyny Bnei Jehuda, który w

przypływach czułości nazywał ją „Gogog”.

Charlie: rezerwowy bramkarz drużyny Bnei Jehuda.

Świetnie się bawił w Ejlacie z Riki, a także z Lucy. Teraz

ma w Cholonie zakład produkujący słoneczne

podgrzewacze wody, które eksportuje nawet na Cypr.

Lucy: wicemiss bikini. Ona też bawiła się w Ejlacie z

tymże Charliem. Ostatecznie wyszła za syna Owadii

Chazama z firmy Isratax i urządzili wystawne wesele.

Pan Leon: pomocnik szwarccharakterów. Energiczny

i gruby.

Szlomo Chugi: giermek pana Leona. Rozumie coraz

mniej.

Owadja Chazam: pracował w firmie Isratax. Miał

niebieskiego buicka. Woził nim po ulicach miasta kilka

background image

bliskich przyjaciółek, imigrantek z Rosji. Teraz jest chory

na raka, leży w szpitalu i nie wymieniają mu woreczka na

mocz, który się zapełnił.

Syn Owadii Chazama: ożenił się z Lucy, wicemiss

bikini. Na wesele przyszli Icchak Szamir i Szimon Peres.

Szunja

Szor

i

Siedmiu

Poległych

w

Kamieniołomie: Szunja Szor był mechanikiem,

ideologiem i kompozytorem pieśni ludowych. W roku

5697 (1937) wraz z innymi siedmioma pracownikami

kamieniołomu Tel Chazon został zamordowany przez

młodych Arabów, którzy postanowili wypędzić Żydów z

Palestyny. Dom Ludowy, który stał się Centrum

Społecznym, gdzie autor spotkał się z gronem swoich

czytelników, został nazwany imieniem Szunii Szora i

Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.

Jeroeham Szdemati: kaowiec. Dyrektor Centrum

Społecznego im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w

Kamieniołomie. Miał zwyczaj lizać znaczki pocztowe

całą szerokością języka. Schorowany człowiek.

background image

Reb Artur Drujanow: autor Księgi żartów i

dowcipów.

Rochele Reznik: lektorka. Kolekcjonuje pudełka po

zapałkach ze słynnych hoteli całego świata.

Jakir Bar Orjan (Zytomirski): literaturoznawca.

Wdowiec. Jego jedyna córka jest żoną znanego osadnika z

Elon More.

Cefanja Bet ha-Lachmi: poeta. Naprawdę nazywał

się, o ile mi wiadomo, Abraham (Bumek) Schuldenfrei.

Autor Rymów życia i śmierci. Mylił się w pewnej sprawie.

Beri Kacenelson: na portrecie wiszącym na ścianie

wygląda przebiegle i dobrodusznie.

Miriam Nehorait: miłośniczka kultury. Gotuje gęste

kompoty. Dzieci z osiedla przezywają ją za plecami

„Miriam Norait”, czyli „Straszna Miriam”.

Jechiel Nehorai: mąż Miriam Nehorait. Zginął w

wypadku samochodowym dziewięć lat temu, pełniąc

misję syjonistyczną w Montevideo.

Juwal

Dahan-Dotan:

bardzo młody poeta.

background image

Nieszczęśliwy.

Doktor Pesach Jikhat: doświadczony wychowawca

albo wicedyrektor, patrzący bardzo surowym okiem na

nowoczesne kierunki literackie.

Joselito: kot Rochele Reznik. Zazdrosny. Zna się na

zegarku. I wywołuje w niej poczucie winy.

Wujek

Osja:

stroiciel fortepianów. Malarz

pokojowy. Kiedyś, przed wielu laty, przez zapomnienie

zostawił autora (będącego wówczas dzieckiem) w aptece

„Bracia Pogrobinscy”. Niektórzy mówią też, że przez rok

albo dwa ukrywał u siebie w suterenie przy ulicy

Brennera siostrzenicę Lwa Trockiego.

Poseł do Knesetu Szmuel Mikunis (z Izraelskiej

Partii Komunistycznej): pewnego razu wujek Osja

prawie go pobił, ale później, kiedy obaj zachorowali w

tym samym roku na tę samą chorobę, zaprzyjaźnili się, a

nawet nawzajem pielęgnowali.

Madame Pogrobinskaja (z apteki „Bracia

Pogrobinscy”): zaciągnęła autora, będącego jeszcze

background image

dzieckiem, do ciemnej klitki na zapleczu, gdzie pokazała

mu i wyjaśniła szeptem.

Niska kobieta w okularach i spodniumie w

biało-zielone pasy: mama Sagiwa, który nigdy nie

widział z bliska żywego pisarza, dlatego bardzo jej

zależało, by Sagiwi zobaczył autora. Rozmawiała kiedyś

w sklepie spożywczym z panią Leą Goldberg.

Sagiw: ma niecałe dziewięć lat. Milczy. Wcale nie

chce zobaczyć autora, a tylko wyswobodzić się i uciec, ale

mama trzyma go przez cały czas bardzo mocno za ramię,

trochę powyżej łokcia.

Lizawieta Kunicyn: sąsiadka. Z zawodu optyk.

Przypadkowo wyjrzała i zobaczyła.

Lizawieta

Szuminer:

matka

Jerochama

Szdematiego. Umarła w Charkowie sześćdziesiąt sześć lat

temu. Marzyła, by zostać słynną śpiewaczką. Jej

siedemdziesięciodwuletni syn nadal czasami o niej śni.

Aja (Joseline): córka Jakira Bar Orjana. Kiedyś

pozowała nago do zdjęć w Nowym Jorku, a teraz jest żoną

background image

znanego osadnika z Elon More.

Niemowlę: syn osadnika i Ai, wnuk Jakira Bar

Orjana.

Arnold Bartok: pośledni działacz partyjny, kościsty,

nosi okulary. Został wydalony z sekretariatu koła, a

następnie zwolniony z pracy na pół etatu przy sortowaniu

paczek w prywatnej firmie kurierskiej. Interesuje się

życiem wiecznym. Prawdopodobnie przyszedł na

wieczorek literacki tylko po to, by szydzić z autora.

Ofelia: niepełnosprawna matka Arnolda Bartoka. Ma

osiemdziesiąt osiem lat i sparaliżowane nogi. Jest zdana

na

nocnik.

Sypia

na

jednym

materacu

z

sześćdziesięcioletnim synem, którego na złość uparcie

nazywa Arale, chociaż ten ma na imię Arnold, nie Arale, i

mówił jej o tym już tysiąc razy.

Krępy stróż nocny: stoi i oddaje mocz.

Fotograf z czasów sepiowych zdjęć: ustawia

wszystkich i mówi, kiedy się uśmiechnąć i nie ruszać.

Kocur Miriam Nehorait: nie usłyszał polecenia

background image

fotografa, poruszył się w czasie robienia zdjęcia i dlatego

wyszedł z trzema – czterema ogonami.

Dwóch żonatych synów Miriam Nehorait:

ginekolodzy w Nowym Jorku, jeden z nich żonaty z córką

Lizawiety Kunicyn.

Wnuczka stryjeczna Jerochama Szdematiego: ma

czternaście i pół roku, ale nadal zadaje się jej zagadki jak

dla małych dziewczynek.

Brat Jerochama Szdematiego, lekarz: powiedział

Jerochamowi Szdematiemu, że przy jego chorobie krwi

szanse wyzdrowienia są niewielkie.

Zona pana Leona i żona Szlomy Chugiego: obie

wysłano do kuchni, ponieważ film w telewizji nie był dla

nich odpowiedni.

Arad 2006


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Amos Oz Rymy życia i śmierci
Epikur - O prawach zycia i smierci, Filozofia, Teksty źródłowe filozofia
Epikur O prawach zycia i smierci
Schopenhauer Metafizyka zycia i smierci
WIELKA KWESTIA ŻYCIA I ŚMIERCI
Akceptacja życia i śmierci, S E N T E N C J E
na granicy życia i śmierci Hołyst, pedagogika i inne
XXVIII. Misterium życia i śmierci, teologia, MSZA ŚWIĘTA
CZŁOWIEK WOBEC BOGA, ŻYCIA I ŚMIERCI W LITERATURZE ŚREDNIOWIECZA, RENESANSU I?ROKU
Berwinski - Księga życia i śmierci, Filologia polska, Romantyzm
Berwinski - Księga życia i śmierci dobre, Filologia polska, Romantyzm
Berwinski Księga życia i śmierci [opracowane](1)
Hołyst na granicy życia i śmierci Aids (2)
prawa narodzin zycia i smierci

więcej podobnych podstron