Amos Oz Rymy życia i śmierci

background image

A oto te podstawowe pytania: Po co pan pisze. Dlaczego pisze

pan właśnie w ten sposób. Czy zależy panu na tym, by oddziaływać na
swoich czytelników, a jeśli tak - jaki ma być kierunek tego
oddziaływania. Jakie zadanie spełniają pańskie opowieści. Czy ciągle
pan coś skreśla i poprawia, czy pisze pan pod wpływem natchnienia.
Dlaczego opisuje pan prawie wyłącznie ciemne strony. Co pan sądzi o
innych pisarzach, kto na pana wpłynął, a kogo pan nie znosi. A przy
okazji - jak by pan określił samego siebie? Co pan odpowie tym
wszystkim, którzy pana atakują, jak się pan z tym czuje? Co oznaczają
dla pana te ataki? Czy pisze pan długopisem czy na komputerze? A ile
tak mniej więcej pan zarabia na każdej książce? Czy materiał do
swoich fabuł czerpie pan z wyobraźni czy wprost z życia? Co pana była
żona sądzi o postaciach kobiecych w pańskich książkach? A dlaczego
właściwie rozszedł się pan z pierwszą i dr ugą żoną? Czy ma pan
wyznaczone stałe godziny na pisanie, czy pisze pan tylko wtedy, kiedy
nawiedzi pana muza? Czy jest pan pisarzem zaangażowanym, a jeśli
tak, to po czyjej stronie? Czy pańskie historie są autobiograficzne czy
fikcyjne? A przede wszystkim jak to możliwe, że pańskie życie
osobiste, jak na artystę, nie jest szczególnie burzliwe? Można by wręcz
powiedzieć, że raczej szare? A może jest jeszcze mnóstwo rzeczy,
których o pa

background image

nu nie wiemy? I jak to jest, że pisarz, artysta, całe życie pracuje

jako księgowy? Czyżby to było tylko źródło utrzymania? A proszę
powiedzieć, czy zawód księgowego nie zabija w panu natchnienia? A
może ma pan też inne życie, nie dla publiczności? Może zechce pan
nam dzisiaj uchylić rąbka tajemnicy? A może by nam pan powiedział,
krótko i własnymi słowami, co dokładnie chciał pan przekazać w
swojej ostatniej książce?

Istnieją odpowiedzi wyrafinowane, istnieją też wymijające.

Odpowiedzi prostych i bezpośrednich nie ma.

Dlatego autor siądzie w kawiarence oddalonej o trzy-cztery

przecznice od Centrum Społecznego im. Szunii Szora, gdzie ma się
odbyć wieczór literacki. Wnętrze kawiarenki wydaje mu się niskie,
ciemne i duszne i dlatego akurat w sam raz. Posiedzi tutaj i zastanowi
się nad tymi pytaniami (przez całe życie przychodzi wszędzie pół
godziny albo czterdzieści minut przed czasem i zawsze musi znaleźć
sobie jakieś zajęcie przed umówioną godziną). Na nic zdadzą się
wysiłki ubranej w krótką spódniczkę zmęczonej kelnerki o wydatnym
biuście, która wyciera dla niego stolik ściereczką: blat z formi-ki
pozostanie lepki nawet po tym zabiegu. Może sama ściereczką nie była
zbyt czysta?

Autor przyjrzy się tymczasem nogom kelnerki, pięknym,

kształtnym, tylko trochę za grubym w kostkach. Potem spojrzy na jej
przyjemną, pogodną twarz. Jej brwi łączą się ze sobą, włosy ma
zaczesane do tyłu i związane czerwoną gumką. Pisarza owionie zapach
potu i mydła, zapach zmęczonej kobiety. Przez spódniczkę prześwituje
zarys majtek. Ten niewyraźny kontur przykuwa teraz jego wzrok:
lekka asymetria na korzyść lewego uda

6

background image

wydaje mu się bardzo podniecająca. Kelnerka zauważy

spojrzenie obłapiające jej nogi, uda, biodra i westchnie ze
zdegustowaną miną wyrażającą błaganie: „Dosyć tego, dajcie mi
spokój".

Autor zatem grzecznie odwróci wzrok, zamówi omlet i sałatkę,

do tego bułeczkę i filiżankę kawy, wyjmie z paczki papierosa i będzie
go trzymał, niezapalonego, między palcami lewej ręki podpierającymi
policzek: jego uduchowiony wyraz twarzy nie robi najmniejszego
wrażenia na kelnerce, która odwróciła się na płaskim obcasie i zniknęła
za przepierzeniem.

Czekając na omlet, autor wyobraża sobie pierwszą miłość tej

kelnerki (postanawia nadać jej imię Riki): gdy miała zaledwie
szesnaście lat, zakochała się w rezerwowym bramkarzu drużyny Bn°i
Jehuda imieniem Charlie, który pewnego deszczowego dnia zajechał
swoją lancią przed salon piękności, w którym pracowała, i wyrwał ją
stamtąd na trzy dni do hotelu w Ejlacie, żeby się zabawić (jego wujek
był współwłaścicielem hotelu). W Ejlacie Charlie kupił jej w prezencie
szałową estradową kieckę, jak dla greckiej piosenkarki, ze srebrnymi
cekinami i w ogóle, ale po dwóch tygodniach rzucił Riki i znów
pojechał się rozerwać w tym samym hotelu, tym razem z wicemiss
bikini. Natomiast Riki, po ośmiu latach i czterech facetach, z którymi
była od tamtego czasu, nie przestała marzyć, że kiedyś wróci: miał
takie wyskoki, że niby jest na nią strasznie zły, taki groźny,
niebezpieczny, jakby zaraz miał dostać szału - jak ona się wtedy bała,
śmiertelnie - aż raptem w jednej chwili się rozchmurzał, wybaczał jej i
cieszył się nią jak dziecko, przytulał ją, przezywał „Gogog", całował w
szyję,

7

background image

łechtał ciepłym oddechem i tak superdelikatnie, końcem nosa,

rozwierał jej wargi, a od tego po całym jej ciele spływało takie ciepło,
jakby miód, i nagłe podrzucał ją tak strasznie wysoko w powietrze, jak
poduszkę, aż krzyczała: „Mamo!", ale zawsze łapał ją dosłownie w
ostatniej chwili i przytulał, żeby się nie przewróciła. Lubił ją tak
muskać końcem języka, delikatnie, pomału i bardzo długo za każdym
uchem i w samym uchu, a trochę też po karku, tam gdzie się zaczynają
delikatne włoski, aż czuła, że zaczyna się w niej rozpuszczać miód.
Charłie nigdy nie podniósł na nią ręki i ani razu jej nie obraził. To on
pierwszy nauczył ją tańczyć przytulanego, nosić mikrobikini, nauczył
ją też opalać się nago na brzuchu, zamknąć oczy i wyobrażać sobie
różne sprośności, i on pierwszy jej uświadomił, co tak naprawdę robią
z jej buzią i szyją podłużne kolczyki z zielonym kamieniem.

Ale potem zmusili go, żeby oddał lancię, a do tego założyli gips

na pękniętą rękę, i znów pojechał do Ejłatu, ale z inną dziewczyną, z
Lucy, która o mało nie została miss bikini, a przed wyjazdem
powiedział Riki: „Słuchaj, Gogog, naprawdę strasznie mi przykro, ale
spróbuj mnie mimo wszystko zrozumieć. Lucy właściwie była przed
tobą i w sumie to tak nie do końca się rozstaliśmy, tylko się trochę
poprztykaliśmy i jakoś tak wyszło, że zerwaliśmy na jakiś czas, ale
teraz po prostu do siebie wróciliśmy i tyle. A Lucy kazała ci przekazać,
że naprawdę nie ma do ciebie żalu, no hard feelings. Jeszcze
zobaczysz, Gogog, że za jakiś czas ci przejdzie, przestaniesz o nas
myśleć i znajdziesz sobie kogoś bardziej odpowiedniego ode mnie, bo
szczerze mówiąc, zasługujesz na kogoś porządniejszego, tobie
naprawdę należy się ktoś najlepszy na świecie. A najważniejsze,
żebyśmy mieli po sobie nawzajem tylko dobre wspomnienia, nie?"

8

background image

Vorrecką sukienkę z cekinami Riki podarowała w końcu jakiejś

swojej kuzynce, a mikrobikini wepchnęła do szuflady, za przyborami
do szycia, po czym o nim zapomniała. Faceci nie umieją inaczej, tacy
już są, po prostu tak są kiepsko skonstruowani i tyle, ale w gruncie
rzeczy, jej zdaniem, kobiety są niewiele lepsze i dlatego miłość to coś,
co prawie zawsze, tak czy inaczej, źle się kończy.

Charlie już od dawna nie gra w drużynie Bnei Jehu-da. Teraz ma

rodzinę i troje dzieci, i zakład w Cholo-nie, w którym wytwarza
słoneczne podgrzewacze wody. Podobno eksportuje ich nawet sporo
na terytoria okupowane i na Cypr. A Lucy? Ta ze smukłymi nogami?
Ciekawe, co się z nią w końcu stało. Czy ją też Charlie wyrzucił po
użyciu? Gdybym tylko miała jej adres albo numer telefonu, a do tego
dość odwagi, poszukałabym jej. Umówiłybyśmy się na kawę.
Porozmawiały. Może byśmy się nawet zaprzyjaźniły? Dziwne, że on
mnie już teraz naprawdę w ogóle nie obchodzi, a ona akurat trochę tak.
O nim już wcale nie myślę, nawet z pogardą, a o niej czasami mi się
zdarza: bo może z nią jest teraz trochę podobnie jak ze mną? Czyją też
nazywał w łóżku „Gogog"? Śmiał się i robił jej tak czubkiem nosa w tę
i z powrotem między wargami? Pokazywał jej powoli, delikatnie, przy
jej udziale, razem z jej ręką, czym tak naprawdę jest jej ciało? Gdyby
udało mi się ją znaleźć, może byśmy o tym porozmawiały i z czasem
zostałybyśmy przyjaciółkami.

Między dziewczyną a facetem przyjaźń napr awdę nie wchodzi w

rachubę: jak coś między nimi zaiskrzy, to już nie może być między
nimi przyjaźni. A jak nie zaiskrzy, to już w ogóle między nimi nic nie
będzie. Ale między dziewczynami, zwłaszcza takimi, co najadły się w
życiu

9

background image

dosyć bólu i rozczarowań, a już najbardziej między takimi, które

cierpiały przez tego samego faceta... Może powinnam kiedyś
spróbować znaleźć tę Lucy?

Przy sąsiednim stoliku siedzą dwaj panowie, którym się nigdzie

nie spieszy, obaj koło pięćdziesiątki. Ten ważniejszy jest gruby,
stanowczy i zupełnie łysy, przypomina pomocnika filmowych
szwarccharakterów. Mniejszy z nich wydaje się zużyty, a nawet
zdziadziały, ma hałaśliwy sposób bycia i twarz gotową w każdej chwili
okazać zachwyt albo litość każdemu, kto tego akurat potrzebuje, i to
całkiem bezinteresownie. Autor zapala papierosa i przyjmuje, że ów
pan jest poślednim przedstawicielem handlowym albo może agentem
rozprowadzającym suszarki do włosów. Tego ważniejszego autor
nazywa w myślach panem Leonem, a ten potulny może nosić nazwisko
Szlomo Chugi. Rozmawiają, jak się zdaje, o powodzeniu w sensie
ogólnym. Pomocnik szwarccharakterów mówi:

- A poza tym, jak w końcu do czegoś dojdziesz, to i tak życie już

się kończy.

Ten mniej ważny na to:
- Święta prawda. Nie żebym się chciał z tobą spierać, ale wiesz

co? Sam przyznaj, że jak się żyje tylko po to, żeby jeść i pić, to to nie
jest życie godne człowieka. Człowiekowi zawsze trzeba jeszcze czegoś
dla duszy, jak to się nazywa u nas w judaizmie? Neszama jetera?

- Ty zawsze opowiadasz takie historie wzięte z powietrza -

stwierdził chłodno, a nawet z lekkim niesmakiem ten ważny. — Co
tam z powietrza. Z chmur! O wiele łatwiej byłoby cię zrozumieć,
jakbyś podał, powiedzmy, jakiś przykład z życia.

10

background image

— Dobra, czemu nie, weź na ten przykład Chazama z firmy

Isratax, Owadję Chazama, pamiętasz, tego, co dwa łata temu wygrał na
loterii pół miliona, a potem się rozwiódł, zaczął romansować,
przeprowadził się, zainwestował, a jak ktoś chciał, to dawał mu
pożyczkę bez poręczenia, wstąpił do nas do partii, startował nawet na
przewodniczącego koła, i żył jak król. Co tam król. Jak lord! A w
końcu dostał raka wątroby i trafił w stanie krytycznym do szpitala
Ichiłowa.

Pan Leon krzywi się i mówi znudzony:
— Pewnie. Owadja Chazam. Byłem na weselu jego syna. Tak się

składa, że osobiście miałem okazję dość dobrze poznać historię Owadii
Chazama. Szastał pieniędzmi bez opamiętania, i na cele charytatywne,
i na rozrywki, woził się po mieście niebieskim buickiem z ruskimi
blondynami i bez przerwy tylko szukał rozmaitych inwestorów,
przedsiębiorców, poręczeń, źródeł finansowania, wspólników.
Nieborak. I co z tego? W naszym przj^padku lepiej odsunąć go na bok:
to w ogóle nie jest dobry przykład dla ciebie. Rak, mój drogi, wcale nie
bierze się z nałogów. Rak - naukowcy już to stwierdzili — bierze się
albo z brudu, albo z nerwów.

y\utor zostawia na talerzu prawie połowę omletu. Wypija dwa,

trzy łyki kawy i znajduje w niej jakby posmak przypalonej cebuli i
tłuszczu do smażenia. Spogląda na zegarek. Płaci Riki, dziękuje jej z
uśmiechem za resztę, którą zostawia dla niej schowaną pod spodkiem
filiżanki. Pilnuje się, by tym razem nie gapić się na nią, jednak kiedy
kelnerka się oddala, mimo wszystko gładzi wnikliwym pożegnalnym
spojrzeniem jej talię i uda: z lewej strony prześwitująca przez
spódniczkę linia maj

background image

tek biegnie nieco wyżej niż z prawej. Nie może oderwać wzroku.

Wreszcie wstaje i kieruje się do wyjścia, ale zawraca i schodzi jeszcze
po dwóch schodkach do toalety bez okien: przepalona żarówka,
odpadający tynk i fetor zastarzałego moczu w ciemności przypominają
mu, że właściwie nie jest przygotowany do spotkania. I jak tu ma
odpowiadać na pytania czytelników?

Wracając z toalety, widzi, że pan Leon i Szlomo Chugi

przystawili krzesła bliżej siebie i teraz, bark w bark, pochylają się nad
jakimś notesem czy broszurą. Ten bardziej krewki przesuwa powoli
grubym kciukiem wzdłuż linijek, szepcząc coś z naciskiem, co rusz
obracając głowę z prawa na lewo, jakby raz na zawsze z całą stanow-
czością wykreślał coś z rejestru: nie wchodzi w rachubę, mowy nie ma,
a jego posłuszny towarzysz raz za razem potakuje głową.

Wychodząc na ulicę, autor znów zapała papierosa. Dwadzieścia

po dziewiątej. Jest gorący, lepki wieczór, na ulicach i podwórzach
zalega stężałe powietrze przesiąknięte sadzą i spalinami. Autorowi
wydaje się rzeczą okropną, że ktoś w taki duszny wieczór leży w stanie
krytycznym w szpitalu Ichiłowa, ponakłuwany wenfło-nami,
podłączony do jakichś rurek, w przepoconej pościeli, przy wtórze
astmatycznych posapywań rzędu respiratorów. Wyobraża sobie, że
Owadja Chazam, zanim dopadła go choroba, zawsze był człowiekiem
rzutkim, żyjącym w ciągłym ruchu, pojawiającym się to tu, to tam,
przysadzistej postury, ale o zwinnych, niemal tanecznych ruchach.
Zwykle rozbijał się po mieście swoim niebieskim buickiem, zawsze w
gronie pomocników, przyjaciół, bezinteresownych doradców, młodych
kobiet,

12

background image

inwestorów i lobbystów, otaczany przez tłumy pomysłowych i

przedsiębiorczych przyszłych łudzi sukcesu, przez proszących o
rozmaite przysługi i wszelkiej maści kombinatorów. Miał zwyczaj
wciąż poklepywać wszystkich po ramieniu, obejmować i z całej siły
przyciskać do szerokiej piersi i mężczyzn, i kobiety, częstować roz-
mówców przyjacielskim kuksańcem w bok, dawać słowo honoru,
wyrażać zdumienie, wybuchać gromkim śmiechem, rugać; strofować i
żartować, mówić: „Jestem naprawdę wstrząśnięty", krzyczeć:
„Zapomnij o tym!", „Nie do wiary!" cytować wersety Tory, a zdarzało
się, że zalewała go wezbrana fala ciepłych uczuć, a wtedy zaczynał bez
uprzedzenia obsypywać zarówno kobiety, jak i mężczyzn
pocałunkami, wylewnymi pieszczotami, omal nie padał na kolana, aż
nagłe zalewał się łzami, uśmiechał nieśmiało, po czym znów całował,
pieścił, ściskał i płakał, kłaniał się głęboko, przyrzekał, że nigdy nie
zapomni, i już pędził dalej, sapiąc, uśmiechając się, machając na
pożegnanie szeroką otwartą dłonią z zawieszonymi wciąż na jednym z
palców kluczykami do buicka.

l^od oknem sali, w której wraz z innymi umierającymi

umieszczono Owadję Chazama, przez cały ten wieczór wyją syreny
karetek, rozlega się pisk hamulców, a z radia włączonego na cały
regulator na postoju taksówek przed głównym wejściem huczą bydlęce
ryki radości wydawane przez lektorów reklam. Do płuc z każdym od-
dechem dostaje się mętna, zatęchła mikstura gęstego zapachu moczu,
środków uspokajających, resztek jedzenia, potu, aerozoli, oparów
chloru i leków, poplamionych bandaży, odór kału, sałatki z buraków i
lizolu. Na nic się

13

background image

zdało pootwieranie jak szeroko wszystkich okien w starym domu

kultury, który teraz nazywa się Centrum Społecznym im. Szunii Szora
i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie. Klimatyzatory są popsute i
niezdrowe powietrze tężeje w bezruchu. Publiczność się poci.
Niektórzy spotykają znajomych i stają w przejściach. Inni siedzą na
twardych krzesłach, młodzi na ławkach oddalonych od stolika dla
prelegentów, starsi zajęli miejsca w pierwszych rzędach, ubrania lepią
im się do ciał, każdy owiany zapachem własnego ciała i zapachami
sąsiadów w parnym powietrzu.

I tymczasem wymieniają opinie - o wieczornych wiadomościach,

o katastrofie w Akce, o przeciekach z posiedzenia rządu, o
przypadkach korupcji, o sytuacji w ogóle, o awarii klimatyzatorów, o
upale. Trzy zmęczone wentylatory obracają się jałowo nad głowami
publiczności. I tak prawie nic nie dają: jest bardzo gorąco. Między
kołnierzyk a kark bez przerwy dostają się drobne owady, jakby to była
tropikalna Afryka. W gęstym powietrzu wisi zapach potu i
dezodorantów.

Na dworze, trzy-cztery przecznice dalej, wyje syrena karetki albo

wozu strażackiego: w dół, w górę i znowu w dół, przejmujący jęk
gaśnie stopniowo, nie jakby się oddalał, lecz jakby opadał z sił. Później
ulicę przeszywa urywany sygnał alarmu zaparkowanego samochodu,
który nagle zdjął strach przed porzuceniem w ciemności. Czy autor
powie dzisiaj coś nowego? Czy zdoła nam wyjaśnić, dlaczego
znaleźliśmy się w tej sytuacji albo co powinniśmy zrobić, aby ją
zmienić? Czy widzi coś, czego my jeszcze nie dostrzegamy?

14

background image

INiektórzy przynieśli z sobą do domu kultury książkę,
0 której będzie mowa tego wieczoru, i na razie używają jej - albo

dziennika „Dawar" — jako wachlarza. Jest już małe opóźnienie, a
autora wciąż ani śladu. Program spotkania obejmuje wprowadzenie,
wykład literaturo-znawcy, czytanie urywków nowej książki,
wystąpienie autora, pytania i odpowiedzi, podsumowanie i zakoń-
czenie. Wstęp jest wolny, a autor wzbudza tu i ówdzie zainteresowanie.

Wreszcie się zjawia.
Już od dwudziestu minut czeka na niego na zewnątrz, u podnóża

schodów, miejscowy kaowiec, siedemdziesię-ciodwuletni pogodny,
sympatyczny człowiek, tęgawy, rumiany, o twarzy przypominającej
dojrzałe jabłko, które zbyt długo przeleżało w koszyku, aż zaczęło się
lekko marszczyć. Policzki ma pokryte siatką chorobliwych sinych
żyłek, lecz jego dusza nadał, jak za dawnych lat, jest strażackim
wężem, co tryska na wszystkie strony towarzyskim entuzjazmem.
Mimo to kaowca spowija cierpka otoczka cielesnych wyziewów,
wionąca od niego na odległość wyciągniętej ręki. Bez zwłoki zacznie
nawiązywać z młodszym od siebie o trzydzieści lat autorem stosunki
pełne wylewnej serdeczności połączonej z radosnym uznaniem,
poufałości niemal takiej jak między starymi partyzantami: „Przecież ty
i ja, każdy z nas na swoim odcinku frontu, obaj walczymy niestru-
dzenie o wyniesienie na piedestał wartości, kultury

1 idei i o umocnienie twierdzy ducha. Dlatego właśnie wolno

nam sobie pozwolić, tak między nami, za kulisami, na parę chwil
beztroski, nim spoważniejemy jak należy, wchodząc do sali i siadając
za stolikiem dla prelegentów.

15

background image

INo więc, no więc, no więc, witam, młody przyjacielu, witam,

czekają już na pana jak na pana młodego, chi, chi. Trochę się pan, jak
by to powiedzieć, spóźnił? Co? Zatrzymali pana w kawiarni? No, nie
szkodzi, wszyscy się do nas spóźniają. Może pan słyszał ten dowcip o
mo-helu, co się spóźnił na ceremonię obrzezania? Nie? Opowiem
panu. Albo właściwie opowiem później - trochę przydługa historyjka.
Nawiasem mówiąc, pojawia się też u Drujanowa, zna pan Drujanowa?
Nie? Ale jakże to! Przecież jest pan izraelskim pisarzem! Drujanow,
reb Alter Drujanow, autor Księgi żartów i dowcipowi Przecież ta jego
Księga żartów i dowcipów to istna żyła złota dla każdego żydowskiego
literata! No, dobra. Trudno. Oni już tam przecież siedzą i się
niecierpliwią. O Drujanowie porozmawiamy później. Koniecznie mu-
simy porozmawiać. Niech mi pan tylko nie zapomni przypomnieć,
mam swoje małe przemyślenia na temat podstawowej różnicy między
żartem a dowcipem. No, dobra. Potem. Potem. Przecież jest pan trochę
spóźniony, przyjacielu, nie szkodzi, nie szkodzi, nie ma sprawy, tylko
że my tutaj zaczęliśmy się już obawiać, że muzy, chi, chi, wygnały nas
zupełnie z pańskiego serca. Ale nie daliśmy za wygraną! Bynajmniej,
drogi przyjacielu! Jesteśmy znani z uporu!

Autor z kolei przeprosi za spóźnienie i bąknie jakąś sprytną

uwagę: „Przecież mogliście zacząć beze mnie". „Chi, chi, chi, bez
pana! Dobre!" — stary kaowiec ryknie soczystym śmiechem, na
którego fali uniesie się zapach jego ciała, woń zwiędłego owocu: „Ależ
proszę, przecież pan też, bez urazy, mógłby zacząć bez nas, zupełnie
gdzie indziej! A swoją drogą - obaj, sapiąc, wspinają się po schodach
— co pańskim zdaniem wskórają te amerykańskie lisy u swoich
arabskich pupilów? Za-

li;

background image

łatwią nam wreszcie trochę spokoju? Chociaż rok albo dwa?

Nie?"

I zaraz sam sobie odpowie na to pytanie: „Nic nie wskórają.

Sprowadzą na nas tylko nowe kłopoty. Jakby tych starych nie było
dosyć. Sok pomarańczowy? Lemoniada? Może coś musującego? Nie!
Niech się pan tak nie zastanawia! Tu nie ma nad czym! Proszę, już
podjąłem decyzję za pana i koniec, chi, chi, żeby z kolei pan dziś
wieczorem wywołał w nas ferment!"

„No to niech pan się spokojnie napije i zaraz przypuścimy szturm

na naszą publiczność, która bardzo potrzebuje - jeśliby mnie pan pytał
o zdanie — porządnego potrząśnięcia, a nawet jakichś dwóch—trzech
małych prowokacji. I niech ich pan, mój drogi, absolutnie nie żałuje!
No, jeśli się pan już napił, to proszę, chodźmy na estradę. Oni tam
pewnie już się na nas trochę złoszczą!"

Tak więc przejdą obaj, autor i stary kaowiec, gęsiego, za

kulisami, na przednią część estrady, poważni, dostojni, niczym zespół
komorników. Wśród publiczności natychmiast rozejdzie się szept,
może dlatego, że autor ma na sobie letnią koszulę, spodnie khaki i
sandały i zupełnie nie prezentuje się jak artysta, raczej jak ki~ bucnik
wysłany do miasta, żeby zorganizować pokojową demonstrację, albo
jak oficer rezerwy po cywilnemu. Podobno tak prywatnie to jest
całkiem zwyczajny gość, taki ludzki, to znaczy, człowiek taki jak
każdy, pani zobaczy, ile w tych opowiadaniach kompleksów. Na pew-
no nie miał lekkiego dzieciństwa. W sumie to ciekawe, jak mu się
układa z kobietami. Sądząc po jego książkach, raczej nie idzie jak z
płatka. Podobno rozwiedziony? Nie? Ze aż dwa razy? To widać po
jego opowiadaniach: nie ma dymu bez ognia. W każdym razie na

17

background image

zdjęciach wygląda naprawdę zupełnie inaczej. Trochę się facet

postarzał. Ile on może mieć? Ze czterdzieści pięć, nie? Maksimum
czterdzieści pięć. Szczerze? Byłam pewna, co tam pewna, byłam
przekonana, że jest o wiele wyższy.

Autora posadzą pośrodku, między lektorką a specjalistą od

literatury. Uścisną sobie dłonie. Pokiwają głowami. Rochele Reznik
błyskawicznie wysunie palce z jego dłoni, jakby się sparzyła. Autor
zauważy i zanotuje w pamięci, że za sprawą tego uścisku dłoni jej
smukła szyja zaczerwieniła się jeszcze bardziej niż policzki.

Kaowiec dźwignie się ciężko z krzesła, sprawdzi mikrofon,

zacznie mówić, odchrząknie, powita jakże różnorodną i
wielopokoleniową publiczność zebraną tutaj dzisiejszego wieczoru,
przeprosi za awarię klimatyzacji, zażartuje, że nie ma tego złego, co by
na dobre nie wyszło, bo przecież dzięki awarii klimatyzacji nie jeste-
śmy skazani na to denerwujące brzęczenie, więc mamy szansę nie
uronić ani słowa!

Następnie przedstawi szczegółowo porządek spotkania, obieca

publiczności, że ten wieczór zakończy się pytaniami i odpowiedziami
w formie otwar tej i wyczerpującej dyskusji panelowej z udziałem
naszego gościa, którego — tak powie z rozbawieniem — przecież
absolutnie nie trzeba tutaj przedstawiać, ale gwoli formalności
poświęci dziesięć minut na przedstawienie życiorysu pisarza oraz
tytułów wszystkich jego książek (przy czym omyłkowo nada mu pełne
prawa rodzicielskie do głośnej powieści innego autora), a
podsumowując własne wprowadzenie, z promienną radością przytoczy
dowcip, który mu autor opowiedział, gdy wchodzili po schodach

18

background image

na górę: „Pozwólcie mi państwo zdradzić, że bohater naszego

wieczoru zdumiał się, słysząc, chi, chi, że my tutaj czekamy, zamiast
zacząć bez niego! Ale akurat w tym przypadku wypada zacytować
słynny wers nestora naszej poezji, Cefanii Bet ha-Lachmiego, zawarty
w jego tomiku Rymy życia i śmierci, wers, który brzmi mniej więcej
tak: «Gdzie jest panna, tam pan młody,/ /Bez ustępstwa nie ma zgody».
Proszę bardzo. Państwo pozwolą, że przejdziemy teraz do zasadniczej
części naszego spotkania. Wszystkim państwu życzę miłego wieczoru
na naszym comiesięcznym spotkaniu Klubu Miłośników Dobrej
Książki przy Centrum Społecznym im. Szunii Szora i Siedmiu
Poległych w Kamieniołomie. Z niemałą satysfakcją pozwolę tu sobie
jeszcze zauważyć, że Klub Dobrej Książki spotyka się u nas co mie-
siąc, nieprzerwanie już od jedenastu i pół roku".

ysząc te słowa, autor postanawia się nie uśmiechać. Przybierze

zamyślony, trochę smutny wyraz twarzy. Cała publiczność będzie na
niego patrzeć, lecz on, jakby nieobecny, specjalnie utkwi wzrok w
portrecie Berła Kacenelsona wiszącym na prawo od stołu dla
prelegentów. Berł Kacenelson wygląda na nim przebiegle i do-
brodusznie, jakby właśnie w tej chwili udało mu się doprowadzić do
skutku rzecz piękną i pożyteczną, choć za pomocą wymyślnych i
pokrętnych, sobie tylko wiadomych sposobów. Dzisiaj jest królem. Co
tam królem. Lordem. A zatem, z pewnym opóźnieniem, na ustach
autora pojawi się w końcu lekki uśmiech, na który publiczność czekała
już wcześniej, kiedy kaowiec wygłaszał swoje wprowadzenie.

W tym samym momencie wydaje się autorowi, że
19

background image

gdzieś w kącie sali, na miejscu dość oddalonym od stolika

prelegentów, wymknął się komuś jakby nieszczery śmiech,
prowokacyjny, szyderczy chichot. Autor omiata wzrokiem salę wzdłuż
i wszerz: nic. Nikt z publiczności nie wygląda, jakby chichotał.
Przesłyszał się. Dlatego położy teraz oba łokcie na stole, podeprze
brodę pięściami, nabierze skromności i dystansu, podczas gdy znawca
literatury, o gładkiej, piegowatej łysinie połyskującej odbitymi
światłami z sufitu, będzie stać i z zacięciem przedstawiać porównania i
analogie między nową książką tego pisarza a utworami kilku innych
twórców jego pokolenia oraz dawniejszych, ujawniać wpływy,
wskazywać źródła odniesień, odsłaniać ukryte struktury, nakreślać
rozmaite płaszczyzny i poziomy, ukazywać zaskakujące powiązania,
zanurkuje na samo dno fabuły, zaryje się w nim, będzie tam grzebać,
wypływając co chwila na powierzchnię, by złapać oddech, pokazać
wszem wobec zdobycz, jaką zdołał wyłowić z głębiny, złamać kody i
znów zanurkować, a po chwili wypłynąć, obnażyć zamaskowane
przekazy, rozgryźć wyrafinowane sztuczki zastosowane przez pisarza,
takie jak strategia podwójnego zaprzeczenia, jak zwody i pułapki
zastawione na nas w tle omawianego utworu, zahaczając tutaj o pro-
blem autentyczności i wiarygodności, z czym wiąże się też pytanie o
źródło autorytetu narracyjnego, następnie zaś przyjdzie kolej na
wymiar ironii społecznej i cienką linię oddzielającą ją od autoironii, co
z kolei zaprowadzi nas do kwestii granic dopuszczalności, do
zagadnienia

typów

konwencji,

do

problemu

kontekstu

intertekstual-nego, a stąd niedaleka już droga do aspektu formalnego,
do aspektu pseudoarchaicznego oraz aspektu aktualno--politycznego.
Czy te latentne aspekty się legitymizują? Czy są w istocie
immanentne? Czy w ogóle są koherentne?

20

background image

Synchroniczne

czy

diachroniczne?

Dysharmonijne

czy

polifoniczne? Wreszcie ekspert podniesie kotwicę i odważnie
wypłynie na otwarte, bezkresne morze znaczenia, zatoczywszy wpierw
przed audytorium imponująco zgrabną pętlę wokół elementarnego
pytania, a mianowicie, jakie jest w istocie znaczenie pojęcia
„znaczenie" w odniesieniu do dzieła sztuki w ogóle, a dzieła literac-
kiego w szczególności, no i oczywiście w odniesieniu do utworu, który
mamy tego wieczoru przed sobą. Na próżno.

W tym momencie autor pogrąży się już powyżej głowy w swoim

stałym szachrajstwie: przyłoży dłonie do skroni (gest, którego nauczył
się od ojca, dyplomaty niższej rangi) i dzięki temu przestanie słuchać, a
zacznie posyłać spojrzenia, by wędrując tu i tam po sali, wykradły
publiczności i przyniosły mu jakiś rozgoryczony, lubieżny albo
nieszczęśliwy wyraz twarzy, by złowiły dla niego widok splecionych
ud, co rozchylają się na chwilę i zaraz zwierają z powrotem, by zebrały
wichrzącą się siwą grzywkę, wskazały jakąś pochłoniętą bez reszty,
zasłuchaną z najwyższym przejęciem twarz, wychwyciły strużkę potu
spływającą w głęboki rowek między piersiami. Oto tam, daleko pod
wyjściem ewakuacyjnym, zarysowuje się blade, pociągłe, bystre
oblicze, twarz byłego studenta jesziwy, który porzucił wiarę i stał się,
dajmy na to, nieprzejednanym, zajadłym wrogiem istniejącego
porządku społecznego. A tu, w trzecim rzędzie, opalona dziewczyna o
dorodnym biuście, w zielonej bluzce bez ramiączek. Jej ręka
bezwiednie muska ramię długimi palcami.

Nasz autor jakby wykradał im portfele z kieszeni, podczas gdy

oni zagłębiają się w arkana jego twórczości pod kierunkiem eksperta
od literatury.

21

background image

lam oto siedzi z rozstawionymi żylastymi nogami tęga kobieta o

szerokiej twarzy. Już wiele lat temu zarzuciła wszystkie diety i
starania, bo cóż jej po marnej urodzie. Dawno już machnęła ręką na
figurę, woląc wznieść się na wyższe pułapy. Jej wzrok ani na chwilę
nie odrywa się od prelegenta, eksperta od literatury, usta ma lekko
rozchylone pod wpływem rozkoszy przeżycia kulturalnego, jakiego
tutaj właśnie doświadcza.

Nieomal w linii prostej za nią wierci się nerwowo na krześle

mniej więcej szesnastoletni chłopak, nieszczęśliwy, pewnie
początkujący poeta. Cerę ma zepsutą przez trądzik, włosy czarne,
kręcone, jakby druciane i zakurzone. Młodzieńcze cierpienia i
zażenowanie własnymi mrocznymi postępkami wykrzywiły wargi
chłopca w bliski płaczu grymas, a za okularami o soczewkach tak
grubych, jakby wykonano je z kuflowego szkła, głęboko skrywa
żarliwą miłość do autora: „Twe cierpienie jest moim cierpieniem,
twoja dusza mą duszą, ty i tylko ty zdołasz to pojąć, wszak to ja jestem
tą duszą marniejącą z samotności na kartach twoich książek".

1 rzed chłopakiem autor dostrzega gniewną postać rosłego,

zwalistego mężczyzny o wyglądzie typowego działacza Histadrutu,
zapewne jeszcze dziesięć albo piętnaście lat temu był surowym,
przesiąkniętym ideami wychowawcą w szkole wzniesionej przed laty
w dzielnicy robotników, którzy stali się burżuazją, może nawet jakimś
wicedyrektorem (na emeryturze) w okręgowym wydziale oświaty. Ma
szerokie szczęki, krzaczaste i nieco zwichrzone szaro-złote brwi, a na
górnej wardze pod prawym nozdrzem zagnieździła się ciemna myszka
przypominająca karalucha. Autor przypuszcza, że jeszcze

22

background image

przed końcem spotkania będziemy tu mieli niepowtarzalną

okazję poznać z ust tego krewkiego mężczyzny jego fundamentalne
zapatrywania: całkiem możliwe, że przyszedł tu dziś wieczorem nie po
to, by poszerzyć horyzonty albo dla przyjemności, lecz z mocnym
postanowieniem, by kiedy już wszyscy mówcy zabiorą głos, wstać,
uderzyć pięścią w stół i wyrazić jasno i dobitnie swoją negatywną
opinię o tym, co się nazywa „współczesną literaturą hebrajską", w
której nie ma nic z tego, czego potrzebujemy obecnie, na początku lat
osiemdziesiątych, za to niestety jest w niej zatrzęsienie, dziewięć-
dziesiąt procent wszystkiego, czego nam wcale a wcale nie trzeba.

/Yutor z kolei postanawia opatrzyć postać tego doświadczonego

wychowawcy nazwiskiem doktor Pesach Jikhat. Kelnerkę w kawiarni
nazwał Riki. Pomocnik bandziorów będzie nadal panem Leonem, a do
jego potulnego giermka pasuje nazwisko Szlomo Chugi. Młody poeta
będzie się nazywać Juwal Dahan, lecz swoje pierwsze wiersze pośle
drżącą ręką do redaktora literackiego pod pseudonimem Juwal Dotan.
Spragniona kultury dama niech się nazywa Miriam Nehorait (to po
aramejsku „jaśniejąca" ale dzieci z osiedla i tak przezywają ją Miriam
Norait, czyli „Straszną Miriam"). Akcja będzie się rozgrywać w starym
budynku z sypiącym się tynkiem przy ulicy Reinesa w Tel Awiwie.
Między Miriam Nehorait a młodzieńcem w okularach rozciągnie się
powoli cieniutka pajęcza nić: pewnego ranka chłopak zajdzie do jej
mieszkania, by przekazać jej coś od mamy. Poczęstuje się szklanką
soku i dwoma upieczonymi przez nią ciasteczkami, ale grzecznie
podziękuje za trzecie i tak samo grzecznie za

2?,

background image

jabłko, ale wychodząc, powie zakłopotany, że nie, nie gra na

żadnym instrumencie, za to czasami trochę pisze. Nic szczególnego.
Takie tam próby.

Dzień albo dwa później pojawi się u niej znowu, bo zaprosiła go,

by pokazał jej swoje wiersze, w których ona nie dopatrzy się śladu
niewyrobienia, naprawdę, ani trochę, wprost przeciwnie, znajdzie w
nich emocjonalną głębię, bogactwo języka, estetyczne wysublimo-
wanie oraz moc miłości do ludzi i przyrody. I tym razem chłopak prócz
trzech ciastek i soku poczęstuje się też jabłkiem, które ona mu obierze.

Tydzień później Juwal znów zapuka do jej drzwi, podobnie w

następnych dniach, i pani Nehorait będzie dla niego gotować słodki i
gęsty kompot, on zaś kupi i wręczy jej nieśmiały prezent:
skamieniałego ślimaka zatopionego w błękitnawym szkiełku. W
następne wieczory ona w czasie rozmowy będzie go czasami trącać
ukradkiem w ramię albo bark. Przez zaskoczenie albo macierzyńskie
współczujące zdumienie zignoruje nawet jego dłoń, która raz - tylko
raz - zbłądzi wystraszona, niejako przez pomyłkę, na jej suknię, i na
trzy-cztery oddechy zatrzyma się, jakby omdlała, na jej piersi. W tej
właśnie chwili przypadkiem wyjrzy przez kuchenne okno sąsiadka
Lizawieta Kunicyn i tym sposobem złośliwość i plotkarstwo rozdepczą
to, czego prawie nie było, i wszystko skończy się upokorzeniem.
Miriam Nehorait nadal będzie gotować swój kompot, słodki jak ulepek
i gęsty jak klej, studzić go i przechowywać dla niego w lodówce, lecz
młody Juwal Dotan nie zawita już nigdy do jej domu inaczej jak tylko
w wierszach i tęsknocie, i w mętnych nocnych wyobrażeniach, przez
które znów dojdzie do wniosku, że nie ma po co dłużej żyć,
powstrzyma się jednak z działaniem aż do tego wieczoru literackiego,

24

background image

ponieważ pokłada niejasną nadzieję w spotkaniu z tym autorem,

który zrozumie jego cierpienie i na pewno wyciągnie do niego
przyjacielską dłoń, a kto wie, może nawet zaprosi go do domu,
zachwyci się jego wierszami i być może po jakimś czasie, gdy ich
znajomość przerodzi się w przyjaźń, a z przyjaźni rozwinie się
duchowa więź — i tu ta fantazja staje się tak cudowna i rozkoszna, że
chłopakowi brakuje sił, by ją udźwignąć - może za sprawą tej
duchowej więzi autor otworzy przed nim podwoje świata literatury?
Świata niesamowitego, pełnego blasku, świata, w którym nareszcie
nastąpi oszałamiająca zapłata za wszystkie cierpienia poety, burza
braw i uwielbienie mdlejących dziewcząt, i miłość dojrzałych kobiet,
pragnących szczodrze go obdarzyć tym wszystkim, czego dotykał w
marzeniach, oraz tym, czego nie oglądał nawet we śnie.

A może nie od rzeczy byłoby to opowiedzieć w pierwszej osobie,

z punktu widzenia któregoś z sąsiadów, Jerocha-raa Szdematiego, na
przykład, czyli tego zażywnego kaowca, który cię tutaj przedstawił na
początku spotkania, przytaczając zabawny wers z tomiku Rymy życia i
śmierci
Cefanii Bet ha-Lachmiego: „Gdzie jest panna, tam pan
młody/Bez ustępstwa nie ma zgody". Oto w duszny letni wieczór, przy
zgaszonym świetle, kaowiec - zmęczony, spocony, trochę skapcaniały,
z zaczerwienioną twarzą pokrytą siatką sinych, chorobliwych żyłek -
wyleguje się w starym fotelu na balkonie swojego dwupokojowego
służbowego mieszkania i z opuchniętymi stopami zanurzonymi w
misce z chłodną wodą przebiega w myślach kilka zapamiętanych
wspomnień matki, która umarła w Charkowie sześćdziesiąt sześć lat
temu, kiedy miał

25

background image

zaledwie sześć lat (ona także, podobnie jak niedyskretna

sąsiadka, miała na imię Lizawieta). I oto tuż pod jego balkonem
rozlega się w ciemności cicha, szeptana rozmowa na dwa głosy. Musi
wstać i natychmiast wejść do środka, w tej chwili, przecież nie ma ani
prawa, ani ochoty przysłuchiwać się z ukrycia czyjejś intymnej
rozmowie. Ale już za późno, bo jeśli teraz wstanie, wystraszy tych
dwoje i sam znajdzie się w niezręcznej sytuacji. Nie mając wyjścia,
Jerocham Szdemati siedzi dalej zażenowany w fotelu i postanawia
tylko dla przyzwoitości zatkać szerokimi dłońmi uszy. Lecz nim zdążył
zastosować to rozwiązanie, rozpoznał pod balkonem postać Juwala
Dahana, tego dziwacznego chłopaka od sąsiadów, i rozpoznał też
melodię wilgotnego szeptu Miriam Nehorait, melodię, co do której nie
mógłby się pomylić, ponieważ kiedyś, wiele lat temu, tej nocy, kiedy
Sowieci posłali w kosmos swój pierwszy sputnik... i tak dalej.

1 ostać starego kaowca można by chyba wzbogacić dwie-

ma—trzema cechami zaczerpniętymi od znawcy literatury (który w
swojej

prelekcji

doszedł

właśnie

do

ujawniania

paradoksu-zmiany-punktów-widzenia w utworze): można od niego
zapożyczyć na przykład bengurionow-ski amfiteatr siwych włosów
okalający piegowatą łysinę; zadziorny wygląd przywodzący na myśl
rozdrażniony, huczący ul; można nawet wykorzystać jego zadzierżysty
styl mówienia, jakby dopiero co przedstawiono mu druzgoczący
argument, lecz on, pokrywając kurtuazją gniewne wzburzenie, nie daje
się zbić z pantałyku, tylko uderza w swych dręczycieli dwakroć
mocniejszą ripostą, a na dobitkę wkłuwa im z całą galanterią jadowite
żądło. Autor byłby skłonny zasądzić prelegentowi dwa-

2 6

background image

dzieścia lat wdowieństwa i córkę jedynaczkę imieniem Aja, która

jak na złość przeszła na ortodoksję i wyszła za osadnika z Elon More1.
Odpowiednim dla niego nazwiskiem będzie Jakir Bar Orjan
(Zytomirski). Gdy autor zabawia się w myślach takimi figlami,
prelegent, Bar Orjan, zmierza już do punktu kulminacyjnego, to jest do
ukazania prezentowanego utworu jako pułapki, hermetycznego
gabinetu luster bez okien i drzwi. 1 w tym oto momencie znów
usłyszymy jakby zdławiony chichot pełen rozpaczy i szyderstwa, a
wtedy zmartwiony i lekko urażony autor zgubi wątek swoich
przewrotnych fantazji. I nagle poczuje nieodpartą potrzebę zapalenia
papierosa.

A co z tym poetą, Cefanją Bet ha-Lachmim, autorem Rymów

życia i śmierci, z których kaowiec w swoim wprowadzeniu zacytował
wers „Gdzie jest panna, tam pan młody,/Bez ustępstwa nie ma zgody"?
Czy jeszcze żyje? Od lat już nie widać jego wierszy na łamach do-
datków literackich ani czasopism. Wszyscy już zdążyli zapomnieć jego
nazwisko, może prócz garstki pensjonariuszy domów spokojnej
starości. A kiedyś, w czasach dzieciństwa autora, zwykło się cytować
jego wiersze przy obchodach każdego święta, podczas wszelkich uro-
czystości publicznych:

Każdy z nas nosi obraz Boży,
Każdy ma w sobie cały świat,
Nie ma wyjątku - dziw to nad dziwy! -
W sercu każdego marzenie gra!

1Elon More - osada żydowska w okolicy Nablusu, na terytorium zajętym przez Izrael w 1967 roku (przyp. tłum.).
27

background image

(Ten wiersz przerobiono nawet na piosenkę, swego czasu często

grano ją i śpiewano na rosyjską, melancholijną nutę: całe pokolenie
sentymentalnych młodych ludzi, w tym także autor, śpiewało ją
pełnymi nostalgii i smutku głosami przy ogniskach albo na łąkach
wokół kibuców. Ale dzisiaj zarówno słowa, jak i melodia odeszły w
zapomnienie. Zupełnie jak ich naiwny autor.)

Gdy zebrało mu się na żarty, Bet ha-Lachmi rymował mniej

więcej tak: „Tu chyba tylko kobyła/By się nie zastanowiła" albo:
„Kłęby dymu, ogień skrzy:/Głupiec plecie trzy po trzy".

A kiedy autor miał około piętnastu lat, koleżanka z klasy (niezbyt

ładna, ale pociągająca dziewczyna) podarowała mu książkę pod
tytułem Narcyz i Zlotousty Hermanna Hessego i zamiast dedykacji
wpisała mu cztery wersy Cefanii Bet ha-Lachmiego:

Kolistą drogą wieje wiatr, Przemija i wraca swym biegiem,

Zaczekaj: może nadszedł czas, By uniósł na skrzydłach i ciebie?

Po prelekcji Bar Orjana przyszła kolej, by Rochele Rez-nik

odczytała przed publicznością cztery krótkie fragmenty nowej książki.
Piękna i nieśmiała, ładna, ale nie-pociągająca, szczupła, skromna,
mniej więcej trzydziestopięcioletnia kobieta ze staromodnym,
pojedynczym grubym i ciemnym warkoczem opadającym na ramię i
zakrywającym lewą pierś.

Ma na sobie bawełnianą suknię w kolorze kremowym, bez

rękawów, ale zapiętą pod samą szyję, suknię z deseniem w subtelne
cyklameny w kolorze jasnobłę-

28

background image

kitnyrn albo liliowym. Za sprawą tej sukni, warkocza i skromnej

postawy wygląda autorowi na ostatnią z pionierskich osadniczek
minionych pokoleń. A może pochodzi z ortodoksyjnej rodziny?

Rochele Reznik staje przed publicznością, a jej plecy wyginają

się lekkim łukiem nad stronicą tekstu, czoło pochyla się do mikrofonu,
wątłe ramiona ujmują książkę autora tak, jakby starały się utrzymać w
równowadze tacę zastawioną szklanymi pucharkami, i czyta z jego
nowej książki w taki sposób, jakby nie było w niej nic prócz łagodności
i współczucia. Nawet fragment sarkastycznego dialogu, który napisał,
jakby rozrzucając okruchy tłuczonego szkła, czyta z litością i
uczuciem.

Po coś tu dzisiaj przychodził? - autor zadaje sobie pytanie. -

Czego tu w ogóle szukasz, przecież twoje miejsce jest teraz w domu,
mógłbyś siedzieć przy stole albo wyciągnąć się na wznak na dywanie i
odcyfrowywać kształty zacieków na suficie. Co za licho cię nosi po
takich spotkaniach? Zamiast być tutaj, mógłbyś przecież, dajmy na to,
siedzieć i słuchać teraz w zaciszu swojego pokoju kantaty sto szóstej
zwanej Actus tragicus. Albo mógłbyś być inżynierem projektującym
linie kolejowe w trudnych górskich warunkach terenowych, którym w
dzieciństwie chciałeś zostać, kiedy dorośniesz (gdy jego ojciec
pracował jako sekretarz ambasady w Bogocie, autor — mający wów-
czas dwanaście lat — odwiedził górski rejon, przez który przejeżdżała
kolejka po krętych torach nad zawrotnymi przepaściami, i ta podróż
trwa nadal w jego snach).

I znowu: po co piszesz? Dla kogo? Jakie jest twoje przesłanie,

jeśli jakieś masz? Jakie zadanie spełniają twoje opowieści i komu
przynoszą pożytek? Co odpowiesz na te najważniejsze pytania albo
przynajmniej -na niektóre z nich?

29

background image

Rochele Reznik odnajduje na twoich kartach samą łaskę, dobroć i

miłosierdzie, miła z niej dziewczyna, prawie piękna, tylko
niepociągająca.

Z boku, na jednym z tylnych miejsc, prawie na końcu sali, siedzi

chłopak - nie, to nie chłopak, tylko kościsty mężczyzna z lekko
pomarszczoną twarzą, przypominający małpę o wyleniałej sierści, z
której tylko na zapadłych policzkach ostały się kępki zarostu, obdarty
mężczyzna w wieku sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu lat, z
wicherkiem rzadkich włosów sterczącym na głowie niczym anemiczny
koguci grzebień. Człowiek ten może być, powiedzmy, poślednim
działaczem partyjnym, wyrzuconym ze swojego koła po tym, jak
przyłapano go na przekazywaniu jakichś poufnych materiałów
agentom konkurencyjnego stronnictwa. Od tego czasu ledwo wiąże
koniec z końcem, udzielając korepetycji z matematyki.

Pasowałoby do niego nazwisko Arnold Bartok. Miesiąc temu

zwolniono go z sortowni paczek w prywatnej firmie kurierskiej, gdzie
pracował na pół etatu. Kołnierzyk ma lekko sczerniały od mieszaniny
potu i brudu, spodnie wiszą mu luźno na biodrach, już prawie nie za-
daje sobie trudu, by prać bieliznę i koszule, na nogach ma zdarte
sandały. Nocami Arnold Bartok pisuje memoriały do ministrów,
dziennikarzy i parlamentarzystów, układa listy do redakcji czasopism,
pilne wnioski do pani prezes Izby Kontroli Państwa, do prezydenta, a
do tego doskwierają mu hemoroidy. Najbardziej z rana.

Mieszka z matką, Ofelią, o sparaliżowanych nogach. Noce

spędzają razem pod jedną kołdrą na mizernym materacu w pokoju, a
właściwie w pozbawionej okien klit-

30

background image

ce, gdzie kiedyś mieściła się mała pralnia ojca. Od jego śmierci

żelazna roleta w oknie pralni pozostaje zasunięta i zamknięta na
kłódkę, a do środka wchodzi się od tyłu, od podwórza, przez drzwi z
dykty. Wychodek znajduje się w blaszanej szopie na końcu podwórka,
lecz niepełnosprawna wdowa nie jest w stanie tam chodzić, pozostaje
jej więc emaliowany nocnik, który Arnold Bartok musi jej podstawiać
co godzinę—dwie, następnie wynosić i opróżniać do pękniętego
sedesu w blaszanej szopie na skraju podwórka, a potem płukać pod
kranem między kubłami na śmieci. Emalia, którą powleczono ów
nocnik, wytarła się, a może obtłukła w kilku miejscach, zostawiając po
sobie czarne plamy Z tego powodu również po wypłukaniu i
wyszorowaniu, a nawet odkażeniu roztworem chloru, nocnik zawsze
wydaje się brudny.

Matka z kolei od kilku lat nie zwraca się do Arnolda po imieniu i

z niejaką uciechą uparcie przezywa go Arale albo Arke, a kiedy ten
rzuca ze złością: „Dość tego, mamo, przestań wreszcie, wystarczy,
dosyć. Przecież dobrze wiesz, że mam na imię Arnold", niedołężna
matka w

r

oła zza okularów z gromkim, sardonicznym śmiechem,

szyderczo, zgryźliwie i kokieteryjnie, jak rozpieszczona dziewczynka:
„No, co znowu? Co się stało? Co cię ugryzło, Arale? Co się tak na mnie
wywrzesz-czasz? Może chcesz mnie pobijać? Tak jak twój święty
nieboszczyk ojciec mnie pobijał? Chcesz, Arale? Pobijać chcesz?"

Czyżby to Arnold Bartok był owym wrednym typem, który

właśnie po raz trzeci albo czwarty wydał zdławiony chichot? Czy to
pogarda - zastanawia się pisarz — czy zazdrość? A może wstręt? Albo
złość? A może tak właśnie brzmi abstrakcyjny, nieludzki głos samego
cierpienia?

31

background image

Autor próbuje sobie wyobrazić, jak tenże Arnold Bartok,

rozebrany do przepoconych majtek, za piętnaście trzecia w nocy w
zawilgoconej i zatęchłej pralnia-nej klitce wysuwa spod ciała matki
parujący nocnik, po czym sapiąc z wysiłku, popycha ją i przewraca na
brzuch, by móc ją podetrzeć i podmyć, i założyć jej suchą pieluchę.

Tak więc kiedy go w końcu poproszą, by wstał i zabrał głos, autor

pokaże się od jak najlepszej strony: cierpliwie, skromnie i z całą
powagą odpowie na pytania publiczności. Gdzieniegdzie posłuży się
prostymi obrazami i przykładami z codziennego życia. Ze spokojem
wyjaśni, na czym polega różnica między chęcią wyjaśniania a chęcią
opowiadania. Przywoła, jakby od niechcenia, Cervantesa, Gogola i
Balzaka, napomknie o Czechowie i Kafce. Przytoczy parę epizodów,
które pobudzą publiczność do śmiechu. Wsadzi cienką szpilkę
literaturoznaw-cy, chwaląc go za prelekcję i dziękując za wnikliwe
spostrzeżenia. Przemawiając, nie będzie się mógł nadziwić samemu
sobie, że zgodził się wziąć udział w tym spotkaniu, że nie przygotował
się jak należy, oraz słowom, które właśnie wypowiada, chociaż już w
tym momencie jest dla niego zupełnie jasne, że Bogiem a prawdą sam
ani trochę się z nimi nie zgadza, co więcej: w gruncie rzeczy nie ma
nawet cienia odpowiedzi na najważniejsze pytania ani też
wewnętrznego zainteresowania tym wszystkim, nad czym rozwodzą
się tutaj jego usta, bez niego.

I nadal nie ma pojęcia, dlaczego właściwie Arnold Bartok się tu

pofatygował. Czyżby tylko po to, by zająć miejsce w jednym z
ostatnich rzędów, wysunąć ku autorowi jaszczurczą szyję i drwić sobie
z niego zdławio-

32

background image

nym chichotem? Przecież jego drwina jest najzupełniej słuszna -

pomyśli autor, dalej uwodząc serdecznym i potoczystym językiem
serca publiczności, a zwłaszcza kobiet.

Teraz na chwilę zamilknie, przesunie palcami po grzywce,

przypomni sobie kelnerkę, Riki, i jej pierwszą miłość, bramkarza
rezerwy w drużynie Bnei Jehuda, Charlie-go, który umiał rozchylać
pomału czubkiem nosa jej wargi i w ten sposób doprowadzał ją na skraj
omdlenia z rozkoszy, który szeptał do niej „Gogog", a nawet poszedł i
kupił jej tam, w Ejlacie, suknię z błyszczącymi cekinami, estradową
suknię w stylu hotelowych piosenkarek z Riwiery, aż w końcu ją rzucił,
by związać się ponownie z dziewczyną imieniem Lucy, która została
wicemiss bikini: faceci nie umieją inaczej. Po prostu tak są kiepsko
skonstruowani i tyle, z tym że zdaniem Riki kobiety są niewiele lepsze,
naprawdę, kobiety często lubią pozować na fałszywe, przymilne kotki,
więc tak naprawdę przeważnie i kobiety, i faceci w związkach są
niewiele warci. To jest tak: jak coś między nimi zaiskrzy, to w końcu
się sparzą. I dlatego - uważa Riki - miłość tak czy inaczej prawie
zawsze kończy się porażką. Ale może mimo wszystko będę miała w
życiu tyle szczęścia, że kiedyś przypadkiem spotkam tę Lucy? Przecież
mamy ze sobą o czym rozmawiać? Możemy sobie poopowiadać
kawały. I pośmiać się z tego, co kiedyś, kilka lat temu, było takie
bolesne? Musiałabym się dowiedzieć, co się stało z tą Lucy, którą
kiedyś nawet wybrali miss bikini. I czy w ogóle jeszcze żyje? I czy
przypadkiem nie mieszka sama? Jak ja? I czy nie będzie miała nic
przeciwko spotkaniu?

background image

Samotność, uduchowienie i melancholia odmalują się na twarzy

autora, który będzie kłamał jak najęty. Na pytania publiczności -
„Dlaczego pan pisze" i tak dalej — udzieli odpowiedzi, którymi już
nieraz się posługiwał, odpowiedzi sprytnych, zabawnych i
wymijających. Tak jak się nauczył od ojca, dyplomaty niższej rangi.
Na zakończenie, półżartem, zwróci się do kaowca, Jerochama
Szdematiego, i odpłaci mu tą samą monetą, którą ten go obdarował w
swoim wprowadzeniu - cytatem z Rymów życia i śmierci:

Jest mędrzec bez krztyny rozumu. Jest głupiec o sercu

przepastnym, Jest radość, co kres swój ma w płaczu, I nikt, kto by duszę
znał własną.

Później otoczą go czytelnicy, a on lekką ręką będzie podpisywał

egzemplarze swojej ostatniej książki, w pokornej zadumie wysłucha
słów pochwały pod własnym adresem — przy czym na jego twarzy raz
po raz zagości uśmiech przypominający stłumione ziewnięcie - a po-
tem spróbuje ostudzić gniew doktora Pesacha Jikha-ta, tego krewkiego
wychowawcy o szerokich szczękach i bujnych siwych brwiach,
rozkrzewiających się nawet przez nozdrza i uszy, zapewniając go, że
nowoczesna literatura bynajmniej ani w całości, ani całkowicie nie
neguje patriotyzmu: potępienie krzywd okupacji, cięta satyra na ogólne
zepsucie i zezwierzęcenie, obnażanie powszechnej degeneracji i
znieczulicy, wszystko to przecież nie neguje naszego państwa, lecz
niejednokrotnie płynie prosto z rozdartego serca. Jeśli nawet wrogowie
Izraela tu i ówdzie wykorzystują do swoich potrzeb urywki słów
pisanych u nas, to przecież w żadnym wypadku nie ma w tym...
Przecież nawet u naszych proro-

34

background image

ków i tak dalej, i u Bialika, i u Brennera, i u Grinberga, u Jizhara,

i tak dalej, i tak dalej.

Autor wielkodusznie pozwoli młodzieńcowi w grubych

okularach, Juwalowi Dahanowi czy też Juwalowi Dotanowi, przesłać
sobie pocztą dwie—trzy z jego prób poetyckich: „Wyślij,
zdecydowanie wyślij, ale proszę, bądź cierpliwy i nie oczekuj ode mnie
odpowiedzi jutro ani pojutrze. Na pewno rozumiesz, że wielu ludzi
przysyła mi to, co napisali, z prośbą, żebym przeczytał i wyraził opinię,
ale niestety mój czas..." i tak dalej, i tak dalej.

Następnie autor mocnym uściskiem dłoni i mrugnięciem oka

pożegna się z Jakirem Bar Orjanem-Żytomir-skim, literaturoznawcą,
podziękuje kaowcowi Jerocha-mowi Szdematiemu, dziękującemu z
kolei jemu za to, że przyjął zaproszenie, „Nie, dziękuję, nie trzeba
taksówki, naprawdę. Dzisiaj nocuję tu w pobliżu, wolę wrócić pieszo.
Spacer na świeżym powietrzu trochę mnie orzeźwi. Możliwe, że zaczął
już wiać przyjemny wiatr od morza, a niedługo może się już zrobić
zimno".

INa schodach, wychodząc na dwór, autor zapali papierosa, całą

uwagę i sympatię kierując wyłącznie ku Rochele Reznik. Gorąco jej
podziękuje, pochwali jej wyczucie w czytaniu i przyjemny głos. Ona z
kolei uśmiechnie się wystraszona, jakby nie powiedziano jej
komplementu, lecz zrugano ją niespodziewanie i bez powodu, i z za-
ciśniętym gardłem przełknie tę reprymendę i podziękuje pisarzowi za
słowa uznania: przecież to nie jej należą się pochwały, lecz książce,
której fragmenty czytała.

Kiedy autor zatrzyma się, by ją przepuścić przed sobą na

schodach, wciąż będzie mamrotać: „W porządku, dziękuję, nie trzeba,
naprawdę to nic takiego". Na-

35

background image

stępnie, obawiając się, by go nie urazić, Rochele powie smutno:

„Nie, dziękuję, nie palę, przepraszam, dziękuję, naprawdę nie". I jakby
zakładając pancerz, mocno przyciśnie do piersi książkę, którą czytała,
owiniętą w gładki brązowy papier spięty dwiema gumkami.

-Wie pani — powie autor - tak naprawdę bardzo bym się cieszył,

gdyby zamiast całej tej gadaniny po prostu pozwolili pani czytać przez
cały wieczór, to znaczy, gdyby cały ten wieczór był tylko pani
lektorskim recitalem, bez tego babrania się w interpretacjach i ana-
lizach i bez tych mądrości, którymi sam się na końcu popisywałem. Bo
pani przecież czyta moje słowa prosto z wnętrza, czyta pani tak, jakby
znajdowała się w książce, a nie tylko trzymała ją otwartą przed oczami.
Kiedy pani czyta, książka sama zaczyna przemawiać do słuchaczy.

W odpowiedzi na to Rochele Reznik bąknie zawstydzona:
- To nic takiego, dziękuję, nic takiego, to naprawdę nic takiego.
Lecz w tej samej chwili uzmysłowi sobie, że nie tak należało

odpowiedzieć na jego słowa, i głosem bliskim płaczu poprosi o
wybaczenie.

W tym momencie na schodach zgaśnie światło i autor spróbuje

podtrzymać ją za ramię, żeby się nie potknęła, gdy tymczasem druga
jego ręka szukać będzie po omacku włącznika, ale ta pierwsza,
podtrzymująca, zbłądzi nieco w ciemności i jego palce zetkną się na
moment z ciepłem jej piersi, po czym zaraz napotkają poręcz.
Tymczasem zaś wróci światło, bo ktoś na innym piętrze wcześniej
naciśnie przycisk. Autor przeprosi, a Rochele Reznik, lekko zdziwiona,
odpowie mu drżącym głosem:

36

background image

- Wszystko w porządku, nic się nie stało, dziękuję, naprawdę

bardzo panu dziękuję. I przepraszam, że jestem taka trochę
roztrzęsiona.

Autor pociągnie dalej:
— A poza tym brzmienie pani głosu wydaje mi się naprawdę tak

bliskie wewnętrznemu głosowi tej postaci, jak go słyszałem podczas
pisania.

Na tę uwagę Rochele Reznik zareaguje drżeniem warg. Wreszcie

powie ze spuszczonymi oczami, że musi się teraz przyznać, że
właściwie okropnie się bała tego wieczoru, naprawdę, taki strach ją
obleciał, bo przecież czytać w obecności autora wybrane fragmenty
jego dzieła, to trochę tak jakby, powiedzmy, grać fragmenty Schuberta,
kiedy Schubert siedzi w pokoju?

tor zaofiaruje się odprowadzić ją do domu: tak czy inaczej ma

teraz ochotę przespacerować się trochę ulicami, odetchnąć
wieczornym powietrzem, a po drodze będą mogli porozmawiać albo
nawet usiąść gdzieś i napić się czegoś zimnego albo gorącego. A może
nawet mocniejszego?

Teraz Rochele Reznik zmiesza się na dobre, zaru-mieni od uszu

po szyję, jakby niespodziewanie rozpiął się jej zamek sukni, przeprosi
zakłopotana — niestety, nie ma jej za bardzo dokąd odprowadzać, bo
tak się składa, że mieszka dokładnie tutaj, naprzeciwko ośrodka, tu na
górze, dosłownie tu, na poddaszu, po lewej, to ciemne okno, naprawdę
strasznie jej przykro, to znaczy nie przykro, tylko - no dobrze.

- Po prostu akurat tak się składa, że tutaj mieszkam. Na górze.
— Jeśli w pani oknie jest ciemno — uśmiechnie się
37

background image

autor - to zapewne oznacza, że nikt na panią nie czeka i możemy

mimo wszystko się przespacerować?

— Ależ tak, czeka tam na mnie Joselito. Myślę, że już co chwilę

patrzy na zegar. Kiedy się chociaż trochę spóźniam, zaraz się na mnie
złości i zaczyna wzbudzać we mnie poczucie winy: gdzie byłaś, co
robiłaś, jak mogłaś, jak ci nie wstyd?

- Joselito?
— To kot. Diabeł w kociej skórze. Autor jednak nie da za

wygraną.

- Może mimo wszystko się przejdziemy, zanim pani wróci na

swoje poddasze? Potem rozmówię się z tym Joselitem. Napiszę pani
liścik do niego. A może go dla pani przekupię? Tylko niech mi pani
pozwoli zabrać się w pewne niezwykłe miejsce znajdujące się niecałe
pięć minut stąd. O, tutaj, na końcu ulicy i kawałek w lewo, niech pani
ze mną pójdzie i pozwoli, żebym pani coś pokazał i opowiedział krótką
historię. — Jakby w roztargnieniu chwyci ją teraz za łokieć. — O,
proszę spojrzeć, dokładnie tu, w miejscu, gdzie teraz otworzyli ten
butik, przed laty była apteka „Bracia Pogrobinscy" i kiedy miałem
sześć lat, wujek Osja, brat mojej mamy, po prostu zostawił mnie u nich
i dopiero po ponad godzinie wrócił, huknął na panią magister: „Co to
za nieodpowiedzialność!", na mnie ryknął: „Ty mały paskudniaku,
żebyś mi się nie ważył tak znikać", a przy tym wygrażał mi pięścią i
straszył, że da po pysku. Ale zanim jeszcze wrócił wujek Osja, kiedy
zostaliśmy sami, tylko pani magister i ja, i mnóstwo oszałamiających
zapachów, madame Po-grobinskaja zaciągnęła mnie do ciemnej klitki
na zapleczu i zaczęła mi pokazywać różnego rodzaju mikstury i
trucizny, i opowiadała szeptem, jak każda z nich działa. Od tego czasu
mam pewną słabość do trucizn i wciąż

38

background image

fascynują mnie piwnice, składy i wszelkie ukryte komórki. -

Tymczasem autor puści jej łokieć, lecz położy ramię na barku. Ona
zadrży, zawaha się, nie wiedząc, jak należałoby się zachować albo
odezwać, i nie zareaguje. -Proszę mi powiedzieć, pewnie panią
zanudzam?

— Nie, broń Boże, oczywiście, że pan nie zanudza — przerazi się

Rochele Reznik. — Wprost przeciwnie, dla mnie to prawdziwe
przeżycie, jakby właśnie mi pan odsłaniał rąbek swojego nowego
opowiadania. Którego pan jeszcze nie napisał. A może już pan zaczął?
Oczywiście nie musi mi pan opowiadać. Przepraszam, że pytam.
Przecież nie wolno pytać pisarza o takie rzeczy.

Teraz zdejmie ramię, ale przedtem chwyci ją nieco mocniej i

przyciśnie do swojego boku.

Najostrożniej, jakby idąc boso po polu w ciemności, Rochele

Reznik powie jeszcze:

— Ja na przykład wcale już nie wierzę w przypadki. Ostatnio

nachodzi mnie czasami takie wrażenie, jakby wszystko, co się dzieje,
dosłownie wszystko bez wyjątku... Ale nie za bardzo umiem to
wytłumaczyć. Czy panu nie wydaje się czasami, że nic, ale to
naprawdę nic nie dzieje się przypadkiem?

— „Wiosna i jesień, śmierć i narodzenia/Żelaznym są prawem,

nie losu zrządzeniem". - Autor zacytuje zapomniany wers Cefanii Bet
ha-Lachmiego, który nagle mu się przypomniał. Rochele Reznik
odpowie:

-Ja akurat spotkałam go kilkakrotnie na różnych uroczystościach

rodzinnych. Miał pulchną, różową twarz, jakby z budyniu
waniliowego, czerwone wargi z wiecznie przyklejonym uśmiechem,
jak wisienka na środku budyniu, i miękkie palce o silnym zapachu
perfum. Zawsze tymi palcami delikatnie szczypał dzieci, tak nie-
przyjemnie, w oba policzki.

39

background image

-Kto?
— Bet ha-Lachmi. Ten poeta. Tak naprawdę nie nazywał się

Cefanja Bet ha-Lachmi, tylko zupełnie inaczej, chyba coś w rodzaju
Abraham Schuldenfrei. Bumek. U nas mówiło się na niego po prostu
wujek Bumek. Jakoś tak. Raz nawet się zdarzyło, że mama zastąpiła
aktorkę, lektorkę, która z nim występowała, bo tamta zaraziła się
tyfusem powrotnym, i mama czytała dla wujka Bumka zamiast niej na
wieczorku literackim w Kiriat Chaim. I nawet tam, chociaż nie byłam
już małą dziewczynką, bo służyłam w wojsku, szczypał mnie lekko co
pięć minut w policzki, a raz gdzie indziej. Właściwie to on był nawet
naszym dalekim krewnym. Nie wiem dokładnie, co to za
pokrewieństwo. To niezupełnie wujek, nie, chyba był wujkiem którejś
ze szwagierek? Albo nawet kuzynem matki jednej z nich? Coś w tym
rodzaju. Na rozmaitych uroczystościach rodzinnych mówili mi, kiedy
byłam mała: „Popatrz tam, ten pan, który ciągle ściska ręce i uśmiecha
się na wszystkie strony, i wygląda jak dorodny, pulchny bobas, to nasz
wujek Bumek, czyli słynny poeta Cefanja Bet ha-Lachmi.

A na pytanie autora odpowie:
— Nie wiem. Nie jestem pewna. Od dawna w ogóle o nim nie

słyszałam. Ale całkiem możliwe, że jeszcze żyje. Chociaż może się
mylę. Właściwie chyba już nie, bo gdyby jeszcze żył, musiałby mieć ze
sto lat.

/Yutor zerka na nią z boku i zauważa wystające i lekko rozsunięte

przednie zęby, jak u ciekawskiej wiewiórki, która nie może od czegoś
oderwać wzroku, ale przez jej futerko przebiegają już dreszcze strachu:
zaraz się odwróci i ucieknie przed nim na swoje poddasze, do
zazdrosnego kota.

40

background image

Niejako mimochodem, od niechcenia, autor otoczy zatem ręką jej

biodra, jakby tu też były schody i mogła się potknąć.

— Chodź, nie bój się. Rachel? Może zakradniemy się na tylne

podwórko tego domu? Może ta klitka jeszcze istnieje? Może jest tam
jakieś okienko? Zajrzymy i zobaczymy, co zostało, a co nie?

Niezgrabnym ruchem uwalnia biodro z jego uchwytu i jakby

żałując tego, zaraz mówi odważnie:

— Tak. Chodźmy. Niech mi pan pokaże.
Ale na tylnym podwórku, oświetlonym nikłym kuchennym

światłem, znajdą tylko połamane meble, zdezelowany dziecięcy
wózek, kartony, woń smażeniny i śmieci, pogięte metalowe rolety,
szum wody spuszczanej w ubikacjach, strzępy śmiechów i
przeraźliwych wrzasków radości dobiegających z telewizorów,
postękiwanie klimatyzatorów ze wszystkich stron i biegnącego w
ciemności wystraszonego kota.

Autor bąknie zatem parę nieskładnych zdań o przygnębiającym

upływie czasu i o meandrach pamięci, a przy tym, jakby zamyślony,
niby przez roztargnienie, przesunie powoli palcami po jej głowie, u
nasady warkocza, obejmie jej ramiona i delikatnie przyciągnie ją do
siebie. Lecz jego nowa książka, owinięta w brązowy papier i spięta
dwiema gumkami, odgrodzi ich od siebie niczym rycerski pancerz i
skutecznie osłoni jej płaski biust przed jego piersią. Aż nagle lekkim,
drżącym, dziewczęcym głosem, cienkim jak kwilenie pisklęcia,
brzmiącym zupełnie inaczej niż ciepły głos, którym czytała, powie:

— Ale ja się trochę boję?
Natychmiast ją puści, przypomni sobie, że ona właściwie nie jest

już najmłodsza, poza tym wcale niepo-

41

background image

ciągająca. Co też mu strzeliło do głowy? Wyjąka przeprosiny,

zapali jeszcze jednego papierosa i odprowadzi ją z powrotem do domu
naprzeciwko centrum kultury. Po drodze spróbuje wynagrodzić jej to,
do czego omal nie doszło, opowiadając coraz to nowe zabawne
historyjki. Na przykład o kobiecie, która zadzwoniła kiedyś do jego
drzwi. Niska, barczysta, w grubych okularach i obcisłym spodniumie w
biało-zielone pasy, brutalnie ściskała za ramię mniej więcej
dziewięcioletniego chłopca, który wciąż się szamotał, próbując
ukradkiem wyswobodzić się z jej uścisku. „Bardzo pana przepraszam,
że tak ni stąd, ni zowąd dzwonię i przeszkadzam, prawdę mówiąc,
raczej się nie znamy, to znaczy pana oczywiście znają wszyscy, ale
mnie nie. No, Sagiwi, co z tobą, powiedzże ładnie «dzień dobry»
sławnemu pisarzowi. Naprawdę nie chcemy przeszkadzać, tylko pół
minutki, jestem starszym dietetykiem, wiele lat temu zdarzyło mi się
porozmawiać dłuższą chwilę w sklepie spożywczym z samą panią Leą
Goldberg, ale Sagiw jeszcze nigdy nie widział żywego pisarza. Bardzo
mu zależy, żeby jakiegoś zobaczyć, bo on sam, jak dorośnie, też
zostanie sławnym pisarzem albo poetą. Sagiwi? No? Powiesz teraz
panu pisarzowi coś bardzo ładnego i oryginalnego? Nie? Co z tobą?
Przecież przygotowałeś się ładnie w domu. Powtarzaliśmy nawet
razem na pamięć. Więc co się teraz raptem wstydzisz pana pisarza? Nie
ma się co wstydzić. Przecież pisarze najlepiej rozumieją naszą duszę,
prawda? Ale przepraszam, naprawdę nie chcemy przeszkadzać, zaraz
sobie pójdziemy, tylko zostawimy panu, jeśli można, tę kopertę i
poczekamy cierpliwie, aż zechce pan napisać do nas list. Napisze nam
pan szczerze, co myśli o utworach Sagiwa? Co jeszcze u niego warto
poprawić? Może jego pomysły? Albo ortografię?

42

background image

A może styl? A może lepiej, żeby pisał na jakieś bardziej

praktyczne tematy? A gdzie możemy to opublikować? No, co się z tobą
dzieje, Sagiwi, może powiesz wreszcie, co trzeba? Co za głupi
dzieciak! Przepraszam pana, pan na pewno mógłby napisać dla nas list
polecający? Albo podanie? Z dobrymi rekomendacjami od pana
przecież wszędzie nam to opublikują!"

Później zaś autor opowie Rochele Reznik o tym ekscentrycznym

wujku Osii, który zostawił go jako małego chłopca w aptece braci
Pogrobinskich: na przykład, jak to kiedyś wujek Osja na środku auli w
Domu Ludowym wymierzył siarczysty policzek posłowi do Knesetu,
komuniście Szmuelowi Mikunisowi, a mimo to z biegiem czasu stali
się, poseł Mikunis i wujek Osja, serdecznymi przyjaciółmi i nawet
opiekowali się troskliwie sobą nawzajem, kiedy obaj tego samego
roku, w tym samym miesiącu, zapadli na tę samą chorobę i trafili do tej
samej sali w szpitalu Ichiłowa.

W tym momencie autorowi przemknie przez myśl ów konający

człowiek, Owadja Chazam, ten, który żył jak król, co tam król, jak lord,
zaczął romansować, wzbogacił się, rozwiódł, rozbijał się po mieście
niebieskim buickiem z blondynami z Rosji, poklepywał wszystkich po
ramieniu, rozdawał kuksańce, a bekał tak głośno, że aż dudniło, zawsze
lubił się całować i ściskać serdecznie i mocno, nawet z obcymi ludźmi,
czy to z kobietami, czy z mężczyznami, a kiedy nagłe wybuchał
tubalnym śmiechem, dookoła aż brzęczały szyby. Teraz zaś na internie
w szpitalu Ichiłowa wysunął mu się cewnik, a pielęgniarka z nocnej
zmiany jest zbyt daleko, by usłyszeć jego słabe jęki, więc będzie tak
leżał w kałuży mo-

43

background image

czu zmieszanego ze sczerniałą krwią, ciepłego, mętnego moczu o

cierpkim zapachu, który szybko stygnąc, będzie się sączyć spomiędzy
ud na brzuch, do kroku, na plecy, i przyklei pośladki do mokrego
prześcieradła.

Pod drzwiami domu autor pożegna się po przyjacielsku z Rochele

Reznik: „Dziękuję za spacer" jeszcze raz pochwali jej czytanie i
zaproponuje, że odprowadzi ją na poddasze. Ona zarumieni się pod
osłoną ciemności i wymamrocze, że nie ma potrzeby, czeka tam na nią
Joselito, zresztą codziennie idzie wieczorem sama na górę do
mieszkania, to znaczy...

Autor nagle się uprze i oznajmi swoim najbardziej

przekonującym tonem, że akurat w ostatnim czasie na klatkach
schodowych starych domów w Tel Awiwie zdarzały się po zmroku... i
tak dalej. Zdecydowanie lepiej, żeby na wszelki wypadek odprowadził
ją na górę, pod same drzwi, by przekazać ją całą i zdrową w objęcia
Joselita, nie wspominając już o kluczach, które czasami się gubią albo
łamią w zamkach.

Rochele Reznik wyduka zawstydzona, że naprawdę, absolutnie

nie trzeba, „W każdym razie bardzo panu dziękuję, ale naprawdę,
absolutnie nie trzeba". O, proszę, już zapala światło, tutaj, przy wejściu
na klatkę schodową, za dwie minuty będzie w domu, Joselito już na nią
czeka pod drzwiami i na pewno ją zabije za to, że przychodzi tak
późno, a poza tym bardzo jej przykro, ale akurat dziś wieczorem nie
jest u niej zbyt przytulnie, zasłony poszły do prania i jeszcze nie
wróciły, a nie ma okiennic, więc sąsiedzi mogą dosłownie...

I wtedy wpadnie w popłoch, czując też ukłucie zażenowania i

wstydu: przecież zasłony wcale nie są w pral-

44

background image

ni, tylko na swoim miejscu, poza tym co znowu za zasłony?

Czemu mu powiedziałam, że akurat dziś wieczorem nie jest u mnie
zbyt przytulnie? I jeszcze bardzo mądrze dodałam, że sąsiedzi mogą
wszystko zobaczyć. Co on właściwie mógł z tego zrozumieć? Że
zbzikowałam do reszty? Co on sobie pomyśli, że ja myślę? Przecież
wcale się do mnie nie wpraszał, tylko zaproponował, że odprowadzi
mnie na górę i co najwyżej stanie w pobliżu podczas otwierania drzwi,
żeby mieć pewność, że klucz się nie zgubił ani nie utknął, ani nie
złamał w zamku. A ja mu tak nazmyślałam, żeby tylko nie szedł ze
mną. Chociaż jemu ani się śniło do mnie przychodzić. I jeszcze mu
powiedziałam, że nie ma okiennic i że sąsiedzi... Przecież to mogło
zabrzmieć tak, jakbym chciała mu dać do zrozumienia, że gdyby tylko
były okiennice albo zasłony...

Ale co, jeśli on akurat naprawdę chciał mi dyskretnie

zasugerować, że chciałby, żebym go zaprosiła, żeby jeszcze trochę
porozmawiać, napić się czegoś? A w takim razie już od progu zobaczy,
że zasłony wiszą na swoim miejscu? Że nie poszły do żadnej pralni?
Co wtedy? Od razu wyjdzie na jaw, że kłamałam bez sensu. I gdzie ja
się wtedy schowam?

INijak nie będzie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy

właściwie chce, żeby ten autor - sławny, ale aż zanadto uprzejmy,
ugrzeczniony i taki ojcowsko opiekuńczy, że to wręcz trochę krępujące
- poszedł z nią na górę. Tak, on czegoś chce, ale czego dokładnie może
od niej chcieć? Sama nie wie, czy chciałaby, czy też się boi zaprosić go
do swojego pokoju. Teraz? A czy przed wyjściem z domu nie zostawiła
przypadkiem czarnego

45

background image

stanika przewieszonego przez oparcie krzesła? I którą stroną

wisi? A jeśłi akurat będzie widać, że to push-up?

Znów zgaśnie światło na klatce, a autor ponownie je zapali,

jednocześnie mówiąc do Rochele:

- Może jednak? Na wszelki wypadek? Tylko pod drzwi?
Ale teraz, kiedy skłamała, że zasłony poszły do prania, teraz już

jest po sprawie, przepadło. Droga odcięta. Sama pozamykała przed
sobą wszystkie drzwi. Bo on za nic w świecie nie może wejść do niej i
zobaczyć, że zasłony wiszą jak zwykle na swoim miejscu. Przecież
natychmiast zapadłaby się pod ziemię ze wstydu.

Cienkim, pełnym przejęcia głosem, jak skarcona dziewczynka,

powie w końcu autorowi:

- Dobrze, w porządku, dziękuję, więc niech pan pójdzie ze mną

tylko do drzwi... Jeśli pan nalega... Ale prawdę mówiąc, Joselito, to
znaczy on za bardzo nie przywykł, żeby...

W tym momencie do jej uszu dobiegną słowa, wypowiedziane

przez własne usta, i zamilknie zupełnie, zdjęta strachem i rozpaczą.

Autor z kolei zobaczy minę zaszczutego zwierzątka, pyszczek

małego zlęknionego ssaka z rzędu gryzoni, wiewiórki zapędzonej w
kozi róg, która przednie zęby ma jakby zaostrzone, by zagryźć samą
siebie z rozpaczy. Uśmiechnie się więc i uprzejmie ustąpi:

- Nie, nie, naprawdę, nieważne, słuchaj, jeśli to cię w jakiś sposób

krępuje...

Teraz wiewiórka milczy sparaliżowana, nie mając pojęcia, co jest

bardziej przerażające: przyjąć pierwszą propozycję i pozwolić mu się
odprowadzić pod drzwi mieszkania czy może przeciwnie, powiedzieć,
że przyjmuje jego uprzejme odstąpienie od propozycji odprowa-

46

background image

dzenia jej do drzwi? A może akurat zaprosić go do środka, mimo

że być może wcale nie jest zainteresowany tym zaproszeniem i w
gruncie rzeczy tylko z grzeczności albo szczerej troski zaproponował,
że ją odprowadzi po schodach? A może jeszcze mimo wszystko można
go nie zaprosić? Chociaż teraz to już chyba naprawdę by wypadało, on
mógłby się wręcz poczuć urażony? Ale w takim razie jak wyjdzie z
twarzą z kłamstwa o zasłonach? A stanik na oparciu krzesła? A poza
tym przecież wszędzie walają się kłaki Joselita, bo teraz, kiedy
przyszło lato, gubi mnóstwo sierści. A jeśli autor przypadkiem będzie
musiał skorzystać z toalety, to tam, na marmurowym blacie, chyba
jeszcze leży jej golarka do ciała?

Spuści wzrok na chodnik albo na czubki butów, przyciśnie do

piersi książkę i nie będzie umiała nic powiedzieć.

Autor, naturalnie, zrozumie jej strapienie. Ostrożnie dotknie jej

ramienia i zaproponuje po rycersku:

- Słuchaj, jeśli ci to odpowiada, może przejdziemy się razem

jeszcze trochę? Tylko do końca ulicy i z powrotem? Albo nawet do
placu? Oczywiście, jeśli wolisz pójść zaraz na górę, do domu, bez
obstawy, to pozwól, że po prostu postoję tu, przy wejściu, jeszcze
minutę albo dwie, aż usłyszę, jak otwierasz i zamykasz drzwi, i będę
wiedział, że dotarłaś cała i zdrowa w

r

objęcia Joselita, nie natrafiając

po drodze na żadne smoki.

Ona odpowie z grymasem uśmiechu, bardzo bliskim płaczu:
- Przepraszam. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Jestem dziś trochę

rozkojarzona.

Autor z kolei się uśmiechnie i powie jej w ciemności:
- Ale przy tym urocza.
47

background image

Dziewięć albo i dziesięć lat upłynęło, odkąd ktoś, chłopak,

niezbyt miły, powiedział jej coś mniej więcej podobnego. Wciąż
prawił jej komplementy, a ona mu nie wierzyła. Ale akurat ten
człowiek, teraz, nagle...

Znowu krew nabiegła jej do uszu i szyi i Rochele miała wrażenie,

że miękną jej kolana i za chwilę nie będzie innej rady, jak tylko
wesprzeć się na nim. Albo upaść.

Pobielałymi palcami przyciśnie teraz do brzucha jego książkę,

owiniętą w brązowy papier i spiętą dwiema gumkami. Jakby zaciskała
pas cnoty. I w tej samej chwili prawie nabierze odwagi, prawie
zaproponuje mu, by poszedł z nią na górę, czemu nie, co tam stanik
albo kocia sierść, przecież on na pewno oglądał już tysiąc pokoi
różnych dziewczyn. Poda filiżankę herbaty albo kawy, ma też
argentyńską yerba maté, jeśli przypadkiem nie jest zmęczony. I akurat
nigdzie się nie spieszy.

Ale jej wargi będą umiały tylko drżeć w ciemności. Wreszcie,

dukając, powie mu, że ma w mieszkaniu kolekcję pudełek po
zapałkach z prawie dwustu różnych hoteli z rozmaitych krajów, nie, nie
ma ich dwieście, chyba tylko sto osiemdziesiąt, ale dlaczego kogoś
takiego jak on miałaby zainteresować kolekcja pudełek po zapałkach?

Autor zapali kolejnego papierosa, znowu naciśnie włącznik

światła i zamyśli się nad tą chwilą. Na okamgnienie zamajaczy mu w
pamięci podniecająca asymetria, którą dostrzegł na początku wieczoru
w zarysie majtek Riki, kelnerki, prześwitującym niewyraźnie przez
materiał spódniczki: po lewej stronie linia ta ciągnęła się nieco wyżej
nad wysmukłym udem niż po prawej. Było to jakby bieliźniane
mrugnięcie okiem, obiecujące moc sekretnych rozkoszy.

Przez chwilę będzie się zastanawiał, czy rzeczywi-
48

background image

ście warto dać się teraz zaprosić do mieszkania Rochele Reznik

na poddaszu. W sumie czemu nie? Przecież ta jej nieśmiałość jest dla
niego przyjemna, lękliwe uwielbienie też mile go łechce, a jej strach
jest słodki jak drżenie pisklęcia w dłoni: o co chodzi? Przecież go tam
nie zje. Z drugiej strony, co prawda ona jest niemal odurzona i potulna,
ale przy tym niezbyt pociągająca. Przecież tak czy inaczej w końcu
dojdzie do kłopotliwej sytuacji: ona jest przerażona, a on właściwie jej
nie pragnie. Spocznie na nim odpowiedzialność, by wpierw załagodzić
jej strach, uspokoić ją, jak cierpliwy lekarz rodzinny małą
dziewczynkę, która broni się przed zastrzykiem. I przez całą drogę
będzie musiał być opiekuńczy i ostrożny, aż przez tę ostrożność
zapewne zgaśnie w nim ta odrobina namiętności, którą stara się na
nowo rozniecić, przypominając sobie zarys majtek kelnerki. Tak czy
inaczej będzie musiał przed nią udawać. Urządzać przedstawienie,
takie albo inne. Albo znaleźć wymówkę. I jeszcze podlizywać się jej
kotu, i chwalić jego futerko. Dość ma już przedstawień na ten wieczór.
Ona zaś, Rochele Reznik, tak czy inaczej poczuje się dotknięta. Albo
nie dotknięta, tylko jeszcze gorzej, zacznie robić sobie nadzieje na jakiś
ciąg dalszy. Co absolutnie nie wchodzi w rachubę.

Poza tym nie ma zasłony w oknie ani okiennic, a nie wiadomo,

kim są jej sąsiedzi, tymczasem on jest przecież dość znaną postacią.

Tak więc gdy autor będzie się nad tym zastanawiać, a miejsce

pierwszego pytania „czemu nie?" zajmą w jego myślach pytania:
czemu tak? Z jakiej racji? Po co? Czyżby tylko ze względu na ten
marny wers: „Gdzie jest panna, tam pan młody/Bez ustępstwa nie ma
zgody"?

Zastanawia się nad tym, że Czechow co prawda wskazał

przyszłym pokoleniom sposób, w jaki można zbliżyć

49

background image

się do obcej damy, kokietując jej pieska, ale nawet sam Czechow

nie poinstruował nas, w jaki sposób, kiedy już nawiąże się znajomość i
prowadzi pogawędkę, jak właściwie postępować dalej? Jak na
przykład podejść do dziewczyny, na której kolanach leży mruczący
zazdrosny kot i na pewno podrapie każdego, kto spróbuje zająć przy
niej jego miejsce?

Autor pożegna się więc tonem powściągliwej serdeczności:

obieca jej, że zadzwoni, oczywiście że zadzwoni, zadzwoni z całą
pewnością któregoś dnia. Następnie, w świetle latarni, pogładzi
szybkim ruchem koniec jej warkocza i spróbuje popatrzeć jej prosto w
oczy, lecz jej oczy znów będą spuszczone na czubki butów albo
pękniętą płytę chodnika. Dziecięca buzia zaszczutej wiewiórki
przybiera wystraszony, ale też nieco kąśliwy wyraz, być może za
sprawą wystających przednich zębów. Rochele Reznik w pośpiechu
poda mu na pożegnanie drobną zimną dłoń, drugą ręką wciąż mocno
przyciskając do piersi jego nową książkę, owiniętą i spiętą dwiema
gumkami. Delikatnym, niemal niewyczuwalnym pisklęcym ruchem
wysuwając dłoń spomiędzy palców autora, uśmiechnie się nagle
smutno i powie:

- Dobranoc i bardzo dziękuję za wszystko. Naprawdę, bardzo

dziękuję. I chciałam coś jeszcze panu powiedzieć. Nie wiem
właściwie, jak to wyrazić, no, chciałam powiedzieć, że tego wieczoru
chyba nigdy nie zapomnę. Nie zapomnę apteki z pokojem trucizn ani
pańskiego wuja, który uderzył posła, a potem obaj zachorowali.

50

background image

Autor posnuje się jeszcze godzinę albo półtorej po ulicach. Nogi

zaprowadzą go z oświetlonych alej w małe uliczki, w n ieznane mu
zaułki, w okolice, gdzie już pozamykano wszystkie okiennice i tylko
anemiczne latarnie rozlewają gdzieniegdzie, jakby przez sen, żółtawe,
brudne światło. Idąc, wypali jeszcze dwa papierosy i podliczy: siedem
albo osiem wypaliłem tego wieczoru.

Miną go dwie obejmujące się pary wracające po wieczornych

rozrywkach do łóżek, a jedna z dziewczyn wyda na końcu ulicy krzyk
przerażenia, jakby właśnie zaproponowano jej szeptem coś bardziej
szalonego. Autor próbuje sobie to coś wyobrazić, obraca w myślach,
szukając jakiejś świeżej podniety, lecz udręka dusznej celi, w której są
zamknięci Arnold Bartok ze swoją starą matką Ofelią na mokrym od
potu posłaniu w letnią noc, gasi jego namiętność, nim ta zaczęła się
rozpalać: stara matka i jej niemłody syn, oboje unurzani we własnym
pocie na jednym wymiętym materacu, jedno wychudzone i żylaste
ciało usiłujące podnieść drugie, otyłe i rozlazłe, syn próbujący wydrzeć
nocnik spod miękkiego ciała swojej matki, prowadzą tak w ciemności
jakby bezładne zapasy, on stęka, ona jęczy, a bzyczący wśród
ciemności komar wbija się jak cieniutkie wiertło tam albo gdzie
indziej, a może i tu, i tam.

Wujek Osja, anarchista, stroiciel fortepianów, przez całe życie

mieszkający samotnie w suterenowym mieszkanku na tyłach starej
kamienicy na Brennera, przeważnie był bezrobotny, a czasami
przenosił tu albo tam meble, malował mieszkania albo przycinał pręty
budowlane i zawsze, nawet gdy był pulchnym bladym mężczyzną koło
trzydziestki, zawsze wszyscy wołali do niego z rosyjska
„Os

ł

ka-Nu-Kak", to znaczy „Osja, no jak tam?" I drwili z niego, że w

swojej suterenie ukry-

51

background image

wa przed władzami brytyjskimi i partyjnymi śliczną siostrzenicę

przebywającego na wygnaniu sowieckiego przywódcy Lwa Trockiego.

Autor wiedział już w dzieciństwie, że to tylko żarty, że w

suterenie jego wujka dziwaka nie ukrywają się żadne krasawice, ale
teraz, przez chwilę, zrobiło mu się nagle żal, że ani razu przez całe
dzieciństwo nie odważył się zajrzeć za ceratowy parawan pokryty
rozległymi plamami pleśni, za mętnozielonkawą zasłonę wygradzającą
jego kąt sutereny.

I pożałował też swojego obecnego tchórzostwa: „Dlaczego nie

wprosiłeś się do pokoju Rochełe Reznik? Przecież za jej bladą
nieśmiałością na pewno tli się płomyczek pragnienia, dziecięca
niewinność zmieszana z nienasyconym pożądaniem, z cichą, gorącą i
pełną oddania uległością, wypływającą z jej uwielbienia i
wdzięczności. Przecież dotykałeś już tego palcami, to już trzepotało w
twojej dłoni, a ty to zmarnowałeś. Dureń".

o do poety, Cefanii Bet ha-Lachmiego, Bumka Schul-denfreia,

autor oblicza czas i dochodzi do wniosku, że poeta musiał już się
przenieść na tamten świat: przed laty Bet ha-Lachmi miał swego
rodzaju stały wierszowany kącik w rogu ostatniej strony w
cotygodniowym dodatku do dziennika „Dawar", stałą kolumnę ujętą w
ozdobną ramkę, w której narożnikach umieszczono rysunek
uśmiechniętej maski. Albo drwiącej. Rymy życia i śmierci Cefanii Bet
ha-Lachmiego, jak je zapamiętał autor, nie były satyryczne ani
uszczypliwe, lecz przeważnie traktowały z wesołą, pogodną
życzliwością o wszystkich aktualnych problemach, o absorpcji imi-
grantów, o obozach przejściowych, reglamentacji, o za-

52

background image

siedlaniu pustyni, osuszaniu bagien w dolinie Chuła,
0 ciasnocie lokalowej, incydentach granicznych i ter-

rorystycznych atakach intruzów, zjawiskach korupcji

1 biurokracji, które mąciły radość z nowo powstałego państwa.

Młoda generacja, krzepkie, smagłe pokolenie narodzone w Izraelu,
opisywane było w wierszach Bet ha-Lachmiego jako szorstkie tylko z
zewnątrz. Za to w środku, jak uważał, są to ludzie prawi i pełni poświę-
cenia, a przy tym niezwykle wrażliwi i subtelni.

Wszyscy wrogowie Izraela na przestrzeni dziejów, Ukraińcy,

Polacy, Niemcy, Brytyjczycy, księża, efendio-wie, bolszewicy,
naziści, rzesze antysemitów, od których roi się we wszystkich
zakątkach świata, wszyscy oni byli przedstawiani w Rymach życia i
śmierci
jako bezduszni szubrawcy, znający tylko nikczemność, zawiść
i radość z naszego nieszczęścia. Natomiast rodzimi szkodnicy,
członkowie organizacji separatystycznych, jak komuniści czy
przeciwnicy Histadrutu i wrogowie zorganizowanego jiszuwu, ci jawili
się u Bet ha-Lachmiego jako ograniczeni, małostkowi i zdeprawowani.
Szczególną odrazą napawała go bohema, naśladująca stylem bycia
Paryż i Hollywood, wstręt budzili w nim wszyscy owi cyniczni i
oderwani od życia inteligenci, umiejący tylko wciąż mędrkować,
szydzić i docinać, oni i ta ich paplanina o nowoczesnej sztuce, którą w
całości można określić jako nowe szaty cesarza.

Co do imigrantów z Jemenu, zwierząt, ludzi roli i małych dzieci

— do nich Bet ha-Lachmi odnosił się w swych wierszach z ciepłym
ojcowskim uśmiechem. Stawiał ich na piedestale, rozrzewniając się
nad ich nieskażoną niewinnością i prostodusznością. Ale od czasu do
czasu nad rymowanymi wersami Bet ha-Lachmiego przesuwał się
pewien apolityczny i wolny od ideologii cień, cień

53

background image

tajemnicy i żalu, cień niemający żadnego związku z jego

świadomością klasową i patriotycznym entuzjazmem:

Jest mędrzec bez krztyny rozumu, Jest głupiec o sercu

przepastnym,

Jest radość, co kres swój ma w płaczu, I nikt, kto by duszą znał

własną.

Niekiedy zaś pojawiał się u niego krótki aforyzm na temat

umarłych, o których już wszyscy zapomnieli i tylko z rzadka
przypominają sobie o nich dzieci albo wnuki, lecz ich pamięć i tak jest
zaledwie chylącym się cieniem, bo gdy odejdzie ostatni z tych, co
pamiętają, umarły rozstanie się z życiem po raz drugi, już ostatecznie, i
obróci w zupełny niebyt.

lviedyś - przypomina sobie autor - Bet ha-Lachmi zamieścił w

swojej kolumnie wiersz pod tytułem Zniszczenie zakwasu, w którym
pisał o tym, że wszystkie rzeczy na tym świecie powoli marnieją i
blakną, przedmioty i miłości, ubrania i ideały, domy i uczucia,
wszystko stopniowo się strzępi, wszystko obróci się w łachmany i
rozpadnie w pył.

Bet ha-Lachmi często posługiwał się słowem „samotność", a raz

albo dwa użył rzadkiego wyrazu „samo-jeden".

Kiedyś, w latach trzydziestych i czterdziestych, a może nawet na

początku pięćdziesiątych, Bet ha-Lachmi występował często w
piątkowe wieczory przed gronem swoich miłośników w domach
kultury, sanatoriach Kasy Chorych, na wieczorkach kulturalnych
Histadrutu, na zlotach Ruchu Edukacji Ludowej, czytał swoje wier-

54

background image

sze w towarzystwie pewnej starszej pianistki albo przy wtórze

pieśni w wykonaniu śpiewaczki obdarzonej głębokim rosyjskim altem,
noszącej głęboki, ale przyzwoity dekolt. Po czytaniu i antraktach
muzycznych zwykł był miło gawędzić ze słuchaczami, dyskutować
wyrozumiale i pogodnie, bez przerwy szczypiąc w policzki dzieci, a
czasami nawet młode kobiety, podpisywać egzemplarze swoich
książek i upajać się sympatią zgromadzonych, z których wielu w owym
czasie potrafiło cytować z pamięci całe utwory z jego kolumny.

A później? Może na przykład jego żona zginęła któregoś ranka

wskutek wypadku z elektrycznym żelazkiem? Poeta czekał półtora
roku, zanim ożenił się ze swoją pianistką albo śpiewaczką o dorodnym
biuście? Która porzuciła go dwa tygodnie po ślubie i uciekła przed nim
do Ameryki ze szwagrem swojej siostry, producentem kosmetyków
obdarzonym subtelnym, słodkim tenorem?

A może ów poeta, Cefanja Bet ha-Lachmi, jeszcze żyje?

Zapomniany przez wszystkich spędza resztę życia, powiedzmy, w
którymś z prywatnych domów złotej jesieni w małej zapadłe! wiosce
na skraju doliny Chcfer? Albo w jakimś zapomnianym przez Boga
małym zakładzie opieki na przedmieściach Jokneam? Jego bezzębne
usta przeżuwają i rozrabiają na papkę kawałek jasnego chleba bez
skórki. Przesiaduje całymi godzinami na tarasie w brązowym fotelu z
tapicerowanym podnóżkiem, jego umysł jest jeszcze zupełnie jasny,
ale już wiele łat temu przestał widzieć sens w pisaniu wierszy albo
publikowaniu ich na łamach gazet, bo teraz zdecydowanie wystarczą
mu filiżanka herbaty, cisza ogrodu i coraz to nowe kształty chmur,
chociaż wciąż bardzo lubi, lubi coraz bardziej, widok drzew w
ogrodzie, zmieniających

55

background image

się z każdą porą roku, i zapach trawy strzyżonej tutaj raz w

tygodniu:

Taki spokój tu. Pusto, zielono. Kruk na slupie zastyga kamieniem,

Dwa cyprysy są w siebie wtulone, A ten trzeci ma tylko siebie.

Cały dzień przesiaduje w fotelu na tarasie i z zaciekawieniem

czyta powieść młodej pisarki, która wychowała się w ortodoksyjnym
środowisku, ale później zbuntowała się przeciw religijnym rygorom,
albo przegląda wspomnienia człowieka, który był założycielem
ochotniczego ruchu „Pomocna Dłoń". Wzrok ma wciąż doskonały i
wcale nie potrzebuje okularów do czytania. I oto nagle natrafia na
własne nazwisko, wymienione jakby mimochodem na jednej z kart
książki, i dwa-trzy cytaty z jego starych wierszy. Te wersy nagle
wywołują u poety dziecięcą, promienną radość, uśmiecha się przez
chwilę i poruszając wargami, odczytuje własne słowa sprzed dziesiątek
lat: sam prawie je zapomniał i sądził, bez żalu, że wszystkie dawno
poszły w niepamięć, a oto znalazł je tu, w nowej książce tej młodej
pisarki, i wydają mu się całkiem niezłe.

Ma niewinne, okrągłe, czystobłękitne oczy pod siwymi brwiami,

niby dwa jeziora, nad którymi wznoszą się ośnieżone górskie szczyty.
Jego ciało, niegdyś grubawe, a teraz patykowate i wysuszone, chude
jak ciało chłopca, gładkie ciało bez jednego włosa, jest szczelnie
otulone białym flanelowym szlafrokiem, na którym widnieje
nadrukowany emblemat domu złotej jesieni oraz hasło: „Młodzi
duchem!" Drobna bańka śliny rośnie teraz poecie w lewym kąciku ust.
Co dwie-trzy godziny pielę-

56

background image

gniarka Nadia przynosi mu filiżankę herbaty z cytryną i kostkę

cukru, a do tego kromkę jasnego chleba, miękkiego i delikatnego, bez
skórki. Siedzi tak w bezruchu długimi godzinami, chłonąc powoli, z
lekkim charczeniem, wiejskie powietrze i zapachy pól, bez przerwy żu-
jąc chlebową papkę, drzemie, a może wcale nie, z odwróconą książką
młodej pisarki wywodzącej się z ortodoksyjnego środowiska na
kolanach, i rozmyśla o autorce, zastanawiając się, czy to możliwe, by
śmierć naprawdę była zupełnie różna od życia. Nie do poznania. A
może jednak jest jakieś podobieństwo albo cień podobieństwa między
tym, co przed śmiercią, a tym, co po niej? Bo przecież między
wszystkimi czasami i sytuacjami na świecie istnieje nikły cień
podobieństwa. Może tak właśnie siedzi ów poeta, cały dzień
obserwując błękitnymi zamyślonymi oczami rozkołysane na wietrze
korony drzew i wędrówkę chmur?

Ale, pobieżnie licząc, to przecież prawie niemożliwe, by jeszcze

żył: jego cotygodniowa kolumna Rymy życia i śmierci umilkła wiele łat
temu. Piątkowy dodatek do „Dawaru" dogorywa. Histadrut stracił na
znaczeniu. Zamiast rad robotniczych, z ich komisjami do spraw kultury
mającymi poczucie posłannictwa i moralnego obowiązku, by docierać
do prostego ludu i stopniowo podnosić jego poziom kulturalny, po
całym kraju pienią się wyspecjalizowane agencje pośrednictwa pracy i
handlarze żywym towarem, importujący tutaj tabuny niewolnic i
robotników przymusowych z biednych krajów.

Na pewno już dawno poeta zszedł z tego świata, umarł na wylew

krwi do mózgu i został czym prędzej pochowany w wietrzny,
deszczowy dzień, a na pogrzebie zjawiła się tylko garstka działaczy w
podeszłym wieku,

57

background image

okutanych w płaszcze i ściśniętych pod baldachimem czarnych

parasoli, i teraz spoczywa niedaleko stąd, w kwaterze przeznaczonej
dla pisarzy, działaczy społecznych i myślicieli, obok kolegów po
piórze swojego pokolenia: Bertiniego i Brojdesa, Chananii Reichmana,
Dowa Chomskiego, Kamzona, Lichtenbojma i Mejtusa, Chanana
Szadmiego, Chananiego, Achają i Uchmaniego.

Miłość ich i zazdrość zarówno zginęły, Księgi ich murszeją w

milczącej otchłani, Gaje ich figowe, granatów ich kwiaty, Pana, zgasłe
w mroku, nie będą już chwalić.

Halo, przepraszam, czy dodzwoniłam się do Lucy? Lucy? Tu

mówi Riki. Pewnie już mnie nie pamiętasz. Moment, powiem ci skąd.
fiekundę. Przepraszam. Wciąż masz tak samo ładny głos, Lucy, taki
smaczny, jak czerwone wino. Jestem Riki. Pamiętasz? Od Charliego.
Od tej historii z Charliem. Pamiętasz, Lucy? Jakieś piętnaście lat temu?
To ja jestem ta Riki, co pracowała w salonie piękności u Izabeli
Wacherman, tam na dole, na końcu ulicy Allenby'ego. To ja. Że wtedy
byłyśmy jakby wrogami. Pamiętasz to, Lucy? Chociaż już wtedy, tak
myślę, lubiłam cię o wiele bardziej niż jego. A w ogóle zaczęłam z nim
chodzić chyba tylko po to, żeby tak, wiesz, poczuć od niego twój
zapach. Nie, zaraz, Lucy, nie odkładaj słuchawki, błagam, to nie jest to,
co myślisz, uwierz mi, że jestem akurat najnormalniejszym
człowiekiem pod słońcem, posłuchaj, daj mi tylko dwie minuty. Daj
spokój, mniejsza z tym, jak zdobyłam twój numer i nowe nazwisko.
Zdobyłam i już. Co, to nazwisko po mężu? Nie? Nieważne. Ta historia
ze mną i Charliem, pamiętasz? Trwała może z tydzień albo osiem dni.

58

background image

Jakoś tak. Najwyżej. Potem on zaraz wrócił do ciebie. Co tam,

wrócił. Na czworakach. Tak w ogóle to, co było między nami, stało się
tylko z twojego powodu, Lucy, tylko dlatego, że z nim na jakiś czas
zerwałaś, zwłaszcza że ja już wtedy miałam fioła na twoim punkcie, ale
się strasznie przed tobą wstydziłam. No dobra, teraz do rzeczy. Więc
tak. Dzwonię do ciebie, Lucy, bo może miałabyś ochotę, żebyśmy tak
kiedyś tylko we dwie, wiesz, ty i ja, spotkały się, usiadły gdzieś i
pogadały sobie o tym, co wtedy było? I o innych sprawach? Nie,
wszystko mi jedno gdzie, ty powiedz, gdzie się spotkamy. Ja
zapraszam. Kawa na mój rachunek. A powiedz, Lucy, masz męża?
Albo kogoś? A dzieci? Broń Boże, nie śledzę cię. Pewnie, że nie. No
coś ty. Dobra, Lucy. W porządku. Czemu nie. Tylko sobie nie myśl, że
jestem psychiczna albo po prostu walnięta. To jest tak: często ni stąd,
ni zowąd zdarza mi się o tobie myśleć, Lucy, o twojej szyi, o twoim
głosie, o twoim wielkim sercu, o oczach, o tym, ile wtedy miałaś
rozumu. Tysiąc razy więcej ode mnie. Bo wtedy, wiesz, ja i ty byłyśmy
jakby po jednej stronie, a Charlie w sumie był... No dobra, e tam, o tym
Charliem, to możesz mi wierzyć, że już dawno zapomniałam. Co tu o
nim gadać? Znaczy, czego od niego chcę? Tylko od ciebie, Lucy.
Chociaż od tego czasu minęło już naprawdę ładnych parę lat, to jeszcze
mi nie przeszło. Słuchaj, Lucy, ze mną jest mniej więcej tak. Ale się nie
śmiej, żebyś tylko sobie nie pomyślała, że ja jestem taka, co to nie ma
nic lepszego do roboty, jak tylko wydzwaniać ni z gruszki, ni z
pietruszki do kogoś sprzed stu lat. Więc tak tego nie odbieraj. Spróbuj
to odebrać tak, że jakby ty i ja, obie właściwie jesteśmy jedną osobą.
Co znaczy „jak to jedną"? No co, czy ciebie Charlie nie wyrzucił tak
samo jak mnie? Wykorzystał,

59

background image

zmiął i wyrzucił do śmietnika jak chusteczkę? Dobra, słuchaj,

Lucy, to naprawdę nie jest na telefon. Uwierz mi, chociaż teraz mnie
pewnie bierzesz za jakąś pokręconą idiotkę? Chwilę, Lucy, tylko
chwilę, jeszcze się nie rozłączaj. Posłuchaj. No więc to jest tak: ja teraz
nie mam faceta. Dziewczyny też nie mam, jeśli to ci teraz chodzi po
głowie. Nie mam w ogóle nikogo. Oprócz ciebie, znaczy się. Bo co
chwilę w myślach, a nawet w snach, w środku nocy, nachodzi mnie
takie coś, że ty i ja jesteśmy razem, Lucy. Wiesz, związane ze sobą?
Połączone? Nie, to nie to, co myślisz, to znaczy raczej jak siostry. To ci
się pewnie wydaje trochę zwariowane? Albo nawet nie trochę? Nie?
No co, tobie się nie zdarza czasami pomyśleć, jak my obie, ty i ja,
tydzień po tygodniu, jedna po drugiej, w tym samym hotelu w Ejlacie,
w tym samym pokoju, w tym samym małżeńskim łożu king size, obie
kładłyśmy się dla niego w nocy, a czasami nawet w biały dzień?
Nadstawiałyśmy mu się, wiesz, dokładnie w tych samych pozycjach?
Najpierw to byłaś ty, tydzień później ja, a jeszcze tydzień później
znowu ty? Parę razy się zdarzyło, że powiedział do mnie w ciemności
„Lucy", raz nawet przy świetle, w barze sushi, i za każdym razem, jak
do mnie mówił „Lucy", to byłam dosłownie w siódmym niebie. Na
pewno do ciebie też powiedział parę razy w ciemności „Riki"? Nie? I
tobie też nagle mówił: „Chodź, kochanie, zrób mi teraz loda, ale
najwolniej, jak tylko potrafisz"? Albo „Chodź tutaj, złotko, daj mi się
lekko związać"? Albo „Pozwól mi chwilę popatrzeć, jak robisz siusiu
na stojąco"? Nie? I wtedy, jak on mnie rzucił i wziął ciebie z
powrotem, a później pojechaliście jeszcze raz, ty i on, do tego samego
hotelu, do tego samego pokoju w Ejlacie, nie mów mi, że ci się tam nie
zdarzyło czasami o mnie pomyśleć. Chociaż kil-

60

background image

ka razy? Znaczy, że tamta Riki też robiła mu dokładnie to i to? I

tamto też? Nie przeszło ci przez myśl, że wiesz, że z tą Riki też poszedł
do baru Las Vegas i karmił ją łyżeczką, i tak łaskotał tam, pod
spódniczką, patyczkami od oliwek? Co, nie zdarza ci się od tego czasu
pomyśleć o mnie i o tobie, że jakby obie właściwie zawsze byłyśmy
jedną osobą, ale rozdwojoną? A co byś powiedziała na to, żebyśmy
może kiedyś, ty i ja, pojechały razem do Ejlatu, powiedzmy...
Wynajęły pokoje w jednym hotelu? Albo nawet jeden pokój? Lucy,
nie, nie rozłączaj się, ja nie jestem nienormalna czy coś, uwierz mi,
naprawdę nie, daj mi tylko jeszcze dwie minuty. Lucy? Lucy?

Przechodząc jakąś nieznaną sobie uliczką, autor wpadł w

ciemności na drucik rozpięty, zapewne przez dzieci, w poprzek
chodnika, między znakiem zakazu postoju a prętami ogrodzenia.
Rozciągał się on na wysokości piersi autora, który idąc szybko,
zahaczył o niego i wydał krótki, gniewny okrzyk, pełen przestrachu i
bólu, a przede wszystkim poczucia urazy: jak gdyby nagle wymierzono
mu w ciemności policzek. Policzek ten jednak wydał mu się w jakimś
sensie oczekiwany, absolutnie zasłużony, i za jego sprawą autor wręcz
poczuł lekką ulgę.

A przecież Arnolda Bartoka, kościstego mężczyznę w okularach,

zwolnionego kilka dni temu z pracy na pół etatu w sortowni paczek
prywatnej firmy kurierskiej, można by zatrudnić w biurze
rachunkowym, którego autor jest współwłaścicielem: choćby na jakiejś
lichej posadzie, w sortowni korespondencji albo przy konserwacji
budynku. Można by mu załatwić skromną pensję, a z czasem, kto wie,
może by się okazało, że Arnold Bar-

61

background image

tok ma jeszcze inne kwalifikacje, na przykład do prowadzenia

księgowości albo obsługi archiwum. Sam autor odpowiada tam za
prowadzenie ksiąg podatkowych czterech czy pięciu średnich i dużych
firm eksportowych, a przede wszystkim zajmuje się wszelkimi
niuansami związanymi z opodatkowaniem przychodów w obcych
walutach. Arnold Bartok zapewne będzie skromnym pracownikiem,
wdzięcznym autorowi i potulnym, aby nikomu się nie naprzykrzać
samą swoją obecnością. Chyba że znów nie zdoła opanować
zgryźliwości i zajdzie wszystkim za skórę swoim ciętym językiem.

Ale co właściwie robi Arnold Bartok całymi dniami, odkąd został

zwolniony z pracy na pół etatu w prywatnej firmie kurierskiej? Co robi
przez długie godziny, kiedy jego stara matka śpi i chrapie albo jest
pogrążona w lekturze węgierskich powieści?

Może siedzi w kącie pralnianej klitki, przy blacie, który jego ojcu

służył za stół do prasowania, i pisze prywatną rozprawę o możliwości
bądź niemożliwości wiecznego życia: zwykle przyjmuje się - twierdzi
w swojej rozprawie Arnold Bartok — że życie i śmierć przyszły na
świat razem, jako dialektyczna jedność, której oba elementy są od
siebie absolutnie zależne: jeśli się powiedziało „życie", powiedziało się
też „śmierć". I na odwrót. Przecież w dniu, w którym na ziemi pojawiło
się życie, wraz z nim pojawiła się i śmierć.

Jednakże - tak wywodzi Arnold Bartok - jest to założenie

całkowicie fałszywe: w ciągu milionów lat na powierzchni ziemi roiły
się tryliony żywych istnień, z których żadne nigdy nie zaznało śmierci.
Istoty jednokomórkowe wcale nie umierały, lecz bezustannie się dzie-
liły, z jednej powstawały dwie, z dwóch cztery, a z czterech osiem.
Śmierć nie istniała. Dopiero w erze obecnej,

62

background image

to jest gdy pojawił się nagle inny sposób rozmnażania,

rozmnażanie płciowe, pojawiły się z nim także starość i śmierć.

Stąd więc wynika, że to nie życie i śmierć przyszły na świat

zespolone ze sobą, lecz płeć i śmierć. A ponieważ śmierć powstała
później, wiele epok po narodzinach życia, przeto można żywić
nadzieję, iż pewnego dnia zniknie, nie powodując zaniku życia.
Wynika stąd logiczna możliwość życia trwającego wiecznie. Pozostaje
nam jedynie znaleźć sposób na unicestwienie płci, a przez to w istocie
usunięcie ze świata zarówno naszego cierpienia, jak i nieuchronności
śmierci.

Na małej kartce Arnold Bartok rysuje pionową czarną kreskę. Na

prawo od niej zapisuje słowa: „Wiecznotrwałe życie. Zycie wieczne
bez cierpienia i poniżenia". Na lewo zapisuje: „Płeć. Cierpienie.
Zepsucie. Starość. Śmierć". Następnie dodaje pod tymi dwiema
kolumnami: „Ale szanse są bardzo nikłe". Pod tymi zaś słowami
dopisuje jeszcze: „Kiedy powstał czas? Co było przed czasem i co
będzie po nim? Do czego nam jest potrzebne istnienie czasu?" I jeszcze
niżej, na skraju kartki: „Obecna sytuacja jest fatalna".

Autor zadaje sobie pytanie, czy potrafiłby się zajmować własną

matką, gdyby jeszcze żyła, tak jak Arnold Bartok opiekuje się starą
sparaliżowaną Ofelią, która nie przestaje go dręczyć i mu dokuczać?
Detale fizycznej więzi matki z synem, pot, nocnik, nagość
zwiotczałych pośladków, podcieranie, przewijanie, absorbują autora
tak bardzo, że krzywi się i tłumi pierwszy skurcz wymiotny. Czym
prędzej ucieka myślami od starej kalekiej matki Arnolda Bartoka, od
własnej matki i od wiecznotrwałego życia, i znów zaczyna się
zastanawiać nad nieśmiałością Rochele Reznik.

63

background image

Autor rozejrzał się dokładnie i upewnił, że nikogo nie ma w

zaułku, po czym upatrzył sobie przejście podobne do korytarza między
dwoma żywopłotami, stanął tam i długo, obficie oddawał mocz.
Jednocześnie przypomniał sobie o Owadjahu Chazamie, konającym
teraz na raka w szpitalu Ichiłowa. Rurkę cewnika wprowadzono mu na
nowo i gęsta, mętna ciecz sączy się przez nią powoli do zawieszonego
z boku łóżka foliowego woreczka, który już się przepełnia, ale
dyżurnej pielęgniarki nie ma w pobliżu - wyszła piętnaście minut temu,
wyskoczyła na dwie minuty, żeby przynieść sobie kawę bezkofeino-wą
z sąsiedniego oddziału, po drugiej strome windy, i zatrzymała się tam,
żeby porozmawiać z napotkanym przypadkiem młodym stażystą,
najmilszym ze wszystkich stażystów w szpitalu. Owadja Chazam, w
którego niebieskim buicku przez ostatnie lata zawsze było pełno
roześmianych jasnowłosych dziewczyn, który sypał pieniędzmi jak z
rękawa, i na cele charytatywne, i na politykę, i na rozrywki, a chociaż
prawie zawsze nosił na głowie małą jarmułkę, nie przeszkadzało mu to
wyjechać kilka razy na weekend do kasyna w Turcji z dwiema
rosyjskimi rozwódkami, a może nawet z trzema, teraz nie ma przy
sobie nikogo, kto by usłyszał jego jęki. Co chwilę słabym, płaczliwym
głosem wzywa pielęgniarkę, która wyszła tylko na dwie minuty i nie
wraca już od dwudziestu, i nie ma nikogo, kto by usłyszał jego
dzwonek, za to chrapliwy głos z sąsiedniego łóżka strofuje go: „Ej, no
co jest, ucisz się wreszcie, dosyć tego, zaraz do ciebie przyjdą, stul
dziób, ludzie chcą trochę pospać, przestań wreszcie miauczeć".

64

background image

wpływem myśli o Owadjahu Chazamie, dogorywającym na

oddziale interny w szpitalu łchiłowa między dwoma innymi
konającymi mężczyznami, starszymi od niego o co najmniej
dwadzieścia lat, autor odwrócił się, skończywszy oddawać mocz,
ostrożnie obszedł perfidny drut, wyszedł z zaułka w aleję i
niecierpliwym krokiem ruszył z powrotem po własnych śladach aż do
domu kultury imienia Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Ka-
mieniołomie.

Przez chwilę zdawało mu się, że dostrzega postać, która czeka na

niego, siedząc na schodach domu kultury, chyba Juwala
Dahana-Dotana, tego przygnębionego młodego poety, który widocznie
nie dał za wygraną i siedział, skulony i drżący, czekając, aż autor
przyjdzie tu w środku nocy, przysiądzie się do niego na schodach i
przeczyta przynajmniej cztery—pięć z jego wierszy przy świetle
ulicznej latarni, a potem będą mogli prowadzić rozmowę od serca,
choćby do świtu, przesyconą emocjami, uduchowieniem, artyzmem,
całkowicie szczerą rozmowę między doświadczonym twórcą a
młodym, szamoczącym się jeszcze u początku drogi, przeżywającym
katusze i poczucie upokorzenia aż po myśli samobójcze, a na całym
świecie nie ma prócz tego autora innej osoby, która mogłaby go
zrozumieć: bo przecież takie właśnie cierpienia opisywane są często w
książkach autora, który co prawda jest już znany, a nawet sławny, ale
ja, który czytałem jego książki również między wierszami, wiem
dobrze, że za tą znaną publiczną figurą kryje się człowiek nieśmiały,
samotny i chyba też smutny. Jak ja. On i ja, obaj jesteśmy w gruncie
rzeczy dwiema bliźniaczymi duszami, dlatego tylko on zdoła mnie
zrozumieć, a może też mi pomóc, bo jeśli on nie zrozumie, to kto?

Budynek stał zamknięty na klucz i cały pogrążony
65

background image

w ciemności, a na drzwiach wejściowych wisiały jeszcze afisze

informujące o wieczorku literackim, który już się odbył i zakończył
jakieś dwie godziny temu. W biurze na parterze kaowiec Jerocham
Szdemati zostawił zapaloną lampę, żeby odstraszyć złodziei.

Ale przecież tylko niebywale naiwnego, początkującego

złodzieja — uśmiechnął się autor pod nosem - tylko niewinnego
złodziejskiego nowicjusza mógłby ewentualnie odstraszyć widok
światła palącego się co noc od wieczora do rana w biurze, do którego
można z łatwością zajrzeć przez okno i zobaczyć, że nie ma tam żywej
duszy. W całym domu kultury imienia Szunii Szora i Siedmiu
Poległych w Kamieniołomie nie ma teraz nikogo, pomijając blady,
drżący u podnóża schodów cień młodego poety, który już darował ci
czytanie jego wierszy, a sobie nocną rozmowę od serca, i nie chce od
ciebie niczego więcej, tylko byś zauważył tu jego samotny cień, zresztą
nawet chyba nie jego, tylko pustego kartonu albo dwóch połamanych
ławek. Byś tylko przypomniał go sobie na chwilę, jego oczy komicznie
powiększone przez soczewki okularów z kuflowego szkła, i żebyś
wiedział, że właśnie teraz, w samym środku nocy, w ciemności
swojego pokoju, a właściwie nie pokoju, tylko kuchennego balkonu,
który wygrodzono gipsowym przepierzeniem z luksferem w
mieszkaniu jego rodziców na tyłach budynku przy ulicy Reinesa, wciąż
jeszcze leży w ciemności w podkoszulku i majtkach i nie może zasnąć,
zrezygnowany, myśląc tylko o tobie.

1 Naprzeciwko domu kultury, z mieszkania na poddaszu Rochele

Reznik, o ile faktycznie jest to mieszkanie, które wskazała, kiedy stali
tu godzinę albo półtorej temu,

66

background image

a autorowi coś się nie pomyliło, przez szczelinę między

zaciągniętymi zasłonami sączy się na zewnątrz cienka smużka światła.

Widocznie więc oddała te zasłony do jakiejś niezwykłej nocnej

pralni, specjalizującej się w praniu zasłon dopiero po zachodzie słońca,
pralni, która musi oddać właścicielowi wyprane i wyprasowane
zasłony najpóźniej do północy.

Chyba że się całkowicie mylisz, a jej poddasze nie znajduje się

tu, tylko tam? I cała ta jej historia o zasłonach, które raptem oddała do
prania, w gruncie rzeczy miała ci tylko dać coś do zrozumienia. Coś, co
przeoczyłeś? Żebyś nie wchodził na górę? Albo wręcz przeciwnie,
żebyś właśnie wszedł? A ty niczego nie zrozumiałeś i przegapiłeś to,
co mogłoby... A może niezupełnie przegapiłeś? Przecież jeszcze pali
się u niej światło?

W tym samym momencie autor, nie zastanawiając się dlaczego,

wchodzi na klatkę schodową. Przez chwilę szuka po omacku włącznika
światła, tym razem zachowując ostrożność przy każdym ruchu,
ponieważ cios wymierzony mu przez drut w tamtym zaułku wciąż
jeszcze pulsuje bólem w jednym z żeber. Teraz autor zauważa, że jego
koszula jest rozdarta w kilku miejscach, a ze skaleczenia popłynęło
trochę krwi, która oblepiła mu końce palców i zakrzepła. Jej zapach
przywodzi mu na pamięć zapomniane szkolne bójki.

Gdy już udało mu się zapalić światło na schodach, autor

zatrzymuje się swoim zwyczajem, by obejrzeć skrzynki na listy: Bilha i
Szimon Perechodnik. Arnonowie. Dr Alfons Valero, inżynier
budowlany. Janiw Szlosberg. Rami i Tami Ben Tuliła. Kapłan -
księgowość. Rachel i Chezi Reznikowie (staranne, okrągłe pismo. Czy
Chezi to Joselito? A może jednak ma jakiegoś współlokatora? Albo
nawet partnera? Nie?).

67

background image

I wisiała tam jeszcze duża skrzynka należąca do administracji

(„Proszę absolutnie pod żadnym pozorem! Tu się nie kładzie
reklamówek!!!"). Klatka schodowa dość obskurna, gdzieniegdzie
odpada tynk, ściany pogryź-molone kredkami, spod farby na poręczy
przebija rdza, a drzwi jednej z szafek z bezpiecznikami tylko cudem
wiszą na jednym przekrzywionym zawiasie.

I oto gdy przechodził obok drzwi opatrzonych kartką „Tu sobie

klawo mieszka Janiw Szlosberg", z głębi mieszkania dobiegł
przeciągły terkot wystrzałów, któremu towarzyszyły krzyki i dźwięk
pękających szyb albo szklanych naczyń w telewizji.

Dochodzi północ.
A ty? Czego tu szukasz o tej porze, jeśli wolno spytać? Nie

upadłeś przypadkiem na głowę?

Dokładnie w tym momencie, słysząc serię strzałów dobiegającą z

mieszkania Janiwa Szlosberga na drugim piętrze, autor stwierdzi, że
lepiej się stąd czym prędzej oddalić. Nogi same go teraz zaprowadzą
do kawiarni, w której siedział pod wieczór, kilka godzin temu, do ka-
wiarni z kelnerką Riki, której prześwituje przez spódnicę zarys majtek.

Może przypadkiem mają otwarte? Może ona siedzi teraz zupełnie

sama przy stoliku w rogu, popija ostatnią filiżankę czekolady przed
zamknięciem, a zaraz pójdzie do ubikacji, żeby zamienić spódniczkę
na dżinsy, koszulę i lekkie płaskie sandały, i przy wyjściu będzie jej
można zaproponować na przykład, że się ją odprowadzi do domu, dla
ochrony przed osobnikami, co nocą zaczepiają na ulicach takie ładne i
pociągające kobiety jak ona?

68

background image

A może autor wcale sobie nie pójdzie po dotarciu na drugie

piętro, tylko akurat się uprze, by wspiąć się jeszcze dwa i trafić pod
same drzwi Rochele Reznik. Postoi tam, wahając się dłuższą chwilę,
zgaśnie światło, ktoś na innym piętrze zapali je na nowo, znów zgaśnie.
Autor przyłoży ucho do drzwi: jeszcze nie śpi, a może światło
przebijające spomiędzy zasłon to tylko nocna lampka, która zawsze
towarzyszy jej podczas snu? Jest ze swoim kotem? A może tak
naprawdę leży teraz obok niej młody, krzepki mężczyzna, a ty zaraz
zapadniesz się na samo dno otchłani wstydu. Jak się właściwie teraz
widzisz, jeśli wybaczysz to pytanie? Czyżby w roli ucieleśnienia
nocnych tęsknot samotnej, nie najmłodszej kobiety, miłej i ładnej, ale
raczej niepociągającej? A może zostałeś obsadzony w roli gwałciciela
z klatek schodowych, poszukiwanego w tej okolicy już od półtora
roku? Albo po prostu zdezorientowanego zapaleńca, jak ten młody
poeta Ju-wal Dahan, i podobnie jak on, ty też wychodzisz w środku
nocy, by na ciemnych klatkach schodowych szukać pomysłów do
opowiadania, które wije ci się w rękach?

Jest mędrzec bez krztyny rozumu, Jest głupiec o sercu

przepastnym, Jest radość, co kres swój ma w płaczu, I nikt, kto by duszę
znał własną.

Licho podkusi teraz rozgorączkowanego autora, by sprawdził po

cichu drzwi: oczywiście zaryglowane.

A ona, ta twoja nieśmiała lektorka?
Na pewno już dawno zasnęła i tylko zostawiła zapaloną nocną

lampkę, która zwabiła tu z ulicy taką zbłąkaną ćmę jak ty.

69

background image

Ale jest jeszcze inna możliwość: gdy autor naciska klamkę, ze

środka dobiega szmer. On natychmiast przytomnieje i ucieka, bojąc się
zapalić światło, przeskakuje po dwa stopnie, potyka się na zakręcie,
uderza okrutnie ramieniem o drzwi szafki z bezpiecznikami, które
tylko cudem trzymały się na jednym przekrzywionym zawiasie, a teraz
się urywają i z potężnym łoskotem walą na poręcz, i zaraz, chwilę
później, otwierają się przed nim drzwi mieszkania — na przykład „Tu
sobie klawo mieszka Janiw Szlosberg": „Przepraszam pana bardzo,
można wiedzieć, kogo dokładnie pan tutaj szuka o tej porze?"

A może go rozpoznają? Na podstawie zdjęć w gazetach albo

napuszonych występów w dyskusjach telewizyjnych? I jak się
wytłumaczy? „Przepraszam, ja jestem tylko biedny Mister Hyde,
proszę, niech się państwo nade mną zlitują i zechcą łaskawie
zadzwonić po doktora Jekylla".

e przecież może też być tak: autor nie ucieka, słysząc szmer w

mieszkaniu, tylko zastyga w bezruchu, sparaliżowany strachem, przed
drzwiami Rochele Re-znik. I po chwili postanawia zostawić jej liścik
między futryną a drzwiami (a może lepiej zostawić go na dole, w
skrzynce na listy jej i Joselita?). Napisze: „Byłaś naprawdę wspaniała
przez cały ten wieczór, Rachel, i wróciłem tu o tej późnej porze tylko
po to, żeby ci podziękować, a także by się upewnić, że wchodząc na
górę, do swojej zamkowej wieży, nie wpadłaś w łapy żadnego
czarownika ani smoka. I jeśli pozwolisz, niech ten liścik będzie też
całusem na dobranoc, dobrze?" (Podpisze się tylko pierwszą literą
imienia. Chociaż może lepiej wcale się nie podpisywać - po co?)

70

background image

A może tak: w tym samym momencie, kiedy autor zbierał się już

do odwrotu, Rachel otworzyła drzwi, bo jeszcze nie zasnęła, tylko
leżała na łóżku pogrążona w myślach, aż nagle zauważyła delikatny
ruch klamki i się wystraszyła, lecz pomimo strachu podbiegła boso, by
spojrzeć przez wizjer, i kiedy zobaczyła, kto przyszedł, nie wahała się
ani nie czekała, aż zapuka, tylko od razu mu otworzyła.

Rachel ma na sobie gładką, długą prawie do kostek koszulę

nocną z bawełny, z krótkimi rękawami, zapinaną skromnie pod szyją
na dwa guziki. Czyżby zdążyła je szybciutko zapiąć, zerkając przez
wizjer? Albo może zawsze tak chodzi spać, z zapiętymi guzikami
broniącymi jej przed każdym, kto by się zamierzał wedrzeć do jej
snów?

Rochele Reznik uśmiecha się zdumiona, a na jej wiewiórczej

twarzy malują się zarówno strach, jak i radość:

- To ty? Wróciłeś?
Autor z kolei z zaskoczeniem zauważa, że ten jej nocny uśmiech

jest mniej nieśmiały i zmieszany niż jej nieliczne uśmiechy w ciągu
wieczoru. Jego zakłopotanie jest teraz tak głębokie, że próbuje coś
wybąkać, zyskać trochę na czasie, wymyślić dla niej jakieś wyjaśnienie
albo przeprosiny i natychmiast uciec.

Jego usta mówią same:
- No więc tak. Rachel. Słuchaj. Wróciłem tutaj, bo o czymś

zapomniałem. To znaczy, zapomniałem o czymś, co bardzo chciałem
już wcześniej dla ciebie zrobić. I nie zrobiłem. Zgadnij, o czym
zapomniałem?

Stojąc jeszcze przy drzwiach, które czym prędzej zamknęła i

zaryglowała zaraz po jego wejściu, splotła mocno ręce na piersi, by się
od niego odgrodzić. A mo-

71

background image

że tylko żeby ukryć przed nim, jak płaski jest jej biust pod

koszulą. Głos ma teraz dość spokojny (chyba tylko dlatego, że
podobnie jak w układzie naczyń połączonych, intensywność jego
zakłopotania zmniejsza je nieco u niej).

— Co chciałeś zrobić i zapomniałeś? Nie potrafię zgadnąć.
- Czy możesz, proszę, dać mi na chwilę swoją książkę?
- Moją książkę? Którą?
— Twoją. Moją. Tę, z której czytałaś fragmenty dziś wieczorem

w domu kultury i robiłaś to naprawdę cudownie. Bo wiesz, po prostu
chciałem wpisać ci dedykację i z przejęcia zapomniałem. Dopiero
teraz, pół godziny temu, sobie przypomniałem. I wróciłem do ciebie.

wysoka, z najwyższej półki regału na książki i płyty, spogląda

czarno-biały kot i wyniośle, jakby ironicznie, puszcza do niego oko,
jakby w tym nocnym gościu nie było niczego nowego, jakby tak
wyglądała nocna rutyna w tym mieszkaniu na poddaszu - co noc około
dwunastej trafia tutaj taki albo inny zakłopotany pisarz, który
przypomniał sobie nagle, z opóźnieniem, że powinien przyjść i wpisać
osobistą dedykację dla Rachel Reznik na tytułowej stronie swojej
książki.

— Bardzo mi miło, ty pewnie jesteś Mister Chezi? -powie autor,

ruszając bez pytania w głąb pokoju, w stronę stolika przy jej łóżku,
gdzie pochyla się i wpisuje serdeczną dedykację, wymieniając w niej
również zazdrosnego Joselita, a następnie pochyla się ponownie, by
dorysować jeszcze kwiatek i wąsaty koci pyszczek, który z jakiegoś
powodu wychodzi mu perfidny i podstępny.

Rachel mówi:
72

background image

— Posłuchaj. Chciałam cię przeprosić. Bo się pomyliłam. Kiedy

mnie odprowadzałeś do domu, powiedziałam, że moje zasłony są w
pralni. A nie były.

1 jeszcze po chwili:
— Nie, właściwie się nie pomyliłam. Powiedziałam nieprawdę.

Przepraszam.

— Ale dlaczego to powiedziałaś? Czy szukałaś pretekstu, żeby

mnie powstrzymać? Żebym nie w

T

szedł tu, na górę? Trochę się bałaś?

Jego dłoń przesuwa się teraz delikatnie, niby mimochodem, po jej

policzku.

— Tak. Bałam się. Nie wiem. Wstydziłam się przed tobą.

Naprawdę nie potrafię teraz powiedzieć, czy naprawdę chciałam, żebyś
tu przyszedł, ale się bałam, czy może po prostu bałam ci się
powiedzieć, że się boję. Teraz też jestem niepewna.

Słysząc te słowa, przyciągnie jej głowę do swojego barku i

przytrzyma, nie dając jej się odsunąć (mała wystraszona wiewiórko,
proszę, nie uciekaj ode mnie). Jednocześnie uświadomi sobie, że teraz,
chyba dlatego że rozpuściła na noc warkocz i bujne długie włosy
spływają jej swobodnie do połowy pleców, że teraz nagle wydaje mu
się znacznie mniej niepociągająca.

I niczym zawstydzonej dziewczynce, gdy on jeszcze przyciska jej

głowę do swojego barku, wyrywa jej się nieoczekiwane pytanie:

— Przed chwilą powiedziałam, że teraz też jestem niepewna. A

czy nie powinnam była raczej powiedzieć „Teraz też nie jestem
pewna"?

Oburącz ujmuje ją za ramiona, pozwalając jej oprzeć się o stolik,

i całuje poniżej ucha, na razie niezdecydowanie, powiedzmy, po
ojcowsku. I mimo wszystko nie udaje mu się okiełznać werbalnej
obsesji:

73

background image

— Dobrze, zobaczmy: „Teraz też nie jesteś pewna?", „Teraz nie

jesteś też pewna?", „Teraz jesteś też niepewna?" „Nie teraz też jesteś
pewna?" „Nie, teraz też jesteś pewna?" niepotrzebne możesz skreślić.

Zamiast skreślić niepotrzebne, łechce go wargami po szyi, ledwo

dotykając skóry, i dopiero wtedy do autora wreszcie dociera, że prosi
go, by umilkł. Daje więc spokój grom słownym, wstydząc się tylko
twardego zarostu, który na pewno pojawił się na jego twarzy od
porannego golenia, a teraz ją kłuje. Lecz tak się składa, że akurat przez
ten kłujący zarost zapłonęło w niej coś, co kazało jej przeorać
paznokciami jego włosy na karku - już nie łagodnie, lecz z
niespodziewaną stanowczością. Nie pozostał jej dłużny, obrócił ją
plecami do swojej piersi i odgarnąwszy gęste włosy, zbliżył usta do jej
karku, a następnie czubkiem języka zaczął muskać puszek cienkich
włosków, sprawiając, że puszek się zje-żył, a po jej plecach spłynęła
fala dreszczy. Wreszcie uniósł głowę, a jego wargi zaprosiły ją do
ostrożnego, badawczego pocałunku, który zaraz pogłębiły, zamie-
niając go w pocałunek przypieczętowania, a dalej w wędrujące powoli
w tę i z powrotem ssące pocałunki, co zarazem zaspokajają i
wzbudzają pragnienie. Chłonął wionące od niej zapachy, wśród
których, jak mu się zdawało, wyczuwał delikatną woń płynu do ust i
ukrywającą się pod nią lekką, prawie niewyczuwalną nutę jogurtu
cytrynowego i chleba. Ta mieszanka zapachów była dla niego
rozkoszna, przykuwała do niej jego zmysły mocniej niż wszystkie
perfumy świata. Przez jedną przelotną chwilę zdążył się jeszcze
wystraszyć o woń własnego ciała i o to, czym być może zionie teraz z
jego ust, i pożałował, że nie poprosił przedtem, by pozwoliła mu wziąć
prysznic, ale jak miał to zrobić? Teraz już za

74

background image

późno, by prosić ją o cokolwiek, bo zaczęła napierać na niego,

szukając ustami jego piersi, co prawda nieśmiało, ale pod wpływem
jakiegoś impulsu czy żaru, który przemógł jej wstydliwość i zaczął już
kruszyć wszelkie opory, jak gdyby własne ciało popychało ją z całej
siły, żądając: „Tylko mi teraz nie przeszkadzaj".

On z kolei obawiał się trochę, że teraz, gdy ona tuli się do niego,

może się wzdrygnąć, a nawet wystraszyć lub poczuć urażona,
wyczuwając nagle przez ubranie jego sztywny członek. Jednak gdy go
poczuła, wcale się nie wzdrygnęła ani nie obraziła, lecz jakby dobrze
przygotowana na to przez swoje samotne sny, objęła go i mocno
przylgnęła do jego ciała, po czym obiema rękami zaczęła puszczać
wzdłuż i wszerz po jego plecach rozkoszne żaglówki namiętnych
pieszczot. Koniuszkami palców wzbudzała na jego skórze morskie
bałwany ze spienionymi grzywami na spiczastych grzbietach.

A ponieważ stali wciąż przytuleni przy stoliku, koło jej

pojedynczego łóżka posłanego już do snu, bez trudu przeszli teraz,
prawie niezauważalnie i bez skrępowania, z pozycji stojącej do leżącej,
nie wypuszczając się z objęć. I w chwili, gdy układali się na boku (bo
łóżko było wąskie), zdarzyło się między nimi coś, czego niepodobna
ująć w słowa, był to prosty ruch, mający tylko sprawić, że będzie im
wygodniej, ruch, który zupełnie przypadkowo wykonali oboje w
idealnej zgodności, zgrani harmonijnie jak para wprawionych tancerzy
po stu próbach, i stało się tak, że ten wspólny, wspaniały i wprost
niewiarygodnie doskonały ruch rozśmieszył ich oboje, tym samym
usuwając ostatki skrępowania czy napięcia, a jednocześnie spotęgował
podniecenie. A ponieważ łóżko było pojedyncze, a nie małżeńskie,
leżeli wciąż na boku, wtuleni w siebie, spleceni, i musieli zgadywać,

75

background image

jak dostroić każdy swój ruch do drugiego: zupełnie jak w

przytulanym tańcu. I rzeczywiście, prócz jednego jęknięcia, gdy łokieć
ugodził w bark, taniec toczył się płynnie, a pisarz nie mógł się temu
nadziwić, ponieważ sądził, że ona nie może mieć bogatych
doświadczeń, i ponieważ wiedział, że sam daleki jest od wirtuozerii.
Gdy jego ręka zaczęła pieścić jej udo, szepnęła mu do ucha:

- Zaraz, pozwól mi tylko wyprowadzić Joselita do łazienki,

trochę się przy nim wstydzę.

On szepnął przemądrzale:
- O co chodzi, czemu miałby nie patrzeć, niech trochę

pozazdrości. Może jego też to rozpali?

Ołyszał, jak ona ciepłym, ściszonym głosem przemawia do kota

przed zamknięciem go w łazience. Z czułością. A może
przepraszająco. Wracając, położyła się znów koło niego na boku.
Przytuleni, pławili się w pieszczotach, nie mogąc się zdecydować, co
dalej, aż jego ręce ruszyły po jej koszuli w poszukiwaniu piersi, lecz
ona zamknęła w dłoni jego błądzące po omacku palce i odsunęła je od
małego biustu, który zawsze, przez całe życie, wprawiał ją tylko w
zażenowanie. I jakby chcąc mu to natychmiast wynagrodzić,
poprowadziła je ręką i złożyła na swoim brzuchu.

Znowu obudziła się w nim potrzeba mówienia i odezwał się

stłumionym głosem: „Posłuchaj, Rachel...", lecz ona zamknęła mu usta
i skapitulował, po czym zaczął zasypywać pocałunkami jej czoło i
skronie, całował w kąciki oczu i pod uszami, i w zagłębieniach szyi, i
tam, gdzie szyja wygina się w łuk przed połączeniem z barkami, w
miejscach, gdzie dotyk jego warg lekko ją łaskotał. Tymi pocałunkami
usiłował właściwie ją prze-

76

background image

kupić albo odwrócić jej uwagę od powolnej, ukradkowej

wędrówki jego drugiej ręki, która nie zatrzymała się na brzuchu, gdzie
wypuszczono ją na wolność, lecz zaczęła pełznąć ostrożnie ku
południowi. Aż Rachel zatrzymała go, mówiąc:

- Zaczekaj za mną jeszcze trochę. Jeszcze się trochę boję.
Ustąpił jej, zatrzymał się natychmiast i tylko odpowiedział

szeptem:

- Zdziwisz się, wiewióreczko, aleja też się trochę boję. Nie tylko

ty.

I chociaż zdawało mu się, że nie ma cienia podobieństwa między

jej wstydliwym strachem a jego lękiem przed porażką, ich obawy były
dość podobne: ona zapewne widziała w nim doświadczonego w
miłości mężczyznę, który zakosztował już rzadkich i różnorodnych
delikatesów, a wszystko, co jej nieumiejętne ciało jest w stanie mu
zaoferować, może być dla niego dość sztywne albo wręcz nijakie. On z
kolei bał się — jak zawsze —

0 swoją namiętność, która może nagle osłabnąć bez uprzedzenia,

co mu się już kilka razy zdarzyło, i jak wtedy wypadnie w jej oczach?
Co ona pomyśli o sobie samej?

1 o nim? O jego wtargnięciu o północy do jej domu, o płomieniu,

który z sobą przyniósł, płomieniu bez pokrycia, który w końcu okaże
się tylko ułudą albo czczymi przechwałkami? Przecież ona na pewno
bierze go za mężczyznę doświadczonego i wprawionego, więc co sobie
o nim pomyśli, jeśli okaże się teraz przed nią zaledwie wyrostkiem,
skurczonym z przejęcia i strachu?

I rzeczywiście, w tej samej chwili, dokładnie wtedy, gdy ta

obawa przemknęła mu przez myśl, zaraz się też

77

background image

spełniła. Musiał teraz odsunąć od jej ciała swoje ciało, które do

tej pory przylegało do niej mocno na całej długości, aby nie zauważyła
tego, co nagle zniknęło.

A przecież zaledwie kilka minut wcześniej wstydził się przed nią

i martwił, czy nie wystraszy się, wyczuwając przez ubranie jego
erekcję, i oto teraz boi się, wprost przeciwnie, co się stanie, gdy
zauważy zwiotczenie?

W jego myślach błysnął mały złośliwy chochlik, błazen cieszący

się z cudzego nieszczęścia, i wyjawił mu w sekrecie, że teraz, w tym
łóżku, nareszcie oboje zrównali się ze sobą: „Ona przez cały czas się
pilnuje, by nie zetknąć się z tobą piersiami, bo wtedy byś poczuł, że
prawie ich nie ma, a ty dokładnie z tego samego powodu odsunąłeś
teraz od niej biodra. Remis".

Wyszeptać to? Teraz? Słowa tego chochlika-błazna? Może

wybuchniemy razem uwalniającym śmiechem, śmiechem niosącym
ulgę i rozwiewającym strachy, a potem, po tym śmiechu, nie będzie już
między nami żadnego skrępowania ani wstydu, żadnego sekretu, nicze-
go komicznego ani niemiłego, i dopiero wtedy będziemy mogli, ona i
ja, oddać się rozkoszy?

Ale czym prędzej uciszył błazna. Powstrzymał się. I milczał.

Zamiast porównywać na głos to, czego nie da się porównać, zacznie
całować jej ramiona, bok jej ciała, przechodząc delikatnie w stronę
piersi, lecz przedtem nachyli się, by polizać ją po brzuchu, rozsiewając
po drodze, między pocałunkami, wymyślne pieszczoty, którymi
wydobędzie z niej jakby pomruk, jakby ciche gołębie gruchanie,
łagodne i długie.

Pieszcząc Rachel, zacisnął powieki i próbował podnieść się z

upadku, przypominając sobie zarys majtek Riki, kelnerki, tę
niesymetryczną linię, która prześwitywała przez jej krótką spódniczkę
i podnieciła go w ka-

78

background image

wiązani przed rozpoczęciem wieczorku literackiego. Usiłował

teraz postawić sobie przed oczami tę Riki, która jedną ręką podwija dla
niego spódniczkę wysoko powyżej bioder, a drugą opuszcza i odchyla
majtki w kroku. Próbował też szczegółowo odmalować sobie w
wyobraźni to, co działo się w pokoju hotelowym w Ejlacie między Riki
a jej kochankiem piłkarzem, Charliem, albo między Charliem i Lucy,
która kiedyś została wicemiss bikini - w tym samym pokoju i tym
samym hotelu — i co mogłoby się dziać w łóżku między Charliem a ni-
mi dwiema razem, albo tylko między Riki i Lucy, bez Charliego.

A kiedy i to nie pomogło, poprosił wyobraźnię, by zamieniła go

na kilka minut w Juwala, tego młodego poetę, który trawiony w dzień i
w nocy głodem kobiecego ciała, z rozpaczy znienawidził własne życie:
„To teraz bądź Juwalem, oto nareszcie dostajesz prawie nagie ciało
kobiety, weź je, rzuć się na nią, weź, podwiń jej nocną koszulę i ugaś
zaraz swoje palące pragnienie".

lYachel zauważyła, a może tylko odgadła, to następstwo

przypływu i odpływu. Wtuliła twarz w zagłębienie jego barku i
powiedziała najgłębszym głosem:

- Powiedz, że jesteś tutaj naprawdę. Przekonaj mnie, że to nie

dzieje się w moim śnie.

I chyba przez to, że wszystko zdawało jej się tylko snem - chyba

tylko dlatego nie powstrzymała go, gdy podciągnął jej koszulę nocną
aż do bioder. Nie tylko mu nie wzbraniała, ale wręcz ujęła jego rękę i
zaprowadziła, by pogładził wraz z nią, dłoń w dłoń, powierzchnię innej
tkaniny niż materiał koszuli, ciepłej tkaniny zdradzającej jego palcom
załomy i ukryte wilgotne nisze, aż

79

background image

ponownie ogarnął go przypływ i już nie potrzebował

nieszczęsnego Juwala ani kelnerki Riki, ani wspomnienia zarysów
prześwitujących przez jej spódniczkę. Jego pożądanie wzbiło się
niemal w jednej chwili na poziom, gdzie pęd ku szczytowi rozkoszy
został zatrzymany i ustąpił miejsca jakby czujnemu cielesnemu za-
słuchaniu, zasłuchaniu pełnemu intymnej szczodrości, która pragnie
obdarowywać Rachel coraz to większymi rozkoszami, zwlekając z
ugaszeniem własnego pragnienia, i szuka po omacku sposobu, by
sprawiać jej coraz więcej radości, jeszcze więcej i więcej, aż nie będzie
mogła jej znieść. I tak, z bezgranicznym oddaniem, ujął ster jej
rozkoszy w swoje palce, teraz już wprawne i pełne natchnienia, by
zawinąć do jej macierzystego portu, głęboko, do samej kei, do samego
jądra jej rozkoszy.

W najwyższym zasłuchaniu, niby sonar potrafiący wyłapać z

morskich głębin najdrobniejsze szmery, nieuchwytne dla zwykłego
ucha, dosłyszał prąd cichych pomruków, które dochodziły teraz z jej
wnętrza, gdy obdarzał ją coraz silniejszymi doznaniami. Usłyszał i
mimo woli wyodrębnił subtelne odcienie odróżniające poszczególne
pomruki. Skórą, nie uchem odbierał nieznaczne wahnięcia w rytmie jej
oddechu, wyczuwał falujące drgania jej skóry, jak gdyby cały zmienił
się w czuły sejsmograf, który wychwytuje i natychmiast tłumaczy kod
reakcji jej ciała, by następnie wykonać to, co odczytał, nawigując z
mistrzowską precyzją. Odgaduje zawczasu i ostrożnie omija każdą
mieliznę, każdą podwodną rafę, eliminuje najmniejsze tarcie, prócz
tego powolnego, co nadchodzi i wraca, nadchodzi, krąży i wraca,
nadchodzi, muska i wraca, doprowadzając całe jej ciało do drżenia.
Tymczasem jej pomruki przeszły w delikatne łkania, błagania, jęki,
gwałtowne okrzyki zdumie-

80

background image

nia, a wargi zdradziły mu, że jej policzki zrosiły łzy. Każdy

dźwięk, każdy oddech i drgnienie, każda przebiegająca po jej skórze
fala, pomagały palcom sternika prowadzić ją, sprawnie i niezawodnie,
do wnętrza, do rodzimej przystani.

A w miarę jak rosły fale jej rozkoszy, rosła też jego duma i coraz

przyjemniej mu było odsuwać coraz dalej i dalej własne zaspokojenie,
zwlekać, póki nie wydobędzie z niej całej miłosnej tęczy, póki jej
tłumione łkanie nie przestanie być tłumione, póki wezbrana powódź
nie porwie jej jak wodospad papierową łódkę (i mimo wszystkich tych
wzniosłych dążeń od czasu do czasu kapitan, bez reszty oddany swojej
misji, brał sobie zadatek rozkoszy, ocierając się naprężonym ciałem

0 bok jej uda, głębokimi i powolnymi ruchami, co zarazem

zaspokajają i wzbudzają pragnienie, lecz zaraz wracał do zadań,
których się podjął, i skupiał się na precyzyjnej nawigacji).

1 podobnie jak muzyk bez reszty pochłonięty wędrówką palców

po klawiszach, nie pamiętał wcale, że jeszcze kilka godzin wcześniej ta
zawstydzona wiewiórka wydawała mu się miła i nawet prawie piękna,
tylko że niepociągająca. Teraz jego dłonie ruszyły, by odsłonić jej
zakryte nocną koszulą piersi, piersi dwunastolatki, i tym razem go nie
zatrzymywała, zniewolona więzami namiętności, a kiedy nareszcie
ujął w dłonie te pączki kwiatów, zdjęty litością i pożądaniem
poprowadził język ku brodawkom i każdą po kolei brał między wargi,
do każdej zalecał się delikatnie językiem, tymczasem jego palce znów
zaczęły grać na jej intymnych wargach, sięgając ukrytych płatków
okalających owoc wiśni, któ-

81

background image

ry był pełny i jędrny i przypominał nieomal trzecią brodawkę. W

ślad za jego palcami poszły też wargi i język. A ona, niczym niemowlę,
wsunęła nagle kciuk głęboko do ust i zaczęła głośno ssać, aż naraz jej
plecy uniosły się i wyprężyły niby cięciwa napiętego łuku, a chwilę
później, gdy opadła z powrotem na materac, rozległ się dochodzący
jakby z dna głębokiej studni przeciągły i miękki krzyk, wyrażający nie
tylko rozkosz, ale też zdumienie i zachwyt, jak gdyby jeszcze nigdy nie
przybiła do tej swojej najskrytszej kei i jakby nawet w najśmielszych
fantazjach nie przypuszczała, co czeka ją tam, u nabrzeża.

Zaczęła więc nagle płakać w głos i powiedziała mu: „Patrz.

Płaczę". I ten dziewczęcy płacz sprawił, że wtuliła w jego ramię swoją
twarz małego gryzonia i wyszeptała: „Przepraszam, to tylko dlatego, że
trochę się przed tobą wstydzę".

Zaczęła pieścić go po policzkach i czole długimi wolnymi

ruchami, aż uspokoiła się i płacz ustał. Jednak po dwóch-trzech
minutach usiadła nagle na łóżku i unosząc ręce, zasłoniła na chwilę
twarz koszulą nocną, która zrolowała się wokół jej bioder, spychana
tam i od góry, i od dołu, zdjęła ją i powiedziała: „Teraz już mi wszystko
jedno, że mnie zobaczysz", po czym położyła się z powrotem na
wznak, czekając na niego, aż przyjdzie. On jednak tylko leżał na boku
w pozycji embrionu, by ukryć przed nią, że kiedy omdlewała z
rozkoszy, jego męskość znowu zwiędła. Teraz bał się, że pewnie
poczuje się tym urażona albo może będzie się za to winić.

Lecz ona akurat nabrała śmiałości, o jaką nawet się nie

podejrzewała, i zaskakując zarówno siebie, jak i jego, zwilżywszy
palce, sięgnęła niepewną ręką po jego

82

background image

członek i przesuwała po nim dłonią w tę i z powrotem,

obdarowując go taką pieszczotą, jakiej nigdy nie ośmieliła się dać ani
pierwszemu chłopakowi, którego miała przed dwunastu laty, ani
tamtemu żonatemu mężczyźnie sprzed sześciu i pół roku.

I ta pieszczota ukazała jej to, czego się już domyślała, ale nie była

tym urażona, przeciwnie, ogarnęła ją fala miłości, szczodrości i
matczynego współczucia, współczucia dla jego zakłopotania,
współczucia dla jego wstydu i niepokoju o to, co ona może sobie o nim
pomyśleć, dla wstydu i niepokoju, które zapewne teraz go nurtują.

Jednocześnie zbudziła się w niej pewna kobieca stanowczość,

której towarzyszyło poczucie, że teraz musi, ale to naprawdę musi mu
pomóc, więc przełamując skrępowanie, polizała palce, otuliła nimi
jego zwiotczały członek i zaczęła wodzić po nim dookoła niepewnymi
ruchami, które nie były wprawne, za to pełne oddania, zapału i
czułości, i jakby kapiące najprzedniejszą mirrą. Pięcioma palcami,
które uniosły się ambicją, dogadzała mu pieczołowicie, jeszcze i
jeszcze, nie do końca wiedząc jak, ale starając się odgadywać, a potem
też ustami, aksamitem języka, wytrwale jak pilna uczennica, aż znowu
poczuł pierwsze podrygiwania zwiastujące dźwignięcie się z upadku.

W tej samej chwili autor przypomniał sobie nagle człowieka,

który siedział przez cały wieczór w kącie sali, raz po raz wydając
najróżniejsze paskudne chichoty obrzydzenia i szyderstwa. Był to
Arnold, Arnold Bartok, chudy kościsty mężczyzna, nieco zasuszony,
przypominający chorą, prawie zupełnie wyleniałą małpę.

63

background image

Ledwie miesiąc temu został zwolniony z pracy na pół etatu przy

sortowaniu paczek w prywatnej firmie kurierskiej. Wraz z matką
spędza parne noce w klitce dawnej pralni, pod jednym kocem, i co
godzinę-dwie musi podsuwać matce nocnik, a potem wyjmować go
spod zwałów jej zwiotczałego ciała. Arnold Bartok, który snuje
rozważania nad życiem wiecznym i możliwością unicestwienia
śmierci.

Przy tym wspomnieniu dogasły w nim ostatnie przebłyski

namiętności. Sumienne palce Rachel nie mogły cofnąć tego, co uczynił
mu Arnold Bartok, być może w ramach spóźnionej zemsty. Również
młody poeta Ju-wal zjawił się teraz w jego myślach, stał i czekał cier-
pliwie w kolejce wśród proszących o autograf, nie po to, by też
poprosić, lecz by powiedzieć autorowi, bez złości, tylko z lekkim
przygnębieniem:

- Ale mimo wszystko trochę mnie pan skrzywdził, prawda?
Na darmo próbowałby teraz wytłumaczyć Rachel to, co nie ma

wytłumaczenia. Nawet znacznie bardziej doświadczona od niej kobieta
mogłaby wpaść w zakłopotanie, a nawet winić się o porażkę.

Zaraz wziął na siebie odpowiedzialność i za własną niemoc, i za

niezręczną sytuację, w jakiej ją postawił.

Gdyby w ogóle można było mówić takie rzeczy, chociażby

szeptem w łóżku, w ciemności, około drugiej w nocy, Rachel chybaby
się ośmieliła powiedzieć mu mniej więcej tak: „Tylko mi nie bądź
smutny, strasznie cię proszę, w ogóle nie bądź smutny, ani trochę, i ani
trochę nie próbuj mnie przepraszać, nie trzeba, bo twój zwiotczały
członek wchodzi teraz we mnie, właśnie teraz, wchodzi we mnie i sięga
tak głęboko do środka, do najgłębszych zakamarków, tam, gdzie
naprężony nie sięgnął nigdy

84

background image

w życiu, i w ogóle żaden naprężony członek nie mógłby wejść we

mnie tak głęboko".

Ale jak mogła wyrazić takie uczucie, na głos albo szeptem, przed

mężczyzną, którego zna właściwie tylko z napisanych przez niego
książek?

W nikłych przebłyskach światła latarni, sączących się z ulicy

przez szczelinę między zasłonami, Rachel wstanie teraz z łóżka.
Namaca i podniesie z podłogi koszulę. Zamknie się w łazience i wróci
po dziesięciu minutach, umyta, chłodna, pachnąca, już w nowej
koszuli, tak samo długiej jak poprzednia, sięgającej jej do kostek, i też
z zapiętymi guzikami pod szyją. Oboma. Wypuści nawet z łazienki
Joselita, diabła w kociej skórze, który natychmiast wyskoczy i wdrapie
się na swój posterunek, wysoko, tuż pod sufitem, na wyżynach górnej
półki regału na książki i płyty. Stamtąd wlepi żółtawe tygrysie oczy,
wrogie albo zdumione i zaciekawione, a może zupełnie pozbawione
emocji, w obcego, który zajął jego miejsce w łóżku. Jakby mówił: „No
i po co ci było to wszystko?" Albo: „Przecież wiedziałem, że tak się to
skończy, ty zresztą też".

Obcy będzie leżał zgnębiony na plecach, paląc papierosa, okryty

męską bydlęcą hańbą, wstydząc się nawet tego prymitywnego
zawstydzenia, które go ogarnęło, jakby był ogierem albo buhajem
niezdatnym już do swojej roli, a mimo to będzie szukał pocieszenia w
milczącym napawaniu się bogactwem rozkoszy, którymi zdołał
obdarzyć Rachel, i gamą pomruków, jakie udało mu się wydobyć z jej
ciała. I zaraz zacznie się wstydzić nawet tej nadętej pociechy. Gdyby
choć mógł powiedzieć: „Posłuchaj, Rachel, niech ci nie będzie
przykro, przecież

85

background image

wszystkie osoby w tym opowiadaniu, wszystkie są tylko i

wyłącznie samym autorem: Riki i Charlie, Lucy i Leon, Owadja, Juwal
i Jerocham, wszystkie są tylko nim i wszystko, co tutaj przeżywają,
przeżywa właściwie tylko on, i ty też, Rachel, ty też przecież jesteś
tylko moją myślą, a wszystko, co się teraz dzieje z tobą i ze mną, tak
naprawdę dotyczy tylko mnie".

- Spójrz tylko - mówi Rachel. — Spójrz, zobacz, masz tutaj

zadrapanie, dość głębokie. Poleciało ci nawet trochę krwi. Mogę
odkazić? Przylepić plaster?

- Zostaw. Nie warto. To nic takiego.
- Wpadłeś na coś? Rozdarła ci się też koszula.
- Walczyłem o ciebie ze smokiem. Z siedmioma czarownikami,

pięcioma demonami i smokiem. Zabiłem wszystkich, ale przedtem
dźgnęli mnie mieczem.

- Wystarczy. Nie bój się. To tylko jodyna. Chwilę popiecze i już.

Po bólu. Gotowe. Co to, pogromca czarowników i smoków boi się
kropli jodyny i plastra?

Teraz już nie leży na wznak i nie jest zawstydzony ani

zarozumiały, tylko znów zajęty: wstaje, owija się jej prześcieradłem,
zapala papierosa, gasi go, zaciągnąwszy się trzy—cztery razy, zbiera
po omacku swoje rzeczy rozrzucone po wykładzinie wokół jej łóżka,
wchodzi do łazienki, żeby się załatwić i wziąć prysznic - pod zimną
wodą - po czym wychodzi ubrany, ale zupełnie mokry, bo wolał się nie
wycierać: tak czuje się bardziej rześko.

- Kawę? Bułeczkę? Tosta? To nie zajmie nawet pięciu minut.
- Nie, dziękuję, wiewióreczko, lecę. Zaraz wpół do trzeciej.
86

background image

- O, proszę. Woda już się zagotowała. Napij się chociaż kawy.
- Dziękuję, nie. Rachel, wybacz, ale naprawdę już muszę iść

(znów „naprawdę", oto słowo szyfr, zza którego wyziera spłaszczona
gęba kłamstwa).

- Powiedz, było nam dobrze, prawda?
- Bardzo. Mnie było z tobą naprawdę wspaniale. I posłuchaj.

Rachel. Niedługo zadzwonię (nie zadzwonisz. Bo po co?). A ty, w
miarę możliwości, nie gniewaj się. Ani na mnie, ani na siebie. I nie
bądź też smutna (przecież ona już jest smutna, i to przez ciebie,
łajdaku, dobrze o tym wiesz, wiedziałeś z góry). Więc do zobaczenia?
Cześć, Joselito, i ostrzegam cię, żebyś dobrze pilnował tej dziewczyny,
bo jak nie, to będziesz miał ze mną do czynienia (trochę trudno mu już
przychodzi ukryć zniecierpliwienie. Naciska klamkę, tę samą, którą
ostrożnie sprawdzał trzy godziny temu od zewnątrz, chociaż właściwie
wolał, aby drzwi pozostały zamknięte. Ale po co w takim razie
wchodziłeś tu po ciemku? Po co sprawdzałeś klamkę?).

- Poczekaj, może chociaż szklankę ziołowej herbaty? Mam też

argentyńską yerba maté. Może jednak zostaniesz do rana? Joselito,
prawda, że go zapraszamy?

-

Dziękuję wam, ale naprawdę muszę. Zadzwonię.

Porozmawiamy.

I nagle jej głos znów staje się drżący, potulny, podobnie jak w

pierwszych chwilach po ich wspólnym wyjściu z domu kultury.

- Jesteś rozczarowany? Mną?
- Rozczarowany? Coś ty? Czym?
Milczy. Jej palce usiłują zapiąć górny guzik nocnej koszuli, ale

nie udaje im się, bo guzik jest już zapięty.

- Nie, nie rozczarowany. Co znowu. Jesteś naprawdę
87

background image

wspaniała, Rachel (ale to czcza gadanina, bo w głębi serca zadaje

sobie teraz pytanie, co w ogóle sprowadziło go tutaj w środku nocy. Co
też mu przyszło do głowy? Trzymając już rękę na klamce, spogląda na
zegarek: spędził tu dwie i pół godziny. Nawet więcej: dwie godziny i
czterdzieści minut).

- Chciałabym tylko, żebyś wiedział...
- Wiem, Rachel (specjalnie jej przerywa, żeby nie usłyszeć tego,

co ona, zdaje się, ma mu do powiedzenia). Wiem. I nie martw się.
Przecież sama powiedziałaś, że było nam razem naprawdę wspaniale.
Do zobaczenia. Połóż się z powrotem i śpij aż do rana. Albo nawet do
południa, czemu nie? (Wyrazy „przecież", „czemu nie?" a zwłaszcza
„naprawdę" zmieniają jego pustą mowę w jeszcze bardziej jałową i
kłamliwą. „Co za nędza", mówi do siebie. „Co za wstyd", mówi.)

A potem? Może potem poszedłeś stamtąd, żeby sprawdzić, czy

kawiarnia Riki jest jeszcze otwarta dwadzieścia po drugiej w nocy i czy
przypadkiem nie ma tam nadal Riki?

Jest już znowu na dworze, w ciemności, kieruje swoje kroki z

ulicy w boczną aleję, a z alei w jeden zaułek, potem w następny. I
właśnie teraz - oho, kolega nam się obudził! - właśnie teraz jego
członek zaczyna ni stąd, ni zowąd nabierać życia. O co ci chodzi,
palancie? Teraz sobie przypomniałeś? Bardzo cię przepraszam, ale
który z nas jest większym idiotą, ty czy ja? Więc cicho bądź.

Przecinając pustą ulicę oświetloną przez żółte latarnie i kierując

się w prawo, w pusty i niemal zupełnie ciemny zaułek, autor zacznie
szkicować w myślach dodatkowe rysy postaci pani Miriam Nehorait
oraz ka-

86

background image

owca Jerochama Szdematiego, aby nie wyszły mu płaskie.
Nogi tymczasem zaniosły go już w nieznajomą okolicę,

niedaleko miejsca, gdzie kończy się miasto, a zaczynają rozciągać
puste nocne pola.

Kolistą drogą wieje wiatr, Przemija i wraca swym biegiem,

Zaczekaj: może nadszedł czas, By uniósł na skrzydłach i ciebie?

Przy niewykończonym budynku krępy, lekko zgarbiony stróż

nocny oddawać będzie długo mocz, stojąc w bezruchu z uniesionym
jednym barkiem. Za nim już tylko rzędy słupów elektrycznych,
niewybrukowany chodnik, magazyny, blaszane budy, kupy piachu i
żwiru. Jezdnia zmieni się tutaj w piaszczystą drogę i oto już koniec
miasta: zarośnięte cierniami nieużytki, cztery zardzewiałe beczki,
place zawalone budowlanymi odpadami, połamane graty, w dole cień
krzewów rycynusu, wrak dżipa, opona do połowy wkopana w piasek,
nareszcie będziesz sam. Usiądziesz na odwróconej skrzynce. Zo-
baczysz cień gór. Gwiazdy. Migoczące światła domów. Durna
sygnalizacja na skrzyżowaniu zmienia w kółko kolory: żółte, zielone,
czerwone, bez potrzeby. Dalekie szczekanie psów i lekki smrodek
kanalizacji. Po co o tym pisać? To wszystko jest i będzie nadal, czy to
opiszesz czy nie, czy będziesz tutaj czy nie. I znów kłaniają się te
podstawowe pytania, które pojawiły się już na początku tego tekstu: po
co piszesz. Dlaczego piszesz właśnie w ten sposób. Jaki wkład, jeśli w
ogóle, wnoszą twoje opowieści do społeczeństwa, do państwa albo
rozwijania

89

background image

pozytywnych wartości? Na kogo chcesz oddziaływać? Może w

gruncie rzeczy piszesz tylko dla sławy? Albo dla pieniędzy?

Mając szesnaście—siedemnaście lat, w wieku młodego poety

Juwala Dotana, autor nocami siadał sam w opuszczonym magazynie i
przelewał na papier porwane strzępy opowieści. Pisał je mniej więcej
tak, jak śnił i jak się onanizował: w wirze obsesji, entuzjazmu i
rozpaczy, wstrętu i nieszczęścia. Miał też w sobie pewną ciekawość,
nigdy niesytą dociekania, dlaczego ludzie wciąż wyrządzają sobie
nawzajem i sobie samym rzeczy, których nie zamierzali wyrządzić.

Nadal jest tego ciekaw, ale z biegiem lat nabrał pewnego

fizycznego lęku przed bezpośrednim kontaktem z obcymi: nawet
lekkie, przypadkowe otarcie wprawia go w przerażenie. Nawet dotyk
obcej ręki na ramieniu. Nawet konieczność oddychania powietrzem,
które przedtem mogło być w ich płucach. A mimo to wciąż na nich
patrzy i pisze o nich, tak by ich dotykać, nie dotykając, i aby oni
dotykali go bez rzeczywistego kontaktu.

Może tak: pisze o nich jak fotograf w czasach sepio-wych zdjęć,

fotograf uroczystości rodzinnych. Uwija się między postaciami,
rozmawia ze wszystkimi, zaprzyjaźnia się, żartuje, prosi, by wreszcie
stanęli na swoich miejscach, chodzi i ustawia wszystkie osoby dramatu
w półkolu: wysokich na stojąco, pod nimi sadza niższych, kobiety i
dzieci, ścieśnia odstępy między nimi, przysuwa głowę do głowy,
przechodzi parę razy między rzędami i od niechcenia poprawia tu i
ówdzie kołnierzyk, wystającą koszulę, mankiety rękawów, wstążki u
warkoczy, po czym wycofuje się za aparat ustawiony na trójnogim
statywie, wsuwa głowę pod czarną płach-

90

background image

tę, zamyka oko, odlicza głośno do trzech, wreszcie naciska

wyzwalacz i tym sposobem zamienia wszystkich w duchy (tylko szary
kocur Miriam Nehorait się wyłamał i nie zechciał zastygnąć w
bezruchu, być może wyczuwając bliskość Joselita, i dlatego pozostał
na zawsze uwięziony w rogu zdjęcia, z trzema albo czterema ogonami.
Lizawieta Kunicyn zamrugała i na zdjęciu puszcza oko. Łysina
pomocnika szwarccharakterów, pana Leona, połyskuje niezdrowo.
Młody poeta, Juwal Da-han, zapomniał się uśmiechnąć, za to Charlie
uśmiecha się od ucha do ucha. Rochele Reznik spuszcza wzrok na
czubki butów, a Lucy, wicemiss bikini, prezentuje lekkiego, uroczego
zeza w lewym oku).

Ale po co pisać o czymś, co istnieje i bez ciebie? Po co malować

słowami to, co nimi nie jest?

1 znowu: jakie zadanie spełniają, jeśli w ogóle, twoje opowieści?

Komu przynoszą pożytek? Komu są potrzebne, wybacz to pytanie,
twoje wyświechtane fantazje o rozmaitych banalnych przygodach
łóżkowych ze sfrustrowanymi kelnerkami, o niezamężnych lektorkach
mieszkających z kotami, o wicemiss bikini z Ej]atu sprzed dwudziestu
lat? Może byś jednak zechciał łaskawie nam wyjaśnić, krótko,
własnymi słowami, co tak naprawdę autor chce w tym tekście
powiedzieć?

Przepełnia go wstyd, że przypatruje się im wszystkim z daleka, z

boku, jak gdyby wszyscy istnieli tylko po to, by wykorzystał ich do
swoich opowiadań. A temu wstydowi towarzyszy też dojmujący żal
nad własnym wiecznym wyobcowaniem, nad niemożnością dotykania
i bycia dotykanym, nad tym, że głową przez całe życie tkwi pod czarną
płachtą starego aparatu.

91

background image

Jak żona Lota: żeby pisać, musisz spojrzeć wstecz. A wtedy twój

wzrok zamienia i ciebie, i ich w słupy soli.

Pisać o sprawach, które istnieją, próbować ująć odcień, zapach

albo dźwięk w słowa, to przecież w gruncie rzeczy trochę tak, jakby
grać Schuberta, kiedy Schubert siedzi w pokoju i może podśmiewa się
w ciemności:

Taki spokój tu. Pusto, zielono. Kruk na slupie zastyga kamieniem,

Dwa cyprysy są w siebie wtulone, A ten trzeci ma tylko siebie.

1 otrzebujesz też korekty. Bo niedokładnie opisałeś panią Miriam

Nehorait, obrzmiałe nogi z fioletowymi żylakami i zwiędła twarz,
nieprzytomna z kulturalnej rozkoszy: przecież potem, kiedy do ciebie
podeszła, dostrzegłeś z bliska subtelność jej ust, niebywale kształtne
palce, łagodność brązowych oczu, oczu pełnej entuzjazmu
dziewczynki o długich, zawijających się lekko ku górze rzęsach.
Każdego dnia karmi i poi osiem podwórzowych kotów, w tym jednego
z obgryzionym uchem. Jechiel Nehorai, jej mąż, został rozjechany
dziewięć lat temu, gdy pełnił misję syjonistyczną w Montevideo. Obaj
jej żonaci synowie są ginekologami w Nowym Jorku (jeden z nich
ożenił się z córką tej sąsiadki, która podglądała, pani optyk Lizawiety
Kunicyn).

Kilka lat temu zaczął się rodzić niezdecydowany, nieokreślony

związek między Miriam Nehorait, niemłodą kobietą mieszkającą
samotnie w dwupokojowym mieszkaniu, a wdowcem z sąsiedztwa,
tym żwawym kaowcem, ogarniętym krzykliwą wesołością i
rozsiewającym naokoło gęste cielesne wyziewy, Jerochamem Szdema-

92

background image

tim - to ten mężczyzna o twarzy podobnej do bochenka chleba,

który za długo leżał w koszyku, aż zaczął się kurczyć i pękać. Kiedyś,
w latach sześćdziesiątych, umieszczono Jerochama Szdematiego na
trzynastym miejscu na liście kandydatów z ramienia Unii Pracy
„Robotnicy Syjonu" i omal się nie dostał do Knesetu. Był jednym z
ostatnich walczących o wprowadzenie powszechnej komuny
obejmującej wszystkich robotników Palestyny, Żydów i Arabów,
mężczyzn i kobiety, z których każdy pracowałby najlepiej jak potrafi i
co miesiąc przekazywał swoją pensję do kasy komuny. Kasa ta z kolei
miałaby wypłacać każdemu robotnikowi i robotnicy podstawową,
jednakową pensję, do której dochodziłyby dodatki uzależnione od
liczby dzieci, stanu zdrowia, potrzeb edukacyjnych i wychowawczych
każdej robotniczej rodziny, każdemu według właściwej miary, tyle ile
naprawdę potrzebuje. Wierzył, że człowiek jest szczodry z natury i
tylko warunki społeczne popychają nas w ramiona egoizmu, chciwości
i wyzysku. I oto dziś wieczorem, tuż przed waszym wejściem na
podium, poprosił cię, byś mu przypomniał, że ma się z tobą podzielić
jakąś uwagą związaną z Księgą żartów i dowcipów reb Altera
Drujanowa. Zapomniałeś o tym, a teraz już za późno. Nie dowiesz się
więc nigdy, jaka jest zasadnicza różnica między żartem a dowcipem.
Przecież z Je-rochamem Szdematim raczej nie będziesz miał już okazji
się spotkać.

Może zatrzymasz się tu na chwilę i popracujesz nad tą postacią,

wzbogacając ją o jakieś nawyki, dzięki którym utrwali się ona w
pamięci czytelników, dwa—trzy dziwactwa; na przykład nawyk
namiętnego lizania całą szerokością języka pasków kleju na odwrocie
koperty, jakby to były słodycze. Jerocham Szdemati zwykł też

93

background image

z pewną zmysłową zachłannością ślinić obficie językiem znaczki

pocztowe, a po polizaniu natychmiast przyklejać je do koperty przez
solidne rąbnięcie pięścią, co sprawiało, że Miriam Nehorait stawała jak
wryta i drżała ze strachu przed „tatarską stroną jego natury".

Słuchawkę telefonu zwykle porywał już przy pierwszym

dzwonku zamaszystym, energicznym ruchem, jakby ciskał kamieniem,
i mówił do niej: „Tak, słucham, tu Szdemati, z kim mam przyjemność?
Bartok? Ależ nie, nie znam żadnego Bartoka, Arnold nie Arnold,
żadnego Bartoka nie znam, nie, nie, drogi przyjacielu, zdecydowanie
nie, w żadnym wypadku, bardzo mi przykro, ale nie jestem
upoważniony, żeby podawać numer telefonu do autora, nikt mi nie
pozwolił tego zrobić, bardzo mi przykro, przyjacielu, a dlaczego, jeśli
wolno spytać, nie spróbuje pan na przykład zwrócić się do sekretariatu
związku pisarzy? Hę?"

Jerocham Szdemati prawie zawsze ma siniaki na łokciach, czole,

barku albo kolanie, a to z powodu swojego zwyczaju ignorowania
przedmiotów martwych i prób przechodzenia przez nie, jak gdyby były
z powietrza. A może przeciwnie, może to wszystkie przedmioty mar-
twe żywią do niego jakąś zadawnioną urazę i mu dokuczają? Oparcie
krzesła co chwilę rzuca się na niego i bodzie, róg kuchennej szafki
tłucze go w głowę, kromka chleba posmarowana miodem dybie na
niego na ławce akurat wtedy, kiedy chce usiąść, ogon kota wpycha mu
się pod podeszwy butów, a szklanka gorącej herbaty wprost uwielbia
jego spodnie. Mimo to pisuje jeszcze czasami pełne oburzenia listy do
redakcji wieczornej gazety, potępiając i obnażając bez litości szpetotę,
arogancję, podłość i fałsz, które rozpanoszyły się u nas, zwłaszcza w
polityce, i ogólnie w ludzkim życiu.

94

background image

Rano ów spocony, postawny mężczyzna długo stoi w spodniach

od piżamy i pożółkłym podkoszulku przy umywalce - nigdy nie
zamyka drzwi łazienki podczas głośnego, gruntownego mycia -
pochyla się w szerokim rozkroku, płucze i szoruje sobie twarz, kark,
szerokie barki, pierś porośniętą siwymi lokami, charczy i gulgocze pod
odkręconym kranem, potrząsa głową z boku na bok jak pies po wyjściu
z wody, z całej siły zaciska jedno nozdrze po drugim, by wydmuchać
całą zawartość do umywalki, odchrząkuje i spluwa z rykiem, od
którego Miriam Nehorait, znajdująca się w kuchni za ścianą, aż się
wzdryga. Na końcu stoi tam jeszcze dobre trzy minuty i wyciera się
zawzięcie, raz za razem, jakby szorował patelnię.

Ale gdy tylko ktoś pochwalił usmażony przez niego omlet, obraz

na ścianie w jego pokoju, dokonania pierwszych osadników, strajk
portowców w Hajfie albo piękno zachodu słońca za oknem — jego
oczy zaraz wilgotniały z wdzięczności. Pod jego płomiennym stylem
mówienia na każdy temat - od rozpadu klasy robotniczej aż po
powszechną infantylizację kultury izraelskiej i ogólnoświatowej -
zawsze, bez wyjątku, płynie radosny głębinowy strumyk, jakby Prąd
Zatokowy ciepła i serdecznej życzliwości. Nawet kiedy próbuje
zagrzmieć, zasiać strach swoim gniewem, potępić coś wściekłym
rykiem — nawet wtedy zawsze jego twarz otacza dobroduszny blask
niewyczerpanego optymizmu i zapału, który nie zna zmęczenia.

Wnuczkę swojego brata Jerocham Szdemati zawsze wita stałą

zagadką albo żartem: „Powiedz mi, moja krasawico, kto to jest: ma
futerko, skrzydła, a kiedy śpi, zwisa głową w dół? Nietoperz?
Taktoperz? Czy Może-toperz? No? Chi, chi, kto?" (Ignoruje zupełnie
fakt, że

95

background image

wnuczka już urosła i ma czternaście i pół roku.) Aby zachować

swój radosny, aktywny i pozytywny wizerunek, odpowiadający
ideałom Histadrutu, Jerocham Szdema-ti utrzymuje w tajemnicy,
zarówno przed stryjeczną wnuczką, jak i przed swoją przyjaciółką
Miriam Neho-rait, chorobę krwi, z której, jak zdradził mu lekarz, nie
ma wielkich szans na wyzdrowienie.

Już prawie trzecia w nocy. Można by tu wprowadzić chyba

jeszcze jedną poprawkę — mówi do siebie autor, przechodząc na
czerwonym świetle przez wyludnioną ulicę. Rozgląda się naokoło i
widzi, że wszędzie pusto, a jedna latarnia mruga, jakby nie była pewna,
czy jest sens świecić. — Można by sprowadzić (powiedzmy jutro o
dziewiątej rano) Charliego, tego, który był kiedyś rezerwowym
bramkarzem w drużynie Bnei Jehuda i chłopakiem Lucy, wicemiss
bikini, potem chłopakiem kelnerki Riki, a następnie znowu Lucy, i z
każdą z nich spędził upojny tydzień w hotelu swojego wuja w Ejla-cie,
teraz zaś ma rodzinę i wytwórnię słonecznych podgrzewaczy wody w
Cholonie, skąd eksportuje je nawet na Cypr, można by go sprowadzić
już jutro o dziewiątej rano na oddział wewnętrzny w szpitalu Ichiłowa
z niezapowiedzianą wizytą u wuja, Owadii Chazama.

A dlaczego miałby przychodzić sam? Będzie się bał. Słowa „w

stanie ciężkim" napawają go przerażeniem. Wolałby raczej przyjść z
żoną: niech przyjdzie z Lucy, przyjaciółką z dawnych dobrych czasów,
tą, którą kiedyś nazywał pieszczotliwie „Gogog".

Nie z Lucy. Z Riki, u której przez letnią bluzkę widać, że chodzi

bez stanika, i ma tam jakby dwa ciemne szczeniaki, które przy każdym
kroku wiercą się jej pod

96

background image

bluzką. Ją także Charlie nazywał czasem z czułością „Gogog".
A właściwie przecież Charlie może przyjść z obiema?
Owadja Chazam otworzy nagle oczy i spróbuje pomachać słabo

dłonią. Wskutek osłabienia wychudzona ręka opadnie na
prześcieradło, a on wymamrocze: „Po coście przyszli, naprawdę, jak
Boga kocham, nie trzeba było". Następnie powie coś jeszcze, ale tak
słabo, że Charlie i dziewczyny nie zdołają zrozumieć. Pacjent z są-
siedniego łóżka będzie musiał im przetłumaczyć:

- On chce, żeby sobie państwo przynieśli krzesła, tam spod okna.

Po prostu prosi, żeby państwo usiedli.

Charliego opadnie nagle strach zmieszany z litością, lekkim

obrzydzeniem i wstydem z powodu tego obrzydzenia. Będzie się starał
mówić wesoło i zbyt głośno, jak gdyby konający cierpiał też na
przytępienie słuchu: dobra, a więc tak. Przyszedł z tymi dwiema
dziewczynami, żeby wyciągnąć stąd Owadję.

- Jazda - zawoła Charlie dobrodusznie. — No dalej, artysto,

dosyć się tu wybyczyłeś, chodź, przejdź się trochę, zobaczymy cię na
dworze, będziesz jak młody lew, poopowiadamy sobie kawały, że boki
zrywać. No, chodź, oprzyj się na tych dwóch kociakach, które ci
przyprowadziłem, i ruszamy. Chodź tu, co żeś myślał, że przyszliśmy
cię odwiedzić? Akurat! Nic z tych rzeczy, przyszliśmy cię porwać.
Dziewczyny cię ubiorą i zaraz stąd spadasz, a tymczasem wybierz
sobie którąś z nich, którą wolisz, Charlie zaprasza, a może masz ochotę
na obydwie? Dla ciebie - obydwie on the house.

Chory znów coś wycharczy, a Charlie powie: „Co? co? Nie

słychać, mów wyraźnie". I znów pacjent z sąsiedniego łóżka
przetłumaczy:

- On mówi „Aniołki Charliego". Chodzi mu o te dziew-
97

background image

czyny, które z panem przyszły. Chce powiedzieć, że są jak z

serialu Aniołki Charliego, z telewizji. Tak zażartował.

Żartując tak z Owadją Chazamem i pacjentem obok, Charlie

uświadamia sobie, że Owadja Chazam naprawdę jest umierający. Już
przed przyjściem tutaj uprzedzano go, że jego stan jest dość ciężki, ale
dla niego „ciężki stan" oznacza raczej zmiażdżone kolano albo
złamanie sześciu żeber. Teraz nagle zrozumiał, że pierwszy raz w życiu
dotyka konającego człowieka i że ten dotyk budzi w nim zarazem
strach i swego rodzaju dziką radość, że tym konającym, dzięki Bogu,
jest ktoś inny, nie on. Że on sam jest silny i zdrowy i zaraz sobie stąd
pójdzie, a Owadja już nigdy donikąd nie pójdzie. Koniec.

Ta radość zawstydza Charliego i wprawia w zakłopotanie, a z

tego zakłopotania zaczyna mówić jeszcze głośniej, bez przerwy
dowcipkować, aż konający daje mu znak zmęczoną ręką i mamrocze
coś, czego Charlie nie dosłyszy i nawet chory z sąsiedniego łóżka nie
może zrozumieć. Dopiero gdy Owadja Chazam powtarza kilka razy w
kółko te same zdławione sylaby, sąsiadowi udaje się przetłumaczyć:

— Oranżada. On mówi „oranżada". Po prostu chce się napić,

chce, żeby mu przynieść butelkę oranżady.

— Oranżada - dziwi się Charlie. - Ale skąd mu weźmiemy

oranżadę? Był taki napój, ale przestali go produkować chyba ze sto lat
temu. Co tam sto. Dwadzieścia lat temu jak nic. Lucy? Riki?
Oranżada? Kiedy ostatnio widziałyście takie zwierzę?

Pacjent obok nie daje za wygraną, jest złośliwy, mściwy i cieszy

się, że może komuś dokuczyć i się podrażnić:

— Ale to wszystko, o co on prosi. O to, o nic innego. To jego

jedyna prośba. Co państwo na to poradzą?

98

background image

Charlie drapie się w kark, a wreszcie klepie Riki po głowie.
- Dalej, kociaki. Co, nie widzicie, że naszemu przyjacielowi

smutno? Więc może zaczniecie go trochę pieścić? Tak, obie. Razem.
Pogłaskać mi go po głowie i po całym ciele. Porządnie, tak żeby go
trochę mniej bolało. Co, nie macie oczu? Nie widzicie, że naszego
przyjaciela boli? Więc pokażcie mu, czego żeście się u mnie nauczyły.
Schylcie się, zróbcie mu good time. Gogog i Gogog. Obydwie.

Mówiąc tak, Charlie sam się nachyla i przełamując obrzydzenie i

strach, zaczyna gładzić chorego po spoconej głowie, policzkach, po
bladym czole, głaszcze go i płacze, głaszcze i błaga chorego, który też
pod wpływem tych pieszczot zaczął płakać:

- Dosyć, chłopie, wystarczy, słowo daję, nie płacz, zobaczysz, że

będzie dobrze, zaufaj bratankowi, ja cię stąd wyciągnę, wy też go
głaszczcie, dziewczyny, pogłaszcz-cie go tak ładnie, z czułością,
głaszczcie mi go i przestańcie obie miauczeć.

I tak póki pacjent z sąsiedniego łóżka, któremu oczy też

zwilgotniały, nie zadzwoni po pielęgniarkę, a kiedy ta się zjawi, da jej
do zrozumienia, że już dosyć, że chory za bardzo się wzrusza, że
powinna delikatnie, ale stanowczo ich już stąd wyprosić.

Co do Rochele Reznik, przecież obiecałeś jej zadzwonić któregoś

dnia. Na pewno zadzwonisz, oczywiście, że zadzwonisz, niedługo,
tylko że przecież nie dostałeś od niej numeru telefonu. Nie dostałeś, bo
w

r

cale nie poprosiłeś. Zapomniałeś ją poprosić. Sama przed lustrem w

swoim ascetycznym pokoju, owianym subtelnym zapachem czy-

99

background image

stości, umeblowanym prosto i chronionym przez jasne zasłony,

stoi teraz w skromnej nocnej koszuli przy świetle lampy z plecionym
abażurem z makramy i starannie składa bieliznę. Poprzednią koszulę i
bieliznę wrzuciła do kosza na pranie. Jest zasmucona widokiem
własnego płaskiego ciała w lustrze po wewnętrznej stronie drzwi szafy:
gdybym tak miała piersi, jak mama albo siostra, całe moje życie byłoby
inne. Czemu nie pozwoliłam mu przyjść? Przecież on, na swój
uprzejmy, ojcowski sposób, nalegał, żebym go zaprosiła. Mogłam mu
powiedzieć „chodź". Mogłam mu zaparzyć filiżankę herbaty albo
yerba maté, albo nawet podać lekką kolację. Mogłam mu powiedzieć,
skoro moje czytanie tak mu się podobało, że umiem też śpiewać.
Mogłam mu nawet zaśpiewać. Albo nastawić odpowiednią muzykę.
Napilibyśmy się kawy albo tej argentyńskiej yerba maté. I moglibyśmy
nagle oboje...

Pewnie żadna na świecie mu nie odmówiła, tylko ja, wybredna...
A teraz już nigdy, już nigdy...
Pewnie uważa, że jestem dziwna. Niekobieca.
Popatrz tylko, Joselito, tylko popatrz, jaka ze mnie idiotka.

Jeszcze nikt nie wymyślił bardziej pokręconej idiotki ode mnie (te
słowa wypowiedziała na głos, z drwiną, ale przy tym bliska łez).

W zapiętej koszuli nocnej z prostej bawełny, jak koszula

pensjonarki z ubiegłego wieku, siedzi teraz szczupła i wyprostowana
na skraju łóżka, pod plakatem ruchu na rzecz pokoju, ze zwiniętym w
kłębek kotem na kolanach, i notuje spokojnym pismem nazwy miast i
krajów na pudełkach zapałek ze swojej kolekcji, pochodzących z
dziesiątków słynnych hoteli, z których w żadnym nie nocowała, Sankt
Moritz, Saint-Tropez, San Marino, Montreux, San Remo, Lugano.

100

background image

Ale co autor miał na myśli?
Rochele Reznik siedzi dalej na środku łóżka, na kołdrze, warkocz

rozpuściła jakiś czas temu, podkulone nogi odsłaniają białe majtki pod
koszulą nocną, ale nie ma nikogo, kto by tam zaglądał, zasłony nie
poszły do pralni, tylko są szczelnie zaciągnięte ze względu na są-
siadów. Wie, że ten pisarz mówił do niej tego wieczoru również
między wierszami, również pod słowami, które do niej kierował, a ona
niczego nie zrozumiała. Teraz jeszcze tak posiedzi godzinę albo
półtorej i nawet nie spróbuje zasnąć, tylko będzie usiłowała zrozumieć,
co powiedział. Co właściwie kryło się za jego historią o pani z apteki,
która w dzieciństwie odsłoniła przed nim sekrety trucizn? O ukrywaniu
pięknej córki Trockiego? O matce, która chciała, żeby jej synek
zobaczył raz z bliska żywego pisarza? O wujku, który spoliczkował
posła do Knesetu? Jej wzrok zatrzymuje się nagle na klamce
wejściowych drzwi, która przez krótką chwilę zdawała się poruszać
cicho, jak gdyby czyjaś spłoszona, niepewna ręka chciała sprawdzić,
czy nie zapomniano zamknąć na zasuwkę. Czy to gw

r

ałciciel z klatek

schodowych?

Rachel na chwilę znieruchomieje ze strachu. Ale zaraz błyśnie w

niej gorąca iskierka, która rozproszy strach, tak że nieomal pobiegnie
boso do zamkniętych drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer i mu otworzyć,
nim zdąży zapukać: „Wejdź, wejdź, przecież na ciebie czekam".

Ale nie. Nie zrobi tego, bo zbyt wiele już przeżyła rozczarowań,

upokorzeń i złudnych nadziei i cała jest pokryta starymi bliznami po
zawiedzionych marzeniach. Będzie więc siedzieć dalej po turecku na
łóżku posłanym do snu, w długiej nocnej koszuli, z oczyma utkwio-
nymi w klamce jeszcze długo po tym, jak autor odszedł stamtąd
zrezygnowany, zbiegł w popłochu po schodach,

101

background image

a jego ramię zaczepiło o drzwi zepsutej szafki z bezpiecznikami.
Aż poddając się zmęczeniu, położy się na wznak.
Przyjdzie kot, ułoży się jej na brzuchu i mrucząc, będzie się

ocierał bokami głowy o jej palce. Oczy jej i Jose-lita są otwarte i razem
śledzą ćmę unoszącą się na tle plakatu ruchu na rzecz pokoju z napisem
„Życie synów jest nam droższe niż groby przodków".

Okryje się prześcieradłem i dalej będzie się głowić. Jos elito

natomiast nadal będzie śledzić zgłodniałymi ślepiami pętle zataczane
w powietrzu przez nocnego motyla. Wentylator z kolei będzie szumiał,
wprawiając w ruch wilgotne i ciepłe powietrze, a ona nie będzie mogła
zasnąć: od czasu do czasu zapadnie w krótką, niespokojną drzemkę,
podobną raczej do omdlenia niż do snu, i w tych chwilach będzie miała
wrażenie, że już prawie rozumie, przecież to całkiem proste, ale po
chwili ocknie się, usiądzie na łóżku, spróbuje odpędzić komara i znów
nie będzie rozumieć, czego się od niej dzisiaj domagano. Po co ją
zaproszono na spacer po wieczorku literackim? Co miała znaczyć jego
ręka na jej ramieniu, a potem obejmująca biodra? I wszystkie te jego
historie, i ukradkowe uściski na ciemnym podwórku? Czy tylko jej się
zdawało, dwie-trzy godziny temu, że ktoś wystraszoną dłonią badał
klamkę drzwi, po czym zaraz się rozmyślił i zbiegł po schodach?
Zanim zdążyła zdecydować, czy otworzyć czy nie?

Czy to był on, czy nie on? I dlaczego?
Nie znajdzie odpowiedzi i tylko żal będzie ją ściskał coraz

mocniej, bo przecież zaledwie przed chwilą, kiedy zapadła w drzemkę,
rozumiała wszystko, całkowicie, a oto znów się zbudziła i nie pamięta,
co zrozumiała.

Noc wlecze się bez końca, tkwi w miejscu, nie chce
102

background image

mijać. Nawet Joselito wpadł w jakiś obłąkańczy niepokój,

najpierw chodzi miękkim krokiem po jej ciele, a potem znienacka
gryzie jej palce u stóp, napina się cały jak sprężyna, po jego sierści
przebiega seria gwałtownych drgnięć zapowiadających skok i
rzeczywiście skacze, szarpie prześcieradło, zrywa się znowu i czepia
brzegów zasłony, jakby chciał ją zerwać, by jasno i dobitnie potępić jej
kłamstwo wobec pisarza na ten temat.

Mylił się więc poeta Cefanja Bet ha-Lachmi, wujek Bu-mek,

który w swoim tomiku Rymy życia i śmierci napisał, że bez ustępstwa
nie ma zgody, gdzie jest panna, tam pan młody. Nie miał też racji reb
Alter Drujanow, który zawarł w swojej Księdze żartów i dowcipów
opowiastkę o nieudolnym mohelu, który spóźnił się na ceremonię ob-
rzezania: przecież kiedy się nad tym zastanowić, żadne spóźnienie nie
jest zabawne. Każde jest nieodwracalne. Rację miał akurat ten gniewny
wychowawca czy wicedyrektor, doktor Pesach Jikhat, który w

r

stał pod

koniec spotkania i ze świętym oburzeniem stwierdził, że jedno z zadań
literatury pięknej polega na tym, by od czasu do czasu z nędzy i
cierpienia wydobyć bodaj szczyptę pociechy albo odrobinę dobroci.
Jak to powiedzieć? By przynajmniej polizać nasze rany, jeśli się ich nie
opatruje. A już na pewno nie powinna literatura piękna lubować się w
pustym szyderstwie i rozdrapywaniu ran, jak to czynią aż do znudzenia
dzisiejsi pisarze. Wszystko u nich jest satyrą. Wszystko tylko drwiną i
parodią, nawet parodią ich samych, wszędzie tylko zjadliwy sarkazm,
wszędzie pełno nikczemności. Zdaniem doktora Pesacha Jikhata
wypada przynajmniej zwrócić im na to uwagę i uświadomić od czasu
do czasu wagę ich czynów.

103

background image

Rachel wejdzie pod prysznic, spłucze się letnią wodą i włoży

świeżą koszulę nocną. Ta także ma dwa guziki pod szyją i Rachel
zapnie oba.

Jabłko upadło u stóp drzewa. Drzewo nad jabłkiem stoi. I żółknie.

Jabłko marnieje, Drzewo zrzuca pożółkłe liście. Liście okrywają
więdnące jabłko, A chłodny wiatr je rozwiewa. Jesień przechodzi w
zimę ospałą, Drzewo jest gołe, jabłko spleśniało. Czas jest już bliski.
Nie będzie bolało.

Dziesięć minut po północy. Pomocnik szwarccharak-terów, pan

Leon, i jego giermek Szlomo Chugi siedzą jeszcze pod klimatyzatorem
i oglądają telewizję w wyremontowanym salonie u państwa Chugich,
na trzecim piętrze od strony podwórza. Przestronne mieszkanie zło-
żone z dwóch mniejszych, które połączono w jedno, na osiedlu bloków
w Jad Elijahu. Obaj bezustannie chrupią fistaszki, orzeszki, solone
migdały i pestki słonecznika przy stole nakrytym kwiaciastą ceratą,
oglądają razem film o mordercach (żony siedzą w kuchni albo w
drugim pokoju, bo to nie jest film dla widzów o słabych nerwach).

Pan Leon, zwalisty, łysy, o mętnoszarych oczach i pociesznie

małym nosku wyglądającym jak zabłąkany guzik na samym środku
księżyca, beszta swojego gospodarza w przerwie na reklamy:

- Mówię ci, uwierz mi, Chugi, lepiej zaraz cofnij to, co

powiedziałeś, popatrz się na stół, kładę tu sto szekli

104

background image

gotówką, zakład, że to nie ten Murzyn, wcale nie on, to ten

dentysta zabił wszystkich trzech, jednego po drugim, pozabijał ich tym,
no, jak to się nazywa, tym, czym się znieczula przed wyrywaniem
zęba, tym ich wszystkich wykończył. Zaraz, zaraz, za chwilę sam zoba-
czysz, jak się machnąłeś z tym całym Murzynem, kompletna porażka,
Chugi, i ten błąd za pięć minut będzie cię kosztować równo sto szekli, i
jeszcze podziękujesz, że powiedzieliśmy sto. Równie dobrze
moglibyśmy jak nic powiedzieć nawet pięćset.

Szlomo Chugi waha się, po czym zmienia zdanie:
- Słuchaj, ja tam nic nie mówię, może to faktycznie ten dentysta

zabija ich wszystkich po kolei, a nie Murzyn, a ja po prostu
podejrzewam niewinnego, niedługo się okaże. Wszystko, co
powiedziałem, to były tylko i wyłącznie moje prywatne
przypuszczenia. Nic więcej.

Po dłuższej chwili Chugi dodaje, jakby się wycofując:
- Słuchaj, u nas, w judaizmie, zdaje mi się w traktacie Taanit, jest

napisane: „Licznych zabójców ma Bóg". I do tego jest komentarz
rabbiego Dżanaha, że Bóg co prawda „wejrzał na Abla i na dary jego",
ale tak naprawdę to wolał akurat Kaina. Dowód? Abel umarł młodo,
jeszcze zanim się zdążył ożenić, i wychodzi na to, że faktycznie my
wszyscy, cała ludzkość, w tym także my, to znaczy sam naród Izraela,
wszyscy pochodzimy od Kaina, a nie od Abla. Nikomu, broń Boże, nie
uwłaczając, rzecz jasna.

Pan Leon zastanawia się nad tym chwilę, przegryza parę

orzeszków nerkowca i pyta:

- I co z tego? Co chciałeś przez to powiedzieć? Na to Szlomo

Chugi ze smutkiem:

- Kto? Ja? Co ja tam wiem? Pewnie jest o tym jeszcze
105

background image

więcej w judaizmie, ale ja osobiście jestem maluczki, jak to się

mówi. W sumie wiem bardzo mało. Tyle co nic. Powiedz, nie szkoda
trochę, że On wolał Kaina? Nie byłoby lepiej, gdyby zamiast tego
wolał Abla? Ale na pewno miał jakiś powód. Nic na całym świecie nie
dzieje się bez powodu. Nic. Absolutnie. Niechby nawet ta ćma. Albo
włos w zupie. Co by to nie było, wszystko na świecie, bez wyjątku,
świadczy nie tylko o sobie. Zawsze świadczy o sobie i jeszcze o czymś
innym. O czymś ogromnym i strasznym. W judaizmie to się nazywa
„sprawy ukryte". Takie, co znają tylko wielcy cadykowie na
przeczystych wyżynach niebieskich. Pan Leon pokpiwa:

- Ty naprawdę jesteś trochę stuknięty, Chugi. Nawet więcej niż

trochę. Widać lasują ci tam mózg jak trzeba, ci nawracacze. Że gadasz
nie za bardzo do rzeczy, to nic nowego. Ale ostatnio, od czasu jak
wpadłeś w ich łapy, to już nie tylko gadasz od rzeczy, po prostu
bredzisz. Co ma ćma do Kaina i Abla, możesz mi to wyjaśnić? Albo
włos w zupie do świętych cadyków? Ty już lepiej nic nie mów, Chugi.
Wystarczy. Cicho bądź, daj popatrzeć. Reklamy się skończyły.

Szlomo Chugi zastanawia się nad tym przez chwilę. Wreszcie, z

poczuciem winy i wstydu, przyznaje prawie szeptem:

— Szczerze? Ja sam nie rozumiem. Rozumiem coraz mniej.

Faktycznie, najlepiej, jak nic nie będę mówił.

Juwal Dahan wychodzi po ciemku na taras, kładzie się na hamaku

swojej matki i nie zważając na nietoperze wylatujące spomiędzy liści
sykomory ani na cienkie brzęczenie komarów, układa w myślach list
do autora,

106

background image

w związku z wieczorkiem literackim, który odbył się kilka

godzin temu w Centrum Społecznym im. Szunii Szora i Siedmiu
Poległych w Kamieniołomie. W liście chłopak wyrazi swój niesmak
wobec suchej erudycji zaprezentowanej przez literaturoznawcę w
prelekcji, postara się w kilku zdaniach wyrazić ogrom emocji, jakie
wywołuje w nim lektura opowiadań autora, i wyjaśni, dlaczego uważa,
że właśnie ten autor, bardziej niż ktokolwiek inny na świecie, będzie w
stanie zrozumieć jego wiersze, z których kilka ośmiela się dołączyć do
listu z nadzieją, że autor znajdzie wolne pół godziny, by rzucić na nie
okiem, a może nawet skreślić do niego dwa— —trzy zdania.

Na kilka minut Juwal Dahan oddaje się szczegółowej fantazji na

temat autora: przecież on także ma swoje cierpienia, nie takie paskudne
jak moje, ale na pewno bolesne. Można to wyczytać między wierszami
we wszystkich jego książkach. Być może on tak samo jak ja nie może
zasnąć tej nocy? Może właśnie o tej godzinie snuje się samotnie po
ulicach, nie może ani nie chce jeszcze spać, przechodzi samotnie z
ulicy w ulicę, bez celu, i walczy tak samo jak ja z czarną dziurą w
piersi, zastanawiając się, czy istnieje jakikolwiek sens, a jeśli nie, to po
co to wszystko?

Może niedługo w swoich wędrówkach zbłądzi przypadkiem

tutaj, akurat na ulicę Reinesa, albo nie przypadkiem, bo przecież nic na
świecie nie jest przypadkowe. A ja akurat zejdę do skrzynki pocztowej,
żeby wysłać list do niego, i spotkamy się na końcu Gordona, obaj
będziemy bardzo zaskoczeni tym nocnym spotkaniem, a autor może mi
zaproponuje, żebym go kawałek odprowadził, po drodze będziemy
mogli trochę porozmawiać. Pójdziemy tak razem, rozmawiając, aż nad
brzeg

107

background image

morza i w lewo, w stronę Jaffy, a jemu nie będzie się spieszyło,

żeby się ze mną rozstać, zapomnimy obaj, która godzina, bo on być
może znajdzie we mnie coś, co przypomni mu samego siebie z czasów
młodości, więc pójdziemy dalej, pustymi ulicami w stronę osiedla
Florentin albo może ulicy Bialika, i będziemy tak rozmawiać do rana o
jego książkach i trochę też o wierszach, które napisałem, o życiu i
śmierci, i o innych sprawach, głębszych, o których tylko z nim
mógłbym pomówić, tylko z nim i z nikim innym, ani z rodzicami, ani z
siostrą, ani z kimkolwiek innym oprócz niego, i o cierpieniu w ogóle.
Bo jemu będę mógł o tym opowiedzieć, on na pewno mnie zrozumie, w
lot mnie zrozumie, zrozumie wszystko, zanim jeszcze skończę mu
opowiadać, i może od tej nocy zacznie się między nami jakiś osobisty
związek, może on i ja od tej nocy staniemy się przyjaciółmi, albo
trochę jakby wychowawcą i wychowankiem, i może odtąd wszystko w
moim życiu będzie trochę inne dzięki temu spotkaniu, do którego być
może dojdzie za chwilę tu na dole, przy skrzynce pocztowej?

Dwa-trzy tygodnie później autor odpowie krótko na list Juwala

Dahana-Dotana: „Z zainteresowaniem przeczytałem twoje wiersze i
znalazłem w nich wielką powagę, oryginalność, świeżość języka,
jednak zdecydowanie powinieneś okiełznać nadmiar emocji i pisać
wiersze z pewną dozą dystansu. Pisać tak, jakbyś ty jako autor wierszy
i ty jako cierpiący chłopak nie był jedną i tą samą osobą, tylko dwiema
różnymi, i jakby autor patrzył na cierpiącego chłopaka chłodnym
wzrokiem, z daleka i z niejakim rozbawieniem. Może spróbowałbyś na
przykład pisać tak, jakby dzieliły was setki lat, to znaczy

108

background image

człowieka w wierszu od człowieka piszącego wiersz, to, co

bolesne, od czasu, w którym piszesz?

PS. Na marginesie, nie do końca masz słuszność, pisząc w tak

surowych słowach o prelegencie, panu Bar Orjanie. Wprawdzie, jak się
wydaje, nie jest najserdeczniejszym człowiekiem pod słońcem i
przykro mi, że pod koniec wieczoru, kiedy zwróciłeś się do niego, zbył
cię dość obcesowo, ale zdecydowanie nie należy o nim mówić, że
«życie jest mu obce»: od wielu już lat żyje samotnie w parterowym
mieszkaniu na Adama ha-Kohena. Jest dwukrotnym wdowcem,
nauczycielem w Seminarium Kibucowym. Na pewno nie wiedziałeś,
że Aja, jego jedyna córka, zerwała z nim wszelkie kontakty, mając
zaledwie szesnaście i pół roku, a następnie przybrała imię Joseline,
pokręciła się dwa lata po Nowym Jorku, pozując do zdjęć w
czasopismach erotycznych, po czym nawróciła się na ortodoksję i
wyszła za osadnika z Elon More, i teraz, już od dwóch albo trzech
tygodni, pan Bar Orjan jest w ciężkiej rozterce, czy ma nadal nie
odzywać się do córki, czy raczej nagiąć swoje sumienie i zasady,
zgadzając się, tylko raz, pierwszy i ostatni, przekroczyć zieloną linię i
wjechać na terytoria okupowane, żeby odwiedzić po raz pierwszy
własną córkę osadniczkę i wziąć w objęcia wnuka, małego osadnika".

Albo weź na ten przykład takiego Owadję Chazama, tego z firmy

Isratax, to ten człowiek, co wygrał na loterii, rozwiódł się, zaczął hulać,
pożyczał pieniądze jak leci każdemu, kto go poprosił, rozbijał się po
mieście niebieskim buickiem, ofiarował datki na nowe rodały dla
synagog, z własnej kieszeni finansował piracką stację radiową z misją
nawracania na ortodoksję, trwonił ma-

109

background image

jątek bez opamiętania, i na cele dobroczynne, i na młode

rozwódki z Rosji, kupował ziemię na terytoriach okupowanych, mocno
angażował się w życie polityczne, w ciągu dwóch lat sześć razy
zmieniał mieszkanie, ożenił swojego starszego syna z Lucy, wicemiss
bikini, a wystawne wesele zaszczycili swoją obecnością i Icchak
Szamir, i Szimon Peres, obcałowywały go setki gości, a on, w błę-
kitnym jedwabnym garniturze, z rożkiem śnieżnobiałej chusteczki w
kieszeni marynarki, obejmował i mocno przyciskał do piersi każdego z
gości, mężczyzn i kobiety, posłów do Knesetu, handlarzy
nieruchomości, artystów, dziennikarzy z lokalnej prasy, każdego obej-
mował i ściskał z całej siły, ze łzami wzruszenia, żartował tubalnym
głosem, zmuszał wszystkich, by posmakowali - chociaż posmakowali -
coraz to nowych weselnych specjałów i wychylili jeszcze jeden
kieliszek za jego zdrowie, a teraz leży, w wilgoci i ciemności, na
oddziale wewnętrznym B w szpitalu Ichiłowa, na przepoconym łóżku,
między dwoma innymi konającymi, na przesiąkniętej moczem
pościeli, z nozdrzami i brzegami warg oblepionymi zakrzepłą krwią, ze
świstem i bólem czerpie tlen z maski zakrywającej mu usta i nos, jego
pierś wznosi się i opada, zamroczony zastrzykiem morfiny przypomina
sobie jak przez mgłę mnóstwo rąk, które głaskały go po głowie,
ramionach i piersiach, płaczącą kobietę (albo kobiety?), i nagle z
zamkniętymi oczami widzi krajobrazy znad źródeł Jordanu: między
dwoma strumieniami rozciąga się skąpany w świetle, rojący się
chórami ptaków cienisty las eukaliptusów. Potężnych drzew, bliższych
przyrodzie nieożywionej niż florze. Jest tam cicho i spokojnie. Prócz
śpiewu ptaków i szumiącego wysoko wiatru przemykającego się raz po
raz między liśćmi, panuje tu cisza, głęboka i zupełna.

110

background image

Jedna niewidoczna pszczoła brzęczy zanurzona w świetle.

Odpowiadają jej dwa ptaki. Bo jakiś czas temu na całą Galileę spadł
ulewny deszcz, a wraz z nim gromy i wichry. Teraz wszystko ucichło.
Powietrze jest lśniące, przejrzyste, cała równina rozciągająca się stąd
aż do podnóży gór jest przepojona czystym blaskiem. Woda obu
strumyków łagodnie faluje. Niekiedy na jej powierzchni błyska
kędzior piany albo ławica ryb przemyka jak bezgłośna pieszczota pod
taflą. Opadające powoli i nieustannie liście szeleszczą, szeleszczą bez
przerwy aż po samo dno mrocznej głębiny ziejącej pod maską tlenową,
a od czasu do czasu rozlega się charknięcie, zdławiony, gardłowy
chrobot, jak odgłos opony ślizgającej się po grubym żwirze, dźwięk,
który wdziera się teraz do snu Riki, kelnerki, i sprawia, że wydaje ona
dwa przestraszone łkające dźwięki i senną ręką usiłuje odegnać jakiś
złowrogi cień, pochylający się nad nią i zalegający na jej posłaniu w
ciemności. Przebiegły, cierpliwy i dobroduszny był Beri Kacenelson,
który umiał dyskretnie doprowadzać do skutku dobroczynne dzieła,
choćby nawet pokrętnymi sposobami: marne, komiczne i straszne są te
nasze sprawy.

N a dworze jest jeszcze ciepło, wilgotno i zalega gęsta ciemność.

Autor zapali teraz ostatniego papierosa, a potem pójdzie spać. Przez
okno dobiegają do niego odgłosy godziny czwartej nad ranem: cykanie
deszczowni na trawniku, urywane wrzaski przerażenia wydawane
przez zaparkowany w dole ulicy samochód, który nie może już dłużej
znieść nocnej samotności. Cichy płacz mężczyzny w sąsiednim
mieszkaniu za ścianą. Gdzieś w pobliżu krzyk nocnego ptaka, który
widzi teraz to, co pozostaje

111

background image

jeszcze ukryte przed tobą i przede mną. Powiedz, czy nie obiło ci

się o uszy nazwisko Cefanja Bet ha-Lachmi? Rymy życia i śmierci?
Nie? Owszem, dnigorzędny poeta, autor piosenek, którego wiersze
były kiedyś w kraju dość znane, ale z biegiem lat poszły w
zapomnienie. To ten poeta, który pomylił się w kwestii panny i pana
młodego. I proszę, teraz, gdy nocny ptak przestał już krzyczeć, czytam
w wieczornej gazecie, która na mnie czekała koło łóżka, że wczoraj
nad ranem w Raananie, mając dziewięćdziesiąt siedem lat, poeta zmarł
we śnie na atak serca. Czyż od czasu do czasu nie warto zapalić na
chwilę światła, by zobaczyć, co się dzieje? Jutro też będzie gorąco i
wilgotno. A w gruncie rzeczy jutro to dzisiaj.

background image

Postaci
Autor
Riki:
kelnerka. Kiedyś była zakochana w Charliem, rezerwowym

bramkarzu drużyny Bnei Jehuda, który w przypływach czułości
nazywał ją „Gogog".

Charlie: rezerwowy bramkarz drużyny Bnei Jehuda. Świetnie się

bawił w Ejlacie z Riki, a także z Lucy. Teraz ma w Cholonie zakład
produkujący słoneczne podgrzewacze wody, które eksportuje nawet na
Cypr.

Lucy: wicemiss bikini. Ona też bawiła się w Ejlacie z tymże

Charliem. Ostatecznie wyszła za syna Owa-dii Chazama z firmy
Isratax i urządzili wystawne wesele.

Pan Leon: pomocnik szwarc charakterów. Energiczny i gruby.
Szlomo Chugi: giermek pana Leona. Rozumie coraz mniej.
Owadja Chazam: pracował w firmie Isratax. Miał niebieskiego

buicka. Woził nim po ulicach miasta kilka bliskich przyjaciółek,
imigrantek z Rosji. Teraz jest chory na raka, leży w szpitalu i nie
wymieniają mu woreczka na mocz, który się zapełnił.

Syn Owadii Chazama: ożenił się z Lucy, wicemiss bikini. Na

wesele przyszli Icchak Szamir i Szimon Peres.

Szunja Szor i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie: Szunja Szor

był mechanikiem, ideologiem i kom-

113

background image

pozytorem pieśni ludowych. W roku 5697 (1937) wraz z innymi

siedmioma pracownikami kamieniołomu Tel Chazon został
zamordowany przez młodych Arabów, którzy postanowili wypędzić
Żydów z Palestyny. Dom Ludowy, który stał się Centrum Społecznym,
gdzie autor spotkał się z gronem swoich czytelników, został nazwany
imieniem Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie.

Jerocham Szdemati: kaowiec. Dyrektor Centrum Społecznego

im. Szunii Szora i Siedmiu Poległych w Kamieniołomie. Miał zwyczaj
lizać znaczki pocztowe całą szerokością języka. Schorowany człowiek.

Reb Artur Drujanow: autor Księgi żartów i dowcipów.
Röchele Reznik: lektorka. Kolekcjonuje pudełka po zapałkach ze

słynnych hoteli całego świata.

Jakir Bar Orjan (Zytomirski): literaturoznawca. Wdowiec. Jego

jedyna córka jest żoną znanego osadnika z Elon More.

Cefanja Bet ha-Lachmi: poeta. Naprawdę nazywał się, o ile mi

wiadomo, Abraham (Bumek) Schuldenfrei. Autor Rymów życia i
śmierci.
Mylił się w pewnej sprawie.

Beri Kacenelson: na portrecie wiszącym na ścianie wygląda

przebiegle i dobrodusznie.

Miriam Nehorait: miłośniczka kultury. Gotuje gęste kompoty.

Dzieci z osiedla przezywają ją za plecami „Miriam Norait", czyli
„Straszna Miriam".

Jechiel Nehorai: mąż Miriam Nehorait. Zginął w wypadku

samochodowym dziewięć lat temu, pełniąc misję syjonistyczną w
Montevideo.

Juwal Dahan-Dotan: bardzo młody poeta. Nieszczęśliwy.
Doktor Pesach Jikhat: doświadczony wychowawca albo

wicedyrektor, patrzący bardzo surowym okiem na nowoczesne
kierunki literackie.

114

background image

Joselito: kot Rochele Reznik. Zazdrosny. Zna się na zegarku. I

wy wołuje w niej poczucie winy.

Wujek Osja: stroiciel fortepianów. Malarz pokojowy. Kiedyś,

przed wielu laty, przez zapomnienie zostawił autora (będącego
wówczas dzieckiem) w aptece „Bracia Pogrobinscy". Niektórzy
mówią też, że przez rok albo dwa ukrywał u siebie w suterenie przy
ulicy Brennera siostrzenicę Lwa Trockiego.

Poseł do Knesetu Szmuel Mikunis (z Izraelskiej Partii

Komunistycznej): pewnego razu wujek Osja prawie go pobił, ale
później, kiedy obaj zachorowali w tym samym roku na tę samą
chorobę, zaprzyjaźnili się, a nawet nawzajem pielęgnowali.

Madame Pogrobinskaja (z apteki „Bracia Pogrobinscy"):

zaciągnęła autora, będącego jeszcze dzieckiem, do ciemnej klitki na
zapleczu, gdzie pokazała mu i wyjaśniła szeptem.

Niska kobieta w okularach i spodniumie w biało--zielone pasy:

mama Sagiwa, który nigdy nie widział z bliska żywego pisarza, dlatego
bardzo jej zależało, by Sagiwi zobaczył autora. Rozmawiała kiedyś w
sklepie spożywczym z panią Leą Goldberg.

Sagiw: ma niecałe dziewięć lat. Milczy. Wcale nie chce zobaczyć

autora, a tylko wyswobodzić się i uciec, ale mama trzyma go przez cały
czas bardzo mocno za ramię, trochę powyżej łokcia.

Lizawieta Kunicyn: sąsiadka. Z zawodu optyk. Przypadkowo

wyjrzała i zobaczyła.

Lizawieta Szuminer: matka Jerochama Szdematiego. Umarła w

Charkowie sześćdziesiąt sześć lat temu. Marzyła, by zostać słynną
śpiewaczką. Jej siedem-dziesięciodwuletni syn nadal czasami o niej
śni.

Aja (Joseline): córka Jakira Bar Orjana. Kiedyś pozowała nago do

zdjęć w Nowym Jorku, a teraz jest żoną znanego osadnika z Elon
More.

115

background image

Niemowlę: syn osadnika i Ai, wnuk Jakira Bar Or-jana.
Arnold Bartok: pośledni działacz partyjny, kościsty, nosi

okulary. Został wydalony z sekretariatu koła, a następnie zwolniony z
pracy na pół etatu przy sortowaniu paczek w prywatnej firmie
kurierskiej. Interesuje się życiem wiecznym. Prawdopodobnie przy-
szedł na wieczorek literacki tylko po to, by szydzić z autora.

Ofelia:

niepełnosprawna matka Arnolda Bartoka. Ma

osiemdziesiąt osiem lat i sparaliżowane nogi. Jest zdana na nocnik.
Sypia na jednym materacu z sześćdziesięcioletnim synem, którego na
złość uparcie nazywa Arale, chociaż ten ma na imię Arnold, nie Arale,
i mówił jej o tym już tysiąc razy.

Krępy stróż nocny: stoi i oddaje mocz.
Fotograf z czasów sepiowych zdjęć: ustawia wszystkich i mówi,

kiedy się uśmiechnąć i nie ruszać.

Kocur Miriam Nehorait: nie usłyszał polecenia fotografa,

poruszył się w czasie robienia zdjęcia i dlatego wyszedł z
trzema-czterema ogonami.

Dwóch żonatych synów Miriam Nehorait: ginekolodzy w

Nowym Jorku, jeden z nich żonaty z córką Lizawiety Kunicyn.

Wnuczka stryjeczna Jerochama Szdematiego: ma czternaście i

pół roku, ale nadal zadaje się jej zagadki jak dla małych dziewczynek.

Brat Jerochama Szdematiego, lekarz: powiedział Jerochamowi

Szdematiemu, że przy jego chorobie krwi szanse wyzdrowienia są
niewielkie.

Zona pana Leona i żona Szlomy Chugiego: obie wysłano do

kuchni, ponieważ film w telewizji nie był dla nich odpowiedni.

Arad 2006


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Amos Oz Rymy życia i śmierci
Epikur - O prawach zycia i smierci, Filozofia, Teksty źródłowe filozofia
Epikur O prawach zycia i smierci
Schopenhauer Metafizyka zycia i smierci
WIELKA KWESTIA ŻYCIA I ŚMIERCI
Akceptacja życia i śmierci, S E N T E N C J E
na granicy życia i śmierci Hołyst, pedagogika i inne
XXVIII. Misterium życia i śmierci, teologia, MSZA ŚWIĘTA
CZŁOWIEK WOBEC BOGA, ŻYCIA I ŚMIERCI W LITERATURZE ŚREDNIOWIECZA, RENESANSU I?ROKU
Berwinski - Księga życia i śmierci, Filologia polska, Romantyzm
Berwinski - Księga życia i śmierci dobre, Filologia polska, Romantyzm
Berwinski Księga życia i śmierci [opracowane](1)
Hołyst na granicy życia i śmierci Aids (2)
prawa narodzin zycia i smierci

więcej podobnych podstron