Arianrod Komu milczy dzwon

background image

Arianrod, Warszawa 2009

KOMU MILCZY DZWON

Nie przytuli go do siebie czarna matka-ziemia...*

Później, wiele lat później, kiedy stał na zrujnowanym dziedzińcu, a wiatr szarpał jego

czarnym płaszczem, pamiętał szelest grubych kart pergaminu i błysk złota na odwracanych
stronicach.

Czasem wydawało mu się, że pamięta coś jeszcze – miękkość aksamitu, kolory wełnianych
splotów na gobelinie, czasem myślał, że gdyby spróbował, może gdyby spróbował,

przypomniałby sobie misterne linie gotyckich initiale, czerwono – złote iluminacje i
gładkość skórzanej oprawy.

Nie próbował.
Przyjmował wszystko, co się zdarzało – nie osłaniał się ani przed wiatrem, ani przed

kroplami deszczu na twarzy, ani przed palącym słońcem, ani przed strzępami pamięci.
Czasem nadchodziły, uderzały go falami zapachów, dźwięków, wrażeń, zapomnianych słów.

A potem odchodziły i przeszłość znów stawała się białą kartą, gdzieniegdzie tylko pożółkłą
jak stary pergamin, czasem błyskającą złotem i czerwienią kartą zakurzonej księgi.

Czasem, w bezgwiezdne noce, w całkowitej ciemności, kiedy cichł nawet wiatr, a wokół była
nicość, prawie widział sploty liter, prawie mógł odczytać sens w czarnym atramencie.

Wtedy drżał. Ale potem znowu było słońce, albo woda żłobiąca nowe ścieżki w popękanych
kamieniach, albo wiatr i – zapominał.

***

Później napiszą:

Wielki król Diarmaid wraz ze swą drużyną przekroczył Abchainn, jego sztandary, lilia biała
na polu zielonym, przysłaniały niebo, jego wojska były potężne, a serce szlachetne. I

przywiódł Diarmaid ludzi na zapomniane pustkowie, aby zasiedlić ziemie, na których żyli
dotąd ludzie-wilcy i wiedźmy, co ptakami ulatywały z kominów. I przyniósł pokój.

Tak napiszą.
I pokonał Diarmaid ludzi-wilków i pozabijał wiedźmy, a wtedy wzniósł zamek, w którym

królował nad ziemią szczęśliwą i bogatą. A symbolem jego władzy był miecz o czarnym
ostrzu i czarnej rękojeści, w którą wprawiony był czarny kamień. A kto władał tym

mieczem, był niepokonany w bitwie i pojedynku. I Diarmaid z mieczem w ręku walczył i
zwyciężał.

Napiszą, że był najpiękniejszym z ludzi, że górował nad swoimi towarzyszami. Będą pisać
różne rzeczy.

Tak naprawdę, tamtego wieczoru, kiedy pierwszy raz przekraczaliśmy Abchainn, było nas

trzech. Diarmaid był najniższy.
Było nas trzech – którzy wyruszyli dalej niż wiodły handlowe szlaki, w pogoni za nowymi

ziemiami, bogactwem i sławą. A żeby być całkiem szczerym – za sławą gonił tylko
najmłodszy – Niall. Ja szukałem tylko bogactwa, które mogła przynieść nowa ziemia. A

Diarmaid… Diarmaid po prostu uciekał.

Był z nas najstarszy i – jak wtedy sądziliśmy – najrozumniejszy. Nie wiązał naszej wyprawy
z romantycznymi mrzonkami, jak Niall, nie marzył o górach złota, które zdobędziemy, jak

ja. Chronił szyję przed katowskim toporem i po nowym życiu obiecywał sobie, cóż – życie.

Później napiszą, że go kochaliśmy. Że poszliśmy za nim na koniec świata, bo wierzyliśmy w

background image

jego geniusz, w jego wizję. To też nieprawda. Nie kochałem Diarmaida, wówczas zwanego
zdrajcą. Chciałem wierzyć, że zdrajcą zwą go niesłusznie nie dlatego, żem wierzył w

przymioty jego ducha – raczej nie chciałem widzieć siebie podążającego za człowiekiem
niegodnym, mordującym na gościńcu królewskich posłańców.

- To nie ja – zaklinał się Diarmaid. – Panowie, zaklinam się na honor i groby moich ojców,
nie miałem z tym nic wspólnego!

A potem opowiadał o bogactwach ziem ukrytych za rwącym nurtem Abchainn, więc
wierzyłem. Chciałem wierzyć.

Posłaniec królewski wiózł Diarmaidowi wieść o konfiskacie jednego z zamków i ziem go
otaczających… które miały przypaść właśnie gorliwemu dostarczycielowi poselstwa. Nasz

król umiał nagradzać swoich stronników, szczególnie z cudzej kieszeni, a ród Diarmaida
zdecydowanie za mało zabiegał o królewską łaskę.

Krótko mówiąc – posłańca znaleziono na gościńcu ze strzałą w plecach. Król rozpoczął
śledztwo od rozkazu uwięzienia podejrzanego, a na dalszy rozwój wypadków Diarmaid nie

czekał.
Uciekł, a za towarzyszy wziął mnie – uwiedzionego obietnicą bogactw i Nialla. Wtedy nie

wiedziałem, czym skusił Nialla. Teraz wiem. Wiem też, że za to zapłacił.

Niall był z nas trzech najmłodszy i sądziłem, że szuka tylko rycerskiej sławy, że marzy o
pieśniach, które złoży o nim lirnik. Miałem go za głupca. Dziś wiem, że myliłem się co do

Nialla w wielu sprawach, ale w tej jednej – nie. Był głupcem.

Będą pisać, że prowadziliśmy zastępy zbrojnych na potężnych koniach. Czegóż to ludzie nie
wymyślą? Diarmaid uciekł z zamku nocą i pieszo, dość szczęśliwy, że unosi głowę, żeby nie

martwić się tym, co pozostawia. Ani ja, ani tym bardziej Niall nie dostaliśmy ojcowskiego
błogosławieństwa na wyprawę ze zdrajcą. A na Abchainn nie było wówczas ani brodu ani

mostu i potężne konie moglibyśmy co najwyżej potopić.

Było nas trzech, Diarmaid był najniższy, a Abchainn pokonaliśmy wpław. Z niemałym
zresztą trudem, bo nurt był rwący, a woda zimna. Niall omal się nie utopił – w ostatniej

chwili chwyciłem go za rękę i sztywnego niemal wyciągnąłem na brzeg. Dziwne, jak dobrze
to pamiętam – jego młodą twarz, okoloną mokrymi włosami, a w oczach śmierć –

całkowitą świadomość własnej śmiertelności. Widziałem to wcześniej u mojego dziada,
kiedy mnie wezwał do siebie ostatni raz. Nie, nie żeby się pożegnać. Przypuszczam, że

chciał wygłosić kilka mądrych maksym, ostatnie słowa i tym podobne. Cóż, nie udało się.
Mógł już tylko bełkotać. Ale śmierć w jego oczach przemówiła do mnie, chociaż – a może

dlatego że? – byłem tylko młodym głupcem.

Kiedym wyszedł wreszcie na drugi brzeg, w ciemność, w której majaczyły jedynie gołe
gałęzie nadrzecznych krzaków, w ciszę, którą przerywały tylko nasze kroki, pierwszy raz

pożałowałem ojcowskiego zamku. Miałem żałować jeszcze po wielokroć.
Na świecie zaczynała się wiosna, śnieg stopniał i spłynęły kry. Ziemia była mokra i gotowa,

żeby rodzić. Ale noce ciągle były zimne i zdarzało się, że szron nad ranem okrywał trawy.
Kiedyśmy wyszli z wody, marzyłem tylko o ciepłym ogniu, ale Diarmaid zbyt się obawiał

pościgu, żeby się nad samą wodą zatrzymywać. Abchainn cieszyła się złą sławą i nikt o
zdrowych zmysłach dobrowolnie się na drugi brzeg nie przeprawiał, ale nagroda za

schwytanie zdrajcy była dość wysoka, żeby ścigającym zdrowe zmysły odebrać. Diarmaid
obawiał się katowskiego topora, Niall – ojcowskiego rzemienia, ja również nie miałem

pewności, czy rodzina za mną kogo nie posłała, więc nie paliliśmy ognia. Blask płomieni na
rzece zbyt dobrze wskazałby drogę. Ruszyliśmy przed siebie, gdzie z szarzejącego świtu

wyłaniała się czarna ściana lasu.
Tam dopiero, ukryci w cieniu potężnych drzew, rozpaliliśmy niewielki płomień, przy

którym, dzwoniąc zębami, czekaliśmy na świt. Tak wyglądały nasze pierwsze chwile na

background image

drugim brzegu Abchainn, na ziemi, którą Diarmaid potem nazwał Nuadh Roinn.

Później napiszą:
Żyli na owej ziemi ludzie-wilcy, którzy w ludzkim ciele mieli wilcze dusze. Groza

przejmowała na sam ich widok – ciała owijali wilczym, włochatym futrem, na twarzach byli
ciemni i do ludzi niepodobni, a oczy mieli uroczne, żółtym blaskiem płonące.

Później napiszą, że nie ludzie to byli, a demony, które wyszły z piekielnych czeluści na
naszą zgubę. Kobiety ich znały nieludzkie czary, nocą ptakami wylatywały z kominów,

zbierały się razem na szczycie góry, warzyły trucizny i jady.
Napiszą: wilcy i wiedźmy.

Napiszą: I ukarał ich Diarmaid ogniem i mieczem za nieczystość i obronił ludzi przed
demonami.

Będą tkać gobeliny z najdroższej wełny, a na nich mężczyźni o wilczych głowach, kobiety o
ptasich szponach, będą barwić nici kolorami – żółtym dla żółtych oczu, czarnym dla wilczej

sierści, czerwonym dla krwi.

Odziewali się w skóry czarnych wilków, podwójnie zszywane, tak, że futro miały i na
zewnątrz i wewnątrz. To prawda. Samiśmy takie futra nosili – i ja i Diarmaid i Niall, bo w

górach na drugim brzegu Abchainn wiały zimniejsze wiatry niż na równinach.
Surowa to była ziemia, surowa i niegościnna. Na polach więcej rosło kamieni, niż pszenicy

czy owsa, burze gradowe niszczyły często nawet te wątłe uprawy.
Spodziewałem się bogactwa, ziemi, pól – a zastałem skały, gęsto wrzosem porośnięte i lasy

nieprzebyte, niezgłębione.
I lud, który tę ziemię zamieszkiwał również był surowy, poważny, nieskory do żartów.

Mowa ich była twarda, pełna ostrych dźwięków, lecz prosta i kiedyśmy się wśród nich
osiedlili, pojęliśmy ją szybko.

Przyjęli nas – na własną zgubę – pozwolili żyć pośród siebie, więc zostaliśmy.
Pobudowaliśmy chaty, zgromadziliśmy sprzęty, zaczęliśmy żyć.

Z marzeń o bogactwie pozostały wspomnienia własnej głupoty. Ileż razy żałowałem, żebym
się dał skusić bajdom Diarmaida! Ileż razy przemyśliwałem o powrocie do domu! Nie

wracałem jednak. Bałem się, co mnie w domu czeka. Co tu dużo gadać – o własną głowę się
bałem, że mnie król, jako towarzysza zdrajcy, ściąć każe.

Więc nie wracałem. A potem wziąłem sobie żonę z tego prostego ludu, zdrową,
ciemnowłosą, pracowitą i spokojną i – przywykłem. Nie myślałem więcej o powrocie.

I Diarmaid wziął sobie żonę, dziewczynę cichą, dobrą, która najpiękniej w wiosce
wyprawiała i szyła futra. Sztywne, trwałe skóry wilków, ciepłe skóry niedźwiedzi, delikatne,

najmiększe skórki królików – z każdej potrafiła uszyć odzienie, ciepłe kołdry, buty i
rękawice, tak że wkrótce chata Diarmaida była w całej wsi najwygodniejsza i najbogatsza.

Dobrą miał żonę, najlepszą. I kochała go bardzo, życzenia zgadywała, w oczy patrzyła,
wszystko gotowa zrobić, żeby panu-mężowi dogodzić. Ptakiem z komina na pewno nie

latała, własną głowę gotów jestem oddać – bo i kiedy? Pracowała dziewczyna jak wół cały
dzień, od wczesnego świtu do późnego wieczora, ani jej w myślach postały nieczyste jakieś

rozrywki…
Jeden Niall nie ożenił się, nawet na dziewczęta nie spoglądał, chociaż nie jedna młoda i

ładna na niego zerkała. I nic w tym dziwnego – chłopak jak dąb, wysoki, silny zgrabny. I
tajemniczy – a dziewuchy zawsze tajemnica skusi.

A Niall był tajemniczy. Nie pytany się nie odzywał, pytany – odpowiadał niechętnie. Jeśli
rozmawiał to tylko z Diarmaidem, a i to cicho i tak, żeby nikt rozmowy nie podsłuchał. Nie

rozumiałem wtedy, jakie mają tajemnice i czemu młody wiecznie niespokojny chodzi,
zawsze sam, na wyprawy jakieś ucieka, niby polowania, ale co to za polowania, jeśli

zwierzyny nie przynosi?
I ja nie byłem stary, kiedyśmy przekraczali Abchainn, alem potrafił się w tym nowym życiu

odnaleźć i lepszego nie czekać. A Niall czekał czegoś – widziałem to w jego oczach

background image

niespokojnych, kiedy siedział niby przy ogniu, ale tak, żeby płomienie twarzy nie
oświetlały. Znikał coraz częściej, wracał, z Diarmaidem się naradzał i znowu wyjeżdżał.

A i Diarmaid zrobił się niespokojny. Niby żył jeszcze z nami, ale obok nas, tylko Nialla
wyglądał. Jego żony też mało kto widywał, prawie z chaty nie wychodziła, futra nawet

przestała sprzedawać.
- Nie ma – mówiła, odwracając głowę. – Szyć nie ma z czego.

Dziwiliśmy się po trochu, bo i Diarmaid był myśliwym zawołanym i Niall wszystko, co
upolował do jego chaty znosił. Ale niewiele mnie wtedy te dziwactwa obchodziły. Syn mi się

pierwszy urodził, żona była słaba, zresztą – wrosłem już w tę wieś, jakbym się tu urodził,
zacząłem o świecie na drugim brzegu zapominać. Bliżej mi było do nowych towarzyszy niż

tych, com kiedyś z nimi rzekę przepływał.
Zdawało mi się, że żyjemy szczęśliwie. Pewnie, trudno bywało, chłodno, głodno nieraz na

przednówku – ale szczęśliwie.
Nie zauważyłem, kiedy zacząłem kochać ten kraj, któregośmy nawet nie umieli nazwać, bo

jakże nazywać krajem miejsce, gdzie nie masz żadnej władzy? Mieliśmy starszych w wiosce,
którzy spory rozstrzygali, mieliśmy miecze i strzały dla rabusiów, którzy próbowali się na

nasze dobro łakomić. Mieliśmy las, który nas żywił i oddzielał od ponurego, wiatrem
chłostanego wrzosowiska. Byliśmy szczęśliwi.

Ale Diarmaidowi takie szczęście nie wystarczało. Czekał innego. I doczekał się.

Niall wrócił z kolejnej wyprawy wieczorem. Już nawet nie udawał, że polował, z pustymi
rękami przyszedł. Diarmaid posłał po mnie, kiedym już szedł spać, zmęczony po ciężkim

dniu. Ale – mówili, że ważne, żebym przychodził jak najszybciej, że się nasze losy ważą.
Poszedłem. Powiedzieli mi, że umarł król.

Wzruszyłem ramionami – cóż mnie obchodził jakiś król z innego świata, który zostawiłem
za plecami i anim myślał doń wracać?

- Stary król – mówił Diarmaid, a oczy mu błyszczały z podniecenia – nie kochał mojego
rodu. Ale ani syna, ani następcy, któremu by nienawiść przekazał, nie miał. Siostrę miał,

którą kazał wygnać ze stolicy, w maleńkim zamku osadzić i tam pilnować – nie miała
powodu królewskiego brata, ani jego stronników kochać. A teraz królem obiorą jej syna.

- Wracaj, jeśli chcesz, jeśli nowy król zdejmie z ciebie piętno zdrajcy – odrzekłem
spokojnie. – Ale mnie sprawy z tamtego brzegu już nie zajmują.

- Głupi. Nowy król nie ma jeszcze swojej partii, niepewny będzie i samotny. Zdziwaczała
matka mu nie pomoże, zaszkodzi raczej. Niewiele trzeba, żeby…

- Chcesz w łaski królewskie wchodzić, wchodź. Powodzenia ci życzę. Ale mnie tamten brzeg
nie ciekawi.

- A kto gada o tamtym brzegu? Nie rozumiesz? Toż król może nam tu ziemie nadać!
Wszystko byłoby nasze!

Chciałem rzec – i tak jest nasze. I las i zwierzyna, i nawet te przeklęte wrzosowiska – bierz,
ile uniesiesz, wszystko twoje. Ugryzłem się w język. Długo już żyłem z prostymi ludźmi,

zajmując się sprawami dnia codziennego, ale nie tak długo, żeby rozumu z tamtego brzegu
zapomnieć. Zrozumiałem plany Diarmaida i nie uśmiechały mi się one. Dobrze mi się żyło

bez władzy nad sobą, bez lenników i wasali, podatków i dziesięcin – ale i to zrozumiałem,
że nie powinienem się z tym zdradzić.

- A co ty możesz królowi ofiarować, Diarmaid? Wrzosów mu narwiesz, kamieni nakopiesz?
Żeby zdobyć królewskie łaski trzeba za nie zapłacić…

- Zapłacę – roześmiał się Diarmaid. – Mam czym zapłacić.
Wtedy się jeszcze nie bałem.

Wzruszyłem ramionami i wyszedłem.
Noc była ciemna, bezgwiezdna, księżyca też nie było widać i moja wieś ginęła w szarym

mroku. Mimo to nie poszedłem od razu do chaty. Chodziłem wokół domów, walcząc z
cierniem głupiego, jak wtedy myślałem, przeczucia. Obawy.

Oglądałem moją wieś, jakbym ją widział pierwszy raz w życiu, chociaż minęło już, bagatela,

background image

pięć lat. Drewniane bale chat, niektóre pociemniałe ze starości, ciosane przez przodków
tego ludu, który przywykłem uważać za swój. Niektóre lśniące świeżością – większość z

nich pomagałem nosić. Studnia na placu, której spadzisty dach niedawno kryliśmy nowym
gontem. Na wzgórzu majaczyły w ciemności skrzydła wiatraka. Wreszcie moja chata, duża i

wygodna, gotowa pomieścić rodzinę większą niż ja, moja żona i troje dzieci. Chata na
długie, długie lata, mogłyby w niej mieszkać moje wnuki, prawnuki i praprawnuki, które

już zapomniałyby mojego imienia, ale ciągle żyłyby w domu, który stawiałem. W sieni
kierznia do ubijania masła – moja żona dostała ją od swojej matki, matka – od babki,

babka od prababki... Kołowrotek w izbie, krosna w komorze, wszystkie te rzeczy, których
nigdy nie zauważałem, babskie sprzęty, które wiązały mnie, nas, z tą ziemią, z tą wioską,

jakbym i ja i moi dziadowie się tu narodzili. Tfu, smętny nastrój, babski, pewnie przez to
wspominanie kołowrotków. Już nawet popioły się po nich rozwiały, po krosnach, po

kierzni, po chacie...
Wróciłem do domu, odganiając głupie niepokoje, baba spała, dzieci spały, cicho było,

spokojnie. Pomyślałem, żem głupi. Czym się było martwić? Król za darmo łask nie rozdaje,
a jakie skarby Diarmaid mógłby na tej surowej ziemi zgromadzić? Chyba rzeczywiście

wrzosu narwać...
Jak się okazało – mógł i nagromadził. Jakoś po naszej rozmowie znowu zniknął Niall. Nie

przejąłem się, bo i czym, chłopak nigdy nie mógł na miejscu usiedzieć. Niedługo później
wyjechał Diarmaid i wtedym się trochę niepokoił, bo Diarmaid chytry był jak lis i wiele by

zrobił, żeby swoje plany zrealizować. A jeszcze potem, kiedym wracał polowania,
usłyszałem stukanie i krzyki niosące się po wodzie i zobaczyłem ludzi, budujących most na

Abchainn. Od tej pory czekałem na najgorsze. I najgorsze przyszło, przyjechało na ciężkich
koniach diarmaidowego wojska. Wtedy dopiero zobaczyliśmy na niebie jego sztandary, lilie

białe na polu zielonym, wtedy, kiedy prowadził swoich ludzi przeciwko nam, przeciw tym,
którzy go przyjęli, przeciw tym, którzy z nim żyli, ostatnim kawałkiem chleba się dzielili.

Których szedł teraz w chłopów zamienić.
Wiele kłamstw już napisali i równie wiele jeszcze napiszą, historia królestwa mieści się już

w sześciu księgach, najwięksi artyści pracują nad złoconymi literami, a niemal każde zdanie
jest kłamstwem. I ja wolałbym skłamać, powiedzieć, żem był bohaterem, żem z moimi

towarzyszami walczył ramię w ramię.
Tak napiszą – żeśmy z Diarmaidem pokonali ludzi-wilków, stając ramię w ramię jak

szlachetni rycerze z dawnych poematów.
Diarmaid wyrżnął wszystkich, którzy nie uciekli, albo się nie poddali, a tych którzy się

poddali, zamienił w niewolników.
Ja zdradziłem.

Niall przyszedł w nocy, kiedyśmy się gotowali do obrony, wiedząc już, jak płonęły okoliczne
wsie.

- Weź żonę, dzieci i chodź ze mną – powiedział po prostu.
- A jeśli nie?

Nie odpowiedział. Spojrzałem w twarz, skrytą w kapturze czarnego płaszcza. W oczach miał
łuny pożarów. Zrozumiałem. Obudziłem moich i wymknęliśmy się ze wsi ukradkiem, jak

złodzieje i zdrajcy.
To była pierwsza moja zdrada. Chciałbym móc powiedzieć – ostatnia.

Z mojej wsi nie ocalał prawie nikt. Ja przeżyłem. Pamiętam moją żonę i moje dzieci,
patrzące szklanymi oczami na odległą łunę pożaru, trawiącego całe nasze życie. Moja żona

nigdy nie wyrzuciła mi zdrady. Nie powiedziała nic więcej, już nigdy, ani do mnie, ani do
żadnego z dzieci. Mówili mi, że oszalała. Może. A może po prostu nie miała już słów.

Długo nie rozumiałem, dlaczego Diarmaid mnie oszczędził – przez wzgląd na dawne czasy?
Pochodzenie? Potem dopiero dowiedziałem się, że Niall to, żem go z rzeki wyciągnął,

uważał za dług życia, a Diarmaid pamiętał, że ze szlachetnego, znacznego rodu pochodzę.
Kilka lat we wsi nie wyrugowało mu z głowy genealogii i herbów, mnie uważał za

towarzysza, tamtych – za byle kogo. Ani mu w głowie nie postało, że go od tamtej nocy

background image

nienawidził jak wściekłego psa – a ja nienawiści nie okazywałem. Zbyt mi były drogie głowy
moich dzieci.

Żyliśmy w obozie, wśród wojska, toczącego wojnę z naszym ludem. Wtedy zaczęło się
gadanie o ludziach-wilkach i wiedźmach, co ptakami z kominów ulatują. Rycerzy prowadził

Niall, posłuszny każdemu słowu Diarmaida. Na rozkaz palił, grabił i mordował, a którędy
przeszedł, zostawiał tylko wypaloną ziemię. Nic go nie hamowało.

Kiedy takim się stał? Kiedyśmy przekraczali Abchainn, był chłopcem, prawie dzieckiem.
Kiedy zamienił się w mordercę? Ludzie, nawet ci, co z Diarmaidem przybyli objąć tę ziemię

w posiadanie, bali się go, kiedy przechodził przez obóz. Moje dzieci miały go za demona z
głębin piekieł. Kto tylko go nie zdołał go minąć z daleka i musiał przejść obok, pluł przez

ramię, jakby się siły nieczystej obawiał. A Niall słuchał Diarmaida i ręce mu coraz bardziej
krwią spływały.

Potem dowiedziałem się, jak Diarmaid wszedł w królewskie łaski, jakie skarby znalazł na
tej surowej ziemi, żeby kupić królewską przychylność. Futra! Żonie zakazał futer

sprzedawać, trzymał je w komorze, wyprawione, pozwijane w bele i taki prezent Niall w
jego imieniu zawiózł królowi. A futro wtedy było drogie i pożądane, więc królewski

majestat natychmiast o przewinach zapomniał.
Diarmaid dostał ziemie. Ja również. Ojciec mój pamiętał jeszcze, że ma syna i kiedy

Diarmaid wyjednał dla siebie przebaczenie, ojciec zażądał, żeby i mnie uczczono. A że był
człowiekiem znacznym, król nie odmówił. Tak, tracąc wszystko com miał, dobytek i

szacunek do siebie, zostałem panem – panem na ruinach i wrzosowisku, z żoną-niemową i
dzieciakami, których krzyki prawie każdą noc przerywały. Ot, królewska łaska.

Diarmaid sądził, żem mu winien wdzięczność. Nie wyprowadzałem go z błędu i tylko nocą
gryzłem okrycia, żeby nie wybiec i nie podziękować mu nożem i rozpalonym żelazem.

Postanowiłem wracać. Ziemię krwią przepojoną niech bierze kto inny, moi bracia, którzy z
tymi ludźmi wymordowanymi nie żyli i nie pracowali. Dobytek spakowałem szybko,

niewiele po prawdzie miałem do pakowania i szybko byłem gotów do drogi. Dzieci,
myślałem, małe jeszcze, przywykną, co im zresztą za różnica – tu i tam słońce tak samo

świeci. Żonie też lepiej będzie odejść gdzieś, gdzie jej każde drzewo nie będzie
wymordowanych przypominać. Ale czy to się da babę zrozumieć? Byliśmy gotowi do drogi,

tylko na wóz siadać i jechać, a żony nie ma. Dzieciaki nic nie wiedzą, mało co jeszcze
rozumiały. Poleciałem szukać. Ludzie Diarmaida przywykli miejscowe baby uważać za

wiedźmy, nieraz czarne włosy wystarczały, żeby dziewczynę podpalić, utopić, czy po prostu
kijami zatłuc jak psa. Szukałem mojej po obozie, po lesie i w zgliszczach naszej wsi,

znalazłem na wrzosowisku. Była jesień i wrzosowiska kwitły na fioletowo, aż po horyzont, a
moja żona klęczała wśród tych wrzosów i płakała, wyła prawie, jak katowane zwierzę.

Pierwszy raz ją wtedy słyszałem, pierwszy raz od czasu, kiedy opuściliśmy dom. Pierwszy
raz się pozwoliła objąć, przytulić.

Zostaliśmy.
Zacząłem stawiać chatę. Diarmaid stawiał zamek na wzgórzu, wysoki, kamienny,

niezdobyty. Budowali go niewolnicy, ludzie-wilcy, jak ich teraz wszyscy nazywali, choć skór
wilczych już nie nosili. Skóry Diarmaid zabierał, niewolnikom zostawiając lichy len i cienką

wełnę.
Śmiał się ze mnie, żem głupiec, bogactwa obiecywał, ale wtedym już właśnie głupcem nie

był, w durne opowieści nie wierzyłem. Przyznał mi król ziemie – wziąłem – kawał zgliszczy,
lasu i wrzosowiska i tak się z Diarmaidem umówiłem, że kto się na mojej ziemi osiedli, ten

mój, wara wszystkim. Śmiał się, żem głupiec, ale się zgodził.

Kiedym się pierwszy raz budował, pomagała mi cała wieś, choć jeszcze dobrze nie znałem
mowy tych ludzi. Pracowaliśmy ciężko, ale co było przy tym śmiechu! Prawda, śmiali się

głównie ze mnie, bom ani bala ociosać, ani pieca postawić nie umiał. A jak zaczynałem po
ichniemu mówić, to były drwiny dopiero. Mowa tutejsza twardsza jest niż nasza, z tamtego

brzegu, com ja się nacharczał, nakrztusił, zanim mi się udało te dźwięki dziwaczne

background image

wydobyć...
Teraz pracowałem sam, sam nosiłem z lasu grube pnie sosen, sam ciosałem, sam łączyłem.

Towarzyszył mi tylko stuk mojej siekiery i wspomnienia tamtych głosów. Ilu z moich
towarzyszy budowało w tym samym czasie zamek Diarmaida? Nie wiem. Nigdy nie

poszedłem sprawdzić. Bałem się, że mi w oczy pluną.
Pracowałem sam. Żona za dziećmi patrzyła, strawę gotowała. Zgłupiała zresztą całkiem,

widziałem czasem, jak o świecie zapominała, stała, jak ta kamienna chimera na królewskim
zamku, patrzyła przed siebie. W horyzont od wrzosów fioletowy.

Diarmaid budował zamek. Niall palił i mordował. My próbowaliśmy żyć na nowo.

W tamtym czasie, pamiętam, uznałem Nialla za zupełnego szaleńca. Diarmaid został
panem, ja nawet zostałem, choć anim o to nie prosił, anim tego nie chciał. A Niall,

najwierniejszy, posłuszny Diarmaidowi bardziej niż prawom ludzkim – nie dostał nic. I
nadal był posłuszny jak pies, nadal z wojskiem Diarmaidowym jeździł, doglądał budowy,

kazał Diarmaid wieś spalić – Niall wzniecał pożary, kazał ludzi wymordować – Niall we
krwi się kąpał. Żadnej nagrody, zdawało się nie czekał.

Zmienił się wówczas bardzo. Ja znałem go chłopcem i widziałem, jak dorastał – i ja czasem
nie poznawałem jego twarzy. Nie dlatego, że ją blizny ciągłej wojny pocięły, choć pocięły,

jedna straszna, poszarpana, biegła przez policzek, omal wtedy oka nie stracił.
Kiedyśmy przepływali Abchainn, Niall był ślicznym chłopcem, o jasnej twarzy. Cichy był

zawsze, małomówny. Kiedyśmy tu przybyli, Diarmaid był nerwowy, gniewny i wystraszony
– bał się pościgu, a i ta ziemia nie była taką, jakiej oczekiwał. I ja byłem zawiedziony –

gdzież te bogactwa, com się o nich nasłuchał? A Niall patrzył obojętnie – jak był głodny, to
polował, chatę postawił byle jaką, aby mu tylko zimno nie było i deszcz się na głowę nie lał.

Nic go nie obchodziło – czegoś czekał.
Potem począł znikać na coraz dłużej – ludzie gadali, że młody, na miejscu nie usiedzi. Babę

by sobie wziął, zaraz by mu chęć samotnych wędrówek odeszła. Ale on ani bab, ani nikogo
wokół siebie nie widział – niby był obok, a jakby go nie było. Nie mogłem zrozumieć, co mu

takiego Diarmaid zadał, że chłopak był mu całkowicie posłuszny, że swoje życie ma za nic, a
za wszystko Diarmaidowy interes. Później dopiero, dużo później zrozumiałem.

Później napiszą:

Kazał Diarmaid wykuć miecz, który był symbolem jego władzy. Miecz o czarnym ostrzu i
czarnej rękojeści, w którą wprawiony był czarny kamień. Dusza Nuadh Roinn była ukryta w

tym mieczu i siła tej krainy. A kto władał nim, był niepokonany w bitwie i pojedynku.
Tak napiszą.

Ja w czary nie wierzę i że można dusze w miecze zakuwać też nie. Prostym człowiekiem

jestem, nie trzymają się mnie takie bzdury. Ale w tym mieczu, jeśli było co zakute, to były
to rozpacz, nienawiść, wściekłość i zemsta. One stworzyły to ostrze i one w nim zamieszkały

– i zamieszkują nadal, w ruinach zamku Diarmaida, gdzie nikt o zdrowych zmysłach po
dobrej woli nie pójdzie. Oto, co zostało z symbolu wielkiego Nuadh Noinn – ruiny, w

których nawet wilcy nie wyją...
Diarmaid lubił symbole i oznaki władzy. Zamek zbudował ogromny, kamienne, zębate

wieże pięły się pod samo niebo. Zamek stał na wzgórzu wrzosem porosłym, na skale - nie
podejdziesz niezauważony pod mury, nie rozkruszysz, ani pod ścianami się nie podkopiesz.

Niezdobyty. Nawet teraz jeszcze potężne wrażenie sprawiają te ruiny, choć już nie ludzką, a
z piekielną władzą przywodzą skojarzenia.


Bywałem tam – w wysoko sklepionych salach o ścianach obwieszonych gobelinami,

tkanymi z najdroższej wełny, wyściełanych najkosztowniejszymi futrami, kapiących złotem.
Ludzkie kroki niosły się echem po gładzonych, kamiennych posadzkach. Nic tam nie było

wygodne, ale wszystko było wspaniałe. Diarmaid rządził z wysokiego tronu, z którego

background image

spoglądał na swoje sługi, pan i władca, wyniesiony ponad nas wszystkich.
Ale tego mu było mało – tronu, płaszcza z białego wilka, grubych murów – mało, żeby być

królem. Potrzebował jeszcze miecza.
Ludzie z Nuadh Roinn byli biegli w sztuce kucia broni, bieglejsi niż nasi rzemieślnicy z

tamtego brzegu. Tutejsi kowale przekazywali swoje tajemnice z ojca na syna, a
najcenniejszą tajemnicą był czarny metal, mocniejszy i lżejszy od stali. Diarmaid długo

torturował kowali, próbując ich zmusić, żeby wydali sekret – na próżno. Kolejni ludzie
umierali w podziemiach zamku, który jeszcze nie stał się siedzibą, a już był więzieniem,

miejscem kaźni i trumną – bo nie wszystkie ciała wyniesiono i zrzucono z murów.
Niektórzy zostali w lochach na zawsze i dziś jeszcze pod ruinami leżą ich kości.

A Diarmaid żądał miecza.
Nie było mnie wówczas w zamku, starałem się zresztą być tam jak najmniej i historię

miecza znam tylko z szeptem powtarzanych opowieści. Mówią, że Niall znalazł kowala i
przywiódł na zamek wraz z żoną i dziećmi. Nie zapisano ich imion – nie miały znaczenia.

Niall przyprowadził kowala do kuźni i zapowiedział, ze albo wyda sekret i wykuje miecz z
czarnego metalu, albo pod kowadłem zobaczy głowy swoich dzieci. Po jednym za każdy

dzień zwłoki. Ultimatum okazało się skutecznym, kowal zdradził wszystko – i miejsce, skąd
czarny metal dobywa i tajniki swojej sztuki. A kiedy skończył i czarny kamień osadził w

rękojeści, Niall wyprowadził go na dziedziniec i pokazał trupy jego żony dzieci wywieszone
na murach. Mówią, że pierwszą krwią, w której się kąpał czarny miecz Diarmaida, była

krew jego stwórcy. Jedni mówią, że Niall uderzył w go plecy, nie rozumiejącego i
niezdolnego nic powiedzieć. A inni – inni twierdzą, że to nieprawda.

Była wówczas wielka burza – opowiadają. Ciemno się zrobiło, niby w nocy, błyskawice
rozrywały niebo i kto żyw, ukrył się przed żywiołem. Mówią, że na murach było tylko ich

dwóch, kowal i rycerz, Niall i bezimienny, wśród błękitnego świata błyskawic i huku
grzmotów. Mówią, że rozległ się krzyk, co zagłuszył grzmoty i zmroził ludzkie serca. Mówią,

że kowal przeklął miecz i jego właściciela.
Później napiszą, że Diarmaid kazał wykuć miecz, a jego rozkaz został wypełniony. Nikt nie

spisuje opowieści szeptanych przy ogniu, nikt nawet nie próbuje ich pamiętać – a jednak
opowieści się snują.

Kowal krzyczał, a jego krzyk zmroził ludzkie serca. Kowal przeklinał. Mówił o nie-życiu i
nie-śmierci, mówił o ziemi, która go nie przyjmie, ogniu, który go nie ogrzeje, wodzie, która

go nie ochłodzi i powietrzu, którym nie będzie oddychał. Mówią, że Niall milczał, a potem
podniósł miecz i przebił kowalowi serce. Mówią, że krew, która spłynęła na dziedziniec,

przypieczętowała klątwę.
Mówią, że miecz przynależy temu, kto pierwszy go we krwi umoczył, a czarny miecz

Diarmaida pierwszy raz odebrał życie, gdy Niall go trzymał w dłoni.
Opowieść o zbrodni i karze krążyła wśród ludzi, przekazywana z ust do ust. Chcieliśmy

wierzyć, że jest sprawiedliwość. Wszyscyśmy byli pewni, że Niall gorszej kary i gorszych
klątw zasłużył, bo choć wszyscyśmy wiedzieli, że bez rozkazu Diarmaida Niall nawet miecza

nie dotknie, to jednak krew przelaną zrzuciliśmy na przelewającego.
A ja przeklinałem dzień, kiedym mu podawał rękę, kiedym przemoczonego i przerażonego

wyciągał na stromy brzeg Abchainn. Budziłem się w nocy, czując, że ręce mam lepkie od
krwi ofiar.

Ta zbrodnia przelała czarę i naród zaczął się bronić. Ludzie ukryli się w lasach i naprawdę
poczęli przypominać wilków, a żeby siać jeszcze większe przerażenie, przybierali głowy

wilczymi pyskami. Nie było już w Nuadh Roinn bezpiecznych dróg – jasne włosy
wystarczały, by wataha ludzi-wilków atakowała podróżnych, a królewskie wojska

znajdowały tylko poszarpane ciała i strzępy czarnego futra. Transporty futer, które
Diarmaid wysyłał za Abchainn, do dawnej naszej ojczyzny, którą teraz poczęliśmy nazywać

Seann Roinn, musiały jechać z eskortą wojska. A ludzie-wilcy tak się rozzuchwalili, że i
zbrojnych napadali, nikogo żywego nie zostawiając.

Nawet ja, choć nikt pod moje drzwi z bronią nie podchodził, otoczyłem chatę ostrokołem i

background image

uważałem, kogo za próg wpuszczam.

Diarmaid nie był jeszcze królem, ale wiedziałem, że niebawem zażąda korony. Król Seann
Roinn był stary i słaby – nie będzie walczył o nazwy, jeśli tylko Diarmaid uzna się

lennikiem i przez Abchainn nadal będą szły transporty cennych futer. Wiedziałem, ze
chwila koronacji jest bliska, a kiedym się dowiedział, że żona Diarmaida powiła syna,

wiedziałem też, że nie będzie dłużej czekał.
Żona Diarmaida... Nie widziałem jej, odkąd się wprowadzili do nowej siedziby, a kiedym ją

widywał, już po spaleniu wioski, wśród wojska, które całą jej rodzinę wymordowało, nie
próbowałem z nią mówić. Miała śmierć w oczach i całej postaci – pamiętam, żem myślał, że

nie długo już będzie po tej ziemi chodziła. Ale przeżyła jeszcze trochę, coraz cichsza i
bledsza, aż zmarła w połogu, dając Diarmaidowi dziedzica, który po nim miał przejąć

skrwawione lenno.
Diarmaid koronował się na króla Nuadh Roinn zimą, kiedy wrzosy i skały okrywała gruba

warstwa śniegu. Wspaniała to była ceremonia, ze wszystkim, co potrzebne, żeby dodać
władcy prestiżu, jeśli go ani ród, ani dobra sława, ani zasługi nie dodają.

Tego dnia Diarmaid począł swoją chwałę utrwalać na pergaminie. Skryba, który przybył z
Seann Roinn, był człowiekiem biegłym w swojej sztuce – znaki, które stawiał przedziwnie

były piękne, initiale przedziwnie zdobione wizerunkami roślin cudownych, co ich w tym
kraju surowym nikt nigdy nie widział i nie zobaczy, wizerunkami smoków i stworów

dziwacznych, któreśmy zgodnie, choć po cichu uznali za godne Diarmaida demony.
Najjaśniejszy, najdelikatniejszy pergamin barwił złotem, czerwienią, szarością i błękitem.

Tylko fioletu brakło, bo nie umieli mistrzowie w Seann Roinn stworzyć fioletowej barwy –
tam na żyznych polach kwitł len błękitny i rosła złota pszenica, nie wrzosy i osty jak na

naszych skałach.
Cudna była to księga i drogocenna – w najdelikatniejszą skórę jagnięcą obłożona, na

wierzchu miała znak Diarmaida – lilię – wytłoczony.
Cudna to była księga i tylko tę miała wadę, że te litery przemyślne, te barwy niezwykłe kryły

tylko kłamstwa i pozory, tylko fałsz. I do dziś kłamią o historii Nuadh Roinn – Młodego
Kraju, jak go Diarmaid nazwał, żeby sprawić wrażenie, że ten kraj się wraz z nim narodził,

że przed przybyciem Diarmaida ani ludzie tu nie żyli, ani kwiaty nie kwitły.
Miał więc Diarmaid miecz – symbol władzy, miał płaszcz z białego wilka i koronę –

symbole królestwa i miał księgę, która głosiła jego chwałę i wielkość.
My mieliśmy tylko nadzieję, która powoli gasła wobec tej potęgi i wszystkiego, co jej

służyło. A jednak – choć wówczas nie mogliśmy o tym wiedzieć, każda z tych rzeczy już
wtedy gotowała Diarmaidowi zgubę, i miecz, i korona, i księga. Nade wszystko księga.

Ale czas zguby miał dopiero nadejść. Tego dnia król święcił chwałę.
Na uczcie, która po koronacji nastąpiła, Diarmaid oznajmił, że najwyższy czas, żeby do

królewskiego ojca dołączyła córka.
Mówią, że najwięksi nawet zbrodniarze i okrutnicy mają słabość do własnych dzieci. Może i

niektórzy miewają, ale Diarmaid i od tej ludzkiej słabości był całkowicie wolny, bo odkąd
żeśmy opuścili Seann Roinn nigdy nie wspomniał, że ma córkę.

- Zostawiłem ją rodzinie – odparł niedbale, kiedym się zdumiał, że nigdy o dziewczynie nie
mówił. - Sierota, matka ją odumarła... Nie mam szczęścia do bab, już druga porodu nie

przeżyła.
Wzruszył ramionami i zażądał, żeby mu kufel napełniono. Tej samej nocy Niall opuścił

zamek, żeby przywieźć królewską córkę. A ja pierwszy raz pożałowałem kogoś z krwi
Diarmaida, bo że córki nie kochał, to jedno, a że ją w ręce tego mordercy, demona w

ludzkim ciele oddawał, to inne...
Nikt z nas nie miał już wtedy Nialla za człowieka i nawet przestaliśmy myśleć, czemu tak

całkowicie był Diarmaidowi posłuszny. Ani chcieliśmy, ani umieliśmy go zrozumieć.
A jednak właśnie wtedy miałem zobaczyć w nim coś ludzkiego, wtedy miałem się

dowiedzieć, co się stało z tym chłopcem, któregom ze śmiercią w oczach z lodowatego nurtu

background image

Abchainn wyciągał.

Później napiszą, że była piękna jak poranna zorza. Że kiedy szła po ziemi, kwiaty pod jej
stopami rozkwitały. Że cerę miała białą jak śnieg, włosy jak pszenica, a oczy w kolorze

kwitnących wrzosów.

Czego to ludzie nie wymyślą. Była brzydka. Chuda i blada jak śmierć. A oczy, jeśli do
wrzosów podobne, to do tych przekwitłych, złamanych i wyszarzałych. A jednak to ona była

przyczyną, dla której Niall porzucił dom i rodzinę, by stać się mordercą w służbie
mordercy. I dla niej ten demon, którym matki straszyły dzieci, zachował ostatni, żywy

kawałek serca.
Nie uwierzyłbym, gdybym tego nie widział. Ale widziałem.

Zbudził mnie łomot końskich kopyt na moście. Świat jeszcze spał, był świt, szary i

zamglony, a przez wrzosowiska leciał jeden konny w czarnym płaszczu, trzymając w
ramionach dziewczynę. Rozpoznałem Nialla tylko po płaszczu – gdyby nie on, nigdy bym

nie uwierzył, że może kogoś osłaniać i strzały w niego przeznaczone przyjmować we własne
ciało. A strzały leciały gęsto, ludzie-wilcy wiedzieli widać, że za jednym razem mogą się

pozbyć największego prześladowcy i dziewczyny z krwi wroga.
Jedyne, co chciałem zrobić, to wziąć łuk i posłać kolejną strzałę. Z tej strony Niall się nie

spodziewał zagrożenia. A ja zmyłbym z siebie w końcu największą winę – żem mu kiedyś
uratował życie.

Nie zrobiłem tego. Otwarłem bramę.
W chacie spała moja żona i moje dzieci. Nie chciałem wiedzieć, co się stanie, jeśli pod

ostrokołem Diarmaid znajdzie trupa swojej córki.

Koń Nialla padł na moim dziedzińcu. Naszpikowany był strzałami jak jeż. Chciałem dobić
bydlątko, ale nawet tego trudu mi oszczędził, spojrzał tylko mętniejącymi oczami, jakby

chciał powiedzieć, że zrobił, co doń należało i skonał. A kiedym widział Nialla, tom myślał,
że i on szybko śladami wierzchowca podąży. Prawe ramie miał dwoma strzałami przebite,

trzecią w plecach.
- Zamknij bramę – wyszeptał. – Una… ranna?

- Nie – odparłem, bo dziewczynie, jak nie dziwne, nic nie było. Tyle, co pobladła.
Niall coś jeszcze próbował mówić, ale nie zdołał. Zbielał na twarzy i głową w piach uderzył.

Myślałem, że nie żyje, po prawdzie tom miał nadzieję, że zginął wreszcie, nikt bardziej na
śmierć nie zasłużył. Alem się nie mógł przemóc, żeby się nad jego ciałem pochylić, dotknąć,

sprawdzić, czy serce bije. Jakby to złe, co w nim siedziało, mogło jeszcze teraz, po śmierci,
zarażać.

Ona się nie bała. Ledwie zdążyłem mrugnąć, a królewska córka klęczała w piachu i kurzu,
rozrywała Niallowi koszulę i jasną głowę przykładała do piersi, żeby słuchać, czy serce

jeszcze bije. A kiedy się podniosła, miała twarz mokrą od łez, ale spokojną.
- Żyje – powiedziała. – Pomóżcie, rycerzu.

Jedyne, com chciał, to chwycić tę strzałę, co tkwiła w szerokich plecach Nialla i głębiej
wepchnąć. Ale ta dziewczyna, małe, zapłakane brzydactwo, stała i patrzyła na mnie, więc

dźwignąłem go ostrożnie, przeniosłem do komory na siennik, przysięgając sobie potem
słomę spalić i na cztery strony świata rozrzucić.

Jeszczem miał nadzieję, że się dziewucha krwi przestraszy, jak zacznę strzały wyciągać,
królewska córka na widok posoki powinna blednąć, wzrok odwracać. Dobiłbym go wtedy,

jak psa wściekłego. Ledwo żyw był i tak, komu by przeszło do głowy, że rycerz, miast
ratować, rannego dorzyna? Diarmaidowi powiedziałbym, że z ran skapiał, dziewka by

jeszcze potwierdziła, kto by moje słowo podważył?
Strzałę, co utkwiła w ramieniu, złamałem tuż przy skórze, wyciągnąłem, podałem

dziewczynie czyste, lniane szmaty i czekałem. Aż poblednie. Ucieknie.

background image

Gdzie tam! Nie zostawił jej widać Diarmaid w luksusach i jedwabiach, z haftami i
malunkiem tylko do roboty. Umiała i strzałę wyjąć i ranę opatrzyć, a na krew patrzyła jak

inni na wodę z dzbana płynącą. Nadawała się na królewską córkę, to prawda. Rozkazy
wydawała, jakby całe życie nic innego nie robiła – wody przynieście, szmat więcej, gorącej

wody, zimnej!
Ręce miała do łokci czerwone, w mojej chacie nie zostało ani kawałka czystego płótna, ale

uratowała go. Pod wieczór przytomność odzyskał.
Żona i dzieci nawet do komory nie zajrzały, takim strachem ich Niall przejmował, a ta

dziewczyna na krok się od niego nie ruszała, kawałka chleba nie tknęła, kubka wody dla
siebie nie poprosiła.

Ocknął się pod wieczór, ale mówić nie mógł, za rękę ją tylko ściskał, a ona coś szeptała
przez łzy. Powinienem wyjść może, zostawić ich, ale nie mogłem. Nie mogłem, bom

pierwszy raz od lat w demonie człowieka zobaczył i zdawało mi się, że to sen jaki dziwny.
Potem usnął, a ja dziewuchę siłą prawie z komory do izby na wieczerzę zaciągnąłem. Jadła

niewiele i gadać też nie lubiła, ale przecież ufała mi trochę, skorośmy razem cały dzień
pracowali i kilka słów udało mi się z niej wyciągnąć.

Nazywała się Una. Diarmaid, kiedy odjeżdżał nie wiedząc ani gdzie, ani na jak długo,
zostawił ją u ciotki dalekiej, na zachodzie, nad samym prawie morzem.

Dobrze jej tam było, czy źle – nie mówiła, ale że nie słodko, tom się domyślał. Po tym, jak
Diarmaid uciekł, jak go za zdrajcę uważali, jak hańbę na cały ród rzucił, rodzina ani jego,

ani jego dziecka kochać nie mogła. I nie kochali Uny na tym dalekim wybrzeżu, wrogo
patrzyli i nieczęsto dobre słowo słyszała.

- Tylko on… – zaczęła i urwała. Zrozumiała może, że pewnych rzeczy mówić nie trzeba, a
może też zauważyła, że moja żona i dzieci na drzwi komory spoglądają, jakby zza nich

monstrum jakoweś miało wyleźć. Może widziała, żeśmy tu Nialla nie kochali.
Ale i ja zrozumiałem, że ona go kochała. Że na tamtym skalistym wybrzeżu był jedyną nicią

łączącą ją z ojcem, jedyną życzliwą twarzą. I jego znikanie zrozumiałem i samotne
wyprawy.

Więc to mu Diarmaid obiecał, więc tak kupił posłuszeństwo, wierność i miecz tego chłopca,
więc tym sposobem zmienił go w potwora? Dlaczego, skoro dziewczyna nawet ładna nie

była, skoro tutaj, w Nuadh Roinn dziesiątki piękniejszych kobiet gotowe były pójść za nim
wszędzie? Dla tych oczu wielkich, ciemnoszarych? Dla tych ust bladych?

Diarmaid zawsze miał mnie za głupca. I może w części miał rację. Bo choć rozumiałem

wiele, choć widziałem świat jakim był, nie przez opowieści i baśnie – tego nie pojąłem
nigdy. Do dziś, kiedy zdarza mi się spojrzeć w stronę przeklętych ruin na wzgórzu, gdzie

nieruchomo stoi człowiek w czarnym, szarpanym wiatrem płaszczu, pod palącym słońcem i
pod płynącą wodą, zawsze tak samo nieruchomo – nie pojmuję.

Następnego dnia rankiem Diarmaid zaciekawił się losem córki i swojego rycerza i wóz po

nich posłał. Gadał coś dowódca, żem życie królewskiej córce uratował, że mnie nagroda nie
minie – alem nie słuchał nawet. Una dygnęła głęboko, po pańsku i cicho spytała, czy może

zajść czasem do nas, czy nie sprawi kłopotu. Zaprosiłem – z nadzieją, że jej Diarmaid
ciekawsze znajdzie zajęcia, niż łażenie do mojej chałupy. Zrozumiała widać, bo nie przyszła

nigdy. I Niall dość miał rozumu, żeby się nie zjawiać, rodziny mi nie straszyć. Dość mi było
tłumaczeń, kiedy nocą ludzie-wilcy nadeszli, zdrajcą nazywali, bom im w zasadzce

przeszkodził.
- Za swojaka cię mieliśmy – wykrzyczał ichni wódz. – A ty życie im ratujesz!? Strzeż się,

rycerzu, albo wracaj do zamku swojego króla, bo na nasze strzały twój ostrokół nie
pomoże…

- Mądryś, wilku, bo w lesie siedzisz i Diarmaid ci nie straszny – broniłem się. – Może byś
przyszedł moje dzieci ratować, jak je król za zdradę ojca zechce karać? Może byś moją żonę

ze stosu zdejmował, jak się król u niej ptasich szponów dopatrzy? Może z wami w lasy

background image

pójdę, z dzieciakiem, co jeszcze nie skończył trzech wiosen?
- Życie wrogom ratujesz!

- Swoje ratuje i swoich. Róbcie zasadzki nie pod moją chatą, a tam, gdzie ja i moi nie będą
za nie wisieć, masz wtedy mój miecz i łuk pod komendą…

Ich przekonałem. Siebie nie. Kolejna zdrada, którą noszę na zgarbionych coraz bardziej
plecach, kolejne krople krwi, które w snach na swoich rękach widzę. Trupy mi się śniły,

które mnie bezzębnymi ustami lżyły, zdrajcą nazywały. Ale żyłem – i ja i żona moja –
niemowa, i dzieci. Pośrodku, ani królewscy, ani leśni, dla jednych i drugich podejrzani, ale

żyliśmy.

Z przybyciem zresztą królewskiej córki jakby się wojna skończyła. Niall mało z zamku
wyjeżdżał, wsi nie palił i ludzi nie mordował – nie chciał widać, żeby się Una o jego

sprawach dowiedziała. Diarmaid daniny i podatki ściągał, ale jakby łagodniej. Na zamku
zaczął się czas zabawy. Czegóż tam się nie działo?! Bale, maskarady prawie co drugi dzień.

A to orkiestra zjeżdżała, a to niedźwiedzia przywiedziono... Dawniej rozrywką była
egzekucja, teraz trupy aktorskie poczęły na dziedzińcu zamkowym królować. Do Nuadh

Roinn poczęli zjeżdżać goście.

Dziwiłem się z początku, widząc, jak owi panowie i panie, w strojnym odzieniu i z niewielką
bronią przekraczali Abchainn. Później się dopiero dowiedziałem, że Diarmaid, chcąc, by

kraj wyglądał bezpiecznie, naprzeciw podróżnym wysyłał jedną eskortę niewielką, ot tak
dla grzeczności, a drugą, po zęby uzbrojoną puszczał w lasy, żeby nie widziana, nie słyszana

chroniła królewskich gości.

Poczęli przybywać kupcy, których Diarmaid z honorami przyjmował i cuda przywozili.
Tkaniny zamorskie, tak cienkie i lekkie, jakby z pajęczyny utkane. Niektóre złotem,

srebrem przetykane, inne malowane w kwiaty dla sukni kobiecych, albo w monstra
przedziwne dla szat męskich.

Arrasy i gobeliny, na których potężni wojownicy ze smokami walczyli.
Przyprawy o niezwykłych smakach, barwniki, a korale, a pierścienie, a sprzęty! Diarmaid

płacił dobrze, futrem albo złotem i niebawem tylko służba zamkowa pamiętała o lnie czy
wełnie.

Na ucztach i balach bywałem rzadko, ale bywać musiałem. Żony na szczęście król nie był
łaskaw zapraszać, wiedział widać, że baba szalona, ale za mną posłańcy przychodzili i

wyłgać się było trudno, a przyjaźń Diarmaida odrzucać – niebezpiecznie. Chodziłem więc.
Diarmaida rzadko wtedy z bliska widywałem, nie byłem mu już ani bliskim, ani

potrzebnym. Ale i z daleka oślepiał – nosił się wówczas tylko w purpurze i złocie, w
płaszczu szkarłatnym białym futrem lamowanym, a tak długim, ze po ziemi się ciągnął.

Jasno błyszczała gwiazda królewska, ani kto przypuszczał, że już niedługo zgaśnie...
Una w równie bogatych szatach chodziła, choć jej nie dodawały urody – ginęła w złocie i

czerwieni, zdawała się jeszcze bledsza, chudsza i brzydsza. I tylko Niall po dawnemu w
czarny płaszcz się owijał, a owa czerń i twarz poszarpaną blizną przecięta wśród tych

strojów bogatych wyglądała jeszcze straszniej. Cała jego postać, mrokiem spowita,
przywodziła na myśl nie słoneczny, a podziemny świat. Nigdym go w tłumie nie widział,

ludzie się od niego odsuwali, jakby czuli, że przeklęty. Jedna Una szukała jego
towarzystwa... choć i to widziałem, że Diarmaid nie bardzo był szczęśliwy, kiedy ich razem

oglądał.
Niall nie zauważał jeszcze, ale ja widziałem i złe przeczucia zaczęły mnie męczyć. Po cóż te

stroje, ci goście, ci panowie z Seann Roinn, ci rycerze młodzi, którym Diarmaid córkę w
coraz bogatszych sukniach pokazywał?

Niall nie zauważał jeszcze i po dawnemu Unie towarzyszył. Był to jedyny czas, odkąd żeśmy
przekroczyli rzekę, kiedym na jego twarzy widywał uśmiech. Nie to skrzywienie warg, nie

ten śmiech ochrypły, ale uśmiech. Spokojny. Ludzki. Wtedym pierwszy raz odkąd

background image

przekroczyliśmy rzekę, widywał Nialla szczęśliwym.
Niedługo to trwało.

Diarmaid wydał ogromną ucztę. Konni zjeżdżali do zamku całymi dniami, wozy most na

Abchainn zatarasowały. Posłaniec, miast powtórzyć królewskie słowa, że życzy sobie mnie
na zamku widzieć, przyniósł papier zdobiony, złotem obramowany, literami misternie

plecionymi zarysowany. Cudnie były owe litery malowane, zdobione, tak cudnie, żem ich
długo przeczytać nie mógł – schłopiałem widać w prostej chacie.

A kiedym wreszcie przeczytał, długo nie mogłem zrozumieć. Prosił mnie Diarmaid na
zamek, w słowach wielce łaskawych, jak najbliższego, najdawniejszego swojego druha – i

prosił mnie z żoną przybyć.
Nie odmawia się królewskim prośbom, obojętnie jak wyrażone, tylem rozumiał. I moja

zrozumiała, kiedym jej pismo przeczytał. Słowa się nie doczekałem, zresztą już i się nie
spodziewałem, że kiedyś przemówi – ale głową skinęła i na dzieci, w izbie śpiące, wskazała.

Mówili o mojej babie, że szalona, że zgłupiała całkiem. Ale przecież to, że za nasz krok
krzywy dzieci będą płacić, rozumiała.

Więcej miała w życiu powodów do łez, niż do śmiechu i oczy sobie wypłakała. Nigdy jej nikt
nie usługiwał, pracowała ciężko, ręce miała stwardniałe i twarz zgrubiałą, ciemną i plecy

przygarbione – zmęczeniem i nieszczęściem. Ale kiedym ją zobaczył, obleczoną w suknię,
kiedym ją prowadził na królewską ucztę żadnej zdrady nie żałowałem, żadnego uczynku –

bom wiedział, żem jej życie ratował i to jeszcze wiedziałem, że gotowym na zdrady stokroć
straszniejsze – dla niej. Nawet szalonej, nawet niemowy, choćby mi i co dzień powtarzali,

że głupia, że na umyśle szwankuje.

Ucztę Diarmaid wyprawił taką, że człowiek nie wiedział, gdzie patrzeć i czego próbować.
Stoły najdroższymi, najpiękniejszymi tkaninami nakryte, ściany osłonięte gobelinami od

sklepionego sufitu po kamienną podłogę, a lutniści, a śpiewacy! Jadło na wszelkie kolory
farbowane, statki kunsztownie rzeźbione, a złota, kamieni szlachetnych chyba więcej niż

jadła było na stołach.
Gości tłumy, ledwie się w ogromnej sali mieścili, w strojach tak kolorowych i bogatych, że

się w głowie kręciło. Una siedziała obok ojca, w sukni białej złotem haftowanej i tylko
Nialla nigdzie nie widziałem, ani przy stole, ani w korytarzach...

A na koniec, kiedyśmy się wszyscy najedli, napili, napatrzyli – wstał Diarmaid i począł

przemawiać. Gadał dużo i długo, jak to on i szczerze przyznaję, żem go na wpół tylko
słuchał, bom się nie spodziewał nic nowego usłyszeć. Lubił nasz król wielkie słowa o

potędze i bogactwie – któż lepiej ode mnie o tym wiedział, ode mnie, który przez te baśnie
rodzinny dom porzuciłem, poszedłem na tułaczkę?

Więc nie słuchałem uważnie... dopóki nie usłyszałem czegoś, co mnie mrozem przejęło, a
przed oczy rzuciło krew, łuny i ruiny popiołem okryte.

- ...wielkim jest dla mnie honorem ogłosić – mówił Diarmaid powoli i z namaszczeniem –
zaręczyny jedynej mojej córki, szlachetnie urodzonej Uny ze znamienitym rycerzem

Rhydwynem z Seann Roinn!
Panowie poczęli wznosić toasty i ja kubek podniosłem do ust, choć nie wiem, pusty był, czy

pełny, wino piłem, czy miód?
A moja żona tylko za rękę mnie ścisnęła i samymi oczami wskazała Unę... z ustami sinymi

siedzącą obok ojca, bez kropli krwi w twarzy, do trupa dla szyderstwa za stół posadzonego
podobną.

Ile ta uczta trwała – nie wiem. Jak zza mgły słyszałem śmiechy i gratulacje, muzykę i
śpiewy. Przed oczami miałem ogień i miecz, trupy i pożary – zemstę Nialla.

Ani wiem, kiedy do domu wróciłem, ani kiedy ranek nadszedł – to tylko wiem, żem nie

spał, tylko wiatru na wrzosowisku wyjącego nasłuchiwał, bo mi się zdawało, że w tym wyciu

background image

słyszę szczęk mieczy i krzyki konających. Moja na zamku nie bywała, a ja się jej z domysłów
nie zwierzałem, ale i z mojej i z Uny twarzy znać wyczytała, że się coś złego stało, bo blada

była i usta do krwi gryzła. I to jeszcze widziałem, że węzełki z jadłem i okryciami ciepłymi
naszykowała – bała się widać, że przyjdzie znowu uciekać w jednej koszuli, bez celu.

Nie spałem tej nocy, a kiedy wstał świt i słońce poczęło krwawo barwić wrzosowisko,

poszedłem do zamku prosić królewskiego posłuchania. Diarmaid przyjął mnie i nawet nie
w tronowej sali, za com był wdzięczny losowi. Nie jak z królem, a jak z towarzyszem

chciałem z nim rozmawiać, wierząc, że choć zdobył władzę, to jednak resztek rozumu nie
stracił.

Nie ma większej głupoty niż wierzyć w rozum królów. Wyśmiał mnie Diarmaid.
- Głupiś – mówił, przechadzając się po komnacie. - Myślisz, że oddam córkę byle komu, bez

ziemi, bez władzy? Że odrzucę sprzymierzeńca, któren mi w razie potrzeby i wojskim i
złotem pomoże? I dla kogo? Dla Nialla, na którego widok ludzie spluwają i na bok

odchodzą, którego już za ludzkie stworzenie nikt nie uważa? Zawsześ był głupi, ale że aż
tak, tom nie wiedział.

- Ty go takim zrobiłeś, Diarmaid. Ty i twoje rozkazy. I twoja obietnica, boś mu przecież
obiecał córkę, prawda? Dlatego żadnej innej nagrody nie prosił i nie czekał!

- Kiedym mu ją obiecywał, byłem nikim i bez niczego. I Una niewiele była warta.
Obiecywałem dziewczynę bez majątku, z hańbą ojcowską na głowie, mogę mu takiej gdzie

po wsiach poszukać – śmiał się Diarmaid. - A Una za rycerza pójdzie, za pana na włościach.
- Diarmaid... Wiesz, że Nialla nie kocham, wiesz, że nie z litości mówię. Aleś zrobił z niego

psa wściekłego, a pies wściekły, jeśli raniony, kąsa wszystko na swojej drodze. Jednej nocy
nie przespałbym spokojnie, gdybym wiedział, że zemsta Nialla wisi mi nad głową – tu rzeź

będzie i kamień na kamieniu nie zostanie z twojej władzy!
- Jeślim z niego zrobił psa, to wiernego – odparł Diarmaid z pogardą. - Zemsta Nialla... toż

on nie myśli nawet bez mojego rozkazu, nie czuję, póki mu nie powiem, co ma czuć.
Wyżąłem z niego litość, wszelkie ludzkie uczucia, zrobiłem z niego miecz i ten miecz mnie

jak pies właśnie jest posłuszny.
- Obosieczny to miecz i ostry – wyszeptałem. - Nawet tępa stal nie znosi zdrady, a przecież

w Niallu jeszcze ludzkie uczucia zostały, choć ich nie widzisz. Drogo zapłacisz, Diarmaid,
drożej niż myślisz. Wszyscy zapłacimy.

- Kraczesz, jak ten kruk, co martwe ciała szarpie – skrzywił się. - Szczęśliwy dzień mi
zatruwasz krakaniem.

- Jeśli się Nialla nie boisz, to chociaż nad córką się ulituj. Widziałem ją, jak wczoraj o
zaręczynach usłyszała – jakbyś jej wyrok ogłaszał, pod katowski topór prowadził...

- Nie ucz mnie, jak z babami postępować! Nad swoją tak żeś się trząsł, że gadać przestała,
wszyscy wokół się śmieją, że szaloną niemowę trzymasz w chacie zamiast do lasu

wyprowadzić. Moja córka wie, co znaczy ojcowska władza i do ślubu pójdzie z uśmiechem
na twarzy. Choćbym miał jej go nożem wyciąć – dodał ciszej, nachylając się do mnie. -

Pojąłeś?
Pojąłem wszystko, a najbardziej – że nic tu po mnie. Do domu trzeba wracać, dobytek

zebrać i uciekać, choćby i do Seann Roinn. Choćbym miał żoną siłą zabierać – nic tu po
nas, uciekać trzeba aby szybciej, póki Niall nie wrócił, póki się o zdradzie nie dowiedział.

Biegłem prawie przez zamkowe korytarze, czując, że mi tchu w piersiach brakuje, jakby

powietrze z tych przeklętych murów uciekało, biegłem do domu. Słońca nie było już widać,
niebo zasnuły szare, burzowe chmury i zaczął padać deszcz. Ulewny, ciepły, prawdziwie

wiosenny, alem ja ani czuł, że mnie woda chłoszcze po twarzy.
Nie zdążyłem.

Wiedziałem, żem nie zdążył, kiedym tylko wszedł za ostrokół. Żona ramionami próbowała
osłonić dzieci, które kurczowo się jej spódnicy trzymały, a deszcz płynął im po pobielałych,

nieruchomych twarzach. Pół otwarte drzwi do chaty skrzypiały lekko na wietrze. A potem

background image

zobaczyłem Nialla i to tylko zrozumiałem, że już wie. Już nic w nim człowieka nie
przypominało.

- Czekałem na ciebie, stary druhu – powiedział cicho. - Bo przecież druhami jesteśmy,
prawda? Przecież razem żeśmy tę ziemię zdobywali, razem żeśmy walczyli z ludźmi, co w

wilczych skórach chodzą i wilcze mają dusze. Z wiedźmami o ptasich szponach. Pamiętasz?
Pewnie, że pamiętasz, a jeśliś zapomniał, to księgi zapisały. Co też księgi nie kryją, prawda?

Milczałem, bojąc się po miecz sięgnąć. Czułem śmierć nadchodzącą.
Milczałem, wdychając zapach mokrej wełny, której żona nie zdążyła przed deszczem pod

dachem ukryć. Ziemia piła wodę, żeby zacząć rodzić, a ja stałem w ulewnym deszczu,
wdychając zapach mokrej wełny i zapach wilczej sierści, czy tak powinna pachnieć śmierć,

wełną i sierścią, deszczem i mokrą ziemią? Czy tak powinna pachnieć śmierć? Życiem?
- Widziałem dziś księgę – mówił Niall śpiewnie, łagodnie. - Karty miała białe z

najcieńszego pergaminu, litery misternie plecione, złotem zdobione i krwawą czerwienią. A
w księdze – same baśnie, o kraju za rzeką, o ludziach, co mają serca wilcze i wiedźmach, co

mają ptasie szpony. O druhach wiernych, co przysięgi dotrzymują. Znasz taką baśń? A jeśli
nie znasz, to księga opowie...

- Niall – przerwałem, bom zobaczył, że oczy ma szklane, nieprzytomne i ani mnie, ani
moich nie widzi, tylko te litery czarne, co mu historię kłamstwa i zdrady opowiadały. -

Niall! - krzyknąłem, a on jakby nie słyszał, nie drgnął nawet i wtedym pomyślał, że już jest
martwy, martwy, zimny, zalany deszczem, jak marmurowe rzeźby na dziedzińcu

królewskiego pałacu.
Wzrokiem tylko kazałem żonie dzieci zabrać i uciekać, jak najdalej, choćby i za Abchainn.

Ja zostałem. Wiedziałem, że Niall do mnie tu przyszedł, ani moja żona, ani dzieci nic go nie
obchodziły, więc zostałem. Żeby za nimi nie poszedł.

Pożegnałem ich wzrokiem i znikli za ścianą deszczu. My zostaliśmy, dwóch głupców, którzy
dali się zwieść Diarmaidowi, moknących w wiosennej ulewie.

- Niall! - wrzasnąłem, głośno, szaleńczo, bom już nie mógł patrzeć na jego twarz nieludzką.
Wtedy jakby się obudził i spojrzał na mnie, i to było jeszcze gorsze, choć chwilę wcześniej

nie uwierzyłbym, że coś gorszego może istnieć. I nie rozumiałem, czemu go nie pchnąłem
mieczem, bo przecież nawet by nie zauważył, nawet by nie poczuł.

- Czemuś mnie nie pchnął mieczem, przyjacielu? - Jakby mi w myślach czytał, przeklęty. -
Litość cię zdjęła? Niepotrzebnie. Słyszałem opowieść o klątwie, przy ogniu szeptem

powtarzaną. O nie-życiu i nie-śmierci, o ziemi, co nie przyjmie, ogniu, co nie ogrzeje,
wodzie, co nie ochłodzi i powietrzu, co nie pozwoli odetchnąć. Alem nie wierzył, głupiec.

Alem myślał, że mam talizman, co mnie przed klątwą uchroni...
- Czego chcesz ode mnie, Niall?

- Mówią o tobie, żeś zdrajca. Że się z ludźmi-wilkami zadajesz.
- Mówią różne głupoty.

- I baśnie opowiadają, prawda? Ale to, że się z ludźmi-wilkami zadajesz, to prawda,
przyjacielu. A ja mam sprawę do ludzi-wilków. Ważną. Nie cierpiącą zwłoki. Powiedz mi,

gdzie ich znajdę.
Milczałem, bo nawet po wszystkich moich zdradach na tę nie byłem gotowy.

- Mów, przyjacielu – mówił Niall łagodnie, a mnie aż dreszcze na dźwięk tego głosu
przejmowały. - Nie każ mi twojej żony po deszczu i błocie ganiać, daleko przecież nie

uciekła, nie z dziećmi, co się jej spódnicy trzymają. Po cóż ich straszyć, po cóż im mieczem
nad głową wymachiwać? A jeśli nie utrzymam go... i opadnie?

Milczałem, czując jak deszcz zimną strugą spływa mi po plecach, a może to nie deszcz,
może to pot, może to strach lodowaty rozpełzał się po ciele?

- Mów, przyjacielu. Nie bawmy się w lojalność, przecież nie byłeś lojalny nigdy, pamiętasz?
Aniś z nimi nie walczył, aniś z nimi nie ginął, ucztowałeś w tych murach, przy których oni z

wycieńczenia umierali, pamiętasz? Nie bawmy się w honor, czas dorosnąć.
Milczałem. Nigdym go tak, jak wtedy, nie nienawidził. I nigdym go tak, jak wtedy, nie

żałował. Dorósł, o tak, dorósł i przestał wierzyć w baśnie, wydarli mu talizman, nie-życie i

background image

nie-śmierć zostawili...
- Mów przyjacielu...

To była ostatnia moja zdrada.
Powiedziałem, a Niall odszedł. Patrzyłem za nim, jak odchodził w strugach deszczu, w

czarnym płaszczu i dopierom wtedy zobaczył, że miecz ma przy boku czarny, z czarnym
kamieniem w rękojeści. Diarmaidowy, królewski miecz, klątwą okryty.

A potem spakowałem dobytek i poszedłem żony i dzieci szukać, a kiedym znalazł, w lesie
ukryte, odprowadziłem aż przez most, aż za Abchainn, do gospody przy gościńcu i tam

kazałem czekać. Złota zostawiłem dość, do lata by starczyło, żeby im nic nie brakło, a sam
wróciłem. Nie wiem, dlaczego. Żeby ze swoimi ramię w ramię walczyć? Żeby ze swoimi

ginąć?

Zdążyłem, żeby ciała pochować.

Niall znalazł ludzi-wilków. Jak ich przekonał, że nie zabili od razu? Nie wiem. Przywódca
ich, który tak długo w lasach siedział, że imienia swojego zapomniał i Wilkiem po prostu się

nazwał, tylko ramionami wzruszył, kiedym pytał.
- Jego ziemia nie przyjmie – odparł. - Już on nie-żywy i nie-martwy.

Niall znalazł ludzi-wilków, a oni go nie zabili. I poprowadził ich do zamku, w którym
Diarmaid ucztował i zaręczyny córki święcił. I otworzył bramę.

Nie bitwa to była, nie walka, ale rzeź. Nikt nie przeżył z Diarmaidowych ludzi, a których nie
zabili ludzie-wilcy, tych wymordował Niall, mieczem królewskim, czarnym, z czarnym

kamieniem w rękojeści osadzonym. Przeklętym. A miecz rozpoznał swojego właściciela,
który pierwszy go krwią napoił. Miecz uczynił Nialla niezwyciężonym.

Una, przez ojca w wieży zamknięta, widząc to okrucieństwo z okna na kamienny
dziedziniec się rzuciła.

A potem ludzie-wilcy odeszli i nadszedł świt, a o świcie w zamku był tylko Niall i trupy. To
była wiosna i ziemia była gotowa, żeby rodzić, a ja kopałem doły i karmiłem ziemię ciałami,

chowałem ich na wrzosowisku, Diarmaida i Rhydwyna z Seann Roinn, i Unę, rycerzy i
służbę, a potem okryłem ich kamieniami i ziemią zasypałem.

Później napiszą, że król Diarmaid zginął w walce ze zdrajcą Niallem, napiszą, że walczył jak

bohater, jak rycerze z dawnych opowieści. Napiszą, że miał pogrzeb wspaniały, uroczysty.
Sam ich chowałem, ziemią zasypałem, a grób ich dawno wrzosy porosły.

Wróciliśmy do mojej chaty, ostrokołem otoczonej, a z Seann Roinn przyjechał król nowy,

co się uważał za Diarmaida spadkobiercę. Niedługo pożył, strzała zbłąkana go zabiła, kiedy
na wilki w lesie polował. Nie mieli szczęścia tutejsi królowie. Wielu ich widziałem, jak

przekraczali Abchainn, na potężnych koniach, ze sztandarami, co niebo zasłaniały. A potem
wracali – na wozie, kirem żałobnym okryci.

I żaden się w królewskim zamku nie osiedlił. Mówią, że tam krew na dziedzińcu kamienie
zabarwiła, że żaden deszcz jej nie zmyje. Mówią, że wciąż tam leżą królewskie skarby, złoto

i kamienie, gobeliny i arrasy. I mówią, że na środku dziedzińca leży kamień ogromny, a w
kamień jest wbity miecz o czarnym ostrzu i czarnej rękojeści. A pilnuje go człowiek w

czarnym płaszczu, o twarzy blizną przeciętej, nie-żywy i nie-martwy, którego ziemia nie
przyjmie, ogień nie ogrzeje, woda nie ochłodzi, a powietrze nie pozwala mu oddychać.

Mówią, że jeśli by ten miecz z kamienia wyciągnąć, to kamień krwią spłynie, a ów przeklęty
odzyska spokój.

Różne rzeczy mówią, szeptem, przy ogniu. Nikt nie spisuje opowieści.

----
*Rosyjska piosenka ludowa, cytat z pamięci


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Komu bije dzwon
Komu bije dzwon
Hemingway Ernest Komu bije dzwon
Ernest Hemingway Komu bije dzwon
A to komu Aniołkowie
Komu mamy dziękować za wprowadzenie do Polski GMO
BŁOGOSŁAWIONY KOMU ODPUSZCZONE
Dzwońże dzwoń
Komu dzwonią, TEKSTY POLSKICH PIOSENEK, Teksty piosenek
komu, religijne, Katechezy
DZWON
Ekman Kerstin Dzwon Śmierci
27 Podstawowe technologie budowy mostów Metody budowy komu
Komu w nocy nie chce się spać – rozmowa 3l
JAK DZWON, OPOWIASTKI
Komu przysługuje zwolnienie z podatku od spadków

więcej podobnych podstron