Od „róbta, co chceta” do ateizmu
„Czynnik dobrej woli jest tak istotny, że wydaje się
prawdopodobne, iż intelektualny ateizm nie istnieje. Rozsądek
opowiada się za Bogiem, nie za diabłem; negacja Boga to uznanie
konkurencyjnego absolutu. Jeżeli jednak nie ma intelektualnego
ateizmu, często występuje ateizm dobrowolny, celowe odrzucenie
Boga”. W ten sposób arcybiskup Fulton Sheen komentował głos
anielskich chórów śpiewających w noc Bożego Narodzenia chwałę
Bogu i wieszczących pokój „ludziom dobrej woli”. Bo tylko tacy –
podkreślał abp Sheen – „staną się przyjaciółmi Boga”.
Już kilkadziesiąt lat temu amerykański hierarcha zauważał zjawisko
„nowego ateizmu” (Richard Dawkins chodził jeszcze wtedy do szkoły).
Dostrzegał jego specyfikę, polegającą nie na odwoływaniu się do
intelektu, lecz do woli człowieka – „stanowi [nowy ateizm] akt
wolnego i ochoczego odrzucenia moralności i jej wymogów. […]
Obecny ateizm nie jest bierny, jak jego staroświecka wersja,
przyzwalająca na istnienie obok siebie osób wierzących; jest
wojowniczy, aktywny, polityczny, agitujący i komunistyczny”.
Jakby abp Sheen miał przed oczyma grasujące na początku
dwudziestego pierwszego wieku na ulicach naszych miast i w salach
wykładowych naszych uniwersytetów grupy „bez-historycznych
opryszków” (mówiąc Norwidem) oddanych sprawie rewolucji na
kartach swoich dzieł „naukowych” (grantów, projektów badawczych i
centrów „monitorowania” wszelkich „uprzedzeń” z wyjątkiem
własnych) albo walczących o nią za pomocą akcji bezpośredniej
(profanacyjne „happeningi”). Wystarczy zamienić słowo
„komunistyczny” (ciągle co prawda pasujące w odniesieniu do Chin
czy Korei Północnej) na „neomarksistowski”, by podobieństwo z
naszymi czasami było zupełne.
Amerykański kaznodzieja zwrócił uwagę na jeszcze jedną, bardziej
przyziemną, acz niemniej realną przyczynę ateizmu, którą jest
odrzucenie Bożych przykazań, zwłaszcza tych odnoszących się do
sfery seksualnej. „Rozpustnicy negują Boga, gdyż Jego wszechwiedza
oznacza, że ich zachowanie obserwuje Ten, który nie może takich
czynów pochwalać. Dopóki takie jednostki nie porzucą swojej
egotycznej zwierzęcości, muszą upierać się przy ateizmie, ponieważ
tylko ateista potrafi wyobrazić sobie, że nikt na niego nie patrzy
[podkr. G.K.]”. Przekładając to nasze „tu i teraz”: najwięcej ateistów
jest wśród tych, którzy hołdują zasadzie „róbta, co chceta”.
Ostatnio problematyką ateizmu zajął się John Gray – znany polskim
czytelnikom przedstawiciel brytyjskiego „post-konserwatyzmu”. W
2018 roku ukazała się jego książka „Siedem ateizmów” (Seven types
of atheism). Jak zawsze w przypadku wszystkich „postów”
(postmodernizm, postprawda, etc.), również w tym przypadku chodzi
o traktowanie wiary w nieistnienie Boga jako zasadniczej przesłanki, z
której wyprowadza się wszystkie dalsze rozważania i analizy. Gray nie
ukrywa na kartach swojej książki, że jest „umiarkowanym ateistą typu
conradowskiego”, choć należy postawić tutaj zasadnicze pytanie: czy
podejmując radykalną decyzję odnośnie najważniej kwestii życiowej
(przyjąć lub odrzucić istnienie Boga) „umiarkowanie” jest wyrażeniem
adekwatnym.
Z pewnością umiarkowania John Gray nie wykazuje krytykując i
podważając nadprzyrodzony charakter chrześcijaństwa. Czytając
fragmenty książki poświęcone tym antychrześcijańskim filipikom, nie
sposób nie wyrazić zdziwienia, że autor znany ze swoich
błyskotliwych analiz współczesnych ideologicznych prądów lewicowej
proweniencji, akurat w tej sprawie powtarza tak charakterystyczną
dla tych ostatnich „parcianą dialektykę” i „parę pojęć jak cepy”. Rzecz
tym bardziej godna zastanowienia, że już w pierwszym rozdziale Gray
jakże celnie zauważa, że „gdy tylko ateizm pojawiał się w
nowożytności jako zorganizowany ruch, zawsze zawierał sojusz z
pseudo-nauką”.
Jednak na kolejnych stronach swojej książki brytyjski „post-
konserwatysta” powtarza wszystkie, wyświechtane argumenty
„pseudo-nauki”. Czytamy więc, że „religia chrześcijańska jest dziełem
przypadku [creation of chance]”, „przemiana nauczania Jezusa w
uniwersalną wiarę mogła być tylko wynikiem ciągu przypadków”.
Najważniejszy z nich to nawrócenie Szawła z Tarsu: „gdyby Paweł nie
nawrócił się, ruch, który założył Jezus najprawdopodobniej nigdy nie
stałby się światową religią”. Tutaj „post-konserwatyzm” Graya brzmi
tak samo jak tzw. krytyczna szkoła teologiczna odmiany
protestanckiej (R. Bultmann et consortes), modernizm i wszelkie
dopływy „Renu” wpadające do „Tybru”.
Dalej jest już tylko gorzej, a zestaw argumentów, którymi posługuje
się Gray niepokojąco przypomina „agit – prop” Związku Wojujących
Bezbożników w Związku Sowieckim, czy różne inne odmiany „Faktów
i mitów”. Brytyjski „post-konserwatysta” całkiem poważnie pisze
więc, że „triumf chrześcijaństwa przyniósł z sobą niemal całkowitą
destrukcję cywilizacji klasycznej. Biblioteki, muzea, świątynie i
pomniki były niszczone lub uszkadzane na szeroką skalę”.
Chrześcijaństwo „demonizowało seksualność” i „stygmatyzowało
gejów”. Krótko mówiąc, „wraz z chrześcijańskim uniwersalizmem
przyszła wojująca nietolerancja”.
To już nie tylko Edward Gibbon oskarżający wychodzący z katakumb
Kościół o „sprawcze kierownictwo” w upadku Imperium Rzymskiego i
Wolter tropiący chrześcijańskie korzenie „nietolerancji”. Dobierając w
ten sposób argumenty „post-konserwatyzm” w wydaniu Graya w
niczym właściwie nie różni się pod względem antychrześcijańskiego
nastawienia od nasiąkniętego ideologią „nowej lewicy” tzw.
pokolenia 68 roku i jego uczniów maszerujących dziś w zwartym
szyku pod tęczowopodobnymi sztandarami.
Odrzucenie Boga – nawet w wersji „umiarkowanej”- zawsze bowiem
prowadzi do odrzucenia prawdy. Charakterystyczne pod tym
względem jest stwierdzenie Graya wypowiedziane tonem
afirmatywnym, że „ludzki umysł jest zaprogramowany do przeżycia, a
nie do prawdy”. Te słowa nie tylko opisują najgłębsze podstawy
„umiarkowanego ateizmu” Graya, ale również ilustrują sprzeczności,
w które popada brytyjski post-konserwatysta. Jeśli umysł jest
„zaprogramowany”, powinno pojawić się pytanie o „programistę”.
Takiego jednak pytania autor „Siedmiu ateizmów” nie stawia.
Ten „dziegieć” topornej argumentacji pływa w „miodzie” subtelnych
rozważań. Jako się rzekło, nie brakuje także w tej książce Graya
celnych i błyskotliwych analiz intelektualnych korzeni grasujących dziś
na zgubę dusz ludzkich ideologii. Autor śledzi różne sposoby
uzasadniania odrzucenia Boga – od „pozytywnej religii” Augusta
Comte’a, zsekularyzowanej wersji chrześcijańskiej idei postępu, po
różne odmiany deifikacji nauki (od oświecenia po współczesny
transhumanizm), polityczne religie (od jakobinizmu po narodowy
socjalizm i komunizm), wojujący ateizm (od Sade’a po Lenina). Kończy
Gray swoje rozważania przywołując dwa ostatnie (przy całej
umowności tej typologii), najbliższe mu ateizmy: George’a Santayany
oraz Josepha Conrada a także konglomerat poglądów, od
„mistycznego ateizmu” Schopenhauera, „negatywnej teologii”
Barucha Spinozy po myśl Lwa Szestowa – „ateizmy, które prowadzą
szczęśliwą koegzystencję z bezbożnym światem lub z nienazwanym
Bogiem”.
„Miód” w tej książce to celne spostrzeżenia w rodzaju: „nie jest
przypadkiem, że zarówno Comte jak żaden z „nowych ateistów” nie
promuje tolerancji jako zasadniczej wartości. Jeśli etyka może być
nauką, tolerancja jest niepotrzebna” lub konstatacji, że „filozofia
historii Marksa jest chrześcijańską teodyceą przepakowaną jako
humanistyczny mit”. Bardzo ciekawe są analizy Graya dotyczące
oświeceniowych korzeni rasizmu, czy przyczyny odrzucenia Boga
przez markiza de Sade’a – guru wszystkich współczesnych
promotorów „swobodnej ekspresji seksualnej” jako podstawowego
narzędzia rewolucyjnej zmiany świata. Gray twierdzi, że
„Namiętnością, która zapanowała nad Sade’m nie był seks czy
okrucieństwo. Bardziej niż jakimkolwiek innym impulsem,
powodowany był nienawiścią do Boga”. Choć mając w pamięci
spostrzeżenia abp. F. Sheena, pojawia się pytanie: Czy czasem jednak
nienawiść ta nie brała się z braku woli francuskiego arystokraty
porzucenia swojej „ egotycznej zwierzęcości”?
Czytając Graya trzeba bardzo uważać. Głaszcze subtelnymi analizami,
by zaraz potem uderzać argumentami jak cepy w rodzaju:
„chrześcijaństwo było potrzebne, aby zamienić gnostycyzm w
wybuchową siłę polityczną, jaką stało się na nowożytnym Zachodzie”
lub „Nietzsche – chociaż zadeklarowany wróg chrześcijaństwa, był
również w nieuleczalny sposób chrześcijańskim myślicielem.
Podobnie jak chrześcijanie, którymi gardził, uważał ludzkie zwierzę
jako gatunek potrzebujący odkupienia”.
Odwołując się do słów Chestertona, można powiedzieć, że Nietzsche
jak i – toutes proportiones gardees – Gray, jadą na oparach
chrześcijaństwa. Mieszanka „miodu” i „dziegciu” (bynajmniej nie
tylko jednej łyżeczki) sprawia jednak, że całość raczej nie zachwyca,
powoduje więcej pomieszania pojęć niż ich właściwego
uporządkowania. Jak wiadomo jednak, ład w świecie „post-u” to
gatunek na wymarciu.
Grzegorz Kucharczyk.