Uciec przed cieniem Ewa Kopsik

background image
background image

Plikjestzabezpieczonyznakiemwodnym

background image

EwaKopsik

Uciecprzedcieniem

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Redakcja

ZuzannaGościcka-Miotk

Korekta

WojciechGustowski

Skład

Katarzyna

Szymula

Projekt

okładkiRadosławRespond

©

Ewa

KopsikiNovaeRess.c.2014.

Wszelkie

prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego

przekazuwymagapisemnejzgodywydawnictwaNovaeRes.

Wydanie

pierwsze

ISBN

978-83-7722-119-8

NOVAE

RES–WYDAWNICTWOINNOWACYJNE

al.Zwycięstwa

96/98,81-451

Gdynia

tel.:

586982161,e-mail:

sekretariat@novaeres.pl

,

http://novaeres.pl

Publikacja

dostępnajestwksięgarniinternetowej

zaczytani.pl

.

Wydawnictwo

NovaeResjestpartneremPomorskiegoParkuNaukowo-TechnologicznegowGdyni.

Konwersja

doformatuEPUB:

Legimi

Sp.zo.o.|

Legimi.com

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział1

Nasze

bagaże,czekającenajutrzejszywyjazd,stałygrzecznierzędemwzdłużścianyprzedpokoju.

Niezgrabne pękate torby dały się posłusznie rozepchać do monstrualnych rozmiarów – chowały

w swoich czeluściach całe nasze tekstylne królestwo, wystane w kolejkach, kupione za dolary

wPeweksie.Bladeświatło25-watowejżarówkisączyłosięleniwezbocznejściany,opływająctorby,

buty, niedbale powieszone kurtki i lustro – siedlisko mroku. Wokół mnie unosiła się niezdrowa

atmosfera przedwyjazdowego zamieszania, nerwowości, ostatnich przygotowań, chociaż właściwie

wszystkobyłozapiętenaostatniguzik.Wbocznejkieszonceskórzanej,przetartejnabrzegachtorebki

schowałam pieniądze i paszport – przepustkę do życia po drugiej stronie kurtyny. Najlepszym

rozwiązaniem byłoby wymienić go na dowód, wręczyć niewykorzystany dokument zdumionemu

urzędnikowi, który pokiwałby parę razy głową z niedowierzaniem, a może nawet ze

zniecierpliwieniem, bo przecież przysporzyłam komuś niepotrzebnej pracy. Trzeba tylko zdobyć się

na odwagę i zostać, postawić wszystko na głowie, jednym konkretnym posunięciem zburzyć układ,

system, który mnie więził, bo coś mnie więziło. Chyba jednak własna niemoc, tłumacząca się

okolicznościami, zewnętrznymi przeszkodami i ogólnie przeciwnościami losu. Rozgrzeszyłam

wspaniałomyślnie tę niemoc, udzielałam absolucji bezwoli i bierności, bo należały do mnie, były

częściąmojejosobowości.

„Wstać,

nic

trudnego, zarzucić na siebie leżący na torbie sweter i bezszelestnie opuścić

mieszkanie. Wyjść na zewnątrz, zostawić za sobą kłębowisko domysłów i złorzeczeń, puste miejsce

w małżeńskim łóżku oraz kilka nieudanych ślubnych zdjęć, wspomnienie małych kłótni i wielkich,

spektakularnychawantur.Trzebauważaćnadrzwi,boskrzypią!”.Masaciałarosła,histerycznakula

wgardlepotężniaławrazznapięciem,dusiła,śliniankipracowałyjakoszalałe.Mojąuwagęprzykuł

pająk spokojnie wędrujący po przeciwnej ścianie, przemieszczający wolno w kierunku drzwi swe

czarne, tłuste i włochate ciało. Stanowił obrazę dla budynku po kapitalnym remoncie. Powinnam

wstaćiwalnąćgokapciem,nawetgdybymiałomitoprzynieśćnieszczęście,niestety,międzytym,co

powinnam, a tym, co faktycznie robiłam, zawsze był rozdźwięk. Próbowałam bez emocji pomyśleć

o próbie opuszczenia mieszkania, zanim będzie za późno, zanim kolejny raz nagnę się do kolejnego

kompromisu.Możewłaśnieteraz,wtympokoju,namałżeńskimłóżku,nadeszłaprzełomowachwila,

czas przemiany, możliwość odzyskania wolności, z której wcześniej sama zrezygnowałam, chodziło

oczywiścieowolnośćjednostki,nienaszegonarodu.Wpowietrzuczułamjakiśsłodkawy,leczcierpki

zapach, bliżej nieokreśloną nutę, coś pachniało jak zagrożenie, jak przypalony waniliowy budyń.

Zamknęłam oczy. Pod powieki wciskały się dziwne formy. Powoli przybierały regularne kształty:

liście,pięciopalczaste,łezkowate,zębateoprzybrudzonejczerwieni,niewyraźne,otulonelistopadową

mgłą.Liściewzbijałysię,tworzącrój,tańczyłynadmokrąziemią,popędzanewiatrem...

background image

Tadeusz

wszedł do sypialni, zgasił światło, chwilę pooddychał nade mną, sprawdzając, czy śpię,

i ułożył się do zasłużonego snu. Od miesięcy męczyłam go rozmowami o Wiedniu, z oślą

konsekwencją upierałam się, żeby zostać w kraju, z pewnością nie ze względów patriotycznych ani

rodzinnych.Podawałamnajróżniejszeargumenty,któreprzemawiałyzapozostaniemwnaszychkilku

metrach kwadratowych, przydzielonych przez Operę Wrocławską. Przede wszystkim szkoda było

nowonabytego50-calowegotelewizora,którywujaszekkupiłdziękiswympartyjnymwpływom.Nie

chciałam też opuszczać nowej lodówki z dużą zamrażarką i pralki, która kosztowała pół pensji

Tadeusza. Jednak właściwa przyczyna mojej niechęci do Wiednia tkwiła głęboko w zakamarkach

duszy, niewypowiedziana, może nawet nie do końca uświadomiona. Chroniłam tajemnicę mojej

nieudaczności, po części już znaną mojemu mężowi, ukrywałam niezaradność i nieumiejętność

nawiązywaniakontaktów,świadczącąointeligencjiinterpersonalnejponiżejprzeciętnej.Przybierałam

obronnąpostawę,obojętnąiwyniosłą,żebyzakamuflowaćzażenowanie,lęk,niepewność,wylewające

się czerwonymi plamami na policzki. Kiedy Tadeusz przedstawiał mi swoich przyjaciół, nie

potrafiłamwydusićzsiebiekilkusłów,zwyczajowoprzyjętychwtakiejsytuacji.Tadeusztrącałmnie

nieznacznie, co miało oznaczać, że powinnam powiedzieć coś miłego. Trzeba dobrać odpowiednią

mimikętwarzyinatężeniegłosu,mówićniezagłośno,aleiniezacicho.Uściskrękiteżpowinienbyć

wyważony, zdecydowany, ale nie omdlewający. Ta kompozycja słowno-mimiczna przerastała moje

możliwości.Powątłymuśmiechuszybkocofałamdłoń,uśmiechgasł,przechodzącwdziwnygrymas,

a między brwiami Tadeusza pojawiała się głęboka pionowa zmarszczka, będąca wyrazem

dezaprobaty.

Wiedeń

to

obcy rejon, niebezpieczny, niezbadany, gdzie niczego nie da się przewidzieć, gdzie

czyhanamniejeszczewięcejnieprzewidzianychsytuacji,ajaprzecieżuwielbiałamkoleiny,głębokie,

wyraźne, przetarte szlaki bez niespodzianek, chętnie stawiałam stopę w miejscu, gdzie stało już

tysiące innych stóp. Byłam jak jezioro stojącej wody, w której nie zachodzą żadne zmiany, woda

powoliciemnieje,traciświeżość,gnuśnieje.

Tadeusz

spałzbłogąminą–snemlekkim,wydrążonymzemocjiilęków.Wielkakulazaoknem

wisiała nad miastem nieprawdopodobnie nisko, nie potrafiłam wyjaśnić tego zjawiska, choć

wpatrywałam się w nią, jakbym chciała tylko dla siebie zagarnąć jej zagadkę. Spokojna twarz

Tadeusza spoczywała na białej poduszce, teraz prawie srebrnej od księżycowego basku. Miałam

ochotędobraćsiędojegociemnoblondloczków,fantazyjnieskręconychwmałespiralki,oblepionych

białymi płatkami łupieżu na czubku głowy. Chrapał rozwalony wygodnie i nieestetycznie w pozycji

optymisty, świszczał, bulgotał, pochłaniał resztkę świeżego powietrza, jakie pozostawiło

skrzyżowanie dwóch największych ulic. Zawsze chciałam spać osobno, żeby nie być mimowolnym

świadkiem wzdęć, chrapania, niestrawności, puszczania wiatrów i innych ubocznych efektów

wielkiego żarcia późno wieczorem. Najchętniej przygniotłabym go z całej siły poduszką za to, że

podpisałdwuletnikontraktzOperąWiedeńską.Tylkoczyzdołałabymnakilkaminutzapanowaćnad

background image

szamoczącym się cielskiem o wadze stu pięciu kilogramów? Gdybym go udusiła, odzyskałabym

wolność,otrzymałabymodlosuinnąopcjęrozwojumojejosobowości,ponieważtowłaśnieTadeusz

wykreowałmnienanieudacznicę.Wtedymożezostałbymoimulubieńcemzzaświatów,azpewnością

wspominałabymgozłezkąwokujakowspaniałegomęża,troskliwegoidobrego.Sąsiadkikiwałyby

boleściwiegłowamiimruczały:„Takaszkoda,takimłody”.Tadeusz-nieboszczykmiałbyinneprawa,

należałby mu się szacunek i pamięć. Leżałam z otwartymi oczyma, nawet nie próbując zasnąć,

iczekałam,ażświtwybuchniezimnączerwienią,spowitąwdrobnotkanąmgiełkę.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział2

Wyruszyliśmywcześnie,

wraz

zewschodemsłońca,odświętnieubrani–jakdokościołanajakąś

procesję. Moja twarz, wydłużona napięciem, przypominająca pysk zmęczonego życiem pinczera,

odbierała pożegnalne pocałunki, serdeczne i szczere, połączone z uśmiechem i życzeniami

powodzenia.

Nawet

Wujaszek Gienio objął mnie dość energicznie, niespodziewanie jego świńskie oczka

zwilgotniały,apodwójnąbrodąwstrząsałydrgania.Wydawałasięterazjeszczebardziejgalaretowata.

„Dziwnystwór”–pomyślałam,

zbita

ztropu.–„Zachowujesię,jakbymnielubił,coprzecieżjest

nonsensem”.

Moje

pomięteizmęczoneciałonaprzednimsiedzeniuwyrażałozrezygnowanieiniemoc.Zanim

Tadeusz skończył obściskiwanie wszystkich członków rodziny, miałam wystarczająco dużo czasu,

żebywysiąść,wyrwaćsiędożycia,zbudowanegownajdrobniejszychszczegółach,aletylkowmojej

wyobraźni.Trzebawysiąśćbezsłowaiszybkosięoddalić–albonie,przedodejściempowiedziećcoś

na pożegnanie, powiedzmy jakieś jednozdaniowe podsumowanie naszego małżeństwa, bez robienia

wyrzutów, bez jadu i patetyzmu. Rozważałam hipotetyczne wersje rozstania, dławiły mnie

niewypowiedzianesłowa,niespełnionepragnienia,potrzebajakiejśzmiany,niewiadomojakiej,bona

żadną nie byłam przygotowana. Pozostały mi marzenia – lśniąca, lecz niewidoczna ozdoba nudnego

życia.Zanurzałamsięwnichwkażdejwolnejchwili.Nawetwtedy,gdyobserwowałamprzesuwające

się za oknem obrazy czeskiej rzeczywistości. Poszarzałe bloki, obdarte z tynku kamienice, biedne

wystawysklepowe,reklamującetowary,którychniebyło.Cojakiśczasprzemykałyoboknasskody

i trabanty, napełniając powietrze brzęczeniem i kłębami spalin. „Taka sama bieda jak u nas” –

pomyślałam zdumiona. – „Dlaczego więc Polacy tak chętnie przyjmują pracę w przygranicznych

czeskichmiasteczkach,dojeżdżającdozakładównierazdwiegodziny?Podobnosięopłaca,podobno

wCzechosłowacjijestlepiejniżunas.Amożetotylkopropaganda?Kiedybyłamdzieckiem,uczono

mnie, że wszystko, czego nie podaje polskie radio i telewizja, należy zaliczyć do propagandy

wrogiegoustroju,samodzielnemyślenieprzychodziłomiztrudem”.

– Znajdziemy coś dla ciebie. Nareszcie będziesz mogła pracować, tak jak chciałaś –

niespodziewanieodezwałsięTadeusz.Prawąrękągrzebałwpapierowej

torebce,którąpołożyłsobie

nakolanach.

–Skąd

ta

nagłazgodanakobietępracującą?

– Na Zachodzie żyje się inaczej – padła krótka, najmniej oczekiwana odpowiedź i Tadeusz

wpakowałsobiedoustsporykawałekkanapkiprzygotowanejprzezmojąteściową,świadomąswojej

roli – matki wielkiego artysty. Odpowiedź zdziwiła mnie, ale znałam Tadeusza – był mistrzem

pokrętnej logiki, wypowiedzi mętnych i niejednoznacznych, paralogizmów, którym formalnie nie

background image

można było niczego zarzucić, jednak nie odpowiadały na pytania. – Musisz się jednak zmienić.

Zawsze było jakieś „ale”. Trzeba się otworzyć na ludzi – mówił cierpliwie głosem mentora, żując

kanapkę. – Dlaczego ciągle milczysz, patrzysz na blat stołu, a nie na gości? Twoje odpowiedzi

ograniczają się do krótkich „tak” i „nie”. Nie słyszałaś nigdy o zdaniu podrzędnie złożonym, ty,

polonistka?–kpił.Cojakiśczasspoglądałwmojąstronęiuśmiechałsięuśmiechem,którymiałbyć

życzliwy, a nie był. Chciałam wierzyć, że rzeczywiście chce mi pomóc, bo będziemy obracać się

w wielkim świecie, jak określał zamknięty krąg śpiewaków operowych i dyrygentów oraz handlarzy

śpiewakami, czyli impresariów... Chodziło o to, żeby ten cholerny wielki świat mnie zaakceptował,

jeżeli już nie może mnie polubić, więc absolutnie niedopuszczalne jest bąkanie pod nosem, jakby

bolałząb,ajużwżadnymwypadkuniewolnopodczasrozmowyuciekaćwzrokiemwbok.

Wiedziałam,

co

miał na myśli. Nie lubiłam patrzeć w oczy, uciekałam wzrokiem jak autystka,

szukałamjakiegośpunktuzaczepienia,byleniepatrzećrozmówcywoczy.Wprzypadkumężczyzny

mógł to być niestety nawet rozporek, magnetycznie przyciągający kobiece spojrzenie. Tadeusz

obudził we mnie wszystkie lęki, ciche i tłumione niepokoje, ukryte często pod głupawym

uśmieszkiemlubmaskąniezadowoleniazżycia.Imdłużejtrzymałamjewukryciu,tymzajadlejmnie

atakowały.Mójżołądekskurczyłpotężnyatakstrachu,takniepohamowany,żechwyciłymnietorsje.

Tadeuszzatrzymałsamochód.

–Niezjadłaśśniadania!Niemożnajechaćzpustymżołądkiem–powiedziałopiekuńczo,podając

mijednązkanapek

teściowej.

Bezsilna

przeżuwałam grube białe pajdy chleba z pasztetową, brunatną mazią, nieapetyczną, na

pierwszy rzut oka przypominającą strawionego tatara. Siedziałam bez słowa i myślałam o nowej

sytuacji,próbowałamprzyjąćnowąorientację.Wiedeńjawiłmisięterazjakoostatniaszansa,jakbym

nie zauważyła wcześniej jedynej w swoim rodzaju konstelacji, sprzyjającej naszemu małżeństwu.

Wkońcułączynaswspólnezadanie,zapewnetrudne,aprzeciwnościlosubędąsiępiętrzyć.Tozbliża,

nawetbardziejjakwspólnelenistwo,rozkoszowaniesiężyciem.ZresztąwPolsceniemaprzyszłości

– wszyscy tak mówili. Nie byłam zdolna do obiektywnej oceny, z czym bowiem miałam porównać

sytuację w Polsce? Nigdy nie żyłam w innym systemie, poza tym nie wiadomo, co oznacza słowo

„przyszłość”,zbytogólnikowe,oderwaneodkonkretów.

Któregoś

dnia

obudziłam się wczesnym rankiem i włączyłam radio. W eterze panowała tylko

kosmicznacisza,więcniecierpliwiekręciłamgałkami,ażwreszcieznalazłamstację,któranadawała

jakieś przemówienie. Początkowo zignorowałam gadaninę, ale wszystkie stacje nadawały to samo:

natrętnymonologwygłaszanygłosempełnymsztucznejtroskiizakłamania.Wkońcupoznałamgłos

Generała, nadal jednak nie wiedziałam, o co chodzi. Nigdy nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy

mówionoopolityce.Generałględziłcośozagrożeniupaństwa,okoniecznościzastosowanianowych

środkówochronyobywatela...dladobraobywatela.Kiedypadłookreślenie„stanwojenny”,zbudziłam

Tadeusza.

background image

–Aniechichszlagtrafi!–burknąłtylkozaspanyiodwróciłsięnadrugibok,wypinającwmoim

kierunkunapołyobnażonepośladkiwszortach.

Myślałam

pogardliwie

obrakuzaangażowaniaideowegomłodegopokoleniaartystów,choćsama

też byłam ideowo niedorozwinięta. O co chodziło komunistom? Co chcieli stworzyć? Nowy

WspaniałyŚwiat?Byłamtypowąofiarąkomunistycznejpropagandy,którąpołykałamcodziennie,od

najmłodszych lat, jak spreparowaną papkę. Wszystko, czym mnie faszerowano, brałam za pewnik,

a komunizm uważałam za najnormalniejszy w świecie ustrój społeczny, dobry jak każdy inny. Nie

sądziłam, że w Polsce można cokolwiek zmienić, a nasz system rządowy wydawał mi się stabilny

i pewny. Od dziecka przyzwyczajona do sfałszowanej rzeczywistości, sama brałam udział w tym

fałszerstwie,aczasembyłamztegodumna.OchoczośpiewałamnaakademiachkuchwaleWielkiej

Rewolucji Październikowej oraz deklamowałam wierszyki o tym, jak komuniści w sobotnie

popołudnieładujądrzewonawagony,abluzysięimlepiąodpotu.Myślałam,żetaktrzeba,wtedyjuż

zaczęła się moja indoktrynacja. Byłam szczęśliwa, bo należałam do grupy, wielkiej grupy ludzi

niczego nierozumiejących. Później na studiach kilka razy wpadła mi w rękę bibuła, mimo woli

słyszałam o konspiracyjnych zebraniach, o „Solidarności”, ale nie szukałam kontaktów, raczej

uczyłamsięstaro-cerkiewno-słowiańskiego.NiechciałamwstąpićdoSZSP.Takapostawaniemiała

głębszych ideologicznych podtekstów, a wypływała jedynie z lenistwa i wstrętu do chodzenia na

zebrania. Na poczynania „Solidarności” patrzyłam z niedowierzaniem, jakby jej działacze chcieli

zmienićorbitęZiemi.Jakmożesięudaćtakieprzedsięwzięcie?Cieszyłomniejednak,żesą,żesłyszy

sięonichcorazczęściej,żewujaszekGeniociskasięimiota.„Bądźzimnylubgorący”–otosłowo

boże. Byłam letnia. Takich „letnich” było najwięcej. Staliśmy na boku, niedoinformowani,

niezdecydowani, ani za, ani przeciw. Nie rozumiałam wielu okoliczności, nie umiałam odczytywać

symboli. Jakieś oporniki na klapie płaszcza, zajączki z postawionymi uszami, nie wiedziałam, o co

chodzi,gubiłamsięnapływającychzewsządinformacjach,częstosprzecznych.Niewiedziałamnawet,

czy mam się cieszyć. Po ogłoszeniu stanu wojennego wujaszek odetchnął i pieszczotliwie pogładził

swojąlegitymacjępartyjną.

Tadeusz

był zadowolony z siebie i z wujaszka, bo mógł wyjechać z kraju w czasie stanu

wojennego.Uważał,żetakąszansętrzebawykorzystaćbezzwłocznie,zpodziękąprzyjąćodlosudar

w postaci kontraktu z operą. Dumny potrząsnął loczkami spadającymi na wysokie, zawsze spocone

czoło. Kiedy włosy dotykały delikatnych kropelek, przechwytywały ich wilgoć i kręciły się jeszcze

bardziej–jakupudla.

„Wyjeżdżamy,

aby

przeczekaćnajgorszezagranicą.Dziwne,żePagartzgodziłsięnatenkontrakt,

ale w końcu zabiorą niezły haracz, dwadzieścia procent pensji” – myślałam. Po raz pierwszy

wstydziłamsięswojejbierności,niedorozwojuideowegoilenistwa,bonajwygodniejbyłoniemieszać

się, czekać, aż będzie lepiej. Zresztą zawsze i w każdej sytuacji wolałam przeczekać, nie przeć do

przodu!Tobyłamojadewiza.

background image

Pomysł

wyjazdu

doWiednianarodziłsięwtajemnicyprzedemną,byłosłoniętyogromnąchmurą

niepewności. Długo niepokoiły mnie ściszone rozmowy Tadeusza z wujaszkiem, ukradkowe

spojrzenia,dramatycznenapięcienaichtwarzach,któretrudnobyłoprzeoczyć.„MożeTadeuszchce

sięzemnąrozwieść?Aleprzecieżdopierosiępobraliśmy!?”.

Rozważałam

wszystkie

możliwescenariusze.Tadeuszbyłzemnieniezadowolony,topewne.Nie

potrafił mnie ukształtować, tak jak sobie założył. Nadal nie znosiłam biegania z odkurzaczem,

gotowania,prasowania,szczebiotaniairobieniasłodkichmin.Wdodatkuniechciałammiećdziecka,

za duża odpowiedzialność. Odsuwałam decyzję na potem, wierzyłam w zmianę sytuacji na tyle, że

będę mogła o tym pomyśleć. Mijały lata, a ja nadal sama czułam się dzieckiem, niedojrzałym,

wymagającymopieki,naiwnym.

– Artysta musi mieć warunki do rozwoju – Tadeusz powtarzał idiotyczne slogany. – Musisz mi

pomagać,staćumego

boku–wskazywałrękąpustąprzestrzeńpojegoprawejstronie,któramiałabyć

moimmiejscem.

Wiedziałam jednak, że

nie

stoję przy jego boku, tylko całkiem z tyłu, chociaż próbowałam się

rozpychać.Nieumiałamdotrzymywaćmukrokunaoficjalnychprzyjęciachinaimprezachwścisłym

artystycznym gronie. Miałam słabe zdolności przystosowawcze, więc się nie przystosowałam, nie

zaakceptowałamobiadkówuteściów,rozmówooperze,wizytrozkapryszonychaktorówiśpiewaków.

Uciekałam z tego kręgu tematycznego, z zaczarowanego świata muzyki, a jako alternatywę

zaproponowałamkolacyjkiprzyświecach,romantycznespacerynadOdrą,tamgdziewodawyglądała

naczystą,iwieczornerozmowyofilozofii.Mojakoncepcjaniechwyciła,pozbawionapragmatyzmu

i realizmu nie miała większych szans, więc Tadeusz wrócił do swoich dawnych zwyczajów.

Rozdźwiękmiędzynaminarastał,awrazznimdyskomfort,rozważałamwięcscenariuszrozwodowy

jakojednązmożliwości.Bacznieśledziłamkażdyruchświetniezgranegoduetuwujaszek–Tadeusz,

próbując odgadnąć tajemnicę szeptanych dialogów, ostrzegawczych chrząknięć, uzupełnionych

zredukowanymjęzykiemmigowym.

Mniej

więcejpomiesiącupełnejkonspiracjiwujaszekoświadczyłpodczasniedzielnegoobiadu,że

TadeuszweźmieudziałwkonkursiemłodychtalentówwWiedniu.

Zapanowała

cisza

jak przed stworzeniem świata, chociaż samo tworzenie świata też było

bezgłośne.Jakzwykleniewiedziałam,jakzareagować,więcnawszelkiwypadekmilczałam,żebydać

sobietrochęczasudonamysłu.Zresztąmilczenieteżjestswegorodzajureakcją,itoczasembardzo

wymowną. Wszyscy z zacięciem pałaszowali faszerowaną kaczkę – popisowy kulinarny numer

teściowej.

– Tadeusz

ma przed sobą okres wytężonej pracy, więc pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jak

wprowadziciesiędowaszegomieszkanianapiętrze–powiedziałwujaszek,rodzinnymafiozo.

–Fortepianjestlepszy,natamtymniemożnaćwiczyć–pospieszyłTadeuszzwyjaśnieniem.

–JakośćwiczyłeśzMarioląiniccinieprzeszkadzało–wtrąciłam,chociażkaczemięsoutkwiło

background image

mi w gardle i nie mogło się zdecydować na żaden kierunek, mimo że pochrząkiwałam i kaszlałam.

Teściowa niezbyt dyskretnie dłubała wykałaczką w zębie, udając, że nie zrozumiała aluzji. Jednak

wujciouznał,żeniemaoczym

dyskutować,botakierozwiązaniejestnajlepsze.

Naturalnie

tylko dla Tadeusza, ale to on był główną osobą dramatu, aktorem i reżyserem

jednocześnie. Nie protestowałam, drżące ręce schowałam pod haftowanym obrusem, a moja twarz

nawet nie przybrała charakterystycznej wydłużonej miny, świadczącej o sporym rozczarowaniu.

Postanowiłam na razie udawać, że wszystko jest wspaniale, przyczaić się, czekać na odpowiedni

moment.Jakitomiałbyćmoment,tegonieumiałamsprecyzować,alewtedywmoimżyciuwszystko

miałosięzmienić.

Tadeusz

zająłwkonkursietrzeciemiejsceikumojemuprzerażeniuotrzymałkontraktwoperze.

Teściowa mrugała ze wzruszenia dużymi krowimi oczyma, z których wypływały łzy szczęścia

ikapałyzbiałych,sztywnychjakświńskaszczecinarzęs.Wtedyowładnęłomnąbardzobrzydkie,lecz

silne uczucie, przytłaczające ogromnym ciężarem – zawiść. Powinnam się cieszyć, tak wypadało,

jednakwłaśniewtedypomyślałam,żewłaściwiegonienawidzę–jakwroga,jakkogoś,ktoodebrałmi

chęćdożycia.„Czykochałamgowcześniej,kiedysiępoznaliśmy,czywogólepotrafiękochać?”.

Potem

gryzłomniesumienie,żeniecieszęsięjegoszczęściem,żebrakmiwspółradości,mudity

czyczegośtamjeszcze.Podczasrodzinnejfetysiedziałamztypowądlamnieminą,ponurąizaciętą,

z głową pełną kłębiących się kąśliwych myśli. Podpity wujaszek coraz bardziej ubarwiał wiedeńską

wyprawę,alepodkoniecimprezyzasnąłprzystole,zamroczonyalkoholem.Odczasudoczasuunosił

głowęznadwarzywnychsałatek,żebykontynuowaćepickiedzieło,alezjegoustwydobywałsiętylko

dadaistyczny bełkot, niezrozumiały nawet dla najbardziej zaciekawionych tematem. Niepokoił mnie

nagłyrozwójkarieryTadeusza,gdybymniewtedywtajemniczyli,prawdopodobnieusiłowałabymim

przeszkodzić. Chciałam, żeby moje życie było jak stała matematyczna – niezmienne, konstans,

nienaruszalnedokońcadni.

Czeskie

krajobrazy,nijakie,pagórkowatetereny,rozjaśnionepionowymipromieniamisłońca,nie

przyciągały mojej uwagi. Jednym susem pamięci przeskoczyłam lata dzielące mnie od dziecięcych

marzeń,odleśniczówkizpokojemnapiętrze,tonącymwzapachuświerkowegodrzewa.Wmyślach

gładziłam koronkową pościel babci, monstrualnie wielką i sztywną, która wypełniała wielkie

drewnianełóżko,nieudolniepomalowanebrązowąfarbą.Kiedyśwzgardziłamtymmiejscem,takjak

gardzisięzwyczajnością,czymśoczywistym,oconietrzebawalczyć,bopoprostusięnależy.Teraz

była to sfera tajemnicy, nietykalna, coś w rodzaju sacrum, czas bez skazy zmysłowości, bez lęku

przemijania,którytowarzyszyłmi,odkądopuściłamJagniątków.Miałamwrażenie,żeżyjęwokręgu,

którego centrum stanowiła leśniczówka i jej mieszkańcy. Mój wszechświat miał ustalony porządek,

z łatwością mogłam się w nim odnaleźć i zagubić, kiedy trzeba. Dopóki tam mieszkałam, wszystko

było poezją, pięknem, barwą. Dopiero później zaczęło się rozplatanie tęczy. Smutki wypłakiwałam

w białym ogrodzie, który nosił z dumą piętno inności, swoją wyjątkowość. „Biel, to żaden kolor” –

background image

mawiaływiejskiekoneserkisztukiikiwałygłowamizniezrozumieniem.Ktośkiedyśzasadziłdrzewa

i krzewy, kwiaty tylko w jednym kolorze. Dlaczego wybrał właśnie biały, najmniej popularny

w wiejskich ogrodach, przepełnionych kolorami jak na fowistycznych obrazach? Tamte ogrody były

wesołe, soczyste, kiczowate, ale brakowało im dostojeństwa i elegancji naszego białego ogrodu.

Kwiaty rosły w nieładzie, niezależne, nie poddawały się żadnym regułom, splecione wiły się wokół

parkanubądźginęływgąszczutrawy.Podpłotemrosłykrzakijaśminu,gęste,nieprzebrane,układały

sięwdziwneformy.Widziałamwnichjednorożcaschowanegozabiałymipłatkami,którypatrzyłna

mnie płochliwym wzrokiem. Obok pachniały bzy, zamknięte w białych kielichach, wysokopienna

róża,śnieżnobiałepiwonie,goździki,leśnyłubin,wzależnościodporyroku,awszystkooślepiająco

białe, czyste, nieskazitelne. Gdzieś za domem przemykały, dla kontrastu, kruczoczarne konie

o lśniącej sierści, niosąc na swoich grzbietach dostojnie wyprostowanych jeźdźców. Lekkie i piękne

konie wopistów wystukiwały rytm na leśnej drodze, kojący, monotonny, uspokajający. To, co było

przedJagniątkowem,wydawałomisięnieznane,niewyraźnejakdeszczowykrajobraz,napawałomnie

lękiem. Tuż przed przednią szybą samochodową przerażone oczy dziewczynki, pisk opon, ręce ojca

bezładnieprzecinającepowietrze...dziwnyzapachiwirującenadziemiąliście.

Tadeusz

cojakiśczasprzerywałciszę,bochciałwiedzieć,oczymznowumyślę.Słowo„znowu”

oznaczało już pewien stopień zniecierpliwienia. Nie znosił milczenia, nie znosił, gdy milczałam,

a robiłam to chętnie, z premedytacją. Znałam swoje powinności – paplać, opowiadać, śmiać się.

Zawsze tego ode mnie wymagał. Mówić dużo, banalnie, czasem nawet głupio, ale nie milczeć, to

przecież takie proste. Próbowałam realizować schopenhauerowską zasadę i myśleć jak niewielu, ale

mówićjakwiększość.Nigdymisięnieudało.Tadeuszliczyłnato,żemyślęoWiedniu,zresztąnie

dopuszczałinnejmożliwości.

–Wszystko

sięułoży,będziedobrze–mruczałuspokajająco.

Niech

sobie mruczy. Cieleśnie byłam obecna, więc miał do kogo mruczeć swoje kołysanki,

zapewniać, pouczać i dzielić się swoimi uwagami. Nadal odbywałam podróż do źródeł czasu, do

leśniczówki, która już dawno wyrosła z normalności i nie była tylko zwyczajnym domem ze

spadzistym dachem, zdobionym ciemnobrązowym drewnem, lecz jakimś odrealnionym obrazem

dziecinnychmarzeń.Taksamojejmieszkańcypowolizatracalirealnecechy,wiemtylko,żenaprawdę

istnieli. Robiłam kilkusekundowe wycieczki w przeszłość, często między kolejnymi łykami kawy,

gdzieś pomiędzy jednym banalnym zdaniem a drugim – jeszcze banalniejszym. Tak naprawdę nie

interesowałymnierozmowyzkoleżankami,znajomymi,ciotkamiiteściami.Wszystkowydawałomi

sięnieistotne,niekiedynawetniezrozumiałe,jakbymczytałapowieśćijużnapoczątkustraciławątek.

Moje

życie zaczęło się dopiero w Jagniątkowie, kiedy miałam trzy lata. Tam powstały pierwsze

obrazydzieciństwa.

Wiosenny

sad,babciastojącawdeszczubiałychpłatkówwiśni,uśmiechającasiędowspomnień,

zrękąspoczywającąnadługiejłaciatejsierścibernardyna.Wtlebaśniowylas,jeszczeniedokońca

background image

zbadany przeze mnie, tajemniczy. Gabinet dziadka z żyrandolem z jelenich rogów, zgrabnie

przyciętych i pociągniętych bezbarwnym lakierem. Wiódł do niego ciemny korytarz, wyłożony

długim tasiemcowym dywanem. Przez uchylone okno wpadały promienie rannego słońca, tworząc

długie szare smugi, wbijające się w drewnianą podłogę. Dziadek, zaporoski Kozak, siedział

wbujanymfotelu,mruczącpodnosemłacińskiesentencje,ikołysałsięmiarowo,akażdyjegoruch

przecinałświetlnesmugi,załamującesięnajegotwarzyipasiastejkoszuli.Kołysałswąduszę,która

wyrywała się do rozległych stepów, do dworu ze słonecznym gankiem na skraju wsi Kupczyńce. Za

oknem wisiały czerwone korale jarzębiny, przecinając zieloność lasu, po części wyjedzone przez

żarłoczneptaki.

Zmrokuwspomnieńpowoliwyłaniałasiękolejnapostać–prababkaMarynia.Włosyzaplecione

w ciasny warkocz i upięte z tyłu głowy. Chroniła się w swoim pokoiku przed ateistyczną

natarczywością dziadka, który będąc na drugim roku teologii, zamienił Boga na Lenina. Broniła

wstępudoswego pokojupokaźnymkrucyfiksem, mocnowierzącw jegoskuteczność.Rzeczywiście,

dziadek ustępował, cofał się przed takim argumentem i odchodził do swego pokoju, mrucząc pod

nosemodpowiednikomentarz.Łóżkoprababci,przykryteszarymkocemrówniutkojakwkoszarach,

było najważniejszym meblem w pokoju, przy którym odmawiała swe modlitwy i wylewała żale.

Przestrzeńpodłóżkiemwypełniałydwiewalizki,wktórychgromadziłajajka,taknawszelkiwypadek,

nie wiadomo jaki, a w najciemniejszym kącie, niedostępnym dla postronnego oka, stał emaliowany

nocnik,ręczniemalowanywkwiatki,relikt

poprzedniejepoki.

Kończyło się

lato, kiedy

opuściłam leśniczówkę. Zrobiłam to ochoczo, bez cienia żalu, jaki

przystoi komuś, kto opuszcza miejsce swojego dzieciństwa. Nawet nie próbowałam ukryć radości

nabrzmiałej czerwoną szminką, wybujałej podniesioną fryzurą i rozkołysanej butami na wysokich

obcasach. „Wrócę na stałe zaraz po ukończeniu studiów” – wmawiałam sobie i babci, ale już wtedy

niemiałamzamiaruwracaćdoczegoś,cowydawałomisiępozbawioneżycia,nudne,jednostajnejak

kołysanie wagonu pociągu. Dobroczynne kłamstwo pozwoliło babci ze spokojem czekać na mój

powrót,którymiałnigdynienastąpićizłagodzićtęsknotę,jejtęsknotę.Opuszczałamwioskęzjedną

torbą, mieszczącą kilka źle skrojonych sukienek z WPHW, bo tylko tam można było coś kupić,

niemodnespodnieozbytwąskichnogawkach,babcinebluzkizkoronkowymikołnierzykaminakażdą

okazję. Wśród tej zupełnie nieprzydatnej sterty bubli spoczywał przedmiot kultu – mały kasetowy

magnetofonmarkiSony.

Obok

jedynej, jaką miałam, pary dżinsów z Pewexu magnetofon był moją największą chlubą.

Właśnieotedwadrogocenneprzedmioty,którespłynęłynamniejakbłogosławieństwo,lękałamsię

bardziejniżowłasneżycie.Dżinsymusiałysięwycierać,inaczejichautentycznośćstawianabyłapod

znakiem zapytania. Z niecierpliwością czekałam na pierwszą oznakę ścierania, na niebieskawą

plamkę,którapotemobejmowałacałekolana.Trwałototrochęzadługo,ponieważspodnienosiłam

tylkodoszkoły,apotempieczołowiciewieszałamwszafie.Niecierpliwiedobrałamsiędomateriału,

background image

używając pumeksu, żeby wyprzedzić naturalny proces zużywania się materiału, przyspieszyć

rozkoszną chwilę prezentacji powycieranych kolan. W niedzielę po mszy przechadzałam się po wsi

z miniaturowym magnetofonem na dłoni, tak żeby wszyscy mogli go zobaczyć, sztywno

i demonstracyjnie. Po wiejskiej szosie prowadzącej od kościoła do knajpy przechadzali się też inni

nastoletni fani rocka z pięciokilogramowymi radiami, wyposażonymi w pokaźne anteny. Radia

wydawały nieczyste, charczące tony, dławione, kiedy uciekała fala, a uciekała dość często. Chłopcy

nosilidługiewłosyzgrzywkąposameoczy,odrzucalijądotyłuwystudiowanymruchem,którymiał

wyrażać chłopięcość i męskość zarazem. Koszule w neonowych kolorach, haftowane z przodu, biły

w oczy niespotykaną dotąd w modzie jaskrawością, spodnie dzwony, szerokie na dole, przykrywały

czarne buty na obcasach z wydłużonymi nosami. Do tego nieodzownie grzebyk w tylnej kieszeni

spodni,którymożnabyłozgrabnymruchemwyciągnąć,byprzylizaćgrzywkę.

Tak

właśnie zapamiętałam ostatnie lato w Jagniątkowie – tranzystory, magnetofony szpulowe

z ogłuszającą muzyką Black Sabbath i Led Zeppelin i wytarte dżinsy. Wspomnienie pełne

melancholii,ponieważwnaszymkrajutranzystorniekojarzyłsięzprzymusowąaborcją.

Wrocław

szybko

oczarował moją wiejską duszę, łaknącą wysokich bloków, najlepiej z windami,

wielopasmowych ulic i samoobsługowych sklepów, gdzie można było zachować anonimowość.

Miasto,symbolpotęgi,mądrościipostępu,urosłowmoichutopijnychwyobrażeniachdorozmiarów

światowej metropolii, ponieważ nigdy nie widziałam większego, a wszystko zależy od punktu

odniesienia. Odśpiewałam, jak przystało, Gaudeamus igitur i od razu poczułam się prawdziwą

studentką, adeptką wiedzy, niezwykle mądrą, wybranką fortuny. Wkrótce pojęłam, jak można

skasowaćbilet,znaleźćnaplaniemiastajakąśulicę,korzystaćzezbiorówBibliotekiNarodowejlub

wjechaćwindąnadziesiątepiętrowakademiku.Windyniebyłydośćszybkie,oczymświadczyfakt,

żeBerta,koleżankazrusycystyki,wypiładlazakładupółlitrażytniej,zanimdojechaliśmynaostatnie

piętro. Czynem tym, który obrósł w anegdotę, zasłużyła sobie na szacunek studenckiej braci i mój

oczywiścieteż.

WprzerwachmiędzyzajęciamispacerowałampowąskichuliczkachwokółrynkuiplacuSolnego,

zupodobaniemsłuchającodgłosówmiasta.Podziwiałamwystawysklepoweinawetnieprzyszłomi

dogłowy,żetereklamowanetowarywcalenieistnieją,sąnieuchwytnymfantomem.OJagniątkowie

myślałamrzadziejibyłatopewnegorodzajuzdrada,podłainiewybaczalna.

Pytano

mnie: „Skąd jesteś?”. Nie odpowiadałam od razu, kurczyłam się, malałam, patrzyłam

wbok,wbliżejnieokreślonąprzestrzeń,silącsięnaobojętność.Bezwyrzutówsumieniawyparłamsię

swojej wsi i leśniczówki. Zdradzały mnie niemodne ubrania i niezręczność, włosy splecione

wwarkocz,nieznajomośćfilmówimodnychpiosenek.Naszstaryczarno-białytelewizornieodbierał

fal ze stacji na Ślęzy, a radio typu „kukuruźnik” służyło dziadkowi do odbierania świszczących

i charczących audycji radia Wolna Europa, konsekwentnie zagłuszanych przez rządowe stacje.

Wieloletnie zaległości tuszowałam nonszalanckim uśmieszkiem, po trosze znudzonym, który mógł

background image

oznaczać wszystko i nic. Na drugim roku studiów patrzyłam z politowaniem na przechodzące obok

mnie hoże wiejskie dziewczyny w paskudnych, niezgrabnych sukienkach i butach na płaskich

obcasach, znękane cywilizacją. Właściwie plan socjalistyczny przewidywał jak najszybsze zatarcie

granicy między wsią a miastem, jednak dziewczyny wiejskie pozostały dziewczynami ze wsi. Nie

umiałysiępozbyćprostoty,pachniałyświeżością,nieperfumami.

Tadeusz

szarpnąłmniemocnozarękę,gwałtowniewyrwałzgłębinprzeszłości.

–Nie

śpij!

Otworzyłamoczy,przetarłam

je

palcamiprawejręki,jakbymchciałaprzepędzićznichsen.

– Austriacka granica – wyszeptał Tadeusz prawie z nabożeństwem. Na jego twarzy zauważyłam

napięcie, oczekiwanie pomieszane z odrobiną niepokoju. Wzruszyłam

ramionami. Przed

nami stały

długie kolumny aut czekających na odprawę. – Przygotuj paszporty! Trzeba wyłączyć radio –

gorączkował się Tadeusz. Nie wiedziałam, dlaczego na granicy nie można słuchać muzyki, ale

posłusznieprzekręciłamgałkę.

Popatrzyłam

na

jego niezgrabny profil, nie podobał mi się. Tylko czy nigdy mi się nie podobał,

czydopieroteraz?Podobnogustczłowiekazmieniasięcosiedemlat,azwiązanejesttozwymianą

wszystkichkomórekworganizmie.Mojewłaśniesięwymieniły.

Zobaczyłam

go

porazpierwszynaprzystankutramwajowym,tamwłaśnieskrzyżowałysięnasze

spojrzenia, moje niewyraźne, krótkowzroczne i jego jasne, zalotne. Jako mieszkaniec Wrocławia,

modnie ubrany i wyrobiony towarzysko, czyli obyty ze światem knajp dyskotek i nocnych klubów,

w dodatku student Wyższej Szkoły Muzycznej, szybko wywindował się na samą górę mojej

potajemnej listy kandydatów. Nigdy nie potrafiłam nazwać dziwnego uczucia, które mną wtedy

owładnęło:zauroczenie,amożenawetmiłość,małpiaradość,żewłaśniemniewybrał,dlaczegomnie?

Chyba jednak byłam coś warta – mile łechtał moje ego, nadszarpnięte w trakcie pierwszego roku

studiówzewzględunawiejskiepochodzenie.Uczyłsięniewiele,cobudziłopodziw,zaliczałkolejne

semestry,kokietującprofesorówpięknym,naturalnymbasembarytonem.Miałzrobićkarierę,gdyby

zechciałtrochępopracować,aleniechciał,bowiemuważałsięzanaturszczyka,któremuniepotrzebne

są ćwiczenia, wprawki i wnikliwa znajomość solfeżu. Tajemnicze uczucie, dotąd mi nieznane,

pęczniałozdnianadzień,sycącsięjedyniewielkimisłowami.TadeuszimieszkanieweWrocławiu–

dwa marzenia, które nabierały realnych kształtów, zjednoczone w duecie największych życiowych

pragnień. Tamta perspektywa widzenia życia wydawała mi się dojrzała, a plany, jakie snułam –

konkretne,rozsądneimożliwedozrealizowania.Dziewczynymniejsprytne,czylite,którenieumiały

sięustawić,postudiachwracały,skądprzybyły,ponieważWrocławbyłmiastemzamkniętyminikogo

nie domeldowywano, a bez stałego meldunku nie można znaleźć pracy. Zresztą po studiach nie

miałamdokądwrócić.

WciągujednegorokuJagniątkówrozpłynąłsięwrazzjegomieszkańcami,pozostałtylkowsnach

imarzeniach.Ostatniaodeszłababcia,cicho,dalekooddomu,wsanatorium

położonymnalesistym

background image

wzgórzu.

– Czarodziejskie Wzgórze – mówiłam do babci, kiedy spacerowałyśmy w słońcu, snując śmiałe

i radosne plany. Aż poznałam prawdę – nieodwołalną, przerażającą. Nie umiałam kłamać, nie

patrzyłam babci w oczy, a mój śmiech stał się sztuczny, grzązł w nadmiarze śliny. Babcia coraz

bardziej upodobniała się do innych pacjentów – zgarbionych, wychudłych i kaszlących, których

łączyło

jedno

tylkożyczenie,wspólnycel–przeżycie.

Słońcegrzało

mocno

jaknalistopadowyporanek,rozświetlającwyłysiałybukowylasekiścieżkę

obsypaną liśćmi. Opadłam ciężko na parkową ławkę, zdruzgotana absurdem śmierci, która nie

pasowała do mojego porządku świata. Była upokarzająca, bezsensowna i pozbawiona logiki.

Patrzyłambezmyślnienawirującenawietrzeliście,zbytpiękne,byichniepodziwiać.Tesameliście,

tensamrójunoszącysięnadziemiąjakwtedy,liścieoprzygasłejczerwieni,zapowiadającekoniec.

Wierzba nad stawem, popękana i rozpołowiona jak świnia w rzeźni, wystawiła na pokaz swoje

wnętrzności, zmurszałe i spróchniałe. Czemu jej nie wycięli? Może miała przypominać gruźlikom

oniechybnejśmierci,stanowiącswoistemementomori?

Weszłam

do

jednegozniskichjasnychpawilonów.Kwadratowasalka,bezosobowa,niegościnnie

sterylna,potęgowałagrozęśmierci.Babciaczytałagazetę,awłaściwietylkoodniechceniawertowała

kartki i gładziła palcami śliski kolorowy papier. Jej wąska biała ręka podtrzymywała głowę

z czarnymi krótkimi włosami. Witałam ją, jak się wita kogoś po raz ostatni. Obejmowałam ją

ostrożnie, porcelanową lalkę z lśniącymi chorymi oczyma. Najtrudniejsze były rozmowy, nijakie,

ostrożne, właściwie o niczym, bo z wirtuozerią omijałam niebezpieczne tematy. Babcia patrzyła na

mnieprzenikliwie,chciałaznaćprawdę,alebrakowałomiodwagi,odwracałamwzrok.Wpowietrzu

unosił się dziwny zapach, niby sterylnie świeży, a jednak nieznośny, napawający mnie strachem,

złowieszczy. Podałam babci soczystą pomarańczę, z trudem wystaną w kolejkach. Zdziwiła się, bo

przecieżbyładopierojesień.Jadłazesmakiem–jakdziecko.

–Wiesz–mówiłam–wkrótceopuściszCzarodziejskieWzgórzeipojedziemy

doJagniątkowa.

Nie

odpowiedziała,tylkowzamyśleniuwkładaładoustsporekawałkipomarańczy,adrugądłoń

trzymaławpogotowiu,abysokniekapałnaśnieżnobiałąpościel.Zdawałasięuśmiechaćipochwili

zapytałamniewprost:

–Wierzysz,żebędężyła?

Nagle

całapiramidamilczenialegławgruzachpodnaporemczterechsłów,ciężkich,ołowianych,

które zmiażdżyły z trudem wybudowany spokój. Wtedy zrozumiałam, że oszustwo było obustronne,

bo od początku wiedziała, a może tylko resztka nadziei skłoniła ją do postawienia tego pytania.

Milczałam, urażona jej niedyskrecją. Tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi, od razu odwróciła

głowęwstronęoknaichybażałowałatejniespodziewanejnapaści,bowięcejniepodjęłatematu.

Kiedy

zmarła,osaczyłmniestrach,natrętny,nieugiętyjakwtedy,przedlaty,kiedyodszedłojciec,

niemówiącdlaczego.Spełniłamjegowarunki,milczałam,chociażdławiłamnieprawda,którątylko

background image

ja znałam. Dlaczego odszedł? A może to wszystko wcale się nie wydarzyło i jest tylko moim

wymysłem,efektemwyobraźniegzaltowanegodziecka?

Późne popołudnie, mgła, liście fruwające

jak

ptaki z żółtymi skrzydełkami... A jednak wyraźnie

widziałam dziewczynkę o ciemnych włosach, rozrzuconych na liściach koloru przygasłej czerwieni.

Ojciecmilczał.„Dlaczegoniewysiada?Napewnojestranna!”–poganiałamgowmyślach.Skuliłam

sięwfotelu.Ojciecnerwowospoglądałnapustąulicę,potempowoli,alepewnymruchemruszył.Nie

oglądajsię...patrzprzedsiebie...

Późnym popołudniem ukazało się przedmieście Wiednia. Oczekiwałam czegoś niezwykłego,

jak

przed przyjazdem do Wrocławia, jakiegoś objawienia zapierającego dech w piersiach.

Podekscytowana, mimo woli, bo przecież nie cieszyłam się z wyjazdu, chłonęłam widok

wielopasmowychulic,plakatówzpięknymidziewczynami–uśmiechającymisiętakszeroko,żebiła

w oczy nienaturalna biel ich zębów, tasiemcowych tuneli, pogmatwanych, poskręcanych ulic-

labiryntów.

Dzielnica,

wktórejmieliśmyzamieszkać,nienależaładobogatych,alemiałatęzaletę,żeleżała

w centrum miasta. Mieszkania były tu tańsze niż gdzie indziej i to przyciągało uboższą ludność,

szczególnie turecką i jugosłowiańską. Turcy, niepomni Odsieczy Wiedeńskiej, wiedli prym

wokolicznychknajpach,aichżony,okutanewdługiedokostekspódnice,czarneworkowateswetry

iwchustkachnagłowachokupowałyparkiiplacezabaw.Ichdzieci,czarneizadziorne,musztrowały

jasnowłose austriackie maluchy, które dawały za wygraną i ulegały przemocy. Podobny rozkład sił

panował w tanich sklepach. Towary nie zawsze były najlepszej jakości, ale za to ceny dość niskie,

więcchętnychniebrakowało.Turczynkikupowałydużoigłośno,ważąctowarywrękach,oglądając

badawczo, jak niegdyś babcia, kiedy chciała kupić dobre nioski. Sprzedawczynie z zawrotną

prędkością podliczały ceny towarów – bez fotokomórki. Klient nie zdążył jeszcze dobrze wyłożyć

produktównataśmę,ajużlewarękanieznaczniedotykałatowarów,aprawanieomylniewystukiwała

cenę. Wszystko nie trwało dłużej niż pół minuty, a kasjerka trzymała w ręce resztę, zanim przyjęła

gotówkę.

Wdrapaliśmysię

na

trzeciepiętrostarej,zagrzybionejkamienicyzobskurnąfasadą,położonejna

zbieguniezbytruchliwychulic,comiałozapewnićTadeuszowispokojnyseniciszępodczasuczenia

się nowej partii. Dom od razu nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Zauważyłam oblazły ze ścian

tynk, wydeptane schody, wąskie i brudne, na których leżały papierki po cukierkach i skórki

pomarańczy. Frontalną ścianę pokrywały resztki płaskorzeźb o falistej, secesyjnej linii, pamiętające

lepsze czasy. Wąski korytarz, wilgotny i śliski jak loch jakiegoś zamczyska, wychodził na mały

kwadratowy dziedziniec, prawie w całości pokryty betonem. Jedyne drzewo, potężny kasztanowiec,

zawszeoblegałychmarydzieciigołębi.

W kamienicy panowała niska temperatura, a w powietrzu przesiąkniętym zgnilizną fruwały

beztrosko roje moli. Nieczynna od lat fontanna, obtłuczona przez niesforne cudzoziemskie dzieci,

background image

stała pośrodku klatki, nikomu niepotrzebna. Marmurowa rybka, pobawiona ogonka i pyszczka,

patrzyła smutno wyłupiastymi oczyma. Nie wiedzieć czemu wzbudzała we mnie litość. Nie lubiłam

tego domu z drażniącym nozdrza zapachem smażonego czosnku, stęchlizną, wyziewami z toalet,

usytuowanychwwiększości

na

korytarzach.

Nasze

mieszkanie miało łazienkę, co naturalnie było luksusem dla obcokrajowców z bloku

wschodniego. Wypakowałam nasze rzeczy i część z nich ułożyłam w kartonie, bo nie było szafki.

Lepsze części garderoby rozwiesiłam na drabinie, która tymczasem zastępowała wieszak. Wzięłam

kąpiel i leżąc w wannie, obserwowałam szarozielony, warstwowo ułożony grzyb, który zajmował

połowęsufitu.Mieniłsięiszklił,wniektórychmiejscachwybrzuszałniebezpiecznie,jakbyzachwilę

miał spaść mi na głowę wraz z tynkiem. Wieczorem wyszliśmy obejrzeć miasto. Ulice w naszej

dzielnicybyłyszare,bezwyrazu,domynaznaczoneubóstwemibrudem,asklepyofiarowałytowary,

tanieidlawszystkichdostępne,nicniewartebuble.Prostytutkinachodnikachzobnażonymibiustami

zachęcającouśmiechałysiędomęskichprzechodniów.Rajtandety,ulicaKrokodyli.Tadeuszśliniłsię

obrzydliwie.

Pogardliwie

wydymałam usta na widok otaczającej mnie beznadziei, trudnej do zaakceptowania,

bowkońcumiałobyćlepiej.

Tadeusz

uspokajał mnie, że to tylko na początek i że kupi szafę. Miała ona symbolizować jego

dobrą wolę, chęć rozpoczęcia nowego życia, obietnicę poprawy. Przy nim zawsze miałam wrażenie

tymczasowości,wszystkobyłoniestałe,tylkonapoczątek,tylkonateraz,takjaknaszzwiązek,który

miałsięrozwinąć,azamiasttegoprzeżywałcorazwiększyregres.Czułam,żezarazmożesięrozpaść,

żenieprzetrzymakolejnejawantury.

Tadeusz

dotrzymał słowa, jednak samo pojawienie się czterodrzwiowej szafy z IKEA tylko

w minimalnym stopniu poprawiło moje samopoczucie. Mieszkanie nie było lepsze niż nasz

wrocławskikołchoz,wktórymmieszkałyczteryobcesobierodzinyartystówoperowych.Niechętnie

dzieliły się wspólną łazienką (klitką) i kuchnią z przylepionym na odrapanej ścianie grafikiem

używaniakuchenkiizlewu.Jeżelichodziotoaletę,byliśmyzdaninaprzypadek,boniktniepotrafił

opracować optymalnego planu, zadawalającego wszystkich użytkowników. Wzdłuż mieszkania

ciągnął się wąski korytarz, pokryty lśniącą olejną farbą, prowadzący do poszczególnych pokoi –

twierdzy,zazdrośniestrzeżonychprzedwzrokiemciekawskichsąsiadów,iniebezracji.Ufryzowana

głowa leciwej chórzystki Lusi nieustannie wystawała z półprzymkniętych drzwi jej pokoiku,

amuzykalneuchołowiłodźwiękiwydawaneprzezinnychlokatorów.PodczaswieczornejciszyLusia

segregowała w głowie te dźwięki, analizowała i interpretowała, aby następnego dnia przekazać

w operze nowe rewelacje. Spowita w czerń, ze świecącymi apaszkami i wymyślną biżuterią,

przypominałaraczejjakieśniesamowitebóstwochtoniczneniżprzeciętnąchórzystkęzktóregośtam

rzędu. Pokój obok zajmował opasły tenor z żoną, która kłuła w oczy zniewalającą urodą. Bóstwo

godzinami blokowało łazienkę, przeciągając w nieskończoność kosmetyczne praktyki. Przewracanie

background image

oczyma,zaciskanieust,złebłyskiwokuinnychlokatorównieprzyniosłyrezultatu,ponieważBóstwo

nie reagowało na niewerbalne formy wyrażania myśli. Co jakiś czas spokój kołchoźnianego

mieszkania przerywały krzyki i paskudne, ale dość wymyślne przekleństwa, które wyrzucały jej

koraloweusta,błyszczące,jakbypociągnięteczerwonąolejnąfarbą.Przeważniechodziłoopieniądze,

które mąż z balzakowską żyłką do chybionych interesów wiecznie gdzieś inwestował, naturalnie

z opłakanym skutkiem. Po każdej transakcji kupno własnego mieszkania coraz bardziej odchodziło

wsferęmarzeń.WPRL-utrzebabyłoczekaćnamieszkaniespółdzielczeokołodwudziestulat,więc

każdy obywatel, który uzbroił się w cierpliwość, mógł w okresie przedemerytalnym nacieszyć się

własnym„M”lubudostępnićjewnuczętom,samzaśdożyćspokojnejstarościwwynajętympokoiku,

apotemwinstytucjachpowołanychwceluniesieniapomocystarymibezdomnym.Drażliwakwestia

mieszkaniowa zatruwała pożycie małżeńskie przeciętnie utalentowanego tenora. Opera dysponowała

jedyniekołchozamiikilkomamieszkaniamiwwieżowcuprzyulicyKościuszki,zwanymLinowcem.

Były to jednak mieszkania tylko dla ludzi zasłużonych miastu, a nie każdy młody artysta mógł się

zasłużyć.Zresztąniewiadomobyło,ojakirodzajzasługchodzi,wśródmieszkańcówtegopożądanego

obiektu budowlanego znalazło się bowiem paru przeciętnych śpiewaków operowych, kilku

pracownikówadministracji,jedengrafik,któregopracniktnigdyniewidział,anawettaksówkarz.Ten

ostatni stanowił dla mnie nie lada zagadkę, bo trudno było dociec, jakimi to zasługami dla miasta

mógłsiępochwalićtenskądinądsympatycznymłodyczłowiekowyglądziebarmana.

Ostatni

pokój na lewym skrzydle naszego kołchozu zajmowała dyrektorska przyjaciółka,

prowadząca dział reklamy w operze. W wolnych chwilach myślała, jak zorganizować weekend

z dyrektorem, aby przechytrzyć coś już podejrzewającą zazdrosną żonę. Ta nieatrakcyjna pani

w średnim wieku w miarę rosnących podejrzeń stawała się bardzo namolna i swą ciągłą prezencją

utrudniła pozamałżeńskie kontakty swego małżonka. Czujna jak angielski chart z uporem tropiła

winowajców. W końcu doszło do operetkowej sceny w obecności artystów pracujących właśnie nad

scenąansamblową.Niktniezdążyłzareagować,bopanidyrektorowaszybko,choćniebezgodności

opuściłateatr,adyrektorzaśchrząkałiprychał,aleniepotrafiłwyartykułowaćżadnegosensownego

komentarza do tej groteskowej sceny. Niedługo potem przyjaciółka dyrektora opuściła kołchoz,

ponieważ przyznano jej dwupokojowe mieszkanie w Linowcu. I tak oto stała się osobą zasłużoną

miastu.

Mójmążpostanowiłudzielać

lekcji

śpiewu–bardziejzewzględunapiękneuczenniceniżzchęci

zarobienia pieniędzy. Mariola pojawiała się u nas regularnie we wtorki, ubrana w zbyt obcisłe

bluzeczkiiwspodnieprzesadnieopinającetłustawepośladki.Podczaslekcjisiedziałamzaogromną

szafązrozchwianymizawiasami,ciągleskrzypiącymi,nawetjeżeliniktjejniedotykał.Przedzielała

nasz pokój na dwie części jak ścianka działowa. Siedziałam w starym fotelu i obserwowałam

odpadającyodsufitutynk,któryspadałnadywanjakpłatymonstrualnegołupieżu.Fortepianstałna

środku pokoju, zupełnie dla mnie niewidoczny, zdana więc byłam wyłącznie na słuch, a ten często

background image

płatałmifigle.Niekiedyprzysięgłabym,żeszepczą,amożetotylkoszelestnut?ChwilamiMariola

przestawała śpiewać. Cisza nabrzmiewała niepokojem, czekaniem. Co robią? Tylko resztka wstydu

powstrzymywała mnie przed wyjściem zza szafy. Pozostawałam więc na miejscu, nieszczęśliwa,

interpretującciszę.

Za

oknemgołębiepaskudziłyparapet,pokrywałygobiałymiiszarymiplamkamiofantazyjnych

kształtach. Dlaczego nie obrabiały parapetów i balkonów z północnej strony? Skupiłam się na tym

fenomenie, aby nie słuchać złowrogiej ciszy. Potem następował miły dla mnie odgłos zamykania

wiekafortepianu,cooznaczałokonieclekcji.Wtedyniewiedziałam,żetotylkokonieclekcji,atak

naprawdętodopieropoczątek.To,conajgorsze,działosiępozalekcjami.Naturalniejakkażdażona

potrzebowałam trochę więcej czasu niż postronny obserwator, aby zorientować się w sytuacji. Poza

tym oczywiście najlepiej było nie wiedzieć, żeby nie być zmuszonym do podejmowania decyzji.

Obrałam sobie statyczną strategię czekania i choć zdrada uwierała mnie i piekła, nadal tkwiłam

w niewygodnej pozycji jak fakir na gwoździach. W końcu mąż rozstał się z Mariolą, bo ta

nieopatrznie opuściła przedział czasowo-przestrzenny dopuszczalny dla kochanki i pojawiła się

w domu moich teściów podczas noworocznego przyjęcia w ścisłym rodzinnym gronie. Wreszcie

miałam okazję, żeby zaznaczyć swój stosunek do erotomańskich wyczynów Tadeusza. Niestety, nie

skorzystałamzniej,wystraszonawizjątysiącadecyzjidopodjęcia,samotnychwieczorówwigilijnych

i niedziel przed telewizorem. Każda zmiana była wyzwaniem, groziła pogorszeniem sytuacji,

koniecznością opuszczenia zagrzanego miejsca, może niewygodnego, ale swojskiego, znanego, bez

pułapek i zasadzek. Nagle z pamięci wypełzło oślizgłe wspomnienie mojego pierwszego dnia

w szkole, kiedy od razu zostałam wyrzucona poza nawias. Wszystkiemu winna była nauczycielka,

któraprzedłużyłalekcję,opowiadałaoczymśdługoimonotonnie,zadługo,boczułam,jakzbliżasię

fala gorąca, jak pot występuje na czoło, pot strachu. Nikt mi nie powiedział, co powinnam zrobić

w takiej sytuacji, a musiałam wyjść do toalety, i to szybko. Długo walczyłam o swoją reputację,

zaciskając nogi i siedząc sztywno, kiedyś przecież lekcja się skończy. Niestety, w końcu uległam

prawom fizjologii i pod ławką zebrała się plama – ciemna, lśniąca, nie do przeoczenia. Czułam na

sobie oczy nauczycielki-nudziary, wlepione w moją granatową spódniczkę, i dostrzegłam bezradny

gestjejręki.Wtedyjużbyłowiadomo,żewtejszkolezawszebędęstaćzboku,atakbardzobałamsię

wykluczenia.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział3

Tadeusz

poszedłdooperynapróbę.Właściwiepowinnamsięcieszyć,żeniktminieprzeszkadza,

nie wypędza z fotela, w którym znajdowałam schronienie. Siedziałam w nim jak wtedy w aucie –

zpodciągniętymipodbrodękolanami.Takapozycjadodawałamiotuchy,chroniłamnieprzedzłem

czekającymnazewnątrz.Tylkowfoteluczułamsiębezpieczna,chociażTadeuszniepozwalałmina

przesiadywanie w nim i marnowanie czasu, który mogłabym spożytkować, sprzątając mieszkanie.

Najpierwczytałam,potemrobiłosiępóźno,ciemnoisiedziałambezświatłazksiążkąprzyciśniętądo

piersi. Tadeusz przychodził cicho jak cień, zapalał lampkę, kiwał z dezaprobatą głową. Wiele

podobnych wieczorów, powtarzające się sytuacje – wejście Tadeusza, zapalanie lampki, kiwanie

głową.Obrazypowracałyjakdéjàvu,niepokojącopodobnedosiebie,odmiesięcy.

–Niesiedźciąglewfotelu–gromiłmnie–iprzestańczytać

te

swojebzdury!

–Te

bzduryto„Pejzażsemiotyczny”–broniłamsię.

–Komu

topotrzebne?!

Myślał pragmatycznie. Wysyłał

mnie

do sklepu, wciskając mi w rękę stuszylingowy banknot,

jakby powierzał mi oszczędności życia. Patrzył na mnie znacząco surowym wzrokiem, przypominał

oostrożności,jakątrzebazachować,mającdoczynieniaztakąsumąpieniędzy.Zamykałambanknot

wdłoni,bałamsięgozgubić,wziąćzadużotowaruiwogólebałamsięwszystkiego.Mójmózgjak

niezwykle szybki kalkulator przeliczał, sumował, porównywał ceny i podejmował ekonomiczne

decyzje.

Na

półkach szynki – kusicielki, perfekcyjnie odziane w folię, realne, namacalnie bliskie, sterty

czekolad na wyciągnięcie ręki, trudno się oprzeć. Kupowałam jednak to, co najpotrzebniejsze,

poddana srogiej samodyscyplinie. Żadnych luksusów. W domu smażyłam schabowe, bez chęci

i talentu. Nie chodziło o to, aby smakowały, miały po prostu być. Potem znowu czekanie z trochę

przypalonym obiadem, z kotletami jak podeszwy, a dnie umykały szybko, bez śladu emocji, bez

zmian,jednostajneiniesmaczne.Jedzenie,czekanie,wydalanie,znowujedzenie,potemzakupy,żeby

jeść, znany rytm życia, któremu całkowicie uległam. Nienawidziłam zakupów, chociaż wszystkiego

byłopoddostatkieminiemusiałamstaćwkilometrowychkolejkach,żebyzdobyćkostkęmasłaczy

żółty ser. Niedostatek towarów przypominał mi Polskę, a wspomnienie tasiemcowych kolejek

wywoływałouczucierozrzewnieniaimelancholii,aletakżeświadomośćzmarnowanegoczasu.Wtedy

pojęcie „zakupy” dawno przestało odpowiadać realiom, ponieważ nikt nie kupował tego, co chciał,

tylkoto,coudałosiękupić.Kiedywidziałamkolejkę,poprostuprzyłączałamsię,nawetniepytając,

co sprzedają. Było to właściwe obojętne, bo brakowało wszystkiego, a ewentualną nadwyżkę towaru

wymieniałosięnainny.

Półki

sklepowe

całkowicie opanowały ogórki konserwowe i ocet, królowały niepodzielnie

background image

w każdym spożywczym sklepie, czekając na zrozpaczonego konsumenta. Rano wyruszałam z misją

kupienia czegokolwiek, krążyłam po mieście, aby wreszcie po południu wrócić do domu, dumna ze

swojej zaradności. W kolejkach spotykałam znajome, sąsiadki przeczesujące dzielnicę pędem jak

charty, wietrzące zdobycz, koleżanki i znajome. Wszyscy stali w kolejkach, w których pulsowało

życiemiasta,zawieranoznajomości,tworzonoklubydyskusyjneihobbistyczne.Kobietypożądliwie

sięgały po zakupione proszki do prania lub pachnące mydełka i szampony, zachłannie, szybkim

ruchemwsuwałytowarydosiatekitoreb,osłaniającjeprzedwzrokieminnychkonsumentów.Nieraz

dawali po dziesięć sztuk, świetnie, można będzie wymienić na czekoladę! Tylko w sklepach

partyjnych dla towarzyszy nie brakowało towaru. Na hakach wisiały kiełbasy, podsuszane,

myśliwskie, piętrzyły się balerony, niestety, nie dla wszystkich. Trzeba było pokazać legitymację

partyjną,atejniechciałam,nawetzacenębaleronuiczekolad.Kiedyśwśródczekającychzobaczyłam

Anię, moją jedyną przyjaciółkę. Wyglądała depresyjnie i niezdrowo, cień dziwnego niepokoju

przebiegłpojejtwarzy,ledwieuchwytny.Wydawałomisię,żejestchora.Chciałamjejcośdoradzić,

ale Ania milczała, tłumiąc w ustach kiełkujące słowa. Stałyśmy naprzeciwko siebie. Próbowałam

odgadnąćprzyczynęsmutku,odczytaćzmilczącychustniewypowiedzianesłowa.Wreszciewskazała

ręką na brzuch ukryty w fałdach płaszcza i skrzywiła się nieznacznie. Pod wpływem negatywnych

emocjimówiładziwnietubalnymgłosem,zupełniezmienionymiobcym,niepasującymdoszczupłej

dziewczęcej sylwetki. Tłum ludzi napierał, zwietrzył bawełnianą orgię skarpet i rajstop

wczekoladowymkolorze,najbardziejpożądanych.Dziwiłamsię,żeAnianiczegonieżąda,niezłości

się,niezłorzeczysprawcy,nakręcałamwięcdelikatnie,leczkonsekwentniesprężynęzemsty.

Wzruszyła ramionami, posmutniała,

co

oznaczało, że nie wniesie sprawy do sądu, po czym

przybrałanieprzystępnąminę,jednąztakich,którewyrażałycałkowitąizolację,blokadę,zaporęnie

do przełamania. Tak ją zapamiętałam. Z rajtuzami w ręce, przygarbioną, z niepokojem na twarzy.

Znałam winowajcę. Wyrachowany i przebiegły, prowadził podwójny żywocik kanalii, udając

wzorowegomężaiojca.

Patrzyłam

za

nią, jak szła w kierunku wyjścia, popychana przez tłum zachłannych klientów.

Stanęłamwkolejce–pokornie,nasamymkońcu.Niebyłomowyoprzepychaniusię,bozawszektoś

czuwałnadporządkiem.

–Naspożywczymsprzedająpodwiebutelkiżytniej!–powiedziałgrubyjegomośćzzaniedbaną

długąbrodą.Informacjapodziałałajakpiorun,rażącumysłykolejkowiczów.Częśćznichnatychmiast

zrezygnowała z nowych skarpet na rzecz procentów, więc w ciągu kilku sekund kolejka na stoisku

pasmanteryjnymschudłaopołowę.

Wódka należała

do

najlepszych towarów wymiennych, za który można było wszystko załatwić.

Najbardziejzapobiegliwirobilisporezapasytegochodliwegoproduktu,składujączakupionebutelki

wwersalkach,abypotemsprzedaćpowysokichcenach.Melinyrosłyjakgrzybypodeszczu.Później

towary pojawiły się tak nagle, jak wcześniej zniknęły, tyle że teraz były tylko na kartki.

background image

Nieszczęśnicy, którzy, powodowani zachłannością, zbyt szybko wykupili swoje kartki, przez resztę

miesiąca cierpieli męki Tantala, widząc, jak inni wynoszą ze sklepu wiktuały dla nich niedostępne.

Małe dzieci przejawiały najmniej zrozumienia dla polityki żywnościowej i nie zawsze dały sobie

wytłumaczyć,żemamusianiemajużkarteczki,więcniemożekupićczekoladki.Posceniepełnejłez

i lamentów mamusie smażyły dzieciom z cukru i odrobiny tłuszczu coś w rodzaju toffi lub

preparowały ptasie mleczko ze sproszkowanego mleka i żelatyny. Nikt rozsądny nie przejmował się

spazmami maluchów, bo wiadomo, słodycze niszczą zęby, a tu nie ma porządnego materiału na

plomby.Pozatymwyrzeczeniawyrabiającharakterprzyszłegoobywatela,któremunierazprzyjdzie

zrezygnować z wielu rzeczy. Zakupy w tamtym okresie to była misja, do której się przykładałam.

Zdecydowanie chętniej przemierzałam cały Wrocław w poszukiwaniu żółtego sera, niż robiłam

zakupy w Wiedniu w najbliższym sklepie, gdzie nadmiar towaru oszałamiał mnie, nie mogłam

dokonaćwyboru.Chybawolałamzamałoniżzadużo,niemiećwyboru,niżmiećzaduży.Ogarniała

mnieniepewność,kiedymusiałamsięnacośzdecydować.Niemogłamzdecydowaćsięnaodejścieod

Tadeusza, więc zostałam, czekając, co przyniesie przyszłość, nowa sytuacja w nowym kraju. Mogła

się okazać zbawienna dla naszego związku bądź zabójcza, ponieważ Tadeuszowi nagle zabrakło

kolacyjek po przedstawieniu, piwka w knajpie z kolegami, operowej kochanki. Wiedziałam, że

sytuacja jest sztuczna, spreparowana, jednak widziałam ją jako szansę dla naszego małżeństwa.

Zapomniałamjuż,któratomabyćszansa.Naszzwiązekskładałsięzcałegopasmaszans,któreciągle

sobiedawaliśmy,dopókinieogarnęłonaszmęczenie.Kiedyzaczęłosiędawanieszans?Niemogłam

sobieprzypomnieć.

Może już

od

początku było za późno? Może to było tylko zauroczenie talentem, bogactwem,

miejskim sposobem życia, które szybko przeszło w zawiść? Kiedy rodzi się uczucie pomiędzy

miłościąazawiścią,niezdecydowane,bezstronne,wtedytrzebaodejść.Nieodeszłamjednak,mimoto

uważałam,żeTadeuszograniczamojąwolność,chociażdoniczegomnieniezmuszał,wyczułjednak

moją uległość. Z czasem uzależnił mnie od siebie, zupełnie dla mnie niezauważalnie, w sposób

wyrafinowany, bo za moim pozwoleniem. Poddałam się jego rządom, spełniałam polecenia,

konsultowałamsięprzykażdejokazji.Niepotrafiłamsprecyzowaćuczucia,jakimdarzyłamTadeusza,

aletobyłochybabardziejuzależnieniejakodalkoholu,narkotyków,kawyipapierosówniżmiłość.

Stawałam się coraz bardziej bezwolna. Z drugiej strony nawet odpowiadała mi rola podopiecznej,

któraniemusisięonictroszczyć,niepodejmujeżadnejdecyzjianiryzyka.Wyobrażałamsobie,że

wprzyszłościwszystkosięzmieni,żebędęsamodzielnierozwiązywaćswojeproblemy.Wizjetebyły

bardzorealne,wierzyłam,żekiedyśdojrzeję,totylkokwestiaczasu.Wystarczyczekać!Niedziałać,

czekać.Powoli,niezauważalnie,odpierwszegodniaznajomościpochłonęłamnierodzinaTadeusza–

bogaci patrycjusze w okazałej rezydencji, leżącej nieco na obrzeżach miasta. Dom oślepiał

przepychem,niebywałymjaknakomunistyczneczasy,alerównieżbrakiemstyluismaku,cowtedy

wcale mi nie przeszkadzało. Z tyłu za willą rozciągało się warzywne imperium złożone z kilku

background image

potężnych szklarni i namiotów. Ojciec Tadeusza, niski, krzepki mężczyzna, niedbale ubrany,

serdecznie uścisnął moją dłoń i rzucił mi zaciekawione spojrzenie zza okrągłych jak u Lenona

okularów. Żadnych cygar, wyszukanych garniturów ani nonszalanckich uśmiechów. Zostałam

w pokoju pełnym imitacji dzieł sztuki. Wkoło fałsz, pretensjonalność, fałszywy Picasso, fałszywy

Degas, zwykłe, tanie reprodukcje, nieautentyczne ludwiki i biedermajery, podrabiana porcelana

z Miśni, ale za to autentyczne figurki z zakładowej wycieczki do Kraju Rad. „Nie szkodzi” –

myślałam – „może to taki miejski styl, którego nie potrafię ocenić”. Podświadomie jednak dobrze

oceniłam,alektodopuszczadogłosupodświadomość?Mojąuwagęprzykułsalonpodróbekidopiero

dźwięcznygłosteściowejinspeprzeniósłmniedorzeczywistości.

Pozdrowiłam ją

tak

samo sztywno jak ona mnie i usiadłyśmy na kanapce obitej lśniącym

czerwonym materiałem. Przyglądała mi się bez żenady. Spojrzenia były coraz bardziej natarczywe,

a w połączeniu z milczeniem i ciszą muzealnego pokoju stawały się nie do zniesienia. „Co, do

cholery”–myślałamspłoszona.–„Cozjejelokwencją,takchwalonąprzezTadeusza?”.

Zastanawiałam się,

czy

nie powinnam powiedzieć czegoś miłego, bo bardzo chciałam się

przypodobać, a milczenie na dłuższą metę mogło wypaść niegrzecznie. Pierwsze wrażenie liczy się

najbardziej,więcpodjęłamrozpaczliwewysiłkinawiązaniarozmowy.Wkońcuprzemówiłaidopiero

wtedyodkryłamprzyczynęjejpowściągliwości.Mówiłamałoipowoli,ważąckażdesłowo,usiłując

ukryć lwowski akcent i niezgrabną frazeologię. Jej nieporadność językowa wprawiła mnie

wzakłopotanie,wmyślachliczyłambłędyfleksyjneistylistyczne,zdeformowaneidiomy,któreprzez

totraciłyswojepierwotneznaczenie.Byłowniejcośsztucznego,pewnegorodzajuzakłamanie,jakie

cechuje ludzi głęboko zakompleksionych, a jednocześnie szalenie ambitnych. Cała jej postać

uosabiałaniespełnionepragnienia,pretensjedolosu,zachłanność.

Wniesiono

kawę, ciasteczka i ptasie mleczko w eleganckim opakowaniu – przysmaki ze sklepu

partyjnego. Mój wzrok uporczywie powracał w stronę ptasiego mleczka i pożądliwie ślizgał się po

kolorowym opakowaniu. Niecierpliwie czekałam na znak rozpoczęcia uczty. Oprócz gospodarza

zjawiło się jeszcze rodzeństwo Tadeusza. Starszy brat – właściciel kilku dobrze prosperujących

kioskówwarzywnychikwiaciarni–orazmłodszasiostra,tegorocznamaturzystka,którejniepomogła

nawet protekcja wujaszka. Kompletna ignorantka o nieskazitelnej cerze i fiołkowych oczach, nikt

zatem nie lękał się o jej przyszłość. Poza tym ogromny majątek ojca rozproszyłby wszelkie

wątpliwości ewentualnego konkurenta. Łykałam jedno ptasie mleczko po drugim i słuchałam relacji

teścianatematuprawysałatyiróżnychjejodmianorazwpływutemperaturynawczesnąfazęwzrostu

tejrośliny.

–KiedyśpołowanaszegorodzinnegointeresubędzienależaładoTadeuszaioczywiściejegożony

–spojrzałnamniewymownie.–Możnaztego

nieźleżyć–dodałpochwili.

Milczałamuprzejmie,umożliwiając

obecnym

wolnąinterpretacjęmojegomilczenia.„Dlaczegoza

wszelką cenę chciałam do nich należeć? Może lepiej się wycofać, zanim będzie za późno?”. Jednak

background image

nigdynieumiałamkrytycznieocenićwdanejchwili,kiedymożebyćpóźno.Uświadamiałamtosobie

dopiero po fakcie. Chorobliwy brak pewności siebie powodował, że zawsze chciałam do kogoś

należeć,dokogośsięprzytulićipomarzyćowolności.Odrazudostrzeglimojezagubienie,dziecięcą

naiwność,brakambicjizawodowych.Odtądmiałamżyćwcieniuwielkiegomęża,aten,ktomastać

wcieniu,niemożeświecić.Wypadałookazywaćradość,kiedytotylkomożliwe,abywszyscymyśleli,

żemnieuszczęśliwili.Zawszemartwiłamniemojainność.Teraznadarzyłasięokazja,żebywtopićsię

wtędziwnąrodzinę,upodobnićsiędonich,myślećjakoni.

Wtopienie

się w rodzinę Tadeusza przyniosło mi ulgę, czułam się bezpieczna, akceptowana,

przynajmniej na początku. Bezpieczeństwo rozlewało się w żołądku ciepłą falą. Nikt zdawał się nie

zauważaćmojejniezdarności,brakuwyrobieniatowarzyskiego,chorobliwejwręcznieśmiałości–albo

nikomu to nie przeszkadzało. Rodzina Tadeusza przewidziała dla mnie pełnienie obowiązków pani

domu oraz pielęgnowanie sałaty i pomidorów. Pracę zawodową zgodnie uznano za nierentowną, bo

cóż można zarobić na nędznym etacie nauczycielki w komunistycznej Polsce? Jako żona maestro

musiałambyćpełnaoddaniaiuwielbieniadlamężaijegoartystycznychpoczynań.Odczasudoczasu

miał jeszcze dojść miły obowiązek reprezentacyjny, kiedy musiałam towarzyszyć mu na jakimś

przyjęciu.Tadeuszpodszedłdonaszegonarzeczeństwazchłodnymdystansem,jakbyproblemwcale

go nie dotyczył. Chciałam wyjść za mąż, a on uprzejmie pozwalał się poślubić. Właściwie nie

wiadomo, dlaczego chciałam wyjść za mąż. Chyba dlatego, że wiejskie baby, cioteczki, stryjenki,

babcie dopuszczały tylko taką alternatywę, ustanawiały system wartości. „Tylko nie być taką jak

ciotka Maryśka z Ławszowej!”. W niemodnych czółenkach, ze sztucznym złotym zębem i białej

bluzeczce zapiętej pod szyję była dla mnie antywzorem, archetypem starej panny. Niezamężne

podstarzałe pannice, rozwódki, porzucone narzeczone nie cieszyły się uznaniem wiejskiej

społeczności. Prawzorzec, narzucony mi w dzieciństwie, zaowocował teraz pragnieniem poślubienia

Tadeusza. Nie mogłam myśleć o niczym innym, jakby kierował mną jakiś wewnętrzny przymus,

przypominający schizofreniczne natręctwo. Najstarszy z braci, wujaszek Gienio, senior rodu,

prostackiinapuszony,decydowałowszystkim,nawetotym,czyTadeuszmożemniepoślubić.Układ

ten miał cechy neurotyczne, nie ostudziło to jednak moich zapałów, nie skłoniło do ucieczki.

Wujaszekwprowadziłwrodzinierządyabsolutne,karałinagradzał,awszyscybezsłowasprzeciwu

poddawali się jego tyranii. Jako komunista w najgorszym wydaniu bezwstydnie czerpał zyski

zprzynależnościdopartii,cowcalenieprzeszkodziłomuośmieszaćswychtowarzyszyibezczelnie

kpić z przywódców. Naturalnie po cichu i w wąskim gronie, oficjalnie bowiem biegał na wszystkie

zebrania partyjne i pochody pierwszomajowe, podczas których z chorągiewką w ręce wiwatował

wstronętrybuny,gdziegłupiouśmiechnięcistaliprzedstawicielekomunistycznegoestablishmentu.

Mariażgłupotyzwładzą,jakąposiadał,czyniłzniegoczłowiekaniebezpiecznego.Pomimobraku

wykształcenia, nie licząc szkoły partyjnej, dorobił się nawet jakiegoś kierowniczego stanowiska.

Główne jednak źródło utrzymania wujaszka stanowiły szklarnie. Naturalnie sam nie pracował, nie

background image

brukał cieplarnianą ziemią wypielęgnowanych, tłuściutkich jak serdelki, paluszków, lecz przed laty

sprytnie zainwestował całe mienie, umożliwiając rozkręcenie rodzinnego interesu. Prowadził dom

otwarty, w którym bywali wpływowi obywatele miasta, najczęściej czerwona arystokracja i inne

swołocze. Dzięki tym „skromnym kolacyjkom”, jak je określał, mógł załatwić od ręki wiele spraw,

które normalnie były nie do załatwienia. Nie miało większego znaczenia, skąd pochodzi gotówka –

w myśl zasady „pecunia non olet”. Cała rodzina bez wyjątku zachwycała się pomysłowością

rodzinnego mafiozo, prześcigając się w wazeliniarstwie. Wkrótce musiałam do nich dołączyć, aby

wujcio dał nam swoje błogosławieństwo. Od początku miałam swój makiaweliczny plan, który

przewidywał zaskarbienie względów wujaszka i zdobycie jego protekcji, a potem usamodzielnienie

się, umocnienie mojej pozycji w rodzinie, a w końcu podważenie jego autorytetu. Nie wiem, kiedy

pojął, że tylko gram rolę, a w istocie próbuję rozbić rodzinną hierarchię. W tych nieprzyjemnych

sytuacjach Genio milczał ponuro, złowrogo marszczył czoło, po czym rzucał krótkie „Aha”, jakby

przyjmował do wiadomości wszystkie moje impertynencje, i wychodził dostojnym krokiem. Ten na

pozór niewinny i cichy wykrzyknik posiadał ogromne napięcie dramatyczne, które pozwalało

domyślać się, że precedensy, na jakie lekkomyślnie sobie pozwoliłam, będą brzemienne w skutki.

Właściwie bezpośrednio nie odczuwałam żadnych konsekwencji, ale wokół mojej osoby powoli, bo

prawie niezauważalnie narastał chłód, na tym bowiem polegało mistrzostwo intryg wujaszka

Eugeniusza. W Wiedniu, z daleka od rządów wujaszka, mogłam wreszcie nabrać do niego dystansu,

wiedziałam,żejużwniczymminiezagraża,niemawpływunamojeżycieaninadecyzjeTadeusza.

Fizyczne oddalenie od Wujaszka działało jak balsam. Teraz może będę szczęśliwa, niezależna,

szczęście uzależniałam od sytuacji, konstelacji wydarzeń, warunków, które musiały być spełnione.

Zawszebrakowałojakiegośelementu,zawszeczegośbrakowałodoszczęścia...

Hałas

na

korytarzuprzypomniałmi,żejestemwWiedniuiżejużpóźno.Wstałamzfotela.Dosyć

wspomnień! Powinnam ugotować obiad albo przynajmniej posprzątać. Trzeźwo oceniłam nieład

w pokoju. Wyjrzałam na korytarz. Polacy z drugiego piętra wrócili z budowy. Obserwowałam ich

z ciekawością pomieszaną z odrazą, pogardą. Rano wybiegali w pośpiechu do kranów na korytarzu

inapełnialiwiadrawodą,bowmieszkaniachniebyłobieżącejwody,potemszybkieśniadaniezłożone

ztaniegobiałegochlebaikonserwyturystycznejijużpędzilidopracylubnajejposzukiwanie.Obiad

wraz z kolacją, najczęściej zupa z torebki lub fasolka po bretońsku, no i obowiązkowo piwko.

Współczułam im, ale gdzieś na dnie tego współczucia czaiła się złość i niechęć, ponieważ

niechlujnym wyglądem i pijackim bełkotem bezwiednie, lecz nieodwołalnie tworzyli image Polaka.

Obserwowałam ich często z okna mojego mieszkania, jak przemykają skuleni z zimna w kierunku

stacji metra, ubrani w tanie dżinsy typu „wycierusy”. Lekko uchwytna niepewność malowała się na

ich szarych twarzach. Tanie adidaski, rozpłaszczone pod ciężarem ciała, pochylona sylwetka

wdżinsowejkatanie,awrękutorbafoliowazBilli.Wkrótcetensmutnywizerunekpolskiegorobola

utrwaliłsięwświadomościAustriakówinawetpolicjapotrafiłabezbłędniewyłowićztłumunaszego

background image

rodaka, który przyjmował to zrządzenie losu z głupio zdziwioną miną. A to pech! Nie mogło być

mowy o jakimkolwiek tłumaczeniu ze względu na złą lub żadną znajomość języka. Co rezolutniejsi

rzucalizdławionymgłosem„turist”,alezarazzawartośćtorebkifoliowej–roboczeubranieidrugie

śniadanko–zdradzałarzeczywistycelpobytuwWiedniu.

Wolny

czasspędzalinajchętniejwswoimtowarzystwie,otoczenioparamialkoholowymi,snując

plany na bezproblemową przyszłość w kraju, wolną od kłopotów finansowych. W sobotę wieczorem

w polskich klubach-restauracjach zawsze była wysoka frekwencja. Zabawa w połów rodaczek

spragnionychemigracyjnejmiłościtrwaładobiałegorana.Żony,obarczonedziećmiibudowądomu

w Polsce, w każdy weekendowy wieczór wymykały się z obszarów pamięci swoich zapracowanych

mężów. Po prostu przestawały istnieć, męskie mózgi wypierały rodzinne obrazy ze swojej

świadomości,boliczyłasiętylkochwila,nieuchwytnymomentszczęścia,którymożesięwięcejnie

powtórzyć. Większość emigracyjnego bractwa koczowała w zatłoczonych mieszkaniach, na granicy

egzystencji,byuciułaćparęszylingówiszybkowrócićdokraju.Niekiedyto„szybko”trwałodziesięć

lat, tymczasowi emigranci wciąż nie mieli stałej wizy ani pozwolenia na pracę. W okresie letnim

grupękoczownikówwzbogacali nowiamatorzyrobienia szybkiejforsy,którzy przyjeżdżalitylkona

sezon,wczasieurlopów.Ciprześcigaliwszystkichwoszczędzaniu,boprzecieżnieprzyjechalipoto,

aby wydawać, tylko po to, aby zarobić. Aby całkowicie wykluczyć wydatki, przywozili ze sobą

wyposażenie,jakiepozwoliłobyrozbitkowiprzeżyćpółrokunabezludnejwyspiebeznarażaniasięna

torturygłodu.Przepastnatorbatypujamnikzawierałaśpiwór,żebymożnabyłospaćnapodłodze,bo

łóżkokosztuje,konserwyturystyczne,pasztety,paprykarze,słoikizeschabowymizalanymismalcem,

suchąkiełbasę,sery,zupywproszku,byniewspomniećośledzikachikorniszonach,nieodzownych

dodatkach do wódeczki. Polski emigrant wyposażony w tak oryginalną wyprawkę był niezależny,

przynajmniejwsensiekulinarnym.

Zczasemprzywykłamdoichwidoku,patrzyłamnanich,jakbynależelidoinnejnacji.Czułam,że

jestem lepsza – żona śpiewaka, królowa zatęchłej kamienicy, wyróżniona, właścicielka łazienki,

toalety w mieszkaniu, szafująca kwotą stu szylingów dziennie. Nie zaprzyjaźniłam się z żadnym

z nich, ale koniecznie chciałam poszerzyć grono znajomych. Taksowałam wzrokiem inne budynki

w naszej

dzielnicy, te ze świeżym tynkiem, stare odrestaurowane kamienice, wypatrując

przedstawicieli lepszej sfery emigracyjnej. Niestety, jeszcze długo po przyjeździe do Wiednia moje

kontaktyograniczałysięwłaściwiedomieszkańcówkamienicy.

Poszłam

do

Basieńki,sąsiadkizprzeciwka.Obiadisprzątaniemogąpoczekać,niebyłynamojej

liście priorytetów. Po korytarzu snuła się bez celu Dragica, Bośniaczka, którą zostawił mąż. Coraz

częściej widywałam ją błąkającą się koło domu albo na podwórzu, przycupniętą pod kasztanowcem.

Próbowała rozprawić się ze swoją tragedią na swój sposób, w milczeniu, bez łez i złorzeczeń.

Przeszłam obok niej obojętnie. Wszyscy z czasem nauczyli się przechodzić obok niej, jakby była

niepotrzebnymmeblemwystawionymnakorytarz.BasieńkanosiławsobiedziedzictwoSalome,które

background image

jąukształtowałoizredukowałodozewnętrznejpowłoki.Uważała,żetylkopięknowypielęgnowanego

ciała,wymuskanego,idealnegowkażdymdetalu,możezapewnićjejzainteresowaniepłciprzeciwnej.

Jeżeli będzie piękna, to wszyscy będą ją kochać, myślała, zapominając zupełnie o innych aspektach

życia.Kiedybyławdobrymhumorze,mogłotooznaczać,żepoznałakogoś,ktoewentualniewchodził

w grę jako kandydat na męża. Pragnienie wyjścia za mąż było wszechobecne w każdym

wystudiowanym geście, nawet gdy byłyśmy same, krygowała się, robiła zalotne miny, tak

zprzyzwyczajeniaalbożebyniewyjśćzwprawy.Siadywałyśmywjejkuchni,będącejjednocześnie

łazienką, i popijałyśmy kawę. Dzieliła skromny pokoik z Gosieńką, zaprogramowaną na zdobycie

austriackiegoobywatelstwa,którawciążwypełniałajakieśformularze–najejłóżkupiętrzyłsięstos

papierów. „Pozwolenie na pracę, obywatelstwo, prawo stałego pobytu” – zdawało się poskrzypywać

łóżkopoddanezamaszystymruchomjejrękiuzbrojonejwdługopis.

Okna

kuchniwychodziłynakorytarz,więcmożnabyłoobserwowaćwchodzącychiwychodzących

lokatorówitych,którzykorzystaliztoalet.Zakładałyśmysięoto,ktopotrzebujenajwięcejczasuna

załatwienieswojejpotrzeby,ipotygodniuwyłoniłyśmyzwycięzcę–sąsiadazkońcakorytarza,który

siedząc na sedesie, przeglądał ogłoszenia o pracę. Gdzieś obok gruba Turczynka szurała garnkami,

ktoś na górnym piętrze przesuwał meble, Dragica maszerowała po korytarzu, tupiąc sandałami.

Łowiłyśmykażdydźwięk,abypotemgointerpretować,tworzyćhistorieniezawszeprawdziweisnuć

domysły. Basia cierpliwie czekała na moje zwierzenia, naiwna i czujna. Może jednak dam znak,

powiem coś, co mnie, szczęśliwą mężatkę, w jakiś sposób zdemaskuje. Nieudane małżeństwo

uważałam za rzecz wstydliwą i milczałam, dopóki było to możliwe, dopóki na zewnątrz wszystko

wyglądałodobrze,poprawnieimieszczańsko.Stosowałamstarąkomunistycznązasadę–podawałam

dowiadomościupiększonyobrazmocnosfałszowany.„Mammęża,jestemwartościowąkobietą,ktoś

się mną zainteresował, jeszcze chociaż rok, dwa odgrywać tę rolę. Co będzie potem? Rozstanie,

rozwód”. Już wtedy wiedziałam, że wkrótce nadejdzie koniec. Basia dopuszczała mnie do swoich

marzeń, przyziemnych, zwyczajnych, lecz dla niej niedościgłych. Żeby tak trochę pieniędzy zarobić

nadomwPolsce,znaleźćmęża,wykształconego,dobregoiprzystojnego,kawalera,bokoniecznyjest

ślubkościelny.MarzenieBasieńki:onacaławbieli,atłumygościwiwatują,sypiąryżemczyczymś

tam jeszcze. Mój ślub z wielką pompą był dla mnie smutnym dniem. Matka wysłała mi kartkę

zżyczeniami.Listy,czasamitelefontojedynykontaktznią,alechybaniezależałominawiększym.

Obie trzymałyśmy się niepisanych reguł. W kościele wlepiłam wzrok w misterne koronki i ręcznie

robione hafty mojej ślubnej sukni, która kosztowała majątek. Ksiądz przedłużał ceremonię,

zamęczającwszystkichfragmentamilistuŚwiętegoJanadoKoryntian.„Gadaj,gadajjaknajdłużej”–

myślałam złośliwie. – „Niech się komuch pomoczy, w końcu ślub w październiku to jego pomysł”.

Z satysfakcją myślałam o tym, że na zewnątrz drżą z zimna wujaszek i jego towarzysze, skropieni

nieprzyjemnąjesiennąmżawką.Przycupnęlinawąskiejławeczcewdyskretnejodległościodkościoła,

tak aby nikt niepożądany nie mógł zarzucić im uczestnictwa w mszy, a jednocześnie wystarczająco

background image

blisko, aby w odpowiednim momencie niepostrzeżenie przyłączyć się do wychodzących gości.

Asekuranctwo typowe dla wujaszka, który ze względu na działalność partyjną nie przestąpił progu

kościoła,alejakoseniorrodumusiałwziąćudziałwuroczystości.Jakzwyklepomistrzowskupotrafił

pogodzićsprzeczneracjeiwyjśćobronnąrękązkażdejsytuacji.Wszystkojednakmaswójkres,więc

kiedyprzyszła„Solidarność”,straciłgruntpodnogamiimiotałsięjakliswkurniku,któryniewie,co

marobić,bomożezłapaćtylkojednąkurę,aniewie,któranajtłustsza,inatympolegajegodylemat.

Wujaszek wytypował źle i wszystko stracił. Zanim jednak do tego doszło, miał jeszcze przed sobą

kilkatłustychlat.„Możebytakwostatniejchwiliopuścićkościół?Powiedzieć»Nie«,unieśćlekko

prawą stronę sukni, bo inaczej mogłabym się zaplątać, i ostentacyjnie wyjść? Chyba jednak wybiec,

boniestarczyłobymiodwagi,abykroczyćspokojnieprzezcałąnawę”–byłytojedynemyśli,które

przyszły mi do głowy podczas zakładania obrączek. Wujaszek przygotował niespodziankę,

Volkswagen Golf, ale tylko dla Tadeusza, bo kobiety nie potrafią prowadzić samochodu. To jasne.

Potem jeszcze jedna niespodzianka – dwa pokoje na górnym piętrze z osobną łazienką, bo jadać

mieliśmy wspólnie. W wyposażeniu mieszkania znalazły się oczywiście wszystkie wspaniałości,

jakichnormalnieniemożnabyłokupić:pralka,lodówkaitelewizor.Niewzruszyłymojegosercainie

wyżłobiły podziwu na mojej pokerowej twarzy, podziwu, jakiego wszyscy ode mnie oczekiwali.

Pięknemieszkanie,leczbezużyteczne.Niemiałamzamiarutammieszkać,nigdy.

–Ślubbyłwspaniały,byłamtakaszczęśliwa–łgałamniewiadomodlaczego,pogrążającitakjuż

pogrążonąwżalu

Basieńkę.

Słuchałazamyślona.

Wymagania

rosły,latapłynęły,aodpowiednikandydatsięniezjawiał.Każda

nowa znajomość przynosiła nadzieję, może ten kolejny będzie lepszy, może się ożeni. Regularnie

odwiedzałakościół–instytucjęscalającąwszystkichemigrantów–abytambystrymokiemwyłowić

z tłumu nowych przybyszy z kraju, a każdej niedzieli można było wypatrzeć nowe twarze. Nie

wszystkich interesowała msza, ponieważ już podczas nabożeństwa niezbyt dyskretnym szeptem

wymieniali uwagi na temat cen opon samochodowych. Pod kościołem tłum rozkwitał, ożywiał się,

dzielił się na grupy i podgrupy, w zależności od zainteresowań i potrzeb. Na tym niewielkim

przykościelnym skrawku ziemi, który przez godzinę zastępował rodakom ojczyznę, można było

załatwićwszystko;mieszkanie,pracę,wizę,poznaćpartnera„nażycie”,kupićisprzedaćsamochód,

używanykomputer,zjeśćpierogiruskiewbarzeobok.

Nie

lubiłam rozmawiać z Basieńką o Bogu. Była sztywna, wprawiona w ramy konwencjonalnej

naukiKościoła.Straszyłamniemękamipiekielnymiikońcemświata.

– A niech już w końcu otworzą te pieczęcie, wszystkie siedem! Ciekawa jestem, co nastąpi –

mówiłam zaczepnie. Dziwiła się, nie wiedząc, o jakie pieczęcie mi chodzi. Wywoływało to u mnie

krótkieatakiagresjisłownej.

–PrzeczytajBiblię,zamiastbiegaćdokościoła–powiedziałam.Terazzkolei

Basieńkaoburzyła

sięniewiadomodlaczego.

background image

WniedzielęTadeuszodwołałprzedstawienie.Cieszyłamsięztychochłapówzwyczajności,jakie

czasamirzucałminapocieszenie.„Wszystkobędziedobrze”–powtarzałamsobiejakmantrę.Trzeba

myśleć pozytywnie. Tadeusz robił kotlety, maltretował tłuczkiem tkankę, łamał łańcuchy DNA,

miażdżył martwe komórki. Mięso wycięte z części świńskiego tyłka przyprawiało mnie o mdłości.

Odwróciłamgłowę.

Jak

zginęłataświnia?Naglezrobiłomisiężalświni,pomimoobrzydzenia,jakie

czułamdojejróżowegowłochategociała.

–Musimypomyślećopracydlaciebie–mówiłTadeuszcoparęmiesięcy,aleniepodejmowałam

tematu.Niewiadomobyło,ktowłaściwiemasięotopostaraćanijakiegotypumiałabytobyćpraca.

Pomyślał chwilę i postanowił, że weźmiemy się do tego od poniedziałku. Potem zawsze mijały

dziesiątkiponiedziałkówiTadeuszznowuwracałdotematu,boprzecieżniemożnacałyczassiedzieć

wdomu.Nic

nieusprawiedliwiałomojegonicnierobienia,żywotapolipapoczciwego,alejednaktylko

polipa.

W Polsce zabroniono mi pracować, oficjalnie i kategorycznie, bo przede wszystkim miałam być

gospodynią domową, a i to proste, naturalne kobiece zadanie przerastało mnie. Grzeszyłam brakiem

czegoś tam lub nadmiarem czegoś innego, nigdy nie znalazłam się w odpowiednim przedziale

wymogów. Świętokradczo nie czciłam niedzielnych wizyt wujaszka i teściów, często o nich

zapominałam,jakbyniebyłydlamnieważne.Nigdyniewzniosłamsięnawyżynykulinarne,bonie

umiałam znaleźć ani odrobiny romantyzmu w ubijaniu kotletów lub napychaniu kaczki pasztetem

z wątróbek. Co za przyjemność wdzierać się pięścią pełną pasztetu w kaczy otwór lub rozpierać nią

kurze biodra aż do wydania przez nie cichego jęku? Jak usmażyć bez obrzydzenia nóżkę kurczęcia

pokrytąoskubanązpiórskórą,ślizgającąsiępomięsiejakstaregaciebezgumki?Musiaływystarczyć

turystyczna, makaron z keczupem i frytki. Znowu zapomniałam o wizycie teściów, co było jednym

zgrzechówgłównych

dekalogu

Tadeusza.

–Dlaczegoniepamiętaszotak

ważnychrzeczach?!–zapytałwtedy.

–Botoniesąważnerzeczy!–odparłam.–Pomógłbyślepiej–wskazałamnabryłkęzamrożonego

mięsa, z którego w ciągu godziny musiałam wyczarować schabowe. Niechętnie wziął nóż do ręki

iusiłowałpokroićmięsno

na

grubeplastry

–Co

właściwierobiszcałydzień?Popatrz,jakwyglądamieszkanie!

Czekał

na

odpowiedź. Trzymał w ręce kotlet, potem ze złością rzucił go na patelnię. Olej

zaskwierczał.Ażodskoczyłam.

Musiałamodpowiedzieć,

ale

niewiedziałamco,borzeczywiścieniezajmowałamsiędomem.

– Kontempluję świat – wybrałam najgorszą z możliwych odpowiedzi, prowokacyjnie, świadoma

reakcji.–

Zastanawiam

sięnaprzykładnadsensemżycia.

– Bardzo przydatne – zasyczał. – Ciekawe, czy wyżyłabyś z tych swoich literackich rozmyślań,

gdybym cię nie utrzymywał! Polonistyczne bzdury! Weź się lepiej do roboty! – w głosie Tadeusza

brzmiała groźba. Poczułam lekki skurcz w żołądku, jak zawsze, kiedy się zdenerwowałam. Samotny

background image

bąk krążył uparcie po zakrętach mojego jelita, chcąc wydostać się z hukiem na zewnątrz. Napierał,

rósł wraz ze strachem przed słowami, groźbami, które Tadeusz mógł w każdej

chwili

wymówić.

Myślałam,żejeżeliniebędąwypowiedziane,tonieistnieją,niebędąmizagrażać.

Pozbierałam z foteli części garderoby i podniosłam leżące na podłodze gazety. Tadeusz bardziej

niż ja wstydził się bałaganu i brudu, jakimi naznaczone było nasze mieszkanie od początku

znajomości.

Dbał

bardziej

o pozory niż o nasz związek. Przed przyjazdem rodziców usiłował choć na krótko

nadaćnaszemumałżeństwupozoryharmonii,amieszkaniuprzywrócićład.

Dzwonek. Bez

pośpiechu otworzyłam drzwi i wytrzeszczyłam lekko oczy, by ukryć złość

i niezadowolenie. Czytałam gdzieś, że człowiek nieprzychylnie do kogoś nastawiony reaguje

przymrużeniem oczu na widok tej osoby. Trwa to zaledwie ułamek sekundy, ale bystry obserwator

możetozauważyć.Zastosowałamwięctrikzwytrzeszczemoczu,comogłobyćpozytywnieodebrane

jakowyrazzdziwienia,nawetradości.

– Proszę, wejdźcie, bardzo się cieszymy – zmusiłam się do uśmiechu. – Nie spodziewaliśmy się

was tak wcześnie. Jeszcze nie zdążyłam posprzątać – wyjaśniłam niezręcznie. Teściowa dała mi do

zrozumienia, że nie jest to stan wyjątkowy. Usiadła w fotelu, uprzednio

strzepnąwszy ostentacyjnie

okruchychleba.

Nerwowo

ścierałamblatstolikapoklejonegoresztkamijedzeniaipokropionegopiwemlubczymś

innym, równie klejącym. Robiłam przy tym wiele niepotrzebnych gestów, machałam w powietrzu

ściereczką,rozsiewającdodatkowokurzwokółgości.

Tadeusz

wyszedł wreszcie z kuchni i przywitał się zupełnie naturalnie i wesoło, jakby kłótnia

między nami była jedynie sennym koszmarem, dalekim od rzeczywistości. Świetnie grał rolę

szczęśliwego małżonka, no cóż, trudno się dziwić, w końcu studiował na wydziale wokalno-

aktorskim,więcposiadałpewnepredyspozycjedogryscenicznej.Zaprezentowałobecnymswobodnie

uśmiechniętątwarz.Górnawarga,lekkozwilżonaiślimaczowybrzuszona,górowałanaddolnąwąską

i cofniętą Nie lubiłam, kiedy się ślinił, i dziwiło mnie u niego to niemowlęce zachowanie, którego

wcześniej nie zauważyłam. Nagle poczułam, że duszę się ciężkim powietrzem naszego mieszkania,

zatrutymjademzakłamaniaisztucznejwesołości.Musiałamotworzyćsobieokno,chociażniewielkie

okienko wolności, samorealizacji, musiałam coś zmienić, chociaż raz zadecydować o sobie, zgłosić

pretensjędożycia.Przygotowałamsięnagłównestarcie,ustawiająctalerzenastole,apotempodczas

obiaduoznajmiłamgłośnoiprzesadniewyraźnie:

– Szukam pracy, oczywiście w swoim zawodzie – zabrzmiało jak prowokacja i tak to odebrał

wujaszek. Wybałuszył na mnie swe świńskie oczka, co zwykle czynił, kiedy sytuacja przerastała

skromnemożliwościjegoumysłu.Nieodważyłamsięspojrzećmuprostowoczy,aleczułamnasobie

ciężar jego spojrzenia, naładowanego ujemnie zdziwieniem i niedowierzaniem. „Nauczycielka

polskiego”–zdawałysięmówićwydętepogardliwieusta.Uznałpomysłzaniepotrzebnąstratęczasu

background image

iprzeszedłnadniądoporządkudziennego.–Jużpostanowiłam–drążyłamkwestię,którąwujaszek

uznałzazamkniętą–ichcęzadecydowaćotym

sama!

Wujaszek

jakby nie zrozumiał tej impertynencji, burknął swoje krótkie, nieznoszące sprzeciwu

„Nie,niemamowy!”ipoświęciłuwagęschabowemu.

Tadeusz

zpasjąrozgniatałziemniakinatalerzu,niemiałzamiarumipomóc.Inniskonsternowani

milczeli. Pozwolili wujaszkowi rozprawić się ze mną, ukrócić moje fanaberie, ukarać za brak

poszanowaniadlapracyprzypomidorachisałacie.

–Niewtrącajsię!Niktniepytałcięozdanie–wypaliłamijednocześniedość

energicznie

wstałam

od stołu, przewracając talerz ze schabowym. Wujaszek prychnął, podskakując lekko na fotelu, tak

jakbyniewidzialnasiłamojejuwagizatrzepałajegocielskiem.

Była

to

kolejna wielka konfrontacja, próba podważenia autorytetu wujaszka, samotna walka

o niezależność, której nikt nie rozumiał, bo przecież na początku wszystko mi się podobało,

akceptowałam każdą decyzję familii. W przedpokoju wbiłam się w sweter, który naturalnie stawiał

opór, jakby był o dwa numery za mały, i pospiesznie opuściłam mieszkanie. „Aha” – usłyszałam

jeszczetylkogłoswujaszkaizłowrogiepomrukijakzdżungli,którewypełniałypokój.Dokądteraz?

Ania, nikt inny nie wchodził w grę. Biegłam, potykając się o kocie łby Starego Miasta, przez źle

oświetlone ulice, złowieszczo ciche i wyludnione, odbijające echem stukanie podbitych metalem

obcasów.

Ania

miałanasobieobszernywytartyszlafroczek,krótko,pojakobińskuobciętewłosysterczały

niesfornie. Opowiedziałam jej o swoim wyczynie. Rozpierała mnie duma i pewnie urosłabym jak

balon,gdybymniemusiałacochwilękurczyćsięzestrachunamyślowujaszku.

Ania

wykonałazapraszającygestiweszłyśmydopokoju,czystegoiwypolerowanegojakmuzeum.

Zkuchnidobiegałyodgłosymycianaczyń,przeplataneurywanymszlochem.Domyśliłamsię,że

matka Ani została dopuszczona do tajemnicy nieślubnego poczęcia. Ojciec dziecka żonaty, a pfuj!

Opłakiwała więc Anię jak zmarłą, a kto wie, czy śmierć nie byłaby łatwiejsza do zaakceptowania.

Usiadłyśmynaniemodnejkanapieprzykrytejkapąiobłożonejmałymi

poduszkami

zupełnieniepod

kolor.

Martwiła się,

biedna, co

powie sąsiadkom, które stanowiły jej cały mikroświat, ponieważ

z wyjątkiem krótkich wypraw na zakupy prawie nie opuszczała kamienicy. Sąsiadki – przyjaciółki

pytały zawsze z obłudnym uśmiechem, kiedy Ania wychodzi za mąż, bo czas po temu najwyższy.

Pytano naturalnie z czystej życzliwości. Ciekawość i życzliwość rosły wprost proporcjonalnie do

wielkościbrzuchaAni,takwięcrodzicenajchętniejukrylibyjąprzednatrętnymispojrzeniamicałego

świata. Wyjściówkę otrzymywała tylko do pracy, żadnych prywatnych spotkań i nie pomogły

tłumaczenia, że ze względów fizjologicznych drugi raz nie zajdzie w ciążę. Pozostałyśmy więc

wmuzealnymmieszkaniu–więzieniu,wśródszlochówdochodzącychzkuchniigłośnegonerwowego

chrząkaniazpokojustołowego.

background image

Ania

zdziwiła się, że chcę pracować zawodowo. Wtedy uświadomiłam sobie, że właściwie cały

zatarg z wujaszkiem to z mojej strony próba sił. Tak naprawdę nie miałam zamiaru pracować, bo

wiązało się to z dużą odpowiedzialnością, a ja nie chciałam za nic odpowiadać. Szybko zmęczyłby

mnie szkolny kierat i rozwrzeszczane dzieci lub pretensjonalne nastolatki. Zimny dreszcz zatrzepał

moimciałemnamyślotym,jakmogłasięskończyćtakademonstracjaniezależnościisuwerenności,

przecież mogliby się zgodzić. Najgorsze było to, że Tadeusz nie stanął po mojej stronie, wolał nie

narażaćsięwujaszkowi.Zrozumiałam,żezGieniemmogęprowadzićtylkowojnępodjazdową,anie

uderzać frontalnie, bo cała rodzina to wytresowane cyrkowe pudle, gotowe na każde skinienie

wujaszka.

Wróciłampóźno.Wpokojupanowałidealnyporządek,jakaśniewidzialnarękawymiotłazniego

całykurzwszechczasów. Nawypolerowanymblacie ławyktośpieczołowicie ułożyłmałehaftowane

serwetki. Tadeusz mył naczynia, robiąc przy tym wiele hałasu. Stanęłam w drzwiach kuchni oparta

oframugę,przybierającluźnąpozę.Wrzeczywistościbyłamspiętainiepewna.

– Zachowałaś się

jak

prostaczka! – stwierdził dosyć cicho ze względu na późną porę. – Albo

przeprosiszwujka,alboniemamysobienicdopowiedzenia!–zagroził.

– Nie przeproszę – powiedziałam cicho. – Po co się wtrąca? Szlag mnie trafia na widok tych

wszystkichhołdów,jakieskładacietemukomunistycznemubandycie!Tyteżzachowujeszsięwobec

niego jak pies, który napaskudził w pokoju – ciągnęłam niewzruszona. Milczał, zbierał myśli

i nerwowo

wycierał naczynia. Wiedziałam, że przystąpi do ataku, nie wiedziałam tylko, od której

stronymniezaatakuje.Niestety,jaksięokazało,odnajboleśniejszej.

–Jesteśwstrętną,zarozumiałą,aprzedewszystkimnieokrzesanądziewczyną.Niewiem,comnie

skłoniło,żebyzwiązaćsięzkimśtakimjakty.TentwójJagniątków,októrymtakmarzysz,tojedyne

miejsceodpowiedniedlaciebie!Tylkotampowinnaśprzebywać,wlesie!–sapałzezdenerwowania.

Czekał na moją reakcję. Starałam się zachować pokerową twarz i nie pokazywać emocji. Taka

niekonwencjonalnapostawazmojejstronyjeszczebardziejgorozwścieczyła.Byłprzyzwyczajonydo

moichhisterycznychkrzykówiżałosnychbiadoleń.Milczeniezaskoczyłogo.Patrzyłnamniejakby

z niedowierzaniem. Dlaczego nie wrzeszczę, nie pieję, nie zawodzę? Obserwowaliśmy się

w milczeniu. „Czy rzeczywiście kiedyś kochałam

tego

człowieka – choć krótko? Po co za niego

wyszłam?Przecieżto,cozrobiłamzeswoimżyciem,niemasensu...”.

Wyszłam

do

łazienki i usiadłam na brzegu wanny. Czułam się bezradna, wypalona od środka,

pusta, jakby ktoś pozbawił mnie myśli i uczuć. Miejsce nienawiści i złości zajęła obojętność,

przynajmniejchwilowa.Nawetnieszukałammożliwościrozwiązanianaszegokonfliktu,wiedząc,że

jedynym naprawdę dobrym rozwiązaniem byłoby rozstanie, ale na to nie byłam przygotowana.

Potrzebowałam czasu na oswojenie się z myślą, nigdy nie byłam zdolna do podejmowania decyzji,

męczyły mnie. Teraz też nie miałam siły, aby wyjść z tej cholernej łazienki i stawić czoła

problemowi, siedziałam więc na brzegu wanny, wodząc bezmyślnie wzrokiem po brudnych flizach.

background image

„Co zrobię, jak zostanę sama? Nie mogę zostać sama, to przerażające uczucie. Podanie ręki na

pożegnanie, ostatnie przytulenie się, potem tylko samotność. Tak jak wtedy, kiedy ojciec postawił

mnie na środku pokoju, pocałował, przytulił i pospiesznie odszedł, jakby uciekał. Listy i kartki od

matki,krótkie,zżyczeniami,sporadyczneodwiedziny”.

Skrzypnęły

drzwi

i Tadeusz wsunął ostrożnie głowę, jakby w obawie przed moją agresją. Kiedy

zobaczył,żewyglądamjakstarasfatygowanapacynka,sflaczałaipozbawionaręki,którająożywia,

wszedł pewnie do łazienki, oceniwszy sytuację jako zupełnie dla siebie bezpieczną. Patrzył na mnie

przenikliwie,alewjegooczachniewidziałamzłości.

–Jesteś

ze

mnąnieszczęśliwa!Takmipowiedziano...

„Ciekawe,

kto

jest taki spostrzegawczy?!” – pomyślałam w popłochu, bo trafił w dziesiątkę.

Milczałam.Prawdaoznaczałabyrozstanie,więcstraciłabymdachnadgłowąiśrodkidożycia.Lepiej

więc żyć tak dalej, oby nie gorzej. Znane cierpienia są lepsze od nieznanych, zaskakujących,

nieoswojonych.Wkońcutonictrudnegoprzeprosićwujaszka,wyplućzsiebiekilkazdań,wcześniej

ułożonych,wyważonych,bezgłębi.

–Wiem,żejestdziwny,alecięlubi.Zadzwońipowiedź,że

ci

przykro.No,zresztąsamawiesz.

Na

myśl o wujaszku poczułam skurcz w żołądku. Za kilka słów skruchy uzyskałabym spokój

izawieszeniebronizTadeuszem.Pragnęłamciszy,spokoju,uznaniainieznosiłam,kiedywystawiano

mój charakter na próbę, kiedy musiałam wykazać się silną wolą i uporem. Wcześniej czy później

zawsze zapominałam o wszystkich przykrościach i wmawiałam sobie, że właściwie sama jestem

winnawszystkimnieporozumieniomikłótniom.Toprzezto,żezniczymsobienieradzę,żezawsze

cośpowiemwnieodpowiednimmomencie.Nigdyniewybrałamwłaściwejchwili,żebysięodezwać.

Zawsze albo za późno, albo za wcześnie, albo nie do tej osoby, co powinnam! To, co mówię, jest

prowokacyjne,czasemzłośliwe,nieprzemyślanelubzbytprzemyślane.

„Idź

na

ugodę, po co wywołujesz awantury?! Będziesz mieć dach nad głową, żadnych trosk

finansowych.Czasysąciężkie!”–przekonywałmnieduchowykarzeł,któryoddawnazamieszkałwe

mnieidręczyłmojąduszę,obiecująclekkieżyciewzamianzautratęgodności.

–Możezadzwonię–powiedziałam.

Był

rozpromieniony, natychmiast

podchwycił litościwie kiełkującą nadzieję na dalszą niczym

niezakłóconąprzyjaźńzwujaszkiem.

– Po co ci pracować? Wystarczy, że zajmiesz się domem. Jeżeli pójdziesz do pracy, to będziesz

miała jeszcze mniej czasu i siły... Całkiem

zaniedbasz

nasze mieszkanie! Przyznaj, że już teraz nie

wyglądanajlepiej,choćniemaszżadnychinnychobowiązków,pozakontemplacją,naturalnie–dodał

ironicznie.

Zrezygnowałam z walki. „Może rzeczywiście nic nie robić, tak jak dotychczas? Można dłużej

spać,oglądaćfilmy,iśćdokoleżanki...Tylkoczytozastąpimiprawdziweżycie?Cowłaściwiejest

prawdziwymżyciem?”.Wiedziałam,żewystarczyterazmilczećikonfliktbędziezałagodzony.Rano

background image

przeprosiłamwujaszka.Wprzełykuczułamcałątreśćżołądkową.Wujaszekmilczałwyniośle,dałmi

wypowiedzieć paskudne zdania do końca. Wszystko wróciło do normy, wtoczyło się na dawne

koleiny.

WPolsceTadeuszniechciałsłyszećomojejpracy,aterazciągleotymmówił.Zawszerobiłam

coś wręcz przeciwnego niż ode mnie oczekiwano. Właśnie teraz, w Wiedniu, nie chciałam iść do

pracy,nieczułamsięnasiłach.JednakkiedyTadeuszotym

mówił,kiwałamzezrozumieniemgłową,

odczasudoczasurzucałam:„Uhm.Pomyślę,pomyślę”.

Nie

miałamzamiarupracować.Mójcichyprotestbyłodwetemzatamtenincydentzwujaszkiem.

Kiedyusiedliśmydoobiadu,Tadeuszwręczyłmikopertę.

– Zapomniałem ci powiedzieć, że mamy zaproszenie do ambasady RPA. Konsulowi podobał się

naszwystępizaprosił

wszystkich

solistów.

Jęknęłam bezgłośnie.

Rzadko

zabierał mnie na oficjalne przyjęcia. Reprezentowałam Tadeusza

nieudolnieibezwdzięku,niemiałsięczympochwalić,alubiłsięchwalić.„Gdybymodniosłasukces

towarzyski,wszystkoułożyłobysięinaczej”.Denerwowałamnieniefrasobliwośćmojegomęża,jego

spokój – nawet w obliczu ważnych spotkań i bankietów. W takich sytuacjach zawsze miałam

wrażenie, że bawi go mój strach, aż nadto widoczny, więc podsycał go jeszcze bardziej, krytyczne

oglądałmojąsukienkęifryzurę,którązrobiłamsamazapomocądwóchgumekigrzebyka.

–Jakwyglądam?–mójgłosbłagałożyczliwy

werdykt.

–Normalnie.

–Asuknia

?

–No,możebyć.

–Włosy?

–Ujdzie.

Zawsze

tylko: może być, ujdzie w tłoku, normalnie, przeciętnie, nigdy: świetnie, wspaniale.

Przeciętnośćbrzmiałajakzarzut,pretensja,żeniemożebyćlepiej,żewszystkotylkownormie,ale

raczejwdolnejgranicy.

Większość gości skupiła się w holu, który służył za garderobę i palarnię, w oczekiwaniu na

oficjalnerozpoczęciebankietu.Weszłamdrżąca,jakbyprzejąłmnieziąbmarmurów,aleprzeszywał

mnie strach przed spotkaniem z eleganckim towarzystwem. Zapomniałam, jak brzmiały wyuczone

regułki przywitalne, pożegnalne, podziękowania i prośby. Wszystko na nic, znowu bąkałam coś pod

nosem lub stałam jak zaczarowana z oznakami kompletnej afazji. Mój mąż pozdrawiał wszystkich

niezbyt poprawną angielszczyzną, co nikomu nie przeszkadzało. Sypał dowcipami, nie zważając na

poprawność budowanych zdań. Mylił szyk, przekręcał wyrazy, a wymowa była nie do przyjęcia, ale

mówił.Milczałamjakprzygłupiznowubiegałamwzrokiempościanachipodłogach.Stołynakrytena

białooferowałysałatki,owoce,kanapki,takwykwintneimikroskopijne,żenajrozsądniejbyłobytylko

naniepatrzeć,ponieważprzyniezręcznymugryzieniukunsztownepiramidkizłososiarozpadałysię

background image

lub kawior spływał po palcach. Nie odważyłam się. Co będzie, jeżeli spadnie mi pomidor albo

majonezprzylepisiędoręki?Czułamsięniezręcznie,stojącpośrodkusali,amojeręcewydawałymi

sięzaduże,zadługie,przeszkadzały,niewiedziałam,coznimizrobić.„Cosięrobizrękoma,stojąc

pośrodku sali bankietowej? Trzeba do kogoś przylgnąć”. Stanęłam obok wytwornej damy w czerni,

która z dystynkcją i perfekcyjną angielszczyzną opowiadała o swoim występie w Covent Garden.

Patrzyłamnajejpooranązmarszczkamitwarz,pełnąekspresjiiżycia.

– Londyn

to piękne miasto – wypaliłam nagle zupełnie nie na temat, ponieważ postanowiłam

sobie,żechoćrazodezwęsięnatymprzyjęciu.Wszyscyspojrzelinamniejaknaintruza,aledama

uśmiechnęłasięprzyjaźnie.

–Miasto

mojejmłodości.

Przerwała

opowiadanie

i zamyśliła się. Grono słuchaczy poruszyło się niespokojnie, zaszeleściło

szeptem oburzenia. Pan z bródką patrzył na mnie wilkiem i cmoknął cicho z niezadowoleniem.

„Wszystko mi jedno” – pomyślałam. Byłam z siebie dumna. Chciałam, żeby zauważył to również

Tadeusz, który był zajęty flirtowaniem z chudym babskiem o wydłużonej twarzy jak z obrazu

Modiglianiego.Wpośpiechuopuściłamgrupęsłuchaczystarejdamy,coniewypadłozbytgrzecznie.

Dłuższąchwilęstałamzpustymkieliszkiempośrodkusali,niezdecydowana,niepewna,czypowinnam

podejść.Kiedysię doniegozbliżyłam, obrzuciłmniewściekłym spojrzeniem.Przeszkadzałam.Mój

głosmiałzabrzmiećlekko,nawetwesoło,jednakwydałamzsiebietylkocharczące,nieprzyjemnedla

uchadźwięki.Przedstawiłamsięchudejdziewczynieinieproszonastanęłamprzymężu.Rozmowasię

niekleiła.Dziewczynaspochmurniałaipodbylejakimpretekstemprzeszładoinnejgrupysłuchaczy.

Chciałamsiępochwalić.

–Rozmawiałamzestarsządamą.Sympatyczna–głowąwskazałamnakobietęwczerni.

–Staranudziara!–Tadeuszpogardliwiewydąłgórnąwargę,itak

jużzabardzowystającą.

–Ataztwarząwyżła

nie

nudziła? – nie mogłam opanować wściekłości, wzbierającej żarem jak

wulkan.

–Twarzwyżła?!Poprostuszczupła,pociągłatwarz,cowyglądazpewnością

lepiej

niżkiedyktoś

mapłaskągębę!

Nie

zrozumiałam. Sięgnął po kieliszek wina i odszedł. Z nudów oglądałam ściany, pozłacane

kolumny, popijałam szampana, przestępowałam z nogi na nogę. Obok mnie wybuchały salwy

śmiechu, srebrzyste bądź tubalne, dźwięczne jak dzwoneczki, dochodzące od strony niewielkiego

stolika, przy którym siedziały południowoafrykańskie VIP-y. W ogromnym lustrze w złoconej

oprawiedostrzegłamznudzoneoblicze.Długokontemplowałamgeometrięswojejtwarzy,którateraz

wydawała mi się płaska. „To tylko sugestia” – pomyślałam. – „Nie dam sobie niczego wmówić!”.

Uspokojonaspojrzałamjeszczerazwlustroiwyszczerzyłamzęby.Zobaczyłamstraszniepłaskągębę,

wykrzywioną niemądrym uśmiechem, i przerażona zrobiłam krok w tył, potrącając młodą grubą

kobietę, obwieszoną złotem. Złoto zadźwięczało, a kobieta straciwszy równowagę, runęła jurajskim

background image

cielskiemtużpodmojenogi.

Usiłowałam dźwignąć grubaskę, przepraszając

stokrotnie, ale

wyszarpnęła tylko pulchną dłoń

zmojejspoconejzestrachuręki.Szybkootoczyłanasgrupkaciekawskich.

– Patrz, jak

łazisz, do cholery! – wściekły syk przeszył moje uszy. Tadeusz pociągnął mnie za

rękę.

–To

onanamniewpadła!–próbowałamprzekręcićfakty.

„Dlaczegokażdymójwystęp

musi

skończyćsięfiaskiem?”–myślałam,leżącwieczoremwłóżku.

Znowu pojawiły się obrazy, o których chciałam zapomnieć. Asfaltowa ulica lśniła głęboką czernią.

Widoczniewcześniejpadałdeszcz,bodziewczynkamiałanasobiepłaszczprzeciwdeszczowy,zielony

zbiałymikieszonkami.Mgławisiałanisko,tużprzedmaskąsamochodu...

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział4

Mojanienawiśćdoartystówprzybrałaparanoicznąformę.Niestety,Tadeuszskazałmnienaciągłe

przebywanieznimi,boprzeznaszemieszkanieprzewijałosiędwóchrubasznychFalstaffów,ponury

Faust,zalotnyFigaroisamochwałaPapageno,niewspominającoognistejCarmenibladawejTosce.

Jeszcze we Wrocławiu próbowałam ich podbić, ale szybko mnie zdominowali, poddusili, tak że nie

mogłam złapać oddechu. Spotykałam ich wszędzie i przy każdej okazji. Uśmiechali się do mnie

fałszywie,półgębkiem,krygowalisię,żądalipochwał,corazwięcej,corazwymyślniejszych.Czasami

widziałam w ich oczach politowanie dla nieśpiewających nieszczęśników, których Bóg nie obdarzył

głosem i do których też należałam. Czułam, że mnie nie lubią. A może tylko mi się wydawało, że

drwią ze mnie, kiedy śpiewając, patrzyli mi prosto w oczy. Czy miało to być wyzwanie, pojedynek

głosów?Siedziałamwmilczeniu,aichgłośnetreledrżałynadmojągłową,zeskruchązawieszonąna

spoconymdekolcie.

Uciekałam do jedynego przyjaciela, jakiego miałam. Mieszkał na strychu pomiędzy skrzynią

przeciwpożarowąadwudziestolitrowąbutlą,wktórejzawszebulgotałoporzeczkowewino.Uwejścia

na strych zawiesił nad drzwiami dziwny posąg, który wywoływał u mnie niewytłumaczalne uczucie

niepokoju. Posąg przedstawiał kozła ze skrzydłami i pentagramem na kudłatym łbie, przypominał

trochęsłynnegoBafometaTemplariuszy.

Michałstudiowałsztukę,malarstwoibyłrozumnyażdoabsurdu.Patrzyłnamniełagodnie,kiedy

nie umiałam odróżnić dzieła Rafaela od dzieła Michała Anioła. Cierpliwie wyjaśniał, niewiedza nie

była żenująca, czułam się akceptowana. Wyznawał sokratyzm, niedorzeczny, oderwany od

rzeczywistościdwudziestegowieku.Mawiał,żecałezłopochodzizniewiedzy,irobiłuczonewykłady

ocnocie,alenieotejwpotocznymznaczeniu.Kochałwszystkichludzi,wszystkichchciałbyotoczyć

opieką, taki trochę strażnik w zbożu. Bałam się, że ta wielka nieodwzajemniona miłość zaowocuje

kiedyś zbrodnią. Po co powiesił Bafometa nad drzwiami? Często do niego zaglądałam, popijałam

porzeczkowe wino i słuchałam filozoficznych wywodów. Był dla mnie aniołem, pięknym, dobrym

ibezpłciowym.

***

WsobotyTadeuszzabierałmnienaprywatki,cobyłowdobrymtonie.Najczęściejodwiedzaliśmy

zadufanegoEgonaoobrzydliwierozwiniętychnarcystycznychcechach.Zczasemprzyzwyczaiłamsię

do tego, że mnie nie akceptują lub w najlepszym przypadku ignorują. Najgorszy był pierwszy raz.

Weszłamnieśmiało,poczekałam,ażwszyscyobcałująsięobłudnienaprzywitanie,stanęłamzboku,

niewidzialna, przeźroczysta. Może nie całkiem, bo ktoś podał mi rękę, przelotnie, nawet nie patrząc

background image

mi w oczy. Nadal staliśmy w przedpokoju, słuchając rewelacji o premierze Studenta żebraka,

o reżyserii, dekoracjach, wykonaniu. Ciągle ten sam leitmotiv, od lat, całe życie, można zwariować.

Nikt nie mówił o niczym innym, liczyła się tylko muzyka, na plan dalszy odeszły doniesienia

o morderstwach politycznych, strajkach i manifestacjach, wciąż tylko śpiew, ćwiczenia, odwieczne

wprawki,murmuranda...

Potem, po kilkunastu minutach, Tadeusz przypomniał sobie o moim istnieniu, dostrzegł moją

skulonąsylwetkęwciśniętąmiędzypłaszczeiniedbalerzuconetorbyioddelegowałmniedorobienia

sałatek.Weszłamdokuchni,gdziemłodediwyoperoweuwijałysięprzybigosieisałatceśledziowej.

„Wszystkie śpiewające. A może któraś nie?” – myślałam z nadzieją, patrząc na ich ładne twarze

wwieczorowymmakijażu.

–Cześć,tyjesteśTadeuszowa?–zapytałajednaznich.

Odburknęłamcośniezgrabnie.Jużwietrzyłamzaczepkę.Nieznosiłam,kiedyktośdefiniowałmnie

przez mego męża. Lidka paplała, dokonując prezentacji. Nie słuchałam. „I tak nie zapamiętam” –

myślałam.Interesowałomniejedynieto,czywśródnichjestchociażjednanieśpiewająca.Szukałam

bratniej duszy, kogoś spoza branży, kogoś bez dołów i gór, bez belcanta. Jedna szczebiotka, druga

kokietka, inna znowu piękna i wyważona jak helleński posąg (tak też się zachowywała). Stała

nieruchomoimilczałazgracją.DziewczynydyskutowałyokonkursiemoniuszkowskimwKudowie,

w którym zamierzały wziąć udział. Laureaci mieliby szansę na występy i recitale w całym kraju.

Nagroda ta jednak nie otwierała furtki na Zachód, o czym każdy skrycie marzył, a marzenia te

tryskałyzduszyizoczuśpiewaczek,jaśniałynaichobliczachnibypoświataksiężycowa.

KiedyrozmawiałyopożądanymkonkursiewBerlinie,oszansierozwoju,choćbyekonomicznego,

ożył nawet helleński posąg i na chwilę na marmurowych policzkach pojawił się lekki rumieniec

podniecenia. Bożena opowiadała spokojnie, rzeczowo, bez emocji. Nie była z branży, od razu

wyczułam chłodny dystans do omawianego tematu. Mimochodem spojrzałam w lustro wiszące na

bocznej ścianie kuchni. Zobaczyłam zwykły, przeciętny fenotyp, z normalną głową, nie za dużą,

normalną długością rąk i nóg. Przeciętność. Nie wiem, czy powinnam się cieszyć. Przynajmniej się

niewyróżniam,niktsięzemnieniewyśmiewa,aleteżniktsięmnąniezachwyca.Szarość.

– Kto da wam wizy? – z rozkoszą zburzyłam piramidę nadziei. Niedoszłe gwiazdy europejskich

scen przycichły nagle. Patrzyły po sobie bezradnie. – Poza tym gdzieś trzeba mieszkać w czasie

konkursuicośjeść–burzyłamdalej,posuwającsiędofundamentu,nielitościwiezatruwającradość.

Karmiłam się ich zniechęconymi minami, wchłaniałam ich westchnienia i gesty, świadczące

o rezygnacji. Wniosłyśmy sałatki. W pokoju trwała dyskusja o śpiewie, bo o czymże by innym,

wzmożonajeszczedziałaniemalkoholu.Wspólnie,zgodnymchóremobmawianonieobecnegokolegę.

–Koguciarzibeztalencie–oceniłgoTadeusz.

„Zawsze to samo” – pomyślałam z obrzydzeniem. – „Tylko ci, którzy są nieobecni, mają pecha

i śpiewają fatalnie”. Nigdy nie widziałam tak dwulicowych istot, zazdrosnych o każdy ton, o każdą

background image

rolę,olepsząrecenzję.Pogardzałamnimi,jednakchciałamdonichnależeć.Możepogardabyłatylko

mechanizmem obronnym, łagodzącym moje kompleksy. Wśród tych pewnych siebie oryginałów

kurczyłam się jak przekłuty balon. Nie miałam czym im zaimponować i ze wstydem myślałam

o swoim zawodzie, o braku pięknego głosu i talentu, które postawiłyby mnie na równi z nimi.

Zauważyłam jednak, że Bożenę wszyscy akceptują, chociaż nie śpiewa i jest zupełnie nowa we

Wrocławiu. „Jak ona to robi?” – zachodziłam w głowę. – „Niespecjalnej urody, zwyczajnie ubrana,

przeciętna, mimo wszystko lubiana. A może to jej zawód? »Architekt« brzmi lepiej niż

»nauczycielka«”–rozważałam.

–Jakwypadłyprzesłuchania?Ktośzwasbył?–zapytałTadeusz,żującbezmyślniesuchychleb.

„No,tenjużmawczubie”–pomyślałam.–„Znowusięzapił”.

– E – Władek machnął ręką z rezygnacją – nic ciekawego. Przyjęli sopranistkę, piszczy jak

podduszonakuropatwa.

–No,możegłosowożadnecudo,alezatowyglądbezzarzutu–zaśmiałsięgłupkowatoKrzysztof,

alezarazumilkłzgromionyspojrzeniemnarzeczonej.

– Z próżnego nie nalejesz – powiedział sentencjonalnie Egon, bo uważał się za myśliciela. -

Brakujedobrychgłosów.Towszystko.CilepsilubsprytniejsisąnaZachodzie.

Jednym niezgrabnym sformułowaniem wywołał lawinę podniesionych głosów. Wszyscy uważali

się za lepszych, więc żywo zaprzeczyli tak krzywdzącej opinii. Ci, co są na Zachodzie, przeważnie

śpiewająwchórze,atoprzecieżżadenrozwójartystyczny!

–Toco,żeśpiewająwchórze,wdziesiątymrzędzie,alezatwardąwalutę.Teżbympośpiewał–

prowokacyjniezapiałTadeuszpijackimfalsetem.

Wypowiedźtawywołałakolejnąfalęniezadowoleniaichociażkażdymyślałpodobnie,wypadało

zaprzeczyć.Żadenszanującysięśpiewakniebędzieśpiewałwchórze,tylkopoto,żebysiędorobić!

Jednak za poprawnymi ideowo wypowiedziami kryła się zazdrość, dobrze zamaskowana, aż nadto

widocznawoczachrozmówców,płonącychzłymblaskiem.

–Aledopadławaszielonookabestia!–powiedziałata,któraczytałaSzekspira.

Jej głos utonął w fali sporów o sens śpiewania, niezgodny z konsumpcyjną postawą. Egon stał

zbokuiprzyglądałsięgościomzminąniegrzecznegochłopca,którywsadziłkijwmrowisko.

–Dośćjuż,dość!–BożenazrobiłaruchrękąjakCezaruciszającyludrzymski.–Pocotezbędne

dyskusje?Wprzyszłościkażdyzrobitak,jakuważazasłuszne.Każdydecydujezasiebie,achórteż

dlaludzi,całkiemniezłapraca.Inniztytułamidoktorskiminoszącegłynabudowielubkopiąrowy.

Zapadła cisza. Wszyscy zdawali się przeżuwać słowa Bożeny jak krowa trawę, długo

iwmilczeniu.„Siedzęcaływieczóridotejporyniewzięłamudziałuwdyskusji”–wyrzucałamsobie

jakzwykleprzytakichokazjach.Grałammecz,aleprzezcałyczasniedostałampiłki.Tadeuszpewnie

wścieknie się za to moje gburowate milczenie, ale nie umiałam włączyć się do rozmowy. Kiwałam

tylko głową potakująco lub przecząco, zależnie od sytuacji, na znak zainteresowania tematem.

background image

Dodatkowo hamował mnie strach przed powiedzeniem czegoś głupiego lub banalnego, bo wszystkie

ewentualne wypowiedzi, jakie przygotowywałam sobie w myślach, wydawały mi się banalne.

Sięgnęłampokieliszek,abydodaćsobieanimuszu.

– Może potańczymy? – zaproponował Egon i nie wiadomo z jakiego powodu zdjął koszulę,

obnażając opalony, ponętny tors. Puścił muzykę i nie czekając na reakcję, zaczął się okręcać, coraz

szybciej.Ażdziwbrał,żeutrzymywałrównowagę.Kręciłsięzprawąrękąwyciągniętąkugórzejak

Derwisze podczas rytualnego tańca. Tego nie wytrzymał jego błędnik i Egon zatoczywszy łuk jak

kołujący jastrząb, wpadł na pierś Lidki. Nie mógł znaleźć lepszego obiektu do lądowania. Salwy

śmiechuijużcałypokójwypełniłsiętańczącymi.Niktmniespecjalnieniezapraszał,aleniechciałam

wyglądać na odludka, więc nieśmiało przyłączyłam się do innych, wychyliwszy uprzednio dwie

pięćdziesiątki.Początkowoszłomiźle,czułam,żekilkaparoczuczujnieobserwujekażdymójruch–

albo tylko prześladowała mnie moja wyobraźnia. Wszystko wkoło wirowało, roześmiane twarze,

roztańczone nogi, kandelabry rzucały zbyt jaskrawe światło, od którego było mi niedobrze.

UchwyciłamwzrokTadeusza,chybasiędomnieuśmiechał.

–Dobrzetańczysz–pochwaliłmnieEgon,zdyszanyniczymchartnapolowaniu.

Alkohol przytępił mi zmysły i wrodzoną wrażliwość, pozwalającą w normalnych warunkach

odróżnić kpinę od prawdziwego uznania. Teraz jednak nie byłam pewna, więc postanowiłam nie

odpowiadać. „Jeżeli drwi ze mnie” – myślałam przebiegle – „pomyśli, że zupełnie go ignoruję.

W przypadku, gdy pochwalił mnie szczerze, moje milczenie może oznaczać, że nie lubię

komplementówlubżejestemdonichprzyzwyczajonainierobiąnamniewrażenia”.Zupełniezsiebie

zadowolona, wychyliłam jeszcze jedną pięćdziesiątkę, przebierając żwawo nogami. Właśnie kiedy

chciałamodstawićkieliszek,zawadziłamostojącyobokławytaboretistraciłamrównowagę,conie

było trudne, zważywszy na ilość wypitego alkoholu. Zatoczyłam koło, rozbijając kieliszek o stojącą

lampę, po czym opadłam na fortepian, rysując jego lśniącą powierzchnię resztką stłuczonego szkła,

któretrzymałamnadalwręce.Zanimmojebezwładneciałorunęłonadrogocennyprzedmiot,jeszcze

przez sekundę widziałam przerażone twarze gości, jakby zastygłe w okrzyku, podobne do masek

z teatru antycznego. Oczekiwałam gwałtownych reakcji, krzyków, przekleństw, lecz wszyscy stali

wmilczeniu,jakbyktośzatrzymałkadrfilmu.Egonzdesperowanywbiłwzrokwzadrapanąpoliturę

fortepianu, a jego wykrzywione usta złorzeczyły mi bezgłośnie. Letarg przerwała Bożena,

podtrzymując mnie ramieniem, posadziła na sofie. Ze zranionej ręki kapała krew na zakopiański

dywanikzowczejwełny.DopieroterazpodbiegłdomnieTadeusz,bardziejzobowiązkuniżzchęci,

izwystudiowanączułościąpodłożyłmipoduszkępodgłowę.Przemawiałdomnieztroską,alewjego

głosiewyczułamfałszywąnutę.Byłwściekły.Bożenazrobiłamiopatrunek,ktośinnyprzyniósłkawę

naotrzeźwienie.

–Możepołożyszsięwdrugimpokoju?–zaproponowała,jednocześniepytającgospodarza:-Egon,

możemyprzejśćdosypialni?

background image

–Tak,tak–pokiwałnieprzytomniegłową,nadalgładzącporysowanąpolituręfortepianu.

„Trzeba coś powiedzieć” – pomyślałam. – „Tylko w jakie słowa ubrać przeprosiny, żeby nie

zabrzmiały zbyt poddańczo? Może wystarczy samo »przepraszam«, zwyczajne, dla mnie prawie

przeźroczysteemocjonalniesłowo?”.

Bożenałagodniewzięłamniepodrękę,zanimzdołałamsformułowaćwmyślachkonwencjonalne

przeprosiny.Wyszłamzulgą.

–Wiesz,straszniemigłupio...–powiedziałamdoniejzamiastdoposzkodowanegoEgona.

–Nicsięniestało–przerwałami.

–Alefortepian...

–E,toniekoniecświata–powiedziałaniedbale.–Znamkogoś,ktotonaprawi.

–Pokryjękoszty–powiedziałamuradowana,żejakośmogęnaprawićstratę.

– No, jeśli to uspokoi twoje sumienie – zaśmiała się szczerze. Mogła pozwolić sobie na

życzliwość, bo była przez wszystkich lubiana lub była lubiana ze względu na życzliwość. Nagle

przyszłamiochotanazwierzenia.

– Czasami czuję się źle w towarzystwie znajomych mojego męża – usłyszałam swój niepewny,

lekko drżący głos i zaraz przeraziłam się swoich słów. – No nie zawsze – dodałam, łagodząc

wcześniejsząwypowiedź.Popatrzyłanamniezezrozumieniem.

– Artyści to specyficzny podgatunek ludzi. Trzeba mieć instrukcję obsługi, inaczej do nich nie

dotrzesz – milczałam, czekając na wyjawienie tajemnicy. – Wypracowałam własną metodę.

Potrzebowałam na to wielu lat. Mój ojciec był muzykiem. Pianistą – wyjaśniła. Od dzieciństwa

miałam do czynienia z artystami wszelkiej maści, od śpiewaków, poprzez pisarzy, do aktorów

i muzyków. Cała ta cyganeria przewijała się przez nasz dom, zakłócając prywatną sferę życia

rodzinnego.Mojamamanigdynieprzyzwyczaiłasiędotychczęstychwizytaniniepolubiłaroliżony

artysty. Wiecznie niezadowolona, zazdrosna, przesadnie przewrażliwiona na swoim punkcie,

regularnie wywoływała awantury, czym doprowadziła do rozpadu związku... Tak wiele się od niej

nauczyłam.Byładlamnieczymśwrodzajuantywzoru,jeżelimożnatakpowiedzieć.

Przerwała.Siedziaławzamyśleniu.

–Ajednakwyszłaśzaartystę,mimotakichdoświadczeń.Pocotoryzyko?

Długomilczała.

– Zabrzmi bardzo prozaicznie, ale to miłość skłoniła mnie do podjęcia ryzyka. Zresztą związek

z nieartystą też niekoniecznie musi być udany. Trzeba żyć własnym życiem, a nie życiem męża, to

wedługmnienajważniejsze.

Trafiła w dziesiątkę. „Żyję w cieniu Tadeusza i ogrzewam się jego słońcem. Najważniejszym

elementemnaszegozwiązkujestczekanienaniego,długieipozbawioneperspektywnacoślepszego.

Spędzambezczynnegodziny,siedzącwfotelu.Niemiałamżadnegopomysłunaprzyszłość”.

Dzwonekdodrzwi.Spóźnienigoście,znowuśmiechyiserdecznepowitania.Wojtekznarzeczoną,

background image

młodymmalarskimbeztalenciem.Takoniejmówiono,więcprzyjęłamtojakopewnik.

Czułam antypatię do tego tłustego, rozpasanego jak Goya młodzieńca o wyłupiastych oczach

izmysłowychustach.Studiowałodwielulatróżnekierunki,niezawszezesobąspokrewnione.Zaczął

odhistoriisztuki,próbowałsiłjakopoeta,studiującjednocześniepolonistykę.Potemprzerzuciłswoje

zainteresowanianagruntmuzycznyirozpocząłstudiawklasiefortepianu,zmiernymskutkiem.Teraz

zkoleiodkryłusiebietalentwokalny.Nazywałamgowmyślach„wszechstronnienieuzdolnionym”.

Żadnazdziewięciusióstrniepoznałasięnajegotalencie.

Przedpółnocąwróciłamdopokoju.

–Słyszałam,żezaliczyłaśjużzejście.–Wojtekprzywitałmniewesoło,wyciągającswąpulchną,

lepką od potu rękę. Z obrzydzeniem uścisnęłam mu prawicę i całą siłą woli uśmiechnęłam się

promiennie.

– Wypijmy przed północą – zaordynował ktoś i zaraz poszły w ruch kieliszki Dopiero teraz

TadeuszzwróciłnamnieuwagęiwypuściłzobjęćwciążroztańczonąLidkęzfalującymodszybkiego

oddechubiustemmonstrualnychrozmiarów.Utkwiłamwnimwzrokbazyliszka.

–Wiecie,jakiewarunkitrzebaspełnić,abyzrobićkarierę?–zapytałpoważnieWojtek.

Wszyscyumilkli.Zrozbawionymwyrazemtwarzyczekalinapointę,słusznieprzewidującżartze

stronyskłonnegodofacecjikolegi.

–Trzebabyćpedałem!?Ha,ha...

Ryczał przy wtórze śmiechów pijanych gości, otwartych na każdy, nawet najbardziej płaski

dowcip.

–AlboŻydem!Ha...ha...

Znówogólnerozbawienie,choćtymrazemniektóreśmiechyzabrzmiałytrochęjakbyscenicznie.

–Najlepiejjednak,kochani,najlepiejjednakbyćjednymidrugim!

Końcowe dźwięki utonęły we wrzawie. Klepano się po plecach, dziewczyny chichotały

dźwięcznie, jakby usłyszały najzabawniejszy dowcip w swoim życiu. Udawałam wesołość

i symulowałam śmiech, zakrywając dłonią usta. Dochodziła północ. Duży zegar na ścianie tykał

ospale, jeszcze kilka nieznośnie długich chwil, potem wybuch ogólnej wesołości, gorzko-kwaśny

smakszampanaiżyczenia.Liczyłamnamagiętejchwili,napojednaniezTadeuszem,choćnakrótko.

Zawiodłamsię.NicnieznaczącyuściskTadeuszaikilkazwyczajowychwtejsytuacjisłów.

Wojtek rzucił się do fortepianu i z impetem walił w klawisze, o wiele gwałtowniej niż

przewidzieli to producenci tego cennego instrumentu. Maltretowany fortepian wydawał przeraźliwe,

skłócone ze sobą dźwięki, nieznośne dla wyrobionego muzycznie towarzystwa. Konieczna była

interwencja, więc przerwano niefortunne muzykowanie pod pretekstem wzniesienia nowych toastów

zapomyślność.

Nikt nie przypuszczał, że nowy rok przyniesie klęskę „Solidarności”, represje ze strony milicji,

wreszciestanwojenny.Zresztądlanichistniałtylkoteatr,aproblemypolityczneschodziłynadalszy

background image

plan, czego nie rozumiał nikt spoza zaczarowanego kręgu muzyki. Pożegnaliśmy się nad ranem.

Zmęczona,aleszczęśliwa,żetokoniec,dreptałampobiałym,chrupkimśnieguwcienkimpłaszczu,

wystawiona na chłód styczniowego poranka. „Nareszcie koniec tej okropnej imprezy, można iść do

domu”–ogrzewałamsiętąbłogąmyślą,ciepłąjakhawajskanoc.

– Weźmiemy taksówkę i od razu pojedziemy do rodziców, żeby złożyć im życzenia – rzekł

Tadeusz.

Zawszelkącenępróbowałamodwieśćgoodtejmyśli,skłonićdozmianydecyzji,boniemiałam

ochotynażadnewizyty,zwłaszczauteściów.Wodpowiedzinamojąkulejącąargumentacjępopatrzył

namniezdziwionyipokiwałgłowązdezaprobatą.Niebyłodyskusji.Wsiadłamdotaksówki.

***

ZewszystkichartystównajbardziejbałamsięSzalonegoJózia,jegowygłupów,dowcipówniena

miejscu,szyderstwpodmoimadresem.Niemogłamścierpiećjegogłosu,ariiJontka,którąznałamna

wyrywki,bośpiewałswojąpopisowąrolęprzykażdejokazji,atakżebez,naulicy,nastolepodczas

przyjęciaurodzinowego,wtramwaju,nawetwdyskotece,zacozostałpoturbowanyprzezwielbicieli

muzykirock&pop.

– Śpiew nobilituje – mawiał niezrażony i nadal próbował uszczęśliwić wszystkich popisami

możliwościswegowokalu.–Comaszzeswoichstudiów!?Polonistka!–kiwałzpolitowaniemgłową.

– Robisz analizy wiersza, ale niestety bardziej w cenie są analizy moczu – wybuchał

niepohamowanymśmiechemizacierałręcezuciechy,żeudałmusiężart.

–Mógłbyśwymyślićcośbardziejoryginalnego.Tojużktośprzedtobąwydumał.

Schodziłam mu z drogi, obrażona i zła na siebie za brak zdolności. Dlaczego nie mam głosu,

choćbyskromnysopranik,nawetmalutkiidrżącyzapewniłbymimiejscenaparnasie.Odetchnęłam,

kiedy Józio wyruszył do Londynu na poszukiwanie szczęścia i sponsora, zdając się na przypadek.

Niestety, angielska policja nie miała zrozumienia dla spontanicznych występów na londyńskich

mostachipokrótkimprzesłuchaniuodstawiłaJóziado„madhouse”,czylizgrubszatłumacząc–do

czubków.Potemsiostrazabrałagodokraju.PomiesiącuodwiedziliśmyJóziazTadeuszemwklinice.

Przymałychstoliczkachsiedzielichorzyzrodzinami,popijalikawęlubherbatęprzyniesionązbufetu.

Jedzenie na sali było zabronione, ale niektórzy chrupali herbatniki i domowe ciasteczka. Tuż obok

drzwiwejściowychnakorytarzznajdowałsiękącikdlapalaczy,gdziejakiśpozbawionyopiekipacjent

wyjadał z upodobaniem niedopałki papierosów z popielniczki. Józio rozmawiał niewiele i z trudem.

Błędneoczywyrażałyobojętnośćdlaświata,zkącikówwykrzywionychustsączyłasięstrużkaśliny.

Zgłębimojejduszyprzebijałosiędziwneuczuciezawiściiradości,żewidzęgowtakimstanie.„To

za moje studia!” – myślałam mściwie. – „Za to, że nie mam cholernego głosu operowej diwy”.

Powitał mnie głupkowatym uśmiechem, dalekim jednak od wesołości. Był odrażający. Chciałam

background image

wyjść, ale Tadeusz usadził mnie wzrokiem. Wykrzywione wargi i sztywny język odmawiały

posłuszeństwa,Józioztrudemwypowiadałkażdąsylabę,głośno,hiperpoprawnie,oddzielnie–jakna

zajęciachulogopedy.Pomiesiącuwyszedł.Krągjegoprzyjaciółograniczyłsiętylkodonas,inninie

mieliczasu.Przychodziłzawszeześwieżym,zwariowanympomysłemwgłowie.

Ztrudnościątolerowałamjegowizyty,zeskwaszonąminąwysłuchiwałamwakacyjnychopowieści

o polu namiotowym, na którym Józio mieszkał wraz z koniem przywiązanym do śledzia. Józio

wylegiwałsięwnamiocie,akońżarłtrawę,abynabraćsiłydociągnięciabryczkipoMielnie.Historie

coraz bardziej nacechowane były absurdem, przedstawiały Józkowy świat jakby wykrzywiony,

groteskowy,smutnyiśmiesznyzarazem.Zarabiałdorywczostaniemwkolejce,przyjmowałwszystkie

zlecenia.Nakupnolodówki,pralki,telewizora,mebli.Nieraztrzebabyłostaćkilkadni,takżewnocy.

Komitetkolejkowybyłbardzoskrupulatny,robiłlistęiookreślonejgodzinietrzebabyłosięstawić,

inaczej kolejka przepadała. Józio leżał cierpliwie pod sklepem na starym śpiworze i czekał. Za

czekaniedostawałnierazkilkastówek.

–Zagodzinęmuszębyćwkolejce,alejeszczezdążęwypićkawę–rozsiadłsięwygodniewfotelu.

Podreptałamdokuchni,modlącsiędoStwórcy,abymnieodniegouwolnił.–Fajnajesteśdziewucha,

tylkoniezbytrozmowna–rzekłbezpardonowo,siorbiąckawę.–Tonietylkomojezdanie–dodałna

usprawiedliwienie.

–Aoczymmożnarozmawiaćzpanamiartystami?Przecieżnieplatońskichcieniach!–poniosła

mniezłość,żetakdługoznosiłamgłupawerozmowyzJóziem.

–Mówią,żejesteśzarozumiała–ciągnąłniewzruszony.

Zakłuło mnie w żołądku. Poczułam nieprzyjemną falę gorąca uderzającą do głowy. Chciałam za

wszelką cenę zakończyć tę rozmowę, aby nie dowiedzieć się jeszcze czegoś gorszego. Nie chciałam

wiedzieć, co o mnie mówią, poza tym – kto mówi? Bałam się uogólnienia. Józio szykował się do

wyjścia.

–Niezapomnijkapelusza–przypomniałammu,kryjącironię.

–Tak,tak–mruczał,zakładającnagłowęwystrzępionydamskisłomkowykapeluszzniewielkim

rondem.

Dlaczego tolerowałam tego człowieka z jego idiotycznymi pomysłami, koniem, pomidorami

zatopionymiwwannie,któremiałytygodniamitrzymaćświeżość?Każdynastępnypomysłbyłgorszy

od poprzedniego. Moskwicz kupiony w ciemno za walkmana, którego potem nie mógł odebrać, bo

właściciel siedział w więzieniu. Kokietował bandziora świeżymi wędlinami, kupionymi za nasze

kartkiżywnościowe,ażtenwreszciezmiękłioddałmusamochód.Jaktodobrze,żewWiedniubyłam

uwolniona od Józia i jego pomysłów, wujaszka, z dala od innych operowych artystów,

pretensjonalnychchórzystów,wiecznieniezadowolonychdiw.

Tadeusz nie przyprowadzał nikogo do domu, ponieważ nasze wiedeńskie mieszkanie

przypominałoruderę.Wstydziłsięgo,chciałpokazywaćtylkoblichtr.Rzadkozabierałmnienajakieś

background image

spotkania z kolegami artystami. Zresztą zawsze przez cały czas milczałam, ponieważ rozmowa

sprowadzała się jedynie do omówienia ostatnich przedstawień, wyśmiewania się z koguciarzy.

Krytykowanonieobecnych,zupełnietakjakwPolsce.Środowiskotosamo,tensamstylżycia,tesame

priorytety, tylko inny kraj. Tadeusz coraz częściej wychodził sam. Czekałam w fotelu, tak jak

wPolsce.Zawszeznalazłamjakiśfotel,wktórymmogłamczekać.„Możebywyjść,kogośodwiedzić?

Tylko kogo?”. Basieńka pojechała na przebitkę do Polski, a Gosieńka wciąż siedziała w papierach,

głowiąc się nad możliwościami zdobycia obywatelstwa. Dostała w końcu pozwolenie na pracę, ale

zawsze brakowało jakiegoś dokumentu, aby sfinalizować sprawę. Chodziła pod ratusz, bo tam

przyznawano obywatelstwa, i stała długo przed budynkiem, który był tak blisko, a jednocześnie

wydawałsięnieosiągalny.Jeszczejakiśpapierek,rozmowazjakimśnapuszonymurzędnikiemiciągle

byłabliżejcelu.

MogłampójśćdoAndrzejaijegożonyalbodoDayadary,właściwieDanuty.Tadeusznielubiłjej,

bo była płaska i kanciasta, szeptała wciąż swoje „Hary kryszna, hary kryszna...”, wbijając wzrok

wdrewnianekoraliki.„Hary,hary...”–podśpiewywałapodnosemprzykażdejczynności.Mieszkała

z fikcyjnym mężem, ponieważ wymagały tego przepisy prawne. Odpowiednie organy sprawdzały

nawet, czy w szafie znajdują się rzeczy współmałżonka, wypytywano sąsiadów, czy rzeczywiście

mieszkają razem. Dopiero po dwóch latach, kiedy uzyskała obywatelstwo, mogła się rozwieść.

Dayadara nie miała żadnych problemów z przeprowadzką do męża, któremu zapłaciła umiarkowaną

cenę pięćdziesięciu tysięcy szylingów. W niewielkiej torbie przyniosła ze sobą trzy spódnice, trzy

swetry, trzy bluzki i trochę bielizny. Nigdy nie więcej niż trzy, sama ustanowiła sobie takie reguły.

Kiedy ktoś podarował jej nową spódnicę, natychmiast oddawała potrzebującym jedną ze starych.

Bilans musiał się zgadzać. Zawsze tylko trzy. Do tego wszędzie brała ze sobą niewielki garnuszek,

w którym gotowała swoje zupki i kaszki, żadnych produktów mięsnych. „Hary, hary...” – śpiewała

imieszałakrupczatkęzmarchewką.Nicniemogłowyprowadzićjejzrównowagi.Pracowaławjakieś

małej księgarni i po pracy oddawała się ascezie. Wracała do domu metrem zatopiona w modlitwie,

wiecnawetniepomyślałaokupniebiletu.

–Biletydokontroli–zaskoczyłjąjedenzkontrolerów.

–Harykryszna,harykryszna,hary,hary...–jejdrobnepalcesprawnieprzekładałypaciorki.

–Biletyproszę–powiedziałznowukontroler.Drugipodszedłzaciekawiony.

– Hary, hary, hary kryszna... – jeszcze bardziej spuściła głowę, tak że było widać tylko

przerzedzonewłosynapotylicy.

– Czy pani mnie słyszy? – kontroler odważył się potrząsnąć ją za ramię. Niezmienne „Hary

kryszna hary, hary” wypełniało przedział. Inni podróżni przyglądali się ciekawie tej scenie.

Kontrolerzyspojrzeliposobie.

–Chybawariatka–powiedziałmłodszy.

–E,tylkoudaje.Trzebawezwaćpolicję.

background image

Dayadarapodniosłasięnagle,wyciągnęłaramionaizatoczyłanimiwpowietrzukręgi.

– Hary kryszna, hary kryszna hary, hary – jej głos przybierał na sile, ręce pracowały wytrwale,

oczyjakwekstaziewbiławsufitwagonu.

– Jednak wariatka – przyznał starszy i oboje powoli odeszli w kierunku wyjścia. Nie sądzili, że

ktośozdrowychzmysłachmógłbyzrobićtakieprzedstawienie.

Dayadara w końcu opadła zmęczona na siedzenie, a potem wysiadła na najbliższym przystanku.

Kontrolerzyjednakszlizaniąwniewielkiejodległości,cierpliwie,wytrwaleidyskretnie.Pochwili

podeszlidoniej.

–Musipanizapłacićprzynajmniejzabilet!

–Harykryszna,krysznahary,hary–skinęłapotakującogłową.NaskrzyżowaniuulicstałHindus

sprzedającygazety.Podeszładoniegoinieprzerywającmonotonnego„Hary,hary”,powiedziała:

–Dajnabilet–iwyciągnęłachudądłoń.Hinduspopatrzyłnanią,potemnastojącychnieopodal

dwóch rosłych facetów, i wyciągnął pięć szylingów. Wolał nie interpretować roli, jaką mogliby

odegraćstojącyzbokumężczyźniopokerowychtwarzach.

–Jakmogłaś?–dziwiłamsię.

– Nie miałam przy sobie grosza, zresztą za co miałabym płacić? Za te dwa przystanki, które

codziennieprzejeżdżam?Przecieżtoniecałetrzykilometry.

Dayadaramiałaswojepojęcieotym,cosiękomuśnależy,aconie.

Wcisnęłam się w fotel. Zapadłam w półsen. Widziałam przestrzeń, zimną i pustą jak kosmos.

Wyobrażałamsobie,żewiszęwtakiejprzestrzeni,niemamsięodczegoodbić,nicnieważę,alenie

jesttowcaleprzyjemneuczucie.Będętakwisiećbezkońca,nawetpośmierci,aumierając,niebędę

miałasiędoczegoprzytulić.Usłyszałamlekkiedrapanieodrzwiwejściowe,niepukanie.Drapanie,

jakby pies chciał, aby właściciel wpuścił go środka. Zignorowałam je. Ale drapanie nie ustawało.

Zniecierpliwionaotworzyłamdrzwi.PrzedemnąstałaDragica,obnażonadopasa,wstarychsandałach

i bawełnianych dresach. Duży płaski biust zwisał do pępka i leżał na fałdzie tłuszczu. Nie wiadomo

dlaczego od pewnego czasu spacerowała po korytarzu topless. Nikt nie wiedział, co miał

symbolizować goły biust. Z pewnością odgrywał jakąś ważną rolę, skoro zdecydowała się go

zaprezentować. Zachowywała się, jakby była ubrana. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi co do

swojego nowego outfitu, a może nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że chodzi po korytarzu

półnaga. Chciała wejść do mojego mieszkania, patrzyła na mnie wyczekująco. Nie miałam siły

odmówić i zrobiłam zapraszający gest. Weszła, szurając za dużymi męskimi sandałami, które bez

przerwygubiła.

–Muża–wskazałanasandałyiuśmiechnęłasięszeroko.Brakowałojejprawejjedynki,alechyba

nie myślała o takim szczególe. Zrobiłam jej herbaty. Piłyśmy w milczeniu, bo Dragica niewiele

mówiłaponiemiecku.Kiedyśpodobnobyławzorowągospodyniąinieumiałabyćnikiminnym.Nie

wyobrażała sobie życia bez swoich garnków, polerowanych dwa razy w tygodniu, bez gotowania,

background image

dogadzania dzieciom. Jej myśli biegły od karkówki, którą kupiła po obniżonej cenie, do

wyprasowanychspodnimężaalbodonowegoproszkudoprania,którychciaławypróbować.Myślinie

opuszczały ustalonej orbity. Nie sądziła, że mogłaby inaczej żyć, bez męża, bez dzieci, bez opieki,

samodzielnie. Dzieci dorosły, mąż odszedł, pustka. Nagle podniosła się z fotela, odstawiła szklankę

zherbatąiwyszłabezsłowa.Potemsłyszałamgłucheczłapaniepokorytarzu.Zastanawiałamsię,jak

długo jeszcze będzie tak funkcjonować. Czy w końcu wróci do normalnego życia, czy zupełnie

pogrążysięwewłasnymnierealnymświecie.

Usiadłamwswoimfotelu.Byłdlamniesymbolemmojejniemocy,bezwoliistrachu.Spędzałam

w nim długie godziny, trochę drzemiąc, trochę marząc o mocy, która pozwoliłaby żyć według

własnegouznania.Chciałammiećsiłę,aleniepoto,żebynadkimśpanować.Chciałamtylkopanować

nad sobą, swoją wolę ustanowić jako prawo dla siebie. „Czy potrafisz sam sobie być sędzią

i mścicielem swego prawa?”. Skąd wziąć siłę, żelazną wolę? Cechowała mnie poddańczość,

moralnośćniewolników.Mojepotomstwobyłobytaksamoniewolniczejakja.Nienawidziłamsiebie

w fotelu, skulonej, chwiejnej i słabej. Tadeusz też mnie za to nienawidził. Gdybym tylko mogła

opuścićfotelinigdydoniegoniepowrócić...

Któregośdniaranozadzwoniłtelefon.WsłuchawcezapiałgłosJózia.Przeraziłmniesamdźwięk

tegogłosu,jegotrochęmatowabarwa.Zemdliłomnie.Boże,czegochcetengłupol?

–Słuchaj,jestemwWiedniu.PowiedzTadeuszowi,żebypomniewyjechał.

Zakrztusiłamsięwłasnąślinąijęknęłam:

–Gdziejesteś?

–Stojępodkoniem,czekam.

–Podjakimkoniem?–mójgłosbrzmiałobco.Drżałamzezdenerwowania.

–No,podpomnikiem,takimczarnym.Jakiśfacetsiedzinanim.DajmiTadeusza.

ZezłościąprzycisnęłamsłuchawkęTadeuszowidoucha,ażpoczerwieniało.

–Podkoniem?Wiesz,ilekonijestwWiedniu?–głupotaJóziaporażała.–Zobaczlepiej,najakiej

ulicystoisz.

Zastanawiałam się, czy dla Tadeusza ta wizyta jest taką samą niespodzianką jak dla mnie.

Unikałamkonfrontacji,dlategoniezapytałamwprost,próbowałamjedynienapodstawieposzlakdojść

do wniosku, i doszłam. Tadeusz zaprosił Józia na święta wielkanocne. Nie wiedziałam, jaką przyjąć

postawę. „Może przyjechał tylko na kilka dni? Jakoś wytrzymam” – myślałam. Z drugiej strony,

dlaczego mam wytrzymywać? Przecież cały związek z Tadeuszem to pasmo takich prób

wytrzymałości. Wiadomo, ze kiedyś dojdzie do zmęczenia materiału. A tym razem materiał był już

naprawdębardzozmęczony.

Józio przywiózł ze sobą kartonowe pudełka pełne kolorowych, ręcznie malowanych pisanek.

Wypełniały one cały bagażnik i tylne siedzenie rozklekotanej renówki. Samochód nie odpowiadał

standardom europejskim, jednak celnicy przepuścili ten gruchot bez szemrania. Wnosiłam do

background image

mieszkania pudełeczka z pisankami, ustawiałam na stole w piramidki i szłam do samochodu po

następne.Wściekałamsię,klęłamgłośnolubpodnosem,zależnieodsytuacji,aleszłam.Atakłatwo

byłoby usiąść w fotelu i odmówić współpracy. Zastanawiałam się, czy już przekroczyłam granicę

przyzwoitości i rozsądku, czy już przestałam być sobą, a jestem tylko posłusznym robotem,

niekwestionującymnajgłupszychpomysłów.Jakaśdziwnadestruktywnasiłakazałamiwnieśćnagórę

stokartonikówzpisankamiitorbępodróżnąJózia.Szłampochylonadoprzodu,jakbypodwpływem

dużego ciężaru, robiłam to bezwiednie. Lekko uwypuklony garb miał wyrażać przygnębienie

i poddańczość. Nie chciałam być tą trzecią. Kiedy pojawiała się trzecia osoba, miałam wrażenie, że

wypadampozanawias.TargałamwięcJózkowerzeczy,żebyprzynależećdogrupy,botrzyosobyto

jużgrupa.

–Będzietegonatysiącszylingów–śmiałsiękońskimśmiechem,wywijającgórnąwargę.

Zkuchniukradkiemobserwowałamjegoniezgrabnyprofil,żylaste,nieartystyczneręcewciągłym

ruchu, zataczające w powietrzu koła. Gadał bez przerwy, gestykulował, wyrzucał z siebie wiele

krótkich, pojedynczych zdań. W kącikach ust zbierała się ślina, biała i spieniona. Kartoniki

porozkładałpocałymmieszkaniu,oglądałje,sortowałiznowuoglądał.Swojągarderobęrozłożyłna

krzesłach,ponieważnajutropotrzebowałdużejtorby.WkońcuwrazzTadeuszemwyszedłnapiwo

doknajpynaprzeciwko.Pozwolilimiodsiebieodpocząć.

Usiadłam w fotelu, coś zachrzęściło pode mną. Wydmuszki! Może mogłabym parę uratować,

gdybymszybkoisprawniepodniosłatyłek.„Dlaczegomiałabymtozrobić?”.Wcisnęłamsięgłębiej

wfotel,gnieździłamsięwnimjakkwokanajajkach,świadomie,zpremedytacją.Słyszałamodgłosy,

jakiewydawałymiażdżonewydmuszki.Wyobrażałamsobiezgniecioneskorupki,kolorowe,delikatne,

ręczniemalowane.Wstałam.Podemnąleżałyczterymałekartoniki,wgniecionepośrodku,wszystkie

do wyrzucenia. „Tylko cztery” – pomyślałam uspokojona. – „Nie doliczy się”. Musiałam je gdzieś

schować,zanimwrócą.Najlepiejbyłobyznieśćjedokubłanapodwórkualbowrzucićnaszafęiprzy

okazji zutylizować. Byłam zadowolona z siebie, że usiadłam na wydmuszkach, że nie zerwałam się

z fotela, tylko odważnie i z determinacją kontynuowałam rozgniatanie skorupek. Pośpiesznie

wrzuciłamkartonikidokoszazbrudnąbielizną.Wrócilipóźno,mocnojużpodchmieleni,zajęcisobą.

Wyraźnieprzeszkadzałam,więcposzlidołazienki,skądcochwilędobiegałysalwyśmiechu.Siedzieli

już tam dobre pół godziny i nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Szeptali sobie jakieś tajemnice

czyporównywaliswojefalliczneatrybuty,amożeznaleźliwydmuszki?

Rano przygotowałam dla Józia sporą wałówkę. Pokroiłam chleb w grube kromki, a wędlinę

wcienkieplastry,zoszczędności.Zresztąsamiteżtakjadaliśmy,bylejak,żebybyłotanioiżołądek

pełny.Rosołkizeskrzydełekkurczaka,gulaszzżołądków,cienkieschabowe,mielonezdużąilością

bułki zamiast mięsa, blade naleśniki z wodą. Nie wiedziałem, że można inaczej, chociaż Tadeusz

pracował w operze i jego pensja przewyższała przeciętną. Oszczędzanie było misją, moim

obowiązkiem,czymśtakoczywistym,żeniemasensuotymdyskutować.Józioschowałkanapkido

background image

torby, w której leżały już kartoniki z pisankami, wziął też składane krzesełko, bo trzeba na czymś

siedzieć,kiedybędzieczekałnaklienta.

–Naraziewystarczy–oceniłzawartośćtorby.–Poobiedziewezmęnastępnąpartię.Ugotujcoś

dobrego–rzuciłwmojąstronę.

–No,odrazu!–burknęłampodnosem.Tadeuszszybkopospieszyłzzapewnieniem.

–Przyjdźnaobiad.Oczywiściecośugotujemy!

NiemiałamochotygotowaćdlaJózia,ponieważwogóleniemiałamochotygotować.Uważałam,

żesprzedawaniewydmuszeknaplacuStefanapodkatedrątostrataczasu.

Tadeuszpostanowiłsamcośugotować.

– Pomożesz mi? – zapytał, chociaż wiedział, jaką dam odpowiedz. Ugotował sam, ale tylko dla

siebie i dla Józia, dwie wielkie włochate golonki. Wzruszyłam ramionami na znak obojętności

izjadłambułkę.Jednakniebyłomiobojętne.

PopołudniuwróciłrozpromienionyJózio–zpustątorbą.Podsunąłmipodnosplikbanknotów.

– Powąchaj! Tak pachnie gotówka zarobiona w ciągu kilku godzin. Trzeba mieć tu! – wskazał

palcem na czoło. Odsunęłam rękę z szylingami i bez słowa wyszłam do drugiego pokoju. „To

niemożliwe, żeby taki przygłup zarobił w ciągu trzech godzin pięćset szylingów” – szarpała mną

zawiść.WczasiecałegopobytuwWiedniunigdynieprzyszedłmiżadenpomysłdogłowy,jakmożna

byzarobić.Nigdyniezarobiłamnawetgłupichstuszylingów.

Józiozniknąłznowuzkolejnąpartiąwydmuszek.Wieczoremjednakniewrócił,cowcalemnienie

zmartwiło. W nocy zdenerwowany Tadeusz spacerował po pokoju jak lew w klatce, wyczulony na

każdy szelest. Leżałam z oczyma wlepionymi w sufit, nieczuła na sapanie Tadeusza, jego pełne

niepokojupytania.Nieinteresowałomnie,gdzieobecnieprzebywaJózioiczywogóleżyje.„Niech

cięszlagtrafi!Musiałamzjeśćbułkęzamiastobiadu!”–myślałam,zmęczonaczłapaniemTadeusza.

Wcześnieranozadzwoniłtelefon.

– To policja – szepnęłam i podałam słuchawkę Tadeuszowi. Nie chciałam nawet zapytać, o co

chodzi,niechonsięznimidogaduje!Tadeuszpotakiwałtylko,jegobladatwarzcochwilęzmieniała

odcienie.

–Zarazprzyjadę–rzuciłdosłuchawki.–Józiaprzymknęli–ubierałsięwpośpiechu.

–Znowustałpodkoniemipolicjagozwinęła?–zadrwiłam.

– Gorzej. Kradzież części samochodowych! Kupił od kogoś volkswagena na części i kiedy coś

zniegowykręcał,podjechałwózpolicyjny.Wyobraźsobie,facetrozkręcaautonaulicy,przyświeca

sobielatarką,częścipakujedotorby...

–Idiota!Atokretyn–nareszciemogłamsobieulżyć.

–Muszęterazznaleźćwłaścicielasamochodu,żebywszystkopotwierdził.Jadęnakomisariat.

Po południu wrócili, świetnie usposobieni, zadowoleni z siebie, dowcipkując wesoło.

Przyprowadzilizesobąwłaścicielasamochodu,botrzebanatęokazjęnapićsięwódki.

background image

– Ten pan nas uratował – powiedział Tadeusz, uchylając drzwi do przedpokoju, żebym mogła

zobaczyćprzybysza.ZzaplecówmężawyłoniłasięekspresjonistycznagębajakzpłócienKokoschki,

głupawouśmiechnięta.

– Dzień dobry – układnie powiedziała gęba, wlepiając we mnie zamglony wzrok. Józio wesoło

pogwizdywał,patrzyłamnajegobladątwarznaznaczonąszaleństwem.

–Dostałemnaśniadaniebułkęzmarmeladą–opowiadałrozpromieniony.–Byłocałkiemfajnie.

–Pocholeręgostamtądwyciągałeś!–rzuciłamwstronęTadeusza.–Niechbytamzostał,skoro

mutakdobrze.

–No,no–obruszyłsięJózio.–Znowunieczujeszbluesa!

–Iniemuszę!Dosyćmamtwegobełkotu!Wychodzę.

Zaczęłam się nerwowo ubierać. Zawsze w takiej sytuacji ubranie stawia opór, nie można zrobić

prostej czynności, żeby czegoś nie potrącić, nie wysypać wszystkiego z kieszeni i nie potknąć się

odywan.Tadeuszpostawiłnastoleżytniąiogórkikiszone.Trzasnęłamdrzwiami.Niewiedziałam,co

będęrobićcałydzień,niemiałamdokądpójść,przecieżnikogonieznamwtymcholernymWiedniu.

DayadarawyjechaładoIndiiznowymmężem,naBasieńkęniemiałamochoty.Krążyłambezcelupo

mieście.Spacerowałamuliczkamistaregomiasta,oglądałamwystawy,rozmyślałamonaszejdziwnej

konstelacji partnerskiej, o mojej słabej pozycji w naszej rodzinie. Przeszłam obok ratusza, przed

głównymwejściemzamigotałapostaćGosieńkiwczerwonejbluzceizwielkimsznuremświecących

korali. Jeżeli nie pracowała, stała przed ratuszem, tak jak teraz. Trzymała pod pachą plik papierów

igapiłasięnagłównewejście.

–Załatwiłaścoś?–zaszłamjąodtyłu.Wzdrygnęłasię.

– Znowu nic. Nie mogłam znaleźć właściwego urzędnika. Tyle tam biur, krętych korytarzy.

Pogubiłamsię.Kiedywreszcieodszukałamfaceta,tenskończyłurzędowanie.Wiesz,czasamimyślę,

żetenratuszjestzaczarowany,zaklęty,bojawiem!Nibymożnabezproblemuwejść,aleniczegonie

dasięzałatwić.Goniącięzjednegopiętranadrugieiwkońcuwychodziszzniczym.Jadędodomu!

Nadzisiajdosyć.

BiednaGosieńkabyłaprzekonana,żekiedywreszciedostanieobywatelstwo,wszystkosiędlaniej

zmieni. Nagle Austriacy zaczną ją poważać, będzie akceptowana, dostanie lepszą pracę, znajdzie

przyjaciółkiwśródAustriaczek.Niewiedziała,żepapierekniczegoniezmieni,nazawszejużbędzie

Polką.

Kupiłam bilet i wsiadłam do metra. Jeździłam z jednej strony miasta na drugą, było mi ciepło

i przytulnie, godziny płynęły. Gdzieś obok Polacy narzekali na Austriaków, że wykorzystują

obcokrajowców.

–Takiemu to tylkobetonowe papcie załatwić!– oburzał się jedenz nich. –Niech się potem nie

dziwią,żektośukradnienarzędziaalbospuścibenzynęzsamochodu.

„Tak, tak” – myślałam. – „Prawda. Wykorzystywany robotnik nie będzie się troszczył o jakość

background image

pracy, będzie pracował źle, bez poczucia odpowiedzialności. Już Marks o tym pisał”. Wróciłam do

domupóźnymwieczoremiciekawiezajrzałamdopokoju.Możnasiębyłowszystkiegospodziewać.

SpityJózioleżałprzewieszonyprzezporęczfotela,Tadeuszifacetzgębąkrzątalisiępokuchni.

–Józekźlesięczuje–wyjaśniłTadeusz.–Trzebamuzrobićziółka.

–Trzeba–powiedziałamiwyszłamdosypialni.–Niechsobierobi.

RanoJózionadalnarzekałnażołądek.Tadeuszpobiegłpolekarstwadoapteki,aleJóziomarudził

jakmałedziecko.

–Rozpuszczętabletkiwczymśsłodkim–zaoferowałamswojeusługi.

Zdziwili się, że tak ochoczo pobiegłam do kuchni. Nie bez racji. Wyjęłam z opakowania dwie

tabletki,schowałamjedokieszeni,awsokumalinowymrozpuściłammagnez.Józiowypiłmiksturę

ipoczułsięlepiej.

–Podmojąopiekąszybkowyzdrowiejesz–wbiłamwniegowzrokLokusty.Zrozumiał,żeniema

wyjścia i musi wyzdrowieć. Mogłabym go udusić lub otruć, gdyby za ten czyn nie przewidywano

żadnej kary. Józio grzecznie łykał placebo i po dwóch dniach mógł szczęśliwie wrócić do Polski.

Zrozkosząspakowałamjegomanatkiiwystawiłamdoprzedpokoju,dającmudozrozumienia,żejuż

czas.

–Brakujecikultury.Zachowujeszsięjakprymitywnadzikuska–sapałTadeusz.–Przynosiszmi

wstyd.Niechcęnawetwiedzieć,coopowieonasJózek.

–Jateżnie.Zresztą,ktouwierzywto,coopowiadatenprzygłup!

– Nie masz szacunku dla nikogo, dla moich znajomych, kolegów z pracy, rodziców, rodziny –

wyliczał.–JakmogłaśwyrzucićJózka,kiedynawetniesprzedałresztykartoników?!

–Dopierodziewiąta.Madużoczasu,całydzień.SprzedaimożejechaćnanocdoPolski,niema

takiegoruchu.

Nieodpowiedział.Czułam,żewzbierawnimzłość.Zastanawiałamsię,czystawićtemuczoła,czy

raczej szybko wyjść, żeby nie słuchać dalszych oskarżeń. Byłam do nich przyzwyczajona, jednak za

każdymrazemdodawałcośnowego,jakąśnieznacznąuwagę,słowo,którerobiłonamniewrażenie,

z którym dopiero musiałam się oswoić. Na wszelki wypadek wyszłam z mieszkania. Bezmyślnie

okrążałam kamienicę, oglądałam wystawy, trochę pobiegałam, trochę spacerowałam. Czas mijał

powoli. Odruchowo podniosłam głowę, jakby to była reakcja na jakiś nieuświadomiony impuls. Na

parapecieczwartegopiętranaszejkamienicyzobaczyłamdrobnąchłopięcąpostać.Chłopiecusiłował

przejśćzjednegooknanadrugie,balansującnaparapecie.Zamarłam.Obokmnieprzechodziłajakaś

para, czule przytulona, szczęśliwa widocznym szczęściem zakochanych. Bez słowa wskazałam na

okno. Podążyli wzrokiem za moją ręką, po czym mężczyzna błyskawicznie wskoczył do budki

telefonicznej. Chciałam zdążyć na górę, dogonić nieszczęście i zatrzymać je w ostatniej sekundzie.

Pędziłamdogóry,schodyrosłyprzedemnąjakpiramidyAzteków,piętrzyłysię,traciłamrównowagę.

Z rozpaczą waliłam w obdrapane drzwi. Otworzyła mi mała dziewczynka ze smutnymi oczami,

background image

spokojna,zbytspokojna,jakbywletargu.Zrozumiałam,żezapóźno.„Powinnamzniązostać.Dzieci

były same”. Podeszłam do okna i spojrzałam na ulicę. Chłopiec leżał na asfalcie z podkurczonymi

nogami,wyglądał,jakbywygodnieułożyłsiędosnu.

Uciekłam, schowałam się w fotelu, przykryłam kocem. Strach rodził się gdzieś w górnej części

żołądka, powoli ogarniał całe wnętrze mojego ciała. Czułam go wszędzie i nie potrafiłam z nim

walczyć.Terazpostrzegałamżyciejakounikanieśmierci.Tadeuszprzechodziłobokmnieobojętnie.

Miał szczęście, bo o niczym nie wiedział, niczego nie widział. Najlepiej o niczym nie wiedzieć,

przykryć się woalem, przez który można wszystko obserwować, najlepiej przyjmować tylko to, co

miłeidobre.Najlepiejzasnąć.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział5

Od pewnego czasu patrzyła na mnie gęba, która nie miała nic wspólnego z Ferdydurke. Gęba

wyzierała z lustra, odbijała się od szyb wystawowych. Nawet podczas kąpieli widziałam ją

wmetalowejarmaturzelubwekranietelewizora.Niemogłamzaakceptowaćfaktu,żetomojatwarz.

Byłamiobca,zkrzywymuśmiechemjakprzybolącymzębie.Niewierzyłam,żetosiękiedyśzmieni.

Pudrowałamskórę,obrysowywałamgrubooczy,ustamalowałamlekkoróżowąpomadką,próbowałam

wyczarować z siebie piękno. Wszystko na nic. Gęba nie chciała wypięknieć. Nie lubiłam jej, nie

chciałamsiędoniejprzyznać,jakbynależaładoobcejosoby.Jakajestróżnicamiędzygębąatwarzą?

Dlaczegoniemogęnazwaćjejtwarzą?Tonietylkokwestiaurody,lecztakżecharakteru.Mojatwarz

symbolizowała niemoc, bezmyślność, brakowało jeszcze tylko śliny w kącikach ust, a byłaby

perfekcyjna.Popewnymczasieprzestałamszukaćrozwiązaniadlaznienawidzonejprzezemniegęby.

Codziennie rano zanim spojrzałam w lustro, zmawiałam krótką modlitwę z prośbą o usunięcie gęby

z mojej twarzy. Jednak niezmiennie widziałam w lustrze ten sam grymas zniewolenia, bezsilny

uśmieszek,trochęgłupawy,pokrywającyzażenowanie.Miałamsięczegowstydzić.Samapozbawiłam

siebieszacunku,odebrałamsobiewolnąwolę.Dokonałamtegosama,chociażnajchętniejszukałabym

winowajcy.Niezasługiwałamnawolność,bonieumiałamsobiejejwywalczyć.Zgarbioneplecyteż

miaływartośćsymboliczną,głowacorazbardziejwciskałasięmiędzyramiona.Wyglądałamjakjakiś

bajkowybezszyjnystwór,któregogłowawyrastałaprostoztułowia.

Wyjazd Józia oznaczał dla mnie małe zwycięstwo, ponieważ postawiłam na swoim. Nie miałam

z kim dzielić mego triumfu. Basieńka nie mogła zrozumieć, że wyrzucam tak sympatycznego

iprzystojnegofaceta.

–Bardzoniegrzecznie–skomentowała.

Prawdopodobnie wzięłaby go do siebie, aby zrobić z niego kandydata na męża. W końcu był

nieżonaty–tylkotomiałodlaniejznaczenie.

Tadeuszzacząłczęstoznikaćgdzieśnadługiegodziny.

– Dodatkowe próby, dodatkowe spotkania z korepetytorem, kolacyjki z kolegami w ścisłym

męskim gronie – tłumaczył, licząc na moją naiwność. Zaczęłam wypytywać, trochę za dużo, jak

śledczynaprzesłuchaniach.

Wieczorem zmęczony kładł się na sofie, ocierał czoło z niewidzialnego potu, podkreślając tym

ruchemmorderczywysiłek,najakicodzienniebyłskazanyzracjiswegozawodu.

– Poszkrobkaj mnie – mówił, jakby szkrobkanie było rodzajem kary za moją podejrzliwość.

Wkońcutylkotomogłamdlaniegozrobić.Dziwiłamsię,bonaszemałżeństwoprzeżywałokolejne

kryzysy, a on chciał, żeby go szkrobkać. Zresztą nie bardzo wiedziałam, co to właściwie znaczy.

Tadeusz tworzył idiotyczne neologizmy, metafory, potworki językowe. Często musiałam się

background image

domyślać, o co mu chodzi. Zdejmował śmierdzące skarpety, wystawiał stopy i mówił: – Pobaw się

pieskami.

Poruszał palcami stóp, symbolizującymi łyse mopsy lub chihuahuy. Wewnętrzna strona palucha

kryłabrudzbitywmaleńkiekulki.Niemiałamochotynapieski.Odwracałamwzrokzniesmakiem,

zamiast się oburzyć. „Może dziecko uratowałoby nasze małżeństwo?” – myślałam praktycznie.

Pewnie tak by było, ale nie zniosłabym jeszcze raz dziecięcej samotności, ponownego odrzucenia,

stania z boku, podczas gdy inne dzieci się bawią. Moje dziecko przeżywałoby ten sam dramat, a ja

razemznim.Byłamtegopewna.Zdzieckiembyłabytopodwójnadawkacierpienia,podwójnailość

zmartwień.Wierzyłam,żeniemogłabymgowychowaćnapewnegosiebie,samodzielnegoiwolnego

człowieka.Odpoczątkubyłbybojaźliwy,zależnyodautorytetów,odsilniejszegoodsiebie,bardziej

przebojowego.Jakniewolnicazprzekonaniamożewychowaćdzieckonawolnegoczłowieka?

KtóregośdniaTadeuszpóźnowróciłzpracy.Rzuciłammuniedbalenatalerzudkozkury,trochę

przypalone i suche. Jadł bez smaku i bez komentarzy. Tadeusz miał zwyczaj kupowania mięsa na

zapas.Zamrażałcałekurczaki,którepóźniejbardzodługoleżaływogromnejzamrażarce,czekającna

swoją kolejkę. Raz w tygodniu smażyłam wielomiesięczne kurze hibernatusy, zsiniałe od czekania

iprzedatowane.

–Przygotowujęnowąpartię–powiedziałwkońcu.–Wiesz,dojdądodatkowepróby,muszędłużej

pracować.Westchnieniesymbolizowałoczekającegotrudyizmęczenie,całąśpiewacząharówkę.

Pomiesiącunapięciedramatyczneosiągnęłopunktkulminacyjny.Tadeuszoznajmił,żewyjeżdża

naparęprzedstawieńdoInnsbrucku.

– Parę przedstawień – powtórzyłam jak echo, aby dać sobie trochę czasu na analizę tego

wyrażenia.

–Niemogęcięzabrać–powiedziałswobodnie.–Będęprzyjeżdżaćnaweekend.Trochęodsiebie

odpoczniemy,powiedziałzuśmiechem.

Poczułamznajomyskurczwżołądku.

–Mamzostaćsama?!

Wzruszyłramionami.Nienawidziłamtegoruchu.Ogarnęłamniepanika.Lękałamsięsamotności,

porzucenia,zdrady,wolności,zktórejniepotrafiłabymskorzystać.Pochwiliochłonęłam.Niemasię

czego bać. Nie muszę sprzątać, gotować i przemyślę wszystko jeszcze raz. „Może nawet coś

wymyślę” – kpiłam sama z siebie. – „Może spakuję walizkę i ucieknę do kraju”. Takie rozwiązanie

zawszewydawałomisięnajatrakcyjniejsze.„Przynajmniejniebędziemysiękłócić”.

– Nie puściłabym męża samego do Innsbrucku – szczebiotała Basieńka, patrząc Tadeuszowi

zalotniewoczy.–Takiprzystojnymężczyzna.

Tadeusz uśmiechał się skromnie, cieszyły go komplementy. Pewnie życzył sobie, żebym też mu

kadziła,jakdawniej.

–Niewszystkiekobietysąłasenaprzystojniaków,niektórewoląintelektualistów–powiedziałam

background image

zniewinnąminą.Zrozumiał,bopoczerwieniałymuuszy,aBasieńkawiedziała,żemusijużwyjść.Był

wściekły.–Musimyporozmawiać–zaczęłam.–Tylkoniemów,żeniemaoczym–uprzedziłamgo.

–Aha,notomów–odgarnąłloczkizczoła.Następnygest,któregonienawidziłam.

–Ostatniodziejesięmiędzynamicośniedobrego.

– Ostatnio!? – zaśmiał się teatralnie. – To „ostatnio” trwa już dobre kilka lat. Nie rozumiem,

dlaczegoakuratterazchceszotymrozmawiać.Wcaleniejestanilepiej,anigorzejniżwcześniej.

–Trzebatozmienić–przerwałamstanowczo.Popatrzyłnamniekpiąco.

–Wnaszymprzypadkumożnazmienićtylkożonę.

Pominęłammilczeniembezczelnąuwagę.

–Możemyzacząćwszystkoodnowa–zaproponowałamporazpięćdziesiąty.Milczał.

–Cochceszzacząćodnowa?Comasięzmienić?Czypolubisznaglemoichznajomych,będziesz

szanować moją rodzinę? Będziesz dbać o mieszkanie, nie tylko w przypływie chwilowego napadu

czystości...?–wyliczałflegmatycznie.

–Możegotowałabymobiadki,przykładnieprowadziłabymdom,gdybyśniebyłartystą.

Popatrzyłnamniezdumiony.

–Comapiernikdowiatraka?

– Bardzo dużo. Należą do tego samego zbioru rzeczy będących nie-piernikiem i nie-wiatrakiem.

Czytomało?–niezrozumiał.–Możekiedyzobaczyszwemnieżonę,człowieka,któryrównieżma

potrzebyimarzenia,przestanieszuganiaćsięzababami.

Popatrzyłnamniezpolitowaniem.

–Nigdyniemówiłaśoswoichpotrzebach,jesteśzamkniętawsobie,niemiła.Trudnosiędziwić,

żeszukamtowarzystwagdzieindziej.Pamiętaj,żeproblemzdradyjestbardziejzłożonyniżmyślisz.

Wstał.–Idępakowaćrzeczy.Teparętygodniprzerwydobrzenamzrobi–powiedział.

Wyjechałpopołudniu–bezpożegnania.

–Zadzwonię–rzuciłtylko.

Zostałam sama. Może wyjechać do Polski albo na kilka dni na wczasy? Korzystać z wolności.

Tadeuszzostawiłzamałopieniędzy.Popięćdziesiątszylingównadzień,teraz,kiedyzostałamsama,

musiaławystarczyćpołowadziennejdawki.

–Trzebaoszczędzać–mawiałTadeusz.

Nigdynigdzieniewyjeżdżaliśmy.Pocotracićpieniądzenabzdury?!Wystarczyogródek,altanka,

pocokomuwczasywgórachalbonadmorzem?Zwykłypiachobsikanyprzezmewyiinnepiszczące

ptaszyska.

Raztylko,jeszczewPolsce,dałsięnamówićnawyjazd.Długodebatowaliśmy,dokądpojedziemy,

niemogącsięzdecydować.Wujaszekrozwiązałkonfliktdramatyczny,działającnazasadziedeusex

machina,jakwstarogreckimteatrze.Poprostuniepytającnikogo,wykupiłdlanaswczasyzakładowe

z kopalni węgla w Nowej Rudzie, gdzie jego kuzyn zajmował kierownicze stanowisko. Rozsądek

background image

nakazywał opanowanie i spokój, toteż przyjęłam stoicką postawę, traktując ten wyjazd jako kolejną

próbę reperowania naszego małżeństwa, co naturalnie wymagało ofiar. Nasz camping był pełen

robactwa,zbrudnymimateracami,wilgotnymipodłogami,poktórychwnocygrasowałypolnemyszy.

Byletaniej.Postanowiłamznosićniewygodyizmienićtaktykę.Przedewszystkimniekrytykować,

brzmiałamojanowadewiza.Raczejchwalić.Tadeuszprzyjmowałmojehołdyspokojnieinaturalnie,

jakbyniczegoinnegonieoczekiwał,alekłótniemiędzynamiustały.Naszzwiązekprzechodziłdziwną

metamorfozę, trudną do sprecyzowania. Miałam wrażenie, że wytworzyła się między nami relacja

podobnadotej,jakajestmiędzyidolemijegofanem.Tadeuszszybkowpadłwrolęichciałwidzieć

wemniejedyniepełnąoddaniazachwyconąnimżonę,jaknapoczątkunaszejznajomości.Traktował

mnie protekcjonalnie, choć nie bez odrobiny życzliwości. Kiedyś rzeczywiście byłam nim szczerze

zachwycona.Kiedyprzestałam?Niewiem.

Rozkoszowałam się słońcem i nawet odwiedziny wujaszka nie przerwały sztucznie wytworzonej

sielanki. Gienio wyglądał mizernie, jakby jego sprzedajną duszą targały sprzeczne emocje. Sytuacja

polityczna w kraju, ciągłe strajki, zachwianie pozycji partii spowodowały, że już wkrótce będzie

musiał zająć miejsce po jednej stronie barykady, a wujcio nie znosił ryzyka. Miotał się bezsilny

izniepokojemobserwowałwzrostsiłyopozycji.Potem,kiedyzwycięstwonakrótkoprzechyliłosię

na stronę Solidarności, odrzucił w popłochu książeczkę partyjną. Z żarliwością neofity krytykował

rząd, robił z siebie ofiarę aparatu partyjnego, wykorzystywanego za pomocą rządowych manipulacji

ipolitycznychkrętactw,patriotę,którymanawzględziejedyniedobrokraju.Niedługojednaktrwała

tamaskarada,bowkrótceogłoszonostanwojennyiWujaszekzwłaściwymsobietupetemwyparłsię

swoich czynów i skwapliwie powrócił na łono partii. Kiedy rozprawiono się z komunizmem,

wyemigrował do Austrii, aby tam udawać wielkiego działacza „Solidarności”. Tymczasem jednak

Genio wygrzewał się na słońcu, ale na jego twarzy można było dostrzec cień niepokoju. Chociaż

wychowanywepocestalinizmu,uważał–dokładniejakneurotycznySoso–żeniematakiejsiłyna

świecie, która zmiażdżyłaby komunizm, jednak niepokoiło go rosnące niezadowolenie w kraju.

Chętnie rozprawiłby się z mącącymi wodę i narzekał na mało radykalne metody rządu w walce

zopozycją.Kiedymiotałsiępomiędzy„Solidarnością”iPartiąrodzinapatrzyłazniesmakiemnate

poczynania, ale nikt nie komentował, bo nigdy nie wiadomo, czy nieomylny dotąd Gienio i tak nie

wyjdzienaswoje,czyliczyniezostanieprzyżłobie.

Siedział obok mnie zamyślony, z łokciami opartymi na poręczy leżaka. Chude iksowate nóżki

wystawił na słońce. Jego nieco przytępiony umysł pracował na wysokich obrotach, odciskając na

bezmyślnej twarzy piętno zmęczenia. Z ogromnym wysiłkiem usiłował coś wykombinować, aby

w razie zadymy uratować swój tyłek. Już wkrótce musiał stanąć przed alternatywą, a jeszcze nie

wiedział,komulizaćłapę,anakogoszczekać.Obserwowałamjegotragicznąwewnętrznąwalkęzeźle

ukrywanąradością.

–Cosiętakgapisz?–fuknąłwściekły.

background image

–Wujekzeszczuplał...natwarzy.

–Możliwe,możliwe–mruczał.

Wieczorem odjechał i więcej nas w Bożkowie nie odwiedził. Poczułam smak szczęścia, jeszcze

nie wiedziałam, jak długo tym razem będzie trwało. Jak się okazało – niedługo. Przyjechał Józio

i został, wbrew logice i campingowym przepisom. Jeszcze wierzyłam, że na krótko, ale przeczyły

temuśpiwórisporyplecakzzapasowąbielizną.Pokryjomuwynosiliśmyzestołówkibułki,parówki,

seryikotlety,cosiędało.Niewiem,dlaczegoprzystałamnatennonsensisamapodkradałamjedzenie

dla Józia. Chyba zrobiłabym wszystko, aby mnie zaakceptowano. Poprzez ciągłe kompromisy

zatracałam swoją osobowość. Nowe ustępstwa, nowe precedensy, torujące drogę kolejnym

kompromisom, bo tylko tak mogłam liczyć na względny spokój. Najtrudniejsze były pierwsze

ustępstwa,kolejneprzychodziłycorazłatwiej,niejakoautomatycznie.Czasaminawetniewiedziałam,

żeznowuustępuję,żeakceptujęnowesytuacje,którekiedyśuważałabymzanieznośne.Opórzmojej

stronymalał.OwszystkimdecydowałTadeusz,bojaitakniczegoniezałatwiłabymjaknależy.

Wieczoremszłamnadjezioro,sama,bopanowiezawszegdzieśznikali.Wodalekkofalowałaprzy

brzeguispienionegrzywywynosiłynapiasekkorę,szyszkiiliściepodwodnychroślin.Nielubiłam

wody, wzbraniałam się przed zanurzeniem, pływaniem i pluskaniem. Stałam na molo, wpatrzona

wczerwonąkulęzatopionąwwodzie.

W tym miejscu, odległym od kampingów, powoli znajdowałam spokój. Nie przeszkadzało mi

lekkie pluskanie wody o słupy pomostu, które przypominało mlaśnięcie językiem jakiegoś wodnego

potwora.Pomyślałamosytuacjiwkraju,alezawszekończyłosięnamyśleniu,ponieważnadalbyłam

niezaangażowanapolitycznie.Niemiałampojęcia,ktogdzierządziizczyjąpomocą.„Dlaczegonie

próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej? Albo dlaczego sama nie brałam czynnego udziału

w przemianach?”. Nie, to nie strach nie pozwał mi działać, to lenistwo. Ze wstydem przyznawałam

samaprzedsobą,żenajwygodniejstaćzboku,poczekać,ażinniwszystkozałatwią.My,apolityczni,

koncentrowaliśmy się na zdobywaniu żywności, ubrań, środków czystości – i chyba o to chodziło

rządowi. Zredukowali nasze życie do poziomu egzystencji. Na szczęście nie wszyscy wybrali

konformizm. Nie chciałam wystąpić czynnie, za bardzo pochłaniało mnie nieudane małżeństwo,

kosztowałomniesporoenergii.

Wróciłam do campingu. Pusty. Byłam ciekawa, dokąd chodzą. Do dyskoteki na pewno nie.

Ostatnimrazem,kiedyodwiedzilidyskotekę,Józioskorzystałzchwilowejnieobecnościdyskdżokeja

ipochwili,kuzdziwieniuobecnych,zamiastPerfectunasalirozległsięniecoprzepityJózkowytenor.

Niestety, niewyrobiona muzycznie publiczność nie chciała słuchać arii Jontka i wygwizdano

operowegogwiazdora,kilkurosłychfanówrockawyrzuciłogozadrzwi.Rozejrzałamsiępoośrodku.

Wszyscy już spali, tylko znad jeziora dochodziły głosy spóźnionych wczasowiczów, zażywających

kąpieli. Szłam wzdłuż brzegu, niby tylko na spacer, ale bacznie rozglądałam się wokoło. Nieraz

miałam przeczucie, że za chwilę coś się wydarzy, że zobaczę coś, czego się boję, a co koniecznie

background image

muszęzobaczyć.Zanicbymterazniezawróciła.Szłamdalejizkażdymkrokiemczułamwzrastające

napięcie. Zbliżałam się do sąsiedniego ośrodka i tuż przy pomoście, malowniczej scenerii

przycumowanych żaglówek, zobaczyłam cztery sylwetki, dwie z nich znajome. Długo wpatrywałam

sięwoświetloneksiężycempostacie.Dziewczyny,długonogienimfyzrozwianymiwłosami,ubrane

w kuse letnie sukienki. „Jak zareagować?”. Ich beztroska i swoboda zbiły mnie z tropu. Nie zadali

sobietrudu,abyodejśćgdzieśdalej.Chybawłaśnietonajbardziejmnieuraziło.Ichgłupotaalboto,że

mnieniedoceniali,byłowtymcośobraźliwego.Pochwiliodeszliprzytuleni,ciasnoobjęci,skręceni

jak dwa węże. Patrzyłam, jak maleją ich sylwetki, przytłumiony śmiech dziewczyny ginął wśród

drzew. Nie mogłam wiecznie tak stać, coś trzeba było zrobić. Znowu zbrakło mi odwagi, aby

frontalnie zaatakować, wycofałam się więc. Denerwowały mnie łzy, napływające wciąż do oczu

wbrewmojejwoli,aznosaciekłystrugi.„Żeteżnigdyniemamprzysobiechusteczki”–gromiłam

siebiezatoniedopatrzenie.

Łzyzawszepomagały.Wtedyteż,nadrodze,kiedyojcieczatrzymałsamochód.Łzyimżawkaza

oknemzamazywałyobraz.Dziewczynkależałanaboku,możespała,nie,przecieżuderzyłaomaskę

samochodu...Rowerekleżałwrowie,jeszczekręciłosięjednokółko.Możewcaletegoniewidziałam,

możektośopowiedziałmitęhistorię.Dziwnaczerwieńliści,mocna,zdecydowana,niepozwalającana

interpretację.

W campingu skreśliłam kilka słów pożegnania w bajronowskim stylu i z naprędce spakowaną

torbąruszyłamwciemność.

„Będzie mnie szukał” – pomyślałam mściwie. Nie szłam główną drogą, tylko ścieżką biegnącą

równolegledoulicy,nawypadekgdybymnieszukał.Alenieszukał.Torbaciążyłaminiemożliwie,

pot ściekał z twarzy, bo noc była gorąca i parna. Z wytrwałością dromadera pokonywałam kolejne

kilometry po piaszczystej ścieżce. Już po godzinie miałam dosyć i dałabym się przeprosić, żeby

zacząćwszystkoodnowa.„Nieszukamnie,bydlę”–pomyślałamzgoryczą,aszkoda,bojużbyłam

gotowaprzebaczyć.

Stacja w Bożkowie. Żadnego połączenia do Wrocławia, dopiero od piątej rano. Spojrzałam na

zegarek, jeszcze trzy godziny. Pusta, obskurna poczekalnia była wymarzonym miejscem do napadu

lubmorderstwa.Nigdzieżywegoducha,pozamoim.Wyszłamnazewnątrz,wszędzieciemno,duszno

i ponuro. „Cholerna noc” – przycupnęłam pod drzewem, gotowa w każdej chwili do ucieczki.

Walczyłamzesnemizchęciąpowrotudocampingu,jednakdotrwałamdoświtu.Wróciłamdodomu,

trochędumnazsiebie,żeporazpierwszynieuległam.Nieuległam,boniemiałamkomuulec,nikt

mnie nie szukał. Nie zdążyłam dobrze zasnąć, kiedy usłyszałam dochodzące z korytarza krzyki

wujaszka,którybezceregieliwtoczyłsiędopokoju.

–Atoswołocz!

Jego czerwona ze wściekłości twarz zbliżyła się do mojej na niebezpieczną odległość. Tłusty

podbródek falował miarowo w takt wyrzucanych z impetem przekleństw. Czekałam, aż się zmęczy,

background image

odejdzie albo przynajmniej usiądzie zdala ode mnie, bo nie znosiłam jego nieświeżego oddechu.

Wkońcuopadłzsił,zatoczyłpółkoleiosunąłsięnanajbliższyfotel.

– Trzeba zachować pozory, wszystko jedno, co się dzieje! – dyszał ze złości. – Jutro wrócisz do

Bożkowa, jakby się nic nie stało. Oficjalnie pojechałaś odwiedzić... matkę. Matka, tak to dobry

pomysł.

Dużykwadratowyłebkiwałsię,jakbybyłzawieszonynajakiejśniewidzialnejsprężynie.

–Jutroodziesiątejczekamnaciebiewsamochodzie.Pamiętaj!

Stałam długo w otwartych drzwiach i patrzyłam, jak schodzi po schodach, ostrożnie, powoli.

„Możebygotakzepchnąć,nibyniechcący?”–kalkulowałamzimno.–„Takaszujaniemapraważyć!

Ktoś już tak powiedział... Raskolnikow! Ale nie użyłabym siekiery, nie przepadałam za heavy

metalem!Gdybymtylkoniebyłaażtaktchórzliwa,strąciłabymgozeschodów.Jestprzecieżciemno,

znowuktośpopsułżarówkęnaklatceschodowej.Świetnaokazja!Chybalepiejbyćczłowiekiemzłym

imocnymniżsłabym,któregożyciepolegananieczynieniuzła.Boże,ktotakpowiedział?”.

Rano pojechałam z wujaszkiem do Bożkowa i z ofiary stałam się winowajczynią. Moje

wyjaśnienia napotkały mur obojętnego milczenia, nie przedarły się przez słowa i gesty

zniecierpliwienia. „Dlaczego dopuszczam do tak ekstremalnej sytuacji? Wystarczy odejść, zerwać,

wyjechać. Czy to wszystko dlatego, że nie mam dokąd pójść? Gdybym miała dom rodzinny,

Jagniątków,miałabymwięcejodwagi?Skądsięwzięłaumnietadziwnasłabość?Kiedysięzaczęła?

Kiedyzaczęłamsiębać?Teraztonawetniebyłjużstrach,tostrachprzedstrachem.Przegapiłamten

moment,kiedywyrastasięzdziecinnychlęków.

TerazwWiedniunanowopróbowałamznimwalczyćinierazwydawałomisię,żejużnadnim

góruję,odzyskujęzgubionągdzieśpodrodzepewnośćsiebie,niezależność,odwagę.

Zadzwoniłam do Ani. Tadeusz będzie się wściekał na duży rachunek telefoniczny, ale musiałam

zkimśporozmawiać.Obieakceptowałyśmypresjęczasu,niemożnaprzeciągaćrozmów.Zadrogie.

–TadeuszwyjechałdoInnsbrucku–zawiesiłamgłosiczekałam.

–Myśliszotymsamymcoja?

–Dokładnie.Czuję,żecośsiędzieje.Nigdysięniemylę.Niewytrzymamtego.Comamzrobić?

–Niewiem,byłampodrugiejstroniebarykady.Teżbardzoniewdzięcznarola.Wszystkieświęta,

niedziele, wakacje spędzałam sama, ustępując miejsca prawowitej małżonce. Zawsze grałam drugie

skrzypce,byłamtylkotądrugą,mniejważną.

– Kochanka wchodzi w taki układ świadomie, akceptuje ten stan rzeczy. Żona nie ma takiej

możliwości,dopókiniewie.To,cobędziepotem,zależyodniej.

– No właśnie. Powinnaś coś postanowić. Obie jesteśmy godne pożałowania – zaśmiała się

sztucznie.–DoPolskiniemapocowracać,przynajmniejnarazie–domyśliłasię,coplanuję.–Może

kiedyś.

–Mogłabymzacząćtamodnowa...

background image

–WPolscebędziesznikim!

–Niewahamsiębyćnikim–powiedziałamsentencjonalnie.

–Diogenes–podchwyciłaAnia.–Niegłupifacet,alesiusiałnaulicy,atobardzobrzydko.Poza

tymmieszkałwbeczce,atypotrzebujeszmieszkania.

–Niewytrzymamtychciągłychoszustw,zdrad–wybuchłamnagle.

–Bodziecsłabniewrazzczęstotliwością.

–Niewiem,czykiedyśsiędotegoprzyzwyczaję.Właściwieniechcęsiędotegoprzyzwyczajać,

akceptowaćwszystko,przecieżtochore.

–Touzależnienie.

Ania miała rację. Z pewnością nie było to uczucie. „Jak można się wyzwolić z tej zależności?

Zdziwnegopoczuciawinybezwiny?”.

Tadeuszzadzwoniłtylkokilkarazy.Rozmawialiśmykrótko.Telefonyzdawkowe,bezznaczenia,

beznajmniejszegoładunkuemocjonalnego.

–Wszystkowporządku,przyjadęzatydzień.Dozobaczenia.

Zjadłam śniadanie. Nie mogłam opanować potrzeby jedzenia, żarłoczności, konsumowania

gigantycznych porcji, na które mój żołądek reagował niestrawnością. Nie byłam głodna, nie czułam

smaku,tylkochęćnapychaniaustczymkolwiek.Zajadałamsiętakenergicznieinamiętnie,jakbymiał

tobyćostatniposiłek.Najczęściejwielkieżarciebyłoreakcjąnastrachprzedtym,comożenadejść,

przed nieznanym zagrożeniem, niepewnością. W napięciu czekałam na katastrofę, która nie

nadchodziła,aktórejwkońcupragnęłam,abypozbyćsiębolesnegooczekiwania.Tylkowtedymożna

przestać się czegoś bać, kiedy to nastąpi. Zrobiłabym wszystko, aby przestać się bać, a jedzenie

pomagałomizłagodzićlęk.Kiedywżołądkurozlewałosiębłogieciepło,nakrótkostrachustępował,

złemyśliulatywały.Przeżuwałamkolejnekęsyszynki,nieczującjejsmaku.Miażdżyłamjezębami,

rozgniatałam językiem, zmuszałam przełyk, aby przyjął następną porcję pomieszanej z enzymami

świńskiej tkanki. W końcu zrobiło mi się niedobrze i ostatni spory kęs bułki z szynką wyplułam na

talerzyk.

Muszępomyślećoczymśprzyjemnym,oJagniątkowie.Cichyzimowywieczór,drzewaobłożone

śniegiem zatracały dawne kontury, leśniczówka z żółtymi zamglonymi światełkami – jak wyjęta

z baśni, nierealna. Na oknie kruki walczą o kawałek słoniny, babcia przestawia na kuchni ogromne

gary, posługując się pogrzebaczem. Powoli zapanowałam nad żołądkiem. Włączyłam telewizor

idługogapiłamsiębezmyślniewekran,zanimmogłamogarnąćiprzetworzyćdopływającedomnie

informacje.

Znowu dyskusje polityczne, gorące debaty na temat sytuacji obcokrajowców w Austrii. Politycy

mieli niby dużo zrozumienia dla losów Czeczeńców, Turków, bezrobotnych Polaków, różnych

afrykańskichuchodźców,azylantów,mafiosówizwykłychrzezimieszkówobcejnacji,którychtrzeba

zasymilować. Tak naprawdę jednak wysłaliby nas wszystkich gdzie pieprz rośnie. Wzrosła liczba

background image

zwolenników partii niebieskich, a ci chętnie pozbyliby się wszystkich cudzoziemców. Czułam się

w tym kraju niepożądana, niechciana. Wiedziałam, że nami gardzą, ale na początku nie miałam

pojęcia, jaką zajmujemy pozycję, ponieważ cudzoziemiec cudzoziemcowi nierówny. Najgorsze

miejsce zajmowali Turcy, Arabowie i inni wyznawcy islamu. My, chrześcijanie, staliśmy

zdecydowanie wyżej, ale byliśmy w najgorszej sytuacji z mieszkańców wszystkich państw Bloku

Wschodniego.Austriacymyśleli,żePolskatodzikikrajzbezkresnymipolamipszenicyiprzemysłem

wpowijakach.KiedyśpowiedziałamjakiejśAustriaczce,żechciałabymwrócićdoPolski.Popatrzyła

namniezdumiona.KtośmożechciećpojechaćdoKongoalbopoleciećnaKsiężyc,aledoPolski?

Na korytarzu było słychać człapanie Dragicy. Miarowe bum, bum. Chciałam, żeby to ciągłe

człapaniewreszciesięskończyło,działałonamniedepresyjnie.

Tadeusz wrócił w doskonałym humorze. Nie przeszkadzały mu wrogie nastawienie do

cudzoziemców,wyczuwalnenakażdymkroku,orazmnożącesięaktyagresjizestronyneofaszystów.

Tadeusz był zadowolony, tak jak może być zadowolony człowiek niemyślący lub myślący o czymś

szczególnym.Popewnymczasiepoznałamtajemnicęjegodobregohumoru.

Ranoktośzadzwoniłdodrzwi.Niechętniezwlokłamsięzmojegofotela.

–Kidiabeł...–mruczałamniezadowolona,żektośprzerywamojenicnierobienie.Wdrzwiachstał

wujaszek w przykrótkim płaszczyku, z wypłowiałą torbą w ręku i pokerowym wyrazem twarzy.

Wlepiłamwniegoprzerażonywzrok.

–Wujektutaj?Skąd?Jak?–plątałamsię,usiłującukryćrozczarowanie.Zawiesiłamdrżącygłos,

którymógłzdradzićmojeemocje.Świńskieoczkaruchliweiwilgotnepatrzyłynamnieprzenikliwie.

Niegrzecznie,bezwstępówzapytałoTadeusza,zwracającsiędomnietylkozkonieczności.

–Przyjechałemnakilkadniwodwiedziny–wyjaśnił.

Skrzywiłamsię.

–Trzebabyłowcześniejzadzwonić.Niespodziewaliśmysięciebie.

– Co będę dzwonić! Szkoda pieniędzy. Zresztą połączenia automatyczne nie działają – machnął

pulchnąrączkąiwpakowałsiędopokoju,porzucającwprzejściusflaczałątorbę.

Poszłamzaparzyćherbatę.Najchętniejdomieszałabymdoniejcyjankupotasu,alecóż,niezawsze

możnarobićto,nacosięmaochotę.Podałammuherbatkę,smaczną,malinową,awherbatcetabletki-

niespodzianki, rozpuszczone do ostatniej drobiny ich masy, która skrywała niezwykłą oczyszczającą

moc,amożetylkoprzeczyszczającą.

Zaraz po próbie przyszedł Tadeusz i powitał wujaszka, jakby widzieli się wczoraj.

Prawdopodobniezaprosiłgobezmojejwiedzy.

–JutropokażemywujkowiWiedeń.Będzieszprzewodniczką–zwróciłsiędomnie.Usiłowałmnie

zmotywować, przyznając mi funkcję i rozsiewając sztuczną wesołość. Pokiwałam głową na znak

zgody,choćwcalesięzniczymniezgadzałam,aprzedewszystkimztym,żetenpostkomunistyczny

potwórznowustanąłnamojejdrodze.Wujaszekmusiałcojakiśczaswybiegaćzpokoju,botabletki

background image

działałyznakomicieizłazienkicochwilędochodziłyodgłosywyładowań.

Prezentacja Wiednia ograniczyła się do obejrzenia gmachu opery, gdzie pracował Tadeusz,

i zwiedzania różnych knajp. Więcej wujaszek nie pragnął zobaczyć, ponieważ do głosu doszły inne

zmysły.Pożerałgolonki,knedlezkapustą,sałatkęziemniaczaną,sernikwiedeński,struclęjabłkową,

aż w końcu zaniemógł. Na niestrawność najlepszy jest alkohol, o tym zawsze był przekonany.

Wjednejzknajprozsiadłsięnawysokimstołkubarowymikazałserwowaćsobiedrinki,oczywiście

za nasze pieniądze. W miarę spożywania alkoholu coraz bardziej kołysał się na stołku, a nóżki

dyndały w powietrzu, bo nie dostawał do szczebli. Spity baryton wujaszka co chwilę mącił

latynoamerykańską muzykę. Wujaszek kręcił tyłkiem w rytm gorącej samby. W końcu przekroczył

punkt krytyczny i na jego niekształtne ciało zadziałała siła grawitacyjna. Iksowate nóżki sterczały

w powietrzu, a gruby tułów rozlał się na posadzce. Zroszone czoło zalśniło w blasku halogenów,

wujaszek popuścił i spodnie w kroku pociemniały. Tadeusz zrozumiał, że to koniec imprezy.

Zawlekliśmy go jak worek kartofli do domu i wnieśliśmy po krętych schodach naszej kamienicy do

mieszkania. Wujaszek usiłował artykułować przekleństwa pod adresem „Solidarności”, niestety,

język, jako najważniejszy organ mowy, odmawiał posłuszeństwa. Stawał sztorcem, zawadzając

ogórnepodniebienie.Dziwnybiałyipieniącysięnalotpokrywałkącikiustwujaszka.Teskurczybyki

byliwinnitemu,żezostałbezojczyznyibezpracy,aterazbędziemusiałszukaćnowejprzystani,nie

takprzytulnejjakdawnaPolska.NaraziemiałzamieszkaćunaswWiedniu.

Rano zobaczyłam w skrzynce na listy białą kopertę przypieczętowaną odbiciem na czerwono

wymalowanych ust. Znowu strach. Przed samotnością czy przed klęską finansową? Panienka pisała

bezżenady,nieszczędzącpikantnychszczegółów.Miętosiłamlistwdłoniijeszczeniewiedziałam,

czy pokazać go Tadeuszowi. Jak zwykle najbardziej uraziła mnie jego niedyskrecja i nieostrożność.

Przerażała mnie perspektywa jakiejkolwiek zmiany w moim życiu, mimo że uważałam je za bardzo

nieudane. Strach, że zostanę sama, że znowu ktoś odejdzie. Co wtedy zrobię? Jagniątków już nie

istnieje, nie ma miejsca, dokąd mogłabym teraz uciec i schronić się przed życiem. Jako dziecko

czekałamtygodniami,miesiącami,ażprzyjedzieojciecizabierzemniedodomu.Przyjechałtylkoraz,

nakrótko,pototylko,żebypożegnaćsięnazawsze.Niewiedziałamdlaczego.Przecieżnikomunie

opowiedziałamotym,cosięwydarzyło.Tylkoonwiedziałija,ajamilczałam.Jegoprzerażoneoczy

patrzyłynamojąbiałązestrachutwarz.Znowuczułamtensamstrachcowtedy.Możelepiejnicnie

mówić,wtedywszystkozostaniepostaremu,milczeć,udawać,żeoniczymniewiem.

Kiedy Tadeusz otworzył drzwi, przerzucałam papier z ręki do ręki, jakby mnie parzył. Poznał

kopertę i odwrócił się bez słowa. Teraz wiedział, że ja wiem, więc nie mogłam reagować tak jak

wcześniejiudawaćnieświadomej.

–Wyprowadźsiędoniej–nagleusłyszałamswójgłos,dośćstanowczy.

–Cotypleciesz?Dokogo?OnamieszkawInnsbrucku.

– No to co? – pozostałam nieugięta. – Niech przeprowadzi się do Wiednia. Miłość nie zna

background image

przeszkód–zakpiłam.

Tadeuszbeztroskołykałpomidorową,nabierającchochlązgarnka.Popatrzyłnamnieuważnie.

–Niedramatyzuj!Lepiejpomyśloskandalu.Coludziepowiedzą?Rodzina...

Wiedział,żebojęsięskandaliirozgłosu,wszystkiego,conieprzyjemne.

–Wkońcutotyjesteświnnyzarozpadmałżeństwa–powiedziałamodważnie.

–Niebądźnaiwna!Ludziecięznająiwiedzą,jakąjesteśnieudacznicą,więcniktnieweźmiemi

zazłetychkilkupanienek,amojarodzinaitakobwinicięzatofiasko–roześmiałsiębezczelnie,tak

pewnybyłswojejbezkarności.–Wszyscymówią,żejesteśbeznadziejna.

Zawsze bałam się określenia „wszyscy”. Przytłaczało mnie. Wobec tego słowa stawałam się

bezsilna, wydana na pastwę losu, otoczona przez wrogów. Nigdy nie spytałam, kim są ci wszyscy,

którzytakomniemyślą.ByłototypowedlaTadeuszauogólnienie,dotyczącetylkojegoopinii,jego

poglądów, jednak mnie ono przerażało. „Wszyscy” oznaczało masę, tłum ludzi plotkujących na mój

temat.Czułamnienawiśćtych„wszystkich”,chociażnieznałamichtwarzy.

– Wynoś się! – powiedziałam zbyt głośno. Zza drzwi sypialni wyłonił się kwadratowy łeb

wujaszka.

–Itakbymztobąniewytrzymał,nawetbezniej.

Tadeuszwyszedłdoprzedpokoju.Pochwilitrzasnęłydrzwiwejściowe.Łebsięschował.Zawsze

bałam się tego momentu, kiedy po kłótni z Tadeuszem zostawałam sama. Odwagę i buntowniczość

zastąpiły dobrze znane mi uczucia bezsilności i lęku przed konsekwencjami. Byłam zła na siebie za

grzebaniekijemwmrowisku.Lepiejkontynuowaćswojągrę,tylkoterazbezzłudzeń.Chciałamznim

porozmawiać,wyjaśnić,chciałam,żebyprzekonałmnieoswojejniewinności,zaproponowałnastępną

szansę. W napięciu odmierzałam minuty, nieznośnie długie, poganiane przeze mnie niecierpliwie.

Wróciłprzedpółnocą.

–Będzie,jakchcesz.Wyprowadzęsię–oznajmił.

– Wcale nie chcę – zmiękłam nagle i czułam, że się wygłupiam. – Przecież jesteśmy rodziną! –

argumentowałamgłupio.

–Rodziną?Acodlaciebieznaczysłowo„rodzina”?

– Zawsze chciałam mieć rodzinę – powiedziałam cicho, i to było prawdą. – Możemy zacząć

wszystkoodnowa,jeszczeraz–piałamnieswoimgłosemjakbymniepodduszono.Właściwietoon

miałmnieprzekonać,żepowinniśmyzacząćwszystkoodnowa.Cisza,żadnejodpowiedzi.Czyżbynie

chciał?!

–Niemogęzniejzrezygnować.Nietakodrazu.Dajmiparęmiesięcy!

–Co?Każeszmiczekać?–napadłamnaniegozfurią,potrząsającnimjakjabłoniązdojrzałymi

owocami.Łebwujaszkaznowupojawiłsięwdrzwiach.

–Jestemtobązmęczony–powiedziałdziwniespokojnie.–Niechcęniczegozaczynaćodnowa!

„Dlaczegojestmnązmęczony,dlaczegojestemmęcząca?Przecieżstaramsięnikogoniemęczyć”.

background image

Ranowstałamzciężkągłową.Jeszczeniemogłamuwierzyćwto,cowczorajusłyszałam.Tadeusz

pośpieszniepakowałubraniadotorbypodróżnej,niedbającoto,czysiępogniotą.

„Może go zatrzymać?” – na moment ogarnęła mnie nieodparta pokusa, ale brakowało mi

argumentów.Zresztąsamaniewiedziałam,czychcęgozatrzymać.

– Po próbie jadę do Innsbrucku – oświadczył naturalnym głosem, jakby chodziło o odwiedziny

uchorejciotki.Wyszedł,zanimzdążyłamzebraćmyśli.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział6

Dwa dni później Tadeusz wrócił po rzeczy. Dwa dni niepewności, pisania w myślach

dramatycznych scenariuszy, czekania. Siedziałam zgarbiona przy kuchennym stole i patrzyłam

otępiałymwzrokiem,jakTadeuszupychanaszemieniedowielkiegoczarnegoworanaśmieci.Wjego

czeluściachznikałykolejnoekspresdokawy,srebrnesztućce,mikser,plastikowepojemniczki,nawet

ścierkidonaczyń–wkońcuwszystkokupiłwujaszek.

–Resztęzostawiam–powiedziałzasapany.

–Jakwspaniałomyślnie!

– Zostawiam przecież mikrofalówkę – oburzył się, że zarzucam mu niesprawiedliwy podział

majątku.

–Możeszzabrać–powiedziałamzmęczona.Zawahałsię,apotemskwapliwiepobiegłpokarton.

– Jeżeli nie używasz... Potem przeszedł do pokoju i napełniał kolejne wory. Na podłodze rosła

sterta ubrań, nut i butów. Po długich minutach milczenia padło ważne pytanie: – Chcesz pralkę czy

telewizor?–pozostawiłmiwybór.

– Telewizor – odparłam bez namysłu, a Tadeusz ucieszył się, bo pralka była nowa, a telewizor

stary.–Maszjużmieszkanie,żepakujesztowszystko?–niewytrzymałampalącejciekawości.

– No pewnie. Kuzyn Suzanne ma w Wiedniu dom. Wynajmujemy u niego dwa pokoje –

poinformowałmnierzeczowospokojnymtonem,bezcienianerwowości.

„Suzanne”–pomyślałamwściekła.–„ZwykłaZuzkalubnawetZiutka”.

Tadeusz znosił worki do samochodu – bez pośpiechu, flegmatycznie, ignorując moje

zniecierpliwienie.Wujaszekpomagałgorliwie,niepatrzącmiwoczy.

–Spieprzajciejuż!–syknęłam.

Policzkiwujaszkanadęłysięinabiegłyczerwienią.

– Uważaj, do kogo mówisz! – nozdrza miał rozdęte jak byk przed walką, kwadratowy łeb

poczerwieniałjaktyłekpawiana.

–No,dokogo!?Dokomucha,któregoodsuniętoodżłobu...

–Czekaj,jużjacięzałatwię!–ugiąłsiępodciężaremkartonuinóżkijeszczebardziejpogłębiły

swojąelipsę.

–Tutajnikogoniemożeszzałatwić–powiedziałambezemocji.–Tutajjesteśnikim,taksamojak

mywszyscy.

Popatrzył na mnie, jakby nie zrozumiał. Zmarszczył groźnie czoło, ale nie powiedział swego

„Aha”,którewtymkrajustraciłoswojąmoc.Wzruszyłamramionamiiwyszłamnakorytarz.

Tadeusz zaparkował samochód na podwórku. Tylne siedzenie i otwarty bagażnik wypełniały

pakunki,zprzoduktośsiedział.Znieruchomiałam.Długieblondwłosyupiętewkok,wydekoltowany

background image

t-shirt i lewy półprofil. To wszystko, co udało mi się zobaczyć z korytarza. „Co za brak taktu!

Nieostrożność czy bezmyślne okrucieństwo? Jak można było tu z nią przyjechać?”. Obok przeszła

młodapara.Hinduskiemałżeństwowracałowłaśniezzakupówdoswojejklitkinaczwartympiętrze.

Piękna młoda kobieta z tilaką między czarnymi brwiami kroczyła posłusznie za mężem. Boże, jak

zazdrościłamjejpokory!Zamknęłamsięwłazienceipozostałamjeszczegodzinęwmojejkryjówce

ze strachu przed widokiem opustoszałego mieszkania. Stare meble i wspomnienia. Na stoliku leżały

niedbale rzucone stuszylingowe banknoty, które Tadeusz mi zostawił, mimo protestów wujaszka,

abymmogłaprzeżyć.

„Starczy najwyżej na trzy miesiące bardzo skromnego życia. Muszę znaleźć pracę!” –

pomyślałam.Rzuciłamsięnadziennikzogłoszeniami,któreoferowałypracę,przeważnienaczarno.

Sprzątanie,pilnowaniedzieci,prowadzeniedomu,knajpa...Wodziłamwzrokiemporubrykach.„Nie

dam rady” – przeraziła mnie perspektywa rozmowy z jakąś Austriaczką. Pracę w restauracji

odrzuciłam jako zbyt niebezpieczną. Policjanci dobrze znali swoje rewiry i bezbłędnie typowali

knajpy, w których zatrudniano tanią siłę roboczą, Polki, Rosjanki, Czeszki. Dziewczęta zarabiały

sześćdziesiąt szylingów za godzinę, co było czystym zdzierstwem, ale przybyszom ze Wschodu

wydawało się majątkiem. Dałam ogłoszenie do gazety, bo nie chciałam dzwonić pierwsza, co miało

zmniejszyć czekający mnie stres. Pieniądze topniały, a telefon milczał uparcie, zawzięcie, jakby na

złość. Jak pokierować życiem, żeby osiągnąć przynajmniej przeciętne powodzenie? Nie sukces, do

tego się nie urodziłam. Trochę szczęścia, nie można za dużo wymagać, nie ma algorytmu na udane

życie. Telefon zadzwonił po tygodniu. Wprawił moje ręce w drżenie, głos mi się rwał, znajomość

niemieckiegouleciała.

– Szukam pracy... ogólnie... myślałam o sprzątaniu... – plątałam się zrozpaczona. Mówiłam

niegramatycznie.

–JakdługomieszkapaniwWiedniu?–zapytałsuchomężczyzna.

–Kilka,kilkalat–nadalniemogłamopanowaćzdenerwowania.

–Ijeszczesiępaninienauczyłajęzyka?–przerwałzgryźliwie.Wjednejchwilimojezmieszanie,

zawstydzenie przeszło w ślepą, dławiącą wściekłość. Nie odpowiadałam, niech go szlag trafi! – No,

jakiejpracypaniszuka?–wgłosiewibrowałozniecierpliwienie.

–Wszystkojedno–powiedziałamnaodczepnego.

–Potrzebujękogośdoopiekinadmojąchorąsiostrą–powiedziałdziwniemiękko.

– Chętnie przyjmę tę pracę, jeżeli się pan zgodzi – tym razem moja niemczyzna zabrzmiała

płynnie.

–Kiedymogłabypaniprzyjśćsięprzedstawić?

–Jutro...?–podchwyciłam.Nadziejapowolisięrodziła.

–Dobrze.Proszęprzynieśćpaszportikartęmeldunkową–głosznowuzabrzmiałsurowo,prawie

urzędowo.–Skądpanipochodzi?

background image

Przełknęłamślinę.

–ZPolski–odparłamzewstydem.WstydziłamsięzaPolaków,aleniezatychwkraju,tylkotych

wWiedniu.

–ZPolski–powtórzył,jakbycośrozważał.–NiemamzłychdoświadczeńzPolakami.

Odetchnęłamzulgą.

– Płacę sto na godzinę. Proszę zapisać adres – podał skomplikowaną nazwę ulicy. Nie śmiałam

prosić o powtórzenie. Z ulgą odłożyłam słuchawkę, zgasiłam światło i usiadłam w fotelu, tak

z przyzwyczajenia. Zwinięta w kłębek, siedziałam po ciemku, nie wiedząc, dlaczego to robię.

Wcześniej godzinami czekałam na Tadeusza, więc miałam usprawiedliwienie. Najmniejszy szelest,

odgłos kroków na korytarzu wyrywał mnie z odrętwienia i przyspieszał bicie serca. Świat jakby

przestał istnieć, ważne było tylko moje oczekiwanie, napięcie mięśni, pulsowanie skroni. Czekanie

przypominałopółsen,trans,któryjednakpozwalałnaodbieranieniektórychodgłosówdobiegających

z klatki schodowej, piwnicy czy parkingu. Potrafiłam wprawnym uchem wyłowić te bezpośrednio

związane z nadejściem Tadeusza. Słyszałam, jak wyciąga klucze z kieszeni albo jak wchodzi po

schodach,opierającsięodrewnianąporęcz,lubnaparterzeotwieraskrzynkęnalisty.Dopierowtedy

wracała mi świadomość straconych bezpowrotnie chwil, zamienionych przeze mnie w bezpłodny,

bezproduktywny czas, pełen smutku i beznadziei. Czekałam wiele lat, z czasem coraz bardziej

niecierpliwie,niespokojnie,alenieumiałamzniegozrezygnować.Stałosięonoważnymelementem

naszego związku, moją powinnością i udręką. Zawsze znalazło się jakieś wytłumaczenie dla długiej

nieobecnościTadeusza.Starałamsięwierzyćinastępnymrazemznowuczekałam,borzadkozabierał

mnienaimprezy,brakowałomigracjilubelokwencji.Amożeobutychprzymiotów.

Wstałam z fotela, włączyłam światło i spojrzałam na zegarek. Właściwie czułam coś w rodzaju

komfortu psychicznego, wiedząc, że Tadeusz więcej nie przyjdzie. Wszystkie nadzieje, marzenia

przestały istnieć, wypełniły się pustką, która przyniosła ulgę. Za oknem zacinał deszcz i przeganiał

zulicprzechodniów,broniącychparasolamireszteksuchychubrań.Cochwilęwbiegałktośdobramy,

ociekając wodą, skulony od przenikliwego wiatru. Teraz, kiedy Tadeusz odszedł, wręcz unikałam

wszelkichkontaktów.Bałamsiępytań,kiwaniagłowązezrozumieniem,frazesów,któremiałymnie

pocieszyć,litości.Kiedymusiałamwyjść,najpierwbacznieobserwowałamkorytarz,potemchyłkiem,

wzdłużściany,przemykałamobokdrzwiBasieńki.

Nie patrzyłam w oczy innym lokatorom. „Może już wiedzą?”. Dragica patrzyła na mnie inaczej,

jakbywspółczująco.Niewiem,codoniejdotarło,czywogólebyławstaniecośzrozumieć.Nigdynic

nie mówiła, uśmiechała się blado i stała oparta o ścianę z nagimi piersiami, które miały coś

symbolizować.Rzadziejprzychodziłanaherbatę.

Noc była bezsenna, ciężka od natłoku myśli i mokra od potu. Pierwszy raz w życiu znalazłam

pracę, sama, bez niczyjej pomocy. „Czyżbym mogła utrzymać się sama w Wiedniu?”. Duma

iniepokój,strachiradość–wielkieuczuciastopionewcałośćjakwtyglu.

background image

Staraprzedwojennawilla,trochęzaniedbana,stojącawogrodzie,sprawiałasmutnewrażenie,jakie

częstorobiąopuszczone domostwa.Uchyliłammasywną drewnianąbramęi weszłamnapiaszczystą

dróżkę ozdobioną szpalerem drzew akacjowych. Nikt nie odpowiadał na dzwonek u drzwi

wejściowych. Ogród za domem, zarośnięty zielskiem, przyciągnął moją uwagę, rozniecił wygasłe

wspomnienia.Starepochylonegruszeiśliwyrosływsąsiedztwierówniestarychskarłowaciałychlip,

schowanychzakrzakamidzikiegobzu.Malowniczoisielsko,zodrobinągrozy–jakubraciGrimm.

Cudowny chaos – przez sekundę wróciłam do Jagniątkowa, ogród pachniał jak nasz, słońcem,

rozgrzanąkorądrzewiżywicą.Zaskrzypiałookienkonapiętrzeipojawiłasięwnimkosmatagłowa.

„Co za diabeł” – przeszło mi przez myśl, ale ukłoniłam się grzecznie. Mężczyzna odpowiedział

lekkimskinieniemgłowy.

–Czytozpaniąjestemumówiony?–zapytałKosmatek.

–Tak.Przyszłamtrochęzawcześnie...Chciałamobejrzećogród.Panwybaczy–znowuzaczęłam

mówićbezładnie.

–Lubipaniprzyrodę?–spytałniespodziewanie.

–Jestemwnuczkąleśniczego.Całedzieciństwospędziłamwlesie...

Kosmatagłowaschowałasię,apochwilidoogroduwszedłniewysokibarczystymężczyznaokoło

pięćdziesiątki.Miałbujnączuprynę,zupełnieczarną,jakbyczaszapomniałjejpobielić.Wyciągnąłdo

mniekanciastądłoń.

–Proszęwejść.Odśmiercimojejżonymieszkamytuzsiostrązupełniesami–wyjaśnił.–Dzieci

jużnaswoim.

–Samopiekujesiępanogrodem?

–Tojedynaprzyjemność,jakamipozostała.

Weszliśmy do ciemnego, zimnego korytarza, wyłożonego boazerią z jasnego drzewa, która pod

wpływem wilgoci pociemniała w wielu miejscach i straciła pierwotny fason, tworząc brzydkie

wybrzuszenia. W salonie zaskoczył mnie przesadny porządek i niemodne umeblowanie z lat

sześćdziesiątych, jakby czas się zatrzymał. Usiadłam na wzorzystej kanapie, skromnie i przepisowo

jakpensjonarka.Czekałam,ażgospodarzprzyniesiekawę.„Dziwnydom.Czyciludzieniewiedzą,że

świat poszedł naprzód? Dlaczego nie wprowadzają żadnych zmian? Chyba nie z braku pieniędzy?

Meblebyłydobrzeutrzymane,chybakonserwowane,akryształyktośstaranniewypolerował.Pewnie

mająsprzątaczkęalbokażąmisprzątać”.Dosalonuwszedłgospodarz,niosącdwiekawy,śmietankę

iherbatnikiposypanecukrem.

– Niestety, nie mamy innych słodyczy. Od kiedy siostra choruje, brakuje jej wspaniałych

wypieków–powiedziałusprawiedliwiająco.

–Jakdługosiostrachoruje?–zagaiłamtemat.

–Jużprawiedwalata–ledwiedostrzegalnygrymascierpieniaprzebiegłprzezjegotwarz.

Nieśmiałamzapytać,nacochoruje.Czekałam,ażsampowie.Onjednakspuściłgłowęimilczał

background image

boleśnie.Podejrzenienarastało,jeszczeniechciałamuwierzyć,alestrachścisnąłmigardłoiztrudem

łapałamoddechnamyśloponownejkonfrontacjiztąchorobą.„Mamzapieniądzeprzyglądaćsię,jak

ktoś umiera?!” – mięłam serwetkę w dłoni i rozpaczliwie szukałam wyjścia z kłopotliwej sytuacji.

Tak naprawdę nie chciałam już tej pracy. Jedliśmy herbatniki w milczeniu, popijając zbyt mocną

iniesmacznąkawę.Gospodarzprzyglądałmisię,aleraczejżyczliwiezprzyklejonymdoustlekkim

uśmiechem. Teraz wolałabym, żeby mnie wyrzucił i przyjął kogoś innego, z grubszą skórą

i pancerzem obojętności. Niech ktoś inny uczestniczy w dramacie umierania, z dyskretnym

milczeniemprzyglądasię,jakchorytracisiły,pociesza,kłamieiudaje,żesytuacjawcaleniejesttak

rozpaczliwa,jakjestwistocie.

–No,chybaczasodwiedzićchorą–powiedziałprawiepogodnie.Jakwletarguruszyłamzanim

wkierunkuschodów.–Elizabethzajmujepokójnapiętrze–porazpierwszywymieniłimięsiostry.

Krętedrewnianeschodywiodłynagórędomałegoprzedpokoju,pełnegodoniczkowychkwiatów,

którychzapachmieszałsięzdziwnymzapachemziół,maściilekarstw.Wsypialnipanowałpółmrok.

Spuszczone żaluzje wpuszczały niewiele światła do małego, ponurego pokoju, którego całym

umeblowaniem były ogromne łoże z niewielką szafką na lekarstwa oraz regał, na którym ustawiono

dziesiątki porcelanowych figurek. Pod oknem stały rzędem kwiaty – pożółkłe, wypłowiałe,

pozbawione słońca kikuty z resztami liści w wielkich, głębokich prostokątnych donicach,

przypominających ossaria. Po chwili weszła chora. Powoli, opierając się na lasce, dreptała w moim

kierunku. Podbiegłam skwapliwie i uścisnęłam jej dużą, prawie męską rękę. Popatrzyła na mnie

przenikliwe,jakbychciałaodgadnąć,dlaczegoprzyjmujętakąpracę.„Dlapieniędzy”–odpowiedziało

moje zimne spojrzenie. – „Nigdy nie będzie z mojej strony współczucia, litości, cierpienia, chodzi

opieniądze”–powtarzałamsobiewduchujakmodlitwę.

–Topanijesttąmłodąosobązogłoszenia...Bardzomimiło–opadłaciężkonapoduszki.

Gospodarzwycofałsiębezszelestnie.Chorasapałazezmęczenia,ajejchudymciałemcochwilę

wstrząsałydreszczejakwgorączce.Boże,jakżechciałamopuścićtomiejsce!

–Jestemchoranarakakości–powiedziałabezwstępów,spokojnie,prawiebeznamiętnie.

„Współczućczyzachowaćdystans?”–niemogłamsięzdecydować.Stałam,przebierającnogami.

– Od dwóch lat nie wychodzę z domu, tylko do ogrodu. Nikt mnie też nie odwiedza – ciągnęła,

niewzruszonamojąprzerażonąminą.–Potrzebujęopieki,alerównieżtowarzystwainnejosoby.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową, bo na nic więcej nie mogłam się zdobyć. Elizabeth szukała

czegoś w szufladzie nocnego stolika. Nie mogłam patrzeć na jej chude, nienaturalnie skrzywione

plecy.Resztamisiłusiłowałamukryćzażenowanie.

–Niechmipanicośosobieopowie–nachwilęodwróciłagłowęwmoimkierunku.–Miałajuż

panidoczynieniazciężkochorymiludźmi?

–Właściwienie–zaczęłamniepewnie.–Alezpewnościądamsobieradę.

–Wyglądapaninaintelektualistkę–powiedziałazprzekonaniem.–Mamrację?

background image

Tymrazemuśmiechnęłamsięszczerze.

–Odlatnieużywammegointelektu!Terazmuszężyćzpracyrąk.

–Copanistudiowała?

–Literaturę–odpowiedziałampogardliwie.–Takawiedzananicmisięnieprzyda!

–Mylisiępani–przerwałaenergicznie.–Wiedzaukształtowałapaniosobowość,anawetwygląd.

Widać,żeniejestpaniprostądziewczyną.

Kobietanadalgrzebaławszafce,odczasudoczasuodwracającdomnietwarz.

–Conajchętniejpaniczyta?–zapytałaniespodziewanie.

„Co u diabła? Przecież nie przyszłam tu, aby rozmawiać o literaturze”. Moje zniecierpliwienie

rosło.

–Zbeletrystyki...?–nalegała.

– Bo ja wiem... – zastanawiałam się Nie miałam książkowych faworytów. – Lubię... Łuk

Triumfalny...albo...

–JauwielbiamMarqueza–najejpoliczkiwystąpiłniezdrowyrumieniec.

–Stolatsamotności–podpowiedziałam.

–Właśnie,tomójświat–odrealnionyidziwny.

Zamilkła.Znalazławreszcieto,czegoszukaławszafce.Zamknęłaszufladęizulgąwyciągnęłasię

nałóżku.

–Proszę,niechmipaniwysmarujeplecy–podałamitubkęmaściiodsłoniłaplecy,takodrażająco

brzydkie, że mimo woli wykrzywiłam twarz w odruchu obrzydzenia. Sina, prawie fioletowa

i pomarszczona skóra była cienka jak pergamin, a kręgosłup wydał się nienaturalnie wybrzuszony

i wykręcony, jakby na przekór całej anatomicznej wiedzy. „Tylko się nie przyglądać” – zawiesiłam

wzroknakanciełóżka.–Możepanimocniejprzycisnąć,nieboli.

Moja nieposłuszna ręka zaledwie muskała fioletowe miejsca na plecach, aby nie uszkodzić

nienaturalnie błyszczącej skóry. Powoli rosło we mnie współczucie dla tych nędznych pleców,

drżących pod uciskiem moich palców. Spojrzałam na głowę Elizabeth, ułożoną na kwiecistej

poduszce. Twarz nie wyrażała napięcia ani rezygnacji, raczej zaciętość i upór. Jeszcze walczyła

ożycie,niezamierzałasiępoddawać,chociażwtejnierównejwalcezkażdymdniemtraciłaszansena

zwycięstwo. „Później będzie przeklinać, złorzeczyć Bogu, użalać się na los, aby w końcu popaść

w otępienie, wyrażające pozorną zgodę na śmierć. Nie jest ona ani nagrodą, ani karą, więc nie ma

większego sensu. Wybiera ofiary chaotycznie, na oślep” – pomyślałam, podając jej tubkę z maścią.

Usiadłanałóżkuprzekrzywionanajedenbok,ciężkooddychając.

–Czypotrafipaniugotowaćcośaustriackiego?

–Semmelknoedel–wyrzuciłamzsiebiespontanicznieitrochęzagłośno,akobietauśmiechnęła

siętrochęjakbydoswoichmyśli.

–Jeżelipanimaochotęugotować,tochętniezjem.

background image

Z ulgą pobiegłam do kuchni. Wygrałam godzinę samotności, spokoju, godzinę bez patrzenia na

umieranie. Nie od razu udało mi się zapanować nad oporną materią knedli. Źle dobrałam proporcje

mleka i suchej bułki pokrojonej w drobną kosteczkę. „Nie szkodzi, jak nie wyjdą, zacznę od nowa,

będzietrwałodłużej,spędzęmniejczasuzchorą”.Wrzucałamnieforemnekuledowściekleparującej

wody,parzącprzytympalce.Nareszciegotowe!Kuleprzybrałynawetdośćregularnykształt.Zdumą

postawiłamjeprzedElizabeth.

–Niechpanizjezemną–poprosiła.–Niestety,niemamytustołu.

„Nieprzejdziemiprzezgardło!”–przerażonapobiegłampodrugienakrycie.Brzydziłamsięznią

jeść,brzydziłamsięchoroby,jejrąk,ciała!„Żebytylkoniezwymiotować!”–błagałamsamąsiebie,

bo wiedziałam, że nie panuję nad odruchami. Z trudem przełykałam małe kęsy, aby zbytnio nie

obciążaćżołądka,którypodchodziłmidogardła.

–Bardzodobre–powiedziałazadowolona.–Niemusipanizakażdymrazemgotować,tylkokiedy

mapaniochotę–uspakajałamnie.–Bratmożeprzynieśćnamcośzrestauracji.

–Chętniegotuję–zapewniłamją,botylkotakmogłamtrochępobyćsamawkuchni.

– No, zobaczymy – rozstrzygnęła. – Chciałabym jak najwięcej przebywać na powietrzu, ale nie

tylkowogrodzie.Myślęodługichspacerach,oczywiściewwózkuinwalidzkim.Samaniemogęjuż

dalekochodzić.

„Pewnie to jej ostatnie lato” – mój żołądek znowu skurczył się boleśnie. – „Czy będę przy niej

wchwilijejśmierci?Możesięudaiwłaśniebędęmiaławolne.Jakzobaczę,żejestgorzej,nieprzyjdę

więcej. Albo lepiej od razu zrezygnować!” – zamyślona patrzyłam, jak Elizabeth gramoli się do

wózka. „Powinnam pomóc, przynajmniej zrobić jakiś ruch, gest, okazać gotowość”. Stałam jednak

z boku, niezaangażowana, czekałam, aż usiądzie, i dopiero wtedy pomogłam jej włożyć sweter.

Pchałam wózek inwalidzki przed sobą bez chęci, w pośpiechu, nieustannie spoglądając na zegarek,

jakbym chciała ponaglić czas. Jeszcze pół godziny, jeszcze kilka minut i zaraz wracamy do domu,

koniecszychty.

Przekwitłe bzy wokół parkanu zwiesiły smutno na wpół zbrązowiałe kiście, żegnając wiosnę

jeszcze dość intensywnym zapachem. Elizabeth nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i lekko

odchyliłagłowędotyłu.Niemogłampojąć,jakmożnaztakimspokojemczekaćnaśmierć.Właśnie

toczekaniewydawałomisięnajbardziejokrutne,czaswypełnionylękiemiponurymfantazjowaniem.

Krótkie, formalne pożegnanie, podanie ręki, uśmiech, właściwie nic nieznaczący, spojrzenie

Elizabeth pełne wyczekiwania. Szybko i ze wstydem schowałam do kieszeni pięćset szylingów,

jakbymzarobiłajenieuczciwie.„Wyjść,tylkowyjśćiwięcejniewrócić”.Przyfurtceposłałamblady

uśmiechmojemupracodawcy.

–Niechpanisobiejeszczerazwszystkoprzemyśli–pokiwałkudłatągłową.

Szybko wyjść, zamknąć furtkę, broń Boże nie oglądać się, aby nie robić nadziei, bo przecież

więcejnieprzyjdę.Aszkoda,ogródpachniałJagniątkowem.

background image

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział7

Mojemieszkaniecorazbardziejprzypominałozapuszczonąmelinę.Zewsządotaczałymnieśmieci

w różnej postaci – jako zawiesista, kleista substancja lub pękata góra fermentujących warzyw

i owoców, które kupiłam w przypływie troski o swoje zdrowie. Do tej smutnej śmierdzącej masy

wkrótce dołączyły nie do końca opróżnione konserwy, butelki z przyklejonym do ścianek syropem

iopakowaniapociastkach,czekoladach,cukierkach-żelkach.Stałyonebardzowysokonamojejliście

żywieniowej.

Śmieci żyły własnym życiem, niezależne od mojej woli. Niepostrzeżenie narastały, przybierały

postać płynną, mieniły się różnymi kolorami, nawet odór zmieniał się z dnia na dzień, prezentując

wszystkie ohydne niuanse smrodu. Na stole leżały pstrokate banany i pomarszczone kiwi, walczące

ostatkiem sił o status owoców. Precyzyjnie, z wyczuciem nacinałam włochatą skórkę kiwi, jakby

chodziło o jakiś naukowy eksperyment. Długo przyglądałam się zielonemu wnętrzu z drobnymi

brązowymi pesteczkami. „Wyrzucić dzisiaj czy dopiero jutro?” – dręczył mnie dylemat.

Niezdecydowana podrzucałam w ręku sfatygowany owoc jak piłeczkę tenisową. Brakowało mi

czekania, do którego byłam przyzwyczajona. Odejście Tadeusza zakłóciło rytm dnia, a myśli

ulatywałyzutartychkolein.Wcześniejczekaniemiałoegzystencjalnywymiar,usprawiedliwiałomoją

niemoc, lenistwo i niechęć do jakiegokolwiek czynu. Teraz zupełnie niechcący odzyskałam wolność

iniemusiałamnanikogoczekaćwmoimfotelu.Nienależałamdonikogo,mojedecyzjebyłytylko

moimi decyzjami. Samodzielne życie wydawało mi się przytłaczające, traciłam nad nim kontrolę.

Szkoda, że nie mogłam wyegzekwować od Tadeusza uczuć, zagarnąć ich siłą, tak jak egzekwuje się

podatek dochodowy. Trzeba zapłacić i już. Tak pragnęłam czyjejś bliskości, chciałam się do kogoś

przyssaćjakpolip.

„Trzeba się zebrać i wynieść śmieci, tylko jak?”. Zadanie to urosło do rangi misji, dlatego

postanowiłam wykonać je dwuetapowo. Najpierw poustawiałam rzędem pod ścianą worki, kartony,

wiaderka, aby pośmierdziały jeszcze parę dni. W końcu nadszedł właściwy moment i postanowiłam

wynieść to świństwo, rozstać się przynajmniej z częścią cuchnącej kolekcji, dopóki nie zgromadzę

nowych zapasów. Z determinacją otworzyłam drzwi wejściowe i w ciemności korytarza zobaczyłam

długi nos osadzony w ptasiej twarzy. Nie było wątpliwości. To Uli, żona Andrzeja, Polaka

przypadkowopoznanegonajakimśspotkaniuwInstytuciePolskim.Wyczułamnapięcie.Zaostrzony

nosdrgał,aprzezzaciśnięteustawydobyłosięniemrawe„Dzieńdobry”,powiedzianezociąganiem.

„Czego chce?” – pomyślałam z niechęcią. Kilka krótkich, przelotnych spotkań, zdawkowe

uprzejmości przy kawie, jedna wspólna kolacja. To wszystko. Weszła bez zaproszenia, rozluźniła

apaszkę,jakbyjądusiła,iskromnieprzysiadłanasofie.Nigdysięniezaprzyjaźniłyśmy,bonielubiła

Polek.Jużsamobrzmieniejejimienia,Ulryka,przyprawiałomnieomdłości.

background image

–Przepraszam,żebezuprzedzenia–niezręczniemanipulowałaprzypaskuodtorebki.

– Co słychać? – chciałam przyspieszyć zwierzenia, bo męczyły mnie wszelkie wstępy, ogólniki

inawiązaniadotematu.

– Andrzej się wyprowadził – obwieściła niskim, jakby nieswoim głosem, od którego zadudniło

wpokoju.

Długoniemogłamzdobyćsięnaodpowiednikomentarz,którymiałbyjązadowolić,pocieszyćlub

wyrazić oburzenie czy choćby kobiecą solidarność. Zdecydowałam się na lekkie zdziwienie bez

emocjonalnegozabarwienia.

– O! Dlaczego? – spytałam naiwnie, tak jakbym niczego nie podejrzewała. Polsko-austriackie

małżeństwo od dawna chwiało się w posadach, ale wspólne dzieci, duży, wygodny dom z ogrodem,

sporagotówkanakonciespoiłytennieudanyzwiązek,wygładzającwszelkienierównościizałamania.

Doczasu.

Ulinadalsiedziałanabrzegusofy,jakbyszykowałasiędowyjścia.Dlaczegozwierzasięwłaśnie

mnie?Niemainnejprzyjaciółki?!

–Znalazłsobieinną,młodszą–wściekłośćwykrzywiłajejtwarz,itakjużniezbyturodziwą.

„Straszniebanalne”–przyszłomidogłowy.–„Kicz,operamydlana,żenującahistoria,podobna

domojej,taksamozaskakująca,choćdoprzewidzenia”.Niebyłowemniewspółczucia.Niemiałam

go nawet dla siebie. Kiwałam bezmyślnie głową, nie mogąc zdecydować się na jakiś konkretny

kierunek kiwania. Gdybym potakiwała, oznaczałoby to zrozumienie bądź współczucie dla

poszkodowanej. Zaprzeczający ruch głową mógł oznaczać niedowierzanie, oburzenie na

nieprawdopodobny wyczyn Andrzeja, ale wcale nie byłam oburzona. Od razu go rozgrzeszyłam,

szczerze,wielkodusznieibezograniczeń.Nawetnieprzyszłamidogłowynasuwającasięanalogiado

mojej historii z Tadeuszem. W posunięciu Andrzeja było coś naturalnego, oczywistego,

niepozbawionego racji. Jednego potępiałam, a drugiemu gotowa byłam przyklasnąć, a przecież

chodziłootakąsamąpodłość,tylkoobsadabyłainna.

Czekałam, aż padną banalne frazesy o wartości rodziny, trwałości związku, wierności, ale Uli

milczała przepełniona złością, chęcią odwetu, zemstą, niezdolna do refleksji, samooceny albo

konstruktywnejrozmowy.Czekała,ażcośpowiem,przyznamjejrację,potępięohydnyczynAndrzeja.

Niespokojnieszarpałapasektorebki.

–Chcerozwodu–powiedziałagłosemobwieszczającymwielkątajemnicę.Czekałanaefekt.

„Normalnakolejrzeczy.Mnieteżtoczeka”–pomyślałamznudzona.

–Zgodziszsię?

Zacisnęłausta,któreprzybrałypostaćcienkiej,alemięsistejglisty.Czekałamnaeksplozję,lawinę

gróźbipotokplugawychpomówień.

– Nigdy! Wykończę go, zrujnuję mu życie, pójdzie z torbami! – świszczała, zgrzytała zębami,

trudnobyłotonazwaćludzkąmową.Dławiłjąhisterycznykrzyk,rozpychałnozdrza,którewydymały

background image

sięjakmiechy.

Potem przyszła kolej na wyliczanie mężowskich wad, przewinień, grzechów, niedopatrzeń,

niedociągnięć.Jejpalcepracowałyprzytymnerwowo,pasekodtorebkiwyginałsięjakwąż,zawijał

pętle i miętoszony opadał na kościste kolana Uli-furiatki. Od śmieci unosił się kwaśny smrodek,

natrętny,penetrującynajdalszezakątkinosa.

– Skoro Andrzej ma tyle wad, to dlaczego chcesz go zatrzymać!? – nie wytrzymałam w końcu.

Zamilkłazaskoczona,bopytaniuniemożnabyłoodmówićlogiki.Przezchwilędelektowałamsięjej

zmieszaniem, rumieńcem, który zakwitł na przywiędłej skórze policzków posmarowanych tłustym

kremem. Zmarszczki wokół nerwowo drgających ust tworzyły gęstą siatkę, chociaż była jeszcze

stosunkowomłodajaknaeuropejskiestandardy.

– Mamy dzieci – odezwała się niepewnie i jakby zdając sobie sprawę z niedostatecznej wagi

swojego argumentu, szybko przywołała inny, według niej pewniejszy: – Zrezygnowałam dla niego

zkarieryzawodowej,aterazjestemuzależnionafinansowo.Niemamzamiarużyćtylkozalimentów

–jejtwarzznowuściągnęłazłość.

„Muszęsięjakośwymanewrowaćztejrozmowy”–szukałampretekstu:ważnyterminwurzędzie?

Praca?Niemogłamprzypomniećsobie,którajestgodzina.„Chybajednakpraca”–zdecydowałam.

–Chętnieporozmawiałabymjeszczeztobą,aleniestetymuszęiśćnasprzątanie,wiesz,nielubią

spóźnialskich.

Ulijakbynagleoprzytomniała.Dopieroterazprzypomniałasobie,pocowłaściwieprzyszła.

– Chciałam cię prosić, abyś z nim porozmawiała. Przyjaźnicie się. Przemów mu do rozsądku –

wyjawiławreszciecelswojejwizyty.

Prośbazabrzmiałaabsurdalnie,miaławsobiesporądozębezczelnościiszczyptęniezamierzonego

okrucieństwa. „Moje małżeństwo spisane na straty, a mam ratować jej związek? Czy ze względu na

mojąhistorięwybrałamnienaswojąpowierniczkę?Sprytnie!”.

Nagle zrodziła się we mnie jakaś dziwna solidarność z Andrzejem, którego powinnam potępić,

kierującsięogólnieprzyjętymizasadamimoralnymi,Dekalogiemlubtylkozdrowymrozsądkiem.

–Spróbuję–odpowiedziałamnerwowo.

Milczałaurażona,oczekiwałaczegoświęcej.Pośpieszniewyszłamnakorytarz,prawiewypychając

Ulizmieszkania.

–Szkoda,aleniemamczasu!–ponaglałam.

–Mojaapaszka!–złapałasięzagęsiąszyję.

–Wtorebce!–niecierpliwiłamsię.

Sięgnęładotorebkiipochwiliwyciągnęłapomiętąszmatkę.

Kiedy zniknęła za rogiem sklepu spożywczego, wróciłam myślami do śmieci, które cierpliwie

czekałynamniewprzedpokoju.Powinnamwrócićiwynieśćchociażdwapierwszeworki,inaczejnie

zasnę, dręczona smrodem i poczuciem winy. Popołudnie wystygło już jak niedojedzona pizza.

background image

Chłodnywiatrzrywałsięcojakiśczaszdzikimpędem,ażmarkizytrzepotałyjakflagi,aulicznykurz

wzbijał się w górę, kłując w oczy. „Dokąd pójść?”. Zawsze szukałam celu, nawet tego bliskiego, za

rogiem.Najważniejszyjestcel,obojętniejaki.Wtensposóbchciałamnadaćmojemużyciujakiśsens

iład.„Przejdęsiętylkodotychdrzew,potemwrócępośmieci”.

Wybrałambocznąuliczkę,takcichą,jakbywcaleniezamieszkaną.Tylkowoknachgdzieniegdzie

pojawiły się pierwsze mdłe światełka. Niewysokie czteropiętrowe kamienice, przylegające jedna do

drugiej, ciągnęły się monotonnie, bez końca jak długie szare tasiemce. Gdzieś w oddali słyszałam

budzącąsiędowieczornegożyciatandetnąulicęKrokodyli.

„Jak żyć z tą nowo zdobytą wolnością, która stała się uciążliwa, bo nie wiedziałam jeszcze, jak

zniejkorzystać?”.Inaczejsobiejąwyobrażałam,wymarzyłam,wypielęgnowałamwmyślach.Teraz,

kiedy stała się faktem, nie mogłam sobie z nią poradzić. Moja dusza szukała guru, wodza,

przewodnika albo po prostu chłopa. Tadeusz odszedł, a wraz z nim wujaszek, postkomunistyczny

potwór – mój dręczyciel i główny wyśmiewacz, Szalony Józio. Były to jedyne dobre strony

samotności. Tylko jak przetrwać pierwsze miesiące bez zwyczajowego czekania na Tadeusza, bez

wygodnejbiernościiciągłychrozczarowań?Dotejporywiedziałam,nacomogęliczyć,araczej:na

coniemogęliczyć,czegoniedostanęodżycia.Brakceluwżyciu,marzeń,brakchęcidomyślenia,

strach przed litością, dyskretnymi spojrzeniami sąsiadów wytworzył coś w rodzaju wtórnej izolacji.

Zamykałamsięwzagrzybionychścianachmojegomieszkania,dwarazyprzekręcałamkluczwzamku,

spuszczałam rolety, symbolicznie odgradzając się od świata. Decyzje, które podejmowałam, miały

byćsamodzielneiświadome,właśnietegosiębałam.Skurczwżołądku.Strach.Myśliznowubiegły

wstecz,dotamtegodnia.

„Dlaczego ojciec nigdy nie odebrał mnie od dziadków? Dokąd odszedł? Dlaczego zostawił też

mamę, nieświadomą tragedii? Może jednak wiedziała?”. Odwiedzała mnie zadumana, nieobecna,

sztywną ręką głaskała moje włosy. Potem przyjeżdżała coraz rzadziej. Nikt nigdy o tym ze mną nie

rozmawiał. Nocami dręczył mnie pisk opon, widziałam przerażone oczy dziewczynki na rowerku,

drżąceręceojca.Dlaczegoniewysiadł?Możejeszczeżyła?„Nieoglądajsię”–powiedziałdomnie,

kiedy ruszył. Dziewczynka leżała na skraju drogi z głową wtuloną w jesienne liście, jakby spała.

Potem był już tylko bajkowy świat Jagniątkowa, kolorowy jak kartki z baśni, i moja samotnia, brak

towarzystwa innych dzieci. Szukałam przyjaźni gdzie indziej. Wtulałam się w ciepłe futerko

wiewiórki-sierotki,amokrypyszczekłaskotałmniezauszami,czułamcichy,lekkioddechnamojej

twarzy. Wyrzucona z gniazda, niezdolna do samodzielnego życia, obudziła we mnie instynkt

opiekuńczy, ale także zapędy władcze. Chciałam ją mieć na własność, decydować o jej życiu,

uzależnić od siebie. Nie mogłam wybaczyć dziadkowi, który kazał mi wypuścić wiewiórkę, kiedy

trochępodrosła.Żądanietobyłodlamniebolesne,niezrozumiałe–jakkarazaniebyłeprzewinienia.

Leśna ścieżka, ostatnia wspólna droga, wiodąca do polany wśród modrzewiów o jasnozielonych

igiełkach, tak delikatnych, jakby miały opaść przy najmniejszym podmuchu wiatru. Czułam wbite

background image

w ramię ostre pazurki i kołyszące się w rytm kroków maleńkie ciało z puszystym ogonem, który

pomagałutrzymywaćmurównowagę.Mijałammonstrualnełopianyiniezbadanemokradłaniedaleko

domuLeśnejKobiety.Byćmożechowaływsobietajemnicętragicznychlosówniechcianychkociąt,

zestrzelonych dzikich kaczek lub padniętych bezpańskich psów. Liście łopianów, lekko wgłębione

pośrodku,zatrzymywałydeszczowąwodę,zamkniętąwsrebrzystychkuleczkach.PrzeddomemLeśna

Kobieta układała w skrzyniach jabłka, potem nawlekała na nitki pocięte w grube plastry podgrzybki

i zawieszała je pod sufitem ganku. Wiewiórka buszowała po trawie, pomknęła w stronę drzew

ijednymogromnymsusemdopadłanajniższychkonarów.Patrzyłamnaczarnąkitę,wijącąsięwśród

liści,ipołykałamłzy.Nieumiałamsiężegnać,rozstawać.Rozstaniezawszewywoływałoumnielęk,

oznaczało,żenazawsze,ostatecznie.

Wkrótce musiałam pożegnać też Leśną Kobietę, znienawidzoną przez wszystkich i pogardzoną,

a moją przyjaciółkę z dzieciństwa. Pamiętam, jak stała przy parkanie z ręką opartą o sztachety

ipatrzyłaczujnienaswoichprześladowców,wiejskichłobuziaków.Kępapokrzywboleśnieparzyłajej

stopy.LeśnaKobietabyłazdecydowanieinnaniżwszystkiekobietywewsi.Próbowałaupodobnićsię

dootoczenia,przybraćochronnebarwy,abyniestaćsamotniewobecświata.Byłajednakczarnąowcą

wnaszejwiejskiejspołeczności.Wyrzuceniepozanawiaswydawałomisięnormalne.Wkońcukażda

wieśmajakiegośoutsidera,wyrzutka,męczennikaniezrozumienia,znienawidzonegoipogardzanego

przez innych, czasami bez wyraźnej przyczyny. Prastary archetyp kozła ofiarnego, czynny w każdej

społeczności. Kobieta z nikim nie utrzymywała kontaktów i tylko raz w miesiącu przychodziła do

sklepiku,abyuzupełnićzapasżywności.Wchodząc,kiwałagłowąosadzonąnabocianiejszyiistawała

nieśmiałonakońcukolejki.

Sylwetkęmiałachudą,przygarbioną,jakbydźwigałaniewidzialnyciężar.Szerokakanciastatwarz

nigdyniewyrażałażadnychemocji–anismutku,anistrachu,możejedyniezagubienie.Chowałajakąś

tajemnicę,którejniemogłyodgadnąćwiejskieplotkarki.Pośpieszniepakowałaswójtowardokosza,

który zarzucała na plecy, i rzuciwszy krótkie „Do widzenia”, odchodziła do swego eremu,

odprowadzana spojrzeniami ciekawskich bab. Szła ciężko w stronę lasu, a za nią pędziła gromada

wiejskich łobuziaków. Nie reagowała na zaczepki rozwrzeszczanych dzieciaków, na przezwiska,

garbiłasięjeszczebardziej,aleniezwolniłakroku.Wmilczeniuznosiławszystkieponiżenia,ażmali

szydercy,zniechęcenibrakiemodzewu,zawrócilidowsi,zostawiającofiaręwspokoju.

Zimą plotki na temat Leśnej Kobiety ustawały, jakby dobrzy ludzie chcieli zapomnieć o jej

istnieniu, bo może umarła z głodu lub zimna. Stary niedogrzany dom, śnieg po pas, brak żywności.

Lepiej było jej nie wspominać, tak jakby nie istniała, zagłuszyć sumienie. Dopiero gdy stopniały

śniegi, na dróżce wiodącej do sklepiku pojawiała się kanciasta postać, a mieszkańcy wioski

stwierdzalizezdziwieniemiwyraźnąulgą,żedzikuskaprzeżyłakolejnąsrogąkarkonoskązimę.

Jako dziecko byłam zafascynowana tą dziwną postacią, ale nie wiedziałam dlaczego. Może jej

samotność, odrzucenie przez wiejską społeczność pozwalały mi leczyć moje nieuświadomione

background image

kompleksy.Wjejtowarzystwieczułamsięlepsza,akceptowana.Częstopodkradałamsiępodjejdom

i obserwowałam z bezpiecznej odległości. Kiście dzikich winogron oplatały dom od południowej

strony, wyglądały jak maleńkie ziarenka pieprzu. Kiedyś zauważyła, że ją podglądam, a może już

wcześniej o tym wiedziała. „Najprościej byłoby uciec” – pomyślałam, podeszłam jednak do

ogrodzenia.

– Dlaczego obserwujesz mnie z ukrycia? Co spodziewasz się zobaczyć? – zapytała ostro. Na

krótkąchwilęjejtwarzstraciłaswójtypowybeznamiętnywyraz.Pojawiłsięnaniejgrymasgniewu.

W staromodnym ubraniu wydawała mi się osobą zagubioną w czasie. Zmieszana spuściłam głowę

iczubkiembutażłobiłamotwórwgliniastejziemi.

Milczenietrwałonieskończeniedługoiczułamnasobieciężkie,karcącespojrzeniekobiety.

–Chcesztrochęjabłek?–spytałajużłagodniej.–Papierówki,smaczne.

Skinęłamgłowąipodreptałamzaniąwgłąbsadu,którywypełniałcałąprzestrzeńzatylnąścianą

domu. Gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, a w nagrzanym słońcem powietrzu łowiłam

delikatny zapach dojrzewających jabłek. Rwałam najpiękniejsze okazy, soczyste i jędrne, taksując

wzrokiem inne drzewa, na których wisiały niedojrzałe jeszcze jabłka i gruszki. Przechwyciła moje

spojrzenie.

–Tebędądobredopierojesienią.

Odpędziłanatrętnąosęipogładziławiszącenadjejgłowąjabłko,takjakgładzisięgłówkęmałego

dziecka. Szłyśmy powoli w stronę domu. Nie wiedziałam, czy powinnam się pożegnać, czy zostać

jeszczechwilę.

–Wejdź–powiedziałazapraszająco.–Skosztujeszmojegochlebaiposzukamyjakiegośworkana

jabłka.

W kuchni wykrochmalone muślinowe firanki i koronkowy obrus, jeszcze dobrze zachowany.

Bieda,alezpozoramidostatku.Uderzyłmniewyraźnyzapachdrożdżyipieprzu,któryjużnazawsze

kojarzył mi się z jej domem. Kobieta podeszła do wąskiej drewnianej szafki pokrytej nieznanym,

ręczniemalowanymwzorem,trochęjakbyzobcejkultury.Wyjęładużybochenchleba,jeszczeciepły

ichrupiący.

– Smakuje zupełnie inaczej niż ten u babci, kupowany – stwierdziłam, żując smakowity miąższ.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem, traktując moje słowa jak komplement, i wrzuciła kilka ziarenek

pieprzudopięknegowypolerowanegomoździerza.

Obserwowałam ją z zaciekawieniem, kiedy zamaszyście rozcierała pieprz kolistymi ruchami

żylastychrąk.Tenwedługmnieniepotrzebnywysiłekzrosiłjejczoło.

– Tłuczony w moździerzu jest lepszy – powiedziała, jakby odgadując moje myśli, i przetarła

rękawemczoło.

Uśmiechnęłam się. To dziwne, ale lubiłam tę samotną kobietę, przez wszystkich odtrąconą,

wyśmiewanąiignorowaną.Byłowniejnieuchwytnepiękno,żadnychplugawychmyśli,tylkodobroć

background image

inieprzekupnasprawiedliwość,możewłaśnietobyłojejnajwiększątajemnicą,nadktórągłowiłysię

wiejskiebaby.

Nienarzucałasięzeswojąprzyjaźnią.

– Przyjdź jeszcze kiedyś, naturalnie, jeżeli masz ochotę – w jej głosie nie było prośby, chyba

lubiłaswojąsamotność–takjakja.Wystarczałymiodgłosylasu,nawoływaniepuszczyka,stukanie

dzięcioła,odgłosspadaniaszyszeknaciepłeodsłońcaigliwie.

–Przyjdę–odpowiedziałamochoczoiwybiegłamnaścieżkę.

Nigdy nie przyznałam się nikomu do naszej przyjaźni. Bałam się odrzucenia, nie chciałam

powtórzyćjejlosu.Dziecizeszkołyitakniechciałysięzamnąbawić.Toprzeztękałużępodławką,

przezbabcineręcznierobionepstrokatesweterki,przezmojetłuściutkienóżkiisadełkonabrzuchu,

wyhodowanenasmalcuijajecznicy,przezbrakrodzicówiniewiem,przezcojeszcze.

Potem kobieta wyjechała do miasta, wbrew oczekiwaniom i rozsądkowi. Nie zdążyłam się z nią

pożegnać.Nawspomnienietegodniazawszecośmniedławiło,wyciskałołzy.„Jakżepięknebyłoby

życiebezuczuć,bezemocji,bezstrachuosiebie,oinnegoczłowieka,beztęsknoty”.

–Człowiekidealnyuczuciowotoczłowiekpozbawionyuczuć–powiedziałamkiedyśAni.

– Nietrudno się domyślić, w czyjej głowie narodziła się ta okropna myśl – zaśmiała się i nie

potraktowałamniepoważnie.

CzęstopotemwracałammyślądoLeśnejKobiety,najwyraźniejmiaładlamniejakieśznaczenie.

Tylkojakie?Zwykłakobieta,samotna,nielubiana,odrzucona,jednakdlamnietakważna.Dlaczego?

Nawet tu, w Wiedniu, często o niej myślałam, zastanawiałam się, czy jeszcze żyje. Pytania o Leśną

Kobietępowracałyjaknatręctwo.

Spacerowałamdalejsamotniewśródbloków.Silnywiatrwbijałdrobinkikurzuwoczy,penetrował

moje zziębnięte ciało. Ulica szarych bloków nagle się urwała, przechodząc w owalny parking, za

którymzieleniałniewielkimiejskiparkzplacemzbawdladzieci.Ławkipoobsiadałytureckiekobiety

z chustami na głowach i w długich spódnicach do kostek. Prawie nigdy się nie śmiały. Trajkotały

niestrudzenie, tylko od czasu do czasu rzucając czujne spojrzenie na rozbawione dzieci. Na

rozłożonychgazetachleżałyoboksiebiesmażonenaolejukabaczki,podpłomykiikapiącetłuszczem

ciastka z orzechami. Zapachy przenikały się wzajemnie, tworząc nieapetyczne trio. Turczynki jadły

zachłannie,zanurzającrazporazpaluchywrodzimeprzysmaki.„PocosprowadzilitutyluTurków!?

Teraz zapełniają już całe dzielnice Wiednia, tworzą getta. Wiedeńczycy buntują się, protestują

przeciwko nowym meczetom, a Turczynki konsekwentnie z dużą częstotliwością rodzą kolejnych

obywateliAustrii”.

Bez pośpiechu wracałam do mojej rudery na skrzyżowaniu dwóch bocznych ulic siódmej

dzielnicy.WbramiespotkałamJolkęzdzieckiemnaręku.Rzuciławprzelocie:

–Znowubiedaczekmabiegunkę,muszędoszpitala.

Czekała, aż ją pocieszę, powiem jej, jaka jest biedna, pokrzywdzona przez los, z wiecznie

background image

chorującymi dziećmi. Była łasa na współczucie, rozpływała się pod wpływem troskliwych pytań

o zdrowie dzieci. Chłonęła pochwały jak gąbka. Od dawna obserwowałam ją sceptycznie i z lekkim

niedowierzaniem.Odysejalekarskazaczęłasiędokładniewtedy,kiedyodszedłodniejmążizwiązał

sięzjakąśAustriaczką.Powolinabierałamprzekonania,żewymyślachorobybądźsamajewywołuje,

żeby znaleźć się w centrum zainteresowania. Podejrzewałam ją o syndrom Muenchausena,

przynajmniej w formie zastępczej. Wiecznie cierpiące dzieci, chore, odizolowane od rówieśników –

cośtrzebazrobić!Niemogłamniczegojejudowodnić,anawetniechciałam.Jakzwyklepomyślałam

sobie,żelepiejmilczeć,poczekać.Możektośinnytosamozauważy,zgłosi,gdzietrzeba,wtedysię

przyłączę. Pozdrowiłam ją krótko, przelotnie, nie patrząc na chore dziecko. Najlepiej nie widzieć,

unikaćkonfrontacji,poczekać,ażcośsięstanie,zamknąćoczy.

Moje mieszkanie działało na mnie przygnębiająco. Pustka wypełniona starymi meblami. Dni

przelatywały bez treści, ciążyły nieznośnie, dłużyły się bez końca i odpadały jak zwiędłe liście.

Powoli oswajałam się z nieczekaniem na Tadeusza, chociaż myślami nadal byłam od niego

uzależniona.Todziwne,niczymnieuzasadnionepowiązanieznieobecnymmężemsprawiało,żenowo

zdobyta wolność była mocno ograniczona. Każda moja decyzja nasuwała dręczące pytanie

o hipotetyczną reakcję Tadeusza. Co by powiedział? Jak zareagował? Sama nie potrafiłam niczego

postanowić,pokierowaćswoimżyciem,wreszciewtoczyćsięnawłaściwytor.Nadalniewiedziałam,

czy pójść do Elizabeth, czy przynajmniej chwilowo uciec od widoku umierania, bo znalazłam kilka

prac,zktórychmogłabymwyżyć.

Słońcewisiałojużwysokonadmiastem,kiedyzwlokłamsięzłóżka.Jeżeliniemusiałamiśćdo

pracy,najchętniejspędzałamczaswłóżku,analizująccogorszefragmentyzmojegożycia.Czasami

przemknęła mi przez głowę jakaś filozoficzna myśl lub dywagacje na temat wiszącego tłustego

podbródka, który nie chciał zjędrnieć. Kantowskie cienie kotłowały się w mojej głowie

z twierdzeniami Talesa o kątach i teorią kwantów, no i oczywiście prawem ciążenia, któremu

posłuszniepodlegałmójpodbródek.

Pośpiesznie połknęłam śniadanie, przygotowane naprędce i bez większego nakładu pracy. W ten

sposóbbroniłamsięprzedobżarstwem,bezmyślnymprzeżuwaniem,gromadzeniemwżołądkusterty

niepotrzebnego jedzenia. Wszystkie spodnie były za ciasne i nad paskiem wylewała się dość gruba

oponatłuszczu,niedodającmiurody.Postanowiłamwyjśćzdomu,nawetbezcelu.Chodzeniemiało

być rodzajem terapii. Inaczej istniało ryzyko, że zjem wszystko, co mam w lodówce, i całe zapasy

słodyczy.

Resztkami sił broniłam się przed inwazją depresji, niepokoju, przed napadami wściekłości

i atakami nieuzasadnionego strachu, zwłaszcza po telefonicznych rozmowach z Tadeuszem. Po

odłożeniusłuchawkiogarniałamnieniemoc,cośwrodzajubezwoli,bezwładności.

Długomusiałamsiedziećwbezruchu,zanimmogłampowrócićdonormalnychczynności,potem

ogarniała mnie panika bez powodu lub co gorsze agresja – bez możliwości rozładowania

background image

nagromadzonegowemnienapięcia.

ZkorytarzadobiegałoczłapanieDragicyipodniesionegłosysąsiadek.BasieńkaiGosieńkakłóciły

sięoszafę,wielkąrozchwianąiprzepastną.Walczyłyokażdąwolnąprzestrzeńwniej,abyodrazu

wypełnićjąnowymiubraniamizbazarunaKettebruecke.Szafabyłasymbolemwładzy,centrumich

wszechświata, przedmiotem pożądania. Od początku ich znajomości trwał spór o ten ohydny sprzęt.

Gosieńka żądała dla swoich dokumentów dwóch dolnych szuflad, ale gdzie Basieńka włożyłaby

wyjściowe rajstopy „do kościoła”? Byłyby skazane na poniewierkę w czeluściach szafy. Głupie

formularze mogą leżeć na kuchennym stole! Starania Gosieńki o obywatelstwo jak dotąd nie

przyniosłyrezultatów,urosłatylkogórapapierów,dokumentówiformularzy.Pewnieznowuniczego

niewystaławratuszu,stądzłyhumor.Wieczoremwszystkowydawałosięjejprosteidozałatwienia,

w końcu normalna urzędowa sprawa. Rano, kiedy wchodziła do ratusza, opuszczały ją siły, jakby

działała jakaś magia. Wiedziała, że znowu będą nieprzewidziane przeszkody, brakujące dokumenty,

niewłaściwe lub źle wypełnione formularze. Gosieńka bardzo chciała całkiem oficjalnie zostać

wWiedniu.Miaładośćjeżdżenianaprzebitki,pracynaczarno,kombinowaniazkartąmeldunkową.

Tylkopozwoleniezratuszamogłobyzmienićtęmarnąformęegzystencji.Odczekajeszczeparędni,

apotemznowubędzieszturmowaćzamek.

Wróciłam do swego fotela „Może usunąć jakiś grat, podarować sąsiadkom szafę?”. Nie z dobrej

woli, tej już dawno nie miałam. Chodziło raczej o pozory, że coś się w moim życiu zmienia, że się

rozwijam,urządzamnanowomieszkanie.Sąsiedziodebralibytojakodobryznak,zakończenieżałoby.

Zgrzytzamkawdrzwiach,nieprzyjemneszuraniebutamiwprzedpokojuiparęsekundpóźniejtwarz

Tadeusza, wykrzywiona paskudnym grymasem, zawisła tuż nade mną. Zerwałam się z fotela,

potrącającprzytymstojakzgazetami.

–Czegotu?–spytałam,niepanującnadregułamigramatycznymi.

– Czego łazisz za mną pod moim domem? – odpowiedział, również nie siląc się na wyszukaną

stylistykę. Próbował zastraszyć mnie morderczymi spojrzeniami i nieskoordynowanymi gestami tuż

przed moją twarzą. Wypieki wystąpiły mu na twarz, a spod pachy czuć było potem. Jeszcze

próbowałam tłumaczyć, że łażę po całym mieście, a moja obecność pod jego domem jest całkiem

przypadkowa.

Jeżeli chodzi o moją osobę, nigdy nie wierzył w nadprzyrodzone siły, zbieg okoliczności,

nieprawdopodobne przypadki. Wszędzie dopatrywał się złych zamiarów, perfidnych i złośliwych

zamachów na jego wolność, poczucie godności tudzież jego ciężko zrobione pieniądze. Złowieszczo

wymachiwałpalcemprawejręki,lewątrzymającwkieszeni.

–Żądamrozwodu–wysapał.

Czaszatrzymałsięizawisłwprzestrzenipokoju.Namojeczołowystąpiłydrobnekropelkipotu.

Zadziwiające, wczoraj Uli przeżyła dokładnie to samo. Dawno przewidziałam taki scenariusz

z teatralnymi gestami i dwoma wyrazami siejącymi grozę, jednak mimo wszystko mnie zaskoczył.

background image

Skurczyłam się jak pod wpływem niewidzialnego ciosu. „Muszę stać prosto, nie garbić się. Mowa

ciała może mnie zdradzić. Nie wolno pokazać, że się boję”. Stanęłam na baczność jak żołnierz

prezentujący broń i bezczelnie patrząc mu prosto w oczy, wypowiedziałam swoją kwestię, która

brzmiała dokładnie tak, jak przewidział. Poinformowałam go, że nigdy nie dam mu rozwodu.

Oczywiście, przesadziłam, używając słowa „nigdy”, ale zrobiłam to celowo, by wydobyć większą

ekspresję.

– Chyba nie sądzisz, że do ciebie wrócę? – wykrzywił twarz w ironicznym uśmiechu, który nie

dodawałmuurody,aumniewywołałdodatkowąporcjęwściekłości.

– Myślisz, że chodzi o ciebie? Chodzi o stałą wizę, pozwolenie na pracę, ubezpieczenie –

wyliczałam,chociażchodziłoodużowięcej.

Usiadł ciężko na sofie. Słyszałam jego oddech, przyspieszony i świszczący jak u zgonionego

charta.Świszczałjeszczeprzezdobretrzydzieścisekund.

–Niccitonieda.Wkońcudostanęrozwódibeztwojejzgody...

–Tak,zatrzylata–wtrąciłamgrzecznie.

Zaproponował mi powrót do Polski i pomoc finansową, ale tylko wtedy, gdy opuszczę Wiedeń.

Ton jego głosu stał się nagle przyjemny, sympatyczny, prawie przyjacielski. Przyjął zniewalająco

słodki wyraz twarzy, wymyślał argumenty – bardzo logiczne, przekonujące. Rozbolała mnie lewa

skroń, tuż powyżej ucha. Zaczęła dziko pulsować, nie pozwalając skoncentrować się na wywodzie

Tadeusza.Walczyłamzbólem,abyniestracićwątku.Wyciągnąłzkieszenizmaltretowanąchusteczkę

i wytarł zroszone czoło. „Zdenerwował się!” – pomyślałam ucieszona. – „Jak mógł mnie zauroczyć

ten głupek z żydowskim nosem i kudłami zaniedbanego pudla? Czy rzeczywiście mnie zauroczył?”.

Chyba była to tylko przypadkowa konstelacja, która sprzyjała popełnieniu głupstwa. Chłopiec

z miasta, artysta, wygadany, oblatany, z bogatej rodziny, a po drugiej stronie dziewczyna z lasu,

niemodna,bezpieniędzy,nieobyta.

Patrzyłam mu w oczy. Nieugięte spojrzenie było częścią mojej nowej strategii: nie uciekać

wzrokiem,niespuszczaćgłowy,aprzedewszystkimniepokazywaćgarbu,któryuwypuklałsięcoraz

wyraźniej,jakbymnosiłaniewidzialnyciężar.

–Nie–przerwałam.–Niewyjadę!

Zdziwiłsięzłośliwie,boprzecieżnajpierwniechciałamwyjechaćzPolski,aterazniezamierzam

tamwrócić.

–Tobyłokilkalattemu.Niemamochotyzaczynaćwszystkiegoodnowa.

–Niczegonieosiągnęłaśanitu,aniwPolsce.Cozaróżnica,gdziemieszkasz?Nigdzieniemasz

przyjaciół,pracy,mieszkania–wyliczałzperfidnymuśmiechemsadysty.

Milczałam uparcie, aby nie przyznać mu racji. Potrafił maltretować słowami, zatruć życie

kąśliwymiuwagami,dosadnymiibezdyplomatycznejelegancji,niestety–niezwykletrafnymi.

– Zostaję w Wiedniu – powtórzyłam i sięgnęłam po leżące na stoliku książki. Zaczęłam

background image

przestawiaćjenerwowozjednejstronynadrugą,potemjednąobokdrugiejlubjednąnadrugą.„Przy

szybkich,zdecydowanychruchachniewidaćdrżeniarąk”–pomyślałam.

–Jużjaznajdęnaciebiesposób!–podziecinnemugroziłmipalcem.

–Bezpomocywujaszka?–zakpiłam.

Przełknął uwagę. Manipulował wskazującym palcem w szczelinach między zębami, które, luźno

rozstawione,zawszeprzechwytywałyresztkijedzenia.

–Załatwmysprawępolubownie–naglezłagodniał,niewiadomodlaczego.–Podpiszeszrozwód,

ajapostaramsiępomóccifinansowo.

Zaproponowałdeal.Zautystycznymzacięciemnadalprzestawiałamksiązki.

–Zostawwreszciewspokojutecholerneksiążki!–cmoknąłzniecierpliwiony.

Zbłąkanymotylzawisłnafirance,trzepotałskrzydłami,alenieodlatywał.Byłcałkiembiały–jak

tenporcelanowyuElizabeth.

–Zobaczymy...–zaczęłamniepewnie.

–Dogadamysię–podchwyciłskwapliwie,gotowyprzybraćrozczulającoprzyjaznąminęiściszyć

głosdomiłegopółszeptu.

–Aleniedzisiaj–przerwałam.

Chciałam, żeby sobie poszedł bez rozwiązania problemu, bez wymuszania pochopnych

przyrzeczeń.

Wskazałam na drzwi. Podniósł się ociężale, nie chciał marnować szansy na uzyskanie rozwodu.

Wyciągnęłamwjegostronęotwartądłoń.Niezrozumiał.

–Klucz!

Podrzucił go w powietrzu, tak że spadł obok mojej ręki. Podniosłam go dopiero jak wyszedł.

Każdyjegogestbyłobraźliwy,awzrokślizgałsiępomojejtwarzy,szukającwniejsłabychpunktów.

Runęłam ciężko na sofę, zmęczona, jakbym harowała w kamieniołomach. Przez krótką chwilę

rozważałam, czy przebrać się w koszulę nocną, ale szybko zrezygnowałam. Rano musiałabym się

znowuprzebierać,atakbyłamjużgotowanaprzeżyciekolejnegookropnegodnia.

Nie cierpiałam rutyny, powtarzania codziennie tych samych czynności. Śniadanie, mycie się,

ubieranie,zakupy,gotowanie,jeżdżenienaszmacie.Żołądektrawi,sercepompuje,nerkioczyszczają,

wciąż i niezmiennie powtarza się ten sam rytm, cykl, ta sama monotonna praca, tak długo, jak trwa

życie. „Kiedy powtarzanie stanie się udręką, trzeba będzie przerwać życie” – nie widziałam innego

wyjścia. Czułam, że coś muszę zmienić. Na początek zrezygnowałam z regularnego mycia zębów,

wystarczy co drugi dzień, potem obiad na śniadanie, a czesząc włosy, czesałam tylko ich końcówki,

całość po umyciu, a najładniejsza letnia sukienka służyła do spania. Podłogę myłam raz wzdłuż

dłuższych ścian lub wzdłuż krótszych. Gorzej, kiedy pokój był kwadratowy, wtedy najlepiej po

przekątnej.Chciałamprzerwaćmonotonnykrągczynności,którejaknieznośnerytuaływrosływmoją

codzienność. Gdzieś wewnątrz mojego ciała spalała mnie uśpiona energia, niweczona przez rutynę.

background image

Chciałam zapomnieć o tym, co robiłam wczoraj, odkrywać na nowo, nie powtarzać, może wtedy

wyswobodziłabymsięzmoichlęków.Pamięćjednakwracała,uporczywośćczasu,miękkiezegary.

RanozadzwoniłamdobrataElizabethiprzyjęłampracę.Stoszylingównagodzinęzaprzyglądanie

sięumieraniu.Niezdawałsobiesprawy,żetobardzoniewiele.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział8

JeszczerazwiosnaodmieniłaWiedeńiznowurozkwitłytakiesamekwiatkinaklombachitesame

drzewa w parku wypuściły pierwsze pąki. Ciągle powtarzający się rytm, niczym niezakłócone cykle

zaostrzyły często powtarzające się stany depresji. Jeszcze nie mogłam przyzwyczaić się do

samodzielnegomyślenia,decydowaniaosobie,dosamotności,któranadalwydawałamisięzłowroga.

Bezradnie szukałam sposobu na wypędzenie smutku. Od miesięcy udawałam sama przed sobą, że

wmoimświeciepanujeładiporządek.Wmawiałamsobie,żewszystkozczasemsięułoży,żetotylko

boska próba. Niestety, nie miałam hiobowej wiary, która pozwalałaby wszystko zaakceptować.

Przykładałamsiędoprowadzeniadomu,chodziłamdoznajomych,oglądałamciuchy.Nibywszystko

jaknależy,ajednakcorazczęściejmiewałamnapadynieuzasadnionegostrachu.Możenarodzinytego

strachu miały związek ze śmiercią dziewczynki, a może z widzianymi w telewizji scenami,

fragmentami jakiegoś makabrycznego filmu? Nie potrafiłam wyrzucić z pamięci przerażających

obrazów krwi, rozszarpanych ciał, otwartych czaszek, których wspomnienie napadało mnie zawsze

znienacka.Sączącysięwmojejgłowielękparaliżowałmnieprzezcałednie,uniemożliwiałpracę.Był

trudny do sprecyzowania, nieracjonalny, pojmowany instynktownie albo wcale. Czekałam, aż strach

któregoś dnia przerodzi się w agresję, zmobilizuje mnie do czynu, do manifestacji siły

i zdecydowania. „Jeszcze tylko dzień lub dwa i stanę się mocna, pewna siebie, agresywna” –

myślałam, siedząc skulona w fotelu. – „Jeszcze muszę trochę posiedzieć w fotelu, aż wykluje się

agresja”.

Niewiedziałam,przeciwkokomumamobrócićswojąagresję,więckiedynadszedłczas,szukałam

jakiegoś szubrawcy, bandyty, najlepiej gwałciciela dzieci, aby dokonać na nim aktu zemsty za

krzywdytegoświata.Gładziłamrękojeśćmyśliwskiegonoża,którykiedyśnależałdodziadka,inawet

nie wiem, kiedy stał się moją własnością. Ostrze błyszczało w słońcu, jakby skupiało w sobie jakąś

niewidoczną siłę. Zdecydowanym gestem wrzuciłam nóż do kieszeni kurtki i wyszłam z domu.

Krążyłam po mieście, nachalnie przyglądałam się wszystkim pijakom, narkomanom, facetom

złysymiczaszkamiikolczykamiwuszach.Chciałam,abymniezaczepiliiwtensposóbdalipowód

do obrony, bo chciałam walczyć, obojętnie z kim, byle przeorać kogoś ostrzem, zmasakrować mu

twarz, ewentualnie kopnąć w genitalia. Ręka, napięta aż do bólu, spoczywała na nożu. Czułam pod

palcamistal.Dławiłamnieradośćnamyślowalce,uparcieszukałamwroga,abypomścićwszystkie

ofiary przemocy. Wydawało mi się mało istotne, że ten, którego sobie upatrzę, wcale nie ma nic

wspólnegozedokonanymi jużzbrodniami,jakbym działaławedługzasady: lepiejzapobiegać, skoro

nie można potem zlikwidować skutków. Najlepiej wyrżnąć wszystkich potencjalnych złoczyńców,

a wtedy zło przestanie istnieć. Mój sposób rozumowania przypominał trochę stary kawał o turyście,

który przybywszy na wyspę, z niepokojem spytał napotkanego tubylca, czy w okolicy żyją jeszcze

background image

kanibale.Tubyleczapewniłgo,żeniemajużżadnego,boostatniegowłaśniewczorajzjedli.

Najbardziej upragnioną byłaby sytuacja, kiedy przypadkowo trafiłabym na scenę przemocy,

awtedyzrozkosząwkroczyłabymdoakcji.Niestety,jaknazłośćcałyświatwydawałsięwyciszony,

jeżelinieprzyjazny,więcpowielugodzinachbezskutecznychwędrówekwracałamskonanadodomu.

Procedertenpowtarzałamprzezkilkakolejnychdni,ażwkońcuopadłamzsiłicałaagresjagdzieśsię

ulotniła. Wtedy próbowałam zacząć żyć na nowo, nie dopuszczając do siebie trujących wizji.

Walczyłam o to, aby wypełnić dzień i nie zostawić w nim najmniejszej nawet luki na myślenie.

Pomimowysiłkówwkrótceznowudopadałmniestrach,awystarczyłanaprzykładkrótkawzmianka

wgazecieomatce,którapozostawiłaniemowlęzamkniętewmieszkaniunawieledni,conaturalnie

skończyło się śmiercią dziecka w okrutnych męczarniach. „Cały tak mozolnie zbudowany spokój,

zrujnowanyprzezkilka linijektekstu”– myślałamzrezygnowana.Znowu powróciłypiekielnesceny

torturizbrodni.Wyobrażałamsobiemęczarniedzieckaumierającegozpragnieniaidziewczynkęma

jesiennych liściach. Kuliłam się ze strachu w fotelu. Nieodwołalnie następowała znana mi już faza

panicznego lęku, aby po pewnym czasie przejść w agresję. Nie mogłam pojąć, jak można pogodzić

faktistnieniatyluzbrodnijużdokonanychitychdopierozaplanowanychzniezaprzeczalnąpięknością

świata.Ktośkogośmorduje,asłoneczkosobieświeciiptaszkiśpiewają,adotegowieluwspaniałych

ludzi spełnia dobre uczynki, więc jak nie zwariować? Być może miłosierny człowiek, który dzisiaj

zafundowałbezdomnemuobiad,możejutrozzimnąkrwiąukatrupićswojążonę,bospodobałamusię

młodsza,arozwódkosztuje.

Ktoś zapukał do drzwi. „Kto, u diabła?” – pomyślałam niechętnie. Pukanie stawało się coraz

bardziej natarczywe, dlatego w końcu skapitulowałam. Przede mną stała uśmiechnięta Basieńka,

ubranaodświętnie,leczzbytsportowojaknawyjściedokościoła.Zamiastprzywitaćsię,spojrzałam

naniąpytająco.

–Pięknapogoda,słoneczkoświeci–zaszczebiotała.–ChodźmynadDunaj,pospacerujemy.

Pachniaławiosnąiświeżowypranąkoszulą,amożetylkotymdrugim.Biłaodniejradośćosoby

nieuświadomionej. Zazdrościłam jej, bo była istotą ze świata harmonii i dobroci, nadzorowanego

przezBoga.

– Świat jest ponury i okrutny – powiedziałam bez związku i od razu pożałowałam swoich słów,

niezrozumiałychdlaBasieńki.

–Niewidziałyśmysiętakdługo–zaczęłaniepewnie.–Czyprzytrafiłocisięcośzłego?

–Mnienie...

–Akomu?

–Niewiem,alekomuśnapewno.

Nie rozumiała. Zrozumiałaby, gdyby odbyła wędrówkę Kandyda. Rzeczywistość jest chaosem

imozaikązbrodninaróżnychpoziomach,odzwykłychfizycznych,poprzezemocjonalne,uczuciowe,

a skończywszy na literackich. Zabijamy wszystko wkoło codziennie i konsekwentnie, taki danse

background image

macabre.

Basieńka miętosiła w rękach torebkę foliową, która zawierała pewnie sporą wałówkę i koc, na

wypadekgdybydałosięgdzieśusiąść.

–Wybacz,alemamchandrę,pozatymwczorajzadużowypiłam–pośpieszyłamzwyjaśnieniem,

botylkotakiemogłazrozumieć.–Możeinnymrazem...

–Widzę,żechybajeszczeniewytrzeźwiałaś–powiedziałarozbawiona.–Naprawdęniechceszsię

przejść?Dobrzecitozrobi–nalegała.

–Nie,idęsiępołożyć–kłamałamdalej.Chciałamzostaćsama.

Kiedy poszła, z ulgą zamknęłam się w mojej wieży z kości słoniowej. Dzień i tak był stracony,

kolejny dzień wypełniony negatywnymi emocjami. Dlaczego wszystko wydawało mi się tak

przygnębiające, trudne, czasem złowieszcze? Może to tylko brak serotoniny, dopaminy lub innego

paskudztwa,którerządzinaszymiemocjami?Nieumiałamobiektywnieocenićsytuacji.Niemogłam

się odnaleźć w poszarpanej rzeczywistości, jakby odbitej w popękanym lustrze, zniekształconej,

pełnej zakrętów i niuansów. Jak dotąd nie opanowałam reguł gry, aby chociaż raz wygrać

znieokreślonymprzeciwnikiem,anietylkokontynuowaćsennetrwanie.Włączałamsiędożyciana

tyle, na ile pozwalała mi dusza outsidera. Odwiedzałam znajomych, mieszałam się z tłumem

ulicznym, jednak nadal tkwiłam poza nawiasem, który zawierał liczne kręgi Polonii, znajomych,

rodzinę. Udawałam sama przed sobą, że dostrzegam jakiś logiczny ciąg wydarzeń, następstwo

przyczynowo-skutkowe, ale nie dostrzegałam. Zagracone mieszkanie produkowało nieznośną woń,

ściany przesiąkły zgnilizną, palonym czosnkiem z lekką nutą sfermentowanych soków. Próbowałam

marzyć w tym mieszkaniu o Jagniątkowie, w którym wszystko pachniało – zimne cienie wczesnym

rankiem lub zimowy ogród, a nawet strych, na którym pod drewnianym sufitem spały zaklęte

nietoperze.

Wszystko, co zdarzyło się, zanim przybyłam do leśniczówki, rozmazywało się w pamięci,

nieważne trzy lata. Jagniątków miał urok wyjątkowości, piękno przemijającego dziecięcego świata.

Nawet duża hałda śmieci za parkanem ogrodu przyciągała mocą tajemniczych świecidełek,

przesypanych wiekowym kurzem przedmiotów nieokreślonego użytku. Wyprawy na śmietnisko

planowałam w tajemnicy, leżąc wieczorem na łożu z rzeźbioną deską u wezgłowia. Z pasją

rozgrzebywałam kolejne warstwy ziemi, kryjące niepotrzebne skarby, odrzucone piękno stłuczonych

talerzy, połamanych stołków, plastikowych butelek z kolorowymi napisami, zardzewiałych wiader

z pogiętą blachą. Wybierałam najpiękniejsze egzemplarze i urządzałam w moim pokoju salon

odrzuconych. Ryzykowałam wiele, grzebiąc w śmietnisku. Mogłam natrafić na wnętrzności

wypatroszonej kury lub znaleźć zdechłe pisklęta o żółtym puchu, których babcia nie zakopała

wogrodzie.

CorazczęściejmyślałamoJagniątkowie.Gdybymwróciładoźródełczasu,wyswobodziłabymsię

zewszystkichmoichlęków.Tylkoczynapewno?Czyjestemskazananapowrót?ZemstaUlissesa?

background image

Znowudrapaniedodrzwi,cierpliwepsiedrapanie–jakprośbaiskarga.PrzedemnąstałaDragica

znagimwiszącymbiustemiwstarychsandałach.Zauważyłam,żeodpewnegoczasujużniecierpi,

oczyzgasły,pokryłysięmgiełką.Żyłajakbywbańcemydlanej.Niewiadomo,czynadalczekałana

męża.Jakdawniejchodziłapokorytarzu,alemożetylkozprzyzwyczajenia.Nawetgdynakorytarzu

byłozimno,zawszewystawiałaobnażonepiersiiniktniemógłodgadnąć,dlaczegotorobi.Weszłado

pokojubezpytania,potembezsłowawychłeptałaherbatę,nerwowosiępokręciłaiwstała.Wyszłam

za nią na korytarz, ponieważ nie można było przewidzieć, co zrobi. Jednak Dragica wydawała się

spokojna.Człapałapokorytarzu,tamizpowrotem,miarowokiwającgłową,jakbycośpotwierdzała,

jakbyczekałanacoś,conigdynienastąpi.

Wyszłamzdomubezceluiplanu.Zamnąstałanaszakamienica,wtopionawpółmrokwczesnego

wieczoru.Szara,brudna,zakurzona,byłasiedliskiemodrzuconych,ostatniąprzystaniąlubpierwszym

punktem zaczepienia dla przybłędów ze Wschodniego Bloku. Przyjmowała cierpliwie wszystkich:

polskich wsiowych chłopaków w dżinsowych kurteczkach, robociarzy z Kroacji w białych

skarpetkach, tureckich niepiśmiennych machos z trzypokoleniową rodziną, najtańsze prostytutki

w krzykliwych, kusych szatkach. Mieszkańcy o zmęczonych twarzach jak szczury przemykali przez

zimne,mrocznelochykamienicy.Czasemtylkorajskieptakiprzerywałyszarośćkorytarzyikołysząc

biodrami,wbijałymonstrualneobcasywdziurypodłogi.„Dokądpójść?Andrzej!Zapytamorozwód”

– błyskawicznie znalazłam pretekst. Uczepiłam się tej jedynej myśli, jaka przyszła mi do głowy.

Zablokowała inne, może sensowniejsze. Nie zadzwoniłam, żeby nie dać mu szansy na odmowę.

Zdecydowanymruchemnacisnęłamczarnyprzyciskznumerem15,bezosobowy,wyłupiastyjakrybie

oko. W drzwiach stanęła uśmiechnięta Gabi z dołeczkami w policzkach, antyteza ponurej Uli.

Zaprosiłamnienakawęirozmowęoniczym.Wzagraconympokojuwisiałtematrozwodu,czaiłsię

wpółsłówkachispojrzeniach,jakieposyłałaAndrzejowi.

– Dogadałeś się wreszcie z Uli? – nie chciałam przedłużać banalnej wymiany uprzejmości,

poprawnych, nudnych pytań, dotyczących mojej pracy, weekendu w łóżku, ostatnio przeczytanej

książki. Andrzej machnął ręką z rezygnacją i najchętniej zmieniłby temat, ale Gabi skwapliwie go

podchwyciła.

– To histeryczka. Nie chce dać rozwodu. Kiedy Andrzej odwiedza dzieci, nie wypuszcza go

zdomu,zamykadrzwinakluczalbostajewprzejściu.Raznawetpołożyłasięnamascesamochodu,

kiedychciałjechaćdodomu–Gabisapałajakpomęczącejwspinaczce.Andrzejmilczałponuroinie

wiadomobyło,jakbardzotasytuacjagostresuje.

– Pomyślcie, jak musi być zrozpaczona – nagle wzięłam Uli w obronę. Znałam tę niemoc,

poczuciebezsensu,strach,jakbyzamykałosięwiekoodtrumny.

OczyGabizwęziłysię.Byławściekła.Wyraźnieoczekiwałaodemnieinnejreakcji.

–Zpewnościąniezgodzisięnarozwód–powiedziałamniepewnie.

–Oddawnażyjemywseparacji.Jutrospotykamysięwobecnościnaszychadwokatów–Andrzej

background image

zabrzmiałtubalnie,leczgłucho.

–Współczuję,tylkoniepatrzjejwoczy,boskamieniejesz.

Andrzejzaśmiałsię.

– Wcale nie jest taka straszna, to tylko gawędziarka. Lubi dużo mówić, grozić, ale na groźbach

poprzestanie.

–Możesobiekogośznajdzie,wtedyzgodzisięnarozwód–powiedziałam.

–Noniewiem.Urodąniegrzeszy–wtrąciłazłośliwieGabi.

–JużUlrykaznajdzieswojegoGoethego.Małotostarychfacetów?

NagleAndrzejklasnąłdłońmiwudanaznakzmianytematu.Dosyćmiałrozwodowychdebat.

–Couciebie?

Nagleodeszłamiochotanazwierzenia.

–Mieszkanadalznią...–nawięcejniemogłamsięzdobyć,zresztąszczegółybyłybezznaczenia.

–Jakaonajest?Widziałaśją?

– Młodsza ode mnie, ale to standardowa sytuacja, nic nowego. Podobno uległa, pozwala sobą

kierować,aTadeusztolubi.BędziejąrzeźbiłjakGalateę,dopókibędzienatopozwalać.

– Musisz się rozwieść i usamodzielnić – powiedział po ojcowsku. – Znajdź jakąś firmę, która

wyrobicipapiery.Jaksięrazzahaczysz,todostanieszpozwolenienapracę,najpierwnarok,potemna

pięćiwreszciestałe.Zemnąbyłotaksamo,zanimpoznałemUli.

–Tytocoinnego.Maszporządnyzawód,acojamogęzmojąpolonistyką?Tobeznadziejne.

– Pomyślę, pomyślę – powtarzał, pocierając brodę. – Wykształcenie pedagogiczne,

humanistyczne.Rzeczywiście,niełatwasprawa,alenapewnoniebeznadziejna!

Dzwonek.Gabipoderwałasięnerwowo.Spodmonstrualnychzwojówpapieruwystawałapodłużna

głowazkrótkoprzystrzyżonymiwłosamiàlaGierek,zszerokimuśmiechemnawąskichustach.Nie

podobałmisię.

–Tomójkolegazpracy.Przyniósłprojekty.Naszaznajoma–Andrzejdokonałprezentacji.

–Siadaj,napijeszsięznamikawy–Gabizwróciłasiędomilczącegoprzybysza.

Nieznajomy obserwował mnie dość jawnie z ciekawością dziecka, trochę nawet natrętnie.

Mówiłamcichoiniewielewobawie,żepopełniambłędygramatyczne.Raczejmruczałampodnosem,

odpowiadałam półgębkiem. „Żeby tylko jak najszybciej wyjść” – gorączkowo szukałam wymówki.

Nowa kawa i następna porcja smacznych ciasteczek. Nie wypada wyjść. Powinnam wreszcie

opanować język wrogów, aby nie sapać i nie pocić się podczas najbanalniejszej rozmowy. Nikt nie

zwracał na mnie uwagi, jednak bałam się o końcówki fleksyjne, składnię i rodzajniki. Męski czy

żeński?–stalemusiałampodejmowaćgramatycznedecyzje.

Byłam tak spięta, że uszło mojej uwadze to, co najważniejsze, a jednocześnie najmniej

zrozumiałe. Spodobałam się Matthiasowi. Czyżby trafiło się ślepej kurze ziarnko? Rzuciłam się

zachłannienatenokruchszczęścia,naszansężyciową,niespotykanyfart.Siedemchudychlat,siedem

background image

tłustych?Niewiem,jakiejeszczepowiedzonkopasowałobydotejsytuacji.Chciałamnatychmiastnie

tylko skosztować szczęścia, ale zachłysnąć się nim, upić, stracić pamięć wszystkich okropnych lat,

zacząćnanowo.Niewspominaćwięcejmartwejdziewczynkinadrodze,wujaszkadręczyciela,niebać

sięposąguBafometazawieszonegonaddrzwiamistrychu.

Nazajutrz spiętrzyłam na łóżku całą moją znoszoną garderobę. Nie było w czym wybierać.

Wypłowiałasukienkaopinaławałektłuszczuwokółtalii.Napuszyłamwłosy,abyprzynajmniejgłowa

prezentowała się okazalej. Tymczasem była po prostu nienaturalnie duża w porównaniu z resztą

sylwetki.

Ciastkarnia, zatłoczona sala, oświetlona jaskrawym światłem jak na dworcu kolejowym albo

u dentysty. Stoliki ustawione zbyt blisko siebie zakłócały intymność rozmów, które z konieczności

stawały się publicznymi wyznaniami. Głosy, śmiechy i oddechy mieszały się w czekoladowym

powietrzu. Matthias siedział sztywny nad filiżanką kawy. Czarny garnitur, pogrzebowy o prostym

kroju, kłócił się z luźną atmosferą lokalu. Rozmowa nie kleiła się. Próbował rozbawić mnie

anegdotkami z życia high society. Powinnam się śmiać, nie tylko na pół gwizdka, lecz głośno,

serdecznie.Matthiasopowiadał,żywogestykulując.Wbiłamspłoszonywzrokwblatstołu,naktórym

stał torcik orzechowy. Orzechy, jak maleńkie ptasie mózgi, ułożone na lepkiej mazi. Powinnam się

zaśmiać w odpowiednim momencie, tylko kiedy? Nie rozumiałam połowy z tego, co opowiadał.

Szłamnaintuicję.Chciałam,abyprzeszedłdosednasprawyiopowiedziałcośosobie.

–Odrokujestemrozwiedziony.

Odetchnęłamzulgą.

–Toprzykre!–skwapliwiepodjęłamtemat.

–Czasamirozwódjestjedynymmożliwymrozwiązaniem–powiedziałsentencjonalnie.

Zachwyconapaplałamomoimnieudanymzwiązku,zufnościązdradzałamszczegółymałżeńskiej

katorgi. Nadzieja zakiełkowała zaledwie na pół centymetra, nie więcej, ale to był dopiero początek

złotych nici marzeń, cienkich i rwących się. „Czyżby odpowiedni kandydat?” – mózg pracował na

wysokich obrotach, podskoczyła adrenalina. Mogłabym zaimponować... Tadeuszowi. Zamki na

piasku,domkizkart.Możetymrazemsięuda!

–Zazdroszczęci,żemasztojużzasobą.Pewnienapoczątkuniebyłociłatwo,aleteraz,poroku,

chybamożesznormalnierozmawiaćzeswojąbyłą?–badałamsytuację.

Uśmiechnąłsiępromiennie.

– Nigdy nie było między nami zaciekłej wojny, prania publicznie brudów, jak to nieraz bywa.

Rozstaliśmysiępolubownie.

„Niechszlagtrafi.Będziedoniejłaził!”–pomyślałamzniechęcią.

–Bardzorozsądnie–powiedziałamjednak.–Zwłaszczazewzględunadzieci.Słyszałam,żemasz

dwiecórki.

Rozpromieniłsię.

background image

–Starszajestjużdorosła,madwadzieścialat,alemłodszatodziecko.Madopieroszesnaścielat

ijestdomniebardzoprzywiązana.

„Tegotylkobrakowało!”.Nawettamarnapółcentymetrowanadziejaokazałasięzaduża.

– Córki zawsze czekają na weekend, wtedy wszyscy się spotykamy. Moja była żona też

przychodzi.

–Niestety,niezawszemożnauniknąćspotkaniazeks–przerwałamgorączkowo.

–Nieunikamysiebie.Przeciwnie,częstosięumawiamy.Dziewczynkisąwtedytakieszczęśliwe.

„Niech cię diabli wezmą!” – wściekłość przeplatała się z żalem. Oskubany torcik brązowił się

bezkształtnąmasąnatalerzu.Byłominiedobrze.Wstałam.

–Muszęjużiść–powiedziałamnaglebezpodawaniapowodów.

TwarzMatthiasawydłużyłasięgrymasemzdumieniairozczarowania

–Myślałem,żemaszwolnywieczór...

Podniósłsięrównieżzkrzesłaipodałmitorebkę.Przeklinałamwduchunieudanywieczór.„Poco

kogoś szuka? Niech wraca do żony!” – myślałam podenerwowana i nawet nie starałam się wyjaśnić

przyczynmojejnagłejucieczki.

–Zadzwonię–rzuciłamnaodchodne.

–Przecieżniemaszmojegonumerutelefonu–powiedziałprzytomnie.

–WezmęodAndrzeja–zniecierpliwiłamsię.

„Niechjużdamispokój”.

Wróciłam do domu. W przedpokoju zrzuciłam ciężkie buty i spojrzałam w lustro. Wtedy

dostrzegłamswojąstarość,jeszczeprzyczajonąinieśmiałosięgającąpomojeciało,alecorazbardziej

zdolną do otwartego ataku. Na razie pojawiły się tylko pierwsze oznaki, wskazujące na to, że

przegrywam walkę. Powoli zaczynałam wyglądać jak ofiara nadprodukcji skóry, dla której nie

starczyło napinających ją mięśni. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bliski jest koniec mojej

młodości. Przypomniałam sobie kobietę z tramwaju – synonim starości, personifikację przemijania,

smutkuibrzydoty,kwintesencjęmądrości,wewnętrznegopiękna.

Było upalne wrocławskie lato z szarym niebem, zapachem kwiatów ze straganów

i roznegliżowanym kwiatem młodzieży. Tramwaj ciężko, ale zdecydowanie toczył się po szynach

wstronęSępolna.Wszystkiemiejscasiedzącezajęte.Pasażerowiewiszącynaskórzanychuchwytach

kołysalisięwtaktpodskakującegobezprzerwytramwaju,zupełniejakśpiącenietoperzeubabcina

strychu, kiedy wskazującym palcem huśtałam ich zimne ciałka. Na jednym z przystanków wsiadła

starsza, przygarbiona, drobna kobieta około osiemdziesiątki. Z trudem utrzymywała równowagę,

kiedygramoliłasiępowysokichstopniachtramwaju.Spojrzałabezradnienapasażerów,jakbyszukała

u nich pomocy. Wyrażała jednak tę niemą prośbę zbyt dyskretnie, z za dużą powściągliwością, aby

mogładotrzećdoadresatów.Naogółstaruszkiparłybezpardonuwstronęmiejscwyznaczonychdla

starszych osób, ciężarnych kobiet, inwalidów. Bez uprzedzenia pakowały się niezgrabnie na jeszcze

background image

ciepłe miejsce, które jakiś młody człowiek nie do końca zdążył opuścić. Starsze panie nie nawykły

bowiemczekać.Miejscetrzebaopuścićnatychmiast,bezzbędnegoociąganiasię.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wreszcie starsza pani wsiadła i tramwaj ruszył dalej. Stanęła

obok poręczy i trzymała się jej kurczowo jedną ręką. W drugiej dyndała sfatygowała zamszowa

torebka. Dokładnie widziałam jej obnażoną do łokcia rękę, na której przy najmniejszym wysiłku

pojawiały się grube sine żyły. Sieć zmarszczek, bruzd i brunatnych plam pokrywała dłoń kobiety,

tworzącdziwnąkompozycję,jakbymapęjakiegośnieznanegolądu.ZaMostemSzczytnickimtramwaj

skręciłostrowprawo.Rękakobietystałasięjeszczebardziejżylastainiekształtna,poczympochwili

wszystkowróciłodonormyiznowupaskudnaskóraprzedramieniafalowaławróżnestrony.„Coczuje

takobieta,jaksiężyjezeświadomościąbliskiegokońca?Jakązagadkękryjeniezrozumiaładlamnie

starość? Jak zaakceptować własną nieatrakcyjność? Może kiedy spada produkcja hormonów,

zmieniają się też zapatrywania? Inne wartości dochodzą do głosu, do tego trzeba dorosnąć. Jak żyć

w zwiotczałym ciele? Potraktować je jako coś obcego, na przykład jak stary, znoszony płaszcz?”.

Kobieta przechwyciła moje pełne odrazy spojrzenie. Zamarłam. Popatrzyła na mnie łagodnie, bez

gniewu, chyba nawet z wyrozumiałością. Obok siedział może dwunastoletni chłopiec, wygodnie

rozpartykrześle.

–Czymożeszustąpićtejpanimiejsca?–wskazałamrękąnastaruszkę.

Chłopiec udawał, że nie słyszy. Powtórzyłam głośniej. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę.

Chłopiecburczałpodnosem,żeciągletrzebaustępować,żeonteżmaprawo...zjakiejracji...Wtedy

nastąpiło coś, czego nikt nie oczekiwał. Staruszka, dotąd milcząca, pochyliła się w stronę chłopca

ipowiedziałałagodnie:

– Zostań na swoim miejscu. Mogę postać – nie była zła, raczej smutna. – Oddałabym wszystko,

abymócustępowaćmiejscastarszym.Cieszsięwięc,bonieuchronniezajmieszkiedyśmojemiejsce.

Pasażerowie pospuszczali głowy jak podczas modlitwy, a tramwaj skrzypiał i dudnił. Chłopiec

wyraźnieoczekiwałinnejreakcji,bozmieszanywpośpiechuopuściłmiejsceiusiłowałprzedrzećsię

przeztłumdowyjścia.Dopieroterazpasażerowieocknęlisięjakzestuletniegosnu.

– Niewychowany! Co za młodzież! – pomstowali. Starsza pani siedziała dumnie wyprostowana,

prawiesztywna.Byławniejgodność,akceptacjatrudnejrolistaruszki.Kobietawiedziała,żestarość

tobardzoniewdzięcznezadanie,wymagającewyrzeczeniasięurody,siły,witalności,anajtrudniejsze

jestzrozumienieludzipięknychibezczelniemłodych.

Odbicie w lustrze patrzyło smutnie: opadłe kąciki ust, matowy wzrok i nieświeże policzki.

Włączył się mechanizm autodestrukcji. Teraz czeka mnie tylko równia pochyła. Chwyciłam telefon

izadzwoniłamdoAndrzeja.

–PodajminumerdoMatthiasa...

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział9

Potwory budziły się w nocy, kiedy kładłam się spać. Dziewczynka, ciemnowłosa z twarzą lalki,

leżała na liściach, ojciec siedział nieruchomo jak zaklęty, bo jako dziecko właśnie tak wyobrażałam

sobie działanie zaklęcia. Patrzył przerażony na drogę, na liście, które jak rój motyli wzbijały się

dokoła samochodu. Przez krótką chwilę zdawało mi się, że chce do niej pobiec, ale zrobił tylko

nieznaczny skłon tułowia w stronę drzwi. Droga była pusta, rozejrzał się kilka razy, potem nacisnął

pedałgazu,gwałtownie,wpanicznymstrachu.

–Nieoglądajsię–powiedział.–Patrztylkoprzedsiebie.Niewolnociotymznikimrozmawiać,

nawetzmamą,znikim...

Zbudziłam się przerażona. To tylko sen, który wydobył się z otchłani duszy, uporczywie

powracający,wWiedniuczęściejniżwJagniątkowie.Pięknymłodzienieczkwiatemmakuwdłoni,

subtelnyimarzycielski,miałdoofiarowaniatylkoponurysen,niedającyukojeniaaniulgi.

Rano pojechałam do Elizabeth, która przechodziła ostatnią fazę choroby. Zbliżała się do końca.

Przyjęła obojętną postawę, tak jakby umierała z wyboru. Spokojnie czekała na wykonanie wyroku,

zachowując pozory normalności. Nadal prosiła o odkurzenie jej ulubionych porcelanowych figurek,

wysyłałamnienazakupyponowetalerzealbożelazkoczyobrus.Niemogłamzrozumieć,doczegosą

jejpotrzebnenowetalerzenakrótkoprzedśmiercią.Skrywałamzdziwienie,gładziłamdłoniąkolejną

nową serwetkę i układałam ją na samej górze sterty innych, podobnych. W słoneczne dni siedziała

wogrodzie,otulonakocemiciężkimwełnianymszalem.

Kończyłosięupalnelato,dojrzewałynaczerwonosoczysterenetynagałęziachjabłoni.Elizabeth

siedziałasztywnowleżakuiprzypominałamimojąlalkę,którąsadzałamwminiaturowymkrzesełku

i przykrywałam szmatką. Patrzyła na mnie życzliwie, czasem się uśmiechała i rzucała jakąś mało

znaczącą uwagę. Przyrzekałam sobie, że nigdy jej nie polubię, mogę zdobyć się jedynie na

współczucie,ofiarowaćjejparękrótkich,troskliwychpytań,nicwięcej.Niezawszejednakumiałam

uciecprzedemocjami,schowaćsięprzedwzbierającąlitościąnawidokjejzgarbionychpleców.

Elizabeth dzielnie znosiła ból, uciążliwą chemioterapię i czekała na śmierć jak na coś, co już

dawno powinno nadejść, czekała nawet trochę ze zniecierpliwieniem. Jako dziecko nie mogłam

zrozumieć,żemożnażyć,czekającnaśmierć.ObserwowałamprababcięMarynię,jakrobiłaciastona

pierogi, nucąc przy tym jakąś nieznaną mi piosenkę. Jej ręce nabrzmiały z wysiłku przy ugniataniu

ciasta,sineżyływybrzuszałysię,odkrywającprzedemnątajemniceanatomii.Patrzyłamnababciną

twarz,szukającoznaksmutkuczylęku,aleonauśmiechałasiętylkoiszybkimodrzuceniemgłowydo

tyłu pozbywała się spadających na czoło kosmyków włosów. „Czyżby nie wiedziała, że umrze?” –

dziwiłamsię.–„Przecieżjestjużtakastara.Jakmożnatakspokojnieugniataćciastonapierogi?Jaki

tomasens?”.KiedypatrzyłamnaElizabeth,przychodziłymidogłowytakiesamepytania.Dlaczego

background image

nie koncentruje się na tym, co istotne? Na załatwieniu wszystkich spraw, zanim odejdzie? Dlaczego

każe mi kupować obrusy, talerze i kolejne porcelanowe figurki? Chyba chce oszukać samą siebie,

stwarzapozorynormalnegożycia.Czyniepowinnaraczejgodnieprzygotowaćsięnaśmierćwedług

prawidełarsmoriendi?

Siedziała na leżaku w skupieniu, dłonie jak u Boticcelliego leżały bezwładnie na kocu, jakby

należały do kogoś innego, jakby były sztuczne. Boticcelli rzeczywiście miał niewielkie pojęcie

oanatomii.

–Oczympanimyśli?–zagadnęłam.

Ostatnio fazy milczenia między nami wydłużały się. W powietrzu wisiała cisza nabrzmiała

pytaniami.

–Ożyciu–powiedziała,przekorniepatrzącmiwoczy.–Namyślenieośmiercijeszczeprzyjdzie

czas.

Niebyłosensuzmieniaćtematuczyudawać,żeniewiem,ocochodzi.

–Amyślipaniczasemośmierci?–odważyłamsięzapytać.–Copaniwtedyczuje?

Niebyłazaskoczonamoimpytaniem.Zdawałasięnanieczekać,jakbywłaśnieotymchciałaze

mnąporozmawiać.

– Niepokój, ale nie strach, i oczywiście ciekawość, jak przed poznaniem czegoś nowego.

Właściwiechciałabymwiedzieć,jaktamjest.Możelepiejniżtu?Wkońcuwszyscymusimyprzezto

przejść,jedniwcześniej,drudzypóźniej.Gdybymterazwyzdrowiała,musiałabymodnowabaćsięza

dziesięćczydwadzieścialat.Czytoniewszystkojedno?

–Notak,alemogłabypanijeszczepożyć.

–Myślipani,żezadwadzieścialatbyłabymbardziejpogodzonazlosem?Niemaodpowiedniego

czasu na umieranie, nawet stuletni starcy dalej chcą żyć. Nigdy nie ma się dość. To zachłanność

genetycznaiślepyinstynkt.Gdybygoniebyło,połowaludziodebrałabysobieżycie.

Zamilkła.Okryłasięszczelniekocem.

–Możekiedyśśmierćprzestanieistnieć?–Popatrzyłanamnie,nierozumiejąc,comamnamyśli.

– No, wie pani – próbowałam przybrać żartobliwy ton – po Sądzie Ostatecznym, kiedy zostanie

wrzuconadojezioraognia.

Uśmiechnęłasięispojrzałanaogród,przystańdlaptakówimarzeń.

–Szczęśliwici,cowierzą.

Milczałyśmydługąchwilę.PotemElizabethpochyliłagłowęwmojąstronę,jakbypowierzałami

jakąśnajskrytszątajemnicę.

– Chciałabym mieć to już za sobą – szepnęła. – Zdecydować, kiedy to ma nastąpić, a nie tylko

czekać. Czekanie jest najtrudniejsze. Moment ścinania głowy nie jest najgorszy. Najgorsze jest

czekanienatenmoment.

Męczyła ją rozmowa. Wiedziałam, że na długo nie starczy jej sił. Powinnam uciec, przeczekać,

background image

potem tylko przyjść na pogrzeb. Szybko się pożegnałam. Dotknęłam jej ręki. Jeszcze była ciepła.

Zdałamsobiesprawę,żemogędotykaćtylkożywegociała,musibyćciepłe,miękkie,pulsujące.

Ranooszóstejzadzwoniłtelefon.Nieznosiłamtakichtelefonów.Nieoznaczałyniczegodobrego.

Wyskoczyłam z łóżka, potrąciłam stolik, potknęłam się o leżące na podłodze pantofle. Chaotycznie

przecinałam rękoma powietrze i przeklęłam tego, kto dzwonił o tej porze. W słuchawce usłyszałam

tylkodziwnezgrzytanie.Zniecierpliwionawalnęłamniąkilkarazyoudo.

–Toja,Dayadara.

Cienkigłosikbrzmiałdziecinnieipiskliwie.Ucieszyłamsię.„Aledlaczegodzwonioszóstejrano?

Wie,żetegonieznoszę”.

–PrzyleciałamzDehli.Odeszłamodmęża!

Cisza.„Pewniestoigdzieśnadworcu,powinnamzaprosićjądosiebie”.Walczyłamzniechęciądo

spotkaniazkimkolwiek.„Możebędziechciałaumnieprzenocowaćalbocogorszamieszkać?Jednak

powinnam jej pomóc, jest moją przyjaciółką”. Przez długą chwilę zmagałam sięs z egoizmem,

szukałam w myśli wymówki, wykrętów, żeby tylko jej do siebie nie zaprosić. W końcu chcąc nie

chcąc,zaproponowałamjejśniadanie.

–Zarazbędę–powiedziałauradowana.

Irzeczywiście,wciągukilkunastuminutzjawiłasięumniezniewielkątorbą,którazawierałatrzy

spódnice,trzybluzkiitrzysweterki.Nicsięniezmieniło,możezwyjątkiemgarnuszka,którygdzieś

się zapodział. Zjadła suchą bułkę z herbatą, ponieważ wszystko, co miałam w lodówce, było

pochodzenia zwierzęcego. Opowiadała o Indiach, o wiosce, w której mieszkała, łykając łapczywie

suchą, przedwczorajszą bułkę z ciemnej mąki. Rodzina męża nigdy jej nie zaakceptowała. Jakaś

przybłędazPolski,bezpieniędzy,dotegostarszaoponaddwadzieścialatodmęża,starszaodswojej

teściowej,coprzerastałowszelkiewyobrażeniamieszkańcówwioski.Możegdybyurodziłamęskiego

potomka,miałabyszansenaprzyjęciedorodziny.Minąłrok,achudeikanciasteciałoDayadarynadal

nieskrywałowsobiepożądanegopłoduzchromosomemY,zawierającymgenSRY.

–Cotozamałżeństwobezdzieci?!Złakarma,niedobrze!–naciskałarodzinamęża.

Czas naglił, rodzina popędzała, małżonek się starał, ale niestety czterdziestodwuletnie ciało

Daydary nie wydało żadnego owocu. Nie mogła odnaleźć się w wiejskiej społeczności, nie znała

tamtejszych realiów życia, a samo przejście na hinduizm nie zmieniło jej mentalności. Obdzielała

ryżem bezkastowe staruszki, należące do niedotykalnych, głaskała je po siwych głowach, nie zdając

sobie sprawy z konsekwencji takiego zachowania. Dla rodziny była nieczysta. Tylko szwagierka

patrzyłananiążyczliwie,uśmiechałasięidotykałaostrożnie,nieśmiałojejjasnychwłosów,upiętych

wysoko na czubku głowy. Nawiązała się między nimi swego rodzaju przyjaźń, bez wielu słów

i gestów, prosta i szczera. Dayadara z radością oczekiwała narodzin pierwszego dziecka szwagierki,

tak jakby było jej własne. Sądziła, że potomek w rodzinie zajmie teściową na tyle, że da jej trochę

odetchnąć,żeprzestanieobmacywaćjejbrzuch,zadawaćintymnepytania.Dayadarachciałazyskaćna

background image

czasie. Dziecko urodziło się przed północą z wielkim wysiłkiem, słabe, blade i lekko podduszone.

Przy porodzie asystowały kobiety z rodziny, biegały bezplanowo po domu, to przynosząc coś do

pokoju, to znowu wynosząc – bezproduktywne maszyny, podległe władzy teściowej. Dziecko nie

zdobyłosięnawetnazwyczajowekwilenieiniewiadomobyło,czyprzeżyje,bolekarzaniewezwano.

Teściowa wzięła dziecko do ręki, popatrzyła na nie przez chwilę, a potem bez wahania kilkoma

zamaszystymi ruchami wsypała mu piasku do nosa i ust. Noworodek parę razy się zachłysnął, jego

twarzyczka przybrała siną barwę, bezsilnie wymachiwał rączkami i na próżno prężył nóżki. Po

kilkunastu sekundach przestał walczyć o dopiero co ofiarowane mu życie. Szamotanie ucichło. Nikt

zobecnychniepowiedziałsłowa,niktsięniesprzeciwił.Ktobysiętamsprzeciwiał,przecieżtotylko

dziewczynka.Dayadarauciekła,zabierajączesobątylkoniewielkątorbę,którazawierałatrzygłówne

częścigarderobyrazytrzy.

Przyniosłamjejdrugąbułkę.Maczałająwherbacieissałajakbezzębnastaruszka.

–Icodalej?–zapytałamzaniepokojona.

Bałamsię,żeniemadokądpójśćibędziechciałasięumniezatrzymać.Dopuszczałamprzyjaźń

tylko do pewnego stopnia. Nie lubiłam się poświęcać, oddawać komuś ostatnią koszulę, dzielić się

ostatniąkromkąchleba.Żadnychheroicznychczynów!

NaszczęścieznalazłaschronieniewośrodkudlawyznawcówHaryKryszny.Zezdwojonąenergią

szeptałaswojemantry,nadalwierzyławewspaniałomyślność„błękitnoczarnego”boga.Zazdrościłam

jej szczęścia, które wypracowała sobie sama, niezależnie od okoliczności. Ja natomiast czekałam na

szczęście jako syntezę wszystkich pragnień. Wszystko musiało być bez zarzutu, żadnych

kompromisów,niczegoniemogłobrakować.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział10

Od pierwszej randki z Matthiasem minęło już ponad pół roku, wiele miesięcy bez wyrazu, bez

uniesień,nijakich.Częstopotychspotkaniachprzyrzekałamsobie,żetoostatnie,alekończyłosięna

przyrzeczeniach.Zamęczałmniesłowem„dziewczynki”,odmienianymprzezwszystkieprzypadki,aż

do obrzydzenia. Nie mogłam wyrobić sobie o nich własnego zdania, ponieważ Matthias nie chciał

dokonaćwzajemnejprezentacji.

–Dladobradziewczynek–mawiał.

Przychodziłjednakczęsto,mamiłmnieobietnicami,skłaniałdoczekania,bopodobnowszystko,

co dobre, wymaga czasu. Wieczorem rozsiadał się przed telewizorem i kazał serwować sobie piwko

lub wytrawne wino. Najczęściej oglądał mecze piłkarskie, pożerając przy tym tuzin kanapek

ipociągającnieprzyzwoiciegłośnozbutelki.Zpokojucochwilędochodziłybolesnejękiinajbardziej

plugaweprzekleństwa,jakieznajdowałysięwzasobieleksykalnymaustriackiegoslangu.

–Piefkeznowustrzelilinamgola!

Wbiegł do kuchni i pochwycił półmetrowego kabanosa, którego z zacięciem wepchał sobie do

gardła.Sztuczkanamiaręambitnegocyrku.Podziwiałamgiętkośćjegoprzełyku.

–Dlaczegotakichnazywacie?–spytałamnaiwnie.

–Cotakpytasz,jakbyśniewiedziała?–pewniesamniewiedział.Zmarszczyłbrwi.–Niecierpię

tegonarodu!

–TylkotyczyinniAustriacyteż?

Traciłcierpliwość.

–Nigdyniesłyszałaś,żeAustriacynielubiąNiemców?!

–Atociekawe,boAustriacyjakopierwsizgodzilisięnaaneksjęw1938roku.

Popatrzyłnamniejaknaufoludka–zezdziwieniemilękiem.

–Chorajesteś?Cotymituzhistorią!?–wściekłsię.–Kogototerazinteresuje?!

–AmożenielubicieichodpamiętnejporażkizPrusakaminapolachMarchfeld?

Pokręciłgłowązniezadowoleniem.Tadeuszteżzawszetakkręciłgłową

–Muszęwyjść–powiedziałam.

Wzruszył ramionami i ciężkim krokiem wyszedł do kuchni po następne piwo. Nie lubiłam jego

niedźwiedziego chodu, rozpłaszczonych butów, zbyt wąskich ramion, prawie kobiecych. Właściwie

wcalemisięniepodobał,aleprzecieżnieotochodziło.Ważne,żebył.

Krążyłampoparku,gonionawrzaskamidzieciiszczekaniempsów.Wkońcuusiadłamnaławce

obok młodego mężczyzny w okularach słonecznych. Popatrzył na mnie świadomy swojej urody,

uśmiechnąłsięszelmowskoiprzybrałzalotnąminę.Jegowłosy,niesforne,wręczskudlone,dodawały

mu dziwnego uroku, dzikości i tajemniczości. Piękny owal twarzy, prosty nos, mocno zarysowany

background image

podbródek i opalona skóra. Wiedziałam jednak, że pod tą piękną powłoką kryły się wnętrzności,

kłębowisko jelit z resztkami śmierdzącego jedzenia, śliskie, galaretowate organy, lepka krew, która

już po kilku godzinach cuchnie. Siedział dumny ze swojej urody, pięknej powłoki, jędrnej

obrzoskwiniowymodcieniu.Zapomniałowydzielinachswegociała,obrzydliwychiodpychających:

mocz,kał,pot,woskowina,śluz,ślina,smarkiwnosie.Wszystkowuroczymopakowaniu,ukryte,ale

przecież obecne. Nie chciałabym wiedzieć, co pozostanie po pięknym chłopcu w kilka dni po

pogrzebie, kiedy rozpocznie się zwyczajne gnicie, tak dobroczynne dla przyrody, gwarantujące

żyzność.Spojrzałamnaniego.Przestałsięuśmiechać.Posiedziałamjeszczechwilęnaławce.Kłótnie

zMatthiasem,jegozarzutybyłymiznane,swojskie,przywykłamdonich,jakczłowiekprzyzwyczaja

się do codziennych posiłków. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że życie to monotonny ciąg

powtórzeń,odktórychniemaucieczki,zaklętykrąg,tajemniczy,metafizycznylubzwyczajnykierat.

Weszłam do budynku, pozdrowiłam Jolę z dzieckiem na ręku, wyjątkowo zdrowym, tak jakby

wyczerpały się jej pomysły na chorobę. Matthias kończył właśnie trzecie piwo. Jego oczy świeciły

sztucznymalkoholowymblaskiem.

– A, zapomniałem ci powiedzieć – odezwał się wesoło pomimo przegranego meczu. – Jesteśmy

zaproszeninaurodzinydomojejkoleżankizpracy,Barbary.Wiesz,taładnablondynka.

Pierwsze,copoczułam,tostrach,skurczwżołądku,zamiastradości,żewogólechcesięgdzieśze

mną pokazać. „Znowu będę musiała coś powiedzieć, odezwać się w odpowiednim momencie. Tylko

wktórym?”.Nerwowozatrzepotałamkrótkimirzęsami.

–Mniesięniepodoba–odrazuzaznaczyłamswójstosunekdoBarbary.Matthiasuśmiechnąłsię

ironicznie.

–Nonieprzesadzaj,chybaniejesteśzazdrosna?

–Zazdrosna?Adlaczegomiałabymbyćzazdrosna?–poprawiłamkosmykopadającychnaczoło

włosów,abyukryćzmieszanie.

Dlaczego? Tylko ja wiedziałam. Apriorycznie założyłam, że Barbara jest ode mnie lepsza pod

każdym względem: wizualnie, motorycznie, zręcznościowo i umysłowo. Sztucznie stworzony obraz

perfekcyjnejBarbaryrozrastałsięwmojejwyobraźni,alebyłmojątajemnicą.Kreowałamsiebiena

osobę bez kompleksów, świadomą swojej wartości, ale jak na dłuższą metę ukryć szarą myszkę,

wktórejtłuczesięzajęczeserce?

Kiedywyszedł,rzuciłamsiędoszafy,abyskomponowaćodpowiednistrój.Ubiórwydawałmisię

bardzoważny,ważniejszyniżto,comamwgłowie,ponieważtegoniktniemógłdostrzecaniocenić.

Przeglądałam stare, niemodne szmaty. Żaden kompozycyjny pomysł nie przychodził mi do głowy.

Przerzucałam z miejsca na miejsce tanie, sprane, powycierane, przeżarte przez mole, nasiąknięte

stęchłym powietrzem, niepasujące do siebie części garderoby. Nagle zapragnęłam zanurzyć się

w ciuszkach Basieńki, tych pod tytułem „do kościoła”, najlepszych, jakie miała. Przez chwilę

zachwyciła mnie myśl o tekstylnej orgii, ale szybko z niej zrezygnowałam. Strach przed inwazyjną

background image

przyjaźniąBasieńkibyłwiększy,niżprzedwystępemwjakiejśwyświechtanejsukienczynie.Trudno.

Mójwybórpadłnaczarnąworkowatąspódnicę,dobrągatunkowo,inabiałąbluzkę.Przyglądałamsię

swojemu odbiciu w lustrze. „Zupełnie, jakbym szła na zebranie komsomołu. Przydałby się tylko

czerwonykrawat”.

W sobotę godzinę przed umówionym czasem stałam w przedpokoju gotowa do wyjścia.

Wycisnęłam z czarnej spódnicy, co się dało, trochę podcięłam, skróciłam, coś doszyłam. Matthias

obrzuciłmnieobojętnymspojrzeniem.

– Trzeba jeszcze kupić kwiaty – powiedział w taki sposób, że zrozumiałam, o co chodzi.

Powinnam była się o to wcześniej zatroszczyć, bo Matthias kupił prezent. „Dlaczego o tym nie

pomyślałam? Przecież każdy normalny człowiek zapytałby przynajmniej, co trzeba kupić. Co się ze

mną dzieje? Chyba rzeczywiście nie potrafię opanować podstawowych reguł, niezbędnych do życia

wspołeczeństwieaniprowadzićnajprostszejrozmowy.Doniczegosięnienadaję!Tadeuszzawszeto

powtarzał”. Z poczuciem winy pobiegłam do kwiaciarni po bukiet i chcąc się ukarać, wybrałam

najdroższy.

Impreza miała się odbyć w jednej z modnych restauracji w pierwszej dzielnicy. Jubilatka

zamówiła dla każdego jedno danie, coś do picia i szampana. Wszystkie dodatkowe zamówienia

finansowali sobie goście ze swojej kieszeni. Dla przybysza z Polski sytuacja nie do pomyślenia.

PrzywitałamwszystkichgrzecznieiwręczyłamBarbarzepięknybukietgerber,którychjeszczedługo

niemogłamodżałować.

–Bardzomimiło–zmuszałamsiędouśmiechu,niepełnego,bobyłamświadoma,żebrakujemi

górnejczwórki.

Usiedliśmy naprzeciwko grubej damulki w czerwonym żakiecie z Fuerkranza. Wokół mnie

biurowe automaty w eleganckich garniturach i kostiumikach z dużymi notesami w torebkach

i aktówkach, zawsze gotowe coś zapisać, zanotować jakąś ważną informację, na przykład który

dentysta ma najlepszego protetyka albo gdzie jest obecnie wyprzedaż markowych ciuchów. Każda

informacja jest cenna. Zamówiłam to co wszyscy i bez smaku żułam łykowate mięso, zagryzając

sałatką ziemniaczaną. Mówiłam niewiele. Odpowiadałam tylko na pytania, robiąc do tego stosowną

minę. Bezwiednie skubałam czarną spódniczkę, bo przynosiło mi to ulgę, w ogóle poruszanie się,

nawetnajdrobniejszyruchwsytuacjachstresowychłagodziłzdenerwowanie.Bałamsięwypowiadania

dłuższychkwestii,zewzględunazawiłościgramatyczne.Akcentzdradzał,żeniejestemAustriaczką,

atodużyminus.

– Przepraszam bardzo – zagadnęła mnie grubaska w czerwonym żakieciku z owalną twarzą,

przypominającąkształtemmelon.–Niemogęwywnioskować,skądpanipochodzi.

–ZPolski–odpowiedziałamszybko,żebymiećtojużzasobą.

– Z Polski! – wykrzyknęła grubaska, wyraźnie ucieszona. – Moja sprzątaczka też jest z Polski.

Bardzomiłapani...–zawiesiłagłos,jakbydopieroterazzdałasobiesprawęztego,comówi.Matthias

background image

zdawałsięniesłyszeć.Niepatrzyłwmojąstronę.Musiałampodjąćdecyzję,sama,bezjegopomocy.

Zawsze błędnie liczyłam na to, że mój partner stanie po mojej stronie, wybawi mnie z niezręcznej

sytuacji,przynajmniejspróbujeobrócićwszystkowżart.Aleonmilczał,nieobecny,skoncentrowany

natalerzu.

Ciśnieniewgłowiegwałtowniewzrosło.„Obrazićsięczynie?Wkońcusprzątaczkatoniczłego”.

Powinnam przemilczeć uwagę i zignorować, bo inaczej przyznam się do kompleksów, zwyczajnie

zająćsiękotletem,jednakniemogłampowstrzymaćuciekającychsłów.

– To świetnie – powiedziałam spokojnie – bo Polki są dobre w sprzątaniu i mają doskonałe

maniery,powiedziałabym:lepszeniżniektóreAustriaczki,udającedamy.

Przy stole zapanowała cisza, nieznośna, przeciągająca się, wychodząca poza przepisowe ramy.

Gościepostukiwalisztućcamiiżulidługo,znamaszczeniemjaktybetańscymnisi.

–Niechciałampaniurazić–powiedziałwkońcumelon.Wjejgłosiebrzmiałaraczejpretensjaniż

skrucha.Poprawiałażakieciknerwowymruchem,poczymwbiławzrokwtalerz.

–Anijapani–odpowiedziałamgrzecznie,leczzlekkimprzekąsem.

Dlaczego Austriacy widzą w nas tylko sprzątaczki, podcieraczy tyłków, roboli budowlanych?

Dlaczego nikt nie zauważa polskiej inteligencji? Może gubi się ona w masie wiejskich i miejskich

drobnychpijaczków,złodziejaszkówicwaniaczków,którzykombinują,jaknajszybciejdobrzezarobić

iwyjechaćdokraju?Pozostawiająposobiewyraźnyidobrzezarysowany,choćzgruntubłędnyobraz

Polaka. Goście powoli otrząsnęli się z szoku i odzyskali mowę. Spoglądali na mnie ukradkiem

z zaciekawieniem i wyrzutem. „Przybłęda – i do tego bezczelna” – myśleli pewnie. „Może jednak

zareagowałam zbyt impulsywnie?”. Tadeusz zawsze powtarzał, że brak mi wyczucia. „A jeżeli to

wcale nie była złośliwa uwaga, jeżeli wcale nie gardzą polskimi sprzątaczkami?”. Próbowałam

odgadnąć,cowłaściwiemyśląobecni.Uśmiechalisiędomniemiło,aleniktwięcejsiędomnienie

odezwał. „Brakuje mi inteligencji interpersonalnej, a bez niej nigdy nie odniosę najmniejszego

powodzenia w kontaktach socjalnych”. Wiedziałam, że takim zachowaniem zablokowałam sobie

szansenawejściedotegotowarzystwa,reprezentującegośredniąklasęekonomiczną.

Matthiasrozmawiałzemnąniewiele,raczejzobowiązkuosobytowarzyszącej,obrałamwięcrolę

słuchacza. Patrzyłam na opowiadającego tępo, zwracając przy tym uwagę na to, aby kąciki ust były

lekko podniesione. Głowa powinna być trochę pochylona w prawą stronę. Sygnalizuje to pozytywne

nastawienie do mówiącego. Czas wyciągał się wbrew wszelkim prawom fizyki, pęczniał, a potem

pączkował.

Z ulgą przyjęłam zakończenie imprezy. Matthias pożegnał się ze znajomymi pośpiesznie, bez

zwyczajowych uścisków i buziaków. Czekałam, aż wybuchnie, gromadziłam w myślach argumenty,

zastanawiałam się nad kierunkiem, w jakim może przebiec rozmowa. Dopiero po wejściu do

mieszkanianapadłnamniezdługopowstrzymywanąfurią.Broniłamsię.

– Ta baba mnie obraziła! – mój głos zabrzmiał zbyt defensywnie, cicho i niepewnie, zupełnie

background image

inaczej,niżzaplanowałam.

–Tababajestnaszągłównąksięgową!Nacotysobiepozwalasz!

Nadal stał ubrany w przedpokoju, co mogło oznaczać, że zaraz wyjdzie. Wzruszyłam niedbale

ramionami,podkreślającwtensposób,żeksięgowatonicwielkiego.

– Co?! Stanowisko głównej księgowej to duże osiągnięcie – zaciekle bronił baby. – Zostań ty

głównąksięgową!

–Akuratdotegoniemamgłowy!

–Adoczegomaszgłowę?!–zapytałzgryźliwie.–Karierynierobisz.

Dobrze znałam tego typu wypowiedzi. Nic się nie zmieniło, tylko partner do kłótni. Podobne

rozmowy,podobnezłośliwespojrzenia,gesty.Stary,znanyszablon.

–Jesteśgościemwnaszymkraju,więcmusiszsięzachowywaćjakgość,grzecznieidyskretnie,

nie napadać nikogo frontalnie – grzmiał dalej. – Wymagamy od obcokrajowców kultury

wzachowaniu.Niemacosięnamdziwić,żeczęstojesteśmyprzeciwcudzoziemcompanoszącymsię

w naszym kraju. Obozy uchodźców, tabuny Turków okupujących całe dzielnice i ich kobiety, które

zajmują się głównie rodzeniem dzieci. Chyba nie muszę dalej wymieniać. No i oczywiście Polacy,

tych nie brakuje na czarnym rynku pracy. Nie płacą podatków, a zarobione pieniądze wywożą do

kraju.

Rozmowaprzeciągałasię.Nadalstaliśmywprzedpokoju.

–Samijesteściesobiewinni!Gdybymożnabyłodostaćpozwolenienapracę,niktniepracowałby

naczarno!

–PracyniemanawetdlaAustriaków–broniłswego.

–Naprawdęsądzisz,żezabieramywampracę?Powiedzszczerze,ktozwas,Austriaków,pójdzie

pracować do domu starców, gdzie trzeba opiekować się obłożnie chorymi, myć stare, pomarszczone

ciała, zmieniać pieluchy, wynosić baseny – albo do hospicjum, gdzie życie odmierza rytm

przyjmowania leków przeciwbólowych. A może ktoś chciałby pracować z ciężko upośledzonymi

dziećmibezperspektywrozwoju,którewwiekukilkunastulatwyglądająjakpięciolatkizrozwojem

psychicznymnapoziomieniemowlęcia?

– Podajesz ekstremalne przykłady – Matthias patrzył gdzieś w bok. – Poza tym tam też pracują

Austriacy!

– Ci, którzy nie mają innego wyboru. Mówisz o ekstremalnych przykładach. Weźmy przeciętny

szpital.Połowapersonelutocudzoziemcy,począwszyodsprzątaczki,askończywszynalekarzu.Albo

zinnejbranży–niedawałammudojśćdosłowa.–Ktotyranabudowachzakiepskiepieniądze?Nie

mów,żetakbardzowykorzystujemyAustriaków!

Położyłrękęnaklamce.Wyraźniechciałzakończyćtęrozmowę.

–Niechodzitylkoopracę.Cudzoziemcyodstająodnaskulturąosobistą.Częstoniepotrafiąsię

zachować.Sągłośni,niechlujni,pijani.

background image

– Co powiesz o austriackich penerach oblegających ławki w parkach i stacje metra? Mogę ci

powiedzieć,gdziemożnakupićkoks,itonieodPolaka!

Zmieniłsięnatwarzy.Wjednymmomenciejegorysywyostrzyłysię.Zaciąłwargi

–Widzisz–powiedziałnienaturalniespokojnie.–Tosąnasipenerzy,musimyichtolerować.Nie

chcemytużadnychobcychelementów.

–Należyszdoniebieskich?

–Nowiesz!–obruszyłsię.–Niemożnanawetnikogoskrytykować,bozarazjesteśneofaszystą!

–Oficjalniewszyscysąnastawienioptymistycznie,humanitarnie,żebytylkoniebyćposądzonym

onacjonalizm!Alewiadomo,cowieluzwasmyśli.

Matthias wyjął papierosa i zapalił. Nie znosiłam, kiedy ktoś u mnie palił. Zatruwał dodatkowo

itakjużstęchłepowietrzerozpadającejsiękamienicy.

–Jesteśniewyrobionapolitycznieiniemasensurozmawiaćztobąnatematy,októrychniemasz

pojęcia.

Otworzyłamdrzwi,ostentacyjnieipewnie,jakbymbyłaprzekonanadotego,corobię.Jednaknie

byłam.„Ajakjużniewróci?”–martwiłamsię,kiedywyszedł.Usiadłamwfotelu.Czułamtensam

niesmak, tę samą niepewność i bezsilność jak po wszystkich kłótniach z Tadeuszem. Przede

wszystkim nie powinnam była się odzywać na tym cholernym przyjęciu. Najlepiej milczeć albo

w końcu posiąść sztukę prowadzenia banalnej rozmowy”. Przysunęłam się z fotelem do ściany

i bezwiednie zaczęłam skrobać paznokciem farbę, tak od niechcenia, bezmyślnie. Wkrótce jednak

zajęcie to pochłonęło mnie bez reszty. Po pewnym czasie zrobiło się wgłębienie o średnicy kilku

milimetrów. Ściana dość łatwo poddawała się temu zabiegowi, bo była z cegły. Z betonową nie

miałabymwiększychszans.Dłubaniewtynkuprzyniosłochwiloweodprężenie,nawetkiedyzłamałam

paznokieć i zaczął mnie boleć palec. Na razie nie rozumiałam tego fenomenu, dziwnej zależności

międzybólemfizycznymiodprężeniem.Kiedybolałmniepalec,koncentrowałamsięnanim,awtedy

dusza odpoczywała i mózg nie pracował na wysokich obrotach. Z czasem przerzuciłam się na

skubanie stóp od spodu. Było to bardziej praktyczne i wykonalne w każdym czasie i w dowolnym

miejscu. Nawet siedząc w kawiarni, podskubywałam prawą stopę. Robiłam to sprytnie,

niezauważalniedlamegorozmówcy.

Wyszłam na korytarz. Drzwi do mieszkania Dragicy były otwarte, ostatnio wcale ich nie

zamykała. Kiedy nie człapała po korytarzu, można było ją oglądać w kuchni, jak chrupie czerstwy

chleb, wyjada resztki z jakiejś puszki albo siedzi przy stole pokrytym plamami i zaschniętymi

kawałkamibułki.Wszystkorobiłapublicznie,drzwibyłyzawszezapraszającootwarte,nawetwnocy.

Dragica siedziała na muszli z gołym biustem i robiła kupę, nucąc jakąś melodię. Miałam ochotę

odrzucićnajcenniejszydarBoga.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział11

W wysokim szarym budynku odbywała się kolejna rozprawa rozwodowa Andrzeja i Uli. Biedna

Gabi siedziała na ławce sztywno i nieruchomo jak posąg, pozornie spokojna. Obok nas przechodzili

jacyśurzędnicy,petenci,paradowaliprzednamizamyśleni,wpatrzeniwoknabudynku,wdrzewalub

najczęściej w nieokreśloną dal. Odruchowo spojrzałyśmy w stronę drzwi sądu, skąd wyłoniła się

tykowata sylwetka Uli, a tuż za nią dostojnie kroczył jej bezczelny adwokat z elegancką aktówką

wręce,obokjeszczejednaosoba,suchajakwędzonaflądramatkaUli,zdziwaczałastaruszka,która

nie miała nic do powiedzenia od czasów opuszczenia Austrii przez wojska radzieckie. Odwróciłam

głowę,żebymnieniepoznała,bowciążniemiałamodwagiopowiedziećsiępoczyjejśstronie.Było

totypowedlamnieasekuranctwo,zawszezostawiałamsobieotwartąfurtkę,możliwośćodwrotu,aby

w razie potrzeby wymyślić zgrabne kłamstwo lub mamić półprawdą. Nie umiałam wycofać się

wdobrymstylu,zająćkonkretnegostanowiska.PochwilizbudynkuwyszedłAndrzejwtowarzystwie

swojego adwokata i nie przerywając gestykulowania, zbliżali się w naszą stronę. Gabi pobladła.

Bezbłędnieodczytaławymowętychgestów.

–Odroczonenadalszetrzylata–głuchopowiedziałAndrzej.–TylkowAustriijesttomożliwe,że

potrzechlatachseparacjiniedostajesięrozwodu.Przecieżtobezprawie.

–Szczególnyprzypadek,szczególny!–powtarzaładwokatautomatycznie,bezmyślnie,bosamnie

potrafiłwyjaśnićtego,cozaszło.

Nagle nie wiadomo, skąd wyrosła przed nami Uli. Jej twarz, brzydko wykrzywiona jadowitym

uśmiechem,znalazłasięwnieprzyjemniebliskiejodległościodtwarzyprzerażonejGabi.

–Niedostaniecierozwodu.Wciągutrzechlatwszystkomożesięzdarzyć!Możesiętobąznudzić!

OdwróciłasiędoAndrzeja.

– Przecież kiedyś mnie kochałeś?! – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. – Powiedz, że to

prawda!

Chyba jednak nie czekała na odpowiedź, tylko natarła na niego całym tykowatym ciałem.

PrzerażonyAndrzejniemógłsięcofnąć,choćbardzotegopragnął,bodrogęodwrotuzastawiałamu

ławka.Ulijednymwprawnymruchemrękizłapałagozagłowęiwycisnęłanajegoustachpocałunek,

daleki jednak od erotyzmu, jakim miał być w założeniu. Adwokat obserwował scenę w milczeniu,

zdegustowany niecodziennym happeningiem, a sucha flądra milczała bezmyślnie. Uli długo nie

wypuszczałazżelaznegouściskugłowyAndrzeja,pozostawiającnajegoustachśladswojejszminki.

I jeszcze jeden mokry cmok, i jeszcze jeden, wyciśnięty mięsistymi, oślimi wargami. Zapanowała

cisza,któraprzedłużałasięnawetwtedy,gdyUlidawnozniknęłazarogiembudynku.Niktznasnie

potrafił skomentować tej sceny. Nagle Gabi odeszła bez słowa. Zaczęła biec w stronę przystanku.

PowstrzymałamAndrzejaruchemręki.

background image

–Lepiejjatozałatwię–powiedziałam.

Pobiegłamzanią.Niezwolniłakroku,awtramwajustałaobokmniemilcząca,szczelnieotoczona

swoim smutkiem, z nawałnicą myśli na czole. Kiedy szła w stronę domu, wytrwale dotrzymywałam

jej kroku, nawet gdy nerwowo przyspieszała, wyciągała długie jak u antylopy nogi, nie zwracając

uwaginamójniezgrabnytruchcik.Spojrzałamzukosanajejpięknątwarz,ściągniętąterazspazmem

gniewu, zaciętą, niedostępną. Byłam po jej stronie, jednak wcale nie musiało tak być, to tylko

przypadek pozwolił mi zająć stanowisko przyjaciółki. Gdyby Gabi poznała Tadeusza zamiast

Andrzeja, gdyby to Tadeusz siedział w kawiarni w tym samym miejscu co Andrzej i popatrzył

dokładniewtęsamąstronę,musiałabymjejnienawidzić,bobyładokładniewtypiemojegomęża.

Wpuściła mnie do mieszkania, ale nadal stałyśmy w przedpokoju. Czekała, aż zrezygnuję

izostawięjązchaosemmyśliiprzekleństw,którerodziłysięcorazzacieklejiporuszałybezgłośnie

wargamiGabi,zupełnietegonieświadomej.Tłumaczyłamjej,żeto,cowtejchwilijawisięjejjako

tragedia, w rzeczywistości jest błogosławieństwem. Nie można być krótkowzrocznym, bo dużo się

przeztotraci.Popatrzyłanamnieniebieskimjezioramiswychoczuiniezrozumiała.

– Gdyby Uli zgodziła się na rozwód, wtedy nie pozostałoby wam nic innego, jak okazać

wdzięczność, a wdzięczność obiera czasami dziwne drogi. Łaziłby do niej na kawkę i ciasteczka,

naprawiał zepsuty regał, zawoził telewizor do naprawy, pożyczał pieniądze. Powstałby niezdrowy

trójkąt.Lepiej,żebyjąprzeklinał.

Wreszcie zrozumiała. Zrobiła nawet gest zapraszający mnie do mieszkania. Nie chciałam

dodawać, że Uli przy każdej okazji wypinałaby płaski biust, śliniła ośle usta, nabrzmiałe

nieprzyzwoitymi pragnieniami. Doskonale rozumiałam relacje, zależności w cudzym związku, ale

jeżelichodziomój,nieumiałamzdobyćsięnachwilęlogicznegomyślenia.

„Dlaczego nie mogłam obronić naszego małżeństwa przed nudą, zmęczeniem, wzajemną

nietolerancją i wreszcie niechęcią?”. Tadeusz nie zaakceptował mojej inności, której nie potrafił

zrozumieć, wyjaśnić i zdefiniować. Byłam dla niego oceanem niezbadanych reakcji, odmiennych od

ogólnie przyjętych. Nie pasowałam do szablonu, nie pokrywałam się z żadnym utartym wzorem.

Odstawałam od innych i ciągle nie potrafiłam powiedzieć, na czym polega ta moja inność, którą

usiłowałam ukryć, ale zawsze z miernym skutkiem. Tadeusza najbardziej denerwowało moje

nieobycietowarzyskie,brakwyczucia,coikiedymożnapowiedzieć,aprzecieżrozmowatopodstawa

każdegospotkania.Chodziłogłównieoto,abywtrakcierozmowywtrącićstosownąuwagę,dodaćcoś

od siebie. Niestety, nie przychodziło mi to łatwo, choć wysilałam obszar mózgu odpowiedzialny za

myślenie. To, co ewentualnie mogłabym powiedzieć, od razu wydawało mi się głupie i pozbawione

głębi,dlategomilczałam.Zresztąto,copowiedzieliinni,teżbyłogłupie,alenikttegoniezauważał.

Tadeusz brylował w towarzystwie, dowcipkował, roztaczał wokół siebie aurę luzu, wesołości.

Świetnie maskował swoje wady, brak wiedzy, umiejętności wnikliwego rozumowania, analizowania,

wyciągania wniosków. Zastanawiałam się, czy to inteligencja, jako wykładnik sprawności kory

background image

mózgowej, jest gwarantem powodzenia. Czy spryt zastępuje u głupca inteligencję, jak uważał

AmbroweBierce.

–Ludziezamknięciwsobietogbury,azgburaminiktniewytrzymanadłuższąmetę!–pouczał

mnie Tadeusz, a ja właśnie byłam introwertyczką, niepoprawną i do tego z grupy B. Ciążył mi ten

zarzutjakgarb,któregoniemożnazoperować.

Bałam się, że Matthias odejdzie, potwierdzając tym samym prawdziwość tej teorii.

Podtrzymywałam więc tę znajomość sztucznie, chociaż obojętność rosła z każdym miesiącem, jak

podtrzymujesiężyciepacjentazapomocądializyczysztucznychpłuc.

Co zrobić z tą niemiłością do Matthiasa? Po prawie trzech latach znajomości nadal byliśmy

w fazie embrionalnej. Chciałam nadać naszemu związkowi jakiś konkretny kształt, sens, ale jak

można ożywić coś, co nie istnieje? Gdyby istniało między nami głębokie uczucie, mogłabym je

odświeżyć, rozwinąć lub na nowo odnaleźć w przypadku zagubienia. Nasz związek to uczucie

zawieszone pomiędzy przyjaźnią a ucieczką od samotności. Szukałam impulsu, który przerwałby

monotonnośćnaszegowspólnegobytowania.Niemiałamżadnegopomysłu.Wspólnejedzenie,spanie,

zakupy, kino, wspólne trawienie, wszystko nudne, nieatrakcyjne. Nie miałam czym go kokietować!

Nieprzyszłomidogłowy,żetoonpowinienmniekokietować.Zjadłamcałączekoladęizrobiłomi

się niedobrze, endorfina podskoczyła. Chciałam wydusić z niego miłość, jak wydusza się sok

z cytryny – do ostatniej kropli i na siłę. Matthias jednak nie dysponował ani jedną kroplą miłości,

którą dałoby się wycisnąć, ale nie chciałam dać za wygraną. Nadal planowałam wspólne wycieczki,

romantycznepolany,piknikizwałówkąwkoszyczkuibiałąserwetkąnatrawie.Matthiasodnosiłsię

do moich poczynań z dystansem, czasami przyzwalał, czasami odmawiał udziału, ale zawsze

obwieszczałswądecyzjębeznamiętnieimiałamwrażenie,żenudzągomojeweekendoweprojekty.

Ostatnio pomruczał coś pod nosem, że przemyśli, zastanowi się. Obiecał zadzwonić, nie dając

konkretnej odpowiedzi. Przechadzałam się obok aparatu, sprawdzałam, czy działa połączenie,

kilkakrotnie poprawiałam słuchawkę, ściskałam ją, przystawiałam do ucha. Słyszałam tylko ciągły

sygnał, jakby komuś właśnie przestało bić serce. Moje tylko zamierało. Powinnam przyjąć bierną,

wyczekującą pozycję, nie narzucać się, nie przeszkadzać, nie wprowadzać napięcia, nie wywoływać

stresowych sytuacji. Znowu miałam czekać nieskończonym oczekiwaniem, na wpół uśpiona,

niemrawa, zastygła w fotelu. W sobotę usłyszałam upragnione dźwięki, jakby trochę za wysokie,

będące zapowiedzią końca oczekiwania, końca nadziei. Wyczułam w jego głosie zniecierpliwienie,

odpowiadał mrukliwym „Aha, uhm”, w tle chichotały głupie „dziewczynki”, głośno, w tej samej

tonacji.

– Nie możemy się jutro spotkać. Mam bardzo dużo pracy, nowy projekt. Pracuję nawet

wniedzielę!–wsłuchawcezaszeleściło.–Muszękończyć–powiedziałpółszeptem.

–Naturalnie–odpowiedziałambezprzekonaniaipołożyłamsłuchawkę.

Zdenerwowałamsię.Wiedziałam,żekłamie,bluzkapodpachąpociemniała,mokrykrągzwiększał

background image

swoją płaszczyznę. Najgorsza byłaby dla mnie konfrontacja, zwiększająca niebezpieczeństwo, że go

stracę! Nie mogłam zostać sama, przerażała mnie niezależność, brak zwierzchnictwa, wolny wybór.

Na wolność trzeba zasłużyć, zresztą sama nie wiedziałam, czy chcę być wolna. Jeszcze nie byłam

gotowa, może kiedyś, w przyszłości, bliżej nieokreślonej. Dużo bezpieczniej poddać się czyjeś

władzy,nawettyranii,abywrazieniepowodzeniazrzucićnaniegowinę.Ktośinnybyłwinny,nieja.

Najlepiej się dopasować, podporządkować, nie odstawać i nie działać na własną rękę. Odwieczne

marzenieludziowolnościkryjewsobieogromneniebezpieczeństwo,samotność.Totylkonapozór

każdydążydowolności,alenajchętniejwtopiłbysięwtłum,przybrałbarwyochronne,żebysięnie

wyróżniać, żeby należeć do grupy dającej poczucie siły. Moja wolność byłaby samotnością,

przyniosłaby mi niepewność i prawo wolnego wyboru, którego i tak nie umiałam dokonać, aby

przyniosło mi korzyść. Trudno jest kierować, choćby tylko własnym życiem, niezależnie, z całą

konsekwencjąporażekikońcowejprzegranej.

Wniedzielępomyślałam,żepowinnampójśćdokościołaprzynajmniejkilkarazywroku,takdla

zasady. Bez analizowania sensu tego projektu zaczęłam się szybko ubierać. Założyłam grzeczne

ubranko, przylizałam włosy i spojrzałam w lustro. Wtedy nagle uświadomiłam sobie, że to nie

wewnętrzna potrzeba nakazuje mi iść do kościoła, tylko wzorzec, utarty, nieuświadomiony, ale

głębokozakorzenionywumyślemoimiwszystkichinnychbiegaczydokościoła.NawetwWiedniu,

kiedyniktmnieniekontrolowałiniepopędzał,nadaldziałałamwedługutartegoschematu.Przymus

społecznygoniłwszystkichmieszkańcówwioskidokapliczki,nawettych,którzyniemieliochotyna

mszę.Popodniesieniunatychmiastwymykalisiędoknajpy,abyprzykuflupiwaposzukaćstraconego

czasu.

Szybko zdjęłam świąteczne ubranie, założyłam stare dresy i sama wybrałam się na wycieczkę,

wktórejMatthiasniechciałwziąćudziału.PojechałamnaKahlenberg,chybapoto,żebyudowodnić

sobie, jaka jestem suwerenna i konsekwentna. Dzień zapowiadał się dość ponuro, z mżawką

i porywistym wiatrem. Rozważałam, czy nie zabrać ze sobą Basieńki z ogromną wałówką

i szczebiotaniem, ale nigdy nie miała czasu od kiedy straciła serce, a przede wszystkim rozum dla

pewnegoWarszawiaka.

–Kawaler–piałazzachwytuijużwidziałasięwbieliprzedołtarzem.–Jakipracowity–mówiła

rozpromieniona.–Całydzieńnabudowie.Jakietomusibyćmęczące!Odkładapieniądzenadom–

pęczniałazdumy,jakbytonajejdomoszczędzał.

–Cóśtrzebarobić–mówiłjejprzyjaciel.–Któśmusipracować!

Prostowałsiędumnie,nadrabiającparęcentymetrówwpionie,iparadowałpopokoju,ajegotłuste

pośladki podskakiwały w luźnych płóciennych spodniach. Nie mógłby wybrać lepszego materiału

ikrojuspodni,żebyuwydatnićkrągłe,prawiekobiecebiodra.RazwmiesiącuKtóśwyjeżdżałnaparę

dni do Warszawy. Wielka torba zawierała całomiesięczne brudy. Basieńka, pozbawiona zdrowego

rozsądku,narzucałasięzpomocą.

background image

–Siostrawypierze–nieodmiennieodpowiadałKtóś.Rzeczywiście,siostraświetniewywiązywała

sięzzadania.Któśprzyjeżdżałpoweekendziezpełnątorbąpiękniewyprasowanychkoszulispodni,

a do tego odprężony i wypoczęty. Katastrofa wisiała w powietrzu. Zastanawiałam się, jak może

zafascynowaćfacet,którymówi„któś”?

Właściwie niczym nie różniłam się od Basieńki. Też nie umiałam zauważyć tego, co oczywiste.

Chciałam stworzyć coś z niczego jak demiurg, powołać do życia gorące uczucie tylko z okruchów

przyjaźni, ze strzępów życzliwych gestów. Zmusić życie, żeby dało się poukładać jak klocki lego.

Gnana jakimś zaślepieniem, prześladowana przez Ate, nieuchronnie pędziłam w złym kierunku, nie

dostrzegajączgubionychpodrodzelat,jałowych,pustych,niezapłodnionychżadnąlotniejsząmyślą.

„Może należałoby sprawdzić, czy rzeczywiście Matthias musi pracować...?” – natrętna myśl nie

dawała mi spokoju. Początkowo odpychałam ją jak niechcianą, niebezpieczną i złowrogą, która

mogłaby zburzyć ustalony porządek. Nietrudno było dotrzeć do prawdy, tylko co daje jej odkrycie?

Dla mnie oznaczało to zgon marzeń, konieczność szukania nowego przywódcy, może wcale nie

lepszego. Udowodnienie kłamstwa mogłoby przynajmniej na początku wywołać u mnie wściekłość

silniejszą od strachu przed samotnością i opuszczeniem. Tylko niestety, każde uczucie po pewnym

czasie słabnie, wściekłość też. Jednak coś nakazywało mi sprawdzić, bez rozważania, logiki,

uświadomieniasobieskutków.

Podwpływemchwilowegoimpulsuzawróciłaminaskrótyposzłamdoprzystankuautobusowego.

Słyszałam dobiegające z niedaleka odgłosy zabaw dzieci, hałaśliwe śmiechy, nienaturalne, jakby

sceniczne,dalekieodwesołości.Podeszłambliżejiniemogłamoderwaćwzrokuodtychmałychistot.

Ich kalectwo przykuło mnie do ogrodzenia, stałam jak zaczarowana, jakbym wrosła w ziemię.

Chciałam chociaż jeszcze tylko chwilę popatrzeć na przerażający obraz upośledzonych dzieci, który

fascynował siłą ekspresji, odpychał i przyciągał. Moje nieruchome, lecz czujne oczy kameleona

wchłaniałyniecodziennywidok,syciłysięnimnazapas.

Młoda nauczycielka czy raczej opiekunka trzymała na kolanach najwyżej siedmioletnią

dziewczynkę o ładnej buzi i powykrzywianych spastycznych nóżkach. Dziecko bełkotało coś

niezrozumiale i machało rączkami bez wyraźnego celu, jak czynią to niemowlęta. Inne dzieci

apatycznie siedziały w wózkach inwalidzkich bądź pełzały po ziemi, wydając czasami dźwięki

przypominające dziki, urywany śmiech. Chłopiec ze zniekształconą twarzą jak po Agent Orange

przypatrywał mi się ciekawie, przesunięte w pionie oko patrzyło czujnie, prawie groźnie, drugie

zaciągnięte było bielmem. Jedno z dzieci podbiegło do mnie i uderzyło rączką o siatkę ogrodzenia.

Jego twarz o mongoloidalnych rysach uśmiechała się dziwnym grymasem, a może wcale nie był to

uśmiech, z kącików ust sączyła się ciemnobrunatna breja. Przerażona odskoczyłam od ogrodzenia

inieoglądającsięzasiebie,gnałamwstronęprzystanku,jakbymbiegłaożycie.Niewiem,dlaczego

tak przeraził mnie grymas na twarzy tego dziecka, a może przeraziłam się paskudnej myśli

oeugenice,którawłaśnieprzyszłamidogłowy.

background image

Pospiesznie wróciłam do domu. „A może jednak jeszcze raz z nim porozmawiać?” – znowu

najchętniej dałabym mu nową szansę, tak jak dawałam szansę Tadeuszowi, choć wcale o nią nie

prosił. To przecież nic innego jak babcine pokorne cielę, które dwie krowy ssie. Tęskniłam do

wewnętrznego spokoju, chciałam poczuć lekkość, kiedy wszystkie smutki zmieniały swój ciężar

gatunkowy na mniejszy, słabły, ulatywały. To pragnienie spokoju, jakim emanował biały ogród,

zabierało mi gotowość do konfrontacji. Tam, w ogrodzie, nauczyłam się łagodności, ustępstw,

delikatnościszamoczącegosięmotyla,marzeń,którezamykałamwkokoniezesnów.Pozaogrodem

niewiele było chwil bez walki ze sobą, z innymi, chwil wyciszonych i miłych, ale istniały.

Przychodziły nagle, zaskakiwały mnie optymizmem, niewyszukaną swobodą, ofiarowały lekkie,

pogodne dni. Chwytałam je mocno, aby zatrzymać na dłużej. Wymykały się tak samo

niespodziewanie,jakprzychodziły.

ZadzwoniłamdoMatthiasa,abyofiarowaćmuostatniąszansę–alboprzedostatnią.Wsłuchawce

odezwałsięznudzonygłos.Zgórywiedziałam,żeniezgodzisięnawetnakrótkiespotkanie.

–Pracujęnadprojektem,wieszprzecież–odparłtwardo.

–Notowieczorem,nachwilkę–prosiłam.

–Niemogę–wykręcałsię.

Pewniesięspociłikilkarazywywróciłgałkamioczu.

– Chcę z tobą porozmawiać, mam problemy ze sobą i chcę z kimś porozmawiać – próbowałam

nadaćmojemugłosowicierpiętniczebrzmienie.

–Tyzawszemaszproblemy–powiedziałznie-cierpliwiony.

– Czy ty wiesz, jak trudno jest w obcym kraju bez pracy, bez prawa pobytu? Nigdy tego nie

przeżyłeś!–ciągnęłampłaczliwie.–Niccięnieobchodzi,żecierpię.

Zawiesiłamgłosiczekałamnareakcję.

– Cierpisz, bo chcesz – przerwał beznamiętnie. – Pragniesz być ofiarą, bo to bardzo wygodna

postawa.Niktniemożeniczegowymagaćanioczekiwaćodcierpiętnicy,ponieważtywłaśniejesteś

wdołku,cierpisz,maszdepresję.Zdrugiejstronytymciągłymbiadoleniemwzbudzaszwspółczucie

iuwalniaszuludziinstynktyopiekuńcze.

Słuchałam z zapartym tchem, porażona trafnością jego słów. Miał rację. Postępowałam według

określonego wzorca: cierpienie – ofiara – współczucie. Robiłam to oczywiście podświadomie.

Narzuciłam sobie rolę, która pozwalała mi pozostać bierną. „Patrzcie, jaki ten świat okrutny!” –

brzmiałomojeprzesłanie.Zachowywałamsiędokładnietakjakmojamatka.Cierpiała,zasługiwałana

współczucie,niktniewymagałdoniej,żebysięmnązajęła.

Matthias ględził dalej. Nie słuchałam, myślałam, jak z tego wybrnąć. Najstosowniej byłoby się

obrazić.Odłożyłamsłuchawkę.

Pospiesznie ubrałam się i podjechałam pod dom Matthiasa. Nie myślałam o skutkach

i konsekwencjach, po prosu chciałam wiedzieć, upewnić się, zobaczyć kłamstwo na własne oczy,

background image

objąćjewszystkimizmysłami.ZajęłamstrategicznąpozycjęzaśmietnikiemnależącymdoBilli,skąd

mogłam obserwować jego mieszkanie i samochód zaparkowany w bocznej uliczce. Nie wiem, co

chciałam zobaczyć, wiedziałam, że nie ma żadnej pracy. Na metalowym pojemniku piętrzyły się

kartonyistaregazety,wdrugimśmierdziałyodpadki,ciągłymsmrodem,bezgotowościnaustępstwa.

Musiałam wytrzymać wykrzywiający mi twarz smród, bo kubły stanowiły całkiem niezły osłonięty

punkt obserwacyjny. Stałam bez planu, nie wiedziałam, czy będę tak stała przez najbliższe pół

godziny, czy może kilka godzin. Czekałam, bo byłam w tym zaprawiona, ale w miarę czekania

przestajesięjużczekać,jakzauważyłCamus.Myśliodlatują,obierająsobieinnycel,bardziejrealny,

znajdują nową przystań. Po pewnym czasie zapominasz, na co czekasz, ale czekasz dalej, jakby to

było twoją powinnością. Dajesz czasowi kolejne minuty, krótkie terminy, po których coś musi

wreszcienastąpić.

Zacząłpadaćdeszcz,najpierwdrobny,nieszkodliwy,zwolnazamieniałsięwulewę.Zdjęłamze

śmietnika jeden z kartonów i trzymałam go obiema rękoma nad głową. Groteskowość tej sytuacji

rosła z każdą chwilą, z każdą kroplą deszczu. Karton zmiękł, wyginał się żałośnie i wreszcie oklapł

jakrondokapeluszaciotkiMaryśkizŁawszowej,zasłaniającwidok.

Czekałam zacięta w uporze, a może wytrwała w wierze, że kto czeka, ten się doczeka. W końcu

Matthias wyszedł. W jednej ręce niósł torbę foliową, przez której cienką plastikową powłokę

przebijała butelka wina, pudełka z ciastkami, a może czekoladkami. W drugiej ręce z trudem

utrzymywał duży czarny parasol, bo przeszkadzał mu bukiet róż przewiązanych czerwoną wstążką.

Wsiadłdosamochodupewnie,lekko,znapuszonymjeżykiemjakukoguta.Właściwieniemusiałam

badaćdalszychjegoposunięć,bowszystkobyłojasne.Niemogłampodjąćżadnejdecyzji.„Gdybym

miała zacięcie dramatyczne, urządziłabym scenę” – myślałam – „ale jestem na to zbyt tchórzliwa”.

Unikałamkonfrontacji.

Stałamdłuższąchwilę,wpatrującsięwbiałegofordajakwwidmo,zanimniezniknąłzapierwszą

przecznicą. Wypalone myśli jeszcze się nie narodziły. Szłam pieszo do domu z kompletnie pustą

głową i szumem w uszach, jakbym właśnie przechodziła obok wodospadu. Decyzję, co dalej,

odsunęłam na jutro. Było mi niewygodnie, czułam prawie fizyczny dyskomfort, zbliżał się czas

decyzji. Rano odwołałam wszystkie prace i sięgnęłam po torbę podróżną. Do Polski. „Będzie mnie

szukał”–pomyślałammściwie.Kiedyśjużwypowiedziałamdokładnietakiesamesłowa.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział12

Noc.Pociągzzadyszkąwtoczyłsięnastację.Hamowałztrudem,sapiącprzytymipiszcząc.Po

chwili tłum podróżnych wypadł na peron. Przenikliwy wiatr tarmosił rozczochrane włosy i szarpał

połamipłaszcza,którympróbowałamsięotulić.„Wiosna,atakzimno”.Tylelatspędziłamwciepłym

i słonecznym Wiedniu, że zapomniałam o surowym klimacie Karkonoszy. Wynajęłam pokój

wobskurnymhotelunajbliżejdworca.Spałamciężkojakskazaniec,któremupolatachtułaczkiudało

sięznaleźćcichąprzystań.

Rano popędziłam na dworzec autobusowy. Trochę z niedowierzaniem spoglądałam na tablicę

autobusu z napisem „Jagniątków” i przyglądałam się wsiadającym ludziom, obarczonym tobołkami,

siatkamiiplecakami.Ichtwarzeniewyrażałyżadnychuczuć,conajwyżejzmęczenielubobojętność.

Jagniątkówtodlamniemiejscemetafizyczne,tajemnicze,dlainnychpodróżnychzwyczajnawioska,

z dala od głównych, przelotowych dróg. „Dlaczego nie widzą w niej tego uroku co ja? Jak różnie

możnareagowaćnatęsamąrzecz,natosamomiejsce!Czymojawieśwydamisięterazinna?Może

chociażtamjeszczeistniejetęcza?Abiałyogród,czyktośnadalsadzitylkobiałekwiaty?Czywciąż

góruje biel, która warunkuje jego byt?”. Przebiegłam truchtem leśną ścieżkę prowadzącą do

leśniczówki–szybkojakzłodziej.Czegośsiębałam.Utratyzłudzeń?

Łąkazadomemfalowałazłocistymświatłem.Weszłamwsamśrodekzielonegoprostokąta,trochę

zwężonegoodstronylasu.Położyłamsięnatrawie.NachwilęzapomniałamoTadeuszu,Matthiasie,

przez moment byłam tylko dziewczyną z leśniczówki, która odpoczywa na trawie. Z perspektywy

mrówki wyglądała ona jak nieprzebrana dżungla ze splątanymi łodyżkami traw i polnymi kwiatami.

Iletugatunkówroślin?Gdyprzyjrzećimsięzbliska,każdyznichposiadadoskonałąformę,idealną

symetrię, jakby opracował je genialny projektant. Wszystko piękne, wyważone, jak w dziele sztuki.

Zawsze szukałam wytłumaczenia dla harmonii świata, dla piękna, ale również dla brzydoty

ibrutalności,takniepasującejdoboskiegoplanu.

Odstronylasudochodziłyodgłosyłamanychgałązek,jakbyktośzbliżałsięwstronęłąki.Leżałam

nieruchomo, schowana w gęstwinie trawy. Nasłuchiwałam, wstrzymując powietrze. Po chwili z lasu

wyszła przygarbiona ciemno ubrana postać – staruszka z przywiązanym do pleców wiklinowym

koszem,pełnymsuchychgałązekiszyszekdopaleniawpiecu.Zrzuciłagozpleców,pochylającsię

doprzodu,apotemnabok,niemaltracącprzytymrównowagę.Podniosłamgłowę.Staruszkausiadła

wodległościokołodziesięciumetrówodemnie.Wiklinowykoszikijpołożyłaoboksiebie,apotem

wystawiłatwarzdosłońca,ignorującmojąobecność.Leżałambezruchu,czekającnarozwiązanietej

sytuacji,dziwnieniepokojącej,choćwłaściwienicniepowinnomnieniepokoić.Łąkaniosławsobie

ciszę, obdarowała mnie wewnętrznym spokojem, który rozlewał się po trawie, była bezkresem

itęsknotą,przedsionkiemnieba.Chciałamzostaćjeszczetrochęzatopionawjejgąszczuimarzeniach.

background image

Niestety, kobieta nagle wstała, podniosła kosz i kij, po czym ruszyła szybkim krokiem w moim

kierunku. Teraz byłam pewna, że mnie widzi. „Zapyta o drogę albo zacznie banalną rozmowę,

wjakichcelująstaruszki”.Niemiałamochotydyskutowaćoreumatyzmiealboopogodzie.Byłojuż

zapóźno,żebyodejść.Przystanęłaipopatrzyłanamnieinteligentnymioczamimędrca.

–Dzieńdobry–pozdrowiłamnie.Jejtwarzwydałamisiędziwnieznajoma.–Pięknietu–ruchem

głowywskazałanalasy.Pokiwałagłową.

Nadal stała nade mną. Czekała. Nie wiedziałam na co. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć,

staruszka odwróciła się. Robiła wrażenie zawiedzionej. Pomachała mi jednak ręką na pożegnanie

i odeszła szybkim, zdecydowanym krokiem. Wstałam zaintrygowana. Obserwowałam ją, jak oddala

sięwstronędrogibiegnącejdogranicy,potemprzeskoczyłamniewielkistrumyczekoddzielającyłąkę

odzabudowańgospodarczychleśniczówki.Pomimoupływulatjakaśarchaicznasiłaprzyciągałamnie

do tego miejsca. Z lękiem spojrzałam na okna leśniczówki, w których wisiały kretonowe zasłony

wkwiaty,aledomwydawałsiępusty.„Gdybymchoćprzezchwilęmogłapopatrzećnabiałyogród”–

kusiłomnielicho.Obeszłamdomdookoła.Drzewawsadzie,nieprzycinaneodlat,rozrosłysiędziko,

pnidawnojużniepobielano.Ptakibuszowaływgałęziach,szukającowoców,iterazspłoszoneprzeze

mnie odleciały chmarą na dalsze drzewa. Pchnęłam drewnianą furtkę i weszłam do ogrodu, który

kiedyśnazywaliśmybiałym.

Niewiele z niego pozostało. Ktoś przekształcił jego wygląd, niwecząc duszę tego wspaniałego

miejsca. Poczułam złość na widok czerwonych tulipanów i żółtych narcyzów, które puszyły się

w samym środku ogrodu. Musiałam przedzierać się przez gąszcz dzikich malin, aby dotrzeć do

drewnianej ławeczki. Ktoś barbarzyńską ręką wyciął wszystkie jaśminy, wypędzając z ogrodu

jednorożcaiodsłaniająctymsamymbrzydotęrozpadającegosiępłotu.

Usiadłam na wysłużonej ławeczce i spojrzałam na leśniczówkę. Firanka w pokoju na piętrze

zafalowałanieznacznie,alewystarczającowyraźnie,abyzauważyćschowanązaniąpostać.Ktośmnie

obserwował.„Chybapowinnamzapytaćtegokogoś,czymogęzostaćwogrodzie”.Siedziałamjednak

dalej i udawałam, że nikogo nie widzę. Wyciągnęłam wygodnie nogi i pozwoliłam im odpocząć po

długim spacerze. Słońce stało wysoko, rzucając kolorowe smugi na omszałe dachówki domu.

Patrzyłamprostowrozżarzonąkulę,mrużącoczytakmocno,ażpodpowiekamipowstałyobrazyze

światła.Usłyszałamskrzypnięciefurtki.

–Ajednakktośidzie–mruknęłamniechętnie.

Naglezgąszczuwyłoniłasięwysoka,szczupłapostaćmężczyzny,pewniewłaścicielaleśniczówki.

Szybkowstałamzławkijakprzyłapananaczymśwstydliwym.Mężczyznazauważyłmojezmieszanie

i chaotyczne ruchy rąk, jakbym chciała coś wyjaśniać. Uśmiechnął się, więc uspokojona znowu

usiadłamnaławce.

–Przepraszam,żewtargnęłamdoogrodubezpytania,powinnam...–zaczęłam,bowypadałocoś

powiedzieć.

background image

– A któż oparłby się urokowi tego miejsca? – powiedział swobodnie. – Ten ogród ma cudowną

moc–dodałpółżartem.Usiadłobokmnie.–Jestemleśniczym,apani?Kuracjuszka?–ogarnąłmnie

wzrokiem.

–Nie,jestemtuprzejazdem–skłamałam.

– Nikt nie jest tu przejazdem, to stacja końcowa – powiedział dziwnie poważnie, nie oczekując

jednakodemnieżadnychwyjaśnień.

Wypadłam głupio. Jagniątków to miejsce na końcu świata. Stąd nie prowadzą dalej żadne drogi,

a leśniczówka jest ostatnim domem po polskiej stronie. Milczałam. Lekki wiatr uginał tulipany

iroznosiłsłodkimiodowyzapach.

–Pięknawiosna–zaczęłampodługiejchwili,żebycośpowiedzieć.

– Lato będzie suche – leśniczy skwapliwie podchwycił temat. – Niebezpieczeństwo pożarów.

Będziemy musieli tak jak w zeszłym roku rozesłać po całym nadleśnictwie strażników leśnych, ale

i tak nie można upilnować. Mamy siedemnaście domów wczasowych – dodał wyjaśniająco. –

Wszędziepełnoobcych.

NachwilęzapomniałamoWiedniu,mężu,kłopotachirozkoszowałamsięchwiląwogrodzie–jak

kiedyś.

–Panimnieniesłucha!–powiedziałbezwyrzutu.–Wiem,nudzę.

–Nie,nie–zaprzeczyłamspłoszona.–Rozmarzyłamsiętylko,taktuprzyjemnie–posłałammu

głupawyuśmieszek.–DlaczegowybrałpanJagniątkównamiejscepracy?

–Trudnonazwaćtowyborem.Poprostuzwolniłosięmiejsce.Raczejmiejsceucieczki–zaśmiał

sięszeroko.

Słońceprażyłojakwśrodkulatapomimopopołudniowejgodziny.Rozmawialiśmydłuższąchwilę

o niczym, jak rozmawiają nieznajomi. Wata słowna, wydumane tematy, pustosłowie. Leśniczy

siedziałskupiony,jakbycośrozważał.

– Właściwie na początku nie chciałem tu przyje- chać... – podjął znowu temat przyjazdu do

Jagniątkowa. Opowiadał, zwierzał się, choć nie powinien, byłam obcą osobą. Usypiał mnie swoją

monotonną mową, senną jak mruczenie kota. Docierały do mnie tylko jej strzępy, urywki, jakaś

banalnaopowieśćomiłości,kobieta,właściwiedwie,jakuKazana.Nadnarcyzamitańczyłymotyle.

Robiłyósemki,kołowałynadkwiatami,cudemunikajączderzenia.

–Naktórązkobietsiępanzdecydował?

–Nażadną–odpowiedziałlapidarnie.

„Idiota”-pomyślałam.Czekałamnawyjaśnienia...

Ptakprzeleciałnadnaszymigłowamiiusiadłnagałęziakacji,zawadiackopotrząsającgłówką.

–Dlaczegoniezdecydowałsiępannażonę?–powróciłamdojegohistorii.

Wzruszył ramionami i nabrał głęboko powietrza jak śpiewak operowy. Jego profil przypominał

półksiężyc.Miałwysuniętypodbródekiwypukłeczoło.

background image

–To,cobyłomiędzynami,jakbytopowiedzieć,wypaliłosięnapopiół.

–Acozdiamentem?Nieuczyłsiępanwszkole?–mimowoliwybuchłamśmiechem,widzącjego

zdziwionąminę.–Atadrugakobieta?

–Związekokazałsiępowierzchowny,niezdążyłsięrozwinąć,nabraćmocy,głębi.Możewinnych

okolicznościach,kiedyindziej...

–Złytiming.Znamtenproblem.

Czułam,żeterazkolejnamojezwierzenia.Powinnamopowiedziećcośosobie.Takwypadało,tak

uczyłamniebabcia.

–Namniejużczas–podniosłamsięzławeczki.

–Zapraszampaniądodomu.Mamschłodzonąmineralną–kusił.

–Nie,dziękuję,muszęjużiść,jestemumówiona.

Bałamsięponownieprzekroczyćprógtegodomu,mogłybyzmartwychwstaćwspomnienia.

–Tu?Wtejgłuszy?–zapytałzprzekąsem.

–Nie,wJeleniejGórze.Możezłapięjakiśautobus.

Szliśmy powoli w stronę leśniczówki. Nie próbował mnie zatrzymywać. Kiedy stanęliśmy przed

drzwiami,podałammurękę.

–Myślę,żesięjeszczezobaczymy–powiedziałamnaodczepnego.

–Mamnadzieję.Możedowiemsię,dlaczegoprzyjechałapanidoJagniątkowa.Gdybychciałapani

zatrzymaćsiętunadłużej,pokójnagórzejestwolny–uśmiechnąłsięszelmowsko.

Przez krótką chwilę pragnęłam z kimś porozmawiać, zwierzyć się, tak zwyczajnie opowiedzieć

ożyciu.Pragnienieto,nieuchwytnieszybkie,natychmiastprzerodziłosięwchęćucieczki,jakzawsze.

Wyciągnęłam rękę na pożegnanie. Poczułam twardy, mocny uścisk. Stał bez słowa i patrzył, jak

odchodzę.Nieoglądałamsięzasiebie,alebyłampewna,żeleśniczynadalstoiprzeddomemipatrzy

wmoimkierunku.Stałwtymsamymmiejscu,gdziezwyklestawałmójdziadek,kiedyżegnałmnie,

wyprawiającdoszkoły.Trwałnaswoimposterunku,zanimcałkiemniezniknęłammuzoczu.„Tylko

głupiecuciekazraju–albociekawy.Dlaczegostądodeszłam?”.

Wieczorem zadzwoniłam do matki – bez przekonania, raczej z obowiązku. W końcu jestem

w Polsce. Po odejściu ojca zupełnie zdziczała i jeszcze jako dziecko nie miałam z nią większych

kontaktów.Dwarazywrokutelefonzżyczeniami,jakaśkartkanaBożeNarodzenie,zdawkowesłowa,

zawszetesame,bezznaczenia.

–Dobrze,żedzwonisz–byłapodenerwowana.–Odwczorajpróbujęsiędociebiedodzwonić...

–JestemwPolsce–przerwałam.

Cisza.

–Cosięstało?

– Wczoraj powiadomiono mnie, że zmarł twój ojciec – ściszyła głos, jakby wypowiadała jakąś

tajemnicę.–Mieszkałcałyczaszagranicą.WNiemczech.

background image

Milczałam. Co miałam powiedzieć? Że mi przykro? Było mi przykro, kiedy odszedł i zostawił

mnieudziadków.Dlaczegoudziadków?Dopieroterazprzyszłomidogłowytopytanie.Dlaczegonie

zostawił mnie u mamy? Dlaczego ona mnie nie odebrała? Powiedziano mi, że po odejściu ojca

załamałasię.Niemogłasięmnązaopiekować.

– Teraz możemy o tym porozmawiać – powiedziała dziwnie miękko. – Przypominasz sobie ten

dzień?Czycośztegopamiętasz?–zapytałaostrożnie.Dopieroteraz,polatach,odważyłasięzapytać.

–Dlaczegonigdynierozmawiałaśzemnąnatentemat?

– Na początku nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego odszedł. Myślałam, że do innej

kobiety... – milczałyśmy. – Potem chciałam, żebyś zapomniała, bałam się przypominać – mówiła

niezmierniewolno,jakwtransie.

– Uciekł przed nami, przed odpowiedzialnością, przed rzeczywistością! – wybuchłam. – Skazał

mnienamilczenietylelat.

Cośwrodzajudużejkluchyrosłomiwgardle.Niemogłamdalejmówić.

–Pomyśl,cobybyło,gdybyposzedłnamilicję.Mieszkaliśmywmałymmiasteczku.Zrujnowałby

nam życie. Chyba bardziej troszczył się o nas. Myślał, że kiedyś zaczniesz mówić, że widząc go,

zawszebędzieszotympamiętać.

–Tobyłwypadek–powiedziałamwkońcu.–Padałdeszcz.Dziewczynkajechałanarowerzeze

spuszczonągłową,niepatrzyłaprzedsiebie.Naglewyjechałanaulicę.Niebyłomożliwości,abyza-

hamować.

–Wiem.Rozmawiałamznimkilkalattemu.

–Możewcalenieumarła,możeprzeżyła?

Ciszawsłuchawce.

–Skądmamwiedzieć?Więcejotymnierozmawialiśmy.Niewiadomonawet,jaksięnazywała.

–Dlaczegoniewrócił?Przecieżpotylulatachsprawadawnoucichła,odłożonoadacta!

–Uciekłprzedsamymsobą,anieprzedpolicją.Myślę,żenigdyniewybaczyłsobietego,cosię

stało. Nie mógł normalnie dalej żyć z myślą, że zabił to dziecko. Może byś do mnie przyjechała? –

spytałanagle.

„Poco?”–pomyślałam.–„Byładlamnieobcąkobietą.Jużnigdyniezdołamystworzyćwięzów,

jakieistniejąmiędzymatkąacórką.Czasminął.Trzywspólnelataokazałysięzbytkrótkimokresem,

abyzbudowaćwięźdokońcażycia”.

–NiestetymuszęjutrowracaćdoWiednia.

–Pocoprzyjechałaś?

Pytaniewytrąciłomniezrównowagi.Niewiedziałam.

–Naprzebitkę.Nadalniemamobywatelstwaiprawastałegopobytu.

–Potylulatach?–zdziwiłasię.Nieznałaprzepisów.TylkoTadeuszmógłsięotopostarać,alenie

chciał.

background image

– Bez stałej pracy nie otrzymam prawa pobytu, bez prawa pobytu nie otrzymam pracy. Wiesz,

paragrafdwudziestydrugi.

–Jakiparagraf?

– Nieważne. Jutro muszę wracać – cisza w słuchawce. – Może innym razem – starałam się, aby

głosbrzmiałłagodnie,obiecująco.

–Dobrze–zgodziłasię.–Wkońcuniewidziałyśmysiętylelat,więcrokczydwawięcejniemają

zna-czenia.

Wciążmiałamdoniejżal,tłumionyprzezlata,niedoojca,któryodszedł,doniej.Niewiedziałam

dlaczego. Nie mogła przezwyciężyć tragedii rozstania z mężem i skupiła się na sobie. Egoistycznie

broniładostępudoswegosmutku.Wolałacierpieć,niżsięmnązająć.Naglezdałamsobiesprawę,że

jestem do niej podobna. Przecież najchętniej cierpię, bo wtedy mogę pozostać bierna. Nie muszę

działać, przejmować ryzyka, być odpowiedzialną za to, co robię. Najlepiej się poddać, dać się

ujarzmićdepresji,botonajlepszewyjście,najwygodniejsze,jakciepłyfotel,babcinełóżkozpuchową

pierzyną.Możnawygodnieleżećicierpieć.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział13

WróciłamdoWiednianocnympociągiem.Przedziałbyłpełny.Przyokniesiedziałakobietaokoło

czterdziestki,dobrzeubrana,sztywnoiniewygodnie,zperfekcyjnąfryzurą.Znałamtentypkobiet.To

polska intelektualistka na Zachodzie, bo jak inaczej nazwać osobę, która ukończyła studia na

prestiżowym uniwersytecie? Z tymi studiami to różnie bywa, czasem tylko kilka semestrów, ale

zawszecoś!Niktniemusiwiedzieć.

Kobietawyglądałanaznużoną,niechciałarozmawiaćzinnymipasażerami.Wiedziała,żenikogo

zobecnychniemożnabyłozniąporównać,nawetnajogólniejrzeczujmując.Niechciałazatemzniżać

się do omawiania mało istotnych spraw, nic niewnoszących do jej rozwoju duchowego czy

naukowego. Bo co może wnieść do jej życia rozmowa o wyprzedaży w jednym z wiedeńskich

supermarketów,zawszeobleganychprzeztłumycudzoziemców?

Po godzinie wspólnej podróży rozwinęła się dynamika grupy. Ożywieni panowie skłonni byli

otworzyć butelkę. Intelektualistka spiorunowała wzrokiem amatorów wódki, którzy spłoszeni zaraz

wycofaliofertę.Zpoczuciemwstyduwcisnęlisięwtwardefotele.

Pani o poczciwej twarzy spróbowała podtrzymać rozmowę, którą przerwała niefortunna

alkoholowapropozycja:

–Jutroranomuszębyćosiódmejwpracy.

Czekała,czyktośpodejmierozmowę.

– A ile pani dostaje na godzinę? – podchwyciła tleniona blondynka o pociągłej twarzy, której

przeczyłaprzyciężkasylwetka.

–Siedemdziesiątnagodzinę–powiedziałaPoczciwa.

–Tozamało,trzebażądaćprzynajmniejdziewięćdziesięciu!–zaperzasięTleniona.–Niemożna

takdawaćsięwykorzystywaćAustriakom.

Wjejgłosiezabrzmiałocośwrodzajudumyna-rodowej.

Intelektualistka przysłuchiwała się rozmowie z wyrazem pogardy, z ukosa obserwując garderobę

panów.Taniesweterkiispodniezprzeceny.„Typowe”–pewnieoburzyłasięwmyślach.–„Jeszcze

tylkotorebkazBillidorękiigotowe.Trudnosiępomylić,zjakąnacjąmamydoczynienia”.Miałana

sobietylkomarkoweciuchy.Tam,wswoimmiasteczku,podtrzymywałamitosukcesienaZachodzie,

nawet za bardzo wysoką cenę. Czasem nie miała za co kupić porządnego jedzenia, ale cóż, zjadła

turystycznąidobrze.Niktotymniewie,tojejsprawa.

Patrzyła na towarzyszy podróży i za wszelką cenę chciała być inna. Odruchowo odsunęła się

bardziej w stronę okna, demonstrując swą odrębność, przynajmniej w sensie przestrzennym. Do

pełnegoustawieniasiępolskiejintelektualistkiniemożezabraknąćmężaAustriaka,prawdziwego,nie

takiegoprzyszywanegozobywatelstwem.Wdodatkupowinienbyćwykształcony.Onazasługiwałana

background image

tobardziejniżktośinny.

W oddali migały światełka. To Wiedeń. „Niedługo każdy z nas pójdzie do swych wynajętych

pokoików,małychitanich,dzielonychzinnymi,żebybyłojeszczetaniej”–pomyślałam.Wiedeńto

czarodziejskie miasto, w którym znikają wszelkie różnice między podróżnymi z pociągu. Dla

Austriaków jesteśmy tylko obcokrajowcami, mniej lub bardziej cenionymi współpracownikami,

sąsiadami,znajomymizknajpy,alenadalobcymi.

Intelektualistka spoglądała nerwowo na zegarek. Prawdopodobnie musi jutro wstać bardzo

wcześnie. Pracuje na biało, płaci podatki, ale czy to ją nobilituje? Tego nie jest pewna, stąd

kompleksy. Za miesiąc znowu pojedzie do Polski, żeby grać tam swoją rolę intelektualistki.

Wiedziałam, że cierpi. Szczęśliwszy był pan w tanim sweterku z foliówką, bo tylko ten może być

szczęśliwy,ktoniejestświadomylepszychiwiększychmożliwości,jakmówiłHuxley.Alemiałco

innegonamyśli.

Po powrocie do domu w napięciu czekałam na telefon. Matthias nie zadzwonił, prawdopodobnie

nawetniezauważyłmojejnieobecności,więcniebyłomowyoszukaniu.Nigdymuniepowiedziałam,

żestałamzaśmietnikiemiżeprzyłapałamgonakłamstwie,wszystkowięcwróciłodonormy.

Byłam coraz bardziej opuszczona, sama. Czułam zagrożenie, nawet przedmioty wokół mnie

przyjmowały groźny wygląd. Od mego powrotu czerwień kanapy w pokoju wydała mi się inna,

intensywna, rybka na fontannie patrzyła na mnie krzywo. Tramwaj, drzewo, kamienica stanowiły

zagrożenie,niewiedziałamjakie,itobyłonajgorsze.Niemogłamsięprzygotować,obronić.Stałam

samawobecświata.Nieuchwytnaatmosferazagrożenia,ostreświatłobrzmiącefałszywąnutąiznowu

mdły zapach strachu, który smakował jak przypalony budyń, dziwna synestezja wszystkich wrażeń,

zapowiadająca strach. Łomotanie do drzwi. Chciałabym uciec, tylko nie wiem dokąd. Łomotanie

nasilałosię,bębniłowmojejgłowie,rozchodziłosiępocałympokoju.Otworzyłam.Pulchnecielsko

Tadeuszabezpardonowowtoczyłosiędopokoju.

– Po raz ostatni proponuję ci polubowne przeprowadzenie rozwodu. Kosztuje mniej pieniędzy

inerwów.Zapłacęzarozwódinareszciebędziemymielitozgłowy.

Milczałam.Przecieżniemogłamwnieskończonośćprzeciągaćsprawy.Wkońcudostanierozwód

zurzędu.Tadeuszwyjęczałkwestięowujaszku,któryzostałnastałewWiedniunajegoutrzymaniu.

–Niezabezpieczyłswoichzłodziejskichdochodów?Zpewnościąsprzeniewierzyłniezłąsumkę...

–Urządskarbowysięprzyczepił.Straciłbardzodużo,adotegozmarłamużona.

– Boże, dlaczego nie powołałeś przed swoje oblicze sługi komunistycznego, tylko niewinną

kobietę?–zakpiłam,choćniebyłtonajlepszytematdożartów.

– Dobra! – przerwał energicznie. – Wracając do tematu. Musimy wypełnić papiery rozwodowe

izłożyćwsądzie.

–Przedewszystkimmusiszmizaproponowaćjakąśsumę!–niedałamsięodwieśćodtematu.

–Pomyślę.Złożymywniosekwsądzie,apotempoczekamynatermin,możepotrwaćdługo.

background image

Wyjąłzaktówkipięknynoteszkalendarzem.Jegowymuskanarękabezszelestnieprzesuwałasię

popapierze.

„Długo. Może dwa miesiące” – nadzieja uderzyła mi do głowy. – „Długo! Wszystko może się

zmienić. Tylko co? Jakiej zmiany pragnęłam? Czy chciałam powrotu Tadeusza? Zdecydowanie nie.

Więcczego?”.Pragnęłamżyciabezpodejmowaniadecyzji,bezwielkichzmianiprzewrotów.

–Codopodziałumajątku,zpewnościąsiędogadamy–kiwałkudłatymłbeminiedbalemachnął

ręką.–Mamnadzieję,żezestrachusięniewycofasz!

–Zestrachu?Rozwódjesttakżewmoiminteresie–szarżowałam,dławiącsiękuląhisteryczną.

–Ach–zdziwiłsię.–Atodlaczego?

„No właśnie; dlaczego?” – myślałam w popłochu. Nic nie przychodziło mi do głowy.

Przeciągałam, żeby osiągnąć efekt napięcia. Musiałam szybko wymyślić coś, co brzmiałoby

prawdopodobnie.

–No,dlaczego?Toproste:abywyjśćzamąż!

WyczułamuTadeuszalekkiepodenerwowanie,amożetylkonachwilęstraciłpewnośćsiebie.

–Myślisz,żeodrazusobiekogośznajdziesz?Małoprawdopodobne!

„Czyżby targały nim jakieś emocje? Może nie potrafi sobie wyobrazić żadnego faceta na swoim

miejscu?”.

–Jakzwykleszarmancki.Wcaleniemuszęszukać!Jużkogośmam–fantazjowałamdalej.

Niemogłamsięjużwycofać.Cieszyłamsięzchwilowejwygranejjakczłowiekkrótkowzroczny,

któryniepotrafiprzewidywaćaniplanować.Nieskomentował,wstałischowałnotes.Przydrzwiach

rzucił:

–Posprzątajsobiewpokoju.

–Atypomyślopodzialemajątku,boinaczejniczegoniepodpiszę.

Zatrzasnęłam za nim drzwi. Nie znosiłam tego uczucia opuszczenia, bezradności, jakie zawsze

następowały po wyjściu Tadeusza. Pokój wydawał się bardziej pusty niż zazwyczaj, większy, jakby

zassałjeszczejakąśnieznanąprzestrzeń.Czułamsięwnimniepozorna,bezsilna,niezdolnadowalki.

Przemierzałam wszystkie pomieszczenia równym krokiem jak uwięziona w kilku metrach

kwadratowych przestrzeni. Przecież mogłam wyjść. Dokąd? Znowu odczułam pustkę wokół siebie,

z której nie zdawałam sobie sprawy. Pustka rosła, przerażała mnie, musiałam ją zapełnić. Znowu

poczułamzapachzagrożenia.„Cobędzie,jakMatthiaswcaleniezechceślubu?Muszępoznaćkogoś,

nowa znajomość doda mi odwagi, nowa perspektywa. Poznać kogoś innego, nowe szczęście, na

wszelkiwypadek.Tylkoskądgowziąć?Muszęmiećjakieśzabezpieczenie,alternatywę,odskocznię.

Kogoś, kto uratuje mnie przed pogardą Tadeusza, zmiecie z jego gęby ironiczny uśmieszek. Gazeta

zogłoszeniami?”.

Całe rubryki wypełnione samotnymi, spragnionymi miłości lub czegoś innego. Tylko trzeba się

odważyćizadzwonić.Długokrążyłamkołotelefonujakhienawokółpadliny.Jakbymobwąchiwała,

background image

badała sytuację, zanim zaatakuję. Wybrałam ogłoszenie, które wydawało mi się bezpretensjonalne.

Mężczyznamiałmiłygłos,mówiłspokojnie,rzeczowo,obudziłwemnienadzieję.Podałammuswój

numer telefonu, tak na wszelki wypadek i umówiłam się na wieczór, żeby słoneczne światło nie

oświetlałopryszczynamojejtwarzy.

Spotkanie to było zwycięstwem nad sobą, pokonaniem nieśmiałości, niemocy, eksperymentem,

wreszcienadziejąnamiłość.Podekscytowananiemogłamusiedziećwdomu,szukałamsobiezajęcia,

alenicnadłużejniemogłoprzykućmojejuwagi,rozproszonejjakdrobinyniewidzialnegopyłu.

Poszłam do Andrzeja i Gabi, których zawsze odwiedzałam, kiedy nie wiedziałam, dokąd pójść.

Andrzej, chorobliwie blady, ze śladami zmęczenia wokół niewyspanych oczu, przywitał mnie

głuchym„cześć”,poktórymzniknąłwkuchni.Pochwiliprzyniósłdwiekawyibezsłowapostawiłje

na stoliku. Patrzył w bok, widocznie kontakt wzrokowy przerastał jego siły, i mechanicznie popijał

kawęmałymiłykami,jakbywalczyłzeczkawką.Byłzmęczonywalką.

–Ulinapisaładobiuraskarbowego,żeniepłacępodatków.Terazwezmąsięzamnie!Nawetjeżeli

niczego nie znajdą, będzie niezła nerwówka – usiłował panować nad drżącym głosem. – Wiesz, nie

zawsze robiło się wszystko na biało, a Uli o tym wiedziała. Muszę wszystkie księgi przedstawić do

wglądu–itozostatnichsiedmiulat.Niedobrze.

Zacisnął rękę na filiżance. Nie podejrzewałam Uli o taką reakcję. Myślałam raczej, że załamana

wycofasięnadobreizostawiichwspokoju,tymczasemwypowiedziaławalkęidotegowytoczyłaod

razunajcięższedziało.DemonstracjasiłyzestronyUlibyłajedynieaktembezsilności,ostatniąpróbą

przywołania go do porządku, przekonania go, że popełnia ogromny błąd. Błąd może się zemścić na

Uli, dokonała niewłaściwego wyboru. Walka ta była błaganiem o powrót, ale Andrzej nie chciał

odczytaćtegoprzesłania,niezrozumiał,odpierałciosy.

–Przecieżwiedziałaowszystkim,jestzatemwspółwinna,żezataiłatakistotnefakty.

Andrzejpokiwałprzeczącogłową.

–Nicjejniezrobią,paragrafpięćdziesiątypiąty.Możenasłaćnatębabęukraińskąmafię?Zapłacę

parętysięcyizgłowy!–wściekałsię.–DostaniebetonowepapcieijużniewypłyniezDunaju!

Nie wiedziałam, czy należy się śmiać w tej sytuacji. Betonowe papućki przydałyby się również

Tadeuszowi.

Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że urząd skarbowy doszukał się różnych przekrętów

i zasądził Andrzeja na karę dwustu tysięcy szylingów. Z pewnością interes z mafią byłby bardziej

intratny.Zawszeprawobyłopostronieprzeciwnej.Miałamwrażenie,żeto,coważnedlamnieidla

moichznajomych,jestnieosiągalne,takjakbymprzynosiłapechagorszegoniżbiblijnyJonasz.

Dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu Elizabeth, której obiecałam przyjść zaraz po

przyjeździe z Polski. Chciałam jednak ocalić jeszcze jeden dzień od widoku śmierci i cierpienia.

Kiedy myślałam o jej delikatnej twarzy, wymykającej się jakiejkolwiek ocenie, czułam przemijanie

czasu, więdnący owoc, ulotność. Temu odczuciu towarzyszył zawieruszony w głębinach pamięci

background image

obraz.Postaćprzyoknie,niebieskamelancholia.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział14

Wybrałam się na spotkanie z gazetowym amantem. Jednym spojrzeniem oceniłam sytuację.

Beznadziejna. Jego twarz była szpetna, nawiązywała do naszych małpich przodków – wydatne wały

nadczołowe i pochylone do tyłu płaskie czoło, typowe dla Homo erectus. Ubrany wytwornie, ze

smakiem,siedziałsztywnoprzystolikuznogązałożonąnanogę.Pozowałnadystyngowanego,mówił

niewieleizrozwagą.

Podłuższejchwilipoczułamdziwnysmróddochodzącyspodstołu.Poruszyłamsięniespokojnie.

Smródzawszewywoływałumnienieprzewidzianereakcje.Traciłamwątek,niewiedziałam,oczym

mówi.Zrozumiałamtylko,żeniechcestałegozwiązku,żadnejrodziny,tylkoluźnyukład,spotkanie

od czasu do czasu, weekendy za miastem, kolacje. Smród rozłaził się, wypełzał spod stołu, drażnił

nozdrza, nie mogłam go zneutralizować, nawet owiewając twarz chusteczką jak w największy upał.

Gdybymwiedziała,skądpochodzi,możemogłabymgołatwiejznieść.

Wypiliśmykawę,gorzką,mocną,cucącą,którejzapachniecozłagodziłsmrodek.Naglepoczułam

delikatne muśnięcie w okolicy łydki. Czy to przypadek, czy intencjonalny sygnał? Jaka informacja

byłazakodowanawtymnieznacznymruchujegokrótkiejmałpiejnogi?

Niewiedziałam,jakprzerwaćtospotkanie.Bałamsię,żezachwilęponowitędziwnąniewerbalną

komunikację.Odsunęłamsięjaknajdalej.Zarzuciłnogęnanogęiznowumusnąłmojąłydkę,awtedy

poczułamwyraźny,ostryskarpetkowysmród.

–Przejdźmysię–zaproponowałamwnadziei,żesmródbędziesięrozchodziłwdolnejpartiijego

ciałainiedotrzedomojegonosa,pozatymmusiałamkonieczniewyjśćnaświeżepowietrze.

Szłam obok jego zwalistego ciała, gorączkowo szukając rozwiązania dla tej krępującej sytuacji.

Opowiadałoczymś.Chybasięzmuszał,żebyniemówićdialektem,takzuprzejmości.Nieumiałam

powiedzieć mu wprost, co myślę. Zawsze mówiłam pokrętnie, niejasno, naokoło, niejednoznacznie.

„Pozbyćsięgo!Nieprzeciągaćtego,coitakniemasensu.Jakzacząć?Cosięmówiwtakiejsytuacji?

Poprostuodejdę,szybko,bezodwracaniasię”.

–Muszęjużiść–powiedziałamnagle,przerywającjegoopowieść.

Zmarszczył małpie czoło. Podałam mu rękę i przeszłam na drugą stronę ulicy, wpadając na

gruchającąparę.

–Uważaj–syknąłfacet,dziewczynaodskoczyłaiprzeszyłamniewściekłymspojrzeniem.

Homo erectus po drugiej stronie ulicy rozłożył bezradnie włochate ręce w geście zadziwienia.

Zgromiłamsięzabrakdyplomacji,ucieczkęwnieodpowiednimmomencie.„Przejechałamponimjak

radzieckiczołg,bezwyczucia,niezgrabnieinasiłę”.

I tak z powodu szpetnej fizjonomii Erectusa i smrodku, jaki wydzielał, Matthias pozostał moją

jedyną opcją. Nie zadzwoniłam do innych kandydatów, zrażona niepowodzeniem, onieśmielona

background image

natrętnymigestamiamanta,opuszczonaprzezkrótkotrwałąodwagę.

RanopojechałamdoElizabeth.Żywopłotwokółogroduzgęstniał,nabrałintensywnegozielonego

koloru. Poranek osadził na nim drobne krople deszczu, drżące i ulotne, gotowe w każdej chwili

oderwać się od drobniutkich owalnych listków. Pobiegłam prosto na górę do pokoju Elizabeth,

popędzanaodgłosamiwłasnychkrokównaschodach.Zastanowiłamniecisza,nieprzyjemna,wyrosła

naprogupokoju.Zawahałamsię,odczekałamjeszczechwilę,łowiącodgłosyodwracaniasięnałóżku,

otwierania szuflady czy choćby delikatnych przesunięć dłonią po satynowej poszewce kołdry,

odwracaniakartekksiązki.Nic,tylkocisza.Niemiałamodwagiwejść.Ktośenergiczniewchodziłpo

schodach,zbytenergiczniejaknaElizabeth.

–Chciałempaniązawiadomić,alenieodbierałapanitelefonu–odezwałsięcichoKosmatek.

Odstąpiłamoddrzwipokoju.Wjednejsekundziezrozumiałam.

–Kiedytosięstało?

–Trzydnitemu.

Dławiło mnie dziwne uczucie, chciałam mu wyjaśnić, że byłam w Polsce, że nie mogłam

wcześniej,jakbytomiałoterazjakieśznaczenie.Pokiwałgłowąiotworzyłdrzwidojejpokoju.

– Chciałbym, aby wzięła pani coś na pamiątkę. Elizabeth cieszyłaby się – dodał, widząc moje

wahanie. Weszłam, stąpając ostrożnie, jakbym wkraczała do świątyni. Bez namysłu sięgnęłam po

Marqueza.

–Będziemiprzypominaćpańskąsiostręimojerozmowyznią.

Czułamsięniezręcznie,chciałamjużwyjść.

– Może też coś z jej kolekcji figurek? – głową wskazał oszkloną szafkę z porcelaną. Tyle razy

czyściłam te porcelanowe cacka i moją uwagę zawsze przykuwał biały motyl. Sprawiał wrażenie za

ciężkiegonato,żebymógłsięwznieść,jakbysiły,któremogłybyzerwaćgodolotu,zostaływnim

głębokouśpione.Czasamimiałamwrażenie,żemógłbyodlecieć,gdybytylkochciał.

–Mautrąconykawałekskrzydełka–powiedział,widząc,żewybrałammotyla.

Kiwnęłamgłowąnaznak,żewiem,bowłaśniedlategogowybrałam.

–Napijesiępanikawy?Proszęjeszczenieiść–poszedłprzodemdokuchniinalałztermosudwie

niepełneszklankikawy.Usiedliśmyprzystole.

– Właściwie nie powinienem pani tego mówić... – zaczął niepewnie. – Elizabeth popełniła

samobójstwo.Odkiedywiedziała,żeniemażadnychszans,niemogłasiędoczekaćśmierci.Wzięła

zadużotableteknasennych...

Patrzyłgdzieśwbok.Zbladłam.

– W czasie naszej ostatniej rozmowy wydawała mi się dziwnie podekscytowana, jakby znowu

wróciła jej nadzieja, że wyzdrowieje! Prawdopodobnie już wtedy podjęła decyzję. Powinnam była

wiedzieć,niezostawiaćjejsamej!

Naglepoczułamzłośćnasiebie,żenawetsięzniąniepożegnałam,złość,żewogólejąpolubiłam,

background image

złość, że nie umiałam trzymać dystansu, tak jak sobie obiecałam. Wiedziała, że jadę na parę dni do

Polski, że bardzo się boję, jak ktoś umiera. Chciała mi tego oszczędzić. Kosmatek patrzył na mnie

przenikliwie.

– Przecież i tak nie mogłaby pani jej pomóc. Elizabeth była silną kobietą, władczą. Nie lubiła,

kiedyktośsprzeciwiałsięjejdecyzji,dlategoniepróbowałemjejratować.

–Jakto?

–Wiedziałem,żepołknęłatabletki.Pusteopakowanieleżałonastoliku.

Nie wiedziałam, czy mam go podziwiać, czy potępiać. Jak zdołał zdusić w sobie pierwszy

naturalny ludzki odruch? Prawie bezwiednie każdy rzuca się na pomoc. „Jak można podjąć taką

decyzję?Przecieżniemiałczasunaprzemyślenietejsytuacji.Musiałdziałaćszybko.Cozrobił,kiedy

zdecydowałsięnieratowaćsiostry?Usiadłobokjejłóżkaiczekał?Ilegodzin?Kiedywiedział,żejuż

niemożnajejuratować?”.

–Wiem,copanimyśli–spuściłgłowę.–Toeutanazja.Wnaszymkrajukaralna,aleczymiałem

zmuszaćjądożyciawciągłymcierpieniu?

Przyjrzałam mu się ciekawie. Nigdy nie podejrzewałabym go o tak silną wolę. Działał jakby

wedługwłasnej,przezsiebieustalonejmoralności,jedyniewłaściwejwtymprzypadku.Byłtoczyn

pozadobremizłem,nienadającysiędopotępieniaanidopochwały.

–Uważam,żedobrzepanzrobił.Gdybymniebyłatakbojaźliwa,pewniepostąpiłabymtaksamo

jakpan.Dziękuję,żemipanotympowiedział,wkońcujestemobcąosobą.

Dopiłamkawę.Uśmiechnąłsięzwdzięcznością,pewniegryzłygowyrzutysumienia.

–Czymogęprzyjśćnapogrzeb?

–Tak,naturalnie.Właśniechciałempaniąotoprosić.

Pożegnałamsię.

– Zawiadomię panią, kiedy odbędzie się ceremonia. W Wiedniu czeka się bardzo długo, nieraz

trzytygodnie.

Wyszłam na ulicę i dopiero wtedy otworzyłam dłoń, w której leżał biały motyl. Dlaczego go

wzięłam,wybrałamspośróddziesiątekinnychfigurek?Białymotylpasowałdomegoogrodu.

Bógniechceśmierci,jestonaskutkiemgrzechuludzi,którychnieznamy.Absurdalne.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział15

Po kilku tygodniach dostaliśmy wezwanie na rozprawę. Trzymałam w ręce niewielki skrawek

papieru, na pozór nic nieznaczący, który zapowiadał zmianę w moim dotychczasowym życiu –

rozwód. Słowo to przerażało mnie, niosło w sobie ładunek emocjonalny o przygniatającej sile,

zapierającej dech. Poszczególne litery wyglądały normalnie, neutralnie, byłam do nich

przyzwyczajona,alewtakimzestawieniuemitowałygrozę.Zdałamsobiesprawęznieodwracalności

tego kroku, a przecież nie znosiłam, kiedy coś było ostateczne. Zawsze chciałam mieć dodatkową

możliwość, wybór, świadomość trwania rzeczy, ich stabilności. Sędzina tłumaczyła zawile coś, co

z pewnością dałoby się objaśnić kilkoma krótkimi i prostymi zdaniami. Patrzyłam bezmyślnie na

arkusze, które zapełniały cały blat eleganckiego biurka, wodziłam wzrokiem po szafkach z aktami,

wzorowopoukładanyminapółkach.Strachwywracałcałątreśćżołądkową,zatykałdrogioddechowe,

czułam, że mocz wzbiera jak morze podczas przypływu i rozsadza pęcherz. Sędzina mówiła coś

o prawie alimentacyjnym. Właśnie w ciągu tych kilkunastu minut rozstrzygał się mój finansowy

status,ajasiedziałamzusztywnionymkręgosłupem,wpatrzonawsędzinęniewidzącymioczyma.Nie

rozumiałam języka prawniczego, jego zawiłości, pokrętnej frazeologii. Tadeusz też nie, jednak

błyskawiczniepojął,jakieniebezpieczeństwozagrażajegomieniu.

– Moja żona zaraz po rozwodzie zamierza wyjść za mąż! – popatrzył na mnie zimno. Zmroził

dopierokiełkującąlogicznąripostę.

„Białe kłamstwo rozwinęło swoją własną dynamikę” – pomyślałam. Użyłam go jako wygodnej

alternatywy w trudnej sytuacji, aby ochronić się przed negatywnymi emocjami. To tylko niewielkie

wykroczenieprzeciwkoósmemuprzykazaniu,akolejnośćprzykazańniejestprzypadkowa.

Dramatyczna chwila przeciągała się już zbyt długo, natomiast w mojej głowie rozgrywała się

walkamądrościzgłupotą,jakwmoralitecie.

Sędzinaprzesuwałapapierynabiurku.Szelestkartekprzeszkadzałmiwmyśleniu,kojarzyłmisię

zczymśnieprzyjemnym.Zczym?ChybaprzypominałmiszelestnutskładanychpopróbiezMariolą!

Niemiłe skojarzenie, rozbijające logikę rozumowania. „Stracić pieniądze, a nie przyznać się do

kłamstwa?! A może wcale nie kłamię? Żeby kłamać, trzeba znać prawdę, a przecież nie wiem, czy

Matthiassięzemnąożeni,nigdyotymnierozmawialiśmy”.

– Tak, to prawda, w związku z tym nie potrzebuję alimentów – powiedziałam wreszcie. Słowa

wymknęły się niepostrzeżenie, niekontrolowane powędrowały w przestrzeń sali bez możliwości

powrotu.

Sędzina powiedziała coś, czego nie zrozumiałam, bo uleciał mi wygłos, potem przystąpiła do

wypełnianiarubryk.Mozolnie,cierpliwiewertowałapłachtypapieru,zakreślała,wpisywała,stawiała

dziesiątkipytań.Odpowiadałammachinalnie,niezawszedokońcarozumiejącsensstawianychpytań.

background image

Walczyłam z mimiką twarzy, żeby nie zdradzić czarnych myśli buzujących w głowie. Tadeusz

odpowiadałlekko,czasemnawetzhumorem,jakbychodziłoojakiśquiz,anieorozwód.Przybierał

różne pozy, wysyłał wystudiowane uśmiechy, bo wydawało mu się, że wygrał. W końcu jakiś ostry

dźwięknakorytarzu,przypominającyjazgotpawiana,pozwoliłmiotrząsnąćsięzletargu.

–Niezrezygnujęzpieniędzy,zpodziałumajątku–powiedziałamnagle,przerywającmonotonny

potokpytańsędziny.

– To załatwimy między sobą! – Tadeusz chciałby najchętniej unicestwić moją wypowiedź,

przechwycić fale dźwiękowe, które niestety już rozeszły się po sali i trafiły do ucha sędziny. Za

późno.Musiałzaproponowaćjakąśsumę,możliwienajmniejszą.

– Sto tysięcy szylingów. Więcej nie mogę dać! – rozłożył ręce. Gest ten miał podkreślić stan

nieposiadaniaprzyjednoczesnejdobrejwoli,zwłaszczawpołączeniuzminąniewinnegodziecięcia.

Zrobiło się strasznie duszno. Miałam wrażenie, że coś zaczyna śmierdzieć, znowu ten dziwny

smrodek. Czy to pot sędziny, mokasyny Tadeusza, może moje stopy w brudnych rajtuzach? Smród

miał słodkawą nutę, mdłą, od której rozbolała mnie głowa. Może wymyślałam sobie smród

w nieprzyjemnych dla mnie sytuacjach? Zawsze kiedy miałam problem, coś zaczynało śmierdzieć,

najpierw nieznacznie, nieśmiało, potem coraz drapieżniej, nie do wytrzymania. To chyba nie

przypadek.ZgodziłamsięnapropozycjęTadeusza,podpisałam,bylejaknajszybciejwyjść.

–Bioręnasiebiewszelkieopłaty–powiedziałwspaniałomyślnieTadeusz.

„Zrobiłby wszystko, żeby się mnie pozbyć!”. Nie wiem, dlaczego nagle złość przerodziła się

wsmutek.„Chybanigdymnieniekochał”–myślałam.–„Anijajego.Czegoterazżałuję?”.Ostatnie

wspólnemiesiąceprzypominałybiałemałżeństwoświętejKingiiBolesławaWstydliwego–żyliśmy

neutralnieibezpłciowo,alenietakzgodnie.

Wpośpiechuopuściłamgmachsądu,chociażjużniemiałamprzedczymuciekać.Rozwódstałsię

faktem, przestał być straszakiem Tadeusza, którym zawsze mógł mnie terroryzować. Aby wywołać

umniepanikęiwywrócićmójżołądekdogórynogami,wystarczyłotojednopaskudnesłowo.Odrazu

widziałamprzedsobąbliżejnieokreślonąprzyszłość,czarnąismutną,nędznąegzystencjębezprawa

stałego pobytu i pomocy z czyjejkolwiek strony. Zawsze bałam się tego, co ma nastąpić, na długo

przedkatastrofą.Potrafiłamprzewidziećskutki,wyolbrzymićje,rozdmuchaćdonieprawdopodobnych

rozmiarów.Terazpowyjściuzsąduprzezpewienczasczułamobojętność,pustkę.Strachoddaliłsię,

jednakbyłampewna,żeczekanamnieprzyczajony,abynapaśćznienacka.

Nie chciałam wracać do domu, do ponurego mieszkania ze smutkiem zakonserwowanym

w każdym detalu jego marnego wyposażenia. Wszystko nosiło pamięć Tadeusza. Pojechałam

pociągiemzamiastoiwysiadłamnajakiejśniewielkiejstacyjcenaprzedmieściachWiednia.Brnęłam

przez gliniaste pola, spływające po łagodnych pagórkach, rozrzuconych po okolicy jak monstrualne

krecie kopce. Słońce powoli chowało się za horyzontem, rzucając czerwone smugi na pojedyncze

łysawe drzewa, rachityczne, targane wiatrem. Zdziwił mnie ubogi pejzaż w przejściowej fazie,

background image

niezdecydowanie przyrody, nagie gałęzie, które właśnie zgubiły liście lub oczekiwały nowych,

dialektykażyciaiśmierci.Wkrajobrazietymniewiadomobyło,czychodziojesień,czyowiosnę,

czy o nowe życie, czy o umieranie. W dolinie między pagórkami biegła wąska ścieżka, jedyny pas

przybrudzonej zieleni, odcinający się na tle ceglastych pól, na której brakowało tylko Tobiasza

zaniołem.

„Najpiękniejsza jest chwila” – myślałam – „kiedy człowiek wszystko zaakceptuje, najgorszą

podłość, najczarniejsze myśli, największą niesprawiedliwość, kiedy stanie się pozornie bezwolny –

wtedy przestaje cierpieć. Każdy myśli raczej negatywnie, mówiąc o takim stanie duszy, ale tylko

pozornie sytuacja ta wydaje się beznadziejna, jest wstępem, przepustką do innego życia. Człowiek

przestaje walczyć, nie trwoni energii, zapada w sen. Wtedy zaczyna żyć w wyobraźni, tworzy swój

własny świat, a w nim nie może mu się nic złego wydarzyć. Jego świat jest przyjazny, czuje się on

w nim dobrze, jest szczęśliwy, niezależnie od okoliczności. Na nic nie czeka, niczego się nie

spodziewa, bo oczekiwania powodują, że człowiek jest nieszczęśliwy. Prawdziwe szczęście nie

istnieje,ponieważto,comynazywamyszczęściem,jesttylkozmniejszeniemcierpienia”.Całkowicie

zgadzałam się z filozofem – smutasem. Ten, kto to pojął, rezygnuje z wszelkich dążeń, akceptuje

iczeka,wiadomonaco.

Usiadłamnakamieniu.Niewiedziałam,cozrobićzczasem,nieuchwytnyminieugiętymwswojej

konsekwencji. Teraz chciałam, żeby przeminął szybko, porywając ponure myśli, lecz czas trwał

uparcie w tej samej pozycji, stał w miejscu, krajobraz wokół mnie znieruchomiał, zastygł jak na

obrazie namalowanym umbrą. Niebo zaciągnęło się chmurami, obraz nabierał coraz ostrzejszych

konturów, stawał się nieprzyjemnie wyrazisty, groźny, chciał mnie pochłonąć. Przerażona uciekłam,

biegnącprzezbruzdyziemi,któreprzylepiałysiędoobcasówbutówiutrudniałystawianiedłuższych

kroków.

W Wiedniu jeszcze długo przemierzałam siódmą dzielnicę jak zagubiony pies, z oczami

wlepionymi w zabłocone buty, aż trafiłam na ulicę Krokodyli. Na chodnikach stały córy Wenery

wjaskrawychhotpants,zteatralnymmakijażem,wystawiającnapokazsztucznenagiebiusty.Każdy

klientmógłwybraćsobiedowolnąwielkośćwkładkisilikonowej,biustybowiembyływewszystkich

rozmiarach, tak samo jak ich właścicielki. Panie niskie i pulchne jak mopsy przyjmowały pozy

najkorzystniej prezentujące obfitość ich baryłkowatych figur, tuż obok długie wyżlice prężyły się,

podkreślającgiętkośćilamparciądrapieżnośćswychciał,awszystkieprzestępowałyznoginanogę,

ponieważwielogodzinnestanienaobcasachwywoływałouczuciemrowieniawłydkach.

Kierowcy zwalniali, przyglądali się temu panoptikum, niektórzy szukali miejsca do parkowania.

Obserwowałam je, jak rozmawiały z klientami, uśmiechały się uśmiechem, który skrywał

obrzydzenie. Dla wszystkich były miłe, nawet dla starszego pana w rozdeptanych kapciach lub dla

młodzieńca w obcisłych dżinsach z przetartym materiałem w okolicy rozporka. Podziwiałam ich

samodyscyplinę.

background image

Późnymwieczoremwróciłamdodomu.Kamienicabyłajużpogrążonaweśnie,tylkozostatniego

piętradochodziłpłaczdzieckaJoli,którazapewnepostarałasiędlaniegoojakąśchorobę.Usiadłam

w fotelu i zapadłam w dziwny stan odrętwienia. Myśli spowolniały, ręce ciążyły, rzeczywistość

odpłynęła. Wydawało mi się, że to, co do tej pory przeżyłam, działo się jakby obok mnie, że

oglądałamwszystkiezdarzeniazboku,niebiorącwnichudziału.Takjakbymbyłapogrążonąweśnie

bohaterkąjakiejśonirycznejpowieścibezzakończenia.Toprzeztendziwnysenstałamsiękimś,kto

tylko obserwuje, ale nie zmienia biegu wydarzeń. Ociężały umysł próbował realistycznie ocenić

sytuację, zbudził się do czynu. Nie musiałam się więcej bać, przynajmniej na razie mogłam

odetchnąć. Straciłam Tadeusza, już po raz drugi go nie stracę! Ojciec nie żyje, nie muszę dłużej

milczeć,mogęrozmawiaćotymgłośno.

Nadszedł czas działania, postanowień i podejmowania decyzji, chociaż nie wiedziałam, jakich

zmian chciałabym dokonać. Długo w myślach szukałam celu, inaczej nie byłam w stanie wstać

zfotelaidalejżyć.Cochciałabymosiągnąćnapoczątek,jakieśniewielkiezwycięstwonadsobą,nad

światem,nadwrogiem?Amożewystarczyłabyczyjaśmiłość?Jakjązdobyć?JakskusićMatthiasa?

Już samo słowo „kuszenie” było pejoratywnie nacechowane, a przecież chciałam tylko doprowadzić

doeksplozjidotądnieuświadomionegoprzezniegouczucia,któreleżałoschowanegdzieśwprawej

półkuli,czekającnaswojewyzwolenie.„Działać,trzebadziałać!”–poganiałczas.

Rano na korytarzu zobaczyłam Dragicę skuloną pod ścianą, jakby czekała na egzekucję.

Pozdrowiłam ją. Zasługiwała na zwyczajny odruch, choć nie wiadomo było, czy rzeczywiście

pozdrowieniedoniejdotarło.Wyglądałacorazgorzej.Wychudła,biustwisiał,przypominającformą

uszyjakiegośogolonegokrólika.

Wracając z zakupów, zatrzymałam się na krótko przed kamienicą, przerzucając z jednej ręki do

drugiej płócienną torbę z niezdrową zawartością dziesięciu puszek różnych gotowych zupek,

gulaszów, soczewicy z boczkiem. Wszystko pełne konserwantów, ze sztuczną glutaminą, ale za to

tanieiłatwedoprzyrządzania.

Na korytarzu, tuż przy wyjściu na podwórko, zobaczyłam kolorową plamę wymiocin.

Niestrawione kawałki nieokreślonych potraw leżały na pstrokatej posadzce, a ktoś wysypał na nie

popiółitrochęstłuczonegoszkła,takżewszystkoprzypominałojakieśśmiałedziełosztukiinformelu.

Widok ten nie wywołał u mnie naturalnego odruchu obrzydzenia, zwyczajowej reakcji na widok

wydzielinciała.Przyglądałamsiękupcezzaciekawieniem,kontemplującjejkompozycję,kolorystykę

iogromnąsiłęekspresji.

Obokmnieprzeszedłsąsiadzpierwszegopiętra.Zewstrętemodwróciłgłowęnawidokwymiocin.

Jednak wieczorem pod kasztanem ściskał namiętnie grubaskę przywleczoną z knajpy, która miała

w żołądku dokładnie to samo lub coś jeszcze gorszego. Przyciskał ją do siebie, miętosił, brzuchem

piwoszaocierającsięośmierdząceresztkijedzenia,przetworzoneprzezenzymyikwasyżołądkowe,

oddzieloneodniegotylkokilkucentymetrowąpowłoką.Cozabrakkonsekwencji!

background image

Przeszłam obok kuchni Basieńki, skąd wydobywał się urywany, dramatyczny w swoim wyrazie

szlochwróżnychtonacjachibarwie.OdkiedyKtóśokazałsiężonatymnaciągaczem,ojcemdwójki

dzieci,zaszyłasięwswojejnorzeipłakałanadstertąciuchów,teraznieprzydatnych,którekupiłaze

względunaKtósia.Nienadawałysiędokościoła,byłyzbytkuse,wydekoltowane,opięte.Dokądpójść

wtychszmatkach?Patrzyłanatępiramidęniechcianychzalotnychciuszków,któremiałyjejpomóc

w usidleniu Któsia, już przecież usidlonego przez inną. Nikła w oczach jak Echo i bałam się, że

zostanieponiejtylkopłaczliwygłos.Nieumiałamjejpocieszyć,zresztąmnieteżniktniepocieszał,

a w razie następnej katastrofy zostanę sama ze swoim problemem. Basieńka bardzo niedyskretnie

obnosiła się za swoją tragedią, bezwstydnie pochlipywała przy każdej okazji. Nie lubiłam

ekshibicjonizmuuczuciowegoiwypłakiwaniapublicznieżalów.Zdegustowanaprzemknęłamszybko,

żebymnieniezobaczyła.

Po raz pierwszy postanowiłam opowiedzieć komuś historię z dzieciństwa, tak zwyczajnie, bez

emocji.Właściwieniemusiałamsięwięcejemocjonować,myślącośmiercidziewczynki,przecieżjuż

jejnieożywię.Konieczwiarąwfatalizm,predestynację,determinizm,niebieskąksiążeczkęKubusia,

czywreszciewślepąFortunę,któraniechciaładlamnieniczegowytrzepaćzeswegoroguobfitości.

Nagleuświadomiłamsobie,żenigdyniepomyślałamodopuszczeniuMatthiasadomojejtajemnicy.

Dlaczego więc chcę z nim być, tak bardzo rozpaczliwie, neurotycznie? Przecież to nie uczucie

popychamniedouległości,narzucaniasię,powtarzanianatrętnychpróśbospotkania,którezostawiają

posobietylkoniesmakirozczarowanie.Czytoniewiarawewłasnesiły,wto,żemogłabymzupełnie

dobrze funkcjonować sama, skłania mnie do robienia z siebie błazna? Może widzę w mężczyznach

tylko bazę materialną, zaplecze socjalne, zabezpieczenie na starość? A może kieruje mną tylko

wyrachowanieiwcaleniepotrafiękochać?Mojąpierwsząmiłością,prawdziwąiniezaprzeczalną,był

ojciec,alemnieopuścił...

Zadzwoniłam do Ani. Zdziwiła się, że dzwonię, bo dopiero wczoraj rozmawiałyśmy dobre

piętnaścieminut,cozpewnościąsporokosztowało.

Wysłuchałachaotycznieopowiedzianejhistoriiowypadku.Wyczułamnapięciepotamtejstronie,

chociażanirazunieprzerwałapotokusłówuciekającychspodkontroli.

–Odnaleźćgróbdziewczynki?–długoniemogłapojąć,dlaczegotodlamnietakieważne.–Coci

toda?–pytałazdziwiona.

Wyczułam coś w rodzaju dystansu do tego tematu, tak niespodziewanego, a może było to

rozczarowanie,żedotejporynicniepowiedziałam.Możebrzmiałotojakzdrada.

Cierpliwiewytłumaczyłamjej,żemuszęzakończyćtenrozdziałżyciaizacząćinny,bezpoczucia

winy, cienia ojca, śmierci dziewczynki, bez Tadeusza. „Nowy rozdział musi być lepszy” –

pomyślałam,alejednocześniepoczułamcośwrodzajużalu,żechcęoddaćswojąprzeszłość,podzielić

sięnią,żejużnigdyniebędzienależećtylkodomnie.

Ania wysłuchała mojej prośby ze spokojem, w którym czaiła się niechęć zamknięta w długim

background image

milczeniuipojedynczych,krótkichzdaniach.Wytypowałamjądotegozadania,ponieważpracowała

wbibliotece,miaładostępdoarchiwum,mikrofilmów,byłaidealna,cierpliwaisumienna.

–Dlaczegowcześniejmiotymniepowiedziałaś,skorototakieważne?Właśniesięrozwiodłaś,

możenajpierwpowinnaśtoprzetrawić–dopieroterazprzedarłasięnutazniecierpliwienia.

Milczałam,boniewiedziałam,jakmamjejtowytłumaczyć.Niewyobrażałamsobienowegoetapu

życiabezzakończeniastarego,niechciałambudowaćżyciawarstwowo,jednegonadrugim.

– To dużo pracy – wymawiała się. – Musiałabym przejrzeć wszystkie wrocławskie gazety

ztamtegoroku...Nieznaszdokładnejdaty.

–Jesień...Bardzocięproszę.

–Przypominaszsobiejakiśszczegół?Któratobyładroga?

– Wyjazdowa z Wrocławia. Jechaliśmy w kierunku Wałbrzycha. Ojciec był na giełdzie

samochodowej...

Obiecywałamsobiewiele,możezbytwiele,pogrzebanienatrętnychmyśliotamtymwydarzeniu,

odradzających się codziennie od nowa z taką samą pasją, nieustępliwie. Dziewczynka była osią

mojego życia. Wszystko zaczęło się od niej i na niej musi się skończyć. Grób miał kluczowe

znaczenie, symbolizował zakończenie, rozstanie, po którym można zacząć coś nowego. Najlepiej

odprawić misterium nad grobem, nawet odżałować i zamówić mszę dla uspokojenia sumienia, żeby

raz na zawsze pożegnać ten temat. Byłam gotowa, czekałam tylko na pierwszy znak od Ani, aby

wyruszyćzmisjąwyzwoleniasięzwieloletniejudręki.

Musiałam jednak najpierw koniecznie znaleźć dodatkową pracę. Brakowało mi pieniędzy

zarabianychuElizabeth,którezwykleprzeznaczałamnaczynsz.WyjazddoPolskiteżkosztowałmnie

sporą sumę i z przerażeniem czekałam na właścicielkę, ponieważ miała brzydki zwyczaj odbierania

pieniędzyzaczynszosobiście.

Kilka dni siedziałam po ciemku, udając, że nie ma mnie w domu. Snułam się po mieszkaniu

bezszelestnieiostrożnie,abysięocośniepotknąć.Oczyszybkoprzyzwyczajałysiędociemnościipo

pewnym czasie mogłam rozpoznać kontury mebli. Brak światła wcale mi nie przeszkadzał, przecież

zawsze siedziałam w fotelu po ciemku. W końcu jednak opuściłam kryjówkę, bo właścicielka

pojawiałasięwkamienicyoróżnychporach,kręciłasiępokorytarzu,stawałapodkasztanemigapiła

sięwokna.Niebyłamjedynąmieszkankąkamienicy,któraniemiałapieniędzynaczynsz.

–Mogępanidaćinnemieszkanie,tańsze–zaproponowaławłaścicielkaiwdobrejwierzepokazała

mijeszczegorsząnorę,bezwody,bezmebli,ztoaletąnazewnątrz.

Wpatrywałam się w puste mieszkanie bez słowa komentarza, bezsilna i zrezygnowana.

W powietrzu unosił się dziwny fetor, którego nie mogłam zlokalizować. Ciągnął się przez całą

kamienicę, raz przybierając na sile, to znowu łagodniejąc, jakby jego centrum przemieszczało się

wzdłuż korytarzy. Usiłowałam oddychać płytko, pobierać niewiele skażonego powietrza, odrzucić

nieprzyzwoitą konkluzję, która jednak nasuwała się sama. Smrodek pochodził od właścicielki

background image

kamienicy.Byłspecyficzny, różnyodsmrodku kamienicznego,stałegood lat.Właściwiepowinnam

już dawno zaakceptować fakt, że każdy śmierdzi jak chce i kiedy tylko chce, bo zapewnia mu to

konstytucja. Broniłam się przed opuszczeniem mojej nory, będącej najniższym poziomem, jaki

jeszczemogłamzaakceptowaćiniestracićdosiebieresztyszacunku.

Zaproponowałamwłaścicielcesprzątaniezaczynsz,dwarazywtygodniupokilkagodzin.Jeszcze

tegosamegodniaposzłamdostarejwilli,równiezapuszczonejjaknaszakamienica,którejchybanikt

nigdy nie remontował, bo oblazła z tynku jak skóra po oparzeniu. Powietrze przesiąknięte było

nieprzyjemnym zapaszkiem, trudnym do zdefiniowania, pomiędzy zgnilizną a brudnymi ubraniami.

Psie i kocie kłaki oblepiały kuchnię jak brudnoszary puch, pokrywały zlew, talerze na suszarce,

wisiały w powietrzu na przekór grawitacji, wchodziły mi do nosa i uszu, przylepiały się do warg

irzęs.Czterykotyróżnejmaścipolegiwałynakanapachisofach,apieszlekkoprzekrzywionągłową,

krótszą nogą i lewą stroną zajętą przez parchy, znudzony przechadzał się po mieszkaniu. Od razu

poczułam się dowartościowana. Moje mieszkanie, też brudne i zaniedbane, wyglądało jednak dużo

lepiej.Wystarczyznaleźćinnypunktodniesieniaijużwszystkomożnazrelatywizować.

„Jak oczyścić stajnię Augiasza? Od czego zacząć?” – zastanawiałam się. Właścicielka gotowała

cośwkuchni,więcnajpierwzabrałamsięzapokój,awłaściwiemagazyn,ponieważopróczłóżkapo

sufit piętrzyły się kartony z niezbadaną zawartością. Na krzywej półce nad łóżkiem stała urna

zprochamidziadkawłaścicielki,takmiprzynajmniejwyjaśniła.Protoplastaroduzajmowałhonorowe

miejsceibyłświadkiemupadkurodziny,jakożewłaścicielkakamienicymiałaumrzećbezpotomnie,

pogrążona we własnym brudzie. Kobieta cierpiała na syndrom Diogenesa, a do tego chorobliwie

gromadziławszystko,cokupiła,znalazłalubdostała.Dławiłmniewiekowykurzosiadłynakartonach,

stertach gazet, malowanych szkatułkach, plecionych koszyczkach i kolorowych plastykowych

pojemnikach.

W porze obiadowej właścicielka poczęstowała mnie zupą – gęstą zawiesiną, lepką i bezwonną.

Zanurzyłam w niej łyżkę i wyłowiłam jakąś szarą masę, podobną do rozgotowanego kalafiora.

Przyjrzałam się strukturze obiektu, dotknęłam palcem. Intuicyjnie uznałam jedzenie za obrzydliwe,

a dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to mózgi, rozgotowane szare komórki, pływające

wzawiesiniezwodyimąki.Wszystkojedno,czyjebyłytomózgi,kurze,bycze,świńskie,ztrudem

zapanowałam nad odruchem wymiotnym. Zaparszywiały pies usiadł pod stołem. Podawałam mu te

delikatesynałyżce.Zlizywałjeostrożnie,mlaskałzzadowolenia.Szarązawiesinęwylałamdozlewu.

Cotydzieńpowtarzałasiętasamahistoria.Ścieraniepsichkłaków,łowieniekotówpodłóżkiem

i w zakamarkach między kartonami, odkurzanie dziadka, potem zupa z mózgów, ze świńskich

ogonów, duszone płucka lub krowie języki. I znowu parszywy pies przychodził mi z pomocą.

Zajmował pozycję pod stołem i czekał na smakołyki. Machał z zadowoleniem ogonem, a z lewego

bokusfruwałyszarekłakioblepionejakąśmaścią.Dziękowałamzaobiadiodpisywałamodczynszu

zarobionąsumę.Donastępnegotygodnia!

background image

Homo erectus dzwonił jeszcze kilka razy. Nie dawał za wygraną – pomimo jednoznacznych

sygnałów z mojej strony. Nadzieja jest ostatnią rzeczą, którą człowiek może stracić, ponieważ

przyległa do dna puszki. Stawał się namolny, coraz bardziej erectus, aż w końcu sprowokował moją

wypowiedź.Usłyszałkilkanabrzmiałychniechęciązdań,którerodziłysięprzezdługiedniwnapiętej

atmosferze naszych rozmów telefonicznych. Nie zdążyłam nawet do końca wypowiedzieć swojej

kwestii, kiedy niespodziewanie odłożył słuchawkę. Nigdy nie umiałam wypośrodkować tego, co

mówiłam. Nieposłuszne sformułowania brzmiały albo zbyt miło, albo zbyt obraźliwie, a pomiędzy

tymi dwiema opcjami była pustka. Małpolud był zupełnie bezużyteczny, nie nadawał się na pokaz,

azewzględunaskarpetkowysmródmusiałamwykluczyćgozkręgumoichznajomych.

Matthiasnadalbyłmojąjedynąnadzieją,choćjużniecoprzygasłązewzględunaprzedłużającesię

okresy absencji mego przyjaciela. Nie wiedziałam, jak mam zinterpretować jego ciągłe, podejrzane

zapracowanie – czy jako złą fazę, przemijającą stagnację, czy też jako powolne umieranie związku.

Czasami ożywiał się, powracała nadzieja na normalne życie we dwoje, jednak taka aktywna faza

trwała dość krótko. Wtedy zapraszał mnie do kina lub kupował kwiaty, zawsze te same, różowe

goździki, których nie cierpiałam. Potem znowu wracała nuda i obojętność, więc rozglądałam się za

kolejnym impulsem rozwojowym. Potrzebowaliśmy porządnego kopa, żeby rozkwitnąć lub całkiem

zwiędnąć. Jednak nie mogłam sobie wyobrazić tego pozazmysłowego kopa, więc tymczasem

organizowałam domowe kolacyjki przy świecach. Przychodził do mnie jak na wezwanie sądowe,

wyraźniepodenerwowany,żeprzerywammupracęnadważnymprojektem.Siedziałsztywny,spięty.

Kiedy serwowałam kolację, kiwał uprzejmie głową jak kelnerce i jadł bez smaku. Rozmawialiśmy

niewiele, właściwie to ja opowiadałam, a on tylko słuchał. Kiedy się najadł, bekał niedyskretnie

i czekał na piwo. Denerwowała mnie jego obcość, nieobecny wzrok podczas naszych rozmów.

Prężyłamsięnafotelu,wciągającbrzuch,tymczasemMatthiaswierciłsięniespokojnie.

– Muszę już iść! – mówił w końcu po długim wierceniu się i ukradkowych spojrzeniach na

zegarek.Miałamwrażenie,żeczujesiętaksamojakjapodczasspotkaniazHomoerectusem.

Podsuwałam mu pod nos mało apetyczny deser – gęstą papkę z ryżu i konfitury. Nawet nie

spojrzał.

–Niestety,innymrazem.Przyrzekam,żebędziemyspotykaćsięczęściej–rzuciłnaodchodnym,

samwtoniewierząc.

Wyszedł,nieoglądającsięzasiebie.Biegłpodwastopnie,byleszybciej,żebysiętylkoodemnie

uwolnić. Może też nie śmiał mi powiedzieć, że to koniec? Nareszcie mogłam wypuścić powietrze

z brzucha i rozluźnić napięte mięśnie. Zebrałam resztki jedzenia – wystarczy na jutrzejszy obiad –

oceniałamniewielkąkupkęrozgotowanegomakaronu.

„To nie jest normalna sytuacja” – znowu zdałam sobie sprawę, że zabiegam o spotkania

zMatthiasem,bochcęsobieudowodnić,żenadajęsiędostałegozwiązku,żeniejestembeznadziejna.

Cociekawsze,wcaleniechodziłomioto,żebybyćszczęśliwą,leczoto,żebyinnimyśleli,żejestem

background image

szczęśliwa.Nasiłęstwarzałamobrazswojejosoby,sposobużycia,którypasowałdoogólnegopojęcia

oszczęściu.Chciałam,żebytakmnieinniwidzieli.Nieodważyłamsiębyćszczęśliwąposwojemu.

Znowu dał o sobie znać odwieczny archetyp szczęśliwej żony i matki, zakorzeniony w mojej

świadomości,trudnydowyrwania.Chciałambyćpostrzeganajakoszczęśliwakobieta,więcmusiałam

miećprzyjaciela,wyjśćzamąż,założyćrodzinę.Niewiem,czynaprawdętegopragnęłam.Czymbył

mójstrachprzedsamotnością?Czyfaktyczniebałamsięzostaćsama,toznaczybezoparciaipomocy

partnera,czybałamsię,żewszyscybędąmnieuważalizasamotną,którejniktniechce?

Rano postanowiłam zrobić coś niezwykłego, przerwać rutynę. Chciałam, żeby coś się działo, bo

przecieżmiałamzacząćnoweżycie.Chociażjedendzieńniepowtarzaćtychsamychczynności,tych

samych sytuacji, znanych, do przewidzenia, dręczących mnie nudą. Kolejna pora roku, czyjeś

urodziny i czyjaś śmierć, po nocy dzień, koniec to początek, zamknięty krąg, urobor, wąż zjadający

swójogon.

Przeżułam dwie bułki na śniadanie i nie przychodziło mi do głowy nic, co chociaż na krótko

przerwałoby monotonię dnia. Położyłam się na sofie i podniosłam rękę, żeby zapalić stojącą lampę.

Zastygłamwbezruchu.Tobyłocośnowego–trzymaćrękęwgórzeprzezcałydzień!Jeszczetegonie

robiłam, bo i po co. W pozycji leżącej podniesiona pionowo ręka nie przeszkadzała, przeciwnie –

szybko o niej zapominałam. Mogłam skoncentrować się na czymś innym, powiedzmy na

rozważaniach o prawach Newtona albo o białych karłach, którymi zajęłam się ze względu na

Matthiasa – zapalonego astrofizyka hobbisty. Chciałam zaimponować mu wiedzą, oczytaniem,

otworzyć przed nami możliwości dzielenia pasji, jego pasji. Doskonale myślało się o fizyce,

oastronomiizpodniesionąręką,zapomnianą,jakbynieobecną.Niestety,kiedywstałamzłóżka,ręka

ciążyła niemiłosiernie, a poza tym sama nie wiedziałam, czy trzymanie ręki w górze rzeczywiście

przerywa codzienną rutynę. Wytrzymałam tylko godzinę, a do wieczora siedziałam samotnie

w mieszkaniu i obserwowałam wędrujące po parkiecie smugi światła. Odmierzały czas jak zegar

słoneczny.

Odwołałampracę,wymawiającsięprzeziębieniem,izostałamwdomu.Robiłamtocorazczęściej,

bo Tadeusz wypłacił mi należne sto tysięcy szylingów. Nie lubiłam ciszy pokoju. Nie wyrażała

niczego i nie czuło się energii, jaką posiada nawet próżnia. Tęskniłam do ciszy białego ogrodu,

dostojnej,ukrytejwzamiecipłatkówściganychprzezwiatr.Ciszaprzystrojonawbielwydawałasię

wyraźniejsza, bogatsza, senna jak letnie popołudnie, brzmiała perfekcyjnie i kompletnie. Nie

słyszałamwniejzawieruszonychdźwiękównabrzmiałejczerwienilubszumubłękitu.Nawetliściasta

zieleń zachowywała się cicho, jakby jej nie było. Godzinami siedziałam wtulona w wiszące jak

winogrona kiście bzu, których zapach mącił zmysły, i patrzyłam na ogród stworzony z bieli,

niepowtarzalny,jakbyzasadziłgosamRafael.

Wyszłamnakorytarzibezspecjalnegocelustanęłamprzeddrzwiami,zupełniejakDragica,która

też stała przy schodach i paliła papierosa. Na ciemne sutki co chwilę opadał popiół, ale chyba nie

background image

czułaszczypaniamaleńkichdrobinekżaruiuśmiechnęłasięcałkiemprzytomnie.PochwiliZosieńka

weszła po schodach, taszcząc szarą teczkę z dokumentami, kartonik z chińskim daniem na wynos

i gazety zwinięte w plik. Pewnie znowu przegrała bitwę z biurokracją, ale wojna jeszcze

niezakończona,możetylkojednazbitew,wkrótceznowubędzieszturmowaćzamek-ratusz.Pokiwała

mirękąiweszładoswojejnory.Zazdrościłamjejwytrwałości,trzymaniakursu,konsekwencjiwtym,

co robi, nawet jeżeli było to niedorzeczne. Tylko mnie brakowało inspiracji do nowego życia, które

sobieobiecałam,wolnegożycia.

Myśli biegły wciąż do Ani przerzucającej sterty gazet w poszukiwaniu nazwiska zmarłej

dziewczynki. Asystowałam jej w myślach, popędzając niecierpliwie, jakby od tego zależało moje

życie albo tylko szczęście. Nie umiałam przewidzieć, ile potrwają poszukiwania. Dręczyła mnie

niecierpliwość,niegasnącawieczoremwrazzświatłem.Nieprzespananocpodsunęłamitymczasowe

rozwiązanie, rodzaj autoterapii, wizualizm, zresztą wszystko jedno, jak to nazwać – chciałam

powrócić do chwili, kiedy zmarła dziewczynka, wyobrazić sobie jej pogrzeb, przeżyć wszystko

jeszczeraz,terazjakoosobadorosła.Terapięprzeprowadziłamrano,zanimwyszłamdopracy,zanim

opuściłamnieodwaga.Słonecznyciepłydzieńzapowiadałsięzwyczajnie,aleniedlamnie,nareszcie

jedendzieńniepodobnydoinnych.Ubranawskromnączarnągarsonkę,pojechałamdoniewielkiego

prywatnegozakładupogrzebowegowdziesiątejdzielnicy.Domstałtrochęnauboczu,zjednejstrony

oszklony,zprzepięknymsalonempełnymkwiatów.

Młody człowiek uśmiechnął się do mnie i pełnym dyskrecji głosem zaofiarował swoje usługi.

Myślał, że ktoś mi umarł i przyszłam zamówić trumnę, więc należy mi się parę współczujących

spojrzeń,niejakowramachserwisu.

–Czymogłabymnachwilępołożyćsiędotrumny?–zapytałam.

Facetmilczał.Patrzyłwystraszonymwzrokiemgdzieśnisko,wpodłogęalbonamojenogi,

–Oczywiście,zdejmębuty–dodałam.

Byłamgotowadoucieczki,gdybychciałzadzwonićpopolicjęalbowysłaćmniedoczubków.Po

chwiliopanowałsię,anajegozbytpełnychustachmogłamnawetdostrzeccośwrodzajuuśmieszku.

–Dlaczegochcepanitozrobić?–zapytałjużzupełnierzeczowoispokojnie.

–Zajmujęsiępsychologią.Badammyśliireakcjewniecodziennychwarunkach.

Wybrałam słowo „zajmuję się”, ponieważ było niezobowiązujące, nie oznaczało konkretnego

miejscapracy,studiów,badańnaukowych.Zajmowaćmożesiękażdy.

Pochwilizzapleczawyszedłstarszyczłowiekispojrzałnamłodegopytająco.

–Tapanichcenachwilęwejśćdotrumny.Nowiesz,takiebadaniapsychologiczne.

Starszy odwrócił się, łysa głowa poczerwieniała. Z trudem powstrzymywał śmiech, dusił się,

gulgotał, ale patrzył na mnie poważnie, ponieważ jako właściciel zakładu pogrzebowego nie mógł

sobiepozwolićnaśmiech,itowmiejscupracy.

–Proszęzamną–powiedział,pochrząkującjakdzikaświnia,ipoprowadziłmniedoniewielkiej

background image

salki,gdziestałytrumnyróżnegorodzajuiwielkości,ciemne,jasne,białe,niemowlęce.

–Proszęwybierać–uprzejmymgestemzachęciłmniedooglądnięciatrumien.

Niewiem,wjakiejchciałabymbyćpochowana,więcdługokrążyłammiedzyrzędami,ażwkońcu

zdecydowałamsięnaeleganckimodelzciemnegodrewnazezłoceniami.

–Ta–wskazałam.

Odsunąłwieko.Zdjęłambuty,żebyniepobrudzićśnieżnobiałegomateriału,którymbyławyłożona

trumna.Zamknąłwieko.Próbowałamuzmysłowićsobiesenspowiedzenia,żezamknęłosięwiekood

trumny. Odgłos zamykania rzeczywiście nie był przyjemny. Wewnątrz panowała cisza, jakby

zewnętrzny świat nie istniał. Nie wiedziałam, czy właściciel zakładu pogrzebowego jeszcze stał nad

trumną, czy może wyszedł do drugiego pomieszczenia. Moje odczucia były raczej przyjemne, poza

tym,żebyłostrasznieduszno,townętrzetrumnyokreśliłabymjakoprzytulne.

Ułożyłamsięwpozycjifaraonaibrakowałotylkomałejpoduszeczkipodgłową,abyłobycałkiem

wygodnie. Ciekawe, na ile wystarczyłoby powietrza? Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie drogę,

zamglony deszczowy krajobraz, martwe ciało dziewczynki obok rowu wypełnionego jesiennym

bogactwemliści.Potembiałyatłastrumnyidziewczynkęzespokojną,jakbyuśpionątwarzą.Pewnie

ubranojąnabiałowkoronkowecacko,możemawianekwewłosach.Tak,wianekświetniepasowałby

do tej sytuacji, najlepiej ze sztucznych stokrotek. Trumnę postawiono pewnie na stole w pokoju

stołowym, taki był kiedyś zwyczaj. Dookoła porozstawiano świece, ozdobiono stół liliami

ośnieżnobiałychkielichach,dokładnieczułamichdelikatnyzapach.Przeztrzydnizawszektośprzy

niej czuwał, zmawiał modlitwę, szeptał „Wieczne odpoczywanie...”. Potem opłakiwano ją,

szczególnie każdej jesieni, kiedy liście leżały po obu stronach drogi, jak natrętne, niechciane

wspomnienie.

Jakwyglądałobyjejżycie?Dlaczegoniezmusiłamojca,żebyjejpomógł?Miałamtylkotrzylata,

trzylatabezdoświadczenia,wypełnionetylkozabawą,nieumiałamgoprzekonać,byłambezsilna.Już

wtedynarodziłasięmojabezsilność,niemoc.Jakwyglądałobymojeżycie?Gdybyniewypadek,może

byłabym pewną siebie, wesołą kobietą, bo gdzieś głęboko we mnie tkwił rdzeń utkany z humoru,

śmiechuiradościżycia,niestety,pokrytyzbytgrubąwarstwąsmutku.

Nagle podłoga trumny zaczęła mi uwierać, a moje uwięzione ciało żądało zmiany pozycji.

Przekręciłam się lekko w lewą stronę. Było mi niewygodnie, nie mogłam już wrócić myślami do

dziewczynki,nieczułamjejśmierci,takjakbyżyła.Musiałamwyjść,zaczęłamsiędusić,niezbraku

powietrza, tylko ze strachu. Szarpnęłam wieko. Nie puściło. Uderzyłam pięścią o delikatne drzewo,

potemjeszczekilkarazy,wpanice,niekontrolowanymiruchamiręki.Wiekospadłozłoskotem.Nad

sobązobaczyłamtwarzwłaścicielazakładu,nabiegłączerwienią,tymrazemnieodśmiechu.

–Copanirobi?Zmarnujepanitowar!–huczał.

Odrzucone wieko leżało obok. Szybko podniósł je, jakby nic nie ważyło, i oparł o trumnę. Na

wiekuwidniałyrysypowstałewskutekupadku–dwiepręginaciemnejpoliturze.Zadrapałamwieko,

background image

takjakkiedyśpolituręnafortepianieEgona.Przeprosiłamzawstydzona,żedopadłmniestrachwtak

niezwykłej sytuacji. Właściciel stał naburmuszony. Coś rozważał, obmacywał zadrapanie i w końcu

powiedział,żemuszęzapłacić.

„Właściwiedlaczegonie?”–pomyślałam.–„Prędzejczypóźniejmisięprzyda,jestnajładniejsza,

taka,jakąchciałabymmieć.Przynajmniejsamamogęzadecydować,wczymbędęleżećpośmierci”.

– Kupię trumnę, tylko prosiłabym o rozłożenie sumy na raty. Wie pan, nie mam pieniędzy –

zaczęłam.

Właścicielzakładupopatrzyłzdziwiony.

–Zapłacipanitylkozarestaurację,oczywiścieniezacałątrumnę!–roześmiałsię.

–Nie,mówiępoważnie.Przecieżkiedyśitaktrzebakupićdlamnietrumnę.

–Zapięćdziesiątlatalboiwięcejbędąjużinnemodele–przekonywałmnie.Chybamyślał,żenie

jestemcałkiemzdrowanaumyśle.–Pozatymgdziepanijąwstawi?

„Dlaczego nie chce mi sprzedać tej cholernej trumny? Co mu szkodzi?”. Trumna miała być

symbolem, jeszcze nie wiedziałam czego, ale z pewnością czegoś ważnego. Gdyby stała w pokoju,

musiałabym zapanować nad strachem, zwłaszcza w nocy. Ciągle wydawałoby mi się, że zaraz ktoś

zniejwylezie,naprzykładopółnocy.Musiałabymjąokadzić,taknawszelkiwypadek.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział16

Nie wiem, kiedy w moim życiu pojawił się Walter, mój nowy wódz. Wspaniały, bo wymyślony,

więc bez skazy. Mogłam pozwolić sobie na ideał, nadać mu takie cechy, jakie ceniłam. Kiedy go

stworzyłam, poddawał się mojej woli, stał się moim marzeniem i wiodłam z nim szczęśliwe, choć

tylkomentalneżycie.Mogłamwybraćdowolnemiejscenaplanecieidowolnyczas,wszystkozależało

tylkoodemnie.Mojąwymyślonąegzystencjębudowałampowoliizdokładnością–drewnianydom

na podmurówce, łąka za domem, taka sama jak w Jagniątkowie, biały ogród. Myślałam często

o Walterze, niechętnie wracałam do świata rzeczywistego, do kłopotów i beznadziejnej egzystencji,

dlatego im więcej piętrzyło się przede mną kłopotów, tym częściej i na dłużej opuszczałam

rzeczywistość i przenosiłam się do Waltera. Marzyłam o nim w metrze, w moim fotelu, podczas

uwalniania pokoju z psich kłaków, nawet spotykając się z Matthiasem, zawsze ich porównywałam.

Walter patrzył na mnie spokojnie, łagodnie, wyrozumiały, nigdy nie kiwał głową ze

zniecierpliwieniem,niewywracałoczyma,niecmokał,niezłorzeczył.Prowadziłamznimrozmowy,

długiedyskusjeizawszewiedziałam,coodpowie.Dokładnietak,jaksobieżyczyłam,bobyłczęścią

mnie.

Po rozwodzie nadal nie mogłam zdobyć pozwolenia na pracę, a ponieważ nie zatroszczyłam się

o to wcześniej, nadal pracowałam na czarno. Co trzy miesiące jeździłam na Słowację, żeby przybić

pieczątkę,poczymmogłamodetchnąć.

Wieczorem w moim fotelu rozważałam wszystkie możliwe sposoby zdobycia pozwolenia na

pracę,jednaknajprostszymrozwiązaniemwydawałmisięślubzMatthiasem,któryjakdotądjeszcze

się na mnie nie skusił. Nie pragnęłam tego małżeństwa z całego serca, a jednak chciałam wyjść za

mąż – bynajmniej nie ze względu na wizę czy obywatelstwo. Chciałam imponować, pokazać, że

jestem kochana, ceniona, wartościowa. Tylko komu chciałam to uzmysłowić? Z przerażeniem

doszłam do wniosku, że odbiorcą tej radosnej nowiny miałby być Tadeusz. Przede wszystkim on,

a w następnej kolejności Basieńka, która też we mnie nie wierzyła. Rozstanie z mężem było tylko

wsensieprzestrzennym,bomójorganizmnadaljeszczeniewyplułTadeuszowejtrucizny,któranadal

zaśmiecała moja duszę. Jak udowodnić Tadeuszowi, że się co do mnie pomylił, nie docenił mojej

osoby,moichniewątpliwychzalet,schowanychpodpowierzchniązwyczajności?

Bałam się jednak negatywnej odpowiedzi Matthiasa lub każdej innej pokrętnej formy negacji,

która wywołałaby u mnie wielotygodniową fazę użalania się nad sobą. Nie wiedziałam, czy warto.

Jednakczasnaglił,więcpostanowiłamwybadaćsytuacjęinicjujączwyczajnąrozmowęomałżeństwie,

bez konkretów, bardzo ogólnikową. Potem coraz bardziej przypierałam go do muru, wyciskałam

zeznania. Pytania stawały się coraz bardziej rzeczowe, a Matthias wykręcał spastycznie górne

kończyny, uciekał oczyma na boki jak kameleon, aby w końcu zdeklarować się jako przeciwnik

background image

zawieraniazwiązkówmałżeńskich.Doskonaleczuł,doczegozmierzam.Poczerwieniałigorączkowo

szukałwyjściazniezręcznejsytuacji.Niezamierzałammupomóc,niechsiępomęczy.

– Wiesz, jak poznałem moją żonę – zaczął zwierzenia – była jeszcze bardzo młodą dziewczyną

zniewielkiegomiasteczkawokolicyGrazu.Wszystkiegomusiałemjąnauczyć,niczegoniewyniosła

z domu, nie miała nawet matury. To ja skłoniłem ją do uzupełnienia wykształcenia. Pomogłem jej

zrobićszkołę,znaleźćpracę,nauczyłemjąubieraćsię,czesać,malować...–zawiesiłgłos,czekałna

pochwałęzmojejstrony.Napróżno.

–AkiedybyłeśjużgotowyzeswojąpracąPigmaliona,zostawiłacię!Toprzykre–powiedziałam

złośliwie.

–Niktmnienieopuścił–oburzyłsię.–Postanowiliśmysięrozstać.Rozumieszteraz,dlaczegonie

mamochotyzaczynaćwszystkiegoodpoczątku,pomijającjużsprawyfinansoweiodpowiedzialność

zanowąrodzinę.Nieczujęsięjużnasiłach.

–Wemnieniemusiałbyśtakinwestować–powiedziałamzprzekąsem.–Maturęjużmam,nawet

studia.

Popatrzyłnamniezeźleskrywanympolitowaniem.

–Twojamatura,studiazPolskinaniewieleprzydadząsięwtymkraju,nieznajdzieszpracy.

Trafiłwsedno.Musiałambardzosiękontrolować,żebyniedaćmukopa,takiegozrozmachu,bez

metafizyki,poktórymdalszarozmowaniebyłabymożliwa.

– Zapraszam cię na kolację – powiedział. Miał być to rodzaj rekompensaty za to, że nigdy nie

znajdę pracy w tym kraju, a on wcale nie myśli o nowym małżeństwie. Najwyżej może mi załatwić

fikcyjnegomęża,couprościłobymojestosunkiadministracyjnoprawnezwładzamiaustriackimi.

Podziękowałamzakolacjęifikcyjnegomęża.Kontrolowałambrzmienieswegogłosu,gesty,żeby

zataić przed nim złość, żałość, urażoną ambicję. Wyszedł, całkiem zadowolony z tego, że nie

spędziliśmytegowieczoruwedwoje,rześki,jakbysięotrząsnąłzkoszmaru.Zanurzyłamsięwfotelu,

spojrzałam z niechęcią na brudne szklanki po soku pomarańczowym, stuprocentowym, za który

zapłaciłam aż dziesięć szylingów. Nagle zrobiło mi się szkoda wszystkich witamin, sztucznych

i prawdziwych, które Matthias wlał sobie do gardła, zostawiając mi najwyżej pół szklanki tego

drogocennego płynu, szkoda wielogodzinnego ślęczenia nad białymi, brązowymi, czerwonymi

karłami, czarnymi dziurami, ciemną energią, tudzież ciemną materią, nie wspominając już

oantymaterii.

Znowu ogarnęła mnie niechęć do jakiejkolwiek czynności, wcześniejsza chęć działania ostygła,

apotemwywietrzała,pozostawiającsmutek.Strach,niezrozumiały,silny,zaborczy,zacząłznanąmi

wędrówkęzgłębinżołądka.Wiedziałam,żeteraznadługoprzetrzymamniewswoichobjęciach,nie

pozwoli mi zebrać myśli, zmusi do siedzenia w fotelu. Sięgnęłam po kanapkę. Żułam wytrwale,

rozdrabniającchlebnanajdrobniejszekęsy,jakbymchciaławrazznimpołknąćczas,pozbyćsięgo,

rozetrzeć na miazgę zębami. Widziałam przed oczyma przesuwające się, płynące w powietrzu,

background image

nakładającesięnasiebieobrazyzwierząt,jakbybyłyprojekcjązrzutnika,towarzyszyłytemudziwne

głosy, nieludzkie, przeraźliwe, wydobywające się z głębin. Zobaczyłam sylwetkę zwierzęcia,

skulonego,wychudzonegokundlazprzerażonymioczyma.Piescierpiał,wiłsięzbólu,cofałsięprzed

rękąznożem,którazadawałaciosy.Brązowasierśćwczerwoneplamy,żałosnewycie.

Wyplułam kanapkę. Bałam się, poczułam skurcz w żołądku, silny odruch wymiotny, potem

zobaczyłam kolejny obraz. Gdzieś na północ od trzydziestego ósmego równoleżnika brudna,

zakrwawiona kobieta zjadała swe nowonarodzone dziecko z głodu. Obrazy zmatowiały, nie mogłam

odróżnić szczegółów, potem zniknęły, a głosy ucichły. Zagrożenie przychodziło z góry jak chmura,

która powoli mnie przykrywała. Dusiłam się, w pokoju brakowało powietrza. Chmura strachu była

wszędzie,sączyłasiępowolipociemnychkorytarzachkamienicy.Musiałamuciec.Dokogo?Pozostał

tylkoWalter,aleniewiedziałam,czyrozmowaznimzdołamnieuspokoić.

NagleusłyszałamczłapanieDragicynakorytarzu,potemłomot,jakbyupadłjakiśdużyprzedmiot.

Otworzyłamdrzwi.NaschodachstałaDragicazpokerowątwarząipapierosemwbladychustach,ana

półpiętrzeleżałpogruchotanytelewizor.

–Muża–wskazałanatelewizor.

–Niemożesztegozostawićnaklatceschodowej!Musimygozanieśćdośmietnika.

Chybaniezrozumiała.Nadalstałanieruchomo,bladaizgarbiona.

–Dziecipowinnysięniązająć–mruczałampodnosem,targającnadółsporytelewizoralboto,co

po nim zostało. „Co będzie, jak Dragica zacznie wyrzucać z mieszkania wszystkie rzeczy? Może to

takiesymbolicznerozstaniezmężem?Możedopieroterazuświadomiłasobie,żeodszedł?”.

Rano zbudził mnie telefon. Brat Elizabeth przedstawił się formalnie, sztywno, jakbyśmy się nie

znali. Od czasu pogrzebu nie miałam z nim kontaktu. „Czego chce?”. Poprosił mnie o spotkanie,

podobno w ważnej sprawie. Bałam się rozmowy o Elizabeth, widoku schodów prowadzących do jej

pokoju,jabłoniprzeddomem.

–Tylkonachwileczkę–wyczułniechęćwmoimgłosie.–Nieprzeztelefon,rozumiepani.

Nie bardzo rozumiałam, ale zgodziłam się, ponieważ zawsze czułam do niego coś w rodzaju

przywiązania, może wdzięczność, w końcu był moim pierwszym pracodawcą. Wyszłam z domu

pośpiesznie,głuszącstrachprzedpowrotemdomiejscaumierania,dostaregodomuzzapachemziół

i nieuchwytną atmosferą rozrzewnienia. Mój niepokój narastał w miarę zbliżania się do domu

Elizabeth. Kosmatek czekał przy bramie, w jego czarnych włosach skupiły się promienie słoneczne,

tworzącaureolę.Zaprosiłmniedośrodka.Nastolikuleżaładużakopertabezadresu.Wyciągnąłzniej

jakiśpapier,któryokazałsiętestamentemElizabeth.Nierozumiałam,dlaczegomniezaprosiłijaka

mabyćwtymmojarola.

–Niechpaniczyta–ponaglał.

Niewiedziałam,czypotrafię,językurzędowy...Wzięłamkartkędoręki.Przedoczymaroiłosięod

zakrętasów, różnych paragrafów. Nagle zrozumiałam. Zobaczyłam swoje imię i kwotę stu tysięcy

background image

szylingów!Toniemożliwe.Spociłamsięiszybkowmyślachdodałamjądosumy,jakąwypłaciłmi

Tadeusz.

–Niemogęprzyjąć,przecieżmiałarodzinę,przyjaciół.

–Myślę,żechciałapanipomócpodjąćdecyzję...

„Jakądecyzję?”–myślałamwpopłochu.–„Czegoodemnieoczekiwała?”.

–Proszęprzyjąćpieniądze!Elizabethwiedziała,corobi.

Nastałacisza,dośćniezręczna.Niewiedziałam,cozrobićzrękoma,przeszkadzałymi.

–Możepomócpanizałatwićpracę,wizę?–powiedziałtotakpoprostu,jakbychodziłoopomoc

w kupnie biletu tramwajowego. Nareszcie usłyszałam to, na co tak długo czekałam. Słowa te

zwiastowały normalne życie, wystarczającą ilość jedzenia, raz w miesiącu bilet do kina, może od

czasudoczasupizzerialubciastkowkawiarni.Marzenie.

– Wracam do Polski – powiedziałam nagle, bez przemyślenia i wystraszyłam się swoich słów.

Kosmatekspojrzałnamniezuśmiechem,jakbyniczegoinnegonieoczekiwał.

– Myślałam, że nigdy pani tego nie powie, co już dawno gdzieś głęboko w podświadomości

zostałopostanowione.Naprawdęniemogłabypanipodjąćlepszejdecyzji!

Zdziwiłamsię.Rzeczywiście,terazwydałomisięsłuszne,żechcęopuścićWiedeń.Możewtedy

Tadeuszstracinademnąwładzę.Marzyłamochwili,kiedymojemyśliwyzwoląsięodniego,popłyną

swobodnie,kiedyniepostawięimżadnejzapory.

–Szukałamszczęścia,właściwiegoniłamjeiniedogoniłam–tobyłamojapierwsza,nieudolna

próbazwierzeń.

–Zeszczęściemtojakztymkocimogonem–powiedziałzuśmiechem.

–Zogonem?

– Mały kot usiłował złapać swój ogon, kręcił się w kółko, ale ogon uciekał. Kiedy już mu się

wydawało,żegodopadł,ogonwymykałmusięzłap.Pewnegorazuzauważył,żekiedynieusiłujego

złapać, ogon wcale nie ucieka. Odtąd szedł zawsze spokojny, bo wiedział, że ogon będzie za nim

podążał.

Uśmiechnęłam się. Nigdy nie podejrzewałabym Kosmatka o takie mądrości. Gorzej, gdy to

nieszczęściepodążazaczłowiekiemjakogonzakotem.

Wróciłamdodomuiusiadłamwfotelu.Myślałam,araczejtorturowałamsięmyślami.Powinnam

rzeczywiściewrócićdoPolski.Odczegośmusiałabymzacząć,nikogotamnieznam.Nieważne,będę

siedzieć w białym ogrodzie, leżeć na łące, pieniądze zainwestuję, będę godzinami leżeć na łące,

myślećoWalterze.Nie...Niedamsobierady!Niktzamnąniestoi,niepomaga,donikogonienależę.

Gdybympracowała,należałabymdogrupypracownikówjakiegośzakładu,miałabymszefa,kogoś,kto

kierowałbymną.Terazjestemwolna,nieszczęśliwiewolna,pomimoWaltera.Jeszczeniebyłmitak

bliski,nieopanowałmoichmyślidokońca...

Nagle zobaczyłam przed sobą oczy, znajome, cierpliwe, nieruchomo we mnie wpatrzone. Oczy

background image

wydobytezewspomnień,należącedotwarzystaruszki,którąspotkałamnałące.Poczułam,jakkrew

uderzamidogłowy.Tasamatwarzotwardychrysach,kanciastasylwetka,trochęjużprzygarbiona,

jednak znajoma... Kobieta z koszem. Tam, na łące! Dlaczego od razu na to nie wpadłam? Leśna

Kobietawróciła.Dlaczego?Znowupoczułam,jakjestdlamnieważna.Naglezdałamsobiesprawę,że

samotna, opuszczona i wzgardzona była projekcją moich lęków i kompleksów. Bałam się dokładnie

takiej sytuacji, w jakiej była Leśna Kobieta. Przy niej mogłam udawać szczęśliwą, wolną, kochaną,

wysoko cenioną i zintegrowaną społecznie, dlatego do niej przylgnęłam. Nieświadomie badałam jej

reakcje na odrzucenie przez innych ludzi, na samotność, tak jakbym chciała się od niej czegoś

nauczyć,czegoś,comisięwprzyszłościprzyda.NajchętniejodrazupojechałabymdoPolski,żebyją

odszukać,przytulićiprzyrzecjej,żewięcejsięnierozstaniemy.Znowuzbieraćzniąjabłkawsadzie

i wgryźć się zębami w chrupiącą skórkę chleba. Jednocześnie nie mogłam opuścić Matthiasa,

o którego przychylność nadal walczyłam, dawno już zapomniawszy, dlaczego to robię. Liczyła się

tylkowalka,samfakt,żecośsięzmienia,żepodejmujęjakieśpróby,którewistocieniemiałysensu.

Zawładnęłamnąhiperaktywnafaza,wyciskającapotnaplecachipodpachami.

Dałam Wiedniowi i Matthiasowi jeszcze jedną szansę, wyjazd do Polski odłożyłam na potem.

Dając komuś szansę, myślałam z rozrzewnieniem o swoim miłosierdziu, którego jednak nikt nie

potrzebował i nie doceniał. Podjęłam ostatnią próbę i skoro nie mogłam zmienić Matthiasa,

postanowiłam zmienić siebie. Zmiana powinna być widoczna, wymierna, taka, że każdy od razu ją

rozpozna, a przede wszystkim Matthias. Myślałam o studiowaniu astrofizyki lub zmianie fryzury

inowymstylingu.

Długoniewiedziałam,czypowinnamskoncentrowaćsięnadoskonaleniuwdziękówciała,czyteż

na kształceniu umysłu, stojącego od lat ugorem. Mogłam rozwinąć tylko jeden z tych aspektów

nowego życia, bo z chwilą, kiedy wkładałam do głowy nowe informacje, moje ciało wiotczało, cera

stawałasięziemista,mojanieatrakcyjnośćrosławraznowonabytąwiedzą.Garbiłamsię,dostawałam

pryszczy na nosie, a cała sylwetka przybierała kształt walca. Zauważyłam jednak, że w czasie

pryszczatych i garbatych faz zainteresowanie mną Matthiasa słabło, pomimo rozmów o wybuchu

supernowej typu Ia, zarzuciłam więc autodydaktykę na rzecz lepszego wyglądu. Niech szlag trafi

astrofizykę! Smarowałam się kremami, pudrowałam, depilowałam, wcierałam różne paskudztwa

z witaminami i mikroelementami i czekałam na rezultat, który mimo wysiłków pozostawał mierny.

Ciągle spoglądałam w lustro, jakbym spodziewała się cudu w postaci jędrnych policzków

i olśniewającej cery. Mój podbródek zupełnie stracił ostre kontury, sflaczał i powoli tworzyło się

indyczewole,jakustarychludzi,kołyszącesięprzykażdymruchugłowy.

ZotchłanirozpaczynadstraconąjędrnościąwyrwałymniekrzykiDragicy,histeryczneibłagalne

wołanieopomoc.Rzuciłamlustroiwybiegłamnakorytarz,poktórymjakoszalałabiegałaDragica,

nie mogąc się zdecydować na jakiś kierunek. Syn z żoną wynosili rzeczy z jej mieszkania i chyba

nareszcie postanowili zabrać ją do siebie. Broniła zaciekle marnych resztek jej mienia,

background image

bezwartościowychsprzętów,zniszczonychmebliisfatygowanychsukienek.

–Hoczudomuża!–krzyczała.–Nepujdu.

Jednak nadal czekała na męża i nie zamierzała odejść ze swego posterunku, karmiona nadzieją

jego powrotu, nawet jeżeli czekanie miałoby potrwać małą wieczność. Syn zaprowadził ją do

samochodu,upychającnatylnymsiedzeniujaktobół.Synowapakowaładotorbyresztęrzeczy.

–Taksięcieszę,żenareszciektośsięniązaopiekuje–powiedziałamdomłodejkobiety.

Podniosłagłowęznadwypchanejtorby.

–Jużtamsięniązajmą–powiedziałabeznamiętnie.

–Gdzie?

–No,wtymzakładzie.Jaktosięnazywa?!Steinhof!

Odwróciłasię,wręczyłamikluczodmieszkania.

–Proszęoddaćwłaścicielce.

Zbiegła po schodach, odbijając kolanami torbę jak dziewczynka piłkę w siatce. „Steinhof, stacja

końcowa” – pomyślałam. – „Może będzie jej lepiej wśród takich samych jak ona... Nie będzie się

niczymwyróżniać,aotoprzecieżchodzi”.

Minęły jednostajne, nudne miesiące, a moje kosmetyczno-naukowe wysiłki nie zrobiły na

Matthiasiewiększegowrażenia.Czułam,żezbliżasięczasostatecznejrozmowy,rozwianiawszelkich

nadziei, pozbycia się naiwnych marzeń. Podczas weekendu postanowiłam wrócić do tematu

małżeństwa, który zagaiłam kilka miesięcy wcześniej. Od początku przewidziałam przebieg tej

rozmowy, chciałam tylko pomóc sobie w podjęciu decyzji. Właściwie szukałam konfrontacji,

potwierdzenia przypuszczeń, bo znałam odpowiedź, zawsze te samą, pomimo upływu lat i moich

wysiłków. Nie patrzyłam mu w oczy, żeby nie zobaczył w nich rozczarowania. Wstydziłam się

pokazywania smutku i rozczarowania, nawet okazywanie radości przychodziło mi z trudem.

Prowokowałam wypowiedź, której tak naprawdę nie chciałam usłyszeć. Często robiłam coś wbrew

swojejwoli,jakbymojapodświadomośćdawnojużobrałakonkretnykurs,oczymniewiedziałam.

–Przecieżjużotymrozmawialiśmy!–jęknął.–Trudnoprzewidzieć,coprzyniesieprzyszłość.

Zaserwował mi odpowiedź niewprowadzającą niczego nowego, ogólnikową, ostrożną, odpowiedź

niebędącąodpowiedzią.

–Pewniezadziesięćlattwojadecyzjabyłabytakasama,nicbysięniemieniło.Mamrację?

Czułam jego zażenowanie. Szukał w myślach odpowiedzi, która by mnie nie zraniła. Ubzdurał

sobie,żedocenięwnimdżentelmena.Niemiałamdoniegożaluzato,żemnieniekochał,przecież

teżgoniekochałam.Chciałamtylkoprzystosowaćsiędospołeczeństwa,wyjśćzamąż,niedlatego,że

chcę, lecz dlatego, że tak trzeba. Tak mnie nauczono. Nigdy nie miałam dystansu do tego, co

kładziono mi do głowy. Mówiono mi: „Komunizm jest najlepszym, idealnym ustrojem”.

„Oczywiście” – potakiwałam i przyjmowałam bez zastrzeżeń. „Kobieta musi wyjść za mąż!”.

„Naturalnie!” – przyjmowałam następną prawdę objawioną. „Trzeba się podporządkować. Pokorne

background image

cielędwiekrowyssie”–mówiłababcia,kiwającwskazującympalcem,więcpodporządkowałamsię

komu trzeba. „Związek Radziecki jest naszym najlepszym przyjacielem, pomaga nam i opiekuje się

nami!”.„Zpewnością”–myślałam.–„Skorotakmówią,nawetwtelewizji...”.

Niemiałamduszybadacza,byłambezkrytyczna.Jeżeliwszyscytakmówią,toznaczy,żejestto

prawda. Dlatego panicznie bałam się określenia „wszyscy”, którym szafował Tadeusz.

Skoncentrowałam się na życiu według podanych wzorców, powoli zatracając własne wyobrażenie

oszczęściu.Brakowałomiwnikliwości,spojrzeniazdystansem.Byłamświadomaswoichbłędów,ale

nieumiałamtegozmienić.

–Czynielepiejbyłoodrazupostawićsprawęjasnoalbozakończyćto,coniemiałoprzyszłości?–

powiedziałamdowciążmilczącegoMatthiasa.

Pokiwałgłową,zgadzałsięzemną,przynajmniejteraz,porazostatni.Podobnoliczyłnato,żecoś

sięrozwinie.

–Co?Niedałeśmiżadnejszansy.Twojecórkiniewiedząomoimistnieniu.Nigdyniemyślałeś

omniepoważnie.

– Co to znaczy „poważnie”? U was, w Polsce, trzeba się od razu żenić. W Austrii istnieją

wieloletnie związki, nawet z dziećmi i bez papierka. Tu ludzie nie żenią się tak od razu, raczej się

rozwodzą. Przecież możemy się nadal przyjaźnić – zaproponował. – Jak będę mógł, zawsze ci

pomogę,alenieżądajodemnieostatecznychdecyzji.

Wtedy mu powiedziałam, że wyjeżdżam do Polski. Udawał zaskoczonego, a może rzeczywiście

niespodziewałsiętakiegozakończenia.Potemprzybrałsmutnąminę,jednąztakich,kiedycośtrzeba

zaakceptować,botaknakazujezdrowyrozsądek,amimotoserceboli.

–Możeilepiej,możelepiej–mruczałpodnosembezcieniażalu.Zaciskałprzytymwargiikiwał

zpowagągłową,jakbycośrozważał,aleniczegonierozważał.Cieszyłsię.

Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, wspólnie spędzone lata nas nie zbliżyły. Nie byliśmy

nawetprzyjaciółmi.Niewiedział,jakmasięzemnąpożegnać.Pocałowaćmnieczytylkopodaćrękę?

Wypadało mnie przynajmniej przytulić. Zrobił nieznaczny ruch w moim kierunku, ale szybko

wyciągnęłam rękę. Mruknął swoje „powodzenia” i myślał, że załatwił sprawę, pozbył się uciążliwej

przyjaciółki.Wiedziałam,żetokoniec,terazniemiałamjużnicdostracenia.

– Ty cholerny idioto, dawno chciałam z tobą skończyć! – zaczęłam cicho, niemal szeptem,

nieznacznie,takjakbyniedoniego.Niemógłzrozumieć,ocochodzi.Tonacjagłosuniepasowałado

wypowiadanychsłów.Nastawiłuszujakkrólik.

–Mamgdzieściebieitwojegłupiedziewczynki!–natarłamterazcałąsiłągłosu,żebyzrozumiał.

Wrzeszczałamhisterycznie,zamierzałamwykrzyczećwieloletnieupokorzenia.

Patrzyłnamnieprzestraszony,pewnienigdyniewidziałpodobnegozachowania.

– Wynoś się! – wrzasnęłam, napędzana jakimś wewnętrznym motorem. Krzyk wydobywał się

z wnętrza mojego drżącego ciała, brzmiał cienko – jak krzyk jakiegoś ptaka. Podskakiwałam

background image

zuciechy,zachłysnęłamsięwolnością,swobodą!–Niepokazujmisięwięcejnaoczy!

Matthias wymknął się przez szczelinę między moim rozwścieczonym ciałem a ścianą.

Otworzyłamdrzwiszeroko,wciągajączatęchłepowietrzekamienicyjaktaternikpozdobyciuszczytu.

Rozpierała mnie duma i radość. Jak to przyjemnie wszystko stracić, z niczym nie być związanym,

o nic nie zabiegać! Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak piękna może być chwila, kiedy jest już

wszystkojedno.Niewiedziałam,żeutratamożecieszyćbardziejniżzdobycieiposiadanie.Doznałam

błogiego uczucia ulgi, zupełnie jak podczas wycieczki do Budapesztu. Zjadłam za dużo ostrego

gulaszu i w nieznanym mieście rozpaczliwie szukałam toalety. Kiedy wreszcie dopadłam sedesu,

ogarnęłomnieuczuciespełnienia,poczułambłogość.

Wreszcie zmęczona skakaniem i euforią, opadłam na fotel. Przyciągał mnie, miał złą energię.

Popadłamwodrętwieniejakprajaszczurpozapadnięciuzmroku.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział17

Teraz już żadna siła nie trzymała mnie w Wiedniu. Obraziłam się na miasto, kraj, ludzi, którzy

mnienierozumieją,nabrakprzejawówwoliBoga,którysiędonaszdystansował.Spakowałamswoje

rzeczy, wzięłam tylko te najpotrzebniejsze. „Po resztę i tak muszę przyjechać” – pomyślałam.

Poszłam pożegnać się z Basieńką. Na kanapie siedział następca Któsia, a oczy Basieńki mówiły:

„Kawaler, a do tego jaki zaradny!”. Byczysko o grubym karku nabiegłym krwią uśmiechało się

obleśnieipoklepywałoBasieńkępotyłkuwbitymwobcisłelegginsy.

– Powodzenia – szepnęłam fałszywie na pożegnanie, bo wiedziałam, że romans skończy się

fiaskiem.Totylkokwestiaczasu.

Pojechałam do Wrocławia, do Anki. „Wszystko będzie dobrze” – myślałam pełna optymizmu,

który znikał po kilku minutach jak strzepnięty popiół. Męczyła mnie chimeryczność uczuć, nad

którymi nie mogłam zapanować. Ania stanęła w drzwiach – jak dawniej uśmiechnięta zadumanym

uśmiechem, ledwie dostrzegalnym, ukrytym w mroku korytarza. Uśmiechały się tylko usta, oczy

milczały.Wydałamisięmniejsza,drobniejsza,jeszczebardziejnieśmiałaniżkiedyś,lekkomuśnięta

starością. Może tylko sytuacja sprawiła, że rozmawiała ze mną jakby z zażenowaniem, nie mogła

przyzwyczaić się do mojej obecności. Dawna więź gdzieś się podziała, obie czułyśmy skrępowanie.

Przez tyle lat była mi bliska, teraz jednak fizyczna bliskość zniweczyła przynajmniej na początku

dawnązażyłość.Miałaociężałeruchy,spowolnioneinadaljednądłoniąwygładzałaserwetkinastole,

poprawiłakapęnałóżku,fałdkibeżowychfiranek.

– Mam dla ciebie ważną wiadomość – powiedziała uroczyście i bez wstępów, zaraz po

przyniesieniukawy.–Zpewnościąsięucieszysz!Wiem,jaknazywałasiędziewczynka–uśmiechała

się,zczegośzadowolona.

–Świetnie,będziemożnaodnaleźćgrób!

Nareszcie mogłam zamknąć tę historię, dręczącą mnie od trzeciego roku życia. Grób

symbolizowałwyzwolenie,noweżycie,szczęściewolneodpamięci,odrodzenie.

–Niemagrobu.

Przeraziłamsię.Nierozumiałam.

–Dziewczynkaprzeżyła.Leżaławkomiekilkamiesięcy,aleprzeżyła.

„Jak to żyje? Cierpieliśmy tyle lat niepotrzebnie? Ojciec nie musiał odchodzić! Życie byłoby

owieleprostsze,lepsze.Dlaczegoniktznasnawetniewziąłpoduwagętejmożliwości?”.

– Niemożliwe, leżała na liściach nieruchomo, jak martwa. Na czole miała krew – upierałam się

bełkotliwie,jeszczeniemogącuwierzyćwszczęście.

– Przeżyła – powiedziała twardo Ania. – Przekopałam pół archiwum w bibliotece narodowej,

a kuzyn sprawdził na policji. Sprawa odłożona ad acta. Sprawcy nie znaleziono. Adresu jeszcze nie

background image

mam,musisztrochępoczekać,aledasięzałatwić.

Przebiegradościjestnaogółstosunkowogwałtowny,porywający,brakujemurównowagi,radość

wychylasięszaleńczojakamplituda.Mojaskierowanabyładowewnątrz.Zastygławrysachtwarzy,

skryłasiępoddrgającąpowieką.

Ania obserwowała mnie ukradkiem, przestawiając na stole całą kolekcję świeczek różnych

rozmiarówikolorów.Ustawiałajewedługwielkości,apotemwedługkoloru.

–Dlaczegonigdywcześniejotymnierozmawiałyśmy?–zapytaławkońcu.

–Przyrzekłamojcu,żenigdynikomuotymniepowiem.

–Przecieżmiałaśdopierotrzylata!Jakmożnawymagaćczegośtakiegooddziecka?!Dlaczegonie

wysiadłiniepomógłjej?

–Niewiem.Niepamiętam.Cośmusiałosięwydarzyć,żezareagowałtakdziwnie.Amożezawsze

byłtchórzem,atylkopamięćonimzłagodziłaobraz,upiększyłacoś,cowcalenieistniało.

–Dokądterazchceszjechać,corobić?ChybaniechceszzostaćwPolscenastałe?Zpracąciężko,

bezrobocie,ludzieniemająpieniędzy,żebrząnaulicach.Zrobiłsięunaskapitalizm.Niektórzynawet

tęskniązakomuną.LepiejzostańwWiedniu,bopodobnomająznieśćwizydlaPolaków.

–Byćmoże,alepostanowiłamjuż:zostajęwkraju.Terazprzyszedłczasnaprywatnąinicjatywę.

Mamtrochępieniędzyichcęotworzyćcośprywatnego,jeszczeniewiemco,alenaraziezrobięsobie

urlopodpracyitrosk.Jakzdobędzieszadrestejkobiety,towtedyprzyjadęnadłużej.Najpierwjednak

muszędoJagniątkowa,możeudamisięwynająćpokójwleśniczówce.

Zanotowałamadresleśniczówkinaskrawkupapierulistowegowidiotyczneserduszka.Ktopisze

terazlistynatakimpapierze?

Wyszłyśmy przejść się po mieście, którego zapach wydał mi się obcy, obojętny. Nie czułam już

dławiącej radości jak przed laty, fascynacji widokiem starego miasta w senne popołudnie. Stare

kamienice z podcieniami, pomalowane białą farbą, wąskie uliczki, puste i melancholijne jak

u Chirico, i nasze wydłużone cienie na wąskich, szarych chodnikach, odbijających echo stukania

obcasami. Następnego dnia po południu wyjechałam, dziękując Ani za wszystko i oblepiając jej

policzkipocałunkami.

Do Jagniątkowa dotarłam wieczorem. W kuchni paliło się żółte światło. Dziwne, ale światło

z mego dzieciństwa miało dokładnie taką samą moc, było lekko żółte, jakby przyćmione. Weszłam.

Korytarzprowadzącydokuchniwydałmisiędługiiponuryjaktunelpodprzejściempodziemnym.

Zapukałam do kuchennych drzwi. Po chwili usłyszałam kroki – szybkie, zbliżające się do mnie.

Bałam się, że zaraz zobaczę uśmiechniętą twarz babci, co mogłoby oznaczać, że nie jestem przy

zdrowych zmysłach. Te same kroki, ten sam odgłos odsuwania krzesła, tak znajomy, przerażająco

znajomy.

Leśniczypopatrzyłnamniepytająco,jakbymnieniepoznał.Wcaleniebyłzadowolony.

–O–powiedziałwkońcu,aletobyłowszystko,coprzyszłomudogłowy.

background image

–Dobrywieczór–powiedziałamlekko.–Czymapanwolnypokójdowynajęcia?

Nadalniewpuszczałmniedokuchni,zasłaniałsobąwejście.

–Pokój?Chcepanituzamieszkać?Jakdługo?–pytałdziwniezaniepokojony.Przecieżwcześniej

zaproponowałmiwynajęciepokoju!

Pochwilizzajegoplecówwychyliłasiękobiecagłowa.

–Mojażona,byłażona–poprawiłsię.

„Aha, są razem. Jednak Feniks odrodził się z popiołów miłości” – pomyślałam złośliwie. Nie

wiem, dlaczego czułam lekkie zdenerwowanie. Chyba na coś liczyłam, znowu szukałam wodza,

chciałam się kogoś uczepić, przyssać się, wypić jego siłę, byłam jak emocjonalny wampirek

wposzukiwaniunastępnejofiary.

–Chciałabymwynająćpokój.Mieszkałamtujakodzieckoidlategobardzomizależy,żebysiętu

zatrzymać – tłumaczyłam kobiecie. Wydawała się wtajemniczona w moją historię, ponieważ

kilkakrotnie spojrzała porozumiewawczo na leśniczego. – Oczywiście, jeżeli nie macie państwo

wolnegopokoju,topojadędoSobieszowa,dohotelu...

Już zbierałam się do ucieczki. Kobieta zgodziła się bez zastanowienia. Rozmawiała ze mną

swobodnie jak z kimś znajomym, nie stawiała zbędnych pytań. Jej smagła od wiatru i słońca twarz

uśmiechałasiężyczliwie.

–Rozumiem,teżchętniewracamdodzieciństwa.Pokójnagórzejestwolny.

„Dlaczego zgodziła się tak od razu? Przecież byłam obcą osobą. Może leśniczy jej o mnie

opowiadał?Dlaczegomiałbytorobić?”.

Weszłamnagórę.Pokójwymalowanonabiało.Wyglądałsterylnie.Wszystkiedziecinnemarzenia

uleciaływrazześwierkowymzapachem.Chodziłampopokoju,szukającśladówzprzeszłości.Może

została niewielka rysa w ścianie, którą wyżłobiłam po pierwszej nieudanej klasówce z polskiego?

A może zachowało się jeszcze na parapecie okna krzywe serduszko, znak miłości do chłopaka

wkwiecistejkoszuli,jednegozdługowłosychwiejskichrockmanów,którzyzapomocąkilkuchwytów

wygrywali wszystkie modne podówczas hity? Czego nie potrafili zagrać? Zagłuszali śpiewem

irytmicznymuderzaniemopudłogitary,ażdudniło.Czułamsięzaszczycona,ponieważwłaśniedla

mnie niezręcznie uderzał struny i fałszywie chrypiał Imagine. Fascynowali innością, reprezentowali

nowąkulturę,nowyświatpsychodelii,zen.

Wymykałam się ukradkiem na spotkania do domu mojego rockmana, który był stworzony dla

wyższychcelów.BuntowałsięprzeciwBogu,toczyłsamotnąwalkę–niewiadomoprzeciwkokomu–

i cierpiał za miliony. Imponował mi ten prymitywny prometeizm, którego wcale nie rozumiałam,

amożewłaśniedlatego.

Wieczorami przychodzili jego znajomi, którzy z trudem mnie akceptowali, pomimo moich

wytartychdżinsówigotowościnawszystko,conowe.Zajmowałamsięprodukcjąherbatkizmocnej

esencji i z tytoniu, z niewielkim dodatkiem kilku ziaren kawy i wódki. Smakowała paskudnie, ale

background image

działała.Naogółodurzaławszystkichtych,którzywcześniejniezwymiotowali.Siadaliśmywkrągze

śmiertelnie poważnymi twarzami, a pośrodku na podłodze stał magnetofon szpulowy, z którego

zdejmowaliśmyobudowę.Zwnętrzamagnetofonusączyłosiędelikatneświatło,robiącenastrój,który

pasował do spreparowanej herbatki. W ciemnym pokoju, pomalowanym na czarno, paliliśmy

papierosy, a właściwie tylko jednego czy dwa, dzieląc się z innymi. Kiwaliśmy się w rytm Black

Sabbath, pokój wirował, fruwały piszczele zawieszone na ścianie, czaszka w rogu pokoju patrzyła

groźnie pustymi oczodołami, znak peace na drzwiach pulsował, czekaliśmy, aż otworzą się drzwi

percepcji. Nikt nie zastanawiał się nad symboliką tych akcesoriów. Nikt nie pytał, dlaczego trupia

czaszka stała obok gigantycznej pacyfki, dlaczego czarny pokój i jaskrawe koszule, hard rock obok

balladBobaDylana.Ważnabyłaatmosfera,innośćtejnowejkultury,którąsięzachłysnęłam.

Wtedyporazpierwszydoznałamuczuciaprzynależnościdogrupy.Byłamjednąznich,chociażna

krótko,dopókiBabcianieodkryłatajnegomiejscaspotkań.Wtedyznowubyłamwolna,nienależałam

do nikogo, nie musiałam się trzymać żadnych zasad, nikomu imponować. Nie byłam szczęśliwa.

Teraz,polatach,wtymsamympokojuszukałamśladówdawnejmiłościifascynacji.WJagniątkowie

zdałamsobiesprawę,żeniekonsultujęsięwmyślachzTadeuszem,jakdawniej.Nieprowadzęznim

wyimaginowanychdialogów,nieszukamjegoaprobaty.Nicmnienieobchodziło,copowienatemat

mojej samotności, jak ją oceni. Czyżbym wyzwoliła się spod jego wpływu? Może teraz po latach

nastąpiło rzeczywiste zerwanie? A Walter? Coraz rzadziej szukałam u niego zrozumienia. Nie

wytrzymałkonkurencji,niebyłzkrwiikości.OMatthiasieanirazuniepomyślałam.Mojeuczucia

byłydlamniesamejcorazbardziejzagadkowe.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=

background image

Rozdział18

Następne tygodnie upłynęły w rytmie trzech posiłków, spacerów po lesie i wieczornych rozmów

z leśniczym i jego żoną. Nie mogłam się odnaleźć w dziecięcym świecie, byłam doroślejsza, niż

myślałam. Feniks ich miłości odrodził się na dobre, co najmniej na następne pięćset lat. Znowu

miałamwrażenie,żesięspóźniłam.

Wstałam rano, zmęczona bardziej, niż kiedy szłam spać. Wczesny świt, tak zawsze przeze mnie

podziwiany, szczyty Śnieżnych Kotłów wbijające się w chmury. Powinnam być szczęśliwa, tak

tęskniłamdotegowidoku.Codzienniepatrzećnaośnieżoneszczytygór,niezależnieodroku,zawsze

skrzące się srebrnym blaskiem. Nagle poczułam znajomy skurcz w żołądku, taki sam, jaki zawsze

czułam,kiedypomyślałamoJagniątkowie.Totęsknota.Zaczym?Mamto,zaczymtęskniłam.Dokąd

mamterazpójść?PrzecieżwłaśniejestemwJagniątkowie.Zrozumiałam,żetoniekoniecwędrówki,

to przekleństwo Ulissesa. Nagle poczułam się opuszczona, bezdomna, niespełniona, nienasycona.

Brakowałomiprzynależnościdokraju,dojakiejśgrupy.GdziesiępodziałtamtenJagniątków?Może

wystarczy zanurzyć magdalenkę w herbacie, a wtedy odnajdę stracony czas. Próbowałam znowu

zasnąć.Wydawałomisię,żeleżęukrytawtrawie,wysokiejjakdrzewa.

Motyl siedział na mojej twarzy, piękny, biały, ulotny jak dusza. Odfrunął, wskazując mi drogę.

Poszłam za nim przez grube łodygi trawy, przez mokre kępki mchu, wyglądające jak monstrualne

gąbki. Wypełniał ciszę delikatnym trzepotem skrzydeł. Białe płatki kwiatów traciły przy nim biel.

Motyl z powrotem usiadł na mojej twarzy. Poczułam łaskotanie skrzydełkami, potem lekki ucisk,

coraz większy, niepasujący do ciężaru motyla. Próbował wedrzeć się pod moją skórę, wgryźć się,

zawładnąćmoimciałem,duszą.Jegoskrzydłarosły,rzucałycień.Zbudziłamsięprzerażona.Tęsknota

i strach, towarzyszące mi od lat, dopadły mnie nawet w Jagniątkowie. Dokąd teraz uciec? Czego

pragnąć?Najgorzejjest,kiedyniewiesz,czegopragnąć.

Pośpiesznie ubrałam się i wyszłam przed dom. Chodziłam wzdłuż podwórka, potem deptałam

grządki w warzywniaku, stawiając zamaszyste kroki. Po kilku minutach przypominałam zgonioną

wyżlicę,miotałamsię,niemogącobraćjakiegośkierunku.

Zamknęłamoczy.Podpowiekamiwidziałamkoloroweliściewirującewpowietrzu,takjakwtedy.

Roześmiane twarze jakichś ludzi. Ojciec się cieszył, gestykulował, o czymś opowiadał, głośno,

nienaturalnymgłosem.Potemznowutylkośmiechy,cośbłysnęłowsłońcu.Ojciecpodnosiłkieliszek,

jegotwarzsięśmiała.Ojcieccośpił,połykałmałymiłykamiprzeźroczystynapój.Wódka!Ojciecbył

piany!Todlategouciekłzmiejscawypadku!Pobiegłamdobiałegoogrodu,posiedziałamwnimdługą

chwilę,licząc,żemożeprzyniesieulgę,takjakdawniej,kiedybyłamdzieckiem.

Fazawyciszeniatrwałajużzadługo,nieuchronniezbliżałsięczasagresji.Przeszłamobokgęsto

zasianych astrów, zostawiłam tylko białe. W powietrzu fruwały żółte i fioletowe, i różowe główki

background image

kwiatów.Wyrywałamjezpasją.Chciałam,żebyznowuzapanowałabiel.Kwiatówjakbyprzybywało.

Mieniły się różnymi kolorami, wiły się obok parkanu, dziwne, nieznane, kolorowe. Nie mogłam

zapanowaćnadchaosemkolorówiodcieni.Ktośpołożyłrękęnamoimramieniu.Leśniczypatrzyłna

mniespokojnie,jakbyrozumiałnagłyatakfurii.

–Chodź,napijemysiękawy–powiedział.

Tak po prostu chciał ze mną napić się kawy po tym, jak spustoszyłam pół ogrodu. Posłusznie

poszłam za nim do domu. Moja podkoszulka jak gąbka wciągnęła strugi potu i wyglądała teraz jak

stara rozciągnięta przylepiona do karku szmatka. Usiadłam wyczerpana i zawstydzona. „Co powie

jegożona?Czywidziałatęorgię?”.

–Chybapowinnaśdokogośzadzwonić,zkimśporozmawiać,możedotejkoleżankizWrocławia?

– zaproponował, zupełnie nie wspominając o egzekucji w białym ogrodzie. Zaparzył mocną czarną

kawę, którą piłam dużymi łykami. Wlewałam w siebie gorący płyn i w końcu nie wiedziałam, czy

wspomnienie ojca wywołało niepokój i rozdrażnienie, czy było to tylko zdenerwowanie kofeinowe.

WradiuwkółkograligłupawąMakarenę.Ilejeszczerazy?!

WykręciłamnumerdoAni,aRobertdyskretnieopuściłpokój.Zdziwiłamsię,żetakłatwomożna

się połączyć, automatycznie, bez zamawiania, czekania przez dwie godziny. W Polsce wydawało mi

siętonierealne,zupełnienowe.

Wcale się nie zdziwiła, że dzwonię, tak jakby czekała na ten telefon. Kilka zdawkowych pytań,

wymianauprzejmości,takjakzkimśnieznajomym.Pytała,czyznalazłampracę,corobięcałydzień,

kiedy nic nie robię. W moim głosie wyczuła smutek, dławiony lęk. Lepki podkoszulek jeszcze

bardziejprzywarłdopleców.Nalewejłydcezauważyłamduży,wystającyżylak,nabrzmiałykrwiąjak

pijawka.Zdenerwowałamsię.

–Żylakmiwyszedłnanodze.

–Chybanieztegopowodudzwonisz?!

–Nie–niewiedziałam,jakzacząć.–Mamnapadyagresji,dośćczęsto–zrobiłamkrótkąprzerwę,

alenarazieniebyłoreakcji.–Czasamimamochotękogośzlikwidować.

–Jaktozlikwidować?–zdziwiłasięcałkiemsłusznie.

– No, powiedzmy odstrzelić, utopić, powiesić lub udusić. Ofiara mogłaby sobie wybrać rodzaj

śmierci.Myślę,żewtakiejsytuacjipowinnamiećprawowyboru.

–Niemówiszpoważnie!?

–Wiem,żetonietypowe...

–Nietypowe?!Tochore!Awłaściwiekogochciałabyśzlikwidować,kiedymaszmordercząfazę?

– Problem w tym, że nie wiem. Nie mam na myśli nikogo konkretnego. Jest jednak we mnie ta

dziwnawściekłość,niemogęodgadnąć,skądsięonabierze.Przychodzizawszepofazielęku,więcnie

uważamsiebiezazgruntuzłąosobę.Tolękwyzwalaumnieagresję.

–Dziwne–zastanowiłasię.–ChociażkażdyczłowiekjestkiedyśkonfrontowanyzCieniem.

background image

–Cotomabyć,jądrociemności?Jung?Nieznoszęwydumanejpsychologii,oderwanejodżycia.

–Niestety,jestwtymwieleracji.Chęćzabijaniajeststarajakświatiwszystkojestwporządku,

jeżelizostaniewsferzepragnień.Pomyśllepiej,skądsięuciebiebierzestrach...?

– Nie wiem. Poddaję się. Myślałam już o tym tyle razy, analizowałam, bez rezultatu. Po prostu

przychodzi,trzymamnieprzezkilkadni,potemprzechodziwewściekłość.Wtedyszukamobiektu...

–Wiem,biegaszpomieścieznożemwkieszeni–roześmiałasię.

–Dzielęludzinatych,którzyniepowinniżyć,natych,którzynażyciezasługują,inatych,którzy

mogąsięrozwinąćwjednymztychdwóchkierunków.

–Ciekawe,doktórejkategoriizaliczaszsiebie?

–Dotrzeciej.

***

Rano poszłam pod dom Leśnej Kobiety. W myślach miałam już gotowy scenariusz naszego

spotkaniapolatach.Niechciałamtakpoprostuwejśćdodomuizapukać–zniweczyłabymprzezto

romantyzm i urok tej chwili. Stanęłam w tym samym miejscu co kiedyś. Drzewa rozrosły się

i zasłaniały widok. Czekałam, aż Leśna Kobieta wyjdzie przed dom. „Może skieruje się do ogrodu,

wtedymniezobaczy?”.Mijałyminuty,akobietaniepojawiłasię.Nogicierpły,wiatrzaczepiałmoje

włosy o świerkowe gałęzie, patrzyłam na jabłonie, tak samo ciężkie od owoców jak wtedy, kiedy

przyszłamdoniejporazpierwszy.Wreszciewyszłaistanęłanaschodach,poprawiławłosyiwtedy

spojrzaławmojąstronę.Wolnopodeszła.

Chciałamsięprzedstawićiwyciągnęłamrękę.

–Chcesztrochęjabłek?Smaczne!–wyciągnęławmojąstronękościstą,pergaminowądłoń.

–Napapierówkijużzapóźno.

Uśmiechnęłam się. Było dokładnie tak jak wtedy i nie musiałam się przedstawiać.

Posługiwałyśmysięnamtylkoznanymkodem.

–Jednakmniepoznałaś,wtedynałące?–zapytałabezwzruszenia.Twarzmiałapooranągrubymi

głębokimibruzdami.

–Nie,dużopóźniejuświadomiłamsobienaszespotkanie.

–Nocóż,zmieniłamsię,jestemjużstarąkobietą–powiedziałapogodnie,jakbycieszyłasięztego

powodu.

Zaprosiłamniedośrodka.Mieszkaniebyłoprawiepuste,poznikałymeble,zwyjątkiemstołu.Na

podłodzewpokojuleżałstarypodniszczonymaterac.

Przechwyciłamojespojrzenie.

– Rozkradli wszystko, jak wyjechałam – wyjaśniła. – Nieważne. Ważne, że wróciłam i jestem

u siebie. We Wrocławiu nie mogłam się przyzwyczaić. Moja nowa rodzina nigdy mnie nie przyjęła

background image

jakswoją,ajaniepotrafiłamsięugiąć,dostosować.

Na wpół opuszczone powieki kryły tęsknotę, nigdy niewypowiedzianą, nawet nieuświadomioną,

tęsknotęzarodziną.Kobietabyłapersonifikacjąwszystkichmoichlęków.

– Nie potrzebuję nikogo. Zawsze mieszkałam sama, wystarczy mi moja samotność. Tu, na wsi,

dalej jestem dzikuską z lwowskim akcentem, ale przyzwyczaiłam się. Nic się nie zmieniło. Tylko

terazprzezywamnienowepokoleniedzieciaków.Tamtewyrosły,aichdzieciprzejęłynienawiśćdo

mnieodswoichrodziców.

Ukryłasięzaobojętnością,przybrałapozęjedynązmożliwych,abynormalniefunkcjonować.Nie

wiem,comusiałabyzrobić,żebytozmienić.Wyznaćgrzechy?Jakie?Ukorzyćsięprzedcałąwsią?Za

co?Czegoodniejoczekiwali?Autodafe?Jakodzieckowidziałamjejsmutek,ukrytyzaobojętnością.

Wydawała mi się bezgranicznie nieszczęśliwa z powodu odrzucenia przez mieszkańców naszej wsi.

Zawszebałamsię,żekiedyśsamaprzeżyjępodobnydramat.Jużjakodzieckoczułamprzedsmaktej

sytuacji, kiedy stałam samotnie na podwórku szkolnym, a inne dziewczynki bawiły się w skakanie

przez gumę. Tak bardzo chciałam podejść do nich, ale tylko stałam oparta o drzewo i przyglądałam

zabawie,jedzącchlebzesmalcem,posmarowanyzbythojnąrękąbabci.Wyglądałonato,żeniemam

ochotynazabawę.Zawszepotemudawałam,żeniechcęsiębawić,żeniechcębraćwczymśudziału,

żejesttomójświadomywybór.

Wyszłyśmyprzeddom,potemdoogrodu,bezsłowa,zgodniewtymsamymkierunku,dostudni.

Jesiennywiatrtargałgałęziamiibujałsiedzącenanichptaki,sadpachniałjakwtedyjabłkowo,świeżo

z odrobiną czegoś mdławego, dochodzącego z pola. Leśna Kobieta stała oparta o studnię przykrytą

drewnianąpokrywą,trochęjużzbutwiałąJejtwarzwsłońcuwydawałasiętrochęmłodsza,niemiała

jednakjużdawnejwyprostowanejpostawy.Stałaprzygarbiona,chudazwydętymbrzuchem,gubiłasię

w suto marszczonej spódnicy. Ile mogła mieć lat? Siedemdziesiąt, może więcej, już wtedy, jako

dzieckopostrzegałamjąjakostarąkobietę,chociażwtedymogłamiećnajwyżejpięćdziesiątlat.

–Opowiedz,couciebie...?–zachęciłamnie.

Cierpliwieczekała,ażzacznę.Niebyłosensuzmyślać,upiększać,bozarazwyczułabysztuczność,

zakłamanie. Jak streścić nieudane życie, w kilku słowach przekazać ogrom cierpień rzeczywistych,

aprzedewszystkimurojonych,opisaćnieudaneżyciebezpatosuibiadolenia?

– Źle pokierowałam swoim życiem – powiedziałam beznamiętnie. – Znowu jestem w punkcie

wyjściaimuszęzacząćwszystkoodnowa.Możejednakwszystkosięjeszczeułoży–dodałamzaraz,

bonicmnietoniekosztowałoiniechciałamzionąćnaniąprzepastnympesymizmem.

Czekałanadalszewyjaśnienia,którenienastąpiły.Nierozumiałamojejwypowiedzi,najejtwarzy

odbijałsięniedosytinformacji.Milczałyśmychwilę.„Możekiedyśjejwszystkowyjaśnię,kiedyś,po

tym,jakznajdętękobietę.Wtedywszystkosięzmieni”.

Nagle zaschło mi w gardle, jakby skurczyła się skóra na podniebieniu, do którego przylepił się

język. Szybko sięgnęłam po wiadro, odsunęłam lekko pokrywę studni i popatrzyłam w jej głębię.

background image

Tafla wody była ciemna, nie odbijały się w niej promienie słoneczne, padające przecież ukośnie na

studnię, wewnątrz panował zimny mrok. Łańcuch zgrzytał, złamał lustro wody, zakołysały się kręgi

i wtedy ujrzałam wpatrzoną we mnie ogromną, przepastną czarną źrenicę. Wystraszona, szybko

odstawiłamwiadro,rozlewającwodęnaobudowęstudniichlapiącnamponogach.Kobietazaśmiała

się dziecinnym piszczącym śmiechem, strzepując z dołu spódnicy krople wody. Nie zauważyła

mojegoprzerażenia.

Nagle straciłam ochotę na rozmowę i zwierzenia. Zostawiłam ją z rozpoczętą historią mojego

życia,pożegnałamsięjakktoś,ktochceujśćpogoni.

–Donastępnegorazu.Muszęjużiść,wkrótceznowuprzyjdę.

Obejrzałam się jeszcze raz. Kobieta zdziwiona stała przy zatrutej studni jak posąg. Blaszane

wiadro stało oparte o korbę. Przedzierałam się przez gąszcz leszczyn porosłych wzgórze za domem

Leśnej Kobiety. Pozwalałam, żeby gałęzie biły mnie po twarzy, tak jakbym w masochistycznym

zacięciu czekała na te razy. Myślałam o tym, czego nie powiedziałam tej kobiecie o swoim życiu.

Strachicierpieniewróciłyniespodziewanie,kiedymyślałam,żejużjestemznichwyzwolona.Kiedy

się cierpi, szuka się wyjaśnienia, odpowiedzi na dręczące pytania, cierpienia bez przewinienia nie

można zaakceptować! Radość natomiast jest płytka i płaska, nikt nie stawia pytań: „Dlaczego ja?

Dlaczegowłaśniemniespotkałoszczęście?”.Niktsięnadtymniezastanawia,uznaje,żesięnależy.

Tylkonieszczęścieibóltrzebawyjaśnić,poddaćwszystkowwątpliwość,dociekaćiszukaćprzyczyn.

Możecierpieniewcaleniejesttakiezłe,możetojedynysposób,żebywyrwaćduszęzletargu?Powoli

siędoniegoprzyzwyczajałam,stałsięczęściąmojegobytu,towarzyszyłmiuparcie,nawetjeżelinie

miałpożywki.

Wróciłamdomojegopokojunapiętrze.Nałóżkuleżaładużabiałakartkazadresemtejkobiety.

Widocznie Ania zadzwoniła, kiedy odwiedziłam Leśną Kobietę. Wzięłam kartkę do ręki ostrożnie –

jakdrogocennyprzedmiot.Długopatrzyłamnaokrągłe,starannepismo.Mogęjeszczerazzacząćod

nowa,terazalbonigdy.

Cierpienie znowu odeszło, odpłynęło jak chmura, zrobiło się wreszcie miejsce na nadzieję, na

nową szansę. „Po powrocie z Wrocławia rozpocznę nowy rozdział życia, ale co to znaczy »nowe

życie«?”. Przecież to wyświechtany banalny zwrot, przetrawiony przez wszystkich psychologów,

psychoterapeutów, znawców życia, którego sensu nikt sobie nie uświadamia. Nikt nie otrzymał od

losu nowej tabula rasa, na której zapisano tylko struktury pierwotne, trwałą spuściznę ewolucji

naszegogatunkuinicpozatym.Zawszezostanąstarekoleiny,starepułapki,doktórychdojdąnowe.

W nocy walcowałam łóżko spoconym ciałem, zmięłam pościel, mokrą, nasączoną perlistym

strachem.

Rannym pociągiem wyruszyłam do Wrocławia. Obok mnie siedział chłopiec z walkmanem na

kolanach i słuchał jakichś heavymetalowych wrzasków, które wydawały mi się tak samo dzikie jak

kiedyśmojejbabcimuzykaBlackSabbath.Wodziłamwzrokiemposzybie,tapicerce,ciemnobrązowej

background image

podłodzeprzedziału.Szukałamznaków,któreodpowiedziałybynapytanie,jakprzebiegniespotkanie

ztąkobietą.Przyodrobiniewyobraźniwszystkomożnauznaćzaznak.Jakieśzadrapanienaszybielub

plamę na podłodzie interpretowałam jako negatywne proroctwo, jasną smugę światła na fotelu

odczytywałam jak dobry znak. Intuicyjnie czułam, że wiele zależy od tej rozmowy, właściwie

wszystko. Bałam się jej, nie wiedziałam, jak mam się do niej przygotować. Dla mnie miała to być

rozmowa z osobą ze świata transcendentnego, zatem nie można rozmawiać zwyczajnie. „Czy

opowiedzieć jej o swoim życiu? Kupić jakiś drobiazg? Ale co? Przecież jej nie znam. Powinnam ją

przeprosićzatylezła,którejejwyrządziliśmy”.Czułamsięwinna.

Nagleprzechwyciłamwzrokiempromieńświatła,ciepły,zbytciepły,żebymógłbyćzwyczajnym

promieniem. Pogładził moje włosy i wypadł z przedziału na puste pola, brązowe szczeciny łąk.

Wzięłamtozaznak,przypisałammumetafizycznekonotacjeiodrazupoczułamekstatycznąradość,

jeszcze z lekką domieszką niepewności, ale była to radość, za której fasadą nie krył się smutek.

Wysiadłam przed Wrocławiem, a potem biegłam niezmordowana, lekka, nie czułam zmęczenia.

Wrażenie,jakiepozostawiłciepłypromień,niosłomnieprzezzaspaneuliczkiprzedmieścia.Ogarnęła

mnie euforia biegacza, poziom endrofin rósł z każdym krokiem, zwiewnym, stawianym bez

najmniejszegowysiłku.

Złatwościąznalazłamdomkobiety,alezatrzymałamsięprzednimniezdecydowana.Nieśmiałam

zadzwonić.Stałamobokogrodzeniaiwpatrywałamsięwoknazasłoniętebeżowymifirankami.Może

nikogoniema?Pragnęłam,żebynikogoniebyło,wtedymożnabyodłożyćtęwizytę,takjakwszystko

wżyciu,odłożyćnapóźniej.

Oklapłam.Łatwiejjestczekaćniżdziałać.

Wyobrażałam sobie, jak wygląda teraz, jako dorosła kobieta. Musi być piękna, chyba

ciemnowłosa, szczupła, pamiętałam jej cudowne ciemne loki na liściach. Jak w razie czego zacząć

rozmowę?

Usłyszałam zgrzyt zamka. Ktoś otwierał drzwi. Przylgnęłam do żywopłotu, znieruchomiałam.

Terazmiałnastąpićnajważniejszymoment,pointażycia,punktzwrotny,poktórymnapięciespadnie

idalejbędężyćdługoiszczęśliwie.

Zdomuwyszłakobietawśrednimwieku.Zamknęłazasobądrzwiienergicznieprzekręciłaklucz

w zamku. Spoza żywopłotu zobaczyłam wykrzywioną twarz o pulchnych czerwonych policzkach

imałymguzikowatymnosie.Zdecydowaniebyłatopijackatwarz,nabiegłakrwią,okolonatlenionymi

włosami z pięciocentymetrowym czarnym odrostem, zmierzwionymi w kołtun. „To niemożliwe” –

pomyślałam spłoszona, a rozbiegane oczy prawie wychodziły z orbit. – „To na pewno nie ona!”.

Wyglądało na to, że ktoś rzucił zaklęcie na śliczną dziewczynkę i zrobił się z niej potwór, ziejący

oparamialkoholuetylowego.Musiałamsięupewnić.Podbiegłamdofurtki.

–PaniAgataS.?

Kobietaspojrzałapytająco.Cuchnęłapotemialkoholem.Nadwargamiczerniałpółcentymetrowy

background image

wąsik,oblepionyczymśwrodzajukaszkimannej.

–Tak,aco?

Myśliwymykałysięsłowom.Jakzacząć?Wahałamsięjeszczeprzezmoment.

–Przepraszam.

Odwróciłam się i odeszłam. Opuściła mnie odwaga. Tyle chciałam jej opowiedzieć, przeprosić

wimieniuojca,spytaćojejżycie.Całyplanwymyślonywpociąguwziąłwłeb.

–Ocochodzi?–krzyknęłazamną.–Zaczepiatakanaulicy,apotemnicniepowie!

Złościłasię.Czerwonaspódnica,krótkasztywnapłachta,poruszałasięprzynajmniejszymruchu

szerokich bioder. Tłuste, niechlujne włosy rozwiewał porywisty wiatr, tworząc z nich w powietrzu

indiańskipióropusz.Naglepoczułamwściekłośćibłyskawiczniezaliczyłamjądopierwszejkategorii.

Tadziewczynka,aniołek,przyczynanaszejrodzinnejklęski,wyrzutsumienia,szłaterazpoprostudo

sklepu, powiewając pustą torbą foliową. Ta dziewczynka to teraz opasłe babsko, niechlujne

iordynarne,przyczynamoichcierpień,odejściaojca.

Zawróciłam. Uliczka była pusta, szłam za nią w niewielkiej odległości. Kobieta złorzeczyła

pijackim głosem, z niesłabnącą złością uderzała pięścią nasiąknięte jesienią powietrze. Dlaczego

wtedynieumarła?Toprzezniątendławiącystrach,któryprzezcałeżycieoplatałmniejakpajęczyna.

Zaskoczyłamnieswojąobrzydliwą,zapijaczonąiobślinionąfizjonomią,tegonieprzewidziałam.Nie

umiałam działać spontanicznie, wiedziałam tylko, że muszę nadać mojemu cierpieniu sens,

przywrócićlogikęrelacjiwina-kara.

Naulicydostrzegłamsporykamieńzostrymibrzegami,dokładniepasującydodłoni.Podniosłam

go,podbiegłamcichoirzuciłamzcałejsiły,celującwjejgłowę.Kobietaupadła.Leżałatakjakwtedy

najesiennychliściach,tylkoniewyglądałatakpięknie.

Grubenogirozrzuconenaboki,skręconytułów,wylewającysięspodbluzkibrzuchzniebieskimi

żyłkami,włosyskręconewstrąkizakrywałytwarz.Nieruszałasię.Krewobficiespływałazeskroni,

tworząc niewielką czerwoną wstęgę, umykającą pod liście. Znowu podniosłam kamień i uderzyłam,

tym razem mocniej, z bliska. Krew roztrysnęła się jeszcze większą strugą o pogłębionej czerwieni,

pulsującą uciekającym życiem. Wtedy przyszło mi do głowy, że to właśnie ją chciałam zabić

wprzypływieagresji.Poczułamsiędobrze,jakpospełnieniuobowiązku.Toprzeznaczenie!Mojra,ta

trzecia,znożycami,przecinającażycie.

Odeszłampowoli.Obejrzałamsięjeszczeraz,flegmatycznie.Bestiastrachuchybawkońcumnie

opuściła.Niktmnieniewidział,wszystkoodbyłosięcicho,precyzyjnie,prawiebezgłośnie,wyjąwszy

łoskot spadającego kamienia. Zaczęłam biec, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Uciekłam, bo

byłotonajlepszerozwiązanie.Niktmnieniewidział,niktpomnienieprzyjdzie,zacznęnoweżycie,

jużnigdyniebędzietakjakprzedtem.„Nieoglądajsię,patrzprzedsiebie”–słyszałamsłowaojca.Na

drzewiezobaczyłamdziwnycień,przypominającykosmatyłebBafometa.Cieńpodążałzamną.

===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak uciec przed czarną śmiercią
Bernhard Uciec przed chorobą, rehabilitacja masaż fizjoterapia anatomia fizjologia, masaż, medycyna,
Masterton Graham Uciec przed koszmarem
12 Uciec przed złem Caroline Burnes
Burnes Caroline Romans i Sensacja 12 Uciec przed złem
Uciec Przed Potopem Danych
Idźcie i pokazujcie czyli jak uciec przed nakazem Jezusa
Graham Masterton Uciec Przed Koszmarem
Uciec przed złem ebook
Graham Masterton Uciec przed koszmarem
Ebookarium uciec przed zlem
Graham Masterton Uciec przed koszmarem
Graham Masterton Uciec Przed Koszmarem doc
Masterton Graham Uciec przed koszmarem
Uciec przed zakrzepicą

więcej podobnych podstron