Plikjestzabezpieczonyznakiemwodnym
EwaKopsik
Uciecprzedcieniem
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Redakcja
ZuzannaGościcka-Miotk
Korekta
WojciechGustowski
Skład
Katarzyna
Szymula
Projekt
okładkiRadosławRespond
©
Ewa
KopsikiNovaeRess.c.2014.
Wszelkie
prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego
przekazuwymagapisemnejzgodywydawnictwaNovaeRes.
Wydanie
pierwsze
ISBN
978-83-7722-119-8
NOVAE
RES–WYDAWNICTWOINNOWACYJNE
al.Zwycięstwa
96/98,81-451
Gdynia
tel.:
586982161,e-mail:
,
Publikacja
dostępnajestwksięgarniinternetowej
.
Wydawnictwo
NovaeResjestpartneremPomorskiegoParkuNaukowo-TechnologicznegowGdyni.
Konwersja
doformatuEPUB:
Legimi
Sp.zo.o.|
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział1
Nasze
bagaże,czekającenajutrzejszywyjazd,stałygrzecznierzędemwzdłużścianyprzedpokoju.
Niezgrabne pękate torby dały się posłusznie rozepchać do monstrualnych rozmiarów – chowały
w swoich czeluściach całe nasze tekstylne królestwo, wystane w kolejkach, kupione za dolary
wPeweksie.Bladeświatło25-watowejżarówkisączyłosięleniwezbocznejściany,opływająctorby,
buty, niedbale powieszone kurtki i lustro – siedlisko mroku. Wokół mnie unosiła się niezdrowa
atmosfera przedwyjazdowego zamieszania, nerwowości, ostatnich przygotowań, chociaż właściwie
wszystkobyłozapiętenaostatniguzik.Wbocznejkieszonceskórzanej,przetartejnabrzegachtorebki
schowałam pieniądze i paszport – przepustkę do życia po drugiej stronie kurtyny. Najlepszym
rozwiązaniem byłoby wymienić go na dowód, wręczyć niewykorzystany dokument zdumionemu
urzędnikowi, który pokiwałby parę razy głową z niedowierzaniem, a może nawet ze
zniecierpliwieniem, bo przecież przysporzyłam komuś niepotrzebnej pracy. Trzeba tylko zdobyć się
na odwagę i zostać, postawić wszystko na głowie, jednym konkretnym posunięciem zburzyć układ,
system, który mnie więził, bo coś mnie więziło. Chyba jednak własna niemoc, tłumacząca się
okolicznościami, zewnętrznymi przeszkodami i ogólnie przeciwnościami losu. Rozgrzeszyłam
wspaniałomyślnie tę niemoc, udzielałam absolucji bezwoli i bierności, bo należały do mnie, były
częściąmojejosobowości.
„Wstać,
nic
trudnego, zarzucić na siebie leżący na torbie sweter i bezszelestnie opuścić
mieszkanie. Wyjść na zewnątrz, zostawić za sobą kłębowisko domysłów i złorzeczeń, puste miejsce
w małżeńskim łóżku oraz kilka nieudanych ślubnych zdjęć, wspomnienie małych kłótni i wielkich,
spektakularnychawantur.Trzebauważaćnadrzwi,boskrzypią!”.Masaciałarosła,histerycznakula
wgardlepotężniaławrazznapięciem,dusiła,śliniankipracowałyjakoszalałe.Mojąuwagęprzykuł
pająk spokojnie wędrujący po przeciwnej ścianie, przemieszczający wolno w kierunku drzwi swe
czarne, tłuste i włochate ciało. Stanowił obrazę dla budynku po kapitalnym remoncie. Powinnam
wstaćiwalnąćgokapciem,nawetgdybymiałomitoprzynieśćnieszczęście,niestety,międzytym,co
powinnam, a tym, co faktycznie robiłam, zawsze był rozdźwięk. Próbowałam bez emocji pomyśleć
o próbie opuszczenia mieszkania, zanim będzie za późno, zanim kolejny raz nagnę się do kolejnego
kompromisu.Możewłaśnieteraz,wtympokoju,namałżeńskimłóżku,nadeszłaprzełomowachwila,
czas przemiany, możliwość odzyskania wolności, z której wcześniej sama zrezygnowałam, chodziło
oczywiścieowolnośćjednostki,nienaszegonarodu.Wpowietrzuczułamjakiśsłodkawy,leczcierpki
zapach, bliżej nieokreśloną nutę, coś pachniało jak zagrożenie, jak przypalony waniliowy budyń.
Zamknęłam oczy. Pod powieki wciskały się dziwne formy. Powoli przybierały regularne kształty:
liście,pięciopalczaste,łezkowate,zębateoprzybrudzonejczerwieni,niewyraźne,otulonelistopadową
mgłą.Liściewzbijałysię,tworzącrój,tańczyłynadmokrąziemią,popędzanewiatrem...
Tadeusz
wszedł do sypialni, zgasił światło, chwilę pooddychał nade mną, sprawdzając, czy śpię,
i ułożył się do zasłużonego snu. Od miesięcy męczyłam go rozmowami o Wiedniu, z oślą
konsekwencją upierałam się, żeby zostać w kraju, z pewnością nie ze względów patriotycznych ani
rodzinnych.Podawałamnajróżniejszeargumenty,któreprzemawiałyzapozostaniemwnaszychkilku
metrach kwadratowych, przydzielonych przez Operę Wrocławską. Przede wszystkim szkoda było
nowonabytego50-calowegotelewizora,którywujaszekkupiłdziękiswympartyjnymwpływom.Nie
chciałam też opuszczać nowej lodówki z dużą zamrażarką i pralki, która kosztowała pół pensji
Tadeusza. Jednak właściwa przyczyna mojej niechęci do Wiednia tkwiła głęboko w zakamarkach
duszy, niewypowiedziana, może nawet nie do końca uświadomiona. Chroniłam tajemnicę mojej
nieudaczności, po części już znaną mojemu mężowi, ukrywałam niezaradność i nieumiejętność
nawiązywaniakontaktów,świadczącąointeligencjiinterpersonalnejponiżejprzeciętnej.Przybierałam
obronnąpostawę,obojętnąiwyniosłą,żebyzakamuflowaćzażenowanie,lęk,niepewność,wylewające
się czerwonymi plamami na policzki. Kiedy Tadeusz przedstawiał mi swoich przyjaciół, nie
potrafiłamwydusićzsiebiekilkusłów,zwyczajowoprzyjętychwtakiejsytuacji.Tadeusztrącałmnie
nieznacznie, co miało oznaczać, że powinnam powiedzieć coś miłego. Trzeba dobrać odpowiednią
mimikętwarzyinatężeniegłosu,mówićniezagłośno,aleiniezacicho.Uściskrękiteżpowinienbyć
wyważony, zdecydowany, ale nie omdlewający. Ta kompozycja słowno-mimiczna przerastała moje
możliwości.Powątłymuśmiechuszybkocofałamdłoń,uśmiechgasł,przechodzącwdziwnygrymas,
a między brwiami Tadeusza pojawiała się głęboka pionowa zmarszczka, będąca wyrazem
dezaprobaty.
Wiedeń
to
obcy rejon, niebezpieczny, niezbadany, gdzie niczego nie da się przewidzieć, gdzie
czyhanamniejeszczewięcejnieprzewidzianychsytuacji,ajaprzecieżuwielbiałamkoleiny,głębokie,
wyraźne, przetarte szlaki bez niespodzianek, chętnie stawiałam stopę w miejscu, gdzie stało już
tysiące innych stóp. Byłam jak jezioro stojącej wody, w której nie zachodzą żadne zmiany, woda
powoliciemnieje,traciświeżość,gnuśnieje.
Tadeusz
spałzbłogąminą–snemlekkim,wydrążonymzemocjiilęków.Wielkakulazaoknem
wisiała nad miastem nieprawdopodobnie nisko, nie potrafiłam wyjaśnić tego zjawiska, choć
wpatrywałam się w nią, jakbym chciała tylko dla siebie zagarnąć jej zagadkę. Spokojna twarz
Tadeusza spoczywała na białej poduszce, teraz prawie srebrnej od księżycowego basku. Miałam
ochotędobraćsiędojegociemnoblondloczków,fantazyjnieskręconychwmałespiralki,oblepionych
białymi płatkami łupieżu na czubku głowy. Chrapał rozwalony wygodnie i nieestetycznie w pozycji
optymisty, świszczał, bulgotał, pochłaniał resztkę świeżego powietrza, jakie pozostawiło
skrzyżowanie dwóch największych ulic. Zawsze chciałam spać osobno, żeby nie być mimowolnym
świadkiem wzdęć, chrapania, niestrawności, puszczania wiatrów i innych ubocznych efektów
wielkiego żarcia późno wieczorem. Najchętniej przygniotłabym go z całej siły poduszką za to, że
podpisałdwuletnikontraktzOperąWiedeńską.Tylkoczyzdołałabymnakilkaminutzapanowaćnad
szamoczącym się cielskiem o wadze stu pięciu kilogramów? Gdybym go udusiła, odzyskałabym
wolność,otrzymałabymodlosuinnąopcjęrozwojumojejosobowości,ponieważtowłaśnieTadeusz
wykreowałmnienanieudacznicę.Wtedymożezostałbymoimulubieńcemzzaświatów,azpewnością
wspominałabymgozłezkąwokujakowspaniałegomęża,troskliwegoidobrego.Sąsiadkikiwałyby
boleściwiegłowamiimruczały:„Takaszkoda,takimłody”.Tadeusz-nieboszczykmiałbyinneprawa,
należałby mu się szacunek i pamięć. Leżałam z otwartymi oczyma, nawet nie próbując zasnąć,
iczekałam,ażświtwybuchniezimnączerwienią,spowitąwdrobnotkanąmgiełkę.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział2
Wyruszyliśmywcześnie,
wraz
zewschodemsłońca,odświętnieubrani–jakdokościołanajakąś
procesję. Moja twarz, wydłużona napięciem, przypominająca pysk zmęczonego życiem pinczera,
odbierała pożegnalne pocałunki, serdeczne i szczere, połączone z uśmiechem i życzeniami
powodzenia.
Nawet
Wujaszek Gienio objął mnie dość energicznie, niespodziewanie jego świńskie oczka
zwilgotniały,apodwójnąbrodąwstrząsałydrgania.Wydawałasięterazjeszczebardziejgalaretowata.
„Dziwnystwór”–pomyślałam,
zbita
ztropu.–„Zachowujesię,jakbymnielubił,coprzecieżjest
nonsensem”.
Moje
pomięteizmęczoneciałonaprzednimsiedzeniuwyrażałozrezygnowanieiniemoc.Zanim
Tadeusz skończył obściskiwanie wszystkich członków rodziny, miałam wystarczająco dużo czasu,
żebywysiąść,wyrwaćsiędożycia,zbudowanegownajdrobniejszychszczegółach,aletylkowmojej
wyobraźni.Trzebawysiąśćbezsłowaiszybkosięoddalić–albonie,przedodejściempowiedziećcoś
na pożegnanie, powiedzmy jakieś jednozdaniowe podsumowanie naszego małżeństwa, bez robienia
wyrzutów, bez jadu i patetyzmu. Rozważałam hipotetyczne wersje rozstania, dławiły mnie
niewypowiedzianesłowa,niespełnionepragnienia,potrzebajakiejśzmiany,niewiadomojakiej,bona
żadną nie byłam przygotowana. Pozostały mi marzenia – lśniąca, lecz niewidoczna ozdoba nudnego
życia.Zanurzałamsięwnichwkażdejwolnejchwili.Nawetwtedy,gdyobserwowałamprzesuwające
się za oknem obrazy czeskiej rzeczywistości. Poszarzałe bloki, obdarte z tynku kamienice, biedne
wystawysklepowe,reklamującetowary,którychniebyło.Cojakiśczasprzemykałyoboknasskody
i trabanty, napełniając powietrze brzęczeniem i kłębami spalin. „Taka sama bieda jak u nas” –
pomyślałam zdumiona. – „Dlaczego więc Polacy tak chętnie przyjmują pracę w przygranicznych
czeskichmiasteczkach,dojeżdżającdozakładównierazdwiegodziny?Podobnosięopłaca,podobno
wCzechosłowacjijestlepiejniżunas.Amożetotylkopropaganda?Kiedybyłamdzieckiem,uczono
mnie, że wszystko, czego nie podaje polskie radio i telewizja, należy zaliczyć do propagandy
wrogiegoustroju,samodzielnemyślenieprzychodziłomiztrudem”.
– Znajdziemy coś dla ciebie. Nareszcie będziesz mogła pracować, tak jak chciałaś –
niespodziewanieodezwałsięTadeusz.Prawąrękągrzebałwpapierowej
torebce,którąpołożyłsobie
nakolanach.
–Skąd
ta
nagłazgodanakobietępracującą?
– Na Zachodzie żyje się inaczej – padła krótka, najmniej oczekiwana odpowiedź i Tadeusz
wpakowałsobiedoustsporykawałekkanapkiprzygotowanejprzezmojąteściową,świadomąswojej
roli – matki wielkiego artysty. Odpowiedź zdziwiła mnie, ale znałam Tadeusza – był mistrzem
pokrętnej logiki, wypowiedzi mętnych i niejednoznacznych, paralogizmów, którym formalnie nie
można było niczego zarzucić, jednak nie odpowiadały na pytania. – Musisz się jednak zmienić.
Zawsze było jakieś „ale”. Trzeba się otworzyć na ludzi – mówił cierpliwie głosem mentora, żując
kanapkę. – Dlaczego ciągle milczysz, patrzysz na blat stołu, a nie na gości? Twoje odpowiedzi
ograniczają się do krótkich „tak” i „nie”. Nie słyszałaś nigdy o zdaniu podrzędnie złożonym, ty,
polonistka?–kpił.Cojakiśczasspoglądałwmojąstronęiuśmiechałsięuśmiechem,którymiałbyć
życzliwy, a nie był. Chciałam wierzyć, że rzeczywiście chce mi pomóc, bo będziemy obracać się
w wielkim świecie, jak określał zamknięty krąg śpiewaków operowych i dyrygentów oraz handlarzy
śpiewakami, czyli impresariów... Chodziło o to, żeby ten cholerny wielki świat mnie zaakceptował,
jeżeli już nie może mnie polubić, więc absolutnie niedopuszczalne jest bąkanie pod nosem, jakby
bolałząb,ajużwżadnymwypadkuniewolnopodczasrozmowyuciekaćwzrokiemwbok.
Wiedziałam,
co
miał na myśli. Nie lubiłam patrzeć w oczy, uciekałam wzrokiem jak autystka,
szukałamjakiegośpunktuzaczepienia,byleniepatrzećrozmówcywoczy.Wprzypadkumężczyzny
mógł to być niestety nawet rozporek, magnetycznie przyciągający kobiece spojrzenie. Tadeusz
obudził we mnie wszystkie lęki, ciche i tłumione niepokoje, ukryte często pod głupawym
uśmieszkiemlubmaskąniezadowoleniazżycia.Imdłużejtrzymałamjewukryciu,tymzajadlejmnie
atakowały.Mójżołądekskurczyłpotężnyatakstrachu,takniepohamowany,żechwyciłymnietorsje.
Tadeuszzatrzymałsamochód.
–Niezjadłaśśniadania!Niemożnajechaćzpustymżołądkiem–powiedziałopiekuńczo,podając
mijednązkanapek
teściowej.
Bezsilna
przeżuwałam grube białe pajdy chleba z pasztetową, brunatną mazią, nieapetyczną, na
pierwszy rzut oka przypominającą strawionego tatara. Siedziałam bez słowa i myślałam o nowej
sytuacji,próbowałamprzyjąćnowąorientację.Wiedeńjawiłmisięterazjakoostatniaszansa,jakbym
nie zauważyła wcześniej jedynej w swoim rodzaju konstelacji, sprzyjającej naszemu małżeństwu.
Wkońcułączynaswspólnezadanie,zapewnetrudne,aprzeciwnościlosubędąsiępiętrzyć.Tozbliża,
nawetbardziejjakwspólnelenistwo,rozkoszowaniesiężyciem.ZresztąwPolsceniemaprzyszłości
– wszyscy tak mówili. Nie byłam zdolna do obiektywnej oceny, z czym bowiem miałam porównać
sytuację w Polsce? Nigdy nie żyłam w innym systemie, poza tym nie wiadomo, co oznacza słowo
„przyszłość”,zbytogólnikowe,oderwaneodkonkretów.
Któregoś
dnia
obudziłam się wczesnym rankiem i włączyłam radio. W eterze panowała tylko
kosmicznacisza,więcniecierpliwiekręciłamgałkami,ażwreszcieznalazłamstację,któranadawała
jakieś przemówienie. Początkowo zignorowałam gadaninę, ale wszystkie stacje nadawały to samo:
natrętnymonologwygłaszanygłosempełnymsztucznejtroskiizakłamania.Wkońcupoznałamgłos
Generała, nadal jednak nie wiedziałam, o co chodzi. Nigdy nie wiedziałam, o co chodzi, kiedy
mówionoopolityce.Generałględziłcośozagrożeniupaństwa,okoniecznościzastosowanianowych
środkówochronyobywatela...dladobraobywatela.Kiedypadłookreślenie„stanwojenny”,zbudziłam
Tadeusza.
–Aniechichszlagtrafi!–burknąłtylkozaspanyiodwróciłsięnadrugibok,wypinającwmoim
kierunkunapołyobnażonepośladkiwszortach.
Myślałam
pogardliwie
obrakuzaangażowaniaideowegomłodegopokoleniaartystów,choćsama
też byłam ideowo niedorozwinięta. O co chodziło komunistom? Co chcieli stworzyć? Nowy
WspaniałyŚwiat?Byłamtypowąofiarąkomunistycznejpropagandy,którąpołykałamcodziennie,od
najmłodszych lat, jak spreparowaną papkę. Wszystko, czym mnie faszerowano, brałam za pewnik,
a komunizm uważałam za najnormalniejszy w świecie ustrój społeczny, dobry jak każdy inny. Nie
sądziłam, że w Polsce można cokolwiek zmienić, a nasz system rządowy wydawał mi się stabilny
i pewny. Od dziecka przyzwyczajona do sfałszowanej rzeczywistości, sama brałam udział w tym
fałszerstwie,aczasembyłamztegodumna.OchoczośpiewałamnaakademiachkuchwaleWielkiej
Rewolucji Październikowej oraz deklamowałam wierszyki o tym, jak komuniści w sobotnie
popołudnieładujądrzewonawagony,abluzysięimlepiąodpotu.Myślałam,żetaktrzeba,wtedyjuż
zaczęła się moja indoktrynacja. Byłam szczęśliwa, bo należałam do grupy, wielkiej grupy ludzi
niczego nierozumiejących. Później na studiach kilka razy wpadła mi w rękę bibuła, mimo woli
słyszałam o konspiracyjnych zebraniach, o „Solidarności”, ale nie szukałam kontaktów, raczej
uczyłamsięstaro-cerkiewno-słowiańskiego.NiechciałamwstąpićdoSZSP.Takapostawaniemiała
głębszych ideologicznych podtekstów, a wypływała jedynie z lenistwa i wstrętu do chodzenia na
zebrania. Na poczynania „Solidarności” patrzyłam z niedowierzaniem, jakby jej działacze chcieli
zmienićorbitęZiemi.Jakmożesięudaćtakieprzedsięwzięcie?Cieszyłomniejednak,żesą,żesłyszy
sięonichcorazczęściej,żewujaszekGeniociskasięimiota.„Bądźzimnylubgorący”–otosłowo
boże. Byłam letnia. Takich „letnich” było najwięcej. Staliśmy na boku, niedoinformowani,
niezdecydowani, ani za, ani przeciw. Nie rozumiałam wielu okoliczności, nie umiałam odczytywać
symboli. Jakieś oporniki na klapie płaszcza, zajączki z postawionymi uszami, nie wiedziałam, o co
chodzi,gubiłamsięnapływającychzewsządinformacjach,częstosprzecznych.Niewiedziałamnawet,
czy mam się cieszyć. Po ogłoszeniu stanu wojennego wujaszek odetchnął i pieszczotliwie pogładził
swojąlegitymacjępartyjną.
Tadeusz
był zadowolony z siebie i z wujaszka, bo mógł wyjechać z kraju w czasie stanu
wojennego.Uważał,żetakąszansętrzebawykorzystaćbezzwłocznie,zpodziękąprzyjąćodlosudar
w postaci kontraktu z operą. Dumny potrząsnął loczkami spadającymi na wysokie, zawsze spocone
czoło. Kiedy włosy dotykały delikatnych kropelek, przechwytywały ich wilgoć i kręciły się jeszcze
bardziej–jakupudla.
„Wyjeżdżamy,
aby
przeczekaćnajgorszezagranicą.Dziwne,żePagartzgodziłsięnatenkontrakt,
ale w końcu zabiorą niezły haracz, dwadzieścia procent pensji” – myślałam. Po raz pierwszy
wstydziłamsięswojejbierności,niedorozwojuideowegoilenistwa,bonajwygodniejbyłoniemieszać
się, czekać, aż będzie lepiej. Zresztą zawsze i w każdej sytuacji wolałam przeczekać, nie przeć do
przodu!Tobyłamojadewiza.
Pomysł
wyjazdu
doWiednianarodziłsięwtajemnicyprzedemną,byłosłoniętyogromnąchmurą
niepewności. Długo niepokoiły mnie ściszone rozmowy Tadeusza z wujaszkiem, ukradkowe
spojrzenia,dramatycznenapięcienaichtwarzach,któretrudnobyłoprzeoczyć.„MożeTadeuszchce
sięzemnąrozwieść?Aleprzecieżdopierosiępobraliśmy!?”.
Rozważałam
wszystkie
możliwescenariusze.Tadeuszbyłzemnieniezadowolony,topewne.Nie
potrafił mnie ukształtować, tak jak sobie założył. Nadal nie znosiłam biegania z odkurzaczem,
gotowania,prasowania,szczebiotaniairobieniasłodkichmin.Wdodatkuniechciałammiećdziecka,
za duża odpowiedzialność. Odsuwałam decyzję na potem, wierzyłam w zmianę sytuacji na tyle, że
będę mogła o tym pomyśleć. Mijały lata, a ja nadal sama czułam się dzieckiem, niedojrzałym,
wymagającymopieki,naiwnym.
– Artysta musi mieć warunki do rozwoju – Tadeusz powtarzał idiotyczne slogany. – Musisz mi
pomagać,staćumego
boku–wskazywałrękąpustąprzestrzeńpojegoprawejstronie,któramiałabyć
moimmiejscem.
Wiedziałam jednak, że
nie
stoję przy jego boku, tylko całkiem z tyłu, chociaż próbowałam się
rozpychać.Nieumiałamdotrzymywaćmukrokunaoficjalnychprzyjęciachinaimprezachwścisłym
artystycznym gronie. Miałam słabe zdolności przystosowawcze, więc się nie przystosowałam, nie
zaakceptowałamobiadkówuteściów,rozmówooperze,wizytrozkapryszonychaktorówiśpiewaków.
Uciekałam z tego kręgu tematycznego, z zaczarowanego świata muzyki, a jako alternatywę
zaproponowałamkolacyjkiprzyświecach,romantycznespacerynadOdrą,tamgdziewodawyglądała
naczystą,iwieczornerozmowyofilozofii.Mojakoncepcjaniechwyciła,pozbawionapragmatyzmu
i realizmu nie miała większych szans, więc Tadeusz wrócił do swoich dawnych zwyczajów.
Rozdźwiękmiędzynaminarastał,awrazznimdyskomfort,rozważałamwięcscenariuszrozwodowy
jakojednązmożliwości.Bacznieśledziłamkażdyruchświetniezgranegoduetuwujaszek–Tadeusz,
próbując odgadnąć tajemnicę szeptanych dialogów, ostrzegawczych chrząknięć, uzupełnionych
zredukowanymjęzykiemmigowym.
Mniej
więcejpomiesiącupełnejkonspiracjiwujaszekoświadczyłpodczasniedzielnegoobiadu,że
TadeuszweźmieudziałwkonkursiemłodychtalentówwWiedniu.
Zapanowała
cisza
jak przed stworzeniem świata, chociaż samo tworzenie świata też było
bezgłośne.Jakzwykleniewiedziałam,jakzareagować,więcnawszelkiwypadekmilczałam,żebydać
sobietrochęczasudonamysłu.Zresztąmilczenieteżjestswegorodzajureakcją,itoczasembardzo
wymowną. Wszyscy z zacięciem pałaszowali faszerowaną kaczkę – popisowy kulinarny numer
teściowej.
– Tadeusz
ma przed sobą okres wytężonej pracy, więc pomyśleliśmy, że najlepiej będzie, jak
wprowadziciesiędowaszegomieszkanianapiętrze–powiedziałwujaszek,rodzinnymafiozo.
–Fortepianjestlepszy,natamtymniemożnaćwiczyć–pospieszyłTadeuszzwyjaśnieniem.
–JakośćwiczyłeśzMarioląiniccinieprzeszkadzało–wtrąciłam,chociażkaczemięsoutkwiło
mi w gardle i nie mogło się zdecydować na żaden kierunek, mimo że pochrząkiwałam i kaszlałam.
Teściowa niezbyt dyskretnie dłubała wykałaczką w zębie, udając, że nie zrozumiała aluzji. Jednak
wujciouznał,żeniemaoczym
dyskutować,botakierozwiązaniejestnajlepsze.
Naturalnie
tylko dla Tadeusza, ale to on był główną osobą dramatu, aktorem i reżyserem
jednocześnie. Nie protestowałam, drżące ręce schowałam pod haftowanym obrusem, a moja twarz
nawet nie przybrała charakterystycznej wydłużonej miny, świadczącej o sporym rozczarowaniu.
Postanowiłam na razie udawać, że wszystko jest wspaniale, przyczaić się, czekać na odpowiedni
moment.Jakitomiałbyćmoment,tegonieumiałamsprecyzować,alewtedywmoimżyciuwszystko
miałosięzmienić.
Tadeusz
zająłwkonkursietrzeciemiejsceikumojemuprzerażeniuotrzymałkontraktwoperze.
Teściowa mrugała ze wzruszenia dużymi krowimi oczyma, z których wypływały łzy szczęścia
ikapałyzbiałych,sztywnychjakświńskaszczecinarzęs.Wtedyowładnęłomnąbardzobrzydkie,lecz
silne uczucie, przytłaczające ogromnym ciężarem – zawiść. Powinnam się cieszyć, tak wypadało,
jednakwłaśniewtedypomyślałam,żewłaściwiegonienawidzę–jakwroga,jakkogoś,ktoodebrałmi
chęćdożycia.„Czykochałamgowcześniej,kiedysiępoznaliśmy,czywogólepotrafiękochać?”.
Potem
gryzłomniesumienie,żeniecieszęsięjegoszczęściem,żebrakmiwspółradości,mudity
czyczegośtamjeszcze.Podczasrodzinnejfetysiedziałamztypowądlamnieminą,ponurąizaciętą,
z głową pełną kłębiących się kąśliwych myśli. Podpity wujaszek coraz bardziej ubarwiał wiedeńską
wyprawę,alepodkoniecimprezyzasnąłprzystole,zamroczonyalkoholem.Odczasudoczasuunosił
głowęznadwarzywnychsałatek,żebykontynuowaćepickiedzieło,alezjegoustwydobywałsiętylko
dadaistyczny bełkot, niezrozumiały nawet dla najbardziej zaciekawionych tematem. Niepokoił mnie
nagłyrozwójkarieryTadeusza,gdybymniewtedywtajemniczyli,prawdopodobnieusiłowałabymim
przeszkodzić. Chciałam, żeby moje życie było jak stała matematyczna – niezmienne, konstans,
nienaruszalnedokońcadni.
Czeskie
krajobrazy,nijakie,pagórkowatetereny,rozjaśnionepionowymipromieniamisłońca,nie
przyciągały mojej uwagi. Jednym susem pamięci przeskoczyłam lata dzielące mnie od dziecięcych
marzeń,odleśniczówkizpokojemnapiętrze,tonącymwzapachuświerkowegodrzewa.Wmyślach
gładziłam koronkową pościel babci, monstrualnie wielką i sztywną, która wypełniała wielkie
drewnianełóżko,nieudolniepomalowanebrązowąfarbą.Kiedyśwzgardziłamtymmiejscem,takjak
gardzisięzwyczajnością,czymśoczywistym,oconietrzebawalczyć,bopoprostusięnależy.Teraz
była to sfera tajemnicy, nietykalna, coś w rodzaju sacrum, czas bez skazy zmysłowości, bez lęku
przemijania,którytowarzyszyłmi,odkądopuściłamJagniątków.Miałamwrażenie,żeżyjęwokręgu,
którego centrum stanowiła leśniczówka i jej mieszkańcy. Mój wszechświat miał ustalony porządek,
z łatwością mogłam się w nim odnaleźć i zagubić, kiedy trzeba. Dopóki tam mieszkałam, wszystko
było poezją, pięknem, barwą. Dopiero później zaczęło się rozplatanie tęczy. Smutki wypłakiwałam
w białym ogrodzie, który nosił z dumą piętno inności, swoją wyjątkowość. „Biel, to żaden kolor” –
mawiaływiejskiekoneserkisztukiikiwałygłowamizniezrozumieniem.Ktośkiedyśzasadziłdrzewa
i krzewy, kwiaty tylko w jednym kolorze. Dlaczego wybrał właśnie biały, najmniej popularny
w wiejskich ogrodach, przepełnionych kolorami jak na fowistycznych obrazach? Tamte ogrody były
wesołe, soczyste, kiczowate, ale brakowało im dostojeństwa i elegancji naszego białego ogrodu.
Kwiaty rosły w nieładzie, niezależne, nie poddawały się żadnym regułom, splecione wiły się wokół
parkanubądźginęływgąszczutrawy.Podpłotemrosłykrzakijaśminu,gęste,nieprzebrane,układały
sięwdziwneformy.Widziałamwnichjednorożcaschowanegozabiałymipłatkami,którypatrzyłna
mnie płochliwym wzrokiem. Obok pachniały bzy, zamknięte w białych kielichach, wysokopienna
róża,śnieżnobiałepiwonie,goździki,leśnyłubin,wzależnościodporyroku,awszystkooślepiająco
białe, czyste, nieskazitelne. Gdzieś za domem przemykały, dla kontrastu, kruczoczarne konie
o lśniącej sierści, niosąc na swoich grzbietach dostojnie wyprostowanych jeźdźców. Lekkie i piękne
konie wopistów wystukiwały rytm na leśnej drodze, kojący, monotonny, uspokajający. To, co było
przedJagniątkowem,wydawałomisięnieznane,niewyraźnejakdeszczowykrajobraz,napawałomnie
lękiem. Tuż przed przednią szybą samochodową przerażone oczy dziewczynki, pisk opon, ręce ojca
bezładnieprzecinającepowietrze...dziwnyzapachiwirującenadziemiąliście.
Tadeusz
cojakiśczasprzerywałciszę,bochciałwiedzieć,oczymznowumyślę.Słowo„znowu”
oznaczało już pewien stopień zniecierpliwienia. Nie znosił milczenia, nie znosił, gdy milczałam,
a robiłam to chętnie, z premedytacją. Znałam swoje powinności – paplać, opowiadać, śmiać się.
Zawsze tego ode mnie wymagał. Mówić dużo, banalnie, czasem nawet głupio, ale nie milczeć, to
przecież takie proste. Próbowałam realizować schopenhauerowską zasadę i myśleć jak niewielu, ale
mówićjakwiększość.Nigdymisięnieudało.Tadeuszliczyłnato,żemyślęoWiedniu,zresztąnie
dopuszczałinnejmożliwości.
–Wszystko
sięułoży,będziedobrze–mruczałuspokajająco.
Niech
sobie mruczy. Cieleśnie byłam obecna, więc miał do kogo mruczeć swoje kołysanki,
zapewniać, pouczać i dzielić się swoimi uwagami. Nadal odbywałam podróż do źródeł czasu, do
leśniczówki, która już dawno wyrosła z normalności i nie była tylko zwyczajnym domem ze
spadzistym dachem, zdobionym ciemnobrązowym drewnem, lecz jakimś odrealnionym obrazem
dziecinnychmarzeń.Taksamojejmieszkańcypowolizatracalirealnecechy,wiemtylko,żenaprawdę
istnieli. Robiłam kilkusekundowe wycieczki w przeszłość, często między kolejnymi łykami kawy,
gdzieś pomiędzy jednym banalnym zdaniem a drugim – jeszcze banalniejszym. Tak naprawdę nie
interesowałymnierozmowyzkoleżankami,znajomymi,ciotkamiiteściami.Wszystkowydawałomi
sięnieistotne,niekiedynawetniezrozumiałe,jakbymczytałapowieśćijużnapoczątkustraciławątek.
Moje
życie zaczęło się dopiero w Jagniątkowie, kiedy miałam trzy lata. Tam powstały pierwsze
obrazydzieciństwa.
Wiosenny
sad,babciastojącawdeszczubiałychpłatkówwiśni,uśmiechającasiędowspomnień,
zrękąspoczywającąnadługiejłaciatejsierścibernardyna.Wtlebaśniowylas,jeszczeniedokońca
zbadany przeze mnie, tajemniczy. Gabinet dziadka z żyrandolem z jelenich rogów, zgrabnie
przyciętych i pociągniętych bezbarwnym lakierem. Wiódł do niego ciemny korytarz, wyłożony
długim tasiemcowym dywanem. Przez uchylone okno wpadały promienie rannego słońca, tworząc
długie szare smugi, wbijające się w drewnianą podłogę. Dziadek, zaporoski Kozak, siedział
wbujanymfotelu,mruczącpodnosemłacińskiesentencje,ikołysałsięmiarowo,akażdyjegoruch
przecinałświetlnesmugi,załamującesięnajegotwarzyipasiastejkoszuli.Kołysałswąduszę,która
wyrywała się do rozległych stepów, do dworu ze słonecznym gankiem na skraju wsi Kupczyńce. Za
oknem wisiały czerwone korale jarzębiny, przecinając zieloność lasu, po części wyjedzone przez
żarłoczneptaki.
Zmrokuwspomnieńpowoliwyłaniałasiękolejnapostać–prababkaMarynia.Włosyzaplecione
w ciasny warkocz i upięte z tyłu głowy. Chroniła się w swoim pokoiku przed ateistyczną
natarczywością dziadka, który będąc na drugim roku teologii, zamienił Boga na Lenina. Broniła
wstępudoswego pokojupokaźnymkrucyfiksem, mocnowierzącw jegoskuteczność.Rzeczywiście,
dziadek ustępował, cofał się przed takim argumentem i odchodził do swego pokoju, mrucząc pod
nosemodpowiednikomentarz.Łóżkoprababci,przykryteszarymkocemrówniutkojakwkoszarach,
było najważniejszym meblem w pokoju, przy którym odmawiała swe modlitwy i wylewała żale.
Przestrzeńpodłóżkiemwypełniałydwiewalizki,wktórychgromadziłajajka,taknawszelkiwypadek,
nie wiadomo jaki, a w najciemniejszym kącie, niedostępnym dla postronnego oka, stał emaliowany
nocnik,ręczniemalowanywkwiatki,relikt
poprzedniejepoki.
Kończyło się
lato, kiedy
opuściłam leśniczówkę. Zrobiłam to ochoczo, bez cienia żalu, jaki
przystoi komuś, kto opuszcza miejsce swojego dzieciństwa. Nawet nie próbowałam ukryć radości
nabrzmiałej czerwoną szminką, wybujałej podniesioną fryzurą i rozkołysanej butami na wysokich
obcasach. „Wrócę na stałe zaraz po ukończeniu studiów” – wmawiałam sobie i babci, ale już wtedy
niemiałamzamiaruwracaćdoczegoś,cowydawałomisiępozbawioneżycia,nudne,jednostajnejak
kołysanie wagonu pociągu. Dobroczynne kłamstwo pozwoliło babci ze spokojem czekać na mój
powrót,którymiałnigdynienastąpićizłagodzićtęsknotę,jejtęsknotę.Opuszczałamwioskęzjedną
torbą, mieszczącą kilka źle skrojonych sukienek z WPHW, bo tylko tam można było coś kupić,
niemodnespodnieozbytwąskichnogawkach,babcinebluzkizkoronkowymikołnierzykaminakażdą
okazję. Wśród tej zupełnie nieprzydatnej sterty bubli spoczywał przedmiot kultu – mały kasetowy
magnetofonmarkiSony.
Obok
jedynej, jaką miałam, pary dżinsów z Pewexu magnetofon był moją największą chlubą.
Właśnieotedwadrogocenneprzedmioty,którespłynęłynamniejakbłogosławieństwo,lękałamsię
bardziejniżowłasneżycie.Dżinsymusiałysięwycierać,inaczejichautentycznośćstawianabyłapod
znakiem zapytania. Z niecierpliwością czekałam na pierwszą oznakę ścierania, na niebieskawą
plamkę,którapotemobejmowałacałekolana.Trwałototrochęzadługo,ponieważspodnienosiłam
tylkodoszkoły,apotempieczołowiciewieszałamwszafie.Niecierpliwiedobrałamsiędomateriału,
używając pumeksu, żeby wyprzedzić naturalny proces zużywania się materiału, przyspieszyć
rozkoszną chwilę prezentacji powycieranych kolan. W niedzielę po mszy przechadzałam się po wsi
z miniaturowym magnetofonem na dłoni, tak żeby wszyscy mogli go zobaczyć, sztywno
i demonstracyjnie. Po wiejskiej szosie prowadzącej od kościoła do knajpy przechadzali się też inni
nastoletni fani rocka z pięciokilogramowymi radiami, wyposażonymi w pokaźne anteny. Radia
wydawały nieczyste, charczące tony, dławione, kiedy uciekała fala, a uciekała dość często. Chłopcy
nosilidługiewłosyzgrzywkąposameoczy,odrzucalijądotyłuwystudiowanymruchem,którymiał
wyrażać chłopięcość i męskość zarazem. Koszule w neonowych kolorach, haftowane z przodu, biły
w oczy niespotykaną dotąd w modzie jaskrawością, spodnie dzwony, szerokie na dole, przykrywały
czarne buty na obcasach z wydłużonymi nosami. Do tego nieodzownie grzebyk w tylnej kieszeni
spodni,którymożnabyłozgrabnymruchemwyciągnąć,byprzylizaćgrzywkę.
Tak
właśnie zapamiętałam ostatnie lato w Jagniątkowie – tranzystory, magnetofony szpulowe
z ogłuszającą muzyką Black Sabbath i Led Zeppelin i wytarte dżinsy. Wspomnienie pełne
melancholii,ponieważwnaszymkrajutranzystorniekojarzyłsięzprzymusowąaborcją.
Wrocław
szybko
oczarował moją wiejską duszę, łaknącą wysokich bloków, najlepiej z windami,
wielopasmowych ulic i samoobsługowych sklepów, gdzie można było zachować anonimowość.
Miasto,symbolpotęgi,mądrościipostępu,urosłowmoichutopijnychwyobrażeniachdorozmiarów
światowej metropolii, ponieważ nigdy nie widziałam większego, a wszystko zależy od punktu
odniesienia. Odśpiewałam, jak przystało, Gaudeamus igitur i od razu poczułam się prawdziwą
studentką, adeptką wiedzy, niezwykle mądrą, wybranką fortuny. Wkrótce pojęłam, jak można
skasowaćbilet,znaleźćnaplaniemiastajakąśulicę,korzystaćzezbiorówBibliotekiNarodowejlub
wjechaćwindąnadziesiątepiętrowakademiku.Windyniebyłydośćszybkie,oczymświadczyfakt,
żeBerta,koleżankazrusycystyki,wypiładlazakładupółlitrażytniej,zanimdojechaliśmynaostatnie
piętro. Czynem tym, który obrósł w anegdotę, zasłużyła sobie na szacunek studenckiej braci i mój
oczywiścieteż.
WprzerwachmiędzyzajęciamispacerowałampowąskichuliczkachwokółrynkuiplacuSolnego,
zupodobaniemsłuchającodgłosówmiasta.Podziwiałamwystawysklepoweinawetnieprzyszłomi
dogłowy,żetereklamowanetowarywcalenieistnieją,sąnieuchwytnymfantomem.OJagniątkowie
myślałamrzadziejibyłatopewnegorodzajuzdrada,podłainiewybaczalna.
Pytano
mnie: „Skąd jesteś?”. Nie odpowiadałam od razu, kurczyłam się, malałam, patrzyłam
wbok,wbliżejnieokreślonąprzestrzeń,silącsięnaobojętność.Bezwyrzutówsumieniawyparłamsię
swojej wsi i leśniczówki. Zdradzały mnie niemodne ubrania i niezręczność, włosy splecione
wwarkocz,nieznajomośćfilmówimodnychpiosenek.Naszstaryczarno-białytelewizornieodbierał
fal ze stacji na Ślęzy, a radio typu „kukuruźnik” służyło dziadkowi do odbierania świszczących
i charczących audycji radia Wolna Europa, konsekwentnie zagłuszanych przez rządowe stacje.
Wieloletnie zaległości tuszowałam nonszalanckim uśmieszkiem, po trosze znudzonym, który mógł
oznaczać wszystko i nic. Na drugim roku studiów patrzyłam z politowaniem na przechodzące obok
mnie hoże wiejskie dziewczyny w paskudnych, niezgrabnych sukienkach i butach na płaskich
obcasach, znękane cywilizacją. Właściwie plan socjalistyczny przewidywał jak najszybsze zatarcie
granicy między wsią a miastem, jednak dziewczyny wiejskie pozostały dziewczynami ze wsi. Nie
umiałysiępozbyćprostoty,pachniałyświeżością,nieperfumami.
Tadeusz
szarpnąłmniemocnozarękę,gwałtowniewyrwałzgłębinprzeszłości.
–Nie
śpij!
Otworzyłamoczy,przetarłam
je
palcamiprawejręki,jakbymchciałaprzepędzićznichsen.
– Austriacka granica – wyszeptał Tadeusz prawie z nabożeństwem. Na jego twarzy zauważyłam
napięcie, oczekiwanie pomieszane z odrobiną niepokoju. Wzruszyłam
ramionami. Przed
nami stały
długie kolumny aut czekających na odprawę. – Przygotuj paszporty! Trzeba wyłączyć radio –
gorączkował się Tadeusz. Nie wiedziałam, dlaczego na granicy nie można słuchać muzyki, ale
posłusznieprzekręciłamgałkę.
Popatrzyłam
na
jego niezgrabny profil, nie podobał mi się. Tylko czy nigdy mi się nie podobał,
czydopieroteraz?Podobnogustczłowiekazmieniasięcosiedemlat,azwiązanejesttozwymianą
wszystkichkomórekworganizmie.Mojewłaśniesięwymieniły.
Zobaczyłam
go
porazpierwszynaprzystankutramwajowym,tamwłaśnieskrzyżowałysięnasze
spojrzenia, moje niewyraźne, krótkowzroczne i jego jasne, zalotne. Jako mieszkaniec Wrocławia,
modnie ubrany i wyrobiony towarzysko, czyli obyty ze światem knajp dyskotek i nocnych klubów,
w dodatku student Wyższej Szkoły Muzycznej, szybko wywindował się na samą górę mojej
potajemnej listy kandydatów. Nigdy nie potrafiłam nazwać dziwnego uczucia, które mną wtedy
owładnęło:zauroczenie,amożenawetmiłość,małpiaradość,żewłaśniemniewybrał,dlaczegomnie?
Chyba jednak byłam coś warta – mile łechtał moje ego, nadszarpnięte w trakcie pierwszego roku
studiówzewzględunawiejskiepochodzenie.Uczyłsięniewiele,cobudziłopodziw,zaliczałkolejne
semestry,kokietującprofesorówpięknym,naturalnymbasembarytonem.Miałzrobićkarierę,gdyby
zechciałtrochępopracować,aleniechciał,bowiemuważałsięzanaturszczyka,któremuniepotrzebne
są ćwiczenia, wprawki i wnikliwa znajomość solfeżu. Tajemnicze uczucie, dotąd mi nieznane,
pęczniałozdnianadzień,sycącsięjedyniewielkimisłowami.TadeuszimieszkanieweWrocławiu–
dwa marzenia, które nabierały realnych kształtów, zjednoczone w duecie największych życiowych
pragnień. Tamta perspektywa widzenia życia wydawała mi się dojrzała, a plany, jakie snułam –
konkretne,rozsądneimożliwedozrealizowania.Dziewczynymniejsprytne,czylite,którenieumiały
sięustawić,postudiachwracały,skądprzybyły,ponieważWrocławbyłmiastemzamkniętyminikogo
nie domeldowywano, a bez stałego meldunku nie można znaleźć pracy. Zresztą po studiach nie
miałamdokądwrócić.
WciągujednegorokuJagniątkówrozpłynąłsięwrazzjegomieszkańcami,pozostałtylkowsnach
imarzeniach.Ostatniaodeszłababcia,cicho,dalekooddomu,wsanatorium
położonymnalesistym
wzgórzu.
– Czarodziejskie Wzgórze – mówiłam do babci, kiedy spacerowałyśmy w słońcu, snując śmiałe
i radosne plany. Aż poznałam prawdę – nieodwołalną, przerażającą. Nie umiałam kłamać, nie
patrzyłam babci w oczy, a mój śmiech stał się sztuczny, grzązł w nadmiarze śliny. Babcia coraz
bardziej upodobniała się do innych pacjentów – zgarbionych, wychudłych i kaszlących, których
łączyło
jedno
tylkożyczenie,wspólnycel–przeżycie.
Słońcegrzało
mocno
jaknalistopadowyporanek,rozświetlającwyłysiałybukowylasekiścieżkę
obsypaną liśćmi. Opadłam ciężko na parkową ławkę, zdruzgotana absurdem śmierci, która nie
pasowała do mojego porządku świata. Była upokarzająca, bezsensowna i pozbawiona logiki.
Patrzyłambezmyślnienawirującenawietrzeliście,zbytpiękne,byichniepodziwiać.Tesameliście,
tensamrójunoszącysięnadziemiąjakwtedy,liścieoprzygasłejczerwieni,zapowiadającekoniec.
Wierzba nad stawem, popękana i rozpołowiona jak świnia w rzeźni, wystawiła na pokaz swoje
wnętrzności, zmurszałe i spróchniałe. Czemu jej nie wycięli? Może miała przypominać gruźlikom
oniechybnejśmierci,stanowiącswoistemementomori?
Weszłam
do
jednegozniskichjasnychpawilonów.Kwadratowasalka,bezosobowa,niegościnnie
sterylna,potęgowałagrozęśmierci.Babciaczytałagazetę,awłaściwietylkoodniechceniawertowała
kartki i gładziła palcami śliski kolorowy papier. Jej wąska biała ręka podtrzymywała głowę
z czarnymi krótkimi włosami. Witałam ją, jak się wita kogoś po raz ostatni. Obejmowałam ją
ostrożnie, porcelanową lalkę z lśniącymi chorymi oczyma. Najtrudniejsze były rozmowy, nijakie,
ostrożne, właściwie o niczym, bo z wirtuozerią omijałam niebezpieczne tematy. Babcia patrzyła na
mnieprzenikliwie,chciałaznaćprawdę,alebrakowałomiodwagi,odwracałamwzrok.Wpowietrzu
unosił się dziwny zapach, niby sterylnie świeży, a jednak nieznośny, napawający mnie strachem,
złowieszczy. Podałam babci soczystą pomarańczę, z trudem wystaną w kolejkach. Zdziwiła się, bo
przecieżbyładopierojesień.Jadłazesmakiem–jakdziecko.
–Wiesz–mówiłam–wkrótceopuściszCzarodziejskieWzgórzeipojedziemy
doJagniątkowa.
Nie
odpowiedziała,tylkowzamyśleniuwkładaładoustsporekawałkipomarańczy,adrugądłoń
trzymaławpogotowiu,abysokniekapałnaśnieżnobiałąpościel.Zdawałasięuśmiechaćipochwili
zapytałamniewprost:
–Wierzysz,żebędężyła?
Nagle
całapiramidamilczenialegławgruzachpodnaporemczterechsłów,ciężkich,ołowianych,
które zmiażdżyły z trudem wybudowany spokój. Wtedy zrozumiałam, że oszustwo było obustronne,
bo od początku wiedziała, a może tylko resztka nadziei skłoniła ją do postawienia tego pytania.
Milczałam, urażona jej niedyskrecją. Tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi, od razu odwróciła
głowęwstronęoknaichybażałowałatejniespodziewanejnapaści,bowięcejniepodjęłatematu.
Kiedy
zmarła,osaczyłmniestrach,natrętny,nieugiętyjakwtedy,przedlaty,kiedyodszedłojciec,
niemówiącdlaczego.Spełniłamjegowarunki,milczałam,chociażdławiłamnieprawda,którątylko
ja znałam. Dlaczego odszedł? A może to wszystko wcale się nie wydarzyło i jest tylko moim
wymysłem,efektemwyobraźniegzaltowanegodziecka?
Późne popołudnie, mgła, liście fruwające
jak
ptaki z żółtymi skrzydełkami... A jednak wyraźnie
widziałam dziewczynkę o ciemnych włosach, rozrzuconych na liściach koloru przygasłej czerwieni.
Ojciecmilczał.„Dlaczegoniewysiada?Napewnojestranna!”–poganiałamgowmyślach.Skuliłam
sięwfotelu.Ojciecnerwowospoglądałnapustąulicę,potempowoli,alepewnymruchemruszył.Nie
oglądajsię...patrzprzedsiebie...
Późnym popołudniem ukazało się przedmieście Wiednia. Oczekiwałam czegoś niezwykłego,
jak
przed przyjazdem do Wrocławia, jakiegoś objawienia zapierającego dech w piersiach.
Podekscytowana, mimo woli, bo przecież nie cieszyłam się z wyjazdu, chłonęłam widok
wielopasmowychulic,plakatówzpięknymidziewczynami–uśmiechającymisiętakszeroko,żebiła
w oczy nienaturalna biel ich zębów, tasiemcowych tuneli, pogmatwanych, poskręcanych ulic-
labiryntów.
Dzielnica,
wktórejmieliśmyzamieszkać,nienależaładobogatych,alemiałatęzaletę,żeleżała
w centrum miasta. Mieszkania były tu tańsze niż gdzie indziej i to przyciągało uboższą ludność,
szczególnie turecką i jugosłowiańską. Turcy, niepomni Odsieczy Wiedeńskiej, wiedli prym
wokolicznychknajpach,aichżony,okutanewdługiedokostekspódnice,czarneworkowateswetry
iwchustkachnagłowachokupowałyparkiiplacezabaw.Ichdzieci,czarneizadziorne,musztrowały
jasnowłose austriackie maluchy, które dawały za wygraną i ulegały przemocy. Podobny rozkład sił
panował w tanich sklepach. Towary nie zawsze były najlepszej jakości, ale za to ceny dość niskie,
więcchętnychniebrakowało.Turczynkikupowałydużoigłośno,ważąctowarywrękach,oglądając
badawczo, jak niegdyś babcia, kiedy chciała kupić dobre nioski. Sprzedawczynie z zawrotną
prędkością podliczały ceny towarów – bez fotokomórki. Klient nie zdążył jeszcze dobrze wyłożyć
produktównataśmę,ajużlewarękanieznaczniedotykałatowarów,aprawanieomylniewystukiwała
cenę. Wszystko nie trwało dłużej niż pół minuty, a kasjerka trzymała w ręce resztę, zanim przyjęła
gotówkę.
Wdrapaliśmysię
na
trzeciepiętrostarej,zagrzybionejkamienicyzobskurnąfasadą,położonejna
zbieguniezbytruchliwychulic,comiałozapewnićTadeuszowispokojnyseniciszępodczasuczenia
się nowej partii. Dom od razu nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Zauważyłam oblazły ze ścian
tynk, wydeptane schody, wąskie i brudne, na których leżały papierki po cukierkach i skórki
pomarańczy. Frontalną ścianę pokrywały resztki płaskorzeźb o falistej, secesyjnej linii, pamiętające
lepsze czasy. Wąski korytarz, wilgotny i śliski jak loch jakiegoś zamczyska, wychodził na mały
kwadratowy dziedziniec, prawie w całości pokryty betonem. Jedyne drzewo, potężny kasztanowiec,
zawszeoblegałychmarydzieciigołębi.
W kamienicy panowała niska temperatura, a w powietrzu przesiąkniętym zgnilizną fruwały
beztrosko roje moli. Nieczynna od lat fontanna, obtłuczona przez niesforne cudzoziemskie dzieci,
stała pośrodku klatki, nikomu niepotrzebna. Marmurowa rybka, pobawiona ogonka i pyszczka,
patrzyła smutno wyłupiastymi oczyma. Nie wiedzieć czemu wzbudzała we mnie litość. Nie lubiłam
tego domu z drażniącym nozdrza zapachem smażonego czosnku, stęchlizną, wyziewami z toalet,
usytuowanychwwiększości
na
korytarzach.
Nasze
mieszkanie miało łazienkę, co naturalnie było luksusem dla obcokrajowców z bloku
wschodniego. Wypakowałam nasze rzeczy i część z nich ułożyłam w kartonie, bo nie było szafki.
Lepsze części garderoby rozwiesiłam na drabinie, która tymczasem zastępowała wieszak. Wzięłam
kąpiel i leżąc w wannie, obserwowałam szarozielony, warstwowo ułożony grzyb, który zajmował
połowęsufitu.Mieniłsięiszklił,wniektórychmiejscachwybrzuszałniebezpiecznie,jakbyzachwilę
miał spaść mi na głowę wraz z tynkiem. Wieczorem wyszliśmy obejrzeć miasto. Ulice w naszej
dzielnicybyłyszare,bezwyrazu,domynaznaczoneubóstwemibrudem,asklepyofiarowałytowary,
tanieidlawszystkichdostępne,nicniewartebuble.Prostytutkinachodnikachzobnażonymibiustami
zachęcającouśmiechałysiędomęskichprzechodniów.Rajtandety,ulicaKrokodyli.Tadeuszśliniłsię
obrzydliwie.
Pogardliwie
wydymałam usta na widok otaczającej mnie beznadziei, trudnej do zaakceptowania,
bowkońcumiałobyćlepiej.
Tadeusz
uspokajał mnie, że to tylko na początek i że kupi szafę. Miała ona symbolizować jego
dobrą wolę, chęć rozpoczęcia nowego życia, obietnicę poprawy. Przy nim zawsze miałam wrażenie
tymczasowości,wszystkobyłoniestałe,tylkonapoczątek,tylkonateraz,takjaknaszzwiązek,który
miałsięrozwinąć,azamiasttegoprzeżywałcorazwiększyregres.Czułam,żezarazmożesięrozpaść,
żenieprzetrzymakolejnejawantury.
Tadeusz
dotrzymał słowa, jednak samo pojawienie się czterodrzwiowej szafy z IKEA tylko
w minimalnym stopniu poprawiło moje samopoczucie. Mieszkanie nie było lepsze niż nasz
wrocławskikołchoz,wktórymmieszkałyczteryobcesobierodzinyartystówoperowych.Niechętnie
dzieliły się wspólną łazienką (klitką) i kuchnią z przylepionym na odrapanej ścianie grafikiem
używaniakuchenkiizlewu.Jeżelichodziotoaletę,byliśmyzdaninaprzypadek,boniktniepotrafił
opracować optymalnego planu, zadawalającego wszystkich użytkowników. Wzdłuż mieszkania
ciągnął się wąski korytarz, pokryty lśniącą olejną farbą, prowadzący do poszczególnych pokoi –
twierdzy,zazdrośniestrzeżonychprzedwzrokiemciekawskichsąsiadów,iniebezracji.Ufryzowana
głowa leciwej chórzystki Lusi nieustannie wystawała z półprzymkniętych drzwi jej pokoiku,
amuzykalneuchołowiłodźwiękiwydawaneprzezinnychlokatorów.PodczaswieczornejciszyLusia
segregowała w głowie te dźwięki, analizowała i interpretowała, aby następnego dnia przekazać
w operze nowe rewelacje. Spowita w czerń, ze świecącymi apaszkami i wymyślną biżuterią,
przypominałaraczejjakieśniesamowitebóstwochtoniczneniżprzeciętnąchórzystkęzktóregośtam
rzędu. Pokój obok zajmował opasły tenor z żoną, która kłuła w oczy zniewalającą urodą. Bóstwo
godzinami blokowało łazienkę, przeciągając w nieskończoność kosmetyczne praktyki. Przewracanie
oczyma,zaciskanieust,złebłyskiwokuinnychlokatorównieprzyniosłyrezultatu,ponieważBóstwo
nie reagowało na niewerbalne formy wyrażania myśli. Co jakiś czas spokój kołchoźnianego
mieszkania przerywały krzyki i paskudne, ale dość wymyślne przekleństwa, które wyrzucały jej
koraloweusta,błyszczące,jakbypociągnięteczerwonąolejnąfarbą.Przeważniechodziłoopieniądze,
które mąż z balzakowską żyłką do chybionych interesów wiecznie gdzieś inwestował, naturalnie
z opłakanym skutkiem. Po każdej transakcji kupno własnego mieszkania coraz bardziej odchodziło
wsferęmarzeń.WPRL-utrzebabyłoczekaćnamieszkaniespółdzielczeokołodwudziestulat,więc
każdy obywatel, który uzbroił się w cierpliwość, mógł w okresie przedemerytalnym nacieszyć się
własnym„M”lubudostępnićjewnuczętom,samzaśdożyćspokojnejstarościwwynajętympokoiku,
apotemwinstytucjachpowołanychwceluniesieniapomocystarymibezdomnym.Drażliwakwestia
mieszkaniowa zatruwała pożycie małżeńskie przeciętnie utalentowanego tenora. Opera dysponowała
jedyniekołchozamiikilkomamieszkaniamiwwieżowcuprzyulicyKościuszki,zwanymLinowcem.
Były to jednak mieszkania tylko dla ludzi zasłużonych miastu, a nie każdy młody artysta mógł się
zasłużyć.Zresztąniewiadomobyło,ojakirodzajzasługchodzi,wśródmieszkańcówtegopożądanego
obiektu budowlanego znalazło się bowiem paru przeciętnych śpiewaków operowych, kilku
pracownikówadministracji,jedengrafik,któregopracniktnigdyniewidział,anawettaksówkarz.Ten
ostatni stanowił dla mnie nie lada zagadkę, bo trudno było dociec, jakimi to zasługami dla miasta
mógłsiępochwalićtenskądinądsympatycznymłodyczłowiekowyglądziebarmana.
Ostatni
pokój na lewym skrzydle naszego kołchozu zajmowała dyrektorska przyjaciółka,
prowadząca dział reklamy w operze. W wolnych chwilach myślała, jak zorganizować weekend
z dyrektorem, aby przechytrzyć coś już podejrzewającą zazdrosną żonę. Ta nieatrakcyjna pani
w średnim wieku w miarę rosnących podejrzeń stawała się bardzo namolna i swą ciągłą prezencją
utrudniła pozamałżeńskie kontakty swego małżonka. Czujna jak angielski chart z uporem tropiła
winowajców. W końcu doszło do operetkowej sceny w obecności artystów pracujących właśnie nad
scenąansamblową.Niktniezdążyłzareagować,bopanidyrektorowaszybko,choćniebezgodności
opuściłateatr,adyrektorzaśchrząkałiprychał,aleniepotrafiłwyartykułowaćżadnegosensownego
komentarza do tej groteskowej sceny. Niedługo potem przyjaciółka dyrektora opuściła kołchoz,
ponieważ przyznano jej dwupokojowe mieszkanie w Linowcu. I tak oto stała się osobą zasłużoną
miastu.
Mójmążpostanowiłudzielać
lekcji
śpiewu–bardziejzewzględunapiękneuczenniceniżzchęci
zarobienia pieniędzy. Mariola pojawiała się u nas regularnie we wtorki, ubrana w zbyt obcisłe
bluzeczkiiwspodnieprzesadnieopinającetłustawepośladki.Podczaslekcjisiedziałamzaogromną
szafązrozchwianymizawiasami,ciągleskrzypiącymi,nawetjeżeliniktjejniedotykał.Przedzielała
nasz pokój na dwie części jak ścianka działowa. Siedziałam w starym fotelu i obserwowałam
odpadającyodsufitutynk,któryspadałnadywanjakpłatymonstrualnegołupieżu.Fortepianstałna
środku pokoju, zupełnie dla mnie niewidoczny, zdana więc byłam wyłącznie na słuch, a ten często
płatałmifigle.Niekiedyprzysięgłabym,żeszepczą,amożetotylkoszelestnut?ChwilamiMariola
przestawała śpiewać. Cisza nabrzmiewała niepokojem, czekaniem. Co robią? Tylko resztka wstydu
powstrzymywała mnie przed wyjściem zza szafy. Pozostawałam więc na miejscu, nieszczęśliwa,
interpretującciszę.
Za
oknemgołębiepaskudziłyparapet,pokrywałygobiałymiiszarymiplamkamiofantazyjnych
kształtach. Dlaczego nie obrabiały parapetów i balkonów z północnej strony? Skupiłam się na tym
fenomenie, aby nie słuchać złowrogiej ciszy. Potem następował miły dla mnie odgłos zamykania
wiekafortepianu,cooznaczałokonieclekcji.Wtedyniewiedziałam,żetotylkokonieclekcji,atak
naprawdętodopieropoczątek.To,conajgorsze,działosiępozalekcjami.Naturalniejakkażdażona
potrzebowałam trochę więcej czasu niż postronny obserwator, aby zorientować się w sytuacji. Poza
tym oczywiście najlepiej było nie wiedzieć, żeby nie być zmuszonym do podejmowania decyzji.
Obrałam sobie statyczną strategię czekania i choć zdrada uwierała mnie i piekła, nadal tkwiłam
w niewygodnej pozycji jak fakir na gwoździach. W końcu mąż rozstał się z Mariolą, bo ta
nieopatrznie opuściła przedział czasowo-przestrzenny dopuszczalny dla kochanki i pojawiła się
w domu moich teściów podczas noworocznego przyjęcia w ścisłym rodzinnym gronie. Wreszcie
miałam okazję, żeby zaznaczyć swój stosunek do erotomańskich wyczynów Tadeusza. Niestety, nie
skorzystałamzniej,wystraszonawizjątysiącadecyzjidopodjęcia,samotnychwieczorówwigilijnych
i niedziel przed telewizorem. Każda zmiana była wyzwaniem, groziła pogorszeniem sytuacji,
koniecznością opuszczenia zagrzanego miejsca, może niewygodnego, ale swojskiego, znanego, bez
pułapek i zasadzek. Nagle z pamięci wypełzło oślizgłe wspomnienie mojego pierwszego dnia
w szkole, kiedy od razu zostałam wyrzucona poza nawias. Wszystkiemu winna była nauczycielka,
któraprzedłużyłalekcję,opowiadałaoczymśdługoimonotonnie,zadługo,boczułam,jakzbliżasię
fala gorąca, jak pot występuje na czoło, pot strachu. Nikt mi nie powiedział, co powinnam zrobić
w takiej sytuacji, a musiałam wyjść do toalety, i to szybko. Długo walczyłam o swoją reputację,
zaciskając nogi i siedząc sztywno, kiedyś przecież lekcja się skończy. Niestety, w końcu uległam
prawom fizjologii i pod ławką zebrała się plama – ciemna, lśniąca, nie do przeoczenia. Czułam na
sobie oczy nauczycielki-nudziary, wlepione w moją granatową spódniczkę, i dostrzegłam bezradny
gestjejręki.Wtedyjużbyłowiadomo,żewtejszkolezawszebędęstaćzboku,atakbardzobałamsię
wykluczenia.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział3
Tadeusz
poszedłdooperynapróbę.Właściwiepowinnamsięcieszyć,żeniktminieprzeszkadza,
nie wypędza z fotela, w którym znajdowałam schronienie. Siedziałam w nim jak wtedy w aucie –
zpodciągniętymipodbrodękolanami.Takapozycjadodawałamiotuchy,chroniłamnieprzedzłem
czekającymnazewnątrz.Tylkowfoteluczułamsiębezpieczna,chociażTadeuszniepozwalałmina
przesiadywanie w nim i marnowanie czasu, który mogłabym spożytkować, sprzątając mieszkanie.
Najpierwczytałam,potemrobiłosiępóźno,ciemnoisiedziałambezświatłazksiążkąprzyciśniętądo
piersi. Tadeusz przychodził cicho jak cień, zapalał lampkę, kiwał z dezaprobatą głową. Wiele
podobnych wieczorów, powtarzające się sytuacje – wejście Tadeusza, zapalanie lampki, kiwanie
głową.Obrazypowracałyjakdéjàvu,niepokojącopodobnedosiebie,odmiesięcy.
–Niesiedźciąglewfotelu–gromiłmnie–iprzestańczytać
te
swojebzdury!
–Te
bzduryto„Pejzażsemiotyczny”–broniłamsię.
–Komu
topotrzebne?!
Myślał pragmatycznie. Wysyłał
mnie
do sklepu, wciskając mi w rękę stuszylingowy banknot,
jakby powierzał mi oszczędności życia. Patrzył na mnie znacząco surowym wzrokiem, przypominał
oostrożności,jakątrzebazachować,mającdoczynieniaztakąsumąpieniędzy.Zamykałambanknot
wdłoni,bałamsięgozgubić,wziąćzadużotowaruiwogólebałamsięwszystkiego.Mójmózgjak
niezwykle szybki kalkulator przeliczał, sumował, porównywał ceny i podejmował ekonomiczne
decyzje.
Na
półkach szynki – kusicielki, perfekcyjnie odziane w folię, realne, namacalnie bliskie, sterty
czekolad na wyciągnięcie ręki, trudno się oprzeć. Kupowałam jednak to, co najpotrzebniejsze,
poddana srogiej samodyscyplinie. Żadnych luksusów. W domu smażyłam schabowe, bez chęci
i talentu. Nie chodziło o to, aby smakowały, miały po prostu być. Potem znowu czekanie z trochę
przypalonym obiadem, z kotletami jak podeszwy, a dnie umykały szybko, bez śladu emocji, bez
zmian,jednostajneiniesmaczne.Jedzenie,czekanie,wydalanie,znowujedzenie,potemzakupy,żeby
jeść, znany rytm życia, któremu całkowicie uległam. Nienawidziłam zakupów, chociaż wszystkiego
byłopoddostatkieminiemusiałamstaćwkilometrowychkolejkach,żebyzdobyćkostkęmasłaczy
żółty ser. Niedostatek towarów przypominał mi Polskę, a wspomnienie tasiemcowych kolejek
wywoływałouczucierozrzewnieniaimelancholii,aletakżeświadomośćzmarnowanegoczasu.Wtedy
pojęcie „zakupy” dawno przestało odpowiadać realiom, ponieważ nikt nie kupował tego, co chciał,
tylkoto,coudałosiękupić.Kiedywidziałamkolejkę,poprostuprzyłączałamsię,nawetniepytając,
co sprzedają. Było to właściwe obojętne, bo brakowało wszystkiego, a ewentualną nadwyżkę towaru
wymieniałosięnainny.
Półki
sklepowe
całkowicie opanowały ogórki konserwowe i ocet, królowały niepodzielnie
w każdym spożywczym sklepie, czekając na zrozpaczonego konsumenta. Rano wyruszałam z misją
kupienia czegokolwiek, krążyłam po mieście, aby wreszcie po południu wrócić do domu, dumna ze
swojej zaradności. W kolejkach spotykałam znajome, sąsiadki przeczesujące dzielnicę pędem jak
charty, wietrzące zdobycz, koleżanki i znajome. Wszyscy stali w kolejkach, w których pulsowało
życiemiasta,zawieranoznajomości,tworzonoklubydyskusyjneihobbistyczne.Kobietypożądliwie
sięgały po zakupione proszki do prania lub pachnące mydełka i szampony, zachłannie, szybkim
ruchemwsuwałytowarydosiatekitoreb,osłaniającjeprzedwzrokieminnychkonsumentów.Nieraz
dawali po dziesięć sztuk, świetnie, można będzie wymienić na czekoladę! Tylko w sklepach
partyjnych dla towarzyszy nie brakowało towaru. Na hakach wisiały kiełbasy, podsuszane,
myśliwskie, piętrzyły się balerony, niestety, nie dla wszystkich. Trzeba było pokazać legitymację
partyjną,atejniechciałam,nawetzacenębaleronuiczekolad.Kiedyśwśródczekającychzobaczyłam
Anię, moją jedyną przyjaciółkę. Wyglądała depresyjnie i niezdrowo, cień dziwnego niepokoju
przebiegłpojejtwarzy,ledwieuchwytny.Wydawałomisię,żejestchora.Chciałamjejcośdoradzić,
ale Ania milczała, tłumiąc w ustach kiełkujące słowa. Stałyśmy naprzeciwko siebie. Próbowałam
odgadnąćprzyczynęsmutku,odczytaćzmilczącychustniewypowiedzianesłowa.Wreszciewskazała
ręką na brzuch ukryty w fałdach płaszcza i skrzywiła się nieznacznie. Pod wpływem negatywnych
emocjimówiładziwnietubalnymgłosem,zupełniezmienionymiobcym,niepasującymdoszczupłej
dziewczęcej sylwetki. Tłum ludzi napierał, zwietrzył bawełnianą orgię skarpet i rajstop
wczekoladowymkolorze,najbardziejpożądanych.Dziwiłamsię,żeAnianiczegonieżąda,niezłości
się,niezłorzeczysprawcy,nakręcałamwięcdelikatnie,leczkonsekwentniesprężynęzemsty.
Wzruszyła ramionami, posmutniała,
co
oznaczało, że nie wniesie sprawy do sądu, po czym
przybrałanieprzystępnąminę,jednąztakich,którewyrażałycałkowitąizolację,blokadę,zaporęnie
do przełamania. Tak ją zapamiętałam. Z rajtuzami w ręce, przygarbioną, z niepokojem na twarzy.
Znałam winowajcę. Wyrachowany i przebiegły, prowadził podwójny żywocik kanalii, udając
wzorowegomężaiojca.
Patrzyłam
za
nią, jak szła w kierunku wyjścia, popychana przez tłum zachłannych klientów.
Stanęłamwkolejce–pokornie,nasamymkońcu.Niebyłomowyoprzepychaniusię,bozawszektoś
czuwałnadporządkiem.
–Naspożywczymsprzedająpodwiebutelkiżytniej!–powiedziałgrubyjegomośćzzaniedbaną
długąbrodą.Informacjapodziałałajakpiorun,rażącumysłykolejkowiczów.Częśćznichnatychmiast
zrezygnowała z nowych skarpet na rzecz procentów, więc w ciągu kilku sekund kolejka na stoisku
pasmanteryjnymschudłaopołowę.
Wódka należała
do
najlepszych towarów wymiennych, za który można było wszystko załatwić.
Najbardziejzapobiegliwirobilisporezapasytegochodliwegoproduktu,składujączakupionebutelki
wwersalkach,abypotemsprzedaćpowysokichcenach.Melinyrosłyjakgrzybypodeszczu.Później
towary pojawiły się tak nagle, jak wcześniej zniknęły, tyle że teraz były tylko na kartki.
Nieszczęśnicy, którzy, powodowani zachłannością, zbyt szybko wykupili swoje kartki, przez resztę
miesiąca cierpieli męki Tantala, widząc, jak inni wynoszą ze sklepu wiktuały dla nich niedostępne.
Małe dzieci przejawiały najmniej zrozumienia dla polityki żywnościowej i nie zawsze dały sobie
wytłumaczyć,żemamusianiemajużkarteczki,więcniemożekupićczekoladki.Posceniepełnejłez
i lamentów mamusie smażyły dzieciom z cukru i odrobiny tłuszczu coś w rodzaju toffi lub
preparowały ptasie mleczko ze sproszkowanego mleka i żelatyny. Nikt rozsądny nie przejmował się
spazmami maluchów, bo wiadomo, słodycze niszczą zęby, a tu nie ma porządnego materiału na
plomby.Pozatymwyrzeczeniawyrabiającharakterprzyszłegoobywatela,któremunierazprzyjdzie
zrezygnować z wielu rzeczy. Zakupy w tamtym okresie to była misja, do której się przykładałam.
Zdecydowanie chętniej przemierzałam cały Wrocław w poszukiwaniu żółtego sera, niż robiłam
zakupy w Wiedniu w najbliższym sklepie, gdzie nadmiar towaru oszałamiał mnie, nie mogłam
dokonaćwyboru.Chybawolałamzamałoniżzadużo,niemiećwyboru,niżmiećzaduży.Ogarniała
mnieniepewność,kiedymusiałamsięnacośzdecydować.Niemogłamzdecydowaćsięnaodejścieod
Tadeusza, więc zostałam, czekając, co przyniesie przyszłość, nowa sytuacja w nowym kraju. Mogła
się okazać zbawienna dla naszego związku bądź zabójcza, ponieważ Tadeuszowi nagle zabrakło
kolacyjek po przedstawieniu, piwka w knajpie z kolegami, operowej kochanki. Wiedziałam, że
sytuacja jest sztuczna, spreparowana, jednak widziałam ją jako szansę dla naszego małżeństwa.
Zapomniałamjuż,któratomabyćszansa.Naszzwiązekskładałsięzcałegopasmaszans,któreciągle
sobiedawaliśmy,dopókinieogarnęłonaszmęczenie.Kiedyzaczęłosiędawanieszans?Niemogłam
sobieprzypomnieć.
Może już
od
początku było za późno? Może to było tylko zauroczenie talentem, bogactwem,
miejskim sposobem życia, które szybko przeszło w zawiść? Kiedy rodzi się uczucie pomiędzy
miłościąazawiścią,niezdecydowane,bezstronne,wtedytrzebaodejść.Nieodeszłamjednak,mimoto
uważałam,żeTadeuszograniczamojąwolność,chociażdoniczegomnieniezmuszał,wyczułjednak
moją uległość. Z czasem uzależnił mnie od siebie, zupełnie dla mnie niezauważalnie, w sposób
wyrafinowany, bo za moim pozwoleniem. Poddałam się jego rządom, spełniałam polecenia,
konsultowałamsięprzykażdejokazji.Niepotrafiłamsprecyzowaćuczucia,jakimdarzyłamTadeusza,
aletobyłochybabardziejuzależnieniejakodalkoholu,narkotyków,kawyipapierosówniżmiłość.
Stawałam się coraz bardziej bezwolna. Z drugiej strony nawet odpowiadała mi rola podopiecznej,
któraniemusisięonictroszczyć,niepodejmujeżadnejdecyzjianiryzyka.Wyobrażałamsobie,że
wprzyszłościwszystkosięzmieni,żebędęsamodzielnierozwiązywaćswojeproblemy.Wizjetebyły
bardzorealne,wierzyłam,żekiedyśdojrzeję,totylkokwestiaczasu.Wystarczyczekać!Niedziałać,
czekać.Powoli,niezauważalnie,odpierwszegodniaznajomościpochłonęłamnierodzinaTadeusza–
bogaci patrycjusze w okazałej rezydencji, leżącej nieco na obrzeżach miasta. Dom oślepiał
przepychem,niebywałymjaknakomunistyczneczasy,alerównieżbrakiemstyluismaku,cowtedy
wcale mi nie przeszkadzało. Z tyłu za willą rozciągało się warzywne imperium złożone z kilku
potężnych szklarni i namiotów. Ojciec Tadeusza, niski, krzepki mężczyzna, niedbale ubrany,
serdecznie uścisnął moją dłoń i rzucił mi zaciekawione spojrzenie zza okrągłych jak u Lenona
okularów. Żadnych cygar, wyszukanych garniturów ani nonszalanckich uśmiechów. Zostałam
w pokoju pełnym imitacji dzieł sztuki. Wkoło fałsz, pretensjonalność, fałszywy Picasso, fałszywy
Degas, zwykłe, tanie reprodukcje, nieautentyczne ludwiki i biedermajery, podrabiana porcelana
z Miśni, ale za to autentyczne figurki z zakładowej wycieczki do Kraju Rad. „Nie szkodzi” –
myślałam – „może to taki miejski styl, którego nie potrafię ocenić”. Podświadomie jednak dobrze
oceniłam,alektodopuszczadogłosupodświadomość?Mojąuwagęprzykułsalonpodróbekidopiero
dźwięcznygłosteściowejinspeprzeniósłmniedorzeczywistości.
Pozdrowiłam ją
tak
samo sztywno jak ona mnie i usiadłyśmy na kanapce obitej lśniącym
czerwonym materiałem. Przyglądała mi się bez żenady. Spojrzenia były coraz bardziej natarczywe,
a w połączeniu z milczeniem i ciszą muzealnego pokoju stawały się nie do zniesienia. „Co, do
cholery”–myślałamspłoszona.–„Cozjejelokwencją,takchwalonąprzezTadeusza?”.
Zastanawiałam się,
czy
nie powinnam powiedzieć czegoś miłego, bo bardzo chciałam się
przypodobać, a milczenie na dłuższą metę mogło wypaść niegrzecznie. Pierwsze wrażenie liczy się
najbardziej,więcpodjęłamrozpaczliwewysiłkinawiązaniarozmowy.Wkońcuprzemówiłaidopiero
wtedyodkryłamprzyczynęjejpowściągliwości.Mówiłamałoipowoli,ważąckażdesłowo,usiłując
ukryć lwowski akcent i niezgrabną frazeologię. Jej nieporadność językowa wprawiła mnie
wzakłopotanie,wmyślachliczyłambłędyfleksyjneistylistyczne,zdeformowaneidiomy,któreprzez
totraciłyswojepierwotneznaczenie.Byłowniejcośsztucznego,pewnegorodzajuzakłamanie,jakie
cechuje ludzi głęboko zakompleksionych, a jednocześnie szalenie ambitnych. Cała jej postać
uosabiałaniespełnionepragnienia,pretensjedolosu,zachłanność.
Wniesiono
kawę, ciasteczka i ptasie mleczko w eleganckim opakowaniu – przysmaki ze sklepu
partyjnego. Mój wzrok uporczywie powracał w stronę ptasiego mleczka i pożądliwie ślizgał się po
kolorowym opakowaniu. Niecierpliwie czekałam na znak rozpoczęcia uczty. Oprócz gospodarza
zjawiło się jeszcze rodzeństwo Tadeusza. Starszy brat – właściciel kilku dobrze prosperujących
kioskówwarzywnychikwiaciarni–orazmłodszasiostra,tegorocznamaturzystka,którejniepomogła
nawet protekcja wujaszka. Kompletna ignorantka o nieskazitelnej cerze i fiołkowych oczach, nikt
zatem nie lękał się o jej przyszłość. Poza tym ogromny majątek ojca rozproszyłby wszelkie
wątpliwości ewentualnego konkurenta. Łykałam jedno ptasie mleczko po drugim i słuchałam relacji
teścianatematuprawysałatyiróżnychjejodmianorazwpływutemperaturynawczesnąfazęwzrostu
tejrośliny.
–KiedyśpołowanaszegorodzinnegointeresubędzienależaładoTadeuszaioczywiściejegożony
–spojrzałnamniewymownie.–Możnaztego
nieźleżyć–dodałpochwili.
Milczałamuprzejmie,umożliwiając
obecnym
wolnąinterpretacjęmojegomilczenia.„Dlaczegoza
wszelką cenę chciałam do nich należeć? Może lepiej się wycofać, zanim będzie za późno?”. Jednak
nigdynieumiałamkrytycznieocenićwdanejchwili,kiedymożebyćpóźno.Uświadamiałamtosobie
dopiero po fakcie. Chorobliwy brak pewności siebie powodował, że zawsze chciałam do kogoś
należeć,dokogośsięprzytulićipomarzyćowolności.Odrazudostrzeglimojezagubienie,dziecięcą
naiwność,brakambicjizawodowych.Odtądmiałamżyćwcieniuwielkiegomęża,aten,ktomastać
wcieniu,niemożeświecić.Wypadałookazywaćradość,kiedytotylkomożliwe,abywszyscymyśleli,
żemnieuszczęśliwili.Zawszemartwiłamniemojainność.Teraznadarzyłasięokazja,żebywtopićsię
wtędziwnąrodzinę,upodobnićsiędonich,myślećjakoni.
Wtopienie
się w rodzinę Tadeusza przyniosło mi ulgę, czułam się bezpieczna, akceptowana,
przynajmniej na początku. Bezpieczeństwo rozlewało się w żołądku ciepłą falą. Nikt zdawał się nie
zauważaćmojejniezdarności,brakuwyrobieniatowarzyskiego,chorobliwejwręcznieśmiałości–albo
nikomu to nie przeszkadzało. Rodzina Tadeusza przewidziała dla mnie pełnienie obowiązków pani
domu oraz pielęgnowanie sałaty i pomidorów. Pracę zawodową zgodnie uznano za nierentowną, bo
cóż można zarobić na nędznym etacie nauczycielki w komunistycznej Polsce? Jako żona maestro
musiałambyćpełnaoddaniaiuwielbieniadlamężaijegoartystycznychpoczynań.Odczasudoczasu
miał jeszcze dojść miły obowiązek reprezentacyjny, kiedy musiałam towarzyszyć mu na jakimś
przyjęciu.Tadeuszpodszedłdonaszegonarzeczeństwazchłodnymdystansem,jakbyproblemwcale
go nie dotyczył. Chciałam wyjść za mąż, a on uprzejmie pozwalał się poślubić. Właściwie nie
wiadomo, dlaczego chciałam wyjść za mąż. Chyba dlatego, że wiejskie baby, cioteczki, stryjenki,
babcie dopuszczały tylko taką alternatywę, ustanawiały system wartości. „Tylko nie być taką jak
ciotka Maryśka z Ławszowej!”. W niemodnych czółenkach, ze sztucznym złotym zębem i białej
bluzeczce zapiętej pod szyję była dla mnie antywzorem, archetypem starej panny. Niezamężne
podstarzałe pannice, rozwódki, porzucone narzeczone nie cieszyły się uznaniem wiejskiej
społeczności. Prawzorzec, narzucony mi w dzieciństwie, zaowocował teraz pragnieniem poślubienia
Tadeusza. Nie mogłam myśleć o niczym innym, jakby kierował mną jakiś wewnętrzny przymus,
przypominający schizofreniczne natręctwo. Najstarszy z braci, wujaszek Gienio, senior rodu,
prostackiinapuszony,decydowałowszystkim,nawetotym,czyTadeuszmożemniepoślubić.Układ
ten miał cechy neurotyczne, nie ostudziło to jednak moich zapałów, nie skłoniło do ucieczki.
Wujaszekwprowadziłwrodzinierządyabsolutne,karałinagradzał,awszyscybezsłowasprzeciwu
poddawali się jego tyranii. Jako komunista w najgorszym wydaniu bezwstydnie czerpał zyski
zprzynależnościdopartii,cowcalenieprzeszkodziłomuośmieszaćswychtowarzyszyibezczelnie
kpić z przywódców. Naturalnie po cichu i w wąskim gronie, oficjalnie bowiem biegał na wszystkie
zebrania partyjne i pochody pierwszomajowe, podczas których z chorągiewką w ręce wiwatował
wstronętrybuny,gdziegłupiouśmiechnięcistaliprzedstawicielekomunistycznegoestablishmentu.
Mariażgłupotyzwładzą,jakąposiadał,czyniłzniegoczłowiekaniebezpiecznego.Pomimobraku
wykształcenia, nie licząc szkoły partyjnej, dorobił się nawet jakiegoś kierowniczego stanowiska.
Główne jednak źródło utrzymania wujaszka stanowiły szklarnie. Naturalnie sam nie pracował, nie
brukał cieplarnianą ziemią wypielęgnowanych, tłuściutkich jak serdelki, paluszków, lecz przed laty
sprytnie zainwestował całe mienie, umożliwiając rozkręcenie rodzinnego interesu. Prowadził dom
otwarty, w którym bywali wpływowi obywatele miasta, najczęściej czerwona arystokracja i inne
swołocze. Dzięki tym „skromnym kolacyjkom”, jak je określał, mógł załatwić od ręki wiele spraw,
które normalnie były nie do załatwienia. Nie miało większego znaczenia, skąd pochodzi gotówka –
w myśl zasady „pecunia non olet”. Cała rodzina bez wyjątku zachwycała się pomysłowością
rodzinnego mafiozo, prześcigając się w wazeliniarstwie. Wkrótce musiałam do nich dołączyć, aby
wujcio dał nam swoje błogosławieństwo. Od początku miałam swój makiaweliczny plan, który
przewidywał zaskarbienie względów wujaszka i zdobycie jego protekcji, a potem usamodzielnienie
się, umocnienie mojej pozycji w rodzinie, a w końcu podważenie jego autorytetu. Nie wiem, kiedy
pojął, że tylko gram rolę, a w istocie próbuję rozbić rodzinną hierarchię. W tych nieprzyjemnych
sytuacjach Genio milczał ponuro, złowrogo marszczył czoło, po czym rzucał krótkie „Aha”, jakby
przyjmował do wiadomości wszystkie moje impertynencje, i wychodził dostojnym krokiem. Ten na
pozór niewinny i cichy wykrzyknik posiadał ogromne napięcie dramatyczne, które pozwalało
domyślać się, że precedensy, na jakie lekkomyślnie sobie pozwoliłam, będą brzemienne w skutki.
Właściwie bezpośrednio nie odczuwałam żadnych konsekwencji, ale wokół mojej osoby powoli, bo
prawie niezauważalnie narastał chłód, na tym bowiem polegało mistrzostwo intryg wujaszka
Eugeniusza. W Wiedniu, z daleka od rządów wujaszka, mogłam wreszcie nabrać do niego dystansu,
wiedziałam,żejużwniczymminiezagraża,niemawpływunamojeżycieaninadecyzjeTadeusza.
Fizyczne oddalenie od Wujaszka działało jak balsam. Teraz może będę szczęśliwa, niezależna,
szczęście uzależniałam od sytuacji, konstelacji wydarzeń, warunków, które musiały być spełnione.
Zawszebrakowałojakiegośelementu,zawszeczegośbrakowałodoszczęścia...
Hałas
na
korytarzuprzypomniałmi,żejestemwWiedniuiżejużpóźno.Wstałamzfotela.Dosyć
wspomnień! Powinnam ugotować obiad albo przynajmniej posprzątać. Trzeźwo oceniłam nieład
w pokoju. Wyjrzałam na korytarz. Polacy z drugiego piętra wrócili z budowy. Obserwowałam ich
z ciekawością pomieszaną z odrazą, pogardą. Rano wybiegali w pośpiechu do kranów na korytarzu
inapełnialiwiadrawodą,bowmieszkaniachniebyłobieżącejwody,potemszybkieśniadaniezłożone
ztaniegobiałegochlebaikonserwyturystycznejijużpędzilidopracylubnajejposzukiwanie.Obiad
wraz z kolacją, najczęściej zupa z torebki lub fasolka po bretońsku, no i obowiązkowo piwko.
Współczułam im, ale gdzieś na dnie tego współczucia czaiła się złość i niechęć, ponieważ
niechlujnym wyglądem i pijackim bełkotem bezwiednie, lecz nieodwołalnie tworzyli image Polaka.
Obserwowałam ich często z okna mojego mieszkania, jak przemykają skuleni z zimna w kierunku
stacji metra, ubrani w tanie dżinsy typu „wycierusy”. Lekko uchwytna niepewność malowała się na
ich szarych twarzach. Tanie adidaski, rozpłaszczone pod ciężarem ciała, pochylona sylwetka
wdżinsowejkatanie,awrękutorbafoliowazBilli.Wkrótcetensmutnywizerunekpolskiegorobola
utrwaliłsięwświadomościAustriakówinawetpolicjapotrafiłabezbłędniewyłowićztłumunaszego
rodaka, który przyjmował to zrządzenie losu z głupio zdziwioną miną. A to pech! Nie mogło być
mowy o jakimkolwiek tłumaczeniu ze względu na złą lub żadną znajomość języka. Co rezolutniejsi
rzucalizdławionymgłosem„turist”,alezarazzawartośćtorebkifoliowej–roboczeubranieidrugie
śniadanko–zdradzałarzeczywistycelpobytuwWiedniu.
Wolny
czasspędzalinajchętniejwswoimtowarzystwie,otoczenioparamialkoholowymi,snując
plany na bezproblemową przyszłość w kraju, wolną od kłopotów finansowych. W sobotę wieczorem
w polskich klubach-restauracjach zawsze była wysoka frekwencja. Zabawa w połów rodaczek
spragnionychemigracyjnejmiłościtrwaładobiałegorana.Żony,obarczonedziećmiibudowądomu
w Polsce, w każdy weekendowy wieczór wymykały się z obszarów pamięci swoich zapracowanych
mężów. Po prostu przestawały istnieć, męskie mózgi wypierały rodzinne obrazy ze swojej
świadomości,boliczyłasiętylkochwila,nieuchwytnymomentszczęścia,którymożesięwięcejnie
powtórzyć. Większość emigracyjnego bractwa koczowała w zatłoczonych mieszkaniach, na granicy
egzystencji,byuciułaćparęszylingówiszybkowrócićdokraju.Niekiedyto„szybko”trwałodziesięć
lat, tymczasowi emigranci wciąż nie mieli stałej wizy ani pozwolenia na pracę. W okresie letnim
grupękoczownikówwzbogacali nowiamatorzyrobienia szybkiejforsy,którzy przyjeżdżalitylkona
sezon,wczasieurlopów.Ciprześcigaliwszystkichwoszczędzaniu,boprzecieżnieprzyjechalipoto,
aby wydawać, tylko po to, aby zarobić. Aby całkowicie wykluczyć wydatki, przywozili ze sobą
wyposażenie,jakiepozwoliłobyrozbitkowiprzeżyćpółrokunabezludnejwyspiebeznarażaniasięna
torturygłodu.Przepastnatorbatypujamnikzawierałaśpiwór,żebymożnabyłospaćnapodłodze,bo
łóżkokosztuje,konserwyturystyczne,pasztety,paprykarze,słoikizeschabowymizalanymismalcem,
suchąkiełbasę,sery,zupywproszku,byniewspomniećośledzikachikorniszonach,nieodzownych
dodatkach do wódeczki. Polski emigrant wyposażony w tak oryginalną wyprawkę był niezależny,
przynajmniejwsensiekulinarnym.
Zczasemprzywykłamdoichwidoku,patrzyłamnanich,jakbynależelidoinnejnacji.Czułam,że
jestem lepsza – żona śpiewaka, królowa zatęchłej kamienicy, wyróżniona, właścicielka łazienki,
toalety w mieszkaniu, szafująca kwotą stu szylingów dziennie. Nie zaprzyjaźniłam się z żadnym
z nich, ale koniecznie chciałam poszerzyć grono znajomych. Taksowałam wzrokiem inne budynki
w naszej
dzielnicy, te ze świeżym tynkiem, stare odrestaurowane kamienice, wypatrując
przedstawicieli lepszej sfery emigracyjnej. Niestety, jeszcze długo po przyjeździe do Wiednia moje
kontaktyograniczałysięwłaściwiedomieszkańcówkamienicy.
Poszłam
do
Basieńki,sąsiadkizprzeciwka.Obiadisprzątaniemogąpoczekać,niebyłynamojej
liście priorytetów. Po korytarzu snuła się bez celu Dragica, Bośniaczka, którą zostawił mąż. Coraz
częściej widywałam ją błąkającą się koło domu albo na podwórzu, przycupniętą pod kasztanowcem.
Próbowała rozprawić się ze swoją tragedią na swój sposób, w milczeniu, bez łez i złorzeczeń.
Przeszłam obok niej obojętnie. Wszyscy z czasem nauczyli się przechodzić obok niej, jakby była
niepotrzebnymmeblemwystawionymnakorytarz.BasieńkanosiławsobiedziedzictwoSalome,które
jąukształtowałoizredukowałodozewnętrznejpowłoki.Uważała,żetylkopięknowypielęgnowanego
ciała,wymuskanego,idealnegowkażdymdetalu,możezapewnićjejzainteresowaniepłciprzeciwnej.
Jeżeli będzie piękna, to wszyscy będą ją kochać, myślała, zapominając zupełnie o innych aspektach
życia.Kiedybyławdobrymhumorze,mogłotooznaczać,żepoznałakogoś,ktoewentualniewchodził
w grę jako kandydat na męża. Pragnienie wyjścia za mąż było wszechobecne w każdym
wystudiowanym geście, nawet gdy byłyśmy same, krygowała się, robiła zalotne miny, tak
zprzyzwyczajeniaalbożebyniewyjśćzwprawy.Siadywałyśmywjejkuchni,będącejjednocześnie
łazienką, i popijałyśmy kawę. Dzieliła skromny pokoik z Gosieńką, zaprogramowaną na zdobycie
austriackiegoobywatelstwa,którawciążwypełniałajakieśformularze–najejłóżkupiętrzyłsięstos
papierów. „Pozwolenie na pracę, obywatelstwo, prawo stałego pobytu” – zdawało się poskrzypywać
łóżkopoddanezamaszystymruchomjejrękiuzbrojonejwdługopis.
Okna
kuchniwychodziłynakorytarz,więcmożnabyłoobserwowaćwchodzącychiwychodzących
lokatorówitych,którzykorzystaliztoalet.Zakładałyśmysięoto,ktopotrzebujenajwięcejczasuna
załatwienieswojejpotrzeby,ipotygodniuwyłoniłyśmyzwycięzcę–sąsiadazkońcakorytarza,który
siedząc na sedesie, przeglądał ogłoszenia o pracę. Gdzieś obok gruba Turczynka szurała garnkami,
ktoś na górnym piętrze przesuwał meble, Dragica maszerowała po korytarzu, tupiąc sandałami.
Łowiłyśmykażdydźwięk,abypotemgointerpretować,tworzyćhistorieniezawszeprawdziweisnuć
domysły. Basia cierpliwie czekała na moje zwierzenia, naiwna i czujna. Może jednak dam znak,
powiem coś, co mnie, szczęśliwą mężatkę, w jakiś sposób zdemaskuje. Nieudane małżeństwo
uważałam za rzecz wstydliwą i milczałam, dopóki było to możliwe, dopóki na zewnątrz wszystko
wyglądałodobrze,poprawnieimieszczańsko.Stosowałamstarąkomunistycznązasadę–podawałam
dowiadomościupiększonyobrazmocnosfałszowany.„Mammęża,jestemwartościowąkobietą,ktoś
się mną zainteresował, jeszcze chociaż rok, dwa odgrywać tę rolę. Co będzie potem? Rozstanie,
rozwód”. Już wtedy wiedziałam, że wkrótce nadejdzie koniec. Basia dopuszczała mnie do swoich
marzeń, przyziemnych, zwyczajnych, lecz dla niej niedościgłych. Żeby tak trochę pieniędzy zarobić
nadomwPolsce,znaleźćmęża,wykształconego,dobregoiprzystojnego,kawalera,bokoniecznyjest
ślubkościelny.MarzenieBasieńki:onacaławbieli,atłumygościwiwatują,sypiąryżemczyczymś
tam jeszcze. Mój ślub z wielką pompą był dla mnie smutnym dniem. Matka wysłała mi kartkę
zżyczeniami.Listy,czasamitelefontojedynykontaktznią,alechybaniezależałominawiększym.
Obie trzymałyśmy się niepisanych reguł. W kościele wlepiłam wzrok w misterne koronki i ręcznie
robione hafty mojej ślubnej sukni, która kosztowała majątek. Ksiądz przedłużał ceremonię,
zamęczającwszystkichfragmentamilistuŚwiętegoJanadoKoryntian.„Gadaj,gadajjaknajdłużej”–
myślałam złośliwie. – „Niech się komuch pomoczy, w końcu ślub w październiku to jego pomysł”.
Z satysfakcją myślałam o tym, że na zewnątrz drżą z zimna wujaszek i jego towarzysze, skropieni
nieprzyjemnąjesiennąmżawką.Przycupnęlinawąskiejławeczcewdyskretnejodległościodkościoła,
tak aby nikt niepożądany nie mógł zarzucić im uczestnictwa w mszy, a jednocześnie wystarczająco
blisko, aby w odpowiednim momencie niepostrzeżenie przyłączyć się do wychodzących gości.
Asekuranctwo typowe dla wujaszka, który ze względu na działalność partyjną nie przestąpił progu
kościoła,alejakoseniorrodumusiałwziąćudziałwuroczystości.Jakzwyklepomistrzowskupotrafił
pogodzićsprzeczneracjeiwyjśćobronnąrękązkażdejsytuacji.Wszystkojednakmaswójkres,więc
kiedyprzyszła„Solidarność”,straciłgruntpodnogamiimiotałsięjakliswkurniku,któryniewie,co
marobić,bomożezłapaćtylkojednąkurę,aniewie,któranajtłustsza,inatympolegajegodylemat.
Wujaszek wytypował źle i wszystko stracił. Zanim jednak do tego doszło, miał jeszcze przed sobą
kilkatłustychlat.„Możebytakwostatniejchwiliopuścićkościół?Powiedzieć»Nie«,unieśćlekko
prawą stronę sukni, bo inaczej mogłabym się zaplątać, i ostentacyjnie wyjść? Chyba jednak wybiec,
boniestarczyłobymiodwagi,abykroczyćspokojnieprzezcałąnawę”–byłytojedynemyśli,które
przyszły mi do głowy podczas zakładania obrączek. Wujaszek przygotował niespodziankę,
Volkswagen Golf, ale tylko dla Tadeusza, bo kobiety nie potrafią prowadzić samochodu. To jasne.
Potem jeszcze jedna niespodzianka – dwa pokoje na górnym piętrze z osobną łazienką, bo jadać
mieliśmy wspólnie. W wyposażeniu mieszkania znalazły się oczywiście wszystkie wspaniałości,
jakichnormalnieniemożnabyłokupić:pralka,lodówkaitelewizor.Niewzruszyłymojegosercainie
wyżłobiły podziwu na mojej pokerowej twarzy, podziwu, jakiego wszyscy ode mnie oczekiwali.
Pięknemieszkanie,leczbezużyteczne.Niemiałamzamiarutammieszkać,nigdy.
–Ślubbyłwspaniały,byłamtakaszczęśliwa–łgałamniewiadomodlaczego,pogrążającitakjuż
pogrążonąwżalu
Basieńkę.
Słuchałazamyślona.
Wymagania
rosły,latapłynęły,aodpowiednikandydatsięniezjawiał.Każda
nowa znajomość przynosiła nadzieję, może ten kolejny będzie lepszy, może się ożeni. Regularnie
odwiedzałakościół–instytucjęscalającąwszystkichemigrantów–abytambystrymokiemwyłowić
z tłumu nowych przybyszy z kraju, a każdej niedzieli można było wypatrzeć nowe twarze. Nie
wszystkich interesowała msza, ponieważ już podczas nabożeństwa niezbyt dyskretnym szeptem
wymieniali uwagi na temat cen opon samochodowych. Pod kościołem tłum rozkwitał, ożywiał się,
dzielił się na grupy i podgrupy, w zależności od zainteresowań i potrzeb. Na tym niewielkim
przykościelnym skrawku ziemi, który przez godzinę zastępował rodakom ojczyznę, można było
załatwićwszystko;mieszkanie,pracę,wizę,poznaćpartnera„nażycie”,kupićisprzedaćsamochód,
używanykomputer,zjeśćpierogiruskiewbarzeobok.
Nie
lubiłam rozmawiać z Basieńką o Bogu. Była sztywna, wprawiona w ramy konwencjonalnej
naukiKościoła.Straszyłamniemękamipiekielnymiikońcemświata.
– A niech już w końcu otworzą te pieczęcie, wszystkie siedem! Ciekawa jestem, co nastąpi –
mówiłam zaczepnie. Dziwiła się, nie wiedząc, o jakie pieczęcie mi chodzi. Wywoływało to u mnie
krótkieatakiagresjisłownej.
–PrzeczytajBiblię,zamiastbiegaćdokościoła–powiedziałam.Terazzkolei
Basieńkaoburzyła
sięniewiadomodlaczego.
WniedzielęTadeuszodwołałprzedstawienie.Cieszyłamsięztychochłapówzwyczajności,jakie
czasamirzucałminapocieszenie.„Wszystkobędziedobrze”–powtarzałamsobiejakmantrę.Trzeba
myśleć pozytywnie. Tadeusz robił kotlety, maltretował tłuczkiem tkankę, łamał łańcuchy DNA,
miażdżył martwe komórki. Mięso wycięte z części świńskiego tyłka przyprawiało mnie o mdłości.
Odwróciłamgłowę.
Jak
zginęłataświnia?Naglezrobiłomisiężalświni,pomimoobrzydzenia,jakie
czułamdojejróżowegowłochategociała.
–Musimypomyślećopracydlaciebie–mówiłTadeuszcoparęmiesięcy,aleniepodejmowałam
tematu.Niewiadomobyło,ktowłaściwiemasięotopostaraćanijakiegotypumiałabytobyćpraca.
Pomyślał chwilę i postanowił, że weźmiemy się do tego od poniedziałku. Potem zawsze mijały
dziesiątkiponiedziałkówiTadeuszznowuwracałdotematu,boprzecieżniemożnacałyczassiedzieć
wdomu.Nic
nieusprawiedliwiałomojegonicnierobienia,żywotapolipapoczciwego,alejednaktylko
polipa.
W Polsce zabroniono mi pracować, oficjalnie i kategorycznie, bo przede wszystkim miałam być
gospodynią domową, a i to proste, naturalne kobiece zadanie przerastało mnie. Grzeszyłam brakiem
czegoś tam lub nadmiarem czegoś innego, nigdy nie znalazłam się w odpowiednim przedziale
wymogów. Świętokradczo nie czciłam niedzielnych wizyt wujaszka i teściów, często o nich
zapominałam,jakbyniebyłydlamnieważne.Nigdyniewzniosłamsięnawyżynykulinarne,bonie
umiałam znaleźć ani odrobiny romantyzmu w ubijaniu kotletów lub napychaniu kaczki pasztetem
z wątróbek. Co za przyjemność wdzierać się pięścią pełną pasztetu w kaczy otwór lub rozpierać nią
kurze biodra aż do wydania przez nie cichego jęku? Jak usmażyć bez obrzydzenia nóżkę kurczęcia
pokrytąoskubanązpiórskórą,ślizgającąsiępomięsiejakstaregaciebezgumki?Musiaływystarczyć
turystyczna, makaron z keczupem i frytki. Znowu zapomniałam o wizycie teściów, co było jednym
zgrzechówgłównych
dekalogu
Tadeusza.
–Dlaczegoniepamiętaszotak
ważnychrzeczach?!–zapytałwtedy.
–Botoniesąważnerzeczy!–odparłam.–Pomógłbyślepiej–wskazałamnabryłkęzamrożonego
mięsa, z którego w ciągu godziny musiałam wyczarować schabowe. Niechętnie wziął nóż do ręki
iusiłowałpokroićmięsno
na
grubeplastry
–Co
właściwierobiszcałydzień?Popatrz,jakwyglądamieszkanie!
Czekał
na
odpowiedź. Trzymał w ręce kotlet, potem ze złością rzucił go na patelnię. Olej
zaskwierczał.Ażodskoczyłam.
Musiałamodpowiedzieć,
ale
niewiedziałamco,borzeczywiścieniezajmowałamsiędomem.
– Kontempluję świat – wybrałam najgorszą z możliwych odpowiedzi, prowokacyjnie, świadoma
reakcji.–
Zastanawiam
sięnaprzykładnadsensemżycia.
– Bardzo przydatne – zasyczał. – Ciekawe, czy wyżyłabyś z tych swoich literackich rozmyślań,
gdybym cię nie utrzymywał! Polonistyczne bzdury! Weź się lepiej do roboty! – w głosie Tadeusza
brzmiała groźba. Poczułam lekki skurcz w żołądku, jak zawsze, kiedy się zdenerwowałam. Samotny
bąk krążył uparcie po zakrętach mojego jelita, chcąc wydostać się z hukiem na zewnątrz. Napierał,
rósł wraz ze strachem przed słowami, groźbami, które Tadeusz mógł w każdej
chwili
wymówić.
Myślałam,żejeżeliniebędąwypowiedziane,tonieistnieją,niebędąmizagrażać.
Pozbierałam z foteli części garderoby i podniosłam leżące na podłodze gazety. Tadeusz bardziej
niż ja wstydził się bałaganu i brudu, jakimi naznaczone było nasze mieszkanie od początku
znajomości.
Dbał
bardziej
o pozory niż o nasz związek. Przed przyjazdem rodziców usiłował choć na krótko
nadaćnaszemumałżeństwupozoryharmonii,amieszkaniuprzywrócićład.
Dzwonek. Bez
pośpiechu otworzyłam drzwi i wytrzeszczyłam lekko oczy, by ukryć złość
i niezadowolenie. Czytałam gdzieś, że człowiek nieprzychylnie do kogoś nastawiony reaguje
przymrużeniem oczu na widok tej osoby. Trwa to zaledwie ułamek sekundy, ale bystry obserwator
możetozauważyć.Zastosowałamwięctrikzwytrzeszczemoczu,comogłobyćpozytywnieodebrane
jakowyrazzdziwienia,nawetradości.
– Proszę, wejdźcie, bardzo się cieszymy – zmusiłam się do uśmiechu. – Nie spodziewaliśmy się
was tak wcześnie. Jeszcze nie zdążyłam posprzątać – wyjaśniłam niezręcznie. Teściowa dała mi do
zrozumienia, że nie jest to stan wyjątkowy. Usiadła w fotelu, uprzednio
strzepnąwszy ostentacyjnie
okruchychleba.
Nerwowo
ścierałamblatstolikapoklejonegoresztkamijedzeniaipokropionegopiwemlubczymś
innym, równie klejącym. Robiłam przy tym wiele niepotrzebnych gestów, machałam w powietrzu
ściereczką,rozsiewającdodatkowokurzwokółgości.
Tadeusz
wyszedł wreszcie z kuchni i przywitał się zupełnie naturalnie i wesoło, jakby kłótnia
między nami była jedynie sennym koszmarem, dalekim od rzeczywistości. Świetnie grał rolę
szczęśliwego małżonka, no cóż, trudno się dziwić, w końcu studiował na wydziale wokalno-
aktorskim,więcposiadałpewnepredyspozycjedogryscenicznej.Zaprezentowałobecnymswobodnie
uśmiechniętątwarz.Górnawarga,lekkozwilżonaiślimaczowybrzuszona,górowałanaddolnąwąską
i cofniętą Nie lubiłam, kiedy się ślinił, i dziwiło mnie u niego to niemowlęce zachowanie, którego
wcześniej nie zauważyłam. Nagle poczułam, że duszę się ciężkim powietrzem naszego mieszkania,
zatrutymjademzakłamaniaisztucznejwesołości.Musiałamotworzyćsobieokno,chociażniewielkie
okienko wolności, samorealizacji, musiałam coś zmienić, chociaż raz zadecydować o sobie, zgłosić
pretensjędożycia.Przygotowałamsięnagłównestarcie,ustawiająctalerzenastole,apotempodczas
obiaduoznajmiłamgłośnoiprzesadniewyraźnie:
– Szukam pracy, oczywiście w swoim zawodzie – zabrzmiało jak prowokacja i tak to odebrał
wujaszek. Wybałuszył na mnie swe świńskie oczka, co zwykle czynił, kiedy sytuacja przerastała
skromnemożliwościjegoumysłu.Nieodważyłamsięspojrzećmuprostowoczy,aleczułamnasobie
ciężar jego spojrzenia, naładowanego ujemnie zdziwieniem i niedowierzaniem. „Nauczycielka
polskiego”–zdawałysięmówićwydętepogardliwieusta.Uznałpomysłzaniepotrzebnąstratęczasu
iprzeszedłnadniądoporządkudziennego.–Jużpostanowiłam–drążyłamkwestię,którąwujaszek
uznałzazamkniętą–ichcęzadecydowaćotym
sama!
Wujaszek
jakby nie zrozumiał tej impertynencji, burknął swoje krótkie, nieznoszące sprzeciwu
„Nie,niemamowy!”ipoświęciłuwagęschabowemu.
Tadeusz
zpasjąrozgniatałziemniakinatalerzu,niemiałzamiarumipomóc.Inniskonsternowani
milczeli. Pozwolili wujaszkowi rozprawić się ze mną, ukrócić moje fanaberie, ukarać za brak
poszanowaniadlapracyprzypomidorachisałacie.
–Niewtrącajsię!Niktniepytałcięozdanie–wypaliłamijednocześniedość
energicznie
wstałam
od stołu, przewracając talerz ze schabowym. Wujaszek prychnął, podskakując lekko na fotelu, tak
jakbyniewidzialnasiłamojejuwagizatrzepałajegocielskiem.
Była
to
kolejna wielka konfrontacja, próba podważenia autorytetu wujaszka, samotna walka
o niezależność, której nikt nie rozumiał, bo przecież na początku wszystko mi się podobało,
akceptowałam każdą decyzję familii. W przedpokoju wbiłam się w sweter, który naturalnie stawiał
opór, jakby był o dwa numery za mały, i pospiesznie opuściłam mieszkanie. „Aha” – usłyszałam
jeszczetylkogłoswujaszkaizłowrogiepomrukijakzdżungli,którewypełniałypokój.Dokądteraz?
Ania, nikt inny nie wchodził w grę. Biegłam, potykając się o kocie łby Starego Miasta, przez źle
oświetlone ulice, złowieszczo ciche i wyludnione, odbijające echem stukanie podbitych metalem
obcasów.
Ania
miałanasobieobszernywytartyszlafroczek,krótko,pojakobińskuobciętewłosysterczały
niesfornie. Opowiedziałam jej o swoim wyczynie. Rozpierała mnie duma i pewnie urosłabym jak
balon,gdybymniemusiałacochwilękurczyćsięzestrachunamyślowujaszku.
Ania
wykonałazapraszającygestiweszłyśmydopokoju,czystegoiwypolerowanegojakmuzeum.
Zkuchnidobiegałyodgłosymycianaczyń,przeplataneurywanymszlochem.Domyśliłamsię,że
matka Ani została dopuszczona do tajemnicy nieślubnego poczęcia. Ojciec dziecka żonaty, a pfuj!
Opłakiwała więc Anię jak zmarłą, a kto wie, czy śmierć nie byłaby łatwiejsza do zaakceptowania.
Usiadłyśmynaniemodnejkanapieprzykrytejkapąiobłożonejmałymi
poduszkami
zupełnieniepod
kolor.
Martwiła się,
biedna, co
powie sąsiadkom, które stanowiły jej cały mikroświat, ponieważ
z wyjątkiem krótkich wypraw na zakupy prawie nie opuszczała kamienicy. Sąsiadki – przyjaciółki
pytały zawsze z obłudnym uśmiechem, kiedy Ania wychodzi za mąż, bo czas po temu najwyższy.
Pytano naturalnie z czystej życzliwości. Ciekawość i życzliwość rosły wprost proporcjonalnie do
wielkościbrzuchaAni,takwięcrodzicenajchętniejukrylibyjąprzednatrętnymispojrzeniamicałego
świata. Wyjściówkę otrzymywała tylko do pracy, żadnych prywatnych spotkań i nie pomogły
tłumaczenia, że ze względów fizjologicznych drugi raz nie zajdzie w ciążę. Pozostałyśmy więc
wmuzealnymmieszkaniu–więzieniu,wśródszlochówdochodzącychzkuchniigłośnegonerwowego
chrząkaniazpokojustołowego.
Ania
zdziwiła się, że chcę pracować zawodowo. Wtedy uświadomiłam sobie, że właściwie cały
zatarg z wujaszkiem to z mojej strony próba sił. Tak naprawdę nie miałam zamiaru pracować, bo
wiązało się to z dużą odpowiedzialnością, a ja nie chciałam za nic odpowiadać. Szybko zmęczyłby
mnie szkolny kierat i rozwrzeszczane dzieci lub pretensjonalne nastolatki. Zimny dreszcz zatrzepał
moimciałemnamyślotym,jakmogłasięskończyćtakademonstracjaniezależnościisuwerenności,
przecież mogliby się zgodzić. Najgorsze było to, że Tadeusz nie stanął po mojej stronie, wolał nie
narażaćsięwujaszkowi.Zrozumiałam,żezGieniemmogęprowadzićtylkowojnępodjazdową,anie
uderzać frontalnie, bo cała rodzina to wytresowane cyrkowe pudle, gotowe na każde skinienie
wujaszka.
Wróciłampóźno.Wpokojupanowałidealnyporządek,jakaśniewidzialnarękawymiotłazniego
całykurzwszechczasów. Nawypolerowanymblacie ławyktośpieczołowicie ułożyłmałehaftowane
serwetki. Tadeusz mył naczynia, robiąc przy tym wiele hałasu. Stanęłam w drzwiach kuchni oparta
oframugę,przybierającluźnąpozę.Wrzeczywistościbyłamspiętainiepewna.
– Zachowałaś się
jak
prostaczka! – stwierdził dosyć cicho ze względu na późną porę. – Albo
przeprosiszwujka,alboniemamysobienicdopowiedzenia!–zagroził.
– Nie przeproszę – powiedziałam cicho. – Po co się wtrąca? Szlag mnie trafia na widok tych
wszystkichhołdów,jakieskładacietemukomunistycznemubandycie!Tyteżzachowujeszsięwobec
niego jak pies, który napaskudził w pokoju – ciągnęłam niewzruszona. Milczał, zbierał myśli
i nerwowo
wycierał naczynia. Wiedziałam, że przystąpi do ataku, nie wiedziałam tylko, od której
stronymniezaatakuje.Niestety,jaksięokazało,odnajboleśniejszej.
–Jesteśwstrętną,zarozumiałą,aprzedewszystkimnieokrzesanądziewczyną.Niewiem,comnie
skłoniło,żebyzwiązaćsięzkimśtakimjakty.TentwójJagniątków,októrymtakmarzysz,tojedyne
miejsceodpowiedniedlaciebie!Tylkotampowinnaśprzebywać,wlesie!–sapałzezdenerwowania.
Czekał na moją reakcję. Starałam się zachować pokerową twarz i nie pokazywać emocji. Taka
niekonwencjonalnapostawazmojejstronyjeszczebardziejgorozwścieczyła.Byłprzyzwyczajonydo
moichhisterycznychkrzykówiżałosnychbiadoleń.Milczeniezaskoczyłogo.Patrzyłnamniejakby
z niedowierzaniem. Dlaczego nie wrzeszczę, nie pieję, nie zawodzę? Obserwowaliśmy się
w milczeniu. „Czy rzeczywiście kiedyś kochałam
tego
człowieka – choć krótko? Po co za niego
wyszłam?Przecieżto,cozrobiłamzeswoimżyciem,niemasensu...”.
Wyszłam
do
łazienki i usiadłam na brzegu wanny. Czułam się bezradna, wypalona od środka,
pusta, jakby ktoś pozbawił mnie myśli i uczuć. Miejsce nienawiści i złości zajęła obojętność,
przynajmniejchwilowa.Nawetnieszukałammożliwościrozwiązanianaszegokonfliktu,wiedząc,że
jedynym naprawdę dobrym rozwiązaniem byłoby rozstanie, ale na to nie byłam przygotowana.
Potrzebowałam czasu na oswojenie się z myślą, nigdy nie byłam zdolna do podejmowania decyzji,
męczyły mnie. Teraz też nie miałam siły, aby wyjść z tej cholernej łazienki i stawić czoła
problemowi, siedziałam więc na brzegu wanny, wodząc bezmyślnie wzrokiem po brudnych flizach.
„Co zrobię, jak zostanę sama? Nie mogę zostać sama, to przerażające uczucie. Podanie ręki na
pożegnanie, ostatnie przytulenie się, potem tylko samotność. Tak jak wtedy, kiedy ojciec postawił
mnie na środku pokoju, pocałował, przytulił i pospiesznie odszedł, jakby uciekał. Listy i kartki od
matki,krótkie,zżyczeniami,sporadyczneodwiedziny”.
Skrzypnęły
drzwi
i Tadeusz wsunął ostrożnie głowę, jakby w obawie przed moją agresją. Kiedy
zobaczył,żewyglądamjakstarasfatygowanapacynka,sflaczałaipozbawionaręki,którająożywia,
wszedł pewnie do łazienki, oceniwszy sytuację jako zupełnie dla siebie bezpieczną. Patrzył na mnie
przenikliwie,alewjegooczachniewidziałamzłości.
–Jesteś
ze
mnąnieszczęśliwa!Takmipowiedziano...
„Ciekawe,
kto
jest taki spostrzegawczy?!” – pomyślałam w popłochu, bo trafił w dziesiątkę.
Milczałam.Prawdaoznaczałabyrozstanie,więcstraciłabymdachnadgłowąiśrodkidożycia.Lepiej
więc żyć tak dalej, oby nie gorzej. Znane cierpienia są lepsze od nieznanych, zaskakujących,
nieoswojonych.Wkońcutonictrudnegoprzeprosićwujaszka,wyplućzsiebiekilkazdań,wcześniej
ułożonych,wyważonych,bezgłębi.
–Wiem,żejestdziwny,alecięlubi.Zadzwońipowiedź,że
ci
przykro.No,zresztąsamawiesz.
Na
myśl o wujaszku poczułam skurcz w żołądku. Za kilka słów skruchy uzyskałabym spokój
izawieszeniebronizTadeuszem.Pragnęłamciszy,spokoju,uznaniainieznosiłam,kiedywystawiano
mój charakter na próbę, kiedy musiałam wykazać się silną wolą i uporem. Wcześniej czy później
zawsze zapominałam o wszystkich przykrościach i wmawiałam sobie, że właściwie sama jestem
winnawszystkimnieporozumieniomikłótniom.Toprzezto,żezniczymsobienieradzę,żezawsze
cośpowiemwnieodpowiednimmomencie.Nigdyniewybrałamwłaściwejchwili,żebysięodezwać.
Zawsze albo za późno, albo za wcześnie, albo nie do tej osoby, co powinnam! To, co mówię, jest
prowokacyjne,czasemzłośliwe,nieprzemyślanelubzbytprzemyślane.
„Idź
na
ugodę, po co wywołujesz awantury?! Będziesz mieć dach nad głową, żadnych trosk
finansowych.Czasysąciężkie!”–przekonywałmnieduchowykarzeł,któryoddawnazamieszkałwe
mnieidręczyłmojąduszę,obiecująclekkieżyciewzamianzautratęgodności.
–Możezadzwonię–powiedziałam.
Był
rozpromieniony, natychmiast
podchwycił litościwie kiełkującą nadzieję na dalszą niczym
niezakłóconąprzyjaźńzwujaszkiem.
– Po co ci pracować? Wystarczy, że zajmiesz się domem. Jeżeli pójdziesz do pracy, to będziesz
miała jeszcze mniej czasu i siły... Całkiem
zaniedbasz
nasze mieszkanie! Przyznaj, że już teraz nie
wyglądanajlepiej,choćniemaszżadnychinnychobowiązków,pozakontemplacją,naturalnie–dodał
ironicznie.
Zrezygnowałam z walki. „Może rzeczywiście nic nie robić, tak jak dotychczas? Można dłużej
spać,oglądaćfilmy,iśćdokoleżanki...Tylkoczytozastąpimiprawdziweżycie?Cowłaściwiejest
prawdziwymżyciem?”.Wiedziałam,żewystarczyterazmilczećikonfliktbędziezałagodzony.Rano
przeprosiłamwujaszka.Wprzełykuczułamcałątreśćżołądkową.Wujaszekmilczałwyniośle,dałmi
wypowiedzieć paskudne zdania do końca. Wszystko wróciło do normy, wtoczyło się na dawne
koleiny.
WPolsceTadeuszniechciałsłyszećomojejpracy,aterazciągleotymmówił.Zawszerobiłam
coś wręcz przeciwnego niż ode mnie oczekiwano. Właśnie teraz, w Wiedniu, nie chciałam iść do
pracy,nieczułamsięnasiłach.JednakkiedyTadeuszotym
mówił,kiwałamzezrozumieniemgłową,
odczasudoczasurzucałam:„Uhm.Pomyślę,pomyślę”.
Nie
miałamzamiarupracować.Mójcichyprotestbyłodwetemzatamtenincydentzwujaszkiem.
Kiedyusiedliśmydoobiadu,Tadeuszwręczyłmikopertę.
– Zapomniałem ci powiedzieć, że mamy zaproszenie do ambasady RPA. Konsulowi podobał się
naszwystępizaprosił
wszystkich
solistów.
Jęknęłam bezgłośnie.
Rzadko
zabierał mnie na oficjalne przyjęcia. Reprezentowałam Tadeusza
nieudolnieibezwdzięku,niemiałsięczympochwalić,alubiłsięchwalić.„Gdybymodniosłasukces
towarzyski,wszystkoułożyłobysięinaczej”.Denerwowałamnieniefrasobliwośćmojegomęża,jego
spokój – nawet w obliczu ważnych spotkań i bankietów. W takich sytuacjach zawsze miałam
wrażenie, że bawi go mój strach, aż nadto widoczny, więc podsycał go jeszcze bardziej, krytyczne
oglądałmojąsukienkęifryzurę,którązrobiłamsamazapomocądwóchgumekigrzebyka.
–Jakwyglądam?–mójgłosbłagałożyczliwy
werdykt.
–Normalnie.
–Asuknia
?
–No,możebyć.
–Włosy?
–Ujdzie.
Zawsze
tylko: może być, ujdzie w tłoku, normalnie, przeciętnie, nigdy: świetnie, wspaniale.
Przeciętnośćbrzmiałajakzarzut,pretensja,żeniemożebyćlepiej,żewszystkotylkownormie,ale
raczejwdolnejgranicy.
Większość gości skupiła się w holu, który służył za garderobę i palarnię, w oczekiwaniu na
oficjalnerozpoczęciebankietu.Weszłamdrżąca,jakbyprzejąłmnieziąbmarmurów,aleprzeszywał
mnie strach przed spotkaniem z eleganckim towarzystwem. Zapomniałam, jak brzmiały wyuczone
regułki przywitalne, pożegnalne, podziękowania i prośby. Wszystko na nic, znowu bąkałam coś pod
nosem lub stałam jak zaczarowana z oznakami kompletnej afazji. Mój mąż pozdrawiał wszystkich
niezbyt poprawną angielszczyzną, co nikomu nie przeszkadzało. Sypał dowcipami, nie zważając na
poprawność budowanych zdań. Mylił szyk, przekręcał wyrazy, a wymowa była nie do przyjęcia, ale
mówił.Milczałamjakprzygłupiznowubiegałamwzrokiempościanachipodłogach.Stołynakrytena
białooferowałysałatki,owoce,kanapki,takwykwintneimikroskopijne,żenajrozsądniejbyłobytylko
naniepatrzeć,ponieważprzyniezręcznymugryzieniukunsztownepiramidkizłososiarozpadałysię
lub kawior spływał po palcach. Nie odważyłam się. Co będzie, jeżeli spadnie mi pomidor albo
majonezprzylepisiędoręki?Czułamsięniezręcznie,stojącpośrodkusali,amojeręcewydawałymi
sięzaduże,zadługie,przeszkadzały,niewiedziałam,coznimizrobić.„Cosięrobizrękoma,stojąc
pośrodku sali bankietowej? Trzeba do kogoś przylgnąć”. Stanęłam obok wytwornej damy w czerni,
która z dystynkcją i perfekcyjną angielszczyzną opowiadała o swoim występie w Covent Garden.
Patrzyłamnajejpooranązmarszczkamitwarz,pełnąekspresjiiżycia.
– Londyn
to piękne miasto – wypaliłam nagle zupełnie nie na temat, ponieważ postanowiłam
sobie,żechoćrazodezwęsięnatymprzyjęciu.Wszyscyspojrzelinamniejaknaintruza,aledama
uśmiechnęłasięprzyjaźnie.
–Miasto
mojejmłodości.
Przerwała
opowiadanie
i zamyśliła się. Grono słuchaczy poruszyło się niespokojnie, zaszeleściło
szeptem oburzenia. Pan z bródką patrzył na mnie wilkiem i cmoknął cicho z niezadowoleniem.
„Wszystko mi jedno” – pomyślałam. Byłam z siebie dumna. Chciałam, żeby zauważył to również
Tadeusz, który był zajęty flirtowaniem z chudym babskiem o wydłużonej twarzy jak z obrazu
Modiglianiego.Wpośpiechuopuściłamgrupęsłuchaczystarejdamy,coniewypadłozbytgrzecznie.
Dłuższąchwilęstałamzpustymkieliszkiempośrodkusali,niezdecydowana,niepewna,czypowinnam
podejść.Kiedysię doniegozbliżyłam, obrzuciłmniewściekłym spojrzeniem.Przeszkadzałam.Mój
głosmiałzabrzmiećlekko,nawetwesoło,jednakwydałamzsiebietylkocharczące,nieprzyjemnedla
uchadźwięki.Przedstawiłamsięchudejdziewczynieinieproszonastanęłamprzymężu.Rozmowasię
niekleiła.Dziewczynaspochmurniałaipodbylejakimpretekstemprzeszładoinnejgrupysłuchaczy.
Chciałamsiępochwalić.
–Rozmawiałamzestarsządamą.Sympatyczna–głowąwskazałamnakobietęwczerni.
–Staranudziara!–Tadeuszpogardliwiewydąłgórnąwargę,itak
jużzabardzowystającą.
–Ataztwarząwyżła
nie
nudziła? – nie mogłam opanować wściekłości, wzbierającej żarem jak
wulkan.
–Twarzwyżła?!Poprostuszczupła,pociągłatwarz,cowyglądazpewnością
lepiej
niżkiedyktoś
mapłaskągębę!
Nie
zrozumiałam. Sięgnął po kieliszek wina i odszedł. Z nudów oglądałam ściany, pozłacane
kolumny, popijałam szampana, przestępowałam z nogi na nogę. Obok mnie wybuchały salwy
śmiechu, srebrzyste bądź tubalne, dźwięczne jak dzwoneczki, dochodzące od strony niewielkiego
stolika, przy którym siedziały południowoafrykańskie VIP-y. W ogromnym lustrze w złoconej
oprawiedostrzegłamznudzoneoblicze.Długokontemplowałamgeometrięswojejtwarzy,którateraz
wydawała mi się płaska. „To tylko sugestia” – pomyślałam. – „Nie dam sobie niczego wmówić!”.
Uspokojonaspojrzałamjeszczerazwlustroiwyszczerzyłamzęby.Zobaczyłamstraszniepłaskągębę,
wykrzywioną niemądrym uśmiechem, i przerażona zrobiłam krok w tył, potrącając młodą grubą
kobietę, obwieszoną złotem. Złoto zadźwięczało, a kobieta straciwszy równowagę, runęła jurajskim
cielskiemtużpodmojenogi.
Usiłowałam dźwignąć grubaskę, przepraszając
stokrotnie, ale
wyszarpnęła tylko pulchną dłoń
zmojejspoconejzestrachuręki.Szybkootoczyłanasgrupkaciekawskich.
– Patrz, jak
łazisz, do cholery! – wściekły syk przeszył moje uszy. Tadeusz pociągnął mnie za
rękę.
–To
onanamniewpadła!–próbowałamprzekręcićfakty.
„Dlaczegokażdymójwystęp
musi
skończyćsięfiaskiem?”–myślałam,leżącwieczoremwłóżku.
Znowu pojawiły się obrazy, o których chciałam zapomnieć. Asfaltowa ulica lśniła głęboką czernią.
Widoczniewcześniejpadałdeszcz,bodziewczynkamiałanasobiepłaszczprzeciwdeszczowy,zielony
zbiałymikieszonkami.Mgławisiałanisko,tużprzedmaskąsamochodu...
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział4
Mojanienawiśćdoartystówprzybrałaparanoicznąformę.Niestety,Tadeuszskazałmnienaciągłe
przebywanieznimi,boprzeznaszemieszkanieprzewijałosiędwóchrubasznychFalstaffów,ponury
Faust,zalotnyFigaroisamochwałaPapageno,niewspominającoognistejCarmenibladawejTosce.
Jeszcze we Wrocławiu próbowałam ich podbić, ale szybko mnie zdominowali, poddusili, tak że nie
mogłam złapać oddechu. Spotykałam ich wszędzie i przy każdej okazji. Uśmiechali się do mnie
fałszywie,półgębkiem,krygowalisię,żądalipochwał,corazwięcej,corazwymyślniejszych.Czasami
widziałam w ich oczach politowanie dla nieśpiewających nieszczęśników, których Bóg nie obdarzył
głosem i do których też należałam. Czułam, że mnie nie lubią. A może tylko mi się wydawało, że
drwią ze mnie, kiedy śpiewając, patrzyli mi prosto w oczy. Czy miało to być wyzwanie, pojedynek
głosów?Siedziałamwmilczeniu,aichgłośnetreledrżałynadmojągłową,zeskruchązawieszonąna
spoconymdekolcie.
Uciekałam do jedynego przyjaciela, jakiego miałam. Mieszkał na strychu pomiędzy skrzynią
przeciwpożarowąadwudziestolitrowąbutlą,wktórejzawszebulgotałoporzeczkowewino.Uwejścia
na strych zawiesił nad drzwiami dziwny posąg, który wywoływał u mnie niewytłumaczalne uczucie
niepokoju. Posąg przedstawiał kozła ze skrzydłami i pentagramem na kudłatym łbie, przypominał
trochęsłynnegoBafometaTemplariuszy.
Michałstudiowałsztukę,malarstwoibyłrozumnyażdoabsurdu.Patrzyłnamniełagodnie,kiedy
nie umiałam odróżnić dzieła Rafaela od dzieła Michała Anioła. Cierpliwie wyjaśniał, niewiedza nie
była żenująca, czułam się akceptowana. Wyznawał sokratyzm, niedorzeczny, oderwany od
rzeczywistościdwudziestegowieku.Mawiał,żecałezłopochodzizniewiedzy,irobiłuczonewykłady
ocnocie,alenieotejwpotocznymznaczeniu.Kochałwszystkichludzi,wszystkichchciałbyotoczyć
opieką, taki trochę strażnik w zbożu. Bałam się, że ta wielka nieodwzajemniona miłość zaowocuje
kiedyś zbrodnią. Po co powiesił Bafometa nad drzwiami? Często do niego zaglądałam, popijałam
porzeczkowe wino i słuchałam filozoficznych wywodów. Był dla mnie aniołem, pięknym, dobrym
ibezpłciowym.
***
WsobotyTadeuszzabierałmnienaprywatki,cobyłowdobrymtonie.Najczęściejodwiedzaliśmy
zadufanegoEgonaoobrzydliwierozwiniętychnarcystycznychcechach.Zczasemprzyzwyczaiłamsię
do tego, że mnie nie akceptują lub w najlepszym przypadku ignorują. Najgorszy był pierwszy raz.
Weszłamnieśmiało,poczekałam,ażwszyscyobcałująsięobłudnienaprzywitanie,stanęłamzboku,
niewidzialna, przeźroczysta. Może nie całkiem, bo ktoś podał mi rękę, przelotnie, nawet nie patrząc
mi w oczy. Nadal staliśmy w przedpokoju, słuchając rewelacji o premierze Studenta żebraka,
o reżyserii, dekoracjach, wykonaniu. Ciągle ten sam leitmotiv, od lat, całe życie, można zwariować.
Nikt nie mówił o niczym innym, liczyła się tylko muzyka, na plan dalszy odeszły doniesienia
o morderstwach politycznych, strajkach i manifestacjach, wciąż tylko śpiew, ćwiczenia, odwieczne
wprawki,murmuranda...
Potem, po kilkunastu minutach, Tadeusz przypomniał sobie o moim istnieniu, dostrzegł moją
skulonąsylwetkęwciśniętąmiędzypłaszczeiniedbalerzuconetorbyioddelegowałmniedorobienia
sałatek.Weszłamdokuchni,gdziemłodediwyoperoweuwijałysięprzybigosieisałatceśledziowej.
„Wszystkie śpiewające. A może któraś nie?” – myślałam z nadzieją, patrząc na ich ładne twarze
wwieczorowymmakijażu.
–Cześć,tyjesteśTadeuszowa?–zapytałajednaznich.
Odburknęłamcośniezgrabnie.Jużwietrzyłamzaczepkę.Nieznosiłam,kiedyktośdefiniowałmnie
przez mego męża. Lidka paplała, dokonując prezentacji. Nie słuchałam. „I tak nie zapamiętam” –
myślałam.Interesowałomniejedynieto,czywśródnichjestchociażjednanieśpiewająca.Szukałam
bratniej duszy, kogoś spoza branży, kogoś bez dołów i gór, bez belcanta. Jedna szczebiotka, druga
kokietka, inna znowu piękna i wyważona jak helleński posąg (tak też się zachowywała). Stała
nieruchomoimilczałazgracją.DziewczynydyskutowałyokonkursiemoniuszkowskimwKudowie,
w którym zamierzały wziąć udział. Laureaci mieliby szansę na występy i recitale w całym kraju.
Nagroda ta jednak nie otwierała furtki na Zachód, o czym każdy skrycie marzył, a marzenia te
tryskałyzduszyizoczuśpiewaczek,jaśniałynaichobliczachnibypoświataksiężycowa.
KiedyrozmawiałyopożądanymkonkursiewBerlinie,oszansierozwoju,choćbyekonomicznego,
ożył nawet helleński posąg i na chwilę na marmurowych policzkach pojawił się lekki rumieniec
podniecenia. Bożena opowiadała spokojnie, rzeczowo, bez emocji. Nie była z branży, od razu
wyczułam chłodny dystans do omawianego tematu. Mimochodem spojrzałam w lustro wiszące na
bocznej ścianie kuchni. Zobaczyłam zwykły, przeciętny fenotyp, z normalną głową, nie za dużą,
normalną długością rąk i nóg. Przeciętność. Nie wiem, czy powinnam się cieszyć. Przynajmniej się
niewyróżniam,niktsięzemnieniewyśmiewa,aleteżniktsięmnąniezachwyca.Szarość.
– Kto da wam wizy? – z rozkoszą zburzyłam piramidę nadziei. Niedoszłe gwiazdy europejskich
scen przycichły nagle. Patrzyły po sobie bezradnie. – Poza tym gdzieś trzeba mieszkać w czasie
konkursuicośjeść–burzyłamdalej,posuwającsiędofundamentu,nielitościwiezatruwającradość.
Karmiłam się ich zniechęconymi minami, wchłaniałam ich westchnienia i gesty, świadczące
o rezygnacji. Wniosłyśmy sałatki. W pokoju trwała dyskusja o śpiewie, bo o czymże by innym,
wzmożonajeszczedziałaniemalkoholu.Wspólnie,zgodnymchóremobmawianonieobecnegokolegę.
–Koguciarzibeztalencie–oceniłgoTadeusz.
„Zawsze to samo” – pomyślałam z obrzydzeniem. – „Tylko ci, którzy są nieobecni, mają pecha
i śpiewają fatalnie”. Nigdy nie widziałam tak dwulicowych istot, zazdrosnych o każdy ton, o każdą
rolę,olepsząrecenzję.Pogardzałamnimi,jednakchciałamdonichnależeć.Możepogardabyłatylko
mechanizmem obronnym, łagodzącym moje kompleksy. Wśród tych pewnych siebie oryginałów
kurczyłam się jak przekłuty balon. Nie miałam czym im zaimponować i ze wstydem myślałam
o swoim zawodzie, o braku pięknego głosu i talentu, które postawiłyby mnie na równi z nimi.
Zauważyłam jednak, że Bożenę wszyscy akceptują, chociaż nie śpiewa i jest zupełnie nowa we
Wrocławiu. „Jak ona to robi?” – zachodziłam w głowę. – „Niespecjalnej urody, zwyczajnie ubrana,
przeciętna, mimo wszystko lubiana. A może to jej zawód? »Architekt« brzmi lepiej niż
»nauczycielka«”–rozważałam.
–Jakwypadłyprzesłuchania?Ktośzwasbył?–zapytałTadeusz,żującbezmyślniesuchychleb.
„No,tenjużmawczubie”–pomyślałam.–„Znowusięzapił”.
– E – Władek machnął ręką z rezygnacją – nic ciekawego. Przyjęli sopranistkę, piszczy jak
podduszonakuropatwa.
–No,możegłosowożadnecudo,alezatowyglądbezzarzutu–zaśmiałsięgłupkowatoKrzysztof,
alezarazumilkłzgromionyspojrzeniemnarzeczonej.
– Z próżnego nie nalejesz – powiedział sentencjonalnie Egon, bo uważał się za myśliciela. -
Brakujedobrychgłosów.Towszystko.CilepsilubsprytniejsisąnaZachodzie.
Jednym niezgrabnym sformułowaniem wywołał lawinę podniesionych głosów. Wszyscy uważali
się za lepszych, więc żywo zaprzeczyli tak krzywdzącej opinii. Ci, co są na Zachodzie, przeważnie
śpiewająwchórze,atoprzecieżżadenrozwójartystyczny!
–Toco,żeśpiewająwchórze,wdziesiątymrzędzie,alezatwardąwalutę.Teżbympośpiewał–
prowokacyjniezapiałTadeuszpijackimfalsetem.
Wypowiedźtawywołałakolejnąfalęniezadowoleniaichociażkażdymyślałpodobnie,wypadało
zaprzeczyć.Żadenszanującysięśpiewakniebędzieśpiewałwchórze,tylkopoto,żebysiędorobić!
Jednak za poprawnymi ideowo wypowiedziami kryła się zazdrość, dobrze zamaskowana, aż nadto
widocznawoczachrozmówców,płonącychzłymblaskiem.
–Aledopadławaszielonookabestia!–powiedziałata,któraczytałaSzekspira.
Jej głos utonął w fali sporów o sens śpiewania, niezgodny z konsumpcyjną postawą. Egon stał
zbokuiprzyglądałsięgościomzminąniegrzecznegochłopca,którywsadziłkijwmrowisko.
–Dośćjuż,dość!–BożenazrobiłaruchrękąjakCezaruciszającyludrzymski.–Pocotezbędne
dyskusje?Wprzyszłościkażdyzrobitak,jakuważazasłuszne.Każdydecydujezasiebie,achórteż
dlaludzi,całkiemniezłapraca.Inniztytułamidoktorskiminoszącegłynabudowielubkopiąrowy.
Zapadła cisza. Wszyscy zdawali się przeżuwać słowa Bożeny jak krowa trawę, długo
iwmilczeniu.„Siedzęcaływieczóridotejporyniewzięłamudziałuwdyskusji”–wyrzucałamsobie
jakzwykleprzytakichokazjach.Grałammecz,aleprzezcałyczasniedostałampiłki.Tadeuszpewnie
wścieknie się za to moje gburowate milczenie, ale nie umiałam włączyć się do rozmowy. Kiwałam
tylko głową potakująco lub przecząco, zależnie od sytuacji, na znak zainteresowania tematem.
Dodatkowo hamował mnie strach przed powiedzeniem czegoś głupiego lub banalnego, bo wszystkie
ewentualne wypowiedzi, jakie przygotowywałam sobie w myślach, wydawały mi się banalne.
Sięgnęłampokieliszek,abydodaćsobieanimuszu.
– Może potańczymy? – zaproponował Egon i nie wiadomo z jakiego powodu zdjął koszulę,
obnażając opalony, ponętny tors. Puścił muzykę i nie czekając na reakcję, zaczął się okręcać, coraz
szybciej.Ażdziwbrał,żeutrzymywałrównowagę.Kręciłsięzprawąrękąwyciągniętąkugórzejak
Derwisze podczas rytualnego tańca. Tego nie wytrzymał jego błędnik i Egon zatoczywszy łuk jak
kołujący jastrząb, wpadł na pierś Lidki. Nie mógł znaleźć lepszego obiektu do lądowania. Salwy
śmiechuijużcałypokójwypełniłsiętańczącymi.Niktmniespecjalnieniezapraszał,aleniechciałam
wyglądać na odludka, więc nieśmiało przyłączyłam się do innych, wychyliwszy uprzednio dwie
pięćdziesiątki.Początkowoszłomiźle,czułam,żekilkaparoczuczujnieobserwujekażdymójruch–
albo tylko prześladowała mnie moja wyobraźnia. Wszystko wkoło wirowało, roześmiane twarze,
roztańczone nogi, kandelabry rzucały zbyt jaskrawe światło, od którego było mi niedobrze.
UchwyciłamwzrokTadeusza,chybasiędomnieuśmiechał.
–Dobrzetańczysz–pochwaliłmnieEgon,zdyszanyniczymchartnapolowaniu.
Alkohol przytępił mi zmysły i wrodzoną wrażliwość, pozwalającą w normalnych warunkach
odróżnić kpinę od prawdziwego uznania. Teraz jednak nie byłam pewna, więc postanowiłam nie
odpowiadać. „Jeżeli drwi ze mnie” – myślałam przebiegle – „pomyśli, że zupełnie go ignoruję.
W przypadku, gdy pochwalił mnie szczerze, moje milczenie może oznaczać, że nie lubię
komplementówlubżejestemdonichprzyzwyczajonainierobiąnamniewrażenia”.Zupełniezsiebie
zadowolona, wychyliłam jeszcze jedną pięćdziesiątkę, przebierając żwawo nogami. Właśnie kiedy
chciałamodstawićkieliszek,zawadziłamostojącyobokławytaboretistraciłamrównowagę,conie
było trudne, zważywszy na ilość wypitego alkoholu. Zatoczyłam koło, rozbijając kieliszek o stojącą
lampę, po czym opadłam na fortepian, rysując jego lśniącą powierzchnię resztką stłuczonego szkła,
któretrzymałamnadalwręce.Zanimmojebezwładneciałorunęłonadrogocennyprzedmiot,jeszcze
przez sekundę widziałam przerażone twarze gości, jakby zastygłe w okrzyku, podobne do masek
z teatru antycznego. Oczekiwałam gwałtownych reakcji, krzyków, przekleństw, lecz wszyscy stali
wmilczeniu,jakbyktośzatrzymałkadrfilmu.Egonzdesperowanywbiłwzrokwzadrapanąpoliturę
fortepianu, a jego wykrzywione usta złorzeczyły mi bezgłośnie. Letarg przerwała Bożena,
podtrzymując mnie ramieniem, posadziła na sofie. Ze zranionej ręki kapała krew na zakopiański
dywanikzowczejwełny.DopieroterazpodbiegłdomnieTadeusz,bardziejzobowiązkuniżzchęci,
izwystudiowanączułościąpodłożyłmipoduszkępodgłowę.Przemawiałdomnieztroską,alewjego
głosiewyczułamfałszywąnutę.Byłwściekły.Bożenazrobiłamiopatrunek,ktośinnyprzyniósłkawę
naotrzeźwienie.
–Możepołożyszsięwdrugimpokoju?–zaproponowała,jednocześniepytającgospodarza:-Egon,
możemyprzejśćdosypialni?
–Tak,tak–pokiwałnieprzytomniegłową,nadalgładzącporysowanąpolituręfortepianu.
„Trzeba coś powiedzieć” – pomyślałam. – „Tylko w jakie słowa ubrać przeprosiny, żeby nie
zabrzmiały zbyt poddańczo? Może wystarczy samo »przepraszam«, zwyczajne, dla mnie prawie
przeźroczysteemocjonalniesłowo?”.
Bożenałagodniewzięłamniepodrękę,zanimzdołałamsformułowaćwmyślachkonwencjonalne
przeprosiny.Wyszłamzulgą.
–Wiesz,straszniemigłupio...–powiedziałamdoniejzamiastdoposzkodowanegoEgona.
–Nicsięniestało–przerwałami.
–Alefortepian...
–E,toniekoniecświata–powiedziałaniedbale.–Znamkogoś,ktotonaprawi.
–Pokryjękoszty–powiedziałamuradowana,żejakośmogęnaprawićstratę.
– No, jeśli to uspokoi twoje sumienie – zaśmiała się szczerze. Mogła pozwolić sobie na
życzliwość, bo była przez wszystkich lubiana lub była lubiana ze względu na życzliwość. Nagle
przyszłamiochotanazwierzenia.
– Czasami czuję się źle w towarzystwie znajomych mojego męża – usłyszałam swój niepewny,
lekko drżący głos i zaraz przeraziłam się swoich słów. – No nie zawsze – dodałam, łagodząc
wcześniejsząwypowiedź.Popatrzyłanamniezezrozumieniem.
– Artyści to specyficzny podgatunek ludzi. Trzeba mieć instrukcję obsługi, inaczej do nich nie
dotrzesz – milczałam, czekając na wyjawienie tajemnicy. – Wypracowałam własną metodę.
Potrzebowałam na to wielu lat. Mój ojciec był muzykiem. Pianistą – wyjaśniła. Od dzieciństwa
miałam do czynienia z artystami wszelkiej maści, od śpiewaków, poprzez pisarzy, do aktorów
i muzyków. Cała ta cyganeria przewijała się przez nasz dom, zakłócając prywatną sferę życia
rodzinnego.Mojamamanigdynieprzyzwyczaiłasiędotychczęstychwizytaniniepolubiłaroliżony
artysty. Wiecznie niezadowolona, zazdrosna, przesadnie przewrażliwiona na swoim punkcie,
regularnie wywoływała awantury, czym doprowadziła do rozpadu związku... Tak wiele się od niej
nauczyłam.Byładlamnieczymśwrodzajuantywzoru,jeżelimożnatakpowiedzieć.
Przerwała.Siedziaławzamyśleniu.
–Ajednakwyszłaśzaartystę,mimotakichdoświadczeń.Pocotoryzyko?
Długomilczała.
– Zabrzmi bardzo prozaicznie, ale to miłość skłoniła mnie do podjęcia ryzyka. Zresztą związek
z nieartystą też niekoniecznie musi być udany. Trzeba żyć własnym życiem, a nie życiem męża, to
wedługmnienajważniejsze.
Trafiła w dziesiątkę. „Żyję w cieniu Tadeusza i ogrzewam się jego słońcem. Najważniejszym
elementemnaszegozwiązkujestczekanienaniego,długieipozbawioneperspektywnacoślepszego.
Spędzambezczynnegodziny,siedzącwfotelu.Niemiałamżadnegopomysłunaprzyszłość”.
Dzwonekdodrzwi.Spóźnienigoście,znowuśmiechyiserdecznepowitania.Wojtekznarzeczoną,
młodymmalarskimbeztalenciem.Takoniejmówiono,więcprzyjęłamtojakopewnik.
Czułam antypatię do tego tłustego, rozpasanego jak Goya młodzieńca o wyłupiastych oczach
izmysłowychustach.Studiowałodwielulatróżnekierunki,niezawszezesobąspokrewnione.Zaczął
odhistoriisztuki,próbowałsiłjakopoeta,studiującjednocześniepolonistykę.Potemprzerzuciłswoje
zainteresowanianagruntmuzycznyirozpocząłstudiawklasiefortepianu,zmiernymskutkiem.Teraz
zkoleiodkryłusiebietalentwokalny.Nazywałamgowmyślach„wszechstronnienieuzdolnionym”.
Żadnazdziewięciusióstrniepoznałasięnajegotalencie.
Przedpółnocąwróciłamdopokoju.
–Słyszałam,żezaliczyłaśjużzejście.–Wojtekprzywitałmniewesoło,wyciągającswąpulchną,
lepką od potu rękę. Z obrzydzeniem uścisnęłam mu prawicę i całą siłą woli uśmiechnęłam się
promiennie.
– Wypijmy przed północą – zaordynował ktoś i zaraz poszły w ruch kieliszki Dopiero teraz
TadeuszzwróciłnamnieuwagęiwypuściłzobjęćwciążroztańczonąLidkęzfalującymodszybkiego
oddechubiustemmonstrualnychrozmiarów.Utkwiłamwnimwzrokbazyliszka.
–Wiecie,jakiewarunkitrzebaspełnić,abyzrobićkarierę?–zapytałpoważnieWojtek.
Wszyscyumilkli.Zrozbawionymwyrazemtwarzyczekalinapointę,słusznieprzewidującżartze
stronyskłonnegodofacecjikolegi.
–Trzebabyćpedałem!?Ha,ha...
Ryczał przy wtórze śmiechów pijanych gości, otwartych na każdy, nawet najbardziej płaski
dowcip.
–AlboŻydem!Ha...ha...
Znówogólnerozbawienie,choćtymrazemniektóreśmiechyzabrzmiałytrochęjakbyscenicznie.
–Najlepiejjednak,kochani,najlepiejjednakbyćjednymidrugim!
Końcowe dźwięki utonęły we wrzawie. Klepano się po plecach, dziewczyny chichotały
dźwięcznie, jakby usłyszały najzabawniejszy dowcip w swoim życiu. Udawałam wesołość
i symulowałam śmiech, zakrywając dłonią usta. Dochodziła północ. Duży zegar na ścianie tykał
ospale, jeszcze kilka nieznośnie długich chwil, potem wybuch ogólnej wesołości, gorzko-kwaśny
smakszampanaiżyczenia.Liczyłamnamagiętejchwili,napojednaniezTadeuszem,choćnakrótko.
Zawiodłamsię.NicnieznaczącyuściskTadeuszaikilkazwyczajowychwtejsytuacjisłów.
Wojtek rzucił się do fortepianu i z impetem walił w klawisze, o wiele gwałtowniej niż
przewidzieli to producenci tego cennego instrumentu. Maltretowany fortepian wydawał przeraźliwe,
skłócone ze sobą dźwięki, nieznośne dla wyrobionego muzycznie towarzystwa. Konieczna była
interwencja, więc przerwano niefortunne muzykowanie pod pretekstem wzniesienia nowych toastów
zapomyślność.
Nikt nie przypuszczał, że nowy rok przyniesie klęskę „Solidarności”, represje ze strony milicji,
wreszciestanwojenny.Zresztądlanichistniałtylkoteatr,aproblemypolityczneschodziłynadalszy
plan, czego nie rozumiał nikt spoza zaczarowanego kręgu muzyki. Pożegnaliśmy się nad ranem.
Zmęczona,aleszczęśliwa,żetokoniec,dreptałampobiałym,chrupkimśnieguwcienkimpłaszczu,
wystawiona na chłód styczniowego poranka. „Nareszcie koniec tej okropnej imprezy, można iść do
domu”–ogrzewałamsiętąbłogąmyślą,ciepłąjakhawajskanoc.
– Weźmiemy taksówkę i od razu pojedziemy do rodziców, żeby złożyć im życzenia – rzekł
Tadeusz.
Zawszelkącenępróbowałamodwieśćgoodtejmyśli,skłonićdozmianydecyzji,boniemiałam
ochotynażadnewizyty,zwłaszczauteściów.Wodpowiedzinamojąkulejącąargumentacjępopatrzył
namniezdziwionyipokiwałgłowązdezaprobatą.Niebyłodyskusji.Wsiadłamdotaksówki.
***
ZewszystkichartystównajbardziejbałamsięSzalonegoJózia,jegowygłupów,dowcipówniena
miejscu,szyderstwpodmoimadresem.Niemogłamścierpiećjegogłosu,ariiJontka,którąznałamna
wyrywki,bośpiewałswojąpopisowąrolęprzykażdejokazji,atakżebez,naulicy,nastolepodczas
przyjęciaurodzinowego,wtramwaju,nawetwdyskotece,zacozostałpoturbowanyprzezwielbicieli
muzykirock&pop.
– Śpiew nobilituje – mawiał niezrażony i nadal próbował uszczęśliwić wszystkich popisami
możliwościswegowokalu.–Comaszzeswoichstudiów!?Polonistka!–kiwałzpolitowaniemgłową.
– Robisz analizy wiersza, ale niestety bardziej w cenie są analizy moczu – wybuchał
niepohamowanymśmiechemizacierałręcezuciechy,żeudałmusiężart.
–Mógłbyśwymyślićcośbardziejoryginalnego.Tojużktośprzedtobąwydumał.
Schodziłam mu z drogi, obrażona i zła na siebie za brak zdolności. Dlaczego nie mam głosu,
choćbyskromnysopranik,nawetmalutkiidrżącyzapewniłbymimiejscenaparnasie.Odetchnęłam,
kiedy Józio wyruszył do Londynu na poszukiwanie szczęścia i sponsora, zdając się na przypadek.
Niestety, angielska policja nie miała zrozumienia dla spontanicznych występów na londyńskich
mostachipokrótkimprzesłuchaniuodstawiłaJóziado„madhouse”,czylizgrubszatłumacząc–do
czubków.Potemsiostrazabrałagodokraju.PomiesiącuodwiedziliśmyJóziazTadeuszemwklinice.
Przymałychstoliczkachsiedzielichorzyzrodzinami,popijalikawęlubherbatęprzyniesionązbufetu.
Jedzenie na sali było zabronione, ale niektórzy chrupali herbatniki i domowe ciasteczka. Tuż obok
drzwiwejściowychnakorytarzznajdowałsiękącikdlapalaczy,gdziejakiśpozbawionyopiekipacjent
wyjadał z upodobaniem niedopałki papierosów z popielniczki. Józio rozmawiał niewiele i z trudem.
Błędneoczywyrażałyobojętnośćdlaświata,zkącikówwykrzywionychustsączyłasięstrużkaśliny.
Zgłębimojejduszyprzebijałosiędziwneuczuciezawiściiradości,żewidzęgowtakimstanie.„To
za moje studia!” – myślałam mściwie. – „Za to, że nie mam cholernego głosu operowej diwy”.
Powitał mnie głupkowatym uśmiechem, dalekim jednak od wesołości. Był odrażający. Chciałam
wyjść, ale Tadeusz usadził mnie wzrokiem. Wykrzywione wargi i sztywny język odmawiały
posłuszeństwa,Józioztrudemwypowiadałkażdąsylabę,głośno,hiperpoprawnie,oddzielnie–jakna
zajęciachulogopedy.Pomiesiącuwyszedł.Krągjegoprzyjaciółograniczyłsiętylkodonas,inninie
mieliczasu.Przychodziłzawszeześwieżym,zwariowanympomysłemwgłowie.
Ztrudnościątolerowałamjegowizyty,zeskwaszonąminąwysłuchiwałamwakacyjnychopowieści
o polu namiotowym, na którym Józio mieszkał wraz z koniem przywiązanym do śledzia. Józio
wylegiwałsięwnamiocie,akońżarłtrawę,abynabraćsiłydociągnięciabryczkipoMielnie.Historie
coraz bardziej nacechowane były absurdem, przedstawiały Józkowy świat jakby wykrzywiony,
groteskowy,smutnyiśmiesznyzarazem.Zarabiałdorywczostaniemwkolejce,przyjmowałwszystkie
zlecenia.Nakupnolodówki,pralki,telewizora,mebli.Nieraztrzebabyłostaćkilkadni,takżewnocy.
Komitetkolejkowybyłbardzoskrupulatny,robiłlistęiookreślonejgodzinietrzebabyłosięstawić,
inaczej kolejka przepadała. Józio leżał cierpliwie pod sklepem na starym śpiworze i czekał. Za
czekaniedostawałnierazkilkastówek.
–Zagodzinęmuszębyćwkolejce,alejeszczezdążęwypićkawę–rozsiadłsięwygodniewfotelu.
Podreptałamdokuchni,modlącsiędoStwórcy,abymnieodniegouwolnił.–Fajnajesteśdziewucha,
tylkoniezbytrozmowna–rzekłbezpardonowo,siorbiąckawę.–Tonietylkomojezdanie–dodałna
usprawiedliwienie.
–Aoczymmożnarozmawiaćzpanamiartystami?Przecieżnieplatońskichcieniach!–poniosła
mniezłość,żetakdługoznosiłamgłupawerozmowyzJóziem.
–Mówią,żejesteśzarozumiała–ciągnąłniewzruszony.
Zakłuło mnie w żołądku. Poczułam nieprzyjemną falę gorąca uderzającą do głowy. Chciałam za
wszelką cenę zakończyć tę rozmowę, aby nie dowiedzieć się jeszcze czegoś gorszego. Nie chciałam
wiedzieć, co o mnie mówią, poza tym – kto mówi? Bałam się uogólnienia. Józio szykował się do
wyjścia.
–Niezapomnijkapelusza–przypomniałammu,kryjącironię.
–Tak,tak–mruczał,zakładającnagłowęwystrzępionydamskisłomkowykapeluszzniewielkim
rondem.
Dlaczego tolerowałam tego człowieka z jego idiotycznymi pomysłami, koniem, pomidorami
zatopionymiwwannie,któremiałytygodniamitrzymaćświeżość?Każdynastępnypomysłbyłgorszy
od poprzedniego. Moskwicz kupiony w ciemno za walkmana, którego potem nie mógł odebrać, bo
właściciel siedział w więzieniu. Kokietował bandziora świeżymi wędlinami, kupionymi za nasze
kartkiżywnościowe,ażtenwreszciezmiękłioddałmusamochód.Jaktodobrze,żewWiedniubyłam
uwolniona od Józia i jego pomysłów, wujaszka, z dala od innych operowych artystów,
pretensjonalnychchórzystów,wiecznieniezadowolonychdiw.
Tadeusz nie przyprowadzał nikogo do domu, ponieważ nasze wiedeńskie mieszkanie
przypominałoruderę.Wstydziłsięgo,chciałpokazywaćtylkoblichtr.Rzadkozabierałmnienajakieś
spotkania z kolegami artystami. Zresztą zawsze przez cały czas milczałam, ponieważ rozmowa
sprowadzała się jedynie do omówienia ostatnich przedstawień, wyśmiewania się z koguciarzy.
Krytykowanonieobecnych,zupełnietakjakwPolsce.Środowiskotosamo,tensamstylżycia,tesame
priorytety, tylko inny kraj. Tadeusz coraz częściej wychodził sam. Czekałam w fotelu, tak jak
wPolsce.Zawszeznalazłamjakiśfotel,wktórymmogłamczekać.„Możebywyjść,kogośodwiedzić?
Tylko kogo?”. Basieńka pojechała na przebitkę do Polski, a Gosieńka wciąż siedziała w papierach,
głowiąc się nad możliwościami zdobycia obywatelstwa. Dostała w końcu pozwolenie na pracę, ale
zawsze brakowało jakiegoś dokumentu, aby sfinalizować sprawę. Chodziła pod ratusz, bo tam
przyznawano obywatelstwa, i stała długo przed budynkiem, który był tak blisko, a jednocześnie
wydawałsięnieosiągalny.Jeszczejakiśpapierek,rozmowazjakimśnapuszonymurzędnikiemiciągle
byłabliżejcelu.
MogłampójśćdoAndrzejaijegożonyalbodoDayadary,właściwieDanuty.Tadeusznielubiłjej,
bo była płaska i kanciasta, szeptała wciąż swoje „Hary kryszna, hary kryszna...”, wbijając wzrok
wdrewnianekoraliki.„Hary,hary...”–podśpiewywałapodnosemprzykażdejczynności.Mieszkała
z fikcyjnym mężem, ponieważ wymagały tego przepisy prawne. Odpowiednie organy sprawdzały
nawet, czy w szafie znajdują się rzeczy współmałżonka, wypytywano sąsiadów, czy rzeczywiście
mieszkają razem. Dopiero po dwóch latach, kiedy uzyskała obywatelstwo, mogła się rozwieść.
Dayadara nie miała żadnych problemów z przeprowadzką do męża, któremu zapłaciła umiarkowaną
cenę pięćdziesięciu tysięcy szylingów. W niewielkiej torbie przyniosła ze sobą trzy spódnice, trzy
swetry, trzy bluzki i trochę bielizny. Nigdy nie więcej niż trzy, sama ustanowiła sobie takie reguły.
Kiedy ktoś podarował jej nową spódnicę, natychmiast oddawała potrzebującym jedną ze starych.
Bilans musiał się zgadzać. Zawsze tylko trzy. Do tego wszędzie brała ze sobą niewielki garnuszek,
w którym gotowała swoje zupki i kaszki, żadnych produktów mięsnych. „Hary, hary...” – śpiewała
imieszałakrupczatkęzmarchewką.Nicniemogłowyprowadzićjejzrównowagi.Pracowaławjakieś
małej księgarni i po pracy oddawała się ascezie. Wracała do domu metrem zatopiona w modlitwie,
wiecnawetniepomyślałaokupniebiletu.
–Biletydokontroli–zaskoczyłjąjedenzkontrolerów.
–Harykryszna,harykryszna,hary,hary...–jejdrobnepalcesprawnieprzekładałypaciorki.
–Biletyproszę–powiedziałznowukontroler.Drugipodszedłzaciekawiony.
– Hary, hary, hary kryszna... – jeszcze bardziej spuściła głowę, tak że było widać tylko
przerzedzonewłosynapotylicy.
– Czy pani mnie słyszy? – kontroler odważył się potrząsnąć ją za ramię. Niezmienne „Hary
kryszna hary, hary” wypełniało przedział. Inni podróżni przyglądali się ciekawie tej scenie.
Kontrolerzyspojrzeliposobie.
–Chybawariatka–powiedziałmłodszy.
–E,tylkoudaje.Trzebawezwaćpolicję.
Dayadarapodniosłasięnagle,wyciągnęłaramionaizatoczyłanimiwpowietrzukręgi.
– Hary kryszna, hary kryszna hary, hary – jej głos przybierał na sile, ręce pracowały wytrwale,
oczyjakwekstaziewbiławsufitwagonu.
– Jednak wariatka – przyznał starszy i oboje powoli odeszli w kierunku wyjścia. Nie sądzili, że
ktośozdrowychzmysłachmógłbyzrobićtakieprzedstawienie.
Dayadara w końcu opadła zmęczona na siedzenie, a potem wysiadła na najbliższym przystanku.
Kontrolerzyjednakszlizaniąwniewielkiejodległości,cierpliwie,wytrwaleidyskretnie.Pochwili
podeszlidoniej.
–Musipanizapłacićprzynajmniejzabilet!
–Harykryszna,krysznahary,hary–skinęłapotakującogłową.NaskrzyżowaniuulicstałHindus
sprzedającygazety.Podeszładoniegoinieprzerywającmonotonnego„Hary,hary”,powiedziała:
–Dajnabilet–iwyciągnęłachudądłoń.Hinduspopatrzyłnanią,potemnastojącychnieopodal
dwóch rosłych facetów, i wyciągnął pięć szylingów. Wolał nie interpretować roli, jaką mogliby
odegraćstojącyzbokumężczyźniopokerowychtwarzach.
–Jakmogłaś?–dziwiłamsię.
– Nie miałam przy sobie grosza, zresztą za co miałabym płacić? Za te dwa przystanki, które
codziennieprzejeżdżam?Przecieżtoniecałetrzykilometry.
Dayadaramiałaswojepojęcieotym,cosiękomuśnależy,aconie.
Wcisnęłam się w fotel. Zapadłam w półsen. Widziałam przestrzeń, zimną i pustą jak kosmos.
Wyobrażałamsobie,żewiszęwtakiejprzestrzeni,niemamsięodczegoodbić,nicnieważę,alenie
jesttowcaleprzyjemneuczucie.Będętakwisiećbezkońca,nawetpośmierci,aumierając,niebędę
miałasiędoczegoprzytulić.Usłyszałamlekkiedrapanieodrzwiwejściowe,niepukanie.Drapanie,
jakby pies chciał, aby właściciel wpuścił go środka. Zignorowałam je. Ale drapanie nie ustawało.
Zniecierpliwionaotworzyłamdrzwi.PrzedemnąstałaDragica,obnażonadopasa,wstarychsandałach
i bawełnianych dresach. Duży płaski biust zwisał do pępka i leżał na fałdzie tłuszczu. Nie wiadomo
dlaczego od pewnego czasu spacerowała po korytarzu topless. Nikt nie wiedział, co miał
symbolizować goły biust. Z pewnością odgrywał jakąś ważną rolę, skoro zdecydowała się go
zaprezentować. Zachowywała się, jakby była ubrana. Nigdy nie zrobiła najmniejszej uwagi co do
swojego nowego outfitu, a może nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że chodzi po korytarzu
półnaga. Chciała wejść do mojego mieszkania, patrzyła na mnie wyczekująco. Nie miałam siły
odmówić i zrobiłam zapraszający gest. Weszła, szurając za dużymi męskimi sandałami, które bez
przerwygubiła.
–Muża–wskazałanasandałyiuśmiechnęłasięszeroko.Brakowałojejprawejjedynki,alechyba
nie myślała o takim szczególe. Zrobiłam jej herbaty. Piłyśmy w milczeniu, bo Dragica niewiele
mówiłaponiemiecku.Kiedyśpodobnobyławzorowągospodyniąinieumiałabyćnikiminnym.Nie
wyobrażała sobie życia bez swoich garnków, polerowanych dwa razy w tygodniu, bez gotowania,
dogadzania dzieciom. Jej myśli biegły od karkówki, którą kupiła po obniżonej cenie, do
wyprasowanychspodnimężaalbodonowegoproszkudoprania,którychciaławypróbować.Myślinie
opuszczały ustalonej orbity. Nie sądziła, że mogłaby inaczej żyć, bez męża, bez dzieci, bez opieki,
samodzielnie. Dzieci dorosły, mąż odszedł, pustka. Nagle podniosła się z fotela, odstawiła szklankę
zherbatąiwyszłabezsłowa.Potemsłyszałamgłucheczłapaniepokorytarzu.Zastanawiałamsię,jak
długo jeszcze będzie tak funkcjonować. Czy w końcu wróci do normalnego życia, czy zupełnie
pogrążysięwewłasnymnierealnymświecie.
Usiadłamwswoimfotelu.Byłdlamniesymbolemmojejniemocy,bezwoliistrachu.Spędzałam
w nim długie godziny, trochę drzemiąc, trochę marząc o mocy, która pozwoliłaby żyć według
własnegouznania.Chciałammiećsiłę,aleniepoto,żebynadkimśpanować.Chciałamtylkopanować
nad sobą, swoją wolę ustanowić jako prawo dla siebie. „Czy potrafisz sam sobie być sędzią
i mścicielem swego prawa?”. Skąd wziąć siłę, żelazną wolę? Cechowała mnie poddańczość,
moralnośćniewolników.Mojepotomstwobyłobytaksamoniewolniczejakja.Nienawidziłamsiebie
w fotelu, skulonej, chwiejnej i słabej. Tadeusz też mnie za to nienawidził. Gdybym tylko mogła
opuścićfotelinigdydoniegoniepowrócić...
Któregośdniaranozadzwoniłtelefon.WsłuchawcezapiałgłosJózia.Przeraziłmniesamdźwięk
tegogłosu,jegotrochęmatowabarwa.Zemdliłomnie.Boże,czegochcetengłupol?
–Słuchaj,jestemwWiedniu.PowiedzTadeuszowi,żebypomniewyjechał.
Zakrztusiłamsięwłasnąślinąijęknęłam:
–Gdziejesteś?
–Stojępodkoniem,czekam.
–Podjakimkoniem?–mójgłosbrzmiałobco.Drżałamzezdenerwowania.
–No,podpomnikiem,takimczarnym.Jakiśfacetsiedzinanim.DajmiTadeusza.
ZezłościąprzycisnęłamsłuchawkęTadeuszowidoucha,ażpoczerwieniało.
–Podkoniem?Wiesz,ilekonijestwWiedniu?–głupotaJóziaporażała.–Zobaczlepiej,najakiej
ulicystoisz.
Zastanawiałam się, czy dla Tadeusza ta wizyta jest taką samą niespodzianką jak dla mnie.
Unikałamkonfrontacji,dlategoniezapytałamwprost,próbowałamjedynienapodstawieposzlakdojść
do wniosku, i doszłam. Tadeusz zaprosił Józia na święta wielkanocne. Nie wiedziałam, jaką przyjąć
postawę. „Może przyjechał tylko na kilka dni? Jakoś wytrzymam” – myślałam. Z drugiej strony,
dlaczego mam wytrzymywać? Przecież cały związek z Tadeuszem to pasmo takich prób
wytrzymałości. Wiadomo, ze kiedyś dojdzie do zmęczenia materiału. A tym razem materiał był już
naprawdębardzozmęczony.
Józio przywiózł ze sobą kartonowe pudełka pełne kolorowych, ręcznie malowanych pisanek.
Wypełniały one cały bagażnik i tylne siedzenie rozklekotanej renówki. Samochód nie odpowiadał
standardom europejskim, jednak celnicy przepuścili ten gruchot bez szemrania. Wnosiłam do
mieszkania pudełeczka z pisankami, ustawiałam na stole w piramidki i szłam do samochodu po
następne.Wściekałamsię,klęłamgłośnolubpodnosem,zależnieodsytuacji,aleszłam.Atakłatwo
byłoby usiąść w fotelu i odmówić współpracy. Zastanawiałam się, czy już przekroczyłam granicę
przyzwoitości i rozsądku, czy już przestałam być sobą, a jestem tylko posłusznym robotem,
niekwestionującymnajgłupszychpomysłów.Jakaśdziwnadestruktywnasiłakazałamiwnieśćnagórę
stokartonikówzpisankamiitorbępodróżnąJózia.Szłampochylonadoprzodu,jakbypodwpływem
dużego ciężaru, robiłam to bezwiednie. Lekko uwypuklony garb miał wyrażać przygnębienie
i poddańczość. Nie chciałam być tą trzecią. Kiedy pojawiała się trzecia osoba, miałam wrażenie, że
wypadampozanawias.TargałamwięcJózkowerzeczy,żebyprzynależećdogrupy,botrzyosobyto
jużgrupa.
–Będzietegonatysiącszylingów–śmiałsiękońskimśmiechem,wywijającgórnąwargę.
Zkuchniukradkiemobserwowałamjegoniezgrabnyprofil,żylaste,nieartystyczneręcewciągłym
ruchu, zataczające w powietrzu koła. Gadał bez przerwy, gestykulował, wyrzucał z siebie wiele
krótkich, pojedynczych zdań. W kącikach ust zbierała się ślina, biała i spieniona. Kartoniki
porozkładałpocałymmieszkaniu,oglądałje,sortowałiznowuoglądał.Swojągarderobęrozłożyłna
krzesłach,ponieważnajutropotrzebowałdużejtorby.WkońcuwrazzTadeuszemwyszedłnapiwo
doknajpynaprzeciwko.Pozwolilimiodsiebieodpocząć.
Usiadłam w fotelu, coś zachrzęściło pode mną. Wydmuszki! Może mogłabym parę uratować,
gdybymszybkoisprawniepodniosłatyłek.„Dlaczegomiałabymtozrobić?”.Wcisnęłamsięgłębiej
wfotel,gnieździłamsięwnimjakkwokanajajkach,świadomie,zpremedytacją.Słyszałamodgłosy,
jakiewydawałymiażdżonewydmuszki.Wyobrażałamsobiezgniecioneskorupki,kolorowe,delikatne,
ręczniemalowane.Wstałam.Podemnąleżałyczterymałekartoniki,wgniecionepośrodku,wszystkie
do wyrzucenia. „Tylko cztery” – pomyślałam uspokojona. – „Nie doliczy się”. Musiałam je gdzieś
schować,zanimwrócą.Najlepiejbyłobyznieśćjedokubłanapodwórkualbowrzucićnaszafęiprzy
okazji zutylizować. Byłam zadowolona z siebie, że usiadłam na wydmuszkach, że nie zerwałam się
z fotela, tylko odważnie i z determinacją kontynuowałam rozgniatanie skorupek. Pośpiesznie
wrzuciłamkartonikidokoszazbrudnąbielizną.Wrócilipóźno,mocnojużpodchmieleni,zajęcisobą.
Wyraźnieprzeszkadzałam,więcposzlidołazienki,skądcochwilędobiegałysalwyśmiechu.Siedzieli
już tam dobre pół godziny i nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Szeptali sobie jakieś tajemnice
czyporównywaliswojefalliczneatrybuty,amożeznaleźliwydmuszki?
Rano przygotowałam dla Józia sporą wałówkę. Pokroiłam chleb w grube kromki, a wędlinę
wcienkieplastry,zoszczędności.Zresztąsamiteżtakjadaliśmy,bylejak,żebybyłotanioiżołądek
pełny.Rosołkizeskrzydełekkurczaka,gulaszzżołądków,cienkieschabowe,mielonezdużąilością
bułki zamiast mięsa, blade naleśniki z wodą. Nie wiedziałem, że można inaczej, chociaż Tadeusz
pracował w operze i jego pensja przewyższała przeciętną. Oszczędzanie było misją, moim
obowiązkiem,czymśtakoczywistym,żeniemasensuotymdyskutować.Józioschowałkanapkido
torby, w której leżały już kartoniki z pisankami, wziął też składane krzesełko, bo trzeba na czymś
siedzieć,kiedybędzieczekałnaklienta.
–Naraziewystarczy–oceniłzawartośćtorby.–Poobiedziewezmęnastępnąpartię.Ugotujcoś
dobrego–rzuciłwmojąstronę.
–No,odrazu!–burknęłampodnosem.Tadeuszszybkopospieszyłzzapewnieniem.
–Przyjdźnaobiad.Oczywiściecośugotujemy!
NiemiałamochotygotowaćdlaJózia,ponieważwogóleniemiałamochotygotować.Uważałam,
żesprzedawaniewydmuszeknaplacuStefanapodkatedrątostrataczasu.
Tadeuszpostanowiłsamcośugotować.
– Pomożesz mi? – zapytał, chociaż wiedział, jaką dam odpowiedz. Ugotował sam, ale tylko dla
siebie i dla Józia, dwie wielkie włochate golonki. Wzruszyłam ramionami na znak obojętności
izjadłambułkę.Jednakniebyłomiobojętne.
PopołudniuwróciłrozpromienionyJózio–zpustątorbą.Podsunąłmipodnosplikbanknotów.
– Powąchaj! Tak pachnie gotówka zarobiona w ciągu kilku godzin. Trzeba mieć tu! – wskazał
palcem na czoło. Odsunęłam rękę z szylingami i bez słowa wyszłam do drugiego pokoju. „To
niemożliwe, żeby taki przygłup zarobił w ciągu trzech godzin pięćset szylingów” – szarpała mną
zawiść.WczasiecałegopobytuwWiedniunigdynieprzyszedłmiżadenpomysłdogłowy,jakmożna
byzarobić.Nigdyniezarobiłamnawetgłupichstuszylingów.
Józiozniknąłznowuzkolejnąpartiąwydmuszek.Wieczoremjednakniewrócił,cowcalemnienie
zmartwiło. W nocy zdenerwowany Tadeusz spacerował po pokoju jak lew w klatce, wyczulony na
każdy szelest. Leżałam z oczyma wlepionymi w sufit, nieczuła na sapanie Tadeusza, jego pełne
niepokojupytania.Nieinteresowałomnie,gdzieobecnieprzebywaJózioiczywogóleżyje.„Niech
cięszlagtrafi!Musiałamzjeśćbułkęzamiastobiadu!”–myślałam,zmęczonaczłapaniemTadeusza.
Wcześnieranozadzwoniłtelefon.
– To policja – szepnęłam i podałam słuchawkę Tadeuszowi. Nie chciałam nawet zapytać, o co
chodzi,niechonsięznimidogaduje!Tadeuszpotakiwałtylko,jegobladatwarzcochwilęzmieniała
odcienie.
–Zarazprzyjadę–rzuciłdosłuchawki.–Józiaprzymknęli–ubierałsięwpośpiechu.
–Znowustałpodkoniemipolicjagozwinęła?–zadrwiłam.
– Gorzej. Kradzież części samochodowych! Kupił od kogoś volkswagena na części i kiedy coś
zniegowykręcał,podjechałwózpolicyjny.Wyobraźsobie,facetrozkręcaautonaulicy,przyświeca
sobielatarką,częścipakujedotorby...
–Idiota!Atokretyn–nareszciemogłamsobieulżyć.
–Muszęterazznaleźćwłaścicielasamochodu,żebywszystkopotwierdził.Jadęnakomisariat.
Po południu wrócili, świetnie usposobieni, zadowoleni z siebie, dowcipkując wesoło.
Przyprowadzilizesobąwłaścicielasamochodu,botrzebanatęokazjęnapićsięwódki.
– Ten pan nas uratował – powiedział Tadeusz, uchylając drzwi do przedpokoju, żebym mogła
zobaczyćprzybysza.ZzaplecówmężawyłoniłasięekspresjonistycznagębajakzpłócienKokoschki,
głupawouśmiechnięta.
– Dzień dobry – układnie powiedziała gęba, wlepiając we mnie zamglony wzrok. Józio wesoło
pogwizdywał,patrzyłamnajegobladątwarznaznaczonąszaleństwem.
–Dostałemnaśniadaniebułkęzmarmeladą–opowiadałrozpromieniony.–Byłocałkiemfajnie.
–Pocholeręgostamtądwyciągałeś!–rzuciłamwstronęTadeusza.–Niechbytamzostał,skoro
mutakdobrze.
–No,no–obruszyłsięJózio.–Znowunieczujeszbluesa!
–Iniemuszę!Dosyćmamtwegobełkotu!Wychodzę.
Zaczęłam się nerwowo ubierać. Zawsze w takiej sytuacji ubranie stawia opór, nie można zrobić
prostej czynności, żeby czegoś nie potrącić, nie wysypać wszystkiego z kieszeni i nie potknąć się
odywan.Tadeuszpostawiłnastoleżytniąiogórkikiszone.Trzasnęłamdrzwiami.Niewiedziałam,co
będęrobićcałydzień,niemiałamdokądpójść,przecieżnikogonieznamwtymcholernymWiedniu.
DayadarawyjechaładoIndiiznowymmężem,naBasieńkęniemiałamochoty.Krążyłambezcelupo
mieście.Spacerowałamuliczkamistaregomiasta,oglądałamwystawy,rozmyślałamonaszejdziwnej
konstelacji partnerskiej, o mojej słabej pozycji w naszej rodzinie. Przeszłam obok ratusza, przed
głównymwejściemzamigotałapostaćGosieńkiwczerwonejbluzceizwielkimsznuremświecących
korali. Jeżeli nie pracowała, stała przed ratuszem, tak jak teraz. Trzymała pod pachą plik papierów
igapiłasięnagłównewejście.
–Załatwiłaścoś?–zaszłamjąodtyłu.Wzdrygnęłasię.
– Znowu nic. Nie mogłam znaleźć właściwego urzędnika. Tyle tam biur, krętych korytarzy.
Pogubiłamsię.Kiedywreszcieodszukałamfaceta,tenskończyłurzędowanie.Wiesz,czasamimyślę,
żetenratuszjestzaczarowany,zaklęty,bojawiem!Nibymożnabezproblemuwejść,aleniczegonie
dasięzałatwić.Goniącięzjednegopiętranadrugieiwkońcuwychodziszzniczym.Jadędodomu!
Nadzisiajdosyć.
BiednaGosieńkabyłaprzekonana,żekiedywreszciedostanieobywatelstwo,wszystkosiędlaniej
zmieni. Nagle Austriacy zaczną ją poważać, będzie akceptowana, dostanie lepszą pracę, znajdzie
przyjaciółkiwśródAustriaczek.Niewiedziała,żepapierekniczegoniezmieni,nazawszejużbędzie
Polką.
Kupiłam bilet i wsiadłam do metra. Jeździłam z jednej strony miasta na drugą, było mi ciepło
i przytulnie, godziny płynęły. Gdzieś obok Polacy narzekali na Austriaków, że wykorzystują
obcokrajowców.
–Takiemu to tylkobetonowe papcie załatwić!– oburzał się jedenz nich. –Niech się potem nie
dziwią,żektośukradnienarzędziaalbospuścibenzynęzsamochodu.
„Tak, tak” – myślałam. – „Prawda. Wykorzystywany robotnik nie będzie się troszczył o jakość
pracy, będzie pracował źle, bez poczucia odpowiedzialności. Już Marks o tym pisał”. Wróciłam do
domupóźnymwieczoremiciekawiezajrzałamdopokoju.Możnasiębyłowszystkiegospodziewać.
SpityJózioleżałprzewieszonyprzezporęczfotela,Tadeuszifacetzgębąkrzątalisiępokuchni.
–Józekźlesięczuje–wyjaśniłTadeusz.–Trzebamuzrobićziółka.
–Trzeba–powiedziałamiwyszłamdosypialni.–Niechsobierobi.
RanoJózionadalnarzekałnażołądek.Tadeuszpobiegłpolekarstwadoapteki,aleJóziomarudził
jakmałedziecko.
–Rozpuszczętabletkiwczymśsłodkim–zaoferowałamswojeusługi.
Zdziwili się, że tak ochoczo pobiegłam do kuchni. Nie bez racji. Wyjęłam z opakowania dwie
tabletki,schowałamjedokieszeni,awsokumalinowymrozpuściłammagnez.Józiowypiłmiksturę
ipoczułsięlepiej.
–Podmojąopiekąszybkowyzdrowiejesz–wbiłamwniegowzrokLokusty.Zrozumiał,żeniema
wyjścia i musi wyzdrowieć. Mogłabym go udusić lub otruć, gdyby za ten czyn nie przewidywano
żadnej kary. Józio grzecznie łykał placebo i po dwóch dniach mógł szczęśliwie wrócić do Polski.
Zrozkosząspakowałamjegomanatkiiwystawiłamdoprzedpokoju,dającmudozrozumienia,żejuż
czas.
–Brakujecikultury.Zachowujeszsięjakprymitywnadzikuska–sapałTadeusz.–Przynosiszmi
wstyd.Niechcęnawetwiedzieć,coopowieonasJózek.
–Jateżnie.Zresztą,ktouwierzywto,coopowiadatenprzygłup!
– Nie masz szacunku dla nikogo, dla moich znajomych, kolegów z pracy, rodziców, rodziny –
wyliczał.–JakmogłaśwyrzucićJózka,kiedynawetniesprzedałresztykartoników?!
–Dopierodziewiąta.Madużoczasu,całydzień.SprzedaimożejechaćnanocdoPolski,niema
takiegoruchu.
Nieodpowiedział.Czułam,żewzbierawnimzłość.Zastanawiałamsię,czystawićtemuczoła,czy
raczej szybko wyjść, żeby nie słuchać dalszych oskarżeń. Byłam do nich przyzwyczajona, jednak za
każdymrazemdodawałcośnowego,jakąśnieznacznąuwagę,słowo,którerobiłonamniewrażenie,
z którym dopiero musiałam się oswoić. Na wszelki wypadek wyszłam z mieszkania. Bezmyślnie
okrążałam kamienicę, oglądałam wystawy, trochę pobiegałam, trochę spacerowałam. Czas mijał
powoli. Odruchowo podniosłam głowę, jakby to była reakcja na jakiś nieuświadomiony impuls. Na
parapecieczwartegopiętranaszejkamienicyzobaczyłamdrobnąchłopięcąpostać.Chłopiecusiłował
przejśćzjednegooknanadrugie,balansującnaparapecie.Zamarłam.Obokmnieprzechodziłajakaś
para, czule przytulona, szczęśliwa widocznym szczęściem zakochanych. Bez słowa wskazałam na
okno. Podążyli wzrokiem za moją ręką, po czym mężczyzna błyskawicznie wskoczył do budki
telefonicznej. Chciałam zdążyć na górę, dogonić nieszczęście i zatrzymać je w ostatniej sekundzie.
Pędziłamdogóry,schodyrosłyprzedemnąjakpiramidyAzteków,piętrzyłysię,traciłamrównowagę.
Z rozpaczą waliłam w obdrapane drzwi. Otworzyła mi mała dziewczynka ze smutnymi oczami,
spokojna,zbytspokojna,jakbywletargu.Zrozumiałam,żezapóźno.„Powinnamzniązostać.Dzieci
były same”. Podeszłam do okna i spojrzałam na ulicę. Chłopiec leżał na asfalcie z podkurczonymi
nogami,wyglądał,jakbywygodnieułożyłsiędosnu.
Uciekłam, schowałam się w fotelu, przykryłam kocem. Strach rodził się gdzieś w górnej części
żołądka, powoli ogarniał całe wnętrze mojego ciała. Czułam go wszędzie i nie potrafiłam z nim
walczyć.Terazpostrzegałamżyciejakounikanieśmierci.Tadeuszprzechodziłobokmnieobojętnie.
Miał szczęście, bo o niczym nie wiedział, niczego nie widział. Najlepiej o niczym nie wiedzieć,
przykryć się woalem, przez który można wszystko obserwować, najlepiej przyjmować tylko to, co
miłeidobre.Najlepiejzasnąć.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział5
Od pewnego czasu patrzyła na mnie gęba, która nie miała nic wspólnego z Ferdydurke. Gęba
wyzierała z lustra, odbijała się od szyb wystawowych. Nawet podczas kąpieli widziałam ją
wmetalowejarmaturzelubwekranietelewizora.Niemogłamzaakceptowaćfaktu,żetomojatwarz.
Byłamiobca,zkrzywymuśmiechemjakprzybolącymzębie.Niewierzyłam,żetosiękiedyśzmieni.
Pudrowałamskórę,obrysowywałamgrubooczy,ustamalowałamlekkoróżowąpomadką,próbowałam
wyczarować z siebie piękno. Wszystko na nic. Gęba nie chciała wypięknieć. Nie lubiłam jej, nie
chciałamsiędoniejprzyznać,jakbynależaładoobcejosoby.Jakajestróżnicamiędzygębąatwarzą?
Dlaczegoniemogęnazwaćjejtwarzą?Tonietylkokwestiaurody,lecztakżecharakteru.Mojatwarz
symbolizowała niemoc, bezmyślność, brakowało jeszcze tylko śliny w kącikach ust, a byłaby
perfekcyjna.Popewnymczasieprzestałamszukaćrozwiązaniadlaznienawidzonejprzezemniegęby.
Codziennie rano zanim spojrzałam w lustro, zmawiałam krótką modlitwę z prośbą o usunięcie gęby
z mojej twarzy. Jednak niezmiennie widziałam w lustrze ten sam grymas zniewolenia, bezsilny
uśmieszek,trochęgłupawy,pokrywającyzażenowanie.Miałamsięczegowstydzić.Samapozbawiłam
siebieszacunku,odebrałamsobiewolnąwolę.Dokonałamtegosama,chociażnajchętniejszukałabym
winowajcy.Niezasługiwałamnawolność,bonieumiałamsobiejejwywalczyć.Zgarbioneplecyteż
miaływartośćsymboliczną,głowacorazbardziejwciskałasięmiędzyramiona.Wyglądałamjakjakiś
bajkowybezszyjnystwór,któregogłowawyrastałaprostoztułowia.
Wyjazd Józia oznaczał dla mnie małe zwycięstwo, ponieważ postawiłam na swoim. Nie miałam
z kim dzielić mego triumfu. Basieńka nie mogła zrozumieć, że wyrzucam tak sympatycznego
iprzystojnegofaceta.
–Bardzoniegrzecznie–skomentowała.
Prawdopodobnie wzięłaby go do siebie, aby zrobić z niego kandydata na męża. W końcu był
nieżonaty–tylkotomiałodlaniejznaczenie.
Tadeuszzacząłczęstoznikaćgdzieśnadługiegodziny.
– Dodatkowe próby, dodatkowe spotkania z korepetytorem, kolacyjki z kolegami w ścisłym
męskim gronie – tłumaczył, licząc na moją naiwność. Zaczęłam wypytywać, trochę za dużo, jak
śledczynaprzesłuchaniach.
Wieczorem zmęczony kładł się na sofie, ocierał czoło z niewidzialnego potu, podkreślając tym
ruchemmorderczywysiłek,najakicodzienniebyłskazanyzracjiswegozawodu.
– Poszkrobkaj mnie – mówił, jakby szkrobkanie było rodzajem kary za moją podejrzliwość.
Wkońcutylkotomogłamdlaniegozrobić.Dziwiłamsię,bonaszemałżeństwoprzeżywałokolejne
kryzysy, a on chciał, żeby go szkrobkać. Zresztą nie bardzo wiedziałam, co to właściwie znaczy.
Tadeusz tworzył idiotyczne neologizmy, metafory, potworki językowe. Często musiałam się
domyślać, o co mu chodzi. Zdejmował śmierdzące skarpety, wystawiał stopy i mówił: – Pobaw się
pieskami.
Poruszał palcami stóp, symbolizującymi łyse mopsy lub chihuahuy. Wewnętrzna strona palucha
kryłabrudzbitywmaleńkiekulki.Niemiałamochotynapieski.Odwracałamwzrokzniesmakiem,
zamiast się oburzyć. „Może dziecko uratowałoby nasze małżeństwo?” – myślałam praktycznie.
Pewnie tak by było, ale nie zniosłabym jeszcze raz dziecięcej samotności, ponownego odrzucenia,
stania z boku, podczas gdy inne dzieci się bawią. Moje dziecko przeżywałoby ten sam dramat, a ja
razemznim.Byłamtegopewna.Zdzieckiembyłabytopodwójnadawkacierpienia,podwójnailość
zmartwień.Wierzyłam,żeniemogłabymgowychowaćnapewnegosiebie,samodzielnegoiwolnego
człowieka.Odpoczątkubyłbybojaźliwy,zależnyodautorytetów,odsilniejszegoodsiebie,bardziej
przebojowego.Jakniewolnicazprzekonaniamożewychowaćdzieckonawolnegoczłowieka?
KtóregośdniaTadeuszpóźnowróciłzpracy.Rzuciłammuniedbalenatalerzudkozkury,trochę
przypalone i suche. Jadł bez smaku i bez komentarzy. Tadeusz miał zwyczaj kupowania mięsa na
zapas.Zamrażałcałekurczaki,którepóźniejbardzodługoleżaływogromnejzamrażarce,czekającna
swoją kolejkę. Raz w tygodniu smażyłam wielomiesięczne kurze hibernatusy, zsiniałe od czekania
iprzedatowane.
–Przygotowujęnowąpartię–powiedziałwkońcu.–Wiesz,dojdądodatkowepróby,muszędłużej
pracować.Westchnieniesymbolizowałoczekającegotrudyizmęczenie,całąśpiewacząharówkę.
Pomiesiącunapięciedramatyczneosiągnęłopunktkulminacyjny.Tadeuszoznajmił,żewyjeżdża
naparęprzedstawieńdoInnsbrucku.
– Parę przedstawień – powtórzyłam jak echo, aby dać sobie trochę czasu na analizę tego
wyrażenia.
–Niemogęcięzabrać–powiedziałswobodnie.–Będęprzyjeżdżaćnaweekend.Trochęodsiebie
odpoczniemy,powiedziałzuśmiechem.
Poczułamznajomyskurczwżołądku.
–Mamzostaćsama?!
Wzruszyłramionami.Nienawidziłamtegoruchu.Ogarnęłamniepanika.Lękałamsięsamotności,
porzucenia,zdrady,wolności,zktórejniepotrafiłabymskorzystać.Pochwiliochłonęłam.Niemasię
czego bać. Nie muszę sprzątać, gotować i przemyślę wszystko jeszcze raz. „Może nawet coś
wymyślę” – kpiłam sama z siebie. – „Może spakuję walizkę i ucieknę do kraju”. Takie rozwiązanie
zawszewydawałomisięnajatrakcyjniejsze.„Przynajmniejniebędziemysiękłócić”.
– Nie puściłabym męża samego do Innsbrucku – szczebiotała Basieńka, patrząc Tadeuszowi
zalotniewoczy.–Takiprzystojnymężczyzna.
Tadeusz uśmiechał się skromnie, cieszyły go komplementy. Pewnie życzył sobie, żebym też mu
kadziła,jakdawniej.
–Niewszystkiekobietysąłasenaprzystojniaków,niektórewoląintelektualistów–powiedziałam
zniewinnąminą.Zrozumiał,bopoczerwieniałymuuszy,aBasieńkawiedziała,żemusijużwyjść.Był
wściekły.–Musimyporozmawiać–zaczęłam.–Tylkoniemów,żeniemaoczym–uprzedziłamgo.
–Aha,notomów–odgarnąłloczkizczoła.Następnygest,któregonienawidziłam.
–Ostatniodziejesięmiędzynamicośniedobrego.
– Ostatnio!? – zaśmiał się teatralnie. – To „ostatnio” trwa już dobre kilka lat. Nie rozumiem,
dlaczegoakuratterazchceszotymrozmawiać.Wcaleniejestanilepiej,anigorzejniżwcześniej.
–Trzebatozmienić–przerwałamstanowczo.Popatrzyłnamniekpiąco.
–Wnaszymprzypadkumożnazmienićtylkożonę.
Pominęłammilczeniembezczelnąuwagę.
–Możemyzacząćwszystkoodnowa–zaproponowałamporazpięćdziesiąty.Milczał.
–Cochceszzacząćodnowa?Comasięzmienić?Czypolubisznaglemoichznajomych,będziesz
szanować moją rodzinę? Będziesz dbać o mieszkanie, nie tylko w przypływie chwilowego napadu
czystości...?–wyliczałflegmatycznie.
–Możegotowałabymobiadki,przykładnieprowadziłabymdom,gdybyśniebyłartystą.
Popatrzyłnamniezdumiony.
–Comapiernikdowiatraka?
– Bardzo dużo. Należą do tego samego zbioru rzeczy będących nie-piernikiem i nie-wiatrakiem.
Czytomało?–niezrozumiał.–Możekiedyzobaczyszwemnieżonę,człowieka,któryrównieżma
potrzebyimarzenia,przestanieszuganiaćsięzababami.
Popatrzyłnamniezpolitowaniem.
–Nigdyniemówiłaśoswoichpotrzebach,jesteśzamkniętawsobie,niemiła.Trudnosiędziwić,
żeszukamtowarzystwagdzieindziej.Pamiętaj,żeproblemzdradyjestbardziejzłożonyniżmyślisz.
Wstał.–Idępakowaćrzeczy.Teparętygodniprzerwydobrzenamzrobi–powiedział.
Wyjechałpopołudniu–bezpożegnania.
–Zadzwonię–rzuciłtylko.
Zostałam sama. Może wyjechać do Polski albo na kilka dni na wczasy? Korzystać z wolności.
Tadeuszzostawiłzamałopieniędzy.Popięćdziesiątszylingównadzień,teraz,kiedyzostałamsama,
musiaławystarczyćpołowadziennejdawki.
–Trzebaoszczędzać–mawiałTadeusz.
Nigdynigdzieniewyjeżdżaliśmy.Pocotracićpieniądzenabzdury?!Wystarczyogródek,altanka,
pocokomuwczasywgórachalbonadmorzem?Zwykłypiachobsikanyprzezmewyiinnepiszczące
ptaszyska.
Raztylko,jeszczewPolsce,dałsięnamówićnawyjazd.Długodebatowaliśmy,dokądpojedziemy,
niemogącsięzdecydować.Wujaszekrozwiązałkonfliktdramatyczny,działającnazasadziedeusex
machina,jakwstarogreckimteatrze.Poprostuniepytającnikogo,wykupiłdlanaswczasyzakładowe
z kopalni węgla w Nowej Rudzie, gdzie jego kuzyn zajmował kierownicze stanowisko. Rozsądek
nakazywał opanowanie i spokój, toteż przyjęłam stoicką postawę, traktując ten wyjazd jako kolejną
próbę reperowania naszego małżeństwa, co naturalnie wymagało ofiar. Nasz camping był pełen
robactwa,zbrudnymimateracami,wilgotnymipodłogami,poktórychwnocygrasowałypolnemyszy.
Byletaniej.Postanowiłamznosićniewygodyizmienićtaktykę.Przedewszystkimniekrytykować,
brzmiałamojanowadewiza.Raczejchwalić.Tadeuszprzyjmowałmojehołdyspokojnieinaturalnie,
jakbyniczegoinnegonieoczekiwał,alekłótniemiędzynamiustały.Naszzwiązekprzechodziłdziwną
metamorfozę, trudną do sprecyzowania. Miałam wrażenie, że wytworzyła się między nami relacja
podobnadotej,jakajestmiędzyidolemijegofanem.Tadeuszszybkowpadłwrolęichciałwidzieć
wemniejedyniepełnąoddaniazachwyconąnimżonę,jaknapoczątkunaszejznajomości.Traktował
mnie protekcjonalnie, choć nie bez odrobiny życzliwości. Kiedyś rzeczywiście byłam nim szczerze
zachwycona.Kiedyprzestałam?Niewiem.
Rozkoszowałam się słońcem i nawet odwiedziny wujaszka nie przerwały sztucznie wytworzonej
sielanki. Gienio wyglądał mizernie, jakby jego sprzedajną duszą targały sprzeczne emocje. Sytuacja
polityczna w kraju, ciągłe strajki, zachwianie pozycji partii spowodowały, że już wkrótce będzie
musiał zająć miejsce po jednej stronie barykady, a wujcio nie znosił ryzyka. Miotał się bezsilny
izniepokojemobserwowałwzrostsiłyopozycji.Potem,kiedyzwycięstwonakrótkoprzechyliłosię
na stronę Solidarności, odrzucił w popłochu książeczkę partyjną. Z żarliwością neofity krytykował
rząd, robił z siebie ofiarę aparatu partyjnego, wykorzystywanego za pomocą rządowych manipulacji
ipolitycznychkrętactw,patriotę,którymanawzględziejedyniedobrokraju.Niedługojednaktrwała
tamaskarada,bowkrótceogłoszonostanwojennyiWujaszekzwłaściwymsobietupetemwyparłsię
swoich czynów i skwapliwie powrócił na łono partii. Kiedy rozprawiono się z komunizmem,
wyemigrował do Austrii, aby tam udawać wielkiego działacza „Solidarności”. Tymczasem jednak
Genio wygrzewał się na słońcu, ale na jego twarzy można było dostrzec cień niepokoju. Chociaż
wychowanywepocestalinizmu,uważał–dokładniejakneurotycznySoso–żeniematakiejsiłyna
świecie, która zmiażdżyłaby komunizm, jednak niepokoiło go rosnące niezadowolenie w kraju.
Chętnie rozprawiłby się z mącącymi wodę i narzekał na mało radykalne metody rządu w walce
zopozycją.Kiedymiotałsiępomiędzy„Solidarnością”iPartiąrodzinapatrzyłazniesmakiemnate
poczynania, ale nikt nie komentował, bo nigdy nie wiadomo, czy nieomylny dotąd Gienio i tak nie
wyjdzienaswoje,czyliczyniezostanieprzyżłobie.
Siedział obok mnie zamyślony, z łokciami opartymi na poręczy leżaka. Chude iksowate nóżki
wystawił na słońce. Jego nieco przytępiony umysł pracował na wysokich obrotach, odciskając na
bezmyślnej twarzy piętno zmęczenia. Z ogromnym wysiłkiem usiłował coś wykombinować, aby
w razie zadymy uratować swój tyłek. Już wkrótce musiał stanąć przed alternatywą, a jeszcze nie
wiedział,komulizaćłapę,anakogoszczekać.Obserwowałamjegotragicznąwewnętrznąwalkęzeźle
ukrywanąradością.
–Cosiętakgapisz?–fuknąłwściekły.
–Wujekzeszczuplał...natwarzy.
–Możliwe,możliwe–mruczał.
Wieczorem odjechał i więcej nas w Bożkowie nie odwiedził. Poczułam smak szczęścia, jeszcze
nie wiedziałam, jak długo tym razem będzie trwało. Jak się okazało – niedługo. Przyjechał Józio
i został, wbrew logice i campingowym przepisom. Jeszcze wierzyłam, że na krótko, ale przeczyły
temuśpiwórisporyplecakzzapasowąbielizną.Pokryjomuwynosiliśmyzestołówkibułki,parówki,
seryikotlety,cosiędało.Niewiem,dlaczegoprzystałamnatennonsensisamapodkradałamjedzenie
dla Józia. Chyba zrobiłabym wszystko, aby mnie zaakceptowano. Poprzez ciągłe kompromisy
zatracałam swoją osobowość. Nowe ustępstwa, nowe precedensy, torujące drogę kolejnym
kompromisom, bo tylko tak mogłam liczyć na względny spokój. Najtrudniejsze były pierwsze
ustępstwa,kolejneprzychodziłycorazłatwiej,niejakoautomatycznie.Czasaminawetniewiedziałam,
żeznowuustępuję,żeakceptujęnowesytuacje,którekiedyśuważałabymzanieznośne.Opórzmojej
stronymalał.OwszystkimdecydowałTadeusz,bojaitakniczegoniezałatwiłabymjaknależy.
Wieczoremszłamnadjezioro,sama,bopanowiezawszegdzieśznikali.Wodalekkofalowałaprzy
brzeguispienionegrzywywynosiłynapiasekkorę,szyszkiiliściepodwodnychroślin.Nielubiłam
wody, wzbraniałam się przed zanurzeniem, pływaniem i pluskaniem. Stałam na molo, wpatrzona
wczerwonąkulęzatopionąwwodzie.
W tym miejscu, odległym od kampingów, powoli znajdowałam spokój. Nie przeszkadzało mi
lekkie pluskanie wody o słupy pomostu, które przypominało mlaśnięcie językiem jakiegoś wodnego
potwora.Pomyślałamosytuacjiwkraju,alezawszekończyłosięnamyśleniu,ponieważnadalbyłam
niezaangażowanapolitycznie.Niemiałampojęcia,ktogdzierządziizczyjąpomocą.„Dlaczegonie
próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej? Albo dlaczego sama nie brałam czynnego udziału
w przemianach?”. Nie, to nie strach nie pozwał mi działać, to lenistwo. Ze wstydem przyznawałam
samaprzedsobą,żenajwygodniejstaćzboku,poczekać,ażinniwszystkozałatwią.My,apolityczni,
koncentrowaliśmy się na zdobywaniu żywności, ubrań, środków czystości – i chyba o to chodziło
rządowi. Zredukowali nasze życie do poziomu egzystencji. Na szczęście nie wszyscy wybrali
konformizm. Nie chciałam wystąpić czynnie, za bardzo pochłaniało mnie nieudane małżeństwo,
kosztowałomniesporoenergii.
Wróciłam do campingu. Pusty. Byłam ciekawa, dokąd chodzą. Do dyskoteki na pewno nie.
Ostatnimrazem,kiedyodwiedzilidyskotekę,Józioskorzystałzchwilowejnieobecnościdyskdżokeja
ipochwili,kuzdziwieniuobecnych,zamiastPerfectunasalirozległsięniecoprzepityJózkowytenor.
Niestety, niewyrobiona muzycznie publiczność nie chciała słuchać arii Jontka i wygwizdano
operowegogwiazdora,kilkurosłychfanówrockawyrzuciłogozadrzwi.Rozejrzałamsiępoośrodku.
Wszyscy już spali, tylko znad jeziora dochodziły głosy spóźnionych wczasowiczów, zażywających
kąpieli. Szłam wzdłuż brzegu, niby tylko na spacer, ale bacznie rozglądałam się wokoło. Nieraz
miałam przeczucie, że za chwilę coś się wydarzy, że zobaczę coś, czego się boję, a co koniecznie
muszęzobaczyć.Zanicbymterazniezawróciła.Szłamdalejizkażdymkrokiemczułamwzrastające
napięcie. Zbliżałam się do sąsiedniego ośrodka i tuż przy pomoście, malowniczej scenerii
przycumowanych żaglówek, zobaczyłam cztery sylwetki, dwie z nich znajome. Długo wpatrywałam
sięwoświetloneksiężycempostacie.Dziewczyny,długonogienimfyzrozwianymiwłosami,ubrane
w kuse letnie sukienki. „Jak zareagować?”. Ich beztroska i swoboda zbiły mnie z tropu. Nie zadali
sobietrudu,abyodejśćgdzieśdalej.Chybawłaśnietonajbardziejmnieuraziło.Ichgłupotaalboto,że
mnieniedoceniali,byłowtymcośobraźliwego.Pochwiliodeszliprzytuleni,ciasnoobjęci,skręceni
jak dwa węże. Patrzyłam, jak maleją ich sylwetki, przytłumiony śmiech dziewczyny ginął wśród
drzew. Nie mogłam wiecznie tak stać, coś trzeba było zrobić. Znowu zbrakło mi odwagi, aby
frontalnie zaatakować, wycofałam się więc. Denerwowały mnie łzy, napływające wciąż do oczu
wbrewmojejwoli,aznosaciekłystrugi.„Żeteżnigdyniemamprzysobiechusteczki”–gromiłam
siebiezatoniedopatrzenie.
Łzyzawszepomagały.Wtedyteż,nadrodze,kiedyojcieczatrzymałsamochód.Łzyimżawkaza
oknemzamazywałyobraz.Dziewczynkależałanaboku,możespała,nie,przecieżuderzyłaomaskę
samochodu...Rowerekleżałwrowie,jeszczekręciłosięjednokółko.Możewcaletegoniewidziałam,
możektośopowiedziałmitęhistorię.Dziwnaczerwieńliści,mocna,zdecydowana,niepozwalającana
interpretację.
W campingu skreśliłam kilka słów pożegnania w bajronowskim stylu i z naprędce spakowaną
torbąruszyłamwciemność.
„Będzie mnie szukał” – pomyślałam mściwie. Nie szłam główną drogą, tylko ścieżką biegnącą
równolegledoulicy,nawypadekgdybymnieszukał.Alenieszukał.Torbaciążyłaminiemożliwie,
pot ściekał z twarzy, bo noc była gorąca i parna. Z wytrwałością dromadera pokonywałam kolejne
kilometry po piaszczystej ścieżce. Już po godzinie miałam dosyć i dałabym się przeprosić, żeby
zacząćwszystkoodnowa.„Nieszukamnie,bydlę”–pomyślałamzgoryczą,aszkoda,bojużbyłam
gotowaprzebaczyć.
Stacja w Bożkowie. Żadnego połączenia do Wrocławia, dopiero od piątej rano. Spojrzałam na
zegarek, jeszcze trzy godziny. Pusta, obskurna poczekalnia była wymarzonym miejscem do napadu
lubmorderstwa.Nigdzieżywegoducha,pozamoim.Wyszłamnazewnątrz,wszędzieciemno,duszno
i ponuro. „Cholerna noc” – przycupnęłam pod drzewem, gotowa w każdej chwili do ucieczki.
Walczyłamzesnemizchęciąpowrotudocampingu,jednakdotrwałamdoświtu.Wróciłamdodomu,
trochędumnazsiebie,żeporazpierwszynieuległam.Nieuległam,boniemiałamkomuulec,nikt
mnie nie szukał. Nie zdążyłam dobrze zasnąć, kiedy usłyszałam dochodzące z korytarza krzyki
wujaszka,którybezceregieliwtoczyłsiędopokoju.
–Atoswołocz!
Jego czerwona ze wściekłości twarz zbliżyła się do mojej na niebezpieczną odległość. Tłusty
podbródek falował miarowo w takt wyrzucanych z impetem przekleństw. Czekałam, aż się zmęczy,
odejdzie albo przynajmniej usiądzie zdala ode mnie, bo nie znosiłam jego nieświeżego oddechu.
Wkońcuopadłzsił,zatoczyłpółkoleiosunąłsięnanajbliższyfotel.
– Trzeba zachować pozory, wszystko jedno, co się dzieje! – dyszał ze złości. – Jutro wrócisz do
Bożkowa, jakby się nic nie stało. Oficjalnie pojechałaś odwiedzić... matkę. Matka, tak to dobry
pomysł.
Dużykwadratowyłebkiwałsię,jakbybyłzawieszonynajakiejśniewidzialnejsprężynie.
–Jutroodziesiątejczekamnaciebiewsamochodzie.Pamiętaj!
Stałam długo w otwartych drzwiach i patrzyłam, jak schodzi po schodach, ostrożnie, powoli.
„Możebygotakzepchnąć,nibyniechcący?”–kalkulowałamzimno.–„Takaszujaniemapraważyć!
Ktoś już tak powiedział... Raskolnikow! Ale nie użyłabym siekiery, nie przepadałam za heavy
metalem!Gdybymtylkoniebyłaażtaktchórzliwa,strąciłabymgozeschodów.Jestprzecieżciemno,
znowuktośpopsułżarówkęnaklatceschodowej.Świetnaokazja!Chybalepiejbyćczłowiekiemzłym
imocnymniżsłabym,któregożyciepolegananieczynieniuzła.Boże,ktotakpowiedział?”.
Rano pojechałam z wujaszkiem do Bożkowa i z ofiary stałam się winowajczynią. Moje
wyjaśnienia napotkały mur obojętnego milczenia, nie przedarły się przez słowa i gesty
zniecierpliwienia. „Dlaczego dopuszczam do tak ekstremalnej sytuacji? Wystarczy odejść, zerwać,
wyjechać. Czy to wszystko dlatego, że nie mam dokąd pójść? Gdybym miała dom rodzinny,
Jagniątków,miałabymwięcejodwagi?Skądsięwzięłaumnietadziwnasłabość?Kiedysięzaczęła?
Kiedyzaczęłamsiębać?Teraztonawetniebyłjużstrach,tostrachprzedstrachem.Przegapiłamten
moment,kiedywyrastasięzdziecinnychlęków.
TerazwWiedniunanowopróbowałamznimwalczyćinierazwydawałomisię,żejużnadnim
góruję,odzyskujęzgubionągdzieśpodrodzepewnośćsiebie,niezależność,odwagę.
Zadzwoniłam do Ani. Tadeusz będzie się wściekał na duży rachunek telefoniczny, ale musiałam
zkimśporozmawiać.Obieakceptowałyśmypresjęczasu,niemożnaprzeciągaćrozmów.Zadrogie.
–TadeuszwyjechałdoInnsbrucku–zawiesiłamgłosiczekałam.
–Myśliszotymsamymcoja?
–Dokładnie.Czuję,żecośsiędzieje.Nigdysięniemylę.Niewytrzymamtego.Comamzrobić?
–Niewiem,byłampodrugiejstroniebarykady.Teżbardzoniewdzięcznarola.Wszystkieświęta,
niedziele, wakacje spędzałam sama, ustępując miejsca prawowitej małżonce. Zawsze grałam drugie
skrzypce,byłamtylkotądrugą,mniejważną.
– Kochanka wchodzi w taki układ świadomie, akceptuje ten stan rzeczy. Żona nie ma takiej
możliwości,dopókiniewie.To,cobędziepotem,zależyodniej.
– No właśnie. Powinnaś coś postanowić. Obie jesteśmy godne pożałowania – zaśmiała się
sztucznie.–DoPolskiniemapocowracać,przynajmniejnarazie–domyśliłasię,coplanuję.–Może
kiedyś.
–Mogłabymzacząćtamodnowa...
–WPolscebędziesznikim!
–Niewahamsiębyćnikim–powiedziałamsentencjonalnie.
–Diogenes–podchwyciłaAnia.–Niegłupifacet,alesiusiałnaulicy,atobardzobrzydko.Poza
tymmieszkałwbeczce,atypotrzebujeszmieszkania.
–Niewytrzymamtychciągłychoszustw,zdrad–wybuchłamnagle.
–Bodziecsłabniewrazzczęstotliwością.
–Niewiem,czykiedyśsiędotegoprzyzwyczaję.Właściwieniechcęsiędotegoprzyzwyczajać,
akceptowaćwszystko,przecieżtochore.
–Touzależnienie.
Ania miała rację. Z pewnością nie było to uczucie. „Jak można się wyzwolić z tej zależności?
Zdziwnegopoczuciawinybezwiny?”.
Tadeuszzadzwoniłtylkokilkarazy.Rozmawialiśmykrótko.Telefonyzdawkowe,bezznaczenia,
beznajmniejszegoładunkuemocjonalnego.
–Wszystkowporządku,przyjadęzatydzień.Dozobaczenia.
Zjadłam śniadanie. Nie mogłam opanować potrzeby jedzenia, żarłoczności, konsumowania
gigantycznych porcji, na które mój żołądek reagował niestrawnością. Nie byłam głodna, nie czułam
smaku,tylkochęćnapychaniaustczymkolwiek.Zajadałamsiętakenergicznieinamiętnie,jakbymiał
tobyćostatniposiłek.Najczęściejwielkieżarciebyłoreakcjąnastrachprzedtym,comożenadejść,
przed nieznanym zagrożeniem, niepewnością. W napięciu czekałam na katastrofę, która nie
nadchodziła,aktórejwkońcupragnęłam,abypozbyćsiębolesnegooczekiwania.Tylkowtedymożna
przestać się czegoś bać, kiedy to nastąpi. Zrobiłabym wszystko, aby przestać się bać, a jedzenie
pomagałomizłagodzićlęk.Kiedywżołądkurozlewałosiębłogieciepło,nakrótkostrachustępował,
złemyśliulatywały.Przeżuwałamkolejnekęsyszynki,nieczującjejsmaku.Miażdżyłamjezębami,
rozgniatałam językiem, zmuszałam przełyk, aby przyjął następną porcję pomieszanej z enzymami
świńskiej tkanki. W końcu zrobiło mi się niedobrze i ostatni spory kęs bułki z szynką wyplułam na
talerzyk.
Muszępomyślećoczymśprzyjemnym,oJagniątkowie.Cichyzimowywieczór,drzewaobłożone
śniegiem zatracały dawne kontury, leśniczówka z żółtymi zamglonymi światełkami – jak wyjęta
z baśni, nierealna. Na oknie kruki walczą o kawałek słoniny, babcia przestawia na kuchni ogromne
gary, posługując się pogrzebaczem. Powoli zapanowałam nad żołądkiem. Włączyłam telewizor
idługogapiłamsiębezmyślniewekran,zanimmogłamogarnąćiprzetworzyćdopływającedomnie
informacje.
Znowu dyskusje polityczne, gorące debaty na temat sytuacji obcokrajowców w Austrii. Politycy
mieli niby dużo zrozumienia dla losów Czeczeńców, Turków, bezrobotnych Polaków, różnych
afrykańskichuchodźców,azylantów,mafiosówizwykłychrzezimieszkówobcejnacji,którychtrzeba
zasymilować. Tak naprawdę jednak wysłaliby nas wszystkich gdzie pieprz rośnie. Wzrosła liczba
zwolenników partii niebieskich, a ci chętnie pozbyliby się wszystkich cudzoziemców. Czułam się
w tym kraju niepożądana, niechciana. Wiedziałam, że nami gardzą, ale na początku nie miałam
pojęcia, jaką zajmujemy pozycję, ponieważ cudzoziemiec cudzoziemcowi nierówny. Najgorsze
miejsce zajmowali Turcy, Arabowie i inni wyznawcy islamu. My, chrześcijanie, staliśmy
zdecydowanie wyżej, ale byliśmy w najgorszej sytuacji z mieszkańców wszystkich państw Bloku
Wschodniego.Austriacymyśleli,żePolskatodzikikrajzbezkresnymipolamipszenicyiprzemysłem
wpowijakach.KiedyśpowiedziałamjakiejśAustriaczce,żechciałabymwrócićdoPolski.Popatrzyła
namniezdumiona.KtośmożechciećpojechaćdoKongoalbopoleciećnaKsiężyc,aledoPolski?
Na korytarzu było słychać człapanie Dragicy. Miarowe bum, bum. Chciałam, żeby to ciągłe
człapaniewreszciesięskończyło,działałonamniedepresyjnie.
Tadeusz wrócił w doskonałym humorze. Nie przeszkadzały mu wrogie nastawienie do
cudzoziemców,wyczuwalnenakażdymkroku,orazmnożącesięaktyagresjizestronyneofaszystów.
Tadeusz był zadowolony, tak jak może być zadowolony człowiek niemyślący lub myślący o czymś
szczególnym.Popewnymczasiepoznałamtajemnicęjegodobregohumoru.
Ranoktośzadzwoniłdodrzwi.Niechętniezwlokłamsięzmojegofotela.
–Kidiabeł...–mruczałamniezadowolona,żektośprzerywamojenicnierobienie.Wdrzwiachstał
wujaszek w przykrótkim płaszczyku, z wypłowiałą torbą w ręku i pokerowym wyrazem twarzy.
Wlepiłamwniegoprzerażonywzrok.
–Wujektutaj?Skąd?Jak?–plątałamsię,usiłującukryćrozczarowanie.Zawiesiłamdrżącygłos,
którymógłzdradzićmojeemocje.Świńskieoczkaruchliweiwilgotnepatrzyłynamnieprzenikliwie.
Niegrzecznie,bezwstępówzapytałoTadeusza,zwracającsiędomnietylkozkonieczności.
–Przyjechałemnakilkadniwodwiedziny–wyjaśnił.
Skrzywiłamsię.
–Trzebabyłowcześniejzadzwonić.Niespodziewaliśmysięciebie.
– Co będę dzwonić! Szkoda pieniędzy. Zresztą połączenia automatyczne nie działają – machnął
pulchnąrączkąiwpakowałsiędopokoju,porzucającwprzejściusflaczałątorbę.
Poszłamzaparzyćherbatę.Najchętniejdomieszałabymdoniejcyjankupotasu,alecóż,niezawsze
możnarobićto,nacosięmaochotę.Podałammuherbatkę,smaczną,malinową,awherbatcetabletki-
niespodzianki, rozpuszczone do ostatniej drobiny ich masy, która skrywała niezwykłą oczyszczającą
moc,amożetylkoprzeczyszczającą.
Zaraz po próbie przyszedł Tadeusz i powitał wujaszka, jakby widzieli się wczoraj.
Prawdopodobniezaprosiłgobezmojejwiedzy.
–JutropokażemywujkowiWiedeń.Będzieszprzewodniczką–zwróciłsiędomnie.Usiłowałmnie
zmotywować, przyznając mi funkcję i rozsiewając sztuczną wesołość. Pokiwałam głową na znak
zgody,choćwcalesięzniczymniezgadzałam,aprzedewszystkimztym,żetenpostkomunistyczny
potwórznowustanąłnamojejdrodze.Wujaszekmusiałcojakiśczaswybiegaćzpokoju,botabletki
działałyznakomicieizłazienkicochwilędochodziłyodgłosywyładowań.
Prezentacja Wiednia ograniczyła się do obejrzenia gmachu opery, gdzie pracował Tadeusz,
i zwiedzania różnych knajp. Więcej wujaszek nie pragnął zobaczyć, ponieważ do głosu doszły inne
zmysły.Pożerałgolonki,knedlezkapustą,sałatkęziemniaczaną,sernikwiedeński,struclęjabłkową,
aż w końcu zaniemógł. Na niestrawność najlepszy jest alkohol, o tym zawsze był przekonany.
Wjednejzknajprozsiadłsięnawysokimstołkubarowymikazałserwowaćsobiedrinki,oczywiście
za nasze pieniądze. W miarę spożywania alkoholu coraz bardziej kołysał się na stołku, a nóżki
dyndały w powietrzu, bo nie dostawał do szczebli. Spity baryton wujaszka co chwilę mącił
latynoamerykańską muzykę. Wujaszek kręcił tyłkiem w rytm gorącej samby. W końcu przekroczył
punkt krytyczny i na jego niekształtne ciało zadziałała siła grawitacyjna. Iksowate nóżki sterczały
w powietrzu, a gruby tułów rozlał się na posadzce. Zroszone czoło zalśniło w blasku halogenów,
wujaszek popuścił i spodnie w kroku pociemniały. Tadeusz zrozumiał, że to koniec imprezy.
Zawlekliśmy go jak worek kartofli do domu i wnieśliśmy po krętych schodach naszej kamienicy do
mieszkania. Wujaszek usiłował artykułować przekleństwa pod adresem „Solidarności”, niestety,
język, jako najważniejszy organ mowy, odmawiał posłuszeństwa. Stawał sztorcem, zawadzając
ogórnepodniebienie.Dziwnybiałyipieniącysięnalotpokrywałkącikiustwujaszka.Teskurczybyki
byliwinnitemu,żezostałbezojczyznyibezpracy,aterazbędziemusiałszukaćnowejprzystani,nie
takprzytulnejjakdawnaPolska.NaraziemiałzamieszkaćunaswWiedniu.
Rano zobaczyłam w skrzynce na listy białą kopertę przypieczętowaną odbiciem na czerwono
wymalowanych ust. Znowu strach. Przed samotnością czy przed klęską finansową? Panienka pisała
bezżenady,nieszczędzącpikantnychszczegółów.Miętosiłamlistwdłoniijeszczeniewiedziałam,
czy pokazać go Tadeuszowi. Jak zwykle najbardziej uraziła mnie jego niedyskrecja i nieostrożność.
Przerażała mnie perspektywa jakiejkolwiek zmiany w moim życiu, mimo że uważałam je za bardzo
nieudane. Strach, że zostanę sama, że znowu ktoś odejdzie. Co wtedy zrobię? Jagniątków już nie
istnieje, nie ma miejsca, dokąd mogłabym teraz uciec i schronić się przed życiem. Jako dziecko
czekałamtygodniami,miesiącami,ażprzyjedzieojciecizabierzemniedodomu.Przyjechałtylkoraz,
nakrótko,pototylko,żebypożegnaćsięnazawsze.Niewiedziałamdlaczego.Przecieżnikomunie
opowiedziałamotym,cosięwydarzyło.Tylkoonwiedziałija,ajamilczałam.Jegoprzerażoneoczy
patrzyłynamojąbiałązestrachutwarz.Znowuczułamtensamstrachcowtedy.Możelepiejnicnie
mówić,wtedywszystkozostaniepostaremu,milczeć,udawać,żeoniczymniewiem.
Kiedy Tadeusz otworzył drzwi, przerzucałam papier z ręki do ręki, jakby mnie parzył. Poznał
kopertę i odwrócił się bez słowa. Teraz wiedział, że ja wiem, więc nie mogłam reagować tak jak
wcześniejiudawaćnieświadomej.
–Wyprowadźsiędoniej–nagleusłyszałamswójgłos,dośćstanowczy.
–Cotypleciesz?Dokogo?OnamieszkawInnsbrucku.
– No to co? – pozostałam nieugięta. – Niech przeprowadzi się do Wiednia. Miłość nie zna
przeszkód–zakpiłam.
Tadeuszbeztroskołykałpomidorową,nabierającchochlązgarnka.Popatrzyłnamnieuważnie.
–Niedramatyzuj!Lepiejpomyśloskandalu.Coludziepowiedzą?Rodzina...
Wiedział,żebojęsięskandaliirozgłosu,wszystkiego,conieprzyjemne.
–Wkońcutotyjesteświnnyzarozpadmałżeństwa–powiedziałamodważnie.
–Niebądźnaiwna!Ludziecięznająiwiedzą,jakąjesteśnieudacznicą,więcniktnieweźmiemi
zazłetychkilkupanienek,amojarodzinaitakobwinicięzatofiasko–roześmiałsiębezczelnie,tak
pewnybyłswojejbezkarności.–Wszyscymówią,żejesteśbeznadziejna.
Zawsze bałam się określenia „wszyscy”. Przytłaczało mnie. Wobec tego słowa stawałam się
bezsilna, wydana na pastwę losu, otoczona przez wrogów. Nigdy nie spytałam, kim są ci wszyscy,
którzytakomniemyślą.ByłototypowedlaTadeuszauogólnienie,dotyczącetylkojegoopinii,jego
poglądów, jednak mnie ono przerażało. „Wszyscy” oznaczało masę, tłum ludzi plotkujących na mój
temat.Czułamnienawiśćtych„wszystkich”,chociażnieznałamichtwarzy.
– Wynoś się! – powiedziałam zbyt głośno. Zza drzwi sypialni wyłonił się kwadratowy łeb
wujaszka.
–Itakbymztobąniewytrzymał,nawetbezniej.
Tadeuszwyszedłdoprzedpokoju.Pochwilitrzasnęłydrzwiwejściowe.Łebsięschował.Zawsze
bałam się tego momentu, kiedy po kłótni z Tadeuszem zostawałam sama. Odwagę i buntowniczość
zastąpiły dobrze znane mi uczucia bezsilności i lęku przed konsekwencjami. Byłam zła na siebie za
grzebaniekijemwmrowisku.Lepiejkontynuowaćswojągrę,tylkoterazbezzłudzeń.Chciałamznim
porozmawiać,wyjaśnić,chciałam,żebyprzekonałmnieoswojejniewinności,zaproponowałnastępną
szansę. W napięciu odmierzałam minuty, nieznośnie długie, poganiane przeze mnie niecierpliwie.
Wróciłprzedpółnocą.
–Będzie,jakchcesz.Wyprowadzęsię–oznajmił.
– Wcale nie chcę – zmiękłam nagle i czułam, że się wygłupiam. – Przecież jesteśmy rodziną! –
argumentowałamgłupio.
–Rodziną?Acodlaciebieznaczysłowo„rodzina”?
– Zawsze chciałam mieć rodzinę – powiedziałam cicho, i to było prawdą. – Możemy zacząć
wszystkoodnowa,jeszczeraz–piałamnieswoimgłosemjakbymniepodduszono.Właściwietoon
miałmnieprzekonać,żepowinniśmyzacząćwszystkoodnowa.Cisza,żadnejodpowiedzi.Czyżbynie
chciał?!
–Niemogęzniejzrezygnować.Nietakodrazu.Dajmiparęmiesięcy!
–Co?Każeszmiczekać?–napadłamnaniegozfurią,potrząsającnimjakjabłoniązdojrzałymi
owocami.Łebwujaszkaznowupojawiłsięwdrzwiach.
–Jestemtobązmęczony–powiedziałdziwniespokojnie.–Niechcęniczegozaczynaćodnowa!
„Dlaczegojestmnązmęczony,dlaczegojestemmęcząca?Przecieżstaramsięnikogoniemęczyć”.
Ranowstałamzciężkągłową.Jeszczeniemogłamuwierzyćwto,cowczorajusłyszałam.Tadeusz
pośpieszniepakowałubraniadotorbypodróżnej,niedbającoto,czysiępogniotą.
„Może go zatrzymać?” – na moment ogarnęła mnie nieodparta pokusa, ale brakowało mi
argumentów.Zresztąsamaniewiedziałam,czychcęgozatrzymać.
– Po próbie jadę do Innsbrucku – oświadczył naturalnym głosem, jakby chodziło o odwiedziny
uchorejciotki.Wyszedł,zanimzdążyłamzebraćmyśli.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział6
Dwa dni później Tadeusz wrócił po rzeczy. Dwa dni niepewności, pisania w myślach
dramatycznych scenariuszy, czekania. Siedziałam zgarbiona przy kuchennym stole i patrzyłam
otępiałymwzrokiem,jakTadeuszupychanaszemieniedowielkiegoczarnegoworanaśmieci.Wjego
czeluściachznikałykolejnoekspresdokawy,srebrnesztućce,mikser,plastikowepojemniczki,nawet
ścierkidonaczyń–wkońcuwszystkokupiłwujaszek.
–Resztęzostawiam–powiedziałzasapany.
–Jakwspaniałomyślnie!
– Zostawiam przecież mikrofalówkę – oburzył się, że zarzucam mu niesprawiedliwy podział
majątku.
–Możeszzabrać–powiedziałamzmęczona.Zawahałsię,apotemskwapliwiepobiegłpokarton.
– Jeżeli nie używasz... Potem przeszedł do pokoju i napełniał kolejne wory. Na podłodze rosła
sterta ubrań, nut i butów. Po długich minutach milczenia padło ważne pytanie: – Chcesz pralkę czy
telewizor?–pozostawiłmiwybór.
– Telewizor – odparłam bez namysłu, a Tadeusz ucieszył się, bo pralka była nowa, a telewizor
stary.–Maszjużmieszkanie,żepakujesztowszystko?–niewytrzymałampalącejciekawości.
– No pewnie. Kuzyn Suzanne ma w Wiedniu dom. Wynajmujemy u niego dwa pokoje –
poinformowałmnierzeczowospokojnymtonem,bezcienianerwowości.
„Suzanne”–pomyślałamwściekła.–„ZwykłaZuzkalubnawetZiutka”.
Tadeusz znosił worki do samochodu – bez pośpiechu, flegmatycznie, ignorując moje
zniecierpliwienie.Wujaszekpomagałgorliwie,niepatrzącmiwoczy.
–Spieprzajciejuż!–syknęłam.
Policzkiwujaszkanadęłysięinabiegłyczerwienią.
– Uważaj, do kogo mówisz! – nozdrza miał rozdęte jak byk przed walką, kwadratowy łeb
poczerwieniałjaktyłekpawiana.
–No,dokogo!?Dokomucha,któregoodsuniętoodżłobu...
–Czekaj,jużjacięzałatwię!–ugiąłsiępodciężaremkartonuinóżkijeszczebardziejpogłębiły
swojąelipsę.
–Tutajnikogoniemożeszzałatwić–powiedziałambezemocji.–Tutajjesteśnikim,taksamojak
mywszyscy.
Popatrzył na mnie, jakby nie zrozumiał. Zmarszczył groźnie czoło, ale nie powiedział swego
„Aha”,którewtymkrajustraciłoswojąmoc.Wzruszyłamramionamiiwyszłamnakorytarz.
Tadeusz zaparkował samochód na podwórku. Tylne siedzenie i otwarty bagażnik wypełniały
pakunki,zprzoduktośsiedział.Znieruchomiałam.Długieblondwłosyupiętewkok,wydekoltowany
t-shirt i lewy półprofil. To wszystko, co udało mi się zobaczyć z korytarza. „Co za brak taktu!
Nieostrożność czy bezmyślne okrucieństwo? Jak można było tu z nią przyjechać?”. Obok przeszła
młodapara.Hinduskiemałżeństwowracałowłaśniezzakupówdoswojejklitkinaczwartympiętrze.
Piękna młoda kobieta z tilaką między czarnymi brwiami kroczyła posłusznie za mężem. Boże, jak
zazdrościłamjejpokory!Zamknęłamsięwłazienceipozostałamjeszczegodzinęwmojejkryjówce
ze strachu przed widokiem opustoszałego mieszkania. Stare meble i wspomnienia. Na stoliku leżały
niedbale rzucone stuszylingowe banknoty, które Tadeusz mi zostawił, mimo protestów wujaszka,
abymmogłaprzeżyć.
„Starczy najwyżej na trzy miesiące bardzo skromnego życia. Muszę znaleźć pracę!” –
pomyślałam.Rzuciłamsięnadziennikzogłoszeniami,któreoferowałypracę,przeważnienaczarno.
Sprzątanie,pilnowaniedzieci,prowadzeniedomu,knajpa...Wodziłamwzrokiemporubrykach.„Nie
dam rady” – przeraziła mnie perspektywa rozmowy z jakąś Austriaczką. Pracę w restauracji
odrzuciłam jako zbyt niebezpieczną. Policjanci dobrze znali swoje rewiry i bezbłędnie typowali
knajpy, w których zatrudniano tanią siłę roboczą, Polki, Rosjanki, Czeszki. Dziewczęta zarabiały
sześćdziesiąt szylingów za godzinę, co było czystym zdzierstwem, ale przybyszom ze Wschodu
wydawało się majątkiem. Dałam ogłoszenie do gazety, bo nie chciałam dzwonić pierwsza, co miało
zmniejszyć czekający mnie stres. Pieniądze topniały, a telefon milczał uparcie, zawzięcie, jakby na
złość. Jak pokierować życiem, żeby osiągnąć przynajmniej przeciętne powodzenie? Nie sukces, do
tego się nie urodziłam. Trochę szczęścia, nie można za dużo wymagać, nie ma algorytmu na udane
życie. Telefon zadzwonił po tygodniu. Wprawił moje ręce w drżenie, głos mi się rwał, znajomość
niemieckiegouleciała.
– Szukam pracy... ogólnie... myślałam o sprzątaniu... – plątałam się zrozpaczona. Mówiłam
niegramatycznie.
–JakdługomieszkapaniwWiedniu?–zapytałsuchomężczyzna.
–Kilka,kilkalat–nadalniemogłamopanowaćzdenerwowania.
–Ijeszczesiępaninienauczyłajęzyka?–przerwałzgryźliwie.Wjednejchwilimojezmieszanie,
zawstydzenie przeszło w ślepą, dławiącą wściekłość. Nie odpowiadałam, niech go szlag trafi! – No,
jakiejpracypaniszuka?–wgłosiewibrowałozniecierpliwienie.
–Wszystkojedno–powiedziałamnaodczepnego.
–Potrzebujękogośdoopiekinadmojąchorąsiostrą–powiedziałdziwniemiękko.
– Chętnie przyjmę tę pracę, jeżeli się pan zgodzi – tym razem moja niemczyzna zabrzmiała
płynnie.
–Kiedymogłabypaniprzyjśćsięprzedstawić?
–Jutro...?–podchwyciłam.Nadziejapowolisięrodziła.
–Dobrze.Proszęprzynieśćpaszportikartęmeldunkową–głosznowuzabrzmiałsurowo,prawie
urzędowo.–Skądpanipochodzi?
Przełknęłamślinę.
–ZPolski–odparłamzewstydem.WstydziłamsięzaPolaków,aleniezatychwkraju,tylkotych
wWiedniu.
–ZPolski–powtórzył,jakbycośrozważał.–NiemamzłychdoświadczeńzPolakami.
Odetchnęłamzulgą.
– Płacę sto na godzinę. Proszę zapisać adres – podał skomplikowaną nazwę ulicy. Nie śmiałam
prosić o powtórzenie. Z ulgą odłożyłam słuchawkę, zgasiłam światło i usiadłam w fotelu, tak
z przyzwyczajenia. Zwinięta w kłębek, siedziałam po ciemku, nie wiedząc, dlaczego to robię.
Wcześniej godzinami czekałam na Tadeusza, więc miałam usprawiedliwienie. Najmniejszy szelest,
odgłos kroków na korytarzu wyrywał mnie z odrętwienia i przyspieszał bicie serca. Świat jakby
przestał istnieć, ważne było tylko moje oczekiwanie, napięcie mięśni, pulsowanie skroni. Czekanie
przypominałopółsen,trans,któryjednakpozwalałnaodbieranieniektórychodgłosówdobiegających
z klatki schodowej, piwnicy czy parkingu. Potrafiłam wprawnym uchem wyłowić te bezpośrednio
związane z nadejściem Tadeusza. Słyszałam, jak wyciąga klucze z kieszeni albo jak wchodzi po
schodach,opierającsięodrewnianąporęcz,lubnaparterzeotwieraskrzynkęnalisty.Dopierowtedy
wracała mi świadomość straconych bezpowrotnie chwil, zamienionych przeze mnie w bezpłodny,
bezproduktywny czas, pełen smutku i beznadziei. Czekałam wiele lat, z czasem coraz bardziej
niecierpliwie,niespokojnie,alenieumiałamzniegozrezygnować.Stałosięonoważnymelementem
naszego związku, moją powinnością i udręką. Zawsze znalazło się jakieś wytłumaczenie dla długiej
nieobecnościTadeusza.Starałamsięwierzyćinastępnymrazemznowuczekałam,borzadkozabierał
mnienaimprezy,brakowałomigracjilubelokwencji.Amożeobutychprzymiotów.
Wstałam z fotela, włączyłam światło i spojrzałam na zegarek. Właściwie czułam coś w rodzaju
komfortu psychicznego, wiedząc, że Tadeusz więcej nie przyjdzie. Wszystkie nadzieje, marzenia
przestały istnieć, wypełniły się pustką, która przyniosła ulgę. Za oknem zacinał deszcz i przeganiał
zulicprzechodniów,broniącychparasolamireszteksuchychubrań.Cochwilęwbiegałktośdobramy,
ociekając wodą, skulony od przenikliwego wiatru. Teraz, kiedy Tadeusz odszedł, wręcz unikałam
wszelkichkontaktów.Bałamsiępytań,kiwaniagłowązezrozumieniem,frazesów,któremiałymnie
pocieszyć,litości.Kiedymusiałamwyjść,najpierwbacznieobserwowałamkorytarz,potemchyłkiem,
wzdłużściany,przemykałamobokdrzwiBasieńki.
Nie patrzyłam w oczy innym lokatorom. „Może już wiedzą?”. Dragica patrzyła na mnie inaczej,
jakbywspółczująco.Niewiem,codoniejdotarło,czywogólebyławstaniecośzrozumieć.Nigdynic
nie mówiła, uśmiechała się blado i stała oparta o ścianę z nagimi piersiami, które miały coś
symbolizować.Rzadziejprzychodziłanaherbatę.
Noc była bezsenna, ciężka od natłoku myśli i mokra od potu. Pierwszy raz w życiu znalazłam
pracę, sama, bez niczyjej pomocy. „Czyżbym mogła utrzymać się sama w Wiedniu?”. Duma
iniepokój,strachiradość–wielkieuczuciastopionewcałośćjakwtyglu.
Staraprzedwojennawilla,trochęzaniedbana,stojącawogrodzie,sprawiałasmutnewrażenie,jakie
częstorobiąopuszczone domostwa.Uchyliłammasywną drewnianąbramęi weszłamnapiaszczystą
dróżkę ozdobioną szpalerem drzew akacjowych. Nikt nie odpowiadał na dzwonek u drzwi
wejściowych. Ogród za domem, zarośnięty zielskiem, przyciągnął moją uwagę, rozniecił wygasłe
wspomnienia.Starepochylonegruszeiśliwyrosływsąsiedztwierówniestarychskarłowaciałychlip,
schowanychzakrzakamidzikiegobzu.Malowniczoisielsko,zodrobinągrozy–jakubraciGrimm.
Cudowny chaos – przez sekundę wróciłam do Jagniątkowa, ogród pachniał jak nasz, słońcem,
rozgrzanąkorądrzewiżywicą.Zaskrzypiałookienkonapiętrzeipojawiłasięwnimkosmatagłowa.
„Co za diabeł” – przeszło mi przez myśl, ale ukłoniłam się grzecznie. Mężczyzna odpowiedział
lekkimskinieniemgłowy.
–Czytozpaniąjestemumówiony?–zapytałKosmatek.
–Tak.Przyszłamtrochęzawcześnie...Chciałamobejrzećogród.Panwybaczy–znowuzaczęłam
mówićbezładnie.
–Lubipaniprzyrodę?–spytałniespodziewanie.
–Jestemwnuczkąleśniczego.Całedzieciństwospędziłamwlesie...
Kosmatagłowaschowałasię,apochwilidoogroduwszedłniewysokibarczystymężczyznaokoło
pięćdziesiątki.Miałbujnączuprynę,zupełnieczarną,jakbyczaszapomniałjejpobielić.Wyciągnąłdo
mniekanciastądłoń.
–Proszęwejść.Odśmiercimojejżonymieszkamytuzsiostrązupełniesami–wyjaśnił.–Dzieci
jużnaswoim.
–Samopiekujesiępanogrodem?
–Tojedynaprzyjemność,jakamipozostała.
Weszliśmy do ciemnego, zimnego korytarza, wyłożonego boazerią z jasnego drzewa, która pod
wpływem wilgoci pociemniała w wielu miejscach i straciła pierwotny fason, tworząc brzydkie
wybrzuszenia. W salonie zaskoczył mnie przesadny porządek i niemodne umeblowanie z lat
sześćdziesiątych, jakby czas się zatrzymał. Usiadłam na wzorzystej kanapie, skromnie i przepisowo
jakpensjonarka.Czekałam,ażgospodarzprzyniesiekawę.„Dziwnydom.Czyciludzieniewiedzą,że
świat poszedł naprzód? Dlaczego nie wprowadzają żadnych zmian? Chyba nie z braku pieniędzy?
Meblebyłydobrzeutrzymane,chybakonserwowane,akryształyktośstaranniewypolerował.Pewnie
mająsprzątaczkęalbokażąmisprzątać”.Dosalonuwszedłgospodarz,niosącdwiekawy,śmietankę
iherbatnikiposypanecukrem.
– Niestety, nie mamy innych słodyczy. Od kiedy siostra choruje, brakuje jej wspaniałych
wypieków–powiedziałusprawiedliwiająco.
–Jakdługosiostrachoruje?–zagaiłamtemat.
–Jużprawiedwalata–ledwiedostrzegalnygrymascierpieniaprzebiegłprzezjegotwarz.
Nieśmiałamzapytać,nacochoruje.Czekałam,ażsampowie.Onjednakspuściłgłowęimilczał
boleśnie.Podejrzenienarastało,jeszczeniechciałamuwierzyć,alestrachścisnąłmigardłoiztrudem
łapałamoddechnamyśloponownejkonfrontacjiztąchorobą.„Mamzapieniądzeprzyglądaćsię,jak
ktoś umiera?!” – mięłam serwetkę w dłoni i rozpaczliwie szukałam wyjścia z kłopotliwej sytuacji.
Tak naprawdę nie chciałam już tej pracy. Jedliśmy herbatniki w milczeniu, popijając zbyt mocną
iniesmacznąkawę.Gospodarzprzyglądałmisię,aleraczejżyczliwiezprzyklejonymdoustlekkim
uśmiechem. Teraz wolałabym, żeby mnie wyrzucił i przyjął kogoś innego, z grubszą skórą
i pancerzem obojętności. Niech ktoś inny uczestniczy w dramacie umierania, z dyskretnym
milczeniemprzyglądasię,jakchorytracisiły,pociesza,kłamieiudaje,żesytuacjawcaleniejesttak
rozpaczliwa,jakjestwistocie.
–No,chybaczasodwiedzićchorą–powiedziałprawiepogodnie.Jakwletarguruszyłamzanim
wkierunkuschodów.–Elizabethzajmujepokójnapiętrze–porazpierwszywymieniłimięsiostry.
Krętedrewnianeschodywiodłynagórędomałegoprzedpokoju,pełnegodoniczkowychkwiatów,
którychzapachmieszałsięzdziwnymzapachemziół,maściilekarstw.Wsypialnipanowałpółmrok.
Spuszczone żaluzje wpuszczały niewiele światła do małego, ponurego pokoju, którego całym
umeblowaniem były ogromne łoże z niewielką szafką na lekarstwa oraz regał, na którym ustawiono
dziesiątki porcelanowych figurek. Pod oknem stały rzędem kwiaty – pożółkłe, wypłowiałe,
pozbawione słońca kikuty z resztami liści w wielkich, głębokich prostokątnych donicach,
przypominających ossaria. Po chwili weszła chora. Powoli, opierając się na lasce, dreptała w moim
kierunku. Podbiegłam skwapliwie i uścisnęłam jej dużą, prawie męską rękę. Popatrzyła na mnie
przenikliwe,jakbychciałaodgadnąć,dlaczegoprzyjmujętakąpracę.„Dlapieniędzy”–odpowiedziało
moje zimne spojrzenie. – „Nigdy nie będzie z mojej strony współczucia, litości, cierpienia, chodzi
opieniądze”–powtarzałamsobiewduchujakmodlitwę.
–Topanijesttąmłodąosobązogłoszenia...Bardzomimiło–opadłaciężkonapoduszki.
Gospodarzwycofałsiębezszelestnie.Chorasapałazezmęczenia,ajejchudymciałemcochwilę
wstrząsałydreszczejakwgorączce.Boże,jakżechciałamopuścićtomiejsce!
–Jestemchoranarakakości–powiedziałabezwstępów,spokojnie,prawiebeznamiętnie.
„Współczućczyzachowaćdystans?”–niemogłamsięzdecydować.Stałam,przebierającnogami.
– Od dwóch lat nie wychodzę z domu, tylko do ogrodu. Nikt mnie też nie odwiedza – ciągnęła,
niewzruszonamojąprzerażonąminą.–Potrzebujęopieki,alerównieżtowarzystwainnejosoby.
Pokiwałam ze zrozumieniem głową, bo na nic więcej nie mogłam się zdobyć. Elizabeth szukała
czegoś w szufladzie nocnego stolika. Nie mogłam patrzeć na jej chude, nienaturalnie skrzywione
plecy.Resztamisiłusiłowałamukryćzażenowanie.
–Niechmipanicośosobieopowie–nachwilęodwróciłagłowęwmoimkierunku.–Miałajuż
panidoczynieniazciężkochorymiludźmi?
–Właściwienie–zaczęłamniepewnie.–Alezpewnościądamsobieradę.
–Wyglądapaninaintelektualistkę–powiedziałazprzekonaniem.–Mamrację?
Tymrazemuśmiechnęłamsięszczerze.
–Odlatnieużywammegointelektu!Terazmuszężyćzpracyrąk.
–Copanistudiowała?
–Literaturę–odpowiedziałampogardliwie.–Takawiedzananicmisięnieprzyda!
–Mylisiępani–przerwałaenergicznie.–Wiedzaukształtowałapaniosobowość,anawetwygląd.
Widać,żeniejestpaniprostądziewczyną.
Kobietanadalgrzebaławszafce,odczasudoczasuodwracającdomnietwarz.
–Conajchętniejpaniczyta?–zapytałaniespodziewanie.
„Co u diabła? Przecież nie przyszłam tu, aby rozmawiać o literaturze”. Moje zniecierpliwienie
rosło.
–Zbeletrystyki...?–nalegała.
– Bo ja wiem... – zastanawiałam się Nie miałam książkowych faworytów. – Lubię... Łuk
Triumfalny...albo...
–JauwielbiamMarqueza–najejpoliczkiwystąpiłniezdrowyrumieniec.
–Stolatsamotności–podpowiedziałam.
–Właśnie,tomójświat–odrealnionyidziwny.
Zamilkła.Znalazławreszcieto,czegoszukaławszafce.Zamknęłaszufladęizulgąwyciągnęłasię
nałóżku.
–Proszę,niechmipaniwysmarujeplecy–podałamitubkęmaściiodsłoniłaplecy,takodrażająco
brzydkie, że mimo woli wykrzywiłam twarz w odruchu obrzydzenia. Sina, prawie fioletowa
i pomarszczona skóra była cienka jak pergamin, a kręgosłup wydał się nienaturalnie wybrzuszony
i wykręcony, jakby na przekór całej anatomicznej wiedzy. „Tylko się nie przyglądać” – zawiesiłam
wzroknakanciełóżka.–Możepanimocniejprzycisnąć,nieboli.
Moja nieposłuszna ręka zaledwie muskała fioletowe miejsca na plecach, aby nie uszkodzić
nienaturalnie błyszczącej skóry. Powoli rosło we mnie współczucie dla tych nędznych pleców,
drżących pod uciskiem moich palców. Spojrzałam na głowę Elizabeth, ułożoną na kwiecistej
poduszce. Twarz nie wyrażała napięcia ani rezygnacji, raczej zaciętość i upór. Jeszcze walczyła
ożycie,niezamierzałasiępoddawać,chociażwtejnierównejwalcezkażdymdniemtraciłaszansena
zwycięstwo. „Później będzie przeklinać, złorzeczyć Bogu, użalać się na los, aby w końcu popaść
w otępienie, wyrażające pozorną zgodę na śmierć. Nie jest ona ani nagrodą, ani karą, więc nie ma
większego sensu. Wybiera ofiary chaotycznie, na oślep” – pomyślałam, podając jej tubkę z maścią.
Usiadłanałóżkuprzekrzywionanajedenbok,ciężkooddychając.
–Czypotrafipaniugotowaćcośaustriackiego?
–Semmelknoedel–wyrzuciłamzsiebiespontanicznieitrochęzagłośno,akobietauśmiechnęła
siętrochęjakbydoswoichmyśli.
–Jeżelipanimaochotęugotować,tochętniezjem.
Z ulgą pobiegłam do kuchni. Wygrałam godzinę samotności, spokoju, godzinę bez patrzenia na
umieranie. Nie od razu udało mi się zapanować nad oporną materią knedli. Źle dobrałam proporcje
mleka i suchej bułki pokrojonej w drobną kosteczkę. „Nie szkodzi, jak nie wyjdą, zacznę od nowa,
będzietrwałodłużej,spędzęmniejczasuzchorą”.Wrzucałamnieforemnekuledowściekleparującej
wody,parzącprzytympalce.Nareszciegotowe!Kuleprzybrałynawetdośćregularnykształt.Zdumą
postawiłamjeprzedElizabeth.
–Niechpanizjezemną–poprosiła.–Niestety,niemamytustołu.
„Nieprzejdziemiprzezgardło!”–przerażonapobiegłampodrugienakrycie.Brzydziłamsięznią
jeść,brzydziłamsięchoroby,jejrąk,ciała!„Żebytylkoniezwymiotować!”–błagałamsamąsiebie,
bo wiedziałam, że nie panuję nad odruchami. Z trudem przełykałam małe kęsy, aby zbytnio nie
obciążaćżołądka,którypodchodziłmidogardła.
–Bardzodobre–powiedziałazadowolona.–Niemusipanizakażdymrazemgotować,tylkokiedy
mapaniochotę–uspakajałamnie.–Bratmożeprzynieśćnamcośzrestauracji.
–Chętniegotuję–zapewniłamją,botylkotakmogłamtrochępobyćsamawkuchni.
– No, zobaczymy – rozstrzygnęła. – Chciałabym jak najwięcej przebywać na powietrzu, ale nie
tylkowogrodzie.Myślęodługichspacerach,oczywiściewwózkuinwalidzkim.Samaniemogęjuż
dalekochodzić.
„Pewnie to jej ostatnie lato” – mój żołądek znowu skurczył się boleśnie. – „Czy będę przy niej
wchwilijejśmierci?Możesięudaiwłaśniebędęmiaławolne.Jakzobaczę,żejestgorzej,nieprzyjdę
więcej. Albo lepiej od razu zrezygnować!” – zamyślona patrzyłam, jak Elizabeth gramoli się do
wózka. „Powinnam pomóc, przynajmniej zrobić jakiś ruch, gest, okazać gotowość”. Stałam jednak
z boku, niezaangażowana, czekałam, aż usiądzie, i dopiero wtedy pomogłam jej włożyć sweter.
Pchałam wózek inwalidzki przed sobą bez chęci, w pośpiechu, nieustannie spoglądając na zegarek,
jakbym chciała ponaglić czas. Jeszcze pół godziny, jeszcze kilka minut i zaraz wracamy do domu,
koniecszychty.
Przekwitłe bzy wokół parkanu zwiesiły smutno na wpół zbrązowiałe kiście, żegnając wiosnę
jeszcze dość intensywnym zapachem. Elizabeth nabrała głęboko powietrza, zamknęła oczy i lekko
odchyliłagłowędotyłu.Niemogłampojąć,jakmożnaztakimspokojemczekaćnaśmierć.Właśnie
toczekaniewydawałomisięnajbardziejokrutne,czaswypełnionylękiemiponurymfantazjowaniem.
Krótkie, formalne pożegnanie, podanie ręki, uśmiech, właściwie nic nieznaczący, spojrzenie
Elizabeth pełne wyczekiwania. Szybko i ze wstydem schowałam do kieszeni pięćset szylingów,
jakbymzarobiłajenieuczciwie.„Wyjść,tylkowyjśćiwięcejniewrócić”.Przyfurtceposłałamblady
uśmiechmojemupracodawcy.
–Niechpanisobiejeszczerazwszystkoprzemyśli–pokiwałkudłatągłową.
Szybko wyjść, zamknąć furtkę, broń Boże nie oglądać się, aby nie robić nadziei, bo przecież
więcejnieprzyjdę.Aszkoda,ogródpachniałJagniątkowem.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział7
Mojemieszkaniecorazbardziejprzypominałozapuszczonąmelinę.Zewsządotaczałymnieśmieci
w różnej postaci – jako zawiesista, kleista substancja lub pękata góra fermentujących warzyw
i owoców, które kupiłam w przypływie troski o swoje zdrowie. Do tej smutnej śmierdzącej masy
wkrótce dołączyły nie do końca opróżnione konserwy, butelki z przyklejonym do ścianek syropem
iopakowaniapociastkach,czekoladach,cukierkach-żelkach.Stałyonebardzowysokonamojejliście
żywieniowej.
Śmieci żyły własnym życiem, niezależne od mojej woli. Niepostrzeżenie narastały, przybierały
postać płynną, mieniły się różnymi kolorami, nawet odór zmieniał się z dnia na dzień, prezentując
wszystkie ohydne niuanse smrodu. Na stole leżały pstrokate banany i pomarszczone kiwi, walczące
ostatkiem sił o status owoców. Precyzyjnie, z wyczuciem nacinałam włochatą skórkę kiwi, jakby
chodziło o jakiś naukowy eksperyment. Długo przyglądałam się zielonemu wnętrzu z drobnymi
brązowymi pesteczkami. „Wyrzucić dzisiaj czy dopiero jutro?” – dręczył mnie dylemat.
Niezdecydowana podrzucałam w ręku sfatygowany owoc jak piłeczkę tenisową. Brakowało mi
czekania, do którego byłam przyzwyczajona. Odejście Tadeusza zakłóciło rytm dnia, a myśli
ulatywałyzutartychkolein.Wcześniejczekaniemiałoegzystencjalnywymiar,usprawiedliwiałomoją
niemoc, lenistwo i niechęć do jakiegokolwiek czynu. Teraz zupełnie niechcący odzyskałam wolność
iniemusiałamnanikogoczekaćwmoimfotelu.Nienależałamdonikogo,mojedecyzjebyłytylko
moimi decyzjami. Samodzielne życie wydawało mi się przytłaczające, traciłam nad nim kontrolę.
Szkoda, że nie mogłam wyegzekwować od Tadeusza uczuć, zagarnąć ich siłą, tak jak egzekwuje się
podatek dochodowy. Trzeba zapłacić i już. Tak pragnęłam czyjejś bliskości, chciałam się do kogoś
przyssaćjakpolip.
„Trzeba się zebrać i wynieść śmieci, tylko jak?”. Zadanie to urosło do rangi misji, dlatego
postanowiłam wykonać je dwuetapowo. Najpierw poustawiałam rzędem pod ścianą worki, kartony,
wiaderka, aby pośmierdziały jeszcze parę dni. W końcu nadszedł właściwy moment i postanowiłam
wynieść to świństwo, rozstać się przynajmniej z częścią cuchnącej kolekcji, dopóki nie zgromadzę
nowych zapasów. Z determinacją otworzyłam drzwi wejściowe i w ciemności korytarza zobaczyłam
długi nos osadzony w ptasiej twarzy. Nie było wątpliwości. To Uli, żona Andrzeja, Polaka
przypadkowopoznanegonajakimśspotkaniuwInstytuciePolskim.Wyczułamnapięcie.Zaostrzony
nosdrgał,aprzezzaciśnięteustawydobyłosięniemrawe„Dzieńdobry”,powiedzianezociąganiem.
„Czego chce?” – pomyślałam z niechęcią. Kilka krótkich, przelotnych spotkań, zdawkowe
uprzejmości przy kawie, jedna wspólna kolacja. To wszystko. Weszła bez zaproszenia, rozluźniła
apaszkę,jakbyjądusiła,iskromnieprzysiadłanasofie.Nigdysięniezaprzyjaźniłyśmy,bonielubiła
Polek.Jużsamobrzmieniejejimienia,Ulryka,przyprawiałomnieomdłości.
–Przepraszam,żebezuprzedzenia–niezręczniemanipulowałaprzypaskuodtorebki.
– Co słychać? – chciałam przyspieszyć zwierzenia, bo męczyły mnie wszelkie wstępy, ogólniki
inawiązaniadotematu.
– Andrzej się wyprowadził – obwieściła niskim, jakby nieswoim głosem, od którego zadudniło
wpokoju.
Długoniemogłamzdobyćsięnaodpowiednikomentarz,którymiałbyjązadowolić,pocieszyćlub
wyrazić oburzenie czy choćby kobiecą solidarność. Zdecydowałam się na lekkie zdziwienie bez
emocjonalnegozabarwienia.
– O! Dlaczego? – spytałam naiwnie, tak jakbym niczego nie podejrzewała. Polsko-austriackie
małżeństwo od dawna chwiało się w posadach, ale wspólne dzieci, duży, wygodny dom z ogrodem,
sporagotówkanakonciespoiłytennieudanyzwiązek,wygładzającwszelkienierównościizałamania.
Doczasu.
Ulinadalsiedziałanabrzegusofy,jakbyszykowałasiędowyjścia.Dlaczegozwierzasięwłaśnie
mnie?Niemainnejprzyjaciółki?!
–Znalazłsobieinną,młodszą–wściekłośćwykrzywiłajejtwarz,itakjużniezbyturodziwą.
„Straszniebanalne”–przyszłomidogłowy.–„Kicz,operamydlana,żenującahistoria,podobna
domojej,taksamozaskakująca,choćdoprzewidzenia”.Niebyłowemniewspółczucia.Niemiałam
go nawet dla siebie. Kiwałam bezmyślnie głową, nie mogąc zdecydować się na jakiś konkretny
kierunek kiwania. Gdybym potakiwała, oznaczałoby to zrozumienie bądź współczucie dla
poszkodowanej. Zaprzeczający ruch głową mógł oznaczać niedowierzanie, oburzenie na
nieprawdopodobny wyczyn Andrzeja, ale wcale nie byłam oburzona. Od razu go rozgrzeszyłam,
szczerze,wielkodusznieibezograniczeń.Nawetnieprzyszłamidogłowynasuwającasięanalogiado
mojej historii z Tadeuszem. W posunięciu Andrzeja było coś naturalnego, oczywistego,
niepozbawionego racji. Jednego potępiałam, a drugiemu gotowa byłam przyklasnąć, a przecież
chodziłootakąsamąpodłość,tylkoobsadabyłainna.
Czekałam, aż padną banalne frazesy o wartości rodziny, trwałości związku, wierności, ale Uli
milczała przepełniona złością, chęcią odwetu, zemstą, niezdolna do refleksji, samooceny albo
konstruktywnejrozmowy.Czekała,ażcośpowiem,przyznamjejrację,potępięohydnyczynAndrzeja.
Niespokojnieszarpałapasektorebki.
–Chcerozwodu–powiedziałagłosemobwieszczającymwielkątajemnicę.Czekałanaefekt.
„Normalnakolejrzeczy.Mnieteżtoczeka”–pomyślałamznudzona.
–Zgodziszsię?
Zacisnęłausta,któreprzybrałypostaćcienkiej,alemięsistejglisty.Czekałamnaeksplozję,lawinę
gróźbipotokplugawychpomówień.
– Nigdy! Wykończę go, zrujnuję mu życie, pójdzie z torbami! – świszczała, zgrzytała zębami,
trudnobyłotonazwaćludzkąmową.Dławiłjąhisterycznykrzyk,rozpychałnozdrza,którewydymały
sięjakmiechy.
Potem przyszła kolej na wyliczanie mężowskich wad, przewinień, grzechów, niedopatrzeń,
niedociągnięć.Jejpalcepracowałyprzytymnerwowo,pasekodtorebkiwyginałsięjakwąż,zawijał
pętle i miętoszony opadał na kościste kolana Uli-furiatki. Od śmieci unosił się kwaśny smrodek,
natrętny,penetrującynajdalszezakątkinosa.
– Skoro Andrzej ma tyle wad, to dlaczego chcesz go zatrzymać!? – nie wytrzymałam w końcu.
Zamilkłazaskoczona,bopytaniuniemożnabyłoodmówićlogiki.Przezchwilędelektowałamsięjej
zmieszaniem, rumieńcem, który zakwitł na przywiędłej skórze policzków posmarowanych tłustym
kremem. Zmarszczki wokół nerwowo drgających ust tworzyły gęstą siatkę, chociaż była jeszcze
stosunkowomłodajaknaeuropejskiestandardy.
– Mamy dzieci – odezwała się niepewnie i jakby zdając sobie sprawę z niedostatecznej wagi
swojego argumentu, szybko przywołała inny, według niej pewniejszy: – Zrezygnowałam dla niego
zkarieryzawodowej,aterazjestemuzależnionafinansowo.Niemamzamiarużyćtylkozalimentów
–jejtwarzznowuściągnęłazłość.
„Muszęsięjakośwymanewrowaćztejrozmowy”–szukałampretekstu:ważnyterminwurzędzie?
Praca?Niemogłamprzypomniećsobie,którajestgodzina.„Chybajednakpraca”–zdecydowałam.
–Chętnieporozmawiałabymjeszczeztobą,aleniestetymuszęiśćnasprzątanie,wiesz,nielubią
spóźnialskich.
Ulijakbynagleoprzytomniała.Dopieroterazprzypomniałasobie,pocowłaściwieprzyszła.
– Chciałam cię prosić, abyś z nim porozmawiała. Przyjaźnicie się. Przemów mu do rozsądku –
wyjawiławreszciecelswojejwizyty.
Prośbazabrzmiałaabsurdalnie,miaławsobiesporądozębezczelnościiszczyptęniezamierzonego
okrucieństwa. „Moje małżeństwo spisane na straty, a mam ratować jej związek? Czy ze względu na
mojąhistorięwybrałamnienaswojąpowierniczkę?Sprytnie!”.
Nagle zrodziła się we mnie jakaś dziwna solidarność z Andrzejem, którego powinnam potępić,
kierującsięogólnieprzyjętymizasadamimoralnymi,Dekalogiemlubtylkozdrowymrozsądkiem.
–Spróbuję–odpowiedziałamnerwowo.
Milczałaurażona,oczekiwałaczegoświęcej.Pośpieszniewyszłamnakorytarz,prawiewypychając
Ulizmieszkania.
–Szkoda,aleniemamczasu!–ponaglałam.
–Mojaapaszka!–złapałasięzagęsiąszyję.
–Wtorebce!–niecierpliwiłamsię.
Sięgnęładotorebkiipochwiliwyciągnęłapomiętąszmatkę.
Kiedy zniknęła za rogiem sklepu spożywczego, wróciłam myślami do śmieci, które cierpliwie
czekałynamniewprzedpokoju.Powinnamwrócićiwynieśćchociażdwapierwszeworki,inaczejnie
zasnę, dręczona smrodem i poczuciem winy. Popołudnie wystygło już jak niedojedzona pizza.
Chłodnywiatrzrywałsięcojakiśczaszdzikimpędem,ażmarkizytrzepotałyjakflagi,aulicznykurz
wzbijał się w górę, kłując w oczy. „Dokąd pójść?”. Zawsze szukałam celu, nawet tego bliskiego, za
rogiem.Najważniejszyjestcel,obojętniejaki.Wtensposóbchciałamnadaćmojemużyciujakiśsens
iład.„Przejdęsiętylkodotychdrzew,potemwrócępośmieci”.
Wybrałambocznąuliczkę,takcichą,jakbywcaleniezamieszkaną.Tylkowoknachgdzieniegdzie
pojawiły się pierwsze mdłe światełka. Niewysokie czteropiętrowe kamienice, przylegające jedna do
drugiej, ciągnęły się monotonnie, bez końca jak długie szare tasiemce. Gdzieś w oddali słyszałam
budzącąsiędowieczornegożyciatandetnąulicęKrokodyli.
„Jak żyć z tą nowo zdobytą wolnością, która stała się uciążliwa, bo nie wiedziałam jeszcze, jak
zniejkorzystać?”.Inaczejsobiejąwyobrażałam,wymarzyłam,wypielęgnowałamwmyślach.Teraz,
kiedy stała się faktem, nie mogłam sobie z nią poradzić. Moja dusza szukała guru, wodza,
przewodnika albo po prostu chłopa. Tadeusz odszedł, a wraz z nim wujaszek, postkomunistyczny
potwór – mój dręczyciel i główny wyśmiewacz, Szalony Józio. Były to jedyne dobre strony
samotności. Tylko jak przetrwać pierwsze miesiące bez zwyczajowego czekania na Tadeusza, bez
wygodnejbiernościiciągłychrozczarowań?Dotejporywiedziałam,nacomogęliczyć,araczej:na
coniemogęliczyć,czegoniedostanęodżycia.Brakceluwżyciu,marzeń,brakchęcidomyślenia,
strach przed litością, dyskretnymi spojrzeniami sąsiadów wytworzył coś w rodzaju wtórnej izolacji.
Zamykałamsięwzagrzybionychścianachmojegomieszkania,dwarazyprzekręcałamkluczwzamku,
spuszczałam rolety, symbolicznie odgradzając się od świata. Decyzje, które podejmowałam, miały
byćsamodzielneiświadome,właśnietegosiębałam.Skurczwżołądku.Strach.Myśliznowubiegły
wstecz,dotamtegodnia.
„Dlaczego ojciec nigdy nie odebrał mnie od dziadków? Dokąd odszedł? Dlaczego zostawił też
mamę, nieświadomą tragedii? Może jednak wiedziała?”. Odwiedzała mnie zadumana, nieobecna,
sztywną ręką głaskała moje włosy. Potem przyjeżdżała coraz rzadziej. Nikt nigdy o tym ze mną nie
rozmawiał. Nocami dręczył mnie pisk opon, widziałam przerażone oczy dziewczynki na rowerku,
drżąceręceojca.Dlaczegoniewysiadł?Możejeszczeżyła?„Nieoglądajsię”–powiedziałdomnie,
kiedy ruszył. Dziewczynka leżała na skraju drogi z głową wtuloną w jesienne liście, jakby spała.
Potem był już tylko bajkowy świat Jagniątkowa, kolorowy jak kartki z baśni, i moja samotnia, brak
towarzystwa innych dzieci. Szukałam przyjaźni gdzie indziej. Wtulałam się w ciepłe futerko
wiewiórki-sierotki,amokrypyszczekłaskotałmniezauszami,czułamcichy,lekkioddechnamojej
twarzy. Wyrzucona z gniazda, niezdolna do samodzielnego życia, obudziła we mnie instynkt
opiekuńczy, ale także zapędy władcze. Chciałam ją mieć na własność, decydować o jej życiu,
uzależnić od siebie. Nie mogłam wybaczyć dziadkowi, który kazał mi wypuścić wiewiórkę, kiedy
trochępodrosła.Żądanietobyłodlamniebolesne,niezrozumiałe–jakkarazaniebyłeprzewinienia.
Leśna ścieżka, ostatnia wspólna droga, wiodąca do polany wśród modrzewiów o jasnozielonych
igiełkach, tak delikatnych, jakby miały opaść przy najmniejszym podmuchu wiatru. Czułam wbite
w ramię ostre pazurki i kołyszące się w rytm kroków maleńkie ciało z puszystym ogonem, który
pomagałutrzymywaćmurównowagę.Mijałammonstrualnełopianyiniezbadanemokradłaniedaleko
domuLeśnejKobiety.Byćmożechowaływsobietajemnicętragicznychlosówniechcianychkociąt,
zestrzelonych dzikich kaczek lub padniętych bezpańskich psów. Liście łopianów, lekko wgłębione
pośrodku,zatrzymywałydeszczowąwodę,zamkniętąwsrebrzystychkuleczkach.PrzeddomemLeśna
Kobieta układała w skrzyniach jabłka, potem nawlekała na nitki pocięte w grube plastry podgrzybki
i zawieszała je pod sufitem ganku. Wiewiórka buszowała po trawie, pomknęła w stronę drzew
ijednymogromnymsusemdopadłanajniższychkonarów.Patrzyłamnaczarnąkitę,wijącąsięwśród
liści,ipołykałamłzy.Nieumiałamsiężegnać,rozstawać.Rozstaniezawszewywoływałoumnielęk,
oznaczało,żenazawsze,ostatecznie.
Wkrótce musiałam pożegnać też Leśną Kobietę, znienawidzoną przez wszystkich i pogardzoną,
a moją przyjaciółkę z dzieciństwa. Pamiętam, jak stała przy parkanie z ręką opartą o sztachety
ipatrzyłaczujnienaswoichprześladowców,wiejskichłobuziaków.Kępapokrzywboleśnieparzyłajej
stopy.LeśnaKobietabyłazdecydowanieinnaniżwszystkiekobietywewsi.Próbowałaupodobnićsię
dootoczenia,przybraćochronnebarwy,abyniestaćsamotniewobecświata.Byłajednakczarnąowcą
wnaszejwiejskiejspołeczności.Wyrzuceniepozanawiaswydawałomisięnormalne.Wkońcukażda
wieśmajakiegośoutsidera,wyrzutka,męczennikaniezrozumienia,znienawidzonegoipogardzanego
przez innych, czasami bez wyraźnej przyczyny. Prastary archetyp kozła ofiarnego, czynny w każdej
społeczności. Kobieta z nikim nie utrzymywała kontaktów i tylko raz w miesiącu przychodziła do
sklepiku,abyuzupełnićzapasżywności.Wchodząc,kiwałagłowąosadzonąnabocianiejszyiistawała
nieśmiałonakońcukolejki.
Sylwetkęmiałachudą,przygarbioną,jakbydźwigałaniewidzialnyciężar.Szerokakanciastatwarz
nigdyniewyrażałażadnychemocji–anismutku,anistrachu,możejedyniezagubienie.Chowałajakąś
tajemnicę,którejniemogłyodgadnąćwiejskieplotkarki.Pośpieszniepakowałaswójtowardokosza,
który zarzucała na plecy, i rzuciwszy krótkie „Do widzenia”, odchodziła do swego eremu,
odprowadzana spojrzeniami ciekawskich bab. Szła ciężko w stronę lasu, a za nią pędziła gromada
wiejskich łobuziaków. Nie reagowała na zaczepki rozwrzeszczanych dzieciaków, na przezwiska,
garbiłasięjeszczebardziej,aleniezwolniłakroku.Wmilczeniuznosiławszystkieponiżenia,ażmali
szydercy,zniechęcenibrakiemodzewu,zawrócilidowsi,zostawiającofiaręwspokoju.
Zimą plotki na temat Leśnej Kobiety ustawały, jakby dobrzy ludzie chcieli zapomnieć o jej
istnieniu, bo może umarła z głodu lub zimna. Stary niedogrzany dom, śnieg po pas, brak żywności.
Lepiej było jej nie wspominać, tak jakby nie istniała, zagłuszyć sumienie. Dopiero gdy stopniały
śniegi, na dróżce wiodącej do sklepiku pojawiała się kanciasta postać, a mieszkańcy wioski
stwierdzalizezdziwieniemiwyraźnąulgą,żedzikuskaprzeżyłakolejnąsrogąkarkonoskązimę.
Jako dziecko byłam zafascynowana tą dziwną postacią, ale nie wiedziałam dlaczego. Może jej
samotność, odrzucenie przez wiejską społeczność pozwalały mi leczyć moje nieuświadomione
kompleksy.Wjejtowarzystwieczułamsięlepsza,akceptowana.Częstopodkradałamsiępodjejdom
i obserwowałam z bezpiecznej odległości. Kiście dzikich winogron oplatały dom od południowej
strony, wyglądały jak maleńkie ziarenka pieprzu. Kiedyś zauważyła, że ją podglądam, a może już
wcześniej o tym wiedziała. „Najprościej byłoby uciec” – pomyślałam, podeszłam jednak do
ogrodzenia.
– Dlaczego obserwujesz mnie z ukrycia? Co spodziewasz się zobaczyć? – zapytała ostro. Na
krótkąchwilęjejtwarzstraciłaswójtypowybeznamiętnywyraz.Pojawiłsięnaniejgrymasgniewu.
W staromodnym ubraniu wydawała mi się osobą zagubioną w czasie. Zmieszana spuściłam głowę
iczubkiembutażłobiłamotwórwgliniastejziemi.
Milczenietrwałonieskończeniedługoiczułamnasobieciężkie,karcącespojrzeniekobiety.
–Chcesztrochęjabłek?–spytałajużłagodniej.–Papierówki,smaczne.
Skinęłamgłowąipodreptałamzaniąwgłąbsadu,którywypełniałcałąprzestrzeńzatylnąścianą
domu. Gałęzie uginały się pod ciężarem owoców, a w nagrzanym słońcem powietrzu łowiłam
delikatny zapach dojrzewających jabłek. Rwałam najpiękniejsze okazy, soczyste i jędrne, taksując
wzrokiem inne drzewa, na których wisiały niedojrzałe jeszcze jabłka i gruszki. Przechwyciła moje
spojrzenie.
–Tebędądobredopierojesienią.
Odpędziłanatrętnąosęipogładziławiszącenadjejgłowąjabłko,takjakgładzisięgłówkęmałego
dziecka. Szłyśmy powoli w stronę domu. Nie wiedziałam, czy powinnam się pożegnać, czy zostać
jeszczechwilę.
–Wejdź–powiedziałazapraszająco.–Skosztujeszmojegochlebaiposzukamyjakiegośworkana
jabłka.
W kuchni wykrochmalone muślinowe firanki i koronkowy obrus, jeszcze dobrze zachowany.
Bieda,alezpozoramidostatku.Uderzyłmniewyraźnyzapachdrożdżyipieprzu,któryjużnazawsze
kojarzył mi się z jej domem. Kobieta podeszła do wąskiej drewnianej szafki pokrytej nieznanym,
ręczniemalowanymwzorem,trochęjakbyzobcejkultury.Wyjęładużybochenchleba,jeszczeciepły
ichrupiący.
– Smakuje zupełnie inaczej niż ten u babci, kupowany – stwierdziłam, żując smakowity miąższ.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem, traktując moje słowa jak komplement, i wrzuciła kilka ziarenek
pieprzudopięknegowypolerowanegomoździerza.
Obserwowałam ją z zaciekawieniem, kiedy zamaszyście rozcierała pieprz kolistymi ruchami
żylastychrąk.Tenwedługmnieniepotrzebnywysiłekzrosiłjejczoło.
– Tłuczony w moździerzu jest lepszy – powiedziała, jakby odgadując moje myśli, i przetarła
rękawemczoło.
Uśmiechnęłam się. To dziwne, ale lubiłam tę samotną kobietę, przez wszystkich odtrąconą,
wyśmiewanąiignorowaną.Byłowniejnieuchwytnepiękno,żadnychplugawychmyśli,tylkodobroć
inieprzekupnasprawiedliwość,możewłaśnietobyłojejnajwiększątajemnicą,nadktórągłowiłysię
wiejskiebaby.
Nienarzucałasięzeswojąprzyjaźnią.
– Przyjdź jeszcze kiedyś, naturalnie, jeżeli masz ochotę – w jej głosie nie było prośby, chyba
lubiłaswojąsamotność–takjakja.Wystarczałymiodgłosylasu,nawoływaniepuszczyka,stukanie
dzięcioła,odgłosspadaniaszyszeknaciepłeodsłońcaigliwie.
–Przyjdę–odpowiedziałamochoczoiwybiegłamnaścieżkę.
Nigdy nie przyznałam się nikomu do naszej przyjaźni. Bałam się odrzucenia, nie chciałam
powtórzyćjejlosu.Dziecizeszkołyitakniechciałysięzamnąbawić.Toprzeztękałużępodławką,
przezbabcineręcznierobionepstrokatesweterki,przezmojetłuściutkienóżkiisadełkonabrzuchu,
wyhodowanenasmalcuijajecznicy,przezbrakrodzicówiniewiem,przezcojeszcze.
Potem kobieta wyjechała do miasta, wbrew oczekiwaniom i rozsądkowi. Nie zdążyłam się z nią
pożegnać.Nawspomnienietegodniazawszecośmniedławiło,wyciskałołzy.„Jakżepięknebyłoby
życiebezuczuć,bezemocji,bezstrachuosiebie,oinnegoczłowieka,beztęsknoty”.
–Człowiekidealnyuczuciowotoczłowiekpozbawionyuczuć–powiedziałamkiedyśAni.
– Nietrudno się domyślić, w czyjej głowie narodziła się ta okropna myśl – zaśmiała się i nie
potraktowałamniepoważnie.
CzęstopotemwracałammyślądoLeśnejKobiety,najwyraźniejmiaładlamniejakieśznaczenie.
Tylkojakie?Zwykłakobieta,samotna,nielubiana,odrzucona,jednakdlamnietakważna.Dlaczego?
Nawet tu, w Wiedniu, często o niej myślałam, zastanawiałam się, czy jeszcze żyje. Pytania o Leśną
Kobietępowracałyjaknatręctwo.
Spacerowałamdalejsamotniewśródbloków.Silnywiatrwbijałdrobinkikurzuwoczy,penetrował
moje zziębnięte ciało. Ulica szarych bloków nagle się urwała, przechodząc w owalny parking, za
którymzieleniałniewielkimiejskiparkzplacemzbawdladzieci.Ławkipoobsiadałytureckiekobiety
z chustami na głowach i w długich spódnicach do kostek. Prawie nigdy się nie śmiały. Trajkotały
niestrudzenie, tylko od czasu do czasu rzucając czujne spojrzenie na rozbawione dzieci. Na
rozłożonychgazetachleżałyoboksiebiesmażonenaolejukabaczki,podpłomykiikapiącetłuszczem
ciastka z orzechami. Zapachy przenikały się wzajemnie, tworząc nieapetyczne trio. Turczynki jadły
zachłannie,zanurzającrazporazpaluchywrodzimeprzysmaki.„PocosprowadzilitutyluTurków!?
Teraz zapełniają już całe dzielnice Wiednia, tworzą getta. Wiedeńczycy buntują się, protestują
przeciwko nowym meczetom, a Turczynki konsekwentnie z dużą częstotliwością rodzą kolejnych
obywateliAustrii”.
Bez pośpiechu wracałam do mojej rudery na skrzyżowaniu dwóch bocznych ulic siódmej
dzielnicy.WbramiespotkałamJolkęzdzieckiemnaręku.Rzuciławprzelocie:
–Znowubiedaczekmabiegunkę,muszędoszpitala.
Czekała, aż ją pocieszę, powiem jej, jaka jest biedna, pokrzywdzona przez los, z wiecznie
chorującymi dziećmi. Była łasa na współczucie, rozpływała się pod wpływem troskliwych pytań
o zdrowie dzieci. Chłonęła pochwały jak gąbka. Od dawna obserwowałam ją sceptycznie i z lekkim
niedowierzaniem.Odysejalekarskazaczęłasiędokładniewtedy,kiedyodszedłodniejmążizwiązał
sięzjakąśAustriaczką.Powolinabierałamprzekonania,żewymyślachorobybądźsamajewywołuje,
żeby znaleźć się w centrum zainteresowania. Podejrzewałam ją o syndrom Muenchausena,
przynajmniej w formie zastępczej. Wiecznie cierpiące dzieci, chore, odizolowane od rówieśników –
cośtrzebazrobić!Niemogłamniczegojejudowodnić,anawetniechciałam.Jakzwyklepomyślałam
sobie,żelepiejmilczeć,poczekać.Możektośinnytosamozauważy,zgłosi,gdzietrzeba,wtedysię
przyłączę. Pozdrowiłam ją krótko, przelotnie, nie patrząc na chore dziecko. Najlepiej nie widzieć,
unikaćkonfrontacji,poczekać,ażcośsięstanie,zamknąćoczy.
Moje mieszkanie działało na mnie przygnębiająco. Pustka wypełniona starymi meblami. Dni
przelatywały bez treści, ciążyły nieznośnie, dłużyły się bez końca i odpadały jak zwiędłe liście.
Powoli oswajałam się z nieczekaniem na Tadeusza, chociaż myślami nadal byłam od niego
uzależniona.Todziwne,niczymnieuzasadnionepowiązanieznieobecnymmężemsprawiało,żenowo
zdobyta wolność była mocno ograniczona. Każda moja decyzja nasuwała dręczące pytanie
o hipotetyczną reakcję Tadeusza. Co by powiedział? Jak zareagował? Sama nie potrafiłam niczego
postanowić,pokierowaćswoimżyciem,wreszciewtoczyćsięnawłaściwytor.Nadalniewiedziałam,
czy pójść do Elizabeth, czy przynajmniej chwilowo uciec od widoku umierania, bo znalazłam kilka
prac,zktórychmogłabymwyżyć.
Słońcewisiałojużwysokonadmiastem,kiedyzwlokłamsięzłóżka.Jeżeliniemusiałamiśćdo
pracy,najchętniejspędzałamczaswłóżku,analizująccogorszefragmentyzmojegożycia.Czasami
przemknęła mi przez głowę jakaś filozoficzna myśl lub dywagacje na temat wiszącego tłustego
podbródka, który nie chciał zjędrnieć. Kantowskie cienie kotłowały się w mojej głowie
z twierdzeniami Talesa o kątach i teorią kwantów, no i oczywiście prawem ciążenia, któremu
posłuszniepodlegałmójpodbródek.
Pośpiesznie połknęłam śniadanie, przygotowane naprędce i bez większego nakładu pracy. W ten
sposóbbroniłamsięprzedobżarstwem,bezmyślnymprzeżuwaniem,gromadzeniemwżołądkusterty
niepotrzebnego jedzenia. Wszystkie spodnie były za ciasne i nad paskiem wylewała się dość gruba
oponatłuszczu,niedodającmiurody.Postanowiłamwyjśćzdomu,nawetbezcelu.Chodzeniemiało
być rodzajem terapii. Inaczej istniało ryzyko, że zjem wszystko, co mam w lodówce, i całe zapasy
słodyczy.
Resztkami sił broniłam się przed inwazją depresji, niepokoju, przed napadami wściekłości
i atakami nieuzasadnionego strachu, zwłaszcza po telefonicznych rozmowach z Tadeuszem. Po
odłożeniusłuchawkiogarniałamnieniemoc,cośwrodzajubezwoli,bezwładności.
Długomusiałamsiedziećwbezruchu,zanimmogłampowrócićdonormalnychczynności,potem
ogarniała mnie panika bez powodu lub co gorsze agresja – bez możliwości rozładowania
nagromadzonegowemnienapięcia.
ZkorytarzadobiegałoczłapanieDragicyipodniesionegłosysąsiadek.BasieńkaiGosieńkakłóciły
sięoszafę,wielkąrozchwianąiprzepastną.Walczyłyokażdąwolnąprzestrzeńwniej,abyodrazu
wypełnićjąnowymiubraniamizbazarunaKettebruecke.Szafabyłasymbolemwładzy,centrumich
wszechświata, przedmiotem pożądania. Od początku ich znajomości trwał spór o ten ohydny sprzęt.
Gosieńka żądała dla swoich dokumentów dwóch dolnych szuflad, ale gdzie Basieńka włożyłaby
wyjściowe rajstopy „do kościoła”? Byłyby skazane na poniewierkę w czeluściach szafy. Głupie
formularze mogą leżeć na kuchennym stole! Starania Gosieńki o obywatelstwo jak dotąd nie
przyniosłyrezultatów,urosłatylkogórapapierów,dokumentówiformularzy.Pewnieznowuniczego
niewystaławratuszu,stądzłyhumor.Wieczoremwszystkowydawałosięjejprosteidozałatwienia,
w końcu normalna urzędowa sprawa. Rano, kiedy wchodziła do ratusza, opuszczały ją siły, jakby
działała jakaś magia. Wiedziała, że znowu będą nieprzewidziane przeszkody, brakujące dokumenty,
niewłaściwe lub źle wypełnione formularze. Gosieńka bardzo chciała całkiem oficjalnie zostać
wWiedniu.Miaładośćjeżdżenianaprzebitki,pracynaczarno,kombinowaniazkartąmeldunkową.
Tylkopozwoleniezratuszamogłobyzmienićtęmarnąformęegzystencji.Odczekajeszczeparędni,
apotemznowubędzieszturmowaćzamek.
Wróciłam do swego fotela „Może usunąć jakiś grat, podarować sąsiadkom szafę?”. Nie z dobrej
woli, tej już dawno nie miałam. Chodziło raczej o pozory, że coś się w moim życiu zmienia, że się
rozwijam,urządzamnanowomieszkanie.Sąsiedziodebralibytojakodobryznak,zakończenieżałoby.
Zgrzytzamkawdrzwiach,nieprzyjemneszuraniebutamiwprzedpokojuiparęsekundpóźniejtwarz
Tadeusza, wykrzywiona paskudnym grymasem, zawisła tuż nade mną. Zerwałam się z fotela,
potrącającprzytymstojakzgazetami.
–Czegotu?–spytałam,niepanującnadregułamigramatycznymi.
– Czego łazisz za mną pod moim domem? – odpowiedział, również nie siląc się na wyszukaną
stylistykę. Próbował zastraszyć mnie morderczymi spojrzeniami i nieskoordynowanymi gestami tuż
przed moją twarzą. Wypieki wystąpiły mu na twarz, a spod pachy czuć było potem. Jeszcze
próbowałam tłumaczyć, że łażę po całym mieście, a moja obecność pod jego domem jest całkiem
przypadkowa.
Jeżeli chodzi o moją osobę, nigdy nie wierzył w nadprzyrodzone siły, zbieg okoliczności,
nieprawdopodobne przypadki. Wszędzie dopatrywał się złych zamiarów, perfidnych i złośliwych
zamachów na jego wolność, poczucie godności tudzież jego ciężko zrobione pieniądze. Złowieszczo
wymachiwałpalcemprawejręki,lewątrzymającwkieszeni.
–Żądamrozwodu–wysapał.
Czaszatrzymałsięizawisłwprzestrzenipokoju.Namojeczołowystąpiłydrobnekropelkipotu.
Zadziwiające, wczoraj Uli przeżyła dokładnie to samo. Dawno przewidziałam taki scenariusz
z teatralnymi gestami i dwoma wyrazami siejącymi grozę, jednak mimo wszystko mnie zaskoczył.
Skurczyłam się jak pod wpływem niewidzialnego ciosu. „Muszę stać prosto, nie garbić się. Mowa
ciała może mnie zdradzić. Nie wolno pokazać, że się boję”. Stanęłam na baczność jak żołnierz
prezentujący broń i bezczelnie patrząc mu prosto w oczy, wypowiedziałam swoją kwestię, która
brzmiała dokładnie tak, jak przewidział. Poinformowałam go, że nigdy nie dam mu rozwodu.
Oczywiście, przesadziłam, używając słowa „nigdy”, ale zrobiłam to celowo, by wydobyć większą
ekspresję.
– Chyba nie sądzisz, że do ciebie wrócę? – wykrzywił twarz w ironicznym uśmiechu, który nie
dodawałmuurody,aumniewywołałdodatkowąporcjęwściekłości.
– Myślisz, że chodzi o ciebie? Chodzi o stałą wizę, pozwolenie na pracę, ubezpieczenie –
wyliczałam,chociażchodziłoodużowięcej.
Usiadł ciężko na sofie. Słyszałam jego oddech, przyspieszony i świszczący jak u zgonionego
charta.Świszczałjeszczeprzezdobretrzydzieścisekund.
–Niccitonieda.Wkońcudostanęrozwódibeztwojejzgody...
–Tak,zatrzylata–wtrąciłamgrzecznie.
Zaproponował mi powrót do Polski i pomoc finansową, ale tylko wtedy, gdy opuszczę Wiedeń.
Ton jego głosu stał się nagle przyjemny, sympatyczny, prawie przyjacielski. Przyjął zniewalająco
słodki wyraz twarzy, wymyślał argumenty – bardzo logiczne, przekonujące. Rozbolała mnie lewa
skroń, tuż powyżej ucha. Zaczęła dziko pulsować, nie pozwalając skoncentrować się na wywodzie
Tadeusza.Walczyłamzbólem,abyniestracićwątku.Wyciągnąłzkieszenizmaltretowanąchusteczkę
i wytarł zroszone czoło. „Zdenerwował się!” – pomyślałam ucieszona. – „Jak mógł mnie zauroczyć
ten głupek z żydowskim nosem i kudłami zaniedbanego pudla? Czy rzeczywiście mnie zauroczył?”.
Chyba była to tylko przypadkowa konstelacja, która sprzyjała popełnieniu głupstwa. Chłopiec
z miasta, artysta, wygadany, oblatany, z bogatej rodziny, a po drugiej stronie dziewczyna z lasu,
niemodna,bezpieniędzy,nieobyta.
Patrzyłam mu w oczy. Nieugięte spojrzenie było częścią mojej nowej strategii: nie uciekać
wzrokiem,niespuszczaćgłowy,aprzedewszystkimniepokazywaćgarbu,któryuwypuklałsięcoraz
wyraźniej,jakbymnosiłaniewidzialnyciężar.
–Nie–przerwałam.–Niewyjadę!
Zdziwiłsięzłośliwie,boprzecieżnajpierwniechciałamwyjechaćzPolski,aterazniezamierzam
tamwrócić.
–Tobyłokilkalattemu.Niemamochotyzaczynaćwszystkiegoodnowa.
–Niczegonieosiągnęłaśanitu,aniwPolsce.Cozaróżnica,gdziemieszkasz?Nigdzieniemasz
przyjaciół,pracy,mieszkania–wyliczałzperfidnymuśmiechemsadysty.
Milczałam uparcie, aby nie przyznać mu racji. Potrafił maltretować słowami, zatruć życie
kąśliwymiuwagami,dosadnymiibezdyplomatycznejelegancji,niestety–niezwykletrafnymi.
– Zostaję w Wiedniu – powtórzyłam i sięgnęłam po leżące na stoliku książki. Zaczęłam
przestawiaćjenerwowozjednejstronynadrugą,potemjednąobokdrugiejlubjednąnadrugą.„Przy
szybkich,zdecydowanychruchachniewidaćdrżeniarąk”–pomyślałam.
–Jużjaznajdęnaciebiesposób!–podziecinnemugroziłmipalcem.
–Bezpomocywujaszka?–zakpiłam.
Przełknął uwagę. Manipulował wskazującym palcem w szczelinach między zębami, które, luźno
rozstawione,zawszeprzechwytywałyresztkijedzenia.
–Załatwmysprawępolubownie–naglezłagodniał,niewiadomodlaczego.–Podpiszeszrozwód,
ajapostaramsiępomóccifinansowo.
Zaproponowałdeal.Zautystycznymzacięciemnadalprzestawiałamksiązki.
–Zostawwreszciewspokojutecholerneksiążki!–cmoknąłzniecierpliwiony.
Zbłąkanymotylzawisłnafirance,trzepotałskrzydłami,alenieodlatywał.Byłcałkiembiały–jak
tenporcelanowyuElizabeth.
–Zobaczymy...–zaczęłamniepewnie.
–Dogadamysię–podchwyciłskwapliwie,gotowyprzybraćrozczulającoprzyjaznąminęiściszyć
głosdomiłegopółszeptu.
–Aleniedzisiaj–przerwałam.
Chciałam, żeby sobie poszedł bez rozwiązania problemu, bez wymuszania pochopnych
przyrzeczeń.
Wskazałam na drzwi. Podniósł się ociężale, nie chciał marnować szansy na uzyskanie rozwodu.
Wyciągnęłamwjegostronęotwartądłoń.Niezrozumiał.
–Klucz!
Podrzucił go w powietrzu, tak że spadł obok mojej ręki. Podniosłam go dopiero jak wyszedł.
Każdyjegogestbyłobraźliwy,awzrokślizgałsiępomojejtwarzy,szukającwniejsłabychpunktów.
Runęłam ciężko na sofę, zmęczona, jakbym harowała w kamieniołomach. Przez krótką chwilę
rozważałam, czy przebrać się w koszulę nocną, ale szybko zrezygnowałam. Rano musiałabym się
znowuprzebierać,atakbyłamjużgotowanaprzeżyciekolejnegookropnegodnia.
Nie cierpiałam rutyny, powtarzania codziennie tych samych czynności. Śniadanie, mycie się,
ubieranie,zakupy,gotowanie,jeżdżenienaszmacie.Żołądektrawi,sercepompuje,nerkioczyszczają,
wciąż i niezmiennie powtarza się ten sam rytm, cykl, ta sama monotonna praca, tak długo, jak trwa
życie. „Kiedy powtarzanie stanie się udręką, trzeba będzie przerwać życie” – nie widziałam innego
wyjścia. Czułam, że coś muszę zmienić. Na początek zrezygnowałam z regularnego mycia zębów,
wystarczy co drugi dzień, potem obiad na śniadanie, a czesząc włosy, czesałam tylko ich końcówki,
całość po umyciu, a najładniejsza letnia sukienka służyła do spania. Podłogę myłam raz wzdłuż
dłuższych ścian lub wzdłuż krótszych. Gorzej, kiedy pokój był kwadratowy, wtedy najlepiej po
przekątnej.Chciałamprzerwaćmonotonnykrągczynności,którejaknieznośnerytuaływrosływmoją
codzienność. Gdzieś wewnątrz mojego ciała spalała mnie uśpiona energia, niweczona przez rutynę.
Chciałam zapomnieć o tym, co robiłam wczoraj, odkrywać na nowo, nie powtarzać, może wtedy
wyswobodziłabymsięzmoichlęków.Pamięćjednakwracała,uporczywośćczasu,miękkiezegary.
RanozadzwoniłamdobrataElizabethiprzyjęłampracę.Stoszylingównagodzinęzaprzyglądanie
sięumieraniu.Niezdawałsobiesprawy,żetobardzoniewiele.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział8
JeszczerazwiosnaodmieniłaWiedeńiznowurozkwitłytakiesamekwiatkinaklombachitesame
drzewa w parku wypuściły pierwsze pąki. Ciągle powtarzający się rytm, niczym niezakłócone cykle
zaostrzyły często powtarzające się stany depresji. Jeszcze nie mogłam przyzwyczaić się do
samodzielnegomyślenia,decydowaniaosobie,dosamotności,któranadalwydawałamisięzłowroga.
Bezradnie szukałam sposobu na wypędzenie smutku. Od miesięcy udawałam sama przed sobą, że
wmoimświeciepanujeładiporządek.Wmawiałamsobie,żewszystkozczasemsięułoży,żetotylko
boska próba. Niestety, nie miałam hiobowej wiary, która pozwalałaby wszystko zaakceptować.
Przykładałamsiędoprowadzeniadomu,chodziłamdoznajomych,oglądałamciuchy.Nibywszystko
jaknależy,ajednakcorazczęściejmiewałamnapadynieuzasadnionegostrachu.Możenarodzinytego
strachu miały związek ze śmiercią dziewczynki, a może z widzianymi w telewizji scenami,
fragmentami jakiegoś makabrycznego filmu? Nie potrafiłam wyrzucić z pamięci przerażających
obrazów krwi, rozszarpanych ciał, otwartych czaszek, których wspomnienie napadało mnie zawsze
znienacka.Sączącysięwmojejgłowielękparaliżowałmnieprzezcałednie,uniemożliwiałpracę.Był
trudny do sprecyzowania, nieracjonalny, pojmowany instynktownie albo wcale. Czekałam, aż strach
któregoś dnia przerodzi się w agresję, zmobilizuje mnie do czynu, do manifestacji siły
i zdecydowania. „Jeszcze tylko dzień lub dwa i stanę się mocna, pewna siebie, agresywna” –
myślałam, siedząc skulona w fotelu. – „Jeszcze muszę trochę posiedzieć w fotelu, aż wykluje się
agresja”.
Niewiedziałam,przeciwkokomumamobrócićswojąagresję,więckiedynadszedłczas,szukałam
jakiegoś szubrawcy, bandyty, najlepiej gwałciciela dzieci, aby dokonać na nim aktu zemsty za
krzywdytegoświata.Gładziłamrękojeśćmyśliwskiegonoża,którykiedyśnależałdodziadka,inawet
nie wiem, kiedy stał się moją własnością. Ostrze błyszczało w słońcu, jakby skupiało w sobie jakąś
niewidoczną siłę. Zdecydowanym gestem wrzuciłam nóż do kieszeni kurtki i wyszłam z domu.
Krążyłam po mieście, nachalnie przyglądałam się wszystkim pijakom, narkomanom, facetom
złysymiczaszkamiikolczykamiwuszach.Chciałam,abymniezaczepiliiwtensposóbdalipowód
do obrony, bo chciałam walczyć, obojętnie z kim, byle przeorać kogoś ostrzem, zmasakrować mu
twarz, ewentualnie kopnąć w genitalia. Ręka, napięta aż do bólu, spoczywała na nożu. Czułam pod
palcamistal.Dławiłamnieradośćnamyślowalce,uparcieszukałamwroga,abypomścićwszystkie
ofiary przemocy. Wydawało mi się mało istotne, że ten, którego sobie upatrzę, wcale nie ma nic
wspólnegozedokonanymi jużzbrodniami,jakbym działaławedługzasady: lepiejzapobiegać, skoro
nie można potem zlikwidować skutków. Najlepiej wyrżnąć wszystkich potencjalnych złoczyńców,
a wtedy zło przestanie istnieć. Mój sposób rozumowania przypominał trochę stary kawał o turyście,
który przybywszy na wyspę, z niepokojem spytał napotkanego tubylca, czy w okolicy żyją jeszcze
kanibale.Tubyleczapewniłgo,żeniemajużżadnego,boostatniegowłaśniewczorajzjedli.
Najbardziej upragnioną byłaby sytuacja, kiedy przypadkowo trafiłabym na scenę przemocy,
awtedyzrozkosząwkroczyłabymdoakcji.Niestety,jaknazłośćcałyświatwydawałsięwyciszony,
jeżelinieprzyjazny,więcpowielugodzinachbezskutecznychwędrówekwracałamskonanadodomu.
Procedertenpowtarzałamprzezkilkakolejnychdni,ażwkońcuopadłamzsiłicałaagresjagdzieśsię
ulotniła. Wtedy próbowałam zacząć żyć na nowo, nie dopuszczając do siebie trujących wizji.
Walczyłam o to, aby wypełnić dzień i nie zostawić w nim najmniejszej nawet luki na myślenie.
Pomimowysiłkówwkrótceznowudopadałmniestrach,awystarczyłanaprzykładkrótkawzmianka
wgazecieomatce,którapozostawiłaniemowlęzamkniętewmieszkaniunawieledni,conaturalnie
skończyło się śmiercią dziecka w okrutnych męczarniach. „Cały tak mozolnie zbudowany spokój,
zrujnowanyprzezkilka linijektekstu”– myślałamzrezygnowana.Znowu powróciłypiekielnesceny
torturizbrodni.Wyobrażałamsobiemęczarniedzieckaumierającegozpragnieniaidziewczynkęma
jesiennych liściach. Kuliłam się ze strachu w fotelu. Nieodwołalnie następowała znana mi już faza
panicznego lęku, aby po pewnym czasie przejść w agresję. Nie mogłam pojąć, jak można pogodzić
faktistnieniatyluzbrodnijużdokonanychitychdopierozaplanowanychzniezaprzeczalnąpięknością
świata.Ktośkogośmorduje,asłoneczkosobieświeciiptaszkiśpiewają,adotegowieluwspaniałych
ludzi spełnia dobre uczynki, więc jak nie zwariować? Być może miłosierny człowiek, który dzisiaj
zafundowałbezdomnemuobiad,możejutrozzimnąkrwiąukatrupićswojążonę,bospodobałamusię
młodsza,arozwódkosztuje.
Ktoś zapukał do drzwi. „Kto, u diabła?” – pomyślałam niechętnie. Pukanie stawało się coraz
bardziej natarczywe, dlatego w końcu skapitulowałam. Przede mną stała uśmiechnięta Basieńka,
ubranaodświętnie,leczzbytsportowojaknawyjściedokościoła.Zamiastprzywitaćsię,spojrzałam
naniąpytająco.
–Pięknapogoda,słoneczkoświeci–zaszczebiotała.–ChodźmynadDunaj,pospacerujemy.
Pachniaławiosnąiświeżowypranąkoszulą,amożetylkotymdrugim.Biłaodniejradośćosoby
nieuświadomionej. Zazdrościłam jej, bo była istotą ze świata harmonii i dobroci, nadzorowanego
przezBoga.
– Świat jest ponury i okrutny – powiedziałam bez związku i od razu pożałowałam swoich słów,
niezrozumiałychdlaBasieńki.
–Niewidziałyśmysiętakdługo–zaczęłaniepewnie.–Czyprzytrafiłocisięcośzłego?
–Mnienie...
–Akomu?
–Niewiem,alekomuśnapewno.
Nie rozumiała. Zrozumiałaby, gdyby odbyła wędrówkę Kandyda. Rzeczywistość jest chaosem
imozaikązbrodninaróżnychpoziomach,odzwykłychfizycznych,poprzezemocjonalne,uczuciowe,
a skończywszy na literackich. Zabijamy wszystko wkoło codziennie i konsekwentnie, taki danse
macabre.
Basieńka miętosiła w rękach torebkę foliową, która zawierała pewnie sporą wałówkę i koc, na
wypadekgdybydałosięgdzieśusiąść.
–Wybacz,alemamchandrę,pozatymwczorajzadużowypiłam–pośpieszyłamzwyjaśnieniem,
botylkotakiemogłazrozumieć.–Możeinnymrazem...
–Widzę,żechybajeszczeniewytrzeźwiałaś–powiedziałarozbawiona.–Naprawdęniechceszsię
przejść?Dobrzecitozrobi–nalegała.
–Nie,idęsiępołożyć–kłamałamdalej.Chciałamzostaćsama.
Kiedy poszła, z ulgą zamknęłam się w mojej wieży z kości słoniowej. Dzień i tak był stracony,
kolejny dzień wypełniony negatywnymi emocjami. Dlaczego wszystko wydawało mi się tak
przygnębiające, trudne, czasem złowieszcze? Może to tylko brak serotoniny, dopaminy lub innego
paskudztwa,którerządzinaszymiemocjami?Nieumiałamobiektywnieocenićsytuacji.Niemogłam
się odnaleźć w poszarpanej rzeczywistości, jakby odbitej w popękanym lustrze, zniekształconej,
pełnej zakrętów i niuansów. Jak dotąd nie opanowałam reguł gry, aby chociaż raz wygrać
znieokreślonymprzeciwnikiem,anietylkokontynuowaćsennetrwanie.Włączałamsiędożyciana
tyle, na ile pozwalała mi dusza outsidera. Odwiedzałam znajomych, mieszałam się z tłumem
ulicznym, jednak nadal tkwiłam poza nawiasem, który zawierał liczne kręgi Polonii, znajomych,
rodzinę. Udawałam sama przed sobą, że dostrzegam jakiś logiczny ciąg wydarzeń, następstwo
przyczynowo-skutkowe, ale nie dostrzegałam. Zagracone mieszkanie produkowało nieznośną woń,
ściany przesiąkły zgnilizną, palonym czosnkiem z lekką nutą sfermentowanych soków. Próbowałam
marzyć w tym mieszkaniu o Jagniątkowie, w którym wszystko pachniało – zimne cienie wczesnym
rankiem lub zimowy ogród, a nawet strych, na którym pod drewnianym sufitem spały zaklęte
nietoperze.
Wszystko, co zdarzyło się, zanim przybyłam do leśniczówki, rozmazywało się w pamięci,
nieważne trzy lata. Jagniątków miał urok wyjątkowości, piękno przemijającego dziecięcego świata.
Nawet duża hałda śmieci za parkanem ogrodu przyciągała mocą tajemniczych świecidełek,
przesypanych wiekowym kurzem przedmiotów nieokreślonego użytku. Wyprawy na śmietnisko
planowałam w tajemnicy, leżąc wieczorem na łożu z rzeźbioną deską u wezgłowia. Z pasją
rozgrzebywałam kolejne warstwy ziemi, kryjące niepotrzebne skarby, odrzucone piękno stłuczonych
talerzy, połamanych stołków, plastikowych butelek z kolorowymi napisami, zardzewiałych wiader
z pogiętą blachą. Wybierałam najpiękniejsze egzemplarze i urządzałam w moim pokoju salon
odrzuconych. Ryzykowałam wiele, grzebiąc w śmietnisku. Mogłam natrafić na wnętrzności
wypatroszonej kury lub znaleźć zdechłe pisklęta o żółtym puchu, których babcia nie zakopała
wogrodzie.
CorazczęściejmyślałamoJagniątkowie.Gdybymwróciładoźródełczasu,wyswobodziłabymsię
zewszystkichmoichlęków.Tylkoczynapewno?Czyjestemskazananapowrót?ZemstaUlissesa?
Znowudrapaniedodrzwi,cierpliwepsiedrapanie–jakprośbaiskarga.PrzedemnąstałaDragica
znagimwiszącymbiustemiwstarychsandałach.Zauważyłam,żeodpewnegoczasujużniecierpi,
oczyzgasły,pokryłysięmgiełką.Żyłajakbywbańcemydlanej.Niewiadomo,czynadalczekałana
męża.Jakdawniejchodziłapokorytarzu,alemożetylkozprzyzwyczajenia.Nawetgdynakorytarzu
byłozimno,zawszewystawiałaobnażonepiersiiniktniemógłodgadnąć,dlaczegotorobi.Weszłado
pokojubezpytania,potembezsłowawychłeptałaherbatę,nerwowosiępokręciłaiwstała.Wyszłam
za nią na korytarz, ponieważ nie można było przewidzieć, co zrobi. Jednak Dragica wydawała się
spokojna.Człapałapokorytarzu,tamizpowrotem,miarowokiwającgłową,jakbycośpotwierdzała,
jakbyczekałanacoś,conigdynienastąpi.
Wyszłamzdomubezceluiplanu.Zamnąstałanaszakamienica,wtopionawpółmrokwczesnego
wieczoru.Szara,brudna,zakurzona,byłasiedliskiemodrzuconych,ostatniąprzystaniąlubpierwszym
punktem zaczepienia dla przybłędów ze Wschodniego Bloku. Przyjmowała cierpliwie wszystkich:
polskich wsiowych chłopaków w dżinsowych kurteczkach, robociarzy z Kroacji w białych
skarpetkach, tureckich niepiśmiennych machos z trzypokoleniową rodziną, najtańsze prostytutki
w krzykliwych, kusych szatkach. Mieszkańcy o zmęczonych twarzach jak szczury przemykali przez
zimne,mrocznelochykamienicy.Czasemtylkorajskieptakiprzerywałyszarośćkorytarzyikołysząc
biodrami,wbijałymonstrualneobcasywdziurypodłogi.„Dokądpójść?Andrzej!Zapytamorozwód”
– błyskawicznie znalazłam pretekst. Uczepiłam się tej jedynej myśli, jaka przyszła mi do głowy.
Zablokowała inne, może sensowniejsze. Nie zadzwoniłam, żeby nie dać mu szansy na odmowę.
Zdecydowanymruchemnacisnęłamczarnyprzyciskznumerem15,bezosobowy,wyłupiastyjakrybie
oko. W drzwiach stanęła uśmiechnięta Gabi z dołeczkami w policzkach, antyteza ponurej Uli.
Zaprosiłamnienakawęirozmowęoniczym.Wzagraconympokojuwisiałtematrozwodu,czaiłsię
wpółsłówkachispojrzeniach,jakieposyłałaAndrzejowi.
– Dogadałeś się wreszcie z Uli? – nie chciałam przedłużać banalnej wymiany uprzejmości,
poprawnych, nudnych pytań, dotyczących mojej pracy, weekendu w łóżku, ostatnio przeczytanej
książki. Andrzej machnął ręką z rezygnacją i najchętniej zmieniłby temat, ale Gabi skwapliwie go
podchwyciła.
– To histeryczka. Nie chce dać rozwodu. Kiedy Andrzej odwiedza dzieci, nie wypuszcza go
zdomu,zamykadrzwinakluczalbostajewprzejściu.Raznawetpołożyłasięnamascesamochodu,
kiedychciałjechaćdodomu–Gabisapałajakpomęczącejwspinaczce.Andrzejmilczałponuroinie
wiadomobyło,jakbardzotasytuacjagostresuje.
– Pomyślcie, jak musi być zrozpaczona – nagle wzięłam Uli w obronę. Znałam tę niemoc,
poczuciebezsensu,strach,jakbyzamykałosięwiekoodtrumny.
OczyGabizwęziłysię.Byławściekła.Wyraźnieoczekiwałaodemnieinnejreakcji.
–Zpewnościąniezgodzisięnarozwód–powiedziałamniepewnie.
–Oddawnażyjemywseparacji.Jutrospotykamysięwobecnościnaszychadwokatów–Andrzej
zabrzmiałtubalnie,leczgłucho.
–Współczuję,tylkoniepatrzjejwoczy,boskamieniejesz.
Andrzejzaśmiałsię.
– Wcale nie jest taka straszna, to tylko gawędziarka. Lubi dużo mówić, grozić, ale na groźbach
poprzestanie.
–Możesobiekogośznajdzie,wtedyzgodzisięnarozwód–powiedziałam.
–Noniewiem.Urodąniegrzeszy–wtrąciłazłośliwieGabi.
–JużUlrykaznajdzieswojegoGoethego.Małotostarychfacetów?
NagleAndrzejklasnąłdłońmiwudanaznakzmianytematu.Dosyćmiałrozwodowychdebat.
–Couciebie?
Nagleodeszłamiochotanazwierzenia.
–Mieszkanadalznią...–nawięcejniemogłamsięzdobyć,zresztąszczegółybyłybezznaczenia.
–Jakaonajest?Widziałaśją?
– Młodsza ode mnie, ale to standardowa sytuacja, nic nowego. Podobno uległa, pozwala sobą
kierować,aTadeusztolubi.BędziejąrzeźbiłjakGalateę,dopókibędzienatopozwalać.
– Musisz się rozwieść i usamodzielnić – powiedział po ojcowsku. – Znajdź jakąś firmę, która
wyrobicipapiery.Jaksięrazzahaczysz,todostanieszpozwolenienapracę,najpierwnarok,potemna
pięćiwreszciestałe.Zemnąbyłotaksamo,zanimpoznałemUli.
–Tytocoinnego.Maszporządnyzawód,acojamogęzmojąpolonistyką?Tobeznadziejne.
– Pomyślę, pomyślę – powtarzał, pocierając brodę. – Wykształcenie pedagogiczne,
humanistyczne.Rzeczywiście,niełatwasprawa,alenapewnoniebeznadziejna!
Dzwonek.Gabipoderwałasięnerwowo.Spodmonstrualnychzwojówpapieruwystawałapodłużna
głowazkrótkoprzystrzyżonymiwłosamiàlaGierek,zszerokimuśmiechemnawąskichustach.Nie
podobałmisię.
–Tomójkolegazpracy.Przyniósłprojekty.Naszaznajoma–Andrzejdokonałprezentacji.
–Siadaj,napijeszsięznamikawy–Gabizwróciłasiędomilczącegoprzybysza.
Nieznajomy obserwował mnie dość jawnie z ciekawością dziecka, trochę nawet natrętnie.
Mówiłamcichoiniewielewobawie,żepopełniambłędygramatyczne.Raczejmruczałampodnosem,
odpowiadałam półgębkiem. „Żeby tylko jak najszybciej wyjść” – gorączkowo szukałam wymówki.
Nowa kawa i następna porcja smacznych ciasteczek. Nie wypada wyjść. Powinnam wreszcie
opanować język wrogów, aby nie sapać i nie pocić się podczas najbanalniejszej rozmowy. Nikt nie
zwracał na mnie uwagi, jednak bałam się o końcówki fleksyjne, składnię i rodzajniki. Męski czy
żeński?–stalemusiałampodejmowaćgramatycznedecyzje.
Byłam tak spięta, że uszło mojej uwadze to, co najważniejsze, a jednocześnie najmniej
zrozumiałe. Spodobałam się Matthiasowi. Czyżby trafiło się ślepej kurze ziarnko? Rzuciłam się
zachłannienatenokruchszczęścia,naszansężyciową,niespotykanyfart.Siedemchudychlat,siedem
tłustych?Niewiem,jakiejeszczepowiedzonkopasowałobydotejsytuacji.Chciałamnatychmiastnie
tylko skosztować szczęścia, ale zachłysnąć się nim, upić, stracić pamięć wszystkich okropnych lat,
zacząćnanowo.Niewspominaćwięcejmartwejdziewczynkinadrodze,wujaszkadręczyciela,niebać
sięposąguBafometazawieszonegonaddrzwiamistrychu.
Nazajutrz spiętrzyłam na łóżku całą moją znoszoną garderobę. Nie było w czym wybierać.
Wypłowiałasukienkaopinaławałektłuszczuwokółtalii.Napuszyłamwłosy,abyprzynajmniejgłowa
prezentowała się okazalej. Tymczasem była po prostu nienaturalnie duża w porównaniu z resztą
sylwetki.
Ciastkarnia, zatłoczona sala, oświetlona jaskrawym światłem jak na dworcu kolejowym albo
u dentysty. Stoliki ustawione zbyt blisko siebie zakłócały intymność rozmów, które z konieczności
stawały się publicznymi wyznaniami. Głosy, śmiechy i oddechy mieszały się w czekoladowym
powietrzu. Matthias siedział sztywny nad filiżanką kawy. Czarny garnitur, pogrzebowy o prostym
kroju, kłócił się z luźną atmosferą lokalu. Rozmowa nie kleiła się. Próbował rozbawić mnie
anegdotkami z życia high society. Powinnam się śmiać, nie tylko na pół gwizdka, lecz głośno,
serdecznie.Matthiasopowiadał,żywogestykulując.Wbiłamspłoszonywzrokwblatstołu,naktórym
stał torcik orzechowy. Orzechy, jak maleńkie ptasie mózgi, ułożone na lepkiej mazi. Powinnam się
zaśmiać w odpowiednim momencie, tylko kiedy? Nie rozumiałam połowy z tego, co opowiadał.
Szłamnaintuicję.Chciałam,abyprzeszedłdosednasprawyiopowiedziałcośosobie.
–Odrokujestemrozwiedziony.
Odetchnęłamzulgą.
–Toprzykre!–skwapliwiepodjęłamtemat.
–Czasamirozwódjestjedynymmożliwymrozwiązaniem–powiedziałsentencjonalnie.
Zachwyconapaplałamomoimnieudanymzwiązku,zufnościązdradzałamszczegółymałżeńskiej
katorgi. Nadzieja zakiełkowała zaledwie na pół centymetra, nie więcej, ale to był dopiero początek
złotych nici marzeń, cienkich i rwących się. „Czyżby odpowiedni kandydat?” – mózg pracował na
wysokich obrotach, podskoczyła adrenalina. Mogłabym zaimponować... Tadeuszowi. Zamki na
piasku,domkizkart.Możetymrazemsięuda!
–Zazdroszczęci,żemasztojużzasobą.Pewnienapoczątkuniebyłociłatwo,aleteraz,poroku,
chybamożesznormalnierozmawiaćzeswojąbyłą?–badałamsytuację.
Uśmiechnąłsiępromiennie.
– Nigdy nie było między nami zaciekłej wojny, prania publicznie brudów, jak to nieraz bywa.
Rozstaliśmysiępolubownie.
„Niechszlagtrafi.Będziedoniejłaził!”–pomyślałamzniechęcią.
–Bardzorozsądnie–powiedziałamjednak.–Zwłaszczazewzględunadzieci.Słyszałam,żemasz
dwiecórki.
Rozpromieniłsię.
–Starszajestjużdorosła,madwadzieścialat,alemłodszatodziecko.Madopieroszesnaścielat
ijestdomniebardzoprzywiązana.
„Tegotylkobrakowało!”.Nawettamarnapółcentymetrowanadziejaokazałasięzaduża.
– Córki zawsze czekają na weekend, wtedy wszyscy się spotykamy. Moja była żona też
przychodzi.
–Niestety,niezawszemożnauniknąćspotkaniazeks–przerwałamgorączkowo.
–Nieunikamysiebie.Przeciwnie,częstosięumawiamy.Dziewczynkisąwtedytakieszczęśliwe.
„Niech cię diabli wezmą!” – wściekłość przeplatała się z żalem. Oskubany torcik brązowił się
bezkształtnąmasąnatalerzu.Byłominiedobrze.Wstałam.
–Muszęjużiść–powiedziałamnaglebezpodawaniapowodów.
TwarzMatthiasawydłużyłasięgrymasemzdumieniairozczarowania
–Myślałem,żemaszwolnywieczór...
Podniósłsięrównieżzkrzesłaipodałmitorebkę.Przeklinałamwduchunieudanywieczór.„Poco
kogoś szuka? Niech wraca do żony!” – myślałam podenerwowana i nawet nie starałam się wyjaśnić
przyczynmojejnagłejucieczki.
–Zadzwonię–rzuciłamnaodchodne.
–Przecieżniemaszmojegonumerutelefonu–powiedziałprzytomnie.
–WezmęodAndrzeja–zniecierpliwiłamsię.
„Niechjużdamispokój”.
Wróciłam do domu. W przedpokoju zrzuciłam ciężkie buty i spojrzałam w lustro. Wtedy
dostrzegłamswojąstarość,jeszczeprzyczajonąinieśmiałosięgającąpomojeciało,alecorazbardziej
zdolną do otwartego ataku. Na razie pojawiły się tylko pierwsze oznaki, wskazujące na to, że
przegrywam walkę. Powoli zaczynałam wyglądać jak ofiara nadprodukcji skóry, dla której nie
starczyło napinających ją mięśni. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bliski jest koniec mojej
młodości. Przypomniałam sobie kobietę z tramwaju – synonim starości, personifikację przemijania,
smutkuibrzydoty,kwintesencjęmądrości,wewnętrznegopiękna.
Było upalne wrocławskie lato z szarym niebem, zapachem kwiatów ze straganów
i roznegliżowanym kwiatem młodzieży. Tramwaj ciężko, ale zdecydowanie toczył się po szynach
wstronęSępolna.Wszystkiemiejscasiedzącezajęte.Pasażerowiewiszącynaskórzanychuchwytach
kołysalisięwtaktpodskakującegobezprzerwytramwaju,zupełniejakśpiącenietoperzeubabcina
strychu, kiedy wskazującym palcem huśtałam ich zimne ciałka. Na jednym z przystanków wsiadła
starsza, przygarbiona, drobna kobieta około osiemdziesiątki. Z trudem utrzymywała równowagę,
kiedygramoliłasiępowysokichstopniachtramwaju.Spojrzałabezradnienapasażerów,jakbyszukała
u nich pomocy. Wyrażała jednak tę niemą prośbę zbyt dyskretnie, z za dużą powściągliwością, aby
mogładotrzećdoadresatów.Naogółstaruszkiparłybezpardonuwstronęmiejscwyznaczonychdla
starszych osób, ciężarnych kobiet, inwalidów. Bez uprzedzenia pakowały się niezgrabnie na jeszcze
ciepłe miejsce, które jakiś młody człowiek nie do końca zdążył opuścić. Starsze panie nie nawykły
bowiemczekać.Miejscetrzebaopuścićnatychmiast,bezzbędnegoociąganiasię.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wreszcie starsza pani wsiadła i tramwaj ruszył dalej. Stanęła
obok poręczy i trzymała się jej kurczowo jedną ręką. W drugiej dyndała sfatygowała zamszowa
torebka. Dokładnie widziałam jej obnażoną do łokcia rękę, na której przy najmniejszym wysiłku
pojawiały się grube sine żyły. Sieć zmarszczek, bruzd i brunatnych plam pokrywała dłoń kobiety,
tworzącdziwnąkompozycję,jakbymapęjakiegośnieznanegolądu.ZaMostemSzczytnickimtramwaj
skręciłostrowprawo.Rękakobietystałasięjeszczebardziejżylastainiekształtna,poczympochwili
wszystkowróciłodonormyiznowupaskudnaskóraprzedramieniafalowaławróżnestrony.„Coczuje
takobieta,jaksiężyjezeświadomościąbliskiegokońca?Jakązagadkękryjeniezrozumiaładlamnie
starość? Jak zaakceptować własną nieatrakcyjność? Może kiedy spada produkcja hormonów,
zmieniają się też zapatrywania? Inne wartości dochodzą do głosu, do tego trzeba dorosnąć. Jak żyć
w zwiotczałym ciele? Potraktować je jako coś obcego, na przykład jak stary, znoszony płaszcz?”.
Kobieta przechwyciła moje pełne odrazy spojrzenie. Zamarłam. Popatrzyła na mnie łagodnie, bez
gniewu, chyba nawet z wyrozumiałością. Obok siedział może dwunastoletni chłopiec, wygodnie
rozpartykrześle.
–Czymożeszustąpićtejpanimiejsca?–wskazałamrękąnastaruszkę.
Chłopiec udawał, że nie słyszy. Powtórzyłam głośniej. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę.
Chłopiecburczałpodnosem,żeciągletrzebaustępować,żeonteżmaprawo...zjakiejracji...Wtedy
nastąpiło coś, czego nikt nie oczekiwał. Staruszka, dotąd milcząca, pochyliła się w stronę chłopca
ipowiedziałałagodnie:
– Zostań na swoim miejscu. Mogę postać – nie była zła, raczej smutna. – Oddałabym wszystko,
abymócustępowaćmiejscastarszym.Cieszsięwięc,bonieuchronniezajmieszkiedyśmojemiejsce.
Pasażerowie pospuszczali głowy jak podczas modlitwy, a tramwaj skrzypiał i dudnił. Chłopiec
wyraźnieoczekiwałinnejreakcji,bozmieszanywpośpiechuopuściłmiejsceiusiłowałprzedrzećsię
przeztłumdowyjścia.Dopieroterazpasażerowieocknęlisięjakzestuletniegosnu.
– Niewychowany! Co za młodzież! – pomstowali. Starsza pani siedziała dumnie wyprostowana,
prawiesztywna.Byławniejgodność,akceptacjatrudnejrolistaruszki.Kobietawiedziała,żestarość
tobardzoniewdzięcznezadanie,wymagającewyrzeczeniasięurody,siły,witalności,anajtrudniejsze
jestzrozumienieludzipięknychibezczelniemłodych.
Odbicie w lustrze patrzyło smutnie: opadłe kąciki ust, matowy wzrok i nieświeże policzki.
Włączył się mechanizm autodestrukcji. Teraz czeka mnie tylko równia pochyła. Chwyciłam telefon
izadzwoniłamdoAndrzeja.
–PodajminumerdoMatthiasa...
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział9
Potwory budziły się w nocy, kiedy kładłam się spać. Dziewczynka, ciemnowłosa z twarzą lalki,
leżała na liściach, ojciec siedział nieruchomo jak zaklęty, bo jako dziecko właśnie tak wyobrażałam
sobie działanie zaklęcia. Patrzył przerażony na drogę, na liście, które jak rój motyli wzbijały się
dokoła samochodu. Przez krótką chwilę zdawało mi się, że chce do niej pobiec, ale zrobił tylko
nieznaczny skłon tułowia w stronę drzwi. Droga była pusta, rozejrzał się kilka razy, potem nacisnął
pedałgazu,gwałtownie,wpanicznymstrachu.
–Nieoglądajsię–powiedział.–Patrztylkoprzedsiebie.Niewolnociotymznikimrozmawiać,
nawetzmamą,znikim...
Zbudziłam się przerażona. To tylko sen, który wydobył się z otchłani duszy, uporczywie
powracający,wWiedniuczęściejniżwJagniątkowie.Pięknymłodzienieczkwiatemmakuwdłoni,
subtelnyimarzycielski,miałdoofiarowaniatylkoponurysen,niedającyukojeniaaniulgi.
Rano pojechałam do Elizabeth, która przechodziła ostatnią fazę choroby. Zbliżała się do końca.
Przyjęła obojętną postawę, tak jakby umierała z wyboru. Spokojnie czekała na wykonanie wyroku,
zachowując pozory normalności. Nadal prosiła o odkurzenie jej ulubionych porcelanowych figurek,
wysyłałamnienazakupyponowetalerzealbożelazkoczyobrus.Niemogłamzrozumieć,doczegosą
jejpotrzebnenowetalerzenakrótkoprzedśmiercią.Skrywałamzdziwienie,gładziłamdłoniąkolejną
nową serwetkę i układałam ją na samej górze sterty innych, podobnych. W słoneczne dni siedziała
wogrodzie,otulonakocemiciężkimwełnianymszalem.
Kończyłosięupalnelato,dojrzewałynaczerwonosoczysterenetynagałęziachjabłoni.Elizabeth
siedziałasztywnowleżakuiprzypominałamimojąlalkę,którąsadzałamwminiaturowymkrzesełku
i przykrywałam szmatką. Patrzyła na mnie życzliwie, czasem się uśmiechała i rzucała jakąś mało
znaczącą uwagę. Przyrzekałam sobie, że nigdy jej nie polubię, mogę zdobyć się jedynie na
współczucie,ofiarowaćjejparękrótkich,troskliwychpytań,nicwięcej.Niezawszejednakumiałam
uciecprzedemocjami,schowaćsięprzedwzbierającąlitościąnawidokjejzgarbionychpleców.
Elizabeth dzielnie znosiła ból, uciążliwą chemioterapię i czekała na śmierć jak na coś, co już
dawno powinno nadejść, czekała nawet trochę ze zniecierpliwieniem. Jako dziecko nie mogłam
zrozumieć,żemożnażyć,czekającnaśmierć.ObserwowałamprababcięMarynię,jakrobiłaciastona
pierogi, nucąc przy tym jakąś nieznaną mi piosenkę. Jej ręce nabrzmiały z wysiłku przy ugniataniu
ciasta,sineżyływybrzuszałysię,odkrywającprzedemnątajemniceanatomii.Patrzyłamnababciną
twarz,szukającoznaksmutkuczylęku,aleonauśmiechałasiętylkoiszybkimodrzuceniemgłowydo
tyłu pozbywała się spadających na czoło kosmyków włosów. „Czyżby nie wiedziała, że umrze?” –
dziwiłamsię.–„Przecieżjestjużtakastara.Jakmożnatakspokojnieugniataćciastonapierogi?Jaki
tomasens?”.KiedypatrzyłamnaElizabeth,przychodziłymidogłowytakiesamepytania.Dlaczego
nie koncentruje się na tym, co istotne? Na załatwieniu wszystkich spraw, zanim odejdzie? Dlaczego
każe mi kupować obrusy, talerze i kolejne porcelanowe figurki? Chyba chce oszukać samą siebie,
stwarzapozorynormalnegożycia.Czyniepowinnaraczejgodnieprzygotowaćsięnaśmierćwedług
prawidełarsmoriendi?
Siedziała na leżaku w skupieniu, dłonie jak u Boticcelliego leżały bezwładnie na kocu, jakby
należały do kogoś innego, jakby były sztuczne. Boticcelli rzeczywiście miał niewielkie pojęcie
oanatomii.
–Oczympanimyśli?–zagadnęłam.
Ostatnio fazy milczenia między nami wydłużały się. W powietrzu wisiała cisza nabrzmiała
pytaniami.
–Ożyciu–powiedziała,przekorniepatrzącmiwoczy.–Namyślenieośmiercijeszczeprzyjdzie
czas.
Niebyłosensuzmieniaćtematuczyudawać,żeniewiem,ocochodzi.
–Amyślipaniczasemośmierci?–odważyłamsięzapytać.–Copaniwtedyczuje?
Niebyłazaskoczonamoimpytaniem.Zdawałasięnanieczekać,jakbywłaśnieotymchciałaze
mnąporozmawiać.
– Niepokój, ale nie strach, i oczywiście ciekawość, jak przed poznaniem czegoś nowego.
Właściwiechciałabymwiedzieć,jaktamjest.Możelepiejniżtu?Wkońcuwszyscymusimyprzezto
przejść,jedniwcześniej,drudzypóźniej.Gdybymterazwyzdrowiała,musiałabymodnowabaćsięza
dziesięćczydwadzieścialat.Czytoniewszystkojedno?
–Notak,alemogłabypanijeszczepożyć.
–Myślipani,żezadwadzieścialatbyłabymbardziejpogodzonazlosem?Niemaodpowiedniego
czasu na umieranie, nawet stuletni starcy dalej chcą żyć. Nigdy nie ma się dość. To zachłanność
genetycznaiślepyinstynkt.Gdybygoniebyło,połowaludziodebrałabysobieżycie.
Zamilkła.Okryłasięszczelniekocem.
–Możekiedyśśmierćprzestanieistnieć?–Popatrzyłanamnie,nierozumiejąc,comamnamyśli.
– No, wie pani – próbowałam przybrać żartobliwy ton – po Sądzie Ostatecznym, kiedy zostanie
wrzuconadojezioraognia.
Uśmiechnęłasięispojrzałanaogród,przystańdlaptakówimarzeń.
–Szczęśliwici,cowierzą.
Milczałyśmydługąchwilę.PotemElizabethpochyliłagłowęwmojąstronę,jakbypowierzałami
jakąśnajskrytszątajemnicę.
– Chciałabym mieć to już za sobą – szepnęła. – Zdecydować, kiedy to ma nastąpić, a nie tylko
czekać. Czekanie jest najtrudniejsze. Moment ścinania głowy nie jest najgorszy. Najgorsze jest
czekanienatenmoment.
Męczyła ją rozmowa. Wiedziałam, że na długo nie starczy jej sił. Powinnam uciec, przeczekać,
potem tylko przyjść na pogrzeb. Szybko się pożegnałam. Dotknęłam jej ręki. Jeszcze była ciepła.
Zdałamsobiesprawę,żemogędotykaćtylkożywegociała,musibyćciepłe,miękkie,pulsujące.
Ranooszóstejzadzwoniłtelefon.Nieznosiłamtakichtelefonów.Nieoznaczałyniczegodobrego.
Wyskoczyłam z łóżka, potrąciłam stolik, potknęłam się o leżące na podłodze pantofle. Chaotycznie
przecinałam rękoma powietrze i przeklęłam tego, kto dzwonił o tej porze. W słuchawce usłyszałam
tylkodziwnezgrzytanie.Zniecierpliwionawalnęłamniąkilkarazyoudo.
–Toja,Dayadara.
Cienkigłosikbrzmiałdziecinnieipiskliwie.Ucieszyłamsię.„Aledlaczegodzwonioszóstejrano?
Wie,żetegonieznoszę”.
–PrzyleciałamzDehli.Odeszłamodmęża!
Cisza.„Pewniestoigdzieśnadworcu,powinnamzaprosićjądosiebie”.Walczyłamzniechęciądo
spotkaniazkimkolwiek.„Możebędziechciałaumnieprzenocowaćalbocogorszamieszkać?Jednak
powinnam jej pomóc, jest moją przyjaciółką”. Przez długą chwilę zmagałam sięs z egoizmem,
szukałam w myśli wymówki, wykrętów, żeby tylko jej do siebie nie zaprosić. W końcu chcąc nie
chcąc,zaproponowałamjejśniadanie.
–Zarazbędę–powiedziałauradowana.
Irzeczywiście,wciągukilkunastuminutzjawiłasięumniezniewielkątorbą,którazawierałatrzy
spódnice,trzybluzkiitrzysweterki.Nicsięniezmieniło,możezwyjątkiemgarnuszka,którygdzieś
się zapodział. Zjadła suchą bułkę z herbatą, ponieważ wszystko, co miałam w lodówce, było
pochodzenia zwierzęcego. Opowiadała o Indiach, o wiosce, w której mieszkała, łykając łapczywie
suchą, przedwczorajszą bułkę z ciemnej mąki. Rodzina męża nigdy jej nie zaakceptowała. Jakaś
przybłędazPolski,bezpieniędzy,dotegostarszaoponaddwadzieścialatodmęża,starszaodswojej
teściowej,coprzerastałowszelkiewyobrażeniamieszkańcówwioski.Możegdybyurodziłamęskiego
potomka,miałabyszansenaprzyjęciedorodziny.Minąłrok,achudeikanciasteciałoDayadarynadal
nieskrywałowsobiepożądanegopłoduzchromosomemY,zawierającymgenSRY.
–Cotozamałżeństwobezdzieci?!Złakarma,niedobrze!–naciskałarodzinamęża.
Czas naglił, rodzina popędzała, małżonek się starał, ale niestety czterdziestodwuletnie ciało
Daydary nie wydało żadnego owocu. Nie mogła odnaleźć się w wiejskiej społeczności, nie znała
tamtejszych realiów życia, a samo przejście na hinduizm nie zmieniło jej mentalności. Obdzielała
ryżem bezkastowe staruszki, należące do niedotykalnych, głaskała je po siwych głowach, nie zdając
sobie sprawy z konsekwencji takiego zachowania. Dla rodziny była nieczysta. Tylko szwagierka
patrzyłananiążyczliwie,uśmiechałasięidotykałaostrożnie,nieśmiałojejjasnychwłosów,upiętych
wysoko na czubku głowy. Nawiązała się między nimi swego rodzaju przyjaźń, bez wielu słów
i gestów, prosta i szczera. Dayadara z radością oczekiwała narodzin pierwszego dziecka szwagierki,
tak jakby było jej własne. Sądziła, że potomek w rodzinie zajmie teściową na tyle, że da jej trochę
odetchnąć,żeprzestanieobmacywaćjejbrzuch,zadawaćintymnepytania.Dayadarachciałazyskaćna
czasie. Dziecko urodziło się przed północą z wielkim wysiłkiem, słabe, blade i lekko podduszone.
Przy porodzie asystowały kobiety z rodziny, biegały bezplanowo po domu, to przynosząc coś do
pokoju, to znowu wynosząc – bezproduktywne maszyny, podległe władzy teściowej. Dziecko nie
zdobyłosięnawetnazwyczajowekwilenieiniewiadomobyło,czyprzeżyje,bolekarzaniewezwano.
Teściowa wzięła dziecko do ręki, popatrzyła na nie przez chwilę, a potem bez wahania kilkoma
zamaszystymi ruchami wsypała mu piasku do nosa i ust. Noworodek parę razy się zachłysnął, jego
twarzyczka przybrała siną barwę, bezsilnie wymachiwał rączkami i na próżno prężył nóżki. Po
kilkunastu sekundach przestał walczyć o dopiero co ofiarowane mu życie. Szamotanie ucichło. Nikt
zobecnychniepowiedziałsłowa,niktsięniesprzeciwił.Ktobysiętamsprzeciwiał,przecieżtotylko
dziewczynka.Dayadarauciekła,zabierajączesobątylkoniewielkątorbę,którazawierałatrzygłówne
częścigarderobyrazytrzy.
Przyniosłamjejdrugąbułkę.Maczałająwherbacieissałajakbezzębnastaruszka.
–Icodalej?–zapytałamzaniepokojona.
Bałamsię,żeniemadokądpójśćibędziechciałasięumniezatrzymać.Dopuszczałamprzyjaźń
tylko do pewnego stopnia. Nie lubiłam się poświęcać, oddawać komuś ostatnią koszulę, dzielić się
ostatniąkromkąchleba.Żadnychheroicznychczynów!
NaszczęścieznalazłaschronieniewośrodkudlawyznawcówHaryKryszny.Zezdwojonąenergią
szeptałaswojemantry,nadalwierzyławewspaniałomyślność„błękitnoczarnego”boga.Zazdrościłam
jej szczęścia, które wypracowała sobie sama, niezależnie od okoliczności. Ja natomiast czekałam na
szczęście jako syntezę wszystkich pragnień. Wszystko musiało być bez zarzutu, żadnych
kompromisów,niczegoniemogłobrakować.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział10
Od pierwszej randki z Matthiasem minęło już ponad pół roku, wiele miesięcy bez wyrazu, bez
uniesień,nijakich.Częstopotychspotkaniachprzyrzekałamsobie,żetoostatnie,alekończyłosięna
przyrzeczeniach.Zamęczałmniesłowem„dziewczynki”,odmienianymprzezwszystkieprzypadki,aż
do obrzydzenia. Nie mogłam wyrobić sobie o nich własnego zdania, ponieważ Matthias nie chciał
dokonaćwzajemnejprezentacji.
–Dladobradziewczynek–mawiał.
Przychodziłjednakczęsto,mamiłmnieobietnicami,skłaniałdoczekania,bopodobnowszystko,
co dobre, wymaga czasu. Wieczorem rozsiadał się przed telewizorem i kazał serwować sobie piwko
lub wytrawne wino. Najczęściej oglądał mecze piłkarskie, pożerając przy tym tuzin kanapek
ipociągającnieprzyzwoiciegłośnozbutelki.Zpokojucochwilędochodziłybolesnejękiinajbardziej
plugaweprzekleństwa,jakieznajdowałysięwzasobieleksykalnymaustriackiegoslangu.
–Piefkeznowustrzelilinamgola!
Wbiegł do kuchni i pochwycił półmetrowego kabanosa, którego z zacięciem wepchał sobie do
gardła.Sztuczkanamiaręambitnegocyrku.Podziwiałamgiętkośćjegoprzełyku.
–Dlaczegotakichnazywacie?–spytałamnaiwnie.
–Cotakpytasz,jakbyśniewiedziała?–pewniesamniewiedział.Zmarszczyłbrwi.–Niecierpię
tegonarodu!
–TylkotyczyinniAustriacyteż?
Traciłcierpliwość.
–Nigdyniesłyszałaś,żeAustriacynielubiąNiemców?!
–Atociekawe,boAustriacyjakopierwsizgodzilisięnaaneksjęw1938roku.
Popatrzyłnamniejaknaufoludka–zezdziwieniemilękiem.
–Chorajesteś?Cotymituzhistorią!?–wściekłsię.–Kogototerazinteresuje?!
–AmożenielubicieichodpamiętnejporażkizPrusakaminapolachMarchfeld?
Pokręciłgłowązniezadowoleniem.Tadeuszteżzawszetakkręciłgłową
–Muszęwyjść–powiedziałam.
Wzruszył ramionami i ciężkim krokiem wyszedł do kuchni po następne piwo. Nie lubiłam jego
niedźwiedziego chodu, rozpłaszczonych butów, zbyt wąskich ramion, prawie kobiecych. Właściwie
wcalemisięniepodobał,aleprzecieżnieotochodziło.Ważne,żebył.
Krążyłampoparku,gonionawrzaskamidzieciiszczekaniempsów.Wkońcuusiadłamnaławce
obok młodego mężczyzny w okularach słonecznych. Popatrzył na mnie świadomy swojej urody,
uśmiechnąłsięszelmowskoiprzybrałzalotnąminę.Jegowłosy,niesforne,wręczskudlone,dodawały
mu dziwnego uroku, dzikości i tajemniczości. Piękny owal twarzy, prosty nos, mocno zarysowany
podbródek i opalona skóra. Wiedziałam jednak, że pod tą piękną powłoką kryły się wnętrzności,
kłębowisko jelit z resztkami śmierdzącego jedzenia, śliskie, galaretowate organy, lepka krew, która
już po kilku godzinach cuchnie. Siedział dumny ze swojej urody, pięknej powłoki, jędrnej
obrzoskwiniowymodcieniu.Zapomniałowydzielinachswegociała,obrzydliwychiodpychających:
mocz,kał,pot,woskowina,śluz,ślina,smarkiwnosie.Wszystkowuroczymopakowaniu,ukryte,ale
przecież obecne. Nie chciałabym wiedzieć, co pozostanie po pięknym chłopcu w kilka dni po
pogrzebie, kiedy rozpocznie się zwyczajne gnicie, tak dobroczynne dla przyrody, gwarantujące
żyzność.Spojrzałamnaniego.Przestałsięuśmiechać.Posiedziałamjeszczechwilęnaławce.Kłótnie
zMatthiasem,jegozarzutybyłymiznane,swojskie,przywykłamdonich,jakczłowiekprzyzwyczaja
się do codziennych posiłków. Coraz częściej odnosiłam wrażenie, że życie to monotonny ciąg
powtórzeń,odktórychniemaucieczki,zaklętykrąg,tajemniczy,metafizycznylubzwyczajnykierat.
Weszłam do budynku, pozdrowiłam Jolę z dzieckiem na ręku, wyjątkowo zdrowym, tak jakby
wyczerpały się jej pomysły na chorobę. Matthias kończył właśnie trzecie piwo. Jego oczy świeciły
sztucznymalkoholowymblaskiem.
– A, zapomniałem ci powiedzieć – odezwał się wesoło pomimo przegranego meczu. – Jesteśmy
zaproszeninaurodzinydomojejkoleżankizpracy,Barbary.Wiesz,taładnablondynka.
Pierwsze,copoczułam,tostrach,skurczwżołądku,zamiastradości,żewogólechcesięgdzieśze
mną pokazać. „Znowu będę musiała coś powiedzieć, odezwać się w odpowiednim momencie. Tylko
wktórym?”.Nerwowozatrzepotałamkrótkimirzęsami.
–Mniesięniepodoba–odrazuzaznaczyłamswójstosunekdoBarbary.Matthiasuśmiechnąłsię
ironicznie.
–Nonieprzesadzaj,chybaniejesteśzazdrosna?
–Zazdrosna?Adlaczegomiałabymbyćzazdrosna?–poprawiłamkosmykopadającychnaczoło
włosów,abyukryćzmieszanie.
Dlaczego? Tylko ja wiedziałam. Apriorycznie założyłam, że Barbara jest ode mnie lepsza pod
każdym względem: wizualnie, motorycznie, zręcznościowo i umysłowo. Sztucznie stworzony obraz
perfekcyjnejBarbaryrozrastałsięwmojejwyobraźni,alebyłmojątajemnicą.Kreowałamsiebiena
osobę bez kompleksów, świadomą swojej wartości, ale jak na dłuższą metę ukryć szarą myszkę,
wktórejtłuczesięzajęczeserce?
Kiedywyszedł,rzuciłamsiędoszafy,abyskomponowaćodpowiednistrój.Ubiórwydawałmisię
bardzoważny,ważniejszyniżto,comamwgłowie,ponieważtegoniktniemógłdostrzecaniocenić.
Przeglądałam stare, niemodne szmaty. Żaden kompozycyjny pomysł nie przychodził mi do głowy.
Przerzucałam z miejsca na miejsce tanie, sprane, powycierane, przeżarte przez mole, nasiąknięte
stęchłym powietrzem, niepasujące do siebie części garderoby. Nagle zapragnęłam zanurzyć się
w ciuszkach Basieńki, tych pod tytułem „do kościoła”, najlepszych, jakie miała. Przez chwilę
zachwyciła mnie myśl o tekstylnej orgii, ale szybko z niej zrezygnowałam. Strach przed inwazyjną
przyjaźniąBasieńkibyłwiększy,niżprzedwystępemwjakiejśwyświechtanejsukienczynie.Trudno.
Mójwybórpadłnaczarnąworkowatąspódnicę,dobrągatunkowo,inabiałąbluzkę.Przyglądałamsię
swojemu odbiciu w lustrze. „Zupełnie, jakbym szła na zebranie komsomołu. Przydałby się tylko
czerwonykrawat”.
W sobotę godzinę przed umówionym czasem stałam w przedpokoju gotowa do wyjścia.
Wycisnęłam z czarnej spódnicy, co się dało, trochę podcięłam, skróciłam, coś doszyłam. Matthias
obrzuciłmnieobojętnymspojrzeniem.
– Trzeba jeszcze kupić kwiaty – powiedział w taki sposób, że zrozumiałam, o co chodzi.
Powinnam była się o to wcześniej zatroszczyć, bo Matthias kupił prezent. „Dlaczego o tym nie
pomyślałam? Przecież każdy normalny człowiek zapytałby przynajmniej, co trzeba kupić. Co się ze
mną dzieje? Chyba rzeczywiście nie potrafię opanować podstawowych reguł, niezbędnych do życia
wspołeczeństwieaniprowadzićnajprostszejrozmowy.Doniczegosięnienadaję!Tadeuszzawszeto
powtarzał”. Z poczuciem winy pobiegłam do kwiaciarni po bukiet i chcąc się ukarać, wybrałam
najdroższy.
Impreza miała się odbyć w jednej z modnych restauracji w pierwszej dzielnicy. Jubilatka
zamówiła dla każdego jedno danie, coś do picia i szampana. Wszystkie dodatkowe zamówienia
finansowali sobie goście ze swojej kieszeni. Dla przybysza z Polski sytuacja nie do pomyślenia.
PrzywitałamwszystkichgrzecznieiwręczyłamBarbarzepięknybukietgerber,którychjeszczedługo
niemogłamodżałować.
–Bardzomimiło–zmuszałamsiędouśmiechu,niepełnego,bobyłamświadoma,żebrakujemi
górnejczwórki.
Usiedliśmy naprzeciwko grubej damulki w czerwonym żakiecie z Fuerkranza. Wokół mnie
biurowe automaty w eleganckich garniturach i kostiumikach z dużymi notesami w torebkach
i aktówkach, zawsze gotowe coś zapisać, zanotować jakąś ważną informację, na przykład który
dentysta ma najlepszego protetyka albo gdzie jest obecnie wyprzedaż markowych ciuchów. Każda
informacja jest cenna. Zamówiłam to co wszyscy i bez smaku żułam łykowate mięso, zagryzając
sałatką ziemniaczaną. Mówiłam niewiele. Odpowiadałam tylko na pytania, robiąc do tego stosowną
minę. Bezwiednie skubałam czarną spódniczkę, bo przynosiło mi to ulgę, w ogóle poruszanie się,
nawetnajdrobniejszyruchwsytuacjachstresowychłagodziłzdenerwowanie.Bałamsięwypowiadania
dłuższychkwestii,zewzględunazawiłościgramatyczne.Akcentzdradzał,żeniejestemAustriaczką,
atodużyminus.
– Przepraszam bardzo – zagadnęła mnie grubaska w czerwonym żakieciku z owalną twarzą,
przypominającąkształtemmelon.–Niemogęwywnioskować,skądpanipochodzi.
–ZPolski–odpowiedziałamszybko,żebymiećtojużzasobą.
– Z Polski! – wykrzyknęła grubaska, wyraźnie ucieszona. – Moja sprzątaczka też jest z Polski.
Bardzomiłapani...–zawiesiłagłos,jakbydopieroterazzdałasobiesprawęztego,comówi.Matthias
zdawałsięniesłyszeć.Niepatrzyłwmojąstronę.Musiałampodjąćdecyzję,sama,bezjegopomocy.
Zawsze błędnie liczyłam na to, że mój partner stanie po mojej stronie, wybawi mnie z niezręcznej
sytuacji,przynajmniejspróbujeobrócićwszystkowżart.Aleonmilczał,nieobecny,skoncentrowany
natalerzu.
Ciśnieniewgłowiegwałtowniewzrosło.„Obrazićsięczynie?Wkońcusprzątaczkatoniczłego”.
Powinnam przemilczeć uwagę i zignorować, bo inaczej przyznam się do kompleksów, zwyczajnie
zająćsiękotletem,jednakniemogłampowstrzymaćuciekającychsłów.
– To świetnie – powiedziałam spokojnie – bo Polki są dobre w sprzątaniu i mają doskonałe
maniery,powiedziałabym:lepszeniżniektóreAustriaczki,udającedamy.
Przy stole zapanowała cisza, nieznośna, przeciągająca się, wychodząca poza przepisowe ramy.
Gościepostukiwalisztućcamiiżulidługo,znamaszczeniemjaktybetańscymnisi.
–Niechciałampaniurazić–powiedziałwkońcumelon.Wjejgłosiebrzmiałaraczejpretensjaniż
skrucha.Poprawiałażakieciknerwowymruchem,poczymwbiławzrokwtalerz.
–Anijapani–odpowiedziałamgrzecznie,leczzlekkimprzekąsem.
Dlaczego Austriacy widzą w nas tylko sprzątaczki, podcieraczy tyłków, roboli budowlanych?
Dlaczego nikt nie zauważa polskiej inteligencji? Może gubi się ona w masie wiejskich i miejskich
drobnychpijaczków,złodziejaszkówicwaniaczków,którzykombinują,jaknajszybciejdobrzezarobić
iwyjechaćdokraju?Pozostawiająposobiewyraźnyidobrzezarysowany,choćzgruntubłędnyobraz
Polaka. Goście powoli otrząsnęli się z szoku i odzyskali mowę. Spoglądali na mnie ukradkiem
z zaciekawieniem i wyrzutem. „Przybłęda – i do tego bezczelna” – myśleli pewnie. „Może jednak
zareagowałam zbyt impulsywnie?”. Tadeusz zawsze powtarzał, że brak mi wyczucia. „A jeżeli to
wcale nie była złośliwa uwaga, jeżeli wcale nie gardzą polskimi sprzątaczkami?”. Próbowałam
odgadnąć,cowłaściwiemyśląobecni.Uśmiechalisiędomniemiło,aleniktwięcejsiędomnienie
odezwał. „Brakuje mi inteligencji interpersonalnej, a bez niej nigdy nie odniosę najmniejszego
powodzenia w kontaktach socjalnych”. Wiedziałam, że takim zachowaniem zablokowałam sobie
szansenawejściedotegotowarzystwa,reprezentującegośredniąklasęekonomiczną.
Matthiasrozmawiałzemnąniewiele,raczejzobowiązkuosobytowarzyszącej,obrałamwięcrolę
słuchacza. Patrzyłam na opowiadającego tępo, zwracając przy tym uwagę na to, aby kąciki ust były
lekko podniesione. Głowa powinna być trochę pochylona w prawą stronę. Sygnalizuje to pozytywne
nastawienie do mówiącego. Czas wyciągał się wbrew wszelkim prawom fizyki, pęczniał, a potem
pączkował.
Z ulgą przyjęłam zakończenie imprezy. Matthias pożegnał się ze znajomymi pośpiesznie, bez
zwyczajowych uścisków i buziaków. Czekałam, aż wybuchnie, gromadziłam w myślach argumenty,
zastanawiałam się nad kierunkiem, w jakim może przebiec rozmowa. Dopiero po wejściu do
mieszkanianapadłnamniezdługopowstrzymywanąfurią.Broniłamsię.
– Ta baba mnie obraziła! – mój głos zabrzmiał zbyt defensywnie, cicho i niepewnie, zupełnie
inaczej,niżzaplanowałam.
–Tababajestnaszągłównąksięgową!Nacotysobiepozwalasz!
Nadal stał ubrany w przedpokoju, co mogło oznaczać, że zaraz wyjdzie. Wzruszyłam niedbale
ramionami,podkreślającwtensposób,żeksięgowatonicwielkiego.
– Co?! Stanowisko głównej księgowej to duże osiągnięcie – zaciekle bronił baby. – Zostań ty
głównąksięgową!
–Akuratdotegoniemamgłowy!
–Adoczegomaszgłowę?!–zapytałzgryźliwie.–Karierynierobisz.
Dobrze znałam tego typu wypowiedzi. Nic się nie zmieniło, tylko partner do kłótni. Podobne
rozmowy,podobnezłośliwespojrzenia,gesty.Stary,znanyszablon.
–Jesteśgościemwnaszymkraju,więcmusiszsięzachowywaćjakgość,grzecznieidyskretnie,
nie napadać nikogo frontalnie – grzmiał dalej. – Wymagamy od obcokrajowców kultury
wzachowaniu.Niemacosięnamdziwić,żeczęstojesteśmyprzeciwcudzoziemcompanoszącymsię
w naszym kraju. Obozy uchodźców, tabuny Turków okupujących całe dzielnice i ich kobiety, które
zajmują się głównie rodzeniem dzieci. Chyba nie muszę dalej wymieniać. No i oczywiście Polacy,
tych nie brakuje na czarnym rynku pracy. Nie płacą podatków, a zarobione pieniądze wywożą do
kraju.
Rozmowaprzeciągałasię.Nadalstaliśmywprzedpokoju.
–Samijesteściesobiewinni!Gdybymożnabyłodostaćpozwolenienapracę,niktniepracowałby
naczarno!
–PracyniemanawetdlaAustriaków–broniłswego.
–Naprawdęsądzisz,żezabieramywampracę?Powiedzszczerze,ktozwas,Austriaków,pójdzie
pracować do domu starców, gdzie trzeba opiekować się obłożnie chorymi, myć stare, pomarszczone
ciała, zmieniać pieluchy, wynosić baseny – albo do hospicjum, gdzie życie odmierza rytm
przyjmowania leków przeciwbólowych. A może ktoś chciałby pracować z ciężko upośledzonymi
dziećmibezperspektywrozwoju,którewwiekukilkunastulatwyglądająjakpięciolatkizrozwojem
psychicznymnapoziomieniemowlęcia?
– Podajesz ekstremalne przykłady – Matthias patrzył gdzieś w bok. – Poza tym tam też pracują
Austriacy!
– Ci, którzy nie mają innego wyboru. Mówisz o ekstremalnych przykładach. Weźmy przeciętny
szpital.Połowapersonelutocudzoziemcy,począwszyodsprzątaczki,askończywszynalekarzu.Albo
zinnejbranży–niedawałammudojśćdosłowa.–Ktotyranabudowachzakiepskiepieniądze?Nie
mów,żetakbardzowykorzystujemyAustriaków!
Położyłrękęnaklamce.Wyraźniechciałzakończyćtęrozmowę.
–Niechodzitylkoopracę.Cudzoziemcyodstająodnaskulturąosobistą.Częstoniepotrafiąsię
zachować.Sągłośni,niechlujni,pijani.
– Co powiesz o austriackich penerach oblegających ławki w parkach i stacje metra? Mogę ci
powiedzieć,gdziemożnakupićkoks,itonieodPolaka!
Zmieniłsięnatwarzy.Wjednymmomenciejegorysywyostrzyłysię.Zaciąłwargi
–Widzisz–powiedziałnienaturalniespokojnie.–Tosąnasipenerzy,musimyichtolerować.Nie
chcemytużadnychobcychelementów.
–Należyszdoniebieskich?
–Nowiesz!–obruszyłsię.–Niemożnanawetnikogoskrytykować,bozarazjesteśneofaszystą!
–Oficjalniewszyscysąnastawienioptymistycznie,humanitarnie,żebytylkoniebyćposądzonym
onacjonalizm!Alewiadomo,cowieluzwasmyśli.
Matthias wyjął papierosa i zapalił. Nie znosiłam, kiedy ktoś u mnie palił. Zatruwał dodatkowo
itakjużstęchłepowietrzerozpadającejsiękamienicy.
–Jesteśniewyrobionapolitycznieiniemasensurozmawiaćztobąnatematy,októrychniemasz
pojęcia.
Otworzyłamdrzwi,ostentacyjnieipewnie,jakbymbyłaprzekonanadotego,corobię.Jednaknie
byłam.„Ajakjużniewróci?”–martwiłamsię,kiedywyszedł.Usiadłamwfotelu.Czułamtensam
niesmak, tę samą niepewność i bezsilność jak po wszystkich kłótniach z Tadeuszem. Przede
wszystkim nie powinnam była się odzywać na tym cholernym przyjęciu. Najlepiej milczeć albo
w końcu posiąść sztukę prowadzenia banalnej rozmowy”. Przysunęłam się z fotelem do ściany
i bezwiednie zaczęłam skrobać paznokciem farbę, tak od niechcenia, bezmyślnie. Wkrótce jednak
zajęcie to pochłonęło mnie bez reszty. Po pewnym czasie zrobiło się wgłębienie o średnicy kilku
milimetrów. Ściana dość łatwo poddawała się temu zabiegowi, bo była z cegły. Z betonową nie
miałabymwiększychszans.Dłubaniewtynkuprzyniosłochwiloweodprężenie,nawetkiedyzłamałam
paznokieć i zaczął mnie boleć palec. Na razie nie rozumiałam tego fenomenu, dziwnej zależności
międzybólemfizycznymiodprężeniem.Kiedybolałmniepalec,koncentrowałamsięnanim,awtedy
dusza odpoczywała i mózg nie pracował na wysokich obrotach. Z czasem przerzuciłam się na
skubanie stóp od spodu. Było to bardziej praktyczne i wykonalne w każdym czasie i w dowolnym
miejscu. Nawet siedząc w kawiarni, podskubywałam prawą stopę. Robiłam to sprytnie,
niezauważalniedlamegorozmówcy.
Wyszłam na korytarz. Drzwi do mieszkania Dragicy były otwarte, ostatnio wcale ich nie
zamykała. Kiedy nie człapała po korytarzu, można było ją oglądać w kuchni, jak chrupie czerstwy
chleb, wyjada resztki z jakiejś puszki albo siedzi przy stole pokrytym plamami i zaschniętymi
kawałkamibułki.Wszystkorobiłapublicznie,drzwibyłyzawszezapraszającootwarte,nawetwnocy.
Dragica siedziała na muszli z gołym biustem i robiła kupę, nucąc jakąś melodię. Miałam ochotę
odrzucićnajcenniejszydarBoga.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział11
W wysokim szarym budynku odbywała się kolejna rozprawa rozwodowa Andrzeja i Uli. Biedna
Gabi siedziała na ławce sztywno i nieruchomo jak posąg, pozornie spokojna. Obok nas przechodzili
jacyśurzędnicy,petenci,paradowaliprzednamizamyśleni,wpatrzeniwoknabudynku,wdrzewalub
najczęściej w nieokreśloną dal. Odruchowo spojrzałyśmy w stronę drzwi sądu, skąd wyłoniła się
tykowata sylwetka Uli, a tuż za nią dostojnie kroczył jej bezczelny adwokat z elegancką aktówką
wręce,obokjeszczejednaosoba,suchajakwędzonaflądramatkaUli,zdziwaczałastaruszka,która
nie miała nic do powiedzenia od czasów opuszczenia Austrii przez wojska radzieckie. Odwróciłam
głowę,żebymnieniepoznała,bowciążniemiałamodwagiopowiedziećsiępoczyjejśstronie.Było
totypowedlamnieasekuranctwo,zawszezostawiałamsobieotwartąfurtkę,możliwośćodwrotu,aby
w razie potrzeby wymyślić zgrabne kłamstwo lub mamić półprawdą. Nie umiałam wycofać się
wdobrymstylu,zająćkonkretnegostanowiska.PochwilizbudynkuwyszedłAndrzejwtowarzystwie
swojego adwokata i nie przerywając gestykulowania, zbliżali się w naszą stronę. Gabi pobladła.
Bezbłędnieodczytaławymowętychgestów.
–Odroczonenadalszetrzylata–głuchopowiedziałAndrzej.–TylkowAustriijesttomożliwe,że
potrzechlatachseparacjiniedostajesięrozwodu.Przecieżtobezprawie.
–Szczególnyprzypadek,szczególny!–powtarzaładwokatautomatycznie,bezmyślnie,bosamnie
potrafiłwyjaśnićtego,cozaszło.
Nagle nie wiadomo, skąd wyrosła przed nami Uli. Jej twarz, brzydko wykrzywiona jadowitym
uśmiechem,znalazłasięwnieprzyjemniebliskiejodległościodtwarzyprzerażonejGabi.
–Niedostaniecierozwodu.Wciągutrzechlatwszystkomożesięzdarzyć!Możesiętobąznudzić!
OdwróciłasiędoAndrzeja.
– Przecież kiedyś mnie kochałeś?! – było to raczej stwierdzenie niż pytanie. – Powiedz, że to
prawda!
Chyba jednak nie czekała na odpowiedź, tylko natarła na niego całym tykowatym ciałem.
PrzerażonyAndrzejniemógłsięcofnąć,choćbardzotegopragnął,bodrogęodwrotuzastawiałamu
ławka.Ulijednymwprawnymruchemrękizłapałagozagłowęiwycisnęłanajegoustachpocałunek,
daleki jednak od erotyzmu, jakim miał być w założeniu. Adwokat obserwował scenę w milczeniu,
zdegustowany niecodziennym happeningiem, a sucha flądra milczała bezmyślnie. Uli długo nie
wypuszczałazżelaznegouściskugłowyAndrzeja,pozostawiającnajegoustachśladswojejszminki.
I jeszcze jeden mokry cmok, i jeszcze jeden, wyciśnięty mięsistymi, oślimi wargami. Zapanowała
cisza,któraprzedłużałasięnawetwtedy,gdyUlidawnozniknęłazarogiembudynku.Niktznasnie
potrafił skomentować tej sceny. Nagle Gabi odeszła bez słowa. Zaczęła biec w stronę przystanku.
PowstrzymałamAndrzejaruchemręki.
–Lepiejjatozałatwię–powiedziałam.
Pobiegłamzanią.Niezwolniłakroku,awtramwajustałaobokmniemilcząca,szczelnieotoczona
swoim smutkiem, z nawałnicą myśli na czole. Kiedy szła w stronę domu, wytrwale dotrzymywałam
jej kroku, nawet gdy nerwowo przyspieszała, wyciągała długie jak u antylopy nogi, nie zwracając
uwaginamójniezgrabnytruchcik.Spojrzałamzukosanajejpięknątwarz,ściągniętąterazspazmem
gniewu, zaciętą, niedostępną. Byłam po jej stronie, jednak wcale nie musiało tak być, to tylko
przypadek pozwolił mi zająć stanowisko przyjaciółki. Gdyby Gabi poznała Tadeusza zamiast
Andrzeja, gdyby to Tadeusz siedział w kawiarni w tym samym miejscu co Andrzej i popatrzył
dokładniewtęsamąstronę,musiałabymjejnienawidzić,bobyładokładniewtypiemojegomęża.
Wpuściła mnie do mieszkania, ale nadal stałyśmy w przedpokoju. Czekała, aż zrezygnuję
izostawięjązchaosemmyśliiprzekleństw,którerodziłysięcorazzacieklejiporuszałybezgłośnie
wargamiGabi,zupełnietegonieświadomej.Tłumaczyłamjej,żeto,cowtejchwilijawisięjejjako
tragedia, w rzeczywistości jest błogosławieństwem. Nie można być krótkowzrocznym, bo dużo się
przeztotraci.Popatrzyłanamnieniebieskimjezioramiswychoczuiniezrozumiała.
– Gdyby Uli zgodziła się na rozwód, wtedy nie pozostałoby wam nic innego, jak okazać
wdzięczność, a wdzięczność obiera czasami dziwne drogi. Łaziłby do niej na kawkę i ciasteczka,
naprawiał zepsuty regał, zawoził telewizor do naprawy, pożyczał pieniądze. Powstałby niezdrowy
trójkąt.Lepiej,żebyjąprzeklinał.
Wreszcie zrozumiała. Zrobiła nawet gest zapraszający mnie do mieszkania. Nie chciałam
dodawać, że Uli przy każdej okazji wypinałaby płaski biust, śliniła ośle usta, nabrzmiałe
nieprzyzwoitymi pragnieniami. Doskonale rozumiałam relacje, zależności w cudzym związku, ale
jeżelichodziomój,nieumiałamzdobyćsięnachwilęlogicznegomyślenia.
„Dlaczego nie mogłam obronić naszego małżeństwa przed nudą, zmęczeniem, wzajemną
nietolerancją i wreszcie niechęcią?”. Tadeusz nie zaakceptował mojej inności, której nie potrafił
zrozumieć, wyjaśnić i zdefiniować. Byłam dla niego oceanem niezbadanych reakcji, odmiennych od
ogólnie przyjętych. Nie pasowałam do szablonu, nie pokrywałam się z żadnym utartym wzorem.
Odstawałam od innych i ciągle nie potrafiłam powiedzieć, na czym polega ta moja inność, którą
usiłowałam ukryć, ale zawsze z miernym skutkiem. Tadeusza najbardziej denerwowało moje
nieobycietowarzyskie,brakwyczucia,coikiedymożnapowiedzieć,aprzecieżrozmowatopodstawa
każdegospotkania.Chodziłogłównieoto,abywtrakcierozmowywtrącićstosownąuwagę,dodaćcoś
od siebie. Niestety, nie przychodziło mi to łatwo, choć wysilałam obszar mózgu odpowiedzialny za
myślenie. To, co ewentualnie mogłabym powiedzieć, od razu wydawało mi się głupie i pozbawione
głębi,dlategomilczałam.Zresztąto,copowiedzieliinni,teżbyłogłupie,alenikttegoniezauważał.
Tadeusz brylował w towarzystwie, dowcipkował, roztaczał wokół siebie aurę luzu, wesołości.
Świetnie maskował swoje wady, brak wiedzy, umiejętności wnikliwego rozumowania, analizowania,
wyciągania wniosków. Zastanawiałam się, czy to inteligencja, jako wykładnik sprawności kory
mózgowej, jest gwarantem powodzenia. Czy spryt zastępuje u głupca inteligencję, jak uważał
AmbroweBierce.
–Ludziezamknięciwsobietogbury,azgburaminiktniewytrzymanadłuższąmetę!–pouczał
mnie Tadeusz, a ja właśnie byłam introwertyczką, niepoprawną i do tego z grupy B. Ciążył mi ten
zarzutjakgarb,któregoniemożnazoperować.
Bałam się, że Matthias odejdzie, potwierdzając tym samym prawdziwość tej teorii.
Podtrzymywałam więc tę znajomość sztucznie, chociaż obojętność rosła z każdym miesiącem, jak
podtrzymujesiężyciepacjentazapomocądializyczysztucznychpłuc.
Co zrobić z tą niemiłością do Matthiasa? Po prawie trzech latach znajomości nadal byliśmy
w fazie embrionalnej. Chciałam nadać naszemu związkowi jakiś konkretny kształt, sens, ale jak
można ożywić coś, co nie istnieje? Gdyby istniało między nami głębokie uczucie, mogłabym je
odświeżyć, rozwinąć lub na nowo odnaleźć w przypadku zagubienia. Nasz związek to uczucie
zawieszone pomiędzy przyjaźnią a ucieczką od samotności. Szukałam impulsu, który przerwałby
monotonnośćnaszegowspólnegobytowania.Niemiałamżadnegopomysłu.Wspólnejedzenie,spanie,
zakupy, kino, wspólne trawienie, wszystko nudne, nieatrakcyjne. Nie miałam czym go kokietować!
Nieprzyszłomidogłowy,żetoonpowinienmniekokietować.Zjadłamcałączekoladęizrobiłomi
się niedobrze, endorfina podskoczyła. Chciałam wydusić z niego miłość, jak wydusza się sok
z cytryny – do ostatniej kropli i na siłę. Matthias jednak nie dysponował ani jedną kroplą miłości,
którą dałoby się wycisnąć, ale nie chciałam dać za wygraną. Nadal planowałam wspólne wycieczki,
romantycznepolany,piknikizwałówkąwkoszyczkuibiałąserwetkąnatrawie.Matthiasodnosiłsię
do moich poczynań z dystansem, czasami przyzwalał, czasami odmawiał udziału, ale zawsze
obwieszczałswądecyzjębeznamiętnieimiałamwrażenie,żenudzągomojeweekendoweprojekty.
Ostatnio pomruczał coś pod nosem, że przemyśli, zastanowi się. Obiecał zadzwonić, nie dając
konkretnej odpowiedzi. Przechadzałam się obok aparatu, sprawdzałam, czy działa połączenie,
kilkakrotnie poprawiałam słuchawkę, ściskałam ją, przystawiałam do ucha. Słyszałam tylko ciągły
sygnał, jakby komuś właśnie przestało bić serce. Moje tylko zamierało. Powinnam przyjąć bierną,
wyczekującą pozycję, nie narzucać się, nie przeszkadzać, nie wprowadzać napięcia, nie wywoływać
stresowych sytuacji. Znowu miałam czekać nieskończonym oczekiwaniem, na wpół uśpiona,
niemrawa, zastygła w fotelu. W sobotę usłyszałam upragnione dźwięki, jakby trochę za wysokie,
będące zapowiedzią końca oczekiwania, końca nadziei. Wyczułam w jego głosie zniecierpliwienie,
odpowiadał mrukliwym „Aha, uhm”, w tle chichotały głupie „dziewczynki”, głośno, w tej samej
tonacji.
– Nie możemy się jutro spotkać. Mam bardzo dużo pracy, nowy projekt. Pracuję nawet
wniedzielę!–wsłuchawcezaszeleściło.–Muszękończyć–powiedziałpółszeptem.
–Naturalnie–odpowiedziałambezprzekonaniaipołożyłamsłuchawkę.
Zdenerwowałamsię.Wiedziałam,żekłamie,bluzkapodpachąpociemniała,mokrykrągzwiększał
swoją płaszczyznę. Najgorsza byłaby dla mnie konfrontacja, zwiększająca niebezpieczeństwo, że go
stracę! Nie mogłam zostać sama, przerażała mnie niezależność, brak zwierzchnictwa, wolny wybór.
Na wolność trzeba zasłużyć, zresztą sama nie wiedziałam, czy chcę być wolna. Jeszcze nie byłam
gotowa, może kiedyś, w przyszłości, bliżej nieokreślonej. Dużo bezpieczniej poddać się czyjeś
władzy,nawettyranii,abywrazieniepowodzeniazrzucićnaniegowinę.Ktośinnybyłwinny,nieja.
Najlepiej się dopasować, podporządkować, nie odstawać i nie działać na własną rękę. Odwieczne
marzenieludziowolnościkryjewsobieogromneniebezpieczeństwo,samotność.Totylkonapozór
każdydążydowolności,alenajchętniejwtopiłbysięwtłum,przybrałbarwyochronne,żebysięnie
wyróżniać, żeby należeć do grupy dającej poczucie siły. Moja wolność byłaby samotnością,
przyniosłaby mi niepewność i prawo wolnego wyboru, którego i tak nie umiałam dokonać, aby
przyniosło mi korzyść. Trudno jest kierować, choćby tylko własnym życiem, niezależnie, z całą
konsekwencjąporażekikońcowejprzegranej.
Wniedzielępomyślałam,żepowinnampójśćdokościołaprzynajmniejkilkarazywroku,takdla
zasady. Bez analizowania sensu tego projektu zaczęłam się szybko ubierać. Założyłam grzeczne
ubranko, przylizałam włosy i spojrzałam w lustro. Wtedy nagle uświadomiłam sobie, że to nie
wewnętrzna potrzeba nakazuje mi iść do kościoła, tylko wzorzec, utarty, nieuświadomiony, ale
głębokozakorzenionywumyślemoimiwszystkichinnychbiegaczydokościoła.NawetwWiedniu,
kiedyniktmnieniekontrolowałiniepopędzał,nadaldziałałamwedługutartegoschematu.Przymus
społecznygoniłwszystkichmieszkańcówwioskidokapliczki,nawettych,którzyniemieliochotyna
mszę.Popodniesieniunatychmiastwymykalisiędoknajpy,abyprzykuflupiwaposzukaćstraconego
czasu.
Szybko zdjęłam świąteczne ubranie, założyłam stare dresy i sama wybrałam się na wycieczkę,
wktórejMatthiasniechciałwziąćudziału.PojechałamnaKahlenberg,chybapoto,żebyudowodnić
sobie, jaka jestem suwerenna i konsekwentna. Dzień zapowiadał się dość ponuro, z mżawką
i porywistym wiatrem. Rozważałam, czy nie zabrać ze sobą Basieńki z ogromną wałówką
i szczebiotaniem, ale nigdy nie miała czasu od kiedy straciła serce, a przede wszystkim rozum dla
pewnegoWarszawiaka.
–Kawaler–piałazzachwytuijużwidziałasięwbieliprzedołtarzem.–Jakipracowity–mówiła
rozpromieniona.–Całydzieńnabudowie.Jakietomusibyćmęczące!Odkładapieniądzenadom–
pęczniałazdumy,jakbytonajejdomoszczędzał.
–Cóśtrzebarobić–mówiłjejprzyjaciel.–Któśmusipracować!
Prostowałsiędumnie,nadrabiającparęcentymetrówwpionie,iparadowałpopokoju,ajegotłuste
pośladki podskakiwały w luźnych płóciennych spodniach. Nie mógłby wybrać lepszego materiału
ikrojuspodni,żebyuwydatnićkrągłe,prawiekobiecebiodra.RazwmiesiącuKtóśwyjeżdżałnaparę
dni do Warszawy. Wielka torba zawierała całomiesięczne brudy. Basieńka, pozbawiona zdrowego
rozsądku,narzucałasięzpomocą.
–Siostrawypierze–nieodmiennieodpowiadałKtóś.Rzeczywiście,siostraświetniewywiązywała
sięzzadania.Któśprzyjeżdżałpoweekendziezpełnątorbąpiękniewyprasowanychkoszulispodni,
a do tego odprężony i wypoczęty. Katastrofa wisiała w powietrzu. Zastanawiałam się, jak może
zafascynowaćfacet,którymówi„któś”?
Właściwie niczym nie różniłam się od Basieńki. Też nie umiałam zauważyć tego, co oczywiste.
Chciałam stworzyć coś z niczego jak demiurg, powołać do życia gorące uczucie tylko z okruchów
przyjaźni, ze strzępów życzliwych gestów. Zmusić życie, żeby dało się poukładać jak klocki lego.
Gnana jakimś zaślepieniem, prześladowana przez Ate, nieuchronnie pędziłam w złym kierunku, nie
dostrzegajączgubionychpodrodzelat,jałowych,pustych,niezapłodnionychżadnąlotniejsząmyślą.
„Może należałoby sprawdzić, czy rzeczywiście Matthias musi pracować...?” – natrętna myśl nie
dawała mi spokoju. Początkowo odpychałam ją jak niechcianą, niebezpieczną i złowrogą, która
mogłaby zburzyć ustalony porządek. Nietrudno było dotrzeć do prawdy, tylko co daje jej odkrycie?
Dla mnie oznaczało to zgon marzeń, konieczność szukania nowego przywódcy, może wcale nie
lepszego. Udowodnienie kłamstwa mogłoby przynajmniej na początku wywołać u mnie wściekłość
silniejszą od strachu przed samotnością i opuszczeniem. Tylko niestety, każde uczucie po pewnym
czasie słabnie, wściekłość też. Jednak coś nakazywało mi sprawdzić, bez rozważania, logiki,
uświadomieniasobieskutków.
Podwpływemchwilowegoimpulsuzawróciłaminaskrótyposzłamdoprzystankuautobusowego.
Słyszałam dobiegające z niedaleka odgłosy zabaw dzieci, hałaśliwe śmiechy, nienaturalne, jakby
sceniczne,dalekieodwesołości.Podeszłambliżejiniemogłamoderwaćwzrokuodtychmałychistot.
Ich kalectwo przykuło mnie do ogrodzenia, stałam jak zaczarowana, jakbym wrosła w ziemię.
Chciałam chociaż jeszcze tylko chwilę popatrzeć na przerażający obraz upośledzonych dzieci, który
fascynował siłą ekspresji, odpychał i przyciągał. Moje nieruchome, lecz czujne oczy kameleona
wchłaniałyniecodziennywidok,syciłysięnimnazapas.
Młoda nauczycielka czy raczej opiekunka trzymała na kolanach najwyżej siedmioletnią
dziewczynkę o ładnej buzi i powykrzywianych spastycznych nóżkach. Dziecko bełkotało coś
niezrozumiale i machało rączkami bez wyraźnego celu, jak czynią to niemowlęta. Inne dzieci
apatycznie siedziały w wózkach inwalidzkich bądź pełzały po ziemi, wydając czasami dźwięki
przypominające dziki, urywany śmiech. Chłopiec ze zniekształconą twarzą jak po Agent Orange
przypatrywał mi się ciekawie, przesunięte w pionie oko patrzyło czujnie, prawie groźnie, drugie
zaciągnięte było bielmem. Jedno z dzieci podbiegło do mnie i uderzyło rączką o siatkę ogrodzenia.
Jego twarz o mongoloidalnych rysach uśmiechała się dziwnym grymasem, a może wcale nie był to
uśmiech, z kącików ust sączyła się ciemnobrunatna breja. Przerażona odskoczyłam od ogrodzenia
inieoglądającsięzasiebie,gnałamwstronęprzystanku,jakbymbiegłaożycie.Niewiem,dlaczego
tak przeraził mnie grymas na twarzy tego dziecka, a może przeraziłam się paskudnej myśli
oeugenice,którawłaśnieprzyszłamidogłowy.
Pospiesznie wróciłam do domu. „A może jednak jeszcze raz z nim porozmawiać?” – znowu
najchętniej dałabym mu nową szansę, tak jak dawałam szansę Tadeuszowi, choć wcale o nią nie
prosił. To przecież nic innego jak babcine pokorne cielę, które dwie krowy ssie. Tęskniłam do
wewnętrznego spokoju, chciałam poczuć lekkość, kiedy wszystkie smutki zmieniały swój ciężar
gatunkowy na mniejszy, słabły, ulatywały. To pragnienie spokoju, jakim emanował biały ogród,
zabierało mi gotowość do konfrontacji. Tam, w ogrodzie, nauczyłam się łagodności, ustępstw,
delikatnościszamoczącegosięmotyla,marzeń,którezamykałamwkokoniezesnów.Pozaogrodem
niewiele było chwil bez walki ze sobą, z innymi, chwil wyciszonych i miłych, ale istniały.
Przychodziły nagle, zaskakiwały mnie optymizmem, niewyszukaną swobodą, ofiarowały lekkie,
pogodne dni. Chwytałam je mocno, aby zatrzymać na dłużej. Wymykały się tak samo
niespodziewanie,jakprzychodziły.
ZadzwoniłamdoMatthiasa,abyofiarowaćmuostatniąszansę–alboprzedostatnią.Wsłuchawce
odezwałsięznudzonygłos.Zgórywiedziałam,żeniezgodzisięnawetnakrótkiespotkanie.
–Pracujęnadprojektem,wieszprzecież–odparłtwardo.
–Notowieczorem,nachwilkę–prosiłam.
–Niemogę–wykręcałsię.
Pewniesięspociłikilkarazywywróciłgałkamioczu.
– Chcę z tobą porozmawiać, mam problemy ze sobą i chcę z kimś porozmawiać – próbowałam
nadaćmojemugłosowicierpiętniczebrzmienie.
–Tyzawszemaszproblemy–powiedziałznie-cierpliwiony.
– Czy ty wiesz, jak trudno jest w obcym kraju bez pracy, bez prawa pobytu? Nigdy tego nie
przeżyłeś!–ciągnęłampłaczliwie.–Niccięnieobchodzi,żecierpię.
Zawiesiłamgłosiczekałamnareakcję.
– Cierpisz, bo chcesz – przerwał beznamiętnie. – Pragniesz być ofiarą, bo to bardzo wygodna
postawa.Niktniemożeniczegowymagaćanioczekiwaćodcierpiętnicy,ponieważtywłaśniejesteś
wdołku,cierpisz,maszdepresję.Zdrugiejstronytymciągłymbiadoleniemwzbudzaszwspółczucie
iuwalniaszuludziinstynktyopiekuńcze.
Słuchałam z zapartym tchem, porażona trafnością jego słów. Miał rację. Postępowałam według
określonego wzorca: cierpienie – ofiara – współczucie. Robiłam to oczywiście podświadomie.
Narzuciłam sobie rolę, która pozwalała mi pozostać bierną. „Patrzcie, jaki ten świat okrutny!” –
brzmiałomojeprzesłanie.Zachowywałamsiędokładnietakjakmojamatka.Cierpiała,zasługiwałana
współczucie,niktniewymagałdoniej,żebysięmnązajęła.
Matthias ględził dalej. Nie słuchałam, myślałam, jak z tego wybrnąć. Najstosowniej byłoby się
obrazić.Odłożyłamsłuchawkę.
Pospiesznie ubrałam się i podjechałam pod dom Matthiasa. Nie myślałam o skutkach
i konsekwencjach, po prosu chciałam wiedzieć, upewnić się, zobaczyć kłamstwo na własne oczy,
objąćjewszystkimizmysłami.ZajęłamstrategicznąpozycjęzaśmietnikiemnależącymdoBilli,skąd
mogłam obserwować jego mieszkanie i samochód zaparkowany w bocznej uliczce. Nie wiem, co
chciałam zobaczyć, wiedziałam, że nie ma żadnej pracy. Na metalowym pojemniku piętrzyły się
kartonyistaregazety,wdrugimśmierdziałyodpadki,ciągłymsmrodem,bezgotowościnaustępstwa.
Musiałam wytrzymać wykrzywiający mi twarz smród, bo kubły stanowiły całkiem niezły osłonięty
punkt obserwacyjny. Stałam bez planu, nie wiedziałam, czy będę tak stała przez najbliższe pół
godziny, czy może kilka godzin. Czekałam, bo byłam w tym zaprawiona, ale w miarę czekania
przestajesięjużczekać,jakzauważyłCamus.Myśliodlatują,obierająsobieinnycel,bardziejrealny,
znajdują nową przystań. Po pewnym czasie zapominasz, na co czekasz, ale czekasz dalej, jakby to
było twoją powinnością. Dajesz czasowi kolejne minuty, krótkie terminy, po których coś musi
wreszcienastąpić.
Zacząłpadaćdeszcz,najpierwdrobny,nieszkodliwy,zwolnazamieniałsięwulewę.Zdjęłamze
śmietnika jeden z kartonów i trzymałam go obiema rękoma nad głową. Groteskowość tej sytuacji
rosła z każdą chwilą, z każdą kroplą deszczu. Karton zmiękł, wyginał się żałośnie i wreszcie oklapł
jakrondokapeluszaciotkiMaryśkizŁawszowej,zasłaniającwidok.
Czekałam zacięta w uporze, a może wytrwała w wierze, że kto czeka, ten się doczeka. W końcu
Matthias wyszedł. W jednej ręce niósł torbę foliową, przez której cienką plastikową powłokę
przebijała butelka wina, pudełka z ciastkami, a może czekoladkami. W drugiej ręce z trudem
utrzymywał duży czarny parasol, bo przeszkadzał mu bukiet róż przewiązanych czerwoną wstążką.
Wsiadłdosamochodupewnie,lekko,znapuszonymjeżykiemjakukoguta.Właściwieniemusiałam
badaćdalszychjegoposunięć,bowszystkobyłojasne.Niemogłampodjąćżadnejdecyzji.„Gdybym
miała zacięcie dramatyczne, urządziłabym scenę” – myślałam – „ale jestem na to zbyt tchórzliwa”.
Unikałamkonfrontacji.
Stałamdłuższąchwilę,wpatrującsięwbiałegofordajakwwidmo,zanimniezniknąłzapierwszą
przecznicą. Wypalone myśli jeszcze się nie narodziły. Szłam pieszo do domu z kompletnie pustą
głową i szumem w uszach, jakbym właśnie przechodziła obok wodospadu. Decyzję, co dalej,
odsunęłam na jutro. Było mi niewygodnie, czułam prawie fizyczny dyskomfort, zbliżał się czas
decyzji. Rano odwołałam wszystkie prace i sięgnęłam po torbę podróżną. Do Polski. „Będzie mnie
szukał”–pomyślałammściwie.Kiedyśjużwypowiedziałamdokładnietakiesamesłowa.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział12
Noc.Pociągzzadyszkąwtoczyłsięnastację.Hamowałztrudem,sapiącprzytymipiszcząc.Po
chwili tłum podróżnych wypadł na peron. Przenikliwy wiatr tarmosił rozczochrane włosy i szarpał
połamipłaszcza,którympróbowałamsięotulić.„Wiosna,atakzimno”.Tylelatspędziłamwciepłym
i słonecznym Wiedniu, że zapomniałam o surowym klimacie Karkonoszy. Wynajęłam pokój
wobskurnymhotelunajbliżejdworca.Spałamciężkojakskazaniec,któremupolatachtułaczkiudało
sięznaleźćcichąprzystań.
Rano popędziłam na dworzec autobusowy. Trochę z niedowierzaniem spoglądałam na tablicę
autobusu z napisem „Jagniątków” i przyglądałam się wsiadającym ludziom, obarczonym tobołkami,
siatkamiiplecakami.Ichtwarzeniewyrażałyżadnychuczuć,conajwyżejzmęczenielubobojętność.
Jagniątkówtodlamniemiejscemetafizyczne,tajemnicze,dlainnychpodróżnychzwyczajnawioska,
z dala od głównych, przelotowych dróg. „Dlaczego nie widzą w niej tego uroku co ja? Jak różnie
możnareagowaćnatęsamąrzecz,natosamomiejsce!Czymojawieśwydamisięterazinna?Może
chociażtamjeszczeistniejetęcza?Abiałyogród,czyktośnadalsadzitylkobiałekwiaty?Czywciąż
góruje biel, która warunkuje jego byt?”. Przebiegłam truchtem leśną ścieżkę prowadzącą do
leśniczówki–szybkojakzłodziej.Czegośsiębałam.Utratyzłudzeń?
Łąkazadomemfalowałazłocistymświatłem.Weszłamwsamśrodekzielonegoprostokąta,trochę
zwężonegoodstronylasu.Położyłamsięnatrawie.NachwilęzapomniałamoTadeuszu,Matthiasie,
przez moment byłam tylko dziewczyną z leśniczówki, która odpoczywa na trawie. Z perspektywy
mrówki wyglądała ona jak nieprzebrana dżungla ze splątanymi łodyżkami traw i polnymi kwiatami.
Iletugatunkówroślin?Gdyprzyjrzećimsięzbliska,każdyznichposiadadoskonałąformę,idealną
symetrię, jakby opracował je genialny projektant. Wszystko piękne, wyważone, jak w dziele sztuki.
Zawsze szukałam wytłumaczenia dla harmonii świata, dla piękna, ale również dla brzydoty
ibrutalności,takniepasującejdoboskiegoplanu.
Odstronylasudochodziłyodgłosyłamanychgałązek,jakbyktośzbliżałsięwstronęłąki.Leżałam
nieruchomo, schowana w gęstwinie trawy. Nasłuchiwałam, wstrzymując powietrze. Po chwili z lasu
wyszła przygarbiona ciemno ubrana postać – staruszka z przywiązanym do pleców wiklinowym
koszem,pełnymsuchychgałązekiszyszekdopaleniawpiecu.Zrzuciłagozpleców,pochylającsię
doprzodu,apotemnabok,niemaltracącprzytymrównowagę.Podniosłamgłowę.Staruszkausiadła
wodległościokołodziesięciumetrówodemnie.Wiklinowykoszikijpołożyłaoboksiebie,apotem
wystawiłatwarzdosłońca,ignorującmojąobecność.Leżałambezruchu,czekającnarozwiązanietej
sytuacji,dziwnieniepokojącej,choćwłaściwienicniepowinnomnieniepokoić.Łąkaniosławsobie
ciszę, obdarowała mnie wewnętrznym spokojem, który rozlewał się po trawie, była bezkresem
itęsknotą,przedsionkiemnieba.Chciałamzostaćjeszczetrochęzatopionawjejgąszczuimarzeniach.
Niestety, kobieta nagle wstała, podniosła kosz i kij, po czym ruszyła szybkim krokiem w moim
kierunku. Teraz byłam pewna, że mnie widzi. „Zapyta o drogę albo zacznie banalną rozmowę,
wjakichcelująstaruszki”.Niemiałamochotydyskutowaćoreumatyzmiealboopogodzie.Byłojuż
zapóźno,żebyodejść.Przystanęłaipopatrzyłanamnieinteligentnymioczamimędrca.
–Dzieńdobry–pozdrowiłamnie.Jejtwarzwydałamisiędziwnieznajoma.–Pięknietu–ruchem
głowywskazałanalasy.Pokiwałagłową.
Nadal stała nade mną. Czekała. Nie wiedziałam na co. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć,
staruszka odwróciła się. Robiła wrażenie zawiedzionej. Pomachała mi jednak ręką na pożegnanie
i odeszła szybkim, zdecydowanym krokiem. Wstałam zaintrygowana. Obserwowałam ją, jak oddala
sięwstronędrogibiegnącejdogranicy,potemprzeskoczyłamniewielkistrumyczekoddzielającyłąkę
odzabudowańgospodarczychleśniczówki.Pomimoupływulatjakaśarchaicznasiłaprzyciągałamnie
do tego miejsca. Z lękiem spojrzałam na okna leśniczówki, w których wisiały kretonowe zasłony
wkwiaty,aledomwydawałsiępusty.„Gdybymchoćprzezchwilęmogłapopatrzećnabiałyogród”–
kusiłomnielicho.Obeszłamdomdookoła.Drzewawsadzie,nieprzycinaneodlat,rozrosłysiędziko,
pnidawnojużniepobielano.Ptakibuszowaływgałęziach,szukającowoców,iterazspłoszoneprzeze
mnie odleciały chmarą na dalsze drzewa. Pchnęłam drewnianą furtkę i weszłam do ogrodu, który
kiedyśnazywaliśmybiałym.
Niewiele z niego pozostało. Ktoś przekształcił jego wygląd, niwecząc duszę tego wspaniałego
miejsca. Poczułam złość na widok czerwonych tulipanów i żółtych narcyzów, które puszyły się
w samym środku ogrodu. Musiałam przedzierać się przez gąszcz dzikich malin, aby dotrzeć do
drewnianej ławeczki. Ktoś barbarzyńską ręką wyciął wszystkie jaśminy, wypędzając z ogrodu
jednorożcaiodsłaniająctymsamymbrzydotęrozpadającegosiępłotu.
Usiadłam na wysłużonej ławeczce i spojrzałam na leśniczówkę. Firanka w pokoju na piętrze
zafalowałanieznacznie,alewystarczającowyraźnie,abyzauważyćschowanązaniąpostać.Ktośmnie
obserwował.„Chybapowinnamzapytaćtegokogoś,czymogęzostaćwogrodzie”.Siedziałamjednak
dalej i udawałam, że nikogo nie widzę. Wyciągnęłam wygodnie nogi i pozwoliłam im odpocząć po
długim spacerze. Słońce stało wysoko, rzucając kolorowe smugi na omszałe dachówki domu.
Patrzyłamprostowrozżarzonąkulę,mrużącoczytakmocno,ażpodpowiekamipowstałyobrazyze
światła.Usłyszałamskrzypnięciefurtki.
–Ajednakktośidzie–mruknęłamniechętnie.
Naglezgąszczuwyłoniłasięwysoka,szczupłapostaćmężczyzny,pewniewłaścicielaleśniczówki.
Szybkowstałamzławkijakprzyłapananaczymśwstydliwym.Mężczyznazauważyłmojezmieszanie
i chaotyczne ruchy rąk, jakbym chciała coś wyjaśniać. Uśmiechnął się, więc uspokojona znowu
usiadłamnaławce.
–Przepraszam,żewtargnęłamdoogrodubezpytania,powinnam...–zaczęłam,bowypadałocoś
powiedzieć.
– A któż oparłby się urokowi tego miejsca? – powiedział swobodnie. – Ten ogród ma cudowną
moc–dodałpółżartem.Usiadłobokmnie.–Jestemleśniczym,apani?Kuracjuszka?–ogarnąłmnie
wzrokiem.
–Nie,jestemtuprzejazdem–skłamałam.
– Nikt nie jest tu przejazdem, to stacja końcowa – powiedział dziwnie poważnie, nie oczekując
jednakodemnieżadnychwyjaśnień.
Wypadłam głupio. Jagniątków to miejsce na końcu świata. Stąd nie prowadzą dalej żadne drogi,
a leśniczówka jest ostatnim domem po polskiej stronie. Milczałam. Lekki wiatr uginał tulipany
iroznosiłsłodkimiodowyzapach.
–Pięknawiosna–zaczęłampodługiejchwili,żebycośpowiedzieć.
– Lato będzie suche – leśniczy skwapliwie podchwycił temat. – Niebezpieczeństwo pożarów.
Będziemy musieli tak jak w zeszłym roku rozesłać po całym nadleśnictwie strażników leśnych, ale
i tak nie można upilnować. Mamy siedemnaście domów wczasowych – dodał wyjaśniająco. –
Wszędziepełnoobcych.
NachwilęzapomniałamoWiedniu,mężu,kłopotachirozkoszowałamsięchwiląwogrodzie–jak
kiedyś.
–Panimnieniesłucha!–powiedziałbezwyrzutu.–Wiem,nudzę.
–Nie,nie–zaprzeczyłamspłoszona.–Rozmarzyłamsiętylko,taktuprzyjemnie–posłałammu
głupawyuśmieszek.–DlaczegowybrałpanJagniątkównamiejscepracy?
–Trudnonazwaćtowyborem.Poprostuzwolniłosięmiejsce.Raczejmiejsceucieczki–zaśmiał
sięszeroko.
Słońceprażyłojakwśrodkulatapomimopopołudniowejgodziny.Rozmawialiśmydłuższąchwilę
o niczym, jak rozmawiają nieznajomi. Wata słowna, wydumane tematy, pustosłowie. Leśniczy
siedziałskupiony,jakbycośrozważał.
– Właściwie na początku nie chciałem tu przyje- chać... – podjął znowu temat przyjazdu do
Jagniątkowa. Opowiadał, zwierzał się, choć nie powinien, byłam obcą osobą. Usypiał mnie swoją
monotonną mową, senną jak mruczenie kota. Docierały do mnie tylko jej strzępy, urywki, jakaś
banalnaopowieśćomiłości,kobieta,właściwiedwie,jakuKazana.Nadnarcyzamitańczyłymotyle.
Robiłyósemki,kołowałynadkwiatami,cudemunikajączderzenia.
–Naktórązkobietsiępanzdecydował?
–Nażadną–odpowiedziałlapidarnie.
„Idiota”-pomyślałam.Czekałamnawyjaśnienia...
Ptakprzeleciałnadnaszymigłowamiiusiadłnagałęziakacji,zawadiackopotrząsającgłówką.
–Dlaczegoniezdecydowałsiępannażonę?–powróciłamdojegohistorii.
Wzruszył ramionami i nabrał głęboko powietrza jak śpiewak operowy. Jego profil przypominał
półksiężyc.Miałwysuniętypodbródekiwypukłeczoło.
–To,cobyłomiędzynami,jakbytopowiedzieć,wypaliłosięnapopiół.
–Acozdiamentem?Nieuczyłsiępanwszkole?–mimowoliwybuchłamśmiechem,widzącjego
zdziwionąminę.–Atadrugakobieta?
–Związekokazałsiępowierzchowny,niezdążyłsięrozwinąć,nabraćmocy,głębi.Możewinnych
okolicznościach,kiedyindziej...
–Złytiming.Znamtenproblem.
Czułam,żeterazkolejnamojezwierzenia.Powinnamopowiedziećcośosobie.Takwypadało,tak
uczyłamniebabcia.
–Namniejużczas–podniosłamsięzławeczki.
–Zapraszampaniądodomu.Mamschłodzonąmineralną–kusił.
–Nie,dziękuję,muszęjużiść,jestemumówiona.
Bałamsięponownieprzekroczyćprógtegodomu,mogłybyzmartwychwstaćwspomnienia.
–Tu?Wtejgłuszy?–zapytałzprzekąsem.
–Nie,wJeleniejGórze.Możezłapięjakiśautobus.
Szliśmy powoli w stronę leśniczówki. Nie próbował mnie zatrzymywać. Kiedy stanęliśmy przed
drzwiami,podałammurękę.
–Myślę,żesięjeszczezobaczymy–powiedziałamnaodczepnego.
–Mamnadzieję.Możedowiemsię,dlaczegoprzyjechałapanidoJagniątkowa.Gdybychciałapani
zatrzymaćsiętunadłużej,pokójnagórzejestwolny–uśmiechnąłsięszelmowsko.
Przez krótką chwilę pragnęłam z kimś porozmawiać, zwierzyć się, tak zwyczajnie opowiedzieć
ożyciu.Pragnienieto,nieuchwytnieszybkie,natychmiastprzerodziłosięwchęćucieczki,jakzawsze.
Wyciągnęłam rękę na pożegnanie. Poczułam twardy, mocny uścisk. Stał bez słowa i patrzył, jak
odchodzę.Nieoglądałamsięzasiebie,alebyłampewna,żeleśniczynadalstoiprzeddomemipatrzy
wmoimkierunku.Stałwtymsamymmiejscu,gdziezwyklestawałmójdziadek,kiedyżegnałmnie,
wyprawiającdoszkoły.Trwałnaswoimposterunku,zanimcałkiemniezniknęłammuzoczu.„Tylko
głupiecuciekazraju–albociekawy.Dlaczegostądodeszłam?”.
Wieczorem zadzwoniłam do matki – bez przekonania, raczej z obowiązku. W końcu jestem
w Polsce. Po odejściu ojca zupełnie zdziczała i jeszcze jako dziecko nie miałam z nią większych
kontaktów.Dwarazywrokutelefonzżyczeniami,jakaśkartkanaBożeNarodzenie,zdawkowesłowa,
zawszetesame,bezznaczenia.
–Dobrze,żedzwonisz–byłapodenerwowana.–Odwczorajpróbujęsiędociebiedodzwonić...
–JestemwPolsce–przerwałam.
Cisza.
–Cosięstało?
– Wczoraj powiadomiono mnie, że zmarł twój ojciec – ściszyła głos, jakby wypowiadała jakąś
tajemnicę.–Mieszkałcałyczaszagranicą.WNiemczech.
Milczałam. Co miałam powiedzieć? Że mi przykro? Było mi przykro, kiedy odszedł i zostawił
mnieudziadków.Dlaczegoudziadków?Dopieroterazprzyszłomidogłowytopytanie.Dlaczegonie
zostawił mnie u mamy? Dlaczego ona mnie nie odebrała? Powiedziano mi, że po odejściu ojca
załamałasię.Niemogłasięmnązaopiekować.
– Teraz możemy o tym porozmawiać – powiedziała dziwnie miękko. – Przypominasz sobie ten
dzień?Czycośztegopamiętasz?–zapytałaostrożnie.Dopieroteraz,polatach,odważyłasięzapytać.
–Dlaczegonigdynierozmawiałaśzemnąnatentemat?
– Na początku nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, dlaczego odszedł. Myślałam, że do innej
kobiety... – milczałyśmy. – Potem chciałam, żebyś zapomniała, bałam się przypominać – mówiła
niezmierniewolno,jakwtransie.
– Uciekł przed nami, przed odpowiedzialnością, przed rzeczywistością! – wybuchłam. – Skazał
mnienamilczenietylelat.
Cośwrodzajudużejkluchyrosłomiwgardle.Niemogłamdalejmówić.
–Pomyśl,cobybyło,gdybyposzedłnamilicję.Mieszkaliśmywmałymmiasteczku.Zrujnowałby
nam życie. Chyba bardziej troszczył się o nas. Myślał, że kiedyś zaczniesz mówić, że widząc go,
zawszebędzieszotympamiętać.
–Tobyłwypadek–powiedziałamwkońcu.–Padałdeszcz.Dziewczynkajechałanarowerzeze
spuszczonągłową,niepatrzyłaprzedsiebie.Naglewyjechałanaulicę.Niebyłomożliwości,abyza-
hamować.
–Wiem.Rozmawiałamznimkilkalattemu.
–Możewcalenieumarła,możeprzeżyła?
Ciszawsłuchawce.
–Skądmamwiedzieć?Więcejotymnierozmawialiśmy.Niewiadomonawet,jaksięnazywała.
–Dlaczegoniewrócił?Przecieżpotylulatachsprawadawnoucichła,odłożonoadacta!
–Uciekłprzedsamymsobą,anieprzedpolicją.Myślę,żenigdyniewybaczyłsobietego,cosię
stało. Nie mógł normalnie dalej żyć z myślą, że zabił to dziecko. Może byś do mnie przyjechała? –
spytałanagle.
„Poco?”–pomyślałam.–„Byładlamnieobcąkobietą.Jużnigdyniezdołamystworzyćwięzów,
jakieistniejąmiędzymatkąacórką.Czasminął.Trzywspólnelataokazałysięzbytkrótkimokresem,
abyzbudowaćwięźdokońcażycia”.
–NiestetymuszęjutrowracaćdoWiednia.
–Pocoprzyjechałaś?
Pytaniewytrąciłomniezrównowagi.Niewiedziałam.
–Naprzebitkę.Nadalniemamobywatelstwaiprawastałegopobytu.
–Potylulatach?–zdziwiłasię.Nieznałaprzepisów.TylkoTadeuszmógłsięotopostarać,alenie
chciał.
– Bez stałej pracy nie otrzymam prawa pobytu, bez prawa pobytu nie otrzymam pracy. Wiesz,
paragrafdwudziestydrugi.
–Jakiparagraf?
– Nieważne. Jutro muszę wracać – cisza w słuchawce. – Może innym razem – starałam się, aby
głosbrzmiałłagodnie,obiecująco.
–Dobrze–zgodziłasię.–Wkońcuniewidziałyśmysiętylelat,więcrokczydwawięcejniemają
zna-czenia.
Wciążmiałamdoniejżal,tłumionyprzezlata,niedoojca,któryodszedł,doniej.Niewiedziałam
dlaczego. Nie mogła przezwyciężyć tragedii rozstania z mężem i skupiła się na sobie. Egoistycznie
broniładostępudoswegosmutku.Wolałacierpieć,niżsięmnązająć.Naglezdałamsobiesprawę,że
jestem do niej podobna. Przecież najchętniej cierpię, bo wtedy mogę pozostać bierna. Nie muszę
działać, przejmować ryzyka, być odpowiedzialną za to, co robię. Najlepiej się poddać, dać się
ujarzmićdepresji,botonajlepszewyjście,najwygodniejsze,jakciepłyfotel,babcinełóżkozpuchową
pierzyną.Możnawygodnieleżećicierpieć.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział13
WróciłamdoWiednianocnympociągiem.Przedziałbyłpełny.Przyokniesiedziałakobietaokoło
czterdziestki,dobrzeubrana,sztywnoiniewygodnie,zperfekcyjnąfryzurą.Znałamtentypkobiet.To
polska intelektualistka na Zachodzie, bo jak inaczej nazwać osobę, która ukończyła studia na
prestiżowym uniwersytecie? Z tymi studiami to różnie bywa, czasem tylko kilka semestrów, ale
zawszecoś!Niktniemusiwiedzieć.
Kobietawyglądałanaznużoną,niechciałarozmawiaćzinnymipasażerami.Wiedziała,żenikogo
zobecnychniemożnabyłozniąporównać,nawetnajogólniejrzeczujmując.Niechciałazatemzniżać
się do omawiania mało istotnych spraw, nic niewnoszących do jej rozwoju duchowego czy
naukowego. Bo co może wnieść do jej życia rozmowa o wyprzedaży w jednym z wiedeńskich
supermarketów,zawszeobleganychprzeztłumycudzoziemców?
Po godzinie wspólnej podróży rozwinęła się dynamika grupy. Ożywieni panowie skłonni byli
otworzyć butelkę. Intelektualistka spiorunowała wzrokiem amatorów wódki, którzy spłoszeni zaraz
wycofaliofertę.Zpoczuciemwstyduwcisnęlisięwtwardefotele.
Pani o poczciwej twarzy spróbowała podtrzymać rozmowę, którą przerwała niefortunna
alkoholowapropozycja:
–Jutroranomuszębyćosiódmejwpracy.
Czekała,czyktośpodejmierozmowę.
– A ile pani dostaje na godzinę? – podchwyciła tleniona blondynka o pociągłej twarzy, której
przeczyłaprzyciężkasylwetka.
–Siedemdziesiątnagodzinę–powiedziałaPoczciwa.
–Tozamało,trzebażądaćprzynajmniejdziewięćdziesięciu!–zaperzasięTleniona.–Niemożna
takdawaćsięwykorzystywaćAustriakom.
Wjejgłosiezabrzmiałocośwrodzajudumyna-rodowej.
Intelektualistka przysłuchiwała się rozmowie z wyrazem pogardy, z ukosa obserwując garderobę
panów.Taniesweterkiispodniezprzeceny.„Typowe”–pewnieoburzyłasięwmyślach.–„Jeszcze
tylkotorebkazBillidorękiigotowe.Trudnosiępomylić,zjakąnacjąmamydoczynienia”.Miałana
sobietylkomarkoweciuchy.Tam,wswoimmiasteczku,podtrzymywałamitosukcesienaZachodzie,
nawet za bardzo wysoką cenę. Czasem nie miała za co kupić porządnego jedzenia, ale cóż, zjadła
turystycznąidobrze.Niktotymniewie,tojejsprawa.
Patrzyła na towarzyszy podróży i za wszelką cenę chciała być inna. Odruchowo odsunęła się
bardziej w stronę okna, demonstrując swą odrębność, przynajmniej w sensie przestrzennym. Do
pełnegoustawieniasiępolskiejintelektualistkiniemożezabraknąćmężaAustriaka,prawdziwego,nie
takiegoprzyszywanegozobywatelstwem.Wdodatkupowinienbyćwykształcony.Onazasługiwałana
tobardziejniżktośinny.
W oddali migały światełka. To Wiedeń. „Niedługo każdy z nas pójdzie do swych wynajętych
pokoików,małychitanich,dzielonychzinnymi,żebybyłojeszczetaniej”–pomyślałam.Wiedeńto
czarodziejskie miasto, w którym znikają wszelkie różnice między podróżnymi z pociągu. Dla
Austriaków jesteśmy tylko obcokrajowcami, mniej lub bardziej cenionymi współpracownikami,
sąsiadami,znajomymizknajpy,alenadalobcymi.
Intelektualistka spoglądała nerwowo na zegarek. Prawdopodobnie musi jutro wstać bardzo
wcześnie. Pracuje na biało, płaci podatki, ale czy to ją nobilituje? Tego nie jest pewna, stąd
kompleksy. Za miesiąc znowu pojedzie do Polski, żeby grać tam swoją rolę intelektualistki.
Wiedziałam, że cierpi. Szczęśliwszy był pan w tanim sweterku z foliówką, bo tylko ten może być
szczęśliwy,ktoniejestświadomylepszychiwiększychmożliwości,jakmówiłHuxley.Alemiałco
innegonamyśli.
Po powrocie do domu w napięciu czekałam na telefon. Matthias nie zadzwonił, prawdopodobnie
nawetniezauważyłmojejnieobecności,więcniebyłomowyoszukaniu.Nigdymuniepowiedziałam,
żestałamzaśmietnikiemiżeprzyłapałamgonakłamstwie,wszystkowięcwróciłodonormy.
Byłam coraz bardziej opuszczona, sama. Czułam zagrożenie, nawet przedmioty wokół mnie
przyjmowały groźny wygląd. Od mego powrotu czerwień kanapy w pokoju wydała mi się inna,
intensywna, rybka na fontannie patrzyła na mnie krzywo. Tramwaj, drzewo, kamienica stanowiły
zagrożenie,niewiedziałamjakie,itobyłonajgorsze.Niemogłamsięprzygotować,obronić.Stałam
samawobecświata.Nieuchwytnaatmosferazagrożenia,ostreświatłobrzmiącefałszywąnutąiznowu
mdły zapach strachu, który smakował jak przypalony budyń, dziwna synestezja wszystkich wrażeń,
zapowiadająca strach. Łomotanie do drzwi. Chciałabym uciec, tylko nie wiem dokąd. Łomotanie
nasilałosię,bębniłowmojejgłowie,rozchodziłosiępocałympokoju.Otworzyłam.Pulchnecielsko
Tadeuszabezpardonowowtoczyłosiędopokoju.
– Po raz ostatni proponuję ci polubowne przeprowadzenie rozwodu. Kosztuje mniej pieniędzy
inerwów.Zapłacęzarozwódinareszciebędziemymielitozgłowy.
Milczałam.Przecieżniemogłamwnieskończonośćprzeciągaćsprawy.Wkońcudostanierozwód
zurzędu.Tadeuszwyjęczałkwestięowujaszku,któryzostałnastałewWiedniunajegoutrzymaniu.
–Niezabezpieczyłswoichzłodziejskichdochodów?Zpewnościąsprzeniewierzyłniezłąsumkę...
–Urządskarbowysięprzyczepił.Straciłbardzodużo,adotegozmarłamużona.
– Boże, dlaczego nie powołałeś przed swoje oblicze sługi komunistycznego, tylko niewinną
kobietę?–zakpiłam,choćniebyłtonajlepszytematdożartów.
– Dobra! – przerwał energicznie. – Wracając do tematu. Musimy wypełnić papiery rozwodowe
izłożyćwsądzie.
–Przedewszystkimmusiszmizaproponowaćjakąśsumę!–niedałamsięodwieśćodtematu.
–Pomyślę.Złożymywniosekwsądzie,apotempoczekamynatermin,możepotrwaćdługo.
Wyjąłzaktówkipięknynoteszkalendarzem.Jegowymuskanarękabezszelestnieprzesuwałasię
popapierze.
„Długo. Może dwa miesiące” – nadzieja uderzyła mi do głowy. – „Długo! Wszystko może się
zmienić. Tylko co? Jakiej zmiany pragnęłam? Czy chciałam powrotu Tadeusza? Zdecydowanie nie.
Więcczego?”.Pragnęłamżyciabezpodejmowaniadecyzji,bezwielkichzmianiprzewrotów.
–Codopodziałumajątku,zpewnościąsiędogadamy–kiwałkudłatymłbeminiedbalemachnął
ręką.–Mamnadzieję,żezestrachusięniewycofasz!
–Zestrachu?Rozwódjesttakżewmoiminteresie–szarżowałam,dławiącsiękuląhisteryczną.
–Ach–zdziwiłsię.–Atodlaczego?
„No właśnie; dlaczego?” – myślałam w popłochu. Nic nie przychodziło mi do głowy.
Przeciągałam, żeby osiągnąć efekt napięcia. Musiałam szybko wymyślić coś, co brzmiałoby
prawdopodobnie.
–No,dlaczego?Toproste:abywyjśćzamąż!
WyczułamuTadeuszalekkiepodenerwowanie,amożetylkonachwilęstraciłpewnośćsiebie.
–Myślisz,żeodrazusobiekogośznajdziesz?Małoprawdopodobne!
„Czyżby targały nim jakieś emocje? Może nie potrafi sobie wyobrazić żadnego faceta na swoim
miejscu?”.
–Jakzwykleszarmancki.Wcaleniemuszęszukać!Jużkogośmam–fantazjowałamdalej.
Niemogłamsięjużwycofać.Cieszyłamsięzchwilowejwygranejjakczłowiekkrótkowzroczny,
któryniepotrafiprzewidywaćaniplanować.Nieskomentował,wstałischowałnotes.Przydrzwiach
rzucił:
–Posprzątajsobiewpokoju.
–Atypomyślopodzialemajątku,boinaczejniczegoniepodpiszę.
Zatrzasnęłam za nim drzwi. Nie znosiłam tego uczucia opuszczenia, bezradności, jakie zawsze
następowały po wyjściu Tadeusza. Pokój wydawał się bardziej pusty niż zazwyczaj, większy, jakby
zassałjeszczejakąśnieznanąprzestrzeń.Czułamsięwnimniepozorna,bezsilna,niezdolnadowalki.
Przemierzałam wszystkie pomieszczenia równym krokiem jak uwięziona w kilku metrach
kwadratowych przestrzeni. Przecież mogłam wyjść. Dokąd? Znowu odczułam pustkę wokół siebie,
z której nie zdawałam sobie sprawy. Pustka rosła, przerażała mnie, musiałam ją zapełnić. Znowu
poczułamzapachzagrożenia.„Cobędzie,jakMatthiaswcaleniezechceślubu?Muszępoznaćkogoś,
nowa znajomość doda mi odwagi, nowa perspektywa. Poznać kogoś innego, nowe szczęście, na
wszelkiwypadek.Tylkoskądgowziąć?Muszęmiećjakieśzabezpieczenie,alternatywę,odskocznię.
Kogoś, kto uratuje mnie przed pogardą Tadeusza, zmiecie z jego gęby ironiczny uśmieszek. Gazeta
zogłoszeniami?”.
Całe rubryki wypełnione samotnymi, spragnionymi miłości lub czegoś innego. Tylko trzeba się
odważyćizadzwonić.Długokrążyłamkołotelefonujakhienawokółpadliny.Jakbymobwąchiwała,
badała sytuację, zanim zaatakuję. Wybrałam ogłoszenie, które wydawało mi się bezpretensjonalne.
Mężczyznamiałmiłygłos,mówiłspokojnie,rzeczowo,obudziłwemnienadzieję.Podałammuswój
numer telefonu, tak na wszelki wypadek i umówiłam się na wieczór, żeby słoneczne światło nie
oświetlałopryszczynamojejtwarzy.
Spotkanie to było zwycięstwem nad sobą, pokonaniem nieśmiałości, niemocy, eksperymentem,
wreszcienadziejąnamiłość.Podekscytowananiemogłamusiedziećwdomu,szukałamsobiezajęcia,
alenicnadłużejniemogłoprzykućmojejuwagi,rozproszonejjakdrobinyniewidzialnegopyłu.
Poszłam do Andrzeja i Gabi, których zawsze odwiedzałam, kiedy nie wiedziałam, dokąd pójść.
Andrzej, chorobliwie blady, ze śladami zmęczenia wokół niewyspanych oczu, przywitał mnie
głuchym„cześć”,poktórymzniknąłwkuchni.Pochwiliprzyniósłdwiekawyibezsłowapostawiłje
na stoliku. Patrzył w bok, widocznie kontakt wzrokowy przerastał jego siły, i mechanicznie popijał
kawęmałymiłykami,jakbywalczyłzeczkawką.Byłzmęczonywalką.
–Ulinapisaładobiuraskarbowego,żeniepłacępodatków.Terazwezmąsięzamnie!Nawetjeżeli
niczego nie znajdą, będzie niezła nerwówka – usiłował panować nad drżącym głosem. – Wiesz, nie
zawsze robiło się wszystko na biało, a Uli o tym wiedziała. Muszę wszystkie księgi przedstawić do
wglądu–itozostatnichsiedmiulat.Niedobrze.
Zacisnął rękę na filiżance. Nie podejrzewałam Uli o taką reakcję. Myślałam raczej, że załamana
wycofasięnadobreizostawiichwspokoju,tymczasemwypowiedziaławalkęidotegowytoczyłaod
razunajcięższedziało.DemonstracjasiłyzestronyUlibyłajedynieaktembezsilności,ostatniąpróbą
przywołania go do porządku, przekonania go, że popełnia ogromny błąd. Błąd może się zemścić na
Uli, dokonała niewłaściwego wyboru. Walka ta była błaganiem o powrót, ale Andrzej nie chciał
odczytaćtegoprzesłania,niezrozumiał,odpierałciosy.
–Przecieżwiedziałaowszystkim,jestzatemwspółwinna,żezataiłatakistotnefakty.
Andrzejpokiwałprzeczącogłową.
–Nicjejniezrobią,paragrafpięćdziesiątypiąty.Możenasłaćnatębabęukraińskąmafię?Zapłacę
parętysięcyizgłowy!–wściekałsię.–DostaniebetonowepapcieijużniewypłyniezDunaju!
Nie wiedziałam, czy należy się śmiać w tej sytuacji. Betonowe papućki przydałyby się również
Tadeuszowi.
Po kilku tygodniach dowiedziałam się, że urząd skarbowy doszukał się różnych przekrętów
i zasądził Andrzeja na karę dwustu tysięcy szylingów. Z pewnością interes z mafią byłby bardziej
intratny.Zawszeprawobyłopostronieprzeciwnej.Miałamwrażenie,żeto,coważnedlamnieidla
moichznajomych,jestnieosiągalne,takjakbymprzynosiłapechagorszegoniżbiblijnyJonasz.
Dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu Elizabeth, której obiecałam przyjść zaraz po
przyjeździe z Polski. Chciałam jednak ocalić jeszcze jeden dzień od widoku śmierci i cierpienia.
Kiedy myślałam o jej delikatnej twarzy, wymykającej się jakiejkolwiek ocenie, czułam przemijanie
czasu, więdnący owoc, ulotność. Temu odczuciu towarzyszył zawieruszony w głębinach pamięci
obraz.Postaćprzyoknie,niebieskamelancholia.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział14
Wybrałam się na spotkanie z gazetowym amantem. Jednym spojrzeniem oceniłam sytuację.
Beznadziejna. Jego twarz była szpetna, nawiązywała do naszych małpich przodków – wydatne wały
nadczołowe i pochylone do tyłu płaskie czoło, typowe dla Homo erectus. Ubrany wytwornie, ze
smakiem,siedziałsztywnoprzystolikuznogązałożonąnanogę.Pozowałnadystyngowanego,mówił
niewieleizrozwagą.
Podłuższejchwilipoczułamdziwnysmróddochodzącyspodstołu.Poruszyłamsięniespokojnie.
Smródzawszewywoływałumnienieprzewidzianereakcje.Traciłamwątek,niewiedziałam,oczym
mówi.Zrozumiałamtylko,żeniechcestałegozwiązku,żadnejrodziny,tylkoluźnyukład,spotkanie
od czasu do czasu, weekendy za miastem, kolacje. Smród rozłaził się, wypełzał spod stołu, drażnił
nozdrza, nie mogłam go zneutralizować, nawet owiewając twarz chusteczką jak w największy upał.
Gdybymwiedziała,skądpochodzi,możemogłabymgołatwiejznieść.
Wypiliśmykawę,gorzką,mocną,cucącą,którejzapachniecozłagodziłsmrodek.Naglepoczułam
delikatne muśnięcie w okolicy łydki. Czy to przypadek, czy intencjonalny sygnał? Jaka informacja
byłazakodowanawtymnieznacznymruchujegokrótkiejmałpiejnogi?
Niewiedziałam,jakprzerwaćtospotkanie.Bałamsię,żezachwilęponowitędziwnąniewerbalną
komunikację.Odsunęłamsięjaknajdalej.Zarzuciłnogęnanogęiznowumusnąłmojąłydkę,awtedy
poczułamwyraźny,ostryskarpetkowysmród.
–Przejdźmysię–zaproponowałamwnadziei,żesmródbędziesięrozchodziłwdolnejpartiijego
ciałainiedotrzedomojegonosa,pozatymmusiałamkonieczniewyjśćnaświeżepowietrze.
Szłam obok jego zwalistego ciała, gorączkowo szukając rozwiązania dla tej krępującej sytuacji.
Opowiadałoczymś.Chybasięzmuszał,żebyniemówićdialektem,takzuprzejmości.Nieumiałam
powiedzieć mu wprost, co myślę. Zawsze mówiłam pokrętnie, niejasno, naokoło, niejednoznacznie.
„Pozbyćsięgo!Nieprzeciągaćtego,coitakniemasensu.Jakzacząć?Cosięmówiwtakiejsytuacji?
Poprostuodejdę,szybko,bezodwracaniasię”.
–Muszęjużiść–powiedziałamnagle,przerywającjegoopowieść.
Zmarszczył małpie czoło. Podałam mu rękę i przeszłam na drugą stronę ulicy, wpadając na
gruchającąparę.
–Uważaj–syknąłfacet,dziewczynaodskoczyłaiprzeszyłamniewściekłymspojrzeniem.
Homo erectus po drugiej stronie ulicy rozłożył bezradnie włochate ręce w geście zadziwienia.
Zgromiłamsięzabrakdyplomacji,ucieczkęwnieodpowiednimmomencie.„Przejechałamponimjak
radzieckiczołg,bezwyczucia,niezgrabnieinasiłę”.
I tak z powodu szpetnej fizjonomii Erectusa i smrodku, jaki wydzielał, Matthias pozostał moją
jedyną opcją. Nie zadzwoniłam do innych kandydatów, zrażona niepowodzeniem, onieśmielona
natrętnymigestamiamanta,opuszczonaprzezkrótkotrwałąodwagę.
RanopojechałamdoElizabeth.Żywopłotwokółogroduzgęstniał,nabrałintensywnegozielonego
koloru. Poranek osadził na nim drobne krople deszczu, drżące i ulotne, gotowe w każdej chwili
oderwać się od drobniutkich owalnych listków. Pobiegłam prosto na górę do pokoju Elizabeth,
popędzanaodgłosamiwłasnychkrokównaschodach.Zastanowiłamniecisza,nieprzyjemna,wyrosła
naprogupokoju.Zawahałamsię,odczekałamjeszczechwilę,łowiącodgłosyodwracaniasięnałóżku,
otwierania szuflady czy choćby delikatnych przesunięć dłonią po satynowej poszewce kołdry,
odwracaniakartekksiązki.Nic,tylkocisza.Niemiałamodwagiwejść.Ktośenergiczniewchodziłpo
schodach,zbytenergiczniejaknaElizabeth.
–Chciałempaniązawiadomić,alenieodbierałapanitelefonu–odezwałsięcichoKosmatek.
Odstąpiłamoddrzwipokoju.Wjednejsekundziezrozumiałam.
–Kiedytosięstało?
–Trzydnitemu.
Dławiło mnie dziwne uczucie, chciałam mu wyjaśnić, że byłam w Polsce, że nie mogłam
wcześniej,jakbytomiałoterazjakieśznaczenie.Pokiwałgłowąiotworzyłdrzwidojejpokoju.
– Chciałbym, aby wzięła pani coś na pamiątkę. Elizabeth cieszyłaby się – dodał, widząc moje
wahanie. Weszłam, stąpając ostrożnie, jakbym wkraczała do świątyni. Bez namysłu sięgnęłam po
Marqueza.
–Będziemiprzypominaćpańskąsiostręimojerozmowyznią.
Czułamsięniezręcznie,chciałamjużwyjść.
– Może też coś z jej kolekcji figurek? – głową wskazał oszkloną szafkę z porcelaną. Tyle razy
czyściłam te porcelanowe cacka i moją uwagę zawsze przykuwał biały motyl. Sprawiał wrażenie za
ciężkiegonato,żebymógłsięwznieść,jakbysiły,któremogłybyzerwaćgodolotu,zostaływnim
głębokouśpione.Czasamimiałamwrażenie,żemógłbyodlecieć,gdybytylkochciał.
–Mautrąconykawałekskrzydełka–powiedział,widząc,żewybrałammotyla.
Kiwnęłamgłowąnaznak,żewiem,bowłaśniedlategogowybrałam.
–Napijesiępanikawy?Proszęjeszczenieiść–poszedłprzodemdokuchniinalałztermosudwie
niepełneszklankikawy.Usiedliśmyprzystole.
– Właściwie nie powinienem pani tego mówić... – zaczął niepewnie. – Elizabeth popełniła
samobójstwo.Odkiedywiedziała,żeniemażadnychszans,niemogłasiędoczekaćśmierci.Wzięła
zadużotableteknasennych...
Patrzyłgdzieśwbok.Zbladłam.
– W czasie naszej ostatniej rozmowy wydawała mi się dziwnie podekscytowana, jakby znowu
wróciła jej nadzieja, że wyzdrowieje! Prawdopodobnie już wtedy podjęła decyzję. Powinnam była
wiedzieć,niezostawiaćjejsamej!
Naglepoczułamzłośćnasiebie,żenawetsięzniąniepożegnałam,złość,żewogólejąpolubiłam,
złość, że nie umiałam trzymać dystansu, tak jak sobie obiecałam. Wiedziała, że jadę na parę dni do
Polski, że bardzo się boję, jak ktoś umiera. Chciała mi tego oszczędzić. Kosmatek patrzył na mnie
przenikliwie.
– Przecież i tak nie mogłaby pani jej pomóc. Elizabeth była silną kobietą, władczą. Nie lubiła,
kiedyktośsprzeciwiałsięjejdecyzji,dlategoniepróbowałemjejratować.
–Jakto?
–Wiedziałem,żepołknęłatabletki.Pusteopakowanieleżałonastoliku.
Nie wiedziałam, czy mam go podziwiać, czy potępiać. Jak zdołał zdusić w sobie pierwszy
naturalny ludzki odruch? Prawie bezwiednie każdy rzuca się na pomoc. „Jak można podjąć taką
decyzję?Przecieżniemiałczasunaprzemyślenietejsytuacji.Musiałdziałaćszybko.Cozrobił,kiedy
zdecydowałsięnieratowaćsiostry?Usiadłobokjejłóżkaiczekał?Ilegodzin?Kiedywiedział,żejuż
niemożnajejuratować?”.
–Wiem,copanimyśli–spuściłgłowę.–Toeutanazja.Wnaszymkrajukaralna,aleczymiałem
zmuszaćjądożyciawciągłymcierpieniu?
Przyjrzałam mu się ciekawie. Nigdy nie podejrzewałabym go o tak silną wolę. Działał jakby
wedługwłasnej,przezsiebieustalonejmoralności,jedyniewłaściwejwtymprzypadku.Byłtoczyn
pozadobremizłem,nienadającysiędopotępieniaanidopochwały.
–Uważam,żedobrzepanzrobił.Gdybymniebyłatakbojaźliwa,pewniepostąpiłabymtaksamo
jakpan.Dziękuję,żemipanotympowiedział,wkońcujestemobcąosobą.
Dopiłamkawę.Uśmiechnąłsięzwdzięcznością,pewniegryzłygowyrzutysumienia.
–Czymogęprzyjśćnapogrzeb?
–Tak,naturalnie.Właśniechciałempaniąotoprosić.
Pożegnałamsię.
– Zawiadomię panią, kiedy odbędzie się ceremonia. W Wiedniu czeka się bardzo długo, nieraz
trzytygodnie.
Wyszłam na ulicę i dopiero wtedy otworzyłam dłoń, w której leżał biały motyl. Dlaczego go
wzięłam,wybrałamspośróddziesiątekinnychfigurek?Białymotylpasowałdomegoogrodu.
Bógniechceśmierci,jestonaskutkiemgrzechuludzi,którychnieznamy.Absurdalne.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział15
Po kilku tygodniach dostaliśmy wezwanie na rozprawę. Trzymałam w ręce niewielki skrawek
papieru, na pozór nic nieznaczący, który zapowiadał zmianę w moim dotychczasowym życiu –
rozwód. Słowo to przerażało mnie, niosło w sobie ładunek emocjonalny o przygniatającej sile,
zapierającej dech. Poszczególne litery wyglądały normalnie, neutralnie, byłam do nich
przyzwyczajona,alewtakimzestawieniuemitowałygrozę.Zdałamsobiesprawęznieodwracalności
tego kroku, a przecież nie znosiłam, kiedy coś było ostateczne. Zawsze chciałam mieć dodatkową
możliwość, wybór, świadomość trwania rzeczy, ich stabilności. Sędzina tłumaczyła zawile coś, co
z pewnością dałoby się objaśnić kilkoma krótkimi i prostymi zdaniami. Patrzyłam bezmyślnie na
arkusze, które zapełniały cały blat eleganckiego biurka, wodziłam wzrokiem po szafkach z aktami,
wzorowopoukładanyminapółkach.Strachwywracałcałątreśćżołądkową,zatykałdrogioddechowe,
czułam, że mocz wzbiera jak morze podczas przypływu i rozsadza pęcherz. Sędzina mówiła coś
o prawie alimentacyjnym. Właśnie w ciągu tych kilkunastu minut rozstrzygał się mój finansowy
status,ajasiedziałamzusztywnionymkręgosłupem,wpatrzonawsędzinęniewidzącymioczyma.Nie
rozumiałam języka prawniczego, jego zawiłości, pokrętnej frazeologii. Tadeusz też nie, jednak
błyskawiczniepojął,jakieniebezpieczeństwozagrażajegomieniu.
– Moja żona zaraz po rozwodzie zamierza wyjść za mąż! – popatrzył na mnie zimno. Zmroził
dopierokiełkującąlogicznąripostę.
„Białe kłamstwo rozwinęło swoją własną dynamikę” – pomyślałam. Użyłam go jako wygodnej
alternatywy w trudnej sytuacji, aby ochronić się przed negatywnymi emocjami. To tylko niewielkie
wykroczenieprzeciwkoósmemuprzykazaniu,akolejnośćprzykazańniejestprzypadkowa.
Dramatyczna chwila przeciągała się już zbyt długo, natomiast w mojej głowie rozgrywała się
walkamądrościzgłupotą,jakwmoralitecie.
Sędzinaprzesuwałapapierynabiurku.Szelestkartekprzeszkadzałmiwmyśleniu,kojarzyłmisię
zczymśnieprzyjemnym.Zczym?ChybaprzypominałmiszelestnutskładanychpopróbiezMariolą!
Niemiłe skojarzenie, rozbijające logikę rozumowania. „Stracić pieniądze, a nie przyznać się do
kłamstwa?! A może wcale nie kłamię? Żeby kłamać, trzeba znać prawdę, a przecież nie wiem, czy
Matthiassięzemnąożeni,nigdyotymnierozmawialiśmy”.
– Tak, to prawda, w związku z tym nie potrzebuję alimentów – powiedziałam wreszcie. Słowa
wymknęły się niepostrzeżenie, niekontrolowane powędrowały w przestrzeń sali bez możliwości
powrotu.
Sędzina powiedziała coś, czego nie zrozumiałam, bo uleciał mi wygłos, potem przystąpiła do
wypełnianiarubryk.Mozolnie,cierpliwiewertowałapłachtypapieru,zakreślała,wpisywała,stawiała
dziesiątkipytań.Odpowiadałammachinalnie,niezawszedokońcarozumiejącsensstawianychpytań.
Walczyłam z mimiką twarzy, żeby nie zdradzić czarnych myśli buzujących w głowie. Tadeusz
odpowiadałlekko,czasemnawetzhumorem,jakbychodziłoojakiśquiz,anieorozwód.Przybierał
różne pozy, wysyłał wystudiowane uśmiechy, bo wydawało mu się, że wygrał. W końcu jakiś ostry
dźwięknakorytarzu,przypominającyjazgotpawiana,pozwoliłmiotrząsnąćsięzletargu.
–Niezrezygnujęzpieniędzy,zpodziałumajątku–powiedziałamnagle,przerywającmonotonny
potokpytańsędziny.
– To załatwimy między sobą! – Tadeusz chciałby najchętniej unicestwić moją wypowiedź,
przechwycić fale dźwiękowe, które niestety już rozeszły się po sali i trafiły do ucha sędziny. Za
późno.Musiałzaproponowaćjakąśsumę,możliwienajmniejszą.
– Sto tysięcy szylingów. Więcej nie mogę dać! – rozłożył ręce. Gest ten miał podkreślić stan
nieposiadaniaprzyjednoczesnejdobrejwoli,zwłaszczawpołączeniuzminąniewinnegodziecięcia.
Zrobiło się strasznie duszno. Miałam wrażenie, że coś zaczyna śmierdzieć, znowu ten dziwny
smrodek. Czy to pot sędziny, mokasyny Tadeusza, może moje stopy w brudnych rajtuzach? Smród
miał słodkawą nutę, mdłą, od której rozbolała mnie głowa. Może wymyślałam sobie smród
w nieprzyjemnych dla mnie sytuacjach? Zawsze kiedy miałam problem, coś zaczynało śmierdzieć,
najpierw nieznacznie, nieśmiało, potem coraz drapieżniej, nie do wytrzymania. To chyba nie
przypadek.ZgodziłamsięnapropozycjęTadeusza,podpisałam,bylejaknajszybciejwyjść.
–Bioręnasiebiewszelkieopłaty–powiedziałwspaniałomyślnieTadeusz.
„Zrobiłby wszystko, żeby się mnie pozbyć!”. Nie wiem, dlaczego nagle złość przerodziła się
wsmutek.„Chybanigdymnieniekochał”–myślałam.–„Anijajego.Czegoterazżałuję?”.Ostatnie
wspólnemiesiąceprzypominałybiałemałżeństwoświętejKingiiBolesławaWstydliwego–żyliśmy
neutralnieibezpłciowo,alenietakzgodnie.
Wpośpiechuopuściłamgmachsądu,chociażjużniemiałamprzedczymuciekać.Rozwódstałsię
faktem, przestał być straszakiem Tadeusza, którym zawsze mógł mnie terroryzować. Aby wywołać
umniepanikęiwywrócićmójżołądekdogórynogami,wystarczyłotojednopaskudnesłowo.Odrazu
widziałamprzedsobąbliżejnieokreślonąprzyszłość,czarnąismutną,nędznąegzystencjębezprawa
stałego pobytu i pomocy z czyjejkolwiek strony. Zawsze bałam się tego, co ma nastąpić, na długo
przedkatastrofą.Potrafiłamprzewidziećskutki,wyolbrzymićje,rozdmuchaćdonieprawdopodobnych
rozmiarów.Terazpowyjściuzsąduprzezpewienczasczułamobojętność,pustkę.Strachoddaliłsię,
jednakbyłampewna,żeczekanamnieprzyczajony,abynapaśćznienacka.
Nie chciałam wracać do domu, do ponurego mieszkania ze smutkiem zakonserwowanym
w każdym detalu jego marnego wyposażenia. Wszystko nosiło pamięć Tadeusza. Pojechałam
pociągiemzamiastoiwysiadłamnajakiejśniewielkiejstacyjcenaprzedmieściachWiednia.Brnęłam
przez gliniaste pola, spływające po łagodnych pagórkach, rozrzuconych po okolicy jak monstrualne
krecie kopce. Słońce powoli chowało się za horyzontem, rzucając czerwone smugi na pojedyncze
łysawe drzewa, rachityczne, targane wiatrem. Zdziwił mnie ubogi pejzaż w przejściowej fazie,
niezdecydowanie przyrody, nagie gałęzie, które właśnie zgubiły liście lub oczekiwały nowych,
dialektykażyciaiśmierci.Wkrajobrazietymniewiadomobyło,czychodziojesień,czyowiosnę,
czy o nowe życie, czy o umieranie. W dolinie między pagórkami biegła wąska ścieżka, jedyny pas
przybrudzonej zieleni, odcinający się na tle ceglastych pól, na której brakowało tylko Tobiasza
zaniołem.
„Najpiękniejsza jest chwila” – myślałam – „kiedy człowiek wszystko zaakceptuje, najgorszą
podłość, najczarniejsze myśli, największą niesprawiedliwość, kiedy stanie się pozornie bezwolny –
wtedy przestaje cierpieć. Każdy myśli raczej negatywnie, mówiąc o takim stanie duszy, ale tylko
pozornie sytuacja ta wydaje się beznadziejna, jest wstępem, przepustką do innego życia. Człowiek
przestaje walczyć, nie trwoni energii, zapada w sen. Wtedy zaczyna żyć w wyobraźni, tworzy swój
własny świat, a w nim nie może mu się nic złego wydarzyć. Jego świat jest przyjazny, czuje się on
w nim dobrze, jest szczęśliwy, niezależnie od okoliczności. Na nic nie czeka, niczego się nie
spodziewa, bo oczekiwania powodują, że człowiek jest nieszczęśliwy. Prawdziwe szczęście nie
istnieje,ponieważto,comynazywamyszczęściem,jesttylkozmniejszeniemcierpienia”.Całkowicie
zgadzałam się z filozofem – smutasem. Ten, kto to pojął, rezygnuje z wszelkich dążeń, akceptuje
iczeka,wiadomonaco.
Usiadłamnakamieniu.Niewiedziałam,cozrobićzczasem,nieuchwytnyminieugiętymwswojej
konsekwencji. Teraz chciałam, żeby przeminął szybko, porywając ponure myśli, lecz czas trwał
uparcie w tej samej pozycji, stał w miejscu, krajobraz wokół mnie znieruchomiał, zastygł jak na
obrazie namalowanym umbrą. Niebo zaciągnęło się chmurami, obraz nabierał coraz ostrzejszych
konturów, stawał się nieprzyjemnie wyrazisty, groźny, chciał mnie pochłonąć. Przerażona uciekłam,
biegnącprzezbruzdyziemi,któreprzylepiałysiędoobcasówbutówiutrudniałystawianiedłuższych
kroków.
W Wiedniu jeszcze długo przemierzałam siódmą dzielnicę jak zagubiony pies, z oczami
wlepionymi w zabłocone buty, aż trafiłam na ulicę Krokodyli. Na chodnikach stały córy Wenery
wjaskrawychhotpants,zteatralnymmakijażem,wystawiającnapokazsztucznenagiebiusty.Każdy
klientmógłwybraćsobiedowolnąwielkośćwkładkisilikonowej,biustybowiembyływewszystkich
rozmiarach, tak samo jak ich właścicielki. Panie niskie i pulchne jak mopsy przyjmowały pozy
najkorzystniej prezentujące obfitość ich baryłkowatych figur, tuż obok długie wyżlice prężyły się,
podkreślającgiętkośćilamparciądrapieżnośćswychciał,awszystkieprzestępowałyznoginanogę,
ponieważwielogodzinnestanienaobcasachwywoływałouczuciemrowieniawłydkach.
Kierowcy zwalniali, przyglądali się temu panoptikum, niektórzy szukali miejsca do parkowania.
Obserwowałam je, jak rozmawiały z klientami, uśmiechały się uśmiechem, który skrywał
obrzydzenie. Dla wszystkich były miłe, nawet dla starszego pana w rozdeptanych kapciach lub dla
młodzieńca w obcisłych dżinsach z przetartym materiałem w okolicy rozporka. Podziwiałam ich
samodyscyplinę.
Późnymwieczoremwróciłamdodomu.Kamienicabyłajużpogrążonaweśnie,tylkozostatniego
piętradochodziłpłaczdzieckaJoli,którazapewnepostarałasiędlaniegoojakąśchorobę.Usiadłam
w fotelu i zapadłam w dziwny stan odrętwienia. Myśli spowolniały, ręce ciążyły, rzeczywistość
odpłynęła. Wydawało mi się, że to, co do tej pory przeżyłam, działo się jakby obok mnie, że
oglądałamwszystkiezdarzeniazboku,niebiorącwnichudziału.Takjakbymbyłapogrążonąweśnie
bohaterkąjakiejśonirycznejpowieścibezzakończenia.Toprzeztendziwnysenstałamsiękimś,kto
tylko obserwuje, ale nie zmienia biegu wydarzeń. Ociężały umysł próbował realistycznie ocenić
sytuację, zbudził się do czynu. Nie musiałam się więcej bać, przynajmniej na razie mogłam
odetchnąć. Straciłam Tadeusza, już po raz drugi go nie stracę! Ojciec nie żyje, nie muszę dłużej
milczeć,mogęrozmawiaćotymgłośno.
Nadszedł czas działania, postanowień i podejmowania decyzji, chociaż nie wiedziałam, jakich
zmian chciałabym dokonać. Długo w myślach szukałam celu, inaczej nie byłam w stanie wstać
zfotelaidalejżyć.Cochciałabymosiągnąćnapoczątek,jakieśniewielkiezwycięstwonadsobą,nad
światem,nadwrogiem?Amożewystarczyłabyczyjaśmiłość?Jakjązdobyć?JakskusićMatthiasa?
Już samo słowo „kuszenie” było pejoratywnie nacechowane, a przecież chciałam tylko doprowadzić
doeksplozjidotądnieuświadomionegoprzezniegouczucia,któreleżałoschowanegdzieśwprawej
półkuli,czekającnaswojewyzwolenie.„Działać,trzebadziałać!”–poganiałczas.
Rano na korytarzu zobaczyłam Dragicę skuloną pod ścianą, jakby czekała na egzekucję.
Pozdrowiłam ją. Zasługiwała na zwyczajny odruch, choć nie wiadomo było, czy rzeczywiście
pozdrowieniedoniejdotarło.Wyglądałacorazgorzej.Wychudła,biustwisiał,przypominającformą
uszyjakiegośogolonegokrólika.
Wracając z zakupów, zatrzymałam się na krótko przed kamienicą, przerzucając z jednej ręki do
drugiej płócienną torbę z niezdrową zawartością dziesięciu puszek różnych gotowych zupek,
gulaszów, soczewicy z boczkiem. Wszystko pełne konserwantów, ze sztuczną glutaminą, ale za to
tanieiłatwedoprzyrządzania.
Na korytarzu, tuż przy wyjściu na podwórko, zobaczyłam kolorową plamę wymiocin.
Niestrawione kawałki nieokreślonych potraw leżały na pstrokatej posadzce, a ktoś wysypał na nie
popiółitrochęstłuczonegoszkła,takżewszystkoprzypominałojakieśśmiałedziełosztukiinformelu.
Widok ten nie wywołał u mnie naturalnego odruchu obrzydzenia, zwyczajowej reakcji na widok
wydzielinciała.Przyglądałamsiękupcezzaciekawieniem,kontemplującjejkompozycję,kolorystykę
iogromnąsiłęekspresji.
Obokmnieprzeszedłsąsiadzpierwszegopiętra.Zewstrętemodwróciłgłowęnawidokwymiocin.
Jednak wieczorem pod kasztanem ściskał namiętnie grubaskę przywleczoną z knajpy, która miała
w żołądku dokładnie to samo lub coś jeszcze gorszego. Przyciskał ją do siebie, miętosił, brzuchem
piwoszaocierającsięośmierdząceresztkijedzenia,przetworzoneprzezenzymyikwasyżołądkowe,
oddzieloneodniegotylkokilkucentymetrowąpowłoką.Cozabrakkonsekwencji!
Przeszłam obok kuchni Basieńki, skąd wydobywał się urywany, dramatyczny w swoim wyrazie
szlochwróżnychtonacjachibarwie.OdkiedyKtóśokazałsiężonatymnaciągaczem,ojcemdwójki
dzieci,zaszyłasięwswojejnorzeipłakałanadstertąciuchów,teraznieprzydatnych,którekupiłaze
względunaKtósia.Nienadawałysiędokościoła,byłyzbytkuse,wydekoltowane,opięte.Dokądpójść
wtychszmatkach?Patrzyłanatępiramidęniechcianychzalotnychciuszków,któremiałyjejpomóc
w usidleniu Któsia, już przecież usidlonego przez inną. Nikła w oczach jak Echo i bałam się, że
zostanieponiejtylkopłaczliwygłos.Nieumiałamjejpocieszyć,zresztąmnieteżniktniepocieszał,
a w razie następnej katastrofy zostanę sama ze swoim problemem. Basieńka bardzo niedyskretnie
obnosiła się za swoją tragedią, bezwstydnie pochlipywała przy każdej okazji. Nie lubiłam
ekshibicjonizmuuczuciowegoiwypłakiwaniapublicznieżalów.Zdegustowanaprzemknęłamszybko,
żebymnieniezobaczyła.
Po raz pierwszy postanowiłam opowiedzieć komuś historię z dzieciństwa, tak zwyczajnie, bez
emocji.Właściwieniemusiałamsięwięcejemocjonować,myślącośmiercidziewczynki,przecieżjuż
jejnieożywię.Konieczwiarąwfatalizm,predestynację,determinizm,niebieskąksiążeczkęKubusia,
czywreszciewślepąFortunę,któraniechciaładlamnieniczegowytrzepaćzeswegoroguobfitości.
Nagleuświadomiłamsobie,żenigdyniepomyślałamodopuszczeniuMatthiasadomojejtajemnicy.
Dlaczego więc chcę z nim być, tak bardzo rozpaczliwie, neurotycznie? Przecież to nie uczucie
popychamniedouległości,narzucaniasię,powtarzanianatrętnychpróśbospotkania,którezostawiają
posobietylkoniesmakirozczarowanie.Czytoniewiarawewłasnesiły,wto,żemogłabymzupełnie
dobrze funkcjonować sama, skłania mnie do robienia z siebie błazna? Może widzę w mężczyznach
tylko bazę materialną, zaplecze socjalne, zabezpieczenie na starość? A może kieruje mną tylko
wyrachowanieiwcaleniepotrafiękochać?Mojąpierwsząmiłością,prawdziwąiniezaprzeczalną,był
ojciec,alemnieopuścił...
Zadzwoniłam do Ani. Zdziwiła się, że dzwonię, bo dopiero wczoraj rozmawiałyśmy dobre
piętnaścieminut,cozpewnościąsporokosztowało.
Wysłuchałachaotycznieopowiedzianejhistoriiowypadku.Wyczułamnapięciepotamtejstronie,
chociażanirazunieprzerwałapotokusłówuciekającychspodkontroli.
–Odnaleźćgróbdziewczynki?–długoniemogłapojąć,dlaczegotodlamnietakieważne.–Coci
toda?–pytałazdziwiona.
Wyczułam coś w rodzaju dystansu do tego tematu, tak niespodziewanego, a może było to
rozczarowanie,żedotejporynicniepowiedziałam.Możebrzmiałotojakzdrada.
Cierpliwiewytłumaczyłamjej,żemuszęzakończyćtenrozdziałżyciaizacząćinny,bezpoczucia
winy, cienia ojca, śmierci dziewczynki, bez Tadeusza. „Nowy rozdział musi być lepszy” –
pomyślałam,alejednocześniepoczułamcośwrodzajużalu,żechcęoddaćswojąprzeszłość,podzielić
sięnią,żejużnigdyniebędzienależećtylkodomnie.
Ania wysłuchała mojej prośby ze spokojem, w którym czaiła się niechęć zamknięta w długim
milczeniuipojedynczych,krótkichzdaniach.Wytypowałamjądotegozadania,ponieważpracowała
wbibliotece,miaładostępdoarchiwum,mikrofilmów,byłaidealna,cierpliwaisumienna.
–Dlaczegowcześniejmiotymniepowiedziałaś,skorototakieważne?Właśniesięrozwiodłaś,
możenajpierwpowinnaśtoprzetrawić–dopieroterazprzedarłasięnutazniecierpliwienia.
Milczałam,boniewiedziałam,jakmamjejtowytłumaczyć.Niewyobrażałamsobienowegoetapu
życiabezzakończeniastarego,niechciałambudowaćżyciawarstwowo,jednegonadrugim.
– To dużo pracy – wymawiała się. – Musiałabym przejrzeć wszystkie wrocławskie gazety
ztamtegoroku...Nieznaszdokładnejdaty.
–Jesień...Bardzocięproszę.
–Przypominaszsobiejakiśszczegół?Któratobyładroga?
– Wyjazdowa z Wrocławia. Jechaliśmy w kierunku Wałbrzycha. Ojciec był na giełdzie
samochodowej...
Obiecywałamsobiewiele,możezbytwiele,pogrzebanienatrętnychmyśliotamtymwydarzeniu,
odradzających się codziennie od nowa z taką samą pasją, nieustępliwie. Dziewczynka była osią
mojego życia. Wszystko zaczęło się od niej i na niej musi się skończyć. Grób miał kluczowe
znaczenie, symbolizował zakończenie, rozstanie, po którym można zacząć coś nowego. Najlepiej
odprawić misterium nad grobem, nawet odżałować i zamówić mszę dla uspokojenia sumienia, żeby
raz na zawsze pożegnać ten temat. Byłam gotowa, czekałam tylko na pierwszy znak od Ani, aby
wyruszyćzmisjąwyzwoleniasięzwieloletniejudręki.
Musiałam jednak najpierw koniecznie znaleźć dodatkową pracę. Brakowało mi pieniędzy
zarabianychuElizabeth,którezwykleprzeznaczałamnaczynsz.WyjazddoPolskiteżkosztowałmnie
sporą sumę i z przerażeniem czekałam na właścicielkę, ponieważ miała brzydki zwyczaj odbierania
pieniędzyzaczynszosobiście.
Kilka dni siedziałam po ciemku, udając, że nie ma mnie w domu. Snułam się po mieszkaniu
bezszelestnieiostrożnie,abysięocośniepotknąć.Oczyszybkoprzyzwyczajałysiędociemnościipo
pewnym czasie mogłam rozpoznać kontury mebli. Brak światła wcale mi nie przeszkadzał, przecież
zawsze siedziałam w fotelu po ciemku. W końcu jednak opuściłam kryjówkę, bo właścicielka
pojawiałasięwkamienicyoróżnychporach,kręciłasiępokorytarzu,stawałapodkasztanemigapiła
sięwokna.Niebyłamjedynąmieszkankąkamienicy,któraniemiałapieniędzynaczynsz.
–Mogępanidaćinnemieszkanie,tańsze–zaproponowaławłaścicielkaiwdobrejwierzepokazała
mijeszczegorsząnorę,bezwody,bezmebli,ztoaletąnazewnątrz.
Wpatrywałam się w puste mieszkanie bez słowa komentarza, bezsilna i zrezygnowana.
W powietrzu unosił się dziwny fetor, którego nie mogłam zlokalizować. Ciągnął się przez całą
kamienicę, raz przybierając na sile, to znowu łagodniejąc, jakby jego centrum przemieszczało się
wzdłuż korytarzy. Usiłowałam oddychać płytko, pobierać niewiele skażonego powietrza, odrzucić
nieprzyzwoitą konkluzję, która jednak nasuwała się sama. Smrodek pochodził od właścicielki
kamienicy.Byłspecyficzny, różnyodsmrodku kamienicznego,stałegood lat.Właściwiepowinnam
już dawno zaakceptować fakt, że każdy śmierdzi jak chce i kiedy tylko chce, bo zapewnia mu to
konstytucja. Broniłam się przed opuszczeniem mojej nory, będącej najniższym poziomem, jaki
jeszczemogłamzaakceptowaćiniestracićdosiebieresztyszacunku.
Zaproponowałamwłaścicielcesprzątaniezaczynsz,dwarazywtygodniupokilkagodzin.Jeszcze
tegosamegodniaposzłamdostarejwilli,równiezapuszczonejjaknaszakamienica,którejchybanikt
nigdy nie remontował, bo oblazła z tynku jak skóra po oparzeniu. Powietrze przesiąknięte było
nieprzyjemnym zapaszkiem, trudnym do zdefiniowania, pomiędzy zgnilizną a brudnymi ubraniami.
Psie i kocie kłaki oblepiały kuchnię jak brudnoszary puch, pokrywały zlew, talerze na suszarce,
wisiały w powietrzu na przekór grawitacji, wchodziły mi do nosa i uszu, przylepiały się do warg
irzęs.Czterykotyróżnejmaścipolegiwałynakanapachisofach,apieszlekkoprzekrzywionągłową,
krótszą nogą i lewą stroną zajętą przez parchy, znudzony przechadzał się po mieszkaniu. Od razu
poczułam się dowartościowana. Moje mieszkanie, też brudne i zaniedbane, wyglądało jednak dużo
lepiej.Wystarczyznaleźćinnypunktodniesieniaijużwszystkomożnazrelatywizować.
„Jak oczyścić stajnię Augiasza? Od czego zacząć?” – zastanawiałam się. Właścicielka gotowała
cośwkuchni,więcnajpierwzabrałamsięzapokój,awłaściwiemagazyn,ponieważopróczłóżkapo
sufit piętrzyły się kartony z niezbadaną zawartością. Na krzywej półce nad łóżkiem stała urna
zprochamidziadkawłaścicielki,takmiprzynajmniejwyjaśniła.Protoplastaroduzajmowałhonorowe
miejsceibyłświadkiemupadkurodziny,jakożewłaścicielkakamienicymiałaumrzećbezpotomnie,
pogrążona we własnym brudzie. Kobieta cierpiała na syndrom Diogenesa, a do tego chorobliwie
gromadziławszystko,cokupiła,znalazłalubdostała.Dławiłmniewiekowykurzosiadłynakartonach,
stertach gazet, malowanych szkatułkach, plecionych koszyczkach i kolorowych plastykowych
pojemnikach.
W porze obiadowej właścicielka poczęstowała mnie zupą – gęstą zawiesiną, lepką i bezwonną.
Zanurzyłam w niej łyżkę i wyłowiłam jakąś szarą masę, podobną do rozgotowanego kalafiora.
Przyjrzałam się strukturze obiektu, dotknęłam palcem. Intuicyjnie uznałam jedzenie za obrzydliwe,
a dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to mózgi, rozgotowane szare komórki, pływające
wzawiesiniezwodyimąki.Wszystkojedno,czyjebyłytomózgi,kurze,bycze,świńskie,ztrudem
zapanowałam nad odruchem wymiotnym. Zaparszywiały pies usiadł pod stołem. Podawałam mu te
delikatesynałyżce.Zlizywałjeostrożnie,mlaskałzzadowolenia.Szarązawiesinęwylałamdozlewu.
Cotydzieńpowtarzałasiętasamahistoria.Ścieraniepsichkłaków,łowieniekotówpodłóżkiem
i w zakamarkach między kartonami, odkurzanie dziadka, potem zupa z mózgów, ze świńskich
ogonów, duszone płucka lub krowie języki. I znowu parszywy pies przychodził mi z pomocą.
Zajmował pozycję pod stołem i czekał na smakołyki. Machał z zadowoleniem ogonem, a z lewego
bokusfruwałyszarekłakioblepionejakąśmaścią.Dziękowałamzaobiadiodpisywałamodczynszu
zarobionąsumę.Donastępnegotygodnia!
Homo erectus dzwonił jeszcze kilka razy. Nie dawał za wygraną – pomimo jednoznacznych
sygnałów z mojej strony. Nadzieja jest ostatnią rzeczą, którą człowiek może stracić, ponieważ
przyległa do dna puszki. Stawał się namolny, coraz bardziej erectus, aż w końcu sprowokował moją
wypowiedź.Usłyszałkilkanabrzmiałychniechęciązdań,którerodziłysięprzezdługiedniwnapiętej
atmosferze naszych rozmów telefonicznych. Nie zdążyłam nawet do końca wypowiedzieć swojej
kwestii, kiedy niespodziewanie odłożył słuchawkę. Nigdy nie umiałam wypośrodkować tego, co
mówiłam. Nieposłuszne sformułowania brzmiały albo zbyt miło, albo zbyt obraźliwie, a pomiędzy
tymi dwiema opcjami była pustka. Małpolud był zupełnie bezużyteczny, nie nadawał się na pokaz,
azewzględunaskarpetkowysmródmusiałamwykluczyćgozkręgumoichznajomych.
Matthiasnadalbyłmojąjedynąnadzieją,choćjużniecoprzygasłązewzględunaprzedłużającesię
okresy absencji mego przyjaciela. Nie wiedziałam, jak mam zinterpretować jego ciągłe, podejrzane
zapracowanie – czy jako złą fazę, przemijającą stagnację, czy też jako powolne umieranie związku.
Czasami ożywiał się, powracała nadzieja na normalne życie we dwoje, jednak taka aktywna faza
trwała dość krótko. Wtedy zapraszał mnie do kina lub kupował kwiaty, zawsze te same, różowe
goździki, których nie cierpiałam. Potem znowu wracała nuda i obojętność, więc rozglądałam się za
kolejnym impulsem rozwojowym. Potrzebowaliśmy porządnego kopa, żeby rozkwitnąć lub całkiem
zwiędnąć. Jednak nie mogłam sobie wyobrazić tego pozazmysłowego kopa, więc tymczasem
organizowałam domowe kolacyjki przy świecach. Przychodził do mnie jak na wezwanie sądowe,
wyraźniepodenerwowany,żeprzerywammupracęnadważnymprojektem.Siedziałsztywny,spięty.
Kiedy serwowałam kolację, kiwał uprzejmie głową jak kelnerce i jadł bez smaku. Rozmawialiśmy
niewiele, właściwie to ja opowiadałam, a on tylko słuchał. Kiedy się najadł, bekał niedyskretnie
i czekał na piwo. Denerwowała mnie jego obcość, nieobecny wzrok podczas naszych rozmów.
Prężyłamsięnafotelu,wciągającbrzuch,tymczasemMatthiaswierciłsięniespokojnie.
– Muszę już iść! – mówił w końcu po długim wierceniu się i ukradkowych spojrzeniach na
zegarek.Miałamwrażenie,żeczujesiętaksamojakjapodczasspotkaniazHomoerectusem.
Podsuwałam mu pod nos mało apetyczny deser – gęstą papkę z ryżu i konfitury. Nawet nie
spojrzał.
–Niestety,innymrazem.Przyrzekam,żebędziemyspotykaćsięczęściej–rzuciłnaodchodnym,
samwtoniewierząc.
Wyszedł,nieoglądającsięzasiebie.Biegłpodwastopnie,byleszybciej,żebysiętylkoodemnie
uwolnić. Może też nie śmiał mi powiedzieć, że to koniec? Nareszcie mogłam wypuścić powietrze
z brzucha i rozluźnić napięte mięśnie. Zebrałam resztki jedzenia – wystarczy na jutrzejszy obiad –
oceniałamniewielkąkupkęrozgotowanegomakaronu.
„To nie jest normalna sytuacja” – znowu zdałam sobie sprawę, że zabiegam o spotkania
zMatthiasem,bochcęsobieudowodnić,żenadajęsiędostałegozwiązku,żeniejestembeznadziejna.
Cociekawsze,wcaleniechodziłomioto,żebybyćszczęśliwą,leczoto,żebyinnimyśleli,żejestem
szczęśliwa.Nasiłęstwarzałamobrazswojejosoby,sposobużycia,którypasowałdoogólnegopojęcia
oszczęściu.Chciałam,żebytakmnieinniwidzieli.Nieodważyłamsiębyćszczęśliwąposwojemu.
Znowu dał o sobie znać odwieczny archetyp szczęśliwej żony i matki, zakorzeniony w mojej
świadomości,trudnydowyrwania.Chciałambyćpostrzeganajakoszczęśliwakobieta,więcmusiałam
miećprzyjaciela,wyjśćzamąż,założyćrodzinę.Niewiem,czynaprawdętegopragnęłam.Czymbył
mójstrachprzedsamotnością?Czyfaktyczniebałamsięzostaćsama,toznaczybezoparciaipomocy
partnera,czybałamsię,żewszyscybędąmnieuważalizasamotną,którejniktniechce?
Rano postanowiłam zrobić coś niezwykłego, przerwać rutynę. Chciałam, żeby coś się działo, bo
przecieżmiałamzacząćnoweżycie.Chociażjedendzieńniepowtarzaćtychsamychczynności,tych
samych sytuacji, znanych, do przewidzenia, dręczących mnie nudą. Kolejna pora roku, czyjeś
urodziny i czyjaś śmierć, po nocy dzień, koniec to początek, zamknięty krąg, urobor, wąż zjadający
swójogon.
Przeżułam dwie bułki na śniadanie i nie przychodziło mi do głowy nic, co chociaż na krótko
przerwałoby monotonię dnia. Położyłam się na sofie i podniosłam rękę, żeby zapalić stojącą lampę.
Zastygłamwbezruchu.Tobyłocośnowego–trzymaćrękęwgórzeprzezcałydzień!Jeszczetegonie
robiłam, bo i po co. W pozycji leżącej podniesiona pionowo ręka nie przeszkadzała, przeciwnie –
szybko o niej zapominałam. Mogłam skoncentrować się na czymś innym, powiedzmy na
rozważaniach o prawach Newtona albo o białych karłach, którymi zajęłam się ze względu na
Matthiasa – zapalonego astrofizyka hobbisty. Chciałam zaimponować mu wiedzą, oczytaniem,
otworzyć przed nami możliwości dzielenia pasji, jego pasji. Doskonale myślało się o fizyce,
oastronomiizpodniesionąręką,zapomnianą,jakbynieobecną.Niestety,kiedywstałamzłóżka,ręka
ciążyła niemiłosiernie, a poza tym sama nie wiedziałam, czy trzymanie ręki w górze rzeczywiście
przerywa codzienną rutynę. Wytrzymałam tylko godzinę, a do wieczora siedziałam samotnie
w mieszkaniu i obserwowałam wędrujące po parkiecie smugi światła. Odmierzały czas jak zegar
słoneczny.
Odwołałampracę,wymawiającsięprzeziębieniem,izostałamwdomu.Robiłamtocorazczęściej,
bo Tadeusz wypłacił mi należne sto tysięcy szylingów. Nie lubiłam ciszy pokoju. Nie wyrażała
niczego i nie czuło się energii, jaką posiada nawet próżnia. Tęskniłam do ciszy białego ogrodu,
dostojnej,ukrytejwzamiecipłatkówściganychprzezwiatr.Ciszaprzystrojonawbielwydawałasię
wyraźniejsza, bogatsza, senna jak letnie popołudnie, brzmiała perfekcyjnie i kompletnie. Nie
słyszałamwniejzawieruszonychdźwiękównabrzmiałejczerwienilubszumubłękitu.Nawetliściasta
zieleń zachowywała się cicho, jakby jej nie było. Godzinami siedziałam wtulona w wiszące jak
winogrona kiście bzu, których zapach mącił zmysły, i patrzyłam na ogród stworzony z bieli,
niepowtarzalny,jakbyzasadziłgosamRafael.
Wyszłamnakorytarzibezspecjalnegocelustanęłamprzeddrzwiami,zupełniejakDragica,która
też stała przy schodach i paliła papierosa. Na ciemne sutki co chwilę opadał popiół, ale chyba nie
czułaszczypaniamaleńkichdrobinekżaruiuśmiechnęłasięcałkiemprzytomnie.PochwiliZosieńka
weszła po schodach, taszcząc szarą teczkę z dokumentami, kartonik z chińskim daniem na wynos
i gazety zwinięte w plik. Pewnie znowu przegrała bitwę z biurokracją, ale wojna jeszcze
niezakończona,możetylkojednazbitew,wkrótceznowubędzieszturmowaćzamek-ratusz.Pokiwała
mirękąiweszładoswojejnory.Zazdrościłamjejwytrwałości,trzymaniakursu,konsekwencjiwtym,
co robi, nawet jeżeli było to niedorzeczne. Tylko mnie brakowało inspiracji do nowego życia, które
sobieobiecałam,wolnegożycia.
Myśli biegły wciąż do Ani przerzucającej sterty gazet w poszukiwaniu nazwiska zmarłej
dziewczynki. Asystowałam jej w myślach, popędzając niecierpliwie, jakby od tego zależało moje
życie albo tylko szczęście. Nie umiałam przewidzieć, ile potrwają poszukiwania. Dręczyła mnie
niecierpliwość,niegasnącawieczoremwrazzświatłem.Nieprzespananocpodsunęłamitymczasowe
rozwiązanie, rodzaj autoterapii, wizualizm, zresztą wszystko jedno, jak to nazwać – chciałam
powrócić do chwili, kiedy zmarła dziewczynka, wyobrazić sobie jej pogrzeb, przeżyć wszystko
jeszczeraz,terazjakoosobadorosła.Terapięprzeprowadziłamrano,zanimwyszłamdopracy,zanim
opuściłamnieodwaga.Słonecznyciepłydzieńzapowiadałsięzwyczajnie,aleniedlamnie,nareszcie
jedendzieńniepodobnydoinnych.Ubranawskromnączarnągarsonkę,pojechałamdoniewielkiego
prywatnegozakładupogrzebowegowdziesiątejdzielnicy.Domstałtrochęnauboczu,zjednejstrony
oszklony,zprzepięknymsalonempełnymkwiatów.
Młody człowiek uśmiechnął się do mnie i pełnym dyskrecji głosem zaofiarował swoje usługi.
Myślał, że ktoś mi umarł i przyszłam zamówić trumnę, więc należy mi się parę współczujących
spojrzeń,niejakowramachserwisu.
–Czymogłabymnachwilępołożyćsiędotrumny?–zapytałam.
Facetmilczał.Patrzyłwystraszonymwzrokiemgdzieśnisko,wpodłogęalbonamojenogi,
–Oczywiście,zdejmębuty–dodałam.
Byłamgotowadoucieczki,gdybychciałzadzwonićpopolicjęalbowysłaćmniedoczubków.Po
chwiliopanowałsię,anajegozbytpełnychustachmogłamnawetdostrzeccośwrodzajuuśmieszku.
–Dlaczegochcepanitozrobić?–zapytałjużzupełnierzeczowoispokojnie.
–Zajmujęsiępsychologią.Badammyśliireakcjewniecodziennychwarunkach.
Wybrałam słowo „zajmuję się”, ponieważ było niezobowiązujące, nie oznaczało konkretnego
miejscapracy,studiów,badańnaukowych.Zajmowaćmożesiękażdy.
Pochwilizzapleczawyszedłstarszyczłowiekispojrzałnamłodegopytająco.
–Tapanichcenachwilęwejśćdotrumny.Nowiesz,takiebadaniapsychologiczne.
Starszy odwrócił się, łysa głowa poczerwieniała. Z trudem powstrzymywał śmiech, dusił się,
gulgotał, ale patrzył na mnie poważnie, ponieważ jako właściciel zakładu pogrzebowego nie mógł
sobiepozwolićnaśmiech,itowmiejscupracy.
–Proszęzamną–powiedział,pochrząkującjakdzikaświnia,ipoprowadziłmniedoniewielkiej
salki,gdziestałytrumnyróżnegorodzajuiwielkości,ciemne,jasne,białe,niemowlęce.
–Proszęwybierać–uprzejmymgestemzachęciłmniedooglądnięciatrumien.
Niewiem,wjakiejchciałabymbyćpochowana,więcdługokrążyłammiedzyrzędami,ażwkońcu
zdecydowałamsięnaeleganckimodelzciemnegodrewnazezłoceniami.
–Ta–wskazałam.
Odsunąłwieko.Zdjęłambuty,żebyniepobrudzićśnieżnobiałegomateriału,którymbyławyłożona
trumna.Zamknąłwieko.Próbowałamuzmysłowićsobiesenspowiedzenia,żezamknęłosięwiekood
trumny. Odgłos zamykania rzeczywiście nie był przyjemny. Wewnątrz panowała cisza, jakby
zewnętrzny świat nie istniał. Nie wiedziałam, czy właściciel zakładu pogrzebowego jeszcze stał nad
trumną, czy może wyszedł do drugiego pomieszczenia. Moje odczucia były raczej przyjemne, poza
tym,żebyłostrasznieduszno,townętrzetrumnyokreśliłabymjakoprzytulne.
Ułożyłamsięwpozycjifaraonaibrakowałotylkomałejpoduszeczkipodgłową,abyłobycałkiem
wygodnie. Ciekawe, na ile wystarczyłoby powietrza? Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie drogę,
zamglony deszczowy krajobraz, martwe ciało dziewczynki obok rowu wypełnionego jesiennym
bogactwemliści.Potembiałyatłastrumnyidziewczynkęzespokojną,jakbyuśpionątwarzą.Pewnie
ubranojąnabiałowkoronkowecacko,możemawianekwewłosach.Tak,wianekświetniepasowałby
do tej sytuacji, najlepiej ze sztucznych stokrotek. Trumnę postawiono pewnie na stole w pokoju
stołowym, taki był kiedyś zwyczaj. Dookoła porozstawiano świece, ozdobiono stół liliami
ośnieżnobiałychkielichach,dokładnieczułamichdelikatnyzapach.Przeztrzydnizawszektośprzy
niej czuwał, zmawiał modlitwę, szeptał „Wieczne odpoczywanie...”. Potem opłakiwano ją,
szczególnie każdej jesieni, kiedy liście leżały po obu stronach drogi, jak natrętne, niechciane
wspomnienie.
Jakwyglądałobyjejżycie?Dlaczegoniezmusiłamojca,żebyjejpomógł?Miałamtylkotrzylata,
trzylatabezdoświadczenia,wypełnionetylkozabawą,nieumiałamgoprzekonać,byłambezsilna.Już
wtedynarodziłasięmojabezsilność,niemoc.Jakwyglądałobymojeżycie?Gdybyniewypadek,może
byłabym pewną siebie, wesołą kobietą, bo gdzieś głęboko we mnie tkwił rdzeń utkany z humoru,
śmiechuiradościżycia,niestety,pokrytyzbytgrubąwarstwąsmutku.
Nagle podłoga trumny zaczęła mi uwierać, a moje uwięzione ciało żądało zmiany pozycji.
Przekręciłam się lekko w lewą stronę. Było mi niewygodnie, nie mogłam już wrócić myślami do
dziewczynki,nieczułamjejśmierci,takjakbyżyła.Musiałamwyjść,zaczęłamsiędusić,niezbraku
powietrza, tylko ze strachu. Szarpnęłam wieko. Nie puściło. Uderzyłam pięścią o delikatne drzewo,
potemjeszczekilkarazy,wpanice,niekontrolowanymiruchamiręki.Wiekospadłozłoskotem.Nad
sobązobaczyłamtwarzwłaścicielazakładu,nabiegłączerwienią,tymrazemnieodśmiechu.
–Copanirobi?Zmarnujepanitowar!–huczał.
Odrzucone wieko leżało obok. Szybko podniósł je, jakby nic nie ważyło, i oparł o trumnę. Na
wiekuwidniałyrysypowstałewskutekupadku–dwiepręginaciemnejpoliturze.Zadrapałamwieko,
takjakkiedyśpolituręnafortepianieEgona.Przeprosiłamzawstydzona,żedopadłmniestrachwtak
niezwykłej sytuacji. Właściciel stał naburmuszony. Coś rozważał, obmacywał zadrapanie i w końcu
powiedział,żemuszęzapłacić.
„Właściwiedlaczegonie?”–pomyślałam.–„Prędzejczypóźniejmisięprzyda,jestnajładniejsza,
taka,jakąchciałabymmieć.Przynajmniejsamamogęzadecydować,wczymbędęleżećpośmierci”.
– Kupię trumnę, tylko prosiłabym o rozłożenie sumy na raty. Wie pan, nie mam pieniędzy –
zaczęłam.
Właścicielzakładupopatrzyłzdziwiony.
–Zapłacipanitylkozarestaurację,oczywiścieniezacałątrumnę!–roześmiałsię.
–Nie,mówiępoważnie.Przecieżkiedyśitaktrzebakupićdlamnietrumnę.
–Zapięćdziesiątlatalboiwięcejbędąjużinnemodele–przekonywałmnie.Chybamyślał,żenie
jestemcałkiemzdrowanaumyśle.–Pozatymgdziepanijąwstawi?
„Dlaczego nie chce mi sprzedać tej cholernej trumny? Co mu szkodzi?”. Trumna miała być
symbolem, jeszcze nie wiedziałam czego, ale z pewnością czegoś ważnego. Gdyby stała w pokoju,
musiałabym zapanować nad strachem, zwłaszcza w nocy. Ciągle wydawałoby mi się, że zaraz ktoś
zniejwylezie,naprzykładopółnocy.Musiałabymjąokadzić,taknawszelkiwypadek.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział16
Nie wiem, kiedy w moim życiu pojawił się Walter, mój nowy wódz. Wspaniały, bo wymyślony,
więc bez skazy. Mogłam pozwolić sobie na ideał, nadać mu takie cechy, jakie ceniłam. Kiedy go
stworzyłam, poddawał się mojej woli, stał się moim marzeniem i wiodłam z nim szczęśliwe, choć
tylkomentalneżycie.Mogłamwybraćdowolnemiejscenaplanecieidowolnyczas,wszystkozależało
tylkoodemnie.Mojąwymyślonąegzystencjębudowałampowoliizdokładnością–drewnianydom
na podmurówce, łąka za domem, taka sama jak w Jagniątkowie, biały ogród. Myślałam często
o Walterze, niechętnie wracałam do świata rzeczywistego, do kłopotów i beznadziejnej egzystencji,
dlatego im więcej piętrzyło się przede mną kłopotów, tym częściej i na dłużej opuszczałam
rzeczywistość i przenosiłam się do Waltera. Marzyłam o nim w metrze, w moim fotelu, podczas
uwalniania pokoju z psich kłaków, nawet spotykając się z Matthiasem, zawsze ich porównywałam.
Walter patrzył na mnie spokojnie, łagodnie, wyrozumiały, nigdy nie kiwał głową ze
zniecierpliwieniem,niewywracałoczyma,niecmokał,niezłorzeczył.Prowadziłamznimrozmowy,
długiedyskusjeizawszewiedziałam,coodpowie.Dokładnietak,jaksobieżyczyłam,bobyłczęścią
mnie.
Po rozwodzie nadal nie mogłam zdobyć pozwolenia na pracę, a ponieważ nie zatroszczyłam się
o to wcześniej, nadal pracowałam na czarno. Co trzy miesiące jeździłam na Słowację, żeby przybić
pieczątkę,poczymmogłamodetchnąć.
Wieczorem w moim fotelu rozważałam wszystkie możliwe sposoby zdobycia pozwolenia na
pracę,jednaknajprostszymrozwiązaniemwydawałmisięślubzMatthiasem,któryjakdotądjeszcze
się na mnie nie skusił. Nie pragnęłam tego małżeństwa z całego serca, a jednak chciałam wyjść za
mąż – bynajmniej nie ze względu na wizę czy obywatelstwo. Chciałam imponować, pokazać, że
jestem kochana, ceniona, wartościowa. Tylko komu chciałam to uzmysłowić? Z przerażeniem
doszłam do wniosku, że odbiorcą tej radosnej nowiny miałby być Tadeusz. Przede wszystkim on,
a w następnej kolejności Basieńka, która też we mnie nie wierzyła. Rozstanie z mężem było tylko
wsensieprzestrzennym,bomójorganizmnadaljeszczeniewyplułTadeuszowejtrucizny,któranadal
zaśmiecała moja duszę. Jak udowodnić Tadeuszowi, że się co do mnie pomylił, nie docenił mojej
osoby,moichniewątpliwychzalet,schowanychpodpowierzchniązwyczajności?
Bałam się jednak negatywnej odpowiedzi Matthiasa lub każdej innej pokrętnej formy negacji,
która wywołałaby u mnie wielotygodniową fazę użalania się nad sobą. Nie wiedziałam, czy warto.
Jednakczasnaglił,więcpostanowiłamwybadaćsytuacjęinicjujączwyczajnąrozmowęomałżeństwie,
bez konkretów, bardzo ogólnikową. Potem coraz bardziej przypierałam go do muru, wyciskałam
zeznania. Pytania stawały się coraz bardziej rzeczowe, a Matthias wykręcał spastycznie górne
kończyny, uciekał oczyma na boki jak kameleon, aby w końcu zdeklarować się jako przeciwnik
zawieraniazwiązkówmałżeńskich.Doskonaleczuł,doczegozmierzam.Poczerwieniałigorączkowo
szukałwyjściazniezręcznejsytuacji.Niezamierzałammupomóc,niechsiępomęczy.
– Wiesz, jak poznałem moją żonę – zaczął zwierzenia – była jeszcze bardzo młodą dziewczyną
zniewielkiegomiasteczkawokolicyGrazu.Wszystkiegomusiałemjąnauczyć,niczegoniewyniosła
z domu, nie miała nawet matury. To ja skłoniłem ją do uzupełnienia wykształcenia. Pomogłem jej
zrobićszkołę,znaleźćpracę,nauczyłemjąubieraćsię,czesać,malować...–zawiesiłgłos,czekałna
pochwałęzmojejstrony.Napróżno.
–AkiedybyłeśjużgotowyzeswojąpracąPigmaliona,zostawiłacię!Toprzykre–powiedziałam
złośliwie.
–Niktmnienieopuścił–oburzyłsię.–Postanowiliśmysięrozstać.Rozumieszteraz,dlaczegonie
mamochotyzaczynaćwszystkiegoodpoczątku,pomijającjużsprawyfinansoweiodpowiedzialność
zanowąrodzinę.Nieczujęsięjużnasiłach.
–Wemnieniemusiałbyśtakinwestować–powiedziałamzprzekąsem.–Maturęjużmam,nawet
studia.
Popatrzyłnamniezeźleskrywanympolitowaniem.
–Twojamatura,studiazPolskinaniewieleprzydadząsięwtymkraju,nieznajdzieszpracy.
Trafiłwsedno.Musiałambardzosiękontrolować,żebyniedaćmukopa,takiegozrozmachu,bez
metafizyki,poktórymdalszarozmowaniebyłabymożliwa.
– Zapraszam cię na kolację – powiedział. Miał być to rodzaj rekompensaty za to, że nigdy nie
znajdę pracy w tym kraju, a on wcale nie myśli o nowym małżeństwie. Najwyżej może mi załatwić
fikcyjnegomęża,couprościłobymojestosunkiadministracyjnoprawnezwładzamiaustriackimi.
Podziękowałamzakolacjęifikcyjnegomęża.Kontrolowałambrzmienieswegogłosu,gesty,żeby
zataić przed nim złość, żałość, urażoną ambicję. Wyszedł, całkiem zadowolony z tego, że nie
spędziliśmytegowieczoruwedwoje,rześki,jakbysięotrząsnąłzkoszmaru.Zanurzyłamsięwfotelu,
spojrzałam z niechęcią na brudne szklanki po soku pomarańczowym, stuprocentowym, za który
zapłaciłam aż dziesięć szylingów. Nagle zrobiło mi się szkoda wszystkich witamin, sztucznych
i prawdziwych, które Matthias wlał sobie do gardła, zostawiając mi najwyżej pół szklanki tego
drogocennego płynu, szkoda wielogodzinnego ślęczenia nad białymi, brązowymi, czerwonymi
karłami, czarnymi dziurami, ciemną energią, tudzież ciemną materią, nie wspominając już
oantymaterii.
Znowu ogarnęła mnie niechęć do jakiejkolwiek czynności, wcześniejsza chęć działania ostygła,
apotemwywietrzała,pozostawiającsmutek.Strach,niezrozumiały,silny,zaborczy,zacząłznanąmi
wędrówkęzgłębinżołądka.Wiedziałam,żeteraznadługoprzetrzymamniewswoichobjęciach,nie
pozwoli mi zebrać myśli, zmusi do siedzenia w fotelu. Sięgnęłam po kanapkę. Żułam wytrwale,
rozdrabniającchlebnanajdrobniejszekęsy,jakbymchciaławrazznimpołknąćczas,pozbyćsięgo,
rozetrzeć na miazgę zębami. Widziałam przed oczyma przesuwające się, płynące w powietrzu,
nakładającesięnasiebieobrazyzwierząt,jakbybyłyprojekcjązrzutnika,towarzyszyłytemudziwne
głosy, nieludzkie, przeraźliwe, wydobywające się z głębin. Zobaczyłam sylwetkę zwierzęcia,
skulonego,wychudzonegokundlazprzerażonymioczyma.Piescierpiał,wiłsięzbólu,cofałsięprzed
rękąznożem,którazadawałaciosy.Brązowasierśćwczerwoneplamy,żałosnewycie.
Wyplułam kanapkę. Bałam się, poczułam skurcz w żołądku, silny odruch wymiotny, potem
zobaczyłam kolejny obraz. Gdzieś na północ od trzydziestego ósmego równoleżnika brudna,
zakrwawiona kobieta zjadała swe nowonarodzone dziecko z głodu. Obrazy zmatowiały, nie mogłam
odróżnić szczegółów, potem zniknęły, a głosy ucichły. Zagrożenie przychodziło z góry jak chmura,
która powoli mnie przykrywała. Dusiłam się, w pokoju brakowało powietrza. Chmura strachu była
wszędzie,sączyłasiępowolipociemnychkorytarzachkamienicy.Musiałamuciec.Dokogo?Pozostał
tylkoWalter,aleniewiedziałam,czyrozmowaznimzdołamnieuspokoić.
NagleusłyszałamczłapanieDragicynakorytarzu,potemłomot,jakbyupadłjakiśdużyprzedmiot.
Otworzyłamdrzwi.NaschodachstałaDragicazpokerowątwarząipapierosemwbladychustach,ana
półpiętrzeleżałpogruchotanytelewizor.
–Muża–wskazałanatelewizor.
–Niemożesztegozostawićnaklatceschodowej!Musimygozanieśćdośmietnika.
Chybaniezrozumiała.Nadalstałanieruchomo,bladaizgarbiona.
–Dziecipowinnysięniązająć–mruczałampodnosem,targającnadółsporytelewizoralboto,co
po nim zostało. „Co będzie, jak Dragica zacznie wyrzucać z mieszkania wszystkie rzeczy? Może to
takiesymbolicznerozstaniezmężem?Możedopieroterazuświadomiłasobie,żeodszedł?”.
Rano zbudził mnie telefon. Brat Elizabeth przedstawił się formalnie, sztywno, jakbyśmy się nie
znali. Od czasu pogrzebu nie miałam z nim kontaktu. „Czego chce?”. Poprosił mnie o spotkanie,
podobno w ważnej sprawie. Bałam się rozmowy o Elizabeth, widoku schodów prowadzących do jej
pokoju,jabłoniprzeddomem.
–Tylkonachwileczkę–wyczułniechęćwmoimgłosie.–Nieprzeztelefon,rozumiepani.
Nie bardzo rozumiałam, ale zgodziłam się, ponieważ zawsze czułam do niego coś w rodzaju
przywiązania, może wdzięczność, w końcu był moim pierwszym pracodawcą. Wyszłam z domu
pośpiesznie,głuszącstrachprzedpowrotemdomiejscaumierania,dostaregodomuzzapachemziół
i nieuchwytną atmosferą rozrzewnienia. Mój niepokój narastał w miarę zbliżania się do domu
Elizabeth. Kosmatek czekał przy bramie, w jego czarnych włosach skupiły się promienie słoneczne,
tworzącaureolę.Zaprosiłmniedośrodka.Nastolikuleżaładużakopertabezadresu.Wyciągnąłzniej
jakiśpapier,któryokazałsiętestamentemElizabeth.Nierozumiałam,dlaczegomniezaprosiłijaka
mabyćwtymmojarola.
–Niechpaniczyta–ponaglał.
Niewiedziałam,czypotrafię,językurzędowy...Wzięłamkartkędoręki.Przedoczymaroiłosięod
zakrętasów, różnych paragrafów. Nagle zrozumiałam. Zobaczyłam swoje imię i kwotę stu tysięcy
szylingów!Toniemożliwe.Spociłamsięiszybkowmyślachdodałamjądosumy,jakąwypłaciłmi
Tadeusz.
–Niemogęprzyjąć,przecieżmiałarodzinę,przyjaciół.
–Myślę,żechciałapanipomócpodjąćdecyzję...
„Jakądecyzję?”–myślałamwpopłochu.–„Czegoodemnieoczekiwała?”.
–Proszęprzyjąćpieniądze!Elizabethwiedziała,corobi.
Nastałacisza,dośćniezręczna.Niewiedziałam,cozrobićzrękoma,przeszkadzałymi.
–Możepomócpanizałatwićpracę,wizę?–powiedziałtotakpoprostu,jakbychodziłoopomoc
w kupnie biletu tramwajowego. Nareszcie usłyszałam to, na co tak długo czekałam. Słowa te
zwiastowały normalne życie, wystarczającą ilość jedzenia, raz w miesiącu bilet do kina, może od
czasudoczasupizzerialubciastkowkawiarni.Marzenie.
– Wracam do Polski – powiedziałam nagle, bez przemyślenia i wystraszyłam się swoich słów.
Kosmatekspojrzałnamniezuśmiechem,jakbyniczegoinnegonieoczekiwał.
– Myślałam, że nigdy pani tego nie powie, co już dawno gdzieś głęboko w podświadomości
zostałopostanowione.Naprawdęniemogłabypanipodjąćlepszejdecyzji!
Zdziwiłamsię.Rzeczywiście,terazwydałomisięsłuszne,żechcęopuścićWiedeń.Możewtedy
Tadeuszstracinademnąwładzę.Marzyłamochwili,kiedymojemyśliwyzwoląsięodniego,popłyną
swobodnie,kiedyniepostawięimżadnejzapory.
–Szukałamszczęścia,właściwiegoniłamjeiniedogoniłam–tobyłamojapierwsza,nieudolna
próbazwierzeń.
–Zeszczęściemtojakztymkocimogonem–powiedziałzuśmiechem.
–Zogonem?
– Mały kot usiłował złapać swój ogon, kręcił się w kółko, ale ogon uciekał. Kiedy już mu się
wydawało,żegodopadł,ogonwymykałmusięzłap.Pewnegorazuzauważył,żekiedynieusiłujego
złapać, ogon wcale nie ucieka. Odtąd szedł zawsze spokojny, bo wiedział, że ogon będzie za nim
podążał.
Uśmiechnęłam się. Nigdy nie podejrzewałabym Kosmatka o takie mądrości. Gorzej, gdy to
nieszczęściepodążazaczłowiekiemjakogonzakotem.
Wróciłamdodomuiusiadłamwfotelu.Myślałam,araczejtorturowałamsięmyślami.Powinnam
rzeczywiściewrócićdoPolski.Odczegośmusiałabymzacząć,nikogotamnieznam.Nieważne,będę
siedzieć w białym ogrodzie, leżeć na łące, pieniądze zainwestuję, będę godzinami leżeć na łące,
myślećoWalterze.Nie...Niedamsobierady!Niktzamnąniestoi,niepomaga,donikogonienależę.
Gdybympracowała,należałabymdogrupypracownikówjakiegośzakładu,miałabymszefa,kogoś,kto
kierowałbymną.Terazjestemwolna,nieszczęśliwiewolna,pomimoWaltera.Jeszczeniebyłmitak
bliski,nieopanowałmoichmyślidokońca...
Nagle zobaczyłam przed sobą oczy, znajome, cierpliwe, nieruchomo we mnie wpatrzone. Oczy
wydobytezewspomnień,należącedotwarzystaruszki,którąspotkałamnałące.Poczułam,jakkrew
uderzamidogłowy.Tasamatwarzotwardychrysach,kanciastasylwetka,trochęjużprzygarbiona,
jednak znajoma... Kobieta z koszem. Tam, na łące! Dlaczego od razu na to nie wpadłam? Leśna
Kobietawróciła.Dlaczego?Znowupoczułam,jakjestdlamnieważna.Naglezdałamsobiesprawę,że
samotna, opuszczona i wzgardzona była projekcją moich lęków i kompleksów. Bałam się dokładnie
takiej sytuacji, w jakiej była Leśna Kobieta. Przy niej mogłam udawać szczęśliwą, wolną, kochaną,
wysoko cenioną i zintegrowaną społecznie, dlatego do niej przylgnęłam. Nieświadomie badałam jej
reakcje na odrzucenie przez innych ludzi, na samotność, tak jakbym chciała się od niej czegoś
nauczyć,czegoś,comisięwprzyszłościprzyda.NajchętniejodrazupojechałabymdoPolski,żebyją
odszukać,przytulićiprzyrzecjej,żewięcejsięnierozstaniemy.Znowuzbieraćzniąjabłkawsadzie
i wgryźć się zębami w chrupiącą skórkę chleba. Jednocześnie nie mogłam opuścić Matthiasa,
o którego przychylność nadal walczyłam, dawno już zapomniawszy, dlaczego to robię. Liczyła się
tylkowalka,samfakt,żecośsięzmienia,żepodejmujęjakieśpróby,którewistocieniemiałysensu.
Zawładnęłamnąhiperaktywnafaza,wyciskającapotnaplecachipodpachami.
Dałam Wiedniowi i Matthiasowi jeszcze jedną szansę, wyjazd do Polski odłożyłam na potem.
Dając komuś szansę, myślałam z rozrzewnieniem o swoim miłosierdziu, którego jednak nikt nie
potrzebował i nie doceniał. Podjęłam ostatnią próbę i skoro nie mogłam zmienić Matthiasa,
postanowiłam zmienić siebie. Zmiana powinna być widoczna, wymierna, taka, że każdy od razu ją
rozpozna, a przede wszystkim Matthias. Myślałam o studiowaniu astrofizyki lub zmianie fryzury
inowymstylingu.
Długoniewiedziałam,czypowinnamskoncentrowaćsięnadoskonaleniuwdziękówciała,czyteż
na kształceniu umysłu, stojącego od lat ugorem. Mogłam rozwinąć tylko jeden z tych aspektów
nowego życia, bo z chwilą, kiedy wkładałam do głowy nowe informacje, moje ciało wiotczało, cera
stawałasięziemista,mojanieatrakcyjnośćrosławraznowonabytąwiedzą.Garbiłamsię,dostawałam
pryszczy na nosie, a cała sylwetka przybierała kształt walca. Zauważyłam jednak, że w czasie
pryszczatych i garbatych faz zainteresowanie mną Matthiasa słabło, pomimo rozmów o wybuchu
supernowej typu Ia, zarzuciłam więc autodydaktykę na rzecz lepszego wyglądu. Niech szlag trafi
astrofizykę! Smarowałam się kremami, pudrowałam, depilowałam, wcierałam różne paskudztwa
z witaminami i mikroelementami i czekałam na rezultat, który mimo wysiłków pozostawał mierny.
Ciągle spoglądałam w lustro, jakbym spodziewała się cudu w postaci jędrnych policzków
i olśniewającej cery. Mój podbródek zupełnie stracił ostre kontury, sflaczał i powoli tworzyło się
indyczewole,jakustarychludzi,kołyszącesięprzykażdymruchugłowy.
ZotchłanirozpaczynadstraconąjędrnościąwyrwałymniekrzykiDragicy,histeryczneibłagalne
wołanieopomoc.Rzuciłamlustroiwybiegłamnakorytarz,poktórymjakoszalałabiegałaDragica,
nie mogąc się zdecydować na jakiś kierunek. Syn z żoną wynosili rzeczy z jej mieszkania i chyba
nareszcie postanowili zabrać ją do siebie. Broniła zaciekle marnych resztek jej mienia,
bezwartościowychsprzętów,zniszczonychmebliisfatygowanychsukienek.
–Hoczudomuża!–krzyczała.–Nepujdu.
Jednak nadal czekała na męża i nie zamierzała odejść ze swego posterunku, karmiona nadzieją
jego powrotu, nawet jeżeli czekanie miałoby potrwać małą wieczność. Syn zaprowadził ją do
samochodu,upychającnatylnymsiedzeniujaktobół.Synowapakowaładotorbyresztęrzeczy.
–Taksięcieszę,żenareszciektośsięniązaopiekuje–powiedziałamdomłodejkobiety.
Podniosłagłowęznadwypchanejtorby.
–Jużtamsięniązajmą–powiedziałabeznamiętnie.
–Gdzie?
–No,wtymzakładzie.Jaktosięnazywa?!Steinhof!
Odwróciłasię,wręczyłamikluczodmieszkania.
–Proszęoddaćwłaścicielce.
Zbiegła po schodach, odbijając kolanami torbę jak dziewczynka piłkę w siatce. „Steinhof, stacja
końcowa” – pomyślałam. – „Może będzie jej lepiej wśród takich samych jak ona... Nie będzie się
niczymwyróżniać,aotoprzecieżchodzi”.
Minęły jednostajne, nudne miesiące, a moje kosmetyczno-naukowe wysiłki nie zrobiły na
Matthiasiewiększegowrażenia.Czułam,żezbliżasięczasostatecznejrozmowy,rozwianiawszelkich
nadziei, pozbycia się naiwnych marzeń. Podczas weekendu postanowiłam wrócić do tematu
małżeństwa, który zagaiłam kilka miesięcy wcześniej. Od początku przewidziałam przebieg tej
rozmowy, chciałam tylko pomóc sobie w podjęciu decyzji. Właściwie szukałam konfrontacji,
potwierdzenia przypuszczeń, bo znałam odpowiedź, zawsze te samą, pomimo upływu lat i moich
wysiłków. Nie patrzyłam mu w oczy, żeby nie zobaczył w nich rozczarowania. Wstydziłam się
pokazywania smutku i rozczarowania, nawet okazywanie radości przychodziło mi z trudem.
Prowokowałam wypowiedź, której tak naprawdę nie chciałam usłyszeć. Często robiłam coś wbrew
swojejwoli,jakbymojapodświadomośćdawnojużobrałakonkretnykurs,oczymniewiedziałam.
–Przecieżjużotymrozmawialiśmy!–jęknął.–Trudnoprzewidzieć,coprzyniesieprzyszłość.
Zaserwował mi odpowiedź niewprowadzającą niczego nowego, ogólnikową, ostrożną, odpowiedź
niebędącąodpowiedzią.
–Pewniezadziesięćlattwojadecyzjabyłabytakasama,nicbysięniemieniło.Mamrację?
Czułam jego zażenowanie. Szukał w myślach odpowiedzi, która by mnie nie zraniła. Ubzdurał
sobie,żedocenięwnimdżentelmena.Niemiałamdoniegożaluzato,żemnieniekochał,przecież
teżgoniekochałam.Chciałamtylkoprzystosowaćsiędospołeczeństwa,wyjśćzamąż,niedlatego,że
chcę, lecz dlatego, że tak trzeba. Tak mnie nauczono. Nigdy nie miałam dystansu do tego, co
kładziono mi do głowy. Mówiono mi: „Komunizm jest najlepszym, idealnym ustrojem”.
„Oczywiście” – potakiwałam i przyjmowałam bez zastrzeżeń. „Kobieta musi wyjść za mąż!”.
„Naturalnie!” – przyjmowałam następną prawdę objawioną. „Trzeba się podporządkować. Pokorne
cielędwiekrowyssie”–mówiłababcia,kiwającwskazującympalcem,więcpodporządkowałamsię
komu trzeba. „Związek Radziecki jest naszym najlepszym przyjacielem, pomaga nam i opiekuje się
nami!”.„Zpewnością”–myślałam.–„Skorotakmówią,nawetwtelewizji...”.
Niemiałamduszybadacza,byłambezkrytyczna.Jeżeliwszyscytakmówią,toznaczy,żejestto
prawda. Dlatego panicznie bałam się określenia „wszyscy”, którym szafował Tadeusz.
Skoncentrowałam się na życiu według podanych wzorców, powoli zatracając własne wyobrażenie
oszczęściu.Brakowałomiwnikliwości,spojrzeniazdystansem.Byłamświadomaswoichbłędów,ale
nieumiałamtegozmienić.
–Czynielepiejbyłoodrazupostawićsprawęjasnoalbozakończyćto,coniemiałoprzyszłości?–
powiedziałamdowciążmilczącegoMatthiasa.
Pokiwałgłową,zgadzałsięzemną,przynajmniejteraz,porazostatni.Podobnoliczyłnato,żecoś
sięrozwinie.
–Co?Niedałeśmiżadnejszansy.Twojecórkiniewiedząomoimistnieniu.Nigdyniemyślałeś
omniepoważnie.
– Co to znaczy „poważnie”? U was, w Polsce, trzeba się od razu żenić. W Austrii istnieją
wieloletnie związki, nawet z dziećmi i bez papierka. Tu ludzie nie żenią się tak od razu, raczej się
rozwodzą. Przecież możemy się nadal przyjaźnić – zaproponował. – Jak będę mógł, zawsze ci
pomogę,alenieżądajodemnieostatecznychdecyzji.
Wtedy mu powiedziałam, że wyjeżdżam do Polski. Udawał zaskoczonego, a może rzeczywiście
niespodziewałsiętakiegozakończenia.Potemprzybrałsmutnąminę,jednąztakich,kiedycośtrzeba
zaakceptować,botaknakazujezdrowyrozsądek,amimotoserceboli.
–Możeilepiej,możelepiej–mruczałpodnosembezcieniażalu.Zaciskałprzytymwargiikiwał
zpowagągłową,jakbycośrozważał,aleniczegonierozważał.Cieszyłsię.
Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, wspólnie spędzone lata nas nie zbliżyły. Nie byliśmy
nawetprzyjaciółmi.Niewiedział,jakmasięzemnąpożegnać.Pocałowaćmnieczytylkopodaćrękę?
Wypadało mnie przynajmniej przytulić. Zrobił nieznaczny ruch w moim kierunku, ale szybko
wyciągnęłam rękę. Mruknął swoje „powodzenia” i myślał, że załatwił sprawę, pozbył się uciążliwej
przyjaciółki.Wiedziałam,żetokoniec,terazniemiałamjużnicdostracenia.
– Ty cholerny idioto, dawno chciałam z tobą skończyć! – zaczęłam cicho, niemal szeptem,
nieznacznie,takjakbyniedoniego.Niemógłzrozumieć,ocochodzi.Tonacjagłosuniepasowałado
wypowiadanychsłów.Nastawiłuszujakkrólik.
–Mamgdzieściebieitwojegłupiedziewczynki!–natarłamterazcałąsiłągłosu,żebyzrozumiał.
Wrzeszczałamhisterycznie,zamierzałamwykrzyczećwieloletnieupokorzenia.
Patrzyłnamnieprzestraszony,pewnienigdyniewidziałpodobnegozachowania.
– Wynoś się! – wrzasnęłam, napędzana jakimś wewnętrznym motorem. Krzyk wydobywał się
z wnętrza mojego drżącego ciała, brzmiał cienko – jak krzyk jakiegoś ptaka. Podskakiwałam
zuciechy,zachłysnęłamsięwolnością,swobodą!–Niepokazujmisięwięcejnaoczy!
Matthias wymknął się przez szczelinę między moim rozwścieczonym ciałem a ścianą.
Otworzyłamdrzwiszeroko,wciągajączatęchłepowietrzekamienicyjaktaternikpozdobyciuszczytu.
Rozpierała mnie duma i radość. Jak to przyjemnie wszystko stracić, z niczym nie być związanym,
o nic nie zabiegać! Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, jak piękna może być chwila, kiedy jest już
wszystkojedno.Niewiedziałam,żeutratamożecieszyćbardziejniżzdobycieiposiadanie.Doznałam
błogiego uczucia ulgi, zupełnie jak podczas wycieczki do Budapesztu. Zjadłam za dużo ostrego
gulaszu i w nieznanym mieście rozpaczliwie szukałam toalety. Kiedy wreszcie dopadłam sedesu,
ogarnęłomnieuczuciespełnienia,poczułambłogość.
Wreszcie zmęczona skakaniem i euforią, opadłam na fotel. Przyciągał mnie, miał złą energię.
Popadłamwodrętwieniejakprajaszczurpozapadnięciuzmroku.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział17
Teraz już żadna siła nie trzymała mnie w Wiedniu. Obraziłam się na miasto, kraj, ludzi, którzy
mnienierozumieją,nabrakprzejawówwoliBoga,którysiędonaszdystansował.Spakowałamswoje
rzeczy, wzięłam tylko te najpotrzebniejsze. „Po resztę i tak muszę przyjechać” – pomyślałam.
Poszłam pożegnać się z Basieńką. Na kanapie siedział następca Któsia, a oczy Basieńki mówiły:
„Kawaler, a do tego jaki zaradny!”. Byczysko o grubym karku nabiegłym krwią uśmiechało się
obleśnieipoklepywałoBasieńkępotyłkuwbitymwobcisłelegginsy.
– Powodzenia – szepnęłam fałszywie na pożegnanie, bo wiedziałam, że romans skończy się
fiaskiem.Totylkokwestiaczasu.
Pojechałam do Wrocławia, do Anki. „Wszystko będzie dobrze” – myślałam pełna optymizmu,
który znikał po kilku minutach jak strzepnięty popiół. Męczyła mnie chimeryczność uczuć, nad
którymi nie mogłam zapanować. Ania stanęła w drzwiach – jak dawniej uśmiechnięta zadumanym
uśmiechem, ledwie dostrzegalnym, ukrytym w mroku korytarza. Uśmiechały się tylko usta, oczy
milczały.Wydałamisięmniejsza,drobniejsza,jeszczebardziejnieśmiałaniżkiedyś,lekkomuśnięta
starością. Może tylko sytuacja sprawiła, że rozmawiała ze mną jakby z zażenowaniem, nie mogła
przyzwyczaić się do mojej obecności. Dawna więź gdzieś się podziała, obie czułyśmy skrępowanie.
Przez tyle lat była mi bliska, teraz jednak fizyczna bliskość zniweczyła przynajmniej na początku
dawnązażyłość.Miałaociężałeruchy,spowolnioneinadaljednądłoniąwygładzałaserwetkinastole,
poprawiłakapęnałóżku,fałdkibeżowychfiranek.
– Mam dla ciebie ważną wiadomość – powiedziała uroczyście i bez wstępów, zaraz po
przyniesieniukawy.–Zpewnościąsięucieszysz!Wiem,jaknazywałasiędziewczynka–uśmiechała
się,zczegośzadowolona.
–Świetnie,będziemożnaodnaleźćgrób!
Nareszcie mogłam zamknąć tę historię, dręczącą mnie od trzeciego roku życia. Grób
symbolizowałwyzwolenie,noweżycie,szczęściewolneodpamięci,odrodzenie.
–Niemagrobu.
Przeraziłamsię.Nierozumiałam.
–Dziewczynkaprzeżyła.Leżaławkomiekilkamiesięcy,aleprzeżyła.
„Jak to żyje? Cierpieliśmy tyle lat niepotrzebnie? Ojciec nie musiał odchodzić! Życie byłoby
owieleprostsze,lepsze.Dlaczegoniktznasnawetniewziąłpoduwagętejmożliwości?”.
– Niemożliwe, leżała na liściach nieruchomo, jak martwa. Na czole miała krew – upierałam się
bełkotliwie,jeszczeniemogącuwierzyćwszczęście.
– Przeżyła – powiedziała twardo Ania. – Przekopałam pół archiwum w bibliotece narodowej,
a kuzyn sprawdził na policji. Sprawa odłożona ad acta. Sprawcy nie znaleziono. Adresu jeszcze nie
mam,musisztrochępoczekać,aledasięzałatwić.
Przebiegradościjestnaogółstosunkowogwałtowny,porywający,brakujemurównowagi,radość
wychylasięszaleńczojakamplituda.Mojaskierowanabyładowewnątrz.Zastygławrysachtwarzy,
skryłasiępoddrgającąpowieką.
Ania obserwowała mnie ukradkiem, przestawiając na stole całą kolekcję świeczek różnych
rozmiarówikolorów.Ustawiałajewedługwielkości,apotemwedługkoloru.
–Dlaczegonigdywcześniejotymnierozmawiałyśmy?–zapytaławkońcu.
–Przyrzekłamojcu,żenigdynikomuotymniepowiem.
–Przecieżmiałaśdopierotrzylata!Jakmożnawymagaćczegośtakiegooddziecka?!Dlaczegonie
wysiadłiniepomógłjej?
–Niewiem.Niepamiętam.Cośmusiałosięwydarzyć,żezareagowałtakdziwnie.Amożezawsze
byłtchórzem,atylkopamięćonimzłagodziłaobraz,upiększyłacoś,cowcalenieistniało.
–Dokądterazchceszjechać,corobić?ChybaniechceszzostaćwPolscenastałe?Zpracąciężko,
bezrobocie,ludzieniemająpieniędzy,żebrząnaulicach.Zrobiłsięunaskapitalizm.Niektórzynawet
tęskniązakomuną.LepiejzostańwWiedniu,bopodobnomająznieśćwizydlaPolaków.
–Byćmoże,alepostanowiłamjuż:zostajęwkraju.Terazprzyszedłczasnaprywatnąinicjatywę.
Mamtrochępieniędzyichcęotworzyćcośprywatnego,jeszczeniewiemco,alenaraziezrobięsobie
urlopodpracyitrosk.Jakzdobędzieszadrestejkobiety,towtedyprzyjadęnadłużej.Najpierwjednak
muszędoJagniątkowa,możeudamisięwynająćpokójwleśniczówce.
Zanotowałamadresleśniczówkinaskrawkupapierulistowegowidiotyczneserduszka.Ktopisze
terazlistynatakimpapierze?
Wyszłyśmy przejść się po mieście, którego zapach wydał mi się obcy, obojętny. Nie czułam już
dławiącej radości jak przed laty, fascynacji widokiem starego miasta w senne popołudnie. Stare
kamienice z podcieniami, pomalowane białą farbą, wąskie uliczki, puste i melancholijne jak
u Chirico, i nasze wydłużone cienie na wąskich, szarych chodnikach, odbijających echo stukania
obcasami. Następnego dnia po południu wyjechałam, dziękując Ani za wszystko i oblepiając jej
policzkipocałunkami.
Do Jagniątkowa dotarłam wieczorem. W kuchni paliło się żółte światło. Dziwne, ale światło
z mego dzieciństwa miało dokładnie taką samą moc, było lekko żółte, jakby przyćmione. Weszłam.
Korytarzprowadzącydokuchniwydałmisiędługiiponuryjaktunelpodprzejściempodziemnym.
Zapukałam do kuchennych drzwi. Po chwili usłyszałam kroki – szybkie, zbliżające się do mnie.
Bałam się, że zaraz zobaczę uśmiechniętą twarz babci, co mogłoby oznaczać, że nie jestem przy
zdrowych zmysłach. Te same kroki, ten sam odgłos odsuwania krzesła, tak znajomy, przerażająco
znajomy.
Leśniczypopatrzyłnamniepytająco,jakbymnieniepoznał.Wcaleniebyłzadowolony.
–O–powiedziałwkońcu,aletobyłowszystko,coprzyszłomudogłowy.
–Dobrywieczór–powiedziałamlekko.–Czymapanwolnypokójdowynajęcia?
Nadalniewpuszczałmniedokuchni,zasłaniałsobąwejście.
–Pokój?Chcepanituzamieszkać?Jakdługo?–pytałdziwniezaniepokojony.Przecieżwcześniej
zaproponowałmiwynajęciepokoju!
Pochwilizzajegoplecówwychyliłasiękobiecagłowa.
–Mojażona,byłażona–poprawiłsię.
„Aha, są razem. Jednak Feniks odrodził się z popiołów miłości” – pomyślałam złośliwie. Nie
wiem, dlaczego czułam lekkie zdenerwowanie. Chyba na coś liczyłam, znowu szukałam wodza,
chciałam się kogoś uczepić, przyssać się, wypić jego siłę, byłam jak emocjonalny wampirek
wposzukiwaniunastępnejofiary.
–Chciałabymwynająćpokój.Mieszkałamtujakodzieckoidlategobardzomizależy,żebysiętu
zatrzymać – tłumaczyłam kobiecie. Wydawała się wtajemniczona w moją historię, ponieważ
kilkakrotnie spojrzała porozumiewawczo na leśniczego. – Oczywiście, jeżeli nie macie państwo
wolnegopokoju,topojadędoSobieszowa,dohotelu...
Już zbierałam się do ucieczki. Kobieta zgodziła się bez zastanowienia. Rozmawiała ze mną
swobodnie jak z kimś znajomym, nie stawiała zbędnych pytań. Jej smagła od wiatru i słońca twarz
uśmiechałasiężyczliwie.
–Rozumiem,teżchętniewracamdodzieciństwa.Pokójnagórzejestwolny.
„Dlaczego zgodziła się tak od razu? Przecież byłam obcą osobą. Może leśniczy jej o mnie
opowiadał?Dlaczegomiałbytorobić?”.
Weszłamnagórę.Pokójwymalowanonabiało.Wyglądałsterylnie.Wszystkiedziecinnemarzenia
uleciaływrazześwierkowymzapachem.Chodziłampopokoju,szukającśladówzprzeszłości.Może
została niewielka rysa w ścianie, którą wyżłobiłam po pierwszej nieudanej klasówce z polskiego?
A może zachowało się jeszcze na parapecie okna krzywe serduszko, znak miłości do chłopaka
wkwiecistejkoszuli,jednegozdługowłosychwiejskichrockmanów,którzyzapomocąkilkuchwytów
wygrywali wszystkie modne podówczas hity? Czego nie potrafili zagrać? Zagłuszali śpiewem
irytmicznymuderzaniemopudłogitary,ażdudniło.Czułamsięzaszczycona,ponieważwłaśniedla
mnie niezręcznie uderzał struny i fałszywie chrypiał Imagine. Fascynowali innością, reprezentowali
nowąkulturę,nowyświatpsychodelii,zen.
Wymykałam się ukradkiem na spotkania do domu mojego rockmana, który był stworzony dla
wyższychcelów.BuntowałsięprzeciwBogu,toczyłsamotnąwalkę–niewiadomoprzeciwkokomu–
i cierpiał za miliony. Imponował mi ten prymitywny prometeizm, którego wcale nie rozumiałam,
amożewłaśniedlatego.
Wieczorami przychodzili jego znajomi, którzy z trudem mnie akceptowali, pomimo moich
wytartychdżinsówigotowościnawszystko,conowe.Zajmowałamsięprodukcjąherbatkizmocnej
esencji i z tytoniu, z niewielkim dodatkiem kilku ziaren kawy i wódki. Smakowała paskudnie, ale
działała.Naogółodurzaławszystkichtych,którzywcześniejniezwymiotowali.Siadaliśmywkrągze
śmiertelnie poważnymi twarzami, a pośrodku na podłodze stał magnetofon szpulowy, z którego
zdejmowaliśmyobudowę.Zwnętrzamagnetofonusączyłosiędelikatneświatło,robiącenastrój,który
pasował do spreparowanej herbatki. W ciemnym pokoju, pomalowanym na czarno, paliliśmy
papierosy, a właściwie tylko jednego czy dwa, dzieląc się z innymi. Kiwaliśmy się w rytm Black
Sabbath, pokój wirował, fruwały piszczele zawieszone na ścianie, czaszka w rogu pokoju patrzyła
groźnie pustymi oczodołami, znak peace na drzwiach pulsował, czekaliśmy, aż otworzą się drzwi
percepcji. Nikt nie zastanawiał się nad symboliką tych akcesoriów. Nikt nie pytał, dlaczego trupia
czaszka stała obok gigantycznej pacyfki, dlaczego czarny pokój i jaskrawe koszule, hard rock obok
balladBobaDylana.Ważnabyłaatmosfera,innośćtejnowejkultury,którąsięzachłysnęłam.
Wtedyporazpierwszydoznałamuczuciaprzynależnościdogrupy.Byłamjednąznich,chociażna
krótko,dopókiBabcianieodkryłatajnegomiejscaspotkań.Wtedyznowubyłamwolna,nienależałam
do nikogo, nie musiałam się trzymać żadnych zasad, nikomu imponować. Nie byłam szczęśliwa.
Teraz,polatach,wtymsamympokojuszukałamśladówdawnejmiłościifascynacji.WJagniątkowie
zdałamsobiesprawę,żeniekonsultujęsięwmyślachzTadeuszem,jakdawniej.Nieprowadzęznim
wyimaginowanychdialogów,nieszukamjegoaprobaty.Nicmnienieobchodziło,copowienatemat
mojej samotności, jak ją oceni. Czyżbym wyzwoliła się spod jego wpływu? Może teraz po latach
nastąpiło rzeczywiste zerwanie? A Walter? Coraz rzadziej szukałam u niego zrozumienia. Nie
wytrzymałkonkurencji,niebyłzkrwiikości.OMatthiasieanirazuniepomyślałam.Mojeuczucia
byłydlamniesamejcorazbardziejzagadkowe.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=
Rozdział18
Następne tygodnie upłynęły w rytmie trzech posiłków, spacerów po lesie i wieczornych rozmów
z leśniczym i jego żoną. Nie mogłam się odnaleźć w dziecięcym świecie, byłam doroślejsza, niż
myślałam. Feniks ich miłości odrodził się na dobre, co najmniej na następne pięćset lat. Znowu
miałamwrażenie,żesięspóźniłam.
Wstałam rano, zmęczona bardziej, niż kiedy szłam spać. Wczesny świt, tak zawsze przeze mnie
podziwiany, szczyty Śnieżnych Kotłów wbijające się w chmury. Powinnam być szczęśliwa, tak
tęskniłamdotegowidoku.Codzienniepatrzećnaośnieżoneszczytygór,niezależnieodroku,zawsze
skrzące się srebrnym blaskiem. Nagle poczułam znajomy skurcz w żołądku, taki sam, jaki zawsze
czułam,kiedypomyślałamoJagniątkowie.Totęsknota.Zaczym?Mamto,zaczymtęskniłam.Dokąd
mamterazpójść?PrzecieżwłaśniejestemwJagniątkowie.Zrozumiałam,żetoniekoniecwędrówki,
to przekleństwo Ulissesa. Nagle poczułam się opuszczona, bezdomna, niespełniona, nienasycona.
Brakowałomiprzynależnościdokraju,dojakiejśgrupy.GdziesiępodziałtamtenJagniątków?Może
wystarczy zanurzyć magdalenkę w herbacie, a wtedy odnajdę stracony czas. Próbowałam znowu
zasnąć.Wydawałomisię,żeleżęukrytawtrawie,wysokiejjakdrzewa.
Motyl siedział na mojej twarzy, piękny, biały, ulotny jak dusza. Odfrunął, wskazując mi drogę.
Poszłam za nim przez grube łodygi trawy, przez mokre kępki mchu, wyglądające jak monstrualne
gąbki. Wypełniał ciszę delikatnym trzepotem skrzydeł. Białe płatki kwiatów traciły przy nim biel.
Motyl z powrotem usiadł na mojej twarzy. Poczułam łaskotanie skrzydełkami, potem lekki ucisk,
coraz większy, niepasujący do ciężaru motyla. Próbował wedrzeć się pod moją skórę, wgryźć się,
zawładnąćmoimciałem,duszą.Jegoskrzydłarosły,rzucałycień.Zbudziłamsięprzerażona.Tęsknota
i strach, towarzyszące mi od lat, dopadły mnie nawet w Jagniątkowie. Dokąd teraz uciec? Czego
pragnąć?Najgorzejjest,kiedyniewiesz,czegopragnąć.
Pośpiesznie ubrałam się i wyszłam przed dom. Chodziłam wzdłuż podwórka, potem deptałam
grządki w warzywniaku, stawiając zamaszyste kroki. Po kilku minutach przypominałam zgonioną
wyżlicę,miotałamsię,niemogącobraćjakiegośkierunku.
Zamknęłamoczy.Podpowiekamiwidziałamkoloroweliściewirującewpowietrzu,takjakwtedy.
Roześmiane twarze jakichś ludzi. Ojciec się cieszył, gestykulował, o czymś opowiadał, głośno,
nienaturalnymgłosem.Potemznowutylkośmiechy,cośbłysnęłowsłońcu.Ojciecpodnosiłkieliszek,
jegotwarzsięśmiała.Ojcieccośpił,połykałmałymiłykamiprzeźroczystynapój.Wódka!Ojciecbył
piany!Todlategouciekłzmiejscawypadku!Pobiegłamdobiałegoogrodu,posiedziałamwnimdługą
chwilę,licząc,żemożeprzyniesieulgę,takjakdawniej,kiedybyłamdzieckiem.
Fazawyciszeniatrwałajużzadługo,nieuchronniezbliżałsięczasagresji.Przeszłamobokgęsto
zasianych astrów, zostawiłam tylko białe. W powietrzu fruwały żółte i fioletowe, i różowe główki
kwiatów.Wyrywałamjezpasją.Chciałam,żebyznowuzapanowałabiel.Kwiatówjakbyprzybywało.
Mieniły się różnymi kolorami, wiły się obok parkanu, dziwne, nieznane, kolorowe. Nie mogłam
zapanowaćnadchaosemkolorówiodcieni.Ktośpołożyłrękęnamoimramieniu.Leśniczypatrzyłna
mniespokojnie,jakbyrozumiałnagłyatakfurii.
–Chodź,napijemysiękawy–powiedział.
Tak po prostu chciał ze mną napić się kawy po tym, jak spustoszyłam pół ogrodu. Posłusznie
poszłam za nim do domu. Moja podkoszulka jak gąbka wciągnęła strugi potu i wyglądała teraz jak
stara rozciągnięta przylepiona do karku szmatka. Usiadłam wyczerpana i zawstydzona. „Co powie
jegożona?Czywidziałatęorgię?”.
–Chybapowinnaśdokogośzadzwonić,zkimśporozmawiać,możedotejkoleżankizWrocławia?
– zaproponował, zupełnie nie wspominając o egzekucji w białym ogrodzie. Zaparzył mocną czarną
kawę, którą piłam dużymi łykami. Wlewałam w siebie gorący płyn i w końcu nie wiedziałam, czy
wspomnienie ojca wywołało niepokój i rozdrażnienie, czy było to tylko zdenerwowanie kofeinowe.
WradiuwkółkograligłupawąMakarenę.Ilejeszczerazy?!
WykręciłamnumerdoAni,aRobertdyskretnieopuściłpokój.Zdziwiłamsię,żetakłatwomożna
się połączyć, automatycznie, bez zamawiania, czekania przez dwie godziny. W Polsce wydawało mi
siętonierealne,zupełnienowe.
Wcale się nie zdziwiła, że dzwonię, tak jakby czekała na ten telefon. Kilka zdawkowych pytań,
wymianauprzejmości,takjakzkimśnieznajomym.Pytała,czyznalazłampracę,corobięcałydzień,
kiedy nic nie robię. W moim głosie wyczuła smutek, dławiony lęk. Lepki podkoszulek jeszcze
bardziejprzywarłdopleców.Nalewejłydcezauważyłamduży,wystającyżylak,nabrzmiałykrwiąjak
pijawka.Zdenerwowałamsię.
–Żylakmiwyszedłnanodze.
–Chybanieztegopowodudzwonisz?!
–Nie–niewiedziałam,jakzacząć.–Mamnapadyagresji,dośćczęsto–zrobiłamkrótkąprzerwę,
alenarazieniebyłoreakcji.–Czasamimamochotękogośzlikwidować.
–Jaktozlikwidować?–zdziwiłasięcałkiemsłusznie.
– No, powiedzmy odstrzelić, utopić, powiesić lub udusić. Ofiara mogłaby sobie wybrać rodzaj
śmierci.Myślę,żewtakiejsytuacjipowinnamiećprawowyboru.
–Niemówiszpoważnie!?
–Wiem,żetonietypowe...
–Nietypowe?!Tochore!Awłaściwiekogochciałabyśzlikwidować,kiedymaszmordercząfazę?
– Problem w tym, że nie wiem. Nie mam na myśli nikogo konkretnego. Jest jednak we mnie ta
dziwnawściekłość,niemogęodgadnąć,skądsięonabierze.Przychodzizawszepofazielęku,więcnie
uważamsiebiezazgruntuzłąosobę.Tolękwyzwalaumnieagresję.
–Dziwne–zastanowiłasię.–ChociażkażdyczłowiekjestkiedyśkonfrontowanyzCieniem.
–Cotomabyć,jądrociemności?Jung?Nieznoszęwydumanejpsychologii,oderwanejodżycia.
–Niestety,jestwtymwieleracji.Chęćzabijaniajeststarajakświatiwszystkojestwporządku,
jeżelizostaniewsferzepragnień.Pomyśllepiej,skądsięuciebiebierzestrach...?
– Nie wiem. Poddaję się. Myślałam już o tym tyle razy, analizowałam, bez rezultatu. Po prostu
przychodzi,trzymamnieprzezkilkadni,potemprzechodziwewściekłość.Wtedyszukamobiektu...
–Wiem,biegaszpomieścieznożemwkieszeni–roześmiałasię.
–Dzielęludzinatych,którzyniepowinniżyć,natych,którzynażyciezasługują,inatych,którzy
mogąsięrozwinąćwjednymztychdwóchkierunków.
–Ciekawe,doktórejkategoriizaliczaszsiebie?
–Dotrzeciej.
***
Rano poszłam pod dom Leśnej Kobiety. W myślach miałam już gotowy scenariusz naszego
spotkaniapolatach.Niechciałamtakpoprostuwejśćdodomuizapukać–zniweczyłabymprzezto
romantyzm i urok tej chwili. Stanęłam w tym samym miejscu co kiedyś. Drzewa rozrosły się
i zasłaniały widok. Czekałam, aż Leśna Kobieta wyjdzie przed dom. „Może skieruje się do ogrodu,
wtedymniezobaczy?”.Mijałyminuty,akobietaniepojawiłasię.Nogicierpły,wiatrzaczepiałmoje
włosy o świerkowe gałęzie, patrzyłam na jabłonie, tak samo ciężkie od owoców jak wtedy, kiedy
przyszłamdoniejporazpierwszy.Wreszciewyszłaistanęłanaschodach,poprawiławłosyiwtedy
spojrzaławmojąstronę.Wolnopodeszła.
Chciałamsięprzedstawićiwyciągnęłamrękę.
–Chcesztrochęjabłek?Smaczne!–wyciągnęławmojąstronękościstą,pergaminowądłoń.
–Napapierówkijużzapóźno.
Uśmiechnęłam się. Było dokładnie tak jak wtedy i nie musiałam się przedstawiać.
Posługiwałyśmysięnamtylkoznanymkodem.
–Jednakmniepoznałaś,wtedynałące?–zapytałabezwzruszenia.Twarzmiałapooranągrubymi
głębokimibruzdami.
–Nie,dużopóźniejuświadomiłamsobienaszespotkanie.
–Nocóż,zmieniłamsię,jestemjużstarąkobietą–powiedziałapogodnie,jakbycieszyłasięztego
powodu.
Zaprosiłamniedośrodka.Mieszkaniebyłoprawiepuste,poznikałymeble,zwyjątkiemstołu.Na
podłodzewpokojuleżałstarypodniszczonymaterac.
Przechwyciłamojespojrzenie.
– Rozkradli wszystko, jak wyjechałam – wyjaśniła. – Nieważne. Ważne, że wróciłam i jestem
u siebie. We Wrocławiu nie mogłam się przyzwyczaić. Moja nowa rodzina nigdy mnie nie przyjęła
jakswoją,ajaniepotrafiłamsięugiąć,dostosować.
Na wpół opuszczone powieki kryły tęsknotę, nigdy niewypowiedzianą, nawet nieuświadomioną,
tęsknotęzarodziną.Kobietabyłapersonifikacjąwszystkichmoichlęków.
– Nie potrzebuję nikogo. Zawsze mieszkałam sama, wystarczy mi moja samotność. Tu, na wsi,
dalej jestem dzikuską z lwowskim akcentem, ale przyzwyczaiłam się. Nic się nie zmieniło. Tylko
terazprzezywamnienowepokoleniedzieciaków.Tamtewyrosły,aichdzieciprzejęłynienawiśćdo
mnieodswoichrodziców.
Ukryłasięzaobojętnością,przybrałapozęjedynązmożliwych,abynormalniefunkcjonować.Nie
wiem,comusiałabyzrobić,żebytozmienić.Wyznaćgrzechy?Jakie?Ukorzyćsięprzedcałąwsią?Za
co?Czegoodniejoczekiwali?Autodafe?Jakodzieckowidziałamjejsmutek,ukrytyzaobojętnością.
Wydawała mi się bezgranicznie nieszczęśliwa z powodu odrzucenia przez mieszkańców naszej wsi.
Zawszebałamsię,żekiedyśsamaprzeżyjępodobnydramat.Jużjakodzieckoczułamprzedsmaktej
sytuacji, kiedy stałam samotnie na podwórku szkolnym, a inne dziewczynki bawiły się w skakanie
przez gumę. Tak bardzo chciałam podejść do nich, ale tylko stałam oparta o drzewo i przyglądałam
zabawie,jedzącchlebzesmalcem,posmarowanyzbythojnąrękąbabci.Wyglądałonato,żeniemam
ochotynazabawę.Zawszepotemudawałam,żeniechcęsiębawić,żeniechcębraćwczymśudziału,
żejesttomójświadomywybór.
Wyszłyśmyprzeddom,potemdoogrodu,bezsłowa,zgodniewtymsamymkierunku,dostudni.
Jesiennywiatrtargałgałęziamiibujałsiedzącenanichptaki,sadpachniałjakwtedyjabłkowo,świeżo
z odrobiną czegoś mdławego, dochodzącego z pola. Leśna Kobieta stała oparta o studnię przykrytą
drewnianąpokrywą,trochęjużzbutwiałąJejtwarzwsłońcuwydawałasiętrochęmłodsza,niemiała
jednakjużdawnejwyprostowanejpostawy.Stałaprzygarbiona,chudazwydętymbrzuchem,gubiłasię
w suto marszczonej spódnicy. Ile mogła mieć lat? Siedemdziesiąt, może więcej, już wtedy, jako
dzieckopostrzegałamjąjakostarąkobietę,chociażwtedymogłamiećnajwyżejpięćdziesiątlat.
–Opowiedz,couciebie...?–zachęciłamnie.
Cierpliwieczekała,ażzacznę.Niebyłosensuzmyślać,upiększać,bozarazwyczułabysztuczność,
zakłamanie. Jak streścić nieudane życie, w kilku słowach przekazać ogrom cierpień rzeczywistych,
aprzedewszystkimurojonych,opisaćnieudaneżyciebezpatosuibiadolenia?
– Źle pokierowałam swoim życiem – powiedziałam beznamiętnie. – Znowu jestem w punkcie
wyjściaimuszęzacząćwszystkoodnowa.Możejednakwszystkosięjeszczeułoży–dodałamzaraz,
bonicmnietoniekosztowałoiniechciałamzionąćnaniąprzepastnympesymizmem.
Czekałanadalszewyjaśnienia,którenienastąpiły.Nierozumiałamojejwypowiedzi,najejtwarzy
odbijałsięniedosytinformacji.Milczałyśmychwilę.„Możekiedyśjejwszystkowyjaśnię,kiedyś,po
tym,jakznajdętękobietę.Wtedywszystkosięzmieni”.
Nagle zaschło mi w gardle, jakby skurczyła się skóra na podniebieniu, do którego przylepił się
język. Szybko sięgnęłam po wiadro, odsunęłam lekko pokrywę studni i popatrzyłam w jej głębię.
Tafla wody była ciemna, nie odbijały się w niej promienie słoneczne, padające przecież ukośnie na
studnię, wewnątrz panował zimny mrok. Łańcuch zgrzytał, złamał lustro wody, zakołysały się kręgi
i wtedy ujrzałam wpatrzoną we mnie ogromną, przepastną czarną źrenicę. Wystraszona, szybko
odstawiłamwiadro,rozlewającwodęnaobudowęstudniichlapiącnamponogach.Kobietazaśmiała
się dziecinnym piszczącym śmiechem, strzepując z dołu spódnicy krople wody. Nie zauważyła
mojegoprzerażenia.
Nagle straciłam ochotę na rozmowę i zwierzenia. Zostawiłam ją z rozpoczętą historią mojego
życia,pożegnałamsięjakktoś,ktochceujśćpogoni.
–Donastępnegorazu.Muszęjużiść,wkrótceznowuprzyjdę.
Obejrzałam się jeszcze raz. Kobieta zdziwiona stała przy zatrutej studni jak posąg. Blaszane
wiadro stało oparte o korbę. Przedzierałam się przez gąszcz leszczyn porosłych wzgórze za domem
Leśnej Kobiety. Pozwalałam, żeby gałęzie biły mnie po twarzy, tak jakbym w masochistycznym
zacięciu czekała na te razy. Myślałam o tym, czego nie powiedziałam tej kobiecie o swoim życiu.
Strachicierpieniewróciłyniespodziewanie,kiedymyślałam,żejużjestemznichwyzwolona.Kiedy
się cierpi, szuka się wyjaśnienia, odpowiedzi na dręczące pytania, cierpienia bez przewinienia nie
można zaakceptować! Radość natomiast jest płytka i płaska, nikt nie stawia pytań: „Dlaczego ja?
Dlaczegowłaśniemniespotkałoszczęście?”.Niktsięnadtymniezastanawia,uznaje,żesięnależy.
Tylkonieszczęścieibóltrzebawyjaśnić,poddaćwszystkowwątpliwość,dociekaćiszukaćprzyczyn.
Możecierpieniewcaleniejesttakiezłe,możetojedynysposób,żebywyrwaćduszęzletargu?Powoli
siędoniegoprzyzwyczajałam,stałsięczęściąmojegobytu,towarzyszyłmiuparcie,nawetjeżelinie
miałpożywki.
Wróciłamdomojegopokojunapiętrze.Nałóżkuleżaładużabiałakartkazadresemtejkobiety.
Widocznie Ania zadzwoniła, kiedy odwiedziłam Leśną Kobietę. Wzięłam kartkę do ręki ostrożnie –
jakdrogocennyprzedmiot.Długopatrzyłamnaokrągłe,starannepismo.Mogęjeszczerazzacząćod
nowa,terazalbonigdy.
Cierpienie znowu odeszło, odpłynęło jak chmura, zrobiło się wreszcie miejsce na nadzieję, na
nową szansę. „Po powrocie z Wrocławia rozpocznę nowy rozdział życia, ale co to znaczy »nowe
życie«?”. Przecież to wyświechtany banalny zwrot, przetrawiony przez wszystkich psychologów,
psychoterapeutów, znawców życia, którego sensu nikt sobie nie uświadamia. Nikt nie otrzymał od
losu nowej tabula rasa, na której zapisano tylko struktury pierwotne, trwałą spuściznę ewolucji
naszegogatunkuinicpozatym.Zawszezostanąstarekoleiny,starepułapki,doktórychdojdąnowe.
W nocy walcowałam łóżko spoconym ciałem, zmięłam pościel, mokrą, nasączoną perlistym
strachem.
Rannym pociągiem wyruszyłam do Wrocławia. Obok mnie siedział chłopiec z walkmanem na
kolanach i słuchał jakichś heavymetalowych wrzasków, które wydawały mi się tak samo dzikie jak
kiedyśmojejbabcimuzykaBlackSabbath.Wodziłamwzrokiemposzybie,tapicerce,ciemnobrązowej
podłodzeprzedziału.Szukałamznaków,któreodpowiedziałybynapytanie,jakprzebiegniespotkanie
ztąkobietą.Przyodrobiniewyobraźniwszystkomożnauznaćzaznak.Jakieśzadrapanienaszybielub
plamę na podłodzie interpretowałam jako negatywne proroctwo, jasną smugę światła na fotelu
odczytywałam jak dobry znak. Intuicyjnie czułam, że wiele zależy od tej rozmowy, właściwie
wszystko. Bałam się jej, nie wiedziałam, jak mam się do niej przygotować. Dla mnie miała to być
rozmowa z osobą ze świata transcendentnego, zatem nie można rozmawiać zwyczajnie. „Czy
opowiedzieć jej o swoim życiu? Kupić jakiś drobiazg? Ale co? Przecież jej nie znam. Powinnam ją
przeprosićzatylezła,którejejwyrządziliśmy”.Czułamsięwinna.
Nagleprzechwyciłamwzrokiempromieńświatła,ciepły,zbytciepły,żebymógłbyćzwyczajnym
promieniem. Pogładził moje włosy i wypadł z przedziału na puste pola, brązowe szczeciny łąk.
Wzięłamtozaznak,przypisałammumetafizycznekonotacjeiodrazupoczułamekstatycznąradość,
jeszcze z lekką domieszką niepewności, ale była to radość, za której fasadą nie krył się smutek.
Wysiadłam przed Wrocławiem, a potem biegłam niezmordowana, lekka, nie czułam zmęczenia.
Wrażenie,jakiepozostawiłciepłypromień,niosłomnieprzezzaspaneuliczkiprzedmieścia.Ogarnęła
mnie euforia biegacza, poziom endrofin rósł z każdym krokiem, zwiewnym, stawianym bez
najmniejszegowysiłku.
Złatwościąznalazłamdomkobiety,alezatrzymałamsięprzednimniezdecydowana.Nieśmiałam
zadzwonić.Stałamobokogrodzeniaiwpatrywałamsięwoknazasłoniętebeżowymifirankami.Może
nikogoniema?Pragnęłam,żebynikogoniebyło,wtedymożnabyodłożyćtęwizytę,takjakwszystko
wżyciu,odłożyćnapóźniej.
Oklapłam.Łatwiejjestczekaćniżdziałać.
Wyobrażałam sobie, jak wygląda teraz, jako dorosła kobieta. Musi być piękna, chyba
ciemnowłosa, szczupła, pamiętałam jej cudowne ciemne loki na liściach. Jak w razie czego zacząć
rozmowę?
Usłyszałam zgrzyt zamka. Ktoś otwierał drzwi. Przylgnęłam do żywopłotu, znieruchomiałam.
Terazmiałnastąpićnajważniejszymoment,pointażycia,punktzwrotny,poktórymnapięciespadnie
idalejbędężyćdługoiszczęśliwie.
Zdomuwyszłakobietawśrednimwieku.Zamknęłazasobądrzwiienergicznieprzekręciłaklucz
w zamku. Spoza żywopłotu zobaczyłam wykrzywioną twarz o pulchnych czerwonych policzkach
imałymguzikowatymnosie.Zdecydowaniebyłatopijackatwarz,nabiegłakrwią,okolonatlenionymi
włosami z pięciocentymetrowym czarnym odrostem, zmierzwionymi w kołtun. „To niemożliwe” –
pomyślałam spłoszona, a rozbiegane oczy prawie wychodziły z orbit. – „To na pewno nie ona!”.
Wyglądało na to, że ktoś rzucił zaklęcie na śliczną dziewczynkę i zrobił się z niej potwór, ziejący
oparamialkoholuetylowego.Musiałamsięupewnić.Podbiegłamdofurtki.
–PaniAgataS.?
Kobietaspojrzałapytająco.Cuchnęłapotemialkoholem.Nadwargamiczerniałpółcentymetrowy
wąsik,oblepionyczymśwrodzajukaszkimannej.
–Tak,aco?
Myśliwymykałysięsłowom.Jakzacząć?Wahałamsięjeszczeprzezmoment.
–Przepraszam.
Odwróciłam się i odeszłam. Opuściła mnie odwaga. Tyle chciałam jej opowiedzieć, przeprosić
wimieniuojca,spytaćojejżycie.Całyplanwymyślonywpociąguwziąłwłeb.
–Ocochodzi?–krzyknęłazamną.–Zaczepiatakanaulicy,apotemnicniepowie!
Złościłasię.Czerwonaspódnica,krótkasztywnapłachta,poruszałasięprzynajmniejszymruchu
szerokich bioder. Tłuste, niechlujne włosy rozwiewał porywisty wiatr, tworząc z nich w powietrzu
indiańskipióropusz.Naglepoczułamwściekłośćibłyskawiczniezaliczyłamjądopierwszejkategorii.
Tadziewczynka,aniołek,przyczynanaszejrodzinnejklęski,wyrzutsumienia,szłaterazpoprostudo
sklepu, powiewając pustą torbą foliową. Ta dziewczynka to teraz opasłe babsko, niechlujne
iordynarne,przyczynamoichcierpień,odejściaojca.
Zawróciłam. Uliczka była pusta, szłam za nią w niewielkiej odległości. Kobieta złorzeczyła
pijackim głosem, z niesłabnącą złością uderzała pięścią nasiąknięte jesienią powietrze. Dlaczego
wtedynieumarła?Toprzezniątendławiącystrach,któryprzezcałeżycieoplatałmniejakpajęczyna.
Zaskoczyłamnieswojąobrzydliwą,zapijaczonąiobślinionąfizjonomią,tegonieprzewidziałam.Nie
umiałam działać spontanicznie, wiedziałam tylko, że muszę nadać mojemu cierpieniu sens,
przywrócićlogikęrelacjiwina-kara.
Naulicydostrzegłamsporykamieńzostrymibrzegami,dokładniepasującydodłoni.Podniosłam
go,podbiegłamcichoirzuciłamzcałejsiły,celującwjejgłowę.Kobietaupadła.Leżałatakjakwtedy
najesiennychliściach,tylkoniewyglądałatakpięknie.
Grubenogirozrzuconenaboki,skręconytułów,wylewającysięspodbluzkibrzuchzniebieskimi
żyłkami,włosyskręconewstrąkizakrywałytwarz.Nieruszałasię.Krewobficiespływałazeskroni,
tworząc niewielką czerwoną wstęgę, umykającą pod liście. Znowu podniosłam kamień i uderzyłam,
tym razem mocniej, z bliska. Krew roztrysnęła się jeszcze większą strugą o pogłębionej czerwieni,
pulsującą uciekającym życiem. Wtedy przyszło mi do głowy, że to właśnie ją chciałam zabić
wprzypływieagresji.Poczułamsiędobrze,jakpospełnieniuobowiązku.Toprzeznaczenie!Mojra,ta
trzecia,znożycami,przecinającażycie.
Odeszłampowoli.Obejrzałamsięjeszczeraz,flegmatycznie.Bestiastrachuchybawkońcumnie
opuściła.Niktmnieniewidział,wszystkoodbyłosięcicho,precyzyjnie,prawiebezgłośnie,wyjąwszy
łoskot spadającego kamienia. Zaczęłam biec, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Uciekłam, bo
byłotonajlepszerozwiązanie.Niktmnieniewidział,niktpomnienieprzyjdzie,zacznęnoweżycie,
jużnigdyniebędzietakjakprzedtem.„Nieoglądajsię,patrzprzedsiebie”–słyszałamsłowaojca.Na
drzewiezobaczyłamdziwnycień,przypominającykosmatyłebBafometa.Cieńpodążałzamną.
===OFtqCz5cOgprCjgIal1oDGhRZl5oXz4HZVVkV2FUYAI=