Kazimierz Utrata
Przez Dom Żołnierza i Fort VII do Dachau
W roku 1939 na krótko przed wybuchem wojny wróciłem z
więzienia wrocławskiego po odsiedzeniu dwu i półrocznego
wyroku za działalność antyfaszystowską. Nie mogłem nigdzie
otrzymać pracy. Błąkałem się po ulicach Poznania, daremnie
szukając zatrudnienia po różnych warsztatach. W sierpniu 1939
roku, kiedy rozpoczęła się powszechna mobilizacja do Wojska
Polskiego, zgłosiłem się ochotniczo, chcąc wziąć udział w walce
przeciwko hitleryzmowi. W PKU ' odpowiedziano mi, że
komunistów do armii nie przyjmują...
'
PKU – Powiatowa Komenda Uzupełnień.
Po wtargnięciu Niemców do Poznania zostałem zapędzony
do robót wojskowych przy tamie Garbarskiej. Ponieważ nie
mogłem walczyć z bronią w ręku przeciwko faszystom,
postanowiłem kontynuować to w cywilu. W grudniu 1939 roku
począłem organizować na terenie swej pracy komórkę
sabotażową. Natrafiłem jednakże na nieprzezwyciężone
trudności ze strony współpracowników. Wobec tego
prowadziłem sabotaż indywidualny.
W marcu 1940 roku otrzymałem od towarzyszy
ostrzeżenie o mających nastąpić aresztowaniach byłych
członków ruchu lewicowego. Radzono mi zmianę miejsca
zamieszkania. Nie zastosowałem się jednakże do tego
ostrzeżenia.
Dnia 20 kwietnia 1940 roku rankiem o godzinie czwartej
zjawili się w moim mieszkaniu gestapowcy. Oświadczyli mi, że
mam się natychmiast ubierać i pójść z nimi. Żonie mojej
odpowiedzieli, że potrzebują mnie tylko na trzy dni do pracy.
Jednakże już w drodze usłyszałem od eskortującego mnie
przodownika SS ' - Za twoje dotychczasowe wyczyny, ty świnio,
pójdziesz pokutować do lagru.
'
SS – Schutzstaffeln – Sztafety Ochronne, straż ochronna
Hitlera, która z czasem rozrosła się, tworząc specjalne
wyborowe oddziały policyjne i wojskowe (Waffen SS).
SS-mani – funkcjonariusze SS.
Dał mi przy tym do zrozumienia, iż wie, że wyszedłem
niedawno z więzienia.
Z odbezpieczonymi rewolwerami odprowadzili mnie
esesmani do Domu Żołnierza. Tam ustawiono mnie pod ścianą,
która była całkowicie zbryzgana krwią moich nieszczęśliwych
poprzedników. Gdym mimo woli spojrzał na podłogę,
zauważyłem, że stoję w krwawej galarecie. Kiedy za chwilę
wyprowadzono jakąś kobietę i zaczęto ją masakrować przy
biurku oficera SS, nie mogąc znieść krzyku mordowanej,
odwróciłem głowę od ściany, aby spojrzeć na katów. W tym
momencie otrzymałem kilkanaście silnych uderzeń pięściami po
policzkach, od czego zalałem się krwią i straciłem przytomność.
Po odzyskaniu przytomności stwierdziłem, że wybito mi sześć
zębów. Wyplułem je później przy transportowaniu do Fortu VII '
'
Fort VII. Jeden z fortów dawnego systemu obronnego twierdzy
Poznań, w której tajna policja niemiecka (gestapo)
zorganizowała po zajęciu Poznania obóz przejściowy dla
aresztowanych Polaków. Obóz był zarazem miejscem kaźni w
którym zginęło wielu polskich patriotów.
Pół godziny po tej „wstępnej obróbce” zaczęto nas ładować
po pięćdziesiąt osób do jednego samochodu i wywozić do
wspomnianego Fortu VII, który znajdował się na zachód od
miasta. Jeszcze był wczesny ranek, gdy nasza ciężarówka
znalazła się w podziemiach Fortu. Na przywitanie nas wypadło
z lochów około sześćdziesięciu esesmanów, każdy uzbrojony w
pałkę i rewolwer. Większość z nich była kompletnie pijana.
–
Alles runter ' - zawołał herszt tej bandy, a kiedyśmy
wyskakiwali z samochodu, przebiegając długi korytarz
do celi, esesmani ustawieni w szpaler bili nas pałkami
po głowie i strzelali z rewolwerów pod nogi. Gdy
znaleźliśmy się w celi, było wśród nas czterech ciężko i
kilku lżej rannych.
'
Wszyscy na dół.
W owym dniu przywieziono do Fortu VII 800 ludzi
umieszczając ich wszystkich w celi o wymiarach 20x10 m. Do
wieczora zapanowała w tym lochu duszność nie do opisania,
ponieważ nikogo nie wypuszczano do ustępu. Wieczorem jeden
z współwięźniów zapukał do drzwi meldując otwierającemu
esesmanowi, że jest chory i prosi o skierowanie go do lekarza.
Esesman zabrał go natychmiast, podprowadził na ganek, który
znajdował się z tyłu naszej celi, i zamordował kilkoma strzałami
z rewolweru. Przyglądaliśmy się tej scenie przez wąskie otwory
w murze. Gdy następnego dnia wypuszczono nas po raz
pierwszy, ujrzeliśmy esesmana paradującego w butach
zamordowanego.
Do ustępu wpuszczano nas pięćdziesiątkami. Były trzy
siedzenia, a załatwić musieli się wszyscy w ciągu pięciu minut.
W drodze powrotnej esesmani ustawieni szpalerem na ganku
podstawiali przebiegającym nogi, a kto się wywrócił, kopali go
w okropny sposób. Nieszczęście to spotkało i mnie. Kiedy
wywróciłem się przez podstawioną przez esesmana nogę, ten z
całym impetem skoczył mi na brzuch, w rezultacie czego
dostałem przepukliny.
Kiedy po trzech dniach wywożono nas do Dachau, dano
nam na odjezdne po jednym litrze zupy na czterech. Zupę tę
przyniesiono w brudnych wiadrach, w które chorzy załatwiali
się nocą. Przy wsiadaniu do samochodu szczuto psami i
okładano kolbami karabinów. Wielu wyjechało do Dachau ze
strasznymi ranami na nogach od pogryzienia przez psy. W
drodze na dworzec napisałem krótki list pożegnalny do rodziny
w przekonaniu, że jest to mój ostatni list. Prosiłem w nim
znalazcę, żeby go odniósł pod wskazany adres. List ten
wyrzuciłem z samochodu na ulicę, a na drugi dzień przyniosła
go mojej żonie jakaś staruszka Polka.
Podróż do Dachau odbywaliśmy w wagonach przy szczelnie
zamkniętych drzwiach i okiennicach. Nikt z nas nie wiedział na
pewno, dokąd jedziemy. Niektórzy łudzili się nawet, że wiozą
nas na „wolne roboty” do Niemiec. Już następnego dnia
przekonali się jednak o swej pomyłce. 25 kwietnia 1940 roku w
południe zajechaliśmy na małą stacyjkę szesnaście kilometrów
na północ od Monachium. Ktoś w naszym wagonie patrząc
przez szparkę wagonu zawołał nagle: Dachau. W wagonie
zapanowała śmiertelna cisza. „Może pojedziemy dalej”, odezwał
się jakiś głos, lecz w tej chwili usłyszeliśmy miarowe kroki.
Zbliżał się oddział złożony z około 400 zbirów z SS, którzy
ustawili się przed wagonami z karabinami wymierzonymi w
naszym kierunku. Większość z nas była przekonana, że
będziemy na miejscu rozstrzelani.
Po otworzeniu wagonów ustawiono nas piątkami i przy
akompaniamencie wyzwisk i strasznego bicia popędzono
biegiem do obozu oddalonego o dwa kilometry od miasta.
Ludność cywilną ustawioną przy drodze z dworca do obozu
poinformowano, że prowadzą bandytów i złodziei połapanych
na tyłach frontu niemieckiego w Polsce. W odpowiedzi na to
członkowie Hitler-Jugend obrzucili nas kamieniami i bili
pięściami po twarzy. Gdy dwóch staruszków padło ze
zmęczenia już na pierwszym kilometrze, esesmani rozkazali
innym więźniom chwycić ich z nogi i wlec do obozu. Jeden z
nich zmarł tego samego dnia, a drugi dostał obłędu i został
spalony w krematorium. W Dachau istniało takie „prawo”, że
wszyscy, którzy dostawali pomieszania zmysłów, byli bez
żadnych ceremonii truci i paleni.
Po przebraniu nas w pasiaki więzienne zarządzono
sześciotygodniową kwarantannę, podczas której od czwartej
rano do siódmej wieczorem słynny blokowy Willi, kat i
morderca wielu Polaków, „uczył nas” zwrotów i stania na
baczność całymi godzinami z odkrytą głową na słońcu. Po
ukończeniu kwarantanny porozsyłano nas po różnych
komandach ' roboczych.
'
Obozy miały swoje filie i komanda (oddziały) robocze.
Do najstraszniejszych komand w owym czasie należały:
żwirownia, budowa garażu, plantacje oraz zbrojownia. Do tego
ostatniego komanda przydzielono i mnie. Prowadzący budowę
zbrojowni Scharfuhrer ' Braun przezwany przez więźniów
„panterą” wybierał codziennie 10 więźniów do taczek. Musieli
oni pełne taczki żwiru pchać 100 metrów biegiem pod górę.
Jeśli który zasłabł, natychmiast zjawiał się „pantera” i bił swoją
ofiarę trzonkiem od łopaty tak długo, aż zobaczył krew. Kiedy
już nieszczęśliwiec leżał w kałuży krwi na ziemi, stawał mu
jednym butem na piersi a drugim uderzał obcasem o czaszkę i
tak go „wykańczał”. Nie było dnia, żeby Braun w ten sposób nie
uśmiercił trzech do czterech więźniów. Wracając od pracy
zabieraliśmy ich do taczek i składaliśmy w krematorium.
' Scharfuhrer – dowódca drużyny, plutonowy w SS.
Po tygodniu pracy zakwalifikował mnie Braun do taczek na
miejsce zamordowanego Czecha Jerzego Zebrzyka, studenta
medycyny z Pragi. W tym dniu wszedłem w porozumienie z
kapem ' naszego komanda. Kapowie mieli w Dachau straszną
opinię. Ten jeden stanowił wyjątek. Był to niejaki Hugo Jakusz
z Monachium, skazany w roku 1933 za działalność lewicową na
bezterminowy pobyt w obozie koncentracyjnym. Uzgodniliśmy,
że będziemy bronili wszelkimi środkami tych więźniów, którym
bezpośrednio zagraża śmierć.
'
Kapo – z włoskiego (capo – naczelnik, szef) więzień powołany
przez komendę obozu na stanowisko nadzorcy nad innymi
więźniami.
Niedługo, bo już na trzeci dzień przekonałem się o
skutkach tego sojuszu na własnej skórze. Tego dnia rano, gdy
przebiegałem obok „pantery” z taczką pełną żwiru, przyczepił
się do mnie i zaczął mnie okładać po nagich nogach. Mało mu
tego było, więc chwycił mnie za gardło powalając na ziemię i
depcząc butami. Zanosiło się, że nie przeżyję tego dnia. W tym
momencie nadszedł Jakusz i zameldował Braunowi, że tam
gdzieś przy budowie zawaliło się rusztowanie i on potrzebuje
mnie do naprawy jako stolarza. W ten sposób uratował mnie od
strasznych taczek i od śmierci.
Do ulubionych metod „pantery” należało jeszcze
wyrzucanie narzędzi poza linię posterunków. Następnie wysyłał
jednego z więźniów, żeby mu wyrzucone narzędzia przyniósł.
Więzień po przekroczeniu linii został oczywiście bez ostrzeżenia
zastrzelony. Później nazywało się, że został zabity z powodu
próby ucieczki.
Ponieważ w tym komandzie każdego dnia i każdej godziny
groziła śmierć, postanowiłem zmienić je na inne. Przy pomocy
Jakusza i Fryca, również z Monachium, zostałem przydzielony
do fabryki stolarskiej tuż przy obozie. Wyrabiano tam sprzęt
wojenny. Zapoznałem się z towarzyszami austriackimi,
czeskimi i jugosłowiańskimi. Z grupy polskiej poznałem bliżej
Władysława Zasadę z Łodzi i Andrzeja Wanata z Komorowic. W
rezultacie tego zbliżenia założyliśmy na początku 1941 roku
szereg komórek sabotażowych na terenie fabryki. Od tego
czasu częściej zrywały się piły taśmowe a piły tarczowe były
przepalone i niezdatne do użytku. Często przerywał się dopływ
prądu, z powodu czego około 300 maszyn i 600 robotników
stało nieraz przez cały dzień bezczynnie. Kleje i farby, których
było brak, szły całymi wiadrami do pieca; podobnie dobre
drewno, które otrzymywaliśmy do budowy sprzętu wojennego.
Zastępowaliśmy je materiałem lichym. Wszelki sprzęt
staraliśmy się budować tak słabo, żeby przy pierwszym użyciu
stał się nie do użytku.
Informatorem politycznym na wszystkie komórki był
Austriak Wildpaner z Wiednia. Posiadał on zakonspirowany
radioaparat. W roku 1942, kiedy do Dachau zaczęli napływać
więźniowie sowieccy, zaistniała potrzeba założenia i na tym
terenie komórek sabotażowych. Kierownictwa komórki
sowieckiej podjął się Gabriel Aleksiejewicz Spiridonow,
nauczyciel z Kazania. Bardzo aktywny okazał się również
komsomolec Igor Czerniakowski z Mikołajewa i Filip Basow,
drukarz z Moskwy wywieziony później do Gros-Rosen i tam
prawdopodobnie zamordowany. Towarzysze radzieccy nie byli
przyzwyczajeni do roboty konspiracyjnej i częściowo padali
ofiarami szpiclów. Kilku z nich powieszono na bramie
fabrycznej na oczach całej załogi.
Poszczególne komórki pomagały sobie wzajemnie
wszelkimi sposobami. Gdy w latach 1944-1945 ludzie masowo
umierali z głodu komórka austriacka np. dostarczała na moje
ręce dla Polaków 40 bochenków chleba miesięcznie. Chleb ten
„organizowali” oni z esesowskich magazynów.
Dla każdego uczestnika obozu Dachau pamiętny będzie
rok 1942, kiedy to zbiry hitlerowskie poczęły przeprowadzać na
wygłodniałych więźniach różne doświadczenia. Założono w
poszczególnych blokach oddziały doświadczalne malarii,
gruźlicy i flegmony. Robiono sztuczne zakażenia i obserwowano
ich wyniki. Widziałem tysiące więźniów różnych narodowości,
nie wyłączając Niemców, którzy bladzi, w obłędnym strachu
musieli stawać na owe doświadczenia przeprowadzane przez
młodych lekarzy z SS.
Kiedy pewnego dnia dostałem przy pracy silnej gorączki i
wieczorem zgłosiłem się na rewir po aspirynę, kapo rewirowy
Hanz, zwany powszechnie „bandytą”, zatrzymał mnie na
rewirze. Następnego dnia, mimo że miałem jeszcze silną
gorączkę, przyszedł fryzjer. Po ogoleniu nóg i całego tułowia
wywieziono mnie na izbę operacyjną. Młody chirurg SS zrobił
mi na nodze przy samym kroku okropne cięcia, nacinając żyły i
zapuszczając sondę aż do pięty. Odczuwałem straszny ból,
gdyż operacja robiona była bez narkozy, gołymi rękoma i bez
maski. Dostałem wkrótce silnego zakażenia, a noga spuchła mi
do niebywałych rozmiarów. Po paru dniach zrobiono mi dwa
dalsze cięcia. Po tej operacji przeleżałem trzy miesiące z rzędu
w strasznych cierpieniach i schudłem do 37 kg wagi. Byłbym
tych zabiegów nie przetrzymał, gdyby nie pielęgniarz Eddi,
adwokat z Wiednia, wywieziony przez hitlerowców do Dachau w
czasie zajmowania Austrii. Opiekował się chorymi jak najlepszy
ojciec.
Leżąc w izbie chorych przypatrywałem się różnym
doświadczeniom przeprowadzanym na więźniach. Kładziono np.
zdrowych ludzi do łóżka i przykładano im do nóg klatkę z
komarami. Pokąsany zapadał wkrótce na malarię i poddawany
był różnym obserwacjom oraz próbowano na nim różnych
lekarstw. Innego rodzaju były doświadczenia lotnicze.
Podjeżdżał samochód specjalnie przygotowany do celów
doświadczalnych i zamykano w nim więźnia. Powietrze w
samochodzie rozrzedzano do tego stopnia, jaki jest na
wysokości 10 do 11 tys. metrów i obserwowano, jak więzień na
to reaguje. W wielu wypadkach doświadczenia kończyły się
śmiercią.
W czasie innych doświadczeń kładziono więźnia w
kombinezonie lotniczym do basenu z wodą oraz lodem i
trzymano do utraty przytomności. Wielu po takich
doświadczeniach umierało na zapalenie płuc, niektórzy
dostawali obłędu. Patrząc na to wszystko dochodziło się do
wniosku, że piekło, o którym mówi kościół, jest niewinną
igraszką.
Do ulubionych i często stosowanych przez esesmanów
metod należało pędzenie więźniów nago po ukończonej kąpieli
kilkaset metrów do bloków. Umierało z tego powodu wielu na
zapalenie płuc. W roku 1942 zachorowało w lagrze 2000
więźniów na świerzb. Chodziły słuchy, że to esesmani
specjalnie zarazili więźniów świerzbem. W wyniku leczenia,
któremu natychmiast ich poddano, wymarli prawie wszyscy.
Jesienią tegoż roku przywieziono do Dachau transport
więźniów. Z transportu tego złożono na placu dwa nagie trupy,
które miały łydki obrane całkowicie z ciała. Objedli je
współtowarzysze niedoli z głodu, transportowani przez dziesięć
dni bez jedzenia.
Kiedy po różnych doświadczeniach i przymusowych
głodówkach namnożyła się większa ilość inwalidów, wysyłano
ich w nieznane, skąd już nigdy nie wracali. Rodziny ich w kraju
dostawały od komendanta lagru lakoniczne zawiadomienie o
śmierci „z powodu choroby serca”.
Najstraszniejszy był dla nas rok 1944, kiedy więźniowie
masowo umierali z głodu. W tym krytycznym czasie począłem
otrzymywać od nieznanego nadawcy z Monachium paczki z
chlebem. Były one dla nas w obozie bezcennym skarbem
ratującym nas od śmierci głodowej. Jak się później
dowiedziałem, paczki te przysyłał Węcławek, który uciekając z
Polski przed poszukującym go gestapo zamieszkał w
Monachium i organizował tam pomoc dla więźniów obozu w
Dachau.
Pod koniec 1944 roku przybył do Dachau transportem
młody towarzysz z Łodzi, którego nazwiska niestety nie
pamiętam. Przekazał nam pierwsze informacje o sytuacji w
Polsce i o powstaniu Polskiej Partii Robotniczej, o jej celach i
zadaniach. Dyskusja na ten temat była bardzo gorąca i trwała
cały tydzień. Towarzysze nasi byli odcięci przez pięć lat od
świata i dlatego nie mogli zrozumieć nowej sytuacji. Dopiero po
miesiącu, kiedyśmy przetrawili przywieziony przez tego
towarzysza materiał, przystąpiliśmy do utworzenia, obok
istniejącej już organizacji do walki z faszyzmem, Polskiej Partii
Robotniczej w Dachau. Najaktywniejszymi członkami tej
podziemnej organizacji na terenie obozu byli: Andrzej Wanat,
Władysław Zasada, Michał Gogol, Jan Kluska, Jan Bogacz,
Henryk Świercz i inni.
Organizacja nasza pracowała w jednolitym froncie z PPS i
innymi grupami demokratycznymi, wykorzystując wszelkie
istniejące na terenie obozu możliwości do uświadamiania
politycznego więźniów i ułatwienia życia w obozie.
W ostatnich miesiącach przed wyzwoleniem stan
wyżywienia w lagrze przedstawiał się następująco: rano
otrzymywaliśmy pół litra kawy, na obiad litr ciepłej wody z
jednym plasterkiem brukwi, wieczorem 120 gram chleba. Głód
był straszny i śmiertelność wielka. Dziennie umierało około
dwustu więźniów.
W dniu 26 kwietnia 1945 roku po raz pierwszy w dziejach
obozu nie wypuszczono nas do pracy. O godzinie dziewiątej
ogłoszono rozkaz ewakuacji obozu, a o godzinie jedenastej
spędzono nas na plac obozowy. Chorych i niezdolnych do pracy
pozostawiono w blokach. Do wymarszu w tym dniu nie doszło.
W dniu następnym był w obozie od samego rana wielki hałas i
zamieszanie. Po kilka razy wypędzano nas na plac apelowy i z
powrotem do baraku. Po południu otworzono bramy i
wypuszczono niemieckich więźniów na wolność. Wieczorem
wyprowadzono Rosjan pod silną eskortą. Popędzono ich w
stronę Monachium. Kiedy się ściemniło, Rosjanie rozbiegli się
wiedząc o tym, że idą na śmierć. Podczas ucieczki wielu z nich
zastrzelono. 28 kwietnia przypędzono przed południem część
ewakuowanych więźniów z Buchenwaldu, co spowodowało
jeszcze większe zamieszanie.
W niedzielę 29 kwietnia nasz los był jeszcze ciągle
niepewny. Sytuacja była bardzo naprężona, tym bardziej, że
wielu z nas znało rozkaz Himmlera do komendanta obozu,
który brzmiał następująco: Die Ubergabe kommt nicht in
Frage. Das lager ist sofort zu ewakuiren. Kein Haftling darf
lebendig in die Hande des Feindes Kommen ' .
'
„Przekazanie (obozu) nie wchodzi w grę. Obóz należy
natychmiast ewakuować. Żaden więzień nie powinien
dostać się żywy w ręce wrogów”.
Na ewakuację było jednakże za późno, więc komendant
obozu zarządził ogólną zbiórkę więźniów na placu obozowym.
Ostatni apel i wymarsz, z którego nikt już nie miał wrócić żywy.
Obóz wraz z chorymi, którzy zostali w blokach, miał być
spalony. Taki był rozkaz komendanta. Ale już rychło rano
słychać było artylerię i karabiny maszynowe, których odgłos z
każdą godziną potęgował się. O godzinie siedemnastej
trzydzieści, pierwsi żołnierze amerykańscy wkraczali do obozu.
Radość więźniów była nie do opisania. Amerykański żołnierz, z
pochodzenia Polak, zawiesił na głównej bramie polski sztandar.
Jeden z więźniów wyłączył elektryczność, którą naładowany był
płot druciany okalający obóz. Wielu z nas wydostało się poza
płot. Pomagaliśmy żołnierzom amerykańskim w rozbrajaniu i
rozstrzeliwaniu strażników obozowych...