ISAAC ASIMOV
KAMYK
NA NIEBIE
IMPERIUM GALAKTYCZNE
PRZEŁOŻYLI
PAULINA BRAITER—ZIEMKIEWICZ
PAWEŁ ZŁEMKIEWICZ
TYTUŁ ORYGINAŁU: PEBBLE IN THE SKY
PRZEDMOWA
Dziewiętnastego stycznia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku wydawnictwo
Doubleday opublikowało Kamyk na niebie Isaaca Asimova. Jedenaście lat pisywałem
opowiadania do różnych czasopism, ale Kamyk na niebie był moją pierwszą książką,
a ukazał się dokładnie siedemnaście dni po moich trzydziestych urodzinach.
Trudno uwierzyć, że od tego zdarzenia minęło już czterdzieści lat, jeszcze
trudniej uzmysłowić sobie, co mi ono przyniosło. Wówczas ani mi przez myśl nie
przeszło, że zostanę najbardziej płodnym pisarzem w dziejach Ameryki. A tak się
właśnie stało.
Zawdzięczam to po części związkom, jakie połączyły mnie z Doubleday. Często — i
chętnie — powtarzam, że Doubleday zawsze traktował mnie życzliwie i ciepło, co,
jak się zdaje, irytuje nieraz osoby, które uważają, że wydawca z natury rzeczy
jest wrogiem pisarza. Jedna z takich osób warknęła kiedyś:
— Zarabiasz dla nich masę pieniędzy. Dlaczego nie mieliby traktować cię ciepło i
życzliwie?
Odpowiedź jest prosta. Kiedy wydawcy z Doubleday przygotowywali do druku Kamyk
na niebie, znali tylko jedną moją książkę. Nie było żadnych podstaw oczekiwać,
że da ona znacznie wyższy dochód, niż wynosiła skromna zaliczka. Mimo to byli
dla mnie równie mili i sympatyczni jak dzisiaj. Nie chodzi tu więc wcale o
interes firmy, ale o jej charakter.
W rezultacie uwierzyłem — a wiara ta nie opuszcza mnie do dziś — że pisanie
książek to świetna zabawa, a kontakty z wydawcami stanowią wyłącznie
przyjemność. To pobudziło mnie do dalszego pisania. Tak więc Kamyk na niebie
stał się zwiastunem innych powieści, rozgrywających się w tym samym świecie. Był
to pierwszy tom cyklu Imperium. Ponieważ wykazywał pewne pokrewieństwo z
drukowanymi w czasopismach opowiadaniami o Fundacji, łatwiej mi było zebrać je
później i wydać w formie książkowej. Potem przyszły powieści o robotach.
Nie znaczy to, że Doubleday upierał się przy cyklach powieściowych. Publikowali
również moje powieści nie należące do żadnego cyklu, a także powieści i
opowiadania detektywistyczne. Drukowali także moje prace popularnonaukowe,
traktujące o tak różnych zagadnieniach, że nie sposób ich tu omawiać. W sumie
przez te czterdzieści lat Doubleday wydał sto dziewięć moich książek (to znaczy
średnio jedną co sto trzydzieści cztery dni), obecnie przygotowuje dwie nowe, a
ja, oczywiście, pracuję nad kolejnymi.
Myślę, że w swoje czterdzieste urodziny Kamyk na niebie prezentuje się całkiem
nieźle. W końcu opowiadam w nim o straszliwych konsekwencjach wojny nuklearnej.
Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia bynajmniej nie zniknęło, co więcej — dziś
wiemy, że jego skutki byłyby dużo gorsze, niż sądziliśmy w latach
pięćdziesiątych. Książka pokazuje zło, jakie niesie rasizm po obu stronach,
szkody, jakie wyrządza zarówno nienawiść ciemięzcy, jak i kontrnienawiść ofiar —
i choć chciałbym, aby w ciągu minionych czterdziestu lat problem ten stał się
nieaktualny, tak niestety nie jest. Sądzę, że ostrzeżenie zamknięte między
okładkami Kamyka na niebie brzmi dziś równie prawdziwie jak czterdzieści lat
temu. Pozostaje mi tylko żywić nadzieję że za następne czterdzieści lat nie
będzie już można tego powiedzieć.
Pragnąłbym dodać jeszcze kilka słów o moich redaktorach z Doubleday. Pracowałem
z wieloma i dziwnym zrządzeniem losu wszyscy byli dla mnie niezmiernie życzliwi.
Każdy stał się moim osobistym przyjacielem i przyjaźnie te przetrwały, mimo że
nasze drogi zawodowe rozeszły się.
Przede wszystkim muszę wspomnieć Waltera I. Bradbury’ego, który redagował Kamyk
na niebie i który, jak pamiętani, cierpliwie uczył mnie, jak dokonać korekty na
szczotkach. (Może wyda się to dziwne ale prowadziłem tak zamknięte życie — tylko
ja i moja maszyna do pisania — że nie wiedziałem nic o złożoności świata
zewnętrznego. Jak powiedział kiedyś jeden z szefów Doubleday: „Ty, Isaac,
potrzebujesz opiekuna. My wzięliśmy tę posadę).
Po Bradburym byli Timothy Seldes, Lawrence P. Ashmead, Cathleen Jordan, Hugh
O’Neill i Kate Medina, w tej właśnie kolejności, przynajmniej jeśli idzie o moje
książki beletrystyczne. Popularnonaukowymi zajmowali się czasem inni. Zawsze
kiedy opłakiwałem odejście redaktora, Doubleday zaskakiwał mnie kimś, kto był
równie serdeczny i życzliwy jak ten, którego utraciłem.
Obecnie zajmuje się mną Jennifer Brehl, jeszcze dziś młodsza, niż ja byłem
wtedy, kiedy ukazał się Kamyk na niebie. Jest także piękna, utalentowana i
przerażająco inteligentna. Co więcej — dba o mnie jak rodzona córka, i nic nie
może lepiej wyrazić smutku spustoszeń, jakie poczynił czas, niż fakt, że takie
oddanie mnie dziś zadowala.
To Jennifer wpadła na pomysł, by po czterdziestu latach wznowić w ograniczonym
nakładzie Kamyk na niebie — dla uczczenia szczęśliwego wydarzenia z przeszłości
i wielu jeszcze szczęśliwszych następstw, jakie to wydarzenie przyniosło i
ciągle jeszcze przynosi.
Isaac Asimov
New York City
luty 1990
1.
MIĘDZY JEDNYM KROKIEM A DRUGIM
Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi,
Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago
mrucząc do siebie fragmenty Browninga.
Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie
sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na
tego, kim był: emerytowanego krawca, który nigdy, nawet przelotnie nie zetknął
się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz
rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego
świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza
wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna
pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku.
Na przykład w młodości dwa razy czytał Rabbiego Ben Ezra Roberta Browninga i,
oczywiście, od tego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu
mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego
bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia tysiąc dziewięćset
czterdziestego dziewiątego roku zaintonował je do siebie w głębi milczących
komnat swego ducha:
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pół kroku
Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło…
Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po młodzieńczej szarpaninie w
Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych latach męskich wygodny spokój
dojrzałego wieku był bardzo miły. Mając własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać,
co też i czynił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie
wydane za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie lata jego życia, czym miałby się
martwić?
Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale
Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek
wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło
wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do
dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży
przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść.
Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy,
uśmiechającą się, mimo że została porzucona — zgubę, której nikt nie szukał. Nie
zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem…
W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy
wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując
fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty, pozwalające dokładnie
wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby
jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą
ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w
śmiercionośną broń.
A przecież, paradoksalnie, ci sami ludzie, którzy pchani niepohamowaną
ciekawością zagłębiali się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia
doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafili zaryzykować życie,
by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka.
Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha.
Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec,
pogwizdując zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią
ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we
właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko, i nagle instynkt doktora
Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania.
Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie
biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie
spływa mu kropla potu.
Młodzieniec patrzył zdumionym wzrokiem na betonową podłogę, na której w
cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie
wypromieniowywały ciepło.
Wreszcie spytał słabym głosem:
— Co się stało?
Doktor Smith wzdrygnął się. Sam dobrze nie wiedział.
— Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo?
— Nic się nie działo… — jęknął chemik. — To była próbka nie oczyszczonego uranu.
Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać.
— Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten
platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie.
Uran, powiadasz?
— Tak, ale nie oczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest
przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? — szybko
oblizał wargi. — Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie
poddano go bombardowaniu.
— I — dodał zamyślony doktor Smith — był poniżej masy krytycznej. Lub
przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. — Patrzył na kamienny blat
stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej
podłodze. — Ale uran topi się w temperaturze około tysiąca ośmiuset stopni
Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie
możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone
promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie,
młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać.
Rozejrzał się uważnie, po czym nagle podszedł do przeciwległej ściany i
zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion.
— Co to jest? — spytał chemika. — Czy to zawsze tu było?
— Co, proszę pana?
Chłopak zbliżył się, zdenerwowany, i spojrzał na miejsce, wskazane przez
starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po
wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot; przez
otwór widać było dzienne światło.
— Nigdy tego wcześniej nie widziałem — chemik potrząsnął głową. — Ale też nigdy
czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana.
Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki,
prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli
poruszana mieszadłem, wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej
elektryczne grzałki, sterowane przez termometr, włączały się i wyłączały z
irytującą regularnością.
— A to tutaj było? — doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na
szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom
wody go nie sięgał.
Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia.
— Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien.
— Hmm. Sprawdź po drugiej stronie.
— Niech mnie diabli! Jest!
— Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę.
Teraz stań tutaj — położył palec na dziurze w ścianie. — Co widzisz?! — zawołał.
— Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury? Doktor Smith nie
odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił:
— Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz?
— Nic.
— Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na
nie, prawda?
Wahanie.
— Myślę, że tak.
Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym
głosem oznajmił:
— Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o
tym komukolwiek. Rozumie pan?
— Tak, proszę pana!
— Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili
laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza.
— Myśli pan, że było skażenie? — chemik zbladł.
— Zobaczymy.
Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na
cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano
przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy.
W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później nie znalazł się
nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nie oczyszczony uran dużo poniżej
masy krytycznej i nie poddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć
i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę.
Jedyną konkluzją pozostało stwierdzenie, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie
dziwne i groźne tajemnice.
Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który
przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa
tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a
otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa.
Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele
kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się
z jej drogi na tyle. aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby
wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i
słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu.
Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji.
Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich
poprosił o poranne gazety i przejrzał je szukając określonej informacji.
Ale w wielkiej metropolii co dnia znika tak wiele osób. Nikt nie przybiegł na
policję krzycząc i opowiadając, jak na jego oczach zniknął człowiek (a może
połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku.
W końcu doktor Smith zmusił się, by zapomnieć o wszystkim.
Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim.
Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość, jak
gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą
stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i
poczuł, jak powoli osuwa się na trawę.
Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył.
To była prawda! Siedział na trawie, w miejscu gdzie przed chwilą spacerował po
betonie.
Domy zniknęły! Białe domy, przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem,
zniknęły bez śladu!
I nie siedział na trawniku, to była łąka. Nie strzyżona trawa rosła swobodnie,
wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie.
To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor,
przynajmniej część z nich, a pod rękami czuł suche, łamliwe, martwe liście. Był
mieszczuchem, ale potrafił rozpoznać jesień.
Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej,
połyskującej zieleni.
Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka
szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata…
O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale
przecięta. Czyż to nie dziwne?! Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że
wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły
się równo.
Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył
stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został
gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego
szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała
niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody.
Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w
uczucie grozy.
W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem
tego zwariowanego świata, Schwartz odezwał się. W niskim, urywanym głosie, który
usłyszał, brzmiało napięcie.
— Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym
oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może…? Nie… — czuł, że narasta w nim histeria.
— Musi być jakieś wyjaśnienie.
— Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? — Uszczypnął się i poczuł ból, ale
potrząsnął głową. — Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód.
Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i
przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć
sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie
długi czas ich trwania to tylko złudzenie.
Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka
sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen,
pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność.
Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła.
— A co z zanikiem pamięci?
Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach.
Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany
jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później,
jesienią, albo rok i trzy miesiące później lub też dziesięć lat i trzy miesiące
później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale
przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co
robił w tym czasie?
— Nie! — Słowo wydobyło się głośnym krzykiem. To niemożliwe! Schwartz popatrzył
na swoją koszulę. Włożył ją rano tamtego ranka i nadal była świeża. Zastanowił
się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko.
Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki,
z której wyjął je przed dwiema godzinami lub tym, co powinno być dwiema
godzinami.
A co z małą szmacianą lalką?
Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen, albo naprawdę zwariował.
Uderzyło go, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie, lub przynajmniej
cienie wydłużyły się. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł
przejmujący chłód.
Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I, oczywiście,
powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie
odszukanie drogi.
Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i
ruszył naprzód.
Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały
się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty
i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności,
chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię.
Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i przez chwilę znowu poczuł
zimny strach. Miał nadzieję spotkać samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś
i spytać — głośno i skwapliwie powtórzył na głos magiczne słowa:
— Jedzie pan może w stronę Chicago?
A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego
miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko
cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja…
Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie
wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze
gwiazdy.
Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno.
Pomyślał, że wracają przywidzenia, horyzont po jego lewej stronie zalśnił bowiem
w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była
to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i
pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać.
Schwartz pochylił się, aby go dotknąć — na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń.
Ale widział delikatną poświatę.
Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie.
Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle
przez głowę.
Szydercze wspomnienie życia…
Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostawał
przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc,
dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka
wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem.
Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec.
Czuł głód i trwogę, aż nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę.
Oczywiście! To był dom!
Krzyknął głośno, nikt nie odpowiedział, ale to był dom. Iskra realności
mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin.
Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez
chaszcze i strumyk.
Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to
prawie podświadomie.
Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej
struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił
temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa mocna porcelana, ale Schwartz nie
zważał na nic. Szukał drzwi, kiedy zaś je znalazł i odkrył brak dzwonka, kopnął
w nie i wrzasnął jak upiór.
Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu,
innego niż jego własny. Krzyknął ponownie:
— Hej, jest ktoś w środku?!
Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich
kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał
wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój
nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w
jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do
pracy.
Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli
piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka.
Kobieta odezwała się. Jej glos był miękki, lecz rozkazujący i Schwartz oparł się
o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie;
nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i
ściskając serce.
Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał.
2.
JAK POZBYĆ SIĘ OBCEGO
Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w
karty. Starszy mężczyzna, siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim,
ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta:
— Arbin!
Arbin Maren nie od razu odpowiedział. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich,
cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy
podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego:
— Czego chcesz, Grew?
Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te
odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje
przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na
Kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do
tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność,
potrafił i uderzyć.
Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty, wyrzucające z
siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do
standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do
podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co!
— Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię?
— Nie — odparł spokojnie Arbin.
Grew wiedział o tym, to on bowiem zawsze jako pierwszy dostawał do rąk gazetę, a
w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie
pierwsze posunięcie dłuższej rozgrywki.
— No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na
to? — Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: —
„Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie
udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o
oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje
przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza
(patrz mapka). «Ziemia — stwierdził — z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym
środowiskiem, stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już
lekceważonego przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy
zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy
dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat
rozwoju społecznego i historii ludzkości»„. I tak dalej, i tak dalej —
zakończył, podkreślając słowa gwałtownym gestem.
Arbin Maren słuchał jednym uchem.
— Co on miał na myśli, mówiąc „dziwoląg kulturowy”? — mruknął.
Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu:
— Teraz ty wychodzisz, Arbin.
— I co, nie spytacie, dlaczego Trybuna to wydrukowała? — ciągnął Grew. — Wiecie,
że nawet za milion galaktycznych kredytów nie zamieściliby informacji GAP, gdyby
nie mieli po temu bardzo ważnych powodów.
Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł:
— Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie
zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą
naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie
tutaj! To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! — gwałtownie potrząsnął
gazetą. — Dlaczego sami nie przeczytacie?
Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą
linię.
— Ojcze — powiedziała. — Mieliśmy ciężki dzień, więc prosiłabym, abyśmy nie
rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze.
Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać:
— „Proszę cię, ojcze! Proszę cię, ojcze!” Zdaje mi się, że macie już dosyć swego
starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych
wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę
pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie,
że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe — poklepał się po udach;
silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale ich nie czuł. — Jest tylko jedna
przeszkoda: leczenie człowieka w tym wieku nie opłaca się. Czy to nie zasługuje
na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym
człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na Kosmos, powinniśmy dać
sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie
tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że…
Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy.
Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła.
— Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak.
— Jasne, ale ty przecież zgadzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy,
młodzi, jesteście bandą durniów, miękką gumą w rękach Starszych.
— Cicho, ojcze — wtrąciła ostro Loa. — Nie zaczynaj znowu. — Siedziała
nieruchomo, nasłuchując. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, ale…
Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie
gadanie nie było bezpieczne, Grew nie powinien drwić ze starożytnej ziemskiej
kultury, nie…
To przecież typowy asymilacjonizm. Gwałtownie przełknął ślinę: paskudne słowo,
nawet gdy powtarzało się je tylko w myślach.
Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało możliwość zmiany
starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć —
i prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest
się przykutym do wózka inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu.
Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział.
Mijały minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było
odczytać mały druk. Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu
na piersi. Zachrapał lekko, a gazeta wymknęła mu się z palców i upadła z
ostatnim, tym razem niezamierzonym szelestem.
Wtedy Loa odezwała się niespokojnym szeptem:
— Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili. Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś
takiego jak ojciec. Gdy pomyśli się, jaki był kiedyś — to jest jak śmierć.
— Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Odrobina
podniecenia ożywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni będzie zadowolony i
spokojny.
Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się
walenie do drzwi. Towarzyszyły mu chrapliwe okrzyki, nie układające się w żadne
zrozumiałe słowa.
Arbin skoczył na równe nogi, nagle jednak przystanął. Oczy Loi wypełniły się
strachem, przerażona, spojrzała na męża. Usta jej drżały.
— Zabierz Grewa — — polecił Arbin. — Szybko!
Nim jeszcze skończył mówić, Loa już popychała fotel. Cmokała przy tym
uspokajająco.
Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka.
Stary człowiek wyprostował się i odruchowo sięgnął po gazetę.
— Co się dzieje? — zapytał z irytacją, i to bynajmniej nie szeptem.
— Ciii. Wszystko w porządku — mruknęła wymijająco Loa, wsuwając wózek do
sąsiedniego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej
klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała, podczas gdy oczy szukały
twarzy męża. Łoskot powtórzył się.
Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich
spojrzeniach, skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę, malowała się
nie skrywana wrogość. Nieznajomy uśmiechnął się słabo.
— Czym możemy panu służyć? — spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym
odskoczyła, gdyż mężczyzna jęknął i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć. Widać
było, że zaraz upadnie.
— Może jest chory? — mruknął ze zdumieniem Arbin. — Zaczekaj, pomogę wprowadzić
go do środka.
Po kilku godzinach, w zaciszu własnej sypialni, Loa i Arbin powoli szykowali się
do snu.
— Arbinie? — zagadnęła Loa.
— Co takiego?
— Czy to bezpieczne?
— Bezpieczne? — zdawał się świadomie unikać tego tematu.
— No, przyjęcie tu tego człowieka. Kim on właściwie jest?
— Skąd miałbym wiedzieć? — odparł pełnym irytacji tonem. — Ale przecież nie
możemy odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie
identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. — Odwrócił
się, wyraźnie próbując zakończyć rozmowę.
Ale żona znów przerwała ciszę. W jej głosie zabrzmiały naglące nuty.
— Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest
jeszcze Grew.
— Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie
będę nawet o tym dyskutował.
— Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go
nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie sprawę, że stanowi to naruszenie
najważniejszego zwyczaju?
— Nie robimy nic złego — wymamrotał Arbin. — Wykonujemy swoją normę, choć
ustalono ją dla trzech osób — trzech pracujących osób. A skoro tak, czemu
mieliby coś podejrzewać? Nie wypuszczamy go przecież z domu.
— Mogli wyśledzić wózek inwalidzki. Musiałeś kupić silnik i części w mieście.
— Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem
nic poza standardowym wyposażeniem kuchennym. Zresztą on nie jest agentem. To
niemożliwe. Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu
biednego starca na wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały
dzień, z legalnymi nakazami rewizji w dłoniach. Zastanów się.
— A zatem, Arbinie — jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem — jeśli naprawdę
tak uważasz — a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku — on musi być
Tamtym. To z pewnością nie jest Ziemianin.
— Co to znaczy „musi”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć
właśnie na Ziemię?
— Nie mam pojęcia! Chociaż… Może popełnił tam jakieś przestępstwo? — Zapaliła
się do tego pomysłu. — Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się
jako idealna kryjówka. Kto by go tu szukał? — jeśli w ogóle jest Tamtym. Jakie
masz na to dowody?
— Nie mówi naszym językiem, prawda? Musisz to przyznać.
Czy zrozumiałeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przybył z jakiegoś odległego
krańca Galaktyki, gdzie posługują się dziwacznym dialektem. Podobno mieszkańcy
okolic Fomalhaut muszą od podstaw uczyć się nowego języka, żeby zrozumiano ich
na dworze imperatora na Trantorze… Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten
człowiek jest obcy na Ziemi, nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne
zrobi wszystko, aby tego uniknąć. Moglibyśmy zatrzymać go na farmie w miejsce
ojca i w ten sposób w nadchodzącym sezonie trzy osoby pracowałyby nad wykonaniem
normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żniwach.
Z niepokojem spojrzała na niezdecydowanego męża, który namyślał się długo, aż
wreszcie oznajmił:
— No cóż, lepiej połóż się spać. Porozmawiamy rano, gdy umysł jest świeższy.
Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie
zapanował sen.
Następnego ranka do rozważań przyłączył się Grew. Arbin z nadzieją przedstawił
mu całą sprawę. Ufał rozsądkowi swego teścia znacznie bardziej niż własnemu.
— Wasze kłopoty, Arbinie — stwierdził Grew — biorą się z faktu, że jestem
zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę.
Zmęczyło mnie to pasożytnictwo. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego.
Arbin był zakłopotany.
— Zupełnie nie o to mi chodziło. Nie chciałem powiedzieć, że stanowisz dla nas
ciężar.
— W końcu co to za różnica? Za trzy lata odbędzie się kolejny spis i wtedy
odejdę.
— Masz więc przed sobą jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i lektury. Czemu
miałbyś z nich rezygnować?
— Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loa? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą
też was. Myślisz, że co ze mnie za człowiek? Miałbym żyć jeszcze parę
śmierdzących lat za cenę…
— Przestań, Grew. Nie chcę wykładów z historioniki. Nieraz mówiliśmy ci, co
zrobimy. Zgłosimy cię na tydzień przed spisem.
— I co, pewnie oszukacie lekarza?
— Przekupimy go.
— Hmmm. A ten tu jeszcze podwoi waszą zbrodnię. Jego też będziecie ukrywać?
— Pozbędziemy się go. Na Kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze
dwa lata. Więc co z nim zrobimy?
— Obcy — mówił do siebie Grew. — Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi
znikąd. Posługuje się niezrozumiałym językiem… Nie wiem, co ci poradzić.
— Jest bardzo spokojny — stwierdził farmer — i wydaje się śmiertelnie
przerażony. Nie jest dla nas groźny.
— Przerażony, tak? A jeśli jest niedorozwinięty? Jeśli jego gadanina to nie
nieznany dialekt, lecz bełkot szaleńca?
— To mało prawdopodobne. — Lecz Arbin drgnął, zaniepokojony.
— Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzystać… Dobrze. Powiem ci, co zrobić.
Zawieź go do miasta.
— Do Chica? — spytał ze zgrozą Arbin. — Ależ to wszystko zrujnuje.
— Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie
dla naszej rodziny, jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań
Jądrowych stworzył urządzenie, które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się
szybciej. Był o tym artykuł w dodatku weekendowym. I potrzebują ochotników. Weź
tego człowieka i zgłoś go.
Arbin stanowczo potrząsnął głową.
— Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer
identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a
wtedy dowiedzieliby się o tobie.
— Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka
ochotników, ponieważ maszyna jest nadal w fazie doświadczalnej. Przypuszczalnie
zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zadawać pytań. A jeśli obcy
umrze, najpewniej nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż teraz… No, podaj mi
czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I przynieś gazetę, jak tylko
przyjdzie, dobrze?
Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy,
przenikliwy ból, ból rozpaczy i tęsknoty — za żoną, której zabrakło przy jego
boku, za utraconym światem… Kiedyś już czuł podobny ból… I nagle przed oczami
znów stanęły mu zapamiętane na zawsze sceny. Oto on sam, młodzik jeszcze, w
zasypanej śniegiem wiosce… nie opodal czekają sanie… które zawiozą go do
pociągu… aż wreszcie dotrze na wielki statek…
Tęsknota i nękający go strach, towarzyszący rozstaniu ze znanym otoczeniem,
sprawiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwudziestoletnim chłopcem,
emigrującym do Ameryki.
Strach jednak był zbyt realny. Niemożliwe, aby tylko śnił.
Kiedy światełko nad drzwiami zabłysło i znów zgasło, a w pokoju zabrzmiały
pozbawione sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz aż
podskoczył. Nagle drzwi otwarły się i pojawiło się śniadanie — gęsta, ciepła
zupa, trochę przypominająca kaszkę kukurydzianą, lecz bardziej korzenna w smaku,
i mleko.
— Dziękuję — odparł i kilka razy pokiwał głową.
Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił
wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi
poświęcając guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz
pierwszy zobaczył ciepłą, mleczną biel ścian.
— Plastik — mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa–wytrychu z
pewnością typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów
ani załamań — płaszczyzny łączyły się z sobą łagodnymi łukami.
Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do
zrozumienia. Najwyraźniej Schwartz miał się umyć i ubrać.
Z pomocą, popartą wskazówkami, posłuchał. Tyle że nie zdołał znaleźć nic, czym
mógłby się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe
słowo i mina, wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą
szczeciną skórze i westchnął głęboko.
Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem
nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie
wyrosły przed nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na
horyzoncie, widać było błękit wody.
Schwartz z entuzjazmem wskazał ręką przed siebie.
— Chicago?
Z zamierającą nadzieją czekał na odpowiedź, z pewnością bowiem nic nie mogło być
mniej podobne do znanego mu miasta. Farmer milczał. I nadzieja umarła.
3.
JEDEN ŚWIAT… CZY WIELE?
Właśnie skończyła się konferencja prasowa z okazji zbliżającej się ekspedycji na
Ziemię i Bel Arvardan poczuł, jak na widok gwiaździstego nieba jego duszę
ogarnia dziwny, błogi spokój. Miał świadomość, że stanowi część wielkiej
całości, milionów układów gwiezdnych, które składały się na wszechobecne
Imperium Galaktyczne. Nie troszczył się już o popularność swojej osoby w jednym
czy drugim sektorze. Gdy tylko udowodni swoją teorię dotyczącą Ziemi, jego sława
rozejdzie się po wszystkich zamieszkanych planetach Drogi Mlecznej, wszystkich
światach, na których stanęła noga Człowieka przez setki tysięcy lat kosmicznej
ekspansji. Te potencjalne szczyty popularności, czyste i wysublimowane wyżyny
nauki osiągnął wcześnie, ale nie bez trudu. Miał zaledwie trzydzieści pięć lat,
a cała jego kariera pełna była kontrowersyjnych momentów. Rozpoczęła się od
wstrząsu, który zachwiał całym Uniwersytetem Arkturiańskim, kiedy w niezwykle
młodym wieku dwudziestu trzech lat Arvardan kończył tam studia na wydziale
archeologii. Bomba, równie niszczycielska jak prawdziwy, śmiercionośny ładunek,
wybuchła, gdy Biuletyn Galaktycznego Towarzystwa Archeologicznego odrzucił jego
pracę magisterską. Po raz pierwszy w historii uniwersytetu nie przyjęto do
publikacji pracy magisterskiej. W dodatku nigdy dotąd w długich dziejach tego
szacownego, naukowego periodyku odmowa nie została wyrażona w tak bezwzględny
sposób.
Dla laików powody takiej agresji, skierowanej przeciw niezrozumiałej i suchej
broszurze zatytułowanej „O starożytnych zabytkach sektora Syriusza i ich związku
z radiacyjną hipotezą narodzin ludzkości”, mogły wydawać się tajemnicze.
Przyczyną jednak było to, że Arvardan w swojej pracy przyjął teorię głoszoną
wcześniej przez pewne kręgi mistyków, którzy mieli więcej wspólnego z metafizyką
niż archeologią; chodziło o pogląd, że ludzkość zrodziła się na jakiejś jednej
samotnej planecie, a później rozprzestrzeniła po Galaktyce. Był to ulubiony
wątek pisarzy fantastycznych tamtego okresu i herezja dla każdego szanującego
się archeologa Imperium.
Ale pozycja Arvardana stała się tak mocna, że mógł przeciwstawić się każdemu,
nawet najbardziej utytułowanemu archeologowi; w ciągu dekady został największym
znawcą kultur przedimperialnych, wciąż tonących w mrokach historii Galaktyki.
Napisał na przykład monografię mechanistycznej cywilizacji z sektora Rigela.
gdzie rozwój robotów dał początek zupełnie nowej kulturze, trwającej kilka
stuleci. Wreszcie jednak doskonałość metalowych niewolników do tego stopnia
zabiła inicjatywę ich panów, że stali się oni łatwą zdobyczą dla chyżej floty
wojennej lorda Moraya. Ortodoksyjna archeologia, upierająca się przy teorii, że
każda rasa ludzka powstała niezależnie, na odrębnych planetach, wykorzystywała
podobne do rigelańskiej nietypowe kultury jako przykłady. Miały one dowodzić
istnienia pierwotnych różnic rasowych, których nie zdążyły jeszcze wyprzeć
kontakty międzyplanetarne i przemieszanie krwi. Arvardan skutecznie obalił
podobne koncepcje, wykazując, iż cywilizacja robotów stanowiła jedynie logiczne
rozwinięcie ekonomicznych i społecznych warunków, panujących w tamtych czasach
na planetach Rigela.
Albo barbarzyńskie planety Wężownika, które ortodoksi długo uważali za przykłady
prymitywnych ludzkich społeczności stadium przedgalaktycznego. Każdy podręcznik
podawał je na dowód słuszności teorii Mergera, głoszącej, że ludzkość stanowi
naturalne najwyższe stadium rozwoju życia na planetach tlenowo–wodnych, jeśli
panują na nich odpowiednie temperatury i grawitacja. Wedle tej teorii wszystkie
rasy ludzkie mogły swobodnie krzyżować się ze sobą, i w miarę rozwoju podróży
międzyplanetarnych podobne krzyżówki zdarzają się coraz częściej.
Jednakże Arvardan odkrył ślady wcześniejszej cywilizacji, starszej od liczących
sobie dziesięć tysięcy lat barbarzyńskich kultur Wężownika, i udowodnił, że
najwcześniejsze źródła planetarne wspominają o handlu międzygwiezdnym. Młody
archeolog zadał ostatni cios, demonstrując niezbite dowody, że człowiek pojawił
się w tym regionie w pełni rozwoju cywilizacyjnego.
Po tym odkryciu Biul. Gal. Tow. Arch. (tak bowiem brzmiał oficjalny skrót tytułu
pisma) zdecydował się opublikować wreszcie pracę magisterską Arvardana — w ponad
dziesięć lat od jej ogłoszenia.
Teraz zaś poszukiwania dowodów potwierdzających ulubioną teorię Arvardana
doprowadziły go do najprawdopodobniej najmniej liczącego się świata Imperium —
planety zwanej Ziemią.
Arvardan wylądował w jedynym miejscu na Ziemi należącym do Imperium, położonym
wśród odludnych płaskowyżów na północ od Himalajów. Tutaj, gdzie nigdy nie
dotarła radioaktywność, pyszniły się budynki całkowicie obce ziemskiej
architekturze. W zasadzie były to kopie pałaców wicekrólów, istniejących na
szczęśliwszych planetach. Dla wygody mieszkańców stworzono tu naprawdę
komfortowe warunki. Ponure skały pokryto warstwą gleby, nawodniono, zapewniono
sztuczną atmosferę i klimat — i zmieniono w dwanaście kilometrów kwadratowych
trawników i kwitnących ogrodów.
Ilość energii zużyta na tę budowę była przerażająca jak na ziemskie standardy,
ale w całości pochodziła z niewyobrażalnych zasobów dziesiątków milionów planet,
których liczba ciągle rosła (obliczono, że w osiemset dwudziestym siódmym roku
ery galaktycznej średnio pięćdziesiąt nowych planet dziennie zyskiwało
zaszczytny status prowincji — co oznaczało, iż liczba ich mieszkańców musiała
przekroczyć pięćset milionów).
Na tym skrawku nie–Ziemi mieszkał Prokurator Ziemi i czasami w swym syntetycznym
luksusie mógł przez chwilę zapomnieć, że mianowano go władcą tej zapadłej
dziury, i pamiętać jedynie o tym, iż jest arystokratą ze starej i szanowanej
rodziny.
Jego żona znacznie rzadziej oddawała się złudzeniom, zwłaszcza kiedy wspinając
się na porośnięte murawą wzgórze dostrzegała w dali proste, zdecydowane linie
stanowiące granicę terenów pałacowych. Za nimi rozciągały się dzikie, poszarpane
skały Ziemi. W takich chwilach nawet kolorowe fontanny (których woda świeciła w
ciemności, co upodabniało ją do zimnego, płynnego ognia), wspaniałe klomby i
idylliczne gaje nie potrafiły zatrzeć świadomości, że oboje w gruncie rzeczy
przebywają na wygnaniu.
Tak więc Arvardan został podjęty bardziej serdecznie, niż przewidywał protokół.
Pomijając inne względy, dla Prokuratora archeolog był tchnieniem Imperium,
wielkiego świata, nieskończoności.
Arvardan zaś również znalazł wiele powodów do zachwytu.
— Posiadłość jest wspaniała — powiedział — i urządzona ze smakiem. To
interesujące, jak piętno naszej kultury odciska się na najbardziej nawet
odległych częściach Imperium, lordzie Enniusie.
— Obawiam się, że o wiele przyjemniej jest odwiedzić dwór Prokuratora niż żyć w
nim — — uśmiechnął się Ennius. — Przypomina mi on pustą skorupę, która
potrącona, głucho dźwięczy. My z żoną, obsługa i żołnierze z garnizonu
imperialnego, poza pałacem rozlokowani również we wszystkich ważniejszych
ośrodkach planety, no i od czasu do czasu jakiś gość — to wszyscy, którzy mają
cokolwiek wspólnego z kulturą galaktyczną. Przyzna pan, że to raczej skromne
kontakty.
Siedzieli pod arkadami, na dworze zapadał zmierzch. Purpurowy słoneczny blask
znikał za postrzępionymi, zamglonymi skałami na horyzoncie, a zwiewny jak
westchnienie wietrzyk poruszał ciężkim, przesyconym zapachem roślin powietrzem.
Nawet Prokuratorowi nie wypadało okazywać zbyt wielkiego zaciekawienia
poczynaniami gościa, ale zwyczaj ten nie uwzględniał przeraźliwej izolacji,
jakiej doświadczali mieszkańcy imperialnej placówki na Ziemi.
— Jak długo zamierza pan tu zabawić, panie Arvardan? — spytał Ennius.
— Trudno powiedzieć. Wyprzedziłem pozostałą część ekspedycji, żeby zapoznać się
z ziemską kulturą i załatwić wszystkie obowiązkowe formalności. Muszę na
przykład otrzymać od pana oficjalne pozwolenie na założenie obozów w niezbędnych
miejscach, i tak dalej.
— Zgoda, zgoda! Ale kiedy zaczyna pan wykopaliska? I czy naprawdę spodziewa się
pan znaleźć coś wartościowego na tej żałosnej kupie gruzów?
— Jeśli wszystko pójdzie dobrze, mam nadzieję rozbić pierwszy obóz w ciągu kilku
miesięcy. A co do tej planety, to cóż, można o niej powiedzieć wszystko, tylko
nie to, że jest politowania godnym rumowiskiem. Stanowi absolutny unikat w całej
Galaktyce!
— Unikat? — spytał chłodno Prokurator. — Coś podobnego! To bardzo zwyczajny
świat. Różnie można o nim powiedzieć: chlew, potworna dziura, jeden wielki
śmietnik lub co tam najgorszego przyjdzie panu do głowy. A przecież mimo swych
wyszukanych obrzydliwości nie może nawet aspirować do wyjątkowości w prawdziwym
okropieństwie i pozostaje zwyczajnym, brutalnym chłopskim światem.
— Ale — odpowiedział Arvardan, oszołomiony gradem sypiących się na niego
irracjonalnych argumentów — planeta jest radioaktywna.
— No i co z tego? W Galaktyce są tysiące radioaktywnych planet, i to znacznie
bardziej niż Ziemia.
W tym momencie uwagę ich przyciągnął delikatny, posuwisty ruch samobieżnego
barku. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.
— Czego się pan napije? — spytał gościa Ennius.
— Nic szczególnego. Może koktajl cytrynowy.
— Bardzo proszę. Barek jest wyposażony we wszystkie niezbędne składniki… Z
chenseyem?
— Tylko kropelkę — powiedział Arvardan składając razem kciuk i palec wskazujący
tak, że prawie się zetknęły.
— Jedną minutkę.
Gdzieś w środku barku (być może najbardziej uniwersalnego i niewątpliwie
najpopularniejszego osiągnięcia technicznej myśli ludzkości) przystąpił do akcji
mechaniczny barman — urządzenie, którego elektroniczna dusza mieszała składniki
z dokładnością nawet nie do jednej kropli, lecz do jednego atomu. Jego produkty
były zawsze doskonałe, tej perfekcyjności nigdy nie mógłby osiągnąć nawet
najbardziej natchniony artysta.
Wysokie szklanki pojawiły się pozornie znikąd, jakby tylko oczekiwały na
właściwy moment.
Arvardan wziął zieloną i na chwilę przyłożył chłodne szkło do policzka. Potem
uniósł ją do ust i spróbował.
— Bardzo dobre.
Odstawił szklankę do idealnie dopasowanego uchwytu w poręczy fotela i dodał:
— Tak jak pan powiedział, Prokuratorze, istnieją tysiące radioaktywnych planet,
ale tylko jedna jest zamieszkana. Właśnie ta.
— Tak — Ennius pociągnął łyk ze szklanki i. zdawało się, że delikatny, aksamitny
smak napoju osłabił trochę jego agresywność — być może w tym sensie Ziemia jest
istotaie unikatem. Ale to żaden powód do chwały.
30
— Nie chodzi tu jedynie o wyjątkowość statystyczną — Arvardan mówił powoli
pomiędzy łykami. — Istota sprawy leży głębiej i ma potężne implikacje. Biolodzy
dowiedli, lub przynajmniej tak twierdzą, że na planetach, w których atmosferze i
oceanach utrzymuje się promieniowanie powyżej pewnego poziomu, życie nie może
się rozwijać… Na Ziemi ten poziom został znacznie przekroczony.
— Interesujące. Nie wiedziałem o tym. Cóż, sądzę, że stanowi to wystarczający
dowód na to, iż Ziemia i jej życie od początku zasadniczo różnią się od reszty
Galaktyki… To powinno panu odpowiadać. Zwłaszcza że jest pan z Syriusza — dodał
Ennius z ironicznym rozbawieniem. — Czy wie pan — spytał po chwili poufale
zniżając głos — że największą trudność w rządzeniu tą planetą stanowi opanowanie
ogromnego antyterranizmu istniejącego w całym sektorze Syriusza? Ziemianie
zresztą odpłacają to uczucie z nawiązką. Rzecz jasna, nie twierdzę, że
antyterranizm nie szerzy się w innych rejonach Galaktyki, ale nie da się go
porównać z syriańskim.
Odpowiedź Arvardana była niecierpliwa i porywcza:
— Lordzie Enniusie, nie pojmuję pańskich aluzji. Co do mnie — jestem bardzo
tolerancyjny i staram się pozbyć wszelkich podobnych przesądów. Wierzę w jedność
ludzkości jako człowiek i jako naukowiec, i dotyczy to także Ziemi. Wszelkie
życie jest zasadniczo jednakowe, dlatego że opiera się na koloidach białkowych,
które nazywamy protoplazmą. Promieniowanie radioaktywne, o którym mówiłem, nie
wpływa tylko na pewne formy życia — ludzi — czy zwierzęta — ale na wszystkie.
Dotyczy to wszelkich istot, ponieważ opiera się na zasadach mechaniki kwantowej
i wpływa na molekularne przemiany białek. Dotyczy to mnie, pana, Ziemian,
pająków i robaków.
Zapewne nie muszę panu wyjaśniać, że białka są niezmiernie skomplikowanymi
połączeniami aminokwasów i pewnych specyficznych związków, zorganizowanych w
skomplikowane trójwymiarowe struktury, niestałe jak słońce w pochmurny dzień. Ta
niestabilność to właśnie życie, które dążąc do zachowania swojej tożsamości
podlega odwiecznym zmianom — na wzór wysokiej tyczki balansującej na nosie
akrobaty.
Ale te wspaniałe struktury, białka, musiały kiedyś powstać ze związków
nieorganicznych, które poprzedziły życie. Na samym początku, pod wpływem energii
promienistej słońca, w wielkich objętościach roztworów zwanych oceanami
cząsteczki organiczne Pomnażały swoją złożoność, przechodząc — w zależności od
kierunku zmian — od metanu do formaldehydu, a w końcu do cukrów i skrobii, bądź
od mocznika do aminokwasów i białek. Oczywiście powstawanie i rozpad różnych
kombinacji atomów jest kwestią czystego przypadku. Sam proces powstawania życia
może na jednym świecie trwać setki milionów lat, a na drugim tylko setki. Rzecz
jasna, bardziej prawdopodobne jest, że będą to miliony lat. A zgodnie z
rachunkiem prawdopodobieństwa najczęściej proces ten w ogóle nie zachodzi.
Obecnie naukowcy zajmujący się chemią organiczny odtworzyli z wielką
dokładnością wszystkie te reakcje, ze szczególnym uwzględnieniem zagadnień
energetycznych, to znaczy zmiany stanów energetycznych atomów w różnych stadiach
przemian. W tej chwili wiadomo już, bez cienia wątpliwości, że kilka
fundamentalnych dla powstania życia reakcji wymaga obecności energii
promienistej. Jeśli wydaje się to panu dziwne, Prokuratorze, mogę tylko
powiedzieć, że fotochemia, czyli chemia reakcji wywoływanych przez energię
promienistą, jest. znakomicie rozwijającą się gałęzią wiedzy. Znane są
niezliczone przypadki prostych przemian chemicznych zachodzących w różnych
kierunkach, w zależności od tego, czy dzieje się to przy udziale czy też braku
kwantów światła.
Na zwykłych planetach w znakomitej większości jedynym źródłem energii
promienistej jest słońce. W pochmurne dni lub w nocy związki węgla i azotu
reagują inaczej niż przy obecności kwantów energii wysyłanych przez słońce,
które wpadają pomiędzy atomy niczym ogniste pociski — jak kule na nieskończonym
polu pełnym przypadkowo ustawionych kręgli.
Natomiast na światach radioaktywnych każda kropla wody — nawet podczas
najciemniejszych nocy, nawet osiem kilometrów pod powierzchnią — aż kipi od
nieustannie przeszywających ją promieni, atakujących atomy węgla lub też
aktywujących je, jak mawiają chemicy. Zapoczątkowane w ten sposób reakcje
chemiczne prowadzą zawsze w jednym kierunku, kierunku, który nigdy nie wiedzie
ku powstaniu życia.
Arvardan skończył drinka. Odstawił pustką szklankę na blat barku. Została
natychmiast wchłonięta do specjalnego urządzenia czyszczącego, sterylizującego i
przygotowującego szkło do podania następnych drinków.
— Jeszcze szklaneczkę? — spytał Ennius.
— Może po kolacji — odpowiedział Arvardan. :— Na razie dziękuję.
Ennius stukał smukłym palcem w oparcie fotela.
— Mówił pan w fascynujący sposób — odezwał się wreszcie. — Ale jeśli to wszystko
prawda, to co z życiem na Ziemi? Jak powstało?
— Widzi pan, nawet pana to zaintrygowało. Wydaje się, że odpowiedź jest bardzo
prosta. Radioaktywność w ilości wystarczającej, by uniemożliwić powstanie życia,
niekoniecznie musi unicestwić już istniejące organizmy. Może je modyfikować, ale
jeśli nie występuje w olbrzymim natężeniu, nie zabije ich… Niech pan zwróci
uwagę, że wchodzące w grę procesy chemiczne są różne. W pierwszym przypadku
proste cząsteczki nie mogą połączyć się w bardziej skomplikowane związki,
podczas gdy w drugim już gotowe kompleksy muszą zostać rozłożone. To nie to
samo.
— Nadal nie pojmuję, do czego pan zmierza.
— Czyż nie jest to oczywiste? Życie na Ziemi powstało, zanim planeta stała się
radioaktywna. Mój drogi Prokuratorze, to jedyne możliwe wytłumaczenie, które nie
zaprzecza ani istnieniu życia na Ziemi, ani nie podważa połowy teorii
chemicznych.
Ennius przypatrywał się archeologowi z pełnym niedowierzania rozbawieniem.
— Chyba nie mówi pan serio?
— Dlaczego nie?
— Jak planeta może stać się radioaktywna? Pierwiastki radioaktywne w skorupie
planet trwają miliony, miliardy lat. Uczyłem się o tym w czasie studiów, na
wstępnym kursie prawa. Musiały istnieć od zamierzchłej przeszłości.
Ale jest coś takiego jak sztuczne promieniowanie, nawet na wielką skalę. Znamy
tysiące reakcji atomowych, w toku których powstają dostateczne ilości energii,
aby stworzyć izotopy radioaktywne. Jeżeli założymy, że niektóre z tych reakcji
stosowano kiedyś w przemyśle, bez odpowiedniej kontroli, lub nawet podczas
wojen, jeśli potrafi pan sobie wyobrazić wojnę na pojedynczej planecie, to
dojdziemy do wniosku, że większa część powierzchni Ziemi mogła zamienić się w
sztucznie radioaktywne związki Co Pan na to?
Słońce zachodziło krwawo nad górami i jego czerwony odblask padł na pociągłą
twarz Enniusa. Wiał delikatny wieczorny wietrzyk, a senne bzyczenie starannie
dobranych gatunków owadów wokół pałacu było łagodniejsze niż zwykle.
— Wydaje mi się, że to nadal sztuczna teoria. Przede wszystkim nie mogę
wyobrazić sobie, by ktoś użył energii nuklearnej podczas wojny lub pozwolił na
nie kontrolowane wykorzystanie jej w inny sposób…
— To jasne, że nie docenia pan niszczycielskich możliwości energii jądrowej, w
dzisiejszych czasach bowiem z łatwością ją kontrolujemy. Ale jeśli jakaś istota
czy jakaś armia użyła takiej broni, zanim opracowano skuteczne metody obrony? To
byłoby coś takiego jak na przykład użycie bomb zapalających, zanim jeszcze
wiedziano, że piaskiem lub wodą można gasić pożar.
— Hmmm, mówi pan jak Shekt.
— Kto to jest Shekt? — spytał z zainteresowaniem Arvardan.
— Pewien Ziemianin. Jeden z kilku przyzwoitych ludzi, to znaczy takich, z
którymi można nawet porozmawiać. Jest fizykiem. Mówił, że może Ziemia nie zawsze
była radioaktywna.
— Tak… To nic nadzwyczajnego. Z pewnością nie ja pierwszy wysunąłem taką teorię.
W „Księdze Starszych” jest fragment zawierający tradycyjną, mityczną prehistorię
Ziemi. Ja powiedziałem mniej więcej to samo, tyle że użyłem terminologii
naukowej w miejsce górnolotnej frazeologii.
— „Księga Starszych”? — Ennius wydawał się zaskoczony i lekko poruszony. — Gdzie
pan ją zdobył?
— Mam swoje sposoby. Nie było to łatwe i znalazłem tylko fragmenty. Oczywiście
wszystkie tradycyjne przekazy o nieradioaktywnej Ziemi, nawet te kompletnie
nienaukowe, są bardzo ważne dla moich planów… A dlaczego pan pyta?
— Ponieważ ta książka jest świętym tekstem radykalnej sekty Ziemian. Tamtym nie
wolno jej czytać. Dopóki jest pan tutaj, na pana miejscu nie rozgłaszałbym tego.
Zdarzało się, że nie–Ziemian czy Tamtych, jak nas tutaj nazywają, linczowano za
mniejsze wykroczenia.
— Mówi pan, jakby imperialna policja nie działała skutecznie.
— Owszem, w sprawach świętokradztwa. To szczera rada, doktorze.
Zabrzmiał melodyjny kurant, jego wibrujący dźwięk zdawał się harmonizować z
cichym szelestem drzew. W końcu zamilkł niechętnie, miłośnie rozpływając się w
powietrzu.
Ennius podniósł się.
— Czas na kolację. Czy będzie mi pan towarzyszył i przyjmie gościnę, jaką może
zapewnić odrobina Imperium na Ziemi?
Okazje do wydania wystawnej kolacji nie zdarzały się zbyt często, choć
korzystano z każdego najbłahszego nawet pretekstu. Podano wiele potraw na
eleganckiej zastawie, przybyło mnóstwo wytwornych mężczyzn i czarujących kobiet.
Doktor B. Arvardan z Baronna w sektorze Syriusza był podejmowany z takimi
honorami, że zaczynało go już od nich mdlić.
Arvardan wykorzystał uwagę gości i w dalszej części kolacji powtórzył większość
tego, co powiedział wcześniej Enniusowi, ale tym razem jego wystąpienie spotkało
się z mniejszym zainteresowaniem.
Rumiany mężczyzna w mundurze pułkownika odezwał się do niego z protekcjonalizmem
właściwym wojskowym, gdy zwracają się do naukowców:
— O ile dobrze zrozumiałem pański wywód, doktorze, usiłuje nam pan powiedzieć,
że te psy zamieszkujące Ziemię pochodzą ze starożytnej rasy, która być może dała
początek całej ludzkości?
— Wahałbym się przed tak radykalnym stwierdzeniem, pułkowniku, ale uważam, że
istnieją pewne przesłanki pozwalające wysunąć podobną teorię. Ufam, że za rok
będę mógł sformułować ostateczną opinię.
— Jeśli pan coś znajdzie, doktorze, w co mocno wątpię — odparł pułkownik —
bardzo mnie pan zadziwi. Przebywam na Ziemi od czterech lat i moje doświadczenia
nie należą do najskromniejszych. Doszedłem do wniosku, że Ziemianie, wszyscy bez
wyjątku, są oszustami i łajdakami. Ich poziom intelektualny jest zdecydowanie
niższy od naszego. Brak im iskry, która pozwoliłaby rozprzestrzenić się po
Galaktyce. Są leniwi, przesądni, skąpi i nie mają w sobie krztyny hartu ducha.
Nie zgodzę się ani z panem, ani z nikim, dopóki ktoś nie pokaże mi Ziemianina,
który pod jakimkolwiek względem będzie równy prawdziwemu człowiekowi, mnie czy
panu, na przykład. Tylko wtedy jestem skłonny uwierzyć, że może być
przedstawicielem rasy, która była naszym protoplastą. Ale póki co — .proszę nie
kazać mi traktować poważnie tych teorii.
Otyły mężczyzna siedzący przy końcu stołu wtrącił raptownie:
— Powiadają, że dobry Ziemianin to martwy Ziemianin, ale nawet wtedy śmierdzi
jak zaraza. — Zaśmiał się rubasznie.
Arvardan skrzywił się z niesmakiem i nie podnosząc głowy, powiedział:
— Nie zamierzam wyjaśniać różnic rasowych, zwłaszcza że nie ma to żadnego
związku ze sprawą. Mówię o prehistorycznych Ziemianach. Ich dzisiejsi potomkowie
długo żyli w izolacji i w skrajnie niesprzyjającym środowisku. Ale i tak nie
mogę ich zdyskredytować. Przed kolacją wspominał pan o pewnym Ziemianinie —
zwrócił się do Enniusa.
— Naprawcie? Nie pamiętam.
— Fizyku o nazwisku Shekt.
— A tak, rzeczywiście.
— Czy chodziło może o Affreta Shekta?
— Tak. Dlaczego pan pyta? Słyszał pan o nim?
— Wydaje mi się, że tak. To nazwisko dręczyło mnie przez całą kolację, od chwili
gdy pan je wspomniał, ale chyba wreszcie je umiejscowiłem. Czy nie pracuje w
Instytucie Badań Jądrowych w… Do licha, jak się nazywa to miejsce? — potarł
czoło dłonią. — W Chica?
— Tak, to on. Co pan o nim wie?
— Tylko tyle. W sierpniowym numerze Przeglądu Fizycznego czytałem jego artykuł.
Zauważyłem go tylko dzięki temu, że szukałem wszystkiego, co ma związek z
Ziemią, a prace ziemskich naukowców są rzadkością w pismach o zasięgu
galaktycznym… W każdym razie chodzi mi o to, że ten człowiek twierdzi, iż
zbudował coś co nazwał synapsyfikatorem, przyrząd, który jest w stanie zwiększyć
zdolność uczenia się ssaków.
— Doprawdy? — powiedział Ennius ostrzej, niż zamierzał. — Nic o tym nie
słyszałem.
— Znajdę dla pana dane bibliograficzne. To całkiem interesujący artykuł, choć
oczywiście nie roszczę sobie pretensji do zrozumienia całego wywodu
matematycznego. Na razie testował synapsyfikator tylko na jakichś miejscowych
zwierzętach, zdaje się, że nazywał je szczurami, które potem wpuszczał do
labiryntu. Rozumie pan, co mam na myśli: nauka odnajdywania właściwej drogi
prowadzącej przez labirynt do żywności. Porównywał ich zachowania z zachowaniami
szczurów nie poddanych działaniu maszyny i stwierdził, że zwierzę to po zabiegu
za każdym razem pokonywały labirynt w czasie równym jednej trzeciej czasu
potrzebnego szczurom kontrolnym… Czy dostrzega pan, pułkowniku, znaczenie tego
faktu?
— Nie, doktorze — powiedział obojętnie wojskowy, który rozpoczął tę dyskusję.
— Wyjaśnię więc. Uważam, że każdy naukowiec zdolny do dokonania czegoś takiego,
nawet Ziemianin, z pewnością jest na moim poziomie intelektualnym, a już na
pewno — proszę wybaczyć mi śmiałość — na pańskim.
— Przepraszam, doktorze — przerwał mu Ennius. — Chciałbym wrócić do tego
synapsyfikatora. Czy Shekt eksperymentował na ludziach?
Arvardan roześmiał się.
— Wątpię, lordzie Enniusie. Na dziesięć zwierząt poddanych działaniu tego
urządzenia dziewięć zdychało. Musiałby być piekielnie odważny, żeby zdecydować
się na próby na ludziach, zanim nie udoskonali swojej metody.
Ennius, lekko marszcząc czoło, usiadł w fotelu i do końca kolacji nic nie jadł
ani nie odezwał się choćby słowem.
Przed północą Prokurator cicho opuścił gości i szepnąwszy coś żonie udał się
swoim prywatnym jachtem na dwugodzinną wyprawę do Chica. Na jego czole wciąż
widniała zmarszczka, a w sercu zalęgła się straszna obawa.
I tak tego samego popołudnia kiedy Arbin Maren przywiózł Josepha Schwartza do
Chica na poddanie go działaniu synapsyfikatora doktora Shekta, sam Shekt od
ponad godziny rozmawiał na osobności z ni mniej, ni więcej, tylko z Prokuratorem
Ziemi.
4.
KRÓLEWSKA DROGA
Arbin był niespokojny. Czuł się osaczony. Gdzieś w Chica, jednym z największych
miast na Ziemi — mówiono, że ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców! — znajdowały
się przedstawicielstwa wielkiego Imperium.
Nigdy jeszcze nie widział żadnego człowieka z Galaktyki, ale tutaj, w Chica,
jego głowa ciągle obracała się na wszystkie strony; bał się, że może jakiegoś
spotkać. Gdyby go spytać, nie umiałby wyjaśnić, jak zdołałby odróżnić Tamtych od
Ziemian, nawet gdyby ich ujrzał. Ale tkwiło w nim silne przekonanie, że istnieje
jakaś różnica.
Wchodząc do instytutu obejrzał się przez ramię. Jego pojazd stał zaparkowany na
otwartej przestrzeni, z sześciogodzinnym kuponem rezerwującym miejsce. Czy
podobna rozrzutność mogła wzbudzić czyjeś podejrzenia?… Wszystko go przerażało.
Powietrze było pełne oczu i uszu.
Żeby tylko ten dziwny człowiek pamiętał, by pozostać w ukryciu na podłodze
kabiny pasażera. Co prawda wyraźnie potakiwał, ale czy zrozumiał? Arbin z
irytacją pomyślał o własnej ustępliwości. Czemu dał się namówić Grewowi na to
szaleństwo?
Drzwi przed nim otworzyły się nagle i jakiś głos przerwał tok jego myśli.
— Czego pan chce?
W głosie słychać było nutę zniecierpliwienia. Może pytał go już o to
kilkakrotnie? Arbin odpowiedział ochryple, słowa dławiły go niczym suchy pył.
— Czy to tutaj można się zgłosić na synapsyfikację? Recepcjonistka gwałtownie
uniosła wzrok.
— Proszę się tu wpisać.
Arbin założył ręce za plecy i spytał cicho:
— Gdzie mogę porozmawiać z kimś od synapsyfikatora? Grew podał mu nazwę
urządzenia, ale w uszach Arbina słowo to brzmiało dziwnie, bełkotliwie. Kobieta
jednak oświadczyła twardo:
— Nic nie mogę dla pana zrobić, dopóki nie wpisze się pan jako odwiedzający.
Takie są zasady.
Arbin odwrócił się bez słowa, chcąc odejść. Młoda kobieta za biurkiem zacisnęła
usta i gwałtownie kopnęła przycisk sygnalizatora, znajdujący się koło jej
fotela.
Arbin desperacko starał się zachować anonimowość i, we własnym przekonaniu,
zupełnie mu się to nie udawało. Ta dziewczyna wpatrywała się w niego z uwagą. Z
pewnością zapamięta go na całe lata. Miał szaloną ochotę uciec do samochodu i na
farmę…
Ktoś w białym fartuchu laboratoryjnym przyszedł szybko z innego pomieszczenia i
recepcjonistka wskazała na Arbina:
— Ochotnik do synapsyfikatora, panno Shekt. Nie chciał podać nazwiska.
Znowu dziewczyna, młoda. Patrzył zakłopotany.
— Czy pani obsługuje maszynę?
— Nie, niezupełnie — uśmiechnęła się przyjaźnie i Arbin poczuł, że powoli
opuszcza go niepokój.
— Mogę pana do niego zaprowadzić. Naprawdę pragnie pan zgłosić się do
synapsyfikacji?
— Chcę się tylko zobaczyć z szefem — odpowiedział głucho.
— Dobrze. — Nie wyglądała na zakłopotaną jego odmową. Znikła za drzwiami, zza
których przyszła. Krótka chwila wyczekiwania i skinęła na niego ręką.
Z bijącym sercem ruszył za nią do poczekalni.
— Doktor Shekt przyjmie pana za jakieś pół godziny. W tej chwili jest bardzo
zajęty… Jeśli chciałby pan w tym czasie obejrzeć jakieś mikrofilmy, zaraz
przyniosę czytnik.
Ale Arbin potrząsnął przecząco głową. Cztery ściany małego pokoju zamykały się
wokół niego i jak mu się wydawało, osaczały go. Czy był w pułapce? Czy zaraz
przyjdą po niego Starsi?
To było najdłuższe oczekiwanie w życiu Arbina.
Lord Ennius, Prokurator Ziemi nie doświadczył podobnych komplikacji w związku ze
swym spotkaniem z Shektem, ale doznał prawie porównywalnego podniecenia. Choć
już czwarty rok sprawował funkcję Prokuratora, wizyta w Chica wciąż jeszcze była
dla niego wydarzeniem. Jako bezpośredni przedstawiciel odległego imperatora
osiągnął status społeczny równy — przynajmniej teoretycznie — wicekrólom
wielkich sektorów galaktycznych, rozciągających się w swej pysze na setki
parseków sześciennych przestrzeni, naprawdę jednak stanowisko to równało się
niemal zesłaniu.
Dla uwięzionego w jałowej pustce Himalajów, pośród równie jałowych sporów ludzi,
którzy nienawidzili jego i jego Imperium, nawet wycieczka do Chica była
ekscytującą wyprawą.
Wyprawy takie trwały jednak krótko. Z konieczności — ponieważ w Chica trzeba
było nosić impregnowaną odzież, nawet podczas snu. A także, i to było najgorsze
— należało stale, przyjmować metabolinę.
— Metabolina — mówił do Shekta z goryczą, unosząc w palcach jaskrawą pigułkę —
to chyba prawdziwy symbol tego, co pańska planeta oznacza dla mnie, przyjacielu.
Powoduje ona przyspieszenie wszystkich procesów metabolicznych w moim
organizmie, kiedy przebywam w atmosferze radioaktywnej, której pan wcale nie
odczuwa.
Połknął pigułkę.
— Proszę! Moje serce bije szybciej, oddech przyspiesza do wtóru, wątroba zaś aż
wrze od procesów, które zdaniem medyków czynią z niej największą fabrykę
chemiczną organizmu. Ja zaś zapłacę za to później uporczywymi atakami migreny i
ciągłym zmęczeniem.
Doktor Shekt słuchał z niejakim rozbawieniem. Na pierwszy rzut oka ziemski
uczony sprawiał wrażenie krótkowidza, nie dlatego, by nosił okulary czy okazywał
charakterystyczne dla obdarzonych słabym wzrokiem niezdecydowanie. Po prostu
wieloletnia praca wyrobiła w nim nawyk dokładnego oglądania każdego przedmiotu i
szczegółowego rozważania wszelkich faktów przedtem, nim zabrał głos. Wysoka,
szczupła sylwetka lekko garbiła się pod ciężarem lat.
Doktor Shekt był oczytany i obeznany z kulturą galaktyczną, a także wolny od
powszechnej wrogości i podejrzliwości przeciętnych Ziemian, które to uczucia
czyniły ich tak odrażającymi nawet w oczach takich imperialnych kosmopolitów jak
Ennius.
— Jestem pewien, że nie potrzebuje pan tych pastylek — stwierdził Shekt. —
Metabolina to tylko jeden z waszych przesądów i pan doskonale o tym wie. Gdybym
bez pańskiej wiedzy zastąpił ją czystym cukrem, niczego by pan nie zauważył. Co
więcej, pańska głowa zareagowałaby na to tym samym bólem.
— Dobrze panu mówić, bo przebywa pan stale we własnym środowisku. Czy może pan
zaprzeczyć, że wasz metabolizm jest szybszy niż mój?
— Oczywiście. Cóż jednak z tego? W Imperium pokutuje przekonanie, że my,
Ziemianie, różnimy się od innych ludzi, w gruncie rzeczy jest to jednak ogromna
przesada. A może przybywa pan tu jako emisariusz antyterranizmu?
— Na duszę imperatora — jęknął Ennius — to pańscy ziemscy koledzy sami są
najlepszymi emisariuszami. Przyczajeni na swej śmiertelnie groźnej planecie,
duszący się własną złością, stanowią nabrzmiały wrzód na ciele Galaktyki.
Nie żartuję, Shekt. Jaka inna planeta podporządkowała swe życie tylu rytuałom i
trzyma się ich z równie masochistycznym uporem? Nie ma dnia, bym nie przyjął
delegacji od jednego z waszych rządzących gremiów, żądającej kary śmierci dla
jakiegoś biedaka, którego jedynym przestępstwem było przekroczenie granicy
zakazanego terytorium, unik przed Sześćdziesiątką albo tylko spożycie więcej,
niż wynosi jego racja.
— A pan zawsze zatwierdza te wyroki. Pańskie idealistyczne oburzenie
nakazywałoby raczej położyć kres tym praktykom.
— Gwiazdy mi świadkiem, że z chęcią bym to uczynił. Ale co mam robić? Imperator
życzy sobie, aby wszystkie prowincje zachowały swe miejscowe zwyczaje — co
zresztą jest słuszne i rozsądne, odbiera bowiem argumenty głupcom, którzy w
przeciwnym razie co drugi wtorek organizowaliby powstanie. Poza tym, gdybym się
sprzeciwił, gdy wasze Rady, Senaty czy komisje żądają kary śmierci, zaraz
podniosłaby się wrzawa, protesty i ataki na Imperium i jego przedstawicieli.
Szczerze mówiąc, wolałbym raczej przez dwadzieścia lat smażyć się w piekle, niż
mieć do czynienia z czymś takim.
Shekt westchnął i przeczesał palcami rzednące włosy.
— Dla Galaktyki Ziemia, jeśli w ogóle ktoś o nas słyszał, to tylko mały kamyk na
niebie. Dla nas jest domem, i to jedynym. A przecież nie różnimy się od was,
mamy tylko większego pecha. Jesteśmy stłoczeni na niemal martwym globie,
uwięzieni pod kopułą radiacji, otoczeni przez ogromną Galaktykę, która nie
dopuszcza nas do siebie. Jak mamy zwalczać trawiącą nas frustrację? Czy pan,
Prokuratorze, zgodziłby się, abyśmy wysłali nadwyżki ludności na inne planety?
Ennius wzruszył ramionami.
— Ja nie mam nic przeciwko temu. To ich mieszkańcy zgłosiliby gwałtowny
sprzeciw! Obawialiby się, że padną ofiarą ziemskich chorób.
— Ziemskich chorób! — Shekt skrzywił się z pogardą. — To bezsensowny pomysł. Nie
jesteśmy nosicielami śmierci. Przecież przebywa pan między nami i żyje pan.
— Rzecz jasna, robię wszystko, aby uniknąć niepotrzebnych kontaktów — Ennius
uśmiechnął się.
— Dlatego że i pan poddał się propagandzie, rozpowszechnianej dzięki głupocie
jej własnych wyznawców.
— Ależ, doktorze Shekt, czyżby nie istniały żadne naukowe podstawy dla teorii,
że Ziemianie są radioaktywni?
— Oczywiście. Jak moglibyśmy tego uniknąć? Pan też jest radioaktywny, podobnie
jak wszyscy mieszkańcy stu milionów planet Imperium. Nasze promieniowanie jest
nieco większe, ale zapewniam pana, że nie może nikomu zaszkodzić.
— Ale przeciętny obywatel Galaktyki wierzy w coś zupełnie innego i obawiam się,
że nie ma ochoty na żadne eksperymenty. Poza tym…
— Poza tym, chciał pan zapewne dodać, różnimy się od innych. Nie jesteśmy
istotami ludzkimi, znacznie szybsze bowiem mutacje, wywołane przez
promieniowanie otoczenia, bardzo nas zmieniły… To też nie zostało udowodnione.
— Ale ludzie w to wierzą.
— Właśnie. I dopóki będą wierzyć, Prokuratorze, dopóki my, Ziemianie, będziemy
traktowani jak pariasi, dopóty odnajdzie pan u nas cechy, budzące pański
niesmak. Skoro nas uciskacie, nie dziwcie się, że się bronimy. Na waszą
nienawiść odpowiadamy nienawiścią. Nie, nie jesteśmy winowajcami, jesteśmy
ofiarami.
Ennius przyjął ten wybuch gniewu ze smutkiem. Nawet najlepsi z Ziemian,
pomyślał, są przewrażliwieni na tym punkcie, rozumują kategoriami: Ziemia kontra
reszta Wszechświata.
— Doktorze Shekt — powiedział, taktownie zmieniając temat — proszę mi wybaczyć
moje prostactwo. Na swą obronę mogę przywołać jedynie młodość i znudzenie. Widzi
pan przed sobą nieszczęśnika, młodzieńca tuż po czterdziestce — w dyplomacji to
zaledwie niemowlęctwo — który przechodzi praktykę na Ziemi. Miną lata, nim ci
durnie z Urzędu do spraw Prowincji Zewnętrznych przypomną sobie o mnie i
wyznaczą mi mniej śmiercionośną placówkę. A zatem obaj jesteśmy więźniami na
Ziemi i obywatelami nieskończonego świata rozumu, w którym nie liczą się różnice
fizyczne czy planetarne. Proszę podać mi rękę i zostańmy przyjaciółmi.
Zmarszczki przecinające twarz Shekta wygładziły się, a ściślej biorąc
przekształciły się w inne, znamionujące dobry humor. Roześmiał się głośno.
— Pańskie słowa wyrażają prośbę, lecz ton zdradza typowego imperialnego
dyplomatę. Jest pan marnym aktorem, Prokuratorze.
— A zatem proszę mnie zawstydzić i odegrać rolę dobrego nauczyciela. Chciałbym,
aby opowiedział mi pan o synapsyfikatorze.
Na obliczu Shekta odbiło się zdumienie. Zmarszczył brwi.
— Słyszał pan o moim urządzeniu? Jest pan zatem nie tylko administratorem, ale i
fizykiem?
— Interesuje mnie każda nauka. Ale poważnie, doktorze Shekt, naprawdę chciałbym
się o nim czegoś dowiedzieć.
Uczony spojrzał uważnie na swego rozmówcę, w jego wzroku widać było wahanie.
Wstał, unosząc pomarszczoną dłoń ku ustom. Palce miętosiły wargę.
— Zupełnie nie wiem, od czego zacząć.
— Na Gwiazdy, jeśli zastanawia się pan, jak przedstawić mi całą teorię
matematyczną, chętnie rozwiążę pański problem. Proszę ją pominąć. Nie mam
pojęcia o waszych funkcjach, tensorach i innych podobnych czarach.
Oczy Shekta błysnęły.
— Jeśli zatem mamy się ograniczyć jedynie do opisu, to jest to urządzenie, które
w założeniu miało zwiększyć zdolności uczenia się ludzi.
— Ludzi? Naprawdę? I co? Czy to działa?
— Sam chciałbym wiedzieć. Trzeba jeszcze wiele pracy. Podam panu najważniejsze
fakty, Prokuratorze, i niech pan sam osądzi. System nerwowy człowieka — i
zwierząt — zbudowany jest z materiału białkowego. Materiał ten składa się z
ogromnej liczby komórek, znajdujących się w bardzo chwiejnej równowadze
elektrycznej. Najlżejszy bodziec wystarczy, by zakłócić tę równowagę w jednej
komórce, a ta z kolei wpłynie na następną i tak dalej, póki sygnał nie dotrze do
mózgu. Sam mózg jest również gigantycznym skupiskiem podobnych komórek, które
łączą się między sobą na wszelkie możliwe sposoby. Ponieważ zaś jest ich mniej
więcej tyle co dziesięć do dwudziestej potęgi — co oznacza jedynkę z
dwudziestoma zerami — liczba możliwych połączeń jest rzędu dziesięć do
dwudziestej silnia. To liczba tak wielka, że gdyby wszystkie elektrony i protony
w całym Wszechświecie stały się nowymi wszechświatami, wszystkie zaś elektrony i
protony tych nowych wszechświatów znów stały się wszechświatami, to liczba
elektronów i protonów tych wszystkich wszechświatów byłaby niczym w porównaniu z
tą liczbą… Rozumie pan?
— Gwiazdom niech będą dzięki, ani słowa. Gdybym spróbował, musiałbym zawyć jak
pies z bólu przeciążonego mózgu.
— Hmmm. No cóż, w każdym razie to, co nazywamy impulsem nerwowym, to jedynie
wędrujące wzdłuż nerwu zakłócenie elektryczne, zdążające do mózgu i z powrotem
po nerwach. Pojmuje pan, o co mi chodzi?
— Tak.
— Brawo dla pańskiego geniuszu. Dopóki impuls wędruje wzdłuż komórki nerwowej,
posuwa się bardzo szybko, ponieważ białka praktycznie stykają się ze sobą. Ale
komórki nerwowe mają ograniczoną długość, a między nimi znajduje się cieniutka
przegroda innej tkanki. Krótko mówiąc, dwie sąsiadujące ze sobą komórki nerwowe
nie stykają się.
— Aha — stwierdził Ennius. — To znaczy, że impuls nerwowy musi przeskoczyć tę
barierę.
— Właśnie! Bariera osłabia moc impulsu i zwalnia prędkość przekazu
proporcjonalnie do swej grubości. To odnosi się także do mózgu. Proszę sobie
jednak wyobrazić, że ktoś odkrywa sposób, pozwalający obniżyć stałą
dielektryczną przegrody międzykomórkowej.
— Jaką stałą?
— Miałem na myśli zdolność izolacyjną bariery. Gdyby ją obniżyć, impuls łatwiej
pokonywałby przeszkodę. Myślelibyśmy szybciej i uczylibyśmy się szybciej.
— W porządku. Zatem wracam do mojego pierwszego pytania. Czy to działa?
— Wypróbowałem urządzenie na zwierzętach.
— Z jakim skutkiem?
— Cóż… Większość bardzo szybko zginęła z powodu denaturacji białek mózgowych.
Innymi słowy, nastąpiła koagulacja, jak w ugotowanym na twardo jajku.
Ennius skrzywił się boleśnie.
— Jest coś niezwykle okrutnego w niewrażliwości nauki. A co z tymi, które
przeżyły?
— Nic rozstrzygającego, ponieważ nie są ludźmi. Dowody zdają się przemawiać na
ich korzyść… Ale potrzebuję ludzi. Widzi pan, wszystko zależy od naturalnych
elektrycznych właściwości danego mózgu. Nie ma dwóch identycznych mózgów. To
jest jak odciski palców czy wzór naczyń krwionośnych siatkówki. Właściwości
mózgu są jeszcze bardziej indywidualne. Zabieg musi to uwzględnić, a wtedy —
jeśli mam rację — denaturacja nie nastąpi. Nie mam jednak obiektów, na których
mógłbym eksperymentować. Prosiłem o ochotników, ale… — rozłożył ręce.
— Szczerze mówiąc, trudno się dziwić, mój stary — stwierdził Ennius. — Ale
mówiąc serio. Gdyby udało się panu udoskonalić przyrząd, co ma pan zamiar z nim
zrobić?
Fizyk wzruszył ramionami.
— To nie ode mnie zależy. Oczywiście zdecydowałaby Najwyższa Rada.
— Nie myśli pan o udostępnieniu wynalazku całemu Imperium?
— Ja? Nie mam żadnych obiekcji. Ale tylko Najwyższa Rada władna jest…
— Och — przerwał mu niecierpliwie Ennius. — Do diabła z waszą Najwyższą Radą.
Miałem już z nimi do czynienia. Czy pan zdecydowałby się porozmawiać z nimi, gdy
przyjdzie czas?
— Dlaczego? Jaki mógłbym mieć wpływ na ich decyzję?
— Mógłby im pan powiedzieć, że gdyby Ziemia zdołała stworzyć synapsyfikator,
który dałoby się bezpiecznie stosować wobec ludzi, i gdyby urządzenie to
udostępniono Galaktyce, wtedy inne planety z pewnością zniosłyby przynajmniej
część ograniczeń imigracyjnych.
— Co? — spytał ironicznie Shekt. — I zaryzykowałyby wybuch epidemii, kontakt z
naszą odmiennością, naszą nieludzkością?
— Może nawet — odparł cicho Prokurator — przeniesiono by was en masse na inną
planetę. Proszę się nad tym zastanowić.
W tym momencie otwarły się drzwi i, mijając szafkę z mikrofilmami, do środka
weszła młoda dziewczyna. Jej pojawienie się niczym ciepły powiew wiosny
rozproszyło ciężką atmosferę surowego gabinetu. Na widok obcego mężczyzny
dziewczyna zarumieniła się lekko i odwróciła.
— Wejdź, Polu! — zawołał pospiesznie Shekt. — Ekscelencjo — dodał — zdaje się,
że jeszcze nie poznał pan mojej córki. Polu, to jest lord Ennius, Prokurator
Ziemi.
Prokurator zerwał się z krzesła z wyuczoną uprzejmością, która przeszkodziła
dziewczynie w jej pierwszej niezręcznej próbie złożenia dworskiego ukłonu.
— Droga panno Shekt — powiedział. — Nie sądziłem, że Ziemia jest w stanie wydać
podobny klejnot. Zresztą błyszczałaby pani jasnym blaskiem na każdej znanej mi
planecie.
Ujął dłoń Poli, pospiesznie i nieco lękliwie wysuniętą w odpowiedzi na jego
gest. Przez moment zdawało się, iż złoży na niej staromodny pocałunek, lecz
zamiar ten, jeśli w ogóle istniał, nie doczekał się realizacji. Ennius wypuścił
na wpół uniesioną dłoń — może odrobinę za szybko.
Pola, leciutko marszcząc brwi, odrzekła:
— Ekscelencjo, jestem oszołomiona pańską uprzejmością wobec prostej dziewczyny z
Ziemi. Jest pan odważny i śmiały, do tego stopnia narażając się na infekcję.
Shekt odchrząknął i wtrącił:
— Moja córka, Prokuratorze, kończy właśnie studia na uniwersytecie w Chica i
zdobywa niezbędną praktykę pracując dwa dni w tygodniu w moim laboratorium jako
technik. To zdolna dziewczyna i choć zapewne przemawia przeze mnie ojcowska
duma, pewnego dnia może zasiąść na moim miejscu.
— Ojcze — przerwała mu łagodnie Pola — mam dla ciebie ważną wiadomość. —
Zawahała się.
— Czy mam wyjść? — spytał cicho Ennius.
— Nie, nie — zaprotestował Shekt. — O co chodzi, Polu?
— Mamy ochotnika — oznajmiła dziewczyna.
Shekt spojrzał na nią ogłupiałym wzrokiem.
— Na synapsyfikację?
— Tak twierdzi.
— Cóż, zdaje się, że przyniosłem panu szczęście — powiedział Ennius.
— Na to wygląda — Shekt odwrócił się do córki. — Każ mu zaczekać. Zabierz go do
sali C, wkrótce się nim zajmę.
Kiedy Pola wyszła, zwrócił się do Enniusa:
— Wybaczy mi pan, Prokuratorze?
— Oczywiście. Ile trwa operacja?
— Obawiam się, że co najmniej kilka godzin. Czy chciałby ją pan obejrzeć?
— Nie potrafię sobie wyobrazić niczego okropniejszego, drogi doktorze Shekt. Do
jutra będę w Pałacu Rządowym. Czy poinformuje mnie pan o wynikach?
Wydało się, że Shekt poczuł ulgę.
— Tak, oczywiście.
— To dobrze… I dziękuję za informacje o synapsyfikatorze. Pańskiej nowej
królewskiej drodze ku sławie.
Ennius wyszedł — o wiele bardziej niespokojny niż przed spotkaniem. Jego wiedza
nie wzbogaciła się, a obawy wzrosły.
5.
PRZYMUSOWY OCHOTNIK
Doktor Shekt, gdy został sam, cicho i ostrożnie nacisnął przycisk. Do gabinetu
wpadł młody technik w białym błyszczącym fartuchu. Jego długie brązowe włosy
były starannie spięte z tyłu.
— Czy Pola mówiła ci?… — spytał Shekt.
— Tak, doktorze. Obserwowałem go przez wizjer. Z pewnością jest prawdziwym
ochotnikiem. Na pewno nie został przysłany w zwykły sposób.
— Myślisz, że powinienem powiadomić o tym Radę?
— Nie wiem, co panu radzić. Rada nie przyjmie żadnego komunikatu, przekazanego
zwykłą drogą. Jak pan wie, każdy sygnał można podsłuchać. — Nagle ożywił się. —
Mogę go się pozbyć. Powiem, że potrzebujemy ludzi poniżej trzydziestki. Na oko
ma spokojnie trzydzieści pięć lat.
— Nie, nie. Lepiej z nim porozmawiam.
W głowie Shekta wirowały myśli. Dotąd wszystko było dokładnie zaplanowane.
Niezbędne minimum informacji zapewniające pozory otwartości i nic więcej. A
teraz ten obcy ochotnik, zaraz po wizycie Enniusa. Czy między tymi wydarzeniami
zachodził jakiś związek? Shekt miał zaledwie blade pojęcie o gigantycznych
tajemniczych siłach, zmagających się ze sobą na wypalonej powierzchni Ziemi.
Wiedział jednak wystarczająco dużo. Dość, by czuć się całkowicie zdanym na ich
łaskę, a z pewnością więcej, niż mogliby podejrzewać Starsi.
Co miał jednak robić, skoro jego życiu zagrażało podwójne niebezpieczeństwo?
Kilka minut później doktor Shekt wpatrywał się beznadziejnie w stojącego przed
nim zgarbionego farmera. Nieznajomy trzymał w rękach czapkę, głowę miał
częściowo odwróconą, jak gdyby usiłował uniknąć zbyt bliskiego kontaktu. Shekt
pomyślał, że farmer z pewnością jeszcze nie skończył czterdziestki, ale ciężkie
rolnicze życie nie obeszło się z nim zbyt łaskawie. Jego policzki pod opalenizną
pokrywał głęboki rumieniec, a na czole i granicy włosów widniały wyraźne ślady
potu, mimo że w pokoju było chłodno. Ręce farmera nerwowo ugniatały czapkę.
— Mój drogi panie — zagadnął łagodnie Shekt — rozumiem, że odmawia pan podania
swojego nazwiska.
Arbin uparcie odwracał wzrok.
— Powiedziano mi, że ochotnikom nie zadaje się żadnych pytań.
— Czy jest cokolwiek, co chciałby pan powiedzieć? Czy też od razu mamy poddać
pana zabiegowi?
— Ja? Tutaj, teraz? — spytał przestraszony Arbin. — Ja nie jestem ochotnikiem,
nie mówiłem nic, co by pozwoliło tak myśleć.
— To nie pan? Czy to znaczy, że ochotnikiem jest ktoś inny?
— Tak. Po co mi…
— Rozumiem. Czy ten człowiek jest z panem?
— W pewnym sensie — odpowiedział ostrożnie Arbin.
— Dobrze. A teraz niech pan powie, o co panu chodzi. Wszystko zostanie zachowane
w ścisłej tajemnicy i postaramy się pomóc panu w miarę naszych możliwości.
Zgoda?
Farmer skłonił głowę w niezgrabnym geście szacunku.
— Dziękuję panu. Niech i tak będzie. Na farmie mamy mężczyznę… hmmm… dalekiego
krewnego. On nam pomaga, rozumie pan…
Arbin z trudem przełknął ślinę. Shekt przytaknął z powagą.
Farmer kontynuował.
— To bardzo pracowity i dobry robotnik. Mieliśmy syna, ale umarł, moja dobra
kobieta i ja, rozumie pan, potrzebujemy pomocy. Żona nie czuje się zbyt dobrze i
bez niego nie dalibyśmy sobie rady. — Czuł, że jego opowieść jest kompletnie
chaotyczna.
Ale naukowiec przytaknął z powagą:
— I ten pański krewny jest naszym ochotnikiem?
— O tak, myślałem, że już to powiedziałem, ale proszę o wybaczenie, jeśli zajęło
mi to zbyt wiele czasu. Widzi pan, ten biedak ma coś nie w porządku z głową. — I
dodał pośpiesznie: — On nie jest chory, rozumie pan. Nie jest z nim aż tak źle,
żeby się go pozbyć. Jest powolny. Widzi pan, on nie mówi.
— Nie potrafi mówić? — Shekt wydawał się zaskoczony.
— Och nie, potrafi. Tyle że nie chce, no i nie mówi zbyt dobrze. Fizyk patrzył
podejrzliwie.
— Chciałby pan, żeby synapsyfikator rozwinął jego umysł, tak? Arbin przytaknął
powolnym ruchem głowy.
— Gdyby on więcej rozumiał, mógłby robić to, z czym żona nie jest już w stanie
sobie poradzić, wie pan…
— Pacjent może umrzeć. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Arbin z nadzieją spoglądał
na naukowca, jego palce kurczowo mięły czapkę.
— Potrzebuję jego zgody — stwierdził Shekt.
Farmer powoli potrząsnął głową.
— On nic nie wie. — I dodał gwałtownie: — Jestem pewien, że pan to zrozumie. Nie
wygląda pan na kogoś, kto nie zdaje sobie sprawy, co to ciężka praca. Ten
człowiek się starzeje. Nie chodzi o Sześćdziesiątkę, ale co będzie, jeśli w
następnym spisie uznają, że jest niedorozwinięty i… i zabiorą go? Nie chcemy go
stracić i dlatego go tutaj przywieźliśmy.
Chcę to utrzymać w tajemnicy — Arbin odruchowo spojrzał na ściany, jak gdyby
próbując przebić je wzrokiem w poszukiwaniu ukrytych szpiegów — bo może Starszym
nie spodoba się to, co robię. Może próba uratowania chorego zostałaby uznana za
złamanie zwyczaju, ale życie jest ciężkie… I pan również na tym skorzysta.
Poszukuje pan ochotników.
— Wiem. Gdzie jest pański krewny? Arbin postanowił zaryzykować.
— Na zewnątrz, w mojej dwukółce. O ile ktoś go nie znalazł. Nie potrafiłby się
bronić, gdyby ktokolwiek…
— Dobrze. Miejmy nadzieję, że jest bezpieczny. Wyjdziemy razem i wprowadzimy
pojazd do podziemnego garażu. O jego obecności nie dowie się nikt oprócz mnie i
moich pomocników. I zapewniam pana, że Bractwo nie będzie panu robić z tego
powodu nieprzyjemności.
Jego ręka przyjacielsko spoczęła na ramieniu Arbina, który uśmiechnął się
nerwowo. Poczuł się, jakby mu ktoś zdjął pętlę z szyi.
Shekt patrzył na otyłą, łysiejącą postać na leżance. Pacjent był nieprzytomny,
oddychał głęboko i regularnie. Mówił niezrozumiale, nic też nie rozumiał. Jednak
nie miał żadnych fizycznych objawów niedorozwoju umysłowego. Odruchy były
prawidłowe jak na starego człowieka.
Starego! Hmmm…
Naukowiec popatrzył na Arbina uważnie obserwującego wszystkie zabiegi. Farmer
wyglądał, jakby nękało go poczucie winy.
— Czy pozwoli pan na analizę kości?
— Nie! — krzyknął Arbin. I dodał ciszej. — Nie chcę żadnych badań
identyfikacyjnych.
— Widzi pan, gdybyśmy znali jego wiek, pomogłoby to nam zachować większe
bezpieczeństwo — powiedział Shekt.
— On ma pięćdziesiąt lat — uciął krótko Arbin.
Fizyk wzruszył ramionami. To nie miało znaczenia. Znów spojrzał na śpiącego.
Kiedy go przynieśli, obiekt był — a w każdym razie tak wyglądał — przygnębiony,
zamknięty w sobie i obojętny. Nawet pigułki nasenne nie wzbudziły w nim
podejrzeń. Podali mu je, a on w odpowiedzi uśmiechnął się nerwowo i połknął
lekarstwo.
Technik właśnie kończył podłączanie ostatniego, dość niezgrabnego modułu
synapsyfikatora. Po naciśnięciu guzika w spolaryzowanych szybach pokoju
zabiegowego zaszło molekularne przeorganizowanie i okna stały się
nieprzejrzyste. Jedynym źródłem światła pozostała lampa świecąca nad pacjentem
zawieszonym, dzięki kilkusetwatowemu polu magnetycznemu, pięć centymetrów nad
stołem operacyjnym, na który został przeniesiony.
Arbin wciąż siedział w ciemnościach. Nic nie rozumiał, ale był zdecydowany
zapobiec, dzięki samej swojej obecności, zdradzieckim sztuczkom, o których nie
miał przecież najmniejszego pojęcia.
Fizycy nie zwracali na niego uwagi. Do czaszki pacjenta zostały podłączone
elektrody. To była długa praca. Najpierw ostrożnie zbadali strukturę czaszki
techniką Ullstera, która odsłaniała delikatne szwy kości. Shekt uśmiechnął się
ponuro. Szwy nie pozwalały na dokładne określenie wieku, ale w tym wypadku
okazały się wystarczające. Mężczyzna miał więcej niż pięćdziesiąt lat. Po chwili
jednak naukowiec przestał się uśmiechać. Zmarszczył brwi. W strukturze szwów
było coś dziwnego. Wyglądały zastanawiające, niezupełnie…
Przez chwilę był gotów przysiąc, że budowa czaszki była prymitywna, pierwotna,
ale… W końcu mężczyzna był niedorozwinięty umysłowo. Dlaczegóż by nie? I nagle
wykrzyknął zaskoczony:
— Że też wcześniej tego nie zauważyłem! Ten człowiek ma włosy na twarzy! —
Zwrócił się do Arbina: — Czy zawsze miał brodę?
— Brodę?
— Włosy na twarzy! Chodź tutaj! Widzisz?
— Tak, proszę pana — Arbin myślał intensywnie. Zauważył to rano, a potem
zapomniał. — Taki już się urodził… — i dodał cicho: — Tak sądzę.
— Dobrze, usuńmy to. Nie chcesz chyba, żeby wyglądał jak zwierzę.
— Nie chcę, proszę pana.
Dzięki maści depilującej nałożonej przez ostrożnego technika w rękawiczkach
włosy szybko wypadły.
— On ma je także na piersi, doktorze Shekt — stwierdził technik.
— Na Wielką Galaktykę! — krzyknął Shekt. — Pokaż! Ten człowiek wygląda jak
futrzak! Dobrze, niech tak będzie. Nie widać ich pod koszulą, a ja chcę tu
podłączyć elektrody. Umieść zaczepy tu, tu i tu. — Delikatne ukłucie i
umieszczenie platynowych drucików. — Tutaj i tutaj.
Tuzin połączeń, penetrujących przez skórę do ciasnych szwów, przez które dawało
się wyczuć delikatne echa mikroprądów, wędrujących po mózgu, od komórki do
komórki.
Ostrożnie obserwowali czułe amperomierze drgające podczas powstawania i
rozpadania się połączeń. Cienkie pisaki rysowały na papierze delikatne pajęcze
sieci nieregularnych szczytów i załamań.
Wreszcie wykresy zostały zdjęte i umieszczone na podświetlonym matowym szkle.
Szepcząc, pochylili się nad nimi.
Arbin słyszał urywane fragmenty rozmowy: „…szczególna regularność… spójrz na
wysokość piątego szczytu… myślę, że to powinniśmy przeanalizować… zupełnie
jasne…”
Po chwili — która Arbinowi dłużyła się w nieskończoność — zaczęło się żmudne
dostrajanie synapsyfikatora. Nie spuszczając wzroku ze wskaźników, naukowcy
delikatnie ustawiali pokrętła, a po uzyskaniu odpowiedniego położenia blokowali
je i zapisywali parametry. Skontrolowali elektrometry i ustalili nowe wskazania.
Wreszcie Shekt uśmiechnął się i powiedział do Arbina: — Niedługo wszystko się
skończy.
Wielka aparatura przesuwała się nad śpiącym jak powolny, żarłoczny potwór.
Cztery długie druty zwisały nad kończynami pacjenta. Tępa czarna głowica,
zrobiona z czegoś, co przypominało twardą gumę, została delikatnie umieszczona
na jego karku i starannie umocowana zaciskami do ramion. W końcu dwie wielkie
elektrody, niczym ogromne szczęki, oddzieliły się, opadły nad bladą, pękatą
głowę i osiadły na czole.
Shekt patrzył uważnie na zegar, w ręku trzymał przełącznik. Jego kciuk drgnął
lekko; nie stało się nic zauważalnego, nawet dla Arbina, który przypatrywał się
z lękiem. Zdawało się. że upłynęło wiele godzin, które okazały się trzema
minutami, gdy kciuk Shekta poruszył się ponownie.
Asystent szybko pochylił się nad wciąż śpiącym Schwartzem i oznajmił
triumfalnie:
— Żyje.
Pozostało jeszcze kilka godzin, podczas których zebrano istną bibliotekę
odczytów. Wszystko odbywało się w atmosferze tłumionego podniecenia. Był już
wieczór, gdy wbito ostatnią igłę i powieki śpiącego drgnęły.
Shekt odsunął się, pobladły ze zmęczenia, lecz szczęśliwy. Otarł czoło wierzchem
dłoni.
— Wszystko w porządku.
Odwrócił się do Arbina i powiedział stanowczo:
— Musi tu zostać przez kilka dni.
W oczach farmera zabłysło szaleńcze przerażenie.
— Ale przecież…
— Nie, nie, musi mi pan zaufać. Będzie bezpieczny — podkreślił — gwarantuję
własną głową. Ba, gdyby wydało się, co zrobiliśmy, rzeczywiście mógłbym ją
stracić. Proszę nam go zostawić, nikt poza nami go nie zobaczy. Jeśli teraz go
pan zabierze, pacjent może tego nie przeżyć. Po co to panu? Jeśli umrze, będzie
pan musiał odwieźć zwłoki i wytłumaczyć się przed Starszymi.
To ostatnie przekonało Arbina. Farmer przełknął ślinę i mruknął:
— Ale skąd będę wiedział, kiedy się po niego zgłosić? Nie podam panu swojego
nazwiska!
Była to jednak kapitulacja.
— Nie proszę o pańskie nazwisko — odparł Shekt. — Niech pan przyjedzie za
tydzień o dziesiątej wieczór. Będę na pana czekał przy drzwiach garażu, tego
samego, w którym stoi teraz pański pojazd. Człowieku, uwierz mi, nie masz
powodów do obaw.
Arbin opuszczał Chica, wokół panowała ciemność. Zaledwie dwadzieścia cztery
godziny temu do jego drzwi zapukał nieznajomy, a od tego czasu Arbin zdołał już
zdwoić swoje grzechy przeciw zwyczajom. Czy kiedykolwiek znów będzie bezpieczny?
Nie mógł się powstrzymać, by nie zerkać przez ramię, podczas gdy dwukołowy
pojazd pędził pustą drogą. Czy ktoś będzie go ścigał, śledził aż do domu? A może
jego twarz została już zarejestrowana? Czy w dalekich archiwach Bractwa w
Washenn niespiesznie analizowano już jego portret? W archiwach tych zgromadzono
dane o wszystkich mieszkańcach Ziemi, aby nie pozwolić nikomu wymknąć się
Sześćdziesiątce.
Sześćdziesiątce, którą osiągał w końcu każdy Ziemianin. Arbina dzieliło od niej
jeszcze ćwierć stulecia, ale myśl o tym dniu nie opuszczała go ani na chwilę,
najpierw z powodu Grevva, a teraz nieznajomego.
A może w ogóle nie wracać do Chica?
Nie! Oboje z Loą nie zdołają już długo wyrabiać trzyosobowej normy, a kiedy do
tego dojdzie, władze odkryją ich pierwszą zbrodnię, ukrywanie Grewa. Musi więc
pomnożyć swoje grzechy przeciw zwyczajom.
Arbin wiedział, że wróci, bez względu na ryzyko.
Minęła już północ, kiedy Shekt w końcu udał się na spoczynek, a i to tylko na
żądanie zaniepokojonej Poli. Nie mógł jednak zasnąć. Poduszka podstępnie
odbierała mu oddech, pościel krępowała niczym najprawdziwsze więzy. Shekt wstał
i usiadł przy oknie. W mieście panowała już ciemność, ale na horyzoncie po
drugiej stronie jeziora widać było delikatne ślady błękitnego blasku śmierci,
który panował niepodzielnie na niemal całej powierzchni Ziemi.
Wydarzenia minionego dnia wirowały w szaleńczym tańcu przed jego oczami. Gdy
wreszcie udało mu się wyprawić do domu przerażonego farmera, przede wszystkim
połączył się z Pałacem Rządowym. Ennius chyba czekał na rozmowę, bo zgłosił się
osobiście. Nadal spowijały go ciężkie fałdy impregnowanego ołowiem stroju.
— A, Shekt, dobry wieczór. Czy eksperyment już się skończył?
— Owszem. I chyba to samo można powiedzieć o moim ochotniku. Biedak.
Enniusowi najwyraźniej zrobiło się niedobrze.
— Cieszę się, że nie zostałem. Powiedziałbym, iż wy, naukowcy, niewiele różnicie
się od morderców.
— Jeszcze nie umarł, Prokuratorze, i może nawet uda nam się go uratować, ale… —
Shekt wzruszył ramionami.
— Od tej pory, doktorze, radzę panu trzymać się szczurów… Ale co to,
przyjacielu, wygląda pan jakoś nieswojo. Rozumiem, że mnie mogło to poruszyć,
ale pan przecież powinien się już uodpornić.
— Starzeję się, Ekscelencjo — odparł po prostu Shekt.
— Na Ziemi to niebezpieczna rozrywka — padła sucha odpowiedź. — Niech pan idzie
do łóżka, Shekt.
Teraz zaś siedział przy oknie, wyglądając na mroczne miasto umierającego świata.
Od dwóch lat synapsyfikator poddawano testom, i od dwóch lat Shekt był
niewolnikiem i zabawką w rękach Kręgu Starszych, czyli Bractwa, jak się sami
nazwali.
Miał siedem czy osiem gotowych prac naukowych, które mógłby ogłosić w Syriańskim
Biuletynie Neurofizjologicznym. Mogły one rozsławić go w całej Galaktyce, o czym
zawsze marzył, a tymczasem pokrywały się kurzem w jego biurku. Zamiast tego
pojawił się mętny, z premedytacją fałszujący obraz artykuł w Przeglądzie
Fizycznym. Tak właśnie postępowało Bractwo. Lepsza półprawda niż otwarte
kłamstwo.
A jednak Ennius wypytywał go o jego eksperymenty. Dlaczego?
Czy łączyło się to z innymi rzeczami, których zdołał się dowiedzieć? Czy
Imperium podejrzewało to samo co on?
W ciągu ostatnich dwustu lat trzy razy Ziemia podrywała się do powstania. Trzy
razy pod banderą legendarnej starożytnej świetności Ziemianie wzniecili bunt
przeciw imperialnym garnizonom. Trzy razy przegrywali — rzecz jasna — i gdyby
nie to, iż Imperium było w gruncie rzeczy tworem oświeconym, a Rada Galaktyczna
składała się głównie z osobników pobłażliwych, Ziemia zostałaby krwawo wymazana
z listy planet zamieszkanych.
Teraz jednak mogło być inaczej… Ale czy to w ogóle możliwe? Czy mógł wierzyć
słowom umierającego szaleńca, w trzech czwartych niezrozumiałym?
Zresztą co to ma za znaczenie? I tak nie ośmieliłby się nic przedsięwziąć.
Pozostawało mu jedynie czekać. Starzał się, a, jak powiedział Ennius, na Ziemi
to niebezpieczna rozrywka. Sześćdziesiątka była tuż, tuż, niewielu zaś zdołało
umknąć z jej nieubłaganych objęć.
A nawet na tej nieszczęsnej, płonącej grudce błota zwanej Ziemią Shekt wciąż
pragnął żyć.
W końcu wrócił do łóżka i tuż przed zaśnięciem zastanowił się przelotnie, czy
Starsi mogli podsłuchać jego ostatnią rozmowę z Enniusem. Nie wiedział jeszcze,
że Starsi dysponowali innymi źródłami informacji.
Młody technik Shekta dopiero nad ranem ostatecznie podjął decyzję.
Podziwiał swego przełożonego, ale jednocześnie doskonale wiedział, że poddanie w
tajemnicy zabiegowi nie zatwierdzonego ochotnika sprzeciwiało się wyraźnemu
poleceniu Bractwa. W dodatku zakazowi temu nadano status zwyczaju, co czyniło
jego złamanie zbrodnią główną.
Dokładnie wszystko przemyślał. Ostatecznie, kim właściwie był niezwykły pacjent?
Kampania poszukiwania ochotników została bardzo starannie opracowana. Miała
podawać dostatecznie dużo informacji o synapsyfikatorze, by zapobiec
podejrzeniom ze strony ewentualnych szpiegów Imperium, jednocześnie nie
zachęcając nikogo do udziału w doświadczeniu. Krąg Starszych przysyłał na
zabiegi swoich ludzi i to wystarczyło.
Kto zatem przysłał tego człowieka? Krąg w tajemnicy przed nimi? Aby sprawdzić,
czy mogą polegać na Shekcie?
A może Shekt był zdrajcą? Zamknął się dziś z kimś w gabinecie — z kimś odzianym
w ubrania, jakie nosili Tamci w obawie przed zatruciem radioaktywnym.
Tak czy inaczej Shekt mógł wkrótce runąć w przepaść, a czemu on miałby mu
towarzyszyć? Jest jeszcze młody, ma przed sobą prawie cztery dziesięciolecia
życia. Po co wyzywać Sześćdziesiątkę? Poza tym, to oznaczałoby dla niego awans…
A Shekt był już stary, zapewne dopadnie go kolejny spis, więc i tak niewiele mu
zaszkodzi. Praktycznie wcale.
Technik zdecydował się wreszcie. Jego ręka sięgnęła po komunikator i wystukała
numer, łączący bezpośrednio z prywatną kwaterą najwyższego kapłana Ziemi, który,
po imperatorze i Prokuratorze, rządził życiem i śmiercią wszystkich mieszkańców
planety.
Nim niewyraźne wizje w czaszce Schwartza przebiły się przez różową mgłę bólu,
nastał kolejny wieczór. Schwartz pamiętał wyprawę ku niskim, przysadzistym
budowlom, przycupniętym na brzegu jeziora, długie oczekiwanie w ukryciu w tylnej
części pojazdu.
A potem — co? Co? Jego umysł starał się wydobyć cokolwiek spośród ociężałych
myśli… Tak, przyszli po niego. Zabrali go do pokoju, pełnego narzędzi i
wskaźników, dali dwie pigułki… O, właśnie. Dostał je i przełknął z radością. Co
miał do stracenia? Trucizna byłaby błogosławieństwem.
Potem zaś — nic.
Zaraz, zaraz! Pamiętał przebłyski świadomości… Nachylających się nad nim ludzi…
Nagle wspomniał beznamiętny ruch stetoskopu, wędrującego nad jego ciałem… Jakaś
dziewczyna karmiła go.
Z oślepiającą jasnością uświadomił sobie, że go operowano. W panice odrzucił
kołdrę i usiadł na łóżku.
Natychmiast znalazła się przy nim dziewczyna, położyła mu dłonie na ramionach i
pchnęła z powrotem na poduszki. Powiedziała coś łagodnie, ale Schwartz nie
zrozumiał ani słowa. Na próżno usiłował przeciwstawić się naciskowi szczupłych
rąk. Zupełnie nie miał siły.
Uniósł dłonie ku twarzy. Wyglądały zupełnie normalnie. Poruszył nogami i
usłyszał szelest prześcieradła. Niemożliwe, by mu je amputowano.
Odwrócił się do dziewczyny i spytał bez zbytniej nadziei:
— Czy mnie rozumiesz? Wiesz, gdzie ja jestem? — niemal nie poznawał własnego
głosu.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Nagle z jej ust wylała się kaskada płynnych
dźwięków. Schwartz jęknął. Po chwili w pokoju pojawił się starszy mężczyzna, ten
sam, który dał mu pigułki. Zaczęli rozmawiać z dziewczyną, która po kilku
minutach gestem przyciągnęła uwagę Schwartza, następnie wskazała na jego usta i
zachęcająco skinęła ręką.
— Co? — spytał.
Przytaknęła energicznie, a jej śliczna twarz rozpromieniła się. Nawet Schwartz,
mimo swej niewesołej sytuacji, patrzył na nią z przyjemnością.
— Chcecie, żebym mówił?
Mężczyzna przysiadł na jego łóżku i kazał mu otworzyć usta. Powiedział „Aaaaa” i
Schwartz powtórzył, podczas gdy palce nieznajomego wprawnie masowały mu jabłko
Adama.
— O co chodzi? — zapytał z irytacją Schwartz, kiedy nacisk na gardło ustąpił. —
Dziwicie się, że umiem mówić? Myślicie, że kim jestem?
Mijały dni i Schwartz nauczył się kilku rzeczy. Mężczyzna nazywał się doktor
Shekt — pierwszy człowiek, którego poznał z nazwiska, od chwili gdy zrobił krok
ponad szmacianą lalką. Dziewczyna, Pola, była jego córką. Schwartz odkrył, że
nie musi się już golić. Odrastające włosy zniknęły. To go przerażało. Czy
kiedykolwiek miał jakiś zarost?
Siły wracały mu szybko. Teraz pozwalali mu już włożyć ubranie i przespacerować
się po pokoju. Dostawał też coś konkretniejszego do jedzenia, nie tylko
bezpłciową papkę.
Czy zatem cierpi na amnezję? Czy na to go właśnie leczono? Może otaczający go
świat jest zupełnie normalny i naturalny, a ten, który pamiętał, stanowi jedynie
wytwór szaleńczych majaczeń ogarniętego amnezją mózgu?
Nie pozwalano mu wyjść z pokoju, nawet na korytarz. Może zatem był więźniem? Czy
popełnił jakąś zbrodnię?
Nie ma gorszego labiryntu niż niezliczone, splątane korytarze ludzkiego umysłu,
a jeśli raz w nich zabłądzisz, nikt tam nie dotrze, aby ci pomóc. Najbardziej
bezbronny z ludzi to ten, który stracił pamięć.
Pola zabawiała się, ucząc go poszczególnych słów. Nie był wcale zdziwiony, że
tak łatwo przychodziło mu ich zrozumienie i zapamiętywanie. Przypomniał sobie,
że w przeszłości miał fotograficzną pamięć — przynajmniej to wspomnienie zdawało
się zawierać w sobie choć część prawdy. Po dwóch dniach rozumiał już proste
zdania. Po trzech — sam zaczął je wypowiadać.
Trzeciego dnia jednak Schwartz naprawdę się zdumiał. Shekt uczył go liczyć i
wymyślał zadania. Schwartz podawał odpowiedzi, a doktor spoglądał na czasomierz
i notował coś szybkimi pociągnięciami pióra. W pewnym momencie jednak Shekt
wyjaśnił mu znaczenie pojęcia „logarytm” i zapytał o logarytm z dwóch.
Schwartz ostrożnie dobierał wyrazy. Zasób jego słownictwa był wciąż jeszcze
bardzo wąski, toteż podkreślał swoje słowa gestami.
— Ja — nie — mówić. Odpowiedź — nie — liczba. Podekscytowany Shekt pokiwał
głową.
— Nie liczba — wyjaśnił. — Nie to, nie tamto; część tego, część tamtego.
Schwartz doskonale pojął, iż doktor potwierdził jego odpowiedź, że wynik nie
jest liczbą całkowitą, lecz ułamkiem. Powiedział zatem:
— Zero przecinek trzy zero jeden zero trzy — i więcej liczb.
— Dosyć!
I wtedy ogarnęło go zdumienie. Skąd znał odpowiedź? Schwartz był pewien, że
nigdy wcześniej nie słyszał o logarytmach, a jednak jego umysł podał mu wynik,
gdy tylko padło pytanie. Nie miał pojęcia, w jaki sposób można coś takiego
obliczyć. Zupełnie jakby jego mózg stanowił odrębny organizm, wykorzystujący go
jedynie jako przekaźnik.
A może był kiedyś matematykiem, w czasach poprzedzających amnezję?
Coraz trudniej przychodziło mu czekać kolejny dzień. Narastało w nim pragnienie
ujrzenia świata i wydobycia z niego odpowiedzi na dręczące go pytania. Nigdy nie
poznałby ich uwięziony w tym pokoju, gdzie (jak nagle przyszło mu na myśl)
traktowano go jako medyczny obiekt doświadczalny.
Szansa pojawiła się szóstego dnia. Zaczynali mu ufać i pewnego razu Shekt
wychodząc nie zamknął za sobą drzwi. Podczas gdy zwykle żaden ślad nie pozwalał
się domyślić, gdzie znajduje się wyjście, tym razem pozostała centymetrowa
szpara.
Schwartz odczekał chwilę, aby upewnić się, czy doktor za moment nie wróci, po
czym powoli położył dłoń na niewielkiej rozjarzonej bladym blaskiem lampce, tak
jak to czynili jego opiekunowie. Drzwi odsunęły się bezszelestnie… Korytarz był
pusty.
I tak Schwartz „uciekł”.
Skąd miałby wiedzieć, że przez ostatnich sześć dni agenci Kręgu Starszych
bezustannie obserwowali szpital, jego pokój i jego samego?
6.
NOCNE LĘKI
Pałac Prokuratora nawet w nocy nie tracił nic ze swej bajkowej urody. Girlandy
wieczornych kwiatów (z których żaden nie pochodził z Ziemi) rozchylały białe,
mięsiste płatki i roztaczały delikatną woń po całym ogrodzie. W spolaryzowanym
blasku księżyca krzemowe włókna, przemyślnie wplecione w stanowiące szkielet
budynków dźwigary z nierdzewnego aluminiowego stopu połyskiwały fioletowo na
srebrzystym tle metalu.
Ennius skierował wzrok ku gwiazdom. To w nich kryło się według niego prawdziwe
piękno, wszystkie stanowiły bowiem cześć Imperium.
Ziemskie niebo było zupełnie przeciętne. Nie mogło się równać z oślepiającą
wspaniałością kwiatów Centralnych, gdzie firmament był pełen jaskrawych gwiazd,
położonych tak blisko siebie, że ich połączone światło niemal zupełnie
rozpraszało nocny mrok. Daleko mu też było do dumnej samotności Peryferiów,
gdzie czarne połacie nieba rozjaśniała od czasu do czasu maleńka blada iskierka
pojedynczej gwiazdy, a pośrodku rozpościerał się mleczny dysk Galaktyki,
zbudowany jakby z diamentowego pyłu.
Z Ziemi widać było około dwóch tysięcy gwiazd. Ennius spojrzał na Syriusza,
wokół którego krążyła jedna z dziesięciu najgęściej zaludnionych planet
Imperium. Mógł też dostrzec Arktura, stolicę jego rodzinnego sektora. Słońce
Trantora, stolicy całego Imperium, lśniło gdzieś w dali pośród Drogi Mlecznej.
Nawet przez teleskop stanowiło jedynie cząstkę ogólnego blasku. Poczuł na
ramieniu miękką dłoń i zacisnął na niej palce.
— Flora? — szepnął.
— Na twoje szczęście — dotarł do niego lekko rozbawiony głos żony. — Czy zdajesz
sobie sprawę, że nie położyłeś się spać od powrotu z Chica? Wiesz, że już prawie
świta? Mam kazać przynieść tu śniadanie?
— Czemu nie? — uśmiechnął się do niej czule i sięgnął w ciemności po brązowy
lok, kołyszący się tuż przy jej policzku. Pociągnął lekko. — Pozwoliłem, abyś
czekała i żeby smutek zasnuł najpiękniejsze oczy Galaktyki?
Delikatnie uwolniła włosy i odparła cicho:
— Próbujesz oślepić je słodkimi kłamstwami, ale widywałam cię już w takim
nastroju i nie dam się oszukać. Co cię dziś dręczy, kochany?
— To co zawsze. Przeze mnie tkwisz tutaj jak w klatce, choć mogłabyś błyszczeć
na najwspanialszym wicekrólewskim dworze Imperium.
— A co poza tym? Daj spokój, Enniusie, nie igraj ze mną. W mroku potrząsnął
głową.
— Sam nie wiem. Chyba zbiegło się kilka różnych zagadkowych historii. Shekt i
jego synapsyfikator. Ten archeolog Arvardan ze swymi teoriami. I wiele innych
rzeczy. Och, po co to wszystko, Floro? Zupełnie nie nadaję się na to stanowisko.
— To idealna pora na roztrząsanie twojego morale. Ale Ennius mówił dalej przez
zaciśnięte zęby.
— Ci Ziemianie! Jest ich tak niewielu. Dlaczego mają być ciężarem dla całej
Galaktyki? Pamiętasz, Floro, że kiedy dostałem nominację na Prokuratora,
otrzymałem wiele ostrzeżeń od starego Faroula, mojego poprzednika? Uprzedzał
mnie o różnych problemach, jakie stwarza ta placówka. Miał rację, był nawet zbyt
powściągliwy. A przecież wtedy śmiałem się z niego i w duchu myślałem, iż padł
ofiarą starczych urojeń. Kochanie, byłem młody, odważny. Sądziłem, że spiszę się
lepiej… — urwał, zagubiony w myślach, po czym podjął wątek w zupełnie innym
miejscu. — Wiele drobnych, niezależnych od siebie faktów zdaje się wskazywać, że
ci Ziemianie znów dają się ponieść marzeniom o buncie.
Spojrzał na żonę.
— Czy wiesz, że Krąg Starszych głosi, jakoby Ziemia była kiedyś prawdziwym domem
ludzkości, a jej mieszkańcy — najdoskonalszymi z ludzi — prawdziwym wzorcem
naszej rasy?
— To właśnie mówił nam Arvardan, prawda? Wtedy, dwa dni temu. — W takich
sytuacjach najlepiej było dać mu się wygadać.
— Owszem — odparł ponuro Ennius — ale nawet gdyby miał rację, jego sądy odnosiły
się do przeszłości. Tymczasem Krąg Starszych rozprawia również o przyszłości.
Twierdzą, że ich planeta raz jeszcze stanie się centrum Wszechświata. Uważają,
iż zbliża się mityczne Drugie Królestwo Ziemi. Ostrzegają, że Imperium zostanie
zniszczone przez wszechogarniającą katastrofę i pozostanie tylko triumfująca
Ziemia w całej niepokalanej chwale — jego głos zadrżał — barbarzyńskiego,
skażonego świata. Już trzy razy podobne bzdury poderwały do powstania całą
planetę, a zniszczenia, jakich w ich wyniku doznała Ziemia, nie zdołały
wykorzenić tej głupiej wiary.
— Ci Ziemianie to naprawdę nieszczęsne istoty — mruknęła Flora. — Co im
pozostaje, prócz wiary? Pozbawiono ich przecież wszystkiego — normalnego świata,
przyzwoitego życia. Nawet godności, jaką ludzkość przyznaje równym sobie. Więc
oddają się marzeniom. Czy można ich za to winić?
— Tak, można! — krzyknął gwałtownie Ennius. — Powinni porzucić marzenia i zacząć
walczyć o asymilację. Nie zaprzeczają, że są inni. Pragną po prostu zastąpić
słowo „gorsi” określeniem „lepsi”. Nie spodziewają się chyba, że reszta
Galaktyki na to pozwoli! Powinni wyzbyć się swej wyniosłości, porzucić
obrzydliwe, przestarzałe „zwyczaje”. Niech się staną ludźmi, a będą traktowani
jak ludzie. Póki jednak są Ziemianami, traktujemy ich jak Ziemian.
Ale dajmy temu pokój. Pomówmy o czym innym. Na przykład, o co chodzi z tym
synapsyfikatorem? To kolejna sprawa, która nie daje mi spać. — Ennius z namysłem
zmarszczył brwi. Aksamitna czerń na wschodzie z wolna ustępowała miejsca mdłemu
blaskowi.
— Synapsyfikator? Chodzi ci o urządzenie, o którym wspominał doktor Arvardan?
Czy pojechałeś do Chica, aby to sprawdzić?
Ennius skinął głową.
— I czego się dowiedziałeś?
— Zasadniczo niczego. Znam Shekta. Znam go bardzo dobrze. Wiem, kiedy jest
spokojny, a kiedy nie. Mówię ci, Floro, kiedy ze mną rozmawiał, umierał ze
strachu. A gdy wyszedłem, aż spocił się ze szczęścia. To jakaś groźna tajemnica.
— Ale czy ta maszyna działa?
— Nie jestem neurofizykiem. Shekt twierdzi, że nie. Połączył się ze mną, aby mi
zakomunikować, iż poddany jej działaniu ochotnik ledwie przeżył. Nie uwierzyłem
mu jednak. Był podniecony! Nawet więcej, triumfował! Myślę, że jego ochotnik
przeżył, a eksperyment okazał się sukcesem, albo nigdy w życiu nie widziałem
szczęśliwego człowieka… A zatem jak sądzisz, czemu kłamał? Może jego
synapsyfikator jednak działa? Czy Shekt tworzy dzięki niemu rasę geniuszy?
— Ale po co miałby utrzymywać to w sekrecie?
— Ach! Po co? Czy to nie oczywiste? Dlaczego Ziemia trzy razy poniosła klęskę?
Nie miała najmniejszych szans, nasza przewaga była zbyt przytłaczająca. Ale
pomnóż średnią inteligencję Ziemian. Podwój ją. Potrój. Jakie wtedy będą nasze
szanse?
— Ależ, Enniusie!
— Możemy znaleźć się w sytuacji małp walczących z ludźmi. Cóż wtedy znaczy
przewaga liczebna?
— Naprawdę dajesz się ponosić wyobraźni. Nie zdołaliby ukryć czegoś takiego.
Zresztą zawsze możesz poprosić, aby Urząd do spraw Prowincji Zewnętrznych
przysłał tu kilku psychologów i zacząć testować przypadkowych mieszkańców. Z
pewnością w ten sposób natychmiast wykryto by ewentualny wzrost ilorazu
inteligencji.
— Tak sądzę… Ale może nie o to tu chodzi. Niczego nie jestem pewien, Floro, poza
jednym: szykuje się bunt. Coś takiego, jak Rokosz Siedemset Pięćdziesiątego
roku, tyle że tym razem będzie prawdopodobnie znacznie gorzej.
— Czy jesteś na to przygotowany? To znaczy, jeśli nie masz żadnych wątpliwości…
— Przygotowany? — śmiech Enniusa zabrzmiał chrapliwie, niemal jak warczenie
złego psa. — O tak. Nasze oddziały również są w pełnej gotowości, doskonale
zaopatrzone. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Ale Floro, ja nie chcę, aby w ogóle
wybuchło powstanie. Nie chcę przejść do historii jako Prokurator czasów buntu,
nie chcę, żeby moje imię łączono z okrucieństwem i śmiercią. Dostałbym za to
order, ale za sto lat podręczniki nazwałyby mnie krwawym tyranem. Jak było z
wicekrólem Santanni w szóstym wieku? Zginęły wówczas miliony ludzi, ale czy mógł
postąpić inaczej? Wtedy obwołano go bohaterem, lecz dziś nikt nie ma dla niego
dobrego słowa. Wolałbym raczej być znany jako ten, który powstrzymał wybuch i
ocalił życie dwudziestu milionom głupców — dodał z rezygnacją.
— Jesteś pewien, że nie możesz tego zrobić, Enniusie, choćby teraz? — Flora
usiadła obok niego i przesunęła palcem po podbródku męża. Ennius chwycił jej
dłoń i ścisnął mocno.
— Jak mam tego dokonać? Wszystko działa przeciwko mnie. A Urząd do spraw
Prowincji podburza tych fanatyków, przysyłając tu Arvardana.
— Ależ, kochany, nie widzę, co takiego strasznego mógłby uczynić ten archeolog.
To prawda, sprawia wrażenie ekscentryka, ale jakie szkody miałby wyrządzić?
— To chyba oczywiste? Pragnie udowodnić, że Ziemia jest kolebką całej ludzkości.
W ten sposób autorytet naukowy podeprze poglądy wywrotowców.
— Powstrzymaj go więc.
— Nie mogę. Proszę, masz najlepszy dowód. Mówi się, że wicekról może zrobić
wszystko, ale to nieprawda. Ten człowiek Arvardan, uzyskał zezwolenie Urzędu do
spraw Prowincji Zewnętrznych potwierdzone osobiście przez imperatora. W ten
sposób pozostaje całkowicie poza moją jurysdykcją. Nie mógłbym nic zdziałać, nie
odwołując się do Rady Głównej, a to trwałoby kilka miesięcy. Jakie zresztą
powody miałbym podać? Z drugiej strony, gdybym próbował powstrzymać go silą,
stanowiłoby to fakt niesubordynacji, a wiesz, jak szybko Rada reaguje na każde
przekroczenie kompetencji przez jednego ze swych przedstawicieli. Są na to
szczególnie czuli od czasu wojny domowej z lat osiemdziesiątych. A wtedy co by
się stało? Zostałbym zastąpiony przez kogoś, kto nie miałby najmniejszego
pojęcia o sytuacji, Arvardan zaś i tak zrobiłby swoje. A nawet nie to jest
najgorsze, Floro. Czy wiesz, w jaki sposób on ma zamiar udowodnić starożytność
Ziemi? Spróbuj zgadnąć.
Flora roześmiała się miękko.
— Kpisz sobie ze mnie, Enniusie. Skąd miałabym wiedzieć? Nie jestem
archeologiem. Zapewne będzie chciał wykopać jakieś stare posągi czy kości i
ustalić ich wiek za pomocą analizy promieniotwórczej albo czegoś podobnego.
— Chciałbym, aby tak było. Arvardan, jak mi wczoraj oświadczył, postanowił
wkroczyć na tereny skażone. Zamierza znaleźć tam szczątki cywilizacji ludzkiej,
udowodnić, że pochodzą z czasów poprzedzających skażenie Ziemi — upiera się
bowiem, iż radioaktywność tutejszego gruntu została wywołana sztucznie — i w ten
sposób ustalić, kiedy to nastąpiło.
— Przecież prawie to samo powiedziałam.
— Czy wiesz, co znaczy wejście na tereny skażone? Te ziemie są zakazane. To
jeden z najsurowiej przestrzeganych zwyczajów. Nikt nie może przekroczyć granicy
Ziem Zakazanych, a wszystkie tereny radioaktywne automatycznie należą do tej
kategorii.
— Zatem świetnie się składa. Sami Ziemianie powstrzymają Arvardana.
— No tak! Znakomicie! Zajmie się tym sam najwyższy kapłan. A potem jak go
przekonam, że nie był to projekt rządowy, że Imperium nie planowało rozmyślnego
naruszenia świętości?
— Najwyższy kapłan nie jest chyba aż tak drażliwy.
— Nie jest? — Ennius odchylił się do tyłu i spojrzał na żonę. Noc pojaśniała na
tyle, że mógł rozpoznać rysy twarzy Flory. — Co za wzruszająca naiwność! Jest, i
to jeszcze jak! Czy wiesz, co się tu zdarzyło… zaraz, jakieś pięćdziesiąt lat
temu? Opowiem ci, a wtedy sama osądzisz.
Tak się składa, iż na Ziemi nie ma żadnych zewnętrznych oznak imperialnej
dominacji, mieszkańcy tej planety upierają się bowiem, że jest ona prawowitym
władcą całej Galaktyki. Kiedyś jednak Stannell Drugi, młody imperator, który był
lekko stuknięty i po dwóch latach panowania został usunięty — zamordowany, może
pamiętasz, rozkazał, aby w siedzibie ich rady w Washenn zostały umieszczone
insygnia imperatora. Rozkaz sam w sobie rozsądny, insygnia te bowiem znajdują
się w siedzibie każdej rady w Galaktyce i są symbolem jedności Imperium. Co
jednak stało się tutaj? W dniu, w którym je umieszczono, miasto ogarnęła fala
rozruchów.
Furiaci z Washenn zerwali insygnia i zbrojnie wystąpili przeciw naszemu
garnizonowi. Stannell Drugi był już wtedy na tyle szalony, by zażądać wykonania
rozkazu, nawet gdyby to miało oznaczać wybicie całej ludności Ziemi. Zginął
jednak, nim zdołał wprowadzić w życie to rozporządzenie, a jego następca, Edard,
odwołał rozkaz. Znów zapanował spokój.
— Chcesz powiedzieć — spytała z niedowierzaniem Flora — że zniszczone insygnia
imperatorskie nie zostały zastąpione nowymi?
— Właśnie. Gwiazdy mi świadkiem, że Ziemia jest jedyną spośród setek milionów
planet Imperium, której Rada nie ma w swej siedzibie godła Galaktyki. Właśnie
planeta, na której w tej chwili jesteśmy. I gdybyśmy nawet dziś podjęli nową
próbę, walczyliby do ostatniego człowieka, aby postawić na swoim. A ty pytasz,
czy są drażliwi. Powiem ci: oni są szaleni.
W ciszy która zapadła, przyglądali się oboje, jak niebo jaśnieje w oczekiwaniu
świtu. Wreszcie odezwała się Flora.
— Enniusie? — szepnęła niepewnie.
— Tak?
— Nie martwisz się nadchodzącą rebelią tylko dlatego, że wpłynęłaby ona na twoją
reputację. Nie byłabym twoją żoną, gdybym nie potrafiła zgadnąć, co cię dręczy.
Myślę, że spodziewasz się czegoś, co mogłoby zagrozić całemu Imperium. Nie
powinieneś nic przede mną ukrywać, Enniusie. Boisz się, że ci Ziemianie mogą
wygrać.
— Nie mogę o tym mówić, Floro. — W jego oczach dostrzegła cierpienie. — To nawet
nie przeczucie… Może cztery lata na tej planecie to za dużo nawet dla
najnormalniejszego człowieka. Ale czemu są tak pewni siebie?
— Skąd wiesz?
— Och, to prawda. Ja też mam swoje źródła informacji. W końcu zmiażdżyliśmy ich
trzy razy, nie pozostawiając im żadnych złudzeń. A jednak stają przeciw dwustu
milionom światów, z których każdy jest silniejszy niż oni, i są pewni
zwycięstwa. Czy rzeczywiście jest to jedynie wiara w przeznaczenie, jakąś
nadprzyrodzoną moc — coś, co liczy się tylko dla nich? A może… może…
— Może co, Enniusie?
— Może mają jakąś broń.
— Broń, która sprawi, że jeden świat pokona dwieście milionów? Widzę, że wpadasz
w panikę. Żadna broń nie mogłaby tego dokonać.
— Mówiłem ci o synapsyfikatorze.
— A ja powiedziałam, co z tym zrobić. Czy wiesz, czego jeszcze mogliby użyć?
Wahanie.
— Nie.
— Właśnie. Czegoś takiego po prostu nie ma. A teraz pozwól, że coś ci poradzę,
kochany. Czemu nie skontaktujesz się z najwyższym kapłanem i w najlepszej wierze
nie uprzedzisz go o planach Arvardana? Poproś, nieoficjalnie, aby nie udzielał
mu zezwolenia. To rozwieje wszelkie podejrzenia — albo przynajmniej powinno — że
rząd Imperium ma coś wspólnego z tym niemądrym naruszeniem ich zwyczajów.
Jednocześnie zaś powstrzymasz w ten sposób Arvardana, pozornie nie wtrącając się
do całej sprawy. Potem zwróć się do urzędu o przysłanie dwóch dobrych
psychologów — albo lepiej poproś o czterech, żeby na pewno wysłali co najmniej
dwóch — i każ im sprawdzić ewentualne skutki działania synapsyfikatora.
Wszystkim innym zajmą się żołnierze. A nasi następcy niech martwią się sami.
No dobrze. A teraz może byś się tu przespał? Rozłożymy oparcie, przykryjesz się
moim futrem, a kiedy się obudzisz, przywiozę ci śniadanie. W blasku słońca
wszystko będzie wyglądać inaczej.
I tak Ennius, po bezsennej nocy, zasnął w fotelu pięć minut przed wschodem
słońca.
A osiem godzin później najwyższy kapłan po raz pierwszy usłyszał o Belu
Arvardanie i jego misji od samego Prokuratora.
7.
ROZMOWY Z SZALEŃCAMI?
Co do Arvardana, to był on w tej chwili zainteresowany jedynie swoim urlopem.
Jego statek, Wężownik, miał pojawić się najwcześniej za miesiąc, toteż archeolog
mógł spędzić ten czas na dowolnie wybranych rozrywkach.
Zatem szóstego dnia po swym przybyciu na Everest Bel Arvardan opuścił kwaterę
gościnną i wykupił bilet na największy stratosferyczny odrzutowiec Ziemskiego
Towarzystwa Transportu Powietrznego na podróż z Everestu do stolicy planety,
Washenn.
Z rozmysłem zdecydował się na zwykły lot rejsowy zamiast skorzystać z szybkiego
krążownika, który Ennius oddał do jego dyspozycji. Powodowała nim ciekawość
przybysza i archeologa. Pragnął zobaczyć, jak żyją zwykli ludzie na takiej
planecie jak Ziemia.
Nie był to jednak jedyny powód.
Arvardan pochodził z sektora Syriusza, słynnego w całej Galaktyce z ogromnego
antyterranizmu. Zawsze jednak sądził, iż sam jest wolny od tego typu uprzedzeń.
Jako naukowiec, archeolog, nie mógł poddawać się przesądom. Oczywiście od
dzieciństwa przywykł do myślenia o Ziemianach jako postaciach z karykatury i
nawet teraz samo słowo „Ziemianin” brzmiało niemiło w jego uszach. Ale naprawdę
nie był uprzedzony.
Przynajmniej tak sądził. Na przykład gdyby jakiś Ziemianin chciał przyłączyć się
do jego ekspedycji albo zatrudnić się u niego w dowolnym charakterze — i miał po
temu odpowiednie kwalifikacje — zostałby przyjęty. Rzecz jasna, gdyby akurat
było wolne miejsce. I gdyby inni członkowie ekspedycji za bardzo nie
protestowali. W tym cały problem. Zazwyczaj protestowali i wtedy nic już nie
można było zrobić.
Zastanowił się. Z pewnością nie miałby nic przeciw temu, by usiąść z Ziemianinem
do stołu albo nawet w potrzebie dzielić pokój — pod warunkiem że jego towarzysz
byłby w miarę czysty i zdrowy. Co więcej, traktowałby go jak każdego innego
obywatela Imperium. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że nigdy nie opuściłaby go
świadomość jego obcości. Nie potrafił nic na to poradzić. Był to wynik
wychowania. Od dziecka wzrastał w atmosferze przytłaczającej bigoterii, tak
wszechobecnej, że prawie niezauważalnej, tak dogłębnej, że jej aksjomaty stały
się jego drugą naturą. Dopiero gdy dorósł i obejrzał się za siebie, zobaczył,
czemu ona służyła, i wyzwolił się.
Teraz jednak nadeszła prawdziwa szansa. Arvardan mógł wreszcie sprawdzić, czy
rzeczywiście zdołał się wyzwolić. Znajdował się w samolocie, otoczony
Ziemianami, i czuł się zupełnie normalnie. No, może poza lekkim niepokojem.
Arvardan rozejrzał się, omiatając wzrokiem zwykłe, niczym się nie wyróżniające
twarze swych współpasażerów. Podobno Ziemianie byli inni, ale czy w tłumie
zdołałby ich odróżnić od normalnych ludzi? Przypuszczał, że nie. Kobiety nie
były nawet takie brzydkie… Zmarszczył brwi. Oczywiście tolerancja też ma swoje
granice. Na przykład małżeństwa międzyrasowe były absolutnie nie do pomyślenia.
Sam stratolot w oczach syriańskiego archeologa był niewielki i kiepsko
skonstruowany. Oczywiście wykorzystano napęd jądrowy, ale jego praktyczne
zastosowanie było dalekie od doskonałości. Po pierwsze, silnik został bardzo
niedokładnie osłonięty. Nagle Arvardan pomyślał, że obecność w powietrzu
zabłąkanych promieni gamma i wysoka zawartość neutronów dla Ziemian może być
czymś znacznie mniej istotnym niż dla innych.
W tym momencie jego uwagę przyciągnął widok za oknem. Z głębokiego fioletu
najdalszych warstw stratosfery Ziemia stanowiła prawdziwą ucztę dla oczu.
Rozciągające się w dole rozległe połacie zamglonego lądu (gdzieniegdzie
przesłonięte plamami roziskrzonych w słońcu chmur) miały ciemnopomarańczową,
pustynną barwę. Pozostawiona w tyle przez uciekający stratolot delikatna linia
nocy odcinała się od piasku mrocznym cieniem, w głębi którego połyskiwały tereny
radioaktywne.
Dopiero ogólny wybuch śmiechu odciągnął jego wzrok od okna. Zdawało się, iż
centrum wesołości stanowi para starszych, radośnie uśmiechniętych ludzi.
Arvardan szturchnął łokciem swego sąsiada.
— Co się dzieje?
— Są małżeństwem od czterdziestu lat — wyjaśnił tamten — i wybrali się w wielką
podróż.
— Wielką podróż?
— No, wie pan. Dookoła Ziemi.
Starszy mężczyzna, podekscytowany i zarumieniony, ze swadą wspominał dawne
przeżycia i wrażenia. Jego żona wtrącała się od czasu do czasu, poprawiając go
uparcie w całkiem nieistotnych kwestiach; mąż przyjmował to ciepło i z humorem.
Pasażerowie przysłuchiwali się ich utarczkom z wielką uwagą, a Arvardanowi
wydało się, iż Ziemianie są równie życzliwi i ludzcy jak mieszkańcy reszty
Galaktyki.
I wtedy ktoś zapytał:
— Kiedy przypada pańska Sześćdziesiątka?
— Mniej więcej za miesiąc — padła radosna odpowiedź. — Szesnastego listopada.
— Cóż — stwierdził pytający — mam nadzieję, że będzie to ładny dzień. Mój ojciec
osiągnął Sześćdziesiątkę podczas potwornej ulewy. Od tego czasu nigdy już nie
widziałem podobnego deszczu. Pojechałem z nim — wie pan, tego dnia każdy chce
mieć towarzystwo — a on przez całą drogę narzekał na pogodę. Miałem otwartą
dwukółkę i kompletnie przemokliśmy. „Posłuchaj” — powiedziałem w końcu. — Kto tu
powinien narzekać, tato? Ja muszę jeszcze wrócić”.
Anegdotę nagrodził głośny wybuch śmiechu, do którego bez wahania dołączyła
obchodząca rocznicę para. Natomiast Arvardan poczuł, jak ogarnia go groza — w
jego umyśle zakiełkowało mgliste, straszne podejrzenie.
Odwrócił się do siedzącego obok mężczyzny.
— Ta Sześćdziesiątka, o której rozmawialiście, jak rozumiem, oznacza eutanazję?
To znaczy po osiągnięciu sześćdziesięciu lat musicie odejść, tak?
Głos Arvardana zamarł, jego sąsiad bowiem gwałtownie zdusił śmiech, obrócił się
w fotelu i zmierzył archeologa przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem. W końcu
spytał:
— A jak pan myśli? Co niby miałoby to oznaczać?
Arvardan niezręcznie machnął ręką i uśmiechnął się niemądrze. Znał ten zwyczaj,
lecz jedynie z lektury. Coś, o czym pisze się \v książkach. Omawia się w
rozprawach naukowych. Teraz jednak uświadomił sobie, że dotyczy to żywych ludzi,
że otaczający go mężczyźni i kobiety zgodnie ze zwyczajem mogą dożyć tylko z
góry ustalonego wieku.
Mężczyzna obok nadal wpatrywał się w niego.
— Hej, człowieku, skąd jesteś? Czy w twoim rodzinnym mieście nie znają
Sześćdziesiątki?
— My nazywamy to Czasem — odparł słabo Arvardan. — Jestem stamtąd — gwałtownie
wskazał kciukiem za siebie i po dodatkowych dwudziestu sekundach sąsiad odwrócił
twardy, pytający wzrok.
Usta archeologa zadrżały. Ci ludzie naprawdę byli podejrzliwi. Przynajmniej w
tym względzie karykatura w znacznej mierze odpowiadała rzeczywistości.
Starszy mężczyzna znów zaczął mówić:
— Ona odchodzi ze mną — oświadczył, wskazując swoją roześmianą żonę. — Mogłaby
zostać jeszcze trzy miesiące, ale uważa, że nie ma po co czekać i równie dobrze
możemy pójść razem. Nieprawdaż, grubasko?
— O, tak — zachichotała ciepło. — Nasze dzieci pozakładały już rodziny i mają
własne domy. Tylko bym im zawadzała. Poza tym, nie wytrzymałabym bez mego
starego, więc po prostu odejdziemy razem.
Po chwili wszyscy pasażerowie zdawali się całkowicie zagłębieni w dokładne
matematyczne obliczenia czasu, jaki im jeszcze pozostał — operację, wymagającą
przeliczeń miesięcy na dni, z czego wynikły okazjonalne spory pośród kilku
obecnych w kabinie par małżeńskich.
Niepozorny mężczyzna w obcisłym stroju oznajmił z bojowym wyrazem twarzy:
— Mam jeszcze dokładnie dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni. Dwanaście
lat, trzy miesiące i cztery dni. Co do dnia.
Ktoś uściślił jego słowa, dodając:
— Oczywiście jeśli nie umrze pan wcześniej.
— Nonsens — padła natychmiastowa odpowiedź. — Nie mam zamiaru umierać. Czy
wyglądam na człowieka, który miałby umrzeć wcześniej? Będę jeszcze żył przez
dwanaście lat, trzy miesiące i cztery dni, i nikt nie zdoła temu przeszkodzić —
jego oczy miały wyzywający wyraz.
Szczupły młody mężczyzna wyjął z ust długiego, dandysowskiego papierosa i
mruknął ponuro:
— To świetnie, że można każdemu wyliczyć co do dnia pozostający mu czas. Jest
wielu ludzi, którzy próbują pożyć dłużej.
— Jasne — odparł ktoś z pasażerów. Wokół rozległ się powszechny szmer zgody i w
kabinie zapanowała atmosfera ogólnego potępienia dla owych „ludzi”.
— Nie żebym miał coś przeciw mężczyznom i kobietom — ciągnął młodzieniec
wydmuchując dym i równocześnie dystyngowanym ruchem strzepując popiół — którzy
żyją po swych urodzinach do najbliższego Dnia Rady, zwłaszcza jeśli muszą
zakończyć jakieś interesy. Ale co z tymi oszustami, pasożytami, próbującymi
prześliznąć się przez kolejny spis, złodziejami żywności należnej następnym
pokoleniom?… — mówił gorzko jakby ożywiony własnym nieprzyjemnym
doświadczeniem.
— Ale przecież — wtrącił Arvardan ostrożnie — wiek każdego człowieka jest
zarejestrowany, prawda? Nie można więc żyć zbyt długo po swych urodzinach?
Zapadła ogólna cisza. Widać było, że pasażerowie z pogardą przyjęli jego naiwnie
idealistyczne wyobrażenia. Wreszcie ktoś stwierdził dyplomatycznie, wyraźnie
próbując zakończyć dyskusję:
— Cóż, przypuszczam, że życie po sześćdziesiątce i tak ma niewiele sensu.
— Szczególnie jeśli jest się farmerem — padła gwałtowna odpowiedź. — Po
pięćdziesięciu latach pracy w polu trzeba być wariatem, żeby nie chcieć z tym
skończyć. Co innego administratorzy czy ludzie interesu…
W końcu opinię swą wypowiedział też starszy mężczyzna, którego czterdziesta
rocznica ślubu stała się pretekstem do całej rozmowy, ośmielony zapewne faktem,
że jako ofiara zbliżającej się właśnie Sześćdziesiątki nie ma nic do stracenia.
— Jeśli o to chodzi, to wszystko zależy od tego, kogo się zna. — Mrugnął
porozumiewawczo. — Spotkałem kiedyś człowieka, który skończył sześćdziesiąt lat
w rok po spisie z osiemset dziesiątego roku i żył aż do spisu w osiemset
dwudziestym. Kiedy odszedł, miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Pomyślcie tylko!
Sześćdziesiąt dziewięć!
— Jak mu się to udało?
— Miał trochę pieniędzy, a jego brat należał do Kręgu Starszych. Przy takim
połączeniu można wiele zdziałać.
Zebrani bez zastrzeżeń zgodzili się z tym stwierdzeniem.
— Posłuchajcie! — znów zabrał głos młodzieniec z papierosem. — Miałem wuja,
który żył o rok dłużej — tylko jeden rok. Był po prostu jednym z tych samolubów,
którzy nie mają ochoty odejść. Dużo go obchodziła reszta świata… Nie wiedziałem
o tym, wyobraźcie sobie, bo inaczej osobiście bym go zgłosił, przecież on sam
powinien był to zrobić, kiedy nadszedł jego czas. Jesteśmy to winni następnym
pokoleniom. W każdym razie w końcu go złapali i zanim zdążyłem się obejrzeć, ci
z Bractwa wezwali nas z bratem i zaczęli wypytywać, dlaczego o nim nie
zameldowaliśmy. Do diabła, mówię, nic o tym nie wiedziałem, tak samo jak cała
rodzina. Powiedziałem, że nie widzieliśmy go od dziesięciu lat. Mój staruszek to
potwierdził, ale i tak dołożyli nam pięćset kredytów grzywny. Nie mieliśmy nic
do gadania.
Oburzenie malujące się na twarzy Arvardana stale rosło. Czy ci ludzie byli
szaleni, by do tego stopnia zaakceptować śmierć? By znienawidzić swych krewnych
i przyjaciół, którzy starają się jej wymknąć? Może przez przypadek znalazł się
na pokładzie statku, wiozącego pacjentów do domu wariatów… albo na eutanazję?
Czyżby tacy właśnie byli Ziemianie?
Jego sąsiad znów przyglądał mu się nieprzyjaźnie. Jego głos przerwał zamyślenie
archeologa.
— Hej, człowieku, gdzie dokładnie jest to „stamtąd”?
— Słucham?
— Pytałem, skąd jesteś. Odpowiedziałeś: stamtąd. Gdzie to właściwie jest, co?
Arvardan odkrył, że obserwują go podejrzliwe oczy wszystkich pasażerów. Czy
uważali go za członka Kręgu Starszych? Może jego pytania wydały im się podstępem
prowokatora?
Postanowił stawić im czoło i oznajmił szczerze:
— W ogóle nie pochodzę z Ziemi. Jestem Bel Arvardan z Baronna w sektorze
Syriusza. A pan jak się nazywa? — i wyciągnął rękę do sąsiada.
Równie dobrze mógłby rzucić granat atomowy w sam środek kabiny.
Pierwsze ciche przerażenie malujące się na każdej twarzy błyskawicznie ustąpiło
miejsca wściekłej, zapiekłej, ognistej wrogości. Mężczyzna, który siedział obok
niego, wstał sztywno i przeniósł się na sąsiedni fotel — zajmująca go para
ścieśniła się, by zrobić mu miejsce.
Wszystkie głowy odwróciły się od niego. Otoczyły go ludzkie plecy, odgrodziły
murem od reszty kabiny. Przez chwilę Arvardan czuł, jak płonie w nim oburzenie.
Został tak potraktowany przez Ziemian! Wyciągnął do nich przyjazną dłoń. On,
Syrianin, zniżył się do nich, a oni go odrzucili!
A potem nie bez trudu zmusił się, by się uspokoić. Najwyraźniej przesądy
działają w obie strony, nienawiść rodzi nienawiść!
Zorientował się, że ktoś siada obok niego, i z niechęcią odwrócił głowę.
— Tak?
To był młodzieniec z papierosem. Właśnie zapalał nowego, po czym rzekł:
— Witam. Nazywam się Creen… Proszę się nie przejmować tymi durniami.
— Nikim się nie przejmuję — uciął krótko Arvardan. Nie był zbyt zadowolony z
towarzystwa, nie miał też nastroju do wysłuchiwania protekcjonalnych porad
Ziemianina.
Creena jednak nikt nie nauczył rozpoznawania niuansów. Zaciągnął się kilka razy
i strzepnął popiół przez poręcz, na środek przejścia.
— Prowincjusze! — szepnął z pogardą. — Zwykłe stado wieśniaków. Brak im
galaktycznej perspektywy. Niech pan nie zwraca na nich uwagi… A weźmy mnie. Ja
wyznaję odmienną filozofię. Żyj i pozwól żyć innym — to moja dewiza. Nie mam nic
przeciwko Tamtym. Jeśli oni zachowują się przyjaźnie, odpowiadam im tym samym. W
końcu, do diabła, nic nie mogą poradzić na to, że są Tamtymi, tak jak ja nie mam
wpływu na fakt, iż urodziłem się Ziemianinem. Nie sądzi pan, że mam rację? —
poufałym gestem poklepał Arvardana po ręce.
Archeolog przytaknął. Dotyk rozmówcy wzbudził w nim lekki dreszcz. Kontakty
towarzyskie z człowiekiem, który z żalem wspominał straconą szansę
zadenuncjowania własnego wuja, nie należały do przyjemności — bez względu na to,
z jakiej planety pochodził.
Creen odchylił się w fotelu.
— Wybiera się pan do Chica? Przepraszam, jak brzmi pańskie nazwisko? Albadan?
— Arvardan. Tak, jadę do Chica.
— To moje rodzinne miasto. Najlepsza dziura na Ziemi. Długo tam pan zostanie?
— Nie wiem. Nie mam sprecyzowanych planów.
— Hmmm… Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, kiedy po wiem, że od razu
zauważyłem pańską koszulę. Czy mogę się przyjrzeć? To z Syriusza, tak?
— Owszem.
— Świetny materiał. Na Ziemi nie można dostać czegoś takiego. Posłuchaj, stary,
może masz jeszcze jedną taką? Gdybyś chciał ją sprzedać, chętnie kupię. To
bombowy ciuch.
Arvardan gwałtownie potrząsnął głową.
— Przykro mi, ale nie mam przy sobie zbyt wielu ubrań. Zamierzam kupić coś na
miejscu.
— Zapłacę pięćdziesiąt kredytów — zaproponował Creen. Milczenie. Po chwili dodał
z nutką niechęci w głosie: — To dobra cena!
— Bardzo dobra — odparł Arvardan — lecz, jak już mówiłem, nie mam żadnych koszul
na sprzedaż.
— Trudno… — Creen wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że przyjechałeś tu na
dłużej?
— Może.
— Czym się zajmujesz?
Archeolog postanowił nie kryć dłużej swej irytacji.
— Panie Creen, jestem nieco zmęczony i jeśli, nie ma pan nic przeciw temu,
chciałbym się zdrzemnąć. Dobrze?
Creen zmarszczył brwi.
— O co panu chodzi? Czy u was nie uznaje się uprzejmości wobec innych? Zadałem
zwykłe pytanie, nie musi pan zaraz rzucać się na mnie.
Rozmowa, dotąd prowadzona dość cicho, nagle przerodziła się niemal w krzyk.
Nieżyczliwe twarze znów zwróciły się w stronę Arvardana, i usta archeologa
zacisnęły się w cienką linię.
Sam się o to prosiłem, pomyślał z goryczą. Nie wplątałby się w kłopoty, gdyby od
początku trzymał się z boku i nie czuł potrzeby popisywania się swą przeklętą
tolerancją wobec ludzi, którzy wcale jej nie pragną.
Odparł zatem beznamiętnie:
— Panie Creen, nie prosiłem, by się pan do mnie przysiadał, i nie byłem
niegrzeczny. Powtarzam, jestem zmęczony i chciałbym odpocząć. Nie ma w tym chyba
nic niezwykłego.
— Słuchaj pan — młody człowiek wstał z fotela, dramatycznym gestem odrzucił
papierosa i skierował palec na Arvardana — nie musi mnie pan traktować jak psa.
Wy, śmierdzący Tamci, przyjeżdżacie tu, wyniośli i pełni gładkich słówek, i
myślicie, że daje to wam prawo deptania po nas. Ale my nie musimy tego znosić.
Jak się panu nie podoba, to wynoś się pan, skąd przyszedłeś. Jeszcze parę słów,
a dostaniesz. Myślisz, że się ciebie boję?
Arvardan odwrócił głowę i kamiennym wzrokiem zapatrzył się w okno. Creen nie
odezwał się więcej, wrócił tylko na swoje miejsce.
W całej kabinie rozległ się szmer podekscytowanych rozmów, lecz Arvardan
zignorował to. Bardziej też poczuł, nim dostrzegł ostre, pełne jadu spojrzenia,
którymi go obrzucano. W końcu jednak stopniowo wszystko się uspokoiło, jak to
zwykle bywa.
Resztę podróży spędził w milczeniu, sam.
Z ulgą przyjął lądowanie w Chica. Arvardan uśmiechnął się wprawdzie, gdy
pierwszy raz. jeszcze z powietrza ujrzał „najlepszą dziurę na Ziemi”, mimo to od
razu poczuł się lepiej niż w ciężkiej atmosferze stratolotu.
Dopilnował wyładunku bagaży i kazał je przenieść do dwukołowej taksówki.
Przynajmniej tu będzie jedynym pasażerem, jeśli więc powstrzyma się od zbędnych
uwag, nie powinien mieć żadnych kłopotów.
— Pałac Rządowy — polecił taksówkarzowi i ruszyli.
W ten oto sposób Arvardan pierwszy raz przybył do Chica — tego samego dnia,
kiedy Joseph Schwartz uciekł ze swego pokoju w Instytucie Badań Jądrowych.
Creen z gorzkim uśmieszkiem obserwował, jak Arvardan odjeżdża. Wyjął niewielki
notatnik i uważnie go przestudiował, głęboko zaciągając się dymem z papierosa.
Niewiele wydobył ze współpasażerów, mimo historyjki o wuju (której nieraz już
wcześniej używał, i to zazwyczaj z dobrym skutkiem). Prawdę mówiąc, tylko jeden
staruszek skarżył się, że jakiś człowiek przekroczył dozwolony wiek dzięki
„chodom” u Bractwa. To podpadało pod zniesławienie Starszych. Ale dziadunia i
tak za miesiąc czeka Sześćdziesiątka. Nie ma sensu zapisywać jego danych.
Natomiast Tamten to zupełnie co innego. Z przyjemnością przyjrzał się notatce:
,,Bel Arvardan, Baronn, sektor Syriusza — interesował się Sześćdziesiątką —
plany pobytu trzyma w sekrecie — przybył do Chica lotem rejsowym, godzina
jedenasta rano czasu Chica, dwunastego października — wyraźnie widoczny
antyterranizm”.
Może tym razem złapał prawdziwą grubą rybę. Łowienie płotek, którym czasem
wymknie się jakaś nieostrożna uwaga, było żmudnym zajęciem. Rzadko trafiał mu
się lepszy połów.
Za pół godziny Bractwo otrzyma jego raport. Leniwie ruszył ku wyjściu.
8.
SPOTKANIE W CHICA
Doktor Shekt po raz dwudziesty przerzucił swoje najnowsze notatki z badań, po
czym uniósł wzrok, gdy do gabinetu weszła Pola. Nakładając swój laboratoryjny
fartuch, dziewczyna z dezaprobatą zmarszczyła brwi.
— Tato, jeszcze nic nie jadłeś?
— Eee… ależ jadłem. Co to?
— Lunch. Albo przynajmniej kiedyś nim był. To, co jadłeś, to zapewne śniadanie.
Po co właściwie kupuję ci posiłki i przynoszę tutaj, skoro i tak ich nie
zjadasz? Odtąd będziesz musiał sam przychodzić na nie do domu.
— Nie denerwuj się. Zjem później. Nie mogę przerywać ważnych eksperymentów za
każdym razem, kiedy uważasz, że powinienem zjeść.
Humor wrócił mu dopiero przy deserze.
— Nie masz nawet pojęcia, jakim człowiekiem jest ten Schwartz. Mówiłem ci o
szwach jego czaszki?
— Są prymitywne. Wspominałeś o tym.
— Ale to nie wszystko. On ma trzydzieści dwa zęby; po trzy trzonowe na górze i
na dole, po prawej i lewej, w tym jeden sztuczny, który musiał być zrobiony w
domu. Ja przynajmniej nigdy nie zetknąłem się z mostkiem, umocowanym do
sąsiadujących zębów za pomocą metalowych zaczepów zamiast bezpośredniego
wszczepienia zęba w kość szczęki… Ale czy kiedykolwiek widziałaś kogoś mającego
trzydzieści dwa zęby?
— Nigdy nie zajmowałam się liczeniem ludzkich zębów, tato. Ile w końcu powinno
ich być, dwadzieścia osiem?
— Właśnie, na Kosmos… Jeszcze nie skończyłem. Zrobiliśmy wczoraj prześwietlenie.
Jak myślisz, co znaleźliśmy?… Spróbuj zgadnąć!
— Wnętrzności?
— Kpisz sobie ze mnie. Polu, ale nie dbam o to. Nie męcz się, powiem ci.
Schwartz ma wyrostek robaczkowy długości prawie dziesięciu centymetrów, i do
tego nie zamknięty. Na Galaktykę, to niespotykane! Skonsultowałem się z Akademią
Medyczną, oczywiście z całą ostrożnością, i dowiedziałem się, że wyrostek
robaczkowy nie przekracza długości trzech centymetrów i zawsze jest zamknięty.
— I co to właściwie oznacza?
— On ma cechy pierwotne, jest żywą skamienieliną. — Wstał z krzesła i zaczął
pospiesznie chodzić od ściany do ściany. — Mówię ci, Polu, myślę, że nie
powinniśmy oddawać Schwartza. Jest zbyt cennym okazem.
— Nie, tato — odpowiedziała szybko Pola — nie możesz tak postąpić. Obiecałeś
farmerowi zwrócić Schwartza i dla jego własnego dobra musisz to zrobić. On jest
nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy! Dlaczego? Przecież traktujemy go jak bogatego Tamtego.
— A jakie to ma znaczenie? Biedak przywykł do swojej farmy i jej mieszkańców.
Spędził tam całe życie. A teraz przeszedł przerażające doświadczenia — może
nawet bolesne — a jego umysł pracuje inaczej. Nie oczekuj, że to zrozumie.
Musimy uszanować jego ludzkie prawa i zwrócić go rodzinie.
— Ale Polu, dobro nauki…
— Do diabła! Jakie znaczenie ma dla mnie dobro nauki? Jak myślisz, co powie
Bractwo na wieść o twoim nie zatwierdzonym doświadczeniu? Myślisz, że będą się
przejmowali dobrem nauki? Uważam, że powinieneś myśleć o sobie, jeśli nie chcesz
myśleć o Schwartzu. Im dłużej go będziesz trzymał, tym większa groźba, że cię
złapią. Jutro odeślesz go do domu. Tak jak wcześniej planowałeś, słyszysz?…
Zejdę na dół i zobaczę, czy niczego mu nie brakuje.
Wróciła jednak po niecałych pięciu minutach, blada i wystraszona.
— Tato! On zniknął!
— Kto zniknął? — spytał zaskoczony Shekt.
— Schwartz! — krzyknęła prawie płacząc. — Wychodząc musiałeś zapomnieć zamknąć
drzwi.
Shekt zerwał się na nogi, z trudem utrzymując równowagę.
— Jak długo go nie ma?
— Nie wiem. Ale niezbyt długo. Kiedy byłeś u niego ostatni raz?
— Jakieś piętnaście minut temu. Przyszedłem tutaj minutę czy dwie przed tobą.
— W porządku — szybko podjęła decyzję. — Wyjdę na zewnątrz. Może spaceruje
gdzieś w pobliżu. Ty zostaniesz tutaj. Jeśli ktoś go znajdzie, nie może go z
tobą połączyć. Zrozumiałeś?
Shektowi pozostało tylko przytaknąć.
Joseph Schwartz, zamieniwszy szpitalne więzienie na szerokie przestrzenie
miasta, wcale nie poczuł się lepiej. Nie oszukiwał się, że ma jakiś plan
postępowania. Wiedział, i to bardzo dobrze, że jest to czysta improwizacja.
Jeśli postępował pod wpływem jakiegoś racjonalnego impulsu (nie tylko zwykłej
chęci zamiany bezczynności na jakiekolwiek działanie), to była nim nadzieja, że
natknie się na coś, co odświeży jego szwankującą pamięć. Był przekonany, że
cierpi na amnezję.
Jednak pierwsze widoki miasta rozczarowały go. W promieniach późnopopołudniowego
słońca Chica wydawało się mlecznobiałe. Budynki wyglądały niczym zbudowane z
porcelany, zupełnie jak na tamtej farmie.
Głębokie wewnętrzne przekonanie mówiło mu, że miasta powinny być
brązowoczerwone. I znacznie brudniejsze. Był tego pewien.
Szedł powoli. Nie wiadomo dlaczego czuł, że nikt nie ogłosi zorganizowanych
poszukiwań jego osoby. Był tego pewien, choć nie miał pojęcia, skąd wzięło się
to przekonanie. Już od kilku dni zauważył, że coraz silniej odczuwa otaczające
go „nastroje” i „uczucia”. Stanowiło to część zmiany, jakiej uległ jego umysł,
odkąd… odkąd…
Jego myśli odpłynęły.
W każdym razie w szpitalnym więzieniu panowała atmosfera tajemnicy; wydawało mu
się nawet, że tajemnicy przesyconej lękiem. Dlatego nie będą go jawnie
poszukiwać. Wiedział o tym.
Ale dlaczego wiedział? Czy dziwna aktywność umysłu zawsze towarzyszyła
przypadkom amnezji?
Przeszedł kolejne skrzyżowanie. Pojazdów kołowych było stosunkowo niewiele. A
piesi — cóż, jak to piesi. Mieli raczej zabawne ubrania: bez szwów, guzików,
bardzo kolorowe. Ale on też miał na sobie podobne. Zastanawiał się, gdzie są
jego stare rzeczy i czy w ogóle miał kiedyś takie ubrania, jak pamiętał. Bardzo
trudno być pewnym czegokolwiek, kiedy raz zaczniesz wątpić we własną pamięć.
Ale doskonale pamiętał swoją żonę i dzieci. Nie mogli być złudzeniem. Gwałtownie
przystanął na chodniku, żeby się uspokoić. Być może byli przeinaczonym
wspomnieniem prawdziwych ludzi, w tym tak nierealnie wyglądającym prawdziwym
życiu. Nieważne. Musi ich odnaleźć.
Ludzie wpadali na niego i niektórzy mamrotali coś niegrzecznie. Poszedł dalej.
Dotarła do niego myśl, nagła i przekonująca, że jest głodny, albo za chwilę
będzie, a nie ma pieniędzy.
Rozejrzał się. Nie zauważył niczego, co by przypominało restaurację. Skąd
zresztą miałby wiedzieć? Przecież nie umiał czytać.
Zerkał na każdą mijaną wystawę… Wreszcie znalazł wnętrze, które w pewnej części
składało się z małych, osłoniętych stolików. Przy jednym siedziało dwóch ludzi,
przy innym jeden. I ci ludzie jedli.
Przynajmniej to się nie zmieniło. Ludzie, jedząc, nadal żuli i przełykali.
Wszedł do środka i przez chwilę zatrzymał się w nagłym oszołomieniu. Nie było
żadnej lady, nic się nie gotowało, żadnych oznak kuchni. Chciał zaproponować
zmywanie talerzy w zamian za posiłek, ale z kim miał w ogóle rozmawiać?
Nieśmiało podszedł do dwóch gości. Pokazał palcem i starannie powiedział:
— Jedzenie! Gdzie? Proszę.
Popatrzyli na niego, zaskoczeni. Jeden odparł coś płynnie i kompletnie
niezrozumiale, dotykając małej konstrukcji na stykającym się ze ścianą końcu
stołu. Drugi przyłączył się niecierpliwie.
Schwartz spuścił wzrok. Odwrócił się, chcąc wyjść, ale poczuł, że ktoś chwyta go
za rękaw…
Granz ujrzał Schwartza, gdy ten był tylko smutną twarzą w oknie.
— Czego on chce? — spytał.
Messter, siedzący po przeciwnej stronie stolika, plecami do ulicy, obejrzał się,
wzruszył ramionami i nic nie powiedział.
— On wchodzi — stwierdził Granz.
— No i co z tego? — odparł Messter.
— Nic. Tak tylko mówię.
Ale po chwili nowo przybyły, bezradnie rozejrzawszy się po sali, podszedł i
wskazując palcem na ich gulasz spytał z dziwacznym akcentem:
— Jedzenie! Gdzie? Proszę.
Granz uniósł wzrok.
— Jedzenie jest tutaj. Po prostu odsuń fotel przy jakimkolwiek stoliku i użyj
baromatu… Baromatu! Nie wiesz, co to jest baromat?… Spójrz na tego biednego
głupka, Messter. Patrzy na mnie, jakby nie rozumiał ani jednego słowa z tego, co
mówię. Hej, stary, ta maszyna, rozumiesz. Włóż monetę i pozwól mi jeść, dobrze?
— Zostaw go — mruknął Messter. — To włóczęga. Pewnie chce jałmużnę.
— Hej, stój! — Granz przytrzymał odchodzącego Schwartza za rękaw. Na boku
powiedział do Messtera: — Na Kosmos, dajmy facetowi zjeść. Pewnie wkrótce będzie
miał Sześćdziesiątkę. Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić… Masz pieniądze?…
Do diabła, on wciąż mnie nie rozumie. Pieniądze, stary, forsa! Widzisz?… — wyjął
z kieszeni półkredytową monetę i podrzucił, tak że błysnęła w powietrzu.
— Masz coś takiego? — spytał. Schwartz powoli potrząsnął głową.
— W porządku, niech będzie na mój koszt! — Wsunął z powrotem do kieszeni
półkredytówkę i wyciągnął garść drobniaków.
Schwartz wziął je niepewnie.
— Dobra. Nie stój tak. Wsadź je do baromatu. Tej rzeczy tutaj. Schwartz nagle
zorientował się, że rozumie. Baromat miał rządek szczelin na monety różnej
wielkości i rządek przycisków naprzeciwko małych, mlecznej barwy trójkątów
pokrytych napisami, których nie rozumiał. Schwartz pokazał na jedzenie stojące
na stole i zaczai wodzić palcem wzdłuż przycisków, pytająco unosząc brwi.
— Kanapka mu nie wystarczy — mruknął zirytowany Messter. — W dzisiejszych
czasach nawet włóczędzy są wybredni. Nie warto im pomagać, Granz.
— W porządku, wydałem niecałego kredyta. I tak jutro wypłata… Masz — powiedział
do Schwartza. Wrzucił monety do baromatu i z niszy w ścianie wyjął płaskie
metalowe pudełko. — Weź to do innego stolika… Masz jeszcze dziesiątkę. Kup sobie
kubek kawy.
Schwartz ostrożnie zaniósł pojemnik do następnego stolika. Z boku pudełka była
łyżka przytwierdzona jakimś przezroczystym tworzywem, które z lekkim
trzaśnięciem ustąpiło pod naciskiem palca. Zaraz też wieczko rozpadło się na
dwie części i odskoczyło na boki.
Jedzenie, w przeciwieństwie do tego, co widział na sąsiednim stoliku, było
zimne, nie zwrócił jednak uwagi na ten drobny szczegół. Dopiero po minucie
zauważył, że potrawa staje się cieplejsza, a pojemnik parzy. Przerażony,
odczekał chwilę.
Sos najpierw zaczął parować, potem zagotował się. Po kilku minutach znów ostygł
i Schwartz dokończył posiłek.
Kiedy wychodził, Granz i Messter wciąż jeszcze siedzieli przy stole. Był jeszcze
trzeci mężczyzna, na którego Schwartz w ogóle nie zwrócił uwagi.
Od chwili kiedy opuścił instytut, Schwartz nie zainteresował się także
niepozornym, szczupłym człowieczkiem, który nie rzucając mu się w oczy, cały
czas bacznie go obserwował.
Bel Arvardan wziął prysznic, przebrał się i niezwłocznie przystąpił do
realizacji swojego planu obserwowania ludzkich zwierząt, podgatunek Ziemianie, w
ich środowisku naturalnym. Pogoda była przyjemna, wiał lekki orzeźwiający wiatr,
wioska — przepraszam, miasto — sprawiało wrażenie jasnego, cichego i czystego.
Nieźle.
Chica to pierwszy przystanek, pomyślał. Największa kolekcja Ziemian na planecie.
Następnie Washenn, lokalna stolica. Senloo! Senfran! Bonair!. Układał plan
podróży po zachodnich kontynentach (gdzie znajdowały się główne skupiska
skromnej ludności Ziemi). Poświęcając na każde miasto dwa, trzy dni, wróci do
Chica tuż przed przybyciem statku, którym przyleci jego ekspedycja.
To powinno być kształcące.
Późnym popołudniem wstąpił do baromatu i jedząc obserwował mały spektakl
rozgrywający się między dwoma Ziemianami, którzy weszli zaraz po nim, i
pulchnym, starszym człowiekiem, który przyszedł ostatni. Jego obserwacja,
przypadkowa i powierzchowna, nie przypominała na szczęście w niczym
nieprzyjemnych przeżyć w odrzutowcu. Dwóch mężczyzn przy stoliku wyglądało na
taksówkarzy, niezbyt zamożnych, ale litościwych.
Żebrak wyszedł, a w dwie minuty po nim także Arvardan opuścił baromat.
Ruch na ulicach wyraźnie się wzmógł — dzień roboczy zbliżał się ku końcowi.
Szybko zszedł na bok, żeby uniknąć zderzenia z młodą dziewczyną.
— Przepraszam — powiedział.
Była ubrana na biało, w rzeczy, które kojarzyły się ze stereotypowym uniformem.
Wyglądało na to, że nie zdawała sobie nawet sprawy z grożącego zderzenia.
Niespokojny wyraz twarzy, szybkie ruchy głowy, całkowite zagubienie dziewczyny
czyniły sytuację zupełnie jasną.
Dotknął palcem jej ramienia.
— Czy mogę w czymś pomóc? Ma pani kłopoty?
Zatrzymała się i spojrzała na niego. Arvardan ocenił jej wiek na dziewiętnaście,
nie więcej niż dwadzieścia jeden lat. Przyglądał się jej brązowym włosom i
ciemnym oczom, wystającym kościom policzkowym i małemu podbródkowi, szczupłej
talii i zgrabnej sylwetce. Nagle odkrył, że fakt, iż ta żeńska istota jest
Ziemianką, dodaje jej nieco perwersyjnej atrakcyjności.
Ciągle rozglądała się wokół, a gdy zaczęła mówić, wydawało się, że zaraz się
załamie.
— Nie, to beznadziejne. Proszę nie robić sobie kłopotu. To głupio oczekiwać, że
się kogoś znajdzie, kiedy nie ma się najmniejszego nawet pojęcia, gdzie mógł
pójść — jej oczy zwilgotniały, a cała sylwetka wyrażała zniechęcenie. Nagle
westchnęła i głęboko zaczerpnęła powietrza. — Widział pan może grubawego,
łysiejącego mężczyznę około pięćdziesięciu pięciu lat, w zielono–białym stroju,
bez kapelusza?
Arvardan popatrzył na nią ze zdumieniem.
— Co? Zielono–biały strój?… Nie, to nie do wiary… Czy mężczyzna, o którym pani
mówi, ma kłopoty z mówieniem?
— Tak, tak. O tak. Więc pan go widział?
— Jakieś pięć minut temu był tutaj i jadł z dwoma mężczyznami… Zaraz, to oni…
Hej, wy tam! — skinął na nich.
Granz podszedł pierwszy.
— Taksówkę, proszę pana?
— Nie, ale jeśli powiesz tej pani, co się stało z człowiekiem, który jadł razem
z wami, zapłacę ci jak za kurs.
Granz pomyślał chwilę i odparł ze smutkiem:
— Chciałbym państwu pomóc, ale nigdy wcześniej go nie widziałem.
Arvardan zwrócił się do dziewczyny:
— Proszę posłuchać. Nie mógł pójść w stronę, z której pani nadeszła, boby go
pani zauważyła. I nie może być daleko stąd. Proponuję, żebyśmy skierowali się na
północ. Rozpoznam go, gdy go zobaczę.
Arvardan ofiarował swoją pomoc odruchowo, choć nie był człowiekiem
spontanicznym. Nagle odkrył, że uśmiecha się do dziewczyny.
Niespodziewanie do rozmowy wtrącił się Granz.
— Co on zrobił, proszę pani? Złamał jakiś zwyczaj?
— Nie, nie — odpowiedziała szybko. — Jest tylko trochę chory, to wszystko.
Messter przyglądał się im, kiedy odchodzili.
— Trochę chory? — przesunął na tył głowy czapkę z daszkiem i zapiął pasek pod
brodą. — Jak ci się to podoba, Granz? Troszeczkę chory.
Popatrzyli na siebie.
— Co ci przyszło do głowy? — spytał niespokojnie Granz.
— Coś mi się tu nie podoba. Ten facet musiał uciec prosto ze szpitala. Szukała
go pielęgniarka, bardzo zdenerwowana pielęgniarka. Dlaczego tak się denerwowała,
skoro był tylko trochę chory? Niewyraźnie mówił i nic nie rozumiał. Zauważyłeś
to, prawda?
W oczach Granza pojawiła się panika.
— Nie myślisz chyba, że to gorączka?
— Myślę, że to z pewnością była gorączka radiacyjna, zapewne w ostatnim stadium.
Stał tylko pół metra od nas. To nic dobrego…
Nagle obok nich wyrósł niepozorny mężczyzna. Mały człowiek o przenikliwych
oczach i piskliwym głosie, który pojawił się nie wiadomo skąd.
— O co chodzi, panowie? Kto ma gorączkę radiacyjną? Messter przyjrzał mu się
nieprzyjaźnie.
— Kim pan jest?
— Chciałbyś wiedzieć, co? — odparł ostro nieznajomy. — Tak się składa, że jestem
wysłannikiem Bractwa. — Błysnął małą plakietką przypięta pod klapą marynarki. —
W imieniu Kręgu Starszych: o co chodzi z tą gorączką?
— Ja nic nie wiem — odpowiedział Messter posępnie. — Była tutaj pielęgniarka i
szukała kogoś chorego, więc zastanawiałem się. czy nie chodzi o gorączkę. To nie
jest wbrew zwyczajom.
— Ty mi będziesz mówił o zwyczajach? Lepiej zajmij się swoją robotą, a troskę o
zwyczaje zostaw mnie.
Mały człowiek zatarł ręce, obrzucił ich przelotnym spojrzeniem i pospieszył na
północ.
— Tam jest! — Pola złapała rozpaczliwie łokieć swojego towarzysza. Stało się to
szybko, łatwo i odruchowo. Poszukiwany, dotąd ukryty w anonimowym tłumie,
zmaterializował się nagle przed głównym wejściem do sklepu samoobsługowego, nie
dalej niż trzy przecznice od baromatu.
— Widzę go — szepnął Arvardan. — Proszę tu zostać, a ja będę go śledził. Jeśli
się zorientuje i wmiesza w tłum, nigdy go nie znajdziemy.
Rozpoczął się pościg rodem z sennego koszmaru. Ludzkie masy, wypełniające sklep
przypominały lotne piaski, które mogły wolno — albo błyskawicznie — pożreć swą
ofiarę, ukryć ją za nieprzeniknionym murem bądź wypluć znienacka lub też
odgrodzić nieprzekraczalną barierą… Tłum zdawał się zyskiwać tu własną, wrogą
świadomość.
Arvardan krążył ostrożnie wokół kasy czekając, aż Schwartz stanie na końcu
kolejki. Jego silna ręka wysunęła się i zacisnęła na ramieniu mężczyzny.
Schwartz drgnął i rozejrzał się przestraszony. Jednak uchwyt Arvardana nie
pozwoliłby się wymknąć nawet człowiekowi dużo silniejszemu niż Schwartz.
Archeolog uśmiechnął się i powiedział spokojnym, normalnym tonem na użytek
przypadkowych widzów:
— Cześć, stary druhu, nie widzieliśmy się już od miesięcy. Jak leci?
Niezbyt przekonujące przedstawienie, zwłaszcza wobec bełkotu mężczyzny.
Tymczasem jednak dołączyła do nich Pola.
— Schwartz — szepnęła. — Wracaj z nami.
Schwartz zesztywniał na chwilę w odruchu buntu, ale szybko się poddał.
Powiedział zmęczony:
— Ja — iść — z wami… — ale koniec jego wypowiedzi zanikł w nagłym ryku
sklepowych głośników.
— Uwaga! Uwaga! Uwaga! Kierownictwo prosi wszystkich klientów sklepu o spokojne
wychodzenie na Piątą Ulicę. Prosimy okazywać strażnikom przy wyjściu swoje karty
rejestracyjne. Ważne jest, aby zrobić to szybko. Uwaga! Uwaga! Uwaga!
Wiadomość została powtórzona trzy razy, ostatni raz z trudem t przebijała się
przez tupot nóg, ustawiających się w kolejce do J wyjścia. Liczni klienci pytali
wciąż na różne sposoby: ,,Co się stało?”, „O co chodzi?”
— Chodźmy, młoda damo — powiedział Arvardan wzruszając ramionami. — I tak musimy
wyjść.
Ale Pola potrząsnęła głową.
— Nie możemy, nie możemy…
— Dlaczego? — zdziwił się archeolog.
Dziewczyna lekko odsunęła się od niego. Jak miała mu wytłumaczyć, że Schwartz
nie ma karty rejestracyjnej? Kim jest ten mężczyzna? Dlaczego jej pomaga? W jej
umyśle kłębiły się rozpaczliwe, pełne podejrzeń myśli.
— Lepiej będzie, jeśli pan już pójdzie, inaczej wplącze się pan w kłopoty —
powiedziała ochrypłym głosem.
W miarę opróżniania górnych pięter z wind wylewały się kolejne potoki ludzi.
Arvardan, Pola i Schwartz stanowili maleńką wysepkę wśród wzburzonej rzeki
tłumu.
Analizując to później, Arvardan doszedł do wniosku, że w tym momencie mógł
zostawić dziewczynę. Zostawić ją! Nie zobaczyć jej już więcej! Nigdy by sobie
tego darował!… I wszystko potoczyłoby się inaczej. Wielkie Imperium Galaktyczne
rozpadłoby się w chaosie i zniszczeniu.
Nie zostawił dziewczyny. Strach i desperacja niemal zniweczyły jej urodę. Nikt
nie byłby piękny w takiej sytuacji. Ale Arvardanem wstrząsnęła jej bezradność.
Cofnął się o krok i zawrócił.
— Zamierzasz tu zostać? Skinęła głową.
— Ale dlaczego? — dopytywał się.
— Ponieważ — z oczu popłynęły jej łzy — nie wiem, co innego mogłabym zrobić.
Nawet jeśli to tylko Ziemolka, w tej chwili to po prostu mała, wystraszona
dziewczynka. Arvardan powiedział łagodnie:
— Jeśli powiesz mi, o co chodzi, postaram się pomóc ci.
Nie było odpowiedzi.
We trójkę tworzyli żywy obraz. Schwartz przykucnął na podłodze, zbyt przerażony,
aby próbować słuchać rozmowy, dziwić się nagłej pustce, panującej w sklepie.
Mógł jedynie ukryć głowę w dłoniach w niewypowiedzianym geście rozpaczy. Pola,
zapłakana, wiedziała tylko tyle, że jest przerażona tak bardzo jak jeszcze nigdy
w życiu. Arvardan, zaintrygowany i wyczekujący, niezręcznie gładził ramię Poli,
na próżno starając się dodać jej otuchy. Miał tylko świadomość faktu, że po raz
pierwszy dotyka Ziemianki. W tym momencie podszedł do nich niepozorny mężczyzna.
9.
KONFLIKT W CHICA
Porucznik Marc Claudy z garnizonu w Chica ziewnął przeciągle i z niewysłowioną
nudą spojrzał w przestrzeń. Kończył właśnie drugi rok służby na Ziemi i z
utęsknieniem wypatrywał dnia wyjazdu.
Nigdzie w Galaktyce utrzymanie garnizonu nie sprawiało tyle kłopotów co na tym
okropnym świecie. Na innych planetach istniało pewne koleżeństwo między
żołnierzami a cywilami, zwłaszcza tymi płci żeńskiej. Miało się poczucie swobody
i otwartości.
Tutaj garnizon był więzieniem. Szczelne baraki chroniły przed promieniowaniem,
powietrze filtrowano, aby uwolnić je od radioaktywnego pyłu. Żołnierze musieli
nosić ubrania impregnowane ołowiem, ciężkie i sztywne, których nie można było
zdjąć nie ryzykując choroby. Wszystko to sprawiało, że bratanie się z miejscową
ludnością (zakładając, iż zdesperowani samotnością żołnierze zdecydowaliby się
na towarzystwo „ziemolskich” dziewczyn) było wykluczone.
Cóż więc pozostawało poza krótkimi posiłkami, długimi drzemkami i powolnym
szaleństwem?
Porucznik Claudy potrząsnął głową w daremnej próbie rozjaśnienia umysłu, znów
ziewnął, usiadł i zaczai wkładać buty. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że do
wieczornego koryta nie pozostało już wiele czasu.
Nagle zerwał się na nogi, w jednym bucie, z potarganymi włosami, i zasalutował.
Pułkownik popatrzył na niego z niesmakiem, ale nic nie powiedział.
— Poruczniku — rozkazał. — Otrzymaliśmy raport o zamieszkach w centrum
handlowym. Weźmie pan pododdział odkażania do domu towarowego Dunham i
zaprowadzi tam porządek. Sprawdzi pan też, czy wszyscy żołnierze są
zabezpieczeni przed gorączką radiacyjną.
— Gorączka radiacyjna! — krzyknął porucznik. — Proszę wybaczyć, ale…
— Ma pan być gotowy za piętnaście minut — uciął chłodno pułkownik.
Arvardan pierwszy zobaczył niepozornego mężczyznę i wzdrygnął się, gdy tamten
uniósł dłoń w geście powitania.
— Witam szan pana. Cześć. Powiedz miłej pani, żeby zakręciła śluzy.
Pola uniosła głowę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Spontanicznie przytuliła się
do bezpiecznego ciała Arvardana, który, też odruchowo, objął ją ramieniem. Nie
dotarło do niego, że drugi raz dotknął Ziemianki.
— Czego chcesz? — spytał ostro archeolog.
Niepozorny mężczyzna o przenikliwych oczach wyszedł nieśmiało zza lady zasłanej
stosami paczek. Mówił w sposób będący mieszaniną przymilności i tupetu.
— Na zewnątrz dzieją się dziwne rzeczy, ale nie musi się pani tym przejmować.
Zaprowadzę pani człowieka z powrotem do instytutu.
— Jakiego instytutu? — spytała Pola ze strachem.
— Dajmy spokój sekretom. Jestem Natter, mam stoisko z owocami naprzeciwko
Instytutu Badań Jądrowych. Widziałem panią wiele razy.
— Słuchaj no pan — przerwał gwałtownie Arvardan. — O co tutaj chodzi?
Drobna sylwetka Nattera zatrzęsła się ze śmiechu.
— Oni myślą, że ten człowiek ma gorączkę radiacyjną…
— Gorączkę radiacyjną?! — wyrwało się równocześnie Poli i Arvardanowi.
— Właśnie tak — potwierdził Natter. — Dwóch taksiarzy jadło razem z nim i tak
powiedzieli. Takie wieści szybko się rozchodzą.
— Strażnicy na zewnątrz szukają kogoś chorego na gorączkę? — upewniła się Pola.
— Tak.
— A dlaczego ty nie boisz się choroby? — spytał napastliwie Arvardan. — Domyślam
się, że władze kazały opróżnić sklep ze strachu przed zakażeniem.
— Tak. Władze czekają na zewnątrz, bo też boją się wejść do środka. Czekają na
przybycie odkażającego pododdziału Tamtych.
— A ty nie boisz się gorączki?
— A dlaczego miałbym się bać? On nie jest chory. Popatrzcie na niego. Czy ma
popękane usta? Nie jest nawet zarumieniony, ma zupełnie normalne oczy. Wiem, jak
wyglądają objawy gorączki. Chodźmy, panienko, wyjdziemy stąd razem.
Ale Pola znowu się przestraszyła.
— Nie, nie. Nie możemy. On… On… — nie mogła dokończyć.
— Mogę go wyprowadzić — powiedział Natter znacząco. — Żadnych pytań. Żadnych
kart rejestracyjnych…
Pola znów zaczęła szlochać, a Arvardan mruknął z wyraźną niechęcią:
— Co czyni z ciebie taką figurę?
Natter zarechotał i mignął odznaką.
— Emisariusz Kręgu Starszych. Nikt nie zada mi żadnych pytań.
— A co ty będziesz z tego miał?
— Pieniądze! Wy potrzebujecie pomocy, a ja mogę wam pomóc. To najuczciwszy
interes pod słońcem. Dla was jest wart, powiedzmy, sto kredytów, a mnie przyda
się setka. Pięćdziesiąt teraz, reszta po robocie.
Ale Pola szepnęła przestraszona:
— Zabierzesz go do Starszych?
— A po co? Dla nich nie ma żadnej wartości, a dla mnie jest wart sto kredytów.
Jeśli będziecie czekać na Tamtych, pewnie go zabiją, zanim stwierdzą, że nie
cierpi na gorączkę. Znacie ich, nie dbają o to, czy zabiją Ziemianina czy nie. Z
reguły wolą nas martwych.
— Zabierz ze sobą dziewczynę — powiedział Arvardan. Ale małe oczy Nattera
spojrzały na niego bystro i przebiegle.
— O nie. Co to, to nie, proszę szan pana. Biorę na siebie to, co nazywają
rozsądnym ryzykiem. Mogę wyjść z jedną osobą, z dwoma być może już nie. A skoro
mogę wziąć tylko jedną, to tę, która jest dla mnie więcej warta. To chyba jasne,
nie?
— A co jeśli cię złapię i powyrywam ci nogi? Co na to powiesz?
Natter szarpnął się, ale wkrótce odzyskał głos i zdołał się nawet roześmiać.
— Cóż, wtedy okaże się pan naiwniakiem. Kiedy was złapią, dojdzie jeszcze
oskarżenie o morderstwo… W porządku, szan panie, trzymaj ręce przy sobie.
— Proszę — Pola uczepiła się ramienia Arvardana. — Musimy wykorzystać tę szansę.
Niech zrobi, jak powiedział… Będzie pan uczciwy w stosunku do nas, prawda?
Natter pogardliwie wydął wargi.
— Pani duży przyjaciel wykręcił mi ramię. Nie miał do tego żadnych powodów, a ja
nie lubię, jak mnie szarpią. Za to będzie dodatkowa setka. Razem dwieście
kredytów.
— Mój ojciec zapłaci panu…
— Sto z góry — odpowiedział twardo Natter.
— Ale ja nie mam stu kredytów — jęknęła Pola.
— W porządku, proszę pani — włączył się Arvardan. — Ja to załatwię.
Otworzył portfel i wyciągnął kilka banknotów. Rzucił je Natterowi.
— Idź!
— Schwartz, idź razem z nim — szepnęła Pola.
Schwartz, bez komentarzy ruszył naprzód, obojętny na wszystko. W tej chwili
poszedłby nawet do piekła.
Stali, już sami, patrząc na siebie pustym wzrokiem. Po raz pierwszy Pola mogła
przyjrzeć się Arvardanowi i ze zdumieniem zauważyła, że jest wysoki i przystojny
w dziwnie surowy sposób, spokojny i pewny siebie. Przedtem zaakceptowała go jako
bezinteresownego, przypadkowego pomocnika, ale teraz… Poczuła nagłe
onieśmielenie i wszystkie wydarzenia ostatniej godziny czy dwóch rozpłynęły się
w gwałtownie narastającym biciu serca.
Nie znali nawet swoich imion.
— Jestem Pola Shekt — przedstawiła się z uśmiechem. Arvardan nie widział dotąd
jej uśmiechu i zaintrygowało go to zjawisko. Na jej twarzy pojawił się blask,
jasność. Coś go poruszyło. Ale szybko odepchnął od siebie tę myśl. Ziemianka!
— Nazywam się Bel Arvardan — powiedział mniej szarmancko, niż zamierzał.
Wyciągnął opaloną rękę i przez chwilę jej drobna dłoń całkowicie w niej
zniknęła.
— Muszę panu podziękować za okazaną pomoc.
Arvardan wzruszył ramionami.
— Wyjdziemy? Teraz, kiedy pani przyjaciel odszedł, mam nadzieję bezpiecznie.
— Myślę, że usłyszeli byśmy jakiś hałas, gdyby go zatrzymali — jej oczy błagały,
by potwierdził jej słowa, ale Arvardan odrzucił pokusę.
— Idziemy? Była spięta.
— Tak. Dlaczego by nie? — dodała ostro.
Nagle rozległ się pisk, przenikliwy jęk na horyzoncie i oczy dziewczyny
rozszerzyły się, a rozluźnione ręce znów zesztywniały.
— O co znów chodzi? — spytał Arvardan.
— To wojsko Imperium.
— Ich też się pani boi? — to mówił Arvardan, pewny siebie obywatel Galaktyki,
archeolog z Syriusza. Wprawdzie odrzucił przesądy i jego ścisły, naukowy umysł
całkowicie się od nich uwolnił, nadal jednak uważał, że przybycie wojsk
imperialnych oznacza ludzki ład i porządek. Postanowił jednak dodać dziewczynie
otuchy.
— Proszę się nie przejmować Tamtymi — powiedział, używając nawet ziemskiego
określenia nie–Ziemian. — Zajmę się nimi, panno Shekt.
Nagle jakby się ożywiła.
— Nie, proszę, niech pan nie robi nic takiego. Proszę się do nich nie odzywać.
Niech pan robi, co każą i nawet na nich nie patrzy.
Arvardan uśmiechnął się szeroko.
Strażnicy zauważyli ich, kiedy jeszcze byli w dość sporej odległości od drzwi, i
cofnęli się na ich widok. Stłoczyli się na skrawku wolnej przestrzeni w
nieprzyjaznym milczeniu. Skowyt silników narastał z każdą chwilą.
I nagle na placu pojawiły się uzbrojone pojazdy i wyskoczyły z nich grupy
żołnierzy ze szklanymi kulami na głowach. Tłum rozpraszał się przed nimi w
panice, ponaglany krótkimi okrzykami i uderzeniami rękojeści biczów neuronowych.
Porucznik Claudy, dowodzący oddziałem, podszedł do ziemskiego strażnika
stojącego przy głównym wejściu.
— No więc kto ma gorączkę?
Jego twarz była lekko zdeformowana przez okrywające ją szkło hełmu z czystym
powietrzem. Zniekształcony przekaźnikiem głos brzmiał nieco metalicznie.
Strażnik pochylił głowę w ukłonie pełnym głębokiego szacunku.
— Za pańskim pozwoleniem, odizolowaliśmy pacjenta w sklepie. Para, która była z
pacjentem, stoi w drzwiach naprzeciwko pana.
— To oni? Dobrze! Niech stoją. Na razie przede wszystkim chcę się pozbyć tego
tłumu. Sierżancie! Oczyścić plac!
Od tej pory akcja potoczyła się niezwykle sprawnie. Nad Chica zapadł już
wieczorny zmrok, kiedy tłum rozpłynął się w ciemniejącym powietrzu. Ulice
rozjarzyły się jasnym, sztucznym światłem.
Porucznik Claudy postukiwał końcem neuronowego bicza o cholewki butów.
— Jesteś pewien, że chory Ziemol jest w środku?
— Nie opuścił budynku, więc musi tam być.
— Dobra, załóżmy, że tam jest, i nie traćmy czasu. Sierżancie! Odkazić budynek!
Grupa żołnierzy, hermetycznie oddzielona od ziemskiego środowiska, weszła do
budynku. Minął kwadrans. Arvardan, zafascynowany, obserwował wszystko uważnie.
To był teren doświadczalny związków międzykulturowych, których jako naukowiec,
nie chciał zakłócać.
Ostatni żołnierz wyszedł na zewnątrz i sklep spowił mroczny całun zapadającej
nocy.
— Zapieczętować drzwi!
Minęło kilka kolejnych minut i nagle pojemniki z płynem odkażającym,
rozmieszczone w różnych miejscach na wszystkich piętrach, zostały zdalnie
uruchomione; otworzyły się i delikatna mgła wyziewów zaczęła wspinać się po
ścianach i sunąć po podłogach, docierając do każdego centymetra kwadratowego
powierzchni, przesycając powietrze i wnikając do najbardziej ukrytych
zakamarków. Działaniu tego gazu nie mógł oprzeć się żaden żywy organizm, od
zarodnika po człowieka, i aby go zneutralizować, potrzebne będą potem nowe
specjalne zabiegi.
Ale na razie porucznik podszedł do Arvardana i Poli.
— Jak się nazywał? — w jego głosie nawet nie było słychać okrucieństwa, jedynie
całkowitą obojętność. Ziemianin, jak myślał, umarł. No cóż, dzisiaj zabił też
muchę. W sumie dwa trupy.
Nie otrzymał odpowiedzi. Pola potulnie zwiesiła głowę, a Arvardan patrzył
zaciekawiony.
Oficer Imperium nie odrywał od nich wzroku.
— Zbadać ich na nosicielstwo — rozkazał krótko.
Oficer z odznakami Imperialnego Korpusu Medycznego podszedł do nich i w czasie
badania nie postępował zbyt łagodnie. Ostrym ruchem wsunął im pod pachy rękę w
rękawicy i boleśnie rozsunął kąciki ust, oglądając wewnętrzne powierzchnie
policzków.
— Nie ma zakażenia, poruczniku. Gdyby kontaktowali się z chorobą dzisiejszego
popołudnia, wystąpiłyby już wyraźne objawy.
— Tak. — Porucznik Claudy ostrożnie zdjął swoją kulę i z przyjemnością odetchnął
prawdziwym, choć ziemskim powietrzem. Wziął niewygodny szklany przedmiot pod
lewą pachę i spytał szorstko:
— Twoje nazwisko, Ziemolko!
Samo określenie było obraźliwe, sposób, w jaki zostało powiedziane, jeszcze
wzmacniał jego wymowę, ale Pola nie pokazała po sobie żadnych oznak wzburzenia.
— Pola Shekt, proszę pana — szepnęła w odpowiedzi.
— Dokumenty!
Sięgnęła do małej kieszonki w białym żakiecie i wyjęła różową książeczkę.
Porucznik odebrał ją od niej, otworzył szybko i uważnie przestudiował w świetle
kieszonkowej latarki. Potem rzucił za siebie. Papier upadł na ziemię i Pola
szybko schyliła się po niego.
— Stać — rozkazał niecierpliwie oficer i kopniakiem odrzucił dokument. Pola,
blada jak ściana, cofnęła rękę.
Arvardan zmarszczył brwi i uznał, że nadszedł czas na interwencję.
— Hej, ty! Posłuchaj! — wtrącił się.
Porucznik błyskawicznie zwrócił się w jego stronę i spytał przez zęby:
— Coś ty powiedział, Ziemolu?
Pola natychmiast stanęła między nimi.
— Za pozwoleniem, proszę pana, ten człowiek nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi
wydarzeniami. Nigdy wcześniej go nie widziałam…
Porucznik odsunął ją na bok.
— Jeszcze raz pytam, coś powiedział, Ziemolu.
Arvardan powtórzył spokojnie:
— Powiedziałem: Hej, ty! Posłuchaj. I powiem jeszcze więcej, ponieważ nie podoba
mi się sposób, w jaki traktujesz kobietę, i radziłbym, żebyś poprawił swoje
maniery.
Był zbyt oburzony, żeby uświadamiać oficerowi miejsce swojego urodzenia.
Porucznik Claudy uśmiechnął się ponuro.
— Skąd się urwałeś, Ziemolu? Nie uważasz za stosowne dodawać „proszę pana”,
kiedy zwracasz się do prawdziwego człowieka? Nie znasz swojego miejsca? Widzę,
za chwilę będę miał przyjemność udzielić lekcji życia dużemu ziemolskiemu
gnojkowi. Właśnie tak…
I szybko, jak atakujący wąż, jego otwarta dłoń wylądowała na twarzy Arvardana,
raz, potem drugi. Zaskoczony archeolog cofnął się, w uszach mu szumiało. Jego
dłoń chwyciła wyciągniętą w jego stronę rękę. Ujrzał wyraz zaskoczenia na twarzy
porucznika…
Mięśnie jego ramion zareagowały natychmiast.
Porucznik z hukiem upadł na ziemię, szklana kula rozprysła się na drobne
kawałki. Żołnierz wciąż leżał, a na twarzy Arvardana wykwitł dziki uśmiech.
Otrzepał ręce.
— Czy jeszcze jakiś sukinsyn myśli, że będzie mógł trenować oklaski na mojej
twarzy?
Ale sierżant podniósł swój bicz neuronowy. Nacisnął przycisk i z końca broni
wystrzeliła fioletowa iskra, która dosięgła wysoką postać archeologa.
Każdy mięsień w jego ciele stężał w niewyobrażalnym bólu. Arvardan opadł powoli
na kolana i całkowicie sparaliżowany stracił przytomność.
Kiedy Arvardan wypłynął z mgły, pierwszą rzeczą, jaką sobie uświadomił, był
przyjemny chłód na czole. Spróbował otworzyć oczy i stwierdził, że ma powieki
jak z ołowiu. Zrezygnował z ich otwarcia i nieskończenie wolno (każdy
najmniejszy ruch mięśni przejmował go dreszczem) uniósł rękę do twarzy.
Miękki, wilgotny ręcznik podtrzymywany przez drobną dłoń…
Otworzył oczy, próbując przebić wzrokiem mgłę.
— Pola.
Usłyszał cichy szloch radości:
— Tak. Jak się pan czuje?
— Jakbym umarł, tyle że dalej odczuwam ból… Co się stało?
— Zostaliśmy przewiezieni do bazy wojskowej. Był już tutaj pułkownik.
Zrewidowali pana, nie wiem, co mają zamiar zrobić, ale… Panie Arvardan, nie
powinien był pan uderzyć porucznika. Zdaje się, że złamał mu pan rękę.
— To dobrze. Chciałbym mu złamać kark — na twarzy Arvardana pojawił się słaby
uśmiech.
— Ale zaatakowanie oficera Imperium to najcięższe przestępstwo — jej głos
zmienił się w pełen przerażenia szept.
— Doprawdy? Jeszcze się przekonamy. l
— Ciii. Nadchodzą.
Arvardan zamknął oczy i rozluźnił się. Szloch Poli słabo rozbrzmiewał w jego
uszach. Nawet kiedy poczuł ukłucie zastrzyku, nie mógł zmusić żadnego swojego
mięśnia do pracy.
Nagle wzdłuż jego żył i nerwów przepłynął kojący strumień. Jego ręce rozluźniły
się, a plecy powoli wyprostowały. Szybko zatrzepotał powiekami i usiadł,
wspierając się na łokciu.
Pułkownik przyglądał mu się z namysłem, Pola natomiast — z radością.
— No tak, doktorze Arvardan, rozumiem, że dzisiejszego wieczoru w mieście miało
miejsce niefortunne i niemiłe wydarzenie.
Doktor Arvardan. Pola zorientowała się, jak niewiele o nim wie. Nie znała nawet
jego zawodu… Nigdy nie czuła się tak jak dziś.
Arvardan roześmiał się ochryple.
— Mówi pan, niemiłe. Uważam, że to raczej delikatne określenie.
— Złamał pan rękę oficerowi Imperium pełniącemu obowiązki służbowe.
— Ten oficer zaatakował mnie pierwszy. Jego obowiązki nie przewidują
prostackiego znieważania mojej osoby, czynem i słowem. Postępując tak, utracił
cały szacunek, jakiego mógłby wymagać jako oficer i dżentelmen. Jako wolny
obywatel Imperium, mam wszelkie podstawy czuć się znieważonym przez tak
oburzające, żeby nie powiedzieć — niezgodne z prawem traktowanie.
Pułkownik chrząknął. Wyglądał, jakby nagle zabrakło mu słów. Pola patrzyła na
nich szeroko otwartymi, niedowierzającymi . oczyma.
W końcu pułkownik powiedział miękko:
— No cóż. Chyba nie muszę mówić, że całe to zdarzenie było wielce niefortunne.
Jednak ból i poniżenie zostały sprawiedliwie rozdzielone pomiędzy obie strony.
Najlepiej będzie zapomnieć o wszystkim.
— Zapomnieć? Nie wydaje mi się. Byłem podejmowany w pałacu Prokuratora, który
zapewne chętnie dowie się, w jaki sposób jego garnizon rządzi na Ziemi.
— Jeśli zapewnię pana, doktorze Arvardan, że zostanie pan publicznie
przeproszony…
— Do diabła z tym. Co zamierzacie zrobić z panną Shekt?
— A co pan proponuje?
— Bezwarunkowe zwolnienie, zwrot dokumentów i przeprosiny, natychmiast.
Pułkownik poczerwieniał, ale powiedział z galanterią:
— Oczywiście — i zwrócił się do Poli. — Jeśli szanowna pani raczy przyjąć wyrazy
najgłębszego ubolewania…
Zostawili za sobą ciemne ściany garnizonu. Lot do miasta powietrzną taksówką
trwał niecałe dziesięć minut. Teraz oboje stali przed pustym, ciemnym
instytutem. Minęła północ.
— Nie wszystko rozumiem — powiedziała Pola. — Musi pan być bardzo ważną figurą.
Może to głupie, ale nigdy o panu nie słyszałam. Nie przypuszczałam, że Tamci
mogą tak traktować Ziemian.
Arvardan z dziwną niechęcią zdecydował się wyjaśnić to nieporozumienie.
— Nie pochodzę z Ziemi, Polu. Jestem archeologiem z sektora Syriusza.
Odwróciła się do niego szybko, jej twarz jaśniała w blasku księżyca. Milczała
tak długo, jakby wolno liczyła do dziesięciu.
— Więc kpił pan sobie z żołnierzy, bo w gruncie rzeczy był pan bezpieczny,
wiedział pan o tym. A ja sądziłam… Powinnam się była domyślić.
W jej głosie zabrzmiała gorycz,
— Pokornie proszę pana o wybaczenie, jeśli w ciągu dzisiejszego dnia z powodu
mojej ignorancji okazałam nadmierną poufałość…
— Polu! — wykrzyknął rozgniewany. — O co chodzi? Co z tego, że nie jestem
Ziemianinem? Czym się różnię od człowieka, którego znałaś pięć minut temu?
— Mógł mi pan powiedzieć.
— Nie prosiłem cię, żebyś zwracała się do mnie per pan. Nie zachowuj się jak
reszta tych…
— Jak reszta… kogo, proszę pana? Reszta tych obrzydliwych zwierząt
zamieszkujących Ziemię?… Jestem panu winna sto kredytów.
— Zapomnij o tym — powiedział Arvardan z niesmakiem.
— Nie mogę wykonać tego rozkazu. Jeśli da mi pan swój adres, jutro odeślę
pieniądze.
Arvardan stał się nagle brutalny.
— Jesteś mi winna znacznie więcej niż sto kredytów. Pola przygryzła wargę i
powiedziała cicho:
— Niestety, mogę zwrócić tylko tę część mojego ogromnego długu. Pański adres?
— Pałac Rządowy — rzucił przez ramię. Jego sylwetka rozpłynęła się w nocy.
I Pola zorientowała się, że płacze.
Shekt spotkał Polę przed drzwiami biura.
— On wrócił. Przyprowadził go jakiś mężczyzna.
— To dobrze! — mówiła z trudem.
— Zażądał dwustu kredytów. Dałem mu je.
— Miał dostać sto, ale to bez znaczenia.
Minęła ojca. Shekt powiedział smutno:
— Niepokoiłem się o ciebie. Kłopoty w okolicy… Nie śmiałem pytać, żeby ci nie
zaszkodzić.
— Wszystko w porządku. Nic się nie stało… Pozwól, że się położę, tato.
Ale mimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Coś się stało. Poznała mężczyznę, a on był
Tamtym. Ale miała jego adres… Miała jego adres.
10.
INTERPRETACJA WYDARZEŃ
Ci dwaj Ziemianie stanowili całkowity kontrast — jeden wyposażony w pozory
największej władzy na Ziemi, a drugi w samą władzę.
I tak najwyższy kapłan był najważniejszym mieszkańcem planety, uznanym władcą
całej Ziemi mocą ostatecznego, nienaruszalnego dekretu imperatora Galaktyki —
choć oczywiście podlegał rozkazom imperialnego Prokuratora. Jego Sekretarz nie
wydawał się nikim szczególnym — ot, zwykły członek Kręgu Starszych, teoretycznie
powołany przez najwyższego kapłana do zajmowania się pewnymi bliżej nie
sprecyzowanymi szczegółami i — również teoretycznie — w każdej chwili zagrożony
odwołaniem.
Najwyższy kapłan był znany na całej Ziemi i uznany za najwyższą instancję w
sprawach zwyczajów. To on ogłaszał wyjątki od reguły Sześćdziesiątki, on osądzał
tych, którzy naruszyli rytuał, nie dotrzymali procedur rozdziału i produkcji,
przekroczyli granice zakazanych terenów, i tak dalej. Sekretarz zaś nie był
znany nikomu, nawet z imienia, poza członkami Kręgu Starszych i, rzecz jasna,
najwyższym kapłanem.
Najwyższy kapłan świetnie opanował wszelkie niuanse języka, wygłaszał często
mowy do ludu, mowy wysoce emocjonalne i pełne kwiecistych słów. Miał długie
jasne włosy i delikatne, patrycjuszowskie rysy. Sekretarz, zadartonosy i zawsze
cierpko skrzywiony, przedkładał krótkie słowo nad długie, mruknięcie nad krótkie
słowo, a milczenie nad mruknięcie — przynajmniej publicznie.
Oczywiście to najwyższy kapłan sprawował jedynie pozory władzę, a jego Sekretarz
— rzeczywistą. I na osobności, w prywatnym gabinecie kapłana było to doskonale
widoczne.
Najwyższy kapłan bowiem okazywał dziecinne zdumienie, Sekretarz zaś — chłodną
obojętność.
— Zupełnie nie dostrzegam związku między tymi wszystkimi raportami, które mi
przynosisz — narzekał najwyższy kapłan. — Raporty i raporty!
Uniósł rękę nad głowę i z całej siły uderzył w wyimaginowany stos papierów.
— Nie mam na nie czasu.
— Właśnie — oznajmił zimno Sekretarz. — Dlatego pan zatrudnia mnie.
— Cóż, mój dobry Balkisie, przejdźmy zatem do spraw bieżących. Tylko szybko, bo
to nic poważnego.
— Nic poważnego? Jeśli pańskie sądy nie zyskają na trafności, Ekscelencjo,
pewnego dnia może to pana drogo kosztować. Popatrzmy, co jest w tych raportach,
a później posłuchamy, czy nadal uważa je pan za mało ważne. Najpierw mamy
doniesienie od podwładnego Shekta, pochodzące sprzed tygodnia. To właśnie ono
naprowadziło mnie na ślad.
— Jaki ślad?
W uśmiechu Balkisa kryła się lekka gorycz.
— Czy mam przypomnieć Ekscelencji pewne ważne zamierzenia, które od kilkunastu
lat wprowadzamy w życie na Ziemi?
— Ciii! — Najwyższy kapłan, nagle tracąc wszelkie pozory godności, nie zdołał
się powstrzymać, by z obawą nie zerknąć za siebie.
— Jeśli nam się powiedzie, Ekscelencjo, to nie dzięki nerwowej ostrożności, lecz
pewności siebie. Wie pan również, że sukces zależy przede wszystkim od
rozsądnego wykorzystania zabawki Shekta, synapsyfikatora. Jak dotąd —
przynajmniej o ile nam wiadomo — używano go jedynie na nasze polecenie, w ściśle
określonym celu. Teraz jednak, bez uprzedzenia, Shekt poddał synapsyfikacji
obcego człowieka, łamiąc nasze rozkazy.
— To proste — stwierdził najwyższy kapłan. — Ukarać Shekta, zamknąć jego
pacjenta i zakończyć całą sprawę.
— Nie, nie. Jest pan zbyt prostolinijny, Ekscelencjo. Umknęło panu
najważniejsze. Nie chodzi o to, co zrobił Shekt, ale dlaczego to zrobił. Proszę
zauważyć, że w sprawie tej występują liczne zbiegi okoliczności — zbyt liczne.
Tego samego dnia Prokurator Ziemi złożył Shektowi wizytę i Shekt osobiście, jako
lojalny i godny zaufania obywatel, przedłożył nam pełne sprawozdanie z tej
rozmowy. Ennius chciał wykorzystać synapsyfikator na skalę galaktyczną. Podobno
złożył obietnicę szeroko zakrojonej pomocy i łaskawego wsparcia od imperatora.
— Hmmm.
— Zaintrygowało to pana? Podobny kompromis wydaje się całkiem atrakcyjny, jeśli
zważyć niebezpieczeństwo czyhające na nas przy realizacji aktualnego planu… Czy
pamięta pan obietnice dostarczenia nam żywności podczas wielkiego głodu pięć lat
temu? Pamięta pan. Ekscelencjo? Odmówiono nam transportu, bo nie mieliśmy dość
imperialnych kredytów, a opłata w ziemskich towarach nie została zaakceptowana,
gdyż uznano je za skażone. Czy zatem otrzymaliśmy obiecany dar? Sto tysięcy
Ziemian umarło z głodu. Proszę nie pokładać nadziei w obietnicach Tamtych.
Ale mniejsza o to. W każdym razie Shekt zademonstrował swą niezłomną lojalność.
Z pewnością nie przyszłoby nam do głowy wątpić w jego szczerość. A już na pewno
nie podejrzewalibyśmy, iż właśnie tego dnia popełni zdradę. Tymczasem tak się
właśnie stało.
— Chodzi ci o ten nie zatwierdzony eksperyment, Balkisie?
— Owszem, Ekscelencjo. Kim był ów pacjent? Zdobyliśmy jego fotografię i, dzięki
pomocy technika Shekta, również wzory siatkówki. Rejestratura Planetarna nie
dysponuje jego danymi. Logika wskazuje więc, że nie jest on Ziemianinem, ale
Tamtym. Co więcej, Shekt musiał być tego świadom, nie da się bowiem sfałszować
ani przerobić karty rejestracyjnej. Wystarczy sprawdzić wzór siatkówki. A zatem
nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że Shekt z rozmysłem synapsyfikował Tamtego.
Tylko dlaczego?
Odpowiedź na to pytanie może być zaskakująco prosta. Shekt nie jest najlepszym
narzędziem dla naszych celów. W młodości był asymilacjonistą, kiedyś nawet
kandydował w wyborach do Rady Washenn, głosząc hasła pogodzenia z Imperium.
Nawiasem mówiąc, przegrał.
Najwyższy kapłan przerwał mu.
— Nie wiedziałem o tym.
— Że przegrał?
— Nie, że kandydował. Dlaczego nie zostałem o tym poinformowany? Obecne
stanowisko czyni z Shekta bardzo niebezpiecznego człowieka.
Balkis uśmiechnął się łagodnie, wyrozumiale.
— Shekt wynalazł synapsyfikator i nadal jest jedynym człowiekiem, który ma
doświadczenie w jego obsłudze. Zawsze był obserwowany, a teraz pozostanie pod
jeszcze ściślejszą kuratelą. Proszę nie zapominać, że zdrajca w naszych
szeregach — o ile o nim wiemy — może wyrządzić nieprzyjacielowi więcej szkód,
niż wielu lojalnych żołnierzy.
Ale wróćmy do faktów. Shekt poddał synapsyfikacji Tamtego. Dlaczego? Jest tylko
jeden cel, któremu służy synapsyfikator — wzmocnienie czyjegoś umysłu. A po co
to robić? Bo tylko w ten sposób da się pokonać naszych wcześniej
synapsyfikowanych uczonych. To by oznaczało, iż Imperium musi mieć przynajmniej
mgliste podejrzenia co do naszych planów. Czy to rzeczywiście nic poważnego,
Ekscelencjo?
Na czoło najwyższego kapłana wystąpiły drobne kropelki potu.
— Naprawdę tak uważasz?
— Fakty to fragmenty układanki, którą można złożyć tylko na jeden sposób.
Poddany zabiegowi Tamten jest człowiekiem o nieciekawym, nawet odpychającym
wyglądzie. Doskonałe posunięcie — łysy, starzejący się grubas może przecież być
znakomicie wyszkolonym szpiegiem. O tak. Tak. Komu innemu można by powierzyć
podobną misję?… Ale dość już o tym agencie, którego pseudonim notabene brzmi
Schwartz. Zajmijmy się drugą serią raportów.
Najwyższy kapłan zerknął na stos papierów.
— Dotyczących Bela Arvardana?
— Doktora Bela Arvardana — przytaknął Balkis. — Znanego archeologa ze
wspaniałego sektora Syriusza, ze światów pełnych odważnych, szlachetnych
fanatyków. — W ostatnich słowach czuło się zapiekłą nienawiść. — Ale mniejsza o
to. W każdym razie mamy tu do czynienia z niezwykłym, wręcz doskonałym
przeciwieństwem Schwartza. Miast nieznanego osobnika — słynny naukowiec. Nie
przybywa tu w tajemnicy, jak intruz, lecz zjawia się niesiony na fali sławy.
Ostrzega nas przed nim nie mało ważny technik, ale Prokurator Ziemi we własnej
osobie.
— Czy sądzisz, że coś ich łączy, Balkisie?
— Możemy przypuszczać, Ekscelencjo, że jeden ma odwrócić naszą uwagę od
drugiego. Albo też, ponieważ rządzące klasy Imperium mistrzowsko posługują się
intrygą, mamy tu do czynienia z dwiema metodami kamuflażu. Schwartz działa w
ciemnościach. Arvardan — w świetle reflektorów skierowanych wprost w nasze oczy.
Tak czy owak, mamy pozostać ślepi. Proszę się zastanowić, o czym właściwie
uprzedził pana Ennius? Oficjalny władca Ziemi z namysłem potarł nos.
— Powiedział, że Arvardan jest szefem ekspedycji archeologicznej sponsorowanej
przez Imperium i że życzy sobie prowadzić poszukiwania naukowe na Ziemiach
Zakazanych, nie zważając na to, że jest to świętokradztwo. Ennius zasugerował,
że gdybyśmy zdołali jakoś delikatnie powstrzymać Arvardana, poprze nas przed
Radą Imperium. Coś w tym stylu.
— Czyli mamy pilnować Arvardana. Tylko w jakim celu? Ależ po to, by sprawdzić,
czy nie przekroczył granicy Ziem Zakazanych. Oto szef ekspedycji
archeologicznej, pozbawiony wszakże ludzi i sprzętu. Tamten, który nie zostaje
na Evereście, tam gdzie jego miejsce, tylko z jakiegoś powodu wędruje po całej
Ziemi — przede wszystkim kierując się do Chica. W jaki zaś sposób odwraca się
naszą uwagę od tych interesujących i wysoce podejrzanych okoliczności? To
proste. Uczulając nas, byśmy zajęli się czymś, co nie ma żadnego znaczenia.
Proszę jednak zauważyć, Ekscelencjo, że Schwartz był przetrzymywany w Instytucie
Badań Jądrowych przez sześć dni. A potem uciekł. Czyż to nie dziwne? Cudownym
zbiegiem okoliczności drzwi akurat były otwarte, a korytarz — nie strzeżony. Cóż
za zadziwiające niedopatrzenie. Kiedy zaś Schwartz uciekł? Tego samego dnia, gdy
Arvardan przybył do Chica. Kolejny zdumiewający przypadek.
— Myślisz, że…
— Uważam, że Schwartz jest szpiegiem Tamtych, Shekt odpowiada za kontakt z
ziemskimi zdrajcami, zwolennikami asymilacjonizmu, a Arvardan występuje jako
łącznik Imperium. Proszę zauważyć, jak umiejętnie zorganizowano spotkanie
Schwartza z Arvardanem. Schwartzowi pozwala się uciec. Następnie, odczekawszy
stosowną ilość czasu, jego pielęgniarka — jeszcze jednym zrządzeniem losu jest
nią córka Shekta — wyrusza na poszukiwania. Gdyby w ich niezwykle precyzyjnym
planie coś nawaliło, niewątpliwie nagle by go znalazła; w oczach wszystkich
Schwartz stałby się biednym, ciężko chorym pacjentem i trafiłby z powrotem do
kliniki, by później ponowić próbę. I rzeczywiście, dwóch ciekawskich taksówkarzy
poinformowano o jego rzekomej! chorobie, co zresztą, o ironio, później zemściło
się na spiskowcach.:! Teraz proszę uważnie prześledzić ich poczynania. Schwartz
i Arvardan po raz pierwszy spotykają się w baromacie. Pozornie; wcale się nie
znają. To wstępne spotkanie, zaplanowane wyłącznie po to, by dać znak, że jak
dotąd wszystko idzie dobrze i można wykonać następne posunięcie… Przynajmniej
doceniają naszą sprawność, powinno nam to pochlebiać.
Potem Schwartz wychodzi; po kilku minutach Arvardan podąża za nim, aby natknąć
się na córkę Shekta. Cały plan jest zgrany z dokładnością co do sekundy. Już
razem, po odegraniu krótkiej scenki na użytek wspomnianych taksówkarzy, kierują
się do domu towarowego Dunham, gdzie spotykają Schwartza. Dlaczego akurat w domu
towarowym? To idealne miejsce schadzki. Zapewnia większą tajność niż najgłębsza
górska jaskinia. Zbyt łatwo dostępny, by budzić podejrzenia. Zbyt zatłoczony, by
móc tam kogoś śledzić. Trzeba przyznać, że nasz przeciwnik jest naprawdę dobry.
Najwyższy kapłan poruszył się w fotelu.
— Jeśli jest aż tak doskonały, to wygra.
— Niemożliwe. Już poniósł klęskę. To zaś zawdzięczamy naszemu znakomitemu
Natterowi.
— Kto to jest Natter?
— Mało znaczący agent, którego po tej sprawie trzeba będzie wykorzystać do
znacznie poważniejszych zadań. Jego wczorajszemu postępowaniu nie da się nic
zarzucić. Stały przydział nakazywał mu obserwować Shekta. W tym celu Natter
założył stoisko z owocami naprzeciw instytutu. Przez ostatni tydzień poleciliśmy
mu zwracać szczególną uwagę na wszystko, co wiąże się ze sprawą Schwartza.
Natter był na posterunku, kiedy Schwartz (którego widział zarówno na fotografii,
jak i osobiście, gdy przywieziono go do instytutu) uciekł. Widział wszystko, sam
pozostając w ukryciu, i to właśnie z jego raportu znamy dokładny przebieg
wczorajszych wydarzeń. Z niezwykłą wręcz intuicją domyślił się, iż głównym celem
ucieczki było zaaranżowanie spotkania z Arvardanem. Ponieważ zaś sam nie czul
się na siłach zrobić użytku z tego spotkania, postanowił mu zapobiec.
Taksówkarze, którym córka Shekta powiedziała, że Schwartz jest chory, wspomnieli
o gorączce radiacyjnej. Natter podchwycił ten pomysł ze zręcznością prawdziwego
geniusza. Gdy tylko wyśledził, że cała trójką zmierza do domu towarowego,
zawiadomił o przypadku gorączki, a miejscowe władze w Chica — Ziemi niech będą
dzięki — zareagowały błyskawicznie.
Sklep został opróżniony, a spiskowcy stracili kamuflaż, który w założeniu miał
ukryć ich rozmowę. Zostali sami, doskonale widoczni dla każdego. Natter jednak
nie poprzestał na tym. Podszedł do nich i zaproponował, że odprowadzi Schwartza
do instytutu. Zgodzili się. Cóż mieli robić?… I tak Schwartz i Arvardan nie
zdołali tego dnia zamienić ani jednego słowa.
Natter nie popełnił też kapitalnego głupstwa, jakim byłoby aresztowanie
Schwartza. Spiskowcy nadal nie mają pojęcia, że ich już znamy, dzięki czemu mogą
nas doprowadzić do swych mocodawców.
A Natter posunął się jeszcze dalej. Zawiadomił garnizon imperialny, co było
iście mistrzowskim posunięciem. Postawił bowiem Arvardana w sytuacji, której ten
nie mógł wcześniej przewidzieć. Musiał albo zdradzić swą tożsamość jako Tamtego
i w ten sposób zniweczyć użyteczność własnej osoby, najwyraźniej polegającą na
tym, iż mógł wędrować po Ziemi jako Ziemianin — albo też utrzymać ją w
tajemnicy, narażając się na rozliczne nieprzyjemności. Wybrał bardziej heroiczny
wariant i dla większego realizmu złamał nawet rękę oficerowi garnizonu
imperialnego. Przynajmniej to można zapisać na jego korzyść.
Jego zachowanie w tej sprawie jest bardzo znaczące. Czy bowiem Tamten narażałby
się na cios bicza neuronowego dla zwykłej ziemskiej dziewczyny, gdyby od jego
misji nie zależało tak wiele?
Spoczywające na biurku dłonie najwyższego kapłana zacisnęły się gwałtownie,
niepokój wykrzywił jego gładkie, szlachetne rysy.
— Dobrze ci tak mówić, Balkisie. Z pozornie nieistotnych drobiazgów udało ci się
zrekonstruować całą pajęczą sieć, i zrobiłeś to znakomicie. Jestem przekonany,
że masz całkowitą rację. Logika nie pozostawia innej możliwości… Ale oznacza to,
że dotarli bardzo blisko, Balkisie. Za blisko… I tym razem nie będą mieli
litości.
Balkis wzruszył ramionami.
— Nie mogą być zbyt blisko, gdyż inaczej, w obliczu potencjalnego zniszczenia
całego Imperium już by uderzyli. Poza tym, kończy im się czas. Arvardan wciąż
musi spotkać się ze Schwartzem, jeśli mają cokolwiek osiągnąć, i dlatego z
łatwością potrafię przewidzieć, jak postąpią.
— A więc zrób to.
— Teraz muszą wysłać gdzieś Schwartza, aby wszystko się uspokoiło. W tej chwili
zrobił się wokół nich zbyt wielki szum.
— Ale dokąd go poślą?
— To także wiemy. Schwartz został przywieziony do instytutu przez pewnego
mężczyznę, farmera. Jego opis dotarł do nas zarówno przez technika Shekta, jak i
od Nattera. Zbadaliśmy dane rejestracyjne wszystkich farmerów mieszkających w
promieniu stu kilometrów od Chica i Natter rozpoznał w nim niejakiego Arbina
Marena. Niezależnie od niego technik również potwierdził identyfikację. Po cichu
sprawdziliśmy Marena i stwierdziliśmy, że ukrywa on swego teścia, kalekę,
podpadającego pod Sześćdziesiątkę,
Najwyższy kapłan uderzył pięścią w stół.
— Takie przypadki stają się zbyt częste, Balkisie. Musimy zaostrzyć przepisy…
— Nie o to chodzi, Ekscelencjo. Ważny jest fakt, że farmer, który złamał
zwyczaje, może paść ofiarą szantażu.
— Och…
— Shekt i jego pozaziemscy wspólnicy potrzebują właśnie kogoś takiego. Wszak
Schwartz musi pozostać w bezpiecznym ukryciu znacznie dłużej, niż byłoby to
możliwe w instytucie. Ten farmer, prawdopodobnie bezbronny i całkiem niewinny,
idealnie nadaje się do tego celu. Cóż, będziemy go obserwować. Ani na moment nie
spuścimy z oka Schwartza… Kiedyś wreszcie zaplanują kolejne spotkanie z
Arvardanem, a wtedy będziemy już przygotowani. Czy rozumie pan teraz?
— Tak.
— Ziemi niech będzie chwała. A zatem mogę wrócić do siebie. — Z sarkastycznym
uśmiechem dodał: — Oczywiście za pańskim pozwoleniem.
A najwyższy kapłan, nieświadom ironii, dźwięczącej w jego słowach, odprawił go
machnięciem dłoni.
Sekretarz samotnie wracał do swego niewielkiego gabinetu. Kiedy był sam, jego
myśli czasami wymykały się spod ścisłej kontroli i w tajemnicy karmiły go
upajającymi wizjami.
Niewiele miejsca zajmowali w nich doktor Shekt, Schwartz, Arvardan, a już
najmniej — najwyższy kapłan.
Ukazywały mu natomiast obraz jednej planety, Trantora — z którego ogromnej,
zajmującej całą powierzchnię globu metropolii władano całą Galaktyką. Widział
też pałac, którego spiralnych wież i wyniosłych łuków w rzeczywistości nigdy nie
oglądał, podobnie jak żaden inny Ziemianin. Rozmyślał o niewidzialnych liniach
władzy i chwały, łączących kolejne słońca w stale gęstniejącej sieci,
splatających się w sznury i potężne liny, które zbiegały się w końcu w tym
właśnie pałacu i jednej abstrakcyjnej osobie, imperatorze. A imperator przecież
także był tylko człowiekiem.
Jego umysł zawsze koncentrował się na tej jednej myśli — o ogromnej władzy,
zdolnej jeszcze za życia obdarzyć jej posiadacza boskością, skupionej w jednej
osobie. Zwykłym człowieku.
Zwykłym człowieku! Jak on sam!
Mógłby zostać…
11.
ODMIENIONY UMYSŁ
Nadejście zmiany stanowiło niewyraźną, zamazaną plamę w pamięci Josepha
Schwartza. Wiele razy. pośród absolutnej ciszy — jakże ciche były teraz noce,
czy kiedykolwiek jaśniały, szumiały i kipiały życiem, rozpierane energią
milionów ludzi? — w tej nowej ciszy starał się wrócić pamięcią do tamtej chwili.
Chciałby móc stwierdzić, że wszystko zaczęło się właśnie w jednym zapamiętanym
momencie.
Najpierw był wstrząsający, przerażający dzień, kiedy Schwartz znalazł się sam w
obcym świecie — dzień, skryty jakby za mgłą, która przesłoniła również
wspomnienia z Chicago. Potem wyprawa do Chica i jej dziwne, skomplikowane
zakończenie. Często o tym myślał.
Coś związanego z jakąś maszyną — pigułki, które mu podawano. Dni
rekonwalescencji, a potem ucieczka, wędrówka, niezrozumiałe wydarzenia ostatniej
godziny w domu towarowym. W żaden sposób nie mógł dokładnie odtworzyć tego dnia.
A przecież teraz, po upływie dwóch miesięcy, wszystko zdawało się takie wyraźne,
a pamięć służyła mu bez zarzutu.
Już wtedy jednak zaczynało się z nim dziać coś dziwnego. Wyczuwał atmosferę.
Stary doktor i jego córka byli niespokojni, więcej — bali się. Czy wiedział o
tym już wtedy? A może to tylko wrażenie uciekiniera, pogłębione jeszcze
nieustannym rozpamiętywaniem tamtych chwil?
Ale wtedy, w domu towarowym, tuż przedtem nim ów potężny mężczyzna złapał go i
przytrzymał, tuż przedtem — poczuł nadchodzący cios. Ostrzeżenie to nie nadeszło
dość wcześnie, by mu pomóc, lecz stanowiło wyraźny objaw zmiany.
No a potem bóle głowy. Nie, niezupełnie bóle. Raczej rodzaj świdrowania, jakby
ukryte w jego głowie dynamo nagle zaczęło pracować, wywołując wibracje
nieprzywykłych do tego kości czaszki. W Chicago nigdy nie czuł nic takiego — o
ile oczywiście te fantazje o Chicago miały w ogóle jakiś sens — podobnie jak
podczas kilku pierwszych dni spędzonych w tej rzeczywistości.
Czyżby zrobili z nim coś tego dnia w Chica? Maszyna? Pigułki — to był środek
znieczulający. Operacja? I jego myśli, po raz setny osiągnąwszy tę konkluzję,
raz jeszcze zatrzymały się w biegu.
Opuścił Chica w dzień po swej nieudanej ucieczce. Teraz zaś czas upływał mu
spokojnie.
Był tu Grew w swym wózku inwalidzkim. Wciąż powtarzał jakieś słowa i wskazywał
różne przedmioty, zupełnie jak przedtem ta dziewczyna, Pola. Aż wreszcie pewnego
dnia Grew przestał posługiwać się bezsensownym bełkotem i zaczął mówić po
angielsku. Ależ nie, to on — Joseph Schwartz — przestał mówić po angielsku i
zaczął używać bełkotu. Tylko że teraz nie był to już żaden bełkot.
Wszystko przychodziło mu z taką łatwością. W cztery dni nauczył się czytać. To
go zaskoczyło. Kiedyś, w Chicago, rzeczywiście miał fenomenalną pamięć, albo
przynajmniej tak mu się wydawało. Ale nawet wtedy nie był zdolny do podobnych
wyczynów. A jednak Grew nie wydawał się zdziwiony.
Schwartz poddał się.
Kiedy jesień rozzłociła się na dobre, a świat znów wyglądał jasno i bezpiecznie,
Schwartz zaczai pracować w polu. To zadziwiające, jak szybko się uczył. I znów
to samo — nigdy nie popełnił najmniejszego błędu. Potrafił bez problemu
obsługiwać skomplikowane maszyny, choć tylko raz wyjaśniono mu ich działanie.
Czekał na mrozy, ale nie nadeszły. Zimę mieszkańcy farmy spędzili na
oczyszczaniu gruntu, nawożeniu i licznych innych przygotowaniach do wiosennych
zasiewów.
Wypytywał Grewa, starając się wyjaśnić mu, czym jest śnieg, lecz stary spojrzał
tylko na niego i powiedział:
— Zamarznięta woda, padająca niczym deszcz, tak? Nazywamy to śniegiem. Z tego,
co wiem, zdarza się to na innych planetach, ale nie na Ziemi.
Od tego czasu Schwartz obserwował wskazania termometru i odkrył, że temperatura
prawie się nie zmienia. A jednak dni stawały się coraz krótsze, jak można by
oczekiwać na północy, na przykład na wysokości Chicago. Zastanawiał się, czy
jest na Ziemi.
Próbował czytać mikrofilmy Grewa, wkrótce jednak zrezygnował. Ludzie nadal byli
ludźmi, ale szczegóły codziennego życia, wiedza, którą uznawano za oczywista,
historyczne i socjologiczne odniesienia, które dla niego absolutnie nic nie
znaczyły — wszystko to szybko go zniechęciło.
Wciąż pojawiały się nowe zagadki. Niezmiennie ciepłe deszcze, nerwowo
wykrzykiwane polecenia, aby trzymał się z dala od pewnych terenów. Na przykład
ten wieczór, kiedy w końcu wzięła górę ciekawość, nękająca go w związku ze
świecącym horyzontem, błękitnym lśnieniem na południu…
Wymknął się po kolacji, ale nie zdążył jeszcze pokonać nawet dwóch kilometrów,
gdy za jego plecami rozległ się niemal niesłyszalny szum silnika dwukółki, a w
wieczornym powietrzu szerokim echem zadźwięczał gniewny okrzyk Arbina. Schwartz
przystanął i pozwolił się zabrać do domu.
Arbin przechadzał się przed nim tam i z powrotem, aż wreszcie powiedział:
— Musisz trzymać się z daleka od wszystkich miejsc, które świecą w nocy.
— Dlaczego? — spytał łagodnie Schwartz. Natychmiast padła ostra odpowiedź.
— Ponieważ te miejsca są zabronione. — Długa przerwa. — Naprawdę nie wiesz, jak
tam jest?
Schwartz rozłożył ręce.
— Skąd przybyłeś? — wypytywał Arbin. — Czy jesteś Tamtym?
— Kto to jest Tamten?
Arbin wzruszył ramionami i wyszedł.
Ale ten wieczór okazał się bardzo ważny dla Schwartza, podczas krótkiego spaceru
w stronę blasku coś niezwykłego pojawiło się bowiem w jego umyśle, coś, co
przerodziło się w Ślad Psychiczny. Tak właśnie to nazwał, bo wydało mu się, że w
ten sposób najtrafniej opisuje zadziwiające zjawisko.
Był sam pośród ciemniejącego zmierzchu. Nawet odgłos jego kroków na sprężystym
chodniku zdawał się stłumiony. Nikogo nie widział. Nikogo nie słyszał. Niczego
nie dotykał.
Niezupełnie… To przypominało dotknięcie, ale nie w sensie fizycznym. Raczej
czyjąś obecność — łagodne muśnięcie aksamitu.
I nagle zjawiło się drugie. Dwa odrębne ślady, wyraźnie oddalone od siebie. A
drugi — w jaki sposób je rozróżniał? — był głośniejszy (nie, to niewłaściwe
słowo), wyraźniejszy, bardziej określony.
W tym momencie Schwartz zrozumiał, że to Arbin. Wiedział o tym co najmniej pięć
minut przedtem, nim usłyszał szmer silnika dwukółki, dziesięć — nim ujrzał
samego farmera.
Od tej pory podobnych wrażeń doznawał coraz częściej i częściej.
Schwartz zaczął uświadamiać sobie, że zawsze wie, kiedy Arbin, Loa czy Grew
znajdują się w zasięgu trzydziestu metrów od niego, nawet kiedy nie ma żadnych
powodów, by to podejrzewać, a wiele, by przypuszczać, iż są zupełnie gdzie
indziej. Z początku trudno mu było uznać to za pewnik, wkrótce jednak wiedza ta
stała się czymś naturalnym.
Zaczął eksperymentować i odkrył, że zawsze wie, gdzie dokładnie przebywają jego
opiekunowie. Umiał ich rozróżniać, Ślady Psychiczne poszczególnych osób różniły
się bowiem od siebie. Nigdy nie zdobył się na to, by wspomnieć innym o swych
nowo odkrytych zdolnościach.
A czasami zastanawiał się, do kogo należał ów pierwszy Ślad na drodze,
prowadzącej ku jasności. Nie należał do Arbina, Loi ani Grewa. Co z tego jednak?
Nie miało to najmniejszego znaczenia.
Wkrótce jednak go nabrało. Pewnego wieczoru, kiedy spędzał krowy z pastwiska,
znów natknął się na ten sam Ślad. Podszedł wtedy do Arbina i spytał:
— Co to za las za Południowymi Wzgórzami?
— Nic ciekawego — padła burkliwa odpowiedź. — To tereny świątynne.
— Co to takiego?
— A cóż cię to obchodzi? — zniecierpliwił się Arbin. — Nazywają je terenami
świątynnymi, ponieważ stanowią własność najwyższego kapłana.
— Czemu więc nikt ich nie uprawia?
— Nie są przeznaczone do uprawy — odparł Arbin, wyraźnie wstrząśnięty podobnym
pomysłem. — Było tam wielkie centrum. W pradawnych czasach. To uświęcony grunt i
nie wolno zakłócać jego spokoju. Posłuchaj, Schwartz, jeśli chcesz u nas zostać,
opanuj swą ciekawość i weź się do pracy.
— Jeżeli to taki święty teren, czy nikt nie może tam mieszkać?
— Zgadza się. Tam nikogo nie ma.
— Jesteś pewien?
— Całkowicie… I nie wolno ci tam pójść. To oznaczałoby koniec.
— Nie pójdę.
Schwartz odszedł na bok, zamyślony i dziwnie niespokojny. Ślad Psychiczny
pochodził właśnie z lasów. Czuł go bardzo wyraźnie, a teraz doszła jeszcze nowa
nuta: to był wrogi ślad, niebezpieczny.
Dlaczego? Dlaczego?
Nadal jednak nie śmiał nic powiedzieć. Nie uwierzyliby mu i w rezultacie
spotkałoby go coś nieprzyjemnego. O tym też wiedział. W istocie wiedział za
dużo.
Ostatnio stał się też jakby młodszy. Oczywiście nie w sensie fizycznym. Co
prawda spadł mu brzuch i urosły bary. Mięśnie stały się twardsze i bardziej
sprężyste, poprawiło się trawienie. Wszystko to było efektem pracy na świeżym
powietrzu. Ale Schwartz był również — przede wszystkim — świadom czegoś zupełnie
innego. Chodziło o jego sposób myślenia.
Starsi ludzie zazwyczaj zapominają, jak myśleli, gdy byli młodzi — błyskawiczne
skojarzenia, młodzieńcza intuicja, śmiałe pomysły. Stopniowo przywykają do
powolniejszego, bardziej racjonalnego myślenia, a ponieważ nagromadzone
doświadczenie wynagradza im to z nawiązką, starzy ludzie uważają się za
mądrzejszych niż młodzi.
Schwartzowi jednak pozostał cały zasób doświadczeń, a teraz z radością odkrył,
iż od razu rozumie wszystko, co mu wyjaśniano. Najpierw uważnie wysłuchiwał
instrukcji Arbina, potem zaczął je przewidywać, wybiegać myślą naprzód. W
rezultacie czuł się młodszy w znacznie subtelniejszy sposób, niż mogła to
sprawić sama, nawet najznakomitsza kondycja fizyczna.
Minęły dwa miesiące i nagle wszystko się wyjaśniło — podczas partii szachów,
rozegranej z Grewem w altanie.
O dziwo, szachy zupełnie się nie zmieniły. Pomijając nazwy figur. Reszta była
dokładnie taka, jaką Schwartz pamiętał, co przyniosło mu prawdziwą ulgę.
Przynajmniej w tej materii nie zawiodła go jego nieszczęsna pamięć.
Grew opowiedział mu o różnych odmianach szachów. Istniały szachy czteroosobowe,
w których każdy z graczy dysponował własną szachownicą, stykającą się w rogach z
dwiema innymi, a leżąca pośrodku piąta pełniła rolę wspólnej ziemi niczyjej.
Były też szachy trójwymiarowe — osiem szachownic umieszczano jedna nad drugą,
każda figura poruszała się w trzech wymiarach, tak jak przedtem w dwóch, liczba
figur i pionków została podwojona, wygrana zaś następowała jedynie w razie
jednoczesnego mata obu nieprzyjacielskich królów. W popularniejszych odmianach
początkowe pozycje graczy ustalano rzutem kostki, pewne pola dawały figurom
określone korzyści (lub przynosiły straty); czasami też wprowadzano do gry nowe
figury o dziwnych właściwościach. Ale same szachy, te jedyne, prawdziwe,
przetrwały nie zmienione — a w turnieju pomiędzy Grewem i Schwartzem odbyło się
już ponad pięćdziesiąt partii.
Kiedy zaczynali, Schwartz mgliście pamiętał same ruchy i nic więcej, toteż w
pierwszych meczach stale przegrywał. Wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie i
jego przegrane stały się rzadsze. Grew walczył coraz uważniej, dłużej myślał nad
kolejnymi ruchami, w przerwach między posunięciami wypalał całą fajkę, aż
wreszcie z trudem począł godzić się z kolejnymi porażkami. Teraz grał białymi, a
jego pion stał już na E4. — No, dalej — popędzał Schwartza kwaśno. Jego zęby
zacisnęły się na ustniku fajki, oczy uważnie obserwowały szachownicę. Zapadał
zmierzch. Schwartz zajął swoje miejsce i westchnął. Ostatnio gra stawała się
coraz mniej interesująca, stopniowo bowiem poznawał taktykę przeciwnika i zaczął
odgadywać jego posunięcia, nim jeszcze zostały wykonane. Zupełnie jakby zaglądał
przez małe, zamglone okienko wprost do głowy Grewa. A fakt, że sam niemal
instynktownie wiedział, jak odpowiedzieć na każdy ruch, jeszcze pogarszał
sprawę.
Używali „nocnej szachownicy”, świecącej w mroku pomarańczowo–błękitną kratką.
Figury, w słońcu wyglądające jak zwykłe, niezgrabne kawałki czerwonawej gliny, w
ciemności przechodziły całkowitą przemianę. Połowa nabierała mlecznobiałego
blasku, który nadawał im wygląd lśniącej, chłodnej porcelany, reszta zaś
połyskiwała drobnymi iskierkami czerwieni.
Pierwsze posunięcia były bardzo szybkie. Pion Schwartza odpowiedział na
wyzwanie, lądując na E5. Grew przesunął konia na F3; Schwartz skoczył swoim na
C6. Następnie biały goniec ruszył na B5, jednak Schwartz przesuwając piona o
jedno pole zmusił przeciwnika do cofnięcia się na A4. Potem przestawił drugiego
konia na F6.
Świecące figury wędrowały po szachownicy jakby poruszane własną wolą, ciemność
bowiem skrywała przesuwające je palce.
Schwartz był przerażony. Wiedział, że Grew może go wziąć za szaleńca, ale musiał
się dowiedzieć. Spytał więc nagle:
— Gdzie ja jestem?
Grew oderwał spojrzenie od szachownicy, na której właśnie wykonał przemyślny
skok koniem na C3.
— Słucham?
Schwartz nie znał słów, oznaczających „państwo” albo „naród”.
— Co to za świat? — uściślił i przesunął gońca na F7.
— Ziemia — odparł krótko Grew i dokonał dramatycznej roszady, najpierw
przesuwając wysoką figurkę króla, potem przeskakując nad nią przysadzistą wieżą.
Była to zupełnie niezadowalająca odpowiedź. Umysł Schwartza przetłumaczył
słowo,— którego użył Grew, na znajome określenie „Ziemia”. Tak, ale która? Każda
planeta jest „Ziemią” dla jej mieszkańców. Schwartz przesunął piona z B7 o dwa
pola, i goniec Grewa znów musiał umykać, tym razem na B3. Następnie obaj,
Schwartz i Grew, przestawili broniące dostępu do królowych piony o jedno pole,
uwalniając w ten sposób gońce i szykując się do bitwy, która już wkrótce miała
rozegrać się na środkowych polach.
Z całym spokojem i opanowaniem, na jakie było go stać, Schwartz spytał od
niechcenia:
— Który mamy rok? — i wykonał roszadę. Grew namyślał się chwilę, kompletnie
zaskoczony.
— Co się tak dzisiaj przyczepiłeś? Nie masz ochoty grać? Jeśli to ma cię
uszczęśliwić, jest rok osiemset dwudziesty siódmy — po czym dodał kpiąco: — E.
g. — Marszcząc w skupieniu brwi zapatrzył się w dal, aż wreszcie z trzaskiem
postawił konia na D5, rozpoczynając atak.
Schwartz wymknął się zręcznie, kontratakując własnym koniem na A5, i potyczka
rozgorzała na dobre. Koń Grewa przechwycił gońca, który wyskoczył w górę,
skąpany w czerwonym ogniu, aby z głośnym szczękiem wylądować w pudełku, gdzie
spoczął niczym martwy wojownik, pogrzebany do czasu kolejnej bitwy. A potem
zwycięski koń błyskawicznie padł łupem czarnej królowej. Grew zawahał się
chwilę, po czym, burząc cały plan ataku, cofnął swego drugiego konia na
bezpieczną pozycję El, gdzie był on praktycznie bezużyteczny. Wtedy koń
Schwartza powtórzył pierwszą wymianę, bijąc gońca i z kolei stając się ofiarą
piona. Znów zapadła cisza, po czym Schwartz zapytał cicho:
— Co to znaczy e. g.?
— Słucham? — mruknął zrzędliwie Grew. — A, wciąż próbujesz zorientować się, jaki
to rok? Widziałem już różnych idiotów… Przepraszam, wciąż zapominam, że dopiero
miesiąc temu nauczyłeś się mówić. Ale przecież jesteś inteligentny. Naprawdę nie
wiesz? No dobrze. Jest osiemset dwudziesty siódmy rok ery galaktycznej. Era
galaktyczna: e. g. — rozumiesz? Osiemset dwadzieścia siedem lat od założenia
Imperium Galaktycznego; osiemset dwadzieścia siedem lat od dnia koronacji
Frankenna Pierwszego. A teraz, jeśli mogę prosić, twój ruch.
Ale palce Schwartza na moment zacisnęły się na gotowym do skoku koniu. Powoli
ogarniała go rozpacz.
— Jedną chwileczkę — powiedział i postawił konia na D7. — Czy rozpoznajesz
którąś z tych nazw? Ameryka, Azja, Stany Zjednoczone, Rosja, Europa — desperacko
starał się znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia.
W ciemności główka fajki Grewa jarzyła się słabym ciemnoczerwonym blaskiem,
podczas gdy zgarbiony cień starego trwał w bezruchu nad świecącą szachownicą,
jakby uciekło z niego całe życie. Nawet jeśli potrząsnął głową, Schwartz nie
mógł tego dostrzec. Nie musiał zresztą. Wyczuł przeczącą odpowiedź tamtego tak
wyraźnie, jakby usłyszał ją na własne uszy.
Spróbował jeszcze raz.
— Czy wiesz, gdzie mógłbym znaleźć mapę?
— Żadnych map — warknął Grew — chyba że chcesz zaryzykować głowę w Chica. Nie
jestem geografem. I nigdy nie słyszałem nazw, które wymieniłeś. Co to ma być?
Ludzie?
Zaryzykować głowę? Czemu? Schwartza ogarnął nagły chłód. Czyżby popełnił jakąś
zbrodnię? Czy Grew o tym wie?
— Wokół Słońca krąży dziewięć planet, prawda? — spytał łamiącym się głosem.
— Dziesięć — padła nie dopuszczająca sprzeciwu odpowiedź. Schwartz zawahał się.
Mogli przecież odkryć jeszcze jakąś, o której dotąd nie słyszał. Skąd jednak
Grew miałby coś wiedzieć na ten temat? Przez chwilę odliczał coś na palcach.
— Jaka jest szósta planeta? Czy ma może pierścienie? Grew wolno przesunął swego
piona z F2 o dwa pola. Schwartz natychmiast uczynił to samo z jego
odpowiednikiem.
— Chodzi ci o Saturna? Oczywiście, że ma pierścienie — Grew zastanawiał się, co
robić. Mógł wybrać między biciem pionów na E5 i F5, a nie potrafił do końca
uświadomić sobie konsekwencji obu ruchów.
— A czy pomiędzy Marsem i Jowiszem, to znaczy czwartą i piątą planetą, jest pas
asteroidów — takich małych planet?
— Owszem — mruknął Grew, nabijając na nowo fajkę i rozmyślając gorączkowo. Jego
niezdecydowanie irytowało Schwartza. Teraz, kiedy był już pewien, że
rzeczywiście przebywa na Ziemi, rozgrywka szachowa zupełnie przestała go
interesować. Pytania kłębiły mu się w głowie i jedno zdołało jakoś odnaleźć
drogę na zewnątrz.
— A zatem twoje filmy mówiły prawdę? Rzeczywiście istnieją inne światy? I
mieszkają na nich ludzie?
Teraz to Grew uniósł wzrok sponad szachownicy, starając się przebić spojrzeniem
otulającą ich ciemność.
— Pytasz serio?
— Czy to prawda? Powiedz!
— Na Wielką Galaktykę! Ty chyba naprawdę nie wiesz!
Schwartz poczuł się upokorzony własną ignorancją.
— Proszę…
— Oczywiście, że są inne światy. Miliony! Każda gwiazda, którą widzisz na
niebie, ma swoje planety, jak również większość z tych, których stąd nie widać.
I wszystko to należy do Imperium.
Każde słowo Grewa budziło w umyśle Schwartza delikatne echa, jakby iskierki
przeskakujące z mózgu do mózgu. Jego zdolności rosły z dnia na dzień. Może już
niedługo będzie mógł odbierać w swym umyśle sygnały, nawet kiedy nadawca zachowa
milczenie?
W tym momencie po raz pierwszy pomyślał o tej szaleńczej możliwości. Czyżby w
jakiś sposób przeniósł się w czasie? Przespał całe stulecia?
— Kiedy się to wszystko zaczęło, Grew? — szepnął ochrypłym głosem. — Ile lat
minęło od czasu, gdy była tylko jedna planeta?
— Co masz na myśli? — w głosie starego zadźwięczała nagła podejrzliwość. — Czy
należysz do Starszych?
— Do czego? Nie, nigdzie nie należę, ale czy Ziemia nie była kiedyś jedynym
światem?
— Tak twierdzą Starsi, ale kto to może wiedzieć? Z tego, co mi wiadomo,
zaludnione planety istnieją od zawsze.
— To znaczy?
— Przypuszczam, że od tysięcy lat. Pięćdziesięciu tysięcy, stu — nie umiem
powiedzieć.
Tysiące lat! Schwartz w panice poczuł, jak coś dławi go w gardle. I wszystko to
pomiędzy dwoma krokami? Ułamek sekundy, chwila, jedno mgnienie oka — i skoczył
parę tysięcy lat w przyszłość? Poczuł, jak powracają bezpieczne myśli o amnezji.
Zapewne, wiedziony niedoskonałymi wspomnieniami, źle rozpoznał Układ Słoneczny.
Teraz jednak Grew wykonał wreszcie kolejny ruch — zbił piona z F5 i Schwartz
niemal odruchowo zauważył, że przeciwnik dokonał niewłaściwego wyboru. Sam bez
trudu odpowiadał na każdą zaczepkę. Jego wieża runęła naprzód, by połknąć
pierwszy ze zdublowanych białych pionów. Biały koń znów skoczył do przodu na F3.
Goniec Schwartza przesunął się na B7, szykując się do akcji. Grew postąpił
podobnie, umieszczając gońca na D2.
Schwartz przed swym ostatecznym atakiem przerwał, by zapytać:
— Ziemia stoi na czele, tak?
— Na czele czego?
— Impe…
Grew zareagował wściekłym rykiem, od którego nawet figurom szachowym zatrzęsły
się kolana.
— Posłuchaj, męczą mnie twoje pytania. Czyżbyś był aż takim durniem? Czy według
ciebie Ziemia wygląda, jakby stała na czele czegokolwiek? — powietrze
zaturkotało cicho w kołach fotela, gdy Grew objeżdżał nim stół, i Schwartz
poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się palce.
— Patrz! Spójrz tam! — szepnął zdyszany kaleka. — Widzisz horyzont? Widzisz ten
blask?
— Tak.
— To właśnie jest Ziemia — cała Ziemia. Prócz kilku miejsc, wysepek podobnych do
naszej.
— Nie rozumiem.
— Skorupa ziemska jest radioaktywna. Dlatego grunt świeci, zawsze świecił i
zawsze będzie świecił. Nic tam nie rośnie. Nikt nie żyje — naprawdę o tym nie
wiedziałeś? Jak myślisz, dlaczego istnieje Sześćdziesiątka?
Paraliżujący uchwyt rozluźnił się. Grew znów objechał stół dokoła.
— Teraz twój ruch.
Sześćdziesiątka! I znów Ślad Psychiczny zdradzał towarzyszącą temu słowu aurę
nieokreślonej grozy. Figury Schwartza same rozgrywały mecz, podczas gdy on
rozmyślał ze ściśniętym sercem. Jego pion królewski zbił piona przeciwnika. Grew
przeskoczył koniem na D4, ale czarna wieża z łatwością uniknęła ataku, kryjąc
się na G5. Koń Grewa podążył za nią na F3, ona jednak znów uciekła na G4. Teraz
biały pion bojaźliwie wysunął się na H3 i wieża Schwartza śmignęła naprzód,
bijąc piona i szachując nieprzyjacielskiego króla. Ten oczywiście od razu usunął
zagrożenie z szachownicy, lecz królowa Schwartza natychmiast zapełniła powstałą
lukę, stając na G4 i ogłaszając drugi szach królowi. Władca umknął na H1,
Schwartz odpowiedział przeskakując koniem na F5. Grew przesunął królową na E2,
rozpoczynając mobilizację sił, białe jednak skontrowały, wysyłając swą królową
dwa pola naprzód, na G3, i w ten sposób walczące strony znalazły się tuż obok
siebie. Grew nie miał wyboru — jego królowa powędrowała na G2, blokując drogę
władczyni nieprzyjaciół. — Koń Schwartza naparł na wroga, bijąc swego
odpowiednika na F3, a kiedy biały goniec, który nagle znalazł się w
niebezpieczeństwie, zrejterował pospiesznie na C3, czarny koń ruszył w pościg,
lądując na D4. Grew zastanawiał się dłuższą chwilę, po czym posłał swą
oskrzydloną królową po długiej przekątnej, bijąc gońca.
Wtedy wreszcie odetchnął z ulgą. Wieża jego przebiegłego partnera znalazła się w
niebezpieczeństwie, niedaleko czyhał szach, a biała królowa w każdej chwili
mogła włączyć się do walki. Poza tym miał przewagę wieży nad pionem.
— Twój ruch — oznajmił z satysfakcją.
Po chwili Schwartz spytał:
— Co… co to jest Sześćdziesiątka?
W głosie Grewa zabrzmiał ostry ton niechęci.
— Czemu pytasz? Po co ci to?
— Proszę — szepnął pokornie Schwartz. Nie zostało mu już zbyt wiele energii. —
Nie mam żadnych złych zamiarów. Nie wiem, kim jestem, ani co się ze mną stało.
Może cierpię na amnezję?
— To bardzo prawdopodobne — padła pogardliwa odpowiedź. — A może uciekasz przed
Sześćdziesiątką? Przyznaj się!
— Mówiłem już przecież, że nie wiem, co to jest Sześćdziesiątka!
Jego rozpaczliwy okrzyk zabrzmiał szczerze. Zapadła długa cisza. Ślad Psychiczny
Grewa wydał się Schwartzowi złowieszczy, nie zdołał jednak wyróżnić w nim
żadnych słów.
Wreszcie Grew powiedział wolno:
— Sześćdziesiątka to twoje sześćdziesiąte urodziny. Ziemia może utrzymać
dwadzieścia milionów ludzi, nie więcej. Aby żyć, trzeba produkować. Jeśli nie
można produkować, nie wolno żyć. Po sześćdziesiątce… nie można produkować.
— A więc… — usta Schwartza otwarły się ze zdumienia.
— Zostajesz usunięty. To nie boli.
— Zabijają cię?
— To nie zabójstwo. — Sztywno: — Tak musi być. Inne światy nas nie przyjmą, a
trzeba w jakiś sposób zapewnić miejsce naszym dzieciom. Stare pokolenie musi
ustąpić pola młodym.
— A jeśli nie przyznasz się, że skończyłeś sześćdziesiąt lat?
— Niby po co? Życie po sześćdziesiątce to nic zabawnego… A co dziesięć lat
odbywa się spis, który ujawnia wszystkich na tyle głupich, by chcieli żyć dalej.
Poza tym, mają twój wiek w archiwach.
— Nie mój — wyrwało się Schwartzowi. Nie zdołał powstrzymać tych słów. — Poza
tym, dopiero kończę pięćdziesiąt.
— To nie ma znaczenia. Mogą sprawdzić po strukturze kostnej. Nie wiedziałeś o
tym? Nie da się tego ukryć. Następnym razem dorwą i mnie… Hej, teraz twój ruch.
Schwartz zlekceważył ponaglenie.
— To znaczy, że…
— Jasne. Mam tylko pięćdziesiąt pięć lat, ale spójrz na moje nogi. Nie mogę z
nimi pracować, prawda? W naszej rodzinie są zarejestrowane trzy osoby i
wyznaczono nam taką ilość pracy, jaka przypada na trójkę robotników. Kiedy
miałem wylew, powinni byli o tym donieść, wtedy zmniejszono by nam plan. Ale
wówczas dostałbym przyspieszoną Sześćdziesiątkę, a Arbin i Loa nie chcieli na to
przystać. Głupcy, bo przez to musieli bardzo ciężko pracować — dopóki ty się nie
zjawiłeś. Poza tym, wkrótce i tak mnie dostaną… Twój ruch.
— Czy niedługo ma być kolejny spis?
— Owszem… Twój ruch.
— Zaczekaj! — i dalej, gorączkowo: — Czy po sześćdziesiątce wszyscy zostają
usunięci? Nie robi się żadnych wyjątków?
— Nie dla ciebie czy dla mnie. Najwyższy kapłan dożywa naturalnej śmierci,
podobnie członkowie Kręgu Starszych; niektórzy naukowcy i ludzie o szczególnych
zasługach. Niewielu zostaje zakwalifikowanych, może z tuzin rocznie. Twój ruch!
— Kto o tym decyduje?
— Oczywiście najwyższy kapłan. Czy ruszysz się w końcu?
Ale Schwartz wstał.
— Nieważne. Dam ci mata w pięciu posunięciach. Moja królowa bije piona na H3 i
szachuje twojego króla, musisz przejść na G1. Przesuwam konia na D2 — szach;
musisz przejść na F2. Moja królowa przeskakuje na G3, a kiedy zmuszony jesteś
uciec na H1, przechodzi na H3. Mat… Ładna rozgrywka — dodał odruchowo.
Grew długo wpatrywał się w szachownicę, po czym z głośnym okrzykiem zepchnął ją
ze stołu. Wzgardzone błyszczące figury potoczyły się po trawniku.
— Wszystko przez tę twoją ogłupiającą gadaninę! — ryknął.
Schwartz jednak w ogóle go nie słyszał. Nie był świadom niczego poza palącą
koniecznością wymknięcia się Sześćdziesiątce. Choć bowiem Browning napisał:
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pół kroku
Przed nami…
to słowa te dotyczyły Ziemi tętniącej życiem miliardów ludzkich istnień, nie
nękanej problemem ograniczonej produkcji żywności. „Najlepsze”, co teraz czekało
człowieka, to Sześćdziesiątka — i śmierć.
Schwartz miał sześćdziesiąt dwa lata.
Sześćdziesiąt dwa…
12.
UMYSŁ, KTÓRY ZABIŁ
Metodyczny umysł Schwartza rozważył wszystko bardzo dokładnie. Ponieważ nie
chciał umrzeć, musi opuścić farmę. Jeśli tu zostanie, nadejdzie spis, a wraz z
nim śmierć.
Zatem należy uciec z farmy. Ale dokąd?
Był jeszcze szpital — czy to był szpital? — w Chica. Tam znalazł kiedyś
troskliwą opiekę. A dlaczego? Ponieważ z punktu widzenia medycyny stanowił
interesujący „przypadek”. Czyż jednak nadal nim nie jest? W dodatku teraz
potrafił jeszcze mówić, mógł podać im objawy, do czego wcześniej nie był zdolny.
Mógł nawet powiedzieć im o Śladach Psychicznych.
A może wszyscy umieli je odczytywać? Jak można by się o tym przekonać?… Nikt z
farmy nie potrafił rozpoznawać Śladów. Ani Arbin, ani Loa, ani Grew. Był tego
pewien. Nigdy nie wiedzieli, gdzie przebywa, jeśli go nie widzieli albo nie
słyszeli. Nie mógłby przecież pokonać Grewa w szachach, gdyby…
Zaraz zaraz, przecież szachy to popularna gra. A nie dałoby się w nią grać,
gdyby ludzie potrafili odbierać Ślady Psychiczne. To niemożliwe.
Był zatem wybrykiem natury — okazem psychologicznym. Może życie królika
doświadczalnego nie jest zbyt wesołe, ale przynajmniej pozwala przetrwać.
A gdyby tak założyć… Przypuśćmy, iż nie cierpi na amnezję, tylko przybył z
innego czasu. Wtedy oprócz umiejętności odczytywania Śladu Psychicznego miałby
również ten walor, że jest człowiekiem z przeszłości, okazem wręcz bezcennym z
punktu widzenia historii i archeologii. Wtedy nie mogliby go zabić. Gdyby mu
uwierzyli. Hmmm, gdyby uwierzyli.
Ten lekarz uwierzyłby. Owego ranka, gdy Arbin zabrał go do Chica, twarz
Schwartza pokrywał dwudniowy zarost. Doskonale to pamiętał. Potem zaś włosy już
nie odrosły, więc musieli coś z nimi zrobić. To oznaczało, że doktor wiedział,
że on, Schwartz, miał włosy na twarzy. Czyż to nie znaczące? Grew i Arbin nigdy
się nie golili. Grew powiedział mu kiedyś, że tylko zwierzęta mają owłosione
pyski.
Musi więc dostać się do doktora. Jak on się nazywał? Shekt? Zgadza się, Shekt.
Tak niewiele jednak wiedział o tym strasznym świecie! Ucieczka w nocy, wędrówka
na przełaj przez łąki i lasy oznaczały bezpośredni kontakt z nieznanym,
narażenie się na niebezpieczeństwo skażenia radioaktywnego, pułapki, przed
którymi nie potrafił się ustrzec. Zatem ze śmiałością kogoś, kto nie ma już nic
do stracenia, wczesnym popołudniem ruszył naprzód wzdłuż drogi.
Na farmie oczekiwano go dopiero wieczorem, a wtedy znajdzie się już dość daleko.
Nie poczują przecież, że zniknął jego Ślad Psychiczny.
Przez pierwsze pół godziny maszerował upojony radością, co nie zdarzyło mu się
od chwili, gdy trafił do tego świata. Wreszcie coś robił; próbował walczyć z
przeznaczeniem. Miał przed sobą cel, nie dawał się już biernie unosić fali, jak
wtedy w Chica. No, nieźle, jak na starszego człowieka. Jeszcze im pokaże! I
wtedy zatrzymał się — przystanął na środku drogi, nagle bowiem przyszło mu na
myśl coś, o czym kompletnie zapomniał. Był jeszcze przecież obcy Ślad
Psychiczny, nieznany Ślad, który po raz pierwszy Schwartz wyczuł, kiedy chciał
dojść do lśniącego horyzontu, zanim dogonił go Arbin; Ślad, obserwujący go z
terenów świątynnych.
Teraz też był w pobliżu — gdzieś za jego plecami. Czekał. Schwartz wytężył słuch
— a raczej zmysł, który w odniesieniu do Śladów Psychicznych pełnił podobną
funkcję. Obcy nie zbliżał się, ale też nie oddalał. W jego Śladzie Schwartz
wyczytał czujność i wrogość, pozbawione jednak desperacji.
Z czasem obraz wyostrzył się. Człowiek, który go śledził, ani na chwilę nie
spuszczał go z oczu. Miał też broń.
Ostrożnie, niczym automat Schwartz odwrócił się, obrzucając horyzont bystrym
spojrzeniem.
I Ślad Psychiczny zmienił się natychmiast.
Stał się ostrożny, pełen wątpliwości i obaw, zarówno o własne bezpieczeństwo,
jak i powodzenie jakiegoś swego planu. Obraz broni stał się wyraźniejszy, jakby
właściciel zastanawiał się, czy ma jej użyć w potrzebie.
Schwartz wiedział, że jest słaby i bezbronny. Zdawał też sobie sprawę, że
obserwator prędzej go zabije, niż pozwoli mu się wyniknąć; pierwszy fałszywy
ruch mógł oznaczać śmierć. Wokół nie widział nikogo.
Ruszył więc dalej, świadom, że obcy podąża za nim i jest dość blisko, by zabić.
Plecy Schwartza zesztywniały w oczekiwaniu — na co? Jak to jest, gdy człowiek
umiera? Jak to jest…? Ta myśl wtórowała rytmowi jego kroków, krążyła w głowie,
nękała podświadomość, aż wreszcie stała się prawie nie do zniesienia.
W odruchu ostatecznej rozpaczy uczepił się Śladu Psychicznego swego
prześladowcy. W ten sposób zdoła natychmiast wyczuć wzrost napięcia, gdy broń
skieruje się w jego stronę, palec naciśnie spust albo guzik. Wtedy natychmiast
rzuci się na ziemię i ucieknie jak najdalej…
Ale dlaczego? Jeśli chodzi o sześćdziesiątkę, to czemu nie zlikwidowali go od
razu?
Teoria poślizgu w czasie przybladła w jego umyśle, jej miejsce zajęła
powracająca myśl o amnezji. Może jest przestępcą, groźnym dla otoczenia
kryminalistą, pozostającym pod bezustannym nadzorem? Kiedyś mógł być
dygnitarzem, którego nie wolno po prostu zabić — trzeba go oddać pod sąd. W
takim razie utrata pamięci stanowiłaby osłonę, utworzoną przez jego nękaną
poczuciem ogromnej winy podświadomość.
I tak wędrował pustą szosą ku budzącemu coraz większe wątpliwości celowi, a za
nim postępowała śmierć.
Powoli zapadał zmrok, a wiatr niósł ze sobą martwy chłód. Jak zwykle, Schwartz
czuł, że coś jest nie w porządku. Oceniał, że nastał już grudzień, i z pewnością
zachód słońca o czwartej trzydzieści potwierdzał te podejrzenia, lecz wiatr,
choć chłodny, nie przypominał lodowatych podmuchów zimy.
Schwartz już dawno zdecydował, że utrzymujący się łagodny klimat bierze się
stąd, iż ta planeta (Ziemia?) otrzymuje ciepło nie tylko od słońca. Radioaktywne
gleby również je wydzielały, i choć metr kwadratowy nie mógł wytworzyć zbyt
wiele promieniowania termicznego, miliony kilometrów kwadratowych stanowiły
znaczące źródło ciepła.
W ciemności Ślad Psychiczny jego prześladowcy zbliżył się. Nadal przeważała w
nim czujność, połączona z gotowością podjęcia ryzyka. W gęstym mroku stawał się
coraz bardziej wykrywalny. To ten sam, który towarzyszył mu już tamtej nocy, gdy
Schwartz wyruszył w stronę jasności. Czyżby teraz bał się zgubić?
— Hej! Ty tam! — zawołał nagle wysoki, nosowy głos. Schwartz zamarł.
Wolno, ciągle jeszcze cały, obrócił się. Zbliżająca się drobna postać zamachała
ręką, mrok jednak nie pozwalał dostrzec jej? wyraźniej. Schwartz czekał, podczas
gdy obcy doganiał go niespiesznym krokiem.
— Witaj. Cieszę się, że cię widzę. Samotna wędrówka o tej porze to nic
przyjemnego. Mogę się do ciebie przyłączyć?
— Jasne — odparł słabo Schwartz. To był właściwy Ślad Psychiczny. Miał przed
sobą swojego prześladowcę. W dodatku znal tę twarz. Pochodziła z owych
zapamiętanych jak przez mgłę dni w Chica.
Nagle mężczyzna wydał z siebie pełen zdziwienia okrzyk.
— Słuchaj, ja cię chyba znam! No pewnie! Pamiętasz mnie?
Schwartz nie potrafił stwierdzić, czy w zwykłych okolicznościach, w innych
czasach uwierzyłby w szczerość nieznajomego. Teraz jednak natychmiast wyczuł
ukryte pod cienką powłoką sztucznego zdumienia głębsze warstwy Śladu, które
zdradziły mu — wykrzyczały — że niepozorny człowieczek o bystrych oczach od
początku doskonale wiedział, kogo spotka. Nie tylko wiedział, ale miał też pod
ręką śmiercionośną broń, której nie zawaha się użyć.
Schwartz potrząsnął głową.
— Jasne! — upierał się nieznajomy. — Wtedy, w domu towarowym. Uratowałem cię
przed tłumem — zaniósł się gwałtownym, sztucznym śmiechem. — Ubzdurali sobie, że
masz gorączkę radiacyjną. Na pewno pamiętasz!
l Schwartz rzeczywiście pamiętał — mętnie. Mężczyzna podobny do tego, widziany
przez kilka minut, i tłum, który najpierw ich zatrzymał, by potem rozstąpić się
przed nimi.
— Tak — odparł wreszcie. — Miło mi pana spotkać. — Nie była to zbyt błyskotliwa
odpowiedź, ale Schwartz nie mógł na poczekaniu wymyślić nic lepszego, mężczyzna
zaś zdawał się nie zwracać na to uwagi.
— Nazywam się Natter — oznajmił, wyciągając wiotką, miękką dłoń. — Za pierwszym
razem nie miałem okazji, by z tobą pogadać — można powiedzieć, że porwała nas
lawina wydarzeń. Ale cieszę się, że będę mógł to nadrobić… Ręka?
— Ja jestem Schwartz — ich dłonie zetknęły się na moment.
— Dlaczego idziesz piechotą? — spytał Natter. — Wybierasz się gdzieś?
Schwartz wzruszył ramionami.
— Po prostu spaceruję.
— Turysta, co? Zupełnie jak ja. Jestem w drodze przez cały rok — to pomaga dać
odpór smutom.
— Słucham?
— No wiesz. Człowiek czuje, że żyje. Można odetchnąć powietrzem i czuć, jak
serce tłoczy ci krew. Tym razem jednak zaszedłem za daleko. Nie znoszę samotnych
powrotów po nocy. Zawsze wolałem towarzystwo. Dokąd idziesz?
Już drugi raz Natter zadał to pytanie, a Ślad Psychiczny podkreślił jeszcze
wagę, jaką do niego przykładał. Schwartz nie wiedział, jak długo zdoła uniknąć
odpowiedzi. W umyśle swego prześladowcy wyczuwał niepokój i czujność. Nie
zadowoli go żadne kłamstwo. Schwartz nie znał tego świata na tyle, by móc
skutecznie kłamać.
— Do szpitala — odparł.
— Szpitala? Jakiego szpitala?
— Byłem tam podczas poprzedniego pobytu w Chica.
— A, chodzi ci o instytut. Zgadza się? Odprowadziłem cię tam kiedyś, wtedy, gdy
spotkaliśmy się w sklepie. — Niepokój i rosnące napięcie.
— Do doktora Shekta — dodał Schwartz. — Znasz go?
— Słyszałem o nim. To gruba ryba. Jesteś chory?
— Nie, ale od czasu do czasu mam się zgłaszać na badania. — Czy brzmiało to dość
przekonująco?
— Na piechotę? — spytał Natter. — Nie wysyła po ciebie samochodu? — Najwyraźniej
nie był przekonany.
Schwartz nie odpowiedział. Zapadła ciężka cisza. Natter jednak tryskał
optymizmem.
— Posłuchaj, stary, kiedy tylko dojdziemy do publicznego komunikatora, zamówię
taksówkę z miasta. Przyjedzie tu po nas.
— Komunikatora?
— Jasne. Jest ich pełno wzdłuż drogi. O, zobacz tam. Odszedł o krok od
Schwartza, ten jednak krzyknął:
— Stój! Nie ruszaj się!
Natter przystanął. Kiedy się odwrócił, jego twarz miała dziwnie spokojny,
nieprzenikniony wyraz.
— Co cię ugryzło, stary?
Schwartz odkrył, że nowo poznany język ledwie nadąża za tempem jego gwałtownych
myśli, gdy zasypywał swego towarzysza gradem szybkich słów:
— Zmęczyło mnie udawanie. Znam cię i wiem, co chcesz zrobić. Masz zamiar
powiadomić kogoś, że zmierzam do doktora Shekta. Ci w mieście będą gotowi i
wyślą pojazd, żeby mnie przejął. A ty zabijesz mnie, jeśli spróbuję uciec.
Brwi Nattera zmarszczyły się lekko.
— Co do tego ostatniego masz zupełną rację… — Słowa te nie były przeznaczone dla
uszu Schwartza, zresztą do nich nie dotarły, lecz ich echo unosiło się na samej
powierzchni Śladu Psychicznego Nattera.
Na głos natomiast powiedział:
— Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najwyraźniej coś tu do mnie nie
dociera — lecz jednocześnie zaczął się odsuwać, a jego ręka wolno wędrowała ku
biodru.
I Schwartz stracił resztkę samokontroli. W szaleńczej furii zamachał rękami.
— Zostaw mnie! Daj mi spokój! Co ci zrobiłem?… Odejdź! ODEJDŹ!
Jego głos wzniósł się do przeszywającego falsetu, nienawiść wykrzywiła twarz.
Nienawiść i strach przed tym stworem, który go prześladował i którego umysł aż
kipiał od wrogich myśli. Jego własny umysł zebrał się w sobie i uderzył Ślad
Psychiczny Nattera, próbując pozbyć się jego natarczywej obecności, zerwać
kontakt…
I Ślad Psychiczny zniknął. Nagle i całkowicie. Nastąpił moment
wszechogarniającego bólu — nie w umyśle Schwartza, lecz u jego przeciwnika — a
potem cisza. I nicość. Ślad Psychiczny rozpłynął się, niczym uścisk nagle
zwiotczałych, martwych palców.
Ciało Nattera leżało bezwładnie jak śmieć na ciemnej powierzchni drogi. Schwartz
podkradł się bliżej. Natter był drobny i szczupły, łatwo dało się go odwrócić.
Cierpienie pozostawiło na jego twarzy niezniszczalne piętno. Bolesne bruzdy nie
zniknęły, przeciwnie — głęboko wryły się w skórę. Schwartz poszukał pulsu, ale
go nie wyczuł.
Wyprostował się, ogarnięty grozą.
Zabił człowieka!
Równocześnie jednak poczuł ogromne zdumienie.
Nawet go nie dotknął! Zabił go samą nienawiścią, w jakiś sposób atakując Ślad
Psychiczny.
Jakimi jeszcze mocami dysponował?
Szybko podjął decyzję. Przeszukał kieszenie martwego Nattera i znalazł
pieniądze. Doskonale! Przydadzą się na pewno. Potem odciągnął ciało na pole i
ukrył w wysokiej trawie.
Wędrował jeszcze dwie godziny. Nie niepokoił go żaden inny Ślad Psychiczny.
Tę noc przespał na polu, a następnego ranka, po kolejnych dwóch godzinach marszu
dotarł do przedmieść Chica.
Dla Schwartza Chica było tylko małą mieściną, a w porównaniu z Chicago, które
pamiętał, ruch uliczny wydawał się słaby i bardzo ograniczony. Mimo to liczba
napotkanych Śladów Psychicznych oszołomiła go. Czuł się kompletnie zagubiony.
Było ich tak wiele! Niektóre przepływały obok, mgliste i rozproszone; inne,
zdecydowane i wyraziste, przyciągały uwagę. Mijali go ludzie, w których umysłach
rozbrzmiewały ciche eksplozje, głowy innych przechodniów zdawały się zupełnie
puste, chyba że nawiedziło je miłe wspomnienie świeżo spożytego śniadania.
Z początku Schwartz odwracał się, reagując na każdy nowy Ślad Psychiczny, biorąc
wszystkie do siebie. Po niespełna godzinie jednak nauczył się je ignorować.
Teraz słyszał już słowa, nawet jeśli nie zostały wypowiedziane na głos. To było
coś nowego, zaczął więc nasłuchiwać. Otaczały go ciche, niezwykłe echa, oderwane
i rozproszone; dalekie… A wraz z nimi wyczuwał towarzyszące im żywe emocje i
wiele innych wrażeń, niemożliwych do opisania — toteż roztoczyła się przed nim
szeroka panorama tego świata, obraz kipiącego życia, dostrzegalny tylko dla
niego.
Odkrył, że może wniknąć do mijanych przez siebie budynków, wysyłając do wnętrza
swój umysł. Niczym spuszczony ze smyczy ogar przenikał on do środka przez
niewidoczne dla oczu szpary i przynosił swemu panu kości — sekretne myśli ludzi.
W końcu Schwartz przystanął przed wielkim kamiennym gmachem, aby się zastanowić.
Jego prześladowcy (kimkolwiek byli) starali się go schwytać. Zabił wprawdzie
jednego, lecz musieli być też inni — ci, których tamten chciał zawiadomić.
Najlepiej będzie, jeśli przyczai się gdzieś na kilka dni. Ale jak to zrobić?
Znaleźć pracę?…
Uważnie zbadał budynek, przed którym właśnie stał. Z wnętrza odebrał daleki Ślad
Psychiczny, niosący z sobą możliwość płatnego zajęcia. Szukano tam pracowników w
branży tekstylnej — a Schwartz był kiedyś krawcem.
Wszedł do środka; nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dotknął czyjegoś
ramienia.
— Przepraszam, ja w sprawie pracy.
— Za tymi drzwiami! — Ślad Psychiczny, jaki towarzyszył tym słowom, był pełen
złości i obaw.
Siedzący za drzwiami szczupły mężczyzna o spiczastym podbródku natychmiast
zasypał go pytaniami. Jego palce gładziły klasyfikator, do którego wpisywał
wszystkie odpowiedzi.
Schwartz jąkając się zaczai niepewnie recytować mieszaninę półprawd i kłamstw.
Kadrowiec z całkowitą obojętnością zaczął od początku. Pytania padały jedno za
drugim:
— Wiek?… Pięćdziesiąt dwa lata? Hmmm. Stan zdrowia?… Żonaty?… Doświadczenie?…
Czy pracował już przy tekstyliach?… No dalej, jakich?… Termoplastach?
Elastomerach?… Co to znaczy: „Chyba przy wszystkich”?… Gdzie pracował ostatnio?…
Proszę przeliterować… Nie jest pan z Chica, prawda?… Gdzie są pańskie
dokumenty?… Musi je pan dostarczyć, jeśli chce pan, abyśmy podjęli jakieś
konkretne działania… Jaki jest pański numer rejestracyjny?
Schwartz zaczął się wycofywać. Nie przewidział takiego obrotu sprawy. Ślad
Psychiczny siedzącego przed nim mężczyzny zaczął ulegać zmianie. Przepełniały go
podejrzenia, które stopniowo przeradzały się w pewność. Pod cieniutką warstewką
życzliwości i sympatii leżały niezgłębione pokłady nienawiści, a kryjąca je
maska w zestawieniu z nimi stawała się jeszcze bardziej złowieszcza.
— Myślę — stwierdził nerwowo Schwartz — że nie nadaję się do tej pracy.
— Nie, nie, niech pan wraca — mężczyzna skinął na niego. — Mamy coś dla pana.
Proszę tylko pozwolić, abym zerknął do naszych danych. To nie potrwa długo —
uśmiechnął się, lecz jego Ślad był jeszcze wyraźniejszy i zdecydowanie bardziej
nieprzyjazny.
Nacisnął guzik interkomu…
W nagłej panice Schwartz rzucił się do drzwi.
— Łapać go! — wrzasnął tamten, wyskakując zza biurka.
Schwartz całą siłą umysłu natarł gwałtownie na jego Ślad Psychiczny i usłyszał
za plecami jęk bólu. Obejrzał się przez ramię. Kadrowiec siedział na podłodze;
jego twarz wykrzywiało cierpienie, przesłaniał skronie rękami. Jakiś mężczyzna
nachylał się nad nim; po chwili, w odpowiedzi na gwałtowny gest przełożonego
ruszył w stronę Schwartza. Ten jednak nie czekał dłużej.
Wypadł na ulicę, świadom, że zapewne już go szukają. Bez wątpienia wiele osób
otrzymało jego rysopis, a przynajmniej jedna — kadrowiec — zdołała go rozpoznać.
Uciekał biegnąc na oślep ulicami. Przyciągał uwagę, coraz liczniejszą, ulice
bowiem wypełniały się ludźmi — podejrzenia, wszędzie podejrzenia — podejrzewali
go, bo biegł, a jego ubranie było pogniecione i nie dopasowane…
Pośród tłumu Śladów Psychicznych, oszołomiony własnym strachem i rozpaczą, nie
potrafił zidentyfikować prawdziwych nieprzyjaciół, tych, którzy nie żywili
podejrzeń, lecz mieli pewność. Toteż nic nie ostrzegło go przed biczem
neuronowym.
Nagle zawładnął nim potworny ból — ból, który pojawił się znienacka, niczym
smagnięcie bata, i trwał jak ciężar miażdżącej ciało skały. Przez kilka sekund
Schwartz balansował na krawędzi cierpienia, po czym odpłynął w nieświadomość.
13.
PAJĘCZA SIEĆ W WASHENN
Tereny Kolegium Starszych w Washenn sprawiały stateczne, surowe wrażenie.
Naczelną ideą przyświecającą budowniczym była niewątpliwie prostota. Jest coś
naprawdę imponującego w widoku zbitych grupek nowicjuszy, przechadzających się
wieczorem pomiędzy drzewami Czworokąta — gdzie wstęp mieli tylko Starsi. Czasami
trawnik przecinała odziana w zieloną tunikę postać Starszego z Wewnętrznego
Kręgu, uprzejmie odbierająca oznaki szacunku.
A czasem, bardzo rzadko, pojawiał się najwyższy kapłan we własnej osobie.
Nigdy jednak nie widziano go takim jak teraz: prawie biegł, nie zważając na
uniesione w geście poszanowania dłonie, obojętny na obserwujące go oczy, wymianę
pytających spojrzeń, lekko uniesione brwi.
Najwyższy kapłan wpadł do sali obrad prywatnym wejściem i biegiem ruszył w górę
pustej, stromej pochylni. Drzwi, w które załomotał, otwarły się pod naciskiem
stopy ukrytego wewnątrz człowieka, i najwyższy kapłan wszedł do środka.
Jego Sekretarz ledwie na moment uniósł wzrok, po czym z powrotem pochylił się
nad swym prostym, niewielkim biurkiem. Na blacie przed nim leżał miniaturowy,
ekranowany silnym polem telewizor. Sekretarz z uwagą słuchał wiadomości, od
czasu do czasu rzucając spojrzenie na wysoki stos oficjalnych dokumentów,
piętrzący się na biurku. Najwyższy kapłan ostro zastukał palcami w blat.
— Co to jest? Co się dzieje?
W oczach Sekretarza pojawił się chłodny błysk.
— Witam, Ekscelencjo — powiedział i odsunął na bok telewizor.
— Daj sobie spokój z powitaniami! — warknął niecierpliwie najwyższy kapłan. —
Chcę wiedzieć, co się dzieje.
— Mówiąc w największym skrócie, nasz człowiek uciekł.
— Masz na myśli mężczyznę synapsyfikowanego przez Shekta — Tamtego — szpiega —
człowieka z farmy niedaleko Chica…
Nie wiadomo, ile jeszcze określeń wymyśliłby zaniepokojony kapłan, gdyby
Sekretarz nie przerwał mu krótkim obojętnym:
— Owszem.
— Dlaczego mnie o tym nie poinformowano? Czemu nigdy nie zawiadamia się mnie o
podobnych sprawach?
— Konieczne było natychmiastowe działanie, a pan zajmował się w tym czasie czymś
innym. Pozwoliłem sobie zatem zastąpić pana najlepiej, jak umiałem.
— O tak, bardzo dbasz o moje obowiązki, jeśli tylko chcesz się mnie pozbyć. Ale
ja nie dam się zbyć byłe czym. Nie pozwolę, by pomijano mnie przy podejmowaniu
decyzji. Nie…
— Dosyć — uciął cicho Sekretarz i najwyższy kapłan urwał w pół krzyku.
Odkaszlnął, zawahał się przez chwilę, po czym spytał miękko:
— Co wiemy na pewno, Balkisie?
— Prawie nic. Po dwóch miesiącach cierpliwego wyczekiwania Schwartz uciekł, był
śledzony, i zniknął.
— Jak to: zniknął?
— Nie wiemy dokładnie, ale to nie wszystko. Zeszłej nocy nasz agent Natter po
raz trzeci nie zameldował się w centrali. Jego współpracownicy ruszyli na
poszukiwanie drogą do Chica i o świcie znaleźli go. Leżał w rowie koło drogi —
martwy.
Najwyższy kapłan zbladł.
— Zabił go Tamten?
— Zapewne, choć nie możemy tego stwierdzić z całą pewnością. Nie było żadnych
śladów przemocy, poza wyrazem cierpienia na jego twarzy. Oczywiście zostanie
przeprowadzona sekcja zwłok. Mógł przecież umrzeć na zawał w najmniej stosownym
momencie.
— Byłby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
— I ja tak sądzę — odparł zimno Sekretarz — ale jeśli to Schwartz go zabił,
dalsze wydarzenia stają się jeszcze bardziej zagadkowe. Widzi pan, Ekscelencjo,
z naszej poprzedniej analizy wynikało jasno, że Schwartz wyruszy do Chica, aby
spotkać się z Shektem, i Nattera rzeczywiście znaleziono przy drodze łączącej
farmę Marena z miastem. Zatem trzy godziny temu postawiliśmy naszych ludzi w
stan pogotowia i zbieg został schwytany.
— Schwartz? — spytał z niedowierzaniem najwyższy kapłan.
— Niewątpliwie.
— Dlaczego więc od razu tego nie powiedziałeś?
Balkis wzruszył ramionami.
— Mam ważniejsze rzeczy na głowie, Ekscelencjo. Schwartz znajduje się w naszych
rękach. Został jednak schwytany z zadziwiającą łatwością, co niezbyt pasuje do
okoliczności śmierci Nattera. Jak ktoś do tego stopnia przebiegły, zdolny wykryć
i zabić Nattera — znakomitego agenta — może być na tyle głupi, by zaraz
następnego ranka przybyć do Chica i otwarcie, bez żadnego przebrania wejść do
fabryki w poszukiwaniu pracy?
— Czy tak właśnie zrobił?
— Dokładnie to… Takie zachowanie przywodzi na myśl dwie możliwości. Albo zdążył
już przekazać wszystkie posiadane informacje Shektowi lub Arvardanowi i teraz
dał się schwytać, by odwrócić naszą uwagę, albo też w spisek zamieszani są
jeszcze inni nie znani nam agenci, których osłania. W każdym przypadku nie
możemy być zbyt pewni siebie.
— Nic już nie wiem — stwierdził bezradnie najwyższy kapłan. Jego przystojną
twarz wykrzywił grymas niepokoju. — To dla mnie zbyt skomplikowane.
Balkis uśmiechnął się z lekką, acz dostrzegalną pogardą i zaryzykował:
— Za cztery godziny ma pan umówione spotkanie z doktorem Belem Arvardanem.
— Naprawdę? W jakim celu? Co mam mu powiedzieć? Nie chcę go widzieć.
— Proszę się nie denerwować. Musi się pan z nim spotkać, Ekscelencjo. To dla
mnie oczywiste. Ponieważ zbliża się dzień rozpoczęcia jego fikcyjnej ekspedycji,
musi grać dalej, prosząc o pańskie zezwolenie na badanie Ziem Zakazanych. Ennius
uprzedzał nas o tym, a on jako Prokurator bez wątpienia musi znać wszystkie
szczegóły tej komedyjki. Przypuszczam, że w tej sprawie zdoła pan odpowiedzieć
mu frazesami na frazesy i banałami na banały. Najwyższy kapłan skłonił lekko
głowę.
— Postaram się.
Bel Arvardan przybył na miejsce ze sporym wyprzedzeniem, mógł więc rozejrzeć się
po otoczeniu. Dla człowieka obeznanego z architektonicznymi cudami Galaktyki
Kolegium Starszych musiało wyglądać niczym smętna archaiczna bryła wzmocnionego
stalą granitu. Natomiast w oczach archeologa owa ponura, niemal surowa prostota
stanowiła właściwe centrum ponurej i surowej cywilizacji. Już same prymitywne
mury wskazywały na kulturę zwróconą ku dalekiej przeszłości.
Myśli Arvardana powróciły znów do minionych wydarzeń. Jego dwumiesięczna podróż
po zachodnich kontynentach Ziemi okazała się niezbyt… zabawna. Ów pierwszy dzień
wszystko zepsuł. I znowu jego myśli powróciły do Chica.
Natychmiast też ogarnęła go złość na samego siebie. Po co znów o tym myśleć? To
była zwykła, nieuprzejma, przeraźliwie niewdzięczna ziemska dziewczyna. Dlaczego
więc czuł się winny?
A jednak…
Czy wziął pod uwagę wstrząs, jaki musiała przeżyć odkrywszy, iż jej towarzysz
jest Tamtym, podobnie jak oficer, który ją obraził i za którego grubiaństwa
Arvardan zapłacił mu złamaniem ręki? Ostatecznie skąd miał wiedzieć, ile
wycierpiała od przybyszów z Galaktyki? I nagle, bez żadnego przygotowania
dowiedziała się, że on również do nich należy.
Gdyby tylko okazał większą cierpliwość… Czemu tak brutalnie się z nią obszedł?
Nawet nie pamiętał jej nazwiska. Pola jakaś tam. Dziwne! Zazwyczaj pamięć lepiej
mu służyła. Czyżby podświadomie próbował zapomnieć?
Cóż, to miało sens. Zapomnieć! Właściwie co miałby pamiętać? Ziemska dziewczyna.
Zwykła ziemska dziewczyna.
Była pielęgniarką w szpitalu. Mógłby spróbować odnaleźć ten szpital. Kiedy się z
nią rozstał, dostrzegł tylko daleką szarą plamę w mroku, ale na pewno było to
gdzieś w pobliżu baromatu.
Natychmiast jednak ze złością porzucił tę myśl. Chyba oszalał! Co by to dało? To
była ziemska dziewczyna. Śliczna, słodka, dziwnie ponęt…
Ziemska dziewczyna!
Do pokoju wszedł właśnie najwyższy kapłan i Arvardan odetchnął z ulgą. Oznaczało
to bowiem ucieczkę od dnia w Chica. W głębi ducha jednak wiedział, że i tak
wróci tam myślą. One — to znaczy myśli — zawsze wracały.
Szata najwyższego kapłana lśniła czystością. Na jego czole nie widać było śladów
pośpiechu ani zwątpienia, zapewne pot również nie nawiedzał go zbyt często.
Rozmowa rozpoczęła się bardzo przyjaźnie. Arvardan postarał się przywołać
wszystkie miłe słowa, wypowiedziane przez wielkich tego świata pod adresem Ziemi
i Ziemian. Najwyższy kapłan zrewanżował się, wyrażając ogromną wdzięczność całej
planety wobec szczodrości i otwartości rządu Imperium.
Arvardan skupił się na wielkiej roli archeologii w filozofii Imperium i jej
wkładzie w doniosłe odkrycie, że wszyscy ludzie zamieszkujący planety Galaktyki
są braćmi, najwyższy kapłan zaś zgodził się ochoczo, wskazując, iż Ziemia od
dawna głosiła podobne poglądy i jej mieszkańcy mogli tylko mieć nadzieję, że
nadejdą kiedyś czasy, gdy reszta Galaktyki zamieni teorię w praktykę.
Arvardan uśmiechnął się przelotnie na te słowa i rzekł:
— Właśnie z tego powodu pozwoliłem sobie pana odwiedzić, Ekscelencjo. Konflikty
pomiędzy Ziemią i sąsiadującymi z nią dominiami imperialnymi w znacznej mierze,
jak sądzę, wywodzą się z różnic w myśleniu. Sporą część problemów można by
jednak zlikwidować, gdyby tylko udało się udowodnić, iż Ziemianie nie różnią się
— rasowo — od innych obywateli Galaktyki.
— A jak chciałby pan tego dokonać?
— Niełatwo wyjaśnić to w kilku słowach. Jak pan może wie, Ekscelencjo,
archeolodzy dzielą się na dwie potężne grupy, popularnie określane mianem
zwolenników teorii Mergera i teorii radiacyjnej.
— Słyszałem o tym, aczkolwiek jestem w tym względzie kompletnym laikiem.
— Doskonale. Teoria Mergera, rzecz jasna, zakłada, że różne rasy ludzkie
zmieszały się przez małżeństwa w najwcześniejszych, ledwie udokumentowanych
czasach pierwszych prymitywnych podróży kosmicznych. Koncepcja ta ma wyjaśnić
fakt, że w dzisiejszych czasach na wszystkich planetach ludzie są tak bardzo
podobni do siebie.
— Owszem — skomentował sucho najwyższy kapłan. — Zakłada ona jednak, że kiedyś
musiały istnieć setki tysięcy odrębnych ras ludzkich, z których każda powstała w
wyniku niezależnej ewolucji. I wszystkie one były tak blisko spokrewnione pod
względem chemicznym i biologicznym, że mogły się ze sobą krzyżować.
— Tak jest — odparł z satysfakcją Arvardan. — Wskazał pan niewiarygodnie słaby
punkt. A jednak większość archeologów pomija go i święcie wierzy w teorię
Mergera. Z teorii tej wynika też oczywiście możliwość, że gdzieś w Galaktyce
mogą istnieć podgatunki ludzkie, które, nie krzyżując się z resztą, pozostały
odrębne.
— Ma pan na myśli Ziemię.
— Rzeczywiście Ziemia jest uważana za jeden z takich przykładów. Z drugiej
strony istnieje teoria radiacyjna, która…
— Głosi, że wszyscy jesteśmy potomkami jednej rasy ludzkiej.
— Właśnie.
— Moi ludzie — oznajmił najwyższy kapłan — na podstawie świadectw naszych
przekazów historycznych oraz pewnych tekstów uważanych za święte i przez to
niedostępnych oczom Tamtych, wierzą, że właśnie Ziemia jest pierwotnym domem
ludzkości.
— Ja również tak uważam i proszę o pomoc, aby móc to udowodnić całej Galaktyce.
— Jest pan wielkim optymistą. O co więc chodzi?
— W moim przekonaniu, Ekscelencjo, na terenach, które w tej chwili niestety
kryją się pod skorupą promieniowania, można znaleźć jeszcze wiele prymitywnych
przedmiotów i szczątków dawnej architektury. Pomiar radioaktywności pozwoliłby
ustalić dokładny wiek tych znalezisk…
Ale najwyższy kapłan potrząsnął głową.
— To niemożliwe.
— Dlaczego? — Arvardan zmarszczył brwi ze zdumienia.
— Po pierwsze — zaczął rozsądnie najwyższy kapłan — co chce pan osiągnąć? Jeśli
nawet udowodni pan swą teorię, tak by przyjęła ją cała Galaktyka, to czy fakt,
że milion lat temu wszyscy byliśmy Ziemianami, cokolwiek zmieni? Ostatecznie
miliard lat temu wszyscy byliśmy małpami, a jednak nie utrzymujemy stosunków ze
współczesnymi przedstawicielami tego miłego gatunku.
— Ależ, Ekscelencjo, porównanie to nie jest chyba zbyt stosowne.
— Bynajmniej. Czy nie można by z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że
Ziemianie, tak długo odizolowani, w dodatku pozostający pod wpływem
promieniowania radioaktywnego, zmienili się do tego stopnia, iż obecnie stanowią
inną rasę niż ich galaktyczni kuzyni?
Arvardan przygryzł dolną wargę i odparł niechętnie:
— Wynajduje pan dobre argumenty dla waszych przeciwników.
— Ponieważ zadaję sobie pytanie, co powiedzą nasi wrogowie. A zatem nic pan nie
osiągnie, poza być może jeszcze większą nienawiścią ze strony innych planet.
— Proszę jednak pomyśleć o interesie nauki. Rozwój wiedzy wymaga…
Najwyższy kapłan stanowczo pokręcił głową.
— Jest mi niezmiernie przykro, że muszę przeszkodzić w tak szczytnym
zamierzeniu. Mówię teraz jak jeden obywatel Imperium do drugiego. Sam z radością
bym panu pomógł, lecz moi ludzie to uparta, nieustępliwa rasa, która w ciągu
wieków zamknęła się w sobie z powodu pewnych — eee — nieszczęsnych przesądów,
pokutujących w niektórych regionach Galaktyki. Mają swoje tabu, swoje zwyczaje —
i nawet ja nie mogę pozwolić sobie na ich złamanie.
— A tereny skażone…
— Stanowią jedno z najważniejszych tabu. Nawet gdybym udzielił panu zezwolenia,
a zrobiłbym to z najwyższą przyjemnością, wywołałoby to jedynie zamieszki i
rozruchy, które nie tylko zagroziłyby życiu pańskiemu i pańskich
współpracowników, ale też w końcu sprowadziłyby na Ziemię imperialną ekspedycję
karną. Gdybym pozwolił na coś podobnego, zdradziłbym mój lud i zawiódł zaufanie
Imperium.
— Ależ z góry zgadzam się na wszystkie środki ostrożności. Jeśli chciałby pan
wysłać obserwatorów… I oczywiście z chęcią skonsultuję z panem wszystkie wyniki
jeszcze przed ich publikacją.
— Kusi mnie pan — stwierdził najwyższy kapłan. — To naprawdę ciekawy projekt.
Przecenia pan jednak moje możliwości, nawet jeśli zapomnimy na chwilę o samych
ludziach. Nie jestem władcą absolutnym. W rzeczywistości moja władza jest mocno
ograniczona i przed podjęciem ostatecznej decyzji zawsze muszę zasięgnąć opinii
Kręgu Starszych.
Arvardan potrząsnął głową.
— To prawdziwy pech. Prokurator uprzedzał mnie, że mogę napotkać poważne
trudności, ale miałem nadzieję, że… Kiedy będzie pan mógł zwrócić się do swej
rady, Ekscelencjo?
— Prezydium Kręgu Starszych zbierze się za trzy dni. Nie jestem władny sam
zmienić porządku obrad, może więc minąć kilka kolejnych dni, nim sprawa trafi
pod obrady. Powiedzmy za tydzień.
— Cóż — stwierdził zamyślony Arvardan. — Będę musiał zaczekać. A przy okazji,
Ekscelencjo…
— Tak?
— Na waszej planecie jest pewien uczony, którego chciałbym poznać. Niejaki
doktor Shekt z Chica. Byłem już wprawdzie w Chica, ale wyjechałem, nie zdążywszy
się z nim skontaktować, i pragnę nadrobić to zaniedbanie. Ponieważ zaś jestem
pewien, że to bardzo zapracowany człowiek, zastanawiałem się, czy nie mógłbym
prosić pana o list polecający.
Najwyższy kapłan wyraźnie zesztywniał i milczał dłuższą chwilę. W końcu odezwał
się cicho:
— Czy mógłbym spytać, dlaczego chce się pan z nim spotkać?
— Oczywiście. Czytałem o urządzeniu, które skonstruował, tak zwanym
synapsyfikatorze. Wynalazek ten wiąże się z neurochemią mózgu i mógłby okazać
się użyteczny w innych moich badaniach. Zajmowałem się bowiem również podziałem
ludzi na grupy encefalograficzne — w zależności od rodzaju fal mózgowych,
rozumie pan.
— Hmmm. Słyszałem kiedyś o tym urządzeniu. O ile pamiętam, nie był to specjalny
sukces.
— Może i nie, ale Shekt jest ekspertem w tej dziedzinie i najprawdopodobniej
będzie mógł mi pomóc.
— Rozumiem. W takim razie natychmiast każę przygotować dla pana list polecający.
Oczywiście nie może pan na razie wspominać o swych planach związanych z Ziemiami
Zakazanymi.
— To zrozumiałe, Ekscelencjo — Arvardan wstał. — Dziękuję panu za uprzejmość i
poświęcenie mi cennego czasu. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że Krąg
Starszych odniesie się przychylnie do tego projektu.
Tuż po wyjściu Arvardana, do pokoju wszedł Sekretarz. Jego usta rozciągał typowy
dla niego chłodny, złowieszczy uśmiech.
— Bardzo dobrze! — powiedział. — Doskonale się pan spisał, Ekscelencjo.
Najwyższy kapłan spojrzał na niego posępnie i spytał:
— O co mu chodzi z Shektem?
— Jest pan zaskoczony? Nie ma powodu. Wszystko znakomicie do siebie pasuje.
Zauważył pan brak gwałtowniejszej reakcji, gdy odrzucił pan jego projekt? Czy
było to zachowanie naukowca, całą duszą oddanego czemuś, co nagle, bez żadnej
widocznej przyczyny, wymyka mu się z rąk? A może raczej zareagował jak ktoś, kto
zmuszony jest odgrywać pewną rolę i z ulgą pozbywa się jej raz na zawsze?
I znów mamy do czynienia z dziwnym zbiegiem okoliczności. Schwartz ucieka i
kieruje się do Chica. Zaraz następnego dnia pojawia się u nas Arvardan i po
krótkich podchodach wspomina od niechcenia, że wybiera się do Chica, żeby
spotkać się z Shektem.
— Ale po co o tym mówił, Balkisie? Przecież to czysta głupota.
— Dla pana, bo jest pan zbyt prostolinijny. Proszę postawić się na jego miejscu.
Arvardan wyobraża sobie, że nic nie podejrzewamy. W takim przypadku bezczelność
może przynieść najlepsze owoce. Jedzie zobaczyć się z Shektem. Doskonale! Mówi o
tym otwarcie. Prosi nawet o list polecający. Cóż mogłoby lepiej nas przekonać o
szczerości i niewinności jego intencji? To zresztą wiąże się z następną sprawą.
Schwartz mógł odkryć, że jest śledzony. Może nawet zabił Nattera. Ale nie miał
dość czasu, by ostrzec pozostałych. W przeciwnym razie komedyjka ta zostałaby
rozegrana zupełnie inaczej.
Oczy Sekretarza, kiedy tak snuł swoją pajęczą sieć, częściowo skryły się pod
powiekami.
— Trudno powiedzieć, ile czasu minie, nim nieobecność Schwartza wzbudzi
podejrzenia, ale starczy go, byśmy pozwolili Arvardanowi spotkać się z Shektem.
Złapiemy ich razem. W ten sposób nie będą mogli się niczego wyprzeć.
— A ile my mamy czasu? — spytał gwałtownie najwyższy kapłan.
Balkis spojrzał na niego z namysłem.
— Plan nie jest jeszcze ostatecznie ustalony, a od chwili gdy odkryliśmy zdradę
Shekta, prace toczą się w znacznie szybszym tempie — i wszystko idzie dobrze.
Czekamy tylko na matematyczne wyliczenia koniecznych orbit. Opóźnia nas jedynie
przestarzały sprzęt komputerowy. Cóż… to może być kwestia dni.
— Dni! — w głosie najwyższego kapłana zabrzmiał niezwykły ton: połączenie
triumfu i przerażenia.
— Dni! — powtórzył Sekretarz. — Ale proszę pamiętać, że jedna jedyna bomba,
nawet na dwie sekundy przed godziną zero wystarczy, by nas powstrzymać. A nawet
potem będzie okres od jednego do sześciu miesięcy, kiedy może jeszcze nastąpić
kontratak. Jak na razie więc nie jesteśmy całkiem bezpieczni.
Kilka dni! A potem rozpocznie się najbardziej nierówna walka w historii, gdy
Ziemia zaatakuje całą Galaktykę. Ręce najwyższego kapłana drżały lekko.
Arvardan znów siedział w stratolocie. W głowie kłębiły mu się wściekłe myśli.
Nie miał podstaw, by przypuszczać, że najwyższy kapłan i jego psychopatyczni
poddani zgodzą się na oficjalne przekroczenie granic terenów radioaktywnych. Był
na to przygotowany. Co dziwniejsze, nie czuł nawet specjalnego żalu. Oczywiście
walczyłby jeszcze — gdyby mu bardziej na tym zależało.
W tej sytuacji pozostawało mu jedynie złamać zakaz. I zrobi to, na Galaktykę!
Jeśli będzie trzeba, uzbroi statek i siłą utoruje sobie drogę! Może nawet tak
będzie lepiej.
Przeklęci głupcy!
Za kogo się, u diabła, uważają?
Tak, tak, nie musiał pytać. Znał odpowiedź. Wierzyli, że są protoplastami całej
ludzkości, mieszkańcami pierwszej planety…
A co gorsza, Arvardan wiedział, że mają rację.
No cóż… Statek startował. Arvardan poczuł, że zapada się w miękkie poduszki
fotela. Za godzinę znów ujrzy Chica.
Nie żeby tak tęsknił za tą mieściną, powiedział do siebie, ale sprawa z
synapsyfikatorem mogła okazać się interesująca. Skoro już był na Ziemi, powinien
to wykorzystać. Kiedy opuści tę planetę, z pewnością nie będzie tu wracał.
Parszywa dziura!
Ennius miał rację.
Ale ten doktor Shekt… Arvardan przesunął palcem po swym liście polecającym,
ociekającym oficjalną uprzejmością…
I nagle usiadł prosto, albo raczej usiłował, bezskutecznie zmagając się z siłą
bezwładności, która wpychała go w siedzenie, podczas gdy stratolot wciąż oddalał
się od Ziemi, a błękit nieba gwałtownie ciemniał.
Przypomniał sobie nazwisko dziewczyny. Pola Shekt.
Jak mógł zapomnieć? Czuł się oszukany. Jego umysł spiskował przeciw niemu,
ukrywając jej nazwisko aż do chwili, gdy było już za późno, by się wycofać.
Ale w głębi ducha był też z tego rad.
14.
DRUGIE SPOTKANIE
W ciągu dwóch miesięcy, które minęły od dnia, kiedy doktor Shekt poddał
synapsyfikacji Josepha Schwartza, fizyk zmienił się nie do poznania. Nie w
sensie fizycznym, choć może trochę się przygarbił i odrobinę zeszczuplał. To
jego zachowanie uległo radykalnej zmianie. Stał się zamyślony i lękliwy. Zamknął
się w sobie i nie dopuszczał do siebie nawet najbliższych współpracowników.
Kiedy zaś musiał przerwać swe dobrowolne odosobnienie, czynił to z niechęcią,
widoczną nawet dla najmniej spostrzegawczych oczu.
Jedynie przed Polą mógł się otworzyć, może dlatego, że i ona przez ostatnie dwa
miesiące była dziwnie nieswoja.
— Śledzą mnie — mówił. — Czuję to. Wiesz, jakie to uczucie? Przez ostatni
miesiąc w instytucie zaszły wielkie zmiany, odeszli wszyscy ci, których lubiłem
i którym ufałem… Nigdy nie mogę być sam. W pobliżu stale ktoś się kręci. Nie
dają mi nawet napisać raportów.
A Pola na zmianę to mu współczuła, to wyśmiewała jego obawy, powtarzając do
znudzenia:
— Ale dlaczego mieliby cię śledzić? Co mogą mieć przeciw tobie? Nawet jeśli
poddałeś Schwartza zabiegowi, nie jest to taka ciężka zbrodnia. Po prostu
wezwaliby cię za to na dywanik.
Lecz jego twarz pozostawała blada i ściągnięta.
— Nie pozwolą mi żyć — mruczał do siebie. — Zbliża się moja Sześćdziesiątka, a
oni nie pozwolą mi żyć.
— Po tym, co dla nich zrobiłeś? Bzdura!
— Za dużo wiem, Polu, a oni mi nie ufają.
— O czym za dużo wiesz?
Tej nocy był bardzo zmęczony i pragnął pozbyć się ciążącej mu tajemnicy.
Powiedział jej. Z początku nie wierzyła, w końcu jednak, gdy zrozumiała, że mówi
prawdę, ogarnęła ją zgroza.
Następnego dnia Pola połączyła się — z publicznego komunikatora na drugim końcu
miasta — z Pałacem Rządowym. Zakrywając chusteczką mikrofon poprosiła doktora
Bela Arvardana.
Nie było go. Powiedziano jej, że w tej chwili może przebywać w Conair, dziesięć
tysięcy kilometrów stąd, ale też nie na pewno, bo niezbyt dokładnie trzyma się
swego pierwotnego planu podróży. Owszem, spodziewano się go w Chica, ale nie
wiadomo dokładnie kiedy. Czy mogłaby podać swoje nazwisko? Postarają się
dowiedzieć.
W tym momencie przerwała połączenie i oparła miękki policzek o cudownie chłodną
szklaną ściankę. Oczy piekły ją od powstrzymywanych łez, łez wściekłości i
zawodu.
Głupia! Głupia!
Pomógł jej, a ona go odrzuciła. Naraził się na cios bicza neuronowego i coś
jeszcze gorszego, występując w obronie godności prostej ziemskiej dziewczyny, a
ona i tak zwróciła się przeciw niemu.
Dwieście kredytów, które wysłała do Pałacu Rządowego następnego ranka, wróciło
do niej bez słowa. Pragnęła spotkać się z nim i przeprosić, ale bała się. Pałac
Rządowy był przeznaczony jedynie dla Tamtych, jak więc miała się tam dostać?
Nigdy nawet nie widziała go z bliska.
A teraz — wtargnęłaby do pałacu samego Prokuratora, gdyby… gdyby…
Tylko on mógł im pomóc. On, Tamten, który potrafił rozmawiać z Ziemianami jak
równy z równymi. Nigdy by nie zgadła, że pochodzi z Galaktyki, gdyby jej nie
powiedział. Był taki wysoki, pewny siebie. Wiedziałby, co trzeba zrobić.
A ktoś musi to wiedzieć, bo inaczej cała Galaktyka legnie w gruzach.
Oczywiście wielu Tamtych zasłużyło sobie na to — ale czy wszyscy? Kobiety i
dzieci, chorzy i starcy? Dobrzy i mili? Tacy jak Arvardan? Ci, którzy nigdy nie
słyszeli o Ziemi? W końcu to też Ludzie. Tak straszliwa zemsta musiałaby na
wieki odebrać ziemskiej sprawie wszelkie pozory sprawiedliwego odwetu — choć
przecież naprawdę ich skrzywdzono! — kryjąc wszystko pod powierzchnią
nieskończonego oceanu krwi i gnijących ciał.
I wtedy jak grom z jasnego nieba nadeszła wiadomość od Arvardana. Doktor Shekt
potrząsnął głową.
— Nie mogę mu powiedzieć.
— Musisz! — odparła gwałtownie Pola.
— Tutaj? To niemożliwe. Oznaczałoby to śmierć dla nas obu.
— Zatem odpraw go. Ja zajmę się resztą.
Jej serce śpiewało z radości. Oczywiście jedynym powodem była nadarzająca się
szansa ocalenia niezliczonych milionów ludzi. Wspomniała jego szeroki, ciepły
uśmiech. Z jakim spokojem potrafił zmusić pułkownika wojsk imperialnych, by ten
skłonił głowę i przeprosił — ją, ziemską dziewczynę. A ona stała tam i zdołała
mu wybaczyć!
Bel Arvardan może zrobić wszystko!
Rzecz jasna sam Bel Arvardan nic o tym nie wiedział. Potraktował więc zachowanie
Shekta tak, jak zasługiwało: jako oburzający przykład braku elementarnej
uprzejmości, znakomicie pasujący do wszystkiego, z czym zetknął się do tej pory
na Ziemi.
Kiedy znalazł się w niewielkiej poczekalni, z irytacją odkrył, że czuje się jak
niepożądany intruz.
Ostrożnie dobierał słowa:
— Nigdy nie ośmieliłbym się do tego stopnia narzucać się panu, doktorze, gdyby
nie fakt, iż jestem zawodowo zainteresowany pańskim synapsyfikatorem.
Poinformowano mnie też, że — w odróżnieniu od wielu Ziemian — nie jest pan wrogo
nastawiony do przybyszów z Galaktyki.
Najwyraźniej nie było to najszczęśliwsze sformułowanie, doktor Shekt bowiem aż
podskoczył.
— Kimkolwiek był pański informator, mylił się, sugerując, iż żywię jakąś
specjalną sympatię do obcych. Nie mam żadnych preferencji. Jestem Ziemianinem…
Arvardan zacisnął usta. Zawrócił ku wyjściu.
— Proszę zrozumieć, doktorze Arvardan — szepnął pospiesznie Shekt. — Przykro mi,
jeśli wydałem się nieuprzejmy, ale naprawdę nie mogę…
— Doskonale rozumiem — odparł chłodno Arvardan, choć w rzeczywistości nic a nic
nie pojmował. — Życzę miłego dnia.
Doktor Shekt uśmiechnął się słabo.
— Napięcie, towarzyszące mojej pracy…
— Ja także jestem bardzo zajęty, doktorze Shekt.
Arvardan odwrócił się do drzwi, w duchu wściekły na wszystkich mieszkańców
Ziemi. W głowie tłukły mu się popularne na jego rodzimej planecie powiedzonka o
Ziemianach: „Uprzejmość na Ziemi zdarza się tak często jak susza na dnie
oceanu”. Albo: „Ziemianin odda ci wszystko, jeśli tylko nic go to nie kosztuje i
jeszcze mniej jest warte”.
Jego ręka przerwała już promień fotoelektryczny, otwierający frontowe drzwi,
kiedy usłyszał tupot stóp za plecami i tuż przy jego uchu zabrzmiał cichy świst.
Ktoś wsunął mu w dłoń skrawek papieru, a kiedy Arvardan odwrócił się, ujrzał
jedynie czerwony cień, kiedy nieznajoma sylwetka znikała za drzwiami.
Dopiero gdy znalazł się w wynajętym pojeździe rozwinął trzymany w dłoni świstek.
Czyjaś ręka nabazgrała na nim kilka słów.
„Dziś o ósmej wieczorem proszę spytać o drogę do Teatru Wielkiego. Proszę
upewnić się, czy nie jest pan śledzony”.
Marszcząc w skupieniu czoło odczytał wiadomość pięć razy, po czym zapatrzył się
w papier, jakby oczekiwał, że za sprawą jego wzroku pojawią się tam nowe słowa,
wypisane niewidzialnym atramentem. Odruchowo obejrzał się za siebie. Ulica była
pusta. Uniósł już dłoń, by wyrzucić za okno idiotyczny liścik, zawahał się
jednak, po czym wsunął go do kieszeni kamizelki.
Niewątpliwie gdyby tego wieczoru miał w planach cokolwiek innego, nie
posłuchałby tajemniczych instrukcji, co oznaczałoby zapewne wyrok śmierci dla
trylionów ludzkich istot. Jak się jednak okazało, nie miał nic innego do roboty.
Poza tym zastanawiał się, czy list nie pochodził przypadkiem od…
O ósmej wieczór samochód Arvardana posuwał się wolno w długim sznurze pojazdów,
leniwie podążających spiralną aleją, prowadzącą wprost do Teatru Wielkiego.
Tylko raz zapytał o drogę. Zagadnięty przechodzień spojrzał na niego
podejrzliwie (najwyraźniej żaden Ziemianin nie był wolny od wszechobecnej
podejrzliwości) i odparł krótko:
— Niech pan po prostu jedzie za innymi.
Jak się okazało, reszta pojazdów istotnie zmierzała do teatru, kiedy bowiem tam
dotarł, odkrył, że wszystkie po kolei znikają w paszczy podziemnego parkingu.
Opuścił kolejkę i skręcił obok, czekając nie wiadomo na co.
Z pochylni dla pieszych zeskoczyła nagle szczupła postać i w okamgnieniu
znalazła, się tuż obok niego. Zanim zdążył zareagować, otwarła drzwi i wpadła do
środka.
— Przepraszam bardzo — zaprotestował — ale…
— Ciii! — postać skuliła się na siedzeniu. — Czy ktoś pana śledził?
— A powinien?
— Niech pan nie żartuje. Proszę jechać prosto i skręcić, kiedy panu powiem. No
dalej, na co pan czeka?
Znał ten głos. Ciężki kaptur opadł na ramiona, odsłaniając jasnobrązowe włosy.
Na Arvardana spojrzały ciemne oczy.
— Proszę jechać — powiedziała miękko Pola.
Posłuchał. Przez piętnaście minut dziewczyna odzywała się tylko, by dać mu
zwięzłe wskazówki. Kilka razy zerknął na nią i pomyślał z nagłą radością, że
jest jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. O dziwo teraz nie czuł już żadnej
niechęci.
Zatrzymali się — a raczej zrobił to Arvardan na polecenie dziewczyny — na
granicy pustego osiedla. Odczekawszy chwilę, znów nakazała mu jechać, póki nie
dotarli na podjazd prowadzący do czyjegoś prywatnego garażu.
Drzwi zamknęły się za nimi, pozostawiając ich w ciemności, rozjaśnionej jedynie
blaskiem samochodowej lampki.
Wtedy Pola spojrzała na niego z powagą i rzekła:
— Doktorze Arvardan, przepraszam za tę tajemniczość, ale musiałam porozmawiać z
panem na osobności. Wiem, że nie ma pan o mnie najlepszej opinii…
— Proszę tak nie mówić — wtrącił niezręcznie.
— Muszę to powiedzieć. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę, jak niewdzięcznie i
złośliwie zachowałam się tamtego wieczoru. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mi
przykro…
— Proszę o tym nie myśleć — odwrócił wzrok. — Ja też mogłem być nieco
oględniejszy.
— No cóż — Pola umilkła na chwilę, próbując opanować rozszalałe uczucia. — Nie
po to jednak sprowadziłam tu pana. Jest pan jedynym znanym mi Tamtym, który
potrafił zachować się godnie i szlachetnie. A ja potrzebuję pomocy.
Arvardan poczuł, jak ogarnia go nagły chłód. Czyżby tylko o to chodziło? Zamknął
tę myśl w jednym zimnym:
— Ach tak?
— Nie! — krzyknęła w odpowiedzi. — Nie chodzi o mnie, doktorze Arvardan, lecz o
całą Galaktykę! Nie chcę nic dla siebie! Nic!
— Co się stało?
— Po pierwsze — nie sądzę, aby ktoś nas śledził, ale gdyby pan usłyszał
jakikolwiek hałas, czy mógłby pan… mógłby pan… — spuściła oczy — objąć mnie i…
i… no wie pan?
Przytaknął i stwierdził sucho:
— Wydaje mi się, że bez kłopotu zdołam coś zaimprowizować. Czy musimy czekać na
hałas?
Pola zarumieniła się.
— Proszę, niech pan ze mnie nie żartuje. To jedyny sposób, by uniknąć podejrzeń
i zmylić nieprzyjaciół.
— Czyżby sprawa była aż tak poważna? — spytał cicho Arvardan.
Spojrzał na nią ciekawie. Wydawała się taka młoda i delikatna. Uznał, że w
pewnym sensie to niesprawiedliwe. Nigdy w życiu nie działał pod wpływem
bezrozumnych impulsów i był z tego dumny. Choć targały nim potężne emocje,
potrafił je opanować i pokonać. A teraz, tylko dlatego że obok siedziała słaba
dziewczyna, odczuwał instynktowną potrzebę, by ją ochronić.
— Owszem, jest aż tak poważna — stwierdziła Pola. — Mam zamiar coś panu
powiedzieć i wiem, że z początku nie będzie pan chciał w to wierzyć. Proszę
jednak chociaż postarać się uwierzyć. Niech mi pan zaufa! Przede wszystkim
jednak zależy mi na tym, by dołączył pan do nas i sam się przekonał. Spróbuje
pan? Dam panu piętnaście minut, a jeśli po ich upływie uzna pan, że nie warto
mnie wysłuchać, odejdę i nie będę zawracać panu głowy.
— Piętnaście minut? — Jego usta skrzywiły się w mimowolnym uśmiechu. Zdjął
zegarek i położył go przed sobą. — Zgoda.
Pola splotła dłonie na kolanach i wbiła spojrzenie w okno, za którym widać było
tylko nagą ścianę garażu.
Przyglądał się jej z uwagą — gładka, miękka linia podbródka, której obca była
wymuszona stanowczość; prosty wąski nos, ciepły koloryt skóry, tak
charakterystyczny dla mieszkańców Ziemi.
Pola spoglądała nań kątem oka. Widząc, że to zauważył, natychmiast odwróciła
wzrok.
— O co chodzi? — spytał.
Przygryzła dolną wargę.
— Patrzyłam na pana.
— Zauważyłem. Pewnie mam brudny nos?
— Nie — uśmiechnęła się słabo, po raz pierwszy, od chwili gdy wsiadła do
samochodu. Nagle zaczął dostrzegać różne drobiazgi: sposób, w jaki jej włosy
zdawały się unosić w powietrzu za każdym razem, gdy poruszała głową. — Tylko od
czasu tamtego spotkania zastanawiałam się, czemu, skoro jest pan Tamtym, nie
nosi pan ołowianych ubrań. To mnie zmyliło. Zazwyczaj Tamci przypominają worki
kartofli.
— A ja nie?
— O nie! — w jej głosie pojawiła się nuta entuzjazmu. — Pan wygląda zupełnie jak
starożytny marmurowy posąg, tyle że jest pan żywy i ciepły, i… Przepraszam,
jeśli posunęłam się za daleko.
— Uważasz, że widzę w tobie Ziemiankę, która zapomina, gdzie jest jej miejsce?
Musisz przestać tak o mnie myśleć, albo nie zostaniemy przyjaciółmi. Cały ten
strach przed radioaktywnością to tylko przesądy. Dokonałem pomiarów
promieniowania atmosferycznego i przeprowadziłem badania laboratoryjne na
zwierzętach. Jestem przekonany, że w zwykłych okolicznościach radioaktywność nie
może mi zaszkodzić. Przebywam tu od dwóch miesięcy i nie czuję się ani trochę
gorzej. Nie wypadają mi włosy — na dowód szarpnął je pełną garścią — i nie mam
problemów z trawieniem. Wątpię też, by coś groziło mojej płodności, choć
przyznam, iż w tym zakresie podjąłem pewne środki ostrożności. Ale impregnowane
ołowiem szorty nie rzucają się w oczy.
Całą tę tyradę wygłosił ze śmiertelnie poważną miną i Pola znów się uśmiechnęła.
— Wydaje się, że jest pan trochę szalony.
— Naprawdę? Zdziwiłabyś się, jak wielu sławnych i inteligentnych archeologów
podziela tę opinię — i daje jej wyraz w długich przemowach.
— Czy teraz zechce mnie pan wysłuchać? — przerwała mu Pola. — Minęło piętnaście
minut.
— A jak sądzisz?
— Że może zechce pan mi zaufać. W przeciwnym razie nie siedziałby pan tutaj. Nie
po tym, co zrobiłam.
— Czy nadal uważasz, że muszę się zmuszać, by siedzieć koło ciebie? Jeśli tak,
to się mylisz… Czy wiesz, Polu, że jeszcze nigdy, przenigdy nie widziałem tak
pięknej jak ty dziewczyny?!
Spojrzała na niego z nagłym lękiem.
— Proszę, niech pan przestanie. Przysięgam, że nie o to mi chodzi. Nie wierzy mi
pan?
— Wierzę, Polu. Powiedz mi wszystko, co ci leży na sercu, a ja ci pomogę —
Arvardan mówił szczerze. W tym momencie z radością podjąłby się obalenia
imperatora. Nigdy dotąd nie był zakochany… i w tej sekundzie powstrzymał
rozpędzone myśli. Do tej pory nie używał tego słowa.
Zakochany? W dziewczynie z Ziemi?
— Poznał pan mojego ojca, doktorze Arvardan?
— Doktor Shekt jest twoim ojcem? Proszę, mów do mnie Bel. Ja przecież zwracam
się do ciebie po imieniu.
— Jeśli chcesz, spróbuję. Przypuszczam, że byłeś na niego zły.
— Nie zachował się zbyt grzecznie.
— Nie mógł inaczej postąpić. Obserwowano go. W istocie razem postanowiliśmy, że
pozbędzie się ciebie jak najszybciej, a ja przywiozę cię tutaj. Ten dom należy
do nas. Widzisz — jej głos zniżył się do szeptu — Ziemia chce się zbuntować.
Arvardan nie potrafił opanować rozbawienia.
— Nie! — jęknął z udanym zdumieniem. — Cała? Ale Pola zareagowała z prawdziwą
furią.
— Nie śmiej się! Obiecałeś, że mnie wysłuchasz i uwierzysz. Ziemia naprawdę chce
się zbuntować. To poważna sprawa, bo Ziemia może zniszczyć całe Imperium.
— Potrafilibyście zrobić coś takiego? — tym razem zdołał opanować kolejny wybuch
śmiechu. — Polu — spytał łagodnie — czy znasz trochę galaktografię?
— Całkiem nie najgorzej, nauczycielu. Co to ma do rzeczy?
— Bardzo dużo. Galaktyka to obszar o objętości kilkunastu milionów sześciennych
lat świetlnych. Mieści się w niej dwieście milionów zaludnionych planet, na
których mieszka w sumie pół tryliona ludzi. Zgadza się?
— Przypuszczam, że tak, skoro tak twierdzisz.
— Możesz mi wierzyć. Natomiast Ziemia to jedna planeta, którą zaludnia
dwadzieścia milionów mieszkańców, pozbawiona jakichkolwiek dodatkowych zasobów.
Innymi słowy, na każdego Ziemianina przypada dwadzieścia pięć miliardów
obywateli Galaktyki. Co może zatem zdziałać Ziemia przy szansie jeden do
dwudziestu pięciu miliardów?
Przez chwilę dziewczynę ogarnęło zwątpienie, wkrótce jednak otrząsnęła się.
— Nie umiem odpowiedzieć ci na to pytanie — oznajmiła stanowczo — ale mój ojciec
potrafi. Nie podał mi najważniejszych szczegółów twierdząc, iż zagroziłoby to
mojemu życiu, ale jeśli pójdziesz teraz ze mną, uczyni to. Powiedział, że Ziemia
zna sposób zniszczenia życia na innych planetach, i z pewnością miał rację.
Nigdy przedtem się nie mylił.
Jej policzki poróżowiały z zapału i Arvardan zapragnął nagle dotknąć ich (Czy
rzeczywiście dotknął jej już kiedyś i poczuł dreszcz przerażenia? Co się z nim
działo?).
— Czy minęła już dziesiąta? — spytała Pola.
— Tak — odparł.
— A zatem powinien na nas czekać na górze… Jeśli go nie schwytali. — Rozejrzała
się wokół i mimo woli zadrżała. — Z garażu jest bezpośrednie wejście do domu,
jeżeli oczywiście zechcesz pójść ze mną…
Pola ujęła już gałkę drzwi samochodu, gdy nagle zamarła. Po sekundzie szepnęła
cichutko:
— Ktoś idzie! Szybko!
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Arvardan bez trudu przypomniał sobie jej
instrukcje. Natychmiast przyciągnął do siebie ciepłe, nie stawiające oporu
ciało. Jej usta zadrżały, otwierając przed nim nieskończony ocean słodyczy…
Przez pierwsze dziesięć sekund starał się maksymalnie odwrócić wzrok, szukając
plamy światła na podłodze, wytężał słuch w oczekiwaniu na odgłos obcych kroków.
Potem jednak zalała go fala uczuć, oślepił blask gwiazd, ogłuszyło szaleńcze
bicie własnego serca.
Pola oderwała od niego usta, ale Arvardan ponownie odnalazł je w pocałunku.
Mocniej przytulił ją do siebie, a ona zanurzyła się w jego ramionach, aż ich
serca zaczęły bić zgodnym rytmem.
Dopiero po dłuższej chwili rozłączyli się i przez moment siedzieli nieruchomo,
policzek przy policzku.
Arvardan nigdy dotąd nie był zakochany… Tym razem nie wzdrygnął się na to słowo.
W końcu cóż w tym niezwykłego? Ziemianka czy nie, w całej Galaktyce nie
znalazłby równie wspaniałej dziewczyny.
Wreszcie powiedział z rozmarzeniem:
— To musiał być jakiś samochód.
— Nie — odparła szeptem. — W ogóle nic nie słyszałam.
Odsunął ją od siebie, lecz Pola nie spuściła oczu.
— Ty diablico. Mówisz poważnie?
— Chciałam, żebyś mnie pocałował — w jej oczach zabłysła figlarna iskierka. — I
wcale nie żałuję.
— Myślisz, że ja żałuję? Pocałuj mnie jeszcze raz, dlatego że teraz to ja tego
pragnę.
Po kolejnej bardzo długiej chwili Pola odsunęła się nagle. Przygładziła włosy i
zdecydowanym, pedantycznym gestem poprawiła kołnierzyk sukienki.
— Sądzę, że powinniśmy już iść do środka. Zgaś światło. Przyniosłam ze sobą
latarkę.
W ślad za nią wyszedł z samochodu. W głębokiej ciemności sylwetka stojącej przed
nim dziewczyny stanowiła tylko niewyraźny cień w mętnym blasku miniaturowej
latarki.
— Lepiej weź mnie za rękę — powiedziała. — Musimy wejść po schodach.
— Kocham cię. Polu — szepnął cicho. Jakże łatwo było powiedzieć te słowa! I jak
prawdziwie zabrzmiały! Powtórzył raz jeszcze: — Kocham cię.
— Ledwo mnie znasz — odparła miękko.
— Nie. Całe moje życie. Przysięgam! Przez całe życie. Polu, od dwóch miesięcy
bez przerwy myślałem i marzyłem o tobie. Naprawdę!
— Ale ja jestem Ziemianką.
— Więc i ja zostanę Ziemianinem. Wypróbuj mnie. Zatrzymał ją i delikatnie
przekręcił jej dłoń, póki światło latarki nie padło na zarumienioną, mokrą od
łez twarz dziewczyny.
— Czemu płaczesz?
— Bo kiedy mój ojciec wszystko ci opowie, zrozumiesz, że nie możesz kochać
Ziemianki.
— Powiedziałem — wypróbuj mnie.
15.
DWADZIEŚCIA PIĘĆ MILIARDÓW — CZY ZERO?
Arvardan i Shekt spotkali się w małym pokoju na pierwszym piętrze domu.
Wszystkie okna były dokładnie spolaryzowane aż do całkowitej nieprzejrzystości.
Pola została na dole, gdzie, czujnie nasłuchując, pełniła wartę siedząc w fotelu
i wyglądając na ciemną, pustą ulicę.
Zgarbiona postać Shekta wydała się Arvardanowi odmieniona w porównaniu z tym, co
widział jakieś dziesięć godzin temu. Wprawdzie twarz fizyka nadal nosiła
znamiona wieku i ogromnego wyczerpania, lecz o ile przedtem malowała się na niej
niepewność i lęk, teraz wyrażała niemal straceńczą desperację.
— Doktorze Arvardan — powiedział poważnie — muszę przeprosić pana za moje
dzisiejsze zachowanie. Miałem nadzieję, że pan zrozumie…
— Przyznaję, że wtedy nie wiedziałem, o co panu chodzi, ale teraz pojmuję już
wszystko.
Shekt zasiadł przy stole i wskazał gościowi butelkę wina. Arvardan obronnym
gestem uniósł rękę.
— Jeśli nie ma pan nic przeciw temu, wolałbym jakiś owoc… Co to takiego? Nie
wydaje mi się, abym kiedykolwiek wcześniej widział coś podobnego.
— To rodzaj pomarańczy — wyjaśnił Shekt. — Nie sądzę, aby rosły one gdzieś poza
Ziemią. Trzeba tylko zdjąć skórkę. To łatwe — zademonstrował i Arvardan,
obwąchawszy ciekawie owoc, wbił zęby w soczysty miąższ. Po sekundzie wydał z
siebie okrzyk zachwytu.
— Pyszne! Doktorze Shekt, czy Ziemia próbowała kiedyś eksportować te owoce?
— Starsi — odparł fizyk posępnym tonem — nie są zachwyceni ideą handlu z
Tamtymi. Zresztą nasi kosmiczni sąsiedzi również wolą unikać wszelkich
kontaktów. To po prostu jeszcze jeden aspekt naszych trudności.
Arvardan poczuł, jak ogarnia go nagłe rozdrażnienie.
— To największy idiotyzm, jaki kiedykolwiek słyszałem. Mówię panu, że czasem,
kiedy widzę, co kryje się w umysłach moich bliźnich, zaczynam wątpić w ludzką
inteligencję.
Shekt wzruszył ramionami. Od lat przywykł do podobnych nonsensów.
— Obawiam się, że to część niemal nierozwiązywalnego problemu antyterranizmu.
— Ale jego nierozwiązywalność — wykrzyknął archeolog — wynika stąd, że nikt
nawet nie próbuje szukać rozwiązania! Ilu Ziemian reaguje na tę sytuację
nienawiścią skierowaną przeciw obywatelom Galaktyki? I to wszystkim, bez żadnego
wyjątku? To najczęstsza choroba — nienawiść za nienawiść. Czy wasi ludzie
rzeczywiście pragną równości i wzajemnej tolerancji? Bynajmniej! Większość z
nich chce jedynie zamienić się rolami ze swym ciemięzcą.
— Może i jest sporo prawdy w tym, co pan mówi — odparł ze smutkiem Shekt. — Nie
mogę temu zaprzeczyć. Ale to tylko jedna strona medalu. Dajcie nam szansę, a
wychowamy nowe pokolenie Ziemian, pozbawionych separatystycznych uprzedzeń i
całym sercem wierzących w jedność ludzkości. Asymilacjoniści, którzy wyznają
hasła tolerancji i kompromisu, nieraz już dochodzili do głosu. Jestem jednym z
nich. Czy raczej byłem nim kiedyś. Teraz jednak całą Ziemią rządzą zeloci. To
skrajni nacjonaliści, opętani marzeniami o dawnej i przyszłej władzy nad
światem. To przed nimi trzeba uchronić Imperium.
Arvardan zmarszczył brwi.
— Ma pan na myśli bunt, o którym wspominała Pola?
— Doktorze Arvardan — odrzekł ponuro Shekt — to niełatwe zadanie. Mam pana
przekonać, że Ziemia może podbić Galaktykę. Niewiarygodny pomysł, prawda? Ale
niestety prawdziwy. Nie jestem zbyt odważnym człowiekiem i bardzo pragnę żyć.
Może pan więc sobie wyobrazić, jak potężny musi być bodziec, który zmusza mnie
do zaryzykowania zdrady, jeśli w dodatku moją osobą wciąż interesują się agenci
miejscowych władz.
— Skoro to aż tak poważna sprawa — stwierdził Arvardan — lepiej będzie, gdy od
razu coś wyjaśnię. Oczywiście pomogę panu, jak tylko będę mógł — ale jedynie
jako obywatel Galaktyki. Nie mam żadnej szczególnej władzy ni wpływów, ani na
dworze, ani w pałacu Prokuratora. Jestem dokładnie tym, na kogo wyglądam —
archeologiem uczestniczącym w ekspedycji naukowej zorganizowanej wyłącznie dla
zaspokojenia mojej ciekawości. Ponieważ zdecydował się pan podjąć ryzyko, czy
nie powinien pan zwrócić się do samego Prokuratora? On mógłby naprawdę pomóc.
— I dlatego właśnie mnie pilnują. Starsi nie pozwolą mi skontaktować się z
Prokuratorem. Kiedy dziś rano przybył pan do mojego domu, sądziłem nawet, że
może pan być pośrednikiem. Wydawało mi się, że Ennius coś podejrzewa.
— Może i tak — nie znam go na tyle. Ale ja nie jestem żadnym pośrednikiem.
Przykro mi. Jeśli nadal chce pan zawierzyć mi tę tajemnicę, przyrzekam, iż
przekażę mu wszystko, co będzie trzeba.
— Dziękuję panu. O nic więcej nie proszę. Tylko o to — i aby wykorzystał pan
wszelkie wpływy, by uchronić Ziemię przed zbyt surową karą.
— Oczywiście — Arvardan czuł niepokój. W tym momencie był zupełnie przekonany,
że ma do czynienia ze starszym, ekscentrycznym paranoikiem, być może
nieszkodliwym, lecz zupełnie stukniętym. Nie ma jednak wyjścia. Musi go
wysłuchać i postarać się ukoić lęki starego uczonego — ze względu na Połę.
— Doktorze Arvardan — zaczął Shekt. — Podobno słyszał pan o synapsyfikatorze?
Mówił pan o tym dziś rano.
— Owszem. Czytałem pański artykuł w Przeglądzie Fizycznym. Wspominałem o tym
urządzeniu Prokuratorowi i najwyższemu kapłanowi.
— Najwyższemu kapłanowi?
— Ależ tak. Wtedy gdy otrzymałem od niego list polecający, którego pan, hmmm,
nie zechciał przeczytać.
— Raz jeszcze przepraszam. Ale szkoda, że… Co dokładnie wiadomo panu o
synapsyfikatorze
— Że jest to interesująca porażka. Został zaprojektowany do zwiększania
zdolności uczenia. Eksperymenty na szczurach były dość obiecujące, ale
doświadczenia na ludziach zakończyły się sromotną klęską.
Shekt spojrzał na niego smutnym wzrokiem.
— No tak, po lekturze artykułu musi pan tak myśleć. Urządzenie zostało w nim
opisane jako całkowite fiasko, a wiadomości o udanych eksperymentach z rozmysłem
utajniono.
— Hmm. To dość niezwykły przykład etyki naukowej, doktorze Shekt.
— Owszem, przyznaję. Ale mam pięćdziesiąt sześć lat i jeśli wie pan cokolwiek o
ziemskich zwyczajach, zdaje pan sobie sprawę, że pozostało mi niewiele życia.
— Sześćdziesiątka? Tak, słyszałem, nawet więcej, niżbym sobie życzył. — Arvardan
pomyślał cierpko o swej pierwszej podróży ziemskim stratolotem. — Podobno czasem
czyni się wyjątek dla szczególnie zasłużonych naukowców.
— Istotnie. Lecz decyzję w tej sprawie podejmuje najwyższy kapłan wraz z Radą
Starszych. Nie można odwołać się od ich wyroku — nawet do imperatora.
Powiedziano mi, że ceną za życie ma być utrzymanie synapsyfikatora w tajemnicy i
dalsza ciężka praca nad jego ulepszeniem. — Stary człowiek bezradnie rozłożył
ręce. — Skąd miałem wtedy wiedzieć, co z tego wyniknie, do czego użyją mojej
maszyny?
— A do czego ją wykorzystano? — Arvardan wyjął z kieszeni na piersi papierośnicę
i poczęstował swego rozmówcę, tamten jednak podziękował.
— Chwileczkę!… Po pewnym czasie, kiedy ostatecznie zyskałem pewność, że
urządzenie może zostać wypróbowane na ludziach, poddaliśmy synapsyfikacji kilku
ziemskich biologów. Byli to znani zwolennicy zelotów, to jest ekstremistów.
Wszyscy przeżyli, choć po pewnym czasie dały znać o sobie dodatkowe objawy.
Jednego z nich przywieziono potem na leczenie. Nie zdołałem go uratować, ale
słowa umierającego pozwoliły mi odkryć prawdę.
Zbliżała się północ. Dzień był bardzo wyczerpujący i pełen wrażeń. A jednak mimo
zmęczenia Arvardan poczuł, że słowa Shekta obudziły jego ciekawość.
— Jeśli można, wolałbym, aby przeszedł pan do rzeczy.
— Proszę o jeszcze chwilę cierpliwości. Jeśli mam pana przekonać, powinienem
dokładnie wszystko wyjaśnić. Oczywiście zdaje pan sobie ‘sprawę ze szczególnego
charakteru ziemskiego środowiska — jego radioaktywności.
— Tak, nieźle się w tym orientuję.
— Wie pan również, jaki wpływ wywiera promieniowanie na Ziemię i jej gospodarkę?
— Owszem.
— W takim razie nie będę się nad tym rozwodził. Wspomnę tylko, że na Ziemi
znacznie częściej niż gdziekolwiek indziej pojawiają się nowe mutacje. Teorie
głoszone przez naszych wrogów, jakoby Ziemianie różnili się od reszty ludzkości,
zawierają w sobie ziarno prawdy. Oczywiście mutacje te są mało znaczące i
większość cech nie zostaje przekazana potomstwu. Jeśli Ziemianie zmienili się,
to tylko w pewnych aspektach wewnętrznych procesów chemicznych, co pozwala im
lepiej przystosować się do niezwykłego środowiska. Wykazują więc większą
odporność na promieniowanie, szybsze gojenie się oparzeń…
— Doktorze Shekt, wszystko to jest mi doskonale znane.
— Czy pomyślał więc pan kiedyś, że podobne mutacje dokonują się również u innych
organizmów? Nie tylko u ludzi?
Zapadła krótka cisza, po czym Arvardan odrzekł:
— Rzeczywiście, nie wpadłem na to, choć oczywiście coś takiego jest nie do
uniknięcia.
— Zgadza się. I to właśnie stało się na Ziemi. Wśród naszych zwierząt domowych
występuje znacznie więcej odmian niż na jakiejkolwiek innej planecie.
Pomarańcza, którą pan przed chwilą zjadł, to również mutant, nie istniejący
nigdzie indziej. Między innymi dlatego nikt nie zechciałby eksportować tych
owoców. Pozaświatowcy odnoszą się do nich podejrzliwie, tak jak i do nas — a my
strzeżemy ich niczym największego skarbu. I oczywiście to, co odnosi się do
zwierząt i roślin, jest również prawdziwe w odniesieniu do mikroorganizmów.
Arvardan poczuł pierwsze ukłucie strachu.
— Ma pan na myśli bakterie? — spytał.
— Mam na myśli cały świat najprostszych organizmów. Pierwotniaki, bakterie i
samonamnażające się białka, zwane czasami wirusami.
— Do czego właściwie pan zmierza?
— Chyba już pan rozumie, doktorze Arvardan. Nagle zaczął pan okazywać
zainteresowanie. Widzi pan, pośród pańskich rodaków krążą legendy, że Ziemianie
niosą z sobą śmierć, że towarzystwo Ziemian to prowokowanie losu, że Ziemianie
przynoszą nieszczęście, mają złe oczy…
— Słyszałem o tym. Głupie przesądy.
— Niezupełnie. To jest właśnie najgorsze. Podobnie jak w wielu legendach,
podaniach i bajkach w przesądzie tym kryje się ziarno prawdy. Zdarza się, że
organizm Ziemianina staje się gospodarzem mikroskopijnych pasożytów, nie
występujących nigdzie poza naszą planetą. Tamci nie są na nie szczególnie
odporni. Reszta to zwykła biologia, doktorze.
Arvardan milczał.
— Czasami oczywiście nas też dopadnie choroba. Z terenów skażonych wydostanie
się nowy zarazek i na planecie wybucha epidemia. Ale generalnie rzecz biorąc
Ziemianie dotrzymują kroku zagrożeniom. Nowe pokolenia uodparniają się na
kolejne bakterie i wirusy, co pozwala nam przetrwać. Tamci nie mają takiej
szansy.
— Czy to znaczy — zaczął słabo Arvardan — że zetknięcie z wami powoduje?… —
Odsunął się z krzesłem, myśląc o wieczornych pocałunkach.
Shekt potrząsnął głową.
— Oczywiście, że nie. Nie jesteśmy źródłem chorób, po prostu je przenosimy. A
nawet nosicielstwo zdarza się bardzo rzadko. Gdybym mieszkał na pańskiej
planecie, nie roznosiłbym zarazy, podobnie jak pan. Nie przyciągam zarazków.
Nawet tutaj niebezpieczny jest jeden na bilion mikroorganizmów albo nawet na
bilion bilionów. Szansę zakażenia są mniejsze niż groźba uderzenia meteoru.
Chyba że ktoś zechciałby wyszukać owe zarazki, wyizolować je i rozmnożyć.
Znów zapadła cisza, tym razem znacznie dłuższa. Wreszcie Arvardan przemówił
dziwnie zduszonym głosem:
— Czy to właśnie robią Ziemianie?
Przestał myśleć o paranoi. Był gotów uwierzyć.
— Tak. Z początku jednak mieliśmy niewinne intencje. Nasi biolodzy są naturalnie
szczególnie zainteresowani niezwykłymi aspektami ziemskiego życia. Ostatnio
udało im się wyizolować wirusa gorączki pospolitej.
— Co to jest gorączka pospolita?
— Łagodna endemiczna choroba ziemska. To znaczy, łagodna dla nas. Większość
Ziemian przechodzi ją w dzieciństwie, jej objawy nie są zbyt groźne. Lekka
gorączka, miejscowa wysypka, zapalenie stawów i błon śluzowych połączone z
uporczywym pragnieniem. Choroba trwa zwykle od czterech do sześciu dni, a raz
przebyta, na zawsze uodparnia organizm. Ja ją miałem, Pola ją miała. Czasami
pojawia się groźniejsza odmiana tej samej choroby — najprawdopodobniej
wywoływana przez nieco inny szczep wirusa — którą nazywamy gorączką radiacyjną.
— Słyszałem już o niej — mruknął Arvardan.
— Naprawdę? Nazwę zawdzięcza powszechnemu przekonaniu, że zakażenie następuje po
dłuższym pobycie na terenach radioaktywnych. Istotnie długi kontakt ze skażeniem
często prowadzi do zachorowań, bo właśnie na tych terenach najczęściej powstają
groźne mutacje wirusa. Przyczyną choroby nie jest jednak promieniowanie, lecz
właśnie wirus. W gorączce radiacyjnej objawy występują już po dwóch godzinach od
chwili zakażenia. Usta ulegają zniekształceniu do tego stopnia, że chory
praktycznie nie może mówić. Po kilku dniach najczęściej następuje zgon.
Teraz zaś, drogi doktorze, przechodzimy do najważniejszego. Organizmy Ziemian są
przystosowane do gorączki pospolitej, Tamtych — nie. Czasami zaraża się nią ktoś
z obsady garnizonu i reaguje tak jak Ziemianin na gorączkę radiacyjną. Zazwyczaj
umiera w ciągu dwunastu godzin. Wtedy zwłoki zostają spalone — przez Ziemian —
bo jeśli ktoś z Tamtych zanadto się do nich zbliży, również ginie.
Wirus został wyizolowany dziesięć lat temu. To nukleoproteid, podobnie jak
większość przesączalnych wirusów, spośród innych wyróżnia go jednak niezwykle
wysoka zawartość radioaktywnego węgla, siarki i fosforu. „Niezwykle wysoka”
oznacza, że pięćdziesiąt procent węgla, siarki i fosforu tworzących wirus jest
radioaktywne. Przypuszcza się, że śmiertelny skutek dla organizmu żywiciela jest
w większej mierze pochodną promieniowania niż toksyn wirusa. Naturalnie
Ziemianie, przystosowani do promieniowania gamma, reagują znacznie słabiej. Z
początku badania koncentrowały się na budowie wirusa i mechanizmie koncentracji
izotopów. Jak pan zapewne wie, dzisiejsza chemia potrafi rozdzielić izotopy
jedynie żmudnymi, pracochłonnymi metodami. Nie znamy też żadnego innego
organizmu, w którym mogłoby się to dokonać. Wkrótce jednak badania poszły w
innym kierunku.
Będę się streszczał, doktorze. Chyba widzi pan już, do czego zmierzam. Zespół
badawczy mógł prowadzić doświadczenia na pozaziemskich zwierzętach, ale nie na
samych Tamtych. Na Ziemi jest ich zbyt mało, by zniknięcie nawet paru osób mogło
pozostać nie zauważone. Nie można też było dopuścić do przedwczesnego wykrycia
planów. Poddano zatem synapsyfikacji grupkę biologów. To właśnie oni opracowali
nowe matematyczne podejście do chemii białek i immunologii, co umożliwiło w
końcu wyhodowanie syntetycznego szczepu wirusa, atakującego wyłącznie
mieszkańców Galaktyki — Tamtych. Obecnie istnieją już całe tony
wykrystalizowanego wirusa.
Arvardan patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem. Czuł, jak po czole i
policzkach spływają mu strużki potu.
— Czy chce pan powiedzieć — wykrztusił — że Ziemia ma zamiar rozesłać ten wirus
po Galaktyce, zapoczątkowując w ten sposób gigantyczną wojnę biologiczną?
— Której my nie możemy przegrać, a wy — wygrać. Właśnie tak. Kiedy epidemia
rozpocznie się na dobre, każdego dnia będą umierać miliony. Nic jej nie
powstrzyma. Przerażeni uchodźcy rozniosą wirusa po całym Imperium, a nawet
gdybyście zaczęli wysadzać całe planety, zawsze będzie można wywołać nowe
ogniska zarazy. Nie będzie żadnych powodów, by jej wybuch połączyć z Ziemią. Gdy
nasze przetrwanie zacznie budzić podejrzenia, straty będą już tak ogromne, a
rozpacz tak obezwładniająca, że Tamci nie podejmą żadnych kroków.
— I wszyscy umrą? — Arvardan wciąż nie dopuszczał do siebie tej potwornej myśli,
nie potrafił w nią uwierzyć.
— Może nie wszyscy. Nasza nowa bakteriologia zajmuje się wieloma sprawami. Mamy
również antytoksynę i środki do jej produkcji. Można ich będzie użyć w razie
szybkiej kapitulacji. Poza tym w zapadłych kątach Galaktyki ocaleje zapewne
kilka planet, może nawet gdzieś znajdą się ludzie całkowicie odporni na chorobę.
W ciężkiej, przejmującej ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach —
Arvardan ani przez sekundę nie wątpił w to, co usłyszał, w straszliwą prawdę,
która w ciągu kilku minut zredukowała szansę zwycięstwa Imperium z dwudziestu
pięciu miliardów do zera — rozległ się cichy, znużony głos Shekta.
— To nie Ziemia chce do tego doprowadzić. Garstka przywódców, siłą
odseparowanych od reszty Galaktyki, nienawidzących tych, którzy nie dopuszczają
ich do siebie, postanowiła uderzyć nie licząc się z kosztami. To szaleństwo…
Ale jeśli raz zaczną, cala Ziemia będzie musiała pójść w ich ślady. Co bowiem
mielibyśmy zrobić? Nękani ogromnym poczuciem winy, musielibyśmy jednak dokończyć
dzieła zniszczenia. Czy moglibyśmy pozwolić, by ocalała część Galaktyki mogła
dokonać na nas odwetu?
Ale choć jestem Ziemianinem, przede wszystkim jestem człowiekiem. Czy muszą
zginąć tryliony ludzi, by zadowolić kilka milionów? Czy nawet najbardziej
zasadna zemsta jednej planety ma zniszczyć całą cywilizację galaktyczną? A jeśli
nawet zwyciężymy, to co nam z tego przyjdzie? Stolicą Galaktyki musi zostać
planeta posiadająca niezbędne zasoby naturalne — a my ich nie mamy. Ziemianie
mogą nawet zawładnąć Trantorem i stamtąd rządzić Galaktyką przez pierwsze
pokolenie, ale ich dzieci staną się obywatelami Trantora i z pogardą spoglądać
będą ku Ziemi.
Poza tym, czy ludzkość może skorzystać na zamianie tyranii galaktycznej na
tyranię Ziemi? Nie! Nie! Musi istnieć jakieś wyjście dla wszystkich ludzi bez
wyjątku, droga, prowadząca ku sprawiedliwości i wolności.
Nagle Shekt skrył twarz w dłoniach i zakołysał się łagodnie w fotelu.
Arvardan słyszał wszystko jak przez mgłę.
— Nie popełnił pan żadnej zdrady — wyjąkał. — Natychmiast udam się na Everest.
Prokurator uwierzy mi. Musi mi uwierzyć!
Nagle na zewnątrz rozległ się odgłos biegnących stóp, w pokoju pojawiła się
blada, przerażona twarz. Pozostawione otworem drzwi zaskrzypiały.
— Ojcze — do domu zbliżają się jacyś ludzie.
Policzki Shekta poszarzały.
— Prędko, doktorze! Przez garaż! — Gwałtownie popchnął zdumionego gościa. —
Proszę zabrać Polę i nie martwić się o mnie. Zatrzymam ich.
Ale kiedy się odwrócili, ujrzeli przed sobą mężczyznę w zielonej szacie.
Nieznajomy uśmiechał się nieznacznie, jego dłoń lekko obejmowała bicz neuronowy.
Na dole rozległo się walenie do drzwi, nagły trzask pękającego tworzywa i łomot
licznych nóg.
— Kim pan jest? — spytał ostro Arvardan, spoglądając wyzywająco na uzbrojonego
intruza. Zasłonił sobą Polę.
— Ja? — powiedział szorstko człowiek w zielonej szacie. — Jestem tylko skromnym
Sekretarzem Jego Ekscelencji, najwyższego kapłana — podszedł o krok bliżej. — O
mały włos czekałbym za długo. Ale nie. Hmm, i do tego dziewczyna. To naprawdę
nieroztropne.
— Jestem obywatelem Galaktyki — oznajmił twardo Arvardan — i twierdzę, że nie
macie prawa mnie aresztować — ani zresztą wkroczyć do tego domu — bez
oficjalnego zezwolenia władz.
— Ja — Sekretarz wolną ręką postukał się w pierś — sprawuję całą władzę na tej
planecie. Już niedługo będę też jedynym władcą całej Galaktyki. Mamy was
wszystkich — nawet Schwartza.
— Schwartza! — krzyknęli niemal jednocześnie Shekt i Pola.
— Jesteście zaskoczeni? Chodźcie, zaprowadzę was do niego. Ostatnią rzeczą, jaką
zapamiętał Arvardan, był szeroki uśmiech Sekretarza — i błysk bicza. Poprzez
szkarłatną zasłonę bólu runął w nieświadomość.
16.
PO KTÓREJ JESTEŚ STRONIE?
Schwartz leżał niespokojnie na twardej ławce w jednym z wielu podziemnych
pomieszczeń Dworu Pokuty w Chica.
Dwór, jak go najczęściej nazywano, stanowił imponujący dowód władzy najwyższego
kapłana i jego otoczenia. Ponury kamienny gmach rzucał mroczny cień na
sąsiadujące z nim baraki imperialne — cień równie głęboki jak groza, którą
budził w sercach miejscowych złoczyńców, lekce sobie ważących dalekie imperialne
prawa.
W ciągu ostatnich kilku wieków wewnątrz tych murów wielu Ziemian czekało na
wyrok należny wszystkim, którzy zaniżają bądź nie dotrzymują norm produkcyjnych,
żyją poza wyznaczony wiek lub ukrywają kogoś, kto popełnił tę zbrodnię, albo też
próbują działać na szkodę miejscowego rządu. Czasami, kiedy małostkowa
złośliwość ziemskiego wymiaru sprawiedliwości wydała się szczególnie bezsensowna
któremuś z urzędujących Prokuratorów — subtelnych i zazwyczaj trochę
zblazowanych — namiestnik Imperium mógł uchylić wyrok. Oznaczało to jednak
możliwość buntu, a już na pewno potężnych zamieszek.
Zazwyczaj jeśli Rada żądała kary śmierci, Prokurator ustępował. W końcu
cierpieli na tym jedynie Ziemianie…
Naturalnie Joseph Schwartz nie miał o tym wszystkim pojęcia. Na jego świat
składała się niewielka cela, o ścianach migoczących słabym blaskiem, dwie twarde
ławki i stół oraz nisza w ścianie, służąca za łazienkę i toaletę. Nie miał nawet
okna, by móc ujrzeć kawałek nieba, a wpadający do środka strumień świeżego
powietrza z kanału wentylacyjnego najczęściej był tak słaby, że niemal
niewyczuwalny.
Schwartz potarł włosy, otaczające łysinę na czubku głowy i usiadł. Szkoda, że
próba ucieczki donikąd (gdzie bowiem na tej Ziemi mógł się czuć bezpieczny?)
skończyła się tak szybko i nieprzyjemnie. W rezultacie trafił tutaj. Teraz mógł
przynajmniej bawić się Śladami Psychicznymi.
Czy to dla niego dobrze, czy źle?
Na farmie był to jedynie niezwykły, niepokojący dar, którego natury zupełnie nie
znał. Nie myślał też wtedy o otwierających się przed nim możliwościach. Teraz
jednak miał dość czasu, by eksperymentować.
Gdyby bez przerwy, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę rozmyślał o swym
uwięzieniu, wkrótce skończyłby jako wariat. Tymczasem mógł śledzić
przechodzących członków personelu, sięgać po strażników w sąsiednich
korytarzach, wyciągać delikatne macki swego umysłu aż do samego kapitana Dworu,
urzędującego w odległym gabinecie.
Delikatnie badał i analizował umysły. Pod jego dotykiem otwierały się na oścież,
niczym dojrzałe orzechy — suche skorupy, spomiędzy których z szelestem sypał się
deszcz uczuć i wrażeń.
Dzięki temu wiele dowiedział się na temat Ziemi i Imperium — więcej, niż zdołał
odkryć (czy raczej mógł odkryć) przez dwa miesiące na farmie.
A jedna informacja powtarzała się bez przerwy, nie pozostawiając żadnego pola
domysłom:
Był skazany na śmierć.
Bez odwołania, dyskusji i możliwości ucieczki.
Może dziś, może jutro — jedno było pewne: wkrótce zginie!
W jakiś sposób oswoił się z tą myślą, a nawet znalazł w niej ukojenie.
Drzwi otwarły się i Schwartz skoczył na równe nogi, półprzytomny ze strachu.
Można akceptować śmierć całym świadomym umysłem, lecz ciało, ta dzika bestia,
nie zna pojęcia „rozsądku”. Czy to już teraz? Nie — jeszcze nie. Ślad Psychiczny
przybysza nie sugerował morderczych zamiarów. Do celi wszedł strażnik z
metalowym prętem w ręku. Schwartz wiedział, co to oznacza.
— Idziesz ze mną — oznajmił zwięźle strażnik.
Schwartz posłuchał, zastanawiając się nad swą dziwną mocą. Na długo przedtem,
nim strażnik zdołałby użyć swojej broni albo nawet nim postanowiłby to zrobić,
Schwartz mógłby go obezwładnić — błyskawicznie i bezszelestnie. Umysł żołnierza
był w psychicznych rękach Schwartza. Wystarczyło tylko lekko ścisnąć.
Ale po co? Zjawiliby się inni. Ilu naraz mógł obezwładnić? Iloma parami owych
„rąk” dysponował?
Potulnie szedł naprzód.
Wreszcie dotarł do ogromnej sali. Przebywało tam już dwóch mężczyzn i kobieta,
wszyscy rozciągnięci na bardzo wysokich stołach, jak martwi. Ale żyli — ich
umysły były w pełni aktywne.
Paraliż! Znał ich!… Czyżby ich znał?
Przystanął, żeby się przyjrzeć, ale dłoń strażnika natychmiast spoczęła na jego
ramieniu.
— Ruszaj się!
Obok stał czwarty stół — pusty. Nie dostrzegając w myślach strażnika żadnych
zabójczych zamiarów Schwartz wspiął się na górę i położył. Wiedział, co będzie
dalej.
Stalowy pręt strażnika dotknął po kolei jego kończyn. Coś go załaskotało i w tej
samej chwili stracił w nich czucie. Została mu tylko głowa, szybująca w próżni.
Odwrócił ją.
— Pola! — krzyknął. — Ty jesteś Pola, prawda? Dziewczyna, która…
Powoli kiwała głową. Schwartz nie rozpoznał jej Śladu Psychicznego — dwa
miesiące temu nie miał jeszcze pojęcia o istnieniu czegoś takiego. Wtedy
wyczuwał jedynie atmosferę. Teraz przypominał to sobie dokładnie.
Obecnie mógł jednak odkryć znacznie więcej. Mężczyzna obok Poli to doktor Shekt;
dalej leżał doktor Bel Arvardan. Znał ich nazwiska, czuł przepełniającą ich
rozpacz, odbierał ostatnie echa przerażenia w umyśle dziewczyny.
Przez chwilę było mu ich żal, potem jednak przypomniał sobie, kim i czym byli. I
jego serce skamieniało.
Niech umierają!
Cała trójka znajdowała się w tej sali prawie od godziny. Sala, w której ich
ulokowano, była bez wątpienia wykorzystywana do wielkich zgromadzeń — mogła
pomieścić kilkaset osób. Pośród tego ogromu więźniowie czuli się kompletnie
zagubieni. Nie mieli też o czym rozmawiać. Arvardan czuł suchość i pieczenie w
gardle. Kilka razy pokręcił głową — była to jedyna część ciała, którą jeszcze
mógł sterować.
Shekt miał zamknięte oczy, z zaciśniętych warg odpłynęła cała krew.
— Shekt. Posłuchaj, Shekt! — wyszeptał Arvardan gwałtownie.
— Co… o co chodzi? — odpowiedział mu zamierający szept.
— Co robisz, człowieku? Zasypiasz? Myśl, stary, myśl!
— Dlaczego? O czym mam myśleć?
— Kim jest Joseph Schwartz?
Zmęczonym i słabym głosem odezwała się Pola:
— Nie pamiętasz, Bel? Wtedy, w domu towarowym, kiedy pierwszy raz się
spotkaliśmy, dawno temu?
Arvardan szarpnął się wściekle i odkrył, iż może unieść głowę o pięć bolesnych
centymetrów. Z tej pozycji widział część twarzy dziewczyny.
— Polu! Polu! — gdyby tylko mógł się do niej zbliżyć; przez dwa miesiące nie
było po temu przeszkód, lecz wtedy nie wykorzystał szansy. Patrzyła na niego z
bladym uśmiechem, tak nikłym, że prawie niewidocznym. — Jeszcze wygramy,
zobaczysz.
Ona jednak potrząsała głową, a szyja Arvardana odmówiła posłuszeństwa.
Naciągnięte to granic wytrzymałości ścięgna niemal pękały z bólu.
— Shekt — nie ustępował Arvardan. — Posłuchaj mnie. Jak go poznałeś? Czy był
twoim pacjentem?
— Synapsyfikator. Zgłosił się na ochotnika.
— Czy poddałeś go zabiegowi?
— Tak.
Arvardan rozważył jego słowa.
— Co sprawiło, że przyszedł akurat do ciebie?
— Nie wiem.
— Może to naprawdę agent imperialny?
(Schwartz cały czas śledził jego myśli, uśmiechając się do siebie. Nie odezwał
się ani słowem i nadal zamierzał milczeć). Shekt poruszył lekko głową.
— Agent imperialny? Dlatego, że twierdzi tak Sekretarz najwyższego kapłana? Daj
spokój. Zresztą ten człowiek jest równie bezradny jak my… Posłuchaj, Bel,
gdybyśmy zdołali wymyślić jakąś spójną historyjkę, to może odłożą egzekucję.
Może mogli, byśmy… Archeolog roześmiał się głucho. Gardło paliło go coraz
mocniej.
— Moglibyśmy przeżyć, to miałeś na myśli? W zniszczonej Galaktyce, na ruinach
cywilizacji? Żyć? Wolałbym umrzeć!
— Myślałem o Poli — mruknął Shekt.
— Ja również. Zapytaj ją samą. Polu, czy powinniśmy się poddać? Czy mamy
spróbować przeżyć?
W głosie Poli słychać było stanowczość.
— Zdecydowałam już, po czyjej jestem stronie. Nie chcę umierać, lecz jeśli moja
strona przegra, odejdę wraz z nią.
Arvardana ogarnęło uczucie triumfu. Kiedy zabierze ją na Syriusza, udowodni, że
przewyższa wszystkie kobiety. Cóż, że będą wypominać jej pochodzenie? Z rozkoszą
wybije wszystkie zęby każdemu, kto…
Nagle uświadomił sobie, że nie jest zbyt prawdopodobne, by kiedykolwiek zawiózł
ją na Syriusza — ją czy kogoś innego. Najprawdopodobniej wkrótce w ogóle nie
będzie Syriusza.
Aby zagłuszyć podobne myśli, zająć się czymkolwiek innym, Arvardan zawołał:
— Hej, ty! Jak cię zwą! Schwartz!
Schwartz uniósł głowę, posyłając w stronę archeologa leniwe spojrzenie. Wciąż
milczał.
— Kim jesteś? — dopytywał się Arvardan. — Jak się w to wszystko wplątałeś? Jaka
jest twoja rola w całej sprawie?
Słysząc ton tych pytań Schwartz uświadomił sobie nagle całą niesprawiedliwość
obecnej sytuacji. I kiedy po raz pierwszy wyraźnie ujrzał, jak niewinna była
przeszłość w porównaniu ze straszliwą teraźniejszością, zapłonęła w nim
wściekłość.
— Ja? Jak się w to wszystko wplątałem? Posłuchaj więc. Kiedyś byłem nikim.
Porządnym człowiekiem, ciężko pracującym krawcem. Żyłem spokojnie, nikomu nie
szkodziłem, opiekowałem się rodziną. I nagle, bez żadnej przyczyny — bez żadnej
przyczyny — przybyłem tutaj.
— Do Chica? — spytał Arvardan, który z trudem podążał tropem jego rozumowania.
— Nie, nie do Chica! — krzyknął Schwartz drwiąco. — Do tego szalonego świata!
Och, co mnie obchodzi, czy mi uwierzycie, czy nie. Mój świat należy do
przeszłości. Mój świat to rozległe tereny i dwa miliardy ludzi. I jest jedyny,
nie ma innych!
Arvardan milczał, oszołomiony gradem sypiących się na niego informacji. Odwrócił
się do Shekta.
— Rozumiesz coś z tego?
— Czy możesz sobie wyobrazić — powiedział zamyślony fizyk — że ten człowiek ma
nie zamknięty wyrostek robaczkowy, długi na osiem centymetrów? Pamiętasz, Polu?
I zęby mądrości. I włosy na twarzy.
— Tak, tak! — zawołał Schwartz z jakąś straceńczą odwagą. — Żałuję, że nie mam
ogona, abyście wszyscy mogli go zobaczyć. Pochodzę z przeszłości. Z innych
czasów. Och, sam nie wiem, jak się tu znalazłem! A teraz dajcie mi spokój! — po
czym dodał nagle: — Wkrótce po nas przyjdą. To czekanie ma nas szybciej złamać,
nic więcej.
— Skąd wiesz? — spytał gwałtownie Arvardan. — Kto ci o tym powiedział?
Schwartz milczał.
— Czy to Sekretarz? Krępy mężczyzna o zadartym nosie? Schwartz nie potrafił
rozpoznać z opisu kogoś, z kim zetknął się tylko przez Ślad Psychiczny, ale —
Sekretarz? Owszem, mignął mu taki Ślad — potężny Ślad człowieka o ogromnej
władzy — i rzeczywiście chyba należał do Sekretarza.
— Balkis? — spytał zaintrygowany.
— Jak…? — zaczai Arvardan, ale Shekt wpadł mu w słowo.
— Tak właśnie nazywa się Sekretarz!
— Ach tak. Co mówił?
— Nic nie mówił — odparł Schwartz. — Po prostu wiem. Wszyscy jesteśmy skazani na
śmierć. Nie ma przed nią ucieczki.
Arvardan zniżył głos.
— To chyba wariat, jak sądzisz?
— Zastanawiam się… Chodzi o .budowę jego czaszki. Jest prymitywna, bardzo
prymitywna.
— To znaczy… — Arvardan był zdumiony. — Daj spokój, to przecież niemożliwe.
— Ja dotąd też tak myślałem — przez chwilę głos Shekta, choć nadal słaby,
zabrzmiał jak kiedyś, jakby w obliczu problemu naukowego jego umysł
automatycznie przełączył się na inny bieg, beznamiętny, pozbawiony cech
osobistych. — Istnieją obliczenia, ile energii wymagałoby przerzucenie ciała
materialnego wzdłuż osi czasowej. Liczba ta jest bliska nieskończoności, toteż
zawsze uważano rzecz za niemożliwą. Ale mówiło się czasem również o „uskokach
czasowych”, podobnych do „uskoków geologicznych”. Rzeczywiście zdarzało się, że
statki kosmiczne znikały niemal na oczach ludzi. Jest też słynny przypadek Hora
Devallowa, który w pradawnych czasach pewnego dnia wszedł do swego domu i nigdy
już z niego nie wyszedł, choć nie było go w środku… Mamy też planetę, o której
wspominają podręczniki galaktografii sprzed stu lat. Wylądowały na niej trzy
ekspedycje, które przywiozły dokładne opisy nowego globu — po czym nikt go już
nigdy nie widział.
Niektóre nowe odkrycia chemii jądrowej zdają się z kolei zaprzeczać prawom
zachowania masy i energii. Próbowano to wyjaśnić zakładając, iż część masy
przesuwa się w stosunku do osi czasu. Na przykład jądra atomów uranu, wymieszane
z miedzią i barem w dokładnych, ściśle określonych proporcjach, pod wpływem
lekkiego promieniowania gamma tworzyły układ rezonujący…
— Ojcze — wtrąciła Pola. — Nie ma sensu…
W tej chwili jednak również Arvardan zaczął mówić.
— Zaczekajcie. Pozwólcie mi pomyśleć — oznajmił stanowczym tonem. — Jeżeli ktoś
mógłby to wyjaśnić, to właśnie ja, nikt inny. Pozwólcie, że zadam mu kilka
pytań. Hej, Schwartz!
Stary mężczyzna uniósł wzrok.
— Twój świat był jedyny w całej Galaktyce?
Schwartz niechętnie skinął głową.
— Tak.
— Ale nie możesz wiedzieć tego na pewno. Nie potrafiliście jeszcze podróżować w
kosmosie, więc jak mieliście sprawdzić? Mogło być jeszcze wiele innych
zamieszkanych planet.
— Nic o tym nie wiem.
— Tak, oczywiście. Szkoda. A co z energią jądrową?
— Mieliśmy bombę atomową. Uran, pluton — domyślam się, że to dlatego ten świat
jest radioaktywny. Potem jak… jak odszedłem, musiała wybuchnąć kolejna wojna.
Bomby atomowe… — w jakiś sposób Schwartz znów znalazł się w Chicago, w swym
dawnym świecie, przed bombą. I poczuł przeszywający żal. Nie z powodu swojej
osoby, ale całego pięknego świata.
Arvardan przez chwilę mamrotał coś pod nosem.
— No dobrze. Oczywiście mieliście jakiś język.
— Ziemia? Całe mnóstwo.
— A ty?
— Angielski — kiedy dorosłem.
— No to powiedz coś w tym języku.
Przez ponad dwa miesiące Schwartz ani razu nie odezwał się po angielsku. Teraz
jednak z rozkoszą powiedział wolno:
— Chcę wrócić do domu, do swojej rodziny.
— Czy to ten sam język, którego używał przed synapsyfikacją? — spytał Shekta
Arvardan.
— Nie mam pojęcia — odparł zdumiony Shekt. — Przedtem brzmiało to jak seria
dziwacznych dźwięków, teraz też. Skąd mam wiedzieć, czy są takie same?
— Cóż, nieważne… Jak w twoim języku brzmi słowo „matka”, Schwartz?
Schwartz powiedział mu.
— Hmmm. A „ojciec”… „brat”… „jeden” — chodzi mi o liczebnik… „dwa”… „trzy”…
„dom”… „mężczyzna”… „kobieta”…
Przesłuchanie ciągnęło się dłuższy czas, a kiedy Arvardan przerwał, aby
zaczerpnąć tchu, na jego twarzy malowała się groza i osłupienie.
— Shekt — westchnął — albo ten człowiek mówi prawdę, albo też stałem się ofiarą
najbardziej szalonego snu, jaki można sobie wyobrazić. Język, którego używa,
praktycznie w pełni odpowiada inskrypcjom, odnalezionym w warstwach sprzed
pięćdziesięciu tysięcy lat na Syriuszu, Arkturze, Alfie Centauri i w dwudziestu
innych miejscach. A Schwartz mówi w tym języku! Inskrypcje, o których
wspomniałem, rozszyfrowano dopiero w poprzednim pokoleniu i poza mną w Galaktyce
jest może jeszcze z kilkanaście osób, które potrafią go zrozumieć.
— Jesteś tego pewien?
— Czy jestem pewien? Oczywiście. Jestem archeologiem. To moja praca.
Przez chwilę Schwartz miał wrażenie, że skorupa niechęci, jaką się otoczył,
zaczyna pękać. Po raz pierwszy odzyskał poczucie własnej tożsamości. Tajemnica
wyszła na jaw: jest człowiekiem z przeszłości i oni to zaakceptowali. Po raz
pierwszy zyskał dowód, że nie oszalał, na zawsze uciszając dręczące go
wątpliwości. Powinien być wdzięczny tym ludziom. A jednak nadal czuł dziwną
rezerwę.
— Muszę go mieć — to znów Arvardan, płonący świętym ogniem swego powołania. —
Shekt, nie masz pojęcia, co to oznacza dla archeologii. Człowiek z przeszłości —
Wielka Przestrzeni! Posłuchaj, możemy zawrzeć układ. To jest dowód, którego
szukała Ziemia. Proszę bardzo, mają swój dowód. Mogą teraz…
— Wiem, o czym myślisz — przerwał mu Schwartz z ironią w głosie. — Uważasz, iż
dzięki mnie Ziemia przekona wszystkich, że naprawdę stanowi źródło cywilizacji,
i że jej władcy będą mi za to wdzięczni. Nic podobnego! Ja też rozważałem taką
możliwość i chętnie potargowałbym się o własne życie. Ale oni nie uwierzą — ani
mnie, ani tobie.
— Dowody są niezbite.
— W ogóle nie będą słuchać. A wiesz dlaczego? Ponieważ mają ustalone pojęcia o
przeszłości. Każde odstępstwo od tego obrazu stanowiłoby w ich oczach
świętokradztwo, nawet gdyby to była szczera prawda. Oni nie pragną prawdy — chcą
mieć swoje tradycje.
— Bel — powiedziała Pola. — Myślę, że on ma rację.
Arvardan zacisnął zęby.
— Zawsze możemy spróbować.
— Nie uda się — przekonywał Schwartz.
— Skąd wiesz?
— Po prostu wiem! — W obliczu tak niezłomnego przekonania Arvardanowi pozostało
tylko zamilknąć.
Teraz jednak Shekt wpatrywał się w Schwartza z dziwnym błyskiem w znużonych
oczach.
— Czy czułeś jakiekolwiek niepożądane efekty synapsyfikacji? — spytał cicho.
Schwartz nie znał samego słowa, lecz uchwycił jego znaczenie. Rzeczywiście
poddali go zabiegowi, i to zabiegowi na mózgu. Tyle zdołał się już dowiedzieć!
— Żadnych nieprzyjemnych efektów — odparł głośno.
— Widzę, że bardzo szybko opanowałeś nasz język. Mógłbyś nawet uchodzić za
jednego z nas. To cię nie dziwi?
— Zawsze miałem znakomitą pamięć — odrzekł zimno.
— I od czasu zabiegu nie czujesz się jakoś inaczej?
— Nie.
Spojrzenie doktora Shekta stało się ostre, czujne.
— Po co te kłamstwa? Przecież wiesz doskonale, że nie mam żadnych wątpliwości —
znasz moje myśli!
Schwartz roześmiał się.
— Umiem czytać w myślach? I co z tego?
Shekt jednak zignorował jego słowa. Odwrócił swą śmiertelnie bladą, umęczoną
twarz do Arvardana.
— On potrafi wyczuwać czyjeś myśli. Ileż mógłbym zdziałać z jego pomocą! A
tymczasem tkwię tutaj, bezsilny…
— Co — co — co? — wyjąkał oszołomiony Arvardan. Nawet twarz Poli zdradzała
zaciekawienie.
— Naprawdę to potrafisz? — spytała Schwartza.
Skinął głową. Kiedyś opiekowała się nim, teraz ją zabiją. Jednak naprawdę była
zdrajczynią.
— Arvardan — odezwał się Shekt — pamiętasz bakteriologa, o którym ci
opowiadałem? Tego, co umarł niedługo po synapsyfikacji? Jednym z pierwszych
objawów jego załamania było przekonanie, że umie czytać w myślach. I
rzeczywiście potrafił. Odkryłem to tuż przed jego śmiercią i do tej pory
trzymałem w sekrecie. Nikomu o tym nie mówiłem — ale to możliwe, naprawdę
możliwe. Kiedy obniżymy opór elektryczny komórek mózgowych, mózg może zacząć
odbierać pola magnetyczne wzbudzane przez mikroprądy towarzyszące myślom innych
ludzi i przekształcać je w drgania, zrozumiałe także dla siebie. Na tej samej
zasadzie działa każdy odbiornik. Byłaby to telepatia w pełnym znaczeniu tego
słowa.
Schwartz zachował uparte, wrogie milczenie, nawet gdy Arvardan uważnie spojrzał
w jego stronę.
— Jeśli to prawda, Shekt, to moglibyśmy go wykorzystać — umysł Syrianina
pracował jak szalony, rozważając setki możliwości. — Może jeszcze znajdzie się
jakieś rozwiązanie. Musi istnieć wyjście! Dla nas i dla Galaktyki.
Schwartz zignorował zamęt, jaki opanował Ślad Psychiczny archeologa, choć
odbierał go bardzo wyraźnie.
— Chodzi ci o czytanie w ich myślach? W jaki sposób mogłoby to w czymś pomóc?
Oczywiście potrafię więcej niż tylko czytać w myślach. Na przykład co powiesz na
to?
Było to tylko lekkie dotknięcie, lecz Arvardan krzyknął głośno, czując
niespodziewany ból.
— To ja — powiedział Schwartz. — Chcesz jeszcze?
— Możesz zrobić to samo ze strażnikiem? Z Sekretarzem? — Arvardan nie potrafił
ukryć podniecenia. — Dlaczego więc dałeś im się tu sprowadzić? Na Wielką
Galaktykę, Shekt, nie będzie żadnych kłopotów. Posłuchaj, Schwartz…
— Nie — wtrącił Schwartz. — To ty posłuchaj. Po co miałbym stąd uciekać? Dokąd?
Pozostawałbym przecież ciągle na tej martwej planecie. Ja chcę wrócić do domu, a
nie mogę. Pragnę znów zobaczyć rodzinę i przyjaciół, a to niemożliwe. Wobec tego
chcę już tylko umrzeć.
— Ale przecież tu chodzi o całą Galaktykę, Schwartz! Nie możesz myśleć wyłącznie
o sobie!
— Nie mogę? A niby dlaczego? Czy muszę martwić się o waszą Galaktykę? Mam
nadzieję, że zdechnie i zgnije. Wiem, co chce zrobić Ziemia, i cieszę się z
tego. Ta młoda dama powiedziała niedawno, że zdecydowała, po czyjej jest
stronie. Cóż, ja też dokonałem już wyboru — jestem po stronie Ziemi.
— Co?
— Czemu nie? Jestem przecież Ziemianinem!
17.
PRZEJDŹ NA DRUGĄ STRONĘ!
Minęła godzina, odkąd Arvardan powoli ocknął się z omdlenia i odkrył, że jest
przywiązany do stołu niczym połeć mięsa w rzeźni. I od tej chwili nic się nie
działo. Nic oprócz długiej, gorączkowej rozmowy, która nie przyniosła co prawda
żadnych efektów, pozwoliła jednak zabić nieznośnie wlokący się czas.
Nic nie działo się bez przyczyny. To wiedział na pewno. Kiedy tak leżał twarzą
do góry, bezradny, pozostawiony bez straży — najwyraźniej uznali, iż nie stanowi
dla nich żadnego zagrożenia — uświadomił sobie, że wszystko to miało pokazać im,
jak bardzo są słabi. Nawet najbardziej rogata dusza nie zniosłaby podobnej
świadomości, i kiedy przybywał inkwizytor, nie napotykał już żadnego oporu.
Arvardan za wszelką cenę musiał przełamać ciszę.
— Przypuszczam, że to miejsce jest na podsłuchu. Nie powinniśmy byli tyle mówić.
— Nie jest — rozległ się zmęczony głos Schwartza. — Nikt nas nie słucha.
Archeolog już miał odruchowo spytać: „Skąd wiesz?”, ale powstrzymał cisnące się
na usta słowa.
Że też istniała podobna moc! I to nie jemu była dana, ale człowiekowi z
przeszłości, który twierdził, że jest Ziemianinem, i pragnie umrzeć!
Arvardan widział przed sobą wyłącznie fragment sufitu. Odwracając się, mógł
zobaczyć ostry profil Shekta; po drugiej stronie była pusta ściana. Jeśli
maksymalnie uniósł głowę, mógł przez chwilę dojrzeć bladą twarz Poli.
Czasami nachodziła go myśl, że jest człowiekiem Imperium — Imperium, na Gwiazdy,
obywatelem Galaktyki — i że jego uwięzienie stanowi szczególnie rażące
nadużycie, zwłaszcza jeśli zważyć bolesny fakt, że zrobili to Ziemianie. A on do
tego dopuścił.
Jednak i ta myśl z czasem przybladła.
Mogli go umieścić obok Poli… Nie, tak jest lepiej. Nie byłby to dla niej
krzepiący widok.
— Bel? — słowo to zabrzmiało w uszach Arvardana szczególnie słodko w obliczu
nadchodzącej śmierci.
— Tak, Polu?
— Jak myślisz, czy to jeszcze długo potrwa?
— Może nie, kochana… Szkoda. Zmarnowaliśmy dwa miesiące.
— To moja wina — szepnęła. — Moja wina. Na szczęście możemy mieć te ostatnie
chwile. To takie — bezsensowne.
Arvardan nie mógł odpowiedzieć. W jego głowie kłębiły się myśli, wirowały niczym
oszalała karuzela. Czy to tylko wyobraźnia, czy naprawdę poczuł pod plecami
twardy plastik? Jak długo trwa paraliż?
Musi być jakiś sposób, by przekonać Schwartza. Próbował osłonić swoje myśli,
wiedząc, że jest to niemożliwe.
— Schwartz… — odezwał się.
Schwartz leżał na swoim stole równie bezbronny jak pozostali. Jego cierpienie
miało jednak dodatkowy, upiorny aspekt. Był czterema umysłami w jednym.
Gdyby zostawiono go samego, zapewne zdołałby zachować gasnącą tęsknotę za
nieskończoną ciszą i ukojeniem śmierci, pokonałby resztki chęci życia, która nie
dalej jak dwa dni temu — a może trzy — kazała mu uciec z farmy. Jak jednak miał
pragnąć śmierci? Czuł przecież przerażenie, które niczym całun spowijało umysł
Shekta; rozpacz i bunt, dręczące tak zawsze pełnego życia Arvardana; głębokie,
żałosne rozczarowanie młodziutkiej dziewczyny.
Powinien był zamknąć swoją świadomość. Do czego niby potrzebna mu wiedza o
cierpieniach innych? Miał swoje własne życie i swą własną śmierć.
Ale oni atakowali go, delikatnie i bez przerwy — ich myśli przesączały się przez
najmniejszą szczelinę w murze obronnym, który sobie budował.
I kiedy Arvaran powiedział: „Schwartz”, wiedział już, że chcą, aby on, Schwartz,
ich uratował. Dlaczego miałby to zrobić? Dlaczego?
— Schwartz — powtórzył Arvardan kusząco — możesz żyć jako bohater. Nie masz za
co umierać, tamci na to nie zasługują.
Ale Schwartz uporczywie powracał do swych wspomnień z młodości, desperacko
zamykając się w kręgu własnych myśli. W efekcie w jego głowie powstał dziwaczny
zlepek przeszłości i teraźniejszości, który w końcu sprawił, że tama puściła.
Odpowiedział jednak cicho i powściągliwie.
— Tak, mogę żyć jako bohater, ale i jako zdrajca. Ci na zewnątrz, którzy chcą
mnie zabić, to ludzie. Ty też nazywasz ich ludźmi, ale myślisz o nich inaczej.
Nie potrafię tego nazwać, lecz wiem, że jest to obrzydliwe. I nie dlatego, że są
źli, tylko dlatego, że pochodzą z Ziemi.
— To kłamstwo.
— To nie kłamstwo i wszyscy o tym wiemy. Chcą mnie zabić, tak, ale dlatego, że
uważają mnie za jednego z was, ludzi, którzy potrafią w jednej minucie skazać
całą planetę na wzgardę i potępienie, zdławić miażdżącą przewagą sił. Cóż, broń
się przed robactwem, które ośmieliło się zagrozić swym boskim władcom. Ale nie
proś o pomoc jednego ze swych wrogów.
— Mówisz jak zelota — powiedział zdumiony Arvardan. — Dlaczego? Czy cierpiałeś?
Mówisz, że byłeś mieszkańcem wielkiej i niezależnej planety. Ziemianinem, kiedy
Ziemia była jedyną nosicielką życia. Jesteś jednym z nas, człowieku, jednym z
władców. Dlaczego sympatyzujesz z garstką wsteczników? To nie jest planeta,
którą pamiętasz. Twoja Ziemia bardziej przypomina moją planetę, nie ten chory
świat.
— Jestem jednym z władców? — Schwartz roześmiał się. — Dobrze, nie będziemy się
w to zagłębiać. Szkoda słów. Zajmijmy się twoją osobą. Stanowisz doskonały
przykład produktu, który przysyła nam Galaktyka. Jesteś tolerancyjny, masz dobre
serce i podziwiasz sam siebie za to, że uznajesz doktora Shekta za równego
sobie. Ale głęboko w podświadomości — choć nie tak głęboko, bym nie mógł tego
wyraźnie wyczuć — źle się czujesz w jego towarzystwie. Nie podoba ci się sposób,
w jaki mówi, patrzy. Tak naprawdę gardzisz nim, pomimo tego, że zgodził się
zdradzić Ziemię… Tak, niedawno pocałowałeś ziemską dziewczynę i później uznałeś
to za chwilową słabość. Wstydzisz się….
— Gwiazdy niech mi będą świadkiem, to nieprawda!… Polu, nie wierz mu! Nie
słuchaj go!
Pola odpowiedziała cicho.
— Nie zaprzeczaj ani nie przejmuj się tym, Bel. On wnika głęboko, w obszar
twojego dzieciństwa. Zobaczyłby to samo, gdyby spojrzał w głąb mojej jaźni.
Gdyby zaś potrafił w równie nieelegancki sposób zajrzeć w głąb własnego umysłu,
także znalazłby wiele powodów do wstydu.
Schwartz poczuł, że się rumieni.
Głos Poli nie zmienił się ani na jotę, kiedy zwróciła się bezpośrednio do niego.
— Schwartz, jeśli umiesz badać umysły, przeanalizuj mój. Powiedz, czy knuję
zdradę? Popatrz na mojego ojca. Tak łatwo mógł uniknąć Sześćdziesiątki, gdyby
zdecydował się na współpracę z szaleńcami, którzy zniszczą Galaktykę. Co
osiągnął przez swoją zdradę?… A potem przyjrzyj się jeszcze raz, sprawdź, które
z nas chce zniszczyć Ziemię.
Mówiłeś, że natrafiłeś na ślad umysłu Balkisa. Nie wiem, jaką masz szansę na
dotarcie do jego podświadomości. Ale kiedy znów przyjdzie, kiedy będzie za
późno, zbadaj go, przeniknij jego myśli. Przekonaj się, że jest szaleńcem… I
wtedy — umieraj!
Schwartz milczał.
— W porządku, Schwartz — odezwał się znów Arvardan. — Wniknij ponownie w mój
umysł. Szukaj tak głęboko, jak chcesz. Urodziłem się na Baronnie w sektorze
Syriusza. Rosłem w atmosferze antyterranizmu, więc nic nie mogę poradzić na to,
jakie kłamstwa i szaleństwa zostały mi zaszczepione. Ale przyjrzyj się także
powierzchni mojego umysłu i powiedz, czy w dojrzałych latach nie zwalczałem u
siebie fanatyzmu. Nie u innych, to byłoby zbyt łatwe, ale u siebie.
Nie znasz naszej historii, Schwartz. Nie wiesz nic o tysiącach, dziesiątkach
tysięcy lat, podczas których ludzkość rozprzestrzeniała się po całej Galaktyce,
o wojnach i nędzy. Nie wiesz o pierwszych wiekach Imperium, kiedy nadal panowały
w nim na przemian despotyzm i chaos. Dopiero w ciągu ostatnich dwustu lat
powstały obecne stabilne rządy. Dzięki nim różne światy zachowały swoją
kulturową autonomię, mogą rządzić się same, zabierać głos we wspólnej sprawie i
razem kierować całością.
Nie było w historii ludzkości tak długiego okresu wolnego od wojen i biedy.
Nigdy gospodarka Galaktyki nie była tak mądrze zarządzana; nigdy nie mieliśmy
przed sobą tak jasnych perspektyw. Czy zniszczysz to, aby zacząć wszystko od
początku? I w imię czego? Dla despotycznej teokracji pełnej niezdrowych
podejrzeń i nienawiści?
Krzywda Ziemi jest udokumentowana i pewnego dnia problem zostanie rozwiązany. O
ile przetrwa Galaktyka. Ale to, co chcą zrobić ci ludzie, nie jest żadnym
rozwiązaniem. Czy ty w ogóle wiesz, co oni zaplanowali?
Gdyby Arvardan mógł wniknąć w umysł Schwartza, dostrzegłby zapewne walkę, jaka
się tam toczyła. Instynktownie jednak doszedł do wniosku, że nadeszła pora, by
przerwać.
Schwartz był wstrząśnięty. Te wszystkie światy miałyby zginąć — paść ofiarą
straszliwej, niszczycielskiej choroby?… Czy ciągle jeszcze był Ziemianinem?
Prawdziwym Ziemianinem? W młodości opuścił Europę i przyjechał do Ameryki, ale
czyż przez to stał się innym człowiekiem? I jeśli po nim ludzie opuścili
okaleczoną Ziemię dla podniebnych światów, czy przestali być Ziemianami? Czy
cała Galaktyka nie należała do niego? Czyż nie powstali oni wszyscy z niego i
jego braci?
— W porządku — powiedział z wysiłkiem. — Jestem z wami. Jak mogę pomóc?
— Jak daleko potrafi sięgnąć twój umysł? — spytał gorączkowo Arvardan, jakby
obawiał się, że jego rozmówca znów zmieni zdanie.
— Nie wiem. Za drzwiami są jacyś ludzie. Przypuszczam, że to strażnicy. Myślę,
że mogę sięgnąć nawet na ulicę, ale im dalej docieram, tym słabsze odbieram
sygnały.
— To oczywiste — zgodził się Arvardan. — A co z Sekretarzem? Czy możesz
zidentyfikować jego umysł?
— Nie wiem — mruknął Schwartz.
Chwila przerwy… Minuty wlokły się nieznośnie.
— Przeszkadzają mi wasze myśli — oświadczył Schwartz. — Nie patrzcie na mnie,
zajmijcie się czymś innym.
Spróbowali. Znów przerwa. Nareszcie:
— Nie… Nie potrafię… Nie potrafię…
— Mogę się trochę poruszyć…! — zawołał nagle Arvardan. — Na Wielką Galaktykę,
mogę poruszać stopami… Aaaa! — Każdy ruch sprawiał mu wściekły ból.
— Jaka jest siła twojego ciosu, Schwartz? — spytał archeolog. — Czy potrafisz
uderzyć mocniej niż mnie przed chwilą?
— Zabiłem człowieka.
— Naprawdę? Jak to zrobiłeś?
— Nie wiem. Po prostu zrobiłem. To jest… To… — Schwartz wyglądał prawie
śmiesznie starając się przełożyć na słowa coś absolutnie nieprzekładalnego.
— Dobrze. Czy potrafisz kontrolować kilka obiektów naraz?
— Nigdy nie próbowałem, ale wątpię. Nie umiem czytać naraz w dwóch umysłach.
— Nie możesz namawiać go do zabicia Sekretarza, Bel — wtrąciła się Pola. — To
nic nie da.
— Dlaczego?
— Jak się stąd wydostaniemy? Nawet jeśli uda nam się zaskoczyć samotnego
Sekretarza i zabić go, na zewnątrz będzie na nas czekał zwarty tłum. Nie zdajesz
sobie z tego sprawy?
— Mam go! — krzyknął triumfalnie Schwartz.
— Kogo? — spytali zgodnie wszyscy troje. Nawet Shekt przyglądał się Schwartzowi
z napięciem.
— Sekretarza. Myślę, że to jego Ślad Psychiczny.
— Nie zgub go.
Arvardan szarpnął się desperacko i runął na podłogę. W ostatniej chwili
spróbował zgiąć na wpół sparaliżowaną nogę, aby osłabić impet upadku,
bezskutecznie jednak.
— Jesteś ranny! — krzyknęła Pola i nagle poczuła, że jej ręka lekko zgina się w
stawie, kiedy usiłowała poruszyć łokciem.
— Nie, wszystko w porządku. Wydobądź z niego wszystko, Schwartz. Wszelką
informację, jaką tylko możesz.
Schwartz sięgnął tak mocno, że aż rozbolała go głowa. Wypuszczał macki swego
umysłu na oślep, niezdarnie, jak małe dziecko, kiedy wyprostowuje palce,
starając się objąć pożądaną zabawkę. Do tej pory zawsze brał to, co znajdował,
tym razem jednak szukał… szukał…
Z najwyższym trudem odnalazł pierwsze echa myśli.
— Triumfuje! Jest pewien zwycięstwa… Coś o sondach kosmicznych. Wystrzelił je…
Nie, nie wystrzelił… Coś innego… Zamierza je wystrzelić…
— To samonaprowadzające pociski, przenoszące wirusa — jęknął Shekt. — Wymierzone
w różne planety.
— Gdzie je trzymają? — dopytywał się Arvardan. — Szukaj, człowieku, szukaj…
— To budynek… ja… nie… mogę go… zobaczyć… Pięć ramion… gwiazda… nazwa:
Sloo,
może…
— To jest to — przerwał znów Shekt. — Na wszystkie gwiazdy Galaktyki! To jest
to. Świątynia w Senloo. Ze wszystkich stron otaczają ją tereny radioaktywne.
Mogą tam dotrzeć tylko Starsi. Czy wyczuwasz w pobliżu zbieg dwóch wielkich
rzek?
— Nie mogę… Tak… Tak… Tak.
— Kiedy, Schwartz, kiedy? Kiedy ma nastąpić odpalenie?
— Nie widzę daty, ale wkrótce… Wkrótce. Te myśli niemal rozsadzają mu umysł. To
nastąpi bardzo szybko. — Jego własna głowa była bliska eksplozji.
Rozgorączkowany Arvardan czuł suchość w ustach. Zdołał unieść się na dłoniach i
kolanach, drżących i uginających się pod ciężarem ciała.
— Czy on się zbliża?
— Tak, jest tuż za drzwiami.
Jego głos zanikał i umilkł, kiedy drzwi otworzyły się. W nagłej ciszy tym
wyraźniej zabrzmiały przepełnione zimną ironią słowa upojonego sukcesem
Sekretarza:
— Doktorze Arvardan! Czy nie powinien pan wrócić na swoje miejsce?
Archeolog popatrzył na niego, świadom okrutnego poniżenia swojej pozycji, nie
odpowiedział jednak. Powoli osunął się na podłogę i odczekał chwilę, ciężko
dysząc. Gdyby jego kończyny były nieco sprawniejsze, gdyby mógł skoczyć na
tamtego, jakoś wyrwać mu broń…
U błyszczącego fleksiplastowego pasa Sekretarza nie wisiał bicz neuronowy. Jego
miejsce zajął blaster pełnej mocy, zdolny w mgnieniu oka rozpylić człowieka na
atomy.
Sekretarz z pełną satysfakcją przyglądał się czwórce więźniów. Dziewczyna się
nie liczyła, ale wszyscy inni, których udało się zgarnąć! Leżeli przed nim:
ziemski zdrajca, agent Imperium i tajemniczy osobnik, którego śledzili od dwóch
miesięcy. Czy są jeszcze inni?
Oczywiście pozostał jeszcze Ennius — no i Imperium. Ich ręce, w osobach tych
szpiegów i zdrajców, zostały odcięte, ale przypominały o obecności aktywnego
mózgu, być może wysyłającego już następnych agentów.
Sekretarz stał nieruchomo, całkowicie rozluźniony, ze splecionymi na piersi
rękami. Wyraźnie dawał im do zrozumienia, że nie przewiduje potrzeby szybkiego
sięgnięcia po broń.
— Pozwólcie, że wyjaśnię wam wszystko, raz na zawsze — powiedział cicho. —
Między Ziemią i Galaktyką toczy się wojna — jak na razie nie została jeszcze co
prawda wypowiedziana, lecz nie zmienia to wymowy faktów. Jesteście naszymi
więźniami i zostaniecie potraktowani w sposób, jakiego wymagać będą
okoliczności. Rzecz jasna, szpiegostwo i zdrada podlegają karze śmierci…
— Jedynie w czasie legalnej, wypowiedzianej wojny — wtrącił gwałtownie Arvardan.
— Legalnej wojny? — odparł Sekretarz z pogardą. — Czym jest legalna wojna?
Ziemia zawsze pozostawała w stanie wojny z resztą Galaktyki, nawet jeśli nie
przyznawaliśmy się do tego otwarcie.
— Nie przejmuj się nim — szepnęła Pola. — Niech powie, co ma do powiedzenia.
Arvardan uśmiechnął się do niej. Był to dziwny uśmiech, bardziej przypominający
grymas bólu, w tym samym bowiem momencie archeolog zdołał podnieść się z
podłogi. Stał teraz chwiejnie, dysząc z wysiłku.
Balkis roześmiał się miękko. Niespiesznym krokiem ruszył w stronę Syrianina, aż
znalazł się tuż obok niego. Równie powolnym ruchem położył mu dłoń na piersi i
pchnął.
Bezwładne ręce nie odpowiedziały na polecenia mózgu. Sztywne mięśnie nie zdołały
utrzymać równowagi i Arvardan runął na ziemię.
Pola jęknęła. Zebrawszy wszystkie siły, krańcowo napinając mięśnie zsunęła się
ze swego stołu. Powoli, tak bardzo powoli.
Balkis pozwolił jej podpełznąć do Arvardana.
— Twój kochanek — stwierdził. — Twój silny pozaziemski kochanek. Biegnij do
niego, dziewczyno! Na co czekasz? Obejmij mocno swego bohatera i w jego
ramionach zapomnij, że jest skąpany we krwi i pocie miliardów ziemskich
męczenników. I oto leży — dzielny i odważny przybysz — powalony na Ziemię jednym
pchnięciem ręki Ziemianina.
Pola klęczała obok Arvardana, obmacując jego głowę. Nie znalazła jednak śladu
krwi ani też — na szczęście — nie natrafiła na śmiercionośną miękkość
strzaskanej kości. Powieki Arvardana uniosły się wolno, a jego wargi szepnęły:
— Nic się nie stało.
— To tchórz — odparła Pola — który walczy ze sparaliżowanym przeciwnikiem i
szczyci się tak osiągniętą przewagą. Kochany, wierz mi, nie wszyscy Ziemianie są
tacy.
— Wiem o tym. Inaczej nie byłabyś Ziemianką.
Sekretarz zesztywniał.
— Jak już mówiłem, wasze życie jest w moich rękach. Możecie je jednak kupić. Czy
interesuje was cena?
— Gdybyś znalazł się na naszym miejscu — rzuciła dumnie Pola — z pewnością
byłbyś nią zainteresowany.
— Ciii, Polu — Arvardan nie do końca odzyskał głos. — Co proponujesz?
— Ach! — zawołał Balkis. — Więc chciałbyś się sprzedać. Tak jak ja, na przykład?
Ja, wstrętny Ziemianin?
— Sam wiesz najlepiej, kim jesteś — odparował Arvardan. — A co do reszty, to nie
zamierzam się sprzedać. Chciałbym kupić jej życie.
— Odmawiam podobnej transakcji — wtrąciła Pola.
— Wzruszające — syknął Sekretarz. — Nie dość, że zniżył się do jednej z naszych
kobiet, naszych Ziemolek, to jeszcze odgrywa pełnego poświęcenia bohatera.
— Co proponujesz? — powtórzył Arvardan.
— Najwyraźniej był jakiś przeciek o naszych planach. Nietrudno się domyślić, w
jaki sposób odkrył je doktor Shekt, ale Imperium? Chcielibyśmy zatem usłyszeć,
co wiedzą. Nie co pan odkrył, doktorze Arvardan, ale co z tego dotarło do
Imperium.
— Jestem archeologiem, nie szpiegiem — warknął Arvardan. — Nie mam pojęcia, jak
daleko sięga wiedza Imperium. Mam nadzieję, że odkryją wszystko.
— Domyślam się. Cóż, może zmieni pan zdanie. Zastanówcie się, wszyscy. Przez
cały ten czas Schwartz nie odezwał się ani razu. Nawet na moment nie uniósł
wzroku.
Sekretarz odczekał chwilę, po czym rzekł złośliwie:
— A zatem pozwólcie, że powiem wam, ile kosztuje brak współpracy. Nie będzie to
po prostu śmierć, bo z pewnością jesteście przygotowani na tę nieuniknioną, choć
niezbyt przyjemną ewentualność. Doktor Shekt i jego córka, która na nieszczęście
zbyt mocno wplątała się w spisek, są obywatelami Ziemi. Zważywszy na
okoliczności, w ich przypadku najwłaściwszym rozwiązaniem wydaje się
wykorzystanie synapsyfikatora. Rozumie mnie pan, doktorze Shekt?
Oczy fizyka wyrażały najczystszą zgrozę.
— Tak, widzę że wie pan, co mam na myśli — stwierdził Balkis. — Za jego pomocą
można tak zniszczyć tkankę mózgową, że otrzymamy bezmózgiego kretyna. To
prawdziwa obrzydliwość — trzeba go karmić, bo umrze z głodu, myć, bo utonie we
własnych nieczystościach, trzymać w zamknięciu, by nie budził przerażenia
innych. Bardzo pouczający przykład dla wszystkich, którzy chcieliby pójść w
wasze ślady we wspaniałych czasach, jakie wkrótce nadejdą.
Co do pana — Sekretarz odwrócił się do Arvardana — i pańskiego przyjaciela
Schwartza, to jesteście obywatelami Imperium i jako tacy, znakomicie nadacie się
do bardzo interesującego doświadczenia. Nigdy jeszcze nie wypróbowaliśmy
działania naszego skoncentrowanego wirusa na żadnym z was, galaktyczne psy. Miło
będzie sprawdzić, czy nasze hipotezy są prawidłowe. Rzecz jasna, otrzymacie
jedynie niewielką dawkę, aby śmierć nie przyszła zbyt szybko. Jeśli dostatecznie
rozcieńczymy zastrzyk, choroba może potrwać nawet tydzień. To będzie bardzo
bolesne.
Na chwilę umilkł i przyjrzał się im, mrużąc oczy.
— Wszystko to — dodał — możecie w tej chwili zamienić na kilka starannie
dobranych słów. Ile wie Imperium? Czy w chwili obecnej działają tu jeszcze jacyś
agenci? Jakie są plany — jeśli w ogóle istnieją — ewentualnego kontrataku?
— Czy możemy zastanowić się przez jakiś czas?
— Czas? A cóż innego wam daję? Od mojego przyjścia upłynęło już dziesięć minut i
ciągle czekam na odpowiedź…. Czy macie coś do powiedzenia? Nic? Nawet ofiarowany
wam czas nie trwa wiecznie. Arvardan, nadal napina pan mięśnie. Czy łudzi się
pan, że zdoła do mnie dotrzeć, nim wyciągnę blaster? Jak pan myśli? Na zewnątrz
są setki ludzi, a mój plan zostanie wprowadzony w życie, nawet gdyby mnie
zabrakło. Nawet kary, jakie dla was wymyśliłem, pozostaną nie zmienione.
A może ty, Schwartz? Zabiłeś naszego agenta. To byłeś ty, prawda? Może myślisz,
że zdołasz zabić i mnie?
Po raz pierwszy Schwartz spojrzał wprost na Balkisa i powiedział zimno:
— Mógłbym to zrobić, ale nie chcę.
— To miło z twojej strony.
— Bynajmniej. To bardzo okrutne. Sam powiedziałeś, że istnieją rzeczy gorsze niż
zwykła śmierć.
Arvardan odkrył nagle, że wpatruje się w Schwartza z ogromną nadzieją w sercu.
18.
POJEDYNEK!
Myśli Schwartza wirowały. Czuł się odprężony w dziwaczny, gorączkowy sposób.
Jedna jego część wydawała się w pełni panować nad sytuacją, pozostała jakby w to
nie wierzyła. Został sparaliżowany później niż inni. Nawet doktor Shekt już
usiadł, podczas gdy on mógł tylko nieznacznie poruszać kończynami.
I tak, zgłębiając podstępny umysł Sekretarza — nieskończenie plugawy i
nieskończenie zły — rozpoczął swój pojedynek.
— Początkowo byłem po waszej stronie, mimo że chcieliście mnie zabić —
powiedział. — Myślałem, że rozumiem wasze uczucia i zamiary… Ale umysły tych
kilku obecnych tutaj osób są stosunkowo czyste i niewinne, natomiast nie da się
opisać całej ohydy twojego. Nie chodzi nawet o to, że nie walczysz dla chwały
Ziemian, tylko dla swojej osobistej potęgi. Dostrzegam u ciebie wizję Ziemi —
nie uwolnionej, lecz ponownie zniewolonej. Nie chcesz zniszczyć potęgi Imperium,
lecz tylko zastąpić ją jednoosobową dyktaturą.
— Widzisz to wszystko? — spytał Balkis. — Dobrze, patrz sobie. Nie potrzebuję
twoich informacji. Nie jest tak źle, żebym musiał znosić podobne impertynencje.
Przyspieszyliśmy godzinę ataku. Spodziewaliście się tego? Zdumiewające, co można
osiągnąć wywierając presję, nawet na tych, którzy zaklinali się, że wcześniejsze
działanie jest niemożliwe. Widzisz to, mój żałosny jasnowidzu?
— Nie, nie widzę — odpowiedział Schwartz. — Nie szukałem tych informacji, toteż
umknęły one mojej uwagi… Ale mogę poszukać teraz. Dwa dni… Mniej… Popatrzmy…
Wtorek, szósta rano według czasu Chica.
Ręka Sekretarza pochwyciła blaster. Balkis szybko podszedł i pochylił się nad
bezwładnym Schwartzem.
— Skąd o tym wiesz?
Schwartz zesztywniał, napiął macki swych myśli i chwycił. Zacisnął szczęki i
zmarszczył brwi, ale były to tylko fizyczne objawy, niewspółmierne do
prawdziwego wysiłku. Jego umysł sięgnął poza czaszkę i pochwycił Ślad Psychiczny
Sekretarza.
Arvardan nie pojmował nic z rozgrywającej się przed nim sceny, poza tym, że
marnują bezcenne sekundy.
Schwartz wymamrotał ochrypłym głosem:
— Mam go… Zabierz mu broń. Nie mogę utrzymać… — słowa zniknęły w chrapliwym
rzężeniu.
I nagle Arvardan zrozumiał. Z trudem dźwignął się na rękach. Powoli, z
wysiłkiem, jeszcze raz podniósł się i niepewnie stanął na nogach. Pola usiłowała
powstać razem z nim, ale nie mogła. Shekt odepchnął się od stołu i osunął na
kolana. Tylko Schwartz leżał nadal, na jego twarzy malował się wysiłek.
Sekretarz wyglądał, jakby spojrzała na niego Meduza. Na jego gładkie czoło
powoli występowały krople potu, twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Tylko prawa
ręka, trzymająca blaster, dawała znaki życia. Z bliska byłoby widać, jak
spoczywający na spuście palec lekko drży, naciska guzik, ale tak słabo, że nie
wywołuje to żadnej reakcji, ponawia jednak ruch i znów…
— Trzymaj go mocno — szepnął Arvardan w okrutnej radości. Opierał się o krzesło
i usiłował uspokoić oddech. — Pozwól mi dojść do niego.
Powłóczył stopami. Czuł się jak w sennym koszmarze, jakby maszerował przez
lepkie błoto lub pływał w smole… Powoli poruszał obolałymi mięśniami, tak wolno,
zbyt wolno.
Nie był, nie mógł być świadomy przerażającej walki, jaka rozgrywała się tuż
przed jego oczami.
Sekretarz miał tylko jeden cel: zwiększyć siłę nacisku palca na spust. Sto
gramów — taki bowiem był minimalny nacisk, wywołujący reakcję broni. Żeby to
zrealizować, jego umysł musiał tylko wydać instrukcję drgającemu, napiętemu
ścięgnu, które już niemal osiągnęło niezbędne napięcie, aby… aby…
Schwartz miał tylko jeden cel: powstrzymać ten nacisk, ale w całej masie wrażeń
przekazywanych mu przez obcy Ślad Psychiczny trudno było mu zidentyfikować
obszar odpowiadający za ten palec. Dlatego cały wysiłek skierował na utrzymanie
organizmu Balkisa w kompletnym bezruchu…
Ślad Psychiczny Sekretarza ze wszystkich sił przeciwstawiał się ingerencji.
Umysł, z którym starły się nie wyćwiczone jeszcze zdolności kontrolne Schwartza,
był bystry i niezwykle inteligentny. Przez kilka sekund nie stawiał oporu,
wyczekując stosownej chwili, po czym nagle zaczynał walczyć, szarpiąc raz
jednym, raz drugim mięśniem.
Schwartz odbierał to jak zmagania ze schwytanym w uścisk wrogiem. Za wszelką
cenę, nie licząc się z kosztami, musiał utrzymać swój chwyt, podczas gdy
przeciwnik rzucał się jak oszalały.
Ale po żadnym nie widać było prawie niczego. Tylko nerwowe zwarcie szczęk
Schwartza, przygryzione usta, rozkrwawione przez zaciśnięte zęby, i te
sporadyczne ruchy palca Sekretarza.
Arvardan zrobił przerwę na odpoczynek. Nie chciał, ale nie mógł inaczej. Jego
wyciągnięte palce już prawie sięgnęły materiału tuniki Sekretarza, gdy poczuł,
że nie jest w stanie ruszyć się ani o centymetr dalej. Jego konające płuca nie
mogły już pompować powietrza do omdlewających kończyn. W oczach zakręciły się
łzy skrajnego wyczerpania, twarz wykrzywił grymas bólu.
— Jeszcze tylko kilka minut, Schwartz — wysapał. — Trzymaj go, trzymaj…
Wolno, bardzo wolno Schwartz pokręcił głową.
— Nie mogę… Nie mogę…
I w istocie, dla Schwartza cały świat roztopił się w mrocznym, zamglonym
chaosie. Macki jego umysłu traciły sprężystość i elastyczność.
Kciuk Sekretarza jeszcze raz naprężył się na spuście. I już się nie rozluźnił.
Nacisk rósł stopniowo.
Schwartz czuł, jak oczy wychodzą mu z orbit, jak na czole nabrzmiewają żyły.
Czuł też okropny triumf, narastający w umyśle przeciwnika…
Wtedy Arvardan rzucił się do przodu. Jego sztywne i oporne ciało poleciało
bezwładnie z szeroko rozłożonymi rękoma.
Krzycząc, Sekretarz runął na ziemię razem z nim. Blaster odleciał na bok i ze
szczękiem upadł na twardą podłogę.
Prawie w tej samej chwili umysł Sekretarza odzyskał wolność i Schwartz opadł
bezwładnie. W jego czaszce szalał ból.
Balkis szarpał się dziko, przygnieciony ciężarem ciała Arvardana.
Z całej, podsycanej jeszcze nienawiścią siły wepchnął kolano w krocze archeologa
i pięścią zdzielił go w twarz. Uniósł go i pchnął. Ciało Arvardana bezwładnie
potoczyło się na bok.
Sekretarz podniósł się zadyszany — i zamarł.
Na wprost niego, chwiejąc się na nogach, stał Shekt. W prawej ręce,
podtrzymywanej przez trzęsącą się lewą, trzymał blaster. Wprawdzie ledwie
szeptał, lecz sens jego wypowiedzi dotarł do uszu Balkisa.
— Bando idiotów — wychrypiał Sekretarz, trzęsąc się ze złości. — Co chcecie
osiągnąć? Wystarczy, że tylko uniosę glos…
— Ale przynajmniej ty zginiesz — odpowiedział słabo Shekt.
— Zabijając mnie, nic nie zyskacie, i dobrze o tym wiecie. Nie uratujecie
Imperium zdradzając nasz plan, nie uratujecie nawet samych siebie. Oddaj mi
broń, a odejdziecie wolno.
Wyciągnął rękę, ale Shekt roześmiał się gorzko.
— Nie jestem dość szalony, żeby w to uwierzyć.
— Może i nie, ale jesteś na wpół sparaliżowany. Sekretarz skoczył w prawo, dużo
szybciej, niż słaba ręka fizyka mogła poruszyć blaster.
Ale umysł Balkisa, sprężając się do ostatecznego skoku, skoncentrował się
całkowicie na blasterze. Schwartz ponownie wysłał swoje myśli w ostatecznym
ataku i Sekretarz padł jak podcięty.
Arvardan stanął na nogi. Miał rozcięty i zakrwawiony policzek, idąc utykał
lekko.
— Możesz się poruszać, Schwartz?
— Troszeczkę — nadeszła odpowiedź. Schwartz zsunął się ze swojego miejsca.
— Czy ktoś jeszcze zmierza w naszą stronę?
— Nikt, kogo mógłbym wyczuć.
Arvardan uśmiechnął się smutno do Poli. Położył rękę na jej brązowych włosach, a
ona spojrzała na niego promiennymi oczyma. W ciągu minionych dwóch godzin wiele
razy był przekonany, że nigdy, przenigdy nie będzie mógł dotknąć jej włosów i
zobaczyć oczu.
— Może jeszcze nie wszystko stracone, Polu.
— Nie mamy zbyt wiele czasu — skinęła głową. — Do wtorku, do szóstej rano.
— Niewiele? Cóż, zobaczymy. — Arvardan pochylił się nad leżącym Starszym i
niezbyt delikatnie przewrócił go na plecy. — Żyje?
Bezskutecznie szukał tętna, aż w końcu położył dłoń na zielonej tunice.
— W każdym razie serce bije… Masz niebezpieczną moc. Dlaczego nie zrobiłeś tego
od razu?
— Bo chciałem go sobie podporządkować — wygląd Schwartza zdradzał, ile kosztował
go ten wysiłek. — Myślałem, że jeśli uda mi się go unieruchomić, moglibyśmy
poprowadzić go przed sobą i użyć jako żywej tarczy.
— Możemy — powiedział z nagłym ożywieniem Shekt. — Niecały kilometr stąd jest
fort Dibburn. Dostańmy się tam, a będziemy bezpieczni i stamtąd skontaktujemy
się z Enniusem.
— Najpierw musimy tam dotrzeć. Na zewnątrz jest pewnie z setka wartowników, nie
licząc tych w środku… I co możemy zrobić z tym sztywniakiem? Mamy go nieść?
Położyć na wózku? — zażartował Arvardan.
— Poza tym — dodał ponuro Schwartz — nie mógłbym utrzymać go zbyt długo.
Zrozumcie, jestem zmęczony.
— Bo nie przywykłeś do podobnych wyczynów — stwierdził Shekt. — Posłuchaj mnie.
Mam pewną hipotezę na temat działania twojego umysłu. Przypomina on odbiornik
elektromagnetycznych fal mózgu. Myślę, że potrafisz również nadawać. Rozumiesz?
Schwartz był nieco zdezorientowany.
— Postaraj się mnie zrozumieć — upierał się fizyk. — Powinieneś się
skoncentrować na tym, czego od niego chcesz. Po pierwsze musimy mu oddać
blaster.
— Co?! — z trojga ust wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Musi nas stąd wyprowadzić — Shekt podniósł głos. — Inaczej się nie
wydostaniemy. A co może wyglądać najmniej podejrzanie jak nie broń w jego dłoni?
— Ale ja nie potrafię go kontrolować! Mówiłem wam, że nie potrafię — Schwartz
wymachiwał rękoma. — Nie dbam o pańskie teorie, doktorze Shekt. Nie ma pan
pojęcia o tym, co dzieje się we mnie. To niepewna i bolesna umiejętność. I wcale
nie taka łatwa.
— Wiem, ale to nasza jedyna szansa. Spróbuj. Gdy odzyska świadomość, zmuś go do
podniesienia ręki — mówił błagalnie Shekt.
Sekretarz jęknął i Schwartz poczuł powracający Ślad Psychiczny. W milczeniu,
pełen obaw, pozwolił mu zebrać siły — po czym zaczął wydawać rozkazy. To była
mowa bez słów, którą posługuje się człowiek, nakazując swej ręce, by się
poruszyła; mowa tak cicha, że nikt nie jest świadomy jej istnienia.
Ale dłoń Schwartza nawet nie drgnęła — poruszyła się ręka Sekretarza. Ziemianin
z przeszłości uśmiechnął się szeroko, gdy wszyscy wpatrywali się w Balkisa —
rozciągniętą na podłodze postać, której głowa poruszyła się lekko, a z oczu
zniknęła mgła omdlenia — i jego rękę. Rękę, która powoli, dziwnie niezręcznie i
niepewnie uniosła się pionowo w górę.
Schwartz zabrał się do pracy.
Sekretarz wstał poruszając się sztywno, kilka razy niemal tracąc równowagę. A
potem, niczym bezwolna marionetka, zaczął tańczyć.
Jego ruchom brakowało rytmu i gracji, ale w oczach trzech osób, które
obserwowały jego ciało, i Schwartza, który widział zarówno ciało, jak i umysł,
był to taniec budzący najgłębszy podziw. Bowiem ruchami Sekretarza kierował
umysł innego człowieka!
Shekt zbliżył się ostrożnie do przypominającej robota postaci i nie bez obaw
wyciągnął rękę. Na otwartej dłoni spoczywał blaster, rękojeścią do przodu.
— Niech on go weźmie, Shekt — powiedział.
Ręka Balkisa sięgnęła ku niemu i niezgrabnie złapała broń. W oczach Sekretarza
błysnęło gwałtowne pożądanie, nagle jednak zgasło. Powoli, powoli blaster
znalazł się na swym miejscu za pasem. Dłoń opadła.
Schwartz roześmiał się piskliwie.
— O mały włos byłby mi się wymknął. — Jego twarz była zupełnie biała.
— I co? Utrzymasz go?
— Walczy jak diabeł. Ale już nie tak jak przedtem.
— To dlatego, że wiesz już, co robić — wyjaśnił zachęcającym tonem Shekt. W
rzeczywistości nie czuł zbytniego optymizmu. — Teraz przestaw się na nadawanie!
Nie próbuj go powstrzymywać! Po prostu udawaj, że go nie ma.
— Czy potrafisz zmusić go do mówienia? — spytał Arvardan. Po chwili z ust
Sekretarza wydobył się niski, głuchy dźwięk.
Kolejna chwila ciszy, następny dźwięk.
— To wszystko — wysapał Schwartz.
— Ale dlaczego to nie działa? — spytała niespokojnie Pola.
Shekt wzruszył ramionami.
— W grę wchodzą bardzo delikatne i skomplikowane mięśnie. To nie to samo co
mięśnie rąk czy nóg. Nie przejmuj się, Schwartz. Poradzimy sobie i bez jego
gadania.
Żaden z uczestników tej dziwacznej odysei nie potrafił potem odtworzyć w pamięci
następnych dwóch godzin. Na przykład doktor Shekt poruszał się sztywno niczym
lalka, bezustannie myśląc o tym, co musi czuć Schwartz podczas tej wewnętrznej
walki. Jego własne obawy zniknęły, zagłuszone bezbrzeżną fascynacją. Nie
spuszczał wzroku z okrągłej, zniekształconej wysiłkiem twarzy, od czasu do czasu
rzucając jedynie przelotne spojrzenie pozostałej dwójce.
Stojący przy drzwiach strażnicy zasalutowali za widok Sekretarza, którego
zielona szata świadczyła o wysokiej randze i władzy. Sekretarz niezręcznie oddał
pozdrowienie. Ruszyli dalej, nie niepokojeni przez nikogo.
Dopiero gdy opuścili potężne mury Dworu, Arvardan uświadomił sobie, na jakie
szaleństwo się porwali. Galaktyce nadal zagrażało niewyobrażalne wręcz
niebezpieczeństwo, a oni stąpali po cienkiej linie nad głęboką przepaścią. Ale
nawet wtedy — nawet wtedy! — czuł, że tonie w oczach Poli. Czy sprawiła to
świadomość czającej się w pobliżu śmierci, przyszłości, która już nigdy nie
miała nadejść, wiecznej niedostępności słodyczy, której raz zakosztował —
cokolwiek to było, nigdy jeszcze tak bardzo nikogo nie pragnął.
Później jego wspomnienia zamknęły się w jednym słowie: ona. Pamiętał wyłącznie
dziewczynę…
Natomiast Pola czuła palące promienie porannego słońca. W ich blasku nawet
zwrócona ku niej twarz Arvardana rozpływała się przed oczami dziewczyny.
Uśmiechnęła się do niego, bezpieczna u jego boku, i lekko ścisnęła go za rękę.
To było najwyraźniejsze wspomnienie — twarde, płaskie mięśnie obciągnięte śliską
tkaniną, gładką i chłodną pod jej palcami…
Zlany potem Schwartz przeżywał prawdziwe katusze. Alejka, skręcająca w bok od
tylnego wyjścia, do którego właśnie dotarli, była zupełnie pusta. Na szczęście.
Tylko on naprawdę wiedział, co oznaczałaby porażka. W umyśle, którym sterował,
wyczuwał nieznośne poniżenie, wszechogarniającą nienawiść, setki
najokrutniejszych planów. Wciąż musiał szukać w nim niezbędnych informacji —
położenia pojazdu, prowadzącej doń drogi… Kiedy zaś zagłębiał się w myśli
Sekretarza, doświadczał również stale rosnącej goryczy, jaka go ogarniała.
Wyraźnie widział zemstę, jaka czekałaby ich, gdyby choć na sekundę zwolnił
krępujące wrogi umysł więzy.
Sekretne otchłanie mózgu, które zmuszony był zgłębić tego dnia, na zawsze
pozostały jego tajemnicą. Przez wiele późniejszych lat w koszmarnych snach
powracał do chwil, kiedy kierował krokami szaleńca w samym sercu twierdzy wroga.
Kiedy dotarli do samochodu, Schwartz pospiesznie wykrztusił kilka słów. Nie
śmiał rozluźnić swej kontroli nawet na tyle, by móc powiedzieć całe, pełne
zdanie.
— Nie — umiem — prowadzić — nie — mogę — go zmusić — za trudne — nie…
Shekt uspokoił go cichym cmoknięciem. Nie odważył się go dotknąć ani nawet
odezwać się, aby nie zakłócić koncentracji Schwartza.
— Posadź go na tylne siedzenie — szepnął. — Ja poprowadzę. Umiem. Teraz każ mu
tylko siedzieć spokojnie. Wezmę blaster.
Pojazd Sekretarza był specjalnym modelem. Ponieważ zaś został specjalnie
wyposażony, różnił się od innych samochodów. Przyciągał uwagę. Zielony reflektor
na dachu zataczał szerokie kręgi — od prawej do lewej i z powrotem; jego światło
przygasało rytmicznie i rozpalało się na nowo. Przechodnie przystawali, aby mu
się przyjrzeć. Nadjeżdżające z przeciwka pojazdy z szacunkiem ustępowały mu
drogi.
Gdyby samochód był mniej widowiskowy — gdyby tak bardzo nie przyciągał wzroku,
któryś z przechodniów zauważyłby w końcu bladą, nieruchomą postać Starszego na
tylnym siedzeniu, zainteresował się, wyczuł niebezpieczeństwo…
Ale dostrzegali jedynie pojazd. A czas płynął…
Wreszcie drogę zastąpił im żołnierz. Tuż za jego plecami wznosiła się dumna,
błyszcząca chromem brama garnizonu imperialnego. Wysokie, wystrzelające w niebo
budynki — jakiż kontrast dla przysadzistych, posępnych gmachów Ziemian!
Wartownik groźnym gestem uniósł pistolet i samochód zatrzymał się.
Arvardan wychylił się z wozu.
— Jestem obywatelem Imperium, żołnierzu. Chciałbym się widzieć z waszym dowódcą.
— Muszę prosić o pańskie dokumenty.
— Odebrano mi je. Nazywam się Bel Arvardan, z Baronna, sektor Syriusza. Spełniam
pewną misję, powierzoną mi przez Prokuratora, i bardzo się śpieszę.
Wartownik uniósł przegub do ust i powiedział cicho kilka słów do nadajnika.
Chwilę czekał na odpowiedź, po czym opuścił broń i odsunął się na bok. Brama
rozwarła się powoli.
19.
NADCHODZI GODZINA ZERO
Godziny, które nastąpiły, były wypełnione zamętem zarówno w forcie Dibburn, jak
i poza nim. Najgorszy chaos panował jednak w samym Chica.
W południe najwyższy kapłan w Washenn zaczął poszukiwać Sekretarza przez
komunikator i wkrótce stwierdził, że wszelkie próby skontaktowania się z nim
zawiodły. To mu się nie spodobało. Wśród pomniejszych urzędników Dworu Pokuty
zapanował niepokój.
Z pierwszych przesłuchań strażników stojących przed salą zgromadzeń wynikało, że
Sekretarz wyszedł wraz z aresztantami o dziesiątej trzydzieści rano. Nie, nie
powiedział, dokąd się udaje, a pytanie go o to nie leżało w ich kompetencjach.
Zeznania innych strażników również niczego nie wniosły. Atmosfera ogólnego
zaniepokojenia gęstniała z każdą minutą.
O drugiej po południu napłynął pierwszy raport donoszący, że tego ranka widziano
w mieście pojazd Sekretarza. Nikt nie zauważył w środku jego osoby, choć
niektórzy twierdzili, że prowadził osobiście, ale były to tylko domysły…
O drugiej trzydzieści wiedziano już z pewnością, że pojazd Sekretarza wjechał do
fortu Dibburn.
Tuż przed trzecią zdecydowano się w końcu na telefon do dowódcy garnizonu.
Zgłosił się porucznik.
Odpowiedział natychmiast, że w danej chwili nie da się uzyskać informacji na
interesujący ich temat. Wszelako oficerowie zaapelowali, aby zachować spokój i
polecili chwilowo — bez dalszych konsultacji — nie rozpowszechniać informacji o
zniknięciu członka Kręgu Starszych.
Wystarczyło to jednak, by osiągnąć efekt przeciwny, niż życzyło sobie Imperium.
Ludzie zaangażowani w działalność spiskową nie mogą ryzykować, kiedy jeden z
czołowych przywódców konspiracji trafia w ręce wroga czterdzieści osiem godzin
przed godziną zero. Oznaczać to mogło tylko dekonspirację spisku albo zdradę —
dwie strony tego samego medalu. Obie zaś oznaczały śmierć.
Zaczęły krążyć pogłoski…
I ludność Chica zawrzała…
Na rogach ulic pojawili się zawodowi podburzacze. Tajne arsenały zostały otwarte
i sięgające do nich ręce otrzymały broń. Ludzkie potoki spłynęły przed fort i o
szóstej wieczorem nowa wiadomość dotarła do komendanta. Tym razem przez
posłańca.
W tym samym czasie w forcie działy się rzeczy równie niezwykłe, choć na mniejszą
skalę. Początkiem dramatycznych wydarzeń była chwila, gdy młody oficer,
przyjmując na dziedzińcu pojazd, wyciągnął rękę po blaster Sekretarza.
— Wezmę go — oświadczył krótko.
— Oddaj mu go, Schwartz — powiedział Shekt.
Ręka Sekretarza uniosła broń i wysunęła ją przez okienko. Odebrano mu ją i
Schwartz z ciężkim westchnieniem uwolnił się od długo utrzymywanego napięcia.
Arvardan był gotów. Kiedy Sekretarz skoczył naprzód niczym gwałtownie zwolniona
stalowa sprężyna, archeolog spadł na niego, z całej siły uderzając pięścią.
Oficer wydał rozkaz. Nadbiegli żołnierze. Kiedy bezceremonialne ręce chwyciły
kołnierzyk koszuli Arvardana i wywlokły go z samochodu, Sekretarz zawisł
bezwładnie na siedzeniu. Z kącika jego ust płynął cienki strumyczek krwi.
Rozbity policzek Arvardana także krwawił.
Archeolog poprawił włosy trzęsącą się ręką. Wskazując palcem powiedział:
— Oskarżam tego człowieka o spiskowanie przeciwko rządowi Imperium. Muszę
niezwłocznie porozumieć się z komendantem.
— Zajmiemy się tym, proszę pana — odparł uprzejmie oficer. — Jeśli nie macie nic
przeciwko temu, proszę za mną… Wszyscy.
I na tym na razie się skończyło. Ich kwatery były wygodne j czyste. Po raz
pierwszy od dwunastu godzin mieli okazję coś zjeść, co zresztą, mimo niemiłej
sytuacji, zrobili sprawnie i szybko. Korzystając z następnego dobrodziejstwa
cywilizacji, wzięli kąpiel.
Jednak pokój był strzeżony, a kiedy kolejne godziny mijały na niczym, Arvardan w
końcu stracił cierpliwość i krzyknął:
— Zamieniliśmy tylko jedno więzienie na drugie!
W nudnej, bezsensownej rutynie jednostki wojskowej wszystko szło swoim trybem,
ich osoby zupełnie się nie liczyły. Arvardan spojrzał na śpiącego Schwartza.
Shekt zauważył to i potrząsnął głową.
— Nie możemy — powiedział. — To niewykonalne. Ten człowiek jest wyczerpany.
Pozwólmy mu się wyspać.
— Ale zostało tylko trzydzieści dziewięć godzin.
— Wiem, ale zaczekaj…
W tym momencie obok nich rozległ się spokojny i nieco ironiczny głos:
— Który z was twierdzi, że jest obywatelem Imperium? Arvardan rzucił się do
przodu.
— Ja. Jestem…
Kiedy jednak archeolog rozpoznał mówiącego, głos zamarł mu na ustach. Pytający
uśmiechał się surowo. Lewe ramię miał nieco sztywne — widoczny ślad ich
ostatniego spotkania.
Za Arvardanem rozległ się słaby głos Poli.
— Bel, to jest oficer, ten z domu towarowego.
— Ten, któremu złamałeś rękę — dokończył ostro przybysz. — Jestem porucznik
Claudy. Istotnie, spotkaliśmy się już. Tak więc jesteś obywatelem Syriusza? I
zadajesz się z nimi? Na Galaktykę, jak nisko można upaść! I wciąż jest z tobą ta
dziewczyna — przerwał i po chwili dodał, powoli i z rozmysłem: — Ziemolka!
Arvardan z trudem opanował furię. Jeszcze nie mógł, jeszcze nie…
Przywołał całą pokorę, na jaką go było stać.
— Czy mogę widzieć się z pułkownikiem, poruczniku?
— Obawiam się, że pułkownik nie ma w tej chwili służby.
— Czy sugeruje pan, że nie ma go w mieście?
— Tego nie powiedziałem. Być może, znajdzie wolną chwilę, o ile sprawa jest
rzeczywiście pilna.
— Jest.. Czy mogę porozmawiać z oficerem dyżurnym?
— W tej chwili ja jestem oficerem dyżurnym.
— Proszę zatem wezwać pułkownika.
Porucznik powoli potrząsnął głową.
— Mógłbym to zrobić po rozpoznaniu wagi sytuacji.
— Na Galaktykę! — Arvardan dygotał ze zniecierpliwienia. — Proszę nie drażnić
się ze mną! To sprawa życia i śmierci!
— Doprawdy? — porucznik Claudy machnął laseczką w afektowanym geście. — Może pan
błagać o rozmowę ze mną.
— Dobrze… Czekam więc.
— Powiedziałem — błagać.
— Czy mogę prosić o chwilę rozmowy, poruczniku?
Ale twarz porucznika nawet nie drgnęła.
— Powiedziałem — błagać. W obecności dziewczyny. Pokornie. Arvardan przełknął
ślinę i cofnął się. Dłoń Poli spoczęła na jego rękawie.
— Proszę, Bel. Nie denerwuj go. Archeolog wymamrotał ochryple:
— Bel Arvardan z Syriusza pokornie błaga o audiencję u oficera dyżurnego.
— Zastanowię się — odparł porucznik Claudy.
Zbliżył się o krok do Arvardana i szybko, ze złością uderzył dłonią w bandaż
okrywający zraniony policzek. Archeolog westchnął i stłumił okrzyk bólu.
— Kiedyś to ci się nie podobało — powiedział porucznik. — A teraz?
Arvardan milczał.
— Audiencja udzielona — oświadczył porucznik. Czterech żołnierzy otoczyło
Arvardana. Porucznik Claudy poszedł przodem.
Shekt i Pola zostali sami ze śpiącym Schwartzem. Fizyk odezwał się pierwszy:
— Nie słychać go już od dłuższego czasu. Pola potrząsnęła głową.
— Ja też go nie słyszę. Ojcze, myślisz, że mogą coś zrobić Belowi?
— Nie sądzę — odpowiedział łagodnie. — Zapominasz, że Arvardan nie jest przecież
jednym z nas. To obywatel Imperium i nie mogą go prześladować… Kochasz go,
prawda?
— Bardzo, ojcze. To głupie, wiem.
— Owszem — Shekt uśmiechnął się gorzko. — Jest przyzwoity. Nie powiem o nim
złego słowa. Ale co on może? Czy zamieszka z nami na tej planecie? Czy może
zabierze cię do swojego domu? Przedstawi Ziemiankę przyjaciołom? Wprowadzi do
rodziny?
— Wiem — płakała. — Ale może wkrótce nie będzie miał już nikogo?
Shekt wstał, jakby ostatnie słowa o czymś mu przypomniały.
— Nie słyszę go — powtórzył.
Dotyczyło to Sekretarza. Balkis został umieszczony w sąsiednim pokoju, po którym
krążył jak lew po klatce i skąd doskonale słyszeli jego kroki. I teraz właśnie
przestali je słyszeć.
Nie było w tym nic niezwykłego, ale dla Shekta Sekretarz uosabiał wszystkie
złowrogie siły destrukcji i cierpienia, które już wkrótce miały zostać wyzwolone
pośród olbrzymiej sieci gwiazd.
— Obudź się — Shekt delikatnie potrząsnął Schwartzem.
— O co chodzi? — Schwartz otworzył oczy. Czuł się ledwie wypoczęty. Jego
zmęczenie sięgało niezwykle głęboko, zapuściło korzenie w najtajniejszych
zakamarkach ducha.
— Gdzie jest Balkis? — naciskał go Shekt.
— Co… a, tak — Schwartz rozejrzał się błędnym wzrokiem. Po chwili uświadomił
sobie, że nie jego oczy są tu najważniejsze, i oprzytomniał nieco. Rozesłał
macki swych myśli. Zataczały kręgi szukając umysłu, który tak dobrze znały.
Znalazł go, nie nawiązując jednak bezpośredniego kontaktu. Długa styczność nie
uodporniła go na przepełniającą ten umysł chorą nienawiść.
— Jest na innym piętrze — mruknął. — Rozmawia z kimś.
— Z kim?
— Pierwszy raz stykam się z tym Śladem. Zaraz, dajcie mi się skoncentrować. Może
Sekretarz coś powie… Tak, nazywa go pułkownikiem.
Shekt i Pola wymienili szybkie spojrzenia.
— To nie może być spisek, prawda? — szepnęła Pola. — Z pewnością oficer Imperium
nie spiskowałby z Ziemianinem przeciwko imperatorowi.
— Nie wiem — odparł przygnębiony Shekt. — Jestem w stanie uwierzyć we wszystko.
Porucznik Claudy uśmiechał się. Siedział za biurkiem, koło jego dłoni leżał
blaster, a za nim stało czterech żołnierzy. Mówił z poczuciem władzy, które
dawała mu taka sytuacja.
— Nie lubię Ziemoli. Nigdy ich nie lubiłem. To męty Galaktyki. Chorzy, leniwi i
zabobonni. Są zdegenerowani i głupi. Ale, na Gwiazdy, większość z nich zna swoje
miejsce.
W gruncie rzeczy potrafię ich zrozumieć. Tacy już się urodzili, nic nie mogą na
to poradzić. Oczywiście, nie ścierpiałbym tego, co toleruje imperator, mam na
myśli ich przeklęte zwyczaje i tradycje — gdybym to ja był imperatorem. Ale to
nieważne. Kiedyś nauczymy się…
— Chwileczkę — nie wytrzymał Arvardan. — Nie przyszedłem tu, aby wysłuchiwać…
— Będziesz słuchał, dopóki nie skończę. Chciałem powiedzieć, dlaczego nie
potrafię zrozumieć entuzjastów Ziemian. Kiedy człowiek, podobno prawdziwy
człowiek, upadnie tak nisko, żeby żyć pośród nich i ugania się za ich kobietami,
nie mam dla takiego szacunku. Jest gorszy od nich…
— Do diabła z tobą i twoją podłą ideologią! — ryknął Arvardan, po czym dodał z
wściekłością: — Słyszałeś, że szykuje się spisek przeciwko Imperium? Czy zdajesz
sobie sprawę, jak niebezpieczna jest obecna sytuacja? Z każdą minutą wystawiasz
na coraz większe niebezpieczeństwo tryliony mieszkańców Galaktyki….
— Nie wydaje mi się, doktorze Arvardan. Bo jesteś przecież doktorem, prawda? Nie
powinienem zapominać o twoich tytułach. Widzisz, mam własną teorię na ten temat.
Jesteś jednym z nich. Być może, urodziłeś się na Syriuszu, ale masz czarne serce
Ziemianina i wykorzystujesz swoje imperialne obywatelstwo, aby ich wspomagać.
Porwaliście ich dostojnika, Starszego. (Tak przy okazji to całkiem niezły pomysł
i sam chętnie poderżnąłbym mu gardło). Ale Ziemianie już go szukają. Przysłali
do fortu wiadomość w tej sprawie.
— Szukają go już? Dlaczego więc marnujemy tu czas? Muszę zobaczyć się z
pułkownikiem, jeśli mam…
— Spodziewasz się buntu lub podobnych kłopotów? Może jest to pierwszy
zaplanowany przez was krok na drodze do rebelii?
— Zwariowałeś? Dlaczego miałbym to robić?
— Nie będziesz więc miał nic przeciw temu, że wypuścimy Starszego?
— Nie możecie! — Arvardan zerwał się na nogi i przez chwilę wyglądał, jakby miał
zamiar rzucić się na porucznika.
Ale to nie on, tylko Claudy trzymał blaster w ręku.
— Doprawdy? Nie możemy? Posłuchaj mnie teraz. Udało mi się dopiec ci nieco.
Dałem ci w pysk i poniżyłem cię w obecności twoich ziemskich przyjaciół.
Zmusiłem cię, byś tu siedział i słuchał, kiedy mówię ci prosto w twarz, jaki z
ciebie nędzny robak. A teraz z przyjemnością odstrzelę ci ramię za to, co mi
zrobiłeś. Spróbuj się tylko poruszyć.
Arvardan zamarł.
Porucznik Claudy roześmiał się i odłożył blaster.
— Bardzo żałuję, że muszę zachować cię dla pułkownika. Przyjmie cię o piątej
piętnaście.
— Wiedziałeś o tym cały czas — wychrypiał Arvardan przez zaciśnięte złością
gardło.
— Oczywiście.
— Jeśli zmarnowany czas, poruczniku Claudy, sprawi, że przegramy, żaden z nas
nie pożyje zbyt długo. — Lodowaty ton sprawił, że jego słowa zabrzmiały
złowieszczo. — Ale ty umrzesz pierwszy, bo ostatnie chwile mojego życia poświęcę
na przerabianie twojej twarzy w skrwawioną masę zmiażdżonych kości i mózgu.
— Będę na ciebie czekał, miłośniku Ziemoli. W każdej chwili.
Oficer dowodzący fortem Dibburn zjadł zęby w służbie Imperium. Powszechny pokój
panujący przez ostatnie dziesięciolecia dawał niewiele okazji do zdobycia
„chwały”, o jakiej marzą wszyscy oficerowie, i pułkownik, podobnie jak inni
żołnierze, nie zdobył jej. Ale podczas długiej, spokojnej służby od kadeta bywał
we wszystkich rejonach Galaktyki, tak że nawet pobyt w garnizonie na tak
neurotycznej planecie jak Ziemia, była dla niego chlebem powszednim. Oczekiwał
tylko rutynowej, spokojnej placówki. Niczego więcej nie pragnął i dla zachowania
spokoju potrafił znieść nawet najgorsze poniżenie — na przykład przeprosić
Ziemiankę.
Kiedy wszedł Arvardan, pułkownik wyglądał na zmęczonego. Miał rozpięty
kołnierzyk koszuli, a jego mundur, przyozdobiony żółtą błyszczącą wstążką Orderu
Kosmolotu i Słońca, wisiał na oparciu krzesła. Bębniąc po blacie biurka palcami
prawej ręki, przyglądał się Arvardanowi posępnie i z zakłopotaniem.
— To nad wyraz zdumiewająca historia — stwierdził. — Nad wyraz. Przypominani
sobie pana, młody człowieku. Nazywa się pan Bel Arvardan, przybywa z Baronna i
jest główną przyczyną dość znacznego zamieszania. Czy nie umie pan trzymać się z
dala od kłopotów?
— Nie tylko mnie dotyczą te kłopoty, pułkowniku, ale całej Galaktyki.
— Tak, wiem — powiedział z pewnym zniecierpliwieniem oficer. — A przynajmniej,
że pan tak twierdzi. Powiedziano mi, że nie ma pan żadnych dokumentów.
— Zostały mi odebrane, ale jestem znany na Evereście. Prokurator może
potwierdzić moją tożsamość i mam nadzieję, że uczyni to jeszcze przed
zmierzchem.
— Zobaczymy. — Pułkownik splótł ramiona i odchylił się na krześle. — Proponuję,
żeby opowiedział mi pan swoją wersję wydarzeń.
— Dowiedziałem się o niebezpiecznym spisku zawiązanym przez małą grupę Ziemian,
który ma na celu obalić rząd Galaktyki z pomocą broni zdolnej zniszczyć większą
część Imperium, jeśli natychmiast nie dowiedzą się o niej odpowiednie władze.
— Posuwa się pan za daleko w swych brawurowych i naciąganych hipotezach,
młodzieńcze. Ludność Ziemi jest w stanie wywołać rozruchy, przystąpić do
oblężenia fortu, dokonać poważnych zniszczeń — w to jestem nawet w stanie
uwierzyć. Ale absolutnie nie potrafię wyobrazić sobie, że mogliby zmusić wojska
imperialne do opuszczenia tej planety — a co dopiero zniszczyć Imperium. No
dobrze, wysłuchajmy szczegółów tego, hm… spisku.
— Niestety, groźba ta jest tak poważna, że o szczegółach mogę powiedzieć tylko
Prokuratorowi. Dlatego proszę o umożliwienie mi niezwłocznego kontaktu z nim,
jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
— Hmm… Nie postępujmy zbyt pochopnie. Czy wie pan, że człowiek, którego pan ze
sobą przywiózł, jest Sekretarzem najwyższego kapłana Ziemi, jednym ze Starszych
i bardzo ważną figurą?
— Oczywiście.
— I wciąż pan twierdzi, że jest głową spisku?
— Tak.
— Ma pan dowody?
— Z pewnością zrozumie pan, jeśli powiem, że nie mogę o tym rozmawiać z nikim
oprócz Prokuratora.
Pułkownik skrzywił się i zaczai oglądać swoje paznokcie.
— Czyżby pan wątpił w moje kompetencje?
— Ależ nie, panie pułkowniku. Po prostu tylko Prokurator ma władzę zezwalającą
na podjęcie niezbędnych działań.
— Co pan ma na myśli?
— W ciągu najbliższych trzydziestu godzin musi zostać zbombardowany i kompletnie
zniszczony pewien budynek na Ziemi, inaczej większość, a może nawet wszyscy
mieszkańcy Imperium stracą życie.
— Jaki to budynek? — spytał spokojnie pułkownik.
Arvardan stracił cierpliwość.
— Czy mogę dostać połączenie z Prokuratorem? — warknął.
Zapadła cisza. Pułkownik przerwał ją i zapytał twardo:
— Czy zdaje pan sobie sprawę, że przez porwanie Ziemianina naraził się pan na
dochodzenie i odpowiedzialność przed ziemskimi władzami? Zwykle państwo broni
swoich obywateli, ale sytuacja na Ziemi jest delikatna i mam ścisłe instrukcje,
żeby nie ryzykować żadnych utarczek. Jeśli więc nie udzieli mi pan
wyczerpujących informacji, będę zmuszony wydać pana i pańskich towarzyszy w ręce
lokalnej policji.
— Ale to oznaczałoby wyrok śmierci! Także dla pana!… Pułkowniku, jestem
obywatelem Imperium i żądam audiencji u Pro…
Przerwał mu brzęczyk zainstalowany na biurku. Pułkownik odwrócił się i
przycisnął guzik.
— Tak?
— Pułkowniku — rozległ się czysty głos — miejscowa ludność otoczyła fort.
Istnieją podstawy, by sądzić, że są uzbrojeni.
— Czy zaobserwowano akty przemocy?
— Nie.
Na twarzy pułkownika nie malowały się żadne uczucia. Szkolenie wojskowe
przygotowało go do podobnych sytuacji, nawet jeśli w innych sprawach okazało się
niewystarczające.
— Ogłosić pogotowie dla artylerii i lotnictwa, wszyscy na stanowiska. Nie
otwierać ognia, chyba że w samoobronie. Zrozumiano?
— Tak jest. Ziemianin z białą flagą prosi o rozmowę.
— Przyślijcie go do mnie. Przyślijcie też Sekretarza. Wreszcie pułkownik zwrócił
się chłodno do archeologa.
— Ufam, że zdaje sobie pan sprawę z tego, co pan narobił.
— Domagam się, aby dopuszczono mnie do tej rozmowy — krzyknął Arvardan trzęsąc
się ze złości — i żądam wyjaśnienia, dlaczego przetrzymywano mnie pod strażą
przez kilka godzin, podczas gdy pan rozmawiał ze zdrajcą! Wiem, że przed rozmową
ze mną spotkał się pan z Sekretarzem.
— Czy pan mnie oskarża? — spytał pułkownik podnosząc głos. — Jeśli tak, proszę
powiedzieć to otwarcie.
— Nie oskarżam pana. Ale chciałbym przypomnieć, że zostanie pan rozliczony ze
swojej działalności. Być może przyszłość — jeśli w ogóle będzie jakaś przyszłość
— pozna pana jako tego, który przez własny upór doprowadził do zniszczenia całej
ludzkości.
— Cisza! W każdym razie nie pan będzie mnie rozliczał. Od tej pory my zajmiemy
się tą sprawą w sposób, o jakim ja zadecyduję. Słyszy pan?
20.
PRZED GODZINĄ ZERO
W otwartych, podtrzymywanych przez żołnierza drzwiach stanął Sekretarz. Po jego
sinych, spuchniętych wargach przemknął chłodny uśmiech. Sekretarz skłonił się
pułkownikowi, całkowicie ignorując Arvardana.
— Przekazałem już najwyższemu kapłanowi szczegóły dotyczące pańskiego przybycia
— oznajmił pułkownik — i jego powodów. Pańskie uwięzienie jest całkowicie — hmm,
bezprawne, i mam zamiar pana uwolnić, gdy tylko będzie to możliwie. Jest tu
jednak dżentelmen, który, jak panu zapewne wiadomo, złożył przeciw panu bardzo
poważne oskarżenie. W zaistniałych okolicznościach musimy wszcząć śledztwo…
— Rozumiem to, pułkowniku — odparł spokojnie Sekretarz. — Jednakże wyjaśniłem
już panu, że — o ile mi wiadomo — człowiek ten przebywa na Ziemi zaledwie od
dwóch miesięcy i jego orientacja w naszej polityce wewnętrznej jest praktycznie
zerowa. Muszę stwierdzić, że to wątłe podstawy do jakichkolwiek oskarżeń.
— Jestem z zawodu archeologiem — odpalił gniewnie Arvardan — i to
specjalizującym się w dziejach Ziemi i zwyczajach jej mieszkańców. Moja
znajomość polityki tej planety jest całkowicie wystarczająca. Poza tym, nie
tylko ja go oskarżam.
Sekretarz nawet nie spojrzał w stronę archeologa.
— W sprawę wplątany jest jeden z naszych miejscowych uczonych — wyjaśnił
pułkownikowi. — Zbliża się do końca zwykłych sześćdziesięciu lat i najwyraźniej
cierpi na manię prześladowczą. Trzeci z nich to człowiek nieznanego pochodzenia,
o poziomie umysłowym znacznie poniżej normy. Cała trójka nie potrafi nawet
sformułować rozsądnego oskarżenia.
Arvardan skoczył na równe nogi.
— Żądam, aby mnie wysłuchano…
— Proszę siadać — powiedział zimno pułkownik. W jego głosie brzmiała wyraźna
wrogość. — Nie zgodził się pan omówić tej sprawy ze mną, więc teraz proszę nie
zabierać głosu. Wprowadźcie parlamentariusza.
Okazał się nim jeszcze jeden członek Kręgu Starszych. Na widok Sekretarza na
jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. Pułkownik wstał z krzesła i spytał:
— Czy występuje pan w imieniu zebranych wokół fortu?
— Tak.
— Zakładam więc, że to buntownicze i nielegalne zgromadzenie ma na celu zmusić
nas do uwolnienia obecnego tu waszego rodaka.
— Tak jest, panie pułkowniku. On musi być natychmiast zwolniony.
— I będzie! Wszelako poszanowanie dla przedstawicieli Jego Imperatorskiej Mości
na tej planecie, a także prawo i porządek nie pozwalają nam na żadne
pertraktacje z uzbrojonymi buntownikami. Każcie im się rozejść.
Sekretarz odezwał się miłym, spokojnym głosem:
— Pułkownik ma całkowitą słuszność, bracie Cori. Proszę, uspokój wszystkich.
Jestem tu zupełnie bezpieczny, nic mi nie grozi — ani nikomu innemu. Rozumiesz?
Nikomu. Masz moje słowo Starszego.
— Doskonale, bracie. Cieszę się, że jesteś bezpieczny. Wysłannik został
wyprowadzony z pokoju. Pułkownik oznajmił zwięźle:
— Dopilnujemy, by został pan zwolniony, gdy tylko sytuacja w mieście wróci do
normy. Dziękuję za współpracę.
Arvardan znów zerwał się z fotela.
— Zabraniam! Uwalnia pan potencjalnego mordercę całej ludzkiej rasy, podczas gdy
mnie nie zezwala pan nawet na audiencję u Prokuratora, do której, jako obywatel
Galaktyki, mam pełne prawo. — Urwał, po czym dodał w paroksyzmie ogromnej
frustracji: — Czyżby okazywał pan więcej posłuchu temu ziemskiemu psu, niż
należy się mnie?
Głos Sekretarza przebił się przez niezborne pełne wściekłości krzyki archeologa.
— Z chęcią pozostanę tu, pułkowniku, do chwili kiedy będzie mnie mógł wysłuchać
Prokurator, skoro ten człowiek tego pragnie. Oskarżenie o zdradę to poważna
sprawa, a jakiekolwiek podejrzenia — choćby nawet oparte na najbłahszych
podstawach — zniszczyłyby wszelką korzyść, jaką ma ze mnie mój lud. Z chęcią
udowodnię Prokuratorowi, że nikt nie jest bardziej lojalny ode mnie.
— Rozumiem pańskie uczucia — odparł sztywno pułkownik — i podziwiam je.
Przyznaję bez wahania, że gdybym znalazł się na pańskim miejscu, nie potrafiłbym
zachować spokoju. Przynosi pan zaszczyt swojej rasie. Spróbuję skontaktować się
z Prokuratorem.
Arvardan nie odezwał się już, póki nie odprowadzono go do celi.
Jego oczy unikały wzroku innych. Przez długi czas siedział bez ruchu, gryząc
palce. Wreszcie odezwał się Shekt:
— I co?
Arvardan potrząsnął głową.
— Właśnie wszystko zrujnowałem.
— Co zrobiłeś?
— Straciłem panowanie nad sobą, obraziłem pułkownika, niczego nie osiągnąłem…
Żaden ze mnie dyplomata.
Nagle poczuł, że musi bronić swego zachowania.
— Co miałem robić?! — krzyknął. — Pułkownik już wcześniej rozmawiał z Balkisem,
więc nie mogłem mu ufać. Może Sekretarz zaoferował mu życie? A może od początku
należał do spisku? Wiem, że to szalone myśli, ale nie mogłem ryzykować. To
wszystko było zbyt podejrzane. Zażądałem rozmowy z samym Enniusem.
Fizyk stanął z rękami założonymi do tyłu.
— No i? Czy Ennius przyjedzie?
— Przypuszczam, że tak. Ale na osobistą prośbę Balkisa. Nie rozumiem, czemu się
tego domagał.
— Na osobistą prośbę Balkisa? A zatem Schwartz miał rację.
— Tak? A co powiedział?
Pulchny Ziemianin siedział na swej pryczy. Widząc pytające spojrzenia
współwięźniów wzruszył ramionami i bezradnie rozłożył ręce.
— Kiedy przed chwilą prowadzili Sekretarza obok drzwi naszej celi, pochwyciłem
jego Ślad Psychiczny. Balkis niewątpliwie odbył bardzo długą rozmowę z tutejszym
dowódcą.
— Wiem.
— Lecz umysł oficera jest wolny od jakichkolwiek myśli o zdradzie.
— No cóż — stwierdził nieszczęśliwy Arvardan. — To znaczy, że się myliłem. Kiedy
przyjedzie Ennius, dostanę za swoje. A co z Balkisem?
— W jego umyśle nie ma nawet cienia strachu, tylko nienawiść. W tej chwili
jesteśmy jej głównymi obiektami — za to, że porwaliśmy go i przywlekliśmy tutaj.
Potwornie zraniliśmy jego próżność i ma zamiar odpłacić nam pięknym za nadobne.
Udało mi się dojrzeć kilka wizji z jego marzeń. Pokazywały, jak sam, bez
niczyjej pomocy nie dopuszcza, by Galaktyka zniweczyła jego plany, podczas gdy
my staramy mu się przeciwstawić. I choć dysponujemy wiedzą o spisku, choć oddał
nam wszystkie atuty i wydawałoby się, iż mamy większe szanse, sądzi, że w końcu
pokona nas i zwycięży.
— To znaczy, że zaryzykuje wszystko — swoje plany, marzenia o Imperium — tylko
po to, by się na nas zemścić? To szaleniec.
— Wiem — odparł Schwartz zdecydowanie. — On jest szalony.
— I uważa, że mu się uda?
— Właśnie.
— Czyli musisz nam pomóc, Schwartz. Potrzebujemy twojego umysłu. Posłuchaj…
Ale Shekt potrząsnął głową.
— Nie, Arvardanie, nie możemy tego zrobić. Gdy ty wyszedłeś, obudziłem Schwartza
i rozważyliśmy całą sprawę. On nie panuje w pełni nad swoimi mocami
psychicznymi, których zresztą natury sam do końca nie jest świadom. Może
ogłuszyć człowieka, sparaliżować go, nawet zabić. Co więcej, potrafi też
kierować podstawowymi grupami mięśni, nawet wbrew woli ich właściciela, ale nic
więcej. Nie mógł zmusić Sekretarza do mówienia — drobne mięśnie wokół strun
głosowych nie poddają się jego władzy. Nie potrafił też sprawić, by Sekretarz
sam poprowadził wóz, z trudem zdołał utrzymać go w równowadze. Jest zatem
oczywiste, że nie zdołałby na przykład zmusić Enniusa, by wydał jakiś rozkaz,
czy napisał go. Widzisz, myślałem już o tym… — Shekt pokręcił głową, jego głos
załamał się i umilkł.
Arvardan poczuł, że ogarnia go beznadziejna apatia. Nagle rozejrzał się z
niepokojem.
— Gdzie jest Pola?
— We wnęce. Śpi.
Zapragnął ją obudzić… pragnął… Och, pragnął tak wiele! Arvardan zerknął na
zegarek. Dochodziła północ. Pozostało jeszcze tylko trzydzieści godzin.
Zapadł w drzemkę, a kiedy się przebudził, w pokoju znów paliło się światło. Nikt
się nie zjawił, nie było żadnych wieści. W końcu nawet jego duch osłabł i poddał
się losowi.
Arvardan zerknął na zegarek. Znów dochodziła północ. Pozostało już tylko sześć
godzin.
Rozejrzał się, oszołomiony i zrozpaczony. Teraz byli tu wszyscy — nawet
Prokurator. Pola stała obok, jej ciepłe palce zacisnęły się wokół przegubu ręki
Arvardana. Malujący się na jej twarzy wyraz lęku i wyczerpania na nowo obudził w
nim wściekłość przeciw całej Galaktyce.
Może zasłużyli sobie na śmierć, ci wszyscy głupi, głupi… głupi… Shekt i Schwartz
siedzieli po lewej stronie. Był też Balkis, przeklęty Balkis! Wargi miał nadal
spuchnięte, policzek przybrał barwę zgniłej zieleni, każde słowo na pewno
sprawiało mu okropny ból — na tę myśl usta Arvardana rozciągnął szeroki uśmiech,
a pięść zacisnęła się gwałtownie. Zakryty opatrunkiem policzek też jakby mniej
bolał.
Naprzeciw zaś całej grupki stał Ennius — niepewnie marszczący brwi,
niezdecydowany, prawie śmieszny w ciężkim, bezkształtnym ubraniu impregnowanym
ołowiem.
On także był głupcem. Arvardan poczuł, jak na myśl o galaktycznych dyplomatach,
pragnących jedynie pokoju, za wszelką cenę spokoju — ogarnia go nienawiść. Gdzie
są zdobywcy sprzed wieków? Gdzie?
Jeszcze sześć godzin…
Wiadomość z garnizonu w Chica dotarła do Enniusa osiemnaście godzin temu, lecz
podróż z drugiej strony planety zabrała mu sporo czasu. Motywy, które skłoniły
go do natychmiastowego przyjazdu były niejasne dla niego samego, niemniej uznał
sprawę za palącą. W gruncie rzeczy, mówił sobie, nie chodzi tu o nic więcej poza
pożałowania godnym porwaniem jednego z odzianych w zielone płaszcze przywódców
opanowanej przez przesądy, nękanej koszmarami Ziemi. No i zwariowane, nie
poparte żadnymi dowodami oskarżenia. Nic, co wykraczałoby poza kompetencje
miejscowego pułkownika.
Ale był tam też Shekt — on też w tym uczestniczył — i to nie jako oskarżony,
lecz jako oskarżyciel. Dziwne.
Teraz siedział naprzeciw nich. Wiedział doskonale, że jego decyzja w tej sprawie
może przyspieszyć rebelię, osłabić jego pozycję na dworze, zrujnować szansę na
awans… A co do długiej przemowy Arvardana na temat szczepów wirusów i
wszechogarniającej epidemii — jak miał ją przyjąć? Gdyby zaczął działać,
opierając się wyłącznie na jego słowach, czy przełożeni uznają te działania za
uzasadnione?
A jednak Arvardan był bardzo znanym archeologiem.
Ennius odsunął więc od siebie decyzję i zwrócił się do Sekretarza:
— Z pewnością ma pan coś do powiedzenia w tej sprawie?
— Może to dziwne, ale niewiele — odparł Sekretarz z niezmąconym spokojem. —
Chciałbym spytać, na jakich dowodach opiera się to oskarżenie?
— Ekscelencjo — wyjaśnił Arvardan czując, jak opuszcza go cierpliwość. — Jak już
mówiłem, ten człowiek przyznał się do wszystkiego, kiedy uwięził nas dwa dni
temu.
— Być może Ekscelencja zdecyduje się dać temu wiarę, jest to jednak kolejne
gołosłowne twierdzenie. W rzeczywistości Tamci mogą zaświadczyć tylko o jednym:
że to ja, a nie oni, zostałem przemocą uwięziony, i to mojemu życiu, nie ich,
zagrażało niebezpieczeństwo. Czy mój oskarżyciel mógłby wytłumaczyć, w jaki
sposób odkrył to wszystko w ciągu dziewięciu tygodni, które spędził na tej
planecie, podczas gdy pan Prokurator przez całe lata nie zetknął się z żadnym
faktem, który świadczyłby na moją niekorzyść?
— Jest wiele sensu w tym, co on mówi — przyznał z westchnieniem Ennius. — Skąd
pan o tym wie?
Arvardan odparł sztywno:
— Jeszcze przed wyznaniem oskarżonego dowiedziałem się o spisku od doktora
Shekta.
— Czy to prawda, doktorze Shekt? — spojrzenie Prokuratora przeniosło się na
twarz fizyka.
— Tak, Ekscelencjo.
— A skąd pan dowiedział się o spisku?
— Doktor Arvardan opisał bardzo dokładnie działanie sy napsyfikatora oraz
ostatnie słowa umierającego bakteriologa, F. Smitka. Smitko należał do grona
konspiratorów. Jego słowa zostały nagrane i w każdej chwili mogę je panu
przedstawić.
— Ale, doktorze Shekt, to, co powiedział umierający człowiek, w dodatku w
delirium — jeśli dobrze zrozumiałem doktora Arvardana — nie ma zbyt wielkiej
wagi. Nie dysponuje pan żadnymi innymi dowodami?
Arvardan przerwał im, waląc pięścią w poręcz fotela.
— Czy jesteśmy w sądzie? Czyżby ktoś z nas zakłócił przepisy ruchu drogowego?
Nie mamy czasu, by ostrożnie analizować dowody, rozważać wszystko z dokładnością
do kilku mikrometrów. Do szóstej rano, czyli innymi słowy w ciągu pięciu i pół
godziny musimy zlikwidować to gigantyczne zagrożenie dla całej Galaktyki.
Ekscelencjo, poznał pan już wcześniej doktora Shekta. Czy według pana jest on
typem kłamcy?
Sekretarz natychmiast wpadł mu w słowo:
— Nikt nie oskarża doktora Shekta o świadome mijanie się z prawdą, Ekscelencjo.
Lecz nasz dobry doktor starzeje się i ostatnio wiele myślał o nadchodzących
sześćdziesiątych urodzinach. Obawiam się, że połączenie wieku i strachu wywołało
u niego skłonności paranoiczne, często zresztą występujące na Ziemi. Proszę na
niego spojrzeć! Czy wygląda na zupełnie normalnego?
Rzecz jasna, nie wyglądał. Był wyczerpany i spięty, wstrząśnięty tym, co już
zaszło i co jeszcze miało nastąpić. Ale Shekt zdołał opanować swój głos,
zachowując pozory spokoju.
— Mógłbym stwierdzić, iż przez ostatnie dwa miesiące znajdowałem się pod
nieustanną obserwacją Starszych, że otwierano przychodzące do mnie listy i
cenzurowano moje odpowiedzi. Ale oczywiście wszelkie podobne skargi zostaną
natychmiast przypisane mojej rzekomej paranoi. Jest ze mną jednak Joseph
Schwartz, który zgłosił się na ochotnika, aby poddać go synapsyfikacji. Było to
tego samego dnia, kiedy odwiedził pan mój instytut.
— Owszem, pamiętam — odparł Ennius, w duchu czując ulgę, że nieprzyjemny temat
oddalił się choć na chwilę. — Czy to on?
— Tak.
— Nie wydaje się, aby zabieg mu zaszkodził.
— Wręcz przeciwnie, bardzo mu pomógł. Proces synapsyfikacji okazał się w jego
przypadku niezwykle udany, Schwartz bowiem od początku posiadał fotograficzną
pamięć, o czym wówczas nie wiedziałem. W każdym razie obecnie jego umysł jest
wrażliwy na myśli innych ludzi.
Ennius pochylił się naprzód i krzyknął ze zdumieniem:
— Co takiego?! Chce pan powiedzieć, że umie czytać w myślach?
— Możemy to panu zademonstrować, Ekscelencjo. Ale sądzę, że obecny tu brat może
potwierdzić moje słowa.
Sekretarz rzucił Schwartzowi pełne nienawiści spojrzenie, przez moment w jego
oczach zapłonęła otwarta wrogość. Następnie odpowiedział spokojnie, choć jego
głos zadrżał lekko, zdradzając tłumione napięcie:
— To prawda, Ekscelencjo. Człowiek, którego tu przyprowadzili, ma pewne
zdolności hipnotyczne, choć nie potrafię stwierdzić, czy są one wynikiem
synapsyfikacji. Chciałbym przy okazji dodać, iż dokonany na nim zabieg nie
został zarejestrowany, co, zgodzi się pan zapewne ze mną, samo w sobie jest już
wysoce podejrzane.
— Nie został zarejestrowany — odrzekł cicho Shekt — zgodnie z poleceniem
najwyższego kapłana, które nigdy nie zostało odwołane.
Sekretarz jednak tylko wzruszył ramionami.
— Wróćmy do tematu — wtrącił stanowczo Ennius — i dajmy spokój tym dziecinnym
kłótniom. O co chodzi z tym Schwartzem? Co jego umiejętność czytania myśli,
zdolności hipnotyczne czy cokolwiek to jest, mają wspólnego z tą sprawą?
— Shekt chciał powiedzieć — wyjaśnił Sekretarz — że Schwartz może wniknąć w mój
umysł.
— Naprawdę? I co on myśli? — Prokurator po raz pierwszy zwrócił się wprost do
Schwartza.
— Myśli, że w żaden sposób nie zdołamy pana przekonać, iż w tej, jak ją pan
nazywa, sprawie racja leży po naszej stronie.
— Zgadza się — prychnął Sekretarz — choć podobna dedukcja nie wymaga
imponujących zdolności psychicznych.
— A także — ciągnął Schwartz — że jest pan nieszczęsnym głupcem, który boi się
działać i pragnie jedynie spokoju. Że swoją bezstronnością i sprawiedliwością
chce pan zjednać sobie mieszkańców Ziemi, co tym bardziej dowodzi pańskiej
głupoty.
Sekretarz poczerwieniał.
— Zaprzeczam tym insynuacjom. Niewątpliwie mają one na celu zrazić pana do mnie,
Ekscelencjo.
— Nie tak łatwo mnie zrazić — stwierdził chłodno Ennius i dodał, zwracając się
do Schwartza: — A o czym ja myślę?
— Że nawet jeśli umiem zajrzeć wprost do mózgu drugiego człowieka, niekoniecznie
muszę powiedzieć prawdę o tym, co tam ujrzałem.
Brwi Prokuratora uniosły się ze zdumienia.
— Ma pan rację, zupełną rację.. Czy potwierdza pan prawdziwość oskarżeń,
wysuniętych przez doktora Arvardana i doktora Shekta?
— Każde słowo.
— Ach tak! Ale jeśli nie znajdziemy drugiej osoby o podobnych do pańskich
zdolnościach, i to osoby nie zaangażowanej w tę sprawę, pańskie świadectwo w
obliczu prawa nie będzie miało żadnej wartości. Nawet jeśli zdołalibyśmy
sprawić, by ogół uwierzył, że jest pan telepatą.
— Ale tu nie chodzi o prawo — krzyknął Arvardan — tylko o bezpieczeństwo
Galaktyki!
— Ekscelencjo — Sekretarz uniósł się z krzesła — mam pewną prośbę. Chciałbym,
aby usunięto Josepha Schwartza z tego pokoju.
— Dlaczego?
— Ten człowiek, poza umiejętnością czytania myśli, dysponuje również pewną mocą
psychiczną. Zostałem porwany dzięki paraliżowi, o który przyprawił mnie
Schwartz. Obawiam się więc, że mógłby znów spróbować czegoś podobnego wobec mnie
albo nawet wobec pana, Ekscelencjo, i ta obawa każe mi ponowić prośbę.
Arvardan zerwał się na nogi, ale Sekretarz przekrzyczał jego protesty:
— Żadna rozprawa nie może być uczciwa, jeśli obecny jest na niej człowiek zdolny
subtelnie manipulować umysłem sędziego dzięki zdolnościom psychicznym, do
których posiadania sam się przyznał.
Ennius szybko podjął decyzję. Do pokoju wszedł pielęgniarz i wyprowadził nie
stawiającego oporu Schwartza. Na okrągłej twarzy starszego mężczyzny nie pojawił
się nawet cień niepokoju.
Dla Arvardana był to ostateczny cios.
Sekretarz teraz wstał i przez moment trwał nieruchomo — przysadzista, ponura
postać odziana w zieleń, pełna niewzruszonej pewności siebie.
Zaczął mówić poważnym, oficjalnym tonem.
— Ekscelencjo, wszystkie twierdzenia i oskarżenia doktora Arvardana opierają się
na świadectwie doktora Shekta. Z kolei to, co mówi Shekt ma swoje źródło w
delirycznej gadaninie umierającego człowieka. A wszystko to, Ekscelencjo, jakoś
nie wypłynęło na powierzchnię, póki Joseph Schwartz nie został poddany działaniu
synapsyfikatora.
Kim zatem jest Joseph Schwartz? Zanim Joseph Schwartz pojawił się na scenie,
doktor Shekt był zwykłym, normalnym człowiekiem. Pan sam, Ekscelencjo, spędził z
nim popołudnie w dniu, kiedy przywieziono Schwartza. Czy był wtedy rozkojarzony?
Czy poinformował pana o spisku przeciw Imperium? Albo może wspomniał o słowach
umierającego biochemika? Może był chociaż zdenerwowany? Podejrzliwy? Teraz
twierdzi, że najwyższy kapłan polecił mu fałszować wyniki testów synapsyfikatora
i nie zapisywać nazwisk ludzi poddanych zabiegowi. Czy wtedy powiedział panu o
tym? Czy dopiero teraz, już po spotkaniu ze Schwartzem? I znów, kim jest Joseph
Schwartz? Gdy oddano go do kliniki, nie władał żadnym znanym językiem. Tyle
zdołaliśmy się dowiedzieć sami, kiedy po raz pierwszy zaczęliśmy podejrzewać, że
z umysłem doktora Shekta jest coś nie w porządku. Do miasta przywiózł go farmer,
który nie znał nazwiska Schwartza i zupełnie nic o nim nie wiedział. My również
nie odkryliśmy żadnych nowych faktów.
A przecież ten człowiek posiada dziwne moce psychiczne. Potrafi ogłuszyć kogoś z
odległości stu metrów, samą myślą — z bliższego dystansu zabić. Sam zostałem
przez niego sparaliżowany; manipulował też moimi rękami i nogami. To samo mógłby
uczynić z umysłem — gdyby tylko zechciał.
Uważam, że Schwartz kierował myślami innych. Twierdzą, że ich porwałem i
groziłem im śmiercią, że przyznałem się do zdrady i że pragnę przejąć władzę nad
Imperium. Ale proszę zadać im jedno pytanie, Ekscelencjo. Czy nie byli wcześniej
narażeni na kontakt ze Schwartzem, wystawieni na jego wpływ? Na wpływ człowieka,
który potrafi kontrolować umysły?
Może zatem to Schwartz jest zdrajcą? A jeśli nie, kim jest Schwartz?
Sekretarz usiadł. Był spokojny, uśmiechał się dobrotliwie.
Arvardan czuł się, jakby jego umysł wylądował wewnątrz cyklotronu i wirował —
coraz szybciej i szybciej.
Jakiej odpowiedzi mógł udzielić? Że Schwartz jest przybyszem z przeszłości? A
dowody? Powiedzieć, iż posługiwał się prawdziwą prymitywną mową? Ale kto mógł o
tym zaświadczyć? Tylko on jeden. Jego umysł zaś też mógł być zmanipulowany.
Ostatecznie jak miał stwierdzić, czy nikt nim nie kieruje? Kim był Schwartz? Co
właściwie przekonało go o istnieniu tego gigantycznego planu podboju Galaktyki?
Znów zaczął rozważać wszystko od początku. Skąd wzięło się przeświadczenie o
realności spisku? Jako archeolog, przywykł powątpiewać w ogólnie uznane prawdy,
ale to… Co go przekonało? Słowo jednego człowieka? Pocałunek dziewczyny? Czy
Joseph Schwartz?
Nie potrafił zebrać myśli. Nie mógł myśleć!
— I co? — w głosie Enniusa zabrzmiała niecierpliwa nuta. — Czy ma pan coś do
powiedzenia, doktorze Shekt? Albo pan, doktorze Arvardan?
Nagle w panującej wokół ciszy rozległ się głos Poli:
— Czemu ich pan pyta? Nie widzi pan, że wszystko to jest kłamstwem? Nie pojmuje
pan? On chce nas opóźnić, opętać swym zdradzieckim językiem. Wiem, że wszyscy i
tak umrzemy, i nie dbam już o to, ale mogliśmy to powstrzymać! Mogliśmy to
powstrzymać… A tymczasem my tu siedzimy i… i… rozmawiamy… — rozpłakała się
gwałtownie.
— A zatem mamy dyskutować z rozhisteryzowaną dziewczyną — stwierdził Sekretarz.
— Mam dla pana propozycję, Ekscelencjo. Moi oskarżyciele twierdzą, iż wszystko
to — rzekomy wirus i cała reszta — ma ruszyć w dokładnie określonym terminie,
zdaje się o szóstej rano. Ofiaruję się zostać pod waszą kuratelą przez tydzień.
Jeśli to, co twierdzą, jest prawdą, informacje o epidemii dotrą na Ziemię w
ciągu kilku dni. Gdyby to się stało, siły Imperium nadal będą kontrolować
Ziemię…
— Ziemia — ładna mi cena za całą Galaktykę ludzi — mruknął śmiertelnie blady
Shekt.
— Cenię swoje życie i życie mojego ludu. Aby udowodnić naszą niewinność,
zostaniemy waszymi zakładnikami. Jestem gotów zawiadomić Krąg Starszych, że z
własnej, nieprzymuszonej woli zostanę tu przez najbliższy tydzień. To powinno
zapobiec ewentualnym zamieszkom.
Skrzyżował ręce na piersi.
Ennius uniósł wzrok. Jego twarz zdradzała targające nim wątpliwości.
— Nie znajduję w tym człowieku żadnej winy.
Arvardan nie mógł już dłużej tego znieść. Spokojnie, lecz ze śmiertelną
determinacją wstał i ruszył w stronę Prokuratora. Nikt nie miał dowiedzieć się,
co zamierzał. Po fakcie on sam nic nie pamiętał. W każdym razie nic to nie
zmieniło. Ennius miał bicz neuronowy i użył go.
Po raz trzeci od czasu lądowania na Ziemi otaczający Arvar— dana świat rozpłynął
się za zasłoną bólu, zawirował i zniknął.
Archeolog był nieprzytomny przez wiele godzin. A tymczasem szósta rano, godzina
zero, wybiła…
21.
PO GODZINIE ZERO
…i minęła!
Światło…
Oślepiające światło i mgliste cienie — przepływające obok, roztańczone, wreszcie
zlewające się w jedną całość.
Twarz — oczy, spoglądające wprost na niego…
— Pola! — w ułamku sekundy Arvardan przypomniał sobie z niezwykłą ostrością
wydarzenia ostatnich kilku dni. — Która godzina?
Jego palce z całej siły zacisnęły się na przegubie dziewczyny, która skrzywiła
się odruchowo.
— Już po jedenastej — szepnęła. — Po godzinie zero. Powiódł w koło dzikim
spojrzeniem. Leżał na pryczy w celi.
Paliły go wszystkie stawy, ale nie zważał na ból. Shekt, skulony na krześle,
uniósł lekko głowę i skinął mu na powitanie.
— To już koniec.
— A zatem Ennius…
— Ennius — oznajmił Shekt — nie chciał podjąć ryzyka. Czyż to nie dziwne? —
roześmiał się sucho, krótko. — Nasza trójka samodzielnie wykrywa ogromny spisek
przeciw ludzkości. Sami porywamy przywódcę spisku i stawiamy go przed obliczem
sprawiedliwości. Zupełnie jak w wiziserii, gdzie nieustraszeni bohaterowie
zwyciężają w ostatniej sekundzie. I zazwyczaj na tym się kończy. A w naszym
przypadku wizi nadal trwa i odkrywamy, że nikt nam nie uwierzył. W serialach to
się nie zdarza, prawda? Wszystko zawsze kończy się szczęśliwie. Zabawne… — jego
dalsze słowa zagłuszył tłumiony szloch.
Arvardan odwrócił wzrok. Oczy Poli były niczym dwie mroczne otchłanie, wilgotne,
pełne łez. Zatracił się w nich na chwile — w czarnym, roziskrzonym gwiazdami
Wszechświecie. Ku tym gwiazdom zaś wędrowały błyszczące metalowe pojemniki,
pożerały dziesiątki lat świetlnych, gdy po kolei wkraczały w nadprzestrzeń,
każdy podążający własnym szlakiem — szlakiem śmierci. Wkrótce — może już za
chwilę — dotrą do wyznaczonych celów, przebiją atmosferę i rozsypią się,
rozsiewając niewidoczny, śmiercionośny deszcz wirusów…
Cóż, to już koniec.
Nie da się powstrzymać zagłady.
— Gdzie jest Schwartz? — spytał słabym głosem. Pola potrząsnęła głową.
— Nie wrócił.
Drzwi otwarły się i choć Arvardan zdążył już pogodzić się z nieuchronną
śmiercią, uniósł jednak wzrok, w którym przez sekundę zabłysła iskierka nadziei.
Ale w wejściu stanął Ennius i iskierka zgasła. Arvardan odwrócił głowę.
Ennius podszedł bliżej, spoglądając przelotnie na ojca i córkę. Lecz nawet w tej
chwili doktor Shekt i Pola byli przede wszystkim dziećmi Ziemi i nie potrafili
wykrztusić słowa w obecności Prokuratora — mimo iż wiedzieli, że jakkolwiek ich
życie będzie krótkie i pełne cierpienia, to jego przyszłość będzie jeszcze
krótsza i bardziej bolesna.
Ennius poklepał Arvardana po ramieniu.
— Doktorze Arvardan?
— Tak, Ekscelencjo? — odezwał się z goryczą, drwiąco naśladując intonację
gościa.
— Już po szóstej. — Ennius nie spał tej nocy. Oficjalnie rozgrzeszył Balkisa,
ale w głębi ducha nie był do końca przekonany, iż oskarżyciele Sekretarza byli
szaleni albo że Shwartz poddał ich umysły manipulacji. Godzinami wpatrywał się w
bezduszny chronometr, odmierzający resztkę żywota Galaktyki.
— Tak — odparł Arvardan. — Minęła szósta, a gwiazdy świecą nadal.
— A pan wciąż uważa, że mieliście rację?
— Za kilka godzin, Ekscelencjo, zaczną umierać pierwsi chorzy. Nikt tego nie
zauważy — co dzień umierają ludzie. Po tygodniu liczba ofiar osiągnie setki
tysięcy. Procent wyzdrowień będzie bliski zeru. Naukowcy nie znajdą żadnego
remedium. Kilkanaście planet wyśle w przestrzeń sygnały alarmowe i wezwania
pomocy w związku z epidemią. Za dwa tygodnie przyłączą się do nich setki innych
planet. W pobliskich sektorach zostanie ogłoszony stan zagrożenia. Za miesiąc
epidemia ogarnie całą Galaktykę, za dwa pozostanie zaledwie kilka planet, do
których wirus nie dotrze. Za sześć — Galaktyka będzie praktycznie martwa… Co zaś
pan zrobi, kiedy nadejdą pierwsze doniesienia?
Proszę pozwolić, że przepowiem i to. Wyśle pan raport, że epidemia mogła mieć
początek na Ziemi. Nie ocali to nikomu życia. Wypowie pan wojnę Kręgowi
Starszych. Nie ocali to nikomu życia. Zabije pan wszystkich Ziemian. Nie ocali
to nikomu życia… Albo też wystąpi pan w roli pośrednika pomiędzy pańskim
przyjacielem Balkisem i Radą Galaktyki, czy raczej jej niedobitkami. Może wtedy
będzie pan miał zaszczyt wręczyć na tacy okruchy dawnej świetności Imperium
Balkisowi w zamian za antytoksynę, która dotrze na czas do właściwych planet, by
uratować choć jedno ludzkie życie. Albo i nie.
Ennius uśmiechnął się bez przekonania.
— Czy pańskie słowa nie są przypadkiem przesadnie dramatyczne?
— O tak. Ja już nie żyję, a i pan jest trupem. Ale zachowajmy przynajmniej
godność i spokój, jak przystało na obywateli Imperium.
— Jeśli to użycie bicza tak pana zdenerwowało…
— Ależ nie — padła ironiczna odpowiedź. — Przywykłem do tego. Prawie go już nie
czuję.
— Wyrażę się tak jasno i logicznie, jak tylko potrafię. To paskudna sprawa.
Trudno będzie sensownie opisać ją w raporcie, lecz jeszcze trudniej zataić
wszystko przed władzami. Ponieważ reszta oskarżycieli to Ziemianie, jedynie
pańskie słowo ma tu jakąś wagę. Przypuśćmy, że podpisze pan oświadczenie, w
którym stwierdzi pan, iż w tym czasie był pozbawiony… Cóż, znajdziemy jakieś
stosowne określenie, nie nazywając tego wprost brakiem umysłowej samokontroli.
— To bardzo proste. Powiedzmy, że byłem pijany, pod wpływem narkotyków, zostałem
zahipnotyzowany albo wpadłem w szał. Coś w tym stylu.
— Czy mógłby pan zacząć zachowywać się poważnie? Proszę posłuchać, mówię panu,
że ktoś panem sterował. — Głos Enniusa przeszedł w pełen napięcia szept. — Jest
pan Syrianinem. Jak pan mógł zakochać się w kobiecie z Ziemi?
— Co?
— Niech pan nie krzyczy. Doprawdy, czy w normalnych okolicznościach zdecydowałby
się pan na romans z tubylką? Najpewniej nawet nie pomyślałby pan o czymś takim.
— Leciutko skinął głową w stronę Poli.
Przez moment Arvardan wpatrywał się w niego, zdumiony. Nagle jego ręka
wystrzeliła jak błyskawica i złapała najwyższego przedstawiciela Imperium na
Ziemi za gardło. Dłonie Enniusa wczepiły się w palce archeologa — bez skutku.
— O czymś takim…! — powtórzył wolno Arvardan. — Czy chodziło panu o pannę Shekt?
Jeśli tak, to życzyłbym sobie, aby traktowano ją z najwyższym szacunkiem. A
zresztą może pan sobie iść. I tak już pan nie żyje.
Gwałtownie chwytając oddech, Ennius oświadczył:
— Doktorze Arvardan, jest pan aresz…
Drzwi znów się otwarły i stanął w nich pułkownik.
— Ten ziemski motłoch wrócił, Ekscelencjo.
— Co takiego? Czy Balkis nie rozmawiał z ich władzami? Miał przecież uprzedzić,
że zostaje przez tydzień.
— Rozmawiał i ciągle tu jest. Ale tłum też. Jesteśmy gotowi do ostrzału i jako
dowódca militarny radziłbym, by to zrobić. Czy ma pan jakieś sugestie,
Ekscelencjo?
— Wstrzymajcie ogień, póki nie zobaczę się z Balkisem. Proszę go tu przysłać. —
Prokurator odwrócił się. — A panem zajmę się później, doktorze Arvardan.
Wprowadzono uśmiechniętego Balkisa. Sekretarz skłonił się oficjalnie Enniusowi,
który w odpowiedzi skinął głową od niechcenia.
— Proszę posłuchać — oznajmił obcesowo Prokurator. — Poinformowano mnie, że wasi
ludzie zablokowali podjazdy do fortu Dibburn. Nasza umowa tego nie przewiduje.
Nie chcemy rozlewu krwi, lecz nasza cierpliwość nie jest niewyczerpana. Czy może
pan polecić, aby rozeszli się w spokoju?
— Jeśli mi się spodoba.
— Ach tak? No cóż, lepiej niech się panu spodoba. I to szybko.
— Bynajmniej, Ekscelencjo! — Sekretarz z szerokim uśmiechem machnął ręką. W jego
głosie zabrzmiała kpina. Długo ukrywał swe uczucia i teraz z radością dał im
wyraz. — Głupcze! Zbyt długo czekałeś i zapłacisz za to życiem! Albo spędzisz je
w niewoli, to zależy tylko od ciebie, ale uprzedzam, to nie będzie łatwy żywot.
Gorączkowe napięcie w jego głosie pozornie nie zrobiło żadnego wrażenia na
Enniusie. Nawet w tej chwili, która bez wątpienia była największą klęską w
karierze Prokuratora, nie opuściło go opanowanie prawdziwego imperialnego
dyplomaty. Jedyną widoczną oznaką poruszenia było lekkie wyostrzenie rysów i
malujące się w oczach zmęczenie.
— Moja ostrożność sprawiła, że straciłem aż tyle? Historia wirusa… była
prawdziwa? — w jego głosie słychać było niemal obojętne, abstrakcyjne
zaciekawienie. — Ale Ziemia, ty sam, wszyscy jesteście moimi zakładnikami.
— Ależ nie — padła natychmiastowa, triumfalna odpowiedź. — To ty i twoi ludzie
jesteście moimi zakładnikami. Wirus, który już w tej chwili atakuje Wszechświat,
jest aktywny również na Ziemi. Nawet w tej chwili powietrze w każdym ziemskim
garnizonie jest nim przesycone — również na Evereście. My, Ziemianie, jesteśmy
odporni, ale jak pan się czuje, Prokuratorze? Słabo? Czy ma pan sucho w gardle?
Może pańskie czoło jest gorące? To nie potrwa długo. I jedynie od nas możecie
otrzymać lekarstwo.
Ennius milczał długo. Jego szczupła twarz przybrała niespodziewanie hardy,
zacięty wyraz.
Nagle odwrócił się do Arvardana i oznajmił spokojnie:
— Doktorze Arvardan, chyba winien jestem panu przeprosiny za to, iż wątpiłem w
pańskie słowa. Doktorze Shekt, panno Shekt — proszę mi wybaczyć.
Arvardan wyszczerzył zęby.
— Dzięki za przeprosiny. Z pewnością się przydadzą.
— Zasłużyłem na ironię — stwierdził Prokurator. — A teraz, jeśli państwo
pozwolą, wrócę na Everest, aby zostać z rodziną. Jakikolwiek kompromis z tym
człowiekiem jest oczywiście absolutnie wykluczony. Moi żołnierze z Ziemskich
Oddziałów Imperialnych z pewnością zachowają się odpowiednio i na szlakach
śmierci wielu Ziemian przetrze nam drogę… Do widzenia.
Zaczekaj chwilę. Nie odchodź — powoli, powoli Ennius odwrócił głowę na dźwięk
nowego głosu.
Do celi wolno wszedł Joseph Schwartz. Jego twarz była pocięta zmarszczkami
zmęczenia, chwiał się na nogach.
Sekretarz, nagle znów czujny, odskoczył w tył. Z nową podejrzliwością w oczach
spojrzał na człowieka z przeszłości.
— Nie! — syknął! — Nie wydobędziesz ze mnie tajemnicy antidotum. Zna ją tylko
kilka osób, kilka innych wie, jak go używać. Wszyscy znajdują się bezpiecznie
poza twoim zasięgiem, przynajmniej na czas potrzebny, aby toksyna zadziałała.
— Owszem, w tej chwili znajdują się poza moim zasięgiem — przyznał Schwartz. —
Ale widzisz, nie ma żadnej toksyny ani wirusa, które trzeba by zneutralizować.
Jego ostatnie słowa nie w pełni dotarły do zebranych. Arvardan poczuł, jak
ogarnia go nieznośna słabość. Czyżby rzeczywiście manipulowano jego umysłem? Czy
naprawdę mieli do czynienia z gigantycznym oszustwem, którego ofiarą padł nie
tylko on, ale i Sekretarz? A jeśli tak — o co w nim chodzi?
W końcu przemówił Ennius.
— Szybko, człowieku. Wyjaśnij, co masz na myśli.
— To zupełnie proste — odparł Schwartz. — Kiedy znaleźliśmy się tu wczoraj
wieczór, zrozumiałem, że rozmowy i pertraktacje niczego nie dadzą. Toteż przez
długi czas ostrożnie pracowałem nad umysłem Sekretarza… Nie mogłem dopuścić do
tego, by cokolwiek poczuł. Wreszcie poprosił, aby usunięto mnie z pokoju. Rzecz
jasna, tego właśnie chciałem, a reszta była już łatwa.
Ogłuszyłem strażnika i wydostałem się na pas startowy. Fort postawiono w stan
nieustannego alarmu, samoloty były zaopatrzone w paliwo i gotowe do drogi.
Piloci czekali na rozkazy. Wybrałem jednego — i polecieliśmy do Senloo.
Twarz Sekretarza drgnęła, jego wargi poruszyły się lekko, lecz nie zdołał
wykrztusić ani słowa.
Pierwszy odezwał się Shekt.
— Ale przecież nie byłeś zdolny zmusić nikogo do pilotowania samolotu, Schwartz.
Z trudem zdołałeś nakazać komuś, by przeszedł parę kroków!
— Owszem, jeśli działałem wbrew czyjejś woli. Ale z umysłu doktora Arvardana
dowiedziałem się, jak bardzo Syrianie nienawidzą Ziemian — zacząłem wiec szukać
pilota urodzonego w sektorze Syriusza — i znalazłem porucznika Claudy’ego.
— Porucznika Claudy’ego?! — krzyknął Arvardan.
— Owszem… A, znasz go. Tak, widzę to wyraźnie w twoich myślach.
— Nie wątpię… Opowiadaj dalej.
— Ten człowiek nienawidził Ziemian tak bardzo, że nawet ja z trudem to
pojmowałem — a przecież czytałem w jego umyśle. On marzył, by ich zbombardować.
Pragnął ich zniszczyć. Jedynie dyscyplina trzymała go na uwięzi i nie pozwalała
ruszyć do walki.
Taki umysł to zupełnie inna sprawa. Jedna drobna sugestia, mała zachęta i
wszelkie ograniczenia przestały działać. Nie sądzę, aby w ogóle zorientował się,
że wraz z nim wsiadłem do samolotu.
— W jaki sposób znalazłeś Senloo? — wyszeptał Shekt.
— W moich czasach — wyjaśnił Schwartz — istniało miasto o nazwie St. Louis.
Leżało u zbiegu dwóch wielkich rzek… Kiedy dotarliśmy do Senloo, była noc, lecz
pośród oceanu radioaktywnych ziem dostrzegliśmy ciemną plamę — a doktor Shekt
mówił, iż świątynia powstała na odizolowanym skrawku zdrowego gruntu.
Wystrzeliliśmy flarę — przynajmniej takie wydałem polecenie — i w jej blasku
ujrzeliśmy budynek w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Dokładnie odpowiadał
obrazowi, jaki widziałem w mózgu Sekretarza. Teraz w tym miejscu jest dziura,
głęboka na pięćdziesiąt metrów. Stało się to o trzeciej nad ranem. Żaden wirus
nie wydostał się z Ziemi. Wszechświat jest wolny.
Z ust Sekretarza dobył się zwierzęcy skowyt, upiorny wrzask demona. Balkis
zebrał się w sobie, jakby szykując się do skoku — po czym runął bezwładnie na
ziemię.
Po jego dolnej wardze wolno spłynęła wąska strużka śliny.
— Nie tknąłem go — powiedział cicho Schwartz. Po czym dodał, z namysłem
spoglądając na nieruchomą postać: — Wróciłem przed szóstą, ale wiedziałem, że
muszę poczekać, aż minie godzina zero. Balkis nie potrafił ukryć triumfu,
powiedziały mi o tym jego myśli. Jedynie jego własne słowa mogły udowodnić
prawdziwość oskarżeń… I oto leży.
22.
NAJLEPSZE JEST WCIĄŻ O PÓŁ KROKU PRZED NAMI
Minęło trzydzieści dni od czasu, gdy Joseph Schwartz uniósł się w powietrze z
pasa startowego w noc, która miała przynieść zgubę Galaktyce, a za plecami
szaleńczo brzęczały mu dzwonki alarmowe i głośniki wykrzykiwały rozkazy
natychmiastowego powrotu.
Nie wrócił jednak, a przynajmniej nie wcześniej, nim zniszczył świątynię w
Senloo.
Jego bohaterstwo zostało publicznie docenione. W kieszeni spoczywała wstęga
Orderu Kosmolotu i Słońca pierwszej klasy. Poza nim, tylko dwie osoby w całej
Galaktyce otrzymały to odznaczenie za życia.
Nieźle jak na emerytowanego krawca.
Rzecz jasna, nikt poza najściślejszymi kręgami rządowymi nie wiedział dokładnie,
czego dokonał Schwartz, ale nie miało to znaczenia. Pewnego dnia w podręcznikach
historii znajdzie się nowa świetlana karta i jego czyn zostanie tam uwieczniony
na zawsze.
Wędrował teraz przez uśpione ulice w stronę domu doktora Shekta. W mieście
panował spokój, na niebie łagodnie świeciły gwiazdy. W kilku odizolowanych
punktach na Ziemi fanatyczne grupki zelotów nadal sprawiały kłopoty, lecz ich
przywódcy nie żyli lub znajdowali się w niewoli, umiarkowani Ziemianie zaś sami
potrafili poradzić sobie z resztą.
Pierwsze wielkie konwoje wiozące nie skażoną ziemię były już w drodze. Ennius
ponowił swą propozycję, aby przenieść całą populację Ziemi na inną planetę. Nikt
jednak nie pragnął szlachetnych gestów. Niechaj Ziemianie mają szansę zmienić
swój świat. Niech odbudują dom swoich ojców, ojczysty glob ludzkości. Własnymi
rękami usuną radioaktywną glebę, zastąpią ją zdrową ziemią i ujrzą, jak zieleń
roślinności pokrywa martwe niegdyś połacie, a pustynie znów kwitną bujnym
życiem.
Było to ogromne zadanie, może na dziesiątki, a nawet setki lat — ale cóż z tego?
Niech Galaktyka zapewni maszyny, dostarczy żywność, przyśle glebę. To żaden
uszczerbek dla gigantycznych zapasów Imperium — ten dług zostanie spłacony.
I pewnego dnia Ziemianie znów staną się ludem pośród innych ludów,
zamieszkującym planetę pośród innych planet, z godnością spoglądającym innym w
oczy — jak równi równym.
Serce Schwartza zabiło mocniej na tę myśl, gdy wspinał się po schodach do
frontowych drzwi domu. Za tydzień wraz z Arvardanem wyruszy ku wielkim, ludnym
światom centralnej Galaktyki. Kto jeszcze z jego pokolenia kiedykolwiek opuścił
Ziemię?
Wspomniał starą Ziemię, swój świat. Od tak dawna martwy. Od tak dawna.
A przecież minęło zaledwie trzy i pół miesiąca.
Ręka wyciągnięta w stronę sygnalizatora zatrzymała się w powietrzu, w jego
umyśle bowiem rozległy się dochodzące z wnętrza słowa. Jakże wyraźnie słyszał
teraz myśli, niczym delikatne dzwoneczki.
To był oczywiście Arvardan. Jego umysł rozsadzały uczucia, których nie sposób
zamknąć w słowach.
— Polu, wiele myślałem przez cały czas. Czekałem już wystarczająco długo, więcej
czekać nie będę. Jedziesz ze mną.
A Pola, choć w duchu wyrywała się do niego, odparła z widocznym wahaniem:
— Nie mogłabym, Bel. To zupełnie niemożliwe. Moje prowincjonalne maniery i
zachowanie… Pośród tych wielkich światów czułabym się jak prostaczka. A poza
tym, jestem tylko Zie…
— Nie mów tak. Jesteś moją żoną i to się liczy. Gdyby kiedykolwiek ktokolwiek
pytał — jesteś mieszkanką Ziemi i obywatelką Imperium. Kogo interesowałyby
bliższe szczegóły, skieruj go do mnie.
— No dobrze, a kiedy już wygłosisz na Trantorze mowę do swego towarzystwa
archeologicznego, co dalej?
— Co dalej? Cóż, najpierw zrobimy sobie roczny urlop i zwiedzimy wszystkie
najważniejsze planety Galaktyki. Nie opuścimy ani jednej, nawet gdybyśmy mieli
polecieć tam statkiem pocztowym. Obejrzysz Galaktykę i będziesz miała najlepszy
miesiąc miodowy, jaki można kupić za rządowe pieniądze.
— A potem?
— A potem wrócimy na Ziemię i zgłosimy się do oddziałów roboczych. Następnych
czterdzieści lat spędzimy grzebiąc się w błocie, aby zastąpić świeżą glebą
tereny radioaktywne.
— Czemu niby miałbyś to robić?
— Czemu? — tu Ślad Psychiczny Arvardana zdradził głębokie poruszenie. — Bo cię
kocham, a ty tego pragniesz. I ponieważ jestem ziemskim patriotą, co mogą
udowodnić moje dokumenty naturalizacyjne.
— Wspaniale…
Na tym rozmowa urwała się.
Ale oczywiście Ślady Psychiczne nie zniknęły i Schwartz, wielce rad i z lekka
zakłopotany, wycofał się. Poczeka. Jeszcze zdąży im przeszkodzić — kiedy już
wszystko się ułoży.
Stał na ulicy, a nad głową płonęły mu zimnym blaskiem gwiazdy — pełna Galaktyka
gwiazd — widocznych i niewidocznych. I raz jeszcze, do siebie, do Nowej Ziemi, a
także do milionów dalekich planet powtórzył cichym głosem starożytny wiersz.
Wiersz, który spośród trylionów ludzi tylko on jeden pamiętał:
Zestarzej się u mego boku!
Najlepsze jest wciąż o pól kroku
Przed nami — pełnia życia, ku niej wszystko wiodło…
ISAAC ASIMOV
SAGA „ROBOTY”
Przed Fundacją i Imperium… były jeszcze roboty!
Najgłośniejszy, obok „Fundacji”, cykl powieściowy Asimova! Najsławniejsza para
bohaterów jego książek — nowojorski detektyw Elijah Baley i człekokształtny
robot, R. Daneel Olivaw! Jedyna w swoim rodzaju hybryda powieści
detektywistycznej z klasyczną science fiction!
Jaką rolę niezwykła para detektywów i trzy Prawa Robotyki odegrają w budowie
kosmicznego Imperium? Jaki jest ich związek z przyszłą Fundacją?
Wiek XXX. Kolonizacja Galaktyki i skonstruowanie pozytonowego mózgu dokonały
przełomu w dziejach ludzkości. Gospodarka pięćdziesięciu planet zamieszkanych
przez Przestrzeniowców, potomków dawnych kolonistów, opiera się na pracy
robotów, których status społeczny niewiele różni się od statusu dawnych
niewolników. Przestrzeniowcy prowadzą luksusową, pozbawioną jakichkolwiek
problemów ekonomicznych egzystencję, tymczasem pozbawieni możliwości emigracji
Ziemianie są stłoczeni w miastach–gigantach o populacji ponad 10 milionów każde,
a ich standard życiowy systematycznie maleje w miarę wzrostu przeludnienia. Czy
będą jeszcze zdolni, by sięgnąć po gwiazdy i zbudować kosmiczne imperium? Czy
znajdzie się człowiek, który zainicjuje nową falę ziemskiej ekspansji i podboju
Galaktyki?
POZYTONOWY DETEKTYW
Baley i Olivaw muszą rozwikłać zagadkę zbrodni doskonałej dokonanej wewnątrz
nowojorskiego Kosmopolu na prominentnym Przestrzeniowcu. Od wyników ich śledztwa
zależy przyszłość Ziemi…
NAGIE SŁOŃCE
Na odległej planecie Solaria ma miejsce pierwsze morderstwo od ponad dwustu lat.
Ofiarą jest zdolny naukowiec, a jedyną podejrzaną — jego piękna żona Gladia.
Detektywi Baley i Olivaw stają przed zagadką pozornie nie do rozwiązania: albo
Solarianina zabił jeden z jego własnych robotów, co wykluczają Prawa Robotyki,
albo kobieta, z którą ofiara kontaktowała się wyłącznie za pośrednictwem
transmisji holograficznej…
ROBOTY Z PLANETY ŚWITU
Na Aurorze, określanej mianem „planety świtu”, zostaje „zamordowany”
człekokształtny robot, najbardziej rozwinięta forma sztucznej inteligencji, jaką
kiedykolwiek stworzył człowiek. Baley musi udowodnić, że sprawcą przestępstwa
nie jest sprzyjający Ziemianom wpływowy Aurorianin, doktor Fastolfe, prekursor
nauki zwanej psychohistorią — w przeciwnym razie cywilizacja ziemska straci
ostatnią szansę skolonizowania Galaktyki…
ROBOTY I IMPERIUM
R. Daneel Olivaw i czytający w myślach robot Giskard, obdarzony zdolnością
manipulowania ludzką psychiką, stają w obliczu dziejowej misji — powstrzymania
wrogów Elijaha Baleya przed wtrąceniem ludzkości w wir galaktycznej wojny. Czy
to zadanie nie okaże się sprzeczne z Prawami Robotyki?
ISAAC ASIMOV
TRYLOGIA „IMPERIUM GALAKTYCZNE”
Przed Fundacją… było jeszcze Imperium!
Nie publikowana dotychczas w Polsce trylogia „Imperium Galaktyczne” to
spektakularne preludium do klasycznego cyklu „Fundacja”, za który nieżyjący już
wielki mistrz literatury science fiction otrzymał dwukrotnie nagrodę Hugo.
Asimov opisuje w niej pierwsze, nieśmiałe próby ludzkości w kierunku
ucywilizowania i podboju bezmiaru galaktycznej pustki i stworzenia podwalin
przyszłego Imperium. Trylogia pochodzi z najlepszego okresu twórczości pisarza,
lat pięćdziesiątych, gdy powstawały tak głośne książki jak „Koniec Wieczności”,
„Pozytonowy detektyw” czy trzy pierwsze tomy „Fundacji”.
GWIAZDY JAK PYŁ
Bohaterem powieści jest Byron Farrill, student Uniwersytetu Ziemskiego, urodzony
w odległych Królestwach Nebuli, podbitych i rządzonych przez planetę Tyrann,
która pośród gwiazd buduje swoje okrutne Imperium. Ojciec Byrona został
zamordowany za próbę przeciwstawienia się tyranii; teraz ktoś usiłuje zabić
młodego Farrilla. Dlaczego? Byron ucieka z Ziemi i przyłącza się do rebeliantów
walczących z władcami Tyranna. Rozwiązanie zagadki śmierci ojca może przynieść
zagładę lub wolność całej Galaktyce…
PRĄDY PRZESTRZENI
Akcja książki rozgrywa się w okresie, gdy Imperium, rządzone z Trantora,
obejmuje swoim zasięgiem pół Galaktyki. Rik, kiedyś uznany naukowiec, pracuje
jako niewolnik na planecie Florina, podbitej przez sąsiadujący Sark. Tylko on
zdaje sobie sprawę z tego, że Florina jest skazana na zagładę. Klucz do jej
ocalenia tkwi głęboko w podświadomości Rika… ale jego pamięć została kiedyś
wymazana przez sondę psychiczną! Schwytany w tryby galaktycznej intrygi Rik
prowadzi desperacką walkę z czasem i nieznanym przeciwnikiem…
KAMYK NA NIEBIE
Tytułowy „kamyk na niebie” to Ziemia z okresu panowania Imperium. Choć to
właśnie człowiek skolonizował Galaktykę, mieszkańcy Ziemi są wyrzutkami
kosmicznej społeczności na swojej zacofanej, skażonej opadami promieniotwórczymi
planecie. Czy Ziemianie zdołają ponownie odegrać wiodącą rolę w rozwoju
ludzkości? Dziwnym zrządzeniem losu Joseph Schwartz zostaje przeniesiony w
przyszłość — z dwudziestowiecznego Chicago w rok 827 Ery Galaktycznej. Rewolucja
militarystów grozi Imperium chaosem — i Schwartz okaże się jedynym człowiekiem,
który może powstrzymać katastrofę.
ISAAC ASIMOV
Jeden z najwybitniejszych pisarzy gatunku science fiction. Urodził się w 1920
roku niedaleko rosyjskiego Smoleńska; trzy lata później rodzice wyemigrowali z
nim do Stanów Zjednoczonych; w 1928 roku stał się obywatelem amerykańskim.
Ukończył Columbia University, a w 1949 roku uzyskał tytuł doktorski w dziedzinie
biochemii. Przez kilka lat pracował na wydziale medycznym Boston University,
prowadząc badania naukowe nad kwasem nukleinowym; równolegle odbywa! zajęcia ze
studentami. W 1958 roku zajął się wyłącznie pracą literacką i popularyzacją
różnorodnych dziedzin wiedzy.
Kariera literacka Asimova rozpoczęła się w 1939 roku, od opublikowania
opowiadania Marooned Off Vesta w czasopiśmie „Amazing Stories”. Od tej chwili
jego opowiadania science fiction ukazywały się regularnie w wielu magazynach,
m.in. „Astounding Science Fiction”, „Galaxy”, „Super Science Stories”. W latach
czterdziestych powstały nowele, które później złożyły się na trzy pierwsze tomy
głośnego cyklu „Fundacja”, uhonorowanego dwukrotnie (w 1966 i 1982 roku)
najwyższym wyróżnieniem w tym gatunku literackim — nagrodą Hugo. Łącznie Asimov
napisał siedem tomów „Fundacji”. W latach pięćdziesiątych powstała większość
najsławniejszych powieści pisarza, m.in. „Koniec Wieczności” oraz książki,
których fabuła jest ściśle powiązana z cyklem „Fundacja” — The Caves of Steel
(znana w Polsce jako „Pozytonowy detektyw”), „Nagie słońce”, trylogia „Imperium
Galaktyczne”.
W późniejszym okresie życia Asimov poświęcił się przede wszystkim działalności
popularnonaukowej, pisząc ponad 400 monografii, podręczników, poradników, esejów
dotyczących licznych gałęzi wiedzy, m.in. astronomii, fizyki, chemii, biologii.
W latach osiemdziesiątych, na prośbę czytelników, powrócił do swoich źródeł
literackich — opublikował dalsze tomy „Fundacji” oraz innego sławnego cyklu
„Roboty” — „Roboty z planety świtu”, „Roboty i Imperium”.
Isaac Asimov zmarł w 1992 roku; jego ostatnią powieścią była Forward the
Foundation, wydana pośmiertnie.