114 Herrmann Paul POKAŻCIE MI TESTAMENT ADAMA tom 1

background image

PAUL HERRMANN

POKAŻCIE MI TESTAMENT

ADAMA

NA SZLAKACH NOWOŻYTNYCH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH

Przełożył Kazimierz Rapaczyński

TOM 1


WSTĘP
Pokażcie mi testament Adama — zawołał z oburzeniem Franciszek I, król Francji, gdy w lecie 1522 roku
nadeszła wiadomość, że kapitanowie jego okrętów kaperskich zagarnęli kara- welę hiszpańską ze szczególnie
bogatymi skarbami. Z papierów okrętowych tej kaTaweli dowiedziano się, że niezmiernie cenne klejnoty, sztaby
złota, szmaragd wielkości dłoni, szlifowany w kształcie piramidy, delikatne, kunsztowne wyroby z piór i inne
osobliwości pochodzą z Meksyku, od Corteza. Była to przeznaczona dla króla Hiszpanii piąta część łupu, który
konkwistadorzy zdobyli w Tenochtitlan, cudownym mieście Azteków, i który obecnie powędrował do
francuskiej szkatuły koronnej.

Pokażcie mi testament Adama — ten gniewny okrzyk Jego ArcychrześdjaAskiej Mości Króla Francji, który

od czasu zawarcia układu w Tordesilla musiał przypatrywać się bezczynnie, jak Portugalia i Hiszpania dzieliły
między siebie ziemię, odbił się szerokim echem po całym świecie. Podjęli go najpierw Holendrzy i Anglicy, a
potem Niemcy, Włosi i Amerykanie; narody te dołożyły wszelkich starsń, by uzyskać swą część przy podziale.
A dzisiaj gniewny protest Franciszka I powtarzają ludy kolorowe.

Pokażcie mi testament Adama — zapewne, ani w Biblii, ani w świętych objawieniach Uru i Babilonu,

Sumeru, Akkadu czy Teb egipskich nie ma nigdzie wzmianki, żeby Adam pozostawił testament. Pot, krew i łzy
są jego jedyną spuścizną. Ale dzieciom, które mu Ewa zrodziła, wpoił niewątpliwie tęsknotę za rajem, owym
rozkosznym ogrodem Boga, u którego wrót stoi anioł z mieczem płomiennym. Wszędzie, od Oceanu
Lodowatego po obszary tropikalne, olbrzymi ląd wdziera się długimi mackami w morza. Ale mocarnego nakazu:
„Idźcie tedy w świat cały!", nie przyjęto nigdzie tak żarliwie i nie wcielono w życie z takim zapałem i
entuzjazmem jak w Europie. Ludzie żółci, czarni ani czerwoni — choć i oni daleko zaszli w swych wędrówkach
— nie wyruszyli, aby zobaczyć, co jest za górami i za morzami i czy nie znajduje się tam raj — nie, zadanie
odkrycia i zbadania naszej ziemi przypadło w dużej mierze Europejczykom.

Pokażcie mi testament Adama — jako jeden z pierwszych mieszkaniec Europy wziął na siebie to brzemię.

Dla niego również świat był przez długi czas zahity deskami. Wyruszać na zwiady przez huczące morza, w
dzikie góry i śmiercionośne pustynie — znaczyło wystawiać Boga na próbę, było kuszeniem szatana. Jeszcze w
czasach Kolumba trzeba było ogromnej odwagi, aby wybrać się w nieznaną dal. Głód pieniądza, chęć przygód,
żądza sławy, a wreszcie chrześcijańska gorliwość nawracania pogan to były bodźce, które skłoniły człowieka do
pójścia za głosem wrodzonej tęsknoty i nakazem niespokojnej krwi.

Pokażcie mi testament Adama — książka, którą teraz przedkładamy czytelnikom — porusza ten sam temat,

co jej poprzedniczka Siódma minęła, ósma przemija. Ale gdy tam opisywaliśmy przygody najwcześniejszych
odkryć, pierwsze, po omacku czynione próby poruszania się na naszej planecie, przedhistoryczne szlaki
wędrowne i dawno zapomniane śmiałe czyny, to obecnie opowiadamy o ludziach, krajach i zdarzeniach czasów
nowożytnych. Tamta kończy się z chwilą, gdy między nocą a porankiem nowa wachta obejmuje służbę — u
progu roku 1492, w którym Kolumb odkrywa Amerykę. Z siedmiu szklanek przesypał się już piasek, opróżnia
się ósma! Ta książka rozpoczyna się z błyskiem owej sekundy. Prowadzi aż do świtu naszej epoki, w której
ludzkość gotuje się do opuszczenia swej ziemskiej siedziby i do wyruszenia w nieskończoność czasu i
przestrzeni.

Pokażcie mi testament Adama — to, co tu opisujemy, jest „klasycznym" okresem wypraw odkrywczych.

Handlarze, bohaterowie i święci usłyszeli mistyczne wołanie losu. Gromady ich płyną przez oceany, przebywają
puszcze i pustynie, zdobywają świat. Przy tym nieraz nie wiedzą wcale, co czynią. Suną jak somnambulicy, aby
dokonać tego, do czego zostali powołani, każdy
na swój sposób. Ale właśnie fakt, że nie przestali być sobą, że trzymają się uparcie własnej drogi, użycza
każdemu z ich opisów barwy i kształtu, czyni ich historię po dzień dzisiejszy godną czytania i przeżycia. Dlatego
nie jest właściwie ważne, co badają, odkrywają, odnajdują, lecz jak to czynią. Wszyscy ci ludzie są ekstatykami,
fantastami, opętańcami — czy to będzie Kolumb, czy James Cook, Hornemann czy Vasco da Gama, Duveyrier
czy Heinrich Barth, Stanley czy pere Foucauld, Livingstone czy Gerhard Rohlfs.

Ale ludzie ci występują nie tylko jako jednostki rządzące się własnym prawem. Z istoty swej są dziećmi

czasu, w którym żyją. Dlatego też dzieje odkryć geograficznych nie są same w sobie celem tego opowiadania,

background image

lecz podobnie jak w książce Siódma minęła, ósma przemija potraktowane są jako część historii kultury. Opisując
zbadanie Oceanu Spokojnego więcej uwagi poświęcamy kwaśnej kapuście i paście bulionowej niż dokonanemu
właśnie wówczas wynalezieniu sekstansu i chronometru. Welserowie po przybyciu do Wenezueli gorliwiej
poszukują „świętegojdrzewa" niż złota. Francuzi sądzą, że na wyśnionych wyspach Mórz Południowych odkryli
„złoty wiek natury" Russa i królestwo Afrodyty wyłaniającej się z piany morskiej; Brytyjczycy stwierdzają
trzeźwo, że na południu nie ma żadnego nieznanego wielkiego kontynentu, żadnej terra australis, która mogłaby
im zastąpić wymykające się kolonie amerykańskie.

I ta książka nie jest dziełem systematycznym, naukowym, aczkolwiek nieraz przyjdzie nam omawiać

poważne problemy z rozmaitych dziedzin wiedzy. Wyłączyliśmy z naszego opowiadania wielkie obszary kuli
ziemskiej, jak Azja, Australia czy bieguny, ze względu na zamierzone późniejsze przedstawienie podróży
odkrywczych podjętych głównie w celach naukowych. Być może, że będzie to tej książce poczytane za wadę.
Ale dzieje odkryć geograficznych nie przebiegają tak, jak by sobie tego życzyli autorzy podręczników, odbywają
się skokami, gdyż i one z natury rzeczy podlegają tajemniczemu biegowi historii naszego świata.

Autor chciałby podziękować wielu przyjaciołom na szerokim świecie za słowa zachęty, za wskazówki i

informacje. Biblioteki i muzea, wśród nich zwłaszcza berlińskie Museum fiłr Yolkerkunde,

background image


Wstęp
którego dyrektorem jest Hans-Dietrich Disselhoff, instytucje naukowe i archiwa oraz liczne osoby prywatne —
nieraz mimo przeciwnych poglądów na dane problemy — okazywały autorowi jak najżyczliwszą (pomoc i
poparcie. Wskazówkom ich książka w znacznym stopniu zawdzięcza swe powstanie. Jest ona zatem w równej
mierze ich dziełem jak pracą jednostki
Berlin, w lecie 1950.
Dr P. H.

Część pierirsza
POMÓŻ NAM, MATKO ŚWIĘTA Z GWADELUPY!

background image



I

23 grudnia 1493.
Sroga zima zapanowała w tym roku, od tygodni puch śnieżny przykrywa czcigodne miasto Rzeszy

Norymbergą. Bardzo zabawny to widok; wielkim starym domom wyrosły kołpaki ze śniegu, domy wtulają się w
te cieple czepki nocne. A pod podbródkami, to jest wyższymi piętrami, wysuniętymi głęboko w ulice, niesforne,
rozczochrane, połyskujące brody z lodu — gąszcz sopli już to lśniących jak srebrne nici, już też lekko
przyprószonych śnieżnymi kryształkami naniesionymi przez północny wicher, który dął wczoraj,

Dziś powietrze jest spokojne. Cisza wisi nad miastem. Jutro będzie ono obchodziło narodziny Chrystusa.

Zabłysną światełka, wołki i osły, nieme stworzenia, które były świadkami narodzin Pana, otrzymają obfitą paszę,
siano i koniczynę. Jutro o tym czasie zabrzmią u Sw. Wawrzyńca i u Sw. Sebalda pienia dziękczynne kapłanów,
srebrny głosik z dzwonnicy Najświętszej Panny zadźwięczy nad miastem, zawtóruje mu basem kościół Sw.
Ducha, a potem w mosiężnym pogłosie wszystkich dzwonów Boże Dziecię wstąpi w podwoje swego miasta.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, amen!
Chłopcu, który biegnie do domu Antoniego Kobergera trzymając w zaciśniętej dziecinnej jeszcze ręce

olbrzymi kufel piwa z browaru Tuchera, z nabożnego zachwycenia dreszcz przebiega po krzyżach — jutro jest
Boże Narodzenie.

W tej „łacińskiej" dzielnicy miasta mieszkają także złotnik Diirer, ojciec wielkiego Albrechta, artysta-

kaligraf Neudorfer, malarz Wol- gemut i Hartmann Schedel, lekarz i autor Kroniki śuńata.

Ten chłopak to jeszcze dziecko mimo swych dwunastu lat! Nie przeczuwa wcale, że za dwadzieścia kilka lat

będzie jednym g wielkich w państwie drukarzy-czarnoksiężników i że w naszych czasach

19

background image


C

ZQŚĆ

pierwsze — Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy

książki, które wyszły z oficyny Jana Petrejusa w Norymberdze, będą szły na wagę złota.

Dzisiaj, w przededniu święta Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 1493, jest on tylko małym chłopcem,

zmarzniętym i przestraszonym, którego posłano po piwo. Ale pobiegł chętnie. Bo tam, w wielkim domu
Kobergera, już dzisiaj jest święto.

I j akie święto! Dzisiaj nareszcie ukończy się druk olbrzymiego dzieła doctoris medicinae Hartmanna

Schedla Register des buchs der Cronicken und Geschichten mit Figuren und pildnissen von ańbegin der Welt bis
auf dise unsere Zeit („Rejestr księgi Kronik i Historii z wizerunkami i obrazami od początku świata aż po nasze
czasy"). Wczoraj ukończyli druk pierwszej strony ostatniego arkusza: odbita tam była wyraźnie wielka mapa
Niemiec z morzami, rzekami, górami i miastami. Była tam Lundea w Anglii, którą dzisiaj zowiemy Londynem,
Antwerf we Flandrii, Hamburg, Lubick, Gdańsk, Melbing i Ryga już wysoko w górze, na północy. W środkowej
Europie Wrocław i Kraków, na południu zaznaczone Lyon, Genewa i Berno, Monachium i Wiedeń, Buda,
Belgrad, Warażdyn, Siedmiogród i Konstantynopol — wszystkie wielkie miasta świata.
Dzisiaj pod prasą leży strona odwrotna: strona CCLXXXVI i ostatnia strona z impressum — jak byśmy dziś
powiedzieli — zastrzeżeniem praw autorskich.
Janowi Piotrowi, późniejszemu wielce czcigodnemu mieszczaninowi wolnego miasta Rzeszy Norymbergi,
zwanemu Petrejusem, zezwolono przed południem owego dnia stać przy kolumnie z czcionkami i podawać.
Przypatrywał się, jak zecer składał poszczególne litery impressum, znał na pamięć tekst, który powstał po
kilkudniowych naradach między autorem Hartmannem Sched lem a wydawcą Antonim Kobergerem, tłumaczem
z łaciny Georgem Altanem, „czcigodnymi i światłymi obywatelami" Sebaldusem Schreyerem i Sebastianem
Kammermaistrem, którzy łożyli pieniądze na wydanie dzieła, i wreszcie obydwoma malarzami i rysownikami
Michałem Wolgemutem i Wilhelmem Pleydenwiwffem:

„Tu jest wreszcie ukończona księga kronik i godnych zapamiętania dziejów od początku świata aż do

czasów dzisiejszych, przez wielce uczonego męża po łacinie z wielką pilnością i rozwagą zebrana. I przez
Georga Altena, obecnego pisarza w Norymberdze, z tejże łaciny czasami zdanie po zdaniu, a czasami (nie bez
przy-
Kronika <wlata Schedla
czyny) w streszczeniu na niemiecki przełożona. I następnie przez czcigodnego i szanownego Antoniego
Kobergera tamie w Norymberdze wydrukowana. Za zachętą i na żądanie czcigodnych i światłych obywateli
Sebalda Schreyera i Sebastiana Kammermaistra, mieszczan tamże. I przy współpracy Michała Wolgemuta i
Wilhelma Pleydenwurffa, malarzy tamże i współmieszczan, którzy dzieło to wizerunkami odręcznie ozdobili.
Dokonano XXIII dnia miesiąca grudnia, po narodzeniu Chrystusa, Zbawiciela naszego, MCCCCXC1I1 roku." ...

Johannes Petrejus pomagał przy podkładaniu papieru i tektury pod formę, tak ażeby każda litera pięknie się

zarysowała i w pełni odbiła. Trzymał garnek z farbą mistrzowi drukarskiemu, który nasycał nią skład, patrzał,
jak preser eleganckim i prawie niedbałym ruchem uruchamiał dźwignię, wskutek czego olbrzymia drewniana
śruba przyciskała ciężki tygiel do formy drukarskiej. Cała ta wymyślna technika wprawiała go w zachwyt.
Zdawał sobie sprawę, że stoi u progu nowych czasów. Nie przeczuwał jednak, jak niebezpieczna stanie się
kiedyś prasa drukarska, której służył. Były, co prawda, dni — sam to przyznawał — kiedy trwożliwe ostrzeżenia
matki przed tą sztuką czarnoksięską napełniały go niepokojem. Jak dotąd, matka zawsze miała rację. Nie
przeczuwał, jak słuszne były tym razem jej przestrogi. Starał się gorliwie pchnąć naprzód nową sztukę.
Kilkadziesiąt lat później ulepszył ją wynalazkiem, zastępując drewniane wrzeciono tokowe wrzecionem
mosiężnym, działającym lekko i równomiernie; nie wiedział, że tymi udoskonaleniami technicznymi przyczynia
się tylko do intronizacji siłowa drukowanego jako najwyższego Boga, nie wiedział, że drukujący, czytający,
oświecony naukowo człowiek stanie się pokornym niewolnikiem tego drukowanego słowa, rodzajem
homunkulusa, który zburzy organiczną harmonię świata.

Wielki Boże, czyż mógł to przeczuć! A cóż to był za wspaniały wieczór! Przyszedł sam pryncypał, aby

przypatrzyć się drukowi ostatnich dwóch stron: imć pan Anthonius Koberger, właściciel największej drukarni
świata, zatrudniającej dwudziestu kilku mistrzów, samych uczonych panów, i ponad stu robotników. We Frank-
furcie, Wenecji, Hamburgu, Ulmie, Augsburgu, Bazylei, Erfurcie, Wiedniu, Lyonie i innych wielkich miasta
Europy posiadał oficyny księgarskie, w których pracowali jego przedstawiciele jako księgarze,

background image


IDLA
buchalterzy, spedytorzy. Skoro przy ukończeniu druku obecny był sam pan Anthonius Koberger, człowiek zacny
i poważany, to matka małego Janka na pewno nie miała racji. Żaden Koberger nie wdawał się w nieuczciwe
sprawy.

Ale oto dom Kobergera. Twardy klekot pras dolatywał aż na ulicę. Potem słychać było ostry dźwięk przy

odejmowaniu formy, którą mistrz drukarski znowu nasycał farbą. Klap — klip — klap — brzmiało to jak
uderzanie cepów w tajemniczym rytmie.

Chłopak wzdrygnął się. Potem całym ciężarem ciała pchnął drzwi. Powoli uchyliły się odrzwia, owionął go

panujący w drukarni dziwny zapach farby, oleju i ołowiu, którego nie zapomni nigdy, kto kiedykolwiek w życiu
nim oddychał.

Norymberska Kronika świata Hartmanna Schedla, potężny foliant

0 wieluset stronicach objętości, około czternastu funtów wagi, jest największym inkunabułem świata. Antoni
Koberger mógł słusznie być dumny z tego, że olbrzymie dzieło, ozdobione dworna tysiącami drzeworytów,
wyszło jego nakładem i było tłoczone w jego drukarni. Jest ono bowiem chyba najlepszym dowodem niezwykle
szybkiego rozwoju, jaki w niespełna pięćdziesiąt lat po jej wynalezieniu osiągnęła czarnoksięska sztuka
drukarska. W późniejszych wiekach tylko radio i telewizja, dwa inne środki rozpowszechniania wiadomości,
dwie inne możliwości techniczne zapewniające człowiekowi wszech- obecność, przeszły równie błyskawiczny
rozwój. Jest to bardzo znamienne.

Zjawiska tego rodzaju zachodzą bowiem tylko wówczas, gdy spokojny nurt czasu i pokoleń zaczyna się

burzyć, gdy wylania się nowa epoka. I jak radio i telewizja są wyrazami nowego rozdziału dziejowego, który
zaczął się z wybuchem pierwszej wojny światowej, tak i Kronika świata Kobergera jako osiągnięcie techniczne
nosi na sobie piętno nowego czasu.

Oczywista, można by twierdzić, że stare wino zostało tu tylko przelane w nowe naczynia. Olbrzymia księga,

której druk Antoni Koberger ukończył 23 grudnia 1493 roku, należy z ducha w znacznej mierze jeszcze do
średniowiecza. Na jednej z ostatnich stron jest wezwanie do czytelników, „dostojnych włodarzy, prałatów,
cesarzy
1 królów, książąt, panów i pachołków", aby pamiętali, że koniec świata jest bliski. „Otwórzcie oczy, nastawcie
uszy i pamiętajcie
0 przeszłych i przyszłych czasach — ażeby was śmiercionośny sen nie zaskoczył ani nagły promień zmiennego
szczęścia nie zranił!" Jest to żałobne proroctwo rozpowszechnione w końcu XV wieku
1 znane nam z niezliczonych podobnych wypowiedzi: Ostatni dzień świata jest bliski, czyńcie pokutę,
grzesznicy! Zgodnie z tradycją umieszczony też został w Kronice Kobergera taniec śmierci. Pierwszym z tych
grozą przejmujących obrazów był fresk wymalowany w 1424 roku na murach cmentarza Niewinnych Dziatek w
Paryżu. Od tego czasu nie skąpiono trudu, by ciągle na nowo odtwarzać w obrazach dziki taniec, w który,
według wyobrażeń średniowiecza, wielki kosiarz puszcza się ze swymi ofiarami

Taniec śmierci, przedstawiony w norymberskiej Kromce świata, jest najokropniejszym w swej wymowie z

wszystkich tego rodzaju

background image


Część pierwsza — Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy
dzieł sztuki. Obraz ten, stworzony przez Albrechta Diirera i w jego pracowni wyryty w drzewie, nie jest już
niewinnie naiwny, lecz intelektualistyczny i przepojony okrutną ironią. Śmierć zeszła tu na drugi plan. Opiera
się o lewą krawędź obrazu, zdegradowana do rzędu pogardzanego flecisty, który przygrywa tańczącym. Pierw
szy plan zajmują dwa tańczące szkielety, męski i żeński. Od rysowane zostały z najwyższym realizmem, słyszy
się wprost klekot ich kości, czuje zmysłową rozkosz ich tańca. Jak gdyby podniecone westchnienia tańczących
nie pozwalały biednym duszom leżeć spokojnie w grobach, na wpół przegniłe trupy podnoszą się z nich ku
kuszącym rytmom. Panieneczka w rogu obrazu weźmie zaraz udział w tej zabawie. Z jej ciała, które niegdyś
było zapewne piękne, zwisają zgniłe piersi, a wokół ud, które niedawno jeszcze pieściły czułe ręce, wiją się
kiszki z pękniętego brzucha.
Kronika świata Schedla

Straszny to widok. Jest w tym obrazie intencja. Bije z niego chorobliwa rozkosz zgrozy — lubieżna,

przewrotna. Nie jest to tylko spekulacja nakładcy. Tematyką swą obraz Diirera należy oczywiście do
średniowiecza, bo kto za czasów Kobergera chciał wydać ilustrowaną historię świata, ten musiał pokazać także
taniec umarłych. Ale sposób, w jaki go tutaj ukazano, jest już nowoczesny, tak że przy użyciu nieco tylko od-
miennych środków technicz-1 nych mógłby śmiało pochodzić z pogrążonej w rozterce sztuki naszych
niepewnych czasów.

Nowoczesny jest także sposób, w jaki Koberger ilustruje swoje dzieło. Już przed Kroniką norymberską

istniało oczywiście kilka dzieł drukowanych z ilustracjami. Był więc słynny Der goldene Thron („Złoty tron"),
wydrukowany w 1470 roku przez Alberta Pfistera w Bamberdze. Zawierał dwadzieścia pięć ilustracji, ale były to
właściwie dwa drzeworyty ciągle się powtarzające i opatrzone jedynie w różne napisy. Tak samo postąpił Peter
Schoffer z Moguncji, gdy
w 1492 roku wydał Kroniką stiSką. Zamówił u malarza i kazał wyciąć w drzewie cztery obrazy miast, kilka
rysunków rycerzy, dam i biskupów. I to mu wystarczyło do zilustrowania dziejów od początku świata do jego
czasów. Ani jemu, ani jego czytelnikom bynajmniej nie wadziło, że Halberstadt wygląda tak samo jak Rzym,
Hamburg jak Salzwedel, a Munster jak Hildesheim. Trudno nam to dzisiaj zrozumieć — wówczas ilustracja nie
miała jeszcze wartości realnej, lecz tylko symboliczną.

W swej Kronice Koberger nie zerwał zresztą zupełnie z dawnym zwyczajem. W jego arcydziele drukarskim

cesarze, królowie i ojcowie Kościoła majrozmaitszych czasów i krajów ukazani są nieraz
2.
■P
aSka.

background image


identycznym rysunkiem, a czytelnik stwierdza ze zdziwieniem, że ilustracja oznaczona jako Moguncja ukazuje
się w innych miejscach książki jako Neapol, Akwileja, Bolonia czy Lyon. Ale są to wyjątki i na tym polega
nowoczesność i oryginalność dzieła. Przez długi czas wysyłał Koberger Michała Wolgemuta i Wilhelma
Pleyden- wurffa, wielkich nauczycieli i kolegów Diirera, do Europy środkowej, aby otrzymać od nich
prawdziwe i zgodne z rzeczywistością obrazy miast. Rysunki miast, takich jak Norymberga, Augsburg, Mona-
chium, Wiedeń, Strasburg i Magdeburg są prawdziwe. Z końcem XV wieku wyglądały rzeczywiście tak, jak je
przedstawia Kronika świata. Szczególnie interesujące jest to zwłaszcza, jeśli chodzi o Magdeburg/gdyż został on
w sto pięćdziesiąt lat później przez TUly'ego tak doszczętnie zniszczony, że tylko z Kroniki Kobergera można
się dowiedzieć, jak przedtem wyglądał.

W naszym świecie, zaopatrywanym tak hojnie w obrazy przez fotografię, film i telewizję, nie możemy sobie

nawet wyobrazić, jaki przełom oznaczała norymberska Kronika świata. Do tej pory bowiem rzeczywistość nie
była przedmiotem zainteresowania. W Kronice ukazuje się, po raz pierwszy chyba na Zachodzie, jako wartość
samoistna. I do chwili obecnej to, co realne, tylko dlatego, że istnieje, wartość tę na ogół zachowało.

W wielkim dziele drukarskim Kobergera przeplatają się cechy średniowieczne i nowoczesne. Powstało ono

w historycznej chwili, gdy nadchodził już nowy czas. Albowiem wkrótce po owym 23 grudnia 1493 roku
dowiadują się ludzie także w Norymberdze, że niejaki Cristóbal Colón, admirał Jego Arcykatolickiej Mości
Króla Hiszpanii, odkrył za oceanem nowe lądy.
2

24 czerwca 1493.
Podczas gdy w Norymberdze, dużym ośrodku wiedzy geograficznej w Europie, stukają i huczą prasy

drukarskie Kobergera, dziwna pielgrzymka wyrusza z dworu Ich Królewskich Hiszpańskich Mości w
Barcelonie.

Na przedzie kroczy służba królewska ubrana w szaty czerwone, złote i białe, niosąc dumnie herby Aragonii

i Kastylii. Za nią postę
Procesja pątnicza Kolumba
pują mnisi-pokutnicy w zgrzebnych habitach, z gołymi głowami w palącym słońcu południa, z płonącymi
świecami w. ręku. Krocząc w tyle za lekkonogimi i strojnymi hajdukami królewskimi mnisi wyglądają
niepokaźnie i niezbyt pociągająco. Przez cały czas próbują prostować palcami gnące się w upale świece
woskowe, co dla tłumu gapiów jest źródłem nieustającej i gorszącej wesołości.

Ale nagle*tłum milknie. Ludzie wyciągają głowy, oczy im błyszczą. Oto nadchodzą! Zbliża się w

pochodzie pięciu mężczyzn, ubranych również w zgrzebne habity, jak mnisi, ale bez świec. Wąskie, brązowe
twarze o orlich profilach. Krucze włosy spadają im na ramiona. Tu i ówdzie, mimo nadzoru duchownych,
barwna wstążka spina potok włosów, z długich czupryn sterczą wachlarze cudacznych piór.

Indianie — ludzie stamtąd! Poddani Wielkiego Chana Azji! Obco i groźnie wyglądają nawet w habitach.

Jeden z gapiów żegna się krzyżem świętym i odmawia starą błagalną modlitwę ludzi z Estre- madury: „Pomóż
nam, Matko Święta z Gwadelupy!" A gdy z prawa i z lewa przyłączają się do tej modlitwy sąsiedzi, jednostajny
szept niesie się wzdłuż drogi. Szmer i westchnienia idą za Indianami. Czerwoni ludzie przysłuchują się ze
zdziwieniem. Wreszcie pytają, co to oznacza. Gdy dowiadują się, że Panna Święta z Gwadelupy jest przede
wszystkim orędowniczką wojowników, wielkie zainteresowanie malujje się na ich twarzach. Oni są przecież
także wojownikami. Tam, za wielkim morzem, w ich ojczyźnie, wszyscy mężczyźni noszą broń.

Niedługo potem czerwoni rodacy w Meksyku i Peru wzniosą wszędzie prymitywne rzeźby wielkiej

Orędowniczki, powstaną nowe Gwadelupy. Starzy bogowie okazali się bezsilni wobec obcych przybyszów,
może pomocna będzie biała Pani. Jeśli lituje się nad zwycięskimi białymi ludźmi — zmiłuje się tym bardziej nad
pobitymi i uciśnionymi!

Pięćset lat minęło od tego czasu. Ale w Południowej Ameryce, wszędzie, gdzie, żyją Indianie, w szepcie i

westchnieniu modlitwy błagalnej, w głuchej groźbie i rozdzierającym krzyku rozpaczy dziś jeszcze słychać:
„Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy!"

Pielgrzymka zdąża do Panny Świętej z Gwadelupy, do starego gotyckiego kościoła klasztornego w jednej z

dolin poprzecznych Sierra de Guadalupe, do cudownej figury Matki Boskiej, którą

background image

według legendy wyrzeźbić miał ewangelista Łukasz. Chłopi, żebracy i komedianci, kaleki, ladacznice i

.panowie, stojący przy drodze i gapiący sie na pochód — dobrze wiedzą, kto teraz nadchodzi. To jeden z
możnych tego świata błaga o odpuszczenie mu grzechów. To admirał, „zwycięzca Oceanu", który po drugiej
stronie nieskończonych odmętów wodnych odkrył nowy ląd.

Czy rzeczywiście wszystko to odbyło się 'bez czarów? Czy rzeczywiście Wszechmocny roztoczył swą łaskę

nad tym cudzoziemcem, o którym tak wielu mówi, że jest Żydem, pół-Maurem i czarnoksiężnikiem? -A może
było to tylko mamidłem piekła i wszetecznym dziełem czarownic? Jak mógł człowiek ten zatrzymać swe okręty,
gdy nad okrągłością kulistej ziemi ześlizgiwały się w bezdenną przepaść? Jakich zaklęć użył, by moce
podziemne pozwoliły mu wbrew wszelkim prawom natury wspiąć się w drodze powrotnej do Hiszpanii na
sklepioną górę wód oceanu?

Podczas gdy uroczysta procesja pnie się powoli i mozolnie przez góry Estremadury, zakurzeni, tajemniczy

jeźdźcy galopują po wszystkich drogach nad Morzem Śródziemnym. Już w połowie marca 1493 roku Don Luas
de la Gerda-, książę Medinaceli, grand hiszpański, wielki kupiec i armator, dowiedział się przez swą prywatną
służbę wywiadowczą w Lizbonie, że Kolumb wrócił i znalazł wszystko, czego szukał. A zaledwie osiem dni
później, w ostatnim tygodniu marca, nadchodzi do szefa tajnej służby wywiadowczej Signorii florenckiej
doniesienie agenta, że z polecenia króla Hiszpanii kilku młodych ludzi na trzech karawelacłŁ- odkryło na
zachodnim oceanie wielką wyspę zamieszkałą przez ludzi. Nie znają tam żelaza, ale jest za to obfitość złota,
bawełny i korzenią
Wiadomość ta spada na Florencję jak grom. Bogate miasto nad Arnem nie jest wprawdzie bezpośrednio
zainteresowane w handlu morskim jak .Genua lub Neapol, ale, podobnie jak inne miasta włoskie, i ono żyje z
importu złota afrykańskiego, korzeni wschodnich i ze związanych z tym interesów, bankowych i giełdowych. Ta
niezwykle lukratywna działalność będzie narażona na szwank, jeśli doniesienia agentów hiszpańskich okażą się
prawdziwe. Handel z Afryką i Wschodem jest utrudniony, a od chwili zdobycia Konstantynopola przez Turków
wielce ryzykowny, trzeba więc siłą rzeczy zwrócić się ku nowo odkrytym lądom na zachodzie. We Włoszech
zdawano sobie jasno sprawę z grożącego z tej strony niebez-
piecze ństwa. Ale nawet najbardziej przebiegły bankier lub armator włoski nie mógł przewidzieć skutków
nowych odkryć hiszpańskich. Nikt nie przypuszczał oczywiście, że miasto zubożeje, że już następne pokolenia
nie będą mogły rozebrać walących się domów, kościołów i umocnień, aby zastąpić je nowoczesnymi
budowlami, że kwitnące miasta zamienią się w rodzaj zamieszkałego muzeum. Jeżeli dziś w Wenecji, Pawii,
Florencji, Rawennie lub Sienie, w Rothenburgu, Nordlingen, Augsburgu i Norymberdze chodzimy po tych
samych ulicach, po których przed pięciuset laty chodzili nasi przodkowie, jeżeli w tych samych domach, co
wówczas, ludzie kochają się i cierpią, rodzą się i umierają, jeżeli w tych samych kościołach zanosi się modły do
Boga i Jego świętych, jeżeli wyglądamy przez stare wykusze w murach obronnych i przez blanki wież, przez
które dwadzieścia pokoleń wcześniej ludzie w stalowych hełmach wypatrywali ponuro wroga, jeżeli tutaj czas
stanął, podczas kiedy gdzie indziej pędził ku nieznanej przyszłości — jest to jednym z wielu skutków, które
sprawił czyn Kolumba. Jak Herkulanum i Pompea zostały niegdyś zasypane przez wybuch Wezuwiusza, tak i
tutaj dokonało się jedyne w historii kultury „zasypanie". Albowiem z chwili /wit, krycia Ameryki handel i
komunikacja odvyr<kiły__sigjiiejaka w oka mgnieniu od Morza Śródziemnego i miast górno-niemieckich, prze-
nosząc się do Hiszpanii i Portugalii. ^Nabrzeża włoskich miast porto- wych wyludniają się*, spichrze
pustoszeją^czas-staje.
~Nielhogli tego oczywiście przewidzieć ludzie żyjący we Włoszech współcześnie z Kolumbem. Niemniej
jednak są oni poruszeni i zaniepokojeni. I podczas gdy u ich kontrahentów po drugiej stronie Alp staroświecko
wygodne życie toczy się dalej starym trybem, jak gdyby nic nie zaszło, Włosi zbierają skrzętnie wszystkie
wiadomości, które można uzyskać z Hiszpanii. Kupiec włoski Armibale Zenaro, osiadły w Barcelonie, wysyła 9
kwietnia 1493 roku do swego brata w Mediolanie obszerną relację o odkryciach Kolumba. W dwa tygodnie
później odpis tego listu leży na biurku księcia Ercole d'Este. Równocześnie Rzym otrzymuje kopię słynnego
sprawozdania z podróży, które Kolumb sporządził dla hiszpańskiej pary królewskiej. Z końcem kwietnia 1493
roku poseł księcia mediolańskiego Lodovica Moro w Rzymie zawiadamia swego mocodawcę o treści tego spra-
wozdania. A 25 kwietnia 1493 roku pisarz miejski w Sienie zapisuje, że „z kilku wiadomości listownych od
swoich rodaków w Hiszpanii

background image


i z ustnych relacji wielu innych mężów zaufania" dowiedział się, iż niejaki Cristoforo Colom bo odkrył na
zachodzie oceanu nowe wyspy pełne złotą i korzeni.-„A ludzie tamtejsi uważają naszych ludzi za bogów" —
dodaje. Z początkiem maja 1493 roku sprawozdanie Kolumba wychodzi w Rzymie nawet jako „nadzwyczajne
wydanie", praszczur naszych pism codziennych, które datę swego |

urodzenia mogą liczyć od

I ukazania się tej ulotki, obliczonej na szerokie koła czytelników, a w r. 1494 drukuje się ją również w Ant-
werpii, Bazylei i Paryżu.

Dziwne to i niezrozumiałe, że rozgarnięci kupcy z wielkich miast handlowych w Niemczech południowych

nic nie wiedzieli o podnieceniu swych włoskich partnerów. A jednak sądząc I z zachowanych dokumen- I tów z
owych 1 czasów tak istotnie było. 14 lipca 1493 roku dr Hieronymus Miinzer z Norymbergi napisał mianowicie
długi list do króla portugalskiego Jana II, w którym z polecenia cesarza niemieckiego Maksymiliana wzywa
usilnie obcego monarchę do odkrycia Ameryki. Miinzer nie tylko dowodzi, że ekspedycja taka nie jest trudna do
przeprowadzenia, ale wskazuje również, że handel z krajami za oceanem byłby niezmiernie intratny:

„Biorąc pod uwagę te okoliczności Maksymilian, król niezwyciężony, który przez swą matkę sam jest

pochodzenia portugalskiego, pragnie przez mój skromny list wezwać Waszą Królewską Mość, byś raczył
odnaleźć wschodni kraj bogatego Kataj u. Jak na końcu drugiej księgi o niebie i świecie przyznaje Arystoteles,
jak w piątej księdze swej historii naturalnej podaje Seneka i Petrus Alliacus,
Czy Kolumb był w Kataju?
najświatlejszy kardynał swego czasu, i wielu innych oświeconych mężów, tak i ja twierdzę, że początek
zamieszkałego Wschodu ziemi leży bardzo blisko końca zamieszkałego Zachodu. Dowodem na to są słonie,
których w obu tych miejscach jest bardzo wiele, oraz trzcina z wybrzeży wschodnich, którą burza nanosi na
wybrzeża Azorów. Niezliczone są też i, śmiem twierdzić, pewne dowody, z których wynika jasno, że owo morze
w stronę wschodniego Kataju można przepłynąć w ciągu niewielu dni...

Masz Wasza Królewska Mość środków i bogactw co niemiara, masz bardzo doświadczonych żeglarzy,

którzy sami chcieliby posiąść nieśmiertelność i sławę. Jaką sławę uzyskasz Wasza Królewska Mość, gdy
sprawisz, że zamieszkały Wschód stanie się znany Zachodowi, i jakąż korzyść przyniesie Ci potem handel!
Wyspy na Oceanie uczynisz zyskownymi, a zdumieni królowie poddadzą się Twemu panowaniu!"

Listu tego Miinzer nie byłby oczywiście napisał, gdyby odkrycia Kolumba znane już były w lecie 1493 roku

w Norymberdze albo gdyby ludzie byli tam przekonani, że Włoch dotarł rzeczywiście do nadmorskich krajów
wschodniej Azji Ale jeszcze w cztery lata później, gdy Bartłomiej Kistler ze Strasburga oddaje do druku nie-
miecki przekład sprawozdania Kolumba z jego pierwszej podróży, przeznaczonego dla hiszpańskiej pary
królewskiej, wypisuje na stronie tytułowej: „Wielce'przyjemne czytanie o kilku wyspach, które przed
niedawnym czasem zostały przez króla Hiszpanii znalezione. I mówi o wielkich dziwnych rzeczach, które na
tych wyspach się znajdują."

Czyżby przemądrzali uczeni niemieccy nie wierzyli synowi włoskiego tkacza? Twierdził przecież, że był w

Kataju, owym wspaniałym państwie, które przed dwustu laty opisywał z takim zachwytem wenecjanin Marko
Polo. Zapewne, Kolumb odkrył wszelkie możliwe wyspy daleko za morzem. Ale czy należą one rzeczywiście do
Kataju?

Poza niemieckimi uczonymi także inni ludzie stawiają znak zapytania przy wiadomościach odkrywcy. On

sam mówi, że jest pewny swej sprawy. Czy jest istotnie tak pewny?

Oczywista, na dworze królewskim w Barcelonie przyjęto go | wszelkimi honorami. Nosi teraz tytuł

„admirała Oceanu", wioekró- la i gubernatora wszystkich wysp indyjskich. Podczas uroczystego

background image


Część pierwsza — Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy
przyjęcia wydanego przez Ich Królewskie Moście zajął miejsce między nimi, na królewskim krześle tronowym.
Został podniesiony do stanu szlacheckiego i posiada herb nadany mu przez króla. Posiada oficjalny dokument
nominacyjny, który jego i jego rodzinę zatwierdza „na teraz i na zawsze" w ich dostojnych urzędach.

Kolumb przyjął chętnie wszystkie te zaszczyty. Ale gryzie go sumienie. I podczas mozolnego marszu

pokutniczego do wielkiej Orędowniczki z Gwadelupy dręczy go bezustannie pytanie, które będzie go nurtowało
do śmierci: czy to, co odkrył, jest rzeczywiście Katajem? Kataj oznacza złoto, złoto i jeszcze raz złoto. A na
wyspie Cipangu, o której Marko Polo opowiadał, że leży przed państwem Wielkiego Chana na morzu
wschodnim, jest także mnóstwo złota i wspaniałych szlachetnych kamieni. Przywiózł, co prawda, ze swej
podróży trochę złota, tak że para monarsza dała się przekonać. Ale w gruncie rzeczy było tego złota tak mało, że
nie może pozbyć się nękających go wątpliwości. I istotnie wszystkie późniejsze podróże Kolumba są jednym
dręczącym poszukiwaniem namacalnego dowodu, że słuszne były jego nadzieje, twierdzenia, jego upieranie się,
iż był rzeczywiście w Chinach lub Indiach.

Pomóż, Matko Święta z Gwadelupy!
Przy Talavera de la Reina, na zachód od Madrytu, Kolumb i jego procesja przekraczają rzekę Tag. Droga, w

tym miejscu mało co szersza od ścieżki, pnie się zakosami w górę Sierra de Estremadura. Z czerwcowego nieba
praży niemiłosiernie słońce. Szarobrunatne stoki górskie wydają się w tym oślepiającym świetle skrzepłymi
falami kamiennego morza. Niemiłosierne, nieubłagane, obce, złe! Jak daleko jest Bóg!

A przecież Bóg widomie wiódł go i prowadził! Jego, Krzysztofa Kolumba, biednego tkacza z „Genova la

Superba", bogatej, potężnej Genui, której mieszkańcy uważali się zawsze za lepszych od reszty Włochów.

I gdy admirał ciężko dysząc pnie się powoli w górę, myśl jego wraca do miłej ojczyzny włoskiej, do

szczęśliwego dzieciństwa i młodości, do owych początków sprzed wielu, wielu lat...

Oto Genua i dom rodzicielski przy Porta deH'01ivella, wschodniej bramie miasta. Oto jego ojciec,

Domenico Colombo, wesoły genueńczyk, z zawodu tkacz, a zarazem stróż bramy Olwella. Ale osiemdziesiąt
cztery funty genueńskie, które za to rocznie otrzymuje, nie
Młody Kolumb uczy się łaciny
wystarczają na utrzymanie rodziny, a i dochody z właściwego zawodu są bardzo niskie. Nieraz bieda zaglądała
do mieszkania Kolumbów, a choć Dominik był poważanym mieszczaninem, nigdy nie opływał w dostatki. Obok
swej tkalni otworzył w późniejszych latach sklepik z serem, próbował także handlu winem, ale zawsze dawał
obietnice, których nie mógł dotrzymać, ciągle zamawiał towary, których nie mógł zapłacić, długi rosły —
słowem, nic się jakoś ojcu nie wiodło.

Tak dorasta urodzony w 1451 roku Krzysztof Kolumb, syn dość szanowanych, ale niewątpliwie całkiem

prostych ludzi. Późno dopiero nauczył się czytać i pisać, znał się trochę na tkactwie, a dzięki urozmaiconej
działalności zarobkowej ojca udało mu się coś niecoś powąchać z niejednej gałęzi rzemiosła i handlu. Ale po
łacinie nie umie, a więc zamknięte są przed nim drzwi do dalszego kształcenia i wyższej wiedzy; ba, nawet po
włosku nie umie zbyt dobrze. Jako młody człowiek mówił widocznie tylko narzeczem genueńskim, którego
bynajmniej nie rozumie się w całych Włoszech. Nie daje mu to zbyt dobrego startu. Ale jako dziewiętnastoletni
młodzieniec ręczy dnia 31 października 1470 r. za zaciągnięty przez ojca dług, który wynosił czterdzieści osiem
funtów genueńskich. Zdaje się więc, że Krzysztof rozumiał się trochę na interesach i już jako młody człowiek
zarabiał pieniądze.

Wkrótce potem spotykamy go jako urzędnika domu bankowego Centurionich w Genui — musiał widocznie

wzbudzać zaufanie i coś umieć. Dzięki posadzie u Centurionich Kolumb wychodzi na morze. Jak każdy chłopak,
którego lata upływają nad brzegiem morza, tak i on pływał zapewne nieraz na łodziach rybackich. Może nawet
tu i ówdzie przypatrywał się rysownikom map, ślęczącym nad porto- lanami, modnymi mapami morskimi, które
się w tym czasie ukazały. Genua była bowiem siedzibą słynnej szkoły kartograficznej, która dostarczała map
wszystkim miastom nadmorskim Italii, z jej usług korzystała także Portugalia, ilekroć jakaś nowa wyprawa do
Afryki wracała z wynikami swych obserwacji. Możliwe też, że w latach 1470 do 1472 Kolumb dał się
zwerbować na jeden z wielu żaglowców handlowych Genui. Ale dowód odbycia przez niego podróży morskiej
posiadamy dopiero z roku 1475, gdy w służbie Centurionich wybrał się na Chios. Wczesnym latem 1476
wypływa znowu z wielkim konwojem genueńskim, który ma przywieźć żywicę pista-
33
mmSKKM

background image


Część pierwsza — Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy
cjową z Morza . Śródziemnego do Lizbony i Flandrii. Ale w połowie sierpnia u południowego wybrzeża
Portugalii, niedaleko Przylądka Sw. Wincentego i w pobliżu Lagos, silna flota portugalsko-francuska napada na
konwój i rozbija go.

I teraz następuje w życiu Kolumba wielki, cudowny zwrot. Po zatonięciu okrętu morze wyrzuca go, lekko

rannego, uczepionego do szczątka kadłuba, na ląd w pobliżu Lagos. Stamtąd wyjeżdża kilka tygodni później do
Lizbony. Dla kupców i żeglarzy piękne miasto
■ nad Tagiem jest w owym czasie najbardziej interesującym miejscem świata. Kok w rok zawijają tutaj z da-
lekiej Afryki królewskie okręty handlowe z ładowniami pełnymi kosztowności i najdziwniejszych przedmiotów:
ciężkich śkrzyń ze złotem, grubych worków pełnych ostrego pieprzu Ma- laguetta, olbrzymich pęków kości
słoniowej i coraz to nowych grup bojaźliwie u- śmiechniętych, czarnych niewolników. Obok smukłych*
portugalskich karawel stoją tam brzuchate kogi z Hamburga i Londynu, a na Praęa de Commercio piętrzą się
towary. Nieskończony, gęsty tłum ludzi faluje w obie strony i przelewa się przez wąskie uliczki miasta —
ogniści Maurowie, Irlandczycy z włosami jak len, dumni, milczący Kastylijczycy, otyli Grecy, czarni jak heban
ksią- ■ żęta murzyńscy ze Złotego Wybrzeża, zwinni Włosi, opaśli flandryj- scy sukiennicy, eleganccy Francuzi.

Był, zdaje się, początek 1477 roku, gdy Krzysztof Kolumb przybył <ip Lizbony. Wysoki, rudawy,

niebieskooki genueńczyk nie rozumie ani słowa po portugalsku. Mimo to niebawem czuje się w obcym mieście
jak u siebie w domu. Od dawna mieszka w Lizbonie znaczna kolonia genueńska — bankierzy, kapitanowie okrę-
tów, astronomowie i kartografowie. Kolumb ma wśród nich niejednego znajomego, z pewnością pomogą mu
stanąć na nogi.
Rozbicie okrętu i ocalenie w Portugalii

Nie omylił się. Niebawem jest już przyzwoicie odziany i zarabia tyle, że może uczyć się po portugalsku,

hiszpańsku i po łacinie. Przede wszystkim po łacinie! Kto nie włada językiem nauki, językiem wszystkich
podręczników, ten nigdy nie będzie mógł zajmować się nautyką i astronomią. A tym należy się tu zająć. Nie
trzeba szczególnej przenikliwości, by to zrozumieć. Krzysztof Kolumb nauczył się niejednego w szkołach
kartograficznych Genui. To mu się teraz przydaje. Z zapałem pogrąża się w studiach, niebawem opanowuje fach
rysowania map tak świetnie, jak się tego żąda w Lizbonie.

Ale w żyłach genueńskiego zapaleńca płynie zbyt niespokojna krew, by mógł zadowolić się ślęczeniem nad

mapami przez całe życie. Zdaje się, że po pewnym czasie zadzierzgnął znowu stosunki z firmą Centurionich,
którzy mają filię w Lizbonie. W r. 1478 wielka stara firma wysyła swego dawnego pracownika na Maderę; ma
tam zakupić cukier. Nie było to dziełem przypadku. Młody genueńczyk poznał mianowicie w tym czasie dońę
Felipę Perestrello de Moniz, córkę zmarłego przed kilku laty Bartłomieja Perestrello, dawnego gubernatora Porto
Santo, małej wyspy w pobliżu Madery. Od 1473 roku żyje na Porto Santo jako pan dziedziczny brat doni Felipy.
Kolumb mający tak dobre stosunki na Maderze musiał Centurionim wydać się pożytecznym. Prawdopodobnie
na krótko przed wyruszeniem w podróż Kolumb poślubił dońę Felipę. Młoda dama nie miała, zdaje się,
pieniędzy, ale w posagu wniosła mężowi swe stosunki towarzyskie oraz mapy morskie i opisy nautyczne ojca.
Nie wiemy, czy opowiedziana wyżej przygoda o zatonięciu statku u wybrzeży portugalskich jest prawdziwa. W
ostatnich czasach podawano ją z ważkich powodów w wątpliwość. Możliwe, że Kolumb przybył do Lizbony
jako agent handlowy. Ale ożenek z damą niezbyt wprawdzie bogatą, ale należącą do szlachty portugalskiej, jest
doku- mentarnie zaświadczony. Nie ulega też wątpliwości, że młody marynarz i kupiec zbliżył się podczas
swych portugalskich lat nauki o spory szmat drogi do celu swego życia.

background image


3

Od kilku dni wieje z Afryki leste — suchy, gorący wiatr pustynny. Brunatna mgła zasnuła słońce, wszystko

pokryła warstwa czerwonego pyłu. Drobniutki żwir zgrzyta w zębach, oczy pieką, pył wciska się przez
zamknięte okiennice do izb mieszkalnych. Afryka jest oddalona o siedemset kilometrów, przedzielona szerokim
morzem, ale to niczego nie zmienia ani nie łagodzi. Człowiek czuje się, jak gdyby siedział przed drzwiczkami
rozpalonego pieca piekarskiego. Nie, jeszcze gorzej! Bo ten wiatr pustynny wywołuje nieznośne podniecenie i
nerwowość. Na dole w porcie, w szynkach La Vilha, znowu zabłysną wieczorem noże.

W połowie sierpnia leste zdarza się rzadko na Porto Santo. Ale jeżeli się zdarzy, nieomylna to oznaka, że

nastąpi zmiana pogody. Niebawem, może już jutro, wiatr zacznie znowu dąć od zachodu, od dalekiego,
niezmierzonego oceanu. Wówczas z rozwianymi grzywami, głowa przy głowie, nadjadą rumaki Neptuna,
olbrzymie fale uderzą z taką siłą o skały, że ich potężny grzmot rozlegnie się po całej wyspie, piana wzbije się
na wysokość wież kościelnych i nawet w górach małej wyspy będzie się czuło kropelki wody morskiej w
powietrzu — jak gdyby spadł słony, delikatny deszczyk z jasnego nieba i w blasku letniego słońca.

Tak wyjaśnił te sprawy przybyłemu z Lizbony szwagrowi Barto- lomeo Perestrello, który po śmierci ojca

objął godność gubernatora Porto Santo. A jeszcze więcej dziwnych rzeczy opowiedziała zaciekawionemu
Kolumbowi młoda żona, gdy oprowadzała go po ulubionych zakątkach swego dzieciństwa.

Potem wszakże zaczął wiać wiatr zachodni, normalny, silny wicher. Kolumb nie był jeszcze wówczas

żeglarzem. Podczas ostatniej podróży znalazł się właściwie po raz pierwszy na pełnym morzu i po raz pierwszy
przez kilka dni nie widział lądu. Wzruszony i przerażony, patrzy teraz ze stromych urwisk na północy od La
Vilha na szalejące morze. Niech Bóg będzie miłościw grzesznym duszom, które w taki czas znajdują się na
morzu!
W dwa dni później zapanowała cisza, tylko drobne fale szeleszczą u brzegu. O świcie Kolumb jest już nad
morzem. Starannie wyszukuje nieliczne miejsca, gdzie wąski pas piasku ciągnie się przed
O fasoli morskiej i bambusach
skałami. Musi sam obejrzeć naniesione przez burzę przedmioty, które żona pamiętała z lat dzieciństwa. Po
takich burzach można tu podobno znaleźć „fasolę morską" i lekkie, żółte, grubsze u dołu trzciny lub drewna,
podobne do skrzypów lub szuwarów, ale silne i grube jak ramię — przedmioty zupełnie nieznane, pochodzące
chyba z bardzo dalekich stron.

Gdy dońa Felipa opowiadała o tym, Kolumb doznał nagle jakby olśnienia. Dopiero niedawno czytał o takich

drewnach czy trzcinach u Ptolemeusza, w wielkim dziele, które słynny uczony starożytny napisał o sporządzaniu
map geograficznych. Dzieło to należy do wyposażenia warsztatu każdego kartografa. Ptolemeusz pisze, że trzcin
takich w Afryce nie ma, znajdują się natomiast w Azji, a zwłaszcza w Indiach.

Don Bartolomeo potwierdza opowiadania swej siostry. O tak, te obce drewna można tu i ówdzie znaleźć na

Porto Santo. Wyjmuje ze starej, wielkiej szafy żółtawą trzcinę, grubą jak baryłka, z sękami i brunatnymi pasami.
Kolumb drży z napięcia oglądając trzcinę bambusową. Jeśli to pana szwagra interesuje, ciągnie dalej don
Bartolomeo, to tu ma rzecz podobną, która także pochodzi z daleka, a jest obrobiona przez obcych ludzi I
pokazuje długi kawałek naniesionego drewna, pięknie rzeźbionego, ale tak grubo ciosanego, że każdy może
rozpoznać, iż nie wykonano tego żelazem, lecz jakimś innym materiałem.

Następnego dnia .Kolumb zerwał się skoro świt i pobiegł nad brzeg morza. I rzeczywiście! Oto są favas do

mar, ziarna fasoli morskiej, lśniące i ciemnobrązowe jak kasztany, ale nieco większe. Kolumb nigdy jeszcze
czegoś takiego nie widział, te obce ziarna pochodzą z bardzo dalekich stron. Nic o nich nie ma u Ptolemeusza.

Ale u Ptolemeusza nic o tym być nie może. Albowiem favas do mar są nasieniem entada adans lub entada

gigas, rośliny strączkowej, występującej przede wszystkim w Ameryce tropikalnej i należącej do gatunku
pnączy. Jest to jedna z owych dziwnych roślin, które przypominają węże i wywołują u laika nierzeczowe
przypuszczenie, że Bóg miał je przed oczyma jako wzór, gdy stworzył węże. Entada adans, tworząca przykre dla
oka węzły i bardzo dziwacznie skręcona, oplata się zazwyczaj dookoła drzew. Ale wężowaty roślinozwierz, boa
dusiciel z chlorofilu i celulozy, umie również metrami pełzać po ziemi, w nadziei, że gdzieś niedaleko znajdzie
jakieś drzewo.

background image


Ta niesamowita istota pozostawia jako nasienie fasolę morską, która w wodzie utrzymuje się stale na
powierzchni, gdyż jest wewnątrz przemyślnie wydrążona i otoczona niezwykle twardą skorupą. To diabelskie
nasienie wymaga tylko trochę słońca i wilgotnej ziemi, aby zakiełkować i spełnić swe przeznaczenie.

Nie wiedział o tym nic Ptolemeusz, a wskutek tego także Kolumb. Ale nie potrzeba szczególnie bujnej

fantazji, aby wyobrazić sobie, jak przejęty był przyszły odkrywca Ameryki, gdy znalazł fasolę morską;
dziwacznymi kulami wypchał sobie pewnie kieszenie.

Jeśliby ktoś zapytał, kiedy Kolumbowi po raz pierwszy przyszedł na myśl jego wielki plan, to odpowiemy

na to: tu, na wybrzeżu Porto Santo, w starych uliczkach La Vilha, w rezydencji gubernatora wyspy. Wysnucie
tego wniosku usprawiedliwia jedna poszlaka: jest faktem, że Bartolomeo Perestrello pokazał swemu szwagrowi
naniesiony przez burzę kawałek drewna, który był dziwnie wyrzeźbiony ręką ludzką, ale bez użycia żelaza. To
jest wszakże wszystko, co tradycja nam przekazała. Można uważać za pewne, że Kolumb dowiedział się o fasoli
morskiej i o naniesionych kawałkach bambusu i że je widział. Można też przypuszczać, że na Porto Santo
pomyślał po raz pierwszy o Indiach i o możliwości dotarcia do nich przez Ocean Atlantycki. Dowieść jednak
tego przypuszczenia nie można, gdyż w żadnym dokumencie pisanym, w żadnej starej księdze ani w żadnym
archiwum świata nie znajdziemy jednej linijki, która by to stwierdzała czarno na białym. Pewny jest tylko czas,
w którym to wszystko mogło się dziać. Jest nim lato 1479 roku, mówiąc dokładnie sierpień tego roku. 25
sierpnia zeznaje mianowicie Kolumb jako świadek przed sądem w Funchalu, a z protokołu jego przesłuchania
wynika, że już następnego dnia miał wracać do Lizbony.

Do ostatnich czasów nie przestawano snuć najrozmaitszych domysłów, kiedy i skąd wielki genueńczyk

wpadł na pomysł, że za oceanem musi leżeć Azja i że można do niej dotrzeć łatwiej żeglując morzem na zachód
aniżeli drogą dokoła Afryki. Nic pewnego jednak o tym nie wiadomo. Możliwe, że plan ten zarysował się po raz
pierwszy w umyśle Kolumba w okolicznościach przez nas opisanych, możliwe, że myśl ta pochodziła od jego
brata, Bartłomieja Kolumba, który od r. 1480 przebywał w Lizbonie jako kartograf i znał oczywiście dobrze
nautyczne i geograficzne problemy swego, czasu, moż
liwe też, że genialna idea opiera się na koncepcji lekarza florentyńskiego Paola Toscanellego, który w 1474 roku
radził królowi portugalskiemu Alfonsowi V, by starał się dotrzeć do Indii wprost przez Ocean Atlantycki.

W czasie gdy Paolo Pozzo di Toscanelli dał koronie portugalskiej tę ważną radę, był on już starym

człowiekiem. Zbliżał się do osiemdziesiątki, wiele przeżył, wiele widział i ufny w swe doświadczenie starca,
pewny był swej sprawy. Pozostając w bliskich stosunkach z kurią papieską, miał kilkadziesiąt lat wcześniej
sposobność prowadzić rozmowy o Wielkim Chanie i o jego krajach z legatem nestoriańskim wysłanym przez
„północne części Indii Górnych" do papieża Eugeniusza IV (1431—1447). Rozmowa potwierdziła to, co w
swoim czasie podał Marko Polo. Prawie równocześnie z tym nieznanym zresztą wysłannikiem chrześcijańskim
przybył do Włoch inny podróżnik z Azji — wenecjanin Nicolo Conti, który bawił przez dwadzieścia pięć lat na
Dalekim Wschodzie i oprócz Indii i Chin zwiedził także Wyspy Sundajskie. Jego opis był tak interesujący, że
tajny sekretarz papieski Bracciolini otrzymał oficjalne polecenie, aby fakty podane przez Contiego ustalić
protokolarnie. A w roku 1424, gdy Toscanelli był jeszcze młodym człowiekiem, powrócił do swego miasta
rodzinnego po dwudziestoczteroletniej nieobecności trzeci podróżnik z Azji, kupiec florentyński Bartolomeo.
Jego także nasz lekarz-geograf dokładnie wypytał.
Toscanelli był niewątpliwie wybitnym znawcą Azji wschodniej. Ponieważ teoria o kulistości ziemi była za jego
czasów od dawna uznana przez uczonych, nic dziwnego, że już w czasie pierwszej wyprawy afrykańskiej
księcia' Henryka portugalskiego ugruntowało się w Toscanellim przekonanie, że wyprawa, którą królewski
żeglarz podejmuje, jest właściwie podróżą okrężną. Buscar el levante por el poniente, należy szukać „wschodu
na zachodzie", a Indii prostą drogą morską przez Atlantyk.

Nasz florentyńczyk nie należał do ludzi, którzy swą wiedzę chowają pod. korcem. Przeciwnie, pogląd swój

omawiał wiele razy ze współczesnymi naukowcami. Do jego rozmówców należał między innymi także pewien
duchowny portugalski, który w latach sześćdziesiątych XV wieku bawił w Rzymie, a wkrótce potem został
powołany na spowiednika Alfonsa V portugalskiego. Toteż Toscanelli nie był zbyt zdziwiony, gdy na wiosnę
1474 roku otrzymał

background image



od swego dawnego rozmówcy list, w którym piszący prosił o opinią, czy można szukać Indii na zachód od
Oceanu Atlantyckiego. Zapytanie to było okazją do napisania słynnego listu, który Toscanelli skierował dnia 25
czerwca 1474 roku do swego starego przyjaciela w Lizbonie.

„Z zadowoleniem przyjąłem do wiadomości, że jesteś na tak zażyłej stopie z Waszym szlachetnym i

wielkodusznym królem. Nieraz już mówiłem o najkrótszej drodze do Indii, skąd pochodzą korzenie; albowiem
prosta droga przez morze jest krótsza niż ta, której szukacie przez Gwineę. Zawiadamiasz mnie, że król życzy
sobie otrzymać ode mnie jeszcze raz komentarz i jasne wytłumaczenie, czy i w jaki sposób można drogę tę
odbyć.

Jestem zdania, że powinno się to uczynić przy pomocy globusu. Ale dla zaoszczędzenia trudu i lepszego

zrozumienia postaram się wyjaśnić kierunek za pomocą mapy, która jest podobna do mapy morskiej. W
załączeniu przesyłam Ci narysowaną przeze mnie mapę; znajduje się na niej zachodnia ekumena ciągnąca się od
Irlandii do Gwinei wraz ze wszystkimi wyspami, które napotyka się po drodze. Naprzeciwko tych wysp, na
zachodzie, jest naszkicowany początek Indii z wyspami i miejscowościami, na które możecie wziąć kurs za
równikiem. Zaznaczono na niej również, w jakim oddaleniu
40
Kolumb mylnie szacuje obwód ziemi
i po ilu milach dotrzecie do tych krajów, w których znajdują się wielkie ilości korzeni, przypraw, kamieni
szlachetnych i klejnotów.

Nie dziwcie się, że określam słowem «zachód» okolice, z których pochodzą korzenie, choć z reguły mówi

się, że okolice te leżą na wschodzie. Linie pionowe, narysowane na mapie z góry na dół, podają odległości ze
wschodu na zachód. Linie biegnące w poprzek do nich wskazują odstępy od południa na północ. Poza tym
zaznaczyłem na mojej mapie wiele miejscowości indyjskich, do których, można przybić, gdyby zaszły
nieprzewidziane okoliczności, np. burze lub niepomyślne wiatry...

Z Lizbony wprost na zachód jest na mojej mapie 26 odcinków, z których każdy ma szerokość 250 mil — a

więc prawie jedna trzecia część obwodu ziemi; dzielą nas one od wspaniałego, wielkiego miasta Quinsay.
Obwód tego miasta wynosi 100 mil lub 25 leguas, a jest w nim dziesięć mostów marmurowych. Jego nazwa
oznacza «miasto nieba*. Leży ono w prowincji Mangi, niedaleko prowincji Kataj, w której król przeważnie
przebywa.

Ale z wyspy Antilia, która u Was nazywa się «Wyspą siedmiu miast», jest do Cipangu tylko 10 odcinków,

tzn. 2500 mil względnie 625 leguas. Cipangu obfituje w złoto, perły i drogie kamienie. Świątynie i pałace
królewskie pokryte są tam czystym złotem.

Ponieważ droga do Cipangu jest nie znana, nie znane są jeszcze również wszystkie inne drogi. Pewne jest

jednak, że można tam dotrzeć. Dałoby się jeszcze wiele o tym powiedzieć. Uczyniłem to jednak już ustnie, a że
Ty doskonale to rozumiesz, nie potrzebuję wypowiadać się bliżej..i'*

Ten pewny siebie list, wypływający z głębokiego przekonania piszącego, wywołał na dworze lizbońskim

głębokie wrażenie. Gdyby żył jeszcze Henryk Żeglarz, nie byłby się prawdopodobnie wahał pójść za
wskazówkami włoskiego lekarza i wysłać swe karawele przez ocean do Cipangu-Japonii. Ale Henryk leżał już
od czternastu lat w grobie, Alfons V nie był skłonny do awanturniczych wypraw, a zresztą w pół roku po
otrzymaniu listu Toscanellego wybuchła kastylijska wojna sukcesyjna, która pochłonęła wszystkie siły Por-
tugalii.

Jaką sensację wywołał w Lizbonie list Toscanellego, wynika choćby z tego, że jego treść przedostała się

niebawem z kół dworu i admiralicji do cechu kartografów. Słyszał o nim także Kolumb.

background image


Przed kilku dziesiątkami lat udało się nawet znaleźć odpis opinii Toscanellego sporządzony własnoręcznie przez
Kolumba.

Wydaje się, że myśl przepłynięcia Atlantyku unosiła się w owych latach niejako w powietrzu i że u

wrażliwszych przybierała kształty wprost namacalne, jak na przykład u kapitana fiandryjskiego van Olmena,
który w 1486 roku wyruszył, co prawda daremnie, z Azorów na zachód, lub u patrycjusza norymberskiego
Hieronima Munzera, którego błagalny list, skierowany w 1493 roku do króla portugalskiego, przytoczyliśmy
wyżej. Może jeszcze wielu innych miało tę myśl, oglądało ją w duchu ze wszystkich stron, wypowiadało ją
wobec innych. Ale tylko jeden człowiek wchłonął ją w siebie, uczynił ją swoją i urzeczywistnił. Człowiekiem
tym był Krzysztof Kolumb.

Jest pewne, że Kolumb przestudiował bardzo starannie całą dostępną mu literaturę historyczną i

geograficzną, przede wszystkim zaś opisy Marka Polo, Historią naturalną Pliniusza, Imago mundi d

,

Ailly'ego i

dzieło Historia rerum ubique gestarum Eneasza Syl- wiusza. Wszystkie te dzieła podawały, że Azja, kraj
Wielkiego Chana, jest niesłychanie bogata w ludzi, wytwory ich pracy i skarby przyrody. Wypowiadały także
pogląd, że płynąc z zachodnich wybrzeży Europy przez Ocean Atlantycki nie jest daleko do Azji. Jeżeli
istniałyby jakieś choćby na wpół ścisłe dane o obwodzie ziemi, reszta byłaby już stosunkowo prosta.

Otóż obwód ziemi można było bez trudności obliczyć, znając odległość między dwoma najbliższymi

stopniami długości geograficznej. Około dwieście lat przed naszą erą-obliczył ją dość dokładnie Eratostenes,
określając ją liczbą 59,5 mil morskich (110,2 km). Kolumb oparł się nie na Eratostenesie, lecz na Arabach i-
..którzy uważali, że odległość między stopniami jest mniejsza. Ponadto genueńczyk użył w swych obliczeniach
nie mili arabskiej, lecz o wiele krótszej mili włoskiej i ustalił odległość między stopniami na równiku tylko na 45
mil morskich (83,7 km).

Te obliczenia doprowadziły Kolumba do mylnego wniosku, że obwód ziemi jest o jedną czwartą mniejszy

od podawanego przez starożytnych. Ale nie dość na tym; Kolumb przesunął jeszcze wybrzeże Azji o wiele dalej
na wschód. Według jego szacunku eurazjatycka ekumena miała około 285° rozciągłości, a ponieważ Kolumb
chciał swą podróż na zachód rozpocząć z Wysp Kanaryj
skich, odległość, którą miał przebyć morzem do wybrzeża azjatyckiego, wynosiłaby tylko 66°.

I tego było jeszcze Kolumbowi za wiele. Sądził, że ten szacunek jest o około 10 procent za wysoki i

wyliczył, że na równiku, gdzie stopnie długości geograficznej leżą najdalej od siebie, odległość między
Wyspami Kanaryjskimi a Japonią wynosi około 60°. Wobec tego, że jeden stopień długości geograficznej na 30°
szerokości północnej — a na tej mniej więcej szerokości chciał przepłynąć Atlantyk — był według niego
oddalony od najbliższego stopnia długości geograficznej tylko o 40 mil, przypuszczał, że tylko 2400 mil mor-
skich (około 4400 km) dzieli go od Azji wschodniej. Znaczyło to, że musiałby żeglować około trzech tygodni
przy szybkości 4,5 mil morskich, tj. 7,5 km na godzinę.

To leżało w granicach ówczesnych możliwości. Karawele portugalskie osiągały taką szybkość bez trudu

nawet na dłuższych trasach, a podróż trzytygodniowa bez widoczności lądu nie wydawała się marynarzom z
końca XV wieku niemożliwością. Z pełnomocnictwa, jakiego król portugalski udzielił w r. 1486 wspomnianemu
już kapitanowi flandryjskiemu i odkrywcy van Olmenowi, wiemy, że miał pn przez czterdzieści dni sprawować
dowództwo nad flotą, która otrzymała zadanie przepłynięcia zachodniego oceanu. Wyprawa wyruszyła z
Azorów, oznaczało to więc, że podejmowano się żeglugi po morzu bez widoczności lądu przez czterdzieści dni
— a więc mniej więcej tyle, ile w niekorzystnych warunkach potrzebowano, by z wybrzeża wschodnio-
afrykańskiego dopłynąć z pasatem do Indii.

Kolumbowi, człowiekowi czynu, nie przyszło zapewne łatwo zestawić szczegółowo tę suchą mozaikę cyfr

— podobnie jak nam nie przyszło łatwo przedstawić ten rachunek czytelnikowi. Ale Kolumb zdawał sobie
sprawę, że bez gruntownej podbudowy teoretycznej nie uda mu się nigdy przekonać żadnej oficjalnej komórki w
Lizbonie. A teraz spróbujmy wyjaśnić, dlaczego korona portugalska nie poparła kapitana genueńskiego i jego
planów, ba, dlaczego nie mogła ich poprzeć.

Sześć lat minęło od owego późnego lata 1479 roku, kiedy, jak przypuszczamy, zrodziło się u Kolumba po

raz pierwszy ulotne przeczucie wielkiego planu. Przez sześć lat zbierał materiały, częściowo w Lizbonie,
częściowo na Maderze, którą kilka razy odwiedził

background image


Ale nie siedział spokojnie za biurkiem. W roku 1483/84 jest znowu na morzu. I kto wie, czy ta podróż, która
zawiodła go aż nad wybrzeże gwinejskie w Afryce, nie stała się drugim wielkim punktem zwrotnym w jego
życiu.

Geografowie starożytni nauczali, że dokoła równika ciągnie się, niby ognista wstęga, nie zamieszkała strefa

gorąca. Tak czytał Kolumb w wielu czcigodnych, grubych, starych foliałach i to samo znajdujemy i my w
różnych dziełach antycznych. Tymczasem okazało się, że starożytni nie mieli racji. Dzień po dniu flota gnana
łagodnym wiatrem północno-wschodnim płynęła lewym halsem, by dowieźć zaopatrzenie do wybudowanego
właśnie fortu portugalskiego Sao Jorge da Mina, dzisiejszej Elminy. Oczywiście, bywało podczas tego rejsu
gorąco. Ałe upał był do zniesienia i mowy nie mogło być o tym, by słońce spalało wszystko, co żyje.

Kolumb był wstrząśnięty faktem, że wielcy mędrcy starożytni padli ofiarą pomyłki; w swoim egzemplarzu

Historia rerum Eneasza Sylwiusza zanotował z niechęcią: „Strefa gorąca nie jest bynajmniej niezamieszkała,
przeciwnie, jest bogata w ludzi. Portugalczycy przepływają ją bez trudności. Znajduje się tam też, jak
widzieliśmy, fort Mina naszego Miłościwego Króla Portugalii."
Kolumb zwrócił też baczną uwagę na wiatr. Nie wiemy, czy osobliwe zjawisko pasatu północno-wschodniego,
równomiernego prądu powietrznego, skierowanego na strefę równikową, było znane jakiemuś staremu
podróżnikowi. Ale jest to z pewnością tylko wynikiem braków czy luk w przekazanych nam wiadomościach.
Prąd ten musiał być po prostu znany każdemu marynarzowi i nie ulega wątpliwości, że począwszy od Fenicjan
w odległej starożytności, a skończywszy na Portugalczykach u schyłku średniowiecza każdy kapitan żeglujący
po Atlantyku uwzględniał działanie pasatu przy obliczaniu swych kursów żeglarskich. Donosiły o nim zapewne
także ekspedycje portugalskie powracające z Afryki. Ale doniesienia te przechowywano starannie w tajnych
archiwach koronnych. Hiszpańska załoga podczas wyprawy Kolumba do Ameryki niepokoiła się, gdy dzień po
dniu dął ciągle wiatr północno-wschodni — lecz z tego faktu nie można jeszcze wnosić, że pasat był zupełnie nie
znany.

Sam Kolumb poznał w każdym razie pasat już na dziesięć lat przed swą podróżą odkrywczą. Nie wiedział

naturalnie, jak daleko w głąb Atlantyku prąd ten sięga, ale ponieważ według jego obliczeń
ocean nie był bardzo szeroki, istniała możliwość, że pasat będzie mu towarzyszył aż do przeciwległego brzegu
wielkiego morza. Powtarzamy, że to przypuszczenie nie znajduje oparcia w żadnej pisanej tradycji. Ale podróż
do Elminy, zapoznanie się z pasatem i przekonanie się, iż strefa gorąca jest zamieszkała, były zapewne dla
Kolumba ostatnim bodźcem, który skłonił go do przedłożenia swych planów koronie portugalskiej.
4

Jeżeli genueńczyk wyobrażał sobie, że król Portugalii i jego rzeczoznawcy, Junta dos Mathemśticos, będą

jego projektem tak zachwyceni i przejęci jak on sam, był w wielkim błędzie. W owym bowiem czasie kapitan i
odkrywca portugalski Diego Cao dotarł daleko na południe Afryki. Celem tej wyprawy było zapewne opły-
nięcie Afryki; Junta dos Mathemśticos zdała sobie widocznie sprawę, że Czarny Kontynent nie rozciąga się aż
do bieguna południowego ani też nie łączy z Azją. Droga morska do Indii stała odtąd otworem przed admiralicją
portugalską. Henryk Żeglarz już przed kilkudziesięciu laty uzgodnił z papieżem, iż wszystkie kraje odkryte na
południe od Przylądka Bojador będą należały do Portugalii, przeto i od strony politycznej nie należało
oczekiwać żadnych niemiłych niespodzianek. Droga morska do Indii znajdowała się na całej przestrzeni w
zasięgu władzy Portugalii.

W takiej właśnie chwili przybywa Kolumb. Wystąpienie jego nie jest bynajmniej skromne. Para bitscar el

levante por el ponien e, by dotrzeć do Indii od zachodu, żąda nie jednego okrętu, lecz całej floty. Nie byłoby nic
dziwnego, gdyby Kolumba na zamku w Lizbonie grubiańsko odprawiono. Po co ryzykować choćby jeden okręt
dla niepewnego projektu, gdy jest się w przededniu dotarcia do Indii zbadaną już drogą dokoła Afryki! Mimo to
żadne grubiańskie słowo nie pada. Włoskiego przybłędę odesłano tylko do rzeczoznawców, do Junta dos
Mathemśticos.

Nie wiadomo, jakie zarzuty podniosło to gremium, gdy w 1485 roku przedłożono mu plan Kolumba.

Prawdopodobnie nie zgodziło się ono z oszacowaniem odległości dokonanym przez Kolumba i wskazało na
Ptolemeusza, który odległość od Europy do wschod

background image


nich granic Azji obliczał na około 19 000 kilometrów, lub co najmniej na Toscanellego, który odległość tę
obliczał na ponad 9000 km. Nawet ta mniejsza odległość oznaczała jednak z górą pięćdziesiąt dni żeglugi
morskiej. Jeżeli zaś w Juncie matematycy przyjmowali 19 000 km Ptolemeusza, co wymagało więcej niż 100 dni
podróży — był to okres czasu, który mógł odstraszyć nawet kolegium nautyczne składające się z młodych,
przedsiębiorczych marynarzy, a cóż dopiero gremium profesorów.
Ponieważ Kolumb gotów był ważyć życie, by dowieść słuszności swej koncepcji, musimy uznać, że tylko
ważkie powody mogły go skłonić do tak wielkiej korektury obliczeń zarówno antycznych, jak i współczesnych
koryfeuszy geograficznych. Byłoby niewątpliwie fałszywe sądzić, że genueńczyk był zwykłym awanturnikiem,
chociaż — jak podkreśla Peschel— odkrywanie nowych krajów było w owym czasie rodzajem gry na loterii.
Mimo pewnych trudności materialnych Kolumb nie był bynajmniej zmuszony do gry va banque. A żądania,
które przed wyruszeniem w podróż stawiał zarówno koronie portugalskiej; jak później królowi Hiszpanii, były
tak niesłychane, że tylko człowiek zupełnie pewny swego mógł się na. to zdobyć. Co uczyniło syna małego
genueńskiego tkacza tak pewnym swej sprawy? Nie mogła to być chyba tylko mania wielkości, która jest tak
często istotną przyczyną chełpliwych postanowień i — trzeba to przyznać — także niejednego udanego przed-
sięwzięcia. Gdy w 1492 roku Kolumb wyruszył na morze, miał bądź co bądź czterdzieści jedeń lat, nie był
młodym zawadiaką, lecz człowiekiem dojrzałym i rozważnym. Zaprzeczać takim autorytetom jak Ptolemeusz,
Marinus i Paolo Toscanelli, wykłócać się przez lata całe z portugalskimi i hiszpańskimi komitetami naukowymi,
wziąć wreszcie na siebie niewątpliwie głęboko odczuwaną odpowiedzialność za życie ludzi, którzy mieli mu w
tej wyprawie towarzyszyć — wszystko to zakłada coś więcej niż tylko zarozumiałość.

Z tych powodów wyrażano nieraz aż do najnowszych czasów przypuszczenie, że genueńczyk wiedział z

pewnością, iż na zachodzie za Atlantykiem znajduje się ląd. Dla badaczy wyprawy Kolumba odgrywało przeto
znaczną rolę pytanie, czy odkrywca, jak twierdzi jego syn Ferdynand, odbył w 1477 roku podróż do Islandii,
gdzie byłby naturalnie usłyszał o Winlandii, urodzajnym
kraju wina, który Wikingowie grenlandzcy odkryli po drugiej stronie oceanu. Amerykanin Samuel Eliot Morison
oraz kilku geografów skandynawskich jest zdania, że genueńczyk podróż tę rzeczywiście odbył, a kilka
niedorzeczności, które Kolumb napisał o Islandii, nie posiada takiej wagi, ażeby z tego powodu trzeba było
odrzucić jako nieprawdziwe wiadomości o jego podróży arktycznej. Inni naukowcy, ostatnio przede wszystkim
geograf Richard Hennig,
zwalczają energicznie ten pogląd, i to ze słusznych powodów. Są przekonani, że Kolumb nie był dalej niż w
północnej Anglii. Kwestia ta nie ma jednak dla nas większego znaczenia. Możemy z pewnym uzasadnieniem
przyjąć, że z końcem XV wieku sagi winlandz- kie były dość szeroko znane i że każdy marynarz o nich
wiedział. By się o tym dowiedzieć, Kolumb nie potrzebował wcale płynąć aż do Islandii. I bez tego wiedział
niewątpliwie, że na zachodnim oceanie odkryto ląd.

Prawdopodobnie wiedział nawet jeszcze więcej. W połowie XIV wieku ekspedycja skandynawska, której

oddziały zwiadowcze

background image


wtargnęły prawdopodobnie do wnętrza Ameryki, stwierdziła, że kraj ten nie jest wyspą, lecz potężnym
kontynentem. Główna kwatera tej ekspedycji znajdowała się przypuszczalnie w Newport na Rhode Island, a
więc w zasięgu podróży Normanów grenlandzkich. Nie ma wprawdzie wiadomości, aby owe oddziały
zwiadowcze, które dotarły, być może, do Wielkich Jezior, wróciły kiedykolwiek do głównego obozu
winlandzkiego lub do pierwotnej bazy grenlandzkiej. Ale przeciwdowodu też przeprowadzić nie można, a wobec
szybkości, z jaką pogłoski zwykły się rozszerzać wśród tubylców, wolno nam przyjąć, że członkowie
skandynawskiej kwatery głównej w Newport na Rhode Island, którzy żyli w zgodzie ze swymi indiańskimi
sąsiadami, byli -nieźle poinformowani o losie swych towarzyszy operujących o dwa tysiące kilometrów dalej na
zachód, chociaż ich samych nigdy już więcej nie zobaczyli.

Gdyby nawet za czasów Kolumba nie zachowało się już nic z bezpośredniej tradycji o Winlandii, to

przecież fakt, że na zachód od północnego oceanu leżą rozległe lądy, nie był w Europie nie znany. Słyszał i pisał
o nich nie tylko biskup Adam z Bremy, lecz byli o nich równie dobrze i z pierwszej ręki poinformowani liczni
dostojnicy Kościoła, a przede wszystkim papież. Wobec bardzo ożywionego w pewnych okresach ruchu między
Europą środkową a daleką Północą można śmiało założyć, że dowiedziało się o nich również wielu armatorów i
marynarzy oraz wielkie domy handlowe. Nie należy wreszcie zapominać, że na kilka lat przed Kolumbem wy-
startowała wielka wyprawa norwesko-portugalska pod dowództwem kapitanów Pininga i Pothorsta, w której z
ramienia Portugalii wziął udział odkrywca Joao Cortereal. Podróż ta została podjęta w roku 1473. Celem jej była
prawdopodobnie Ameryka północno-wschodnia, a skoro Cortereal otrzymał później w nagrodę za odkrycie
„Kraju Sztokfiszów" stanowisko namiestnika wyspy Terceira na Azorach, cel ten został zapewne osiągnięty.
Kolumb wiedział więc prawdopodobnie o tej wyprawie i o jej wynikach. Ponieważ opis jej, podobnie zresztą jak
wszystkie inne wiadomości o krajach położonych na dalekiej Północy, mówił o dość ubogich i surowych
okolicach, w najlepszym zaś razie o olbrzymich lasach z dziko rosnącym winem, przeto nie budził on w Europie
środkowej szczególnego zainteresowania. W opisach tych mogło według panujących ówcześnie wy
obrażeń chodzić tylko o najbardziej na północ wysunięte części wybrzeża wschodnio-azjatyckiego, a nie o kraje,
o których opowiadał Marko Polo. Dlatego też — taki nasuwa się wniosek — odkrycia Normanów nie spotkały
się z taką oceną, na jaką zasługiwały.
5

Wspomnieliśmy już, że Junta dos Mathematicos odrzuciła plan genueńczyka. Nastąpiło to prawdopodobnie

z początkiem roku 1485 i w formie tak uprzejmej, że Kolumb nie mógł poczuć się urażony • i z tego powodu
wyjechać. Ale w owym czasie był on już tak bardzo pochłonięty swym planem, że nie chciał żyć tam, gdzie plan
jego odrzucono. W lecie 1485 roku wyemigrował do Hiszpanii.

Tam z niewiadomego powodu zwrócił swe kroki najpierw do Palos nad Rio Tinto. Jego pięcioletni synek

Diego, którego po śmierci matki, doni Felipy, musiał gdzieś umieścić, został przyjęty do klasztoru braci
mniejszych w La Rabida koło Palos. U bramy klasztornej spotkał brata Antonio de Marchena, wizyta twa okręgu
minorytów z Sewilli, który zawitał przypadkowo w gościnę do la Rabida. Brat Antonio był ogólnie poważanym
astronomem. Kolumb, opanowany tylko jedną myślą, zwierzył się prawdopodobnie uprzejmemu fran-
ciszkaninowi ze swych planów. Jego rozmówcę najpierw zaintere- sowało opowiadanie Kolumba, później
porwała go i małość zamysłu, aż wreszcie dał się przekonać, po czym za jego radą^Lsomocą Kolumb ułożył
memoriał do don Enrique'a de Guzman, najbogatszego dygnitarza Hiszpanii

Pismo to odniosło natychmiastowy skutek. ■ W'Hiszpanii wiedziano, że Portugalia odkrywa właśnie drogę

morską do Indii. Można sobie zatem wyobrazić, z jak żywym zainteresowaniem spotkał się w Hiszpanii
człowiek, który przybywał z Lizbony i twierdził, że zna o wiele krótszą drogę do Indii i Chin. Guzman
oświadczył też od razu, że gotów jest postawić do dyspozycji Kolumba trzy lub cztery karawele. Nieoczekiwanie
nastąpiły jednak powikłania natury politycznej. Guzmśn musiał przerwać swe pertraktacje z Kolumbem, w jego
miejsce wstąpił don Luis de la Cerda, książę Medinaceli. Cerda, który także chciał dać Kolumbowi żądane przez
niego trzy okręty, zawiadomił o swym zamiarze królową Izabelę Kastylską.
40

background image


Ta okazała wielkie zainteresowanie tą sprawą, postanowiła sama przeprowadzić wyprawę i wezwała Kolumba
do siebie. Jego plan został przekazany do zbadania radcom królowej, a samego Kolumba umieszczono na
królewskiej liście uposażeń. Teraz wszystko zdawało się być tylko kwestią niedługiego czasu.

Ale ten niedługi czas urasta do sześciu lat — sześciu lat pełnych męki i udręczeń, w ciągu których nieraz

wydawało się, że Kolumb będzie mógł już, już wyruszyć na zachód. Genueńczyk wspominał później z głęboką
goryczą o tym okresie. Przeciwnicy jego myśleli, że mogą naigrawać się z obcego przybłędy. Nie chodziło tyle o
kulisty kształt ziemi, ile raczej o kwestię odległości między Europą a wschodnim wybrzeżem Azji. I jak
przypuszczalnie już Junta dos Mathematicos, tak i hiszpański komitet rzeczoznawców, ustanowiony z polecenia
królowej Izabeli pod przewodnictwem Hernanda de Tala- vera, przeora El Prado i spowiednika królowej, uznał,
że podane przez Kolumba odległości są o wiele za małe i że plan jego jest nie do przeprowadzenia. Mimo to
jednak Kolumb wywarł na Talar verze głębokie wrażenie. Komitet odroczył obrady, nie sporządziwszy
sprawozdania ze swych prac.

Było to w lecie 1486 roku. Dopiero w cztery i pół roku później, z końcem r. 1490, sprawozdanie to zostało

wreszcie opracowane: niekorzystne dla Kolumba, ale o tyle słuszne, że teza Kolumba o niewielkiej szerokości
oceanu była niewątpliwie fałszywa. Mimo to para królewska nie przyłączyła się do stanowiska, swych Rzeczo-
znawców, ypp zawiadomiła Kolumba, że po ukończeniu tocząpej się właśnie ^ftjny przeciwko Grenadzie i
Maurom plśn jego bidzie ponownie wzięty pod rozwagę.

Ale Koluńlfo nieiiHtoitittsię pogodzić nawet z tą kompromisową postawą pary królewsl^ej. Już przedtem

próbował ponownie na-' wiązać rozmowy z Portugalią; teraz myśli o nawiązaniu stosunków z Francją i Anglią.
W każdym razie opuści Hiszpanię. Jeszcze raz, z początkiem stycznia 1492 roku, bezpośrednio po wypędzeniu
Maurów z Grenady, staje przed Izabelą i Ferdynandem. Para królewska oświadcza mu wówczas, że korona
hiszpańska nie wykona jego projektu.

Podczas gdy Kolumb, głęboko przygnębiony, rozgoryczony i rozczarowany daremnym sześcioletnim

wyczekiwaniem, każe siodłać swego muła i odjeżdża, inny człowiek, który zna i ceni genueńczyka,
uzyskuje u Izabela audiencję. Człowiekiem tym jest Luis de Sąntąn- gel, przełożony prywatnej szkatuły
królewskiej. Tłumaczy on królowej, że ryzyko, które korona bierze na siebie, nie jest wcale nadmierne, i
oświadcza, że w razie potrzeby gotów jest wziąć na siebie koszty floty i jej zaopatrzenia.

Wtedy staje się cud! Santangelowi udaje się przekonać królową. Za genueńczykiem pędzi w skok konny

posłaniec, który dogania go dziesięć mil za miastem na moście Pinos. Kolumb zawraca muła i przybywa z
powrotem na dwór królewski. Nie postawiono mu wprawdzie do dyspozycji dwóch milionów marawedów, które
wyprawa będzie kosztowała (około 60 000 złotych franków), Kolumb mUsi sam wystarać się o brakujące 250
tysięcy marawedów, a San- t&ngel wylicza od siebie mniej więcej równą kwotę, ale w zasadzie wszystko idzie
już gładko. W połowie kwietnia 1492 roku korona hiszpańska zawiera z Krzysztofem Kolumbem najważniejsze
umowy: syn skromnego tkacza z Genui otrzymuje dziedziczne szlachectwo, zostaje wicekrólem i gubernatorem
wszystkich przez siebie odkrytych krajów i wysp, zyskuje wreszcie 10-procentowy, wolny od podatków udział
we wszystkich skarbach, które „stamtąd" przybędą do Hiszpanii. Dnia 12 maja 1492 roku sprawy te zostały
uregulowane.

Dziesięć dni później „admirał Oceanu" przybywa do Palos. Tu, gdzie przed siedmiu laty wstąpił po raz

pierwszy na ziemię hiszpańską, ma zacząć swą wielką podróż. Może wydać się dziwne, że tak mały 'i, w
porównaniu z Sewillą lub Kadyksem na uboczu Leżący port wybrano za punkt wyjścia tak ważnej
wyprawy.^Były jednak ku temu dwa ważkie powody. Po pierwsze, Palos i j^go^ okolice dostarczały głównie
kapitanów i załóg dla dawnych hiszpańskich wypraw afrykańskich, ludność tamtejsza .jetfMcdy otarta z morzem
i przywykła do dalekich podróży, po dTugie, małe to miasto posiada flotę dalekomorskich karawel, którymi
koroną pragnie się teraz posłużyć. Następuje to w sposób dość niefrasobliwy. Miastu Palos, które | jakichś
powodów popadło u Ich Królewskich Mości w niełaskę, nakazuje się po prostu, by oddało do dyspozycji
admirała dwie karaweie. Miasto niezbyt mile przyjęło ten rozkaz, toteż „Ninia", 60-tonowa karawela Juana Nino
z Moguer koło Palos, i „Pinta", statek równej mniej więcej wielkości Cristóbala Quintero z Palos, nie były
zapewne największymi jednostkami dalekomorskimi małego miasta portowego.
i

background image

Istotnie też oba statki były małymi łupinami. Miały około 20 metrów długości i 7 metrów szerokości i były

mało co większe od nowoczesnych kutrów używanych przez pilotów portowych. Nie należy przy tym dać się
uwieść średniowiecznym określeniom tonażu. Jeśli przekazano nam, że „Ninia" i „Pinta" miały mniej więcej po
60 ton, to nie chodziło tu wcale ani o ich wyporność, ani o nośność. Dopiero od XVII wieku oblicza się tonaż
okrętu za pomocą wzoru obejmującego długość, szerokość i zanurzenie danej jednostki morskiej. Dawniej
rozumiano przez tonaż jedynie ilość beczek wina, które okręt mógł przyjąć pod pokład.

Jako okręt flagowy Kolumb wydzierżawił statek „Santa Maria". Statek ten, liczący 80 ton, był znacznie

większy niż „Ninia" lub „Pinta", a jako wybrzuszony i szeroko zbudowany trójmasztowiec nadawał się
znakomicie do przewożenia ciężarów, ale pod żaglem był o wiele powolniejszy niż obie smukłe karawele. Był to
statek kupiecki, który podczas podróży handlowej przypadkowo znalazł się w Palos; jego właściciel i szyper
Juan de la Cosa wziął udział w wyprawie Kolumba jako drugi oficer. Także właściciel „Ninii", Juan Nino,
popłynął z Kolumbem do Indii. Był kapitanem swego okrętu, podczas gdy Cristóbal Quintero, właściciel
„Pinty", zaciągnął się jako marynarz. Pierwszym oficerem na „Pincie" był Francisco •Pinzón, marynarz
pochodzący z Palos, którego starszy brat Martin Alonzo Pinzón płynął na tym samym okręcie jako kapitan.
Także inni oficerowte, a zwłaszcza załogi statków pochodziły prawie wyłącznie z Ba los i okolicy. W podróży
do Indii brało udział poza Kolumbefti tylko czterech nie-Hiszpanów.

Podane tu fakty przeczą krążącej tu i ówdzie bajce, jakoby marynarze Kolumba byli źt&odmarzami

zmuszonymi przemocą do służby na morzu. Nic podobnego! Zwartość narodowa dziewięćdziesięciu ludzi,
którzy wybrali się z Kolumbem za ocean, wzmocniona wielokrotnie węzłami pokrewieństwa, przyczyniła się
walnie do zwycięskiego przeprowadzenia wyprawy.

Nie wiemy, jak naprawdę wyglądały trzy statki Kolumba. Wszystkie przekazane nam rysunki są

niedokładne i w mniejszym lub większym stopniu wytworem fantazji twórczej tego czy innego rysownika.
Niewiele więcej wiemy o wyposażeniu tej floty. Można jednak przyjąć, że Kolumb troszczył się o to
szczególnie, gdyż odpowiednie zaopatrzenie było istotnym warunkiem powodzenia
wyprawy. Sam był niegdyś marynarzem, podczas swych podróży na Maderę i do Afryki w latach 1478 i 1484
poznał wagę celowego wyposażenia, zwłaszcza w okolicach tropikalnych; nauczył się praktycznie nawigacji 1
kierowania wielkim okrętem, z własnego doświadczenia marynarskiego wiedział, jak należy zaprowiantować
okręt na daleką podróż w stronę południowych szerokości geograficznych i jakie towary należy z sobą zabrać
dla handlu wymiennego z tubylcami. Zachowały się wiadomości, że wyprawa Kolumba była wyposażona na
cały rok podróży po morzu i że Kolumb przewidywał na każdego członka załogi dziennie po 1 kubku wina, 500
g sucharów, 300 g mięsa lub ryby oraz cebulę, jarzyny, ser itd. Widać z tego, że admirał, który liczył się z
trzema tylko tygodniami , podróży morskiej, przystąpił do dzieła ostrożnie i rozważnie.

Tak minęło lato 1492 roku. Z początkiem sierpnia zameldowano ,.admirałowi Oceanu", że jego trzy okręty

są gotowe do drogi. Dnia 3 sierpnia 1492 roku, pół godziny przed wschodem słońca, mniej więcej o godzinie
5,45 rano, „Santa Maria", „Ninia" i „Pinta" podniosły kotwicę.
«

Droga prowadziła najpierw na Wyspy Kanaryjskie, ostatni przyczółek hiszpański na oceanie. Leżały one

według przekonania Kolumba mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej, na której spodziewał się
znaleźć Cipangu-Japonię, przy czym znajdowały się w strefie, w której o tej porze roku panowały wiatry
północno- wschodnie.

Podróż hiszpańskiej flotylli na Wyspy Kanaryjskie trwała dość krótko i już o świcie 9 sierpnia ukazała się

Gran Canaria, środkowa wyspa tej grupy. Tutaj, przed wyruszeniem w dalszą podróż, nastąpiła raz jeszcze
krótka przerwa. Przeprowadzono remont na „Pincie", której ster wyskoczył z zawiasów, i zmieniono
ożaglowanie „Ninii" z łacińskiego, niepraktycznego w razie wiatru od rufy, na rejowe. Kolumb wiedział zatem z
pewnością, że nie będzie potrzebował wiele manewrować, że może w przeważającej mierze liczyć na wiatry
wschodnie. Wreszcie załadowano wodę do picia i drzewo na opał, a istniejące jeszcze braki w środkach
żywności uzupełniono

background image



świeżym prowiantem. Wszystko to przeciągnęło się do 5 września 1492 roku. We wczesnych godzinach rannych
tego dnia Kolumb wysłuchał mszy w kościele Wniebowstąpienia w Las Palmas, po czym rozwinięto żagle, a
gdy w cztery dni później, w niedzielę 9 września, zmierzch zapadł na oceanie, ląd zniknął za linią widnokręgu.
Odtąd przez trzydzieści cztery dni widać było wokoło tylko niebo i morze.
Już w ową niedzielę, gdy przepłynął obok. wyspy Ferro, wysuniętej najdalej na zachód z siedmiu Wysp
Kanaryjskich, Kolumb
zdał sobie sprawę, że nie powinien podawać załogom swych statków prawdziwej codziennie przebywanej
odległości, aby ich tym nie demoralizować. Zapowiedział, że ląd ukaże się im po przepłynięciu 750 mil
morskich. Czy jego przypuszczenia zgadzały się, było nader niepewne; wątpliwe, czy sam Kolumb ufał swym
obliczeniom. Jednakże wydawało się bezpieczniej podawać możliwie niewielką odległość przebytą w ciągu
doby, gdyż w ten sposób uzyskiwano pewną „cichą rezerwę", do której można było sięgnąć na wypadek buntu
wśród załogi. Z tego rodzaju wypadkami musiał w owym czasie liczyć się każdy kapitan podejmujący dłuższą
podróż morską. Fakt, że już na samym początku swej wyprawy Kolumb zastosował pewne środki ostrożności,
wskazuje, że jasno pojął właściwy problem swej podróży. Problem ten był w znacznej mierze natury moralnej i
polegał na tym, aby utrzymać w ryzach gromadę ciemnych, zabobonnych ludzi, źle żywionych, stłoczonych w
marnych pomieszczeniach statku, a równocześnie zmuszanych do ciężkiej pracy.
Niedoskonałość ówczesnych przyrządów nautycznych przyszła tu
Pierwsza wyprawa Kolumba

Kolumbowi ze znaczną pomocą. Sekstansów jeszcze nie było, posługiwanie się astrolabium było bardzo

skomplikowane — Kolumb w ogóle chyba na nim się nie rozumiał. Zwyczajny kwadr ant żeglarski, który
admirał wiózł z sobą, okazał się zupełnie nieprzydatny, gdy chodziło o to, aby na silnie kołyszącym się statku
patrząc przez mały wizjer tego przyrządu nastawić go na jakąś konstelację; wobec tego, jak tysiąc lat przed
Kolumbem i jeszcze wiele lat po nim, żeglarze byli zdani ną usta- ■ lanie położenia statku według mapy.
Odbywało się to w ten sposób, że na mapie morskiej wykreślano kurs według kompasu i odkładano przebytą
odiegłcść. Jest to dość proste, jeśli się ma dobry czasomierz, prawidłowo działający kompas i log podający
szybkość okrętu. Ale Kolumb nie rozporządzał żadnym z tych przyrządów. Kompas znano wprawdzie i
posługiwano się nim już od jakichś sześciu pokoleń, ale zjawisko odchylania się kompasu, deklinacji
magnetycznej, było w owym czasie jeszcze prawie zupełnie nie zbadane, chociaż zaobserwowano je już na setki
lat. przed podróżą genueńczyka. Szczęśliwym trafem Kolumb ani razu chyba nie znalazł się w okolicy o
większej deklinacji, choć już w kilka dni po swym wyjściu na morze zauważył ku swemu zdziwieniu i
zmartwieniu, że przez pewien czas igła kompasu odchyliła się na północo-zachód od gwiazdy polarnej. 30
września, daleko na oceanie, zdarzyło się to samo raz jeszcze i Kolumb był tym znowu bardzo zaniepokojony.
Jeśli kompas nie dopisywał, żeglarz tracił najważniejszy środek orientacji.

Za czasów Kolumba nie znano też jeszcze w żegludze europejskiej logu. Wynaleziono go dopiero w XVI

wieku, do tego zaś czasu

background image


PlprwufH PomriA nmn, Mnlko Awtęta * Owadolupy
śeglarse mu

s

leli szacować szybkość

stat

ku na oko, Htarzy maryna-

rse, któri iy o ale życie spędzili na morzi u, umieli podobno oznaczać
szybkość okr

(j

}tu
1

i dokładnością do pół
w

'ęzłu. Ale podczas
dlużazyoh

podróży, gdy ni< e można w ogól© sito. nlrolowuó ściałości takiego
szacunku, ok roś

li

nnie szybkości statku na oko Jest nlewystarcza-

jąee. Kol um

b

1

na

i prsyklud szacował s> tybkośó awego okrętu fla-

gowego o 10 pro

i

!i>i11 za wysoko. W
akr

ytoścl dueha spruwiuło mu

(o *H|Htwiic powa/.m> zmartwienie, gdy zbliżał al<| cJo okolic, w których w<*dfu# Jego obliczeń powinna
była Jut leAeó Clpungu-Juponlu. Zdawał sobi© /.'ipowm? wprawy, że tu, w oznaczaniu szybkości statku, leżsł
najałabazy punJtl Jego nuwigucji, Wreszcie nie było taft możliwości na wpół choćby dokładnego mierzenia
czasu, Nu pokładało każdego wJ^lfji/^gfi okrętu znajdowała mI<> wówczus tzw, ampolatta, tj. astgaśP
piaskowy n|K>rxi|dxony zo m/Jc)u, który trzeba było odwracać co |>ói godziny, Należało to do obowiązków
chłopca okrętowego, Kolumb notuje niekiedy w awym dzienniku, ii martwi się, że chłopcy aa opieszali, Ponadto
podczus burzy wskutek silnego kołysania statku sączenie się piaaku z górnej szklanki do dolnej doznawało
nieraz znacznego zakłócenia. W tych warunkach ni© można było z Jaką taką dokładnością oznaczyć na mapie
położenia atatku. Ponieważ nit było żadnych innych możliwości nautycznych, zwłaszcza że nawigacja
astronomiczna nie była wówczaa rzeczą żeglarza, leci matematyka, Kolumb musiał wlij z tym tak czy owak
.pogodzić.

Jak Już powiedzieliśmy, podróż Kolumba nie przedatawiała właściwie problemu pod wzglądem

nawigacyjnym, tym bardziej iż Kolumb miał to wielkie szczęiido, że pasat aJ^g&J dotfć duloko na północ,
Nowoczesne locjo zulocają przy podróży wschód—-zachód, z Europy północnej do Stanów Zjednoczonych,
wczesną Jesienią kura wiodący w pobliżu 20° szerokości północnej, Kolumb trzymał ale o 6 do 10" bardziej na
północ, mimo to Jednak przez cały prawie czaa znajdował alt; w strefie paaatu.

Floty ilu Jogo płynęła z wydętymi żaglami równomiornio na zachód, przy wietrz© wiejącym ataie od rufy.

Duża szybkość, która pozwalała przobyć w ciągu doby odległość 140 do 170 mil morskich, z pewnością wielce
radowała Kolumba. Ludzie jego natomiast coraz bardziej się tym niepokoili, gdyż sądzili, że w tych
szerokościach geograficznych nie ma widoczni© innego kierunku wiatru. Dlatego też Kolumb notuje z pewnym
zadowoleniem w swym tajnym dzienne
Nloiamowll* Meris Muraniów*
nlku podróży pod dalą MM września, «dy flotylla snuiient była pry,!;/, dwu dni manewrować przeciw
niepomyślnym wiatrom;

,,Daremnie czekaliśmy do tej pory nu przeciwny wiatr, Wobec równomiernie dmącego j>omyślnego wiatru

ntoi marynar/e z a u wili ale obawiać, że nie I

M

,nią mieli nigdy możliwości powrotu do Hlr/pa- nll, i z tego

powodu wielki niepokój panował nu pokładzie,"

Dowodzi to z jednej strony, że żaden uczestnik flotylli Kolumba jwza nim Jednym — nie słyszał nigdy o

pasacie, Z drugiej strony wiadomość o niepokoju wśród zułogi Jest oznaką budzącej się juk teraz trwożnej
nerwowości marynarzy, Co prawda, właśnie w tym czusle flotyllu żegluje od jakichś ośmiu dul prze/. Morze
Sargasowe, owo mara plgrum starożytności, o którym krążyły wliieij że lepkie muay morazczynu nie wypuszczą
żadnego okrętu, który si«? dostanie* w ich zielono ramiona. Niewątpliwie te>, widok ule/mierzonych łąk
mirgaHMum baccifarum był niepokojący, Itośllny te dochodziły wpraw* dzie nujwyżej do półmetrowej
wysokości, a poM tym aq to na ogół zupełni© bezallrio twory, które się pochylają i pokładają na siebie, ale w
samym środku Morza Sargssowego, zajmującego obszar taki Jak Kuropa, musy morazczynu lak g<jsto splątane,
że mogt stanowić niebezpieczeństwo dla małych Jednostek pływających. Takiego przynajmniej zdania był
duński botanik U, Monter, który w latach dwudziestych naszego wieku podjął wyprawę badawczy na Morze
Surgusowe 1 stwierdził, że rozległe części tych łąk wodoro» stów są tak g<jste, iż można po nich wędrować.
Uczucie grosy owładnęło murynarzami Kolumba, którzy prawie dwa tygodnie żeglowali skrajem piekielnego
pustkowiu. Musiał to być widok rff*— samowity, zwłaszcza w nocy, gdy niezmierzony obszar od nieboskłonu
do nieboskłonu migotał w niebieskiej, zielonej 1 żółtej fosforescencji wywołanej niezliczoną ilością ryb i
mięczaków. Admirał usiłował uspokoić swych ludzi. Czyściej niż zwykle dokonywano sondowania, które
wykazywało głębokość dwustu 1 więcej HH Mimo to Jednak załogę ogarnęła trwoga, że (wwnego dnia okręty
utkni) w pływają* cych łąkach, Tuki nastrój zdziera nerwy; nic zatem dziwnego, że na dziobie okrętu leczyły się
szemrania,

background image

Gdy żeglarz© zobaczyli, że łąki morszczynu nie hamują szybkości statków, nabrali z kolei przekonania, że

taJUe mnóstwo świętego zielska wskazuje na bliskość Jądui gdy ponadto wielkie stada ptue* lwa morskiego
przeleciały nad okrętami, wydało 28 to dalszym

background image


znakiem, że nadzieja jest uzasadniona. Ale dzień po dniu mijał, a nie było widać lądu. Statki przepłynęły
widocznie obok grupy wysp, które kartografowie wyrysowali w tej okolicy na mapach morskich. Francisco
PAnzón, pierwszy oficer „Pinty", był o tym tak głęboko przekonany, że wieczorem 25 września podpłynął blisko
do „Santa Maria" i zaproponował Kolumbowi, by wykonał kilka manewrów dla odszukania wysp. Ale Kolumb
odmówił. Nie miał czasu do stracenia, jego celem były Indie.

Gfiy jeszcze o tym rozmawiali, starszy brat Franciszka, Martin Pinzón, poderwał się nagle i wydał radosny

okrzyk:

— Tierra! TierraJ — Ziemia! Ziemia! — zawołał do Kolumba z rufowego pokładu okrętu i wskazywał ręką

w stronę południo-za- chodu. I rzeczywiście — na horyzoncie majaczył nad morzem ciemniejszy pas. Wszyscy
go dostrzegli, także Kolumb. Admirał ukląkł i zaintonował dziękczynny hymn Gloria in excelsis, a załoga
okrętów w uniesieniu ducha radośnie mu wtórowała.

Noc zapadła nad oceanem. Okręty chyboczą się krótkimi ruchami w obie strony, nadchodzi świt, nad

morzem zabłysnął poranek — a lądu nie widać. Rozczarowanie było głębokie. Sam Kolumb naj
58
mniej się tym przejmował. Według swych tajnych obliczeń odbył on dopiero około dwie trzecie trasy. Jeżeli
tutaj odkryje się gdzieś ląd, może to być tylko jakaś wyspa — wyspa, do której przybiją, co zabierze mu tylko
czas, co go tylko zatrzyma. A jego ciągnie niepowstrzymanie na zachód, ku wielkiemu celowi.

Przez sześć dni, od 25 września do 1 października 1492, dmą cały czas zmienne, niespokojne wiatry.

Wydaje się, jak gdyby bóg oceanu jeszcze się nie zdecydował, dokąd ma zapędzić trzy sunące powoli okręty. Na
pokładzie niewiele jest do roboty. Załoga ma czas snuć swe myśli. Może jeden z ma- - ^ rynarzy wyliczył sobie
na palcach, że mijają już prawie trzy tygodnie od chwili, gdy po raz ostatni oglądano ląd. Trzy tygodnie?
Przecież admirał zapewniał, że nie będą dłużej na morzu niż trzy tygodnie! Szemranie załogi zmienia się w
głośny po- j mruk, padają gwałtowne sło- i wa, ludzie zastanawiają się,l co by się stało, gdyby genu-B eńczyk
pewnej ciemnej nocyn został wyrzucony za burtę, jednym słowem, każdej chwili może wybuchnąć o- twarty
bunt. Kolumb czuje j to oczywiście. Gdy kilku
oficerów żąda w imieniu załogi powrotu, przerywa im gniewnie: niech dobrze rozważą, co będzie, gdy nie
osiągnąwszy celu i bez admirała powrócą do Hiszpanii. Naturalnie, mogą go zabić, ale czeka ich za to
szubienica. Jeżeli natomiast pójdą z nim, zdobędą bajeczne bogactwa, a łaska królewska jest każdemu pewna.
Indie są już niedaleko, trzeba przetrzymać jeszcze tylko kilka dni.

Kolumbowi udało się raz jeszcze przekonać swoich ludzi. Może mu się poszczęścić i następnym razem. Ale

potem albo wyrzucą go za burtę, albo zmuszą do powrotu. W najbliższych dniach musi się coś stać, musi odkryć
ląd. Właśnie dokonał jeszcze raz oblicze
58

background image


nia na mapie. Do 1 października 1492 roku, tj. do dnia dzisiejszego, przebyli 707 mil. Najbliższe trzy, cztery dni
muszą dowieść, czy miał rację. Naturalnie, on także jest niespokojny, nieuważny, rozdrażniony. Wszakże Bóg
nie na darmo chyba tak cudownie go dotąd prowadził. Nie, nie może się mylić!

Każe rozwinąć wszystkie żagle. Wiatr wieje bez ustanku i z całej siły z kierunków wschodnich, w dzikim

pędzie na zachód okręty prują morze pozostawiając za sobą długi ślad piany. Przebywają 182 mile na dobę, to
znaczy prawie osiem mil morskich na godzinę, niewiele mniej niż przeciętny tramp naszych czasów. Równo-
mierna szybkość zńów daje załodze sposobność do rozmyślań i mędrkowania. Znów odzywa się sarkanie. Ale
nagle przelatują nad flotyllą wielkie stada ptactwa. Kolumb wie od dawna, że to nic nie znaczy, że są to ptaki
morskie, które swymi niezbadanymi drogami krążą nad oceanem. Ludzie jego nie mają jednak o tym pojęcia,
sądzą, że w pobliżu musi znajdować się ląd, i uspokajają się.

Tak nadchodzi 6 października. „Pinta" zbliża się do okrętu flagowego — Pinzón przykłada dłonie do ust i

wielkim głosem radzi genueńczykowi, by wziął kurs na południo-zachód. Pinzón prowadził oczywiście własne
wyliczenia. Wie równie dobrze jak Kolumb, że już dawno przebyli owych 750 mil, które miała wynosić
odległość od Wysp Kanaryjskich do Japonii. Nie ulega wątpliwości — minęli już Cipangu i płyną w kierunku
wschodniego wybrzeża Azji. Admirał zamyśla się. 'Jeszcze raz uzmysławia sobie, co powiedział Marko Polo o
położeniu Chin w stosunku do Japonii, i postanawia płynąć dalej na zachód. Ale zrozumiał również, co oznacza
interwencja Pinzóna. Na „Pincie" rozpoczyna się bunt załogi, w którym jego kapitanowie maczają palce.
Najwyższy czas, by ukazał się ląd!

Upragniony ląd zdaje się być blisko. Gdy kończy się noc z 6 na 7 października, z falkonetów płynącej

przodem „Ninii" rozlega się grzmot salwy — widać ziemię! Z okrętu admirała dostrzeżono już także
ciemniejszy pas na horyzoncie, ale nie miano odwagi sygnalizować lądu. Kolumb zakazał, gdyż nie chciał
przeżyć jeszcze raz rozczarowania pierwszej omyłki. Tym razem był bardziej sceptyczny niż 25 września. Stoi
na dziobie okrętu z twarzą zwróconą na zachód, niebieskie oczy utkwił w dal morza i ciemny pas na
widnokręgu-, który ma być lądem. Po kilku godzinach wie, że to znowu pomyłka.
Ale wie także, że przed nimi już blisko musi rzeczywiście leżeć ląd. Toda la noche oyeron pasar pajarós, „całą
noc słyszało się przelatujące ptaki", zapisał w swym dzienniku. Stada ptaków, które od wczesnego ranka
przelatują wysoko na niebie w kierunku południowo-wschodnim, przecinają kurs okrętów pod ostrym kątem i
znikają z przodu za widnokręgiem, nie należą już do gatunku ptactwa morskiego, jakie oglądali z końcem
września. To nie są ptaki morskie! To ptaki lądowe i niedaleko już jest ląd! Ląd, ląd, ląd! Kolumb zmienia kurs
na południo-zachód. Pinzón zauważył to z głębokim zadowoleniem. Admirał podziela zatem jego zdanie. A więc
uparty staruch robi przecież to, czego chciał on, Pinzón! Bunt jest znowu na jakiś czas zażegnany.

W cztery dni później jednak, rankiem 4 października, sytuacja na „Pincie" staje się krytyczna. Załoga

wzbrania się płyrąć dalej. Pinzón, wzmocniony i podniesiony na duchu zarządzoną przez admirała zmianą kursu,
pokazuje swej załodze ptaki ciągnące na południo- zachód; przez całą noc słychać było szum skrzydeł nad
oceanem. Ląd nie może już być daleko. Tym sposobem udaje się kapitanowi utrzymać porządek na swym
okręcie. Marynarze uważają P:nzóna za jednego ze swoich — pochodzi jak oni z Palos i jest z wieloma z nich
spokrewniony i spowinowacony.

Na okręcie flagowym, na którym iskra buntu zapłonęła w kilka godzin później, warunki nie są tak

korzystne. Kolumb był cudzoziemcem, jednym z owych przeklętych włoskich dagos, którzy od jakiegoś czasu
owładnęli żeglugą chrześcijańską także w Hiszpanii. Co gorsza, przybył do kraju ze znienawidzonej Portugalii.
Tam pozbyli się go, widać, za upór, zawziętość i zwariowane pomysły. Czyżby z żeglarzami hiszpańskimi
wolno mu było wyprawiać, co mu się podoba? Pochodzący z północno-zachodniej Hiszpanii Baskowie i
Galicjanie mają na pokładzie okrętu flagowego najważniejszy głos. Wśród Kastylijczyków i Aragończyków
czują H tak samo obco jak Kolumb. Dlaczego on miałby być lepszy, mądrzejszy od nich?

Kolumb miał czas przygotować się na bunt. Jeżeli nie uda mu się uspokoić tych ludzi, jeśli dojdzie do

starcia, położenie jego będzie beznadziejne. Surowością, drakońskimi środkami, przeciąganiem przez stępkę lub
przywiązywaniem do rej nie można iego buntu uśmierzyć. Ci z dziobu mają rację. Jest wszak i pozostanie cudzo

background image


ziemcem, a jeśli gwałt trzeba będzie odpierać gwałtem, on wyjdzie na tym najgorzej. Tego dnia zapisuje w
dzienniku:

„Ludzie skarżyli się dzisiaj na nie kończącą się podróż i że nie mogą już tego wytrzymać. Jednakowoż

admirał dodał im w miarę swych sił otuchy, wskazując na wielki zysk, jaki ich cz'?ka. Żale i skargi są właśnie w
tej chwili tym bardziej nie na czasie, że zbliżają się już do Indii Bunt nic im nie pomoże, admirał wyruszył w
podróż po to, aby dotrzeć do Indii, i teraz nie zatrzyma się ani nie wolno mu się zatrzymać, póki z Boską
pomocą nie odnajdzie Indii."

W innych opisach owego krytycznego 10 października czytamy, że Kolumb przyrzekł swym ludziom, iż

zawróci, gdy w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni flota nie natrafi na ląd. A późniejsze relacje o wypadkach
pierwszych dni października 1492 roku wspominają nawet, że Kolumb sam nie był pewny swego i uważał
termin dwóch, trzech dni za rodzaj sądu Bożego nad wartością swego* projektu. Co się właściwie rozegrało na
pokładzie trzech okrętów, nie jest zupełnie jasne. Pewne jest tylko, że i tym razem Kolumb przeprowadził swą
wolę — co prawda, po raz ostatni i na ściśle określony czas, w ciągu którego odnalezienie lądu było absolutną
koniecznością.

I znowu staje się cud w tej tak bogatej we wszelkie dziwy historii. Z pokładu „Ninii", pędzącej jak huragan

pod wszystkimi żaglami na południo-zachód, marynarze dostrzegają na falach jakiś przedmiot. Wyciągają go z
wody. Oto zielony krzak z kwieciem przypominającym kastylską dziką różę. „Pinta" dokonuje podobnego
połowu — deska, trzcina, zielona roślina nadbrzeżna i kawałek drewna, na którym widać wyraźnie ślady obróbki
ręką ludzką. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej milknie potajemne szemranie. Teraz nawet najgłupszy
chłopak okrętowy rozumie, że całkiem blisko musi być ląd.

Tak mija dziesiąty października, nadchodzi jedenasty i po wietrznym dniu zmierzch zapada na burzliwym i

niespokojnym oceanie. Pod wieczór Kolumb wygłasza z nadbudówki rufowej krótkie przemówienie do swych
ludzi; wskazuje na łaskę Boga i napomina wachtę nocną, aby była szczególnie czujna. Potem rozlega się, jak co
wieczór, śpiew Salve Regina, wolna wachta schodzi pod pokład, a nowa obejmuje służbę. Ale i wolna wachta
nie kładzie się spać. Z wy
jątkiem kilku marynarzy wszyscy wracają stopniowo na pokład. Dziesiątki par oczu usiłują przeniknąć
ciemności na zachodzie. Choć ląd jest blisko, admirał kazał rozwinąć wszystkie żagle. Cała eskadra pędzi z
szumem na zachód. O godzinie 11 wieczorem wschodzi księżyc. W jego świetle można pewniej żaglować. Przy
takim morzu i wietrze wpaść całym pędem na rafę — niech nas Bóg ma w swej opiece! W ten nerwowy, pełen
rozdrażnienia nastrój, któremu nawet Kolumb nie może się oprzeć, pada niby piorun nagły okrzyk majtka Pedro
Yząuierdo: „Lumbre! Tierra!" Światło! Ziemia! Kolumb także widzi światło, a prócz niego dwóch lub trzech
ludzi stojących na rufie. Ale światło znika i nie ukazuje się więcej — widocznie znowu się pomylili.

Ogólna nerwowość rośnie. Bez przerwy dmie silny pasat, okręty pędzą ciągle na zachód z szybkością

siedmiu, ośmiu węzłów. Około drugiej nad ranem księżyc stoi wysoko na niebie, na ukos za flotyllą. Gdy na
wschodzie, za szumiącą rufą, morze tonie w niepewnym mroku, z przodu wszystko jest jasne i srebrzyście
oświetlone. Grzywy fal lśnią śnieżną bielą nad dziobem okrętu. Szybka „Pinta" płynie o kilka mil przed okrętem
flagowym, w bocianim gnieździe siedzi skulony Rodrigo de Triana z Palos. Daleko na horyzoncie zabłysła nagle
świetliście biało mieniąca się płaszczyzna — wygląda to niby wydma nadbrzeżna. A tam znowu — i tam!
Pomiędzy nimi ciemniejszy pas. Okręt silnie się kołysze. Triana czeka dobrą chiwilę. Nie chce dać fałszywego
alarmu, boi się braci Pinzónów i szyderstw towarzyszy. Ale chciałby dostać jedwabny kaftan, który Kolumb
przyrzekł temu, kto pierwszy dostrzeże ląd. A może przypadnie mu także coś z rocznej renty dziesięciu tysięcy
marawedów, którą kapitan otrzymuje jako wynagrodzenie od korony hiszpańskiej. Rodrigo de Triana wytęża
wzrok. Tam z przodu coś się łyska, świeci i migoce, ciemny pas staje się coraz wyraźniejszy, niecnie może już
być żadnej wątpliwości! To ziemia!

— Tierra! Tierra! — niesie się z góry głos.
Pinzón rzuca z wysokiego pokładu rufowego szybkie spojrzenie przed siebie. Na Boga, ten człowiek ma

rację!

— Ognia! — woła w kierunku dziobu.
Długi błysk ognia wybiega z naładowanego falkonetu, głucho toczy się grzmot wystrzału po morzu, aż

cichym pomrukiem dochodzi do płynącego daleko w tyle okrętu flagowego.

background image

Tu wszyscy poderwali się, a najszybsi wdrapali się na wanty. Widzą, jak „Pinta" ściąga kilka żagli, by

zmniejszyć szybkość, „Santa Maria" przyśpiesza, podpływa od zawietrznej do „Pinty" tak blisko, że reje zdają
się dotykać, a gdy Kolumb woła: „Seńor Martin, czy dostrzegliście ląd?", rozlega się stamtąd głos: „Panie,
nagroda jest dla mnie!"

Obcy brzeg leży oddalony o około sześć mil norskich. Okręty płyną dokładnie w jego kierunku, za niecałą

godzinę znajdą się tuż przed'lądem. Kolumb każe zwinąć wszystkie żagle z wyjątkiem głównego — flota
pędzona wiatrem kołysze się przez całą noc w obie strony krótkimi ruchami. Około godziny 4,30 rano robi się
jasno. Żeglarze widzą przed sobą silnie wzburzone morze, którego fale załamują się na lśniącym brzegu
zalesionej wyspy koralowej. Opływają wyspę od południa, by po stronie chronionej od wiatru poszukać
możliwości rzucenia kotwicy.

Wielki cel został osiągnięty! W taki właśnie sposób opisano admirałowi rafy znajdujące się tu i ówdzie

przed wybrzeżem Indii. Kolumba przenika uczucie głębokiego szczęścia. Miał więc rację, a Bóg pozwolił mu
zwyciężyć. W tej chwili pomyślał zapewne przede wszystkim o wielkich skarbach, które leżą już tak blisko,
0 owych sztabach złota, drogich kamieniach i perłach, o belach jedwabiu, o olbrzymich składach pełnych
korzeni i przypraw, o których opowiadał Marko Polo. Ale zarazem wpadło mu też z pewnością na myśl, że z
pomocą dobrotliwego Boga wyrwie teraz Arabom
1 Mamelukom z rąk przywilej wyłącznego dojazdu do Dalekiego Wschodu, że on, wysłannik Kościoła
chrześcijańskiego, mimo wielkich trudów zdołał zatriumfować nad niewiernymi. Dopiero o wiele później okaże
się, że nie ma mowy ani o Cipangu, ani o Azji, że pismo odręczne króla hiszpańskiego do Wielkiego Chana,
które Kolumb wiezie z sobą, nie dojdzie nigdy do rąk adresata i że Luis de Torres, uczony Żyd, który przeszedł
na chrześcijaństwo i na prośbę Kolumba towarzyszy mu w obecnej podróży, gdyż rozumie nie tylko po
hebrajsku, ale także po arabsku i zna inne języki wschodnie, nie będzie miał sposobności zużytkowania swych
umiejętności tłumacza. Kolumb wierzył przez cały czas, że wylądował na wybrzeżu wschodniej Azji. W
rzeczywistości jednak odkrył on Wyspy Bahama, mianowicie należącą do nich wyspę San Salvador, zwaną
przez Indian Guanahani, obecnie Watlings Island.

W piątek, 12 października 1492 roku, niedługo po wschodzie słońca i znalezieniu miejsca odpowiedniego

do rzucenia kotwicy Kolumb objął z hiszpańskim ceremoniałem obce wybrzeże w posiadanie. W pierwszej
łodzi, na której zatknięto banderę królewską, znajdował się on sam, za nim pod sztandarem wyprawy do Indii
płynęli kapitanowie „Pinty" i „Ninii" — wszyscy w asyście znacznej ilości zbrojnych ludzi. Kolumb wyszedł
pierwszy na ląd, uklęknął, ucałował ziemię, dziękował „zalewając się łzami" Bogu i ochrzcił wyspę mianem San
Salvador.

„Następnie przywołał do siebie obydwu kapitanów oraz pisarza floty Rodryga de Escobedo i Rodryga

Sanchez z Segowii. Gdy wszystkich, którzy wyszli z nim na ląd, zgromadził dokoła siebie, w obecności wielu
przybyłych tubylców objął w posiadanie wyspę w imieniu Ich Katolickich Mości, słowami pełnymi umiaru i w
sposób uroczysty... Następnie chrześcijanie obwołali go admirałem i wicekrólem i ślubowali mu jako
namiestnikowi Ich Królewskich Mości wierność i posłuszeństwo..."

Odśpiewanie Salve Regina zakończyło uroczystość. Indianie, Taj- nowie, którzy należą do grupy językowej

Arawaków, już od rana obserwowali obce, wielkie, okręty; teraz zbliżają się nieśmiało, acz z wielką
ciekawością. Są to, widać, ludzie pierwotni, ale przyjaźnie usposobieni, a gdy Kolumb ofiarowuje im w
podarunku czerwone czapki i kilka szklanych pereł, zyskuje ich sobie zupełnie.

„Chodzą nadzy, tak jak się urodzili; kobiety są także całkiem nagie, choć widziałem tylko jedną młodą

dziewczynę. Byli tam w ogóle tylko młodzi ludzie, nikt nie miał ponad trzydzieści lat. Są słusznego wzrostu,
mili dla oka, o życzliwym wyrazie twarzy. Włosy ich są grube jak u ogonów końskich, opadają im na czoło aż
po brwi. Na kark spada im długa, nigdy nie obcinana czupryna. Ich kolor skóry jest taki jak u tubylców na
Wyspach Kanaryjskich. Jedni malują się na czarno, inni na biało, czerwono lub w inny sposób. Niektórzy malują
sobie twarz lub ciało, inni tylko nos. Nie noszą broni, co więcej, nie znają jej widocznie. Gdy im pokazałem
miecze, chwytali je — nic nie przeczuwając — za klingę i kaleczyli się. Żelaza nie mają. Ich włócznie są z
trzciny, ale bez żelaza. Czasami służy im za grot ząb rybi lub coś innęgo.
Ludzie są dość wysocy, pięknej i proporcjonalnej budowy, dobrze wyglądają. U niektórych zauważyłem blizny
na ciele i pyta-

background image


Jem ich na migi, skąd to pochodzi. Wyjaśnili mi, że z sąsiednich wysp przybyli do nich ludzie, by ich schwytać,
i że bronili się. Zaraz to sobie pomyślałem i jestem przekonany, że z lądu stałego przybywają tu ludzie, by
uczynić z nich niewolników. Muszą być świetnymi służącymi, gdyż zauważyłem, że wszystko, co się im powie,
starają się prędko naśladować. A ponieważ nie mają żadnej religii, sądzę, iż mogą z nich być dobrzy
chrześcijanie. Gdy będziemy odjeżdżali, zabiorę, jeśli mi Bóg pozwoli, sześciu spośród nich dla Ich Królewskich
Mości, ażeby nauczyli się po hiszpańsku. Oprócz papug nie widtziałem tu żadnych zwierząt."
Jest godne uwagi, że już w pierwszych wiadomościach o spotkaniu białych ludzi z czerwonymi znajdujemy
wzmianki, że Indianie uważali swych brodatych, białoskórych gości za istoty z nieba. W naszej poprzedniej
książoe Siódma minęła, ósma przemija mówiliśmy obszernie o sagach krążących w Meksyku i Peru o
przybyłym niegdyś ze wschodu brodatym bogu i o proroctwie zachowanym w obu tak odległych od siebie
krajach, że bóg ten i jego synowie wrócą kiedyś, w przyszłości. W następnych rozdziałach niniejszej książki
jeszcze do tego powrócimy. Tutaj zaznaczymy tylko, że podobne sagi krążyły także wśród pierwotnych Tajnów,
którzy potem zupełnie wymarli. Kolumb opisuje bądź co bądź dwukrotnie, że Indianie witali go jako boga i syna
niebios. Wspomina też, że widział Indian prawie tak białych jak Hiszpanie, w każdym zaś razie o wiele
jaśniejszych niż Guanczowie na Wyspach Kanaryjskich. Jeśli zważymy, że Wyspy Bahama i archipelag
zachodnio-indyjski leżą zwrócone frontem do pasatu północno-wschodniego, że zatem niewątpliwie wiatr
zapędzał tu nieraz okręty ze Starego Świata, to istnienie w tych okolicach białych Indian nie może nikomu
wydać się szczególnie osobliwe. Kolumb ogranicza się zresztą tylko do samej wzmianki. Jest to zrozumiałe,
gdyż Kolumb nie miał żadnych wątpliwości, że już przed nim dotarli do zachodniej strony oceanu inni biali
ludzie. Sądził wszak, że jest w Azji, gdzie oczywiście już przed nim przebywało bardzo wielu Europejczyków.
Dopiero Corte- zowi i Pizarrowi, którzy wiedzieli, że Nowy Świat jest kontynentem między Europą a Dalekim
Wschodem, biali Indianie wydali się zjawiskiem dziwnym i godnym uwagi.
Jest interesujące, że właśnie Kolumb dał początek legendzie o rajskich stosunkach panujących wśród dzikich
ludów nie tkniętych

przez cywilizację i kulturę, co później znalazło wyraz w sentymentalnym haśle retournons d la naturęl Podobną
liryczną śpiewkę usłyszymy później od Cooka i jego towarzyszy. Przed Kolumbem w takie tony nie uderzano,
chociaż podróże Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki południowej mogły niewątpliwie dać ku temu spo-
sobność. Powstanie tej legendy, jak wielu innych podobnych, miało zapewne swe źródło w ogólnym
niezadowoleniu z opłakanych sto-
którym gruntownie obmierzły ich czasy i „dekadencja", mogli dopatrzyć się w pierwotnych Tajnach niewinnych
istot bożych. O istotnym stanie rzeczy przekonał się Kolumb w dziewięć miesięcy później. Gdy podczas swej
drugiej podróży amerykańskiej wylądował w Santa Maria de Guadalupe, znalazł" tam niewątpliwe ślady
ludożerstwa. A gdy ludzie jego uwolnili kilku kastrowanych chłopców Arawaków, których Karaibowie z
Gwadelupy schwytali i tuczyli na mięso, gdy młode niewolnice, które wyrwały się ze swych klatek, podpłynęły
do okrętu flagowego — dziewczęta trzymane przez Karaibów specjalnie do płodzenia dzieci, ponieważ
niemowlęta uchodziły za szczególny przysmak — wówczas i Kolumb musiał
l:

87

background image


w duchu przyznać, że rzekoma naturalna niewinność czerwonoskó- rych jest jednak problematyczna.

Kolumb zdawał sobie sprawę, że wiadomości te wzbudzą duże zainteresowanie w Starym Świecie, ale jedno

stało się dla Kolumba niebawem całkiem pewne: ani na Guanahani, ani u tubylców nie można było się
spodziewać żadnych skarbów o znaczniejszej wartości. „Wydawało się nam, że byli oni bardzo ubodzy" —i
pisze w swej relacji. A w innym miejscu mówi:

„Było dla mnie szczególnie ważne dowiedzieć się, czy znajduje się u nich złoto; niektórzy nosili małą

sztabę złota w przekłutej przegrodzie nosowej. Z wskazówek na migi wywnioskowałem, że na południe od ich
wyspy żyje król posiadający naczynia ze złota... Złoto, które tubylcy noszą w przegrodach nosowych, pochodzi z
tej wyspy. Ale nie chcę tracić czasu na szukanie go, gdyż muszę dołożyć starań, aby jak najprędzej dotrzeć do
Cipangu."

Złoto, złoto! Tu jaskrawo wychodzi na jaw jeden z najistotniejszych bodźców wyprawy Kolumba. Jak w

portugalskich podróżach odkrywczych, tak i w wyprawach hiszpańskich auri sacra fames, przeklęty głód złota,
jest bardzo silnym motywem. Toteż Kolumb nie zatrzymuje się na Guanahani dłużej, niż to jest bezwzględnie
konieczne. Już 14 października po południu podnosi kotwicę i w towarzystwie siedmiu tubylców żegluje dalej w
kierunku południowo-zachodnim. Tam — jak oświadczają tubylcy, którzy chyba niezupełnie dobrowolnie
towarzyszą Kolumbowi — leży kraina złota, z której pochodzi ich własny zapas. Cudna jest ta podróż wśród
tropikalnych wysp Ameryki Środkowej. Królestwa kwiatów wydających słodką woń, wyspy o barwach tęczy
wyłaniają się jedne po drugich z jasnej, przezroczystej toni morza. Od czasu do czasu Kolumb wysyła posłów na
ląd, którzy mają wypytywać o Wielkiego Chana i składać swemu dowódcy sprawozdania z położenia i
właściwości wysp. Z jednej z tych wycieczek lądowych ludzie przynoszą admirałowi wiadomość, że dzicy mają
„łóżka, które wyglądają jak siatki z bawełny i zwane są hamacas".

„Składają się one z rodzaju węzłów. Sznury nie biegną zygzakiem w różne strony, lecz na całej długości

zawiązane są w węzły, i to tak luźno, że można pomiędzy nie włożyć rękę i palce. Przez sznury idące podłużnie
biegną sznury poprzeczne w odstępach na szerokość dłoni, czasem więcej, czasem mniej... Hamacas mają 5V«
stóp
długości, a ich oba końce składają się z wielu zawężleń tych samych sznurów... jak u rękojeści miecza. Tymi
końcami przymocowuje się je do pali chat, tak że wiszą wolno nad ziemią i kołyszą się w powietrzu... Można w
nich spokojnie spać..."

Wiadomość ta zainteresowała Kolumba. Jako człowiek o dużym zmyśle praktycznym zorientował się, że w

ten sposób można zapewnić marynarzom na pokładzie wygodny sen i wypoczynek. Hiszpanie pierwsi
wprowadzili hamaki na swych okrętach. Nie znając ani nie wymieniając, co prawda, Kolumba, setki tysięcy
marynarzy nieraz dziękuje z całego serca swemu wielkiemu koledze, gdy po wachcie wyciągają się wygodnie w
hamakach. Portugalczycy nieco później zaprowadzili również hamaki w swej flocie. Jak podaje niemiecki
podróżnik i kupiec Hans Mayr w 1505 roku, Europejczycy zobaczyli je po raz pierwszy w Indiach jako siatkę z
włókien palmowych, którą przymocowywano do pali i w której zmieścić się mogła jedna osoba. Wydaje się
więc, że hamak wynaleziono dwa razy niezależnie od siebie.

Ale Kolumbowi nie wystarcza oczywiście to osiągnięcie z dziedziny kultury materialnej. Rozczarowanie

zaczyna powoli wkradać się do jego duszy. Kraina złota pozostaje nadal nieuchwytna. Kolumb pokłada jeszcze
wielkie nadzieje w wyspie Kubie, którą tubylcy opisują jako wielką wyspę uprawiającą handel, i notuje w swym
dzienniku: i

„Wyspą tą może być tylko Cipangu. Ale zobaczę, gdzie znajdę złoto i korzenie. W każdym razie odwiedzę

Quinsay, by wręczyć Wielkiemu Chanowi pismo króla."

Widać z tego, że admirał korony hiszpańskiej zaczął odczuwać pewne wątpliwości, czy odkryte przez niego

wyspy mają coś wspólnego z Cipangu. Gdy jednak w kilka dni później, 28 października, rzuca rzeczywiście
kotwicę u wybrzeży Kuby, zapomina o wszelkich wątpliwościach. Pora deszczowa właśnie się skończyła i
tropikalna przyroda ukazała się w całej swej wspaniałości. Kolumb jest tym tak wzruszony, że w coraz to
nowych słowach wielbi nieporównany czar okolicy. „Zapach kwiatów i drzew jest rozkoszny ponad wszelkie
opisanie. Przez całą noc słychać śpiew ptaków i ćwierkanie koników polnych. Powietrze jest łagodne i
balsamiczne, ani gorące, ani zimne. Tu chciałbym żyć wiecznie" — wyznaje w dzienniku podróży i pełen
radości odkrywczej, widzi już drzewa pistacjowe w lasach,

background image


ławice perłowe w morzu i złoto w metalowym połysku łożysk rzecznych. Tak, to na pewno Cipangu! A jeśli nie
Cipangu, to Indie. Niewątpliwie osiągnął wreszcie swój wielki cel.

Ale złota, o którym marzył, owych funtowych sztab czy wielkich brył, kosztowności, występujących tak

obficie, że dla tubylców nie mają prawie żadnej wartości — znaleźć nie sposób; sen o „El Dorado", w pogoni za
którym wyruszył z Hiszpanii i przepłynął
/ »/
wielkie morze, nie ziścił się. Indianie mówią teraz, że wielki król, który posiada złoto, nie mieszka na Kubie,
lecz w Cibao. Kolumb tłumaczy sobie znowu nazwę tej miejscowości jako Cipangu i żegluje dalej. 2 listopada
wysyła na ląd dwóch ludzi, którym poleca zbadać bliżej właściwości okolic. W cztery dni później posłańcy
wracają, a Kolumb opisuje pod datą 6 listopada obszernie, co zaobserwowali: „Moi posłańcy opowiadali, że po
przejściu około 12 mil znaleźli wieś Uczącą jakieś tysiąc mieszkańców. Tubylcy przyjęli ich bardzo uroczyście;
umieścili ich w najlepszych domach, nosili na rękach, całowali im ręce i nogi, krótko mówiąc, starali się
wytłumaczyć im na wszelkie możliwe sposoby, że wiedzą, iż biali ludzie przybywają od bogów. Około
pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet prosiło moich ludzi, aby wolno im było udać się razem z nimi w podróż
powrotną do nieba wiecznych bogów. Posłańcy opowiadali, że spotkali wiele mężczyzn i kobiet niosących w
rękach rodzaj kolby, w której żarzyły się wonne zioła. Były to zasuszone źdźbła ziół, zawinięte w suchy,
szerszy liść. Z drugiego końca kolby ludzie ssali i pili niejako dym przez wdychanie. Byli odurzeni, ale chroniło
ich to przed zmęczeniem. Tubylcy mówili, że kolby te nazywają się tabacos."

Według dziennika Kolumba posłańcy w dalszym ciągu swego sprawozdania rozwodzili się szeroko nad

charakterem okolicy, zalesieniem, roślinnością, ale nie wspominali wcale o złocie, A Kolumb wyruszył przecież
po złoto. Ich Królewskie Moście na pewno uradują
się wieścią, że ich nowe _____________ _____________
kraje są urodzajne i obfitują we wszystkie pożyteczne rośliny. Ale w tej chwili, gdy wraz z wypędzeniem Mau-
rów i Żydów wywędrowały do innych krajów również ich kapitały — Hiszpania potrzebuje najpilniej złota,
złota i jeszcze raz złota. A złota nie można nigdzie znaleźć.

Niepokój admirała udziela się j^go ludziom. Wszystkich opanowuje zły nastrój. 21 listopada dezerteruje

Martin Alonso Pinzón, kapitan podlegający bezpośrednio Kolumbowi, razem z „Pintą", aby na własną rękę
szukać krainy złota. Wierna pozostaje natomiast Kolumbowi pogoda. Mimo tornada, panującego zwykle na tych
szerokościach geograficznych, Kolumb płynie dzień po dniu przy jasnym niebie i lekkiej bryzie. Z początkiem
grudnia dociera do wyspy Haiti, o której znajdujący się na pokładzie tubylcy mówili z trwożnym podziwem i
przerażeniem. Mieszkańców tej wyspy nazywają Karaibami i opisują ich jako ludożerców. Kolumb rozumie
fałszywie swych tubylczych przewodników i tłumaczy sobie nazwę „Kaniba", którą określają mieszkańców
Haiti, jako oznaczającą poddanych Wielkiego Chana.

Ale Wielki Chan jest równie nieosiągalny jak Cipangu i Quinsay. Nieuwaga sternika powoduje rozbicie

okrętu. „Santa Maria" osiada na mieliźnie i nie można jej już zepchnąć na wodę. Marynarze przenoszą na ląd
wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość, a ponieważ na „Ninii", najmniejszym statku, nie ma dość miejsca dla
wszyst

background image


Część pierwsza — Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy
kich„ część załogi pozostaje w forcie zbudowanym naprędce ze szczątków „Santa Maria", Kolumb zaś płynie
dalej. Stosunki z krajowcami są dobre; kacyk, jak Indianie nazywają swego króla, wydaje się być cudzoziemcom
przychylny, żywność i zapasy wszelkiego rodzaju zgromadzono w forcie na cały rok. Tak więc według wszel-
kiego przewidywania pozostającym na miejscu nie powinno się nic złego przydarzyć. Poza tym Haiti zdaje się
być o wiele bogatsza w złoto niż odkryte do tej pory wyspy. W krótkim czasie, który załoga musiała tu spędzić
podczas rozbicia okrętu i budowy umocnień, zdołano zebrać w drodze wymiany z krajowcami wcale pokaźny
skarbczyk złota. A więc przecież znaleziono złoto, nie bardzo wiele, co prawda, ale dość, by w sam raz pokryć
koszty pierwszej empresa de las Indias.

W krótki czas po rozbiciu okrętu Pinzón powrócił do Kolumba podając na swe usprawiedliwienie dość

nieprzekonujące argumenty. Jego samowolne poszukiwanie krainy złota okazało się daremne, admirał miał więc
powód do przypuszczenia, że niezdyscyplinowany podwładny nie przedsięweźmie już żadnych nowych eskapad.
Ale kto mógł poręczyć genueńczykowi, że pewnego pięknego dnia Pinzón znowu się nie oddali i nie skorzysta z
nadarzającej się sposobności, aby przed Kolumbem powrócić do Hiszpanii? Myśl ta nie dawała admirałowi
spokoju. Wyczekawszy się tyle lat, zanim nareszcie udało mu się osiągnąć cel swych marzeń, Kolumb nie chce
teraz dać się nikomu wyprzedzić i nie pozwoli, by komuś innemu dostała się w udziale sława jego odkryć.
Dlatego w połowie stycznia 1493 roku zdecydował się na powrót do Hiszpanii. i .

Postanowienie to nie przyszło mu łatwo. Dwanaście tygodni żeglował u rzekomych brzegów Azji wzdłuż i

wszerz, nie mogąc znaleźć ani Cipangu, ani Wielkiego Chana. Nie czekali na niego obwieszeni złotem,
przybrani w brokaty dostojnicy, lecz biedni, nadzy dzikusi. Nigdzie nie widział owych rojnych, olbrzymich
miast, o których tak wymownie opowiadał Marko Polo. Nie odkryto ani jednego gatunku korzeni
przedstawiającego wartość handlową, co najwyżej tylko marną namiastkę cynamonu i pieprzu. Na Haiti znalazł
wprawdzie złoto i regularna eksploatacja będzie się z pewnością opłacała, ale jak ma dowieść Ich Katolickim
Mościom, że były to rzeczywiście wybrzeża Kataju, że były to kraje Wielkiego Chana? Zaiste, myśli, które
nasuwały się Kolumbowi, gdy w nocy z 15 na 16 stycznia


72
Rozbicie okrętu 1 powrót
1493 roku wyruszał z Haiti w drogę powrotną do Hiszpanii, nie były wesołe.

Podczas gdy przeprawa z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Bahama była, jak widzieliśmy, nie tyle ryzykiem

nautycznym, ile raczej moralnym, to podróż powrotna stawiała najwyższe wymagania sztuce żeglarskiej
admirała, jego kapitanów i oficerów. Teraz żaden usłużny ani uprzejmy pasat nie pędził okrętów przez dal
morza. Przeciwnie, Kolumb musiał dołożyć wszelkich sił, aby przede wszystkim wydostać się ze strefy pasatu i
wytropić wiatry zachodnie. Płynąc prawym halsem przy wiejących wiatrach wschodnich sterował zupełnie
słusznie na północ aż do wysokości Bermudów. W czternaście dni po wypłynięciu z Haiti zaczął dąć wiatr
zachodni, ale był to zły, porywisty, burzliwy wiatr zimowy z orkanami, lodowatymi deszczami, dziko
wzburzający morze. Na przednią część okrętu waliły się ciągle spienione fale, a ster wynurzał się wyżej niż o
dwie trzecie z morza i zaledwie jeszcze chwytał wodę. Kołysząc się ociężale, obie karawele pruły morze płynąc
z trudem na wschód.

12 lutego nadeszła silna burza. Przez dość długi czas zdawało się, że dojdzie do katastrofy. Wiatr wiał od

świtu na zmianę z kierunków zachodnich i poł udniowo-zachodnich, a skutkiem tych zmian były niezwykle
gwałtowne i nieregularne fale. Kolumb kazał zwinąć wszystkie żagle, tak że brak było okrętom utrzymująoej i
podnoszącej siły wiatru. Statki pracowały z trudem, wszystkie wiązania poddane były" niezwykle wielkiemu
naprężeniu. Gdy po 24 godzinach burza trochę się uspokoiła, załoga podniosła znowu żagle, ale od popołudnia
13 lutego wiatr zaczął dąć znowu z całą siłą z południo- zachodu. Ponieważ z zachodu szła równocześnie
potężna martwa fala, morze było nieregularnie wzburzone. W nocy z 13 na 14 lutego „Pinta" znikła z oczu.
„Ninia", z admirałem na pokładzie, bez wystarczającego balastu i zagrożona każdej chwili wywróceniem się,
przebijała się z trudem na wschód. Były godziny, w których nawet sam Kolumb stracił odwagę i nie wierzył, by
mógł okręt wyprowadzić z odmętów. W głębokiej rozpaczy wyrzuca za burtę szczelnie zabitą beczułkę, w której
zamknął sprawozdanie z podróży. Następnie gromadzi załogę dokoła siebie i, dwukrotnie wyznaczony do tego
przez los, składa ślubowanie, że odbędzie pielgrzymkę do Świętej Matki Boskiej z Gwadelupy w górach
Estremadury. Tak
I 73

background image


przeszedł 14 lutego. Pod wieczór burza cichnie, morze powoli uspokaja się, noc upływa znośnie. Następuje
spokojny dzień, a wieczorem 15 lutego 1493 roku ukazuje się przed nimi ląd. Kolumb twierdzi, że może to być
tylko jedna z Wysp Azorskich, i nie myli się. To Santa Maria, najbardziej południowa z Azorów — do niej
„Ninia" powoli się zbliża.

Tak więc Kolumb ma już najgorsze za sobą. Majstersztyk nautyczny, którego musiał dokonać geniusz

wielkiego genueńczyka, powiódł się. Kolumb znalazł drogę powrotną. Teraz następuje jeszcze kilka
nieprzyjemnych tygodni pobytu we władzy Portugalczyków, do których należą Azory i którzy obchodzą się
niezbyt uprzejmie z podróżnikiem powracającym rzekomo z Azji, gdyż są zdania, że Kolumb pojechał
bezprawnie do Gwinei. Ale w końcu pozwalają mu odpłynąć. 14 marca 1493 roku, po siedmiu i pół miesiącach,
Kolumb zawija znowu do Palos. Tego samego wieczoru przybywa tam także „Pinta", która, zapędzona przez
burzę, z końcem lutego dostrzegła wybrzeże galicyjskie Hiszpanii północnej i wzdłuż niego dopłynęła do Palos.
Pinzón jeszcze z Galicji donosi pośpiesznie hiszpańskiej parze królewskiej o odkryciu nowych lądów i o swym
własnym szczęśliwym powrocie. Ale Ferdynand i Izabela zrozumieli doskonale, co oznacza ten pośpiech. Nie
wzywają więc Pinzóna na dwór, lecz każą mu pozostać na pokładzie okrętu. Pinzón, głęboko dotknięty i urażony
niełaską królewską, przemyka się chyłkiem na Palos. Nie wytrzymuje tego niepowodzenia, utraty niezbyt zresztą
uczciwych nadziei. Zmożony chorobą już na pokładzie
„Pinty", oddaje dowództwo swemu bratu i gdy tylko zniesiono go w Palos na ląd i do jego domu, zamyka oczy
na wieki.

Powrót Kolumba dał oczywiście powód do hucznego przyjęcia i mnóstwa uroczystości i bankietów. Dwór

królewski, przebywający w owym czasie w Barcelonie, wyróżniał odważnego odkrywcę, który zjawił się przed
parą monarszą w towarzystwie kilku Indian, otoczony rozmaitymi dziwami Nowego Świata. Kolumb skorzystał
skwapliwie z przychylnego dlań nastroju, aby wymownymi słowy wychwalać piękno nowego kraju, jego
olbrzymie bogactwo, cuda okolic tropikalnych, ich urodzajność i wspaniałość. Gdy wyruszał, przyrzekł
wprawdzie, że po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego odnajdzie obfitujące w korzenie wyspy indyjskie,
Cipangu, niezrównaną krainę czarów Marka Polo, i Kataj, wielkie państwo Chin z niezliczonymi kanałami,
marmurowymi mostami i złotymi pałacami. To mu się, widać, nie udało i wśród powszechnego uniesienia
podniosło się tu i ówdzie kilka wątpiących i pytających głosów. Kolumb sam prawdopodobnie niczego innego
nie oczekiwał. Zastrzegał się bowiem w końcowym ustępie swego sprawozdania, skierowanego do króla
hiszpańskiego, przeciwko wszelkim wrogim atakom, przedstawiając siebie — prawdopodobnie w zgodzie ze
swym rzeczywistym przekonaniem — jako narzędzie Boga, jako tego, „którego podróż przyniesie zaszczyt
chrześcijaństwu, aczkolwiek została wykonana pozornie z tak wielką lekkomyślnością". Ale mimo wątpliwości
nikt na dworze królewskim nie przypuszczał, że nowo odkryte kraje są częściami zupełnie dotychczas nie
znanego kontynentu. Niebawem też zaczęto przygotowywać wielką armadę dla objęcia w posiadanie nowych
lądów na zachodzie.

W czasie tych przygotowań Kolumb postanowił spełnić swe śluby i wyruszył na pielgrzymkę do Madonny z

Gwadelupy. Z Barcelony wybrał się najpierw do Madrytu, a stamtąd w góry Estremadury. Trasa pielgrzymki
admirała nie zachowała się, nie wiemy zatem dokładnie, jaką Kolumb wybrał drogę. Ale jest bardzo możliwe, że
jechał przez Trujillo i że Francisco, czternastoletni wówczas syn świniopasa Pizarra, stał przy drodze i patrzył z
podziwem na przechodzący orszak wielkiego dostojnika. Kilkadziesiąt lat później tenże Francisco Pizarro
zawojuje olbrzymie państwo Inków i zajmie miejsce Inki, syna słońca. A nieco dalej na południowy zachód, w
małym miasteczku Medellin, o które Kolumb otarł się, być może,

background image


w kilka dni później, stał przy drodze inny młody chłopak, aby zobaczyć admirała — Hernando Cortez, który
zdobędzie kiedyś Meksyk i odda koronie hiszpańskiej potężne państwo Azteków.

Procesja, w której podążał Kolumb, była rzeczywiście świetna i zwracała powszechną uwagę. Uczestniczyli

w niej urzędnicy korony, którzy mieli towarzyszyć admirałowi i piastować wysokie urzędy w nowych krajach za
oceanem. Było tam sześciu Indian, którzy zostali ochrzczeni na hiszpańskim dworze i teraz mieli już powrócić
do swych rodaków jako wyznawcy Chrystusa. Był tam wreszcie sam don Cristóbal Colón, grand Hiszpanii,
„admirał Oceanu" i wicekról odkrytych przez siebie krajów — siwy, poważny człowiek o rumianych policzkach
i władczym, imponującym wyglądzie. Wiadomo było ludziom, w owych dniach czerwcowych 1493 roku, gdy
Kolumb jako pielgrzym jechał przez ziemie hiszpańskie, że spędził on wiele dni i godzin w cztery oczy z Ich
Królewskimi Mościami, że para królewska uczciła go i wyróżniła jak żadnego dotąd żeglarza. Z pobliskiej
Portugalii przeniknęły niejasne pogłoski o rozpaczy króla Jana, gdy dowiedział się o szczęśliwym powrocie
genueńczyka. Miał zawołać: „Czyż byłem porażony ślepotą? Jak mogłem pozbawić się takiego człowieka?"

Król portugalski nie poprzestał zresztą na słowach, lecz podjął natychmiast starania, aby z odkryć Kolumba

pozyskać także coś dla siebie. Jeszcze zanim genueńczyk przybył do Barcelony, poseł hiszpański w Lizbonie
doniósł swemu dworowi, że Portugalia przygotowuje flotę, której celem ma być podróż do nowych krajów za
oceanem. Temu należało zapobiec na razie środkami dyplomatycznymi, a ponieważ według poglądów prawnych
z końca średniowiecza prawo rozporządzania obszarami nie należącymi jeszcze do żadnego władcy
chrześcijańskiego przysługiwało papieżowi, przeto Hiszpania zwróciła się natychmiast do niego o
rozstrzygnięcie. Papież Aleksander VI, Hiszpan z urodzenia, był koronie hiszpańskiej osobiście zobowiązany.
Watykan zadekretował już z początkiem maja 1493 roku, że nowo odkryte wyspy i lądy stałe, które znalazł
dilectus filius Christophorus Colón, należą do korony hiszpańskiej. Sprzeciwiało się to jednak w pewnej mierze
wcześniejszym rozstrzygnięciom papieskim, a w szczególności bulli aeterni regis z 1481 roku, na podstawie
której Portugalia rościła sobie prawo do wszystkich krajów położonych na południe i na zachód od Wysp
Kanaryjskich.
Portugalia nie omieszkała też powołać się energicznie na tę bullę. Hiszpania wysłała delegację do papieża i z
końcem czerwca 1493 słynną bullą inter caetera kuria wyznaczyła o sto mil na zachód od Azorów linię ciągnącą
się od bieguna północnego do południowego jako granicę między hiszpańską a portugalską sferą wpływów.

Rozstrzygnięcie Aleksandra VI opierało się bez wątpienia na sprawozdaniach Kolumba. Albowiem mniej

więcej wzdłuż tej linii demarkacyjnej, odpowiadającej 38° długości zachodniej, przebiegała granica
meteorologiczna między krajami zachodniej Europy a Ameryką. Od tego miejsca zmieniała się temperatura,
pojawiał się pasat, kompas odchylał się na północo-zachód, inne konstelacje wschodziły na niebie, morze
pokrywały olbrzymie pola sargasu, jednym słowem, wydawało się, jak powiedział Kolumb o swojej trzeciej
podróży, „jak gdyby pozostawiło się za sobą wzgórze na widnokręgu".

Dla żeglarzy było to jasne, szczurom lądowym jednak niewiele mówiło. Dlatego ważniejszy był dla nich

komentarz Las Casasa. W swym opisie Ameryki opowiada on, że nie ma tam ani wszy, ani much, i ciągnie dalej:

„Okręty i ludzie płynący na nich po morzu roją się przeważnie od tych małych zwierząt; sprawiają one

każdemu, kto jest pierwszy raz w drodze, wiele udręki i kłopotu. O ile chodzi o podróż do Indii, to jest właśnie
godne uwagi, że do Wysp Kanaryjskich i 100 mil na zachód albo aż do długości geograficznej Azorów
rozmnażają się wszy. Następnie jednak giną i gdy wstępuje się na pierwsze wyspy Ameryki, nikt nie ma już
wszy."

Dla krajów śródziemnomorskich, w których muchy i inne owady są nieraz nawet i dzisiaj okropną plagą,

tego rodzaju obserwacje wydawały się oczywiście bardzo zadziwiające i godne uwagi. Nie wiemy, czy
wspominali o tym wytworni hiszpańscy dyplomaci, którzy wymogli na Aleksandrze VI linię demarkacyjną na
38° długości geograficznej. Jeżeli tak, to wszy i muchy współdziałały niejako w dojściu do skutku słynnego na
cały świat rozgraniczenia między hiszpańską a portugalską sferą interesów.

Podczas tygodni i miesięcy, gdy ciągnęły się rokowania dyplomatyczne, ukończono przygotowania do

drugiej podróży transoceanicznej. Przeprowadził je w sposób bardzo przewidujący i rozsądny bratanek
arcybiskupa Sewilli, don Juan de Fonseca. Zdolny ten kupiec i organizator potrafił w ciągu pięciu miesięcy
zestawić flotę

background image


składającą się z siedemnastu okrętów i zaopatrzyć ją we wszystkie potrzebne zapasy. 25 września 1493 roku
wszystko było już gotowe do drogi. Siedemnaście okrętów uroczyście przybranych we flagi po szczyty
masztów, z tysiącem dwustu Hiszpanami na pokładzie, wyruszyło na morze biorąc kurs południowo-zachodni.

Pełen najlepszych nadziei Kolumb pomyślał tym razem także o wprowadzeniu na odkrytych ziemiach

uprawy roli i hodowli: zabrał więc z sobą sztuki żywego bydła, owce, świnie, konie, nasiona zbóż europejskich i
trzciny cukrowej — dary Starego Świata dla Nowego, które też umożliwiły skuteczną kolonizację i miały za
oceanem wydać wspaniałe owoce. 2 października armada przybyła do Gran Canaria, a między 7 a 10
października wzięła rozpęd do skoku przez ocean. Już 4 listopada, żeglując z pasatem północno-wschod- nim,
dotarła do wysp zachodnioindyjskich. Kolumb wybrał tym razem kurs o wiele bardziej na południe, aby móc w
pełni wyzyskać pasat. 22 listopada rzucono kotwicę przed wyspą Haiti; Kolumb przed niespełna rokiem rozstał
się pełen nadziei z pierwszą założoną tu osadą hiszpańską, fortem Natividad. Teraz jednak zamiast kwitnącej
miejscowości zastał gruzy i zgliszcza. Okrucieństwo i ciągły rozlew krwi wznieciły wśród krajowców taką
nienawiść do białych prześladowców, że skorzystali z wyprawy rekonesansowej Hiszpanów w głąb kraju, aby
się na nich zemścić. Rozczarowanie Kolumba, gdy zamiast oczekiwanych sztab złota zastał trupy i pogorzelisko,
było tak wielkie, że kazał sam rozkopać studnię osady przypuszczając, że znajdzie bogate skarby złota, które
zebrali zapewne osadnicy pozostali przy życiu. Ale nic nie znaleziono. Postanowił zatem założyć nową osadę w
miejscu jeszcze korzystniej położonym, któremu na cześć królowej nadał nazwę Izabela. Osadę tę, bardziej, co
prawda, podobną do twierdzy, Kolumb pozostawił pod rozkazami swego brata Diega, sam zaś wstąpił znowu na
pokład, aby wreszcie odnaleźć legendarne Cipangu.

Ale zarówno Cipangu, jak i Ofir, o którym przypuszczano, że znajduje się w głębi wyspy Haiti, okazały się

złudnymi mamidłami. Tak więc wiele nadziei obróciło się tu wniwecz. Ponadto uczestnicy drugiej wyprawy
składali się przeważnie z ludzi nie przyzwyczajonych do żadnej pracy, którzy wyobrażali sobie, że gdy tylko
przybędą do obcych krajów, pieczone gołąbki same wlecą im do gąbki. Oczekiwali złota, złota i tylko złota.
Myśleli, że bez większego trudu
uda im się napełnić kieszenie i jako możni panowie wrócą do miłej ojczyzny. Ich nadzieje spełzły na niczym.
Toteż z drugiej wyprawy, rozpoczętej pod tak świetnymi auspicjami, wróciło o wiele więcej rozczarowanych niż
z pierwszej. 11 czerwca 1496 roku Kolumb zawinął do Kadyksu z trofeami swej działalności odkrywczej —
złotem, krajowcami i tropikalnymi okazami. Ale przyjęcie było tym razem znacznie chłodniejsze niż po
powrocie z pierwszej podróży. Albowiem
TJo raz drugi przybył bez tego, czego od niego oczekiwano — bez złota. Udało mu się wprawdzie stłumić
jeszcze raz niechęć, jaką otwarcie mu okazywano, ale minęły pełne dwa lata, zanim, w 1498 roku, zebrał środki
na trzecią podróż. Odkrył znowu wiele lądów, ale nie osiągnął upragnionego celu — Cipangu. Natomiast w
polach złota Cibao na Haiti udało mu się odkryć ,.Dorado", o którym tak często opowiadali mu krajowcy.
Znaleziono mnóstwo złota wielkości jaj kurzych i sukces ten był w dużej mierze odszkodowaniem za okropne
straty w ludziach i materiale, które wyprawa poniosła wskutek upadku osady Izabela, założonej na Haiti w
miejscu fortu Natividad. Opary unoszące się z pobliskich nizin wywołały febrę, na którą ludzie masowo
umierali. Elementy przestępcze wykorzystały to do rabunku, plądrowania i gwałtów wszelkiego rodzaju.

background image


Rebelię, która zaczynała tu wzbierać, Kolumb poskromił mocną i stanowczą ręką. Przy tej sposobności jednak
dość szorstko rozprawił się z niektórymi nieudanymi latoroślami wysokiej szlachty hiszpańskiej, na skutek
czego okrzyczano go niebawem wi ojczyźnie jako zdziercę, krwawego psa i butnego tyrana. Tak więc podczas
gdy Kolumb był jeszcze zajęty przywracaniem porządku po nieszczęsnych zamieszkach, nadszedł pewnego dnia
na Haiti rozkaz z Hiszpanii, ażeby Kolumb stanął przed Ich Królewskimi Maściami i usprawiedliwił się ze
swych zbrodni. Zakuty w kajdany, rozpoczął Kolumb swą trzecią podróż powrotną. W Hiszpanii zaniechano
wprawdzie dość szybko wszelkich przeciw niemu dochodzeń, ale dobre stosunki z koroną hiszpańską minęły
bezpowrotnie. I —może bardziej by się go pozbyć, niż ze względu na nadzieje pokładane w czwartej podróży,
król zgodził się na jego plan, aby w 1502 roku znaleźć definitywnie drogę do Indii Wschodnich, której odkrycie
drogą dokoła Afryki udało się właśnie Portugalczykom.

Sterując na zachód, wzdłuż północnego wybrzeża Hondurasu, Kolumb wypłynął tym razem daleko poza

obszary dotychczas przez siebie odkryte i dotarł aż do okolic dzisiejszego Kanału Panamskiego. Tu usłyszał o
wielkim morzu rozciągającym się w odległości kilku dni podróży po drugiej stronie wybrzeża — o Oceanie
Spokojnym, który wszedł w ten sposób po raz pierwszy do świadomości świata zachodniego — tu usłyszał
jednak także o osobliwej kulturze Majów z Jukatanu. Wiadomości te ożywiły jego dawne nadzieje, które uległy
zachwianiu na skutek wieści o nieznanym morzu po drugiej stronie wybrzeża. Ponieważ nigdzie nie można było
odkryć przejścia prowadzącego na zachód do owego morza, Kolumb musiał rzeczywiście dojść do przekonania,
iż ma przed sobą ląd stały, w którym można będzie odnaleźć krainę czarów Marka Polo. Opowiadano mu także
0 Ciguarre, mitycznej krainie złota na północo-zachodzie, gdzie mężczyźni i kobiety chodzili we wspaniałych
ozdobach ze złota
1 w której dzisiaj rozpoznajemy Meksyk. On sam miał tę satysfakcję, że tu wreszcie odkrył jeszcze raz złoto.
Ale zły stan okrętów, które dano na odczepne natrętowi w Hiszpanii, zmusił go do przedwczesnego przerwania
dalszej podróży i do powrotu.

Na Jamajce wszakże statki jego były już tak nieszczelne, że nie można było nawet myśleć o kontynuowaniu

drogi powrotnej. Odcięty od wszelkiej łączności z koloniami hiszpańskimi, Kolumb razem
z resztkami swej załogi musiał spędzić tu prawie rok, zanim ustanowiony przez koronę hiszpańską namiestnik
wyspy Haiti zdecydował się uczynić coś dla rozbitków, wiedząc od dawna o ich opłakanym położeniu. Po
długoletniej nieobecności Kolumb powrócił w jesieni 1504 roku do Hiszpanii; wkrótce potem jego protektorka
Izabela kastylska zamknęła oczy na wieki. Przeciwności losu i upokorzenia, których doznał, złamały jednak
także żelazne ■ siły Kolumba. Jeszcze przez dwa lata prowadził walkę
0 swoje prawa i o restytucję udzielonych mu łask. Potem dał za wygraną. Umarł w dzień Wniebowstąpienia w
1506 roku. Zszedł do grobu jeden z największych ludzi, jacy kiedykolwiek działali dla Hiszpanii. Albowiem
jeśli w niewiele lat później arcykatolicki król Hiszpanii mógł się pochlubić, że w jego państwach słońce nie za-
chodzi, zawdzięczał to właśnie Kolumbowi.

Skutki odkryć Kolumba były wprost olbrzymie. Ich bezpośrednią konsekwencją był zmierzch potęgi

tureckiej w Europie, potęgi, która — zanim upadła w straszliwym ataku na Wiedeń w drugiej połowie XVII
wieku —• miała po raz ostatni na przestrzeni prawie trzech stuleci odsłonić bezmiar niebezpieczeństwa
grożącego z tej strony Europie. Środek ciężkości świata przesunął się na północne
1 północno-zachodnie wybrzeża Europy i odtąd centrum zainteresowań jej mieszkańców pozostawało przez
stulecia nieruchomo w jednym miejscu — nad obu brzegami Oceanu Atlantyckiego, który w niepośledniej
mierze dzięki śmiałemu czynowi odkrywczemu Kolumba stał się morzem śródlądowym.

Pozostają jeszcze do rozpatrzenia pytania, jak rozpowszechniały

background image


się w Europie wiadomości przywiezione przez Kolumba i jaki wpływ tam wywarły. O odkryciach Kolumba
dowiedział się najpierw świat romański, do krajów położonych na północ od Alp wieści dotarły znacznie
później.
Ponieważ relacje o wyprawach Kolumba opierały się na jego własnych wypowiedziach, zapanował początkowo
dość powszechny
— ~ - ~

r

_______

pogląd, iż admirał istot-

I

nie dotarł do Indii Obwód

' --------------------------------------' ------ 1 ziemi musiał zatem być
znacznie mniejszy, niż nauczał Ptolemeusz. Widocznie starożytni., ci wielce podziwiani mistrzowie myśli i
wiedzy, jeszcze raz się omylili. Ale już jesienią tego samego roku, w którym Kolumb po raz pierwszy wrócił z
Ameryki do Europy, podniosły się pierwsze głosy powątpiewania, czy odkryty za morzem nowy ląd na za-
chodzie to rzeczywiście Indie. A 1 listopada 1493 roku Peter Martyr ukuł w liście do kardynała Sforzy pojęcie
„Nowy Świat", gdy pisał o Kolumbie jako repertor Ule Novi Orbis. Martyr nie był, co prawda, pewny swej' spra-
wy, oświadczył, że są to może nie znane dotąd wyspy leżące przed wybrzeżem Azji. W końcu opłynięcie świata
przez Magellana wyjaśniło sprawę ostatecznie. Dopiero w 1538 roku weszła w. użycie nazwa „Ameryka",
wywodząca się od imienia innego wielkiego żeglarza włoskiego — Ameriga Vaspucci.
Na drugie pytanie, które wyżej postawiliśmy, jaki wpływ wy
warło odkrycie Nowego Świata na Stary Świat, odpowiedź nie jest równie łatwa. Ażeby w tej sprawie uzyskać
jasny sąd, musimy, jak to już uczyniliśmy w pierwszym tomie naszego dzieła, cofnąć się do źródeł. Wykazują
one, że ludzi z końcem XV wieku ogarnęło głębokie zwątpienie. Po burzliwej próbie otwarcia okna na świat,
jakiej dokonali przodkowie za czasów wypraw krzyżowych, wszystko jak gdyby utknęło w miejscu. Kościół
Chrystusowy był rozdwojony, Turcy ogniem i mieczem spustoszyli Bałkan i stanęli u wrót Wiednia, papiestwo
tonęło w bagnie niewiary. Ale nie tylko Bóg i religia, także nauka, cesarstwo i pieniądz stały się wartościami
względnymi. Z jednej strony podnosili się wszędzie kacerze, którzy walcząc z papieżem kwestionowali również
absolutne istnienie Boga, z drugiej strony powstanie koncepcji narodowych podważało tradycyjny europejski
uniwersalizm. Cesarz Rzymski Narodu Niemieckiego, który uważał się za następcę Karola Wielkiego i pana
zachodniego świata, musiał walczyć nie tylko z królem Francji i Anglii, ale nawet w jego kraju powstawali
przeciw niemu książęta i panowie. A przeciw wszystkiemu, co było godne czci, co przekazane zostało po
przodkach, co było na tej ziemi z łaski bożej — przeciw temu powstawał nowy, nieubłagany wróg w postaci
rodzącego się kapitalizmu, który ruszał z posad strukturę świata.
Jak średniowiecze, epoka święcie wierząca w ustanowione normy i Ustalony porządek prawny, mogło uporać się
z tą powszechną relatywizacją? Nie mogło tego dokonać, zwątpiło i wskutek tego zrodziła się już wówczas
niejedna myśl, którą w naszych czasach wypowiedzieli Heidegger i Sartre. Głęboki niepokój owładnął całym
światem, uczucie upośledzenia w porównaniu | epoką wcześniejszą zapanowało powszechnie. W takiej chwili
mały drobnomieszczanin genueński mocą swej nieokiełznanej woli odkrył olbrzymi nowy ląd, w którym
znudzonego samym sobą, wątpiąoego w siebie białego człowieka przyjęto jak boga.

Konsekwencje duchowe są jasne. Odkrycie Ameryki oddziałało na pokolenie, które zwątpiło w siebie, tak

jak gdyby ludziom naszych czasów udało się wylądować na jakiejś gwieździe zagubionej we wszechświecie,
gdzie powitano by ich jako bogów. To, co czyn Kolumba oznaczał dla Staręgo Świata, znalazło wyraz w
reformacji
MM

background image


i kontrreformacji, w bogactwie baroku, a nawet w rewolucji francuskiej 1789 roku. Europejczyk odnalazł znowu
siebie, wyruszył ku nowym lądom i czasom. Oczywiście, owa samoafirmacja wypaczała się nieraz, przechodząc
w nadmierną wyniosłość, i początki nowych czasów zdają się już zawierać trujące zalążki tej hipertrofii, której
straszliwe skutki sami przeżyliśmy i przeżywamy.

Część druga

zi

emia JEST KUL

4

background image


l^Tiech będzie błogosławiony pieprz!
I ll Od dwudziestu pięciu lat mieszkańcy Lizbony żyli 1

pie

p

r2U

Każda nowa wyprawa do Afryki przywoziła do

Portugalii olbrzymie ładunki tej wspaniałej przyprawy. Podczas gdy nabrzeża weneckie pustoszały, nad rzeką
Tagiem piętrzyły się towary ze wszystkich krajów świata. Kto z początkiem lat siedemdziesiątych, gdy nastąp-
cy tronu Janowi przyznano wpływy z handlu afrykańskiego, przestawił się na handel pieprzem, ten był bogatym
człowiekiem, ten pozbył się wszelkich trosk. Bo za pieprz można było dostać wszystko. Każde ziarnko tej
przyprawy szło dosłownie na wagę srebra, pieprzem można było uiszczać cło, czynsze i podatki, ba, nawet kary
sądowe, za pieprz kupowało się nieruchomości, hipoteki, przywileje miejskie i herby szlacheckie. Najpiękniejsze
kobiety, najszlachetniejsze konie, najświetniejsze drogie kamienie, najwspanialsze kobierce, najrzadsze futra —
wszystko można było nabyć za pieprz.

Potem cena pieprzu zaczęła spadać. W r. 1473, gdy król Jan partycypował osobiście w wielkim interesie,

paląca przyprawa była jeszcze tak droga, że tylko wielcy panowie mogli sobie na ten zbytek pozwolić. Teraz, w
roku 1499, już nawet prosty człowiek przyrządza sobie niedzielną lub świąteczną kurę tak pieprznie, jak to jest
w zwyczaju. Może sobie też na podwieczorek przyrządzić „proszek korzenny", mieszaninę cukru i pieprzu
przypiekaną na chlebie.

Oczywiście jest to tylko modny przysmak. Już wśród współczesnych nie brak było głosów przeciw temu

uprzywilejowamu orientalnych korzeni i przypraw. Humanista niemiecki Ulryk von^ Hutten był jednym z tych,
którzy najgłośniej przeciw memu UU Rzecz znamienna, że w hasłach bojowych tego pr^l ^ „wywłaszczonego"
junkra-intelektualisty
żywili się owsianką — pisze. n-iw®*

background image

zagranicznymi potrawami. Na tym wzbogacili się tylko Fuggerowie i spółka i dopóki będziemy

niewolnikami naszego brzucha, dopóty oni będą jedynymi ludźmi w Niemczech, którzy mają pieniądze i
mieszkają w pałacach." A w innym miejscu twierdzi: „Jako wymowny przykład przytaczam prosty sposób życia
mego dziadka, Wawrzyńca Huttena. Był to człowiek bogaty i piastował najwyższe urzędy w służbie wojskowej i
cywilnej. Ale pieprzu, imbiru, szafranu i innych przypraw cudzoziemskich nie uświadczyłbyś w jego domu, a
odzież nosił tylko z niemieckiej wełny."
Jakże się nam to wydaje znajome! A zarazem jakże wytarte! Jak często musieliśmy .sami wysłuchiwać takich
litanii w czasie, gdy światła na świecie zagasły! A jakież to wszystko jest zawsze bezcelowe! Jeśli chodzi o
import przypraw tropikalnych, to pamflety Huttena bynajmniej go nie zahamowały. Import ten miał bowiem
bardzo konkretne przyczyny. Europa średniowieczna nie wytwarzała dostatecznej ilości paszy, aby móc
utrzymać swe bydło przez zimę, zaczynał się więc wszędzie późną jesienią masowy ubój. Czego nie można było
natychmiast spożyć mimo urządzanych przy tej sposobności gargantuicznych saturnalii i nieokiełznanego
obżarstwa, to wędzono i peklowano. Na dworach wielkich panów zakładano już wprawdzie tu i ówdzie
lodownie w piwnicach. Ogół ludności jednak jadał do końca XVI wieku dzień w dzień mięso peklowane i wę-
dzone. Świeże mięso jadano tylko przez dwa do trzech miesięcy w roku. Celem dodania smaku jednostajnemu
pożywieniu przyprawiano je w coraz większej mierze wschodnimi dodatkami, aż wresz-. eie potrawy — według
słów pewnego trubadura — były tak silnie przyprawione, że usta pachniały jak apteka, a z warg unosił się
gorący opar niby dym.

Na pierwszym miejscu wśród sprowadzanych ze Wschodu środków spożywczych stał od czasów wypraw

krzyżowych pieprz, tajemnicza jagoda rośliny piper nigrum. Przez długi czas sądzono w Europie, że jagodę tę
praży się na wolnym ogniu i że wskutek tego jest ona pomarszczona i czarna. Dopiero u schyłku średniowiecza
dowiedziano się, że palącego diabelstwa ani się nie praży, ani nie poddaje żadnej innej mistycznej procedurze.
Jeżeli schnące na słońcu jagody pieprzu pozostawiło się w skórce, to pieprz był czarny. Jeżeli natomiast zdjęto
przedtem skórkę, otrzymywało się łagodny, biały pieprz. Biały pieprz szedł głównie do Azji, zwłaszcza do Chin,
które
były wówczas jeszcze większym spożywcą tej przyprawy niż dzisiaj, czarny pieprz zaś eksportowano do
Europy. Aleksandria w Egipcie i miasto lagun Wenecja były przez długie stulecia głównymi ośrodkami handlu
pieprzem.

Nagle, przez noc niejako, w handlu pieprzem wysunęła się na pierwszy plan Lizbona. Przez długie lata

armatorzy i kupcy robili tu największe interesy. W miarę wzrastającego importu towarów kolonialnych
transakcje te zaczęły w porównaniu z da- wnymi złotymi czasami prze-- i®^-—-gAj biegać o wiele spokojniej.
W podziwianej „stolicy Eu-J ropy" nie można też już było osiągać tak wygórowanych zysków jak z początku.
Ale równolegle do spadającej ceny za pieprz rosło spożycie. Odkąd nawet mieszczanie i rękodzielnicy mogli
uczestniczyć w bogactwach Wschodu, popyt gwałtownie wzrósł. Było tak nie tylko w Portugalii, Hiszpanii i
Francji. Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie, niegdyś klienci bogatych Włochów, jeździli teraz do Lizbony.
Przełęcze alpejskie, przez które jeszcze przed kilku laty kryte wozy kupców południowoniemieckich
przejeżdżały w drodze do Genui, Wenecji i Mediolanu, teraz opustoszały. Srebro, które Fuggerowie augsburscy
wydobywali w swych kopalniach na Śląsku i Węgrzech, które doprowadzali z Tyrolu i Karyntii, miedź, której
dostarczali do odlewania luf armatnich — wszystko to płynęło obecnie szerokim strumieniem do Portugalii. Z
Antorf, dzisiejszej Antwerpii, nadchodziły tam całe ładunki okrętowe najwspanialszego flandryjskiego sukna, z
nadbałtyckich krajów Prusów, Estów i Litwinów niezliczone worki zboża i grube bele najprzedniejszej skóry;
Norwegowie i Szwedzi płacili futrami, niebieskimi i srebrnymi lisami, skórami niedźwie

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
dzi, zębami morsa. Wszystkie te bezcenne <przedmioty, na które przedtem nie mogli sobie nieraz pozwolić
nawet panujący i ich dwory, stały się teraz w Lizbonie czymś powszednim.

Czy to nie świetny rozwój? Czy nie oszałamiający postęp? Godny podziwu wiek, który nawet prostemu

człowiekowi pozwala uczestniczyć w wielkich osiągnięciach cywilizacji, w pomyślności gospodarczej i w
ogólnym wzroście dobrobytu!

Nie wszędzie, co prawda, ludzie trwają w sytym optymizmie. Wenecjanie np., którym Portugalia

odprowadza wodę ze źródła, są bardzo zagniewani. Zrazu poprzestają na zwykłej kontrpropagan- dzie.
Oświadczają, że trwający długie miesiące transport wysoko- wartościowych korzehi w stęchłych ładowniach
karawel portugalskich zabija aromat, tak że bezcenne wschodnie przyprawy stają się dla prawdziwego smakosza
wręcz niejadalne. Gdy to nie pomaga, starają się podburzyć sułtana Egiptu. W październiku 1502 roku wysyłają
jednego ze swych najtęższych głowaczy, Benedetta Sanudo, do Kairu, aby wytłumaczył obcemu władcy, że
podcina gałąź, na której siedzi, jeśli będzie nadal przyglądał się bezczynnie poczynaniom Portugalczyków.
Niechże zaleci energicznie radżom indyjskim, aby Portugalczykom nic więcej nie sprzedawali. Jeżeliby to się
nie udało, to piękne pieniążki, które dotąd płynęły do jego kieszeni, zasilą niebawem (kiesy Portugalii. Także im,
wenecjanom, nie pozostanie ostatecznie nic innego, jak zakupywać w Lizbonie zamiast, jak dotychczas, w
Aleksandrii — do czego zresztą w 1515 roku istotnie dochodzi. Ale sułtan odmawia. Chwilowo nie może nic
zrobić. Wówczas, jak fama głosi, wenecjanie wysłali do Indii swoich oficerów artylerii, ogniomistrzów i
odlewaczy kul armatnich, aby wzmocnić siły obronne radżów. Czy tak było rzeczywiście, nie wiadomo. Nie jest
to wszakże niemożliwe, albowiem handel z Egiptem i Indiami był podstawą gospodarczej egzystencji Wenecji, a
kto ma nóż na gardle, ten nie przebiera w środkach.

Ta sytuacja polityczno-gospodarcza sprawia, że włoskie republiki przeciwstawiają się z całych sił dalszemu

naporowi Portugalczyków. Włosi nie są przy tym w swych usiłowaniach odosobnieni. Hiszpanie i Francuzi
patrzą także krzywym okiem na Portugalię. Ich dyplomaci są nieuprzejmi i starają się rzucać nowej iberyjskiej
potędze gospodarczej kłody pod nogi, gdzie tylko mogą. Papież rozstrzygnął już w 1481 roku, że wszystkie kraje
położone na południe i na
Drotyzna. Przekleństwo pieprzowi!
zachód od Wysp Kanaryjskich mają należeć do Portugalii, więc tak Francja, jak Hiszpania mają ręce związane.
Portugalii niewiele grozi.

Ale także w samej Portugalii sytuacja wewnętrzna nie jest zbyt różowa. Oczywista, wielu kupców dorobiło

się na pieprzu majątku, a zarówno państwo, jak i korona, które pobierają lwią część od każdego worka korzeni,
dobrze zarobiły. Ciągle powtarzają się jednak ciężkie kryzysy. Nagły bezmierny napływ wysokowartościowych
korzeni wywołuje w Portugalii takie same skutki jak powódź złota, która po odkryciu Ameryki zalała Hiszpanię.
Ceny środków żywności, kształtujące się w zależności od stosunku między podażą artykułów rolnych a
zapotrzebowaniem ludności, nie spadają tak jak ceny za złoto i korzenie, a ponadto cale gromady marynarzy i
awanturników ze wszystkich stron świata zbiegły się wówczas na Półwyspie Pirenejskim, więc chleb, mięso i
masło drożeją bez-. ustannie. Rosną również płace i koszty produkcji rzemieślniczej. W pierwszej połowie XVI
wieku wiele artykułów pierwszej potrzeby podrożało w Portugalii aż o 200 procent.
Nikt w owym czasie nie umiał wytłumaczyć, jakie są tego przyczyny. Kapitalizm znajduje się dopiero w
powijakach. Nikt nie umie zapobiec nieszczęściu — ani papież, ani cesarz. Dopiero w pięćdziesiąt lat później
Jean Bodin, laik, adwokat i publicysta, stwierdza w swym Discours sur les causes de l'extrdme chertć qrui est au-
jourd'hui en France, ogłoszonym w Paryżu, że przyczyną straszliwej drożyzny jest nadmiar złota i srebra. Jean
Bodin ma oczywiście słuszność. W czasie gdy się urodził, z początkiem XVI wieku, europejski zapas metali
szlachetnych wynosił około siedmiu milionów kilogramów o wartości dwóch do trzech miliardów franków. Gdy
jego stulecie chyli się ku końcowi, w sklepach kupców, w lepiankach wyrobników i w pałacach królów piętrzą
się dwadzieścia trzy miliony kilogramów srebra i 750 000 kilogramów złota o wartości od ośmiu do dziesięciu
miliardów franków. Stara bajka o królu Midasie, w którego rękach wszystko zmieniało się w złoto, stała się w
świecie zachodnim XVI wieku rzeczywistością. Jeden jedyny konwój zawijający do Sewilli wiezie na pokładzie
złoto wartości trzech milionów dukatów, a hrabia Albuquerque sprawia sobie czterysta podwójnych drabin z
czystego srebra, przy pomocy których jego lokaje podczas wydawanych bankietów zdejmują z wysokich półek
tysiąc

background image


dwieście srebrnych półmisków i tysiąc czterysta srebrnych talerzy, Ale złota nie można jeść, a srebra pić. I
dlatego ceny środków żywności dochodzą do zawrotnej wysokości. Ze zdumieniem ludzie rejestrują to
tajemnicze zjawisko, które, rzecz znamienna, występuje najpierw na Półwyspie Iberyjskim. Uzasadnia się je
wzrostem liczby ludności, nieurodzajem i wojnami, a wreszcie nieszczęsnymi skutkami lichwiarskiej spekulacji.
W Niemczech krąży prorocze ostrzeżenie poety Freidanka wypowiedziane już przed dwustu pięćdziesięciu laty:
„Trzy lenna stworzył Bóg: rycerzy, chłopów i księży. Czwarte stworzyła chytrość szatańska: nazywa się ono
lichwą."

Nawet kupcy, „wory pieprzu", jak się ich teraz nazywa, nie są zadowoleni. Ilekroć bowiem wraca jedna z

coraz liczniejszych portugalskich wypraw afrykańskich, na rynku korzennym powstaje zamieszanie. Tak było po
raz pierwszy około roku 1460, gdy flota przywiozła z Afryki pieprz Malaguetta, owe tak bardzo pożądane
„rajskie ziarnka", które dotąd importowano z Aleksandrii za pośrednictwem Wenecji. Tak było po raz drugi w
roku 1485, gdy Diego Cao wpłynął na rzekę Tag z okrętami wypełnionymi po luki pieprzem.

Nikt się tęgo wówczas w Lizbonie nie spodziewał. Licząc na dalszy wzrost popytu i cen rynek korzenny był

nastawiony na haussę. Zakupiono z dużym mozołem wielkie zapasy i złożono je na skład. A tu nagle dziesiątki
tysięcy kwintali pieprzu i ziaren rajskich leży w szopach załadowczych, firmy importowe muszą likwidować
zapasy, a że na samą wiadomość o przybyciu floty ceny spadły do połowy, bankructw było co niemiara.

Przekleństwo pieprzowi! Przekleństwo „worom pieprzu"! Przekleństwo i śmierć lichwiarzom!
Zdarzyły się w Lizbonie dwa takie czarne dni. Przeminęły i zapomniano o nich w ciągu lat. Były one jednak

tylko niewinną idyllą w porównaniu z tym, co działo się w „czarny piątek" — 10 lipca 1499 roku. Wczesnym
rankiem zawinęła wówczas do Lizbony kara- wela „Berrio", z kapitanem Nicolao Coelho, z eskadry indyjskiej
Vasco da Gamy. Od dwóch lat, kiedy admirał wyruszył w podróż, nie słyszano ani o nim, ani o jego flocie.
Teraz przybył z powrotem jeden z czterech okrętów, które niegdyś wypłynęły z biegiem Tagu. Znajdowała się
na nim garstka wynędzniałych, owrzodzonych marynarzy, ale pod pokładem piętrzyły się całe paki korzeni. A
reszta
okrętów, które nadejdą w najbliższych dniach, była tak samo wypełniona najdroższymi przyprawami.

Nowina ta rozchodzi się błyskawicznie po całym mieście. Handlarze korzenni bledną. W południe zamykają

kantory. Są zrujnowani, wszyscy razem i każdy z osobna, ludzie, firmy, sklepy. Lizbona pozostaje obojętna na
to, że ze stu pięćdziesięciu marynarzy, którzy wypłynęli z Vasco da Gamą, powróciło tylko pięćdziesięciu, że w
stu domach gasi się światła, zawiesza lustra i otwiera okna, aby dusze zmarłych mogły jeszcze po raz ostatni
trafić do swych żon i dzieci. Prawdziwym nieszczęściem jest natomiast, że wielcy importerzy zamykają swe
sklepy, że nie mogą już wypełnić swych zobowiązań i bankrutują.

Ten spadek koniunktury rozszerza się na całą Europę. „Nie ma żadnego popytu na korzenie, gdyż każdy

oczekuje wiadomości z Portugalii", brzmi w tym czasie jedno ze sprawozdań handlowych wielkiej spółki
Ravensburgów, słynnego podówczas południowoniemiec- kiego trustu handlowego. A z giełdy we Frankfurcie
nad Menem tamtejszy korespondent Ravensburgów donosi do centrali: „Nikt nie ma odwagi lokować większych
kapitałów w korzeniach, gdyż wszyscy boją się następnych partii towaru, które mogłyby nadejść z Kalikut."

Obawa ta ogarnia nie tylko wielkie firmy, ale nawet kramarzy. Byli oni wówczas o wiele mniej

wyspecjalizowani niż dzisiaj. Sklep przeciętnego kupca z początkiem XVI wieku prowadził rozmaite artykuły,
jak za naszych czasów amerykański dmgstore. Wdowa Pithan miała w swoim sklepie we Frankfurcie nad
Menem, jak wiemy ze sporządzonego w połowie XVI wieku rocznego spisu inwentarza, następujące towary na
składzie: ryż, rodzynki, wino, pieprz, gałkę muszkatołową i wszelkie inne korzenie, krochmal, bawełnę, len,
papier, ałun, drzewo sandałowe, barwniki, złoto, srebro, miedź, cynę, ołów, skórę, tytoń, cukier, szafran, wosk,
kamień winny oraz sukna z Epinal, Augsburga i Brabancji. Nie inaczej wyglądał też w 1516 roku we Frankfurcie
nad Menem sklep Hansa Bingena, zwanego „Hansem korzennym". Jest jasne, że taka różnorodność interesów i
towarów musiała wywołać szczególną wrażliwość na wahania koniunktury. Najszersze warstwy spożywców od-
czuwały dotkliwie nawet stosunkowo nieznaczne wahania cen.

Dlatego też coraz częściej rozlega się okrzyk: Przekleństwo pieprzowi! Troska ogarnia także dwór

królewski w Portugalii. Przy-

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
czyną tego nie są, co prawda, kłopoty poddanych. Zorientowano się jednak, w jaką awanturę wdał się rząd dążąc
do odkrycia drogi morskiej do Indii Wschodnich. Teraz nie ma już odwrotu. Piwo, którego nawarzyli, trzeba
wypić. Portugalia miała w owym czasie poniżej jednego miliona mieszkańców. Kraj potrzebował koniecznie
pomocy, aby móc udźwignąć ciężar o światowej wadze, który Vasco da Gama przywiózł na swych zniszczonych
okrętach. Albowiem mały kraj zawładnąwszy połową świata, usposobił do siebie -wrogo nie tylko sułtanów
indyjskich, ale także Arabów i Mameluków egipskich, w których ręku spoczywał handel wschodnimi
korzeniami. Dlatego też w krótki czas po przybyciu swego najdzielniejszego admirała korona portugalska
wysyła ostrożnych pośredników do Niemiec, ażeby nawiązać rozmowy z Fuggerami i Welserami, których
interesy koncentrowały się dotychczas we Włoszech. Dla Portugalii, która nagle stała się handlowym i
politycznym ośrodkiem świata, transfuzja krwi, zastrzyk kamfory w postaci wielkich inwe-
Upadek Egiptu. Cukier d bawełna
stycji kapitału jest kwestią życia lub śmierci. A wielkie kapitały znajdują się w rękach Niemców.

Ale ten zastrzyk obcej krwi nie wydał tak bardzo upragnionych owoców, gdyż zanim międzynarodowa

finansjera zapuściła korzenie w Portugalii, okazało się, że potężny, bogaty Egipt dogorywa. Przez to zaś
powstała zupełnie nowa sytuacja, której skutków nie sposób było przewidzieć. Od pięciuset bez mała lat świat
zachodni czynił wszystko, aby kraj nad Nilem zepchnąć z jego pozycji pośrednika w handlu ze Wschodem Nic
nie pomagało — ani klątwy papieskie, ani blokada Egiptu, którą utrzymywały floty zakonów rycerskich. Kair i
Aleksandria pozostawały nadal głównymi punktami przeładunkowymi w handlu przyprawami i korzeniami.
Początkowo nieśmiało i jakby wypatrująco, potem jednak całymi stadami zawijają tam okręty europejskie —
ciężko uzbrojone statki weneckie, karawele katalońskie o wysokich burtach i szybkie galery genueńskie.
Cudzoziemcy muszą wprawdzie oddawać egipskim kapitanom portów swe wiosła sterowe i reje okrętowe,
wskutek czego okręty ich są uwiązane do portów, ale otrzymują własne kwatery, gdzie rządzą się swoim
prawem, nie gnębią ich cła wywozowe ani opłaty eksportowe, o ile nie chodzi o metale szlachetne, niewielki jest
także podatek opłacany za przewóz własnych produktów. Za to muszą kupować wszystkie towary w ustalonej
ilości i za przepisaną cenę z magazynów sułtana. Zysk osiągany z tego monopolu był olbrzymi i zwiększał się
stale aż do połowy XV wieku. W tym czasie jednak wyrastają nad Nilem dwaj wrogowie potężnych władców,
straszliwsi i bardziej niezwyciężeni niż wszystkie koalicje polityczne.

Są to cukier i bawełna, a więc jedyne artykuły handlowe, które Egipt sam wytwarza i z których kraj

właściwie żyje. Nie pochodzą one znad Nilu — ojczyzną trzciny cukrowej są Indie, gdzie uprawia się ją od
niepamiętnych czasów, a bawełna pochodzi z okolic tropikalnych. Obydwie rośliny potrzebują wiele słońca i
wilgotnej ziemi. W Egipcie udają się znakomicie, gdyż zalewisko nad Nilem jest jakby stworzone do ich
uprawy. Już w IX wieku umiano tam rafinować cukier i przerabiać cieniuteńkie włoski nasion bawełnianych.
Około roku 1000 nadchodzą do Wenecji pierwsze ładunki cukru egipskiego. Bogaty mieszczanin wenecki
kosztuje z zachwytem słodki ziarnisty proszek. Wyprawy krzyżowe zapoznają niebawem

background image


całą Europę z cukrem, który obok delikatnych tkanin bawełnianych staje się szybko głównym artykułem
eksportowym Egiptu. Ale do XVII wieku był tak drogi, że kupowano go w aptekach na łuty, a w Europie
północnej do osłody używano nadal głównie syropu i miodu. Za funt cukru można było kupić wieprza.

Przez kilka wieków udaje się sułtanom utrzymać w tajemnicy uprawę i techniczną przeróbkę bawełny i

cukru. Ale od r. 1300 uprawia się już obie rośliny u wybrzeży Morza Śródziemnego. Olbrzymie plantacje
powstają niebawem zwłaszcza na Maderze i na Wyspach Kanaryjskich. W norymberskiej Kronice świata z 1493
roku znajdujemy następujący ustęp:

„Oprócz innych owoców zbiera się tam tyle cukru, że cała Europa jest ponad miarę nim obdarzona. Wyspa

nazywa się Madera. I stąd pochodzi nazwa «cukier z Madery*."

W miarę jak Europa sama zaczyna produkować cukier i bawełnę, spada oczywiście eksport egipski. Obok

egipsko-indyjskiego cukru krystalicznego ukazuje się też cukier z Malty, Madery i Wysp Kanaryjskich, a
wreszcie tańszy gatunek, importowany w wielkich beczkach z Brazylii. Ale nawet najtańszy cukier kosztuje
około roku 1620 jeszcze 30 guldenów za cetnar. A to jest majątek!

"Podobnie rzecz się ma z bawełną. Zachodnia bawełna z ferm Apulii, Sycylii, Krety, Grecji, Hiszpanii i

Malty uchodzi za mniej wartościową, ale jest tańsza i stanowi dla eksporterów egipskich śmiertelną groźbę.
Sprowadzanie zaś bawełny indyjskiej i jej dostawa firmom zachodnim jest dla Egiptu ze względu na wysokie
koszty zupełnie nieopłacalna. A ponieważ na handlu zawsze się więcej zarabia niż na produkcji, więc to było
chyba rozstrzygające.

Nieomal w tym samym czasie Portugalczycy uzyskują dzięki swym wyprawom do Afryki możność

zaopatrywania się na miejscu w wiele korzeni i przypraw. Nawet kości słoniowej nie nabywa się już z
magazynów sułtanów egipskich, lecz przez Lizbonę od portugalskich firm handlowych. Wpływy pieniężne
Egiptu kurczą się więc gwałtownie, porty pustoszeją i już z początkiem XVI wieku kwitnące do niedawna i
wspaniałe metropolie, jak Aleksandria i Kair, stają się upiornymi cieniami swej dawnej chwały. Polityczny
punkt ciężkości przeniósł się raz jeszcze: odtąd aż do czasu wybudowania Kanału Sueskiego życie gospodarcze
Egiptu będzie tylko wegetacją.

Mądrzy panowie na dworze portugalskim zorientowali się szybko, że to oni są teraz dziedzicami świetności

gospodarczej Egiptu. Pragną upewnić się w posiadaniu Indii, zająć Malakkę i Aden, zabezpieczyć sobie nie
tylko Afrykę zachodnią, ale także szeroki łuk wybrzeża Afryki wschodniej. Strach ich ogarnia przed olbrzymim
zadaniem, dla którego spełnienia Portugalia jest za mała. Ze swej wielkiej podróży Vasco da Gama przywiózł
ojczyźnie dar Danaów.
2

„Portus Cale", gorący port — tak nazwali Rzymianie po objęciu dziedzictwa morskiego Kartaginy szerokie

zagłębie wodne, które rzeka Duero tworzy u swego ujścia po drugiej stronie granitowej cieśniny skalnej.
Iberyjczycy uczynili z tego potem „Portocale"; tak nazywa się kwitnące miasto jeszcze za Swewów i Gotów,
którzy niby zawierucha nawiedzają kraj w V wieku. Starą tę nazwę zachowują także Maurowie, gdy w trzysta lat
później przejmują panowanie nad krajem. W górę aż po Minho i fiordy wybrzeża galicyjskiego, a na południe po
Tag Portocale jest jedynym wielkim portem. Stara osada uchodzi przez długi czas za stolicę skalistej prowincji
nad zachodnim oceanem.

Tak było do 25 października 1147 roku. Gdy tego dnia chrześcijańscy krzyżowcy po długich i zmiennych

walkach wyzwolili Lizbonę spod jarzma mauretańskiego, nazwą portu, w którym najpierw wylądowali, objęli
cały kraj. Nazywa się on odtąd Portugalią, a prastary Portus Cale nad obrosłą winnicami rzeką Duero nazwany
zostaje krótko portem — Porto.

Smakoszom na całym świecie serca biją żywiej na dźwięk tego słowa. „Czysty" portwejn, nie ów brunatno

zabarwiony napój noszący zazwyczaj tę nazwę, lecz wino koloru jasnej purpury, podobne w smaku do starego
burgunda, ale pełniejsze i słodsze, jest prawdziwym darem bożym. Nie ma go prawie wcale w handlu; aby się go
napić, trzeba wybrać się do Porto, do małych austerii przy bocznych uliczkach wokół Sao Martinho de
Cedofeita, słynnego kościoła króla Swewów Teodomira. Kto sam pochodzi z Porto, tego cieszy światowa sława
starego grodu. Ale świadomość niby ostry cierń tkwi w sercu, że rzeka Duero musi ustąpić rzece Tag, że
Lizbonę

background image


wymienia się przed Porto, że Lizbona została stolicą, a Portus Cale spadł do rzędu prowincjonalnej mieściny. Od
25 października 1147 roku leai e invicta cidade, wierne i niezwyciężone miasto nad Duero, widzi stale rywalkę
w szczęśliwszej Lizbonie.

Ten portugalski „gwelfizm" nie wymarł zupełnie do dnia dzisiejszego. W 1480 roku, gdy urodził się Fernao

de Magalhaes, który w kilkadziesiąt lat później będzie się nazywał Fernando Magellan i jako pierwszy człowiek
opłynie świat — opozycja wobec stolicy była naturalnie znacznie ostrzejsza. Kto nie należy do wysokiej
szlachty, kto jak Magalhaes jest drobnym szlachcicem, fidalgo de cota de armas, ten niewiele może wskórać na
dworze w Lizbonie. Na tego będą tam spoglądali z nieufnością, jaką on sam zresztą żywi dla układnych i
wymuskanych dworaków. Była to jedna z przyczyn, dla których Fernao de Magalhaes stał się później zdrajcą
swej ojczyzny.

Całkiem inne były losy okręgu Alemtejo, położonego o godzinę drogi samochodem na południe od Lizbony.

Urodzajna, rozległa kraina nad zatoką Sines przyłączyła się dopiero późno do nowego królestwa ze stolicą
Lizboną. Tu nie było żadnych starych podań, żadnej czcigodnej tradycji ani rywalizacji ze wspaniałym miastem
nad Tagiem. Tu nie siedzi też szaraczkowa szlachta, lecz panują niby królewięta potężni baronowie. Kraj to
młody — rodzaj kolonii. Kto stąd wyjeżdża na dwór królewski, ten nie uprawia frondy, lecz przybywa bez
uprzedzeń i nie napotyka podejrzeń. A jeśli pochodzi z wyższej szlachty, jest mile widziany w przestronnych
aulach, w cienistych krużgankach pałacu królewskiego przy dzisiejszym Praęa de Comercio, Placu Handlu. W
krótkim czasie sam zacznie powtarzać z zachwytem dumny slogan: Quem nao tem visto Lisboa, new tem visto
cousa boa (Kto nie widział Lizbony, nie wie, co jest piękne). W krótkim czasie przyswoi sobie bajkę, że Ulisses,
wielki grecki żeglarz i awanturnik, założył niegdyś osadę Olisipo, Lizbonę.

Gdy Fernao de Magalhaes przychodzi na świat, Vasco da Gama, trzeci syn komtura Sinesu i Cercalu, stoi

już przy ambrazurze jednej z niezliczonych portugalskich karawel. W owym roku 1480 skończył właśnie
jedenaście lat, jest więc jeszcze dzieckiem; ale starczy mu już sił i rozumu, aby donosić do armat kule
rozżarzone w piecu smołowym. Jak w trzysta lat później Anglia, tak wówczas Portugalia wysyłała już dzieci swe
na morze. Kto chce być żeglarzem,
musi zacząć wcześnie. A jest rzeczą od dawna już postanowioną, że Vasco da Gama jako syn komtura i kapitana
Estevao da Gamy będzie marynarzem. Wszak ojciec jego był żeglarzem. Należy do starej gwardii, którą
wychował infant książę Henryk Żeglarz, jak go współcześni nazywali. Estevao odbył jako kapitan okrętli wiele
wypraw do Afryki zdobywając duże doświadczenie, toteż gdy Bartolomeo Diaz powrócił w 1487 roku z
Przylądka Dobrej Nadziei, król zamianował kapitana da Gamę dowódcą następnej wyprawy odkrywczej. W
dziesięć lat później, w 1497 roku, ekspedycja ta wyrusza w podróż. Jej dowódca nazywa się da Gama, ale jest
nim nie ojciec Estevao, lecz syn jego Vasco.

W owym czasie, gdy ekspedycje wyruszają i wracają jedna po drugiej, w nieskończonym, nieprzerwanym

szeregu, Fernao de Magalhaes siedzi jako paź królowej zagubiony w jakimś kącie olbrzymiego pałacu. Wie, że
ojcu ogromnie na tym zależało, by został paziem. Teraz troska o niego spadła z głowy ojca, teraz znajdzie sobie
już drogę w życiu. Fernao także zdaje sobie oczywiście sprawę, jak wielkim jest dla niego zaszczytem, że może
nosić barwy królowej. Ale podczas gdy starsi koledzy zostają kapitanami karawel Jego Królewskiej Mości, jako
chorążowie w forcie Elmina na Złotym Wybrzeżu, jako oficerowie piechoty w twierdzach na Azorach, on
zostaje w Lizbonie, jest jeszcze za młody.

Nie przeczuwa, jaki czeka go los. Gdy w połowie stycznia 1497 roku Vasco da Gama przyjął w oficjalnej

audiencji od króla Manuela nominację na admirała eskadry indyjskiej, Fernao de Magalhaes był zapewne
świadkiem tej uroczystości. Ale między rosłym, świetnym kawalerem z baronii Sines i Cercal, dzielnym
kapitanem, który mimo swych dwudziestu siedmiu lat jest już wypróbowanym w tysiącach burz żeglarzem, a
krępym, czarnowłosym paziem o żółtawej cerze, świdrujących, czarnych oczach i zarosłym czole nie ma żadnej
łączności, żadnego związku, żadnego cienia wspólnoty. A jednak los uczynił obu tych tak zasadniczo
odmiennych ludzi braćmi, towarzyszami; Magalhaes został wykonawcą testamentu swego o ileż szczęśliwszego
poprzednika i wymieniamy ich jednym tchem — Vasco da Gama i Fernao de Magalhaesa!

Gdy Kolumb wrócił szczęśliwie ze swej pierwszej podróży, w Lizbonie zapanowała wielka konsternacja.

Nad Tagiem obawiano się poważnie, że przy odrobinie szczęścia Hiszpanie za jednym zama

background image


chem osiągną cel, do którego w mozolnym trudzie Portugalia zdążała od dziesiątków lat. Co prawda, właśnie w
Portugalii odezwały się pierwsze głosy wyrażające wątpliwość, czy obszary odkryte przez Kolumba są istotnie
wybrzeżami Azji. Ale niedowiarkowie nie byli całkiem pewni swej sprawy, a istniały powody do najgorszych
obaw. Kto panował nad drogą morską do Indii, ten był panem świata. Wyszkoleni w polityce światowej
głowacze z akademii żeglarskiej księcia Henryka portugalskiego zrozumieli to już wówczas, gdy wzrok
pozostałej Europy nie sięgał o wiele dalej niż do wież kościelnych sąsiedniego miasta. Zamieszanie polityczne i
rozdrobnienie Niemiec stało się już chroniczne. Francja ścierała się w długotrwałych wojnach z Anglią. We
Włoszech panowała wojna wszystkich przeciw wszystkim, która zmniejszała bojowość nawet takich miast
morskich jak Genua, Neapol i Wenecja. Hiszpania była przez długi czas zaabsorbowana wojną z Maurami —
tylko w Portugalii, której granice od połtora wieku były nienaruszone, panowały uporządkowane stosunki. Mały
kraj u zachodniego wybrzeża Półwyspu Iberyjskiego wyzyskał rozsądnie i celowo korzystne położenie, które
przypadło mu w udziale, i gdy w 1487 Bartolomeo Diaz opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, udał się wielki skok,
ku któremu zmierzano przez cały prawie XV wiek — drogę morską do Indii Wschodnich można było już
uważać za zasadniczo odkrytą i zbadaną. Stwierdzono bowiem ponad wszelką wątpliwość, że na wschód od
Czarnego Kontynentu rozciągało się morze, a nie ląd stały, jak to przypuszczali starożytni.

Wyczyn Portugalczyków aż do owego brzemiennego w decyzje punkty zwrotnego należy uznać za większy

niemal niż ich osiągnięcia w latach następnych, które przyniosły pierwsze faktyczne przepłynięcie nowych dróg
morskich. Wszak czyn ten został dokonany w nieustannych zmaganiach o każdą piędź ziemi nieznanego kraju i
o każdą milę obcych mórz! Wszak został spełniony, mimo że na razie nie przynosił ani nie pozwalał spodziewać
się szczególnie bogatych plonów! A dodać trzeba, że nawet dzisiaj podróż morzem na południe wzdłuż
wybrzeży Afryki zachodniej nie należy bynajmniej do nawigacyjnie prostych. Pasat południowo-wschodni i
silny Prąd Benguełski w połączeniu z olbrzymim spiętrzeniem biegnących ku brzegom fal, nawet przy słabych
wiatrach bardzo silnie wzburzają morze, co sprawia, że droga ta nie jest pozbawiona nie
bezpieczeństw nawet dla większych okrętów i wymaga mężów gotowych na wszystko.

Ale takich w Portugalii nigdy nie brakło! Obojętne, kto zaginął w bezmiarach mórz, obojętne, ile istnień

ludzkich pochłonął szkorbut i inne choroby, obojętne, ile okrętów wróciło z dalekich stron nie przywożąc nic
poza znajomością coraz to nowych odludnych wybrzeży — w ośmiu dziesiątkach lat od zapoczątkowania
wypraw morskich zjawiali się zawsze nowi, bezimienni bohaterowie. Ai wreszcie udało się! Droga morska do
Indii Wschodnich, poszukiwana planowo, została odkryta.

Dokonał tego już właściwie Diaz w r. 1487. Trzeba było jednak jeszcze pełnych jedenastu łat, zanim daleki

cel został rzeczywiście osiągnięty. Także ten ostatni krok, obejmujący około ośmiuset mil morskich od punktu,
w którym Diaz zawrócił ze wschodniego wybrzeża Afryki, do sfery wpływów Arabów oraz dalszy skok do
samych Indii, został starannie przygotowany. Już z końcem fet osiemdziesiątych wyruszyło do Afryki
wschodniej poselstwo portugalskie, któremu polecono, aby przy użyciu drogi lądowej przeprowadziło bliższy
wywiad obszarów nadbrzeżnych i badania te połączyło z podróżą do Indii. Pod przewodnictwem handlarzy
arabskich ekspedycja dotarła przez rzekę Zambezi do Sofali. Poza tym przez nawiązanie rozległych stosunków
na wybrzeżu Indii przygotowano nieźle grunt pod przyszłe wyprawy portugalskie. Zwłaszcza miasta Kannanur
(Cannanore), Kalikut i Goa zdawały się być gotowe do przyjęcia cudzoziemców; później stały się one też
istotnie głównymi punktami oparcia handlu portugalskiego w Indiach.

Sprawozdanie wysłane przez tę ekspedycję do Portugalii oraz wiadomości pochodzące z innych

wiarygodnych źródeł potwierdziły pogląd Batłomieja Diaza, ie wrota Indii stoją otworem i że można tam dotrzeć
drogą morską. Portugalia przystąpiła bez niepotrzebnej zwłoki do budowy i wyposażenia floty, którą oddano pod
rozkazy Vasco da Gamy. Urząd marynarki portugalskiej wybrał dla wykonania tego zadania najlepszego
człowieka, jakim rozporządzał- Admirał był wprawdzie jeszcze bardzo młody, ale wypróbowany w wielu
podróżach i dał się już posnąć jako doskonały dowódca. A o to głównie chodziło. Dowódca floty musiał gra
oczywiście także doświadczonym marynarzem, ale jeszcze ważniejsze było, aby posiadał bezwzględny
autorytet. Liczono się z tym, że trzy małe statki

background image


Część druga — Ziemia Jest kulą
Portugalczyków spędzą całe miesiące na pełnym morzu bez widoczności lądu — dłużej niż ktokolwiek przed
nimi. Aby to przetrzymać w warunkach ówczesnej podróży morskiej, potrzebny był dowódca o wielkiej sile
charakteru. Niezłomny, a przy tym giętki i zręczny Vasco był właściwym człowiekiem. Jeśli komukolwiek, to
tylko jemu mogło się to udać. A musiało się udać, musiało się tego dokonać bez względu na to, ile istnień
ludzkich i dóbr wyprawa pochłonie. Kolumb wyruszył właśnie w swą trzecią podróż do Ameryki. To, co mu się
dotychczas nie udało, tzn. znalezienie złota, mogło się tym razem powieść. Był już więc najwyższy czas, aby
Portugalia podjęła wreszcie ostatni rozstrzygający krok, tym bardziej że zachodni sąsiedzi dumnych Hiszpanów
byli już zupełnie pewni jednego: ziemia, którą odkrył Kolumb — to nie były Indie!
3

Blado płoną świece. Człowiek, który tam, na przedzie, klęczy u stopni ołtarza, odwraca głowę. Mroczne,

czerwonawe światło sączy się przez wysokie gotyckie okna do kaplicy Najświętszej Panny z Betlejem. Nastaje
ranek 8 lipca 1497 roku. Mnisi z pustelni Ra- stello koło Lizbony, dzisiejszego Belem, intonują Salve Regina.
Wigilia kończy się.

Samotny człowiek u ołtarza przeżywa najcięższą godzinę swego życia. Mógłby się jeszcze cofnąć! Mógłby

wskoczyć na konia i przybywszy do pałacu złożyć Ich Królewskim Mościom powierzone mu dowództwo. Lecz
gdyby to zrobił, byłby do samej śmierci pośmiewiskiem wszystkich, on i jego rodzina. Musiałby spędzić życie w
wiejskiej posiadłości, bezczynny, pogardzany, zapomniany. To wszystko zdołałby znieść. Nie trapi go troska o
własne życie. Przez długie lata służby dla króla stawiał je już nie raz na jedną kartę. Ale jego ludzie! Stu
pięćdziesięciu ludzi, których oddano jego pieczy! Czy przywiezie ich wszystkich z powrotem żywych i zdro-
wych? Czyha na nich szkorbut, straszliwa, tajemnicza choroba żeglarzy, na którą nie ma lekarstwa. Czyhają
Arabowie, przeciw którym przyjdzie dobyć miecza. A sułtani egipscy, od których stanowiska wszystko zależy?
Jak wielu ludzi będzie musiało pożegnać się z życiem — z jego powodu!
Wyprawa Vaaco da Gamy do Indii

Z jego powodu? Jeżeli zrzeknie się dowództwa, otrzyma je kto inny. Droga morska do Indii jest prawie

odkryta, nikt nie może się już cofnąć, nawet król. Jeśli więc on, Vasco da Gama, zajedzie konia na śmierć i
wróci do Lizbony, by zakląć Ich Królewskie Moście: „Odwróćcie ode mnie tę próbę!" — wysłuchają może jego
prośby i odbiorą mu dowództwo, ale nie zatrzymają już okrętów. Jest, widać, wolą boską, aby wyruszono tak
długo poszukiwaną drogą. A skoro tak być musi, nie ma bardziej powołanego wodza niż on. Jeżeli odmówi,
rejestr jego win przed Bogiem i historią pomnoży się jeszcze o życie tych, których jego doświadczenie mogłoby
ocalić.

Tej nocy, z piątku na sobotę 8 lipca 1497 roku, sen odbiega też Manuela, króla Portugalii. Gdyby nie był

królem, stałby teraz na nabrzeżu w Rastello, aby przyglądać się wyruszeniu swej eskadry. Niesie ona na
pokładzie potęgę i świetność korony portugalskiej. Jeżeli nie osiągnie dalekiego celu na Wschodzie, Hiszpania
zwyciężyła. Wtedy wszystko, czego dokonano od czasu Henryka Żeglarza, było czczą fantasmagorią. Ale jeśli
Vasco da Gama odkryje drogę morską do Indii, Portugalia stanie przed największym zadaniem swych dziejów.
Czy kraj, lud, chłopi i szlachta mają na to dość siły? Dość zdolności, wytrzymałości? Czy są wybrańcami Boga,
czy też jego ofiarami? Czy nie czeka ich straszliwa próba?

Rankiem 8 lipca 1497 roku, zaledwie słońce wyszło zza wzgórz, Manuel przywołuje swego spowiednika i

kilku świadków. Jeszcze przed nastaniem dnia monarcha obwieszcza uroczyste ślubowanie: w Rastello, na
miejscu starej pustelni, zbuduje wielki klasztor, który będzie zarazem grobowcem jego i jego następców. Zaraz
po powrocie Vasco da Gamy w 1499 roku kładzie kamień węgielny pod Convento dos Jeronymos do Belem,
wspaniały klasztor hieronimitów, zbudowany przez mistrza Joano de Castilho na wzgórzach nad miastem, gdzie
w dwadzieścia lat później spoczną doczesne szczątki Manuela. Jeden ze zwrotnych punktów historii uzyskał w
tym wielkim dziele swój architektoniczny wyraz — jest wspomnieniem owej nocy sprzed pięciuset lat, kiedy
losy Zachodu leżały przez przelotną sekundę w rękach króla Portugalii.

Na pokładach czterech okrętów udających się do Indii pozostały tylko wachty. Mimo potrójnej porcji wina

panuje na nich zupełny spokój. Czasami rozlega się tylko szczęk łańcuchów dwunastu ska

background image


zanych na śmierć zbrodniarzy, których Vasco da Gama zabiera z sobą do Indii, by ich użyć w szczególnie
niebezpiecznej potrzebie. Zresztą nic nie mąci aksamitnej ciszy nocy. Posterunki patrzą w głębokim milczeniu
na światła migocące w Rastello, smętnie przysłuchują się pogwarowi z bliskiego lądu.

Ostatnia nocl Czy zobaczą jeszcze kiedy Portugalię?
Gdy tylko nastał szary świt, gwizdki wachtowych rozległy się na okręcie admiralskim, karaweli „Gabriel".

Pedro d'Alemquer, główny pilot Vasco da Gamy, udaje się na ostatnią kontrolę na „Rafaela" dowodzonego przez
Paula da Gamę, starszego brata admirała. Gdy łódź dobija do trapu „Rafaela", wachty meldują przepisowo;
„Wszystko w porządku!" Na okręcie admiralskim Słychać w ciszy nocnej wyraźnie plusk wioseł uderzających
rytmicznie
0 wodę. Pilot podpływa do „Berrio", małej karaweli pod dowództwem Nicolao Coelho, rycerza domu
królewskiego. Ma ona tylko 50 ton, zaś nowo zbudowane „Gabriel" i „Rafael" liczą po 120 ton.

„Piekielne zadanie dla tych na «Berrio»" — myśli Martin Alonso, tłumacz języków Bantu, który z

„Gabriela" śledzi uchem ostatni objazd pierwszego oficera. Wie z własnego doświadczenia, że te płaskodenne,
małe i szybkie okręty portugalskie wysyła się w bój, gdy tylko robi się gorąco. Z dreszczem zgrozy przypomina
sobie własną długą niewolę w lasach Kongo, w którą popadł po zatonięciu małej karaweli. Za to teraz jest
fachowcem w sprawach Bantu
1 podróżuje wygodnie na okręcie admirała. Trzeba mieć trochę szczęścia.

Teraz znów słychać gwizd z „Berrio". Plusk wioseł łodzi dochodzi słabo do „Gabriela".
— Stary wariat jedzie jeszcze do pudła prowiantowego — szepce ktoś Martinowi Alonso do ucha.
Martin, przestraszony, podrywa się. Na okręcie admiralskim trzeba trzymać język za zębami. W świetle

gwiazd widzi, że obok niego stoi Diego Diaz, młodszy brat słynnego Bartłomieja, jadący do Indii jako tajny
pisarz.

Okręt prowiantowy, duże cielsko o dwustu tonach, którym dowodzi jeden ze starych żeglarzy Vasco da

Gamy, przeznaczone do zatopienia w Zatoce Mossel za Przylądkiem Dobrej Nadziei, przepisowo wita i żegna
gwizdkiem pierwszego oficera. Teraz plusk wioseł zbliża się do okrętu admiralskiego.
Wyprawa Vasco da Gamy do Indii

Czas już najwyższy. Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca zabłysły nad . wzgórzami, z kaplicy

Najświętszej Panny ukazują się świece idących w procesji. Pochód zbliża się uroczyście do portu. Każdy ze stu
marynarży, którym pozwolono towarzyszyć admirałowi na wigilię, niesie świecę w ręku. Niosą je także du-
chowni i lud.

Od wszystkich czterech okrętów odbijają łodzie, aby zabrać towarzyszy na pokład. Po chwili wspinają się

już po sznurowych drabinkach i po trapach, rozlegają się gwizdki, huczą bębny, wielkie żagle rejowe skrzypiąc
podnoszą się na maszty, chrzęszczą łańcuchy kotwiczne i okręty zaczynają ruszać się ociężale, płyną z biegiem
Tagu i wraz z odpływem ku morzu. Bryza uderza z szumem w płótna żagli. Zrobiło się już zupełnie widno,
wieże San Juliao i Cascaes stopniowo maleją i po krótkim czasie potężne urwiska skalne Przylądka Espichel
wydają się już tylko cieniem na zanikającym lądzie.

W trzy tygodnie później, 25 lipca, eskadra dotarła do Wysp Zielonego Przylądka, wzięła na pokład wodę,

drzewo na opał, świeże mięso, owoce i trochę jarzyn i po ośmiodniowym pobycie wyruszyła w dalszą drogę.
Nauczona doświadczeniami swych poprzedniczek, armada Vasco da Gamy trzymała się z dala od wybrzeży
afrykańskich, wskutek czego atlantycki pas ciszy przekroczyła w najwęższym jego miejscu — o wiele bliżej
Ameryki Południowej niż Afryki. Dni płynęły jednostajnie. Utrzymywał się przychylny wiatr, czasami
nastawała taka cisza, że żagle zwisały fałdami na rejach, ale niebawem znowu silny powiew grał w napiętych
wantach.

Nagle zaszło coś niezwykłego:
„22 sierpnia, gdy płynęliśmy w stronę pełnego morza na południe, ujrzeliśmy wiele ptaków, które

wyglądały jak czaple. A gdy nadeszła noc, pociągnęły ęne bardzo szybko na południo-zachód, jak ptaki, które
lecą w stronę lądu..."

Jest to notatka z Roteiro da Viagem de Vasco da Gama, dziennika podróży zwykłego marynarza, który

pełnił służbę na „Rafaelu". Vasco da Gama i jego ludzie jako doświadczeni żeglarze wiedzieli oczywiście, co
oznaczają stada ptactwa i że niedaleko, w kierunku południowo-zachodnim, znajduje się ląd. Tego samego dnia
admirał obliczył, że odległość od Afryki wynosi ponad osiemset leguas, tzn. około czterech tysięcy kilometrów.
Obliczenie było może fałszywe,

background image


jednakże Portugalczycy znaleźli się bardzo blisko wybrzeży Brazylii i tylko przypadek zrządził, iż nie natknęli
się na ten ląd.

Teraz nastąpiły długie, ciężkie dni żeglowania po atlantyckich obszarach ciszy i dopiero z początkiem

listopada 1497 roku ukazało się wybrzeże afrykańskie, mniej więcej w okolicy Zatoki Świętej Heleny, na północ
od Przylądka Dobrej Nadziei. Dawał się już odczuć zimny antarktyczny prąd okołobiegunowy, padał śnieg i
grad na przemian z lodowatym deszczem. U żadnego uczestnika podróży nie przeszły bez śladu trudy trzech
miesięcy spędzonych na morzu od chwali opuszczenia Wysp Zielonego Przylądka; obecna zmiana klimatu dała
się wszystkim dość niemile we znaki. Vasco da Gama zarządził kilka dni odpoczynku i pozwolił załodze wyjść
na ląd. Wówczas po raz pierwszy spotkano tubylców; skończyło się to jednakże rozczarowaniem. Oto co pisze o
tym Roteiro:

„W kraju tym mieszkają ludzie brązowego koloru skóry, żywią się mięsem wielorybów, gazel, lwów

morskich tudzież różnymi roślinami Używają skór jako odzieży, a mężczyźni noszą nad genitaliami pochwy ze
skór i muszel. Z rogu hartowanego w ogniu sporządzają swą broń; mają wiele psów, które wyglądają zupełnie
tak samo jak portugalskie i umieją także szczekać. Gdy wyszliśmy na ląd, schwytaliśmy jednego tubylca
niedużego wzrostu. Zabraliśmy go z sobą na okręt, komendant kazał mu dać jeść i ubrać go w piękne szaty, a
potem znowu wysadziliśmy go na ląd. Następnego dnia przyszło ich czterdziestu do pięćdziesięciu; admirał
polecił pokazać im rozmaite towary, jako to drogie kamienie, złoto, goździki korzenne, cynamon i wiele innych,
aby stwierdzić, czy mają takie rzeczy u siebie. Nie rozumieli jednak nic z tego i zachowywali się jak ludzie,
którzy widzą to pierwszy raz w życiu."

Vaseo poświęcił czas odpoczynku na pomiary wysokości słońca, którą przy pomocy prymitywnego

astrolabium można było na pokładzie ustalić tylko bardzo niedokładnie. Ku swej wielkiej radości stwierdził, że
znajduje się tylko o trzydzieści leguas, tzn. około sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Przylądka; kurs jego
był zatem prawidłowy. Minęli szczęśliwie niebezpieczną Zatokę Gwinejską i byli niedaleko od Przylądka. Mimo
to zeszło jeszcze prawie trzy tygodnie, zanim go Vasco opłynął. Dalsze posuwanie się opóźniły sztormy o
niespotykanej gwałtowności. W środę 22 listopada 1497
106

\
około południa admirał miał i to za sobą, opłynął Przylądek, flota żeglowała znów w kierunku północnym.

Wkrótce po okrążeniu Przylądka Vasco rzucił kotwicę w Zatoce Mossel, w tym samym miejscu, w którym

dziesięć lat przedtem dobił do lądu Bartłomiej Diaz. Vasco nie zrobił tego jednak zupełnie dobrowolnie.
Wprawdzie według otrzymanych instrukcji winien był tu wznieść krzyż drewniany i słup herbowy z insygniami
korony portugalskiej, aby zgodnie z zezwoleniem papieskim objąć ląd w posiadanie, prawdziwy powód był
jednak o wiele poważniejszy. Już od tygodni załogi narzekały na zmęczenie i słabość. Twarze marynarzy
opalone od słońca i wiatrów stały się zielonożółte, oczy podkrążone, niektórzy skarżyli się na bóle w stawach i
członkach, u innych dziąsła zaczęły barwić się niebieskawo i boleśnie puchnąć.

Vaśco da Gama zrozumiał natychmiast, co to oznacza i jaki nieproszony, straszliwy gość nawiedził jego

załogę. Takie objawy nieraz
107

background image


już obserwował, wiedział więc, że szalenie szybko się rozwijają i pogarszają. Spuchnięte dziąsła zaczną
krwawić, pokryją zęby, tak że będzie niemożliwością żuć twarde suchary okrętowe. Chorzy zaczną cuchnąć jak
morowe trupy i na ich ciałach ukażą się niebieskawe, twarde wrzody. Krew rzuci się im z nosa i ust, potem
rozwinie się puchlina wodna, aż wreszcie nadejdzie śmierć w męczarniach.

Jeszcze dwadzieścia lat temu nie wiedziano, jaka była przyczyna tej choroby zwanej szkorbutem. Ze nie

chodziło o nic innego jak o brak w codziennym pożywieniu 50 tysięcznych grama substancji o bardzo prostym
składzie chemicznym CeHsOs, tj. kwasu askorbinowego — to stwierdzili chemicy angielscy, niemieccy i
szwajcarscy dopiero w latach 1933 i 1934. Aż do tej chwili zarówno nauka lekarska, jak i marynarze wszelkich
narodowości błądzili w ciemnościach. Jeszcze w roku 1907 wyjaśniał Wielki Leksykon Meyera pod hasłem
„szkorbut": „Należy przypuszczać, że chodzi tu o chorobę infekcyjną, nie znane dotychczas bakterie tej choroby
mogą się rozwinąć tylko w bardzo osłabionym organizmie." I w zgodzie z lekarzami całego świata „Wielki
Meyer" radził: ,Jeśli zachodzi obawa epidemicznego rozszerzenia się szkorbutu, należy dbać o czystość, ciepłe
ubranie, wietrzenie pokoi, przebywanie na świeżym powietrzu, obfite pożywienie, należyty dobór i odmianę
potraw."

Dzisiaj pouczenia te wydają się śmieszne, tym bardziej że poczynając od Wikingów przed prawie tysiącem

pięciuset laty wszyscy marynarze przykładali szczególną wagę do gromadzenia na pokładzie dużych zapasów
cebuli, chrzanu, pomarańcz, cytryn i surowej kwaśnej kapusty. Wiedzieli oni z doświadczania, że świeże poży-
wienie, zwłaszcza jarzyny, mogły przy tej chorobie zdziałać cuda. Było zatem jasne, że szkorbut jest chorobą
deficytową, którą wywołuje niezdrowe pożywienie podczas długich podróży i że nie mogła ona być zakaźna, a
tym mniej epidemiczna. Z drugiej strony już bardzo wcześnie zauważono, że nie wszyscy członkowie załogi
zapadali na nią, mimo iż żyli w identycznych warunkach. A nauka nowoczesna dowiodła, że niektóre zwierzęta,
jak np. szczury lub króliki, mogą w ogóle bez szkody dla swego zdrowia obejść się bez kwasu askorbinowego.

Jakie są tego przyczyny, nie jest jeszcze ostatecznie wyjaśnione; wydaje się więc zrozumiałe, dlaczego

przez tak długi czas uważano
szkorbut za chorobę zakaźną. Wszakże nawet dżuma, trąd, tyfus i cholera nie atakowały wszystkich. Wielu ludzi
było nieczułych na te plagi, tak jak dzisiaj grypa, rak, gruźlica lub porażenie dziecięce nawiedzają także tylko
poszczególne jednostki. Nie wiemy, dlaczego tak jest, jakie działają tu wpływy. Nie jesteśmy więc pod tym
względem w lepszym położeniu niż nasi rodzice. Wiadomo nam wprawdzie, że kwas askorbinowy — lub jak go
dziś nazywamy, witamina C — stanowi cudowne lekarstwo przeciw szkorbutowi, ale jakie jest jego działanie, i
dziś nie wiemy.

Vasco da Gama uczynił w zatoce Mossel wszystko, co było w jego mocy. Starał się o uzyskanie od

Hotentotów świeżej żywności, a Róteiro podaje, że ponadto upolowano wiele fok: „...olbrzymie stworzenia o
potężnych kłach i tak grubej skórze, że nie mogła jej zranić żadna Włócznia, choćby nie wiedzieć jak silnie
wyrzucona." Ustrzelono także pingwiny, „ptaki tak wielkie jak kaczki, które nie umieją pływać i ryczą jak osły".
Ale to wszystko nie wystarczało dla załogi ciężko chorej na zaawansowany już szkorbut. Gdy Portugalczycy
wyruszyli w dalszą drogę, wiatry północne spychały przez szereg dni okręty w tył, wskutek czego dał się odczuć
także brak wody do picia; z końcem stycznia 1498 roku trzeba było na jakiś czas przerwać podróż. Vasco zawija
do Quilimano, odnogi rzeki Zam- bezi, i zatrzymuje się tam przez cały miesiąc.

Tu załoga zabiera się przede wszystkim do kopania grobów. Nie wszyscy marynarze portugalscy

wytrzymali trudy podróży, trzydziestu ludzi zmarło, cała prawie reszta jest obłożnie chora na szkorbut. Ostatnie
dni przed wylądowaniem były dla załogi szczególnie męczące. Wzburzone morze, niepomyślny wiatr, ciągłe
lawirowanie i zmiana ustawienia żagli były niezmiernie uciążliwe. Ucierpiał także znacznie takielunek, podczas
długiej podróży uczepiły się dna okrętów wodorosty, muszle, morszczyn i różne pasożyty, zmniejszając
zdolność żeglowną i zwrotność karawel.

Ale były także oznaki pocieszające: wynikało z nich, że znaczną część drogi Vasco miał już za sobą. Gdy

pewnego dnia dwaj krajowcy zbliżyli się do okrętów portugalskich, stwierdzono 1 zadowoleniem, że mieli na
głowie turbany z zielonymi emblematami pielgrzymów udających się do Mekki. Strefa wpływów arabskich nie
mogła więc już być daleko. Z początkiem marca 1498 roku w porcie Mozambik tłumaczowi języka arabskiego,
Fernao Martinsowi, udało

background image


się nawiązać rozmowę z kilkoma miejscowymi kupcami. Okazało się, że byli to Maurowie.

,Mówili, że arcykapłan Jan mieszka niedaleko stąd, że ma wiele miast wzdłuż morza i że ich mieszkańcy są

wielkimi kupcami i posiadają liczne wielkie okręty. Sam kapłan Jan natomiast żyje daleko w głębi swego kraju i
można tam dotrzeć tylko na wielbłądach. Wspomniani Maurowie przyprowadzili z sobą dwóch indyj
skich chrześcijan. To i jeszcze wiele innych rzeczy opowiadali pomienieni Maurowie, czym byliśmy tak
uszczęśliwieni, że płakaliśmy z radości."

Nieco później podróżnicy spotkali w Mozambiku także pierwsze dhau, tj. frachtowce arabskie, które

powróciły właśnie z Indii. W Roteiro czytamy o tym:

„Okręty te są wielkie i bez pokładów. Nie mają żadnych gwoździ, listwy ich są zszyte łykiem. Żagle

sporządzone są z mat z łyka palmowego, ale żeglarze posiadają genueńskie igły magnesowe, którymi ustalają
kierunek, a poza tym kwadranty i mapy morskie."

Szyte okręty — brzmi to jak bajka, jest jednak prawdą. Już na dwieście mniej więcej lat przed

Portugalczykami opowiadał o tym dominikanin Jordan us Ca tal ani, biskup Columbo, dzisiejszego Quilon w
Indiach Przedgangesowych. Około 1330 roku pisał on w liście do swych braci zakonnych we Włoszech, że
okręty żeglujące między Indiami a Afryką są wprawdzie bardzo wielkie, ale nie znajdzie się na nich nic z żelaza.
Są szyte „nicią, którą wytwarza się z pewnej rośliny". Statki te nie posiadają pokładu biegnącego nieprzerwanie
przez całą długość, zbiera się w nich bardzo dużo wody, wskutek czego marynarze stale stoją przy pompach.

Przypomina to wschodnią baśń, opowiedzianą przez Sindbada- żeglarza. Ale szyte okręty istnieją jeszcze po

dziś dzień. Można je spotkać przy nabrzeżach Zanzibaru, a kto na statku kabotażowym mijał długie brzegi
Sumatry, ten zauważył je we wszystkich portach, od Meulaboh na północy do Teluk Betung w Cieśninie
Sundajskiej. Statki te nazywają się tam ntepe; są to otwarte łodzie o wyporności około 40 ton, niskim dziobie,
wysokiej rufie i olbrzymim łacińskim żaglu trójkątnym. Są one istotnie szyte. Albowiem wszystko — wręgi,
stępka, listwy poszycia — jest nierozerwalnie powiązane, sczepione, splecione wodoodpornym rodzajem
sznurka z łyka kokosowego. Jak w czasach przedhistorycznych, tak i teraz statki te kursują z monsunami w obie
strony między Afryką a Indiami, przez cztery tysiące pięćset kilometrów straszliwego morza — aż ciarki
człowieka przechodzą, gdy mija je, zbryzgane pianą, gdzieś na Oceanie Indyjskim — daleko, daleko od brzegu.

Dziwne te statki zainteresowały naturalnie bardzo żywo "Portugalczyków. Jeśli tak prymitywne łodzie

przetrzymały podróż do Indii, powinno się to tym bardziej udać ich własnym karawelom

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
zbudowanym według najnowszych wymagań techniki. A to, że arabskie statki przeznaczone do podróży do Indii
okazały się ociężałymi i marnymi żaglowcami, było niezwykle uspokajające. Gdyby miało dojść do jakichś
utarczek, karawele portugalskie górowałyby nad nimi o całe niebo szybkością, zwrotnością i uzbrojeniem. Już
tutaj bowiem, choć jeszcze tak daleko na południu, Arabowie nie ukrywali wrogiego usposobienia. Vasco
przypisywał wprawdzie początkowo wrogość tę motywom religijnym; wybuchła ona mianowicie otwarcie, gdy
trzej mieszkańcy chrześcijańskiej oazy Habesz w Abisynii odkryli na okręcie admiralskim obrazy archanioła
Gabriela i w obecności mahometan uklękli nabożnie przed tymi obrazami.

Niebawem jednak okazało się, że rzekome religijne motywy wrogości Arabów są w rzeczywistości bardzo

konkretnej, merkantylnej natury: handel Arabów z Indiami znalazł się w niebezpieczeństwie. Zagrożony
monopol dałby się uratować, gdyby można było za jednym zamachem zniszczyć armadę portugalską. Siłą nic
nie można było wskórać. Dlatego szejkowie podjęli kroki, aby przez zdradliwych pilotów wpędzić armadę
portugalską na rafy. Plan spalił wprawdzie w ostatniej chwili na panewce, ale Vasco da Gama uważał za
wskazane wyruszyć dalej na północ.

W Mombasie, najbliższym porcie, do którego zawinął, nie było inaczej. O przyjeździe „giaurów" Arabowie

tamtejsi byli już dawno powiadomieni i z trudem tylko Portugalczycy zdołali odeprzeć nocny napad na flotę. W
Mombasie znaleźli się też w najbardziej krytycznej sytuacji. Jedna czwarta z górą część załogi zmarła, reszta
składała się z obłożnie chorych, wstrząsanych dreszczami lub spuchniętych od szkorbutu. Sam admirał uginał się
pod nadludzkimi trudami podróży. Musiał użyć całego swego wpływu, chcąc podnieść załogę na duchu. Wieść
głosi, że w owych dniach przykładał do wszystkiego sam ręki jak zwyczajny matros i był często przez dwie
wachty z rzędu na pokładzie. Dokonał jednak rzeczy, która wydawała się pozornie niemożliwa: Portugalczycy
oderwali się szczęśliwie od Arabów i wypłynęli wreszcie bez przeszkód na pełne morze. W Melinde,
dzisiejszym Malindi, w Kenii, otrzymali w połowie kwietnia świeżą żywność, satrapa arabski przyjął ich
życzliwie ze względu na dziedziczną wrogość wobec władcy z Mombasy; nie była też zapewne obojętna
okoliczność, że w porcie znajdowały się
Chrześcijańscy Indowie
wówczas wielkie okręty, które miały zawieźć znaczną liczbę chrześcijan św. Tomasza na Wybrzeże Malabarskie
w Indiach.

Nieraz kwestionowano tę wiadomość, przekazaną nam przez Roteiro. Wyrażano pogląd, że rzekomymi

„chrześcijanami św. Tomasza" byli zapewne buddyści, których obrzędy religijne pod niejednym względem
istotnie przypominają zwyczaje chrześcijańskiego Zachodu. Ale badania Richarda Henniga wykazały, że w
dawnych Indiach istniał świetnie prosperujący Kościół nestoriańsko-chrześci- jański, wobec czego nie ma
powodu, aby podawać w wątpliwość wiadomości Roteiro. Portugalczycy dowiedzieli się o tym już na kilka dni
przed wylądowaniem: „W dzień Wielkiejnocy Maurowie, których wzięliśmy do niewoli, powiedzieli nam, że w
pomienionym mieście Melinde stoją cztery chrześcijańskie okręty z Indii..." A gdy następnie Vasco da Gama
rzucił kotwicę, chrześcijanie św. Tomasza podeszli tłumnie do okrętów portugalskich. Roteiro opowiada:

„Tu zastaliśmy cztery okręty chrześcijan indyjskich. Gdy d podeszli po raz pierwszy do okrętu Paula da

Gamy, gdzie znajdował się admirał, pokazano im obraz nad ołtarzem przedstawiający Matkę Boską z
niemowlęciem i apostołów u stóp krzyża. Gdy Indowie zobaczyli ten obraz, rzucili się na ziemię. Przez cały czas
naszego postoju przychodzili, aby odprawiać u obrazu swe modły. I przynosili z sobą goździki, pieprz i inne
przedmioty, które składali w ofierze."

W tych warunkach pobyt w Malindi był dla Portugalczyków wcale przyjemny. Wreszcie za wielką sumę

złota znalazł się też moallen, pilot, który obiecał powieść flotę portugalską przez Ocean Indyjski.
4

24 kwietnia 1498 roku rozpoczęła się ostatnia, najszczęśliwsza część podróży. Świeża żywność i jarzyny

przywróciły zdrowie chorym na szkorbut, przez trzy tygodnie dął równomierny, łagodny wiatr od rufy, który
zdumiewająco szybko pędził statki naprzód. Najbardziej interesujący na tym ostatnim odcinku podróży był dla
Portugalczyków, według sprawozdań uczestników wyprawy, pilot Achmed Ibn Madżid, przybyły na pokład w>
Malindi. Był to podobno chrześcijanin św. Tomasza z Wybrzeża Malabarskiego. Spełniał

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
funkcję zarówno pilota, jak oficera nawigacyjnego, a jego sztuka nawigacyjna wywarła na Portugalczykach
olbrzymie wrażenie. Igły genueńskie — tak bowiem nazywano wówczas igły magnetyczne, ostatnią nowość w
dziedzinie oznaczania położenia statku — znał równie dobrze jak kwadranty i mapy morskie. Było to niezwykle
zadziwiające, gdyż arabskie i indyjskie dhau, które Portugalczycy widzieli, wydawały się mimo swej wielkości
bardzo prymitywnymi i niepewnymi środkami komunikacji morskiej. Pędzone wiatrem po morzu, chybotały się
niezgrabnie, nie mogły w ogóle lawirować, a zwrotność ich była o wiele mniejsza niż okrętów portugalskich.
Wydawało się cudem, że przy trochę choćby wzburzonym morzu nie rozpadały się. Mimo to jednak przebywały
rokrocznie setki leguas. Warunki meteorologiczne były zresztą także osobliwe. Pilot indyjski zapewniał, że w
ciągu obecnej podróży będzie wiał bezustannie miły, równomierny wiatr południowo-zachodni, który pędził już
od trzech tygodni armadę Portugalczyków; jednakże za kilka miesięcy zapanuje tu przez równie długi okres
czasu niezmienny wiatr północno- wschodni. Do Arabii i Afryki płynie się zatem głównie zimą, a do Indii z
reguły dopiero z nastaniem lata. Z tego powodu nietrudno przepowiedzieć szczęśliwą podróż.
Moallen miał zupełną rację. Przepowiednia ta była dla niego zresztą niezmiernie prosta, gdyż nigdy nic innego
nie widział. Niezliczone pokolenia żeglarzy rozwijały wczesnym latem żagle w drodze z Afryki do Indii, a
wracały z Indii jesienią. Już tysiąc pięćset lat przed naszą erą istniały w Afryce towary pochodzenia indyjskiego.
Ludziom tamtejszym owe obce wybrzeża, oddalone o tysiące kilometrów, były tak dobrze znane, że admirałowie
rzymscy, którzy na przełomie naszej ery pracowali nad ułożeniem locji dla drogi morskiej Egipt-Indie,
dowiedzieli się od nich wielu szczegółów. Tak na przykład w pewnej przekazanej nam locji znajdujemy
wzmiankę, że statek jest już blisko brzegów Indii, gdy napotka nagle wielkie ciągi wężów morskich. Wzmianka
ta miała duże znaczenie jeszcze w XVI wieku. Gdy w 1505 roku silna flota portugalska wypłynęła do Indii,
towarzyszyło jej kilka żaglowców kupieckich, wyposażonych przez augsburski dom Welserów. Jako ich
pełnomocnik płynął do Indii także Baltazar Sprenger. Opisując w swym dzienniku podróży zbliżanie się okrętu
do obcych wybrzeży podaje: „przepływało tam w morzu obok okrętów wiele krabów i wężów"; jego
114
.. Ha
kolega Giovanni Empoli, który już w 1503 roku odbył podróż Ho Indii jako przedstawiciel północno-włoskich
wielkich firm handlowych, potwierdza to w następujących słowach:

„Następnie widzieliśmy morze pełne wężów i to w tak olbrzymich ilościach, że nie ma na to słów. Węże te

są cienkie, długie i płyną z głową nad wodą. Ostatnią oznaką są czerwone raki, nie bardzo wielkie. Gdy
wszystkie te znaki wystąpią, wiemy, że jesteśmy blisko brzegów, w odległości około 70 leguas."

Była to prastara wiedza praktyczna, przechodząca przez tysiąclecia z ojca na syna; umożliwiła ona także

indyjskiemu pilotowi Vasco da Gamy prognozę przebiegu podróży. Podróż odbyła się też istotnie szybko i bez
przeszkód. 24 kwietnia eskadra podniosła kotwicę w Malindi, a już 20 maja okręty stały przy nabrzeżu w
Kalikut — droga morska do Indii Wschodnich została dla Por-
116

background image


tugalii zdobyta! Przyjęcie w Kalikut nie było, co prawda, zbyt życzliwe: zapowiadało ciężkie walki o indyjskie
posiadłości kolonialne. Tylko zręczności admirała należy przypisać, że udało mu się bez poważniejszych starć
wrócić do ojczyzny.

Vasco zabrał się do dzieła bardzo ostrożnie. Wyprawił łodzią jednego z przestępców i kazał mu wiosłować

do brzegu. Osobliwy przybysz dotarł szczęśliwie do nabrzeża; zaprowadzony do dzielnicy dla cudzoziemców,
spotkał tam dwóęh mauretańskich marynarzy z Tunisu, którzy widząc go zawołali płynnym dialektem kataloń-
skim: „Pocałuj mnie gdzieś! Ki diabeł cię tu przywiódł?" To rubaszne pozdrowienie wszystkich kumplów spod
masztu i wszystkich piechurów świata przywróciło niewątpliwie zachwianą równowagę ducha nieborakowi,
który sam jak palec w zbójeckiej dzielnicy portowej nieznanego miasta stanął oko w oko z hordą dziko wyglą-
dających dokerów drawidzkich i nie czuł się chyba zbyt dobrze w swej skórze. Po tym pierwszym
niespodziewanym powitaniu nastąpiła dłuższa pogawędka, w toku której obaj marynarze mauretańscy
oświadczyli niedwuznacznie, że Portugalczycy są dla nich konkurencją i powinni się jak najszybciej stąd
wynieść.

Dla admirała da Gamy wiadomości przywiezione przez wysłańca były niezwykle ciekawe. Vasco liczył się

z tym, że ani maho- metańscy sułtani Indii, ani miejscowi książęta, radżowie, nie będą zbytnio uradowani
pojawieniem się floty portugalskiej. Albowiem handel cennymi towarami, piętrzącymi się na bazarach w
Kalikut, znajdował się od wieków w rękach kupców arabskich. Wśród tych towarów znajdowały się drogie
kamienie z Cejlonu, perły z zatoki Mannar, goździki z Moluków, gałka muszkatołowa znad morza Banda,
kamfora z Borneo, pieprz z Sumatry i z Wybrzeża Mala- barskiego. Zrozumiały był gniew Arabów z powodu
pojawienia się uzbrojonego po zęby, nieproszonego nowego konkurenta.

Zrazu wszystko zapowiadało się nieźle, Vasco da Gama, który nie otrzymał od swego króla żadnych

instrukcji dyplomatycznych i mógł w miarę potrzeby podawać się zarówno za kupca, jak za specjalnego
wysłannika korony, ukaźał się w pełnym blasku swej władzy komendanckiej i polecił zakomunikować radży
Samudrinowi z Kalikut, „władcy morza", że zamierza go odwiedzić jako wysłannik króla Portugalii. Jego
brunatna książęca mość udzielił admirałowi posłuchania, po czym w poniedziałek 28 maja 1498 roku Portu
galczycy wkroczyli z wielką pompą do rezydencji. Przyjęcie ze strony zebranego ludu nie było nieprzychylne, a
Roteiro opisuje zrazu dość rzeczowo:

„Pomienione miasto Kalikut jest chrześcijańskie. Tamtejsi chrześcijanie mają brązową skórę. Niektórzy

noszą długą brodę i długie włosy. Inni znów Obcinają sobie włosy krótko, a jeszcze inni strzygą głowę do skóry
i noszą na samym czubku kosmyk włosów na znak, że są chrześcijanami."

Ale gdy Portugalczycy odwiedzili w Kalikut „kościół", ogarnęło ich zdumienie:
„I jeszcze wielu innych świętych było wymalowanych na ścianach kościoła. Mieli dokoła głowy aureolę, ale

sposób ich przedstawienia był dziwny. Albowiem zęby ich były tak wielkie, że wystawały z ust o cal, a każdy
święty miał czworo lub pięcioro ramion."

Zdziwienie wzmogło się jeszcze, gdy Portugalczycy stwierdzili, że po obu stronach drogi, którą posuwał się

ich pochód, stali uzbrojeni żołnierze demonstrujący nagie miecze. Nie wyglądało to wcale na chrześcijańską
gościnność. Nic złego jednakże nie zaszło; Portugalczycy przybyli bez przeszód do pałacu, a posłuchanie u
żującego betel Samudrina minęło na obustronnych zapewnieniach o niezmiennej przyjaźni. Jeden z towarzyszy
Vasco da Gamy pozostawił nam zabawny opis tej wizyty:

„Zastaliśmy króla siedzącego na stołku, który podsunął mu jeden z dworzan. Król był koloru

ciemnobrązowego, półnagi, tylko od pasa do kolan ubrany w białe płótna. Jedno z tych płócien było zakończone
długim sznurem, przez który były przeciągnięte rozmaite złote pierścienie z wielkimi rubinami. Wyglądał bardzo
okazale. Na lewym ramieniu nad łokciem nosił bransoletę z trzech połączonych z sobą kół, z których środkowe
było większe od dwóch pozostałych. Były one bogato przetykane drogimi kamieniami — zwłaszcza na środko-
wym znajdowały się wielkie kamienie o znacznej zapewne wartości. Z tego środkowego pierścienia zwisał luźno
wielki świecący kamień — diament wielki jak kciuk, bezcenny klejnot. Król nosił dokoła szyi podwójnie
zwinięty, aż do pasa sięgający łańcuch z pereł wielkości orzecha laskowego. Nad tym łańcuchem biegł jeszcze
drugi, cienki, okrągły złoty łańcuszek z klejnotem w kształcie serca, otoczony wielkimi perłami i przetykany
rubinami: w środku znajdował się kamień zwany szmaragdem, wielkości dużej fasoli, który

background image


sądząc z ognia był pewnie bardzo oenny. Gdy później zapytaliśmy o ten klejnot oraz o bransoletę i o inną
jeszcze perłę, którą król miał we włosach, dowiedzieliśmy się, że te trzy sztuki należą do starego skarbu królów
z Kalikut. Król miał długie czarne włosy, zaczesane do tyłu i związane w węzeł na czubku głowy. Dokoła węzła
był owinięty łańcuch z pereł, tak samo jak dokoła szyi. U jego końca wisiała perła w kształcie gruszki, większa
niż pozo
stałe i z pewnością bardzo kosztowna. Uszy króla były przewiercone, a z wielkich dziur zwisało mnóstwo
kolczyków zdobnych w perły. Tuż obok króla stał chłopak ubrany w jedwabie. Trzymał czerwony parasol z
bortą ze złota i klejnotów i z guzikiem w środku, szerokości piędzi, z takiego samego materiału. Także wszystkie
szprychy tego parasola były ze złota. Chłopak miał także krótki miecz, długi na łokieć, z rękojeścią ze złota i
drogich kamieni, ozdobioną wisiorkami z pereł. Paź z drugiej strony trzymał złotą pękatą spluwaczkę, do której
król spluwał. Obok stołka stał wyższy bramin i podawał królowi od czasu do czasu zielony liść, w który jeszcze
coś innego było owinięte. Król żuł to i wypluwał następnie do spluwaczki. Liść był wielkości liścia
pomarańczowego. Król stale zajadał taki liść. Po dłuższym żuciu wypluwał go do spluwaczki i brał nowy, gdyż
połykał tylko sok liścia oraz mieszaninę z niega
szonego wapna i innych drobno pokrajanych ingrediencji, które tu nazywają areka. Całość ma wielkość
kasztana, barwi usta i zęby jaskrawą czerwienią i nadaje oddechowi bardzo przyjemny zapach. Tubylcy
wszędzie dzień w dzień hołdują temu zwyczajowi."

Posłuchanie można było uważać za udane. Mistrz ceremonii i minister dworu w Kalikut zapowiedzieli się

na następny dzień, aby obejrzeć i odebrać dary króla Portugalii.

Ale wieczorem, gdy załoga okrętów portugalskich nawiązała rozmówki z marynarzami arabskimi, którzy

zapełnili barki, okrążając ze wszystkich stron cudzoziemsikLe karawele, można było usłyszeć ciągle
powtarzające się słowa: „Wynoście się, do wszystkich diabłów! Czego tu szukacie? Pocoście tu przyjechali?"
Szydercze śmiechy wybuchły wśród Arabów, gdy z okrętów padła odpowiedź, że Portugalczycy przybyli tu w
poszukiwaniu chrześcijan indyjskich i chcieliby przy tej sposobności zakupić korzenie. Powtórzył to także
Vasco w swym przemówieniu powitalnym wobec władcy z Kalikut; nie przywiodło ich tu ani złoto, ani
poszukiwanie złota. Tego mają sami pod dostatkiem. Życzeniem jego pana jest jedynie nawiązanie stosunków z
chrześcijanami Indii, do czego zmierzał na próżno od sześćdziesięciu lat. Król nie dał poznać po sobie
zdziwienia i przysłuchiwał się tym zapewnieniom z życzliwością. Wieczorne rozmowy z żeglarzami arabskimi
przyniosły jednak pierwsze ostrzeżenie. A gdy rankiem następnego dnia zjawił się ochmistrz dworu,
Portugalczycy zorientowali się od razu, że także u dworu powiał przez noc inny wiatr.

Gdy minister przyjrzał się darom, które Vasco przeznaczył dla króla — a były tam szkarłatne kapuzy,

cukier, oliwa, miód, tkaniny bawełniane w paski, miednice, korale i kapelusze — wybuchnął głośnym,
szyderczym śmiechem z powodu ubóstwa przedmiotów, które rzekomo tak bogaty i potężny król Portugalii śmie
ofiarować królowi Kalikut. Wszak najuboższy pielgrzym udający się do Mekki składa więcej w ofierze; jeśli
więc król Portugalii pragnie Samudri- nowi sprawić jakiś podarunek, to powinien mu posłać przede wszystkim
złoto. „A gdy odszedł, przyszli kupcy mauretańscy i wyrażali się z pogardą o podarunkach, które komendant
chciał przesłać królowi."

Odmowa przyjęcia ofiarowanych darów miała ważkie powody. Indie były krajem ubogim w złoto. Import

korzeni z Moluków

background image


musiały jednak opłacać metalami szlachetnymi. Wskutek tego każdemu radży zależało niezmiernie na
otrzymaniu złota lub srebra. Wartości rzeczowych radża nie potrzebował; jak za czasów Rzymian, tak i teraz
okazało się, że interesy wymienne czy clearingowe ze Wschodem były albo zupełnie niemożliwe, albo bardzo
ograniczone.

Skutki tego rozczarowania nie dały na siebie długo czekać. Portugalczycy, którzy następnego dnia przybyli

na audiencję razem ze swym admirałem, zauważyli nagle, że są jeńcami. Vasco da Gama musiał użyć całej swej
sztuki dyplomatycznej, aby siebie i towarzyszy wybawić z położenia, które łatwo mogło się stać rozpaczliwe.
Portugalczyk założył kontrminę, która dała mu pewną swobodę ruchów i umożliwiła wypełnienie okrętów po
brzegi korzeniami: wziął mianowicie kilku wytwornych dworzan w rycerską niewolę jako zakładników,
zorientował się jednak bardzo szybko, że wpływy Arabów w Indiach są na razie zbyt potężne, aby na dłuższą
metę można było z Indiami uprawiać intratny handel.
Vasco nie zwlekając postanawia wracać do domu. Dziennik okrętowy z ostatnich dni przed odjazdem zawiera
mnóstwo wiadomości krajoznawczych, mogących się przydać na wypadek ponownego przybycia.

„Z tegoż kraju Kalikut, który nazywa się Indiami właściwymi, przybywają korzenie jadane na Zachodzie i

Wschodzie, w Portugalii i we wszystkich krajach świata. Stamtąd przybywają też liczne kamienie szlachetne
wszelkiego rodzaju. Z własnych wytworów znajdują się w Kalikut tylko następujące korzenie: dużo imbiru i
cynamonu, choć ten nie jest tak dobry jak z wyspy, która nazywa się Cillao (Cejlon). Wyspa ta jest oddalona od
Kalikut o osiem dni podróży. Wszystek cynamon stamtąd idzie do pomienionego miasta Kalikut albo na wyspę,
którą nazywają Meleca (Malakka), skąd goździki korzenne wywozi się następnie do Kalikut. Stamtąd okręty z
Mekki zabierają korzenie i zawożą je do miasta, które nazywa się Judea (Dżidda). Z wyspy Meleca do Judei
płynie się pełnym wiatrem pięćdziesiąt dni, gdyż okręty tych krajów nie żeglują półwiatrem. W Judei
wyładowują je i płacą cło wielkiemu sułtanowi. Następnie załadowują na mniejsze okręty i przewożą przez
Morze Czerwone do miejscowości leżącej blisko góry Synaj i noszącej nazwę Tuuz (Suez). Tu znowu płacą cło.
Kupcy załadowują owe korzenie na wielbłądy, które wynajmują po 4 cruzados od sztuki, i przewożą je
w dziesięć dni do Kairu, tam płacą znowu cło. Załadowują znów korzenie na okręty, które płyną po rzece zwanej
Nilem, a płynącej z kraju arcykapłana Jana. Po tej rzece płyną dwa dni, aż przybędą do miejscowości zwanej
Roxete (Rosette nad zachodnim ujściem Nilu) i tu znów płacą cło. Teraz załadowuje się towar na wielbłądy i
przywozi go po jednodniowej podróży do Aleksandrii, która jest miastem nadmorskim. A tam przybywają galery
weneckie i genueńskie, które zabierają korzenie..."

Tyle wcale dobrze poinformowany Roteiro. Podczas swego pobytu w Kalikut Portugalczycy zdali sobie

jasno sprawę, że prawdziwe bogactwa można znaleźć dopiero o wiele dalej na wschodzie i że w tym celu
należałoby dotrzeć do Malakki i Wysp Korzennych. Ale na to Vasco da Gama ze swą słabą flotą ważyć się nie
mógł. Tak tedy 29 sierpnia 1498 roku okręty portugalskie podniosły żagle, a wiatr od lądu, który zerwał się
właśnie, wyzwolił je od rojowiska ciężko uzbrojonych łodzi, które jeszcze w ostatniej chwili próbowały dokonać
nagłego ataku na cudzoziemców.

Podróż powrotna odbywała się bardzo wolno, gdyż północno- wschodni mohsun tej pory roku jeszcze się

nie zaczął, a Vasco da Gama za wcześnie skręcił w kierunku zachodnim. Wiatr był zmienny, przechodził od
absolutnej ciszy do gwałtownych wichrów ze wszystkich możliwych stron świata i pędził Portugalczyków przez
trzy miesiące wzdłuż i wszerz po Oceanie Indyjskim. Znowu wybuchł szkorbut, wielu spośród załogi chorowało
i umierało, na co nie było żadnej rady. Wszyscy byli u kresu sił. Dyscyplina zupełnie zanikła, wybuchały otwarte
bunty i nawet niewzruszony Vasco doszedł ostatecznie do takiego stanu, że mimo krzywd, jakich doznał w
Indiach, gotów był tam wrócić. Wreszcie zerwał się przychylny wiatr; mimo że Vasco miał na pokładzie
zbiorowisko inwalidów zamiast załogi, udało się niedaleko wybrzeży afrykańskich odeprzeć atak piratów
arabskich, po czym wyczerpani marynarze zobaczyli przed sobą Malindi, gdzie podczas podróży do Indii
przyjęto ich dosyć życzliwie.

Nie mogli tam jednak usiedzieć dłużej niż pięć dni. Wszyscy byli chorzy z nostalgii i marzyli tylko o tym,

aby po długiej i burzliwej podróży znaleźć się wreszcie w domu. Ale czekało ich jeszcze jedno bolesne
przeżycie. Straty wskutek szkorbutu i febry były w drodze powrotnej z Indii do Afryki tak wielkie, że stan załogi
nie wystarczał już na obsadzenie wszystkich trzech okrętów — frachtowiec pro-

background image

wiantowy został już w drodze do Indii zatopiony w zatoce Mossel. Ważyć się z tak osłabioną załogą na

ciężką przeprawę koło Przylądka Dobrej Nadziei byłoby szaleństwem. Toteż Vasco kazał spalić „Rafaela". 17
stycznia 1499 pod wieczór znikły w morzu ostatnie szczątki pięknego, dumnego okrętu. Tylko z galionem,
bardzo piękną figurą św. Rafaela, Vasco nie mógł się rozstać. Pod opieką tego świętego Udało mu się
poprowadzić wyprawę tak szczęśliwie, jak sobie postanowił. Żywił dla niego szczególną wdzięczność i pragnął,
aby święty dalej miał go w swej opieoe. Figurę św. Rafaela kazał zanieść do swej kajuty;"przez całe życie nie
rozłączał się z nią i wiózł ją z sobą jak talizman podczas wszystkich swych dalszych wypraw.

Św. Rafael spełnił, istotnie swą powinność. Po niezwykle szybkiej i szczęśliwej podróży bez żadnych

szczególnych wydarzeń dwa pozostałe okręty rzucił^ 10 lipca 1499 roku kotwicę w rodzinnym porcie nad
Tagiem. Samego dowódcy eskadry nie było na pokładzie, w tym samym mniej więcej czasie, gdy pozostali przy
«życiu żeglarze pierwszej wyprawy do Indii wylądowali na ziemi ojczystej, na wyspie Terceira Vasco zamknął
swemu bratu oczy do snu wiecznego. Śmierć zbierała żniwo także wśród kapitanów — dowód nadludzkich
trudów, jakie ponosili wszyscy uczestnicy wyprawy.

Sam admirał wrócił do Portugalii dopiero z początkiem września 1499 roku. Oczekiwało go świetne

przyjęcie, został oficjalnie mianowany admirałem Oceanu Indyjskiego, a król nadał mu oraz dzieciom jego i
rodzeństwu tytuł dom, zaszczyt przyznawany jedynie członkom szczupłej garstki starych rodów szlacheckich.
Poza tym Manuel portugalski oddał mu w dziedziczne lenno Sines i Cer cal, jego miasta ojczyste. Było to
gorącym życzeniem admirała; do łez wzruszony, przyjął w dzień Bożego Narodzenia roku 1499 dokument
nadania.

Ale cena pieprzu spadła w Lizbonie katastrofalnie, mnóstwo wielkich domów handlowych odmówiło

zapłaty weksli i listów kredytowych, a ponieważ nie było człowieka, który by nie ulokował choćby kilku
cruzados w korzeniach, więc podniosło się ogólne wołanie: „Przekleństwo pieprzowi! Przekleństwo worom
pieprzu! Przekleństwo! Na pohybel lichwiarzom!"
5

25 marca 1505 r.
Dwadzieścia dwie karawele stoją zakotwiczone na rzece Tag, dwadzieścia dwa ciężko uzbrojone, wielkie

okręty oceaniczne z setkami doświadczonych marynarzy na pokładzie, z rzemieślnikami wszelkiego rodzaju,
żaglomistrzami, cieślami i tysiącem pięciuset uzbrojonymi po zęby żołnierzami. Admirał Francisco d'Alimeida,
wicekról Indii, jest ich dowódcą — nio*Vasco da Gama. Może się to wydać dziwne, ale młoda stosunkowo
dynastia obawiała się, aby dowódcy nie zdobyli zbyt wielkiej władzy. Portugalia była właściwie koncernem
rodzinnym, a panujący generalnym dyrektorem tego koncernu; tylko on jest silnym człowiekiem w firmie,
kapitanowie i admirałowie, którzy z j ego polecenia i na jego ryzyko wyjeżdżają w nieznany świat, do kuszącego
Dalekiego Wschodu, nie powinni zdobyć zbyt wielkiej władzy. Dlatego odsunięto Diega Cao, który w 1485/86
dotarł prawie do Przylądka Dobrej nadziei, dlatego bez przydziału pozostaje Bartłomiej Diaz po opłynięciu z
początkiem lutego 1488 południowego cypla Afryki, dlatego też nie korzysta się na razie z usług Vasco da
Gamy, chociaż był on już dwa razy w Indiach.

Vasco da Gama sprawuje nadzór nad zaopatrzeniem floty, a ponieważ czyni to z godną uznania gorliwością,

król podnosi go w kilka lat później do godności hrabiego Vidigueira — choć i to nie nastąpiło zupełnie
dobrowolnie i spontanicznie. Dopiero gdy doświadczony admirał zagroził, że mógłby wiadomości swe oddać do
dyspozycji innych państw — myślał prawdopodobnie o Hiszpanii lub Francji — Manuel portugalski zrozumiał,
że powinien udobruchać swego paladyna.

Dowódcą największej eskadry, jaką Portugalia do tej pory wysłała do Indii, został Francisco d'Almeida. Z

dumą odbiera on w katedrze lizbońskiej z rąk króla biały adamaszkowy sztandar; pod' wyhaftowanym na nim
znakiem krzyża ma nieść mord i pożogę między Arabów i Indów. Za nim klęczy tysiąc pięciuset ochotników,
sami wybrani, wielokrotnie przesiani i na wszystkie strony obejrzani żołnierze. Wszyscy wyspowiadali się i
przyjęli ciało Pańskie, zaprzysięgli wierność dowódcy i swemu królowi. Teraz powstają

background image


jak jeden mąż i podczas gdy w mieście dzwonią wszystkie dzwony, a dwustu bombardierów, którzy zostali na
okrętach, bije z dział, tysiąc pięciuset wybrańców kroczy uroczyście ku portowi.

Tysiąc pięciuset! A jednak tylko jednego spośród nich oznaczyła swym stygmatem historia, tylko jednego z

nich zaliczyła geografia w poczet swych wielkich. Nazywa się on Fernao de Magalhaes, ma dwadzieścia cztery
lata, pochodzi z Porto, był paziem królowej, a teraz jest sobresaliente, nieznanym, zwykłym ochotnikiem.

Armada pod pełnymi żaglami wypływa na morze, obciążona balastem, gdyż Wschód nie kupuje prawie

żadnych towarów europejskich, mając jednak na pokładzie osobliwego chochlika okrętowego. Tym razem
bowiem podróż nie odbywa się nieoficjalnie, jako wypad rekonesansowy lub przedsięwzięcie handlowe jak
wszystkie dotychczasowe wyprawy Portugalczyków do Indii. Jest to ekspedycja floty o jasno zakreślonym oelu
wojskowym. Wyprawa ma zabezpieczyć wybrzeże wschodniej Afryki i zdobyć dla Portugalii definitywnie
wybrzeże Indii. Nie ulega wątpliwości, że odkrywając drogę morską do Indii dokonali oni wielkiego dzieła.
Teraz jednak skutki tego dzieła zmuszają ich do dalszego kroczenia po drodze, na którą już raz wstąpili,
aczkolwiek wymaga ona od nich niesłychanych wysiłków i ofiar i chociaż najrozważniejsi na dworze króla
Portugalii zaczynają rozumieć, że droga ta musi ich zawieść i niezawodnie zawiedzie w nieszczęście.

Nie ma już jednak odwrotu. W połowie marca 1506 roku flota portugalska stoi w pełnej gotowości bojowej

na redzie w Kannanur, mieście położonym nieco na północ od Kalikut. Na lądzie zdaje się panować spokój.
Łodzie rybackie zawijają i wypływają, u nabrzeży wielkiego portu załadowuje się i wyładowuje skrzętnie
arabskie żaglowce handlowe — a jednak coś groźnego unosi się w powietrzu. Posterunki na okrętach
portugalskich wyczuwają jakieś napięcie. Gdy szybko zapada tropikalna noc i coś zapluskało u dziobu okrętu
admiralskiego, młody chłop portugalski, który przebijając wzrokiem panujące ciemności obserwuje bacznie
nieliczne światła na brzegu, wie natychmiast instynktownie, że to nie rekiny, lecz człowiek podpływający do
okrętu. Człowiek sam jeden w ciemną noc, w morzu pełnym wielkich drapieżników! Z wysokiego kasztelu lina
spada błyskawicznie z pluskiem w morze. Cichy gwizd uprzedził wachtowego przy sterze. Boso, niedosłyszalnie
zjawia się nagle z kwater
wachta na pokładzie. I równie szybko zrozumiał to nieznajomy człowiek w wodzie. Zaledwie ludzie poczuli po
naprężeniu liny, że ją chwycił, a już tuzin silnych rąk wyciąga go z wody.

Na pokładzie stanął jeden z najzuchwalszych awanturników wszystkich czasów. Nazywa się Lodovico

Varthema, pochodzi z Bolonii we Włoszech i jest z zawodu i z powołania włóczęgą-obieży- światem. „Ponieważ
miałem głowę twardą i nie nadającą się do studiowania książek, starałem się własnymi oczami poznawać naj-
rozmaitsze miejscowości świata. Jestem zdania, że opis choćby jednego jedynego naocznego świadka jest więcej
wart niż wszystkie opowiadania ze słyszenia" — oświadcza. W kilka chwil później siedzi przy szklance
świetnego porto w kabinie oficera wywiadowczego na okręcie admiralskim, potem sam dowódca, obudzony ze
snu, wchodzi do kajuty i przed tym doświadczonym marynarzem portugalskim przybysz roztacza dzieje
szalonego, zupełnie niezwykłego życia.

Przypadek zapędził go niegdyś do Egiptu. Ale nie mógł tam zagrzać miejsca i pewnego dnia przybył do

Damaszku. Jego smukła jak gazela syryjska kochanka dopóty odmieniała z „Frankiem" czasownik „kochać",
dopóki nie nauczył się płynnie mówić po arabsku. Znajomość obcych języków jest zawsze pożyteczna, toteż po
niedługim czasie komendant gwardii Mameluków, straży przybocznej sułtana, zwrócił uwagę na wysokiego
młodego cudzoziemca. Znudziwszy sobie arabską przyjaciółkę, Lodovico Varthema wstępuje do gwardii
syryjskiej i w kilka miesięcy później zostaje razem z towarzyszami wysłany w charakterze asysty wojskowej do
karawany zdążającej do Mekki. Tym sposobem dostaje się jako pierwszy Europejczyk do świętego miasta
islamu. Na własne oczy oglądał Kaabę, święty czarny meteor!

Francisco d'Almeida podniósł z zainteresowaniem ciężką głowę. Mekka, Mekka! Święte miasto

muzułmanów! I gdy obcy włóczęga opowiada, że już w roku 1503, podczas jego pobytu w islamskim Rzymie,
podczas drugiej podróży Vasco da Gamy do Indii, nie było tam ani korzeni, ani jedwabiu, admirał każe mu
powtórzyć to zdanie tajnemu pisarzowi protokołującemu zeznania przybysza.

Dalej, dalej! Varthema opowiada więc, jak żeglował wzdłuż i wszerz po Oceanie Indyjskim, od Di u na

wybrzeżu Indii do Zejli koło Dżibuti albo do portu arabskiego Dhufar, jak dotarł do Adenu,

background image


do Ormuzu nad Zatoką Perską, do Heratu i Szirazu, a stamtąd do Kannanur i Kalikut.

Lodovico Varthema ma tyle przedziwnych rzeczy do opowiedzenia, że noc przechodzi w mgnieniu oka. W

1505 był w Indiach Wschodnich, poznał Cejlon i niewiarygodnie bogatą Bengalię, w Pegu w Burmie wymieniał
korale za rubiny, w Malakoe podawano mu na olbrzymich dżonkach chińskich płetwy rekina i zgniłe jaja do
jedzenia, na Sumatrze, którą Ibn Batuta i Marko Polo nazywali jeszcze Małą Jawą i której nazwa teraz po raz
pierwszy się pojawia, poznał cudowne pachnidła tej wyspy, oszałamiająoe perfumy i drogocenne kadzidło — aż
wreszcie popłynął na Wyspy Korzenne — na Moluki.

Francisco d'Almeida stał na pomoście od chwili rzucenia kotwicy. Z głębokiego snu zbudzonogo w

pierwszych godzinach wieczornych i teraz łapie się ciągle na tym, jak mu głowa opada na piersi. Ale sen
odlatuje go zupełnie, gdy Varthema zaczyna opowiadać o Wyspach Korzennych. Pisał o nich Marko Polo, ale
nawet on nie oglądał na własne oczy tych szczęśliwych wysp. A tu stoi przed admirałem człowiek, który sam
tam był. To jest niesłychanie ważne. I choć Portugalczyk upada ze zmęczenia, dokładnie przesłuchuje włoskiego
przybłędę w sprawie owych „Ilhas das Especierias".

To, czego się następnie dowiaduje, wydaje mu się już mniej ważne. Sam wie dobrze, że będzie musiał

walczyć, walczyć o swoje życie. Varthema ciągnie dalej swe opowiadanie: Ponieważ kroki dyplomatyczne
sułtana Egiptu, dla którego podróże odkrywcze Portugalczyków stanowią bezpośrednie zagrożenie, pozostały
bez rezultatu, nalegania papieża nie odniosły skutku, a chrześcijanom zachodnim jest widocznie obojętne, czy
sułtan Egiptu spełni swą groźbę i spustoszy ogniem i mieczem Jerozolimę i inne święte miejsca chrześcijaństwa
— państwa zagrożone przez Portugalczyków zawarły sojusz i postanowiły zniszczyć za jednym zamachem
armadę króla Portugalii. Uczestniczą w tym porozumieniu nie tylko radżowie indyjscy, w szczególności radża z
Kalikut, ale także sułtan Egiptu i nawet wenecjanie, którzy wysłali do Kalikut odlewaczy kul armatnich i
bombardierów.

Francisco d'Almeida nie jest nowicjuszem. Znane mu są naturalnie listy z pogróżkami, które sułtan

Mameluków wysłał w 1502 roku do króla Portugalii, a w dwa lata później do papieża. Fakt, że
przemoknięty człowiek, który podpłynął z Kannanuru do jego okrętu, także o tym wie, nadaje jego słowom
pewną wiarygodność. Być może, że kłamie twierdząc, iż sam był na Wyspach Korzennych, ale jest to wysoce
interesujące. Wiadomość, iż dwieście okrętów radży z Kalikut napadnie o świcie flotę portugalską i wobec
dziewięciokrotnej przewagi prawdopodobnie ją zniszczy, dodaje jeszcze wagi relacjom tego trampa mórz, tego
dżentelmena-włóczęgi.

Almeida zarządza alarm pierwszego stopnia. Rankiem 16 marca 1506 Toku Arabowie istotnie ruszyli do

ataku, lecz Portugalczycy przyjęli ich straszliwym ogniem i odpowiedzieli salwami ze wszystkich dział. Gdy
rozpętała się bitwa morska, tylko jedenaście karawel portugalskich znajdowało się na redzie. Mimo to dzięki
przewadze technicznej Portugalczycy są górą. Jedenaście okrętów ostało się przeciw dwustu okrętom arabskim.
Bitwa została wygrana. Kosztowała Portugalczyków osiemdziesięciu zabitych i dwustu rannych — olbrzymia to
liczba! Zapewniła Portugalii posiadanie wybrzeży Indii, ale równocześnie rozstrzygnęła o tym, że nie Portugalia,
lecz Hiszpania sięgnie po panowanie nad światem.

Albowiem wśród owych dwustu rannych znajduje się także „nieznany żołnierz" Fernao de Magalhaes. A co

dziwna, historia zawzięła się, widać, by temu nic nie znaczącemu outsiderowi nałożyć wawrzyn za pierwsze
opłynięcie ziemi. Nieraz przebieg wypadków historycznych wydaje się późniejszemu obserwatorowi zrozumiały
zarówno w swych przesłankach, jak i logicznych konsekwencjach. Ale nie ten! Nie wiadomo, dlaczego właśnie
ten człowiek został wybrany. Tuziny innych kapitanów mogły spełnić to zadanie. Jednakże dokonał go drobny
szlachcic portugalski.

Rana Fernao de Magalhaesa była widocznie poważna, gdyż odesłano go do ojczyzny. Przybył w pełni lata

1507 roku do Lizbony na tym samym okręcie, co Lodovico Varthema. Podczas długiej podróży miał sposobność
wypytać dokładnie o wszystko zuchwałego włóczęgę włoskiego. Varthemę bawiła ciekawość nieśmiałego mło-
dego ochotnika i opowiadał bez końca... Magalhaes nigdy tęgo nie zapomni. Gdy dwanaście lat później wyruszy
wreszcie w swą wielką podróż dookoła świata, pożegluje śladem złudnych zjaw, które Lodo- vico Varthema
wywołał w jego wyobraźni.

Na Portugalczyka oddziałał jednak nie tylko ów zawrotny, kuszący kalejdoskop świata, ale jeszcze coś o

wiele ważniejszego —

background image

realny, konkretny bodziec. Gdy Magalhaes wylądował w Lizbonie, zobaczył u nabrzeża trzy dobrze mu

znane okręty: „Rafaela", „Leon- harda" i „Hieronymusa". Owe trzy żaglowce handlowe wypłynęły w swoim
czasie razem z flotą Francisca Almeidy. Jako jednostki eskadry stały one wprawdzie pod jego naczelną
komendą, należały jednak nie do korony portugalskiej, lecz do potężnego niemieckiego domu handlowego
Welserów, który okręty te wyposażył, zobowiązując się również do utrzymania ich załóg w ciągu osiemnastu
miesięcy. Magalhaes znał także obydwu kupców niemiećkich, którzy na tych okrętach odbyli podróż do Indii:
Baltazara Sprengera z Vils nad rzeką Lech, który później w prostodusznej książeczce opisze swą podróż na
„Leonhardzie", i pisarza faktorii, scriva da feytoria, Hansa Mayra z Augsburga, który płynął na „Rafaelu".
W kilka dni po przybyciu do Lizbony spotkał tych Niemców; Baltazar Sprenger pieniąc się ze złości
opowiedział mu, że został tutaj zatrzymany wraz z ładunkiem okrętowym. Dlaczego? To zupełnie jasne. Po
straszliwym krachu na rynku pieprzu i korzeni, który wybuchł po powrocie floty Vasco da Gamy, korona
portugalska zarekwirowała niemieckie żaglowce handlowe, aby zapobiec powtórzeniu się tej klęski. Do tej
chwili Sprenger nie mógł więc sprzedać ani jednego kwintala pieprzu, i to ani tutaj, ani loco Antorf lub
Frankfurt. Czy załadował aż tyle korzeni na swe okręty? Ależ oczywiście! Zażywny Niemiec, którego twarz
stawała się co chwila sinawoczerwona, opowiedział słuchającemu z zainteresowaniem ochotnikowi
portugalskiemu o swych osiągnięciach. Ma 12 000 kwintali pieprzu na pokładzie (około 70 000 kg). Z tego w
myśl umów przypada 30% na rzecz korony, pozostaje więc jeszcze 8400 kwintali. Przy cenie pieprzu 20
cruzados za kwintal, 8400 kwintali ma wartość 168 000 cruzados. Wcale nieźle, to przecież tylko pieprz i
dopiero początek. Gdyby tak można zakupywać na samych Mo- lukach! Wtedy przestawiłby się oczywiście na
goździki. Na „Ilhas das Especierias" cetnar goździków kosztuje dwa dukaty, w Kalikut już 50, a w Londynie
ponad 200 dukatów. To dopiero interes, w porównaniu z tym bledną wszystkie inne!

Słysząc to Magalhaes otwiera usta ze zdziwienia. Przelicza błyskawicznie, jaki zysk osiągnęli kupcy

niemieccy — a raczej jaki osiągną, gdy będą mogli sprzedać swój pieprz, co w jakiś czas potem rzeczywiście im
się udaje. A przy tym flota Almeidy nie dotarła
jeszcze wcale do Wysp Korzennych. Kupili więc właściwie z drugiej ręki. Ile można by zarobić, gdyby się
rzeczywiście dotarło na Moluki! A ponieważ Magalhaes pochodzi z Porto i jest biedny jak mysz kościelna, więc
szczegółów tych tak samo nie zapomni jak barwnych opowiadań Varthemy.

Historia nie przekazała nam daty spotkania Baltazara Sprengera lub Hansa Mayra z Magalhaesem w

Lizbonie. W owym czasie nie interesowało ono też żadnego kronikarza. Ale jest bardzo prawdopodobne, że ci
trzej ludzie spotkali się i poznali. I pewne jest, że młody ochotnik z floty Almeidy wiedział, jakie olbrzymie
zyski przynosi handel korzeniami. Oczywista, nie znał dokładnie cyfr, które wyżej przytoczyliśmy, gdyż
pochodzą one z ksiąg handlowych Welserów. Kupieckie rozważania o zyskach nie były wyłącznym motywem
jego olbrzymiego dzieła. Ale były one chyba jednym z czynników, które współdziałały przy jego dokonaniu.
Auri sacra fomes, przeklęty głód złota i dóbr ziemskich, jest, jak wiadomo, jednym z największych obciążeń
dziedzicznych, które my, ludzie, otrzymaliśmy po Adamie i Ewie. Magalhaes z pewnością nie był od tego
wolny.
6

Wielkie myśli i wielkie czyny miały się jednak spełnić kilka lat później. Nie ma na razie mowy o tym, aby

coś niezwykłego wy- dźwignęło Fernao de Magalhaesa spośród masy żołnierzy, którzy w szpitalach lizbońskich
i kompaniach marszowych czekają na nowe przydziały. Na koniec, w lecie 1508 roku Magalhaes zostaje prze-
niesiony do floty Lópeza de Seąueiry, która ma wykonać raid wywiadowczy do Malakki.

Wyprawa jest dość niebezpieczna. Wielkiego miasta na aurea chersonesus, złotym półwyspie na Dalekim

Wschodzie, nie można zdobyć znienacka, wstępnym bojem. Ale może uda się podejść sułtana fortelem: dlatego
Seąueira przybywa na pozór jako kupiec i handlarz. Admiralicja portugalska dała mu w tym celu swoich
najlepszych ludzi; dla Magalhaesa to nie lada zaszczyt, że może być jednym z nich. Ale w strażach przednich,
którym porucza się szczególnie niebezpieczne zadania, indywidualne zalety członków

background image


mogą pewnego dnia popaść w kolizję z koniecznością ścisłego zespolenia oddziału. Oddział musi być
zdyscyplinowany, ale wbrew zwyczajom wszystkich armii świata indywidualność pojedynczego żołnierza nie
może na tym ucierpieć, musi mu być dana możność najskuteczniejszego rozwoju. Jest to zadanie wręcz
nierozwiązalne. W każdym razie nie umiał go rozwiązać López de Sequeira, a Fernao de Magalhaes, ochotnik o
twardym karku z okręgu Porto, nie mógł spełnić roli, którą mu wyznaczono jako podwładnemu. Gdy w kilka lat
później zostanie odesłany do Portugalii, ciążyć na nim będzie opinia człowieka upartego i nieobliczalnego. Kto
ze straży przednich zdoła ujść z życiem, ten w zasadzie dalszej kariery nie zrobi — tak uczy stare
doświadczenie. Przekonał się o tym również Magalhaes. I to było jeszcze jednym powodem, dla którego wyrzekł
się swej ojczyzny.

Z początkiem kwietnia 1509 roku flota Lópeza Seąueiry dopływa do Indii i rzuca kotwicę w Kalikut. W

cztery miesiące później, we wrześniu, Portugalczycy stoją na redzie przed Malakką. Jak daleko wzrok sięga,
maszt przy maszcie, reja przy rei chyboczę się u nabrzeży wielkiego portu. Stoją tam chińskie dżonki z
olbrzymimi żaglami z mat i potężnymi nadbudówkami, malajskie prau i łodzie z pływakiem równoważnikowym
przemierzające Morza Południowe, arabskie dhau, których łacińskie ożaglowanie odcina się od turkusowego
nieba pięknie zarysowaną, elegancką sylwetą. W porcie kipi życie, ruchliwy, barwny tłum kłębi się i przewala,
handluje i kupczy, szwargocze we wszystkich językach Wschodu. Malakka, osada położona niedaleko
dzisiejszego Singapuru, założona przez Malajeżyków około 1280 roku, jest prawdziwym portem światowym,
takim jak Kalikut, Aleksandria czy Lizbona. Co prawda, nie przepływają tamtędy wszystkie okręty idące ze
wschodu na zachód i z krajów wynurzającego się słońca do krajów Zachodu^ Ze względu na wiatry
komunikacja morska odbywa się tylko późną jesienią i zimą przez Cieśninę Malakka; linie do Chin i z Chin
prowadzą z reguły przez Cieśninę Sundajską na Filipiny. Ale kto uprawia handel korzeniami, ten musi zawinąć
do Maiakki. Jest to głównie handel wymienny. Stoją tu afrykańscy Murzyni-niewolnicy, towar w Chinach
niezwykle poszukiwany, obok potężnych zwałów cynamonu, goździków i pieprzu, olbrzymich kruży z
japońskim sake i starannie zapakowanych skrzyń, pełnych najdelikatniejszej chińskiej porce
lany, obok drzewa sandałowego z wyspy Timor i plombowanych worków skórzanych z drogimi kamieniami z
Cejlonu, obok kaszmiru z Bengalii, pięknie cyzelowanych, giętkich kling z Damaszku, drogocennych
syjamskich rzeźb z kości słoniowej i długonogich nałożnic z Cyrkasji. Wszystko, co świat ma drogiego i
dobrego, jest tu wystawione na sprzedaż.

Sułtanowi Maiakki dawno już oczywiście doniesiono o zbliżaniu się floty portugalskiej. W lśniącym pałacu,

wznoszącym się na jednym ze wzgórz tuż obok meczetu, każdy wie, że cudzoziemcy spod biało połyskujących
żagli nie są kupcami jak uprzejmi, cisi, uśmiechnięci właściciele dżonek z Chin, Syjamu czy Japonii. Tajna
służba sułtana złożyła już dawno obszerne raporty o krwawych rzeziach, które niewierne psy sprawiły w
Indiach. I aż nadto dobrze wiedziano w Malakce, co znaczą długie, brązowe, gładkie rury, których okrągłe
paszcze sterczały z burt obcych okrętów. Malajczycy nie mogą temu nic przeciwstawić prócz chytrości.
Należałoby rozdrobnić armadę portugalską, zwabić jej załogę na ląd, pokonać poszczególne okręty z osobna,
wtedy udałoby się może odwrócić niebezpieczeństwo.

Tak więc gdy Sequeira i jego ludzie wpływają na swych łodziach do portu, spotyka ich przyjęcie pełne

wylewnej serdeczności i uprzejmości. Tym bardziej są zaskoczeni, gdy w kilka dni później zadźwięczały strzały,
gdy na pokładach okrętów zaroiło się od brązowych diabłów, gdy oddział lądowy zostaje w pień wycięty.
Magalhaes, od początku nieufny, ostrzegał swego admirała. Teraz z wysokiego kasztelu flagowego okrętu widzi,
jak towarzysze w porcie giną pod wściekłymi ciosami malajskich krisów. W towarzystwie jednego żołnierza
wskakuje do lodzi, płynie szybko do brzegu i odbija ostatniego żołnierza z oddziału lądowego, który pozostał
przy życiu — swego przyjaciela Franciszka Serrao.

Portugalczycy ponieśli ciężką klęskę. Stracili więcej niż jedną trzecią swej załogi i wszystkie łodzie, a

przede wszystkim stracili już na Wschodzie twarz". Pogrom ten jest jednak punktem zwrotnym na drodze życia
byłego pazia królewskiego Magalhaesa. Zwrócił na siebie uwagę i w dwa lata później, w 1511, awansowany
wreszcie po sześcioletniej służbie na oficera, stoi na pokładzie jednego z okrętów, wysłanych przez Portugalię,
aby zająć na dobre Malakką i zawładnąć nią ostatecznie. Czyn ten udaje się. Po kilku tygodniach

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
zmiennych, ciężkich walk największy port Dalekiego Wschodu dostaje się w ręce Portugalczyków.

Tym razem Magalhaes również odznaczył się i chlubnie wyróżnił. Ale nie jest piewcą własnych czynów i

umiejętność to sell himself, rekłamiarskiego „sprzedania" własnej osoby, jest mu obca. Kilka razy popadł w
głośną sprzeczkę ze swymi przełożonymi, a gdy w czasie rozbicia okrętu staje po stronie załogi i wśród
szalejącego orkanu pozostaje z nią, mimo że capitd.es e fidalgos (kapitanowie i szlachcice) chronią się do łodzi
— przegrywa z kretesem. Dlatego nie bierze udziału w wysłanym z Dalekiego Wschodu poselstwie
hołdowniczym Portugalczyków, które w kilka miesięcy później przybywa do Watykanu. Nie jest świadkiem, jak
papież odmawia urbi et orbi, przed Bogiem i całym światem, uroczystą modlitwę dziękczynną za iberyjską
potęgę morską, jak we wspaniałym pochodzie zwycięskim Tristao da Cunha prowadzi pantery i lamparty, jak z
jego rąk perły, rubiny i turkusy o niewidzianej piękności spadają do złotych mis, które podsuwają
szambelanowie papiescy, nie słyszy triumfalnych okrzyków ludu rzymskiego, gdy przewieziony przez morza
olbrzymi żywy słoń indyjski zgina po trzykroć kolano przed ojcem świętym.
Nie jest też świadkiem, jak jego stary przyjaciel, Francisco Serrao, obejmuje w posiadanie Wyspy Korzenne.
Albowiem Magal- haesa nie odkomenderowano na jeden z trzech portugalskich okrętów, które po zdobyciu
Maiakki otrzymały polecenie zajęcia „Ilhas das Especierias", bogatych w korzenie Moluków — wysp Tidore,
Ternate, Amboina i Banda w Archipelagu Sundajskim. Jakże mógłby należeć do tego oddziału! Jemu sądzone
jest dokonać większego czynu, a choć zrobił wszystko, aby móc towarzyszyć swemu przyjacielowi Serrao, to
znana mu jest z pewnością stara, uświęcona doświadczeniem maksyma żołnierska, że w czasach wojennych nie
można brać na siebie roli przeznaczenia. Patrzał tedy z krwawiącym sercem na odpływającego Serrao, rozstając
się z nim na całe życie, aż do dnia sądu ostatecznego.

Stary przyjaciel, pełen radości życia syn Andaluzji, zrywa bowiem na zawsze ze zgiełkliwym światem

Zachodu. Po rozbiciu okrętu pozostaje na stałe na Amboinie; żeni się z brązową córeczką miejscowego kacyka,
a król, sprawujący rządy na odległej o wiele mil wyspie, mianuje portugalskiego Robinsona wielkim wezyrem.
Magelhaes emigruje do Hiszpanii
Od tej chwili były kapitan Jego Królewskiej Mości Króla Portugalii nie ma już najmniejszego powodu, aby
opuszczać rajskie dolce far niente Wysp Korzennych, zostać znowu żołnierzem, znosić upokorzenia i nadstawiać
karku za wielkich panów, którzy zjawiają się wszędzie tam, gdzie się nie strzela, ale dobrze zarabia.

Podobnie jak nowocześni Robinsonowie nie chcą rezygnować z książek i whisky, tak i Francisco Serrao nie

wyrzekł się korespondencji ze swym towarzyszem Magalhaesem. Ilekroć jakaś barka wypływała z Amboiny do
Maiakki, jasnobrązowy, bosy kapitan otrzymywał od wielkiego wezyra niepozorną paczuszkę owiniętą w ceratę,
a w kilka miesięcy później przed siedzącym bezczynnie w Lizbonie weteranem wypraw indyjskich roztaczał się
barwny świat, taki, jaki przed wielu laty ukazywał mu awanturnik Var- thema. „Tu znalazłem nowy świat —
pisał Serrao. — Jest on bogatszy, większy i nieskończenie piękniejszy niż ten, który odkrył da Gama."
Uskrzydlony swym przeżyciem, dawny grumete, marynarz, który ostatecznie dochrapał się stopnia kapitana,
opisuje w entuzjastycznych, a nawet poetyckich słowach raj, w jakim panuje. Nie przeczuwa, że zachwyt ten
przypłaci życiem. W 1521 roku umiera w mękach od tropikalnej trucizny. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo,
czy śmierć jego spowodowali krajowcy, czy też jego rodacy, którzy pozazdrościli mu samodzielności i którym
przyjaźń, jaką Serrao darzył zbiega Magalhaesa, wydawała się podejrzana.

Gdy w r. 1512 Magalhaes zostaje odesłany z Indii do ojczyzny, nie może sobie znaleźć miejsca w Lizbonie.

Z przerażeniem odkrywa to, co w pewnej chwili życia odkrywa każdy żołnierz — przekonuje się, że podczas
gdy on na obczyźnie nadstawiał karku, świat bynajmniej nie stanął w miejscu. Mała niegdyś rezydencja Lizbona
zamieniła się od dawna w port. W Rastello, tam gdzie przedtem stała kaplica Najświętszej Panny, strzela teraz
ku niebu wspaniała katedra. Wielkie kościoły i luksusowe pałace wznoszą się po obu stronach ulicy. U nabrzeży
okręt stoi przy okręcie, na drogach i ulicach rozbrzmiewają wszystkie narzecza świata, przed kantorami
wymiany, w faktoriach, u maklerów tłoczą się ludzie różnego koloru skóry, 'pochodzący z wszystkich stron
świata. Starzy przyjaciele zaginęli gdzieś na dalekim świecie, umarli albo też doszli do bogactw, obrośli w sadło
i nie poznają już przybysza z dalekich stron. Przebywać na obczyźnie nie jest przyjemnie, a nieraz nawet gorzko
Ale

background image


powrócić i zobaczyć, że jest się właściwie niepotrzebnym, gdyż zgodnie z odwiecznymi prawami biologicznymi
tylko ten odsetek ludności męskiej kraju prowadzącego wojnę idzie do wojska, z którego społeczność może
liczbowo zrezygnować — ta prawda jest najbardziej gorzka ze wszystkich.

Magalhaes pochodzący z Porto, a zatem z natury nieufny i podejrzliwy, nie zadowolił się zdawkowym

powiedzeniem, że wszystko jest sprawką losu i że głupi ten, kto nie potrafi przezwyciężyć gorzkich uczuć. On i
jego towarzysze narażali życie i zdrowie za Portugalię, ciała ich pokryte są bliznami Ich to czyny umożliwiły
wesołą grę w kości, radosny brzęk pucharów i intratne interesy w ojczyźnie — a teraz są zbyteczni i niemile
widziani. On sam, ponieważ pochodzi ze szlachty, ma się jeszcze stosunkowo dobrze. Jako fidalgo escudeiro
otrzymuje miesięczną pensję 1850 rejsów (około 10 złotych franków), a że należał przedtem do dworu jako paź
królowej, nie musi — jak inni starzy oficerowie frontowi — wałęsać się żebrząc po uliczkach portowych Be lem
i Rastello.

Tak przechodzi długi

1

, niedobry rok. W lecie 1513 Magalhaes zostaje przeniesiony do piechoty w Maroku.

Były żeglarz nie ma pojęcia o walce na lądzie. Podczas walki wręcz odnosi ranę w lewe kolano, która czyni go
niezdolnym do służby frontowej. Wrogowie jego uzyskali wreszcie powód, aby niewygodnego oficera, który nie
ma ani przyjaciół, ani stosunków, a w dodatku pochodzi z Porto, odesłać w 1515 roku definitywnie do ojczyzny.

W kilka miesięcy później, w sali przyjęć pałacu królewskiego w Lizbonie, Magalhaes kulejąc zbliża się do

swego monarchy. Znają się od wielu lat, lecz nie czują ku sobie sympatii. Niezręczny junkier zwraca się do
króla, by go znowu zatrudnił; nie prosi, lecz żąda. Manuel szorstko odmawia, równie szorstko odrzuca prośbę o
podwyższenie renty o dwieście rejsów. Był to w gruncie rzeczy ochłap. Ale Manuel ma niefortunny dzień i gdy
wreszcie Magalhaes pyta, czy król zezwoliłby mu na objęcie służby w jakimś innym kraju, gdzie mógłby się
wybić, otyły, płaskostopy Manuel odpowiada z irytacją, że jest mu zupełnie obojętne, czy i gdzie kapitan
zamierza szukać szczęścia.

Magalhaes jest jakby obuchem uderzony.
Pozostał twardy i opanowany, ani drgnął, ale wie, że klamka zapadła. Wielka, olśniewająca chwila nadeszła.

Teraz będzie działał.
W dwanaście miesięcy później, 20 października 1517 roku, były oficer portugalski przekracza granicę Hiszpanii
z olbrzymim planem w zanadrzu.
7

Jego plan polega jednakże na olbrzymim błędzie. W pewien czas później, gdy flota hiszpańska pod

dowództwem Magalhaesa posuwa się mozolnie wzdłuż brzegów Ameryki Południowej, aby znaleźć przejście na
Morze Chińskie, admirał zrozumie swoją pomyłkę i przeżyje najcięższe chwile swego życia. Ale teraz zamysł
wydaje mu się jeszcze pełen jasnej, nieodpartej logiki

Kolumb wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu nie wylądował ani w Indiach, ani w Chinach. Już za

pierwszym jego powrotem podniosły się powątpiewające głosy w Portugalii i we Włoszech, w Niemczech,
Anglii i Francji. Gdy następnie doszły wieści, że podczas swej trzeciej podróży genueńczyk nakłonił załogę do
złożenia uroczystej przysięgi, iż wszyscy są przekonani, że dotarli do Azji — zapanował powszechny
sceptycyzm. Nie, nowy ląd nie ma nic wspólnego z Katajem. Ale czym jest? Grupą wysp? Kontynentem?

W roku 1497 płynący pod flagą angielską kapitan genueński Gio- vanni Caboto natknął się na dalekiej

północy, w dzisiejszej Nowej Fundlandii lub Labradorze, na nieznany ląd. Ląd ten musiał być bardzo wielki,
gdyż wysyłał do oceanu olbrzymie rzeki, poza tym jednak nic więcej nie udało się stwierdzić. Gruba warstwa
lodów zmusiła wyprawę angielską do odwrotu. Wydawało się, że te surowe, puste okolice łączą się
bezpośrednio, z Arktyką. O tysiące kilometrów na południe w tym samym mniej więcej czasie także Kolumb
rzucił kotwicę u brzegów wielkiego lądu. Po raz pierwszy dotarł on do wybrzeży kontynentu amerykańskiego, a
nie do leżących przed nim wysp. Spenetrował obszar od Orinoko do Hondurasu. Był przekonany, że zbadana
przez niego potężna linia wybrzeża należy do Azji. Ale gdy w roku 1504 powrócił do Hiszpanii, ludzie wiedzieli
już więcej od niego, gdyż na dalekim południu odkryto także ląd. Admirał portugalski Cabral natknął się w
drodze do Indii na wybrzeże położone na południe od równika. Ponieważ obydwa charakterystyczne punkty na
lądzie, dostrzeżone przez Cabrala noszą po dziś dzień

background image

nazwy, jakie im wówczas nadał, mianowicie Porto Seguro i Monte Paschoal, mniej więcej na 16° stopniu

szerokości południowej — znamy dokładnie miejsce lądowania Portugalczyków i. wiemy, że odkryli Brazylię.

Dla kartografów, obszary te były wciąż jeszcze zagadkowe i tajemnicze. Od dawna rozpowszechniona była

opinia, że na oceanie zachodnim leży mnóstwo wielkich wysp, więc lądowania dokonane bez żadnego z sobą
związku, od dalekiej północy aż hen na południe, nikogo nie zaskoczyły. Ale oto zjawią się pewien urzędnik
bankowy, przeprowadza inwentaryzację dotychczas dokonanych

:

odkryć, do których dodaje jeszcze kilka

własnych, i obwieszcza zdumionemu światu: „Przejechaliśmy już sześćset mil wzdłuż tych wybrzeży, a
ponieważ ciągną się one tak daleko, iż nikt nie widział ich końca, sądzę, że nie jest to wyspa, lecz
prawdopodobnie ląd stały."
Były buchalter nazywa się Amerigo Vespucęi. Pochodzi z bardzo poważanej, patrycjuszowskiej rodziny
florenckiej, która wydała wielu zasłużonych mężów, ale i niejednego dziwaka. Pewnemu z jej członków,
luminarzowi jurysprudencji, współobywatele wypisali na kamieniu grobowym: „Człowiek ten powinien był albo
żyć wiecznie, albo nigdy nie ujrzeć światła dziennego." Dowcipny napis wyraża szacunek, ale podkreśla
równocześnie, że ten luminarz utrius- que iuris nie bardzo dawał się wtłoczyć w ciasne, mieszczańskie życie
bogatego miasta nad Arnem. W późniejszych czasach osobliwość Vespuccich przejawiała się w sposób bardziej
niewinny, np. w nadawaniu oryginalnych imion męskim potomkom rodu. Ojciec Ameriga nazywał się
Anastazjusz — imię nie używane w Europie środkowej od wieków. Syna nazwano Amerigo, imieniem nie
używanym również od długich lat.

Amerigo Vespucci, dyrektor banku Medicich w Sewilli, znalazł się nagle, jako człowiek

czterdziestopięcioletni, z początkiem 1496 r. bez zajęcia. Ponieważ posiadał majątek, zamknięcie hiszpańskiej
filii jego koncernu nie było dla niego katastrofą, lecz oznaczało wolność. Były dyrektor banku skorzystał z niej
w całej pełni, wyruszył sam w podróż morską do krajów odkrytych za zachodnim oceanem. Okręty jego
podniosły z początkiem maja' 1497 roku kotwicę w Kadyksie, a gdy w pięę lat później Amerigo powrócił do
Europy, ogłosił, że nowy ląd rozciąga się nieskończenie daleko na południe. Co najmniej do 25° szerokości
południowej, aż do oko

lic dzisiejszego Rio de Janeiro, olbrzymia, ciągnąca się nieprzerwanie masa urodzajnej, tłustej ziemi i

twardego kamienia zamyka przejście na zachód. Nie są to wyspy, lecz nie znany dotychczas nowy olbrzymi
kontynent. Geograf Waldseemiiller zaproponował naukowcom swego czasu, ażeby nowy ląd na zachodzie
nazwać imieniem Vespucciego.

Kolumb i jego następcy odkryli nową część świata. Ponieważ ziemia jest kulą, więc za obcymi lądami musi

znowu być woda, morze, niezmierzony ocean. Portugalczycy, którzy siedzą na Wyspach Korzennych,
powiadają, że na wschodzie rozpościera się olbrzymie morze. Portugalia nie zagarnęła jeszcze oficjalnie Molu-
ków, jeszcze brak jej do tęgo okrętów i wojska. Ale Robinsonowie na Amboinie i Ternate, przede wszystkim
Francisco Serrao, wciąż piszą o potężnym morzu na wschodzie.

Kto znajdzie przejście morskie przez nowy kontynent, ten będzie prawdopodobnie prędzej na Molukach niż

Portugalczycy, którzy muszą najpierw odbyć długą drogę dokoła Afryki, by tam dotrzeć. Czy takie przejście
istnieje? Czyżby nowy kontynent był na południu zrośnięty z zamarzniętą, niezamieszkałą strefą bieguna
południowego, a na północy z Arktyką?

Zdążając konsekwentnie do celu, Hiszpania wysyła wyprawę za wyprawą, by ustalić prawdziwy stan

rzeczy. W roku 1510 wiadomo było, że do 33° na północ od równika, do okolic dzisiejszego Charlestonu, nie ma
żadnej możliwości przepłynięcia. Po lewej burcie okrętu jest ląd, ciągnie się nieskończona linia wybrzeża,
wznoszą się nieprzeniknione łańcuchy górskie. V&squez de Ayllon, minister rządu w San Domingo, przekazał
owego roku do Domus Indica, wszechmocnego urzędu kolonialnego imperium hiszpańskiego w Sewilli,
wiadomości o wynikach badań przeprowadzonych przez okręt wysłany na północ — nie brzmiały one zbyt
obiecująco.

Rok 1513 przyniósł nową sensację europejskim geografom, politykom i władcom. Morze, którego

domyślano się po drugiej stronie obcego kontynentu, istniało naprawdę. Hiszpański konkwistador Nuńez de
Balboa oglądał je na własne oczy po trzech tygodniach straszliwego marszu przez dżungle Ameryki Środkowej.
Balboa został wprawdzie wkrótce potem ścięty jako buntownik, ale jego doniesienia były tak doskonale
udokumentowane, że nie mogły budzić wątpliwości. Nieznany ocean, ciągnący się od Ameryki aż

background image


do Chin, Indii i Moluków, był nie tylko teorią naukową, lecz rzeczywistością.

Jeżeli jest ocean — wnioskowano — to musi gdzieś znajdować się także droga morska do niego

prowadząca. Wszak jest nie do pomyślenia, ażeby rygiel amerykański rozciągał się bez szczeliny od bieguna do
bieguna. Wniosek ten był tak nieodparty, że nawet skąpy, pozbawiony złudzeń, sceptyczny Karol V — niedługo
potem dzięki kredytom Fuggerów obrany cesarzem hiszpańsko-rzymsko- niemieckim — musiał się z nim
zgodzić. Stało się to za sprawą emigranta portugalskiego nazwiskiem Magalhaes; ten dymisjonowany, niezbyt
reprezentacyjny oficer cudzoziemski stanął przed Karolem V i oświadczył kategorycznie, że wie, gdzie znajduje
się przejście. Jeśli dadzą mu do dyspozycji kilka okrętów, opłynie całą ziemię dookoła.

W tej postaci, w jakiej drogę tę wyobrażał sobie Fernando Magellan — bo tak będziemy odtąd według

pisowni hiszpańskiej nazywali naszego bohatera — nie istniała ona w owym czasie. Została przekopana
sztucznie i jako dzieło rąk ludzkich otwarta dopiero czterysta lat później — 15 sierpnia 1914 roku pierwszy okręt
przepłynął Kanał Panamski, docierając w kilka godzin z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny. Już
Hiszpanie nosili się niegdyś z zamiarem przekopania Przesmyku Panamskiego; porwani szaloną dumą
potomków Prometeusza, chcieli sami przebić drogę, której nie stworzyła natura. W r. 1551 przesadnie pobożny
Filip II zakazał swym poddanym pod karą śmierci snuć takie przeciwne porządkowi boskiemu, a więc grzeszne
myśli. Potem wszystko poszło w zapomnienie aż do czasu, gdy w XIX w. podjęto stare plany i gdy następnie z
początkiem XX w. kanał zbudowano.

Na szczęście Magellan nie mógł przewidzieć przyszłości-. Był pewny, że przejście morskie widzi jak na

dłoni. Historyk Leopold Rankę powiedział niegdyś o Kolumbie, że nigdy większy błąd nie miał większych
skutków — można to zastosować w równym, a może nawet w większym stopniu do upartego szlachcica z Porto.

Jak błąd ten powstał? Na czym Magellan opierał swe przekonanie, że droga morska istnieje? Przez długie

wieki nauka biedziła się daremnie nad tym pytaniem. Przypuszczano, że Martin Behaim, główny kartograf
korony portugalskiej, rodem z Norymbergi, pozostawił po swej śmierci w 1507 roku mapę z zaznaczeniem tej
drogi.
Zwrócono następnie uwagę na istniejący do dziś dnia słynny globus, który w roku 1515 sporządził Johann
Schoener z Norymbergi i na którym, co prawda w zupełnie fałszywym miejscu, droga ta została istotnie
umieszczona. Z olbrzymim mozołem starano się ustalić, czy mapa i globus znajdowały się w tesoria, tajnych
archiwach królewskich w Lizbonie, i czy Magellan miał dostęp do tych materiałów. Wreszcie znaleziono starą
niemiecką ulotkę, Copia der Newen Zey- tung auss Presill Lamdt, tłoczoną w 1507 roku u Erharta Oeglina w
Augsburgu. Podawała ona, że pewien okręt portugalski odkrył swego czasu, mniej więcej na 40° szerokości
południowej, głęboką, ze wschodu na zachód biegnącą cieśninę morską, że przez dwa dni płynął po niej nie
docierając jednak do końca, gdyż burza spędziła go z tej drogi. Jest jednak pewne, że kanał ten prowadzi do
zachodniego morza, a więc można bez trudu dotrzeć tą drogą do Malakki.

„A gdy przybyli do takiego klimatu i okolicy, a mianowicie na wysokość czterdziestu stopni, znaleźli kraj

Presill z przylądkiem, to jest taki cypel, czyli miejsce, które wrzyna się w morze. I opły- nęli lub okrążyli tenże
przylądek.. A gdy już minęli ten przylądek i pożeglowali na północo-zachód, wówczas zerwała się tak wielka
burza i wiatr, że nie mogli dalej żeglować... Pilot, to jest dowódca lub kapitan, który płynął na tym okręcie, jest
moim dobrym przyjacielem. Powiedział mi, że od tego przylądka Presill, który jest na początku kraju Presill, nie
ma więcej niż sześćset mil do Malakki. Zamierza też w krótkim czasie tym viaggio, tj. drogą, popłynąć z
Lizbony do Malakki i z powrotem, i spodziewa się, że korzenie okażą się wielką pomocą dla króla Portugalii..."

Prawdziwe przejście, a mianowicie Cieśnina Magellana, leży na 52° szerokości południowej, i do niej żaden

Europejczyk przed rokiem 1520 nie dotarł. Ale na 35° znajduje się rzeczywiście, niby otwarta rana w ciele
kontynentu południowoamerykańskiego, potężny lej o długości setek kilometrów, który na pierwszy rzut oka
można wziąć za drogę morską — jest to ujście rzeki La Plata. Możliwe, że opis z Newe Zeytung odnosi się do
La Plata i że viaggio, przejście, które miało w tak krótkim czasie zaprowadzić do Malakki, było w
rzeczywistości ujściem tej gigantycznej rzeki Ale dopiero w 1515 roku Hiszpan Diaz de Solis dotarł do La Platy;
podróż swą podjął on także w poszukiwaniu drogi morskiej na Ocean Spokojny i z początku był przekonany, że
wreszcie udało mu się

background image

ją znaleźć. Bardzo rychło jednak stwierdził swą pomyłkę. Ponieważ ulotka niemiecka już osiem lat

wcześniej pisała o La Plata, wydaje się, że jakiś okręt portugalski przybył tam jeszcze na długo przed
Hiszpanami. Nie wiemy, jakiemu kapitanowi należy się sława tego odkrycia, ale nie jest wykluczone, że podróż
ta była trzymana w tajemnicy, albowiem już w roku 1504 Manuel portugalski zabronił pod karą śmierci
rozpowszechniania szczegółów o żegludze w obawie, by jakiś cudzoziemiec nie wyciągnął korzyści z odkryć
Portugalczyków. A ponieważ potężna rzeka nie jest zaznaczona na żadnej ze starych map, lecz tylko paso, tj.
wielki kanał, przecinający wszerz Amerykę Południową, przeto tu należy szukać źródła błędu Magellana.
Dzieło Kolumba i Magellana przytacza się często na dowód, że podstawą wielu wspaniałych osiągnięć były
omyłki. Prostaczkowie wyciągają stąd wniosek, że jest dość obojętne, czy motywy działania są obiektywnie
uzasadnione, czy też nie, ważne jest tylko samo działanie. Znane jest powiedzenie, że wiara przenosi góry. Tutaj
wiara dzielnego człowieka „przebiła" niejako wąwóz przez najtwardsze na świecie, kambryjskie skały Patagonii;
przejście, w którego istnienie Magellan pokładał tak niewzruszoną ufność, rzeczywiście otwarło się przed nim.
Ale znalazł owo paso bynajmniej nie tam, gdzie go się spodziewał. Tragiczną ironią losu poszukiwane paso
znajdowało się tuż przed południowym cyplami olbrzymiego kontynentu amerykańskiego, wskutek czego
byłoby właściwie obojętne, gdyby Magellan zamiast przepłynąć przez nazwaną od swego imienia cieśninę
opłynął Przylądek Horn. Ale sprawy stały, jak jeszcze zobaczymy, na ostrzu miecza, tak że gdyby cieśnina
morska ukazała się choćby o jeden dzień później, Magellan byłby prawdopodobnie zawrócił.

Snucie tego rodzaju refleksji nie leżało jednak zupełnie w naturze Magellana. Rozważania nasze są w

pełnym znaczeniu tego słowa retrospektywne. Gdyby ktoś chciał dać im wyraz w obecności Magellana,
odburknąłby on tylko opryskliwie. Człowiekiem tym rządziła wola, rozum i trzeźwe obliczenie, nie pozostawiał
on nic przypadkowi, intuicji czy genialnej inspiracji. Był na wskroś realistyczny. Wszystko, co czynił, było od
dawna zaplanowane i szczegółowo przygotowane. Gdy w jesieni. 1517 roku przeszedł granicę portugalską jako
transfuzja, zbieg i emigrant, miał już w Hiszpanii nawiązane
stosunki, przy pomocy których mógł się zrehabilitować. Zaledwie w rok po opuszczeniu ojczyzny wszedł w
związki małżeńskie z Bea- trix de Barbosa, córką dyrektora arsenału w Hiszpanii. Małżonka jego nie była
wprawdzie pięknością, ale przyniosła mu w posagu 600 000 marawedów, a niejako wraz z wyprawą —
obywatelstwo hiszpańskie i stosunki z Domus Indica, słynnym urzędem kolonialnym w Sewilli. Albowiem teść,
Diego de Barbosa, miał ścisłe powiązania z Domem Indyjskim,

Gdy Magellan zwrócił się do Domu Indyjskiego, nie był już człowiekiem nieznanym. Mimo to było dość

trudno wzbudzić tam zainteresowanie. Wreszcie, choć z pewnym wahaniem, Dom Indyjski zgodził się na plan
Magellana. Wszechmocni radcy przedstawili sprawę swemu suwerenowi, Karolowi V, i znaleźli u niego
posłuch. Cesarzowi przemówiły do przekonania plany Magellana i choć zazwyczaj udzielał konkwistadorom
tylko sankcji cesarskiej, a nie gotówki, tym razem korona hiszpańska miała wyasygnować 6 454 209 mara-
wedów (około 70 000 do 80 000 złotych franków). Znaczną częścią kosztów Karol V obciążył jednak
finansistów prywatnych, a mianowicie niderlandzkiego armatora de Haro i jego przyjaciół, zastrzegając sobie
przy tym lwią część ewentualnej zdobyczy. Taki sposób postępowania zdał już kilkakrotnie egzamin. Korona nie
miała nic przeciwko temu, jeśli w ryzykownych przedsięwzięciach koła prywatne angażowały swoje kapitały,
wiedząc, że i tak nie ominą jej wydatki w latach późniejszych. Państwo zawsze musiało pomagać, gdy poddani
znaleźli się pewnego dnia w kropce. Nic dziwnego, że Karol V odnosił się z rezerwą do śmiałych planów.

22 marca 1518 roku w Valladolid doszło do zawarcia kontraktu: Karol V zobowiązuje się dostarczyć pięć

okrętów i prowiant na dwa lata. Mianuje Portugalczyka adelantado y gobernador i wyznacza mu poza udziałem
w zyskach z przyszłych odkryć znaczne uposażenie. Magellan natomiast przyjął na siebie tylko zobowiązanie, że
„w obrębie należącego do Nas oceanu — jak brzmiał dokument umowy — odkryje wyspy, lądy stałe i liczne
korzenie". Trzeba przyznać, że w tej ekspedycji całe ryzyko brała na siebie korona oraz prywatni finansiści; w
razie fiaska wyprawy zainwestowany kapitał byłby stracony. Oznacza to bardzo wiele u tak pesymistycznego
władcy jak Karol V, który myślał po kupiecku i znajdował się bezustannie w tarapatach finansowych; nie należy
też zapominać,

background image


że zasypywano go dzień w dzień mnóstwem projektów i że sprzykrzyły mu się już górnolotne plany. Jeżeli
mimo to zgodził się na częściowe finansowanie podróży, stało się to chyba tylko pod silnym wrażeniem, jakie
wywarł na nim brzydki, kulejący były oficer portugalski o niezręcznych formach obejścia. Od Magellana biła
siła wielkiej indywidualności, nieposkromionej i wbrew wszelkim przeciwnościom niezłomnej woli. Tak tedy
Jego Cesarska Mość podpisuje umowę:

„Jest objawem Naszej Łaski i Naszą Wolą, ażeby w uznaniu trudów i kosztów tej podróży wynagrodzić

Was w ten sposób, iż z uzyskanego czystego zysku po potrąceniu kosztów na flotę możecie zatrzymać jedną
piątą część. Ażeby podróż Wasza zapewniona była i abyście plan Wasz wykonać mogli, przyrzekamy Wam pięć
okrętów: dwa po 130 ton, dwa po 90 i jeden na 60 ton, zaopatrzone w załogę, prowiant i armaty na dwa lata, na
234 osoby, łącznie z kapitanami i marynarzami, którzy będą flocie potrzebni.

To Wam przyrzekam i zaręczam Moim królewskim słowem, że będę Was ochraniał, na znak Czego

składam ten podpis mego imienia.
Ja,
Valladolid, 22 marca 1518.

Król"

Minął cały rok, zanim zwerbowano załogę i przygotowano okręty do drogi. Jeżeli przy podpisywaniu umów

korona okazała się zadziwiająco wielkoduszna, to teraz zaczynała wychodzić na jaw jej małostkowość.
Żaglowce w liczbie pięciu, które zgodnie z umową winna była dostarczyć, były starymi jednostkami, nie nadają-
cymi się już prawie do wypłynięcia na morze; Magellan musiał poddać je gruntownemu remontowi. Stefan
Zweig w swej pięknej książce o Magellanie przytacza rachunki, które Portugalczyk zapłacił za wyposażenie
swej floty. Znajdujemy tam między innymi następujące pozycje za remont zbutwiałych starych okrętów:
175 098 marawedów za drewno na belki i listwy, 104 244 „ wynagrodzenie za pracę cieśli,

6 790 „ za piłowanie listew, 142 532 „ za obicie metalem okrętów,

129 539 „ wynagrodzenie za uszczelnianie

i smołowanie okrętów, 149 076 „ za zakup 173 sztuk płótna żaglowego, 324170 „ za 221 cetnarów lin i

konopi.

Są to znaczne kwoty; widocznie okręty, dostarczone przez koronę hiszpańską, nie były w najlepszym stanie.

Nie posiadały już prawie steng ani rej; w każdym razie Magellan wydał na ten cel 37 437 marawedów. Brak też
było pomp okrętowych, a nawet sterów; takie- lunek był całkiem zbutwiały, nie było kotwic — krótko mówiąc,
radcy dworu Karola V wybrali stare gruchoty, by możliwie tanim kosztem spełnić warunki umowy z
Portugalczykiem.

Także reszta wyposażenia była, jak dowodzą rachunki, niezmiernie skąpa, a materiał ludzki wręcz żałosny.

Zwerbowano około 37 Portugalczyków, 30 Włochów i 19 Francuzów. Ponadto byli tam Fla- mandczycy,
Baskowie, Niemcy, Grecy, Anglicy, Murzyni, Malaj- czycy i naturalnie Hiszpanie. Było wśród nich wielu
desperatów i przestępców, którzy udziałem w wyprawie spodziewali się odzyskać wolność i dobre imię,
przeważająca większość nigdy nie widziała morza i nie miała pojęcia o żeglarstwie. Było prawdziwym cudem,
że z wyprawy tej w ogóle ktokolwiek wyszedł cało. Stocznia antwerpska de Haro wywiązała się solidnie ze
swych zobowiązań* korona hiszpańska natomiast wykazała i tu swe przysłowiowe skąpstwo. Działalność jej
ograniczyła się głównie do ochrony Magellana przed prześladowaniami ze strony Portugalczyków. Gdy się
bowiem w Lizbonie dowiedziano, z jakimi planami wyemigrował do Hiszpanii, i gdy się następnie okazało, że
pozostaje nieczuły na wszelkie zachody Portugalii usiłującej go skusić na przemian pieniędzmi i odznaczeniami,
przypomniano sobie o brutalnych metodach, które według panujących ówcześnie przekonań były dozwolone
także państwu i koronie, i postanowiono Magellana sprzątnąć. Ale to się nie udało. Dnia 10 sierpnia 1519 roku,
rozwinąwszy na głównym maszcie flagę Hiszpanii obok herbu Magellana, potrójnej czerwonej belki w
szachownicę na srebrnym tle, flota wypłynęła z Sewilli Gwadalkwiwirem w morze.

Jeszcze przed wypłynięciem z portu doszło do starć z kapitanami, rzucających jaskrawe światło na trudne

położenie Magellana mimo oficjalnej nominacji. Kapitanowie czterech pozostałych okrętów, Hiszpanie z dziada
pradziada, przeważnie szlachetnego rodu, bardzo

background image


niechętnie poddawali się komendzie Portugalczyka; główny dowódca musiał na koniec osobiście ingerować, aby
utrzymać dyscyplinę i zdusić w zarodku kiełkujący bunt. Własnoręcznie zakuł w żelazo kapitana okrętu „San
Antonio", wiceadmirała Cartagenę, dając tym dosadnie do zrozumienia, że jemu wyłącznie przysługuje prawo
wydawania rozkazów. Wywarło to zapewne niemałe wrażenie na załodze zebranej z wszystkich prawie
narodowości Europy.

Ostatecznie udało się Magellanowi zaprowadzić dyscyplinę i na razie nastały lżejsze dni. Z końcem

listopada 1519 roku flota dotarła w okolicy dzisiejszego Recife-Pernambuco do wybrzeży Brazylii, a 13 grudnia,
po jedenastu tygodniach podróży, rzuciła kotwicę w zatoce Rio de Janeiro. Zmęczeni marynarze byli
uszczęśliwieni, wydawało im się, że znaleźli się w raju. Właściwie flota nie powinna była się tu wcale
zatrzymać. Instrukcja króla zabraniała wyraźnie lądowania w obrębie portugalskiej sfery interesów. Ponieważ
jednak kuzynowie z Lizbony nie mieli tam żadnej faktorii, a cudownie piękna zatoka była jeszcze ziemią
niczyją, Hiszpanie wysłali spokojnie swoje łodzie na ląd. Ludzie Magellana zajadali z zadowoleniem nie znane
im owoce, „wielkie okrągłe szyszki", które brązowi krajowcy nazywali ananasami, nadzwyczaj słodkie i
smaczne, bataty, mączny owoc przypominający smakiem kasztany, wreszcie trzcinę cukrową, którą w owym
czasie uprawiano już wprawdzie w Afryce północnej, a także w wielu miejscowościach w Hiszpanii i Włoszech,
ale była ona jeszcze rzadkością. Ptactwo rodzime, jak kury, gęsi i papugi, były równie poszukiwane. Ogromnym
powodzeniem cieszyły się oczywiście młode dziewczęta z Rio de Janeiro. Miały one, jak piszą stare dzienniki z
tej podróży, „za całe odzienie tylko swe włosy". W zamian za nóż albo zwyczajny topór można było otrzymać
od razu dwie lub trzy z tych pięknych cór Ewy. Brzmi to niezbyt rycersko i bardzo merkantylnie. Większość
owej gromady podejrzanych typów, z których składała się załoga Magellana, myślała też zrazu z pewnością
tylko o taniej przyjemności. Jednakże między wierszami starych opisów jest coś więcej. Nawet ci zdziczali
ludzie byli wzruszeni wdziękiem i naturalną szlachetnością, którą wyróżniały się dziewczęta i kobiety owego
najpiękniejszego portu świata.

Magellan siedział tymczasem w swojej kajucie drżąc z niecierpliwości. Stwierdził za pomocą astrolabium,

że są mniej więcej na
24° szerokości południowej. Na 40° ma znajdować się droga mordka przecinająca kontynent, a więc dzieli go
jeszcze tylko szesnaście stopni od celu. Nerwowo popędza swych ludzi, wszystko wydaje mu się nie dość
szybkie. Jednakże po jedenastu tygodniach podróży przywarły do okrętów glony, muszle i różne zielsko, żagle
trzeba załatać i doprowadzić do porządku, liny posplatać, krótko mówiąc, minęły dwa tygodnie, zanim admirał
otrzymał meldunek, że flota jest gotowa do wypłynięcia na morze. 26 grudnia Magellan rozpoczyna decydującą
w swym przekonaniu fazę podróży. Przy pomyślnym wietrze każe rozwinąć wszystkie żagle; armada pędzi z
pełną szybkością na południe, po czternastu dniach żeglowania przebyła okrągło dwa tysiące kilometrów wzdłuż
wybrzeża. Admirał widzi z głęboką radością, że brzeg po prawej burcie okrętu skręca powoli na zachód. Przy
wyspach Lobos, niedaleko dzisiejszego Montevideo, obcy ląd zatacza wklęsły łuk prawie pod kątem prostym.
Równocześnie otwiera się na pełną szerokość olbrzymi lej, który wydrążyło ujście La Platy. Magellan jest
przekonany, że znalazł cieśninę prowadzącą do „Mar del Sur", morza południowego, toteż pierś jego rozpiera
duma i radość. Nie może dłużej milczeć. Niebawem cała flota wie, że droga morska została odkryta, i widząc
olbrzymią wodę ciągnącą się w nieskończoność na zachód, cała załoga wraz z krnąbrnymi kapitanami jest
przekonana, że już za kilka dni wszyscy będą mogli wyruszyć do bogatego Kataju i złotego Cipangu.

Co dziwna jednak, żadnemu z 270 ludzi Magellana nie przyszło na myśl, by wyrzucić za burtę wiadro i

sprawdzić smak wody. Daleko przed ujściem La Platy woda jest jeszcze słodka, jest wodą rzeczną. Hiszpanie są
tak pewni swej sprawy, że nawet gliniasto- żółty kolor morza nie budzi w nich żadnego podejrzenia. Pełne dwa
tygodnie upływają na rozpaczliwym lawirowaniu i manewrowaniu żaglami, na coraz żmudniejszych
poszukiwaniach w łodziach, zanim wreszcie dla wszystkich staje się jasne, że nie ma tu żadnego przejścia, że
olbrzymia zatoka jest ujściem potężnej rzeki, a droga do Azji przez morze południowe jest równie daleka jak
przedtem.

Magellan dzielnie znosi doznany zawód. Badawczo śledzą go dziesiątki par oczu, gdy 2 lutego 1520 roku

daje z pokładu swego okrętu rozkaz do odwrotu. Ale żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Żagle podnoszą się
i z rześkim wiatrem północnym armada płynie znowu na południe. Po tym ciosie pozostała admirałowi jeszcze

background image


jedna furtka, którą może się ratować. Stare opisy podają, że przejście znajduje się na 40° szerokości
południowej. A on jest dopiero na 35°, dzieli go tedy jeszcze wiele mil morskich od celu — lub od zupełnego
załamania się wszystkich jego nadziei. Ale czy naczelny dowódca wyprawy był istotnie tak pewny, tak pełen
wiary i ufności, jak sądzą jego współcześni? Czy od pierwszego dnia nie czaił się w nim przecież jakiś cień
wątpliwości?

W Domu Indyjskim w Sewilli starzy fachowcy, kontrolując rachunki Magellana za prowiant, kręcą z

zafrasowaniem głowami. Zabrał z sobą 21 383 funty sucharów okrętowych, 480 funtów oleju, 570 funtów
peklowanego mięsa, 1120 funtów sera, 200 baryłek sardynek, 238 tuzinów pęków ryb suszonych i 1170 funtów
ryby suszonej w beczkach. Ponadto olbrzymie ilości fasoli, grochu, soczewicy, mąki, ryżu, cukru, czosnku,
cebuli, rodzynków, fig, kaparów, soli, miodu itd. Wystarczyłoby to do wyżywienia jego floty przez pełne dwa
lata. Po co temu przybłędzie z Portugalii taka ilość prowiantu? Jakie ma zamiary? W Domu Indyjskim szepty
krążą od drzwi do drzwi. Ale lepiej nie zadzierać z faworytem Karola V, z zięciem dyrektora arsenału. Ludzie
milczą więc, a na pokładzie jeden tylko Magellan wie, jak dobrze wyprawa jest zaopatrzona w żywność.

Czyżby admirał zostawił sobie tutaj jeszcze jedną furtkę otwartą? Pewne jest, że jego zapasy żywności

mogły wystarczyć na dwa lata. Pewne jest dalej, że trzymał w tajemnicy ilości zapasów. Gdyby powiedział
swoim marynarzom, że powinni liczyć się z dwuletnią podróżą, trzeba by ich chyba było przemocą wlec na
okręty.

24 lutego 1520 roku, w trzy tygodnie po spiesznym wyruszeniu znad La Platy, Magellan przebył tysiąc

dwieście kilometrów wzdłuż wybrzeża aż do Zatoki San Matias na 42° szerokości południowej. Posuwał się
więc dość powoli, gdyż wpływał do każdej zatoczki i każdego zagłębienia. W jego duszy płonie jeszcze ognik
nadziei. A gdy pięć statków hiszpańskich mija Punta Vermeja, wejście do Zatoki Św. Mateusza, gdy nawet z
bocianiego gniazda na sto mil morskich otwartego morza nie widać lądu, wtedy przez dwanaście godzin
żeglowania wydaje się znowu, jak gdyby wreszcie natura przebiła tu jakąś cieśninę.

Ale już wieczorem 24 lutego 1520 roku Magellan wie, że i ta ostatnia nadzieja była złudna. Nie jest to

cieśnina, lecz wielka
mt
zatoka. O zachodzie słońca admirał schodzi z kamiennym wyrazem twarzy z pokładu. W ciszy kajuty chwyta go
coś lodowatymi szponami za serce, gdyż zdaje sobie sprawę, że odtąd jest swym własnym więźniem. Czy ma
jutro rano wezwać kapitanów? Czy ma im powiedzieć, że się pomylił, że nie ma żadnego paso i w najlepszym
razie można będzie w lipcu
—i -------------------------------------------------------------- T
lub sierpniu, gdy skończy się zima południowa, udać g się znowu na poszukiwanie fi tego fantomu, tej idśe fixe I
rzekomego przejścia? Zaku-H liby go w żelaza, połamali-■ by mu kości, gdyby im to po- ■ wiedział.

Tej nocy Magellan powziął I zapewne postanowienie że-l glowania dalej — za wszelką cenę. Może sam

przypłaci^ to życiem — niech tam, wielkich widoków i tak już niej ma! Może przypłacą to ży-« ciem wszyscy,
cała załoga.aj A niech idą do diabła! Nieaj tylko temperament awantur- 9 nika podszepnął admirałowi
postanowienie kontynuowa-■ nia podróży i przetrzyma-1 nia za każdą oenę. W cichości ducha żywi wciąż prze-
j konanie, że jego plan jest I słuszny, choćby założenia te- i go planu, tj. tajne mapy, by-1 ły fałszywe.

O tej decydującej nocy tradycja nie przekazała ani słowa. I jeśli oczyma wyobraźni widzimy głównego

dowódcę krążącego z kąta w kąt po ciasnej kajucie, możemy się mylić. Może Fernando Magellan spał przez
osiem godzin głęboko, bez snów i nie był poruszony doniosłością powziętej decyzji. Natury genialne lub opętane
jakąś

background image

manią żyją, bądź co bądź, w innym klimacie duchowym niż przeciętny, normalny człowiek. Genialność i

szaleństwo przechodzą w siebie niepostrzeżenie i w praktyce musimy poprzestać na tym, że ze skutków
pewnego sposobu zachowania się lub działania wnosimy, czy ich inicjator był geniuszem, czy szaleńcem.

Tak więc podróż ciągnie się dalej, aż 31 marca 1520 roku kotwice okrętów hiszpańskich zachrzęściły na

dnie zatoki portu San Juliśn. Magellan zawiadamia swych ludzi, że zamierza tu przezimować. Równocześnie
wydaje rozkaz zmniejszenia dziennych racji żywnościowych do połowy. Jest to otwarte wyzwanie i w dwa dni
później następuje to, czego oczekiwał — wybucha bunt.
Posiadamy obszerne i dokładne opisy tego wydarzenia. Wyszły one spod pióra Antoniego Pigafetty, młodego
patrycjusza z Vicenzy we Włoszech, który z żądzy przygód rzucił ogólnie poważaną i zamożną rodzinę. Antonio
Pigafetta znajdował się w podróży, którą w owych czasach zwykli byli odbywać potomkowie szlachetnych
rodów. Prowadziła ona zazwyczaj przez Rzym i Paryż na dwór cesarski i miała dostarczyć młodym pankom
okazji wyszumienia się i rozejrzenia po świecie. Młody szlachcic włoski zjawił się więc pewnego dnia w
orszaku protonotariusza papieskiego na dworze Karola V w Barcelonie, gdzie słysząc o Magellanie i jego
tajemniczej wyprawie, zwrócił się do Karola V z prośbą o zezwolenie wzięcia udziału w ekspedycji.

Popiersie Karola V z 1517 roku, dłuta Konrada Meita, przedstawia go jako pełnego życia, ciekawego i

zapewne żądnego przygód. Kto je widział, nie wątpi, że równie żądny przygód, ciekawy i pełen życia
młodzieniec, jakim był Antonio Pigafetta, zezwolenie to natychmiast otrzymał. Może nawet młody cesarz
żałował, że sam nie może wyruszyć z Magellanem w daleki świat. Prawdopodobnie bawiło go także, że pomoże
swemu rówieśnikowi wydostać się z przywiązanego do tradycji środowiska i domu rodzinnego.

Jakkolwiek by było, Antonio Pigafetta otrzymał bardzo rychło dokument opatrzony we wspaniałe pieczęcie,

w którym w niezwykle zawiłym dworskim stylu zawiadomiono go, iż został tajnym pisarzem Magellana i w tym
charakterze ma wziąć udział w wyprawie.

Tak więc nasz żółtodziób, naiwny i zmieszany, niezdolny zrozumieć, co się właściwie dokoła niego dzieje,

znalazł się nagle wśród zbieraniny zawodowych awanturników, ostrożnych urzędników,
pozbawionych wszelkich skrupułów geszefciarzy i starych wilków morskich. U niego w domu nie mówiono
nigdy o pieniądzach i interesach, o tym, że poza prawami jego warstwy istnieją jeszcze jakieś inne prawa. Nigdy
przedtem nie słyszał, że w dżungli życia potrzebne są mocne szczęki, chytrość, przebiegłość i silne łokcie. Ród
jego dawno już zapomniał, że dzięki tym pierwotnym przymiotom sam przed kilkoma wiekami dźwignął się w
górę i dopiero uzyskawszy samodzielność, stworzył obowiązujący ideał patrycjusza.

Niejeden byłby na miejscu Antonia Pigafetty nieraz szukał ocalenia w ucieczce, wróciłby do papieskiego

protonotariusza i pojechał z zadowoleniem dalej do Paryża. Ale młody patrycjusz włoski był ulepiony z innej
gliny, mimo strachu pozostał na pokładzie. Odbył całą podróż, od pierwszego do ostatniego dnia, należał do
nielicznych, którzy tę podróż przeżyli, którzy powrócili z niej do kraju rodzinnego, był chyba jedynym, który w
drodze poczynił notatki. Ponieważ wiedział, że jest greerihornem, trzymał się z dala od trudnych,
skomplikowanych- spraw. Czuł, jak każdy na pokładzie, tlący płomień niezgody między Magellanem a jego
kapitanami. Ale nie pisze o tym, w jego pamiętnikach nie ma ani słowa o grze intryg. Wiedział,

background image


że przy swej prostoduszności i naiwności i tak nie zrozumie prawdziwego znaczenia świszczących w ukryciu
zatrutych strzał, zakładanych perfidnie sideł i zarzucanych w ciemności dławiących pętli. Dlatego trzymał się na
uboczu i ograniczał do faktów, do konkretnych wydarzeń. Te jednak notował z fotograficzną wiernością.

„Pozostaliśmy pięć miesięcy w porcie, który nazwaliśmy portem San Juliśn. W tym czasie wybuchło

niezadowolenie i nieufność wobec Magellana. Gdy tylko rzucono kotwicę w tym porcie, Magellan wydał
rozkazy, by wybudować na lądzie mieszkania. Nakazał też zmniejszenie dziennych racji żywnościowych, ażeby
zapasy okrętowe wystarczyły jeszcze na dłuższy czas. Sprzeciwili się temu zarówno załoga, jak i kapitanowie.
Ludzie niezadowoleni żądali powrotu do ojczyzny. Magellan odmówił wszelkich rozmówi na ten temat, a gdy
nie dawali mu spokoju, kazał najoporniejszych pochwycić i ukarać. Ale rozgoryczenie jeszcze się przez to
wzmogło. Gdy 1 kwietnia 1520 na rozkaz Magellana wszyscy mieli wyjść na ląd, aby wziąć udział w mszy,
kapitanowie Juan de Cartagena, Luis de Mendoza i Gaspar de Quesada nie zjawili się. Wkrótce potem wybuchł
otwarty bunt. Na czele stanął Juan de Cartagena. W nocy z 1 na 2 kwietnia wdarł się na okręt «San Antonio»,
wziął do niewoli jego kapitana, który był oddany Magellanowi, i zmusił załogę do oddania broni Rankiem 2
kwietnia buntownicy mieli w swej mocy trzy okręty, gdyż kapitan «Victorii» przeszedł także na ich stronę.
Magellanowi pozostał wierny prócz jego okrętu «Trinidad» tylko «Santiago» pod kapitanem Serrano. Podstępem
udało się jednak admirałowi wejść w posiadanie «Victorii». Wtedy z trzema okrętami stanął przed wejściem do
portu. Szczęście mu sprzyjało. W nocy «San Antonio*, którego załoga była po stronie buntowników, urwał się z
kotwicy, a wiatr zepchnął go na statek głównego dowódcy. «San Antonio* został szybko wzięty, tym bardziej że
załoga przeszła od razu na stronę Magellana. Na skutek tego wydarzenia Juan de Cartagena ze swoją
«Conception» musiał poddać się admirałowi. Winni buntu niezwłocznie ponieśli karę. Najpierw uwięziono przy-
wódców. Kapitan Mendoza, który dowodził «Victorią», został zabity podczas nagłego zaskoczenia, Magellan
wszedł więc znowu w posiadanie jego okrętu. Juana de Cartagena i pewnego kapłana, który przyłączył się do
buntu, wysadzono na ląd i pozostawiono swemu losowi. Załogi, które dopuściły się buntu, zostały
ułaskawione..."

Tak pisał Pigafetta jako naoczny świadek. Nie wspomina ani słowem o psychologicznych powikłaniach, o

rozgoryczeniu kapitanów, o tym, że Magellan zdawał sobie dokładnie sprawę z sytuacji i jako główny aktor i
protagonista chóru w jednej osobie, czekał tylko, aż nadarzy się odpowiednia okazja, by ukarać winnytfi. Sąd
kapturowy sądził w maskach, pod dębem lub na skrzyżowaniu dróg, bez kotar i tła. Sądy doraźne potrzebują
jedynie pala, by przywiązać do niego delikwenta, i kupy piasku, na którą osuwa się jego ciało przeszyte kulami.
Bogini sprawiedliwości nie potrzebuje żadnego sztafażu. Wszędzie tam natomiast, gdzie się nie tylko dokonywa
aktu zemsty i sądu, lecz gdzie chodzi o wywarcie wrażenia, o podkreślenie straszliwej świętości prawa — tam
niezbędny jest doświadczony reżyser i sugestywna sceneria.

Magellan zdawał sobie sprawę, że jego zamiary wymagają odpowiedniej dekoracji Dostarczyła mu jej zima

w porcie San Julión — Skłębione chmury, groźne skały, lodowate pustkowie. Przeciągają burze, zapada noc
arktyczna, świat wydaje się szary i beznadziejny. Dwóch przywódców Magellan kazał wysadzić na bezludny
ląd. Wszelki słuch o nich zaginął. W kraju, który w przyszłości dał możność życia dziesiątkom tysięcy ludzi, ci
dwaj przepadli, zginęli — z trwogi, z własnych przywidzeń, pod wrażeniem kulis, które wybrał sprawca ich
dramatu.

Trzeci przywódca ma być ścięty. Jest nim kapitan Gaspar de Quesada, zdolny i wypróbowany oficer korony

hiszpańskiej, toteż jego stracenie powinno się stać prawdziwym widowiskiem teatralnym. Protokół spisany przez
escribanos, pierwszych pisarzy sztabu, liczy wiele stron. Wyrok jest bardzo długi, obciążony hiszpańskim
balastem formułek, choć był przecież z góry postanowiony. Stracenie przebiega, jak gdyby było starannie
wyreżyserowane na wielu próbach: na tle skał stoi w półkolu jakby zamarła załoga i oficerowie, na groźnym
niebie ciemne chmury. Na środku sceny pień do straceń, przed nim ponury pan życia i śmierci — admirał:
krótko- nogi, kulejący, o niepewnym wzroku, niskim czole, zarośniętym siwiejącymi włosami. Lodowaty
powiew idzie od niego ku widzom. Dreszcz przebiega im po plecach. Jakież diabelstwo stary wymyślił! Obok
pnia, do którego przywiązują Gaspara de Quesadę, stoi Luis de Molino, jego sługa i brat mleczny. Magellan
przyrzekł darować mu życie, jeśli on odbierze je swemu panu. 1 Molino jest posłuszny

background image


szatańskiemu rozkazowi. Głowa Quesady pada pod ostrym, ciężkim mieczem, straszliwie trzeszczą strzaskane
kręgi, czerwony strumień krwi wytryska jak źródło z otwartej czeluści szyi, zwierzęce wycie Luisa Moliny
odbija się od skał przeraźliwym echem.

Pigafetta, tajny pisarz i zaufany Magellana, był, jak większość podoficerów, po stronie admirała.

Kapitanowie, którzy powstali przeciw Magellanowi, wydają mu się zwykłymi buntownikami. Czy byli jednak
nimi istotnie?

Magellan, mimo że 'był opętany swą ideą, zdawał sobie niewątpliwie sprawę, że powstający przeciw niemu '

ludzie nie byli w gruncie rzeczy buntownikami. Zaimponowali staremu żołnierzowi: ich zamierzenia były
doskonale przemyślane i pod względem wojskowym wykonane precyzyjnie. Udało im się obezwładnić go
błyskawicznym zamachem na „San Antonio", bez rozlewu krwi, bez krzyku — co było nie lada wyczynem!
Poza tym byli przecież zatwierdzeni przez króla jako inspektorzy, skarbnicy i oficerowie rachunkowi wyprawy.
Zepchnięci przez admirała na drugi plan, mieli niewątpliwie obowiązek oprzeć się temu. Z Iudzkięgo punktu
widzenia nie można im nawet wziąć za złe, że chwycili za szpady, aby bronić własności swego króla przeciwko
szalonemu, ich zdaniem, przełożonemu.

Magellan przeżywał głęboką wewnętrzną rozterkę. Nikt nie wie, jak ją przezwyciężył, gdyż ani on, ani

ktokolwiek inny nie napo
mknął o niej choćby słówkiem. Toteż musimy zadowolić się tym, co nam przekazała historia.

Magellan odczuł silnie tragizm swej sytuacji. Po jednej stronie stał szlachcic, który dla zrealizowania swego

wielkiego planu wywę- drował z niewdzięcznej ojczyzny, stary żołnierz o reputacji splamionej dezercją — już
choćby z tego powodu musiał za wszelką oenę osiągnąć swój cel. Po drugiej stronie — szlachetnie urodzeni
oficerowie, zobowiązani uroczystą przysięgą do wierności swemu królowi, których poczucie obowiązku zmusza
do przeciwstawiania się szalonemu, cudzoziemskiemu admirałowi Mierząc ludzką miarą, gra była równa.

Ale ów dezerter, cudzoziemiec i opętaniec nie mógł tak działać jak człowiek prywatny. Dopóki istniała

choćby najmniejsza możliwość odkrycia drogi morskiej na Ocean Spokojny, dopóki okrętom jego nie zaniknęła
przejścia na południe taka sama zapora grubego na metr lodu, jaka przed dwudziestu laty zamknęła drogę
północno- zachodnią Giovaimiemu Caboto, dopóty był więźniem swego zadania. Musiał tedy uważać za
niesubordynację i ukarać jako bunt to, co było właściwie tylko obowiązkiem. Musiał zadawać ciosy, odbijać je,
grać zuchwale va banque. Uczynił to też z szatańską wręcz zręcznością, nie pomijając żadnego szczegółu, z
somnambuliczną pewnością geniusza. W kilka godzin po wybuchu buntu trzyma swą flotę znowu mocno w
garści.
8

Jako stary żołnierz Magellan znał dobrze wielkiego wroga swego obozu zimowego. Był nim nie głód, lecz

bezczynność. Przed niewielu laty admirał był przecież sam jeszcze zwykłym żołnierzem. Wie zatem, co to
znaczy, gdy setki ludzi stłoczonych na małej przestrzeni wałęsają się bez zajęcia i powtarzają znane do
znudzenia kawały i anegdoty. Nic dobrego z tego nie wychodzi; bezczynność prowadzi do niesnasek, a wreszcie
do buntu, buntu od dołu. Tu, na odludnym, pustym wybrzeżu, wśród ciągłych burz zimowych, w mglistym
mroku panującym na tych szerokościach geograficznych niebezpieczeństwo to jest szczególnie wielkie.
Magellan musi więc popędzać swoich ludzi tak, by upadali ze zmęczenia. Przez prawie sześć

background image


Część druga — Ziemia jest kulą
miesięcy pędzi ich jak nagonka dziką zwierzynę. Załogi okrętów ścinają drzewa, przycinają belki i listwy,
naprawiają żagle, ładują balast. Następnie budują zbiegające pochyło do wody tory wyciągu, a gdy olbrzymie
windy wyciągnęły okręty na ląd, remontują stępki, odnawiają zbutwiałe części kadłubów, ciosają, klepią,
świdrują, smołują i uszczelniają, zamiatają, szorują i malują, jak gdyby nazajutrz mieli wyruszyć w dalszą drogę.

Ludzie Magellana przeklinają „terapię pracy" swego admirała. Alenie buntują się i nie chorują. A oprócz

tego tak uporządkowali okręty, że są wspanialsze niż kiedykolwiek.

Gorszy jest los Magellana, gdyż trapi go niepewność. Kazał ogłosić, że będzie żeglował do 75° szerokości

południowej. Potem chce skręcić na wschód i płynąć do Wysp Korzennych zwyczajną drogą przez Indie
Wschodnie. Jest to oferta pokojowa wobec kapitanów. Ale jest to równocześnie kapitulacja Magellana,
przyznanie się do własnej niepewności. Przez to prowokuje ponownie bunt. Ale bunt nie wybucha. Ludzie czują
jeszcze zbyt dobrze strach w kościach.

Nie buntują się też, gdy Magellan w niecierpliwości ducha decyduje się o wiele za wcześnie na działanie i z

końcem maja 1520 wysyła w ciemność i burzę korwetę „Santiago" na rekonesans w kierunku południowym.
Kapitan Serrano wypływa bez słowa sprzeciwu. Ale nie powraca. Mijają tygodnie, aż wreszcie dwie słaniające
się i wygłodniałe postacie schodzą ze wzgórz do portu San Julian. Byli to marynarze z „Santiago", którzy
przynieśli hiobową wieść, że okręt rozbił się i zatonął, a ci, którzy uszli z życiem, znajdują się o kilka dni drogi
stąd na południe, głodni i bezdomni wśród dzikich skał.

Te smutne wieści przerywa nagle sensacja. Na wzgórzach okalających ze wszystkich stron port San Juli&n

ukazuje się pewnego dnia dziwna istota podobna do człowieka. Hiszpanom, którzy byli średniego wzrostu,
wydała się ona nadludzko wielka, olbrzymia. Zwłaszcza nogi tej istoty ludzkiej, jak opowiadali później
hiszpańscy podróżnicy, były niezwykle długie. Nazwali tedy owego człowieka patagón, „wielkonogi", i
dotychczas kraj, w którym olbrzymy te iyją, nazywa się Patagonią.

Niezgrabne człeczysko, które wynurzyło się jakby z nicości, wydaje się być w dobrym humorze: tańczy i

śpiewa. Ciekawy Pigafetta, który od długiego czasu nie miał nic do opisywania w swym dzien
Patagończycy, ludzie-olbrzymy
niku, rozkoszuje się tą sceną jak prawdziwy dziennikarz. Nic nie uchodzi jego uwagi. Widzi czerwone i żółte
koła, które dzikus wymalował sobie dokoła oczu — oznaka szczepu Tehuelche, „ludu południowego", jak
krajowcy sami siebie nazwali. Opowiada, że dziwne to stworzenie ubrane było w kunsztownie zszyte skóry
jakiegoś nieznanego zwierzęcia, w futro guanako, które Patagończycy noszą jeszcze obecnie. Z uśmiechem
przypomina sobie, że admirał kazał jednemu z marynarzy, aby także tańczył, śpiewał i jak ów dzikus rzucał poza
siebie piasek. Ku wielkiej uciesze swych towarzyszy marynarz okazał się przy tym tak zręczny, że krajowiec
zrozumiał, iż obcy ludzie nie żywią wobec niego złych zamiarów, i podszedł do nich bliżej.

„Dał się spokojnie zaprowadzić na małą wyspę, na którą udali się także kapitan i jego towarzysze.

Patagończyk był widocznie uradowany, że nas zobaczył, i wskazywał palcem ciągle na niebo, chcąc widocznie
w ten sposób wyrazić, że według jego przekonania zeszliśmy stamtąd. Człeczysko było przy tym tak potężnie
wielkie, że nasze głowy sięgały mu najwyżej do pasa. Kapitan kazał mu dać jeść i pić i podarował mu oprócz
innych rzeczy także lusterko. Gdy olbrzym ujrzał się w nim, zatoczył się ze strachu tak szybko i silnie w tył, że
przewrócił czterech marynarzy, którzy przypadkowo stali tuż za nim."

Tak pierwotnego człowieka żaden z Hiszpanów jeszcze nie widział i gdy ukazało się jeszcze kilku

Patagończyków zwabionych hałasem, a wśród nich także kilka „olbrzymek", uciecha była ogromna. Ludzie
mieli ochotę schwytać jednego z tych potężnych chłopów, by zabrać go z sobą do Hiszpanii. Było przecież
niezmiernie pocieszne patrzeć, jak pożerał żywe szczury, jak kilku kęsami połykał pół komiśniaka, jak oglądał
na wszystkie strony lusterko i dzwonki, które mu podawano. Potem pokazano mu kajdanki na ręce i wyjaśniono,
że jest to wspaniale pobrzękująca ozdoba. Dzikus nie przeczuwając nic złego uwierzył, ale gdy stalowy pierścień
nagle z chrzęstem się zamknął, olbrzym był bezbronny i w okowach; zaciągnięto go na jeden z okrętów, gdzie
jednak w niedługi czas potem zginął jak zwierzę.

Magellan otrzymał z Domu Indyjskiego rozkaz, aby przywiózł z sobą okazy wszystkich ludzi, zwierząt i

roślin, jakie podczas swej podróży odkryje. Użycie gwałtu było mu jednak w głębi serca

background image


niemile. Krajowcom z Zatoki Rio de Janeiro włos z głowy nie spadł. Dotknęło go boleśnie, że biedny dzikus
doznał tu takiej krzywdy. Nieszczęście i śmierć czyhają widocznie w porcie San Julian. Precz stąd czym prędzej!
Z końcem sierpnia 1520 roku można było nareszcie wyruszyć. Magellan wypłynął już tylko z czterema
okrętami. Była to niedobra podróż. Szalały dzikie burze wiosenne, które bez żadnych znaków ostrzegawczych
spadają tutaj naglę z wyżyn na morze i są niebezpieczne nawet dla nowoczesnych okrętów. Jeszcze lód pływał
po wodzie, dni były krótkie, a noce ciemne, burzliwe i długie. Brak „Santiago" dawał się przy tym stale i
dotkliwie we znaki. Był to najmniejszy okręt armady, ale też najbardziej zwrotny i o najmniejszym zanurzeniu.
Gdy chodziło o zwiady, gdy trzeba było przepłynąć niesamowite, czarne fiordy — zadania te powierzano małej
korwecie. Teraz Magellan musi do tego celu użyć wielkich, ciężkich okrętów. Po dwóch dniach ma tego dość. U
ujścia rzeki, którą „Santiago" odkrył na krótko przed zatonięciem, dowódca zatrzymuje się, a 26 sierpnia rozbija
znów na dwa miesiące obóz zimowy.

Jest to naprawdę złośliwość losu. Albowiem o dwa dni drogi dalej na południe leży paso; wśród potężnych

murów z gnejsu i granitu otwiera się tak długo poszukiwana cieśnina. Bardzo blisko ujścia Santa Cruz! Ale
Magellan nie wysyła nawet łodzi. Głos wewnętrzny, który wiódł go aż do tego miejsca, poprzez wszystkie
przeciwności, nagle zamilkł. Zgasła ufność, jest jakby przerażony beznadziejnością i rozpaczą, stracił odwagę i
ochotę do działania. A jednak nie poddaje się. 18 października 1520 roku flota znowu podnosi kotwicę i po
krótkiej podróży mija zatokę leżącą na południe od wdzierającego się daleko w morze przylądka.
Jest 21 października, dzień jedenastu tysięcy dziewic. Znajdują się na 52° szerokości południowej. Pogoda jest
zmienna, co chwila zrywa się porywisty wiatr, morze marszczy się krótkimi falami. Zatoka wygląda jak każda
inna, a oficerowie i kapitanowie nie badają jej nawet bliżej. Mój Boże, okaże się z pewnością, że -to znowu
fiord, który po pewnym czasie zgubi się gdzieś wśród lądu. Magellan miał pewnie także wątpliwości i był
niezdecydowany. Minął rok, od kiedy wyruszyli z Sewilli. Zużyto już więcej niż połowę prowiantu. W
najlepszym razie czekają go jeszcze długie mie-
/
siące podróży. Czas nagli, każdy dzień jest cenny. Czy znów próbować? Wydaje wreszcie rozkaz. Wysyła okręty
„San. Antonio"
i „Conception" polecając im, aby wróciły najpóźniej po pięciu dniach. Nie chce więcej ryzykować. Okręty
ruszają i pędzone rześkim wiatrem znikają za przedgórzem. Zaledwie znikły z oczu, nad zatoką zrywa się orkan.
„Trinidad", okręt flagowy Magellana, 1 „Victoria" zdołały ujść jeszcze na redę. Pozostałe dwa okręty
znajdowały się jednak już zbyt daleko w cieśninie, miotane gwałtowną burzą. Nie ulega wątpliwości — są
stracone!
Dokładny opis zdarzeń owego dnia zawdzięczamy znowu Piga-

background image


fetcie. Ara słowa o dramatis personae, o czynnych i biernych aktorach tragedii. Wydarzenia są ważniejsze niż
ludzie. Srebrny ołówek notuje lakonicznie:

„Burza zapędziła oba okręty głębiej w zatokę. Marynarze myśleli już, że rozbiją się o skalne brzegi, gdy

nagle dostrzegli otwór, w który wpłynęli Popłynęli dalej tą drogą i przybyli do nowej zatoki, z której dostali się
przez drugą cieśninę do jeszcze innej zatoki. Zadowalając się tym, zawrócili, aby jak najszybciej przybyć z
dobrą nowiną do Magellana. Byli w drodze dwa dni. Myśleliśmy, że rozbili się podczas burzy. Gdy ujrzeliśmy
unoszący się na lądzie dym, uważaliśmy to za znak dany nam przez rozbitków. W tej chwili jednak obydwa
okręty wypłynęły do nas z zatoki z rozwiniętymi żaglami i powiewającymi flagami. Rozległy się wystrzały
armatnie i słychać było okrzyki radości..."

Można sobie wyobrazić, co chwila ta oznaczała dla Magellana. Nie był jeszcze pewny, czy długi kanał

prowadzi do „Mar del Sur", czy z szarego, skalistego pustkowia istnieje przejście do słonecznych brzegów Mórz
Południowych, które Balboa odkrył przed kilku laty. Ale do tej pory nie napotkali fiordu, który wrzynałby się
tak głęboko w ląd jak ten. Czyżby to była istotnie upragniona cieśnina? Choć załoga i kapitanowie obu okrętów
zapewniają, że nie może to być koryto rzeki, gdyż woda była przez cały czas niezmiennie słona, a aż do
ostatniego zakrętu przypływ i odpływ zaznaczały się głębokim opadaniem i potężnym podnoszeniem się wody.
Magellan każe wysłać na zwiady barkas okrętu admiralskiego.

A więc naprzód! Nie czekając prawie na rozkaz podnoszą się żagle, winda wyciąga z chrzęstem kotwicę, po

czym najpierw z lekkim chybotaniem, potem poddając się błogo wiatrowi, cztery okręty lecą jak cztery strzały w
stronę kanału, w którym znikł barkas. Z obu stron czają się milczące rafy i ławice. Jak okiem sięgnąć nie widać
żywego stworzenia. Ale w nocy jarzą się wokoło niezliczone ognie, tak że Hiszpanie nadają temu posępnemu,
niesamowitemu lądowi nazwę „Tierra del Fuego", Ziemia Ognista. Nie wiedzą, że w tym estrecho, tj. cieśninie,
okręty ich przepływają nie tylko oceany, ale także bezmiar czasu, że wpłynęły z powrotem w tysiąclecia, gdy
człowiek nie umiał jeszcze zapalać ognia i musiał dniami i nocami żywić prometejską iskrę. Szczepy, które tu
mieszkają — jak niedawno temu wykazał Otto Menghin, ludy o odcieniu europidalnym —
żyją jeszcze we wczesnej epoce kamiennej. Podobnie jak ich krewni w górach Hiszpanii i Afryki północnej
odtwarzają na ścianach głębokich jaskiń i wąwozów swe ręce, opryskując je potem jasnoczer- woną lub czarną
farbą. Jak tamci ryją w twardej skale figury geometryczne, kunsztowne rysunki labiryntów, tropy zwierząt, na
które polują. Ale są o wiele prymitywniejsi od wczesnych Europejczyków. Znają ogień, potrzebują go, aby
utrzymać się przy życiu, ale muszą go troskliwie strzec i podsycać, aby nie zgasł. Gdy wśród poszarpanych skał
wyje nocny wiatr, tysiące upiornych, ognistych oczu żarzy się na wzgórzach martwej pustym.

Gdy od wschodu wpłynęli w cieśninę, nic z początku nie zapowiadało niebezpieczeństw, które ich czekały.

Żeglarzy witały zielone brzegi, okolone miłymi jasnymi wzgórzami. Ale gdy po pierwszych zakrętach statki
sunęły wąskim torem wodnym, z obu stron wyrastały niebotyczne góry. Nagie, strome ściany do 2000 m
wysokości wznosiły się nad huczącym, pełnym wirów, spienionym morzem, które w dzikim rozkołysaniu
obnażało co chwilę ostre jak igły, niebezpieczne rafy. Przeciągające mgły zasnuwały czasami groźny widok; w
nieprzeniknionym, nasyconym wilgocią powietrzu wszystko przybierało upiorne kształty. Niezliczone okręty
wszystkich narodów świata zakończyły tutaj swój żywot. Jest wprost cudem i najlepszym świadectwem
wybitnych uzdolnień nautycznych Magellana, że pokonał owe sześćset kilometrów nie straciwszy żadnego
okrętu.

Jeden z oficerów nie wytrzymał jednak napięcia nerwowego. Był nim Portugalczyk Estevao Gómez, krewny

admirała, pilot na okręcie „San Antonio". Zwraca uwagę Magellanowi, że wielka część środków żywności
uległa zepsuciu i że w niedługim czasie grozi załodze głód a na domiar złego stan okrętów jest niepokojący.
Dalszą podróż w kierunku Wysp Korzennych uważa w tych warunkach za błąd. Należy wracać do Hiszpanii, co
teraz może przecież nastąpić bez ujmy dla honoru, a w następnej ekspedycji można by bez trudu dotrzeć na
Moluki. Ale Magellan jest głuchy na wszelkie perswazje Nakazuje płynąć dalej i w tajnym rozkazie
skierowanym do kapitanów grozi karą śmierci i straceniem każdemu, kto by się ośmielił napomknąć wobec
załogi o niedostatecznym zaopatrzeniu w żywność. Gdyby mieli nawet jeść skórę z rej, popłyną dalej!

Tego jest za wiele dla Estevao Gómeza. Przytroczony w ciągu

background image


dnia do koła sterowego, zmuszony do stałego napięcia uwagi, aby ciężki statek wymanewrować z raf i ławic,
zrywany w nocy ze snu przez żarzące się wokoło demoniczne oczy, nękany słuszną troską
0 zły stan okrętów, podburza załogę swego statku, pokonuje przemocą kapitana „San Antonio" i wraca. W pięć
miesięcy później, gdy dawni jego towarzysze przybijają po drugiej stronie świata dopiero do Filipin, „San
Antonio" wpływa z kilkudziesięciu dezerterami do portu w Sewilli. Ucieczka nastąpiła potajemnie, w jednym z
wielu zakrętów biegnącej ku południowi Cieśninie Admiralicji, gdy statkom „Conception" i „San Antonio"
zlecono zbadanie tej cieśniny. Stało się to niemal dokładnie w tym samym czasie, kiedy wysłany na zachód
barkas okrętu admiralskiego wraca powiewając flagą na znak, że widział morze południowe, że estrećho uchodzi
rzeczywiście do drugiego oceanu, że Magellan ma słuszność!

Na kasztelu „Trinidad" stoi krótkonogi, osiwiały w ostatnich miesiącach, wychudły, niepokaźny człowiek.

U dołu przybiła łódź, ludzie wykrzykują głośno, z triumfem, radosną nowinę. Nagle cichną
1 trącają się z zakłopotaniem łokciami. Admirał zakrył twarz rękoma, łzy ciekną mu między palcami, odwraca
się łkając — szloch rozrywa mu piersi. Niepojęte, że ich twardy jak stal „stary" rozpłakał' się niby dziecko, por
alegria, z radości, ze szczęścia, z błogiej wdzięczności. Ludzie odwracają się, zawstydzeni.

Wtem nadchodzi wiadomość o zniknięciu okrętu „San Antonio". Z wszystkich ciosów, jakie los wymierzył

Magellanowi, ten jest najdotkliwszy. Największy okręt wiózł też największy ładunek żywności. Okręty
wypływają na wszystkie strony, wysyłają oddziały zwiadowcze, ale nie znajdują nic — ani trupów, ani
szczątków. Ponieważ pogoda była wspaniała, pozostaje tylko wniosek, że „San Antonio" uciekł. Magellan nie
chce w to uwierzyć. Ale Andrea de San Martin, astronom i astrolog eskadry, potwierdza złowieszcze
przypuszczenie. Tak jest w horoskopie, tak mówią gwiazdy. A gwiazdy nie kłamią!

Czy było to jeszcze jedno ostrzegawcze wołanie Norn, odwija- jących coraz krótszą nić życia Magellana?

Czy miał rację Estevao Gómez, gdy radził, aby tym razem poprzestać na samym odkryciu przejścia? Magellan
przyrzekł wprawdzie Karolowi V, że jego flota popłynie zachodnią drogą morską do upragnionego celu, do
Wysp Korzennych. Ale okręty niewiele są już warte i brak prowiantu.
Jeżeli zechce dotrzymać swej przysięgi, narazi życie swoje i swoich ludzi. Czy wolno mu to uczynić?

Magellan waha się. Potem każe doręczyć swym kapitanom następujący rozkaz:
„Fernando de Magellan, rycerz Orderu Sw. Jakuba, główny dowódca floty wysłanej przez Jego Cesarską

Mość celem odkrycia Wysp Korzennych, do kapitanów, oficerów, majstrów okrętowych i bosmanów:

Wiem, że mój zamiar kontynuowania podróży budzi w Was obawę, że bez nadziei powodzenia narażacie się

na największe niebezpieczeństwa. Jesteście zdania, że pozostaje nam za mało czasu do wykonania naszego
zadania.

Nie odrzuciłem dotąd bez wysłuchania żadnej opinii, nie pogardziłem żadną radą; sprawy były zawsze

omawiane jawnie i w czasie wszystkich narad każdy mógł swobodnie wypowiedzieć swój pogląd. Ale po
wypadkach w porcie San Julian uważałem za bardziej wskazane wysłuchać Waszego zdania pojedynczo aniżeli
zwoływać zebranie.

Żądam tedy od Was, abyście mi pisemnie podali wszystko, co wydaje się Wam pożyteczne dla służby Jego

Cesarskiej Mości i dla bezpieczeństwa floty. Zobowiązuję Was przede wszystkim, abyście mi nie radzili nic, co
by wykraczało przeciw, służbie dla Króla, naszego pana, i przeciw przysiędze, którąście mi złożyli. Rozkazuję
Wam w imieniu Króla i jako Wasz admirał, ażebyście mnie zawiadomili o wszystkim, co uważacie, że
powinniście mi radzić w sprawie naszej podróży, ażebyście mi wyłożyli pisemnie Wasze powody, nic przede
mną nie ukrywając. Moje własne zdanie i moją decyzję podam Wam potem do wiadomości."

Ten rozkaz dzienny jest majstersztykiem dyplomacji. Zawiera naturalnie także ludzkie rysy. Magellan jest

rzeczywiście niezdecydowany, co ma robić. Ale myśl jego sięga dalej. Myśli o powrocie i o tym, co powie Dom
Indyjski. „San Antonio" przyniesie pierwsze wiadomości o wypadkach w San Julian. Dezerterzy będą się uskar-
żali na nieznośny terror stosowany przez admirała. Z tym musi się rozprawić nie dopiero po powrocie, lecz już
dziś i tutaj. Jego oficerowie uśmiechną się wprawdzie sceptycznie, gdy przeczytają, że Magellan nigdy nie
odrzucił żadnej rady i zawsze wszystkie sprawy omawiał jawnie. Wiedzą, że to kłamstwo. Ale scripta manent,

background image

a

główny dowódca w cichości liczy się z tym, że stanie jeszcze jako oskarżony przed sądem wojennym, więc

postępuje mądrze, przygotowując zawczasu obronę. Byle tylko nie dać poznać po sobie, jak sprawy stoją! I
dlatego zakończenie: „Moje własne zdanie i moją decyzję podam Wam potem do wiadomości."
pw --------- ----

Sformułowania tego rodzaju nie wzbudzają naturalnie zaufania. Oficerowie przesyłają zatem odpowiedź, w

której asekurują się przez rozmaite „tak" i „nie", „wprawdzie" i „ale". Wszyscy myślą przy tym o porcie San
Julian. „Stary" jest chyba opętany. Toteż nie są zdziwieni rozkazem, który 28 listopada 1520 roku sygnalizuje
okręt dowódcy eskadry: „Podnieść żagle! Za mną!"

Gdy „Cabo deseado", upragniony przylądek, położony u wyjścia z Cieśniny Magellana na Ocean Spokojny,

po trzydziestu dniach rozpaczliwego lawirowania znika za flotą płynącą z rześkim wiatrem na zachód, admirał i
jego ludzie przekraczają próg piekła. Wygląda ono zrazu pięknie i promiennie. Z błękitnego nieba spływają cie-
płe promienie słoneczne, białe, lekkie chmurki suną po niebie, pieniste grzebienie marszczą łagodnie morze,
zdając się gonić w dziecinnej igraszce. „El Pacifico", „Spokojny", tak Hiszpanie
ochrzcili nowe morze, tak bardzo różniące się od gwałtownego Atlantyku.

Mijają godziny, dni i tygodnie. Miesiąc upływa za miesiącem, stale wieje ten sam wiatr, za okrętami pędzą

te same fale, te same chmury ciągną po niebie — a ponad wszystkim unosi się coraz bardziej oślepiające, coraz
nieznośniejsze, rażące, ostre słońce.

Jest to przedsionek piekła. W miarę jak mijają dnie i mile, Hiszpanie wchodzą coraz głębiej w szatański

krąg. Jedyny łyk wody, który otrzymują dziennie i na który z wyschniętym językiem czekają dwadzieścia cztery
godziny, cuchnie jak zaraza. Pijąc go, zatykają sobie nosy. Suchary okrętowe roją się od długich, tłustych
robaków, które wzdłuż i wszerz wydrążyły sobie chodniki przez twarde ciasto, tak że pojedyncze porcje
rozpadają się w obrzydliwy proch. Setki szczurów zlały je swą uryną. Ohydne jest to żarcie. Mięso stało się
zupełnie niejadalne. Mieni się i fosforyzuje wszystkimi barwami rozkładu. Lepiej już polować na szczury. Są
niezłe w smaku. I tłuste — tłuste! Cena pieczeni ze szczura podnosi się z kilku marawedów do jednego złotego
dukata. A ponieważ ludziom nie zawsze udaje się je schwytać, więc odrywają skórzane obicie z rej, moczą je
przez kilka dni w wodzie morskiej, gotują i jedzą.

Opisuje to Pigafetta. Ale oczywiście nie zadowala się przepisami kucharskimi dla głodnych marynarzy. Tak

jak umie, podaje w swoim dzienniku również kurs, którym żeglują:

„W trzy miesiące i dwadzieścia dni przebyliśmy prawie 4000 leguas (22 000 km). Nocą stało na zachodnim

niebie pięć błyszczących gwiazd, które tworzyły wyraźny kształt krzyża. Nigdzie nie widzieliśmy lądu, z
wyjątkiem dwóch nie zamieszkałych wysp, na których znajdowały się tylko drzewa i ptaki. U brzegów tych
wysp nie było miejsca na rzucenie kotwicy, roiło się tam od rekinów. Nazwaliśmy je przeto „Wyspami
Nieszczęśliwymi". Odległość między nimi wynosi 200 leguas (1100 km), pierwsza leży pod 15°, a druga pod
12° szerokości południowej.

Żeglowaliśmy w kierunku północno-zachodnim, aż dotarliśmy do równika. Gdyśmy go przekroczyli,

skierowaliśmy się na zachód kursem między zachodem a północo-zachodem. Potem płynęliśmy przez 200
leguas stale na zachód. Następnie zmieniliśmy znowu kurs i przeszliśmy na południo-zachód, aż osiągnęliśmy
13° szerokości północnej. Żeglując na tej szerokości około 70 leguas (390 km)

background image


w kierunku zachodnim, odkryliśmy pod 12° szerokości północnej małą wyspę..."

Nawet najgorsze czasy mają na tym świecie swój kres. Dla Magellana i jego ludzi piekielna podróż trwała

sto dziesięć dni. Nieszczęśliwy los wiódł ich tak wśród mnóstwa wysp Polinezji, że dostrzegli zaledwie kilka raf
podwodnych. Wreszcie 6 marca 1521 roku gęste chmury skłębiły się na horyzoncie. Wytwarzają je, jak dzisiaj
wiemy, termiczne prądy powietrzne przy zetknięciu się z chłodniej
szymi masami powietrza. Ale prądy takie nie powstają nad lasami lub morzem, lecz tylko nad piaskami i nagimi
skałami rozgrzanymi w słońcu. Tam więc, gdzie ukazują się gęste kłęby wysoko spiętrzonych chmur, będą się na
lądzie stałym znajdowały z reguły wielkie płaszczyzny piasku, w morzu zaś —i większe wyspy. Hiszpanie
Magellana nie wiedzieli, że kapitanowie polinezyjscy wypatrują od niepamiętnych czasów takie kłębiaste
chmury podczas swych dalekich podróży przez ocean. Nie przeczuwali więc, co chmury oznaczają, toteż gdy
marynarz z bocianiego gniazda oznajmił ląd, nowina ta przeleciała jak iskra elektryczna przez cały okręt. Nawet
ropiejący, owrzodziali marynarze, chorujący na szkorbut drugiego i trzeciego stopnia, wyszli słaniając się na
pokład. Ziemia, ziemia, ziemia!

Lekko zarysowane, delikatne linie na horyzoncie, odkryte w zmierzchu wieczornym 6 marca 1521 roku,

okazały się następnego ranka urodzajnymi wyspami pełnymi palm kokosowych i gajów bananowych, które
wyłaniały się z morza niby kwitnące, zaczarowane ogrody. Każdy, nie wyłączając admirała, łaknął świeżej wody
i kęsa świeżej strawy, ale krajowcy, którzy mnóstwem kanu otoczyli eskadrę Magellana, kradli wszystko, co nie
było przybite gwoździami lub przynitowane, i dokazali nawet tego, że zabTali barkas dowódcy przymocowany u
rufy „Victorii"; stali się wreszcie tak natarczywi, że Magellan musiał już następnego dnia wysłać na ląd
ekspedycję karną, która oczywiście nie miała czasu ani możności wystarać się o prowiant. Przezwanie tej grupy
wysp ,,Los Ladrones", Wyspami Złodziejskimi, było ze strony Hiszpanów tylko platonicz- nym odwetem za
doznane krzywdy.

Ale już 16 marca, a więc w tydzień później, flota ujrzała znowu ląd. Serce Magellana zabiło żywiej: to

według jego obliczeń powinny być nareszcie Moluki, owe osnute legendą „Ilhas das Especierias". Z wielką
ostrożnością zbliżył się do wybrzeża i przybił do niezamieszkałej wyspy. Mogła się tu już od dawna znajdować
załoga portugalska, z którą bynajmniej nie chciał się spotkać. Nie wolno mu też było wdać się w walkę z
krajowcami; wszystkie jego okręty były w gruncie rzeczy pływającymi lazaretami, a jeśli ktoś z załogi nie leżał
chory na szkorbut, to był tak osłabiony z głodu, że nie mógł utrzymać kuszy w ręku.

Obawy okazały się jednak płonne. Kolorowi, którzy przybyli

background image


z pobliskich wysp, byli dobrotliwi i przyjaźnie usposobieni. O Portugalczykach nic nie wiedzieli Magellanowi
spadł kamień z serca. Ale tubylcy rozumieli tylko bardzo słabo po malajsku, widocznie nie był to ich język
ojczysty. Czyżby wyspy te nie były Molukami? Admirał wpada pod pokład, by wynieść kwadrant. Potem
nastawia wziernik na słońce, stojący obok niego sternik odczytuje liczbę stopni i Magellan, przerażony, musi
przyznać w duchu, że żadne z jego obliczeń dokonanych na morzu nie było trafne. Znajduje się
0 10° bardziej na północ, leżące przed nim wyspy nie są zatem Molukami, lecz jakimś nie znanym dotychczas
lądem.

Na razie jednak musi się z tym pogodzić. Najważniejsze, że chorzy powracają do zdrowia. Marynarze i

oficerowie rzucają się z dzikim apetytem na przepyszne nieznane owoce, które tubylcy przywożą w olbrzymich
ilościach na łodziach. Są to banany i orzechy kokosowe, Pigafetta nie może się ich dosyć nachwalić. Nie brak
także świń i kur, a w lasach pełno jest owoców i jagód. Mają tu nawet coś w rodzaju wina: wino palmowe,
sfermentowany sok palmy kokosowej, o mlecznym i mętnym wyglądzie, kwaskowate, ale wcale niezłe.
Wszystkie te przysmaki można otrzymać w nadmiarze za kilka dzwonków lub lusterko. Ale najwspanialsza jest
woda, czysta, świeża, chłodna woda źródlana, która wszystkim, jak pisze Pigafetta, tak wybredny niegdyś syn
patrycj uszowski, smakuje lepiej niż w domu najdrogoceimiejsze wino. A co najcudowniejsze, we wszystkich
tych świeżych owocach i jarzynach, w młodym winie
1 mięsie tkwi jakieś nieznane lekarstwo. Hiszpanie nie tylko są syci, ale wracają do zdrowia. Cuchnące, zropiałe
wrzody nikną, zęby przestają się chwiać, spuchnięte dziąsła odzyskują dawny kształt, woda, która wzdymała
członki, wydziela się z organizmu, ustają wieczne zawroty głowy, krótko mówiąc, z dnia na dzień czują się jak
nowo narodzeni. Jest niezmiernie znamienne, że Magellan nadaje tym wyspom nazwę „Wysp Św. Łazarza", od
postaci biednego człowieka w micie Chrystusowym. Nazwa ta jednak nie utrzymała się, tak samo jak nazwa
Ladrones. Wyspy Złodziejskie zostały przemianowane na Mariany od imienia pewnej królowej hiszpańskiej.
Wyspy Św. Łazarza otrzymały po hiszpańskim następcy tronu Felipe, późniejszym Filipie H, nazwę Filipiny.

W niespełna tydzień później, gdy załoga przyszła znów do siebie, Magellan popłynął na Cebu, główną

wyspę Filipin. Tu chciał się
zaopatrzyć w środki żywności na dalszą podróż na Moluki. Po początkowych trudnościach wszystko
zapowiadało się jak najlepiej. Sułtan Cebu zawarł braterstwo z Magellanem, złożył przysięgę na wierność
królowi Hiszpanii, a kapelan okrętowy miał sposobność dopełnić wielkiej ceremonii chrztu, podczas której
dwieście osób, mężczyzn i kobiet, przyjęło chrześcijaństwo. Przyjaźń brązowych
i ich skłonność do nawrócenia się pozostawały naturalnie — bo jakże mogłoby być inaczej! — pod wrażeniem
technicznej przewagi cudzoziemców. Huk armat jest bardzo przekonywającym argumentem. Magellan nie
zastosował jednak jawnej przemocy. Oznajmił, że kto nie chce przyjąć chrześcijaństwa, nie musi tego uczynić i
nic złego mu się z tego powodu nie stanie. Ale chrześcijanie będą oczywiście lepiej traktowani.

background image

„Wówczas wszyscy zawołali jak jeden mąż, że chcą zostać chrześcijanami, nie z bojaźni i służalczości, lecz

z wolnej woli Oddają się całkiem w ręce admirała, niech z nimi postąpi jak z własnymi ludźmi"

Nie jest to złośliwa aluzja do późniejszych czasów i do całkiem innego rodzaju .wychowywania kolorowych

ludzi Słowa, które tu przytoczyliśmy, pochodzą od Stefana Zweiga, podobny opis znajdujemy zresztą u
Pigafetty. Stawia to w szczególnie korzystnym świetle Magellana jako człowieka — choć był on przecież
współczesnym krwawych zdobywców Corteza i Pizarra. Umiał być twardy, był jednak rozsądny i ludzki, gdy
chodziło o los zwyciężonych.

Główny dowódca floty hiszpańskiej, wysłanej w podróż dokoła świata, był dobrym i wierzącym żołnierzem

Chrystusa i wspaniałe sceny religijnego bratania się sprawiały mu niewątpliwie głębokie zadowolenie. Ale te
nawrócenia nie były oczywiście jedynym czynnikiem, który dawał mu pewność, że przebyte straszliwe tygodnie
i miesiące miały jednak jakiś sens. Ponieważ handlarze indyjscy i chińscy często odwiedzali odkryte przez
niego, a w Europie zupełnie nie znane wyspy, Magellan dowiedział się, że jego wielki cel, Wyspy Korzenne,
leżą tuż przed nim. Żeglując na zachód, przez nie znaną jeszcze część świata, o której wielkości żaden geograf
owych czasów nie miał wyobrażenia, przekroczył długość geograficzną, do której kilka lat przedtem dotarli od
zachodu Portugalczycy. Wiadomość ta napełniła go uczuciem potężnego triumfu. Wszak podróżą swą dowiódł
ostatecznie, że ziemia ma kształt kuli, co do tej pory było tylko teorią.

Nie było mu jednak sądzone żyć długo po tej chwili spełnienia najgorętszych marzeń. Wódz sąsiedniej

wyspy Matan wzbraniał się uznać obcego wodza i pójść za przykładem sułtana Cebu. Gdy Magellan wyruszył
tam z ekspedycją karną, wpadł nagle w zasadzkę i znalazł się wraz ze swymi pięćdziesięcioma źle uzbrojonymi
marynarzami wobec trzydziestokrotnie liczniejszego wroga, któremu nie mógł się oprzeć. Śmiertelnie ugodzony
zatrutą strzałą, nakazał odwrót, który zakończył się tak bezładną ucieczką, że na placu boju musiano pozostawić
trupa Magellana. Wstrząśnięty tym wypadkiem Pigafetta zanotował:

„Zabili nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i wiernego dowódcę. Gdy go zranili, zwrócił się

jeszcze kilka razy w stronę
wybrzeża, aby przekonać się na własne oczy, czy wszyscy zdołaliśmy dobiec do łodzi."

W innym miejscu Pigafetta poświęca Magellanowi następujące wspomnienie pośmiertne:
„Główne jego cnoty to stałość i wytrzymałość nawet w najcięższych chwilach. Głód znosił lepiej od nas

wszystkich. Był niezwykle biegły w sztuce odczytywania map morskich, a na nawigacji znał się lepiej niż piloci.
Najlepszym dowodem jego niezwykłej intuicji jest to, że opłynął dokoła świat — a co najmniej, że dzieła tego w
chwili swej śmierci tak jak gdyby dokonał — nie mając w tym żadnego poprzednika."

W tych krótkich słowach mieści się wszystko, co można powiedzieć na chwałę Magellana. Odkrył przejście

zachodnie, czego pragnął Kolumb. W co genueńczyk wierzył i co przeczuwał, kulistość

background image


aS^ĘoS^ffł^pBar^A^akpotęLia siła bilTodT^^wlo- bywcy ziemi, dowodzi wiadomość przekazana przez
geografa angielskiego Crawfurta: jeszcze w połowie ubiegłego wieku imię Magellana było na Filipinach
otoczone głęboką czcią, a Matańczycy uważali, iż obarczyli się ciężką winą zabijając tak godnego i zasłużonego
człowieka.

Ze śmiercią admirała los całej ekspedycji wydawał się przesądzony. W czasie pobytu na Cebu wycięto w

pień 25 oficerów, którzy wzięli udział w bankiecie wydanym dla nich przez sułtana. Z 270 ludzi pozostało 114.
Tylko garstka wróciła w półtora roku później do Europy. Dzieła tego dokonali po miesiącach straszliwych
wyrzeczeń i tylko dlatego, że w umysłach ich żyło nadal wspomnienie wielkiej indywidualności Magellana;
nieliczni członkowie, którzy przeżyli jego wyprawę, przez długie obcowanie z nim stali się dziećmi jego ducha.
Należy krótko wspomnieć o ich dalszych dziejach.

W kilka dni po śmierci Magellana flota ruszyła w dalszą drogę. W gmatwaninie wysp, wśród zdradliwych

wód, zmuszających do

częstych zmian kursu, okazało się niebawem, że pozostała załoga, uszczuplona licznymi wypadkami śmierci, nie
sprosta obsłudze trzech okrętów. Zapadło zatem postanowienie, aby najstarszy statek, „Con- ception", podpalić i
zniszczyć. Zamiar wykonano. Karawela stanęła w płomieniach od dziobu do rufy i zaczęła szybko pogrążać się
w morzu. Z „Trinidad" i „Victorii" marynarze patrzyli w milczeniu na płonący okręt. Dowodził nim niegdyś
Gaspar de Quesada. Był on potem głową sprzysiężenia, które Magellan tak bezlitośnie stłumił w San Julian. Czy
to przypadek, że teraz musi zginąć także „Con- ception", czy koścista ręka admirała uderzyła jeszcze raz z
zaświatów? Gdy płonąca smoła uszczelnień rozlała się krwawą smugą po powierzchni morza, odżyły dawne,
okropne wspomnienia i tej nocy nikt nie znalazł snu na pokładzie.

„Conception" zatonęła przed wyspą Bohol na Filipinach. Do Mo- łuków było jeszcze około pięciuset

kilometrów, a więc mniej więcej cztery dni drogi. Lecz zamiast żeglować na południowy zachód Hiszpanie
lawirują dokoła bez celu. Wkrótce zawitał do nich ponownie stary gość — głód. W końcu wszyscy zaczęli
gotować się na śmierć. Chcieli zatrzymać się przed niezamieszkałą wyspą, która nagle wyłoniła się przed nimi z
morza. Załoga i oficerowie zamierzali wyjść na ląd, aby tam ze stoicką, hiszpańską godnością oczekiwać
śmierci.

Nagle Juan Campos, arkabuzjer, wskakuje do łodzi, płynie ku lądowi i wraca po kilku godzinach z łodzią

pełną prowiantu. Dobroduszny kacyk ofiarował najniezbędniejsze środki żywności. Posłał Hiszpanom nawet
pilota, który zna kurs na Borneo. Posiliwszy sie, marynarze ruszyli w kilka dni później w dalszą drogę i z
końcem czerwca przybyli do portu Brumei na Borneo, które należało już do portugalskiej sfery wpływów.

Czekały tam na nich, opowiada Pigafetta, lukullusowe uczty. Trzydziestoma rozmaitymi daniami między

innymi prawdziwym curry

1

— uraczył ich sułtan, a podczas przyjęcia płynęła strumieniami wódka z ryżu, napój

przezroczysty jak woda, zwany przez krajowców arakiem. Mimo przyjaznego przyjęcia Hiszpanie mieli się
bardzo na baczności, a gdy następnego dnia sułtan Brumei pró

background image


bował zbliżyć się ze swoją flotą do okrętów hiszpańskich, spotkało go ogniste powitanie. Ambrazury otworzyły
się i ze wszystkich luf armatnich spadł na krajowców niszczycielski grad ołowiu i kamieni. Hiszpanie tak szybko
opuścili tę na ostatek dość niegościnną miejscowość, że odrąbali tylko liny kotwiczne, porzucając kotwice.

Następują straszliwe tygodnie. Hiszpanie tułają się bez ustanku między wyspami. Znowu nadchodzi głód.

Nie mając odwagi wyjść na ląd, napadają napotykane dżonki, zabierają żywność, korzenie, złoto i ludzi. Jeden
ze schwytanych Malajczyków pochodzi z Ternate. Zna drogę do tej wyspy, opowiada o zmarłym Franciszku
Serrao, starym przyjacielu i towarzyszu Magellana. Hiszpanie zmuszają jeńca do pilotowania. 6 listopada 1521 r.
wyłania się przed nimi nagle pięć górzystych wysp, uwieńczonych wulkanami. Nareszcie to one, Moluki!

Żądnemu uciech, rozpieszczonemu Pigafetcie zawdzięczamy znów obszerny opis wspaniałości tych wysp:
„Były tu goździki, sago, imbir, orzechy kokosowe, ryż, migdały, banany, słodkie i cierpkie granaty, trzcina

cukrowa, olej orzechowy i sezamowy, ogórki, dynie, melony i ananasy — niezwykle odświeżający owoc o
wielkości mniej więcej kawonu — a także owoc w rodzaju brzoskwini, który tu nazywają guawe, i wiele innych
jadalnych roślin. Poza tym wielka obfitość kóz i drobiu. Miód lał się wprost strumieniami. Składają go tu w
dziuplach drzew pszczoły wielkości mrówek. Wokoło latało mnóstwo pstrych i białych papug; czerwone były
najbardziej poszukiwane, nie dlatego, jak można by przypuszczać, że są jadalne, ale dlatego, że najprędzej
można je nauczyć mówić."

Ale nie tylko zainteresowania natury gastronomicznej kierowały naszym sprawozdawcą. Podaje też bardzo

obszernie, czym można na Molukach handlować poza płodami natury, ile kosztują tkaniny, narzędzia itd., a
obok tego dość dokładne dane o rzekomej obfitości złota i drogich kamieni.

Notuje oczywiście położenie geograficzne każdej wyspy oraz szczegóły dla rysowników map morskich,

przez co ustala w pewnej mierze tor wodny, który w tych okolicach jest najeżony niebezpieczeństwami. Niezbyt
uprzejme są uwagi Pigafetty o kobietach na Molukach. Wbrew późniejszym doświadczeniom europejskim od-
mawia im wszelkiej piękności, podaje jednak zarazem, że mężczyźni
są mimo to zazdrośni „jak wcielone diabły". Z tego szczegółu czytelnik dojdzie do wniosku, że nasz
sprawozdawca musiał przy okazji spotkać się z jakąś nieprzyjemną odprawą. Może wyszło mu to na zdrowie,
gdyż wspomina, że na wszystkich wyspach „zaraza weneryczna jest bardziej rozpowszechniona niż w
jakimkolwiek innym miejscu świata". Przyczyną jest ,.nierząd, który ci biedni poganie uprawiają". Ale znajduje
się tu wiele innych godnych uwagi rzeczy. Tak na przykład rośnie tu drzewo, którego liście, gdy tylko opadną na
ziemię, pełzają jak żywe. Pigafetta zapewnia z powagą:

„Mają po każdej stronie jakieś organy, które wyglądają jak dwie krótkie spiczaste nogi; jeżeli się je odetnie,

nie wypływa z rany krew ani krwawy sok. Jeden z takich liści przechowywałem przez osiem dni w misce; gdy
następnie próbowałem go wziąć do ręki, zaczął biec dokoła miski. Nie mogę sobie wytłumaczyć, z czego liście
te żyją. Przypuszczam, że z powietrza. Tak samo istnieje tu rodzaj ptaków, które według opowiadań tubylców
podobne są do kawek. Ptaki te wylatują na morze i tam połykają je żywcem wieloryby. Gdy tylko ptak znajdzie
się we wnętrzu wieloryba, dobiera mu się do serca i zaczyna je zjadać. Wieloryb oczywiście z tego umiera, wiatr
i fale znoszą go na brzeg i tam Indianie rozcinają mu brzuch. Znajdują wtedy we wnętrznościach żywego ptaka,
ciągle jeszcze zajętego spożywaniem serca wieloryba."

Natomiast opowiadania Portugalczyków, jakoby na Molukach „z powodu płytkiego morza i ciągłych

ciemności w wyniku mgły nie można było wcale żeglować, są czystym wymysłem, rozpowszechnianym tylko w
tym celu, aby nikt tu nie przyjeżdżał".

Pigafetta powtarza rozmaite brednie bez zmrużenia powiek; czar tropików każe mu przyjąć z największą

łatwowiernością nawet rzeczy niemożliwe. Mimo to wspomina tu i ówdzie, że opowiadania tubylców uważa za
bajki. Tak na przykład ocenia ich relacje, że nieco na północ od tych okolic, w Zatoce Chińskiej, żyją ptaki tak
wielkie, iż porywają bez trudu dorosłych ludzi i największe zwierzęta, albo że na pewnej małej wyspie na
Molukach mieszkają karły zaledwie na łokieć wzrostu, mające tak długie uszy, iż mogą się na jednym wygodnie
położyć, a drugim przykryć. Mało wiarygodne wydaje mu się także palenie wdów na Jawie, o czym zresztą
donosi jako jeden z pierwszych Europejczyków.

Nie należy czynić Pigafetcie zarzutów koloryzacji, jego dziennik

background image


należy do najbardziej interesujących opisów podróży. Podobnie jak podróżnicy arabscy i on przykłada główną
wagę do opisu ludzi i stosunków społecznych, z którymi się zetknął, wtrącone szczegóły polityczne i handlowe
sprawiają wrażenie sztucznie przyczepionych dodatków — jak gdyby niezbyt chętnie wywiązywał się z
poleconego mu zadania. Szkoda, że brak nam miejsca, ażeby przytoczyć coś więcej z jego dziennika,
zacytowane próbki dają jednak pewne wyobrażenie o wrodzonym darze narratorskim tego wielkiego repor-
tażysty, jak byśmy go dzisiaj nazwali.

Pobyt na Molukach zapowiadał się na ogół pomyślnie. Udało się osiągnąć to, co było życzeniem

wszystkich, tj. nawiązać bardzo intratny handel. W niedługim czasie „Victorię" i „Trinidad" napełniono
drogocennymi korzeniami Marynarze zaczęli w końcu pozbywać się swych spodni, koszul i płaszczy, aby także
dla siebie zdobyć możliwie wiele w drodze wymiany. 21 grudnia 1521 roku, w dniu św. Tomasza, wyruszyli w
drogę powrotną.

Jak podróż na Moluki, tak i droga powrotna nie odbywała się • pod szczęśliwą gwiazdą. „Trinidad" okazał

się nieszczelny i musiano go pozostawić na miejscu dla naprawy. Załoga próbowała później powrócić do
Hiszpanii przez Cieśninę Magellana. Ale straszliwe burze zatrzymały ją tak długo, że ostatecznie skierowała się
na zachód. Trudy ostatnich tygodni wyczerpały wszystkich, od kapitana do ostatniego chłopca okrętowego —
dawny okręt flagowy Magellana stał się łatwą zdobyczą Portugalczyków. Aby chorą załogę ostatecznie
unieszkodliwić, internowano ją w kilku portach o szczególnie niezdrowym klimacie. Tylko trzech czy czterech
marynarzy zdołało po wielu latach tułaczki powrócić do Hiszpanii.

Zakrawa to na złośliwy dowcip losu. Dowódcą „Trinidadu" był mianowicie dawny zbrojmistrz Magellana,

Gómez de Espinosa, jeden z niewielu, którzy w godzinie próby w porcie San Juliśn pozostali wierni admirałowi.
Jego to sztylet zagłębił się między żebra Luisa Mendozy, zbuntowanego kapitana „Victorii". Teraz Espinosa jest
kapitanem okrętu flagowego i razem z nim płynie ku swej zagładzie. Drugi natomiast, Bask Sebastian del Cano,
należał wówczas w obozie zimowym do buntowników. Był wtedy tylko prostym żołnierzem i to uratowało mu
życie. Teraz stoi jako kapitan na rufie „Victorii". Przeznaczenie zamiast go zniszczyć, jako jednego z szalonych
przeciwników biegu dziejów, podnosi go i opromienia sławą, jaka należałaby
się Magellanowi — Primus circumdedisti me! „Pierwszy mnie okrążyłeś!", wypisuje Karol V na kuli ziemskiej,
którą umieścił w herbie Juana Sebastiana — zapomina zaś o tym, który był mu wierny.

Ale i „Victorii" nie powiodło się o wiele lepiej niż „Trinidadowi". Kapitanem jej był człowiek, który w

twardości i wytrzymałości niewiele ustępował Magellanowi. Del Cano potrzebował trzy i pół miesiąca, aby
dotrzeć do Przylądka Dobrej Nadziei. Środki żywności prawie zupełnie się wyczerpały lub były zepsute. Chorzy
błagali go ze wzniesionymi rękami, aby w Mozambiku wysadził ich na ląd. Ale Mozambik był osadą
portugalską, del Cano zacisnął zęby, a Pi- gafetta notuje:

„Ponieważ wszystkim marynarzom honor jest droższy niż życie, postanawiamy, że starać się będziemy ze

wszystkich sił, aby wrócić do Hiszpanii, choćby niebezpieczeństwa, które przyjdzie nam pokonywać, były nie
wiedzieć jak wielkie."

„Victorii" udało się wrócić do ojczyzny, a było to głównie zasługą jej kapitana. Czterdziestu siedmiu

marynarzy i trzynastu tubylców wyruszyło na jego okręcie w podróż do Hiszpanii. Dopłynęło do niej piętnastu
Europejczyków i trzech tubylców. Inni zmarli i zgodnie ze starym marynarskim obyczajem zostali wrzuceni do
morza, przy czym, jak opowiada Pigafetta, zauważono, „że chrześcijanie szli na dno z twarzą zwróconą do góry,
podczas gdy Indowie pogrążali się w morzu z twarzą zwróconą w dół. Gdyby nam Bóg nie był wreszcie zesłał
dobrej pogody, bylibyśmy wszyscy zginęli z głodu i wyczerpania."

Na koniec, 6 września 1522 roku, niemal dokładnie w trzy lata po wypłynięciu eskadry, „Victoria",

zbutwiała i połatana, zawinęła do Hiszpanii. Nieliczni, którym dane było przeżyć pierwsze opłynię- cie świata,
wybrali się, boso i w koszulach, jako pątnicy do najbliższego miejsca pielgrzymek, aby podziękować Bogu za
szczęśliwe ocalenie. Ale nie czynili tego w radosnym nastroju. Straty były zbyt duże, wspomnienie przeżytych w
podróży chwil grozy zbyt okropne. Na dobitek zaszło jeszcze niezrozumiałe wydarzenie, które głęboko
wstrząsnęło nawet' oficerami i pilotami. Według ich dokładnie prowadzonego dziennika okrętowego wylądowali
| września; tymczasem w Hiszpanii, a z nią w całym świecie chrześcijańskim, był już dzień 7 września. Bóg był
więc tak zagniewany na zuchwałych marynarzy, że skreślił całkowicie jeden dzień z ich życia.

background image


Jeżeli sięgnąć wzrokiem wstecz, okazywało się, że podczas podróży obchodzili fałszywie wszystkie święta i nie
stosowali się do zbożnych nakazów religii chrześcijańskiej, aby w piątki nie jeść mięsa, czcić niedzielę jako
dzień prawdziwego duchowego pokrzepienia itd.

Dopiero po długich tygodniach gorliwych astronomicznych dociekań udało się Pigafetcie rozwiązać

przygnębiającą zagadkę, którą dwieście lat przed nim wyjaśnili już Arabowie. Kto okrąża ziemię w kierunku
wschodnim, zauważy, że w miarę przekraczania każdego stopnia długości geograficznej słońce wschodzi o
cztery minuty wcześniej. Przy 360 stopniach różnica wynosi 1440 minut, czyli jeden dzień. Ten natomiast, który
steruje w kierunku zachodnim, spostrzeże, że z każdym stopniem długości geograficznej słońce wstaje o cztery
minuty później z łoża oceanu, tak że po okrążeniu kuli ziemskiej traci on pełen dzień. Tym samym teza o
kulistości ziemi, którą od stuleci uznawano tylko teoretycznie na podstawie skomplikowanych konstrukcji
myślowych, została obecnie dowiedziona w praktyce. Jest to z geograficznego punktu widzenia największym
chyba sukcesem wyprawy Magellana. W historii odkryć ma ona tylko jeden odpowiednik: odkrycie Ameryki
przez Kolumba.

Praktyczny sukces wyprawy był zresztą niewielki. Przejście południowe poprzez kontynent amerykański

zostało wprawdzie odkryte, ale leżało w tak niebezpiecznej strefie, że jego wartość dla żeglugi była wątpliwa.
Wskutek tego dążenie do znalezienia drogi morskiej przez Amerykę w średnich szerokościach geograficznych
pozostało nie spełnione. Dopiero w czterysta lat po Magellanie i Kolumbie odwieczne marzenie wszystkich
żeglarzy zostało zrealizowane przez budowę Kanału Panamskiego.

Dla korony hiszpańskiej ©płynięcie świata przez Magellana miało ogromne znaczenie. Przede wszystkim

okazało się, że sześćset cetna- rów korzeni, które „Victoria" przywiozła, mimo strat, spowodowanych przez
wtargnięcie wody do nieszczelnych ładowni, przedstawiało wartość tak wielką, że pokryło wszystkie koszta
wyprawy. Poza tym Magellan dowiódł, że Moluki leżą w granicach obszaru przyznanego Hiszpanii przez dekret
papieski. Tym samym przełamany został handlowy i polityczny monopol Portugalczyków, a śmiała podróż stała
się punktem zwrotnym w historii. Wybiła godzina Hiszpanii jako władczyni świata.

Część trzecia ZDOBYCIE MEKSYKU

background image


I
mi H^^H
NM ieznośny upałl Według kalendarza Jest dopiero 25 marca M1519 roku. W ojczystej Hiszpanii panuje o tej
porze wiosna w pełnym rozkwicie, wszystkie drzewa, łąki i pola stroją alę w ślubny welon, rześki wiatr wieje z
gór w urodzajne równiny.

Tu żar jest straszliwy. Słońce wisi na. przyblakłym niebie jak płyta rozżarzonego ołowiu. Kontury okolicy

rozpływają się w strumieniu gorąoego powietrza, unoszącego aię z wybrzeża i z bagien mangrowii. Ale bo też
ujście Tabasco, dzisiejszej rzeki Grijalva z portem Frontera w zatoce Campeche, leży tylko o kilka stopni na
północ od równika. Panuje tu stale upał i febra.

Wokół rozlega się bicie w bębny. Głuche tony brzmią w. gęstej dziewiczej puszczy monotonnie,

niesamowicie, męcząco. Powietrze rozdzierają tu i ówdzie ostre krzyki wydawane przez nieznane istoty jakby w
śmiertelnej męce. Nieco później dowiedzą się Hiszpanie, że tak brzmią trąby z muszli — sygnały rogowe
stojącego naprzeciwko nich wojska Indian.

663 żołnierzy, którymi dowodzi Hernando Cortez, to awanturnicy, zuchwali młodzi ludzie. Przywiodła ich

tutaj nadzieja wielkiej kariery. Wkładają teraz pośpiesznie grubo watowane kaftany skórzane dla ochrony przed
strzałami, wdziewają kolczugi i ściągają rzemienie u szyszaków, pewni, że czeka ich walka. Jezus Maria! W
jakież niebezpieczeństwo się wpakowali! Czują — po raz pierwszy w Nowym Świecie — że to nie fraszka.

Przeczucie ich nie myli. Przeciwko nim stoi dziesięć tysięcy gotowych na śmierć, ba, gardzących śmiercią

wojowników indiańskich, znakomicie wyszkolone zastępy, uszykowane według wszelkich prawideł taktyki.
Będzie to walka na śmierć i życie. Similui aimihbua curantur (podobne leczy się podobnym) - zasada Samuela
Hahne- manna ma chyba zastosowanie nie tylko w medycynie. Zwycięzcy i zwyciężeni ulepieni są z jednej
gliny, zdaje się, ze także w hi-
i 9 . 179
I

background image


storii istnieje rodzaj homeopatii. Mały oddział gotowych na śmierć Hiszpanów, który pamiętnego 25 marca 1519
roku podejmuje walkę przeciw państwu Azteków, jest właśnie ową przez los ustaloną dawką, ową „potencją"
homeopatyczną, która musi być skuteczna.

Wyłącznie rozumowe tłumaczenie tego byłoby zbytnim uproszczeniem. Zapewne, Indianie nie mieli jazdy,

ponieważ koń był w Ameryce nie znany. Na Haiti i na Antylach przypatrują się jednak

■spokojnie, jak cudzoziemcy dosiadają koni i zaczynają cwałować. Gdy natomiast tutaj, w Jukatanie,

szesnastu konnych Corteza pędzi na nich w lśniącej zbroi, z lancą w ręku, czer- wonoskórych ogarnia śmiertelne
przerażenie. Wydaje im się, że rumak i jeździec są jedną istotą — rodzajem centaura. Powtarza się to w kilka lat
później po wylądowaniu Piza rra w Peru. Gdy na dobitek jeden z kawalerzystów spada z konia, Indianie sądzą,
że niesamowita obca istota rozszczepiła się na dwoje. Gdzie jest źródło owej histerycznej trwogi, o której gdzie
indziej nikt nie wspomina?

Indianie nie znają prochu ani ołowiu, dział ani muszkietów. Dzika panika ogarnia ich, gdy najlepsi

wojownicy padają pokotem, zabijani z odległości błyskawicą i piorunem zagadkowej broni. Mimo to jednak
trudno zrozumieć, dlaczego w tej pierwszej potyczce i nieco później Hiszpanie odnieśli zwycięstwo nad
państwem, które było o wiele większe, bez porównania bogatsze i potężniejsze niż Hiszpania. Musiało to mieć
głębsze przyczyny. Dwie z nich, sięgające z mroku w nasze ludzkie dziedziny, są nam znane. Jedna nazywa
się Quetzalcoatl i jest bogiem, a druga — Marina i jest bardzo piękną, mądrą i dobrą kobietą.

Już z opisów Kolumba wiemy, że na całym wschodnim wybrzeżu nowego kontynentu krążyła od dawna

dziwna legenda. Według niej pewnego dnia, przed wielu, wielu laty przybyć tu miała ze wschodu przez morze
grupa białych bogów. Nie wiadomo dokładnie, skąd bogowie ci pochodzili i co się z nimi potem stało. Ale gdy
Hiszpanie wylądowali w 1492 roku na Antylach, powitano ich jako „białych bogów". Później z południowych
krańców Nowego Świata Magellan doniósł, że tam także uważano jego i jego ludzi za bogów.

Zdarzenia te spowijała zrazu mgła mistycyzmu. Bardziej określony kształt przybrały one dopiero, gdy

Cortez podjął swą wyprawę zdobywczą. Okazało się, że jeszcze wtedy Aztecy czcili jako boga przywódcę owej
grupy nieznanych obcych przybyszów. Od lśniącego upierzenia ptaka ąuetzal nazwali jasnowłosego,
niebieskookiego i brodatego człowieka Quetzalcoatlem i umieścili go w areopagu swych bogów. Cortez
dowiedział się jeszcze czegoś więcej. Przed kilku dopiero wiekami — nauka obliczyła, że było to mniej więcej
w XI lub XII stuleciu naszej ery — zjawił się podobno w Meksyku z dalekich krain Wschodu nie znany nikomu
człowiek Miał blond włosy, białą skórę i niebieskie oczy, był ubrany w szatę z grubego, czarnego 6Ukna, z
okrągłym wycięciem dokoła szyi, z szerokimi, krótkimi rękawami, bez kapuzy i otwartą na piersi W czasach, w
których żył Cortez, strój taki był już nie znany, sutanny duchownych wyglądały całkiem inaczej. Ale tak
ubierano się niegdyś w Europie i jeszcze w XVI wieku takie stroje nosili w Grenlandii europejscy Wikingowie,
których przodkowie osiedlili się w tym kraju.

Cortez był zapewne zdumiony i zmieszany, gdy z dalszych opowiadań Indian dowiedział się, że ów

nieznany bóg obwieścił nową religię i ustanowił prawa. Miał to być bóg bardzo dobrotliwy i łagodny,
zrównoważony i mądry. Gdy mowa była o wojnie, zatykał sohie uszy, tak bardzo nienawidził rozlewu krwi i
gwałtu. Ludzie byli przez długi czas posłuszni Quetzalcoatlowi, „Bogu, przez którego żyjemy",
„Wszechobecnemu", „niewidzialnemu, bezcielesnemu, jedynemu Bogu o zupełnej doskonałości i czystości".
Jeszcze za czasów Corteza składano mu ofiary z kwiatów i owoców pod znakiem krzyża na olbrzymiej
piramidzie-świątyni w Choluli — gdy bóg

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku

wojny Huitzdlopochtli żądał ofiar żywych ludzi. Ale później przodkowie zbuntowali się przeciwko

Quetzalcoatlowi, który przed srożą- cym się Huitzilopochtlim musiał uchodzić z Tabasco na wschód — przez
bezmiar morza do wyśnionej krainy Tlapalian. Przed swym zniknięciem zapowiedział jednak, że pewnego dnia
bracia jego powrócą do Meksyku i zdobędą ten kraj.

Nieco później Hiszpanie znaleźli istotnie kamienne krzyże i stylizowane w kształcie krzyża wyobrażenia

drzew, pod którymi leżały ofiary z płodów rolnych. Odkryli groby, wielkie sklepienia ze starannie ociosanych
płyt kamiennych, tak ułożonych, że tworzyły krzyż. Ze zdziwieniem stwierdzili, że świątynie i ołtarze są
ozdobione symbolami wyobrażającymi rybę i rodzaj gołębia, zupełnie podobnymi do symbolów chrześcijańskiej
Europy. Byli zaskoczeni tym, że w Meksyku chrzci się dzieci, i roboli wielkie oczy, gdy kapłan pogański
opryskiwał dziecko wodą, gdy zwilżał mu wargi i błagał przy tym bogów, aby krople wody zmyły z dziecięcia
grzech pierworodny i spowodowały jego nowe narodzenie.

Pojęcia spowiedzi i komunii też nie były Aztekom obce. Po wyznaniu grzechów nakazywano

spowiadającemu się ćwiczenia pokutne i umartwienia, rozgrzeszano go i podawano do spożycia wyobrażenia
bogów z ciasta. Kto spożył chleb boży, ten mógł ubłagać zagniewane moce niebieskie. „Boże, Ty wiesz —
brzmiała aztecka modlitwa przy spowiedzi — że ten biedny człowiek zbłądził nie z własnej woli, lecz pod
wpływem grzechu, pod którego znakiem się urodził." A na zakończenie uroczystości kapłan odprawiał wiernych
słowami: „Odziewajcie ubogich i nakarmcie głodnych, jakąkolwiek by to dla was oznaczało ofiarę. Pamiętajcie,
że ich ciało jest jako wasze i że są oni ludźmi jako i wy."

Przypominało to w sposób zdumiewający chrześcijańską naukę o zbawieniu. Każdy spowiadający się

otrzymywał od spowiednika po odbytej pokucie i komunii odpowiednie zaświadczenie, a więc rodzaj kartki o
odpuszczeniu grzechów, która wobec państwowego wymiaru sprawiedliwości uwalniała od wszelkich
konsekwencji za popełnione przestępstwo; podczas „nabożeństw" Indian Hiszpanie słyszeli z ust ich kapłanów
takie zdania: „Znoś w pokorze obrazę"; „Bóg widzi wszystko i jest twym mścicielem"; w katechizmie Azteków
czytali: „Kto spogląda zbyt ciekawie na kobietę, ten oczyma swymi popełnia cudzołóstwo!" Przekonanie
Azteków, że oni, Hiszpa-
nie, są potomkami nieznanego chrześcijańskiego świętego i misjonarza, który niegdyś dotarł do Nowego Świata,
nie wydało im się tak nieprawdopodobne.

Prawie w tym samym czasie, w którym naczelny dowódca wojsk hiszpańskich dowiedział się o tych

zadziwiających sprawach, w pałacu Montezumy II, ostatniego cesarza Azteków, odbywała się rada koronna.
Montezuma zwołał wszystkich dostojników duchownych i świeckich, starych paladynów, głowy wielkich rodów
szlacheckich do olbrzymiej rezydencji zbudowanej na palach na Jeziorze Meksy

background image


kańskim. Zawiadomił ich o tym, co wyśledziła tajna służba wywiadowcza, podzielił się spostrzeżeniami o
obcym ludzie, który zbliżał się do wybrzeży Meksyku na wielkich „domach wodnych", z żaglami lśniącymi jak
skrzydła łabędzi.

Wiadomości te wywarły głębokie wrażenie na notablach azteckich.
Teraz następuje trzeźwe sprawozdanie wywiadowców. Wielmożni panowie, generałowie i czcigodni kapłani

znają dobrze starą legendę
0 powrocie Quetzalcoatla „w roku przestępnym". W pięćdziesięciodwuletnim okresie kalendarza azteckiego
powtarza się właśnie teraz rok przestępny, są więc przygnębieni i pełni złych przeczuć. Wiedzą, że służba
wywiadowcza dobrze pracuje i że jej doniesienia są prawdziwe. Nie są to tylko sprawozdania agentów, służba
wywiadowcza cesarza przedkłada rysunki: widać kunsztownie wymalowane okręty cudzoziemców z biało
połyskującymi żaglami, widać dziwaczne, czworonożne, szybkie jak huragan bogi-smoki, którymi się wrogowie
posługują. Widać długie lufy o okrągłych, groźnych paszczach, błyskawicę, która z nich wybiega i zabija na
odległość, widać lśniące zbroje, groźnie spuszczone przyłbice, lance, arkabuzy, miecze — krótko mówiąc, tak
jak by to dzisiaj po pięciuset latach zrobiono za pomocą telewizji, tak tu zręczni fachowcy azteckiego sztabu
generalnego uwidocznili wszystko w obrazach.

Teraz dopiero wstaje rzecznik cesarza. Montezuma II, który wstąpił na tron w roku 1502, przed siedemnastu

laty, kazał mu obwieścić, co następuje:

„Umiłowani bracia, kochani przyjaciele! Wam jako i mnie wiadomo, że nasi przodkowie nie pochodzą z

kraju, w którym teraz mieszkamy, lecz że przybyli tu z daleka pod wodzą wielkiego księcia. Książę ten, który
potem znowu odszedł z nielicznym tylko orszakiem, po długim czasie powrócił i zobaczył, że nasi przodkowie,
jego poddani, zbudowali tutaj nowe miasta, pojęli za żony córki tego kraju, spłodzili z nimi dzieci i założywszy
gospodarstwa, stworzyli nową ojczyznę i nie chcieli już z nim wracać. A ponieważ go już nie poznali i nie
chcieli uznać za swego pana, więc odszedł sam
1 obwieścił, że na razie ustępuje, ale pewnego odległego dnia powróci z wielką potęgą, albo on sam, albo ktoś
inny w jego imieniu, i odbierze, co mu się należy. Wiecie także, że przez cały czas oczekiwaliśmy go. Otóż z
tego, co dyszeliśmy o obcym wodzu i o cesarzu,
który wysłał go do nas przez wielkie morze z okolicy, gdzie słońce wschodzi i dokąd władca naszych przodków
niegdyś powrócił — wnoszę z całą pewnością, że jest on właśnie owym wielkim panem, którego od wieków
oczekujemy, zwłaszcza że oznajmia, iż zawsze wiedział o nas. Jeśli przodkowie nasi nie uczynili tego, co winni
byli swemu panu, to my tym bardziej winniśmy to uczynić i złożyć bogom głębokie dzięki, że ten, którego tak
długo czekaliśmy, wreszcie się zjawił. Tak więc proszę was, abyście mu byli we wszystkim posłuszni jako
naszemu panu..."

Zaległa głęboka cisza. To abdykacja — koniec. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jeśli mąż tej miary co

Montezuma dobrowolnie zrzeka się władzy, i to w chwili, gdy cudzoziemcy są jeszcze oddaleni o setki mil —
nie ma już żadnej nadziei. W takim razie Quetzalcoatl, mściciel, karzący bóg, stoi rzeczywiście pod murami i
puka do bram miasta.

O naradzie Azteków Cortez oczywiście nic nie wiedział. Wieczorem 25 marca 1519 roku na wysokiej rufie

okrętu flagowego opada wygodnie na krzesło, aby zażyć ochłody po upalnym dniu; jest tylko zwyczajnym
hiszpańskim szlachcicem, który w trakcie swej wyprawy zdobywczo-handlowej znalazł się u obcych brzegów.
Młody panek liczy trzydzieści cztery lata; całe jego dotychczasowe życie było wypełnione zuchwałymi figlami,
awanturami miłosnymi i rycerskimi przygodami. Pochodzi ze świetnej rodziny. Nie ma ona wprawdzie
rozległych włości ani wielkiego majątku, ale mała posiadłość koło Medellina w prowincji Estremadura zapewnia
swym właścicielom dostatnie utrzymanie. Ojciec, Martin Cortez de Monroy, był kapitanem piechoty. Opowiadał
czasami przy kominku o swych dawnych przygodach.

Nic nie wskazywało na to, że syn pójdzie w ślady ojca. Było to chłopię delikatne i słabowite, z którego

kiedyś miał wyróść duchowny, urzędnik dworaki lub inny domator, ale nie żołnierz. Toteż gdy Hernando Cortez
mając lat siedemnaście poprosił ojca, by mógł zostać żołnierzem, kapitan Martin Cortez zdziwił się i odetchnął z
ulgą. Przed trzema laty wysłał chłopca na uniwersytet do Salamanki spodziewając się, że wykieruje go tam na
dobrego prawnika. Od tego czasu nie widział swego syna. Teraz stoi przed nim młodzieniec przerastający go o
głowę, szeroki w barach, w biodrach wąski jak toledańska klinga, mężczyzna co się zowie. Mniej zado

background image


walające jest to, co Hernando ma do opowiedzenia. Umie wprawdzie wcale dobrze po łacinie, styl jego jest
poprawny, pisze nawet wiersze — ale ponadto niewiele się chyba nauczył, a przywieziony z uczelni wykaz kar
roi się wprost od jego głupstw i figlów.

Tak tedy życzenie syna, aby mógł zostać żołnierzem, było Martinowi Cortezowi wcale na rękę. Wszystko

idzie teraz jak po maśle! Hernando Cortez wyrasta na świetnego żołnierza, osiągnął wielką wprawę w jeździe
konnej, szermierce i strzelaniu, przyswoił sobie także taktykę i strategię. Studiuje historię Rzymu, a kiedy w
roku 1502 Kolumb wyrusza w swą czwartą podróż do Ameryki, naszego bohatera spotyka wysoki zaszczyt,
gdyż zostaje powołany do wzięcia udziału w tej wyprawie. Jest to pasowanie na rycerza i długo upragniona
wielka szansa. Ale oto los spłatał figla Cortezowi, na kilka dni przed wypłynięciem eskadry do Ameryki Cortez
spada z muru ogrodowego najsłynniejszego madryckiego pensjonatu dla szlachetnie urodzonych młodych
dziewcząt, łamie nogę i w czasie, gdy Kolumb podnosi kotwicę, leży z obandażowaną nogą w szpitalu.

Dopiero w dwa lata później, w r. 1504, dziewiętnastoletni młodzieniec dostaje się na drugą półkulę. Siedem

lat spędza tam jako hacendado, po czym, w 1511 roku, zostaje tajnym pisarzem don Diego Velasqueza, który
jako uczestnik drugiej wyprawy Kolumba (1493—1496) dorobił się na Haiti pokaźnego majątku i został guber-
natorem Kuby. Velasquez patrzy przez palce na niejeden wybryk swego podkomendnego, gdyż Cortez jest
świetnym żołnierzem i kawalerem. Ale gdy jego tajny pisarz uwodzi piękną donę Catalinę Suarez, jedną z
czterech córek pochodzącego z Grenady don Diego Suareza, komendant traci cierpliwość. Wtrąca
nieokiełznanego młodego oficera do więzienia i wypuszcza go dopiero wtedy, gdy młodzieniec oświadcza, że
jest gotów stanąć zaraz z doną Cataliną na ślubnym kobiercu.

Na rufie „Capitany" migocą światła w lekkim powiewie bryzy morskiej. Hernando Cortez uśmiecha się.

Dawne obrazy ożywają w jego pamięci i z zadowoleniem stwierdza, że nie zmarnował ani jednej godziny swego
życia. Ostatnie lata, kiedy jako kubański hacendado żył na wielkiej fermie i został radnym gminnym w mieście
Baracoa, były trochę nudne. Z tego życia teraz nareszcie się wyrwał. Miał szczęście. Gdy Velasquez otrzymał
pierwsze skąpe wiadomości, że na zachód od Kuby leży ląd, gdy wyruszyły pierwsze
ekspedycje, które wiadomości te potwierdziły, don Diego przypomniał sobie o niespokojnym młodym
człowieku, który był niegdyś jego tajnym pisarzem. Mianuje go od razu dowódcą nowej wyprawy i poleca, aby
zbadał obce wybrzeże i w drodze wymiany uzyskał tyle złota, ile się tylko da.

Aż do tego wieczoru, po potyczce nad Tabasco, Hernando Cortez nie miał też chyba innych, dalej idących

planów. Nagle zachodzi wypadek, który dźwignął go w górę, zmienił linię jego życia. Stało się to za sprawą
kobiety. W chwili, w której zetknęły się dwie obce sobie kultury, los Corteza złożony został w ręce Indianki —
nieznanego dziewczęcia, które ukazuje się jak meteor z bezdziejowej ciemności, aby po świetlanym locie znowu
w niej zatonąć.

Dwadzieścia młodych dziewcząt i kobiet, które kacykowie z Tabasco i okolicy przesyłają zwycięskiemu

obcemu generałowi, przybywa do Corteza. Jest to, jak uważają, skuteczny środek, by z nieokiełznanych mężów
zrobić w krótkim czasie ludzi uległych. Dałby Quetzalcoatl, „bóg łaskawego powietrza", ażeby ofiarowany dar
nastroił przychylniej tego gwałtownego młodego wodza!

Zrazu wydaje się, że życzenie to zostało spełnione. Po kilku dniach podnoszą się żagle na okrętach białych

bogów, nieco później skrzydła łabędzie znikają za linią horyzontu. Kacykowie zacierają ręce z radości: powiodło
się, takie środki zawsze prowadzą do celu! Quetzalcoatl otrzymuje w ofierze kilka szczególnie pięknych wią-
zanek kwiatów.

Ale mądrzy kacykowie pomylili się. Dar, który w ich mniemaniu miał wpłynąć uspokajająco na młodego

dowódcę, zrobił z hiszpańskiego szlachcica zdobywcę, który świat poruszy z posad.

Wśród dziewcząt, które późnym wieczorem tak nieoczekiwanie przybyły do jego pływającej kwatery, wśród

tych onieśmielonych, płaczących Indianek jest jedna jasnobrązowa dziewczyna o władczym, hardym wyglądzie.
Tłumacz wyjaśnia szybko, że właśnie ona, w odróżnieniu od towarzyszek, jest niewolnicą, ale dodaje, że Mali-
tzin Tenepal *— tak jej na imię — nie pochodzi wcale z Jukatanu, lecz z Meksyku, że ojciec jej był księciem
prowincji Coatzalcualco na południowo-wschodniej granicy imperium meksykańskiego i generałem w Painalla,
stolicy owej kresowej prowincji.

Gdy w pięćdziesiąt lat później regidor miasta Guatemali w Nowej Hiszpanii, rycerz Bernal Diaz del

Castiłlo, stary towarzysz i przy

background image


jaciel Hemanda Corteza, spisuje swe wspomnienia, pamięta dokładnie brązową dziewczynę. „Była wytworną
damą — pisze — władczynią kraju i ludzi, co można było po niej poznać..." To świadectwo przynosi zaszczyt
Berna łowi Diazowi. Był to prymitywny wojak i awanturnik. Ale wyczuł pańskość i dostojność obcej niewolnicy
— podobnie jak Cortez.

W dzień po przybyciu do Hiszpanów dwadzieścia Indianek przyjęło chrzest z rąk ojca Bartolomeo de

Olmedo. „Wygłosił on do nich — pisze Bernal Diaz — za pośrednictwem tłumacza kazanie, w którym
powiedział im wiele budujących rzeczy o naszej świętej religii i wiele złego o ich bałwochwalstwie. Kobieta, o
której mówiłem, otrzymała na chrzcie imię Marina."

Jako dońa Marina weszła do historii piękna młoda Indianka, która przez sześć lat była towarzyszką życia

Corteza. Z niezrozumiałego dla nich imienia Marina Indianie zrobili Malinche i tak będą niebawem nazywali
także samego Corteza. Jeszcze dzisiaj nie wiemy
0 tej rozumnej kobiecie wiele więcej ponad to, co opowiedział Bernal Diaz. Według niego została ona po
śmierci ojca i zawarciu przez matkę nowego małżeństwa sprzedana jako dziecko w niewolę
1 tym sposobem dostała się na dwór księcia Tabasco. Tu nauczyła się dialektu Majów, którym obok ojczystego
języka azteckiego biegle władała.

To było może przyczyną, że Cortez zwrócił uwagę na młodą dziewczynę. Z Majami mógł porozumieć się

przez tłumaczy. Nikt z jego ludzi nie umiał natomiast przełożyć obcych dźwięków azteckich, które tutaj, na
granicy wielkiego państwa meksykańskiego, już gdzieniegdzie rozbrzmiewały. To zadanie mogła spełnić
właśnie Marina, przy czym niewątpliwie nie poprzestała tylko na tłumaczeniu. Wyjaśniła zapewne Cortezowi,
na czym opierało się panowanie Azteków, potwierdziła niejasne pogłoski o „Dorado", opowiedziała mu o
naprężonych stosunkach między Aztekami a ich sprzymierzeńcami w Cempoalan, Tlaskala, Tezcuco i Cholula.
W ten sposób Cortez uzyskał wgląd w najsłabsze punkty azteckiego'ustroju państwowego.

Czy powodowała Mariną nienawiść i zdrada, żądza zemsty i uraza? Chyba nie. Marina kochała Corteza

gorąco, wyrosła w społeczeństwie teokratycznym, uważała istotnie konkwistadorów za wysłańców Boga, a ich
wyprawę za rodzaj krucjaty. Wierzyła święcie
w posłannictwo zdobywców, stała się świadomą i przekonaną chrześcijanką i wierzyła, że mimo wszelkich
błędów, które popełniali biali bogowie, panowanie ich przyniesie ludowi meksykańskiemu więcej szczęścia niż
panowanie Huitzilopochtli i jego kapłanów. Była o tym tak przeświadczona, że w r. 1525 u boku Corteza odwie-
dziła swą matkę w Coatzalcualco. Księżnę ogarnęło śmiertelne przerażenie, gdy poznała swą córkę. Była pewna,
że teraz odpowie za swój nieludzki postępek. Wszyscy, zarówno Hiszpanie, jak i Indianie, byli zdania, że na to
w pełni zasłużyła. Ogarnęło ich zdumienie i byli wstrząśnięci, gdy Marina objęła swą matkę i rzekła drżącym ze
wzruszenia głosem: „Matka moja nie wiedziała, co robi, gdy mnie wówczas sprzedała. Przebaczam jej.
Poznawszy zasady wiary chrześcijańskiej, jestem nieskończenie szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem."
Scena ta była tak głęboko ludzka i wzruszająca, że Bernal Diaz, nieczuły, zatwardziały landsknecht, jeszcze w
pięćdziesiąt lat później wezwie Boga na świadka: Y todo estro que dijo, se lo oź muy certificamente y se lo juro,
amen!

Tłumacząc, pośrednicząc i wyjaśniając służy Marina nie tylko Hiszpanom, ale także, i to w równej mierze,

swemu ludowi. Stara się — często, co prawda bezskutecznie — łagodzić zbyteczną surowość, naprawiać
wyrządzone krzywdy, zapobiegać bezmyślnym okrucieństwom. Wpływ jej jako pośredniczki między obydwoma
ludami był ogromny. Bernal Diaz del Castillo pisze: „Jej władza w Nowej Hiszpanii była bardzo wielka. Umiała
kierować Indianami wedle swej woli, co było dla nas niezmiernie cenne. Bez jej pomocy nie bylibyśmy
rozumieli języka meksykańskiego i wielu rzeczy nie osiągnęli."

W świadomości Indian obraz jej przyćmił nawet obraz Matki Boskiej, który Hiszpanie wszędzie z sobą

wozili i stawiali na ołtarzach. A gdy piękna młoda kobieta sama tuliła do piersi dziecko, swego syna Martina
Corteza, stała się dla swych rodaków, i jest dla nich do dzisiejszego dnia, przedmiotem nieomal religijnej czci.
Żołdacy, korsarze i piraci z armii Corteza, wielcy panowie i prości fornale, składają na swój sposób należny hołd
obcej kobiecie nazywając ją — Dońa Marina.

A sam Cortez? W swych listach i sprawozdaniach wspomniał o Azteczce tylko jeden jedyny raz, i to

mimochodem, jako o „tłumaczce, którą wiozłem z sobą". Ale gdy powiła syna, Cortez nadał

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku
mu po swym ojcu imię Martin. To jest niezwykłe. Później co prawda członkowie hiszpańskiej arystokracji
rodowej będą się tak masowo żenili z księżniczkami azteckimi, że jeszcze dzisiaj istnieją w Hiszpanii rody
posiadające w galerii swych przodków cesarza Montezumę. Ale za czasów Corteza nie było jeszcze mowy o
takich związkach małżeńskich; poza tym Marina uchodziła za zdobycz wojenną i podarowaną niewolnicę, a nie
za księżniczkę, którą zresztą była. Cortez związał syna, którego mu Marina urodziła, ze swym domem i rodem,
nadając mu na chrzcie imię swego ojca. Wolno z tego wnosić, że swą piękną brązową kochankę wysoko cenił i
szanował.

Marina wynurzyła się z mroku bezdziejowej egzystencji i w ten mrok znów się pogrążyła. W 1525 roku

wydano ją za mąż za kasty- lijskiego rycerza Juana Xamarillo. Cortez wyposażył to małżeństwo rozległymi
dobrami w ojczyźnie Mariny. Zachowały się akta nadania; resztę kryje cisza i milczenie.

Ale nie zapomnienie! Postać Mariny, jej miłość i ofiarność żyje w sagach i pieśniach Indian. Nie zgasło

łagodne światło, cichy blask, które niegdyś biły od tej pięknej i dobrej kobiety.
2

Jest wątpliwe, czy Marina przez cały czas widziała w Hernandzie Cortezie reinkarnację Quetzalcoatla,

białego boga. Była jednak z pewnością przekonana, że idea konkwistadorów jako nosicieli krzyża wypływała z
ducha owego mistycznego założyciela religii. Opowiedziała zapewne swemu ukochanemu panu o Quetzalcoatlu,
Do tradycji azteckiej dołączyła może także podania krążące wśród Majów i tzw. „legendę o Wotanie" mającą
swe źródło u krajowców Jukatanu. Legenda, którą oficjalna nauka uważa za „nowoczesną, wymyśloną przez
fantastów bajkę", głosiła, źe bardzo dawno temu zjawiły się u wybrzeży Jukatanu liczne obce okręty, z których
wyszli na ląd wysocy, jasnowłosi i niebieskoocy ludzie. Burty ich okrętów lśniły jak łuski skóry wężowej, a przy
zbliżaniu się do brzegu obce statki wyglądały jak olbrzymie, połyskujące węże, pełznące przez morze ku lądowi.
Nieznani ludzie byli ubrani w dziwne szaty, a na czole mieli ozdobę wyobrażającą zwiniętego węża. Święty wąż
był jednym z najstarszych bóstw, czczonych przez
Legendy Majów
Majów Jukatanu. Gdy więc owe jasnoskóre, uwieńczone wężami Istoty przybyły na okrętach lśniących jak łuaki
wężowe, uwierzono powszechnie, że przybysze są synami świętego węża, że są bogami. „Biali bogowie"
osiedlili się następnie w Jukatanie, ale jeden z ich przywódców powędrował dalej, do sąsiedniego Meksyku.

Legenda o Wotanie, mająca prawdopodobnie związek z bóstwem pogody jednego z ich szczepów, bogiem

Wotanem, jest znana od dawna. Dopóki sądzono, że Majowie przywędrowali dopiero około 1000 roku n. e. z
dziewiczych lasów Gwatemali do swej nowej ojczyzny w Jukatanie, dopóty dość dokładnie oznaczano datę
powstania tej osobliwej legendy. Przypadała ona, co dziwna, na ten sam mniej więcej czas, w którym
Wikingowie grenlandzcy odkryli Amerykę, osiedlili się na wybrzeżu Massachusetts i założyli tam kolonię.
Najnowsze badania wykazały jednak, że przypuszczenie to jest niesłuszne. Majowie żyli w Jukatanie już w V i
VI wieku n. e.

W ostatnich czasach legendą o Wotanie zajęła się amerykańska pisarka Ann Terry White w swej ciekawej

książce Lost Worlds („Zaginione światy"). Opisy jej przywołują na pamięć przekazane w licznych dawnych
rysunkach drakkary Wikingów, których burty były obwieszone lśniącymi tarczami, a boki połyskiwały jak łuski
węża.

Dla Corteza sprawy te nie posiadały większego znaczenia. O Wikingach nic zapewne nie wiedział, a fakt, że

biali ludzie dotarli do Nowego Świata już na pięćset lat przed nim, też go nie bardzo interesował. Tym
ważniejsze jest to jednak dla nas. Od dawna mianowicie i aż po dzień dzisiejszy utrzymuje się pogląd, że
Legenda
0

Quetzalcoatlu jest tylko chrześcijańskim „upiększeniem" staroin- diańskiej mitologii, „wymysłem białych,

którzy chcieliby być wszędzie obecni", jak to sformułował Hans Dietrich Disselhoff w swym Interesującym
dziele pt. Geachichte der altamerikanischen Kulturen („Historia kultur staroamerykańskich"). Otóż prasagi
indiańskie, które powstały na długo przed pojawieniem się Azteków, przedstawiały Quetzalcoatla nie jako
białego boga. Nastąpiło to widocznie dopiero później, nasuwa się więc podejrzenie, że mit o Quetzalcoatlu jest
kłamstwem propagandowym konkwistadorów, wymyślonym
1 puszczonym w świat po to, aby ułatwić im zdobycie władzy w Meksyku.

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku

Ale czy przypuszczenie to jest rzeczywiście słuszne? Czyż owi Hiszpanie, którzy niedługo po zdobyciu

państwa Azteków przystąpili do spisywania sag i podań osobliwego kraju, przedstawili „białego Zbawiciela"
tak, jak go sobie sami wyobrażali, tj. jako człowieka ciemnowłosego i czarnookiego? Tak by przecież musiało
być! Jeżeli zwycięskie państwo, górujące pod względem militarnym i cywilizacyjnym, chce narzucić swych
bogów podbitym ludom, to — rzecz zrozumiała! — przedstawi tych bogów na wyidealizowane podobieństwo
własne. A tymczasem Quetzalcoatl jest przedstawiony całkiem odmiennie: nie jest ciemnookim brunetem, lecz
właśnie
^niebieskookim blondynem. Jakież to dziwne! Czyż takie przedstawienie białego boga nie musiało wywołać u
zwyciężonych ludów Nowego Świata okrzyku: Wy, Hiszpanie, wyglądacie przecież całkiem inaczej aniżeli bóg
światła, w którego imieniu przybyliście i w którego imieniu przyjęliśmy was. Nie jesteście wcale jego synami!

Jeżeli wejdziemy w położenie Hiszpanów i założymy, że mit o Quetzalcoatlu jest ich wynalazkiem, to

możemy tylko stwierdzić, że zachowali się wielce niemądrze i niezręcznie. Ich „wynalazek" był tak mało
przemyślany, że jego wewnętrzne sprzeczności musiały by bezwzględnie wywołać u Indian niewiarę i
sceptycyzm. Jednakże pogląd, jakoby mit o białych bogach był arabeską wtłoczoną z chrześcijańskiej
nadgorliwości w mitologię Nowego Świata, jest pozbawiony wszelkich podstaw. Jeżeli się z tym zgodzimy, to
trzeba w konsekwencji przyznać, że legenda o białym Zbawicielu jest indiańska i że ongiś, w średniowieczu, być
może w związku z wy

background image


prawami Wikingów do Ameryki, biali ludzie dotarli do Jukatanu i Meksyku.

Przedstawiliśmy tutaj rzecz tę tak obszernie po to, aby wychodząc z logicznych przesłanek dojść do

wniosków, do których wiedza fachowa doszła w ostatnich kilkudziesięciu latach. Sprowadzone do wspólnego
mianownika wnioski te dadzą się streścić następująco: we wczesnych, ale jednak historycznych czasach,
niewątpliwie istniały między Starym a Nowym Światem, poprzez Ocean Atlantycki, długotrwałe kontakty,
których w szczegółach dotychczas nie znamy.

Nie należy jednakże pominąć milczeniem faktu, że nowoczesna amerykanistyka odrzuca stanowczo

podobne hipotezy. Tak na przykład zasypała szyderstwem i drwinami katolickiego badacza Karola Marię
Kaufmanna, który przed około .trzydziestu laty zajął się jako jeden z pierwszych tymi osobliwościami w książce
pt. Amerika und das Urchristentum („Ameryka i chrześcijaństwo pierwotne"), i piętnuje jako fantastę każdego,
który problemy te choćby tylko porusza. Amerykanista Walter Krickeberg stwierdza:

„Pewne frapujące paralele zachodzące między podaniami amerykańskimi a starochrześcijańskimi należą do

owej wielkiej liczby zgodności między ludami kulturalnymi Starego i Nowego Świata, zgodności, które istnieją
również w innych dziedzinach i których wyjaśnienie musimy pozostawić przyszłym pracom badawczym."

Nowocześni amerykaniści nie wierzą w możliwość bezpośrednich kontaktów kulturalnych i opierają się

raczej na tradycyjnym pojęciu „zbieżności", tj. swoistego podobieństwa określonych zjawisk kulturalnych, które
— jak powiada etnolog Hans Plischke — wyjaśniają „w ten sposób, że u całej ludzkości identyczne skłonności
duchowe w identycznych warunkach i w obliczu identycznych potrzeb prowadzą do identycznych lub
podobnych rozwiązań".

Takie sformułowanie właściwie niczego nie wyjaśnia, podstawiając zamiast niewiadomej „x" niewiadomą

„z". Pojęcie zbieżności jest właściwie jedynie hipotezą roboczą, dogmatem powstałym na tle stosunkowo dużej
jednolitości kręgu kultury Starego Świata. Jeżeli choćby na podstawie lektury dzieła Ruth Benedict Patterns of
Cul- ture („Wzory kultury") uprzytomnimy sobie, że na świecie istnieją diametralne przeciwieństwa kulturalne,
że podstęp, oszustwo i zabójstwo, które w Starym Świecie uchodzą od prawieków za zbrodnię, uważane są gdzie
indziej za zjawiska moralnie pozytywne, że władza

background image


i poszanowanie władzy, u nas tak cenione, w innych kręgach kultury uchodzą za głupie i śmieszne, że istnieją
ludy, które u każdego współplemieńca hodują systematycznie i z rozmysłem manię wielkości, to musi się w nas
zrodzić pewien sceptycyzm do owych „u całej ludzkości identycznych skłonności duchowych"!

Ale mniejsza o to. W każdym razie młoda dyscyplina amerykani- styki dowiedziała się od nauk

archeologicznych Zachodu, że we wczesnych stadiach rozwoju religijnego czczono jako bóstwa słońce, księżyc i
gwiazdy, że zatem istniały bóstwa „solarne", „lunarne" i „stellarne", i uznała, że owo doświadczenie Starego
Świata można zastosować także do zjawisk spotykanych w Ameryce. W dawnej Ameryce bóstwa
personifikujące pewne ciała niebieskie grały niewątpliwie wielką rolę, więc i białycfh bogów występujących w
mitach i legendach wielu ludów indiańskich wyjaśniano jako personifikacje cudu słońca. Bóg światła
Quetzalcoatl — twierdzi amerykanistyka — jest pochodzenia „solarnego" i niczym więcej jak tylko
wyposażonym przez legendę w krew i ciało symbolem słońca, które wstaje tajemniczo ze wschodniego morza,
płynie spokojnie nad ziemiami, dla których jest błogosławieństwem, by wreszcie zniknąć na zachodzie. Stąd
biała barwa skóry Quetzalcoatla, stąd jego łagodność i dobroć, stąd ofiary z kwiatów i owoców!

I stąd także jego niebieskie oczy, jego długa, jasna broda, znak krzyża na szacie, grzech pierworodny,

chrzest, spowiedź, komunia, owo „odziewajcie nagich i nakarmcie ubogich"? — nie, tak daleko amerykaniści
nasi się nie posuwają. Takie zjawiska należą „do wielkiej liczby zgodności między ludami kulturalnymi Starego
i Nowego Świata, których wyjaśnienie musimy pozostawić przyszłym pracom badawczym".

Jest to, łagodnie mówiąc, niezwykle zdumiewająca wiara w dogmat. Wywodzi się ona od Amerykanina D.

G. Brintona, który w 1882 roku pisał w swym dziele American Hero-Myths („Amerykańskie mity bohaterskie"):

„Przy pomocy oka i światła widzimy i uczymy się. Więc też nic dziwnego, że bogu światła przypisywano

rozwój życia domowego i społecznego. Stąd .pochodzi też, że światło było symbolem kultury i mądrości i
stawiano je na równi z pokojem i dobrobytem, niezbędnymi dla gromadzenia doświadczeń. Jasna barwa skóry to
aluzja do światła poranka. Włosy i broda to promienie słońca wychodzące
164
z jego okrągłej twarzy. Luźne i szerokie szaty uzmysławiają oblany światłem i owiany wiatrem firmament."

Brzmi to wcale przekonywająco, przynajmniej dla mieszkańców stref umiarkowanych, którzy odczuwają

jedynie dobroczynny wpływ słońca. Inaczej w strefach o klimacie tropikalnym. Dodać jeszcze należy, że teoria
ta powstała jakie osiemdziesiąt lat temu, na długo przed rozpoczęciem w Ameryce poważnych badań
archeologicznych i przed znalezieniem wspaniałych okazów prehistorycznych, które zaczęto wydobywać na
światło dzienne dopiero z początkiem bieżącego stulecia. Obrazy skalne, rzeźby, roboty snycerskie w nefrycie,
ceramika, płaskorzeźby na ścianach świątyń, barwne rysunki w świętych starych księgach itd. —
przedstawiające głowy męskie z długimi, pielęgnowanymi brodami — znalezione w wielu miejscach Meksyku i
Jukatanu, dowodzą, że nie chodzi tu o wyobrażenia mitycznych istot solarnych, lecz o wizerunki ziemskich
ludzi. W American Museum of National History w Nowym Jorku, w paryskim Musee de 1'Homme i w zbiorach
National Geographic Society w Waszyngtonie jest mnóstwo takich okazów.

Podobnie jak u Azteków i Majów, znajdują się też w Peru liczne realistyczne rzeźby i figury z ceramiki

przedstawiające ludzi, mężczyzn z długimi, pięknie wijącymi się i pielęgnowanymi brodami. Nie można tu
zastosować do nich absolutnie teorii Brintona o „solarnym" pochodzeniu zagadkowych brodatych, białych hero-
sów, nie możemy uwierzyć, by ludy kolorowe, które nigdy nie oglądały na oczy białego człowieka, wynalazły
przypadkowo równocześnie zarost, biały kolor skóry i blond włosy! A gdzież w takim razie są „biali bogowie"
Afryki? Wszak tam taki wynalazek byłby szczególnie aktualny! A gdzie są w północnej Europie „czarni bogo-
wie" — symbole długiej nocy zimowej, której zgubna siła dawała się mieszkańcom we znaki?

Można by wysunąć twierdzenie, że owe rysunki skalne, rzeźby czy płaskorzeźby przedstawiają po prostu

brodatych mężczyzn i że teoria o ich solarnym pochodzeniu jest wobec tego nieprawdopodobna. Wśród Indian i
Chińczyków zdarzają się przecież tu i ówdzie jednostki brodate; we wszystkich tych obrazach uchwycone
zostały tylko anomalie, zadziwiające odchylenia od nieowłosionego indiańskiego typu.

Ale i ten, słaby zresztą, zarzut został obalony przez odkrycia

13*
195

background image


poczynione przed około dwudziestu laty przez Amerykanów A. Morrisa, E. H. Morrisa i J. Charlota w świątyni
wojny w Chichen Itza w Jukatanie. Uczeni ci znaleźli tam pewną ilość gorzej lub lepiej zachowanych malowideł
ściennych, pochodzących z X lub XI wieku po Chr., na których przedstawiono bitwę morską między ludźmi
należącymi do rasy ciemnej z ludźmi należącymi do rasy o jasnym kolorze skóry, widocznie jasnowłosej.
Malowidła te nie mają bynajmniej charakteru mitycznego. Przeciwnie, są tak realistyczne w przedstawieniu
walk, ucieczki pobitych „białych" ludzi, tortur i straszliwej śmierci na świętym kamieniu ofiarnym, że dzisiaj
określilibyśmy je wprost jako reportaż w obrazach.

Jest to odkrycie zdumiewające i skłonni bylibyśmy uważać malowidła ścienne z Chichen Itza,

przedstawiające prawdopodobnie walki Majów z Toltekami, owym ludem przedazteckim, wśród którego zjawił
się Quetzalcoatl, za ostateczny dowód przemakający na korzyść naszej tezy. Nie czynimy tego jednak, albowiem
dyskusja naukowa na ten temat nie jest jeszcze zakończona. Jedna wszakże uwaga byłaby na miejscu:
przedstawione tu w wielkim skrócie Zgodności między Starym a Nowym Światem odnoszą się głównie do tych
obszarów Ameryki, które znajdują się w zasięgu dryfu prądów morskich i powietrznych, prowadzących z
Europy na zachód, tak że każda tratwa, każde czółno-jednodrzewo, każda w ogóle jednostka pływająca, nie
wyłączając nadymanej łodzi gumowej Allaina Bom- barda, docierają niechybnie do Ameryki, gdy tylko dostaną
się w strefę działania tych prądów.

Osąd i ocenę tych teorii pozostawiamy czytelnikowi. Ale trzeba przyznać, że był to niezwykły przypadek, iż

Cortez i jego ludzie wylądowali właśnie w Ameryce Środkowej, kraju o wysokiej kulturze. Tylko tutaj istniało
państwo, organizacja polityczna, zwarty organizm administracyjny z prowincjami, miastami, wsiami i gro-
madami, ze szlachtą, kapłanami i wojskiem — krótko mówiąc, imperium, którym można było zawładnąć i po
jego podbiciu panować nad nim — tak jak w Europie. Hiszpanie przyjęli to dziwne podobieństwo do ich
ojczystych warunków bez głębszego zastanowienia. Nie przyszło im nigdy na myśl zapytać, co by się z nimi
stało, gdyby byli po raz pierwszy wylądowali w Nowym Świecie na skraju niezmierzonych prerii Ameryki
Północnej lub w dżunglach Ori- noko czy Amazonki. Nie uświadamiali sobie wcale, że zostaliby
wessani, że wsiąknęliby i rozpłynęli się jak przelotny deszcz w piaskach pustyni. Nie zdawali sobie sprawy, że
dla swych czynów potrzebowali rozwoju cywilizacyjnego, który równałby się ich własnemu rozwojowi. Tu
napotkali właśnie poziom odpowiadający ich poziomowi kulturalnemu, toteż tylko tutaj akcja ich mogła zostać
uwieńczona powodzeniem. A ponieważ było tak, i to w czasie, gdy inne ludy na pozostałym olbrzymim obszarze
kontynentu amerykańskiego z wyjątkiem Peru tkwiły jeszcze w pierwotnych formach bytowania, trudno nam
uwierzyć w teorię zgodności i równoczesności rozwoj u. Jesteśmy raczej skłonni przypuścić, że między Starym a
Nowym Światem istniały rzeczywiście wczesne i dość ścisłe stosunki.

Faktem jest, co prawda, że stosunki te były przejściowe. Indianie nie przejęli wynalazku koła oraz kółka

garncarskiego, nie nauczyli się stosowania instrumentów smyczkowych w muzyce, glazury w ceramice, pługa
do orania pól i ogrodów — chociaż są to wiadomości podstawowe, które hipotetyczni imigranci lub misjonarze
ze Starego Świata byliby z pewnością z sobą przywieźli.

Mogliby ostatecznie zrezygnować z instrumentów smyczkowych, z glazury, a nawet z kółka garncarskiego

— do dziś dnia obywa się bez nich przemysł chałupniczy Indii i Indonezji — a mimo to wznieść się na wysoki
poziom kultury. Niezrozumiałe jest natomiast, że mieszkańcy Nowego Świata nie przywiązywali żadnej wagi do
użytku koła; długi czas oficjalna amerykanistyka widziała w tym dowód, że do czasu przybycia Hiszpanów i
Portugalczyków nie było żadnych kontaktów między Starym Światem a Ameryką. Można wprawdzie dowieść
bez trudu, że w amerykańskim kręgu kultury znana była i rozpowszechniona wielka ilość przedmiotów obracają-
cych się, jak np. wrzeciono, świdry, bączki i krążki brzęczące. Ale chociaż w Peru znaleziono pod ciężkimi
bryłami kamiennymi resztki okrągłych pni, które służyły jako środek transportu, to jednak nie wyjaśniona
pozostała kwestia, czy indiańscy architekci używali walców lub krążków do przesuwania olbrzymich bloków
skalnych, z których często wznosili swe świątynie i grody. A jest to kwestia ważna, gdyż nauka o starożytności
zwykła wszędzie wyprowadzać wynalazek koła i używanie wozu z uprzedniego stosowania krążków i walców.

Wydaje się więc, że Indianie nie wpadli na pomysł, aby ciężkie przedmioty kłaść na okrągłe pnie i toczyć je

zamiast ciągnąć i popy

background image


chać. Nasuwa się stąd wniosek, że skoro nie znali kola, ergo przed Kolumbem nie było żadnych kontaktów z
Europą. Wniosek ten jest jednak fałszywy. Archeolog amerykański Gordon F. Ekholm podaje, że znaleziono
gdzieniegdzie w Ameryce Środkowej zabawki dziecinne na kółkach, małe gliniane postacie z bajek.

Nie zastosowano jednak zasady koła w życiu codziennym, w transporcie i przemyśle, choć się to wprost

samo narzucało. Wprawdzie w Nowym Świecie nie było zwierząt pociągowych, konia przywieźli do Ameryki
dopiero Europejczycy, ale nikt nie wpadł tam na pomysł, aby na przykład odpowiednio wytresować psy i
zaprząc je do wozów, jak to uczynili w Kanadzie i Grenlandii pokrewni Indianom Eskimosi, którzy do swych
sań zaprzęgali psy. Nawet na ludzi można byłoby założyć uprząż, choćby po to, aby ciągnęli świetne karoce
królewskie.

Argumentowano też, że w Ameryce nie było dróg, i wypowiadano pogląd, że wynalazek drogi jezdnej jest

niejako wstępnym warunkiem wynalezienia koła. Ale i ten zarzut nie mógł się ostać. Istniały mianowicie,
przynajmniej w Ameryce Środkowej, od dawna znakomite drogi, na co wskazuje z naciskiem Ekholm. W
północnymi Jukatanie, między Coba a Jaxuna, na trasie długości około stu kilometrów znajdują się jeszcze
dzisiaj szczątki owych starych szos. Są to drogi kunsztownie zbudowane, o szerokości dziesięciu lub więcej
metrów, z gładką nawierzchnią, które w niczym nie ustępują nowoczesnym autostradom.

Zarzut, że Indianie musieliby znać koło i posługiwać się nim, gdyby kiedykolwiek mieli jakieś kontakty ze

Starym Światem, upada. Nasi czerwonoskórzy bracia znali zasadę koła równie dobrze jak my, ale nie stosowali
jej — tak samo jak nie stosował jej świat islamu, który posługiwał się prawie wyłącznie zwierzętami jucznymi.
Pytanie, jaka jest tego przyczyna, pozostaje nadal otwarte. Gordon F. Ekholm sądzi, że uporczywe trzymanie się
tradycji, które jest istotnie wybitną cechą charakteru Indianina, jest przyczyną słabego rozwoju technicznego
Ameryki z czasów przed Kolumbem. Ale czemu należy przypisać ową tradycyjną moc trwania przy starym,
pozostaje nie wyjaśnione, podobnie np. jak nie wytłumaczono, dlaczego okres wielkiego rozwoju technicznego
na Zachodzie zaczął się dopiero z nadejściem Renesansu. Musimy zadowolić się samym stwierdzeniem takich
osobliwości. Wyjaśnić ich na razie nie umiemy.

Może się wydawać, że zeszliśmy dość daleko na boczne tory, że poruszyliśmy tematy nie mające nic

wspólnego z historią odkryć. Jednakże każda forma historii, czy to historia polityczna, militarna, ekonomiczna,
czy też historia filozofii lub sztuki jest wszak tylko pewnym aspektem historii kultury. Dlatego prosimy
czytelnika, ażeby jeszcze przez chwilę dotrzymał autorowi towarzystwa na bocznej ścieżce. Prowadzi ona do
znanej tylko w kołach fachowych pracy z 1947 roku, którą ogłosiło trzech botaników i biologów amerykańskich
pod odstraszającym tytułem: The Evolution of Cossypium and the Differentiation of the Cidtivated Cottons.

Na pierwszy rzut oka publikacja ta wydaje się niestrawna jak stara skóra. Zajmuje się mianowicie rodzajem

i ilością chromosomów w nasionach bawełny i stwierdza, że dziko rosnąca bawełna Starego Świata zawiera
trzynaście dużych chromosomów, natomiast dziko rosnąca bawełna Nowego Świata, jak wynika z licznych
znalezisk w Ameryce Środkowej, zawiera tę samą ilość małych chromosomów. A więc na naszej ziemi istnieją
od zamierzchłej przeszłości dwa podobne wprawdzie do siebie, ale różne gatunki bawełny.

Trzej badacze amerykańscy zbadali nasienie bawełny hodowanej przez ludy staroamerykańskie na długi

czas przed Kolumbem i pojawieniem się białych i stwierdzili, że ta odmiana zawierała dwadzieścia sześć
chromosomów, trzynaście małych i trzynaście dużych. Obydwa gatunki musiały zatem ulec skrzyżowaniu. Ale
w jaki sposób dotarły nasiona bawełny ze Starego Świata do Ameryki? Czy przez Cieśninę Beringa, drogą
zamierzchłych wędrówek, którą pierwotni mieszkańcy olbrzymiego kontynentu płynęli niegdyś do swej nowej
ojczyzny? Uczony amerykański C. O. Sauer, który kwestią tą specjalnie się zajmował, uznał to w 1950 roku za
niemożliwe. Klimat okolic podbiegunowych był zawsze tak surowy, że wrażliwe nasiona bawełny nie zniosłyby
transportu przez Cieśninę Beringa. Musiały one dotrzeć do Ameryki w strefie tropikalnej lub podzwrotnikowej,
a więc w Indiach Zachodnich lub w Meksyku.

Jest rzeczą znaną, że nauki nasze bardzo niechętnie przyznają, iż łatwiej jest pokonać dwa tysiące pięćset

kilometrów między Wyspami Kanaryjskimi a Ameryką Środkową z pasatem i z prądem morskim niż około
szesnaście tysięcy kilometrów dzielących Azję od Ameryki przeciwko pasatowi i przeciwko prądowi mor

background image


skiemu. Wskutek tego zabrano się do przeszukania Melanezji, Mikronezji, Nowej Gwinei, Australii i wysp
Polinezji, aby stwierdzić, czy nie ma tam gatunków bawełny Starego Świata, tj. owej odmiany z trzynastoma
wielkimi chromosomami. Ale nie było ich nigdzie, znajdowano ciągle tylko odmiany z dwudziestoma sześcioma
chromosomami. Stąd zatem i drogą przez Pacyfik nie mógł dokonać się import nasion bawełny Starego Świata
do Ameryki. Pozostała tylko jedna droga: przez Ocean Atlantycki i stamtąd dalej na Morza Południowe.

Czy mogły być przeniesione przez ptaki? Ptaki nie jedżą nasion bawełny. Czy burze i prądy morskie mogły

ponieść lekkie ziarnka bawełny przez olbrzymią powierzchnię morza? Jest to mało prawdopodobne. Na dobitek,
w wilgotnym powietrzu bawełna traci zdolność • kiełkowania.

Nie wszystkie zainteresowane gałęzie nauki wyciągnęły z tego należyte wnioski. Nie chcemy wyprzedzać

uczonych i 'katedr uniwersyteckich, pragnęliśmy jednakże wspomnieć o tych problemach — choćby tylko po to,
aby wykazać, jak ściśle powiązane są z sobą wszelkie ludzkie sprawy.
3

Od czasu gdy Hiszpanie wypłynęli z ujścia Tabasco — a było to w ostatnich dniach marca — Bernal Diaz

del Castillo nie zaznał chwili spokoju. Cortez wysłał młodego człowieka do bocianiego gniazda, aby się
rozglądał. Krępy, dwudziestodwuletni syn chłopski z Medina del Campo w prowincji León, sercu starej Kastylii,
był już raz w tej dzikiej, obcej okolicy. Dopiero przed niespełna rokiem dotarł z Juanem Grijalvą, synowcem
Diego Velasqueza, aż tutaj, w okolice dzisiejszego Vera Cruz w Meksyku, płynąc wzdłuż wybrzeży Jukatanu i
przez zatokę Campeche. Na pewno się zorientuje, czy dobrze płyną.

Bernal Diaz tkwi więc bardzo markotny w koszu umocowanym do masztu. Tak jak Cortez nie przeczuwa,

że będzie kiedyś nosił tytuł capitan generał de la Nueva Espana y Costa del Swr, tak samo nie przeczuwa nasz
syn chłopski, że będą go kiedyś tytułowali „seńor" i „regidor" miasta Guatemali i że u schyłku życia napisze
nawet książkę wspomnień. W każdym bądź razie z początkiem kwietnia 1519 roku wisi u masztu i przeklina
swój los. Co kilka godzin stary woła na niego z rufy i pyta, co widzi. Co tu można widzieć? Bagna i piasek,
piasek i bagna. A z prawej burty tylko morze, żadnego statku, żadnego lądu, żadnej wyspy — nic, absolutnie
nic! Co za pech, już sobie prawie nie przypomina, jak wyglądała okolica, obok której przepływał przed rokiem!
Ach, gdyby tak zobaczyć znów wysokie góry okryte śniegiem, Sierra Nevadę albo szeroką lagunę Alvarado,
zaraz by się zorientował.

Bernal Diaz del Castillo był prostym człowiekiem, toteż nie wiedział, że już Kolumb podczas swej czwartej

podróży spotkał na pełnym morzu, przed wybrzeżem Hondurasu, Azteków — dziwnych, brązowych ludzi w
dziwacznej łodzi, którzy mieli na sobie ubrania z farbowanej bawełny, posiadali narzędzia z miedzi i bardzo
osobliwą broń, a na zdziwione pytanie, skąd przybywają, wskazywali na zachód. Bernal Diaz nie zna oczywiście
także tajnego raportu, który Grijalva złożył po powrocie swemu wujowi, Diego Veiasquezowi. Był to raport
bardzo fragmentaryczny i w pewnej mierze bałamutny. Grijalva nie miał bowiem tłumaczy i gdy u wybrzeży
Meksyku próbowano nawiązać z Indianami rozmowę i stosunki handlowe, porozumiewanie się było utrudnione.
Hiszpan zrozumiał jednak tyle, że daleko na zachodzie, na wielkim płaskowyżu, znajduje się olbrzymie miasto,
otoczone ze wszystkich stron wodą i rządzone przez króla, który posiada niezmierzone skarby złota i drogich
kamieni. Bernal Diaz nie zna tego raportu, ale zna go Cortez. I dlatego nie daje spokoju chłopakowi w bocianim
gnieździe, wychodzi co chwila ze swej kabiny na pokład pytając, czy czegoś nie dostrzegł.

Dni mijają, nadchodzi tydzień wielkanocny, wreszcie Wielki Czwartek roku 1519; po lewej burcie okrętu,

bardzo, bardzo daleko i niesłychanie wysoko unosi się delikatna, migotliwa poświata. Nieco później wynurza się
z toni oceanu ogniście czerwone słońce i złote promienie z okrytych śniegiem gór obcego lądu biegną ku
jedenastu hiszpańskim okrętom. W mgnieniu oka cała załoga staje na nogi, w kilka godzin później kotwice z
chrzęstem wżerają się w dno morza, mniej więcej w miejscu, gdzie dzisiaj leży Vera Cruz — i rozpoczyna się
jeden z najwspanialszych dramatów wszech czasów.

Zdarzenia następują po sobie szybko, nerwowo, zapierając dech. Minęło zaledwie pół godziny od chwili,

gdy Hiszpanie rzucili kotwice,

background image


a już nadpływają dwa wielkie wojenne kanu pełne Indian. Dobijają do okrętu admiralskiego, do „Capitany",
kilkunastu Indian wspina się gęsiego po drabdnce sznurowej na pokład. Pytają o tlatoana, dowódcę, oddają mu
należne honory i proszą, aby wolno im było wypełnić życzenia obcego pana.

Czynią to na rozkaz Montezumy, „Gniewnego Pana", cesarza Meksyku. Montezuma był kapłanem, zanim

został cesarzem i objął władzę. Przez wiele lat siedział w mrocznych celach klasztornych nad pożółkłym pismem
obrazkowym, opowiadającym o Quetzalco- atlu i przyszłym powrocie białych bogów. Zna stare podanie lepiej
niż ktokolwiek z jego ludu, boi się białych

1

. Od lat donoszono mu o każdym najdrobniejszym zdarzeniu u

wybrzeży kraju; gdzie tylko ukazali się Hiszpanie, śledziły ich tysiące ciemnych oczu, nic nie uszło ich
czujności. Montezuma wie, jakie grozi niebezpieczeństwo. Musi mu zapobiec. Dlatego nakazuje, aby spełniać
wszystkie życzenia obcych przybyszów. Jeżeli chcą dostać złoto za błyskotliwe perły szklane, które przywieźli,
a które Aztecy uważają za nefryt, należy im dać złoto. Jeżeli chcą kobiet czy jadła — należy im dać, czego
zapragną. Może w ten sposób uda się ugłaskać synów-mścicieli białego zbawiciela, nasycić ich, uspokoić,
zadowolić. Jeżeliby to jednak nie pomogło, w odwodzie stoją gwardie gotowe na śmierć, siły zbrojne Azteków,
zaprzysiężone swemu kapłanowi-królowi, oraz cały olbrzymi kraj wraz ze wszystkimi sprzymierzeńcami. Wszak
tylko kilkuset ludzi zbliża się na okrętach. W najgorszym razie zdusi się ich, wdepcze w ziemię, zatopi powodzią
ciał, które się na nich zwalą.

Montezuma nie jest zwolennikiem polityki pojednawczej za wszelką cenę; myliłby się, kto by tak sądził.

Nie wie, jak się ma zachować, jest w kłopocie. A jako dyktator i teokrata jest zaślepiony wiarą w swe
posłannictwo. Widzi tylko siebie i swój świat i dlatego — jak wszyscy dyktatorzy — popełnia w rozstrzygającej
chwili błąd. Zamiast zademonstrować swą siłę zbrojną, przesyła Hiszpanom drogocenne podarunki — i tym
sposobem kusi ich tylko nieopatrznie, tym silniejszą staje się ich żądza zawładnięcia krainą złota.

Maurice Collis pisze w swej książce Cortez i Montezuma, że o losie cudzoziemców zadecydował osobliwy

przypadek. Według dawnych proroctw — powracający ze wschodu Quetzalcoatl wyląduje w roku przestępnym.
W ostatnich stuleciach arcykapłani Azteków obser
202
wowali z wielką trwogą pięćdziesięciodwuletni, rytmiczny cykl rok przestępnego. Ale zagniewany Quetzalcoatl
nie ukazał się ani w 1363, ani w 1415, ani też w 1467 roku. Teraz kalendarz wskazuje znowu rok przestępny. I
nagle coś zaczyna się dziać na morzu! W 1517 roku ukazują się w oddali pierwsze „domy wodne ze skrzydłami
łabędzi": to wyprawa Hernandesa Córdoby, który odkrył Jukatan i dotarł do Zatoki Campeche. W 1518 roku
biali bogowie znowu wracają. Tym razem ich domy wodne nie rzucają już kotwicy w oddali, lecz dopływają do
wybrzeży Meksyku; czujki Montezumy obserwują przybyszów z bliska. „Mają białą skórę, długie brody i jasne
włosy" — donoszą swemu królowi. Ale obcy przybysze nie bawią długo. Po kilku tygodniach łabędzie skrzydła
ich żagli znikają na wschodnim morzu.
203

background image

Gdy przybywa Cortez, jest według kalendarza Azteków rok przestępny. Przerażenie ogarnia króla i

kapłanów. Mnisi ślęczą nad magicznymi rękopisami, wyczytują z nich, że Quetzalcoatl powróci w dniu
„dziewięciu wiatrów".

Cortez, który w Wielki Czwartek 1519 rzucił kotwicę u wybrzeża, miał z pewnością zamiar jeszcze tego

samego dnia podpłynąć łodzią do lądu. Przeszkodziły temu odwiedziny Indian. Postanawia więc wyjść na ląd
następnego dnia, tj. w Wielki Piątek. Dzień, w- którym po raz pierwszy postawi nogę na tym nowym świecie,
ma być dniem śmierci Chrystusa. Tak się też stało. Hiszpanie lądują w Meksyku nie 21 kwietnia 1519, lecz 22.

A to jest według kalendarza azteckiego dzień „dziewięciu wiatrów"! Stare proroctwo sprawdziło się zatem

dosłownie. Sprawdziło się także w drobniejszych jeszcze szczegółach: ponieważ w. Wielki Piątek należy nosić
ciemne szaty, Cortez wychodzi na ląd w czarnym ubraniu. W magicznych księgach Azteków Quetzalcoatl jest
przedstawiony w ciemnym habicie. Obcy biały bóg ma na głowie niski czarny kapelusz — modne nakrycie
głowy, które w Europie w początkach XVI wieku spotykamy na wszystkich portretach wielkich panów.
Quetzalcoatl nosił również podobny kapelusz. W okolicy Tabasco wstąpił niegdyś na tratwę, która zawiozła go
do jego boskiej ojczyzny na Wschodzie. Stamtąd przybyli teraz biali. A gdzie naj- pierwej wylądowali ze swymi
parskającymi smokami, z tajemniczym piorunem i błyskawicą w rękach? W Tabasco! I choó była ich garstka,
pokonali wrogów liczących dziesięć tysięcy wojowników! Są niewątpliwie bogami. Biada Aztekom, jeśli zechcą
im stawiać opór!

Szybkie sztafety Montezumy przebywają odległość od wybrzeża do stolicy swego kapłana-króla w ciągu

dwudziestu czterech godzin. W tej samej mniej więcej godzinie, w której Cortez wychodzi na ląd w Meksyku,
Aztek ma już pierwsze wiadomości o powrocie białych bogów. Bliższych szczegółów jeszcze nie zna.
Wyprawia szybkich gońców do namiestników z rozkazem, aby stwierdzili, czy cudzoziemcy mają rzeczywiście
jakiś związek z Quetzalcoatlem.

W dwa dni po wylądowaniu w Vera Cruz, w niedzielę wielkanocną 1519 roku zjawia się z wizytą u Corteza

książę Teutlile, namiestnik prowincji kresowych, wierny i oddany cesarzowi. Bernal
Diaz del Castillo opowiedział nam obszernie o tych rozstrzygających chwilach:

„W niedzielę wielkanocną stawił się u nas pan Teutlile we własnej osobie. Cortez powitał go, uściskał i

zaprosił na nabożeństwo, które właśnie miało się rozpocząć. Pater Bartel Olmedo odśpiewał mszę, a ministrowa!
mój brat Juan Diaz. Potem namiestnik i co znamienitsi ludzie z jego orszaku wzięli udział w uczcie razem z
Cortezem i kapitanami.

^Gdy wstaliśmy od stołu, Cortez rozmawiał za pośrednictwem dońi Mariny z Teutlilem i jego

towarzyszami; oznajmił im, że jesteśmy chrześcijanami i sługami największego władcy na ziemi, cesarza
Karola, który ma za lenników i sługi wielu panów swego imperium. Na jego rozkaz przybyliśmy do tego kraju, o
którym, jak i o jego władcy, królu Montezumie, cesarz wiedział już od dawna. Cortez przybył w imieniu Jego
Cesarskiej Mości i pragnie być przyjacielem króla Montezumy. Prosi naczelnika o wskazanie mu drogi do
swego pana i władcy, aby mógł złożyć królowi swe uszanowanie
i przedstawić mu orędzie cesarza.
Teutlile odparł wyniośle: «Zanim poprosisz o posłuchanie u mego króla, dobrze uczynisz, jeśli najpierw
obejrzysz dary, które

background image


ci przywiozłem, i powiesz mi, jakich rzeczy będziesz potrzebował!*

Po czym otworzył kufer pleciony z wikliny zawierający mnóstwo złotych przedmiotów pięknej i misternej

roboty. Następnie wręczył Cortezowi dwadzieścia bel białej bawełny oraz bardzo kunsztowne hafty z piór i inne
drogocenne przedmioty, których sobie jednak po upływie tylu lat szczegółowo nie przypominam, a także
żywność w wielkiej obfitości, jako to kury, suszone ryby i owoce.

Cortez przyjął wszystkie te podarunki pogodnie i z godnością i odwdzięczył się namiestnikowi

szlifowanymi perłami szklanymi i innymi wyrobami hiszpańskimi. Następnie polecił mu obwieścić w podległym
sobie okręgu, aby mieszkańcy zechcieli przybyć do nas w celach handlu wymiennego, gdyż przywieźliśmy z
sobą wiele ładnych i pożytecznych rzeczy, które pragniemy wymienić na złoto.

Teutlile przyjął podarunki oświadczając, że jego pan i król, który jest potężnym władcą, ucieszy się, gdy

otrzyma wiadomość o wielkim oesarzu i podarunki od niego. Prześle mu natychmiast te dary i poprosi o
wskazówki.

Indiański namiestnik przyprowadził z sobą kilku niezwykle zręcznych rysowników, których jest w Meksyku

wielu. Kazał im od rysować twarz, postawę i ubranie głównodowodzącego, wszystkich kapitanów i kilku
żołnierzy, wygląd okrętów i koni, armat i kul, a nawet nasze dwa psy, krótko mówiąc, wszystkie osoby i rzeczy,
które u nas widzieli. Rysunki te przesłano królowi Montezumie.

Aby dać gościom wyobrażenie o naszej potędze, Cortez polecił naładować działa jak największą ilością

prochu i wydał rozkaz, aby Alvarado wraz z innymi rycerzami wsiedli na koń, zawiesiwszy przedtem dzwonki u
rzędów końskich, i przejechali cwałem przed wysłannikiem Montezumy.

Gdy jeźdźcy przejechali, wystrzelono z dział. Pogoda była bezwietrzna. Kule kamienne przeleciały z

wielkim hukiem nad brzegiem morza, budząc długie echo. Indianie bardzo się przerazili i polecili rysownikom,
ażeby to dziwne wydarzenie także uwiecznili w rysunku.

Jeden z Hiszpanów miał na sobie pozłacany hełm szturmowy. Teutlile zauważył, że podobne hełmy nosili

ich przodkowie. Jeden z takich hełmów jest przechowywany na pamiątkę w świątyni ich boga wojny. Cortez
odpowiedział na to, że chętnie obejrzałby sobie
ten hełm. Hełm szturmowy Hiszpana dał w podarunku gościowi, wypowiadając przy. tym życzenie, że chciałby
otrzymać hełm pełen ziaren złota, gdyż posłałby go naszemu panu i cesarzowi.

Po tej rozmowie Teutlile pożegnał się z Cortezem. Spiesznie pojechał do Montezumy, aby złożyć mu

sprawozdanie oraz wręczyć dary Hiszpana i wykonane rysunki. Król był niezmiernie zdziwiony tym, co słyszał i
widział. On także, gdy tylko ujrzał hełm szturmowy, zauważył podobieństwo do hełmu złożonego w świątyni
boga wojny i nie wątpił już, że należymy do owego ludu, który według prastarego podania zjawi się pewnego
dnia w tym kraju i zdobędzie nad nim panowanie.

Po jakichś sześciu czy siedmiu dniach Teutlile przybył znowu do nas, a razem z nim jeszcze jeden

przywódca i ponad stu ciężko objuczonych ludzi. Cortez przywitał obu dostojników jak najuprzejmiej i zaprosił
ich, aby zajęli miejsca obok niego. Po obopólnych powitalnych przemówieniach przybysze rozłożyli na macie
przywiezione podarunki:

Okrągłą płytę ze złota, na której były odtworzone słońce i koła zodiaku, wagi ponad 100 grzywien; taką

samą płytę ze srebra, na której był przedstawiony księżyc, wagi ponad 50 grzywien i wielkości kola u wozu;
naszyjnik z siedmiu kawałków złota ze 183 małymi szmaragdami i 232 małymi, podobnymi do rubinów drogimi
kamieniami, na nim uwieszonych 26 małych dzwonków ze złota z 10 pięknymi perłami i osiem innych
łańcuszków na szyję; zwierciadło z merkazytu w formie kuli, wielkości pięści, oprawne w złoto, bardzo
misternej roboty, dar iście królewski; mnóstwo złotej i srebrnej biżuterii; liczne figury ze złota, przedstawiające
żaby, psy, lwy, małpy, kaczki i inne zwierzęta; liczne złote medale; drogie kamienie w prześlicznych oprawach
przedstawiających wartość większą niż same kamienie.

Gdy obaj wodzowie wręczyli Cortezowi te skarby, jeden z nich oświadczył: Król Montezuma jest bardzo

uradowany przybyciem do jego kraju tak walecznych bohaterów. Pragnąłby poznać wielkiego cesarza, o którym
już przedtem miał wiadomości, musi jednak z powodu wielkiego oddalenia zadowolić się przesłaniem mu w naj-
bliższym czasie cennego podarunku. Z przyjemnością odda nam do dyspozycji wszystko, czego będziemy
potrzebowali podczas naszego pobytu w tym kraju. Co się jednak tyczy spotkania z Cortezem, to

background image



Część trzecia — Zdobycie Meksyku
wolałby, aby biały wódz z tego zrezygnował, gdyż nie jest ono potrzebne i zbyt kłopotliwe."

Wysłannicy Montezumy skosztowali z prawdziwą przyjemnością wina, którym ich Hiszpanie uraczyli. Było

ono w Meksyku nie znane i smakowało krajowcom znakomicie. Także kuchnia, hiszpańska spotkała się z ich
pełnym uznaniem: biali bogowie umieją żyć! Ale książę Teutlile nie uczestniczy w tym bankiecie jako osoba
pfy-

|

________________ watna, lecz ma stwierdzić, czy biali

I są rzeczywiście bogami. Każe podać do stołu przysmaki azteckie. Hiszpanie są niezwykle zaciekawieni. Gdy

się jednak dowiadują, że pięknie ułożone kosze z indykami, rybami, kukurydzą, owocami, ślimakami i pie-
czonymi wężami ociekają krwią — krwią ludzką, jak uprzejmie wyjaśnia białym bogom książę Teutlile —
odwracają się ze wstrętem i zgrozą. Namiestnik aztecki ani drgnął, tego się właśnie spodziewał.
Quetzalcoatl głosił przecież, że spożywanie mięsa ludzkiego i ludzkiej krwi jest grzechem i sprzeciwia się
woli niebian. Ale Teutlile chce zyskać pewność. Napomyka więc mimochodem, że w jego orszaku znajduje
się niewolnik przeznaczony na ofiarę. Jeżeli biały bóg ruszy tylko małym palcem, serce niewolnika znajdzie
się za. chwilę na tacy!
Cortez-QuetzalcoatI zrywa się, oburzony. Czy chodzi o owego człowieka ze świty księcia, którego żałosna

mina uderzyła jego i towarzyszy? Teutlile potakuje. Tak, to zresztą zrozumiałe. Ten człowiek wie, że ma służyć
za pożywienie zagniewanemu panu Quetzal- coatlowi. To niezwykły zaszczyt dla niego, ale dręczy go myśl, czy
wyrwą mu jak się to zwykle działo — bijące jeszcze serce, czy też na cześć białego boga nie zastosują o wiele
bardziej bolesnego rytuału. Stąd jęgo smutek.

Teraz Teutlile wie już, co chciał wiedzieć. Przybysze są istotnie synami Quetzalcoatla. I rozumie doskonale,

dlaczego Montezuma
208
>

s

background image



J
Proroctwo błazna Ceryantesa
pragnie za wszelką cenę trzymać ich z dala od Tenochtitlan. Biały bóg zemści się straszliwie, a inni bogowie nie
będą bynajmniej przypatrywać się bezczynnie powrotowi Quetzalćoatla. Grozi przeraźliwa rzeź na ziemi, jak i w
niebie. Należy odwrócić tę zagładę. Może uda się nakłonić Quetzalcoatla, aby wrócił do swego ziemskiego raju.
Książę Teutlile dodaje do orędzia swego królewskiego pana własne ostrzegawcze słowa.

Odmowa spotkania się z Montezumą bynajmniej nie odstraszyła Corteza. Ze śmiechem zwraca się do swego

adiutanta: „Ten Montezumą zdaje się być niedostępny. Mimo to osiodłamy nasze konie i wytropimy go w jego
norze!" Adiutanci odpowiadają mu także śmiechem, ale w głębi duszy są zmieszani. Przypomniała im się
dziwna scena, która pół roku temu rozegrała się pewnej niedzieli na Kubie, na krótko przed odjazdem, kiedy
Diego Velasquez szedł z kapitanem Hernandem Cortezem na mszę. Natknęli się wtedy na błazna nazwiskiem
Cervantes, który wykrzywiając śmiesznie twarz zawołał nagle do gubernatora: „Ejże, kumie Diego! Czyś
oszalał? Znam ja dobrze twego kapitana! Mierzy wysoko. Uważaj! Ucieknie ci on z całą eskadrą, ma diabelnie
twardą głowę!" Podówczas nie zwrócono na to większej uwagi, tutaj jednak, na obcym wybrzeżu, u stóp
ośnieżonych gór, za którymi leżało bogate miasto Meksyk, wszyscy zawahali się przez chwilę. Ale nie można
się już cofnąć. Jeśli Montezumą dobrowolnie składa dary bezcennej wartości, jakież olbrzymie skarby można by
uzyskać, gdyby się trochę o to postarać! Oto kraina złota, której Kolumb szukał na próżno przez całe swoje
życie!

Cortezowi także chyba stanęła przed oczyma owa odległa scena, o której myślał jego sztab. Patrząc

podejrzliwie, zauważył wahanie w oczach swych oficerów, odczuł instynktownie, że niebawem potrzebny
będzie czyn, który by ich porwał. Przypomniał mu się tekst łaciński, przerabiany w czasie studiów w Salamance.
Jakże się nazywał ten zgryźliwy stary klasyk, którego wtedy obkuwał? O, już wie, Sextus Aurelius Victor, był
prefektem miejskim Rzymu i autorem historii cesarzy. On to właśnie opowiada, jak w 363 roku, na początku
wojny przeciw Persom, zachował się cesarz Julian w podobnej chwili wahania. Kazał spalić wszystkie okręty,
aby nawet najgłupszy pachołek zrozumiał, że nie ma odwrotu, że można tylko iść naprzód!

background image



Część trzecia — Zdobycie Meksyku

Główny dowódca uśmiecha się cynicznie. Klasyczne wykształcenie przecież nie poszło na marne! Teraz wie

przynajmniej, jak postąpić, gdy nie będzie miał innego wyjścia. Chwila ta nadeszła w kilka miesięcy później.
Wybućha bunt, Cortez wydaje dwa wyroki śmierci — nadszedł moment działania. Po krótkim namyśle
głównodowodzący każe wyciągnąć okręty na mieliznę, bezpośrednio przed twierdzą, którą zbudował w Santa
Cruz, po czym smolne pochodnie spadają na suche jak hubka drzewo i sypiąc skrami flota hiszpańska staje w
ogniu i dymie. Spalone wraki pogrążają się w mule. Bez dopływu powietrza, doskonale zachowane, jakby w
muzeum, leżą tam wraz z bronią, naczyniami stołowymi i innymi przedmiotami znajdującymi się w kajutach.
Obecnie zabrano się do wydobycia tych karawel — zmumifikowanych świadków śpiesznego, widocznie w
ostatniej chwili dokonanego czynu. Natyćhmiast po spaleniu okrętów Hiszpanie formują się do marszu na
Tenochtitlan, rezydencję Montezumy. Było to 16 sierpnia 1519 roku.

Niemałe ryzyko podejmowali. Liczyli wprawdzie w pewnej mierze na wewnętrzne rozdarcie kraju, który

zamierzali podbić. Państwo Azteków było pierwotnie federacją różnych mniejszych miast i plemion, a
zjednoczenie, przeprowadzone przez pradziada obecnego władcy, dokonane zostało w znacznym stopniu
przemocą. Toteż we wszystkich prawie trzydziestu ośmiu prowincjach państwa tlił się pod powierzchnią
zorganizowanej władzy dość groźny ogień niezadowolenia. Mimo to państwo azteckie było tworem wysoce
cywilizowanym i budzącym postrach, choć pod niektórymi względami żyło ono jeszcze na poziomie epoki
kamiennej, a więc w stanie, z którego Europa wyszła już przed trzema prawie tysiącami lat. Żelazo było nie
znane, w technice wojennej Aztecy używali obsydianu, tj. wulkanicznego szkliwa skalnego, które,
wypolerowane i oszlifowane, osiągało ostrość brzytwy. Miecze, maąwahuitl, wyłożone obsydianem były
niebezpieczne tylko przy pierwszych ciosach; broń ta szybko tępiała, stawała się nieprzydatna i niewiele mogła
zdziałać przeciw pancerzom Hiszpanów. Ale Aztecy byli groźnymi przeciwnikami dzięki swej absolutnej,
bezwzględnej pogardzie śmierci. Była ona wynikiem nie tylko wojowniczego usposobienia, lecz miała swe
źródło w przekonaniach religijnych.

Podobnie jak starożytni Germanie, Grecy i Rzymianie, Aztecy mieli licznych bogów. Bóstwom tym

przypisywali czarodziejskie siły.
Kanibalskie bóstwa Azteków
Mogły one sprowadzać trzęsienie ziemi i deszcze, wywoływać powódź lub długotrwałą posuchę; nie można było
jednakże przewidzieć, czy po ciemnej nocy podzwrotnikowej rankiem na nowo zjawią się na promiennym
niebie. Albowiem z każdym wstającym dniem — przedstawił to pięknie badacz meksykański Alonso Caso w
dziele The Religion of the Aztecs („Religia Azteków") — rodziły się na nowo, by każdego wieczoru znów
umierać i światłością swą rozjaśniać mroki martwego świata podziemnego. A gdy następnie ze światłem złotego
poranku wynurzały się z mictlan, państwa umarłych, musiały walczyć o swój byt z braćmi-gwiazdami i wielką
siostrą-księżycem. Uzbrojone w promienie słońca, „węże ognia", bóstwa przeganiały noc. Gdy odnosiły
zwycięstwo, oznaczało to dla ludzi nowy dzień życia.

Nie były to pierwotne wyobrażenia, powstały one dopiero w stosunkowo późnym czasie. Z początku w

kulcie religijnym przeważały ofiary z kwiatów i owoców. Okropne wydarzenie, o którym nie wiemy nic
bliższego, było przyczyną, że tradycyjne ofiary uznano za zbyt słabe i nie dość skuteczne. Podobnie jak Biblia,
święte sagi Azteków opowiadają, że pewnęgo dnia słońce stanęło w swym biegu; nastąpiło to nie po stronie
dziennej świata, lecz po stronie nocnej. Przez trzy dni słońce było niewidoczne. My, ludzie nowocześni, skłonni
jesteśmy tłumaczyć to zjawisko wybuchem wulkanu, podczas którego deszcz popiołu może istotnie zaciemnić
światło słońca tak, iż nastają ciemności. Ale kulturze określającej wszystko magicznymi „tabu" takie
wyjaśnienie było naturalnie obce. O wiele bliższa była wiara, że świetliste ciało niebieskie toczyło walkę na
śmierć i życie i pojawiło się znowu jedynie dzięki szczęśliwemu losowi. Podobne zjawisko nie powinno się
więcej powtórzyć. Najwyższym obowiązkiem rodu ludzkiego, pierwszym przykazaniem racji stanu jest pomóc
słońcu i wszystkim dobrym duchom w walce o ich powrót i życie. A cóż jest lepszego od krwi serdecznej ludzi?
Jeżeli usta obrazów przedstawiających bogi napoić krwią, jeżeli złożyć im drgająoe serca, wyrwane dopiero co z
żywego ciała, to siła ofiar przejdzie na bogi.

Aztecy, Majowie i inne szczepy indiańskie wierzyły, że przez spożycie mięsa i krwi jeńców mogą

wzmocnić własne siły, że również bogom przysporzą mocy przez ofiary z ludzi. Być poświęconym bogom na
ofiarę oznaczało pobożny uczynek, zaszczyt, albowiem poza

background image


wojownikami, którzy padli na polu chwały, tylko dusze ludzi ofiarowanych bogom mogły wejść w zaświaty.
Jako kolibry i motyle, unosząc się w jarzącym świetle południa nad kwiatami i pąkami, towarzyszyły słońcu do
zenitu, jako świecące gwiazdy stały nocą na wiecznym niebie. Ogół zmarłych natomiast szedł do mictlan, świata
podziemnego, indiańskiego Hadesu. Zarzynano hekatomby ludzi. Ale trwoga, źe to nie jest wystarczające, że
niebianie mogą mimo wszystko utracić swą siłę, zmuszała do sięgania po inne ludy, do podejmowania wypraw
wojennych i zmuszania podbitych szczepów, aby dostarczały ofiar dla słabnących bogów. Z tej trwogi, z tej
metafizycznej rozpaczy powstało „imperium" Azteków — państwo, w którym wojowników awansowano nie
według ilości zabitych wro
gów, lecz wziętych do niewoli, państwo, dla którego czas pokoju z powodu niewystarczającej ilości serc
ofiarnych oznaczał okres największego zagrożenia, tak więc moralnym obowiązkiem było bezustanne
prowadzenie wojny.

Biskup Zumarraga, jeden z pierwszych dostojników Kościoła w Meksyku, podaje, że Aztecy składali

corocznie ofiary z dwudziestu tysięcy ludzi. Być może, że czcigodny dostojnik przesadza, aby czyny własnego
narodu wobec tak barbarzyńskiego ludu opromienić jaśniejszą jeszcze glorią. Jednakże pewne jest, że po
wojnach, które Aztecy często podejmowali właśnie w celu połowu ludzi, dochodziło do straszliwych rzezi.
Podkreślając okrucieństwa Hiszpanów, należy sobie zarazem uprzytomnfić, że byli oni świadkami
najohydniejszych morderstw i że jednym z motywów ich działania był również zamiar wybawienia świata od
krwawych potworów, jakimi byli kapłani azteccy. Główna świątynia w Tenochtitlan kryła 136 000 czaszek
ludzkich; oblepiona grubą warstwą krwi wydawała się Hiszpanom piekielnym koszmarem i wyrazem
nieludzkich, samobójczych skłonności narodu.

Zycie było bólem i męką, śmierć wybawieniem. Nic dziwnego, że z ludzi o takich poglądach można było

stworzyć niezwyciężoną armię. Hiszpanie zostaliby niechybnie starci na proch, gdyby ją Aztecy wysłali w bój.
Wobec tej olbrzymiej siły przewaga wojenna Hiszpanów byłaby bez znaczenia. Między jednym wystrzałem z
działa a następnym — biorąc pod uwagę czyszczenie lufy, ładowanie, nastawianie i zapalanie lontu — upływało
30 minut; z arkabuzami nie było o wiele lepiej. Działanie obydwu tych rodzajów broni miało efekt raczej
moralny niż rzeczywisty; efekt ten stawał się oczywiście w miarę upływu czasu coraz słabszy. Bardzo skuteczne
natomiast okazały się kusze Hiszpanów, gdyż ich pociski przeszywały tarcze i pancerze, a szybkość oddawania
strzałów była o wiele większa niż z arkabuz i dział. Konnica hiszpańska osiągała także poważne sukcesy; jej
długie lance były w boju tak skuteczne, że Cortez uzbroił nimi również piechotę.

Na czele wojska Azteków stał król, który od czasów Montezumy był zarazem najwyższym kapłan on.

Obydwa stany, żołnierski i kapłański, były główną ostoją jego władzy. Jak w każdym prymitywnym ustroju
społecznym, państwo stało ponad wszelkim prawem podmiotowym i jakimikolwiek roszczeniami
indywidualnymi. Po

background image


dobnie jak w Egipcie, panował tu porządek ściśle hierarchiczny, tłumiący wszelką odrębność. Tylko sztuki
piękne pozostawiały jednostce pewne pole swobodnego działania. W sztuce oficjalnej panował pociąg ku
masowości, jaskrawości, ogromnym wymiarom. Nad piramidami świątyń azteckich pracowały, podobnie jak nad
Nilem, dziesiątki tysięcy ludzi. Obok tego istniała jednak sztuka kameralna, która tworzyła rzeczy tak piękne, że
nawet opętani manią złota najemnicy hiszpańscy cenili w nich wyżej wartości artystyczne aniżeli zawartość
szlachetnego metalu. Albrecht Diirer, zwiedziwszy w r. 1520 w Brukseli kolekcję meksykańskich skarbów
sztuki, pisał: „Rzeczy te są wprost rozkoszne. W życiu swoim nigdy jeszcze nie widziałem czegoś, co by tak
uradowało moje serce. Oglądałem przedziwne artystyczne przedmioty i podziwiałem wielce subtelny kunszt
ludzi w obcych krajach."

Znakomite mapy służyły orientacji w terenie; poczta i komunikacja były wysoko rozwinięte, podobnie jak w

Chinach za czasów Marka Polo. Istniało coś w rodzaju kodeksu karnego, wymiar sprawiedliwości był w
znacznym stopniu niezależny od państwa. Astronomia i prace nad kalendarzem doprowadziły do
zdumiewających wyników w dziedzinie matematyki; budowano wspaniałe drogi i śmiałe konstrukcje mostowe.
Rysunek i rzeźba artystyczna były wysoko cenione, w malarstwie natomiast osiągnięcia były niewielkie. Za to
hafty z piór stały na bardzo wysokim poziomie; Hiszpanie opowiadali z podziwem o obrazach wykonanych z
piór, które nie ustępowały w niczym najwyższym osiągnięciom malarstwa europejskiego.

Takie było państwo, przeciwko któremu wystąpili Cortez i dowodzona przez niego garstka Hiszpanów.

Twórcza siła tego państwa była już na wyczerpaniu. Nie tylko wobec swych sprzymierzeńców, ale i wewnątrz
utrzymywało się ono przy władzy jedynie przez samowolę, terror i okrucieństwo i nawet wśród warstw
rządzących było wielu ludzi, którzy tęsknili do bardziej ludzkich form rządzenia. Ten stan rzeczy nie uszedł
uwagi Corteza, a fakt, że w państwie Montezumy istniało coś w rodzaju „frontu wewnętrznego", dodawał mu
niewątpliwie otuchy. Jeżeli przejrzymy któryś ze starych azteo- kich spisów danin, które przypadek zachował do
naszych czasów, przekonamy się, że terror, przy pomocy którego Aztecy wykonywali władzę, musiał wprost
automatycznie wywołać opór. W spisach tych
zestawiono dokładnie, jakie miejscowości mają dla władzy okupacyjnej uprawiać specjalnie oznaczone role, a
jakie mają wysyłać swą młodzież jako rekrutów do Tenochtitlan. Ustalano, ilu niewolników należy corocznie
dostarczać na ofiary dla bogów. Kacyk danej wsi musiał urządzać polowania na ludzi, aby móc dostawić swój
kontyngent. Mowa jest tam o nałożnicach, które należy dostarczyć, o wężach, którymi żywiono różne zwierzęta
w ogrodzie zoologicznym cesarza azteckiego, o kakao i octli, odurzającym napoju z kwiecia agawy, o miodzie i
cygarach, o żywicy i drewnie budulcowym, o siekierach z miedzi, drogich kamieniach, wreszcie o złocie i
srebrze, czyli żółtym i białym „kale boskim" — jak Aztecy nazywali te szlachetne metale.

Mimo to trzeba było olbrzymiej odwagi, śmiałości graniczącej wprost z szaleństwem, aby podnieść broń

przeciw takiej potędze. Należy przypomnieć, że Hiszpanami powodowały impulsy nie tylko materialne, lecz
także emocjonalne, i to tak silne, że równych im szukać możemy chyba tylko w wyprawach krzyżowych.
Hiszpania sama została

v

niedawno wyzwolona z niewoli mauretańskiej. Zdobyć dla chrześcijaństwa kraje za

oceanem było niewątpliwie potężnym bodźcem dla Corteza i jego ludzi.
4

Gdy konkwistadorzy wyruszali na Tenochtitlan, Cortez tak ułożył marszrutę, że prowadziła ona przez

Cempoalan, nie istniejącą już dzisiaj stolicę Totonaków, którzy na krótko przed przybyciem Corteza zostali
podbici przez Azteków, i przez niezależne od Montezumy wolne państwo Tlaskala. Hufce Hiszpanów posuwały
się mniej więcej wzdłuż dzisiejszego toru kolejowego, biegnącego od Vera Cruz do Mexico City, u stóp
wznoszącego się do 5000 m szczytu Orizaba. Hiszpanie znaleźli się więc na płaskowyżu meksykańskim o
wysokości około 2500 m, przebywszy około połowę 450 km dzielących ich od stolicy Montezumy, W czasie
tego pochodu wojska hiszpańskie nie napotkały poważniejszego oporu, albowiem państwa położone na wschód
od rdzennych ziem azteckich były albo niezależne, albo też zostały dopiero niedawno włączone do państwa
Azteków. Montezuma postanowił nie wysyłać swych wojsk w te niezu

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku
pełnie bezpieczne okolice. Pewny zwycięstwa, wykorzystywał przewagę linii wewnętrznej i pozwalał zbliżyć się
nieprzyjacielowi.

Według udzielonych Cortezowi instrukcji żadna krzywda nie śmiała spotkać Indian, należało się z nimi

obchodzić po ludzku i przede wszystkim nawracać na chrześcijaństwo. Co więcej, we
wskazówkach nie było najmniejszej wzmianki o założeniu kolonii, a tym mniej o podjęciu jakiejś wyprawy
wojennej. To, co teraz czynił, było więc samowolą, którą wybaczą mu jedynie, gdy wyprawę uwieńczy
powodzenie.

Rozmaite wątpliwości trapiły garstkę 515 ludzi, którymi dowodził Cortez podczas marszu na Tenochtitlan.

Mając z sobą 40 kusz i 16 arkabuz, 15 koni oraz 10 lekkich i 4 ciężkie działa, byli dobrze uzbrojeni, nawet na
stosunki europejskie. Ale już w Cempoalan, liczącym trzydzieści tysięcy mieszkańców, Europejczycy zaczęli
tracić pewność. Tutaj, w mieście składającym się nie z lekkich chat, lecz z murowanych domów, ludniejszym
niż wiele europejskich stolic owych czasów, uświadomili sobie, że zostaną po prostu zmie-
„Szczęśliwy, kto nie umie pisać"
ceni z powierzchni ziemi, jeżeli brązowy lud z jakiegokolwiek powodu powstanie. Z drugiej strony, Hiszpanie
zapoznali się tutaj po raz pierwszy ze staromeksykańską kulturą. Materialne i artystyczne bogactwo, które
spotykali na każdym kroku, wprawiało ich w zaćhwyt. I to, zdaje się, ostatecznie rozstrzygnęło o ich dalszym
postępowaniu.

Cortez zdawał sobie oczywiście sprawę, że nie wolno mu pod żadnym pozorem obudzić niezadowolenia

tubylców. I choć bardzo niechętnie wydawał wyroki śmierci — tak dalece, że raz wyznał z westchnieniem
Bernalowi Diazowi: „Szczęśliwy, kto nie umie pisać, gdyż nie musi podpisywać wyroków śmierci!" — to
jednak srożył się, ilekroć podczas-marszu na Meksyk któryś z jego ludzi ukradł choćby tylko indyka. Żadnego
krajowca nie zabito też ani nie postawiono pod ścianę.

Cortez trzymał na wodzy swych indiańskich sprzymierzeńców, którzy wobec Azteków zachowywali się

jeszcze wynioślej niż biali. Sposobność do tego nadarzyła się zaraz po wkroczeniu Hiszpanów do Cempoalan.
Zjawili się tam komornicy azteccy z urzędu skarbowego w Meksyku, ażeby ściągnąć zaległe podatki. Ci bardzo
wytworni, eleganccy panowie wąchali jakby od niechcenia trzymane w ręku róże, poza tym jednak nie raczyli
nawet zaszczycić swym spojrzeniem ani opieszałych podatników z Cempoalan, ani zakutych w zbroję,
opryskliwych Hiszpanów. Dowiedziawszy się o tym, Cortez kazał tych „komisarzy", jak byśmy ich dzisiaj
nazwali, odstawić Montezumie — nie upieczonych i na wpół zjedzonych, jak tego oczekiwali podatnicy z
Cempoalan, lecz całych i zdrowych.

Takie postępowanie wygładzało Hiszpanom ścieżki. W pozornie przyjaźnie usposobionej Tlaskali,

urodzajnym „kraju chleba", doszło wprawdzie do ostrych utarczek, ale Hiszpanie odnieśli zwycięstwo, a przede
wszystkim pokonali własną trwogę, która tutaj, w połowie drogi, trawiła serca wszystkich. Wszelkie wahanie
znikło, gdy przybyło nowe poselstwo od Montezumy, niosąc drogocenne dary. Zastępy Hiszpanów ruszyły
niepowstrzymanie ku swojemu celowi.

Hiszpanie wiedzieli już bardzo wiele o Tenochtitlan. Dońa Marina nie widziała wprawdzie nigdy wielkiego

miasta założonego w 1324 roku, ale opowiedzieli o nim książęta Tlaskali, z którymi Hiszpanie zaprzyjaźnili się
ostatecznie po zwycięskich potyczkach. Oto co pisze Bernal Diaz:

background image

„Potężna, na stałym gruncie wzniesiona rezydencja Montezumy leży pośrodku bardzo głębokiego jeziora.

Przybywa się do niej po drogach zbudowanych na groblach, a w wielu miejscach znajdują się drewniane mosty,
tak wysokie, że okręty mogą pod nimi przepływać. Jeżeli się te mosty zerwie, to leżącą za nimi część grobli
opływa ze wszystkich stron woda jak wyspę i miasto staje się niedostępne. Dla obrony przed napadem wroga
wszystkie domy posiadają tarasy i przedpdersia. Miasto jest zaopatrywane w dostateczną ilość wody do picia ze
źródła Chapultepek, które leży o pół godziny drogi od miasta. Wodę doprowadza się do domów częściowo za
pomocą rur, a częściowo sprzedaje się ją z czółen."
— - ------------- : ------ ,Ov_ I

P H li

Hiszpanie przysłuchiwali się ze zdumieniem opowiadaniom Tla- skalan. Przyglądali się ciekawie

kolorowym rysunkom Meksyku, które ludzie z Tlaskali wydobyli z archiwów. Kapitan Diego de Ordas zapytał
Tlaskalańczyków, czy z Popocatepetlu nie widać przypadkiem Tenochtitlanu. „To wcale możliwe" —
odpowiedzieli krajowcy. Sami nigdy nie wspięli się na szczyt góry w obawie przed gniewem bogów.
Tenochtitlan leży po drugiej stronie Popocatepetlu, powinien więc być z jego wierzchołka widoczny.

Wkrótce potem po raz pierwszy stopa ludzka stanęła na ziejącej ogniem górze Popocatepetl, wznoszącej się

5540 m nad poziomem morza — i stąd ród Ordasów ma wulkan w herbie. Do połowy wysokości szła z Ordasem
grupa Indian-tragarzy. Ale gdy nagle nastą
piła jedna z rytmicznie powtarzających się erupcji czynnego wówczas wulkanu, gdy popiół i wrząca lawa
wydobyły się z dymiącej otchłani, Indianie rzucili cały bagaż i popędzili w dół. Diego de Ordas odpoczął chwilę,
następnie jednak wyszedł prawie na sam wierzchołek. W oddali niebieszczeje. jezioro meksykańskie — tam leży
wielkie miasto! Oto długa grobla, potężny akwedukt biegnący przez jezioro, a tam znów olbrzymie budowle,
lśniące srebrzyście piramidy, o których opowiadali Tlaskalańczycy.

Ani Cortez, ani nikt z jego ludzi nie widział przedtem czynnego wulkanu. Żadnemu z nich nie przyszło do

głowy, aby wspiąć się na jakąś górę. Człowiek dopiero co odkrył siebie jako indywidualną jednostkę, długa
droga dzieli go jeszcze od chwili, kiedy odkryje góry, ośnieżone wierzchołki, faustowski zachwyt przy zbliżaniu
się do nieskończoności. Ziejąca ogniem góra bardzo zainteresowała Diega de Ordas, który później sumiennie
opisze, że krater ma „kwadrans średnicy". Ale to jest też wszystko, co się z tego pierwszego wejścia zachowało.
Widok na Tenochtitlan miał o wiele większe znaczenie.

Cortez i jego ludzie stają u wejścia do szerokiej doliny, w której leży Tenochtitlan. Mają za sobą ciężkie

marsze i gwałtowne walki. Przed niespełna trzema tygodniami, w wielkim mieście Cholula, „Rzymie" i
umysłowej stolicy starego Meksyku, o włos uniknęli Zguby. Indianie z Choluli, choć tylko podbici
sprzymierzeńcy Azteków, podburzeni przez dyplomatów Montezumy, usiłowali napaść na cudzoziemców w
ciasnych uliczkach miasta i zgładzić ich. Nie powiodło się to, ku wielkiemu ubolewaniu Montezumy, jak dzisiaj
wiemy. Cortez podstępem zawładnął książętami, duchowieństwem i generałami, po czym spadł jak burza na
pozbawionych przywództwa przeciwników i sprawił w mieście bezlitosną, krwawą rzeź. Po niewielu godzinach
Cholula była w jego rękach.

Teraz Montezumą zmienił nagle sposób postępowania. Poselstwo po poselstwie przybywa, by zaprosić

Corteza do Meksyku. Wszyscy — kacykowie z Tlaskali, książęta Choluli, nawet dońa Marina radzą mu, by nie
przyjął zaproszenia; Cortez domyśla się, co knuje Montezumą. Chce zwabić cudzoziemców do swego miasta,
udając przyjaźń i życzliwość, aby następnie napaść na nich, jak to zrobiła Cholula. Cortez wie także, że atak w
mieście zbudowanym na lagunach kryje W sobie ogromne niebezpieczeństwo i że on jako dowódca podejmuje

background image


straszliwe ryzyko prowadząc swych ludzi po groblach do stolicy Azteków. Nie może się już jednak cofnąć! Za
głęboko wdarł się w kraj nieprzyjacielski, czterysta pięćdziesiąt kilometrów dzieli go od Vera Cruz i od małej
twierdzy, którą tam postawił, nie może liczyć na żadną odsiecz ani pomoc. Gdyby teraz dał rozkaz do odwrotu,
nie uszedłby ani dnia drogi. Tysiące brązowych diabłów rzuci się na jego ludzi, w każdym domu czyhać będzie
doskonały strzelec, z każdego grzbietu górskiego walić się będą z hukiem olbrzymie głazy na jego drogę, o
każdy wąwóz będzie musiał staczać ciężkie boje. Tego nie potrafi dokonać. Jest tylko jedna możliwość, jedno
hasło — naprzód!

8 listopada 1519 roku wczesnym rankiem, po niespełna Jtrzech miesiącach marszu, Hiszpanie stają u

południowo-wschodniego brzegu Jeziora Meksykańskiego, przed długą groblą kamienną o szerokości pięciu
metrów, prowadzącą do Tenochtitlanu. Przenocowali w pałacu, który nie ma sobie równego w Hiszpanii; sufity
ma z wonnego drzewa cedrowego, wspaniałe kobierce na ścianach. Widzieli cudne pływające ogrody, które
wyczarował tutaj słynny ogrodnik z Tabasco, Cuitlahuac, brat Montezumy — pachnące, kwitnące, bajecznie
kolorowe cuda, jakich nie ma nigdzie na Zachodzie.

Są to w istocie ogrody założone pierwotnie na gęstej plecionce wierzbowej, unoszącej się na wodzie,

podobne do ogrodów w Chinach południowych, Kaszmirze i Burmie. Uprzedzono tu niejako odkrycie
nowoczesnej nauki, że roślina może zazielenić się, kwitnąć i owocować nie tylko, gdy jest osadzona w glebie,
ale także gdy czerpie soki żywotne z wody. Zgodnie z prastarym zwyczajem Cuitlahuac stworzył na jeziorze
Iztapalapan kwitnące, owocujące tratwy kwiatowe. Z cienkiej warstwy ziemi, którą przykryto sztuczną plecionkę
wierzbową, wyszły korzenie, zakotwiczyły się na dnie jeziora, okręty kwiatowe znieruchomiały, stały się
wyspami, chinampas, które były już znane w bardzo dawnych czasach, na długo przed przybyciem Azteków do
Meksyku. Jeszcze dzisiaj, jak przed pięciuset laty, w wąskich gondolach po kanałach wijących się wśród
starannie utrzymanych kwietników płyną cicho pary miłosne. Tylko zamiast płomieni ofiarnych na ołtarzach
teocalli, olbrzymiej piramidy schodkowej Meksyku, świecą nad ogrodami światła neonów z nowoczesnych
wieżowców, zamiast głuchego bicia bębnów ze skóry ludzkiej, słychać łoskot ciężkich silników lotniczych, a
ostre dźwięki azteckich
rogów z muszli zastąpiło brzdąkanie gitar i płynące z niezliczonych aparatów radiowych zgiełkliwe zawodzenie
trąbek jazzowych.

Gdy słońce ukazało się nad górami, na wschodzie, świątynie, zamki Montezumy i wysokie domy

mieszkalne w Tenochtitlan, wyłaniające się przed Hiszpanami z błękitnego jeziora, zaczynają lśnić jak złote.
Twarda, biała sztukateria, pokrywająca wszystkie budynki, odbija tak silnie światło, jak gdyby mieścił się w nich
Święty Grał. Zamki Grala czekają tu na przybyszów i trony bogów.

Podobnie jak zikurraty na bliskim Wschodzie, słynne świątynie w Ur i Babilonie, tak i święte miejsca

Azteków są piramidami schodkowymi. Na najwyższej platformie wznoszą się świątynie i ołtarze, gdzie bogowie
zaślubiają ziemię, a kapłani składają ofiary. Ale gdy piramidy Egiptu, także prastara piramida schodkowa
faraona Dżo- sera lub piramida króla Snofru, są grobami, świętymi miejscami śmierci, piramidy Nowego Świata
służą bogom i życiu. Od czasu 30 Międzynarodowego Kongresu Amerykanistów jesienią 1952 roku słuszność
tego poglądu wydaje się, co prawda, nieco podważona. Dotąd uważano za pewne, że piramidy Azteków i Majów
nie zawierały grobów królewskich lub kapłańskich; archeolog amerykański dr Ruz L'Huillier dowiódł na
Kongresie, że w zbadanej przez niego piramidzie-świątyni w Palenąue mieścił się grób jednego z książąt Majów.
Późniejsze wykopaliska wykazują w sposób oczywisty, że piramidy Nowego Świata, podobnie jak Starego, były
grobami, a nie tylko świątyniami i że uderzającej zresztą zgodności zewnętrznej odpowiada tu i ówdzie także
podobieństwo wnętrza.

Hiszpanom, którzy porankiem 8 listopada 1519 roku stanęli pod Tenochtitlan, tego rodzaju rozważania były

obojętne. Kilka mil przed nimi lśnią budowle-cuda, jakich w życiu nie widzieli. Osiemdziesięcioletniemu
Bernalowi Diazowi wzruszenie zapiera dech, gdy opisując wkroczenie do Tenochtitlan dochodzi do
następującego miejsca: „Gdy ujrzeliśmy te cuda, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, i czy zjawiska, na które
patrzymy, są rzeczywistością. Oto leżało przed namd wielkie miasto, a było nas mniej niż czterystu."

Hiszpanie zbliżają się w bojowym ordynku do grobli wiodącej z lądu stałego do miasta. Na grobli stoi tłum

ludzi, głowa przy głowie, na prawo i lewo pływają po jeziorze niezliczone kanu pełne Indian. Tysiące, dziesiątki
tysięcy przybyły, aby zobaczyć, jak biali bogowie wchodzą do miasta. Dokoła rozlega się szmer głosów. Teules,
teuj

background image


Ies — słyszą Hiszpanie. Oznacza to po aztecku, — bogowie, zniekształcona w hiszpańskiej wymowie liczba
mnoga od teotl — bóg.

Cortez notuje w pamięci każdy szczegół. W rok później, 30 października 1520, wysyła do cesarza dokładne

sprawozdanie:

„Pół mili przed miastem brukowana droga łączy się z lewej strony z groblą. W tym miejscu zbudowano

warowny gród zwany Xolok o murze obronnym wysokim na dwóch chłopa, z obejściem, dwiema wieżami i
blankami. Gród ma tylko dwie bramy, jedną się wjeżdża, drugą wyjeżdża.

Tuż przed miastem znajduje się drewniany most zwodzony; w tym miejscu jest w grobli przerwa na

przestrzeni 10 stóp. Także w samym mieście jest wiele takich zwodzonych mostów, aby poszczególne dzielnice
skuteczniej mogły się bronić.

Gdy przeszliśmy przez most, wyszedł mi naprzeciw potężny pan Montezumą... Szedł środkiem drogi, z

prawej i lewej strony jego brat i jego synowiec, książęta Iztapalapanu i Tezcuco... Wszyscy trzej mieli na sobie
jednakowe stroje, tylko pan Montezumą nosił trzewiki, podczas gdy inni szli boso, aczkolwiek panuje tu zresztą
powszechny zwyczaj noszenia obuwia. Podjechałem do niego konno. Tuż przed nim zsiadłem z konia i szedłem
naprzeciw niego, aby go uściskać. Ale obaj panowie towarzyszący mu dali mi znak, abym tego nie robił i nie
dotykał go..."

Hiszpanie przemaszerowali z mieszanymi uczuciami po grobli, przypatrywali się podejrzliwie mostom

zwodzonym, po których przechodzili. Jako starzy żołnierze wiedzieli, że wchodząc do miasta oddali się niemal
w ręce Montezumy. Po doświadczeniach w Choluli ściągają mocniej rzemienie u hełmów.

Postać Montezumy utkwiła im dobrze w pamięci. Miał na sobie tilmatli, czworokątny płaszcz z kolorowej

bawełny, bogato przetykany drogimi kamieniami. Podeszwy jego trzewików były ze złota, nawet rzemyki u
kostek wysadzane złotymi płytkami. Władca jest poważny, lecz nie przygnębiony, a cała jego postawa wyraża
godność wielkiego pana.

„Montezumą liczył około pięćdziesięciu lat. Był słusznego wzrostu i proporcjonalnie zbudowany, ale wątły

i chudy. Kolor jego skóry nie był bardzo ciemny, jaśniejszy od właściwego Indianom odcienia. Włosy miał
niedługie — przykrywały mu tylko uszy. Ciemna broda starannie przystrzyżona, choć rzadka, twarz owalna
i pogodna, o łagodnych oczach. Z całej jego postaci, ze spojrzenia przebijała łagodność, niekiedy powaga.
Zwracał wielką uwagę na swą powierzchowność i był bardzo czysty. Każdego popołudnia zwykł był się kąpać.
Miał wiele kochanek, cór szlachetnego rodu. Dwie księżniczki były jego prawowitymi małżonkami. Gdy się z
nimi jednoczył, odbywało się to w takiej tajemnicy, że tylko kilka sług
0 tym wiedziało. Szaty i bieliznę, które wkładał, nosił tylko dwa lub trzy dni. Ponad dwustu kapitanów z jego
straży przybocznej pełniło
'służbę w salach przylegających do jego komnat mieszkalnych. Nie wszystkim, lecz tylko temu lub owemu
wolno było z nim rozmawiać. Gdy się do niego zwracali, zdejmowali swe kosztowne płaszcze
1 sandały, wchodzili ze wzrokiem wbitym w ziemię i nie wolno im było spojrzeć w twarz władcy. Składali
potrójny ukłon powtarzając: Panie, mój panie, mój wielki panie!"

Wkraczając do wielkiego obcego miasta Hiszpanie przypatrują mu się bardzo uważnie. Domy uboższych

mieszkańców są sklecone z szuwaru i gliny, ale szlachta mieszka w olbrzymich domach z kamienia. Na płaskich
dachach, azoteas, wznoszą się blanki i strzelnice. Każdy dom jest twierdzą, choć zdohią go kwiaty i otaczają
ogrodowe tarasy. Pałac, który Montezumą przydziela im na kwaterę, jest również twierdzą. Jest to rezydencja
jego ojca, księcia Axayacatl, zbudowana przed około pięćdziesięciu laty i położona niedaleko miejsca, gdzie
dzisiaj wznosi się katedra Mexico City. Cortez obchodzi szybko budynek. Wiedziony instynktem starego
żołnierza, ustawia tak swe działa, by mogły kryć ogniem bramy i ulice dojazdowe, równie instynktownie
oznacza stanowiska szyldwachów, zarządza służbę wartowniczą i regularny ront. Przyszłość okaże, czy pokój,
który panuje, jest szczery. Na razie są w oblężonej twierdzy. I aby całemu śwdatu pokazać, jak dobrze o tym
wiedzą, oddają wieczorem kilka salw z dział. Błyskawice wystrzałów rozjaśniają mrok nocy, głośny huk niesie
się przez miasto i jezioro, uwielokrotnione echo odbija się od olbrzymich świątyń-piramid.

Noc przechodzi spokojnie. Żołnierze dobrze sobie podjedli, czekają z przyjemnością na śniadanie ze

smacznym chocolatl, pienistym, zaprawionym wanilią napojem czekoladowym, który uchodzi za aphrodisiacum,
napój miłosny. Kilku ciekawskich próbuje także tytoniu, znanego już Hiszpanom z pobytu na Antylach, który
tutaj, przetykany wonnym zielem, „pije się" przez złote rurki, poprzed

background image


niczki naszej fajki Przy spożywaniu mięsa zachowują jednak ostrożność. Podczas marszu widziano zbyt często
małe drewniane klatki, w których zamknięci byli młodzi mężczyźni i kobiety, tuczeni na najbliższe wielkie
święto. Indianie jadają wprawdzie mięso ludzkie przeważnie w celach kultu, ale pałac, w którym Hiszpanie
mieszkają, jest miejscem świętym, a Tlaskalańczycy dość często im opowiadali, że Montezuma otrzymuje nieraz
na przekąskę poranną mięso małych dzieci. Po śniadaniu przybysze przechadzają się po szerokich dziedzińcach
olbrzymiego pałacu, spoglądają z dachu ze zdumieniem na rojne ulice, ale nie wychodzą z twierdzy. Cortez
zakazał opuszczania kwatery pod karą śmierci.

Raz tylko wychodzi Bernal Diaz. Wraz z kilkoma towarzyszami otrzymał pozwolenie przyłączenia się do

Corteza podczas oficjalnej przechadzki po Tenochtitlamie. Opisał go barwnie i interesująco. Największe
wrażenie wywarł na nim wielki targ w Tlatelolco, zachodniej części miasta, u stóp olbrzymiej piramidy,
wzniesionej na cześć boga Huitzilopochtli.

„Ze zdumieniem oglądaliśmy olbrzymi plac, wystawione tam liczne towary, falujący tłum ludzi i porządek,

który panował na całym tym obszarze.

Towarzyszący nam wielcy panowie z dworu Montezumy pokazali nam wszystko, co zasługuje na uwagę.

Każdy gatunek towarów miał przeznaczone osobne miejsce. Obejrzeliśmy po kolei roboty w złocie i srebrze,
klejnoty, piękne tkaniny, inne przedmioty zbytku oraz niewolników i niewolnice, których było tyle na sprzedaż,
ile Murzynów z Gwinei na targu niewolników w Portugalii.

Potem przyszła kolej na pośledniejsze towary: — bawełna, materiały, nici, kakao, krótko mówiąc, wszystko,

co wytwarza Nowa Hiszpania, znajdowało się tam w pięknym porządku.

Przypominało mi to targi w Medina del Campo, moim mieście rodzinnym, gdzie także każdy towar jest

wystawiony na sprzedaż w osobnej ulicy. W jednym miejscu widziałeś nagromadzone materiały i tkaniny,
powrozy i buty, w innym gotowane słodkie korzenie; tu sprzedawano na osobnym placu surowe i garbowane
skóry tygrysów, lwów, szakali, wydr i innych zwierząt, tam znów zioła i jarzyny, drób, zająoe, sarny i psy;
podobnie owoce, ciasta, miód i inne słodycze. Potem oglądałeś wyroby gliniane i stolarzy sprzedających stoły,
stołki, kołyski i inne meble; był także targ drzewny i węglowy;
w innym miejscu znów sprzedawano papier, tytoń, wonne olejki i nasiona, a w zatokach koło targu sprzedawano
na czółnach nawet kał ludzki, gdyż Meksykanie twierdzą, że bez niego nie można dobrze wygarbować skóry.
Brzmi to śmiesznie, jest jednak prawdą. Co więcej, aby zbierać tę cenną rzecz, umieszczono na wszystkich
ulicach ustępy z trzciny i trawy, zasłaniające przed oczyma innych ludzi tego, który chce z nich skorzystać. Na
jednym placu były wystawione instrumenty z miedzi, mosiądzu i cyny, filiżanki i dzbany z malowanego drzewa;
tu sól, tam ryby i różne rodzaje chleba. Jednym słowem, było tam takie mnóstwo rzeczy, iż nie sposób wyliczyć.
Wreszcie widzieliśmy także kupców sprzedających ziarna złota, które wydobywa się w kopalniach. Wystawiano
je na sprzedaż w rurkach tak misternie zrobionych z kości dużych gęsi, jakie są w tym kraju, że złoto przez nie
przeświecało..."

Podczas zwiedzania miasta Hiszpanie przechodzą obok łaźni parowych z kunsztownie poprowadzonymi

wodociągami, dają się ostrzyc i ogolić w publicznych salonach fryzjerskich, zwiedzają ©grody botaniczne i
zoologiczne z klatkami pełnymi dzikich zwierząt, wstępują do jubilerów i hafciarzy, spotykają gońców poczty
cesarskiej i wachmistrzów policji i są zdumieni, wstrząśnięci i pełni szacunku. Kosztują potraw z garkuchni na
rynku: jest tam indyk, którego jeszcze nie znają, i smaczny napój octli lub puląue, rodzaj wina sporządzonego z
agawy. A wszędzie sprzedaje się chocolatl — aż im ślinka idzie!

Była to jedyna wycieczka. Hiszpanie nie opuszczają przydzielonego im pałacu. Z ciekawością szperają po

salach i pokojach olbrzymiego budynku. Landsknechci — doświadczeni, starzy żołdacy, podnoszą obicia,
opukują ściany, czy przypadkiem nie usłyszą głuchego oddźwięku i czy za masywnym z pozoru murem nie ma
jakichś tajnych schowków. Aż pewnego dnia słyszą rzeczywiście głuchy oddźwięk. W mgnieniu oka
stwierdzają, że niedawno zamurowano tam jakieś drzwi. Przywołują Corteza. Alonso Yannez, przemyślny
cieśla, który wypukał wydrążone miejsce, otrzymuje rozkaz przebicia muru. Hiszpanie znajdują się nagle w
prywatnym skarbcu Montezumy. Stają oniemiali z podziwu, olśnieni, przysłaniają ręką oczy: przed nimi długa,
wysoka hala, która świeci, lśni, błyszczy i migoce wszystkimi barwami tęczy! Leży tu nieprzebrane mnóstwo
drogich kamieni, niedbale ułożone stosy najcudniejszej

background image


______________ Część trzecia — Zdobycie Meksyku
biżuterii, bele bogatych, pięknych tkanin, niezliczone, grube sztaby złota i srebra. Pozwolono także wejść
Bernalowi Diazowi. Widzi niesamowity blask, zaparło mu dech, jest oszołomiony. Napisze później: „Młodemu
chłopcu, którym wówczas byłem, zdawało się, że tak wielkiej ilości złota i dóbr nie zgromadzono nigdzie indziej
na świecie."

Zamurowują znowu drzwi, przysięgają milczeć, ale trawi ich wspomnienie! Wystarczy wyciągnąć rękę, a

zdobędą bogactwo. Nie mogą się jednak ruszyć, są w niewoli. Muszą siedzieć w swych kwaterach wśród setek
tysięcy Azteków. Namyślają się, rozważają. A że są dziećmi swego wieku — wieku drapieżnego, pozbawionego
skrupułów, wpadają rychło na machiawelistyczny pomysł, by dostać w swoje ręce Montezumę. On jest
wierzchołkiem tej scentralizowanej budowli państwowej, królem, najwyższym kapłanem i naczelnym wodzem
Meksyku. On jest głową upierzonego węża azteckiego. Jeżeli się ją zetnie, zostanie tylko bezduszny, bezsilny
kadłub. A z tą głową już sobie poradzą!

Czterech kapitanów i dwunastu podoficerów udaje się do Corteza. Cortez — jak się okazuje — ma podobne

zamiary. Razem omawiają podstęp, przy pomocy którego można by złapać w potrzask Montezumę. Ma się to
odbyć rankiem następnego dnia. A gdy szesnastu spiskowców modli się przez całą noc gorąco do Boga i
wszystkich świętych, słyszą w pokoju obok ciężkie kroki Corteza. Bez ustanku chodzi tam i z powrotem,
godzinę po godzinie, aż szary świt zagląda do okien.

Rankiem 14 listopada 1519 roku wybija godzina czynu. Cortez jest przemyślny jak wąż i niewinny jak

gołąbek. Chytrością swą wprowadza w błąd nie tylko Montezumę, ale i własnych ludzi. Proponuje Aztekowi
uprzejmie, nieomal nieśmiało, aby przeniósł się do kwatery Hiszpanów. Gdy oburzony cesarz odmawia,
następuje długa wymiana zdań. Ostatecznie wtrącają się w to oficerowie ze świty Corteza. Grożą królowi bez
ogródek śmiercią; nie ma on innego wyboru, jak zginąć pod mieczami Hiszpanów lub przyjąć zaproszenie
swego przyjaciela Corteza. Wchodzi do lektyki i ze swymi żonami i służbą dostaje się do niewoli hiszpańskiej.

Cortez triumfuje w duchu. Zapewne, ustąpił przed żądną złota niecierpliwością swych najemników i

niejedna przykrość może jeszcze z tego wyniknąć. Ale sam czyn był koniecznością. Wszak
Montezuma więźniem Corteza
wystarczy zerwać kilka mostów, a załoga hiszpańska zostanie całkowicie odcięta i nietrudno obliczyć, jak długo
będzie mogła się utrzymać bez wody i żywności. W dniu wkroczenia do miasta głównodowodzący wydał
wprawdzie rozkaz przystąpienia do budowy czterech okrętów, tak aby można było przewieźć na ląd całe wojsko
z jeźdźcami i końmi, ale zatrzymanie meksykańskiego kapłana-króla jako zakładnika jest mimo to koniecznością
polityczną. Jak dobrze, że on, Cortez, nie musiał przy tym porwaniu brudzić sobie rąk! To jego ludzie grozili
rozlewem krwi i zabójstwem! A więc Montezuma będzie odtąd zdany na niego — tylko na niego! On będzie
rządził, on sam stanie się panem tego olbrzymiego imperium. Albowiem, i to także Hiszpan przewidział, nigdy
wysocy dostojnicy azteccy nie zapomną, że ich król przeniósł niewolę nad śmierć. Z chwilą zaś gdy Montezuma
zda sobie sprawę, że stracił twarz, nie będzie miał innego wyboru, jak unicestwić ich. Żywi jeszcze nadzieję, że
będzie pewnego dnia znów wolny i pozbędzie się obcych, więc sam nie dokona krwawego czynu. Postara się,
aby jego wczorajsi przyjaciele, a jutrzejsi wrogowie zostali wydani Hiszpanom. Tego właśnie życzy sobie
Cortez i tak się też w kilka dni później dzieje. Cortez uniemożliwił za jednym zamachem wszelki opór
wewnętrzny!'

Potem następuje drugie uderzenie. Cortez zmusza swego więźnia do złożenia przysięgi na wierność

cesarzowi Karolowi V i do ofiarowania dalekiemu panu lennemu w dani skarbu władców azteckich. Znowu
otwierają się zamurowane drzwi, przez trzy dni szambela- nowie Montezumy wynoszą skarby z ciemnego lochu,
po czym, zgodnie z obyczajem landsknechtów, następuje podział łupów. Cortez rzucił swym zgłodniałym
wilkom żer, którego łaknęli.

Ale los nie daje konkwistadorowi chwili wytchnienia. Zaledwie opanował sytuację w samym Meksyku,

dochodzi go wieść, że Diego Velasquez teraz właśnie zamierza wyruszyć przeciwko swemu zbiegłemu
sekretarzowi. Cortez dowiaduje się, że dziewiętnaście okrętów wiozących 900 żołnierzy, 20 dział, 80 konnych,
120 łuczników i 70 muszkieterów zawinęło do wybrzeży meksykańskich. Nie waha się długo. Choć w
Tenochtitlan zaczyna być niespokojnie, opuszcza w pierwszym tygodniu maja 1520 roku wielkie miasto, pędzi z
260 wybranymi żołnierzami do Vera Cruz i w pierwszy dzień Zielonych Świąt, krótko po północy, w deszcz i
burzę spada zuchwale na pięć razy silniejszą ekspedycję karną. Ten śmiały czyn przynosi

background image


wręcz nieoczekiwany sukces. Wrogowie — rodacy przechodzą z rozwiniętymi sztandarami na stronę Corteza i
gdy ten wyrusza z powrotem do Tenochtitlan, ma już pod sobą 1000 pieszych, 690 konnych, 80 łuczników i
tyluż muszkieterów.
Konkwistador rozporządza teraz poważną siłą zbrojną. Będzie jej też. niebawem potrzebował. Tajny wywiad
Azteków działa nadal sprawnie, Montezumą dowiedział się, dlaczego Cortez wyruszył tak nagle na wybrzeże, i
podczas nieobecności I głównodowodzącego doszło w Tenochtitlan do krwawych starć. Gdy 24 czerwca 1520
wojsko Hiszpanów wkracza po raz drugi do Meksyku, w mieście panuje wprawdzie spokój, ale jest to spokój
przygnębiający, niesamowity |j§ spokój przed burzą. Nikt nie wita zwycięskiego wodza, ulioe są puste i głucho
dudnią po nich kroki Hiszpanów. Aby odwrócić uwagę swych ludzi, Cortez daje komendę: „Muzyka!" Ostre
głosy trąbek brzmią jak jazgot śmierci, tony fletów wydają się cienkie i trwożliwe, a bicie bębnów wojskowych
zagłuszają niebawem rozbrzmiewające ze szczytów świątyń-piramid głuche huki olbrzymich, oblepionych krwią
bębnów ze skóry węża. Zimny dreszcz przebiega Hiszpanom po krzyżach.

Nie wiadomo dokładnie, co właściwie zaszło. Być może, że władca Azteków nawiązał już kilka tygodni

przedtem tajną łączność z kapłanami świątyni boga Huitzilopochtli; na szczycie tej świątyni Cortez uroczystym
aktem państwowym kazał wznieść kaplicę chrześcijańską. Kapłani dokładają wszelkich starań, aby Montezumą
nie poznał z ich zachowania, że już od dawna przegrał, ponieważ wpędziłoby go to ostatecznie w ramiona
Hiszpanów. Dodają mu otuchy; Montezumą wzywa do siebie Corteza, tuż przed jego wymarszem do Vera Cruz,
i mówi ostrzegawczo: „Wystarczy, abym ruszył palcem, a każdy Aztek w kraju powstanie przeciwko wam!" Jest
to tylko teatralny gest. Montezumą wie o tym równie dobrze jak Cortez. Ale władca Azteków spodziewał się, że
nastraszy Hiszpana. Z zadowoleniem spostrzegł też zapewne, że od tego czasu jego hiszpańscy
M* ___
strażnicy śpią w zbroi, w butach i ostrogach, z mieczem w dłoni. Montezumą nie myślał chyba o rzeczywistym
powstaniu przeciw obcym wojskom okupacyjnym. Tak czy owak oznaczałoby ono koniec jego życia, jego
panowania i jego ludu, a tego w żadnym razie nie pragnął.

Kto znajduje się w niewoli, nie powinien igrać z ogniem, gdyż niewinny płomień może się nagle zmienić w

pożar. Montezumą jest przerażony, gdy dochodzi do walk. Nie ma żadnego wpływu na bieg spraw, jego
duchowni bracia odsunęli go na bok, działają bez niego i przeciw niemu. Cesarz Azteków postąpił niewątpliwie
w dobrej wierze wysyłając do Corteza wiadomość,-iż czeka na niego z utęsknieniem, i zapewniając, iż wszystkie
przykrości, jakie zaszły, nastąpiły wbrew jego woli i bez jego wiedzy. Hiszpanie dostają się bez przeszkód do
swej głównej kwatery, ale następnego ranka zrywa się burza. Place i ulice, wczoraj puste, roją się od
uzbrojonych Indian, z blanków sąsiednich domów świszczą strzały, kilku szaleńców z pianą na ustach próbuje
podpalić pałac Axayacatla. Aztecy powstali przeciw obcym najeźdźcom. Żywiołowy wybuch wściekłości ludu,
któremu Cortez chciał wszelkimi środkami zapobiec, stał się straszliwą rzeczywistością.
5

.

Sprawy Hiszpanów stoją źle. W głównej kwaterze można będzie oczywiście utrzymać się jeszcze przez

długi czas; wody i żywności jest dosyć, nie brak amunicji do dział dla arkabuzjerów i muszkieterów. Ale z
Tenochtitlan do wybrzeża jest daleko, z górą dwanaście dni marszu. Na widok nieprzejrzanych hord brązowych
diabłów, którzy głowa przy głowie nacierają na mury, myśl o ocaleniu wydaje się mrzonką.

Sam Cortez wierzy jeszcze, że Aztecy w końcu uspokoją się, że może wprawdzie dojść do walk, ale

położenie nie jest groźne. „Pierwszy garnitur" wodzów azteckich z wyjątkiem kilku znajduje się w jego ręku, a
więc nie stać będzie Azteków na zorganizowany atak w większym stylu. Wątpi też w determinację
czerwonoskórych. Jak można dobrowolnie nadstawiać karku w obronie tak nieludzkiego rządu? Jeśli tylko
Hiszpanie dadzą stanowczy odpór, jeśli

background image



pokażą, że się nie boją, to wyjąca tłuszcza z pewnością się uspokoi. Cortez postanawia urządzić w jednym z
najbliższych dni wypad.

Gdy o świcie 26 czerwca 1520, po gwałtownym ogniu artyleryjskim ze wszystkich dział, wojsko jego rusza

do ataku, wszystko zrazu dobrze się zapowiada. Ale Hiszpanie nie odnoszą decydującego sukcesu, na który
Cortez liczył. Aztecy zbierają swe siły i oni, a nie Hiszpanie, utrzymują się na placu boju. Co dziwniejsza, w
miejsce wczorajszego zamieszania widać teraz większy ład. Oficerowie azteccy, wspomagani przez kapłanów,
dowodzą wojskiem. Oficerów
rozpoznać można po miedzianych płytach pancernych na piersi, czerwonych wstęgach we włosach lub po
przyznanych im przez cesarza okryciach ze specjalnymi oznakami, np. orłem, wężami lub ślimakiem morskim.
Każdy zastęp posiada własny proporzec, nad całym wojskiem powiewa aztecka chorągiew narodowa — sztandar
z wyhaftowanym z piór orłem, który trzyma w szponach wijącego się węża. Obok rezerwistów, powołanych w
ciągu jednej nocy pod broń, przepisowo wyposażonych i uzbrojonych, w wojsku azteckim walczą także liczni
mieszczanie nie obowiązani do służby wojskowej. Wydaje się to Hiszpanom niepokojące. Jeszcze większe
jednak wrażenie sprawia na nich absolutna pogarda śmierci przeciwników. Brązowe diabły wieszają się u koni,
próbują wysadzić jeźdźców z siodła, pędzą ze swymi prymitywnymi, drewnianymi oszczepami wprost w ogień
dział i muszkietów, walczą z fanatyczną determinacją.

Pod wieczór Cortez każe trąbić do odwrotu. Hiszpanie z trudem odrywają się od nieprzyjaciela i wracają

wreszcie na swe pozycje wyjściowe. Następna noc upływa bez incydentów. Aztecy unikają walki w
ciemnościach, ale nie odstępują od oblężenia. Teraz i Cortez zdaje sobie sprawę, że położenie jest poważne.
Zaślepiły go łatwe sukcesy odniesione przy wkroczeniu do Meksyku. Ponieważ jednak nie siedzi w bunkrze
sztabowym daleko za frontem, lecz bierze czynny udział w walce, tej nocy łuski spadają mu z oczu.

Mimo to nie traci nadziei. Wszak ma jeszcze w ręku ostatni atut mogący przywołać Azteków do

opamiętania — cesarza Montezumę. Każe stanąć swemu dostojnemu jeńcowi na blankach dachu kwatery
głównej. Montezuma sprzeciwia się zrazu, lecz potem wychodzi w pełnym ornacie — biało-niebieskim tilmatli,
płaszczu cesarskim xiuhuitzolli, opasce na głowie z mozaiki turkusowej, ze złotym berłem w ręce. Tak
przybrany przemawia do swego ludu. Gdy padają pierwsze słowa, zalega spokój. Śmiertelna cisza panuje na pla-
cach i ulicach. Działa jeszcze odwieczne przywiązanie do tradycyjnych form, zgodnie z którymi lud Meksyku
winien kornie wysłuchać przemówienia swągo władcy. Ludzie klękają, rzucają się na ziemię. To dodaje
pewności nieszczęśliwemu monarsze, jeszcze raz czuje się wszechwładnym panem swego kraju. Ale te nadzieje
są płonne. Jego wasale, generałowie, a wreszcie bracia kapłani już od dawna go potępili i przestali się z nim
liczyć. Niebawem szmer podnosi się w tłumie, nadlatują pierwsze kamienie, zaczynają świszczeć szybkie
strzały. Montezuma, trafiony kilkakrotnie, pada na ziemię. Rany jego nie są niebezpieczne, ale serce ugodzone
jest śmiertelnie. Zrywa opatrunki, siedzi przygarbiony i cichy w kącie ojcowskiego pałacu, nie chce żyć. W kilka
dni później umiera.

Prysła ostatnia nadzieja Corteza. Teraz pozostaje tylko walka, próba przebicia się do grobli prowadzących

na ląd. Cortez w sprawozdaniu wysłanym do Karola' V tak opisał tę zuchwałą przeprawę:

„Rozważyłem niebezpieczeństwo, w którym znajdowaliśmy się, i wielkie szkody zadawane nam dzień po

dniu przez nieprzyjaciół i obawiałem się, że zniszczą ostatnią istniejącą jeszcze groblę kamienną. Wtedy
czekałaby nas pewna śmierć głodowa. Ludzie moi nalegali na mnie bez ustanku, abym wycofał się z miasta,
gdyż prawie wszyscy byli ranni i niezdolni do dalszej walki. Wobec tego postanowiłem uczynić najbliższej nocy
zadość ich woli

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku

Złoto i klejnoty Waszej Cesarskiej Mości, ile tylko mogliśmy wynieść, kazałem włożyć do worków i

powierzyłem je kilku oficerom i urzędnikom, przy czym z Najwyższym Jego Imieniu wezwałem ich, aby starali
się w miarę swych sił wywieźć te skarby. Dałem im- konia, na którego załadowano tyle, ile zwierzę mogło
unieść, oraz kilku pachołków i trochę służby dla osłony. Pozostałe złoto rozdzieliłem pomiędzy Hiszpanów...

Gdy przybyliśmy do pierwszego mostu zniszczonego przez Indian, ustawiliśmy bez większego trudu

prowizoryczny most, który kazałem poprzednio przygotować. Nikt nam w tym nie przeszkadzał. Tylko kilka
posterunków pełniących wartę podniosło wielki krzyk i zanim dotarliśmy do następnego mostu, zbiegło się tam
mnóstwo Meksy- kańczyków, którzy próbowali zadać nam straty ze wszystkich stron, zarówno od lądu, jak od
jeziora.

Z pięcioma konnymi i stu pachołkami pieszymi przepłynąłem niezwłocznie rowy między trzema ostatnimi

mostami i dotarłem do lądu. Tam kazałem pieszym ustawić się jako straż przednia. Sam wróciłem śpiesznie do
straży tylnej, którą zastałem przy trzecim moście, gdzie toczyła ciężką walkę i poniosła duże straty. Zginęło tam
wielu Hiszpanów i prawie wszyscy Tlaskalańczycy walczący u naszego boku. Na placu boju zostało również
wiele kobiet, które były u nas w służbie. Straciliśmy dużo koni, całe złoto, kosztowności, stroje i mnóstwo
innych rzeczy, które chcieliśmy wynieść. Ponadto wszystkie działa.

Zebrałem wszystkich, jacy jeszcze żyli, i kazałem im iść naprzód. Z pięcioma konnymi i

siedemdziesięcioma pieszymi pachołkami, których zatrzymałem przy sobie, osłaniałem marsz. Szliśmy za nimi
krok za krokiem, w ciągłej walce z nieprzyjacielem, aż przybyliśmy przed miasto Tacuba leżące za groblą... Z
obu stron naszej drogi ciągnęło się jezioro. Wrogowie mogli do nas strzelać z łódek, nie narażając się na żadne
straty. Ci «zaś, którzy wyszedłszy na ląd, byli przez nas atakowani, chronili się śpiesznie na łodzie. Tym
sposobem małe mieli straty, wyjąwszy tych, którzy zostali na śmierć zgnieoeni w ścisku. Po tylu trudach i tak
ciężkich przejściach przywiodłem tylną straż do wymienionego miasta..."

Tam gdzie krótka droga, wiodąca przez jezioro na zachód, dociera pod Tacubą do lądu stałego, Cortez

zarządził owej nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1520, osławionej ruoche triate, pierwszy od
Oblężenie i zdobycie Tenochtitlan
poczynek. Na skraju wsi Popotla, pod cedrem, rosnącym tam jeszcze dzisiaj, upadł na ziemię. Wyczerpany
fizycznie, krwawiąc z wielu ran, w obliczu całkowitej porażki, przytłoczony ciężarem odpowiedzialności za
nieuchronną, jak się wówczas zdawało, śmierć setek dzielnych żołnierzy hiszpańskich — łkał zakrywając
dłońmi twarz. Ale nic chyba nie umocniło bardziej wierności i oddania starej gwardii jak owa chwila jego
duchowego załamania się. Nie zapomnieli nigdy, że wybuchnął płaczem za poległych towarzyszy, że nieprzy-
stępny wódz odczuwał to samo, co oni, prości najemnicy.

Straty były ciężkie. Zginęło czterystu pięćdziesięciu Hiszpanów, padło osiemdziesiąt koni, utracono

wszystkie działa; prawie cała zdobycz w złocie i klejnotach oraz około trzech tysięcy żołnierzy wojsk
pomocniczych z Tlaskali wpadło w ręce Azteków. Jeśliby przeciwnicy wyzyskali swoją przewagę, nadzieja
osiągnięcia wybrzeża stałaby się znikoma.

Hiszpanie wymykają się bocznymi drogami. Niebawem spełniają się przewidywania i obawy Corteza: 8

lipca 1520 cała siła zbrojna Azteków staje pod Otumbą przeciwko wyczerpanym Hiszpanom, aby zagrodzić im
drogę do morza i wyciąć w pień. Ale w tej chwili budzą się „biali bogowie", odżywa ich dawna wielkość. Cortez
wie, że Aztecy uważają bitwę za przegraną, jeśli ich chorągiew państwowa dostanie się w ręce wrogów. Szuka
wzrokiem ponad głowami wyjących, nieprzejrzanych zastępów azteckich. Nagle wysoko ponad tłumem zabłysła
flaga narodowa Meksyku. W jasnym słońcu wódz widzi wyraźnie haftowanego orła z wężem w szponach. Jeden
z generałów azteckich niesie sztandar na statywie przymocowanym do grzbietu. Niemal mechanicznie Cortez
spina konia ostrogami i mając u boku tylko młodziutkiego chorążego Juana Salamankę de Onti- veros, którego
bułana klacz jest równie szybka jak rumak dowódcy, przedziera się przez gęste szeregi Indian. I oto rzecz
nieprawdopodobna udaje się: generał indiański pada po krótkiej walce. Cortez unosi z triumfem aztecką
chorągiew ku swoim, a oniemiali z przerażenia brązowi wojownicy rzucają się do ucieczki. Cortez, uważający
się za wysłannika Chrystusa, jest pewny, że Syn Boży mu pomógł. Aztecy widzą, że Quetzalcoatl zwycięża
innych bogów. A więc oni zbłądzili, ich obliczenia astrologiczne były fałszywe, dalszy opór jest beznadziejny ^
błądzi każdy, kto myśli, że przeciw Cortezowi-Quetzalcoatlowi można coś wskórać środkami ziemskimi

background image


„Zdawało się — opowiada Bernal Diaz o tej chwili — jak gdybyśmy nie odnieśli żadnych ran, nie zaznali nigdy
głodu ni pragnienia, nie czuli zmęczenia po trudach wojennych." W kilka dni później Cortez i reszta jego wojska
docierają do Tlaskali.

Na szczęście, Tlaskalańczycy dotrzymują wierności swym hiszpańskim sojusznikom. Wiedzą oczywiście od

dawna, co zaszło w Tenochtitlan. Wiedzą jednak także o bitwie pod Otumbą, a ich bardowie opiewają już
bohaterską jazdę Corteza i huzarski wyczyn Juana Salamanki de Ontiveros. Kto posiada świętą chorągiew z Te-
nochtitlan, ten będzie zwycięzcą.

W Tlaskali wiedzą jednak jeszcze więcej. Ludzie w całym kraju podają sobie z ust do ust dziwne proroctwo

arkabuzjera Botello, Włocha z pochodzenia, który służył w wojsku Corteza i razem z nim wkroczył do
Tenochtitlan. Tylko kilku Hiszpanów z najbliższego otoczenia Corteza wiedziało wówczas o tym. Choć
zaskoczeni, muszą potwierdzić, że prosty żołnierz, niegdyś uczeń szkoły zakonnej w Rzymie, spowodował
rzeczywiście wymarsz wojsk z Tenochtitlan już w nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1520. Przepowiedział
mianowicie, że nikt nie ujdzie z życiem, jeśli wymarsz się odwlecze. Jemu jest to, co prawda, obojętne, gdyż on i
brat jego polegną podczas tej przeprawy, jeśli jednak wódz pójdzie za jego radą, w bliskim czasie zostanie
wielkim, bogatym władcą.

W Tlaskali ludzie znacząco kiwają głowami. Dowiadują się niebawem, że Botello i jego brat istotnie polegli

podczas noche triste. Wieść ta wywarła głębokie wrażenie — bogowie są widocznie po stronie obcych
przybyszów. Rozstrzygnęło chyba jednak coś innego. Zetknięcie się z cywilizacją europejską posiadało dla
małego, ubogiego państwa, zagrożonego stale przez Azteków, doniosłe znaczenie. W Wielkiej Radzie, która
miała postanowić o stosunku do Hiszpanów, ogólną aprobatę wywołało przemówienie jednego ze starców:

„Choćbyście sięgnęli ponad sto lat wstecz, ćzy znany wam jest czas, w którym by Tlaskala była tak bogata i

potężna, jak od chwili, kiedy przybyli do nas biali cudzoziemcy? Teraz dopiero mamy złoto, tkaniny i sól,
których dotąd nie mogliśmy uzyskać. Gdziekolwiek nasi wojownicy ukażą się razem z białymi, wszędzie
zażywają szacunku i poważania. A choć ostatnio wielu z nich poległo w Meksyku, zważcie, że nasi przodkowie
już w zamierzchłych latach przepo
wiadali, iż przyjdą od wschodu słońca mężowie, którzy nas podbiją."

Na skutek takich zapewne rozważań Tlaskalańczycy nie sprzeniewierzyli się Cortezowi. Było to dla niego

wielkim szczęściem, gdyż oznaczało, że niebawem będzie mógł zmyć hańbę porażki. A musiał to uczynić
bezwarunkowo, aby móc się obronić w Hiszpanii. Velasquez doniósł już chyba Domowi Indii, że Cortez okazał
się niegodnym zaufania, a jego wyprawa podjęta na własną rękę przeciw Aztekom jest wykroczeniem przeciw
zarządzeniom Jego Cesarskiej Mości.

Byleby Velasquez teraz o niczym się nie dowiedział! Cortez wysyła śpiesznie gońca do Vera Cruz i

rozkazuje ustanowionemu przez siebie gubernatorowi, ażeby nie wypuścił żadnego okrętu do Kuby, lecz
przysyłał do niego niezwłocznie załogi wszystkich okrętów zawijających do Vera Cruz. Cortez snuje nadal
dalekosiężne plany. Z niezmordowaną energią przygotowuje wojsko do ponownego zdobycia Meksyku. Udaje
mu się znowu przekonać swoich ludzi. Pisał w owych krytycznych dniach do cesarza, że jest bardziej niż kiedy-
kolwiek przeświadczony o prawdziwości starej maksymy, że szczęście sprzyja odważnym; zresztą nie ma
innego wyboru. Gdyby Indianie zauważyli, że wiara w sprawiedliwość i ostateczny triumf jego sprawy słabnie,
nie mógłby przebyć drogi dzielącej go od morza.

I istotnie — szczęście pozostało mu wierne. Do Vera Cruz zawija kilka okrętów z ciężko zbrojnymi

hiszpańskimi najemnikami i awanturnikami, którzy przybyli do Meksyku w poszukiwaniu złota; Cortez robi z
nich w krótkim czasie wojsko gotowe za nim pójść choćby w ogień. Natychmiast zawraca i po wielu krwawych
utarczkach staje z 550 ludźmi, wśród których znajduje się 80 arkabuzjerów i 40 konnych, i dziewięciu działami
znowu pod murami Tenochtitlan. Tuż przed rozpoczęciem oblężenia otrzymuje posiłki z Haiti, tak że ostatecznie
dowodzi pokaźną siłą zbrojną, liczącą 84 konnych i prawie 800 piechoty, w tym 194 strzelców.

Hiszpanie rozporządzają tym razem nawet flotą, co okazuje się szczególnie ważne. Już przed rozpoczęciem

drugiego marszu na Tenochtitlan Cortez kazał zbudować trzynaście brygantyn w Tlaskali, na płaskowyżu,
daleko od Meksyku. Gotowe brygantyny rozłożono na poszczególne poręczne części, które Indianie na swych

background image


Część trzecia — Zdobycie Meksyku
grzbietach przenieśli do odległego o sto kilometrów Tezcuco, gdzie złożono je znowu i spuszczono na wody
Jeziora Meksykańskiego.

Stało się to 28 kwietnia 1521 roku, w drugim dniu Zielonych Świąt. Zdarzenie to obchodzono uroczyście,

po odprawieniu mszy nastąpiła parada wojskowa. A gdy na okrętach podniosły się flagi, Cortez kazał odczytać
artykuły wojenne:

„Pod ciężką karą nikomu nie wolno bluźnić przeciw imieniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa,

błogosławionej Matki Jego, świętych Apostołów i wszystkich świętych;

nikomu nie wolno znęcać się nad którymkolwiek z naszych sprzymierzeńców, którzy idą z nami tylko w

naszym interesie, odbierać im zdobycz, czy byłoby nią złoto, czy też inne rzeczy;

nikomu nie wolno w dzień czy w nocy opuszczać kwatery, aby udać się do osad sprzymierzeńców.
Każdy żołnierz winien utrzymywać swą broń w dobrym stanie i gotową do boju.
Nikomu nie wolno pod ciężką karą grać o broń lub o konia; nikomu nie wolno spać bez broni i butów, jeżeli

nie jest mu to dozwolone w szczególnych wypadkach z powodu choroby lub odniesionych ran."

Prócz tego Cortez ogłosił jeszcze raz ogólne ustawy wojenne, według których śmiercią karany będzie każdy

żołnierz, który by zasnął na posterunku lub opuścił go, oddalił się od swego oddziału bez pozwolenia
zwierzchnika lub w bitwie odstąpił swych towarzyszy i rzucił się do ucieczki.

Żołnierze wiedzą, co to znaczy. Zacznie się rozstrzygający bój. 30 maja Meksyk jest ze wszystkich stron

otoczony przez Hiszpanów; wodociągi zaopatrujące miasto w wodę do picia — odcięte, po jeziorze krążą
brygantyny Corteza. Oblężenie trwało do 13 sierpnia, tj. 75 dni. W ciężkich, krwawych walkach poniosło śmierć
dwieście tysięcy Azteków i stu Hiszpanów. A gdy 13 sierpnia Tenochtitlan poddał się, był już tylko dymiącą
kupą gruzów. Cortez na próżno ofiarowywał kilka razy pokój następcy Montezumy, młodemu królowi
Guateniozinowi, zwanemu Spadającym Orłem. Kapłani świątyni boga Huitzilopochtli sprzeciwili się
gwałtownie i przeprowadzili swą wolę. Nieraz zadawano sobie później pytanie, jak się to mogło stać.
Najbardziej nawet fanatyczni zwolennicy boga Huitzilopochtli uświadamiali sobie, że starzy bogowie przegrali.
Hiszpanie nacie
Oblężenie 1 zdobycie Tenochtitlan
rając z trzech stron po drogach wiodących przez groble do miasta, a z czwartej, od strony jeziora, odcinając
swymi brygantynami wszelką łączność, przedzierali się w ciężkich walkach metr po metrze. Za parę dni
przypuszczą szturm do świętego miasta. Dalszy opór był beznadziejny. Ale tego rodzaju rozważania — jak to
wykazał Maurice Collis w wspomnianej już przez nas książce — nie trafiają w sedno rzeczy. Według poglądów
Azteków wszystko uzależnione było od znaków astrologicznych, a zjawiska na sklepieniu niebieskim dodawały
otuchy kapłanom. Uważali oni planetę Wenus za gwiazdę Quetzalcoatla. Co 584 dni następuje koniunkcja
słońca i Wenus, a wówczas niebiańskie światło białego boga (gwiazda wieczorna) było tuż po zachodzie słońca
niewidzialne. Cóż prostszego, jak wywnioskować stąd, że ów czas niewidoczności błyszczącej, pięknej gwiazdy
oznacza zagładę jej ludzkiego odbicia, które wróciło na ziemię? Indiańskie wojska pomocnicze, walczące po
stronie Hiszpanów, mają także astrologów. Ich pogląd pokrywa się z poglądem azteckich kolegów. Pod ich
wpływem brązowi sojusznicy złożyli nagle broń i zniknęli w górach. Dodało to oczywiście otuchy kapłanom
Huitzilopochtli i skłoniło do odrzucenia oferty Corteza. Walka staje się więc coraz bardziej zażarta. Kto z
Hiszpanów dostanie się do niewoli — Aztecy wzięli około siedemdziesięciu jeńców — zostaje bezlitośnie
złożony w ofierze bogu wojny. Cortez i jego ludzie słuchają z dreszczem zgrozy przeraźliwego wycia
nieszczęśliwych towarzyszy, którym kapłani wyrzynają żywcem serce z piersi; widzą, jak jeńcy wyciągają z
rozpaczą ręce do przyjaciół, jak ostatkiem sił bronią się przeciw okrutnej męce — a oni stoją bezsilni tak
niedaleko i nic nie mogą pomóc!

Hiszpanie przedarli się wreszcie do pałacu Guatemozina wynurzającego się samotnie z wody. Teraz już

nawet król pojął, że walka jest skończona, i pod wieczór w pięćdziesięciu wielkich łodziach próbuje ratować
siebie i swoją rodzinę Ale brygantyny Corteza są szybsze. Kapitan Garcia Holąuin na.czele swego oddziału
pierwszy dogania uciekających, woła: „Stój!", a gdy łodzie mimo to płyną dalej, każe strzelać z arkabuz i kusz.
Wtedy podnosi się ze swego miejsca Guatemozin i woła silnym głosem do swych wrogów:

„Nie strzelać! Jestem królem Meksyku. Pozostawcie żonę moją, moje dzieci i wszystko, co mam z sobą, nie

tknięte i zawiedźcie mnie samego do Malinche!"

background image

Życzeniu jego staje się zadość. W krótki czas potem Cortez i Gua- temozin stoją naprzeciwko siebie;

Hiszpanie przyglądają się ciekawie człowiekowi, który stawiał im tak zacięty opór. Muszą przyznać, że dobrze
się prezentuje. Ma o wiele jaśniejszy kolor skóry od swych rodaków, pociągłą, sympatyczną twarz, wielkie,
pełne wyrazu oczy i mimo swych dwudziestu trzech lat dostojność władcy.

Po skończonej walce Hiszpanie wałęsają się po mieście, wspinają na oblepioną warstwami krwi piramidę

boga Huitzilopochtli i odwracają się wstrząśnięci na widok wiszących na belkach ołtarza głów wielu starych
towarzyszy. Wędrują po pałacu Guatemozina. Wszystkie dziedzińce i krużganki są pełne trupów, podobnie jak
brzegi jeziora, kanały, ulioe i domy, place i ogrody. Bernal Diaz pisze z przerażeniem jeszcze pięćdziesiąt lat
później:

„Z obawy przed morową zarazą Guatemozin zwrócił się do Corteza z prośbą, aby pozwolił wyjść z miasta

mieszkańcom Meksyku i wojownikom przybyłym z zewnątrz. Cortez zgodził się na to, po czym przez trzy dni i
trzy noce snuły się po drogach długie szeregi mężczyzn, kobiet i dzieci wyglądających prawie jak trupy, pokry-
tych brudem i tak straszliwie cuchnących, że budziły najgłębszą litość. Wreszcie gdy już nikt nie wychodził z
miasta, wysłał tam Cortez ludzi, aby się dowiedzieli, co się dzieje w mieście. Wówczas ujrzano trupy w każdej
dzielnicy i w każdym kącie, a tu i ówdzie kilku biedaków, którzy byli zbyt słabi, aby wyjść z miasta. Wszystkie
ulioe i place były rozkopane jak gdyby pługiem, albowiem mieszkańcy wyrywali korzenie z ziemi, a nawet
pozrywali korę z drzew, ażeby zaspokoić trawiący ich głód. Nie mieli innej wody jak tylko słoną, krótko
mówiąc, nędza była straszliwa, a jednak nikt nie jadł mięsa Meksykańczyków, lecz tylko wrogów. Zaprawdę,
żaden lud świata nie cierpiał takiego głodu, pragnienia i niedostatków wojennych jak ten!"

Pierwsze rozkazy wydane przez Corteza Guatemozinowi, którego Hiszpan zatwierdził jako władoę

Meksyku, zmierzały do jak najszybszej naprawy wodociągów, zaopatrujących miasto w wodę do picia za
pomocą systemu rur o długości pięciu kilometrów. Następnie polecił Aztekowi, ażeby zarządził spalenie zwłok i
przywrócenie w mieście porządku. Gdy jedno i drugie zostało wykonane z zadziwiającą szybkością, Hiszpanie
wyszli na łi^p. Ale znaleźli niewiele, wobec czego wpadli na szatański pomysł, aby tak długo torturować
Guatemozina, aż zdradzi im, gdzie ukrył skarby. Moczyli mu nogi w oleju, po czym smażyli na wolnym ogniu.
Król pozostał niewzruszony i znosił tę okropną mękę bez jęku. Cortez sprzeciwiał się temu okrucieństwu, ale nie
mógł nic wskórać. Znał dobrze dwór cesarski, wiedział, że zbyt gorąca obrona Guatemozina wzbudzi
podejrzenie, iż podzielił się z nim po połowie i sprzeniewierzył skaTb cesarski. W r. 1524, podczas wyprawy do
Hondurasu, Cortez polecił ściąć Spadającego Orła. Według dokumentów, które ostatnio odkryto w archiwach
Kastylii, Guatemozin przygotowywał spisek, Cortez nie miał więc innego wyjścia — musiał spełnić powinność
najwyższego sędziego.

Gdy zwycięstwo zostało ostatecznie utwierdzone, Cortez przystąpił do odbudowy zniszczonego miasta. W

kilka lat później powstało ono na nowo jako hiszpańskie miasto kolonialne, zupełnie inne niż przedtem, ale
równie piękne. Jezioro, pośrodku którego leżało Tenochtitlan, zniknęło, Hiszpanie spuścili je. Nie wiadomo
było, co może nastąpić i czy Aztecy nie powstaną znów przeciw hiszpańskiemu panowaniu. W takim razie
miasto rozmieszczone na lagunach byłoby trudne do opanowania. Lepiej zatem osuszyć jezioro i przysypać
kanały szczątkami dawnych umocnień. Gdy to wykonano, Cortez przywołał architektów i murarzy. Na
fundamentach świątyni boga Huitzilopochtli powstał kościół katedralny — największy na kontynencie
amerykańskim. Przed nim rozciąga się olbrzymi plac — drugi co do wielkości na świecie i tylko nieco mniejszy
od Placu Czerwonego w Moskwie. Największa w świecie arena walki byków, największy teatr na ziemi
amerykańskiej, najszerszy łuk triumfalny, jaki kiedykolwiek zbudowano w Nowym Świecie, dołączają się w
następnych stuleciach do gigantycznych budowli konkwisty.

To upodobanie do przesadnych rozmiarów, do przemożnego, gorączkowego wywyższenia, które obudził

niegdyś Montezumą, a następnie przejął Cortez, wyciska swe piętno także na dzisiejszym obrazie Mexico City.
Wszystko musi tu być większe, wyższe, strze- listsze, wspanialsze, potężniejsze niż gdziekolwiek w świecie.
Wydaje się, jak gdyby jakieś przekleństwo ciążyło nad tym miastem!

I rzeczywiście ciąży nad nim przekleństwo. Mexico City jest zbudowane na mule, a nie na litej skale.

Dopóki muł ten był wilgotny od wód osuszonego jeziora, dopóty wytrzymywał ciężar olbrzy

background image


mich budowli. Dźwigał cierpliwie świątynie i piramidy, grody i pałace. Gdy wodę spuszczono, zaczął wysychać
i kurczyć się. W miarę kurczenia Mexico City zaczęło się zapadać. Najpierw dwadzieścia: centymetrów., potem
trzydzieści, dzisiaj sześćdziesiąt centymetrów rocznie — niepowstrzymana jazda do piekieł!

Gdyby można było przywrócić jezioro, dałoby się odwrócić klątwę Azteków. Gdyby można było w

podziemia zapadającego się miasta doprowadzić jedną z rzek spadających z gór, muł przesiąknąłby znów
wilgocią! Ale dotychczas nie zrealizowano żadnego takiego projektu. Tysiące głębokich studzien ssie wodę
gruntową, fasady domów chylą się, wieże stoją krzywo, w kopułach zieją szerokie szczeliny — całe wielkie
miasto z połyskującymi wieżowcami ze szkła i stali, ze strzelistymi kościołami i szeroko rozsiadłymi pałacami
arystokracji obsuwa się niepowstrzymanie w głąb. Oto widoma kara za to, że biali odważyli się spuścić święte
jezioro.

Przekleństwo Azteków sprawdziło się także w inny sposób. Wskutek zmetysowania białej części ludności,

wskutek przewagi urodzeń i biologicznej regeneracji rasy czerwonej poziom krwi europejskiej spada coraz niżej.
Obsuwające się Mexico City jest jak gdyby symbolem. Mówi się z dumą o „krajach indo-amerykańskich" i na
wszystkich obszarach, które znajdowały się niegdyś pod panowaniem boga Huitzilopochtli, używa się znowu
języka azteckiego, dawnego języka przodków. Biali zostaną niebawem zupełnie wchłonięci, jak niegdyś orszak
mitycznego „białego Zbawiciela".

Mexico City jest czarownym miastem; cieszą oko piękne barokowe frontony, wyśnione ogrody, przepyszne

portale i pluszczące wodotryski. Cortez podniósł miasto z popiołów i zniszczenia. Lecz to dzieło pokoju nie na
wiele się Cortezowi przydało. Przysłowiowa niewdzięczność, jaką ród Habsburgów zwykł był płacić za usługi
swych najwierniejszych, przypadła także jemu w udziale. Spotkał go podobny los jak niegdyś Kolumba.

W niedługi czas po mianowaniu Tenochtitlanu stolicą Meksyku nadszedł z Hiszpanii do Vera Cruz rozkaz

aresztowania Corteza. Były to, co prawda, czcze pogróżki. Któż by się ważył aresztować zwycięskiego wodza
wśród żołnierzy oddanych mu na śmierć i życie? Niebawem też nadeszło od cesarza odwołanie rozkazu i
uroczyste zatwierdzenie Corteza jako namiestnika Nowej Hiszpanii. Ale Cortez uznał mimo to za wskazane udać
się do Hiszpanii. Przedtem musiał
jeszcze przeprowadzić kilka od dawna planowanych ekspedycji. Doniósł o tym Karolowi V dnia 15 maja 1522
roku:

„Już od pewnego czasu dochodziły mnie wieści o morzu po przeciwległej stronie kontynentu, rozpytywałem

się więc skrzętnie, czy można tam dotrzeć drogą lądową.

Dowiedziałem się, że można się tam dostać w dwanaście do czternastu dni. Pojąłem, że odkrycie tego morza

byłoby połączone z wielką korzyścią dla Waszej Cesarskiej Mości, albowiem znajduje się na nim zapewne wiele
wysp obfitujących w złoto, perły, drogie kamienie i znakomite korzenie oraz w inne wspaniałe i osobliwe
rzeczy. Tak mówią wszyscy geografowie.

W tym zamiarze i w wielkiej gorliwości wyprawiłem czterech Hiszpanów, dwóch jedną, a dwóch drugą

drogą. Po powiadomieniu ich o wszystkim, co wiedzieć powinni, i przydaniu im jako asysty kilku
zaprzyjaźnionych Indian wszyscy czterej wyruszyli w drogę, otrzymawszy ode mnie rozkaz, aby nie wracali,
zanim nie dotrą do morza. Gdy zaś tam przybędą, mają morze i ląd tamtejszy ogłosić własnością Waszej
Cesarskiej Mości.

Dwaj z tych Hiszpanów przeszli bez przeszkód 130 mil przez wspaniały kraj aż do morza i tam postawili na

wybrzeżu kilka krzyżów jako znaki. Pozostali byli nieco dłużej w drodze, gdyż przeszli 150 mil, zanim dotarli
do morza. Oni także objęli tam wybrzeże w posiadanie."

Wyprawy do wybrzeży Pacyfiku zapoczątkowały odkrycie Kalifornii, której południowy cypel osiągnięto

już w 1533 roku, ale dopiero w 1539 ustalono, że nie jest on wyspą. Mniej więcej w tym samym czasie Cortez
zaczął wysyłać wyprawy na wschód w kierunku Florydy. Miały one na celu „dotrzeć do Sztokfiszów, albowiem
uchodzi za pewne, że znajduje się tam cieśnina, która ciągnie się aż do morza południowego".

W roku 1525, w dwadzieścia cztery lata po opuszczeniu Hiszpanii, Cortez stanął znowu na ziemi ojczystej.

Został przyjęty przez cesa- Tza z wszelkimi honorami, ale zarządu Meksyku nie otrzymał. Względy racji stanu
skłoniły Karola V do tego, że w rękach tak hardego człowieka pozostawił tylko władzę wojskową i zmusił go,
aby swój głód czynu zaspokoił poza granicami Meksyku. Cortez przejrzał oczywiście prawdziwe motywy tego
zarządzenia i był nim niewątpliwie głęboko dotknięty i urażony. Ale nie zdradził się nigdy

background image

słowem skargi lub rozgoryczenia. Spędziwszy pewien czas na zarządzaniu swymi dobrami, ograniczył się'

do wypadów wojskowych, które zmierzały do znalezienia drogi wodnej na Ocean Spokojny. Przez długie lata
było to jego najgorętszym pragnieniem. Doceniał w pełni doniosłość naturalnej lub sztucznej drogi morskiej
poprzez nowy kontynent i wydał na ten cel bardzo znaczne środki pieniężne, raz nawet klejnoty swej żony. W
czasach, gdy wszelkie zainteresowania zwrócone były tylko ku wartościom materialnym, fakt ten świadczy
wymownie o dalekowzroczności i wielkości człowieka, którego chyba tylko brak zrozumienia może piętnować
jako okrutnego zbrodniarza.
Przyznać, co prawda, należy, że jego indywidualności nie można mierzyć zwykłą, mieszczańską miarą. Ale
miara taka, zastosowana do wielkich ludzi, w ogóle zawodzi. Albowiem w wielkich naturach obok największych
wyżyn, na jakie człowiek zdoła się wznieść, istnieją najniższe głębie, do jakich może spaść. Nie inaczej było u
Corteza. Miał dziewiętnaście lat, gdy przybył do Nowego Świata. Pełen temperamentu, urodzony i wychowany
na pana, targany był silnymi namiętnościami. Pierwsze lata pobytu w nowej ojczyźnie nie stanowią świetlanych
stron jego życia; westchnienie Las Casasa, że wyrosłe jakby z ziemi bogactwo Corteza było prawdopodobnie
okupione życiem niejednego Indianina, wydaje się aż nadto uzasadnione. Ale gdy wybiła wielka godzina, gdy w
listopadzie 1518 roku podniósł na wybrzeżu kubańskim kotwicę do wyprawy na zachód, był człowiekiem
zdolnym wziąć na siebie jej ciężar i odpowiedzialność. Umiał on krótkim przemówieniem, jednym spojrzeniem,
uściskiem ręki stopić zbieraninę różnych ludzi w nierozerwalną całość. Cortez jest — jak wszyscy wielcy ludzie
— zjawiskiem historycznym w gruncie rzeczy niewytłumaczalnym.'

W roku 1540 przybył jeszcze raz do Hiszpanii. Spędził tu siedem lat, otoczony szacunkiem, choć nie miał

żadnej władzy. Gdy z końcem 1547 roku postanowił powrócić do Meksyku, zapadł w Sewilli na czerwonkę. W
piątek, 2 grudnia 1547 roku, ze stoickim spokojem ducha anarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat.

Jemu to przede wszystkim Hiszpania zawdzięczała swą wielkość. Wolno jednak wątpić, czy wyświadczył

tym istotnie przysługę swej ojczyźnie. Lud hiszpański był zbyt mały, ciemny i rozdarty, aby móc wchłonąć
olbrzymie obszary, które zdobyli dla niego Kolumb, Cortez
i inni śmiali awanturnicy. Rodził on przy tym bezustannie ludzi, dla których Europa była za ciasna i którzy
potrzebowali całego świata, ażeby móc wyżyć się zgodnie ze swym wewnętrznym prawem. Państwo samo
trzymało się wprawdzie z reguły z dala od jakiejkolwiek działalności odkrywczej, ale ostatecznie nie miało
innego wyjścia, jak położyć rękę na nowych częściach świata i dla ich opanowania oddawać ciągle najlepszych
ludzi, jakimi rozporządzało. O rzeczywistej penetracji posiadłości kolonialnych, jak to przed Hiszpanią umiało
uczynić imperium rzymskie, a po niej angielskie, nie mogło tu być mowy. Hiszpania, wprzęgnięta siłą w bieg
wypadków, próbowała jedynie siłą rządzić. Dla rozumnych obserwatorów było już wówczas jasne, że ta próba
musi skończyć się niepowodzeniem. Nie przeczuwali oni jednak, jak straszliwy będzie upadek Hiszpanii.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
115 Herrmann Paul POKAŻCIE MI TESTAMENT ADAMA tom 2
Smutno mi Boze i Testament moj
Spencer Paul Susan Przysięga miłości
Joanna Chyłka Tom 7 Testament Mróz Remigiusz
Opowieści sprzedawcy marzeń Tom 1 Sprzedawca marzeń Evans Richard Paul
Kearney Paul Boże Monarchie Tom 3 Żelazne Wojny
STRUKTURA ORGANIZACYJNA UKúAD I WZAJEMNE ZALE»NOŽCI MI¦DZY

więcej podobnych podstron