Susan Spencer Paul
Przysięga
miłości
Analogia
Najpiękniejsza Pora
Roku 01
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Londyn, grudzień 1815 roku
Cieszył się, że po tylu latach powróci! do Londynu. To była
Anglia, ziemia ojczysta, pomimo chłodu, mgły i przenikliwej wilgoci
o wiele przyjaźniej sza od tych wszystkich krajów, w których
przyszło mu spędzić kolejnych sześć świąt Bożego Narodzenia,
lepsza od Portugalii, Hiszpanii i Francji. Święta te były na tyle
radosne, na ile mogły być, gdy sieje obchodzi w żołnierskim
gronie. Podczas nich Collina nawiedzało uczucie wdzięczności.
Wciąż żył, podczas gdy wielu jego przyjaciół zginęło. Pomimo
wojny z jej przerażającą nędzą, nadal udawało mu się zaznać
miłych chwil – zaśpiewać i wypić kielich wina wspólnie z
towarzyszami broni, z którymi łączyło go braterstwo.
Tak, mógł być wdzięczny losowi, jednak nawet w owych
radosnych momentach nadal marzył o powrocie do Anglii, o
spotkaniu z Różą, o spędzeniu z nią Bożego Narodzenia i całego
swojego dalszego życia.
Na ulicy prawie nie było pieszych, jedynie kilka powozów
posuwało się powoli w gęstej, chłodnej mgle. Stangreci z
pewnością zastanawiali się, widząc stojącego pod latarnią Collina,
co człowiek przy zdrowych zmysłach robi na dworze w tak
paskudną pogodę. Zwłaszcza że tuż obok znajdowała się
przytulna, zachęcająca do wejścia oberża. „Owieczka i
Pastereczka” miała dobrą reputację w tej części Londynu ze
względu na gościnność, dobrą kuchnię oraz świetne piwo.
Spotykali się tu prawnicy, którzy praktykowali w Holborn, a w
pokojach pomieszkiwali dystyngowani goście i podróżni.
Ponad sześć lat temu Collin spędził w „Owieczce i
Pastereczce” najszczęśliwszy miesiąc swego życia. Wspomnienia
tamtych czasów, a przede wszystkim Róży, pomogły mu
przetrwać przy zdrowych zmysłach piekło wojny, a teraz
przywiodły go tutaj z powrotem. Stał teraz na ulicy tonącej we
mgle i wpatrywał się w budynek po przeciwnej stronie.
Musiał odnaleźć Różę. Przed laty obiecał, że wróci do niej, i
uczyni to, mimo że napisała do niego list, w którym zwalniała go z
danego jej słowa. Wciąż pamiętał ból, jaki ogarnął go, gdy czytał
chłodne, jakby pisane obcą ręką słowa, tak różne od ciepłych i
czułych listów, jakie przysyłała mu wcześniej.
Nie podała powodów zerwania, oznajmiła jedynie, że najlepiej
będzie, jeśli zapomni o niej i obietnicy, jaką sobie złożyli.
Napisała, żeby nie próbował jej szukać w oberży, kiedy wróci, bo
wyjeżdża stąd na zawsze. Niech nie zaprząta sobie nią myśli.
Życzyła mu też, by przetrwał szczęśliwie wojnę, wrócił do rodziny
w Northamptonshire cały i zdrowy i by znalazł szczęście z inną
kobietą. Na końcu dopisała bardziej osobiste słowa:
„Przepraszam cię”. I to było wszystko.
Collin najpierw był oszołomiony, potem zły, a w końcu, kiedy
przeczytał list jeszcze raz, ogarnęła go rozpacz. Nie potrafił
zapomnieć o Róży, to było niemożliwe! Gdy tylko ujrzał ją w
„Owieczce i Pastereczce”, z miejsca się w niej zakochał. Była taka
pogodna i uśmiechnięta, tak zręcznie i wesoło zbywała zaczepki
prawników, którzy próbowali z nią flirtować. Collin nie dziwił się
im, gdyż Róża była najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek
widział. Miała delikatną twarz okoloną burzą czarnych, długich
loków, skórę w kolorze kości słoniowej z delikatnym rumieńcem, a
oczy tak błękitne, że szafiry mogłyby płakać z zazdrości.
Prawnicy odważali się jedynie na dość niewinne żarty, gdyż
Róża była córką oberżysty, a przy tym, choć miała zaledwie
siedemnaście lat, umiała utrzymać mężczyzn na dystans.
Również Cołlina potraktowała z dużą rezerwą, kiedy próbował
wdać się z nią w rozmowę. Dopiero po tygodniu uporczywych
wysiłków zdołał zdobyć jej zaufanie, i od tego czasu spędzali
razem tyle czasu, ile tylko było możliwe.
Ojciec wysłał Collina do Londynu, żeby zabawił przez miesiąc
w stolicy, zanim wraz ze swoim pułkiem wsiądzie na statek
odpływający do Portugalii. Sir John Mattison, będąc surowym a
zarazem troskliwym ojcem, obstawał przy tym, by najmłodszy syn
zamieszkał w miejscu mającym dobrą reputację i opłacił mu pokój
w „Owieczce i Pastereczce”.
Collin nie był z tego rad, ciągnęło go bowiem tam, gdzie łatwiej
o rozrywki, jakich zazwyczaj poszukują bawiący w Londynie
młodzieńcy, lecz gdy spotkał Różę, w duchu podziękował ojcu za
ten wybór.
W ciągu trzech tygodni, które pozostały Collinowi do wyjazdu,
spędzili ze sobą mnóstwo czasu i zobaczyli tyle, ile się dało –
Vauxhall, Tower, salon figur woskowych Madame Tussaud. Mając
za przyzwoitkę starszego brata Róży, Carla, wybrali się parę razy
nad Tamizę na piknik oraz na długie spacery po Hyde Parku w
godzinach, w których paradowało tam mnóstwo ludzi.
Collin pamiętał każdą wspólnie spędzoną chwilę, a zwłaszcza
te ukradkowe spotkania w oberży, kiedy całowali się i tulili do
siebie. Oboje pragnęli czegoś więcej, lecz Collin wiedział, że musi
trzymać swe uczucia na wodzy. Róża była zbyt droga jego sercu,
by mógł potraktować ją lekko, jak pierwszą lepszą dziewczynę, z
którą spędza się noc. Ponadto wątpił, czy jej ojciec pozwoliłby
swej jedynej córce wyjść za mąż za mężczyznę, który dopuścił się
czegoś podobnego.
Pewnego dnia złożyli sobie obietnicę. Collin przysiągł, że wróci
i ożeni się z Różą, jak tylko skończy się wojna, ona zaś
przyrzekła, że będzie na niego czekać. Umówili się, że będą do
siebie często pisać. Collin wymógł jeszcze jedno przyrzeczenie –
że jeśli cokolwiek mu się stanie, Róża szybko o nim zapomni i
pokocha innego mężczyznę. Nie chciał, aby żyła samotna,
pogrążona we wspomnieniach o niespełnionej miłości.
Zasługiwała na szczęście.
Ciężko mu było na sercu, kiedy nadeszła chwila rozstania.
Pamiętał tęsknotę, oczekiwanie i radość, gdy otrzymał od Róży
pierwszy list. Drżącymi palcami skruszył pieczęć z wosku i
rozłożył grubą kartkę papieru zapisaną starannym, drobnym
pismem. Tak działo się przy każdym kolejnym liście. Jego ludzie
pokpiwali sobie ze stałości jego uczuć, gdy odmawiał
uczestniczenia w zabawach z kobietami, które chętnie
udostępniały swe wdzięki żołnierzom. Wiedział jednak, że tak
naprawdę mu zazdroszczą, zwłaszcza kiedy przychodziły listy od
Róży.
Niektóre z nich pewnie zaginęły po drodze, jako że jego
dywizjon często przemieszczał się po Hiszpanii w wojennej
tułaczce. Collin miał szczęście, że dzięki pieniądzom ojca wykupił
sobie porucznikowską rangę, gdyż w innym przypadku być może
w ogóle nie dostałby z kraju żadnej przesyłki. Szybki awans na
kapitana zawdzięczał już sobie, a kiedy Róża gorąco mu tego
pogratulowała, poczuł rozpierającą go dumę.
Był to jeden z ostatnich listów, przemknęło mu teraz przez
myśl, w którym wyrażała miłość i tęsknotę. Zachował go wraz z
innymi i przywiózł z wojny jako najcenniejszą własność. Z
wyjątkiem tego ostatniego, który spalił, kiedy upił się z rozpaczy.
Minęły tygodnie od czasu otrzymania tego fatalnego listu,
zanim Collin zaczął podejrzewać, że być może Róża odtrąciła go
nie z braku miłości. Napisała, że opuszcza „Owieczkę i
Pastereczkę”, na co nigdy by się nie zdobyła – chyba że znalazła
nową miłość... albo nie miała wyboru, gdyż musiała ratować życie.
Gryzła go myśl, że Róża oddała serce innemu, w głębi duszy
jednak wierzył, że gdyby tak było, przyznałaby się do tego
otwarcie. Jednak nie podała powodu, dla którego zwalnia go z
danego słowa, pomyślał więc, że coś się za tym kryje. Jeśli Różę
oraz jej rodzinę zmuszono do opuszczenia oberży, musi odkryć,
dlaczego tak się stało i dokąd się wynieśli. Musi sprawdzić, czy
Róża miewa się dobrze i czy jest szczęśliwa. Dopóki nie stanie
przed nią, nie powie jej, że nadal ją kocha, i dopóki sama nie
wyzna, że jej miłość wygasła – dopóty nie zazna spokoju.
Często wyobrażał sobie, jak przekroczy próg „Owieczki i
Pastereczki”, zawoła Różę i zobaczy zaskoczenie, radość i miłość
w jej oczach. Podbiegnie do niego, a ort wyciągnie ramiona, żeby
porwać ją w objęcia i przytulić mocno, całując bez opamiętania.
Ludzie, którzy go znają – ojciec Róży, jej brat, barman Jarvis, a
nawet służące, powitają go serdecznie i piwo poleje się
strumieniem. A on będzie długo opowiadał o swoich przygodach,
wpatrzony w uroczą twarzyczkę Róży, trzymając jej dłoń i marząc,
by tak już zostało na zawsze. Byłby to najpiękniejszy wieczór w
jego życiu.
Wnętrze wyglądało prawie tak samo – ciepłe, przytulne,
gościnne – lecz nie dostrzegł żadnej znajomej twarzy. Nie
usłyszał tubalnych powitań, jakimi ojciec Róży częstował każdego
nowego przybysza, nie zobaczył uśmiechniętej twarzy Cala,
podającego gościom jadło i picie. I nie zobaczył też Róży,
krzątającej się w spokojniejszej części oberży, gdzie bardziej
szacowni klienci zajęci byli rozmową i spożywaniem posiłków.
Nie byto tu nikogo z tych, których kochał, lubił, a choćby nawet
znał z widzenia. Collin spędził jednak nie na darmo ostatnich
sześć lat na wojnie i teraz czuł się tak, jakby miał bojowe zadanie
do wykonania. Któraś z obecnych tu osób powinna naprowadzić
go na trop Róży oraz jej rodziny. Miał nadzieję, że zdobędzie
potrzebne informacje jeszcze przed upływem nocy.
Pełen determinacji, ściągnął płaszcz i powiesił na wieszaku,
żeby wysechł, odmówił w duchu krótką modlitwę, by stał się
bożonarodzeniowy cud, i ruszył tam, gdzie spodziewał się znaleźć
oberżystę.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jak zwykle o tej porze roku, lady Dilbeck znowu dokuczały bóle
rąk. Bolały ją też kolana, ramiona, łokcie oraz kostki. Przenikliwy
chłód bardzo szkodził starym stawom i kościom, o czym Róża
miała się okazję przekonać, przez kilka zim pielęgnując ojca.
Kłopot w tym, że środki, które mu pomagały, zaledwie łagodziły
cierpienia lady Dilbeck. Róża nie wiedziała, co począć. Gorący
wosk, kamfora oraz mięta, pasta z liści eukaliptusa z solą,
przynosiły tylko chwilową ulgę. Róża jednak czulą, że zimową
porą nic nie jest w stanie złagodzić cierpienia jej pracodawczyni.
To nie z powodu chłodu Boże Narodzenie było dla lady Dilbeck
męczarnią. Piętnaście lat temu, właśnie w Boże Narodzenie,
straciła swego jedynego syna i od tego czasu nie obchodziła
świąt, a także nie pozwalała obchodzić ich nikomu w swoich
włościach. Tak więc te zazwyczaj radosne dni, w majątku Dilbeck
należały do najbardziej ponurych. Lady Dilbeck była wymagającą
panią, lecz w grudniu stawała się nie do zniesienia. Całymi dniami
narzekała, irytowała się i ze złością wydawała rozkazy. Nikt i nic
nie mogło jej zadowolić.
– Czy jest pani wystarczająco ciepło? – zapytała Róża,
stawiając na stole, obok łokcia lady Dilbeck, parującą miskę. –
Czy mam poprosić Jacoba, żeby przyniósł więcej drewna?
– Nie, nie, tu jest gorąco jak w piekle. Chyba chcesz, żebym się
zapociła na śmierć – Lady Dilbeck spojrzała z niesmakiem na
zawartość miski. – Co to takiego? Jedna z twoich bezużytecznych
mikstur?
– To kamfora z miętą – odparła Róża spokojnie. – Ostatnio
trochę pomogła.
– Wcale mi nie pomogła – sapnęła z irytacją lady Dilbeck, lecz
nie zaprotestowała, kiedy Róża wzięła jej rękę i nałożyła na nią
ciepłą papkę. – Pachnie ohydnie – dodała, gdy dziewczyna
owijała jej rękę czystym, miękkim płótnem. – Mdli mnie od tego.
Róża uśmiechnęła się i zabrała się za drugą rękę.
– Poprzednim razem twierdziła pani, że pachnie za ładnie,
dlatego się do niczego nie nadaje. Może teraz będzie bardziej
skuteczna.
Lady Dilbeck cisnęła Róży piorunujące spojrzenie, po czym
odwróciła wzrok, mrucząc coś pod nosem.
– Gotowe – rzekła Róża, poklepując delikatnie ramiona lady
Dilbeck. – Zostawię panią teraz i poproszę pannę Carpenter, żeby
przyszła pani poczytać. Ręce muszą być zawinięte przez co
najmniej pół godziny. Jak już zdejmę okłady, przyniosę pani
herbatę. Czy czegoś jeszcze teraz pani potrzebuje?
Lady Dilbeck zmarszczyła brwi. zerkając na swoje owinięte i
podparte poduszkami ramiona.
– Przyślij Jacoba, żeby porządnie rozpalił w kominku. Panuje
tutaj lodowaty ziąb.
– Tak, proszę pani. – Róża wciągnęła powietrze, zbierając się
na odwagę. – Jeśli można, chciałabym z panią o czymś
porozmawiać, na prośbę służby...
– Nie teraz. – Lady Dilbeck przymknęła oczy i odchyliła głowę
na oparcie fotela. – Przyślij natychmiast Jacoba. Czasami mam
wrażenie, że chcesz, abym zamarzła na śmierć.
– Już po niego idę, jaśnie pani. – Róża dygnęła i wyszła z
pokoju, zatrzymując się tuż za drzwiami, by trochę się uspokoić.
Po chwili skierowała się w stronę kuchni, gdzie zastała całą
służbę. Wyraźnie czekano na nią. Na twarzach zebranych,
począwszy od kamerdynera Camhorta, po kucharkę Janny, widać
było nadzieję pomieszaną z niepokojem.
– Jak się czuje? – zapytał Jacob, lokaj oraz główny służący.
– Rozmawiałaś z nią?
– Próbowałam. – Róża postawiła miskę na blacie kuchennym i
wytarta ręce w czystą ścierkę. – Jaśnie pani nie życzy sobie
rozmawiać w tej chwili na żaden temat – powiedziała
przepraszająco. – Bolą ją ręce.
Janny pokręciła głową.
– Zawsze ją bolą o tej. porze roku. A jak nie ręce, to ramiona
albo nogi czy głowa. Ma dosyć siły, żeby uskarżać się godzinami
na wszystkie swoje bóle, ale nie dość, by wysłuchać, co ma do
powiedzenia ktoś inny.
– Jeśli teraz nie da nam pozwolenia na wigilijną wieczerzę –
rzekła pokojówka Emily – nie zdążymy się przygotować, a już na
pewno nie przyrządzimy puddingu.
– Nie będzie żadnego puddingu – stwierdził gorzko Ralf,
chłopiec stajenny, kopiąc czubkiem buta w podłogę. – Nigdy nie
było i nie będzie.
Jego matka, Hester, druga pokojówka, objęła ramieniem wątłe
barki syna.
– Nie trać nadziei, Ralf. Panna Róża poprosi o pozwolenie lady
Dilbeck, prawda, panno Różo? Tylko panienka jest w stanie to
załatwić.
– Nie możemy obarczać tym panny Róży – powiedział
Camhort, rzucając jej życzliwe spojrzenie. – To nie fair oczekiwać,
że zdoła przekonać jaśnie panią. Wszyscy wiemy, jaka przykra
potrafi być lady Dilbeck, kiedy się zezłości.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby ją o to poprosić –
zapewniła go Róża. – Niestety tak trudno nakłonić ją do słuchania.
Obawiam się, że bez względu na to, czy wyłuszczę jej sprawę
delikatnie, czy też stanowczo, i tak nie zgodzi się, abyśmy
wyprawili święta.
– Oczywiście, że się nie zgodzi – stwierdziła ze złością Janny.
– Nic jej nie obchodzi, że to wieczerza dla nas i wcale nie musi w
niej uczestniczyć. Przez nią święta Bożego Narodzenia będą
smutne i ponure, jak co roku zresztą.
Emily postąpiła krok do przodu, przyciskając obie dłonie do
białego fartucha.
– Panno Różo, jeśli jej pani powie, że to kolacja dla nas i
odbędzie się w pokojach służby, a. my będziemy zachowywać się
cicho... pewnie się zgodzi. Nie musimy urządzać śpiewów ani
zabaw.
Róża uśmiechnęła się do młodszej od siebie dziewczyny, tak
pełnej młodzieńczej nadziei i entuzjazmu.
– Obiecuję, że zrobię wszystko, co możliwe, by ją przekonać.
– Kiedy? – nalegał Ralf, którego starała się uciszyć matka.
– Niebawem – odparła Róża. – Może dzisiaj wieczorem, jak
pomogę jej położyć się do łóżka. Wypije już wtedy trochę wina i
może będzie w lepszym nastroju. A teraz trzeba się zając domem,
przygotowaniem obiadu oraz rachunkami. Nie zapominajmy o
naszych obowiązkach. Jacob – rzuciła, kiedy wszyscy zaczęli się
rozchodzić do swoich prac. – Lady Dilbeck chce, żebyś rozpalił
większy ogień w salonie. Proszę, idź tam natychmiast.
Po czym ruszyła ku głównym schodom, wspięła się na trzecie
piętro i zapukała do jednych z drzwi.
Panna Nancy Carpenter była szczupłą, nerwową, młodą
kobietą, która mnóstwo czasu spędzała w swoim pokoju i
gryzmoliła jakieś listy. Wychodziła jedynie wtedy, gdy wzywały ją
obowiązki i w porze posiłków. Jej ciotka, lady Dilbeck, potwornie
ją przerażała i chociaż Róża próbowała nauczyć dziewczynę, jak
postępować z krewną obdarzoną tak trudnym charakterem, nic to
nie pomagało.
Nancy była dosyć ładną blondynką z dużymi niebieskimi
oczami, szkoda, że tak bardzo chudą i bladą. Róża uważała, że
przydałoby się jej trochę świeżego powietrza oraz jakieś zajęcie
na dworze. Panna Carpenter przybyła do majątku Dilbeck rok
temu jako dama do towarzystwa lady Dilbeck, którą nazywała
ciotką, choć łączyło je dość dalekie pokrewieństwo. Nakłonili ją do
tego rodzice, którym zależało, by córka zyskała przychylność
bogatej krewnej.
Nancy wiodła w domu ciotki życie pozbawione towarzyskich
przyjemności, wbrew temu, co obiecali jej rodzice. Lady Dilbeck
rzadko opuszczała dwór i nigdy nie zadała sobie trudu, aby
wprowadzić pannę Carpenter w świat. W dodatku nie najlepiej
znosiła obecność swojej kuzynki, chociaż trzeba uczciwie
przyznać, że lady Dilbeck starała się zaprzyjaźnić z dziewczyną.
Lata samotności spowodowały, że była spragniona towarzystwa.
– Lady Dilbeck czeka, żeby pani jej trochę poczytała, panno
Carpenter – powiedziała Róża. – Jest w salonie.
Głośna lektura należała do codziennych obowiązków panny
Carpenter. Nie znosiła tego, o czym Róża dobrze wiedziała, więc
nie zdziwiła się, gdy dziewczyna jeszcze bardziej pobladła, a duże
błękitne oczy stały się ogromne.
– Dziękuję, panno Benham, już idę.
Róża uśmiechnęła się, skinęła głową i zamierzała zamknąć za
sobą drzwi, kiedy usłyszała ciche:
– Panno Benham?
– Tak?
Panna Carpenter stała ze splecionymi mocno dłońmi. Zdaje
się, że cała drżała.
– Panno Benham, Ja... ja wyjeżdżam. Tak szybko, jak to t...
tylko możliwe. Jutro.
Róża stanęła w otwartych drzwiach i przyjrzała się pobladłej
twarzy panny Carpenter.
– Rozumiem. Nic o tym nie wiedziałam. Lady Dilbeck nie
napomknęła na ten temat ani słowem.
– Ona jeszcze o tym n... nie wie – zająknęła się znowu panna
Carpenter. – Przed chwilą dostałam list od ojca. – Wskazała na
leżącą na biurku kartkę. – P... pisze, że mogę przyjechać do
domu na Boże Narodzenie. A więc jadę. I nie zamierzam w...
wracać. – Uniosła brodę na znak niezłomności swego
postanowienia.
– Obawiam się, że lady Dilbeck będzie się czuła bardzo
samotna bez pani towarzystwa – zauważyła spokojnie Róża.
Panna Carpenter zaśmiała się sarkastycznie.
– Ona mnie nienawidzi, a ja nigdy nie potrafię jej zadowolić. Na
pewno będzie szczęśliwa, kiedy wyjadę, tyle że będzie miała o
jedną osobę mniej do poniżania. Przykro mi, że zostawiam panią
oraz pozostałych służących na pastwę jej humorów, ale nie
jestem w stanie znosić tego dłużej.
– Lady Dilbeck nie zawsze jest przyjemną osobą – przyznała
Róża – ale to nieprawda, że nienawidzi pani, panno Carpenter.
Gdyby nauczyła się pani reagować trochę bardziej stanowczo,
kiedy zachowuje się nietaktownie, z pewnością miałaby do pani
inny stosunek. Ona nie znosi słabości, o czym pani wie.
– Owszem, wiem. – Panna Carpenter skinęła głową. – Panią
traktuje na ogół przyzwoicie, ponieważ rzadko kiedy pozwala jej
pani na inne zachowanie. Ale ja nie potrafię się jej przeciwstawić.
To niemożliwe. – Wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
– Po prostu chcę jechać do domu. Proszę, niech mi pani pomoże,
panno Benham. Obawiam się, że lady Dilbeck nie zgodzi się, gdy
dowie się o moich planach.
– Nie może pani zatrzymać, panno Carpenter – stwierdziła
dobitnie Róża, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. –
To oczywiste, że pani musi jechać do domu, przynajmniej na
święta. Proszę usiąść, uspokoić się i powiedzieć mi, czego pani
ode mnie oczekuje. Obiecuję, że zrobię wszystko, by pani pomóc.
Dwie godziny później Róża znalazła w końcu chwilę
wytchnienia. Poszła do swojej sypialni z uczuciem ulgi, że ma
wreszcie kilka minut spokoju, aby pozbierać myśli.
Udało się jej uspokoić pannę Carpenter i wypytać ją, jakie ma
plany. Próbowała wpłynąć na nią, żeby je zmieniła, lecz bez
skutku. Gdy panna Carpenter była już bliska omdlenia, Róża
zlitowała się nad nią. Niepokoiło ją jednak to, że miała zataić
przed lady Dilbeck wyjazd kuzynki, aż ta zrealizuje swój plan.
Uważała, że będzie to okrutne. Wprawdzie lady Dilbeck
sprawiała wrażenie osoby nieczułej, ale tak naprawdę miała
miękkie serce i łatwo było ją zranić. Złamana przez rodzinną
tragedię i podatna na ciosy, broniła się przed światem złością,
wyrzekaniem na los i dokuczliwością, co Róża dawno zrozumiała.
Niestety panna Carpenter nie mogła w to uwierzyć, podobnie jak
w to, że ciotka będzie za nią tęskniła.
Róża wiedziała, że Nancy łatwo mogłaby się stać ulubienicą
lady Dilbeck, lecz była zbyt nieśmiała i zamknięta w sobie. Straciła
więc szansę, by ciotka obdarowała ją miłością i fortuną, na co z
pewnością liczyli rodzice panny Carpenter. Gdyby tylko Nancy
potrafiła wypatrzyć, co naprawdę kryje się za kapryśną naturą
lady Dilbeck, gdyby umiała dostrzec, jak jej twarz rozjaśnia się,
kiedy kuzynka wchodzi do pokoju, jak próbuje wciągnąć ją w
rozmowę podczas wspólnych posiłków...
Teraz lady Dilbeck będzie znowu jadać sama, jak to czyniła
przez lata, zanim przyjechała panna Carpenter, mając za
towarzysza jedynie swój ból i wspomnienia. I tak zapewne będzie
przez resztę życia, ponieważ z bliższą rodziną nie łączyły jej
serdeczne więzi, a z dalszymi krewnymi prawie nie utrzymywała
kontaktu.
Pomimo trudnego charakteru lady Dilbeck, Róża bardzo się do
niej przywiązała Kiedy została na świecie sama, co ją potwornie
przerażało, starsza pani przygarnęła ją, zapewniając dach nad
głową oraz pracę. I nigdy nie oczekiwała od Róży wyrazów
wdzięczności. Po prostu wymagała, aby młoda ochmistrzyni
solidnie wykonywała swoje obowiązki, i nie zawiodła się, a z
czasem nabrała wielkiego zaufania do jej inteligencji i zaradności.
A teraz Róża odpłaci za to wszystko, pomagając nieszczęśliwej
kuzynce niepostrzeżenie wyjechać. Lady Dilbeck będzie bardzo
cierpieć, kiedy odkryje, co się stało, a kiedy dowie się, że Róża
miała w tym swój udział, z pewnością szanse na uzyskanie zgody
na bożonarodzeniowy posiłek zmaleją do zera. Być może zresztą
Róża w ogóle straci pracę.
Siedziała w swoim pokoju przy oknie i wpatrywała się w
ciemniejące niebo. Wkrótce spadnie śnieg, pomyślała. Kiedy była
dzieckiem, zawsze z wielkim podnieceniem czekała na pierwszy
w roku śnieg, bo to oznaczało, że niedługo nadejdą święta Matka i
ojciec musieli co wieczór zaganiać ją i brata do łóżek, gdyż
inaczej siedzieliby do późna w nocy, wypatrując przez okno
białych płatków.
Kiedy Róża dorosła, śnieżna bądź deszczowa aura przynosiła
jej więcej pracy, z uwagi na błoto, jakie wnosili ze sobą goście.
Jednak nawet w oberży odczuwało się świąteczny nastrój. Ludzie
byli serdeczniejsi i pogodniejsi, stali bywalcy więcej żartowali,
śpiewano kolędy, a wiele osób korzystało z okazji, jaką dawała
jemioła, wieszana co roku u wejścia. Nawet dodatkowa robota,
jaką trzeba było wykonać, aby przygotować słynny świąteczny
obiad, nie była w stanie popsuć nikomu humoru.
Róża uśmiechnęła się w zadumie i przymknęła oczy. Tak
dobrze wszystko pamiętała, tak łatwo w wyobraźni wracała w
tamte miejsca. Nie powinna jednak puszczać wodzy fantazji,
ponieważ czuła się przez to nieszczęśliwa. Jak jednak w
świąteczny czas miała nie wspominać dawnych czasów, nie
myśleć o tym, jak kiedyś wyglądało jej życie? A co gorsza, wciąż
przed jej oczyma ukazywał się Collin.
Myślała o nim przez cały rok, a zwłaszcza późnym latem, kiedy
wszystko przypominało jej owe wspólnie spędzone, cudowne
tygodnie. Najbardziej, jednak zamartwiała się o niego w czasie
zimowych miesięcy. Zastanawiała się nie tylko, czy jest
bezpieczny i zdrowy, lecz również czy nie marznie, czy ma dosyć
koców, jedzenia oraz suche i ciepłe miejsce do spania.
Pewnie teraz jest już w domu, w Northampton, pomyślała,
otwierając oczy, żeby zerknąć na ciemne niebo. Bezpieczny i
otoczony miłością rodziny, pewnie dochodzi do siebie po wojennej
tułaczce. Wiedziała, że przeżył, ponieważ śledziła listy poległych i
rannych oficerów. Tylko raz znalazła jego nazwisko: „Kapitan
Collin Mattison, ranny pod Salamanką”. Pamięta paraliżujący
strach, z jakim śledziła następne listy, ponieważ tylu rannych
żołnierzy umierało, lecz nazwisko Collina już się na nich nie
pojawiło. Czytała o nim w różnych gazetach, gdzie rozpisywano
się o rozmaitych bitwach oraz o oficerach, którzy dowodzili
oddziałami. O zasługach Collina wspominano prawie przy każdej
większej potyczce, a we wszelkich informacjach dotyczących
ostatecznej bitwy, która odbyła się zaledwie miesiąc temu w
Belgii, nie pominięto jego znaczącego udziału w zwycięstwie.
Wojna skończyła się przed kilkoma miesiącami, a teraz Collin i
jego rodzina szykowali się, by świętować nie tylko Boże
Narodzenie, lecz również jego szczęśliwy powrót do Anglii.
Swego czasu sądziła, że będzie brać udział w tych
uroczystościach. W rozmowach, a potem w listach snuła z
Collinem marzenia o tym cudownym dniu. Żyła marzeniami przez
blisko trzy lata, śniąc o chwili, kiedy Collin przekroczy próg
„Owieczki i Pastereczki” i porwie ją w ramiona.
Miłość mnie ogłupiła, pomyślała z westchnieniem. Wstała z
krzesła i podeszła do szafy, by wyjąć z niej ciepły szal, który
narzuciła na ramiona. Z powodu miłości uwierzyła, iż nic nie jest w
stanie zagrozić szczęśliwej przyszłości. Lecz nie była to prawda.
Miłość nie mogła uchronić jej przed życiem, które zniszczyło jej
marzenia, rozbiło je doszczętnie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Droga była zasypana śniegiem, ale powóz wyjeżdżający z
majątku Dilbeck mimo to pędził z szaloną prędkością. Collin
musiał zjechać na bok drogi, żeby nie zostać potrąconym. Stanie
się cud, jeśli nie dojdzie do wypadku, pomyślał, lecz widać istniał
jakiś palący powód takiego pośpiechu. Kiedy powóz mijał go,
dostrzegł w przelocie twarz młodej dziewczyny, na której
malowała się panika.
Po chwili pojazd znikł, a tętent koni ucichł.
Majątek Dilbeck popadał w ruinę. Nawet otulający wszystko
śnieg nie był w stanie tego ukryć. Dwór, pamiętający czasy
świetności, rozpadał się i wymagał gruntownego remontu. Pola,
przez które przejeżdżał Collin, nie widziały pługa ani kosy od wielu
lat, co można było poznać nawet zimą. Folwarki wyglądały na
opuszczone albo zaniedbane, a to, zdaniem Collina, było
grzechem.
Znał setki ludzi, którzy daliby wszystko za dach nad głową i
pole uprawne, które umożliwiało uczciwe zarobkowanie.
Większość zwykłych żołnierzy z jego kompanii po powrocie do
Anglii szukała rozpaczliwie środków do życia. Ojczyzna nie
zgotowała im radosnego powitania, więcej, wcale ich nie
potrzebowała. Majątek ziemski Dilbeck, wyraźnie cierpiący na
brak rąk do pracy, dla wielu z nich mógłby stać się wymarzoną
przystanią.
Zastanawiał się, czy jest również przystanią dla Róży, czy też
czymś zupełnie innym. Niewiele dowiedział ojej pracodawczyni,
lady Dilbeck, oprócz tego, że uchodziła za dziwaczkę oraz że po
śmierci jedynego syna stała się zupełnym odludkiem. Jak doszło
do tego, że Róża poznała tę kobietę, było zagadką, ale to, czego
zdołał się dowiedzieć o ukochanej, prowadziło go do tego miejsca.
Był już tak blisko niej. Serce zaczęło mu bić szybciej. Jeśli
wszystko pójdzie dobrze i jeśli okaże się, że Róża jest tutaj,
wkrótce ją zobaczy. Wreszcie będzie mógł z nią porozmawiać, a
może nawet przytulić, jeśli ucieszy się na jego widok. Tak wiele
wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku lat, a on już wiedział,
dlaczego Róża przysłała mu ów pamiętny list. Poznanie prawdy
nie oznaczało jednak, że wszystko jest w porządku.
Właściwie nie miało to dla niego znaczenia. Kochał Różę
bardziej niż kiedykolwiek i nie mógł uwierzyć, żeby jej miłość
wygasła. Dlatego przyjechał tu, żeby sprawdzić, co do niego
czuła. Będzie wiedział, gdy tylko ją zobaczy, gdyż potrafi z jej
kochanych niebieskich oczu wyczytać wszystkie uczucia i myśli.
Spiąwszy konia, wjechał na zaśnieżoną drogę i skierował się
ku dużemu, podupadłemu dworowi, który teraz był też domem
Róży.
Stajnia była jeszcze bardziej zrujnowana niż budynek
mieszkalny. Oprócz młodego chłopca, który wyszedł z niej
niespiesznie i zerkał podejrzliwie na Collina, nikogo innego nie
było.
– Dzień dobry – rzekł Collin do stajennego. Był pewien, że
zajmie się jego koniem.
– Nie udzielamy schronienia podróżnym, nawet kiedy jest duży
śnieg – oznajmił tymczasem chłopak. – We wsi jest oberża,
zaledwie dwie mile stąd.
– Co takiego? – spytał groźnie Collin, marszcząc brwi. – Bez
względu na pogodę twoja pani odprawia szlachcica, nie
proponując mu nawet kąta w stajni? Chłopak skinął głową.
– Zgadza się – powiedział niespeszony, mierząc Collina
wzrokiem. – Zwłaszcza żołnierzy. To są jej własne słowa. Zresztą
nie sądzę, by chciał pan się tutaj przespać. – Wskazał na
znajdującą się za nim stajnię. – Dach przykrywa tylko część
budynku, w której jaśnie pani trzyma swoje konie, a ja robię, co
mogę, żeby w tę pogodę było im ciepło. To nie jest schronienie
dla jaśnie pana, o nie.
– Jestem kapitan Collin Mattison. – Collin wyciągnął w kierunku
chłopca dłoń w rękawiczce. – A ty jesteś... ?
– Ralf. – Chłopak ujął ostrożnie jego dłoń, uścisnął ją lekko i
natychmiast puścił. Przechylił głowę na bok. – A skąd pan wie, że
mam panią, a nie pana?
– Ponieważ przyjechałem zobaczyć się z twoją panią, lady
Dilbeck, oraz inną panią, która podobno tutaj mieszka, o co się w
głębi serca modlę. Mam nadzieję, że ulżyło ci, iż nie zamierzam
przenocować w stajni.
– Z jaką panią? – zapytał Ralf. W jego oczach malowała się
coraz większa nieufność.
– Panną Różą Benham.
– Panną Różą? – Ralf cofnął się o krok i zmrużył oczy. – Czego
pan od niej chce?
Collinowi serce skoczyło w piersi.
– A więc ona tutaj jest? Dzięki Bogu. Powiedziano mi, że tu
przebywa, ale obawiałem się, że może gdzieś wyjechała. Czy
dobrze się czuje? Jest szczęśliwa? – Wybuchnął śmiechem na
widok oniemiałej twarzy chłopca. – Nie powinienem zawracać ci
głowy takimi rzeczami, Ralf. Przepraszam.
– Pan zna pannę Różę?
– Bardzo dobrze – zapewnił go Collin. – Byliśmy nawet po
słowie przed kilku laty.
Ralf rozwarł szeroko oczy, mierząc wzrokiem postać Collina,
tym razem z uznaniem.
– Pan i panna Róża?
– Zgadza się. Przebyłem długą drogę z Londynu w nadziei, że
ją spotkam.
Nie powiedział nic więcej, lecz Ralf zrozumiał, w czym rzecz.
Podszedł bliżej, by przytrzymać konia.
– Jest w domu, razem z jaśnie panią, która teraz ciska na nią
gromy. Czy minął pana po drodze powóz?
– Uhm, pędził tak, że o mało co się nie wywrócił.
– To była kuzynka jaśnie pani, która wyjechała i za nic nie
zamierza tu wracać. Panna Róża pomogła jej wyjechać bez
wiedzy jaśnie pani, co jaśnie panią nie bardzo zachwyciło.
Collin rzucił spojrzenie na podupadły dwór.
– W takim razie powinienem tam pójść i zobaczyć, czy będę się
mógł na coś przydać.
Ralf roześmiał się smętnie.
– Nie zna pan jaśnie pani – rzekł gorzko. – Nic pan nie poradzi.
A my znowu, jak od lat, nie będziemy mieć Bożego Narodzenia.
Collin uśmiechnął się do niego.
– Boże Narodzenie nadejdzie tak czy owak, czy nam się to
podoba, czy nie. Jeśli chodzi o twoją panią, nie wątpię, że jej
gniew może być groźny, lecz nie wyobrażam sobie, by była
gorsza od batalionu francuskiej piechoty ruszającego do szturmu
przy łoskocie werbli. – Spojrzał na stajnię i znowu na dwór. – Czy
jest w tym majątku jakiś zarządca, Ralf?
– Nie. Jaśnie pani nie zatrudnia żadnego zarządcy. Ledwie
utrzymuje tę garstkę służby, która zajmuje się nią samą.
– Doskonale – mruknął Collin, odwiązując w pospiechu
wiszącą przy siodle torbę, w której znajdował się cały jego
skromny dobytek. – Zajmij się moim koniem, jeśli możesz, Ralf. –
Przerzuciwszy torbę przez ramię, mrugnął do chłopca. – A lady
Dilbeck pozostaw mnie.
Róża nie wiedziała, co jest gorsze – oskarżenia lady Dilbeck,
czy jej długotrwałe milczenie. Zasłużyła sobie na krytykę, to
oczywiste. Spodziewała się takiej reakcji. Nie ułatwiało to jednak
sprawy.
– Powinnaś była do mnie przyjść – powiedziała lady Dilbeck,
nie patrząc na Różę. Siedziała w swoim ulubionym fotelu przy
kominku z rękoma zawiniętymi w ciepłe wełniane szale. –
Wierzyłam, że zawsze jesteś ze mną szczera. Całkowicie
szczera.
Róża słyszała w jej głosie ból, co było dla niej największą karą.
Przynajmniej tak jej się zdawało, dopóki starsza pani nie zaczęła
płakać. Wtedy Róża rozpłakała się również.
– Powinnam była pani powiedzieć – przyznała cicho,
zaciskając palce aż do bólu. – Ale panna Carpenter i tak by
wyjechała, z moją pomocą czy bez. Nie chciałam, żeby
niepotrzebnie wytrąciła z równowagi innych domowników. – A
zwłaszcza panią, dodała w duchu, wyobrażając sobie straszną
scenę, do jakiej by doszło, gdyby lady Dilbeck próbowała
powstrzymać swoją kuzynkę. Dziewczyna była w takiej panice, że
niemal postradała zmysły. Róża naprawdę obawiała się, że gdyby
w takiej chwili zjawiła się lady Dilbeck, zdesperowana dziewczyna,
reagując jak osaczone zwierzę, mogłaby zdobyć się na jakieś
okrucieństwo. Gdyby lady Dilbeck dowiedziała się, jakie kuzynka
ma zdanie na jej temat, bardzo by ją to dotknęło, znacznie
mocniej niż sam wyjazd.
– Bardzo tęskniła za domem – skłamała Róża w nadziei, że
jaśnie pani zaakceptuje wymówkę – i chciała się tam znaleźć
przed Bożym Narodzeniem. Próbowałam ją przekonać, żeby
została, a sama zamierzałam porozmawiać z panią o tym, by
dwór uczynić trochę weselszym... nie tylko dla niej, ale dla nas
wszystkich. Lecz nie chciała mnie słuchać... – Róża rozłożyła
ręce. – Aż w końcu przyrzekłam, że nic nie powiem o jej planach.
To nie było w porządku i nie ma wytłumaczenia na moją
dwulicowość. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi ogromnie przykro
i błagam panią o przebaczenie, nawet jeśli życzy sobie pani,
abym opuściła jej dom. Proszę, błagam, niech mi pani wybaczy,
zanim stąd odejdę.
– Jeszcze nie powiedziałam, że cię odeślę – ofuknęła ją lady
Dilbeck. – Uważam, że powinnaś mi była powiedzieć o planach,
jakie się zrodziły w głowie Nancy. To młoda dziewczyna, a
dziewczyny to głupie istoty z małym rozumkiem oraz śmiesznymi
poglądami. Doszłabym do tego, co ją dręczy, i
wyperswadowałabym jej ten wyjazd.
– Zapewne tak by było, jaśnie pani.
– Głupiutka smarkula – mówiła dalej lady Dilbeck. Jej głos
drżał, choć Róża wiedziała, że próbowała ukryć, jak bardzo czuje
się dotknięta. – Pozwoliłabym jej spędzić wesoło Boże
Narodzenie, skoro tak bardzo tego pragnęła. Pozwoliłabym –
rzekła szorstko, jakby chciała przekonać samą siebie – gdyby
tylko mnie o to poprosiła. Z pewnością znalazłabym sposób, aby
poczuła się szczęśliwa. Ale ty nic mi nie powiedziałaś.
– Nie, nie powiedziałam – mruknęła Róża – i bardzo mi jest z
tego powodu przykro.
– Przykro ci – żachnęła się lady Dilbeck, kręcąc głową z
dezaprobatą. Przez chwilę milczały, a kiedy starsza pani
odezwała się znowu, ton jej głosu nie był już taki karcący, ale
bardzo smutny. – To nie twoja wina, Różo. Wiem, dlaczego Nancy
wyjechała. – Utkwiła spojrzenie w dłoniach. – Wiem, że czuła się
tutaj nieszczęśliwa, z dala od wielkiego świata, mając za
towarzystwo starszą kobietę o trudnym charakterze.
– Och, nie, wcale tak nie myślała...
– Nie kłam, Różo – rzekła lady Dilbeck ostro. – I nie oszczędzaj
mnie. Może i jestem głupia, ale nie chcę, żeby tak mnie traktowała
moja ochmistrzyni.
– Nie, jaśnie pani – powiedziała cicho Róża. – Oczywiście, że
nie. Czy... zechciałaby pani, abym tutaj przyniosła śniadanie?
– I zrezygnowała z przyjemności siedzenia samej przy stole w
jadalni? – zapytała lady Dilbeck tonem przepełnionym goryczą. –
Nie, moja droga. Muszę się do tego znowu przyzwyczaić,
ponieważ nie sądzę, aby moja kuzynka zamierzała do nas
powrócić. – Spojrzała na Różę. – Nieprawdaż?
Róża westchnęła.
– Nie, jaśnie pani. Panna Carpenter już tu nie wróci. Lady
Dilbeck pobladła.
– Rozumiem. – Spoczywające na podołku opatulone ręce
drgnęły niespokojnie. – Czuję się bardzo zmęczona, choć to
dopiero ranek – mruknęła. – Zaprowadź mnie, Różo, do mojego
pokoju. Napiję się tam herbaty.
– Tak, jaśnie pani.
Róża skierowała się ku swojej pani, lecz zatrzymała się,
słysząc pukanie do drzwi. Po chwili w salonie zjawił się Camhort.
Na jego twarzy malowała się konsternacja.
– Proszę mi wybaczyć, jaśnie pani, ale przyjechał jakiś
młodzieniec i upiera się, że niezwłocznie musi z panią
porozmawiać.
– Cóż, odpraw go – poleciła mu poirytowana lady Dilbeck. –
Nigdy nie przyjmuję nikogo o tej porze.
– Powiedziałem mu to, jaśnie pani – zapewnił Camhort – ale on
jest bardzo zdecydowany.
– Istotnie jestem zdecydowany – przyznał mężczyzna stojący
za Camhortem. Kiedy uchylił szerzej drzwi, ukazał się w całej
okazałości.
W pierwszym momencie Róży przemknęło przez myśl, że się
niewiele zmienił od czasu, gdy widziała go po raz ostatni, poza
tym, że jest nieco wyższy i bardziej muskularny. Dopiero po chwili
w jej skołatanej głowie zabrzmiało pytanie: Na Boga, co on tu
robi?
Nie przypuszczała, że go jeszcze kiedyś zobaczy, lecz oto stał
w drzwiach, jak zawsze przystojny i pociągający. Uśmiechał się
do niej w tak bardzo znajomy sposób. Blond włosy były o wiele za
długie i wymagały przycięcia, ale nadal połyskiwały złotem, co
uważała za szalenie ponętne, a niebieskie oczy skrzyły się tym
samym blaskiem co przed laty.
Pod lewym okiem widniała cienka szrama, a druga biegła przez
policzek, lecz jego prawdziwie męska uroda nie doznała
uszczerbku. Już przed łaty kobiety, spotykając Collina, patrzyły za
nim pełnym podziwu wzrokiem, a Róża zarazem była zazdrosna,
jak i dumna, że zdobyła serce takiego mężczyzny. Teraz jednak
na widok Collina zrobiło jej się słabo.
Pociemniało jej w oczach. Przeraziła się, że za chwilę
zemdleje, robiąc z siebie kompletną idiotkę. Collin zorientował się,
co się dzieje, gdyż uśmiech z jego twarzy znikł. Zrobił krok w
kierunku Róży, lecz ona cofnęła się odruchowo też o krok. Dzięki
temu odzyskała przytomność umysłu.
– Kim pan jest? – żachnęła się lady Dilbeck. – Jak pan śmiał
wtargnąć do mojego domu bez zaproszenia.
Collin zatrzymał na moment spojrzenie na Róży, po Czym z
ujmującym uśmiechem zwrócił się do lady Dilbeck.
– Proszę mi wybaczyć, pani, ale muszę z panią porozmawiać w
pewnej niecierpiącej zwłoki sprawie. Pozwoli pani, że się
przedstawię. Jestem Collin Mattison, pochodzę z
Northamptonshire, ale przebywałem ostatnio w Hiszpanii, Francji i
Belgii. – Zdjął kapelusz i ukłonił się.
– Mattison? – powtórzyła lady Dilbeck, przyglądając mu się
nieco uważniej. – Z Northamptonshire? Czy jest pan
spokrewniony z sir Johnem Mattisonem z tego hrabstwa?
– Istotnie, pani. – Uśmiechnął się szeroko. – Sir John to mój
ojciec.
– Doprawdy? – rzekła lady Dilbeck, pochylając się do przodu. –
Trudno mi w to uwierzyć, ponieważ to wręcz nieprawdopodobne,
aby sir John, człowiek o nieskazitelnych manierach, największy
dżentelmen, jakiego kiedykolwiek spotkałam, wychował syna
kompletnie pozbawionego znajomości zasad dobrego
wychowania. Z pewnością nie pozwoliłby swojemu synowi, by
nieproszony zjawił się z wizytą.
– Faktycznie, nie pozwoliłby – przyznał Collin. – Mimo to
jestem jego synem. Wiem też, że ojciec uniósłby się gniewem,
gdyby okazało się, że nie dotrzymałem zobowiązania. Zwłaszcza
w bardzo ważnej kwestii.
Zerknął na Różę, której z wrażenia kompletnie odebrało mowę.
Co Collin tu robi? Czy zamierza powiedzieć lady Dilbeck, że się
znają? Jak w takim przypadku powinna zareagować? Czy można
uznać to za zbieg okoliczności, że się zjawił? Raczej wykluczone.
Collin przyjechał do majątku Dilbeck ze względu na nią.
Przyjechał, by zażądać od niej tego, czego nie była w stanie
napisać w swoim ostatnim liście. Wyjaśnienia.
Powinna była się tego po nim spodziewać. W ciągu kilku
wspólnie spędzonych tygodni zorientowała się, że Collin Mattison
dąży do upragnionego celu z niebywałym samozaparciem.
Pomimo obiekcji ojca dzięki wytrwałości wstąpił do wojska, a
także zdobył ją. Wcale się nie zrażał, że kiedy się poznali,
traktowała go chłodno. I dotąd będzie drążył, aż nie uzyska
wyjaśnienia, bez względu na to, czy Róża ma ochotę je dać, czy
też nie.
– A cóż tak niecierpiącego zwłoki spowodowało, że zapomniał
pan o dobrych manierach? – spytała kąśliwie lady Dilbeck.
– Przychylność – odparł. – Wielka pani przychylność.
Przyjechałem prosić, aby przyjęła mnie pani jako zarządcę. Mogę
rozpocząć pracę od zaraz, nawet jeszcze dziś.
Wszyscy w pokoju, włączając Cąmhorta, wlepili wzrok w
Collina, Róża otwarła usta ze zdumienia i kosztowało ją sporo
wysiłku, aby się opanować.
– Co takiego? – rzekła, i zaraz się przeraziła, że wymknęło jej
się coś podobnego.
Collin posłał jej uśmiech.
– Słucham, panienko? Pokręciła głową bez słowa.
– Widzę, że panią zaskoczyłem – zwrócił się do lady Dilbeck. –
Proszę jednak, błagam nawet, aby pozwoliła mi pani wyjaśnić całą
sprawę.
Lady Dilbeck w milczeniu skinęła głową.
Collin postąpił krok do przodu, trzymając w rękach nieco
wyświechtany kapelusz. Róża spostrzegła dopiero teraz, że jego
płaszcz oraz mundur są w rozpaczliwym stanie. Strasznie się
wysłużyły podczas wojennych zmagań w obcych krajach.
– Dopiero co wróciłem do Anglii po zakończeniu służby w
Belgu. Miałem nadzieję być już z rodziną, lecz coś się
wydarzyło. .. a raczej nie doszło do skutku. Niestety nie wolno mi
wyjawić, o co chodzi, powiem jedynie, że z tego powodu na razie
nie mogę zjawić się w domu. Dlatego też przyjechałem do pani,
pamiętając, że jest pani zaprzyjaźniona z moim ojcem. Mam
nadzieję, że skorzysta pani z moich usług w zamian za wikt oraz
dach nad głową. Zadowolę się każdym kątem, który uzna pani za
stosowny, nawet w stajni, ponieważ jako żołnierz przywykłem
nocować w różnych warunkach. A jeśli chodzi o majątek Dilbeck...
cóż, wybaczy pani – dodał mniej formalnym tonem – ale przydałby
mu się zarządca. Będzie pani miała ze mnie pożytek, obiecuję.
Ojciec wprowadził mnie w tajniki zarządzania majątkiem
ziemskim.
Lady Dilbeck wpatrywała się w niego zdumiona.
– Chce pan zostać moim zarządcą – wycedziła. – Jedynie za
wikt i dach nad głową?
– Na początek tak – odparł. – Powiedzmy do Bożego
Narodzenia bez zapłaty. Potem, jeśli będzie pani zadowolona z
mojej pracy, ustalimy jakieś rozsądne wynagrodzenie,
niekoniecznie w pieniądzach.
– Nie dostanie pan ode mnie ziemi – uprzedziła lady Dilbeck.
– Nigdy bym o nią nie prosił – oznajmił nieco urażony. –
Gdybym dopuścił się tak haniebnego czynu, zasłużyłbym sobie na
ojcowskie baty. Nigdy jednak nie przyniosłem wstydu mym
rodzicom, i tak zostanie. Jakiekolwiek ustalimy warunki, muszą
być dla pani w całości do zaakceptowania.
Lady Dilbeck przyglądała mu się przez długą chwilę,
rozważając propozycję.
– W trzy tygodnie nie uda się ani panu, ani nikomu innemu,
zdziałać zbyt wiele, kapitanie Mattison. Przecież jadąc tu,
zauważył pan, w jakim stanie znajduje się majątek.
– Owszem. Wierzę jednak, że nawet w tak krótkim czasie
potrafię udowodnić pani, i wszystkim innym, ile jestem wart. –
Zerknął znowu na Różę, po czym skupił uwagę na lady Dilbeck. –
Czy zechce mi pani dać szansę?
– Powinnam domagać się, by wytłumaczył pan lepiej swoją
sytuację – odrzekła. – Pana ojca znał lepiej niż ja mój małżonek.
Pozostajemy w przyjaznych stosunkach od lat i nie chciałabym
mieszać się w zatarg ojca z synem. Nie mam ochoty wypytywać
pana o sprawy, które ze względu na osobisty charakter woli pan
zachować dla siebie, lecz chcę mieć pewność, że zatrudniając
pana, nie narażę się na gniew sir Johna.
Collin przyłożył kapelusz do serca.
– Nie ma mowy o żadnym zatargu, a mój ojciec nie wpadnie w
gniew. Daję pani na to słowo honoru.
Róża pokiwała głową, zdumiona faktem, że lady Dilbeck
rozważa choćby przez chwilę ewentualność, aby kompletnie obcy
człowiek zarządzał jej majątkiem, nawet jeśli łączyła ją zażyłość z
jego ojcem. Sama należała do ludzi, którzy zawsze próbują dobić
targu, ale jednocześnie była szalenie nieufna wobec obcych. Nie
wyobraża sobie, by mogła zawrzeć jakąś umowę z nieznajomym.
– To jest moja ochmistrzyni, panna Benham. – Lady Dilbeck
wskazała owiniętą wełnianym szalem ręką Różę.
– Panno Benham... – zwrócił się Collin do Róży i czyniąc
zadość formom, ukłonił się nisko. – Miło mi panią poznać.
Róża próbowała wymówić jego nazwisko, lecz udało jej się
jedynie wykonać nieznaczny dyg.
– Szalenie polegam na zdaniu panny Benham, kapitanie –
stwierdziła lady Dilbeck, rzuciwszy okiem na Collina. –
Pozostawiam jej decyzję co do pana losu. Jak uważasz, Różo?
Czy powinnyśmy dać kapitanowi Martisonowi szansę, której tak
pragnie?
Collin i lady Dilbeck wpatrywali się w nią pełni oczekiwania, a
kompletnie zagubiona Róża patrzyła na nich.
– Ja... jaśnie pani z pewnością nie chce, abym zadecydować w
tak istotnej sprawie.
– Oczywiście, że tak – odparła poirytowana lady Dilbeck. –
Przecież przed chwilą to stwierdziłam, nieprawdaż?
– Czułbym się zaszczycony, gdyby pani zechciała rozważyć
moją prośbę, panno Benham – rzekł Collin. – Przychylę się do
pani zdania. Jeśli pani zadecyduje, że powinienem odjechać,
natychmiast ruszam w drogę, by nie przysparzać paniom więcej
kłopotu.
Podszedł bliżej, spoglądając jej prosto w oczy, tak boleśnie
znajome, pełne uwielbienia dla niegdyś jej Collina.
– Ale jeśli powie pani, żebym został, zostanę i dołożę wszelkich
starań, by udowodnić pani w każdej chwili swoją wartość.
Róża wcale nie chciała, żeby został i udowadniał jej cokolwiek.
Modliła się, by go nigdy więcej nie zobaczyć, nie czuć bólu, nie
zadręczać serca. Decyzja o rozstaniu była najcięższą w jej życiu,
ale nie miała innego wyjścia. Umarłaby z rozpaczy, gdyby
znalazła się blisko niego, rozmawiała z nim, czuła ciepło jego
ciała, a potem znów musiała się z nim rozstać.
Nie mogła do tego dopuścić... wiedziała, że nie powinna... lecz
patrząc na jego ukochaną twarz... nie potrafiła zdobyć się na
odmowę.
– Proszę zostać – wyszeptała. – Skoro naprawdę pan tego
pragnie.
– Tak, pragnę tego. I to z całego serca. Ogromnie dziękuję,
panno Benham. – Zwrócił się znowu do lady Dilbeck. – Czy mogę
już zacząć pełnić swoje obowiązki? Moim koniem zajął się Ralf, a
cały mój dobytek mieści się w torbie, którą zostawiłem na
zewnątrz. Jestem gotów rozpocząć pracę od zaraz, jeśli sobie
pani życzy.
– Tak, proszę niezwłocznie zabrać się do pracy, kapitanie –
powiedziała lady Dilbeck. Wyglądała na zmęczoną. – Róża...
panna Benham... wskaże panu dogodny pokój, a Jacob, mój lokaj,
oprowadzi pana po moich ziemiach. Proszę nie wprowadzać
żadnych zmian w majątku bez uprzedniego uzgodnienia tego ze
mną, w przeciwnym razie w ciągu godziny będzie pan w drodze
do Northampton bez życzliwego słowa na pożegnanie.
– Nie zrobię nic, nie porozumiawszy się uprzednio z panią –
obiecał Collin. – Jeśli wyrazi pani zgodę, po południu zrobię
objazd majątku, a wieczorem przedstawię pani pierwsze
spostrzeżenia oraz propozycje działań.
– Dzisiaj wieczorem? – rzekła lady Dilbeck, skinąwszy z
aprobatą głową. – Rzeczywiście jest pan szybki, kapitanie.
Podoba mi się to. Różo, zaprowadź kapitana Mattisona do
wschodniego skrzydła i zadbaj o to, by się rozgościł. Będzie pan
tam mieszkał sam, lecz pokoje są wystarczająco wygodne.
– Dziękuję. Jestem zadowolony, że znajdzie się dla mnie kąt.
– Collin ukłonił się na pożegnanie, po czym spojrzał
wyczekująco na Różę.
Westchnęła głęboko i nasunęła głębiej na ramiona szal.
– Proszę wziąć swoje rzeczy, kapitanie, i iść ze mną –
powiedziała, zmierzając w kierunku drzwi. – Pokażę panu pokój.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Róża zmieniła się w ciągu minionych sześciu lat. Wspaniałe,
czarne włosy, dawniej spływające kaskadą na ramiona, teraz
zaczesane miała gładko do tyłu i upięte w ciasny kok. Twarz,
niegdyś tryskająca młodością i zdrowiem, była chuda i blada,
niemal zupełnie pozbawiona koloru. Ciało miała również
wychudzone, przez co jej figura znacznie zatraciła swą rozkoszną,
pełną cudnych krągłości bujność, która budziła w nim tak wielkie
pożądanie.
Mimo tych wszystkich zmian Collin, patrząc na Różę, gotów był
przysiąc, że jest najpiękniejszą, najbardziej ponętną kobietą na
ziemi. W ciągu lat spędzonych w wojsku spotkał wiele powabnych
kobiet, ale na widok żadnej z nich nie zakołatało mu serce, o
żadnej nie mógłby powiedzieć, że jego los spoczywa w jej rękach.
Kiedy wszedł do salonu i spojrzał na Różę, ogarnęło go dziwne
uczucie. Wprost nie mieściło mu się w głowie, że znów był tak
blisko niej. Wprawdzie w pierwszej chwili zareagowała na jego
widok nie tak, jak sobie wymarzył, lecz trwało to tylko moment.
Teraz znów, mimo przeciwności losu, byli razem, i nic już tego nie
zmieni!
Szła przodem, wspinała się na schody wyprostowana jak
struna. Zdawała się niewzruszona i niedostępna. Kiedy się
odezwała, jej głos brzmiał chłodno i z dystansem:
– Niech pan się tu zatrzyma – powiedziała, kiedy dotarli na
drugie piętro i pchnęła pierwsze drzwi. – Od dawna nikt nie
zajmował tego pokoju, ale kominek działa. Przyślę zaraz Jacoba z
węglem, a także służącą, żeby posprzątała. – Podeszła do
jednego z dwóch wysokich okien, energicznie rozsunęła ciężkie
zasłony i podeszła do drugiego okna. Zimowe światło wlało się do
ponurego, pokrytego grubą warstwą kurzu pomieszczenia. – Ma
na imię Hester. Byłabym wdzięczna, gdyby nie obciążał jej pan
zbytnio pracą i ograniczył swoje wymagania. – Odwróciła się ku
niemu. Była spięta, ale jej twarz miała nieprzenikniony wyraz. –
Polecę Hester, żeby przynosiła panu co wieczór ręczniki oraz
wodę, a każdego ranka ciepłą wodę.
– Różo... – zaczął Collin. – Ja...
Podeszła do wysokiego łoża stojącego na środku pokoju i
zaczęła zdejmować zakurzoną kapę sztywnymi, energicznymi
ruchami.
– Rzeczy do prania proszę zostawić rano Hester, a ja zadbam
o to, żeby wróciły do pana czyste wieczorem.
– Różo... – zaczął znowu, zsunąwszy torbę z ramienia i
postawiwszy ją na podłodze. – Różo, musiałem cię odnaleźć. Na
pewno wiedziałaś, że będę cię szukać, jak tylko powrócę do
Anglii.
Nie patrzyła na niego, w ogóle nie zareagowała, tylko zaczęła
ściągać z mebli zakurzone pokrowce. Całkiem okazały pokój,
przemknęło przez myśl Collinowi, a stanie się przytulny, gdy w
kominku zapłonie ogień.
– Słyszałem o twoim ojcu oraz bracie – powiedział łagodnym
tonem, podchodząc bliżej do Róży, która zdejmowała pokrowiec z
fotela stojącego przy kominku. – A także o kuzynie, który
odziedziczył oberżę. Ogromnie mi przykro z tego powodu, uwierz
mi.
– Służba jada posiłki w kuchni – oznajmiła sucho, jakby w
ogóle nie powiedział słowa, i zaczęła składać ciężki, biały
pokrowiec. – Trzymamy się godzin wiejskich, ale Janny, kucharka,
wstaje skoro świt i jeśli będzie pan musiał opuścić dwór przed
podaniem śniadania, da panu coś do jedzenia. Collin podszedł
jeszcze bliżej. Mógłby jej dotknąć.
– Dlaczego nie wyznałaś mi prawdy w Uście? – zapytał pełnym
napięcia głosem. – Może wystarałbym się o przepustkę i
przyjechałbym do ciebie albo wysłałbym cię do rodziców w
Northampton, żebyś się u nich zatrzymała do czasu, aż skończy
się wojna. Przyjęto by cię tam z wielką radością – zapewnił.
– Dobrze wiesz, że rodzice pragnęli, abyś zamieszkała u nich,
gdy mnie nie będzie w Anglii, ale rozumieli, iż jesteś potrzebna w
oberży. Ojciec pamiętał cię doskonale, gdyż gościł w „Owieczce i
Pastereczce”, matka natomiast znała cię tylko z listów i miała
nadzieję poznać bliżej. – Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia.
– Różo, wysłuchaj mnie przez chwilę.
Wyszarpnęła mu się, a jej ciało przeszył dreszcz. Odwróciła się
i podeszła do drugiego fotela.
– Posiłki w południe jada się w wolnej chwili. Janny trzyma
przez cały dzień na ogniu kociołek zupy, więc zawsze można
zjeść miskę. Jeśli zaplanuje pan całodzienny pobyt poza domem,
spakuje panu trochę chleba i sera. Obiad podawany jest o
siódmej, po kolacji jaśnie pani. – Ściągnęła pokrowiec z fotela, w
pokoju uniósł się tuman kurzu. Róża złożyła szybko materiał w
schludną kostkę. – Jeśli nie zdąży pan na obiad, poprosi pan
Janny, żeby coś przygotowała, czym nie będzie zachwycona, bo
wieczory ma wolne. Nie wątpię jednak, że uda się panu ją
oczarować, więc z chęcią wyciągnie ledwo co umyte garnki, by
panu coś upichcić. Potrafi pan oczarować każdą kobietę. Lady
Dilbeck nie stanowi wyjątku w tym względzie.
Nie było w jej głosie ani goryczy, ani ironii, po prostu stwierdziła
fakt. Zabrzmiało to jednak dość poufale, przez co w serce Collina
wstąpiła nadzieja.
– Będę musiał trochę poćwiczyć – rzekł. – Nie miałem bowiem
zbyt wielu okazji do czarowania pań, odkąd przed sześciu laty
opuściłem Anglię... oraz panią.
Prychnęła, nie wiedzieć, by zatuszować śmiech, czy też dać
wyraz niedowierzaniu.
– Tak jak ci obiecałem, Różo, byłem ci wierny, i wcale nie
przyszło mi to z trudem. Nawet po ostatnim Uście.
Nie odzywając się ani słowem, nie patrząc na niego, przeszła
przez pokój, by pozbierać poskładane pokrowce. Zdeterminowany
Collin postępował krok w krok za nią.
– Dlaczego nie napisałaś mi w liście prawdy, Różo? Nie
wiedziałem, że Carl nosił się z myślą wstąpienia do wojska. Nigdy
nie wspomniałaś o tym w żadnym z poprzednich swoich listów.
Gdybym o tym wiedział, a on dotarłby żywy do Hiszpanii,
odnalazłbym go i zrobił wszystko, co w mojej mocy, aby odesłać
go z powrotem do domu. Nigdy nie powinien był zostawić ciebie i
ojca. To było głupie posunięcie. Różo, dlaczego na mnie nawet
nie spojrzysz?
Odwróciła się, trzymając na ręku stertę pokrowców, i spojrzała
mu prosto w oczy.
– Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, kapitanie Mattison,
proszę się zwrócić bezpośrednio do mnie, zamiast do Camhorta
czy też którejś ze służących. Upewnię się, że ma pan wszystko,
czego panu potrzeba. Kiedy będzie pan dzisiaj po południu
objeżdżał majątek, Hester oraz Emily, nasza druga służąca,
odświeżą pana pokój. – Skierowała się ku drzwiom. – A teraz
wybaczy pan, ale wzywają mnie obowiązki.
Collin zagrodził jej drogę.
– To bez sensu! – wybuchnął. – Nie możesz udawać, że mnie
nie znasz, Różo. Nie po tym, co nas łączyło.
– To nie ja zapoczątkowałam tę farsę – odparła, ciskając mu
gniewne spojrzenie. – W obecności lady Dilbeck udawałeś, że
jesteśmy sobie obcy. Ja jedynie podjęłam twoją grę.
– Zrobiłem to dla twojego dobra, a nie dla swojego. Nie
przyznałaś się lady Dilbeck, że kiedyś byłaś zaręczona z
żołnierzem, prawda? A może się mylę?
Zaróżowiła się na policzkach, a jej ton stał się mniej zjadliwy.
– Nie widziałam ku temu powodu, tak jak nie pojmuję
przyczyny, dla której tu się zjawiłeś. – Na moment przymknęła
oczy. – Powinnam była ci powiedzieć o ojcu i Carlu, obawiałam
się jednak, że się poczujesz w obowiązku coś dla mnie zrobić. –
Odwróciła wzrok. – Dlatego napisałam ci list tej treści w nadziei,
że samemu będzie ci lepiej.
– Oczywiście, że bym coś zrobił! – wykrzyknął. – Kochałem cię.
Przez cały czas, aż do chwili kiedy otrzymałem twój ostatni list,
wierzyłem, że zostaniesz moją żoną, że tego pragniesz równie
gorąco jak ja. Gotów byłem uczynić dla ciebie wszystko.
– Wiem o tym – powiedziała drżącym głosem, podnosząc
wzrok i spoglądając mu znowu w oczy. – Ale to nie byłoby
słuszne. Gdyby Carl nie wyjechał z Londynu, po śmierci tatusia
nie zostałabym sama i wszystko jakoś by się ułożyło. Z pomocą
Jarvisa, Mary i Anny poradziłabym sobie z prowadzeniem oberży.
Ale wkrótce po tacie umarł Carl w drodze do Hiszpanii i wszystko
zostało stracone na rzecz dalekiego kuzyna taty, niejakiego
Klivansa, którego nigdy w życiu nie widziałam.
– A on odprawił cię z niczym – rzekł Collin łagodnie,
spostrzegłszy zaskoczenie w jej oczach. – Powiedział mi o tym
Jarvis. Klivans był na tyle rozsądny, by zatrzymać przynajmniej
jednego zaufanego służącego w oberży, bo przecież pozbył się
też Anny i Mary. Wiem to od Jarvisa.
– Rozumiem. – Odwróciła się, podeszła do stołu i położyła na
nim pokrowce. – Kiedy zobaczyłam cię na dole, pomyślałam w
pierwszej chwili, że pewnie wiesz, co się stało, a zarazem miałam
nadzieję, że nie wiesz najgorszego. Ale może tak jest lepiej, bo
teraz rozumiesz, dlaczego napisałam do ciebie list o takiej treści.
Dlaczego musiałam zwolnić cię z danego mi słowa.
Collin pokręcił głową.
– Nie, nie rozumiem. To prawda, wydarzyło się wiele, ale
między nami nic się nie zmieniło.
Odwróciła się, spoglądając na niego szeroko rozwartymi
oczami.
– Jak możesz tak mówić? Nawet kiedy żył ojciec i brat, nasze
małżeństwo byłoby mezaliansem. Szczęśliwie oberża dawała
mojej rodzinie jakąś pozycję, a ja byłam córką powszechnie
szanowanego człowieka, który prowadził własny interes. Ale i tak
można uznać za cud, że twoi rodzice nie mieli obiekcji, kiedy
napisałeś im o mnie.
– Nie mieli obiekcji?! Jak możesz w tak zimny sposób określać
ich reakcję? Byli niezmiernie ukontentowani, gdy się dowiedzieli,
że wybranką mego serca jest przyzwoicie wychowana dziewczyna
o złotym sercu, która potrafi też pracować, a nie jakaś pełna
pretensji damulka. Stracili nadzieję, że kiedykolwiek spoważnieję
na tyle, aby się ożenić.
– Owszem, odniosłam wrażenie, że są zadowolenie, chociaż
traktowali mnie z pewną rezerwą, czemu nie możesz zaprzeczyć.
– Westchnęła. – Trudno się zresztą temu dziwić, bo twój ojciec
znał mnie krótko, a matka wcale. Mimo wszystko byli wobec mnie
bardzo uprzejmi, zwłaszcza twoja matka, która zapewniła mnie w
liście, że aprobują nasz związek. Świadczy to o ich miłości i
zaufaniu do ciebie, skoro nie podawali w wątpliwość twojego
wyboru.
– Posiadasz całe mnóstwo zalet – oświadczył gniewnie. –
Masz w sobie wszystko, czego pragnę u żony, a to liczy się
przede wszystkim. Zarówno twoja matka, jak i ojciec pochodzili z
dobrych rodzin, zadbali też o twoje wykształcenie.
– Moi rodzice prowadzili oberżę – rzekła cicho – a ja
pracowałam na równi ze służącymi. Gotowałam, sprzątałam i
podawałam do stołów. Dobrze urodzone panny tego nie robią,
Collin, lecz być może dla czwartego syna szlachetnie urodzonego
ziemianina byłam stosowną partią. – Uśmiech znikł z jej twarzy. –
Lecz teraz jestem służącą, a nie córką oberżysty. Mało tego... –
Westchnęła głęboko. – Zanim lady Dilbeck zlitowała się nade
mną, znaczyłam nawet mniej niż służąca. – Mimowolnym gestem
splotła ramiona, jakby chciała się osłonić. – Znacznie mniej,
Collin. Klivans kazał mi się wynosić, pozwalając zabrać zaledwie
kilka rzeczy... Starałam się jakoś przeżyć. Nie mam ochoty
opowiadać ci szczegółowo o tych czasach. Wystarczy, jak
powiem, że miałam szczęście i nie musiałam sprzedawać siebie
dla... dla przyjemności mężczyzn. – Policzki jej zapłonęły,
odwróciła wzrok. – Co prawda wiodłam życie tylko o cień lepsze
od owych dam. Wspólnie z kilkoma równie zdesperowanymi
kobietami starałam się jakoś przetrwać. Przypuszczam, że się
domyślasz.
Collinowi ścisnęło się serce na myśl, co musiała przeżywać.
Może przystała do jakiejś bandy złodziei? Pełno ich było na
londyńskich ulicach, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, by Róża
żyła wśród przestępców.
– Mniejsza z tym – mruknął, starając się zapanować nad
zaskoczeniem. – Wiele osób cierpi w tych ciężkich czasach i
każdy próbuje jakoś przetrwać. Wielu żołnierzy, którymi
dowodziłem, ludzi dumnych i honorowych, stoczyło się po
powrocie do Anglii, bo nie mieli za co żyć.
– Wiem o tym. – Na jej ustach pojawił się cień smutnego
uśmiechu. – Wśród ludzi, z którymi przebywałam, znajdowali się
również dawni żołnierze. Wielu z nich potraciło w bojach za
ojczyznę ręce czy nogi... lecz mimo tych strasznych okaleczeń
woleli kraść, ryzykując stryczek, niż żebrać. – Potrząsnęła głową
na bolesne wspomnienie. – Podobnie jak ja wolałam kraść niż
zostać prostytutką. Jakoś wydawało się to bardziej honorowe, ale
po co się okłamywać, te hańby są sobie równe. – Spuściwszy
głowę, Róża skierowała się ku drzwiom. Tym razem Collin nie
zagrodził jej drogi. – Teraz już chyba rozumiesz, Collinie, że nie
możesz się ze mną ożenić. Twoja rodzina po prostu nie
wyraziłaby na to zgody...
– To nie ma znaczenia!
– Ależ ma, bo nigdy się nie zgodzę, abyś zrobił głupstwo i
ożenił się bez ich pozwolenia i błogosławieństwa. Żebym nie wiem
jak bardzo cię kochała i jak bardzo pragnęła wyjść za ciebie.
Collin spojrzał na nią, nie ruszając się z miejsca.
– Czy kochasz mnie nadal, Różo? Wpatrywała się w niego
przez dłuższą chwilę.
– Będę cię kochać zawsze – powiedziała z mocą, i jakby chcąc
uciec przed tym wyznaniem, gwałtownie otworzyła drzwi. –
Przyślę Jacoba z węglem i poproszę go, by zabrał zakurzone
pokrowce – rzuciła oficjalnym tonem.
– Nie wyjadę stąd – uprzedził Collin – dopóki nie uda mi się
ciebie przekonać, żebyś została moją żoną. Też cię kocham,
Różo, i zawsze będę kochać. Mówiłem ci to kiedyś, powiedziałem
to dzisiaj i wciąż będę powtarzać. Nie poddam się, bo to dla mnie
zbyt ważne, dobrze o tym wiesz.
Po raz pierwszy jej oczy napełniły się łzami. Szybko zamrugała,
by je powstrzymać.
– Nie bądź niemądry, Collinie. Między nami nic już nie ma, a ty
tylko pogarszasz sytuację, nie chcąc się z tym pogodzić. W końcu
będę zmuszona napisać list do twoich rodziców i wyjawić im całą
prawdę o tym, jak żyłam i co robiłam. Mam nadzieję, że
przemówią ci do rozsądku, skoro ja nie potrafię.
– Napisz. To dobry pomysł. Wtedy przekonasz się sama, czy
zmienią swój stosunek do ciebie.
Po policzku ściekła jej łza. Collin pragnął ją otrzeć, pragnął
wziąć Różę w ramiona i scałować z jej twarzy całe cierpienie i
smutek. Ale wpatrywała się w niego wzrokiem, w którym nie
dostrzegł czułości, a tylko żal, a nawet złość, więc wolał nie
ryzykować. Jeszcze nie teraz. Potrzebowała czasu, żeby się
upewnić, iż Collin nadal darzy ją głębokim, bezwarunkowym
uczuciem. Chciał ofiarować jej swoją miłość, lecz by ją potrafiła
przyjąć, musiało upłynąć trochę czasu.
Róża zatrzymała się w drzwiach.
– Chcę, abyś wiedział jedno. – Uniosła rękę i otarła łzy. – Po
tym, jak opuściłam oberżę, próbowałam znaleźć uczciwe
zatrudnienie. Szukałam wszędzie, gotowa byłam podjąć każdą
pracę, ale nic nie znalazłam.
– Wiem o tym, bo znam ciebie. Lecz byłby to prawdziwy cud,
gdybyś znalazła pracę w Londynie choćby jako pomywaczka. W
całej Anglii panuje bezrobocie, Różo. To, że zostałaś
ochmistrzynią u lady Dilbeck, jest niebywałym szczęściem.
– Tak – szepnęła. – Nawet sobie nie wyobrażasz, jak wielkim.
Proszę cię, nie zmuszaj mnie, żebym z tego zrezygnowała, aby
znaleźć się daleko od ciebie.
Otworzył usta, by powiedzieć, że nigdy tego nie zrobi, ale Róża
wymknęła się z pokoju, pozostawiając go samego z kłębowiskiem
pogmatwanych myśli.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– No proszę! – Collin cofnął się o krok i otarł pot z czoła. – Na
pewno nam się przydadzą.
– Sanie? – zapytał Jacob, spoglądając poza ramieniem Collina.
– Są w dobrym stanie. Trzeba je tylko oczyścić, troszkę
podmalować i będziemy mogli w każdej chwili zaprząc konie, by
wyruszyć w drogę.
– Stały zagrzebane pod stertą koców i starych mebli – oznajmił
Collin. – Pewnie nie używano ich przez lata.
– Co najmniej przez dziesięć, nawet jak śnieg był za głęboki dla
powozu, bo jaśnie pani nie wyrusza wtedy w drogę. Jak czegoś
potrzeba, to jadę do wsi na starym koniu Robbie albo kupcy
przyjeżdżają do nas. Ale to całkiem przyzwoite sanie – stwierdził
Jacob, wycierając ręce w skórzany fartuch. – Chociaż nikt ich nie
używa.
– Lady Dilbeck naprawdę nigdzie nie wyjeżdża w zimie? –
zapytał Collin. – Nawet na mszę do kościoła?
Jacob pokręcił głową.
– Pastor przyjeżdża co niedzielę na herbatę, czyta biblię i modli
się z jaśnie panią, która zjawi się w kościele dopiero na wiosnę,
kiedy stopnieje śnieg.
Było późne popołudnie, ale Collin uparł się, by rozpocząć
reparację dachu stajni. W ciągu dnia objechał majątek, żeby po
rozmawiać z dzierżawcami, jacy jeszcze się ostali na ziemiach
lady Dilbeck. Kilku z nich zgodziło się przyjść rano i pomóc przy
pracy, pod warunkiem, że dopisze pogoda.
Harówka w zimowej aurze nie należała do przyjemności, lecz
trzeba się było z tym uporać. Collin zamierzał dzisiaj zrobić to
wszystko, co mogło ułatwić jutrzejszy remont.
– Postawmy sanie przy koniach. Zadaniem Ralfa będzie je
wyczyścić.
Przepchnęli je w drugi koniec stajni.
– Wspaniale – uśmiechnął się Jacob, zdjął z głowy kapelusz i
przeczesał dłonią ciemne, kręcone włosy. – Jaśnie panią pewnie
to nie zachwyci, ale dobrze będzie zobaczyć stare cudeńko w
pełnej krasie. – Obszedł olbrzymi wehikuł, przejeżdżając dłonią po
drewnie.
Jacob był przystojnym mężczyzną o pogodnym usposobieniu,
mniej więcej w wieku Collina, silnym, wysokim i w dobrej kondycji,
a przy tym świetnie sobie radził z różnymi pracami. O ile Collin
zdołał się zorientować, był zadurzony po uszy w urodziwej
pokojówce Emily. Widział, jak tych dwoje spoglądało na siebie,
kiedy Camhort przedstawił go całej służbie.
– Pamiętam, że jaśnie pan, niech Bóg ma go w swojej opiece,
lubił przejażdżki saniami. Były wtedy wypucowane do połysku i
udekorowane gałązkami. Jaśnie pani oraz pan Bruce zasiadali
obok niego, śmiejąc się radośnie. Byli tacy szczęśliwi. – Jacob
westchnął. – Nigdy nie widziałem równie szczęśliwej rodziny,
zwłaszcza wśród szlachetnie urodzonych. Jaśnie pan, nie tak jak
wielu równych mu stanem, był otwarty, szczery, lubił się głośno
śmiać, podobnie jego syn. A jaśnie pani... och, jaka była piękna!
Zycie obeszło się z nią okrutnie. Zupełnie się zmieniła. Słodka,
miła pani, która uwielbiała Boże Narodzenie...
– Doprawdy? – Collin spojrzał na Jacoba z zaciekawieniem. –
Czy to śmierć syna spowodowała, że lady Dilbeck przestała
obchodzić święta?
– Śmierć syna ją dobiła – odparł Jacob ponuro. – Ale zaraz
przed nim zmarł lord Dilbeck, co przeżyła bardzo boleśnie. To on
wprowadzał pogodny nastrój we dworze. Cały dom udekorowany
był ostrokrzewem i jagodami, nawet portrety w sali jadalnej. Nad
drzwiami zawieszano jemiołę, pod którą skradziono niejednej
urodziwej pannie całusa. Wśród nich znajdowała się również moja
najstarsza siostra, zanim wyszła za mąż i wyjechała z dworu.
– Czy właśnie dzięki temu się tutaj znalazłeś? – zapytał Collin,
kiedy przeszli z powrotem do części stajni, gdzie nie było dachu. –
Ponieważ pracowała tutaj twoja siostra?
– Tak. Wychowałem się w majątku, a do dworu przyjechałem
jako młody chłopiec. Lady Dilbeck była tak dobra, że zatrzymała
mnie jako chłopca stajennego, chociaż zwolniła tylu innych
pracowników. W dawnych czasach w majątku i we dworze było
służby ile trzeba, lokai, pokojówek, ogrodników, chłopców
stajennych, wszyscy w liberiach. A wszystkie gospodarstwa miały
dzierżawców i wprost kwitły. Lord Dilbeck wspaniale zarządzał
dobrami, co dziś trudno sobie wyobrazić.
Collin i Jacob sprzątali stajnię w miejscu, gdzie brakowało
dachu, zgarniając na bok pozostałe śmieci.
– Syn lady Dilbeck zmarł ładnych parę lat temu, prawda?
– Piętnaście lat temu. Ledwie co odziedziczył po zmarłym ojcu
tytuł. Pan Bruce miał zaledwie dwadzieścia pięć lat i zapowiadał
się na dobrego ziemianina, lecz dostał febry. Było to tuż przed
Bożym Narodzeniem. Zmarł miesiąc potem, w styczniu. Przez
cały czas lady Dilbeck pielęgnowała go, murem tkwiła przy łóżku,
obserwowała, jak nasila się choroba. Młody pan skonał na jej
rękach. Dlatego nie lubi tej pory roku...
– To straszne, jak los ją doświadczył – powiedział Collin ze
współczuciem. – Straciła męża oraz syna w przeciągu miesiąca.
– Tak, a poza nimi właściwie nikogo nie miała – stwierdził
Jacob, zadumał się na chwilę, po czym sięgnął po miotłę, by
zabrać się do pracy.
– Przecież lady Dilbeck musi mieć jakąś rodzinę? – zapytał
Collin, wkraczając do akcji z drugą miotłą. Wyglądało na to, że w
tej części stajni nie sprzątano od lat.
– Bardzo daleką – odparł Jacob niechętnie. – Nazywam ich
sępami, które czyhają wyłącznie na pieniądze jaśnie pani. Jak na
przykład panna Carpenter – mruknął z niesmakiem. – A Bóg mi
świadkiem, że wcale nie była najgorsza z tej sępiej rodziny. Choć
wystarczająco zła. Zapatrzona w siebie, a przy tym tak nieśmiała i
strachliwa, że podskakiwała na widok własnego cienia. – Przestał
zamiatać i spojrzał na Collina. – Wyjechała, i dobrze, szkoda
tylko, że swą nagłą ucieczką zraniła lady Dilbeck i przysporzyła
kłopotów pannie Róży – dodał smętnie. – Zniweczyła też naszą
szansę na przyzwoite Boże Narodzenie. Teraz jaśnie pani nigdy
się nie zgodzi, żebyśmy przygotowali świąteczny posiłek, choćby
panna Róża nie wiem jak próbowała ją przekonywać.
– Obiecała wam, że porozmawia w tej sprawie z jaśnie panią?
Nie sądzisz, że lady Dilbeck mogłaby wysłuchać kogoś innego?
Może Camhorta?
– Nie. – Jacob pokręcił głową. – Jaśnie pani nie słucha nikogo
oprócz panny Róży, a i to nie zawsze, szczególnie kiedy panna
Róża nalega na coś, co jest dobre dla zdrowia jaśnie pani. No i
wtedy dopiero się dzieje, bo jak panna Róża się uprze, to też nie
ma co z nią dyskutować – powiedział ze śmiechem. – Od słowa
do słowa, i potrafi całkiem nieźle podkręcić lady Dilbeck, jeśli pan
rozumie, co mam na myśli.
– Doskonale rozumiem – odparł Collin, pamiętając, jak uparta
potrafi być Róża. Zawsze go to w niej zachwycało.
– Ralf powiedział mi, że pan od dawna zna pannę Różę – rzekł
Jacob, zerkając na Collina. – I to podobno bardzo dobrze.
– Byliśmy zaręczeni, zanim poszedłem na wojnę – wyjaśnił
Collin, przekonany, że i tak wszyscy już o tym wiedzą. – Ale w
czasie wojny raptem coś się zmieniło, nad czym ogromnie
ubolewam. Lady Dilbeck nie wie, że byłem kiedyś związany z
panną Różą, a panna Róża z kolei nie życzy sobie, żeby się
dowiedziała... przynajmniej na razie. Więc zachowaj tę
wiadomość dla siebie. I poproś też innych o dyskrecję, dla dobra
panny Róży. Będę ci ogromnie zobowiązany.
Jacob wyprostował się i spojrzał na Collina przenikliwym
wzrokiem.
– Hm... Mam nadzieję, że nie zamierza pan sprawić przykrości
pannie Róży, prawda?
Ton jego głosu oraz wzrok wskazywały, że to ostrzeżenie.
Collin uśmiechnął się. Wszyscy ludzie w majątku Dilbeck, z lady
Dilbeck na czele, darzyli Różę ogromną sympatią.
– Kocham pannę Różę – odparł z prostotą – i nigdy jej nie
zranię. Daję ci słowo jako oficer armii Jego Królewskiej Mości oraz
jako dżentelmen.
Jacob spiekł raka po czubek głowy. Zaczął znowu zamiatać
klepisko.
– Nie miałem na myśli, że jest pan złym człowiekiem, kapitanie.
– Nawet nie przyszło mi to do głowy – odparł Collin życzliwie,
odstawiając na bok miotłę i rozglądając się dookoła. – Wygląda
całkiem nieźle. Jak Bóg da, powinno nam się udać jutro do
wieczora pokryć ten kawałek stajni dachem, . Skończ zamiatanie,
a ja pójdę porozmawiać z Janny w sprawie jedzenia i picia dla
ludzi.
Jacob spojrzał na niego zaciekawiony.
– Jedzenie i picie? Jaśnie pani nie zgodzi się na to. Uważa, że
sami powinni zadbać o wyżywienie.
Collin wziął płaszcz i zarzucił go na ramiona.
– Obiecałem ludziom wikt za pracę i zamierzam dotrzymać
słowa. Pomyślałem też, że gorący poncz z rumem doda im
animuszu. Mam nadzieję, że uda mi się namówić Janny, by go
przygotowała.
Jacob wybuchnął śmiechem.
– Poncz z rumem? Chyba pan oszalał, kapitanie, skoro sądzi
pan, że jaśnie pani zgodzi się na coś podobnego.
– A dlaczego miałaby się nie zgodzić? – zapytał Collin,
zapinając kołnierz płaszcza. – Przecież zbliżają się święta Bożego
Narodzenia, więc czy istnieje coś bardziej stosownego o tej porze
niż poncz z rumem?
– Lepiej niech pan poprosi o przygotowanie ponczu Camhorta
– poradził z uśmiechem Jacob, gdy Collin skierował się ku
wyjściu. – Janny, jak to kobieta, na pewno poskąpi rumu.
Róża nie znosiła przeglądać się w lustrze. Uważała, że jest
brzydka, chuda i blada jak ściana. Kiedyś była trochę próżna.
Mężczyźni podziwiali jej gęste, kręcone włosy i zgrabną figurę,
zapewniając ją niejednokrotnie, że jest śliczną i szalenie ponętną
kobietką.
Lecz to były dawne czasy. Żeby nie wiem jak długo i
intensywnie wpatrywała się w swoje odbicie, musiała przyznać, że
wygląda fatalnie. W ciągu ostatnich pięciu lat stała się cieniem
samej siebie. Miała nadal długie, kręcone włosy, lecz gdy je
rozpuściła, zwisały smętnie bez połysku, blada skóra i sińce pod
oczami też nie dodawały jej uroku. Ale zdecydowanie najgorzej
prezentowało się ciało. Miała figurę niedojrzałej młódki – chudą i
wiotką jak trzcina. Na myśl o tym, jakie Collin odniósł wrażenie,
gdy ją ujrzał, czuła wzbierające w gardle łzy. Od ich rozmowy
ciągle musiała walczyć, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Jeśli to w ogóle możliwe, przez tych sześć lat jeszcze
wyprzystojniał. Wówczas był młodym chłopakiem, teraz stał się
prawdziwym mężczyzną, miał bardzo męską twarz, był silny,
stanowczy i pewny siebie. Co prawda Collin zawsze był pewny
siebie, pomyślała, odwracając się od lustra. Swego czasu ona
również, gdyż czuła się tak, jakby w życiu nie groziło jej żadne
niepowodzenie.
Doświadczyła jednak boleśnie, jak bardzo się myliła. Teraz
musi sprawić, by Collin to zrozumiał, czy mu się to podoba, czy
nie.
Podeszła do toaletki i sięgnąwszy po list, przebiegła wzrokiem
kilka nakreślonych przez siebie zdań: Starała się być rzeczowa.
Uważała, że to, co napisała, powinno wystarczyć, aby rodzice
Collina wkroczyli do akcji i uratowali swego upartego syna przed
konsekwencjami umowy, jaką zawarł z lady Dilbeck. Z pewnością
zażądają, aby natychmiast opuścił majątek Dilbeck. Miała
nadzieję, że nastąpi to szybko, jak najprędzej. Bo ile czasu zdoła
bronić się przed podszeptami niemądrego serca?
Pragnęła wskrzesić w sobie wiarę, że istnieje jakaś szansa...
że może stanie się cud... że może będą razem. Ale nie powinna
była tego róbić. To zbyt bolesne łudzić się nadzieją na coś, co
nigdy nie się wydarzy. Tak długo usiłowała odnaleźć spokój po
zerwaniu z Collinem, a teraz będzie musiała pozbierać się od
nowa, jak tylko jej ukochany stąd wyjedzie.
Bo z pewnością wyjedzie. Postarają się o to jego rodzice, jeśli
sam się nie opamięta. Lecz w to ostatnie wątpiła, gdyż
postępował ze zdumiewającą determinacją. Przebył szmat drogi,
by ją odnaleźć, i zniżył się do roli zarządcy w podupadłym
majątku, co świadczyło o jego niezmierzonym uporze i
konsekwencji w dążeniu do celu.
Pojechał na objazd ziem zaraz po tym, jak Camhort przedstawił
go reszcie służby. Wrócił po kilku godzinach, późnym
popołudniem, i jak to Róża przepowiedziała, umiał zdobyć
sympatię Janny, która bez szemrania przygotowała ciepły posiłek.
Następnie zjednał sobie Jacoba, który pomógł wysprzątać stajnię,
a potem poinformował służbę, lecz nie lady Dilbeck, że nazajutrz
kilku dzierżawców przyjdzie zreperować dach.
Róża ostrzegła go, że nie spodoba się to jaśnie pani, lecz
Collin tylko uśmiechnął się, zapewniając, że wszystko będzie w
porządku, po czym udał się z Jacobem do stajni. Przez następne
dwie godziny Róża musiała sprytnie wymigiwać się od pytań lady
Dilbeck na temat kapitana Mattis. ona, modląc się, by Collin
jeszcze przed końcem dnia dyplomatycznie powiadomił starszą
panią o swych planach.
Robiło się późno, a mrok zapadał wcześnie o tej porze roku.
Róża powinna wybrać się do wsi teraz, by nie wracać do dworu
po ciemku.
Gdy mijała kuchnię, usłyszała głośny śmiech. Zatrzymała się i
zaczęła nasłuchiwać. Okazało się, że Janny zaproponowała
kapitanowi Mattisonowi filiżankę świeżo zaparzonej herbaty.
Janny nigdy nie parzyła herbaty o tej porze, chyba że dla lady
Dilbeck, ale jaśnie pani już spała.
Do holu dobiegł tubalny głos Collina, po chwili znowu rozległ
się śmiech Janny. Róża przewróciła oczami, słysząc tę perlistą
serenadę. Spędziła we dworze blisko trzy lata i przez cały ten
czas widziała Janny uśmiechniętą zaledwie kilka razy, a śmiejącej
się głośno – nigdy. Collin przebywał tu pół dnia, a już zdołał
rozweselić kapryśną kucharkę.
Już pół godziny żwawo maszerowała przez śnieg, kiedy
usłyszała za sobą odgłos końskich kopyt.
– Różo! – zawołał Collin i ściągnął wodze, a koń zwolnił do
stępa. – Dlaczego wybrałaś się na piechotę w taką pogodę? Jeśli
chcesz udać się do wsi, zaprzęgnę dla ciebie powóz.
Kontynuowała marsz, patrząc prosto przed siebie.
– Jaśnie pani życzy sobie, aby powóz był wyłącznie do jej
użytku – odparła – Do wsi nie jest daleko, poza tym lubię spacery.
– Na pewno stopy zmarzły ci na kość – oburzył się – a buty
będą schły godzinami. Pozwól, że cię podwiozę. – Pochylił się i
wyciągnął do niej rękę.
– Mam się dobrze, dziękuję. – Collin ma rację, pomyślała
poirytowana. Stopy miała jak dwa sople lodu.
– Różo – odezwał się ostrzegawczym tonem. – Nie odjadę
stąd, dopóki nie wsiądziesz na konia. Chcesz, żebym jechał całą
drogę przy tobie i zadręczał cię swym naleganiem i uwagami?
Trudno coś takiego znieść, prawda? Na twoim miejscu, dla
świętego spokoju, ustąpiłbym.
Rzuciła mu wrogie spojrzenie.
– Życzę sobie, żebyś zostawił mnie samą. Uśmiechnął się
czarująco.
– Nie zrobię tego. Jestem dżentelmenem i za nic się nie
zgodzę, byś kolejną milę brnęła przez śnieg. Nie bądź taka
uparta.
Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w twarz.
– Śmiesz mnie nazywać upartą? – zapytała z niedowierzaniem.
– To ty jesteś najbardziej upartym człowiekiem na całym bożym
świecie, Collinie Mattisonie.
– To prawda – przyznał. – Miło mi, że przynajmniej w tej kwestii
panuje zgoda między nami. Skoro jednak jestem aż tak
gigantycznie uparty, czy jakakolwiek dyskusja ze mną ma sens?
Natura człowieka upartego charakteryzuje się bowiem uporem, a
człowieka upartego gigantycznie...
Róża fuknęła ze złością, natomiast Collin uśmiechnął się.
– A więc nie masz wyjścia. Postaw nogę na moim bucie, a ja
podciągnę cię w górę. – Pochylił się, wyciągając do niej rękę.
Zrezygnowana Róża po chwili siedziała w siodle. Collin dla
bezpieczeństwa objął ją jedną ręką w talii i ruszyli w drogę.
– No, mamy tu dosyć miejsca – rzekł radośnie. – Wygodnie ci,
prawda?
Wcale nie było jej wygodnie. Poczuła się okropnie skrępowana,
gdy przywarł silnym, rozpalonym ciałem do jej pleców. Przed laty
tulił ją w ramionach, całował i pieścił, a ona odwzajemniała jego
pocałunki i pieszczoty, głaszcząc jego barki, ramiona i...
– Różo?
– Tak, wygodnie mi – odparła drżącym głosem. – Co ty
właściwie tu porabiasz o tej porze? – Usiłowała zapanować nad
głosem. – Objeżdżałeś ziemie, potem pracowałeś z Jacobem w
stajni. Nie czas odpocząć?
– Muszę zdobyć na jutro prowiant. Janny obiecała przygotować
smaczny posiłek dla dzierżawców, a Camhort zrobi poncz z
rumem. Okazało się jednak, że nie ma rumu, Janny zaś
stwierdziła, że jaśnie pani nie pozwoli tknąć żadnej z szynek
wiszących w spiżarni.
– Chcesz przez to powiedzieć, ze zamierzasz zapłacić za rum i
szynkę z własnej kieszeni? – zapytała Róża, odwróciwszy się, by
zerknąć na Collina. – Będzie cię to całkiem sporo kosztować. Nie
powinieneś tego robić. Porozmawiam z lady Dilbeck.
– Chętnie wydam parę groszy – zapewnił. – Pieniądze nie mają
dla mnie większego znaczenia.
– Przecież nie otrzymujesz zapłaty za pracę – zaprotestowała
Róża. – Nie powinieneś wydawać pieniędzy na coś, za co
powinna zapłacić lady Dilbeck.
– Różo, jest mi to obojętne.
Ścisnął ją delikatnie w talii. Uśmiechnął się, gdy się do niego
odwróciła. Ich twarze były teraz tak blisko, że ledwie powstrzymał
się przed pocałunkiem. Nie był przygotowany na to, że znajdzie
się znowu w jego ramionach, że będzie jej dotykać, trzymać w
objęciach. Po tylu latach, po tylu marzeniach, Róża znajdowała
się tuż-tuż, czuł ciepło jej ciała. Patrzyła na niego, na poły z
podziwem, na poły z gniewem, a na jej twarzy malowało się
wahanie. To go wprost zachwyciło.
Od spaceru i zimna na jej policzkach wystąpiły zdrowe kolory, a
w niebieskich oczach odnalazł w końcu tak dobrze mu znany
ogień.
– Doprawdy niezbyt mnie obciąży ten drobny wydatek, a już
cieszę się na myśl, że rozweselę ludzi, którzy przyjdą jutro
pracować, i dam im odrobinę świątecznego nastroju, chociaż do
świąt Bożego Narodzenia zostało jeszcze trochę czasu.
Róża pobladła.
– Cołlin, nie wolno ci wspominać o Bożym Narodzeniu w
rozmowie z jaśnie panią. Ona nie obchodzi świąt i czuje się
bardzo nieszczęśliwa, jak ktoś porusza ten temat. Nie wolno ci
celebrować świąt, nawet z dzierżawcami. Jeśli lady Dilbeck się o
tym dowie...
– Nie obawiaj się, wszystko będzie w porządku.
– Collin...
– Zaufaj mi – powiedział łagodnie. – Wiem, dlaczego jaśnie
pani nie lubi Bożego Narodzenia, więc będę postępować z
najwyższą ostrożnością. A po co ty się wybierasz do wsi tak
późną porą? – zapytał, ucinając dalszą dyskusję. – Musiałabyś
sama wracać do domu po ciemku i jaśnie pani z pewnością by się
zaniepokoiła. – A my wszyscy razem z nią, dodał w duchu.
Odwróciła się i milczała przez chwilę, aż w końcu oświadczyła:
– Napisałam do twoich rodziców list i chcę go natychmiast
wysłać.
– Cieszę się – oparł. – Na pewno sprawi im radość to, że się
odezwałaś.
– Collin! – żachnęła się. – Zawsze taki byłeś, że czarne
widziałeś jako białe. Ale proszę, przejrzyj na oczy. Twoi rodzice
wpadną w gniew, gdy się dowiedzą, że przyjechałeś do majątku
Dilbeck tylko po to, by mnie odnaleźć, i natychmiast przemówią ci
do rozsądku.
– Jestem dorosły i samodzielny, Różo, i choć czuję głęboki
szacunek dla rodziców, nie są w stanie niczego mi nakazać ani
zakazać w tak istotnej sprawie jak miłość. Jako czwarty z kolei
syn mam trochęwięcej swobody. Oczywiście nie dysponuję
fortuną, ale przez lata wojaczki zaoszczędziłem sumę, która
wystarczy na zakup małego majątku ziemskiego i pozwoli mi
założyć rodzinę. Da to gwarancję skromnego, ale uczciwego
życia, i moja żona nie będzie musiała się wstydzić. I nie zazna
biedy.
– Jestem o tym przekonana – mruknęła Róża. – Ale twoi
rodzice mimo wszystko będą nalegać, żebyś ożenił się z
odpowiednią kandydatką, niezależnie od tego, jakie będziesz
wiódł życie.
– Wybiorę sobie żonę sam, Różo. Modlę się, żeby i ona
wybrała mnie. Moi rodzice mają niewiele do powiedzenia w tej
sprawie. No, prawie dojechaliśmy. – Ściągnął wodze. – Powiedz
mi, skąd można wysłać list, a potem zaprowadź mnie do rzeźnika.
Załatwmy sprawunki i szybko wracajmy, zanim zajdzie słońce.
Tak jak powiedział, wyruszyli w drogę powrotną jeszcze przed
zmrokiem. Koń obładowany był pakunkami. Collin, kompletnie
głuchy na protesty Róży, najpierw zapłacił za wysłanie listu do
swojej rodziny, a potem zupełnie zwariował podczas zakupów. Do
siodła przytroczona była szynka, spora pieczeń wołowa, zawinięta
w papier bryła łoju, mała baryłka wybornego rumu, butelka brandy
w woreczku z sukna, pięć bochenków chleba, dwa spore krążki
sera, suszone owoce oraz orzechy, a nawet trochę karmelków dla
Ralfa.
Róża wiedziała, do czego zmierza Collin, i wcale nie
pochwalała jego zachowania, chociaż w głębi ducha miała
nadzieję, że mu się powiedzie. Mimo to, gdy tylko wyjechali ze
wsi, skomentowała zgryźliwie:
– Twój koń nieźle się zmęczy, dźwigając tyle zbytecznych
ciężarów, a lady Dilbeck nigdy nie wyrazi zgody, abyśmy urządzili
Boże Narodzenie. Zmarnowałeś sporo pieniędzy, lecz skoro to
lubisz... Cóż, dalej pójdę na piechotę – dodała trochę bez
przekonania, ponieważ o wiele przyjemniej było czuć ciepło
Collina i jechać wygodnie, niż maszerować po śniegu w
zapadającym zmierzchu. – Nie powinieneś tak obciążać konia.
– Mój koń – odparł Collin – dźwigał o wiele większe ciężary w
znacznie trudniejszych warunkach. Przewoziliśmy rannych
żołnierzy z pola bitwy, czasami po dwóch naraz. W porównaniu z
nimi jesteś słodkim ciężarem. A jeśli chodzi o Boże Narodzenie, to
Janny zapewnia mnie, że będzie wspaniałe, a więc nie martw się
o to. Po prostu ciesz się nadchodzącymi dniami i najpiękniejszą
porą roku. W czasie wojny często marzyłem, że jestem w Anglii.
Patrzyłem na ziemię zbroczoną krwią, a widziałem wspaniałe,
czyste, bielusieńkie połacie. Marzyłem też o takiej chwili. – Objął
ją mocniej. – I zawsze będzie to dla mnie dar losu, który nigdy nie
stanie się zwyczajną i nudną codziennością.
Róża starała sobie wyobrazić, co przecierpiał Collin podczas
wojennych zim, a potem pomyślała, w jak wspaniałym teraz
znalazł się świecie. Spowity w niepokalanej bieli krajobraz wiejski
był piękny, dziewiczy i mimo chłodu oraz wilgoci, przyjazny. Jadąc
na grzbiecie konia, bezpieczna w ramionach Collina, czuła się po
prostu błogo. Ten jeden jedyny raz posłucha jego rady, ciesząc
się chwilą, a o jutro martwić się będzie, gdy nastanie następny
dzień.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy przybyli do dworu, panowało tu zamieszanie. Przed
półgodziną w podłym humorze obudziła się lady Dilbeck i
zażądała, żeby natychmiast zjawiła się Róża. Kiedy dowiedziała
się, że jej nie ma, wpadła w furię, a cała służba bezskutecznie
próbowała ją zadowolić. Hester pomogła się ubrać jaśnie pani i
zaprowadziła ją do salonu, gdzie zniecierpliwiona lady Dilbeck
czekała teraz na podanie obiadu.
– Czy to danie dla lady Dilbeck? – zapytał Collin, kładąc
warzywa i orzechy na olbrzymim stole. Podszedł do kuchni i
uniósł pokrywkę garnka. – Pachnie bosko! – Rzucił uśmiech
Janny, która zagniatała chleb. – Ileż bym dał za miskę zupy
ogonowej w czasie wojny. Czułbym się wybrańcem losu, ja i moi
żołnierze, gdyby nasz kucharz choć w ćwierci był tak doskonały
jak ty, Janny.
Uśmiech rozjaśnił twarz kucharki. Co więcej, ku zdumieniu
Róży, Janny zarumieniła się.
– To bardzo prosty przepis, mam go od matki. Zawsze się
udaje. To jedna z ulubionych potraw jaśnie pani.
– Stanie się ulubioną potrawą każdego, kto jej spróbuje. –
Collin przykrył garnek i odwrócił się do zadumanej Róży, która
postawiła ostrożnie butelkę brandy obok innych wiktuałów
przywiezionych ze wsi. – Czy starczy zupy, aby dziś wieczorem
do stołu z jaśnie panią zasiadły jeszcze dwie osoby, Janny? –
zapytał.
Wszyscy podnieśli wzrok, łącznie z Emily, która czyściła
kieliszki do wina, oraz Camhortem, szykującym dla lady Dilbeck
srebra stołowe do dzisiejszego obiadu.
– Jaśnie pani nie spodziewa się gości – powiedziała Róża, !
modląc się, żeby figlarny błysk w oczach Collina nie oznaczał
przypadkiem tego, co przyszło jej na myśl.
– A ja sądzę, że owszem – odparł.
Poszło mu nawet lepiej, niż się spodziewał. Pewność siebie,
jaką okazywał, gdy twierdził, że poradzi sobie z lady Dilbeck, i
była z jego strony fortelem. Przekonał się jednak w czasie wojny,
że fortel bywa wielkim sprzymierzeńcem człowieka. Nie zamierzał
zranić czy też oszukać lady Dilbeck, ale wiedział, że musi
postępować ostrożnie.
Był przekonany, że lady Dilbeck, wbrew temu co twierdziła, i
wolałaby nie zasiadać sama do stołu. Bardzo ją ubodła dezercja
panny Carpenter, chociaż nigdy by się do tego nie przyznała.
Niemniej nie spierała się z nim zbyt długo ani zbyt zawzięcie , i nie
zarzuciła mu braku wychowania, bezczelności czy głupoty, i kiedy
zaproponował, że on i Róża dotrzymają jej towarzystwa przy
stole. Dzięki temu będą mogli w trójkę przedyskutować plany
związane z majątkiem.
Co prawda dyskusja z lady Dilbeck nie była zajęciem łatwym.
Zbijała każdy argument, krytykowała wszystkie pomysły jCollina,
począwszy od zreperowania dachu stajni.
– Mowy nie ma – oznajmiła, odkładając łyżkę do zupy obok
pustego talerza. – Nie zgadzam się, żeby obcy ludzie kręcili się J
po mojej posiadłości, zaglądali we wszystkie kąty i mieszali się w
moje sprawy – rzekła z taką stanowczością jak generał, który
wydaje rozkaz rozpoczęcia szturmu.
Collin miał ogromne doświadczenie w obcowaniu z generałami.
– To nie są obcy ludzie, tylko dzierżawcy, pani. Przyjadą
wcześnie rano, a jeśli dopisze nam pogoda i będziemy ciężko
pracować, uporamy się z robotą przed zachodem słońca. Dach
stajni to pierwszy z remontów, jakie zostaną wykonane w majątku
w czasie zimowych miesięcy. Dzierżawionym gospodarstwom
również należy poświęcić sporo uwagi, a wszyscy ludzie zabiorą
się uczciwie do roboty w zamian za pomoc przy ich domach i
zabudowaniach gospodarczych. Jak już zaspokoimy potrzeby
dworu i dzierżawców, zatroszczymy się o wydzierżawienie
opuszczonych majątków oraz gruntów leżących odłogiem.
– Nie potrzebujemy nowych dzierżawców – stanowczo
oznajmiła lady Dilbeck i wyprostowała się w krześle, podkreślając
w ten sposób, kto tu rządzi. – Sprawiają więcej kłopotów, niż dają
zysku, ciągle narzekają i pozwalają swoim dzieciom włóczyć się
samopas. Będę zadowolona, kiedy obecni dzierżawcy wyniosą się
stąd.
Collin odczekał, aż Camhort nałoży jaśnie pani na talerz
potrawę z ryby, a potem odpowiedział:
– Bez dzierżawców Dilbeck stanie się niedochodowy, a
majątek ziemski pozbawiony zysków błyskawicznie popada w
ruinę. Dwór wymaga tak dużego remontu, że przerasta
możliwości wszystkich pracujących tu ludzi. – Nałożył sobie na
talerz rybę, którą zaoferował mu Camhort. Bieluteńka ryba w
delikatnym sosie, przyprawiona ziołami, była kolejną
specjalnością Janny. – Z pewnością nie życzy sobie pani, lady
Dilbeck, aby majątek o tak historycznym znaczeniu popadł w
zatracenie. Rodzina pani męża mieszka tu od wielu pokoleń,
nieprawdaż?
Róża odchrząknęła, próbując ściągnąć jego uwagę, ale
niestety za późno. Zorientował się po minie lady Dilbeck, że
powiedział coś niestosownego.
– Tak – mruknęła, spuszczając głowę. Widelec zwisł smętnie w
jej dłoni. – Dilbeck znajdował się w rękach rodziny Favreau przez
ponad trzy stulecia – powiedziała cicho. – Lecz po mojej śmierci
nie będzie miał kto go przejąć, ponieważ nie ma potomka rodu
Favreau w prostej linii. Majątek ziemski Dilbeck przejdzie w ręce
jakiegoś nieznanego krewnego albo jeszcze gorzej, obcego
człowieka, ponieważ wraz ze śmiercią mego syna nastąpił koniec
majoratu. – Zwiesiła głowę jeszcze smętniej, jakby słowa te
wyssały z niej resztkę sił.
– Rozumiem – rzekł Collin łagodnie i zdobywając się na
odwagę, współczującym gestem dotknął jej dłoni. – W takim razie
musimy przynajmniej zadbać, by przez lata pani życia majątek
przynosił pani korzyści, czego z pewnością życzyliby sobie
zarówno lord Dilbeck, jak i pani syn. Proszę mi powiedzieć, czy
była pani w Dilbeck, zanim poślubiła swego męża, czy też
zawitała tu pani po raz pierwszy jako panna młoda?
Pytanie to, o czym Róża była przekonana, Collin zadał nie tylko
po to, by zmienić temat, lecz również by zwrócić myśli lady
Dilbeck ku weselszym sprawom. Uwielbiała ponad wszystko
wspominać pierwsze lata małżeństwa, spędzone w majątku
Dilbeck, kiedy syn był jeszcze dzieckiem, a ona wiodła szczęśliwe
życie. Unikała rozmów o późniejszych czasach, naznaczonych
bolesnym piętnem śmierci ukochanego męża i syna, lecz mogła
gawędzić bez końca o wcześniejszych latach.
Róża w milczeniu jadła obiad, przyglądając się ze zdumieniem
Collinowi, który tak zręcznie zabawiał rozmową lady Dilbeck.
Zwykle pogrążona w smutku jaśnie pani teraz była ożywiona i
radosna. Wyglądała nieomal młodzieńczo, a jej pochmurny wzrok
złagodniał. Jednak gdy zjedli obiad i zasiedli w salonie przy
kominku, zmęczenie i ból znów dały o sobie znać.
– Czy dokuczają pani ręce? – zapytał Collin, odstawiając na
bok filiżankę herbaty. – Mam w pokoju balsam, który bardzo mi
pomógł w czasie wojny. Jestem przekonany, że uśmierzy nieco
ból. Pozwoli pani, że go przyniosę.
– Nie, proszę nie robić sobie kłopotu – rzekła jaśnie pani, gdy
wstał z krzesła. – Nic mi już nie jest w stanie pomóc. Lecz Róża i
tak zaraz przygotuje miksturę i zaaplikuje mi ją, czy mi się to
podoba, czy nie.
Collin jednak nie dał się odwieść od swojego zamiaru. Opuścił
salon i kilka minut później wrócił z niedużą, poobijaną puszką.
Gdy ją otworzył, w powietrzu rozszedł się ostry, cierpki zapach
maści.
Róża cofnęła się z niechęcią.
– Boże kochany! – mruknęła. Jaśnie pani zakryła dłonią nos.
– Na Boga, proszę zakryć tę puszkę. Co za wstrętny zapach.
Proszę to zabrać. Nie zamierzam użyć takiego świństwa.
Róża była przekonana, że Collinowi nie uda się nakłonić jaśnie
pani do wypróbowania nowego lekarstwa, ale myliła się. O dziwo,
nawet nie musiał jej długo przekonywać i po chwili nasmarował
grubą warstwą cuchnącej maści obie ręce starszej pani, a potem
z pomocą Róży owinął je starannie płócienną ściereczką.
– Wcale nie piecze, jak się obawiałam – stwierdziła lady
Dilbeck z aprobatą, unosząc zawinięte ręce i wykręcając je na
próbę w różne strony. – To nawet całkiem przyjemne i kojące
uczucie, jakby lekkie mrowienie. – Podniosła wzrok na zdumioną
ochmistrzynię. – Z każdą chwilą ból staje się łagodniejszy. Co to
może być, Różo?
Sądząc po zapachu, wcale nie chciała zgadywać, co to takiego,
ale skoro maść koiła cierpienie jaśnie pani, nauczy się sporządzać
cuchnące smarowidło.
– Nie wiem, jaśnie pani. Może kapitan Mattison mógłby
zdradzić recepturę?
– Bardzo bym tego pragnął, gdybym tylko był w stanie – odparł
Collin. – Niestety nie wiem, co to jest. Maść przygotowywał
żołnierz z mojego pułku. To interesujący młody człowiek, potrafił
wyleczyć każdą ranę, nawet taką, która wyglądała na śmiertelną.
– Czy ten człowiek to lekarz? – zapytała lady Dilbeck.
– Nie – odparł Collin, sięgając po filiżankę. – Elliot Haysbert
jest ogrodnikiem. To znaczy był zatrudniony przed wojną jako
ogrodnik w majątku ziemskim w Sussex, a teraz przebywa w
Londynie wraz z wieloma innymi ludźmi, którzy służyli pod moim
dowództwem. – Podał filiżankę Róży, która zaproponowała, że
doleje mu herbaty. – Lady Dilbeck, chętnie napiszę do Elliota i
poproszę, by przysłał mi recepturę. A może lepiej będzie, gdyby tu
przyjechał i nauczył pannę Różę, jak ma przygotowywać maść. W
ten sposób wykluczymy wszelkie pomyłki.
Róża spojrzała na niego z ukosa.
– Jestem przekonana, że potrafię zrozumieć pisemne
wskazówki – oświadczyła chłodno.
Lady Dilbeck usadowiła się wygodniej w fotelu i przymknęła
oczy.
– To niezły pomysł, kapitanie – zawyrokowała po chwili
namysłu. – Niech pan napisze do niego jutro, żeby natychmiast
przyjeżdżał – To jakiś cudotwórca, skoro umie sporządzać tak
skuteczną maść. Żaden środek nie przyniósł mi takiej ulgi w
cierpieniu.
– Cieszę się – mruknął Collin, uśmiechając się łagodnie do
Róży. – Napiszę do Elliota z rana, zanim pójdę nadzorować pracę
przy dachu stajni. Miło mi będzie zobaczyć go znowu –
powiedział, zanim jaśnie pani zdążyła zaprotestować w sprawie
remontu. – Ogromnie mi brakuje ludzi, z którymi walczyłem na
wojnie, nawet tych, którzy sprawiali mi kłopot. Wprost trudno
uwierzyć, jak bardzo wszyscy tęskniliśmy za Anglią, zwłaszcza o
tej porze roku. Przekonaliśmy się jednak po powrocie, że wcale
nie jesteśmy mile widziani i że nie ma dla nas pracy.
– Bo Anglię zalała plaga łotrów i złodziei – oświadczyła lady
Dilbeck. – Ot, kto powrócił do kraju. Wyłączając oczywiście
oficerów – poprawiła się – którzy przynajmniej pochodzą z
zacnych rodów. Ale reszta to coś okropnego! Przysparzają
jedynie kłopotów. Są sprawcami ulicznych awantur, okradają
przyzwoitych ludzi, szerzą demoralizację i choroby. Wellington
powinien był zostawić ich w Hiszpanii i Francji.
Róża dostrzegła w niebieskich oczach Collina gniewny błysk,
ale jego twarz miała nadal spokojny i uprzejmy wyraz.
– Większość z nich pozostała w owych krajach. Zginęli, aby
inni, także ci, którzy nie walczyli, mogli wieść spokojne, radosne
życie. Nie zaprzeczam, że wielu moich ludzi to byli łajdacy i
złodzieje, a niektórzy wstąpili do wojska tylko dlatego, by uciec
przed stryczkiem. Ale walczyli i byli gotowi na śmierć, nawet jeśli
nie za Anglię, to jeden za drugiego, a także za swego dowódcę.
Lady Dilbeck wcale nie zasmuciła się ich losem ani też nie
żachnęła się na ton nagany pobrzmiewający w głosie Collina,
tylko z wielkim ożywieniem prowadziła rozmowę. Róża nie na
żarty się wystraszyła, gdy Collin w tak otwarty i swobodny sposób
wiódł dyskurs z jaśnie panią, jednak milczała, by nie pogarszać
sytuacji. Była przekonana, że lady Dilbeck za chwilę wy
buchnie gniewem i wyrzuci Collina z posiadłości bez prawa
powrotu.
Nie wiedziała, czy poczuje wtedy ulgę, czy ogarnie ją ból... lecz
mając na względzie wszystkie okoliczności, chybaby wolała, żeby
stąd odjechał.
Ale jaśnie pani wcale nie odprawiła Collina, tylko zdawała się z
każdą chwilą bardziej go lubić. Kiedy wyczerpali już wszystkie
argumenty i żądania ustąpiło choćby na jotę, wybuchnęli
śmiechem. Zgodnie doszli do wniosku, że są równie zażarci i
uparci w polemicznych bojach, więc nie ma sensu dalej się
spierać, tylko pozostać na swoim, przyjmując do wiadomości
opinię drugiej strony.
– Czego brakowało panu najbardziej na obcej ziemi, kapitanie
Mattison? – spytała wyraźnie odprężona jaśnie pani. – Rodziny?
A może ukochanej?
– Z pewnością najbardziej brakowało mi mojej ukochanej –
odparł Collin, spoglądając wymownie na Różę, która szybko
odwróciła wzrok. – Oczywiście również rodziny. Tęskniłem też do
naszych angielskich świąt, a już szczególnie umiłowałem Boże
Narodzenie.
Róża odchrząknęła nerwowo i wykrztusiła ż trudem:
– Czy może dolać pani herbaty?
Ale lady Dilbeck w ogóle nie zwracała na nią uwagi, tylko
wpatrywała się w Collina.
– Boże Narodzenie? – powtórzyła. – Nie Wielkanoc czy też
Dzień Świętego Jerzego, patrona Anglii?
– Och, te święta również – przyznał. – Ale najważniejsze było
Boże Narodzenie. W wieczór wigilijny zasiadaliśmy wokół ogniska
i myśleliśmy o rodzinie, która spożywała wieczerzę w
bezpiecznym domu, w cieple i sytości. Kiedy o tym
rozmawialiśmy, okrutna rzeczywistość wojny na chwilę od nas
odpływała. Gdy zbliża się zima – rzekł z westchnieniem – wciąż
wraca do mnie wspomnienie długich nocy spędzonych w obcych
krajach, zimna ziemia, na której spaliśmy. Nie zawsze mieliśmy
namioty czy prowiant, lecz rozpalaliśmy ognisko i dzieląc się
trunkiem, spędzaliśmy nasze żołnierskie Boże Narodzenie. Róża i
lady Dilbeck słuchały w pełnym skupienia milczeniu.
– Pewnego roku – mówił dalej – żona jednego z żołnierzy
uciułała trochę produktów i zrobiła mały pudding, którym
podzieliliśmy się przy ognisku w wieczór wigilijny. – Zaśmiał się na
to wspomnienie. – Był zupełnie bez smaku, lecz nam wydawało
się, iż nigdy nie jedliśmy czegoś równie wspaniałego. – Spojrzał
na lady Dilbeck. – Wyobrażam sobie, jak wspaniałe puddingi
podaje się w rodowym majątku Dilbecków.
– Najbardziej wyśmienity ze wszystkich jadłam za życia lorda
Dilbecka – ożywiła się starsza pani. – Kiedy nastawała pora
mieszania puddingu, mój mąż zbierał wokół kociołka wszystkich
domowników, a każdy dzierżył łyżkę w dłoni. Jako pierwsze
zaczynały dzieci służących, a potem wszyscy po kolei, jeden po
drugim, a ostatni był mój mąż. – Zachichotała. – Dostojnym
gestem mieszał pudding i uroczyście oznajmiał, że nadeszły
święta Bożego Narodzenia, jakby dawał je nam wszystkim w
podarunku. Był całkiem szalony na punkcie świąt. – W jej głosie
brzmiało rozbawienie i czułość. – Myślę, że świętowałby cały rok,
gdyby miał na to siłę.
– Z pani słów wynika, że był to cudowny człowiek – powiedział
Collin łagodnie.
– O tak – zapewniła lady Dilbeck. – Wszyscy w majątku go
uwielbiali, począwszy od dzierżawców, przez służbę, a
skończywszy na mieszkańcach wioski.
– Szkoda, że nie miałem okazji go spotkać. Znam lorda
Dilbecka tylko z opowieści moich rodziców. Mój ojciec i matka
zawsze wyrażali się o nim niezwykle pochlebnie, a także i o pani,
lady Dilbeck.
Uśmiechnęła siei skinęła głową, lecz po chwili spoważniała.
– Powinien pan być teraz z rodziną, kapitanie Mattison,
obchodząc święta, jak pan marzył przez lata wojny. Majątek
Dilbeck to nie miejsce dla pana. Od czasu kiedy zmarł mój mąż i
syn, nie obchodzimy już Bożego Narodzenia.
Collin wzruszył lekko ramionami.
– Specjalnie mi to nie przeszkadza. Prawdę powiedziawszy,
wolę być tu niż w domu. Jak powiedziałem młodemu Ralfowi,
Boże Narodzenie nadchodzi, czy nam się to podoba, czy też nie.
Nawet na polu walki w obcym kraju oraz tu, w majątku Dilbeck.
– Myli się pan, kapitanie – sprzeciwiła się jaśnie pani. – Mój
mąż miał rację, traktując święta jak podarunek. Wręczał go nam z
radością, a po nim tę rolę miał przejąć syn...
– Wzorem Boga, który w betlejemskim żłobku tak hojnie
obdarował ludzkość – mruknął Collin. – Może ma pani rację. Lecz
być może na dworze znów objawi się ktoś, kto zacznie wręczać
podarki?
– Doskonała robota – stwierdziła Róża pół godziny później,
stojąc pod drzwiami do pokoju lady Dilbeck – albo wielka
nieostrożność z twojej strony.
– Widziałem, że przez cały czas byłaś przerażona – stwierdził z
przekorą, uśmiechając się do niej szeroko. – Zupełnie nie masz
do mnie zaufania. Przyznaj, że cały czas siedziałaś jak
wystraszony zając, czekając, kiedy lady Dilbeck wybuchnie swym
osławionym gniewem.
Pomógł Róży zaprowadzić lady Dilbeck na górę, z łatwością
podtrzymując zmęczoną staruszkę. Róża często marzyła, by
dysponować równie silnym ramieniem. Łagodność i cierpliwość, z
jaką traktował jaśnie panią, mimo że bywała opryskliwa i
poirytowana, szczerze zdumiewała Różę. Odkrywała nowe
oblicze Collina, równie wspaniałe jak cała reszta.
– Zgadza się, byłam przerażona. Nigdy przedtem nie widziałam
jaśnie pani tak uległej, a już z pewnością nie wtedy, kiedy
dyskusja dotyczyła Bożego Narodzenia. Pytając ją o młode lata w
Dilbeck, chyba doznałeś olśnienia. Jaśnie pani uwielbia
wspominać dawne czasy, kiedy była taka szczęśliwa.
– To dotyczy nas wszystkich, Różo, lecz nasila się z wiekiem.
Pozwól, że wezmę świecę i odprowadzę cię do twojego pokoju.
Policzki jej zapłonęły na te słowa, ale na szczęście w holu było
ciemno.
– To tamten pokój – mruknęła, skinąwszy głową w stronę
drzwi. – Sypiam obok jaśnie pani, na wypadek gdyby
potrzebowała mnie w nocy. Ma dzwonek, którym w razie czego
mnie wzywa.
– Aha... – rzekł Collin, jakby dręczyła go jakaś rozterka. –
Rozumiem. W takim razie...
– Chętnie odprowadzę cię do twojej sypialni – wyrwało się
Róży, zanim zdążyła ugryźć się w język. I zaraz pomyślała, że
chyba postradała zmysły, składając taką propozycję.
– Nie chciałbym cię fatygować, Różo.
– Ale przecież potrzebna ci świeca, żeby trafić do pokoju. A ja
nie zgasiłam jeszcze lamp w salonie i jadalni.
– Nie zajmuje się tym Camhort?
– Nie. Przejęłam od niego ten obowiązek dwa lata temu, kiedy
spostrzegłam, jak bardzo jest zmęczony wieczorem. Często
kładzie się do łóżka wcześniej niż lady Dilbeck, lecz w jego wieku
to normalne.
– Pomogę ci pogasić lampy – powiedział łagodnie, kiedy
skierowali się ku schodom. – Dziwiło mnie, jak Camhort radzi
sobie z obowiązkami lokaja. Przypuszczam, że służy u lady
Dilbeck od wielu lat.
– Prawie przez całe życie. Oczywiście nie powinien już
pracować, ale ma tutaj raczej lekkie obowiązki, a lady Dilbeck
nigdy by go nie odprawiła.
– Tak, nie sądzę, by się na to zdobyła.
Rozmawiając przyciszonym głosem o błahych sprawach,
przemierzali puste pomieszczenia, gasząc kominki i lampy. Dom
pogrążał się w ciemności, wokół panowała cisza.
Collin szedł tuż przy Róży. Wiedziała, że choć rozmawiał z nią
o drobiazgach, podobnie jak ona myślami błądził gdzie indziej.
Wiedziała też, co się wydarzy. Było to nieuniknione od chwili, gdy
zaproponowała mu, że odprowadzi go do pokoju. Rozsądek
podpowiadał jej, że powinna zawrócić, lecz serce kazało iść dalej.
– Co to jest? – spytał Collin, kiedy mijali jakieś drzwi.
Zatrzymała się.
– Pokój muzyczny.
– Lady Dilbeck ma pokój muzyczny? – W jego głosie słychać
było rozbawienie. Oplótł palcami dłoń Róży. – Możemy tam
wejść?
Serce waliło jej jak młot.
– Tak – wyszeptała drżącym głosem.
Otworzyła drzwi, a kiedy weszli do środka, Collin zamknął je
bezszelestnie. Olbrzymie, eleganckie pomieszczenie oświetlała
tylko jedna świeca, którą trzymała Róża. Podeszła powoli do
przeciwległej ściany, on jak cień szedł za nią.
– To portret lorda Dilbecka – powiedziała, unosząc święcę,
żeby oświetlić pokaźnych rozmiarów podobiznę przystojnego
dżentelmena.
– Musiałem go spotkać, będąc dzieckiem, bo ta twarz wydaje
mi się znajoma – mruknął Collin, stojąc tak blisko Róży, że czuła
ciepło jego ciała. – Różo? – Dotknął jej ramienia, musnąwszy
palcem skórę szyi, aż poczuła rozkoszny dreszcz.
Cofnęła się tak gwałtownie, że płomień świecy zamigotał i
prawie zgasł.
– A ten mniejszy portret to pan Bruce Favreau, jak miał
zaledwie dwadzieścia lat.
– Różo – rzekł znowu, wyjął z jej rąk świecznik i postawił go na
stole. Przyćmione światło ledwie rozjaśniło tonący w mroku pokój.
– Tak długo o tobie marzyłem – szepnął, biorąc jej twarz w dłonie.
– Nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo cię pragnąłem...
jak bardzo marzyłem o tej chwili.
Pochylił głowę i ich usta spotkały się.
Wszystko w nim było tak cudownie znajome. Zapach, dotyk
dłoni... Róża też marzyła o tej chwili. Poczuła się jak w jakimś
baśniowym świecie, gdzie niepodzielnie władają zmysły i uczucia.
Zawirowało jej w głowie.
Kiedy poczuła we włosach jego dłonie, chwyciła go za ramiona.
Gorący, namiętny pocałunek przesycony był pożądaniem i
miłością. Róża przywarła do Collina tak mocno, że ich ciała stopiły
się niemal w jedno.
Przestał ją na moment całować, uniósł w górę i przycisnął do
ściany. Przywarł znowu ustami do jej warg, całując jeszcze
bardziej żarliwie, Róża zaś oplotła go ramionami.
Collin wsunął jej znowu ręce we włosy i zaczął rozplątywać
misterny kok, aż wyswobodzone loki spłynęły kaskadą w dół.
– Och, Różo – wyszeptał, odchylając się do tyłu, by spojrzeć na
nią. – Kocham cię. Kochałem cię zawsze. Nigdy nie przestanę cię
kochać. Moje życie bez ciebie nic nie znaczy.
– Ja też cię kocham – odparła, czując, że serce tłucze się w jej
piersi jak oszalałe. – I też jesteś mi bardzo potrzebny.
To była szczera prawda i wcale nie wstydziła się tych słów.
Oddając się Collinowi, sprawiłaby jemu i sobie podarunek, coś, co
pamiętałaby i hołubiła do końca swych dni. Kochała go tak
bardzo, że nigdy nie potrafiłaby oddać serca innemu mężczyźnie.
Na zawsze więc zostanie sama... dlatego tak bardzo pragnęła
miłosnego spełnienia, tej jednej ukradzionej chwili szczęścia.
Nawet w ciemności dostrzegła jego olśniewający uśmiech.
– A więc wyjdziesz za mnie, Różo? Chcesz? Jak tylko uzyskam
pozwolenie?
Serce jej zamarto. Mocno odepchnęła Collina, opadła na
podłogę i popatrzyła mu w oczy.
– Nie – powiedziała z trudem. – Pójdę z tobą teraz... do
twojego pokoju. Kocham cię i pragnę spędzić z tobą noc. Lecz nic
więcej nie będzie między nami.
Uśmiech zgasł na jego twarzy.
– Ale ja pragnę czegoś więcej, Różo! O wiele więcej. Pragnę,
abyś została moją żoną i pragnę dać ci całego siebie jako twój
mąż. Obiecaj mi, że wyjdziesz za mnie, a natychmiast zaniosę cię
do swojego łóżka.
Jej oczy napełniły się łzami.
– Nie mogę cię poślubić. Powiedziałam ci dlaczego, lecz ty
mnie nie słuchałeś. Byłam złodziejką. Okradałam ludzi dla własnej
korzyści i jedynie dzięki łasce niebios oraz pomocy przyjaciół nie
wtrącono mnie do więzienia, lecz nikt nie może mi tego wybaczyć
poza Bogiem, powiernikiem moich sekretów. Jak mógłbyś wziąć
sobie za żonę kobietę, która splamiona jest taką hańbą?
– Skoro Bóg może ci przebaczyć, jak mógłbym sam tego nie
uczynić, skoro nam, śmiertelnikom, nakazane jest naśladować
Chrystusa, który obdarował nas łaską przebaczania? Różo, jakim
prawem, z jakim sumieniem mógłbym cię prześladować za dawne
grzechy? Jeśli w ogóle popełniłaś grzech. Kradłaś, ponieważ
byłaś głodna i zdesperowana, a nie z chciwości, nie z żądzy
bogactwa. Starałaś się przetrwać, podobnie jak ja robiłem
wszystko, aby przeżyć wojnę, W chwilach ostatecznych chwytamy
się ostatecznych sposobów... – Zadumał się na chwilę. – Każdy
człowiek winien mieć dach nad głową, bezpieczeństwo dla siebie i
bliskich, a także pracę, gdy jednak tego brak, musi walczyć.
Osądzasz siebie tak surowo, a przecież kradłaś tylko dlatego, by
nie umrzeć z głodu... lub by nie stać się igraszką dla
rozpustników... – Gniewnie zacisnął zęby. – Nie z twojej winy los
rzucił cię na dno, lecz broniłaś się, jak mogłaś. Coś o tym wiem,
bo żołnierska tułaczka niejednego uczy. Dlatego nie potępiam cię,
Różo, bo musiałbym potępić i siebie. Jednak tego nie czynię, bo
wiem, że w skrajnych sytuacjach dokonywałem słusznych
wyborów, choć jakże często niezgodnych z tym, co uchodzi za
moralne w normalnym świecie. Podobnie czyniłaś i ty. Dlatego
sądząc moją ludzka miarą, nie ma w tobie grzechu, Różo.
– Prawa nie obchodzi, dlaczego złodziej kradnie, liczy się tylko
to, że tak czyni. Jestem więc złodziejką, a takiej kobiety nie
możesz pojąć za żonę, Collinie. Nie pozwolę ci na to.
Ujął znowu w dłonie jej twarz, przyglądając jej się bacznie.
– Nie obchodzi mnie prawo, które nie dostrzega istoty życia,
nie śledzi ludzkich losów ani nie wnika w intencje, tylko ubiera
wszystko w sztywne formuły. Kocham cię i to, co wydarzyło się
kiedyś, nie ma dla mnie znaczenia, skoro zachowałaś dumę,
czyste serce i uczciwość. O co i ja ze wszystkich sił zabiegałem w
podobnym piekłu świecie wojny... Och, Różo, czy mamy się karać
za naszą przeszłość, której sami nie wybieraliśmy? Czy słońce
nigdy nam nie zaświeci? Błagam, uczyń mnie szczęśliwym i
zostań moją żoną. Wyjdź za mnie, Różo.
– Nie – wyszeptała drżącym głosem. Opuścił ręce i cofnął się o
krok.
– W takim razie pozwól, że zaprowadzę cię do twojego pokoju.
Nie potrzebuję świecy, żeby wrócić do siebie. – I zakończył z
naciskiem: – Nie jestem aż taki ślepy, jak ci się wydaje.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Boże Narodzenie to podarunek, twierdziła lady Dilbeck,
wspominając swego męża. Według Collina święta nadchodziły,
czy to się człowiekowi podobało, czy też nie. A może oba te sądy
były w jakiejś części słuszne? Róża nie potrafiła zdecydować, kto
w tym sporze miał rację, lecz w świetle faktów ten dylemat okazał
się czysto teoretyczny. A wszystko za sprawką Collina, który
wprawdzie lubił dyskutować, lecz nade wszystko cenił czyny i nie
oglądając się na nic ani na nikogo, postanowił uczynić z Bożego
Narodzenia podarunek dla wszystkich mieszkańców majątku.
Za forpocztę posłużył tak długo nieobecny w Dilbeck pudding.
Janny za podszeptem Collina zaczęła przygotowywać pyszną
mieszaninę, gdy tylko podała dzierżawcom, którzy przybyli do
pracy, sute śniadanie, składające się z chleba, smażonej szynki i
piwa. Przy akompaniamencie dochodzących z oddali odgłosów
remontu, siekła, tarła i ucierała składniki. Promieniała radością,
choć narzekała przy tym co parę minut, że pudding powinno się
było przygotować tydzień wcześniej, żeby się lepiej przegryzł.
– Będzie się odstawał tylko przez dwadzieścia dni, co odbije
się na smaku, ale przynajmniej będziemy mieć na Boże
Narodzenie pudding, i to przygotowany z najlepszych produktów,
jakie tylko można było dostać we wsi. – Przerwała mieszanie i
podniosła wzrok na Różę, która dopijała filiżankę herbaty. –
Jaśnie pani pozwoli nam, prawda, panno Różo? Kapitan Mattison
powiedział, że tak, ale lady Dilbeck przez tyle lat nie wyrażała
zgody...
– Nie wiem – odparła szczerze Róża. – Nie pozostaje nam nic
innego, jak modlić się i czekać, co się wydarzy.
– Gdyby poszło źle, byłoby to straszne marnotrawstwo –
stwierdziła Janny, spoglądając na leżące przed nią składniki. –
Tyle dobra... A pudding i tak się uda, choć będzie się odstawał
zaledwie dwadzieścia dni.
– Pozostawmy tę sprawę kapitanowi Mattisonowi – rzekła Róża
dla dodania otuchy. – O niczym nie wspominajmy lady Dilbeck,
zanim on z nią nie porozmawia. – Wstała. – A teraz, jeśli
śniadanie jaśnie pani jest już gotowe, to zaniosę je na górę.
Kiedy Róża weszła do pokoju, okazało się, że lady już się
obudziła i siedzi w łóżku ze wzrokiem utkwionym w okno.
– Dzień dobry, lady Dilbeck. – Róża postawiła tacę na stoliku
obok łóżka. – Wygląda pani doskonale.
– Co to za hałasy dochodzą z dworu? Czyżby reperowano
stajnię?
– Tak, jaśnie pani. Czy napije się pani dzisiaj rano czekolady,
czy też herbaty?
Lady Dilbeck odrzuciła nakrycie.
– Pomóż mi podejść do okna, Różo. Chcę zobaczyć, co tam
się dzieje.
– Dobrze. Proszę jednak, by otuliła się pani pledem i włożyła
pantofle. Ranek jest dosyć chłodny. Oto pled...
Po chwili jaśnie pani zaczęła przyglądać się ludziom na dole.
– Kapitan Mattison pracuje na równi z innymi – mruknęła –
Jakby był jednym z nich. Jego ojciec zapewne wpajał mu co
innego.
Róża uśmiechnęła się. Jej wzrok również przykuła przystojna
postać Collina. Słyszała jego radosny głos dobiegający przez
grabą szybę w oknie, pochwyciła uśmiech, refleks światła w
złotych włosach. Mimo wczesnej pory oraz zimna wszyscy
pracowali z ochotą. Nad płomieniem wisiał wielki kociołek, w
którym bulgotał, jak przypuszczała Róża, wyśmienity poncz
rumowy Camhorta.
– Proszę mi wybaczyć, jaśnie pani, sądzę jednak, że ojciec
kapitana Mattisona wpajał w niego szczytne ideały.
Lady Dilbeck westchnęła.
– Powinnam pójść na dół i porozmawiać z ludźmi. To mój
obowiązek, przecież jestem tu panią.
Różę zdumiały te słowa. Do tej pory lady Dilbeck nigdy nie
okazywała żadnego zainteresowania swoim dzierżawcom.
– Nie oczekują tego od pani – powiedziała ostrożnie.
– Mój mąż tak by postąpił. Pomóż mi się ubrać, Różo, a wtedy
zjem śniadanie i zejdę na dół.
Róża była zdumiona nagłym postanowieniem lady Dilbeck,
podobnie zresztą jak dzierżawcy, którzy na widok jaśnie pani
idącej w asyście ochmistrzyni w ich stronę przerwali pracę i
ustawili się rzędem, ściągając z szacunkiem czapki z głów. Róża
spostrzegła, że Collin wcale nie jest zaskoczony.
– Witamy jaśnie panią – wykrzyknął wesoło i elegancko się
ukłonił. – I pannę Benham. – Posłał Róży wyjątkowo czarujący
uśmiech. Miał na sobie robocze ubranie, a nie mundur, lecz mimo
to wyglądał szykownie.
– Przyszłam zobaczyć, jak idzie praca, kapitanie – oznajmiła
lady Dilbeck sztywnym, oficjalnym tonem. – Oraz podziękować
dzierżawcom za pomoc – dodała po chwili wahania.
Dzierżawcy zaszurali nogami. Wyraźnie zadowoleni, a zarazem
zażenowani, nieśmiało mruczeli jakieś słowa.
– Mamy doskonały, gorący poncz, jaśnie pani. – Collin wskazał
na bulgoczący kociołek, z którego unosił się w mroźnym,
zimowym powietrzu wspaniały aromat. – Czy zechciałaby nas
pani zaszczyć i przyjąć poczęstunek?
– Z przyjemnością – odparła lady Dilbeck. Zebrani wokół niej
mężczyźni wyraźnie się rozluźnili.
Róża spędziła kolejne pół godziny, obserwując lady Dilbeck,
która stała w gronie dzierżawców i rozmawiała z nimi
protekcjonalnym tonem, jak przystało na właścicielkę majątku.
Nigdy nie widziała jaśnie pani w takiej roli, nie przypuszczała
nawet, że potrafi się tak zachowywać. Chociaż mogła się tego
spodziewać. Jak powiadano, przed laty lady Dilbeck była osobą
wesołą i otwartą na ludzi.
Collin przyglądał się temu z ogromną satysfakcją. Widać było,
że lady Dilbeck dobrze się bawi. Wypiła już dwie filiżanki
rumowego ponczu i wyraźnie miała ochotę na trzecią. Dzierżawcy
czuli się zaszczyceni obecnością swojej pani. Rumienili się i jąkali,
gdy z uśmiechem im dziękowała. Wyraźnie podbiła ich serca.
Chętnie wyremontowaliby cały majątek, byle tylko ją uszczęśliwić.
Róża natomiast była piękniejsza niż zazwyczaj. Stała z boku i
unikała jego wzroku. Miała dzisiaj włosy upięte bardziej
swobodnie, a kilka luźnych, kruczoczarnych loczków tańczyło
wokół jej zaróżowionych od chłodu policzków.
Nie wiedział, czy mu wybaczy, że ją odtrącił wczorajszego
wieczoru. Przez wiele godzin przewracał się na łóżku w męce
pragnienia, żalu i wyrzutów sumienia. A może po prostu zachował
się jak głupiec? Być może Róża dałaby się przekonać, gdyby
spędzili razem tę noc. Cóż, zabrakło mu sprytu. Gdyby powiedział
lady Dilbeck oraz matce i ojcu, co między nimi zaszło, zaraz byłby
tu pastor pozwolenie na ślub. Róża zostałaby panią Mattison,
zanim zdążyłaby zaprotestować.
Byłby to jednak przymus, niegodny dżentelmena podstęp.
Pragnął, aby została jego żoną z własnej woli.
– Kapitanie Mattison? – zagadnęła go łady Dilbeck. – Czy
zechciałby pan zamienić ze mną parę słów na osobności?
Była zadowolona i odprężona, ale zmęczona. Podał jej ramię.
– Naturalnie, pani. Odeszli parę kroków na bok.
– Od dawna nie czułam zapachu bożonarodzeniowego
puddingu, kapitanie – powiedziała bez ogródek lady Dilbeck. –
Sądzę jednak, że natychmiast bym go rozpoznała. Proszę mi
powiedzieć, czy się mylę, lecz sądzę, że poczułam ten zapach,
kiedy wychodziłyśmy z Różą z domu.
– Muszę wyznać, że nie pomyliła się pani. Proszę jednak nie
mieć pretensji do Janny. To ja poprosiłem ją, by przygotowała na
Boże Narodzenie pudding i dostarczyłem niezbędnych
składników. Jeśli użyła czegokolwiek z zapasów w pani spiżarni,
chętnie pokryję koszty.
– Nie, nie – żachnęła się lady Dilbeck. – Nie jestem aż taką
liczykrupą.
Collin zatrzymał się i zwrócił ku niej twarz.
– Zapewniam, że nie miałem zamiaru urazić pani, prosząc
Janny o zrobienie puddingu, chociaż nie byłem pewien, jak pani to
przyjmie. Jednak po naszej wczorajszej rozmowie miałem
nadzieję, że przyjmie to pani jako prezent ode mnie. Prezent,
który przywoła miłe wspomnienia związane z pani mężem i
synem. Ośmielam się prosić panią, lady Dilbeck, by zajęła pani
miejsce męża przy mieszaniu puddingu i udzieliła domownikom
błogosławieństwa.
– Nie – rzekła stanowczo zimnym tonem. – Nie obchodzę
Bożego Narodzenia, kapitanie Mattison. Nigdy więcej.
Collin ujął delikatnie jej dłonie.
– Wiem. Proszę jednak rozważyć pewną kwestię. Dla nas
znaczyłoby to bardzo wiele, ja zaś... proszę wybaczyć mi
zuchwałość... szczerze wierzę, że również pani małżonek
życzyłby sobie, by wyraziłaby pani zgodę na uczczenie świąt.
Rzucając mu gniewne spojrzenie, uwolniła z uścisku dłonie.
– Rzeczywiście jest pan zuchwalcem i impertynentem –
oznajmiła. – Bez względu na to, jakie kierują panem powody!
– Proszę mi wybaczyć. Jestem jednak przekonany, że mówię
prawdę. Lord Dilbeck uwielbiał Boże Narodzenie, o czym sama mi
pani powiedziała. Byłoby mu przykro, gdyby wiedział, że jego
małżonka czuje się w święta nieszczęśliwa.
Lady Dilbeck wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę,
dają odczuć, jak głęboko jest oburzona. W końcu odwróciła się i
zawołała na Różę, żeby ją zaprowadziła do dworu.
Collin powrócił do pracy przy remontowaniu stajni w nieco
posępniejszym nastroju niż przedtem. Zaczął sobie układać w
głowie mowę, którą zamierzał wygłosić do Janny oraz pozostałych
domowników, gdyby okazało się, że jaśnie pani, nie ustąpi.
Trzeba będzie wszystko odwołać, a pudding wyrzucić...
Lecz lady Dilbeck zaskoczyła wszystkich, kiedy nadeszła pora
mieszania puddingu. Prowadzona przez Różę zjawiła się w
kuchni, gdzie domownicy zebrali się wokół parującego kociołka,
każdy z nich gotów zająć miejsce przy łyżce. Kiedy zobaczyli w
drzwiach jaśnie panią, zesztywnieli, po czym szybko odstąpili na
boki, spodziewając się najgorszego.
Collin wysunął się do przodu.
– Lady Dilbeck...
Starsza pani władczym gestem nakazała mu milczenie i
podeszła do kociołka.
– Lord Dilbeck, niech mu Bóg da wieczny odpoczynek, co roku
stawał u steru, kiedy nadeszła pora mieszania puddingu. Przez
wzgląd na pamięć o moim mężu teraz będę robić to ja.
Wszyscy wpatrywali się w nią ze zdumieniem i
niedowierzaniem.
– No, na co czekamy? – spytała, rzuciwszy wyzywające
spojrzenie. – Pora zabrać się do mieszania puddingu. Ralf, jesteś
najmłodszy, więc będziesz mieszał pierwszy. Kapitanie Mattison,
gdzie podziali się ludzie, którzy byli rano? Moi dzierżawcy?
– Pracują wciąż przy dachu stajni. Nie sądziłem, że zażyczysz
sobie, pani, aby...
– Proszę ich przyprowadzić – przerwała rozkazującym tonem.
– Wszystkich. I proszę przynieść poncz, jeśli coś. zostało.
Napijemy się po filiżance, jak skończymy mieszać pudding,
błogosławiąc imię mojego zmarłego małżonka.
Collin skłonił się, po wojskowemu trzaskając obcasami.
– Rozkaz, pani. – I szybko się oddalił.
– Podejdź tu, chłopcze – zwróciła się lady Dilbeck do Ralfa
łagodniejszym tonem. – Pomyśl sobie jakieś bożonarodzeniowe
życzenie, a potem zacznij mieszać pudding. Pamiętaj, że musisz
mieszać z całych sił, jeśli chcesz być pewien, że życzenie się
spełni.
Pudding został już prawie wymieszany. Oczy jaśnie pani
promieniały, śmiała się równie głośno i radośnie jak wszyscy
pozostali, również dzierżawcy. Collin zdawał sobie sprawę, że dla
lady Dilbeck była to trudna decyzja, musiała bowiem przełamać
bolesny uraz. Szczerze ją podziwiał, a gdy jako ostatnia zajęła
miejsce przy kociołku, poczuł pełną wzruszenia wdzięczność.
– Lord Dilbeck, jak zapewne niektórzy z was pamiętają –
zaczęła uroczyście – kiedy nadeszła jego kolej mieszania
puddingu, miał zwyczaj wygłaszać długą przemowę. Gdyby był tu
z nami, powiedziałby zapewne: „Dzięki Bogu mamy zapewnione
dostatnie i radosne Boże Narodzenie. Boże, pobłogosław
każdego mieszkańca tego dworu, wszystkich ludzi w naszej
wiosce oraz w hrabstwie, w naszym kraju i na całym bożym
świecie”. – Jej głos stał się dziwnie łagodny, wręcz czuły. –
Szkoda, że nie pamiętam całej przemowy lorda Dilbecka i nie
jestem tak dobrym mówcą jak on. Pragnę jednak powiedzieć to,
co mój małżonek chciałby, abym rzekła. – Zrobiła krótką pauzę,
żeby skupić uwagę zgromadzonych. – Dziękuję wam, że
wkładacie tyle pracy i serca w utrzymanie majątku Dilbeck. Niech
was Bóg błogosławi. A oto moje życzenie. – Zaczęła mieszać
pudding. – Życzę wam wszystkim wesołych świąt Bożego
Narodzenia oraz zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności w
Nowym Roku.
W kuchni rozległy się radosne wiwaty, a potem wzniesiono,
kielichy i ochoczo wypito za zdrowie lady Dilbeck oraz za pamięć
lorda jej małżonka.
Drzwi może nie stały jeszcze otworem, ale na pewno zostały
uchylone wystarczająco, by święta Bożego Narodzenia mogły
ponownie zagościć w posiadłości.
Collin oraz inni starali się zachowywać jak najdyskretniej, lecz
lady Dilbeck doskonale wiedziała, że do jej domu wnoszono coś
ukradkiem. Najpierw gałązki ostrokrzewu przystroiły ramy
portretów w holu wejściowym, a potem w korytarzach, następnie
przyszła kolej na jadalnię, gdzie kominki udekorowano girlandami
z ostrokrzewu i świerkowych gałązek. Salon, jak przypuszczała
lady Dilbeck, pominięto przez wzgląd na nią, jako że spędzała tam
większość dnia.
Była wdzięczna służbie, że liczy się z jej uczuciami, zarazem
jednak wiedziała, że wszyscy pragną obchodzić Boże Narodzenie.
Jeszcze niedawno by się na nich rozgniewała, lecz teraz... teraz,
kiedy przechadzała się po dworze i patrzyła na zachodzące
zmiany, nie potrafiła określić, jakie są jej uczucia.
Przez tyle lat bała się świąt, a szczególnie owej radosnej
krzątaniny, która je poprzedzała, bo łączyły się z bolesnymi
wspomnieniami o mężu i synu. Nie chciała już tak cierpieć, nie
miała na to siły. Lecz oto, ku swemu zdumieniu, nie czuła
szarpiącego bólu, tylko rzewną nostalgię za dawnymi czasy, które
wprawdzie nigdy już nie wrócą, ale były tak piękne... Pojęła nagle,
że owe wspomnienia są jej najdroższym skarbem, którego
powinna strzec i dzielić się nim z innymi, bo taki jest los starych
ludzi. Dzielić się uśmiechem, dobrem...
Zadumała się głęboko. Tak, odnalazła cień radości, gdy
wspólnie z innymi mieszała pudding. Może odkryje sposób, aby
święta znowu zaczęły sprawiać jej przyjemność. Póki człowiek
żyje, poty powinien cieszyć się bożymi darami...
Minęło pięć dni od mieszania puddingu. Róża podała pani
herbatę i zamierzała wyjść z salonu, kiedy lady Dilbeck
powstrzymała ją gestem.
– Tak, jaśnie pani?
– Chcę porozmawiać z tobą o dekoracjach we dworze. Może
uważacie, że jestem ślepa, ale widziałam je.
Róża lekko pobladła.
– Czy mam porozmawiać z innymi?
– Naturalnie, że tak – oznajmiła lady Dilbeck zrzędliwym
głosem. – Przekaż, że czuję się głęboko dotknięta.
– Tak, jaśnie pani. – Róża ze smutkiem kiwnęła głową. –
Zrobię to natychmiast.
– To dobrze. Otóż spodziewam się, że zajmą się również
salonem, i to jak najszybciej. Jednak najpierw muszą udekorować
portrety mojego męża i syna w pokoju muzycznym. A ty dopilnuj,
żeby wszystko było porządnie zrobione.
Róża omal nie wypuściła tacy z ręki.
– Jaśnie pani?
Lady Dilbeck uniosła ostrożnie filiżankę, udając, że bardzo jest
zajęta bandażami, jakie ma na rękach.
– Co takiego, Różo? Czyżbyś mnie nie zrozumiała? Wlepiła w
nią wzrok.
– Tak myślę.
– Tak myślisz? Nie wydaje mi się, bym mówiła w obcym języku
lub wydala polecenie w zbyt zawiłej formie. Chyba też nie
bełkocę. Chcę, by udekorowano salon oraz portrety mego męża i
syna. I to jak najszybciej.
Różę ogarnęło ogromne podniecenie.
– Tak, jaśnie pani. – Uśmiech rozjaśnił jej twarz. – Natychmiast
im to powiem. Dziękuję pani. Dziękuję serdecznie.
– Nie bądź niemądra – napomniała ją lady Dilbeck. – Idź już. I
powiedz kapitanowi Mattisonowi, że oczekuję go dzisiaj
wieczorem na wieczerzy. Punktualnie.
Gdy Róża wyszła, lady Dilbeck westchnęła i zaczęła popijać
łyczkami herbatę. Gdy pomyślała o dworze udekorowanym
zieleniną, odczuła przyjemność. Wiele wart był również uśmiech
na ustach Róży, bo dziewczyna tak rzadko się uśmiechała. Co
prawda lady Dilbeck uważała, że sytuacja znacznie się poprawiła
od czasu, kiedy przyjechał kapitan Mattison. Trudno było nie
zauważyć, że nowy zarządca był zachwycony ochmistrzynią.
W gruncie rzeczy cieszyła się, że Róża przypadła do serca
kapitanowi Mattisonowi, chociaż podejrzewała, że jego rodzice
będą nieco skonsternowani. Jeśli tych dwoje by się pobrało,
prawdopodobnie kapitan zostałby w majątku Dilbeck, czego
szczerze pragnęła. Ten młody człowiek był sympatyczny i
inteligentny, podobnie jak jego ojciec. No i miał głowę pełną
pomysłów, jak podnieść z upadku majątek. Często o tym
dyskutowali, a nawet spierali się, jak to dwoje bystrych
uparciuchów. Starsza pani uśmiechnęła się. Jak to się stało, że z
każdym dniem coraz mocniej interesowała się posiadłością?
Przez wiele lat była przekonana, że sama nie jest w stanie
uchronić swych dóbr przed upadkiem. Zrezygnowana
zaakceptowała fakt, że zanim ona umrze, majątek straci wszelką
wartość. Ot, jałowa ziemia, nieruszane przez lata ugory.
Pogodziła się z tą myślą, a nawet miała nadzieję, iż tak się stanie.
Nie było dziedzica, nie było też nikogo, kto kochałby ten majątek
tak jak ona, więe czy nie wszystko jedno, w jakie ręce pójdzie po
jej śmierci?
Kapitan Mattison może by tu został, gdyby miał jakiś dobry
powód, a gdyby został, z pewnością okazałby się świetnym
gospodarzem. Lady Dilbeck nikomu innemu nie powierzyłaby
pieczy nad posiadłością, a tym bardziej nie przekazałaby jej w
spadku. Była przekonana, że lord Dilbeck by się z nią zgodził.
Chyba powinna napisać list do rodziców kapitana Mattisona i
zaprosić ich tutaj, zastanawiała się. Tak, im prędzej przyjadą, tym
lepiej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Śnieg, który spadł w nocy, pokrył grubą pierzyną całą okolicę, a
krzewy i drzewa ustroił w wielkie czapy. Collin zastanawiał się,
czy stojące przed nim i Różą zadanie będzie w ogóle możliwe do
wykonania. Lady Dilbeck chciała, aby we dworze nad wejściem
zawisł konar z jemiołą, pod którą tradycyjnie można się będzie
całować. W dodatku uparła się, żeby to jej ochmistrzyni oraz
zarządca wybrali się na poszukiwanie jemioły. Wypogodziło się i
lady Dilbeck stwierdziła, że jest wręcz idealna pora na takie
przedsięwzięcie. Oczywiście pojechali saniami, które pięknie
odnowił Ralf.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku dni jaśnie pani
wyznaczała Collinowi i Róży jakieś wspólne zadania. Collin zaczął
się zastanawiać, czy lady Dilbeck przypadkiem nie zabawia się w
swatkę. Oczywiście wcale mu to nie przeszkadzało, wręcz
przeciwnie. Byt wdzięczny za każdą sposobność, by być z Różą
sam na sam. Niestety, ona zdawała się nie podzielać jego
uczucia. Była uprzejma, ale trzymała go na dystans. Tak trwało od
owego pamiętnego wieczoru w pokoju muzycznym. Jednak Róża
kochała go, sama mu to przecież powiedziała. I dopóki wierzył, że
to prawda, żył nadzieją.
– Nie wierzę, że znajdziemy tu jemiołę – powiedziała Róża,
otuliwszy mocniej szyję kołnierzem ciepłego płaszczem. – W
zeszłym tygodniu Jacob i Emily przez kilka godzin szukali jej
zawzięcie i pewnie wybrali wszystko. Collin roześmiał się.
– Jacob i Emily zawzięcie wypróbowywali każdą jemiołę, na
jaką tylko natrafili. Wystarczyła mała gałązka, a już padali sobie w
ramiona. A nawet i bez tego.
Róża również się roześmiała, a przez Collina przebiegł
rozkoszny dreszcz.
– Wciąż się całują, gdy tylko myślą, że nikt ich nie widzi.
Pewnego dnia przyłapałam ich pięć razy. Nie zdziwię się, jeśli na
wiosnę odbędzie się ślub. A może nawet wcześniej.
– Tworzą dobraną parę – stwierdził Collin, ściągając konie na
zakręcie. – Jak myślisz, czy lady Dilbeck będzie miała jakieś
obiekcje?
– Nie mam pojęcia – odparła zamyślona Róża. – Mówiono mi,
że kiedyś nie podobało jej się, kiedy służba żeniła się, ale jak jest
naprawdę, nie wiem. To pierwszy flirt odkąd tu jestem.
– Cóż, mało służby, to i flirtów niewiele – odparł Collin z
szerokim uśmiechem. – Ale nic straconego, bo wciąż nas
przybywa. Ostatnio zatrudnieni zostali Elliot i Jimmy, no i
oczywiście ja.
– Za dużo tu mężczyzn, a za mało kobiet.
– Emily i Jacob odpadają, bo już zajęli się sobą, a z uwagi na
wiek również Camhort. Pozostają więc trzy panie i trzech panów...
a wziąwszy pod uwagę, że ja ubiegam się o ciebie...
– Collin – ofuknęła go Róża. – Przestań!
– No cóż, z pewnością nie pozwolę, żeby smalił do ciebie
cholewki Elliot albo Jimmy, panno Benham. Byłem w czasie wojny
ich kapitanem i nie dam się wymanewrować swoim podwładnym,
zwłaszcza gdy w grę wchodzi kobieta. W wojsku porządek musi
być i kropka.
Miał nadzieję, że rozbawi ją ta wypowiedź, i tak też się stało.
Elliot Haysbert, wezwany przez Collina pilnym listem, przyjechał
do majątku przed trzema dniami. Przybył w towarzystwie
Jimmy’ego Steele’a, który również służył pod rozkazami Collina.
Jimmy dołączył do Elliota w nadziei, że w majątku ziemskim
Dilbeck przyda się ktoś, kto świetnie zna się na koniach, i nie
zawiódł się w swych rachubach, lady Dilbeck bowiem,
zachwycona cudowną maścią Elliota, jak i oczarowana nim
samym, natychmiast zatrudniła jego towarzysza.
Elliot prędko się zadomowił we dworze. Jak się okazało, mieli z
lady Dilbeck wspólną pasję, czyli ogrodnictwo. Szybko stało się
zwyczajem, że kiedy Elliot zajmował się chorymi rękami jaśnie
pani, a czynił to każdego dnia, jednocześnie rozwijała się
dyskusja o kwiatach, gatunkach krzewów i drzew, architekturze
ogrodowej, a nawet o ziołolecznictwie. Między weteranem wojen
napoleońskich a arystokratyczną damą wywiązała się szczególna
zażyłość i Elliot przejął od Róży część opieki nad jaśnie panią,
która bardzo była z tego rada. Twierdziła, że młodzieniec ten jest
zarówno czarujący, jak i kompetentny. Dzięki zabiegom Elliota
lady Dilbeck odczuwała znacznie mniejsze bóle, mogła też toczyć
z nim interesujące dyskusje. W ten sposób zdemobilizowany i do
niedawna pozbawiony wszelkich perspektyw żołnierz zyskał stałą
pracę, dach nad głową i życzliwych ludzi.
– Cieszę się, – że Elliot i Jimmy przyjechali – powiedziała
Róża. – Camhort, Janny i Jacob z nostalgią wspominają dawne
czasy, kiedy w majątku było mnóstwo służby i wiele się działo,
zwłaszcza w czasie świąt, ja czułam się tu samotna. Była nas
garstka i miałam wrażenie, jakbyśmy byli odcięci od reszty świata.
Tak rzadko miewaliśmy gości, z wyjątkiem pastora, który zimą
przyjeżdżał w każdą niedzielę. Miło, że we dworze zrobiło się
trochę gwarniej. – Uśmiechnęła się do Collina. – Zwłaszcza w
okresie Bożego Narodzenia.
– Pewnie dlatego, że przywykłaś do oberży, gdzie zawsze był
duży ruch. Tak bardzo pragnąłem spędzić z tobą Boże
Narodzenie w oberży, i z takim rozrzewnieniem wspominam
nasze wspólne chwile.
– W okresie świąt w „Owieczce i Pastereczce” zawsze była
cudowna atmosfera – powiedziała z westchnieniem. – Też
pragnęłam, abyś był z nami. Gdybyś w te dni zobaczył mojego
ojca i brata, na pewno byś uznał, że są całkiem zwariowani.
– Bardziej niż zwykle? To chyba niemożliwe – wypalił. Ucieszył
się, gdy się roześmiała. Dawniej Róża tak często się śmiała.
– Spójrz. – Wskazała na kępę dębów pokrytych śniegiem. – To
jemioła, prawda?
Collin nieco zwolnił.
– Tak, zdaje się, że tak. A do tego jest jej pod dostatkiem.
Byłem tylko zdołał jej dosięgnąć.
Collin musiał wspiąć się na jedną gałąź, potem następną, a
Róża niespokojnie dreptała pod drzewem.
– Uważaj. – Spoglądała z lękiem w górę. – Jak spadniesz i się
połamiesz, nie dam rady wnieść się na sanie.
– Niech Bóg broni – mruknął Collin, sięgając po upatrzoną
jemiołę. – Zostałbym na śniegu, a ty musiałabyś gnać po pomoc.
Przemarzłbym na kość, zanim...
– Collin!
Jemioła oderwała się z trzaskiem od konaru, podobnie jak
Collin, który zleciał z gałęzi i upadł w śnieg u stóp Róży,
rozpłaszczywszy się plecami na ziemi.
– O Boże! – krzyknęła przerażona Róża. – Nic ci się nie stało?
Collin? – Uklękła i pochyliła się nad nim, wpatrując się w jego
szeroko rozwarte oczy.
Wzdrygnął się, zakasłał, po czym westchnął głęboko.
– Nic mi nie jest – wykrztusił. – Śnieg zamortyzował upadek. –
Uniósł w górę rękę. – Udało mi się zerwać jemiołę.
Róża objęła dłońmi jego twarz. W jej oczach malował się
niepokój.
– Czy możesz się poruszyć? Nie, poczekaj, nic nie rób. Możesz
zrobić sobie jeszcze większą krzywdę. – Spadł mu kapelusz.
Róża zaczęła głaskać go po głowie, by sprawdzić, czy jest cała.
– Nic mi nie jest, Różo. Niczego nie złamałem.
– Jesteś pewien? – Wciąż go głaskała.
– Całkowicie. – Chcąc to udowodnić, upuścił jemiołę i oplótł
Różę ramionami, wciągając niemal na siebie. – Au, boli...
– Mój Boże, gdzie? A jednak się połamałeś!
– Tak... Ale jak mnie pocałujesz, od razu się zrośnie.
– Collin, nie drażnij się ze mną! – Zaczęła mu się wyrywać, aż
w końcu ją puścił. Usiadła i zapytała znowu, tym razem surowym
tonem: – Dowiem się wreszcie, czy możesz się ruszać?
– Mogę – powiedział, po czym energicznie usiadł i znowu objął
Różę. Chciał ją tylko przytulić, ale wyszedł z tego żarliwy
pocałunek. Po chwili Collin na powrót leżał na ziemi, a Róża na
nim. Zachęcona czułymi słówkami, rozchyliła miękkie i ciepłe
wargi i przywarła do jego ust.
Kiedy ręce Collina próbowały odnaleźć drogę do jej ciała
otulonego ciężkim płaszczem, Róża zręcznie mu umknęła, a
potem wygramoliła się ze śniegu, wstała i próbowała jak
najszybciej się uspokoić.
. – Przyznaję, że nie jest to zbyt wygodne miejsce, żeby się
kochać – powiedział. Podniósł się i otrzepał płaszcz ze śniegu. –
Mam jednak nadzieję, że nie było to dla ciebie przykre przeżycie.
Sądząc po twojej reakcji, jestem przekonany, że w tamtej chwili
nie postępowałaś wbrew swojej woli.
– W ogóle nie powinnam była do tego dopuścić.
– Nie widzę powodu, żebyś raniła moje uczucia.
– Ty również nie masz prawa ranić moich uczuć – stwierdziła
cierpko, poprawiając czepek. – Byłam gotowa pójść z tobą do
łóżka, ale mnie odrzuciłeś.
– Wiesz dobrze, że tego pragnę. Od tamtej chwili myślę o tym
niemal bez przerwy.
Spojrzała na niego ze złością.
– Dlaczego kpisz ze mnie?
– Wcale nie kpię. – Podszedł do niej bliżej. – Jak mógłbym kpić
z mojej miłości... bo kocham cię, Różo. Jak mógłbym kpić z moich
pragnień... bo do szaleństwa cię pragnę. Marzę o tym, żeby się z
tobą kochać niemal od dnia, kiedy cię poznałem. Nie zamierzam
jednak dzielić z tobą łoża, dopóki nie będziemy do siebie
naprawdę należeć. Dopóki nie zostaniemy mężem i żoną.
– Zadręczasz mnie, Collin – jęknęła Róża. – Jak mam
przemówić ci do rozumu? Jak cię przekonać, że to niemożliwe? –
Błagalnie spojrzała mu w oczy. – Kiedy wyjedziesz z majątku
Dilbeck, nie zobaczymy się już nigdy. Proszę, nie dawaj mi
płonnej nadziei, bo nasz związek jest nierealny. Takie cuda się nie
zdarzają. – Potrząsnęła smutnie głową, – Nawet w Boże
Narodzenie.
– W tym roku owszem – odparł stanowczo, podszedł do niej
jeszcze bliżej i ujął jej dłonie. – Sprawię, że stanie się cud. Przed
Bogiem obiecuję ci, Różo, że nic nas już nie rozdzieli. Przenigdy.
Nie wyjadę stąd bez ciebie, a jeśli ty wyjedziesz, pojadą za tobą
choćby na kraj świata. Żyliśmy w rozłące przez sześć długich lat i
nie zamierzam spędzić choćby jednego dnia więcej bez ciebie.
– Będziesz musiał – powiedziała Róża. – Collin, posłuchaj
mnie. Twoi rodzice przyjeżdżają z wizytą. Lady Dilbeck dostała od
nich dzisiaj rano wiadomość. Zjawią się tu być może już jutro
rano, jeśli będzie sprzyjać pogoda i nie spadnie znowu śnieg.
Przyjeżdżają, żeby ci przemówić do rozsądku i żeby cię zabrać do
domu.
Collinowi odebrało na moment mowę, nie na wieść o
przyjeździe rodziców, lecz ze względu na Różę, która była
przekonana, iż są w stanie nakłonić go do zrobienia czegoś, na co
nie ma najmniejszej ochoty.
– Wiem, że się tu zjawią, zresztą ku mojej wielkiej radości –
odezwał się w końcu. – Ale cóż, jak widać zapomniałaś, że jestem
dojrzałym mężczyzną, który sam decyduje o swym losie.
Tym razem Róża się zdumiała.
– Wiesz, że tu będą?
– Oczywiście, że tak. Napisałem do nich list i poprosiłem, żeby
przyjechali.
– Och, nie – jęknęła Róża skonsternowana. Pokręciła głową i
uwolniła ręce z uścisku. – Och nie, Collin. Ja też napisałam do
nich z prośbą, żeby przyjechali i zmusili cię do wyjazdu. Na Boga,
co oni sobie o nas pomyślą?
– Że mają do czynienia z wariatami! – Wybuchnął śmiechem. –
Chciałbym zobaczyć ich miny, kiedy dostali twój list. Ależ muszą
ci współczuć, że masz ze mną do czynienia.
Roześmiał się znowu, natomiast Róża usiłowała przybrać
wyraz dezaprobaty. Lecz próżne to były starania. Collin wyglądał
niczym psotny chłopiec, z burzą blond włosów, rozwichrzonych i
błyszczących w południowym słońcu. W niebieskich oczach
malowała się wesołość, a jego twarz promieniała radością. Róża,
zanim się spostrzegła, zaczęła się również śmiać, chociaż nie
bardzo wiedziała, co ją tak rozweseliło. A może po prostu lubiła
się śmiać razem z Collinem?
W końcu opanowała się i westchnęła, lecz jak zwykle nie
zrobiło to żadnego wrażenia na Collinie.
– W gruncie rzeczy nie ma w tym nic śmiesznego –
powiedziała. – Nieważne, z jakiego powodu przyjeżdżają twoi
rodzice, tak czy siak nie udzielą nam błogosławieństwa. W swoim
liście napisałam im całą prawdę, również o miesiącach, które
spędziłam wśród złodziei oraz o tym, że brałam udział w
kradzieżach.
Uśmiech na twarzy Collina zgasł.
– Mówiłem ci, że nie obwiniam cię o to, Różo. Robiłaś, co
mogłaś, żeby przetrwać, i wybrałaś mniejsze zło. Nie tylko cię nie
obwiniam, ale cenię cię za to. Jeśli to uspokoi twoje sumienie,
obiecuję, że kiedy się pobierzemy, zwrócimy okradzionym ich
pieniądze.
Mimo zimna policzki Róży płonęły ze wstydu.
– To bardzo szlachetnie z twojej strony, Collinie, lecz... ludziom
zrekompensowano już krzywdy. Przynajmniej w większości.
Zwłaszcza te najgorsze.
Collin spojrzał na nią zdziwiony. Róża, zawahawszy się w
pierwszej chwili, zaczęła mówić dalej.
– Tak naprawdę to nigdy nic własnoręcznie nie ukradłam.
Służyłam za... wabika. Zagadywałam elegancko ubranego
dżentelmena i starałam się odwrócić jego uwagę. Kiepsko mi to
szło, ale cóż, brałam w tym udział... – Zarumieniła się jeszcze
mocniej i odwróciła głowę – W tym czasie złodziejaszki opróżniały
jego kieszenie.
– Wcale się nie dziwię – powiedział łagodnie Collin. – Jesteś
bardzo piękna, Różo, dlatego z pewnością bez trudu odwracałaś
uwagę dżentelmenów. Mogę sobie wyobrazić, że czułaś się w
takich chwilach okropnie.
– Nienawidziłam tego! – rzekła gwałtownie. – Ale, prawdę
powiedziawszy, gdybym była w tym dobra, pewnie nie zostałabym
przyłapana. Co uważam za błogosławieństwo.
– Złapano cię? I oddano w ręce władz?
– Nie, przyłapał mnie mężczyzna zwany Czarnym Hrabią.
Oczywiście to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Tak naprawdę to
hrabia Cardemore. Znasz go? A może o nim słyszałeś?
Skinął powoli głową, a na jego twarzy pojawiła się
konsternacja.
– Cardemore ma reputację człowieka, który prowadzi ciemne
interesy w zaułkach Londynu. Krążyły plotki, że kiedyś wiódł życie
pirata, aż zmarł jego starszy brat, po którym odziedziczył rodzinny
majątek. Mam nadzieję, że nie wyrządził ci żadnej krzywdy?
– Och, nie, absolutnie nie – zapewniła go czym prędzej. –
Prawdę mówiąc, był dla mnie szalenie uprzejmy. Oczywiście
najpierw się na mnie okropnie zezłościł. Pewnej nocy z moją
pomocą został okradziony jeden ze znajomych hrabiego. Hrabia
rzucił się na nas i złapał mnie. Moi wspólnicy uciekli. Wiedziałam,
że nie mam co na nich liczyć, zwłaszcza gdy zorientowałam się,
jak wielki postrach budzi w nich Czarny Hrabia. Dla mnie człowiek
ten stanowił wybawienie, ponieważ mnie rozpoznał. Gościł
ostatnimi laty w „Owieczce i Pastereczce”, gdzie spotykał się w
interesach, i okazało się, że mnie pamięta. Nalegał, żebym mu
powiedziała, jak to się stało, że znalazłam się w towarzystwie
złodziei. Trzęsłam się tak strasznie z przerażenia, że jeszcze
teraz na wspomnienie tego cierpnie mi skóra. Kiedy
opowiedziałam mu całą historię, zrobił się wobec mnie uprzejmy i
łagodny. Zrozumiał moją sytuację i nawet zaproponował, że może
mi pomóc pozbyć się kuzyna. – Roześmiała się cicho. – A potem
zabrał mnie do swojego domu.
– Do swojego domu! – Powtórzył Collin, zwijając dłonie w
pięści. – Byłaś z nim tam sam na sam?
– Nie, ani przez chwilę – zapewniła pospiesznie. – W domu
hrabiego było pełno służby. Hrabia przydzielił mi pokojówkę i
damę do towarzystwa, która zawsze była obecna, kiedy
spotykałam się z nim. Pomógł mi też uregulować sprawy ze
wszystkimi osobami, które wniosły do władz skargę przeciwko
młodej kobiecie o moim rysopisie. Zaprowadził mnie nawet do
sądu, aby rozstrzygnięto sporne kwestie, chociaż nikt nie miał
pojęcia, kim jestem, dlatego mało prawdopodobne, by ktoś mógł
kiedykolwiek wpaść na mój trop. Lord Cardemore wolał jednak nie
ryzykować, a ja również pragnęłam naprawić zło. Nigdy nie będę
w stanie odwdzięczyć się hrabiemu za okazaną mi
wielkoduszność. Stracił dla mnie niemal fortunę.
– Zwrócę mu wszystko co do grosza – wycedził Collin przez
zęby, wyraźnie zły, że jakiś obcy człowiek ujął się za Różą i tyle
dla niej zrobił.
– Obraziłbyś go taką propozycją – stwierdziła Róża – a on i tak
by jej nie przyjął. Wielokrotnie próbowałam wyrazić mu
wdzięczność, lecz na próżno. Hrabia z wyraźną przyjemnością
robił na złość mojemu kuzynowi, dlatego mi pomógł. Oburzyło go,
że można być tak okrutnym wobec krewnej. Przypuszczam, że
ma to jakiś związek ze stosunkami panującymi w jego rodzinie.
– Pewnie tak – mruknął Collin. Kiedyś coś o tym słyszał, lecz
pamiętał jak przez mgłę.
– Po tym wszystkim, co dla mnie zrobił, znalazł mi jeszcze
zatrudnienie u lady Dilbeck, przekonując ją, by mnie przyjęła,
chociaż nie miałam żadnego listu polecającego ani doświadczenia
w prowadzeniu domu. – Położyła Collinowi dłoń na ramieniu,
widząc, że ma wciąż naburmuszoną minę. – Gdyby nie hrabia,
żyłabym nadal na ulicach Londynu, a może w więzieniu...
Collin rozprężył mięśnie i delikatnie przykrył ręką dłoń Róży.
– To prawda, dlatego wstyd mi, że jestem zazdrosny. Gdybym
to ja mógł troszczyć się o ciebie, wtedy wszystko by się dobrze
skończyło. Ale nie wiedziałem, co cię spotkało.
– Mamy to już za sobą. – Czuła wielką ulgę, że nareszcie cała
prawda została wyjawiona. – Ale teraz z pewnością rozumiesz,
dlaczego nie mogę wyjść ani za ciebie, ani za nikogo innego.
Stawałam przed sądem, a popełnione przeze mnie przestępstwa
spisano w protokołach.
– To nie były żadne przestępstwa – oświadczył stanowczo
Collin. – Przecież nikogo nie zamordowałaś, a nawet nie byłaś
złodziejką.
– Zaznaczono, że pomagałam złodziejom – oznajmiła,
rozkładając ręce. – Spisano też zeznania okradzionych, którzy mi
zresztą potem przebaczyli. Każdy może dotrzeć do owych
protokołów. Wyobrażam sobie, jak bardzo by ci było wstyd wobec
przyjaciół i znajomych, gdyby odkryli prawdę.
Collin nie posiadał się z gniewu, co zdradzał wyraz jego twarzy.
Chwycił Różę za ramiona i mocno nią potrząsnął.
– Jak możesz mówić takie rzeczy? Może o tobie wiedzieć cały
świat, zupełnie mnie to nie obchodzi. Kocham cię i chcę,
żebyś została moją żoną, bez względu na to, co myślą o tobie
inni ludzie.
– Collin, pomyśl o swojej rodzinie. O swoich rodzicach i o
skandalu, jaki wybuchnie, kiedy wyjdzie na jaw, że ich syn ożenił
się ze złodziejką. Kiedy się nad tym zastanowisz, dojdziesz do
tego samego co ja.
Po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach cień wątpliwości.
Przybrał posępną, poważną minę.
– Pomyśl o plotkach, jakie się rozejdą – nalegała. – O tym, jak
ludzie będą się gapić, śmiać i szeptać, chowając za wachlarzami,
ilekroć twoi bliscy pojawią się w towarzystwie. Czy jesteś w stanie
ożenić się ze mną, mając świadomość, że dobre imię twoich
rodziców, braci i sióstr oraz reszty rodziny może z tego powodu
ucierpieć?
– Tak – wyszeptał. – Będę szczęśliwy i wdzięczny losowi, jeśli
pojmę cię za żonę.
– Och, Collinie. – Ujęła jego ukochaną twarz i pocałowała. –
Nie zrobisz tego. Za bardzo kochasz swoją rodzinę, a ja nie mam
prawa cię wiązać, pewnego dnia bowiem gorzko byś pożałował
swojego wyboru. Sądzisz, że ja, tak bardzo cię kochając,
mogłabym się zgodzić na coś takiego?
Collina zaskoczyły te słowa, lecz zaraz na jego wargach
zagościł sprytny uśmiech.
– Różo, pozwól, że zawrzemy umowę.
– Jaką umowę?
– Że ostateczną decyzję podejmą moi rodzice. Jeśli nie będą
mieć nic przeciwko naszemu małżeństwu, pobierzemy się
natychmiast. Jeśli zgłoszą jakiekolwiek zastrzeżenia, zostawię cię
w spokoju.
– Z pewnością przekonasz ich, żeby zaakceptowali nasz
związek – zarzuciła mu Róża. – Nawet jeśli faktycznie nie będą
sobie tego życzyli.
Collin wyprostował się i położył rękę na sercu.
– Przysięgam ci na honor i miłość do ciebie, że nie zrobię nic,
by wpłynąć na ich decyzję. Ani słowem, ani czynem.
Róża uznała, że ta umowa jest dla niej korzystna. Rodzice
Collina, o ile ich nie przekabaci na swoją stronę, a dzięki umowie
tego nie uczyni, nie zaakceptują dla syna takiej partii.
– W porządku – powiedziała z naciskiem. – Zgadzam się, aby
w tej sprawie zadecydowali twoi rodzice. A ty bez dyskusji
podporządkujesz się ich decyzji.
– Zgoda – obiecał i uśmiechając się szeroko, porwał ją w
ramiona.
– Collin! – zaprotestowała, choć stawiała jedynie symboliczny
opór.
– Musimy przypieczętować naszą umowę pocałunkiem, Różo –
oznajmił. – Bo inaczej będzie nieważna.
– Równie dobrze możemy podać sobie ręce.
– Nie w Boże Narodzenie. W te radosne dni liczy się tylko
pocałunek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
W majątku Dilbeck obchodzono Boże Narodzenie po raz
pierwszy od wielu lat, zrozumiałe więc, że wszystkich ogarnął
szaleńczy entuzjazm. Zwłaszcza Ralf nie posiadał się z radości.
Co i rusz zakradał się do kuchni, by spróbować różnych
smakołyków, które Janny szykowała na bożonarodzeniową ucztę.
Lady Dilbeck, wykazując nadspodziewaną hojność, posłała do
wsi po bezcenne skarby kulinarne, jakich Ralf jeszcze nigdy nie
widział we dworze. Janny przygotowała w wielkiej ilości rozmaite
łakocie, ciasta i słodycze, a rozgorączkowany chłopak liczył dni i
godziny, jakie jeszcze pozostały do świąt. Szczęśliwie kucharka
od czasu do czasu pozwalała mu trochę potasować, co łagodziło
tortury oczekiwania.
Również dom przeszedł istną metamorfozę. Wszystkie pokoje
pootwierano, wysprzątano i udekorowano, nawet pokój muzyczny,
który przez lata był zamknięty. Co więcej, we dworze
rozbrzmiewała muzyka, okazało się bowiem, że panna Róża gra
na fortepianie. Zachęcana przez kapitana Mattisona, umilała
domownikom zimowe wieczory. Kosztowało ją to trochę, bo
musiała przełamać nieśmiałość, chociaż nie miała powodu, by
wstydzić się swych umiejętności. Miała też piękny mezzosopran, a
ponieważ Collin dysponował melodyjnym barytonem, stworzyli
udany duet i śpiewali dawne kolędy, które wśród słuchaczy
budziły miłe wspomnienia. Nawet lady Dilbeck uśmiechała się w
zadumie, kiwając głową w takt muzyki.
Na polecenie jaśnie pani co wieczór we wszystkich
zakamarkach zapalano świece, a także podawano poncz. W
okazałym kominku w pokoju muzycznym zgromadzono duży
zapas olbrzymich polan. Rozpalenie ognia miało zapoczątkować
oficjalnie Boże Narodzenie.
Ogólne poruszenie wywołała wiadomość, że rodzice kapitana
Mattisona będą świętować Boże Narodzenie w majątku Dilbeck.
Przygotowano dla nich najlepsze pokoje gościnne.
Zwłaszcza Camhort cieszył się, że jak za dawnych lat znów
zjawią się zacni i powszechnie poważani goście, a on będzie mógł
błysnąć swą kamerdynerską sztuką. Wstąpiła w niego nowa
energia i wraz z panną Różą zapamiętale pracował, by dwór znów
zajaśniał niegdysiejszą krasą. W wieku siedemdziesięciu lat stary
sługa wyczekiwał Gwiazdki z niecierpliwością właściwą dzieciom.
Na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, zgodnie z dawną
tradycją, pod nadzorem jaśnie pani przygotowano kosze dla
dzierżawców, zawierające szynkę, bochenek chleba, słodycze i
ciasto, a także butelkę przedniego wina.
Następnego ranka, w wigilię Bożego Narodzenia, Elliot, Jimmy
i Collin załadowali kosze do sań, a potem, ukradkiem
obserwowani przez całą służbę zgromadzoną przy oknach,
pomogli jaśnie pani zająć w nich miejsce.
– Po tylu latach w końcu zdobyła się na ten gest – powiedziała
Janny, pociągając nosem i wycierając fartuchem oczy, gdy sanie
ruszyły w drogę. – Niech Bóg błogosławi kochanego kapitana
Mattisona. Dzięki niemu jaśnie pani odzyskała radość życia.
– Wygląda na szczęśliwą, nieprawdaż? – mruknęła Emily,
uśmiechając się słodko do Jacoba, który oczywiście odpowiedział
uśmiechem.
– Jak za dawnych lat – westchnęła Janny. – Lord Dilbeck,
niech Bóg go błogosławi, bardzo by się ucieszył.
– Och, z pewnością się cieszy – wtrącił wzruszony Camhort. –
Patrzy z nieba i się raduje. Tak bardzo lubił Boże Narodzenie.
– No, dość tego leniuchowania – westchnęła Róża, odsuwając
się od okna. – Mamy mnóstwo pracy, zejdzie nam do wieczora.
Musimy przygotować salę do tańca, nie zapominajcie też, że w
każdej chwili może się tu zjawić sir John oraz lady Mattison.
W świetnych humorach powrócili do swoich zajęć. Janny,
krzątając się w kuchni, śpiewała na cały głos, a Emily i Jacob
całowali się nieustannie pod każdą wiązką jemioły wiszącą we
dworze. Camhort lustrował wszystkie pomieszczenia i w pogoni
za doskonałością nieustannie coś zmieniał. Hester szykowała
pokoje gościnne, a Ralf kręcił się wszystkim pod nogami.
Panowała powszechna radość, a jedynym wyjątkiem była
Róża. Uciekała w pracę, co nie było trudne, bo jako ochmistrzyni
miała mnóstwo obowiązków, nie chciała bowiem oddawać się
gorzkim rozmyślaniom. Cóż, dla niej będą to wyjątkowo smutne
święta Bożego Narodzenia, jako że podczas nich nastąpi
ostateczny kres wszelkich złudzeń. Do tej pory, szczególnie w
przedsennej porze, mogła wyobrażać sobie, że znów jest z
Collinem i wszystko jest jak przed laty, lecz teraz będzie musiała
zmierzyć się z okrutną rzeczywistością. W efekcie pozostanie
kompletnie samotna, bo nawet z marzeń przyjdzie jej
zrezygnować.
To niemądre tak się smucić i użalać nad sobą, stwierdziła
stanowczo. Od dawna wiedziała, że nie może być z Collinem,
choć kochała go całym sercem. Rodzice zmuszą go do
opuszczenia majątku Dilbeck, i taki będzie kres wielkiej miłości.
Musi się z tym pogodzić.
Lady Dilbeck wróciła do dworu zmęczona, lecz uradowana.
Choć policzki szczypały ją od mrozu, a ręce bolały, wycieczka
sprawiła jej ogromną przyjemność.
– Och, Różo, co za szczęście, że mamy tak wspaniałych
dzierżawców. Zaprosiłam ich wszystkich, by przyjechali na Trzech
Króli. Po kolacji będą tańce i poncz, a dla dzieci upominki. Jak
myślisz, czy Janny zechce upiec ciasto z ukrytą fasolką?
– Z pewnością tak, jaśnie pani – odparła Róża. – Będzie
zachwycona.
– W takim razie będziemy mieć króla lub królową balu. Och, jak
się cieszę na te święta. Czy sir John oraz lady Mattison już
przyjechali? Nie widziałam ich powozu.
– Jeszcze nie, jaśnie pani, ale jestem przekonana, że będą tu
lada chwila.
– Tak, tak – przytaknęła lady Dilbeck. Właśnie dotarły do jej
pokoju. – Obudź mnie, jak przyjadą. Chcę ich należycie przywitać.
– Tak, jaśnie pani.
– Mam nadzieję, że zdążą na mszę. Kapitan Mattison
powiedział, że zawiezie nas do kościoła. Nie mogę się doczekać
tej chwili. A potem będzie wspaniała wieczerza oraz tańce i
muzyka... – Ziewnęła.
– Przyniosę puszkę z maścią – zaproponował Elliot i oddalił
się.
Róża pomogła lady Dilbeck położyć się do łóżka, po czym
nasmarowała ręce jaśnie pani maścią przyniesioną przez Elliota.
Uśmiechnęła się, gdyż jaśnie pani przymknęła oczy, ale mimo
zmęczenia nadal opowiadała o swoim wyjeździe. Była
podekscytowana niczym dziecko. Po tylu latach wreszcie
odnalazła swoje szczęście, pomyślała Róża, i sama poczuła się
dużo lepiej.
Sir John oraz lady Mattison przyjechali późnym popołudniem,
akurat na czas, by w towarzystwie lady Dilbeck zasiąść do
lekkiego obiadu.
Zajechali trzema powozami. W pierwszym podróżowali
państwo, w drugim kamerdyner sir Johna oraz pokojówka lady
Mattison, a w trzecim bagaże. Camhort zaniemówi! z radości na
ten widok.
Róża wraz z resztą służby ukradkiem wyglądała przez drzwi.
Przede wszystkim obserwowała Collina, który pospieszył
rodzicom na powitanie. Była bardzo niespokojna. Ukochany po
zakończeniu służby wojskowej przyjechał, zamiast do rodzinnego
domu, wprost do niej. Sir John i lady Mattison na pewno
znienawidzili ją za to. Wiedzieli, że ich syn po sześciu latach
wojaczki powrócił do Anglii, lecz dopiero teraz mieli okazję go
ujrzeć.
Przygotowana była na najgorsze, kiedy Collin wprowadził
rodziców do środka, zatrzymując się najpierw przy lady Dilbeck,
która wymieniła z nimi serdeczne uściski i całusy, jako że nie
widzieli się od wielu lat, a następnie podszedł do niej.
– To jest Róża – powiedział z dumą w głosie. – Choć jestem
przekonany, że sami już to wiecie.
Ugięła kolano, chcąc złożyć głęboki dyg, lecz lady Mattison
powstrzymała ją i serdecznie wyściskała.
– Oczywiście, że wiemy. Od razu cię rozpoznałam, droga
Różo. – Matka Collina była głęboko wzruszona.
Róża poczuła w oczach piekące łzy.
– Dziękuję, jaśnie pani – wyszeptała.
Lady Mattison cofnęła się o krok i spojrzała na Różę. Była
wyjątkowo piękną kobietą, a Collin odziedziczył po niej urodę.
Miała lśniące złote włosy i olśniewająco błękitne oczy. Wyglądała
bardzo młodo i tylko kiedy się uśmiechała, widać było parę
zmarszczek, a we włosach tu i ówdzie srebrzyły się siwe
pasemka. Gdyby nie to, można by ją wziąć za siostrę Collina.
– Nie dziękuj, moja droga, bo po prawdzie to sir John i ja
powinniśmy podziękować tobie. Nieprawdaż? – Pociągnęła
małżonka do przodu.
Sir John był wysokim, wytwornym dżentelmenem o spokojnej
urodzie, ciemnych włosach przyprószonych siwizną i łagodnych
zielonych oczach. Ujął dłoń Róży i pochylił się, aby złożyć
delikatny pocałunek.
– Panno Benham, miło mi ponownie widzieć panią. Wątpię, czy
pani mnie pamięta, lecz miałem szczęście gościć w „Owieczce i
Pastereczce” podczas krótkiej wizyty w Londynie, i wyznać
muszę, iż zachwyciła mnie pani uroda. Kiedy Collin powiedział mi,
kto jest wybranką jego serca, od razu wiedziałem, że to pani i
niezmiernie się ucieszyłem. Mam nadzieję, że wkrótce będę miał
zaszczyt, a zarazem przyjemność, nazywać panią swoją córką.
– O czym ty mówisz, John? – wtrąciła się lady Dilbeck. – Róża i
kapitan Mattison zamierzają się pobrać?
– Nie wiedziałaś o tym, Eunice? – Spojrzał na nią zdumiony. –
Panna Benham i Collin zaręczyli się, nim Collin wyruszył na
wojnę.
Lady Dilbeck osłupiała. Wpatrywała się z niedowierzaniem w
Różę, która gwałtownie pokręciła głową.
– Tak było, lecz kiedy przyszłam na służbę do majątku Dilbeck,
nie byłam już narzeczoną kapitana Mattisona. Lady... –
Wyciągnęła błagalnie rękę do matki Collina – Z pewnością
otrzymała pani mój list, w którym wszystko wyjaśniam?
– Otrzymaliśmy z sir Johnem sporo listów – stwierdziła lady
Mattison z ledwie skrywanym rozbawieniem. – Od ciebie, Różo,
od Collina, a także od drogiej lady Dilbeck. Wszyscy prosili,
abyśmy jak najszybciej tutaj przyjechali. Zachęcani przez tyle
osób, jak mogliśmy odmówić?
Teraz z kolei Róża spojrzała zdumiona na lady Dilbeck.
– Jaśnie pani również napisała list do sir Johna i lady Mattison?
Jaśnie pani żachnęła się, by ukryć zakłopotanie.
– Nie pora dyskutować o tych sprawach, zwłaszcza że sir John
i lady Mattison muszą być zmęczeni podróżą. Z pewnością
pragną też w bardziej intymnej atmosferze nacieszyć się swoim
synem. John i Madeline, zapraszam do salonu, gdzie czeka
rozpalony kominek.
– Ale Róża dotrzyma nam towarzystwa. – Lady Mattison wzięła
Różę za rękę. – Bardzo pragnęłam spotkać się z Collinem, lecz
równie gorąco chcę poznać narzeczoną mojego syna.
– Nie, nie mogę. – Róża czuła, jak wlepiają się w nią spojrzenia
wszystkich obecnych osób. – Muszę dopilnować, by obiad podany
był w porę, żeby wszyscy zdążyli do kościoła, a także pomóc
kamerdynerowi i pokojówce państwa rozpakować bagaże.
Proszę, niech państwo przejdą do salonu razem z lady Dilbeck i
kapitanem Mattisonem, a ja zaraz przyślę herbatę.
– Pomogę Róży – zaoferował się Collin – i przyniosę herbatę w
jej towarzystwie, tak że będziemy mogli wszyscy razem zasiąść w
salonie.
– Nie, proszę – błagała, ogromnie skrępowana całym tym
zamieszaniem wokół jej osoby. Cóż, sytuacja była nad wyraz
niezręczna Róża ubrana była jak służąca, a mimo to odnoszono
się do niej jak do jakiejś ważnej osoby. – Proszę mi wybaczyć, ale
naprawdę mam mnóstwo pracy. Proszę, niech państwo przejdą
do salonu. Camhort spełni każde państwa życzenie.
Lady Mattison pogłaskała Różę po ręku, uśmiechając się do
niej ze współczuciem.
– Doskonale cię rozumiem, moja droga. Człowiek ma zawsze
więcej obowiązków na głowie, kiedy pod nogami kręci się tyle
osób. Zostawimy cię w spokoju, żebyś uwinęła się ze wszystkimi
sprawami, ale później, musisz mi to solennie przyrzec, utniemy
sobie miłą, długą pogawędkę. Tylko we dwie. – Pocałowała ją w
policzek. – Nie mogłam się doczekać przez te długie lata, kiedy
cię wreszcie poznam, więc teraz nie wystawiaj mojej cierpliwości
na próbę.
– Tak, jaśnie pani – mruknęła Róża, rzucając niepokojone
spojrzenie Collinowi, który odpowiedział jej uśmiechem i
skinieniem głowy. – Cała przyjemność po mojej stronie.
Dygnęła i odprowadziła wzrokiem lady Dilbeck oraz jej gości,
którym Camhort wskazał drogę do salonu. Zaczęli ożywioną
rozmowę, mówiąc jeden przez drugiego – lady Dilbeck do sir
Johna, a Collin do matki.
Kiedy odwróciła się, by przywitać się z kamerdynerem sir
Johna oraz pokojówką lady Mattison, cała służba we dworze, a
także Ralf, uśmiechali się do niej od ucha do ucha.
– To o niczym nie świadczy – zapewniła ich stanowczo.
– Nie, oczywiście, że nie – odparła Hester, wybuchając
śmiechem, a reszta zawtórowała jej ochoczo.
– O ile się nie mylę, przed chwilą do jaśnie pani przyjechali
goście – powiedziała Róża, unosząc brodę. – Jeśli nie chcemy jej
przynieść wstydu, powinniśmy zatroszczyć się o wszystko, co
potrzeba. Jacob i Elliot, bądźcie tak uprzejmi i pomóżcie
stangretom sir Johna wnieść bagaże. Hester, sprawdź, czy pokoje
są gotowe, a ja zaraz przyprowadzę na górę kamerdynera i
pokojówkę. Janny i Emily, proszę, pospieszcie się z herbatą.
Powiem Camhortowi, by zaniósł tacę do salonu, jak tylko
będziecie gotowe. A ty, Ralf, pomóż Jimmy'emu przy koniach.
Pospieszcie się! – Klasnęła w ręce dla większego efektu.
Rozlokowanie nowo przybyłej służby, bagażu, koni i powozów
zajęło Róży sporo czasu, aż nadeszła pora obiadu. Poprosiła
Camhorta, żeby powiadomił o tym zebranych w salonie, by mogli
się przebrać. Okazało się jednak, że lady Dilbeck oraz jej goście
postanowili udać się od razu do jadalni, a przebiorą się dopiero
przed wigilijną mszą.
Sir John i lady Mattison wyrazili życzenie, by Róża
towarzyszyła im przy obiedzie, a lady Dilbeck przystała na to.
Poprosiła Camhorta, by przekazał jej wiadomość, aby miała czas
przygotować się na tę okazję.
– Chcą, żebym im dotrzymała towarzystwa przy obiedzie? –
powtórzyła Róża zdumiona. Co innego Collin i lady Dilbeck, z nimi
czuła się swobodnie, ale zapraszać zwyczajną ochmistrzynię, by
wraz z oficjalnymi gośćmi zasiadła do stołu... To przekraczało
wszelkie granice.
Camhort skiną! głową.
– Jaśnie pani zgodziła się z nimi całkowicie. Nie muszę
dodawać, że kapitan Mattison również. – W jego zazwyczaj
ponurych oczach malowała się wesołość. – Oczekują cię w
salonie za dwadzieścia minut, a potem wszyscy razem pójdziecie
do jadalni.
– Rozumiem – rzekła Róża z rezygnacją. – Muszę się więc
pospieszyć. Dziękuję ci, Camhort.
Punktualnie wkroczyła do salonu. Ubrana była w jedyną
naprawdę ładną suknię, jaką posiadała, prostą, lecz elegancką, z
błękitnego muślinu. Przed wyjazdem Róży do Dilbeck kupił ją lord
Cardemore, na wypadek gdyby nadarzyła się jakaś towarzyska
okazja. Róża nie chciała jej przyjąć, ale tak nalegał, że musiała
ustąpić. Teraz w głębi duszy dziękowała mu, że był taki uprzejmy i
przewidujący.
Collin ogarnął jej postać pełnym aprobaty, łakomym wzrokiem,
żałował tylko, że nie miała czasu na jakąś zmyślniejszą fryzurę.
Zdążyła jedynie uczesać włosy i związać niesforne, czarne loki
wstążką.
Podszedł do Róży i ujął ją pod ramię.
– Wyglądasz przepięknie – szepnął, prowadząc ją na miejsce.
– Będzie to jeden z najszczęśliwszych wieczorów w naszym
życiu, przyrzekam ci.
Róża sądziła, że będzie bardzo skrępowana, prowadząc
rozmowę z rodzicami Collina, bo znali jej wstydliwą przeszłość.
Myliła się jednak. Byli czarujący i przyjaźni, zwłaszcza matka
Collina, której miły uśmiech i bezpośredni sposób bycia
spowodowały, że poczuła się swobodnie. Lady Mattison
zabawiała ją rozmową podczas obiadu oraz w drodze do kościoła,
a także kiedy po mszy wracali z powrotem do majątku Dilbeck.
Ale gdy dotarli do domu, wesoły nastrój prysł. Lady Mattison
zdjęła rękę syna z ramienia Róży i rzekła:
– Moja droga, czy zechciałabyś pójść na moment ze mną na
górę, do mojego pokoju? Pogawędzimy sobie trochę, a przy okazji
liczę, że będziesz tak dobra i pomożesz mi się przebrać w coś
bardziej stosownego do tańca.
Róża spojrzała na Collina. Serce waliło jej jak miot, na
przemian targało nią zażenowanie i radość. Skinął głową dla
dodania otuchy, po czym powiedział.
– Nie zatrzymuj Róży zbyt długo, mamo.
– Znając twoją niecierpliwość, nie odważyłabym się – odparła
wesoło.
Gdy tylko weszły do pokoju, lady Mattison odprawiła
pokojówkę.
– Rozgość się, proszę, Różo – rzekła, wskazując fotel w
pobliżu kominka. – Wiem, że niepokoisz się, chciałabym jednak,
żebyś się rozluźniła.
– Obawiam się, że nie będzie to takie proste – wyznała
szczerze Róża, gdy już usiadły naprzeciwko siebie. – Mówiła pani,
że otrzymała mój list i jeśli przeczytała go pani do końca, zna pani
całą prawdę. Przykro mi, jeśli Collin sugerował, iż uważam, że jest
wobec mnie zobowiązany moralnie danym mi kiedyś słowem. Ze
względu na niego jest pani dla mnie uprzejma, nie uwierzę jednak,
że naprawdę pragnie pani, aby się ze mną ożenił.
– Jedyne, czego pragniemy z moim małżonkiem, to szczęścia
naszych dzieci. A zwłaszcza leży nam na sercu Collin, który tyle
przecierpiał podczas wojny. Przyznaję, że początkowo miałam
pewne obiekcje, kiedy napisał, że zakochał się w dziewczynie,
której nie znamy, lecz przekonały mnie jego listy, a także twój.
Ważne było też to, że mój mąż wspominał cię ciepło. Znam swego
syna na tyle dobrze, aby wierzyć, że gdyby nie darzył cię
prawdziwym uczuciem, zdradziłby się przed nami prędzej czy
później. Jako chłopiec był szalenie niestały w afektach – rzekła z
uśmiechem. – Lecz wobec ciebie zachowuje się zupełnie inaczej,
Różo. Teraz, kiedy cię w końcu poznałam, rozumiem, że Collin
zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia i kocha cię nadal.
Wierzę z głębi serca, że nigdy nie przestanie cię kochać, bez
względu na to, co powiedzą jego rodzice czy ktokolwiek inny.
– Lady Mattison...
– Jeszcze chwilę, Różo. Kiedy przeczytałam twój list,
uświadomiłam sobie, że kochasz Collina równie gorąco, bo
inaczej nigdy byś nie wyjawiła tak bolesnych wspomnień, mając
na uwadze wyłącznie jego dobro.
Róża posmutniała i zwiesiła głowę. Cóż, gdyby nie splątane
ścieżki losu, ta miłość jaśniałaby cudownym blaskiem...
– Tak, kocham go, ale to nie ma żadnego znaczenia. Nie
uwierzę, że pragnie pani, aby pani syn pojął za żonę złodziejkę.
Ani pani, ani sir John.
– Gdybyś była złodziejką z wyboru albo nie okazała skruchy za
swoje czyny, mimo że zmusiły cię do tego okoliczności, pewnie
odebralibyśmy to inaczej. Przyznam jednak szczerze, że kiedy
patrzę na ciebie, Różo, i gdy słyszę, że zarówno mój mąż, jak i
syn, wyrażają się o tobie w samych superlatywach, nie mówiąc o
lady Dilbeck, która wychwala cię pod niebiosa, nie jestem w stanie
ujrzeć cię w niekorzystnym świetle. Patrząc na ciebie – rzekła,
unosząc głowę i przyglądając się z zadumą Róży – widzę uroczą,
inteligentną, młodą kobietę o doskonałych manierach i wielkiej
kulturze, osobę o ujmującej osobowości, z którą miło się
rozmawia. Jestem przekonana, że ani sir John, ani ja nie
wyobrażamy sobie bardziej odpowiedniej żony dla naszego syna.
A przy tym, co należy uznać za zrządzenie losu, bardzo się
kochacie z Collinem. Stałoby się źle, gdybyście zmarnowali ten
rzadki dar...
Róża nie mogła uwierzyć, że lady Mattison przemawia do niej
w te słowa. Miała wrażenie, że to sen, który za chwilę się skończy
i ustąpi miejsca bolesnej rzeczywistości.
– Lady Mattison, nie dość, że byłam złodziejką i żyłam na ulicy,
to zostałam zwykłą służącą. Bez względu na to, z jakiej pochodzę
rodziny i jak mnie wychowano, nic nie zmieni tego, kim się stałam.
Lady Mattison ścisnęła Róży rękę.
– Lecz tylko od ciebie zależy, kim zostaniesz, a przeszłość nie
ma znaczenia – stwierdziła z głębokim przekonaniem. – Niech
moja osoba posłuży ci za przykład. Nie urodziłam się panią, Różo,
wcale nie pochodzę z dobrej rodziny. Kiedy poznałam sir Johna,
byłam, tak jak ty teraz, ochmistrzynią w lordowskim domu. Sir
John przyjechał z wizytą do majątku, poznaliśmy się i
zakochaliśmy w sobie. Wierz mi, byłam przekonana, iż nigdy nie
dostaniemy zgody na ślub, zwłaszcza że John jest najstarszym
synem i głównym spadkobiercą. Moją jedyną rekomendacją,
podobnie jak w twoim przypadku, była dobra edukacja, co
zawdzięczam memu ojcu, który był pastorem, oraz miłość, jaką
żywiłam do Johna.
– Jego rodzice zaakceptowali panią?
– Och, dopiero po pewnym czasie. Początkowo nie chcieli,
abyśmy się pobrali, a ja, podobnie jak ty, postanowiłam rozstać
się z Johnem, by nie komplikować mu życia. Ale on był równie
uparty jak jego najmłodszy syn i zagroził, że mnie uprowadzi i
zmusi do małżeństwa, jeśli jego rodzice i ja nie wyrazimy zgody.
W końcu musieli się poddać, choć niezbyt chętnie. Lecz po jakimś
czasie pokochali mnie i zaakceptowali. A kiedy urodziłam im
wnuki, wręcz oszaleli na moim punkcie. – Roześmiała się,
sprawiając, że Róża uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd
przestąpiły próg pokoju.
– To bardzo piękna opowieść – szepnęła cicho.
– Bo życie bywa piękne... Oczywiście na początku nie było mi
łatwo, ponieważ nie zostałam wychowana jako dama, ale
teściowa wzięła mnie pod opiekuńcze skrzydła i nauczyła mnie,
jak być odpowiednią żoną dla Johna oraz sprostać obowiązkom,
jakich wymaga ode mnie moja pozycja. Chlubię się tym, że
poradziłam sobie na tyle dobrze, iż prawie ucichły krążące na mój
temat plotki... choć rozsiewane są do dziś.
– Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek wyrażał się o pani
niepochlebnie, jaśnie pani – powiedziała szczerze Róża. – Nigdy
nie spotkałam damy równie wykwintnej jak pani.
– Uwierz mi zatem, że tobie, przyszłej żonie dżentelmena,
będzie znacznie łatwiej, gdyż masz zalety, które ja dopiero
musiałam wypracować w sobie. Przede wszystkim umiesz
prowadzić wystawny dom. Ta umiejętność okaże ci się wyjątkowo
przydatna, zwłaszcza gdy na świat przyjdą dzieci.
Róża oblała się rumieńcem na tę myśl.
– To wszystko wydaje mi się takie nieprawdopodobne –
szepnęła. – Po prostu nie mogę uwierzyć, że coś podobnego
może się wydarzyć. Dokładnie tak jak to sobie wymarzyłam.
– Tak samo było ze mną – odparła lady Mattison. – Zresztą czy
naprawdę wierzysz, że Collin, który tak bardzo cię kocha, pozwoli
ci odejść? Biedny chłopak czekał sześć lat, żebyś została jego
żoną, niemal tak długo jak biblijny Jakub, więc dłużej niech już nie
czeka, dobrze? – Uśmiechnęła się uroczo.
– Dobrze... – wyszeptała Róża.
– Ty również czekałaś zbyt długo – stwierdziła lady Mattison i
pogładziła Różę po ręku. – I przecierpiałaś zbyt wiele jak na
młodą damę. Jednak Bóg czuwał nad tobą, bo w końcu znalazłaś
u lady Dilbeck bezpieczne schronienie. Ale życie idzie naprzód,
dlatego powinnaś wykorzystać to, co los niesie ci w darze, czyli
wspólne życie z Collinem, wypełnione radościami i kłopotami,
jakie spotykają ludzi, którzy naprawdę się kochają. Przypominam
ci jednak, o czym zresztą sama dobrze wiesz, że Collin
wprawdzie jest czarujący, ale też uparty jak... no, bardzo uparty.
– Och, dobrze o tym wiem – odparta Róża ze śmiechem.
Uklękła przed lady Mattison, ujęła jej dłonie i podniosła wzrok. –
Lady Mattison, czy jest pani pewna, że również pani sobie tego
życzy? – spytała drżącym głosem.
– Tak, moja droga, całkiem pewna, zarówno ja, jak i mój mąż.
Bo chodzi o szczęście naszego syna, a ty trzymasz do niego
klucz. No, tylko się nie rozpłacz, bo będziesz miała czerwone
oczy, jak pójdziesz na dół porozmawiać z Collinem. Niecierpliwie i
pełen niepokoju czeka, aż wrócimy, a damie nie przystoi witać
mężczyznę łzami, jak powiedziałaby moja świętej pamięci
teściowa.
Pomimo życzliwej przestrogi oczy Róży napełniły się łzami.
Rzuciła się lady Mattison na szyję i uściskała ją mocno.
– Dziękuję – szepnęła. – Bardzo pani dziękuję. Przyrzekam, że
nie będzie pani nigdy żałowała, że tak się stało.
Lady Mattison zachichotała i uścisnęła czule Różę.
– Moja droga, to ja powinnam ci podziękować. Wiem, że
uczynisz Collina szczęśliwym, a to jedyne, czego od ciebie
oczekujemy. Chodź. – Uniosła jej twarz, po której ściekły strugi
łez, i uśmiechnęła się. – Pomóż mi się przebrać na dzisiejszą, tak
bardzo szczególną uroczystość, wszak będziemy świętować Boże
Narodzenie oraz wasz przyszły związek. Potem musisz się udać
prędko na dół do Collina, zanim przybiegnie tu, szukając ciebie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Mimo napomnień ojca, Collin nie był w stanie zapanować nad
sobą. Nerwowo dreptał u podnóża schodów, licząc minuty, które
upłynęły od chwili, gdy matka i Róża wspięły się na górę. Już był o
krok od tego, aby pójść za nimi, wtargnąć do pokoju matki i
zażądać wyjaśnień, co się dzieje. Szczęśliwie jednak ujrzał na
półpiętrze Różę.
Wprawdzie płakała, lecz uśmiech na jej twarzy objawił mu
najradośniejszą wieść. Pognał ku ukochanej, susami pokonując
schody, i porwał ją w ramiona.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał, bo nic mądrzejszego
nie potrafił wymyślić.
– Tak – odparła Róża i pocałowała go.
Wszystkie cierpienia, jakich Colłin zaznał w ciągu minionych
sześciu lat, nagle się ulotniły, a świat zdecydowanie zyskał na
urodzie. Róża była jego i nigdy nie pozwoli jej odejść. Czyż
mądrzy ludzie nie twierdzą, że prawdziwe dobro jednak istnieje?
– Obiecuję, że będziesz szczęśliwa. – Wciąż trzymając ją w
ramionach, zaczął schodzić po schodach. – Wszystko będzie tak,
jak sobie zażyczysz. Jeśli chcesz pozostać w majątku,
zostaniemy, a jeśli chcesz stąd wyjechać, wyjedziemy,
gdziekolwiek tylko zapragniesz. Chociaż wolałbym zostać – dodał,
kiedy dotarli do ostatniego schodka – ponieważ mam mnóstwo
planów, a lady Dilbeck strasznie by nas brakowało...
Pocałowała go znowu, długo i mocno, aż zabrakło mu tchu.
– Zostaniemy, jeśli lady Dilbeck będzie sobie tego życzyła, oraz
jeśli nie będą mieć nic przeciwko temu twoi rodzice. Ale jak
przyjdą na świat dzieci, kapitanie Mattison, powinniśmy pomyśleć
o własnym domu.
– Och, dużo wcześniej – odparł, uśmiechając się szeroko.
Nadal ją niósł, aż dotarł pod przyczepioną do konaru jemiołą. –
Tak się składa, że jaśnie pani posiada nieduży mająteczek,
niedaleko stąd, którego nikt nie dzierżawi. Dom jest obszerny i
solidny, wprost wymarzony dla licznej rodziny, a leżąca odłogiem
ziemia aż prosi o oracza.
– Chyba wiem, o czym mówisz – powiedziała zaskoczona
Róża. – Masz na myśli tę posiadłość, która znajduje się o milę na
wschód od dworu? Lady Dilbeck jest jego właścicielką?
– Tak. Rozmawiałam o tym z jaśnie panią i zgodziła się
sprzedać ten majątek za szokująco niską cenę, gdyż dzięki temu
będziemy w pobliżu, a ja nadal pozostanę zarządcą na jej
ziemiach. Była strapiona, że będzie musiała znaleźć sobie nową
ochmistrzynię, ale pogodziła się z tym.
– Collin! – Róża zaczęła go odpychać od siebie, aż postawił ją
na ziemi. – Zaplanowałeś wszystko, mimo że nie wiedziałeś, co
powiedzą twoi rodzice? I co ja powiem?
– Gdyby rodzice nie wyrazili zgody na nasze małżeństwo,
zgodnie z umową zostawiłbym cię w spokoju, to znaczy nie
nagabywałbym cię. Jednak nadal miałbym nadzieję, że z czasem
zgodzisz się na nasz ślub. Zamieszkałbym nieopodal, jako
zarządca bywałbym we dworze...
– Lady Mattison powiedziała, że jesteś uparty jak... –
Zachichotała. – No, bardzo uparty.
– Mam to po ojcu – odparł z dumą.
– Nie rozumiem jednak, dlaczego przemilczałeś również to, że
twoja matka też kiedyś była ochmistrzynią – zarzuciła mu. –
Przecież wówczas mniej bym się obawiała reakcji twoich rodziców
na moją osobę.
Wzruszył ramionami.
– Nie wziąłem tego pod uwagę – odparł szczerze. – Naprawdę,
kochanie, w ogóle o tym nie myślałem – zapewnił ją, widząc
malujące się na jej twarzy niedowierzanie. – Zawsze było mi to
obojętne. Nigdy nie wstydziłem się matki, więcej, zawsze byłem z
niej dumny, a kiedy w szkole koledzy próbowali mi dokuczać z jej
powodu, podbiłem niejedno oko i rozkwasiłem wiele nosów –
dodał wesoło. – I to z przyjemnością. Skutek był taki. że w krótkim
czasie wszyscy koledzy zaczęli niezmiernie poważać moją matkę.
– Mogę to sobie wyobrazić – rzekła Róża, obejmując go czule
za szyję. – Nie chcę jednak, abyś staczał boje w obronie mego
dobrego imienia, nie chcę, by czyniły to nasze dzieci. Nie zmienię
tego, kim byłam, lecz jak stwierdziła twoja matka, tylko ode mnie
zależy, kim się stanę. W razie plotek, a z pewnością będą nam
towarzyszyć przez całe życie, zwalczymy je za pomocą zdrowego
rozsądku. Twoja matka to bardzo mądra kobieta.
– Och, zgadzam się. Podobnie jak moja przyszła małżonka,
panna Róża, która jej wysłuchała i wybrała szczęście zamiast
niedoli. Nasze wspólne szczęście. – Przygarnął ją bliżej. – Co
prawda jeszcze nie jest Boże Narodzenie, lecz pozwól, że złożę ci
życzenia. Wesołych świąt, Różo.
– Wesołych świąt, Collin – szepnęła, wspinając się na palce, by
spotkać jego usta.
Przyglądała im się nie tylko lady Dilbeck oraz rodzice Collina,
lecz również cała służba, która zebrała się w salonie, by śpiewem
i tańcami uczcić Wigilię.
– Będą to niezapomniane święta – rzekła lady Mattison wesoło,
wymieniając uśmiechy ze swoim małżonkiem.
– Pełne miłych wspomnień – mruknęła lady Dilbeck, wycierając
oczy chusteczką. – Które zatrą w pamięci przykre wspomnienia.
Sir John położył jej dłoń na ramieniu, chcąc dodać jej otuchy.
– Otrząśniesz się ze wspomnień, Eunice, mając pod bokiem
Różę i Collina. Znam mojego syna i wiem, będzie wpadał do
ciebie codziennie, przedstawiając ci swoje plany modernizacji
majątku. – Roześmiał się. – Czekają cię trudne chwile, bo nie
ustąpi, póki ich wszystkich, co do jednego, nie zaakceptujesz.
Collin jest najbardziej upartym młodzieńcem na tym bożym
świecie i zawsze musi postawić na swoim. Współczuję mojej
przyszłej synowej.
– Nie ma powodu – stwierdziła lady Mattison. – Róża też jest
stanowcza, a nawet uparta, i nie ulegnie tak łatwo mojemu
synowi. Pasują do siebie idealnie. Przy takich charakterkach na
pewno nie grozi im nuda.
Lady Dilbeck z uśmiechem skinęła głową, spoglądając na parę,
która wciąż stała pod konarem z jemiołą.
– Oto oni – rzekła z czułością. – Dziękuję Bogu, że sprowadził
ich do mnie – dodała drżącym głosem. – Czułabym się bez nich
bardzo samotna. Bez was wszystkich. – Spojrzała po gościach i
służbie. – Wypijmy lampkę wina, wznosząc toast za nasze
zdrowie i zdrowie młodej pary, która wkrótce się pobierze, a co
najważniejsze, życzmy sobie wzajemnie błogosławieństwa
bożego oraz wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących
świąt Bożego Narodzenia.