1 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda.
Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba.
- Majka! – wrzasnął mi mąż do ucha. - Mam świetny pomysł. Chcesz
posłuchać?
- No – mruknęłam podejrzliwe, bo czasami włosy mi dęba stawały od
świetnych pomysłów mojego małżonka.
- W tym roku jedziemy pod namiot! Las, jezioro, łódki, wędkowanie,
grzyby! – skandował podniecony. - Gadałem już z dzieciakami. Są zachwycone!
Teraz tylko ty się zgódź...
- Mama, no, mama, zgódź się! – dwa zdradzieckie potworki uczepiły się
moich rąk i zaczęły nimi szarpać; że niby tak mnie proszą, że zaraz mi ręce
urwą!
- Aa...ale... – myślałam w popłochu, jakby się tu jednak wykręcić – my nic
nie mamy! A nie stać nas, żeby kupić cały nowy sprzęt.
- Kochanie, nic się nie przejmuj... – powiedział mój mąż tak miłym głosem,
że aż mi serce zamarło. – Wszystko załatwię. Obiecuję.
I, cholera jasna, dotrzymał słowa!
Nim się obejrzałam, pakowaliśmy się do samochodu i jechaliśmy na
wyprawę pod namiot...
Tak jak przypuszczałam, było strasznie. Dobrze chociaż, że miałam
materac. Ostro się postawiłam, gdy mąż w ramach oszczędności chciał mnie
położyć na cienkiej jak papier karimacie.
- Nigdy w życiu! Nie będę spać na gazecie. Tak mnie połamie, że rano nie
wstanę!
2 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
- Nie przesadzaj, Majka – przekonywał mnie mąż. – Nie jesteś księżniczką
na ziarnku grochu.
- Tata, nie upieraj się... – nieoczekiwanie poprał mnie syn, kochane
dziecko. – Kup mamie ten materac. Zawsze będzie na czym popływać...
No, tak, zero współczucia dla kości starej matki, sto procent prywaty! Co
za interesowne stworzenie wydałam na świat...
Stolik i krzesełko z oparciem to również był mój „kaprys”. Bo jak tu
szykować posiłki bez stołu? Z kolei na siedzenie w kucki byłam już jednak zbyt
dojrzała, a od siadania na ziemi mogłabym złapać wilka. Nie paliłam się do
takich przygód.
Niemniej żaden stół, żaden materac nie zmieniły faktu, że na biwaku było
dokładnie tak, jak się spodziewałam. Strasznie!
Daruję sobie opisy mocno hałaśliwego i głównie wstawionego sąsiedztwa.
Nieustająco też towarzyszyły nam komary i mrówki. Ale najgorsze ze
wszystkiego były toalety; o ile takim eleganckim słowem można określić obraz
nędzy i rozpaczy, jaki zastałam w baraku oznaczony z jednej strony trójkątem, a
z drugiej - kółkiem. Brzydziłam się tam wejść, a co dopiero skorzystać! O
prysznicach lepiej nie wspominać. Reszcie rodziny oczywiście nic nie było
straszne, grunt, że pogoda dopisała. Ale ja, zacięta przeciwniczka kucania,
uparcie chadzałam do lasu...
Załatwianie naglących spraw pod gołym niebem nie należało do zadań
łatwych i przyjemnych; ciągłe rozglądanie się, czy nikt nie nadchodzi, chowanie
się za krzakami, odganianie brzęczącego i kłującego bractwa. Jeszcze nigdy
zaspokajanie jakiejkolwiek potrzeby fizjologicznej nie nastręczało mi tyle trudu,
komplikacji i, co by nie powiedzieć, emocji.
3 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
Dlatego, kiedy minęły dwa tygodnie biwakowania, wracałam do domu jak
na skrzydłach. Rodzinka cieszyła się, że tak cudownie spędziła czas, ja
cieszyłam się ich szczęściem oraz... coraz bliższym spotkaniem z moją
wypieszczoną, wychuchaną łazienką.
Ledwo przekroczyłam próg mieszkania, wrzasnęłam:
- Ja pierwsza! – miałam na myśli kolejność korzystania z wucetu i
prysznica.
Stojąc pod strumieniami czystej – i ciepłej! – wody, robiłam się coraz
bardziej rozluźniona i nastawiona pozytywnie do świata, ludzi, a nawet
biwaków. Zrobiłam się taka spolegliwa, że kiedy po godzinie zniecierpliwiony
małżonek zastukał w drzwi kabiny, zamiast fuknąć, wpuściłam go do środka...
Myślałam: „To dopiero będzie ukoronowanie wakacji...” Czekałam na
czuły szept, jak cudownie się opaliłam, na czułe dłonie zachwalające moje
jeszcze całkiem zadowalające kształty...
Doczekałam się kolnięcia palcem w pośladek i okrzyku:
- Majka, a co ty tu masz?!
Zmartwiałam. A jednak! Pomimo całej staranności, z jaką unikałam
biwakowego klozetu, coś się przyplątało. Wyszłam spod prysznica i zaczęłam
kręcić się jak fryga, próbując obejrzeć samą siebie od tyłu. Spróbujcie kiedyś.
Nie jest łatwo. Wlazłam więc na stołek służący do wieszanie prania i
oglądnęłam się w lustrze. Na pośladku, konkretnie prawym, wykwitł mi okrągły
rumieniec wielkości mandarynki.
Z początku zbagatelizowałam sprawę.
– Siedziałam w brodziku półdupkiem, to się odcisnęło. Samo zniknie...
4 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
Ale nie zniknęło. Wręcz przeciwnie. Rumieniec zaczął rosnąć. Po tygodniu
osiągał rozmiary cytryny, po dwóch - pomarańczy, a kiedy we wrześniu
niebezpiecznie zbliżył się wielkością do grejpfruta, Krzysztof zdecydował:
- Ktoś to musi zobaczyć.
- Znaczy kto? - zaniepokoiłam się, nie bardzo wiedząc komu mój troskliwy
mąż zamierza pokazywać moje pośladki.
- Twoja mama? – zasugerował natychmiast, przyzwyczajony, że ze
wszelkim sprawami, z którymi nie bardzo wiedziałam co zrobić, zwracałam się
do mamy.
- Dobra – zgodziłam się. Rodzonej matki nie będę się przecież wstydzić.
- Mama, jest taka sprawa... – wyłuszczyłam pokrótce, a mama zażądała:
- Pokaż.
Pokazałam. Rodzicielka kręciła głową, cmokała ustami, w końcu wezwała
na pomoc Teodora, o którym kompletnie zapomniałam.
- No co ty, nie będę się obnażać do rosołu przed twoim mężem... –
oponowała słabo, wiedząc, że i tak nic nie wskóram.
- Przestań z tą fałszywą skromnością. Teodor jest moim mężem od
dziesięciu lat, a co ważniejsze jest lekarzem...
- Pediatrą! – jęknęłam.
- Co za różnica? Tyłek to tyłek, większy czy mniejszy...
Teodor nałożył okulary i przystąpił do oględzin. Patrzył w milczeniu,
wreszcie wskazał ciemniejszą kropkę pośrodku rumieńca i zauważył ostrożnie:
- Wygląda, jakby cię coś użarło... Mogło cię coś ugryźć akurat tutaj?
Kleszcz na przykład...
5 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
- Mogło – potwierdziłam niechętnie, mając w pamięci swoje leśne sesje
tete a tete z muchami i komarami. Kleszcze też tam pewnie były, ale że
cholerstwo małe jest i nie wydaje żadnych ostrzegawczych dźwięków, mogłam
nie zauważyć.
- Niedobrze... – Teodor pokręcił głową, a minę miał poważną.
- Dlaczego niedobrze?! – zdenerwowałyśmy się obie z mamą.
- Nie, nic... – uspokajał nas nieszczerze i nieudolnie – ale musi to zobaczyć
ktoś jeszcze...
Wcale nie miałam ochoty na okazywanie swoich miejsc intymnych reszcie
społeczeństwa, ale nie dano mi wyboru. Mama, z zawodu nauczycielka,
podeszła do sprawy naukowo i sięgnęła do ksiąg. Wyczytała z nich, że od
ugryzienie kleszcza grozi mi: kleszczowe zapalanie opon mózgowo-
rdzeniowych mózgu, to raz, tzw. środkowoeuropejskie wiosenno-letnie
zapalenie mózgu, to dwa, oraz borelioza – to trzy. Bez względu na to, co mnie
akurat dopadło (o ile w ogóle), nie leczone mogło przynieść tragiczne skutki dla
mojego mózgu i umysłu. Kleszcz użarł mnie w pośladek, ale ucierpieć mogła na
tym moja głowa. Zaniepokoiłam się. I to poważnie, nie ukrywam. Zrozumiałam
nagle, jak bardzo lubię swoją głowę i że przecież będzie mi jeszcze potrzebna.
Żeby ją ratować, byłam gotowa na wszystko.
- Dobra, pokażę tyłek, komu zechcecie!
Teodor zabrał mnie do przychodni, gdzie najpierw wezwał na konsultację
kolegę internistę.
- Niech no kolega zobaczy, co też tej mojej Majce się na tyłku porobiło? –
zagaił bardzo fachowo. Po czym pochylili się nad moim pośladkiem,
deliberowali i mruczeli:
6 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
- Tak, tak, na pewno coś ją ugryzło, widać wyraźny mniejszy ślad, a
rumień wędruje obwodowo od tego miejsca... – poczułam dotknięcie. - Wygląda
mi na... ale nie zaszkodzi zawołać dermatologa.
Dermatolog, oczywiście mężczyzna, po wstępnych uprzejmościach, także
utkwił wzrok w moim siedzeniu. Teraz cała trójka pomrukiwała, gdybała i
badała mój pośladek. Poczułam się cokolwiek dziwnie. Z jednej strony miałam
ochotę zapytać, czy ktoś jeszcze chce sobie popatrzeć („proszę bardzo, bez
krępacji, nie wiadomo kiedy znowu trafi się taka gratka!”); z drugiej strony
czułam, że rumienię się nie tylko na twarzy. „Żadnych więcej biwaków –
powtarzałam w myślach – już nigdy więcej!”
Lekarze wyprostowali się i zaczęli pytać o moje ogólne samopoczucie.
Zapewniłam ich, że czuję się świetnie. Zwłaszcza teraz, gdy wreszcie pozwolili
mi podciągnąć majtki.
- Prócz rumienia nie pani innych objawów boreliozy, ale nie będziemy
ryzykować – orzekł w końcu dermatolog. - Zaaplikujemy penicylinę.
No i dostało mi się. Dwa tygodnie łykania penicyliny dwa razy dziennie!
Antybiotyk, nawet w typowej pięciodniowej kuracji terapii, wyjaławia
organizm. Ja po czternastu dniach brania takiej kobyły jak penicylina byłam
jałowa niczym gaza! Ale dzielnie trzymałam fason, głowa też mi nie
szwankowała. To najważniejsze. Dlatego gdy koleżanki z pracy, zupełnie nie
wiedzieć po co, zaczęły nagle wspominać swoje wakacyjne przygody, ja
milczałam sobie skromnie. Przechwalały się mniej lub bardziej prawdziwymi
podbojami, flirtami i zazdrosnymi mężami. Wreszcie jedna zapytała mnie
wprost:
- A ty Majka, nic, żadnej przygody na koniec...?
Milczałam kilka chwil dla większego efektu, a potem wypaliłam.
7 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
- Wybaczcie, ale moja przygoda była z gatunku tych intymnych, z
pokazywaniem i dotykaniem pośladków włącznie. Pozwólcie, że resztę
szczegółów zachowam dla siebie...
Uśmiechnęłam się tajemniczo, a im szczęki opadły do kolan. Przynajmniej
jeden zysk z tego całego nieszczęsnego biwakowania – przez jakiś czas
chodziłam w glorii największej wakacyjnej uwodzicielki. Nikt nie musiał
wiedzieć, że uwodziłam głównie kleszcze!
I na tym mogłabym poprzestać. Szczerze, bardzo bym nawet chciała
skłamać i udać, że żaden epilog nie istnieje. Niestety, nie mogę. Bo do, ciężkiej
chol...! Co za dno! Nawet zakląć od serca już nie potrafię, co dopiero mówić o
kłamstwie! W porządku, powiem uczciwie jak na spowiedzi, dopadł mnie wirus
dobra, a nie jakaś banalna borelioza. Kiedy myślałam, że już koniec; kiedy nie
tylko rumień, a nawet ślad ugryzienia zniknął z mojego... z mojej, tej no, pupy...
zaczęłam słyszeć głosy. Wiem, jak to brzmi. Jakbym jednak dostała na głowę,
sfiksowała! Nic z tych rzeczy. Udałem się do neurologa, psychologa, nawet
psychiatry – nic nie wykryli. Działałam normalnie, odruchy miałam jak trzeba,
pamięć mi nie szwankowała, mózg nie doznał najmniejszego uszczerbku, a
jednak... słyszałam głosy. Kakofonię głosów! Skąd się brały, do kur...ki nędzy?
Ja też z początku nie wiedziałam. Bo niby skąd pojawiało się w mojej głowie
tyle obcych słów, pragnień, myśli... I to był pierwszy trop! Myśli... Słyszałam
ludzkie myśli. Fajnie, powiecie? Wręcz przeciwnie. Atakowali moją samotnię,
moje najbardziej prywatne ja – mój umysł. Próbowałam się bronić, a jakże.
Wyrzucałam obce kłopoty jak nieproszonego gościa. Zamykałam się,
zawężałam na stricte prywatnych problemach: dzieciaki olewały naukę, mój
mąż swoją robotę, a ja wszystkich dookoła. Udawało się na parę dni, a potem
cudze myśli pchały się jeszcze bardziej natarczywe i... nieszczęśliwe. Czegoś
8 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
ode mnie chciały. Albo raczej ja czułam, że jestem im coś winna. W końcu,
chcąc nie chcąc, podsłuchiwałam najbardziej osobiste wynurzenia, tyczące
zawodów miłosnych, kłopotów w pracy, dylematów pod tytułem „co dalej”,
zapędów samobójczych albo... morderczych. Czułam, że mogę coś zrobić,
zaradzić; to było najgorsze – odpowiedzialność za te wszystkie myśli. Za jakie
grzechy mnie to spotkało? Nie marzyła mi się kariera ducha opiekuńczego.
Zawsze byłam leniwą egoistką. Robiłam tylko tyle, ile musiałam. Niemniej
słyszałam ludzkie wołanie w ciemności i wiedziałam, że mogę pomóc, że
potrafię wyprostować skrzywione ścieżki. Po jakimś czasie tak właśnie
zaczęłam odbierać dręczące mnie głosy, jak zaplątane nitki, które powinnam i
umiem rozplątać. Tu pociągnąć, tam odmotać, gdzie indziej jednie pomodlić
się... Tak, zaczęłam się modlić, ja zagorzała ateistka, inaczej zwana w naszym
katolickim kraju „wierzącą, ale niepraktykującą.” Przypomniały mi się kiedyś
wkuwane na lekcjach religii litanie, modlitwy, psalmy, pieśni, apokryfy... Hola,
a może wcale mi się nie przypomniały? Niby jaka, nawet najbardziej ambitna
zakonnica, kazałaby wkuwać dziesięciolatce Biblię na pamięć? A ja znałem
Wulgatę na wyrywki, mogłabym zażyć najbardziej oczytanego Świadka
Jehowy. Tylko po co mi ta wiedza, która pojawiła się w mojej głowie równie
nagle i nieoczekiwanie, co prześladujące mnie głosy? W jakim celu, po kiego...
świętego ofiarowano mi dar, o jaki nie prosiłam?
I wtedy, jakby mało było, wyrosły mi skrzydła. Powiedzmy, skrzydełka.
Malutkie takie, niemal kieszonkowe, ale i tak mogłam zapomnieć o bluzkach
bez pleców. A miałam naprawdę ładne plecy. Dużo ładniejsze niż przód, bo z
przodu właściwie nic nie miałam. Wykarmiłam dwójkę dzieci, ale nawet w
trakcie najwydajniejszego udoju mogłam się poszczycić co najwyżej taką
9 Joanna Łukowska: Kleszcz, czyli wakacyjna przygoda, www.rw2010.pl
porządną, pełną... jedynką. Cóż, jednemu Pan Bóg daje porządny biust,
drugiemu... małe skrzydełka.
Tylko po co? Kiedyś, przed niewydarzonym biwakiem, kiedy byłam
zwykłą gospodynią domową, nigdy bym nie wpadła na właściwe rozwiązanie.
Ale z wiedzą, którą nieproszona zagościła w mojej głowie, ze skrzydłami, które
niechciane wyrosły mi na plecach i z wcale nie lekką umiejętnością czytania w
myślach – dotarłam do sedna sprawy. To nie kleszcz mnie dopadł.
Nikt nigdy nie odkrył jak rozmnażają się anioły. Właściwie sądzono, że w
ogóle tego nie robią, bo to czynność zbyt ludzka. Tyle, że ileś zbuntowanych
aniołów strącono, sporo się wypaliło (bywa, że nawet anielskie powołanie się
kruszy), a wielu poległo i wciąż pada w walce z siłami piekieł (wzniosłe, ale
prawdziwe). Trzeba nowej krwi. Ugryzienie kogoś w niewymowne może być
równie dobrym sposobem na zasilenie szeregów co pączkowanie albo podział
komórek.
Na razie, jako początkująca w zawodzie, nie jestem na tyle wprowadzona
w boski plan, by wiedzieć na jakiej zasadzie odbywa się nabór. W każdym razie
padło na mnie. Nadal jestem żoną i matką – rodzinie moje skrzydełka nie
przeszkadzają. „Mogłoby ci wyrosnąć coś gorszego” – skomentował synek.
Racja. W gotowaniu, sprzątaniu i prasowaniu atrybut anielskości zupełnie mi nie
przeszkadza. Co do „wyższych” obowiązków – czas jest jak guma. Einstein
odkrył teorię względności w XX wieku. Aniołowie znali ją i wykorzystywali od
stworzenia świata. Święty Mikołaj tylko się podłączył. Poruszanie się z
prędkością światła z początku nieco oszałamia, ale z wolna przywykam. Poza
tym im więcej „święcę” – jak to nazywamy w anielskim żargonie – tym mniej
się starzeję. Jaka kobieta odrzuci taki profit?
I to by było na tyle. Muszę lecieć. Ludzie czekają...