WARSZAWA
2014
REDAKCJA:
Magdalena Petryńska
KOREKTA:
Danuta Sabała
PROJEKT
GRAFICZNY OKŁADKI: Libertago/Piotr Rosiński
OPRACOWANIE
GRAFICZNE: Elżbieta Wastkowska
REDAKTOR
NACZELNY: Paweł Goźliński
PRODUCENCI
WYDAWNICZY: Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak
KOORDYNACJA
PROJEKTU: Joanna Cieślewska
ZDJĘCIE:
East
News
©
Copyright
by AGORA SA 2014
©
Copyright
by Katarzyna Boni, Wojciech Tochman 2014
Wydanie
elektroniczne 2014
ISBN:
978-832-681-605-5 (epub)
ISBN:
978-832-681-606-2 (mobi)
WYDAWC
A
Agora
SA
ul. Czerska
8/10
00-732
Warszawa
Konwersja
i edycja publikacji
Spis
treści
Początek
W mieście Ramta
W Cyber City
Na pustyni
W Zaatari
W Syrii
W Ammanie
Podziękowania
Przypisy
W
ieczorem
miasto jest ciemne, niebo i twarze ludzi – bure. I
ciemne jest rano, kiedy naszym burym samochodem ruszamy w
codzienną drogę na północ. Sporo tu biedy. Liche sklepiki, kiepskie
drogi, stare samochody. W Jordanii nie ma ropy ani ciężkiego
przemysłu, są nikłe zasoby wody i wąski dostęp do morza, tylko
cztery procent powierzchni kraju nadaje się pod jakiekolwiek uprawy.
Oliwki, daktyle, ogórki, bakłażany – sądząc po stołecznym bazarze, to
podstawowe tutejsze płody rolne. No i pomidory. Ich słodycz – w
Europie dawno zapomniana – oto jeden z powodów, dla których
warto ten bury kraj odwiedzić. Kolejne? Wspaniałe krajobrazy,
rzymskie zabytki, miejsca znane z Biblii, uprzejmość i otwartość
gospodarzy. O tym wszystkim rozmawiamy z naszym kierowcą, kiedy
co rano jedziemy na północ, w stronę syryjskiej granicy. I nigdzie nie
widzimy wspaniałych krajobrazów. One są, ale w dolinie Jordanu i na
południu kraju. A tutaj żadnej zieleni, żadnych żywych kolorów,
ciekawych kształtów, prawie wszędzie płasko. Nie ma na czym
zatrzymać wzroku. Dokoła piasek, raczej kurz, kolejne bure wsie,
jedna podobna do drugiej, miasta, stada zakurzonych baranów, jakieś
namioty, z każdym dniem coraz mniej słońca, coraz więcej zimnego,
tnącego twarz deszczu.
Dobrze
byłoby zostać w naszym ciepłym szarym samochodzie, z
kubkiem gorącej kawy z kardamonem kupionej w którymś z
przydrożnych barków i ze świeżą gazetą w rękach. Tylko że o tym, co
nas interesuje, „The Jordan Times” nie pisze żadnych rewelacji.
Prawie codziennie to samo: „Ponad trzystu Syryjczyków weszło
wczoraj do Jordanii, co daje liczbę ponad tysiąca w ciągu ostatnich
trzech dni. Rebelianci informują, że w ostatnim tygodniu w
południowo-wschodniej Syrii ponad stu pięćdziesięciu uchodźców
usiłujących przedostać się do Jordanii zostało zabitych”. Bieżące
liczby – zbliża się koniec 2013 roku – gazeta podbudowuje
podstawowymi informacjami, które dziennikarze nazywają
backgroundem. W skrócie rzecz ujmując, background wygląda tak: od
marca 2011 roku granicę z Jordanią przekroczyło już sześćset tysięcy
uchodźców syryjskich, co oznacza, że dzisiaj w sześciomilionowej
Jordanii na dziesięciu obywateli przypada jeden Syryjczyk. Tylko co
piąty trafia do któregoś z obozów utworzonych przez Wysokiego
Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Reszta
mieszka poza obozami. W wynajętych mieszkaniach albo w tak
zwanych nieformalnych osadach, czyli namiotach na pustyni. Syrię
opuściło już ponad dwa i pół miliona ludzi. Uciekają do Jordanii,
Libanu i Turcji. Rzadziej do Iraku i do Europy.
Jordańskim
czytelnikom
nie musi się codziennie tłumaczyć tego,
co z pewnością trzeba powtórzyć europejskim. Przynajmniej w
skrócie: kiedy w marcu 2011 roku kilku syryjskich nastolatków trafiło
do więzienia, bo na ścianie szkoły namalowali antyrządowe graffiti,
rozgniewani mieszkańcy miasta Dara w południowej Syrii wyszli na
ulice. Na znak pokoju nieśli gałęzie oliwne. Ale i transparenty z
hasłami, które nie mogły podobać się władzy. Wojsko otworzyło
ogień. Trzy miesiące później protestowały wszystkie większe miasta w
Syrii. Tak jak tamtej wiosny protestował niemal cały świat arabski.
Syryjczycy żądali zmian, a więc przede wszystkim ustąpienia
prezydenta Baszara al-Asada. Ale prezydent ani myślał ustąpić.
Jego
ojciec, Hafez al-Asad, przejął władzę w 1971 roku. Utrzymał
stan wyjątkowy wprowadzony osiem lat wcześniej podczas przewrotu
wojskowego, w którym sam brał udział. Oprócz ograniczenia roli
religii w państwie wzmocnił kontrolę nad sądami i środkami
przekazu. Nie wahał się użyć siły, kiedy Syryjczycy sprzeciwili się
dyskryminacji – najważniejsze stanowiska dostawali alawici (szyici),
sunnicka większość nie mogła za wysoko awansować. Nie wahał się
użyć siły, kiedy ludzie protestowali przeciwko niesprawiedliwym
aresztowaniom i torturom w więzieniach. W zbuntowanym mieście
Hama – był rok 1982 – wojska Hafeza w ciągu dwudziestu siedmiu
dni zabiły dwadzieścia tysięcy ludzi.
Hafez
umarł w 2000 roku. Nowym prezydentem ogłoszono
Baszara. Sześć lat wcześniej, gdy jego starszy brat zginął w wypadku,
Baszar przerwał studia w Londynie i wrócił do kraju. Miał zostać
okulistą, został dyktatorem.
W czerwcu
2011
roku jedną ręką podpisywał dekrety znoszące
trwający czterdzieści osiem lat stan wyjątkowy, a drugą ustawiał
czołgi na ulicach. Tych, którzy protestowali, od początku nazywał
terrorystami. Mówił: to nie armia strzela do ludzi, tylko ekstremiści w
kradzionych mundurach.
To, co zapowiadało się na kolejny
fragment
arabskiej wiosny,
zmieniło się w wojnę domową. Po trzech latach walk nie ma w Syrii
jednolitego opozycyjnego frontu. Rozbił się na wiele ugrupowań.
Każde ma inne żądania, inne cele. Nierzadko walczą między sobą.
Jedni chcą wprowadzać demokrację, drudzy mówią o państwie
opartym na prawie szariatu. Przeciwko syryjskiemu rządowi na
terenie Syrii walczą niesyryjskie ugrupowania związane z Al-Kaidą.
Przeciwko opozycji – obywatele innych państw zatrudnieni przez
rządowe siły bezpieczeństwa.
Ilu
zginęło w ciągu ostatnich trzech lat? Sto tysięcy? Sto
dwadzieścia? Codziennie giną. Dziewięć milionów ludzi musiało
opuścić swój dom. Powtórzmy: ponad dwa i pół miliona ruszyło do
sąsiednich krajów. Z obywateli stali się uchodźcami. Połowa z nich to
dzieci. Większość – poniżej jedenastego roku życia.
Tylko
w Jordanii jest trzysta tysięcy niepełnoletnich Syryjczyków.
Setki, jeśli nie tysiące, wędrują bez opieki dorosłych. Każdy uchodźca
z Syrii, mały czy duży, kosztuje trzy i pół tysiąca dolarów rocznie.
Świat, który w tej sprawie Jordanię wspiera, pokrywa jedynie
trzydzieści procent wydatków. Gospodarze boją się, że przybysze
zabiorą im pracę i wodę. Przybysze narzekają, że nie wszyscy tutejsi
rozumieją ich ból, że z ich cierpienia czerpią korzyści. Tak bywa. Ale
jest też współczucie, zrozumienie, cierpliwość. Każdego dnia zjawiają
się nowi tułacze. Nie dla wspaniałych jordańskich krajobrazów wloką
się nocą przez kamienną pustynię, nie dla słodkich pomidorów. Tam
mieli swoje. Przychodzą, by żyć.
I tęsknić.
Kiedy
Arab opuszcza ukochaną kobietę albo drogą mu
ojczyznę, czuje gurbę. To nostalgia, wyobcowanie, świadomość
wygnania i żal za utraconym. Dręczące poczucie bycia nie u siebie.
Słowo
gurb
a
wywodzi
się od ciemnego słowa
garab
a
znanego
w
islamie jako przeciwieństwo jasnego słowa
szarak
a.
Szarak
a – wschodzące słońce,
obcowanie
z Bogiem.
Garab
a – ciemność.
Tego
nic nie ukoi. Tylko powrót.
W
MIEŚCIE RAMTA
Zahid i Aida.
Z: Religia zabrania wszystkiego, co przyjemne, pojąłem to, kiedy
przekroczyłem dwudziestkę i pozwoliłem sobie na życie, sypiałem z
licznymi kobietami, grałem w kasynie do świtu, w hotelach dla
cudzoziemców piłem alkohol.
A: Nie skończyłam nawet podstawówki. W domu rodzinnym nie
zaznałam sprawiedliwości. Ani miłości. Nie mam tutaj nikogo. Braci
ani sióstr. Jego miałam. Zostawił mnie z czwórką dzieci. Krzyczał, że
to przeze mnie jesteśmy w takiej sytuacji. Mam kulę w głowie.
Z: Zbliżałem się do trzydziestki, poznałem jej ojca, religijny
człowiek, powiedziałem mu, że szukam panny na żonę, a on mi na to,
że ma córkę, ułożoną, przed dwudziestką, w domu nie traktowali jej
dobrze, spostrzegłem to od razu, nie wolno jej było samej wyjść na
dwór, chyba że barany paść, mieli spore stado, pasła zawsze z
młodszym bratem, innych ludzi nie spotykała, nawet kobiet, więc nie
umiała rozmawiać z drugim człowiekiem, chcieli ją szybko wydać za
mąż, no to nie robiłem problemu i się zgodziłem.
A: Gdzie on się teraz podziewa? Przychodzi czasem na noc. Bije.
Z: Pytałem teściów, dlaczego ją tak chowali, dlaczego bili, a oni,
że taka u nich tradycja, żadna tradycja, myślałem sobie, tylko zwykła
ciemnota z wioski pod Damaszkiem, moja młoda żona nic nie
wiedziała o świecie, nie miała własnego zdania, nie umiała zakupów
zrobić ani ugotować, przez cztery miesiące się nie kapnęła, że dziecko
nosi w brzuchu, w końcu ja się połapałem, spytała, jak kobieta rodzi,
w szpitalu, powiedziałem, moja maleńka, nic się nie bój, lekarz założy
ci na brzuch spory zamek błyskawiczny, rozepnie i będzie po sprawie,
poszła do lekarki na kontrolę, wróciła i z pretensjami, że jej
naopowiadałem głupot z tym suwakiem na skórze, choć przedtem
pretensji o nic nie miała, nie kłóciliśmy się, ona mnie słuchała, kiedy
mówiłem, jak ma się ubierać, co gotować, z którymi sąsiadami żyć w
zgodzie, a których unikać, mieszkaliśmy jak ludzie, u siebie, maleńka
całowała mnie w rękę, kiedy wychodziłem z domu, a ja całowałem ją
w głowę, dorobiliśmy się trzech synów, niczego nam nie brakowało,
zarabiałem przyzwoite pieniądze we własnym warsztacie,
konserwowałem chłodnie samochodowe, u nas region rolniczy, ludzie
mieli sporo takich dostawczych samochodów, a ja byłem jeden na
całą okolicę.
A: Zaczęła się rewolucja. Brałam udział w pierwszej demonstracji.
Byłam pierwszą kobietą w mieście, która krzyczała. Domagałam się
wolności. Dość skrytobójstwa! Dość prześladowań! Zabili czterech.
Kilka dni później już piętnastu. Potem stu. Potem przestaliśmy liczyć.
Z: Ranni i zabici, niedaleko od naszego domu, ktoś wołał przez
megafon, że potrzeba pomocy, ulica pełna krwi, maleńka chciała tam
pobiec, mówię, nigdzie nie pójdziesz, komu tam się przydasz, jak nic
nie potrafisz, a co najważniejsze, myślałem, ja jestem
Palestyńczykiem, a nie Syryjczykiem, lepiej nikomu nie rzucać się w
oczy, to jest syryjska sprawa, nie moja, bałem się, a ona mi się
wyrywała, więc ją szantażowałem rozwodem, aż wszystko usłyszał
mój ojciec, który mieszkał pod nami, przyszedł i nas uspokoił.
A: Allah akbar! Nie strzelajcie!, krzyczeli. Słyszałam. Trupy leżały
na ulicy kilka dni.
Z: Po pierwszej masakrze żyliśmy w oblężeniu przez siedem
miesięcy, ruch ludzi był ograniczony, pilnowało tego wojsko, z domu
mogły wychodzić tylko kobiety między dziesiątą rano a pierwszą po
południu, czasem nie pozwalali wyjść nikomu, tak było przez dwa
tygodnie, kto wyszedł, ten ginął od kuli.
A: Wtedy skrzyknęli się ludzie z okolicznych wsi. Kolumną weszli
do miasta. Nieśli gałęzie drzewek oliwnych. I dla nas jedzenie.
Warzywa i owoce. Wojsko nie robiło przeszkód. Kolumna dotarła na
centralny plac. Została otoczona. Wojsko otworzyło ogień.
Z: My w Syrii mamy duże lodówki, zapasy i wodę w zbiornikach
na dachu, jak nam się to wszystko skończyło, poszedłem do sąsiadów,
którzy dokądś uciekli, otworzyłem ich lodówkę.
A: Wreszcie pewnego dnia późnym popołudniem ogłoszono z
samochodów, że kobiety mogą wyjść z domów. Na dwie godziny.
Uzupełnić zaopatrzenie. Bałam się aresztowania. Aresztowana kobieta
jest zawsze gwałcona. Wyszłam więc z nożem w kieszeni. Dorwie
mnie jakiś wojskowy, myślałam, ciachnę go w brzuch. On mnie zdąży
zastrzelić. Mój mąż nie będzie zhańbiony. Sklepy były pozamykane.
Ludzie oferowali różne artykuły przed domami. Kupiłam pieluchy.
Siedem paczek. Nawet jednej całej nie doniosłam. Bo jak szłam, to
matki mnie prosiły choć o dwie pieluchy. Dużo płaczących matek.
Z: Nie mieliśmy w końcu co jeść, wyszedłem przed blok w samej
piżamie, rozebrałem się, żeby pokazać, że niczego groźnego pod
ubraniem nie chowam, powiedziałem do oficera – sunnity – na
pierwszym punkcie kontrolnym, sto metrów od domu, że skoro nas
chronią przed terrorystami, to niech nam dadzą wodę i mleko dla
dzieci, kazał mi wrócić do domu, następnego dnia ktoś krzyknął pod
oknem, żebym zszedł, i dał mi to, czego potrzebowaliśmy, chłopak z
checkpointu, oni wszyscy potem zdezerterowali.
A: Po siedmiu miesiącach pozwolili już wychodzić wszystkim. Od
szóstej rano do ósmej wieczorem. Zrobiło się prawie normalnie.
Byłam znowu w ciąży.
Z: Zapisała się na tajny kurs pielęgniarstwa.
A: Zabijali ludzi, ranili. Nie było komu szyć ran. On mi bronił tam
chodzić. Krzyczał. Rozwód! Rozwód! Proszę bardzo, powiedziałam
mu na to. Allah akbar!
Z: No to i ja dołączyłem do niej, uczyliśmy się na kawałkach
gąbki, jak powstrzymać krwawienie, szyć rany, zakładać opatrunki,
jak zrobić zastrzyk przeciwwstrząsowy, jak podłączyć kroplówkę, jaki
antybiotyk podać rannemu, nigdy potem na człowieku nie
sprawdziłem nabytych tam umiejętności, za to moja żona z nawiązką,
także tamtego dnia, pamiętam, córka miała wtedy już trzy miesiące,
był mocny ostrzał ziemia-ziemia.
A: Rakieta spadła niedaleko domu. Ludzie pukali do drzwi.
Wiedzieli, że jesteśmy po kursie. Zostawiliśmy dzieci same. Wzięliśmy
torbę z opatrunkami. Wybiegliśmy z bloku. Nigdy nie przeżyłam
piękniejszej chwili.
Z: Ostrzał się nasilał, pomyślałem o dzieciach, mówię do niej,
słuchaj, maleńka, nie ma sensu, żebyśmy ginęli oboje, jedno z nas
musi wrócić, ty albo ja, niech chociaż jedno przeżyje, nalegała, że to
ona pójdzie do rannych, więc poszła.
A: Front był wszędzie. Przy spożywczym, przy elektrycznym, przy
aptece i poczcie. Czułam wolność i o nią walczyłam.
Z: Była odważna, odważniejsza od wszystkich mężczyzn w
mieście, taszczyła rannych pod kulami snajperów aż do szpitala, tam
czekało wojsko, mordowali cierpiących, ale lekarze wpuszczali ją
tylnym wejściem i na zapleczu, w pralni, ratowali ludziom życie.
A: Gdzie spadła bomba, tam szłam. Zawsze kogoś półżywego
znalazłam. Zawsze byłam potrzebna. Dzieci mi umierały na rękach.
Każde było jak mój syn.
Z: Wracała po drugiej w nocy, umazana krwią, nie miała siły stać
ani siedzieć, spała, zdejmowałem z niej te brunatne łachy,
poszarpane, sadzałem moją maleńką na krześle, myłem ją całą,
zaczynałem od lewej nogi, delikatnie, niech sobie śpi, myślałem, ale
gdy doszedłem do rąk, kombinowałem, jak jej nie obudzić, a
musiałem przecież wydłubać spod paznokci zakrzepłą trupią krew.
A: One wszystkie są przy mnie. Dzieci moje.
Z: Więc kiedy znowu był ostrzał ziemia-ziemia, powiedziałem,
nigdzie nie pójdziesz, i zaryglowałem drzwi, musiałem je zaraz
otworzyć, bo ludzie zaczęli nam znosić rannych do domu, trupy,
poszarpane, ona miała torbę z lekarstwami, ale słabo czytała, więc jej
pomagałem, jeden taki z checkpointu, tego koło bloku, zauważył, że
znoszą do nas ludzi, i miał nas na oku, kiedy któregoś dnia moja
maleńka biegła do rannych, nie udało mi się jej zatrzymać w domu,
powiedział do niej po dobroci, żeby nie szła dalej, bo tam są
snajperzy, a ona mu na to, że gdyby był dobrym człowiekiem, to
uciekłby z wojska.
A: Oplułam go.
Z: Naurągała mu od kłamców, pobiegła, podjechał samochód,
wydawało się, że to na szczęście chłopaki z Wolnej Armii Syrii,
wsiadła i kazała się podwieźć do rannych, oni jej słuchali jak mało
kogo, moja maleńka była legendą, ruszyli w kierunku krwawiących,
ten opluty z checkpointu wszystko widział, przez radio powiedział,
komu trzeba, że tym samochodem jedzie bohaterka, kula snajpera
weszła przez szybę i trafiła moją maleńką prosto w głowę, jeden
strzał.
A: Straciłam przytomność. Podobno chwilę później ogłoszono, że
umarłam. Że spocznę razem z tymi, którzy polegli. I z tymi, którzy
dziś jeszcze zginą.
Z: Przyszedł sąsiad, nie patrzył mi w oczy, tylko w telefon
komórkowy, nienormalny jakiś, co jest, zapytałem, czy ona jest już
męczennicą, jak chciała, a on, że jeszcze nie, ale pewnie za chwilę
będzie, o, Allahu, zbliżała się godzina policyjna, chłopaki z Wolnej
Armii podrzucili mnie do szpitala samochodem, wpadłem na
intensywną terapię, zobaczyłem moją maleńką, byłem pewny, że nie
przeżyje do rana, potwierdzili to lekarze, krwawienie śródczaszkowe,
nieprzytomna, umiera, płakałem i czekałem, aż odejdzie, przyszła
zaraz jej siostra, kazała mi biec do dzieci, one są teraz ważne, idź, ja
tutaj sobie spokojnie z nią umrę, ostatni pocałunek, żegnaj, moja
maleńka, rano się okazało, że wciąż żyje, wiedzieli o tym i ci, co do
niej strzelali, dostałem w tej sprawie telefon z ostrzeżeniem, idą do
szpitala, aby moją żonę dobić, zdążyłem zadzwonić do kolegi lekarza,
on odnotował w księgach, że ją wypisali, i ukrył u siebie w biurze,
szukali, nie znaleźli, maleńka odzyskała przytomność, zaczęła mówić,
mówiła o dzieciach.
A: Nie pamiętam.
Z: Myślałem, co robić, uciec do Jordanii, pomógł mi kuzyn, dzieci
zostały z siostrą żony.
A: Pamiętam. Zanim ruszymy, powiedziałam, muszę je zobaczyć.
Zawieźli mnie przed dom. Byłam sparaliżowana od pasa w dół.
Przynieśli mi je na chwilkę. Przytuliłam pierwsze. Potem drugie. I
trzecie, czwarte. Za każdym razem mocno wciągałam powietrze.
Przez nos. Żeby pamiętać zapach moich dzieci. Ale nie miałam
węchu.
Z: Dużą część drogi przejechaliśmy opłaconym samochodem, dalej
musieliśmy iść piechotą, nieść nosze, przed granicą maleńka straciła
przytomność, lekarz dał mi na wszelki wypadek jakiś zastrzyk, więc
go jej zrobiłem, na granicy pojawił się problem, nie miałem paszportu
ani dokumentu, że ona jest moją żoną, ją zabrali samochodem do
jordańskiego szpitala, a ja przez kilka godzin musiałem się
Jordańczykom tłumaczyć, słowem nie zdradziłem, że jestem
Palestyńczykiem urodzonym w Syrii, do której moi rodzice przyszli w
czterdziestym ósmym, a więc od urodzenia jestem uchodźcą, przez
całe życie nie u siebie, tak, tak, powiedziałem im, jestem
Syryjczykiem, a paszport zaginął, uwierzyli i zawieźli mnie do obozu
w Zaatari, tylko kto by w tym Zaatari wytrzymał dłużej niż chwilę, to
więzienie, nie obóz, uciekłem po trzech dniach, kupiłem kartę SIM i
zadzwoniłem do męża mojej siostry, do Arabii Saudyjskiej, musisz mi
pomóc odnaleźć moją maleńką, leży gdzieś w jordańskim szpitalu,
umiera, błagam cię, zrób coś, i zrobił, leżała w Szpitalu Króla
Abdullaha w Ramta, lekarze kręcili głowami, nie ma sensu robić
operacji, stan krytyczny, pańska żona odchodzi do Allaha, ale
maleńka mocna była i po kilku dniach otworzyła oczy.
A: Obudziłam się nie całkiem. Nie słyszałam. Nie mówiłam. Nie
mogłam się ruszyć. W głowie otwarta rana.
Z: Po trzech tygodniach otworzyli jej czaszkę i usunęli kilka
kostnych odłamków uciskających nerwy, będzie żyła, powiedzieli,
kuli jednak baliśmy się ruszać, zostawiliśmy ją w głowie, trzeba się
spodziewać kłopotów z nogami, nauczyłem się, jak mam moją
maleńką rehabilitować, skonstruowałem urządzenie wspomagające
mięśnie ud, żeby w końcu stanęła, żeby poczuła się mocna i zaczęła
normalnie żyć, dołączyły do nas dzieci, wynajęliśmy nieduże
mieszkanie.
A: Poczułam zapach. Zaczęłam mówić.
Z: Wystąpiła dwa razy w telewizji, przyszli ludzie i dali jej dużo
pieniędzy, my ich potrzebowaliśmy na mieszkanie, mamy długi, ale
dla niej to nic ważnego, o żadnych pieniądzach mi nie powiedziała,
tylko poinformowała, że musi jechać do Syrii, na kilka dni, ja się
cieszyłem, że to znak zdrowia, będzie tam pod opieką Wolnej Armii,
nic jej nie grozi, wszystko było załatwione, wróci do nas bezpiecznie,
pojechała i dała im tam te wszystkie pieniądze, co mi po powrocie
oświadczyła z dumą, i między nami popsuło się całkiem.
A: Te pieniądze nie były nasze. Dali mi je Syryjczycy z zagranicy
dla naszych chłopaków. On? Niech znajdzie robotę jakąś, a nie
włóczy się nie wiadomo gdzie. I z kim.
Z: Sam ją tego uporu nauczyłem, miej własne zdanie,
powtarzałem, no i teraz mam z nią tylko kłopoty, dowodzi, decyduje,
kto to widział takie rzeczy w rodzinie, ja się nie zgadzam, żeby przy
ludziach kobieta mi się stawiała, żeby mnie obrażała, tylko pieluchy
dzieciom potrafisz zmieniać, krzyczy mi w twarz, tyłki z gówna myć,
nic więcej, gdybyś był facetem, pojechałbyś do Syrii i walczył, ale
jesteś mięczakiem, więc ją uderzyłem.
A: Uderzył mnie.
Z: Prowokowała mnie, jesteś prawdziwym facetem, krzyczała, to
mnie bij, no więc biłem, tylko dwa razy się to zdarzyło, biłem,
całowałem moją maleńką w głowę i przepraszałem, dwa razy, tylko
dwa razy.
A: Nie pierwszy raz mnie bił. Nie wojna go zmieniła. Zawsze był
taki.
Z: Biłem i wcześniej, prawda, nie więcej niż pięć razy, całowałem,
przepraszałem, nie chcę maleńkiej zostawić i jej nie zostawię.
A: On mnie zostawił. Nie mam tu nikogo. Nie mam na mieszkanie.
Z: Ona beze mnie nie da rady, cały czas się nią zajmuję.
A: Mam zaburzenia równowagi. Sprzątam dom na kolanach.
Z: Myłem ją dwa razy dziennie, czesałem, teraz, kiedy między
nami jest źle, szykuję jej tylko miednicę z ciepłą wodą, zetrę podłogi,
żeby dzieci czysto miały.
A: On mi nie pomaga.
Z: Boi się, że zabiorę jej dzieci, moje prawo, muszę skombinować
pieniądze, bo jak nie zapłacę komornego, to nas właściciel wyrzuci na
ulicę, a wtedy pojedziemy do obozu w Zaatari.
A: Tam są tylko choroby i strach.
Z: Tu mamy normalny dom, łazienkę, zarobię jakoś na długi,
zapłacę, pojadę do Syrii, będę walczył i wrócę, będzie między nami
dobrze.
A: Już nigdy nie będzie między nami dobrze. On się nie modli. Nie
pości. Nie wiem, gdzie śpi. I już mnie to nie interesuje.
Z: A jak nie, to zabiorę dzieci, prawo ojca.
A: Bóg wie, co robi. Bóg mną kieruje. Jadę do Syrii walczyć u
boku chłopaków. Chętnie bym nerkę sprzedała, żeby wspomóc ich
walkę. Dzieci? Siostra męża zajmie się dziećmi. Jak pokonamy reżim,
przyjdzie czas i na dzieci. Allah akbar!
W CYBER CITY
W drodze powrotnej od Aidy i Zahida na przedmieściach burego i
biednego miasta Ramta mijamy Cyber City. To znaczy trzeba
wiedzieć, że je mijamy, bo z drogi na Amman niczego takiego nie
widać. Tak cyfrowo nazywa się fabryka, ale i obóz dla uchodźców na
jej terenie. Jeden blok, strzeżony szlabanem i płotem, wysoki na pięć
pięter, ale sprytnie ukryty za jakimiś halami, za rzędem wysokich
drzew. Jedna klatka schodowa, na każdej kondygnacji mroczny długi
korytarz w lewo i mroczny długi korytarz w prawo. Rząd drzwi po
jednej stronie i rząd drzwi po przeciwnej. Albo tylko futryny
zasłonięte burymi kocami. Drzwi nie ma. Za każdym kocem – jedna
rodzina, pokój z jednym oknem, dwanaście metrów kwadratowych,
bez toalety. Łazienki wspólne, zimne. I kuchnie. W całym budynku
betonowe podłogi, odrapane ściany, smród gówna. Wszędzie ludzie.
Źle ubrani, smutni, a może senni. Nie ma tu żadnego ruchu, żadnej
energii, jest dziewiąta rano i tylko niektórzy po ciężkiej nocy zdążyli
się podnieść z barłogów. W takich warunkach każda noc jest ciężka.
Nie położysz się, człowieku, spać jak normalni ludzie, bo w małym
pokoju gnieździ się cała rodzina, ktoś ogląda telewizję, ktoś parzy
sobie herbatę, pali papierosa, dziecko się zesrało w pieluchę i trzeba
je przewinąć, ktoś rozmawia przez komórkę z rodziną po tamtej
stronie granicy. Ten zabity, ten zaginął, tamtego aresztowali –
dostarczona przez satelitę codzienna dawka wojennego napięcia nie
pozwala spać. A i sąsiedzi są głośni, za swoimi kocami mają swoje
nerwy, swoje życie, swoją śmierć. Ktoś płacze, ktoś się śmieje, ktoś
drze mordę, ktoś tłucze kobietę, dwóch sąsiadów okłada się między
sobą, tutaj co noc ludzie się biją, kłócą o byle co, i krew się czasem
leje, przyjeżdża karetka, tyle jest w ludziach agresji, tyle żalu,
tęsknoty, ktoś znowu dzwoni na tamtą stronę granicy. Tego
aresztowali, ten zaginął, a tamtego zabili. I nagle wybucha lament
matki, właśnie się dowiedziała o śmierci syna, o, Allahu, cały blok od
jej wycia się trzęsie, zabili go, zabili, matka szlocha i aż dławi się
łzami, mdleje, ludzie ją cucą wodą, zabili go, mojego małego Abeda,
pewnie go bardzo bolało, miał takie dobre brązowe oczy, zabili, miał
takie silne kochane ręce, spokojny delikatny głos, zabili, zabili,
pewnie go bolało, głupi był, dlaczego nie wyjechał wcześniej, nie
rzucił pracy, rodzinę chciał utrzymywać za swoje, a nie za talony,
uparty, taki uparty, Abed, Abed, synku, muszę cię zobaczyć, jadę tam,
muszę, gdzie jest samochód, dajcie mi jakiś samochód! Matka wstaje,
ubiera się, znowu mdleje, bliscy znowu biegają z wodą, sąsiedzi, w
całym bloku jazgot, jeszcze raz dzwonią na drugą stronę granicy, jak
zabili, kiedy zabili, gdzie zabili, straszne, straszne, było mało krwi,
przed meczetem zabili, odłamek utkwił w mózgu i od razu sztywne
oczy, matka znowu przytomna, mało krwi, Allah akbar, mało krwi,
gdyby tylko nie jechał odwiedzić teścia, gdyby spóźnił się na autobus,
Abed, Abed, mało krwi, dużo, gdyby tak długo nie siedzieli przy
jedzeniu, gdyby nie poszli się modlić, gdyby to nie był piątek, a oni
nie byli pobożni, gdyby przed tym meczetem stał kilka metrów w
lewo, gdyby odłamek trafił w ramię, a nie w czaszkę, pewnie go
bolało, sztywne oczy od razu, ile krwi my jeszcze zniesiemy, zabili,
zabili, ile wytrzymamy, dzisiaj już pewnie niewiele, śmierć to w
końcu nic nadzwyczajnego, lament matki powoli cichnie, każdy
wraca za swój koc, do swoich spraw i do swoich myśli, cały blok jest
przyzwyczajony do śmierci, cały co noc umiera z wycieńczenia, jest
trzecia albo i czwarta nad ranem, wszyscy, pół tysiąca nędzarzy
minus ta, która chlipie już w ciszy, znużeni padają na twarz, dlatego
przed południem taki tu spokój.
Ale Fadi nie śpi, ma pięćdziesiąt pięć lat, nie jest Syryjczykiem,
jest Palestyńczykiem z Syrii, wiecznym tułaczem bez domu, wiecznie
niczyj, niechciany. Tutaj przebywa od półtora roku, w tym pokoju za
kocem, z żoną i synem, który powinien zdawać teraz maturę, lecz jej
nie będzie zdawał, bo średnie szkolnictwo dla uchodźców z Syrii nie
zostało w Jordanii zorganizowane. Syn śpi całe przedpołudnia, ale
mamy sobie nie przeszkadzać, mamy pić kawę. Na szczęście drugi
syn, do niedawna student filologii romańskiej w Damaszku, dostał w
drodze wyjątku pozwolenie na kontynuację studiów poza obozem,
mieszka u rodziny w Zarce, niedaleko Ammanu, ojciec się cieszy,
będą z niego ludzie. Trzeciego syna nie ma, aresztowali go w Syrii, to
gorsze niż śmierć, wiecie o tym, wiemy, wiemy, złamali mu szczękę,
po czterdziestu dniach udało się go stamtąd wydostać, drogo nas to
kosztowało, ważył mniej niż pięćdziesiąt kilo, udało mu się wyjechać
przez Turcję, Grecję, wiecie, którędy idą szlaki, wiemy, wiemy,
nielegalnie przez wszystkie granice, przez Bułgarię, Czarnogórę,
Austrię, drogo nas to kosztowało, aż do Norwegii, tam dostał pobyt,
studiuje i czasem do nas dzwoni. A my tu gnijemy, mówi Fadi i
dolewa nam kawy. Jestem Palestyńczykiem, więc w Syrii, do której
przybyłem z rodzicami, kiedy miałem osiem lat, nie mogłem dostać
obywatelstwa ani związanych z tym przywilejów. Palestyńczycy w
Syrii zawsze byli obcy, mieli ograniczony dostęp do wielu zawodów i
stanowisk. I tutaj, w Jordanii, są bardziej obcy niż Syryjczycy.
Palestyńczyk z Syrii nie ma prawa mieszkać w Zaatari, tam
Palestyńczykom nie wolno, a szkoda, bo podobno to normalne miasto,
więcej ludzi i więcej powietrza. A i wśród Jordańczyków
Palestyńczykowi z Syrii żyć nie wolno, choć moja matka, mówi Fadi,
ma jordański paszport. I ja kiedyś go miałem, ale dzisiaj już nie mam,
wiecie przecież, jak to było z Palestyńczykami w Jordanii. Syryjczyk,
wiadomo, wróci do siebie, niech się tylko wszystko uspokoi, a
Palestyńczyk? Dokąd ma wrócić?
Dlatego od kilku miesięcy Jordańczycy nie wpuszczają
Palestyńczyków uciekających z Syrii. Oni do ratunku nie mają prawa.
Ponad połowa obywateli Jordanii nie jest Jordańczykami. Może
nawet siedemdziesiąt procent, rząd królestwa woli oficjalnie tak
wysokich liczb nie podawać. Większość to Palestyńczycy. Nie są
jednorodną grupą. Jedni podkreślają swoją odrębność i wierzą, że
kiedyś powrócą do siebie, inni przeciwnie – woleli się wtopić
pomiędzy tutejszych i mówią, że są Jordańczykami. Jedni opuścili
swoje domy w czasie wojny arabsko-izraelskiej 1948–1949, ponad pół
miliona uchodźców, a może nawet i osiemset tysięcy, dekretem
królewskim dostało jordańskie obywatelstwo, inni – jak Fadi z
rodzicami – musieli uciekać w czasie wojny czerwcowej 1967 roku.
Zmieniły się wtedy granice, Palestyńczycy z jordańskimi paszportami
mieszkający na Zachodnim Brzegu w wyniku wojny znaleźli się w
Izraelu, więc uciekali, gdzie się dało, Fadi z rodzicami do Syrii, ale
większość – trzysta tysięcy ludzi – przybyła wtedy do Jordanii. Uboga
palestyńska inteligencja, ale częściej niepiśmienni chłopi. Palestyńscy
mieszkańcy utraconego Zachodniego Brzegu, którzy nie osiedlili się w
nowych granicach Jordanii, stracili potem (1988) jordańskie
obywatelstwo, tak jak Fadi. Ale to nie koniec tutejszych wielkich
migracji, bo nadszedł rok 1990: Saddam Husajn najechał na Kuwejt.
Pracujących tam Palestyńczyków (tych, którzy nad Zatokę uciekli ze
swych palestyńskich domów w 1948 i 1967 roku, oraz ich dzieci)
władze Kuwejtu oskarżyły o kolaborację z najeźdźcą i skłoniły do
wyjazdu. Dokąd wyjechali? Do Jordanii. Osiedliło się tu wtedy
kolejnych trzysta tysięcy Palestyńczyków, tym razem lepiej
wykształconych i nie tak biednych. Od wielu dziesięcioleci obozy dla
uchodźców są tutaj stałym elementem pejzażu. Jordańczycy
przyzwyczaili się do uchodźców. I do związanych z uchodźcami
niepokojów. Kiedy tułacze idą z granicy wielką falą, natychmiast
rośnie bezrobocie i spada poziom życia. Albo rosną ceny mieszkań,
jak po 2003 roku, kiedy z Iraku przywędrowało prawie milion
zamożnych Irakijczyków. Doświadczonym przez wojnę bogatym
sąsiadom nikt nie bronił wydawać tutaj pieniędzy, nikt ich nie
zamykał w obozach. Ale Palestyńczycy z Syrii, tacy jak Fadi, to co
innego. Są pod czujną obserwacją jordańskiego państwa i muszą
mieszkać za ogrodzeniem.
Kiedyś obozy dla Palestyńczyków budowano nieopodal centrum
Ammanu, ale także w miastach Zarka, Irbid, Al-Husajn i Madaba.
Prymitywne przeludnione baraki bez prądu i kanalizacji z czasem
zmieniały się w murowane domy i wrastały w wielkomiejską tkankę.
Choć nie do końca, nie całkiem. Bo wciąż to dzielnice osobne, inne,
najbiedniejsze.
Tak jak Cyber City, jeden blok oddalony od drogi, najbiedniejszy
chyba w Jordanii uchodźczy obóz. Przynajmniej takie robi wrażenie.
Połowa tych, którzy tutaj koczują, to – jak Fadi – Palestyńczycy z
Syrii, połowa – Syryjczycy. Zanim do nich dotarliśmy, zatrzymali nas
wartownicy. Najpierw było ich dwóch, potem czterech, wreszcie
sześciu. Mieli poważne miny. Uważnie czytali nasze pozwolenie na
wjazd, w ogóle na nas nie patrząc. Trwało to może pół godziny. Jeden
policjant pokazywał drugiemu naszą kartkę A4, jeden drugiemu
podpowiadał szeptem, do czego można by się tu przyczepić. To nie
jest oryginał, najważniejszy wreszcie spojrzał na nas z poczuciem
triumfu, tylko skan. Tak jest, panie policjancie. Jordańskie
ministerstwo przysłało nam ten niezwykle ważny dokument mailem i
poleciło wydrukować. Po miesiącu starań i wielokrotnych prośbach o
umożliwienie kilkutygodniowej pracy z uchodźcami otrzymaliśmy
zgodę na dwa wjazdy do trzech obozów. Do których wjedziemy –
wybór należy do nas. Dwa wjazdy? Za mało, za krótko. Ale są
sposoby, żeby wjeżdżać codziennie przez wiele tygodni. Tego, rzecz
jasna, ważnym wartownikom nie mówiliśmy. Jest glejt na dwa
wjazdy, to jest pierwszy, mają wpuścić. I wpuścili. W towarzystwie
dwóch smutnych cywilów, co na Fadim nie robi żadnego wrażenia.
Mówi, co myśli: to jest więzienie, jak chcesz wyjść, musisz podać
powód, choroba albo pogrzeb. Bez powodu wypuszczają raz w
miesiącu, na jeden dzień, najwyżej dwa. Autobus codziennie zawozi
dzieci pod drzwi szkoły w Ramcie – Fadi ma także córkę w szkole
podstawowej – i spod drzwi je zabiera do domu. Uchodźcy uczą się w
osobnych klasach, nigdy z dziećmi jordańskimi, taka polityka, mówi
Fadi, jesteśmy niechcianym marginesem. Mieliśmy tu już żółtaczkę,
mieliśmy wszy, pewnie zaraz znowu zacznie nas coś żreć. Niską
mamy odporność. Każdy mieszkaniec obozu-bloku dostaje raz na dwa
miesiące paczkę ze środkami higienicznymi, coś do mycia, coś do
prania oraz dwadzieścia cztery dinary miesięcznie na jedzenie, można
je wydać w sklepie, który jest przed blokiem. Gospodarna rodzina
kupuje tylko mąkę, olej, sól, cukier i ryż, według Fadiego wystarcza
tych pieniędzy do połowy miesiąca. Potem, jak ktoś ma krewnych na
przykład w Emiratach, nie musi się martwić, krewni pomagają, ale
większość ma krewnych co najwyżej w Zaatari, więc mąkę, olej,
cukier i ryż po piętnastym sklepikarz daje im na kredyt.
Ludzie stąd uciekają, wyrzucają dokumenty, ukrywają się. Gdzie?
Pewnie w Zaatari, tam najłatwiej.
NA PUSTYNI
U Ahmeda. W namiocie zszytym z tego, czego inni nie chcieli.
Postawił go w miejscu, którego nikt inny by nie wybrał na dom, przy
ruchliwej szosie, daleko od wody, na kamieniach. Oparty o stos
poduszek przesuwa w palcach koraliki różańca, chcecie, to
posłuchajcie.
Pierwszy koralik: piętnaście dni pod schodami. Ostrzał. Córka
wymiotowała ze strachu. Drugi koralik: wyprawa po chleb co drugi,
co trzeci dzień, codziennie po wodę. Ostrzał. Trupy. Trzeci koralik:
Ahmed spakował rodzinę, sześciu synów, dwie córki, o żonie nie
mówi, jakby nie istniała, powoli się do tego przyzwyczajamy. Wsiedli
do samochodu. Ruszyli, ale nie do Libanu, choć tam mieli bliżej. W
Libanie są straszne warunki: góry, sroga zima. Na granicy z Jordanią
czekali dwadzieścia dni. Za przejście trzeba było zapłacić tysiąc
trzysta dinarów. Czwarty koralik: nie poszli do Zaatari. Kto nie jest z
syryjskiej prowincji Dara, ten nie ma w Zaatari życia. To jest ich
obóz, ich mafia. Obcego namierzą i będą go regularnie gnębić:
ograbią z talonów, ukradną koce, spalą namiot, zwyzywają córki, nie
raz i nie dwa rzucą kamieniem. I nie ma się komu poskarżyć, bo
wszędzie w obozie rządzą ci z Dary. Lepiej było kupić konstrukcję z
metalowych rurek za siedemset dinarów. I stare jutowe worki.
Postawić z nich dom niedaleko granicy. Dwie izby Ahmed wyłożył
dywanami i poduchami. Przywiózł je samochodem razem z rodziną –
jak się to wszystko zmieściło? I gdzie jest samochód? Sprzedany.
Trzeba było przecież postawić jutowy dom. W pierwszej izbie rodzina
spędza dzień przed telewizorem: stare syryjskie telenowele na
przemian z wiadomościami pełnymi syryjskiej krwi. W drugiej –
rodzina śpi. Piąty koralik: bezsenność.
Szósty: na północy robi się zimno, na farmach kończy się praca.
Nielegalna. Przypomnijmy: w Jordanii żaden uchodźca syryjski nie
ma prawa pracować. Z jednym wyjątkiem: kiedy zatrudnia go
organizacja pozarządowa zajmująca się uchodźcami. Ci z jutowych
namiotów, których stać było na przeprowadzkę, przenieśli się do
doliny Jordanu. Tam jest cieplej, więc na farmach sezon trwa cały
rok. Ahmed nie bardzo wiedział, co robić, czuł się zagubiony,
bezradny jak każdy uchodźca, zadzwonił więc do pośrednika, który
jakiś czas temu przeprowadził go z rodziną przez granicę. Pośrednik
zaoferował pomoc, transport i farmę nad Jordanem, gdzie dają
zatrudnienie na czarno. Zażyczył sobie prowizji od zarobków, bo
załatwił pracę. Pieniądze za dzierżawę gruntu, za prąd i za wodę też
brał i w imieniu Ahmeda rozliczał się z właścicielem ziemi. Z
procentem dla siebie. Cała rodzina ciężko pracowała przy sadzeniu i
pieleniu ogórków, ale zamiast pieniędzy mieli tylko długi. U
pośrednika. Z każdym tygodniem coraz większe. Ahmed zadzwonił do
rodziny w Syrii: sprzedajcie naszą ziemię, musimy się wykupić.
Pieniądze przyszły po jakimś czasie, Ahmed oddał długi i ruszył z
rodziną przed siebie, byle dalej. Rozbili się na gołej ziemi przy szosie.
Tu, gdzie teraz siedzimy i pijemy herbatę. Obok innych koczowników,
którzy do obozu iść nie chcą, a na wynajem mieszkania nie mają.
Nieformalna osada – tak nazywają to państwowi urzędnicy i
pracownicy UNHCR. Kilka namiotów na gołej ziemi, w Jordanii
nieformalnych osad jest pełno, widzimy je codziennie, kiedy przez
bury krajobraz jedziemy z Ammanu na północ, w stronę syryjskiej
granicy. W gazetach prawie codziennie mniej więcej to samo: syryjscy
uchodźcy, mówią władze, powinni pozostawać w obozach albo
wynajmować mieszkania. Nigdy nie było zgody na koczowanie w
namiotach poza obozem. Rozpoczynają się więc pierwsze
wysiedlenia. Czasem policja musi użyć siły: namioty zostają porwane
na strzępy albo podpalone, by uniemożliwić tułaczom przeprowadzkę
w inne nieformalne miejsce. Bez namiotu zostaje im tylko obóz. Mogą
też sprzedać to, co mają, koce, grzejniki, talony na jedzenie, i opłacić
pierwszy miesiąc czynszu w wynajmowanym pokoju. Jest i trzecie
wyjście: wielu tych, którym zniszczono namioty, wraca do Syrii.
Ale sporo nieformalnych osad wciąż stoi: namioty, sznury między
nimi, mokre pranie licznych rodzin i ze dwie albo trzy latryny. Choć
latryna to za duże słowo: dziura w ziemi, wokół niej cztery kije wbite
w piach, na nich rozpięte stare koce albo jakieś inne liche płótno,
które ma zapewnić intymność. Wszędzie muchy.
Siódmy koralik w dłoniach Ahmeda: muchy, węże i skorpiony.
Ósmy: przez cztery dni dostawca nie przywiózł wody. Nie było mycia,
prania ani gotowania. Dziewiąty: swędzenie, biegunka i chore nerki.
Dziesiąty: synowie Ahmeda znaleźli pracę w okolicy. Jakąś chemią
spryskują rośliny. Nie dostają masek, parzą sobie usta i drogi
oddechowe. Przejdzie im, ludzie giną od kul, bomb, odłamków, od
broni chemicznej, od oprysków jeszcze nikt nie umarł. Jedenasty
koralik: znowu żółtaczka. Dwunasty: dziecko sąsiadki miało półtora
roku i bawiło się w piasku. Tydzień temu, a może i dwa już zleciały.
Znalazło jakiś sznurek, cienki, kolorowy, włożyło do buzi, izolacja
była uszkodzona albo ją dziecko przegryzło, poraził je prąd. Trzy
godziny czekali na karetkę, która już na nic się zdała. Trzynasty
koralik: dzieci usłyszały w szkole, że mają wracać do swoich
namiotów, tam jest wasze miejsce. Czternasty koralik: dostajemy
talony, wystarcza na dwadzieścia dni. Zabieramy żonom kolczyki,
złote, ze szlachetnymi kamieniami, i sprzedajemy w najbliższej wsi za
grosze. A i tak często przez kilka dni nie mamy co jeść. Piętnasty
koralik: chcielibyśmy wrócić do domu. Szesnasty: wszystko w rękach
Boga. Siedemnasty: szkoda, że musicie już jechać. Allah akbar!
W ZAATARI
Siadają w pełnym słońcu, przed południem, koło jedenastej.
Przyszli wcześniej, żeby zająć dobre miejsce na piachu. I milczą.
Tobołki, walizki, teczki. Sprzedali, co mogli: kontenery, namioty,
garnki. Zabierają tylko gotówkę, ubrania, jedzenie. Czekają.
Przychodzą nowi ludzie. Całe rodziny. Nowe siatki, plecaki, torby. I ci
nic nie mówią. Żar pali, nie ma cienia. Trzy godziny. Cztery. Ktoś
powiedział, że autobus odjedzie w południe, ale się pomylił.
Będziemy ich widzieć codziennie. Bo codziennie ktoś opuszcza
obóz w Zaatari. Nieważne, słońce czy deszcz, wiatr, pył czy błoto.
Wyjeżdżają całe rodziny. Dlaczego?
Jest! Ludzie podrywają się z piachu niczym przestraszone kury.
Autobus. Jeden, drugi, trzeci. Harmider, ścisk, przepychanki, tobołki
do luków i byle do środka. Każdy chce wejść pierwszy, zająć miejsce,
mieć pewność, że odjedzie, że już żadne wątpliwości nie zawrócą go z
drogi. Decyzja została podjęta: Zaatari to nie jest dobre miejsce do
życia. Więc kiedy się w końcu rozsiądą, upchną, dopchną – często po
pięć osób na miejscu dla dwóch – otwierają okna i zaczynają
lamentować nad tymi, którzy przyszli ich żegnać. Ostatnie wzajemne
rady, pozdrowienia, łzy.
Każdego dnia do Syrii wraca sto, niekiedy dwieście osób.
Jordańskie wojsko trzyma w pogotowiu dodatkowe autokary. Gdyby
przyszło więcej powracających, nikt ich nie będzie zatrzymywał. Chcą
jechać, niech jadą! Choć ekipy Wysokiego Komisarza Narodów
Zjednoczonych ds. Uchodźców odradzają powrót. Zaczepiają
wyjeżdżających i zadają pytania: po co wracają, dokąd, do kogo,
dlaczego? Nie zakazują wyjazdu, nikt nie ma prawa zakazać. Choć
tam jest śmierć, więc ostrzegają. Tułacze wiedzą o tym znacznie lepiej
niż ci z ONZ. Wiedzą, skąd jakiś czas temu uciekli. I nie dalej jak
wczoraj dzwonili do rodziny. Słyszeli w słuchawce ostrzał. Ale to nic.
Dwie godziny i będą u siebie. W domu, którego nie ma. W 2013 roku,
według jordańskiego rządu, dziewięćdziesiąt tysięcy Syryjczyków
wróciło do kraju. Ilu z nich wciąż żyje? Ilu znowu wróciło do
Jordanii? Ilu spotkało Allaha i ma święty spokój? Nie wiadomo.
Wojna okaleczyła mężczyzn. Nic do nich nie należy i nic od nich
nie zależy. Pojmują to pierwszego dnia w Zaatari, gdzie dostają
pierwszą lekcję obozowego upokorzenia. Stoją w długiej kolejce do
rejestracji. Zmęczeni. Brudni. Muszą stać. Bez rejestracji nie ma karty.
Bez karty rodzina nie ma spania ani jedzenia. Sterczą więc
niecierpliwie, są przecież mężczyznami, na co my tyle czekamy,
przepychają się, niektórym puszczają nerwy. Mogą sobie krzyczeć,
chojrakować, mogą wygrażać powietrzu pięściami, nikt na ich męski
krzyk nie zwraca uwagi. Co jest? Masa ludzi dokoła, głusi są czy jak?
A może wszyscyśmy już pomarli, tylko jeszcze się w tym nie
połapaliśmy? Nadzy stoimy przed Najwyższym. Z niczym. Tak byłoby
dobrze, myśli tutaj pewnie jeden z drugim. Ale nic z tego. Łatwego
wyjścia nie ma. Jest obóz. Czekają w męskiej kolejce po kawałek
tekturki, deszcz wlewa im się za śmierdzące kołnierze. Albo żar pali
karki. Patrzą na to ich dzieci, ich kobiety. Tak od rana, bo zwykle z
granicy przywożą ich tutaj po nocy, w największej ciemności. Tak
było na przykład z Muhammadem, lat trzydzieści trzy, który uprawiał
pszenicę, hodował cytryny, pomidory. Dotarł tu z rodziną o
dziewiątej rano. O szóstej po południu żona powiedziała, że rodzi, i
zrobiła to niebawem bez żadnych przeszkód. W szpitalu polowym.
Syn. Chcieli ją wypisać od razu, ale jak to? W tę ciemność? Na piach?
Na mróz? Pozwólcie chociaż do rana, prosiła, jest grudzień, mój mąż
ledwo zdążył namiot postawić. Bo najpierw dostaje się namiot,
materace, kilka koców, i do widzenia. Twoim dzieciom jest zimno?
Wszystko możesz dokupić na czarnym rynku, koców ci u nas, tych z
logo ONZ, dostatek. Jesteś mężczyzną, radź sobie.
Zaatari – kiedyś nazwa najbliższej wsi. Teraz pustynne miasto,
długie i szerokie na kilka kilometrów. Niczego nie ma obok, nawet tej
wsi stąd nie widać. Miejsce w pustce. Bez pamięci, bez tożsamości.
Daleko od innych ludzi, poza społeczeństwem, poza czasem.
Przestrzeń do przetrzymywania tysięcy skazanych na poniewierkę.
Nie istnieje na oficjalnych mapach państwa. Ale istnieje w
światowych mediach. Wszystkie wielkie telewizje i wielkie gazety na
wszystkich kontynentach zamieściły już reportaże z Zaatari. Na wjazd
i pracę w obozie reporterzy muszą mieć ministerialne pozwolenie. Nie
jest o nie łatwo. Władze limitują liczbę wjazdów. Ale to nie problem.
Większości dziennikarzy wystarczy dzień lub dwa. Uchodźcy są w
jednym miejscu, prawie każdy chętny do rozmowy. Nietrudno tu o
emocje, o żałobny lament i łzy bezradności. A i komendant obozu,
Niemiec, nie broni się przed wywiadami. Jest sympatyczny, mówi
barwnie, sypie liczbami – to wystarczy, by uszyć zgrabne story. Trzy
kolorowe zdjęcia do druku, jakieś siwe dziecko, jakieś z kikutem,
szpital pod namiotami, albo kilka minut filmu do emisji i reportaż
gotowy. Po co?
Po co Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców
wyprodukował piętnastoodcinkowy serial o codziennym życiu obozu?
Można go obejrzeć w internecie. Aby pokazać, że wielki świat ma
problem? Aby komuś nie przyszło do głowy powiedzieć, że na
uchodźców więcej pieniędzy nie będzie? Muszą być. Obóz w Zaatari
kosztuje dziennie pięćset tysięcy dolarów.
To wojenne miasto powstało z powodu wojny i dlatego, że pomoc
była konieczna. Z założenia tymczasowe. Ma zapewnić tułaczom
przetrwanie. To znaczy: wodę, jedzenie i dach nad głową. Aby ci,
którzy taki obóz stawiają, ludzie Zachodu, mogli sobie powiedzieć, że
wszystko się tutaj dzieje z poszanowaniem godności człowieka.
Miasto ze szmat i blachy. Świetnie widać je z samolotu, zdjęcia są w
internecie i jedno na naszej okładce: główne ulice, raczej drogi, proste
i długie, pokryte asfaltem, niektóre z latarniami. I równoległe do
siebie boczne, bez asfaltu i bez oświetlenia. Tysiące namiotów w
kolorze piachu – postawiono je kilka lub kilkanaście miesięcy temu. I
tysiące białych, na dalekich obozowych obrzeżach – te rozłożono
niedawno. Białe są również kontenery. Blaszane pudełka, jak piece,
gdy pali skwar. I jak lodówki, gdy zimny grudzień. Cienkie ściany nie
dają ludziom intymności, słychać każdy szmer, każde chrząknięcie.
Ale kontenery, rzecz jasna, lepsze są od namiotów, które deszczową
porą pływają w błotnej mazi. Z lotniczego zdjęcia widać również
magazyny żywności, widać szkoły, szpital i siedzibę Delegacji.
Wyjaśnijmy od razu: Delegacja to kwatera Wysokiego Komisarza
Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców, który obóz stworzył i teraz
kieruje nim na co dzień. Pełno tu betonowych płotów, zasieków,
drutów kolczastych. A dookoła wojennego miasta – rowy, ziemne
wały. I wozy opancerzone co kilkaset metrów. Jordańczycy pilnują,
aby nikt nielegalną drogą do obozu nie wjeżdżał, nie wchodził ani z
niego nie wychodził. I przy bramie żołnierze. Ci, którzy chcą wejść,
muszą im okazać przepustkę albo jakiś inny dokument upoważniający
do przekroczenia szlabanu. Ci, którzy chcą wyjść – pozwolenie.
Mieszkaniec obozu musi się o nie postarać: iść do Delegacji, odstać
pół dnia w kolejce, podać ważny powód. Jeszcze niedawno w
wojennym mieście koczowało sto czterdzieści tysięcy ludzi, a teraz?
Nikt tego nie wie. Nawet komendant obozu.
Ale po kolei: na zdjęciu satelitarnym z czerwca 2012 roku widać
tu jałowy piach. Nic więcej. W górnym rogu kilka zielonych
prostokątów – sady oliwne. Decyzję podjęto szybko. Jordania nie
mogła sobie pozwolić na tysiące tułaczy wędrujących po kraju. Nikt
nie wiedział, ilu ich dokładnie jest, nikt nad ich wojennym
wygnaniem nie miał pełnej kontroli. Zdecydowano, że powstanie
obóz dla dwudziestu tysięcy uchodźców. Tylu się spodziewano. Nikt
nie przewidział, że syryjski kryzys, jak go tutaj nazywają, zmieni się
w krwawą i długą wojnę domową.
W ciągu dziewięciu upalnych lipcowych dni ekipy UNHCR, z
pomocą innych międzynarodowych organizacji pozarządowych,
postawiły w Zaatari pierwsze namioty. Oficjalne otwarcie: 28 lipca
2012 roku. Jeden wielki namiot z biurem rejestracji, kilkaset małych
do mieszkania, przenośne toalety. Tak powstały dzielnice pierwsza i
druga: długie, skośnie biegnące ulice dobrze widać na pierwszych
satelitarnych zdjęciach obozu. Namiot obok namiotu. Populacja:
piętnaście tysięcy ludzi.
Pierwsze namioty zajmowano w pośpiechu. Każdy walczył o
lepszy: bliżej toalety, bliżej jedzenia, bliżej szpitala, bliżej bramy.
Na zdjęciu wykonanym trzy miesiące później, we wrześniu 2012
roku, wiele brązowych małych kwadratów zlewających się z kolorem
ziemi – pokryte piaszczystym pyłem namioty. Na spalonym słońcem
beżowym podłożu pojawiają się także wielkie białe prostokąty. To
kredowy żwir wysypany pod nowe dzielnice – trójkę i czwórkę. Żwir
ograniczy uciążliwe pylenie w czasie letnich suchych wiatrów i błoto
w deszczowe zimy. Powstają kolejne dzielnice. Zbudowano je z
większym rozmysłem: proste ulice, namioty w równych odstępach
wokół murowanych kuchni i umywalni. Wytyczono jasne granice
dzielnic, by łatwiej tym wszystkim zarządzać. Populacja obozu:
trzydzieści tysięcy.
Od października 2012 zdjęcia satelitarne i mapy powstające na ich
podstawie zmieniają się z dnia na dzień. Coraz więcej kwadratów
białego żwiru, na nich szare prostokąty łazienek, równe rzędy
namiotów, pierwsze kontenery. Zamiast namiotu z biurem rejestracji
jest Base Camp, schowane za kolczastymi zasiekami centrum
zarządzania – kwatera główna, komenda obozu. Powstają porządnie
zaplanowane dzielnice dziesiąta, jedenasta, dwunasta – coraz dalej od
szpitala, od rejestracji, od miejsca, w którym wydają paczki z ryżem.
W listopadzie 2012 roku populacja obozu: czterdzieści pięć tysięcy. W
styczniu 2013: sześćdziesiąt pięć. Kolumny uchodźców ciągnęły z
północy bez choćby jednego dnia przerwy. W równe rzędy namiotów
wkradł się chaos. To tu, to tam oko satelity zarejestrowało jakąś
wyrwę, jakiś namiot postawiony niesfornie przed rzędem, jakiś za.
Trójka i czwórka straciły zgrabne linie, trudno się zorientować,
którędy biegną ulice. Namioty są wszędzie, rozłożone gdziekolwiek,
czasem ciasno obok siebie, czasem luźniej. Jedynie szkoły, szpital i
punkty dystrybucji to plamy o wyraźnych prostych kształtach. Tam
jest porządek. W lutym 2013 roku – siedemdziesiąt sześć tysięcy
tułaczy.
W marcu 2013 roku Wysoki Komisarz przestał publikować
statystyki, bo już niemal co minutę nowy uchodźca przekraczał
granicę. Do Zaatari zgłaszało się dziennie nawet trzy tysiące
zmęczonych ludzi. Obóz osiągnął wyznaczone maksymalne rozmiary
– dwa na cztery kilometry. Rok po otwarciu – sto czterdzieści tysięcy
wygnańców.
Jeśli chodzi o liczebność populacji, drugi po kenijskim Dadaab
tułaczy obóz na świecie. Najlepiej opisany i zmapowany. Czwarte
miasto Jordanii. Dwieście dwadzieścia siedem ulic. Szesnaście tysięcy
domostw. Na mapach zaznaczono każdy budynek. Oprócz namiotów i
kontenerów – trzy tysiące innych rozmaitych punktów: sklepy, małe
biznesy, szkoły, kliniki, tereny rekreacyjne, biura, centra rejestracji,
łazienki, kuchnie, zbiorniki na wodę pitną, kosze na śmieci, meczety,
a nawet latarnie. Wybrano jedynie te najważniejsze, zorientowano
mapę wobec Mekki i rozdano uchodźcom – niech wiedzą, gdzie są.
Ale mapy powstają głównie dla tych, którzy obozem zarządzają.
Pokazują, jak się tu wszystko zmienia: stopień zagęszczenia w
poszczególnych dzielnicach, struktura mieszkańców (na przykład ze
względu na miejsce zamieszkania w Syrii), zasięg władzy każdego z
liderów ulicznych (razem z numerami ich telefonów), łazienki
sprawne, łazienki niesprawne, szamba na mydliny, szamba na fekalia.
Dzięki mapom wiele wiemy o koczujących tu ludziach: jak i kiedy
zmieniają położenie namiotów i kontenerów, kogo wolą za sąsiada,
jak daleko mają do kranu z wodą, do kuchni, gdzie załatwiają
fizjologiczne potrzeby. I tylko jednej rzeczy nie wiemy: ilu ich jest. W
listopadzie 2013 władze obozu szacowały populację na sześćdziesiąt
tysięcy ludzi. Ponad połowa zniknęła? W ciągu kilku miesięcy?
Gdzie? Przeszła przez obozową granicę szukać szczęścia gdzie indziej?
Tutaj, w Jordanii? A może w Syrii? Chyba w żadnym innym mieście
na świecie liczba ludności nie zmienia się tak dynamicznie. W lutym
2014 roku, kiedy po drugiej stronie granicy nasiliły się walki,
obozowe statystyki znowu podskoczyły – Syryjczyków w Zaatari
koczuje ponad sto tysięcy
.
Na wprost bramy – główna ulica, jej końca nie widać. Champs
Élisées, tak ją nazywają gazety. Champs, brzmi jak Szam, po syryjsku
Damaszek. Ale uchodźcom nie w głowie Francja, główna ulica to dla
nich suk, bazar. To prawie siedemset sklepów: ciasno ustawione
kontenery, pojedyncze albo połączone ze sobą, by stworzyć większą
przestrzeń na supermarket, gdzie wszystko można kupić, i ananasa w
puszce, i czekoladowe płatki dla dzieci. Budy z blachy falistej, jedna
za drugą, z wyciętymi oknami, często z dodatkowymi kramami
ustawionymi przed wejściem. Najbliżej obozowej bramy mężczyźni
sprzedają karty startowe do telefonów. Ci, którzy przybywają z
granicy, zawsze chcą najpierw zadzwonić do bliskich zostawionych
po tamtej stronie. Ale pójdźmy dalej główną ulicą, coraz głębiej w
obóz: umywalki na sprzedaż, krany, gniazdka, wtyczki, meble, pralki,
lodówki, piecyki elektryczne, gazowe, koce, odzież, perfumy, fryzjer,
golibroda, krawiec, jubiler, manicure, pedicure, kantor wymiany,
ślubne suknie – można kupić, można wypożyczyć, stragany z
gotowaną kukurydzą, z warzywami, z owocami, z przyprawami, z
kawą, z papierosami, z watą cukrową. Piekarnie, cukiernie,
kawiarnie, także internetowe, i restauracje. Na suku można zamówić
gorącą zupę z rogatej głowy barana, z cytryną i cynamonem, barana z
rusztu zjeść na plastikowym chybotliwym stole, a po zapłaceniu
rachunku w sąsiednim kontenerze kupić wyprawioną baranią skórę.
Albo żywe kury. Jest i sklep zoologiczny, z kanarkami w klatkach, z
rybkami w akwariach. Jest w obozie bilard, jest siłownia i biblioteka.
Wszędzie pełno ludzi, a przed marokańskim szpitalem polowym
chyba najwięcej. Chory musi odstać swoje. I przed punktem
dystrybucji gromada, napięcie w powietrzu, wystarczy byle iskra i
awantura gotowa. Wszędzie pali żar, zimne deszcze przyjdą
najwcześniej za tydzień, lecą iskry, prawdziwe, spod głośnych
szlifierek, ktoś ciągle tnie blachę, przecina metalowe ściany, główna
targowa ulica nieustannie się rozbudowuje, kiedyś miejsce było tu
darmo, teraz trzeba zapłacić odstępne, suk się przebudowuje i
zmienia, podobnie jak cały obóz. Ludzie przestawiają mieszkalne
kontenery, jak im się tylko zechce – to, co stało tu wczoraj, dzisiaj
może stać trzy kilometry dalej. Na peryferiach nowe miejsce nic nie
kosztuje, nie trzeba na to żadnego zezwolenia, denerwują cię sąsiedzi
albo chcesz mieszkać bliżej krewnych, wystarczy zamówić specjalny
serwis, zapłacić i zlecenie zostanie wykonane na kołach połączonych
metalowym drągiem. Do transportu mniejszych ładunków służą w
obozie taczki. Pchają je zwykle nastoletni chłopcy. Wszystko się na
taczkach przewiezie: bagaże tych, którzy właśnie przybyli i jeszcze
nie znają obozowej topografii, ryż z przydziału, puszki z olejem na
handel, koce, a często i człowieka, jak mu się nie chce iść na drugi
koniec obozu, jak nie ma roweru albo nogi.
Do Zaatari przyjechali holenderscy specjaliści od planowania
przestrzennego. Zaprosili pracowników organizacji humanitarnych na
spotkanie pod hasłem „Wizje dla Zaatari”. Zapytali: jak widzicie
przyszłość tego miejsca? Organizacje pozarządowe mają wielkie
wizje: zbudujemy kanalizację, sieć niskiego napięcia, porządne
asfaltowe ulice. Będzie bieżąca woda, publiczny transport, będziemy
mieć boiska i rozgrywki z drużyną z Mafraku – sąsiedniego dużego
miasta. Zaatari stanie się stałą osadą. Już się nią staje. Są kontenery,
pewnie niedługo powstaną pierwsze domy. No i jest rynek: w ciągu
miesiąca obraca się tu dwunastoma milionami dolarów. Skąd te
pieniądze, skoro nikt nie ma gotówki?
Ale Zaatari nie będzie miastem. Tego słowa wszyscy się starają
unikać. Szczególnie kiedy o przyszłość obozu zapytać jordańskich
ministrów. Czy Syryjczykom ktoś te pytania zadaje? Na razie nie. A
szkoda. Bo chyba nikt z nich nie wiąże przyszłości z tym kawałkiem
pustyni. To złe miejsce. Każdy chce je porzucić i wrócić do domu.
Siedzimy w namiocie, kiedyś białym, teraz w kolorze piasku, z
logo Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców.
U sąsiadów Muhammada. Szczęśliwie nikt tu już nie nocuje. Obok stoi
metalowy kontener z godłem Emiratów Arabskich, tam sąsiedzi śpią
całą liczną rodziną. Głowie rodziny namiot służy do przyjmowania
innych głów rodzin. Kotłują się w tych męskich głowach złe myśli,
mroczne obrazy, męczą za dnia, nocą czarne sny nie dają chwili
wytchnienia. Mężczyźni siadają w kręgu, piją herbatę, kawę, palą i
tak od miesięcy spędzają swoje marne życie. Pomrukują, wzdychają,
stękają. Co innego mają do roboty? Wstają przed świtem, obmyją się,
zmówią modlitwę, coś powiedzą do żony, do dzieci, wyjdą przed swój
namiot albo przed kontener, rozejrzą się, to w lewo, to w prawo, czas
biegnie wolno, to przed siebie, to za siebie, piją więc pierwszą kawę
na progu kontenera, coś jedzą, do południa jeszcze tyle godzin,
zwołują się wzajemnie, jakby się nie widzieli od wieków, i siedzą.
Kobiety? Nie ma ich w domach? To znaczy w namiotach, w
kontenerach. Nie przygotowują obiadu? Dokąd poszły i po co? Po
cokolwiek. Z siedzenia w miejscu dla rodziny żadnego pożytku nie
ma. Obóz to organizm, który musi pić, jeść i wydalać. Trzeba mu
zapewnić ochronę – od słońca, od deszczu, od choroby. Uchodźcom
nie wolno samym o siebie zadbać. Wszystko jest im dostarczane
zgodnie z międzynarodowymi wytycznymi. Jedzenie – pierwsza rzecz,
którą dostaje Syryjczyk po przekroczeniu granicy. Przynajmniej w
teorii: hummus, tuńczyk, daktylowy batonik i woda. W obozie działa
centrum dystrybucji. Każdy uchodźca raz na piętnaście dni dostaje
paczkę z suszoną pszenicą, ryżem, fasolą, olejem, herbatą i
tuńczykiem w puszce. Codziennie świeży chleb. I kupony: dziewięć
dinarów na osobę, za które można dokupić warzywa. Obozowe
wytyczne: dorosła osoba je dwa tysiące sto kalorii dziennie. To
pięćset sześćdziesiąt gramów jedzenia na osobę każdego dnia. Kobieta
w ciąży dostaje trzysta kalorii więcej, karmiąca matka aż pięćset.
Dzieci, które chodzą do szkoły, dostają ciasteczka. Pomimo tak
wyliczonych kalorii uchodźcy narzekają na jakość wyżywienia. Są
głodni. Jedni drugim kradną z namiotów jedzenie. Można je potem
znaleźć w sklepach na Champs Élisées. Albo przy drodze do Mafraku,
najbliższego normalnego miasta.
Wobec powyższego zarząd obozu zapowiada zmiany. Aby uniknąć
kradzieży, dystrybucja jedzenia zostanie wstrzymana. Zamiast
żywieniowej paczki uchodźcy będą dostawać dwadzieścia dinarów na
miesiąc do wydania w wyznaczonych obozowych sklepach. Z czasem
pieniądze zostaną zamienione na przedpłacone karty kredytowe.
Uchodźca sam wybierze to, co mu potrzebne.
Ale na razie tak nie jest. Dlatego kobiety zostawiają swoje
namioty, swoje kontenery i choć nie mają gotówki, ruszają na
targową ulicę. Tam zawsze coś się może trafić, jakiś cudzoziemiec, na
przykład europejski wolontariusz z kolorową torbą, jakiś reporter z
miękkim sercem, pełno ich tutaj się kręci, albo inna intratna okazja.
Warto się ruszyć, chwycić takiego za rękaw: zimno, głodne dzieci…
Słyszymy to wiele razy. Prośba za prośbą, krótko, w biegu, kobiety
dobrze wiedzą, że ci z Europy zawsze się spieszą, zawsze mają jakąś
sprawę do załatwienia, że w kilka sekund muszą przyciągnąć naszą
uwagę i wzbudzić nasze współczucie. Pytamy tłumacza: o czym ona
mówi? Idzie zima, ma namiot, nie ma kontenera, grzejnika, koców,
ma dzieci. Nie wolno nam przystawać, bo natychmiast pojawia się
kolejna kobieta w czarnym hidżabie, trzecia, czwarta, piąta wybiega z
kolejki po chleb, ósma porzuca na ladzie siatkę z warzywami,
dwudziesta. Jedna krzyczy przez drugą, każda ma niecierpiącą zwłoki
sprawę, każda taką samą, każda podtyka nam pod nos swoje
cierpienie, walczy o ciepło dla dzieci, o ich pełne żołądki, żadna nie
chce stracić szansy, robi się zgromadzenie, gniewne twarze, zacięte,
głośny babski lament, to nie jest bezpieczne, zaraz zbierze się tłum,
tak nas uprzedzali ci, którzy załatwili nam wejście do obozu, obsiadły
nas czarne kwoki, takich sytuacji należy unikać, bo człowieka
zadziobią, nie mają nic do stracenia, szarpią nas za rękaw, nie
prowokować, z rozpaczającymi matkami na Champs Élisées nie
wdawać się w żadne rozmowy.
Kobiety, które uciekły spod bomb. Żony, które w Syrii nie
pokazywały się na ulicy bez męża. Żeby ich nie pomówiono o
nieobyczajne zachowanie. Żony, które wychodziły do innego pokoju,
kiedy przychodzili obcy mężczyźni pograć z mężem w karty. Żeby nie
przynieść mężowi wstydu. Żony, których przestrzenią była kuchnia i
pokoje dzieci. Miały duże domy – teraz dwa metry na pięć. Biegają po
obozowej ulicy i bez żadnego skrępowania zaczepiają europejskich
mężczyzn. Daj! Daj! Daj!
Ani słowa o żonach. Ośmiu mężów w kręgu, dużo dymu. Miałby
się każdy po kolei przyznać przed sąsiadami i przed samym sobą? Że
żadna już z niego głowa rodziny? Że żona potrafi go nazwać
kłótliwym nierobem? A tak tu bywa: przypilnuj dzieci – mówi kobieta
do mężczyzny – wychodzę do pracy. Który się przyzna, że codziennie
zadaje jej to samo pytanie: ile dzisiaj zarobiłaś? I że nie dowierza, że
ciągle mu mało, że przeszukuje jej torebkę i wszystkie kieszenie?
Który miałby odwagę ogłosić w męskim kręgu, że mu kobieta
powiedziała: dość! Gazety opisują wojenną emancypację. Oto Jasmin:
w kilka miesięcy z kury domowej zmieniła się w żywiciela rodziny.
Jest krawcową w organizacji wspierającej uchodźców. Zarabia trzysta
dolarów na miesiąc. Jej mąż nie gotuje, nie sprząta, nie dogląda
dzieci, nie szuka pomocy dla syna ranionego odłamkiem w głowę.
Robi to wszystko Jasmin, po pracy. Mąż śpi, czytamy w reportażu,
rozkazuje, zadaje pytania. Jasmin mówi z podniesioną głową:
wzięłam na siebie wszystkie obowiązki, a on jeszcze stawiał mi
wymagania. Pieklił się bardziej niż zwykle. Wystąpiłam o rozwód.
Mam wolność, zawsze jej pragnęłam. Choć jestem zmęczona, czuję się
świetnie.
Jasmin opisana w gazecie pewnie nie mieszka w obozie. Tu nie ma
pracy za trzysta dolarów, poza organizacjami pozarządowymi dla
kobiet żadnej pracy nie ma. Kobiety mówią, że wojna odebrała im
kobiecość. Bo – jak Jasmin – robią na co dzień to, co dotychczas robili
faceci. Ale facetami nie są. I już coraz mniej czują się kobietami. Kto
to widział, żeby syryjska żona z Dary bez opamiętania przepychała się
w kolejce. Łapała obcych za rękaw i mówiła do nich w gniewie.
Historie z gazety nie zdarzają się często. Dość? Która by się tutaj
odważyła mężowi tak pyskować? Jeśli kobiety cokolwiek zarobią,
potulnie oddają mężom pieniądze, gotują im obiad, w nocy dają im
siebie i marzą, by wrócić do domu, gdzie ich przestrzenią była
kuchnia, nie pustynia.
Mężczyźni? Siedzą w swoim kręgu. Muhammad miał najlepsze
cytryny w całej okolicy. I teraz za nimi płacze. Codziennie z jego
gospodarstwa wyjeżdżała ciężarówka pełna płodów rolnych. Czasem
nawet i dwie. Każdy z mężczyzn ma coś do powiedzenia. Piekarz
potwierdza: pierwszy dzień tutaj jest jak kamień w piersiach.
Najtrudniejszy dzień życia. To, co do tej pory było nie do pojęcia –
tego dnia zostaje pojęte. Nie wiesz, co myśleć, mówi na to elektryk.
Nic nie pojmujesz, pusta głowa. I żal. Osiem lat budował dom, a
mieszkał w nim sześć miesięcy. Ma trzydzieści cztery lata, dwoje
dzieci i nic więcej. Tylko wspomnienia. I czas teraźniejszy, który stoi
w miejscu. Świat biegnie do przodu, mówi któryś, a my w gęstym
gównie. Tkwimy bez ruchu. I tylko narzekamy. Że gorąco. Że zimno.
Że ciasno. Że ciemno. Że nie ma pracy, pieniędzy. Syn ma cztery lata i
chce, mówi Muhammad, żebym mu kupił zabawkę. Pełno ich w
sklepach na Champs Élisées, nie mam za co, synu, ból mi rozrywa
serce. Moje dzieci, odzywa się inny rolnik, wczoraj chorowały.
Bezsenna noc, nerwy. Gorączka dziecka tutaj a gorączka dziecka w
domu to dwie różne choroby. Tutaj strach jakiś większy, zimno
pustyni jest groźne, trupie. Człowiek boi się śmierci. Biegunka. Co
robić? Z dziecka się leje, doktor daleko, będzie ze cztery kilometry,
nie ma samochodu, nie ma światła na drodze.
O starszych córkach ani słowa. A byłoby o czym mówić: wiele z
nich nigdy nie opuszcza kontenera. Raporty podają, że co piąta. Tak
zdecydowali ich ojcowie z obawy przed obozową przemocą i
obozową hańbą. Dziewictwo córki to jedyny kapitał, w niektórych
rodzinach w ścisłym tego słowa znaczeniu. Bo skoro w Zaatari można
sprzedać i kupić wszystko, to młodą żonę także. W obozie pracują
jordańscy handlarze kobietami. Zaglądają do salonów piękności,
ubijają interesy z fryzjerkami: zorganizujesz dziewczynę – dostaniesz
prowizję. Na ulicach zaczepiają matki, pukają w blaszane drzwi
kontenerów. Szukają wysokich, szczupłych, raczej blondynek, raczej z
nietypowym kolorem oczu. Pytają o trzynastolatki – te są najdroższe,
bo je łatwo wychować. Wychowywać będzie teściowa, jeśli transakcja
dojdzie do skutku, ona zadba o właściwe ułożenie małżeńskich relacji.
Główni zainteresowani? Jordańczycy i Saudyjczycy. Obiecują
pieniądze w zamian za córkę. Albo procent w zamian za informację,
do którego kontenera zgłosić się po narzeczoną. Cały Półwysep
Arabski wie, że Syryjkę można teraz tanio kupić. Wystarczy sto
dolarów. Kiedyś musiało się mieć tysiąc, ale tułaczom potrzebna jest
jakakolwiek gotówka. Niektórzy ojcowie robią więc interes. I
usprawiedliwiają samych siebie: ciężkie mamy czasy, a opieka
starszego mężczyzny, który nie jest uchodźcą, zapewni córce
bezpieczeństwo. Córka sobie popłacze, ale kiedyś będzie wdzięczna. A
może, jeśli Allah będzie łaskawy, nowy mąż zajmie się całą rodziną?
Pomoże się wydostać z obozu?
Bywa i tak, że przyszły mąż szuka taniego seksu, a nie taniej żony.
Saudyjczycy nie mogą bez pozwolenia swojego rządu poślubić
cudzoziemki. A Jordańczykom nie wolno się żenić z małoletnimi. Jest
na to sposób: ślub tymczasowy. Na dwa, trzy dni. Czasem na kilka
tygodni – termin zależy od zawartego kontraktu. Nie trzeba
oficjalnych papierów. Wystarczy chęć pana młodego oraz zgoda
rodziców panny młodej. W zamian za wynagrodzenie rodzice zrzekają
się w imieniu poślubionej należnych jej praw. Tymczasowy mąż nie
ma obowiązku finansowego zabezpieczania tymczasowej żony. Ani
dzieci, które urodzą się z tymczasowego związku. I jeśli bladolica
Syryjka już się tymczasowemu mężowi znudzi, nie trzeba się
rozwodzić, przecież nie ma papierów. A jak mu przyjdzie ochota, to
wróci do Zaatari i za sto dolarów poszuka nowej tymczasowej żony.
Inne kształty, inny kolor oczu. Siedem i pół tysiąca dziewczyn w
wieku od jedenastu do siedemnastu lat. Ilu ojców jest gotowych
sprzedać swoje dziecko? Nie wiadomo. O córkach trzymanych w
zamknięciu nigdy się w męskich kręgach nie rozmawia.
Ale bywa odwrotnie. Córki wychodzą codziennie i to na całe dnie.
Ten z papierosem, co siedzi w kącie kontenera, już niemłody, mógłby
nam sporo opowiedzieć o swojej najstarszej. Znamy ją dobrze i
wiemy, że Hana wstaje o szóstej, kiedy w obozie jest jeszcze ciemno.
Maluje się, dobiera chustkę do ubrania, pastuje buty. Pracę zaczyna o
ósmej. W Syrii uczyła angielskiego w szkole i to właśnie dzięki
angielskiemu znalazła stałą pracę w organizacji pozarządowej.
Szczęściara. Trzy razy w tygodniu chodzi po dzielnicy numer
jedenaście i sprawdza, czy toalety są czyste. Wchodzi do środka,
ocenia i na ekranie smartfona zaznacza 2-5-2: czyste, 2-2-3: brudne,
2-6-4: zdemolowane, brakuje kranów. W pozostałe dni tygodnia
chodzi od namiotu do namiotu, siada przy kawie i słucha skarg
mieszkańców. Że deszcz zalał namiot, że nie ma łopaty do kopania
rowu, że brakuje ubrań na zimę, że wszyscy czekają na grzejniki i nikt
nic nie wie. Kiwa głową ze zrozumieniem. Nazywa się to budowaniem
społeczności. Albo mobilizacją społeczności. Do domu wraca przed
szóstą. Szykuje obiad dla rodziców. Starsi są, po sześćdziesiątce, choć
wyglądają na osiemdziesiąt. Trzęsą się im ręce, mają chwiejny krok i
zaczerwienione oczy. Wymagają opieki – widać to gołym okiem. Kto
się nimi zajmie, jeśli nie Hana? Bracia, którzy mieszkają w sąsiednich
kontenerach, mają własne rodziny. Młodsza siostra wyszła za mąż i
spodziewa się dziecka. Tylko niezamężna Hana ma czas zajmować się
rodzicami. Dzięki jej zarobkom mogli na czarnym rynku kupić
kontener. Zdążyli, zanim ceny przed zimą poszybowały w górę.
Zapłacili połowę tego, co teraz sobie liczą handlarze. Hana mówi, że
jest szczęśliwa. Stać ją na wszystko. Kiedy potrzebuje, doładuje kartę
do telefonu. Nie brakuje jej na warzywa i owoce. A kiedy zaczyna
padać i pył zamienia się w ciężkie błoto, Hana może sobie kupić nowe
buty zamiast tych z płótna na cienkiej podeszwie. Czasem w
kontenerze Hany pojawia się mężczyzna. Sąsiad, któremu spodobały
się jej oczy. Kuzyn, który ceni jej zaradność. Pytają ojca o zgodę.
Mówią: twoja córka ma już dwadzieścia pięć lat, robimy ci przysługę.
Ale ojciec wie dobrze: każdy facet w obozie chciałby mieć żonę, która
zarabia. A każdy ojciec pracującą córkę. Więc ojciec odmawia Hanie
zgody na zamążpójście. Córki nie odda. Dzięki niej może sobie
spokojnie siedzieć z sąsiadami w męskim kręgu i o nic się nie
martwić. Ale Hana złego słowa o ojcu nie powie. Narzeka tylko, że
wystarczy godzina chodzenia po obozie i jej czyste buty są całe w
pyle. Znowu je będzie musiała pastować. I że kontener cuchnie
papierosami. Ojciec nie przestaje palić, choć Hana prosi: tato, to mi
przeszkadza. Nie mogę oddychać.
Woda. Według humanitarnych międzynarodowych standardów na
każdego koczującego w obozie powinno przypadać dziennie
dwadzieścia litrów. W Zaatari dostają po trzydzieści pięć. Na cały
obóz wychodzi ostatnio trzy tysiące osiemset metrów sześciennych na
dobę. Do picia, gotowania, prania, mycia się i do toalet. Dwie studnie
głębinowe wykopane na terenie Zaatari – to za mało. Brakujące litry
dowożą zakontraktowani dostawcy. Codziennie przez bramę obozu
wjeżdża ponad sto cystern pełnych wody. Wytyczono dla nich w
piachu boczną drogę, żeby nie korkowały tej, którą wjeżdżają ludzie.
Kiedy pada deszcz, cysterny grzęzną w błocie. Ostatnio
codziennie. Organizacja, która zajmuje się dostawami, informowała
komendę obozu, że przed zimą trzeba wzmocnić drogę. Nie
wzmocniono. Traktory i koparki, a także robotnicy z łopatami robią,
co mogą, by i zimą sto tysięcy tułaczy miało codziennie co pić.
Wyciągają cysterny z błotnej mazi. Woda musi płynąć non stop.
Wodna drużyna, jak siebie nazywają ci, co zarządzają obozowym
wodnym biznesem, pracuje na dwie zmiany, siedem dni w tygodniu.
Kiedy o piątej po południu wszyscy pracownicy, którzy nie są
Syryjczykami, muszą z rządowego rozkazu opuścić obóz, oni jako
jedyni Jordańczycy zostają w środku. Pracę zaczynają o szóstej rano.
Przy wjeździe woda przechodzi testy. Kontroluje Syryjczyk, który wie,
na co zwracać uwagę, ma za sobą cztery dni szkolenia. Starannie
wykonuje pracę – sprawdza, co będzie piła jego rodzina. Odkręca
kran w cysternie, nabiera wody do wiadra. Kolor? Brązowe
zmętnienie? To znaczy, że woda została nabrana zaraz po
uruchomieniu studni głębinowej. Nie nadaje się do picia. Śmierdzi
benzyną? I tak się zdarzało, bo kierowca cysterny dorabiał po
godzinach, wożąc paliwo. Jakiś inny zły zapach? Woda jest
wczorajsza.
Każdego dnia średnio szesnaście cystern nie przechodzi kontroli.
Muszą zawrócić. Jeśli przyjadą znowu z brudną wodą, kierowca
będzie musiał umyć cysternę od wewnątrz.
Na cysternę wspina się drugi kontroler. Sprawdza, czy jest pełna.
Bo zdarzali się cwaniacy, którzy przyjeżdżali z prawie pustą, a
pieniądze brali za pełną. Kontroler pobiera próbkę wody w celu
sprawdzenia poziomu chloru. Za mało – trzeba dosypać. Za dużo –
trzeba wodę rozcieńczyć.
Na podstawie map pokazujących zagęszczenie obozu wiadomo,
gdzie i ile wody ma trafić. Kierowca rozwozi wodę do wskazanych
zbiorników, wraca i zdaje raport. Kontroler jeszcze raz wspina się na
ciężarówkę, sprawdza, czy w cysternie nic nie zostało. I czy nic się nie
pojawiło. Pusta cysterna, która swobodnie wyjeżdża z obozu, to pole
do popisu dla mafii.
Ale to nie koniec testów. Z każdego z prawie czterystu zbiorników
przeznaczonych dla ludzi pobiera się próbki i wysyła do państwowego
laboratorium w Ammanie. Od pół roku mikrobiologiczne testy są
czyste. Nawet do mycia i do toalety woda musi być najwyższej
jakości. Bo nie wiadomo, czy nie będą piły jej dzieci. Nie wiadomo,
czy ktoś nie zabiera wody spod prysznica w baniaku do domu, bo ma
bliżej niż do cysterny z pitną wodą. Skończy się rozwolnieniem albo
nie daj Boże zakażeniem bakterią E. coli. Taka złośliwa bakteria może
uruchomić skargi, protesty, nawet demonstracje.
Wczesne popołudnie, a dzieci gdzie? Chłopcy powinni siedzieć w
szkole, bo chodzą na popołudniową zmianę. Dziewczynki – na
poranną. Targowa ulica jest pełna i jednych, i drugich. Pracują
chłopcy: sprzedają papierosy, lepią ciasto na pity, kręcą watę
cukrową, a trochę dalej, na niewielkim wzniesieniu, oddzielają piasek
od drobnych kamieni. Za taczkę dostaną dinara. Z piasku robi się
cegły, z kamyków chodnik naokoło namiotu, żeby deszcz natychmiast
nie zamieniał piachu w błoto. Dzieci szmuglują na zewnątrz obozu
przydziałowe paczki ryżu albo soczewicy otrzymane w punkcie
dystrybucji, sprzedają je przy drodze i przynoszą dorosłym gotówkę.
Pracują i te, które mieszkają poza obozem. Co trzecie syryjskie
dziecko w wieku szkolnym nie chodzi do szkoły. Co dziesiąte jest
zmuszane do pracy. Piszą o tym jordańskie gazety, które studiujemy
codziennie o świcie, kiedy z Ammanu zdążamy burą pustynią na
północ. Czy tylko co dziesiąte? Wystarczy się rozejrzeć to tu, to tam,
by nabrać w tej sprawie wątpliwości. Starsze dzieci pracują niemal
wszystkie, zwłaszcza chłopcy. Nielegalną pracę syryjskim dzieciom
dają Jordańczycy. Taki mały uchodźca za marnego dinara posprząta,
coś dźwignie, coś przyniesie, odniesie, czegoś przypilnuje i zbierze w
sadzie oliwki. Taki mały uchodźca ani piśnie, kiedy pracodawca
zamiast wypłaty da mu kopniaka w tyłek. Ludzie są rozmaici, jedni
dobrzy, inni źli, różnie bywa. Ale praca dzieci nie dziwi tutaj nikogo.
I z punktu widzenia koczującej na pustyni rodziny jest bardziej dla
wszystkich bezpieczna. Kiedy policja przyłapie na gorącym uczynku
pracującą syryjską matkę albo ojca – deportacja jest murowana.
Chyba że się policjantowi zapłaci. A dziecko? Kto by dzieciaka
upilnował, panie władzo, dziecku pan przecież wybaczy. I władza
wybacza, bo dziecka pod kule nie wyśle. Dziecko, tak wśród
uchodźców często tu bywa, to jedyny żywiciel rodziny. Czasem i
dziesięcioosobowej. Na przykład za pracę przy rybach (odcinanie
głów nożem, wyjmowanie flaków, skrobanie łusek) dziecko wyciąga
czterdzieści dinarów miesięcznie, co dużej rodzinie wystarczy może
nawet na tydzień życia. To jest wojna, mówią dorośli, nie ma co się
bulwersować. Oby tylko takie nieszczęścia spadały na nasze dzieci.
W męskim kręgu siedzi i nauczyciel. Przez dwadzieścia lat
pracował w szkole podstawowej, aż przyszedł ten dzień, akurat
zaczynał się ramadan, kiedy trzeba było uciekać. Jest ich w rodzinie
dziewięcioro. Przyszli do Jordanii. Obozu w Zaatari jeszcze nie było,
zatrzymali się gdzieś u ludzi, w jakimś gospodarstwie, nie oni jedni.
Pracował przy pomidorach, a kiedy pracy nie było, uczył dzieci.
Swoje i nie swoje. Przez trzy miesiące. Ale kiedy zbudowali obóz,
zbudowali i szkołę. Płaci za nią państwo Bahrajn. Nauczyciel poszedł
do kancelarii i się przedstawił: jestem nauczycielem angielskiego.
Powiedzieli mu, że w Jordanii nim być nie może. Tylko Jordańczyk
ma prawo uczyć. Co z tego, że jest często młody i niedoświadczony,
takie zasady narzucił tutejszy rząd, żeby chronić przed uchodźcami
rynek pracy. Nauczycielowi zaproponowali posadę asystenta
nauczyciela. To znaczy woźnego. Zgodził się i siedział potem przez
wszystkie lekcje w ostatniej ławce, czuwał nad porządkiem w klasie.
Patrzył, jak nauczyciel z dziećmi pracuje. Patrzył tak niemal przez
cały rok, aż wreszcie ktoś ważny w szkole poszedł po rozum do głowy
i przyjaźnie mrugnął do woźnego okiem: możesz uczyć angielskiego.
Więc uczy. Dwa razy w tygodniu po cztery godziny. Płacą mu za tę
pracę po dziesięć dinarów za dzień, a jak się spóźnia, to siedem i pół.
Jego długi rosną każdego dnia. Boi się, że z ich powodu będzie musiał
sprzedać dom w Syrii. Bo wierzy, że wciąż stoi i coś jeszcze jest wart.
Zresztą to zależy od dnia, bo bywa i tak, że wcale nie wierzy: dom nie
miał prawa ocaleć. Nie ma domu. Niczego nie ma. Tylko ten obóz
jest. I życie, jak życie zwierząt w klatce: dostać jeść i wysrać się.
Lepiej byłoby tam zginąć. Całą dziewiątką. Bo nie ma nadziei. Ale czy
na pewno, pyta sam siebie, są przecież trzy córki, czterech synów.
Trzeba umieć czekać, jeść, co dają, i srać cierpliwie, gdzie każą, a
dzieci na pewno do domu wrócą. Będą obywatelami, nie uchodźcami.
Jestem mężczyzną, mówi Muhammad, który hodował cytryny, i
zasłania twarz. Jest ojcem i mężem. Udało mu się ocalić rodzinę. I
siedzi teraz wieczorami przed łazienką dla kobiet. To jego codzienny
męski obowiązek. Narzeka: one zawsze w łazience długo siedzą. Ale
co robić? Żona mu mówi, że nie ma rady, musi iść tam z dziećmi.
Dookoła już noc, więc podnosi się z podłogi – całe dnie spędza na
podłodze – wkłada buty i idzie ich pilnować. Obóz po zmierzchu dla
kobiet nie jest bezpieczny. Mężczyźni w ciemnościach napastują
uczciwe kobiety. A i w umywalni można się narazić na grzeszne
widoki. Bywa, że dziewczyny sprzedają się tam za pieniądze. Lepiej
wysikać się w namiocie do wiadra, a jeszcze lepiej mieć własną,
przydomową dziurę. Kibel, mówi sanitariusz, oto nasze marzenie.
Mógłby doprecyzować: szczyt męskich ambicji. Mieć własną łazienkę,
toaletę. Żeby nie wystawać wieczorami pod tą damską zbiorową. Ci,
którym udało się zamienić namiot na kontener, natychmiast obok
kopią dziurę w ziemi, z plastikowej rurki konstruują metrowy
odpływ, budują blaszane albo brezentowe ściany i toaleta gotowa.
Zimno smaga po tyłku, mrozi nerki, ale to nic. Jak masz kontener i
kibel pod oknem, mówi Muhammad, nic ci już nie zostało do roboty.
Na nic się już zdadzą twoje męskie ręce. Każdy kolejny dzień – bez
żadnego planu. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, kłócą się z żonami, z
dziećmi, biją je. A i sąsiad do sąsiada czasem z rękami skoczy, tacy są
tu ludzie słabi. Czy raczej taka jest ludzka natura, mówią mężczyźni
przy kawie, w kręgu pod namiotem. Wszystko się na tym świecie
zmienia oprócz natury człowieka. Złodziej zawsze będzie złodziejem,
a hojny będzie hojnym. Uczciwy nie ukradnie, nawet gdy jego
rodzina jest głodna albo w wielkiej potrzebie.
Kto ruszył w drogę, murarz odzywa się po raz pierwszy, i dotarł aż
tutaj? Ci, którzy byli zmęczeni. Ci, którzy się bali. My.
Bite kobiety czasem szukają pomocy. Mogą liczyć tylko na pomoc
imama. A imamów jest w obozie sporo. Chętnie przekażą radę każdej
zbłąkanej żonie. Wszystkim mniej więcej zalecają to samo, mniej
więcej tak: nic nie dzieje się bez przyczyny. Spójrz na siebie, zanim
obwinisz męża. Spójrz w lustro. Podkrążone oczy, poszarzałe włosy,
zaniedbane ubranie i zaciśnięte usta przypominają mu o tym, że nie
daje ci tego, co powinien dać. Że żaden z niego facet. Twojemu
mężowi odebrano wszystko. Kiedyś przynosił do domu pieniądze,
zapewniał jedzenie, a teraz jest jak korpus bez kończyn, niedołężny.
Pomóż mu, dostosuj się. Weź się za siebie, starannie wypełniaj
domowe obowiązki, a on się poprawi. Nie warto mówić, że i ciebie
boli. Biegać z językiem do przyjaciółek. To, co się dzieje u was w
kontenerze, jest tylko waszą sprawą. Po co mężowi dokładać
upokorzenia? Odbierać mu jego miejsce w rodzinie? Plucie na tego, z
którym dzielisz łoże, to wstyd dla całej rodziny. Nie dziwota, że on
wtedy bije. Trzeba żyć cicho, w pokorze, modlić się. Allah akbar!
Wszystko, co w życiu zbudowałem, mówi starszy pan, wszystko,
co własną pracą stworzyłem, przepadło w sekundę. Całe moje życie.
Co robić z życiem, które nie ma sensu?
Męski krąg politykuje. Europa może zrobić, co zechce. Ale nie
chce. Szkoda gadać. Po co ci aż cała Europa? Jak Paryż czegoś nie
akceptuje, to raz dwa wyśle kilka samolotów i po sprawie. Albo
Londyn. Oni nie mają nic przeciw temu. Akceptują zabijanie
Syryjczyków. Uwinęliby się z tym w dwa dni. Każdy jeden kraj
Europy by się uwinął. U nas reżim jest silny, ale tylko przeciw swoim.
W Europie szanują zwierzęta, psy, koty, czytałem, walczą o ich
prawa. Może świat nam kiedyś pomoże, może się opamięta i człowiek
syryjski będzie chociaż jak pies, a nie jak bydło rzeźne. Oni w Europie
słabo rozumieją, co się u nas dzieje. Kto z kim walczy i o co. I my
zaczynamy mieć z tym kłopot. Był reżim i była Wolna Armia, a teraz
są jeszcze islamiści różnej maści, fanatycy. Jacy fanatycy? Co ty
gadasz? Wolna Armia jest słaba, to islamiści chronią Syryjczyków.
Walczyli w Afganistanie, Iraku, w Czeczenii, mają doświadczenie, są
silniejsi. Głupoty opowiadasz. Ja głupoty opowiadam, ja? Są silniejsi,
bo wierzą w Allaha, Bóg daje im siłę. Oni nas uczą, jak wierzyć i jak
walczyć, są szkolenia. Ludzie porzucają Wolną Armię i przechodzą do
islamistów. I my wrócimy walczyć, jak będzie więcej broni.
Potrzebujemy broni przeciwlotniczej! Co ty opowiadasz, grzejnika
potrzebujesz, bo ci tyłek w nocy marznie. Zachód już nic nie kapuje
przez takie gadanie, widzi w nas terrorystów. To prawda, reżim chce,
żebyśmy mieli twarz Osamy. Arabowie? Co Arabowie? Każde arabskie
państwo mogłoby u nas przerwać zabijanie. Choćby Jordania.
Jordańczycy zależą od Wielkiej Brytanii, palcem nie kiwną, nie ma co
gadać. Nikt z Arabów nie kiwnie. Wszyscy od kogoś zależą. Od
Europy, od Ameryki. Rosja i Chiny też mącą. Oni wszyscy muszą
zdecydować, co z nami będzie. Nikt więcej. Taka jest prawda. Arabia
Saudyjska na pasku Waszyngtonu. Katar i Emiraty to samo. Przysyłają
nam tu kontenery do mieszkania, ale życie arabskich braci, którzy
krwawią, mało ich obchodzi. Obchodzi, obchodzi, tylko nasze życie
nie jest w interesie Obamy. Obama się boi broni chemicznej. Trzęsie
portkami. Ale codzienne zabijanie naszych dzieci nie robi na nim
wrażenia. To jest ojciec? Ja, gdybym był Obamą… Ale nie jesteś.
Jesteś śmieciem na zimnej pustyni. I ja także. Europa i Stany
jednakowo źle myślą o Arabach, więc nas porzucili. I co tu więcej
gadać. Opuszczeni jesteśmy. Dajcie kawy gościom.
Opuszczona jest samotna matka, na imię ma Halima albo Fatima,
zapomnieliśmy zanotować, może jeszcze inaczej, dzielnica numer
dziewięć, kontener bez żadnych przybudówek i bez toalety pod
oknem. Zero pracy, zero gotówki, tylko talony na pszenicę, soczewicę,
tuńczyka i mięso w puszce. Trudno jest w obozie samotnym
kobietom. Zdarza się, że ktoś im wydrze paczkę z jedzeniem, kiedy
wracają z punktu dystrybucji. Pobije je za butelkę oleju, zostawi
siniaki na ciele za puszkę tuńczyka. Taka kobieta nie ma odwagi
przeciskać się w tłumie mężczyzn, kiedy trzeba coś załatwić w
Delegacji. Nie dostanie grzejnika, dodatkowych koców. Taka kobieta
nie ma siły odpowiadać na ciągłe zaczepki, kiedy sama idzie przez
obóz. Macają ją w kuchni, macają w kolejce do Delegacji. Więc się
ratuje, jak potrafi: wyciąga telefon i udaje, że rozmawia z mężem.
Bóg mi świadkiem, mówi teraz do nas, że tylko z tych talonów żyjemy
i że nam wszystkiego brakuje. Ma lat trzydzieści jeden. I
aresztowanego w Syrii męża, ponad dwa lata temu, za udział w
demonstracjach, żadnej wiadomości, żyje czy nie żyje. Z powodu
śmierci mężczyzny albo jego aresztowania lub udziału w walkach
obowiązek utrzymania dzieci spoczywa na samotnych matkach w
pięćdziesięciu tysiącach uchodźczych syryjskich rodzin. Samotna
Halima ma pięcioro dzieci, cztery dziewczynki plus chłopiec. One
chodzą do szkoły, on nie może, ma siedem lat i sika na siebie. Matka
nie wie, jak temu zaradzić. W kontenerze ostry zapach moczu. One
też wszystkie sikają do wiadra, bo wieczorem dziewczynki boją się
nos za próg wystawić i matce bronią wychodzić. W ciemności, ich
zdaniem, mieszkają martwi ludzie, zapewne ci, których pamiętają z
Syrii, dużo trupów mieszka w dziecięcych wspomnieniach, trupy
krążą uparcie dookoła kontenerów i późną nocą zuchwale przenikają
cienkie metalowe ściany i zimne dziecięce sny.
Zapowiadają śnieg i mróz. Nie wszyscy mieszkają w kontenerach,
niektórzy wciąż w namiotach. Nie wszyscy mężczyźni piją codzienną
kawę z sąsiadami, niektórzy wolą się trzymać osobno. Jak ten młody
ojciec z dziewczynką na rękach i kocem na ramionach. Nie powie, jak
mu na imię. Tylko córkę ma i nikogo więcej. Rozwiódł się, ale nie
mówi dlaczego. Unika rozmowy z obcymi, bo jest obozowym
nielegałem. To znaczy, że go tutaj nie ma. Nie mógł stanąć w kolejce
po obozową kartę, samotny ojciec, po której okazaniu dają cukier,
ryż, pszenicę, soczewicę, drobnego tuńczyka, olej i mięso w puszce.
Nie mógł się starać o metalowy kontener, nie mogą go dać komuś,
kogo nie ma. On jest w Irbidzie, kilkadziesiąt kilometrów stąd. Ma
niebieską kartę z miasta Irbid. Dwa lata temu zatrudnił się tam na
budowie i został złapany. Syryjskim uchodźcom w Jordanii pracować
nie wolno, o czym Jordańczycy świetnie wiedzą. Dlatego nie raz i nie
dwa niejeden uchodźca narobił się ciężko tydzień albo i cały miesiąc,
a potem nie zobaczył ani dinara. Wypierdalaj, syryjski śmieciu! Komu
miałby się poskarżyć? Policji? Żeby go deportowali? Tak jak jego
chcieli deportować, młodego faceta z córką na rękach i kocem na
ramionach, który stoi teraz przed nami. Za to, że pracował, żeby
zarobić na jedzenie dla dziecka, groził mu powrót pod kule. Ale jakoś
zdołał się wywinąć i skrył się tutaj, w obozie, w starym opuszczonym
namiocie. Z wielkim skarbem, o jakim marzy niejedna uchodźcza
rodzina. Niedużą legitymacją, która świadczy o tym, że jakiś
Jordańczyk dał mu tak zwaną gwarancję. Czyli schronienie i opiekę
na dobre i na złe. Jordańczyk dostał za to sporo kasy, podpisał, co
trzeba, i zniknął, nieważne, ważna jest legitymacja. Młody ojciec z
dziewczynką na rękach i kocem na ramionach wchodzi do obozu jako
gość odwiedzający krewnych i tak z niego wychodzi. Jedzie cały
dzień do Irbidu dwa razy w miesiącu, tam dostaje talony warte sto
dinarów. Musi je zrealizować w tamtejszych sklepach, więc wraca z
zakupami na dwa tygodnie, niby tego dużo, ale po kilku dniach
wszystkiego zaczyna brakować: i cukru, i ryżu, i pszenicy. Nie mają z
córką co jeść. Nic więcej nie powie, bo żyje w takim strachu, że nie
ufa nikomu i nikomu skarżyć się nie zamierza.
Za to Inżynier Rolnik – przeciwnie. W męskim kręgu teraz on
zabiera głos. Czterdzieści trzy lata, z siwą resztką czupryny i siwą
brodą wygląda na sześćdziesiąt i chodzi o kuli. Ma żonę, syna i sześć
córek, z powodu których zdecydowali się opuścić dom. Kiedy do
miasta wkracza wojsko, mówi, straszny jest los kobiet.
W Zaatari kupił trzy metalowe kontenery, ustawił je w podkowę, z
przodu dodał ścianę z chybotliwej blachy, powstał więc kwadratowy
dziedziniec pod dachem z plandeki, od biedy można by go nawet
uznać za przedpokój. Oczywiście, za zasłoną z koca jest i toaleta,
dziura w ziemi wyłożona kawałkiem plastiku, konewka zamiast
spłuczki. Zostawić to, co tu zbudował – oto jego codzienne męskie
marzenie. Czy raczej plan, bo marzeniem jest powrót do domu,
którego dzisiaj nie ma. Został zbombardowany. A sklepy, których
Inżynier Rolnik był właścicielem – rozkradzione. Przepadły piece
gazowe (sześć sztuk), telewizory (pięć), odkurzacze (trzydzieści),
miksery kuchenne (dwadzieścia cztery), mikrofalówki duże (dwie),
małe (siedem), lodówki (trzy), zmywarki (cztery), grzejniki
elektryczne (dwanaście), garnki, czajniki, talerze, noże, widelce i
łyżki w niezliczonej ilości oraz zaopatrzenie dużego sklepu
spożywczego. Tego wszystkiego Inżynier Rolnik dorobił się w
Emiratach Arabskich, gdzie pracował przez kilka lat. W gotówce miał
trzysta dolarów, kiedy opuszczali dom. Jego ostatnia w życiu męska
decyzja: uciekamy! Teraz żyje z jałmużny, którą mu przysyła kuzyn z
Kuwejtu. Ale jak długo dorosły mężczyzna, pyta Inżynier Rolnik,
może żyć dzięki cudzej łasce? A pieniądze są pilnie potrzebne,
Inżyniera Rolnika czeka operacja biodra, proteza, najlepiej
biologiczna, tego w obozowym szpitalu na pewno nie zrobią, tylko na
zewnątrz, w jordańskim. Najpierw muszę się wynieść z tego
więzienia, tak o Zaatari mówi nam przy herbacie. Ma dość napięcia, z
rozmaitych męskich motywacji, które tu wisi między ludźmi. Są
Syryjczycy – agenci zbrodniczego reżimu, przyjeżdżają do obozu,
dostają za to pieniądze, niszczą wspólne toalety, podpalają namioty,
jednego dnia pięćdziesiąt spalili. Zostali złapani i deportowani. Ale w
obozie są i konflikty między rodzinami, klanami, między dwiema
wioskami, między regionami, walka o nieformalne obozowe
przywództwo, o pieniądze, Syryjczycy to materialiści, mieliśmy
ziemię, domy, dobrobyt i nagle straciliśmy wszystko, więc teraz,
skoro już nam się udało przeżyć, musimy skombinować pieniądze, to
nasze jedyne zadanie, każdy próbuje jakiś biznes ukręcić, a biznesy
to, rzecz jasna, konflikty, o miejsce, o nieuczciwą konkurencję, masz
taki sam towar jak ja, czemu go tak tanio sprzedajesz, ty gnoju, nie
możesz dyktować tu cen, jak jeden dostanie w łeb, to cała rodzina
staje za nim, cały klan, cała wieś, nawet nie pytają o powód, noże idą
w ruch, sto pięćdziesiąt chłopa z jednej strony i sto pięćdziesiąt z
drugiej, w biały dzień, nikt się nie wtrąca, w obozie nie ma policji,
płoną namioty, latają kamienie, leje się męska krew, krzyczą kobiety,
złorzeczą, wrzucają sąsiadom brudne pieluchy do cystern, aż wreszcie
po dwóch dniach wszystkim się odechciewa, interweniują starsi, nikt
tu się dobrze nie czuje, każdy marzy, żeby stąd uciec. Jak ktoś chce w
mężczyznę uderzyć, to wali w jego rodzinę. Mówi źle o kobiecie, o
siostrze na przykład, że kurwa. Plotka się niesie od kontenera do
kontenera, przykleja do rodziny, hańba niezawiniona, trzeba źródło
pomówienia zlokalizować i w walce, po męsku, bronić honoru.
Nie ma tu ani dnia ukojenia, bo jak ma być, skoro mężczyźni nie
mają co robić. Delegacja daje pracę mężczyznom raz na kilka tygodni.
Nazywają to cash for work: sprzątanie obozu, kuchni, toalet oraz
alejek między namiotami i kontenerami. Prawnicy, lekarze,
nauczyciele, rolnicy, inżynierowie, kucharze razem z innymi zbierają
śmieci z metalowymi szpikulcami w dłoniach. Pełne czarne worki
trafiają do pojemników. Trzeba było je łańcuchami przykuć do
cementowych cokołów. Ludzie są tu kreatywni, w obozie każdy
sprzęt, każde urządzenie, każdy rupieć może się przydać do
wygodniejszego koczowania. Wszystko jest budulcem, także pojemnik
na śmieci. Po śmieci przyjeżdżają samochody. Prawnicy, lekarze i
inżynierowie wrzucają worki na pakę pikapa. Jesteś mężczyzną i
sprzątasz kible po obcych. Ale co tam, skoro nie ma roboty, męską
dumę trzeba schować pod kapotę. Zajęcia rozdzielają liderzy ulicy,
niemal każda ulica ich ma, ale nie każdy ma do szefa szczęście, bo nie
każdy jest jego kumplem. Albo nie chciał mu za pierwszym razem
oddać procentu od zarobionych groszy, więc teraz siedzi i patrzy, jak
inni mężczyźni pracują. Najgorszych ludzi, zdaniem Inżyniera
Rolnika, oszustów i kombinatorów wybierają na tych liderów. Dostaje
taki osiem butli gazowych, cztery wstawia do zbiorowej kuchni, a
cztery sprzedaje. I żadnej kary na to nie ma, tylko wspólna kawa z
wizytacją z Delegacji albo innych organizacji, które w Zaatari pracują.
Podjeżdżają tymi terenowymi drogimi samochodami, z tymi
plastikowymi identyfikatorami zawieszonymi na szyjach i z kim
rozmawiają? Z liderami ulicy. W ich obozowych willach złożonych
czasem aż z pięciu kontenerów. Była dostawa ubrań zimowych, z
Kuwejtu, z Arabii Saudyjskiej. Piękne rzeczy, dobra jakość, z
metkami, markowe. Liderzy je wzięli i podzielili między sąsiadów tak,
że każdy dostał jakiś stary łach. A nowe rzeczy wylądowały w
sklepach na Champs Élisées. Tak nam opowiada Inżynier Rolnik i
powtarza: Oszaleję. Jeszcze miesiąc i oszaleję.
Podjął pierwszą od miesięcy decyzję. Poszedł do Delegacji i spytał,
czy może wynieść z obozu swoje meble. To znaczy dziesięć
materaców, koce, telewizor, nic więcej. Nie może. Poszedł do
jordańskich żołnierzy pilnujących bramy. Z nimi próbował się
dogadać. Nie dogadał się. Ma pieniądze na wynajem mieszkania,
gdzieś w mieście, niedaleko, na razie na trzy miesiące, chciałby
chociaż na tyle się stąd wynieść, odpocząć od obozowego obłędu. I
żeby dzieci zaczerpnęły normalnego powietrza. Dobrze się uczą, może
nawet najlepiej w całej obozowej szkole, ale co to za szkoła, są w
ciągłej depresji, zdaniem ojca bez energii, bez uśmiechu. Czy to z
napięcia, czy ze słabego jedzenia? Po tym mięsie z puszki
rozdawanym w centrum dystrybucji dzieci dostają biegunki. A na
Champs Élisées jedzenie drogie, nic dziwnego, bo jordańskie
ciężarówki z warzywami, które codziennie wjeżdżają do obozu,
muszą się na bramie opłacać, nic nie ma darmo na świecie, a już na
pewno, kiedy trwa wojna. Tanie jest tylko to, co ludzie dostają z
przydziału: cukier, słaby ryż, soczewica, pszenica, drobny tuńczyk i
mięso, po którym dzieci chorują. Oszaleję. Jeszcze miesiąc i oszaleję.
Są tu i Syryjczycy, którzy przyjechali nie z powodu wojny, ale
żeby zarobić. Handlowcy. Sprzedają, kupują, wszystko jest na
sprzedaż, wszystko da się zamienić na gotówkę, także kradzione.
Dlatego w umywalniach nie ma kranów, a z ich dachów zniknęły
ekrany słoneczne do produkcji prądu. Mafiosi, denerwuje się Inżynier
Rolnik, dzieci zatrudniają do złodziejstwa. Dają dinara, klucz do
odkręcania śrub, dzieci odkręcają, co dorosłym potrzebne, i
przemycają poza obóz. Z czym te dzieci pójdą w życie? Z jakim
wychowaniem? Stoją gówniarze przy Champs Élisées i zaczepiają
kobiety. Ktoś im na pewno za to płaci, żeby potęgować niepokój. Tak
opowiada nam Inżynier Rolnik. Nagle jakiś smarkacz rzuca
kamieniem, wybucha awantura i ludziom skacze ciśnienie.
Oszaleję!
W tym samym czasie w baraku przy stołach ustawionych w
podkowę obraduje inny krąg. Kilkanaście osób: Francuzi,
Amerykanie, Norwegowie, Japończycy i jeden Sudańczyk. Choć za
kilka miesięcy wymienią ich koledzy – taka specyfika pracy w
międzynarodowych organizacjach – sprawy omawiają z
zaangażowaniem. I zgodnie z planem zebrania. Niektórzy nawet
podnoszą rękę, zanim się odezwą.
Punkt pierwszy. O różnicach w podejściu do edukacji między
Zaatari a obozem zbudowanym przez Emiraty Arabskie. To obóz
luksusowy, żadnych namiotów, same kontenery, tylko pięć tysięcy
ludzi i stołówka z trzema ciepłymi posiłkami dziennie. To, że są
różnice w poziomie życia, nie znaczy, że mają być różnice w poziomie
edukacji. Wniosek: trzeba ujednolicić system ocen, żeby dzieci były
oceniane według jednej skali. Zapisane.
Punkt drugi. Organizacja pomagająca dzieciom ma problem.
Zatrudnia nauczyciela, który za swoją pracę nie bierze pieniędzy. Ale
właśnie usłyszał, że reguły w obozie są jasne: można pracować tylko
dla jednej organizacji pozarządowej. Kazano mu wybrać. A przecież
trwa rok szkolny, dzieci się już przyzwyczaiły, czy nie można by
zrobić wyjątku, chociaż do końca semestru? Rękę podnosi działacz
innej organizacji: Zrobisz wyjątek i wszyscy będą chcieli pracować na
dwie zmiany. Kolega z prawej mu przytakuje: Cały obóz plotkuje o
tym, ile osób z rodziny sąsiada ma pracę. Jeśli więcej niż jedna,
zaczynają się podejrzenia. Ta, która zgłosiła problem, się upiera: Ale
przecież to wolontariat. I dostaje odpowiedź koleżanki po lewej: Nie
zdajesz sobie sprawy z tego, jaką siłę ma kamizelka. Zwykła
pomarańczowa, z nadrukowaną nazwą organizacji pozarządowej. Ta,
która zgłosiła problem, wciąż nie odpuszcza: Przecież to tylko
kamizelka. Koledzy jej tłumaczą: Kamizelka to władza. Prestiż.
Pieniądze. Ludzie sobie zazdroszczą pracy. Nie tylko w szkole, w
każdym sektorze. Inicjatorka dyskusji upiera się: Ale on pracuje za
darmo. Rękę podnosi jej kolega z końca stołu: Uchodźcy nie wiedzą,
czy pracuje za darmo, czy nie. Nikt w to nie będzie wnikać. Widzą, że
idzie do szkoły, myślą, że ma pracę, a więc ma pieniądze, a jego żona
też pracuje, czemu oni obydwoje pracują, u mnie w rodzinie nikt nie
zarabia, ja też mam kwalifikacje, i tak od słowa do słowa kolejne
zamieszki gotowe. Przerywa mu koleżanka, nie podnosząc ręki:
Proponuję zrobić listę uchodźców z kwalifikacjami do nauczania.
Obok imienia, nazwiska i wykształcenia zapiszemy, dla której
organizacji ktoś pracuje, jeśli pracuje. Za każdym razem, kiedy
będziemy kogoś zatrudniać, sprawdzimy listę. W dzisiejszej sprawie
zrobimy wyjątek, dobro dzieci jest ważniejsze. Ale upewnijmy się, że
taka sytuacja więcej się nie powtórzy.
Czy możemy przejść do kolejnego punktu? Wszyscy przytakują.
Postanowione. Zapisane.
Punkt trzeci. Japończycy chcą zorganizować transport do szkół dla
niepełnosprawnych dzieci. Organizacja pomagająca tym dzieciom –
Handicap International – dołączy do projektu. Busik będzie
podjeżdżać w wyznaczone miejsca. Nie ma mowy, żeby zorganizować
dojazd dla wszystkich dzieci w obozie. Na razie zajmijmy się
niepełnosprawnymi. Żadnych uwag? Postanowione. Zapisane.
Na punkt czwarty już nie ma czasu. Takich spotkań w każdym
miesiącu odbywa się kilka. Spotykają się organizacje odpowiedzialne
za poszczególne sektory, na które podzielona jest pomoc
humanitarna: schronienie, wyżywienie, WASH (woda i higiena),
ochrona, zdrowie, dystrybucja jedzenia, edukacja. Często za jeden
sektor odpowiada kilka różnych organizacji, z różnym
doświadczeniem, pracujących różnymi metodami. Stąd te spotkania,
po których zawsze publikuje się raporty. Nad wszystkim czuwają
koordynatorzy – oni też publikują sprawozdania z comiesięcznych
spotkań. Każda aktywność w obozie musi zostać zatwierdzona i
koordynowana przez zarząd obozu i rząd jordański.
W obozie, jak w sprawnie zarządzanej firmie, trzeba szybko
reagować na zmiany. Kiedy brakuje wody, dowozi się ją z
usytuowanych w okolicy zapasowych studni głębinowych, z których
nie wolno korzystać miejscowym. Mają być gotowe na sytuacje
awaryjne. Kiedy spóźnia się obiecana dostawa pieluch,
międzynarodowe organizacje informują o tym swoich syryjskich
pracowników. To oni mają przygotować uchodźców na złą
wiadomość. Pogadać, wytłumaczyć, że trudności są chwilowe,
przekonać, by nie podnosili o pieluchy wrzasku, nie demonstrowali
przed siedzibą Delegacji.
Pracownicy organizacji odnotowują, co znowu zdewastowano. Na
prośbę kobiet w łazienkach zamontowano lampy działające na baterie
słoneczne. Z setki po miesiącu zostało trzydzieści sześć. W ciągu
pierwszego roku działania Zaatari zniszczenia samych toalet
szacowano na milion dolarów. Betonowa kuchnia numer 77,
zbudowana przez Federalną Agencję Pomocy Technicznej, została w
całości rozebrana. Aby udowodnić, że w ogóle kiedykolwiek istniała,
trzeba było zamówić zdjęcia satelitarne.
Dlatego to, co wybudowano, oddaje się obozowej społeczności.
Niech ludzie czują się za coś odpowiedzialni. Powstają łazienkowe
komitety. Dostają po czterysta dinarów na miesiąc i sami decydują, co
z nimi zrobić. Mogą kupić zabawki dzieciom. Jedyny wymóg:
łazienka musi być w stanie idealnym. Inaczej kolejnych pieniędzy nie
będzie. Komitety dbają o czystość i pilnują, by nocą nikt nie kradł
kranów.
Tak zwaną mobilizacją społeczności zajmują się również
Jordańczycy pracujący dla organizacji humanitarnych. Prowadzą
długie rozmowy z mieszkańcami, przy herbacie. Działanie przez
emocje: wiemy, że sprzątanie łazienek to nie jest zajęcie dla
mężczyzn, ale jeśli tego nie zrobicie, wasze dzieci mogą się
pochorować. Czasem aż głupio tak pouczać ludzi, mówią ci, którzy
mobilizują społeczność, Syryjczycy są dumni i mądrzy. I rozwydrzeni,
dodają Europejczycy pracujący tutaj na co dzień: znamy uchodźcze
obozy z Afryki, ludzie gnieżdżą się tam jak zwierzęta. Zaatari to high
life.
Nad czystością obozu, na zlecenie UNHCR, czuwają trzy
organizacje humanitarne: ACTED
, JEN
obozowym terytorium i każda w swoim rewirze przydziela syryjskim
mężczyznom cash for work. Obóz sprząta się codziennie. Bo wszyscy
się boją zarazy. Organizacje mają swoje rozbudowane działy higieny,
które dbają o to, aby higieniczne standardy były zgodne z normami
UNHCR. Dlatego każdy mieszkaniec Zaatari dostaje co miesiąc
dwadzieścia pięć deka mydła na osobę i trochę proszku do prania.
Małe dzieci dostają pieluchy. Najwięcej międzynarodowego wysiłku
idzie w promowanie czystości. Organizacje angażują artystów, żeby
razem z dziećmi malowali na ścianach łazienek graffiti uczące, jak
myć ręce. Nad ulotkami promującymi zasady higieny wydawanymi po
arabsku debatuje się w biurach organizacji przez długie tygodnie.
Ostatnio zarządzono kampanię tępienia szczurów. Ulotki
informowały, gdzie będzie rozmieszczona trucizna i jak wyglądają
objawy zatrucia u dzieci i dorosłych, co zrobić z martwym szczurem.
Trutkę rozkładano pod kontenerami, przy kuchniach i wszędzie tam,
gdzie szczury szukają jedzenia. W tydzień po pierwszym truciu
zebrano ponad sto tysięcy martwych gryzoni. Nowy temat do dyskusji
w męskim kręgu.
Jeden z sąsiadów, pan koło pięćdziesiątki, trzyma się z dala od
codziennych męskich spotkań. Wielu go zna, w Syrii był kimś, miał
własny gabinet i sekretarkę. I tutaj trzyma fason. Zapłacił za
dodatkowe kontenery, zrobił przed nimi betonowe stołki, betonowy
stół i kamienną fontannę. Niczego nie osłonił żadną blaszaną ścianą,
tutaj, na oczach ludzi, przyjmuje gości, częstuje ich mandarynkami i
bananami, a jakże, zawsze miał gest i ma, trzeba być sobą, mówi,
nawet kiedy jest się uchodźcą na wygnaniu, na piachu. Lubi spokój,
więc swoje wystawne domostwo zbudował z dala od targowej ulicy,
od centrum, trudniej tu wdać się w bójkę, syna ma w takim wieku, że
lepiej uważać. Musi go pilnować, mieć na oku. Syn na polecenie ojca
podaje nam teraz herbatę. Jest odważny, słyszymy, ciągle powtarza,
że chce wracać do Syrii i walczyć za ojczyznę. Ojciec się nie zgadza,
kiwamy zgodnie głowami, wojna nie jest dla nastolatka. Za młody?
Gdzie tam za młody! Kiedy tysiąc czterysta lat temu Osama bin Zaid
podbił całą arabską ziemię, miał szesnaście lat. Syn gospodarza jest
tylko o rok młodszy, uniósłby broń, częstujcie się świeżymi owocami,
nie jest słabszy od tych, co po drugiej stronie granicy walczą. Ojciec
nie miałby nic przeciw temu, niechby i syn został męczennikiem, ale
nie zostanie, bo tutaj ojciec go potrzebuje. Talony chodzi odebrać,
stoi po paczki z jedzeniem, papierosy przyniesie. Ojcu w żadnej
kolejce stać się nie godzi. Jest głową rodziny.
Woda przywieziona do obozu cała w ziemię nie wsiąknie, cała nie
wyparuje. Trzeba ją wywieźć. Ścieki powinny być w szambach. I są,
ale nie tyle, ile być powinno. Zbyt dużo brudnej wody znika. Bo
mieszkańcy wkopują rury w ziemię i liczą, że woda jakoś sobie w
piachu sama poradzi. Mydliny wylewają obok namiotów. A kilka
metrów pod piachem jest nieprzepuszczalna glina. Śmierdząca woda
tworzy na powierzchni szare kałuże. Albo i szarozielone, bo
porośnięte glonami.
Kobiety też politykują. Siedzą w cieniu namiotu na dywanach i
poduchach, rozpalają węgle do sziszy. Piją herbatę z cynamonem i
orzechami – wzmacnia układ krwionośny. Miesiąc temu jedna z nich
rodziła, nie, nie w obozowym szpitalu, gdzie tu rodzić na tym pyle?
Którą stać, woli pojechać do Irbidu, tam rodzą za darmo, tylko dojazd
trzeba opłacić. Potem zbierają się znajome, szykują cynamonową
herbatę, to tradycja dla kobiet w połogu. Piją, palą, rozmawiają.
Podobno wczoraj w obozie znaleziono szpiega. Związali go liną i
ciągnęli za samochodem, aż umarł. To reżim ich wysyła, żeby mącili.
Baszar. Morderca. Kat. Ale to nie on jest problemem. Zabijesz
jednego, powstanie dziesięciu. To wszystko Izrael, przecież im tam
zależy na chaosie. Wolą naszego Baszara, bo już się z nimi ułożył.
Boją się nowych. Dlatego mącą, pilnują, żeby wojna się nie skończyła,
i osłabiają region. Kto jak nie oni zdecydował, żeby Zaatari, czwarte
miasto Jordanii, zbudować na największym podziemnym zbiorniku
wodnym tego kraju? Kraju, który przecież wody prawie nie ma. Jest
trzeci od końca na światowej liście. I teraz całe nasze gówno idzie w
tę jordańską bezcenną wodę. Zostaw Izrael, spójrz na Syrię. Zobacz,
kto walczy przeciwko nam. Jest Hezbollah z Libanu, są bojówki z
Iraku, szyici z Jemenu. W Aleppo walczy słynny Aleksij, płacą mu
cztery tysiące dolarów miesięcznie. A pod Homs zabito Koreańczyka z
Północy. U nich jest głód, sprzedają ludzi za pieniądze. U nas też jest
głód, podobno pod naszym Szam jedzą psy i koty. Syria będzie
drugim Afganistanem, a świat siedzi z założonymi rękami. Dobrze, że
uciekliśmy. Dobrze? Co ty mówisz? Mój mąż właśnie przyjechał po
roku walki. Zostawił mnie tu z małym synkiem, dziecko cały czas
choruje od tej ziemi, fatalnego klimatu, pyłu w powietrzu. Wracam z
mężem. Lepiej zginąć tam, niż powoli umierać tutaj. Do Turcji? Tak,
tureckie obozy inaczej wyglądają, wiem, bo mam tam kuzynów. Sami
Turcy je zbudowali, bez pomocy ONZ. Kontenery stoją przy
brukowanych skanalizowanych ulicach, mają po trzy pokoje, w
środku jest legalny prąd, internet, bieżąca woda, łazienka z
prysznicem i toaletą, jest kuchnia z lodówką i piecem. I pralnia w
każdej dzielnicy, dwa razy w tygodniu można prać za darmo.
Porządku pilnują żandarmi, a wieczorem prywatni ochroniarze. Nie to
co tutaj, strach wyjść za drzwi, bo gangi, mafia, czarny rynek. Żadnej
policji, nikogo do ochrony. Tak, do Turcji można by pojechać.
Dostajesz kartę kredytową z limitem i sama kupujesz w markecie, co
ci potrzebne. A nie tylko soczewica, pszenica i ryż. Do żadnej Turcji
nie pojadę! Turcy nie ratyfikowali jakiejś tam konwencji i jak tylko
im się zechce, wszystkich mogą odesłać z powrotem pod kule. Do
Europy? Znamy na pamięć kraje, które przyjmują, bo nie jest ich
wiele: Niemcy, Szwecja, Norwegia. Jeszcze Francja, Hiszpania,
Finlandia. Niektóre przyjmują po dwustu ludzi. Dostać się tam! A ja
nie chcę do Europy. Żadna Europa, tylko Syria! Moja ziemia jest
najpiękniejsza. Ustnik krąży z ręki do ręki, podając, zawsze dotknij
dłoni sąsiada. Chcesz odpłynąć? To usiądź wygodnie, szepcze nam
któraś do ucha, i skrop tytoń cytryną. Odlot.
Wszyscy, którzy nie mieszkają w obozie, muszą go opuścić do
piątej po południu, więc i my codziennie wracamy na noc do
Ammanu. Bury krajobraz miga za szybą i ginie w mroku, a jasny
iPhone dostarcza przez 3G wielu informacji i wniosków, które warto
odnotować: uchodźcze obozy wcale nie są tymczasowe. Uchodźca
koczuje w obozie średnio przez dwanaście lat. W Dadaab, w Kenii,
czterysta tysięcy ludzi mieszka tak już od dwóch dziesięcioleci.
Zostali otoczeni drutem, podzieleni na sektory. W każdym sektorze
sto pięćdziesiąt chatek, razem w ścisku nawet sześćset osób. Plandeki
z napisem UNHCR, które przy rejestracji dawano każdemu uchodźcy,
teraz służą za pokrycie dachów z gałęzi. Blaszane kanistry na olej po
rozcięciu stają się budulcem. A że pomoc humanitarna zawsze jest
oznakowana, flagi państw widnieją na drzwiach, na framugach okien,
na blatach stołów i na zagrodach dla kur. Dawno już pojawiły się
sklepy, kawiarnie, salony gier i fryzjerzy. Kto może znaleźć pracę –
choćby zbieranie patyków na ognisko – ten pracuje. Ale większość
ludzi siedzi bezczynnie i czeka na coś, co się nigdy nie stanie.
Obozy to łatwy łup. Rozmaitej maści bojówki, wojsko albo zwykli
bandyci zabierają uchodźcom jedzenie. Czasem żądają okupu, grożą
śmiercią, mordują. Obozy to przykrywka dla ciemnych biznesów:
handluje się tu bronią, ludźmi, wszystkim. Trenują w nich rebelianci,
bezpiecznie schowani pośród cywilów. Tuczą się na finansowanej
przez świat soczewicy, leczą rany w szpitalach opłacanych przez
pomoc międzynarodową. Łatwo tu zrekrutować młodych,
znudzonych, sfrustrowanych i wściekłych. Obóz to wiecznie
niespełniony potencjał.
I buzujący testosteron. W klinikach dla kobiet mają przygotowany
specjalny zestaw dla zgwałconych. Rękawiczki, test ciążowy, test na
HIV, pigułka po. Wszystko czeka, wystarczy się zgłosić. Dyskrecja,
rzecz jasna, gwarantowana, tajemnica lekarska. Liczba zgłoszonych
gwałtów w całej historii Zaatari? Zero.
Kolejny dzień. W innym męskim kręgu, inne szaleństwo.
Gospodarz, po czterdziestce, ma zabandażowane dłonie, stopy i
głowę. Smród palonego białka czuć jeszcze dzisiaj, choć od tego, co
się tu stało, mijają już trzy tygodnie. Było zwarcie. Tamtego dnia
wieźli tędy nowe kontenery, w tej dzielnicy obozowe ulice są wąskie,
ciasno, ludzie mieszkają na kupie, ciężarówka uderzyła w słup,
zahaczyła o kable, coś urwała, ale kto by na to zwrócił uwagę, skoro
tyle drutów plącze się tu w powietrzu bez żadnego ładu. Mieszkańcy
podłączają się do prądu na dziko, kierownictwo obozu wie o tym
doskonale i nikomu tego nie broni. Ludzie muszą mieć światło. I
mieli, ciężarówka dawno pojechała, przyszedł wieczór, w kontenerze
oglądali telewizję, zgasili lampę i poszli spać. Była czwarta nad
ranem, gospodarza obudził gęsty dym, a może chrzęst szyby
wypadającej z zakratowanego okna, paliło się tu, gdzie teraz
siedzimy, gdzie pijemy kawę, przed kontenerem, w przybudówce z
blachy. Tu jest salon, tu przyjmuje się gości. Sypialnią jest kontener.
Gospodarz zerwał się tamtej nocy na równe nogi, krzyczał i złapał za
klamkę. Poraził go prąd i odrzucił chyba z metr od drzwi, prosto w
ogień, bo płomień już wpełzł do kontenera. Dzieci krzyczały, cała
trójka: tatusiu, ratunku! Nie mieli gaśnicy, powinna być w każdym
kontenerze, ale nie ma w żadnym. Wepchnął więc dzieci do kąta i
przykrył kocem z logo ONZ, rozejrzał się jeszcze, żadnego ocalenia,
dołączył do dzieci i zakrył twarz. Przybiegli sąsiedzi, złapali za kraty
w oknie, poraził ich prąd. Allah akbar! Ale to twardzi faceci, oni
mieliby sobie nie poradzić z trzema pionowymi prętami, akurat,
siedzą teraz w męskim kręgu i przyjmują od gospodarza słowa
wdzięczności. Bo znaleźli sposób, mniejsza już o szczegóły, żeby
wyrwać kraty w niecałe dwie minuty. W pierwszej kolejności wyszli
przez okno synowie, potem wygramolił się ojciec, resztki szkła
poraniły im brzuchy. Żona? O żonie gospodarz nie mówi ani słowa,
musimy o żonę dopytać, nie było jej wtedy w domu, z najmłodszą
córką nocowała u swoich rodziców. Jeszcze słońce nie wstało, kiedy
wyswobodzili się z ognia, pobiegli z krzykiem do marokańskiego
szpitala, chwała Allahowi, całkiem niedaleko, pobudzili marokańskich
wartowników, ci zbudzili lekarzy, tu szyli im rany, a kiedy się
rozwidniło, zawieźli na oparzeniówkę aż do Ammanu. Wrócili po
dwóch tygodniach, sąsiedzi są pierwsza klasa, odbudowali
przybudówkę przed kontenerem, osmalone ściany kontenera nakryli
plandekami, patrzcie, jaki tu mamy komfort, śmieje się gospodarz,
stęka z bólu i mruga do nas okiem. Nie był to pierwszy strach w tej
rodzinie, nie pierwszy raz zerkała na nią śmierć. I tutaj gospodarz, z
zawodu komiwojażer, zaczyna opowieść o tym, co wygnało ich z
domu na tę kamienistą jordańską pustynię.
O tym, co ludzi wygnało z domu, mówi całe Zaatari, mówią
kontenery i mówią namioty, nie tylko zresztą tutaj, ale i gdzieś dalej,
w innych obozach, mniejszych, jest ich tutaj kilka, i poza obozami, w
wynajętych mieszkaniach i w nieformalnych osadach.
W SYRII
Wojenne dzieci nie mają apetytu, milczą albo krzyczą całymi
dniami, krzyczą po nocach, źle śpią, boją się robaków. Białe, ale i
czarne robaki kojarzą im się z trupami, których przez wiele dni nikt
nie sprzątnął z drogi. Dzieci truchleją, kiedy słyszą samolot na niebie.
Samolot zrzuca bomby na ludzi. Bomby ludzi kaleczą. Rozrywają na
strzępy. Burzą domy. O bombach nie można zapomnieć. Ani o
robakach. Dorośli albo narzekają na to, co jest dziś, albo przy
dzieciach rozpamiętują, co było. Schowki na przykład, piwnice,
kryjówki, wszystkie te ciasne ciemne miejsca bez powietrza, które
wydawały się bezpieczniejsze od innych. Czy tym razem się nam uda,
czy nie uda? Zginiemy wszyscy? Czy tylko któreś z nas? Mama? Tata?
Jeśli bomba ma zabić, niech nas hurtem porozrywa na strzępy.
Najlepiej od razu – dzieci dobrze wiedzą, że śmierć jest lepsza od
życia bez nóg, bez rąk, bez rodziców. Huk, dym, bryzgająca krew,
latające mózgi – codzienne tematy domowych rozmów. Oblężenie
miasta, oblężenie wsi, ostrzał ziemia-ziemia, pociski gwiżdżą naokoło
domu czasem już od piątej nad ranem. I gwiżdżą w głowach, dzień za
dniem, noc za nocą. Dorośli wałkują to w kółko, przy kawie, przy
herbacie, dzieci słuchają, spalone twarze, spalone ręce, spalone nogi,
wszystko się przed oczami wyświetla jak w kinie, choć nic już się
złego nie dzieje, wciąż wszystko się dzieje, psychiatrzy by powiedzieli
flash-back, krzyk, jęk, lament, na kogo tym razem wypadło, kto ma
już święty spokój?
Chcecie zobaczyć śmierć mojego syna? Jest na YouTubie.
Siedzimy teraz w kręgu, mężczyźni i kobiety razem, w
kilkupiętrowym domu w miasteczku Ramta, północ Jordanii, dwieście
metrów od syryjskiej granicy. Ci, którzy tutaj mieszkają, są bogatsi od
koczujących w obozach. Wynajmują przestronne mieszkania i w
sklepie kupują, co chcą. Bo mają hojnych krewnych gdzieś w
Kuwejcie, w Arabii albo w Wielkiej Brytanii. Trafiła w niego rakieta,
ojciec nie czeka na naszą odpowiedź. Sięga po iPada, syn miał
osiemnaście lat, ojciec wstukuje imię i nazwisko, i proszę: już
oglądamy. Gdzie głowa, gdzie nogi, ciężko patrzeć, ciężko się
zorientować, ale ojciec nalega, tu włosy, tu widać usta, dyszące
ludzkie strzępy, tu były oczy. Bo korpus na szklanym ekranie wciąż
jeszcze oddycha, a ten, który kręci komórką, wie, że nie ma dla
chłopaka ratunku, czeka cierpliwie na ostatnie tchnienie. Trwa to
może trzydzieści sekund, ranione ciało telepie się w ciszy, i my w
ciszy czekamy, pół minuty konania, nie dłużej, Allah akbar, koniec
filmu. Nie ojciec go nakręcił, mężczyzna uprzedza nasze pytanie,
którego i tak byśmy nie zadali, jeden z kuzynów wyjął komórkę i
nagrał. Dobry człowiek, pochował syna, jak trzeba, ojciec odmówił
udziału w pogrzebie.
A może egzekucję chcecie zobaczyć?, pyta nas jakiś starszy
człowiek spotkany w Zaatari. Ustawili nas w rzędzie, równo, ręce do
góry, staliśmy więc gotowi na spotkanie z Allahem, przyszedł oficer,
spojrzał na wszystkich, na mnie, a po co tego starca zabijać,
powiedział, i wyciągnął mnie z szeregu, odszedłem ze dwadzieścia
metrów, wyjąłem komórkę, widać na filmie, jak mi ręka drży, ale
dałem radę, włączyłem i nagrałem rozstrzelanie sąsiadów.
Chcecie zobaczyć zdjęcia płonących? Tak w Zaatari pyta nas Hana.
Już ją poznaliśmy, pracuje w międzynarodowej organizacji, sprawdza
czystość toalet, utrzymuje starych rodziców, więc ojciec nie pozwala
jej wyjść za mąż. Teraz Hana sięga po iPhone’a. Wojskowi lali na
ludzi benzynę, przystawiali zapalniczki, spójrzcie.
A jej kolega ma w telefonie cały krwawy pokaz slajdów. Zdjęcia
niewyraźne, rozdzielczość nie taka, ale patrzcie uważnie. Tu meczet,
tu dom z dziurą w ścianie, tu równo ułożone martwe ciała dzieci.
Zdjęcia przesuwają się w górę i dół, wirują, zmniejszają się,
powiększają, odlatują i wlatują z efektem żaluzji. Kolega zadbał o
ładną oprawę i z uwagą patrzy, czy należycie doceniamy jego
profesjonalizm.
Dzieci patrzyły na śmierć. I wciąż patrzą. W kieszeniach dorosłych
pełno sfilmowanego zabijania. Odtwarzają to sobie niemal bez
przerwy, nic innego nie mają do roboty: bombardowania, pożary
domów spowodowane białym proszkiem, zrzucają go z samolotów,
ludzie poparzeni tym proszkiem, drogi oddechowe, skóra, wymioty i
jęk agonii. Inni, trafieni kulą snajpera, rzężą na komórkach. W
szpitalach zawsze ktoś nagra operację i wrzuci wideo do internetu.
Popatrzcie sobie w ludzkie trzewia. Ktoś filmuje przesłuchania,
tortury, egzekucje. Pełno sfilmowanych trupów. Rany postrzałowe,
kłute, szarpane albo żadnej rany, żadnej krwi, tylko biel śmierci.
Zarchiwizowana jest i rozpacz matek, każdy ma w telefonie swoją
wersję, żadna się nie powtarza.
Pierwszy odruch – ucieczka. Drugi – wyciągnąć telefon, nagrać i
pokazać światu. Filmowcy amatorzy, wojenni kronikarze. Kim są? Na
co liczą? Że ktoś wpisze w Google:
walki Syria?
śmierć Syria?
egzekucje Syria?
gaz Syria?
broń chemiczna Syria?
trupy Syria?
umierające dzieci Syria?
obojętność świata Syria?
Cisza! Teraz ja! Męskie wspomnienia przerywa młoda kobieta, nie
ma jeszcze trzydziestki, mieszka w Zaatari, w kontenerze. Byli
oblężeni, opowiada mocnym głosem, godzina policyjna od rana do
rana. Ale pewnego razu ją zawiesili na całą dobę, aby ludzie mogli
uzupełnić zapasy. Wyszła z córką przed dom, mała miała wtedy sześć
lat, snajper strzelił dziewczynce w głowę. Podjechał jakiś samochód,
cud zesłany przez samego Boga, mówi matka, bo nawet ptakom nie
wolno było w naszym mieście latać, dotarli zaraz do szpitala, tam
zszyli dziecku ranę i kazali je wieźć aż do Damaszku. Wojskowi
pozwolili, ale bez rodziców, po co będziecie tam jechać, tłumaczyli
im lekarze, raczej szykujcie całun, bo nic w tym Damaszku dobrego
się nie stanie. Szykowali więc, całą noc płakali, rano zadzwoniła
komórka, matce na moment zatrzymało się serce, córka otworzyła
oczy, powiedział głos w telefonie, chce do mamy i taty, spróbujcie
jakoś tu dotrzeć. Trafił się jakiś hurtownik warzyw z samochodem,
powiedział, że w takiej sytuacji zaryzykuje i podrzuci ich do stolicy.
Całowali mu nogi z wdzięczności, opowiada matka, na checkpointach
tłumaczyli żołnierzom, że jadą do rannej córki, strzelali do dziecka
terroryści, bądźcie ludźmi, przepuśćcie, przepuszczali, więc w końcu
udało się dojechać do szpitala. Córka miała sparaliżowaną prawą rękę
i prawą nogę, przez kolejne dwa tygodnie co noc budziła się z
krzykiem. Potem ją wypisano, wciąż z kulą w głowie, zalecono
podawanie daktyli w owczym mleku i fizjoterapię w miarę wojennych
możliwości. Takich możliwości nie było, córka powoli zdrowiała, aż
po pięciu miesiącach – bawiła się akurat z koleżankami przed domem,
kiedy snajper zaczął do nich strzelać. Tak uciekała, że złamała nogę.
Allahu, ratunku! Bóg im daje cierpliwość, nie mają do Boga pretensji,
jak można w ogóle takie pytania stawiać, Bóg wie, co robi i jak
ludźmi kieruje, pojechali do tego samego szpitala, lekarze włożyli w
nogę dziewczynki jakieś druty, zagipsowali aż na pół roku, a potem
inni lekarze, już w Jordanii, druty wyjęli. Teraz córka ma dziewięć
lat, kuśtyka, co noc mówi przez sen niezrozumiałe dla rodziców
słowa, dużo słów, wciąż nosi kulę w głowie, lekarze woleli kuli nie
ruszać, dziewczynka boi się obcych, a oni ciągle zaglądają do ich
kontenera, zadają pytania, dużo pytań, matka opowiada ciągle to
samo, córka ciągle to słyszy, że była godzina policyjna, że snajper i że
sam Bóg, obcy notują, nagrywają, dziewczynka jest twarzą wielu
międzynarodowych raportów, które krzywdę syryjskich dzieci
układają w tabelki.
Międzynarodowe organizacje podają, że w ciągu pierwszych
dwudziestu dziewięciu miesięcy wojny w Syrii (2011–2013) zabito
jedenaście tysięcy czterysta dwadzieścioro dzieci.
W Aleppo ich zginęło najwięcej – ponad dwa tysiące. Przeliczając
liczbę zabitych dzieci na liczbę mieszkańców prowincji – jedno na
tysiąc. W innej prowincji, Dara, stamtąd pochodzi większość ludzi
koczujących w obozie w Zaatari, jedna dziecięca śmierć na czterystu
mieszkańców. Maluchy do drugiego roku życia najczęściej ginęły od
wybuchu bomby, rakiety, pocisku czołgowego. Starsze dzieci – także
od kuli snajpera. Częściej chłopcy. Na pięciu zabitych chłopców od
trzynastego do siedemnastego roku życia przypada jedna zabita
rówieśniczka. A najmłodszy chłopiec zabity strzałem z broni palnej
według raportów miał lat osiem.
Od zmasowanego ostrzału straszniejsze jest to, co potem: wojsko
wchodzi między domy. Wojenne dzieci i dzisiaj boją się mundurów.
Przodem sunie czołg, niszczy wszystko, co napotka na drodze,
rozwala budynki, ludzie biegają w kółko, ale nie mają dokąd uciec. Są
otoczeni. Bywają żołnierze, którzy nawet dla dzieci nie mają litości.
Sześciomiesięczną dziewczynkę na oczach rodziców rozerwali
żywcem na pół. Chcecie zobaczyć? Jest na YouTubie.
Aresztowania. Łapanki na ulicy. Przeszukania domów, które
jeszcze stoją. Rozwalanie drzwi. Sprawdzanie piwnic. Przeszukane –
podpalone. Płacz dzieci w kryjówkach, dorośli je uciszają, jak, wolimy
nie pytać, wchodzą żołnierze, kobiety, odkryć głowy, krzyk, wielka
zniewaga przed śmiercią, i niektórzy szeregowcy dyskutują z tym
haniebnym rozkazem, oddać broń, mówi dowódca i strzela
żołnierzowi w czoło, dzieci patrzą, strzela w czoło drugiemu,
dowódcy wiedzą, co robią, pod hidżabami, pod czadorami ukrywają
się dezerterzy z wojska, szczególnie poszukiwani, szczególnie potem
męczeni, selekcja, mężczyźni na lewo, kobiety i dzieci na prawo,
jazgot, bicie kobiet kolbami, suki, stawać równo, dzieci też,
formowanie kolumny, żywych tarcz, które mają chronić
przemieszczające się wojsko przed atakami Wolnej Armii, mężczyźni
na ciężarówki…
W Damaszku jest wielka katownia, cztery piętra na powierzchni i
sześć pięter pod ziemią. Mężczyźni o niej opowiadają, a dzieci
słuchają. Cela za celą, licho oświetlone długie korytarze, rząd drzwi
na jednej ścianie, a na przeciwległej jedno małe okno, tak samo jest
chyba na kilku kondygnacjach, komu uda się wyjrzeć przez okno z
korytarza, zobaczy podziemny dziedziniec, mroczny jak studnia, plac
wielkości dwadzieścia na trzydzieści metrów: spacerniak z dachem
dziesięć pięter wyżej. Kiedy sprowadzają tam osadzonych, jest krzyk i
poganianie, każdy strażnik trzyma gumową pałkę, w każdej pałce jest
prąd, który więzień nie schodzi albo nie wchodzi po schodach jak
należy – tego pałka dotyka i człowiek traci przytomność. Nie wszyscy
stąd wychodzą żywi, może nawet większość nie. Niektórym się udało,
bo zostali wykupieni. W Syrii można wykupić aresztowanego, trzeba
się tylko spieszyć, żeby go nie zdążyli zabić, trzeba znać odpowiednie
osoby i mieć trzy tysiące dolarów. Nie wszyscy zdążyli dotrzeć do
odpowiedniej osoby, nie wszyscy mieli trzy tysiące dolarów. Każda
uchodźcza rodzina opłakuje aresztowanego, zaginionego,
zamordowanego. Co najmniej jednego. Dzieci słuchają opowieści
tych, którym się udało: najpierw człowiekowi każą się rozebrać, goli
faceci w szeregu, każą im robić przysiady, boją się, że któryś ukrył w
dupie coś ostrego, zaglądają pod jądra, czy tam czegoś nie przykleił
taśmą, potem są długie przesłuchania za dnia i długie przesłuchania
nocą, cały czas nago albo znowu rozbieranie, brałeś udział w
demonstracjach, śmieciu, nazwiska terrorystów, bicie kablem,
plastikowym wężem, przypalanie papierosami, siadanie na
odwróconej nodze krzesła albo kij w odbyt, oni wiedzą, że nie ma dla
faceta większego upokorzenia, oni często mówią z niesyryjskim
akcentem, rażenie prądem, wbijanie igieł pod paznokcie, reżim
najmuje do torturowania obcych bandziorów, może z Iranu, ale raczej
z Libanu, dlaczego się modlisz, psie, zabraniają modlitwy, do kogo się
modlisz i po co, każda odpowiedź jest zła, każda zasługuje na cios w
zęby, nazwiska terrorystów, jeśli zostawili więźnia w ubraniu, to nie
bez powodu przecież, już golą mu głowę, już wrzucają włosy za
kołnierz, nazwiska, nazwiska, podwieszanie, nawet piętnastolatka
potrafią tak męczyć, za nadgarstki pod sufitem powiesić, z nogami
nad ziemią, bicie, który mdleje po godzinie, ma szanse, że jeszcze
pożyje, który się trzyma przez dwie – umiera natychmiast, gdy tylko
go wrzucą do celi, bo wreszcie człowieka wrzucają na dołek,
pokrwawiony wór, a tam tylu ludzi, że ani legnąć, ani usiąść,
sześćdziesięciu chłopa na dwudziestu metrach kwadratowych albo stu
na trzydziestu, bywa, że polewają stłoczoną nagą grupę zimną wodą i
podłączają prąd, mężczyźni i chłopcy, bywają dziewięciolatkowie
złapani na demonstracji, torturuje się i młodsze dzieci, dorośli wciąż o
tym opowiadają, wciąż dzieci o tym dzisiaj słuchają, wszyscy w Syrii
wiedzą o pięćdziesięciu sześciolatkach, którym wyrwano paznokcie,
bo podobno brali udział w nielegalnych zgromadzeniach, w celach
mężczyźni patrzą na krzywdę dzieci, nie mogą im pomóc, ulżyć, nie
ma jak się umyć, czasem i przez miesiąc, sikanie do butelki albo pod
siebie, toaleta raz dziennie, jedzenie raz dziennie, oliwki i chleb,
czasem jajko, picie raz dziennie, brak okna, brak powietrza, krzyk
kobiet zza ściany, z piwnic, aresztowane kobiety, wiadomo, wolą
umrzeć, niż wyjść kiedyś na wolność, o krzywdzie kobiet się mówi
niewiele, tylko czasem niektórzy faceci o tym przebąkują, nigdy same
kobiety, dzieci się muszą domyślać dlaczego, chętniej się mówi o
krzywdzie mężczyzn, otwarcie, im nawalają serca, nerki, duszą się w
celi, tracą przytomność, umierają, dalej stoją.
O krzywdzie kobiet mówi nam pielęgniarz. I on mieszka w Zaatari.
Nie lubi marnować życia w codziennym męskim kręgu, pewnie przy
innych mężczyznach nic na ten temat by nam nie powiedział.
Obozowe sekrety, najciemniejsze tabu, najmroczniejsze ludzkie
wspomnienia: wojsko wkracza między domy. Żołnierze zabijają
mężczyzn, dzieci i starsze kobiety. Gwałcą młode. Ile z tych, które tu
mieszkają, przez to przeszło? Nikt nie wie. Nikt o tym nie rozmawia.
Ale ich bliscy wiedzą doskonale. Drżą, że sprawa się wyda i okryje
rodzinę wstydem nie do zmycia. Kiedy zgwałconą jest kobieta
zamężna, a jej mąż ma to nieszczęście, że żyje, sprawa wydaje się
prostsza: on idzie na front prosto pod kule, sens widzi tylko w
śmierci, tylko takie wyjście. Gorzej, gdy ofiarą gwałtu jest dziewczyna
niezamężna. Trzeba poszukać starszego mężczyzny, wyjaśnić mu, w
czym rzecz, i złożyć ofertę małżeństwa. On rozumie, dlaczego nie
dostaje dziewicy, nie ma o to pretensji, uprzejmie gwarantuje
dyskrecję, dostaje młodą kobietę, często piękną, i nic go to nie
kosztuje. Ma ją na własność przez kilka miesięcy, taka jest umowa z
rodzicami, potem ją oddaje, ogłasza rozwód, brak dziewictwa jest
jasny i usprawiedliwiony. Ale usprawiedliwienia na to nie ma, tak
mówi do nas pielęgniarz, bo sprawy należy nazywać po imieniu, nikt
dziewczyny o zdanie nie pyta, a to jest powtórny wielokrotny gwałt.
W obozowych statystykach nie odnotowano żadnego samobójstwa.
Młode kobiety według dokumentów umierają z powodu wypadków
albo z powodu choroby.
W namiotach i kontenerach ludzie codziennie rozpamiętują tę
chwilę, kiedy opuścili dom. I ruszyli. Kamienie, obtarte nadgarstki,
rozbite kolana. Szli nocą. Ani powoli, ani szybko. Żadnej latarki,
żadnej rozmowy, płaczu. Tysiąc tułaczy w cichej ciemnej kolumnie.
Dzieci. Kobiety w ciąży. Chorzy. Ranni na noszach dźwigani przez
ochotników. A każdy tułacz spocony, bo ubrany w trzy koszule,
najgrubsze spodnie, spódnice, jakieś chusty, swetry, płaszcze, kurtki.
Każdy włożył na siebie, co się tylko dało. Każdy wystraszony i czujny
jak leśne zwierzę. Każdego dnia ostrzał wsi się wzmagał, pociski
spadały coraz bliżej, coraz więcej krwi, więcej śmierci. Dzieci
wpadały w histerię: zaraz nas zabiją! Wszystkich nas zabiją! Ucieczka
albo śmierć. Więc ruszyli i szli. Nieśli walizki. Zbyt ciężkie, by
wszystkie donieść do celu. Tysiące mrocznych ludzi bez słowa,
szmeru. Kto się uparł, by taszczyć, co złapał w pędzie, szybciej,
szybciej, w końcu padał nieprzytomny na piach, ktoś go cucił. Stare
zdjęcia, jedzenie, ubrania, poduszki – połowę z tego porzucili tamtej
nocy, na kamieniach, w zimnym grudniowym deszczu.
I wstało słońce. Najtrudniejszy dzień życia.
W AMMANIE
Tamtego wieczoru najedliśmy się strachu. Droga na lotnisko
zajmuje zwykle pół godziny, może chwilę dłużej, jest autostrada, nie
ma obaw o spóźnienie. Tym razem było inaczej. I należało się tego
spodziewać. Dzień wcześniej władza ogłosiła, by ludzie nie
przychodzili do pracy. Z powodu nadchodzącej śnieżnej nawałnicy.
Od jakiegoś czasu ciął ostry deszcz, wzmagał się wiatr, spadała
temperatura. Dziennikarze apelowali o zrobienie zakupów i
pozostanie w domach. Mieli rację. Śnieg przyszedł nagle i sypał tak
gęsto, że z okna ledwo dostrzegliśmy samochód, który po nas
przyjechał. Za kierownicą podobno zawodowiec – były taksówkarz,
na tę pogodę przez miejscowych przyjaciół specjalnie dla nas
znaleziony.
Ruszyliśmy. Z dodatkową godziną w zapasie i świadomością, że i
w taką zawieję pilot Lufthansy wyląduje na tutejszej pustyni z
prawdziwie niemiecką precyzją. Tym bardziej że poprzedni król,
Husajn, był entuzjastą lotnictwa i międzynarodowy port wyposażył w
sprzęt pozwalający na posadzenie samolotu przy niemal zerowej
widoczności.
Z tych cudów techniki, ułatwiających chyba nawet start na ślepo,
korzysta się tu pewnie raz na kilka lat i ten raz trafił się właśnie tego
wieczoru, kiedy mieliśmy rezerwację na powrót do domu. Na
opóźniony przylot z Frankfurtu i na nasz opóźniony start nie było co
liczyć.
Sunęliśmy dziarsko po śnieżnej mazi, aż zatrzymał nas pierwszy
korek, pierwsze tańczące samochody, pierwsze stłuczki, ludzie na
szosie, którzy butami próbowali spod kół odgarniać ciężki śnieg. Nasz
kierowca także wysiadł. Spuścił z letnich opon sporo powietrza,
ruszył. Żartował z tych, którzy próbowali hamować, właśnie chwycił
mróz, my nie hamowaliśmy wcale, mieliśmy więc serca w gardle,
kiedy pędem mijaliśmy kolejne zatory, kolejnych zimowych
rozbitków, czasem muskając ich lusterka o centymetr.
Samolot z Frankfurtu wylądował zgodnie z planem, chwilę po
północy. I my dojechaliśmy na czas. Odprawa i kontrola paszportów
trwały ze dwie minuty, nie dłużej, poszliśmy więc do baru i
zamówiliśmy po kieliszku wina.
I na to lotnisko trafiają uchodźcy. Nie z Syrii. W ich sprawie dzień
wcześniej szliśmy w deszczu przez dzielnicę Al Balad. Przed
meczetem Al-Husajni mieliśmy umówione spotkanie. Przestało padać,
przywitaliśmy się, pan mówił niezłym, choć twardym angielskim,
zaprosił nas do samochodu. Zmierzchało. Przez kilka minut pięliśmy
się stromymi uliczkami, raczej serpentynami, to nie był samochód,
tylko rzęch jakiś, raz w lewo, raz w prawo, dobę później z pewnością
nikt tu już nie wjechał, aż znaleźliśmy się wysoko nad miastem, na
bezludnej ulicy, pośród mrocznych niemych domów zrośniętych ze
sobą. Nasz przewodnik zaparkował przy wysokim krawężniku (w
całym Ammanie krawężniki są monstrualne), wysiedliśmy i minąwszy
jakieś drzwi, weszliśmy po ciemnych i wąskich schodach, chłodniej tu
niż na zewnątrz, na pierwsze piętro pod lichą żarówką. Odrapane
ciche wejście, chyba do mieszkania, przed nim buty. Trzydzieści par?
Czterdzieści? Sportowe i takie bardziej na wyjście, zniszczone,
wielkie. Musieliśmy po nich deptać.
W niskim pokoju, trzydzieści sześć metrów kwadratowych, jeszcze
słabiej oświetlonym, na podłodze siedzieli mężczyźni. Jeden przy
drugim, młodzi, kilku starszych. Niektórzy mieli koce na ramionach,
inni jakieś kurtki, ale i tak szczękali zębami, chyba bez wyjątku. Para
dymiła nam z ust, kiedy powiedzieliśmy good evening. Nikt nie
odpowiedział. Patrzyli na nas w ciszy, wystraszeni, smutni, raczej
nieufni niż wrodzy, obserwowali każdy nasz ruch. Ten, z którym tu
przyszliśmy, wskazał nam małą sofę, jedyny mebel, usiedliśmy więc i
na czarnych mężczyzn patrzyliśmy z góry. Tu mieszkają, powiedział,
cała czterdziestka. Bez prawa do pracy. Nawet koce nie wszyscy mają,
materace. Nawet wiadomości o bliskich w Sudanie, którzy złożyli się
na ich przylot tutaj. Uchodźcy z Darfuru. Dobry wieczór.
Dobry wieczór. Przesadzimy państwa do business class –
uśmiechnął się do nas dżentelmen z identyfikatorem Lufthansy. –
Będzie państwu wygodniej.
Zapięliśmy pasy, podano szampana, wyłączyliśmy wszystkie
urządzenia elektroniczne. Wystartowaliśmy punktualnie.
listopad 2013/luty 2014
Podziękowania
Dziękujemy serdecznie wspaniałym ludziom z ACTED (Agency for
Technical Cooperation and Development) za życzliwość i wielką
pomoc, jakiej nam udzielili w trakcie dokumentacji. W szczególności
nasze podziękowania zechcą przyjąć: Byron Pakula, Suranga Mallawa,
Jagoda Pietrzak, Fadi Shennawi, Islam Shwaqfeh, Anne Rapin,
Shahruh Ibragimov, Chalid Bani Hani.
Swoją wiedzą na temat społeczeństwa Jordanii wsparł nas Artur
Malantowicz.
Autorzy
Przypisy
Na kwiecień 2014 roku zaplanowano otwarcie drugiego
dużego obozu – Azrak. Budowano go prawie rok, naprawiając
błędy z Zaatari. Jego powierzchnia jest dwa razy większa, ludzie
będą mieli więcej przestrzeni. Dzielnice w Azraku są jak wioski,
każda ma własną szkołę, klinikę i sieć punktów z wodą. Nie
trzeba będzie chodzić kilka kilometrów do rejestracji czy na plac
zabaw (w Zaatari jedyną formą transportu są taczki, żadnych
busów czy samochodów, choć niektórzy zaczęli inwestować w
rowery). Uchodźcy będą grupowani według powiązań
rodzinnych. Nie będzie bójek między klanami. Organizacja Mercy
Corps myśli nawet o zasadzeniu drzew, które dadzą cień. W
Zaatari nie ma ani jednego. Specjalnie dla Azraku wymyślono
nowy typ uchodźczych domów. Są jak klocki Lego – można je
powiększać o kolejne pomieszczenia. Zaprojektowano je tak, by
łatwo dały się składać. Kiedy skończy się wojna i Syryjczycy
wrócą do siebie, kontenery trafią w inne miejsce. Data ważności
– pięć lat.