Jakub Ćwiek "Posłany"
Ostatni raz powoli się podciągam. Czuję jak każdy mój mięsień wyje już z bólu, a wewnętrzne strony dłoni
są niebezpiecznie śliskie od potu. Zaciskam zęby dotykając brodą drążka, wytrzymuję chwilę, po czym z ulgą
opuszczam się prostując równocześnie nogi. Pod stopami czuję ciepło płytek, są tak rozgrzane, że niemal
parzą. Zdążyłem się już do tego przyzwyczaić – Ekwador nigdy nie stygnie.
Przecieram czoło przedramieniem i przechodzę do łazienki. Tam zmywam z siebie pot, a wraz z nim wysiłek
i zmartwienia. Czuję jak przeszywa mnie dreszcz rozkoszy, gdy cienki strumyk wody żłobi sobie dróżkę wzdłuż
kręgosłupa. Uśmiecham się i czym prędzej zakręcam wodę. Nic nie prowadzi do zwątpienia szybciej niż
perspektywa utraconej przyjemności. A ja nie mogę zwątpić – stawka jest stanowczo zbyt wysoka.
Wycieram się mocno szorstkim ręcznikiem, po czym ubieram pospiesznie, chwytam za spakowany już
neseser i wychodzę, zostawiając za sobą luksus pokoju. Wychodzę naprzeciw próbie.
***
Znam swoją rolę doskonale i stale pilnuję, by pełen niepokoju uśmiech nie znikał z mojej twarzy. Przy
punkcie odpraw śliczna dziewczyna o oczach tak ciemnych, że nie sposób odróżnić źrenic od tęczówek, pyta
mnie czy nie wwożę żadnych płynów czy ostrych przedmiotów, a gdy wzruszam ramionami pokazuje mi
tabliczkę. Widać na niej czego nie wolno wnosić na pokład samolotu. Nie mam żadnego z tych przedmiotów,
więc tylko kręcę głową. Zaprzeczam również, gdy wskazując na ruchomy pas obok pyta czy mam jakiś
większy bagaż. Pokazuję jej neseser, odpowiednich rozmiarów, by uznać go za bagaż podręczny. Ona oddaje
mi paszport wraz z biletem i uśmiechając się prosi następną osobę.
Zerkam na zegarek i dostrzegam, że mam jeszcze chwilę czasu, ruszam zatem w stronę lotniskowej
kaplicy.
***
Zgodnie z moimi podejrzeniami, kaplica wygląda kiczowato. Wielobarwne witraże, obrazki świętych
przyobleczone w złoto pomiędzy setkami wisiorków i naszyjników, mdlący zapach świec, gnijących kwiatów, a
do tego wszystkiego paskudne plastikowe krzesełka i szklany ołtarz przypominający ladę z lotniskowego baru.
Gdzieś w tym wszystkim ukryta w cieniu figura matki Zbawiciela trzymająca na kolanach swego dorosłego i
umęczonego syna.
Klękam nie wypuszczając z rąk neseseru i proszę ją o powodzenie mojej misji. Nigdy nie byłem w tym
szczególnie dobry, brakuje mi pokory, toteż i tym razem więcej w mych szeptach próby przekonywania niż
autentycznych próśb. Tłumaczę, że są przecież sytuacje, gdy cel uświęca środki i, że gdyby było to możliwe
wolałbym wybrać inny sposób...
Milknę, czując, że znowu zbliża się chwila zwątpienia. Kłaniam się lekko figurze i podrywając z klęczek
ruszam ku wyjściu. Kilka modlących się staruszek przerywa różaniec, by się za mną obejrzeć. W
przeszklonych drzwiach kaplicy widzę ich twarze, pełne oburzenia. Uśmiecham się przepraszająco, po czym
popycham drzwi i wychodzę.
***
Strażnik z psem pojawia się na dwie osoby przede mną. Nie muszę udawać niepokoju. Wygląda groźnie z
pistoletem maszynowym na ramieniu i w przyciemnianych okularach. Psa trzyma bardzo krótko, mocno
owijając skórzaną smycz wokół dłoni. Gdyby rozprostował palce mógłby dotknąć karku zwierzęcia. Zarówno
grubszy mężczyzna w kapeluszu panama o szyi zaróżowionej od podrażnień przy goleniu jak i szczupły mulat
stojący bezpośrednio przede mną przechodzą bez kłopotu. Dopiero na widok mojego neseseru pysk psa
marszczy się. Wciągam powietrze, bezgłośnie, ale zauważalnie. Widzę, że strażnik robi krok do tyłu, szarpiąc
psa, a prawą ręką sięga do maszynowego pistoletu. Na ten sygnał znikąd pojawiają się inni, jemu podobni.
śaden nie mierzy do mnie z broni, ale wszyscy są w pełnej gotowości. Kolejka za moimi plecami z pewnością
odsuwa się teraz ode mnie jak od trędowatego nie chcąc się załapać na przypadkową kulkę, gdybym stawiał
opór. Ale ja nie robię zupełnie nic. Stoję tylko, starając się oddychać miarowo i nie wykonywać żadnych
gwałtownych ruchów.
Strażnik z psem każe mi otworzyć neseser, co robię bez ociągania. Podchodzi drugi i bez skrępowania
zanurza ręce w moich rzeczach osobistych, odpinając paski i przegrzebując kieszonki. Coś budzi jego niepokój,
bo dociska ręką dno walizki i odchyla głowę, by spojrzeć na nią z zewnątrz. Po chwili łapie za rączkę i odwraca
neseser dnem do góry nie bacząc na wysypujące się rzeczy. Rzecz jasna nie protestuję.
Nie odzywam się nawet wtedy, gdy strażnik dobywa noża i rozcina skórę walizki, by zobaczyć co jest pod
nią. Tnie głęboko, bo gdy wyciąga nóż, z dziury w walizce wysypuje się piały proszek. Niektórzy nazywają go
anielskim pyłem. Dopiero wtedy strażnicy sięgają po broń.
***
Urzędnik, gruby Latynos o obwisłych policzkach pokrytych śladami po trądziku i włosach zaczesanych
starannie do tyłu odkłada telefon ani na chwilę nie odrywając ode mnie wzroku.
– Zaraz zjawi się ktoś od biskupa, padre – mówi w miarę płynnym angielskim. Nie wiedzieć czemu uznał, że
Strona 1 z 3
Carpe Noctem prezentuje: Jakub Ćwiek
2007-09-29
http://www.cwiek.carpenoctem.pl/poslany.html
to będzie odpowiedni język do rozmowy z Włochem. – Pomoże nam wyjaśnić to nieporozumienie.
Przerywam różaniec, któremu oddawałem się, gdy on rozmawiał i odzywam się spokojnie.
– Tu nie było, żadnego nieporozumienia, panie oficerze. I nie ma potrzeby fatygować biskupa.
Urzędnik mruga kilka razy jakby nie dowierzał temu co właśnie usłyszał. Przeciera dłonią spocone czoło i
próbuje po raz kolejny przedstawić mi moją sytuację.
– Znaleziono w walizce ojca pół kilograma kokainy – mówi. – W tym kraju do niedawna posiadanie
narkotyków karane było śmiercią. Do dziś oznacza dożywotnie więzienie. Nie wiem jakim cudem taki ładunek
znalazł się w neseserze księdza, ale jeżeli powiesz nam, padre, z kim miałeś styczność podczas pobytu w
naszym kraju, być może znajdziemy tego, co podłożył prochy i... Widzę krzyżyk na jego piersi, wierną kopię
tego z pastorału Ojca Świętego, widzę rozpacz w jego oczach i wiem, że będę się musiał spowiadać z tego co
powiem. Jednym zdaniem bowiem zasieję w głowie tego prostego człowieka zgorszenie i kto wie być może
nawet osłabię wiarę. Ale przecież cel uświęca środki...
– Nikt mi tego nie podłożył, oficerze – mówię. – I naprawdę proszę, byśmy nie ciągnęli tego dłużej.
Przyznaję się do winy i oczekuję odwiezienia mnie do aresztu gdzie będę oczekiwał na proces.
Urzędnik milczy przez chwilę, a potem wzdycha głęboko i podnosi się z trudem. – To jest Ekwador, padre –
prawie szepcze. – Jeszcze dziś rozpocznie ksiądz odsiadywanie wyroku.
Wychodzi nie oglądając się na mnie, a zaraz potem pojawiają się uzbrojeni strażnicy. Jeden z nich zakłada
mi kajdanki.
***
Z pokorą znoszę upał i smród które towarzyszą mi podczas długiej podróży więźniarką. Modlę się, nie
zważając, że z każdym wybojem nieomal przebijam głową dach samochodu. Siedzący naprzeciwko konwojent
trzyma karabin na kolanach, w taki sposób, że nawet teraz, skuty, bez trudu mógłbym mu go odebrać. Patrzy
na mnie z pogardą. Ani mi w głowie, by mieć mu to za złe. Dostrzegam, że ma na palcu obrączkę i resztę
drogi modlę się w intencji jego i jego rodziny.
W końcu docieramy do więzienia. Przyjmuję z ulgą lekki wietrzyk, który owiewa mnie po wyjściu z
samochodu. Stoję spokojnie czekając, aż konwojenci przekażą strażnikom wszystkie dokumenty, po czym
posłusznie ruszam w stronę masywnych, obitych blachą drzwi.
***
Kąpiel, odkażanie i niezbędne szczepionki, wszystko to trwa tak potwornie długo, zaczynam się
denerwować. Próbuję się przekonywać, że muszę być cierpliwy. Wyobrażam sobie Mojżesza, który przez jeden
mały błąd stracił szansę na Ziemię Obiecaną. To pomaga, ale tylko odrobinę. Brakuje mi odebranego różańca.
W końcu kończą się wszystkie formalności i zostaję odprowadzony na blok. Tuż za kratami czeka na mnie
więzienny kapelan, prosząc strażnika o chwilę sam na sam ze mną.
Ten waha się przez krótką chwilę, ale w końcu zgadza się i miast do celi, prowadzi mnie do więziennej
kaplicy. Kapelan podąża za nami, poważny i w milczeniu. Nie odzywa się do mnie ani słowem, nawet na mnie
nie patrzy. Nie musi...
Kaplica okazuje się prowizorycznie zaadaptowaną stołówką. Na podwyższeniu za stołem i ambonką wisi
ogromny drewniany krzyż z figurą Chrystusa w pozłacanej koronie, a pod nim złota skrzynka tabernakulum.
Wkoło sali porozwieszano obrazy z drogi krzyżowej.
Moczę dłoń w misie stojącej przy wejściu i skutymi rękami wykonuję znak krzyża. Strażnik każe mi usiąść
na krześle, a potem zamienia kilka słów z kapelanem i wychodzi. Udaję, że ich nie rozumiem, bo tak jest
wygodniej. Poza tym im więcej ukryję...
Kapelan zamyka drzwi kaplicy i patrzy na mnie przez chwilę, a na jego twarzy powoli budzi się uśmiech
ulgi.
– Nareszcie – mówi w końcu, nieco łamanym włoskim. – Cieszę się, że się ojcu udało.
Kiwam głową.
***
Kapelan nie jest stary, ale ciężar pracy odcisnął na nim swoje piętno. Twarz ma pomarszczoną, oczy
podkrążone, a spomiędzy posklejanych włosów wyłaniają się placki bladej łysiny. Mimo to, gdy mówi, jego
głos drży z podniecenia jak u nastolatka.
– Ostatnio rzadko go widuję, bo wylądował wraz z matką na obserwacji na zakaźnym, ale nie musi się
ojciec martwić. To zupełnie nic poważnego. Wręcz przeciwnie, tam z pewnością jest bezpieczny.
Wzruszam ramionami.
– Z tego co wiemy nic mu nie grozi dopóki nie opuści bloku dla kobiet – mówię. – A to nie nastąpi zanim
nie skończy sześciu lat. Swoją drogą, nadal nie rozumiem, jak to możliwe, że nikt go wtedy nie wypuści na
wolność. Do rodziny zastępczej albo co...
Kapelan wzdycha ciężko.
– Cała rodzina wylądowała tu jako więźniowie polityczni – wyjaśnia, drapiąc się po łysym placku na głowie
– Rzekomy ojciec dostał dwadzieścia pięć lat, a zmarł po czterech. Chłopcu przyjdzie odsiedzieć resztę. Tu
prawo jest bezduszne.
– Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci co się źle mają. – Nie wiem skąd wzięła mnie ochota na cytaty.
Ledwie wypowiadam te słowa, a już czuję się głupio. Jakbym się przed nim popisywał. Szybko zmieniam
temat. – Były jakieś problemy z imieniem?
– śadnych. Matka wywodzi się z portorykańskiej rodziny, a ojciec nie żył już, gdy chłopiec przyszedł na
świat.
Przez chwilę siedzimy patrząc na siebie. Cisza pełna jest kłębiących się pytań zarówno z jednej jak i drugiej
Strona 2 z 3
Carpe Noctem prezentuje: Jakub Ćwiek
2007-09-29
http://www.cwiek.carpenoctem.pl/poslany.html
strony. W końcu przerywam milczenie.
– Niech ksiądz pyta – mówię.
– Zastanawiam się – mierzy mnie wzrokiem. – Jestem ciekaw, czy...
– Czy podołam? – wchodzę mu w zdanie. – Zanim złożyłem śluby, byłem żołnierzem... dobrym.
To ostatnie dodaję bez dumy. Był czas, gdy przez to, że byłem dobry, zrobiłem wiele złego.
Kapelan kiwa głową.
– Poprzednim razem to nie było potrzebne, ale dziś... – przerywa podchodząc do okna. Nagle odwraca się i
przywołuje mnie ręką. – Widać go, widać w oknie naprzeciwko!
Zrywam się, czując jak serce łomocze mi w piersi. Zahaczam nogą o krzesło, które przewraca się z
łoskotem. Wiem, że zaraz wpadnie do sali strażnik i powinienem uspokoić ruchy, ale nie mogę. Dopadam do
okna i przykładając skute ręce do krat, wytężam wzrok, by przyjrzeć się kobiecie i dziecku, które trzyma na
rękach.
Słońce wciąż jeszcze jest wysoko i miast szczegółów widzę tylko otoczone powidokami sylwetki. Pchnięty
nagłym impulsem padam na kolana i wbijając wzrok w ziemię mówię cicho...
– Jestem. Przybyłem cię chronić...
Strażnik, który wtargnął do kaplicy podnosi mnie i siłą wyprowadza na zewnątrz. Chcę się obejrzeć, ale
jego dłoń blokuje mi kark.
Uśmiecham się napełniony nagle niezwykłą siłą i kończę zaczęte zdanie. – ... aby się wypełniło pismo.
I może to za przyczyną słońca, które mami mój umysł, ale jestem niemal pewien, że słyszę radosny śmiech
dziecka.
© by Jakub Ćwiek &
Carpe Noctem
Wszystkie prawa zastrzeżone!
Strona 3 z 3
Carpe Noctem prezentuje: Jakub Ćwiek
2007-09-29
http://www.cwiek.carpenoctem.pl/poslany.html