Jakub Ćwiek "Anamaria"
Dla Alex -
bo Muzy to dziś towar
deficytowy, a inteligentne
i z ciętym językiem to już dowód
boskiej sympatii dla autora.
Promienie zachodzącego słońca obudziły witrażowe anioły. Skrzydlate postaci tańczyły na
podłodze kapitańskiej kajuty, poruszając skrzydłami i unosząc swe płonące miecze w rytm
kołyszącego się pokładu, zupełnie jak figurki w mechanicznych teatrzykach. Jedyną, która z
racji swej obecności w kajucie mogła oglądać to przedstawienie, była kapitan Anamaria. Ona
jednak, siedząc w kącie i wpatrując się pustym wzrokiem przed siebie, z całych sił
powstrzymywała łzy.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno była tak szczęśliwa. Opuszczając pokład „Czarnej perły” i
wstępując po raz pierwszy na „Saint’ Nitouche” promieniała radością, której nie potrafiłaby
opisać. Marynarze oddający jej salut, kapitan Sparrow, który serią niewybrednych żartów
maskował smutek. I jeszcze te słowa, które, mimo iż przejęte od znienawidzonej marynarki
brytyjskiej, brzmiały dumnie i pięknie – Uwaga załoga. Kapitan na pokładzie. A potem seria
wiwatów. Wtedy też walczyła, by się nie rozpłakać. Tyle, że tamte łzy były inne – słone jak
morze, jak pot, gdy w upalne dni szarpiesz liny, oddając statkowi resztkę swych sił. Teraz zaś
przyszło jej przełknąć gorzkie łzy bezsilności i wstydu.
Słońce przebyło kolejny odcinek drogi ku horyzontowi, a jego promienie musnęły dolną
część witraża. Na podłodze kajuty pojawiły się ogarnięte płomieniami demony, które z
miejsca podjęły walkę ze skrzydlatymi posłańcami Pana.
Anamaria uniosła głowę, spojrzała na przestrzelony skobel i zadrżała. Po części ze wstydu i
obrzydzenia na myśl o tym, co przeszła, ale przede wszystkim na myśl o tym, co jeszcze ją
czeka. Skoro bowiem odważył się strzelić, znaczy, że reszta załogi wiedziała o jego planach.
A to, że mimo wszystko nic nie zrobili...
Zamknęła oczy i znów ujrzała jego twarz, parszywą jak poranek w Tortudze. Miał bielmo
na lewym oku, bliznę na podbródku i oddech, który z pewnością mógłby powalić Krakena. Ci
którzy go znali, nazywali go Truchło Bill. I mówili, że mając go na pokładzie, można drwić
nawet z samego Davey Jonesa.
Wtedy uwierzyła w te słowa i była nawet dumna, gdy w jednej z knajp Port Royal podszedł
do niej, by dołączyć do załogi „Saint’ Nitouche”. Otarła łzy z twarzy i powoli, lekceważąc
ból, podniosła się na kolana, a potem wstała i wsparta o ścianę usiłowała myśleć o tym, co
powinna teraz zrobić. Ale wspomnienia minionej nocy nie dawały jej spokoju.
Przyszedł na dwie godziny przed świtem, niedługo potem jak zeszła ze swojej wachty i
zmęczona, nie rozbierając się nawet, zaległa na koi. Jak przez mgłę pamiętała, że zanim
przestrzelił drzwi, najpierw zapukał i coś powiedział. Z pewnością odesłała go do wszystkich
diabłów, albo przynajmniej do bosmana, pana Cooka, który wiele miał pewnie z czartami
wspólnego.
Potem, choć nie mogła mieć pewności, przez chwilę nic się nie działo. Chciała myśleć, że
się zawahał, że przez chwilę zwątpił, czuła jednak, że było to raczej napawanie się chwilą.
To, co zrobił z nią, było już tylko koronacją zdobywcy. To, czego chciał, osiągnął już w
chwili, gdy stanął przed jej drzwiami.
To, co nastąpiło po strzale, Anamaria pragnęła już na zawsze wymazać z pamięci. Ciężar
jego ciała, trzask rozrywanej koszuli, rytmiczne posapywanie, gdy wbijał się w nią
gwałtownie czekając, aż zawyje z bólu. Nie dała mu tej satysfakcji, podobnie jak nie
odezwała się ani słowem, gdy skończył i zaczął się ubierać. Przyzwyczaił się pewnie do klątw
i wyzwisk, bo ich brak sprawił mu wyraźny zawód.
A potem wyszedł zatrzaskując za sobą drzwi.
Zdjęła z siebie strzępy koszuli, spojrzała w stronę leżących w kącie skórzanych spodni,
których - po wszystkim -, nie miała już siły ani chęci założyć i podeszła do szafy. Otworzyła
ją mimowolnie zerkając na umocowane po wewnętrznej stronie drzwi lustro.
Delikatna jak jedwab skóra o barwie kawy z mlekiem, drobne piersi, smukłe długie nogi –
kapitan Sparrow potrafił wychwalać je i wielbić godzinami. Nie tylko słownie. Nawet
opuchnięta twarz niewiele straciła ze swego uroku. Westchnęła ciężko i wyciągnęła z szafy
czystą koszulę i spodnie. Sięgnęła również po czerwoną chustę i szeroki pas. W tym stroju
wkroczyła na pokład „Saint’ Nitouche”. W nim też miała zamiar stać na jej pokładzie, gdy
wszystko się rozstrzygnie.
Ubrała się, przypięła szpadę do boku i sięgnęła po leżący na górnej półce skórzany
kapelusz. Uśmiechnęła się smutno do swojego odbicia i wolno ruszyła ku drzwiom.
***
Gdy wyszła na pokład, następowała akurat zmiana wachty. Pan Cook pokrzykiwał na
opieszałych marynarzy, którzy, jego zdaniem nie dość szybko zabezpieczali ekwipunek
pokładowy przed nastaniem nocy.
Szła powoli, dostosowując krok do kołysania pokładu. Marynarze, których mijała unikali
jej wzroku, ledwie jednak zwróciła się do nich plecami, parskali śmiechem, a niektórzy
wymieniali ciche uwagi.
Stanęła koło bosmana i patrząc przed siebie, powiedziała cicho, acz stanowczo. – Panie
Cook, proszę zwołać załogę. Wszystkich.
–Aye kapitanie – zawołał Cook. Jeśli wiedział o wydarzeniach poprzedniej nocy, nie dał
tego po sobie poznać w żaden sposób.
Anamaria dostrzegła jednak coś, co sprawiło, że poczuła sympatię do starego bosmana.
Świeżą, czerwoną kreskę na jego szyi. Nie miała pewności, ale przypuszczała, że był
jedynym, który sprzeciwił się temu, co miało się wydarzyć. Była mu za to wdzięczna.
Bosman chwycił za sznur dzwonka i szarpiąc nim gwałtownie, przywołał załogę na pokład.
Kapitan skrzywiła się w gorzkim uśmiechu. Wśród piratów nie istnieje pojęcie lojalności,
powiedział jej kiedyś kapitan Sparrow w przypływie szczerości, kompletując załogę stawiaj
więc na znajomość fachu i umiłowanie żeglugi.
Przynajmniej to jedno się jej udało. Załoga „Saint’ Nitouche” wiedziała, jak reagować na
alarm.
Gdy wszyscy byli już na pokładzie, weszła na mostek i wsparła ręce na poręczy. Przez
dłuższą chwilę przyglądała się załodze, poświęcając każdemu marynarzowi taką samą cząstkę
uwagi. Nie dość długą, by poczuł się wyróżniony, ale wystarczającą, by wiedział, że go
zauważyła. To też była sztuczka kapitana „Czarnej perły”.
Gdy jej wzrok padł na barczystą sylwetkę Truchła, zawahała się. Pirat uśmiechał się
drwiąco, oblizując się przy tym lubieżnie. Stojący obok majtek szepnął coś do niego, a ten
parsknął śmiechem.
– Truchło Bill – zawołała Anamaria. Miała nadzieję, że jej głos brzmi twardo i stanowczo.
– Do mnie.
Wstrzymała oddech, czekając na jakikolwiek ruch ze strony marynarza. Jeśli zlekceważy
rozkaz, będzie musiała wydać kolejny, do innego marynarza, by ten pojmał Truchło i go
ukarał. Wiedziała, że jedyne, co zyska podejmując taką decyzję to otwarty bunt. Tego zaś za
wszelką cenę chciała uniknąć.
Pirat jednak wystąpił do przodu. Mruknął przy tym, że pewnie kapitan zapragnęła
powtórki, czym wywołał salwę śmiechu.
– Panie Cook, proszę przygotować szalupę – poleciła Anamaria – I wyposażyć ją we
wszystko, co jest potrzebne do przetrwania na morzu przez trzy dni.
– Aye – odpowiedział bosman i wskazał dwóch marynarzy do przygotowania i opuszczenia
szalupy.
Tymczasem Truchło zdążył już pokonać schody i wkroczyć na mostek. Pełen drwiny
uśmiech nie znikał z jego twarzy.
Anamaria sięgnęła do pasa i odpięła szpadę. Zawinęła pasek i podała ją piratowi. Mimo
wszystko rozbawiło ją jego zdumienie.
– Panie Cook – zwróciła się do nie mniej zaskoczonego bosmana. – Z chwilą, gdy opuszczę
pokład, kapitanem „Saint’ Nitouche” zostanie ten marynarz. Proszę zadbać, by załoga
uszanowała moją decyzję. Szmer, jaki przebiegł wśród marynarzy upewnił ją w
przeświadczeniu, że nikt nie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Sprawiło jej to
nielichą satysfakcję. Tak bardzo zaimponował wam tym, co zrobił nocą, pomyślała
przekazując szpadę wciąż zaskoczonemu piratowi, Ciekawe więc, jak spodoba się wam teraz.
I jak długo z nim wytrzymacie.
Wciągnęła powietrze, skłoniła się lekko wypełnionym wiatrem żaglom i powoli ruszyła w
stronę szalupy.
Gdy mijała marynarzy, ci rozstępowali się przed nią, darmo jednak szukała w ich
spojrzeniach choć krztyny sympatii. Nieważne, że dawała im mnóstwo okazji do zarobku, że
wywiodła z niejednego sztormu, a jej legenda jako sternika czarnej perły „Czarnej perły”
sprawiała rozsławiła „Saint' Nitouche” na wszystkich morzach. Była kobietą... i ktoś jej o tym
przypomniał.
– Uwaga załoga – rozległ się głos pana Cooka. Lekko drżący, gdy bosman z całą
pewnością świadom był konsekwencji takiego okrzyku. – kapitan opuszcza pokład.
Zdążyła odpłynąć kawałek, gdy na pokładzie rozległy się wiwaty. To, jak się domyślała,
nowy kapitan postanowił uczcić niespodziewany awans wytoczeniem beczek z rumem.
Anamaria wciągnęła wiosła do łodzi, przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać.
***
Kto żeglował kiedyś po Karaibskich morzach, wie dobrze, że rozbitek w szalupie mocno
musiałby się nastarać, by nie trafić na choćby skrawek lądu. Szlaki morskie wytoczono w taki
sposób, by dać szansę wszystkim kupcom, którzy dostąpili szczęścia spaceru po pirackiej
desce z niezwiązanymi rękami. Wbrew krwawym opowieściom, było takich całkiem sporo.
Piraci zrobili się ostatnimi czasy dużo bardziej przewidujący i wielu z nich wychodziło z
założenia, że martwego kupca nie da się powtórnie złupić. A przy coraz większej ilości
doskonale strzeżonych okrętów zrzeszonych w Kompanii Wschodnioindyjskiej, należało
cenić każdego niezależnego i co za tym idzie, słabo uzbrojonego handlarza.
Anamaria nie starała się unikać lądu. Wręcz przeciwnie, pamiętając kurs „Saint' Nitouche”
i czytając z gwiazd swe obecne położenie, płynęła dokładnie w kierunku wyspy, gdzie
upatrywała swej nadziei. Żal, smutek i ból odeszły, a w ich miejsce pojawiła się wściekłość i
chęć zemsty – stali rezydenci pirackich serc.
Wiosłowała dziarsko, żując kawałek mięsa i śpiewała cicho pieśń, którą w dzieciństwie
matka nuciła jej na dobranoc.
Boję się morza w sercu twym i myślach
Twych tęsknych spojrzeń rzuconych na fale
Gdy przyjdzie ten dzień, odpłyniesz na zawsze
Ja udam, że mnie to nie obeszło wcale
Przypomniała sobie opowieść o Davey Jonesie, kapitanie Latającego Holendra, który
podobno przybywał do umierających na morzu, by zaproponować im służbę na pokładzie
swojego przeklętego statku.
– Poczekaj, stary diable – wykrzyczała w noc. – Dam ja ci załogantów.
Nikt nie odpowiedział, choć przez moment wydało jej się, że gdzieś w oddali, morze
zabulgotało.
***
Niemal całkowicie zatraciła poczucie czasu, gdy jednak dotarła do brzegu wyspy wciąż
było ciemno.
Wyskoczyła z łodzi i brodząc po kolana w wodzie, wciągnęła ją na piasek. Potem sięgnęła
po bukłak z rumem, uniosła go w górę i... wtedy właśnie go dostrzegła. Siedział na wielkim
kamieniu w miejscu, gdzie kończyła się plaża, a zaczynała ściana dżungli. Był nagi, jeśli nie
liczyć białej przepaski biodrowej i sporej ilości białej farby, którą namalowano na jego ciele
wzór szkieletu. W ciemności, musiała naprawdę wytężyć wzrok, by dostrzec choć skrawek
jego ciemnobrązowej skóry.
Mężczyzna uśmiechał się do niej, szczerząc śnieżnobiałe zęby.
Anamaria widziała go po raz pierwszy w życiu, Jack jednak opowiadał jej dość, by
wiedziała, z kim ma do czynienia.
– Jesteś przewodnikiem? – zapytała. – Od niej?
Odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. Na krótką chwilę chmura przysłoniła księżyc i
wtedy dostrzegła, że na kamieniu nie siedzi już pomalowany mężczyzna, ale najprawdziwszy
szkielet. Jego kości klekotały przy każdym jego ruchu, a oczy poruszały się bezładnie w
oczodołach niczym kości w kubkach. A potem księżyc wyłonił się zza chmur i wszystko
wróciło do normy.
Anamaria zbyt długo pływała jednak na „Czarnej perle”, by wziąć to, co widziała za
złudzenie. Postąpiła krok przed siebie.
– Zaprowadź mnie do niej – poleciła stanowczym głosem.
Mężczyzna siedzący na kamieniu wyciągnął rękę. Żądał zapłaty.
Już chciała powiedzieć, że nie ma przy sobie nic prócz niewielkiej ilości zapasów, gdy
nagle przypomniała sobie o pamiątkowej monecie, którą nosiła za wewnętrznym paskiem
kapelusza. Była srebrna i krzywo wybita, więc wśród rozlicznych łupów nie wyglądała
szczególnie okazale, ale jej się spodobała.
Nosiła ją jako swoisty talizman. Teraz jednak wyciągnęła ją zza paska i rzuciła ją
mężczyźnie.
Ten bez trudu pochwycił monetę, obejrzał i ponownie się wyszczerzył. Sięgnął za siebie
wyciągając długi, prosty drąg. Postawił go pionowo, chwycił oburącz i uderzył nim o ziemię.
Ledwie drąg dotknął piasku, w niebo wzniosły się tumany kurzu, a ziemia w tamtym
miejscu zakołysała się niczym wzburzone morze.
– Chodź – powiedział mężczyzna wskazując rozkołysane miejsce. Podeszła i patrząc
mężczyźnie prosto w oczy, zrobiła krok do przodu, wprost na rozkołysaną ziemię. I w jednej
chwili zapadła w ciemność.
***
Gdy się ocknęła, znajdowała się na łodzi. Nie była to jednak jej szalupa. Ta, którą płynęła
teraz, była wąska i długa, drążona w pniu drzewa. Kompletnie nie nadawała się na morze, za
to na rzekach z pewnością spisywała się doskonale. Anamaria uniosła głowę i dostrzegła, że
właśnie rzeką teraz płynęła. Z góry oraz z obu boków otaczała ją nieprzebrana dżungla pełna
egzotycznych kwiatów i owoców, ale nade wszystko liści i lian, które skutecznie blokowały
dostęp najdrobniejszym promieniom światła.
Była kapitan „Saint' Nitouche” nie wiedziała, czy wciąż jest noc, czy też może zaczął się
już kolejny dzień, doszła jednak do wniosku, że tutaj to i tak nie ma znaczenia. Podniosła się
na łokciach i spojrzała przed siebie. Na rufie stał teraz szkielet mężczyzny. Wciąż trzymał w
rękach swój drąg, którym odpychał się od dna. Nie patrzył na nią, ale musiał wiedzieć, że się
poruszyła, bo skinął lekko głową o mało nie tracąc w ten sposób gałek ocznych. Ciekawe, co
by zrobił, gdybym teraz uderzyła go w nogi. Czy utrzymałby równowagę? pomyślała z
rozbawieniem, doszła jednak do wniosku, że lepiej nie próbować. Drażnienie przewodnika do
magicznych miejsc nigdy nie kończyło się dobrze. Przynajmniej w legendach, ale nie miała
zamiaru ich sprawdzać.
Chciała zapytać, czy jeszcze daleko, gdy nagle łódź wpłynęła w mgłę.
Anamaria usiadła patrząc zaciekawiona to w jedną, to w drugą stronę. Czasem z pomiędzy
oparów wyłaniały się ludzkie postaci o poważnych twarzach, skórach czarnych jak piracka
dusza i oczach wyglądających jak rybie pęcherze. Czekały cierpliwie, aż minie ich łódź, po
czym znikały w kłębach mgły.
Niekiedy gdzieś w oddali rozlegał się plusk, albo dziki skrzek, a czasem błyskało żółte
bądź zielone światło.
Nagle tuż nad jej głową pojawiła się gałąź, z której zwisał mieniący się złotem wąż. Nie
zareagował na kobietę, ale gdy tuż przepływał pod nim przewoźnik, opadł prosto na jego
kościste ramiona i zsunął się po nim do łodzi. Tam zwinął się i skupiwszy wzrok na Anamarii
zamarł w bezruchu.
Wreszcie mgła zaczęła rzednąć. Kawałek później dotarli do niewielkiego jeziorka, z
którego rzeka zdawała się wypływać. Nad wodą sterczały pochodnie, a na brzegu wśród
szuwarów sterczały pokryte mchem kikuty opuszczonych i zawalonych chat.
Obejrzała się, by sprawdzić dokąd płyną i dostrzegła chatę wzniesioną na palach, od której
biło słabe, żółte światło. Na tle wszystkiego co widziała przed chwilą domostwo to, nie
wydało jej się jakieś szczególnie niezwykłe, wiedziała jednak, że to tylko pozory. Kapitan
Sparrow opowiadał jej dość o mieszkance tej chaty, by teraz, mimo gorąca, zaczęła drżeć.
Było już jednak za późno, by myśleć o powrocie. Przewoźnik, który na powrót stał się
mężczyzną z malunkiem szkieletu, przycumował do niewielkiego pomostu i ręką wskazał
drabinkę.
Anamaria podniosła się i sięgnęła ręką do szczebla, gdy nagle poczuła, że coś dotknęło jej
nogi. Z trudem opanowała odruch obrzydzenia i spojrzała w dół. Wąż uniósł łeb i spoglądał
na nią, jakby wyczekując.
Spojrzała na przewoźnika.
– I co niby mam zrobić? – zapytała.
Ten wzruszył ramionami i wyszczerzył zęby. Rób co uważasz, mówił ten gest. Pokręciła
głową, ale przykucnęła i wyciągnęła rękę. Wąż ochoczo owinął się wokół niej i wsparłszy
głowę na jej ramieniu zasyczał cicho.
Parsknęła śmiechem i skłoniwszy się przewoźnikowi jęła wspinać się po drabince.
***
Z wnętrza chaty dobiegał zapach wilgotnej ziemi, ziół i zgnilizny. Anamaria rozsunęła
kotarę sporządzoną z błękitno-zielonych koralików i ostrożnie weszła do środka. Tuż przed
sobą dostrzegła słój pełen gałek ocznych, które zdawały się wpatrywać w nią z
zaciekawieniem. Źrenice zwęziły się, by zaraz na powrót się rozszerzyć.
Anamaria wzdrygnęła się i odchyliła głowę, by nie zahaczyć o słój. Wąż wykorzystał ten
moment, by zsunąć się z jej ręki. Opadł na ziemię i błyskawicznie ukrył się pomiędzy
stojącymi na ziemi kuframi. Piratka popatrzyła za nim, po czym stanęła na środku chatki i
kładąc ręce na biodrach, zawołała. – Jest tu kto?
Czekając na odpowiedź rozglądała się uważnie. Dostrzegła strzępy ubrań rozrzuconych na
wszelkiego rozmiaru skrzyniach i szkatułach i mnóstwo pustych klatek, butelek i plecionych
krzyży podwieszonych do sufitu za pomocą sparciałych lin. Wszędzie porozwieszano pęki
różnorakich ziół, a gdzieniegdzie leżały poprzewracane słoiki w większości z obrzydliwą
zawartością. W kilku miejscach stały świece różnych kształtów i rozmiarów, niektóre w
kagankach, inne przyklejone skapującym woskiem do stołków czy szafek.
Obok drzwi prowadzących w głąb chaty leżał, niedbale zasłonięty ozdobnym gobelinem,
stos złotych i srebrnych naczyń. Anamaria widziała tylko parę wystających, ale na ich
podstawie stwierdziła, że mogłoby tego spokojnie wystarczyć, by kupić sobie tytuł lorda.
Tuż przed nią stał sporych rozmiarów stół, na którym leżały mapy, pergaminy, a nawet
zapisane dziwnym pismem gliniane tabliczki. Na to wszystko ktoś rzucił zaschnięte szczypce
krabów. Tuż obok stała ludzka czaszka ze ściętym czubkiem i o uszczelnionych złotem
oczodołach. Czerep do połowy wypełniony był jasnym, żółtawym płynem.
– Hej, pytałam czy... – zaczęła piratka, ale niemal w tym samym momencie z drugiego
pomieszczenia wyłoniła się czarnoskóra kobieta. Wyglądała na jej rówieśniczkę. Miała gęste
czarne włosy, poskręcane na modłę karaibskich plemion w skołtunione strąki, ozdobione
wielobarwnymi nitkami. Ubrana była w mocno już podniszczoną balową suknię, odkrywającą
ramiona i znaczną część dekoltu.
Szła powoli, kołysząc biodrami, jakby w rytm niesłyszalnej muzyki. Miała na
wpółprzymknięte oczy i twarz wykrzywioną w pełnym zadowolenia uśmiechu. Zdaniem
Anamarii, wyglądała jak kot rybaka.
Gospodyni usiadła za stołem i pewnym ruchem zebrała do siebie leżące na stole szczypce.
Odgarnęła opadające jej na twarz włosy i wykrzywiła się szczerząc zęby. Było one, podobnie
zresztą jak usta, zabarwione na czarno, jakby właśnie przed chwilą raczyła się atramentem.
Anamaria opuściła ręce wzdłuż ciała i podeszła do stołu.
– Ty jesteś Tia Dalma?
Gospodyni parsknęła śmiechem, od którego zerwało się ptactwo -, siedzące na drzewach
okalających jeziorko.
– Przebyłaś tę drogę nie będąc pewna nawet tego? – zapytała. – Nie wiem, czy uznać to za
odwagę czy głupotę.
Spojrzała na nią mrużąc oczy. Jej głos zabrzmiał jak syk węża.
– A może za jedno i drugie, co? Piraci słyną przecież z obu tych cech... Zwłaszcza ci z
„Czarnej perły”, mylę się?
Anamaria usiadła naprzeciw gospodyni i położyła obie ręce na stole. W widocznym
miejscu, jeśli przychodzisz negocjować, oto kolejna z mądrości kapitana Sparrowa, ukryte,
jeśli tylko ty masz wstać od stołu.
– Wiesz, kim jestem – bardziej stwierdziła niż zapytała. Tia Dalma wzruszyła ramionami.
– Do tego nie trzeba żadnej magii, dziecinko. Wystarczy na ciebie spojrzeć – sięgnęła ręką
przez stół i pochwyciła dłoń piratki. Pogładziła kciukiem jej wierzch. – Oto dziewczynka,
która nasłuchała się zbyt wielu morskich opowieści i zapragnęła zostać piratem. A potem
miała na tyle szczęścia, że trafiła na ostatniego z nich, który potrafi uszanować kobietę.
Anamaria parsknęła wyrywając dłoń.
– Mówisz o kapitanie Jacku Sparrow? Tym, którego znają wszystkie portowe dziwki stąd
do Singapuru? To nazywasz szacunkiem?
– Przecież im płaci, prawda? I to tyle ile chcą, czasem nawet szepnie coś o miłości, by
poczuły się docenione. – odparła gospodyni, uśmiechając się.
– Z resztą kto jak kto, ale ty nie powinnaś na niego narzekać. Poznałaś wszak jak
wyglądają zaloty pirata innego niż Jack, czyż nie?
Uniosła czaszkę i przepiwszy do piratki, upiła łyk z jej zawartości.
– Morze to nie miejsce dla takich jak ty czy Jack – dodała ocierając usta dłonią.
– To znaczy?
– Dla tych, którzy wciąż wierzą, że piraci to ludzie ceniący wolność i kochający morze.
Szlachetni bohaterowie z opowiastek dla znudzonych dworskich panienek. – wyjaśniła Tia
Dalma. – Jack jednak jest w tej dogodnej sytuacji, że on naprawdę jest takim piratem...
ostatnim z nich, ale jednak. Ty, dziecinko, załapałaś się jedynie na epizod w jego legendzie. A
potem wybrałaś własne życie, niestety już w prawdziwym świecie.
Anamaria zwiesiła głowę przez chwilę w milczeniu rozważała usłyszane słowa, wbrew
sobie odkrywając, jak bardzo są one prawdziwe. Westchnęła ciężko i ponownie spojrzała na
gospodynię.
– Chcę odzyskać mój statek – powiedziała. – I chcę mieć swoją zemstę.
– Wierzę.
– Liczyłam na to, że pomożesz mi tego dokonać. – dodała piratka z naciskiem. Nie czuła
się tutaj zbyt pewnie i chciała jak najszybciej opuścić tę chatę.
– To też wiem – odparła Tia Dalma. – Gdybyś nie pragnęła mocno mojej pomocy, nigdy
nie trafiłabyś do tej chaty.
Pochyliła się do przodu i spojrzała Anamarii prosto w oczy. Z jej twarzy zniknął uśmiech, a
to, co piratka dostrzegła w jej oczach, nieskończoną, czarną otchłań, napełniło ją
przerażeniem.
– Zastanawiam się natomiast, czy jesteś gotowa zapłacić za to cenę, jakiej zażądam.
Anamaria milczała przez chwilę, przypominając sobie tak ostatnią noc na "Saint' Nitouche"
jak i gest oddania statku, który wtedy wydał jej się jedynym wyjściem, a teraz sprawiał
wrażenie zwykłego tchórzostwa. Babskiej słabości, jak mawiał pan Gibbs, bosman „Perły”.
Wiedziała, że jeżeli teraz się nie zgodzi, świadomość utraty wszystkiego, na czym jej w życiu
zależało, nie da jej żyć.
Powoli, z namysłem, skinęła głową.
Tia Dalma wyprostowała się i uśmiechnęła wesoło.
– Doskonale. Moja ceną są zatem wszystkie twoje wspomnienia na temat Jacka, morza i
wszystkiego innego, co w życiu kochasz. Opowiadaj zatem nie pomijając żadnych
szczegółów. Nawet tych najsmutniejszych.
Piratka zamrugała gwałtownie.
– Tylko tyle?! – zdziwiła się.
– Aż tyle, dziecinko – odparła Tia Dalma szczerząc zęby. W jej oczach wciąż czaiła się
otchłań.
***
Gospodyni okazała się być znakomitym słuchaczem. Nie przerywała, nie wtrącała się, ale
zadawała pytania, gdy pamięć piratki utknęła gdzieś na mieliźnie. I zawsze były to pytania
właściwe, dzięki którym wracał wątek, a wspomnienia powracały skruszone, by usługiwać
historii.
Anamaria nawet nie pamiętała, kiedy, spragniona, po raz pierwszy upiła łyk z czaszki,
trunek jednak zasmakował jej tak bardzo, że kończąc następną historię odkryła ze smutkiem i
wstydem, że wypiła już wszystko.
Tia Dalma uśmiechnęła się tylko i na krótką chwilę zniknęła w drugiej izbie. Po chwili
wróciła, niosąc przed sobą wypełnioną po krawędź czaszkę. Postawiła ją przed Anamrią i
usiadła na swoje miejsce.
– Mów dalej – ponagliła. – Co wtedy zrobił Gibbs?
Piratka ostrożnie podniosła czarę i upiła łyk. ty razem płyn miał barwę zielonkawą, ale
smakował niemal identycznie co żółty – trochę jak piwo, ale jakby z dodatkiem korzeni,
miodu i czegoś jeszcze... kojarzyła ten ostatni składnik, znała jego smak, ale za nic nie mogła
sobie przypomnieć co to takiego.
W końcu zapytała.
– Nazwę wymyśla się, by poprawić smak – odparła gospodyni. – Skoro i tak ci smakuje, po
co mam się wysilać? Kontynuuj opowieść, dziecinko.
Anamaria upiła jeszcze łyk, po czym wróciła do opowiadania historii.
***
Być może sprawił to napój, a może przeżycia ostatnich godzin, ale w pewnej chwili
poczuła ogromne znużenie. Oczy same zaczęły się jej zamykać, a zdania traciły składność.
Coraz więcej uwagi musiała poświęcać każdemu wypowiadanemu słowu, by pasowało
zarówno do poprzednich, jak i tych, które dopiero miała wypowiedzieć. W końcu czknęła
cicho i pokręciła głową.
Tia Dalma wstała.
– Wystarczy – powiedziała, podchodząc do piratki i pomagając jej wstać. – Teraz
odpoczniesz, a jutro dostaniesz swój statek i swoją zemstę. Zasłużył bowiem robotnik na
swoją zapłatę.
Parsknęła śmiechem, jakby udało jej się powiedzieć jakiś wyśmienity dowcip, po czym
służąc Anamarii ramieniem, zaprowadziła ją do sąsiedniej izby. Po drodze minęły schody
prowadzące na górę. W ciemności, która, niczym mgła kłębiła się przy balustradzie na
piętrze, stała grupka czarnoskórych dzieci o oczach białych jak perły. Przyglądały się
kobietom w milczeniu, dopóki Tia Dalma -, dostrzegłszy je nie machnęła ręką. Wówczas
zniknęły, wchłonięte przez mrok. Druga izba wyglądała na bardziej uporządkowaną niż
pierwsza. Być może dlatego, że znajdował się tam tylko wieszak, mała skrzynka służąca za
podstawę masywnemu kandelabrowi i słomiany barłóg, niedbale przykryty jedwabnym
prześcieradłem i zasypany zdobnymi w koronki poduszkami.
No i lustra.
Było ich mnóstwo – przymocowane do ścian, wsparte o skrzynkę, czy wręcz ułożone jedno
na drugim w równe stosiki pod ścianą. Wielkie zwierciadła o zdobionych, mosiężnych
ramach, ale i małe przenośne lusterka z rodzaju tych, którymi bawią się rozwydrzone
dzieciaki, oślepiając przechodniów w słoneczne dni. Kilka z nich było wyszczerbionych, a
jedno nawet popękane. Wyglądało, jakby ktoś uderzył kamieniem w sam jego środek, bo
pęknięcia rozchodziły się od umieszczonego w centrum punktu ku krawędziom niczym
nieudolnie narysowane słońce.
Anamaria przyglądała się izbie z lekko rozchylonymi ustami, dopóki pchnięta przez
gospodynię-, nie wylądowała na słomianym barłogu. Ledwie się w nim zapadła, poczuła
kolejną fazę zmęczenia. Zdała sobie sprawę, że nie jest zdolna do otworzenia oczu.
Poczuła chłodny dotyk palców Tia Dalmy, gdy ta odgarnęła jej włosy z twarzy, a potem
usłyszała jej cichy szept.
– Śpij.
Posłuchała.
***
Śniło jej się, że ktoś ją woła. Był to kobiecy głos, z jakiś powodów dobrze jej znany, choć
nie potrafiła powiedzieć do kogo należy. Nie mówił nic więcej prócz powtarzania jej imienia,
słychać w nim było jednak ból i tęsknotę... i coś jeszcze. Może żal?
Anamaria, wciąż śpiąc, była tego pewna, otworzyła oczy i rozejrzała się. Izba wyglądała
dokładnie tak jak ją zapamiętała, z tym, że od strony luster bił teraz zielonkawy blask, jakim
świecą czasem stare spróchniałe pnie. Poza tym w zwierciadłach ktoś się poruszał.
Byli to w większości mężczyźni o zniszczonych, często zarośniętych twarzach. Oblicza te
pełne były starych blizn, zarówno tych od szabli, jak i zdobytych po zmaganiach z
knajpianymi dziwkami. Kilku z nich miast jednego oka miało czarną przepaskę, a większości
brakowało kilku zębów.
Rozpoznała kilka spośród tych twarzy. Widziała je co prawda tylko na nieudolnie
wykonanych rycinach, które porozwieszane były po wszystkich portowych knajpach, ale była
pewna, że to nie może być pomyłka.
Piraci, pomyślała, legendy siedmiu mórz.
I wtedy właśnie dostrzegła, kto ją woła. Nie było to łatwe, gdyż postać wyraźnie nie
zasługując na ścienne zwierciadło-, spoglądała na nią z małego, zdobionego lusterka z
uchwytem, wspartego o kandelabr.
Anamaria wytężyła wzrok i zamarła. Postać w lusterku miała jej twarz...
***
– Już czas.
Głos gospodyni wyrwał piratkę ze snu. Podniosła się szybko i odruchowo zerknęła w
stronę luster. Wyglądały normalnie, ale tajemniczy uśmiech na twarzy Tia Dalmy upewnił ją
w przekonaniu, że-, to, co wydarzyło się w nocy nie było zwykłym snem.
Gospodyni podała jej sporych rozmiarów biało-różową konchę.
– To twoja zemsta, dziecinko – powiedziała. – Tylko pamiętaj, że skorzystać z niej możesz
tylko dziś w nocy.
– Jak mam...
Tia Dalma pogładziła ją po twarzy.
– Jesteś mądrą dziewczynką i na pewno się domyślisz. A gdy już nie nie będzie ci
potrzebna, wyrzuć tę muszelkę gdzieś na plaży. Dzieciaki zawsze mają frajdę, gdy taką
znajdą.
Anamaria skinęła głową.
Gospodyni podniosła się z klęczek i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się w pół kroku.
– Aha, twój wczorajszy pasażer pytał, czy nie zechcesz go przygarnąć i zabrać ze sobą –
Wyszczerzyła się w uśmiechu. – Doprawdy, to chyba najstarsze stworzenie, jakie znam, a
wciąż ma siłę, by oglądać się za pięknymi kobietami.
Nie czekając na odpowiedź wyszła.
***
Anamaria nie miała nic przeciwko przygarnięciu węża, to toteż niedługo później siedziała
już na łodzi przewoźnika z gadem na ramionach i konchą trzymaną mocno w obu rękach.
Próbowała sobie przypomnieć, czy kapitan Sparrow mówił jej cokolwiek na temat
nieuczciwości Tia Dalmy, ale jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć. Co dziwniejsze, samego
kapitana przypominała sobie jak przez mgłę. Złożyła to wszystko na karb niewyspania i
skupiła myśli na chwili, gdy uda jej się już odzyskać statek. Gdzie wtedy popłynie? Singapur,
o którym tak wiele słyszała, wydał jej się obiecujący.
Ludzie z mgły pojawili się i tym razem. Wśród nich wypatrzyła też kilkoro dzieci, które
przyglądały jej się spomiędzy szczebli balustrady. Teraz stały z zamkniętymi oczami i
twarzami tak poważnymi, jakby ktoś im właśnie powiedział, że są już dorośli i teraz na nich
spoczywa odpowiedzialność za wszystko. Piratka uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by
poczochrać włosy najbliższego dziecka, ale wąż na jej ramionach syknął ostrzegawczo, więc
zrezygnowała. Łódź wypłynęła z mgły. Przewoźnik jeszcze przez chwilę odpychał się kijem
od dna, po czym wyciągnął go z wody i zamachnąwszy się, uderzył tuż obok stóp Anamarii...
W jednej chwili piratka znalazła się na plaży. Stała przed tym samym kamieniem, gdzie
wcześniej siedział przewodnik. Teraz głaz był pusty. Co dziwniejsze, na plaży wciąż
panowała noc. A może była to już kolejna noc? Anamaria nie potrafiła tego stwierdzić.
Westchnęła i odwróciła się w stronę morza.
Wiał lekki wiatr i woda wydawała się być spokojna. Granatowo czarne fale o białych
grzywach rozbijały się miarowo o brzeg wciągając do morza kolejną warstwę piasku.
Księżyc, któremu niewiele już brakowało do nocy, gdy po raz kolejny pokaże w pełni swe
oblicze, rzucał światło na głębiny sprawiając, że z oddali wyglądały na mniej straszne.
Uśmiechnęła się.
– Cóż, przyjacielu – powiedziała do leżącego na jej ramionach węża.
– Zobaczmy, cóż warte są dary Tia Dalmy.
Przyłożyła konchę do ust i z całej siły zadęła.
Dźwięk, który się rozszedł był niski i przypominał nieco buczenie kozy, która wpadła do
studni. Zdawał się biec po falach, coraz dalej i dalej, tuż nad powierzchnią wody czasem tylko
o nią ocierając, jak gładki kamień rzucony płasko na spokojną wodę.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic i Anamaria, wściekła, że pozwoliła zrobić z siebie
idiotkę, cisnęła konchę na piasek. I niemal w tym samym momencie z morza zaczęły się
wyłaniać postaci.
Pierwsze z nich wyłoniły się tak daleko, że piratka widziała tylko ich zarysy. Dopiero
potem, gdy kilka spośród istot wyłoniło się bliżej brzegu, dostrzegła, że od pasa w górę
przypominają ludzi, z tą tylko różnicą, że ich ciała pokrywała drobna łuska. Nie mieli też
włosów, za to po obu bokach mieli, drgające teraz nerwowo, skrzela. Dolne połowy ich ciał
skrywała woda, ale Anamaria wiedziała już, z kim ma do czynienia. Trytoni, pomyślała i
dostrzegłszy wśród przybyłych kilka kobiet uzupełniła, To Trytoni i Syreny, orszak samego
Neptuna.
Pierwsze istoty tymczasem dotarły już do płycizny, zatrzymały się w jednej linii i, za nic
mając sobie fale, czekały w bezruchu na pozostałych. Ustawione w jednym szeregu,
wyglądały jak jakaś niezwykła armia, brakowało im tylko muszkietów.
Anamaria postąpiła krok do przodu, a potem następny i kolejny, z każdym ruchem coraz
mniej pewna własnego ciała i swej nad nim kontroli. Mieszkańcy głębin zebrali się
tymczasem wszyscy, formując trzy równe szeregi. Trudno było stwierdzić ilu ich przybyło,
ale z całą pewnością dobrze ponad dwie setki.
Gdy Anamaria dotarła do miejsca, w którym woda sięgała jej do pasa, trzej trytoni
wypłynęli z szeregu i zbliżyli się do niej. Jeden zanurkował, natomiast dwaj pozostali
pochwycili ją na wysokości pasa i lekko unieśli. Poczuła łaskotanie pod stopami, gdy tryton
wpływał pod nią, a potem poczuła, że się unosi. Stojąc na plecach płynącego tuż pod
powierzchnią pół człowieka pół ryby, wyglądała, jakby szła po wodzie. Dwaj trytoni, którzy
wcześniej ją podnieśli, teraz płynęli teraz obok, prosto niczym portowe boje, trzymając ją
nieco powyżej kolan.
Szeregi mieszkańców głębin rozstąpiły się przed nimi, a gdy przepłynęli, uformowały się w
dwie kolumny i ruszyły w ślad za nimi. Niektórzy płynęli trzymając swą ludzką część nad
powierzchnią, większość jednak wzorem ryb płynęła pod wodą, czasem tylko zaznaczając
swą obecność delfinim skokiem. Sunąc tuż nad powierzchnią wody, Anamaria doszła do
wniosku, że winna jest Ti Dalmie przeprosiny.
***
Nie wiedziała, jak długo tak płynęli, ale z całą pewnością, gdy usłyszała śpiew, wciąż
jeszcze mogła na horyzoncie dostrzec ląd. A może tak tylko się jej zdawało?
Pieśń, którą usłyszała, chóralny zaśpiew dziesiątek kobiecych głosów, z początku wydała
się jej jedynie złudzeniem wywołanym szumem wiatru w jej uszach, z każdą kolejną chwilą,
sprawiała wrażenie bardziej realnej. Co nie znaczy, że mniej pięknej i niezwykłej. Mimo iż
była ona śpiewana w jakimś nieznanym piratce nawet ze słyszenia języku, dawała jasny i
mocny przekaz. Odwoływała się do pragnień i tęsknot, do uczuć, które wstyd było
uzewnętrzniać będąc na morzu, ale które kryły się w każdym sercu.
Anamaria zachwycała się jej pięknem z zamkniętymi oczami, chłonąc każdy dźwięk jak
przemoczony po nocnym sztormie marynarz chłonie radośnie pierwsze promienie słońca. A
pieśń z każdą chwilą zdawała się narastać, tak w ekspresji jak i głośności.
W końcu tryton pod jej stopami zatrzymał się. Otworzyła oczy i dostrzegła przed sobą
kadłub statku. Ściślej drabinkę prowadzącą na pokład „Saint’ Nitouche”.
Obejrzała się za siebie i dostrzegła, że statek otoczony jest przez dwa kręgi śpiewających
syren. Te które płynęły w jej orszaku, dołączały teraz do sióstr wzmacniając pieśń, a trytoni, z
założonymi na piersiach rękami czuwali kawałek dalej we własnym, największym kręgu.
Anamaria pochwyciła drabinkę i zaczęła się wspinać.
Gdy dotarła na górę dostrzegła, że cała załoga znajduje się na pokładzie i z uwagę
przysłuchuje się pieśni. Ich twarze wykrzywione były w błogich uśmiechach, co niekiedy,
biorąc pod uwagę kaprawość niektórych mord, dawało komiczny efekt.
Zachwyceni nawet nie zauważyli jej obecności. Stali w bezruchu jakby przyklejeni do
swojego miejsca.
Piratka jednak, która dawno temu słyszała opowieści o pieśni syren, nie dała się zwieść
pozorom zauroczenia. Podeszła do jednego z marynarzy i przyjrzała się jego zastygłej twarzy.
A dokładniej, jedynej jej ruchomej części – oczom. Wyglądały jak ślepia wilka, który wpadł
w pułapkę. Błądziły nerwowo to tu, to tam, szukając ratunku. Marynarz, podobnie zresztą jak
pozostali, mrugał też zdecydowanie częściej niż było to konieczne. Gdy tylko dostrzegł byłą
kapitan, skupił na niej swe spojrzenie, a wraz z nim nieme błaganie o pomoc.
Anamaria poklepała go po twarzy i ruszyła dalej. Starała się, by zobaczyli ją wszyscy
stojący na głównym pokładzie. Chciała, by wiedzieli, kto ściągnął na nich to nieszczęście i
kto, na co miała nadzieję, może je z nich ściągnąć. Uśmiechała się do marynarzy, nawet tych,
którzy śmiali się z niej, gdy wyszła ze swojej kajuty, by oddać dowództwo „Saint’ Nitouche”
w ręce Truchła. Dobrze zapamiętała ich twarze i nie zamierzała im tego darować, ale jeszcze
nie był po temu właściwy czas. Za to, stwierdziła, przyszedł akurat właściwy moment, by
wkroczyć na mostek.
Minęła jakiegoś marynarza, który popadł w niby zachwyt dokładnie na schodach i,
wiedziona kaprysem zatrzymała się na ostatnim stopniu. Zerknęła najpierw za burtę, gdzie
wciąż pełno było śpiewających syren i strzegących ich trytonów, a potem w górę na żagle.
Wisiały na masztach niczym zmarszczki pod oczami starej kobiety, mimo iż wiatr wiejący od
rufy nie zelżał ani na moment. Anamaria uśmiechnęła się. Wąż syknął tuż koło jej ucha,
odwróciła się więc, wyciągnęła rękę i przykucnęła, pozwalając mu zsunąć się bezpiecznie na
pokład. Potem ruszyła powoli stronę steru. Tak jak się spodziewała, za kołem stał pan Cook, a
Truchło ubrany we wszystko z jej szafy co nie było suknią, a zdawało się na niego pasować,
stał obok wyprężony z lunetą w dłoni. Na jej widok, jego źrenice zwęziły się.
Podeszła do niego kołysząc biodrami lepiej niż niejedna ladacznica w Tortudze. Gdy
stanęła tuż przed nim, wyciągnęła wskazujący palec i dotknęła jego piersi. Pieszczotliwe
kreśląc na jego ciele maleńkie kółka, zjeżdżała coraz niżej i niżej, aż jej dłoń zatrzymała się
na wysokości jego pasa. Wówczas, wciąż patrząc mu w oczy i uśmiechając się, przesunęła
rękę na bok i wyszarpnąwszy przytroczoną do jego boku szpadę, cofnęła się o krok mierząc
prosto w jego szyję.
Teraz wystarczyło już tylko pchnąć. Tym jednym prostym gestem mogła odzyskać statek i
zemścić się na swym oprawcy. Była pewna, że to właśnie była ta szansa, którą obiecała jej
Tia Dalma i, że jeśli teraz z niej nie skorzysta, okazja już się nie nadarzy. Tyle, że...
Tyle, że wciąż będziesz tą tchórzliwą kobietką, która opuszcza statek, gdy tylko pojawiają
się kłopoty, zadrwił głos w jej głowie. Głupią kurą, która zakochała się w morzu, ale nie
potrafi teraz sprostać własnym marzeniom.
Rozejrzała się i szybkim krokiem podeszła do pana Cooka. Zza jego pasa wyszarpnęła
szeroki jatagan. Bosman szczycił się, że zdobył go strzelając w pierś mistrzowi miecza na
jakimś arabskim targowisku. Złapała broń za ostrze, zważyła w dłoni i rzuciła pod nogi
Truchła. Potem, stając w pozycji szermierczej, wyprężona jak struna ze szpadą wyciągniętą
przed siebie i drugą ręką na biodrze, zawołała ile sił.
– Wystarczy, córki morza!
Śpiew umilkł. Urwał się w jednej chwili, żadna z syren nie przeciągnęła nawet jednego
dźwięku. Zapadła cisza, jaka zdarza się na morzu w upalne i bezwietrzne dni. Było to o tyle
dziwne, że Anamaria wciąż widziała szarpane podmuchami fale kawałek os statku. Dokładnie
za drugą linią przyglądających się jej uważnie Trytonów.
Tymczasem załoga zdawała się wracać do sił. Piraci poruszali ostrożnie głowami, niektórzy
przeciągali się jak po długim śnie, jeszcze inni siadali na pokładzie z głośnym trzaskiem w
zastanych stawach.
Truchło też się poruszył – skrzywił się w najpaskudniejszym z możliwych uśmiechów.
– Cóż ślicznotko – wycedził schylając się po jatagan. – Widzę, że było ci dobrze, skoro
wracasz po więcej, hę?
Ledwie jego palce zamknęły się na rękojeści, zaatakował. Poruszał się szybko i pewnie,
wyprowadzając szerokie ostrze od dołu wprost na Anamarię. Byłby ją rozorał na pół, gdyby
piratka, która cofnęła się zaskoczona, nie potknęła się na leżącym za nią kawałku liny. W
ostatniej chwili udało jej się złapać lewą ręką balustrady i na wpół przetoczyć po niej unikając
kolejnego ciosu.
Jatagan Truchła na krótką chwilę utkwił w belce balustrady, co pozwoliło Anamarii na
przejęcie inicjatywy. Do sparowania jej precyzyjnego, acz słabego cięcia -, Truchłu
wystarczyła jednak ręka. Odepchnął ostrze jak odgania się natrętnego komara i tylko
szkarłatna kreska, która pojawiła się na wierzchu jego dłoni, wskazywała, że miał przed
chwilą do czynienia z ostrzem.
Wyszarpnął broń i stając pewnie na obu nogach wzniósł ręce do góry w geście zwycięstwa.
Odezwało się kilka głosów poparcia, parę wulgarnych okrzyków pod adresem byłej kapitan,
było ich jednak dużo mniej niż można by się spodziewać. Anamaria nie wiedziała, czy
sprawiły to syreny, czy też jej wcześniejsze podejrzenia co do szykującego się buntu były
mocno przesadzone. Zacisnęła zęby i wykonując lekki ruch nadgarstkiem, skoczyła do
przodu.
Przez chwilę udało jej się zmuszać pirata do samej tylko obrony i nieudolnych prób
zbijania ciosów. Dwa czy trzy razy nawet go trafiła, powiększając tym samym jego i tak już
imponującą kolekcję ran i blizn. On jednak, niewiele sobie z tego robiąc uśmiechał się tylko.
– Przykuję cię do łóżka w mej kajucie i sprawię, że co noc będziesz wyła – powtarzał
posapując. – A gdy mi się znudzisz, oddam cię załodze. Aż w końcu nawet pies cię nie
zechce, dziwko.
Znosiła te obelgi w milczeniu, starając się kontrolować oddech. Narzuciła dość mocne
tempo i żeby je utrzymać potrzebowała wszystkich sił.
Załoga przyglądała się im w milczeniu, czekając na rozwój wypadków. Umilkły nawet
obelżywe okrzyki. Kątem oka, Anamaria dostrzegła, że nikt się nie rusza. Zupełnie jak wtedy,
gdy śpiewały syreny.
Ciekawe, czy wciąż jeszcze tam są, myślała. Bo może to właśnie...
I w tym momencie Truchło przypuścił, zdawałoby się, ostateczny atak. Natarł na nią z
furią, wznosząc jatagan do góry i ryzykując odsłonięcie serca i piersi.
Gdy spróbowała to wykorzystać, uderzył błyskawicznie, łamiąc jej ostrze i ciężarem
własnego ciała, powalając ją na ziemię.
– Mam cię – syknął wypuszczając z ręki jatagan i sięgając do pasa po nóż. Mógł być
spokojny o jej reakcje, gdyż rękę z ułamaną szpadą blokował jej skutecznie lewą dłonią, a z
kolei drugą jej dłoń skutecznie przygniatał własnym bokiem. Wydobył ostrze i przyłożył do
jej szyi. Pochylił się i wysunąwszy długi, pokryty białym nalotem język, polizał ją po
policzku.
– Tak jak obiecałem – zaczął, ale nagle jego oczy zwęziły się, a zęby zacisnęły jak przy
wyjątkowo bolesnym ciosie. Puścił jej dłoń i odruchowo złapał się za szyję. Szarpnął za
wgryzającego się w niego węża, który nie wiedzieć kiedy wypełzł z leżącego nieopodal
kłębka liny i wśliznął się między leżących, czekając odpowiedniego momentu. Gad trzymał
się mocno, więc Truchło wyszarpując go, jednocześnie pozbawił się kawałka szyi. Z
rozerwanej tętnicy trysnęła krew.
Anamaria wyśliznęła się spod pirata i podniosła jatagan. Zamachnęła się z całej siły,
celując w zranioną szyję.
Nie była zawodowym katem, nie czuła więc żadnych wyrzutów, że głowa pirata dopiero po
trzecim ciosie potoczyła się po pokładzie.
Żagle wypełniły się wiatrem, a gdy spojrzała za burtę, widziała już tylko grzbiety fal.
***
– Słusznie powiadają, że gdy skrzywdzisz kobietę, gotowa jest sprzedać duszę, by się
zemścić – powiedział pan Cook spoglądając na dyndających na rejach marynarzy. Było ich w
sumie jedenastu. Może znalazłoby się i więcej, ale Anamaria rozpoznała tylko tyle głosów i
twarzy. Zresztą całkowicie wystarczyło. Tych jedenastu i głowa Truchła nabita na czubek
masztu, oraz głębokie przeświadczenie marynarzy, że od tej pory ich kapitan ma na zawołanie
armię trytonów i syren, skutecznie odganiały wszelkie myśli o buncie.
Anamaria poruszyła lekko kołem sterowym i uśmiechnęła się do bosmana.
– Cóż za bajdy pan opowiada, Cook – powiedziała. – Widział pan kiedy pirata z duszą?
– Tak – bez wahania stwierdził bosman. Zaciągnął się z trzymanej w ręku fajki i sklął
siarczyście majtka, który rozlał mydliny za blisko lin. – Wielce to kaprawa dusza, ale jednak.
Kapitan Jack Sparrow.
Dostrzegła, że oczekuje od niej potwierdzenia, więc lekko skinęła głową. Czuła, że to
nazwisko powinno jej coś mówić, za nic jednak nie potrafiła sobie przypomnieć co.
Machnęła ręką z rezygnacją i skupiła się na tym co przed nią. A tam, jak zawsze daleko,
kreśliła się linia upragnionego horyzontu.
© by Jakub Ćwiek
Wszystkie prawa zastrzeżone!