Heroldowie Joe Blacka
„Nie ma żadnych omenów. Los nie wysyła heroldów. Zbyt jest na to mądry lub zbyt okrutny.”
„Portret Doriana Graya” Oscar Wilde
„Dawno, dawno temu…”
cz.1
Heroldowie
1.
Niech w waszych duszach zagości strach,
Ankou prawdziwym jest władcą zjaw.
Okryty płaszczem utkanym z nocy
Kiedy go spotkasz, nie szukaj pomocy.
Chudy dziadyga, stary wóz, szkapa
Obwieszczą twój koniec… i koniec świata.
|
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
- Stewart.
Głos Matki wyrwał go z transu. Chłopiec niechętnie podniósł oczy znad książeczki i posłał rodzicielce pełne wyrzutu spojrzenie. „Zawsze wiesz, kiedy się czepić, by zepsuć zabawę, nie?”, pomyślał. „Oboje z tatą jesteście w tym najlepsi. Mistrzowie świata w czepianiu się Stewarta Crane'a.”
- Słucham? - wycedził.
Matka zamachała mu przed nosem portfelem Ojca.
- Tata zapomniał go zabrać. Podskocz tam szybciutko, żeby nie było scen przy kasie. Wiesz, że ojciec nie lubi takich nerwowych sytuacji.
Wiedział o tym doskonale. Przez tę właśnie nerwowość, wszyscy, od Ojca począwszy, a na siedzącej obok Stewarta dwuletniej Suzie kończąc, mieli na sobie identyczne, różniące się tylko rozmiarem, koszulki. Widniała na nich gęba tego durnego, modnego ostatnio, literackiego bohatera - czarodzieja Oliego Cromwella i logo wydawnictwa Ojca, które „miało zaszczyt” wydawać tę żenadę. „Nie denerwuj taty”, usłyszał rano. „Wiesz jak nie lubi takich nerwowych sytuacji.” A teraz wszyscy wyglądali jak idioci.
Wziął od Matki portfel i burcząc cicho pod nosem wysiadł z samochodu.
• • •
Stacja Shell, na której się zatrzymali, jak zresztą wszystkie stacje tej firmy na całych niemal wyspach, wyglądała teraz bardziej na skrawek świata wyciągnięty wprost z „Rob Roya” niż współczesną placówkę „muszelki”. Wejście do sklepu i wszystkie dystrybutory zabudowano makietami udającymi karczmę, drzewa, krzaki, studnie, a nawet wygódkę. Tu i ówdzie porozstawiano tajemnicze drogowskazy i papierowe menhiry, a całości dopełniał, pomalowany na zielono, podjazd.
Pomimo starań dekoratorów żadna z ozdób nie zainteresowała jednak Stewarta na tyle, by poświęcił jej choć przelotne spojrzenie. Jego uwagę przykuł dopiero wiszący przy wejściu plakat. Z zapowiadającego najnowszą hollywoodzką superprodukcję afisza spoglądał nań staruszek Connery w zielonym wdzianku leprechauna i z wielkim pistoletem w ręce. Pod spodem umieszczono tytuł i hasło reklamowe, które brzmiało „Skradli mu złoto - wrócił po swoje”. Chłopiec skrzywił się. W całym swoim jedenastoletnim życiu nie słyszał ani nie czytał jeszcze niczego głupszego.
Zbliżył się na tyle, by fotokomórka raczyła go zauważyć i rozsunąć drzwi. Wszedł do środka.
Od razu dostrzegł Ojca (przydrożna stacja Shell nie byłaby w stanie ukryć przyprószonych siwizną sześciu stóp i dwóch cali w kretyńskiej koszulce) i podszedł do niego zanim zaczepił go któryś z przebranych za „chochlika tęczy” pracowników.
- Zostawiłeś w samochodzie - powiedział, podając mu portfel.
Ojciec skinął głową i uśmiechnął się.
- Dzięki mały czarodzieju - rzucił wesoło. - Kupić ci coś?
- Nie tato - wycedził Stewart. - Jakoś nie mam na nic ochoty.
Podniósł z półki pierwszy lepszy komiks i udał, że pogrąża się w lekturze. Ojciec wzruszył ramionami, wrzucił do koszyka jeszcze kilka drobiazgów i ruszył w stronę kasy.
• • •
Do samochodu wrócili razem. Ojciec podszedł do bagażnika i położył torbę na ziemi. Wyjął z niej paczkę chipsów.
- Daj to do mamie - polecił. - Schrupiemy po drodze.
Chłopiec skinął głową. Otworzył drzwi samochodu, pochylił się, by wsiąść i zobaczył swą książkę w pulchnych dłoniach Suzie.
- Zostaw to, ty mały złodzieju! - wrzasnął.
Matka odwróciła się błyskawicznie.
- Co się dzieje? - zapytała surowo.
- Ona wzięła moją książkę - odparł Stewart wzburzonym głosem. Zdążył już dostrzec świeżo zagięty dolny narożnik okładki. - Zaraz ją podrze.
Matka pokręciła głową.
- Nie wygłupiaj się, Stewarcie, i nie rób nerwowej atmosfery. Twoja siostra jest po prostu ciekawa, co ty tam czytasz. Poza tym zaraz ci ją odda, prawda Suzie?
Dziewczynka posłusznie oddała książkę bratu. Niemal w tym samym momencie usłyszeli trzask zamykanej klapy i po chwili wsiadł Ojciec.
- Co to były za krzyki? O jaką książkę chodzi? - zapytał.
Mama wzruszyła ramionami.
- Twoje dziecko uparło się, by nam coś poczytać na głos.
Postanowiliśmy poczekać z tym na ciebie. - Odwróciła się w stronę syna i posłała mu wymowne spojrzenie. - Myślę, kochanie, że możesz już zaczynać.
Dusząc w sobie przekleństwa (nie zamierzał wszak robić nerwowej atmosfery), Stewart otworzył książeczkę na pierwszym lepszym wierszyku. Odczekał, aż zamruczy odpalony silnik, a na przednim siedzeniu zaszeleści otwierana torba chipsów. Potem zaczął czytać.
• • •
Boisz się kruków? I słusznie, mój panie
Lecz bój się także, gdy nad rzeką staniesz
A odzież skrwawioną prać będzie starucha
Bo bliski już dzionek, gdy wyzioniesz ducha.
- Czy naprawdę nie ma w tej książce niczego innego, niż te krwawe wierszyki? - zapytał Ojciec. Nosił się z tym pytaniem od pierwszej przeczytanej przez syna rymowanki, wtedy jednak postanowił dać książce szansę. Teraz, siedem rymowanek później, zmienił zdanie.
Stewart wzruszył ramionami.
- Ma jeszcze rysunki - powiedział. Zaraz jednak dorzucił: - Ale nie wiem, czy chciałbyś je obejrzeć. Są trochę… upiorne.
Matka kolejny raz zaszeleściła trzymaną na kolanach torebką chipsów. Wyjęła jeden niepołamany i włożyła do ust mężowi.
- Zastanawiam się, kto wydaje takie głupoty - stwierdził Ojciec mlaskając. - Jaki jest tytuł tego koszmaru?
- „Heroldowie Joe Blacka”, Tato - odparł chłopiec. Niepewnie zerknął na profil Matki i dodał: - A wydało ją twoje wydawnictwo. W zeszłym roku.
W samochodzie zapanowała niezręczna cisza. Ojciec przestał mlaskać, a ręka Matki zamarła we wnętrzu torebki. Nawet Suzie, wyczuwając wiszącą w powietrzu burzę, przestała mówić do siebie i włożywszy kciuk do buzi czekała na rozwój wypadków.
Stewart poczuł się nagle w obowiązku znaleźć choć jeden wierszyk, który mógłby naprawić sytuację. Choć jeden, z którego Ojciec mógłby być dumny. Szybko przekartkował książeczkę i znalazłszy zaczął czytać.
Krzykiem zwiastuje smutną nowinę
Banshee, co z głosu mocnego słynie.
Gdy arią raczy ten widmowy śpiewak
Przyjdzie słuchaczom pójść prosto do nieba.
- To już nie jest takie złe - skomentowała Matka, uśmiechając się nerwowo. - Właściwie to myślę, że…
Gdzieś z oddali dobiegł ich nagle potworny, świdrujący uszy wrzask. Przestraszony Ojciec skręcił gwałtownie i samochód z impetem uderzył w słabą barierkę. Za nią była już tylko przepaść…
2.
Kobieta z całej siły pchnęła drzwi i wybiegła z chaty. Podtrzymywana ręką, niedopięta spódnica i stary katalog z kosmetykami w zaciśniętej pięści wyraźnie sugerowały miejsce, które musiała w pośpiechu opuścić.
- Co się stało? - zawołała, usiłując przekrzyczeć wrzask. Nie usłyszała odpowiedzi, ale tak naprawdę wcale jej nie potrzebowała. Wszystko rysowało się przed jej oczami nadzwyczaj wyraźnie.
Pierwszym, co dostrzegła wybiegając z chaty, był przewrócony pieniek i rozrzucone drewno. Ułamek sekundy później jej wzrok zarejestrował wystającą zza pieńka ruszającą się nogę i rękę uzbrojoną w zakrwawioną siekierę. Niedostrzegalna z punktu widzenia kobiety reszta ciała właściciela obu kończyn dawała o sobie znać jedynie werbalnie. Potwornym wrzaskiem.
Kobieta odwróciła się na pięcie i wbiegła z powrotem do chaty. Gdy wróciła, spódnica była już zapięta, a w dłoni zamiast katalogu trzymała apteczkę. Podbiegła do wrzeszczącego i pochyliwszy się, uderzyła go z otwartej dłoni w twarz. Mężczyzna, olbrzym o porośniętej bujną rudą brodą twarzy i wyglądzie pogromcy barów na Alasce, zamilkł błyskawicznie.
Kobieta uśmiechnęła się do niego i z rozbawieniem pogroziła mu palcem.
- Ładnie tak straszyć matkę, ancymonie? - spytała. Nie czekając na odpowiedź, zajęła się skaleczoną nogą.
- Tyle lat rąbiesz drewno - komentowała przy tym - i dalej nie wiesz jak się obchodzić z siekierą? Co by na to powiedział twój Ojciec?
Mężczyzna uniósł się na łokciach.
- Pewnie wybełkotałby coś po pi… auu!
Kobieta odstawiła na bok buteleczkę ze spirytusem.
- Nie waż mi się jęczeć, ancymonie - ostrzegła - ani obrażać swojego Ojca. Tyle dla ciebie zrobił. Zdejmuj te gacie. Całe są w krwi.
Odsunęła się kawałek, robiąc synowi miejsce. Mężczyzna sycząc i kwękając rozpiął pas i powoli zsunął dżinsy.
Gdy opatrunek był już gotowy, pomogła synowi wstać i usłużyła mu jako wsparcie w drodze do chaty. W środku pomogła mu usiąść na krześle obok radia.
- Połącz się z Konowałem - poleciła, przerzucając przez ramię skrwawione spodnie. - I powiedz mu, żeby ruszył tu swój chudy, stary zad, jeśli chce mnie jeszcze kiedykolwiek oglądać. Idę nad rzekę. Może nie jest jeszcze za późno, by uratować coś z tej szmaty.
Wzięła z półki szare mydło, pod pachę stojącą przy ścianie tarkę i wyszła.
Mężczyzna odczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym chwycił za mikrofon.
3.
Żadne z rodziny Crane'ów nie obejrzało krótkiego filmu o swoim życiu, choć każde z nich (no może z wyjątkiem Suzie) załapało się już na początkowe napisy. Okazało się jednak, że barierka, mimo iż poległa w starciu z samochodem, zadanie swe wypełniła. Pojazd przednimi kołami zawisł nad przepaścią, zachwiał się… i znieruchomiał.
Ojciec zmusił się, by puścić kierownicę i ostrożnie odwrócił głowę.
- Nikomu nic się nie stało? - zapytał drżącym głosem.
Matka i Stewart zaprzeczyli. Po krótkiej chwili chłopak dorzucił, że i z jego siostrą jest wszystko w porządku. Ojciec odetchnął z ulgą.
- Dobrze więc - powiedział już nieco spokojniej i bardziej stanowczo. - Musimy opuścić samochód, ale zrobimy to tak, jak powiem.
Uśmiechnął się do żony.
- Ty wysiądziesz pierwsza. Musimy odciążyć przód. Poza tym wyjmiesz Suzie. Stewart…
- Już odpięta, tato - zakomunikował chłopak. - Gotowa do zabrania.
- Dobrze - Ojciec westchnął. - Damy przodem.
Matka uchyliła drzwi najszerzej jak się tylko dało i ostrożnie przecisnęła się na zewnątrz. Zapanowała nad odruchem oparcia się o samochód i na drżących nogach podeszła do tylnych drzwi. Otworzyła je, pochyliła się i wyjęła córkę z fotelika. Kilka drobnych kamyczków pognało w przepaść, ale nawet tego nie usłyszała. Jej tłukące się w piersi serce skutecznie wszystko zagłuszało.
Ojciec odczekał, aż żona odsunie się od samochodu, po czym złapał za klamkę.
- Otwieramy na trzy, Stewarcie - polecił. - Otwieramy i wyskakujemy.
Chłopiec również położył dłoń na klamce. Na sygnał szarpnął za nią, pchnął drzwi i wyskoczył.
Znalazł się na przydrożnym żwirze. Obok, dysząc ciężko, leżał Ojciec. Obaj popatrzyli po sobie, po czym niemal równocześnie przenieśli wzrok na samochód. Ten ani drgnął.
Ojciec podniósł się z ziemi i podszedł do syna.
- Wszystko przez te twoje głupoty - powiedział surowo, podając mu rękę. - Zachciało ci się kretyńskich wierszyków o jakimś Banshee czy innych zmorach. Widzisz, do czego doprowadziłeś?
Chłopiec nie odpowiedział. Jakoś wcale, a wcale nie czuł się winny, że jego Ojciec nie lubi nerwowych sytuacji i do tego panikuje prowadząc auto. A co do krzyku, wiedział doskonale, że zadziałałby na nich tak samo, nawet gdyby wcześniej nie słyszeli rymowanek. Był przerażający.
Snując te i im podobne myśli, ostrożnie zbliżył się do maski samochodu, aby zerknąć w przepaść. Za jego plecami Suzie dostała nagłego ataku histerii i najpierw Matka, a potem oboje z Ojcem, próbowali ją uspokoić. Stewart przykucnął i zacisnąwszy rękę na wygiętym słupku począł przyglądać się rozhulanej w swym korycie górskiej rzece. Powoli przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg i… miał szczęście, że się trzymał. Po drugiej stronie, przy rozłożystym konarze dębu, klęczała stara kobieta i posługując się tarką prała jakieś łachy. Woda w maleńkiej zatoczce, przy której znajdowała się niewiasta, mieniła się czerwienią…
4.
Stary Konował westchnął i odłożył mikrofon. Wyjazd w tej właśnie chwili był mu zupełnie nie na rękę, ale i tak wiedział, że pojedzie. Pojechałby, choćby w miasteczku trwała właśnie epidemia dżumy.
Wszystko dlatego, że stary Konował się zakochał, a, jak sam twierdził, w jego wieku istniała tylko jedna rzecz gorsza niż ten rodzaj odurzenia. Nieraz powtarzał to kumplom, z którymi co piątek siadał do brydża w knajpie „U Robina” (jakby któryś z owych zapomnianych przez śmierć dziadków potrzebował takich przestróg). Siadał wtedy wyprostowany, podnosił w górę kufel Guinnessa i mówił:
- Jest tylko jedna rzecz gorsza od zakochania się na starość, panowie. Jeśli traficie na złą babę i to na tyle sprytną, by wyczuła, o co wam chodzi. Wtedy wpadliście w łajno po uszy.
Choć powtarzał to niezliczoną ilość razy, co tydzień otrzymywał owacje jakby odkrył lekarstwo na raka. Potem oczywiście wszyscy, łącznie z nim samym, zapominali o owej mądrości, aż do następnego spotkania. Tyle, że pewnego dnia, bodajże w jakiś pochmurny czwartek, stary Konował spotkał „tę jedyną” i przy następnej partyjce mówił już niestety z własnego doświadczenia. Od tej pory zrodziła mu się też w głowie kolejna mądrość. Gorszym od głupca, mówiła, jest mędrzec, który głupio wpadł…
Przechodząc koło lustra w przedpokoju zatrzymał się i poprawił surdut. Przez chwilę przyglądał się sobie krytycznie, po czym zrezygnowany machnął ręką. Nałożył płaszcz i sięgnął po kapelusz. Podniósł z ziemi swą lekarską torbę i wyszedł przed dom.
- Dzień dobry panu - ryknął barczysty chłopak, stojący obok zdezelowanego powozu Konowała. Zza jego szerokich pleców wyglądała zaprzężona do pojazdu wychudła szkapa. - Ładny mamy dziś dzionek, nieprawdaż?
Konował burknął coś w odpowiedzi, wsiadł na kozioł i ruszył w stronę lasu.
5.
Stewart nie krzyczał. Przez jakiś czas wydawało mu się, że to robi, po chwili jednak do jego przerażonego umysłu dotarło, że wrzeszczy jego siedząca nieopodal siostra, a on wydaje z siebie tylko ciche rzężenie.
Matka pogładziła go po włosach.
- Już dobrze synku - uspokajała go, zerkając w stronę Ojca.
Ten stał przy przepaści i przeczesywał wzrokiem drugi brzeg. Z ręką przy czole wyglądał jak okrętowy majtek wypatrujący lądu. Nic nie zauważywszy, odwrócił się do żony i wzruszył ramionami. Ta delikatnie skinęła głową.
- Musisz się wziąć w garść, Stewarcie - mówiła, nadal głaszcząc go po włosach. - Tam nie ma żadnej praczki. Musiało ci się wydawać.
Ojciec podszedł do Suzie i wziął ją na ręce. Z niewiadomych przyczyn dziewczynka, niedająca się dotąd przekupić nawet koszem słodkości, nagle umilkła. Rodzice przyjęli ten mały cud z nieukrywaną ulgą.
We względnej ciszy, po niespełna kwadransie chłopiec wrócił do siebie na tyle, by pomóc Ojcu wypchnąć samochód z powrotem na drogę i nawet oburzyć się, gdy Matka nazwała go dzielnym małym czarodziejem. Suzie znowu zaczęła płakać, ale tym razem dość szybko uległa wdziękom wyjętego z bagażnika milky way'a.
Wszystko zmierzało ku dobremu i tylko samochód (głupi zagraniczny grat, jak nazwał go Ojciec) nie dawał się przekonać, aby przejść nad sprawą do porządku dziennego. Nie wiedzieć czemu, za żadne skarby nie chciał odpalić.
- Przydałby się jakiś mechanik - stwierdził w końcu Ojciec, zamykając klapę. Wytarł ręce w otrzymany od żony papierowy ręcznik. - Ja się na tym kompletnie nie wyznaję. Mechanik albo chociaż transport, bo do Shella mamy już ładny kawałek. A tędy jeszcze nikt nie przejechał, zauważyłaś?
- Ktoś w końcu musi - pocieszyła go Matka. - Droga jest bardzo zadbana. Niemożliwe, żeby nikt tędy nie jeździł.
Jak na zawołanie, gdzieś z oddali dobiegło ich rytmiczne KLAP KLAP i ciche skrzypienie. Po dłuższej chwili zza zakrętu wyłonił się ciągnięty przez koszmarnie chudą szkapę wózek. Na koźle siedział podobny do stracha na wróble mężczyzna w czarnym płaszczu i ze spiczastym kapeluszem na głowie.
- Co tam jest? - zaciekawił się Stewart. Ku uciesze Suzie odłożył na bok torbę chipsów i wstał z ziemi. - Co to za dziwne dźwięki?
Przez chwilę wydawało mu się, że umysł po raz kolejny płata mu figla, ale pełne rozbawienia zdumienie na twarzach rodziców odebrało mu tę nadzieję. Co ich tak cieszy? Przecież on przyjechał tu, żeby zwiastować… nagle dotarło do niego, że przecież tego wierszyka rodzice nie słyszeli. Nie przeczytał go im. Są zupełnie nieświadomi tego, co się zbliża.
- Mamo - zaczął. - Nie patrzcie na niego. To…
Poczuł jak jego język drętwieje, a oczy zasnuwają się mgłą. Zadrżały mu kolana, a włoski na karku stanęły na baczność. Potem zemdlał.
cz.2
Joe Black
6.
- Nic mu nie będzie - rzekł Konował, zbadawszy Stewarta. Mówił nieco skrzekliwym głosem, który brzmiał jedynie odrobinę bardziej miłosiernie od skrzypienie kół jego wozu. - Ale dobrze by mu zrobił kawałek materaca i świeża herbata. Znajomi, do których jadę, mieszkają nieopodal. Na pewno bliżej niż ktokolwiek inny.
- Naprawdę dziękujemy, że się pan zatrzymał - wyraziła swą wdzięczność Matka. - Właśnie rozmawialiśmy z mężem o tym, jak bardzo opustoszała jest ta droga. Baliśmy się, że już nikt nie przyjdzie nam z pomocą.
Stojący nieopodal Ojciec, bezskutecznie siłujący się z komórkowym brakiem zasięgu, potwierdził słowa żony skinieniem głowy. Konował wzruszył ramionami.
- Lekarz ma obowiązek pomóc ludziom w potrzebie - powiedział. - To z mojej strony nic nadzwyczajnego. A teraz, jeśli nie mają państwo nic przeciwko, proponowałbym zabezpieczyć samochód i zabrać stąd chłopca. Nie powinien tak leżeć na ziemi. - Uśmiechnął się krzywo. - Jak mawiał mój Ojciec, staruszka Gaja strasznie szybko się przyzwyczaja.
Położyli Stewarta na wózku, po czym Matka z Suzie usadowiły się koło chłopca, a Ojciec obok Konowała na koźle. Wozem zatrzęsło, zaskrzypiały koła, a szkapa ponownie zaczęła wystukiwać swe staccato. Ruszyli.
• • •
- A czym pan się zajmuje panie Crane? - zapytał Konował, gdy wszelkie konwenanse i rozmowy o pogodzie mieli już za sobą. Chwilę temu zjechali właśnie z głównej drogi w ukrytą między drzewami porośniętą soczystozieloną trawą dróżkę.
- Jestem właścicielem wydawnictwa dla dzieci - odparł Ojciec, rozglądając się z zachwytem. - Rany! Nie wiedziałem, że okoliczne lasy są tak piękne.
- Nie są. - Konował uśmiechnął się smutno.
Ojciec uniósł brwi.
- Nie rozumiem.
Woźnica wzruszył ramionami.
- To proste panie Crane - wyjaśnił. - Ma pan szczęście jechać jedną z tych niewielu dróg nie odkrytych jeszcze przez turystów. Pozostałe nie wyglądają tak pięknie.
Niemal równocześnie westchnęli i przez chwilę jechali w milczeniu.
Mroczny, zielony baldachim drzew z każdą chwilą przepuszczał coraz więcej światła, aż w końcu wóz stanął nad rzeką. Oba jej brzegi spinał w tym miejscu dość szeroki mostek z jedną poręczą, po której wolno, majestatycznie przechadzał się czarny kruk.
Ptak przez chwilę zdawał się nie dostrzegać wozu, a gdy już zwrócił na niego uwagę, swe przenikliwe spojrzenie skierował na siedzących na koźle mężczyzn. Jego dziób otworzył się powoli.
- Nigdy już - dobiegło do uszu Ojca, który wzdrygnął się mimowolnie. Dopiero śmiech Konowała uzmysłowił mu, kto tak naprawdę powiedział te słowa.
- Niech mi pan wybaczy ten drobny psikus - poprosił woźnica - ale tak dawno nie miałem okazji poćwiczyć swych brzuchomówczych zdolności. A teraz nadarzyła się po prostu wspaniała okazja.
- Żadna sprawa. A swoją drogą, ciekaw jestem czy Poe też padł ofiarą takiego dowcipu.
Konował zaniósł się jeszcze większym śmiechem.
- Padł ofiarą - wydusił. - A to dobre.
Przeprawa przez mostek przebiegła spokojnie, choć widok szalejącej pod nim rzeki, tej samej, w której niemal nie wylądowali, przyprawił Ojca o szybsze bicie serca. Całe szczęście, pomyślał, że wszystkich na tyle wozu zmorzył sen. Dość mieli wrażeń.
Po drugiej stronie ścieżka sprawiała wrażenie nieco węższej, ale wóz nadal mieścił się na niej bez problemów. Właściwie to nawet jechało się przyjemniej, bo trawa była zdecydowanie bardziej puszysta, nigdzie nie czaiły się złośliwe kamienie czy korzenie, a ptasie trele wyraźnie przybrały tak na sile jak i jakości.
W końcu po którymś z kolei zakręcie, zza drzew zamajaczył im kształt, kojarzący się nieodparcie z bajkami braci Grimm - stara drewniana chata.
- Oto i cel naszej podróży - oznajmił Konował, uśmiechając się. - Niech się pan nie przeraża. W środku jest nieco nowocześniej.
Ojciec odpowiedział uśmiechem.
- Od nowoczesności to właśnie próbuję uciec.
Odwrócił się i dotknięciem w ramię obudził żonę. Ta przeciągnęła się, a otworzywszy oczy westchnęła z wrażenia.
- Boże, jak tu pięknie - wyszeptała.
Siedzący na koźle wymienili znaczące spojrzenia, niczym starzy wyjadacze, którzy właśnie dopuścili żółtodzioba do tajemnicy.
- Ciesz się, że nie widziałaś rzeki - powiedział Ojciec, a Konował potwierdził skinieniem głowy. - Możesz obudzić dzieci?
- Jasne - zgodziła się.
Wóz minął niewielką, ozdobioną polnymi kwiatami tabliczkę i wjechał na podwórze.
• • •
Obudzony Stewart potrzebował chwili leżenia w bezruchu, by zorientować się gdzie są. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał był stukot kopyt po asfalcie, skrzypienie kół starego wozu i przerażająca postać w kapeluszu, jak ten czarownicy z krainy Oz. Potem pojawił się sen, w którym tajemniczy przybysz wcale nie okazał się potworem, a tylko dobrodusznym staruszkiem, oferującym im swą pomoc.
Zapamiętane ze snu oblicze woźnicy, choć wyglądające jak twarz Pinokia wyrzeźbionego z pustynnego drzewa, było tak pełne ciepła, że po przebudzeniu jedynym życzeniem chłopca było móc zobaczyć je raz jeszcze. Tym razem na jawie.
Nie bał się już ani odrobinę. Wręcz przeciwnie, nawet jeżeli przybysz rzeczywiście był straszliwym Ankou, to on, Stewart Crane właśnie obudził się na jego wozie cały i zdrowy. A Ojciec nawet śmiał się z dowcipów zjawy. To wszystko całkiem nieźle wróżyło na przyszłość.
Chłopiec usiadł, przeciągnął się. Posłał szeroki uśmiech wpatrującej się w niego z niepokojem Matce (ona na ten widok wyraźnie odetchnęła z ulgą) i z zachwytem rozejrzał się wkoło.
Wóz, skrzypiąc niemiłosiernie, usiłował właśnie sprostać wymaganiom swego właściciela i wykonać zgrabny zwrot tuż przed chatką. Udało się średnio, przede wszystkim ze względu na kobietę, która pojawiła się w progu i tak zaaferowała woźnicę, że ten nie dostrzegł wystającego z ziemi kamienia. Pojazd z niemal ludzkim jękiem podskoczył na wyboju, charknął, strzyknął i wygiął się gwałtownie w parodii ukłonu, a siedzący na nim pasażerowie cudem uniknęli bliskiego spotkania z ziemią.
Kobieta pokręciła głową z wyrazem pogardy na twarzy.
- Brawo, Konowale - zadrwiła. - Ostatnia rzecz jakiej mi dzisiaj trzeba, to twoje rozklekotane szkaradzieństwo na moim podwórzu.
Woźnica wzruszył ramionami, uśmiechnął się przepraszająco do Ojca i zsunął się z kozła. Dystyngowanym krokiem podszedł do stojącej w progu kobiety, pochylił się i usiłował pocałować ją w rękę. Omal nie oberwał ścierką.
- Nie czas na umizgi, stary capie - ofuknęła go, po czym dużo ciszej dodała: - Poza tym, co pomyślą sobie twoi goście.
- Właśnie miałem zamiar ci ich przedstawić - odparł Konował pogodnie. - Oto są państwo Crane i ich urocze pociechy. Spotkałem ich…
Gospodyni machnęła ręką.
- Jakoś sobie poradzimy z tą prezentacją bez ciebie. Idź, zobacz co z moim chłopcem.
Konował posłusznie wszedł do chaty. Kobieta poczekała, aż cała rodzina zgramoli się z wozu, po czym podeszła do nich z każdym witając się tak serdecznie, jakby znali się od lat. Kazała mówić na siebie Drwalowa (te współczesne nazwiska, stwierdziła, zupełnie nic nie znaczą) i zaprosiła ich na potrawkę z królika, jak tylko ten gamoń Konował upora się z raną jej syna.
Stewart zostawił słuchanie kobiety rodzicom, a sam, pod pozorem spaceru z siostrą, ruszył po skrzętnie zamiecionym podwórku. Rozglądał się uważnie, ale nie wypatrzył zupełnie nic ciekawego. Wbita w pieniek, wypolerowana i lśniąca w słońcu siekiera za nic nie chciała przypominać walecznego topora baśniowych krasnoludów, a w równo ułożonych szczapach drewna coś interesującego mógłby znaleźć jedynie jakiś maniak, z rodzaju tych, co gapią się w chmury i widzą w nich króliki i żaby.
- Stewart - usłyszał za plecami głos Ojca.
Odwrócił się i zauważył, że rodzice stoją tuż przed progiem. Kobieta musiała już wejść do środka. Podniósł siostrę na ręce.
- Już idziemy tato - zawołał, ruszając w ich stronę.
• • •
Wnętrze chaty rzeczywiście wyglądało nieco nowocześniej. Całą ścianę po lewej zajmował zalążek kuchni i nieco podstarzałe CB-radio, stojące na udziwnionym metalowo-szklanym biurku, a po przeciwnej stronie izby znajdował się mały salonik składający się z dwóch topornych foteli (zielonych), starej ławy (wiśniowej) i wiklinowej kanapy.
Na prawo od wejścia, w rogu, wisiał sporych rozmiarów telewizor, który, zamocowany pod kątem trzydziestu stopni tuż pod sufitem, wyglądał jak pozostałość po jakimś pubie. Podobnie zresztą jak metalowe drzwi z kwadratowym wizjerem prowadzące do wnętrza chatki. Zza nich wyłonił się właśnie Konował, asekurując wielkiego jak dąb młodego drwala.
- Nic mu nie będzie - powiedział, zauważywszy, że gospodyni bacznie się im przygląda. - To tylko…
- Wiemy, co się stało, stary capie - odburknęła niewiasta. - Poza tym ten gamoń powiedział ci wszystko przez radio.
Odwróciła się w stronę stojących w progu, nieco onieśmielonych wnętrzem, Crane'ów
- Proszę, niech się państwo rozgoszczą. - Uśmiechnęła się ciepło do Matki, bądź też siedzącej na jej rękach Suzie. - Potrawka zaraz powinna być gotowa.
- Nie chcielibyśmy sprawiać kło… - zaczął Ojciec, ale kobieta machnęła ręką.
- Jaki to tam kłopot - odparła. - Goście to sama słodycz.
Poczekała, aż wszyscy, łącznie z Konowałem i jego pacjentem, rozsiądą się wygodnie w „saloniku”, (upewniła się też, czy lekarz nie popełnił żadnej gafy przy prezentacji drwala), po czym skrzętnie zabrała się do pracy.
Po chwili posiłek nęcąc przepięknym zapachem znalazł się na ławie w glinianym półmisku. Woń potrawki była tak niezwykła, że cała rodzina Crane'ów z niecierpliwością czekała, aż gospodyni rozłoży talerze i usiądzie wreszcie na zwolnionym przez Konowała fotelu.
Staruszek podsunął sobie krzesło i mogli zabrać się do jedzenia.
• • •
- A znacie to? - zapytał młody drwal. Właściwie, ze względu na pełne usta, zdanie brzmiało raczej jak: „A żnaczie tfo?”, ale nikt nie miał problemów ze zrozumieniem, tym bardziej, że w trakcie trwania posiłku brodacz zdążył zadać je już kilkanaście razy. Z resztą dowcipu odczekał, aż do przełknięcia ostatniego kęsa.
- Co to jest: czterdziestu ludzi w mini morrisie? - Dał obowiązkowe trzydzieści sekund na odpowiedź, a potem wyjaśnił: - Autokar wycieczkowy z Glasgow.
Wszyscy zebrani (za wyjątkiem Suzie) wybuchnęli śmiechem, choć Stewart każdy z opowiadanych przez drwala dowcipów słyszał już przynajmniej po pięćdziesiąt razy. Zwykle opowiadał je Ojciec podczas rodzinnych kolacji.
Mimo to nikt jakoś nie miał sumienia przerywać brodaczowi, więc każdy cierpliwie szczerzył zęby w uśmiechach i czekał, aż wyczerpie mu się repertuar. Zbiegło się to mniej więcej z chwilą podania na stół szarlotki, na której widok ślinianki drwala ostro zabrały się do pracy. Moment ten błyskawicznie wykorzystał Konował.
- A co się tam właściwie wydarzyło na drodze? - zapytał. - Co spowodowało wasz wypadek? Nie dostrzegłem tam żadnych kałuż, ani leżących na drodze konarów. Wiewiórka wybiegła? A może coś większego?
Ojciec pokręcił głową.
- Właściwie - stwierdził - to nawet zabawna historia, prawda kochanie?
Ostatnie słowa skierował do siedzącej obok żony, która skinęła głową i dalej usiłowała wcisnąć kawałek mięsa pomiędzy zaciśnięte zęby córki. Ojciec nalał sobie herbaty.
-Wszystko zaczęło się od książki Stewarta… - zaczął.
Gdzieś tak w połowie opowiadanej historii zorientował się, że to, co jemu wydało się zabawne, wcale nowych znajomych nie śmieszy. Wręcz przeciwnie, siedzieli oni teraz z pełnymi skupienia minami, wszyscy wyprostowani, jak dzieci na ogniskach, gdzie opowiadane są historie o duchach. Gdy wspomniał o praczce, gospodyni przeprosiła wszystkich na moment i wyszła do drugiego pomieszczenia. Jej twarz wydała się Ojcu blada, jakby trupia.
- I wtedy właśnie zobaczyliśmy pana - zakończył swą historię. - Resztę już pan zna.
Stewart przez chwilę miał taką minę, jakby koniecznie chciał uzupełnić wypowiedź Ojca, ale po głębszym zastanowieniu, postanowił milczeć. Konował i drwal popatrzyli po sobie. Młodszy mężczyzna wzruszył ramionami. Lekarz westchnął.
- Myślę, że będziecie państwo potrzebować pomocy hm… mechanika. - powiedział, drapiąc się po głowie. - Znam nawet jednego takiego. Zaraz spróbuję się z nim skontaktować.
Wstał i podszedł do radia. Przez chwilę wywoływał kogoś, aż w końcu z pomiędzy szumów rozległ się cichy głos w dziwnym, kojarzącym się Ojcu z bułgarskim, języku. Rozmawiali przez chwilę, a potem Konował odwiesił mikrofon.
- Powinien tu być za nie więcej niż trzy godziny - rzucił bardziej do drwala niż do Crane'ów. - Mówił, że zdąży ze wszystkim zanim się ściemni.
Brodacz uśmiechnął się smutno.
- Panie Crane chciałbym, żeby pan wiedział, że strasznie mi przykro.
- Niepotrzebnie - zapewnił go Ojciec. Trochę dziwne wydały mu się przeprosiny w tym właśnie momencie. - Nam przecież nic nie jest, a samochód był ubezpieczony.
Konował pokręcił głową, ale nic nie odpowiedział.
Drwal, podobnie jak wcześniej jego Matka, przeprosił zebranych i udał się do drugiego pomieszczenia. Po dłuższej chwili (podczas której jedynym dźwiękiem w saloniku było ciche podśpiewywanie Suzie) wrócili razem. Kobieta niosła pod pachą szachownicę.
- Pomyślałam sobie - wyjaśniła, rozkładając ją na stole - że skoro i tak musicie państwo tu zaczekać, to może poćwiczycie sobie odrobinkę.
Państwo Crane popatrzyli po sobie z rozbawieniem.
- Ale my nigdy nie graliśmy w szachy - powiedział Ojciec. - Poza tym nie za bardzo rozumiem, po cóż mielibyśmy właśnie w tej chwili ćwiczyć grę…
- Bo to czasem bardzo przydatna umiejętność - wyjaśniła Drwalowa. - Nie wiem czy słyszał pan o tym, jak to szachy uratowały setki ludzkich istnień?
- Pamiętam tylko, że w jakimś filmie człowiek grał w szachy ze Śmiercią - przypomniała sobie Matka.
Konował skinął głową.
- „Siódma pieczęć”, mój ulubiony. A pamięta pani scenę, gdy Śmierć ścina drzewo, na którym… - Przerwał pod naporem przeszywającego spojrzenia gospodyni. - Przepraszam, odbiegam od tematu.
- Ja umiem grać w szachy - wtrącił się Stewart. - Wygrałem nawet międzyszkolne zawody.
Konował wyszczerzył zęby.
- Doskonale. Więc może na rozgrzewkę zagrasz z Drwalem. Ostatnio sporo ćwiczył.
- Jasne - zgodził się chłopak.
Ojciec jednak nie dawał za wygraną.
- Ja jednak dalej nie rozumiem, dlaczego akurat teraz mamy grać w szachy. Mój samochód stoi…
- Samochód jest bezpieczny kochanie - uspokoiła go Matka. Dostrzegła płomień radosnego podniecenia w oku syna i z całych sił chciała, by mienił się tam jak najdłużej. - I tak nikt tam nie jeździł. A Stewartowi przyda się lekcja główkowania, nie uważasz?
Ojciec, gdy się namyślił, rzeczywiście tak uważał, więc nie oponował już ani słowem, ograniczając się do wzruszenia ramionami.
Gracze zajęli miejsca po przeciwnych stronach stołu i rozpoczęła się rozgrywka. Nie trwała nawet pięciu minut. Podobnie jak rewanż. Drwal pomimo swych ćwiczeń nabierał się na najprostsze triki pokroju „mata w pięciu ruchach”, zdarzało mu się mylić gońca z wieżą i poświęcał figury, ratując pionka. Nic dziwnego, że dość szybko ustąpił miejsca Konowałowi.
Lekarz radził sobie znacznie lepiej. Pierwszej partii omal nie wygrał (w ostatniej chwili Stewart doprowadził do pata), druga trwała prawie godzinę i zakończyła się pyrrusowym zwycięstwem chłopca.
- Mają państwo cudownego dzieciaka - pochwaliła gospodyni. - Jest znakomitym zawodnikiem.
- Sam jestem zaskoczony - przyznał Ojciec. - Grał tak, że z pewnością wygrałby ze Śmiercią.
Drzwi na podwórze otworzyły się gwałtownie i do środka wkroczyła mroczna postać w płaszczu z kapturem.
- Czy ktoś mnie wzywał? - zapytała grobowym głosem. - Czy ktoś ze śmiertelnych odważył się wymienić moje imię?
Ojciec już chciał skomentować pojawienie się przybysza w jakiś błyskotliwie zabawny sposób, gdy poczuł, że słowa więzną mu w gardle. Tajemnicza postać uniosła ręce i wypowiedziała kilka słów w owym dziwnym, podobnym do bułgarskiego języku. Nagle cała izba wypełniła się obrazami gnających przez krwistoczerwoną wieczność zjaw o groteskowo wykrzywionych twarzach. W ich oczach pojawiał się czasem jakiś ognik świadomości, zaraz jednak niknął w mętnej otchłani szaleństwa. Potem obraz zmienił się. Widzieli płonące pole bitwy, przez które szły gnijące zwłoki, wymachując przestarzałą bronią.
I znowu zmiana.
Tym razem pośrodku izby pojawiło się łóżko, na którym leżał stary człowiek. Starzec otworzył usta wypuszczając z nich maleńki, niebieskawy obłoczek…
Przybysz opuścił ręce i sięgnął do kaptura. Obraz łóżka z każdą chwilą stawał się coraz mniej wyraźny. Gdy zniknął zupełnie, kaptur opadł na plecy i ramiona, ukazując wszystkim przystojną twarz, do złudzenia przypominającą oblicze Brada Pitta.
- Jam jest ten, którego zwą Śmiercią - oznajmił Przybysz. - I przyszedłem po Was, Crane'owie.
Pierwszy otrząsnął się Stewart.
- A nie mówiłem? - wrzasnął bardziej podniecony niż wystraszony. Świadomość, że jednak miał rację, jakoś zupełnie przyćmiła lęk. - Od razu wiedziałem, że to nie może być przypadek. - Wskazał ręką gospodarzy i Konowała. - To zwiastuny Śmierci. Heroldowie Joe Blacka.
Ojciec powoli odwrócił głowę i zerknął w stronę lekarza. Z całych sił pragnął, aby tamten wybuchnął śmiechem, okazał się aktorem wynajętym przez kolegów z wydawnictwa, albo nawet tym wrednym typem od ukrytej kamery, który zaraz każe mu się szczerzyć do kuchenki gazowej i pozdrowić wszystkich znajomych. Konował jednak stał ze spuszczoną głową. I to najbardziej przekonało Ojca, że to jednak może być prawda.
- Bez urazy, mały - powiedział Drwal, wyciągając rękę w stronę Stewarta. - Taka praca.
Chłopiec również wyciągnął dłoń. Uścisk Drwala był pewny i mocny, ale również w jakiś sposób delikatny.
- Rozumiem. Ale i tak wiedziałem. To ty krzyczałeś?
Drwal skinął głową.
- Możesz mi mówić Ban… To znaczy mógłbyć… Znaczy, no wiesz, gdyby nie…
Śmierć chrząknął i wskazał rodzinie drzwi wyjściowe.
- Jakby to powiedzieć, jestem troszkę zajęty.
Ojciec rozejrzał się niepewnie, szukając jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji; jego racjonalny umysł poległ jednak w konfrontacji z tak niedorzecznym pomysłem. Jak można uciec przed czymś, w czego istnienie nawet nie do końca wierzysz? Matka przytuliła Suzie do piersi i z całą surowością, na jaką było ją stać spojrzała Śmierci w oczy.
- A jaka jest, jeśli mogę wiedzieć - zapytała - przyczyna naszej śmierci? Tylko to, że widzieliśmy tę trójkę?
Postać przy drzwiach wyszczerzyła się w uśmiechu.
- Wypadek samochodowy, rzecz jasna. Chyba nie myśleliście, że uratuje was zwykła barierka? Albo, że istnieją jeszcze tak piękne fragmenty lasów? Pospieszcie się, nie macie już cza…
I wtedy właśnie gospodyni krzyknęła.
- Zaproponuj mu szachy, Stewarcie. Zagraj z nim o wasze ży…
Śmierć błyskawicznie odwrócił głowę i kobieta trafiona jakąś niewidzialną siłą uderzyła o ścianę. Pozostała na niej w bezruchu. Było już jednak za późno. Stewart podbiegł do szachownicy i odwróciwszy się wrzasnął.
- Wyzywam cię na pojedynek! Pojedynek o nasze życia!
Śmierć skrzywił się i podrapał po gładko wygolonym policzku. W końcu jednak zdjął płaszcz i podszedł do stołu.
- Zgoda, młody człowieku - odparł. - Ale okaż się godnym przeciwnikiem.
Usiadł i odwrócił szachownicę tak, by do niego należała biała armia. Przesunął o dwa pola pionka przy samej lewej krawędzi.
- Twój ruch.
Chłopiec podniósł rękę i nagle zauważył, że król wygląda zupełnie jak miniaturka Ojca, królowa - Matki (z trzymaną na rękach Suzie), a wszystkie pozostałe figury i pionki otrzymały jego twarz. Armia Małych Stewartów Crane'ów w pojedynku ze Śmiercią. Wykonał ruch, odczekał swoje i ruszył się po raz kolejny. I znowu…
Z każdym kolejnym traconym pionkiem czy figurą czuł potworne ukłucie gdzieś we wnętrzu głowy, a gdy stracił królową, Matka wrzasnęła z bólu. Śmierć za każdym razem śmiał się jak dziecko i wykrzykiwał „touche”. Stewart zaczynał już tracić nadzieję… i wtedy właśnie wypatrzył lukę. Schowawszy ręce pod stół, zacisnął pięści, z całych sił starając się myśleć o czymkolwiek innym, tylko nie szachownicy. Nie wiedział, czy Śmierć nie czyta mu czasem w myślach i wolał nie ryzykować. Czekając więc na ruch przeciwnika, powtórzył sobie pierwszy z książkowych wierszyków.
Czarne ma serce, tak jak i nazwisko
Znają go wszędzie, może zrobić wszystko
Na całym świecie ma sług swoich mrowie
On zwie się Joe Black, oni - Heroldowie.
Ale przecież, myślał, nadal uciekając wzrokiem od szachownicy, ci tutaj okazali się dla nich mili. Przecież to tylko dzięki tej kobiecie (Krwawej Praczce, poprawił się) mógł teraz siedzieć tu i czekać, aż Joe Black wykona swój ruch. Oby tylko…
Wieża Śmierci przedarła się ku pionkowi Stewarta zbijając go i wywołując u chłopca kolejną falę bólu. Tym razem jednak młody Crane nic sobie z tego nie robił. Zbyt był szczęśliwy. Ręka drżała mu, gdy ustawiał swego gońca na właściwej pozycji, głos załamał się, gdy wyrzucił z siebie dwa obecnie najpiękniejsze dlań słowa na świecie.
- Szach i mat - wyskrzeczał, podrywając się na równe nogi. - Szach. Mat. Udało się!
Śmierć przyglądał się chwilę z niedowierzaniem szachownicy, potem chłopcu, a potem na powrót szachownicy. Wstał i wyrwał swój płaszcz z rąk Konowała.
- Ciesz się tym stuleciem, Stewarcie Crane - wyszeptał, stając w progu. - Ciesz się i ćwicz. Przyjdzie czas na rewanż.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się za nim z głuchym łoskotem.
Matka postawiła na ziemi małą Suzie i z całych sił przytuliła drżącego Stewarta. Brodacz pomógł wstać Drwalowej, która przebudziła się już po wstrząsie. Służąc jej ramieniem (zupełnie zapomniał o swej zranionej nodze) opowiadał ze szczegółami o zwycięstwie Stewarta. Konował podszedł do Ojca.
- Powinniście zniknąć stąd jak najszybciej - oznajmił - gdy już znajdziecie się na drodze, nie będzie mógł się wycofać ze złożonej obietnicy, ale teraz… Podwiózłbym was, gdybym mógł.
- Już i tak wiele zrobiliście - odparł Ojciec, podając lekarzowi dłoń. - Jakoś sobie poradzimy. Pomoże nam perspektywa stu najbliższych lat.
- Pewnie tak - zgodził się Konował. Poklepał Ojca po ramieniu i odszedł, aby pogratulować Stewartowi.
• • •
Chłopiec przyjmował gratulacje pogrążony w jakimś dziwnym półśnie. Podobnie jak pożegnania. Stał przed drzwiami chaty, gdzie bez najmniejszego śladu buntu pozwolił się uścisnąć gospodyni, poklepać po ramieniu Drwalowi i pociągnąć za nos Konowałowi. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl. Wygrał ze Śmiercią. Rozgromił ją. Sto lat, Stewarcie!!! Sto Lat!
Wracając przez pogrążony w półmroku las, Crane'owie czuli się jak nowonarodzeni. Nagle przypomniały się im wszelkie przyśpiewki zasłyszane to w przedszkolach, to na różnych imprezach czy ogniskach. Czasem nawet nucili slogany z reklam.
Gdy wkraczali na mostek, Ojciec, wbrew rozchichotanym prośbom Matki, dzielił się z rodziną swoją wersją „Kiss My Irish Ass”. Przerwał, gdy na poręczy dostrzegł czarnego kruka. Uśmiechnął się złośliwie, sięgając po kamień. Trafiony ptak wzbił się pod niebo, skrzecząc swe ptasie przekleństwa.
Ojciec patrzył za nim przez chwilę.
- Noc już była, północ zgoła - zacytował, po czym dodał, grożąc palcem niebu: - A spróbuj mi teraz zachrobotać w okno, palancie. A może chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?
- Nigdy już? - padła odpowiedź, tym razem jednak Ojciec nie dał się zaskoczyć. Rozpoznał głos syna.
- Ładnie to tak straszyć tatę, łobuzie? - zapytał.
Chłopiec wzruszył ramionami.
- A co tam, zawał ci nie grozi.
Wszyscy roześmiali się pogodnie, tak głośno, że Suzie, przysypiająca na rękach Matki, (Ojciec trzy razy proponował, że ją od niej weźmie, ale za nic nie chciała się zgodzić) poruszyła się gwałtownie. Odczekali chwilę, aż dziewczynka pogrąży się na powrót w głębszym śnie, po czym ruszyli w dalszą drogę.
Epilog
Ankou, Krwawa Praczka i Banshee stali na progu chaty i wpatrywali się w drogę. Rodzina Crane'ów zniknęła pomiędzy drzewami już ładną chwilę temu, tak, że właściwie mogliby już wrócić do środka. Wieczór był jednak piękny. Poza tym…
- Możesz już wyjść - zawołała gospodyni. - Poszli.
Zza chaty wyłonił się ubrany w zielony garnitur mężczyzna o twarzy Brada Pitta.
- I jak? - zapytał.
Ankou uśmiechnął się.
- Znakomicie się spisałeś Robinie. Zdecydowanie lepiej niż ja czy Banshee. Wiedziałem, że można na ciebie liczyć stary dobry druhu.
Pochwalony wyprężył się, pierś, wypełniona dumą jak powietrzem, napęczniała.
- To cieszę się niezmiernie. - Wyszczerzył zęby. - Ale może powiecie mi teraz skąd ta heca.
- To standardowa procedura w podobnych przypadkach - wyjaśniła Praczka - choć tym razem zrobiło się nieco cieplej i stąd ta prośba do ciebie. Ci ludzie całkiem przypadkiem otrzymali poselstwo od całej naszej trójki. Zaczęło się od mojego ancymona, a potem wszystko poszło lawinowo.
- Najgorsze w tym wszystkim było to - Banshee, który nie lubił być publicznie nazywany ancymonem, wszedł jej w zdanie - że oni zdawali sobie sprawę, że to poselstwa. Przynajmniej ten mały wiedział. W takich właśnie przypadkach stosujemy tę procedurę.
Dobry druh pokiwał głową.
- Ale nadal nie rozumiem po co wam był Śmierć. I cała ta maskarada.
- Toż to przecież oczywiste, drogi przyjacielu. - Ankou wzruszył ramionami. - Nawet nie do końca wierząc w te zwiastuny, staliby się pewnie ostrożniejsi. Całkiem możliwe, że przynajmniej jedno z nich, najpewniej chłopiec, uniknęłoby skutków naszego zwiastowania. A wiesz czym to grozi.
- Nawet gdy zwiastowanie jest przypadkowe?
- Nawet. A teraz są przekonani, że wygrali ze Śmiercią. Może postanowią popisać się przed znajomymi? I tak, nie tylko uratowałeś sytuację, ale i ułatwiłeś robotę samemu Szefowi. Już nie będzie musiał sam wszystkiego aranżować. Muchy same wpadną mu w łapki.
Znad drzew wyłonił się wielki czarny kruk. Niczym sokół wykonał koło nad polanką i majestatycznie opadł, aby wylądować u stóp stojących w progu postaci. Banshee uśmiechnął się.
- O wilku mowa - powiedział. - Witaj, szefie.