Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Dedykacja
Szanowny Czytelniku
Thunderstruck
It’s a long way to the top
Back in black
Night prowler
Whole lotta rosie
High voltage
Epilog
Od autora
Jakub Ćwiek
Książki Jakuba Ćwieka
Karta redakcyjna
Okładka
Lambertowi,
za to, że jest moim Deanem
SZANOWNY CZYTELNIKU,
W trosce o Twoje zdrowie psychiczne, komfort wyznaniowo-
światopoglądowy, orientację seksualną, zainteresowania sportowe
i muzyczne, gusta dotyczące mody, a także – może przede wszystkim –
wrażliwość na słowa powszechnie uważane za wulgarne i obelżywe
pragnę przestrzec, iż gdy tylko skończy się ta strona i przewrócisz
kartkę, jednocześnie skończy się dla Ciebie strefa ochronna. Możesz
więc zaprzestać lektury w tym miejscu i przyjść na spotkanie autorskie,
a ja narysuję Ci pod tym wstępem kwiatek jako symbol Twej nieskalanej
niewinności.
Tym, którzy zdecydują się jednak poczytać trochę więcej... Dobrej
jazdy, Kochani. I bawcie się... w sumie jak chcecie!
THUNDERSTRUCK
DZIEŃ PIERWSZY, PORANEK
KATOWICE
Zaczęło się za kwadrans siódma. Miarowe,
dostojne bicie piekielnych dzwonów.
DONG!
Zadrżały ściany. W kredensie u Maciorków z drugiego
rozbrzęczały się kryształy.
DONG!
Jamnik Kotulowej podłapał nutę i zawył, ale uciszony chodakiem
przerwał w pół dźwięku niczym krakowski hejnalista.
DONG!
Stary Janiak przebudził się z pijackiej mary. Tylko na chwilę, bo
zaraz czknął, powiódł nieprzytomnym, lekko spłoszonym wzrokiem po
tapetach w kwiatki i uspokojony wtulił się na powrót w pochrapującą
Mańkę.
DONG!
Dopiero czwarte uderzenie dzwonu wywołało prawdziwie ludzką,
przytomną reakcję. Ktoś, sądząc po skrzekliwym głosie najpewniej
listonosz Kowalik z parteru, zawołał:
– Weś to wyłoncz, pieronie!
A potem kilka razy grzmotnął brudną od owsianki łyżką w rurę
kaloryfera. Dzwonów to oczywiście nie obeszło.
Cztery wibrujące metaliczne tony, cztery ledwo zauważalne
reakcje. Z jednej strony trudno to nazwać właściwym społecznym
odzewem na zwiastowany czarcimi dźwiękami koniec świata...
Z drugiej strony miało to miejsce na katowickim osiedlu
Tysiąclecia. W domu setek górników, w strefie nieustającej wojny
między dwoma piłkarskimi klubami, wreszcie w miejscu, gdzie sam
Behemoth nakręcił jeden ze swoich teledysków. Mieszkańcy Tauzena
naprawdę widzieli i słyszeli już wiele, więc jeśli diabeł chciał zrobić na
nich wrażenie, musiał się, kurwa, bardziej postarać.
DONG!
Rozległo się po raz piąty, a do wibrującego dźwięku dołączyła
gitara. A potem bębny...
– I’m rolling thunder, pouring rain. I’m coming on like
a hurricane – wyjęczał wreszcie Brian Johnson, frontman AC/DC.
I dopiero w tym momencie Rysiek zareagował.
– Kurwa – wychrypiał, waląc otwartą ręką w budzik.
Pomogło na pięć minut. Potem piekielne dzwony rozdzwoniły się
na nowo, po kolei dołączyły instrumenty, aż wreszcie po minucie
i dwudziestu sześciu sekundach wszedł ze swym skrzekliwym wokalem
Johnson. Wszystko jak w pieprzonym „Dniu świstaka”, tyle że z lepszą
muzyką na dzień dobry. W filmie bohaterowi na przebudzenie śpiewała
Cher – kobieta, której Rysiek nie tknąłby, nawet zanim jeszcze zaczęła
sobie wstrzykiwać w usta tłuszcz z własnych pośladków. Nie żeby
chciał czymkolwiek tykać Briana Johnsona...
Dzwony zagrzmiały jeszcze trzy razy, w równych odstępach, co
pięć minut, zanim Rysiek Zwierzchowski – dla nielicznych dziś
przyjaciół po prostu Zwierzu – wreszcie odrzucił kołdrę i wygramolił się
z łóżka.
W ciągu kolejnych pięciu minut wypił resztkę piwa
z przewróconej butelki i dokładnie obadał, czy gdzieś nie został choć
maleńki skrawek wczorajszego jointa. Dopiero upewniwszy się, że nie
ma co liczyć ani na łut szczęścia, ani tym bardziej na swoją zeszłonocną
zapobiegliwość, nieco zrezygnowany poczłapał do łazienki. Stanął przed
lustrem i przyjrzał się swojemu zmizerowanemu odbiciu.
Minęły już czasy, kiedy wyglądał naprawdę dobrze, ale starość
obeszła się z nim łaskawie. Choć właściwie nie – prawdziwsze byłoby
stwierdzenie, że toczyła z nim nieustanny i wyrównany bój o każdy
kawałek skóry na policzkach, każdy siwy włos i pazurek kurzych łapek.
Dlatego jeżeli na twarzy Ryśka pojawiała się już jakaś zmarszczka,
wyglądała jak żłobiona dłutem, co, paradoksalnie, dodawało mu uroku.
Wyglądał dzięki nim jak pomnik na własnym nagrobku – nadniszczony,
ale twardy, hardy, niezłomny mimo deszczu czy śniegu.
Rysiek uśmiechnął się do tej myśli. Odkręcił kran, przemył twarz
zimną wodą i dopiero wtedy, dumny ze swej niepodzielnej władzy nad
pęcherzem i prostatą, stanął nad muszlą sedesu.
Gdy sikał, z przedpokoju zawołał go Alice Cooper.
– I’m dressed in black, I’m a heart attack and my draw is lightning
quick. If you’re looking for a man with the magic hands, I can really do
the trick – śpiewał podstarzały heros rocka, tak jak tylko on potrafi.
– Chwila, nie? – odpowiedział Rysiek. – Odlać się muszę.
Ale Cooper nie odpuszczał. Wręcz przeciwnie, z każdą chwilą
nakręcał się coraz bardziej.
Pull my trigger, I get bigger
Then I’m lots of fun.
I’m your gun,
I’m your gun, gun, gun.
Bite my bullet,
Push and pull it,
Tell me I’m the one.
I’m your gun,
I’m your gun, gun, gun.
Rychu westchnął. Skoro Alice doszedł aż do refrenu, znaczyć to
mogło tylko jedno. Dzwoniła Janka – słodki skarbuś tatusia, który nigdy
nie odpuszcza.
A tym bardziej dzisiaj, pomyślał Rysiek, spuszczając wodę. Nie
w dniu rozmowy. Pewnie zadzwoni jeszcze piętnaście razy, zanim
w ogóle dotrę do przeklętego centrum.
Wyszedł z łazienki, ale zanim odebrał komórkę, wziął jeszcze
kilka głębokich oddechów i wyobraził sobie kaczkę tkwiącą w bezruchu
na niezmąconej tafli jeziora... Strzelił do niej z widmowego obrzyna
akurat w chwili, gdy Alice Cooper kolejny raz zawołał, że jest Ryśkową
spluwą. Ktoś z boku mógłby uznać, że to znak, ale Rysiek był
zdecydowanie ponad to. Usiadł na łóżku i sięgnął po telefon.
– Janka, do cholery, umiem sobie nastawić budzik, nie musisz
mnie tak pilnować!
Krzyknął z przyzwyczajenia i nie spodziewał się efektu, bo Janka
nie dawała się stłamsić byle huknięciem. Była przecież nieodrodną
córeczką swego tatusia.
– Muszę, bo cię znam, tato. I już ci tłumaczyłam, że mam teraz na
imię Janice.
Mówiła z właściwą amerykańskiej Polonii manierą, nakazującą
wymawiać polskie słowa z amerykańskim akcentem. Swoim „sz”
pewnie wietrzyła hotelowe pokoje.
– Niech będzie, Janice – mruknął Rysiek. – Jak słyszysz, już nie
śpię. Możesz się rozłączyć.
– Ale czemu nie odbierałeś tak długo? For God’s sake, myślałam,
że masz accident!
Rysiek westchnął ciężko. Z tą dziewczyną naprawdę trudno było
czasem wytrzymać. Odkąd stwierdziła, że będzie łożyć na jego
utrzymanie, nie wiedzieć czemu uznała, że może się wpieprzać
w absolutnie wszystko.
– A gdzie niby miałem mieć ten wypadek, twoim zdaniem, hę? –
zapytał. – Dopiero wstałem!
– Pod... Jak się in Polish mówi shower?
Zwierzchowski ani myślał bawić się w tłumacza.
– Pod szałer, kochanieńka, to ja teraz tylko grzecznie stoję –
odparł. – Dawno minęły czasy, gdy mogłem się tam wygłupiać jak
wtedy z twoją matką. Takie numery...
– Bullshit, tato! Przecież wiem, że jej nawet nie pamiętasz...
– Berlin Zachodni, osiemdziesiąty trzeci, koncert Omegi, tak?
– Tak.
– Jeden pokój i ośmiu chłopa na czterech łóżkach. Prysznic był
jedyną opcją bez gang bangu, więc akurat...
Coś w głowie Ryśka szepnęło cicho, że może nie powinien
kończyć tego zdania.
Jednak po krótkiej chwili ta niezbyt stanowcza myśl skapitulowała
wobec potęgi Zwierzowej złośliwości.
– ...akurat miejsca jestem pewien, słonko. A właśnie, à propos
wyuzdanego seksu, co u Dave’a i dzieciaków?
I znowu, już w chwili wypowiadania tego zdania wiedział, że to
daremna próba. Speszyć Jankę było równie łatwo, co wystraszyć
krzykiem.
– Dave’s fine, tato, pozdrawia cię. A dzieci już śpią, ale pytały
dzisiaj, czy mogą cię odwiedzić on holiday.
– Rockmani nie mają wakacji, Janeczko. Wiesz przecież.
– To znaczy, że nie?
– Prędzej piekło zamarznie, perełko – doprecyzował Rysiek, po
czym odruchowo zerknął na budzik. – A jeśli chcesz, żebym zdążył na
tę przeklętą rozmowę o pracę, to musimy już kończyć.
– Ale jest dopiero...
– U was jest już przecież strasznie późno i dawno powinnaś spać –
wszedł jej w zdanie. – Pa, słodziutka.
Zakończył rozmowę i wyłączył telefon. Przynajmniej ta jedna
metoda pozostawała niezawodna. Następnie, drapiąc się po tyłku, ruszył
w stronę ustawionych w kącie starych walizek. W przyćmionym umyśle
Ryśka kołatała się bowiem myśl, że tam właśnie mogła znajdować się
jakaś czysta koszulka, nieprzesiąknięta jeszcze smrodem wódki i dymu.
I rzeczywiście, była. Czarna, ponaciągana i z wielkim logo AC/DC
na piersi. Do tego złożona tak, że prawie nie wymagała prasowania, co
dla człowieka, który ostatni raz widział żelazko, zanim wywalił przez
okno telewizor, nie było bez znaczenia.
Oprócz koszulki Rysiek dokopał się także do względnie czystych
dżinsów i zupełnie świeżych skarpet. Buty, nie wiedzieć czemu, leżały
na środku pokoju w pudełku po pizzy. Na sam koniec zostawił sobie
wygrzebanie spomiędzy śmieci swej wysłużonej ramoneski. Wciągnął ją
na grzbiet i postukał palcami w przypinkę wpiętą w lewą klapę kurtki.
„Tak, twoją matkę też” – głosił napis na znaczku.
Rysiek się uśmiechnął.
– Pierwsza zasada rozmów kwalifikacyjnych – zwrócił się do
stojącego w kącie fendera – to być sobą, nie?
Gitara nie odpowiedziała, ale Rysiek i tak pogładził ją czule po
gryfie, podrapał za kluczem. Wreszcie podszedł do drzwi, wcisnął
słuchawki w uszy i wyszedł w takt muzyki.
„Back in black” AC/DC jako pierwszy track był najoczywistszym
z wyborów.
KRAKÓW
Pan Boguś, jak każdy dobry taksówkarz, miał naturę drapieżnika.
To znaczyło, że potrafił całymi dniami czaić się w cieniu bocznych
uliczek w okolicach centrum, czatując na ofiary. A gdy już jakąś
upatrzył, gdy dostrzegł wzniesioną rękę, pojawiał się nagle tuż przed
nią, jak drapieżnik właśnie, hamował z piskiem opon, witał szeroko
otwartymi drzwiami i łamaną angielszczyzną.
O tak! Pan Boguś był tak dobrym drapieżnikiem, że grzechotniki
w Nevadzie mogłyby się od niego uczyć.
Tego dnia jednak nieszczególnie mu się chciało. Noc była dla
niego łaskawa: złapał trzy komplety zalanych w trupa Angoli, a potem
na dokładkę jeszcze dwa kursy współfinansowane przez salon masażu
i tańca ekstremalnego Dziunia. Do tego doszło kilka krótszych tras, ale
na przypadkiem włączonej czwartej taryfie – nocna, poza miastem – co
dało łącznie całkiem godziwy zarobek.
Oczywiście nie na tyle dobry, by nie mógł być lepszy, więc póki
panu Bogusiowi nie chciało się spać, czuwał, raz po raz bębniąc palcami
w kierownicę. I, rzecz jasna, obserwując okolicę.
Tuż przed nim przetoczył się wypchany po brzegi tramwaj,
zasłaniając na moment parę kłócącą się w parku. Taksówkarz przyglądał
im się od dłuższej chwili, bo darli się na siebie i machali rękami tak
widowiskowo, że równie dobrze mogli być ulicznym teatrem. Kraków,
od zawsze studencki, widział już nie takie sposoby zarabiania na piwo
i akademik.
Gdzieś w oddali zawyła karetka, a zaraz potem, jakby
w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie pana Bogusia, w radiowych
wiadomościach podali komunikat, że ktoś strzelał do mimów pod
kościołem Mariackim. Trzech z nich z lekkimi obrażeniami zabrano do
szpitala. Snajpera niechętnego ulicznej sztuce na razie nie pochwycono.
Zaraz po wiadomościach puszczono blok piosenek i bębnienie
w kierownicę wpasowało się w rytm muzyki. Pod tak zwanym
papieskim oknem zatrzymała się wycieczka.
I właśnie w tej chwili ktoś zapukał w szybę od strony pasażera.
Wyrwany z transu pan Boguś otrząsnął się, zamrugał i zerknął w bok.
Przy samochodzie stał schludny młody chłopak w sweterku bardziej
angielskim niż królowa i krykiet razem wzięte. Uśmiechał się, szczerząc
końskie zęby. Nie było cienia wątpliwości, że to Brytyjczyk.
Zaproszony gestem, otworzył drzwi i usiadł, biorąc na kolana
niewielki plecak. A wtedy, ku wielkiemu rozczarowaniu taksówkarza,
przemówił płynną polszczyzną.
– Jak to dobrze, że pana znalazłem – powiedział dzieciak. – Przez
moment zastanawiałem się, czy nie czeka pan tutaj na kogoś, bo tak
w bocznej uliczce...
– Właściwie... – spróbował wtrącić pan Boguś, któremu nie
w smak było marnowanie dobrej miejscówki dla dziesięciu czy
dwudziestu złotych od studenciaka.
Chłopak jednak nawet tego nie usłyszał.
– ...no ale widać los się do mnie uśmiechnął i nie musiałem iść aż
na postój przy dworcu – dokończył i znów wyszczerzył końskie zęby. –
Przyjmie pan zapłatę w funtach?
Na dźwięk ostatniego słowa serce pana Bogusia zabiło szybciej.
Zaraz jednak taksówkarz przypomniał sobie historię o studentach
cwaniakach, którzy udając Anglików, wyłudzali darmowe kursy,
a potem uciekali z samochodu bez płacenia. Ten tutaj co prawda nie
mówił po angielsku i nie pozował na pijanego turystę, ale tym bardziej
nietypowo brzmiało owo pytanie o funty.
Pan Boguś postanowił się zabezpieczyć.
– W obcej walucie to tylko z góry – powiedział.
Przechylił się ponad drążkiem zmiany biegów i wyciągnął ze
schowka urządzenie przypominające zszywacz z wbudowaną
świetlówką. Błysnął na moment ultrafioletem, pokazując, że z nim nie
ma żartów.
– Oczywiście – odparł chłopak niezrażony.
Sięgnął po portfel i z pliku pięćdziesiątek wyłuskał pojedynczy
banknot dwudziestofuntowy. Podał go taksówkarzowi.
– Proszę. I może się pan nie obawiać, to nowa dwudziestka, po
wymianie, z kwietnia tego roku. Zresztą proszę popatrzeć, to Adam
Smith w miejscu niegdysiejszego Edwarda Elgara. Te nowe mają więcej
zabezpieczeń niż studolarówka i przynajmniej przez jakiś czas są
nietykalne. Teraz tylko czekać, aż to samo zrobią z pięćdziesiątkami, bo
to, co jest teraz, to zgroza. Przedszkolak z zestawem świecowych kredek
by je podrobił.
Pan Boguś skinął tylko głową. Zupełnie nie znał się na
sprawdzaniu banknotów, więc nie wiedział nawet, jak się do tego
zabrać. Dla zachowania pozorów obświecił dwudziestkę ultrafioletem
i wsadził do kasetki.
– To dokąd jedziemy? – zapytał.
– Najpierw pod Wawel, muszę zrobić jeszcze kilka fotografii,
a potem na lotnisko – odpowiedział chłopak. – Musimy się wyrobić
przed trzynastą, żebym zdążył na odprawę. Damy radę?
Mózg pana Bogusia dokonał szybkich obliczeń. Dwadzieścia
funtów po cztery osiemdziesiąt za funta to godziwy zarobek i właściwe
zwieńczenie dyżuru. Na nic lepszego nie trafi. Uśmiechnął się i odpalił
silnik.
– Trzeba zdążyć, to zdążymy – odparł.
Przez chwilę jechali w milczeniu wsłuchani w głosy z radia.
W wiadomościach o wpół do dziesiątej podano między innymi, że życiu
mimów z krakowskiego Rynku nie zagraża niebezpieczeństwo i że
sprawca wciąż pozostaje nieznany. Zapowiedziano więcej informacji na
ten temat w wiadomościach o pełnej godzinie. Po krótkim dżinglu
znowu zaczął się muzyczny blok złożony z najnowszych przebojów.
W końcu taksówkarz przerwał milczenie.
– To mówi pan, że pięćdziesiątki łatwo jest podrobić – zagadnął. –
A można wiedzieć, skąd pan tyle wie na temat banknotów i ich
zabezpieczeń?
Chłopak znowu się wyszczerzył. Wyglądało to tak, jakby nie był
w stanie pomieścić wielgachnych, końskich zębów w ustach.
– Studiuję ekonomię na Oksfordzie i właśnie pracuję na stażu
w Bank of England. Tam wymagają ode mnie takich rzeczy.
– I umiałby pan rozpoznać fałszywy banknot? – upewnił się pan
Boguś.
– Och, jeśli funty, to ze stuprocentową pewnością.
I znowu na chwilę zapadła cisza. Wreszcie podczas postoju na
światłach taksówkarz otworzył kasetkę i wyciągnął plik banknotów
w stronę chłopaka.
– A te? Mógłby pan sprawdzić?
Pasażer wzruszył ramionami.
– Oczywiście.
Rezultat oględzin nie był najgorszy, ale wystarczająco zły, by
popsuć taksówkarzowi humor. Aż trzy spośród pięćdziesiątek były
fałszywe. I nie pomogły nawet zapewnienia chłopaka, że nie ma powodu
do zmartwień, bo wszystkie trzy fałszywki są dość nietypowe i w Anglii
mógłby od kolekcjonerów dostać za nie nawet dwukrotność wartości.
Dla człowieka, który w całym swoim życiu najdalej był
w Międzyzdrojach, stanowiło to marne pocieszenie.
Tymczasem jednak dojechali pod Wawel. Chłopak sięgnął do
plecaka, wyjął aparat cyfrowy i przeprosił na chwilę, po czym wysiadł
z samochodu i natychmiast wtopił się w tłum turystów.
Pan Boguś raz jeszcze spojrzał na fałszywe pięćdziesiątki i zaklął
szpetnie. Złapał za banknoty i już miał je podrzeć, gdy nagle zauważył,
że na fotelu pasażera leży wypchany portfel chłopaka. Brzeżek jednej
z pięćdziesiątek wystawał zachęcająco.
Taksówkarz westchnął. Czy naprawdę stałoby się coś złego, gdyby
podłożył dzieciakowi te pieniądze? Skoro rzeczywiście były tyle warte,
to przecież w zasadzie wyświadczał mu jeszcze przysługę.
Ta ostatnia myśl przesądziła. Pan Boguś rozejrzał się uważnie, po
czym drżącymi dłońmi sięgnął po pozostawiony portfel.
Dwie godziny później, już na lotnisku w Balicach, chłopak uparł
się, by dorzucić do tamtej dwudziestki jeszcze dziesięć funtów napiwku.
Taksówkarz nie miał nic przeciwko temu, w końcu – do czego zdołał
sam siebie przekonać, jadąc tu spod Wawelu – zrobił dobry uczynek.
A takie powinny być nagradzane.
– Dziękuję, także za porady – powiedział. – Od dziś będę się
bardziej pilnował.
– Nie wątpię – odparł chłopak. – No cóż, do widzenia.
Złapał za plecak i ruszył w stronę terminalu. Pan Boguś patrzył za
nim jeszcze przez chwilę, zastanawiając się jednocześnie, czy zostać tu
na lotnisku i upolować jeszcze kogoś, czy też lepiej nie prowokować
losu. Zdecydował, że jednak najwyższa pora wracać już do domu.
Wrzucił więc jedynkę i powoli ruszył w stronę szlabanu.
Ledwie taksówka pana Bogusia wyjechała z terenu lotniska, jej
niedawny pasażer, Benjamin Benford junior, wrócił na parking,
trzymając w ręku specjalną nakładkę na zęby. Przystanął, rozpiął plecak,
wrzucił ją do środka, a potem zajrzał do portfela.
Na tle chałupniczo wykonanych podróbek banknoty od
taksówkarza bardzo się wyróżniały. Wyglądały, no cóż, staro
i fałszywie.
Czego to nie da się dziś zrobić przy pomocy drukarki,
eleganckiego pergaminu i odrobiny psychologii, pomyślał. Nie nazywał
tego oszustwem, lecz raczej, wzorem Gandhiego, biernym oporem
wobec ludzkiej pazerności. W końcu nikomu nie kazał grzebać w swoim
portfelu.
Benjamin Benford junior zapiął plecak, zarzucił go na ramię
i beztroskim krokiem ruszył w stronę postoju taksówek.
KATOWICE
Widok Ryśka rozpartego na krześle po drugiej stronie biurka
ostatecznie utwierdził Dorotę Jagodę w przekonaniu, że powinna
zrezygnować z pracy. Po serii coraz mniej subtelnych znaków
pojawienie się tego faceta było aż nadto wyraźnym sygnałem, że
Wszechświat na pewno jej w tym miejscu nie chce. I że zaczyna
wytaczać ciężkie działa.
A wszystko zaczęło się tak: salon multimedialny w największej
śląskiej galerii Silesia City Center potrzebował menadżera. Kogoś
z wyższym wykształceniem, kto zna się na kierowaniu zespołem i choć
trochę na kulturze. Dorota była akurat po interesującym stażu, miała
doświadczenie jako dziennikarka kulturalna, a do tego prezentowała się
lepiej niż większość hostess plączących się po alejkach z ulotkami
i kuponami zniżkowymi. Słowem ideał, w dodatku jedyna kandydatka
spełniająca wszystkie wymogi. Nic dziwnego, że dostała tę pracę.
I wtedy właśnie się zaczęło. Już pierwszego dnia, ledwie zaczęła
zaznajamiać się z zespołem, poinformowano ją, że jako nowy menadżer
ma dokonać redukcji zatrudnienia. Tydzień później zażyczono sobie od
niej planu imprez kulturalnych na najbliższe pół roku, wyznaczając
jednocześnie limit środków, na którego widok oburzyłby się nawet
nieletni Chińczyk z fabryki trampek pod Pekinem. Wreszcie, po upływie
miesiąca ustalono i przekazano jej miesięczny pułap satysfakcjonującej
sprzedaży porównywalny z rocznym budżetem małego afrykańskiego
państewka.
Ze wszystkimi tymi kłopotami radziła sobie Dorota nie najgorzej.
Wyprosiła u dyrekcji możliwość znalezienia innych sposobów na
oszczędzanie niż zwolnienia, wypromowała kilka ciekawych akcji
i dzięki ogromnej determinacji ściągnęła do salonu parę gwiazd estrady
i mistrzów pióra. Potem natomiast, gdy musiała znaleźć zastępstwo dla
dwóch pracowników, wyszukała w sieci rządowy program „Pięćdziesiąt
plus”, dzięki któremu, aktywizując ludzi starszych, mogła zyskać dla
firmy niesamowite przywileje.
Oczywiście pochwalono ją za to, dostała nawet premię za
inicjatywę, a w dwa dni później dyrektor okręgu przekazał jej
informację, że znaleźli dla niej świetnego kandydata.
– Ojciec mojej przyjaciółki z dawnych lat – powiedział. – Podobno
uroczy człowiek i do tego muzyk. Przyjdzie do ciebie pojutrze na
rozmowę kwalifikacyjną. Nazywa się Ryszard Zwierzchowski.
Ta rozmowa była w zasadzie formalnością – ton dyrektora nie
pozostawił co do tego żadnych wątpliwości – ale Dorota i tak
postanowiła ją przeprowadzić, wychodząc z założenia, że warto
zachować pozory, bo człowiek bardziej dba o to, co zdobył z trudem.
To było dobre podejście, właściwe, godne prawdziwego
menadżera i zgodne z jej sumieniem. Biedaczka nie przewidziała jednak,
że tym razem Titanicowi jej życiowej filozofii przyjdzie się zmierzyć
z prawdziwie przerażającą górą ignorancji i lenistwa. Do tego ubraną,
jakby się urwała z planu „Hell’s Angels – prawdziwa historia”.
Wszedł bez pukania i niemal z miejsca opadł na fotel. Jego
pomarszczona twarz – oblicze Keitha Richardsa z Rolling Stones
w interpretacji rzeźbiącego w drewnie ludowego artysty – nie wyrażała
nic prócz błogiego znudzenia.
– Można tu palić? – zapytał.
Jagoda pochylona nad aktami pokręciła głową.
– A możemy iść gdzieś, gdzie można?
Menadżerka uniosła głowę i spojrzała na Ryśka, jednocześnie
ściągając usta w ciup. Okulary zsunięte na czubek nosa nadawały jej
twarzy wygląd gorącej nauczycielki z amerykańskiego filmu dla
nastolatków. Takiej, w której zakochują się pryszczaci nieudacznicy
i nauczyciele wuefu.
– Nie, panie... – sprawdziła na żółtym karteluszku – panie
Zwierzchowski. Nie możemy. Potrzebuję za to, żeby udzielił mi pan
odpowiedzi na kilka pytań. Może pan, prawda?
Uznawszy wzruszenie ramion za zgodę, ze stosu dokumentów
wygrzebała formularz zatrudnienia.
– Zacznijmy może od tego, czym do tej pory się pan zajmował.
– Przed chwilą intensywnym rozmyślaniem, jak to dobrze, że zza
tego biurka widzisz mnie wyłącznie od pasa w górę, dziecinko. Ale
chyba nie do końca to miałaś na myśli, prawda?
Menadżerka westchnęła ciężko. Poprawiła okulary.
– Rzeczywiście, panie Zwierzchowski, nie do końca to. Proszę mi
powiedzieć, czym się pan zajmuje na co dzień?
– Słucham muzyki rockowej i czytuję Chandlera.
– Zawodowo?
– Ależ skąd. – Pokręcił energicznie głową. – To hobby. Zawodowo
oglądam filmy ze Stevenem Seagalem.
Rozejrzał się, pochylił nad stołem i szepnął konspiracyjnie:
– Ale nienawidzę swojej pracy.
I to by było na tyle, pomyślała Jagoda. Ten facet albo nie chce tu
być i w całą tę rozmowę został wkręcony jak ja, albo też za wszelką
cenę chce od razu pokazać, kto tu rządzi. Ale na miłość boską, z naszej
dwójki to ja mam zaliczony celująco kurs z komunikacji!
Zdjęła okulary i rozmasowała nasadę nosa.
Przypomnij sobie, dziewczyno, ponaglała się w myślach, czego cię
uczono. Najważniejsze to znaleźć wspólny język, coś, co was łączy.
Fundament, na którym...
I nagle, rażona myślą jak gromem, wyprostowała się na krześle.
Zdała sobie bowiem sprawę, że wie, jak poprowadzić dalej tę rozmowę.
Otworzyła szufladę i wyciągnęła z niej paczkę cienkich
papierosów. Wyłowiła jednego i zaczęła się nim bawić.
– Byłam na ich koncercie, wie pan? – powiedziała, wskazując
papierosem logo na jego koszulce. – AC/DC, rok dziewięćdziesiąty
pierwszy, stadion w Chorzowie. Byłam tam z tatą.
Zwierzchowski zmrużył oczy, a lewy kącik jego ust uniósł się
lekko. Gdyby grali właśnie w pokera, ta mina oznaczałaby
„sprawdzam”.
– Słonko, jeśli to prawda, to znaczy, że miałaś wtedy...
– Sześć lat, tak. Ale mój tata był wielkim fanem i powiedział, że
nie mogę przepuścić takiej okazji, bo się może nie powtórzyć. Strasznie
się wtedy pokłócili z mamą, ale w końcu pojechałam.
Drugi kącik ust rockmana powędrował w górę, dając w połączeniu
uśmiech, jakiego nie powstydziłby się Hannibal Lecter.
– I jak ci się podobało? – zapytał. – Była moc, nie?
– W sumie to z samego koncertu niewiele pamiętam – przyznała
szczerze Jagoda. – Dzwon, armaty, wielką lalkę. I że zaczęli od
energetycznego kawałka, który mnie przeraził. Wcześniej grała
Metallica i oni też mocno dawali, ale to, od czego zaczął się właściwy
koncert, było jak...
– ...uderzenie pioruna – wszedł jej w zdanie Rysiek.
Nie wyglądał w tym momencie ani jak podstarzały, złośliwy
rockman, ani tym bardziej jak ludowa rzeźba. Blask, jaki wspomnienia
rozpaliły w jego oczach, sprawił, że gdzieś zniknęły wszystkie
zmarszczki.
– I nic dziwnego, bo koncert otwierał „Thunderstruck”, maleńka.
Dziewczyna pokiwała głową, jednocześnie ze zdumieniem
odkrywając, że to, co miało być tylko wytrychem do serca rockmana,
okazało się naprawdę miłym i wciąż żywym wspomnieniem. Od lat nie
słuchała żadnej z płyt ojca, ale całkiem możliwe, że sięgnie do nich dziś
po powrocie do domu. Może niekoniecznie AC/DC, ale już Kiss byłoby
całkiem miłe. Albo The Who...
– I jeszcze pamiętam – dorzuciła nagle – że zanim wpuszczono nas
na płytę stadionu, długo czekaliśmy w parku koło skansenu i tam na
takiej małej scenie grał taki polski zespół, którego nigdy później nie
widziałam. Pamiętam, że wszystkim się podobało, a na koniec zagrali
ładną balladę i potem bardzo energiczny kawałek, akurat wtedy, gdy
otworzono bramy. Ludzie wbijali się na stadion do rytmu.
– „Bo ma być głośno” i „Apokurwalipsa” – powiedział Rysiek. –
Zespół nazywał się El Voltage i rozpadł kilka tygodni po tamtym
koncercie.
– Możliwe, nie pamiętam. Ale byli świetni.
Zapadła cisza. Przez chwilę rockman i menadżerka siedzieli
i patrzyli na siebie w zupełnym milczeniu jak wspólnicy w zabójstwie
nad świeżo wykopanym, leśnym grobem. W końcu Rysiek podniósł się
z krzesła.
– Pójdę już, złotko. Nie chciałem ci tu robić syfu – powiedział. –
Jesteś pewnie świetną szefową, a do tego masz tyłek słodki jak premia
do wypłaty, ale ja po prostu nie chcę tej roboty. Żadnej na pieprzonym
etacie, łapiesz?
– Jak najbardziej. – Jagoda pokiwała głową. – Szczerze mówiąc,
też pana tu nie chciałam, ale mi kazali. Mój szef...
– ...zna się z moją córką. A Janka to uparte dziewuszysko, już ja
coś o tym wiem. Ale gdyby bracia -Young słuchali tych rozsądniejszych
krewnych, do dziś nie mielibyśmy naszej ulubionej kapeli, nie? Trzeba
się czasem postawić.
Złapał za leżące na biurku długopis i kartkę, napisał kilka zdań, po
czym złożył arkusz na pół i podał go Jagodzie.
– To powinno załatwić sprawę. Jak masz na imię, dziecinko?
– Dorota. Dorota Jagoda.
– Rysiek. Albo Zwierzu. Wpadnę tu do ciebie kiedyś, mam parę
nagrań El Voltage, to sobie posłuchamy albo coś. A tymczasem trzymaj
się... a puszczaj tylko z rockmanami.
Zasalutował i wyszedł, gwiżdżąc „Wind of change” zespołu
Scorpions.
Centrum handlowe od domu Ryśka dzielił dystans paru
kilometrów albo, jak wolą mówić miejscowi, czterech przystanków.
Ponieważ tramwaje na tej trasie jeździły w zasadzie co dziesięć minut,
Rysiek zdążył spokojnie przejrzeć w salonie płyty i pisma, zjeść
śniadanie i kupić w Tesco parę pierdół, a i tak był w domu przed
południem. Akurat żeby wziąć leżak, fendera i czteropak pilsnera i zająć
swoje ulubione miejsce na trawniku.
Robił tak codziennie. Jeśli nie było dość ciepło na leżak, po prostu
siadał na ławce, ale i tak piwo i fender były nieodłączną częścią jego
rytuału. Kiedyś tachał ze sobą także gitarowy piecyk – nie miał daleko,
bo ledwie z pierwszego piętra, kabel spuszczał balkonem – aż do dnia,
gdy Alojzy Meller, emerytowany górnik z naprzeciwka, nie wytrzymał
jazgotu i strzelił do urządzenia ze sztucera. W rewanżu rockman włamał
się w nocy na jego balkon i nasikał mu w bławatki. Tak właśnie zaczęła
się ich piękna, długoletnia przyjaźń.
Rysiek postawił leżak na trawie i wyjął z ziemi własnoręcznie
sporządzoną tabliczkę z komunikatem dla właścicieli psów. Nie było na
niej sylwetki czworonoga w czerwonym okręgu, tylko numer telefonu
do weterynarza i napis: „Zadzwoń tam, gdy twój obsrany kundel zarobi
ode mnie ze śrutówki. 20% zniżki”. Zadziałało. Wąska trawnikowa
przestrzeń pod jego balkonem była jedyną niezanieczyszczoną przez psy
na całym osiedlu.
Gdy leżak już stanął, Rysiek położył się i wyciągnął z folii
pierwszą puszkę. Nie sięgnął po gitarę, bo Alojz już od trzech dni
zapowiadał, że kupuje telewizor i zaplanował prezentację w samo
południe. Zwierzchowski ze swoim odbiornikiem pożegnał się, gdy po
pijaku obejrzał w nim katolicki program o Przystanku Woodstock,
i teraz był trochę spragniony ruchomych obrazów. Otworzył więc
puszkę, upił łyk piwa, a potem zerknął na zegarek i zawołał:
– Alojz! Dwunasta jest, do kurwy nędzy!
W oknie naprzeciwko niemal natychmiast pojawiła się pyzata,
niedogolona gęba niegdysiejszego górnika, a potem tłusta ręka
ściskająca pilota.
– Dyć wiym przeca, niy? Mom cyferblat, co żech go jeszcze na
grubie od sztygara dostoł, na pamiontka. A telewizor dopiyro żech
podłączył do sztekra i nic w niym nie ma ciekawego, coby pokazywać.
– To po chuj ci plazma, w której nic nie ma? – zdziwił się Rysiek.
– Koncert chociaż jakiś włącz, dałem ci przecież Zeppelinów na DVD
w prezencie. Albo mecz jakiś... Alojz, słyszysz mnie, dupku? Dawaj ten
szajs do okna!
– Doczkej ino, wejrza sie w program.
Zwierzchowski westchnął, upił piwa i zapadł w leżak, zamykając
oczy. Poczuł się błogo. Słońce przyjemnie ogrzewało twarz, w ustach
czuł cierpki posmak, a wywołane podczas spotkania wspomnienia
z chorzowskiego koncertu wciąż kotłowały się w głowie.
W takich chwilach i o tej godzinie – gdy uciążliwa dzieciarnia
tkwiła jeszcze w szkołach, jej rodzice w biurach i zakładach, a lokalni
zadymiarze odsy-piali pracowite noce – nie sposób było sobie wyobrazić
milszego i przytulniejszego miejsca niż skryte w cieniu ogromnych
„kukurydz” katowickie osiedle Tysiąclecia. To miejsce było jak raj
w rok po podpisaniu przez Adama umowy z deweloperem – wciąż
dawało się wyczuć zapach boskich jabłek gnijących pod asfaltem.
– I’m dressed in black, I’m a heart attack... – ryknął Alice Cooper
z kieszeni spodni Ryśka.
Rockman otworzył oczy, zerknął na zegarek i westchnął ciężko.
No tak, to by się zgadzało, pomyślał, po czym wyciągnął telefon, który
ani chybi włączył dupą. Tak jak się spodziewał, dzwoniła Janka.
Odebrał.
– Witam cię, słońce dni moich. Naprawdę wierzysz, że Bóg ci da,
jak wcześnie wstaniesz? I w ogóle ile ty spałaś? Przecież tam u was
musi być teraz jakaś nieludzko wczesna...
Ale Janka nie była zainteresowana pogaduszkami. Jej głos aż drżał
z oburzenia.
– Is it true?!
Rysiek upił solidny łyk piwa.
– Czy co jest prawdą, misiaczku, bo chyba się gubię?
– Don’t toy with me! – Janka uderzyła w wysokie tony. – Czy
jesteś pewien, że ta dziewczyna to też twoja córka?
– Złotko, nie wiem, o czym ty do mnie...
– Ta dziewczyna, z którą dzisiaj rozmawiałeś!
– Aaa, Dorotka! – Rysiek upił kolejny łyk piwa, zanim wyjaśnił. –
Moja albo Lemmy’ego, kluseczko. To było na koncercie Motörhead
w Monachium i, o ile mnie pamięć nie myli, nad mamuśką tej małej parę
razy skrzyżowaliśmy miecze.
– Tato, for God’s sake!
– Nie rozumiem, co cię tak oburza. Wypełniałem tylko wolę
Wszechgrzmocącego, tak? Macie tam pod ręką jakąś Biblię, mała
bezbożnico?
– Oczywiście, że mamy, przecież Dave jest pastorem!
– No właśnie. To tam stoi jak byk: „Rozmnażajcie się, abyście
zaludnili ziemię”, nie? Zobaczysz, twój stary jeszcze świętym zostanie
za gorliwość.
W oknie naprzeciw pojawił się Alojz, a zaraz potem kawałek jego
telewizora plazmowego. Rama okna dzieliła ekran na dwie nierówne
części, absolutnie uniemożliwiając oglądanie czegokolwiek. Rysiek
pokręcił głową z dezaprobatą.
Tymczasem Janka vel Janice najwyraźniej doszła do wniosku, że
nie wymusi na ojcu skruchy. Przyzwyczaiła się zresztą do tego. Choć
była jedynym dzieckiem, które wciąż przyznawało się do Ryśka, dawno
zdała sobie sprawę, że rodzeństwa ma pewnie więcej, niż liczy sobie
parafia jej męża. Właściwie następna siostra nie robiła już żadnej
różnicy. To tylko jedna intencja więcej w codziennej modlitwie.
– No nic, tato – powiedziała w końcu – skoro tym razem nic nie
wyszło, spróbujemy again, gdzie indziej. Zobaczysz, znajdę coś
wreszcie.
– Nie wątpię, perełko – odparł Rysiek. – A teraz ucałuj dzieciaki
i zrób dobrze wielebnemu, żeby nie miał grzesznych myśli.
Janka vel Janice prychnęła.
– Bóg cię kiedyś ukarze za takie gadanie, zobaczysz.
Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się chwilę później, nie mogła
wypowiedzieć tych słów w gorszym momencie.
POPOŁUDNIE
KRAKÓW
Po jakimś czasie Benjamin Benford junior miał już w kieszeni
prawie sześćset funtów, dwieście pięćdziesiąt euro oraz trzysta polskich
złotych. Uznał, że to wystarczy mu w zupełności, i całość wpłacił na
specjalne konto. Teraz musiał tylko kupić bilet lotniczy, wrócić do
Londynu i złożyć raport z przebiegu ostatniego testu. A potem, już
z ojcowskim błogosławieństwem i rekomendacją, zająć się szukaniem
pracy u -jakiegoś -lorda.
Tak, najprawdopodobniej już od przyszłego tygodnia czekało go
życie, do którego przygotowywał się w zasadzie od kołyski. A na pewno
od dnia, gdy po raz pierwszy przeszedł samodzielnie przez cały salon, co
jego ojciec skomentował zapytaniem, z czego niby ma się cieszyć, skoro
chłopak się garbi, ma za nisko głowę i źle stawia stopy.
Co dziwne, Benjamin naprawdę cieszył się na myśl o pracy,
a świadomość, że nareszcie jest gotowy, napełniała go dumą. Tyle że...
– Nie – powiedział na głos. – Nie będę teraz o tym myślał.
I ledwie wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że nawet sam
do siebie, nadal mówi po polsku. Jakby po ledwie trzech dniach w tym
kraju już nie był w stanie się odzwyczaić.
Bo coś rzeczywiście było w tym języku, akurat to Benjamin
przeczuwał już od dnia, gdy dziesięć lat temu po raz pierwszy go
usłyszał. Może chodziło o te zabawne, urocze, ale i mordercze
w wymowie głoski sprawiające, że słowa brzmiały jak wiatr
szeleszczący w liściach drzew? Albo o niczym nieuzasadnione żeńskie
końcówki, przez które rzeźba zawsze była kobietą, nawet gdy
przedstawiała wąsatego marszałka?
Tak czy owak, ze wszystkich języków, jakie Benjamin poznał
i biegle opanował, to właśnie polski darzył szczególną sympatią, ale
i estymą. Tylko prawdziwi językowi twardziele mogli na co dzień
mówić po polsku bez uszkodzeń w jamie ustnej i przypadkowych
samougryzień.
Lingwistyczne rozważania Benforda przerwało wyświetlenie się
strony z ofertami tanich lotów. Dość nagłe i niespodziewane, należałoby
dodać, bo od momentu wpisania adresu Benjamin zdążył już zapomnieć,
co właściwie wklepał w pasku, i pogrążył się w myślach, obliczeniach,
marzeniach... Teraz zakodował sobie w głowie, tak na bliżej
nieokreśloną przyszłość: w Polsce wolniejsza od internetu jest tylko
miejska komunikacja. I uśmiechnął się pod nosem, wyobrażając sobie
ową tezę w interpretacji Monty Pythona.
Tymczasem właśnie wyświetlona internetowa witryna ogłosiła
z całą stanowczością, że nie ma żadnych informacji na temat
wyszukiwanego lotu. Czerwoną czcionką, jakby oburzona, że w ogóle
ktoś śmiał zapytać.
Benford otworzył listę lotnisk, a w osobnym oknie mapę Polski.
Szybkie porównanie uświadomiło mu, że najbliższe lotnisko znajduje się
w Pyrzowicach koło Katowic. Prawie dziesięć minut później strona
z rozkładami ujawniła, że nie tylko ma do zaoferowania lot stamtąd do
Londynu jutro przed południem, ale nawet w specjalnej ofercie cenowej.
Wstyd było nie skorzystać.
Kwadrans później, uzbrojony w dwa wydruki biletów kupionych
online – lotniczego i kolejowego – oraz notkę z sieciowej encyklopedii
na temat „stolicy najbardziej uprzemysłowionego regionu Polski
i jednocześnie największego miasta wielkiej aglomeracji śląskiej”
Benjamin Benford junior opuścił przydworcową kawiarenkę internetową
i ruszył na peron.
Wygodniej byłoby taksówką, ale trochę bał się ryzykować.
KATOWICE
Pierwszym, co Rysiek poczuł po przebudzeniu, było mrowienie
w całym ciele. Ból nadszedł chwilę później wraz z pierwszą nieudaną
próbą otwarcia oczu. Stary rockman czuł się teraz jak Guliwer w krainie
liliputów – związany, dźgany tysiącem małych stópek i karany salwami
z tycich armat przy każdym ruchu.
Był w szpitalu – to jedno wiedział na pewno. Wszędzie wokół
śmierdziało środkami odkażającymi, lekami, farbą olejną i moczem,
a taką zapachową mieszankę serwowały wyłącznie państwowe ośrodki
zdrowia. To znaczyło, że coś mu się stało, miał nagły wypadek. Tylko
jaki?
Ostatnim, co pamiętał, była rozmowa z Janką vel Janice, która
tradycyjnie przestrzegała go przed boską interwencją. Pamiętał, że leżał
wtedy na leżaku pod własnym balkonem i gapił się w okna Alojza.
Następne wspomnienie to mrowienie i smród szpitala. Czyżby więc to
był...
– Ja pierdolę – wychrypiał Zwierzchowski. – Dostałem zawału.
– O, łobudził żeś sie? Dochtor obstawioł długoletnio śpiączka.
Rysiek nie potrzebował wzroku, by zidentyfikować swego
rozmówcę. Któż jeszcze mógłby siedzieć obok jego łóżka, jeśli nie
weteran kopalnianych kombajnów, właściciel
czterdziestosześciocalowej plazmy i czterech roztrzęsionych
podbródków, Alojz Meller?
Chciał parsknąć, ale skrzywił się tylko – liliputy zasuwające tam
i z powrotem jak szkolna wycieczka na zakopiańskich Krupówkach
robiły się coraz bardziej bezczelne, a w ustach czuł posmak, jakby
całował się niedawno z jakąś baterią. Albo dał się nakarmić metalowym
lizakiem.
– Co ci je? – zapytał Alojz. – Bo wyglondosz jak czi ćwierci do
śmierci.
Rysiek podjął kolejną próbę otwarcia oczu. Znowu okupioną
bólem i, jak się okazało, bezowocną.
– Co mi się stało? – zapytał.
– Wersja dugo czy krótko?
– Krótka.
– Pieron cie ciulnoł.
Zwierzchowski sapnął. Mógł się spodziewać takiej odpowiedzi.
Każdy przecież wie, że coś – zapewne kłopoty z ciśnieniem pod ziemią
– miesza górnikom w głowach i zabarwia węglem poczucie humoru,
czyniąc je czarniejszym niż amerykański prezydent.
– No dobra, a długa wersja?
Alojz wzruszył ramionami.
– Legnął żeś sie na tyn ligynsztul, godoł żeś bez telefon, śmioł żeś
sie jak gupi do syra, a tu nagle jak niy ciulło. Dostoł żeś tym pieronym
prosto bez łeb, a z ligynsztula łostała sie ino kałuża. Na szczyńscie nic
wielgiego ci sie niy stało, dochtor godoł, że zaburzyło ci równowaga
elektrolitów, ale poza tym...
– Czekaj, czekaj...
Zdumienie wygrało z bólem. Rysiek nie dość, że otworzył oczy, to
jeszcze nawet podniósł się na łokciach. Grubego sąsiada widział teraz
niewyraźnie; wyjątkowo tłusty hologram rodem z filmu science fiction.
– Wkręcasz mnie z tym piorunem, nie? Niebo było czyste, ani
jednej jebanej chmurki!
Ramiona Alojza po raz kolejny uniosły się i opadły.
– Możeś czym Pon Buczka szterowoł, fto wiy... Mie by to wcale
niy dziwiyło. Pamiyntosz jeszcze, jak żeś tych kocików łod Jehowych
nafutrowoł zistom z marihuanom? Abo jak żeś pisoł na drzwiach
„Highway to hell”, jak ksiądz łaził po kolyndzie? Abo tych
krysznowców, coś do nich z giwery cylowoł? Jo tam myśla, że fto by
tam na wierchu niy rządził, to mosz u niego richtich przesrane.
Rysiek parsknął.
– Tak, całkowicie. I dlatego właśnie przeżyłem walnięcie
piorunem bez szwanku?
– Dyć mosz zaburzono ta równowaga tego czegoś...
– Piorun, Alojz, kurwa!
Górnik skapitulował.
– A terozki sie już dobrze czujesz? – zapytał.
– Jak na kacu, ale poza tym w porządku.
Rysiek rozejrzał się po pokoju. Ostrość wzroku wróciła i bez trudu
dostrzegł nie tylko swoje ubranie ułożone na krześle, lecz także
spokojnie zdołał odczytać napis na wpiętym w klapę znaczku.
Mrowienie też powoli zaczynało ustępować, ostatni lilipuci maruderzy
kończyli swe wędrówki. Tylko ból przy każdym ruchu – to głupie
uczucie, gdy człowiek uderzy o coś łokciem, ale rozlane na całe ciało –
powracał falami, ilekroć się poruszył.
Co oczywiście nie przeszkodziło mu, by zaraz odrzucić kołdrę
i zapytać:
– To co? Zbieramy się?
Alojz westchnął. Wiedział dobrze, że argument pod tytułem
„lekarz kazał” zadziała na Zwierza jak maryjny apel o zachowanie
czystości w przeciętnym polskim gimnazjum, dlatego też zamiast mówić
cokolwiek, wstał i zdjął lustro znad umywalki wiszącej w kącie.
Podsunął je przyjacielowi przed twarz.
– Jakbyś szukoł swoich łachów, to żech ci je wciepnął do kastlika
– powiedział. – Ino niy wiym, czy to mondre. Niy chciołbyś sam na
trocha zostać, poleżeć i dychnońć?
Rysiek już miał odpowiedzieć złośliwostką, ale zamarł w pół
słowa. Twarz, którą zobaczył w lusterku, nie była bowiem obliczem
podstarzałego, ale wciąż dziarskiego rockmana. Z lustra gapił się na
niego zmęczony starzec o obwisłych policzkach porośniętych
jednodniową, niemal białą szczeciną. Do tego podkrążone oczy, usta
spierzchnięte i spękane jak u rajdowca po Dakarze... Nie, zdecydowanie
nie nadawał się teraz na listę seksownych tetryków imienia Seana
Connery’ego. Ani na kogoś, kto powinien już teraz, natychmiast
opuszczać szpital.
– Dochtor pedzioł, że wejrzy sam za jakoś godzina – powiedział
Alojz, odwieszając lustro na miejsce. – Byś sie może do tego czasu
drzymnoł trocha? Chociaż i tak za chwila pewnie przidom te twoje
współlokatory.
– Kto?
Górnik spróbował ironicznego uśmiechu, ale cztery podbródki,
niczym odważniki, skutecznie ściągały mu usta ku dołowi.
– Chopie, dyć to jes polski szpital, ja, choćbyś sie zdrzistoł, to niy
bydziesz mioł cołki izby dlo siebie – stwierdził. – I tak możesz być rad,
żeście niy dostali czech chrapiących opów.
Zerknął na zegarek od sztygara, elegancki i gustowny jak stara
łada, i sapnął. W sapaniu był naprawdę dobry.
– Byda już szoł. Cza ci coś jeszcze? Załonczyć ci tyn telewizor?
– Możesz. – Rezygnacja w głosie Zwierza sprawiła, że zaczął
brzmieć tak, jak wyglądał. – Zobacz, czy na którymś kanale mają jakieś
wiadomości.
– Dobra.
Trochę pocieszające były dla Ryśka wiadomości świadczące
o tym, że reszta świata też miała się tego dnia raczej do dupy. Ktoś
strzelał do mimów na krakowskim Rynku, dziwne wyładowania nad
stadionem Lecha Poznań sprawiły, że przerwano mecz, a kilka osób
odwieziono do szpitala z poparzeniami. Gdzieś na Kielecczyźnie grom
z jasnego nieba walnął w stodołę, a w Niemczech i Francji rozgościły się
meteoryty. Ten, który wylądował w ojczyźnie win i serów, był
zdecydowanie masywniejszy, za to Niemcy mieli ich dużo więcej,
rozrzuconych po całym kraju. Naukowcy z minami, jakby właśnie
przyłapano ich na zbytnim spoufaleniu z laboratoryjnymi małpami,
mówili, że nie mogli tego przewidzieć, bo kamienie pojawiły się znikąd
już w naszej atmosferze. Jak w jakimś tanim filmie -science fiction.
Gdzieś w połowie wiadomości sportowych – wydarzeniem dnia
był ów feralny mecz Lecha, a także towarzyski pojedynek golfowy
prezydenta Obamy i zrehabilitowanego po sekscesach Tigera Woodsa –
do sali przydreptał zgarbiony staruszek, jak się okazało, z łóżka pod
oknem. W jednej ręce trzymał pojemnik z moczem, dłonią drugiej
delikatnie głaskał jego wieczko. Brakowało tylko, by mówił do niego
„ssskarbie”.
Rysiek chrząknął, zaznaczając swoją obecność. Staruszek go
zignorował.
– Hej, dziadek!
Starzec, skryty w swoim własnym świecie, niczym żółw z bajki
Ezopa, wciąż szedł w stronę łóżka, nie przestając głaskać pojemniczka.
Rysiek wycelował w niego pistoletem z palca.
– Ej, sta... – zaczął, ale nie dokończył, bo nagle poczuł dreszcz,
a z jego palca wystrzeliła elektryczna wiązka podobna trochę do
dzikiego, leśnego pnącza, tyle że srebrno-niebieska. Gdy sięgnęła
staruszka, ten wyprostował się gwałtownie, jednocześnie zgniatając
kubeczek. Mocz rozprysnął się po pokoju.
Zwierzchowski cofnął palec, a wtedy dziadek, niczym
nadmuchiwany ludek pozbawiony nagle powietrza, sflaczał i złożył się
na podłodze.
– No pięknie, kurwa – mruknął Rysiek.
Wcisnął przycisk dzwonka alarmowego, myśląc intensywnie, co
powie pielęgniarce.
„Hej, dziunia, zróbcie coś z dziadkiem, bo go walnąłem elektryką
z palca” raczej odpadało, jeśli nie chciał zaliczyć szybkiej
przeprowadzki na inny, mniej otwarty oddział. Może więc po prostu
zawał?
I to właśnie powiedział, gdy pulchna pielęgniarka o urodzie
włoskiej matrony – z obowiązkowym wąsikiem – zjawiła się w końcu
w progu.
Kobieta zawołała kogoś z korytarza, po czym podeszła do
staruszka i przyklęknęła w kałuży jego sików.
– Widział pan atak? – zapytała.
Zwierzchowski skinął głową.
– Jakby go prąd poraził.
Zaraz potem zjawiła się druga pielęgniarka, dla odmiany młoda
i atrakcyjna blondyneczka, pchając przed sobą łóżko na kółkach. Raz-
dwa wsadziły na nie staruszka i wywiozły z sali nie wiadomo dokąd.
Rychu został sam z jazgotem telewizyjnego bloku reklamowego
i smrodem starczego moczu. I własnymi myślami, rzecz jasna.
– Co ja właściwie zrobiłem? – zapytał na głos.
Przyglądał się swojemu palcowi wskazującemu. Robił to ostrożnie,
nie celując w siebie opuszkiem i starając się nie patrzeć na paznokieć.
W końcu, po dokładnych oględzinach całej dłoni uznał, że to
jednak majak. A że była to całkiem rozsądna myśl w całkiem
nierozsądnej sytuacji, oczywiście uchwycił się jej natychmiast. Dziadek
dostał zawału na środku sali, a on całą resztę dorobił sobie w głowie.
W końcu zarobił w nią piorunem, mógł nie myśleć do końca trzeźwo.
– Albo to, albo strzelasz prądem, brachu – zadrwił, układając palce
w główkę rogatego diabła.
Pomiędzy palcami małym i wskazującym pojawiła się elektryczna
wiązka.
O ja pierdolę, pomyślał Rysiek.
– O ja pierdolę – powiedział na głos.
Nie odrywając wzroku od ręki, wycelował nią w telewizor.
– Strzel – rozkazał.
I strzelił. Wiązka uderzyła w telewizor, zawinęła się kilka razy
wokół obudowy i... wysadziła odbiornik. Wywalając przy tym
bezpieczniki w całym skrzydle szpitala.
– O kurwa – jęknął Rysiek i natychmiast schował rękę pod kołdrę.
Uznał, że bez względu na to, jak wygląda i jak się czuł jeszcze
przed chwilą, najwyższa pora stąd znikać. Jeszcze ktoś go obciąży za ten
telewizor albo co...
Odczekał jeszcze trochę na wypadek, gdyby w sali miał się zjawić
jakiś sanitariusz, po czym ostrożnie podniósł się z łóżka i wyciągnął
z szafki elegancko poskładane ciuchy, które przyniósł mu Alojz.
Spodnie i koszulkę musiał kupić po drodze, bo miały metki i śmierdziały
nowością, ale Rysiek i tak doceniał gest. Poza tym było to, co
najważniejsze – złożona na cztery ramoneska.
Wyciągnął ją, rozprostował i powiesił na krześle.
Resztki telewizora na stojaku skwierczały jak przypiekany bekon,
a na korytarzu rozpętała się wrzawa wywołana nagłym brakiem prądu,
ale zupełnie na to nie zważał. Musnął palcami żółto-czarny okrągły
znaczek, a gdy to zrobił, po zamku skórzanej kurtki przebiegła
błyskawica.
– Tak, maleńka – mruknął rockman. – Widzę, że to czujesz, co?
Szybko założył spodnie i koszulkę od Alojza, wzuł buty i dopiero
wtedy, z pewnym namaszczeniem, zdjął kurtkę z oparcia i wciągnął ją
na grzbiet. Wychodząc, zerknął jeszcze do lustra i z przyjemnością
stwierdził, że znów był całkowicie sobą – świątkiem wystruganym
w dębie na cześć gitarzysty Stonesów.
Wśród powszechnej wrzawy, co rusz potrącany bądź przeganiany
przez sanitariuszy dziarsko gnających na wyciemniony OIOM, Rysiek
opuścił szpital.
KRAKÓW
To była pierwsza podróż Benforda polską koleją i młody Anglik
raczej nie zaliczał jej do miłych doświadczeń. Pociąg spóźnił się niemal
półtorej godziny, był potwornie obłożony, a wszędzie dominował smród
z niedomykających się toalet. W tych okolicznościach nawet zwykłe
przepychanie się konduktora sprawdzającego bilety byłoby, zdaniem
Benjamina, pewnym nietaktem. A już wędrowanie całej konduktorskiej
załogi i notowanie w zeszycie celu podróży, rodzaju ulgi i ceny biletu
każdego z podróżnych dalece przekraczało granicę bezczelności.
Mimo to Benford nie skarżył się ani słówkiem, a gdy przyszło co
do czego, grzecznie i spokojnie okazał wydrukowany bilet.
Na nic mu się ta uprzejmość nie zdała, bo konduktor tylko spojrzał
na wydruk i prychnął:
– Co ty mi tu dajesz? Bilet proszę do kontroli.
I znowu, inny by się pewnie zirytował czy to sytuacyjnym
kontekstem, czy to tonem wypowiedzi kontrolera, ale Benjamin był
ponad to. Od razu spostrzegł, że jego rozmówca jest człowiekiem starej
daty, niekoniecznie obeznanym z technicznymi nowinkami, a do tego
ma, sądząc po grubości szkieł w okularach, poważną wadę wzroku.
Dlatego zamiast wybuchnąć, Anglik uśmiechnął się tylko.
– Ależ to jest mój bilet, proszę pana. Kupiłem go online,
zapłaciłem przelewem i wydrukowałem potwierdzenie. Tutaj ma pan
specjalny kod obrazkowy, który...
– Co ty tu, chłopie, pierdolisz? – wszedł mu w zdanie drugi
konduktor, ten z notesem. – Na ten pociąg nie ma biletów w sieci. One
są na ekspresy.
Benjamin wzruszył ramionami.
– W takim razie ten pociąg musi stanowić korzystny dla mnie
wyjątek, bo widzi pan, mam wydruk biletu. Mogą go panowie sprawdzić
na czytniku i...
– Nie będę sprawdzał nic niewartych świstków. Bilet proszę!
– Przecież panu podaję.
– Prawdziwy!
Benford przejechał ręką po twarzy. Nie, nie da się wyprowadzić
z równowagi; nie pozwoli sobie na utratę kontroli. W przyszłej pracy, do
której wszak przygotowywał się także i w tej chwili, przyjdzie mu
jeszcze nie raz spotkać się z prawdziwie absurdalnymi sytuacjami. To
w ogniu takich zdarzeń hartuje się stal doświadczenia.
– Dobrze zatem – powiedział. – Proszę o wypisanie mi kary za
brak biletu, a ja się od niej odwołam, używając tego wydruku. Możemy
to tak załatwić?
Pierwszy konduktor uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.
– Widzisz? Od razu trzeba było się przyznać, a nie takie chuje-
muje astronauci. Dowód osobisty proszę.
Benjamin podał swój angielski paszport.
Konduktor obejrzał go, zupełnie jakby przyglądał się nieznanej
roślinie. Przewertował, spróbował coś spisać, zrezygnował i podał
koledze. Ten zrobił niemal dokładnie to samo, tylko z bardziej skupioną
miną, aż wreszcie oddał dokument Benfordowi.
– A polskiego nie masz?
– Niestety nie. – Benjamin wzruszył ramionami. – Jestem
obywatelem brytyjskim, polskie dokumenty mi nie przysługują. Ale jak
trzeba coś pomóc, przetłumaczyć, to ja...
– Dobra, to dawaj, kurwa, tamten świstek.
Pierwszy konduktor wyrwał Benjaminowi z ręki wydruk biletu,
skasował go i cisnął chłopakowi na kolana.
– Zachciało nam się pieprzonej Unii! – warknął jeszcze na
odchodne, po czym wyszedł z przedziału.
Benjamin westchnął ciężko, schował bilet i uśmiechnął się do
siedzącej przy oknie starszej kobiety. Jeżeli jednak liczył na
zrozumienie, srodze się zawiódł, bo pasażerka zmierzyła go tylko
wzrokiem pełnym pogardy.
– I co się tak cieszycie? – mruknęła. – Ładnie to tak śmiać się, że
ktoś czegoś nie umi? Zresztą z wos to też taki Anglik, jak ze mnie
królowa Bona. Nie godaliśbyście tak ładnie po polsku...
– Z rodzicami pewnie na zmywak pojechał i się Angolom
zaprzedali – wtrącił się wąsaty jegomość siedzący naprzeciwko kobiety.
Do tej pory spał z twarzą ukrytą pod marynarką, ale, jak przystało
na prawdziwego Polaka, gdy temat bogoojczyźniany, to przepuścić go
grzech.
– Takich to teraz cała masa – kontynuował. – Nic, tylko na
obywatelstwo obce dybią, a potem wracają do kraju i się chwalą, że niby
lepsi.
Wąsacz powiódł wzrokiem po pozostałych pasażerach, ale ci
uznali najwyraźniej gremialnie, że lepiej się nie wtrącać. Dziewczyna
siedząca naprzeciw Benjamina zajęła się czytaniem starych SMS-ów,
gruby jegomość zanurzył nos w „Wyborczej”, a parka między
Benfordem a wąsaczem mocniej wtuliła się w siebie. To zdecydowanie
nie była reakcja, jakiej mężczyzna oczekiwał.
– I jeszcze cały Kraków nam chuje zarzygują – dorzucił na koniec,
po czym ponownie schował się za marynarką głuchy na ewentualne
riposty.
Ale Benjamin i tak nie zamierzał odpowiadać. Bo raz, że go
zatkało...
A dwa, że pociąg właśnie wjechał do Katowic.
KATOWICE
Na śląskim osiedlu nie możesz oberwać piorunem i pozostać
anonimowym.
Nawet jeśli stało się to w południe, gdy większość ludzi była
w pracy, a nawet gdy twój kolega, były górnik, zareagował natychmiast,
wzywając pogotowie, zanim twój leżak przestał się tlić, gdzieś,
w którymś oknie z pewnością czuwała jakaś stara baba z wielkimi
cycami na puchowej poduszce. I widziała, co zaszło.
Wystarczyła jedna taka, by wiadomość dotarła do całego osiedla
w mniej niż dzień. W godzinę, jeśli plotkara umiała obsługiwać
komórkę.
Rysiek wiedział o tym doskonale, toteż wracając ze szpitala,
przezornie wysiadł przystanek wcześniej i ostrożnie, niczym najstarszy
i najgorzej ubrany ninja świata, podkradł się pod własny blok. Drzewka
i krzaki były mu osłoną, serialowa pora w telewizji sprzyjającą
okolicznością.
Tak jak się spodziewał, na miejscu przy trawniku gromadziła się
wciąż grupka gapiów, wśród nich kilku gości z aparatami i ekipa z TVS.
Młoda dziennikarka w eleganckiej garsonce rozmawiała właśnie
z Kotulową spod czterdziestkidziewiątki, więc można się było
spodziewać, że reportaż opowie o tym, jak to Bóg ukarał wreszcie
antychrysta.
– Chrzanić, wrócę później – powiedział na głos Rysiek.
Wyprostował się i przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu lufki.
Z wąskiej przegródki ukrytej za podszewką kurtki wyjął srebrne
zawiniątko. I już miał nabić lufkę zielem, gdy nagle coś mu się
przypomniało.
Fender!
Jego ukochana gitara, pamiętająca nawet te imprezy, o których
Rychu chciał zapomnieć. Ozdobiona autografami sław i legend rocka
tak gęsto, że trudno było na niej dostrzec oryginalny lakier. Na tę gitarę
– jeżeli wierzyć gnojkowi, od którego Rysiek kupił fendera lata temu –
zrzygał się kiedyś Richards!
Gdzie jest teraz? Czy zabrał ją Alojz? A może ktoś ukradł albo...
Zwierzchowski spojrzał na trawnik i na leżące na nim nadtopione
resztki leżaka. Gdy to się stało, przypomniał sobie, gdy rozmawiałem
przez telefon z Janką vel Janice, gitara stała tuż przy mnie, z gryfem na
oparciu. Więc skoro tak skończył leżak...
– Mnie nie stało się nic – powiedział do siebie, ale na głos, co było
błędem, bo nie brzmiał przekonująco.
W końcu doszedł do wniosku, że zna tylko jeden sposób, by się
upewnić. Schował lufkę do kieszeni i mijając swój blok szerokim
łukiem, pognał do mieszkania Alojza.
Górnik nie powitał go z radością.
– Jo to dupca! Ty giździe! – ryknął. – Dyć mioł żeś leżeć w tym
szpitalu! Łoni już sami nawet za tobom dzwonili, wszyndzie cie szukajo,
a ty...
– Alojz, nie ma czasu na mizianie. Fender. Gitara. Gdzie jest?
– Dupc ta gitara, karlusie. Pieron cie przeca piznoł, to niy możesz
tak po placu lotać, ino...
Za plecami Zwierza szczęknęły drzwi.
Zaraz pewnie wylezie na korytarz głupia sąsiadka i zrobi chryję na
cały blok, pomyślał Rysiek. Tylko tego mi tu teraz trzeba. Uniósł dłoń
i podobnie jak w szpitalu, ułożył palce w diabełka. Ciekawe, czy i tym
razem...
Zadziałało. Pomiędzy palcami przeskoczyła błękitna wiązka, Alojz
się zamknął, a Rychu, odepchnąwszy przyjaciela drugą ręką, wparował
do jego mieszkania i zamknął za sobą drzwi.
– Tak więc fender – powtórzył, zaciskając dłoń w pięść.
Elektryczność spłynęła po dłoni i ukryła się w rękawie. – Wiesz, co się
z nim stało?
Górnik pokiwał głową, niezdolny wydobyć słowa. Oczy miał tak
wielkie, że wyglądał jak Budda w interpretacji japońskiego komiksiarza.
Potrzebował naprawdę długiej chwili i wielu sapnięć, zanim wreszcie
wydusił z siebie:
– Co... Co to... było? Ta iskra?
Mógł nie pytać. Znał Zwierza.
– Taki bonus do leczenia teraz dają – wyjaśnił Rysiek zupełnie
spokojnie. – Wiesz, wszyscy walczą o pacjentów, kuszą bajerami, więc
jak cię walnie piorun, to dostajesz coś takiego. Ale nie pytaj, co jest za
migdałki albo raka prostaty, bo to jeszcze niedopracowany system.
Skończyliśmy już te miłe pogaduszki? Dowiem się wreszcie, kurwa, co
z moją gitarą?!
Zaskwierczało i po przedpokoju rozszedł się smród palonego
linoleum. Obaj mężczyźni spojrzeli pod stopy.
– Fuck – jęknął Rysiek na widok dwóch czarnych, dymiących
obwolut wokół swoich butów. – Sorry, chyba nie powinienem się teraz
wkurzać.
Alojz znowu sapnął i pokręcił głową. Powtarzalność tych gestów
świadczyła wyraźnie, że w stresowych momentach nie był raczej
bogiem elokwencji.
– Doczkej ino, Richard – powiedział.
Wyminął Zwierza i wszedł do pokoju. Wrócił z kawałkiem gryfu
i nadtopionym mostkiem uczepionym niekształtnej bryłki węgla.
Rysiek wziął resztki instrumentu na ręce, przez chwilę mu się
przyglądał, po czym pogładził tak, jak się głaszcze najukochańsze
dziecko.
Gdy podniósł głowę, miał zaszklone oczy.
– Alojz, masz coś do picia?
– Zgupioł żeś, że musisz pytać? – odparł górnik.
Nie bacząc na ewentualne wyładowania, błyski czy błękitne wiązki
elektryczności, objął przyjaciela ramieniem i poprowadził do stołowego.
Na wytopione w linoleum ślady stóp nawet się nie obejrzał.
WIECZÓR
KATOWICE
Tramwaj numer dziewiętnaście zatrzymał się gwałtownie i Blacha
całym ciężarem naparł na stojącą przed nim parę. Uderzył w plecy
drobnego chłopaka, i to z takim impetem, że tamten puścił uchwyt
i tylko ścisk uchronił go przed upadkiem.
– Sorry – mruknął Blacha.
Nie był świnia, poza tym miał na sobie adidasa, a to
zobowiązywało.
– Nic się nie stało – odparł tamten.
Towarzysząca mu dziewczyna obrzuciła jednak Blachę gniewnym
spojrzeniem i szepnęła coś wymoczkowi na ucho. Chłopak pokiwał
głową energicznie i oboje zachichotali.
Zupełnie jak dwie baby, pomyślał Blacha i w jednej chwili zdjęło
go przerażenie. A co, jeśli to jednak nie chłopak? Co, jeśli właśnie
uderzył dziewczynę? Niby przypadkiem, każdemu może się przytrafić,
ale jakoś chłopakom z Irysa, wiernym fanom Ruchu, do tej pory się nie
zdarzało.
Blacha musnął naszytą ręcznie na dres niebiesko-białą naszywkę
z literką R. Jak Ruch oczywiście, ale równie dobrze mógł to być inicjał
od słowa „rycerz”, bo chorzowscy kibice byli przecież zawsze rycerscy
jak sama kurwamać. A rycerze nie biją przecież kobiet...
Tramwaj wszedł w kolejny łuk i obrócił parą, dzięki czemu Blacha
mógł zobaczyć twarz wyrostka. Dostrzegłszy zarys wąsa i hiszpańskiej
bródki, odetchnął z ulgą, nie ulegało bowiem wątpliwości, że walnął
jednak faceta. No, chłopaka.
I już miał wrócić do toczonej wcześniej z kompanami dyskusji na
temat tego, jaką przyśpiewkę najlepiej teraz uskutecznić, gdy zupełnie
nagle opadła go kolejna myśl, jeszcze straszliwsza niż poprzednia.
A jeśli właśnie dotknął pedała?
Już sam pomysł wstrząsnął nim do głębi, a krążące w jego żyłach
promile natychmiast zasugerowały, że powinien na wszelki wypadek
spacyfikować potencjalnego geja – w razie czego tam na górze Bóg
rozpozna swoich. Jednak rycerska natura i obecność dziewczyny,
w którą wtulał się chudy delikwent, sprawiły, że Blacha postanowił się
upewnić.
– Te, tyś je jakiś cwel? – zapytał najgrzeczniej jak potrafił.
Doprecyzował nawet, by uniknąć ewentualnych dwuznaczności:
– Dupisz sie z chopami?
Było to rzeczowe zagajenie, szczere i uczciwe postawienie sprawy,
ale ani wąsaty drobiazg, ani jego towarzyszka najwyraźniej nie docenili
intencji Blachy, bo odsunęli się tylko, przytulając do słupka przy
drzwiach.
Zaraz potem, gdy tramwaj zatrzymał się na przystanku WPKiW
Wejście Główne, drobiazg i dziewczyna wysiedli i pognali schodkami
w dół, do przejścia pod Chorzowską.
Blacha sapnął wściekle. Był zmęczony, ale takiej zniewagi wobec
niego, dresu i naszywki z literą R nie mógł przecież puścić płazem.
Grzecznie się przecież pytał i grzeczną, do chuja, powinien dostać
odpowiedź. Przecież jak to był cwel, to należałoby wyprać dres – nie
takie znowu hop-siup, odkąd starym siadła waszmaszyna.
Skinął więc na towarzyszących mu Drona i Ziutę i przepychając
się, ruszył do wyjścia. Koledzy rycerze podążyli za nim. Na krucjatę.
W cieniu „kukurydz”, tuż za placem zabaw obok Osiedlowego
Centrum Kultury – tak, tego samego, na którego murach dumnie
widniało godło Gieksy – znajdowało się niewielkie jeziorko skryte
pośród drzew. Trudno je było przeoczyć, w dzień bowiem skrzyło się
w blasku słońca, w nocy z kolei odbijało w swej tafli światło lamp albo
– gdy latarnie z jakichś powodów gasły – gwiazdy.
Legenda mówi, że ktoś kiedyś po pijaku pomylił owo odbicie
z prawdziwym nieboskłonem i zaczął wrzeszczeć, że kawałek nieba
spadł do lasu. Jakiś dziennikarz spłodził potem dydaktyczny artykuł
o szkodliwości picia alkoholu, a Rychu napisał na ten temat balladę.
Utwór „Pomylone gwiazdy” spodobał się Niedźwieckiemu i byłby
zawojował listę radiowej Trójki, gdyby Zwierzu z zespołem zjawili się
w studiu nagrań radia, by zrobić utwór porządnie. Ale z Katowic do
Warszawy droga daleka, a że wódka była wtedy tańsza, a kobiety
chętniejsze... do nagrania nie doszło. Utwór przepadł, a jeziorko tkwiło
nadal w tym samym miejscu niczym wyrzut sumienia.
I właśnie przy nim, stojąc na rozmiękłym, porośniętym trawą
brzegu, Zwierzchowski, solidnie zaprawiony Alojzową śliwowicą,
postanowił pożegnać się ze swoim fenderem.
Słońce właśnie zaszło, szum liści targanych wzmagającym się
wiatrem brzmiał jak stadionowa wrzawa, a od wody bił kloaczny odór.
Na ścieżce za linią drzew i krzaków pojawili się rowerzyści
w zabawnych kaskach i ochraniaczach na przyrodzenie, chwilę potem
z podziemnego przejścia wyszła w pośpiechu jakaś wystraszona para,
a za nimi grupa kibiców Ruchu.
Rysiek zakołysał się, wziął bucha z lufki i wymruczał:
We roll tonight
To the guitar bite.
Yeah, yeah, oh...
A cappella i bez gitarowego intro nie zabrzmiało to rewelacyjnie,
ale każdy, kto kiedykolwiek słyszał śpiewającego Ryśka, wiedział, że
jego wokal miał w sobie nieodparty urok. Lekko schrypnięty, ale
niezwykle melodyjny niczym dźwięki ze starego winylu. Poza tym ta
piosenka, „For those about to rock”, zdaniem Ryśka niosła ze sobą
istotny przekaz. Była manifestem ludzi, którzy złożyli życie na ołtarzu
rock and rolla. Tych, którzy wybrali trudną i pełną osobistych poświęceń
ścieżkę rockmana. Podążających drogą powołania, by...
Rysiek nigdy nie kończył tej myśli, bo zwykle gdy ją wygłaszał,
był już tak pijany i spalony, że cierpiał na niedobór trudnych słów. Ale
każdy, kto z nim balował, i tak wiedział, o co chodzi.
Pożegnanie fendera trwało, a Rysiek wyraźnie się rozkręcał.
Stand up and be counted
For what you are about to receive.
We are the dealers,
We’ll give you everything you need.
Hail, hail to the good times,
’Cause rock has got the right of way.
We ain’t no legend, ain’t no cause,
We’re just livin’ for today.
Już-już miał wejść w refren, gdy nagle dobiegły go krzyki z alejki.
Kilka głosów, w tym jeden wyraźnie wzburzony. Było coś o odwadze
osobistej i honorze, o rycerskości, prawdziwych chrześcijańskich
wartościach i duchu walki. A wszystko solidnie zaprawione kurwami,
chujami, cwelami i całą masą śląskiej gwary.
Rysiek umilkł. Nie będzie się przecież przekrzykiwał
z małolatami. Takich słowno-pięściowych utarczek było na osiedlu
pewnie z kilkanaście każdego wieczora i żadna nie trwała dłużej niż
kwadrans. Dwa wyzwiska, kilka prostych, krew i zęby – ot i cała
filozofia Tauzena.
I rzeczywiście. Po chwili krzyki ustały, a Rysiek zamknął oczy
i zanucił:
For those about to rock, we salute you...
– I pamiyntej sie, jebany cwelu, że fto z Ruchem sie ciulo, łod
Ruchu bydzie mioł naciulane!
For those about to rock...
– Słyszoł żeś, pedale?!
– Kurwa! – nie wytrzymał Zwierzchowski.
Ucałował gryf, cisnął fendera do wody i wyszedł na alejkę.
Zrobił to akurat w chwili, gdy najwyższy i największy spośród
trzech kiboli Ruchu złapał za fraki chudego chłopaczka. Dwóch
pozostałych trzymało dziewczynę dzieciaka, jeden zasłaniał jej usta.
Można by powiedzieć – normalna sytuacja na Tauzenie, ale piorun
i utrata gitary sprawiły, że Rysiek potraktował sprawę osobiście.
Ułożył palce w diabełka i upewnił się, że wciąż ma w sobie to coś.
Następnie, wykrzywiając się w paskudnym uśmiechu, wstąpił w krąg
światła. Splótłszy ręce na piersi, wyglądał trochę jak dżin z butelki
whiskey Ozzy’ego Osbourne’a.
– Trochę za wcześnie was wyrzuciło, chłopaki – powiedział,
wskazując głową na nie tak znowu odległe graffiti z godłem Gieksy. –
Nie żebym na co dzień miał coś do tego, ale straciłem właśnie coś
cennego i mam ochotę spuścić komuś łomot. A wy panoszycie się nie po
swoim podwórku. Spierdalacie czy pomóc?
Rycerze Ruchu popatrzyli po sobie zdumieni. Z wrażenia nawet
wypuścili swe ofiary, które oddaliły się w pośpiechu na bezpieczną
odległość i przystanęły, by zobaczyć, jak się sprawa potoczy.
Blacha wiedział, że misja na terenie gieksiarskich -cweli wymaga
precyzji, a nie demolki. Chirurgicznej operacji, nie rąbania siekierą.
Wyrwania chwasta, nie orania pola. Na cóż jednak była ta wiedza, skoro
na tej nieprzyjaznej ziemi nawet starcy wyglądali jak kretyni z pornola
sado-maso, a do tego jawnie szukali śmierci?
Mimo to, nie bacząc na fakt jawnej obrazy, Blacha postanowił, że
dziadkowi daruje i nie zrobi mu za dużej krzywdy. Ot, najwyżej lekko
go trzepnie w tył głowy i najuprzejmiej na świecie powie mu, żeby
-spierdalał. W obliczu tego, co mógłby zrobić, to i tak będzie akt
miłosierdzia i łaski. Sam Jezus nie zachowałby się łaskawiej.
– Skończ się ciepać, dziadek, bo ci... – zaczął, robiąc krok do
przodu.
Nie zdołał jednak dokończyć, bo odziana w skórę koścista mumia
rockmana wycelowała w niego chudym palcem i wystrzeliła srebrzysto-
niebieską wiązką elektryczności. Blacha chciał zawołać „co je, kurwa”,
ale poczuł mocny, przeszywający go dreszcz, po czym nagle obraz przed
oczami mu się zamglił i kibic runął na ziemię.
Było trudniej niż za pierwszym razem. Dreszcz, który poczuł
Rychu, sprawił, że kolana zrobiły się jak z waty, w płucach paliło go,
jakby przed chwilą przebiegł kilka kilometrów, a obraz na chwilę zrobił
się czerwony. Do tego znów ogarnęło go to paskudne uczucie, jakby
całe jego ciało było łokciem, który właśnie wyrżnął o szafkę. Znany już
metaliczny posmak w ustach jeszcze się nasilił i Rysiek był pewien, że
gdyby teraz splunął na trawę, ta z sykiem zamieniłaby się w siano.
Mimo to widok padającego łysego wielkoluda sprawił mu nielichą
satysfakcję i pchnął go do działania. Bez namysłu ruszył więc na dwóch
pozostałych „rycerzy”. Z każdym jego krokiem rozlegał się trzask,
elektryczne wiązki biegały po nim jak naspidowane węże, a zaciśnięte
pięści przypominały energetyczne kule.
Kibice wytrzymali jeszcze moment, po czym, nie bacząc na
nieprzytomnego Blachę, rzucili się w stronę przystanku, nie oglądając za
siebie.
– Rock and roll! – wrzasnął jeszcze Rysiek.
I zgasł.
Zaraz potem osunął się na kolana, na przemian kaszląc i dysząc
ciężko. Przed oczami niczym w kalejdoskopie przemykały mu
wielobarwne plamy, a cała reszta wyglądała, jakby ktoś chciał zrobić
obrazek w sepii, ale przesadził z czerwienią.
Powinieneś coś powiedzieć, przemknęło mu jeszcze przez myśl.
Dokopałeś wielkim gościom. Jesteś bohaterem i powinieneś na koniec
rzucić jakimś żartem. Taka jest zasada. Otworzył usta i...
Zemdlał.
DZIEŃ DRUGI, PORANEK
KATOWICE
Choć teoretycznie śniadanie w hotelu Novotel w Katowicach było
dostępne od godziny szóstej trzydzieści, obsługa bardzo się zdziwiła,
gdy dokładnie minutę po wpół do siódmej w jadalni zjawił się pierwszy
gość. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy zobaczyli, w jak niezwykły
sposób ów młody człowiek układa na talerzu plastry szynki i sera, jak
tworzy wzór z ogórków i przygotowuje tosty. Z każdego jego ruchu biła
gracja i pewność właściwa raczej wieloletnim mistrzom kuchni, a nie
przygodnym podrostkom.
W końcu, gdy jego talerz bardziej kojarzył się z dziełem sztuki niż
hotelowym śniadaniem, chłopak rozsiadł się przy stoliku przy oknie
i z przepastnej kieszeni bojówek wyjął elegancki tablet Samsunga.
Wklepał hasło połączenia sieciowego, otworzył stronę, oparł tablet
o solniczkę, po czym zajął się równoczesnym studiowaniem newsów
oraz szykowaniem i jedzeniem kanapek. Wszystko natomiast robił
z taką pewnością siebie i wprawą, że nikomu z obsługi do głowy by nie
przyszło pytać go o numer pokoju i o to, czy w ogóle jest zameldowany
w hotelu.
Gdzieś między drugim a trzecim kęsem na ekranie urządzenia
pojawiła się roztrzęsiona zielona słuchawka. Chłopak puknął w ekran
i zaraz w miejscu internetowego serwisu z lokalnymi wiadomościami –
gdzie królował artykuł o człowieku ukaranym piorunem za grzeszne
życie – pojawiła się twarz mężczyzny po czterdziestce. Przystojna, choć
surowa i poznaczona zmarszczkami zwłaszcza w okolicach oczu, co
nadawało jej wyraz wiecznie srogiej. Wrażenie to pogłębiało jeszcze
wysokie czoło mężczyzny i cieniutki wąsik, za których sprawą
mężczyzna wyglądał jak podupadły, zgorzkniały lord ze starego filmu.
– Witam cię, Benjaminie – powiedział po angielsku z akcentem tak
brytyjskim, że zdawało się, jakby każda sylaba chciała wyśpiewać „God
save the Queen”. – Odczytałem twoją wiadomość i rozumiem, że
wracasz dzisiaj do domu?
– Tak, ojcze. – Benford junior skinął głową. – Mam już
zarezerwowany bilet i powinienem zdążyć na podwieczorek.
– To wyśmienicie, Benjaminie, doprawdy! Jutro rano jestem
bowiem umówiony z lordem Drakiem, który szuka kogoś dla swojego
syna. Ufam, że w takim przypadku dołączysz do mnie i wybierzemy się
tam wspólnie? Jeżeli w przyszłości miałbyś dla nich pracować, byłoby
wskazane, abyś poznał ich zawczasu, ocenił...
Benjamin westchnął cicho. Troszkę uwierało go to, że ojciec nawet
nie zapytał o próbę. Uznał za oczywiste, że wszystko poszło idealnie,
czy też mało go ona obchodziła? Obie odpowiedzi były równie
prawdopodobne, więc serce i rozum chłopaka toczyły w tej kwestii
zażarty bój. Pewnie gdyby mogły, poszłoby na pistolety.
– Benjaminie, słyszysz mnie? – ponowił pytanie starszy Benford. –
Co ty na to, żebyśmy...
– Z przyjemnością pójdę z tobą do Drake’ów, ojcze.
– Wybornie, mój synu. Widzimy się w takim razie za kilka godzin.
Nie czekając na odpowiedź, starszy Benford przerwał połączenie
i na ekranie tabletu znowu pojawił się lokalny serwis informacyjny.
W trakcie rozmowy strona zdążyła się odświeżyć i teraz inny news
figurował na środku ekranu. Nagłówek ryczał:
BATMAN NA KATOWICKIM OSIEDLU?
Tuż pod nim, w krótkiej zajawce, reporter napisał:
Dwoje młodych ludzi twierdzi, że przed ulicznymi chuliganami
uratował ich zamaskowany, ubrany na czarno mężczyzna.
– Walczył jak zawodowiec, a na koniec dosłownie poraził ich
prądem – twierdzi świadek zdarzenia. – Zupełnie jak jakiś superbohater.
Ręka Benjamina zadrżała, gdy uniósł ją, by trafić w rozszerzenie
artykułu. Jego serce tłukło się w piersi jak szalone.
Czyżby to był znak? Dowód, że marzenia jednak się spełniają? –
myślał, zabierając się do lektury.
Gdy skończył czytać, był pewien, że nie zdąży na samolot.
POŁUDNIE
Rysiek nie miał pojęcia, ani jak trafił do domu, ani tym bardziej,
jak to się stało, że był w stanie zdjąć buty i spodnie, zanim położył się
do łóżka. Ostatnim, co pamiętał, był pochówek fendera nad jeziorem
i smażenie kiboli nowo nabytą mocą. A potem...
Potem wielka dziura w pamięci, ale nie trzeba było Sherlocka
Holmesa, by zauważyć nowe puszki po piwie walające się po podłodze
i ledwie napoczętą flaszkę wódki stojącą na parapecie. Musiał nad nią
czuwać jakiś święty od alkoholików, że w nocy nie spadła strącona
przez połączone siły wiatru i otwartego na oścież okna.
Teraz, ledwo otworzył przekrwione oczy, Zwierzchowski wgapiał
się w butelkę, mając ogromną nadzieję, że jego nabyte moce mają
w pakiecie sztuczkę Jedi. Tę z przyciąganiem przedmiotów.
I byłby tak pewnie siedział z godzinę, gdyby ktoś nie zadzwonił do
drzwi. Raz, potem drugi, trzeci, czwarty – w równych odstępach co
trzydzieści sekund.
W końcu Rysiek nie wytrzymał. Zwlókł się z łóżka i poczłapał do
drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył młodego chłopaka w eleganckim
garniturku i z plecakiem. Skrzywił się z wyraźną niechęcią.
– Dzień dobry – odezwał się dzieciak. – Czy mam przyjemność
z panem Zwierzchowskim?
– Jestem Zwierzchowski – potwierdził Rysiek. – Ale przyjemności
ze mną mieć nie będziesz. Czego chcesz?
– Chciałem podziękować za wczorajsze uratowanie życia. Wie
pan, przy tych kibicach mało nie narobiłem w portki i...
Rychu zmarszczył czoło.
– To byłeś ty? – zapytał. – Kurde, coś mi się we łbie mieli, bo
wczoraj wyglądałeś zupełnie inaczej. I jak tam? Z dziewczyną
w porządku?
Chłopak wyszczerzył się w najszczerszym i najgłupszym
uśmiechu, na jaki stać nastolatka.
– Jest super, od wczoraj nie przestaje mówić o panu i tych iskrach,
którymi pan strzelał. Chciała przyjść tu ze mną, ale...
– Jeżeli nie jest nieletnia, możesz ją podesłać później – stwierdził
Rysiek, a zaraz potem dodał: – A o tych iskrach to nikomu nie
wspominaj, bo...
Między wyciągniętymi palcami wskazującym i małym znowu
pojawiła się błękitna wiązka. A potem zgasła, a ręka zacisnęła się
w pięść.
– ...bo ci jebnę, jasne?
Chłopak pokiwał głową, ale zaraz potem pokręcił nią, jakby nie
mógł się zdecydować.
– A jednak – powiedział. – A jednak... marzenia się spełniają.
Wciągnął głęboko powietrze, wyprostował się i, wciąż szczerząc
się w głupkowatym uśmiechu, powiedział:
– Panie Zwierzchowski, obawiam się, że przed chwilą
wprowadziłem pana w błąd, mówiąc, że to ja byłem świadkiem
wczorajszych wydarzeń. Tak naprawdę chciałem się upewnić, że pan to
rzeczywiście pan – człowiek, którego uderzył piorun i który
wczorajszego wieczoru dokonał w okolicy heroicznego czynu. Bo że te
dwa fakty były ze sobą powiązane, nie budziło moich wątpliwości...
Widząc minę Zwierza, chłopak natychmiast przewinął swój
wywód do ciekawszego momentu.
– Zmierzam do tego, panie Zwierzchowski, że nazywam się
Benjamin Benford junior i chciałem zaoferować panu, bohaterowi
działającemu pod osłoną nocy, swoje usługi.
Rysiek jeszcze raz zmierzył chłopaka wzrokiem, dokładniej i ze
zdecydowanie większą pogardą niż za pierwszym razem. W końcu
jednak wzruszył ramionami. Skoro młody sam się prosi...
– Możesz mi skoczyć po kebaba – powiedział. – Tylko ma być na
ostro.
A potem zatrzasnął drzwi tuż przed nosem Benforda juniora.
I tak to się właśnie zaczęło.
IT’S A LONG WAY TO THE TOP
(IF YOU WANNA ROCK’N’ROLL)
KRAKÓW
Krakowska Starówka najładniejsza jest nad ranem.
Opustoszała, na krótką chwilę uwolniona od codziennego jazgotu,
skąpana w szarych odcieniach świtu. Kościół Mariacki wyłania się
z mgły niczym wielki okręt z pirackich opowieści, dach Sukiennic łapie
pierwsze promienie słońca i więzi je w kroplach rosy, by nie sięgnęły
bruku. A wszystko to niemal w absolutnej ciszy, tak niezwykłej, tak
nietypowej dla tego miejsca, że aż przejmującej. Tak, Kraków
o czwartej rano to najpiękniejsze miasto świata...
No chyba, że ktoś ma akurat pecha być tu w weekend, parę godzin
po tym, jak wesołe bandy świętujących wszystko Angoli urządziły sobie
konkursy, kto zarzyga większą przestrzeń jednym przetrawionym
posiłkiem. Wtedy niegdysiejsza stolica przegrywa nawet porównanie
z późnojesiennym Wałbrzychem.
Darkowi jednak wszechobecne wymiociny nie przeszkadzały. Jego
zdaniem na Rynku mogło dziać się absolutnie wszystko, władze mogły
nastawiać straganów, budek, ogródków, a nawet przenośnych toalet
i uczynić z niego największy publiczny szalet Europy. Byleby nie było
skurwysyńskich mimów i wszystko będzie dobrze. Na szczęście ci od
tygodnia nie stanowili już w Krakowie problemu.
Ktoś wreszcie się za nich wziął, pomyślał Darek, unosząc
w uśmiechu kącik ust. Zerknął na zegarek, ostatni raz zaciągnął się
papierosem i cisnął niedopałek na ziemię. Następnie uniósł głowę,
spojrzał na Mickiewicza, a potem wiedziony bezsensownym odruchem
postawił kołnierz dżinsowej kurtki, wcisnął ręce w tylne kieszenie
obcisłych spodni i ruszył na skos przez brukowany plac.
Minął Sukiennice i skręcił w Bracką, gdzie przystanął przy
budynku PKO. Rozejrzał się uważnie i wyciągnął scyzoryk. Sprawnie
podważył kamień pod pamiątkową tablicą umieszczoną na ścianie
i wyciągnął znajdujące się pod nią dwa szczelnie zamknięte woreczki
z niebieską metą.
– Jebany paranoik – mruknął, zdejmując -niewielki plecak
i wrzucając woreczki do środka. Potem raz-dwa zabezpieczył skrytkę
i skierował się w drogę powrotną.
Mimo wszystko nie miał wielkiego prawa narzekać, bo choć
rzeczywiście panikarz jak ja pierdolę, jego dostawca zapewniał
zdecydowanie najlepszy towar w mieście. Był artystą, a tacy mają prawo
do ekstrawagancji. Nawet jeśli wymaga to od dilerów wstawania przed
czwartą i odbierania towaru ukrytego w kretyńskich skrytkach prawie
pod okiem bankowych i miejskich kamer.
Od strony Grodzkiej wyjechał radiowóz. Darek natychmiast
zwolnił i lekko się zatoczył. Znał zasady, w końcu nie wszedł do
interesu wczoraj. Gdy idziesz o tej porze po Rynku pijany, znaczy, że się
zgubiłeś. Policja nie zatrzymuje pijanych, zostawia to taksiarzom
w ramach przysługi. Co innego, jeśli jesteś trzeźwy. Wtedy wypadałoby
zapytać, co tu właściwie robisz.
Zwłaszcza po ostatnim. Odkąd ktoś strzelał ze śrutówki do
mimów, wszyscy jakoś zamiast grzecznie podziękować za przysługę,
zaczęli świrować i łypać wokoło wzrokiem pełnym podejrzliwości. Że
niby nikt teraz nie może czuć się bezpiecznie, że każdy może paść ofiarą
zamachowca. Zdaniem Darka wystarczyło tylko nie ubierać się jak pajac
i nie wystawać na ulicy jak jebany obibok, by wszystko było
w porządku. Normalni nie mają się czego obawiać.
Wiedział, że trochę przesadza, ale miał to gdzieś. Tak naprawdę
jednak to nie na nich był wściekły, a na Hankę, która właśnie
krakowskich cudaków postanowiła wykorzystać, by mu dosrać. Na
dodatek przy kumplach i jakiejś chrzanionej szkolnej wycieczce
z Pcimia Dolnego!
Mocno się już wtedy między nimi sypało, w robocie czas też
nerwowy, ale ta suka nijak nie mogła zrozumieć, że jak jest stres, to
czasami coś nie wyjdzie. Nie, ona musiała zatrzymać się przy jebanych
przebierańcach sterczących pół dnia w bezruchu i powiedzieć
z wyrzutem: „Widzisz go, Daruś? Stoi? Stoi. Można? Można!”.
Wszyscy rżeli wtedy jak debile, nawet cudak się uśmiechał z drwiną.
A potem, jak te wszystkie gówna w internecie, wieść się rozlazła i teraz
wszyscy darli z niego łacha.
Radiowóz zniknął z pola widzenia, więc Darek wyrównał krok
i nieco przyspieszył. Liczył na to, że uda mu się jeszcze zdążyć do
chaty, zanim się ludzie pobudzą, i zdrzemnąć choć godzinkę przed
wyjściem na uczelnię. Ostatnio wykładowcy dawali mu solidny wycisk,
a nie mógł przecież wylecieć. Nie zrobiłby tego matce.
Minął Mickiewicza i odruchowo splunął w miejscu, gdzie owego
błogosławionego dnia stali postrzeleni mimowie. Teraz na znak
solidarności ktoś namalował tam farbą policyjne obrysy w cudacznych
pozach. Ktoś inny położył na nich kwiaty, zupełnie jakby cudaki
zginęły, a nie tylko załapały w dupy trochę śrutu.
– I co, Haniu? Już nie stoi – mruknął Darek. – I gdzie teraz jesteś,
kurwo, żeby przyznać mi rację i przeprosić?
Coś poruszyło się za jego plecami, a zaraz potem tuż obok, po
prostu i jakby mimochodem zmaterializował się mim. Taki klasyczny,
z białą twarzą, czarnymi ustami i beretem, w bluzce w poprzeczne paski.
Wyszczerzył się w paskudnym uśmiechu, jakże podobnym do tego,
który Darek zapamiętał z dnia swego upokorzenia. Kto wie, może to był
nawet ten sam skurwiel?
– Co się lampisz... – zaczął Darek, ale mim tylko pokręcił głową
i przyłożył palec do ust, a potem coś wskazał.
Darek zerknął odruchowo i dostrzegł pomalowanego na srebrno
blaszanego drwala napinającego niewidzialny łuk. Można się było
domyślić, że grot niewidzialnej strzały wymierzony jest w serce dilera.
A potem drwal zwolnił cięciwę. Darek poczuł nagłe uderzenie
w pierś i bolesne ukłucie. Kolana ugięły się pod nim, w oczach
pociemniało. Opuścił głowę, ale nie dojrzał niczego prócz rosnącej na
swojej piersi krwawej plamy. Rozkwitała niczym kwiat na tych
przyspieszonych filmach z Discovery.
– Co... – zdołał jeszcze stęknąć, po czym osunął się na ziemię.
Klasyczny mim popatrzył na ciało, a potem na drwala i rozłożył
ręce w geście „bywa”. Tamten pokiwał głową, po czym podszedł do
zwłok i wyciągnął z plecaka dwa woreczki z metą. Zważył je w ręku,
schował za pazuchę.
A potem ktoś głośno zagwizdał i obaj mimowie zniknęli, nawet nie
zauważając, jak doskonale ich ofiara wpasowała się w środkowy obrys.
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
KATOWICE
Coś mówiło Ryśkowi, że jedenastka jadąca w kierunku Chorzowa
o szesnastej trzydzieści cztery to niekoniecznie dobry pomysł. Kto by
tam jednak słuchał instynktu, gdy na dworze gorąco i jedyne, na co
człowiek ma ochotę, to zanurzyć się w wannie z letnią wodą, z piwkiem
w jednej ręce, blantem w drugiej i wreszcie, kurwa, posłuchać muzyki.
Zwłaszcza brak tej ostatniej sprawiał, że Rysiek aż skręcał się od środka
i gotowy był na prawdziwe poświęcenia. No to miał...
Zdezelowany tramwaj z tylko jednym -wagonikiem wypchany był
aż po schodki, stojący napierali na siedzących, by czytać im gazety
przez ramię albo po prostu zionąć w karki kiełbasą czosnkową i cebulą.
Upał jak cholera, powietrze stało, wszędzie smród potu i gwar, bo każdy
gadał albo z kimś na żywo, albo przez telefon, albo wreszcie sam do
siebie. Jakby tego wszystkiego było mało, gdzieś z przodu, niemal przy
samej kabinie motorniczego banda chłystków wyglądających, jakby
Adidas przeprowadzał testy na oświęcimskich dzieciach, słuchała hip-
hopu z komórki, a pies grubej kobiety o sztucznych brwiach wtórował
muzyce wyciem.
– Jeszcze tylko dwa przystanki, jeszcze tylko dwa – mruczał pod
nosem Rychu.
Niestety, im bardziej starał się wyłączyć, im bardziej szukał
w sobie tego chińskiego gówna zwanego zen, tym mocniej docierał do
niego jazgot, wycie i to cholerne, komórkowe, rzężone: „Jesteś bogiem,
uświadom to sobie, sobie”.
Wtem kontrolki w kasownikach zmieniły kolor na czerwony,
a zaraz potem rozległ się niski męski głos:
– Proszę przygotować bilety do kontroli.
Rychu zaklął cicho i zerknął za okno. Nie było mowy, żeby zdążył
wysiąść, zanim kanar go zaczepi, bo tramwaj dopiero ruszył spod
wesołego miasteczka i minie chwila, zanim podjedzie pod zoo. A skoro
głos doszedł go z niedaleka...
Westchnął i wyjął rękę z kieszeni. Ułożył palce w gest diabełka
i wzdrygnął się lekko, czując, jak przeskakuje między nimi iskra. Tak, to
cholerstwo, przez które nie mógł już słuchać muzyki z empetrójki i które
rozwaliło mu wszystkie telefony prócz cegłowatej, złotawej nokii, wciąż
było w nim. I po raz pierwszy od naprawdę dawna ta dziwna moc miała
szansę się do czegoś przydać.
– Bilet proszę. Dziękuję. Bilet. Dziękuję.
Głos dochodził już niemal zza pleców Ryśka. A to znaczyło, że
tylko sekundy dzieliły go od kontroli, ale czas zwolnił, jakby ugrzązł
w gęstym, gorącym powietrzu, rozmowy ucichły i teraz słychać było
niemal wyłącznie stukot tramwaju po torach, „bilet proszę” oraz
nieznośny duet na hip-hopową komórkę i psa.
W końcu kanar wyłonił się zza ramienia Zwierzchowskiego, posłał
mu spojrzenie „znam wszystkie twoje grzechy” i otworzył usta, by
powtórzyć swą formułkę. Właśnie wtedy Rysiek wysunął rękę
i dyskretnie dotknął uda mężczyzny.
Przeskoczyła iskra, Zwierzu poczuł to bardzo wyraźnie, a zaraz
potem jego usta wypełniła ślina o miedzianym posmaku. Kanar
wierzgnął, zatrzepotał rzęsami i – ponieważ wokół takich jak on nawet
w najbardziej zatłoczonych tramwajach zawsze robi się miejsce – osunął
się na ziemię. Ktoś krzyknął bez przekonania, że potrzebna jest karetka.
Rysiek dyskretnie odsunął się na bok, robiąc miejsce kobiecie,
która podała się za pielęgniarkę, a potem zerknął w stronę chłystków
w adidasach. W sumie, skoro już zaczął... Przecisnął się jeszcze kawałek
w ich stronę, a gdy z komórki dobiegło go kolejne: „To ja jestem
bogiem”, położył palec na wyświetlaczu i pozwolił, by elektryczność
załatwiła sprawę.
– Czego...! – wrzasnął spanikowany dzieciak.
– Ateizm – warknął Rysiek. – Bóg czy nie, używaj jebanych
słuchawek!
Ktoś spośród pochylonych nad kanarem ludzi ochłonął na tyle, że
zaczął się zastanawiać, co właściwie mogło się stać. Ktoś zasugerował
taser, inny zapytał, kto akurat był kontrolowany. Rychu uznał, że to
najlepsza pora, by się ulotnić, więc gdy tylko tramwaj zatrzymał się na
przystanku WPKiW Ogród Zoologiczny, wysiadł i dalszą drogę do
domu przebył pieszo.
Na klamce wisiał kebab. Jak zwykle owinięty w aluminiową folię
i w przezroczystej torebce, przez którą widać było napisane czarnym
flamastrem „czos.” oznaczające rodzaj sosu.
– Kurwa.
Rychu wierzchem dłoni dotknął reklamówki od spodu i stwierdził,
że kebab wciąż jest ciepły. Jak zawsze. Jak niemal co dzień od
pieprzonych trzech tygodni. Rozejrzał się.
– Nie wiem, czy mnie słyszysz, gówniarzu – mruknął pod nosem.
– Ale masz jednak solidnie nasrane we łbie.
W końcu zdjął reklamówkę i otworzył drzwi. Już w mieszkaniu
zrzucił kurtkę, przeprawił się przez bagno śmieci i doczłapał do łóżka.
Włączył wieżę, a w niej losowe wybieranie utworów, po czym opadł
ciężko na łóżko. Spod jednej z poduszek wygrzebał ciepłą puszkę piwa,
odwinął kebaba z folii.
W głośnikach ktoś uderzył w kotły, aż zatrzęsła się podłoga,
a zaraz potem zabrzmiała gitara – zestaw tak charakterystycznych
dźwięków, jakby Joe Perry składał swój muzyczny wzór podpisu.
Wszedł wokal i Rychu z pełnymi ustami wyśpiewał pierwszy wers:
– Rag doll, livin’ in a movie...
A potem skupił się już na jedzeniu, pozwalając wielkoustemu
Tylerowi ciągnąć powieść o słodkiej, naiwnej dziuni.
Hot tramp, daddy’s little cutie,
So fine, they’ll never see ya leavin’
by the back door, man.
Kebab jak zwykle był wyśmienity. Trzeba było szczeniakowi
przyznać, że bardzo szybko udało mu się wstrzelić w gust Rycha
i dobrać odpowiednie składniki i sosy. Nie żeby było to specjalnie
skomplikowane – wystarczyło bowiem ograniczyć sałatki, surówki
i inne wegetariańskie pierdy, a potem zabić resztki smaku czosnkiem –
ale i tak pełen szacunek. Także za upór i konsekwencję. Trzy tygodnie,
niemal dzień w dzień. Żeż fuck!
I’m feelin’ like a bad boy,
Mmm, just like a bad boy...
O tak, Tyler, pełna racja, pomyślał Rychu, jakby za karę biorąc łyk
ciepławego piwa. Powinien ze szczylem jeszcze raz pogadać, a nie
ciągle go zbywać i drwić z niego na ulicy. Zwłaszcza po tym, jak pozbył
się cholernej prasy i wmówił wszystkim, że to nie rockman strzelał
prądem, tylko nastąpiło jakieś straszne przepięcie i... Cholera, wszystko,
co szczeniak wtedy mówił, brzmiało tak poważnie, mądrze, a przy tym
sprytnie, że nawet Rychu prawie uwierzył, że rzeczywiście nie ma
żadnej mocy. Ale potem, na próbę, strzelił prądem w pudla Gwoźnickiej
i okazało się, że jednak działa.
Tak, dzieciak zasługiwał na jeszcze jedną rozmowę. Rzecz w tym,
że – jak jasno wynikało z tej pierwszej – szczeniak był pojebany. Czy
też raczej, niczym ta dziunia z piosenki Aerosmith, żył w świecie rodem
z filmów i komiksów. Takim, gdzie ludzie traktują poważnie pojebów
w stroju nietoperza, a przestępcy ubierają się na kolorowo, by na pewno
nikt ich nie pomylił z normalnymi ludźmi. „Prawdziwy superbohater”.
To samo w sobie brzmiało jak ten... no... oksygen. A on chciał w to
jeszcze wplątać Ryśka.
Zwinął folię w kulkę i cisnął gdzieś w kąt pokoju, a następnie
sięgnął do szuflady po skręta. Gdy zbliżył rękę do wieży, w głośnikach
zatrzeszczało.
– Szlag!
Szybko wyciągnął blanta i przetoczył się na drugą stronę łóżka.
Nie było go obecnie stać na nową wieżę, a wątpił, że bez muzyki
udałoby mu się długo wytrzymać. I tak ubolewał straszliwie, że czekało
go oszczędzanie na gitarę. Może teraz, gdy nie musiał się martwić
o obiady, pójdzie chociaż trochę szybciej? Zerknął na trzymanego
w ręku skręta, który przecież nie wziął się znikąd. Taak, oszczędzi jak
cholera!
Na krótki moment zapadła cisza, a niedługo potem Tyler i trawka
zabrali Rycha na nie do końca permanentne wakacje od zmartwień.
KRAKÓW
– Mówię ci, stary. Nigdy nie widziałem takiej laski.
Staszek sypnął na ziemię garść okruszków. O tej porze, blisko
dwudziestej, na krakowskich Plantach panował jak zawsze ogromny
ruch, ale i tak przed ławką zebrało się stadko ptaków, którym niestraszne
było zdeptanie czy przypadkowe kopniaki. Staszek lubił je za to.
Krakowskie gołębie to prawdziwi twardziele.
– Takiej, to znaczy jakiej? – zapytał siedzący obok Bartek.
Staszek westchnął. Wielki misiowaty okularnik, który wyglądał
jak dziecko nerda i niedźwiedzicy, był dość irytującym kompanem, lecz
niestety jedynym, jakiego na razie udało się zdobyć. Pierwszy rok
Jagiellonki nie toczył się tak, jak go sobie Staszek wymarzył.
– Wyglądała jak grzech obleczony w ciało – wyjaśnił i zaraz się
rozpromienił. – O, to dobre. Muszę to zapisać i kiedyś wykorzystam
w książce.
Sięgnął do plecaka po notes, ale powstrzymał go Bartek,
a dokładniej grymas dezaprobaty malujący się na jego twarzy.
Wielkolud nie wyglądał na przekonanego.
– No nie wiem, Stachu – mruknął. – Obżarstwo to też grzech, nie?
Czy chcesz powiedzieć, że była gruba?
– No nie, raczej...
– Albo chciwa? – kontynuował Bartek. – Leniwa? A może
wkurwiała się na wszystkich bez powodu? Samych podstawowych
grzechów jest siedem, więc to zdanie chuja komu mówi.
Podrzucił trzymaną w ręku piętkę chleba i cisnął nią
w najbliższego, najbardziej bezczelnego gołębia. To było coś, co
nazywał zerowaniem karmy. Karny punkt za znęcanie się nad
zwierzętami i bonus za ich dokarmianie dawały w sumie okrąglutkie
zero. A ile frajdy.
Staszek postukał się długopisem w nos.
– A seks? Seks obleczony w ciało? – zapytał.
Bartek wzruszył ramionami.
– Twoja książka.
– Ale ci nie pasuje, tak?
To zaczynało być naprawdę irytujące i Staszek był bliski
pożegnania nowego znajomego. Co z tego, że nie miał innych. Zawsze
pozostawała droga, którą szedł od podstawówki dzięki zasobnemu
portfelowi ojca: nie masz kumpli czy dziewczyny? Kup ich. Nie są
znowu tacy drodzy.
Na szczęście Bartek najwyraźniej opamiętał się w porę, bo zamiast
drążyć temat, cisnął kolejną suchą kromką w gołębia i zapytał:
– No dobra, ale naprawdę jak wyglądała? W sensie bez metafor
i innych takich. Po prostu...
Staszek znowu postukał długopisem po nosie i odruchowo powiódł
wzrokiem za grupą rozchichotanych nastolatków. Cztery dziewczyny,
nawet zgrabne, a pomiędzy nimi chłopak. Pedał albo hipster. Staszek był
z małego miasta i nie za bardzo rozeznawał się w nowych subkulturach.
– Wysoka – powiedział w końcu. – W butach na obcasie, ale takich
z rzemieniem do pół łydki i w czerwonej, bardzo obcisłej sukience, która
eksponowała dekolt, a kończyła się tuż za pośladkami. Burza czarnych
kręconych włosów, takie, wiesz, świderki. Drobny, zadarty nosek, duże
usta i wielkie, groteskowe wręcz okulary. Gdy tak szła przez Rynek,
wszyscy się za nią oglądali, bo wyglądała jak...
– Elektra? – zapytał Bartek i Staszek nagle przypomniał sobie,
dlaczego w ogóle kumpluje się z olbrzymem. Jego komiksowa wiedza
prawie mogła się równać Staszkowej. Prawie.
– Otóż to, stary! Dokładnie to! I w dodatku...
Przerwał i wskazał palcem przed siebie.
– Patrz. Tam, pod drzewem.
Bartek uniósł głowę i zobaczył dziewczynę, o której mówił
Staszek. Rzeczywiście wyglądała jak komiksowa Elektra, tyle że była
żywa. I piękna, z tym swoim uśmiechem, cyckami i w ogóle. W dodatku
przyzywała ich gestem.
I to właśnie ten gest sprawił, że Bartek się zawahał. Pamiętał
przecież zeszyt komiksowy, w którym Elektra w taki sam sposób
prowokowała bandę ulicznych zakapiorów, a potem wciągnęła ich
w ciemny zaułek i zabiła wszystkich co do jednego. A na koniec
napisała na ścianie krwią jednego z nich, że kocha Nowy Jork.
– Wiesz co, Stachu? Nie sądzę, żeby...
Umilkł, gdy zorientował się, że na ławce obok niego nie siedzi już
jego przyjaciel, tylko... mim. Taki typowy, jak z kreskówek – Francuzik
z białą twarzą, w pasiastej koszulce i z berecikiem. W ręku trzymał
kubełek popcornu i patrzył przed siebie. Wyglądał, jakby świetnie się
bawił. Bartek podążył za jego wzrokiem. Zobaczył Staszka i Elektrę pod
drzewem. Rozmawiali jak gdyby nigdy nic. On pokazywał jej swój
portfel, a potem podał go dziewczynie wraz z telefonem.
I wtedy w koronie drzewa pojawił się jeszcze ktoś. Z daleka
wyglądał na robota ze starego filmu, pomalowany na srebrno,
o niekształtnej głowie. Wykonywał gesty, jakby owijał coś wokół gałęzi,
a potem ostrożnie opuszczał nad głowę Staszka.
Bartek rozejrzał się zdumiony. Naprawdę nikt nie przystawał?
Naprawdę nikogo nie interesowali nerd, superlaska i robot na środku
parku ledwie po dwudziestej? Nikt nawet nie odwrócił głowy?
– Przecież to niemożli... – zaczął Bartek, ale poczuł szturchnięcie
w ramię. Odwrócił się i z przerażeniem spostrzegł, że siedzący obok
mim mierzy do niego z pistoletu, jednocześnie gestem nakazując ciszę.
I oczywiście, istniała spora szansa, że w tym pistolecie nie było
kuli, tylko chorągiewka, ale z drugiej strony to wszystko było takie
dziwne i szalone, że...
Już wiem, pomyślał Bartek. To jakieś reality show, a my... I w tym
właśnie momencie robot w koronie drzewa szarpnął niewidzialną linę,
a Staszek uniósł się nad ziemię, jednocześnie chwytając się za szyję.
Dusił się, jakby ktoś go właśnie powiesił, tylko, cholera, na czym?! Na
pierdolonym powietrzu?!! Elektra parsknęła śmiechem, najwyraźniej
świetnie się bawiąc, i to wyrwało Bartka z otępienia. Poderwał się
z miejsca... i zaraz przy wtórze huku runął na ziemię zalany krwią.
Gołębie wzbiły się pod niebo, a siedzący na ławce mim schował broń za
pasek i wstał, odstawiając na bok kubełek popcornu. Przeciągnął się,
poprawił berecik i powoli, spokojnie ruszył przez trawnik. Za jego
plecami ludzie przestępowali nad ciałem, mijali je mimowolnie i nikt,
absolutnie nikt nie zwracał na nie uwagi. Zupełnie jakby go tam nie
było.
Podobnie jak drugiego studenta, leżącego pod drzewem z grubym
śladem po pętli na szyi.
KATOWICE
Drzwi zatrzęsły się we framudze od serii mocnych uderzeń pięścią,
a potem kilka razy poruszyła się klamka. I znowu łomot. Alojz
uśmiechnął się pod nosem i pilotem przełączył płytę w odtwarzaczu.
Zamiast „Emi-nence Front” z głośników poleciały „Śląskie
przyśpiewki”.
Ktoś znowu szarpnął za klamkę, a potem dla pewności jeszcze
kilka razy uderzył w drzwi.
– Ida przeca! – ryknął Alojz.
Dopił ostatni łyk herbaty i z wysiłkiem podniósł się z fotela.
Ciaśniej zawiązał szlafrok, zerknął na zegarek. Była osiemnasta.
Podszedł do drzwi i bez spoglądania przez wizjer otworzył.
– Skończysz wreszcie klupać, giździe jedyn?
Rychu odwrócił głowę, strzyknął śliną, po czym schylił się
i prześliznął pod ramieniem przyjaciela.
– Mam dosyć kebabów – powiedział, ładując się od razu do
pokoju.
Gospodarz poczłapał za nim.
– I to mu mom pedzieć, jak sie zaś bydymy widzieć?
Taktownie przemilczał fakt, że Rychu zajął jego miejsce. Usiadł na
kanapie naprzeciwko.
– Bo wiysz, łon sam jest każdego dnia, godo z wszystkimi, trocha
już nawet poradzi po naszymu. Dziecka na placu uczy godać po
angielsku i kożdyn jedyn mu tukej przaje. Kożdy, ino niy ty, Richard.
No i Gumniakowo tyż nie, ale łona to umiała cera wyciepnońć z doma,
jak ta sie źle łoblykła na Wszyskich Świyntych.
– Alojz, szlag by cię – warknął Rychu. – Będę chciał posłuchać
plotek z osiedla, to sobie siądę pod balkonem i posłucham poduchowych
bab. Ja cię pytam, co ja mam zrobić z tym gówniarzem?
Były górnik wzruszył ramionami.
– Dej sie pokój – odparł. – Źle mosz? Dyć ci nawet jeść przinosi.
Abo weź mu napisz kartka, że teroz byś chcioł coś inszego: rolada,
kluski, modro kapusta.
Na myśl o jedzeniu oblizał się i poklepał po wielkim brzuchu.
– Zresztom tyn synek tyż musi mieć jakieś marzenia, czymu
chcesz mu je zabrać?
– Ja pierdolę, Alojz. On chce, żebym był superbohaterem. Jak jakiś
pierdolony Skywalker Jones.
– A czy Jones to nie boł przipadkiem...
– Nawet, kurwa, nie próbuj. – Rychu pogroził przyjacielowi
palcem, wokół którego niczym mały wąż wiła się srebrno-niebieska
elektryczna wiązka. – To był żart, durniu. A poza tym nadal nie
rozwiązuje to problemu z kebabami. I możesz włączyć jakąś normalną
muzykę??
– A co ci sie zaś w „Karolince” niy podobo? Dyć przeca to...
– Jeszcze przed chwilą słuchałeś The Who, wstrętny grubasie! –
nie wytrzymał Rychu. – Przełączyłeś, jak zapukałem.
Alojz rozłożył ręce.
– Igła sie przesunęła bez te twoje larmo i klupanie – stwierdził,
wstając. – Abo skuli szkód górniczych. Chcesz piwo?
– W tym jest laser, kretynie! – ryknął Rysiek, po czym zapadł się
w fotelu. – Tak, chcę.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie sięgnąć po pilota od wieży,
ale uznał, że to byłoby wbrew zasadom. U siebie w domu każdy ma
prawo denerwować gości, jak mu się tylko podoba. Poza tym fotel był
głęboki, miękki, a do stolika było tak daleko...
– A tak w ogóle to dobrze, żeś prziszoł, to przinojmnij niy musza
wyłazić – odezwał się Alojz z kuchni. – Briftryger prziniósł rano
polecony do ciebie. Wzion żech, cobyś niy musioł łazić na poczta. Tyn
ciul Kowalik zaś oczywiście coś pyskowoł i pedzioł, że mi niy do, to
żech go postraszył, że od teroz byda zamawioł wszystkie katalogi, co
majom po pincet stron. Z Krakowa do ciebie te pismo prziszło.
Wszedł do pokoju z dwoma piwami i białą, wypchaną kopertą
formatu A5. Jedną z butelek i przesyłkę podał Ryśkowi.
– Niy wyglondo, jakby było z jakiegoś urzyndu, to żech pomyślał,
że bydziesz chcioł wejrzeć – powiedział, siadając. – Możesz mi pedzieć,
co to je?
Rychu przyjrzał się kopercie, a potem uśmiechnął się paskudnie.
Zmarszczki wokół jego ust w jednej chwili pogłębiły się tak, jakby zaraz
miały poprzecinać sflaczałą skórę.
– Przecież widzę, że otwierałeś nad parą – stwierdził. – No dalej,
co jest w środku? Jakiś kupon? Oferta pracy?
– Łotwórzżeż.
Rysiek upił łyk piwa, odstawił butelkę na dywan i po chwili
wahania rozerwał kopertę. W środku znajdował się plik złożonych na
pół kartek. Rychu wyciągnął je, przejrzał pobieżnie... i zamarł.
– O kurwa! – powiedział, a po jego twarzy przebiegły cienkie
błękitne wiązki elektryczności.
– I co, i co, mioł żech recht, no niy? – ucieszył się Alojz. –
Wreście sie do czegoś przidoł tyn mój telefon, co go kożdymu wciskosz.
Dzwoniyli pora dni tymu, że szukają kogoś na zastympstwo. Musi
w ciul im sie pod rzyciom polić, jak już dziś przysłali umowa. Łod jutra
grosz w Krakowie, a nie przy jakimś borsztajnie.
Rysiek nie odrywał wzroku od kartek, przewracał je tylko,
przeglądał, marszczył stare oczy, próbując doczytać to, co napisano
mniejszym drukiem. W końcu podniósł na chwilę wzrok, by spojrzeć na
przyjaciela z wyrzutem.
– Nigdzie nie gram od trzech tygodni, bo nie mam gitary. A skoro
wiesz o tym od paru, a chodzi o jutro, czemu nie dałeś mi tego od razu?
– Bobyś pedzioł, że niy, nikaj nie jedziesz, a tak to żech ci już
kupiył gyszynk, doł żech im tyż znać, że sie zgodzisz, więc niy mosz
inszego wyjścio.
Rysiek tak bardzo był zaaferowany czytanym tekstem, że nie od
razu zarejestrował słowa przyjaciela.
– Teraz to ja z tym chuja pocznę, nie mam ani na czym, ani...
Czekaj, gyszynk to prezent, nie? Jaki prezent?
Alojz rozsiadł się wygodnie, wyraźnie upajając się chwilą.
– Nowo gitara przeca. Dyć niy mogymy pozwolić, cobyś pierwszy
koncert łod chuj wiy kiedy groł na jakimś pożyczanym ciulstwie. No
już, podpisuj ta bumaga i pakuj te... no, łobleczynie. Jutro jadymy nach
Krakau.
– My?
Przygnieciony ogromem szoku oraz ilością spalonej trawy Rysiek
kontaktował wyjątkowo powoli.
– No dyć! – Alojz wzniósł butelkę w geście toastu. – Potrzebny ci
sztygar i kierowca.
– To nie kopalnia. Nie sztygar, tylko menadżer.
Gospodarz wzruszył wielkimi ramionami.
– Jak zwoł, tak zwoł. Idziesz zobaczyć tyn gyszynk?
Benjamin Benford junior siedział na ławce pod blokiem i z uwagą
wpatrywał się w okna mieszkania Alojza. Widział, jak Zwierzchowski
ogląda nową gitarę, jak przygląda się jej z niedowierzaniem, a potem
testuje instrument. Chłopak nie potrzebował dźwięków, by po samych
ruchach palców bez trudu rozpoznać solówkę Slasha z „November rain”.
Uśmiechnął się i wyraźnie z siebie zadowolony pochylił głowę, by
skupić się na lekturze trzymanych na kolanach pamiętników Twaina.
Nie ruszył się z miejsca, gdy Rysiek opuścił mieszkanie Alojza.
Nie drgnął nawet, gdy zaaferowany Zwierzchowski przeszedł tuż obok
niego ze swoją nową gitarą pod pachą. To jedna z pierwszych
zawodowych sztuczek, jakich się nauczył. Jesteś niezauważalny, dopóki
pracodawca cię nie potrzebuje. Wtedy zjawiasz się natychmiast,
najlepiej z rozwiązaniem jego problemu. Majordomus idealny.
Dopiero gdy zapaliło się światło w mieszkaniu Ryśka, a jego
sylwetka zamajaczyła cieniem na ścianie, Benjamin zamknął książkę,
wstał i powoli ruszył w stronę klatki schodowej. Kartą bankomatową
otworzył drzwi i wśliznął się do środka. Pokonał kilka schodków,
nacisnął dzwonek, starannie wytarł buty.
Otworzył mu Alojz, ciągle w swym ponaciąganym szlafroku.
– Teroz toś normalnie, synek, przegion – powiedział na powitanie,
przepuszczając Benforda w progu. – Richard zarozki sie pochytoł, że
coś jes niy tak z ceną tyj gitary i...
– I wtedy powiedział pan to, o co prosiłem, prawda? – Benjamin
położył książkę na komódce i zatarł ręce. – Że kupił pan tę gitarę
w lombardzie, bo wyglądała na porządną i sprzedawca zachwalał. To
właśnie przekazał pan panu Zwierzchowskiemu?
Stary górnik podrapał się po potylicy.
– No ja, ale przez chwila żech sie richtich boł, że mi niy uwierzy.
Ta gitara to ponoć...
– Gibson Les Paul Slash, wzorowany na koncertowej gitarze Saula
Hudsona, pseudonim sceniczny Slash?
Alojz otworzył usta, po czym zamknął je... i znowu otworzył.
W końcu machnął ręką.
– Jerona, wyście som łoba jednakie. Łon mi pedzioł dokładnie to
samo.
Benjamin wzruszył ramionami i się uśmiechnął.
– Nie dokładnie, bo zapewne dodał parę przekleństw, prawda? Ale
mówiłem, że wiem, co robię. Tak samo jak wtedy, gdy sugerowałem,
żeby otworzył pan ten list i potem zakleił go ponownie, prawda? Bo
pytał o to?
– Ja, ale to było cołkiym gupie, bo potym żech musioł pedzieć
prowda i wyszło na to, żech jest ciekawski jak jakoś oma.
Alojz wszedł do pokoju i władował się na fotel. Przez chwilę
wiercił się na siedzisku, by ułożyć je pod siebie. W końcu odchylił
głowę.
– Ale niy ma sie co martwić, skoro zadziałało tak, jak my
przewidywali. Jak ino uwidzioł ta gitara, to musioł sie zgodzić, niy mioł
zresztom czasu, coby sie ze mnom wadzić. Ino co z tego? Dalij niy chce
sie z tobom zadować i niy ma co myśleć, że łod tego jutrzejszego
wyjazdu mu sie coś łodmiyni. Jo go zresztom rozumia, bo som niy
wiym, co ty łod niego tak właściwie chcesz? Ło co ci idzie z tymi
superbohaterami?
– Czyta pan komiksy?
– Jakiegoś „Żbika” i coś tam w „Sztandarze Młodych”, a co?
Benjaminowi rzecz jasna oba te tytuły nic nie mówiły, więc
spróbował inaczej.
– Na razie chciałbym mu pomóc odnaleźć siebie – powiedział.
Podszedł do okien i na wszelki wypadek zasłonił w nich żaluzje.
Dopiero wtedy usiadł na kanapie i złożył ręce w piramidkę.
– Chcę, żeby pomagał innym i przy okazji -walczył ze swoimi
słabościami. Chcę, żeby wykorzystał daną mu nową moc do robienia
dobrych rzeczy. Bo z taką mocą, proszę pana, wiąże się też ogromna
odpowiedzialność. I chcę być przy nim, żeby mu pomagać w tej
wspaniałej misji i pilnować, by nic mu się nie stało.
– Znaczy taki terynowy oddział Monaru, ja? – Alojz aż zatrząsł się
ze śmiechu w swym fotelu. – Powiem ci, synek, że niy wiym, czy na
Richarda to zadziało. Godoł żech ci już, jak my sie łoba poznali?
– Tak – odparł Benford. – Raczył pan wspomnieć. Od innych
mieszkańców osiedla, a także od uroczej pani Janice zdążyłem się też
dowiedzieć wielu innych, ciekawych szczegółów z życia pana
Zwierzchowskiego. Ale może mi pan wierzyć, że niektórzy bohaterowie
mieli jeszcze mroczniejsze początki. A pan Zwierzchowski... ma dobre
i odważne serce.
– Pozor, dej ino pozor.
Gospodarz, który z każdym słowem Benforda śmiał się coraz
bardziej, teraz całkowicie się zapowietrzył i poczerwieniał tak, że
wyglądał, jakby zaraz miał się udusić. Zamachał ręką przed twarzą,
kilka razy łapczywie połknął porcję tlenu, po czym zmusił się do
uspokojenia oddechu.
– Godoł żech ci już, że jak chcesz mu znojść robota, a widza, że
richtich ci na tym zależy, coby go postawić na nogi, to jo, synek, niy
mom nic naprzeciwko. Jak już mo te swoje moce, to niych ich używo do
czegoś wiyncy, niy ino do szterowania ludzi na łosiedlu. Nawet mi niy
wadzi, żeś jest taki mody, bo dzisiej to cołki świot stoi na gowie, a bajtel
ledwie wstanie z nachtopka, to już mo jakieś piniondze i stanowisko kaś
na wierchu. Ta twoja historia z bogatymi rodzicami tyż sie trzimo kupy
i choć w pora rzeczy ciężko mi uwierzyć, to cie, synek, rozumia.
Wszysko właściwie rozumia, ino niy to, po ci była ta cołko szopka
z gitarom i kebabami. I jaki to mo związek z tym wyjazdem do
Krakowa? Myślisz, że muzyka może go wyciongnońć z gorzoły i tego
zielska, co kurzy? Tako muzyka?
Benjamin przysunął piramidkę z dłoni pod sam nos i zmrużył
oczy. Czyżby górnik nie skojarzył? Czyżby nie połączył kropek
pomiędzy słowem „bohater”, mocami a tym, co od paru tygodni działo
się w niegdysiejszej stolicy? Jak mógł się nie domyślić, jak...
W końcu do niego dotarło.
– Nie ogląda pan ostatnio programów informacyjnych, prawda?
Ani po gazety nie chodzi.
Alojz wzruszył tłustymi ramionami, co wyglądało, jakby wiatr
właśnie przesypywał piaskowe wydmy.
– Som żeś mi przeca nasztalowoł ta kablówka – odparł. –
I jeszcześ mi tyn cały internet pokozoł i te wszystkie sklepy, kaj idzie
zamawiać. Teroz to jo już niy musza nikaj wyłazić, ino se siedza
w doma i robia zakupy. A skond to pytanie?
– A tak tylko. – Benjamin energicznie pokręcił głową. – Tylko to
właśnie w telewizji mówili, że Kraków to ostatnio świetne miejsce, by
wystartować. Pokazać się światu...
Chłopak zerknął na zegarek, po czym wstał i otrzepał spodnie.
– Zobaczy pan, jutro się zacznie. Jutro pan Zwierzchowski stanie
się prawdziwą gwiazdą. I jego życie zmieni się na zawsze.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej spięty klipsem zwitek
pieniędzy i odliczył z niego pięćset złotych.
– To na obiad, benzynę – powiedział. – I płyn hamulcowy, bo się
panu kończy. Wszystkie dane pan ma, nazwa lokalu, hotelowy pokój,
gdzie wszystkie rejestracje dokonane, wystarczy tylko przyjść po
koncercie i tym podobne, ale jakby co, będę pod telefonem. No
i oczywiście spotkamy się na miejscu, bo za nic tego nie odpuszczę.
– Twoje piniondze. Ino na miejscu twojigo fatra...
Chłopiec skrzywił się na dźwięk tego słowa. Zaraz jednak
rozpogodził się i odparł rezolutnie:
– Nigdy nie założyłby pan takiego szlafroka, to pewne. Dobranoc
panu. Proszę się porządnie wyspać.
Ruszył w stronę wyjścia, ale przystanął w progu pokoju stołowego
i się odwrócił.
– Ach. I dziękuję.
– Dyć niy robie tego dlo ciebie – odparł Alojz. – A jakby sie miało
okazać, że mie robisz za bozna, a to wszysko som jakieś gupoty,
telewizja, ciulowizja i insze rejality szoł, to cie przeciepna bez kolano
i tak natrzaskom po rzici, że cie ani ta waszo królowo niy pozno.
Rozumiysz?
Benjamin pokiwał głową, nie przestając się uśmiechać.
No to poszło, pomyślał, cicho zamykając za sobą drzwi. Ukłonił
się wyglądającej jak mumia pani Krasowskiej, a potem pomógł jej
zanieść torby na samą górę. Zaproszony, został na wieczornej herbacie.
KRAKÓW
Komisarz Drewniak zdjął okulary i rozmasował nasadę nosa.
Potrzebował kilku sekund i dwóch zerknięć na leżące przed nim akta, by
stwierdzić kategorycznie, że ten dzień nie będzie dobry. Przeciwnie,
będzie tak samo gówniany, jak wszystkie dni i noce ostatnich dwóch
tygodni.
– I na co mi to było? – mruknął, po czym nabrał powietrza, by
westchnąć, i skrzywił się mimowolnie. No tak, znowu zapomniał...
Choć nie było jeszcze dziewiątej, w pokoju zaczynało się robić
gorąco. Jak zawsze o tej porze w całym pomieszczeniu coraz mocniej
dawało się wyczuć naftalinę. Nikt nie wiedział, skąd dochodził ów
zapach, choć rzecz jasna wszyscy podejrzewali wielką szafę pełną akt
stojącą w kącie pokoju. Nie zaglądano do niej od co najmniej
dwudziestu lat; młodzi nie mieli dostępu, starzy bali się zawartości,
a nikt nie miał na tyle samozaparcia, by wyrzucić. Ostatecznie szafa
stała więc na swoim miejscu ku utrapieniu Drewniaka i jego wrażliwego
nosa.
Komisarz raz jeszcze zerknął na przypięte do akt zdjęcia. Na
pierwszym: twarz młodego mężczyzny o denerwującym uśmiechu
i włosach postawionych na żel. Na zdjęciu obok: ten sam mężczyzna, ale
zwinięty w embrion na bruku jednej z krakowskich uliczek. Smutne, bez
cienia wątpliwości, ale Drewniak zastanawiał się, jak to możliwe, że ta
nocna sprawa trafiła do niego. Na pierwszy rzut oka nic w raporcie nie
wskazywało na jakiekolwiek powiązanie z bandą szalonych
przebierańców, którzy terroryzowali miasto od czasu, gdy ktoś postrzelił
trójkę mimów koło Mariackiego. A to właśnie tą sprawą, czy raczej
ciągiem spraw, ciągiem pojebanych, pozbawionych klucza i absolutnie
chorych morderstw, zajmował się Drewniak. Dokładanie mu czegoś
dodatkowego było zwyczajnie nieludzkie!
– Tak właśnie, nieludzkie – powiedział na głos i sięgnął po telefon.
Przecież nie było go nawet na miejscu zbrodni. Podrzucanie mu
tego teraz, by dedukował ze zdjęć, kłóciło się z procedurami, cholera!
Kto i za co tak go nienawidził?!
Wybrał numer wewnętrzny, a potem zamarł ze słuchawką w ręku,
przez chwilę tocząc bój z wzbierającym kichnięciem. Gdy się opanował,
przyłożył słuchawkę do ucha.
– Z inspektorem Chwaśnickim pro... aaaapsiu!
Szybko odłożył słuchawkę i sięgnął po chusteczki, by jak
najszybciej zetrzeć smarki z raportu. Przejechał szybko po zdjęciach,
przerzucił wzrokiem po zapisanych kartach. I nagle jego wzrok
zatrzymał się na jednym z akapitów.
Funkcjonariusz, kturyprubował, prubójący dostać się do zmarłych
zwłok zmuszony był urzyć broni, by przebić szklaną bariere. Ta uległa
ustąpiła dopiero po trzecim strzale.
Drewniak podrapał się po czubku głowy. Nie słyszał o robieniu
sobie takich żartów w raportach, od kiedy Unia pokazała, że nie ma
w tej kwestii poczucia humoru. Jak na maskowanie zużytych gdzie
indziej naboi, ta historia była szyta zbyt grubymi nićmi. Więc co to za
bariera? I co właściwie zabiło tego gościa?
Coś zaskrzeczało na stole i Drewniak zobaczył, że to leżąca na
biurku słuchawka. Szybko położył ją na widełki i uważniej niż za
pierwszym razem wczytał się w raport. A potem zadzwonił po
funkcjonariuszy z nocki, którzy byli przy ciele.
Wyglądali jak Flip i Flap, z tym że z zamienionymi mózgami. Ten
gruby sprawiał wrażenie wiecznie wyszczerzonego idioty, chudy
rozglądał się, mrużąc chytre oczka i unosząc kącik ust w cwaniackim
grymasie. Brakowało mu tylko wykałaczki między zębami i monety do
podrzucania.
– Aspiranci Marecki i Wałkoń – przeczytał Drewniak, po czym
spojrzał na nich, opuszczając okulary na koniuszek nosa. – Naprawdę?
Wałkoń?
Gruby wzruszył ramionami.
– Nazwisko jak nazwisko, panie komisarzu – powiedział lekko
naburmuszony. – Można zapytać, po co nas pan komisarz wzywał?
Drewniak wskazał obu aspirantom miejsca naprzeciw biurka,
a następnie zdjął okulary i powoli, z pietyzmem zaczął je wycierać
ochrową chusteczką.
– No dobra, to dawać. O co chodzi z tą... – zerknął w akta –
barierą?
Marecki wzruszył ramieniem. Jednym, jakby dostał jakiegoś tiku.
– No, nie wiemy, panie komisarzu. Bariera po prostu. Taka jakby
szklana, ale szkła nie było. To raczej coś jak...
– ...pole siłowe – wszedł mu w zdanie Wałkoń.
Widać było od razu, że nie wymyślił tego w tym momencie. Ten
koncept zapewne już w nim pęczniał, rósł i dojrzewał od chwili
odwiedzin na miejscu zbrodni. Był niczym dowcip, który raz
wymyślony tylko czyha na okazję, by się dopasować do sytuacji, by stać
się puentą wieczoru.
– No wie pan komisarz, jak w „Gwiezdnych wojnach”.
Spojrzenie Drewniaka mówiło jasno, że od zabójstwa w afekcie
dzieli go jedynie cienka jak włos trzeźwa myśl o tym, że policjanci nie
mają się za dobrze w kryminale. Mocniej zacisnął palce na szmatce
i energiczniej zaczął wodzić nimi po szkle.
– Gówno – warknął w końcu. – Gówno.
Wałkoń, który instynktu samozachowawczego miał mniej niż
karykaturzysta specjalizujący się w żartach o Mahomecie, uśmiechnął
się szeroko.
– Ja też uważam, że „Star Trek” lepszy, ale... auu!
Dźgnięty chudym łokciem spojrzał z wyrzutem na Mareckiego, ale
nie powiedział ani słowa. Jego chudy kompan postanowił bowiem, że
dla odmiany ktoś powinien jednak zająć się tu policyjną pracą. Trudno
się było z nim nie zgodzić.
– Panie komisarzu – powiedział Marecki – ani my, ani
laboratorium nie mamy pojęcia, co to było, ale musiał to być jakiś rodzaj
energii, kapsuły, w której ofiara się znalazł...
– Znalazła – odruchowo poprawił Drewniak. – Ofiara to zawsze
baba, Marecki. Trza było polskiego nie odpuszczać.
– No więc się znalazła. – Funkcjonariusz skinął głową. – Tak czy
owak, wszystko wskazuje na to, że to pole było bezpośrednią przyczyną
zgonu.
Drewniak uniósł brwi.
– Jak to?
– Pod nim nie było powietrza – wyjaśnił Marecki. – Ofiara się
udusiła, panie komisarzu.
Zapadła cisza. Drewniak przez chwilę patrzył na policjantów, po
czym odsunął się od biurka, wstał i zerknął na brudne okno. Odruchowo
zaczął wodzić palcem na warstwie kurzu, ale zdał sobie sprawę, że
słowo, które pisze, to „gwiezdne”, więc natychmiast odpuścił i odwrócił
się na pięcie.
– I nie mamy nic więcej? W sensie: żadnych świadków?
Funkcjonariusze wymienili spojrzenia. Zrobili to szybko, niemal
błyskawicznie, ale komisarz zdążył zauważyć.
– No? – zapytał. – Co jeszcze niedorzecznego macie do dodania?
Wałkoń pokręcił głową.
– Nic poza tym, co jest w raporcie, panie komisarzu. Był jeden
facet, ale to wariat, w dodatku z tych samookaleczających się, bo cały
w szwach i bliznach. Mówił, że psy widziały, że to były klauny. Pewnie
dlatego sprawa trafiła do pana, komisarzu. Bo pan przecież...
Drewniak zasłonił twarz rękami.
– Psy mu powiedziały, że to klauni? Psy?! Czy to może być
jeszcze bardziej pojebane?
Wrócił na swoje miejsce, przerzucił bez sensu stertę papierów
z jednej strony biurka na drugą i westchnął głośno.
– Dobra, dawajcie mi tu tego wariata, sam się dowiem, gdzie
poznał takie mądre, kurwa, psiaki.
Uniósł wzrok i już ze spojrzeń obu policjantów wyczytał, co zaraz
powiedzą.
– Nie mówcie mi, że go nie...
– W raporcie, panie komisarzu – wszedł mu w zdanie Wałkoń. –
W raporcie jest wszystko.
– Won!
Funkcjonariusze błyskawicznie skorzystali z okazji, zostawiając
Drewniaka sam na sam z bólem głowy, smrodem szafy... i kolejną
pojebaną sprawą, która jednak, przynajmniej zdaniem psów
i przypadkowego wariata, pasowała do reszty.
Potrzebował więcej ludzi, to pewne. A także jakiegoś solidnego
punktu zaczepienia w sprawie, która w razie niepowodzenia ani chybi
będzie go kosztowała karierę.
No i aspiryny. Natychmiast.
KATOWICE
Rysiek nie był głupi. Nie potrafiłby pewnie zliczyć substancji,
którymi całe życie robił swemu mózgowi poważne kuku, ale ta garść
szarych rozbitków, którzy prze-trwali, potrafiła dodać dwa do dwóch
i stwierdzić, że całe to granie w Krakowie musiało od początku być
ustawione. Nie żadne tam: „Wypadł nam muzyk, potrzebujemy
zamiany”, bo Rysiek wyszedł z obiegu dawno temu i dziś grywał tylko
na katowickim streecie. Nie mieliby skąd się o nim dowiedzieć,
a o usłyszeniu go w ogóle nie mogło być mowy. Więc Alojz. To dlatego
dopytywał tydzień temu, czy Rysiek, gdyby miał okazję, wróciłby na
scenę. Ustawił mu takie granie, podłożył umowę do podpisania, a potem
jeszcze kupił gitarę – wszystko po to, żeby wygrzebać jego, zmęczonego
życiem i rockiem starucha z depresji po utracie kochanego fendera.
Rychu co prawda wcale nie był w depresji, ale co tam sobie grubas
myślał w tym zaciemnionym węglowym pyłem umyśle, to przecież była
jego sprawa. Skoro go było stać na takie akcje i prezenty, skoro chciał
się bawić w taką grę, to dlaczego nie mu dać satysfakcji? Dlaczego nie
skorzystać? Bo godność?
Parsknął śmiechem. Wiedział dobrze, że godność kończy się tam,
gdzie zaczyna się prawdziwy, ostateczny rock and roll. Wtedy to
wyniosłe cholerstwo zdycha w pierwszym kiblu, a ty bierzesz jego
szczątki, zawieszasz na kiju i wynosisz na scenę, by śpiewać „Stand by
my side” jak Kiss albo „Send me an angel” niczym Scorpionsi.
Godność jest po to, myślał Rychu, by dobrze wyglądać w skórze
i z gitarą w łapie, by więcej oszalałych groupies poczuło powołanie do
ich rockandrollowego obowiązku. Potem nie ma już dla niej miejsca...
Przejechał ręką po twarzy.
– Kurwa – mruknął. – To rzeczywiście brzmi jak deprecha.
Podświadomie czuł, że to jednak nie to. Nie depresja, lecz... strach.
Bo kiedy ostatni raz grał coś na scenie, przed publiką? Street to street.
Grasz, co chcesz, wrzucą albo nie. Ale scena? A jeśli już nie potrafi? Co
mu zostanie, gdy straci...
Zamiast dalej myśleć – Alojz miał rację, gdyby dostał więcej
czasu, pewnie by się wycofał – sięgnął po leżącą obok gitarę. Katował
dziś całą noc, mierząc się z akustycznymi aranżami pod wielkie
szlagiery, od Yard-birds i Bitelsów przez Stonesów po AC/DC i Guns
N’ Roses. Wciąż miał w palcach co trzeba, gromada szarych rozbitków
w jego głowie wciąż pamiętała teksty, a głos brzmiał jak odsuwana na
bok kamienna płyta z krypty Alice’a Coopera. Słowem: wszystko
w porządku. Technicznie był gotowy. Tylko wciąż jakoś nie czuł magii.
– Nie potrzebujesz magii, to tylko granie w barze – warknął na
siebie, układając palce na gryfie.
Miał zamiar zagrać „While my guitar” Harrisona, ale rozmyślił się
i sięgnął do szuflady po kapodaster. Uznał, że „Sharp dressed man”
pasuje do piwa lepiej niż najpiękniejsze nawet bitelsowskie smęty. Raz
jeszcze ułożył palce na gryfie i zaczął grać. A potem śpiewać.
Przymknął oczy, odchylił lekko głowę, a gdy doszedł do „cause every
girl’s crazy ’bout a sharp dressed man”, stuknął w pudło otwartą ręką.
I wtedy się zaczęło. Jego ciałem targnął dobrze już znany dreszcz,
elektryczne wiązki przebiegły między palcami, a ręka zaczęła mrowić.
Mimo to Rysiek nie przerwał utworu, tylko ciągnął dalej, czując, jak ta
dziwna moc w nim narasta, ale i... przystosowuje się do rytmu. A gdy
tylko wszedł w solo, wiązki zaczęły sunąć po strunach, nadając im
specyficzne, jakby przesterowane brzmienie.
I nagle Zwierzchowski zdał sobie sprawę, że nie musi już szarpać
strun, bo jego moc – to dziwne, kurewskie coś, co dostał od pioruna
w rekompensacie za fendera – szarpie i wprowadza je w drgania już
sama, według Ryśkowych myśli.
No to obie łapy na gryf, pomyślał i przeszedł gładko na
tappingowe solówki Satrianiego i Vaia, te, które znał i kiedyś ćwiczył,
ale do których zawsze brakowało mu palców, brakowało koordynacji.
Teraz szły same, bo wiązki nie tylko poruszały strunami, lecz także
ustawiały jego palce na właściwych progach, kierowały całym jego
systemem nerwowym, każdym ruchem.
To było niesamowite uczucie, podobnie zresztą jak niesamowita
była muzyka, która wybrzmiewała coraz głośniej i czyściej z każdą
chwilą.
Wreszcie Rysiek nie wytrzymał, odchylił głowę i targnięty
kolejnym, najmocniejszym ze wszystkich dreszczem wrzasnął:
– Rock and roll!
A potem opadł bez siły.
Tak, był gotów. Gotów jak jeszcze nigdy.
Alojz stęknął, sapnął i oparł rękę o świeżo nawoskowaną maskę
swojej przechodzonej vectry. Wstał z największym trudem i odruchowo
otarł czoło ściereczką czarną od brudu z wyczyszczonego właśnie
kołpaka. Zaklął, gdy się zorientował.
– Cza było jechać na myjnia, panie Meller – zawołał młody
Chwastok.
Szczeniak miał może z dwanaście lat i o tej porze powinien być
w szkole, ale nie zapowiadało się, by tego dnia w ogóle tam trafił. Jego
rodzice, co Alojz zauważył już dawno temu, stosowali się do
starośląskiej szkoły bezstresowego wychowania – niech chłopiec robi,
co chce, i tak skończy pod ziemią. Znaczy na grubie. Choć w ten inny
sposób też, prędzej czy później.
Nie tobie się wtrącać w cudze metody wychowawcze, Meller,
mruknął do siebie stary górnik i sięgnął do kieszeni, by sprawdzić, czy
ma jakieś drobne. Miał, więc skinął na dzieciaka.
– Jak mi umyjesz te felgi, to dostaniesz dycha – powiedział,
machając szczeniakowi przed nosem banknotem z Mieszkiem.
Chłopiec postukał się po nosie.
– Niy kali mi sie. Dycha łod jednego kółka, to już ja.
Alojz zmarszczył czoło.
– Chybaś cołkiym zgupioł. Czi razy machniesz ścierom i mosz już
na piwo, znaczy na ta, łorynżada. Mało?
Dzieciak uśmiechnął się paskudnie i wzruszył ramionami.
– Jak styknie ino machnońc ścierom, to czemu sie sami tego nie
zrobicie? – odparł.
Alojz westchnął. Nie miał pojęcia, czy walnąć dzieciaka przez łeb
za chamstwo i bezczelność, czy pochwalić za gospodarność i wrodzony
talent do handlu. Wtem zauważył, że drzwi do klatki Rycha otworzyły
się i wyszedł stamtąd ten angielski chłoptaś. Górnik ruszył w jego
stronę.
– No to jak, panie Meller? – zapytał za nim mały Chwastok. – Bo
wiycie, jo mom richtich dużo do roboty.
– Dobra już, dobra – odparł Alojz, machając ręką.
Zdał sobie sprawę, że właśnie przekroczył magiczną granicę, gdy
bardziej opłacałaby mu się myjnia, ale miał to gdzieś. Podszedł do
Benforda i złapał go za ramię.
– Co żeś tam robił? – syknął, jednocześnie zerkając w Ryśkowe
okna. – Chcesz, coby kożdy cie mógł widzieć? Jakby cie teraz Richard
chycił, to zaroz sie pokapuje i tyle bydzie z tego wyjazdu.
– Na pewno tak będzie, gdy zobaczy nas razem, proszę pana.
Chłopak zgrabnie wyśliznął się z uścisku i poprawił tweedową
marynarkę nałożoną na elegancki golf. Wyglądał w tym stroju trochę jak
stary maleńki, ale Alojz w swoim T-shircie z odsłoniętym, zarośniętym
pępkiem niekoniecznie uważał się teraz za krytyka mody.
– Poza tym – dodał Benjamin – byłem tylko zawiesić kebaba
i śpieszę się na... O, przepraszam.
Wyciągnął z kieszeni telefon i przejechał palcem po ekranie.
– Tak, słucham? – powiedział oficjalnie do słuchawki, głosem
usłużnym i stanowczo zbyt dorosłym, jak na nastolatka. – Nie, proszę
pana, obawiam się, że dzisiejszy event jest wyłącznie za zaproszeniem
i wyłącznie dla studentów uniwersytetu... Tak, proszę pana, możliwe, że
to niedopatrzenie... Nie, wybaczy pan, ale niestety nie wiem, kim jest
pana ojciec... Nie, przykro mi, ale... Ach tak. W takim razie proszę
poczekać.
Przyłożył słuchawkę do piersi, spojrzał na Alojza i przewrócił
oczami.
Górnik wskazał na telefon.
– Tyn cołki koncert jest z zaproszeniami? – zdziwił się. – Kiedyś
ty, synek, to wszysko pochytoł? I kogoś tam właściwie posproszoł?
– Miałem czas. A kto będzie? Sami bezużyteczni ludzie – odparł
Benjamin szeptem. – A nawet gorzej: ci, co się uczą, jak być
bezużytecznymi. O, jest już moja taksówka, muszę iść. Do zobaczenia
wieczorem.
Minął Alojza, po drodze ponownie przykładając słuchawkę do
ucha.
– Tak, panie Tuczyński, myślę, że uda nam się dopisać pana do
listy specjalnej. Tak, oczywiście, że nieodpłatnie... Jak najbardziej,
z osobą towarzyszącą. Serdecznie dziękuję i również pozdrawiam. Do
usłyszenia.
Rozłączył się, schował telefon i otworzył drzwi taksówki. Akurat
w samą porę, by się ukryć przed wychodzącym z budynku Ryśkiem.
Stary rockman miał na sobie swoją zniszczoną kurtkę, na której
wyraźnie odznaczał się żółty znaczek z czarnym napisem „Tak, twoją
matkę też”, i znoszoną, pogniecioną koszulkę z Uriah Heep. W jednej
ręce trzymał kolorowo obklejony futerał z gitarą, w drugiej –
nadgryziony kebab.
Benjamin pokręcił głową z rozbawieniem. Rockman nie wyglądał
na bohatera, ale już całkiem dobrze pasował na legendę.
– Dokąd? – zapytał taksówkarz.
– Katowice Główny – odparł Benjamin.
Samochód ruszył.
KRAKÓW
To było silniejsze od niego. Jak to kiedyś powiedział mu ojciec
podczas jednej z rozlicznych pogadanek uświadamiających, nie ma nic
gorszego, niż dać nałogowcowi nieograniczony dostęp do źródła
uzależnienia. Nie będzie wiedział, kiedy przestać.
Wtedy, prawie osiem lat temu, Marek Tuczyński, ksywa Tukan –
albo Stukan dla tych, którzy znali go lepiej – był uzależniony od
internetowej pornografii i ta pogadanka, a potem miłosierny rodzicielski
szlaban miały go z tego nałogu wyleczyć. Zamiast tego odwróciły
uwagę chłopaka od pikseli i pokazały, że w rzeczywistości jest tylko
nieco trudniej. Za to o ile przyjemniej.
Wystarczyło znaleźć odpowiedni klucz do odpowiedniej sytuacji
i wstawiać właściwe słowa w puste pola. Jak w krzyżówce. Na przykład:
jedyna słuszna odpowiedź na pytanie „Czy wyglądam w tym grubo?” –
trzy litery poziomo. Albo: facet, który miętolił moje cycki przez całą
imprezę, a potem nie zadzwonił? – pionowo, pięć liter, pierwsza D,
przedostatnia E.
No i oczywiście zawsze trzeba pamiętać, aby dolewać, zależnie od
okoliczności, piwa, wina lub czekolady, dotyk ograniczać do
delikatnych muśnięć, utrzymywać żartobliwe, wieloznaczne uwagi
i resztę tematów rozmowy w proporcji nie większej niż jeden do pięciu.
Tak, to czasami było zbyt proste, zwłaszcza gdy dołożyło się do
tego jeszcze bogatego, wpływowego ojca i niemalże magisterkę
z psychologii na Jagiellonce, która przecież jakiś tam ślad w głowie
zostawiła. No ale cóż, nawet gdy trochę nudne, nałóg to nałóg.
Uniósł więc rękę i skinął na kelnerkę, jedną z tych ślicznych
dziewczyn z prowincji, które dorabiały do studiów, usługując bogatszym
kolegom we wdziankach podobnych do uniformów francuskich
pokojówek – biała bluzeczka z kołnierzykiem, na to obcisły czarny
sweterek, spódniczka krótsza niż do pół uda, czarne rajstopy.
Ta, która podeszła, była naprawdę niezła. Niewinny uśmiech, dwa
kucyki, ale chód jak u kobiety kota, biała bluzeczka rozpięta o jeden
guziczek za daleko – iście kurwia niewinność. Wciąż jednak nie była tak
ładna, jak Anka siedząca naprzeciw Marka. No i bankowo byłoby z nią
więcej zachodu. Dialog ograniczył się więc do zamówienia kolejnej
butelki wina, którego Anka oczywiście „nie powinna, nie ma nastroju,
nie w takim dniu”. Ale przecież weźmie, bo „on by sobie tego życzył,
nie chciałby, żebyś była smutna, zależało mu na tobie”.
On, czyli Paweł, dobry kumpel Marka i wielki nieobecny tej
rozmowy, znaleziony kilka dni temu na Bramie Floriańskiej. Dosłownie
na, bo zwisał z niej głową w dół, niemal przyprawiając o zawał dwie
pracownice pobliskiego McDonalda wychodzące z wieczornej zmiany.
Anka od dwóch miesięcy chodziła z Pawłem i to, według braterskiego
kodeksu, było święte, no ale przecież umarli nie mają żalu, nie? Marek
był pewien, że nie mają. Nic a nic.
– Nie płacz, Aniu, przetrzymamy to jakoś – powiedział, kładąc
dłoń na jej dłoni, delikatnie, acz na tyle stanowczo, by nie była w stanie
cofnąć jej niezauważenie.
Spojrzał w jej błękitne oczy, uśmiechnął się delikatnie. Gdy
odpowiedziała uśmiechem, wolną ręką odgarnął jej z twarzy kosmyk
włosów, niby przypadkiem muskając wierzchem dłoni ciepły, mokry od
łez policzek.
– Ważne, żeby żadne z nas nie było teraz samo, żebyśmy... O,
właśnie. Przyjdziesz wieczorem do Smoczej Siarki? To zamknięta
impreza, Paweł pewnie byłby, gdyby... no wiesz. I chcemy tam z paroma
osobami – Siwym, Młócką, Patrykiem, Dongiem i kilkoma innymi –
uczcić tych, co odeszli. Wszystkich.
Zawiesił głos, ale nie przestawał wpatrywać się w jej oczy ani
uśmiechać przyjaźnie. Miał słowa dobrane do wszystkiego, co mogła
teraz powiedzieć, odpowiedź na każde pytanie... Wystarczyło zaczekać,
aż w krzyżówce znów pojawi się puste pole.
Zamrugała, otarła łzę, wreszcie pokręciła głową.
– Nie mogę. To wszystko jest zbyt świeże, ja... on... O mój Boże.
– I właśnie dlatego, Aniu, powinnaś. By złożyć mu hołd jak my.
Podziękować facetowi, który... – umilkł na moment, szukając w głowie
odpowiednich słów.
Nie wiedział, co właściwie robiła z Pawłem, oprócz tego, co on
sam opowiadał, ale co niespecjalnie nadawało się do przytoczenia
w takiej rozmowie. W końcu westchnął i odchylił się do tyłu na krześle,
jednocześnie zdejmując dłoń z jej dłoni.
– Nie, wiesz co? Chyba masz rację, nie powinienem był prosić.
Zapomnij. Chodzi tylko o to, że tam będą wszyscy i będzie mi ciężko...
Odwrócił głowę, przez chwilę przyglądał się ludziom siedzącym
przy sąsiednich stolikach. Pusty był tylko jeden, pod oknem, stała na
nim karteczka z napisem „rezerwacja”. Wreszcie Marek wrócił
spojrzeniem do Anki i znowu się uśmiechnął, tym razem smutno.
– Nieważne – powiedział. – Znajdźmy jakiś weselszy temat dla
odwrócenia myśli, co?
Anka westchnęła.
– Gdzie jest ta Smocza Siarka? – zapytała.
Marek natychmiast uniósł obie ręce.
– Ależ nie, naprawdę nie musisz, ja tak tylko...
– Ale chcę! – stwierdziła stanowczo. – Powinnam tam być. Gdzie
to jest?
– Dawne Pod Jaszczurami, na Rynku. – Wysiłkiem woli Marek
powstrzymał się od tryumfalnego uśmiechu. – Zresztą przyjadę po
ciebie, bo to na zaproszenie. Ale będę miał podwójne, a jakoś nie
miałem nastroju do szukania towarzystwa.
Dziewczyna zwiesiła głowę, by ukryć łzy. Jedna ze słonych kropli
kapnęła wprost na dekolt i zsunęła się po krągłej piersi. Marek
natychmiast poczuł, jak pęcznieją mu spodnie. To będzie dobra noc,
o rany, tak dobra...
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch pod oknem, ale natychmiast wyparł
go ze świadomości. Zresztą nie on jeden. Nikt z obecnych w lokalu nie
dostrzegł trójki przebierańców siedzących przy stoliku z napisem
„rezerwacja” i zajadających serniczki truskawkowe po dwanaście
pięćdziesiąt od sztuki.
Oni natomiast przyglądali się i przysłuchiwali wszystkiemu
uważnie.
AUTOSTRADA A1, KATOWICE – KRAKÓW
Alojz źle się czuł w łososiowej koszuli, ale niestety w jego
rozmiarze były tylko takie albo białe. A w białych, jak nauczyło go
życiowe doświadczenie, nie mógł prowadzić samochodu, co wyjaśnił
właśnie siedzącemu z tyłu Rychowi.
– Dlaczego? – zapytał Zwierzchowski, trącając przypadkową
strunę i szukając w lusterku odbicia oczu kierowcy.
– Bo niy moga i tyla – stwierdził Alojz i mocniej zacisnął palce na
kierownicy.
Włączył migacz, skręcił w lewo obok cmentarza, w kierunku
autostrady.
– Ale kto ci zabrania?
Rysiek odłożył gitarę na bok i wcisnął pomarszczony łeb
w szczelinę między fotelami.
– Zawiązaliście w kopalni jakiś podziemny krąg? Tajny pakt
górników wyglądających jak Budda czy co?
– Chcesz zaroz stond wylecieć i lyźć do tego Krakowa z buta? –
pogroził Alojz, posyłając gniewne spojrzenie w stronę lusterka.
Na Ryśku nie zrobiło to jednak wrażenia.
– A ty? Jakby ci się tak akumulator rozładował? – powiedział. –
Tak, to moje cholerstwo działa też w tę stronę, sprawdziłem. Więc? Kto
ci zabrania jeździć w białej koszuli?
Alojz wziął głęboki oddech i wymruczał coś cicho.
– Że co? – Rychu zmarszczył czoło. – Nic mi nie mówiłeś o jakieś
Alicji. Alojz, czyżbyś pod tym zwalistym daszkiem chował jeszcze
jakieś ptactwo?
– Nie Alicja, ino policja, głuchoto! Pedzieli mi, że z daleka to
wyglondo, jakby mi poduszka powietrzno wybuchła!
Rysiek ryknął śmiechem, a po twarzy przebiegły mu błękitne
wiązki. Jedna z nich z trzaskiem przeskoczyła na szyję górnika, a ten
skręcił gwałtownie na drugi pas. Rozległ się przeciągły dźwięk klaksonu
samochodu, któremu zajechali drogę.
– Kaj sie ryjesz, ty ciulu! – warknął Alojz, zerkając w lusterko
i pukając się palcem w spocone czoło. – Pozabijać nos chcesz? Weź sie
ino uważej z tym... tym...
– O, autostopki! – Rychu, nie słuchając przyjaciela, wskazał
palcem na pobocze. – Nawet niezłe. Weźmiemy, co? Jadą na Kraków.
Weźmy!
Alojz westchnął ciężko, ale wiedział, że nie za bardzo ma wybór,
bo albo to, albo ględzenie przez resztę podróży. Zjechał więc na pobocze
i włączył awaryjne. Próbował się odwrócić, ale mu się nie udało, więc
tylko kolejny raz spojrzał w lusterko i uniósł palec.
– Mogymy je wziońć, ale po pierwsze: koniec z kurzyniem
w aucie, po drugie: żodnego czynstowania tym zielskiem, bo nos
wsadzom, po czecie: łapy przi sobie...
– Nawet jeśli są pełnoletnie? – zapytał Rychu.
Właśnie przez tylną szybę przyglądał się, jak dziewczyny
podnoszą plecaki, składają kartkę z napisem „Kraków” i szybkim
marszem ruszają w stronę samochodu. Odwrócił się i pomiędzy
siedzeniami przełożył ostrożnie gitarę na przód.
– Zapnij ją tam pasem, co?
– Sam se zapnij. Przeca ty byś mógł być dziadkiem łod tych
dziołszek, Richard.
– O taak, dziadkiem, tatką, w sumie kim zechcą.
Usadowił się na środku i wyszczerzył krzywe, pożółkłe zęby.
– Swoją drogą, to ciekawe, czy to moje cholerstwo działa też na
inne napięcia. W sensie: czy wiesz, w razie czego postawi... O, cześć,
dziewczyny.
– Dzień dobry.
Autostopowiczka uśmiechnęła się przymilnie, opierając ramię na
otwartych drzwiach. Miała na oko osiemnaście, może dwadzieścia lat,
mocny makijaż i niebieskie pasemka pośród czarnych, sięgających
ramion włosów. Ubrana była w obcisły top i czarne spodnie pełne
klamer i wycięć, spod których wyzierały seledynowe rajstopy. Pewna
siebie, w postawie trochę zadziorna, co było słychać także w jej głosie.
– To co, wezmą nas panowie?
– Niestety, dziewuchy, kolega ma opory – odparł Rysiek. – Ale
podwieźć do Krakowa możemy. Wsiadacie? Tylko koleżanka z drugiej.
Koleżanka była o głowę niższa i wyglądała normalniej, co wcale
nie znaczyło gorzej. Dżinsowa spódniczka, zapinana z przodu bluza
z kapturem, a pod nią koszulka z Kurtem Cobainem. Na widok twarzy
lidera Nirvany Rysiek trochę się skrzywił, choć zaraz uznał, że w sumie
lepiej to niż HIM czy ten, jak mu tam, Bimber. Przesunął się więc lekko
na środek, jednocześnie ręką sięgając za zagłówek siedzenia
dziewczyny, żeby potem się nie męczyć. Za stary był na te wszystkie
udawanki z ziewaniem i przeciąganiem. Poza tym do Krakowa nie było
znowu tak daleko, zwłaszcza autostradą.
– Jesteśmy panom bardzo, bardzo wdzięczne – powiedziała
Nirvana, gdy już wsiadły i samochód ruszył.
Rysiek natychmiast objął ją ramieniem i spojrzał w lusterko.
– Słyszałeś, Alojz? Bardzo, bardzo wdzięczne.
– Ani ło tym nie myśl. I cof łod nij te łapy, bo ci je połomia.
Nirvana wzruszyła ramionami.
– Ale nie trzeba, tak mi dobrze – stwierdziła, po czym wolną ręką
sięgnęła do znaczka na kurtce Rycha. – „Tak, twoją matkę też”. Niezłe.
– Zdziwiłabyś się, jak często prawdziwe – odparł. – Mów mi
Zwierzu.
– Karla. To znaczy Karolina, ale wolę Karla. A to jest Andżela.
Rysiek odwrócił głowę i przyjrzał się wysokiej dziewczynie.
– Nie wyglądasz specjalnie na aniołka.
– Może nie – odpowiedziała, uśmiechając się półgębkiem. – Ale
paru już pokazałam niebo.
– Uuu!
Rysiek poprawił się na siedzeniu i zupełnym przypadkiem zerknął
w lusterko wsteczne, gdzie spotkał się ze spojrzeniem, które zwykł
nazywać „wkurwiony sumita”. Alojz rzadko tak patrzył, ale gdy już się
zdarzyło, należało natychmiast zaprzestać właśnie wykonywanej
czynności. „Zarozki to jo cie pośla do nieba” – mówił ten wzrok – „na
wiekiwiekówkurwaamen”.
Rychu uznał, że moce nie moce, sumo nie sumo, lepiej spasować,
bo szkoda mu robić kwasy. Cofnął więc rękę, usiadł prosto, tylko oczy
krążyły mu jakoś tak odruchowo od nóg Andżeli po cycki Nirvany
zwanej Karlą.
– No więc Kraków – powiedział. – Co was tam ciągnie? Bo chyba
nie zabytki?
– Czemu nie? – zapytała Andżelika. – Ja tam lubię to, co stare.
Rychu poczuł, jak stają mu dęba włoski na karku... I nie tylko
włoski, tak po prawdzie.
– Słyszałeś, Alojz? Słyszałeś, co ona właśnie...
– Niy!
– Kurwa.
Dziewczyny wymieniły rozbawione spojrzenia, po czym Nirvana
sięgnęła po rękę Rycha i przełożyła ją sobie za kark.
– Tak naprawdę, to jedziemy na imprezę. Trochę studenckiego
szaleństwa, wie pan.
– I tak was rodzice puścili? – zapytał Alojz.
Popatrzył na dziewczynę za pomocą lusterka. Akurat miał chwilę,
bo zatrzymał samochód w kolejce do budki z opłatami za autostradę.
– Nie ich sprawa – stwierdziła stanowczo Andżelika.
– Nie mówiłyśmy im, bo po co się mają martwić – dodała Nirvana.
– Znaczy na imprezę by nam pewnie pozwolili, ale nie do Krakowa, bo
tam teraz te wszystkie zabójstwa.
– Jakie zaś zabójstwa? – Alojz podjechał do budki i podał pani
w okienku wyliczone pieniądze. – Słyszoł żeś coś ło tym, Richard?
Zwierzchowski pokręcił głową.
– Nawet gdybym wiedział, chuja bym ci teraz powiedział, bo taki
z ciebie kierowca na trasie, że...
– Jako gwiozda, tako jazda – odciął się górnik. – Godej ino, o co
idzie z tymi zabójstwami.
– Zabito kilku studentów w okolicy Rynku. Zaczęło się od tego, że
ktoś strzelał do mimów, a potem w ciągu paru tygodni zamordowano
jeszcze parę osób, i to w dość paskudny sposób.
– Podobno świadkowie mówią, że to jakieś klauny – dodała
Andżelika. – W sensie przebierańcy. Wieszają swoje ofiary na
drzewach, strzelają do nich i ogólnie jest paskudnie. Serio nic panowie
nie słyszeliście? We wszystkich wiadomościach o tym mówią od co
najmniej dwóch tygodni.
– Jo tam niy patrza na wiadomości – mruknął Alojz. – Richtich niy
rozumia, co sie z tym światym porobiło. Wejrzyj sie, Richard, ludzie niy
majom co robić, ino...
– Już ci mówiłem, nie gadam z tobą!
– To pitej, pieronie! Ja ci tu godom ło śmierci, a ty...
Rysiek wykrzywił się paskudnie. Mocniej objął Karlę i przytulił ją
do siebie. Drugą rękę przełożył za plecy Andżeliki.
– A ja wręcz przeciwnie – odparł. – Włącz nam tu jakąś muzykę,
zamiast ględzić. W schowku masz kasety ode mnie.
– To w starym aucie było – odparł Alojz, sięgając do gałki radia. –
Tu mom ino płyty albo empeczy. No i lajera.
Włączył odbiornik i szybko przeleciał po zaprogramowanych
kanałach.
– O, to zostaw – zawołał w pewnym momencie Rychu.
– AC/DC? – zapytała Karla, a Rychu spojrzał na nią
z politowaniem.
– Nie, dziecko – powiedział. – To młode Airbourne, ale byłaś
blisko. Chłopcy próbują grać jak... Czy ktoś ci mówił, że masz świetne
cycki?
– Richard!
Ale dziewczyna raz jeszcze tylko wzruszyła ramionami.
– Właśnie dlatego Karla – powiedziała. – Od -Carli Bruni, bo
kiedyś jeden chłopak powiedział, że jak zdejmę stanik, to wyglądam
dokładnie jak ona.
– Sprytny musiał być gość, nie ma co. – Rysiek splunął i poprawił
się na siedzeniu tak, by lepiej sięgnąć dłonią. Przez plecy i ramię nie
było łatwo, ale za to poza zasięgiem wzroku Alojza. Doprawdy czasami
czuł się przy grubym górniku jak dzieciak.
– Alojz, daj nam tu trochę głośniej, co?
Kierowca westchnął, ale podkręcił muzykę akurat na refren:
You got me runnin’ wild, wild and free,
The open road is all I need.
You got me runnin’ wild, runnin’ free,
It’s never gonna be like it used to be.
I choć Alojz po angielsku znał może pięć słów na krzyż, rytm
i klimat muzyki udzieliły mu się na tyle, że mimowolnie docisnął pedał
gazu. Do samej podłogi.
POCIĄG TLK, KATOWICE – KRAKÓW
Benjamin siedział przy oknie z otwartym laptopem na kolanach,
patrzył na urokliwe małopolskie krajobrazy i rozmyślał intensywnie
o swoim planie. O tym, jak bardzo jest szczeniacki i szalony oraz jak
wiele może w nim pójść źle.
Bo to właściwie nie był nawet plan. Na pewno nie można nazwać
tak sytuacji, w której szykujesz zasadzkę na nieznanego mordercę przy
użyciu nieprzewidywalnej broni, jaką jest podstarzały dziadyga
z zadatkami na herosa. W takim przypadku, jeżeli cokolwiek uda ci się
wcześniej ustalić, przewidzieć i przygotować – zwłaszcza na odległość,
bo przecież on był w Krakowie przez te dwa tygodnie raptem cztery
razy, by po amatorsku zbadać miejsca zbrodni – można mówić
o niebywałym szczęściu, o nagrodzonej brawurze i bezczelności wobec
losu. Ale nie o planie, który, zdaniem Benforda seniora, winien być
sztandarem ładu łopoczącym nad polem bitwy z wszechobecnym
chaosem.
Właśnie, ojciec. Drugi temat rozmyślań, zupełnie teraz
niepożądany, ale wgryzający się w plany i strategie niczym kornik
w dębowe biurko. Benjamin zadzwonił do niego przeszło półtora
tygodnia temu i powiedział, że jednak nie przyjeżdża, że zostaje, bo tu
ma szansę na spełnienie swojego marzenia. Senior powiedział tylko:
„Oh, well”, zupełnie jakby tego się spodziewał. A potem odblokował
i udostępnił Benjaminowi założone jeszcze przez dziadka bankowe
konta, co wyraźnie mówiło: „To twoje życie, twoje pieniądze, rób, co
chcesz”. Tylko że... ojciec tego nie powiedział. Nie zapytał, o jakie
marzenie chodzi, nie chciał wiedzieć zupełnie nic. Po prostu westchnął
i jak zawsze zamknął sprawę stwierdzeniem, że matka się martwi, a on
musi wracać do pracy.
Coś miękkiego i brzęczącego uderzyło go w głowę i wyrwało
z zadumy. Siedząca naprzeciwko młoda mama oblała się rumieńcem.
Skarciła biegającego po przedziale pięciolatka i wciąż się czerwieniąc,
przeprosiła Benforda.
– Nic się nie stało – odparł chłopak. – Właściwie ten młody
człowiek wyświadczył mi przysługę, bo moje myśli – zatoczył palcem
koło – zboczyły trochę z tematu. Gdzie ta piłeczka?
– Nie trzeba, ja się schylę – powiedziała młoda mama.
Sięgnęła pod siedzenie. Benjamin miał przez chwilę doskonały
widok na jej zgrabny dekolt, ale odwrócił się skromnie i znowu skupił
wzrok na krajobrazie za oknem.
A więc sprawa zabójstw, pomyślał. Był na większości miejsc
zbrodni, podając się za studenta dziennikarstwa. Udało mu się nawet
wziąć na spytki paru policjantów. Teraz postanowił sprawdzić, czy
pamięta wszystko, co zobaczył, co wywnioskował. I czy nadal układa
się to w jakąś całość. Ani chybi w Krakowie działał teraz seryjny albo
grupa seryjnych, skupiająca się na mordowaniu młodych ludzi.
Wszystkie ofiary to studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego,
w większości bardzo dobrze sytuowani. Zabici na różne sposoby
w okolicach Rynku i Starego Miasta. Wieczorami albo nocą, w sposób
dość widowiskowy, ale – co zaskakujące – bez świadków. Tylko kilka
wątpliwych źródeł twierdzi, że grupa napastników nosi stroje ulicznych
mimów.
No właśnie, mimowie. Benjamin ruszył z myślą w tym kierunku.
Nie dalej jak trzy tygodnie temu nieznany napastnik postrzelił trójkę
z nich, urzędujących wówczas na Rynku. Również studenci UJ, cała
trójka przeżyła. Benford dowiedział się, że wciąż przebywali w szpitalu.
Czyżby byli pierwszymi ofiarami? A może zainspirowali jakichś
mścicieli, którzy walczą teraz w ich imieniu i atakują... No właśnie,
dlaczego bogatych studentów?!
Benjamin poczuł muśnięcie na kolanie. Odwróciwszy głowę,
dostrzegł, że młoda mama wciąż na kolanach szuka piłeczki. Złożył
laptopa i również opadł na klęczki.
– Naprawdę nie trzeba – szepnęła dziewczyna.
Ale on już wydobył telefon i włączył latarkę. Z nią bez trudu
wypatrzył piłeczkę zablokowaną między żeberkami małych kaloryferów
pod siedzeniami. Podał ją młodej mamie, a ta znowu oblała się
rumieńcem. Z czerwonymi policzkami wyglądała, jakby była w wieku
Benforda, choć sądząc po brzdącu, było to raczej niemożliwe.
– Dziękuję bardzo – powiedziała, uśmiechając się i niemal
jednocześnie próbując zdmuchnąć z twarzy niesforny kosmyk.
– Ależ żaden kłopot, nie, mały?
Benjamin mrugnął do małego chłopczyka, ale ten tylko spojrzał na
niego ponuro niczym Damien z „Omenu”, a potem wrócił do grzebania
patykiem od lizaka w gumie przyklejonej do małej popielniczki.
– Krzysiu, zostaw!
Benjamin sięgnął po laptop, wpisał hasło, raz jeszcze przejrzał
zebrane dane, w tym zdjęcia robione z ukrycia, których nie
powstydziłby się pewnie nawet Peter Parker. Ale choć zbiór informacji
był całkiem pokaźny, wciąż nie dostrzegał w nim odpowiedzi na
pytanie, dlaczego akurat studenci. Natomiast wszystkie dane, zarówno te
pewne, jak i plotkarskie doniesienia, pozwalały przypuszczać, że
kimkolwiek są napastnicy – zwykłymi wariatami czy poprzebieranymi
przestępcami rodem z komiksów – dziś wieczorem spróbują się zjawić
na jego sprofilowanej pod nich imprezie. A gdy to zrobią, spotkają się
z panem Zwierzchowskim. Rychem. I niech Bóg, Bond i Doktor mają
wszystkich w opiece, jeśli ten stary pryk jednak nie jest bohaterem!
Drzwi do przedziału otworzyły się nagle i w progu pojawił się
konduktor. Benjamin od razu rozpoznał kontrolera, który sprawdzał jego
bilet ostatnim razem. Na szczęście tamten zdawał się go nie pamiętać,
a i Benford, nauczony doświadczeniem, miał tym razem normalny,
kupiony w kasie bilet. Jak się jednak okazało, pula szczęścia nie była
nieograniczona.
– Nie możesz tu siedzieć – powiedział konduktor do Benjamina,
gdy już sprawdził bilet młodej matki. – Tu jest przedział zarezerwowany
dla matek z dziećmi do lat pięciu. Co ty, nie umiesz czyt...
Zerknął w stronę drzwi, ale im bardziej się im przyglądał, tym
bardziej nie było na nich żadnego powiadomienia. Zaklął pod nosem,
a potem jeszcze raz, głośniej, gdy zorientował się, że właśnie klnie przy
dziecku.
Benjamin wykorzystał ten moment, by wtrącić swoje wyjaśnienia.
– Proszę pana, po pierwsze mam na to właśnie miejsce wykupioną
rezerwację, a po drugie zapytałem obecnej tu pani, czy nie będę jej
przeszkadzał. I nie miała nic przeciwko mojej tu obecności.
Młoda matka, zorientowawszy się, że o niej mowa, po raz trzeci
zapłonęła czerwienią, ale skwapliwie pokiwała głową. Konduktora to
jednak nie przekonało.
– Nie mędrkuj mi tu, synu, boś nie trafił na tępaka. Ten pociąg nie
ma rezerwacji.
– Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem – odparł grzecznie
Benjamin. – Ma fakultatywne. O, proszę.
Ponownie podał kontrolerowi bilet z przymocowanym doń za
pomocą zszywki drugim druczkiem oznaczającym rezerwację.
Konduktor zerknął na niego niechętnie, po czym oddał chłopakowi
i powtórzył z żołnierskim uporem:
– To przedział zarezerwowany, musiano ci dać złą miejscówkę,
więc musisz się przesiąść.
Benjamin westchnął, wstał, sięgnął po pokrowiec i zaczął chować
laptop.
– A gdzie mam się przesiąść? – zapytał.
– No jeszcze tego brakowało – prychnął konduktor – żebym ja
wolnych miejsc po pociągu szukał!
Odwrócił się na pięcie i wyszedł z przedziału. Benjamin postał
jeszcze chwilę, w końcu wzruszył ramionami i usiadł z powrotem.
Pomyślał przy tym, że jeśli jakimś cudem wszystko dobrze pójdzie,
wracać będzie już samochodem wraz z Mellerem i... własnym,
wymarzonym herosem. Skąpanym w blasku chwały, podstarzałym, ale
niewątpliwie skutecznym, polskim, elektrycznym Batmanem.
KRAKÓW
Komisarz Drewniak nie miał czasu na obiad, dlatego teraz na
widok przekąsek rozkładanych przez firmę cateringową na stojących
w kącie ławach szwedzkiego bufetu z trudem opanowywał ślinotok.
Zwłaszcza że jedzenie, choć w wersji wykwintnej, stylizowano wyraźnie
na typowe smakołyki studentów. Była więc pizza z ciastem – jak głosił
opis dania – na ekomące, z grzybami zbieranymi w dziewiczych lasach
przez ukraińskie staruszki i salami z poddanych eutanazji
meksykańskich osłów. Tuż obok z rżniętych kryształów wystawały
słone paluszki wypiekane przez dzieci z hospicjum pod Radomiem,
koreczki z kolumbijskimi marynowanymi cebulkami hodowanymi na
niegdysiejszej plantacji koki, pasztet sojowy o smaku wołowiny
argentyńskiej i paleta serów. Nikt nie napisał, co było nie tak z tą
ostatnią, ale wyglądała i śmierdziała podejrzanie francusko.
Lista była oczywiście dużo dłuższa, a do tego wszędzie stało piwo
w setkach odmian i rodzajów, od rodzimych klasyków – ale i tak
w wersji eksportowej – po niszowe serie kongijskich ciemnych
niepasteryzowanych. Jedno było pewne: miłośnik kapsli czy etykiet
dostałby tu głośnego multiorgazmu.
– Panie komisarzu, halo!
Ktoś złapał Drewniaka za ramię. Ten odwrócił się, potrząsając
głową.
– Uhm? Przepraszam, zamyśliłem się.
Chrząknął w zaciśniętą pięść i uśmiechnął się do Łukasza
Koniecznego, właściciela lokalu Smocza Siarka, krępego, łysiejącego
trzydziestolatka w rozchełstanej białej koszuli.
– Pytał pan o coś?
– Tak – mruknął tamten. – Pytałem, czy jeszcze w jakiś sposób
mogę panu pomóc. Bo wie pan, troszeczkę...
– Przeszkadzam, tak? – Drewniak wykrzywił usta w przymilnej
pułapce uśmiechu.
Konieczny wpadł w nią natychmiast.
– Obawiam się, że tak – odparł. – To naprawdę duża impreza,
panie komisarzu, i to naprawdę ważne, żeby...
– Żeby zapewnić jej właściwe bezpieczeństwo – wszedł mu
w zdanie Drewniak. – Zwłaszcza że pańskimi gośćmi będą potencjalne
ofiary krążącego po mieście szaleńca. Słyszał pan, prawda? Czytał. Nie
da się nie słyszeć w ostatnich dniach, bo wszędzie trąbią tylko o tym.
Jedynki, dwójki, polsaty, tefałeny. Nawet cholerne Radio Maryja!
Sięgnął do najbliższej tacki po „małego burgera w całości
wykonanego z produktów odzyskanych z sieci McDonald’s na zlecenie
fundacji Toys for Chinese Girls and Boys”. Czego jak czego, pomyślał
Drewniak, ale zabawek to małym Chińczykom na pewno nie brakuje.
Przynajmniej nie w pracy. Przełknął burgera i podjął przerwany wątek.
– Wszyscy chcą ode mnie rezultatów. Chcą wiedzieć kto,
dlaczego, czy głosował na PO i czy w dzieciństwie oglądał porno. Nade
wszystko jednak chcą wiedzieć, dlaczego za cel obrał sobie studentów,
i to właśnie krakowskich, dobrze sytuowaną przyszłość naszego
pięknego, w dupę go mać, narodu.
Wepchnął do ust kolejnego burgerka i spojrzał Koniecznemu
prosto w oczy.
– Dlatego kiedy robi pan imprezę, na którą zamachowiec może się
jarać bardziej niż Al-Kaida na kongres amerykańskich Żydów
z udziałem prezydenta Obamy, to zamiast pytać, czy jeszcze może pan
pomóc, zamiast sugerować mi, że, kurwa, przeszkadzam, radziłbym
w podskokach przynieść mi tu nazwiska osób zatrudnionych na
ochronie, wykaz wszystkich zabezpieczeń, od kamer po zawory gazu,
listę gości i... Co jest, Wałkoń?
Gruby aspirant, którego wraz z partnerem, zapewne w ramach dnia
złośliwości, przydzielono Drewniakowi do tej sprawy, wyprężył się na
baczność, a jego wielki brzuch zatrząsł się jak galareta.
– Panie komisarzu, melduję, że przed budynkiem stoi i żebra
świadek.
– Żebrze – odruchowo poprawił Konieczny, ale Drewniak
prychnął na niego pogardliwie.
– Jak świadek, to żebra – mruknął. – Nie zna pan policyjnego
żargonu, to się proszę w śledztwo nie wcinać, tylko wie pan...
Palcami prawej dłoni przespacerował się po lewej.
– W podskokach, o co prosiłem. Albo zamknę ten lokal i udupię
imprezę, jak mi miłosierdzie boskie, łagiewnickie świadkiem!
Konieczny odwrócił się na pięcie i pognał do swojego biura
z miną, jakby zaraz chciał składać jakąś skargę, a Drewniak ruszył
w stronę wyjścia.
– Jaki świadek, Wałkoń? – zapytał. – Czego świadek?
– No, zbrodni – wyjaśnił gruby policjant. – Pamięta pan, jak
mówiliśmy o tym szalonym dziadu, co miał wszędzie blizny, widział
tego gościa pod niewidzialną barierą i mówił, że rozmawia z psami? No
więc jest na zewnątrz, bo chyba tu żebrał, a stoją z nim Marecki
i Gibała. Pomyślałem, że chciałby pan wiedzieć.
– I dobrze pomyślałeś. – Drewniak pchnął drzwi wyjściowe
i zamarł.
Przed nim bowiem, w środku kółeczka przypadkowych turystów
stali aspirant Marecki i posterunkowy Gibała. Trzymali się za ręce
i patrzyli sobie w oczy z tak głębokim, pięknym i szczerym uczuciem,
że przez ułamek sekundy Drewniak rozważał nawet, czy się nie
uśmiechnąć. Zamiast tego jednak zaklął i podszedł do podwładnych.
– Co wy, kurwa, wyrabiacie? – wycedził cicho, uśmiechając się
przy tym sztucznie do komórek i aparatów, którymi gapie kręcili ten
nietypowy happening. – I gdzie świadek?
– Miłość nie potrzebuje świadków – szepnął Marecki.
– Miłość potrzebuje jedynie oddania – uzupełnił Gibała. – Bez niej
stalibyśmy się jak miedź brzęcząca albo cymbał...
– Ty jesteś cymbał, Gibała – warknął Drewniak i odwrócił się na
pięcie.
– Wałkoń, rozdziel tych dwóch, rozgoń ludzi i dowiedz się, gdzie
jest ten cholerny facet z bliznami, bo tu go najwyraźniej nie ma –
rozkazał. – A, i powiedz tym tutaj, że jak przez to ich nagłe pedalstwo
stracę świadka, to ich własnymi pałkami tak im zrobię dobrze...
Wszedł do Smoczej Siarki i trzasnął drzwiami, aż zatrzęsła się
szyba.
– O, to tutaj – powiedziała Andżelika, wskazując palcem wolne
miejsce parkingowe. – To mój chłopak, już na nas czeka.
Alojz skinął lekko głową i włączył kierunkowskaz. Zaparkował
gładko i równo, po czym z trudem wypiął się z pasów.
– Skuli mie, to możemy łostawić auto tukej – stwierdził. – Jak sie
niy myla, to styknie iść bez tyn park, potym jedna ulica i drugo, i już my
som na miejscu. Tyn parking jest płatny?
– To Kraków – odpowiedziała Nirvana zwana Karlą.
Alojz, stękając, sięgnął po leżące w schowku drobne.
Tymczasem dziewczyny również wypięły się już z pasów,
ucałowały Ryśka z każdej strony w policzek niemal równocześnie
i otworzyły drzwi. Rychu pozostał nieruchomo.
– Serio, mała? – zapytał tylko. – Ten fagas w marynarce to twój
chłopak?
Dziewczyna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się zalotnie.
– Jak się nie ma, co się lubi... – odparła.
Rysiek wyszczerzył się głupio, patrząc najpierw na nią, jak
wysiada, a potem przenosząc wzrok na Alojza.
– To się chyba nazywa miłość.
Gruby górnik prychnął i również otworzył drzwi.
– Pedziołbych, że raczej pedofilia.
Gdy wysiedli, chłopak Andżeliki był już przy niej, obejmował ją
w pasie i z rozbawieniem, choć bez złośliwości, komentował gitarę
położoną na siedzeniu pasażera. Gdy zobaczył Rycha, wyciągnął prawą
rękę i błysnął szkolonym uśmiechem studenta prawa. Albo medycyny.
– Marek Tulipowicz. Bardzo panu dziękuję, że zaopiekował się
pan tymi sierotkami – powiedział. – Przyznam panu, trochę się bałem
tego ich stopa, ale widać są jeszcze dobrzy ludzie.
– Tak – Rychu ujął podaną dłoń i uścisnął lekko – dobrzy ludzie to
właśnie my, nie, Alojz?
Górnik machnął ręką i prychnął coś niezrozumiale, po czym
przeszedł na drugą stronę ulicy po bilet parkingowy.
– Sorry za niego – powiedział Rysiek. – Jakiś taki zrzędliwy się
zrobił. Pewnie dlatego, że musiał jechać z przodu, podczas gdy my
z tyłu... Chociaż nie, co się wydarzyło na tylnej kanapie, zostaje na
tylnej kanapie. Aż wsiąknie.
Nirvana zwana Karlą parsknęła, Andżelika zachichotała pod
nosem. Jej chłopak przez krótki moment wydawał się zmieszany, ale
zaraz również się uśmiechnął i płynnie podjął wątek.
– Och, dobre – stwierdził. – Wie pan co, kiedyś też chciałbym być
taki jak pan. W pana wieku...
Uśmiech zniknął z twarzy Ryśka w ułamek sekundy.
– W moim wieku co?
– No... ta gitara, kurtka.
Chłopak spróbował ponownie sztuczki z uśmiechem prawnika, ale
zorientował się od razu, że to bez sensu. Brnął więc dalej już przede
wszystkim gadką.
– Jak pamiętam mojego dziadka, to on tylko bambosze i książka...
Nie mówię, że to źle, ale...
Z każdym kolejnym zdaniem robił się coraz bardziej czerwony,
coraz częściej zerkał też w stronę wyraźnie rozbawionej Andżeliki.
Wreszcie westchnął i machnął ręką.
– Dobra, palnąłem – przyznał. – Przepraszam.
I wtedy to Rysiek się roześmiał.
– Ależ chłopie, nie masz za co – odpowiedział. – Mam swoje lata
i przecież nie zamierzam się ich wstydzić. Ale jeśli chcesz być kiedyś
jak ja, to musisz zacząć już teraz i prosić nieświętego Bono Scotta, by
nie było za późno. Zacznij od wyobracania tej małej jak należy. Bo tak
coś czuję, że gdyby jej teraz zainstalować na dole elektrownię wodną, to
miałbyś dość energii, by świecić przez miesiąc.
To mówiąc, puścił oko do Andżeliki, ale zanim ta zdążyła
odpowiedzieć, jej chłopak postąpił krok do przodu, zaciskając
jednocześnie zęby i pięści.
– Chyba pana poniosło – wycedził.
Rychu skinął głową.
– Owszem, trochę wyobraźnia. Ale bardzo się pomyliłem,
maleńka?
Tulipowicz złapał go za poły kurtki.
– Słuchaj, facet – warknął. – Przywiozłeś je tutaj i jestem ci
wdzięczny, ale...
– Marek!
Chłopak nawet nie spojrzał na Andżelikę, a na chcącą się wtrącić
Karlę warknął wymownie. Miał teraz w oczach coś takiego, że
dziewczyny nie odważyły mu się sprzeciwić. Patrzyły tylko
w milczeniu, a Karla rozejrzała się za Alojzem.
Przez chwilę Rysiek i Tulipowicz stali w zwarciu, milcząc
i mierząc się na spojrzenia. Przechodnie mijali ich obojętnie, czasem
tylko ktoś obejrzał się ukradkiem z bezpiecznej odległości albo krzyknął
coś nie do końca zrozumiale, ale dość wyraźnie, by potem w domu móc
opowiedzieć, że interweniował w ulicznej burdzie.
– Puść go, Marek.
Andżelika spróbowała tym razem użyć wdzięków. Położyła dłoń
na ramieniu chłopaka, przysunęła się ciałem do jego boku, nogą musnęła
udo.
– Puść, dobrze?
Wreszcie chłopak puścił. Zrobił krok do tyłu, ale wciąż nie zrywał
kontaktu wzrokowego.
– Nauczono mnie, że starszym należy się szacunek – mruknął. –
Ale na przyszłość zważ, co mówisz, bo ktoś może nie być tak miły jak
ja.
Rysiek sapnął dwa razy, po czym uśmiechnął się przepraszająco
i wyciągnął rękę.
– Masz rację, stary – stwierdził. – Zachowałem się jak dureń
i przepraszam. Zgoda?
Chłopak zmrużył lekko oczy, ale ostrożnie wyciągnął dłoń. Gdy
ich palce miały się zetknąć, rozległ się nagle głos Alojza:
– Ani ło tym niy myśl!
Rysiek błyskawicznie odwrócił głowę. Ukrycie grymasu
wściekłości pod twarzą niewiniątka nie przyszło mu już tak łatwo.
Pewnie dlatego, że ta pierwsza mina głęboko żłobiła się na jego twarzy
liniami zmarszczek.
– O co ci chodzi? – zapytał. – Mieliśmy tu z kolegą małe
nieporozumienie, ale już...
– Wiym – sapnął Alojz. – I dali ci godom, żeby sie doł pokój.
Rychu westchnął i cofnął wyciągniętą dłoń, przez którą
przemknęło kilka niebieskich wiązek.
– No dobra, dziewczyny, to tyle – mruknął. – A jakby był wam
dzisiaj jednak potrzebny facet, będziemy w Smoczej Siarce. Cześć,
złamasie.
Pochylił się i wsiadł do samochodu. Stojący przy drzwiach
kierowcy Alojz wzruszył ramionami i zajął miejsce za kierownicą. Po
chwili odjechali na poszukiwanie innego miejsca do zaparkowania.
– Włącz muzykę – powiedział Rychu, gdy mijali budynek
krakowskiej Poczty Głównej.
– Jo to dupca, Richard, dyć niy możesz tak robić. Usmażyłbyś
tymu bajtlowi jajca, a łon przeca...
– Alojz, radio, bo się tam, kurwa, wrócę!
Górnik przekręcił gałkę i z głośników poleciał „Jumpin’ Jack
Flash” Stonesów. Alojz wiedział, że to powinno przyjaciela udobruchać.
Przynajmniej trochę. Odczekał chwilę, aż utwór przeszedł w finalne,
powtarzające się frazy i znowu podjął wątek:
– Ty richtich myślisz, że tak wyglondo prawdziwy rock and roll? –
zapytał. – Udowanie koguta przed jakimiś smarkatymi dziołszkami? Jest
żeś tego pewien? A co by tyn cały Ozzy zrobiył w takij sytuacji?
– Przyćpał – mruknął Rysiek.
– I co jeszcze? – nie ustępował Alojz.
Wbili się właśnie w jedną z uliczek podjeżdżających pod Mały
Rynek i chwilę później cudem zaparkowali na miejscu dla inwalidów na
samej Mikołajskiej, tuż przy Rynku.
– No? Ino godej prowda.
– Olał.
– Więc?
Rysiek przejechał ręką po twarzy.
– Więc olewam – westchnął.
– Niy słysza cie.
– Więc olewam! – warknął Rysiek. – Olewam, kurwa!
Alojz odpiął pas i mimo trudności zdołał się jakoś obrócić
i spojrzeć przyjacielowi prosto w oczy.
– Som sie do tego niy przyznosz, ale jo wiym, że to cie szteruje –
powiedział. – Tyn cały szpan to niy jest żeś ty. Robisz z siebie bozna, bo
ci sie zdo, żeś jest stary i z niczym sie już niy umiesz poradzić, pra?
Rysiek wpatrzony w turystyczny meleks za oknem nie odezwał się
słowem, tylko pokazał przyjacielowi faka. Alojz nie przejął się tym
zbytnio.
– Jo wiym, że udowanie rockandrollowca na emeryturze było
łatwe, bo stykło ino połosprawiać, jak to kiedyś było fajnie. Ale wiysz
co? Dzisioj dostoł żeś wezwanie do powrotu z rezerwy. I moga ci tu
i teraz przisionc, na czorno jak wongel pizda Nojświontszyj Barbórki, że
zagrosz ten koncert, choćbych mioł cie som wynieść na kopach przed
publiczność. I mom to w rzici, że czujesz sie stary, bo kożdy rockman
wyglondo, jakby mioł sto lot!
Rysiek wciąż milczał, gapiąc się za okno. Obserwował zakonnice
idące w dwuszeregu, bandę studentów, wycieczkę prowadzoną przez
kobietę-walenia z żółtym parasolem. Wdychał niosący się z pobliskich
sklepów zapach naleśników i kebabu.
– Niech ci bydzie – sapnął po chwili Alojz. – Teraz cie tukej
zostawia i pójda sie rozejrzeć. Ino niy rób żodnych gupot.
Zanim wyszedł, przełączył kilka ścieżek na muzycznym
odtwarzaczu, aż znalazł „T.N.T.”.
– See me ride out of the sunset... – zaśpiewał po krótkim wstępie
Brian Johnson swoim charakterystycznym, chrapliwym wokalem, a do
Alojza właśnie dotarło, jak podobny jest ten głos do tego, jak mówi
i śpiewa Rysiek. Wsłuchał się uważniej.
...On your color TV screen.
Out for all that I can get,
If you know what I mean,
Women to the left of me
And women to the right.
Ain’t got no gun,
Ain’t got no knife,
Don’t you start no fight.
Choć nie znał języka i nie miał pojęcia, jak dobrze udało mu się
trafić z tym utworem, wiedział, że Ryśkowi nie trzeba większej zachęty.
Widział to na jego promieniejącej twarzy, poznał po ruchu palców
wystukujących rytm. Gdy nadszedł refren, Zwierzchowski nawet
podśpiewywał już cicho:
Cause I’m
TNT,
I’m Dynamite
TNT
and I’ll win the fight.
TNT
I’m a power-load,
TNT
watch me explode.
Alojz uśmiechnął się, wysiadł. Z kieszonki na piersi wyjął pasek
gumy do żucia.
– Mom nadzieja, mody, żeś wszystko dobrze z tym graniem
wycyrklował, bo jak sie coś wyłonacy, to tyn synek rozleci nom sie
w czi dupy – mruknął jeszcze pod nosem, a potem potoczył się w stronę
Rynku.
Benjamin przestąpił nad sięgającym kolana żywopłotem
i dziarskim krokiem wszedł na trawnik. Ktoś krzyknął za nim, żeby
„spierdalał z trawy, przecież tabliczka jest”, ale chłopak ani myślał
zawracać. Zatrzymał się dopiero przy jednym z drzew, rozejrzał,
postawił torbę z laptopem, podskoczył i złapał oburącz za grubą gałąź.
Podciągnął się sprawnie, przerzucił nogę i po chwili już siedział na
drzewie. Ostrożnie wstał. Jedną ręką opierając się o pień, drugą sięgnął
do kolejnego konara. Wyskoczył do niego, złapał i podciągnąwszy się
raz jeszcze, usiadł na nim okrakiem.
To było tu, wiedział to na pewno. To właśnie tutaj zginął Stanisław
Małecki, piąta ofiara zabójcy czy zabójców. Szósta, jeśli liczyć jego
kolegę zastrzelonego niemal równocześnie na ławce nieopodal. Obaj
zabici na widoku, w porze, gdy powinno tu być w cholerę świadków.
Jedyne miejsce zbrodni, którego podczas swoich wizyt w Krakowie
w ciągu ostatnich dwóch tygodni jeszcze nie zbadał. Jedyne, które
mogło nieść ze sobą jakiś nowy ślad, nowy element do zbieranej
układanki.
Benjamin sięgnął do tylnej kieszeni po szwajcarski scyzoryk.
Wydobył proste ostrze i zaczął dłubać w korze, tam gdzie lina obtarła
gałąź. Liczył może na jakieś włókno, cokolwiek, co zawsze w takich
miejscach znajdują filmowi detektywi czy agenci CSI, ale nie udało mu
się nawet porządnie wkurzyć korników. Na gałęzi był bowiem ślad,
owszem, ale gładki, tylko odcisk, bez otarcia, jakby użyto wyjątkowo
grubej żyłki. Chłopak westchnął.
– Synu, chciałbyś mi powiedzieć, co tam robisz? –rozległo się
nagle z dołu.
Benjamin spojrzał z rezygnacją na strażnika miejskiego, schował
nóż i ostrożnie zwiesił się na gałęzi. Puścił ją, opadł na ziemię do
pozycji przyklęku i przez moment wyglądał, jakby składał hołd grubemu
strażnikowi z wąsem godnym Franciszka Józefa. Zaraz się jednak
podniósł, otrzepał spodnie i wyciągnął z kieszeni portfel. Zamachał
angielską kartą biblioteczną ze zdjęciem i przeszedł do sprawdzonej,
przećwiczonej już gadki.
– Jestem studentem dziennikarstwa – wyjaśnił z głupim
uśmiechem. – Przygotowujemy materiał o tych zabójstwach ostatnio i...
Zamrugał. Coś przed chwilą zobaczył. Coś, co wywołało krótką
myśl, na tyle ulotną, że odepchnął ją, szukając w głowie słów dla
strażnika. Ale to mogło być coś istotnego.
– Przepraszam – powiedział.
Ponownie opadł na kolano, starając się odtworzyć swymi ruchami
dokładną odwrotność swego wstawania. Każdy ruch głowy, palca,
wszystko było ważne, jeśli miał spróbować przywołać ten sam obrazek,
tę samą myśl.
I wtedy to dostrzegł. Srebrne ślady po farbie na korze drzewa,
ledwie widoczne, połyskujące w słońcu niczym brokat, ale nie do
przeoczenia, gdy już raz się je dostrzegło.
Jeden z mimów postrzelonych na Rynku miał na sobie srebrny
strój drwala, pomyślał Benjamin i podrapał się po potylicy. Czyli jednak
pogłoski o mimach były prawdziwe. A skoro tak, to musiał koniecznie
skontaktować się z poszkodowanymi i dowiedzieć się, czy nie znają
kogoś, kto chciałby się mścić w ich imieniu. A jeśli tak, to na kim
konkretnie. I za co.
Benjamin podniósł się z ziemi, otrzepał ręce i spojrzał na
zaskoczonego strażnika. Klepnął go lekko w rękę i uśmiechnął się
szeroko.
– Bardzo panu dziękuję za pomoc – powiedział, chwytając torbę
z laptopem. – Chyba mam tu przełom.
Po czym, nie czekając na już i tak spóźnioną reakcję
mundurowego, ruszył przez trawnik w stronę ścieżki. Po drodze wyjął
telefon i najpierw spojrzał na godzinę, a potem, uświadomiwszy sobie,
że ma jeszcze trochę czasu do wieczornej zasadzki, zaczął szukać
w internecie informacji o tym, w którym szpitalu leżą ofiary. Było to
prostsze, niż myślał.
Gdy udało mu się znaleźć numer odpowiedniej placówki
i wewnętrzny na właściwy oddział, usiadł na ławce, położył obok torbę
i spróbował jeszcze raz uporządkować sobie w głowie właśnie
kiełkujące teorie. Ktoś mści się na bogatych studentach za to, że ktoś
inny postrzelił trójkę mimów. Dlaczego się mści? Co go łączy z feralną
trójką? Czy coś w ogóle? I dlaczego na bogatych studentach? Czyżby
wiedział coś o zamachu, a ofiary nie były zupełnie przypadkowe?
Benjamin nie miał pojęcia, jakie odpowiedzi miał mu dać telefon
do szpitala oprócz tej jednej: czy istnieje związek między mimami
a zabójcą tudzież zabójcami. Cóż, zawsze to jakiś początek, a cokolwiek
znajdzie przed wieczorem, może ułatwić sprawę bohaterowi. Znaczy
Zwierzchowskiemu.
Wystukał numer, powtórzył w pamięci nazwiska poszkodowanej
trójki, na moment ścisnął lewą ręką gardło, by jego głos brzmiał bardziej
chrapliwie i starzej.
– Dodzwoniłeś się do centrali szpitala pod wezwaniem...
Szybkie wstukanie numeru wewnętrznego przerwało nagranie.
Zamiast niego rozległo się głośne „Dla Elizy”, a zaraz potem:
– Interna, słucham.
Benjamin odchrząknął.
– Mówi komisarz Kreg z wydziału zabójstw – przemówił zupełnie
nie swoim, głębokim i chrapliwym głosem. – Nietypowa sprawa, ale
potrzebuję natychmiast skontaktować się z trójką pacjentów
przywiezionych do państwa z ranami postrzałowymi trzy tygodnie te...
Tak, dokładnie, chodzi o mimów... Nie, proszę pani, nie jestem z prasy,
jeżeli ma pani coś do pisania, podaję pani mój numer legitymacji, żeby
mogła go pani zweryfikować. Teraz jednak naprawdę pilnie potrzebuję
z nimi rozmawia... Aaa, rozumiem. – Przełożył telefon do drugiej ręki. –
A może mi pani jeszcze powiedzieć, kiedy ich wypisano?... Tak
szybko?!... Ach, rozumiem, tylko że to niezwykle szybko, jak na rany
postrzałowe i... Nie, oczywiście, rozumiem i dziękuję.
Benjamin rozłączył rozmowę i przez chwilę wpatrywał się w ludzi
zmierzających do podziemnego tunelu wiodącego w kierunku dworca.
Cholera, skoro ta trójka nie leżała w szpitalu, to równie dobrze mogli
stać się podejrzanymi. Zwłaszcza że słowo „niezwykle”, którego użyła
pielęgniarka w odniesieniu do tempa, w jakim zagoiły się ich rany, jakoś
tak pasowało do niezwykłości, z jaką dokonano tych wszystkich
zbrodni. Oczywiście to żaden ślad, raczej przeczucie, ale Benjamin
zamierzał się go trzymać. W końcu niezwykłości się zdarzały, jedna taka
miała nawet grać koncert w Smoczej Siarce.
Raz jeszcze spojrzał na zegarek, a potem po cichu powtórzył sobie
trzy nazwiska krakowskich mimów – dwóch chłopaków i dziewczyny.
Wreszcie sięgnął po laptop i odwołał się do wyroczni Facebooka.
Wpisał pierwsze nazwisko i z radością stwierdził, że profil nie jest
dostępny tylko dla znajomych, dzięki czemu mógł zagłębić się
w lekturze statusów.
Już koło stycznia na osi czasu drugiego z mimów znalazł
odpowiedzi na pytania, kto i dlaczego zabijał. Bez odpowiedzi
pozostawało tylko iście szekspirowskie „jak”.
– No dobra, terozki już wszysko wiym – powiedział zasapany
Alojz, otwierając drzwi samochodu. – Bier te graty i idymy.
Odpowiedziała mu cisza. Ani skrzypnięcia, stęknięcia czy
złośliwego komentarza na temat sapania. Cisza zamknięta w oplu.
– Richard, pieronie, słyszysz mie? – Alojz zastukał w dach
samochodu. – Mogymy sie zbierać, byś coś może zjodł wcześniej.
Z wnętrza samochodu wciąż jednak nie dobiegł go żaden dźwięk,
więc górnik schylił się i zaklął siarczyście. W środku nie było ani Ryśka,
ani jego gitary. Wciąż były za to zostawione w stacyjce kluczyki i radio
mieniące się niebieskimi diodami, jakby wołało: „Weź mnie, rumuński
Robin Hoodzie. Weź mnie tu i teraz!”.
Zanim jednak Alojz zdążył sobie zadać pytanie, gdzie tak nagle
wywiało przyjaciela, usłyszał jego schrypiały głos dochodzący z oddali,
wznoszący się ponad gwar, odbijający od budynków. Rysiek właśnie
zaczął śpiewać:
Listen up here, I’ll make it quite clear,
I’m gonna put some boogie in your ear.
Shake and bop, don’t you stop,
Dance like a maniac until you drop.
Choć był podpięty do zdezelowanego pieca, który ledwie zipał,
i z bongosami, a nie perkusją w tle, to wykonanie miało moc, jakiej nie
powstydziłby się Lemmy. Chrapliwy ryk, który – jak zwykł mawiać
Rychu – zadzierał kiecę konwenansów i rżnął je ostro w dobry ton, bez
„proszę” i „dziękuję”.
I don’t mind, I don’t mind,
I can run a razor right up your spine.
What are you waiting for?
What do you think you were created for?
Alojz bez trudu mógł sobie wyobrazić miny turystów
przechadzających się teraz ulicą Floriańską, przygotowanych na słodko
pierdzące, wykastrowane szlagiery Dżemu, Perfectu czy Lady Pank.
Rysiek nie zamierzał jednak zamieniać oddechów w niespokojny wiatr.
On napierdalał rockowym huraganem zniszczenia!
Jerona, chyba żech sie richtich tym zaraził, pomyślał Alojz,
uśmiechając się pod nosem. Czym prędzej zatrzasnął samochód
i niczym szczur z Hamelina popędził ile sił w słoniowatym cielsku
w stronę Floriańskiej.
Show us you care, show us you dare.
You don’t know what happened, not if you weren’t there.
Nie musiał iść daleko. Rysiek stał na środku ulicy otoczony
wianuszkiem gapiów, niemal przy samym wlocie na Rynek. Za jego
plecami grupa dzieciaków w koszulkach z Anthraxem i Marleyem,
w porwanych dżinsach i sztruksach całkiem sprawnie próbowała
dotrzymać Zwierzowi rytmu. Umięśniony Metys z dredami do pasa tłukł
w wielkie kongo tak szybko, że aż rozmywały mu się palce, chudzielec
w marynarce, dotąd grający na przechodzonym elektroakustyku, trzymał
go teraz jak bas, szarpiąc struny od góry albo klangując rytmicznie.
Reszta ulicznych muzyków tłukła o ziemię plastikowymi butelkami
i darła się w chórkach:
Born to raise hell, born to raise hell,
We know how to do it and we do it real well.
Born to raise hell, born to raise hell,
Voodoo medicine, cast my spell.
Born to raise hell, born to raise hell,
Play that guitar just like ringing a bell.
Take it or leave it!
Śliczna filigranowa blondyneczka z glanami jak postument
wyskoczyła przed Ryśka, rozpuściła włosy i zaczęła ekstatycznie wić
się, prężyć i wodzić prawą ręką po ciele od piersi po wnętrze ud.
Jednocześnie w drugiej dłoni trzymała czapkę skierowaną teraz w stronę
gapiów. Robiła to wszystko tak zmysłowo, że nikt nie był w stanie się
oprzeć i po chwili czapka pełna monet i banknotów poleciała pod ścianę,
a dziewczyna opadła na kolana, by wić się przy nogach Ryśka.
Alojz przełknął ślinę.
Jeszcze jedna lipsta, co leci na starych chopów, pomyślał. Byle ino
miała te łoziemnoście lot, bo zaroz nom sie dobierom do rzici.
A tymczasem rockandrollowy ryk jeszcze przybierał na sile, bo
Rysiek, wyśpiewawszy drugą zwrotkę, właśnie dotarł do ostatniego,
a raczej ostatecznego refrenu. Tego, który sądząc po sile jego głosu, po
brzmieniu szarpanych strun, rozpęta zapowiadane piekło. Tego, dla
którego, wygląda na to, wszyscy tutaj się urodzili.
Born to raise hell, born to raise hell,
We know how to do it and we do it real well.
Born to raise hell, born to raise hell,
Voodoo medicine, cast my spell.
Born to raise hell, born to raise hell,
Play that guitar just like ringing a bell.
Po gryfie gitary Ryśka przemknęła niebiesko-srebrna błyskawica,
a twarz zasapanego, spoconego rockmana wykrzywiła się w szczerym
uśmiechu.
– Chcecie więcej!? – ryknął.
Zgromadzony tłum złożony z postronnych gapiów: szkolnej
wycieczki, starych Niemców w krótkich spodenkach, kilku zakonnic
i niezliczonej grupy niedających się jednoznacznie zaklasyfikować
spacerowiczów w różnym wieku płci obojga, odpowiedział głośno:
– Taaak!
I ledwie rozległ się ten krzyk, Rychu urwał w pół akordu, odwrócił
się na pięcie i wypiął kabel z gitary.
– I widzicie? Tak macie grać, a nie to wasze sranie w banie Majkel
Dżekson. Ludzie chcą rocka!
Tłum, niczym antyczny chór, który zapomniał kwestii, zawył
ekstatycznie. Rychu przerzucił gitarę na pasku na plecy i pomógł wstać
dziewczynie. Ta natychmiast zarzuciła mu ręce na szyję, stanęła na
palcach i wpiła się w jego wargi. Chciał to skomentować, ale gdy tylko
lekko rozchylił usta, język dziewczyny wdarł się do środka z taką
gwałtownością, jakby miał zamiar przypuścić szturm na migdałki.
Zwierzchowski oddał pocałunek, obejmując dziewczynę w talii.
Alojz, widząc to, przedarł się przez tłum i podszedł do chłopaka
z dredami.
– Te, synek, mom ino nadzieja, że ta dziołszka jest pełnoletnio –
powiedział.
Chłopak zmierzył górnika wzrokiem i wzruszył ramionami.
– Mnie mówiła, że tak, ale kto je tam dzisiaj wie.
– No – wtrącił się gitarzysta w kraciastej marynarce. – Wszędzie te
hormony wzrostu i pęd do wczesnej inicjacji.
Tymczasem dziewczyna odstąpiła od Ryśka i ten, złapawszy
oddech, powiedział do zespołu i pozostałych jeszcze gapiów:
– Na teraz koniec, ale jakby co, będę grał dzisiaj w Smoczej
Siarce.
Alojz pokręcił głową.
– Tam cza zaproszenia – wyjaśnił.
Ale Rychu tylko wzruszył ramionami.
– Jeśli będziecie wtedy w Krakowie... usłyszycie!
Tłum zareagował oklaskami. Dziewczyna próbowała jeszcze raz
pocałować Ryśka, ale ten pokręcił głową.
– Teraz, skarbie, to krew będzie mi potrzebna w palcach, a nie...
Hej, stary. Fajny kaptur.
Mnich we franciszkańskim habicie i z kapturem na głowie mógł
tam stać wcześniej, ale dopiero gdy tłum gapiów się przerzedził, zaczął
się naprawdę rzucać w oczy. Teraz, dostrzeżony przez Ryśka, ruszył
w jego stronę, wznosząc jednocześnie prawą rękę na wysokość głowy.
Rysiek ruchem ręki przesunął za siebie dziewczynę i wystąpił krok
do przodu.
– Hej, wszystko spoko, ale jak zamierzasz mnie nawracać, to...
Nie zdążył dokończyć, bo mężczyzna nagle doskoczył, położył mu
rękę na twarzy, palce wskazujący i serdeczny kładąc na oczach.
Nacisnął na gałki, wcale nie lekko.
– Dziś wieczorem – szepnął. – Dziś wieczorem... przejrzyj.
Cofnął rękę, ale nie dość szybko, bo Rychu złapał go za nadgarstek
i drugą ręką strącił kaptur.
Świadkowie szamotaniny westchnęli z grozą, bo łysa głowa
mnicha pokryta była grubymi bliznami po szwach, które ciągnęły się od
potylicy po czoło, od ucha po nos i od brody po drugie ucho. Mężczyzna
wyglądał jak potwór Frankensteina z filmowej wersji z De Niro, tyle że
był jeszcze bardziej szkaradny. Kawałki skóry na jego twarzy nie
pasowały do siebie nijak, nawet barwą czy odcieniem. Jeden z nich
pokrywał meszek zarostu, drugi był gładki, kobiecy...
– Co, do kurwy...? – wychrypiał Rysiek, ale mężczyzna zdołał już
mu się wyrwać i naciągając kaptur na głowę, rzucił się przez tłum,
rozpychając ludzi rękami.
Rychu jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, po czym machnął ręką.
Odwrócił się i skinął głową na Alojza.
– Serio, stary, ten świat jest spierdolony – powiedział wesoło. –
Idziemy coś wciągnąć?
– Pod warunkiem że godosz ło jedzeniu – odparł górnik.
Rysiek zarechotał i znowu objął w pasie drobną blondynkę.
– I widzisz, mała. To właśnie miłość.
Klepnął dziewczynę w tyłek, aż pisnęła, poprawił pasek gitary
i podszedł do grubasa.
– Na razie jedzenie, tłuścioszku. Potem się zobaczy.
Było jej wszystko jedno... no ale przecież nie do końca. Jej
postawa, wygląd powinny wszak coś mówić, wyrażać jej emocje,
a chyba nic nie robi tego gorzej niż bycie sobą. Nie możesz pokazać
obojętności, będąc obojętną, to wymaga manifestu, podkreślenia takiego
właśnie stosunku do świata. Podobnie jest z naturalnością. Ona zawsze
wymaga najwięcej zachodu. To dlatego znalezienie odpowiednio
nijakiej szminki, wyciągającego bladość twarzy podkładu oraz cieni,
które nic nie pogrubią, nie upiększą, zajęło Ance Czarneckiej blisko trzy
godziny. I kolejną godzinę w łazience. Z małą czarną nałożoną ledwie
do połowy – górna część zwisała smętnie niczym pognieciony fartuch –
w samym tylko staniku i z włosami przygotowanymi za pomocą wałków
pod obojętną, nijaką fryzurę pracowała bez wytchnienia nad właściwym,
naturalnym efektem: dziewczyny tak pogrążonej w żałobie, że nie ma
czasu myśleć o sobie. Tego by sobie życzył jej...
– Nie! – szepnęła i zamachała energicznie dłonią tuż przed twarzą,
by odgonić łzy. Nie myśl o niczym, co może teraz zniweczyć cały
wysiłek. Skup się na pracy, skup się na tym, by dziś w nocy olśniewać
obojętnością. Razić żalem, rozsiewać smutek i marazm. Niech twe
czarne, kryjące rajstopy będą symbolem pogodzenia się z ciężkim
i okrutnym losem, nagłym bolesnym rozstaniem. Niech połyskuje lycrą
memento mori...
Jeszcze raz przejechała szminką po ustach, zacisnęła wargi, wydęła
w dzióbek, westchnęła. I wtedy właśnie zadzwonił dzwonek do drzwi.
Zmarszczyła czoło i zerknęła na komórkę leżącą na szklanej
półeczce pod lustrem. Na Tukana było jeszcze za wcześnie, nawet jeśli
miałby swoim zwyczajem zjawić się kwadrans przed czasem. Więc kto
to może być?
Wzruszyła ramionami i wróciła do makijażu, ale po chwili
dzwonek rozległ się raz jeszcze, a potem znowu i było już wiadomo, że
tajemniczy gość nie odpuści. Anka sapnęła więc głośno, nałożyła górną
część sukienki i mocując się z zamkiem na plecach, ruszyła przez
przedpokój. W chwilach takich jak ta żałowała, że nie ma wizjera
i sposobem sprawdzenia, kto to, było otworzenie lub niedorzeczne
krzyczenie przez drzwi. Anka złapała więc za klamkę, pociągnęła...
a potem czasu wystarczyło jej, by westchnąć. Drzwi zatrzasnąć już nie
zdążyła.
W progu stała kobieta ubrana w kostium klauna. Wyglądała trochę
jak karciany joker, w czapce z trzema pomponami i obcisłym,
kolorowym, a gdzieniegdzie niemal przezroczystym kostiumie Arlekina,
podkreślającym jej naprawdę zgrabną figurę. Miała ładną twarz, choć
poznaczoną potrądzikowymi bliznami, bezwzględnie i okrutnie wesołe
oczy oraz przerażający uśmiech mówiący: „Mamy cię!”.
Gdy tylko przebrana dziewczyna zobaczyła Ankę, błyskawicznie
poruszyła się, łapiąc dłonią za szyję gospodyni, a stopę wsuwając
w szczelinę między drzwiami a framugą. To właśnie wtedy Anka
zdołała westchnąć. Ułamek sekundy później poczuła uderzenie w krtań,
potem zrobiło się jej słabo i powoli osunęła się na ziemię. Ostatnią
rzeczą, którą dostrzegła, była pochylająca się nad nią... jej własna twarz.
Wciąż z tym przerażającym uśmiechem i bezwzględnie, okrutnie
wesołymi oczami.
Gdy się ocknęła, zdała sobie sprawę, że leży na własnym łóżku,
z rękami i nogami skrępowanymi za pomocą bluzek z jej szafy.
Związana, w samej bieliźnie, rozmazana i z koszulką zamiast knebla
w ustach, wyglądała w odbiciu lustrzanych drzwi szafy jak aktorka
porno z jednego z tych filmików udających gwałty albo jak wyjątkowo
zaangażowana fanka „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Ale żyła i to było
teraz najważniejsze. Żyła, choć nawiedził ją jeden z morderczych
mimów, o których trąbił Kraków. Jeden z tych, którzy pewnie wcześniej
zabili...
Nie teraz, pomyślała. Szarpnęła się raz i drugi, ale bezskutecznie –
więzy trzymały mocno. Spróbowała więc stoczyć się z łóżka na podłogę.
I w tym momencie usłyszała dzwonek do drzwi. A zaraz potem głos
Tukana:
– Mam nadzieję, że nie będzie nietaktem, jeśli powiem, że pięknie
dziś wyglądasz – rzekł najlepszy przyjaciel jej martwego narzeczonego
do kobiety, która najpewniej go zabiła, a teraz nie wiedzieć jakim cudem
wyglądała jak Anka. I najwyraźniej próbowała się pod nią podszywać!
O niedoczekanie twoje, zdziro, pomyślała Czarnecka i raz jeszcze
szarpnęła więzy, a następnie przetoczyła się w bok. Upadła, boleśnie
obijając sobie ramię, ale zupełnie na to nie zważając, odwróciła się na
ziemi i zaczęła pełznąć niczym gąsienica. Najpierw broda, potem stopy,
biodra w górę, biodra w dół. Jeszcze tylko kawałek i zaraz będzie przy
drzwiach, a te – Boże Wszechmogący! – były lekko uchylone,
wystarczyło je pchnąć i...
Coś dotknęło jej prawie nagich pośladków i mocno docisnęło ją do
podłogi. Anka zadrżała nie tylko za sprawą zimna, jakie poczuła
w okolicach podbrzusza. Zdała sobie sprawę, że ktoś był z nią w pokoju
przez cały czas, choć przecież nikogo nie widziała, nikt nie miał prawa...
Ta sama noga, która przed chwilą docisnęła ją do ziemi, teraz
odwróciła na plecy i oczom Anki ukazał się mim. Taki typowy, z białą
twarzą, koszulką w paski i beretem z antenką. W ręku przebieraniec
trzymał ogromny nóż, którym właśnie pogroził dziewczynie. Uśmiech
miał niemal identyczny jak jego popierdolona jokeropodobna koleżanka.
Tymczasem w przedpokoju Tukan właśnie zauważył, że Anka jest
dzisiaj coś małomówna (oczywiście, że małomówna, debilu, ta druga ja
nie odezwała się przecież ani słowem!), ale to zrozumiałe, w takich
okolicznościach, w tak trudnej sytuacji.
– Ale jestem tu, gdybyś mnie potrzebowała – powiedział.
I wtedy właśnie przez całą skorupę strachu i bezsilnej wściekłości
przebiło się do głowy Anki, dlaczego właściwie Tukan ją dziś zapraszał.
Zdjęta obrzydzeniem wzdrygnęła się, a potem mimowolnie uśmiechnęła
do mima, w jakiś dziwny, pokręcony sposób wdzięczna, że dzięki niemu
nie musiała uczestniczyć w tej obrzydliwej samczej szopce.
Mim odpowiedział uśmiechem, takim zwyczajnym, prawie
niestrasznym, a potem pochylił się, by ostatni raz sprawdzić więzy,
klepnął ją w pośladek i wyszedł z pokoju, a po chwili także
z mieszkania, zamykając drzwi na klucz.
Anka odetchnęła z ulgą.
Odwiecznym prawem – zwanym przez niektórych prawem
Murphy’ego, co było jawną niesprawiedliwością świata i losu wobec
człowieka, który wygłosił je po raz pierwszy, a nie miał pieniędzy, by
zawrzeć swoje narzekania w książce – pokryty bliznami świadek zniknął
bez śladu. Nie pomogły sygnały przez radio, przesłuchania gapiów, nie
pomogły wrzaski ani przekleństwa.
Co gorsza, miłość Mareckiego i Gibały skończyła się szybciej, niż
się zaczęła, i teraz nie było już pierdolenia o miedzianych cymbałach,
tylko unikanie wzajemnie swoich spojrzeń i udowadnianie wszystkim
wokoło, który to jest bardziej hetero. Drewniak miał ochotę zawlec ich
obu na wieżę Mariackiego i zrzucić jednego po drugim. Gdyby tylko
miał na to czas...
Ale nie miał, zupełnie. Raz, że ludzie nie dawali mu spokoju,
nawet teraz, na ulicy, dopytując o zabójstwa i o to, kiedy policja coś
z tym wreszcie zrobi. Dwa, że intuicja i gliniarskie przeczucie wciąż
pchały go do Smoczej Siarki jako miejsca, na które warto mieć oko
i które warto zabezpieczyć na dzisiejszy wieczór, bo to, co oni sami
mieli w środku – jedna kamera przy wejściu, dwie, trzy osoby obstawy –
było nawet gorsze niż nic. Ale jeśli miał się za to brać, musiał na szybko
znaleźć tajniaków zdolnych ukryć się w tłumie zblazowanej,
rozwydrzonej pieniędzmi starych młodzieży, zainstalować kamery,
nasłuchy i tym podobne.
A nade wszystko dostać na tę szopkę tyle zgód i pozwoleń, że aż
dziw, iż tym razem nie potrzebował błogosławieństwa kardynała
Dziwisza. Kardynał miał zresztą poprzedniego dnia kazanie z myślą
przewodnią: „Dodaj, Panie, mądrości, zapału i wlej odwagę w serca
naszych policjantów, by czym prędzej ujęli szubrawców siejących terror
w naszym cudownym mieście”. Klasyczne, kurwa: „Weźmy się
i zróbcie”!
Przełożeni też, gdyby teraz odezwał się o zgodę, o jakiekolwiek
pozwolenie na urządzenie zasadzki, zaraz by kazali odwołać, zamknąć,
zabezpieczyć imprezę. Spłoszyliby ryby lezące – Drewniak był o tym
przekonany – prosto w sieć, a potem marudziliby, że nie ma efektu. Ta
impreza dzisiaj była dla komisarza istnym palcem z nieba. Za który
jednak nie mógł w żaden sposób chwycić.
A gdyby to jakoś obejść, pomyślał nagle. Coś wykombinować,
żeby... Tak, to jest myśl! Złapał za krótkofalówkę.
– Wałkoń! – zawołał tak głośno, że mógłby obejść się bez radia,
ponieważ stał pod pomnikiem Mickiewicza i miał podwładnego
w zasięgu wzroku. – Kto tam jest na plakacie dzisiaj, hę? Jaki zespół?
Zaszumiało, a zaraz potem rozległ się głos aspiranta:
– Jakiś stary dziad w skórzanej kurtce, komisarzu. Nie znam go
i nie sądzę, żeby był jakoś specjalnie dobry, bo w takim wieku jak ktoś
jeszcze nie jest znany...
– Czy ja się ciebie, kurwa, Wałkoń, pytam o to, co ty sądzisz,
pierdolony muzyczny ekspercie?! – wydarł się jeszcze głośniej
Drewniak.
Zaraz jednak spuścił z tonu i wyszeptał ciche „przepraszam”
w kierunku wycieczki staruszków w niebieskich chustach prowadzonej
przez starą, dziarską zakonnicę w stronę Sukiennic.
– Nazwisko z plakatu mi podaj. Albo lepiej dorwij tam jakiś
internet i mi go znajdź – menadżera, agencję, cokolwiek. Potrzebny mi
kontakt do gościa. Natychmiast, jeśli łas...
Przerwał, zmrużył oczy i przyłożył otwartą dłoń do czoła niczym
majtek na orlim gnieździe. Nacisnął przycisk radia.
– Wałkoń, mówisz, że jak wygląda ten muzyk?
– No dziad taki pomarszczony, komisarzu – zaszumiało w radiu. –
Siwy, krótkie włosy, skórzana kurtka, dżinsy, gitara.
– To już nie szukaj – mruknął Drewniak.
Wrzucił radio do kieszeni znoszonej marynarki i ruszył w stronę
odnowionej kamieniczki stojącej wolno między kościołem Mariackim
a ścianą budynków o elewacjach barwnych i pstrokatych jak parada
równości.
Ową dwupiętrową kamieniczkę z wysokim parterem podzielono
równo na pół i oddano we władzę bożkom popu i powszechnej
konsumpcji – połowę zajmował bowiem Empik, drugą natomiast
niedawno otwarta filia znanej na świecie restauracji Hard Rock Cafe,
której myślą przewodnią mogłoby być: „Nasze hamburgery są może
i drogie, ale za to zjesz je pod gitarą Jimmy’ego Page’a, słuchając
Eddiego Van Halena”. No, chyba że miałeś pecha i trafił ci się stolik pod
trykotem Krawczyka i złotą płytą Kory, gdzie pewnie nawet na wskroś
amerykańska buła z wołowiną w oceanie frytek smakowała tekturą
Peerelu.
Drewniak uśmiechnął się pod nosem, zdając sobie sprawę, że miał
się kiedyś do tego Hard Rocka wybrać, wszak lubił nawet posłuchać
rock and rolla, nadal miał gdzieś parę płyt, ale jakoś nigdy go tam nie
zaniosło. Ciągle tylko praca i praca. I kiedy już w zasadzie odpuścił, ta
sama praca skierowała go właśnie do tego lokalu. W ślad za starym
dziadygą w skórzanej kurtce i z gitarą oraz jego wielkim jak zawodnik
sumo kompanem w różowej koszuli.
Pchnął drzwi i na moment przystanął, pozwalając, by owionął go
chłód klimatyzowanego powietrza. Rozejrzał się. Nie tak wyobrażał
sobie to wnętrze, jego wizja rocka daleka była od przeszklonych
stolików i biało-różowych ścian, ale muzyka z głośników leciała
prawidłowa, a dziewczyny w czarnych koszulkach i spodenkach ledwie
kryjących pośladki były wystarczająco urocze, by powstrzymać jęk
rozczarowania. Przeliczył więc szybko w myślach zawartość portfela
i podążył na piętro za rockmanem i grubasem.
– Weź ściong ta jakla, hica przeca tu jak chuj – powiedział Alojz,
zwalając się na krzesło.
Rysiek prychnął pogardliwie, ale ostatecznie zdjął ramoneskę
i powiesił ją na oparciu krzesła, przy którym postawił gitarę.
Z niesmakiem rozejrzał się po lokalu.
– Cholera – mruknął – to miejsce nie mogłoby być bardziej
pedalskie, nawet gdyby Elton John ubrany tylko w kraciasty fartuszek
serwował tu marynowaną kiełbaskę George’a Michaela.
Alojz machnął ręką.
– Skończ fanzolić, ino siadej. Dudniom ci gitary w kolumnach?
Słyszysz rocka? To nie marudź.
– Sex Pistols to punk – odparł Rysiek, ale usiadł i sięgnął po menu.
I w tym momencie podszedł do nich jakiś facet. Miał na oko
z czterdziestkę, pobrużdżoną, zmęczoną twarz ze szczęką i policzkami
porośniętymi ciemną szczeciną zarostu. Ubrany był w starą sztruksową
marynarkę nałożoną na koszulę barwy buro-nijakiej, do kompletu proste
dżinsy i znoszone mokasyny. Z kieszeni wystawała mu antenka
krótkofalówki.
– Panowie pozwolą, że się przysiądę.
Wypowiedział to tak, że żadną miarą nie zabrzmiało jak pytanie.
Mimo to Rysiek pokręcił głową.
– Sorry, stary, nie postawimy ci obiadu.
– Jestem z policji – powiedział tamten, ale Rysiek pozostał
nieugięty.
– Tym bardziej – odparł. – Dość was już wspieram mandatami. O,
tam masz wolne.
Policjant jednak ani myślał ustąpić. Usiadł na wolnym krześle,
sięgnął jedną ręką po menu, drugą po portfel, który położył tak, by
widoczna była policyjna legitymacja.
– Niestety tak się składa, że potrzebuję panów pomocy –
stwierdził. – Bo nie pomyliłem się, prawda? To pan gra dzisiaj
w Smoczej Siarce?
– A co się stało? – wtrącił się Alojz, marszcząc czoło. – Coś z tym
koncertem niy tak?
– Na razie wszystko jest w porządku – odpowiedział policjant,
kartkując menu. – Ale słyszeliście panowie, co się tu ostatnio dzieje,
prawda? Mam powody przypuszczać... A przy okazji, Drewniak jestem.
– Widać – mruknął Rysiek.
Policjant zmierzył muzyka wzrokiem, po czym dodał dobitnie:
– Komisarz.
– Tego już nie widać. – Rysiek sięgnął do kubełka po wykałaczkę
i wsunął ją między zęby, ale tak nieudolnie, że zranił się w dziąsło.
Zaklął szpetnie. – No dobra, panie komisarz, mów pan, czego chcesz,
i bądź pan łaskaw pospierdalać, coby obywatele mogli zjeść w spokoju
za ciężko zapracowane pieniądze.
Na te słowa Alojz mało się nie zakrztusił śliną. Uderzył się jednak
pięścią w pierś, chrząknął głośno i jakoś przeszło.
Drewniak nie przestawał się wpatrywać w Ryśka, zupełnie jakby
testował na nim jedną z technik przesłuchań. Pokaż, że masz więcej
czasu niż ten, z którym rozmawiasz. Że tobie nigdzie się nie śpieszy i to
on powinien odezwać się pierwszy. Ciężko było jednak dokonać tej
sztuczki, gdy sytuacja miała się odwrotnie.
– Podejrzewam, że przestępca terroryzujący ostatnio miasto zjawi
się na pana koncercie – powiedział w końcu komisarz.
Nabrał powietrza, by dokończyć myśl i podkręcić jeszcze suspens
zbudowany poprzednim zdaniem, ale w tym właśnie momencie zjawiła
się drobniutka, wytatuowana po szyję kelnerka, by przyjąć ich
zamówienia. Rysiek zapytał ją, o której kończy. Zmierzyła go
wzrokiem.
– Może pan nie dożyć – stwierdziła, mlaskając gumą.
– Tak czy owak sztywny, mała, więc co za różnica?
Skrzywiła się i odwróciła na pięcie, a Rysiek parsknął śmiechem
i stwierdził, że muszą jej dać solidny napiwek.
Drewniak natychmiast wydobył z ciasnej kieszonki portfela
wymiętoloną stówę, rozprostował i rzucił na stolik. Rysiek podniósł
banknot, obejrzał z każdej strony i wyszczerzył się do Alojza.
– O, widzę, że komisarzowi bardzo na nas zależy, grubasku. Dobra
– zwrócił się do policjanta – więc co możemy dla ciebie zrobić?
Zaznaczam, że nie biorę w tyłek i nie całuję w usta. Kolega odwrotnie.
– Potrzebuję... – zaczął Drewniak, ale Zwierzchowski przerwał mu
gestem uniesionej dłoni.
– To część dla palących? – zapytał. – Bo chyba muszę.
– Ja – westchnął Alojz. – Tu możesz sie zakurzić.
– Świetnie.
Rysiek sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej woreczek ze skrętem
grubym jak palec. Przez chwilę obracał go w palcach, po czym przeniósł
wzrok na policjanta.
– Nic pan nie powie, komisarzu Drewniak?
– Richard!
Komisarz położył Alojzowi rękę na ramieniu i pokręcił głową.
Następnie sięgnął po skręta, włożył go do ust i pochyliwszy się, odpalił
od malutkiej świeczki stojącej nie wiedzieć czemu na środku stołu.
– Zabiłeś marynarza – stwierdził Rychu.
Komisarz skinął głową. Zaciągnął się i przez chwilę trzymał dym
w płucach, zanim wypuścił go kłębem gęstej, szarej chmury. Rozejrzał
się dookoła i zauważył, że wszyscy siedzący przy stolikach wokoło
patrzą na nich z niedowierzaniem i... zazdrością. Drewniak już dawno
zdał sobie sprawę, że jeśli chodzi o trawę, ludzie są jak rekiny wobec
krwi. Wyczują z kilometra. Uśmiechnął się smutno.
– To teraz, zanim do końca zostanę złym porucznikiem i zabiję też
rockmana i jego kumpla, może mnie wreszcie wysłuchasz, co? – zapytał.
Rysiek skubnął się parę razy w pomarszczony policzek. Zerknął na
speszonego, milczącego Alojza, na ekran, gdzie akurat Slash przygrywał
Mylesowi Kennedy’emu do „Anastasii”, a potem znowu na komisarza.
Widać było, że świetnie się bawi.
– Jeszcze tylko ostatnie pytanie. Jaki jest twój ulubiony...
– Creedence Clearwater Revival i The Band. – Drewniak podał
skręta przez stół. – O to chciałeś zapytać, prawda?
– Chodziło mi o krem do rąk, ale uznaję odpowiedź.
Rysiek sprawnie obrócił jointa w palcach, zaciągnął się i wypuścił
dym przez zaciśnięte zęby. Następnie pstryknięciem wytrząsnął żar
i położył niedopałek na stuzłotowym banknocie.
– Więc jak możemy się przysłużyć szanownej policji, panie
komisarzu?
To było ryzykowne i Benford wiedział o tym dobrze, ale nie było
czasu na przygotowania czy dokładniejsze plany. I tak miał szczęście, że
łatwo poszło mu z adresem. Teraz czas naglił, więc trzeba było
spróbować i liczyć na więcej farta. Szczęśliwie zamek w drzwiach
mieszkania mimów nie był specjalnie skomplikowany, a sąsiadom
mijającym Benforda na schodach wystarczyło uprzejme „dzień dobry”,
by uśpić podejrzenia. W końcu ktoś, kto jest tak miły, nie może być
przestępcą, prawda?
Tak jak się spodziewał, mieszkanie było puste. Wszedł do środka,
przeszedł przez ciemny korytarz, minął kuchnię po lewej i otworzył
pierwsze drzwi do pokoju. Ciasna, podłużna klitka ledwie mieszcząca
łóżko i meblowy segment zakończony biurkiem, pod którym stał
komputer. Na ścianie plakat z „Pulp Fiction”, na półce kolekcja
filmowych hitów z gazet i niemal skompletowany „Przystanek Alaska”
– brakowało może ze czterech płyt.
Benjamin dostrzegł leżące na łóżku przybory do makijażu,
a w kącie brudne ciuchy, ale nie przyglądał im się uważniej – jego czas
był jak ostatni żeton w kasynie. Opcji mnóstwo, ale tylko jedna szansa
na wygraną. I to zdecydowanie nie był jego pokój szczęścia.
Podobnie zresztą jak następny, oznaczony już z zewnątrz plakatem
Sabatonu i znaczkiem „Wchodzisz w strefę Radka”. Benjamin nie do
końca wiedział, co to znaczy i na ile jest to żart, ale zdecydował się nie
wchodzić w nic Radkowego. Zamiast tego wśliznął się do pokoju
naprzeciwko. Od razu skierował swoje kroki do biurka i leżącego na nim
laptopa.
Zabawny fakt odnośnie dziewcząt, pomyślał Benford, który nie
miał w tym temacie za dużo do powiedzenia i właśnie dlatego nawet we
własnej głowie wypowiadał się tonem eksperta: choćby nie wiem jak
śmierdziało w innych pokojach, u nich zawsze pachnie ładnie i świeżo,
a łóżko, nawet niezasłane, wygląda jak artystyczny nieład. Zabawny fakt
numer dwa: jeżeli masz do wyboru trzy komputery w domu i tylko jeden
z nich należy do kobiety, możesz stawiać dolary przeciwko orzechom,
że ten ostatni nie będzie miał hasła. Cóż, może to dlatego, że historie
przeglądarek w komputerach dziewczyn zawierają mniej wstydliwych
epizodów.
Jakiś szmer dobiegł od strony drzwi wejściowych i Benford
natychmiast rozejrzał się za potencjalną kryjówką. Szczęśliwie szmer
zaraz ucichł i nie była ona potrzebna, bo musiałoby się skończyć tak
tanią kliszą, jak szafa czy przestrzeń pod łóżkiem. Pokój dziewczyny –
Marty, przypomniał sobie – nie pozostawiał dużego pola do popisu w tej
kwestii.
– Dobra, dość marudzenia. Bierz się do roboty, Ben – mruknął do
siebie.
Usiadł przy komputerze i włączył urządzenie. Tak jak się
spodziewał, system załadował się bez proszenia o hasło. Podobnie jak
Facebook, gdzie należało tylko szybko wyłączyć czat, by nikt z garstki
znajomych nie zorientował się, że ktoś jest online na profilu. Następnie
Benjamin kliknął w kwadratowy dymek wiadomości prywatnych.
I zamarł.
Najdłuższa prowadzona przez dziewczynę korespondencja były to
rozmowy z... nikim. Osoba, która odpowiadała dziewczynie – albo całej
trójce, bo wiele z tych konwersacji miało charakter minikonferencji –
nie miała ani zdjęcia, ani prawdziwej nazwy profilu, jeśli nie liczyć
dwóch literek: F i B. Więcej, owa nazwa nie była odnośnikiem, nie
pozwalała przenieść się do profilu rozmówcy, sprawdzić, ilu ma
znajomych, jakie zdjęcia, gdzie był na wakacjach. To był... profil
widmo!
Pobieżna lektura potwierdziła jedynie to, co Benjamin
wywnioskował już ze wcześniejszych, publicznych wpisów: Marta,
Radek i ten trzeci, Konrad, żalili się na to, że niektórym wszystko
przychodzi łatwo, że mają wszystko i nie muszą stać na ulicy jak durnie,
wdzięcząc się o każdą złotówkę jak jakieś kurwy, żebracy w cudacznych
strojach. „Niektórym – pisała Marta w jednej z rozmów – wydaje się, że
jak z małego miasta, jak z domu prostych rolników, to zaraz rozłoży
nogi za kieckę i wejście do klubu z selekcją”.
A FB prowokował. Pytał, czy aby rzeczywiście tak nie jest, czy ci
bogaci z domu albo cwani dorobkiewicze i kombinatorzy nie mają racji,
myśląc, że świat ułożony jest pod nich, a takie jak ona są po to, by
zrobić im dobrze gdy trzeba, podczas gdy jej ubodzy koledzy napiszą
takiemu pracę z historii filozofii. I tym oczywiście jeszcze bardziej
podkręcał dziewczynę, podkręcał całą trójkę, by wreszcie zapytać, czy
chcą coś z tym zrobić. Na pytanie: „Jak?”, odpowiadał zawsze: „Wiesz
jak. Teraz już możesz. Za wielką mocą idą wielkie możliwości. Teraz
wolno wam wszystko”.
I tak w kółko, podkręcanie, psychologiczne sztuczki, triki
i zachęty. A potem jakieś detale i szczegóły o ofiarach, zdjęcia,
ciekawostki, pragnienia...
Rany, pomyślał Benford. Tu jest wszystko. Teraz tylko oddać to
policji i...
– Nie – powiedział na głos, zupełnie zapominając, gdzie jest i co tu
robi. – Jeśli to oddam, mój bohater nigdy się nie narodzi. A teraz, gdy
już wiem to wszystko...
Masz przewagę? – zadrwił głos w jego głowie. Na pewno?
Przecież wciąż nie wiesz, jak oni to robią, jak udaje im się dokonywać
tych wszystkich zbrodni niemal na oczach wszystkich, w publicznych
miejscach. W zasadzie nie wiesz nic oprócz tego, że...
Benjamin poskubał się w brodę, zmarszczył czoło, po czym
pokręcił kółkiem myszki, sięgając wstecz do archiwum rozmów.
Zgodnie z jego podejrzeniami konwersacje z FB zaczęły się wkrótce po
rzekomym postrzeleniu mimów na Rynku. Pierwsze wpisy pojawiły się
jeszcze ze szpitala, mówiły o tym, jak dziwnie czuje się cała trójka,
a nade wszystko, jak dziwnie zachowują się ludzie wokoło: pielęgniarki
mylące Martę z kimś zupełnie innym i krzyczące, że pomyliła łóżka czy
nawet pokoje, ludzie niezauważający zupełnie Radka. Wreszcie szyba,
która się roztrzaskała w sali, gdy tylko Konrad próbował strzałem
z palca zestrzelić oślepiające go słońce.
„Za wielką mocą idą wielkie możliwości” – napisał FB, a brzmiało
to tak, jakby kpił z motta kierującego życiem Spidermana. „Teraz wolno
wam wszystko”.
– ...bo macie supermoce – wyszeptał podekscytowany Benford. –
Zupełnie jak Zwierzchowski, was też trafiło coś z nieba i teraz jesteście
superzłoczyńcami. Niczym generał Zod i jego towarzysze!
Siedział tak przez chwilę, dysząc szczeniackim podnieceniem,
i dopiero po chwili zorientował się, że ikonka z chmurkami jest
podświetlona. Ktoś przysłał wiadomość. Benjamin odruchowo zerknął
na listę komunikatów i dostrzegł, że nadawcą jest FB.
„My się chyba nie znamy, prawda?”
– O szlag! – wyrwało się Benfordowi i szybko rozejrzał się za
kamerą. Ta najbardziej oczywista, w obudowie komputera, była
zaklejona taśmą, ale musiała być jeszcze jakaś inna, gdzieś...
Następna wiadomość.
„Nie, mój drogi, żadnych kamer. Tylko ja, ty i...”
Benjamin zdał sobie sprawę, co się dzieje, i natychmiast zamknął
oczy. Tysiące przeczytanych komiksów i ślepa wiara w to, że istnieją
gdzieś herosi, nie poszły na marne. Czytanie w myślach?! A masz!
Eight, sir; seven, sir;
Six, sir; five, sir;
Four, sir; three, sir;
Two, sir; one!
Stara rymowanka z „Człowieka do przeróbki”, idealna na
telepatów, earworm doskonały. Benjamin wiedział, że czytanie takich
ilości fantastyki kiedyś się przyda.
Tenser, said the Tensor.
Tenser, said the Tensor.
Tension, apprehension,
And dissension have begun.
„Nie musisz być tak nieprzystępny :) Ja też szukam przyjaciela
w sieci i też mam 12 lat”.
Eight, sir; seven, sir;
Six, sir; five, sir...
Benjamin spróbował wykasować wypowiedzi nieznajomego, ale te
błyskawicznie powracały, wzbogacone o emotikonkę uśmiechu lub
jęzorka albo pytanie: „Dlaczego to robisz, Dave?”.
Four, sir; three, sir;
Two, sir; one!
Four, sir; three, sir;
Two, sir; one!
W końcu Benjamin wyłączył najpierw Facebook, potem komputer.
Trudno, jak wszystko dobrze pójdzie, a przeczucie go nie myliło,
dziewczyna nie zdąży już zajrzeć do komputera przed złapaniem.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powtórzył głos w jego głowie, nie
bacząc na telepatyczne zagrożenia. Jeśli stary, przećpany bohater
amator, który nie jest nawet świadom swojej roli, pokona trójkę
superzłoczyńców zaprawionych już w boju co najmniej kilkoma
ofiarami.
– Wiesz co, głosie? – mruknął pod nosem Benjamin. – Eight, sir;
seven, sir; Six, sir; five, sir...
To nieprawda, myślał Łukasz Konieczny, właściciel Smoczej
Siarki, że gdy masz wystarczająco dużo pieniędzy, nie musisz się już
starać o kobietę. Po prostu zmieniają się nieco zasady gry. Twoim
przesłaniem przestaje już być: „Jestem bystry jak strumień, twardy jak
skała i każdego dnia na siłce słucham audiobooków z interpretacjami
Rilkego. Dam ci więc wszystko, czego zapragniesz, od pieszczot
ulotnych niczym morska bryza w upalny dzień po klapsa w opiętą
lateksem dupę”. Nie, teraz grasz inaczej, a zasada brzmi: „Jak
powiedzieć, ile masz na koncie, by nie zostawiać niedomówień, ale też
wprost nie nazwać jej dziwką”. Wbrew pozorom, to drugie wcale nie
jest łatwiejsze.
Ot, na przykład pani Marzena, urocza blondynka zawiadująca
firmą cateringową, seksowna jak bielizna z Triumpha i o nogach wprost
idealnych do owijania się wokół męskich bioder. O jej guście
z pewnością nie można było powiedzieć „tani”, więc ewidentnie lubiła
pieniądze. No a ile może zarabiać taka menadżerka? I nawet jeśli miała
teraz jakiegoś faceta, to z pewnością nic stałego – na palcu ani obrączki,
ani pierścionka – a w dodatku, wnioskując z mowy ciała, nic
satysfakcjonującego.
Konieczny znał się na tym jak nikt – nie było w Krakowie ani
jednego kursu NLP, seksualnej dedukcji czy podrywu, którego by nie
zaliczył. I fakt, że do tej pory nie przełożyło się to na żadne inne
zaliczenia, nie miał tu kompletnie nic do rzeczy.
– No dobra, stary – mruknął wreszcie do siebie, biorąc głęboki
oddech. – W wóz ją i przewóz.
Ruszył przez przestronną salę, na moment zachodząc drogę komuś
z ekipy technicznej i omal nie potykając się o zwój kabli. Jego celem
była kształtna pupa pani Marzeny. Pupa, na której...
– Pan Łukasz?
Konieczny zaklął pod nosem i niechętnie odwrócił wzrok, by
skupić go na mężczyźnie wyglądającym w swej różowej koszuli jak
jedna z trzech bajkowych świnek. Obok niego stały ubrane w skórzaną
kurtkę zmumifikowane zwłoki i... komisarz Drewniak? Już otwierał
usta, by skomentować obecność policjanta, gdy pan Świnka wyciągnął
rękę.
– Meller jestem – przedstawił się. – Godali my bez telefon. A to je
Ryszard Zwierzchowski, naszo gwiozda.
– Tja, gwiazda – mruknął gospodarz.
Zmierzył Ryśka wzrokiem. Siwy łeb, pomarszczona twarz,
skórzana kurtka, a na niej ten wielki znaczek, żółty z czarnymi literami.
Konieczny przeczytał i skrzywił się z niesmakiem, co oczywiście
rozbawiło Ryśka.
– Spokojnie, Luke. Nie jestem twoim ojcem... raczej – powiedział,
przekładając gitarę do drugiej ręki. – Choć jakbyś miał gdzieś na
podorędziu gorącą fotkę mamusi...
– Richard – bez przekonania mruknął Alojz – niy poszołbyś może
porozstawiać tych klamotów abo co? Nastroić ta gitara i co tam musisz?
– Muszę to się odlać – stwierdził Rysiek, ale minął zebranych
i ruszył w stronę podestu ustawionego w kącie sali.
Konieczny popatrzył za nim, po czym przeniósł wzrok na
komisarza.
– A pan... – zaczął, po czym chrząknął i spróbował jeszcze raz. –
A panu komisarzowi trzeba czegoś jeszcze? Bo mam wrażenie, że dałem
już wszystko, o co pan... ekhem... prosił.
Drewniak otworzył usta, ale uprzedził go Alojz.
– Pon Drewniok jest łod nos – powiedział. – Łon i jego koledzy to
naszo ekipa techniczno.
– Ale, ale przecież...
Konieczny zamrugał i wyraźnie się speszył, szukając właściwych
argumentów. Obejrzał się nawet odruchowo, szukając natchnienia
w opiętych czernią krągłościach pani Marzeny, ale ta jak na złość
zniknęła za filarem.
– Czy policja tak może w ogóle?
– Robimy to nieodpłatnie – wyjaśnił Drewniak. – A poza tym...
– Komisarzu... szszszsz... komisarzu – rozległo się z kieszeni
marynarki Drewniaka.
Uśmiechnął się przepraszająco i czym prędzej wyciągnął
krótkofalówkę.
– Co jest, Gibała? – zapytał.
– On tu znowu jest, ten łysy świadek z bliznami –odparł policjant.
– Pytał, czy przyszedł już ten cały muzyk, a potem...
– Zatrzymałeś?
– Nie, komisarzu, bo on...
Drewniak westchnął, wyłączył radio i wsadził je do kieszeni.
– Na czym to ja? A tak, właśnie – przypomniał sobie. – Imprezy
obstawiamy, ja i koledzy znaczy, w czasie wolnym. Takie, rozumie pan,
hobby.
Gdzieś za ich plecami rozległy się pierwsze dźwięki gitary. Parę
sprawdzających riffów, kilka przebieżek po gryfie, jedno i drugie
przerywane dźwiękami strojenia. Nic konkretnego, ale skutecznie
rozproszyło Koniecznego, któremu stanowczo za dużo było tego
wszystkiego.
– Mówi pan, hobby – powtórzył w końcu za Drewniakiem. – I nie
ma to nic wspólnego z zabezpieczaniem lokalu przed ewentualnymi
zamachowcami, o których mówił pan wcześniej? Nic z wchodzeniem
w paradę mojej ochronie?
– Ależ skąd! – udanie obruszył się komisarz. – To byłoby przecież
wbrew przepisom!
– No, dokładnie – zgodził się Konieczny. – I dlatego właśnie...
Z głośników poleciały delikatne gitarowe dźwięki w molowej
tonacji, a zaraz potem rozległ się schrypiały głos Zwierzchowskiego:
– Dla tej cudownej blond istoty o boskich kształtach wpisanych
w czerń. Och, proszę cię, piękna, Talk to me softly...
Jego słowa gładko przeszły w cichy, schrypnięty wokal, a dźwięki
gitary płynnie poniosły balladę.
There’s something in your eyes.
Don’t hang your head in sorrow
And please don’t cry.
I know how you feel inside,
I’ve been there before.
Somethin’s changin’ inside you
And don’t you know...
Konieczny nerwowo rozejrzał się za panią Marzeną. Jak się
obawiał, jak podświadomie przeczuwał, dała się złapać. Stała
uśmiechnięta i wpatrzona w to stare próchno z gitarą, jedna noga lekko
wysunięta, ręka niedbale na biodrze, niczym modelka na końcu podestu,
tuż przed odwróceniem się i powrotem za kulisy.
Dziewczyno, chciał zawołać, ten facet to mumia, w dodatku jak
nic spłukana. Popatrz na niego! Przyjrzyj mu się tylko! Ale tu nie
chodziło o wygląd, tylko o głos, a ten miał w sobie coś rzeczywiście
klimatycznego, urzekającego...
Don’t you cry tonight,
I still love you baby.
Don’t you cry tonight.
Don’t you cry tonight,
There’s a heaven above you baby
And don’t you cry tonight.
To, jak mimo chrypki nadal pozostawał mocno w dźwięku, jak
wibrował delikatnie, dotykał cię w miejscach, gdzie...
– Dość! – zawołał Konieczny mocniej i bardziej stanowczo, niż
początkowo zamierzał. No ale skoro powiedziało się „a”... – Czas na
próbę będzie, jak skończą już techniczni i catering. Pan, komisarzu...
niech pan robi, co chce, ale proszę pamiętać, że w razie czego zawsze
mogę wnieść skargę. A pani, pani Marzenko... Zapraszam do mojego
biura, bo jest jeszcze parę formalności.
Ruszył energicznym krokiem w stronę kobiety i pewnym,
nieznoszącym sprzeciwu gestem ujął ją pod ramię, po czym razem
ruszyli w stronę zaplecza. Rysiek odprowadził ich pełnym rozbawienia
wzrokiem i riffami z „You shook me all night long”.
Alojz podrapał się po brzuchu.
– Gibko to poszło, panie komisarzu – stwierdził. – Teroz to już
chyba momy z górki.
– Raczej ze stołka – mruknął w odpowiedzi Drewniak.
No ale podjął już decyzję, a co się stało, to się raczej nie odstanie.
Westchnął i powolnym krokiem poczłapał w stronę stolika
z przysmakami.
Tukan zwany też Stukanem odczuwał właśnie to, co zwykło się
nazywać „odbiorem mieszanych sygnałów”. Wysyłała je oczywiście
Anka. Z jednej strony nie odezwała się do niego ani słowem, od kiedy
przyszedł, żadnego „dzień dobry” czy „bierz mnie na stole”, tylko
skinienie głową, doprawione smutnym uśmiechem, a potem już tylko
lekko zwieszona głowa i cisza, nieważne, na co kierowałby temat.
Z drugiej jednak strony, gdy już w taksówce położył dłoń na jej dłoni,
a potem, niby przypadkiem, przesunął rękę na jej udo, nie zaoponowała.
Wręcz przeciwnie, oparła głowę na jego ramieniu, dając tym samym
swoje ciche przyzwolenie.
Gdyby był pewien, że to naprawdę to, że naprawdę się zgadza, by
razem przeżywali żal w bliskości przedzielonej jedynie cienką warstwą
gumy, nie potrzebowałby jej gadania. Przeciwnie nawet, uznałby to za
dar losu. Ale też kto jest na tyle głupi, by zachowanie kobiety
interpretować na podstawie jej gestów? Na pewno nie taki weteran jak
on.
Dlatego mimo podniecenia, jakiego dostarczało mu delikatne
gładzenie jej uda koniuszkami palców, mimo ucisku w spodniach,
Tukan nie podjął żadnego kroku ani na schodach, ani w taksówce.
Będzie, co ma być, jak zawsze. Zresztą z jakiegoś powodu nadal był
dobrej myśli.
Samochód, zgodnie ze wskazówkami, zatrzymał się przy Brackiej
i Tukan podał kierowcy zapłatę z sowitym napiwkiem. Następnie
wyskoczył z samochodu i obiegł go, by szarmanckim gestem otworzyć
Ance. Ta znowu uśmiechnęła się smutno, ale tym razem nie uciekła od
razu spojrzeniem, tylko przez chwilę przyglądała się chłopakowi z...
zaciekawieniem?
Przez krótki moment Tukan miał wrażenie, że to nawet złość, choć
żaden mięsień na twarzy dziewczyny się nie poruszył, były tylko te
oczy, to spojrzenie. Potrząsnął głową i podsunął dziewczynie ramię.
Podjęła je nieco apatycznie i ruszyli spacerkiem przez Rynek w stronę
Smoczej Siarki. Już z daleka dało się tam zauważyć poruszenie.
Postaw w publicznym miejscu pełnym turystów dwóch
ochraniarzy i ozdobną bramkę, a potem wpuszczaj gości tylko za
zaproszeniami i masz gwarantowane zainteresowanie. Wszyscy ci ludzie
w sandałach na skarpety, w hawajskich koszulach rozpiętych po pępek
i z aparatami dyndającymi na baloniastych brzuchach, wszystkie
podstarzałe, pomarszczone Niemki o grdykach i nosach przywodzących
na myśl sępy, ale w letnich sukienkach do pół uda, bo przecież „jesteś
tak młody, jak się czujesz” – zrób przy krakowskim Rynku klub
z selekcją i nagle masz ich uwagę.
Jeśli dodasz do tego jeszcze klientelę – barwną studencką brać
w marynarkach wartych średnią krajową narzuconych na T-shirty
z drugiego obiegu, dziewczyny w zwiewnych bluzeczkach utkanych
z mgły i jedwabiu obwieszone wisiorkami z zasuszonych kwiatów,
ciastek pociągniętych lakierem czy wielobarwnych zębatek – wówczas
nie musisz się obawiać także o zainteresowanie młodych. Wszyscy ci
zwyczajni – punki, hipisi czy po prostu brudni bez ideologii, uczestnicy
szkolnych wycieczek, weekendowi goście i stali mieszkańcy, których
nuda zawiała na Rynek – będą się gapić, komentować, kpić, ale na
pewno nie pozostaną obojętni.
A następnego dnia, gdy zniknie ochrona i bramka, przyjdą
zobaczyć, co takiego kryje się za twoimi drzwiami. Nawet jeśli to
butelkowany żywiec za dziewięć piątka.
Tukan wiedział, jak to działa, zdawał sobie sprawę z tego, gdzie
i kim jest, nie był wszak głupi jak większość jego kolegów i koleżanek.
Dopóki jednak los sadzał go po prawicy fortuny i w miarę na bieżąco
dostarczał laski łapiące się na ten lep, ani myślał rezygnować. Raz
jeszcze zerknął na Ankę, dyskretnie poprawił spodnie w kroczu i sięgnął
do marynarki po zaproszenie.
– Ma tam być jakiś muzyk – powiedział. – Jeśli chciałabyś, żeby
zagrał coś konkretnego, jakąś... no wiesz... waszą piosenkę, to myślę, że
da się załatwić.
Wzruszyła ramionami, ale przynajmniej odwróciła głowę i znowu
na niego spojrzała. Tym razem nie dostrzegł w jej oczach ani
zaciekawienia, ani gniewu, więc tym bardziej umocnił się
w przekonaniu, że wcześniej musiało mu się po prostu zdawać.
– Masz rację – powiedział, stając na końcu krótkiej kolejki. –
Wyjdzie w praniu, nie ma co teraz planować. Nie jest ci zimno?
Pokręciła głową, ale on i tak zdjął marynarkę i położył na jej
ramionach. Gdzieś z przodu jakiś dzieciak, na oko szesnasto-, może
siedemnastoletni, dyskutował zawzięcie z ochraniarzem, domagając się,
by ten go wpuścił. Jednocześnie próbował się bezskutecznie połączyć
z właścicielem lokalu.
W innej sytuacji taki zator nielicho by Tukana wkurwił. Zaraz
podszedłby do gnojka powodującego opóźnienie, sprzedał mu lutę
i kazał się wynosić. Dzisiejszy wieczór jednak zupełnie nie sprzyjał
nerwom. Bo nie miały znaczenia ani mieszane sygnały Anki, ani gapie
komentujący wokoło „burżujów”, „hipsterów” czy wręcz „te
nowobogackie pizdy”. Nie miał znaczenia gnojek na początku kolejki.
W taki wieczór jak ten, gdy Kraków zanurzał się powoli
w pocztówkowej sepii, gdy gwar stawał się natchnieniem dla poetów,
a przyszłość pachniała solidnym hotelowym rżnięciem, Tukan po prostu
cieszył się, że było go stać na bycie takim nieczułym gnojem.
Raz jeszcze uśmiechnął się do Anki, a ona odpowiedziała
uśmiechem.
Rysiek nie wyglądał na specjalnie przejętego zbliżającym się
koncertem. Siedział rozwalony na fotelu w gabinecie Koniecznego,
z nogami na niskiej ławie, gitarą na kolanach, i brzdąkał coś cicho.
Alojz wręcz przeciwnie, nie był w stanie usiedzieć w miejscu.
Krążył więc od bladego biurka rodem z Ikei do drzwi, gdzie zerkał przez
szczelinę na główną salę, szeptał coś pod nosem, a potem do barku po
kieliszek, z którego ostatecznie rezygnował machnięciem ręki. I znowu
do biurka. Po trzeciej takiej rundce kompana Rysiek zaczął się
zastanawiać, kiedy w podłodze pojawią się koleiny.
– Siadłbyś na dupie, rozpraszasz mnie – mruknął. – Będzie czas,
zawołają, wyjdę, zagram i będzie dobrze.
– Ja, ja – odparł Alojz.
Opadł na obrotowe krzesło. Zaraz jednak znowu wstał i ruszył na
swój rutynowy obchód.
– Alojz, kurwa, idź się przejdź!
Górnik zamierzał właśnie odpowiedzieć, kiedy nagle dostrzegł coś
w szczelinie i pokiwał głową.
– Mosz recht. To chyba dobry pomysł – stwierdził i wyszedł.
W głównej sali robiło się powoli ciasno od kolorowych studentów,
ale różowa góra nie miała żadnego problemu z przedostaniem się przez
ten ocean hipsterstwa i dotarciem do celu na drugim końcu sali, niemal
przy samym wejściu. Stojący tam Benjamin skinął mu lekko głową.
– Już żech myśloł, że cie niy bydzie – stwierdził górnik.
– Małe kłopoty przy wejściu – wyjaśnił chłopak. – A wcześniej
kilka teorii do uzupełnienia, faktów do sprawdzenia. Jak się ma nasz
bohater?
– Ścioprany, ściulany i chyba gotowy. – Alojz wzruszył
ramionami. – Niy mom pojyncio tak właściwie, nigdy żech niy widział
go przed koncertem, niy znomy sie aż tak dugo.
– No ale coś zagra, nie?
Alojz spojrzał na chłopaka pełnym politowania spojrzeniem.
– Synek, tyn chop leci na gorzole, zielsku i rock and rollu.
O muzyka niy ma sie co martwić.
– To dobrze. – Benjamin pokiwał głową. – W takim razie ja idę się
schować przy bufecie, by nie nabrał podejrzeń. A pan niech uważa.
– Na co?
– Na wszystko, co nietypowe.
Chłopak odwrócił się i ruszył, przeciskając się, w stronę
otoczonego ciasnym kordonem bufetu.
– Nieważne, ile mają pieniędzy – rozległo się za plecami Alojza. –
Darmowe żarcie to darmowe żarcie.
Górnik obejrzał się i zobaczył komisarza Drewniaka. W czarnej
koszulce z napisem „Obsługa” i bejsbolówce bez nadruku policjant
wyglądał zdecydowanie młodziej. I zdrowiej.
– I kto to godo – zakpił Alojz. – A komu cza było donosić
dodatkowe hamburgery?
Komisarz się wyszczerzył.
– Nigdy nie powiedziałem, że u nas zarabia się dużo – odparł, po
czym brodą wskazał na plecy Benjamina. – Zna pan może tego gnojka?
– A pan? – Alojz nie krył zdumienia.
– No, pałętał się nam w ostatnich tygodniach kilka razy po
posterunku, dopytywał o ostatnie zabójstwa – wyjaśnił komisarz. –
Mówił, że do szkolnej czy tam studenckiej gazety zbiera. Bystry
szczeniak, aż w pewnej chwili chciałem z nim pogadać.
– Serio? To może i jo bych powinien z nim pogodać? Nojlepij już
teroz – stwierdził Alojz. – Przepraszam.
– Nie ma sprawy. – Drewniak rozejrzał się po sali. – Robi się
gęsto, idę sprawdzić moich ludzi, czy są na posterunkach. A, panie
Meller...
Sięgnął po coś do tylnej kieszeni i podał Alojzowi krótkofalówkę.
– Jakby zobaczył pan na sali łysego faceta całego w bliznach albo
coś innego podejrzanego, to...
Alojz aż zamrugał.
– Moment, łysy? O, przepraszam. Ej! Dyć żech niy specjalnie na
ciebie nastąpił, smarku!
Chłystek w koszuli w pionowe paski, spodniach na szelkach i ze
zwiewną, żółtą apaszką na szyi ani myślał jednak słuchać tłumaczeń
górnika. Skakał tylko bezczelnie na jednej nodze, trzymając się za stopę
drugiej, i pojękiwał przekleństwa ze łzami w oczach. Zebrani wokoło
natychmiast zrobili mu miejsce i komentowali z rozbawieniem pierwszą
atrakcję tego wieczoru. Nie zdążyli się nią jednak nacieszyć
wystarczająco, bo po chwili, wprowadzony piskiem sprzężenia, na małą
scenę wszedł Konieczny w cudacznej kamizelce i z muszką pod szyją.
– Witam wszystkich serdecznie na najlepszej imprezie tego
sezonu! – zawołał, czym wywołał tylko kolejne sprzężenie.
Spojrzał z wyrzutem w stronę stolika akustyków, a ci poprzesuwali
coś na konsoli i za pomocą kciuków pokazali, że teraz będzie już
dobrze.
Konieczny podjął wątek:
– Już za chwilę wystąpi przed państwem Ryszard „Zwierzu”
Zwierzchowski, prawdziwa legenda rocka, -lider zespołu... – tu
wspomógł się karteczką – El Voltage!
Umilkł na moment, dając zebranym czas na reakcję, ale ludzie
patrzyli na niego tylko oczyma skrytymi za szkłami ray-banów zerówek,
łypali spod grzywek przyciętych na pozór koślawo i niedbale, zerkali na
zegarki równie koszmarne, co drogie...
Konieczny westchnął. Na szczęście przygotował się również na
taki scenariusz. Ponownie pochylił się nad mikrofonem.
– Zanim to jednak nastąpi – zawołał – pozwólcie, że rozrusza
państwa didżej Papunima, dobrze znany wszystkim bywalcom
najlepszych lokali w naszym mieście!
Tym razem reakcja była prawidłowa. Błysnęły wyprostowane,
bielone zęby, uniosły się wypielęgnowane dłonie obwieszone
nigeryjskimi opaskami przyjaźni, rozległy się też pojedyncze, quasi-
stadionowe krzyki, gwizdy i owacje. Przybrały jeszcze na sile, gdy na
scenę wczłapał zgarbiony chudzielec w czarnej kamizelce od garnituru
nałożonej na koszulkę z rękawem drukowaną w ciągi matematycznych
równań. Na głowie didżej Papunima miał fioletowo-czarny melonik,
a jego twarz prezentowała autystyczną obojętność.
Stanął na środku niewielkiego podestu i zaplótłszy ręce na piersi,
pozwolił aspirantowi Wałkoniowi i jednemu prawdziwemu
technicznemu ustawić przed sobą konsoletę. Bez słowa odpalił pierwszą
płytę, ktoś przełączył światła.
Publiczność oszalała... no, troszeczkę.
Nie spodziewał się tego, a już na pewno nie tak szybko. Stali sobie
właśnie w kółeczku z Siwym, Młócką, Patrykiem, Dongiem i ich
laskami, każdy z piwem w ręku, każdy z pogardą łypiący na innych
zebranych na sali, zwłaszcza pacanów z AGieHu, któremu kudy do
Jagiellonki. Kołysali się, a jakże. Nie po to leci muza, by się nie kołysać,
ale wszystko z umiarem. Nie po to są imprezy, by napierdalać na
parkiecie, pocić się jak prosiak i robić z siebie debila. Wtedy właśnie
Anka nie wiedzieć czemu musnęła go ręką po kroczu. I to nie przez
przypadek, nie cofnęła ręki...
Tukan wyprostował się, naprężył, ale nie schylił głowy, wiedząc,
że gdyby zareagował zbyt gwałtownie, inni zauważyliby, że coś się
dzieje. A przecież był, cholera, wytrawnym myśliwym, nie da sobie tak
łatwo spłoszyć dziewuchy. Zamiast tego delikatnie opuścił rękę. Gdy to
zrobił, Anka natychmiast pochwyciła jego dłoń i spojrzała mu prosto
w oczy. Znowu uśmiechnęła się smutno i lekko przekrzywiła głowę. Jej
włosy lśniły teraz w migotliwym blasku kolorowych reflektorów,
w oczach czaił się smutek, ale i ciekawość oraz niema, cicha prośba
o pocieszenie. Delikatnie przygryzła wargę... i pociągnęła go za sobą.
– Źle się czujesz? – zapytał Tukan przytomnie i posłał chłopakom
oraz ich towarzyszkom przepraszające spojrzenie. – Zaraz wracamy, dla
Ani jest tu chyba troszkę za głośno i za... no wiecie.
Wiedzieli, a Patryk i Młócka pewnie nawet się domyślili, co
można było bez trudu wyczytać z ich uśmiechów. Tukan skinął im
głową, objął Ankę ramieniem i ruszył w stronę toalet.
Większość drogi pokonali powoli, trzymając się swoich ról – ona
biedna i skruszona, on osłaniający ją ramieniem, czuwający niczym
Kevin Costner z „Bodyguarda” – ale ledwie zamknęły się za nimi drzwi
toalety, Anka odwróciła się gwałtownie, stanęła na palcach i wpiła się
w usta Tukana. Ten mimo szoku zareagował instynktownie, kładąc jej
ręce na pośladkach. Przez chwilę gładził te dwie kształtne, jędrne
półkule, ściskał, miętosił, wreszcie złapał za spódnicę i z całej siły
szarpnął do góry.
Ktoś spróbował wejść do toalety, ale Tukan mocniej naparł
plecami na drzwi. Dziewczyna odstąpiła od niego, cofnęła się o krok,
przetarła usta.
– Musimy... – powiedział Tukan, ale uciszyła go, przykładając
palec do ust i kręcąc głową. Następnie powoli osunęła się na kolana,
przywarła do niego i przyłożyła głowę do jego krocza.
Tukan odchylił głowę do tyłu i jęknął, wysuwając jednocześnie
rękę, by złapać dziewczynę za włosy. Zamierzał szarpać i ciągnąć,
nieważne, czy będzie krzyczeć. Muzyka zagłuszy hałas, a on zamierzał
zrobić z nią absolutnie wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy.
Wszystko, co...
Nagle zdał sobie sprawy, że jego ręka chwyta tylko powietrze.
Opuścił więc głowę i sapnął przerażony. Między nogami dostrzegł
bowiem własną głowę, własną twarz wykrzywioną w lubieżnym
uśmiechu. Jego własna ręka ściskała jego obnażonego kutasa,
a wysunięty język zbliżał się do nabrzmiałej, purpurowej główki...
– Co, do chu... – zaczął, ale nie skończył, bo ułamek sekundy
później jego własne zęby zacisnęły się na obnażonej męskości.
Tukan wrzasnął, ale miał rację. Muzyka skutecznie wszystko
zagłuszyła.
Rysiek wytrzymał naprawdę długo. Spalił jointa, pograł w węża na
komórce, próbował spać, bo przecież zdarzało się już w większym
hałasie i jazgocie. W końcu jednak, gdzieś w okolicach „Umbrelli”
remiksowanej z „Gangnam style”, coś w nim pękło.
Wstał, chwycił gitarę i ruszył ku drzwiom. Będąc tuż przy nich,
kucnął z wysiłkiem, oparł instrument o ścianę i złapał za obudowę
elektrycznego gniazdka obok. Szarpnął mocno, wyrywając je ze ściany,
następnie przymknął oczy, odetchnął dwa razy, złapał za kable i... zaczął
zasysać, wciągać energię.
Zrobił to tak gwałtownie, że w jednej chwili włosy na całym ciele
stanęły mu dęba, a wszystko zaczęło swędzieć i łaskotać. Zaraz też
poczuł, że robi mu się coraz cieplej. W głowie zaczęło mu szumieć. To
było jak narkotyczny odlot, jak jedna z tych jazd, które miewał
w dawnych czasach, gdy włóczył się jeszcze za kapelami po całej
Europie, a na festiwalowych polach namiotowych wciągał syfiasty koks
z wypiętych pośladków lasek i zapijał absyntem według szkoły samego
Jimmy’ego Page’a. Niezwykłe uczucie, gdy umysł jaśnieje do tego
stopnia, że wszystko wokoło zyskuje tak ostrość, jak i rozmytą, gorejącą
poświatę. Był pijany i trzeźwy, nie! – przetrzeźwy równocześnie.
Osłabiony i wszechmocny. Świat zwolnił, jego ciało też, ale myśli
pędziły jak szalone, wszystko stało się jasne, Wszechświat nie miał już
tajemnic, a tylko...
Coś trzasnęło, huknęło, a potem równocześnie zgasło światło
i ucichła muzyka. Zaraz z sali głównej dało się słyszeć kilka pisków,
potem nerwowe śmiechy i narastający gwar, a ponad nim nerwowy głos
Koniecznego przekonujący, że nie ma powodu do niepokoju.
Rzeczywiście nie ma, pomyślał Rysiek, podnosząc się z kolan. Jest
powód do jebanej paniki, bo właśnie, gotowi czy nie, nadszedł czas rock
and rolla!
Wstał, zatoczył się lekko, złapał za gitarę i wszedł na główną salę.
Błękitne wiązki jak szalone skakały mu po twarzy i dłoniach, pędziły
tam i z powrotem wzdłuż zamka kurtki, przeskakiwały iskrami między
włosami siwej szczeciny na głowie muzyka. Ludzie przyglądali się
Ryśkowi jak zjawisku, milkli, gdy przechodził, co odważniejsi chwalili
efekty specjalne. Ktoś nawet spróbował go dotknąć, ale kopnięty prądem
odskoczył błyskawicznie, trzymając się za porażoną rękę.
Rysiek tymczasem wszedł na scenę, spojrzał na autystyczne
oblicze didżeja Papunimy, a potem ponad jego konsoletą na
zgromadzoną na sali publiczność skąpaną w złocistobrązowym
półmroku dzięki światłom przebijającym się zza matowych okien. Oparł
gitarę o ścianę, rozejrzał się za kablami od wzmacniaczy i wypiąwszy
wszystkie z listwy, powsadzał je sobie do kieszeni. Następnie, wciąż bez
słowa wyjaśnienia, podpiął gitarę do leżącego na ziemi fuzza, ten do
wzmacniacza i przymknął oczy.
Rozległ się szmer podziwu i zdumienia, gdy jego stare,
pomarszczone ciało pojaśniało w jednej chwili aurą elektrycznych
rozbłysków. A potem kilka wiązek pomknęło w stronę pieców, a jedna
do mikrofonu. Rysiek pochylił się nad statywem i zastukał w sitko.
Zadudniło.
– Cześć, fajnie was widzieć – powiedział wesoło. – Miałem
zaczynać za jakieś pół godziny, ale z całym szacunkiem dla mojego
poprzednika, Dio i Bono w niebiesiach mieli już dość tego smętnego,
elektrycznego gówna.
Nikt nie odważył się zaprzeczyć, zaprotestować choćby słowem.
Nie facetowi, który sam ładował elektrycznością swój mikrofon. Rysiek
powiódł więc tylko wzrokiem po zebranej publiczności. Dostrzegł
w tłumie Alojza, zaskoczonego Drewniaka, a także... czy go wzrok
mylił? Nie, to był on – chłopak od kebabów!
W sumie dobrze, że tu jest, pomyślał Rysiek, coś czuję, że po tym
wszystkim będę miał gastrofazę jak szlag.
A potem nagle uniósł rękę, ułożył palce w kształt pistoletu
i wystrzelił elektryczną wiązką w stronę reflektorów. Rozbłysnęły iskry,
na sali pojaśniało, a od podłogi po sufit salę wypełnił chrapliwy ryk:
ROCK’N’ROLL!!!
A potem huknęło ostre „Welcome to the jungle” – pozbawione
wstępów i oparte niemal wyłącznie na surowych riffach, ale być może
z tego właśnie powodu przepełnione dziką, prymitywną mocą. To było
niczym lawina głazów, która runęła na gustowne wdzianka
w niegustownych połączeniach, na stypendystów fundowanej przez los
dotacji „szczęśliwie urodzeni bogato”, ludzi, którzy nie znalazłszy
powodów do buntu, -wznieśli barykady przeciw dobremu smakowi
i rozsądkowi w modzie.
Welcome to the jungle, we got fun n’ games,
We got everything you want, honey, we know the names.
We are the people that you find, whatever you may need.
If you got no money, honey, we got your disease...
Światła łomotały do rytmu, z góry wciąż sypały się gwiazdy iskier,
a nad rozgrzanym wzmacniaczem falowało powietrze. Porażona
widownia wiedziona odruchem kołysała się coraz bardziej miarowo,
coraz bardziej do taktu, zupełnie jakby przesterowane dźwięki były
smagnięciami bicza albo kulą wystrzeloną pod ich stopy. Nie chcieli, ale
nie było wyjścia, przed tym nie dało się uciec inaczej niż w wieczny
bezruch. Rock nie szedł na żadne, ŻADNE kompromisy. I bezsprzecznie
równał wszystkich niezależnie od stanu konta czy kroju marynarki.
In the jungle, welcome to the jungle,
watch it bring you to your shananananana knees, knees.
Ohh, I wanna watch you bleed!
Gdzieś w połowie drugiej zwrotki jedynymi w miarę statycznymi
elementami na sali pozostawały uginający się od smakołyków bufet
i Rysiek wygięty w pałąk nad mikrofonem. Wszystko inne, nawet
ściany, zdawało się pulsować, drżeć, wybijać rytm. Miejsce opętane
przez rocka – tak najlepiej można by teraz opisać Smoczą Siarkę.
– No dalej, dziewucho... tak, ty, mała, do ciebie mówię, czemu się
tak kitrasz w tłumie? – darł się Rysiek, nie przestając jednocześnie
siekać, wybijać, rżnąć riffów. – Właź tu do mnie, słodka!
Wychylił się do przodu, by podać rękę drobnej rudej, która zdążyła
już rozpuścić włosy i rozpiąć w bluzce kilka guzików. Ani chybi była
jedną z towarzyszek zaproszonych gości; nie wyglądała i nie
zachowywała się... bogato. Za to na wskroś rockowo. Wspięła się na
scenę i pocałowała Ryśka w policzek. Przez chwilę tańczyła przy nim
sama, a potem pomogła wgramolić się na górę stojącej pod sceną
koleżance.
Rysiek znowu szarpnął struny i pochylił się do mikrofonu, by
z odpowiednim impetem wyryczeć końcówkę.
In the jungle, welcome to the jungle,
Watch it bring you to your shananananana knees, knees.
In the jungle, welcome to the jungle,
Feel my, my, my, my serpentine.
Jungle, welcome to the jungle,
Watch it bring you to your shananananana knees, knees.
Down in the jungle, welcome to the jungle,
Watch it bring you to your
It’s gonna bring you down, huh!
Urwał nagle i na moment skłonił głowę, dysząc ciężko. Nie czuł
się już nawet w połowie tak silny, jak w chwili, gdy wszedł na scenę,
a to przecież dopiero pierwszy kawałek. W ustach czuł metaliczny
posmak, przed oczami pojawiły się ciemne plamy...
Chuj tam, pomyślał i zmusił się, by się wyprostować. Dziewczyny
– słodka, drobna ruda i równie ładna, smukła szatynka o czarnych,
krótko obciętych włosach i pełnych, kształtnych piersiach opiętych
odsłoniętym teraz stanikiem – patrzyły na niego z wyczekiwaniem, inni
zapewne z mieszaniną ciekawości i przestrachu. Fakt faktem, na
parkiecie panowała teraz cisza.
Rysiek splunął w kąt i starł z brody resztkę śliny. Ani chybi tak się
czuła ekipa z Jethro Tull, gdy śpiewali, że są za starzy na rock and rolla,
ale wciąż za młodzi, by umrzeć. Chociaż nie, to drugie wcale nie było
w przypadku Zwierzchowskiego takie pewne.
– Następny kawałek dedykuję miłośnikom najlepszej kapeli
rockowej na świecie – wycharczał. – Tej, która długo zdobywała szczyt,
ale jak już tam wleźli, to żaden dubstep czy inna Lady Gaga ich stamtąd
nie ruszy po kres świata! Oto hołd i salut dla prawdziwych bogów rocka:
„It’s a long way to the top...”. Ej, a ty, pajac, co tu robisz?! Bale ci się
pomyliły?
Ludzie zaczęli rozglądać się w zdumieniu, szukając nieszczęśnika,
z którego właśnie drwił rockowy dziadek na scenie, ale ku własnemu
zdumieniu nie do-strzegli nikogo nietypowego, nikogo, do kogo
pasowałoby określenie „pajac”. Znaczy nikogo, do kogo pasowałoby
ono bardziej niż do reszty.
Najbardziej jednak ze wszystkich zdumiony był stojący pośrodku
sali mim w pasiastej bluzce i z beretem na głowie. Podkreślił to nawet,
unosząc wysoko brwi, otwierając szeroko oczy i układając usta
w zdumione „o”. Teatralnym gestem obejrzał się do tyłu i wskazał na
siebie ręką, jakby pytał, czy to aby na pewno o niego chodzi.
– A o kogóż by innego, koleś? – zapytał Rysiek, pogłębiając
powszechną konsternację. – Przecież nikt inny... A nie, czekaj! Was tu
jest więcej, robaczki.
Zmrużył oczy i wytężył wzrok, by lepiej przyjrzeć się postaci przy
drzwiach.
– Te, blaszany drwal, mama nie mówiła, że nie pokazuje się
palcem?
I naraz rozległo się głośne „padnij!”, a zaraz potem... Zrobiło się
gorąco.
Nawet jeżeli choć przez moment w ciągu ostatnich tygodni
Benjamin zwątpił w swojego przyszłego herosa, to teraz, słysząc jego
ostre wykonanie piosenki Guns N’ Roses, widząc show, jakie
Zwierzchowski wokół siebie robi, wiedział już, że dobrze ulokował swe
marzenia i plany. Jeżeli ktokolwiek ma dzisiaj rozstrzygnąć losy tego
miasta, rozprawić się z trójką złoczyńców, to właśnie on. I nieważne, że
właśnie ujawniał się ze swoją tożsamością. Cholera, Tony Stark też
przyznał się, że jest Ironmanem! Liczyła się moc, której przecież nie
dostają przypadkowi ludzie. Nawet Peter Parker nie był taki zupełnie
zwyczajny, skoro umiał skonstruować sobie pajęczą hipersieć.
Jakaś dziewczyna solidnie już sponiewierana alkoholem przypadła
do Benjamina, zupełnie nie zważając ani na sypiące się iskry, ani na
migające światła czy dudniącego rocka, i zapytała, czy chce iść z nią do
łazienki. Odpowiedział po angielsku, że nie rozumie, ale nie dała za
wygraną.
– Ju, mi, toalet, seks? – wykrzyczała mu do ucha, jednocześnie
łapiąc go za rękę i kładąc ją sobie na piersi.
Benjamin uśmiechnął się przepraszająco, po czym wzruszył
ramionami i powiedział już po polsku:
– Przykro mi, ale jestem z nim.
Wskazał ręką na Alojza i pomachał do niego. Ten, nieco
zdziwiony, odpowiedział machnięciem ręki. Twarz dziewczyny
wykrzywiła się z pogardą.
– To katolicki kraj, zboczeńcy – burknęła, czknęła i odbijając się
od rozkołysanych ludzi, poszła polować gdzie indziej.
Zwierzchowski zawołał coś do jakiejś dziewczyny pod sceną,
a potem wciągnął ją na podest, by pokazała wszystkim swoje wdzięki.
Spisywała się całkiem nieźle, kręcąc pośladkami i wijąc się wokół
chudej jak patyk nogi muzyka. A gdy jeszcze dołączyła do niej
koleżanka i ustawiły się tak z obu stron, Benjaminowi skojarzyły się
natychmiast z postaciami na grafikach Frazetty – wielki barbarzyńca
z niewolnicami u stóp. Taki obrazek mógłby walnąć Simon Bisley,
gdyby tworzył komiks o Ryśku. Kto wie, może nawet kiedyś tak będzie?
Muzyk tymczasem wyraźnie finiszował z utworem, podkręcał go
coraz mocniej, śpiewał coraz wyżej, coraz energiczniej szarpiąc też
struny gitary, wreszcie skończył i na moment zapadła cisza.
Benjamin rozejrzał się wokoło. Ciekawe, czy demoniczna trójka
już tu jest. Wiedział, był przekonany, że ich moce w jakiś sposób
pozwalają ukryć się wśród ludzi, zaatakować, pozostając
niezauważonym – to jedyne, co wyjaśniałoby zbrodnie bez świadków
w miejscach publicznych. Co więc będzie, jeśli i teraz uda im się
dokonać czegoś takiego? Jeśli wejdą, zrobią masakrę, a Rysiek, nawet
mimo swoich mocy, nie będzie sobie w stanie poradzić?
Herosi zawsze znajdują sposób, odezwał się głos w głowie
chłopaka. Zawsze, choćby ostatkiem sił, wpadają na właściwy pomysł.
I nie, nie mów: „Nie w prawdziwym życiu”, bo to już nie jest prawdziwe
życie, skoro są herosi. Żyjesz tu, gdzie chciałeś żyć, w świecie, którym
rządzą inne prawa. I ty je znasz! Dlatego tu jesteś, dlatego...
– Ej, a ty, pajac, co tu robisz?! Bale ci się pomyliły?
Benjamin natychmiast otrząsnął się i zaczął rozglądać po sali. Ale
podobnie jak reszta Ryśkowej publiki niczego nie zauważył. Mimo to
zaczął rozpychać się, brnąc do miejsca, w które wpatrywał się muzyk.
Serce tłukło mu się w piersi jak oszalałe, ale jedna myśl była
pocieszająca: nie ma znaczenia, że inni nie widzą. Zwierzchowski
zobaczył, dostrzegł! Bo jest cholernym herosem!
– A o kogóż by innego, koleś? – zapytał znowu Rysiek. – Przecież
nikt inny... A nie, czekaj! Was tu jest więcej, robaczki.
Benjamin podążył za jego wzrokiem w stronę drzwi.
– Te, blaszany drwal, mama nie mówiła, że nie pokazuje się
palcem?
I wtedy zmęczonym, podrażnionym rozbłyskami oczom Benforda
ukazała się sylwetka postaci. Niewyraźna, ale nie tak, jakby się
materializowała, lecz raczej jakby usilnie chciała być niezauważoną,
jakby zmuszała oczy i mózg wszystkich zebranych do patrzenia w inną
stronę.
Telepatyczne zaburzenie percepcji, przemknęło przez głowę
chłopaka, ale nie zdążył rozwinąć tej myśli, bo zorientował się, że to, co
Rysiek wziął za pokazywanie palcem, jest w rzeczywistości...
celowaniem. Sylwetka blaszanego drwala celowała do muzyka z dłoni
uformowanej w pistolet. I pewnie zaraz...
– Padnij! – wrzasnął Benjamin i na oślep rzucił się przed siebie.
Rysiek posłuchał odruchowo i zaraz tuż za nim, na wysokości, na
której jeszcze przed chwilą muzyk miał głowę, pojawił się na ścianie
okrągły odprysk. Chłopak tuż przed Benjaminem zabulgotał, łapiąc się
za rozcięte gardło, a wszędzie wokoło chlusnęła jasnoczerwona, gorąca
krew.
Rozległ się wrzask, pisk, a ludzie tłumnie, bez jakiejkolwiek
koordynacji, rzucili się ku wyjściu. Część z nich nie dopadała nawet
wąskiego przesmyku, padając pod ciosami niewidzialnego noża, inni
ślizgali się na krwi, łapali równowagę, przewracali się pod wpływem
ciosów spanikowanych kolegów i koleżanek. Jakaś dziewczyna
próbowała wdrapać się na kolegę, by złapać się lampy i w ten sposób
wyrwać z tłumu, ale zaraz ktoś uderzył ją łokciem pod żebro. Osunęła
się na ziemię, gdzie niemal w jednej chwili zmiażdżono jej dłoń
i pozbawiono przytomności kopniakiem w głowę.
Ci, którym udało się dotrzeć do korytarza, padali równo,
z prostymi cięciami wzdłuż brzucha, czasami przez szyję i twarz,
a przed nimi facet w przebraniu blaszanego drwala tańczył, wymachując
pustymi rękami jak mieczem.
– Cofnąć się – ryknął ktoś. – Pod stół! I rzeczywiście, część ludzi
rzuciła się w stronę bufetu, a wtedy na przód przedarli się policjanci
Drewniaka. Jeden z nich krzyknął coś o podniesieniu rąk, ale reszta
nawet nie czekała, aż wybrzmią te słowa, tylko oddała serię strzałów do
drwala. Pociski z łatwością weszły w cienką blachę i odrzuciły
przebierańca na ścianę.
To załatwiało jednego z napastników, ale Benjamin wiedział, że
nadal zostało ich dwoje, w dodatku przynajmniej jedno z nich było
niewidzialne. Zaczął więc na oślep machać rękami w każdą stronę,
z całej siły, potykając się o wijące się ciała, ślizgając na krwi, tłukł
i młócił powietrze na wszystkie strony, licząc, że choć zahaczy, choć
dotknie. Gdyby tylko mógł, jak Rysiek, widzieć napastnika, gdyby tylko
potrafił... Nagle go oświeciło. Nie przestając machać rękami, krzyknął:
– Panie Rychu, pajac! Tylko pan go widzi! Tylko pan... Auuu!
Poczuł nagle potworny ból w ręce. A zaraz potem mocny cios
w twarz. Przed oczami mu pociemniało, pośliznął się i powoli osunął na
ziemię. Wtedy też zobaczył nad sobą wyszczerzonego mima
uzbrojonego w wielki myśliwski nóż. Ostrze wznosiło się właśnie ku
górze i Benjamin wyciągnął rękę, by się przed nim osłonić, ale
jednocześnie oparł się na drugiej, zranionej, która nie wytrzymała
ciężaru. Runął w kałużę krwi.
Wszystko rozegrało się tak szybko, że Rysiek potrzebował chwili,
by zorientować się, co się właściwie dzieje. W jednej chwili ktoś
krzyczał, żeby padł, więc muzyk osunął się na ziemię, a w drugiej pajac
tańczy z nożem i chlasta wszystkich jak leci, a ludzie zamiast go
powstrzymać, wrzeszczą i rozglądają się bezradnie. Gdzieś dalej padają
strzały, ludzie gonią to tu, to tam w przyspieszonym tempie, zupełnie
jakby Benny Hill robił dla odmiany skecz gore, a młody od kebabów
młóci powietrze.
Rysiek spróbował się podnieść, ale był tak słaby, że czuł, jak
drgają mu mięśnie twarzy, zupełnie jakby każda zmarszczka wpadła
w rezonans. Ręce jak w delirce, nóg prawie nie czuł. Rozejrzał się
w panice za Alojzem i dostrzegł przyjaciela, gdy ten razem z policją
powstrzymywał faceta w przebraniu drwala. Dzielny stary Alojz,
pomyślał Rychu, podejmując jeszcze jedną próbę wstania.
Wtedy właśnie dzieciak od kebabów wrzasnął:
– Panie Rychu, pajac! Tylko pan go widzi!
I nagle wszystko stało się na swój pokręcony sposób jasne. Rysiek
zrozumiał, dlaczego nikt nie reagował na rzeź inaczej niż panicznym
rozglądaniem się na boki, dlaczego młody młócił rękami powietrze.
Tylko on widział pajaca!
Dzięki ci, kurwa, za takie zaszczyty, pomyślał Zwierzchowski. Raz
jeszcze szarpnął się na kolana, wspierając na mikrofonowym statywie.
Czuł, że ma w sobie jeszcze tylko troszkę mocy, troszkę energii, dość,
by zebrać ją w ręce, dość, by...
– Ej, pajac! – krzyknął.
Mim obejrzał się zdumiony, zupełnie jakby zapomniał już
o Ryśku. Znowu zrobił zdziwioną minę, ale tym razem bardziej
gniewną, jakby pytał: „Czego?”.
– Watch me explode!
Z palców Zwierzchowskiego wystrzeliła elektryczna wiązka,
mikra jednak w porównaniu do jego popisów sprzed niecałego
kwadransa. Uderzywszy w mima, lekko nim zatelepała, ale nie dość, by
powalić go na ziemię. Pajac rzucił się do ucieczki.
– Zastąpcie mu drogę! – krzyknął, a właściwie wycharczał
ostatkiem sił Rysiek.
Stojący przy wejściu policjanci rozejrzeli się niepewnie, myśląc,
komu właściwie mieliby ową drogę zastąpić. Tylko Drewniak z Alojzem
zareagowali przytomnie, popatrzyli po sobie i stanęli najszerzej, jak
tylko mogli, zastawiając większość wejścia.
Gdyby mim trafił w Drewniaka, gdyby uderzył w niego całym
impetem swojego wysportowanego przecież ciała, gdyby wykorzystał
cały element zaskoczenia wynikający z niewidzialności, pewnie udałoby
mu się uciec, a potem bez trudu zniknąć pośród włóczących się po
Rynku turystów, stukoczących rytmicznie dorożek, rozpłynąć
w tętniących życiem wąskich uliczkach Starego Miasta.
Pech chciał jednak, że spanikowany potknął się o jedno z ciał,
zatoczył i wytraciwszy część impetu, wylądował wprost na Alojzie,
odbił się od jego brzucha i upadł, uderzając tyłem głowy o ziemię.
Rysiek z pomocą dwóch dziewczyn, które wciąż towarzyszyły mu
na podeście, do tej pory skulone i sparaliżowane strachem, zszedł na
parkiet i podtrzymywany z obu stron dotarł do chłopaka od kebaba.
Wyciągnął do niego drżącą rękę, ale tamten tylko pokręcił głową i,
zagryzając zęby, sam wstał. Bezceremonialnie odsunął jedną
z dziewczyn i wsunął się pod ramię Ryśka.
– Psujesz efekt – wycharczał Zwierzchowski, ale oparł się mocniej
na chłopaku i tak razem poczłapali w stronę Alojza i Drewniaka.
Komisarz najszybciej otrząsnął się z szoku. Błyskawicznie kazał
skuć widzialnego już teraz mima, wezwać pogotowie, zająć się rannymi
i ocalałymi. Kazał też odnaleźć Koniecznego, ale dość szybko
zorientował się, że ten należy do grupy najciężej rannych. Westchnął
więc tylko i przetarł dłonią zmęczoną twarz, a dostrzegłszy Ryśka,
uśmiechnął się smutno.
– To mógł być dobry koncert – stwierdził.
– Nie. – Rysiek potrząsnął głową. – Nie miałem już pary na
AC/DC.
Alojz przyjrzał się przyjacielowi. Westchnął głośno, odsunął
Benjamina i dziewczynę, po czym wziął Ryśka na ręce. Tamten nawet
się nie opierał. Nie miał siły.
– Zawsze sie bez ciebie w coś wdupcza albo wdupia, ty giździe,
pieronie – stwierdził, ruszając z nim w stronę zaplecza. – Kożdyn jeden
roz.
Rysiek nie odpowiedział.
CZTERY DNI PÓŹNIEJ
KRAKÓW
Benjamin wszedł do holu krakowskiego szpitala imienia Jana
Pawła II i od razu skierował się do windy. Nie wyglądał podejrzanie, ale
z plecakiem na plecach, torbą od laptopa przewieszoną przez ramię
i ręką na temblaku mimo wszystko skupiał na sobie spojrzenia zarówno
personelu, jak i chorych. Szedł jednak pewnie, uśmiechał się bez śladu
skrępowania i nie chylił głowy, więc nikt go nie zaczepiał. Benjamin
wiedział wszak dobrze, że podstawowa zasada, gdziekolwiek się
znajdziesz, to zachowywać się tak, jakby to było twoje naturalne
środowisko. Ludzie uwierzą, że to prawda. Ludzie są głupi.
Winda zawiozła go na trzecie piętro, gdzie musiał pokonać jeszcze
pół korytarza, by dotrzeć do jedynego pokoju na elektrokardiologii
strzeżonego przez policjanta. Uśmiechnął się do funkcjonariusza, ale ten
nie odpowiedział uśmiechem.
– Przepustka – zażądał, kładąc rękę na kaburze.
Benjamin skinął głową i bardzo wolnym, ostrożnym gestem
sięgnął do tylnej kieszeni spodni. Wyjął z niej portfel, otworzył
i pokazał dokument z podpisem i pieczątką komisarza Drewniaka.
Właściwie to nawet się cieszył, że funkcjonariusz tak go sprawdza,
choć przecież już się widzieli. Jedyna kobieta w Szajce Mimów, jak
ochrzciła ich prasa, wciąż była na wolności. Benjaminowi nie pasowało
słowo „szajka”, bo kojarzyło się ze złodziejami, oldskulową bandą
mieszkających w śmietnikach urwisów Top Cata. Mimowie natomiast
byli psychopatycznymi zabójcami o wyjątkowych umiejętnościach.
Superzłoczyńcami. Na pewno zasługiwali na bardziej dramatyczne,
budzące strach ksywki niż Pantomim – taka dostała się drwalowi –
i Mimochód – to mim, który, zdaniem prasy, wszędzie był jakby
mimochodem. Nikt nie wiedział, jak nazwać trzecią z szajki, ale dobre
było, że przynajmniej dzięki anonimowemu donosowi policja wiedziała,
jak wygląda i kogo szukać. O ile, co Benjamin podejrzewał, nie zmieniła
jakoś swojego wyglądu. Wciąż bowiem nie wiedział, na czym polegała
jej supermoc.
Policjant oddał portfel z przepustką i zdjął rękę z kabury.
– Możesz wejść – powiedział.
Benjamin nacisnął klamkę i wszedł do małego pomieszczenia.
Wnętrze wyglądało jak serialowy pokój w luksusowej klinice. Zgrabne,
proste meble, ściany w pastelowych barwach, najwyższej jakości
pomiarowa aparatura przy łóżku. Co prawda wyłączona, bo w obecności
Zwierzchowskiego jakoś szwankowała, ale jednak była.
Rysiek spał, oddychając miarowo, przygnębiająco stary i blady
w swojej błyszczącej, purpurowej piżamie z kołnierzykiem, z siwymi
włosami umytymi i zaczesanymi gładko na bok. Przy łóżku na
wygodnym, pałąkowym fotelu siedział Alojz i czytał gazetę.
– A, to ty – powiedział, podnosząc wzrok. – Myślałem, że kolejne
dziewuchy.
Benjamin zdjął plecak i torbę, a potem podszedł i usiadł na krześle
przy stole zawalonym kopertami, kwiatami i czekoladkami. Było też
kilka rockowych płyt i naszywek, a z niektórych kopert wystawały
roznegliżowane amatorskie zdjęcia.
– To jest richtich szpas – stwierdził Alojz. – Tyn cały burdel tukej.
Po mojemu to Drewniok zrobił z Richarda bohatera, bo niy mógł
inaczej, za bardzo mu sie poliło pod rzyciom. I teroz momy efekty.
Lipsty, listy i miłość do rock and rolla. Tyla dobrze, że nic niy godajom
o tych jego... no wiysz...
– Mocach – podpowiedział Benjamin, ale bez specjalnego
entuzjazmu. – I raczej nie będzie o tym mowy, przynajmniej na razie.
Rozmawiałem z nim o tym wczoraj. Wszystkie koncertowe fenomeny
wytłumaczył efektami specjalnymi przygotowanymi przez pana
Koniecznego. Ten nie żyje, więc nie zaprzeczy, a policja będzie się
trzymać swojej wersji do czasu, aż aresztowany mim nie zacznie gadać.
A na to się nie zanosi, bo znika im, gdy go przesłuchują, i zamiast
pracować, bawią się w kotka i myszkę.
Westchnął, sięgnął zdrową ręką do czekoladek, ale rozmyślił się
i siedział tak przez chwilę wygięty, z ręką zawieszoną nad stołem,
uczepiony jakiejś ulotnej myśli i dyndający na niej bezwładnie.
– Jak z nim? – spytał w końcu.
Alojz wzruszył ramionami.
– Dobrze. Musiołbyś widzieć, jaki sie robi wyzgierny przi
dziołszkach. Prziszły tukej takie dwie frelki, co my je ostatnio podwieźli
na stopa, i siedziały u niego do samego końca odwiedzin. Policjo
najpierw ich niy chciała wpuścić, żodnego niy wpuszczajom, ale
Richard sie uparł i zadzwonił do Drewnioka. Udało mu sie go
przekonać, bo to w sumie porzondny chop.
– To dobrze. – Benjamin pokiwał głową i podniósł się z krzesła. –
To dobrze, że tak to się skończyło, a teraz chciałem się pożegnać.
Właśnie wracam z ostatniego przesłuchania, dostałem zgodę od
komisarza na opuszczenie kraju, więc wracam do domu. Za dwie
godziny mam samolot.
Przeszedł przez pokój i wyciągnął lewą rękę do Alojza, ale ten
tylko popatrzył na nią i zmrużył oczy.
– Suchej ino, musza ci jeszcze coś pedzieć, zanim sie na dobre
stracisz – powiedział. – Myśloł żech nad tym, co nom sie łostatnio
przytrafiło, i pora rzeczy mi sie w gowie poukładało. Pora pytań i tych
tam... teorii. Weź sie siednij lepij, bo to chwila potrwo.
Przerwał, odczekał, aż chłopak wróci na miejsce, po czym zerknął
jeszcze na Rycha i podjął przerwany wątek.
– Myśloł żech nad tym wszystkim, co żeś dlo niego zrobiył, jak żeś
ło niym godoł, ło tych wszystkich bohaterach, komiksach i herosach.
Niy wyznowom sie na tym nic a nic, ale z tego, co mi sie obiło o uszy,
że zawsze jest jakiś jedyn pajac z tymi mocami i łon goni tych inszych,
co tyż majom te moce, ino insze. Mom recht?
Benjamin patrzył przez chwilę na górnika, po czym ostrożnie
skinął głową.
– No widzisz – podjął Alojz – a potem mi sie spomniało, jak żeś
mie pytoł, czy wiym, co sie dzieje teroz w Krakowie. A jo ci pedzioł, że
niy, bo niy ogolondom wiadomości.
Benjamin nie był głupi, wiedział już, dokąd zmierza ta rozmowa,
ale mimo to ani drgnął. Ściskał tylko zdrową rękę w pięść, aż pobielały
mu palce.
– Później zaś wyszło jeszcze, Drewniok mi nagodoł, że przez
ostatnie dwa tydnie przyłaził żeś do nich na komenda, zagadując o te
wszyskie sprawy. Wtedy wreszcie do mie dotarło, coś ty sie właściwie
wykombinowoł. A co, jeśli ta cołko impreza to była twoja zasadzka na
tych wszystkich wariatów, tych przebierańców? Zebrałeś te dziecka
z bogatych domów i wyglondało to tak, jakbyś łotwar sklep
z bombonami na Lipinach i pokozoł tamtejszym bajtlom, że na noc
drzwi som otwarte i żodyn niy pilnuje. A co, jeśli żeś sie wymyślił, coby
ustawić ich naprzeciw tego twojego „bohatera” i zobaczyć swój komiks
na żywo?
– Panie Meller, ja... – zaczął Benjamin, ale Alojz nie dał mu
dokończyć.
– Jakby to wszystko była prowda, to te wszystkie psychiatry, co
pajacują w telewizorze, miałyby całkowity recht, godajonc, jak to te
komiksy, filmy i gry podupcyły wom wszystkim w gowach. Miołbyś tyż
na swoich rynkach krew tych dziecek, Koniecznego i cołej reszty.
– Tak. – Benjamin opuścił głowę. – Tak...
Alojz zrobił krótką pauzę, pozwolił słowom chłopca wybrzmieć.
– Z drugi strony pokozoł żeś tyż, że widzisz te komiksy lepij niż
wszyscy insi. To cołkie gówno wlazło nagle do normalnego życia
i zaczęło urzyndować po swojemu. W niczym cie to nie usprawiedliwio,
naraził żeś ludzkie życie, ale jo umia zrozumieć gupota wynikajonco
z dobrych intencji.
Fotel zatrzeszczał, gdy Alojz z wysiłkiem podniósł się z niego.
Górnik przeszedł przez pokój i schylił się, by wyciągnąć coś z maleńkiej
lodówki wyglądającej jak zwykła szafka. Gdy się pochylił, zza paska
spodni wylał się kawał wielkiego tyłka przecięty zarośniętą kreską.
– Jednego ino nie poradza ani zrozumieć, ani wybaczyć –
powiedział Alojz, prostując się po chwili z wielkim opakowaniem
jogurtu truskawkowego w ręce. – Tchórzostwa. A ty właśnie próbujesz
pitnąć.
Odwrócił się i spojrzał prosto na chłopaka, a w jego spojrzeniu nie
było śladu po miłym, nieco safandułowatym emerytowanym górniku.
Były tylko gniew i pogarda, zimne jak lód, ostre jak stal.
– Możesz pitać bez cołkie życie, kryć sie za milionami łojca
i robić, co tam chcesz. Mosz łeb na karku, czytosz książki, znojdziesz
sie jakoś fucha w banku i zarobisz kolejne miliony. Zapomnisz, coś
tukej narobiył i do czego żeś doprowadził. Pamiętej ino wtedy o tym, że
cały tyn burdel zlecioł na pukel schorowanego, zaćpanego menela, kery
dziś rano, jak żech mu już o tym wszyskim pedzioł, stwierdził po prostu,
że „ktoś musi spuszczać wpierdol takim draniom, tak jak ktoś musi grać
rocka. Chuj, mogę to zgrać”.
Przerwał na moment, by oblizać wieczko z jogurtu, po czym dodał:
– I tak to jest, synek. To tyż ci wyszło. Mosz swoigo herosa.
Pewnie padnie przy następnej okazji, ale fto by sie tym przejomowoł,
pra? Ważne, że sie niy poddo. Jo tyż niy, bo ftoś musi go przeca
pilnować. Ech...
Wrócił na swoje miejsce, opadł ciężko na fotel i znowu był
sflaczałym, tłustym sobą.
– A teraz pitej, mamlasie. Zrobił żeś, coś mioł zrobić. Policja cie
niy bydzie szterować, jo tym bardziej.
Benjamin wstał. Chciał coś powiedzieć, ale tylko otworzył usta, po
czym je zamknął i podszedł do plecaka. Narzucił go na plecy, sięgnął po
torbę z laptopem. Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się z ręką na
klamce. Przymknął oczy i ponownie zobaczył wnętrze Smoczej Siarki,
faceta gulgoczącego własną krwią, stratowaną dziewczynę,
Koniecznego z rozłupaną czaszką. A potem Ryśka strzelającego
ostatnią, marną błyskawicą i krzyczącego: „Watch me explode!”.
Wiedział, że niezależnie od tego, co teraz zrobi, jak się zachowa, te
obrazy zostaną z nim. Na zawsze.
Cofnął dłoń.
– Lokajem – powiedział, po czym kontynuował mimo braku
reakcji Alojza. – Po powrocie do domu miałem być lokajem. Butler,
valet, Jeeves. Polskie słowo to „lokaj”, „majordomus”... Miałem być
właśnie kimś takim, to rodzinna tradycja. Kiedyś pradziadek dostał
spadek i już nie musimy, ale każdy mężczyzna w naszym rodzie i tak
idzie do kogoś na służbę. I mnie się marzyło, po tych wszystkich
komiksach, zostać lokajem bohatera. Jak Alfred Pennyworth u Batmana.
Takie tam, wie pan.
Górnik nawet nie podniósł głowy. Benjamin wahał się jeszcze
przez moment, wreszcie westchnął głośno, jakby dawał za wygraną.
– Potrzebuję kluczy do jego mieszkania – powiedział. – Heros,
zwłaszcza taki z lokajem, powinien mieć schludną siedzibę.
Alojz wciąż był jednak zajęty jogurtem i gazetą. I gdy wydawało
się, że już nigdy nie odpowie, gdy już Benjamin otworzył drzwi
i przestąpił próg sali, górnik mruknął tylko:
– W kastliku. Drzwi są otwarte.
– Dziękuję, panie Meller.
– A idź do diabła! – odpowiedział Alojz zaskakująco czystą
polszczyzną.
I Benjamin poszedł.
BACK IN BLACK
KATOWICE
Dość luźna atmosfera panująca w studiu, szmer,
gwar i nerwowe uśmiechy – wszystko to było jedynie pozorem,
zwiewną, wielobarwną zasłoną, za którą krył się ważki, palący temat.
Tak naprawdę bowiem wszyscy ci ludzie siedzący teraz w niewielkim
pomieszczeniu, zaprojektowanym niczym miniaturka greckiego
amfiteatru w duchu pstrokatej prostoty Ikei, czekali na odpowiedzi.
Żądali rozstrzygnięć, domagali się rozwiązań. Wyjaśnienia nowego
trendu, którego przedstawiciel siedział właśnie przed nimi na fotelu
gościa.
Prowadząca, młoda i zgrabna ekspogodynka w obcisłych dżinsach
i modnej, letniej bluzce w kwiaty odsłaniającej opalone ramię, raz
jeszcze odgarnęła niesforną grzywkę i westchnęła bezgłośnie. Czuła
spoczywającą na sobie wielką odpowiedzialność – ostatnie słupki
oglądalności mówiły ze stuprocentową pewnością o sześciu milionach
widzów, nie licząc tych od powtórek. Zerknęła więc tylko ukradkiem na
zaproszoną panią psycholog i na starszego kolegę dziennikarza, któremu
stacja kazała tu przyjść w ramach wzajemnego wsparcia. Wreszcie
przeniosła wzrok na gościa – drobnego, piegowatego chłopaka
w hawajskiej koszuli.
– Czyli jeszcze raz, Tomaszu. Mówisz, że jesteś superbohaterem,
a twoja moc to zdolność widzenia przez ściany?
– Nie tylko przez ściany. – Chłopak uśmiechnął się nikczemnie. –
Przez co tylko chcę. Przez materiał też...
Dziennikarka potrzebowała chwili, by połączyć tę wypowiedź
z faktem, że chłopak gapi się na nią z obleśną miną. Odruchowo
zasłoniła strategiczne miejsce trzymaną w ręce podkładką do papieru.
Publiczność, w większości złożona z kobiet, zaszemrała oburzeniem,
a chłopak poprawił się na fotelu i powiedział:
– Ma pani nad... no wie pani... napis: „For your eyes only”.
– Co wie każdy, kto widział jej fotki w jebanym „Playboyu”,
durniu! – zawołał Rysiek.
Wyciszył pilotem telewizor. Przetoczył się na łóżku i sięgnął do
szuflady, ale znalazł tam tylko elegancko sparowane i zrolowane
skarpetki. Westchnął.
Własny lokaj. Po trzech tygodniach mieszkania z tym
szczeniakiem Zwierzchowski zauważał oczywiście plusy – plazma
naprzeciw łóżka była jednym z tych niezaprzeczalnych – ale ten
wszechobecny porządek był trochę wkurzający. I co najgorsze, życie
straciło na swej niezwykłości. Żadnych niespodzianek. Chcesz jedzenia?
Idziesz do kuchni, a nie szukasz po starych pudełkach z pizzą czy czymś
tam, bo może a nuż... Skarpetki? Szuflada. Koszulki? Ułożone w szafie,
i to alfabetycznie, kapelami. Dragi? Dawkowane jak jakieś cholerne
lekarstwa na receptę!
No i jeszcze te wszystkie zajęcia dodatkowe. Młody,
w przeciwieństwie do Janki, nie gonił Ryśka, by szukał pracy, ale
organizował mu czas jak kolonijny wychowawca. Godzina ta i ta,
trening sztuk walki, potem godzina na strzelnicy, korepetycje z dedukcji
z emerytowanym gliną, historia komiksu, siłownia, studio i gitara,
a potem kontrola mocy. I tak dzień w cholerny dzień. Ani się wycofać,
ani nic, bo gówniarz płacił za wszystko, a Alojz zgrał się z nim
i zagroził, że w razie czego ściągną tu jeszcze jego kochaną córeczkę.
A potem zabiorą mu nową gitarę.
Poza tym, i to było chyba najgorsze, Ryśka naprawdę kręciła ta
cała akcja z byciem bohaterem i choć wkurwiał się na to wszystko
niemożebnie, wiedział, że to dziadostwo ma sens. Nie chciał już nigdy
więcej czuć się tak wyprutym po jednym kawałku, jak wtedy
w Krakowie, nieważne, ile ma lat. Jebać starość w jej rozlazłe,
porośnięte cellulitem poślady!
Na ekranie telewizora pojawił się jakiś nowy koleś, tym razem
napakowany kulturysta o kolorowej prezencji meksykańskiego
wrestlera. Podpis głosił: „DOMINATOR (32). Pierwszą maskę zrobił
z rajstop swojej dziewczyny”.
– Kurwa – mruknął Zwierzchowski.
Zwlókł się z łóżka, naciągnął spodnie i boso poczłapał do kuchni.
Na stole stała szklanka soku pomarańczowego i talerzyk, a na nim
ciastka z pełnoziarnistej mąki. Wziął jedno z nich, włączył stojącego na
parapecie boomboxa i ciężko opadł na krzesło.
Młody nie miał złego gustu muzycznego, choć zdecydowanie
stawiał na łagodny, melodyjny glam zamiast surowego brzmienia. Tym
razem jednak Rysiek nie miał nic przeciwko Mötley Crüe. Doskonale
pasowało do ciastek.
You know I’m a dreamer,
But my heart’s of gold.
I had to run away high
so I wouldn’t come home low.
Just when the things weren’t right,
doesn’t mean they were always wrong.
Just take this song
And you’ll never feel
Left all alone.
Zazgrzytał klucz w zamku i po chwili w kuchni pojawił się
Benjamin z dwoma reklamówkami pełnymi towarów z pobliskiej
Biedronki.
– O, jak dobrze, że już wstałeś – powiedział na widok
Zwierzchowskiego.
To było jedyne, co udało mu się wbić do głowy w zamian za te
wszystkie zmiany w Ryśkowym życiu. Przestał mówić do nich per pan.
– Pozdrawia cię pani Oślizło, a pani Trumpke to nawet na
niedzielny obiad zaprasza po mszy, bo wierzy, że ci szpital antychrysta
z serca wygonił.
– Jeśli już, to raczej ty go wymiotłeś tą pedalską miotełką do kurzu
– mruknął Rysiek. – A tej Oślizło to nawet nie znam.
– Nie sądziłem, że znasz – odparł Benjamin, kładąc zakupy na
blacie i zabierając się do ich rozpakowywania. – Mieszka w drugiej
„kukurydzy” z niepełnosprawnym wnukiem. Jej syn się zapił, a synowa
dała dyla z jakimś Niemcem i potem...
– Jezu, jesteś gorszy niż te baby w oknach!
Chłopak wzruszył ramionami.
– Po prostu trzymam rękę na osiedlowym pulsie – odparł. – Dzięki
temu wiem, gdzie i jak przyjmują lekarze, gdzie rzucili nowy towar
z second handu i gdzie kibole umawiają się na ustawkę. Znam nazwiska
lokalnych policjantów i wiem, gdzie mieszkają. Mogę z pamięci podać
ci odległości między dowolnymi punktami na osiedlu i przybliżony
czas...
– No dobra. – Rysiek otarł usta z okruchów i przyciszył nieco
radio. – I na chuj ci to wszystko?
– Nie mnie. – Benjamin zamknął szafkę, odwrócił się i wsparł na
blacie. – Tobie, jeśli masz być superbohaterem...
– A, właśnie – przypomniał sobie Rysiek.
Sięgnął po kolejne ciastko. Wstyd mu było przed samym sobą, ale
naprawdę je polubił.
– Widziałem dzisiaj „Rozmowy na serio”. Wysypało ostatnio tymi
superbohaterami, zauważyłeś? I wszyscy już latają po ulicach, mają
plany marszów i programów, tylko ja jak głupek, biegam, ćwiczę
i czytam o podstarzałym Batmanie. Swoją drogą, całkiem spoko...
– Wiadomo, Frank Miller – skwitował Benford. – I tak, też się
zastanawiam, co się właściwie stało z tym światem. Przez całe życie,
fakt, że krótkie jeszcze, szukałem choćby jednego herosa, a tu teraz ten
Libertyn we Francji, Doktor Schnell w Berlinie, doniesienia o superzbroi
przygotowywanej dla prezydenta Rosji. I jeszcze ci wszyscy mniejsi.
Człowiek ma wrażenie, że zapanowała jakaś moda i cały świat to
parodia Marvela.
Sięgnął do dzbanka postawionego na blacie, skrzywił się
z niesmakiem. Wylał zawartość do zlewu i nastawił wodę w czajniku.
– Cały z wyjątkiem USA, gdzie władze zakazały noszenia masek
i kostiumów. Co wydaje mi się dość ironiczne w tym kontekście. Ale
cóż, nie każdy pewnie czytał „Strażników” Moore’a.
Odwrócił się do Ryśka i dostrzegł, że ten, zamiast go słuchać,
siedzi z palcem w nosie i gapi się przez okno. Westchnął.
– Przynajmniej ty będziesz gotowy, zanim się ujawnisz do końca –
powiedział. – Jedyny plus przy tym całym zamieszaniu jest taki, że nikt
już nie trąbi o Krakowie, bo co dzień to inny news. A ja mam już dysk
w komputerze pełen danych o wszystkich anomaliach pogodowych,
związkach z potencjalnymi mocami, w tym twoją, i jeszcze...
– I’m dressed in black – rozległo się nagle – I’m a -heart attack
and my draw is lightning quick. If you’re loo-king for a man with the
magic hands I can really do the trick.
Rysiek sięgnął do kieszeni i zerknął na wyświetlacz. Odebrał.
– No co tam, grubasku? – zapytał. – Że jakie wezwa... Oż, kurwa,
na śmierć zapomniałem. O której?... Dobra, dzięki. Tak, na pewno...
Tak... Nie, kurwa, nie musisz dzwonić do gówniarza, stoi koło mnie.
Cześć.
Schował telefon i rozłożył bezradnie ręce.
– Chyba dzisiaj nie poćwiczę – stwierdził. – Mam sprawę
w sądzie.
– Jak to sprawę? – zdziwił się Benjamin.
Wydawało mu się, że przez ostatni czas zdołał się już dowiedzieć
o swoim nowym podopiecznym wszystkiego, co najgorsze, ale za
każdym razem, gdy dochodził do takiego wniosku, Rysiek wyskakiwał
z czymś nowym.
– No, normalnie. Spór terytorialny – wyjaśnił Rysiek i podniósł się
z miejsca, strzepując okruchy na podłogę. – Teraz chciałbym zajarać.
– Zaraz, czekaj. Terytorialny? – nie zrozumiał Benjamin. – Ty
masz jakąś ziemię? Posiadłość może?
– Nie. Jeden koleś na streecie zajął raz moje miejsce, więc mu
wyjebałem jego gitarą w zęby. – Machnął ręką. – Dawne dzieje, ale
słyszałeś już pewnie o polskich sądach. Kto wie, może stąd tyle tych
herosów teraz. Łatwiej ubrać kalesony czy rajstopy starej na ryj, niż
wywalczyć coś u tych zjebów w togach. Dasz mi coś czy mam dzwonić
do dilera?
Benjamin westchnął głośno, ale sięgnął do kieszeni i wyjął z niej
elegancko zrolowanego skręta.
– To chyba nie najlepszy pomysł, żebyś w sądzie śmierdział
marihuaną – stwierdził. – No i w co się ubierzesz?
Rysiek wyjął skręta z ręki chłopaka, obrócił go w palcach i odpalił
od elektrycznej iskry, która wystrzeliła z jego palca wskazującego.
– A co jest nie tak z tym, co mam na sobie?
W przypadku całej tej sprawy więcej było czekania na korytarzu
sądowego gmachu, więcej gadania z innymi petentami niż faktycznego
rozstrzygnięcia przed sądem. Za radą Benjamina Rysiek, ubrany
w przykrótki granatowy garnitur kupiony naprędce w sklepie z używaną
odzieżą, przyznał się do wszystkiego. Chyląc trzęsącą się siwą głowę
w pokornym geście, przyjął na siebie wyrok pół roku w zawieszeniu na
półtora, koszta sądowe i zadośćuczynienie na rzecz poszkodowanego.
Benjamin zresztą raz-dwa ugadał się z rzeczonym, przepraszając
w imieniu „stryja”, który „bywa krewki, ale to dusza człowiek, wie
pan”, i dodając parę setek do zasądzonej kwoty. Dzięki temu cała
sprawa domknęła się wreszcie, a Rysiek mógł jeszcze wrócić na część
zajęć z planu dnia.
Tyle że... nie chciał.
– Potrzebuję się przejść – stwierdził. – Odetchnąć trochę. Daj mi
parę złotych, wrócę sam do domu.
Benjamin przechylił lekko głowę.
– I nie zrobisz niczego głupiego? – zapytał.
Zważywszy na jego szesnaście lat i to, że mówił do człowieka,
który spokojnie mógłby być jego dziadkiem, wyglądało to dość...
W zasadzie wyglądało to bardzo normalnie.
– Coś głupiego to zrobię zaraz tobie, gnojku, jak mi nie dasz trochę
odetchnąć – burknął Rysiek. – Stówa wystarczy.
Chłopak wzruszył ramionami i sięgnął do portfela.
– Pamiętaj też, o czym rozmawialiśmy wczoraj. Trzeba powoli
zacząć myśleć nad nazwą dla ciebie. Twoim bohaterskim imieniem.
Nadal uważam, że Volter byłby świetny i...
– Pomyślę – odparł Rysiek i ruszył przed siebie.
Właściwie nie miał konkretnych planów, co zrobić z tym cudownie
darowanym mu czasem. Myślał o tym, żeby wpaść na burgera do tej
nowej knajpy na Warszawskiej, potem może poszukać jakiegoś sklepu
z płytami albo antykwariatu i sztachnąć się winylem. Kiedyś był taki
jeden w podziemiach dworca, mieli sporo płyt. Ale, no cóż, w tamtej
okolicy wiele się zmieniło. Ostatecznie postanowił sprawdzić, jak wiele,
więc ruszył w stronę dworca.
Wszedł w podziemia od Kościuszki, zszedł po schodach i tam
dojrzał siedzącą pod ścianą zgraję obdartusów. Wyglądali na ulicznych
grajków, tyle że żaden z nich nie miał instrumentu. Większość miała po
osiemnaście, dwadzieścia lat, dresy na glany, skóra i dżins na
poszarpane T-shirty, fryzury czesane brudem. Najstarszy z nich, wielki,
tłusty brodacz, łypał wokoło spojrzeniem i ewidentnie szukał zaczepki.
– Ej, dupa, nie swędzi cię tam na dole? – krzyknął za
przemykającą chyłkiem dziewczyną w wieku wczesnolicealnym,
a potem do jegomościa w eleganckim płaszczu i z aktówką w ręce: –
Nakurwiaj, nakurwiaj, jebany wykształciuchu!
Ryśka w tym jego przykrótkim, tanim garniaku z początku
zostawił w spokoju, ale gdy dosłyszał, że ten nuci pod nosem „Dirty
deeds”, na niego też zwrócił uwagę.
– Te, dziadek – ryknął. – Kopsnąłbyś coś z emerytury.
Dziewczyna leżąca mu na opasłym, częściowo odsłoniętym
brzuchu prychnęła wesoło, pozostali kompani grubasa roześmiali się,
odwracając głowy w stronę Rycha. Żaden się nie ruszył, nikt nie
zamierzał wstawać, a Zwierzchowskiemu zostało kilka kroków, by
wyjść spoza zasięgu ich zaczepek i ustąpić miejsca kolejnej ofierze.
Wystarczył jeszcze moment, jeszcze chwila, żeby był jak swój garniak –
tani, przykrótki, mały i pokorny.
I wtedy właśnie Rysiek się zatrzymał. Iskry przebiegły mu po
wnętrzu dłoni, ale zamknął je w pięść.
– Mama się pewnie o ciebie martwi, wiesz? – powiedział do
grubasa.
Nie zamierzał prowokować go bardziej, grać chojraka czy kląć.
Zresztą wiedział, że wspomnienie matki wystarczy w zupełności.
Niezależnie od kontekstu.
I rzeczywiście. Góra mięsa zatrzęsła się, dziewczyna poleciała na
bok. Zaraz potem zasapany grubas stał już na swych potężnych jak
mostowe pale nogach. Wraz z nim wstali też kompani, najwyraźniej
nauczeni postępowania, bo dość szybko ustawiający się tak, by
zablokować Rychowi wszystkie możliwości potencjalnej ucieczki. Jakaś
para właśnie wyłoniła się zza zakrętu, ale spłoszona gniewnym
wzrokiem grubasa wróciła za róg, by poszukać innej drogi. Z głębi
kolejowych tu-neli dobiegł ich kobiecy głos z megafonu zapowiadający
pociąg na Kraków.
Rysiek wyprostował się, na ile mógł, a przez głowę przemknęły
mu wszystkie lekcje sztuk walki, jakie odbył przez ostatnie trzy
tygodnie. Czy zdadzą się na coś? A może trzeba będzie tylko mocą?
I jeśli tak, to czy wystarczy jej, żeby powalić taką opasłą górę mięcha?
Tymczasem tłuścioch już się zbliżał, już dało się wyczuć bijący od
niego smród brudu, skisłego potu i taniego żarcia. W jego długiej
brodzie było chyba wszystko prócz ptasich gniazd.
– No, staruszku. Zaraz zrobi się naprawdę cieeepło – wycedził,
mieląc ozorem po brudnych zębach.
Rysiek przymknął na moment oczy, pozwolił, by cała energia
spłynęła do dłoni, sprężył się i...
Usłyszał uderzenie, syk, a potem łoskot i jęk, gdy jeden
z towarzyszy grubasa zwalił się całym ciężarem na ziemię. Rysiek
obejrzał się błyskawicznie, ale nie dość szybko, by dostrzec napastnika,
który już stał za drugim obdartusem, uderzał go w tył głowy tonfą
i jednocześnie sprowadzał do parteru kopnięciem pod kolano.
Brudny chłystek osunął się powoli na ziemię i dopiero wtedy
oczom Ryśka, grubasa i reszty ukazał się on. Krótko przystrzyżony
Murzyn z płaskim, szerokim nosem i zębami tak białymi, że mógłby
reklamować pastę do zębów. Na nosie miał przyciemniane okulary
pilotki, w ręce plastikową tonfę, a na koszulce, częściowo skrytej pod
czarną, wojskową kurtką, widniały dwie splecione litery: C i Z.
– Zostawcie tego pana – wycedził Murzyn czystą polszczyzną –
albo poznacie, co to siła i honor prawdziwego Polaka.
Na moment zapadła cisza, a obdartusy, grubas i Rysiek patrzyli
tylko po sobie w bezbrzeżnym zdumieniu. W końcu Zwierzchowski nie
wytrzymał i ryknął śmiechem tak głośnym, tak donośnym, że po prostu
musiał być zaraźliwy.
Cała pozostała na nogach piątka – a z nimi i przećpanna leżąca
wciąż na kamiennej posadzce – śmiała się długo i do rozpuku, aż
wreszcie zorientowali się, że Murzyn gdzieś zniknął.
– Co to w ogóle, kurwa, było? – zapytał wreszcie grubas.
Rysiek tylko wzruszył ramionami, schylił się i pomógł wstać
jednemu z napastników. Ten z głupią miną przez chwilę tarł obolałą
potylicę. W końcu wyciągnął drugą rękę.
– Bogdan jestem – powiedział.
– Rysiek. – Zwierzchowski uścisnął podaną dłoń. – Ale wiesz,
trochę chujowe macie te wasze zaczepki. Nie dziwię się, że się to nie
podoba... prawdziwym Polakom.
To oczywiście wywołało kolejną salwę wesołości, przerwaną
wreszcie przez grubasa, który, drapiąc się jedną ręką po wielkim
brzuchu, a drugą po zarośniętym podbródku, zapytał:
– No dobra, ale gdzie on się teraz podział? Zniknął tak po prostu?
Pobił chłopaków, rzucił tekstem i spierdolił?
– Wiesz, jak mówią – Rysiek wzruszył ramionami – Murzyn zrobił
swoje...
Tym razem śmiał się nawet siedzący wciąż na ziemi najbardziej
poturbowany z brudasów. Przechodzący obok ludzie mijali ich szerokim
łukiem, zerkali nerwowo, myśląc pewnie nad przyczyną tych napadów
wesołości. Jedna starsza pani szepnęła coś mężowi o tych
przerażających narkotykach, które są teraz wszędzie.
– Dobra, wiesz co, dziadek? – stwierdził w końcu grubas, wracając
na swoje miejsce na podłodze. – Jesteś w porządku, więc możesz iść.
Rysiek jednak pokręcił głową i sięgnął do kieszeni po
wymiętoloną stówę.
– Mam lepszy pomysł. Piwo ktoś, coś?
Benjamin oczywiście niepokoił się trochę o Ryśka – bardziej, niż
byłby skłonny przyznać, zwłaszcza przy Zwierzchowskim, który
zapewne wyzwałby go od zbabiałych ciot – ale też w głębi serca cieszył
się, że może mieć chwilę dla siebie, bez jazgotu gitar, łoskotu bębnów
i ciągłych żądań. Bo co jak co, ale Rychu doskonale wiedział, jak
wykorzystać nową sytuację, i gdy przychodziło co do czego,
zachowywał się jak stetryczały dziadek. Przynieś, podaj, rozmemłaj.
Potrafił być naprawdę irytujący.
A Benjamin potrzebował tej chwili dla siebie, chociażby po to, by
rozwikłać problem nowej... mody? Jak to się stało, że wybuchła, co ją
spowodowało i... ilu tak naprawdę było teraz na świecie herosów?
W sensie: takich jak Rysiek, z nietypowymi, nadprzyrodzonymi
mocami.
Postawił kubek z herbatą na stole i musnął touchpad, by obudzić
komputer. Następnie ruchem palca skierował kursor na folder
„Uniwersum Ziemia” i otworzył go podwójnym stuknięciem. Jego
oczom ukazały się dziesiątki plików PDF, skanów i elektronicznych
wydań gazet z Polski i ze świata, zdjęć z internetu, filmików, zrzutów ze
stron, forów, list mailingowych – to, co udało mu się znaleźć w ciągu
ostatnich tygodni, odkąd się to wszystko zaczęło.
Upił łyk herbaty i otworzył jedyny w folderze plik tekstowy,
zawierający jego spisane naprędce spostrzeżenia. Nie było wątpliwości,
że pierwszym ujawnionym herosem był francuski Libertyn, czy też
Libertin, nazwany tak dlatego, że meteoryt, z którego wyszedł, uderzył
w Muzeum Rewolucji Francuskiej, a pierwszym strojem, jaki
przywdział na siebie heros, był rzekomo ten zdjęty z nadtopionego
manekina Robespierre’a. Benjamin był jednak pewien, że to plotka, bo
choć meteoryt rzeczywiście uderzył w muzeum, to był na tyle duży
i walnął z takim impetem, że zostawił po sobie krater na pół przecznicy.
Poza tym wtedy, pięć tygodni temu, jeszcze nikt nie miał pojęcia, że to
nie meteoryt, tylko kapsuła. Odkryto to przez przypadek już
w laboratorium.
Obecnie Libertyn, zwany też przez niektórych La Supermanem,
przebywał pod czułą opieką rządu francuskiego i – zapewne za radą
tamtejszych tajnych służb – wstrzymał się z dalszym prezentowaniem
światu swoich mocy. Pierwsze filmiki jednak wystarczyły, by cały świat
zadrżał. Nadludzka siła i odporność, telekineza...
Potem doszły Niemcy ze Schnellem, nazwanym tak dlatego, że
tworzył wokół siebie zawirowanie czasowe sprawiające, iż wszystko
w obszarze stu metrów od niego poruszało się wolniej i tylko on trzymał
stałe tempo. Schnell zresztą herosem był tylko na pół etatu, bo jako
fizyk i pracownik laboratorium BMW postanowił posłużyć kolegom
jako królik doświadczalny w sprawach bezpieczeństwa. Artykuł z „Der
Zeit” nazywał go „nadzieją niemieckich dróg”.
Wreszcie Polska, gdzie inwazję rozpoczął wkurzony mieszkaniec
Ursynowa. Wściekł się na wyrostków w autobusie, którzy gdy zostali
z niego wywaleni, w zamian wrzucili do pojazdu śmietnik. Według
zeznań świadków Hieronim S., obecnie ścigany za zabójstwo, wstał ze
swojego siedzenia, uniósł kubeł jedną ręką i go odrzucił. Mimo iż drzwi
pojazdu zdążyły się już zamknąć, śmietnik ciśnięto z taką mocą, że
przebił się przez nie i przeleciał jeszcze dwieście metrów, zabierając po
drodze jednego z gnojków i rozprasowując go na ścianie bloku.
Poszukiwany przez policję heros doczekał się już strony na Facebooku
i stu tysięcy fanów. Internauci ochrzcili go mianem Hulka z Ursynowa,
choć byli i tacy, którzy obstawali za jakimś bardziej swojskim mianem,
na przykład Walikubeł.
Resztę, wszystkich tych pomniejszych i pojawiających się później,
pozbawionych mocy lub o zdolnościach ledwie wykraczających poza
normalne ludzkie możliwości, Benjamin przejrzał już tylko pobieżnie,
wszak znał wszystko na pamięć. Imiona mścicieli, domorosłych sędziów
i zwykłych szpanerów potrafił już cytować na wyrywki, mimo iż
codziennie gdzieś pojawiał się ktoś nowy. Objawianiu się tych z mocami
zawsze towarzyszyły nietypowe zjawiska atmosferyczne – piorun
uderzający w Ryśka, meteor Libertyna i wiele innych. Benford umiał je
wskazać i powiązać, choć nie był w stanie określić konkretnego
łączącego je klucza, jakiegoś atmosferycznego prądu, ruchu
w przestrzeni kosmicznej... Wszystko nastąpiło nagle, pojawiło się
znikąd i zaskoczyło absolutnie wszystkich.
Benjamin upił kolejny łyk herbaty, westchnął i rozmasował nasadę
nosa. Bo była przecież jeszcze jedna rzecz, dużo ważniejsza niż geneza
herosów. Do tej pory, z wyjątkiem wydarzeń w Krakowie, skrzętnie
i przerażająco sprawnie tuszowanych przez tamtejszą policję, Benford
nigdzie nie dopatrzył się działań superzłoczyńców. A przecież musieli
gdzieś być, w tym także ci z mocami. Ilu ich jest? Z jaką mocą uderzą
i jakie będą mieć cele?
Z zamyślenia wyrwał go nagle odgłos otwieranych drzwi, a zaraz
potem głos Ryśka:
– Młody, jesteś?! Mam dla ciebie taką historyjkę, że się po
angielsku zeszczasz, chłopie!
– Tu jestem.
Benjamin obrócił się na krześle i poczekał, aż Rysiek upora się
z butami i wtoczy do pokoju. Zajęło to chwilę.
– Tylko od razu ostrzegam – powiedział Zwierzchowski, stając
wreszcie w progu – że to będzie czarny humor.
Wbrew oczekiwaniom Ryśka, wbrew jego dzikiej ekspresji,
wymachiwaniu rękami i prawdziwemu, szczeremu entuzjazmowi, by
opowiedzieć tę historię jak najlepiej, Benjamin wcale nie wyglądał na
rozbawionego. Wręcz przeciwnie.
– Niech to dobrze zrozumiem – powiedział.
Założył nogę na nogę i splótł ręce w piramidkę. Wyglądał przy
tym trochę jak dzieciak udający dorosłego, z czego raczej nie zdawał
sobie sprawy.
– W podziemiu banda zaczepiających wszystkich gnojków chciała
ci spuścić łomot i ograbić z pieniędzy, a ty wyśmiałeś jedynego
człowieka, który chciał ci w tej sytuacji pomóc? A potem jeszcze
poszedłeś na piwo z tą bandą, pokazując tym samym, że aprobujesz ich
zachowanie?
Rysiek prychnął.
– Niczego nie aprobowałem. Poznałem nowych ludzi, dogadaliśmy
się, poszliśmy na piwo. A ten czarnuch...
– Ej, nie mów tak! – zaprotestował Benjamin. – Masz być
bohaterem, nie możesz być rasistą!
– Jakim rasistą? – zdziwił się Rysiek. – Przecież on miał to na
koszulce!
– Co miał na koszulce?
– No C i Z – wyjaśnił Zwierzchowski, rysując sobie palcem na
piersi dwie wielkie litery. – CZ jak Czarnuch. Proste, nie? Wiesz, może
takie sobie przybrał imię.
Benjamin przez chwilę przyglądał się Ryśkowi, jakby próbował
zorientować się, czy tamten mówi to wszystko na poważnie. Gdy zdał
sobie sprawę, że Rysiek jednak nie żartuje, otworzył usta, by to jakoś
skomentować, lecz nagle klepnął się w czoło i szybko obrócił do
komputera. Po chwili na Facebooku znalazł to, czego szukał.
Powiększył zdjęcie profilowe, by pokazać postać z tonfą – twarz
zamazana – ubraną w czarną wojskową kurtkę, dżinsy i glany oraz
z wielkimi, żółto-złotymi literami Z i C na piersi.
– Tak wyglądał? – zapytał, pokazując zdjęcie Ryśkowi.
Ten pochylił się, by zobaczyć zdjęcie z bliska, po czym odgiął się
na stołku, odchylił głowę do tyłu i zaniósł się śmiechem.
– Zawisza Czarny? – ryknął wesoło. – Serio?!
W sumie tak, to było zabawne, przyznał Benjamin i wbrew sobie
uśmiechnął się lekko. Zresztą najwyraźniej bawiło to niemal wszystkich,
sądząc po komentarzach na profilu, wśród których gniewny wyjątek
stanowiła tylko banda prawicowych oszołomów oburzona, że jakaś
ogolona małpa śmie drwić z polskiej tradycji i kwiatu naszego
rycerstwa.
– To dlatego nazwał się... – Rysiek wciąż nie przestawał się śmiać,
co zdecydowanie utrudniało mówienie. – To dlatego... powiedział, że
jest... No nie mogę. Zawisza, kurwa, Czarny. Czarny, słyszysz? I kto tu
jest jebanym rasistą?
– Im wolno – stwierdził Benjamin. – Poza tym nie jego imię jest tu
problemem, nie o to tu chodzi. Rzecz w tym, że jeśli masz być
prawdziwym bohaterem...
Rysiek przestał się śmiać. Wyprostował się na stołku, odchrząknął
i zapytał już całkiem poważnie:
– A chcę? Bo jak na razie w tym bohaterowaniu cholernie mało
rock and rolla, wiesz? Za to w pizdu zasad i coraz większy obciach
przez tych z telewizji. Niedługo bycie super będzie gorsze niż disco polo
i parada gejów razem wzięte.
Benjamin podniósł się z krzesła i sięgnął do stojaka z płytami Blue
Ray. Wyjął pudełko z „Ironmanem” i pokazał Ryśkowi.
– Oglądałeś? – zapytał. – Jeśli nie, spodoba ci się, soundtrack
stworzony przez...
– Black Sabbath.
– Pudło – roześmiał się chłopak. – AC/DC. A film mówi co nieco
o byciu bohaterem. Zwłaszcza gdy się ma, a zapewniam cię, że ty
obecnie masz, odpowiednie finansowe zaplecze. To co, obejrzymy?
Ruszył w stronę drzwi, a Rysiek, westchnąwszy, poczłapał za nim.
Ponieważ wyszli, żaden z nich nie zauważył, że na ekranie
z otwartym facebookowym profilem Zawiszy wystrzeliło nagle okienko
czatu ze słowami: „Witaj, Benjaminie. Wreszcie cię znalazłem”. Po
chwili jednak równie szybko zniknęło.
Zupełnie jakby ktoś po drugiej stronie nagle się rozmyślił.
– Ej, dupcia, nie obściskuj pedała. Teraz tak cię tuli, a jak mu
w nocy gałę zrobisz, to cię nazwie Stefan.
Kompani grubasa z podziemi zarechotali donośnie, ale po tych
kilku browarach, jakie udało im się dzisiaj wyhaczyć, żadnemu nie
chciało się ruszyć, by wybawić dziewczynę z rąk sodomity. Właściwie
nic im się nie chciało z wyjątkiem tego leżenia, słuchania odzywek szefa
i rechotania z nich, póki noc jeszcze młoda i ochrona z policją nie gonią.
– Ej, ty paj... – zaczął znowu grubas, ale przerwał, podniósł się i aż
przetarł oczy ze zdumienia. – Rychu, to ty? Kurwa, stary, nie poznałem
cię w tym czarnym wdzianku. Skóra, glany i jeszcze ten znaczek...
Szlag, gościu, co ty masz z tymi matkami?
Ten, który wcześniej przedstawił się jako Bogdan, też się podniósł
i choć pęcherz cisnął go od jakiegoś czasu straszliwie, zatarł ręce,
oblizał się po spierzchniętych wargach i zapytał:
– To co, jeszcze po browarku? Tak za wdzianko wnuczkowi
podpierdolone?
Rysiek popatrzył po nich wszystkich, westchnął i przeciągnął się,
aż zachrupało mu w kręgosłupie. Zaraz też po całym jego ciele zaczęły
biegać tam i z powrotem niebieskie wiązki elektryczności.
– Właściwie nie przyszedłem tu z wami pić, chłopaki – powiedział.
– Przyszedłem wam powiedzieć, że teraz trzymam z czarnuchem, bo ja
też jestem bohaterem.
Wzniósł ręce, ale zaraz je opuścił i mruknął:
– Kurwa, naprawdę muszę sobie wymyślić jakieś imię.
– Może Stary Pojeb? – zaproponował grubas.
Nie powinien był, co okazało się już minutę później.
NIGHT PROWLER
CHORZÓW
Największy desperat świata nazywał się Bartosz
Kączak, miał dwadzieścia jeden lat, skończoną zawodówkę – ślusarz-
tokarz – i stałe zameldowanie przy Telewizyjnej w Chorzowie. Sam
w sobie nie był to zapewne życiorys godny Wikipedii, ale też żaden
z wymienionych faktów nie stanowił podstawy owego żałośnie
brzmiącego tytułu. Właściwie dorobił się go dopiero w ciągu ostatnich
niespełna trzech godzin spędzonych w krzakach parku Hutnika na tyłach
Urzędu Stanu Cywilnego z prezerwatywą w jednej ręce, sprężynowym
nożem w drugiej i luźnymi spodniami od dresu na dupie, by w razie
okazji nie marnować czasu na mocowanie się z rozporkiem.
Właściwie Bartosz nie miał żadnych konkretnych wymagań czy
oczekiwań. Wybrał to miejsce, ten park, bo znajdował się na drodze
z popularnego klubu Kocynder do przystanków tramwajowych
umiejscowionych po drugiej stronie estakady. Wystarczyłaby więc jedna
zbłąkana dupa wracająca tego wieczoru sama i... już. Skończyłoby się
dla Kączaka siedzenie w krzakach i wyglądanie jak srający debil.
Na nieszczęście jednak, co zdesperowany prawie gwałciciel odkrył
poniewczasie, głupie, pijane laski rzadko kiedy wracają do domu same.
Zwykle robią to albo chichoczącym stadkiem, albo ktoś wpada na
pomysł, jak bez znamion przestępstwa, siedzenia po krzakach i z dwoma
drinkami zamiast noża dostać swoje w kulturalniejszych warunkach niż
obsrany trawnik za ławką w parku.
I kiedy ta właśnie smutna, przygnębiająca myśl, to
przeświadczenie pogłębiające się z każdą minutą przez ostatnie pół
godziny zaczynało wreszcie brać górę... z Kocyndra wytoczyła się ona.
Nie była ładna, co to, to nie. Tlenione proste włosy, twarz blada
z podkreślającym ową bladość mocnym makijażem, przykrótka
dżinsowa katana na obcisły top i czarne legginsy do połowy łydki.
Gdzieś po drodze wystający jakiś niesforny wałek tłuszczu, na ręce
feeria wielobarwnych, plastikowych bransoletek, prostacki tatuażyk
z różowym motylkiem przecięty linią blizny po operacji wyrostka.
Niezaprzeczalnie była jednak dziewczyną, była sama, pijana i zmierzała
alejką parku w stronę przejścia pod estakadą. Słowem, w tamtym
momencie dla Bartosza Kączaka była ideałem.
Potrzebował naprawdę wszystkich resztek swej silnej woli, by nie
rzucić się na nią od razu. Z sercem walącym jak szalone, z zębami
zaciśniętymi tak mocno, że aż drętwiała szczęka, czekał i powtarzał
sobie w głowie jak niegdyś Mel Gibson w tym filmie o Szkotach:
„Jeszcze nie, jeszcze nie... Teraz!”.
Kolana zatrzeszczały, gdy wyprostował się nagle, ale zupełnie nie
zwrócił na to uwagi, tylko najciszej jak potrafił pognał zgarbiony wzdłuż
alejki. Los i okoliczni wandale zdawali się mu sprzyjać, od paru dni
w parku świeciły tylko dwie latarnie i obie dziewczyna już minęła.
Teraz więc tylko złapać ją jedną ręką za usta, drugą przyłożyć nóż do
policzka i...
Kurwa! – zaklął w myślach, przypominając sobie o prezerwatywie.
Dlaczego właściwie nie założył jej wcześniej? Albo chociaż nie rozgryzł
opakowania. Teraz ewidentnie brakowało mu ręki, żeby zrealizować
plan. A bez niego...
Potknął się, zatoczył i mało nie nabił na własnego sprężynowca,
ale w ostatniej chwili złapał równowagę kosztem krzywo postawionej
nogi i gwałtownego bólu w kostce. Zlekceważył go jednak, sapnął tylko
i jeszcze bardziej przyspieszył. Brakowało tylko metra, nawet nie, już
czuł, jak pojedyncze włosy muskają jego wyciągniętą rękę, widział, że
zaniepokojona odgłosami dziewczyna zaczęła się powoli odwracać. To
właśnie był doskonały moment, by...
W jednej chwili pojaśniało, poczuł ból przeszywający całe ciało,
prostujący go i zmuszający do stanięcia na baczność, a zaraz potem
odniósł wrażenie, jakby wyparowały z niego wszystkie kości. Sflaczały
osunął się na ziemię.
Dziewczyna, którą gonił, odwróciła się błyskawicznie, wrzasnęła
i pognała tak prędko, jak tylko pozwalał jej alkohol w głowie i koturny
na stopach.
– Pokazałabyś chociaż cycki, nie? – rozległ się głos z pobliskiej
ławki. – Uratowałem cię przed gwałtem.
Ale dziewczyna, skryta już w mroku pod estakadą, nie
zdecydowała się okazać wdzięczności.
Kączak nie miał pojęcia, jak długo leżał na ziemi, gdy się jednak
ocknął, poczuł, że cały jest zdrętwiały i przemarznięty. Chłodem wiało
zwłaszcza w okolicach krocza, gdzie zmoczone dresowe spodnie lepiły
się do nogi i pachwiny.
Ktoś coś mówił. Niedoszły gwałciciel potrzebował chwili, by
zrozumieć słowa rozmowy. Było w niej o schwytaniu przestępcy, próbie
gwałtu i oczywiście miejscu, gdzie się teraz znajdowali. Głos, który
dochodził do Kączaka niczym z dna studni, był niski, chrapliwy, trochę
znudzony. A także niewyraźny, jakby mówiący miał coś w ustach.
Chłopak sapnął, szarpnął się i z trudem usiadł. Przez chwilę
oddychał głęboko, potem sprawdził, czy nie ma jakiejś poważniejszej
rany, wreszcie rozejrzał się za swoim dobytkiem. Kondom leżał tuż
obok, ale noża nigdzie nie było. No nic, westchnął w myślach Kączak,
warto było spróbować.
Tymczasem tajemniczy cholerny obrońca uciśnionych lasek
najwyraźniej skończył rozmawiać, bo posłał w niebo siarczystą
wiązankę przekleństw zakończoną słowem „policja”. Potem dodał już
ewidentnie do Kączaka:
– Będą do pół godziny. Nie siedź tak na kamieniu, bo wilka
dostaniesz.
Chłopak podniósł się powoli i z wysiłkiem, zatoczył się lekko,
odwrócił. Dostrzegł siedzącego na ławce faceta w skórzanej kurtce
i koszulce z logo AC/DC, pomarszczonego jak włoski orzech, siwego
i żylastego. Facet w jednej ręce trzymał kebab zawinięty w folię,
a w drugiej otwartą puszkę lecha. Wyglądał na znudzonego.
– No nie gap się tak, tylko siadaj – powtórzył.
Nawet przesunął się trochę, by zrobić mu miejsce. Ale Kączak nie
zamierzał skorzystać.
– Właściwie to jo już chyba pójda – stwierdził. – Późno już, rano
do roboty...
– ...taa, a koń po tej nieudanej akcji sam się nie -zwali, jasne –
facet wszedł mu w zdanie. – Siadaj i nie marudź, bo cię znowu prądem
jebnę. I wierz mi, zaboli to bardziej ciebie niż mnie.
Chłopak westchnął z rezygnacją, ale usiadł obok na ławce,
podciągnął nogi pod brodę, objął się rękami, a głowę wsparł na
kolanach. W zasadzie było mu już teraz wszystko jedno.
Przez chwilę siedzieli tak w milczeniu, patrząc a to na wiewiórki
zasuwające po drzewie, a to na pojedyncze samochody prujące estakadą
ile fabryka dała. W pewnej chwili minęła ich rozwrzeszczana, pijana
grupka z Kocyndra, nieskłonna jednak do przygodnych interakcji.
Wreszcie facet dojadł kebab i zwinął w kulkę srebrną folię.
– Tak w ogóle to Rychu jestem – powiedział, ciskając kulką
w stronę śmietnika. – Miałeś trochę pecha, stary, bo gdyby nie mieli tu
tych zajebistych kebabów oraz gdyby nie to, że z tym irytującym
szczeniakiem pół dnia spędziłem na myśleniu i musiałem iść gdzieś się...
no, przewietrzyć, tobyśmy się tu nie spotkali.
Chłopak pokiwał głową. No tak, pech zawsze sprzyja prawdziwym
desperatom.
– Zajarałbym chętnie, ale mogą tu być po ciebie w każdej chwili,
więc chyba lepiej nie... Jak myślisz?
Kączak wzruszył ramionami.
– Park jest – powiedział, odklejając podbródek od kolan – więc
chyba można.
– Tego nigdzie nie można.
– Aha.
I znowu zapadła cisza. Po estakadzie przetoczyły się dwie
ciężarówki, wiewiórka gdzieś zniknęła, za to przypałętał się miejscowy
żul. Nawet przez chwilę chciał podejść do ławki, ale gdy dostrzegł przez
mrok, kto na niej siedzi, machnął ręką i zatoczył się w drugą stronę. Ani
Rychu, ani Kączak nie wyglądali specjalnie na „szefuńciów”. Ani
„kierowników”.
– Swoją drogą, to chyba będzie teraz moja praca właśnie –
odezwał się ponownie Rychu; upił łyk piwa, krzywiąc się przy tym,
a potem strzyknął śliną. – W sensie: łapanie takich jak ty. Szczeniak
ubzdurał sobie, że będę superbohaterem. Wiesz, jak w komiksach.
Czytasz komiksy?
– Kiedyś, Donalda.
Kączak wyprostował się, opuścił nogi na ziemię.
– Ty, może jo sie jednak pójda, co? Serio, więcej tego nie zrobia
i w ogóle.
– Akurat ciebie to się łatwo łapie, więc wiesz. – Rychu machnął
ręką. – Ej! Co tak przebierasz nogami? Nie tańcz tak i nie gap się
w ciemność, bo mnie palce świerzbią, a już dość śmierdzisz szczynami.
– Spoko – Kączak machnął ręką z rezygnacją – i tak w sumie nie
mom kaj pójść. W chacie łojciec nawalony leży, matka się puszcza, a na
moim łóżku...
– ...zrobili skład węgla na zimę, tak, wiem – dokończył Rychu. –
I nie, tego też nie próbuj, zapomniałem o wzbudzaniu współczucia
więcej, niż ty się kiedykolwiek zdążysz nauczyć.
Sięgnął do kieszeni, z której wyjął maleńki woreczek ze skrętami.
– Chyba jednak zapalę – stwierdził. – Jakby co, będzie, że twoje.
Swoją drogą, tak patrzę w ten telewizor, na tę moją durną, nazwijmy to,
konkurencję i wiesz, co jest najtrudniejsze w tym całym byciu
superbohaterem? Że musisz sobie wymyślić nazwę. I kostium, ale tu nie
ma chuja, mogę co najwyżej koszulkę inną nosić, bo w jebane trykoty
mnie gówniarz nie wciśnie nawet za milion dolców i wszystkie dupy
Steve’a Tylera. No ale nazwa to kłopot, bo musi nie tylko być. Musi też
nawiązywać do, jak to się mówi, młody, mocy. No i trochę do tego, jaki
jesteś. Więc patrzę na tych wszystkich debili z telewizji, na te ich
wydumane krzyżówki słów i mówię, że mogę się nazywać AC/DC, ale
on na to, że nie, bo nazwa zastrzeżona, a poza tym tak nie wyrobię sobie
marki. I on mówi Elektro albo Volter, ale to, wiesz...
– Trąci skisłym chujem? – podpowiedział Kączak.
– No właśnie. Więc łażę tak, kombinuję. Myślałem, żeby Piorun,
ale potem patrzę, a na plakatach reklamują jakąś kreskówkę dla
dzieciaków i tam pies się tak nazywa. Więc też odpada.
Zaciągnął się, przez chwilę przytrzymał dym w płucach i wypuścił
chmurę dumy. Następnie wiedziony odruchem podał skręta Kączakowi.
– A może ty masz jakiś pomysł, co? – zapytał. – Coś, co kojarzy
się z elektrycznością, ale nie brzmi jak związki zawodowe elektryków
albo nazwa firmy produkującej kolejki na prąd. Coś rockowego, ale nie
może być po angielsku, bo... Właściwie nie wiem, kurwa, czemu. Muszę
zapytać szczeniaka, co on sobie właściwie myśli. To jak, masz coś?
Kączak również się zaciągnął i po chwili wypuścił dym przez
zaciśnięte z zimna zęby. Oddał skręta.
– Teroz to jo mom dreszcze – stwierdził. – I jak nic beda chory,
bo...
– Ej, czekaj, dobre! – zawołał nagle Rychu. – Dreszcz! Kojarzy się
z elektrycznością, jest jednym polskim słowem, a po angielsku byłoby...
Ty, naprawdę dobre!
Podniósł się z miejsca, przeciągnął i wyjął komórkę, by sprawdzić,
która godzina. Westchnął i powiódł wzrokiem po alejkach opustoszałego
parku.
– Policja jak zawsze się spisuje – powiedział. – Dobra, nie
będziemy tu siedzieć dłużej, spierdalaj do domu i potraktuj to jako
pouczenie. Ale pamiętaj, że to jednorazowa oferta i następnym razem
usmażę ci jaja. Albo lepiej, naślę na ciebie tego czarnucha z Katowic,
jak go znowu spotkam, a wtedy to w noc jak ta nawet nie zauważysz, co
cię jebło.
– Jasna sprawa – ucieszył się chłopak. – I dzięki! Naprawdę mom
nauczka, panie bohaterze. Słowo daja!
Poderwał się z miejsca, zrobił kilka niepewnych kroków, po czym,
nie oglądając się za siebie i lekko utykając, pognał pod estakadę.
Rychu tymczasem zaciągnął się po raz ostatni, cisnął niedopałek
na ziemię i ruszył w stronę postoju taksówek. Dreszcz, powtarzał sobie
w myślach po drodze. Dreszcz.
Właściwie mógłby mieć to na koszulce.
WHOLE LOTTA ROSIE
KATOWICE/CHORZÓW
Są na tym świecie rzeczy i zjawiska urągające
prawom fizyki. Ot, taki grubas w zatłoczonym tramwaju. Teoretycznie
powinien być ściśnięty ze wszystkich stron, wtłaczać swój wylewający
się zza paska baleron w przestrzeń pod łokciami i paskami torebek
współpasażerów i współpasażerek oraz wywoływać powszechne
poruszenie, ilekroć zechce się podrapać albo chociaż roześmiać. A tu
proszę, zawsze i w każdej sytuacji jest odwrotnie. Cały autobus wtulony
w siebie jak syberyjska orgietka, a wokół grubasa luźno, spokojnie, jest
nawet miejsce, by gazetę wyciągnąć...
Jeżeli były w życiu Alojza momenty, gdy lubił swój bamber, to
właśnie podczas takich krótkich podróży, gdy albo stał sobie spokojnie,
na luzie, z ręką na henklu, albo zajmował podwójne siedzenie, nie
martwiąc się, czy akurat nie przysiądzie się ktoś dziwny. Mógł wtedy
spokojnie pomyśleć, a Bóg i święta Barbórka świadkami, że miał
ostatnio o czym.
Wiele się zmieniło, także w jego życiu, odkąd pojawił się w nim
Benjamin Benford junior. Chłopiec z jednej strony dojrzalszy niż
niejeden gość po studiach i z rodziną, a z drugiej kompletny bajtel
żyjący marzeniami. Alojz pamiętał jeszcze, jak bardzo chciał wtedy
w Krakowie natrzaskać gówniarzowi, a potem przeciągnąć go przez
wszystkie pogrzeby ofiar mimów i powiedzieć: „Patrz, co narobiłeś! Oto
owoce twoich planów i spisków!”.
A potem zorientował się, że Benford miał poniekąd rację. Świat
zdurniał i spstrokaciał, zaroiło się od tych tak zwanych herosów,
a młody po prostu wyprzedził o krok rzeczywistość. Zrobił głupio
i nieodpowiedzialnie, ale... No właśnie. Teraz istniało też jakieś „ale”.
No i jeszcze to, co szczeniak zrobił z Richardem! Nie tylko
uporządkował mu mieszkanie i zadbał o pranie i dietę, lecz także
rozpisał grafik i nauczył starego ćpuna, że warto go przestrzegać.
W dodatku, co już do reszty wydawało się niemożliwe, zaczął zmieniać
nastawienie osiedla do Richarda. W powszechnej, zasłyszanej tu i tam,
a więc jedynej prawdziwej i wymiernej opinii Zwierzchowski nie był już
jedynie antychrystem, satanistą i śmierdzącym utrapieniem. Teraz
powoli stawał się starcem nawróconym pod koniec życia przez pełnego
poświęceń, cudem odnalezionego wnuka. Już samo to, ta historia jakże
idealnie dopasowana pod śląskie, poduchowe omy – prawdziwe „Trudne
sprawy”, i to pod własnym nosem – była majstersztykiem. Chłopak
pojawia się znikąd, zaraża dobrocią i uczynnością, a potem ciężko
i uparcie pracuje, by niemożliwe stało się możliwe. I powoli wszyscy,
kibicując młodemu, zaczynają szukać dobrego w starym. Genialne.
Nagle przestały przeszkadzać wyzywająco ubrane młode dziewczyny,
bo to już nie były „kurwy, wywłoki i szmaty, którym ojciec paska
szczędził”, tylko koleżanki Benjamina z wieczorowego studium, które
przyszły się pouczyć. A że tak ubrane? No cóż, pani, młodość, nie
poradzisz. Musi się wyszumieć...
Tak rozmyślając, Alojz dojechał do AKS-u, gdzie wysiadł i ruszył
krzywym chodnikiem w stronę Carrefoura. Tak po prawdzie, nie musiał
tu przyjeżdżać, Benjamin jakoś tak odruchowo dbał i o niego, ale przy
niedzieli poczuł potrzebę przedobiedniego, czy też raczej
pośniadaniowego spaceru.
Był już prawie przy szklanych drzwiach, gdy nagle tuż obok niego
jak spod ziemi wyrósł facet w stroju mnicha.
– Nareszcie! – zawołał przybłęda.
Zanim Alojz zdążył jakkolwiek zareagować, położył mu na czole
poznaczoną bliznami dłoń. Z górnika natychmiast opadła złość
i zaskoczenie, pozostała jedynie świadomość, że widzi tego gościa nie
po raz pierwszy, że spotkali się już, wtedy w Krakowie, na kilka godzin
przed wydarzeniami w Smoczej Siarce. A potem nagle poczuł, że chce
pójść za tym dziwacznym mnichem, gdziekolwiek tamten go
poprowadzi. Tak się złożyło, że oznaczało to pobliski park Redena.
Benjamin szedł wolno jednym z osiedlowych chodników.
Wyprostowany jak zawsze, z dłońmi splecionymi na pośladkach, kłaniał
się mijanym sąsiadom, tym znanym i tym kojarzonym tylko z twarzy,
a jednocześnie pogwizdywał cicho, jak przystało komuś bardzo
zadowolonemu z siebie.
Gdy skończył czternaście lat, ojciec wyjaśnił mu, co tak naprawdę
jest istotą ich zawodu, ich tradycji: „Prawdziwy dżentelmen to ktoś, kto
przez najgłębsze nawet bagno przejdzie z czystymi butami. Ale nie ma
cudów, Benjaminie, i ktoś musi się przy tym ubrudzić. Polub to, a praca
zacznie ci sprawiać przyjemność”.
Wcześniej i później Benford junior dostał wiele różnych, mniej lub
bardziej praktycznych porad, ale ta jakoś najgłębiej wbiła mu się
w pamięć. Najmocniej przyświecała mu w trakcie szkolenia, a także
potem, gdy zaczął już... zabiegać o pracę. Tak, to chyba dobre
określenie, choć nie dość precyzyjne, bo nie zawierało w sobie również
konieczności uprzedniego stworzenia nie tylko swojego stanowiska, lecz
także wykreowania od podstaw własnego szefa.
Teraz jednak, skoro ów szef istniał, skoro fakt zatrudnienia – co
prawda dość nietypowy – nastąpił, ojcowska zasada zaczęła
obowiązywać. I kierować kroki Benjamina w takie miejsca jak to, do
którego właśnie zmierzał. Innymi słowy, dziś był pierwszy dzień,
w którym Benjamin poczuł się naprawdę dorosły.
Niebieska Chatka, lokal na dolnym Tauzenie, nie był z pewnością
gastronomiczną chlubą okolicy, nie spierały się o niego dwa graniczące
ze sobą miasta i nie podjeżdżali goście skuszeni kulinarnym programem
w -TVN-ie. Jeżeli jednak potrzebowałeś jakiejś używki i było cię na nią
stać, nie mogłeś trafić lepiej. Wystarczyło wejść, przyzwyczaić nos
i oczy do wszechobecnego, wirującego w powietrzu kurzu i popatrzeć
po klienteli siedzącej przy drewnianych, okrytych siermiężną ceratą
stołach: każdy handlarz był niejako szyldem i gwarancją skuteczności
swojego środka. Byłby też niezaprzeczalnie największą przed nim
przestrogą... gdyby tylko ktoś z przychodzących tu był skłonny takich
przestróg słuchać.
Benjamin nie był, wszak nie przyszedł tu dla siebie. I choć nie
pochwalał Ryśkowych skłonności, wiedział, że aby utrzymać rockmana
w ryzach, musi mu w kilku miejscach ustąpić, a czasem nawet wejść
w błoto zamiast niego, byleby w oczach świata przyszły bohater
pozostał czysty. Zastanowił się więc nad tym, co by było, gdyby
w komiksie „Batman: Venom” Alfred zorientował się w porę i przejął
narkotyczne zapasy Batmana, a potem wydzielał mu je po pastylce. Czy
nadal musiałoby się to skończyć tak radykalnym detoksem? Z tą myślą
ruszył w głąb pomieszczenia w poszukiwaniu dilera marihuany.
Pierwszy mężczyzna, do którego zagaił, siedział w ciemnym kącie
za wielkim stołem z miną tak błogą i tępą, jakby właśnie sikał w spodnie
albo odkrył w sobie wewnętrzne, trochę niedorozwinięte dziecko
i pozwolił mu pohasać. Na zaczepkę nie odpowiedział, nie obejrzał się
nawet, więc Benjamin zaczął się rozglądać za kimś innym.
Za jego plecami przy barze krzątała się chuda jak szkielet
kobiecina, ubrana w dżinsy, koszulkę na ramiączkach i obleśny fartuch
w kwiaty. Na głowie miała szopę zniszczonych, farbowanych na blond
włosów, a w zębach wykałaczkę. Wyglądała na życiowo doświadczoną
i taką, która wie, co, jak i gdzie, więc Benford rozważał nawet przez
moment, czyby do niej nie podejść, ale ledwie się odwrócił, posłała mu
takie spojrzenie, że natychmiast przeniósł wzrok na wiszący nad jej
głową telewizor.
A tam akurat telewizja śniadaniowa i Kraków, który do Lajkonika
dołożył krwiożerczych mimów jako swoją nową atrakcję i podstawę pod
gadżety. Reporter z jednej strony narzekał na czasy i obyczaje, ale
z drugiej wyraźnie kipiał z dumy, że Kraków to teraz prawie jak
londyńskie Whitechapel. To przypomniało Benjaminowi, że wraz
z Rychem i Alojzem mieli wezwanie na przyszły tydzień na kolejne
przesłuchanie. Nadzorujący sprawę komisarz Drewniak ewidentnie nie
mógł się zdecydować, czy chce podziękować im raz jeszcze za pomoc,
czy może zamknąć za współudział. Dzwonił więc, żeby sprawdzić, co
tam u nich, i ostrzec przed wciąż nieodnalezioną członkinią gangu
mimów, albo dla odmiany wzywał na kolejne przesłuchania, by w kółko
męczyć o to samo.
Jedna sprawa naraz, skarcił się w myślach i ruszył dalej w głąb
sali. Dostrzegł kolejnego mężczyznę, siedzącego nieco za szerokim
filarem; właśnie dobijał z kimś targu. Benjamin odwrócił się więc, oparł
-plecami o kolumnę i skrzyżował ręce na piersi, spokojnie czekając na
swoją kolej.
Tymczasem mężczyzna z ciemnego kąta poruszył się, przejechał
ręką po twarzy, po czym sięgnął do kieszeni, wyjął z niej coś i położył
przed sobą na stole. Potem wysunął się zza blatu i ruszył w stronę baru.
Niemal w tym samym momencie spod stołu wyszła na czworaka
dziewczyna. Mogła mieć nie więcej niż czternaście, piętnaście lat, włosy
w nieładzie, za mocny makijaż rozmazany tak, że wyglądała niczym
wiedźma ze szkolnego przedstawienia. W prawej ręce ściskała plecak
z rozsuniętym do połowy zamkiem błyskawicznym i naszywką Slipknot
przypiętą agrafką. Gdy wstawała, zamek rozsunął się do końca
i z plecaka wypadł podręcznik do angielskiego dla trzeciej klasy
gimnazjum.
Zanim go podniosła, z przestrachem rozejrzała się na boki, ale gdy
zorientowała się, że jedynym, który patrzy, jest chłopak niewiele starszy
od niej, wydęła tylko pogardliwie wargi, pokazała Benjaminowi
środkowy palec, a potem szybko zgarnęła z blatu zostawioną dla niej
zapłatę. Z plecakiem w jednej, a podręcznikiem w drugiej ręce
chwiejnym krokiem ruszyła do wyjścia.
Benjamin odczekał jeszcze chwilę, po czym również wyszedł.
Miał szczerą nadzieję, że ojcowska zasada nie sięgała w tym
nurkowaniu aż tak głęboko.
Powrót do domu przez ciągnące się betonowymi kilometrami
osiedle trwał wystarczająco długo, by Benford poukładał sobie wszystko
w głowie. Wszystkie te myśli, czy aby na pewno powinien zostać przy
Ryśku, zwłaszcza teraz, gdy tylu herosów było wokoło, że tylko
wybierać, przebierać i prosić o CV, tłumił i zbywał jednym tylko
pytaniem: „Co w tej sytuacji zrobiłby Alfred Pennyworth?”. Potem
rozmyślał nad niszą, specjalizacją, podstawą działania. Doszedł już do
tego, z czym jego heros powinien walczyć przede wszystkim. Ta
dziewczyna, jej obojętne spojrzenie, torebka ze stolika...
Rozmyślając, wszedł do budynku, kilka kroków po schodach na
piętro, złapał za klamkę. Wszedł do mieszkania i od progu zawołał:
– No dobra, dość ćwiczenia na sucho! Bierzemy się do roboty!
Zzuł buty, ustawił je równo pod szafką i ruszył przez przedpokój.
– Mam pierwsze zadanie dla Voltera.
Zza framugi wychynęła siwa głowa Ryśka.
– Może byś tak łaskawie stulił ryj, panie sekretna tożsamość, hę?
Gościa mamy – mruknął. – I żaden jebany Volter. Powiedziałem ci.
Będzie Dreszcz albo sam se napierdalaj ludzi prądem.
Benjamin machnął ręką. Zupełnie wyleciała mu z głowy ta ksywa,
którą Rysiek przyniósł ostatnio z jakiegoś nocnego spaceru niczym kot
martwą mysz. W sumie imię nie było takie złe. No i ostatecznie jednak
to do herosa należy wybór.
– Niech będzie Dreszcz – stwierdził w końcu. – I z całym
szacunkiem, widziałem buty Alojza. Żaden on tam... Oh, bally!
Dopiero gdy stanął w progu pokoju, zorientował się, że oprócz
Ryśka i Alojza jest tam jeszcze trzeci mężczyzna. Mnich, sądząc po
stroju, z łysą głową poznaczoną bliznami, a do tego ozdobioną
kawałkami skóry o tak różnych odcieniach, że wyglądała jak babcina
kołdra. Mężczyzna siedział w lekkim rozkroku, z łokciami na udach
i dłońmi splecionymi jak do modlitwy. Na widok chłopaka uśmiechnął
się, ale tylko na moment, zupełnie jakby kąciki ust były za ciężkie, by
mięśnie mogły je utrzymać w górze.
– Bądź pozdrowiony, Benjaminie – powiedział niskim, kojącym
głosem. – Zwą mnie... tfu, cholera, znowu się zaczyna. Ekumen jestem.
Ostatnie zdanie powiedział głosem wyższym, bardziej
skrzekliwym i zdecydowanie mniej przyjemnym, ale wyciągnięta dłoń
i tym razem szczery, utrzymujący się na twarzy uśmiech sprawiły, że
Benford wysunął się lekko do przodu i uścisnął rękę gościa, udając, że
nie zauważa pokrywających ją blizn i wrośniętych szwów.
– Ekumen prziszoł tukej, bo sie martwi o swoja frelka – wyjaśnił
z pełnym spokojem Alojz, jakby to była najoczywistsza rzecz na
świecie, że w domu jego najlepszego kumpla zjawiają się mnisi doktora
Frankensteina, prosząc o pomoc w nietypowych sprawach.
Rysiek, choć nieco bardziej ożywiony, też nie wydawał się
specjalnie przejęty czy zaskoczony. Ot, siedział na stołku, ręce zaplótł
na kolanie i bujał się w przód i w tył, na przemian mrużąc i otwierając
na oścież oczy.
Ekumen musiał dostrzec konsternację na twarzy Benjamina, bo
zaraz rozłożył ręce i wyjaśnił:
– Nie widziałem innego sposobu, jak przekonać do siebie pana
Mellera, więc użyłem na nim jednego z moich... błogosławieństw. Mam
ich parę, ale o tym zaraz. Chodzi o to, że...
– Zaraz – Benjamin wszedł mu w zdanie – a co pan zrobił z nim?
Wskazał na Ryśka, który widząc ten gest, parsknął pod nosem
i mało nie stracił równowagi podczas bujania. Ekumen roześmiał się
skrzekliwie, odchylając do tyłu patchworkową głowę.
– Jemu? Nic. Kiedy przyszedłem, on już taki był. – Przestał się
śmiać, opuścił głowę, przekrzywił zalotnie na bok i dokończył już
falsetem: – Otumaniony zielem i taki właśnie wesoły.
Słysząc zmieniony głos gościa, Rysiek nagle się wyprostował
i oskarżycielsko wskazał na mnicha palcem.
– O, tego właśnie głosu używał, jak pukał do drzwi. Kurwa,
młody, musimy sobie zainstalować wizjer, bo nas kiedy kto napadnie,
jak słowo daję!
I znowu jak gdyby nigdy nic zaczął się bujać na krześle, nucąc
„Moneytalks”.
Ekumen wzruszył ramionami.
– No dobra, trochę go jednak upiłem. Tak jakby, bo nie użyłem
alkoholu, tylko...
– Błogosławieństwa? – podpowiedział Benjamin.
– Właśnie. Boże, jak ja nie cierpię tego słowa!
Uderzył się w twarz raz jedną, potem drugą ręką, potrząsnął głową,
spojrzał na Benjamina i zaintonował:
– Święty, święty, święty... – A potem już normalnym głosem: – To
ja, jest we mnie tyle świętości, że aż mnie to do szału doprowadza,
wiesz?
– Dyć, że wiym – odezwał się Alojz, znowu tym swoim miłym,
ciepłym, choć nieobecnym głosem.
Ekumen zbył go machnięciem ręki, a potem płynnym ruchem
podciągnął rękaw i pokazał szpetną bliznę na łokciu. Zerknął na
Benjamina, jakby sprawdzał, czy ślad zrobił odpowiednie wrażenie, po
czym podjął niskim, chrapliwym głosem umęczonego życiem pijaka.
– Chyba najpierw powinienem się przedstawić – stwierdził.
– Już pan to zrobił.
Benjamin, któremu po sytuacji w Niebieskiej Chatce jakoś nie było
do śmiechu i zabawy, zaczynał po-woli tracić cierpliwość do
nieznajomego. Ten jednak ani myślał się tym przejmować.
– Nie tak przedstawić, że jestem Ekumen, ale naprawdę – wyjaśnił
nieskładnie. – Znaczy, że kim jestem i jak to się ze mną zaczęło. Bo
zaczęło się, rozumisz, od tej właśnie łapy... – Otrząsnął się i znowu
wrócił do swego najwyraźniej normalnego, skrzeczącego głosu. –
A dokładniej od tego, że straciłem ją w wypadku.
Nie licząc się z protestami, zaczął opowiadać.
Opowieść Ekumena
Kiedyś, za dawnych dni, które zwykłem nazywać swoim
„prawdziwym życiem”, nazywałem się Cezary Dutkiewicz i byłem
w miarę szczęśliwym człowiekiem...
– Możesz mu powiedzieć, młody, że jak nie zacznie mówić
normalnie, to go sieknę z mocy? – zapytał Rysiek.
Benjamin westchnął i powtórzył Ryśkowy apel.
– I ze swojej strony – dodał jeszcze – chciałbym prosić o wersję
skróconą. Stracił pan rękę w wypadku i co?
Ekumen przez chwilę się dąsał, ale na szczęście niski głos, który
przejął go po chwili, nie był aż tak pamiętliwy.
– Podobno pod wpływem oślepiającego blasku karetka, która
wiozła mi rękę do przeszczepu, zderzyła się z samochodem z kurii
przewożącym relikwiarz z dłonią świętego Ignacego Loyoli. Obie
kończyny wypadły, ekipa ratunkowa się pomyliła... i tak dostałem rękę
świętego. Przyjęła się świetnie, zagoiło się... no, niezgorzej, ale wkrótce
potem zorientowałem się, że ta ręka jest dużo sprawniejsza, niż być
powinna. Mogłem robić sztuczki z monetami i kartami, wywijać kijkiem
jak mieczem, a lekcje na pianinie – które brałem za dzieciaka i jakoś tak
mi weszły w krew – szły mi nią tak szybko, że aż mi wstyd było za moją
lewicę.
Przerwał na moment, a wtedy Alojz złapał go za przyszytą rękę
i zaczął oglądać tymi wielkimi, pustymi oczami.
– No ja – stwierdził wreszcie z tym samym co wcześniej
przekonaniem. – To je ganz świynto ręka.
– Mówię przecież. – Ekumen wyrwał dłoń z uścisku i podjął
opowieść. – Przez parę dni żyło mi się z tą nową kończyną całkiem
nieźle. Co prawda wymuszała żegnanie się przed posiłkami
i kategorycznie odmawiała... no wiecie, ale poza tym i coś przykręcić,
i słoik otworzyć bez pukania w wieczko... Nie było źle. Ale potem
pojawili się oni.
Znowu przerwał i rozejrzał się po pokoju jakby niepewny, czy
może mówić spokojnie. Wreszcie pochylił się i zniżył głos do
teatralnego szeptu. A może po prostu znowu się wokalnie przestroił?
Benjamin nie był pewny.
– Przyszli do mnie, podając się za sprzedawców encyklopedii, ale
tak naprawdę byli z kurii albo i gdzieś wyżej, bo mieli w klapach
krzyżyki, a ledwie weszli, zaraz mi moją doszytą rękę oglądać. Jeden to
nawet chciał ją ciąć, ale drugi mu powiedział, że to cud, że tak się
zrosło, i nie wolno. Więc choć mnie ręka święta broniła jak mogła,
zapakowali mnie ostatecznie w bagażnik i zawieźli gdzieś w cholerę.
Czy on może tak nie robić? Upadnie, kark złamie i cała moja wizyta na
nic będzie...
Potrząsnął głową i wyszczerzył się w przerażającym uśmiechu.
– No chyba że go wskrzeszę – powiedział zupełnie nowym
głosem.
Ten mógł należeć do kogoś, kto w dzieciństwie uwielbiał wyrywać
muchom nóżki i używał zestawu „Słońce, lupa, mrowisko”.
– Lubię wskrzeszać. To takie... Au! Czemu mnie kopiesz?!
– Bo chcę tego poprzedniego – wyjaśnił Benjamin. – Żeby
skończył historię i żebyście wszyscy sobie stąd poszli, prawda, Ry...
znaczy Alojzy?
Górnik zafalował, dość ekspresyjnie wzruszając ramionami.
– Ekumen prziszoł do nos w gości i może siedzieć tak dugo, jak
ino chce, Benjaminie.
Chłopak przewrócił oczami.
– No dobra, mów dalej, zabrali cię i...
Ekumen znów się wzdrygnął, potarł piąstkami oczy i westchnął
głęboko.
– Wsadzili mnie do takiego jasnego pomieszczenia, jakby celi
z łóżkami i krzyżem na ścianie, z jeszcze jedną taką uroczą staruszką,
panią Różą właśnie, ale powiedzieli, że nas obserwują i żebyśmy nie
ważyli się zgrzeszyć. Jak tak teraz myślę, to dochodzę do wniosku, że
mieli tylko jedną taką celę, i to stąd ta niechciana przez nich koedukacja.
Podrapał się po głowie i przymknął oczy, jakby próbował sobie
wszystko przypomnieć.
– Pani Róża była tam ze mną, bo podobno od tej dobroci to aż
dostała stygmatów i ją sprawdzali tacy, co ich nazywają mordercami
cudów. Księża weryfikatorzy. Mnie natomiast co chwila zabierali na
badania, py-tali, czy jestem katolikiem, czy mam sakramenty, i robili
testy. A to krew, a to tkankę do badań. A gdy już chyba wszystko
sprawdzili, pojawił się on... Doktor Swarządz.
Na moment zapadła cisza zakłócana jedynie skrzypieniem
Ryśkowego krzesła. W końcu jednak i ono ucichło, bo Rychu wstał,
podrapał się po kroczu i wyszedł do łazienki.
To jakby tyle z budowania suspensu, pomyślał Benjamin, ale na
głos nie powiedział nic, tylko gestem zachęcił Ekumena, by mówił dalej.
– Doktor Swarządz w ogóle nic do mnie nie mówił, przyszedł
tylko, obejrzał rękę, a potem opukał mnie po głowie jak jakiś mebel
i powiedział, że zadziwiające. Potem kazał zabrać panią Różę i zostałem
sam. A wtedy...
Z łazienki dobiegł ich śpiew Alice’a Coopera, a zaraz potem słodki
do przesady głos Ryśka:
– Czego chce od tatusia mój słodki anioł z Ameryki?... Nie,
Janeczko, nie mogę ci dać Benjamina, bo właśnie oporządza kota do
naszej niedzielnej modlitwy.
Benjamin westchnął i zakodował sobie w pamięci, że musi
oddzwonić potem do pani Janice. Na razie jednak Ekumen i jego
historia. Kiedy ją opowie, może wreszcie sobie pójdzie.
– A wtedy, panie Ekumen? – zachęcił.
– A wtedy zaczęły się operacje – wyszeptał gość głosem
przestraszonego dziecka; oczy też nagle zrobiły mu się wielkie jak
u postaci z japońskiej kreskówki. – Przyjeżdżali różni tacy, księża
i biskupi, mnisi, zakonnicy i zwykli diecezjalni, a każdy z relo... rela... –
odchrząknął i przeszedł w melodyjny sopran – relikwiarzem. I zaczęli
mnie... modyfikować.
Benjamin przechylił się lekko do przodu.
– To znaczy?
– To znaczy zastępować kawałki mnie kawałkami świętych
i sprawdzać, jak się przyjmą. A że każdy przyjmował się świetnie i coś
ze mną robił, dodawał błogosławieństw, pewnego dnia stwierdzili, że
został mi już tylko mózg, którego nie mogą mi zostawić, bo wiecie... nie
jest święty.
Alojz po raz kolejny z namaszczeniem pokiwał głową. Zaczynał
być już irytujący w tej swojej tłustej, zwalistej uległości. Benjamin
wiedział, że to nie jego wina, ale to niewiele zmieniało.
– Wszystko panu przeszyli? – zapytał wreszcie chłopak.
– Wszystko, co istotne – pokiwał głową Ekumen. – Oprócz mózgu.
– Nawet tam na dole?
– Owszem, święty Augustyn.
Benjamin parsknął śmiechem. Akurat historię tego świętego znał
całkiem nieźle.
– To musi pan tam mieć frytkę, bo święty Augustyn...
– Został usmażony w oleju, wiem – odparł Ekumen znużonym
głosem starca, może samego doktora Kościoła. – Święci się
rekonstruują. Myślałem, że szybciej się domyślisz.
To zabrzmiało jak przygana i Benjamin poczuł, że czerwienieją mu
koniuszki uszu. Chcąc jak najszybciej zamazać złe wrażenie, czym
prędzej wrócił do głównego tematu:
– No dobrze, chcieli przeszyć mózg i wtedy co? Uciekł pan?
– Nie mieli pojęcia o mojej mocy. Ja sam nie wiedziałem, jak jest
ogromna. Mogę czytać w myślach, mogę zmieniać stan ducha
i orientację. Otwierać oczy na rzeczy niewidzialne i parę innych. Dzięki
świętej Klarze umiem też zrobić warkocz z dwunastu splotów. Nie pytaj,
skąd wiem!
– Bardziej mnie ciekawi, co robił pan po ucieczce.
Ekumen wzruszył ramieniem. Jednym, bo drugie najwyraźniej
odmówiło współpracy.
– Błąkałem się po Krakowie, rozmawiałem ze zwierzętami, bo to
też potrafię trochę, choć spróbuj kurw...lalalalabumbum, hopsa, hopsa...
Przepraszam, mam język Stanisława Kostki, czasem tak robi. W każdym
razie spróbuj kiedyś zrozumieć coś po gołębiemu. Tropiłem też
zbrodnie, a nawet pomogłem twojemu znajomemu.
– To ty! – ryknął wracający właśnie z łazienki Rychu.
Wycelował palec w stronę Ekumena i mrużył oczy, próbując
jednocześnie zmarszczyć czoło.
– Ty pchałeś mi paluchy w oczy w Krakowie! Pamiętam cię,
mnichu perwerze!
Zasłonił oczy i wytoczył się do przedpokoju.
– Nie dostaniesz moich oczu! – krzyczał. – Nie dostaniesz!
Benjamin popatrzył za nim i pokręcił głową.
– Cokolwiek mu błogosławiłeś, stanowczo przegiąłeś – stwierdził.
– Przedawkował.
Ekumen znowu wzruszył ramieniem, dla odmiany drugim.
– Wiedziałem, że to nie z nim mam gadać. Nie chciałem, żeby
zaburzał ci osąd, Benjaminie Benfordzie juniorze.
– Skąd wiesz, jak się nazywam?
– Wiem o tobie dużo więcej – odparł Ekumen, który od dłuższej
chwili wciąż pozostawał przy tym samym ciepłym, męskim głosie,
trochę podobnym do głosu ojca Benjamina. – Wiem, że twój ród od
zawsze zajmuje się domami lordów, a także, że twój pradziadek
otrzymał ogromny spadek od lorda Furtenberry. Spadek tak wielki, że
twoja rodzina – twój dziadek, ojciec, ty, czy nawet wnuki twoich
wnuków – nie będziecie musieli już nigdy parać się pracą. A mimo to
wciąż się szkolicie i pracujecie, by służyć. Wiem też o twoim
niezwykłym marzeniu, Benjaminie. Wiem, co tu robisz i dlaczego
chciałbyś, by Zwierzchowski mówił na ciebie Albert. Wiem to wszystko
i...
– ...i dlatego przejąłeś władzę nad umysłami dwóch dorosłych
i rozmawiasz z dzieckiem – dokończył Benjamin.
Ale Ekumen tylko się uśmiechnął.
– Wiesz, co się dzieje wokoło, wiesz, co się dzieje na świecie –
odparł. – W tym wariactwie możesz być jedynym zdolnym podjąć
sensowną decyzję za przyjaciela. A on z kolei może być jedynym
zdolnym, by mi pomóc. I znowu, nie pytaj, skąd wiem.
– Pomóc w czym?
– W pokonaniu doktora Swarządza – odparł Ekumen. – Bo tak się
składa, przejrzałem jego niecny, parszywy plan.
Benjamin uśmiechnął się na dźwięk tych ostatnich słów. Brzmiało
to tak komiksowo, że... No cóż, narkotyki sprzedawane prostytuującym
się nastolatkom musiały chyba poczekać.
– A co jest podstawą tego planu?
– Róża – odparł Ekumen. – Zamierzają ją uświęcić jak mnie.
Zmodyfikować holistycznie.
Po wyjaśnieniu całego planu Ekumen wyszedł, by zaszyć się nie
wiadomo gdzie. Benjamin obiecał mu, że przemyśli sprawę
i przedyskutuje ją z Ryśkiem i Alojzem, gdy ci już się pozbierają
i wypoczną. Zapytał też, gdzie i w jaki sposób będzie mógł go znaleźć.
– Ja cię znajdę – odparł Ekumen. – Będę wiedział.
Po czym wyszedł, a gdy to zrobił, Alojz natychmiast opadł z sił
niczym szmaciana lalka i osunął się na łóżko. Odgłos z drugiego pokoju
świadczył wyraźnie, że to samo spotkało Ryśka.
Benjamin włączył telewizor, znalazł wiadomości i dowiedział się
z nich, co prawica sądzi o superherosach – jest przeciw tym
antychrystom na usługach Unii – a także jak pojawienie się niejakiego
Zawiszy Czarnego wpłynęło na zmniejszenie częstotliwości napadów na
czarnoskórych studentów.
– Wszyscy ubierają się teraz tak, jak ten mściciel – wyjaśnił jakiś
profesor socjologii z Uniwersytetu Śląskiego. – A powiedzmy sobie
szczerze, kto dzisiaj w Polsce odróżni jednego Murzyna od drugiego?
Potem dodał coś jeszcze o nowym programie Philipa Zimbarda
i o tym, że teraz słynny kolega będzie musiał trochę zmienić swoje
założenia. Profesor, co zauważył Benjamin, mówił to nie bez złośliwej
satysfakcji.
Chłopak wyłączył telewizor, pokrzątał się trochę po mieszkaniu,
zadzwonił do ojca, a potem do komisarza Drewniaka. Wreszcie podczas
zmywania podjął ostateczną decyzję.
– Wcale mi sie tyn plan niy podobo – powiedział Alojz.
– A mnie tak.
Rysiek zapił piwem kawałek pizzy zrobionej od podstaw przez
Benjamina i smakującej naprawdę wyśmienicie. Zwłaszcza dla kogoś na
solidnej gastrofazie. Alojz spojrzał na przyjaciela z pobłażaniem.
– Czyś ty w ogóle słuchoł, co łon godoł po tym, jak Benek...
– Benjamin – poprawił go Benford. Mógł sobie poprawiać do woli.
– ...jak Benek pedzioł, że dostaniesz nowy piec i bilety w loży na
koncert Jethro Tull? Słyszoł żeś, jak łosprawioł o tym podszywaniu sie
pod inszych, siedzeniu w domu starców, niszczeniu tych instalacji, coby
uwolnić ta świynto oma łod złego dochtora?
Benjamin westchnął.
– Gdy tak to opowiadasz, to nie brzmi dobrze – stwierdził.
– No myśla, to nigdy niy mogło brzmieć dobrze – zadrwił górnik.
– Mogłoby, gdybyś powiedział to tak, jak ci, którzy werbowali cię
na kopalnię. Przecież nie mówili ci wtedy o zawałach i wybuchach
metanu, prawda? – odparł chłopak, po czym odwrócił się i skupił na
Ryśku. – Tak więc czeka cię jeden uroczy dzień z masażami,
smakowitymi posiłkami i telewizją w domu opieki Czerwone Słoneczko,
a potem pstryk, użycie mocy, wysadzasz instalacje i wszelkie zapasy,
wpuszczasz do środka Ekumena, a potem go osłaniasz, gdy on zajmuje
się resztą. Potrzebny mu tylko element zaskoczenia, żeby nie złapać się
na kamery i... – Machnął ręką. – No i dostaniesz bilet i solidny
wzmacniacz... Dresz-czu.
Alojz otworzył usta, ale wiedział już, że przegrał. Wstał więc tylko
i poczłapał w stronę kuchni, po drodze waląc Benjamina w tył głowy
otwartą ręką.
Chłopak nawet się nie uchylił. Wiedział, że przegrani potrzebują
małych zwycięstw. Kolejna mądrość kochanego ojca.
DWA DNI PÓŹNIEJ
KATOWICE LIGOTA
Czterdziestoletnia Natalia Szyma dumnie i dzielnie niosła na
szerokich barkach krzyż swojej pracy. Były jednak momenty, na
szczęście rzadkie, gdy kanciasty ciężar stawał się dla niej zbyt ciężki.
Wtedy potrzebowała chwili skupienia i modlitwy, nim podejmowała go
znowu z uśmiechem i radością w sercu, niezależnie od tego, jak stromo
zapowiadała się dalsza droga. Momenty jak ten, który właśnie ją czekał.
Kolejny dzień przyjęć.
Zatrzymała się na chwilę tuż przed drzwiami do sekretariatu
i wzniósłszy oczy ku niebu, wykonała znak krzyża. Następnie sprawnie
zsunęła z palca różaniec, rozpięła dodatkowy guzik bluzki i pewnym
krokiem weszła do środka.
– Dzień dobry i przepraszam za spóźnienie – powiedziała do
siedzących pod ścianą chłopca i starca.
Dzieciak na jej widok natychmiast poderwał się z miejsca, więc
wyciągnęła do niego rękę.
– Benedykt, jak rozumiem? – zapytała. – Jak się dziś miewa
dziadek?
– Jak zwykle ostatnio – westchnął chłopiec, ściskając wyciągniętą
doń dłoń.
Odczekał, aż kobieta obejdzie biurko i zajmie miejsce
w obrotowym fotelu, po czym również usiadł.
– Czasem ma się dobrze, kontaktuje. Częściej jednak zachowuje
się, jakby pamięcią był w dawnych czasach. Zdarza się, że wygłasza
werdykty i wyroki w dawnych sprawach.
Natalia skrzywiła się lekko, zaraz jednak przysłoniła usta ręką.
Boże, miej mnie w opiece, pomyślała i odchrząknęła cicho.
– Przepraszam – powiedziała.
Sięgnęła do leżących na biurku akt. Przewertowała je od
niechcenia i spojrzała na chłopca. Patrzenia na siedzącego obok starca,
siwego nieogolonego mężczyznę zaczesanego na bok i ubranego w drogi
garnitur, unikała jak ognia.
– Benedykcie, pan sędzia zdaje sobie sprawę, że w związku z tym,
iż zamieszka teraz u nas, przejmiemy w dziewięćdziesięciu procentach
jego horrendalnie wyso... to znaczy jego wszelkie uposażenia, prawda?
– Dziadek jest ubezwłasnowolniony – odparł chłopiec. – Tam są
wszelkie dokumenty potwierdzone sądownie i notarialnie. I tak, moi
rodzice i ja zdajemy sobie sprawę z kosztów Czerwonego Słoneczka.
Rodzice cieszą się, że nie muszą dopłacać.
Natalia jeszcze raz, dla zachowania pozorów, zerknęła
w dokumentację.
– No właśnie, rodzice – powiedziała. – Czy mogę wiedzieć,
gdzie...
Chłopiec wyraźnie się speszył. Zaczerwienił się, odwrócił wzrok,
a gdy się odezwał, mówił wyraźnie ciszej:
– Rodzice nie chcą mieć z dziadkiem nic wspólnego. Byli
w Solidarności.
Tym razem Natalia musiała ukrywać uśmiech sympatii. Na
szczęście czasem jabłka padają tak daleko od jabłoni. Dzięki Ci za to,
Panie. Miała tylko nadzieję, że obecny tu Benedykt trwa przy dziadku
z rodzinnego obowiązku, szacunku wobec właściwie rozumianego
czwartego przykazania, a nie z sympatii dla... Pokręciła głową.
– Widzę, że wszystko już podpisane przez sios... panią dyrektor,
więc mnie pozostaje tylko wyrazić radość, że pan sędzia dołączy do
naszych pensjonariuszy. Zamierzamy traktować go z należnymi mu
honorami i umieścimy w jednym pokoju z Generałem.
Wielka litera w ostatnim słowie była wręcz słyszalna.
A przynajmniej byłaby dla kogoś z Polski. Benjamin jednak nie
zrozumiał.
– Generałem? – zapytał, a Szyma skinęła głową.
– Tak właśnie.
Około pół godziny później Benjamin wyszedł wreszcie
z Czerwonego Słoneczka. Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony,
przebiegł przez ruchliwą ulicę prosto w zaułek między budynkami.
Obszedł samochód Alojza i wsiadł do środka.
– I jak poszło? – zapytał górnik.
– Dobrze poszło – odpowiedział siedzący na tylnym siedzeniu
Ekumen, zanim Benjamin zdążył otworzyć usta. – Teraz tylko pozostaje
nam czekać i trzymać kciuki za Ryszarda.
– Za Dreszcza – poprawił go Benjamin. – On teraz jest w pracy.
A swoją drogą, nie rozumiem, jak to jest, że ośrodek na wskroś
katolicki, jak go, Ekumenie, określasz, przyjmuje tylko byłych wysokich
urzędników państwowych i wojskowych. Bo wiesz, jak dla mnie to
brzmi jak miłosierdzie, a wtedy...
– Chuj... tralala, bum-bum-tsss, znaczy żadne tam miłosierdzie,
Benjaminie – pokręcił głową Ekumen. – W ten sposób po prostu
uzyskują środki na działalność Swarządza, na sprzęt i kosztowne
badania. Zbudowali ładną fasadę, ale za nią kryją się oszczędności na
pacjentach. Wszędzie i na każdym kroku. A zważywszy wysokość
emerytur sędziów, generałów i im podobnych z poprzedniego ustroju,
szybko robią się z tego stałe, wysokie kwoty.
– To ci sprytne pierony. – Alojz pokiwał głową z uznaniem. –
Ciekawe, co bydzie, jak im wszyscy poumierają, zanim sie te badania
skończo.
– Nie poumierają – westchnął Ekumen. – Swarządz dobrze to
sobie przemyślał i opracował. No i dostał na start majątek od episkopatu.
Nie pytajcie, skąd wiem.
Nie zapytali. Zamiast tego Alojz chciał wiedzieć, co teraz.
– Czekamy – odparł Benjamin.
Sięgnął do schowka i wyciągnął z niego dwa komiksy – jeden
rysowany paskudną, koślawą kreską z wielkim napisem „Wilq” na
okładce. Drugi z grupą muzyków rockowych przy wielkiej ciężarówce
na pustyni, którego tytuł brzmiał „MakaBryczki”. Oba podsunął pod nos
górnikowi.
– Wolisz poczytać podobno najlepszy polski komiks
o superbohaterze czy makabryczną historyjkę z gwiazdami rocka?
– Niy mom bryli do czytanio – sapnął Alojz. – Ida sie legnąć.
Nie czekając na odpowiedź, przestawił ułożenie fotela i zamknął
oczy.
– To ja poproszę „Wilqa” – powiedział po chwili Ekumen. –
Kiedyś czytałem i zostałem wielkim fanem Entombeta.
Benjamin wzruszył ramionami i podał mu komiks, a sam otworzył
pachnące jeszcze drukiem „MakaBryczki”, zastanawiając się
jednocześnie, ile przyjdzie im tu czekać.
Zanim Benjamin wyszedł z ośrodka, oczywiście odprowadził
Ryśka do pokoju – luksusowej jedynki z plazmowym telewizorem,
pachnącą łazienką wyłożoną łososiowo-białymi płytkami i łóżkiem
o dębowej ramie. Jak przystało na troskliwego wnuczka, sprawdził
szafki i szafy, rozłożył do odpowiednich szuflad zawartość niewielkiej
walizki, upewnił się, że działa klimatyzacja, a poduszki są dość miękkie.
Następnie uścisnął drżącą dłoń „dziadka” i delikatnie pocałował go
w czoło. Przy tym ostatnim odskoczył rażony elektrycznym
wyładowaniem z czoła Ryśka. Usta Zwierzchowskiego poruszyły się
w bezgłośnym słowie „pedał”.
Benjamin roześmiał się, jakby to był najlepszy żart na świecie, po
czym pożegnał się z personelem i już z korytarzu zadzwonił na fałszywy
numer po taksówkę. Dopiero zachowawszy wszelkie pozory
i pożegnawszy się z panią Natalią, wyszedł.
A wtedy w pokoju Ryśka zaraz pojawiło się dwóch rosłych
osiłków w białych fartuchach. Wyglądali jak źli bliźniacy z bajek
Disneya albo przeciętni skinheadzi. Tępota nie tylko była zauważalna na
pierwszy rzut oka, ona wręcz wywieszała w oczach – oknach duszy –
swe strajkowe transparenty: „Precz z obcą myślą!”, „Mózgi dla
Polaków!”.
Tymczasem Zwierzchowski zdążył już ściągnąć spodnie i ułożyć
je na krześle. Gości powitał więc z gołym pindolem i piżamą w ręce.
– Czy coś się stało? – zapytał uprzejmie, rżnąc głupa.
Czy też raczej, jak pewnie powiedziałby Benjamin, grając swoją
wyuczoną rolę. Osiłki jednak nie doceniły miłego tonu.
– Zamknij się! – powiedział pierwszy, sądząc po fryzurze mniej
radykalny, gdyż w przeciwieństwie do kolegi czy też brata miał na
czubku głowy kilkumetrowy meszek włosów. – Wiemy, coś ty za jeden.
Rysiek zmarszczył czoło, nieco zaniepokojony. Czyżby ich
przykrywka i teatrzyk były aż tak słabe? Zacisnął pięści, czując
łaskoczącą energię kumulującą się we wnętrzu dłoni.
– No właśnie, wiemy! – wycedził drugi. – Żydowski esbecki
parobku.
Rysiek odetchnął z ulgą. To tylko prawica. Wytężył wzrok,
wypatrując w klapach fartuchów poszczerbionych mieczy. Nie
znalazłszy ich, wzruszył ramionami i po prostu wciągnął spodnie.
Osiłki najwyraźniej skończyły z obelgami, bo ledwie to zrobił,
spojrzeli po sobie i równym krokiem podeszli do Zwierzchowskiego.
Złapali go pod ramiona i zabrali do wyjścia. Rysiek dał im się
poprowadzić. A w zasadzie ponieść, bo przez całą drogę jego stopy ani
razu nie dotknęły ziemi.
Pokój, do którego go przenieśli, diametralnie różnił się od
poprzedniego. Przede wszystkim było w nim sześć łóżek zamiast
jednego, wszystkie szpitalne, metalowe i z oznaczoną pieczątkami
przekrochmaloną pościelą. Lamperie na ścianach wymalowano mdłą
żółtą farbą olejną, wyżej znalazła się jeszcze bledsza kredówka. Zamiast
drzwi wspólna łazienka miała kotarę zrobioną z brązowego koca,
a wysoko pod sufitem migała zakratowana jarzeniówka.
Choć większość łóżek nosiła ślady zagospodarowania, obecnie
tylko jedno było zajęte, a leżał na nim chudy, mały mężczyzna z grdyką
jak kreskówkowy sęp i wielkimi okularami o grubych szkłach na nosie.
Czytał książkę ze sporo młodszym sobą na okładce i tytułem: „Jak
uratować Polskę. Poradnik”. Na zdjęciu miał niebieski mundur
obwieszony medalami jak choinka.
Na widok Ryśka mężczyzna tylko lekko skinął głową,
a Zwierzchowski odpowiedział tym samym. To najwyraźniej nie
spodobało się osiłkom.
– Znacie się, nie? – warknął łysy. – Wy ruskie parobki! No
pewnie, że się znacie.
Drugi pielęgniarz wyjął rękę spod pachy Ryśka i ścisnął go
boleśnie za ramię. Następnie usadził go na jedynym wolnym łóżku
i lekko przykucnął, by spojrzeć w oczy.
– Tu teraz będziesz mieszkał, sadysto – mruknął. – Aż Bóg, siostra
przełożona i doktor nie zadecydują, że odpokutowałeś swoje grzechy.
Jasne? Do tamtego pokoju będziemy cię przenosić na wizyty, a ty wtedy
słówkiem nie piśniesz, bo ci, Pan Jezus świadkiem, połamię te chude
kulasy. Dotarło, dziadu?
Rysiek kiwnął głową, choć jedyne, co zrozumiał, to że zanim stąd
wyjdzie, będzie musiał usmażyć temu facetowi jaja. Najlepiej w takt
„Jesus he knows me” Genesis.
Łysy sięgnął do szpitalnej szafki i wyciągnął z niej plik gazet.
Cisnął je na kolana Ryśka. „Front. Miesięcznik Prawdziwego
Chrześcijanina”, numery od jeden do dziesięć z zeszłego roku.
– Poczytaj sobie, może zrozumiesz – mruknął przy tym, ale bez
przekonania. – Kolacja za dwie godziny.
A potem obaj pielęgniarze wyszli. Rysiek westchnął pod nosem
i rozluźnił pięści. Energia łaskotała go i jeszcze przez moment
rozjaśniała linię życia, a także nieistniejącą u innych linię „pierdol się,
jebany oszołomie, nieważne, czyś z lewa, czy z prawa”. Potem
podciągnął nogi, poprawił wielką, wykrochmaloną poduchę i zaległ na
łóżku w oczekiwaniu na to, co jeszcze się wydarzy. Młody zabronił mu
działać całkowicie bez rozpoznania, a poza tym czuł się nieco
niekomfortowo na myśl, że będzie musiał strzelać mocą ubrany
w połowie w garnitur, w połowie w piżamę. To znaczyło, że będzie
ganiał półnago jak jakiś Bruce Lee, a na to było... no, jakoś tak, kurwa,
zimno. To jak z wchodzeniem do morza w ciepły letni dzień. Człowiek
musi się oswoić z myślą.
Nagle zdał sobie sprawę, że patrzy na niego Sęp z łóżka obok. I że
się uśmiecha.
– Co jest? – mruknął.
Tamten tylko wzruszył wychudłymi ramionami i odłożył trzymaną
w ręku książkę.
– Zastanawiam się tylko, czy się znamy... towarzyszu. – Ostatnie
słowo niemal wyszeptał, jednocześnie zerkając ukradkiem w stronę
drzwi. – Bo wie kolega. My tu wszyscy – wskazał ręką na puste łóżka –
to prawie jak zjazd plenarny KC z dawnych dni. I tylko właśnie ciebie,
towarzyszu, nie mogę sobie przypomnieć. Ale to nic dziwnego, ta
prawnicza demencja.
To Ryśka zaciekawiło.
– Byłeś prawnikiem? – zapytał.
– E, nie – Sęp pokręcił głową – generałem milicji. A prawnicza
demencja to gdy prawnik ci mówi, że czegoś nie pamiętasz. Wiesz,
narodzin wnuka, strzelania do górników...
– A strzelałeś do górników?
– Ja nie strzelam! – obruszył się generał, zaraz jednak znowu się
rozpogodził i uśmiechnął. – Znaczy osobiście.
– Widzisz, a ja wręcz przeciwnie. – Rysiek wycelował w starca
palcem. – I mój najlepszy kumpel był górnikiem.
Zanim Sęp zdążył cokolwiek odpowiedzieć, z palca Ryśka
wystrzeliła błękitna wiązka i raziła generała prosto w czubek łysej
głowy. Ten zatrząsł się i zatelepał, po czym znieruchomiał, a z jego ust
poleciała strużka śliny. Rysiek przyglądał mu się przez chwilę, po czym
zdjął najpierw marynarkę, a potem krawat i koszulę. Po namyśle został
jednak w krótkiej, prążkowanej koszulce na ramiączkach.
– Przydałyby się buty – mruknął, podwijając i rozprostowując
palce u stóp.
W końcu westchnął i wyszedł na korytarz boso.
Miał szczęście, na zewnątrz nikogo nie było, choć drzwi do
niektórych pomieszczeń pootwierano i dochodził zza nich przytłumiony
gwar. Rysiek pozwolił energii, by zebrała się w koniuszkach palców,
i ostrożnie ruszył ciemnym korytarzem.
Nie miał pewności, czego szuka, młody nie był w tym temacie
specjalnie precyzyjny. Rysiek zakładał jednak, że jeżeli po prostu
rozpieprzy coś dużego, nietypowego i żrącego więcej prądu niż kuzyn ze
wsi krążków sushi na darmowej degustacji, to źle nie będzie. Szedł więc
przed siebie i uważnie się rozglądał, pozwalając także, by jego ciało,
wyczulone na płynącą w ścianach energię, kierowało go w stronę źródła.
Jedyne, czego mu teraz brakowało, to muzyki. Zastanawiał się, co by
najbardziej pasowało do momentu takiego jak ten. „Jumpin’ Jack
Flash”? A może coś ZZ Top? Tak naprawdę...
Z pokoju obok wyłoniła się starsza kobieta o włosach równo
przyciętych do linii szczęki. Szła pewnym krokiem, ale bardzo
nieuważnie i prosto przed siebie, tak że po prostu wpadła na
rozkojarzonego Ryśka. Ten musnął ręką jej opadnięty biust,
przeskoczyła iskra.
Ciało kobiety w pierwszej sekundzie zareagowało prawidłowo –
wyprężyła się, włosy stanęły jej dęba, a oczy otworzyły się na oścież.
Zaraz jednak spod jej twarzy wystrzeliły iskry, a skóra na policzkach
zaczęła zwijać się i skwierczeć, śmierdząc topiącą się cyną i plastikiem.
Kobieta krzyknęła, a jej głos przeszedł w mechaniczny charkot. Ręce
i nogi zaczęły poruszać się w górę i dół w dziwnej sekwencji
naprzemiennych ruchów niczym u nakręcanego pajacyka albo małpki.
Staruszce brakowało tylko bębna na plecach i złotych talerzy w rękach.
Rysiek odskoczył od niej gwałtownie i kątem oka dostrzegł, że
zaalarmowani pielęgniarze bliźniacy już ku niemu biegli, każdy z nich
ze starą milicyjną pałką w ręce.
– Oko za oko, co? – mruknął Rysiek, stając do nich frontem.
Wyciągnął ręce przed siebie, wygiął palce w geście diabełka
i pozwolił, by przeskoczyły nad nimi iskry. Widział, że w progach sal
stanęły kolejne posiwiałe postacie, cętkowane wątrobowymi plamami
dłonie zaciskały się na framugach, stare oczy z wyczekiwaniem
przyglądały się wydarzeniom. Rysiek nie był pewien, czy to dawna
krwiożerczość pokutujących teraz dziadków i babć, czy może nadzieja
na powrót lepszej starości poza tym ośrodkiem, ale widział w ich oczach
nadzieję. Tylko na co?
Zwierzchowski generalnie miał ich gdzieś, bo istniała spora
szansa, że wśród tych ludzi była też baba, która nie wydała mu
paszportu, gdy chciał jechać do -Anglii na koncert w siedemdziesiątym
ósmym. Albo dziad, który kazał zarekwirować płyty na granicy
w kwietniu osiemdziesiątego pierwszego. Ani myślał być ich wybawcą.
Z drugiej strony bliźniacy już samym wyglądem zasłużyli na solidny
wpierdol. Kimże Rysiek był, żeby im odmawiać?
Dlatego, gdy zbliżyli się znacznie, ale wciąż nie dość, by sięgnąć
Rycha pałkami, ten odchylił się do tyłu, wyprężył i uderzył całą
zgromadzoną w sobie energią. Ta błyskawicznie wystrzeliła na wszelkie
strony, rozpełzła się po ścianach, uderzyła też w niektórych siwych
gapiów. Część spośród staruszków niemal natychmiast padła, ale byli
wśród nich też tacy, całkiem niemało, którzy zareagowali jak pierwsza
babcia – twarze im pojaśniały, łupnęły iskrami, kończyny zaczęły żyć
własnym życiem.
Dla Ryśka jednak najważniejsze było to, co stało się z bliźniakami,
tym bowiem... nie zrobił zupełnie nic. Na moment przed tym, nim
uderzyły w nich wiązki, wokół obu mężczyzn zajaśniały złociste aury,
zapachniało liliami, a Rysiek był gotów przysiąc, że usłyszał także
dźwięki anielskich chórów.
Osiłki dopadły Zwierzchowskiego i w ruch poszły pałki. Już
pierwszy cios posłał Rycha na ziemię. Drugi, wymierzony w nerki,
eksplodował bólem w całym ciele, a dodany w ramach bonusu kopniak
pozbawił go resztki powietrza z płuc.
I wtedy, w tym właśnie momencie, Rysiek zobaczył skąpaną
w blasku Matkę Boską. Stara jakaś! – pomyślał. A potem łupnęło,
huknęło i w całym budynku zagrzmiało „Highway to hell”.
– Coś się stało – zapiszczał Ekumen falsetem, podnosząc głowę
znad komiksu. – Coś się tam zmieniło.
Benjamin, który właśnie skupiał się na rozpoznawaniu, kto jest
kim w jego komiksowo-rockowych „MakaBryczkach” – bez trudu
zidentyfikował Ozzy’ego i Slasha, a także Angusa Younga, ale wciąż
miał problemy z perkusistą – mruknął coś w odpowiedzi. Alojz spał,
pochrapując cicho.
Ekumen zamrugał kilka razy, delikatnie poruszył przyszytym
lewym uchem. I rzucił komiks na siedzenie obok.
– Oni wiedzą! – zawołał, łapiąc za klamkę. – Wiedzą, że dziadek
sędzia to Dreszcz!
Zadziałało. Benjamin zerwał się jak oparzony i wyskoczył
z samochodu. Razem pognali w poprzek ulicy ku bramie Czerwonego
Słoneczka.
– Kto wie? – zapytał Benjamin.
– Swarządz. Swarządz wie, bo ona, Róża, już...aargh!
Ekumen zgiął się wpół, jakby miał wymiotować, zaraz jednak
wziął kilka głębokich oddechów i pognał do przodu, zostawiając
Benjamina w tyle.
– Jestem mieczem Pana! Jestem Jego ogniem! – ryknął tubalnie,
łapiąc za klamkę.
Gdy odwrócił się na moment, Benjamin miał wrażenie, że połowa
jego twarzy płonie. A może to tylko refleks światła?
Ekumen zniknął w środku. Z wnętrza dobiegły Benjamina dźwięki
szamotaniny, przeciągłe wrzaski i z dawna tłumione wiązanki modlitw.
A potem nagle coś brzęknęło, trzasnęło i wszelkie dźwięki ucichły.
Benford wszedł do budynku i dostrzegł totalnie zdemolowany hol.
Ktoś z personelu leżał przywalony krzesłem, ktoś inny podnosił się
właśnie nieudolnie z kałuży powstałej wokół roztrzaskanego
dystrybutora wody. Na żyrandolu kołysał się nadpalony koszyk z prasą.
– Ech... święci – westchnął Benjamin.
Podszedł do kontuaru recepcji. Pchnął lekko dziewczynę
zalegającą nieprzytomnie na klawiaturze. Wiedziony odruchem obrócił
monitor i wszedł na YouTube. Choć pewnie nie zdąży dogonić Ryśka, to
może pomóc mu trochę na odległość. Wyszukał „Highway to hell”,
a potem rozejrzał się za jakimś mikrofonem. Tak jak się spodziewał,
znalazł przycisk interkomu. Włączył go, a potem wcisnął play...
Matce Boskiej nie spodobała się piosenka, czemu dała wyraz,
rozsadzając głośniki po ledwie paru taktach. To jednak na moment
skupiło jej uwagę, a w tym czasie okładany pałami organizm Ryśka
zareagował instynktownie i walnął kolejną siecią wiązek we wszystkich
kierunkach. Tym razem bliźniacy oberwali nieco, wciąż jednak nie dość
mocno, by zwaliło ich to z nóg. Pierwszy otrząsnął się po chwili, drugi
zatoczył, opierając ręką o ścianę.
Rysiek poczuł, że dokładnie pod palcami łysego biegną teraz
ukryte za warstwą tynku kable. Miał wrażenie, że słyszy ciche
pulsowanie, rytmiczną prośbę...Weź, weź, weź. Więc wziął.
Złapał bliźniaka za kostkę i zassał elektryczność tak, jak się
wciąga powietrze po długim nurkowaniu bez butli. Jednocześnie
chwycił za nogę drugiego z pielęgniarzy i większą część mocy puścił
prosto do niego. Przez chwilę telepali się i trzęśli we trzech niczym jakaś
nowoczesna, niezrozumiała rzeźba, a potem w jednej chwili Rysiek
puścił pielęgniarzy. Niemal równocześnie runęli z łoskotem na ziemię.
Zwierzchowski przetoczył się na plecy.
Znowu spojrzał, tym razem z bliska, w oblicze Matki Boskiej. Jak
wcześniej zauważył, była stara. Pomarszczona twarz niczym u babci
z reklamy dżemów, na nosie profesorskie okulary połówki, zza których
spoglądały rozbawione oczy; włosy pod woalem upięte w kok. Miała na
sobie powłóczystą białą szatę związaną w pasie sznurem, a na rękach
i bosych stopach przesiąknięte krwią bandaże. Wyglądałaby naprawdę
miło i mimo wszystko zwyczajnie... gdyby nie pokrywające ją wszędzie
szwy, zupełnie jak te znaczące całe ciało Ekumena. Choć w przypadku
Matki Boskiej przynajmniej kolor skóry zawsze się zgadzał, a ślady po
cięciach wyglądały na cieńsze i lepiej już zabliźnione. Lada chwila nitki
się rozpuszczą i zostaną po nich rzędy bielutkich i bladoróżowych
kresek na ciele pełnym zmarszczek. No i jeszcze ta wzniesiona w górę
ręka, a w niej materializujący się znikąd stary, ofiarny nóż, który mógł
pamiętać czasy Abrahama i Izaaka. Jego ostrze skierowane było prosto
na pierś Ryśka. Zdał sobie sprawę, że nie może się poruszyć, zupełnie
jakby jego ciało ogarnął nagle całkowity paraliż.
Nóż wzniósł się jeszcze odrobinkę, uśmiech na twarzy Matki
Boskiej się poszerzył, oczy zaskrzyły starczą wesołością. A potem ostrze
opadło.
Rysiek ryknął i zakasłał, gdy metal wszedł w jego ciało, rozcinając
skórę, zgrzytając o kości i wdzierając się chłodem do płuc.
Zwierzchowski wyprężył się i wierzgnął, próbując odepchnąć staruszkę,
ale ta, mimo krwawiących rąk, trzymała się z nadludzką siłą. Ostrze
wchodziło coraz głębiej, obracało się niczym leniwe wiertło, z każdą
sekundą eksplodując kolejną falą bólu. Ryśkowi pociemniało w oczach.
I wtedy nagle ktoś doskoczył do Matki, złapał ją za szyję i cisnął
nią przez korytarz. Rysiek podniósł się ostrożnie na łokciu, patrząc
najpierw na ranę po ostrzu, a następnie na swego wybawcę.
Ekumen! Bez kaptura, rozebrany do pasa i poznaczony tysiącem
blizn mógł uchodzić za buddyjskiego mnicha walczącego niegdyś
stylem pijanego mistrza w samurajskiej zbrojowni. Teraz też przybrał
pozycję, złożył ręce i zawołał głosem nastolatka w trakcie mutacji:
– To ręka świętego Ignacego, pani Różo! Mam nadzieję, że nie
będę musiał pokazać pani, co potrafi, bo naprawdę mi...
Nie skończył, bo nagle ktoś złapał go od tyłu pod ręką i przerzucił
przez plecy zgrabnym chwytem judo.
– Bilokacja, mój chłopcze – szepnęła Matka Boska zwana też
panią Różą. – Jestem doskonalsza niż ty. Jeszcze bardziej święta.
Ekumen podniósł się i obrócił błyskawicznie, ale zamiast podjąć
walkę, opadł na kolana.
– Pani Różo, to ja, Czarek. Pamięta mnie pani przecież. I ja
naprawdę nie chcę z panią walczyć.
– To niedobrze, kawalerze. – Matka Boska pokręciła głową
z dezaprobatą. – Niedobrze, że nie chcesz walczyć. To znaczy, że nie
chcesz wziąć udziału w trudach i przeciwnościach losu jako dzielny
żołnierz Jezusa Chrystusa.
Spojrzała na trzymany w ręku nóż i rozmnożyła go cudownie,
szepcząc cichą modlitwę. A następnie zaatakowała z nadludzką
szybkością i dzikim wrzaskiem.
Była szybka, ale Ekumen sprawnie odpierał i parował ciosy,
a miejsca, gdzie ostrze sięgało jego przedramion, goiły się równie
szybko, jak powstawały. Trwali tak w starciu, co chwila wykrzykując do
siebie zdania typu: „Poznaj mojego Sebastiana” albo „To dar od świętej
Klary”, zupełnie jakby w starym filmie z Jackiem Chanem wymieniali
detale technik kung-fu. Z tą różnicą, że tutaj tylko Ekumen starał się
markować ciosy.
Rysiek mimo bólu przyglądał się temu wszystkiemu uważnie,
a gdy wreszcie spostrzegł, że u jego boku pojawił się Benjamin, szepnął
ochryple:
– Cholera, nie wiedziałem, że nie wierząc w Boga i świętych, tyle
tracę.
Benjamin nie skomentował, tylko z przejęciem zajął się
opatrywaniem krwawiącej rany. Prawdę mówiąc, nie wyglądała ona
dobrze i chłopak bał się, czy jego heros będzie w stanie z tego wyjść.
Docierało do niego, że raczej się to nie uda bez pomocy
modyfikowanego holistycznie świętego.
Tymczasem starcie Ekumena i Matki Boskiej, mimo niechęci do
walki tego pierwszego, przybierało na sile. W pewnej chwili pani Róża
cisnęła w swego niegdysiejszego towarzysza niedoli strzykawką,
a potem cudownie rozmnożyła ją w locie tuż przed celem. Gdyby nie to,
że Ekumen mógł czytać w jej myślach oraz pośliznął się i upadł przy
próbie uniku, pewnie skończyłby poprzekłuwany całym pielęgniarskim
arsenałem.
W odpowiedzi mnich zaatakował blaskiem światła, a potem
zaświergotał coś, co – jak okazało się po chwili – było franciszkańskim
przywołaniem ptasich braci mniejszych. Osiągnął nim tylko głośną serię
pacnięć w szyby. Niestety w tym lokalu postawiono na klimatyzację.
Gdy wydawało się już, że pojedynek nie rozstrzygnie się po kres
czasów, na schodach przy końcu korytarza pojawił się ktoś jeszcze.
Siwy, wysoki mężczyzna w niebieskim kitlu i z twarzą skrytą częściowo
w cieniu. W klapę miał wpięty sporych rozmiarów krzyżyk, a na nim –
widać to było nawet z daleka – zawieszony trzymiesięczny płód.
– Dość! – zawołał mężczyzna. – Pani Różo, nie to jest pani
powołaniem!
Walczący zamarli, a Ekumen skrzywił się z pogardą, cedząc:
– Swarządz!
Zacisnął pięści i ruszył w stronę doktora.
– Dlaczego musiałeś jej to zrobić? – krzyknął. – Dlaczego jej też,
ty podły, chory sukin... tralala bum-trala cyk-cyk, chu... fiku-miku
hopsa-sa.
Już prawie go dopadł, ale pchnięty nagle w plecy przez panią
Różę, runął na ziemię u stóp doktora. Ten wykonał nad jego głową znak
krzyża.
– Kiedyś Bóg ci wybaczy – powiedział.
Objął panią Różę i oboje zniknęli w rozbłysku światła.
Benjamin patrzył na to wszystko z rozdziawionymi ustami
i dopiero kaszel Ryśka przypomniał mu o umierającym herosie. Chłopak
przeniósł na niego wzrok i poklepał go po ramieniu w geście
pocieszenia.
– Idę po Ekumena, on ci pomoże – powiedział. – Tylko mi tu nie
mdlej.
– Zwariowałeś? – wyszeptał Rysiek, po czym na dłuższą chwilę
zaniósł się kaszlem. – Właśnie na żywo oglądam „Święte wojny”. Ani
myślę...
Stracił przytomność.
Ocknął się w swoim własnym łóżku, przebrany w bokserki
i sprany T-shirt z koncertu AC/DC. Pierwsza myśl, jaka przebiegła mu
przez głowę, brzmiała: nigdy nie pytać, który mnie przebierał. Jak
zawsze w podobnych sytuacjach wolał tego nie wiedzieć.
Gdy już ustalił to sobie w głowie, dotknął piersi i ze zdumieniem
odkrył, że nie ma na niej żadnego opatrunku, nie odczuwa też wcale
bólu. Podniósł koszulkę i rzeczywiście, tylko ledwie widoczna, cieniutka
blizna pośród kępki posiwiałych włosów potwierdzała wersję wydarzeń,
jaką usiłowała przepchnąć opuchnięta głowa. Dopiero trzecim pytaniem
było, jak tu właściwie trafił.
– Młody! – ryknął, na ile pozwalały mu płuca, a pozwalały na
całkiem sporo. – Młody, cholera jasna!
Drzwi otworzyły się, a do środka wszedł Benjamin ze specjalnym
stolikiem do serwowania śniadań w łóżku.
– Wygląda na to, że dobrze wymierzyłem – powiedział.
Włączył wieżę. Rozległy się dźwięki „I gotsta get paid” ZZ Top.
– Świeżutkie jajka na bekonie, chleb, kawa. Proszę bardzo.
Na sam zapach jedzenia odezwał się żołądek Ryśka,
uzmysławiając mu, że są ważniejsze rzeczy niż zadawanie pytań.
Zwierzchowski rozsiadł się więc wygodnie, odrzucił na bok kołdrę
i poczekał, aż młody postawi przed nim stolik.
– Widzę, że z czasem robi się coraz lepiej – stwierdził. – Już nie
kończę w szpitalu, tylko we własnym łóżku. Jeszcze z dziesięć starć
i zacznę wygrywać.
Benjamin uśmiechnął się, trudno powiedzieć, czy z grzeczności,
czy rzeczywiście się zgadzał.
– Ekumen cię uzdrowił i kazał pozdrowić – powiedział, a potem
przez chwilę zastanawiał się nad zdaniem, które właśnie wypowiedział.
W końcu wzruszył ramionami. – Cieszy się, że mogliście
współpracować, mimo iż efekty... No cóż, chyba nie takich oczekiwał.
Rysiek wzruszył ramionami.
– Lemmy mówił mi kiedyś, że szczęście jest jak groupie
w Tajlandii. Czasem...
– Chyba się domyślam – przerwał mu Benjamin i gładko powrócił
do głównego wątku. – Niestety doktor Swarządz i pani Róża uciekli i nie
mamy pojęcia dokąd. Ale za to wiemy, czym było Czerwone Słoneczko.
Założyła je tajna organizacja ultrakatolicka, a chodziło o to, żeby
z pieniędzy, jakie państwo przeznacza na emerytury dygnitarzy dawnego
systemu, zrobić coś dla dzieła bożego, czyli badań Swarządza z zakresu,
jak to nazwał, holygenetyki oraz holytransplantologii.
Benjamin przerwał, usiadł na skraju łóżka i przez chwilę słuchał
piosenki.
Goin’ off a big don 99 seville c’mon
25 lighters on my dressa, dressa
I gotsta get paid
I got 25 lighters on my dressa, dressa
You know I gotta get paid
Patrzył na jedzącego Ryśka, myśląc o tym, jak znowu niewiele
brakowało w Czerwonym Słoneczku, by kolejny raz stracił swojego
herosa. Ciekawe, myślał, kto z nas jest gorszy: on jako Batman czy ja
jako Alfred.
– A przy okazji – podjął po chwili. – Próbowano też tych
najbardziej zatwardziałych komunistów nawrócić, czytając im
prawicowe magazyny, jak „Front”, „Myślę, że w sumie” czy nawet
skierowany do internetowej młodzieży „Bóg paczy”. Wiesz, Swarządz,
sam nawrócony ledwie przed dekadą, bardzo się stara.
Rysiek mlasnął i otarł usta z żółtka.
– A co z tymi eksplodującymi twarzami? Wiesz, to było trochę
dziwne, kiedy tak niektórzy wybuchali i topnieli jak w starych filmach.
– A, no właśnie – przypomniał sobie Benjamin. – Jak mówię,
Swarządz próbował ich ponawracać, ale niektórzy umierali za szybko
albo słabli fizycznie i nie mogli należycie znosić pokuty. Więc im
wszywał takie, no wiesz, pobudzacze, protezy. Trochę jakby sztuczne
siatki nerwów, czasem wspomagane elektrycznie protezy. Watykan
sporo na to ostatnio wykłada, bo raz, że wydaje im się to bardziej
etyczne od klonowania na organy, a dwa, że ktoś z otoczenia papieża
jest fanem cyberpunku.
Rysiek mało się nie zakrztusił.
– Pierdolisz!
– Tak tylko słyszałem i tyle wyciągnąłem z tego, co Ekumen
wyczytał z głów personelu. Swoją drogą, Słoneczko zamknięto.
– Nie dziwi mnie to specjalnie. – Rysiek dopił kawę i beknął
głośno. – No dobra, ale skoro ta sprawa załatwiona, to co teraz robimy?
Z kim walczymy po superklaunach, zdziadziałych cyberesbekach
i Matce Róży? Jakieś roboty z kosmosu, upadłe bóstwa? Genialni
szaleńcy?
Benjamin roześmiał się i pokręcił głową.
– E, nie. Myślałem raczej o okolicznej przestępczości
zorganizowanej.
– Tak klasycznie? – skrzywił się Rysiek, zaraz jednak rozpogodził
się nieco. – Dobra, niech będzie. Ale ja też muszę mieć jakąś świętą
sztuczkę. To, co robił Ekumen, było naprawdę w pytę!
Ledwie wypowiedział te słowa, cisza po ZZ Top zmieniła się
w pierwsze riffy „(Don’t need) religion” Motörhead.
HIGH VOLTAGE
OKOLICE MIKOŁOWA
Zobacz, chłopcze – powiedział Brzozowski,
wbijając nóż w brzuch pstrąga. – Przyjrzyj się uważnie, jak gładko
wchodzi ostrze w oślizłe, obtłuszczone ciało, jak sprawnie rozcina skórę,
odsłaniając wnętrzności. Teraz wystarczy już tylko wsunąć kciuk,
szarpnąć i... No i gdzie patrzysz, gówniarzu?! Ucz się!
– Dziadku, naprawdę muszę? – zapytał pyzaty, rudy
dziesięciolatek siedzący na stołku po drugiej stronie baru. – To wszystko
jest obrzydliwe, czuję...
– Jakbym to ciebie kroił? – Brzozowski odłożył rybę na bok i wbił
nóż w deskę. – I słusznie, tłusty glucie, bo jesteś dokładnie jak ta ryba.
Wychowany jak panisko w luksusach, nie wiesz, co to płynąć w górę
pieprzonego strumienia. Przez to właśnie jesteś tłusty, oślizły...
i śmierdzisz.
Wytarł brudne ręce w fartuch, prychnął z pogardą na widok łez
gromadzących się w oczach chłopca. Wreszcie zniknął na zapleczu.
Dzieciak pociągnął nosem i zamrugał kilka razy, by strząsnąć
z powiek zdradzieckie krople. Nie będę płakał, nie będę, powtarzał sobie
w głowie. W gruncie rzeczy nie było się wszak o co mazać. Dziadek po
prostu taki był.
Jeżeli można mówić o recepcie na sukces Bartosza
Brzozowskiego, byłby nią z pewnością prosty, czarno-biały ogląd
świata. Po części spowodowany jego daltonizmem, za którego sprawą
jego świat dosłownie tonął w odcieniach szarości i nie było potrzeby, by
bawić się jeszcze w relatywizm osądów. Przede wszystkim jednak
Brzozowski dzielił świat na dwa dlatego, że... mógł. Miał ku temu
zarówno środki, jak i odpowiednie nastawienie. Reszta, jak renoma
i poplecznicy, pojawiła się z czasem, jeszcze bardziej utwierdzając go
w przekonaniu o słuszności własnej postawy.
I tak na przykład, gdy zdał sobie sprawę, że uwielbia ryby, nie
tylko natychmiast wstąpił do kółka wędkarskiego, ale też założył sieć
smażalni nad morzem i na Mazurach oraz zorganizował staw hodowlany
pod rodzinnym Mikołowem, gdzie niedzielni wędkarze -mogli wpaść
z rodzinami i złapać sobie pstrąga na obiad.
Na drugim biegunie do ryb był natomiast jego zięć Władek
i wszystko, co się z nim wiązało. Brzozowski nienawidził tego oślizłego,
kłamliwego rudzielca za wszystko, a pierwszym punktem na liście był
fakt, że gość, który zapylił na rdzawo jego córkę, skończył jakieś nic
niewarte studia z elektryki i pracował jako doradca klienta
w Castoramie! I to w pierdolonych kafelkach. Człowiek, który mając lat
prawie czterdzieści, nie wzbił się ponad poziom podłogi – w dodatku
cudzej – nie mógł być ani inteligentny, ani wartościowy. Ergo, był
bezużytecznym durniem.
– Niestety o mocnych genach – mruknął Brzozowski, zdejmując
zakrwawiony foliowy fartuch i wrzucając go do kosza na śmieci. –
Słowo daję, że w tym tłustym szczeniaku nie ma nic z mojej córki.
Podszedł do stojącej w rogu szafy i otworzył drzwi. Patrząc
w wielkie lustro zawieszone po wewnętrznej stronie drzwi, powoli
odwinął rękawy i wpiął w mankiety spinki w kształcie rekinów.
Następnie dopiął guzik przy szyi, wybrał i zawiązał krawat, założył
marynarkę. Przyjrzał się sobie krytycznie i westchnął.
Najchętniej zostałby tu cały dzień, nawet w towarzystwie tego
smarka, ale niestety interes nie pilnował się sam. A w tym biznesie
ufanie komuś na tyle, by powierzyć kontrolę choćby na jeden dzień,
było jednoznaczne z wnioskiem o ekstremalnie przyspieszoną
emeryturę. A i to wyłącznie wtedy, gdy miało się szczęście.
Brzozowski jeszcze raz przyjrzał się swojemu odbiciu, westchnął
po raz drugi i z kieszeni marynarki wyjął złoty zegarek. Nakładając go,
wrócił do baru.
Tak jak się spodziewał, szczeniak nadal siedział na swoim miejscu
ze wzrokiem tępym jak cegła i wpatrywał się w wypatroszonego pstrąga.
Brzozowski miał ochotę cisnąć rybą w dzieciaka, ot dla samej frajdy
patrzenia, co rudy tłuścioch z nią zrobi, jak zareaguje. Ale nie miał nic
do przebrania, nie mógł ryzykować, że się ubrudzi.
Poza tym pewnie gnojek zacząłby piszczeć jak baba i wtedy
kazałbym chłopakom go zastrzelić, pomyślał. Nie, na miłość boską,
wtedy zastrzeliłbym go osobiście!
– Możesz ją zjeść, jeśli chcesz. Choć pewnie nie będziesz jej umiał
sobie usmażyć, co, tłuściochu? – warknął. – Idź i poszukaj Wrony, on ci
to zrobi. Tylko żadnych frytek do tego! I jak przyjedzie ten twój
bezużyteczny ojciec, to powiedz mu ode mnie...
Zawahał się na moment, aż w końcu machnął ręką. Nie będzie się
przecież dzieckiem wyręczał.
– Nic mu nie mów. Sam z nim pogadam następnym razem.
Wyszedł na taras i skinął głową na Kunę i Adasia, którzy już tam
czekali. Obaj wstali niemal równocześnie i ruszyli w jego stronę. Wtedy
właśnie Brzozowski go zauważył.
Z tej odległości trudno było powiedzieć coś konkretnie, bo nie
dość, że mężczyzna był daleko, to jeszcze siedział przy stoliku, jednym
z tych przy samym zbiorniku, tak że wystarczyło, by się schylił,
a mógłby sięgnąć tafli wody. Z całą pewnością był siwy, średnio
zbudowany i miał na sobie szary garnitur. Siedział i stukał palcami
w blat, jakby grał na perkusji.
– Kto to? – Brzozowski wskazał gościa brodą.
– Niy mom zielonego pojęcia, szefie. – Kuna jak zawsze docisnął
ręce do tułowia, co u niego znaczyło tyle co wzruszenie ramion – Jak
siod, tak siedzi, bydzie już z pół godziny. Czasem sie wstanie, wydubie
gacie z rzici i zaś sie siednie. Roz ciepnoł kamieniem do stawu.
– Ale mu powiedziałem, że nie wolno – wtrącił się Adaś – to
wtedy zapytał, czy pan jest.
– I co mu odpowiedziałeś?
– Zapytałem, czy umówiony, ale nie był. Powiedział, że poczeka,
bo nigdzie mu się nie śpieszy. Pogonić go, szefie?
Brzozowski zerknął na zegarek. Robiło się późno, jeśli miał
zdążyć, powinien się pospieszyć.
– Niech sobie siedzi – stwierdził wreszcie. – Po to jest to miejsce.
Zresztą... I tak nie mamy teraz czasu.
Ruszył w stronę samochodu, a chwilę później, gdy czarne audi S6
z nim na tylnym siedzeniu zjechało ze żwirowanego podjazdu na drogę,
Brzozowski zupełnie zapomniał o siwym jegomościu.
Przypomniał sobie, gdy po kilku godzinach wrócił i dostrzegł, że
facet wciąż tam był. Siedział w tym samym miejscu, teraz jednak nad do
połowy pustym kuflem piwa. Wciąż gapił się na wodę. A może na
topole stojące w równym rządku na przeciwległym brzegu? Trudno to
było stwierdzić, ale też po prawdzie Brzozowskiego gówno obchodziło,
na co facet się gapił. Dużo istotniejszą sprawą było, kim jest i czego
mógł od niego chcieć.
Kuna również go zauważył.
– Wejrzyjcie sie ino, szefie – mruknął. – Uparł sie chop jak gupi.
Może glina?
– A co ja mam listę okolicznych glin w głowie? – warknął
Brzozowski. – Rejestr prowadzę?
– No niy. – Kuna znowu przycisnął ręce do boków. – Jo ino
chcioł... Niy wiem, szefie, mom go zwinońć?
Brzozowski zamyślił się przez chwilę, rozejrzał. Dzień powoli
miał się ku zachodowi, niebo nad horyzontem rumieniło się lekko, wiatr
delikatnie kołysał topolami po drugiej stronie zbiornika. Lada chwila
z głośników na tarasie popłynie muzyka, a na żwirowany parking
podjadą zdezelowane samochody wioskowej młodzieży, która nie
odróżniała romantyzmu od smrodu spalonego oleju. Nie było powodu,
by psuć tak uroczy początek weekendu jakąś niepotrzebną interwencją.
– Nie, Kuna – stwierdził w końcu. – Idźcie do baru i sprawdźcie,
czy ten mój skretyniały zięć zabrał już swojego tłustego bachora.
Tamtym gościem sam się zajmę.
Nie czekając na odpowiedź, ruszył drewnianym podestem w stronę
najdalej wysuniętych stolików. Szedł wolno, ostrożnie stawiając kroki,
tak by nieznajomy jak najdłużej nie zdawał sobie sprawy z jego
obecności. Dowiedz się jak najwięcej o przeciwniku, zanim on dowie się
czegokolwiek o tobie – słyszał to kiedyś w jakimś filmie, chyba na
Dyskowery, bo mówiła to ta babka z „Wiadomości” i reklam Tepsy.
Stąpał więc delikatnie, najpierw palce, potem powoli pięty, sprężyście,
balansując ciałem.
Mógł się jednak zupełnie nie starać, bo – z czego zdał sobie
sprawę dopiero dwa stoliki od celu – siwy mężczyzna miał w uszach
słuchawki, a to, co Brzozowski początkowo wziął za rzężenie jednej
z pomp, było uskutecznianym przez owego jegomościa nuceniem pod
słyszaną melodię.
– Cholera – mruknął i już energicznie podszedł do stolika.
Poklepał faceta w ramię.
Tamten leniwie uniósł głowę, prezentując swą pomarszczoną,
zniszczoną twarz, mlasnął dwa razy i łyknął wygazowanego piwa.
Dopiero gdy odłożył kufel, wskazał na miejsce naprzeciwko siebie, po
czym wyjął z ucha jedną słuchawkę.
– O, jest pan wreszcie? – mruknął schrypiałym, przepitym głosem.
– To siadaj i zamów sobie browar. Zaraz pogadamy, tylko skończy się
kawałek.
Po czym, ku zdumieniu Brzozowskiego, siwy ponownie wsadził
słuchawkę w ucho, zmrużył oczy i zastukawszy rytmicznie w blat stołu,
wycharczał:
She’s my cherry pie,
cool drink of water, such a sweet suprise.
Tastes so good, makes a grown man cry.
Sweet cherry pie,
Sweet cherry pie,
Sweet cherry...
Biznesmen nie wytrzymał. Poderwał się z krzesła, szarpnął za
słuchawki, wyrywając je z uszu siwego, i pochylił się przez stolik,
szczerząc zęby.
– Słuchaj no, stary, sflaczały fiucie – wycedził. – Miałem dzisiaj
dobry dzień i dlatego nie kazałem chłopakom spuścić ci wpierdolu.
Wciąż jednak mogę zmienić zdanie, więc albo, dziadek, mówisz, kim
jesteś i po kiego tu, kurwa, siedzisz cały dzień, albo zaraz przypomni ci
się wojna.
Siwy mężczyzna podrapał się po policzku, mocno, zupełnie jakby
chciał dołożyć kolejną bruzdę do tych już widocznych. Potem odwrócił
głowę i splunął na deski. Następnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni,
wyjął z niej okulary do czytania i złożoną na cztery kartkę.
– Przeczytam to, bo ciągle mi się plącze, dobra? – poprosił,
wsuwając okulary na nos. – Dopiero zaczynam i trochę jestem w tym
nowy.
– Jakbyś ty w ogóle w czymkolwiek mógł być nowy – mruknął
Brzozowski.
Siwy mężczyzna zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał nań
wzrokiem zdegustowanego profesora. Jednocześnie podniósł się na
krześle i ręką z kartką sięgnął za plecy.
– Panie Brzozowski, doprawdy – skarcił go, jednocześnie
wyciągając z tyłka wpijający się materiał. – Cholera, ależ się to
draństwo wrzyna. Przypomniała mi się pewna dziewczyna, której kiedyś
na koncercie Stonesów wmówili, że jestem młodszym bratem Keitha
Richardsa i mam taki fetysz, że lubię, jak mi laska językiem po row...
Być może sam się zreflektował, a być może sprawiło to spojrzenie
Brzozowskiego, nagle jednak siwy umilkł, usiadł i rozłożył kartkę przed
oczami.
– Panie Brzozowski – zaczął czytać – wiem o pana działalności
przestępczej, zwłaszcza o handlu twardymi narkotykami wśród
młodzieży gimnazjalnej. Informuję pana, że od tej pory ten para... Nie,
czekaj, cholera, małe krzywe literki... precedens musi się skończyć, i to
na terenie całego Śląska. Od tej pory biorę ten teren pod swoją opiekę,
a panu daję ostatnią szansę, by przemyślał pan swoje postępowa... Rany,
ale to jest chujowo napisane, nie? Muszę szczeniakowi powiedział, żeby
coś z tym zrobił, bo miał być, cholera, Batman, a nie takie gówno.
Przepraszam. Naprawdę.
Złożył kartkę, zdjął okulary, schował jedno i drugie do
wewnętrznej kieszeni.
– No, w każdym razie o to chodzi – dodał. – I jeszcze: podpisane
Dreszcz.
Brzozowski zamrugał. Przez chwilę na przemian otwierał
i zamykał usta zupełnie zdezorientowany. To wszystko: facet, list, cała
ta sytuacja były tak cholernie absurdalne, że naprawdę nie wiedział, co
powinien teraz zrobić. Zastrzelić kretyna? Wyśmiać? Postawić piwo?
Zamiast tego pozwolił więc, by jego usta powtórzyły ostatnie słowo.
– Dreszcz? – zapytał.
Siwy mężczyzna pokiwał głową. Gdy się uśmiechnął, część
zmarszczek pogłębiła się jeszcze; pojawiły się też nowe, zwłaszcza
w okolicy ust i oczu.
– To ja – powiedział. – I na co dzień się tak nie ubieram, ale
szczeniak się uparł, że to spotkanie biznesowe, i powiedział, że jak się
jeszcze raz wbiję w garniak, a to już chyba trzeci w tym miesiącu, to mi
da te słuchawki i empetrójkę, które są odporne na moje... no,
powiedzmy, przypadłości. To jak, mamy deal i mogę się iść przebrać?
– Deal?
Dreszcz pokręcił głową.
– Jak na bossa mafii, to mało jesteś rozgarnięty. Deal, że kończysz
z dilowaniem, nabijaniem na cudze pale młodych Ukrainek, haraczami
i takie tam. Co ja ci będę mówił, życie znasz, filmy oglądasz. No więc
deal?
Brzozowski powoli odchylił się na krześle, splatając ręce na piersi.
Chyba zaczynał rozumieć, co tu się działo. Ale jeśli konkurencja chciała
go wysadzić z siodła, musieli się kurewsko bardziej postarać.
– No a jeśli nie? – zapytał, uśmiechając się paskudnie.
Dreszcz jednak tylko wzruszył ramionami.
– No cóż, jak nie... to Elektryczny Jezus – odparł.
– Co?
– Elektryczny Jezus – powtórzył Dreszcz, po czym pochylił się
i włożył rękę do wody. – Zarzućcie sieci!
A potem wyprężył się jak struna, głowa odskoczyła mu do tyłu,
a po ciele przemknęły błękitne wiązki elektryczności. Wszystkie zbiegły
się w zanurzonej ręce, po czym naraz wystrzeliły z niej, mknąc po
ciemno-srebrzystej tafli w każdym kierunku. Nie minęła nawet minuta,
a na powierzchnię zaczęły wypływać pierwsze martwe ryby.
Dreszcz tymczasem wyprostował się, przyczesał włosy i przez
dłuższą chwilę uspokajał przyspieszony oddech. Gdy wreszcie mu się to
udało, spojrzał prosto na zszokowanego Brzozowskiego i ułożywszy
palce w diabełka, przysunął rękę do ust.
– To się nazywa rockandrollowy Elektryczny Jezus – wyjaśnił,
puszczając między palcami wiązkę. – Piszę o nim kawałek, ale nie ma
tam nic o zdechłych rybach. Choć może powinno? Jak myślisz?
Wstał, zasunął krzesło i jeszcze raz spojrzał na jezioro, sine teraz
od rybich brzuchów.
– Tak czy owak, nie pozwól mi, bym został rybakiem ludzi.
Twoich ludzi, dobra? – Zasalutował i nieco chwiejnym krokiem ruszył
w stronę głównej bramy.
Brzozowski odwrócił się za nim, ale dostrzegł już pierwsze
wjeżdżające na parking samochody wioskowych. A poza tym ta moc, ta
cholerna elektryczność. Czy to w ogóle było możliwe?! Będzie musiał,
cholera, zapytać zięcia.
Dreszcz wyszedł na drogę i dopiero wtedy zdjął marynarkę.
Przewiesił ją przez ramię i powoli, powłócząc nogami, ruszył wzdłuż
pobocza. Nie uszedł stu metrów, gdy zatrzymała się obok niego
taksówka. Na tylnym siedzeniu znajdował się Benford junior.
– I jak? – zapytał chłopak, robiąc mu miejsce obok siebie.
– Bardzo religijnie – odparł Dreszcz. – I rockowo też... troszkę.
Taksówka ruszyła.
EPILOG
Chudy mężczyzna z wielkim afro na głowie usiadł
przy ogromnym biurku i położył ręce na klawiaturze komputera.
Wygaszony do tej pory monitor natychmiast rozbłysnął bladym
światłem, a na ekranie pojawił się ekran logowania z dwoma kontami
użytkownika do wyboru. Pierwsze, ze znaczkiem małego gokarta,
należało najwyraźniej do jakiegoś Yuriego. Drugie, ze zdjęciem kociaka
rasy Maine Coon, nosiło nazwę FejsBóg. Mężczyzna wybrał drugą
z opcji.
Sprawnie i szybko wpisał hasło, najpierw jedno, potem drugie,
w przeglądarce, by zalogować się na Face-booka. Z miejsca opadło go
milion uwięzionych w statusach cudzych myśli, z których jednak bez
trudu wyłowił tę właściwą. Zamrugał i natychmiast otworzyło się
właściwe okienko czatu.
„Witaj, Marto” – napisał. „Czy też może powinienem napisać:
Mimikro? Dawno nie rozmawialiśmy”.
Chwilę czekał, wsłuchując się w myśli swojej rozmówczyni, aż
wreszcie doczekał się odpowiedzi.
„Witaj”.
Mężczyzna uśmiechnął się, szczerząc rzędy równych zębów.
A potem w myślach utworzył facebookowe wydarzenie zatytułowane
„To oznacza Wojnę”, jako profilowe dał zdjęcie aresztowanego, skutego
kajdankami krakowskiego Mimochoda i siłą woli wprowadził
wydarzenie do sieci.
Wysłał zaproszenie Marcie, a ona dołączyła niemal natychmiast.
JAK DRESZCZ PORADZI SOBIE ZE ZORGANIZOWANĄ
PRZESTĘPCZOŚCIĄ NA ŚLĄSKU?
CO DALEJ Z ZAWISZĄ CZARNYM – HEBANOWYM
RYCERZEM RZECZYPOSPOLITEJ?
CZY KOŚCIÓŁ ZEMŚCI SIĘ ZA PORAŻKĘ DOKTORA
SWARZĄDZA?
I KIM NAPRAWDĘ JEST TAJEMNICZY FB?!
ODPOWIEDZI NA TE I DZIESIĄTKI INNYCH PYTAŃ
POJAWIĄ SIĘ JUŻ WKRÓTCE W DRUGIM TOMIE PRZYGÓD
DRESZCZA I SPÓŁKI ZATYTUŁOWANYM „DRESZCZ 2: FACET
W CZERNI”!
DO PRZECZYTANIA!
OD AUTORA
Za każdym razem, gdy siadam do pisania posłowia, przypomina
mi się genialny skecz kabaretu Dudek z Kobuszewskim, który pisał
książkę... życzeń i zażaleń. I mógł w niej napisać wszystko, bo i tak nikt
tego przecież nie czytał.
Podobnie jest z tymi kilkoma słowami od autora na koniec. Mało
kto tu patrzy, bo co go obchodzi, komu autor zamierza podziękować?
I niby racja, ale warto wiedzieć, że naprawdę niektóre książki nie
powstałyby, gdyby nie ci wymienieni w posłowiu ludzie. Ci, którzy
poświęcali swój czas, wiedzę, bywa że zapasy alkoholu i jedzenia,
byleby tylko spod palców autora wylewały się kolejne słowa, słowa,
słowa. To im, moi drodzy, zawdzięczacie to, że przed chwilą dobrze się
bawiliście. To są prawdziwi bohaterowie. Pozwólcie zatem, że
przedstawię:
Patti, która zaraziła mnie Śląskiem, choć nie śląskością, cierpliwie
znosiła głupie pytania i stworzyła językowy pomost między Marcelim
(o którym zaraz) a nieobeznaną z gwarą resztą świata. Ważne jest także
to, że gdyby swego czasu Patrycja nie pracowała w chorzowskim barze
Rebel, nigdy nie poznałbym Zwierza... który dał początek Ryśkowi.
Marcelego Szpaka, który dzielnie odpowiedział na mój apel,
a potem dialog po dialogu uczynił Alojza do reszty Ślązakiem.
Lamberta, któremu dedykacja w tej książce należy się jak psu
zupa, bo nie szczędził do tej historii pomysłów, podobnie jak nie
szczędził rockowego wsparcia dla autora. Nie, nie musicie wiedzieć, co
to do końca znaczy.
Tesskę, która robiła przy tej książce wszystko, czego mnie się już
robić nie chciało. Sprawdzanie, czyszczenie, korygowanie imion.
Wymyślcie sobie wszystko, co może być straszne w pracy pisarza, a co
można na kogoś zrzucić. To wszystko spadło na plecy Tess. I poradziła
sobie.
Iwo, który nie śpi, bo rysuje dla Ćwieka. Serio, zawsze, kiedy
myślę, że ten koleś już umarł, on wyskakuje mi nagle na czacie i mówi,
że mam sprawdzić maila. A ja potem mogę godzinami patrzeć na jego
obrazki.
Tomka Hogę, czyli redaktora, który zastąpił niezastąpionego. I na
razie pracuje się nam świetnie, choć jeśli wyda się Wam kiedyś, że
w którymś miejscu brakuje jakiegoś wulgaryzmu... to wina Tomka. Ja
tam na pewno rzuciłem mięsem*.
Wreszcie przedstawiam też Agnieszkę. To dziwne uczucie, bo
zwykle to Aga, moja cudowna menadżerka, przedstawia mnie. Ale teraz
pewnie śpi albo, co bardziej prawdopodobne, pisze ofertę, żebym
promując tę książkę, mógł spotkać się także i z Tobą, czytelniku
z miasta mniejszego niż dupa Alojza.
Każdy z tej wymienionej grupy ma supermoce, których użył, by ta
książka była lepsza. Ja byłem tylko Batmanem, który trzymał ich
w kupie. Tak więc tym – i wielu innym, wymienianym przy innych
okazjach herosom z mojego Uniwersum – salutuję. Jak Brian Johnson
tym, którzy czują Rocka.
Jakub Ćwiek
Głuchołazy, 06.02.2013
* Kłamca. Ostatnie słowo i tak należy do autora (przyp. red.).
JAKUB ĆWIEK
CZŁOWIEK DROGI
Urodził się w Opolu. Rocznik 1982 – czyli ten sam, co debiutancki
singiel zespołu Metallica, filmowy Conan Barbarzyńca i Blade Runner,
to zobowiązuje.
Pierwsze trzy lata życia spędził jako dziecko całego akademika, po
czym przeprowadził się z rodzicami do Głuchołaz. Dalej było już tylko
gorzej, stał się człowiekiem drogi – przeprowadzał się 23 razy w ciągu
ostatnich 5 lat.
Nie uznaje deadline’ów, sam wyznacza sobie cele i system pracy.
Telefon odbiera, gdy zechce. Musi mieć czas zarówno na koncert
Slasha, jak i na podróż autobusem po Stanach. To jego pomysł na proces
twórczy. A w pracę angażuje się w pełni, o czym świadczyć może
choćby książka „Ciemność płonie”. Żeby ją napisać, pół roku spędził na
katowickim dworcu wśród bezdomnych – jadł z nimi, spał i rozmawiał.
Miał dwa marzenia w życiu – spotkać się ze Stephenem Kingiem
i z Bruce’em Willisem – oba zrealizował.
Jeśli sprzedał do tej pory 150 tysięcy książek, to znaczy, że wybrał
właściwą drogę.
Prawdziwy rockandrollowy ojciec Zuzi i Samuela – uwielbia
śpiewać i grać, mimo iż nie potrafi.
Książki JAKUBA ĆWIEKA wydane
nakładem naszego wydawnictwa:
Kłamca 1
Kłamca 2. Bóg marnotrawny
Liżąc ostrze
Ciemność płonie
Kłamca 3. Ochłap sztandaru
Gotuj z papieżem
Kłamca 4. Kill’em all
Dreszcz