Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Andrzej Waligórski
Rycerzy
Rycerzy
Rycerzy
Rycerzy
trzech
trzech
trzech
trzech
2
Zaręczyny Kmicica
Pewnego razu był na Żmudzi ród możny Bilewiczów - od Mendoga się co prawda
wywodzący, ale w ostatnich czasach ograniczony już tylko do panny Oleńki Bilewiczówny,
jej ciotki, która zwała się Kulwiec-Hippocentaurus i tak też wyglądała oraz do Kudłatego
Żmudzina.
Siedzieli sobie kiedyś w Wodoktach i przędli, odzywając się z rzadka a głupio, jak to
zwykle na świętej Żmudzi.
- Pora by ci już za mąż - mruknęła ciotka Kulwiecówna, usiłując trafić górną lewą trójką
na prawą dolną szóstkę w celu przegryzienia nitki.
- Ach, co też ciotunia... - zasromotała się panna i wykonała szereg czynności przystojnej
skromnej szlachciance, a mianowicie strzeliła oczkiem, tupnęła nóżką, zmierzwiła brewki,
furknęła noskiem, założyła rączki w małdrzyk, a buzię w ciup, ciup natomiast złożyła na
krzele, po czym parsknęła, furknęła, puknęła, zaplotła kosę i grzmotnęła Kudłatego
Żmudzina w pysk.
- Podłas - powiedział Kudłaty Żmudzin, spluwając do dzieży z puciną, tą pożywną naro-
dową potrawą, dobrą również do uszczelniania okien i usztywniania złamanych kończyn.
- Oj, pora ci, pora! - upierała się starucha. - A toć pięćdziesiątka na karku.
- Trzydziestka! - pisnęła rozpaczliwie Oleńka, rozgladając się, czy kto nie słucha.
- Trzydziestka w dowodzie osobistym - zgodziła się ciotka - ale poprzednią datę urodze-
nia pod światło odczytać można, gdyż Kudłaty Żmudzin nader niedbale ją był wyskrobał. -
Ażeby cię! - krzyknęła pod adresem Żmudzina i też strzeliła go w pysk.
- Może pan Kmicic się zjawi, ktoremu dziadek Herakliusz w testamencie swoim mnie za-
pisał - szepnęła z nadzieją Oleńka.
- No, nie wiem, nie wiem, czy właśnie ciebie mu zapisał - pokręciła głową panna Kul-
3
wiecówna. - Po mojemu, to on Kmicicowi konia deresza wałacha zapisał, tuczarnie w Lubi-
czu natomiast miecznikowi rosieńskiemu, a ciebie to chyba Józwie Butrymowi Bez Nogi.
- I owszem - powiedziała Oleńka - atoli Józwa Butrym, gdy mnie ujrzał przypadkiem
onegdaj rano wynoszącą śmieci do pojemnika, tedy zaraz poleciał do pana Kmicica i po-
wiedział, że chętnie się zamieni i zamiast mnie weźmie wałacha.
- A Kmicic się zgodził?
- Pijany był, to się zgodził.
- Ot, durny - podsumowała dyskusję ciotka i dalej wszystcy przędli w milczeniu.
A wtem coś zadzwoniło, zarżało, warżnęło w okno i do izby wleciał wraz z okiennicą
okutany w barany osobnik.
- A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęły obie białogłowy.
- Podłas - dorzucił z zainteresowaniem Kudłaty Żmudzin.
Przybysz zaź podniósł się i powiedział trochę bełkotliwie:
- Dzień dobry. Jestem Staś Tarkowski!
- Bredzi... - szepnęła panna. - Być może oszalał z miłości? - dodała z nadzieją, podczas
gdy młodzian uchwyciwszy ciotkę Kulwiecównę za gardło wyharczał:
- Gdzie moja córuś jedyna? Oddaj mi Danuśkę krzyżacka zarazo!
- Paszoł won! - wyrzęziła ciotka i w odruchu samoobrony kopnęła go kościstym kolanem
w instynktownie wybrane miejsce.
Cios był widocznie skuteczny, gdyż szlachcic zawył, pobiegał chwilę w kółko, uderzył
się w czoło i rzekł:
- Jam jest Andrzej Kmicic!
- Nareszcie się przyznał! - mruknęła z satysfakcją cocia.
Pan Andrzej powoli odzyskując kontenans, jął przyglądać się wszystkim obecnym, aby
zgadnąć, która z przytomnych mu osób ma być jego narzeczoną.
4
Wreszcie z kawalerską determinacją chwycił za ręce Kudłatego Żmudzina i ku ognisku
odwrócił, tak nim jak frygą zakręciwszy, a potem uderzył się po kontuszu i zakrzyknął:
- Jak mi Bóg miły, rarytet! Kiedy ślub?
- Podłas... - wyszeptał skromnie Kudłaty Żmudzin, zakrywając swe małe oczka wąsiska-
mi i spoza nich zerkając figlarnie ku pieknemu rycerzowi.
- Pańska narzeczona tam oto stoi - rzekła surowo ciotka, wskazują panu Andrzejowi
Oleńkę.
- Jezus Maria... - jęknął chorąży orszański, porażony kresową urodą dziewicy.
- Wybacz waćpanno - wyjąkał - alem znał jej dziada, podkomorzego Herakliusza Bille-
wicza i nie mogę się nadziwić podobieństwu.
- Prawda, że istna z niej skóra zdarta z nieboszczyka? - zawołała za satysfakcją Kulwie-
cówna.
- Oj, z nieboszczyka, z nieboszczyka... - mruknął rycerz.
- Skóra zdarta, ale gdzieniegdzie wypchana! - zażartowała ciocia, popychając ich ku so-
bie, a Kmicica równocześnie w dół, skutkiem czego rymnął z hukiem na kolana.
- Klęczy przed nią, o rękę prosi! -wrzasnęła triumfalnie stara dama. - Wszyscy widzieli!
- Tu sięgnęła za dekolt i pobłogosławiła młodą parę wydobytym stamtąd wisiorkiem.
- Podłas - powiedział zgorszony Żmudzin. - Taż to cycka!
- O, pardon - zarumieniła się Kulwiecówna. - Mylałam, że szkaplerzyk!
I naprawiwszy omyłkę, nakreśliła w powietrzu krzyż, a po namyśle też drugi - prawo-
sławny, bo na kresach nigdy nie wiadomo, jakiej kto wiary.
- Ja by i Gwiazda Syjonu dorzucił - poradził Kudłaty Żmudzin, spoglądając badawczo na
orli profil pana Andrzeja.
Zaś pan Andrzej, któremu przejaśniło się już we łbie, gorączkowo kombinował, jak by się
tu wycofać ze świeżo zawartego narzeczeństwa.
5
"Nic inszego - myślał - jeno musze na pogardę onej panienki slidnie zapracować, w któ-
rym to celu chyba portrety jej przodków postrzelam, Upitę spalę, Wołmontowicze wymor-
duję, panny Pacunelki pogwałcę, a w końcu ze Szwedy się zwiążę
- to może jej obrzydnę?"
I drapnąwszy z izby, jął realizować ów ambitny, ale jakże karkołomny program.
Uczta w Kiejdanach
Pewnwgo razu wybrali się na ucztę u Radziwiłła panowie rycerze - Kmicic, Wołodyjow-
ski, Zagłoba i Skrzetuski, który uciekł na Litwę z obozu między Piłą a Ujściem, kiedy to
pan Opaliński przeszedł na szwedzką stronę. Prawdę mowiąc, wszyscy wtedy stamtąd ucie-
kli, ale jeden pan Skrzetuski potrafił to uzasadnić względami patriotycznymi, dzięki czemu
chadzał w aureoli prawego syna zbolałej ojczyzny.
Dodajmy od razu, że dla uproszczenia akcji wprowadzamy tylko jednego Skrzetuskiego i
jednego Radziwiłła.
Nasz Radziwiłł nazywa się Janusz Bogusław i nosi sie z polska po cudzoziemsku, kładąc
kontusz na brabanckie koronki, a na francuskie pludry wciągając juchtowe buty, obficie
wymoszczone wiechciami z angielskiego rajgrasu.
- Czołem, czołem panowie bracia! - zawołał chytrze Radziwiłł, aby ich skaptować do
swoich niecnych zamiarów. - Co tam w terenie? Jak nastroje, kurcza ich mać? - pytał jo-
wialnie, poklepując ich poufale, jak to zazwyczaj wojewoda, choćby i wileński.
Zaraz też poczuli się swojsko i każdy zapragnął popisać się przed księciem swoimi doko-
naniami, a mianowicie Skrzetuski tym, że się swego czasu ze Zbaraża przekradał, Kmicic -
że Chowańskiego podchodził, pan Wołodyjowski - że jest pierwszą szablą Rzeczypospoli-
tej, a Zagłoba - że najdowcipniejszy we wszystkim chrześcijańskim rycerstwie.
Radziwiłł słuchał, chwalił, z rzekomego podziwu ręce i oczy w górę podnosił, ale zaraz
opuszczał, aby ich objąć, co czynił z wewnętrznymi oporami, gdyż pan Zagłoba cuchnął
6
okowitą, a pan Skrzetuski nigdy się dobrze nie wywietrzył z onej kanalizacji zbarskiej,
przez którą się był czołgał, a co więcej, tak sobie ów rodzaj podróżowania upodobał, że nie
daj Boże, aby gdzie jakie błocko albo gnojówkę zobaczył, tedy zaraz tam hycał i krytą żab-
ką w paskudztwie się babrał.
Na szczęcie dano znać, że uczta już gotowa, więc wszyscy przeszli do wielkiej sali, a któ-
rej już siedzieli szwedcy posłowie.
- Ten gruby, czerwony, to hrabia Loewenhaupt, a ten chudy, zielony to baron von Du-
derhoff - wyjanił Zagłoba.
- A ów siny zakatarzony?
- A to moja narzeczona Oleńka Bilewiczówna - wtrącił pan Kmicic, po czym dodał, kle-
piąc się po szabli: - A jeśli się komu nie podoba, to uszy poobcinam!
- Bez uszu będzie jeszcze szpetniejsza - zauważył Skrzetuski.
- No, to nie poobcinam - zgodził sił Kmicic i przestał klepać szablę.
Włałnie w tej chwili książę Radziwiłł chciał zadzwonić buławą w kielich na znak, że bę-
dzie przemawiał, ale skutkiem zdenerwowania uderzył w głowę księdza biskupa Parczew-
skiego, który natychmiast zemdlał.
- Wody, wody! - zawołała wojewodzina wendeńska.
- Kompotu...! - szepnął biskup, odzyskując przytomność. - Słuchamy, słuchamy! - dodał
uprzejmie.
- Mości panowie! - zawołał ksążę. - Wielu spomiędzy was zdziwi to głosowanie, ale pra-
gnę zapytać, kto jest za tym, abyśmy przeszli pod panowanie króla Karola Gustawa? Głosu-
jemy przez podniesienie mandatu.
Wszyscy grzecznie podnieśli mandaty, tak jak ich przez długie lata uczono.
- Bardzo ładnie! - ucieszył się książę. - A więc tylko dla czczej formalności spytam, kto
w takim razie jest z tym, aby pozostać pod władzą króla Jana Kzimierza?
7
Ten głupi formalizm spowodował, że wszyscy znowu podnieśli mandaty.
- Wszyscy do pierdla! - ryknął rozjuszony magnat i już po chwili nasi znajomi rycerze
siedzieli w solidnym, kiejdańskim podziemiu.
- Głupio wyszło... - powiedział pan Zagłoba.
- To po co żeś waść głosował? - spytał pan Skrzetuski.
- Wszyscy głosowali, to i jam głosował. A cóż to ja jaki socjaldemokrata jestem, czy co?
A waść, panie Michale, to niby nie głosowałeś "za"?
- Głosowałem z nawyku "za", ale wąsikami ruszałem "przeciw".
- Akurat komuś się chciało gapić w pańskie wąsiki! - zaśmiał się Kmicic, który też z nimi
siedział wbrew temu, czego niektórzy czytelnicy oczekiwali.
Wtem do lochu wszedł tępogłowy oficer.
- Jestem Roch Kowalski - przedstawił się. - A to jest pani Kowalska - oświadczył pokazu-
jąc zardzewiałą szablę tkwiącą beznadziejnie w starej, wysłużonej pochwie.
- Jakże to tak? - zdziwili sie więźniowie. - To z własną szablą żywiesz?
- A żywię, a co mi tam? - odrzekł butnie Roch. - Jedyna to moja i najmileńsza przyjaciół-
ka! Hej - dodał marzycielsko pod adresem szabli - żebyś ty jeszcze, szelmo, gotować umia-
ła!
- Jeżeli nie masz żadnej inszej rodziny - wzruszył się pan Zagłoba - to mów mi wuju.
- A ja nie chcę waści mówić "wuju" - zaperzył się Roch. - Najwyżej mogę cos do rymu -
zażartowł wulgarnie i powsadzał jeńców na wóz, żeby ich zawieźć do Birż i wydać Szwe-
dom.
Wszyscy bardzo się tą wiadomocią ucieszyli, a najbardziej pan Kmicic.
- Nie ma to jak u Szwedów - mówił - smacznie, porno i wytworno, a Szwedki duże blon-
dyny! Komm hier svenska Fleka, zrobimy człowieka! - zacytował popularne, skandynaw-
skie przysłowie.
8
- Święta to prawda - potwierdził cnotliwy pan Skrzetuski. - Opowiadał mi o tym pod-
kanclerzy koronny, pan Hieronim Radziejowski, któren był tam na saksach i już po trzech
miesiącach wrócił własną gablotą sześcikonną, ale wcale się specjalnie nie napracował, tyle
że po karczmach garnki zmywał, a nocami po szpitalach nocniki wynosił, co dla polskiego
dygnitarza, chwilowo od nomenklatury odsuniętego, nie jest żadną ujmą.
- Do Szweda, do Szweda! - zawołali z entuzjazmem rycerze na wieść o tych wspaniało-
ściach.
Ale, niestety, jak to u nas, popili się, zaczęli się przebierać jeden za drugiego, a wreszcie
pan Zagłoba w mundurze Rocha Kowalskiego oświadczył, że on poprowadzi konwój. I jak
zaczął prowadzić, tak wszyscy wpadli w ręce skonfederowanych chorągwi i musieli się do
nich przyłączyć.
A tak ładnie się zapowiadało.
Zagłoba hetmanem
Pewnwgo razu skonfederowane przeciw Szwedom chrągwie zebrały się pod Białymsto-
kiem. Na razie nie udało im się zorganizować żadnej większej bitwy, gdyż nikt nie chciał
nikogo słuchać. Kiedyś nawet umówili się ze Swedami, że się trochę pobiją, ale gdy się
przed walką zebarli na naradę, to każdy miał inne pomysły: jeden żądał, żeby zacząć od szr-
ży husarskiej, inny - żeby okrążyć przeciwnika na tatarską modłę, a jeszcze inny - żeby naj-
pierw teren dokładnie, po niemiecku ostrzelać. I długo to trwało, aż wreszcie gdy wszystko
uzgodnil i przybyli na umówione miejsce, to Szwedów już dawno nie było, bo zmarzli i od-
jechali do domu, a uprzednio popisali na drzewach różne ordynarne uwagi, gdzie oni mają
takie wojowanie.
- Wybierzemy sobie hetmana, to będzie porządek - powiedział półkownik Żeromski. -
Mamy nawet zapasową buławę, którą kiedyś pan Rewera potocki do Sapiehy w karty prze-
9
grał, ale Sapieże nijak było z dwiema buławami naraz wojować, gdyż ręce obie maiłby zaję-
te, a wiecie waszmościowie jako on w nosie rad dłubać...
- Wiemy, wiemy! - zawołało towarzystwo.
- No właśnie, dlatego też ową wygraną buławę w Białymstoku ostawił.
- No, to do wotów, do wotów! - zaproponował pułkownik Kotowski. - Ja, osobiście, na
pana Skrzetuskiego głosuję, któren jest wojownik wielki i doświadczony, a przy tym ma
piękną brodę i sześciu synów, co już samo w sobie dostateczną stanowi rękojmię.
- Nie wiem, co tu synowie do rzeczy mają - mruknął kwaśno Wołodyjowski, sam na bu-
ławę hetmańską łasy - zwłaszcza, że dwaj najstarsi dziwnie do Bohuna podobni.
- To nieprawda! - wrzasnął oburzony Skrzetuski. - Nie dwaj, tylko jeden trochę podobny,
a to dlatego, że Helena przestraszyła się Bohuna, gdy ją przydybał w Barze, o czem pan Za-
głoba może zaświadczyć!
- W barze czy landarze, grunt, że zdrowe gówaniarze! - rzekł sentencjonalnie Zagłoba,
chcąc czym prędzej uciąć drażliwy temat, szczególnie iż trzeci z kolei syn państwa Skrzetu-
skich urodził się z bielmem na oku i od małego lubił sobie popić.
- To może pan Kmicic hetmanem chciałby zostać? - spytał pułkownik Lipnicki wusuwa-
jąc szufladę, w której zalśniła pozłocista buława.
Kmicic, jako że był gorączka, skoczył po nią bez słowa, ale nie zdążył, gdyż Lipnicki
szufladę zatrzasnął, miażdżąc dwa palce młodemu zagończykowi.
- Cha, cha, cha! Ale go splantował! - ryknęli oficerowie z właściwym ich zawodowi po-
czuciem humoru.
- Wolej mi było zginąć! - lamentował Kmicic. - I jakże ja teraz pięć wódek w knajpie na
migi zamówię?
- To zamawiaj pół litra. To jest pięć wódek. - Poradził życzliwie Lipnicki, który długo
urazy nie żywił. - A teraz do wotów panowie, do wotów!
10
- Zagłoba, bracie, wysuń moją kandydaturę - błagał szeptem Wołodyjowski. - A ja za to
nikomu nie powiem, żeś Burłeja w Zbarażu nie usiekł!
- Pst! - Zagłoba rozejrzał się podejrzliwie. - Jak to, powiadasz, żem go nie usiekł?
- A pewno, że nie. Przecie to ksiądz Muchowiecki monstrancją go zatłukł, ale bał się
przyznać do takowej profanacji.
- No dobrze... - zgodził się chętnie Zagłoba i zaproponował pana Michała na hetmana.
- Wołodyjowskiego? - skrzywił się Skrzetuski. - Pewnie, że dobry z niego żołnierz, ale co
z tego, gdy kurdupel.
- Nie jestem kurdupel - zapiał mały rycerz. - Jestem średniego wzrostu. Prawda, Józwa?
Józwa Butrym Bez Nogi, totumfacki i przyboczny Wołodyjowskiego, spojrzał ponuro po
obecnych i kładąc dłoń na rękojeści garłacza rzekł dobitnie:
- Pan pułkownik Wołodyjowski jest średniego wzrostu.
- Pewnie że średniego - przyznali wszyscy obłudnie.
Na to podstępny namiestnik Żeromskiego, pan Jachowicz, spytał z pozorną życzliwością:
- A któż wam tę nogę tak galanto oberżnął, mój żeż wy dzielny Józwo?
- Też pan pułkownik Wołodyjowski! - odparł z uznaniem Józwa. - A to wtedy, gdy słyn-
nego, polskiego młynka ćwiczył szablą, a jam niechcący wszedł do izby.
- W takim razie pan Wołodyjowski liczy sobie równo metr trzydzieści sześć - stwierdził z
triumfem Jachowicz zmierzywszy
protezę Józwy.
- No, to nie mamy kandydata! - zasmucił się Żeromski. - Chyba... - dodał po chwili na-
mysłu - ...chyba żebyśmy obrali pana Zagłobę...
- Nie ma zgody. Zagłoba to opój! - wrzasnął Kmicic, który dla zagłuszenia bólu w zra-
nionej ręce upił się tymczsem siwuchą.
11
- Nie tylko opój, ale i lubieżnik! - dorzucił Skrzetuski.
- I jeszcze w dodatku blagier! - uzupełnił Wołodyjowski.
- Rochu, wuja ci obrażają! - zapłakał Zagłoba.
- Kto wuja obraża, ten jakoby ojczyznę, matkę naszą obrażał! - oświadczył Roch Kowal-
ski i muśnięciem potężnej pięści rozciągnął Wołodyjowskiego na podłodze.
- Józwa Butrym do mnie! - rozkazał mały rycerz,
- Soroka, bierz ich! - wybełkotał Kmicic.
- Rędzian, łubu-du! - zarządził Skrzetuski.
Zaczem wierni goryle utworzyli w pośrodku izby wirujące kłębowisko. Kurz podniósł się
z nie trzepanego dywanu i przysłonił walczących. Słychać było tylko dopingujące okrzyki
oficerów, straszliwe łomotanie jakoby młotów bijących w kowadła i od czasu do czasu
okrzyki:
- Ależ ty! No, no, no! Tylko nie po oczach! Gryziesz, chamie? - i tym podobne.
Wreszcie z podłogi dźwignął się zwycięski Roch Kowalski i chwyciwszy byławę podał ją
panu Zagłobie. Ów zasię ujął ją ostrożnie, ucałował i wzniósłszy oczy w górę rzekł:
- Za grzechy moje, przyjmuję! - Z którego to tekstu korzystał już zresztą przed nim Jare-
ma Wiśniowiecki, a po nim Jarema
Maciszewski.
Zaraz też zabrzmiało tradycyjne "sto lat" i starzy towarzysze ruszyli hurmą z gratulacja-
mi.
- I od czego, ojciec, zaczniesz swe rządy? - spytał poufale Skrzetuski, który poprzednio
był wprawdzie kandydaturze Zagłoby przeciwny, ale wybranemu w tak demokratyczny
sposób pierwszy rękę uścisnął.
- Zacznę od tego - odrzekł Zagłoba, bawiąc się od niechcenia buławą. - Zacznę od tego,
że postaram się sobie przypomnieć, kto mnie tu nazwał blagirem, świnią i opojem.
12
Porwanie Radziwiłła
Pewnwgo razu nasi rycerze doszli do wniosku, że Szwedzi nie utrzymają się zbyt długo
w Polsce, gdyż nie mają szans w starciu z tutejszą - ogromnie rozbudowaną - administracją,
która niby się podporządkowuje i niby współpracuje, ale równocześnie wciąga ich w swoje
skomplikowane tyby i przepisy nie mające odpowiednika w żadnym innym kraju na świecie
z wyjątkiem, być może, Kucowołoszy i niektórych pogranicznych prowincji cesarstwa chiń-
skiego.
- Nie ma rady - powiedziałZagłoba. - Trzeba się jednak czymś zasłużyć Janowi Kazimie-
rzowi, bo jak wróci na stołek, to da nam takiego dubla, że się nie pozbieramy. Zastanówmy
się jeno, co by mu sprawiło największą przyjemność?
- To może ja porwę Radziwiłła? - zaofiarował się Kmicic. - Dla mnie takowy proceder
nie nowina, gdyż Chowańskiego nie jeden raz podchodziłem. Poprawdzie ani razu nie pod-
szedłem, chociaż na palcach podchodziłem, ale taki miał słuch ten kacap, że w ostatniej
chwili odwrócił się i do mnie z pyskiem: "A ty, szto?" To ja wtedy musiałem łgać, że po za-
pałki przyszedłem.
Radziwiłła jednak podejdę, gdyż skutkiem nadciśnienia, w uszach tak mu szumi, iż Szwe-
dowie używają go nawet jako zagłuszaczki do tłumienia haseł wolnościowych rozlegają-
cych się już to tu, to tam, po całej Polszcze!
Radziwiłł bawił aktualnie w Pilwiszkach, skąd rozsyłał po kraju listy, zawierające mnó-
stwo ciekawych pomysłów
dotyczących pozbycia się elementów antyszwedzkich. W tym celu książę doradzał: obmo-
wę, intrygę, tortury, wkręcanie palców w kurki, lewatywę z towotu, zatrzymanie na czter-
dzieści osiem godzin, pohukiwanie w krzakach dla postrachu, a zwłaszcza podtruwanie
konfederatów gotowymi wytworami ówczesnego, niedoskonałego jeszcze przemysłu spo-
żywczego.
13
Na widok pana Andrzeja wielkizdrajca ucieszuł się, byli bowiem spokrewnieni przez nie-
jakiego Kiszkę. Pokrewieństwo przez Kiszkę jest co prawda okrężne, a może się nawet oka-
zać kłopotliwe, jednakże pokrewieństwem pozostaje, co by się o nim nie mówiło.
- Najniższe swoje usługi jwmść panu jkmść tść polecam! - zawołał grzecznie Kmicic.
- A kogóż ja widzę? - zrewanżował się Janusz Bogusław. - Toz to mść pść chor orsz z
kisz kap!
Kmicic skłonił się po polsku - do ziemi czapką, co prawda nie hetmańską, bo bez czaple-
go za otokiem piora, ale całkiem jeszcze porządną. Książę zaś ścisnął go za głowę, a Kmicic
księcia za kolano, co wprawiło Radziwiłła w nerwowy chichot.
Nuże tedy pan Andrzej cmokać księcia po rękach, a książę pana Andrzeja w ramię, aż roz-
ochocili się obaj i nieomal
rozfiglowali.
- Poniedźwiadkujem się? - spytał magnat.
- Poniedźwiadkujem! - zawołał chorąży orszański.
Tu odstawili obaj ramiona od tułowi, a głowy przechylili na boki i jęli się okrążać nawza-
jem jakoby dwa niedźwiedzie zazdrosne o jedną samicę, aż wypatrzywszy odpowiedni mo-
ment przypadli do siebie i pochwycili w mocarne objęcia, poklepując jeden drugiego po
plecach i lędźwiach, śliniąc się po policzkach i pomrukując z zadowolenia, a który to cere-
moniał odprawiwszy po trzykroć, odstąpili od siebie i stali, ciężko dysząc od miłego wysił-
ku.
- Co tam nowego u jksiążmści? - odezwał się wreszcie Kmicic.
- Czy jokswlklitwszmść pść mść zdrów?
- Dziękuję, pchor wszmść piecz woł z bur i kur piecz - odrzekł Radziwiłł. - Ze zdrowiem
u mnie nie bardzo, gdyż zgaga mnie piecze, choroba francuska zżera, ślepa kicha nawala,
ciśnienie rozsadza, reumatyzmy jakieś łupią, a artretyzm ruchy hamuje, chociaż z drugiej
14
strony biegunka biegać przymusza.
- A poza tym? - spytał sugerująco pan Andrzej.
- Ale poza tym, wszystko w porządku! - odpowiedział automatycznie wielki zdrajca, raz
jeszcze potwierdzając starą prawdę, iż nie ma takiej wypowiedzi, jakiej nie można uzyskać,
formułując odpowiednio pytanie.
- Trochę świeżego powietrza i jak ręką odjął - doradzał Kmicic, przypomniawszy sobie,
po co tu przybył. - Ot, mam tu na podwórku konia wielkiej krwi, któren dziwnie pod sio-
dłem chodzi. czy nie zechciałbyś wkmść pść ziu osobiście go dosiąść?
- A i owzszem! - zawołał łatwowiernie książę.
I obaj wyszli na podwórzec, gdzie wachmistrz Wierny Soroka trzymał niedużego, grubo-
kościstego kuca o wielkim łbie i niepewnej maści, przypuszczalnie ichtiolowej.
- Nie jest ci on szczególnie urodziwy... - kręcił nosem Radziwiłł, ale Kmicic rozejrzał się
dokoła, przytknął palec do warg i wyszeptał tajemniczo:
- Pst, to jest koń Przewalskiego!
- Jezus Maria! - zakrzyknął książę i również zniżając głos, spytał: - A kto to jest Przewal-
ski?
- Tego nie wiem - odrzekł szczerze pan Andrzej. - Ale gdym tego konia rabował... Tfu,
chciałem rzec gdym go kupował, tedy poprzedni właściciel, chociaż dobrze już wykrwa-
wiony, zdołał
mi wycharczeć przed skonaniem, że jest to koń Przewalskiego.
- Dosiądźmy go tedy - Radziwiłł przełożywszy nogę przez kuca, znalazł się na jego
grzbiecie.
- Bierz go! - krzyknął straszliwym głosem pan Kmicic do swoich ludzi, którzy uchwiciw-
szy z obu stron za cugle ruszyli żwawym kurcgalopem.
Księciu przez jakiś czas stopy wlokły się po ziemi z obu stron malutkiego wierzchowca,
15
aż wreszcie w trosce o swe nowe, holenderskie ciżmy dał za wygraną i stanął obunóż na
drodze, a konik bez trudu wybiegł spod niego i wesoło poskakał za porywaczami.
- Zawracać po takiego syna! - rozkazał pan Andrzej, ale jego ludzienie byli już zdolni do
żadnego działania, gdyż na widok ogłupiałego magnata, stojącego w rozkroku i trzymające-
go kurczowo kawałek cugli, zaczęli tarzać się po lące w konwulsjach śmiechu.
Wreszcie i kmicic - w porywie wesołości - runął na ziemię, gubiąz przy okazji krócicę,
która przy upadku wypaliła, osmalając i ogłuszając właściciela. zaraz też Wierny Soroka
sklecić nosze kazał i zataczając się jeszcze od śmiechu wiózł ukochanego dowódcę przez
lasy głębokie, bo z tak przerobioną facjatą wstyd go było ludziom pokazać.
W Pilwiszkach natomiast pozostał rozkraczony wielki zdrajca Radziwiłł, czym do reszty
ośmieszył się w oczach szlachty, która od tego dnia jęła go masowo odstępować, przecho-
dząc do obozu prorządowego.
I to była autentyczna, patriotyczna zasługo pana Andrzeja, będąca rezultatem mądrej,
przemyślanej i przekonsultowanej z aktywek akcji. I nie jest ważne, że na początku ryce-
rzon o coś innego chodziło.
Najważniejsze, że im w ogóle cokolwiek wyszło.
Obrona Częstochowy
Pewnwgo razu pan Kmicic wędrując po Polsce z Wiernym Soroką i nie bardzo wierny-
mi, ale nie tak tępymi jak Soroka Kiemliczami, wstąpił do karczmy w Kruszynie i zamówił
sobie słynny tamtejszy filet z morszczyka, a do tego wino "Basztowe".
Ledwie jednak rozpoczął konsumpcję, gdy do stolika przysiedli się panowie Wrzeszczo-
wicz i Lisola i zaczęli rozmawiać po niemiecku, żeby nikt nie zrozumiał. Mówili, że Szwe-
dzi lada chwila mają obrobić skarbiec jasnogórski. Kmicic, który gadał po niemiecku jako i
po naszemu, prędziutko dokończył morszczuka, popił winem i popędził do Częstochowy,
16
słusznie rozumując, że przy takim rabunku bandyci mogą w pośpiechu upuścić jakiś cenny
drobiażdżek. Ledwie jednak pomyślał, gdyodbiło mu się siarką tak mocno, że aż zleciał z
konia, a równocześnie coś zaczęło dzwonić i huczeć.
- Co z waszą wielmożnością? - spytał Wierny Soroka, pochylając się troskliwie nad leżą-
cym.
- Z gęby zionę siarką, a w uszach mi dzwoni i huczy... - poskarżył się młody rycerz.
- Dzwonią dzwony jasnogórskie - wyjaśnił Soroka - a huczy artyeria forteczna. Widocz-
nie ojczaszkowie na wszelki wypadek lufy sobie przedmuchują.
- A skąd siarka? - jęknął pan Andrzej i znowu beknęło mu się smrodliwie, że aż konie
przysiadły pod Kiemliczami. - Ha! - zawołał w nagłym olśnieniu. - Nic inszego, jeno to mu-
si być zapowiedź mąk piekielnych, bom planował świętokradztwo!
- Jakich tam mąk piekielnych - mruknął sceptycznie stary Kiemlicz. - To te jabole siarką
zaprawiają, żeby ich pokręciło!
Ale Kmicic już tego nie dosłyszał, pędził bowiem w kierunku klasztoru, aby ostrzec oj-
ców paulinów i w ten sposób zmazać swój niedoszły grzech.
Ksiądz przeor Kordecki nie od razu uwierzył obcemu przybyszowi, ale ten wyspowiadał
mu się kim jest i prosił, aby mógł w klasztorze występować pod jakimś pseudonimem, a to
na wypadek, gdyby Szwedzi jednak wygrali i zaczęli szukać pomsty na przeciwnikach.
- Chwalebna to przezorność synu - odrzekł trochę cierpko zacny przeor - i nie będę się jej
spraciwiał. Obierz sobie tedy miano od jakiejś, sprawy ktorą najbardziej na tym świecie
ukochałeś.
A mówiąc tak, miał na myśli takie szczytne, choć przybrzne nazwiska, jak np. "Ojczy-
znowski Józef", "Mgr inż.
Patryjotyczniak" i im podobne.
Kmicic myślał, myślał, a że najbardziej lubił baby, więc powiedział:
17
- Może ja bym się nazywał Babiuch albo Babinicz?
- To już lepiej Babinicz! - zakrzyknął Kordecki, żegnając się odruchowo. - A teraz - roz-
kazał - dalejże wszyscy opatrywać wały!
- My już sobie opatrzylim! - zawołali chórem Kiemlicze, i kopnięci przez Sorokę wyle-
cieli za bramę forteczną, gdzie się zresztą późiej okazali bardzo, a bardzo przydatni.
Tymczasem nadciągnął genarał Miller i pod osłoną nocy usiłował podstępnie dostać się
do klasztoru, pukając z głupia frant w odrzwia bocznej furty.
- Wer da? - krzyknął doskonałą niemczyzną Kmicic, trzymający tam straż.
- Ist Herr Kordetzky zu Hause? - zaputał kulturalnie Miller, nadając swemu głosowi
miękkie brzmienie.
- Kordecki szlafen, und zi auch szlafen gejen, morgen curuk komen! - poradził pan An-
drzej.
- Aber ich habe keine Platz zum schlafen... - żalił się chytry żołdak. - Ach, wie kalt, wie
kalt... - zapłakał, kłapjąc naumuślnie zębami.
- Kalt? Kalt? - upewnił się Kmicic. - Glajch wird warm! - co mówiąc oblał najeźdźców
gorącym kapuśniakiem z wkładką, przyniesionym z klasztornej kuchni.
Łatwo pojąć jak potworną panikę wywołała ta akcja w obozie szwedzkim. Całe pułki
błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i nisz-
cząc sie wzajemnie. W ciemności krzyżowały się trwożne krzyki, jęki i paniczne pytania:
"Ty, jak się czyści plamy z kapuśniaku?" Korzystając z zamieszania, okoliczne chłopstwo
uzyskało nagle świadomość narodową i uderzyło na wraże magazyny, a obrońcy wypadli za
mury, nie dając nikomu pardonu. A potem wracali zdyszani, umazani krwią jak wilcy, któ-
rzy uczynili rzeź w owczarni.
U przechodu czekał na nich ksiądz Kordecki. Liczył ich i uśmiechał się dobrotliwie na
widok okrwawionych junackich twarzy, zesztywniałych od posoki wąsów i dymiącej jesz-
18
cze od mordu broni, na którą buńczucznie ponasadzali urżnięte nieprzyjacielskie członki, a
nawet ręce i nogi.
Jeden tylko pan Kmicic nie wracał. Umyślił sobie bowiem, iż korzystając z okazji da dra-
paka z tej, zbyt jak na jego temperament świętobliwej, twierdzy, gdzie jedyną dobrze wi-
dzianą rozrywką było ćwiczenie się batożkami.
Przebrał się tedy młody rycerz za starą żebraczkę Konstancję, żyjącą dostatnio ze zbiera-
nia butelek na ziemi niczyjej i skrzypjąc głośno stawami biodrowymi przemykał się na za-
chód, gdy wtem ujrzał przed sobą jakiegoś człeka, który usiłował ukryć w lufie ogromnej
armaty tęgiego, śląskiego krupnioka, ukradzionego zapewne w czasie bitewnego tumultu.
- Pan starosta Jaworowski! - wykrzyknął odeuzhowo Kmicic.
- Jam ci jest... - przyznał się starosta.
Jakoż to on był. Ten potężny i piękny mężczyzna najdłużej spośród magnatów polskich
pozostawał we szwedzkiej służbie, o co niektórzy żywili doń pretensje, zwłaszcza że miał w
przyszłości zostać królem polskim, dość znanym Janem Trzecim Sobieskim. Obdarzony
ogromnym apetytem i ponad miarę pazerny seksualnie, nieczęsto miał w obozie szwedzkim
okazję do zaspokojenia obu tych namiętności.
Teraz, nagle spadło mu jak z nieba jedno i drugie. Powiedziawszy więc dowcipnie: "Na-
ści piesku kiełbasy!", wsunął aluzyjnie krupnioka do armaty i ruszył w stronę rzekomek że-
braczki Konstancji, podkręcając zalotnie wąsa.
Pan Kmicic struchlał i włosy stanęły mu dębem na głowie, zaś przed oczami stanęło
straszne widmo nierycerskiej śmierci.
Zaraz też zaczęli się ścigać wokół kolubryny. Sobieski cały w lansadach, amorach i prysiu-
dach, Kmicic zaś ze skromnie spuszczonymi oczami i wysoko dla ułatwienia ucieczki pod-
kasaną spódnicą.
Stanęli wreszcie po obu końcach gigantycznej lufy, dysząc ciężko.
19
- Czego się boisz głupia? - perswadował starosta Jaworowski. - Czemu nie chcesz iść na
całość?
I wpadając w tradycyjny styl kresowych zalotów zanucił od niechcenia:
Mołodyciu, mołodyciu
Szto wtikajesz, ja twij Hryciu!
Stara maty piszła spaty,
Chody meni pokuchaty, juhu!
Pan Andrzej zaś odśpiewał mu skromnie:
Ne choczu, ne choczu
Bo sobi zamoczu...
Nie dokończył i pisnąwszy cienko, znowu rzucił się do ucieczki, ale zaraz runął na zie-
mię, pociągając niechcący za sznurek do armaty.
Ogromna kolubryna huknęła i rozpadła się w kawałki, a masywny krupniok wyleciał z
niej i zabiwszy po drodze dwadzieścia pięć tysięcy nieprzyjaciół, bez jednego wyjątku here-
tyków, wpadł do klasztoru. Bardzo dobrze, że do klasztoru, bo obrońcom kończyły się już
zapazy żywności.
Tymczasem pan Andrzej omdlał i dostał się do niewoli
Pomińmy milczeniem ohydne praktyki, jakich się na nim dopuszczał właściciel prywat-
nego rożna, emerytowany pułkownik Kuklinowski. Wszyscyśmy winni wdzięczność po-
czciwym Kiemliczom, którzy delikatnie ściąglęli Kmicica z okrutnego urządzenia, a nadzia-
li na nie paskudnego prywaciarza.
Pan Andrzej usiadł wygodnie przy ogniu. Jedną dłonią mierzwił w zamyśleniu swą pod-
goloną, płową czuprynę, drugą zaś obracał od niechcenia rożen z Kuklinowskim.
Nagle wstał, a za nim Kiemlicze.
- Co wasza miłość rozkaże? - spytał starszy, spoglądając z uwielbieniem na swego do-
wodcę.
20
- Jedziemy na Śląsk! - powiedział Kmicic.
- Sprowadzić najjaśniejszego pana do kraju?
- Nie, uruchomić pierwszy na świecie grill przy dworze najjaśniejszego pana!
I czterej jeźdźcy skoczyli w ciemność, a na prymitywnym rożnie skwierczał pułkownik
Kuklinowski, rozwścieczony, że to nie on pierwszy wpadł na ten pomysł.
Powrót Najjaśniejszego Pana
Pewnwgo razu najjaśniejszy pan król Jan Kazimierz na pierwszą wieść o wkroczeniu
Szwedów uciekł do ziomkowstwa na Śląsk Opolski i zaczął stamtąd słać uniwersały i
oświadczenia, że jest bardzo przywiązany do swego narodu i że ten naród powienien za nie-
go ginać, bo to i ładnie, i patriotycznie. Apele te na wszelki przypadek podpisywał nie jako
król, jeno Kroll.
Właśnie siedział nad kolejnym wstępniakiem, gdy do komnaty wszedł Andrzej Kmicic i
runął z hukiem do stóp krolewskich.
- Ratunku! - wrzasnął przestraszony monarcha, chowając się pod prymasa Leszczyńskie-
go, którego stale trzymał przy sobie, żeby mieć kogo zapytać się, co pisze się przez samo
"h", a co przez "u" otwarte.
- Uspokój się, Jasiu - perswadowała Maria Ludwika, wyciągając go spod sutanny. - Ten
pan nazywa się Babinicz i przyjechał namówić się, żebyś wracał do kraju.
- Nie chcę! Nie pojadę do kraju! - upierał się król, tupiąc nóżkami. - Nikt mnie tam nie
lubi, magnaci mnie nie lubią, szlachta mnie nie lubi, chłpi mnie nie lubią, nawet dzieci mnie
nie lubią.
- Musisz wracać do kraju - tłumaczyła cierpliwie królowa. - Przecież jesteś krolem i po-
winieneś siedzieć na tronie z berłem i złotym jabłuszkiem w ręce.
- Z jabłuszkiem mogę - zgodził sie wreszcie Jan Kazimierz. - Ale przecież w kraju są
21
Szwedzi, którzy także mnie nie lubią.
- Pan Babinicz mówi, że Szwedów wszędy biją - odezwał się kanclerz koronny, pan Ko-
ryciński.
- Biją, biją! - potwierdził Kmicic. - Ja sam wracam z Częstochowy, gdzie siła nadokazy-
wałem i na rożnie byłem
przypiekany, skutkiem czego jestem częściowo nadwęglony i nawet po trochu się kruszę,
zwłaszcza gdy jadę na koniu truchtem.
- Niech kto obejrzy te rzny jako dowod prawdy - rozkazał król.
- Ja to zrobię osobiście - odezwała się królowa.
Usłyszawszy to dworzanie jęli dyskretnie chichotać po kątach, jeden drugiego szturchać i
szeptać sobie do uszu, aż wreszcie zdenerwowało to Jana Kazimierza, szczególnie iż Kmi-
cic i Maria Ludwika długo nie powracali. Skoczył zobaczyć młody dworzanin Tyzenhaus i
przyprowadził ich po małej chwili.
- No i co, no i co? - pytał niecierpliwie król. - Czy pan Babinicz ci pokazał?
- Pokazał... - odrzekła królowa, bawiąc sie wachlarzem.
- I co? Duży uszczerbek na zdrowiu?
- Taki sobie... - mruknęła jej królewska mość, jakby czymś zdegustowana.
- A zatem wracamy do kraju! - zdecydował bohaterski manarcha. - Proszę mi podać gu-
miaki.
Wyjechali wkrótce i jechali bardzo dziwną i okrężną drogą, zaproponowaną przez Pana
Sienkiewicza. Wszędy wychodziła im na spotkanie ludność zgrzebna i płowa. Chyląc się do
stóp królewskich wołała:
- A witajże nam, witaj, jasny gospodynie!
Kurpie przynosili miód z leśnych barci, Kaszubi smakowite dorsze i nototenie, Poznania-
cy oszczędne słowo poparcia, Łowiczanki zaś własnoręcznie utkane pasiaki, aby było w co
22
poubierać szwedzkich jeńców. Wreszcie z krzków wyskoczył Krakowiak cały w ferezyjach,
sukmanach i mosiężnych brzękadełkach, z obłędem w oczach, bo mu kosę na sztorc wywi-
nęło, i zakrzyknąwszy po swojemu: "Oj, dana oj, dana!" puścił przed orszakiem ogromnego
pawia, aby gwardia królewska mogła pawimi pióry czapki swoje na narodową modłę przy-
stroić.
Król zaś dziękował, ręce chłopstwu ściskał, a z braku gotówki autografy gęsto rozdawał.
- Widać, że wszystko ku lepszemu się obraca - mówił z rozjaśnionym oblicaem. - Wy-
chodzimy z dołka! Trza jeno Szweda z ojczyzny miłej wypędzić, a tego bez waszej pomocy
nie uczynię. No, więc jak, pomożecie?
- Dopomóż Bóg! - wołało wymijajaco chłopstwo, pamiętając, że królowie bywają dobrzy
tylko w historycznych chwilach, gdy im się ziemia spod nóg, a tron spod zadka usuwa.
Tak dojechali aż do Tatr i zanurzyli się w jakąś szczelinę skalną, długą i prostą. Gdy zaś
byli już w połowie, nagle krawędzie wąwozu zadrgały, poleciały z nich pnie drzewne i
okruchy skał, a jednocześnie rozległo się przeraźliwe wycie i okrzyki:
- Ciupagami psubratow!
- Górale! Górale! - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim.
- Ojciec, prać? - spytali młodzi Kiemlicze.
- Wiać! - zakomenderował przytomnie stary Kiemlicz. Wiedział, że z góralami nie ma
żartów, że gdy sobie popiją, czyli zawsze, tedy radzi ceprów rabują, król nie król, Szwed nie
szwed, Niemiec nie Niemiec, choćby nawet i zachodni.
Zaraz też orzszak zawrócił i uciekł z powrotem na Śląsk, a na miejscu starcia pozostał je-
dynie ogłuszony butelką młody rycerz. Znaleziono go dopiero wieczorem i postawiono
przed obliczem góralskiej milicji ludowej, czyli starego Wawrzka Dżdżownicy.
- Imię i nazwisko? - spytał rzeczowo Wawrzek.
- Zdzwi się pan - odrzekł pan Andrzej - ale jam nie Babinicz. Jam Kmicic... - to rzekłszy,
23
zwisł jak martwy na rękach milicjantów.
- Do Matysiaków! - zarządził roztropnie Wawrzuś Dżdżownica.
Lubomirski-Show
Pewnego razu marszałek koronny książe Jerzy Lubomirski postanowił ugościć wygło-
dzonego na Opolszczyźnie Jana Kazimierza. Król otrzymawszy zaproszenie zaczął lamen-
tować, że nie ma co na siebie włożyć, bo wszystko mu się w podróży wytarło. Molestował
tedy swój nieliczny orszak o różne części garderoby, biegając po kwaterach z okrzykami:
- Ługowski, masz jaki czysty podkoszulek? Wydżga, pożycz skarpetki! Koryciński, jak
myślisz, wejdę w twoje spodnie?
Oni zaś migali się jak mogli, albowiem monarcha ow rzadko oddawał wypożyczoną
odzież, a jeśli oddał, to w stanie godnym pożałowania.
Skombinowano w końcu kostium, na który złożyły się lakierki kawalera de Noyersa, bia-
łe pończochy zrabowane przez wachmistrza Sorokę okolicznemu rabinowi, pluderki obci-
słe, przefarbowane na czarno z kalesonów kanclerza Korycińskiego, a podwiązane u kolan
kokardami, abu nie opadły oraz koszula z żabotem, haftowana w złotw kaczuszki i różowe
kotki, mocno woniejąca piżmem, została bowiem zarekwirowana u pułkownika Wolfa,
mężnego, choć znieiwściałego dowódcy najemnych dragonów, o którym podwładni mawia-
li z miłością "Unsere deutsche Tante", czyli "nasza szkopska ciota". Na wierzch wreszcie
nałożył najjaśniejszy pan krotką, spacerową sutannę arcybiskupa gnieźnieńskiego, zaś gło-
wę przyozdobił jedną z peruk Marii Ludwiki, o długich, angielskiech lokach. Skompleto-
wana garderoba, mocno wymięta w jukach i zaplamiona w czasie pospiesznych posiłków,
wymagała przepierki.
Bystru pan Kmicic szybko zaimprowizował polową pralnię, wykorzystując do tego celu
rodzinę Kiemliczów.
24
- Ojciec, prać? - zapytali Kosma i Damian.
- Prać! - zarządził stary kiemlicz. - Pfu! - skrzywił się, trzymając ostrożnie w palcach
część stroju królowej. - Skąd u najjaśniejszej pani takie zasrane reformy?
- No, no, no! Tylko nie zasrane reformy! - wrzasnął z okna karety Jan Kazimierz, który
właśnie pracował nad kolejnym etapem reformy, mającej ulżyć chłopom, co zamierzał
ogłosić pierwszego kwietnia w katedrze lwowskiej, zapomniawszy, że to prima aprilis, co
później odbiło się ujemnie na realizacji tejże reformy, a i kilku następnych.
Obsztorcowani Kiemlicze wzięli się do prania i w pół godziny wszystko było czyściutkie,
a pan Andrzej z zadowoleniem przeliczał honoraria pobrane za usługę.
Wtem naprzeciw królowi wyskoczył marszałek Lubomirski cały wysadzany diamentami.
Jedną ręką przytrzymał królewskie strzemię, drugą zaś zerwał z pleców wenecką delię i
rzucił ją pod monarsze stopy, co od tygodnia trenował. Na ten widok wyleciały w powietrze
tysiące czapek, a także furgon z prochem trafiony wystrzeloną z tej okazji racą.
- Panie marszałku - rzekł król. - Tobię restaurację będziem zawdzięczać!
- Miłościwy panie! - odpowiedział Lubomirski. - Restauracja gotowa na twojw przyby-
cie! - to mówiąc, wprowadził gościa do pięknie przyozdobionej restauracji "Turystyczna" i
usadził króla na wywyższeniu dla orkiestry, przy osobnym stoliku.
Następnie klaśnięciem dłoni dał znak do rozpoczęcia występów.
Prezentowały się mnogie zespoły wojskowe, śpiewając pieśni patriotyczne specjalnie na
tę okazję ułożone, a wykonywały je z tym większym zapałem, iż za najlepszy utwór pan
marszałek obiecał wręczyć pierścień, ktory miał na palcu.
Pierwsi wystąpili husarze pod buławą Rocha Kowalskiego i ryknęli gromko:
Zbudź się szlachcianko,
Popatrz kochanko,
W zachodnią stronę!
My z zagranicy,
25
Daj śliwowicy
W usta spragnione!
- Dziwnie piękna to pieśń - mówił Jan Kazimierz, ocierając oczy. - I bardzo trafnie trudu
naszego powrotu zostały w niej ujęte. Pewien tedy jestem, iż musiał ją napisać jakiś zawo-
dowy wojskowy.
- Jam to uczynił! - przyznał się Skrzetuski. - Patriotyzmu tak mię rozsadzały, iż musiałem
im dać jakowąś folgę! Oj, nie trzeba, nie trzeba... - zaczął rękami machać, widząc, iż król
wypisuje mu kwit do kasy państwowej. - Toż ja ze szczerego serca! - tu zapłakał, kolana
królewskie uścisnął i cenny papier porwawszy pobiegł z nim do skarbca, gdyż późno już
było i okienko przed nosem mogli mu, nie daj Boże zatrzasnąć.
Występy zaś trwały dalej, aż wygłodniali dworzanie zaczęli rozglądać się niespokojnie,
chrząkać, przełykać nerwowo ślinę, a nawet demonstracyjnie nadgryzać paprocie i aspara-
gusy, gęsto dla ozdoby na stołach poustawiane.
Widząc to Lubomirski, taktownie wyprosił artystów, wypychając ich własnoręcznie za
drzwi, a opornych kopiąc dyskretnie w zady. Potem porwał bogato rzeźbiony puchar i wy-
chylił go za królewskie zdrowie, a następnie palnął się cennym naczyniem w głowę, dozna-
jąc licznych, ale chwalebnych obrażeń. Ten pełen godności, gospodarski gest wywołał w sa-
li ogromny entuzjazm. Hetmani, biskupi, jenerałowie i inni dygnitarze powstali z miejsc i
chwytając różne naczynia stołowe, rozbijali je na łbach socie bądź najbliżej siedzącym.
Nawet król jegomość uniósł oburącz ogromną wazę z grochówką i podrzuciwszy ją, pozwo-
lił aby roztrzaskała sie na wielmożnym ciemieniu.
- Waza, wazę rozbił Dobry to omen! - zawołał w proroczym natchnieniu nuncjusz Wi-
don, robjąc przejrzystą aluzję do faktu, że obaj przeciwnicy polityczni, czyli Jan Kazimierz i
Karol Gustaw, z tego samego, szwedzkiego rodu Wazów pochodzili i prawdę mówiąc we
miłej swej Szwecji mogli się byli tłuc. Woleli jednak, jako zresztą i różni późniejsi wodzo-
wie, na wygodnym polskim poligonie spory swe załatwiać, ojczyzny własnej nie rujnując i
26
nie zaśmiecając.
Kiedy kadra kierownicza tak wesoło zabawiała się, na dziedzińcu zamkowym i w przyle-
głej Lubowli również tłuczono co popadło. Celowali w tym zwłaszcza młodzi Kiemlicze
rozbijając kolekcje musztardówek. Wkrótce zapłonęły pierwsze domy, dając baraszkującym
wygodne i wyśmienite oświetlenie. W blaskach pożarów uwijali się dzielni obrońcy ojczy-
zny, zasię ciemne chłopstwo okoliczne stało wokół z rozdziawionymi gębami, mówiąc do
siebie w uniesieniu:
- Zaiste, prawdą jest, iż Szwedowie tym ludziom się nie oprą, gdyżtakowej rozpierduchy,
jako żywo, nigdy uczynić nie potrafili!
Oblężenie Tykocina
Pewnwgo razu nasi rycerze oblegali Tykocin, w ktorym - żeby skutecznie zredukować
ilość różnych oblężeń - bronili się: król szwedzki, najemny Szkot Hassling-Ketling of Elgin,
porucznik chorągwi piatyhorskiej pan Charłamp oraz, oczywiście, Janusz Bogusław Radzi-
wiłł, który maił przy sobie Oleńkę, żeby zrobić tym na złość Kmicicowi.
- Dziś pański wielki dzień, panie Onufry! - mówił Wołodyjowski do Zagłoby. - Za chwilę
ma przybyć Karol Gustaw i ofiarować panu Zamoyskiemu Lubelszczyznę w dziedziczne
władanie.
- To dlaczegóż to ma być mój wielki dzień? - spytał zdumiony Zagłoba.
- Jak to, zapomniałeś waść? - dziwili się rycerze. - Przecież na aktywie ustalono, iż jako
największy kawalarz we całym rycerstwie, masz w zamian zaofiarować królowi szwedz-
kiemu Niderlandy.
- Muszę to sobie zapisać! - zawołał pan Zagłoba. - Co ja mu mam ofiarować?
- Niderlandy.
W tej chwili rozległo się pukanie.
27
- Kto tam? - sptał Skrzetuski, zaś potężny głos odrzekł:
- Najjaśniejszy król Szwedów, Gotów i Wandalów, wielki książę Finlandii, Estonii, Kare-
lii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomerenii, książę Rugii, pan Ingrii, Wismarku i Bawarii,
hrabia Paladynu Reńskiego, Juliahu, Kliwii i Bergu!
- W porządku - rzekł skrzetuski. - Właźcie wszyscy, a ostatni żeby zamknął drzwi.
Wszedł Karol Gustaw, uginając się pod ciężarem przysługujących mu tytułów.
- O, dobrze że pana widzę! - ucieszył się Zagłoba, który chciał jak najprędzej wywiązać
się z powierzonego zadania. - Otóż zostałem upoważniony, żeby zaofiarować jego szwedz-
kiej mości Inflanty!
- To parsu topsze! - ucieszyła się szwedzka mość. - Właśnie o to chciałem prosić! - i ura-
dowany pobiegł do Tykocina, nucąc pod rozcapierzonym za skandynawska wąsem popular-
ną piosenkę z okolic Sztokholmu:
Nie byda, nie byda,
Szpajzował rezyda,
Nie chca tego dreku,
Poszpazuje szpeku!
- Idioto - powiedział Kmicic, pukając Zagłobę palcem w bielmo. - Miałeś mu dać Nider-
landy, a dałeś Inflanty. Oj,
pociągnie się teraz ta wojna, pociągnie! - co rzekłszy, stanął na
czele swoich wiernych Tatarów i wybił po mordzie ich wodza - Akbah-Ułana, bez ktorego
ta zbiegu ów rasowy Azjata nie był w stanie zrozumież żadnego rozkazu. Zaraz też poszli
zagonem w ziemie elektorskie, rżnąć tamtejszą ludność, na szczęście heretycką, oraz gwał-
cąc i łupiąc, ale z rzadka paląc, gdyż pan Andrzej postanowił ograniczyć palenie.
Tymczasem w Tykocinie książę Radziwiłł umyślił straszliwą zemstę na młodym rycerzu,
bezczeszcząc uwięzioną Oleńkę. Urządzał więc na jej cześć turnieje i festyny, a raz nawet
przebił rohatyną trabanta, co mu przyszło tym łatwiej, że trabant, jako wiadomo, pokryty
jest tekturą. Panna rada była tym siurpryzom. Atoli gdy jurny magnat brał się do amorów,
28
tedy uciekała mu po zamkowych komnatach, korytarzach i wirydarzach, aż wreszcie właziła
na solidny gdański regał, gdzie nie mógł jej dosięgnąć, tylko nagami tupał, oczami przewra-
cał i mawiał do zaufanego Sakowicza:
- Okrutna z tej panny regalistka!
Oblegający zasię czynili już ostatnie przygotowania do szturmu, co szło im niezbyt sporo
na skutek niejasnych rozkazów pana kasztelana Czarnieckiego, któren za młodu w gębę po-
strzelon, srebrną protezę kazał sobie wstawić, dzięki czemu brzękał bardzo melodyjnie, ale
niezbyt zrozumiale.
- Bzzzz zzzz! - rozkazał pan Czarniecki.
- Tak jest! - krzyknęli na wszelki wypadek rycerze, a na ten dowódsubordynacji rozjaśni-
ło się oblicze ukochanego dowódcy, o ktorym powiadano, iż nie jest z soli ani z roli, jeno z
tego co go boli. Jednakże nikt nie ośmielił się zapytać, co go boli i czemu nie pójdzie z tym
do lekarza.
Wreszcie wielki szturm rozpoczął się. Pierwszy biegł pan Zagłoba, bo miał rozkaz zabez-
pieczenia słynnego,
Radziwiłłowskiego zoologu, a w szczególności małpiarni tykocińskiej, zawierającej cenne
okazy pawianów i szympansów. Jakoż z daleka już zobaczył miotające się w wielkiej klatce
dziwaczne jakoweś monstra, wychudłe i szkaradne, które rzuciły się ku staremu rycerzowi,
chwytając go za ręce, nogi i wyloty kontusza i chrapliwie błagając o litość.
- Nie bójcie się małpiszony - rzekł łaskawie Zagłoba. - Możecie liczyć na suchy kąt w
klatce i na miskę ciepłej strawy, jeśli tylko należycie do rzędu ssaków naczelnych!
- Do naczelnych, do naczelnych! - wybełkotały monstra. - Myśmy redzktorzy naczelni
prasy antyradziwiłłowskiej, przez Szwedów tutaj internowani!
Tymczasem Skrzetuski, Kmicic i Wołodyjowski weszli z brzękiem do sali, w której na
katafalku leżał sztywny już Radziwiłł, a przy nim szlochając, klęczała jakaś postać.
29
- Oleńka? - zawołał pan Andrzej, spostrzegłszy ogromny nos i małe, załzawione oczka.
- Nie, Charłamp... - jęknęła postać, wstając z klęczek i wyżymając mokre od płaczu wąsy.
- Panny Bilewiczówny tu nie masz, gdyż w przebrzniu starego Żyda wraz z królem szwedz-
kim ucieczką się salwowała, aby nie być sądzoną zabójstwa księcia.
- Przebóg, to ona go usiekła? - zawołał z podziwem pan Wołodyjowski.
- Usiekła, nie usiekła - wyjaśniał Charłoamp - ale na niej padaczki dostał i rzucać nim za-
częło po całym zamczysku. Tak nim tłukło o mury i posadzki, aż zatłukło... A mnie to na-
wet pocałować nigdy nie chciał, chociaż, dobrze wiedział, żem go miłował! - dokończył
Charłamp.
Kiedy wszyscy poszli na obiad, Radziwiłł otworzył jedno oko, potem drugie, a następnie
spuścił nogi z katafalku i
rozglądnowszy się podejrzliwie pokuśtykał w kierunku Prus Książęcych.
Stały przed nim jeszce liczne i odpowiedzialne zadania, musiał się mianowicie do reszty
ześwinić, by uczciwie zapracować na zobowiązujące, mające realne pokrycie w czynach,
miano wielkiego zdrajcy.
Bitwa pod Prostkami
Pewnwgo razu w lipcu Wołodyjowski, skrzetuski, Kmicic i Zagłoba siedzieli nad rzeczką,
łowiąc ryby, mocząc nogi, od czasu do czasu włażąc do wody, bo upał był tego dnia nie-
zwykły. Wokół było słychać ś piew ptaków, a w oddali niezrozumiałe pokrzykiwanie kasz-
telana Czarnieckiego, który usiłował ich odnaleźć i skłonić do wojowania, ale na szczęście
byli dobrze ukryci wśród trzcin i oczeretów.
- Istny tu raj na ziemi - mruknął Skrzetuski, zakładając na haczyk robaka. - Słoneczko
grzeje, woda pluszcze, ptacy świergolą, a ryby biorą.
Pan Wołodyjowski spojrzał w rozmarzeniu na rzękę:
30
- Ważki w słonku igrają - dorzucił - a wodą trupy spływają. Ani chybi wielka bitwa mu-
siała się gdzie odbyć. Hej, panie Zagłobo! - zawołał do starego rycerza, który woził się po
rzecznej tafli na rozdętym szwedzkim rajtarze jakoby na dmychanym pontonie. - Więcej na-
szych spływa czy nieprzyjacioł?
- Fifty-fifty - odkrzyknął Zagłoba, przypatrując się zwłokom. - Ot, graf Waldek płynie, a
tam pan Kotowicz, dalej Hassun-bej, który odrą dowodził... Jest i Izrael...
- A co ma do tego Izrael? - zdenerwował się pan Kmicic. - Ci, to muszą się wszędy we-
pchać.
- Przecie to szwedzki jenerał, major o nazwisku Izrael - mitygował go Skrzetuski.
- Pan podskarbi Gosiewski napływa! - wrzasnął Zagłoba, oddając mimowolnie honory
zasłużonemu dowódcy.
Za gosiewskim nadpłynęli dwaj dowódcy regimsntów piechoty, bracia Engel.
- Zaraz nadpłyną bracia Marx! - zażartował pan Wołodyjowski, ale zamiast nich nadpły-
nął Hassling-Ketling i dość nieoczekiwanie powiedział:
- Czołem waszmościom!
- Ketling, żywiesz? - ucieszyli sie rycerze.
- Yes - odrzekł oszczędnie, jak na Szkota przystało.
- No to czego z trupami pływasz? Chodź do nas i opowiadaj, gdzie się bitwa rozegrała?
- Pod Porstkami - wyjaśnił Ketling, zdejmując i wykręcając swą kraciastą spódniczkę i
wystawiając na słońce swą szkocką kobzę.
- Pod Prostkami - prychnął pogardliwie Zagłoba - pod czym to się już ludzie teraz biją! A
powiedzże gościu miły, kto zwycięzył?
- Zwyciężyła słuszna sprawa - odrzekł Szkot, co niczego nie wyjaśniało, gdyż dla pana
Ketlinga coraz to insza sprawa stawała się słuszna, w zależności od tego w czyje wpadał rę-
ce.
31
- Mówiąc krotko - upierał się Skrzetuski - Poalcy wygrali czy Szwedzi?
- Tego nie wiem, gdyż od wielkiego upału będąc bliski apopleksji, roztropnie upadłem
prosto do wody i w miłym chłodziku już trzy godziny dryfuję.
Pan Wołodyjowski popatrzył na niego surowo i rzekł:
- Nie milej ci było, taki synu, życie za wiarę prawdziwą postradać?
- Milej - zgodził się Ketling - gdybym wiedział z cała pewnością, która wiara jest praw-
dziwa. Po ojcu albowiem jestem luteraninem, jednak dla uzyskania spadku w Kurlandii mu-
siałem przejść na katolicyzm i już chciałem w tym wytrwać, gdy mnie pod Warszawą Tata-
rowie na arkan ucapili i właśnie głowę mi mieli toporkirm odrąbać, gdy wtem, cudownie
nawrócony, na mahometanizm nagle przeszedłem przez kompanijanego mułłę na pniu zo-
stałem ochrzczony.
- Obrzezany kozikiem, po muzułmańsku! - skrzywił się Kmicic.
- Gdy nad głową toporek, tedy furda pisiorek - odrzekł filozoficznie Ketling, chociaż wi-
dać było, że boleje nad stratą.
- Nie nartw się, waszeć - pocieszał go Skrzetuski - nader wielkie jeszcze przed tobą moż-
liwości, gdyż skończywszy ze Szwedy uderzymy najpewniej na Kozakow, wspierających
Rakoczego, a w on czas być może znowu w niewolę popadniesz i na prowosławie przejść
będzie ci dane.
- Nie tylko - popwrł go Zagłoba. - A judaizm? A buddyzm? A Towarzystwo krzewienia
Kultury Świeckiej? Byleś tylko do luterańskiej wiary nie wracał, gdyż ich ministrowie nie-
miecką mową się posługują, której Pan Bóg najpewniej nie znosi, zwłaszcza iż modlitwy
też mają dziwaczne, zaczynające się przeważnie od słów:
"Ich melde gehorsam..."
- Takoż i przysłowia Niemcy mają nader głupie - dodał Wołodyjowski. - Co dziwne,
gdyż przysłowia są mondrością narodów, a jakaż dla przykładu może być mądrość we przy-
32
słowiu:
"Hände hoh"?
- Kapitan von Rössel płynie, mój dobry znajomy! - ucieszył się Zagłoba, wskazując
zwłoki pozbawione głowy. - Muszę go obszukać, gdyż był mi winien dwieście talarow za
tajną informację wojskową, którą sprzedałem mu z drugiej ręki! - co rzekłszy stary rycerz
skoczył raźno do wody.
- Miło tu, ale nudno - stwierdził Skrzetuski, zanurzając wędkę - a i ryba przestała brać...
- Bierze, bierze! - zwrócił mu uwagę Kmicic, ukazując tańczący spławik. - I to jakaś duża
bestia. Pewnie karp albo i sum!
Zaczęli ciągnąć obaj, obserwując złowioną sztukę.
- Chyba sum, bo z wąsami!
- Z wąsami to lin. Sum natomiast bywa z jajami.
- A ten i z wąsami i z jajami!
- Moim zdaniem, to jest pan Zagłoba! - zawołał Ketling.
- Nie, to na pewno nie sum! - upierał się Skrzetuski.
- No więc Zagłoba czy sum?
Pogodził ich pan Zagłoba, który wylazłszy z wody, ze złością wypluł haczyka i powie-
dział stanowczo:
- Zagłoba sum!
Jubel w Upicie
Pewnwgo razu wszyscy nasi znajomi przyjechali do Upity, by wziąć udział w uroczystym
zakończeniu szwedzkiego potopu. Łyczkowie upiccy cieszyli się jak dzieci, że to właśnie
ich miasteczki ów honor spotyka, a szczególnie gorąco oklaskiwali pana Andrzeja Kmicica,
33
wybaczając mu wielkodusznie, iż nie tak dawno wraz ze swą kompanią doszczętnie ich ob-
rabował, a kilku na tamten świat wyprawił, ale za to burmistrzowi i władzom miejskim po
sto batożków kazał wrzepić, co zawsze w Polsce wywoływało szczery entuzjazm, szczegól-
nie gdy istniało podejrzenie, że władza do władzy mocą czarów czynionych nad urną się do-
rwała.
Wjeżdżał tedy pan Andrzej do Upity cokolwiek upity, a trochę i pobity przez septentrio-
nów, z którymi ostatnio wojował i którzy go tak urządzili, że kto inszy dawno byłby Panu
duszę za pokwitowaniem oddał. Zagłoba z Wołodyjowskim wprowadzili go więc pod ręce
do pięknie przystrojonej sali miejscowego Klubu Łyka i Rzemieślnika i usadzili przy stole
prezydialnym, tuż pod napisem "Żmudzin potrafi".
- Dla mnie schabowy! zarządził pan Andrzej, któremu stół się kojarzył wyłącznie z
karczmą.
- Uciszcie się! - zawołał Skrzetuski, pełniący funkcje przewodniczącego akademii, i jął
czytać referat królewski, pięknie gotykiem powielony: - My, Jan Kazimierz, król polski,
wielki książę litewski, mazowiecki, pruski, etc. etc. etc. ...
- Nie jąkaj się! - zwrócił mu uwagę Zagłoba.
- Kiedy tu tak pisze - wyjaśnił Skrzetuski i czytał dalej: ...etc. etc. etc. wiadomym czyni-
my, że pan Andrzej Kmicic chorąży orszański, lubo w początkach potopu po stronie
szwedzkiej się opowiadał, przecie czynił to nie bez żadnej prywaty, ale z naszczerszej ku
ojczyźnie intencji...
- Cha, cha, cha! - huknęli śmiechen zebrani, co słysząc chorągiew laudańska czekająca na
dziedzińcu i mająca wystąpić w częśći artystycznej, wkroczyła z brzękiem ostróg, ś piewa-
jąc trochę fałszywie, ale za to bardzo głośno: - Jam nie pański, nie hetmański jeno szlachcic
jam laudański...
- Won! za drzwi! - krzyknął Skrzetuski. - To jeszcze nie teraz! - Po czym popił z karafki i
34
kontynuował czytanie referatu: ... który to rycerz następnie do Częstochowy się udał, a
stamtąd na Śląsk pojechał, skąd też i do Warszawy przybył, z której do Prus Elektorskich
się był udał, alezaraz ku Siedmiogrodowi zawrócił...
- A cóż on tak się szlajał za nasze pieniądze? - spytał zgryźliwie Józwa Butrym Bez Nogi.
- Referat pan czytasz czy rozliczenie z delegacji? - wołano z sali.
Skrzetuski opuścił więc kilka kartek i trafił na zakończenie:
- Reasumując, widać z tego jak na dłoni, iż pomieniony pan Kmicic wielkie i nieocenione
oddał osobie naszej usługi i walnie. - tu Skrzetuski skłonił się i usiadł.
- Chwileczkę! - zawołał Zagłoba. - Co to znaczy "oddał usługi i walnie"? Kogo on niby
walnie?
- Może ciebie wreszcie walnie? - szepnęła Kulwiecówna do Oleńki.
- Ja każdego mogę walnąć. Na mnie nie ma mocnych... - wymamrotał Kmicic, podnosząc
na chwilę głowę.
- Aha! - ucieszył się pan Skrzetuski. - Mnie się kartki zlepiły dżemem, a ja myślałem, że
to już koniec! I rozdzieliwszy stronice koncerzen, czytał:
- ... i walnie przyczynił się do naszej wiktorii nad królem szwedzkim, a zwłaszcza nad
zdrajcą Radziwiłłem...
- Niech żyje pan Radziwiłł, wielki książę litewski i wojewoda wileński! - wrzasnął Rę-
dzian, któremu kazano zorganizować za balkonie trybunę entuzjastów, ale zapomniano po-
dyktować nowe hasła, więc poleciał starymi, sprzed kilku lat.
Na ten okrzyk laudańscy znowu wkroczyli ze ś piewem: Jam nie pański, nie hetmański
jeno szlachcic jam laudański...
Ponownie wyrzuceni za drzwi obrazili się i odjechali złorzecząc. Mieli bowiem jeszcze
dzisiaj trzy chałtury w okolicznych zaściankach, a nazajutrz szkolniaka we Wołmontowi-
czach.
35
- Może ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji? - próbował ratować sytuację Skrzetuski.
Jakoż i zgłosił się Kudłaty Żmudzin, ale wyłącznie przez chytrość, aby dorwać się do ka-
rafki stojącej na mownicy, z której też od razu zdrowo pociągnął, stwierdziwszy wszelakoż,
że napił sie wody, co było całkowitą nowością dla jego organizmu, napluł więc na podium i
powiedział z oburzeniem:
- Podłas! - i wrócił na miejsce, żegnany gromkimi oklaskami.
- I tym miłym akcentem - włączył sie przytomnie Skrzetuski - zakończymy chyba dzisiej-
szą uroczystość...
- A część artystyczna? - domagali sie zebrani.
Laudańskich wprawdzie już nie było, ale sytuację uratowała Kmicicowa kompania, ktora
wcale nie wyginęła swego czau w bójce z Butrymami, lecz została zreanimowana przez
pannyPacunelki, pod wpływam ktorych charaktery dawnych morderców i gwałcicieli stały
się dobrotliwe, obyczaje zaś wręcz wytworne.
Tedy pan Jaromir Kokosiński, Pypką się pieczętujący, wyrecytował dowcipny tren Ko-
chanowskiego: Wielkieś mi
uczyniła..., a na bis własną Pypką dokładnie opieczętował. Zaś pan Ranicki, herbu Suche
Komnaty odśpiewał bardzo wdzięcznie utwór:
Wyruszyła w pole wiara,
Jeden z fuzją, drugi z brzytwą,
Żeby Litwa, żeby Litwa,
Żeby Litwa była Litwą.
Dalej pan Rekuć-Leliwa odtańcował poloneza, co mu łatwo przyszło, gzyż jedną nogę
miał wprawdzie krótszą, ale za to drugą dłuższą. Następnie pan Uhlik na swym legendar-
nym czekanikugrał przecudnie pawanę, zaś pan Zend udawał pawiana, gdyż był to znany
imitator zwierząt, natchniony naśladowca wszelkiego bożego stworzenia. Wreszcie Oleńka
Bilewiczówna wygłosiła, napisany przez siebie wierszyk pod tytułem: Jędruś jam ran two-
36
ich nie godnam całować, bo byś je musiał najpierw zdezynfekować.
- Bier ją, Jędruś! - zawołała szlachta. - Toć żeż ona tobie testamentem zapisana!
- Nie daj się nabrać! - buntował pana Andrzeja Zagłoba. - Ta panienka w czasie wojny z
rąk do rąk i z obozu do obozu przechodziła. Pewien jestem, iż nosisz już ogromne rogi,
chociaż o tym nie wiesz.
- Przebóg! - zawołał Kmicic w olśnieniu. - To dlatego nawet najciężej poranion za każ-
dym razem do zdrowia dochodziłem, bo jako mi mowili medycy, dusza we mnie dziwnie
rogata i przez te rogi nijak cielesnej powłoki opuścić nie mogła! Wybawicielko moja! - Ru-
nął na kolana i jął ściskać stopy narzeczonej, co trwało dość długo, miała je bowiem czter-
dziestego i czwartego numeru, według starego normatywu sprzed wojny, bodajże trzydzie-
stoletniej.
......
W mieście biły dzwony, a młodzi Kiemlicze bili młodych Butrymów.
......
Kraj przystępował do budowy wspólnego,
europejskiego domu.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx