DOCENT BASSET
W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem much,
przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni.
Trzej asystujący lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci
pacjenta, od której krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane
wprawnymi rękami docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora
Wilczura.
- Wyjątkowo duże migdałki - mruknął anetstezjolog, dr Kundelek, ostrząc
jednocześnie na podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do
ewentualnej iniekcji.
- Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak
rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela.
- A żeby cię - dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem.
Nagle puściło z jękiem jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuży
posoki, trzymając w szczypcach krwawy ochłap.
Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy podchodzili pragnąc uścinąć
dłoń mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony ślinił nitkę, aby nawlec igłę i
zaszyć blugoczącą jeszcze ranę.
- A pudziesz - docent Basset żartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota,
ciągnącego coś z kubełka. Basset był już bez maski, jego wspaniała, męska twarz
ś
wieciła od potu, ale w oczach widać było radość z udanej operacji. śartował nawet z
asystentką ściągającą połatane, gumowe rękawiczki:
- Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a potem
podczas rehabilitacji ozdrowieńcy się skarżą, że co przysiad, to balonik!
- A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Ruchała,
patrzaąc rozkochanym wzrokiem na Basseta.
- śe jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się
rozwiniętemu już z prześcieradeł pacjentowi.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Cisza zaległa salę.
- Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog.
- A skąd mogłem wiedzieć - sumitował się docent Basset. – Jak przyszedłem do sali,
to pole operacyjne było już odsłonięte, a reszta zasłonięta!
- Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułożył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła
siostra przełożona.
Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi:
- Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauważy!
- Akurat... - siostra przełożona wskazała na spęczniałego od przeżarcia kota, który
siedząc na oknie oblizywał się smakowicie.
- Już tam mój Mruczuś żadnym podrobom nie przepuści! – dodała z uznaniem,
drapiąc czule za uchem spasionego bydlaka.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, złapał
się oburącz za głowę:
- Panowie, czy wiecie kto to jest? Toż to jest towarzysz Podnośnik!
- Obecny! - zawołał pacjent, siadając na stole operacyjnym. - Co to jest? Gdzie ja
jestem? O co walczymy? Dokąd zmierzamy? -dopytywał się głupio, jak to zwykle
bywa w pooperacyjnym szoku.
- O, widzę, że już po zabiegu! - dodał, odzyskując świadomość i zaraz też wpadł w
tonację swoich rozlicznych przemówień:
- Pragnąłbym z tego miejsca - zaczął - złożyć serdeczne, braterskie podziękowania
naszej uspołecznionej służbie zdrowia, służącej swą ciężką, wytężoną i ofiarną pracą
ludowi miast i wsi...
- A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz.
- No cóż... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki!
- To jakżeż ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. - Chyba...
- dodał z nadzieją - chyba, że przejmę Referat Do Spraw Kontaktów z ZSMP! Tam są
sami gówniarze około czterdziestki i przeważnie jeszcze przed mutacją!
Ale docent Basset nie słyszał już tych słów, spieszył bowiem do domu, gdzie czekała
go rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej żony, pani docentowej Jolanty Basset.
Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku.
Popołudniowe słońce, nisko już stojące nad horyzontem, docierało tu tylko
fragmentarycznie, przesiane przez wprawione w ścianę denka od butelek po
koniakach, wręczonych ongiś znakomite-
mu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty dywan, a ściany
pokryte były obrazami renomowanych malarzy, od Starowieyskiego po Krajewskiego.
Zgodnie wisiały tu obok siebie tak odległe tematycznie dzieła, jak "Pizdozwierz 2-gi
Numeryczny
z Katarynką" i "Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach". W swoim
klubowym fotelu siedział osłupiały docent Basset i po raz nie wiadomo który
odczytywał znaleziony na marmurowym kominku list:
Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty zdołałeś sprawić
którejkolwiek ze swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie przyszła koza do
woza. Odchodzę od Ciebie na zawsze!...
- Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować
przysłów!
Może wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt, a nawet przepych,
którym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się
przeliczyć na pieniądze. Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi
tę odrobinę ciepła, tak potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie
wyłącznie wzniosłymi dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym mnie
obdarzyłeś jak jakąś burą sukę. Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta.
- Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając łzę ze
spuszczonego na kwintę nosa.
- Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się otwierać sejf, zamaskowany
chytrze obrazem zatytułowanym "Zielone światło dla rzemiosła", a przedstawiającym
nędzarza, wieszającego się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu.
Stalowe
drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- Ożeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. -Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wierny
sługa rodu Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znakomity
chirurg zabrał kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował,
odrobaczył i zatrudnił w charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego
ogrzewania.
- Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długoletnich studiów.
- Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu kurwisonowi
dokopie z woleja. – Co rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukochanego
chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną
kornie głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana...
- śe zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej szło...
- dodał z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając.
- Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne
delegacje przeżyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty
celników na Okęciu, grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w
poszukiwa-
niu przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a zawszeć to jakaś
ulga! - perswadował służący polonista.
- Wódki! - zażądał docent Basset, ponieważ jednak wódka też zniknęła, narzucił na
ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
W knajpie "Pierwiosnek" kipiało życie. Za kontuarem królował potężny jak wielkie
piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i sztangista.
Rozstawione nie bez smaku baterie różnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny
w treści,
chociaż opluty w formie napis "Alkohol szkodzi zdrowiu", pod którym ktoś dopisał
"...ale ratuje budżet państwa". W szklanej szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe
jajko na twardo i spory kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości
ogonkiem
duży, złocisty gronkowiec.
Bliżej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w
pośpiechu jakieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku
centrum sali, gdzie stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych
rabusiów, artystów estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się
rozpoznawalna na pierwszy rzut oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych
serwetkach wzory ulotek, wymieniano szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając
znad podniesionych kołnierzy puszczano z premedytacją fałszywe informacje,
notowane skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka, ucharakteryzowanego na
zarażona syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i
rzucając banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii
piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy
złotych. Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak
jest, szefie, Szopena!
I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni ludowych, opus 13-
te, grana tym chętniej, iż muzycy byli bez wyjątku pracownikami filharmonii
dorabiającymi sobie w wolnych chwilach i z największą niechęcią naginali się do
knajpianego repertuaru, opartego głównie na popularnych rytmach hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz też grono bywalców
otoczyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach,
niedźwiadkując się z nim i zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to
nowe banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie żywych ludzi, a
nie ich wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez
umiaru, nie zauważył nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak
z nóg ściągnięto mu buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek "Maładiec". Jego
zamglony wzrok z trudem odróżniał poszczególne twarze, a przeszłość mieszała mu
się z teraźniejszością.
- Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się na szyi babci klozetowej. -
O, i pan sekretarz Jaskiernik jest z nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad
bufetem portretu Marii Konopnickiej na rok przed śmiercią, uważanego przez ajenta
za zdjęcie ministra Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komunii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z
doświadczenia, że taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy
już dochodzi do identyfikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz
wiesz, kto ja jestem?
- Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli nawet wielokrotni
recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi.
- Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy,a za nim kilku jego
nowych przyjaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krótka
potyczka o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju
docenta Basseta po raz trzeci zabrzmiał szept:
- Jam... wał... koński...
Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono.
Oj, nabiegał się tego dnia sieżant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan
uchodził, a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory
rodzinne, zapobiegał bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy,
albo neutralizował je przy pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na
kursie, dopisując na przykład przed hasłem "PRASA KŁAMIE" – wyraz
"AMERYKAŃSKA".
Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowadził
jakiegoś odrażającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte
skarpetki.
- Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie - wyjaśnił Modliszka. - Kociorupa
wracał z targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego "Rubina".
Przyjeżdża do chałupy, a tu zamiast "Rubina" ten facet.
- Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierżant - mógł go kupić w zamroczeniu
zamiast "Rubina".... Zwłaszcza, że gość ma takie same kolory jak telewizor - dodał,
przyglądając się sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciom i zielonym zastoinom
widniejącym na ciele nieznajomego.
- Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania.
- Jam wał koński... - jęknął przybysz.
- Jan Wałkoński - zanotował sierżant. - No, dobrze, powiedzcie nam teraz,
Wałkoński, gdzie was tak urządzono? Adresy, hasła, punkty kontaktowe? Krypto- i
pseudonimy?
- Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna.
- Pseudonim "Jolanta"? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy o
was więcej niż przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala
Modliszki. Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami.
- Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... -
rozmarzył się sierżant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś
gównianą czterdziestkę...
ś
ebym to ja miał takie wyposażenie jak porucznik Borewicz... -westchnął z
zazdrością.
- A może by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. – To ludzki facet,
swój chłop, on nawet wiejskiego milicjanta ma w poważaniu!
- Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią
zdecydowanie:
- Ewa wzywa zero siedem!
W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon.
- Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złażąc z przystojnej prywaciary, którą
właśnie przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą
podpaszną lewostronną, kryjącą w sobie miły ciężar niezawodnej, oksydowanej
dziewiątki.
- A, to wy, Miziak! - powiedział życzliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie!
- Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek - wyjaśnił Miziak
kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę.
- Melduję - zawołał służbiście - że mamy tu podejrzaną osobę, pseudo "Jolanta", ale
nie chce nic gadać!
- Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako swój
chłop posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego.
- W dodatku, kurwa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we
wszystkich odcinkach serialu.
- To co mamy robić? - zmartwił się sierżant.
Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem.
- Powiem wam tylko sierżancie, że w łóżku każdemu rozwiązuje się język! - i
położył słuchawkę, bo do jego sypialni dobijała się już następna podejrzana,
złotowłosa trucicielka ze stołówki w Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa
Dzierżyńskiego.
- Modliszka! - rozkazał sierżant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z
zatrzymanym!
- Nigdy! - załkał kapral. - Dostanę od tego adidasa!
- W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak -odprowadźcie go do
starego Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi!
ś
ycie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkułaczony w 1952 i
pozbawiony swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z
entuzjazmem przyjęty został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. śe
zaś był pyskaty i obrotny, już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem,
dzięki czemu mógł pousadzać krewnych i znajomych na wszystkich prominentnych
stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak konsekwentnie, że podczas zebrań i
rocznicowych akademii przy stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów,
spoglądając władczo sponad zielonego sukna na skłębioną w świetlicy resztę
ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego kmiecia. Nachapał
ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w
swoich zabudowaniach i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specjalistyczne, bardzo
podówczas lansowane. Zaraz też udzielono mu licznych kredytów, otoczono opieką
agro- i zootechniczną, a nawet pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego
szczebla, chodził po
obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowinach liczne
rzekome wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z
pobliskiej ochronki. Podziwiał też krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już
przywykłe do ciągłego przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania,
ż
e na widok ekipy telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet
wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie inne usiadły na zadach po obu jego stronach,
reszta zaś stanęła w tle i
przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może leghorny?
- Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A
niechże was dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znużonemu
już nachalnym wazeliniarstwem swego dworu.
Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony został ze stołka, a
wkrótce posypali się również jego poplecznicy, ale zmian - hamowane po drodze
gdzie się dało - nie doszły aż do szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do
ż
adnych nowych organizacji nie wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że zaczął
naraz uczęszczać do kościoła, pilnie uważając by i tam się w żadną stronę nie
wychylić. Gdy więc podczas "Boże coś Polskę"
ekstrema śpiewała "racz nam wrócić Panie", zaś aktyw Komitetu Gminnego
molestował "pobłogosław Panie", nasz Kociorupa dostawał zwykle w tym miejscu
ataku kaszlu, wprawiając podsłuchiwaczy w osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców drobiu, także
umiał obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdumieniu stał się jedynym po obu
stronach Oceanu Atlantyckiego człowiekiem, któremu to godne pożałowania
pociągnięcie adminis-
tracji amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował mianowicie
moratorium na spłatę kredytu w banku spółdzielczym, zwalając całą winę na Biały
Dom i uzasadniając to tak dialektycznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i
opinię swojego człowieka.
Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił amnezjonowany docent
Basset i jako nikomu nie znany Jan Wałkowski zaczął uczciwie pracować na miskę
zupy i przygarść jaglanej kaszy.
Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy spoczęła przy nim na
moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona przy skubaniu pierza, pilnowaniu
zacieru, nawilżaniu zboża, aby przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych
czynnościach,
nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
- Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego pracowitego, cichego
przygłupa.
- Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą prawdą.
- Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a mnie nie chcą wyskrobać,
mówią, że za późno! - tu wybuchnęła spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
- Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co znaczy za późno? Dla
dobrego chirurga nigdy nie jest za późno... - tu zaczęło mu się coś przypominać,
majaczyć, konkretyzować w zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i
chęć dopomożenia tej dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając,
zawołał:
- Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
- Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego ogromne błękitne oczy -
zajdę do was wieczorem, a teraz wyjmijta mi już palucha z rzyci, bo gospodyni
czekają!
I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła furkocząc spódniczkami,
a ubogi wyrobnik jął wecować na kamieniu skrobaczkę do kartofli, obficie na nią
popluwając.
Jak gmina długa i szeroka, wszędy z szybkością wiatru rozeszła się wieść o
niezwykłych talentach wolnego najmity, żyjącego na łaskawym chlebie w
Kociorupowym obejściu.
Z podziwem i nadzieją opowiadano sobie, jak to przygłup Wałkoński wyskrobał
Kaśkę Pyzdrzankę tak galanto i błyskawicznie, że tuż po zabiegu dziewucha o
własnych siłach uciekła w jedną stronę, a potworny wyskrobek w drugą i to nie tylko
za próg, ale
aż do miasteczka, gdzie początkowo dobijał się do Stronnictwa Demokratycznego,
zaś załatwiony odmownie pokuśtykał na plebanię i zatrudniony tam został jako
dzwonnik Quasimodo, które to imię - trudne do wymówienia - prosty lud zaraz
zmienił na Kwasimordę, i bardzo słusznie, bo mordę miał w samej rzeczy
rozkwaszoną. Zaraz też ze wszystkich stron wyruszyły wozy i wózki, fury i furki,
polonezy, maluchy, a nawet syreny wiejskiej biedoty i pociągnęły het, precz drogami i
bezdrożami ku chałupie Kociorupów, a na każdym wozie stroskana matka lub ojciec
zbolały wieźli a to jakąś Marychnę leniwą, której - zgiętej przy kopaniu ziemniaków -
nie chciało się machnąć motyką do tyłu, aby natręta
odpędzić, a to znowuż Jagnę roztargnioną, co grając w kucanego berka nie spozierała
gdzie mianowicie kuca, a to wreszcie łatwowierną Małgośkę, która czekając ze
zbożem we wiatraku aż wiatr dmuchnie - sama nieopatrznie nadmuchać się pozwoliła.
Księża grzmieli z kazalnic na zgorszenie, babki-znachorki zaczęły przymierać
głodem, zaś w szpitalu okręgowym po raz pierwszy od dziesiątków lat pojawiły się
wolne łóżka, co wreszcie zwróciło uwagę adiunkta Wygrzmoconego, od niedawna
dyrektora tej prowincjonalnej lecznicy.
- Wiesz, Jolanto - mówił wieczorem do żony - chyba zdrowotność w rejonie
drastycznie wzrosła, bo już pacjenci nie leżą po korytarzach i można przejść suchą
nogą, nie ślizgając się w różnych paskudztwach, jak to kiedyś bywało... Myślę -
kontynuował- że jest to rezultat mojej wytężonej pracy, jaką podjąłem od momentu,
gdy w dowód zaufania przeniesiono mnie na ten zaniedbany odcinek.
- W dowód zaufania! - prychnęła pogardliwie Jolanta. - Ciebie wywalono na zbitą
twarz z kliniki za to, żeś wywałaszył towarzysza Podnośnika jak sójka za morze!
- To nie ja - pisnął rozpaczliwie adiunkt, rozglądając się czy kto nie słyszy - to twój
pierwszy mąż, docent Basset!
- I owszem - zgodziła się Jolanta - ale miał tyle rozumu, żeby potem zniknąć, a więc
wszystko skrupiło się na tobie, jak kura na pieprzu... O, ja nieszczęsna - zawołała
wpadając w rozpacz mogłam żyć z Bassetem w szczęściu i dobrobycie, zamiast
kisnąć na
tym zadupiu jak małpa w kąpieli!
Sprzeczkę przerwało przybycie sierżanta Miziaka.
- Witam, witam komendancie! - zawołał kordialnie Wygrzmocony, który starał się
być w dobrych stosunkach z przedstawicielami miejscowego establishmentu.
- Co dolega? - pytał troskliwie.
-Zresztą nic nie mówcie, stary praktyk z samego wyglądu potrafi postawić diagnozę...
Cera nieświeża, oddech też, wzrok osłupiały... Przepracowanie, co?
- To swoją drogą - zgodził się Miziak, który właśnie przed chwilą zneutralizował
wypisaną na szpitalnym murze nielegalną nazwę nieistniejącego związku
zawodowego "Solidarność" dopisując do niej wyrazy "...z walczącymi narodami
Afryki i Azji, to nasz
patriotyczny obowiązek".
- Ale ja nie w tej sprawie! - dorzucił szybko w obawie przed terapią adiunkta, która
już niejednego pacjenta wyprawiła na cmentarz komunalny.
- Nie? A to szkoda, bo mam tu właśnie nowy amerykański lek "The Polopiryna", na
pewno postawiłby was na nogi!
- Panie Wygrzmocony - szepnął konfidencjonalnie sierżant. -Ktoś robi panu koło
pióra...
- Jak to koło pióra? - zaniepokoił się uczony. - Może koło biura? - zapytał z nadzieją
w głosie, bo koło jego biura funkcjonowała jedyna w szpitalu ubikacja, do której
ustawiały się kolejki pacjentów, nie zawsze panujących nad zwieraczami po percepcji
czterosuwowej sprężarkowej lewatywy, będącej darem bułgarskiej służby zdrowia
dla bratniego okręgu.
- Koło pióra powiadam, to znaczy, że ktoś panu odbiera pacjentów - i sierżant Miziak
zreferował pobladłemu z wrażenia lekarzowi sytuację, jaka wywiązała się w gminie
na odcinku troski o powszechną zdrowotność.
- Sierżancie - rzekł z determinacją docent Wygrzmocony -jedziemy do starego
Kociorupy... Czy macie przy sobie nakaz aresztowania in blanco?
- Mam swoją pałkę - odparł wymijająco Miziak, postanawiając sprawdzić wieczorem
w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy "in blanco".
Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad jego głową, czynił
następny krok w swojej powtórnej karierze, a to za sprawą polowania odbywającego
się w Puszczy Gminnej im. Marii Rodziewicz.
Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku dziesiątków lat była
terenem zsyłki dla różnych wybitnych ongiś postaci, które na kolejnych etapach
powylatywały ze stanowisk i tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie
dręczone widmem odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania. Doroczne
polowanie zgromadziło ich wszystkich - zgrzybiałych zwolenników sanacji,
prostodusznych autorów błędów i wypaczeń, zgrzebnych entuzjastów ekonomiki
bodźcowej, niefrasobliwych pożyczkobiorców i dziecięco naiwnych teoretyków
finlandyzacji. Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich właśnie na stanowiskach
strzeleckich, wywołując kolejno nazwiskami i tytułami, na które byli ogromnie
uczuleni.
- Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! – zabrzmiał jego puszczański,
surowy bas.
- I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspomniawszy nie tak znów
dawną przeszłość.
- Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! – komenderował leśniczy.
- A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. -Obawiam się, że mój
pobyt na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny komentarz w stolicy...
- Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął sarkastycznie profesor
Mieczysław Różopolański, przebywający na prowincji od marca 1968, zwracając
swój egzotyczny profil ku byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-Gwizdkowi.
- A odpierdulta żeż się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie
Kant - Gwizdek, ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amerykańskich jeszcze
zrzutów.
Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem szlachty, dał
znak chórowi włościańskiemu, który buchnął starą, myśliwską pieśnią: - Pojedziemy
na łów, na łów, towarzyszu mój... - narodową w formie i jakże aktualną w treści.
- Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty.
- Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy widząc, że niektórzy
szczególnie doświadczeni działacze dają dyla w krzaki.
Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a wreszcie tętent
nadbiegającej zwierzyny.
- Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura, przykładając ucho do
ziemi - chyba prosto na pana ministra Podmamuśkę!
Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukcesu, podniósł broń
do oka, ale zaraz opuścił ją z niesmakiem:
- Sama drobnica - mruknął.
Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników, potem niewielki
zastęp harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbieraczy runa leśnego. Wszystko to
przemknęło z piskiem i kwikiem pod nogami myśliwych i pognało do wyraju, między
Czarcim Uroczyskiem a PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efemeryda w
proboszczowskim sadzie. I znowu nastała cisza, przerywana tylko pohukiwaniem
naganiaczy.
- Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski, spoglądając na
leśniczego. Ten, w ostatecznej desperacji, przypomniał sobie naraz ostatnią powieść
pana Nienackiego, którą przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem bohatera
tej powieści, również leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej swoją starą i
zadarłszy jej spódnicę ukazał struchlałej puszczy szpakowate, sinawe i nieźle już
obwisłe łono. Na ten widok spomiędzy drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to
płowe wilczyska, a to szczeciniaste dziki, aby popędzić w panice prosto pod ziejące
ogniem strzelby. Wtem baba pierdła - wtedy zaś do ucieczki runęły mocarne
niedźwiedzie i łosie rosochate, i gigantyczne żubry, a nawet jakiś SS-man, od wojny
się jeszcze kryjący, wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem "hilfe, hilfe" i
dobiegłszy aż do komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce.
W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zazwyczaj bywa, jeden
kierowca służbowej wołgi i kilkoro ze służby, ale żartom i śmiechom nie było końca,
aż do momentu, gdy wśród towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: ambasador
Bamboko Kikujuranion...
W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie, a zdrowa czerń
jego policzków przybierała z wolna barwę popiołu.
- Doktora, doktora! - rozległy się krzyki.
- Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek szlachty. - Już tam adiunkt
Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy. Ot, wezwać by lepiej onego cudownego
przygłupa, któren praktykuje w chałupie starego Kociorupy!
- Źwięte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy.
-Kopnijta no się chłopaki i sprowadźta tu migiem Jana Wałkońskiego.
- Ale żeś pan przywalił temu Murzynowi - mówił z podziwem stary Kociorupa,
częstując niuchem tabaki byłego ministra Podmamuśkę.
Siedzieli obaj przed drzwiami izby, w której znachor Jan Wałkoński walczył o życie
ambasadora Bamboko Kikuju.
- A bo wyszedł prosto na mnie... - tłumaczył się Podmamuśka. - A że akurat wczoraj
w telewizorze mówili, że należy bić Murzynów, więc dołożyłem mu w ostatniej
chwili kolbą przez plecy...
- W telewizorze podano dwie wiadomości - tłumaczył mu cierpliwie Kociorupa -
jedną krajową, że należy oszczędzać, drugą zagraniczną, że Amerykanie biją
Murzynów.
- No, patrz pan, a ja zrozumiałem, że Amerykanie oszczędzają, a Murzynów należy
bić... Oj, dadzą mi teraz łupnia, jak ambasador odkorkuje!
Kociorupa uśmiechnął się pobłażliwie:
- A kto się o niego upomni? Przecież ten afrykański rząd, który go desygnował, już
dawno został strawiony.
- Rozumiem... - kiwnął głową Podmamuśka - strawiły go wewnętrzne sprzeczności
okresu postkolonialnego, uczyli nas tego na pomaturalnych kursach doktoranckich.
- Sprzeczności też - potwierdził Kociorupa - ale głównie strawiła go, po uprzednim
zresztą zjedzeniu, następna ekipa rządząca, bardzo postępowa nawiasem mówiąc, pod
kierownictwem sierżanta Makaku Nastyku.
- Pokój temu domowi! - zabrzmiało od furtki, i do obu rozmówców podszedł
niemłody już duchowny w wyszarzałej sutannie.
- Witajcie, ojcze Chudzielaku! - odrzekł z szacunkiem Kociorupa, zastanawiając się
w duchu, na co zacny kapłan tym razem kwestuje, jeżeli we wsi stoją już trzy
kościoły.
- Podobno macie w obejściu konającego poganina? - zaszemrał ojciec Chudzielak.
- Konającego poganina to za dużo powiedziane - oparł stary rolnik - ale pobitego
Murzyna i owszem. Jeżeli ksiądz chce go ochrzcić, to my z panem ministrem
Podmamuśką chętnie go przytrzymamy, żeby nie wierzgał.
- O Jezu, Jezu! - rozległ się nagle rozpaczliwy wrzask z chałupy.
- Nawrócony! - zawołał naiwnie ojciec Chudzielak, składając dłonie do modlitwy.
- Et - machnął ręką Kociorupa - u Wałkońskiego wszyscy pacjenci tak wrzeszczą,
wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni!
- Nie moja to wprawdzie sprawa - rzekł Podmamuśka, mierzwiąc nerwowo
szpakowatą czuprynę, przystrzyżoną na jeżyka z lat siedemdziesiątych - ale ja bym tak
znowuż nie chrzcił każdego kto podleci, bo potem człowiek nie wie czy trafił do
kościoła czy dajmy na to do arki Noego. Ja tam jestem stary ateista i światopoglądu
swego nie zmienię, tak mi dopomóż Bóg, ale jak w niedzielę zamiast księdza
proboszcza wyłazi na kazalnicę ten cały profesor Różopolański, z takim proszę pana
nosem i zaczyna bluzgać na partię, która go wykarmiła własnym cyckiem, to mnie za
przeproszeniem szlag nagły trafia, albowiem w Piśmie powiedziano, iż wszelka
władza dana jest od Boga, a byt określa świadomość! -zakończył stanowczo i splunął
na gumno.
- Wszystko to nasi bliźni - szepnął obłudnie Chudzielak, który jako kapłan starej
daty sam krzywo patrzył na wszelkie innowacje w Kościele, a zwłaszcza na prelekcje
polityczne różnych neofitów i występy artystów, a już szczególnie artystek, znanych
ongiś szeroko z hulaszczego, a nawet rozpustnego trybu życia.
Wtem drzwi skrzypnęły i stanął w nich Jan Wałkoński, skrwawiony, ale radosny.
- Udało się - rzekł, odpowiadając na chaotyczne pytania - chociaż niełatwo było,
gdyż pan minister Podmamuśka bardzo silnie kontuzjował pana ambasadora Kikuju w
okolicę kości ogonowej.
- A nie w dupę? - zdziwił się minister.
- Toż to na jedno wychodzi! - parsknął głośnym śmiechem Kociorupa.
- Niezupełnie - wyjaśnił znachor - ponieważ pan Bamboko Kikuju ma tę kość
ogonową ponadprzeciętnej długości, dodajmy że chwytną, więc uszkodzenie jej
mogłoby się źle skończyć.
- To z ostatniego namaszczenia nici? - skrzywił się ojciec Chudzielak. - Chrzest
także się nie odbył, no to jestem nieźle do tyłu... - i rozsierdzony duszpasterz pobiegł
na plebanię,
podjąwszy niechrześcijańskie postanowienie odegrania się przynajmniej na dzieciach
notabli, które przysyłano masowo na lekcje religii, a to głównie ze strachu przed
miejscową opinią publiczną, męką piekielną i pomówieniem o sprzyjanie
pieriestrojce.
Adiunkt Wygrzmocony gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Jego akcja,
mająca na celu eliminację kłopotliwego konkurenta, spaliła na panewce. Znachor
Wałkoński z dnia na dzień zyskiwał na znaczeniu, leczył dostojników już nie tylko
gminnych, ale i wojewódzkich, stając się dla Wygrzmoconego nieosiągalnym
obiektem zawodowej nienawiści.
Piękna pani Jolanta dolewała oliwy do ognia:
- Ach, ty fujaro - mówiła - ty ofermo życiowa, ty flimono zagwazdrana! Byle
znachor zabrał ci całą praktykę, jak diabłu ogarek. W domu bieda i głód, aż mnie w
dołku ssie, jak kruk krukowi, a przecież przy każdym innym mężu mogłabym mieć te
wszystkie bogactwa! - Tu wskazała dramatycznym ruchem usytuowany naprzeciwko
ich mieszkania Gminny Dom Towarowy, na wystawach którego piętrzyły się
łańcuchy dla krów, odkurzacze dla młodych małżeństw i - wprowadzone ostatnio -
prezerwatywy wielokrotnego użytku dla starych konkubinatów.
- Temu Wałkońskiemu całkiem się we łbie przewróciło - ciągnęła, nie biorąc pod
uwagę, że mąż bliski jest zawału.
- Ty wiesz, że on odmówił wyjazdu za granicę?
- To zależy za którą granicę... - mruknął sceptycznie adiunkt.
- Za afrykańską! Ten wyleczony Murzyn zaproponował mu kontrakt dolarowy w
Gugumayaya, a Wałkoński mu na to pokazał, gdzie się zgina dziób pingwina. Tak,
tak, niedaleko pada jajo mądrzejsze od kury!
- Dolarowy kontrakt... odmówił... chyba pijany albo wariat -mówił sam do siebie
Wygrzmocony - wariat, na pewno wariat! A jeżeli wariat, to już ja go dostanę!
I trzasnąwszy drzwiami pobiegł załatwić żółte papiery dla konkurencji. Poszło to
łatwiej niż przypuszczał, ponieważ nikt we wrogim obozie nie oczekiwał ataku z tej
właśnie strony. Ordynator szpitala psychiatrycznego im. prof. Krasińskiego, doktor
hab. Sebastian Cycoń natychmiast wysłał karetkę, która na sygnale dostarczyła
związanego znachora i postawiła go przed komisją lekarską.
- Dzień dobly, panie Wałkoński! - zawołał dr Cycoń, mający zwyczaj wylewnego
witania swoich pacjentów, aby ich ośmielić.
- Co tam nowego? Kuku na muniu? Do Aflyki nie pojechała za dularki, fiksum
dyrdum?
- A nie - odrzekł stanowczo delikwent - i nie pojadę, bo tu mi dobrze w kraju
rodzinnym!
"Wariat" - zapisali jednocześnie dwaj pozostali członkowie komisji, psychiatra dr
Wysłodek i psycholog mgr Barbara Felga.
- Czy pacjent nie onanizował się swego czasu dzieckiem w kolebce? - spytał dr
Cycoń, obarczony predylekcją do górnolotnych wyrażeń, zapożyczonych z literatury.
- Dzieckiem nigdy - odparł prostodusznie Wałkoński - tylko misiem albo ręką.
- A czy pacjentowi nie śnią się czasami stosunki analne? -indagowała mgr Felga,
cała czerwona ze wstydu, bo jej stosunki analne śniły się średnio cztery razy w ciągu
nocy.
- Nigdy! - uderzył się w piersi znachor. - Za to czasem śnią mi się stosunki
bilateralne z Kubą.
"Zboczeniec" - zapisał dr Wysłodek.
- Kończmy - szepnął mu do ucha dr Cycoń - bo czas leci, a ja muszę być o szóstej
pod Borodinem... Tfu, co ja gadam? Pod kinem! - i zdenerwowany wsadził jedną dłoń
za surdut, a palcami drugiej zaczął bębnić po stole, dmuchając jednocześnie w
charakterystyczny kosmyk włosów opadający mu na czoło.
- No cóż - podsumował dr Wysłodek - chyba zatrzymamy pana na jakiś czas, panie
Wałkoński.
- Dostanie pan cieplutką celę - informowała życzliwie mgr Felga - i może pan brać
udział w zajęciach plastycznych, a nawet sportowych... Nie wiem, czy pan wie, że w
naszym kraju istnieje liga drużyn piłkarskich przy poszczególnych zakładach
psychiatrycznych. O, nawet dziś KS "Psychopata" Gliwice gra ze "Schizofrenikiem"
Poznań...
- Możecie mnie zatrzymać - powiedział znachor z flegmą, nabytą podczas
wielogodzinnej kontemplacji dziejów rodu Palliserów – ale uprzedzam, że przy
najbliższej okazji poskarżę się swojemu posłowi.
- Komu pan się poskarży? - krzyknęła z przerażeniem mgr Felga.
- Swojemu posłowi oczywiście - odrzekł z godnością Wałkoński.
- To przesądza sprawę. Idiota. Pojedyncza cela, zimne okłady, elektrowstrząsy i
szpryca z towotu! - zaordynował dr Cycoń i porwawszy z wieszaka trójgraniasty
kapelusz, opuścił gabinet.
Przygwoździwszy przeciwnika, adiunkt Wygrzmocony zaczął się liczyć ze
wzmożonym napływem pacjentów do swej własnej lecznicy. Gdy nic takiego nie
nastąpiło, a miejscowy grabarz przestał mu się nawet kłaniać, adiunkt wpadł na
pomysł zorganizowania białej
niedzieli na wsi, słusznie uważając, że kiedy pacjenci nie przychodzą, to należy ich
samemu nałapać. Do sprawy przystąpił pedantycznie, naukowo, studiując przede
wszystkim ostatnie dwa roczniki dwutygodnika "Nowy Medyk", z którego to pisma
dowiedział się, że warunkiem powodzenia wszystkich masowych akcji sanitarnych,
takich właśnie jak białe niedziele, przymusowe szczepienie lub odłów kurew w celu
ich przebadania - jest zaskoczenie. Wygrzmoconemu nie przyszło jednak do głowy, że
z kolei warunkiem zaskoczenia jest dyskrecja. Gadał o obławie tu i ówdzie, przecieki
poszły w teren. Chłopi, wiedząc czym to grozi - bo na przykład studentów
stomatologii rozliczano podczas takich niedziel z ilości wyrwanych zębów - powołali
straż obywatelską, osadzili kosy na sztorc, baby i dzieci schowali w lesie, psy
pospuszczali z łańcuchów, a do władz wysłali delegację z białą flagą, powołując się
na Kartę Praw Obywatela i grożąc przerwaniem dostaw żywca.
Wróciwszy jak niepyszny do szpitala, Wygrzmocony usiłował rozładować swój
gniew sztorcując salową, która kijem od miotły tłukła właśnie w kącie jakąś
wyjątkowo złośliwą salmonellę. Ta jednak - tzn. salowa, a nie salmonella -
oświadczyła, że pan dyrektor może jej wskoczyć na dodatek rodzinny i że taką
zasraną robotę to ona wszędzie znajdzie.
W domu czekała go niespodzianka, gdyż córka pani Jolanty z pierwszego
małżeństwa, Simona Basset, wróciła właśnie - jak oświadczyła stara niania - "ze
szkół", które to niemodne wyrażenie o tyle oddawało prawdę, że Simonę wylewano
regularnie z kilku kolejnych szkół stopnia ponadpodstawowego, a to za kleptomanię,
erotomanię, ostatnio zaś za narkomanię.
- Biedactwo wpadło w wąchactwo! - zrymowała niechcący pani Jolanta, wskazując
mężowi dobrze rozwiniętą dziewuchę, wąchającą z zapałem kawałek starego
ementalera.
- No oddaj to, no oddaj! - prosiła łagodnie. - Tatuś przyszedł głodny jak z cebra!
Muszę mu zrobić kanapki...
- Nie będę jadł! - warknął doktor, z trudem hamując mdłości.
- Wszystko wącha? - spytał, usuwając narkomance sprzed nosa swoje ulubione stare
kapcie i z ulgą wsuwając w nie stopy.
- Wszystko! Wąchała już pastę do butów, swoją starą nianię, kota i sierżanta
Miziaka, który ją tu zresztą przyprowadził, jak kwiatek do kożucha.
Dr Wygrzmocony zasępił się. Nie dalej jak pół roku temu Simona wpadła w jogizm,
a zaraz potem w nimfomanię, w wyniku czego została przyłapana na uprawianiu
nierządu w pozycji kwiatu lotosu.
Na nic się zdało zmuszanie jej siłą do oglądania w telewizji pogadanek pani
Michaliny Wisłockiej, propagującej seks humanistyczny. Wskutek zmian
programowych, w telewizorze zamiast Wisłockiej pokazała się pani Irena Gumowska
i udzieliła kilku rad gospodarskich, które Simona - przekonana, że dotyczą seksu -
wprowadziła do swego repertuaru erotycznego wzbudzając grozę nawet wśród
największych świntuchów. Szczególnie odrażające były jej próby czyszczenia
starszym panom zamszu kiszoną kapustą, wypychania zużytymi gazetami i tym
podobne. Najwybitniejsi psychologowie i psychiatrzy nie byli w stanie poradzić sobie
z rozwydrzoną dewiantką.
- Może by doktor Cycoń? - zastanawiał się głośno adiunkt. - Albo magister Felga?
- Akurat - skrzywiła się Jolanta. - Cycoń sam nienormalny, wczoraj dzwonił, czy jest
u nas Kutuzow. A Felga tylko patrzy, komu się podstawić, jak mysz kościelna. O,
znachor Wałkoński, ten by ją uzdrowił. Przecie on wyleczył mecenasa Pitułę z
zastarzałego pedalstwa, i to tylko przy pomocy nunczaków, ćwiartki terpentyny i
kołka dębowego sześć ósmych cala. No tak, ale ty wsadziłeś Wałkońskiego do
czubków, kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie
wpada! - zakończyła swój wywód, nie wiedząc nawet, że pierwszy i ostatni raz w
ż
yciu udało się jej trafić przysłowiem w sedno sprawy.
- A może by i Simonę tam wsadzić? - mruknął chytrze adiunkt. -Poproszę Cyconia,
ż
eby umieścił ją we wspólnej celi ze znachorem... A nuż coś z tego wyjdzie?
- Spróbuj - zgodziła się pani Jolanta. - Przygarnął Kociołek Gierkowi, a sam smoli.
Odseparowanie popularnego znachora odbiło się w całej gminie szerokim echem, co
znalazło swój wyraz na łamach miejscowej prasy. "Państwowa psychiatria w walce z
ciemnotą i zacofaniem" -grzmiał półoficjalny "Trybunarz ludowy", dając do
zrozumienia, że Wałkoński, oprócz znachorstwa i wrodzonego idiotyzmu, zhańbił się
również posiadaniem obcych dewiz, powielacza, zacieru i kilku fragmentów
srebrnego sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. "Wierzący wieśniak
ofiarą represji" - narzekał "Aniołek rzymsko-katolicki", rysując na swych łamach
wzruszającą sylwetkę wiejskiego homeopaty, który żegnał się przed każdym
zabiegiem, co rzekomo spowodowało wściekłość władz i próby zmuszenia go, żeby
ż
egnał się trzykrotnie, i to z prawa na lewo. Konspira też nie zasypiała gruszek w
popiele i w ciągu nocy pokryła mury napisami "Wypuścić znachora", przy których
uwijał się spocony sierżant Miziak, wymazując końcówkę pierwszego wyrazu w
nadziei, że hasło "Wyp... znachora" będzie odebrane niejednoznacznie, i że
wprowadzi niejaki zamęt w strukturach podziemia.
Afera Wałkońskiego ściągnęła nawet korespondentów zagranicznych, z którymi
spotkał się rzecznik prasowy sołtysa, człowiek doskonale wychowany, przy tym
bardzo przystojny mężczyzna o znakomitej sylwetce, bujnej czuprynie i ściśle
przylegających do czaszki uszach, co całkowicie predysponowało go na to
stanowisko. Roli tłumacza podjął się chętnie b. minister Podmamuśka, człowiek
bywały w świecie, dobrze otarty o obce kraje i języki.
Jako pierwszy wystartował z pytaniem dystyngowany Anglik, przedstawiciel "The
Ilustrated His Maiesty Imperiał Magazine", mr Reginald Blackberry-Sauce Jr.
- Pragnąłbym zapytać - powiedział bezbłędną, oksfordzką angielszczyzną - czy
zdaniem milorda sprawa sir Wałkońskiego jest incydentalna, czy też może zapowiada
dalsze przykręcenie śruby?
- Co on powiedział? - spytał nerwowo rzecznik.
- Przypierdala się do Wałkońskiego! - przetłumaczył sumarycznie Podmamuśka.
- To powiedz mu pan, że oni biją Irlandczyków.
- Wałkoński ist hochsztapler, und Się szlagen Ajrisz in Belfast mit Polizei und
Wasserpumpen! - oświadczył tłumacz, a Brytyjczyk usiadł czerwony ze wstydu,
udając, że nie słyszy chichotu innych korespondentów.
Następny z kolei, przedstawiciel "Le Pisoire", monsieur Madelaine, nie był już tak
pewny siebie i z przymilnym uśmiechem usiłował dowiedzieć się od rzecznika, czy
przymknięcie znachora nie wpłynie ujemnie na stosunki polsko-francuskie.
- A jadłeś już pan dzisiaj żabę? - odpowiedział pytaniem na pytanie rzecznik.
Te logiczne odpowiedzi sprawiły, że zgłosił się jeszcze tylko jeden dziennikarz, z
"Woprosow Pobiedy", wypytując o współpracę przygraniczną, na co otrzymał
obszerne, dwugodzinne wyjaśnienie, ilustrowane przezroczami i wykresami. Wreszcie
rzecznik wraz ze swą świtą wyszedł na ganek, z przyjemnością patrząc, jak
korespondenci w panice wskakują do swych samochodów i odjeżdżają w kierunku
Warszawy.
- Całkiem fajnie nam to wyszło - cieszył się - w dużej mierze dzięki panu, panie
ministrze!
- E, co tam, ja tylko tłumaczyłem - krygował się Podmamuśka -ale fakt faktem, że
stanęliśmy na wysokości. Ten Amerykanin z "Washington Compost" nawet się nie
odezwał!
Rzecznik roześmiał się: - Ha, ha, a niechby spróbował, już ja miałem na niego
dobrego haka!
- O Murzynach? - podsunął b. minister.
- E tam, o Murzynach! Oni chytrusy przestali już lać tych Murzynów, żebyśmy się
nie mieli do czego przyczepić. Ale ja bym mu powiedział, że tatuś Weinbergera
oszukiwał przed wojną na śledziach!
- Jak to? - zdziwił się Podmamuśka. - To pan mieszkał przed wojną w Stanach?
- A skądże - zastrzegł się rzecznik - to tatuś Weinbergera mieszkał przed wojną w
Buczaczu
Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się zasłużoną sławą. Tu
kurowały się i odpoczywały ofiary kolejnych eksperymentów ekonomicznych,
ciągłych reform systemu szkolnego i zmieniających się kilka razy w roku przepisów
podatkowych dla rzemiosła. Tu również znajdowali bezpieczny azyl i wygodny kaftan
bezpieczeństwa bohaterowie pokazowych procesów. Gdy w trakcie rozprawy
podsądny zaczynał zjadać własny krawat, robił głośno w majtki lub nieoczekiwanie
przyznawał się do winy - wiadomo było, że zostanie uznany za niepoczytalnego i po
krótkim pobycie w szpitalu wyjdzie na wolność, aby rozejrzeć się za kolejnym
odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny przepływ przez lecznicę różnych
znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona jakby kuźnią kadr i giełdą
dobrych posad, a także kreatorką postaw społecznych i obyczajów, spełniając rolę
zarazem i Cambridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach luksusowych
szałówek. Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor Wałkoński,
ulegając wrodzonemu sobie popędowi do czynienia dobra, usiłował przyjść z pomocą
innym pacjentom i już wkrótce osiągnął zdumiewające rezultaty. Między innymi
udało mu się wyleczyć pewnego byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu
1980 próbował uciec z kraju, w którym to celu poszukiwał bezskutecznie granicy
polsko-rumuńskiej, powołując się na precedensy z września 1939. Ustawiwszy
nieszczęsnego idiotę przed aktualną mapą i przykazawszy szeroko otworzyć oczy,
znachor przywalił mu następnie po łbie nogą od łóżka, owiniętą humanitarnie w
ciepłe, szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się przypuszczalnie
w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał się on gorącym zwolennikiem
nienaruszalności granic w powojennej Europie, i jako taki został wypisany ze szpitala
z diagnozą lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na pół etatu.
Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i piękna, ale do
szpiku kości zepsuta istota, bywalczyni wielu więzień, aresztów i odwykówek, w
dodatku ćpunka i alkoholiczka, zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i
rozpusty, której nie mogli się oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie członkowie
miejscowego koła ZSMP, grupującego co bardziej świadomych pielęgniarzy.
- Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do jednego z nich,
przechodzącego właśnie korytarzem.
- Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody, schludny człowiek,
będący nadzieją organizacji.
- Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka - jak odgaruję pajdę, to
damy z glana przez lipko i zajaramy trawkę bez obciachu!
Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już wkrótce rozkrzewiły się
bujnie, zarażając swym trującym aromatem spokojną dotychczas lecznicę.
- Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgromadzonych lekarzy dr
Cycoń. - Nie będę ukrywał, że kitramy w samarę, gdyż herbatnicy jorgają na
zastawkę. Proszę wklepać bez obciachu, co z juchtem?
- Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga.
- Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w szamkę na cwelu do
rakiety nie śmignie!
- Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń. - Jeden gryps wysłać do komitetu,
a drugi do Wydziału Zdrowia i atanda bez kitu!
Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać niebawem grypserą
całą gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dostojników oświadczył w wywiadzie
telewizyjnym, że skup rzepaku obcyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę, zaś
ksiądz Chudzielak
zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, grożącego niewątpliwie
sankcją piekielną, wówczas dopiero zorientowano się, że sytuacja jest krytyczna, że
zło szerzy się ze szpitala, a źródłem tego zła jest rozpustna Simona Basset. Ponieważ
zaś nikt z lekarzy nie był w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś wezwani
pospiesznie poloniści albo staczali się na dno upadku, albo też opuszczali lecznicę w
popłochu - postanowiono chwycić się ostatniej deski ratunku, a deską tą był
oczywiście znachor Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc wolność, premię i tytuł
psychiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do celi ohydnej
Simony.
Pierwszy dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu stary Kociorupa, który
przyjechał do szpitala z paczką żywnościową dla znachora. Zdziwiła go cisza i brak
portiera na pilnie zazwyczaj strzeżonej bramce. Korytarze też były puste, zaś cele
pootwierane i wyludnione.
- Jedno z dwojga - pomyślał stary kmieć - albo waryjaty pouciekały, albo są w
ś
wietlicy i wybierają Organizację Związkową.
Ale świetlica także świeciła pustką, za to przed celą Simony stał tłum pacjentów
przemieszanych z pielęgniarzami i personelem medycznym. Z celi biła jakaś dziwna
jasność, a Kociorupa, przepchnąwszy się do pierwszych rzędów, ujrzał w jej wnętrzu
znachora i jego świeżo odzyskaną córkę. Trzymali się za ręce i rozmawiali, a mocą
jakiegoś dziwnego zrządzenia z ust ich płynęła nie grypserą i nie lokalny ludowy
dialekt, lecz najczystsza poezja rodem z Konopnickiej albo Deotymy, chwilami
asnykoidalna lub z lekka tetmajeryzująca:
- O córko moja, czyżbym cię odzyskał, Bo do tej pory uwierzyć nie mogę?
- Jam ci to, jam ci, daj mi tato pyska i idźmy razem w swą życiową drogę.
- Toż dzieckiem byłaś pod opieką mamci, tyś to na pewno?
- Jam ci, tato, jam ci!
Kociorupa trącił w ramię stojącego obok starego nokautera używanego do
obezwładniania co najtęższych furiatów i spytał go szeptem:
- Panie Stachurko, powiedz pan, czy on tak bez przerwy gada wierszem z córką?
Stachurko, któremu łzy leciały jak groch, odpowiedział lakonicznie:
- Nie tylko on, szwagrze, i my wszyscy także!
- Szwagra wstawiłem dla rymu... - dodał wyjaśniająco, ziewnął i mruknął:
- I straszno, i cudno, Ale trochę nudno...
I rzeczywiście, wierszowane gadanie rozlegające się z celi zaczynało już trochę
nużyć zebranych, chociaż Simona opowiadała akurat dosyć interesujące szczegóły ze
swojej rozpustnej przeszłości:
- Ach, niecnie żyłam, tato, do tej chwili, Uczestniczyłam w orgiach i libacjach,
Różni panowie mnie tam...
- Pokrzywdzili! - podrzucił znachor.
- Właśnie, czasami w dziwnych sytuacjach, Ba, poniektórzy płacili mi za to...
- Ty żeś to, córuś?
- Jam ci, jam ci, tatko!
Pacjenci z tylnych szeregów zaczęli niepostrzeżenie wymykać się do swoich
separatek i oddawać zwykłym zajęciom. Były prezes spółdzielczości mieszkaniowej
pospiesznie kończył wyliczenia, z których wynikało, że gdyby każdy z półtora miliona
pracowników
budownictwa wymurował w ciągu roku jedną izbę, to za pięć lat problem mieszkań
przestałby u nas istnieć. Emerytowany minister skarbu na próżno usiłował sobie
przypomnieć, gdzie w chwili paniki zadekował trzydzieści miliardów pożyczonych
dolarów, zaś zubożały prominent, który zakupił kiedyś licencję na samospłaty, na
próżno szukał w encyklopedii, co to są te samospłaty, gdyż w odnośnym miejscu
figurowały wyłącznie takie hasła, jak samobójstwo, samochód, samodział, samogon,
samograj i samogwałt, patrz masturbacja.
Natomiast szeregowi wariaci udawali jak zwykle a to czajnik, a to zlewozmywak z
dolnopłukiem, a to znów takie bajkowe lub mityczne postacie jak Kostka Napierski,
Kubuś Puchatek albo Renata Susałko.
Dr Wysłodek, wyszedłszy z zaklętego kręgu tkliwości i pojednania, rozpaczliwie
usiłował pozbyć się daru mówienia wierszem:
- Toć przecie muszę zacząć gadać prozą, nie jak ten stary kretyn ze swą kozą, a niech
cię dunder, po com wstawił kozę? Jak mam odrzucić poetycką pozę? Dość już tych
wierszy, czas żebym je urwał, o znowuż mi się zrymowało, kurwa. O, wolej, żebym
ocipiał, owdowiał, co na to powie Ministerstwo Zdrowia i szef resortu minister
Cybulko, który jest dla nas dobry jak tatulko, mogłem powiedzieć "tatuś", o psia noga,
jak mnie nasiadła ta przypadłość sroga, już z tym zostanę pewnie jak ta dupa, a pan tu
czego, panie Kociorupa?
Zrymowany tak dosadnie Kociorupa spojrzał na niego koso i odparł:
- Chciałem zapytać się doktora, czy mogę zabrać do domu znachora? A oto, co rzekł
dr Wysłodek:
- A bierz go chłopie, ale razem z córką, a teraz pozwól ze wlezę pod biurko!
I rzeczywiście wlazł pod ten solidny, dębowy mebel, skąd przy wtórze szczekania,
wycia i machania ogonem został wyciągnięty i wpakowany do celi, opuszczonej przez
Basseta-Wałkońskiego i jego cudownie nawróconą córkę.
Pojednaniu Simony z ojcem towarzyszyło wiele dziwnych znaków na niebie i na
ziemi. Oto nad kombinatem rolnym Grzdypućki ukazał się pies ognisty dupczący
reformę gospodarczą. Zaraz potem eksplodował kocioł tamtejszej gorzelni, a powstały
przy tym wszędobylski obłok spirytusowy wędrował nad gminą, wprawiając jej
mieszkańców w stan bezpłatnej euforii i skłaniając do podejmowania licznych
czynów produkcyjnych, fundowania pomników, a zwłaszcza ogłaszania apeli. I tak na
przykład, młode sprzątaczki wystosowały apel do młodzieży świata, żeby nie szczać
po bramach, ale nie mogły go wysłać wskutek braku adresu i kodu, wymaganego przy
przesyłkach poleconych. Natomiast sołtys wsi Kociomruczki usiłował przesłać
sekretarzowi generalnemu ONZ swoje posłanie i nawet zaniósł je osobiście do
ekspedycji towarowej PKS-u, gdzie jednakowoż odmówiono przyjęcia pod
pretekstem, że posłanie śmierdzi i żeby najpierw zmienił bieliznę pościelową, czego
ż
adną miarą nie mógł dokonać wobec braku tejże na rynku. Wszystkie te
niepowodzenia nie zdołały osłabić atmosfery ogólnej aktywności i wzajemnej
ż
yczliwości, która zaowocowała wreszcie publiczną dyskusją w remizie strażackiej na
temat "Czy katolicy mogą budować socjalizm?", wzorowaną na podobnej imprezie,
zorganizowanej swego czasu w telewizji przez profesora Ozdowskiego, Ludność
zjawiła się tłumnie, ponieważ wiatr zerwał połowę afisza z nazwiskiem profesora, co
niektórzy zrozumieli jako zapowiedź przyjazdu dr Ozdy, mającego rzekomo
pokazywać Broniarka.
Obrady zagaił prezes Towarzystwa Kultury Laickiej, były działacz PSL-u, Bonifacy
Kant-Gwizdek, który utracił wiarę jeszcze w 1947, kiedy to wicepremier Mikołajczyk
wypchnął go z kufra dyplomatycznego ambasady Stanów Zjednoczonych,
argumentując, że zamiast niego musi zabrać na tułaczkę szczoteczkę do zębów, garść
ziemi rodzinnej i kota, którego otrzymał rzekomo od Witosa.
Na postawione przez prezesa Kant-Gwizdka pryncypialne pytanie, czy katolicy mogą
budować socjalizm, pierwszy zgłosił się ksiądz proboszcz Chudzielak i oświadczył,
ż
e owszem, mogą, ale jak skończą budować kościół. Na sarkastyczną uwagę Miziaka,
ż
e więcej kościołów już się w gminie nie zmieści, Chudzielak usiłował rzucić na
sierżanta klątwę, ale dwukrotnie nie trafiwszy, schował się czerwony ze wstydu na
ławach legalnej opozycji, reprezentowanej przez PAX, PFAZ i białego emigranta z lat
dwudziestych, atamana Osipa Anegdotycza Jefremienkę.
Tymczasem na mównicę wdarł się adiunkt, dr Wygrzmocony i chcąc podreperować
swą nadwyrężoną ostatnio reputację, zgłosił zobowiązanie uruchomienia przy swym
szpitalu Zakładu Przerobu Odpadów Poamputacyjnych im. Wincentego Kadłubka.
Nagrodzono go
grzecznościowymi oklaskami i powrócono do głównego nurtu dyskusji.
Kolejny mówca, przewodniczący PRON-u, mecenas Fizdoń wygłosił opinię, że
katolicy mogą owszem budować socjalizm, ale coś im się jakby nie chce, na co
katolicy odpowiedzieli gremialnie, że chcieliby, ale właśnie wczoraj polecono im
budować wzajemne zaufanie, więc na razie nie mają czasu, a poza tym nie mają z
czego.
Po deklaracji dowódcy miejscowej jednostki saperów im. Sowińskiego w okopach
Woli, że wybuduje piętnaście następnych mostów, obrady zakończono i zaparafowano
protokół, z którego wynikało jednoznacznie, iż:
po pierwsze - jeżeli katolicy chcą budować socjalizm, to proszę bardzo;
po drugie - wykluczające się nawzajem światopoglądy nie wykluczają wyjścia z
kryzysu;
po trzecie- o ile towarzysz Sowiński w okopach woli, to nie należy mu w tym
przeszkadzać;
po czwarte - popieramy walkę prof. Kowalskiego z faktami, a bramy piekielne nie
przemogą go.
Wreszcie nastąpiła część artystyczna spotkania. Poetka ludowa Rozmunda
Kociorodek odczytała swój poemat na cześć załogi Gminnej Zbiornicy Złomu,
zaczynający się od słów:
- Kolektyw zwarty i przyjazny, My ręka w rękę, goleń, w goleń, Zostanie po nas
złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń...
- na podstawie którego to utworu została natychmiast przyjęta do odrodzonego
Związku Literatów Polskich. Na zakończenie chór Anonimowych Alkoholików
odśpiewał pouczającą piosenkę o skutkach pijaństwa:
- Padł Bartosz wśród drogi, obcięto mu nogi, Zbudził się pojutrze, a tu nogi krótsze,
oj dana...
- Oj dana... - powtórzyło echo i zamilkło, chociaż przed wojną potrafiło powtarzać
do czterech, a gdy dziedziczka we dworze zaśpiewała, to i do ośmiu razy.
Jan Wałkoński zorientowawszy się, iż jest docentem Bassetem, nie zrezygnował
bynajmniej ze swej znachorskiej działalności i nie pchał się z powrotem na
opuszczone ongiś stanowisko w lecznictwie stołecznym. Wprost przeciwnie, zaczął
rozbudowywać swój prowizoryczny szpitalik w obejściu Kociorupy, przyuczając przy
okazji do zawodu nawróconą Simonę, która chętnie weszła w rolę siostry
miłosierdzia, chociaż na razie nie odróżniała cyjanku od rumianku, a spirali
antykoncepcyjnej od spirali zbrojeń.
Basset cierpliwie tłumaczył córce zawiłości sztuki medycznej:
- Kiedy chory woła "siostro, kaczkę", to nie należy mu wtykać pod kołdrę ptaka,
tylko taki nocnik z rurką.
"Nocnik, nie ptaka" - zapisała pilna Simona w notesiku.
- Bardzo dobrze - pochwalił ojciec - a jeżeli jest to ciężko chory, to należy mu nawet
przytrzymać.
- Nocnik? - spytała Simona.
- Nie, ptaka... - wyjaśnił oględnie Basset. "Ptaka, nie nocnik" - zapisała znowu
Simona. Łatwo pojąć, do jakich nieporozumień i drastyczności dochodziło czasem w
lecznicy, ale charyzma znachora i ciche posłannictwo jego córki sprawiały, że nikt nie
sarkał, choćby nawet omyłkowo zamiast tlenu z butli podano mu propan-butan, albo i
acetylen. Dymisjonowani dostojnicy, w których obfitowała gmina, wymagali
szczególnie troskliwej opieki, byli bowiem ogromnie znerwicowani, pełni
kompleksów, zawiści i nieutulonej tęsknoty za latami swej potęgi. Basset z
konieczności stawał się nie raz ich spowiednikiem, a niekiedy za jego pośrednictwem
próbowano przekazać dobre rady i przestrogi osobom
będącym aktualnie u władzy.
- Panie doktorze - błagał pewien stary i zasłużony dogmatyk - zadzwoń pan do
Albina, że póki czas należy zewrzeć szeregi...
- Oczywiście, że należy zewrzeć szeregi - potakiwał dobrodusznie docent - ale na
razie może pan spróbuje zewrzeć pośladki, bo prześcieradła nam się kończą.
Na sąsiednim łóżku histeryzował młody idol piosenki rockowej, który zaprzepaścił
piękną karierę ulegając w czasie plenerowego koncertu atakowi ekshibicjonizmu,
czym wywołał nagonkę na samego siebie w prasie, radiu i telewizji.
- I co z tego, Jasiu? - perswadowała mu Simona. - Czy przez to gorzej śpiewasz?
- Śpiewam lepiej! - zaperzył się idol - ale publiczność żąda, żebym powtarzał ten
numer na każdym koncercie, a ja mam obie ręce zajęte gitarą!
Proboszcz Chudzielak kosym okiem spoglądał na Bassetowską przychodnię, gdyż od
czasu jej powstania ilość pogrzebów niezwykle zmalała, chociaż szef konkurencyjnej
placówki, adiunkt dr Wygrzmocony starał się jak umiał. Księdza pocieszyła trochę
msza dziękczynna za odwołanie ministra Nieckarza, zakupiona przez miejscowe
rzemiosło, a co do adiunkta, to ślepy los, ten wielki ironista, oderwał go od spraw
zawodowych, ingerując brutalnie w jego życie rodzinne - oto piękna pani Jolanta
Wygrzmocona nagle zaniemogła, a wszystkie badania, analizy i prześwietlenia
wskazywały na istnienie w jej subtelnym organizmie groźnego wrzodu dwunastnicy.
- Przyrzeknij mi - prosiła męża - że gdy umrę, a ty znajdziesz sobie inną kobietę, to
nie pozwolisz jej chodzić w moich sukniach...
- Ale co ty wygadujesz, kotuś - żachnął się w roztargnieniu adiunkt - ta żeż ona jest
całkiem inaczej zbudowana... Tfu, co ja wygaduję?! - zawołał. - Dlaczego masz
umierać, wytnę ci ten wrzód i będziesz jak nowa!
- O, co to, to nie! - krzyknęła chora. - Nie waż się na mnie eksperymentować, jak
Piekarski na mękach! Jeżeli ktoś może mnie ocalić, to tylko Basset!
- Ależ żabciu - wił się adiunkt - przecież wiesz, że ja z nim nie rozmawiam...
- To porozmawiaj jak Polak z Polakiem! - wrzasnęła żabcia. -Zapłać mu, obiecaj,
błagaj! Przecież coś mi jesteś winien za to, że umożliwiłam ci karierę i stanęłam
przed tobą otworem! Tak więc doktor Wygrzmocony jak niepyszny poszedł prosić
docenta o ratunek dla żony.
- Niestety tatusia nie ma - poinformowała go Simona, szarpiąc stary dren, który jakoś
nie chciał wyjść z jamy brzusznej pacjenta. - Tatuś pisze teraz podręcznik dla
wiejskich lekarzy i poszedł się naradzić w sprawie języka z panem profesorem
Różopolańskim.
Profesor Różopolański stracił posadę w szkolnictwie wyższym wiosną 1968 za
nacjonalizm, co skłoniło go do przypuszczeń, że padł ofiarą jakiegoś
nieporozumienia.
- Za jaki nacjonalizm? - wołał w gabinecie rektorskim, do którego wdarł się mimo
protestów sekretarki. - Czy ja jestem Niemiec? Czy ja jestem endek? Pan nie wiesz,
kto ja jestem? To patrz pan! - tu sięgnął do rozporka i wylegitymował się rektorowi.
- Mój Boże - rozczulił się rektor - do czego to doszło, a nie tak dawno ja robiłem to
samo na żądanie szturmbanfirera Helmuta Lumpke!
- I co? - spytał profesor.
- W zasadzie nic, powiedział "ich gratuliere", zasalutował i poszedł. Ale nawiasem
mówiąc, po co pan profesor mi to pokazuje? Schowaj pan i pogadamy.
Rozmowa nic jednak nie dała, ponieważ Różopolański upierał się, że nie może być
równocześnie śydem i nacjonalistą, na co przedstawiał mnóstwo cytatów i
przykładów historycznych, powołując się na Esterkę, Berka Joselewicza, Brunona
Jasieńskiego i Adama Mickiewicza, co do którego żywił nie pozbawione podstaw
podejrzenia.
- Dobrze - zgodził się wreszcie rektor - w takim razie nie wylatuje pan za
nacjonalizm, tylko za syjonizm.
- A, to w porządku! - zawołał z ulgą profesor i wyjechawszy na prowincję doczekał
jako belfer gimnazjalny zasłużonej emerytury. Do tego właśnie lokalnego mędrca udał
się obecnie Basset, aby skorygować pod względem językowym swój podręcznik dla
wiejskich
lekarzy. Zastał uczonego wśród sterty starych ksiąg, poprzetykanych zakładkami i
liszkami.
- Nie uwierzy pan - mówił z ożywieniem Różopolański - jaki żywy i giętki jest nasz
język i ilu nowych znaczeń nabierają peryferyjne uprzednio wyrazy.
- Na przykład? - zainteresował się lekarz.
- Na przykład bezokolicznik "pierdolić".
- No wie pan! Ten akurat wyraz jest bardzo wulgarny...
- Nie jest, tylko był! - oświadczył językoznawca. - W swoim dawnym znaczeniu nie
bywa on już prawie używany, gdyż zastąpiły go inne określenia, przeważnie zresztą
rusycyzmy. Ów natomiast prapolski wyraz zrobił nieoczekiwaną karierę i stał się
obecnie
substytutem, można powiedzieć że jockerem, zastępującym większość obiegowych
słów. O, patrz pan, tu wynotowałem tylko drobną część nowych znaczeń... - i
podsunął chirurgowi kartkę z następującym słowniczkiem:
Forma wyjściowa: pierdolić. Głównie: gadać od rzeczy.
Pochodne: napierdolony - opity, ale także pobity przez kogoś.
Dopierdolić komuś: przylać mu, także przygadać.
Napierdolić komuś: nakłamać, napleść.
Opierdolić kogoś: obrugać, zbesztać.
Opierdolić coś: sprzedać na lewo.
Opierdalać: leniuchować, ale także wykonywać jakąś czynność globalną np. opylać
łan zboża, objadać krzak malin.
Opierdol: zwrócenie komuś uwagi (spuścić komuś niezły opierdol).
Odpierdol: odwal się. Na odpdol robić: byle jak.
Odpierdalać: oddalać się, odpływać od brzegu, odbijać.
Odpierdolić się: zrezygnować z czegoś, odczepić się od kogoś, ale też elegancko się
ubrać ("ale żeś się odpierdolił").
Nadpierdolony: uszkodzony, również podstarzały, np.: "Beata była urodziwa, ale
lekko nadpierdolona zębem czasu".
Pierdoła: nudziarz, ględa. W poznańskiem gatunek ziemniaka: Pierdoła
Wielkopolska Złocista.
Spierdolić: zepsuć coś, ale również uciec, np.: "Związałem już pieskiego syna,
spierdalamy waćpanno!" (Zagłoba do Heleny).
Upierdolić: urwać coś, np.: "W tym momencie granat upierdolił mu rękę" ("Barwy
walki", rękopis). Upierdolić się - upić się.
Podpierdolić: ukraść.
Wpierdalać się: rozzłościć się, ale również wpaść na coś lub w coś np.: "Przy
szczęku mieczy, dźwięku trąb i tarabanów wpierdolił się Sobieski w obóz
bisurmanów" (Deotyma).
Zapierdalać: iść dokąś, także ciężko pracować (jak mały samochodzik), również
ś
piewać, np.: "Zapierdalamy, morze nasze morze, trzy cztery!" (Wyk. Kom. Mar.
Woj. 0815 - tjn/356/86, Rozk. Nr 156 ust. 3, popr.).
- Nie chce pana nudzić - powiedział Różopolański - to tylko ułamek moich zbiorów,
i to nie uporządkowany, nawet alfabetycznie. A gdzie takie cymelia jak "pierdl",
"zapierdol", "pierdziajew", "pierdułka", "pierdolca mieć", "rozpierducha", i tym
podobne?
- Profesorze! - zawołał z entuzjazmem Basset - ja to wszystko wprowadzę do
mojego podręcznika. Sądzę, że sformułowanie "po wypierdoleniu ślepej kiszki
spierdalamy brzeg rany do kupy i opierdalamy katgutem na okrętkę" da naszej
młodzieży medycznej
więcej niż jakiekolwiek uczone wywody. Dziękuję, nie przeszkadzam i spierdalam!
- A giten cześć - odrzekł życzliwie sędziwy lingwista. Adiunkt Wygrzmocony
wyciskał resztki sił ze swego zaporożca, aby dopaść Basseta i ubłagać go o usunięcie
owrzodzonej dwunastnicy z organizmu pięknej pani Jolanty. Ale wydarzenia
historyczne odsunęły w niewiadomą przyszłość to bezpośrednie spotkanie dwóch
wybitnych przedstawicieli polskiej medycyny. Za samochodem rozległ się klekot,
potem warkot, następnie jakby wycie kota, który w roztargnieniu usiadł na fajerce,
potem jakby kilka strzałów zakończonych większą eksplozją, wreszcie z tumanów
kurzu wyłonił się kapral Modliszka na służbowym junaku i zajechawszy adiunktowi
drogę, zatrzymał go ruchem ręki.
- Panie Modliszka - rzekł pojednawczo lekarz, wychylając się przez okno
samochodu - ja wiem, że przekroczyłem trzydzieści na godzinę, ale proszę wziąć pod
uwagę...
- Co tam trzydzieści - machnął dłonią Modliszka - jest gorsza sprawa... - i
przechyliwszy się z siodełka, szepnął tajemniczo:
- Atestacja stanowisk!...
- Jezus Maria! - krzyknął Wygrzmocony, ocierając spocone czoło.
- A co to znaczy? - spytał po chwili.
- Właśnie, że tego nikt nie wie - odparł kapral - ale to ma być, więc naczelnik gminy
zwołał zebranie całej kadry kierowniczej, a ja od rana ganiam po terenie i
zawiadamiam, a jak ktoś się opiera, to doprowadzam. Pan sam, czy...?
W sali konferencyjnej Urzędu Gminnego panowała trwożna cisza, a na jej tle
złowieszczo jak kruk odzywał się od czasu do czasu żołądek odchudzającej się
aktualnie przewodniczącej Kółka Gospodyń, na przemian z chroniczną czkawką
leśniczego Dwurury.
Sekretarz gminy, mgr Ropny gorączkowo wertował słownik wyrazów obcych.
- Atestacji nie widzę - mówił - ale są ateryny, rodzina ryb tropikalnych, długości do
czternastu centymetrów, planktonożerne...
- To nie może być to - oświadczył naczelnik - szukaj pan dalej.
- O, jest atest! - ucieszył się sekretarz. - To dokument określający własności
gotowego wyrobu lub materiału, wystawiony przez wytwórcę... Hurra! Jest i atestacja!
- Chwała Bogu - zaszemrał aktyw.
- Atestacja, dawniej świadectwo, poświadczenie.
- Nic więcej nie ma?
- Nic, dalej jest ateoza, mimowolne powolne ruchy członków...
- Mój mąż to ma! - zgłosiła się dyrektorka przedszkola.
- Pozostańmy przy atestacji - zdecydował naczelnik - ponieważ ta atestacja to
zaświadczenie, a to ma być atestacja stanowisk, więc bardzo proszę żeby każdy, kto
jest na stanowisku, wystawił sobie zaświadczenie.
- Zaświadczenie, że co? - spytał ktoś z sali.
- Zaświadczenie, że jest na tym właśnie stanowisku, na którym jest.
- To zależy, o jakie stanowiska im chodzi - zamędził klarowny dotychczas przebieg
dyskusji działacz ludowy Kant-Gwizdek. – Na ten przykład w naszym PGR-ze oprócz
pięciu stanowisk kierowniczych jest również obora na sześćdziesiąt stanowisk dla
bydła.
- A ja mam w swoim rewirze piętnaście stanowisk myśliwskich i dziewięć albo
dziesięć ambon - podtrzymał go leśniczy Dwurura. Ktoś dopytywał się, czy księgowy
w GS-ie to już stanowisko, czy jeszcze posada, a ludzie z dalszych rzędów, gdzie
słyszalność była kiepska, doszli do przekonania, że do ich sklepu mają rzucić
transport czternastocentymetrowych ryb tropikalnych, w związku z czym utworzyli
komitet kolejkowy.
- Co pani rozumie przez "powolne ruchy"? - pytała poufnie przewodnicząca koła
gospodyń dyrektorkę przedszkola. - Raz na minutę?
- Raz na kwadrans... - wyznała z goryczą dyrektorka.
- Bidulka... - rozczuliła się przewodnicząca - raz na kwadrans czternaście
centymetrów... Ach, co ja gadam, to zaświadczenie ma mieć czternaście... W każdym
razie, niech się pani zapisze do naszego kółka, my nie takie sprawy załatwiamy. Ot,
nie tak dawno koleżanka Krwionośna z Banku Spółdzielczego żaliła się, że mąż jest
oziębły, więc załatwiłyśmy u Basseta receptę na wyciąg z królika, i co pani powie, tak
na tego męża podziałało, że nawet
nie doczekał do wieczora, tylko dopadł ją przy drugim śniadaniu i zrobił jej dużą
przyjemność.
- To ogromna radość dla żony... - westchnęła zazdrośnie wychowawczyni maluchów.
- Nie tylko dla żony, dla całego personelu i dla klientów. W banku podczas drugiego
ś
niadania jest zawsze duży ruch.
- No więc jak - podsumował naradę naczelnik - rozumiemy już, o co chodzi w tej
atestacji?
- Ani w ząb... - odrzekli zebrani.
- W takim razie od jutra bierzemy się do roboty! I wzięli się, żeby mieć to jak
najprędzej z głowy.
- Siadajcie, kapralu - powiedział życzliwie sierżant Miziak do przybyłego właśnie z
obchodu Modliszki. - Co tam nowego na rejonie?
- Melduję, że całe przedpołudnie śledziłem tego inhibicjonistę, który deprawuje
siostry tercjarki w Kićkach Dolnych.
- Nie in - poprawił go Miziak - tylko ekshibicjonistę.
- A właśnie że in - upierał się kapral - ponieważ ekshibicjonista na widok zbliżającej
się kobiety nieoczekiwanie wystawia, a ten zwyrodnialec natomiast czekał z
wystawionym, a w ostatniej chwili go chował, co jest większym okrucieństwem,
zwłaszcza w przypadku starszych i krótkowzrocznych kobiet.
- Zostawcie to wszystko - rozkazał sierżant - przed nami stoi odpowiedzialne
zadanie polityczne... Cisza tam! - krzyknął w stronę aresztu, do którego drzwi ktoś się
gwałtownie dobijał.
- Otóż - podjął przerwaną myśl - musimy w ciągu dzisiejszego dnia ujawnić
wszystkie struktury podziemne.
- Zapudłować? - ucieszył się kapral.
- Wprost przeciwnie, wypuścić tych co siedzą, a z tymi na wolności przeprowadzić
rozmowy, żeby nie mieli wątpliwości, że o nich wszystko wiemy. Ja już nawet
wypuściłem naszego aresztanta Leżaka.
- Jak to wypuścił pan? - zdziwił się Modliszka. - Przecież słyszę jak się dobija...
- Dobija się, ale z zewnątrz, żeby go wpuścić z powrotem, bo na zewnątrz straci cały
autorytet.
- śyguła-bambuła, Świrgoń-bździrgoń! - darł się przymusowo amnestionowany,
pragnąc sprowokować swoje ponowne uwięzienie.
- Nic nie wie o ostatnich zmianach w stolicy... – zachichotał Miziak.
- Modliszka psia kiszka! - wrzasnął desperat.
- Zaraz mu przywalę - warknął kapral.
- Dajcie spokój, od dziś mamy być tolerancyjni i wielkoduszni.
- Miziaczek kurdyflaczek! - rozległo się pod oknem.
- No dobrze, przywalcie mu - przyzwolił sierżant - ale bez złości!
- Tak jest, bez złości! - zawołał kapral i wyskoczył na ganek, ale były aresztant
umykał już w stronę lasu, na wszelki wypadek zakosami.
- No, teraz siadajcie kapralu na motor i przeprowadźcie rozmowy wyjaśniające z całą
opozycją w gminie. Mamy to wszystko dokładnie obcykane, a tu jest lista z adresami.
- Jak to z adresami? Przecież jest tylko jeden adres...
- Jeden... - zgodził się niechętnie Miziak - ale według instrukcji musi być na liście.
Modliszka kopnął służbowego junaka i wskoczywszy na siodełko pojechał prosto do
mieszkania młodego lekarza, doktora Wysłodka. Wysłodek otworzył mu w szlafroku,
zmachany jakiś i spocony. Aha... na pewno pracował przy powielaczu, drukując pod-
burzające ulotki - pomyślał kapral, ale nie zdradziwszy swych podejrzeń, spytał
chytrze:
- Bardzo żeś się pan namachał?
- Dosyć... - przyznał półgębkiem młody człowiek. - A dużo żeś pan numerów
natłukł?
- A co to pana obchodzi? - wkurzył się Wysłodek.
- Obchodzi, panie doktorze - wyjaśnił triumfująco Modliszka -ponieważ ja
przyszedłem pana ujawnić, a na sam początek konfiskuję pańską maszynę! - co
oświadczywszy, wszedł energicznie do pokoju, gdzie jednak nie zastał żadnych
urządzeń powielających, tylko psychologa, panią magister Felgę, która w pośpiechu
wsadziła obie nogi do jednej pończochy, a będąc przy tym zupełnie goła, do złudzenia
przypominała podstarzałą syrenę, albo uczestniczkę biegu w workach,
zorganizowanego z okazji dorocznego święta robotniczego koncernu RSW Prasa.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - znalazł się grzecznie apral.
- Ja pana doktora mogę ujawnić również w kuchni.
- Ale ja się nie chcę ujawnić! - oświadczył zatwardziały konspirator, usiłując zjeść
zeszyt z szyframi, ale nie mając pod ręką pepitki zwymiotował zaraz na środek
pomieszczenia.
- Możesz pan nie chcieć - odrzekł flegmatycznie Modliszka, czyszcząc sobie buty
firanką - tym niemniej ja pana w tej chwili dekonspiruję, raz dwa trzy, już!
- Tak? A ja się z powrotem zakonspirowywowuję!
- A ja pana ponownie dekonspiruję!
- Aja...
- Aja - przerwał mu kapral - zatykam uszy i nic nie słyszę, bzzzz! - i rzeczywiście,
wsadziwszy sobie palce do uszu, z cyrkową zręcznością skoczył na junaka i bez
trzymania zniknął w kłębach kurzu.
- No, skończyli z opozycją... -jęknął żałośnie dr Wysłodek do magister Felgi,
ponieważ jednak na skutek utkwienia spinacza w przełyku cokolwiek bełkotał, pani
psycholog zrozumiała, że pyta ją "jaką skończymy pozycją?".
- Może taką? - zaszczebiotała, przybierając ją. Tymczasem sierżant Miziak mówił na
komisariacie:
- No, teraz nareszcie będzie spokój... Chyba żeby, broń Boże, próbowali stworzyć na
odmianę jakieś jawne struktury...
- E, nie kracz pan - zmitygował go Modliszka, niestety zbyt późno, ponieważ Miziak
już właśnie wykrakał. Po wielu wydarzeniach politycznych i ruchach społecznych
wstrząsających gminą, doktor Wygrzmocony dopadł wreszcie docenta Basseta w
jego wiejskiej izbie chorych i ze zrozumiałym skrępowaniem wyartykułował prośbę o
wycięcie pani Jolancie wrzodu dwunastnicy.
- Zdaję sobie sprawę - mówił ze skruchą - że zawiniłem wobec pana, zabierając mu
ukochaną żonę...
- Drobiazg... - machnął ręką Basset, zajęty akurat przedmuchiwaniem zatkanego
irygatora.
- Tym niemniej - ciągnął Wygrzmocony, któremu nie w smak było takie
lekceważące traktowanie ubóstwianej kobiety - tym niemniej drzemie zapewne w
panu podświadome poczucie krzywdy, które mam nadzieję nie rzutuje na rezultat
operacji.
- Chodzi panu o to, żebym nie odgrywał się na Jolancie? - domyślił się docent. -
Spokojna głowa!
- Chociaż - dodał z błyskiem w oku - gdybym był mściwy, to mógłbym jej przy
okazji podorabiać takie przełącza i skróty pokarmowe, że cała gmina wyłaby ze
ś
miechu. Znałem kiedyś starego chirurga, który jak dorwał na stole operacyjnym
kochanka swojej żony, to tak sobie na nim pojeździł, że facet po wyjściu z kliniki
pierdział lewym uchem, co zresztą doprowadziło do nadmiernych i rujnujących
zakupów wełny szetlandzkiej, ponieważ ten gość był akurat naszym radcą handlowym
w Londynie, i za każdym razem, jak mu się podczas rokowań przydarzyło z tym
uchem, to Anglicy myśleli, że on mówi "Pure Wool" i traktowali to jako żądanie
przez stronę polską zwiększenia dostaw.
- Czy pańska urocza, chociaż przyznajmy że prymitywna lecznica będzie w stanie
zagwarantować Jolancie pełną septykę i oprzyrządowanie? - zatroskał się mąż
pacjentki.
- Nie martw się pan - uspokoił go Basset - my tu robimy nawet przeszczepy.
Początkowo przeszczepialiśmy tylko żółtaczkę zakaźną, ale teraz wszywamy
wszystko jak leci. O, tu mamy bank członków - wyjaśnił z dumą, otwierając lodówkę
marki "Mińsk". - To, co pan widzi, to członek rzeczywisty, tamto to zastępca członka,
a ten malutki to członek korespondent.
- A to? - spytał Wygrzmocony, wskazując jakiś rozbudowany organ.
- To nasza krajowa specjalność, członek zbiorowy, nie spotykany nigdzie indziej na
ś
wiecie. Oto członek wspierający, tak zwany szwagier, a ten ze złoceniami to członek
honorowy.
- Skąd bierzecie dawców?
- Aż izby wytrzeźwień. Taki pijaczyna jak wychodzi stamtąd rano wyprysznicowany
na zimno, ze zrobionym pedicurem i po zapłaceniu rachunku, to nie zwraca uwagi czy
ma wszystko na miejscu, tylko wyrywa aby dalej. W dodatku amputowany organ
nasycony alko-
holem znakomicie adaptuje się w ciele pacjenta, też przeważnie pijaka, gdyż
organizm przyjmuje przeszczep jako coś swojego i nie stawia bariery
immunologicznej.
Po tych wyjaśnieniach adiunkt z pełnym zaufaniem oddał Jolantę pod opiekę
znakomitego chirurga.
- Mietek... -jęknęła rozdzierająco na widok swego byłego męża, do którego, przy
jego obecnej kondycji, chętnie by powróciła, porzucając dołującego ostatnio adiunkta.
- Mietek, ja nie chciałam cię zostawić, to ten Wygrzmocony tak się mnie uczepił jak
umarłemu kadzidło, a gdy opierałam się, to walił mnie jak darowanemu koniowi w
zęby...
- Proszę zabrać tę panią do kąpieli! - rozkazał zimno Basset.
- Kąpałam się w zeszły wtorek... - zaszemrała Jolanta.
- No to na stół operacyjny. Golenie, strzyżenie, lewatywa, aspiryna, spowiedź,
narkoza!
I Basset wziąwszy ze stojaka przepychadło do zlewu i laubzegę poszedł energicznym
krokiem za pielęgniarzami prowadzącymi piękną Jolantę, w której oczach widać już
było przedoperacyjną rezygnację, a w dłoni klamkę, wyrwaną niechcący, gdy się jej
uczepiła
w ostatnim odruchu samozachowawczego protestu. Któryż to już raz widzimy
docenta Basseta, jak fachowy i wspaniały ujmuje w dłoń skalpel, po czym orlim, a
raczej - ze względu
na zawód - sępim wzrokiem ogarnia leżące przed nim bezwładne ciało pacjenta. Tym
razem jednak na stole operacyjnym nie spoczywał anonimowy podmiot działań
chirurgicznych, lecz jakże dobrze mu znany organizm wykazujący bezsprzecznie
cechy płci żeńskiej, czy-
li inaczej mówiąc pani Jolanta, primo voto Basset, obecnie Wygrzmocona. Docent
nachylił się i energicznym ruchem naciął ciało pacjentki na krzyż, tak jak stary
pobożny chłop nacina świeżo upieczony bochen razowego chleba. Asystenci
przeżegnali się, a pozostawiony tu przez niedopatrzenie od stanu wojennego komisarz
wojskowy, kapitan Kabura, stanął odruchowo na baczność.
Traf chciał, że tego samego dnia zawitał do gminy z niezapowiedzianą, ale
oczekiwaną wizytą podsekretarz stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych,
Wincenty Podnośnik, któremu – jak pamiętamy - Basset wyciął przed kilku laty nie te
co trzeba gruczoły, pozbawiając tym samym zasłużonego działacza zainteresowania
płcią przeciwną, ale jakby w rekompensacie obdarzając go niezwykle przenikliwym
falsetem, dzięki któremu Podnośnik mógł przemawiać bez nagłośnienia nawet w Sali
Kongresowej, co budziło
zawiść centralnego aktywu.
- Cześć pracy! - pisnął przenikliwie dostojny gość, stając na progu sali operacyjnej w
otoczeniu gospodarzy gminy i województwa.
- Bardzo ładna masarnia! - pochwalił, rozglądając się po zakrwawionym wnętrzu i
biorąc omyłkowo Basseta za rzeźnika, dzielącego sztukę nierogacizny, w czym nie
był daleki od prawdy.
- Dzielcie sprawiedliwie - przestrzegał górnolotnie, jak to było ostatnio w zwyczaju -
wymagają tego istniejące jeszcze trudności na rynku mięsnym, które jednakowoż
jesteśmy w stanie przezwyciężyć, pod warunkiem że każdy na swoim stanowisku
pracy dołoży wszelkich starań...
Zebrani słuchali z szacunkiem nie wyprowadzając podsekretarza z błędu, żeby go
broń Boże nie rozzłościć, co mogłoby zaowocować obcięciem budżetu gminy.
- Tato, bo mama nam się wykrwawi... - mruknęła Simona spod maski.
- Morda w kubeł... - odmruknął chirurg, potakując jednocześnie głową tokującemu
gościowi.
- Sytuację mamy coraz lepszą - przemawiał Podnośnik – ostatnio dzięki inicjatywie
towarzysza Kotańskiego dokonaliśmy udanej próby schwycenia się za ręce w
godzinach pracy od Tatr do Bałtyku, co wzmogło ogólne zaufanie. Także i w
ś
wiatopoglądzie
materialistycznym jesteśmy do przodu, o czym świadczą liczne wypadki nadawania
dzieciom takich imion jak... - tu zerknął do notatek - Muamar Kwiatkowski, Bobrak
Malinowski i Fidelka Gwizdała. Natomiast nasza opozycja...
- Ledwie rzęzi! - poinformował o stanie pacjentki stary Kociorupa, który uwinąwszy
się z obornikiem dorabiał sobie jako anestezjolog.
- Tak, opozycja ledwie rzęzi! - wykrzyknął radośnie mówca -słusznie to towarzysz
ujął! - I w szlachetnym zamiarze uściśnięcia mu ręki nastąpił przypadkowo na
przewód od butli z tlenem, co spowodowało, że zagrożona utratą życia Jolanta
przemogła działanie narkozy i siadła na łóżku.
- Co to jest? - zapytała półprzytomnie. - Dlaczego ja tu siedzę jak kot z pęcherzem?
Serce mi wali jak przepióreczka w proso, a na złodzieju cipka gore... - co rzekłszy
padła z powrotem na swoje łoże boleści.
- O, świnia przemówiła... - zdziwił się gość. - A bo to pierwsza? - wytłumaczył sam
sobie i uspokojony udał się na dalsze zwiedzanie gminy, podczas gdy Basset wraz z
personelem rzucił się na ratunek pacjentki.
- To nie był żaden wrzód dwunastnicy! - mówił w pół godziny później do adiunkta
Wygrzmoconego.
- A co? Mięsak? - spytał nerwowo adiunkt.
- Nie mięsak, tylko wcześniak... - i docent jak sztukmistrz wyjął zza pleców ładnego,
uśmiechniętego Murzynka.
- Jolanto, co to ma znaczyć? - wrzasnął Wygrzmocony, wpadając do pomieszczenia,
w którym stary Kociorupa obudził właśnie panią adiunktową, dawszy jej z satysfakcją
parę razy po pysku.
- A nie chciałem przyjmować tego murzyńskiego dyplomaty w domu - kontynuował
rozwścieczony mąż - ale ty się uparłaś, że załatwisz mi afrykański kontrakt! Miał być
kontrakt, a jest bękart! - zatkał, wskazując noworodka. - Nikt nie będzie miał
wątpliwości, że to pamiątka po ambasadorze Bamboko Kikuju!
- Po jakim Kikuju? - zareplikowała przytomnie Jolanta. - Ględzisz jak sroka w kość.
Przecież to po Czarnobylu! Wizytacja gminy przez ministra Podnośnika spowodowała
ogromny rozkwit czynów społecznych, za które ów mąż stanu był resortowe
odpowiedzialny. I tak, kolejarze miejscowego węzła wystawili w remizie sztukę
"Dwoje na huśtawce" w wykonaniu przetokowego Nagwizdały i Kaśki Pyzdry,
zatrudnionej od niedawna w charakterze konduktorki, a tak sprytnie przez scenografa
ucharakteryzowanej, że nikt jej nie mógł rozpoznać aż do momentu urwania się
huśtawki i spadnięcia wykonawczyni głową w dół, co - ponieważ dla artystycznego
luzu była bez majtek - spowodowało natychmiastową jej identyfikację, a tuż potem
frenetyczną owację. Wyręczeni przez brać kolejarską aktorzy zamknęli teatr na cztery
spusty i zgłosili się do akcji cukrowniczej, dzięki czemu załoga cukrowni mogła
zastąpić kolejarzy, zajętych wspomnianą wyżej inscenizacją. Zamknięcie teatru miało
i ten dodatkowy skutek, że zniknęła nagle zmora wysokich dopłat państwowych do
każdego widza, a nowy minister kultury, profesor Krawczuk zaczął się łudzić
nadzieją, iż pod jego klasycyzującym wpływem wracamy do czasów starogreckich,
kiedy to teatr nie dopłacał do publiczności, tylko publiczność do teatru, z tym że
repertuar był wówczas jakby lepszy.
Dyrektor szpitala, adiunkt Wygrzmocony, ze względu na specjalistyczny charakter
swojej placówki nie mógł dopuścić do zbyt szeroko pojętej wymiany usług, poszedł
jednak na ograniczony eksperyment, udając się wraz z personelem do gminnej
lecznicy weterynaryjnej, której bratnia załoga zajęła się w tym czasie jego pacjentami.
Chorzy nie zauważyli zresztą jakiejś specjalnej różnicy. Nie dziwili się nawet, że do
badania są ustawiani na czworakach, klepani po zadach i zachęcani okrzykami "nastąp
się, stara", ponieważ do takiego traktowania przywykli od dawna w kolejkach,
urzędach, a nawet w rodzinnych domostwach.
Minister Podnośnik promieniał, notował i głośno wyrażał swoje
uznanie.
- Brawo, towarzysze! - mówił swoim niezrównanym, administracyjnym falsetem -
gdyby tak wszyscy zastępowali jedni drugich, to już dawno byłoby o wiele lepiej niż
jest!
- A jakby każdy robił swoje? - zapytał nieśmiało, podchmielony zapewne,
miejscowy przygłup Kwasimorda.
- Robić swoje to nie sztuka! - pisnął Podnośnik. - Nie pójdziemy na łatwiznę!
- Nie pójdziemy, tak nam dopomóż Bóg! - zakrzyknął zgrupowany wokół niego
aktyw.
- A wy, Kwasimorda, co? - zapytał przygłupa naczelnik gminy, Sylwester Balanga. -
Niby o paszport się staracie, a jednocześnie defetyzujecie dyskusję? To jak to jest?
- A co to ma jedno do drugiego? - udawał idiotę przygłup, jak by nie wiedział, że
ma.
- Dajcie mu ten paszport - machnął ręką wiceminister – niech jedzie!
- Ale on chce tam zostać! - wyjaśnił szeptem naczelnik.
- To niech zostaje. Nie czytaliście w prasie, że za granicą
pozostaje nielegalnie sama swołocz? Co kto ucieknie, to okazuje się, że albo
malwersant, albo szpieg, albo dewiant seksualny. W ten sposób w kraju gromadzi się
najlepszy element, a równocześnie pompując na Zachód szumowiny, rozkładamy go
moralnie.
- To źle - zmartwił się naczelnik - bo on chce uciec do Rumunii.
- To jakiś kretyn! - skwitował dyskusję Podnośnik i ruszył w dalszy obchód,
poprzedzony przez banderię chłopską, sierotki sypiące kwiaty, sześciu trębaczy i
dwóch najtęższych kulturystów z LZS-u, dźwigających ogromny, przygotowywany
pracowicie od pół roku napis "Witamy Niezapowiedzianą Wizytę". Jednocześnie
zabrzmiały okrzyki z budowy osiedla pod patronatem ZSMP i dzwony z budowy
kościoła pod patronatem Matki
Boskiej.
Jedna z tych budów była zdecydowanie bardziej zaawansowana niż druga.
Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą zwykle parami. Po wizycie tow. Podnośnika na
gminę, jak jastrząb na kurę spadła nagle telewizja.
Docenta Basseta jej najazd zastał przy zwykłych zajęciach. Operował on właśnie
przewodniczącego miejscowego oddziału PRON, mecenasa Fizdonia, relegując z jego
wnętrzności sześciometrowego tasiemca, a przy okazji dzieląc się swą wiedzą z
kilkoma młodymi, wiejskimi lekarzami, przebywającymi aktualnie na stażu.
- Jest to typowy tasiemiec uzbrojony, tak zwany zachodni. Nasz tasiemiec jest, jak
wiadomo, nieuzbrojony i zawsze skłonny do rokowań, przy pomocy których można
go wywabić z organizmu, najlepiej stosując system wtykania pacjentowi od tyłu
dwóch jajek na
twardo i rurki z kremem przez sześć kolejnych dni. Siódmego dnia wtykamy tam
tylko jajka, a gdy tasiemiec wystawi główkę, żeby zobaczyć co z rurką, łapiemy go za
kark i wywlekamy na zewnątrz... - to mówiąc wpuścił pasożyta do słoja z formaliną. -
Pacjent będzie chciał go obejrzeć - wyjaśnił - gdyż ten tasiemiec stanowił prawie całe
jego życie wewnętrzne.
Właśnie w tej chwili przed szpitalik zajechał ogromny samochód z napisem
"Polcolor", a z samochodu wysypała się kilkunastoosobowa ekipa, dźwigając kable,
reflektory, kamery, statywy i zwoje grubego jak ołówek drutu do podwatowania
bezpieczników, bo żaden bezpiecznik na świecie nie był w stanie oprzeć się
straszliwej mocy wysysanej przez ów ruchomy pomnik polskiej myśli technicznej.
- Redaktor Koszulowska - przedstawiła się Bassetowi przaśna dwumetrowa
blondyna - kręcimy trzy tematy, a mianowicie czytelnictwo na wsi jako czynnik
kulturotwórczy, przestrzeganie higieny warunkiem zdrowotności narodu i
powszechne oszczędzanie to nasz
wspólny obywatelski obowiązek. U pana chcemy nakręcić powszechne oszczędzanie.
- A nie lepiej higienę? - spytał chirurg.
- Higienę już mamy - powiedziała redaktorka z uśmiechem wyższości - nakręciliśmy
w GS-ie odchody gryzoni w kolorze.
- Mysie gówno - wyjaśnił z dumą operator -zrobiłem je najpierw w planie
amerykańskim, potem szwedzkim, a na końcu najazd obiektywem japońskim "rybie
oko".
- Także i czytelnictwo jużeśmy zarejestrowali - kontynuowała blondyna - akurat do
księgarni przywieźli "Pisma Wybrane" Haliny Auderskiej i tłum rzucił się kupować,
zadeptując w pośpiechu dwie staruszki, co jest jak najbardziej. Tak więc u pana
musimy zrobić powszechne oszczędzanie...
- O! Mam! - krzyknęła, rzucając się w stronę romantycznego wiejskiego sraczyka,
stanowiącego jedyny sanitariat tej rustykalnej lecznicy.
- Co pani ma? - zdziwił się Basset.
- Brak oszczędności! Biały dzień, a w ubikacji pali się żarówka! Panie Zenku,
kręcimy!
- To się nie nakręci - mruknął Zenek - żarówka dwudziestka, ledwie błyszczy...
- To zakładajcie naszą tysiąc pięćsetkę! - zarządziła szefowa ekipy, a gdy to
uczyniono, oparła się o uchylone drzwi klozetiery i zwróciła się do obiektywu ze
słowami:
- W dobie ogólnej walki o oszczędność, szczególnie drastyczny wydaje się przykład
placówki zdrowia, marnotrawiącej tak cenną energię elektryczną. Co pan ma na ten
temat do powiedzenia, panie doktorze?
- Pragnąłbym z tego miejsca - wystartował wychowany na dzienniku TV Basset -
wyrazić swój żal z powodu tego mojego niedopatrzenia i złożyć uroczyste
zapewnienie, że się to więcej nie powtórzy...
- A winni... - podpowiedziała pani Koszulowska.
- A winni oczywiście zostaną pociągnięci - dokończył chirurg. Ekipa oddaliła się z
ogromną szybkością, aby zdążyć na wieczorną emisję, która trwała w sumie półtorej
minuty, kosztowała zaś plus minus osiemset tysięcy złotych, jeśli policzyć koszty
benzyny, zużycie sprzętu, delegacje dla pracowników oraz cenę zapomnianej w
ubikacji żarówki o mocy półtora tysiąca watów.
Wieczorem stary Kociorupa udał się do tego pomieszczenia i odruchowo przekręcił
kontakt. Oślepiające białe światło wypełniło ubogą sławojkę, rzucając staruszka na
kolana.
- Panie... - zajęczał Kociorupa - nie jestem godzien tej łaski...
- A może nawet jestem godzien - dodał po chwili namysłu. – Ale czemu akurat tutaj?
W tym momencie eksplodowały z hukiem najpierw bezpieczniki w szpitalu, potem
w pobliskiej elektrowni, a wreszcie w całej krajowej sieci energetycznej, której
jedynym elementem wykazującym jeszcze napięcie 220 był minister energetyki, gdyż
do takiej
wysokości wzrosło mu nagle ciśnienie.
- Zosiu, świecę! - zażądał w ciemnościach od żony.
- Rzeczywiście świecisz, Oleś... - wyjąkała żona, patrząc z podziwem na okalającą
go, typową dla nadciśnieniowców bladą poświatę.
Karnawał tego roku był wyjątkowo huczny. Bale, rauty, herbatki tańcujące,
włościańskie zabawy i dobroczynne tombole na rzecz głodującej inteligencji
odbywały się to tu, to ówdzie, zaś ukoronowaniem tego szału stał się wielki bal,
wydany w salonach szpitala przez panią dyrektorową Jolantę Wygrzmoconą.
Salony te wygospodarowano, wysiedlając tymczasowo pacjentów z pomieszczeń
parterowych na piętro, co przy okazji wywołało miłe ożywienie, wesoły rozgardiasz i
nawiązanie nowych stosunków międzyludzkich, ponieważ część syfilityków z
dermatologii poukładano na waleta ze świeżo operowanymi klientami chirurgii
urazowej, a pensjonariuszki oddziału ginekologii przemieszano z ofiarami wylewów
mózgowych, z natury nieruchawymi i, dodajmy, bezbronnymi wobec ekscesów
seksualnych, dokonywanych przez podekscytowane częstym wziernikowaniem
pacjentki.
- Admirable, magnifigue! - zawołał marszałek szlachty do pani Jolanty, całując na
powitanie jej starannie wypielęgnowaną dłoń.
- Stworzyłaś tu pani istny pałac z bajki! - dodał, strzepując popiół z cygara do
wyszorowanej lizolem spluwaczki.
- Ach non, non, c'est miserable... - krygowała się gospodyni - proszę mi lepiej
powiedzieć, co tam, panie, w polityce? Czy może coś nowego wpłynęło do pańskiej
laski marszałkowskiej?
- Do laski nic nie wpłynęło - odrzekł kwaśno szlagon - natomiast wczoraj rano coś
mi wypłynęło...
Te niewczesne wynurzenia przerwał mu na szczęście były podkomorzy katowicki,
zapraszając panią Wygrzmoconą do tańca.
- Tańce będą potem - wyjaśniła adiunktowa - na razie czekamy -jak towarzysz Kania
deszczu - na występy artystyczne.
Jakoż i rzeczywiście, na estradzie zaimprowizowanej ze zsuniętych razem stołów
sekcyjnych wystąpił chór młodzianków im.
Bogusława Kaczyńskiego, wykonując wiązankę pieśni o przyjaźni między narodami,
takich jak "Przylecieli Mongołowie pod zielony sad", "W malowanej piwnicy
tańcowali Chińczycy", "Angliku, An-
gliku, co tam niesiesz w koszyku", "Poszła Karolina do Indianina", a na zakończenie
przepiękny szlagier "Kocham cię, śydzie".
Tymczasem w bufecie wesoło dzwoniły zlewki i probówki, opróżnione z analiz i
mieniące się żywą tęczą różnobarwnych trunków.
- Za pomyślność drugiego etapu reformy! - wzniósł toast naczelnik gminy Sylwester
Balanga.
- Drugiego... - skrzywił się były minister Podmamuśka, studiując umieszczony na
probówce z wódką napis: "Urobilina 120 mg., gonokoki w normie".
- Wiesz pan, ja nie lubię niczego "drugiego". Weźmy dla przykładu taką Drugą
Rzeczpospolitą, drugi obieg wydawniczy albo drugą kolejność zimowego
odśnieżania, toż to same nieszczęścia...
- Oj, to to! - podtrzymał go psychiatra, dr Cycoń – zwłaszcza drugi obszar płatniczy
nam nie wyszedł...
- To myśmy jemu nie wyszli! - zaśmiał się triumfalnie Balanga.
- Przez to, że nie spłacamy długów, oni już tam jedzą z nędzy szczury i glisty, jak to
było widoczne w filmie "Oto Ameryka". Jeszcze trochę, a cały ten zachodni bajzel się
zawali, zwłaszcza, że podrzuciliśmy im ministra Krasińskiego jako doradcę do spraw
ekonomii.
- No, to leżą! - ucieszył się Cycoń. W tej chwili orkiestra zagrała do tańca.
- Patrz pan - mruknął naczelnik - Podkomorzy rusza... Zaraz...gdzie ja już takie coś
słyszałem, że Podkomorzy rusza?
- Pewnie na WUML-u - podsunął mu profesor Różopolański – ale tamten
Podkomorzy podał rękę Zosi.
- A faktycznie... A ten nasz Podkomorzy podał rękę Jolce...
- Opartej o pojemnik, gdzie trzymają stolce - zrymował Różopolański, dodając
sarkastycznie:
- Każda epoka ma taki taniec, na jaki sobie zasłużyła. W drugą parę poszedł docent
Basset z przewodniczącą Koła Gospodyń, a w trzecią lider miejscowego podziemia,
dr Wysłodek z mgr Barbarą Felgą.
- Modliszka, ruszamy za nimi! - zakomenderował sierżant Miziak, odziany w czarne
domino, które zmieniłoby go nie do poznania, gdyby nie nałożony na wierzch pas z
kaburą. Kapral Modliszka, przebrany za emerytowaną nauczycielkę rysunków i
gimnastyki, włączył się posłusznie w korowód, aby podsłuchać i zniweczyć
ewentualne knowania.
- Co to za kawałek grają? - zainteresował się naczelnik.
- To jest polonez Ogińskiego "Pożeranie Ojczyzny". - "Pogrzebanie" - sprostował dr
Cycoń.
- "Pożegnanie" - sfinalizował profesor Różopolański.
- Wielka mi różnica... - spuentował marszałek szlachty, spoglądając na okno, do
którego dobijał się gwałtownie pokraczny chochoł, szarpany zimową wichurą. Jakoś
tuż po Nowym Roku do gminy wkroczyło Nowe i nakładło po pysku księgowemu
Paziułce, który wracał z zabawy w GS-ie.
- A może was pobił przygłup Kwasimorda? - rozpytywał wnikliwie prowadzący
ś
ledztwo sierżant Miziak - albo któryś z braci Karamazow, tych co to pędzą koło
rzeczki bimber z odzysków czeskiego mazutu?
- Nie - upierał się księgowy - to było Nowe, żebym tak skonał!
- A po czym żeście poznali? - zapytał poszkodowanego kapral Modliszka.
- Jak to po czym? Toż miało przy sobie trzy S, różne ulgi podatkowe, zielone światło
dla rzemiosła i PFAZ u pasa.
- Paziułka był pijany... - mruknął Miziak do Modliszki - ale tym niemniej coś w tym
musi być...
Wieść rozeszła się po gminie, powodując szereg gorączkowych działań,
stymulowanych bardzo ograniczonymi informacjami na temat Nowego,
pochodzącymi przeważnie z dziennika TV. I tak, Wytwórnia Płatków
Ziemniaczanych im. gen. Płatka usiłowała przejść na system brygadowy, powołując
bardzo ostatnio lansowane grupy partnerskie, co jednak w trakcie realizacji pomylono
niestety z partnerskim seksem grupowym, pokazywanym w filmie "Oto Ameryka".
Wytwarzanie płatków w tak wymyślnych pozycjach spowodowało co prawda
gwałtowny przypływ siły roboczej z okolicznych wiosek, ale produkcja drastycznie
spadła, skutkiem czego bank cofnął kredyty. Dyrektor zakładów spirytusowych, inż.
Katzenjammer postąpił
rozsądniej i poprzestał na zmianie szyldu, zastępując prozaiczny napis "Gorzelnia
gminna" inskrypcją "Gminny Zakład Produkcji Płynnych Środków Budowy
Wzajemnego Zaufania", co zyskało mu poklask nawet ze strony władz wojewódzkich.
Natomiast naczelnik
Balanga poszedł na całość, bo powołał Radę Doradczą przy Gminnej Radzie
Narodowej.
- Jak to? Rada przy Radzie? - dziwował się aktyw.
- Oczywiście - wyjaśnił Balanga - to jest właśnie nasza polska specyfika, żeby jedno
takie samo było przy drugim takim samym, jak na przykład kartki na mięso, ale mięso
na kartki, prawda?
- Prawda... - przyznali zebrani, porażeni trafnością rozumowania.
- Albo, powiedzmy, dekoracja jakiegoś sztandaru Sztandarem Pracy! - uzupełnił
rzecznik prasowy sołtysa.
- Otóż to - podchwycił naczelnik - postępując tak niebanalnie zyskujemy szacunek
innych narodów. Weźmy chociażby nazewnictwo statków. U innych statek nazywa
się, powiedzmy że "Titanik" albo "Aurora", a u nas "Kopalnia Makoszowy".
Wyobraźmy sobie podziw
kapitana jakiegoś zagranicznego portu, który do końca nie jest pewien, czy to, co
wpływa, to jest statek czy kopalnia?
- To jeszcze nic - wtrącił były minister Podmamuśka - osobiście byłem świadkiem,
jak do Liverpoolu wchodził nasz semikontenerowiec "Wydział Matematyczno-
Przyrodniczy Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie", a miejscowy
admirał najpierw usiłował to tłumaczyć ze słownikiem w ręku, ale w połowie
zwariował i odszedł w stan spoczynku!
Szmer podziwu rozległ się w sali.
- Wracajmy do spraw Rady Doradczej - zarządził Balanga - jak mi dzwoniono,
powinny do niej wejść osoby cieszące się ogólnym zaufaniem...
- Ja proponuję pana naczelnika! - wrzasnął sekretarz gminy, czym uprzedził wielu
innych.
- Dziękuję - odparł przyjaźnie naczelnik, zapisując jednocześnie w notesie, żeby dać
sekretarzowi podwyżkę - dziękuję, ale oprócz tych cieszących się zaufaniem, należy
tam również powołać niektórych przedstawicieli opozycji...
- Główny przedstawicie! opozycji to doktor Wysłodek - zameldował sierżant Miziak.
- Mówiłem że niektórych - naczelnik spojrzał na sierżanta z dezaprobatą - co nie
znaczy, żeby to był Wysłodek, który godzi w podstawy ustrojowe gminy. Ja osobiście
wysuwam księdza Chudzielaka.
- E... jaka tam ze mnie opozycja? - bronił się słabo Chudzielak.
- A ileż to roboty? - podsunął mu leśniczy Dwurura. – Chlapnie ksiądz coś z ambony
w najbliższą niedzielę i już jest ksiądz w opozycji.
Na te słowa zebrani rozbiegli się, aby w domowym zaciszu obmyślić jakieś
wystąpienie, które nie zaszkodziłoby im w karierze, a równocześnie dałoby
możliwość uzyskania statusu łagodnej, konstruktywnej opozycji.
W ambitnym zamiarze informowania Szanownego Czytelnika o całokształcie
wydarzeń na terenie gminy, straciliśmy być może z oczu głównych aktorów naszej,
wprost z życia wziętej, opowieści. Spiesząc nadrobić to niedopatrzenie, informujemy
więc o aktualnej
kondycji, działaniach i przeżyciach docenta Basseta, jego córki Simony, jego byłej
ż
ony Jolanty i obecnego męża tejże byłej żony, adiunkta Wygrzmoconego.
Tytułowy docent Basset ma się dobrze, a nawet znakomicie, co zawdzięcza
wyłącznie swojemu ogromnemu talentowi, wspartemu mozolną pracą i
sprzyjającym ustrojem politycznym gminy. Przeprowadził ostatnio kilka udanych
zabiegów, między innymi operację kosmetyczną na osobie przetokowego
Nagwizdały, któremu gdy ofiarnie pochylony odchuchiwał przymarzniętą zwrotnicę -
kolega dla żartów przerzucił wajchę, pozbawiając go nosa, wąsów i złożonych w
ryjek warg, za co go zresztą serdecznie przeprosił, kiedy tylko minął mu pierwszy
paroksyzm śmiechu:
- Głupio, kurwa, wyszło! - powiedział serdecznie - ale ja ci, kurwa, Jasiu zafunduję u
naszego znachora nową facjatę i to, kurwa, za dulary!
Docent Basset otrzymawszy banknot z wizerunkiem Benjamina Franklina, wziął go
w swojej naiwności za model nowej twarzy, którą chciałby mieć jego pacjent, i w
ciągu długich godzin spędzonych przy stole operacyjnym wyczarował na uśpionym
przetokowym natchnione rysy ojca demokracji amerykańskiej, dodajmy, że również
wynalazcy piorunochronu, co jeszcze dziś znajduje odbicie w obsesji stworzenia
systemu ochronnego nad Stanami Zjednoczonymi.
Obudzony z narkozy Nagwizdała, spojrzawszy w lustro, najpierw się grzecznie sam
sobie ukłonił, potem zapłakał, a następnie urządził awanturę, wykrzykując:
- I kogoście gnoje zamiast mnie obudzili? - ale w końcu przywykł i tylko omija z
daleka kaprala Modliszkę, ponieważ nie lubi być co chwilę legitymowany i
rozpytywany o krewnych za granicą i posiadanie waluty.
Simona Basset, zerwawszy z marginesem, rują i ćpuństwem, stała się
błogosławieństwem wiejskiej lecznicy swego ojca. Niesie tam ulgę pacjentom pisząc
im listy do rodzin, w rodzaju: "Kochani rodzice, w pierwszych słowach mego listu
donoszę, że czuję się dobrze, chociaż urżnięto mi obie ręce, czego i wam życzę".
Udało jej się również zwalczyć ohydny onanistyczny kompleks Portnoy'a, a to przy
pomocy przerobionego z pani Konopnickiej wierszyka "Jaś nie dotrzepał", po
wysłuchaniu którego wystraszeni pacjenci leżą w nocy nieruchomo, bezsennie co
prawda, ale z rękami na kołdrach. Mamusia Simony, Jolanta Basset-Wygrzmocona,
hoduje Murzynka po ambasadorze Bamboko Kikuju. Aby choć trochę zneutralizować
egzotyczny wygląd dziecka, nazwano je Maciek i przebierano od małego
w strój krakowski, a nawet przyjęto niańkę-mazurkę, która nauczyła chłopczyka
ś
piewnego nadwiślańskiego akcentu i oszukiwania na mleku, a obecnie przyswaja mu
różne gry i zabawy, nie wyłączając pokera, chociaż ta akurat rozrywka wyraźnie nie
leży
maluchowi, gdyż przy dobrej karcie powoduje mimowolne, radosne kiwanie
ogonkiem, co zdradza go przed partnerami.
- Ale wdepnęłam w co kot napłakał! - wzdycha po swojemu pani Jolanta i powraca
do okna, za którym nadal widnieje wiejski dom towarowy, ozdobiony ostatnio
neonem "Produkty Cierne - Przyrządy Mierne - Środki Pierne".
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, nieodmiennie zazdroszczący sławy Bassetowi,
rzuca się na oślep w pseudonaukowe eksperymenty, aby udowodnić swoje rzekome
przewodnictwo na mapie medycznej kraju. Fiaskiem skończyła się jego pożałowania
godna próba podważenia teorii odruchów warunkowych genialnego Pawłowa. Nie
dość, że doświadczalny pies nadal ślini się na sygnał oznajmiający karmienie, to
jeszcze adiunkt sam zaczął się ślinić na widok każdego wiejskiego kundla, co
zapewniło mu u ludzi opinię zoofila, obrzydliwca i niedojdy.
Jak więc widzimy, nasi główni bohaterowie prowadzą w miarę ustabilizowany i
pracowity tryb życia, czym nie różnią się zbytnio od reszty obywateli naszej ojczyzny,
budujących mozolnie lepszą przyszłość. Ale nie martwcie się państwo, w następnych
rozdziałach już my im popędzimy kota!
Pod koniec zimy odbył się w gminie proces starego Kociorupy, oskarżonego o
odsprzedanie przygłupowi Kwasimordzie pół litra "Vistuli" z piętnastozłotowym
zyskiem.
Zbrodniarz, przykuty dla pewności kajdankami do kaprala Modliszki, osadzony
został wraz z nim w areszcie, a następnie doprowadzony na salę sądową przez
sierżanta Miziaka, który uzbroiwszy się we wszystko, czym dysponował komisariat,
wyglądał jak "Czarny Wrzesień" lub prowincjonalna filia Muzeum Wojska Polskiego.
Sesji przewodniczył dr praw sędzia Leopold Lalunia, oskarżał prokurator Pyton
Siemiradzki, obrony podjął się przewodniczący PRON-u mec. Fizdoń. Funkcję
ławników pełnili psycholog mgr Barbara Felga i przedstawiciel starej emigracji, b.
ataman Osip
Anegdotycz Jefremienko.
- Wysoka Izbo! - zaczął prokurator wstając. Natychmiast uderzył głową w niski strop
izby sądowej.
- Proszę siadać i mówić długo, cicho i powoli! - przerwał mu sędzia, szykując się do
spania za stosami akt, ponieważ noc spędził na rybach, a poranek w ogonku do
Centrali Rybnej, żeby nie wracać do domu z pustymi rękami.
Prokurator zażył proszek z krzyżykiem i, jak sęp na ścierwo, rzucił się na starego
Kociorupę, zarzucając mu między innymi podkopywanie fundamentów ustroju,
godzenie w sojusze i konszachty z CIA, a następnie przedstawił wyliczenie, z którego
wynikało, że
sędziwy przestępca mógł był teoretycznie zagrabić około dwóch i pół miliona złotych,
gdyż przez osiemdziesiąt lat swego życia zarabiał codziennie półtorej dychy na pół
litrze. Wnosząc o konfiskatę tej kwoty, prokurator Pyton Siemiradzki zaproponował
przy
okazji całkowity przepadek mienia, pozbawienie praw obywatelskich do końca lipca,
karę śmierci przez powieszenie i dwadzieścia lat ciężkich robót przy budowie
Pomnika Zdrowia Matki Polki i Stryjenki Niemki, taką bowiem nazwę ustalono
ostatnio, aby wyrazić
wdzięczność za liczne wpłaty i ofiary nadchodzące zza Łaby. Ten grozę budzący
wniosek spalił atoli na panewce, gdyż uwagę publiczności pochłonęła całkowicie
obserwacja kota od organistów, który wkradłszy się do sali wyżerał akurat z teczki
sędziego Laluni zakupione rano błękitki, wraz z charakterystycznymi dla tego
gatunku, jadalnymi w opini "Sanepid-u", pasożytami.
Teraz do głosu dorwał się mecenas Fizdoń i z werwą nakreślił niepokalaną sylwetkę
oskarżonego Kociorupy, ongiś bojownika o niepłacenie podatków za sanacji,
następnie bohaterskiego spekulanta, współautora klęski ekonomicznej hitlerowskich
Niemiec, a
wreszcie ostatnio członka wszystkich istniejących w gminie organizacji społecznych,
nie wyłączając Ligi Kobiet, Towarzystwa Patriotycznego "Grunwald" i Klubu
Anonimowych Alkoholików, w którym pijąc bruderszafty nie podawano imion, lecz
pseudonimy.
Ponieważ kocur organisty zjadłszy ryby ułożył się do snu w aktówce sędziego
Laluni, więc sala z zainteresowaniem wysłuchała opinii mgr Barbary Felgi.
- Przynależność do wszystkich organizacji równocześnie -powiedziała pani
psycholog - świadczy o niepoczytalności oskarżonego, co proszę przyjąć jako
okoliczność łagodzącą.
- Przyjąć można - zgodził się po chwili namysłu ataman Jefremienko - no
przyjąwszy, lepiej go na wsiakij pożarnyj słuczaj powiesić.
Ta poważna rozbieżność zdań oraz narastający gwar na sali zbudziły wreszcie
sędziego Lalunię.
- Co tu tak śmierdzi? - spytał, pociągając nosem. - Publiczność?
- Też, ale głównie pańskie ryby... - odrzekła protokólantka. - Racja... - mruknął
sędzia, zatrzaskując teczkę wraz ze śpiącym w jej wnętrzu kotem. - A jak tam nasz
procesik? Pan
prokurator już mówił? Pan mecenas także? Przysięgli również? No więc ja, ogólnie
rzecz biorąc, jak zwykle przychylam się do wniosku pana prokuratora, z tym, że to
wszystko jak zazwyczaj z zawieszeniem na dwa lata. Zgoda? Zgoda! No to idziemy
na obiad!
- Gdzie my go powiesimy, szefie? - martwił się Modliszka, gdy Miziak odpinał go
od skazańca.
- Zawieszenie, to nie powieszenie, kapralu - wyjaśnił Miziak.
- Nie? - zdziwił się Modliszka. - To szkoda, że mi pan tego wcześniej nie
powiedział...
Tymczasem sędzia Lalunia mówił z dumą do żony:
- Przesiedziałem wprawdzie całą noc nad przeręblom, ale za to zobaczysz jaką
sztukę złowiłem! - tu sięgnął po teczkę.
- Oj Poldek, ty chyba masz kota na punkcie tych ryb... - zaśmiała się żona
dobrotliwie.
- A mam, a co - zawołał butnie, wytrząsając zdobycz na stół.
- No to idź teraz po szklarza - zarządziła żona, zasłoniwszy na razie wybite przez
kota okno kocem - w nocy ma być trzydzieści pięć stopni pod zerem.
- Ratuj się, Antoni - krzyknęła pani Jolanta, wpadając do mieszkania i wymachując
gazetą - podobno mają kastrować adiunktów!
- Nie kastrować, tylko kasować - uspokoił ją mąż, który już słyszał o tym w radio - i
to tylko tych, którzy nie zrobili habilitacji, a moja już na ukończeniu.
- Na ukończeniu? Ględzisz jak baba z wozu! Ten twój pomysł z przeszczepianiem
stulejki w celu ograniczenia prokreacji wyśmiały najpoważniejsze pisma fachowe!
Wylecisz z roboty jak kosa na kamień - plotła po swojemu - to już lepiej, żeby cię
skastrowali
niż skasowali, i tak do łóżka nadajesz się jak głupi do sera.
- Ciszej - błagał adiunkt - wiesz przecież, jakie mam ostatnio kłopoty, dzisiaj znowu
zdarzyły mi się dwa błędy w sztuce lekarskiej...
- To fakt - przyznała lojalnie - widziałam te dwa błędy, jak je ładowali do trumien.
- No właśnie, więc nie dziw się, że to wszystko rzutuje ujemnie na moją psychikę, a
teraz znowu ta zapowiedź kasacji wisi nade mną jak miecz Damoklesa...
- Oj wisi ci, wisi... - potwierdziła nostalgicznie - ale co ma wisieć, nie utonie! -
dodała zaraz z humorem. - Ot, ruszyłbyś trochę głową, jak już nie możesz czym
innym, przyjrzałbyś się jak ludzie robią kariery, choćby taki Basset...
- Ba, on miał to szczęście, że dostał w łeb i stracił pamięć, ale dzięki temu właśnie
załapał się w nurcie medycyny ludowej.
- A cóż stoi na przeszkodzie, żebyś ty też dostał w łeb? - tu Jolanta rozejrzała się za
czymś ciężkim.
- Nie, nie! - wrzasnął adiunkt odskakując - to musi zrobić jakiś fachowiec!
- Jak to, mam pana ogłuszyć pałką? - zdziwił się sierżant Miziak w kilka chwil
później. - Tak bez powodu?
- Ja mam swoje powody - tłumaczył mu Wygrzmocony - a poza tym zrobiłby to pan
na moje wyraźne żądanie.
- Na pańskie żądanie, to ja mogę pana co najwyżej otoczyć opieką - odrzekł sierżant
po przestudiowaniu odnośnej instrukcji - a pałką mógłbym panu przylać tylko w razie
naruszenia spokoju publicznego lub ataku na moją osobę i to po trzykrotnym
wezwaniu
do rozejścia się.
- No dobrze... - rzekł z determinacją lekarz, i po krótkim namyśle zawołał
prowokacyjnie: - Reforma gospodarcza jest do dupy! Do dupy, do dupy... - powtórzył,
mrużąc oczy w oczekiwaniu ciosu.
- Oj, to to... - zgodził się Miziak zapalając papierosa. Niestety dr Wygrzmocony,
jako zatwardziały lojalista, nie mógł w żaden sposób wymyślić bardziej
obrazoburczych okrzyków, lub też może nie chciały mu one przejść przez usta. Także
próba bezpośredniego ataku fizycznego nie dała rezultatu, gdyż sierżant bez trudu
obezwładnił go chwytem służbowym nr 76 B-X/13, zwanym popularnie "Piekielnym
Piotrusiem", a następnie zawiadomił szpital psychiatryczny im min. Krasińskiego.
Doktor Cycoń z dużą satysfakcją usadził naprzeciw siebie szefa konkurencyjnej
lecznicy.
- Więc twierdzi pan, panie kolego, że jest pan nutrią? - spytał sondażowe.
- Niczego podobnego nie twierdziłem! - oburzył się Wygrzmocony. - To przecież
panu się wydaje, że jest pan Napoleonem.
Cycoń żachnął się i wyjął rękę zza surduta:
- Jak to mi się zdaje, ty szczurze wodny?
- Uzurpator!
- Gryzoń!
- Kurdupel!
- Piżmak!
- Ja cię jeszcze dopadnę, ty glisdo korsykańska! – wykrzykiwał adiunkt,
wyprowadzany przez pielęgniarzy.
- A ja ci wybiję te pomarańczowe zęby! - darł się Cycoń, podtrzymywany przez
asystentów.
Wieczorem, uspokoiwszy się nieco i upewniwszy w lustrze, że nie jest nutrią, dr
Wygrzmocony wziął dla relaksu miejscową prasę, ale już po chwili podskoczył na
krześle.
- Jolanto - zawołał - sprawdź, czy ja dobrze kojarzę... Tu piszą, że z inicjatywy
organizacji partyjnej Labour Party przy zakładach Rolls-Royce'a, w tamtejszej
stołówce wymieniono zlewozmywaki...
- No to co, że piszą? - zdziwiła się Jolanta - Anglik też człowiek, a każda kliszka
swój ogon wali.
Na wiosnę w gminie pokazali się niestety Zieloni. Pierwszym sygnałem ich
działalności były napisy na murach, zawierające buntownicze treści i żądania.
- No i jak żeście zareagowali? - spytał sierżant Miziak kaprala Modliszkę, który mu
meldował o tych bezeceństwach.
- Melduję, że zareagowałem regulaminowo, neutralizując te hasła przy pomocy
drobnych poprawek. Na przykład w haśle "śądamy czystej wody" przerobiłem
"wody" na "wódy", co nie powinno nikogo dziwić, ponieważ są to żądania
powszechne.
- A co żeście zrobili z napisem "śądamy oczyszczalni"?
- Zamazałem "oczy" i zostało "śądamy szczalni". To wezwanie koresponduje z
inicjatywą tutejszego PRON-u. Najgorzej było z hasłem "Precz ze skażeniami", ale w
końcu udało mi się zrobić z niego "Precz z kazaniami". Ksiądz Chudzielak na pewno
się wkurzy
i naskoczy na wichrzycieli.
Ale Chudzielak nie zareagował tak, jak tego oczekiwano, ponieważ od kilku tygodni
był całkowicie pochłonięty oglądaniem serialu "Ptaki ciernistych krzewów", który
uważał za cykl reportaży z życia duchowieństwa.
- Patrz pani - mówił do swojej gospodyni - jaki to postęp na tym świecie! Ot, taki
ksiądz proboszcz Kilder pod sutanną nosi same kąpielówki, a nie takie wełniane gacie
jak to u nas...
- Może sobie pani wyprać moje stare kalesony - dodał po chwili wspaniałomyślnie -
należą się pani za wierną i oddaną służbę.
- Bóg zapłać - odrzekła z umiarkowanym entuzjazmem gosposia -lepiej by ojciec
przestał oglądać te dyrdymały, bo to tylko ruja i zgorszenie, a tymczasem w gminie
nie za dobrze, ktoś nocą powypisywał na chałupach "Precz z kazaniami".
- Mogą mi nadmuchać w konfesjonał - oświadczył beztrosko Chudzielak i zasiadł
przed telewizorem, aby obejrzeć kolejny odcinek.
- O! O! - zawołał. - Co to jest, co on robi z tą panią?
Bardziej nerwowo zareagował na żądanie Zielonych naczelnik gminy, Sylwester
Balanga.
- Musimy przechwycić inicjatywę - mówił do sekretarza -zwołamy sami naradę w
sprawie skażeń i wznowimy działalność Ligi Ochrony Przyrody. Proszę jutro urządzić
spotkanie z przedstawicielami środowiska.
- Ale jakiego środowiska? - spytał roztropnie sekretarz. - Środowiska mamy różne:
jest środowisko kryminogenne, środowisko artystyczne, inseminator Środowisko
Teofil i jeszcze parę innych...
- Przecież chodzi o skażenie środowiska naturalnego, więc proszę o przedstawicieli
tego środowiska! - uciął sprawę Balanga.
Pozostawiony sam sobie i skazany wyłącznie na własną wiedzę sekretarz gminy
doszedł do wniosku, że środowisko naturalne to ogólnie biorąc przyroda.
W rezultacie tych przemyśleń nazajutrz w sali obrad zasiedli następujący
przedstawiciele środowiska naturalnego: pani od przyrody z podstawówki, organista
ze swym kotem, słynnym od czasu procesu starego Kociorupy, oraz leśniczy Dwurura
z oswojonym
lisem Medardem. Z własnej inicjatywy przybłąkały się dwie okoliczne kury i
przygłup Kwasimorda.
- Obywatele... - zaczął naczelnik, niepewny czy to określenie przysługuje wszystkim
obecnym - zebraliśmy się tutaj, aby reaktywować naszą, podupadłą coś jakby ostatnio
Ligę Ochrony Przyrody... Czy one muszą się akurat tutaj ryćkać? - spytał, wskazując
głową lisa, który usiłował skrzyżować się z kotem.
- Muszą - wyjaśnił Dwurura - one zawsze to robią, jak się spotkają, ale spokojna
głowa, oba samce, więc niekompatybilne.
- To w porządku - uspokoił się Balanga i kontynuował referat:
- Przede wszystkim sprawy formalne. Czy wszyscy tu obecni są członkami Ligi? Bo
jeżeli nie, to proponuję żeby się od razu zapisali.
Ten ostatni postulat nie spotkał się z dobrym przyjęciem.
- Każdy już gdzieś należy - tłumaczył organista - ja na przykład jestem członkiem
nielegalnego Związku Zawodowego Organistów, Kościelnych, Księżych Gospodyń i
Grabarzy, i to mi zupełnie wystarczy. Jakby wszyscy do wszystkiego się nawzajem
pozapisywali, to by znowu się powtórzyła taka afera jak na ostatnim spotkaniu
PRON-u z OPZZ-em, kiedy to cały OPZZ wstąpił do PRON-u, a PRON do OPZZ-u, a
nawet zdaje się Miodowicz wstąpił do Dobraczyńskiego, czy też odwrotnie i teraz nic
już nie wiadomo...
- Może stworzymy grupę nieformalną - zaproponował sekretarz - to teraz bardzo
modne.
W ten sposób w gminie powstała Nieformalna Grupa Miłośników Przyrody, która
natychmiast wystąpiła z inicjatywą budowy Oczyszczalni Ścieków im. tow.
Augiasza.
W atmosferze ogólnego zadowolenia nikt nie zauważył, że lis do spółki z kotem
zeżarli tymczasem obie kury. I tak to u nas jest, prawie ze wszystkim. Wiosenne
podwyżki cen przeszły prawie nie zauważone, gdyż społeczeństwo zajęte było w tym
czasie wybieraniem Miss Gminy. Na pierwsze wezwanie zgłosiły się wszystkie
baby, nie wyłączając konającej właśnie babci Pimpusiowej. Ten gremialny akces
przeraził jurorów, którzy dopiero teraz rzucili się do studiowania nadesłanego ze
stolicy regulaminu wyborów. Wyszło, że pretendentka musi być po pierwsze
dziewicą, po drugie posiadaczką nieskazitelnej opinii i po trzecie mieć ukończoną co
najmniej podstawówkę. Już samo kryterium dziewictwa zdyskwalifikowało wszystkie
kandydatury z wyjątkiem centryfugi z GS-u i koszmarnie brzydkiej trzyletniej
córeczki mecenasa Fizdonia.
- Nie możemy tego traktować dosłownie - tłumaczył przewodniczący jury, prof.
Różopolański - regulamin zapewne układał jakiś polonista, a w dawnej polszczyźnie
"dziewica" znaczyło panna.
Na przykład, w balladzie Mickiewicza znajdujemy pytanie: "Jakiż to chłopiec piękny i
młody, jakaż to obok dziewica?" i zaraz potem domniemanie: "Pewnie kochankiem
jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka". Umówmy się panowie, jeżeli
kochanka, to nie
dziewica.
- Ale oni mogli się tylko macać... - zauważył subtelnie sierżant Miziak, powołany
również do jury jako od niedawna gminny ombudsman, czyli Strażnik Praw
Obywatelskich.
Po krótkiej dyskusji postanowiono dopuścić do konkursu wszystkie niewiasty
niezamężne, co obniżyło ilość kandydatek o trzy czwarte, ale za to podniosło średnią
wieku do czterdziestu ośmiu lat, gdyż wobec głodu kobiet w tym rolniczym regionie,
zwłaszcza
przy niedostatku koni roboczych, w stanie wolnym pozostały przeważnie osobniki
płci żeńskiej, potwierdzające swym wyglądem geniusz Darwina.
Dopiero propozycja prokuratora Pytona Siemiradzkiego, aby organizacje społeczne
wytypowały swoje przedstawicielki do konkursu, rozwiązała sprawę i ograniczyła ją
do czterech reprezentantek uderzającej kobiecej urody.
I tak licencjonowana organizacja młodzieżowa wysunęła swą aktywistkę Simonę
Basset, PRON desygnował Kaśkę Pyzdrę, parafianie księżą gospodynię, zaś struktury
podziemne opowiedziały się za mgr Barbarą Felgą.
- Ale czy te wszystkie panie mają na pewno nieskazitelną opinię? - zainteresował się
prof. Różopolański.
- Nieskazitelną! - potwierdził ombudsman Miziak. - śadna z nich w trudnej sytuacji
nie odmówiła dupy nikomu, choćby to był nawet przygłup Kwasimorda. Nie mówię o
księżej gospodyni - zastrzegł się - bo to nie moja działka.
Tymczasem kandydatki, przebrane w kostiumy kąpielowe, dygotały z zimna w
przybudówce do remizy, rozgrzewając się bimbrem przyniesionym przez Kaśkę
Pyzdrzankę.
- Pani gospodyni na wybieg! - zawołał dr Wysłodek, uczestniczący w jury jako
konsultant do spraw anatomii.
- Proszę przejść po desce poruszając biodrami - zarządził prof. Różopolański, który
widział już takie imprezy w telewizorze.
- Całkiem niezłe piersi... - zauważył krótkowzroczny prokurator Pyton Siemiradzki.
- To są policzki - objaśnił Różopolański - piersi może pan obserwować na poziomie
kolan.
- No i co - zwrócił się do kandydatki, aby ją ośmielić.
- Ma pani dużą tremę? Czy ojciec Chudzielak wlał pani trochę otuchy?
- Coś mi tam wlał... - odparła skromnie, starając się nie spaść z deski.
Jako druga eksponowała się mgr Barbara Felga w kostiumie bikini.
- O, klasyczne zapalenie stawów! - ucieszył się dr Wysłodek i postawił przy jej
nazwisku duży plus, w jego pojęciu słusznie się należący za tak widoczne schorzenie.
Do późnej nocy trwały te zmagania, przeplatane występami artystycznymi
prestidigitatora, przerzynającego swą partnerkę piłą w drewnianej skrzyni, gdy zaś
uprzątnięto trociny i zmyto krew, przewodniczący jury ogłosił, że w wyborach Miss
Polonii gminę reprezentować będzie Simona Basset.
- Nic dziwnego - powiedziała z dumą na wieść o tym sukcesie jej matka, piękna pani
Jolanta - kto rano wstaje, ten dwa razy szybko daje!
Przysłowie było jak zwykle przekręcone, ale ogólnie rzecz biorąc trafne.
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! -
oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset – wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i
niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra,
ani samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie
pan władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent – chyba pójdę zbadać rzecz na
miejscu... W gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry
administracyjno-przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz
brutalnie wyrwanych z sieci wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto
pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i
pomyślność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z
kierowcami, nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące
ż
ony przybiegały z węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez
kaprala Modliszkę, uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz.
36 i w henn, skutkiem nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego
właściciel mógł mówić tylko przez zaciśnięte zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz
przerwała nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz
powloką? Znowu na Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki
wypadek upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami
przyjaciele, więc chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający
gwizd, a w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład
zahamował przed naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy
Nagwizdała z natchnioną twarzą Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez
załogę naszej stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś
milczały na temat oddawania zbędnych pociągów.
- Jak żeście to wykombinowali? - spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się
po drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł
pociąg, nawet z pasażerami! Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i
podzielił się z aktywem swoją troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być
wiceministrowie, więc wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo
zwolnienia lekarskie i nawiali do lasu. Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech
kroków, żeby nie nadepnąć na wiceministra, nierzadko z dupą. Paśniki do cna
wyżarte, runo leśne wytarte aż do grzybni, a wczoraj pod
wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! - oburzył się naczelnik. -
Sarnę mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło,
ż
e lis nie może z sarną. To musiało być coś większego...
- A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i
można się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika
dodał:
- Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma
tylko szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu,
wierne szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i
bawią się ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc
zastanawiałem się z czego by tu zrezygnować...
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do
mnie zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze
zdążę na panią Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te
samochody coście oddali, to też nie Mitsubishi...
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! -
oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset – wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i
niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra,
ani samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie
pan władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent – chyba pójdę zbadać rzecz na
miejscu... W gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry
administracyjno-przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz
brutalnie wyrwanych z sieci wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto
pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i
pomyślność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z
kierowcami, nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące
ż
ony przybiegały z węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez
kaprala Mod-
liszkę, uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w henn,
skutkiem nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł
mówić tylko przez zaciśnięte zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz
przerwała nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz
powloką? Znowu na Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki
wypadek upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami
przyjaciele, więc chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający
gwizd, a w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład
zahamował przed naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy
Nagwizdała z natchnioną twarzą Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez
załogę naszej stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś
milczały na temat oddawania zbędnych pociągów. - Jak żeście to wykombinowali? -
spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się
po drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł
pociąg, nawet z pasażerami!
Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją
troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być
wiceministrowie, więc wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo
zwolnienia lekarskie i nawiali
do lasu. Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków, żeby nie nadepnąć na
wiceministra, nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, runo leśne wytarte aż do
grzybni, a wczoraj pod wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! - oburzył się naczelnik. -
Sarnę mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło,
ż
e lis nie może z sarną. To musiało być coś większego...
- A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i
można się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika
dodał:
- Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma
tylko szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu,
wierne szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i
bawią się ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc
zastanawiałem się z czego by tu zrezygnować...
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do
mnie zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze
zdążę na panią Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te
samochody coście oddali, to też nie Mitsubishi...
W majowe popołudnie docent Basset siedział na ławeczce pod kwitnącymi bzami,
pomagając swej córce Simonie w przygotowaniach do egzaminu maturalnego, który
wreszcie w wieku trzydziestu czterech lat postanowiła zaliczyć.
- Przed wojną - tłumaczył jej - chłop polski całymi dniami kroił zapałkę na czworo,
więc nie miał czasu zająć się rolnictwem, co było przyczyną ogólnej nędzy. Natomiast
pantofelek rozmnaża się przez podział bezpośredni, zaś pierwiastki bywają trojakiego
rodzaju - matematyczne, chemiczne i kobiety rodzące po raz pierwszy...
Jak widzimy, znakomity chirurg przekazywał córce dość hermetyczne kompendium
wiedzy, uwarunkowane tematami maturalnymi, które otrzymał ukradkiem od prof.
Różopolańskiego za wyleczenie go z hemoroidów nalewką na myszach.
- Nie pomyl tylko znowu Budionnego ze Ściegiennym - dodał Basset głaszcząc jej
płową głowinę - a wszystko będzie dobrze!
- Czołem, panie doktorze! - zawołał przygłup Kwasimorda, podjeżdżając do nich na
zardzewiałym rowerze. - Przywiozłem panu do wypełnienia ankietę w sprawie
Drugiego Etapu Reformy, oj da dana da dana, matuś moja kochana! - zakończył jak na
przygłupa przystało.
- Dziękuję, a któż to przysyła tę ankietę, przyszła baba do stryja, usiadła mu na ryja?
- spytał Basset, starając się znaleźć wspólny język z nieszczęśliwym.
- A nasz Urząd Gminny! Na wójtowej roli wójt Felkę w uszczelkę - poinformował
Kwasimorda i odjechał w kierunku wioski. Jeszcze słychać było klekotanie jego
roweru, gdy zjawili się zaniepokojeni ankietą prokurator Pyton Siemiradzki i ksiądz
Chudzielak. Simona, jako dobrze wychowana panienka, pucnęła sędziwego kapłana w
mankiet, a on po ojcowsku wziął ją pod brodę, nie zważając gdzie jej ta broda
wyrosła.
- Co ja mam tu napisać? - zdenerwował się prokurator. - Pierwsze pytanie brzmi:
"Kiedy wasz zakład pracy zakończył realizację Pierwszego Etapu Reformy"?
- Piętnastego maja o godzinie 23! - podrzucił mu bez cienia wątpliwości stojący w
otwartym oknie stary Kociorupa.
- A skąd niby to wiadomo?
- Ano stąd, że akurat o tej godzinie coś dupnęło w gaiku za elewatorem, a potem
okrutnie zadymiło i zaśmierdziało, więc co to mogło być inszego niż Pierwszy Etap?
- Mogła wylecieć w powietrze bimbrownia braci Karamazow - oświadczył Basset -
oni ostatnio pędzili już Bóg wie z czego, bo czeski mazut na rzece jakoś się na razie
urwał.
- To nie była ani reforma ani bimbrownia - wyjaśnił prokuratorSiemiradzki -jak
wynika z raportu sierżanta Miziaka, o 23 nasi PRON-owcy złapali ostatniego
ukrywającego się członka byłego Frontu Jedności Narodu, niejakiego magistra Plujkę
Edmunda i naruszyli jego nietykalność cielesną. Pierwszy etap natomiast skończył się
moim zdaniem w zeszły wtorek około 17-ej, kiedy to po raz pierwszy w naszych
dziejach tutejszy PGR zaczął przynosić zyski, w związku z czym zostałem tam
wezwany w celu wszczęcia do-
chodzeń i postawienia winnych w stan oskarżenia.
- Dziwne to są i nadprzyrodzone sprawy - westchnął ojciec Chudzielak, wznosząc
oczy ku niebu. - Ot, onegdaj KAW tłumaczył się w naszej prasie z opóźnienia edycji
Dzieł Wybranych Janusza Przymanowskiego, a w ogłoszeniach drobnych pisało, że
zaginął łaciaty buldog z obciętym ogonem, do którego była przywiązana uboga
staruszka...
- To jeszcze nic - przywtórzył mu stary Kociorupa - nasze związki zawodowe
wystąpiły ostatnio przeciwko związkom siarki w powietrzu, a były bramkarz pan
Tomaszewski oświadczył przez telewizję, że posiada zdolności manualne w nogach!
Po tych rewelacjach wszyscy jakoś się zasępili. Zapadła cisza, w której odezwał się
nieśmiało słowik, ale zaraz zamilkł, schwytany przez kocura od organistów.
- A Kaśka od Pyzdrów to dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego... -
bąknął ni w pięć ni w dziesięć stary Kociorupa.
- Co pan powie? - ożywił się ksiądz Chudzielak, dodając refleksyjnie: - Patrzcie
państwo, jak u nas ten tempus fugit...
Tym razem dupnęło między kościołem a komitetem.
- No i proszę! - ucieszył się Siemiradzki. - Mamy Drugi Etap!
- Nie wiecie przypadkiem, kapralu, w którym roku Feuerbach stworzył swoją
koncepcję antropologizmu? - spytał sierżant
Miziak, przygotowujący się do zaocznego magisterium z filozofii.
- Tak dokładnie to nie wiem, panie sierżancie - odrzekł kapral Modliszka - ale chyba
gdzieś tak w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim...
- Chyba w osiemset czterdziestym trzecim! - sprostował sierżant z pobłażliwym
uśmiechem.
- W dziewięćset! - upierał się kapral - pamiętam, chociaż byłem jeszcze wtedy
malutki.
- Znaczy się co pamiętacie?
- No, pamiętam, że za naszą chałupą stała niemiecka bateria i ciągle tylko było
słychać: - Feuer! Bach! Feuer! Bach! Feuer! Bach!
- Głupiście są, kapralu! - stwierdził Miziak. - Feuerbach żył sto lat wcześniej, więc
nie mógł strzelać za waszą chałupą.
- Może i nie mógł, ale strzelał. A pan sierżant mógłby na chwilę odłożyć tę książkę i
dopomóc mi w sprawie nielegalnego napisu, który pojawił się dziś rano na biurowcu
wylęgarni kurcząt... - i Modliszka położył na stole kartkę z odpisanym ze
ś
ciany hasłem. Hasło zaś brzmiało: "śądamy polskiego Michaiła".
- Jak to żądamy? Jacy my? - zdenerwował się sierżant.
- A bo ja wiem? To na pewno znowu doktor Wysłodek z magister Felgą rozrabiają.
Po ostatniej amnestii strasznie się rozzuchwalili. I po co to komu było? - spytał z
goryczą.
- To nie Wysłodek... - rozmyślał na głos dowódca posterunku.
- Weźcie pod uwagę, że hasło jest w zasadzie proradzieckie...
- Proradzieckie, ale i antyrządowe! -wykrzyknął Modliszka.
- Jeżeli oni żądają polskiego Michaiła, to znaczy że u nas takiego nie ma, co już
samo w sobie wskazuje na mentalność!
- Jak proradzieckie, to nie antyrządowe! - powiedział stanowczo sierżant - te sprawy
wykluczają się nawzajem, ponieważ powiem wam w zaufaniu, że nasz rząd jest w
pewnym sensie proradziecki.
- Jezus Maria! A skąd pan wie?
- Na pewnym szczeblu sprawowania władzy wie się więcej niż przypuszczacie.
- To co z tym hasłem zrobić? - zmartwił się kapral.
- Spróbowaliście to jakoś przefasonować, tak jak nas uczono na kursie?
- Mogę słowo "śądamy" przerobić na "Kochamy", ale to duża przeróbka i będzie
widać...
- Chyba znowu zadzwonię do porucznika Borewicza - zadecydował Miziak...
- On już pewnie został generałem, po tylu latach ofiarnej służby... - rozczulił się
kapral.
Na hasło "Ewa wzywa zero siedem" w telefonie rozległo się starcze pochrząkiwanie.
Zgrzybiały Borewicz życzliwie wysłuchał Miziaka, popił ziółka, pozbył się
uciążliwego bąka i odrzekł:
- Nie mieszajcie się do tego, sierżancie. Diabli wiedzą, kto to napisał... Ja sam kiedyś
wdupiłem usiłując przestawić litery wsłowie "Patria", tak żeby było prawidłowo
"Partia" i przez to nie mogę awansować z porucznika, chociaż mam już
siedemdziesiąt dwa
lata...
- Czy to może było w Krynicy? - zainteresował się Miziak.
- W Krynicy. A skąd wiecie?
Zniechęcony sierżant odłożył słuchawkę.
- On już jest do niczego... - mruknął, kiwając smutno głową. - Musimy poradzić
sobie sami...
- A może by ta wylęgarnia kurcząt splajtowała? – podsunął chytrze Modliszka. - W
gazecie pisało, że w każdej gminie powinien być jakiś bankrut, co jest zgodne z
drugim etapem naszej reformy.
- To jest niezła myśl - zawołał Miziak - jedziemy do naczelnika!
Naczelnik Balanga długo zastanawiał się nad propozycją. - To nie takie proste, jak
się wam wydaje, sierżancie. O zaszczytne miano gminnego bankruta ubiegają się
nasze najlepsze,renomowane zakłady, między innymi gorzelnia, dwie cegielnie i
szpital psychiatryczny, a wy mi tu wyjeżdżacie z jakąś wylęgarnią... Nie ma rady,
muszę zwołać aktyw.
Aktyw debatował przez trzy dni i noce. Powołano osiem komisji, cztery ciała
doradcze i dwa zespoły naukowców. W końcu podjęto stosowną uchwałę i wylęgarnia
kurcząt uznana została za bankruta, następnie zaś wystawiona na licytację. W ciągu
jednej nocy chłopi
rozebrali mur z kłopotliwym napisem, a budowa domków jednorodzinnych ruszyła z
miejsca.
- Za naszą chałupą naprawdę strzelał Feuerbach - powrócił do wspomnień Modliszka
- i nawet pamiętam jak skrzyczał jakiegoś podoficera, że armata brudna, di kanone ist
szmucig, tak krzyczał. Okropnie go wtedy skrytykował...
- A jak się nazywał ten podoficer? - zainteresował się Miziak.
- Feldfebel Hegel.
- To by się zgadzało... - szepnął Miziak, zajrzawszy do podręcznika. - Feuerbach
rzeczywiście bardzo skrytykował Hegla...
- Jolanto - powiadomił telefonicznie swoją małżonkę adiunkt Wygrzmocony - stała
się rzecz straszna, przygotuj się na najgorsze!
- Nie denerwuj mnie - wrzasnęła Jolanta - jak masz coś powiedzieć, to mów, a nie
ciągnij jak kura ze spluwaczki!
- Proszę bardzo, chcesz wiedzieć, to wiedz: Basset dostał profesora.
- Co ty powiesz? A gdzie on go będzie trzymał?
- Tytuł profesora dostał, idiotko! - zawołał adiunkt i rzucił
słuchawkę, bo przyszło mu do głowy, że jeżeli w pionowej hierarchii coś drgnęło, to
on sam może zostać docentem, lepiej więc złożyć nowomianowanemu gratulacje.
Tymczasem społeczeństwo gminy, która jeszcze nigdy nie miała prawdziwego
profesora, zorganizowało już spontaniczniewzruszającą uroczystość.
Przed Bassetem, stojącym na ganku lecznicy, przeciągały liczne grupy ludności ze
sztandarami, hasłami i darami. Pochód otwierał naczelnik gminy Sylwester Balanga
wraz ze swym sekretarzem, rzecznikiem prasowym sołtysa i resztą personelu. Po
złożeniu
gratulacji Balanga przemówił krótko, ale dobitnie, co chwilę bijąc sam sobie brawo
jak szympans w cyrku po udanym numerze. Następnie naczelnik odczytał depesze
gratulacyjne, nadesłaneprzez przodujące uczelnie w Szczytnie i Julinku, a także -
omyłkowo - wezwanie do zapłacenia za wywóz szamba, co zostało również przyjęte
owacją, gdyż wszyscy widzowie byli już mniej lub bardziej pijani. Teraz nadszedł
marszałek szlachty w gronie innych karmazynów, takich jak podkomorzy katowicki,
miecznik rzeszowski i były minister Podmamuśka. Marszałek, jako szczytowy
patriota i członek "Grunwaldu", był cały w długich butach, wylotachod kontusza i
czapce konfederatce, a także przy szabli ze złocistym kutasem, na który to widok
rozległy się okrzyki:
- O, kutas przy szabli! - co, jakby nie zostało zrozumiane, zawierało szczerą prawdę.
Jako trzecie szło duchowieństwo, składające się z księdza Chudzielaka, organisty z
kotem, grabarza i księżej gospodyni. Chudzielak, naoglądawszy się telewizji, ukląkł i
ucałował ziemię przed trybuną, a następnie usiłował kilku najbliższym widzom
podetknąć rękę do pocałowania, ponieważ jednak znany był z dłubania w nosie, nie
znalazł chętnych i tylko wykonał dłonią w powietrzu coś pośredniego między
błogosławieństwem a Kozakiewiczem, ze złością dał po karku organiście (a organista
kotu), i wszyscy ustąpili miejsca następnej grupie. Stanowiły ją organa
sprawiedliwości, prowadzone przez sędziego Lalunię. Obok niego maszerował w swej
krwawej todze prokurator Pyton Siemiradzki, domagając się co chwilę nawykowo
kary śmierci dla wszystkich swoich dotychczasowych i przyszłych klientów.
Za nim przebiegł truchtem odznaczony medalem "Zasłużonego Kauzyperdy PRL"
mecenas Fizdoń i zaraz pogonił opłotkami na koniec pochodu, aby jeszcze raz
przedefilować jako przewodniczący PRON-u. Straż tylną organów ścigania stanowili
sierżant Miziak z kapralem Modliszką, obaj w białych strojach, których nadmiar
pozostał w magazynach MO po papieskiej wizycie.
- Idzie nasz młody proletariat! - szepnął z dumą Balanga do Basseta.
Proletariat był młody nie tyle wiekiem co stażem, gdyż rolniczy profil gminy nie
sprzyjał jego rozwojowi. Stanowili go, prawdę mówiąc, przetokowy Nagwizdała do
złudzenia przypominający Benjamina Franklina z amerykańskiego banknotu oraz
Kaśka Pyzdra,
której popularność bardzo wzrosła od czasu gdy poszły ploty, że dała sobie
wmontować turbinkę inż. Kowalskiego. Chłopską banderię prowadził działacz
ludowy Bonifacy Kant-
Gwizdek, będący we własnym przekonaniu sobowtórem Witosa, ponieważ mył nogi
tylko raz na tydzień. Towarzyszyli mu stary Kociorupa i bracia Karamazow,
specjalizujący się w pędzeniu bimbru ze spływającego rzeką mazutu, wielkodusznie i
gratis dostarczanego nam przez braci z południa.
Transparent z napisem "Nauka polska" zwiastował nadejście niedużej, bo
trzyosobowej kolumny, centrum której stanowił lingwista prof. Różopolański, a
skrzydła adiunkt Wygrzmocony i dyrektor szpitala psychiatrycznego, dr Cycoń, tym
razem w polowym surducie z gwiazdą Legii Honorowej i z dwoma swoimi
pacjentami przebranymi za mameluków, co zdawało się bardzo im odpowiadać.
Po nauce nadeszła kultura w postaci członkini rzeczywistej odrodzonego ZLP,
pisarki Rozamundy Kociorodek. Ta ongiś ludowa, a dziś już profesjonalna literatka,
odczytała przed Bassetem swe najnowsze opowiadanie "Jak Kuba SS-mana w konia
zrobił", wywołując głośny aplauz pozostawionego tu omyłkowo od stanu wojennego
komisarza, majora Kabury.
Pochód kończyły struktury opozycji legalnej pod wodzą Osipa Anegdotycza
Jefremienki i nielegalnej w osobach magister Barbary Felgi i doktora Wysłodka oraz
grupa sportowa, a mianowicie śeński Klub Cyklistyki Bezsiodełkowej pod
kierunkiem Simony Basset. Barwna ta drużyna przemknęła anglezując na swoich
rowerach jak szwoleżerowie przy wyciągniętym kłusie i zniknęła na tle zachodzącego
słońca.
Ponieważ zaś takie słońce to również wymarzone tło dla napisów końcowych, więc i
my kończymy w tym miejscu swą opowieść, pozostawiając jej bohaterów w chwili,
gdy przezwyciężywszy wraz z całym krajem przejściowe trudności, mają już wyraźnie
z górki.
Jednocześnie pragniemy przeprosić naszych Czytelników, jeśli niechcący uraziliśmy
Ich uczucia zbytnią ascezą naszych opisów, pruderyjnym być może unikaniem
drastyczności, przesadną wytwornością języka, a także zbytnim idealizowaniem
występujących tu
postaci i ich charakterów.
Ale cóż, tacy już jesteśmy.
Bo choć nas męczyli i w dupę bili,
Wzorem nam Dobraczynski, nie zaś Pitigrilli*
* Rozamunda Kociorodek Apotheosis cum figuris, op. cit. T. II,
str. 49, Wyd. Doln. 1988