Andrzej Waligórski
DOCENT BASSET
W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem much,
przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni.
Trzej asystujący lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci pacjenta,
od której krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane wprawnymi rękami
docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora Wilczura.
- Wyjątkowo duże migdałki - mruknął anetstezjolog, dr Kundelek, ostrząc jednocześnie na
podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do ewentualnej iniekcji.
- Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak
rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela.
- A żeby cię - dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem.
Nagle puściło z jękiem jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuży posoki,
trzymając w szczypcach krwawy ochłap.
Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy podchodzili pragnąc uścinąć dłoń
mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony ślinił nitkę, aby nawlec igłę i zaszyć
blugoczącą jeszcze ranę.
- A pudziesz - docent Basset żartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota, ciągnącego
coś z kubełka. Basset był już bez maski, jego wspaniała, męska twarz świeciła od potu, ale w
oczach widać było radość z udanej operacji. Żartował nawet z asystentką ściągającą połatane,
gumowe rękawiczki:
- Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a potem podczas
rehabilitacji ozdrowieńcy się skarżą, że co przysiad, to balonik!
- A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Ruchała, patrzaąc
rozkochanym wzrokiem na Basseta.
- Że jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się rozwiniętemu
już z prześcieradeł pacjentowi.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Cisza zaległa salę.
- Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog.
- A skąd mogłem wiedzieć - sumitował się docent Basset. – Jak przyszedłem do sali, to pole
operacyjne było już odsłonięte, a reszta zasłonięta!
- Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułożył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła siostra
przełożona.
Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi:
- Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauważy!
- Akurat... - siostra przełożona wskazała na spęczniałego od przeżarcia kota, który siedząc na
oknie oblizywał się smakowicie.
- Już tam mój Mruczuś żadnym podrobom nie przepuści! – dodała z uznaniem, drapiąc czule
za uchem spasionego bydlaka.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, złapał się
oburącz za głowę:
- Panowie, czy wiecie kto to jest? Toż to jest towarzysz Podnośnik!
- Obecny! - zawołał pacjent, siadając na stole operacyjnym. - Co to jest? Gdzie ja jestem? O
co walczymy? Dokąd zmierzamy? -dopytywał się głupio, jak to zwykle bywa w
pooperacyjnym szoku.
- O, widzę, że już po zabiegu! - dodał, odzyskując świadomość i zaraz też wpadł w tonację
swoich rozlicznych przemówień:
- Pragnąłbym z tego miejsca - zaczął - złożyć serdeczne, braterskie podziękowania naszej
uspołecznionej służbie zdrowia, służącej swą ciężką, wytężoną i ofiarną pracą ludowi miast i
wsi...
- A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz.
- No cóż... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki!
- To jakżeż ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. - Chyba... - dodał
z nadzieją - chyba, że przejmę Referat Do Spraw Kontaktów z ZSMP! Tam są sami
gówniarze około czterdziestki i przeważnie jeszcze przed mutacją!
Ale docent Basset nie słyszał już tych słów, spieszył bowiem do domu, gdzie czekała go
rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej żony, pani docentowej Jolanty Basset.
Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku. Popołudniowe
słońce, nisko już stojące nad horyzontem, docierało tu tylko fragmentarycznie, przesiane
przez wprawione w ścianę denka od butelek po koniakach, wręczonych ongiś znakomite-
mu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty dywan, a ściany pokryte
były obrazami renomowanych malarzy, od Starowieyskiego po Krajewskiego. Zgodnie
wisiały tu obok siebie tak odległe tematycznie dzieła, jak "Pizdozwierz 2-gi Numeryczny
z Katarynką" i "Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach". W swoim klubowym fotelu
siedział osłupiały docent Basset i po raz nie wiadomo który odczytywał znaleziony na
marmurowym kominku list:
Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty zdołałeś sprawić którejkolwiek ze
swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie przyszła koza do woza. Odchodzę od Ciebie
na zawsze!...
- Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować
przysłów!
Może wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt, a nawet przepych, którym
otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się przeliczyć na pieniądze.
Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi tę odrobinę ciepła, tak
potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie wyłącznie wzniosłymi
dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym mnie obdarzyłeś jak jakąś burą sukę.
Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta.
- Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając łzę ze
spuszczonego na kwintę nosa.
- Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się otwierać sejf, zamaskowany chytrze
obrazem zatytułowanym "Zielone światło dla rzemiosła", a przedstawiającym nędzarza,
wieszającego się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu. Stalowe
drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- Ożeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. -Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wierny sługa rodu
Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znakomity chirurg zabrał
kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował, odrobaczył i zatrudnił w
charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego ogrzewania.
- Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długoletnich studiów. -
Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu kurwisonowi dokopie z
woleja. – Co rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukochanego chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną kornie
głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana...
- Że zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej szło... - dodał
z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając.
- Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne
delegacje przeżyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty
celników na Okęciu, grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w poszukiwa-
niu przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a zawszeć to jakaś ulga! -
perswadował służący polonista.
- Wódki! - zażądał docent Basset, ponieważ jednak wódka też zniknęła, narzucił na ramiona
kosztowne futro z nutrii i poszedł w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
W knajpie "Pierwiosnek" kipiało życie. Za kontuarem królował potężny jak wielkie piece
Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i sztangista. Rozstawione
nie bez smaku baterie różnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny w treści,
chociaż opluty w formie napis "Alkohol szkodzi zdrowiu", pod którym ktoś dopisał "...ale
ratuje budżet państwa". W szklanej szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe jajko na twardo i
spory kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości ogonkiem
duży, złocisty gronkowiec.
Bliżej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w pośpiechu
jakieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku centrum sali, gdzie
stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych rabusiów, artystów estrady,
prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się rozpoznawalna na pierwszy rzut
oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych serwetkach wzory ulotek, wymieniano szeptem
zbrodnicze wiadomości i zerkając znad podniesionych kołnierzy puszczano z premedytacją
fałszywe informacje, notowane skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka,
ucharakteryzowanego na zarażona syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i rzucając
banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy złotych.
Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak jest, szefie,
Szopena!
I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni ludowych, opus 13-te, grana
tym chętniej, iż muzycy byli bez wyjątku pracownikami filharmonii dorabiającymi sobie w
wolnych chwilach i z największą niechęcią naginali się do knajpianego repertuaru, opartego
głównie na popularnych rytmach hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz też grono bywalców otoczyło
hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach, niedźwiadkując się z nim i
zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to nowe banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie żywych ludzi, a nie ich
wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez umiaru, nie zauważył
nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak z nóg ściągnięto mu buty, a z
przegubu ręki elektroniczny zegarek "Maładiec". Jego zamglony wzrok z trudem odróżniał
poszczególne twarze, a przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością.
- Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się na szyi babci klozetowej. - O, i pan
sekretarz Jaskiernik jest z nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad bufetem portretu
Marii Konopnickiej na rok przed śmiercią, uważanego przez ajenta za zdjęcie ministra
Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komunii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z
doświadczenia, że taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy już
dochodzi do identyfikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz wiesz,
kto ja jestem?
- Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli nawet wielokrotni recydywiści,
i słaniając się podszedł do drzwi.
- Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy,a za nim kilku jego nowych
przyjaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krótka potyczka
o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju docenta Basseta po
raz trzeci zabrzmiał szept:
- Jam... wał... koński...
Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono.
Oj, nabiegał się tego dnia sieżant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan uchodził,
a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory rodzinne, zapobiegał
bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy, albo neutralizował je przy
pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na kursie, dopisując na przykład przed
hasłem "PRASA KŁAMIE" – wyraz "AMERYKAŃSKA".
Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowadził
jakiegoś odrażającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte skarpetki.
- Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie - wyjaśnił Modliszka. - Kociorupa wracał z
targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego "Rubina". Przyjeżdża do
chałupy, a tu zamiast "Rubina" ten facet.
- Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierżant - mógł go kupić w zamroczeniu zamiast
"Rubina".... Zwłaszcza, że gość ma takie same kolory jak telewizor - dodał, przyglądając się
sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciom i zielonym zastoinom widniejącym na ciele
nieznajomego.
- Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania.
- Jam wał koński... - jęknął przybysz.
- Jan Wałkoński - zanotował sierżant. - No, dobrze, powiedzcie nam teraz, Wałkoński, gdzie
was tak urządzono? Adresy, hasła, punkty kontaktowe? Krypto- i pseudonimy?
- Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna.
- Pseudonim "Jolanta"? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy o was
więcej niż przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala Modliszki.
Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami.
- Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... - rozmarzył
się sierżant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś gównianą czterdziestkę...
Żebym to ja miał takie wyposażenie jak porucznik Borewicz... -westchnął z zazdrością.
- A może by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. – To ludzki facet, swój chłop,
on nawet wiejskiego milicjanta ma w poważaniu!
- Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią zdecydowanie:
- Ewa wzywa zero siedem!
W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon.
- Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złażąc z przystojnej prywaciary, którą właśnie
przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą podpaszną lewostronną,
kryjącą w sobie miły ciężar niezawodnej, oksydowanej dziewiątki.
- A, to wy, Miziak! - powiedział życzliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie!
- Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek - wyjaśnił Miziak
kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę.
- Melduję - zawołał służbiście - że mamy tu podejrzaną osobę, pseudo "Jolanta", ale nie chce
nic gadać!
- Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako swój chłop
posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego.
- W dodatku, kurwa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we wszystkich
odcinkach serialu.
- To co mamy robić? - zmartwił się sierżant.
Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem.
- Powiem wam tylko sierżancie, że w łóżku każdemu rozwiązuje się język! - i położył
słuchawkę, bo do jego sypialni dobijała się już następna podejrzana, złotowłosa trucicielka ze
stołówki w Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa Dzierżyńskiego.
- Modliszka! - rozkazał sierżant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z
zatrzymanym!
- Nigdy! - załkał kapral. - Dostanę od tego adidasa!
- W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak -odprowadźcie go do starego
Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi!
Życie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkułaczony w 1952 i pozbawiony
swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z entuzjazmem przyjęty
został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. Że zaś był pyskaty i obrotny, już
wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem, dzięki czemu mógł pousadzać krewnych
i znajomych na wszystkich prominentnych stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak
konsekwentnie, że podczas zebrań i rocznicowych akademii przy stole prezydialnym
zasiadała cała rodzina Kociorupów, spoglądając władczo sponad zielonego sukna na
skłębioną w świetlicy resztę ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył
doświadczonego kmiecia. Nachapał ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w
swoich zabudowaniach i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specjalistyczne, bardzo podówczas
lansowane. Zaraz też udzielono mu licznych kredytów, otoczono opieką agro- i
zootechniczną, a nawet pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po
obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowinach liczne rzekome
wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z pobliskiej ochronki.
Podziwiał też krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe do ciągłego
przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że na widok ekipy telewizyjnej
same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie
inne usiadły na zadach po obu jego stronach, reszta zaś stanęła w tle i
przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może leghorny?
- Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A niechże was
dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znużonemu już nachalnym
wazeliniarstwem swego dworu.
Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony został ze stołka, a wkrótce
posypali się również jego poplecznicy, ale zmian - hamowane po drodze gdzie się dało - nie
doszły aż do szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych organizacji nie
wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że zaczął naraz uczęszczać do kościoła, pilnie
uważając by i tam się w żadną stronę nie wychylić. Gdy więc podczas "Boże coś Polskę"
ekstrema śpiewała "racz nam wrócić Panie", zaś aktyw Komitetu Gminnego molestował
"pobłogosław Panie", nasz Kociorupa dostawał zwykle w tym miejscu ataku kaszlu,
wprawiając podsłuchiwaczy w osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców drobiu, także umiał
obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdumieniu stał się jedynym po obu stronach Oceanu
Atlantyckiego człowiekiem, któremu to godne pożałowania pociągnięcie adminis-
tracji amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował mianowicie moratorium na
spłatę kredytu w banku spółdzielczym, zwalając całą winę na Biały Dom i uzasadniając to tak
dialektycznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i opinię swojego człowieka.
Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił amnezjonowany docent Basset i
jako nikomu nie znany Jan Wałkowski zaczął uczciwie pracować na miskę zupy i przygarść
jaglanej kaszy.
Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy spoczęła przy nim na moment
urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona przy skubaniu pierza, pilnowaniu zacieru, nawilżaniu
zboża, aby przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych czynnościach,
nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
- Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego pracowitego, cichego
przygłupa.
- Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą prawdą.
- Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a mnie nie chcą wyskrobać, mówią,
że za późno! - tu wybuchnęła spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
- Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co znaczy za późno? Dla dobrego
chirurga nigdy nie jest za późno... - tu zaczęło mu się coś przypominać, majaczyć,
konkretyzować w zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i chęć dopomożenia tej
dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając, zawołał:
- Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
- Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego ogromne błękitne oczy - zajdę
do was wieczorem, a teraz wyjmijta mi już palucha z rzyci, bo gospodyni czekają!
I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła furkocząc spódniczkami, a ubogi
wyrobnik jął wecować na kamieniu skrobaczkę do kartofli, obficie na nią popluwając.
Jak gmina długa i szeroka, wszędy z szybkością wiatru rozeszła się wieść o niezwykłych
talentach wolnego najmity, żyjącego na łaskawym chlebie w Kociorupowym obejściu.
Z podziwem i nadzieją opowiadano sobie, jak to przygłup Wałkoński wyskrobał Kaśkę
Pyzdrzankę tak galanto i błyskawicznie, że tuż po zabiegu dziewucha o własnych siłach
uciekła w jedną stronę, a potworny wyskrobek w drugą i to nie tylko za próg, ale
aż do miasteczka, gdzie początkowo dobijał się do Stronnictwa Demokratycznego, zaś
załatwiony odmownie pokuśtykał na plebanię i zatrudniony tam został jako dzwonnik
Quasimodo, które to imię - trudne do wymówienia - prosty lud zaraz zmienił na Kwasimordę,
i bardzo słusznie, bo mordę miał w samej rzeczy rozkwaszoną. Zaraz też ze wszystkich stron
wyruszyły wozy i wózki, fury i furki, polonezy, maluchy, a nawet syreny wiejskiej biedoty i
pociągnęły het, precz drogami i bezdrożami ku chałupie Kociorupów, a na każdym wozie
stroskana matka lub ojciec zbolały wieźli a to jakąś Marychnę leniwą, której - zgiętej przy
kopaniu ziemniaków - nie chciało się machnąć motyką do tyłu, aby natręta
odpędzić, a to znowuż Jagnę roztargnioną, co grając w kucanego berka nie spozierała gdzie
mianowicie kuca, a to wreszcie łatwowierną Małgośkę, która czekając ze zbożem we
wiatraku aż wiatr dmuchnie - sama nieopatrznie nadmuchać się pozwoliła.
Księża grzmieli z kazalnic na zgorszenie, babki-znachorki zaczęły przymierać głodem, zaś w
szpitalu okręgowym po raz pierwszy od dziesiątków lat pojawiły się wolne łóżka, co wreszcie
zwróciło uwagę adiunkta Wygrzmoconego, od niedawna dyrektora tej prowincjonalnej
lecznicy.
- Wiesz, Jolanto - mówił wieczorem do żony - chyba zdrowotność w rejonie drastycznie
wzrosła, bo już pacjenci nie leżą po korytarzach i można przejść suchą nogą, nie ślizgając się
w różnych paskudztwach, jak to kiedyś bywało... Myślę - kontynuował- że jest to rezultat
mojej wytężonej pracy, jaką podjąłem od momentu, gdy w dowód zaufania przeniesiono mnie
na ten zaniedbany odcinek.
- W dowód zaufania! - prychnęła pogardliwie Jolanta. - Ciebie wywalono na zbitą twarz z
kliniki za to, żeś wywałaszył towarzysza Podnośnika jak sójka za morze!
- To nie ja - pisnął rozpaczliwie adiunkt, rozglądając się czy kto nie słyszy - to twój
pierwszy mąż, docent Basset!
- I owszem - zgodziła się Jolanta - ale miał tyle rozumu, żeby potem zniknąć, a więc
wszystko skrupiło się na tobie, jak kura na pieprzu... O, ja nieszczęsna - zawołała wpadając w
rozpacz mogłam żyć z Bassetem w szczęściu i dobrobycie, zamiast kisnąć na
tym zadupiu jak małpa w kąpieli!
Sprzeczkę przerwało przybycie sierżanta Miziaka.
- Witam, witam komendancie! - zawołał kordialnie Wygrzmocony, który starał się być w
dobrych stosunkach z przedstawicielami miejscowego establishmentu.
- Co dolega? - pytał troskliwie.
-Zresztą nic nie mówcie, stary praktyk z samego wyglądu potrafi postawić diagnozę... Cera
nieświeża, oddech też, wzrok osłupiały... Przepracowanie, co?
- To swoją drogą - zgodził się Miziak, który właśnie przed chwilą zneutralizował wypisaną na
szpitalnym murze nielegalną nazwę nieistniejącego związku zawodowego "Solidarność"
dopisując do niej wyrazy "...z walczącymi narodami Afryki i Azji, to nasz
patriotyczny obowiązek".
- Ale ja nie w tej sprawie! - dorzucił szybko w obawie przed terapią adiunkta, która już
niejednego pacjenta wyprawiła na cmentarz komunalny.
- Nie? A to szkoda, bo mam tu właśnie nowy amerykański lek "The Polopiryna", na pewno
postawiłby was na nogi!
- Panie Wygrzmocony - szepnął konfidencjonalnie sierżant. -Ktoś robi panu koło pióra...
- Jak to koło pióra? - zaniepokoił się uczony. - Może koło biura? - zapytał z nadzieją w głosie,
bo koło jego biura funkcjonowała jedyna w szpitalu ubikacja, do której ustawiały się kolejki
pacjentów, nie zawsze panujących nad zwieraczami po percepcji czterosuwowej sprężarkowej
lewatywy, będącej darem bułgarskiej służby zdrowia dla bratniego okręgu.
- Koło pióra powiadam, to znaczy, że ktoś panu odbiera pacjentów - i sierżant Miziak
zreferował pobladłemu z wrażenia lekarzowi sytuację, jaka wywiązała się w gminie na
odcinku troski o powszechną zdrowotność.
- Sierżancie - rzekł z determinacją docent Wygrzmocony -jedziemy do starego Kociorupy...
Czy macie przy sobie nakaz aresztowania in blanco?
- Mam swoją pałkę - odparł wymijająco Miziak, postanawiając sprawdzić wieczorem w
słowniku wyrazów obcych, co to znaczy "in blanco".
Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad jego głową, czynił
następny krok w swojej powtórnej karierze, a to za sprawą polowania odbywającego się w
Puszczy Gminnej im. Marii Rodziewicz.
Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku dziesiątków lat była terenem
zsyłki dla różnych wybitnych ongiś postaci, które na kolejnych etapach powylatywały ze
stanowisk i tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie dręczone widmem
odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania. Doroczne polowanie zgromadziło ich
wszystkich - zgrzybiałych zwolenników sanacji, prostodusznych autorów błędów i wypaczeń,
zgrzebnych entuzjastów ekonomiki bodźcowej, niefrasobliwych pożyczkobiorców i
dziecięco naiwnych teoretyków finlandyzacji. Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich
właśnie na stanowiskach strzeleckich, wywołując kolejno nazwiskami i tytułami, na które byli
ogromnie uczuleni.
- Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! – zabrzmiał jego puszczański, surowy
bas.
- I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspomniawszy nie tak znów dawną
przeszłość.
- Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! – komenderował leśniczy.
- A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. -Obawiam się, że mój pobyt
na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny komentarz w stolicy...
- Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął sarkastycznie profesor
Mieczysław Różopolański, przebywający na prowincji od marca 1968, zwracając swój
egzotyczny profil ku byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-Gwizdkowi.
- A odpierdulta żeż się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie
Kant - Gwizdek, ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amerykańskich jeszcze zrzutów.
Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem szlachty, dał znak
chórowi włościańskiemu, który buchnął starą, myśliwską pieśnią: - Pojedziemy na łów, na
łów, towarzyszu mój... - narodową w formie i jakże aktualną w treści.
- Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty.
- Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy widząc, że niektórzy szczególnie
doświadczeni działacze dają dyla w krzaki.
Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a wreszcie tętent nadbiegającej
zwierzyny.
- Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura, przykładając ucho do ziemi -
chyba prosto na pana ministra Podmamuśkę!
Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukcesu, podniósł broń do oka,
ale zaraz opuścił ją z niesmakiem:
- Sama drobnica - mruknął.
Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników, potem niewielki zastęp
harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbieraczy runa leśnego. Wszystko to przemknęło z piskiem
i kwikiem pod nogami myśliwych i pognało do wyraju, między Czarcim Uroczyskiem a
PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efemeryda w proboszczowskim sadzie. I znowu
nastała cisza, przerywana tylko pohukiwaniem naganiaczy.
- Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski, spoglądając na leśniczego.
Ten, w ostatecznej desperacji, przypomniał sobie naraz ostatnią powieść pana Nienackiego,
którą przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem bohatera tej powieści, również
leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej swoją starą i zadarłszy jej spódnicę ukazał
struchlałej puszczy szpakowate, sinawe i nieźle już obwisłe łono. Na ten widok spomiędzy
drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to płowe wilczyska, a to szczeciniaste dziki, aby
popędzić w panice prosto pod ziejące ogniem strzelby. Wtem baba pierdła - wtedy zaś do
ucieczki runęły mocarne niedźwiedzie i łosie rosochate, i gigantyczne żubry, a nawet jakiś
SS-man, od wojny się jeszcze kryjący, wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem "hilfe,
hilfe" i dobiegłszy aż do komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce.
W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zazwyczaj bywa, jeden kierowca
służbowej wołgi i kilkoro ze służby, ale żartom i śmiechom nie było końca, aż do momentu,
gdy wśród towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: ambasador Bamboko Kikujuranion...
W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie, a zdrowa czerń jego
policzków przybierała z wolna barwę popiołu.
- Doktora, doktora! - rozległy się krzyki.
- Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek szlachty. - Już tam adiunkt
Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy. Ot, wezwać by lepiej onego cudownego przygłupa,
któren praktykuje w chałupie starego Kociorupy!
- Źwięte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy.
-Kopnijta no się chłopaki i sprowadźta tu migiem Jana Wałkońskiego.
- Ale żeś pan przywalił temu Murzynowi - mówił z podziwem stary Kociorupa, częstując
niuchem tabaki byłego ministra Podmamuśkę.
Siedzieli obaj przed drzwiami izby, w której znachor Jan Wałkoński walczył o życie
ambasadora Bamboko Kikuju.
- A bo wyszedł prosto na mnie... - tłumaczył się Podmamuśka. - A że akurat wczoraj w
telewizorze mówili, że należy bić Murzynów, więc dołożyłem mu w ostatniej chwili kolbą
przez plecy...
- W telewizorze podano dwie wiadomości - tłumaczył mu cierpliwie Kociorupa - jedną
krajową, że należy oszczędzać, drugą zagraniczną, że Amerykanie biją Murzynów.
- No, patrz pan, a ja zrozumiałem, że Amerykanie oszczędzają, a Murzynów należy bić... Oj,
dadzą mi teraz łupnia, jak ambasador odkorkuje!
Kociorupa uśmiechnął się pobłażliwie:
- A kto się o niego upomni? Przecież ten afrykański rząd, który go desygnował, już dawno
został strawiony.
- Rozumiem... - kiwnął głową Podmamuśka - strawiły go wewnętrzne sprzeczności okresu
postkolonialnego, uczyli nas tego na pomaturalnych kursach doktoranckich.
- Sprzeczności też - potwierdził Kociorupa - ale głównie strawiła go, po uprzednim zresztą
zjedzeniu, następna ekipa rządząca, bardzo postępowa nawiasem mówiąc, pod
kierownictwem sierżanta Makaku Nastyku.
- Pokój temu domowi! - zabrzmiało od furtki, i do obu rozmówców podszedł niemłody już
duchowny w wyszarzałej sutannie.
- Witajcie, ojcze Chudzielaku! - odrzekł z szacunkiem Kociorupa, zastanawiając się w
duchu, na co zacny kapłan tym razem kwestuje, jeżeli we wsi stoją już trzy kościoły.
- Podobno macie w obejściu konającego poganina? - zaszemrał ojciec Chudzielak.
- Konającego poganina to za dużo powiedziane - oparł stary rolnik - ale pobitego Murzyna i
owszem. Jeżeli ksiądz chce go ochrzcić, to my z panem ministrem Podmamuśką chętnie go
przytrzymamy, żeby nie wierzgał.
- O Jezu, Jezu! - rozległ się nagle rozpaczliwy wrzask z chałupy.
- Nawrócony! - zawołał naiwnie ojciec Chudzielak, składając dłonie do modlitwy.
- Et - machnął ręką Kociorupa - u Wałkońskiego wszyscy pacjenci tak wrzeszczą, wierzący i
niewierzący, partyjni i bezpartyjni!
- Nie moja to wprawdzie sprawa - rzekł Podmamuśka, mierzwiąc nerwowo szpakowatą
czuprynę, przystrzyżoną na jeżyka z lat siedemdziesiątych - ale ja bym tak znowuż nie chrzcił
każdego kto podleci, bo potem człowiek nie wie czy trafił do kościoła czy dajmy na to do
arki Noego. Ja tam jestem stary ateista i światopoglądu swego nie zmienię, tak mi dopomóż
Bóg, ale jak w niedzielę zamiast księdza proboszcza wyłazi na kazalnicę ten cały profesor
Różopolański, z takim proszę pana nosem i zaczyna bluzgać na partię, która go wykarmiła
własnym cyckiem, to mnie za przeproszeniem szlag nagły trafia, albowiem w Piśmie
powiedziano, iż wszelka władza dana jest od Boga, a byt określa świadomość! -zakończył
stanowczo i splunął na gumno.
- Wszystko to nasi bliźni - szepnął obłudnie Chudzielak, który jako kapłan starej daty sam
krzywo patrzył na wszelkie innowacje w Kościele, a zwłaszcza na prelekcje polityczne
różnych neofitów i występy artystów, a już szczególnie artystek, znanych ongiś szeroko z
hulaszczego, a nawet rozpustnego trybu życia.
Wtem drzwi skrzypnęły i stanął w nich Jan Wałkoński, skrwawiony, ale radosny.
- Udało się - rzekł, odpowiadając na chaotyczne pytania - chociaż niełatwo było, gdyż pan
minister Podmamuśka bardzo silnie kontuzjował pana ambasadora Kikuju w okolicę kości
ogonowej.
- A nie w dupę? - zdziwił się minister.
- Toż to na jedno wychodzi! - parsknął głośnym śmiechem Kociorupa.
- Niezupełnie - wyjaśnił znachor - ponieważ pan Bamboko Kikuju ma tę kość ogonową
ponadprzeciętnej długości, dodajmy że chwytną, więc uszkodzenie jej mogłoby się źle
skończyć.
- To z ostatniego namaszczenia nici? - skrzywił się ojciec Chudzielak. - Chrzest także się nie
odbył, no to jestem nieźle do tyłu... - i rozsierdzony duszpasterz pobiegł na plebanię,
podjąwszy niechrześcijańskie postanowienie odegrania się przynajmniej na dzieciach notabli,
które przysyłano masowo na lekcje religii, a to głównie ze strachu przed miejscową opinią
publiczną, męką piekielną i pomówieniem o sprzyjanie pieriestrojce.
Adiunkt Wygrzmocony gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Jego akcja, mająca na
celu eliminację kłopotliwego konkurenta, spaliła na panewce. Znachor Wałkoński z dnia na
dzień zyskiwał na znaczeniu, leczył dostojników już nie tylko gminnych, ale i wojewódzkich,
stając się dla Wygrzmoconego nieosiągalnym obiektem zawodowej nienawiści.
Piękna pani Jolanta dolewała oliwy do ognia:
- Ach, ty fujaro - mówiła - ty ofermo życiowa, ty flimono zagwazdrana! Byle znachor zabrał
ci całą praktykę, jak diabłu ogarek. W domu bieda i głód, aż mnie w dołku ssie, jak kruk
krukowi, a przecież przy każdym innym mężu mogłabym mieć te wszystkie bogactwa! - Tu
wskazała dramatycznym ruchem usytuowany naprzeciwko ich mieszkania Gminny Dom
Towarowy, na wystawach którego piętrzyły się łańcuchy dla krów, odkurzacze dla młodych
małżeństw i - wprowadzone ostatnio - prezerwatywy wielokrotnego użytku dla starych
konkubinatów.
- Temu Wałkońskiemu całkiem się we łbie przewróciło - ciągnęła, nie biorąc pod uwagę, że
mąż bliski jest zawału.
- Ty wiesz, że on odmówił wyjazdu za granicę?
- To zależy za którą granicę... - mruknął sceptycznie adiunkt.
- Za afrykańską! Ten wyleczony Murzyn zaproponował mu kontrakt dolarowy w
Gugumayaya, a Wałkoński mu na to pokazał, gdzie się zgina dziób pingwina. Tak, tak,
niedaleko pada jajo mądrzejsze od kury!
- Dolarowy kontrakt... odmówił... chyba pijany albo wariat -mówił sam do siebie
Wygrzmocony - wariat, na pewno wariat! A jeżeli wariat, to już ja go dostanę!
I trzasnąwszy drzwiami pobiegł załatwić żółte papiery dla konkurencji. Poszło to łatwiej niż
przypuszczał, ponieważ nikt we wrogim obozie nie oczekiwał ataku z tej właśnie strony.
Ordynator szpitala psychiatrycznego im. prof. Krasińskiego, doktor hab. Sebastian Cycoń
natychmiast wysłał karetkę, która na sygnale dostarczyła związanego znachora i postawiła go
przed komisją lekarską.
- Dzień dobly, panie Wałkoński! - zawołał dr Cycoń, mający zwyczaj wylewnego witania
swoich pacjentów, aby ich ośmielić.
- Co tam nowego? Kuku na muniu? Do Aflyki nie pojechała za dularki, fiksum dyrdum?
- A nie - odrzekł stanowczo delikwent - i nie pojadę, bo tu mi dobrze w kraju rodzinnym!
"Wariat" - zapisali jednocześnie dwaj pozostali członkowie komisji, psychiatra dr Wysłodek
i psycholog mgr Barbara Felga.
- Czy pacjent nie onanizował się swego czasu dzieckiem w kolebce? - spytał dr Cycoń,
obarczony predylekcją do górnolotnych wyrażeń, zapożyczonych z literatury.
- Dzieckiem nigdy - odparł prostodusznie Wałkoński - tylko misiem albo ręką.
- A czy pacjentowi nie śnią się czasami stosunki analne? -indagowała mgr Felga, cała
czerwona ze wstydu, bo jej stosunki analne śniły się średnio cztery razy w ciągu nocy.
- Nigdy! - uderzył się w piersi znachor. - Za to czasem śnią mi się stosunki bilateralne z
Kubą.
"Zboczeniec" - zapisał dr Wysłodek.
- Kończmy - szepnął mu do ucha dr Cycoń - bo czas leci, a ja muszę być o szóstej pod
Borodinem... Tfu, co ja gadam? Pod kinem! - i zdenerwowany wsadził jedną dłoń za surdut, a
palcami drugiej zaczął bębnić po stole, dmuchając jednocześnie w charakterystyczny kosmyk
włosów opadający mu na czoło.
- No cóż - podsumował dr Wysłodek - chyba zatrzymamy pana na jakiś czas, panie
Wałkoński.
- Dostanie pan cieplutką celę - informowała życzliwie mgr Felga - i może pan brać udział w
zajęciach plastycznych, a nawet sportowych... Nie wiem, czy pan wie, że w naszym kraju
istnieje liga drużyn piłkarskich przy poszczególnych zakładach psychiatrycznych. O, nawet
dziś KS "Psychopata" Gliwice gra ze "Schizofrenikiem" Poznań...
- Możecie mnie zatrzymać - powiedział znachor z flegmą, nabytą podczas wielogodzinnej
kontemplacji dziejów rodu Palliserów – ale uprzedzam, że przy najbliższej okazji poskarżę się
swojemu posłowi.
- Komu pan się poskarży? - krzyknęła z przerażeniem mgr Felga.
- Swojemu posłowi oczywiście - odrzekł z godnością Wałkoński.
- To przesądza sprawę. Idiota. Pojedyncza cela, zimne okłady, elektrowstrząsy i szpryca z
towotu! - zaordynował dr Cycoń i porwawszy z wieszaka trójgraniasty kapelusz, opuścił
gabinet.
Przygwoździwszy przeciwnika, adiunkt Wygrzmocony zaczął się liczyć ze wzmożonym
napływem pacjentów do swej własnej lecznicy. Gdy nic takiego nie nastąpiło, a miejscowy
grabarz przestał mu się nawet kłaniać, adiunkt wpadł na pomysł zorganizowania białej
niedzieli na wsi, słusznie uważając, że kiedy pacjenci nie przychodzą, to należy ich samemu
nałapać. Do sprawy przystąpił pedantycznie, naukowo, studiując przede wszystkim ostatnie
dwa roczniki dwutygodnika "Nowy Medyk", z którego to pisma dowiedział się, że
warunkiem powodzenia wszystkich masowych akcji sanitarnych, takich właśnie jak białe
niedziele, przymusowe szczepienie lub odłów kurew w celu ich przebadania - jest
zaskoczenie. Wygrzmoconemu nie przyszło jednak do głowy, że z kolei warunkiem
zaskoczenia jest dyskrecja. Gadał o obławie tu i ówdzie, przecieki poszły w teren. Chłopi,
wiedząc czym to grozi - bo na przykład studentów stomatologii rozliczano podczas takich
niedziel z ilości wyrwanych zębów - powołali straż obywatelską, osadzili kosy na sztorc, baby
i dzieci schowali w lesie, psy pospuszczali z łańcuchów, a do władz wysłali delegację z białą
flagą, powołując się na Kartę Praw Obywatela i grożąc przerwaniem dostaw żywca.
Wróciwszy jak niepyszny do szpitala, Wygrzmocony usiłował rozładować swój gniew
sztorcując salową, która kijem od miotły tłukła właśnie w kącie jakąś wyjątkowo złośliwą
salmonellę. Ta jednak - tzn. salowa, a nie salmonella - oświadczyła, że pan dyrektor może jej
wskoczyć na dodatek rodzinny i że taką zasraną robotę to ona wszędzie znajdzie.
W domu czekała go niespodzianka, gdyż córka pani Jolanty z pierwszego małżeństwa,
Simona Basset, wróciła właśnie - jak oświadczyła stara niania - "ze szkół", które to niemodne
wyrażenie o tyle oddawało prawdę, że Simonę wylewano regularnie z kilku kolejnych szkół
stopnia ponadpodstawowego, a to za kleptomanię, erotomanię, ostatnio zaś za narkomanię.
- Biedactwo wpadło w wąchactwo! - zrymowała niechcący pani Jolanta, wskazując mężowi
dobrze rozwiniętą dziewuchę, wąchającą z zapałem kawałek starego ementalera.
- No oddaj to, no oddaj! - prosiła łagodnie. - Tatuś przyszedł głodny jak z cebra! Muszę mu
zrobić kanapki...
- Nie będę jadł! - warknął doktor, z trudem hamując mdłości.
- Wszystko wącha? - spytał, usuwając narkomance sprzed nosa swoje ulubione stare kapcie i
z ulgą wsuwając w nie stopy.
- Wszystko! Wąchała już pastę do butów, swoją starą nianię, kota i sierżanta Miziaka, który
ją tu zresztą przyprowadził, jak kwiatek do kożucha.
Dr Wygrzmocony zasępił się. Nie dalej jak pół roku temu Simona wpadła w jogizm, a zaraz
potem w nimfomanię, w wyniku czego została przyłapana na uprawianiu nierządu w pozycji
kwiatu lotosu.
Na nic się zdało zmuszanie jej siłą do oglądania w telewizji pogadanek pani Michaliny
Wisłockiej, propagującej seks humanistyczny. Wskutek zmian programowych, w telewizorze
zamiast Wisłockiej pokazała się pani Irena Gumowska i udzieliła kilku rad gospodarskich,
które Simona - przekonana, że dotyczą seksu - wprowadziła do swego repertuaru erotycznego
wzbudzając grozę nawet wśród największych świntuchów. Szczególnie odrażające były jej
próby czyszczenia starszym panom zamszu kiszoną kapustą, wypychania zużytymi gazetami i
tym podobne. Najwybitniejsi psychologowie i psychiatrzy nie byli w stanie poradzić sobie z
rozwydrzoną dewiantką.
- Może by doktor Cycoń? - zastanawiał się głośno adiunkt. - Albo magister Felga?
- Akurat - skrzywiła się Jolanta. - Cycoń sam nienormalny, wczoraj dzwonił, czy jest u nas
Kutuzow. A Felga tylko patrzy, komu się podstawić, jak mysz kościelna. O, znachor
Wałkoński, ten by ją uzdrowił. Przecie on wyleczył mecenasa Pitułę z zastarzałego pedalstwa,
i to tylko przy pomocy nunczaków, ćwiartki terpentyny i kołka dębowego sześć ósmych cala.
No tak, ale ty wsadziłeś Wałkońskiego do czubków, kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie
wpada! - zakończyła swój wywód, nie wiedząc nawet, że pierwszy i ostatni raz w życiu udało
się jej trafić przysłowiem w sedno sprawy.
- A może by i Simonę tam wsadzić? - mruknął chytrze adiunkt. -Poproszę Cyconia, żeby
umieścił ją we wspólnej celi ze znachorem... A nuż coś z tego wyjdzie?
- Spróbuj - zgodziła się pani Jolanta. - Przygarnął Kociołek Gierkowi, a sam smoli.
Odseparowanie popularnego znachora odbiło się w całej gminie szerokim echem, co znalazło
swój wyraz na łamach miejscowej prasy. "Państwowa psychiatria w walce z ciemnotą i
zacofaniem" -grzmiał półoficjalny "Trybunarz ludowy", dając do zrozumienia, że Wałkoński,
oprócz znachorstwa i wrodzonego idiotyzmu, zhańbił się również posiadaniem obcych dewiz,
powielacza, zacieru i kilku fragmentów srebrnego sarkofagu św. Wojciecha z katedry
gnieźnieńskiej. "Wierzący wieśniak ofiarą represji" - narzekał "Aniołek rzymsko-katolicki",
rysując na swych łamach wzruszającą sylwetkę wiejskiego homeopaty, który żegnał się przed
każdym zabiegiem, co rzekomo spowodowało wściekłość władz i próby zmuszenia go, żeby
żegnał się trzykrotnie, i to z prawa na lewo. Konspira też nie zasypiała gruszek w popiele i w
ciągu nocy pokryła mury napisami "Wypuścić znachora", przy których uwijał się spocony
sierżant Miziak, wymazując końcówkę pierwszego wyrazu w nadziei, że hasło "Wyp...
znachora" będzie odebrane niejednoznacznie, i że wprowadzi niejaki zamęt w strukturach
podziemia.
Afera Wałkońskiego ściągnęła nawet korespondentów zagranicznych, z którymi spotkał
się rzecznik prasowy sołtysa, człowiek doskonale wychowany, przy tym bardzo przystojny
mężczyzna o znakomitej sylwetce, bujnej czuprynie i ściśle przylegających do czaszki uszach,
co całkowicie predysponowało go na to stanowisko. Roli tłumacza podjął się chętnie b.
minister Podmamuśka, człowiek bywały w świecie, dobrze otarty o obce kraje i języki.
Jako pierwszy wystartował z pytaniem dystyngowany Anglik, przedstawiciel "The Ilustrated
His Maiesty Imperiał Magazine", mr Reginald Blackberry-Sauce Jr.
- Pragnąłbym zapytać - powiedział bezbłędną, oksfordzką angielszczyzną - czy zdaniem
milorda sprawa sir Wałkońskiego jest incydentalna, czy też może zapowiada dalsze
przykręcenie śruby?
- Co on powiedział? - spytał nerwowo rzecznik.
- Przypierdala się do Wałkońskiego! - przetłumaczył sumarycznie Podmamuśka.
- To powiedz mu pan, że oni biją Irlandczyków.
- Wałkoński ist hochsztapler, und Się szlagen Ajrisz in Belfast mit Polizei und
Wasserpumpen! - oświadczył tłumacz, a Brytyjczyk usiadł czerwony ze wstydu, udając, że
nie słyszy chichotu innych korespondentów.
Następny z kolei, przedstawiciel "Le Pisoire", monsieur Madelaine, nie był już tak pewny
siebie i z przymilnym uśmiechem usiłował dowiedzieć się od rzecznika, czy przymknięcie
znachora nie wpłynie ujemnie na stosunki polsko-francuskie.
- A jadłeś już pan dzisiaj żabę? - odpowiedział pytaniem na pytanie rzecznik.
Te logiczne odpowiedzi sprawiły, że zgłosił się jeszcze tylko jeden dziennikarz, z
"Woprosow Pobiedy", wypytując o współpracę przygraniczną, na co otrzymał obszerne,
dwugodzinne wyjaśnienie, ilustrowane przezroczami i wykresami. Wreszcie rzecznik wraz ze
swą świtą wyszedł na ganek, z przyjemnością patrząc, jak korespondenci w panice wskakują
do swych samochodów i odjeżdżają w kierunku Warszawy.
- Całkiem fajnie nam to wyszło - cieszył się - w dużej mierze dzięki panu, panie ministrze!
- E, co tam, ja tylko tłumaczyłem - krygował się Podmamuśka -ale fakt faktem, że
stanęliśmy na wysokości. Ten Amerykanin z "Washington Compost" nawet się nie odezwał!
Rzecznik roześmiał się: - Ha, ha, a niechby spróbował, już ja miałem na niego dobrego
haka!
- O Murzynach? - podsunął b. minister.
- E tam, o Murzynach! Oni chytrusy przestali już lać tych Murzynów, żebyśmy się nie mieli
do czego przyczepić. Ale ja bym mu powiedział, że tatuś Weinbergera oszukiwał przed wojną
na śledziach!
- Jak to? - zdziwił się Podmamuśka. - To pan mieszkał przed wojną w Stanach?
- A skądże - zastrzegł się rzecznik - to tatuś Weinbergera mieszkał przed wojną w Buczaczu
Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się zasłużoną sławą. Tu kurowały się
i odpoczywały ofiary kolejnych eksperymentów ekonomicznych, ciągłych reform systemu
szkolnego i zmieniających się kilka razy w roku przepisów podatkowych dla rzemiosła. Tu
również znajdowali bezpieczny azyl i wygodny kaftan bezpieczeństwa bohaterowie
pokazowych procesów. Gdy w trakcie rozprawy podsądny zaczynał zjadać własny krawat,
robił głośno w majtki lub nieoczekiwanie przyznawał się do winy - wiadomo było, że zostanie
uznany za niepoczytalnego i po krótkim pobycie w szpitalu wyjdzie na wolność, aby
rozejrzeć się za kolejnym odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny przepływ przez
lecznicę różnych znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona jakby kuźnią kadr i
giełdą dobrych posad, a także kreatorką postaw społecznych i obyczajów, spełniając rolę
zarazem i Cambridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach luksusowych szałówek.
Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor Wałkoński, ulegając wrodzonemu
sobie popędowi do czynienia dobra, usiłował przyjść z pomocą innym pacjentom i już
wkrótce osiągnął zdumiewające rezultaty. Między innymi udało mu się wyleczyć pewnego
byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu 1980 próbował uciec z kraju, w którym to
celu poszukiwał bezskutecznie granicy polsko-rumuńskiej, powołując się na precedensy z
września 1939. Ustawiwszy nieszczęsnego idiotę przed aktualną mapą i przykazawszy
szeroko otworzyć oczy, znachor przywalił mu następnie po łbie nogą od łóżka, owiniętą
humanitarnie w ciepłe, szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się
przypuszczalnie w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał się on gorącym
zwolennikiem nienaruszalności granic w powojennej Europie, i jako taki został wypisany ze
szpitala z diagnozą lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na pół etatu.
Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i piękna, ale do szpiku kości
zepsuta istota, bywalczyni wielu więzień, aresztów i odwykówek, w dodatku ćpunka i
alkoholiczka, zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i rozpusty, której nie mogli się
oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie członkowie miejscowego koła ZSMP,
grupującego co bardziej świadomych pielęgniarzy.
- Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do jednego z nich,
przechodzącego właśnie korytarzem.
- Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody, schludny człowiek, będący
nadzieją organizacji.
- Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka - jak odgaruję pajdę, to damy z
glana przez lipko i zajaramy trawkę bez obciachu!
Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już wkrótce rozkrzewiły się bujnie,
zarażając swym trującym aromatem spokojną dotychczas lecznicę.
- Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgromadzonych lekarzy dr Cycoń. - Nie
będę ukrywał, że kitramy w samarę, gdyż herbatnicy jorgają na zastawkę. Proszę wklepać bez
obciachu, co z juchtem?
- Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga.
- Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w szamkę na cwelu do rakiety
nie śmignie!
- Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń. - Jeden gryps wysłać do komitetu, a drugi
do Wydziału Zdrowia i atanda bez kitu!
Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać niebawem grypserą całą
gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dostojników oświadczył w wywiadzie telewizyjnym,
że skup rzepaku obcyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę, zaś ksiądz Chudzielak
zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, grożącego niewątpliwie sankcją
piekielną, wówczas dopiero zorientowano się, że sytuacja jest krytyczna, że zło szerzy się ze
szpitala, a źródłem tego zła jest rozpustna Simona Basset. Ponieważ zaś nikt z lekarzy nie był
w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś wezwani pospiesznie poloniści albo staczali się na
dno upadku, albo też opuszczali lecznicę w popłochu - postanowiono chwycić się ostatniej
deski ratunku, a deską tą był oczywiście znachor Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc
wolność, premię i tytuł psychiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do
celi ohydnej Simony.
Pierwszy dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu stary Kociorupa, który przyjechał
do szpitala z paczką żywnościową dla znachora. Zdziwiła go cisza i brak portiera na pilnie
zazwyczaj strzeżonej bramce. Korytarze też były puste, zaś cele pootwierane i wyludnione.
- Jedno z dwojga - pomyślał stary kmieć - albo waryjaty pouciekały, albo są w świetlicy i
wybierają Organizację Związkową.
Ale świetlica także świeciła pustką, za to przed celą Simony stał tłum pacjentów
przemieszanych z pielęgniarzami i personelem medycznym. Z celi biła jakaś dziwna jasność,
a Kociorupa, przepchnąwszy się do pierwszych rzędów, ujrzał w jej wnętrzu znachora i jego
świeżo odzyskaną córkę. Trzymali się za ręce i rozmawiali, a mocą jakiegoś dziwnego
zrządzenia z ust ich płynęła nie grypserą i nie lokalny ludowy dialekt, lecz najczystsza poezja
rodem z Konopnickiej albo Deotymy, chwilami asnykoidalna lub z lekka tetmajeryzująca:
- O córko moja, czyżbym cię odzyskał, Bo do tej pory uwierzyć nie mogę?
- Jam ci to, jam ci, daj mi tato pyska i idźmy razem w swą życiową drogę.
- Toż dzieckiem byłaś pod opieką mamci, tyś to na pewno?
- Jam ci, tato, jam ci!
Kociorupa trącił w ramię stojącego obok starego nokautera używanego do obezwładniania
co najtęższych furiatów i spytał go szeptem:
- Panie Stachurko, powiedz pan, czy on tak bez przerwy gada wierszem z córką?
Stachurko, któremu łzy leciały jak groch, odpowiedział lakonicznie:
- Nie tylko on, szwagrze, i my wszyscy także!
- Szwagra wstawiłem dla rymu... - dodał wyjaśniająco, ziewnął i mruknął:
- I straszno, i cudno, Ale trochę nudno...
I rzeczywiście, wierszowane gadanie rozlegające się z celi zaczynało już trochę nużyć
zebranych, chociaż Simona opowiadała akurat dosyć interesujące szczegóły ze swojej
rozpustnej przeszłości:
- Ach, niecnie żyłam, tato, do tej chwili, Uczestniczyłam w orgiach i libacjach,
Różni panowie mnie tam...
- Pokrzywdzili! - podrzucił znachor.
- Właśnie, czasami w dziwnych sytuacjach, Ba, poniektórzy płacili mi za to...
- Ty żeś to, córuś?
- Jam ci, jam ci, tatko!
Pacjenci z tylnych szeregów zaczęli niepostrzeżenie wymykać się do swoich separatek i
oddawać zwykłym zajęciom. Były prezes spółdzielczości mieszkaniowej pospiesznie kończył
wyliczenia, z których wynikało, że gdyby każdy z półtora miliona pracowników
budownictwa wymurował w ciągu roku jedną izbę, to za pięć lat problem mieszkań przestałby
u nas istnieć. Emerytowany minister skarbu na próżno usiłował sobie przypomnieć, gdzie w
chwili paniki zadekował trzydzieści miliardów pożyczonych dolarów, zaś zubożały
prominent, który zakupił kiedyś licencję na samospłaty, na próżno szukał w encyklopedii, co
to są te samospłaty, gdyż w odnośnym miejscu figurowały wyłącznie takie hasła, jak
samobójstwo, samochód, samodział, samogon, samograj i samogwałt, patrz masturbacja.
Natomiast szeregowi wariaci udawali jak zwykle a to czajnik, a to zlewozmywak z
dolnopłukiem, a to znów takie bajkowe lub mityczne postacie jak Kostka Napierski, Kubuś
Puchatek albo Renata Susałko.
Dr Wysłodek, wyszedłszy z zaklętego kręgu tkliwości i pojednania, rozpaczliwie usiłował
pozbyć się daru mówienia wierszem:
- Toć przecie muszę zacząć gadać prozą, nie jak ten stary kretyn ze swą kozą, a niech cię
dunder, po com wstawił kozę? Jak mam odrzucić poetycką pozę? Dość już tych wierszy, czas
żebym je urwał, o znowuż mi się zrymowało, kurwa. O, wolej, żebym ocipiał, owdowiał, co
na to powie Ministerstwo Zdrowia i szef resortu minister Cybulko, który jest dla nas dobry
jak tatulko, mogłem powiedzieć "tatuś", o psia noga, jak mnie nasiadła ta przypadłość sroga,
już z tym zostanę pewnie jak ta dupa, a pan tu czego, panie Kociorupa?
Zrymowany tak dosadnie Kociorupa spojrzał na niego koso i odparł:
- Chciałem zapytać się doktora, czy mogę zabrać do domu znachora? A oto, co rzekł dr
Wysłodek:
- A bierz go chłopie, ale razem z córką, a teraz pozwól ze wlezę pod biurko!
I rzeczywiście wlazł pod ten solidny, dębowy mebel, skąd przy wtórze szczekania, wycia i
machania ogonem został wyciągnięty i wpakowany do celi, opuszczonej przez Basseta-
Wałkońskiego i jego cudownie nawróconą córkę.
Pojednaniu Simony z ojcem towarzyszyło wiele dziwnych znaków na niebie i na ziemi. Oto
nad kombinatem rolnym Grzdypućki ukazał się pies ognisty dupczący reformę gospodarczą.
Zaraz potem eksplodował kocioł tamtejszej gorzelni, a powstały przy tym wszędobylski obłok
spirytusowy wędrował nad gminą, wprawiając jej mieszkańców w stan bezpłatnej euforii i
skłaniając do podejmowania licznych czynów produkcyjnych, fundowania pomników, a
zwłaszcza ogłaszania apeli. I tak na przykład, młode sprzątaczki wystosowały apel do
młodzieży świata, żeby nie szczać po bramach, ale nie mogły go wysłać wskutek braku
adresu i kodu, wymaganego przy przesyłkach poleconych. Natomiast sołtys wsi
Kociomruczki usiłował przesłać sekretarzowi generalnemu ONZ swoje posłanie i nawet
zaniósł je osobiście do ekspedycji towarowej PKS-u, gdzie jednakowoż odmówiono
przyjęcia pod pretekstem, że posłanie śmierdzi i żeby najpierw zmienił bieliznę pościelową,
czego żadną miarą nie mógł dokonać wobec braku tejże na rynku. Wszystkie te
niepowodzenia nie zdołały osłabić atmosfery ogólnej aktywności i wzajemnej życzliwości,
która zaowocowała wreszcie publiczną dyskusją w remizie strażackiej na temat "Czy katolicy
mogą budować socjalizm?", wzorowaną na podobnej imprezie, zorganizowanej swego czasu
w telewizji przez profesora Ozdowskiego, Ludność zjawiła się tłumnie, ponieważ wiatr
zerwał połowę afisza z nazwiskiem profesora, co niektórzy zrozumieli jako zapowiedź
przyjazdu dr Ozdy, mającego rzekomo pokazywać Broniarka.
Obrady zagaił prezes Towarzystwa Kultury Laickiej, były działacz PSL-u, Bonifacy Kant-
Gwizdek, który utracił wiarę jeszcze w 1947, kiedy to wicepremier Mikołajczyk wypchnął go
z kufra dyplomatycznego ambasady Stanów Zjednoczonych, argumentując, że zamiast niego
musi zabrać na tułaczkę szczoteczkę do zębów, garść ziemi rodzinnej i kota, którego otrzymał
rzekomo od Witosa.
Na postawione przez prezesa Kant-Gwizdka pryncypialne pytanie, czy katolicy mogą
budować socjalizm, pierwszy zgłosił się ksiądz proboszcz Chudzielak i oświadczył, że
owszem, mogą, ale jak skończą budować kościół. Na sarkastyczną uwagę Miziaka, że więcej
kościołów już się w gminie nie zmieści, Chudzielak usiłował rzucić na sierżanta klątwę, ale
dwukrotnie nie trafiwszy, schował się czerwony ze wstydu na ławach legalnej opozycji,
reprezentowanej przez PAX, PFAZ i białego emigranta z lat dwudziestych, atamana Osipa
Anegdotycza Jefremienkę.
Tymczasem na mównicę wdarł się adiunkt, dr Wygrzmocony i chcąc podreperować swą
nadwyrężoną ostatnio reputację, zgłosił zobowiązanie uruchomienia przy swym szpitalu
Zakładu Przerobu Odpadów Poamputacyjnych im. Wincentego Kadłubka. Nagrodzono go
grzecznościowymi oklaskami i powrócono do głównego nurtu dyskusji.
Kolejny mówca, przewodniczący PRON-u, mecenas Fizdoń wygłosił opinię, że katolicy
mogą owszem budować socjalizm, ale coś im się jakby nie chce, na co katolicy odpowiedzieli
gremialnie, że chcieliby, ale właśnie wczoraj polecono im budować wzajemne zaufanie, więc
na razie nie mają czasu, a poza tym nie mają z czego.
Po deklaracji dowódcy miejscowej jednostki saperów im. Sowińskiego w okopach Woli, że
wybuduje piętnaście następnych mostów, obrady zakończono i zaparafowano protokół, z
którego wynikało jednoznacznie, iż:
po pierwsze - jeżeli katolicy chcą budować socjalizm, to proszę bardzo;
po drugie - wykluczające się nawzajem światopoglądy nie wykluczają wyjścia z kryzysu;
po trzecie- o ile towarzysz Sowiński w okopach woli, to nie należy mu w tym przeszkadzać;
po czwarte - popieramy walkę prof. Kowalskiego z faktami, a bramy piekielne nie przemogą
go.
Wreszcie nastąpiła część artystyczna spotkania. Poetka ludowa Rozmunda Kociorodek
odczytała swój poemat na cześć załogi Gminnej Zbiornicy Złomu, zaczynający się od słów:
- Kolektyw zwarty i przyjazny, My ręka w rękę, goleń, w goleń, Zostanie po nas złom
żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń...
- na podstawie którego to utworu została natychmiast przyjęta do odrodzonego Związku
Literatów Polskich. Na zakończenie chór Anonimowych Alkoholików odśpiewał pouczającą
piosenkę o skutkach pijaństwa:
- Padł Bartosz wśród drogi, obcięto mu nogi, Zbudził się pojutrze, a tu nogi krótsze, oj
dana...
- Oj dana... - powtórzyło echo i zamilkło, chociaż przed wojną potrafiło powtarzać do
czterech, a gdy dziedziczka we dworze zaśpiewała, to i do ośmiu razy.
Jan Wałkoński zorientowawszy się, iż jest docentem Bassetem, nie zrezygnował bynajmniej
ze swej znachorskiej działalności i nie pchał się z powrotem na opuszczone ongiś stanowisko
w lecznictwie stołecznym. Wprost przeciwnie, zaczął rozbudowywać swój prowizoryczny
szpitalik w obejściu Kociorupy, przyuczając przy okazji do zawodu nawróconą Simonę, która
chętnie weszła w rolę siostry miłosierdzia, chociaż na razie nie odróżniała cyjanku od
rumianku, a spirali antykoncepcyjnej od spirali zbrojeń.
Basset cierpliwie tłumaczył córce zawiłości sztuki medycznej:
- Kiedy chory woła "siostro, kaczkę", to nie należy mu wtykać pod kołdrę ptaka, tylko taki
nocnik z rurką.
"Nocnik, nie ptaka" - zapisała pilna Simona w notesiku.
- Bardzo dobrze - pochwalił ojciec - a jeżeli jest to ciężko chory, to należy mu nawet
przytrzymać.
- Nocnik? - spytała Simona.
- Nie, ptaka... - wyjaśnił oględnie Basset. "Ptaka, nie nocnik" - zapisała znowu Simona.
Łatwo pojąć, do jakich nieporozumień i drastyczności dochodziło czasem w lecznicy, ale
charyzma znachora i ciche posłannictwo jego córki sprawiały, że nikt nie sarkał, choćby
nawet omyłkowo zamiast tlenu z butli podano mu propan-butan, albo i acetylen.
Dymisjonowani dostojnicy, w których obfitowała gmina, wymagali szczególnie troskliwej
opieki, byli bowiem ogromnie znerwicowani, pełni kompleksów, zawiści i nieutulonej
tęsknoty za latami swej potęgi. Basset z konieczności stawał się nie raz ich spowiednikiem, a
niekiedy za jego pośrednictwem próbowano przekazać dobre rady i przestrogi osobom
będącym aktualnie u władzy.
- Panie doktorze - błagał pewien stary i zasłużony dogmatyk - zadzwoń pan do Albina, że
póki czas należy zewrzeć szeregi...
- Oczywiście, że należy zewrzeć szeregi - potakiwał dobrodusznie docent - ale na razie może
pan spróbuje zewrzeć pośladki, bo prześcieradła nam się kończą.
Na sąsiednim łóżku histeryzował młody idol piosenki rockowej, który zaprzepaścił piękną
karierę ulegając w czasie plenerowego koncertu atakowi ekshibicjonizmu, czym wywołał
nagonkę na samego siebie w prasie, radiu i telewizji.
- I co z tego, Jasiu? - perswadowała mu Simona. - Czy przez to gorzej śpiewasz?
- Śpiewam lepiej! - zaperzył się idol - ale publiczność żąda, żebym powtarzał ten numer na
każdym koncercie, a ja mam obie ręce zajęte gitarą!
Proboszcz Chudzielak kosym okiem spoglądał na Bassetowską przychodnię, gdyż od czasu
jej powstania ilość pogrzebów niezwykle zmalała, chociaż szef konkurencyjnej placówki,
adiunkt dr Wygrzmocony starał się jak umiał. Księdza pocieszyła trochę msza dziękczynna za
odwołanie ministra Nieckarza, zakupiona przez miejscowe rzemiosło, a co do adiunkta, to
ślepy los, ten wielki ironista, oderwał go od spraw zawodowych, ingerując brutalnie w jego
życie rodzinne - oto piękna pani Jolanta Wygrzmocona nagle zaniemogła, a wszystkie
badania, analizy i prześwietlenia wskazywały na istnienie w jej subtelnym organizmie
groźnego wrzodu dwunastnicy.
- Przyrzeknij mi - prosiła męża - że gdy umrę, a ty znajdziesz sobie inną kobietę, to nie
pozwolisz jej chodzić w moich sukniach...
- Ale co ty wygadujesz, kotuś - żachnął się w roztargnieniu adiunkt - ta żeż ona jest całkiem
inaczej zbudowana... Tfu, co ja wygaduję?! - zawołał. - Dlaczego masz umierać, wytnę ci ten
wrzód i będziesz jak nowa!
- O, co to, to nie! - krzyknęła chora. - Nie waż się na mnie eksperymentować, jak Piekarski
na mękach! Jeżeli ktoś może mnie ocalić, to tylko Basset!
- Ależ żabciu - wił się adiunkt - przecież wiesz, że ja z nim nie rozmawiam...
- To porozmawiaj jak Polak z Polakiem! - wrzasnęła żabcia. -Zapłać mu, obiecaj, błagaj!
Przecież coś mi jesteś winien za to, że umożliwiłam ci karierę i stanęłam przed tobą otworem!
Tak więc doktor Wygrzmocony jak niepyszny poszedł prosić docenta o ratunek dla żony.
- Niestety tatusia nie ma - poinformowała go Simona, szarpiąc stary dren, który jakoś nie
chciał wyjść z jamy brzusznej pacjenta. - Tatuś pisze teraz podręcznik dla wiejskich lekarzy i
poszedł się naradzić w sprawie języka z panem profesorem Różopolańskim.
Profesor Różopolański stracił posadę w szkolnictwie wyższym wiosną 1968 za nacjonalizm,
co skłoniło go do przypuszczeń, że padł ofiarą jakiegoś nieporozumienia.
- Za jaki nacjonalizm? - wołał w gabinecie rektorskim, do którego wdarł się mimo protestów
sekretarki. - Czy ja jestem Niemiec? Czy ja jestem endek? Pan nie wiesz, kto ja jestem? To
patrz pan! - tu sięgnął do rozporka i wylegitymował się rektorowi.
- Mój Boże - rozczulił się rektor - do czego to doszło, a nie tak dawno ja robiłem to samo na
żądanie szturmbanfirera Helmuta Lumpke!
- I co? - spytał profesor.
- W zasadzie nic, powiedział "ich gratuliere", zasalutował i poszedł. Ale nawiasem mówiąc,
po co pan profesor mi to pokazuje? Schowaj pan i pogadamy.
Rozmowa nic jednak nie dała, ponieważ Różopolański upierał się, że nie może być
równocześnie Żydem i nacjonalistą, na co przedstawiał mnóstwo cytatów i przykładów
historycznych, powołując się na Esterkę, Berka Joselewicza, Brunona Jasieńskiego i Adama
Mickiewicza, co do którego żywił nie pozbawione podstaw podejrzenia.
- Dobrze - zgodził się wreszcie rektor - w takim razie nie wylatuje pan za nacjonalizm, tylko
za syjonizm.
- A, to w porządku! - zawołał z ulgą profesor i wyjechawszy na prowincję doczekał jako
belfer gimnazjalny zasłużonej emerytury. Do tego właśnie lokalnego mędrca udał się obecnie
Basset, aby skorygować pod względem językowym swój podręcznik dla wiejskich
lekarzy. Zastał uczonego wśród sterty starych ksiąg, poprzetykanych zakładkami i liszkami.
- Nie uwierzy pan - mówił z ożywieniem Różopolański - jaki żywy i giętki jest nasz język i
ilu nowych znaczeń nabierają peryferyjne uprzednio wyrazy.
- Na przykład? - zainteresował się lekarz.
- Na przykład bezokolicznik "pierdolić".
- No wie pan! Ten akurat wyraz jest bardzo wulgarny...
- Nie jest, tylko był! - oświadczył językoznawca. - W swoim dawnym znaczeniu nie bywa
on już prawie używany, gdyż zastąpiły go inne określenia, przeważnie zresztą rusycyzmy. Ów
natomiast prapolski wyraz zrobił nieoczekiwaną karierę i stał się obecnie
substytutem, można powiedzieć że jockerem, zastępującym większość obiegowych słów. O,
patrz pan, tu wynotowałem tylko drobną część nowych znaczeń... - i podsunął chirurgowi
kartkę z następującym słowniczkiem:
Forma wyjściowa: pierdolić. Głównie: gadać od rzeczy.
Pochodne: napierdolony - opity, ale także pobity przez kogoś.
Dopierdolić komuś: przylać mu, także przygadać.
Napierdolić komuś: nakłamać, napleść.
Opierdolić kogoś: obrugać, zbesztać.
Opierdolić coś: sprzedać na lewo.
Opierdalać: leniuchować, ale także wykonywać jakąś czynność globalną np. opylać łan
zboża, objadać krzak malin.
Opierdol: zwrócenie komuś uwagi (spuścić komuś niezły opierdol).
Odpierdol: odwal się. Na odpdol robić: byle jak.
Odpierdalać: oddalać się, odpływać od brzegu, odbijać.
Odpierdolić się: zrezygnować z czegoś, odczepić się od kogoś, ale też elegancko się ubrać
("ale żeś się odpierdolił").
Nadpierdolony: uszkodzony, również podstarzały, np.: "Beata była urodziwa, ale lekko
nadpierdolona zębem czasu".
Pierdoła: nudziarz, ględa. W poznańskiem gatunek ziemniaka: Pierdoła Wielkopolska
Złocista.
Spierdolić: zepsuć coś, ale również uciec, np.: "Związałem już pieskiego syna, spierdalamy
waćpanno!" (Zagłoba do Heleny).
Upierdolić: urwać coś, np.: "W tym momencie granat upierdolił mu rękę" ("Barwy walki",
rękopis). Upierdolić się - upić się.
Podpierdolić: ukraść.
Wpierdalać się: rozzłościć się, ale również wpaść na coś lub w coś np.: "Przy szczęku
mieczy, dźwięku trąb i tarabanów wpierdolił się Sobieski w obóz bisurmanów" (Deotyma).
Zapierdalać: iść dokąś, także ciężko pracować (jak mały samochodzik), również śpiewać,
np.: "Zapierdalamy, morze nasze morze, trzy cztery!" (Wyk. Kom. Mar. Woj. 0815 -
tjn/356/86, Rozk. Nr 156 ust. 3, popr.).
- Nie chce pana nudzić - powiedział Różopolański - to tylko ułamek moich zbiorów, i to nie
uporządkowany, nawet alfabetycznie. A gdzie takie cymelia jak "pierdl", "zapierdol",
"pierdziajew", "pierdułka", "pierdolca mieć", "rozpierducha", i tym podobne?
- Profesorze! - zawołał z entuzjazmem Basset - ja to wszystko wprowadzę do mojego
podręcznika. Sądzę, że sformułowanie "po wypierdoleniu ślepej kiszki spierdalamy brzeg
rany do kupy i opierdalamy katgutem na okrętkę" da naszej młodzieży medycznej
więcej niż jakiekolwiek uczone wywody. Dziękuję, nie przeszkadzam i spierdalam!
- A giten cześć - odrzekł życzliwie sędziwy lingwista. Adiunkt Wygrzmocony wyciskał
resztki sił ze swego zaporożca, aby dopaść Basseta i ubłagać go o usunięcie owrzodzonej
dwunastnicy z organizmu pięknej pani Jolanty. Ale wydarzenia historyczne odsunęły w
niewiadomą przyszłość to bezpośrednie spotkanie dwóch wybitnych przedstawicieli polskiej
medycyny. Za samochodem rozległ się klekot, potem warkot, następnie jakby wycie kota,
który w roztargnieniu usiadł na fajerce, potem jakby kilka strzałów zakończonych większą
eksplozją, wreszcie z tumanów kurzu wyłonił się kapral Modliszka na służbowym junaku i
zajechawszy adiunktowi drogę, zatrzymał go ruchem ręki.
- Panie Modliszka - rzekł pojednawczo lekarz, wychylając się przez okno samochodu - ja
wiem, że przekroczyłem trzydzieści na godzinę, ale proszę wziąć pod uwagę...
- Co tam trzydzieści - machnął dłonią Modliszka - jest gorsza sprawa... - i przechyliwszy się
z siodełka, szepnął tajemniczo:
- Atestacja stanowisk!...
- Jezus Maria! - krzyknął Wygrzmocony, ocierając spocone czoło.
- A co to znaczy? - spytał po chwili.
- Właśnie, że tego nikt nie wie - odparł kapral - ale to ma być, więc naczelnik gminy zwołał
zebranie całej kadry kierowniczej, a ja od rana ganiam po terenie i zawiadamiam, a jak ktoś
się opiera, to doprowadzam. Pan sam, czy...?
W sali konferencyjnej Urzędu Gminnego panowała trwożna cisza, a na jej tle złowieszczo
jak kruk odzywał się od czasu do czasu żołądek odchudzającej się aktualnie
przewodniczącej Kółka Gospodyń, na przemian z chroniczną czkawką leśniczego Dwurury.
Sekretarz gminy, mgr Ropny gorączkowo wertował słownik wyrazów obcych.
- Atestacji nie widzę - mówił - ale są ateryny, rodzina ryb tropikalnych, długości do
czternastu centymetrów, planktonożerne...
- To nie może być to - oświadczył naczelnik - szukaj pan dalej.
- O, jest atest! - ucieszył się sekretarz. - To dokument określający własności gotowego
wyrobu lub materiału, wystawiony przez wytwórcę... Hurra! Jest i atestacja!
- Chwała Bogu - zaszemrał aktyw.
- Atestacja, dawniej świadectwo, poświadczenie.
- Nic więcej nie ma?
- Nic, dalej jest ateoza, mimowolne powolne ruchy członków...
- Mój mąż to ma! - zgłosiła się dyrektorka przedszkola.
- Pozostańmy przy atestacji - zdecydował naczelnik - ponieważ ta atestacja to
zaświadczenie, a to ma być atestacja stanowisk, więc bardzo proszę żeby każdy, kto jest na
stanowisku, wystawił sobie zaświadczenie.
- Zaświadczenie, że co? - spytał ktoś z sali.
- Zaświadczenie, że jest na tym właśnie stanowisku, na którym jest.
- To zależy, o jakie stanowiska im chodzi - zamędził klarowny dotychczas przebieg dyskusji
działacz ludowy Kant-Gwizdek. – Na ten przykład w naszym PGR-ze oprócz pięciu
stanowisk kierowniczych jest również obora na sześćdziesiąt stanowisk dla bydła.
- A ja mam w swoim rewirze piętnaście stanowisk myśliwskich i dziewięć albo dziesięć
ambon - podtrzymał go leśniczy Dwurura. Ktoś dopytywał się, czy księgowy w GS-ie to już
stanowisko, czy jeszcze posada, a ludzie z dalszych rzędów, gdzie słyszalność była kiepska,
doszli do przekonania, że do ich sklepu mają rzucić transport czternastocentymetrowych ryb
tropikalnych, w związku z czym utworzyli komitet kolejkowy.
- Co pani rozumie przez "powolne ruchy"? - pytała poufnie przewodnicząca koła gospodyń
dyrektorkę przedszkola. - Raz na minutę?
- Raz na kwadrans... - wyznała z goryczą dyrektorka.
- Bidulka... - rozczuliła się przewodnicząca - raz na kwadrans czternaście centymetrów...
Ach, co ja gadam, to zaświadczenie ma mieć czternaście... W każdym razie, niech się pani
zapisze do naszego kółka, my nie takie sprawy załatwiamy. Ot, nie tak dawno koleżanka
Krwionośna z Banku Spółdzielczego żaliła się, że mąż jest oziębły, więc załatwiłyśmy u
Basseta receptę na wyciąg z królika, i co pani powie, tak na tego męża podziałało, że nawet
nie doczekał do wieczora, tylko dopadł ją przy drugim śniadaniu i zrobił jej dużą
przyjemność.
- To ogromna radość dla żony... - westchnęła zazdrośnie wychowawczyni maluchów.
- Nie tylko dla żony, dla całego personelu i dla klientów. W banku podczas drugiego
śniadania jest zawsze duży ruch.
- No więc jak - podsumował naradę naczelnik - rozumiemy już, o co chodzi w tej atestacji?
- Ani w ząb... - odrzekli zebrani.
- W takim razie od jutra bierzemy się do roboty! I wzięli się, żeby mieć to jak najprędzej z
głowy.
- Siadajcie, kapralu - powiedział życzliwie sierżant Miziak do przybyłego właśnie z obchodu
Modliszki. - Co tam nowego na rejonie?
- Melduję, że całe przedpołudnie śledziłem tego inhibicjonistę, który deprawuje siostry
tercjarki w Kićkach Dolnych.
- Nie in - poprawił go Miziak - tylko ekshibicjonistę.
- A właśnie że in - upierał się kapral - ponieważ ekshibicjonista na widok zbliżającej się
kobiety nieoczekiwanie wystawia, a ten zwyrodnialec natomiast czekał z wystawionym, a w
ostatniej chwili go chował, co jest większym okrucieństwem, zwłaszcza w przypadku
starszych i krótkowzrocznych kobiet.
- Zostawcie to wszystko - rozkazał sierżant - przed nami stoi odpowiedzialne zadanie
polityczne... Cisza tam! - krzyknął w stronę aresztu, do którego drzwi ktoś się gwałtownie
dobijał.
- Otóż - podjął przerwaną myśl - musimy w ciągu dzisiejszego dnia ujawnić wszystkie
struktury podziemne.
- Zapudłować? - ucieszył się kapral.
- Wprost przeciwnie, wypuścić tych co siedzą, a z tymi na wolności przeprowadzić
rozmowy, żeby nie mieli wątpliwości, że o nich wszystko wiemy. Ja już nawet wypuściłem
naszego aresztanta Leżaka.
- Jak to wypuścił pan? - zdziwił się Modliszka. - Przecież słyszę jak się dobija...
- Dobija się, ale z zewnątrz, żeby go wpuścić z powrotem, bo na zewnątrz straci cały
autorytet.
- Żyguła-bambuła, Świrgoń-bździrgoń! - darł się przymusowo amnestionowany, pragnąc
sprowokować swoje ponowne uwięzienie.
- Nic nie wie o ostatnich zmianach w stolicy... – zachichotał Miziak.
- Modliszka psia kiszka! - wrzasnął desperat.
- Zaraz mu przywalę - warknął kapral.
- Dajcie spokój, od dziś mamy być tolerancyjni i wielkoduszni.
- Miziaczek kurdyflaczek! - rozległo się pod oknem.
- No dobrze, przywalcie mu - przyzwolił sierżant - ale bez złości!
- Tak jest, bez złości! - zawołał kapral i wyskoczył na ganek, ale były aresztant umykał już
w stronę lasu, na wszelki wypadek zakosami.
- No, teraz siadajcie kapralu na motor i przeprowadźcie rozmowy wyjaśniające z całą
opozycją w gminie. Mamy to wszystko dokładnie obcykane, a tu jest lista z adresami.
- Jak to z adresami? Przecież jest tylko jeden adres...
- Jeden... - zgodził się niechętnie Miziak - ale według instrukcji musi być na liście.
Modliszka kopnął służbowego junaka i wskoczywszy na siodełko pojechał prosto do
mieszkania młodego lekarza, doktora Wysłodka. Wysłodek otworzył mu w szlafroku,
zmachany jakiś i spocony. Aha... na pewno pracował przy powielaczu, drukując pod-
burzające ulotki - pomyślał kapral, ale nie zdradziwszy swych podejrzeń, spytał chytrze:
- Bardzo żeś się pan namachał?
- Dosyć... - przyznał półgębkiem młody człowiek. - A dużo żeś pan numerów natłukł?
- A co to pana obchodzi? - wkurzył się Wysłodek.
- Obchodzi, panie doktorze - wyjaśnił triumfująco Modliszka -ponieważ ja przyszedłem
pana ujawnić, a na sam początek konfiskuję pańską maszynę! - co oświadczywszy, wszedł
energicznie do pokoju, gdzie jednak nie zastał żadnych urządzeń powielających, tylko
psychologa, panią magister Felgę, która w pośpiechu wsadziła obie nogi do jednej
pończochy, a będąc przy tym zupełnie goła, do złudzenia przypominała podstarzałą syrenę,
albo uczestniczkę biegu w workach, zorganizowanego z okazji dorocznego święta
robotniczego koncernu RSW Prasa.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - znalazł się grzecznie apral.
- Ja pana doktora mogę ujawnić również w kuchni.
- Ale ja się nie chcę ujawnić! - oświadczył zatwardziały konspirator, usiłując zjeść zeszyt z
szyframi, ale nie mając pod ręką pepitki zwymiotował zaraz na środek pomieszczenia.
- Możesz pan nie chcieć - odrzekł flegmatycznie Modliszka, czyszcząc sobie buty firanką -
tym niemniej ja pana w tej chwili dekonspiruję, raz dwa trzy, już!
- Tak? A ja się z powrotem zakonspirowywowuję!
- A ja pana ponownie dekonspiruję!
- Aja...
- Aja - przerwał mu kapral - zatykam uszy i nic nie słyszę, bzzzz! - i rzeczywiście,
wsadziwszy sobie palce do uszu, z cyrkową zręcznością skoczył na junaka i bez trzymania
zniknął w kłębach kurzu.
- No, skończyli z opozycją... -jęknął żałośnie dr Wysłodek do magister Felgi, ponieważ
jednak na skutek utkwienia spinacza w przełyku cokolwiek bełkotał, pani psycholog
zrozumiała, że pyta ją "jaką skończymy pozycją?".
- Może taką? - zaszczebiotała, przybierając ją. Tymczasem sierżant Miziak mówił na
komisariacie:
- No, teraz nareszcie będzie spokój... Chyba żeby, broń Boże, próbowali stworzyć na
odmianę jakieś jawne struktury...
- E, nie kracz pan - zmitygował go Modliszka, niestety zbyt późno, ponieważ Miziak już
właśnie wykrakał. Po wielu wydarzeniach politycznych i ruchach społecznych wstrząsających
gminą, doktor Wygrzmocony dopadł wreszcie docenta Basseta w jego wiejskiej izbie
chorych i ze zrozumiałym skrępowaniem wyartykułował prośbę o wycięcie pani Jolancie
wrzodu dwunastnicy.
- Zdaję sobie sprawę - mówił ze skruchą - że zawiniłem wobec pana, zabierając mu
ukochaną żonę...
- Drobiazg... - machnął ręką Basset, zajęty akurat przedmuchiwaniem zatkanego irygatora.
- Tym niemniej - ciągnął Wygrzmocony, któremu nie w smak było takie lekceważące
traktowanie ubóstwianej kobiety - tym niemniej drzemie zapewne w panu podświadome
poczucie krzywdy, które mam nadzieję nie rzutuje na rezultat operacji.
- Chodzi panu o to, żebym nie odgrywał się na Jolancie? - domyślił się docent. - Spokojna
głowa!
- Chociaż - dodał z błyskiem w oku - gdybym był mściwy, to mógłbym jej przy okazji
podorabiać takie przełącza i skróty pokarmowe, że cała gmina wyłaby ze śmiechu. Znałem
kiedyś starego chirurga, który jak dorwał na stole operacyjnym kochanka swojej żony, to tak
sobie na nim pojeździł, że facet po wyjściu z kliniki pierdział lewym uchem, co zresztą
doprowadziło do nadmiernych i rujnujących zakupów wełny szetlandzkiej, ponieważ ten gość
był akurat naszym radcą handlowym w Londynie, i za każdym razem, jak mu się podczas
rokowań przydarzyło z tym uchem, to Anglicy myśleli, że on mówi "Pure Wool" i traktowali
to jako żądanie przez stronę polską zwiększenia dostaw.
- Czy pańska urocza, chociaż przyznajmy że prymitywna lecznica będzie w stanie
zagwarantować Jolancie pełną septykę i oprzyrządowanie? - zatroskał się mąż pacjentki.
- Nie martw się pan - uspokoił go Basset - my tu robimy nawet przeszczepy. Początkowo
przeszczepialiśmy tylko żółtaczkę zakaźną, ale teraz wszywamy wszystko jak leci. O, tu
mamy bank członków - wyjaśnił z dumą, otwierając lodówkę marki "Mińsk". - To, co pan
widzi, to członek rzeczywisty, tamto to zastępca członka, a ten malutki to członek
korespondent.
- A to? - spytał Wygrzmocony, wskazując jakiś rozbudowany organ.
- To nasza krajowa specjalność, członek zbiorowy, nie spotykany nigdzie indziej na świecie.
Oto członek wspierający, tak zwany szwagier, a ten ze złoceniami to członek honorowy.
- Skąd bierzecie dawców?
- Aż izby wytrzeźwień. Taki pijaczyna jak wychodzi stamtąd rano wyprysznicowany na
zimno, ze zrobionym pedicurem i po zapłaceniu rachunku, to nie zwraca uwagi czy ma
wszystko na miejscu, tylko wyrywa aby dalej. W dodatku amputowany organ nasycony alko-
holem znakomicie adaptuje się w ciele pacjenta, też przeważnie pijaka, gdyż organizm
przyjmuje przeszczep jako coś swojego i nie stawia bariery immunologicznej.
Po tych wyjaśnieniach adiunkt z pełnym zaufaniem oddał Jolantę pod opiekę znakomitego
chirurga.
- Mietek... -jęknęła rozdzierająco na widok swego byłego męża, do którego, przy jego
obecnej kondycji, chętnie by powróciła, porzucając dołującego ostatnio adiunkta. - Mietek, ja
nie chciałam cię zostawić, to ten Wygrzmocony tak się mnie uczepił jak umarłemu kadzidło,
a gdy opierałam się, to walił mnie jak darowanemu koniowi w zęby...
- Proszę zabrać tę panią do kąpieli! - rozkazał zimno Basset.
- Kąpałam się w zeszły wtorek... - zaszemrała Jolanta.
- No to na stół operacyjny. Golenie, strzyżenie, lewatywa, aspiryna, spowiedź, narkoza!
I Basset wziąwszy ze stojaka przepychadło do zlewu i laubzegę poszedł energicznym
krokiem za pielęgniarzami prowadzącymi piękną Jolantę, w której oczach widać już było
przedoperacyjną rezygnację, a w dłoni klamkę, wyrwaną niechcący, gdy się jej uczepiła
w ostatnim odruchu samozachowawczego protestu. Któryż to już raz widzimy docenta
Basseta, jak fachowy i wspaniały ujmuje w dłoń skalpel, po czym orlim, a raczej - ze względu
na zawód - sępim wzrokiem ogarnia leżące przed nim bezwładne ciało pacjenta. Tym razem
jednak na stole operacyjnym nie spoczywał anonimowy podmiot działań chirurgicznych, lecz
jakże dobrze mu znany organizm wykazujący bezsprzecznie cechy płci żeńskiej, czy-
li inaczej mówiąc pani Jolanta, primo voto Basset, obecnie Wygrzmocona. Docent nachylił
się i energicznym ruchem naciął ciało pacjentki na krzyż, tak jak stary pobożny chłop nacina
świeżo upieczony bochen razowego chleba. Asystenci przeżegnali się, a pozostawiony tu
przez niedopatrzenie od stanu wojennego komisarz wojskowy, kapitan Kabura, stanął
odruchowo na baczność.
Traf chciał, że tego samego dnia zawitał do gminy z niezapowiedzianą, ale oczekiwaną
wizytą podsekretarz stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, Wincenty Podnośnik,
któremu – jak pamiętamy - Basset wyciął przed kilku laty nie te co trzeba gruczoły,
pozbawiając tym samym zasłużonego działacza zainteresowania płcią przeciwną, ale jakby w
rekompensacie obdarzając go niezwykle przenikliwym falsetem, dzięki któremu Podnośnik
mógł przemawiać bez nagłośnienia nawet w Sali Kongresowej, co budziło
zawiść centralnego aktywu.
- Cześć pracy! - pisnął przenikliwie dostojny gość, stając na progu sali operacyjnej w
otoczeniu gospodarzy gminy i województwa.
- Bardzo ładna masarnia! - pochwalił, rozglądając się po zakrwawionym wnętrzu i biorąc
omyłkowo Basseta za rzeźnika, dzielącego sztukę nierogacizny, w czym nie był daleki od
prawdy.
- Dzielcie sprawiedliwie - przestrzegał górnolotnie, jak to było ostatnio w zwyczaju -
wymagają tego istniejące jeszcze trudności na rynku mięsnym, które jednakowoż jesteśmy w
stanie przezwyciężyć, pod warunkiem że każdy na swoim stanowisku pracy dołoży wszelkich
starań...
Zebrani słuchali z szacunkiem nie wyprowadzając podsekretarza z błędu, żeby go broń Boże
nie rozzłościć, co mogłoby zaowocować obcięciem budżetu gminy.
- Tato, bo mama nam się wykrwawi... - mruknęła Simona spod maski.
- Morda w kubeł... - odmruknął chirurg, potakując jednocześnie głową tokującemu gościowi.
- Sytuację mamy coraz lepszą - przemawiał Podnośnik – ostatnio dzięki inicjatywie
towarzysza Kotańskiego dokonaliśmy udanej próby schwycenia się za ręce w godzinach
pracy od Tatr do Bałtyku, co wzmogło ogólne zaufanie. Także i w światopoglądzie
materialistycznym jesteśmy do przodu, o czym świadczą liczne wypadki nadawania dzieciom
takich imion jak... - tu zerknął do notatek - Muamar Kwiatkowski, Bobrak Malinowski i
Fidelka Gwizdała. Natomiast nasza opozycja...
- Ledwie rzęzi! - poinformował o stanie pacjentki stary Kociorupa, który uwinąwszy się z
obornikiem dorabiał sobie jako anestezjolog.
- Tak, opozycja ledwie rzęzi! - wykrzyknął radośnie mówca -słusznie to towarzysz ujął! - I
w szlachetnym zamiarze uściśnięcia mu ręki nastąpił przypadkowo na przewód od butli z
tlenem, co spowodowało, że zagrożona utratą życia Jolanta przemogła działanie narkozy i
siadła na łóżku.
- Co to jest? - zapytała półprzytomnie. - Dlaczego ja tu siedzę jak kot z pęcherzem? Serce mi
wali jak przepióreczka w proso, a na złodzieju cipka gore... - co rzekłszy padła z powrotem na
swoje łoże boleści.
- O, świnia przemówiła... - zdziwił się gość. - A bo to pierwsza? - wytłumaczył sam sobie i
uspokojony udał się na dalsze zwiedzanie gminy, podczas gdy Basset wraz z personelem
rzucił się na ratunek pacjentki.
- To nie był żaden wrzód dwunastnicy! - mówił w pół godziny później do adiunkta
Wygrzmoconego.
- A co? Mięsak? - spytał nerwowo adiunkt.
- Nie mięsak, tylko wcześniak... - i docent jak sztukmistrz wyjął zza pleców ładnego,
uśmiechniętego Murzynka.
- Jolanto, co to ma znaczyć? - wrzasnął Wygrzmocony, wpadając do pomieszczenia, w
którym stary Kociorupa obudził właśnie panią adiunktową, dawszy jej z satysfakcją parę razy
po pysku.
- A nie chciałem przyjmować tego murzyńskiego dyplomaty w domu - kontynuował
rozwścieczony mąż - ale ty się uparłaś, że załatwisz mi afrykański kontrakt! Miał być
kontrakt, a jest bękart! - zatkał, wskazując noworodka. - Nikt nie będzie miał wątpliwości, że
to pamiątka po ambasadorze Bamboko Kikuju!
- Po jakim Kikuju? - zareplikowała przytomnie Jolanta. - Ględzisz jak sroka w kość.
Przecież to po Czarnobylu! Wizytacja gminy przez ministra Podnośnika spowodowała
ogromny rozkwit czynów społecznych, za które ów mąż stanu był resortowe odpowiedzialny.
I tak, kolejarze miejscowego węzła wystawili w remizie sztukę "Dwoje na huśtawce" w
wykonaniu przetokowego Nagwizdały i Kaśki Pyzdry, zatrudnionej od niedawna w
charakterze konduktorki, a tak sprytnie przez scenografa ucharakteryzowanej, że nikt jej nie
mógł rozpoznać aż do momentu urwania się huśtawki i spadnięcia wykonawczyni głową w
dół, co - ponieważ dla artystycznego luzu była bez majtek - spowodowało natychmiastową jej
identyfikację, a tuż potem frenetyczną owację. Wyręczeni przez brać kolejarską aktorzy
zamknęli teatr na cztery spusty i zgłosili się do akcji cukrowniczej, dzięki czemu załoga
cukrowni mogła zastąpić kolejarzy, zajętych wspomnianą wyżej inscenizacją. Zamknięcie
teatru miało i ten dodatkowy skutek, że zniknęła nagle zmora wysokich dopłat państwowych
do każdego widza, a nowy minister kultury, profesor Krawczuk zaczął się łudzić nadzieją, iż
pod jego klasycyzującym wpływem wracamy do czasów starogreckich, kiedy to teatr nie
dopłacał do publiczności, tylko publiczność do teatru, z tym że repertuar był wówczas jakby
lepszy.
Dyrektor szpitala, adiunkt Wygrzmocony, ze względu na specjalistyczny charakter swojej
placówki nie mógł dopuścić do zbyt szeroko pojętej wymiany usług, poszedł jednak na
ograniczony eksperyment, udając się wraz z personelem do gminnej lecznicy weterynaryjnej,
której bratnia załoga zajęła się w tym czasie jego pacjentami. Chorzy nie zauważyli zresztą
jakiejś specjalnej różnicy. Nie dziwili się nawet, że do badania są ustawiani na czworakach,
klepani po zadach i zachęcani okrzykami "nastąp się, stara", ponieważ do takiego traktowania
przywykli od dawna w kolejkach, urzędach, a nawet w rodzinnych domostwach.
Minister Podnośnik promieniał, notował i głośno wyrażał swoje
uznanie.
- Brawo, towarzysze! - mówił swoim niezrównanym, administracyjnym falsetem - gdyby tak
wszyscy zastępowali jedni drugich, to już dawno byłoby o wiele lepiej niż jest!
- A jakby każdy robił swoje? - zapytał nieśmiało, podchmielony zapewne, miejscowy
przygłup Kwasimorda.
- Robić swoje to nie sztuka! - pisnął Podnośnik. - Nie pójdziemy na łatwiznę!
- Nie pójdziemy, tak nam dopomóż Bóg! - zakrzyknął zgrupowany wokół niego aktyw.
- A wy, Kwasimorda, co? - zapytał przygłupa naczelnik gminy, Sylwester Balanga. - Niby o
paszport się staracie, a jednocześnie defetyzujecie dyskusję? To jak to jest?
- A co to ma jedno do drugiego? - udawał idiotę przygłup, jak by nie wiedział, że ma.
- Dajcie mu ten paszport - machnął ręką wiceminister – niech jedzie!
- Ale on chce tam zostać! - wyjaśnił szeptem naczelnik.
- To niech zostaje. Nie czytaliście w prasie, że za granicą
pozostaje nielegalnie sama swołocz? Co kto ucieknie, to okazuje się, że albo malwersant, albo
szpieg, albo dewiant seksualny. W ten sposób w kraju gromadzi się najlepszy element, a
równocześnie pompując na Zachód szumowiny, rozkładamy go moralnie.
- To źle - zmartwił się naczelnik - bo on chce uciec do Rumunii.
- To jakiś kretyn! - skwitował dyskusję Podnośnik i ruszył w dalszy obchód, poprzedzony
przez banderię chłopską, sierotki sypiące kwiaty, sześciu trębaczy i dwóch najtęższych
kulturystów z LZS-u, dźwigających ogromny, przygotowywany pracowicie od pół roku napis
"Witamy Niezapowiedzianą Wizytę". Jednocześnie zabrzmiały okrzyki z budowy osiedla pod
patronatem ZSMP i dzwony z budowy kościoła pod patronatem Matki
Boskiej.
Jedna z tych budów była zdecydowanie bardziej zaawansowana niż druga.
Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą zwykle parami. Po wizycie tow. Podnośnika na gminę,
jak jastrząb na kurę spadła nagle telewizja.
Docenta Basseta jej najazd zastał przy zwykłych zajęciach. Operował on właśnie
przewodniczącego miejscowego oddziału PRON, mecenasa Fizdonia, relegując z jego
wnętrzności sześciometrowego tasiemca, a przy okazji dzieląc się swą wiedzą z kilkoma
młodymi, wiejskimi lekarzami, przebywającymi aktualnie na stażu.
- Jest to typowy tasiemiec uzbrojony, tak zwany zachodni. Nasz tasiemiec jest, jak wiadomo,
nieuzbrojony i zawsze skłonny do rokowań, przy pomocy których można go wywabić z
organizmu, najlepiej stosując system wtykania pacjentowi od tyłu dwóch jajek na
twardo i rurki z kremem przez sześć kolejnych dni. Siódmego dnia wtykamy tam tylko jajka,
a gdy tasiemiec wystawi główkę, żeby zobaczyć co z rurką, łapiemy go za kark i wywlekamy
na zewnątrz... - to mówiąc wpuścił pasożyta do słoja z formaliną. - Pacjent będzie chciał go
obejrzeć - wyjaśnił - gdyż ten tasiemiec stanowił prawie całe jego życie wewnętrzne.
Właśnie w tej chwili przed szpitalik zajechał ogromny samochód z napisem "Polcolor", a z
samochodu wysypała się kilkunastoosobowa ekipa, dźwigając kable, reflektory, kamery,
statywy i zwoje grubego jak ołówek drutu do podwatowania bezpieczników, bo żaden
bezpiecznik na świecie nie był w stanie oprzeć się straszliwej mocy wysysanej przez ów
ruchomy pomnik polskiej myśli technicznej.
- Redaktor Koszulowska - przedstawiła się Bassetowi przaśna dwumetrowa blondyna -
kręcimy trzy tematy, a mianowicie czytelnictwo na wsi jako czynnik kulturotwórczy,
przestrzeganie higieny warunkiem zdrowotności narodu i powszechne oszczędzanie to nasz
wspólny obywatelski obowiązek. U pana chcemy nakręcić powszechne oszczędzanie.
- A nie lepiej higienę? - spytał chirurg.
- Higienę już mamy - powiedziała redaktorka z uśmiechem wyższości - nakręciliśmy w GS-
ie odchody gryzoni w kolorze.
- Mysie gówno - wyjaśnił z dumą operator -zrobiłem je najpierw w planie amerykańskim,
potem szwedzkim, a na końcu najazd obiektywem japońskim "rybie oko".
- Także i czytelnictwo jużeśmy zarejestrowali - kontynuowała blondyna - akurat do
księgarni przywieźli "Pisma Wybrane" Haliny Auderskiej i tłum rzucił się kupować,
zadeptując w pośpiechu dwie staruszki, co jest jak najbardziej. Tak więc u pana musimy
zrobić powszechne oszczędzanie...
- O! Mam! - krzyknęła, rzucając się w stronę romantycznego wiejskiego sraczyka,
stanowiącego jedyny sanitariat tej rustykalnej lecznicy.
- Co pani ma? - zdziwił się Basset.
- Brak oszczędności! Biały dzień, a w ubikacji pali się żarówka! Panie Zenku, kręcimy!
- To się nie nakręci - mruknął Zenek - żarówka dwudziestka, ledwie błyszczy...
- To zakładajcie naszą tysiąc pięćsetkę! - zarządziła szefowa ekipy, a gdy to uczyniono,
oparła się o uchylone drzwi klozetiery i zwróciła się do obiektywu ze słowami:
- W dobie ogólnej walki o oszczędność, szczególnie drastyczny wydaje się przykład
placówki zdrowia, marnotrawiącej tak cenną energię elektryczną. Co pan ma na ten temat do
powiedzenia, panie doktorze?
- Pragnąłbym z tego miejsca - wystartował wychowany na dzienniku TV Basset - wyrazić
swój żal z powodu tego mojego niedopatrzenia i złożyć uroczyste zapewnienie, że się to
więcej nie powtórzy...
- A winni... - podpowiedziała pani Koszulowska.
- A winni oczywiście zostaną pociągnięci - dokończył chirurg. Ekipa oddaliła się z ogromną
szybkością, aby zdążyć na wieczorną emisję, która trwała w sumie półtorej minuty,
kosztowała zaś plus minus osiemset tysięcy złotych, jeśli policzyć koszty benzyny, zużycie
sprzętu, delegacje dla pracowników oraz cenę zapomnianej w ubikacji żarówki o mocy
półtora tysiąca watów.
Wieczorem stary Kociorupa udał się do tego pomieszczenia i odruchowo przekręcił kontakt.
Oślepiające białe światło wypełniło ubogą sławojkę, rzucając staruszka na kolana.
- Panie... - zajęczał Kociorupa - nie jestem godzien tej łaski...
- A może nawet jestem godzien - dodał po chwili namysłu. – Ale czemu akurat tutaj?
W tym momencie eksplodowały z hukiem najpierw bezpieczniki w szpitalu, potem w
pobliskiej elektrowni, a wreszcie w całej krajowej sieci energetycznej, której jedynym
elementem wykazującym jeszcze napięcie 220 był minister energetyki, gdyż do takiej
wysokości wzrosło mu nagle ciśnienie.
- Zosiu, świecę! - zażądał w ciemnościach od żony.
- Rzeczywiście świecisz, Oleś... - wyjąkała żona, patrząc z podziwem na okalającą go,
typową dla nadciśnieniowców bladą poświatę.
Karnawał tego roku był wyjątkowo huczny. Bale, rauty, herbatki tańcujące, włościańskie
zabawy i dobroczynne tombole na rzecz głodującej inteligencji odbywały się to tu, to ówdzie,
zaś ukoronowaniem tego szału stał się wielki bal, wydany w salonach szpitala przez panią
dyrektorową Jolantę Wygrzmoconą.
Salony te wygospodarowano, wysiedlając tymczasowo pacjentów z pomieszczeń
parterowych na piętro, co przy okazji wywołało miłe ożywienie, wesoły rozgardiasz i
nawiązanie nowych stosunków międzyludzkich, ponieważ część syfilityków z dermatologii
poukładano na waleta ze świeżo operowanymi klientami chirurgii urazowej, a pensjonariuszki
oddziału ginekologii przemieszano z ofiarami wylewów mózgowych, z natury nieruchawymi
i, dodajmy, bezbronnymi wobec ekscesów seksualnych, dokonywanych przez
podekscytowane częstym wziernikowaniem pacjentki.
- Admirable, magnifigue! - zawołał marszałek szlachty do pani Jolanty, całując na powitanie
jej starannie wypielęgnowaną dłoń.
- Stworzyłaś tu pani istny pałac z bajki! - dodał, strzepując popiół z cygara do wyszorowanej
lizolem spluwaczki.
- Ach non, non, c'est miserable... - krygowała się gospodyni - proszę mi lepiej powiedzieć,
co tam, panie, w polityce? Czy może coś nowego wpłynęło do pańskiej laski
marszałkowskiej?
- Do laski nic nie wpłynęło - odrzekł kwaśno szlagon - natomiast wczoraj rano coś mi
wypłynęło...
Te niewczesne wynurzenia przerwał mu na szczęście były podkomorzy katowicki,
zapraszając panią Wygrzmoconą do tańca.
- Tańce będą potem - wyjaśniła adiunktowa - na razie czekamy -jak towarzysz Kania
deszczu - na występy artystyczne.
Jakoż i rzeczywiście, na estradzie zaimprowizowanej ze zsuniętych razem stołów
sekcyjnych wystąpił chór młodzianków im.
Bogusława Kaczyńskiego, wykonując wiązankę pieśni o przyjaźni między narodami, takich
jak "Przylecieli Mongołowie pod zielony sad", "W malowanej piwnicy tańcowali Chińczycy",
"Angliku, An-
gliku, co tam niesiesz w koszyku", "Poszła Karolina do Indianina", a na zakończenie
przepiękny szlagier "Kocham cię, Żydzie".
Tymczasem w bufecie wesoło dzwoniły zlewki i probówki, opróżnione z analiz i mieniące
się żywą tęczą różnobarwnych trunków.
- Za pomyślność drugiego etapu reformy! - wzniósł toast naczelnik gminy Sylwester
Balanga.
- Drugiego... - skrzywił się były minister Podmamuśka, studiując umieszczony na probówce
z wódką napis: "Urobilina 120 mg., gonokoki w normie".
- Wiesz pan, ja nie lubię niczego "drugiego". Weźmy dla przykładu taką Drugą
Rzeczpospolitą, drugi obieg wydawniczy albo drugą kolejność zimowego odśnieżania, toż to
same nieszczęścia...
- Oj, to to! - podtrzymał go psychiatra, dr Cycoń – zwłaszcza drugi obszar płatniczy nam nie
wyszedł...
- To myśmy jemu nie wyszli! - zaśmiał się triumfalnie Balanga.
- Przez to, że nie spłacamy długów, oni już tam jedzą z nędzy szczury i glisty, jak to było
widoczne w filmie "Oto Ameryka". Jeszcze trochę, a cały ten zachodni bajzel się zawali,
zwłaszcza, że podrzuciliśmy im ministra Krasińskiego jako doradcę do spraw
ekonomii.
- No, to leżą! - ucieszył się Cycoń. W tej chwili orkiestra zagrała do tańca.
- Patrz pan - mruknął naczelnik - Podkomorzy rusza... Zaraz...gdzie ja już takie coś
słyszałem, że Podkomorzy rusza?
- Pewnie na WUML-u - podsunął mu profesor Różopolański – ale tamten Podkomorzy podał
rękę Zosi.
- A faktycznie... A ten nasz Podkomorzy podał rękę Jolce...
- Opartej o pojemnik, gdzie trzymają stolce - zrymował Różopolański, dodając
sarkastycznie:
- Każda epoka ma taki taniec, na jaki sobie zasłużyła. W drugą parę poszedł docent Basset z
przewodniczącą Koła Gospodyń, a w trzecią lider miejscowego podziemia, dr Wysłodek z
mgr Barbarą Felgą.
- Modliszka, ruszamy za nimi! - zakomenderował sierżant Miziak, odziany w czarne
domino, które zmieniłoby go nie do poznania, gdyby nie nałożony na wierzch pas z kaburą.
Kapral Modliszka, przebrany za emerytowaną nauczycielkę rysunków i gimnastyki, włączył
się posłusznie w korowód, aby podsłuchać i zniweczyć ewentualne knowania.
- Co to za kawałek grają? - zainteresował się naczelnik.
- To jest polonez Ogińskiego "Pożeranie Ojczyzny". - "Pogrzebanie" - sprostował dr Cycoń.
- "Pożegnanie" - sfinalizował profesor Różopolański.
- Wielka mi różnica... - spuentował marszałek szlachty, spoglądając na okno, do którego
dobijał się gwałtownie pokraczny chochoł, szarpany zimową wichurą. Jakoś tuż po Nowym
Roku do gminy wkroczyło Nowe i nakładło po pysku księgowemu Paziułce, który wracał z
zabawy w GS-ie.
- A może was pobił przygłup Kwasimorda? - rozpytywał wnikliwie prowadzący śledztwo
sierżant Miziak - albo któryś z braci Karamazow, tych co to pędzą koło rzeczki bimber z
odzysków czeskiego mazutu?
- Nie - upierał się księgowy - to było Nowe, żebym tak skonał!
- A po czym żeście poznali? - zapytał poszkodowanego kapral Modliszka.
- Jak to po czym? Toż miało przy sobie trzy S, różne ulgi podatkowe, zielone światło dla
rzemiosła i PFAZ u pasa.
- Paziułka był pijany... - mruknął Miziak do Modliszki - ale tym niemniej coś w tym musi
być...
Wieść rozeszła się po gminie, powodując szereg gorączkowych działań, stymulowanych
bardzo ograniczonymi informacjami na temat Nowego, pochodzącymi przeważnie z
dziennika TV. I tak, Wytwórnia Płatków Ziemniaczanych im. gen. Płatka usiłowała przejść na
system brygadowy, powołując bardzo ostatnio lansowane grupy partnerskie, co jednak w
trakcie realizacji pomylono niestety z partnerskim seksem grupowym, pokazywanym w filmie
"Oto Ameryka".
Wytwarzanie płatków w tak wymyślnych pozycjach spowodowało co prawda gwałtowny
przypływ siły roboczej z okolicznych wiosek, ale produkcja drastycznie spadła, skutkiem
czego bank cofnął kredyty. Dyrektor zakładów spirytusowych, inż. Katzenjammer postąpił
rozsądniej i poprzestał na zmianie szyldu, zastępując prozaiczny napis "Gorzelnia gminna"
inskrypcją "Gminny Zakład Produkcji Płynnych Środków Budowy Wzajemnego Zaufania",
co zyskało mu poklask nawet ze strony władz wojewódzkich. Natomiast naczelnik
Balanga poszedł na całość, bo powołał Radę Doradczą przy Gminnej Radzie Narodowej.
- Jak to? Rada przy Radzie? - dziwował się aktyw.
- Oczywiście - wyjaśnił Balanga - to jest właśnie nasza polska specyfika, żeby jedno takie
samo było przy drugim takim samym, jak na przykład kartki na mięso, ale mięso na kartki,
prawda?
- Prawda... - przyznali zebrani, porażeni trafnością rozumowania.
- Albo, powiedzmy, dekoracja jakiegoś sztandaru Sztandarem Pracy! - uzupełnił rzecznik
prasowy sołtysa.
- Otóż to - podchwycił naczelnik - postępując tak niebanalnie zyskujemy szacunek innych
narodów. Weźmy chociażby nazewnictwo statków. U innych statek nazywa się, powiedzmy
że "Titanik" albo "Aurora", a u nas "Kopalnia Makoszowy". Wyobraźmy sobie podziw
kapitana jakiegoś zagranicznego portu, który do końca nie jest pewien, czy to, co wpływa, to
jest statek czy kopalnia?
- To jeszcze nic - wtrącił były minister Podmamuśka - osobiście byłem świadkiem, jak do
Liverpoolu wchodził nasz semikontenerowiec "Wydział Matematyczno-Przyrodniczy
Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie", a miejscowy admirał najpierw
usiłował to tłumaczyć ze słownikiem w ręku, ale w połowie zwariował i odszedł w stan
spoczynku!
Szmer podziwu rozległ się w sali.
- Wracajmy do spraw Rady Doradczej - zarządził Balanga - jak mi dzwoniono, powinny do
niej wejść osoby cieszące się ogólnym zaufaniem...
- Ja proponuję pana naczelnika! - wrzasnął sekretarz gminy, czym uprzedził wielu innych.
- Dziękuję - odparł przyjaźnie naczelnik, zapisując jednocześnie w notesie, żeby dać
sekretarzowi podwyżkę - dziękuję, ale oprócz tych cieszących się zaufaniem, należy tam
również powołać niektórych przedstawicieli opozycji...
- Główny przedstawicie! opozycji to doktor Wysłodek - zameldował sierżant Miziak.
- Mówiłem że niektórych - naczelnik spojrzał na sierżanta z dezaprobatą - co nie znaczy,
żeby to był Wysłodek, który godzi w podstawy ustrojowe gminy. Ja osobiście wysuwam
księdza Chudzielaka.
- E... jaka tam ze mnie opozycja? - bronił się słabo Chudzielak.
- A ileż to roboty? - podsunął mu leśniczy Dwurura. – Chlapnie ksiądz coś z ambony w
najbliższą niedzielę i już jest ksiądz w opozycji.
Na te słowa zebrani rozbiegli się, aby w domowym zaciszu obmyślić jakieś wystąpienie,
które nie zaszkodziłoby im w karierze, a równocześnie dałoby możliwość uzyskania statusu
łagodnej, konstruktywnej opozycji.
W ambitnym zamiarze informowania Szanownego Czytelnika o całokształcie wydarzeń na
terenie gminy, straciliśmy być może z oczu głównych aktorów naszej, wprost z życia wziętej,
opowieści. Spiesząc nadrobić to niedopatrzenie, informujemy więc o aktualnej
kondycji, działaniach i przeżyciach docenta Basseta, jego córki Simony, jego byłej żony
Jolanty i obecnego męża tejże byłej żony, adiunkta Wygrzmoconego.
Tytułowy docent Basset ma się dobrze, a nawet znakomicie, co zawdzięcza wyłącznie
swojemu ogromnemu talentowi, wspartemu mozolną pracą i sprzyjającym ustrojem
politycznym gminy. Przeprowadził ostatnio kilka udanych zabiegów, między innymi operację
kosmetyczną na osobie przetokowego Nagwizdały, któremu gdy ofiarnie pochylony
odchuchiwał przymarzniętą zwrotnicę -kolega dla żartów przerzucił wajchę, pozbawiając go
nosa, wąsów i złożonych w ryjek warg, za co go zresztą serdecznie przeprosił, kiedy tylko
minął mu pierwszy paroksyzm śmiechu:
- Głupio, kurwa, wyszło! - powiedział serdecznie - ale ja ci, kurwa, Jasiu zafunduję u
naszego znachora nową facjatę i to, kurwa, za dulary!
Docent Basset otrzymawszy banknot z wizerunkiem Benjamina Franklina, wziął go w
swojej naiwności za model nowej twarzy, którą chciałby mieć jego pacjent, i w ciągu długich
godzin spędzonych przy stole operacyjnym wyczarował na uśpionym przetokowym
natchnione rysy ojca demokracji amerykańskiej, dodajmy, że również wynalazcy
piorunochronu, co jeszcze dziś znajduje odbicie w obsesji stworzenia systemu ochronnego
nad Stanami Zjednoczonymi.
Obudzony z narkozy Nagwizdała, spojrzawszy w lustro, najpierw się grzecznie sam sobie
ukłonił, potem zapłakał, a następnie urządził awanturę, wykrzykując:
- I kogoście gnoje zamiast mnie obudzili? - ale w końcu przywykł i tylko omija z daleka
kaprala Modliszkę, ponieważ nie lubi być co chwilę legitymowany i rozpytywany o krewnych
za granicą i posiadanie waluty.
Simona Basset, zerwawszy z marginesem, rują i ćpuństwem, stała się błogosławieństwem
wiejskiej lecznicy swego ojca. Niesie tam ulgę pacjentom pisząc im listy do rodzin, w
rodzaju: "Kochani rodzice, w pierwszych słowach mego listu donoszę, że czuję się dobrze,
chociaż urżnięto mi obie ręce, czego i wam życzę". Udało jej się również zwalczyć ohydny
onanistyczny kompleks Portnoy'a, a to przy pomocy przerobionego z pani Konopnickiej
wierszyka "Jaś nie dotrzepał", po wysłuchaniu którego wystraszeni pacjenci leżą w nocy
nieruchomo, bezsennie co prawda, ale z rękami na kołdrach. Mamusia Simony, Jolanta
Basset-Wygrzmocona, hoduje Murzynka po ambasadorze Bamboko Kikuju. Aby choć trochę
zneutralizować egzotyczny wygląd dziecka, nazwano je Maciek i przebierano od małego
w strój krakowski, a nawet przyjęto niańkę-mazurkę, która nauczyła chłopczyka śpiewnego
nadwiślańskiego akcentu i oszukiwania na mleku, a obecnie przyswaja mu różne gry i
zabawy, nie wyłączając pokera, chociaż ta akurat rozrywka wyraźnie nie leży
maluchowi, gdyż przy dobrej karcie powoduje mimowolne, radosne kiwanie ogonkiem, co
zdradza go przed partnerami.
- Ale wdepnęłam w co kot napłakał! - wzdycha po swojemu pani Jolanta i powraca do okna,
za którym nadal widnieje wiejski dom towarowy, ozdobiony ostatnio neonem "Produkty
Cierne - Przyrządy Mierne - Środki Pierne".
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, nieodmiennie zazdroszczący sławy Bassetowi, rzuca
się na oślep w pseudonaukowe eksperymenty, aby udowodnić swoje rzekome przewodnictwo
na mapie medycznej kraju. Fiaskiem skończyła się jego pożałowania godna próba
podważenia teorii odruchów warunkowych genialnego Pawłowa. Nie dość, że doświadczalny
pies nadal ślini się na sygnał oznajmiający karmienie, to jeszcze adiunkt sam zaczął się ślinić
na widok każdego wiejskiego kundla, co zapewniło mu u ludzi opinię zoofila, obrzydliwca i
niedojdy.
Jak więc widzimy, nasi główni bohaterowie prowadzą w miarę ustabilizowany i pracowity
tryb życia, czym nie różnią się zbytnio od reszty obywateli naszej ojczyzny, budujących
mozolnie lepszą przyszłość. Ale nie martwcie się państwo, w następnych
rozdziałach już my im popędzimy kota!
Pod koniec zimy odbył się w gminie proces starego Kociorupy, oskarżonego o odsprzedanie
przygłupowi Kwasimordzie pół litra "Vistuli" z piętnastozłotowym zyskiem.
Zbrodniarz, przykuty dla pewności kajdankami do kaprala Modliszki, osadzony został wraz
z nim w areszcie, a następnie doprowadzony na salę sądową przez sierżanta Miziaka, który
uzbroiwszy się we wszystko, czym dysponował komisariat, wyglądał jak "Czarny Wrzesień"
lub prowincjonalna filia Muzeum Wojska Polskiego.
Sesji przewodniczył dr praw sędzia Leopold Lalunia, oskarżał prokurator Pyton Siemiradzki,
obrony podjął się przewodniczący PRON-u mec. Fizdoń. Funkcję ławników pełnili psycholog
mgr Barbara Felga i przedstawiciel starej emigracji, b. ataman Osip
Anegdotycz Jefremienko.
- Wysoka Izbo! - zaczął prokurator wstając. Natychmiast uderzył głową w niski strop izby
sądowej.
- Proszę siadać i mówić długo, cicho i powoli! - przerwał mu sędzia, szykując się do spania
za stosami akt, ponieważ noc spędził na rybach, a poranek w ogonku do Centrali Rybnej,
żeby nie wracać do domu z pustymi rękami.
Prokurator zażył proszek z krzyżykiem i, jak sęp na ścierwo, rzucił się na starego Kociorupę,
zarzucając mu między innymi podkopywanie fundamentów ustroju, godzenie w sojusze i
konszachty z CIA, a następnie przedstawił wyliczenie, z którego wynikało, że
sędziwy przestępca mógł był teoretycznie zagrabić około dwóch i pół miliona złotych, gdyż
przez osiemdziesiąt lat swego życia zarabiał codziennie półtorej dychy na pół litrze. Wnosząc
o konfiskatę tej kwoty, prokurator Pyton Siemiradzki zaproponował przy
okazji całkowity przepadek mienia, pozbawienie praw obywatelskich do końca lipca, karę
śmierci przez powieszenie i dwadzieścia lat ciężkich robót przy budowie Pomnika Zdrowia
Matki Polki i Stryjenki Niemki, taką bowiem nazwę ustalono ostatnio, aby wyrazić
wdzięczność za liczne wpłaty i ofiary nadchodzące zza Łaby. Ten grozę budzący wniosek
spalił atoli na panewce, gdyż uwagę publiczności pochłonęła całkowicie obserwacja kota od
organistów, który wkradłszy się do sali wyżerał akurat z teczki sędziego Laluni zakupione
rano błękitki, wraz z charakterystycznymi dla tego gatunku, jadalnymi w opini "Sanepid-u",
pasożytami.
Teraz do głosu dorwał się mecenas Fizdoń i z werwą nakreślił niepokalaną sylwetkę
oskarżonego Kociorupy, ongiś bojownika o niepłacenie podatków za sanacji, następnie
bohaterskiego spekulanta, współautora klęski ekonomicznej hitlerowskich Niemiec, a
wreszcie ostatnio członka wszystkich istniejących w gminie organizacji społecznych, nie
wyłączając Ligi Kobiet, Towarzystwa Patriotycznego "Grunwald" i Klubu Anonimowych
Alkoholików, w którym pijąc bruderszafty nie podawano imion, lecz pseudonimy.
Ponieważ kocur organisty zjadłszy ryby ułożył się do snu w aktówce sędziego Laluni, więc
sala z zainteresowaniem wysłuchała opinii mgr Barbary Felgi.
- Przynależność do wszystkich organizacji równocześnie -powiedziała pani psycholog -
świadczy o niepoczytalności oskarżonego, co proszę przyjąć jako okoliczność łagodzącą.
- Przyjąć można - zgodził się po chwili namysłu ataman Jefremienko - no przyjąwszy, lepiej
go na wsiakij pożarnyj słuczaj powiesić.
Ta poważna rozbieżność zdań oraz narastający gwar na sali zbudziły wreszcie sędziego
Lalunię.
- Co tu tak śmierdzi? - spytał, pociągając nosem. - Publiczność?
- Też, ale głównie pańskie ryby... - odrzekła protokólantka. - Racja... - mruknął sędzia,
zatrzaskując teczkę wraz ze śpiącym w jej wnętrzu kotem. - A jak tam nasz procesik? Pan
prokurator już mówił? Pan mecenas także? Przysięgli również? No więc ja, ogólnie rzecz
biorąc, jak zwykle przychylam się do wniosku pana prokuratora, z tym, że to wszystko jak
zazwyczaj z zawieszeniem na dwa lata. Zgoda? Zgoda! No to idziemy na obiad!
- Gdzie my go powiesimy, szefie? - martwił się Modliszka, gdy Miziak odpinał go od
skazańca.
- Zawieszenie, to nie powieszenie, kapralu - wyjaśnił Miziak.
- Nie? - zdziwił się Modliszka. - To szkoda, że mi pan tego wcześniej nie powiedział...
Tymczasem sędzia Lalunia mówił z dumą do żony:
- Przesiedziałem wprawdzie całą noc nad przeręblom, ale za to zobaczysz jaką sztukę
złowiłem! - tu sięgnął po teczkę.
- Oj Poldek, ty chyba masz kota na punkcie tych ryb... - zaśmiała się żona dobrotliwie.
- A mam, a co - zawołał butnie, wytrząsając zdobycz na stół.
- No to idź teraz po szklarza - zarządziła żona, zasłoniwszy na razie wybite przez kota okno
kocem - w nocy ma być trzydzieści pięć stopni pod zerem.
- Ratuj się, Antoni - krzyknęła pani Jolanta, wpadając do mieszkania i wymachując gazetą -
podobno mają kastrować adiunktów!
- Nie kastrować, tylko kasować - uspokoił ją mąż, który już słyszał o tym w radio - i to tylko
tych, którzy nie zrobili habilitacji, a moja już na ukończeniu.
- Na ukończeniu? Ględzisz jak baba z wozu! Ten twój pomysł z przeszczepianiem stulejki w
celu ograniczenia prokreacji wyśmiały najpoważniejsze pisma fachowe! Wylecisz z roboty
jak kosa na kamień - plotła po swojemu - to już lepiej, żeby cię skastrowali
niż skasowali, i tak do łóżka nadajesz się jak głupi do sera.
- Ciszej - błagał adiunkt - wiesz przecież, jakie mam ostatnio kłopoty, dzisiaj znowu
zdarzyły mi się dwa błędy w sztuce lekarskiej...
- To fakt - przyznała lojalnie - widziałam te dwa błędy, jak je ładowali do trumien.
- No właśnie, więc nie dziw się, że to wszystko rzutuje ujemnie na moją psychikę, a teraz
znowu ta zapowiedź kasacji wisi nade mną jak miecz Damoklesa...
- Oj wisi ci, wisi... - potwierdziła nostalgicznie - ale co ma wisieć, nie utonie! - dodała zaraz
z humorem. - Ot, ruszyłbyś trochę głową, jak już nie możesz czym innym, przyjrzałbyś się jak
ludzie robią kariery, choćby taki Basset...
- Ba, on miał to szczęście, że dostał w łeb i stracił pamięć, ale dzięki temu właśnie załapał
się w nurcie medycyny ludowej.
- A cóż stoi na przeszkodzie, żebyś ty też dostał w łeb? - tu Jolanta rozejrzała się za czymś
ciężkim.
- Nie, nie! - wrzasnął adiunkt odskakując - to musi zrobić jakiś fachowiec!
- Jak to, mam pana ogłuszyć pałką? - zdziwił się sierżant Miziak w kilka chwil później. -
Tak bez powodu?
- Ja mam swoje powody - tłumaczył mu Wygrzmocony - a poza tym zrobiłby to pan na moje
wyraźne żądanie.
- Na pańskie żądanie, to ja mogę pana co najwyżej otoczyć opieką - odrzekł sierżant po
przestudiowaniu odnośnej instrukcji - a pałką mógłbym panu przylać tylko w razie naruszenia
spokoju publicznego lub ataku na moją osobę i to po trzykrotnym wezwaniu
do rozejścia się.
- No dobrze... - rzekł z determinacją lekarz, i po krótkim namyśle zawołał prowokacyjnie: -
Reforma gospodarcza jest do dupy! Do dupy, do dupy... - powtórzył, mrużąc oczy w
oczekiwaniu ciosu.
- Oj, to to... - zgodził się Miziak zapalając papierosa. Niestety dr Wygrzmocony, jako
zatwardziały lojalista, nie mógł w żaden sposób wymyślić bardziej obrazoburczych
okrzyków, lub też może nie chciały mu one przejść przez usta. Także próba bezpośredniego
ataku fizycznego nie dała rezultatu, gdyż sierżant bez trudu obezwładnił go chwytem
służbowym nr 76 B-X/13, zwanym popularnie "Piekielnym Piotrusiem", a następnie
zawiadomił szpital psychiatryczny im min. Krasińskiego.
Doktor Cycoń z dużą satysfakcją usadził naprzeciw siebie szefa konkurencyjnej lecznicy.
- Więc twierdzi pan, panie kolego, że jest pan nutrią? - spytał sondażowe.
- Niczego podobnego nie twierdziłem! - oburzył się Wygrzmocony. - To przecież panu się
wydaje, że jest pan Napoleonem.
Cycoń żachnął się i wyjął rękę zza surduta:
- Jak to mi się zdaje, ty szczurze wodny?
- Uzurpator!
- Gryzoń!
- Kurdupel!
- Piżmak!
- Ja cię jeszcze dopadnę, ty glisdo korsykańska! – wykrzykiwał adiunkt, wyprowadzany
przez pielęgniarzy.
- A ja ci wybiję te pomarańczowe zęby! - darł się Cycoń, podtrzymywany przez asystentów.
Wieczorem, uspokoiwszy się nieco i upewniwszy w lustrze, że nie jest nutrią, dr
Wygrzmocony wziął dla relaksu miejscową prasę, ale już po chwili podskoczył na krześle.
- Jolanto - zawołał - sprawdź, czy ja dobrze kojarzę... Tu piszą, że z inicjatywy organizacji
partyjnej Labour Party przy zakładach Rolls-Royce'a, w tamtejszej stołówce wymieniono
zlewozmywaki...
- No to co, że piszą? - zdziwiła się Jolanta - Anglik też człowiek, a każda kliszka swój ogon
wali.
Na wiosnę w gminie pokazali się niestety Zieloni. Pierwszym sygnałem ich działalności były
napisy na murach, zawierające buntownicze treści i żądania.
- No i jak żeście zareagowali? - spytał sierżant Miziak kaprala Modliszkę, który mu
meldował o tych bezeceństwach.
- Melduję, że zareagowałem regulaminowo, neutralizując te hasła przy pomocy drobnych
poprawek. Na przykład w haśle "Żądamy czystej wody" przerobiłem "wody" na "wódy", co
nie powinno nikogo dziwić, ponieważ są to żądania powszechne.
- A co żeście zrobili z napisem "Żądamy oczyszczalni"?
- Zamazałem "oczy" i zostało "Żądamy szczalni". To wezwanie koresponduje z inicjatywą
tutejszego PRON-u. Najgorzej było z hasłem "Precz ze skażeniami", ale w końcu udało mi się
zrobić z niego "Precz z kazaniami". Ksiądz Chudzielak na pewno się wkurzy
i naskoczy na wichrzycieli.
Ale Chudzielak nie zareagował tak, jak tego oczekiwano, ponieważ od kilku tygodni był
całkowicie pochłonięty oglądaniem serialu "Ptaki ciernistych krzewów", który uważał za cykl
reportaży z życia duchowieństwa.
- Patrz pani - mówił do swojej gospodyni - jaki to postęp na tym świecie! Ot, taki ksiądz
proboszcz Kilder pod sutanną nosi same kąpielówki, a nie takie wełniane gacie jak to u nas...
- Może sobie pani wyprać moje stare kalesony - dodał po chwili wspaniałomyślnie - należą
się pani za wierną i oddaną służbę.
- Bóg zapłać - odrzekła z umiarkowanym entuzjazmem gosposia -lepiej by ojciec przestał
oglądać te dyrdymały, bo to tylko ruja i zgorszenie, a tymczasem w gminie nie za dobrze, ktoś
nocą powypisywał na chałupach "Precz z kazaniami".
- Mogą mi nadmuchać w konfesjonał - oświadczył beztrosko Chudzielak i zasiadł przed
telewizorem, aby obejrzeć kolejny odcinek.
- O! O! - zawołał. - Co to jest, co on robi z tą panią?
Bardziej nerwowo zareagował na żądanie Zielonych naczelnik gminy, Sylwester Balanga.
- Musimy przechwycić inicjatywę - mówił do sekretarza -zwołamy sami naradę w sprawie
skażeń i wznowimy działalność Ligi Ochrony Przyrody. Proszę jutro urządzić spotkanie z
przedstawicielami środowiska.
- Ale jakiego środowiska? - spytał roztropnie sekretarz. - Środowiska mamy różne: jest
środowisko kryminogenne, środowisko artystyczne, inseminator Środowisko Teofil i jeszcze
parę innych...
- Przecież chodzi o skażenie środowiska naturalnego, więc proszę o przedstawicieli tego
środowiska! - uciął sprawę Balanga.
Pozostawiony sam sobie i skazany wyłącznie na własną wiedzę sekretarz gminy doszedł do
wniosku, że środowisko naturalne to ogólnie biorąc przyroda.
W rezultacie tych przemyśleń nazajutrz w sali obrad zasiedli następujący przedstawiciele
środowiska naturalnego: pani od przyrody z podstawówki, organista ze swym kotem,
słynnym od czasu procesu starego Kociorupy, oraz leśniczy Dwurura z oswojonym
lisem Medardem. Z własnej inicjatywy przybłąkały się dwie okoliczne kury i przygłup
Kwasimorda.
- Obywatele... - zaczął naczelnik, niepewny czy to określenie przysługuje wszystkim
obecnym - zebraliśmy się tutaj, aby reaktywować naszą, podupadłą coś jakby ostatnio Ligę
Ochrony Przyrody... Czy one muszą się akurat tutaj ryćkać? - spytał, wskazując głową lisa,
który usiłował skrzyżować się z kotem.
- Muszą - wyjaśnił Dwurura - one zawsze to robią, jak się spotkają, ale spokojna głowa, oba
samce, więc niekompatybilne.
- To w porządku - uspokoił się Balanga i kontynuował referat:
- Przede wszystkim sprawy formalne. Czy wszyscy tu obecni są członkami Ligi? Bo jeżeli
nie, to proponuję żeby się od razu zapisali.
Ten ostatni postulat nie spotkał się z dobrym przyjęciem.
- Każdy już gdzieś należy - tłumaczył organista - ja na przykład jestem członkiem
nielegalnego Związku Zawodowego Organistów, Kościelnych, Księżych Gospodyń i
Grabarzy, i to mi zupełnie wystarczy. Jakby wszyscy do wszystkiego się nawzajem
pozapisywali, to by znowu się powtórzyła taka afera jak na ostatnim spotkaniu PRON-u z
OPZZ-em, kiedy to cały OPZZ wstąpił do PRON-u, a PRON do OPZZ-u, a nawet zdaje się
Miodowicz wstąpił do Dobraczyńskiego, czy też odwrotnie i teraz nic już nie wiadomo...
- Może stworzymy grupę nieformalną - zaproponował sekretarz - to teraz bardzo modne.
W ten sposób w gminie powstała Nieformalna Grupa Miłośników Przyrody, która
natychmiast wystąpiła z inicjatywą budowy Oczyszczalni Ścieków im. tow. Augiasza.
W atmosferze ogólnego zadowolenia nikt nie zauważył, że lis do spółki z kotem zeżarli
tymczasem obie kury. I tak to u nas jest, prawie ze wszystkim. Wiosenne podwyżki cen
przeszły prawie nie zauważone, gdyż społeczeństwo zajęte było w tym czasie wybieraniem
Miss Gminy. Na pierwsze wezwanie zgłosiły się wszystkie baby, nie wyłączając konającej
właśnie babci Pimpusiowej. Ten gremialny akces przeraził jurorów, którzy dopiero teraz
rzucili się do studiowania nadesłanego ze stolicy regulaminu wyborów. Wyszło, że
pretendentka musi być po pierwsze dziewicą, po drugie posiadaczką nieskazitelnej opinii i po
trzecie mieć ukończoną co najmniej podstawówkę. Już samo kryterium dziewictwa
zdyskwalifikowało wszystkie kandydatury z wyjątkiem centryfugi z GS-u i koszmarnie
brzydkiej trzyletniej córeczki mecenasa Fizdonia.
- Nie możemy tego traktować dosłownie - tłumaczył przewodniczący jury, prof.
Różopolański - regulamin zapewne układał jakiś polonista, a w dawnej polszczyźnie
"dziewica" znaczyło panna.
Na przykład, w balladzie Mickiewicza znajdujemy pytanie: "Jakiż to chłopiec piękny i młody,
jakaż to obok dziewica?" i zaraz potem domniemanie: "Pewnie kochankiem jest tej
dziewczyny, pewnie to jego kochanka". Umówmy się panowie, jeżeli kochanka, to nie
dziewica.
- Ale oni mogli się tylko macać... - zauważył subtelnie sierżant Miziak, powołany również
do jury jako od niedawna gminny ombudsman, czyli Strażnik Praw Obywatelskich.
Po krótkiej dyskusji postanowiono dopuścić do konkursu wszystkie niewiasty niezamężne,
co obniżyło ilość kandydatek o trzy czwarte, ale za to podniosło średnią wieku do czterdziestu
ośmiu lat, gdyż wobec głodu kobiet w tym rolniczym regionie, zwłaszcza
przy niedostatku koni roboczych, w stanie wolnym pozostały przeważnie osobniki płci
żeńskiej, potwierdzające swym wyglądem geniusz Darwina.
Dopiero propozycja prokuratora Pytona Siemiradzkiego, aby organizacje społeczne
wytypowały swoje przedstawicielki do konkursu, rozwiązała sprawę i ograniczyła ją do
czterech reprezentantek uderzającej kobiecej urody.
I tak licencjonowana organizacja młodzieżowa wysunęła swą aktywistkę Simonę Basset,
PRON desygnował Kaśkę Pyzdrę, parafianie księżą gospodynię, zaś struktury podziemne
opowiedziały się za mgr Barbarą Felgą.
- Ale czy te wszystkie panie mają na pewno nieskazitelną opinię? - zainteresował się prof.
Różopolański.
- Nieskazitelną! - potwierdził ombudsman Miziak. - Żadna z nich w trudnej sytuacji nie
odmówiła dupy nikomu, choćby to był nawet przygłup Kwasimorda. Nie mówię o księżej
gospodyni - zastrzegł się - bo to nie moja działka.
Tymczasem kandydatki, przebrane w kostiumy kąpielowe, dygotały z zimna w przybudówce
do remizy, rozgrzewając się bimbrem przyniesionym przez Kaśkę Pyzdrzankę.
- Pani gospodyni na wybieg! - zawołał dr Wysłodek, uczestniczący w jury jako konsultant
do spraw anatomii.
- Proszę przejść po desce poruszając biodrami - zarządził prof. Różopolański, który widział
już takie imprezy w telewizorze.
- Całkiem niezłe piersi... - zauważył krótkowzroczny prokurator Pyton Siemiradzki.
- To są policzki - objaśnił Różopolański - piersi może pan obserwować na poziomie kolan.
- No i co - zwrócił się do kandydatki, aby ją ośmielić.
- Ma pani dużą tremę? Czy ojciec Chudzielak wlał pani trochę otuchy?
- Coś mi tam wlał... - odparła skromnie, starając się nie spaść z deski.
Jako druga eksponowała się mgr Barbara Felga w kostiumie bikini.
- O, klasyczne zapalenie stawów! - ucieszył się dr Wysłodek i postawił przy jej nazwisku
duży plus, w jego pojęciu słusznie się należący za tak widoczne schorzenie.
Do późnej nocy trwały te zmagania, przeplatane występami artystycznymi prestidigitatora,
przerzynającego swą partnerkę piłą w drewnianej skrzyni, gdy zaś uprzątnięto trociny i zmyto
krew, przewodniczący jury ogłosił, że w wyborach Miss Polonii gminę reprezentować będzie
Simona Basset.
- Nic dziwnego - powiedziała z dumą na wieść o tym sukcesie jej matka, piękna pani Jolanta
- kto rano wstaje, ten dwa razy szybko daje!
Przysłowie było jak zwykle przekręcone, ale ogólnie rzecz biorąc trafne.
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! - oznajmił
stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset – wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i
niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra, ani
samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie pan
władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent – chyba pójdę zbadać rzecz na miejscu... W
gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry administracyjno-
przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz brutalnie wyrwanych z sieci
wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania
zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i pomyślność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z kierowcami,
nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące żony przybiegały z
węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez kaprala Modliszkę,
uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w henn, skutkiem
nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł mówić tylko
przez zaciśnięte zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz przerwała
nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz powloką? Znowu na
Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki wypadek
upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami przyjaciele, więc
chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający gwizd, a
w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład zahamował przed
naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy Nagwizdała z natchnioną twarzą
Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez załogę naszej
stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś milczały na
temat oddawania zbędnych pociągów.
- Jak żeście to wykombinowali? - spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się po
drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł pociąg, nawet z
pasażerami! Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją
troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być wiceministrowie, więc
wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo zwolnienia lekarskie i nawiali do lasu.
Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków, żeby nie nadepnąć na wiceministra,
nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, runo leśne wytarte aż do grzybni, a wczoraj pod
wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! - oburzył się naczelnik. - Sarnę
mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło, że lis
nie może z sarną. To musiało być coś większego...
- A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i można
się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika dodał:
- Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma tylko
szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu, wierne
szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i bawią się
ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc zastanawiałem się
z czego by tu zrezygnować...
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do mnie
zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze zdążę na panią
Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te samochody
coście oddali, to też nie Mitsubishi...
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! -
oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset – wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i
niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra, ani
samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie pan
władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent – chyba pójdę zbadać rzecz na miejscu... W
gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry administracyjno-
przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz brutalnie wyrwanych z sieci
wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania
zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i pomyślność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z kierowcami,
nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące żony przybiegały z
węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez kaprala Mod-
liszkę, uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w henn, skutkiem
nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł mówić tylko
przez zaciśnięte zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz przerwała
nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz powloką? Znowu na
Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki wypadek
upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami przyjaciele, więc
chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający gwizd, a
w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład zahamował przed
naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy Nagwizdała z natchnioną twarzą
Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez załogę naszej
stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś milczały na
temat oddawania zbędnych pociągów. - Jak żeście to wykombinowali? - spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się po
drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł pociąg, nawet z
pasażerami!
Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być wiceministrowie, więc
wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo zwolnienia lekarskie i nawiali
do lasu. Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków, żeby nie nadepnąć na
wiceministra, nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, runo leśne wytarte aż do grzybni, a
wczoraj pod wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! - oburzył się naczelnik. - Sarnę
mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło, że lis
nie może z sarną. To musiało być coś większego...
- A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i można
się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika dodał:
- Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma tylko
szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu, wierne
szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i bawią się
ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc zastanawiałem się
z czego by tu zrezygnować...
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do mnie
zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze zdążę na panią
Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te samochody
coście oddali, to też nie Mitsubishi...
W majowe popołudnie docent Basset siedział na ławeczce pod kwitnącymi bzami, pomagając
swej córce Simonie w przygotowaniach do egzaminu maturalnego, który wreszcie w wieku
trzydziestu czterech lat postanowiła zaliczyć.
- Przed wojną - tłumaczył jej - chłop polski całymi dniami kroił zapałkę na czworo, więc nie
miał czasu zająć się rolnictwem, co było przyczyną ogólnej nędzy. Natomiast pantofelek
rozmnaża się przez podział bezpośredni, zaś pierwiastki bywają trojakiego rodzaju -
matematyczne, chemiczne i kobiety rodzące po raz pierwszy...
Jak widzimy, znakomity chirurg przekazywał córce dość hermetyczne kompendium wiedzy,
uwarunkowane tematami maturalnymi, które otrzymał ukradkiem od prof. Różopolańskiego
za wyleczenie go z hemoroidów nalewką na myszach.
- Nie pomyl tylko znowu Budionnego ze Ściegiennym - dodał Basset głaszcząc jej płową
głowinę - a wszystko będzie dobrze!
- Czołem, panie doktorze! - zawołał przygłup Kwasimorda, podjeżdżając do nich na
zardzewiałym rowerze. - Przywiozłem panu do wypełnienia ankietę w sprawie Drugiego
Etapu Reformy, oj da dana da dana, matuś moja kochana! - zakończył jak na przygłupa
przystało.
- Dziękuję, a któż to przysyła tę ankietę, przyszła baba do stryja, usiadła mu na ryja? - spytał
Basset, starając się znaleźć wspólny język z nieszczęśliwym.
- A nasz Urząd Gminny! Na wójtowej roli wójt Felkę w uszczelkę - poinformował
Kwasimorda i odjechał w kierunku wioski. Jeszcze słychać było klekotanie jego roweru, gdy
zjawili się zaniepokojeni ankietą prokurator Pyton Siemiradzki i ksiądz
Chudzielak. Simona, jako dobrze wychowana panienka, pucnęła sędziwego kapłana w
mankiet, a on po ojcowsku wziął ją pod brodę, nie zważając gdzie jej ta broda wyrosła.
- Co ja mam tu napisać? - zdenerwował się prokurator. - Pierwsze pytanie brzmi: "Kiedy
wasz zakład pracy zakończył realizację Pierwszego Etapu Reformy"?
- Piętnastego maja o godzinie 23! - podrzucił mu bez cienia wątpliwości stojący w otwartym
oknie stary Kociorupa.
- A skąd niby to wiadomo?
- Ano stąd, że akurat o tej godzinie coś dupnęło w gaiku za elewatorem, a potem okrutnie
zadymiło i zaśmierdziało, więc co to mogło być inszego niż Pierwszy Etap?
- Mogła wylecieć w powietrze bimbrownia braci Karamazow - oświadczył Basset - oni
ostatnio pędzili już Bóg wie z czego, bo czeski mazut na rzece jakoś się na razie urwał.
- To nie była ani reforma ani bimbrownia - wyjaśnił prokuratorSiemiradzki -jak wynika z
raportu sierżanta Miziaka, o 23 nasi PRON-owcy złapali ostatniego ukrywającego się członka
byłego Frontu Jedności Narodu, niejakiego magistra Plujkę Edmunda i naruszyli jego
nietykalność cielesną. Pierwszy etap natomiast skończył się moim zdaniem w zeszły wtorek
około 17-ej, kiedy to po raz pierwszy w naszych dziejach tutejszy PGR zaczął przynosić
zyski, w związku z czym zostałem tam wezwany w celu wszczęcia do-
chodzeń i postawienia winnych w stan oskarżenia.
- Dziwne to są i nadprzyrodzone sprawy - westchnął ojciec Chudzielak, wznosząc oczy ku
niebu. - Ot, onegdaj KAW tłumaczył się w naszej prasie z opóźnienia edycji Dzieł
Wybranych Janusza Przymanowskiego, a w ogłoszeniach drobnych pisało, że zaginął łaciaty
buldog z obciętym ogonem, do którego była przywiązana uboga staruszka...
- To jeszcze nic - przywtórzył mu stary Kociorupa - nasze związki zawodowe wystąpiły
ostatnio przeciwko związkom siarki w powietrzu, a były bramkarz pan Tomaszewski
oświadczył przez telewizję, że posiada zdolności manualne w nogach!
Po tych rewelacjach wszyscy jakoś się zasępili. Zapadła cisza, w której odezwał się
nieśmiało słowik, ale zaraz zamilkł, schwytany przez kocura od organistów.
- A Kaśka od Pyzdrów to dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego... - bąknął ni w
pięć ni w dziesięć stary Kociorupa.
- Co pan powie? - ożywił się ksiądz Chudzielak, dodając refleksyjnie: - Patrzcie państwo,
jak u nas ten tempus fugit...
Tym razem dupnęło między kościołem a komitetem.
- No i proszę! - ucieszył się Siemiradzki. - Mamy Drugi Etap!
- Nie wiecie przypadkiem, kapralu, w którym roku Feuerbach stworzył swoją koncepcję
antropologizmu? - spytał sierżant
Miziak, przygotowujący się do zaocznego magisterium z filozofii.
- Tak dokładnie to nie wiem, panie sierżancie - odrzekł kapral Modliszka - ale chyba gdzieś
tak w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim...
- Chyba w osiemset czterdziestym trzecim! - sprostował sierżant z pobłażliwym uśmiechem.
- W dziewięćset! - upierał się kapral - pamiętam, chociaż byłem jeszcze wtedy malutki.
- Znaczy się co pamiętacie?
- No, pamiętam, że za naszą chałupą stała niemiecka bateria i ciągle tylko było słychać: -
Feuer! Bach! Feuer! Bach! Feuer! Bach!
- Głupiście są, kapralu! - stwierdził Miziak. - Feuerbach żył sto lat wcześniej, więc nie mógł
strzelać za waszą chałupą.
- Może i nie mógł, ale strzelał. A pan sierżant mógłby na chwilę odłożyć tę książkę i
dopomóc mi w sprawie nielegalnego napisu, który pojawił się dziś rano na biurowcu
wylęgarni kurcząt... - i Modliszka położył na stole kartkę z odpisanym ze
ściany hasłem. Hasło zaś brzmiało: "Żądamy polskiego Michaiła".
- Jak to żądamy? Jacy my? - zdenerwował się sierżant.
- A bo ja wiem? To na pewno znowu doktor Wysłodek z magister Felgą rozrabiają. Po
ostatniej amnestii strasznie się rozzuchwalili. I po co to komu było? - spytał z goryczą.
- To nie Wysłodek... - rozmyślał na głos dowódca posterunku.
- Weźcie pod uwagę, że hasło jest w zasadzie proradzieckie...
- Proradzieckie, ale i antyrządowe! -wykrzyknął Modliszka.
- Jeżeli oni żądają polskiego Michaiła, to znaczy że u nas takiego nie ma, co już samo w
sobie wskazuje na mentalność!
- Jak proradzieckie, to nie antyrządowe! - powiedział stanowczo sierżant - te sprawy
wykluczają się nawzajem, ponieważ powiem wam w zaufaniu, że nasz rząd jest w pewnym
sensie proradziecki.
- Jezus Maria! A skąd pan wie?
- Na pewnym szczeblu sprawowania władzy wie się więcej niż przypuszczacie.
- To co z tym hasłem zrobić? - zmartwił się kapral.
- Spróbowaliście to jakoś przefasonować, tak jak nas uczono na kursie?
- Mogę słowo "Żądamy" przerobić na "Kochamy", ale to duża przeróbka i będzie widać...
- Chyba znowu zadzwonię do porucznika Borewicza - zadecydował Miziak...
- On już pewnie został generałem, po tylu latach ofiarnej służby... - rozczulił się kapral.
Na hasło "Ewa wzywa zero siedem" w telefonie rozległo się starcze pochrząkiwanie.
Zgrzybiały Borewicz życzliwie wysłuchał Miziaka, popił ziółka, pozbył się uciążliwego bąka
i odrzekł:
- Nie mieszajcie się do tego, sierżancie. Diabli wiedzą, kto to napisał... Ja sam kiedyś
wdupiłem usiłując przestawić litery wsłowie "Patria", tak żeby było prawidłowo "Partia" i
przez to nie mogę awansować z porucznika, chociaż mam już siedemdziesiąt dwa
lata...
- Czy to może było w Krynicy? - zainteresował się Miziak.
- W Krynicy. A skąd wiecie?
Zniechęcony sierżant odłożył słuchawkę.
- On już jest do niczego... - mruknął, kiwając smutno głową. - Musimy poradzić sobie sami...
- A może by ta wylęgarnia kurcząt splajtowała? – podsunął chytrze Modliszka. - W gazecie
pisało, że w każdej gminie powinien być jakiś bankrut, co jest zgodne z drugim etapem naszej
reformy.
- To jest niezła myśl - zawołał Miziak - jedziemy do naczelnika!
Naczelnik Balanga długo zastanawiał się nad propozycją. - To nie takie proste, jak się wam
wydaje, sierżancie. O zaszczytne miano gminnego bankruta ubiegają się nasze
najlepsze,renomowane zakłady, między innymi gorzelnia, dwie cegielnie i szpital
psychiatryczny, a wy mi tu wyjeżdżacie z jakąś wylęgarnią... Nie ma rady, muszę zwołać
aktyw.
Aktyw debatował przez trzy dni i noce. Powołano osiem komisji, cztery ciała doradcze i dwa
zespoły naukowców. W końcu podjęto stosowną uchwałę i wylęgarnia kurcząt uznana została
za bankruta, następnie zaś wystawiona na licytację. W ciągu jednej nocy chłopi
rozebrali mur z kłopotliwym napisem, a budowa domków jednorodzinnych ruszyła z miejsca.
- Za naszą chałupą naprawdę strzelał Feuerbach - powrócił do wspomnień Modliszka - i
nawet pamiętam jak skrzyczał jakiegoś podoficera, że armata brudna, di kanone ist szmucig,
tak krzyczał. Okropnie go wtedy skrytykował...
- A jak się nazywał ten podoficer? - zainteresował się Miziak.
- Feldfebel Hegel.
- To by się zgadzało... - szepnął Miziak, zajrzawszy do podręcznika. - Feuerbach
rzeczywiście bardzo skrytykował Hegla...
- Jolanto - powiadomił telefonicznie swoją małżonkę adiunkt Wygrzmocony - stała się rzecz
straszna, przygotuj się na najgorsze!
- Nie denerwuj mnie - wrzasnęła Jolanta - jak masz coś powiedzieć, to mów, a nie ciągnij jak
kura ze spluwaczki!
- Proszę bardzo, chcesz wiedzieć, to wiedz: Basset dostał profesora.
- Co ty powiesz? A gdzie on go będzie trzymał?
- Tytuł profesora dostał, idiotko! - zawołał adiunkt i rzucił
słuchawkę, bo przyszło mu do głowy, że jeżeli w pionowej hierarchii coś drgnęło, to on sam
może zostać docentem, lepiej więc złożyć nowomianowanemu gratulacje.
Tymczasem społeczeństwo gminy, która jeszcze nigdy nie miała prawdziwego profesora,
zorganizowało już spontaniczniewzruszającą uroczystość.
Przed Bassetem, stojącym na ganku lecznicy, przeciągały liczne grupy ludności ze
sztandarami, hasłami i darami. Pochód otwierał naczelnik gminy Sylwester Balanga wraz ze
swym sekretarzem, rzecznikiem prasowym sołtysa i resztą personelu. Po złożeniu
gratulacji Balanga przemówił krótko, ale dobitnie, co chwilę bijąc sam sobie brawo jak
szympans w cyrku po udanym numerze. Następnie naczelnik odczytał depesze gratulacyjne,
nadesłaneprzez przodujące uczelnie w Szczytnie i Julinku, a także -
omyłkowo - wezwanie do zapłacenia za wywóz szamba, co zostało również przyjęte owacją,
gdyż wszyscy widzowie byli już mniej lub bardziej pijani. Teraz nadszedł marszałek szlachty
w gronie innych karmazynów, takich jak podkomorzy katowicki, miecznik rzeszowski i były
minister Podmamuśka. Marszałek, jako szczytowy patriota i członek "Grunwaldu", był cały w
długich butach, wylotachod kontusza i czapce konfederatce, a także przy szabli ze złocistym
kutasem, na który to widok rozległy się okrzyki:
- O, kutas przy szabli! - co, jakby nie zostało zrozumiane, zawierało szczerą prawdę.
Jako trzecie szło duchowieństwo, składające się z księdza Chudzielaka, organisty z kotem,
grabarza i księżej gospodyni. Chudzielak, naoglądawszy się telewizji, ukląkł i ucałował
ziemię przed trybuną, a następnie usiłował kilku najbliższym widzom podetknąć rękę do
pocałowania, ponieważ jednak znany był z dłubania w nosie, nie znalazł chętnych i tylko
wykonał dłonią w powietrzu coś pośredniego między błogosławieństwem a Kozakiewiczem,
ze złością dał po karku organiście (a organista kotu), i wszyscy ustąpili miejsca następnej
grupie. Stanowiły ją organa sprawiedliwości, prowadzone przez sędziego Lalunię. Obok
niego maszerował w swej krwawej todze prokurator Pyton Siemiradzki, domagając się co
chwilę nawykowo kary śmierci dla wszystkich swoich dotychczasowych i przyszłych
klientów.
Za nim przebiegł truchtem odznaczony medalem "Zasłużonego Kauzyperdy PRL" mecenas
Fizdoń i zaraz pogonił opłotkami na koniec pochodu, aby jeszcze raz przedefilować jako
przewodniczący PRON-u. Straż tylną organów ścigania stanowili sierżant Miziak z kapralem
Modliszką, obaj w białych strojach, których nadmiar pozostał w magazynach MO po
papieskiej wizycie.
- Idzie nasz młody proletariat! - szepnął z dumą Balanga do Basseta.
Proletariat był młody nie tyle wiekiem co stażem, gdyż rolniczy profil gminy nie sprzyjał
jego rozwojowi. Stanowili go, prawdę mówiąc, przetokowy Nagwizdała do złudzenia
przypominający Benjamina Franklina z amerykańskiego banknotu oraz Kaśka Pyzdra,
której popularność bardzo wzrosła od czasu gdy poszły ploty, że dała sobie wmontować
turbinkę inż. Kowalskiego. Chłopską banderię prowadził działacz ludowy Bonifacy Kant-
Gwizdek, będący we własnym przekonaniu sobowtórem Witosa, ponieważ mył nogi tylko
raz na tydzień. Towarzyszyli mu stary Kociorupa i bracia Karamazow, specjalizujący się w
pędzeniu bimbru ze spływającego rzeką mazutu, wielkodusznie i gratis dostarczanego nam
przez braci z południa.
Transparent z napisem "Nauka polska" zwiastował nadejście niedużej, bo trzyosobowej
kolumny, centrum której stanowił lingwista prof. Różopolański, a skrzydła adiunkt
Wygrzmocony i dyrektor szpitala psychiatrycznego, dr Cycoń, tym razem w polowym
surducie z gwiazdą Legii Honorowej i z dwoma swoimi pacjentami przebranymi za
mameluków, co zdawało się bardzo im odpowiadać.
Po nauce nadeszła kultura w postaci członkini rzeczywistej odrodzonego ZLP, pisarki
Rozamundy Kociorodek. Ta ongiś ludowa, a dziś już profesjonalna literatka, odczytała przed
Bassetem swe najnowsze opowiadanie "Jak Kuba SS-mana w konia zrobił", wywołując
głośny aplauz pozostawionego tu omyłkowo od stanu wojennego komisarza, majora Kabury.
Pochód kończyły struktury opozycji legalnej pod wodzą Osipa Anegdotycza Jefremienki i
nielegalnej w osobach magister Barbary Felgi i doktora Wysłodka oraz grupa sportowa, a
mianowicie Żeński Klub Cyklistyki Bezsiodełkowej pod kierunkiem Simony Basset. Barwna
ta drużyna przemknęła anglezując na swoich rowerach jak szwoleżerowie przy wyciągniętym
kłusie i zniknęła na tle zachodzącego słońca.
Ponieważ zaś takie słońce to również wymarzone tło dla napisów końcowych, więc i my
kończymy w tym miejscu swą opowieść, pozostawiając jej bohaterów w chwili, gdy
przezwyciężywszy wraz z całym krajem przejściowe trudności, mają już wyraźnie z górki.
Jednocześnie pragniemy przeprosić naszych Czytelników, jeśli niechcący uraziliśmy Ich
uczucia zbytnią ascezą naszych opisów, pruderyjnym być może unikaniem drastyczności,
przesadną wytwornością języka, a także zbytnim idealizowaniem występujących tu
postaci i ich charakterów.
Ale cóż, tacy już jesteśmy.
Bo choć nas męczyli i w dupę bili,
Wzorem nam Dobraczynski, nie zaś Pitigrilli*
* Rozamunda Kociorodek Apotheosis cum figuris, op. cit. T. II,
str. 49, Wyd. Doln. 1988