Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Andrzej Waligórski
Docent
Basset
2
Docent Basset - 1.
W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem
much, przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni. Trzej asystujący
lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci pacjenta, od której
krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane wprawnymi rę-
kami docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora Wilczura.
- Wyjątkowo duże migdałki - mruknął anestezjolog, dr Kundelek, ostrząc jedno-
cześnie na podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do ewen-
tualnej iniekcji.
- Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak
rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela.
- A żeby cię -dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem. Nagle puściło z ję-
kiem jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuży posoki, trzymając w
szczypcach krwawy ochłap. Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy
podchodzili pragnąc uścisnąć dłoń mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony
ślinił nitkę, aby nawlec igłę i zaszyć bulgoczącą jeszcze ranę.
- A pójdziesz - docent Basset żartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota,
ciągnącego coś z kubełka.
Basset był już bez maski, jego wspaniała, męska twarz świeciła od potu, ale w
oczach widać było radość z udanej operacji. Żartował nawet z asystentką ściągają-
cą połatane, gumowe rękawiczki:
- Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a po-
3
tem podczas rehabilitacji ozdrowieńcy się skarżą, że co przysiad, to balonik!
- A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Rucha-
ła, patrząc rozkochanym wzrokiem na Basseta.
- Że jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się
rozwiniętemu już z prześcieradeł pacjentowi. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku.
Cisza zaległa salę.
- Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog. - A skąd
mogłem wiedzieć o sumitował się docent Basset. - Jak przyszedłem do sali, to pole
operacyjne było już odsłonięte, a reszta zasłonięta!
- Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułożył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła sio-
stra przełożona.
Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi:
- Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauważy!
-Akurat... - siostra przełożona wskazała na spęczniałego od przeżarcia kota, który
siedząc na oknie oblizywał się smakowicie. - Już tam mój Mruczuś żadnym pod-
robom nie przepuści! - dodała z uznaniem, drapiąc czule za uchem spasionego by-
dlaka.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, zła-
pał się oburącz za głowę:
- Panowie, czy wiecie kto to jest? Toż to jest towarzysz Podnośnik!
- Obecny! - zawołał pacjent, siadając aa stole operacyjnym. - Co to jest? Gdzie ja
jestem? O co walczymy? Dokąd zmierzamy? - dopytywał się głupio, jak to zwykle
bywa w pooperacyjnym szoku. - O, widzę, że już po zabiegu! - dodał, odzyskując
świadomość i zaraz też wpadł w tonację swoich rozlicznych przemówień: - Pra-
gnąłbym z tego miejsca - zaczął - złożyć serdeczne, braterskie podziękowania na-
4
szej uspołecznionej służbie zdrowia, służącej swą ciężką, wytężoną i ofiarną pracą,
ludowi miast i wsi... - A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz.
- No cóż... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki!
- To jakżeż ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. -
Chyba... - dodał z nadzieją - chyba, że przejmę Referat Do Spraw Kontaktów
z ZSMP! Tam są sami gówniarze około czterdziestki i przeważnie jeszcze przed
mutacją!
Ale docent Basset nie słyszał już tych stów, spieszył bowiem do domu, gdzie cze-
kała go rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej żony, pani docentowej Jolanty
Basset.
Docent Basset - 2.
Obszerny hali w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku. Po-
południowe słońce, nisko już stojące nad horyzontem, docierało tu tylko fragmen-
tarycznie, przesiane przez wprawione w ścianę denka od butelek po koniakach,
wręczonych ongiś znakomitemu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę za-
ścielał puszysty dywan, a ściany pokryte były obrazami renomowanych malarzy,
od Starowieyskiego po Krajewskiego. Zgodnie wisiały tu obok siebie tak odległe
tematycznie dzieła, jak "Pizdozwierz 2-gi Numeryczny z Katarynką" i "Minister
Berman całujący Sieroty po Akowcach". W swoim klubowym fotelu siedział osłu-
piały docent Basset i po raz nie wiadomo który odczytywał znaleziony na marmu-
rowym kominku list: Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty
zdołałeś sprawić którejkolwiek ze swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie
przyszła koza do wożą. Odchodzę od Ciebie na zawsze!... - Koza do wożą! -
prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować przysłów! Może
5
wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt, a nawet przepych, któ-
rym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się przeli-
czyć na pieniądze. Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi tę
odrobinę ciepła, tak potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie
wyłącznie wzniosłymi dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym
mnie obdarzyłeś jak jakąś burą sukę. Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja -
Jolanta. - Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając
łzę ze spuszczonego na kwintę nosa. - Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i
rzucił się otwierać sejf, zamaskowany chytrze obrazem zatytułowanym "Zielone
światło dla rzemiosła", a przedstawiającym nędzarza, wieszającego się w celach
samobójczych na szyldzie własnego warsztatu. Stalowe drzwiczki odskoczyły ze
zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- O żeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. - Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wiemy
sługa rodu Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znako-
mity chirurg zabrał kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował,
odrobaczył i zatrudnił w charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego
ogrzewania. - Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długo-
letnich studiów. - Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu
kurwisonowi dokopie z woleja. Co rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukocha-
nego chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną
komie głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana...
- Że zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej
szło... - dodał z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając. - Ale dolary,
6
dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne delegacje
przeżyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty celni-
ków na Okęciu, grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w poszu-
kiwaniu przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a zawszeć to jakaś
ulga! - perswadował służący polonista. - Wódki! -zażądał docent Basset, ponieważ
jednak wódka też zniknęła, narzucił na ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł
w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
Docent Basset - 3.
W knajpie "Pierwiosnek" kipiało życie. Za kontuarem królował potężny jak wiel-
kie piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i
sztangista. Rozstawione nie bez smaku baterie różnokolorowych wódek otaczały
aureolą słuszny w treści, chociaż opluty w formie napis "Alkohol szkodzi zdro-
wiu", pod którym ktoś dopisał "...ale ratuje budżet państwa". W szklanej szafce
widniały zwłoki śledzia, omszałe jajko na twardo i spory kawałek pasztetu, po któ-
rym łaził wywijający z radości ogonkiem duży, złocisty gronkowiec. Bliżej wej-
ścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w pośpiechu ja-
kieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku centrum
sali, gdzie stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych rabusiów, ar-
tystów estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się rozpo-
znawalna na pierwszy rzut oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych serwet-
kach wzory ulotek, wymieniano szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając znad
podniesionych kołnierzy puszczano z premedytacją fałszywe informacje, notowa-
ne skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka, ucharakteryzowanego na zarażo-
7
na syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i rzu-
cając banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii
piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy
złotych.
Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak jest,
szefie, Szopena! I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni
ludowych, opus 13-te, grana tym chętniej, iż muzycy byli bez wyjątku pracowni-
kami filharmonii dorabiającymi sobie w wolnych chwilach i z największą niechę-
cią naginali się do knajpianego repertuaru, opartego głównie na popularnych ryt-
mach hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz też grono bywalców oto-
czyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach, niedźwiadku-
jąc się z nim i zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to nowe
banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie żywych ludzi,
a nie ich wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez
umiaru, nie zauważył nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami,
jak z nóg ściągnięto mu buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek "Maładiec".
Jego zamglony wzrok z trudem odróżniał poszczególne twarze, a przeszłość mie-
szała mu się z teraźniejszością. - Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? -bełkotał, wiesza-
jąc się na szyi babci klozetowej. - O, i pan sekretarz Jaskiemik jest z nami! - wy-
krzyknął na widok wiszącego nad bufetem portretu Marii Konopnickiej na rok
przed śmiercią, uważanego przez ajenta za zdjęcie ministra Nieckarza, zrobione
8
przy okazji pierwszej komunii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z do-
świadczenia, że taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy
już dochodzi do identyfikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz
wiesz, kto ja jestem? - Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli
nawet wielokrotni recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi. - Jam wał koń-
ski! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy, a za nim kilku jego nowych przy-
jaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krót-
ka potyczka o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie
gnoju docenta Basseta po raz trzeci zabrzmiał szept: - Jam... wał... koński... Tu
omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono.
Docent Basset - 4.
Oj, nabiegał się tego dnia sieżant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan
uchodził, a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory
rodzinne, zapobiegał bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy,
albo neutralizował je przy pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na
kursie, dopisując na przykład przed hasłem "PRASA KŁAMIE" - wyraz "AME-
RYKAŃSKA".
Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowa-
dził jakiegoś odrażającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte
skarpetki.
- Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie -wyjaśnił Mód- liszka. - Kocioru-
9
pa wracał z targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego "Rubi-
na". Przyjeżdża do chałupy, a tu zamiast "Rubina" ten facet.
- Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierżant - mógł go kupić w zamroczeniu
zamiast "Rubina".... Zwłaszcza, że gość ma takie same kolory jak telewizor - do-
dał, przyglądając się sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciem i zielonym za-
stoinom widniejącym na ciele nieznajomego.
- Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania.
- Jam wał koński... -jęknął przybysz. - Jan Wałkoński - zanotował sierżant. - No,
dobrze, powiedzcie nam teraz, Wałkoński, gdzie was tak urządzono? Adresy, ha-
sła, punkty kontaktowe? Krypto- i pseudonimy?
- Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna.
- Pseudonim "Jolanta"? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy
o was więcej niż przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala
Modliszki.
Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami.
- Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... -
rozmarzył się sierżant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś
gównianą czterdziestkę... Żebym to ja miał takie wyposażenie jak porucznik Bo-
rewicz... - westchnął z zazdrością.
- A może by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. - To ludzki facet,
swój chłop, on nawet wiejskiego milicjanta ma w poważaniu!
-Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią zdecy-
dowanie: - Ewa wzywa zero siedem! W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon.
- Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złażąc z przystojnej prywaciary, którą
właśnie przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą pod-
10
paszną lewostronną, kryjącą w sobie miły ciężar niezawodnej, oksydowanej dzie-
wiątki.
- A, to wy, Miziak! - powiedział życzliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie!
- Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek -wyjaśnił Mi-
ziak kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę. - Melduję - zawołał służbiście - że
mamy tu podejrzaną osobę, pseudo "Jolanta", ale nie chce nic gadać!
- Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako
swój chłop posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego. - W dodatku, kur-
wa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we wszystkich odcinkach
serialu.
- To co mamy robić? -zmartwił się sierżant.
Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem. - Powiem wam tylko sierżancie,
że w łóżku każdemu rozwiązuje się język! - i położył słuchawkę, bo do jego sy-
pialni dobijała się już następna podejrzana, złotowłosa trucicielka ze stołówki w
Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa Dzierżyńskiego.
- Modliszka! -rozkazał sierżant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z
zatrzymanym!
- Nigdy! - zatkał kapral. -Dostanę od tego adidasa!
- W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak - odprowadźcie go do
starego Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi!
Docent Basset - 5.
Życie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkułaczony w 1952 i po-
zbawiony swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z entu-
zjazmem przyjęty został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. Że zaś
11
był pyskaty i obrotny, już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem,
dzięki czemu mógł pousadzać krewnych i znajomych na wszystkich prominentnych
stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak konsekwentnie, że podczas zebrań i rocz-
nicowych akademii przy stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów,
spoglądając władczo sponad zielonego sukna na skłębioną w świetlicy resztę ciem-
nego ludu.
Rozpad spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego kmiecia. Nachapał ile się dało
ze wspólnego inwentarza, okopał w swoich zabudowaniach i ogłosił, że zakłada go-
spodarstwo specjalistyczne, bardzo podówczas lansowane. Zaraz też udzielono mu
licznych kredytów, otoczono opieką agro- i zootechniczną, a nawet pewnego dnia
odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po obejściu, chwalił wybetono-
wane gumno i gładził po płowych głowinach liczne rzekome wnuki Kociorupy,
wypożyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z pobliskiej ochronki. Podzi-
wiał też krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe do ciągłego
przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że na widok ekipy
telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet wdzięcznie u
stóp dygnitarza, dwie inne usiadły na zadach po obu jego stronach, reszta zaś stanę-
ła w tle i przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może leghomy?
- Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A nie-
chże was dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znużonemu
już nachalnym wazeliniarstwem swego dworu. Wprawdzie w kilka miesięcy póź-
niej dygnitarz ów wysadzony został ze stołka, a wkrótce posypali się również jego
poplecznicy, ale zmiany - hamowane po drodze gdzie się dało - nie doszły aż do
szczebla gminy.
12
Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych organizacji nie wstępował, składki
gdzie trzeba płacił, tyle że zaczął naraz uczęszczać do kościoła, pilnie uważając by i
tam się w żadną stronę nie wychylić. Gdy więc podczas "Boże coś Polskę" ekstre-
ma śpiewała "racz nam wrócić Panie", zaś aktyw Komitetu Gminnego molestował
"pobłogosław Panie", nasz Kociorupa dostawał zwykle w tym miejscu ataku kaszlu,
wprawiając podsłuchiwaczy w osłupienie i wpuszczając ich w kanał.
Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców drobiu, także
umiał obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdumieniu stał się jedynym po obu
stronach Oceanu Atlantyckiego człowiekiem, któremu to godne pożałowania pocią-
gnięcie administracji amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował
mianowicie moratorium na spłatę kredytu w banku spółdzielczym, zwalając całą
winę na Biały Dom i uzasadniając to tak dialektycznie, że uzyskał nie tylko umo-
rzenie długu, ale i opinię swojego człowieka.
Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił amnezjonowany docent
Basset i jako nikomu nie znany Jan Wałkoński zaczął uczciwie pracować na miskę
zupy i przygarść jaglanej kaszy.
Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy spoczęła przy nim na
moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona przy skubaniu pierza, pilnowaniu za-
cieru, nawilżaniu zboża, aby przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych czyn-
nościach, nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi.
- Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego pracowitego, cichego
przygłupa.
- Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą prawdą.
- Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a mnie nie chcą wyskrobać,
mówią, że za późno! - tu wybuchnęła spazmatycznym, dziewczęcym płaczem.
13
- Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co znaczy za późno? Dla
dobrego chirurga nigdy nie jest za późno... - tu zaczęło mu się coś przypominać,
majaczyć, konkretyzować w zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i
chęć dopomożenia tej dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając, za-
wołał: - Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie!
- Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego ogromne błękitne oczy
- zajdę do was wieczorem, a teraz wyjmijta mi już palucha z rzyci, bo gospodyni
czekają! I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła turkocząc
spódniczkami, a ubogi wyrobnik jął wecować na kamieniu skrobaczkę do kartofli,
obficie na nią popluwając.
Docent Basset - 6.
Jak gmina długa i szeroka, wszędy z szybkością wiatru rozeszła się wieść
o niezwykłych talentach wolnego najmity, żyjącego na łaskawym chlebie w Ko-
ciorupowym obejściu. Z podziwem i nadzieją opowiadano sobie, jak to przygłup
Wałkoński wyskrobał Kaśkę Pyzdrzankę tak galanto i błyskawicznie, że tuż po
zabiegu dziewucha o własnych siłach uciekła w jedną stronę, a potworny wyskro-
bek w drugą i to nie tylko za próg, ale aż do miasteczka, gdzie początkowo dobijał
się do Stronnictwa Demokratycznego, zaś załatwiony odmownie pokuśtykał na
plebanię i zatrudniony tam został jako dzwonnik Quasimodo, które to imię - trudne
do wymówienia -prosty lud zaraz zmienił na Kwasimordę, i bardzo słusznie, bo
mordę miał w samej rzeczy rozkwaszoną.
Zaraz też ze wszystkich stron wyruszyły wozy i wózki, fury i furki, polonezy, ma-
luchy, a nawet syreny wiejskiej biedoty i pociągnęły het, precz drogami i bezdro-
żami ku chałupie Kociorupów, a na każdym wozie stroskana matka lub ojciec zbo-
14
lały wieźli a to jakąś Marychnę leniwą, której - zgiętej przy kopaniu ziemniaków -
nie chciało się machnąć motyką do tyłu, aby natręta odpędzić, a to znowuż Jagnę
roztargnioną, co grając w kucanego berka nie spozierała gdzie mianowicie kuca, a
to wreszcie łatwowierną Małgośkę, która czekając ze zbożem we wiatraku aż wiatr
dmuchnie - sama nieopatrznie nadmuchać się pozwoliła.
Księża grzmieli z kazalnic na zgorszenie, babki-znachorki zaczęły przymierać
głodem, zaś w szpitalu okręgowym po raz pierwszy od dziesiątków lat pojawiły
się wolne łóżka, co wreszcie zwróciło uwagę adiunkta Wygrzmoconego, od nie-
dawna dyrektora tej prowincjonalnej lecznicy.
- Wiesz, Jolanto - mówił wieczorem do żony - chyba zdrowotność w rejonie dra-
stycznie wzrosła, bo już pacjenci nie leżą po korytarzach i można przejść suchą
nogą, nie ślizgając się w różnych paskudztwach, jak to kiedyś bywało... Myślę -
kontynuował - że jest to rezultat mojej wytężonej pracy, jaką podjąłem od momen-
tu, gdy w dowód zaufania przeniesiono mnie na ten zaniedbany odcinek.
- W dowód zaufania! - prychnęła pogardliwie Jolanta. - Ciebie wywalono na zbitą
twarz z kliniki za to, żeś wywałaszył towarzysza Podnośnika jak sójka za morze!
- To nie ja - pisnął rozpaczliwie adiunkt, rozglądając się czy kto nie słyszy - to
twój pierwszy mąż, docent Basset!
- I owszem - zgodziła się Jolanta - ale miał tyle rozumu, żeby potem zniknąć, a
więc wszystko skrupiło się na tobie, jak kura na pieprzu... O, ja nieszczęsna - za-
wołała wpadając w rozpacz - mogłam żyć z Bassetem w szczęściu i dobrobycie,
zamiast kisnąć na tym zadupiu jak małpa w kąpieli!
Sprzeczkę przerwało przybycie sierżanta Miziaka.
- Witam, witam komendancie! - zawołał kordialnie Wygrzmocony, który starał się
być w dobrych stosunkach z przedstawicielami miejscowego establishmentu. - Co
15
dolega? - pytał troskliwie. - Zresztą nic nie mówcie, stary praktyk z samego wy-
glądu potrafi postawić diagnozę... Cera nieświeża, oddech też, wzrok osłupiały...
Przepracowanie, co?
- To swoją drogą- zgodził się Miziak, który właśnie przed chwilą zneutralizował
wypisaną na szpitalnym murze nielegalną nazwę nieistniejącego związku zawo-
dowego "Solidarność" dopisując do niej wyrazy "...z walczącymi narodami Afryki
i Azji, to nasz patriotyczny obowiązek". - Aleja nie w tej sprawie! -dorzucił szyb-
ko w obawie przed terapią adiunkta, która już niejednego pacjenta wyprawiła na
cmentarz komunalny.
- Nie? A to szkoda, bo mam tu właśnie nowy amerykański lek "The Polopiryna",
na pewno postawiłby was na nogi!
- Panie Wygrzmocony - szepnął konfidencjonalnie sierżant. - Ktoś robi panu koło
pióra...
- Jak to koło pióra? -zaniepokoił się uczony. - Może koło biura? - zapytał z nadzie-
ją w głosie, bo koło jego biura funkcjonowała jedyna w szpitalu ubikacja, do której
ustawiały się kolejki pacjentów, nie zawsze panujących nad zwieraczami po per-
cepcji czterosuwowej sprężarkowej lewatywy, będącej darem bułgarskiej służby
zdrowia dla bratniego okręgu.
- Koło pióra powiadam, to znaczy, że ktoś panu odbiera pacjentów - i sierżant Mi-
ziak zreferował pobladłemu z wrażenia lekarzowi sytuację, jaka wywiązała się w
gminie na odcinku troski o powszechną zdrowotność.
- Sierżancie - rzekł z determinacją docent Wygrzmocony - jedziemy do starego
Kociorupy... Czy macie przy sobie nakaz aresztowania in blanco?
- Mam swoją pałkę - odparł wymijająco Miziak, postanawiając sprawdzić wieczo-
rem w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy "in blanco".
16
Docent Basset - 7.
Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad jego głową,
czynił następny krok w swojej powtórnej karierze, a to za sprawą polowania od-
bywającego się w Puszczy Gminnej im. Marii Rodziewicz.
Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku dziesiątków lat była te-
renem zsyłki dla różnych wybitnych ongiś postaci, które na kolejnych etapach po-
wylatywały ze stanowisk i tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie drę-
czone widmem odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania. Doroczne
polowanie zgromadziło ich wszystkich - zgrzybiałych zwolenników sanacji, pro-
stodusznych autorów błędów i wypaczeń, zgrzebnych entuzjastów ekonomiki
bodźcowej, niefrasobliwych pożyczkobiorców i dziecięco naiwnych teoretyków
finlandyzacji.
Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich właśnie na stanowiskach strzeleckich,
wywołując kolejno nazwiskami i tytułami, na które byli ogromnie uczuleni.
- Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! - zabrzmiał jego puszczański,
surowy bas.
-I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspomniawszy nie tak
znów dawną przeszłość.
- Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! -komenderował leśniczy.
- A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. - Obawiam się, że
mój pobyt na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny komentarz w stolicy...
- Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął sarkastycznie profesor
Mieczysław Różopolański, przebywający na prowincji od marca 1968, zwracając
swój egzotyczny profil ku byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-
Gwizdkowi.
17
- A odpierdulta zez się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie Kant - Gwizdek,
ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amerykańskich jeszcze zrzutów.
Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem szlachty, dał
znak chórowi włościańskiemu, który buchnął starą, myśliwską pieśnią: - Poje-
dziemy na łów, na łów, towarzyszu mój... narodową w formie i jakże aktualną w
treści.
- Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty.
- Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy widząc, że niektórzy
szczególnie doświadczeni działacze dają dyla w krzaki.
Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a wreszcie tętent nadbie-
gającej zwierzyny.
- Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura, przykładając ucho
do ziemi - chyba prosto na pana ministra Podmąmuśkę!
Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukcesu, podniósł
broń do oka, ale zaraz opuścił jaz niesmakiem:
- Sama drobnica - mruknął.
Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników, potem niewielki
zastęp harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbieraczy runa leśnego. Wszystko to
przemknęło z piskiem i kwikiem pod nogami myśliwych i pognało do wyraju,
między Czarcim Uroczyskiem a PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efeme-
ryda w proboszczowskim sadzie. I znowu nastała cisza, przerywana tylko pohuki-
waniem naganiaczy.
- Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski, spoglądając na le-
śniczego. Ten, w ostatecznej desperacji, przypomniał sobie naraz ostatnią powieść
pana Nienackiego, którą przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem boha-
18
tera tej powieści, również leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej swoją starą i
zadarłszy jej spódnicę ukazał struchlałej puszczy szpakowate, sinawe i nieźle już
obwisłe łono.
Na ten widok spomiędzy drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to płowe
wilczyska, a to szczeciniaste dziki, aby popędzić w panice prosto pod ziejące
ogniem strzelby.
Wtem baba pierdla - wtedy zaś do ucieczki runęły mocarne niedźwiedzie i łosie
rosochate, i gigantyczne żubry, a nawet jakiś SS-man, od wojny się jeszcze kryją-
cy, wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem "hilfe, hilfe" i dobiegłszy aż do
komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce.
W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zazwyczaj bywa, jeden
kierowca służbowej wołgi i kilkoro ze służby, ale żartom i śmiechom nie było
końca, aż do momentu, gdy wśród towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: amba-
sador Bamboko Kikuju ranion...
W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie, a zdrowa czerń
jego policzków przybierała z wolna barwę popiołu.
- Doktora, doktora! - rozległy się krzyki.
- Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek szlachty. - Już tam ad-
iunkt Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy. Ot, wezwać by lepiej onego cudow-
nego przygłupa, któren praktykuje w chałupie starego K-ociorupy!
- Święte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy. - Kopnijta no się chło-
paki i sprowadźta tu migiem Jana Wałkońskiego.
Docent Basset - 8.
- Ale żeś pan przywalił temu Murzynowi - mówił z podziwem stary Kociorupa,
19
częstując niuchem tabaki byłego ministra Podmąmuśkę.
Siedzieli obaj przed drzwiami izby, w której znachor Jan Wałkoński walczył o
życie ambasadora Bamboko Kikuju.
- A bo wyszedł prosto na mnie... - tłumaczył się Podmamuśka. - A że akurat wczo-
raj w telewizorze mówili, że należy bić Murzynów, więc dołożyłem mu w ostat-
niej chwili kolbą przez plecy... - W telewizorze podano dwie wiadomości - tłuma-
czył mu cierpliwie Kociorupa - jedną krajową, że należy oszczędzać, drugą zagra-
niczną, że Amerykanie biją Murzynów.
-No, patrz pan, a ja zrozumiałem, że Amerykanie oszczędzają, a Murzynów należy
bić... Oj, dadzą mi teraz łupnia, jak ambasador odkorkuje!
Kociorupa uśmiechnął się pobłażliwie:
- A kto się o niego upomni? Przecież ten afrykański rząd, który go desygnował,
już dawno został strawiony.
- Rozumiem... - kiwnął głową Podmamuśka - strawiły go wewnętrzne sprzeczno-
ści okresu postkolonialnego, uczyli nas tego na pomaturalnych kursach doktoranc-
kich.
- Sprzeczności też - potwierdził Kociorupa - ale głównie strawiła go, po uprzednim
zresztą zjedzeniu, następna ekipa rządząca, bardzo postępowa nawiasem mówiąc,
pod kierownictwem sierżanta Makaku Nastyku.
- Pokój temu domowi! - zabrzmiało od furtki, i do obu rozmówców podszedł nie-
młody już duchowny w wyszarzałej sutannie.
- Witajcie, ojcze Chudzielaku! -odrzekł z szacunkiem Kociorupa, zastanawiając
się w duchu, na co zacny kapłan tym razem kwestuje, jeżeli we wsi stoją już trzy
kościoły.
- Podobno macie w obejściu konającego poganina? - zaszemrał ojciec Chudzielak.
20
-Konającego poganina to za dużo powiedziane - oparł stary rolnik - ale pobitego
Murzyna i owszem. Jeżeli ksiądz chce go ochrzcić, to my z panem ministrem
Podmamuśką chętnie go przytrzymamy, żeby nie wierzgał.
- O Jezu, Jezu! - rozległ się nagle rozpaczliwy wrzask z chałupy. - Nawrócony! -
zawołał naiwnie ojciec Chudzielak, składając dłonie do modlitwy.
- Et - machnął ręką Kociorupa - u Wałkońskiego wszyscy pacjenci tak wrzeszczą,
wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni!
- Nie moja to wprawdzie sprawa - rzekł Podmamuśka, mierzwiąc nerwowo szpa-
kowatą czuprynę, przy strzyżoną na jeżyka z lat siedemdziesiątych - aleja bym tak
znowuż nie chrzcił każdego kto podleci, bo potem człowiek nie wie czy trafił do
kościoła czy dajmy na to do arki Noego. Ja tam jestem stary ateista i światopoglą-
du swego nie zmienię, tak mi dopomóż Bóg, ale jak w niedzielę zamiast księdza
proboszcza wyłazi na kazalnicę ten cały profesor Różopolański, z takim proszę
pana nosem i zaczyna bluzgać na partię, która go wykarmiła własnym cyckiem, to
mnie za przeproszeniem szlag nagły trafia, albowiem w Piśmie powiedziano, iż
wszelka władza dana jest od Boga, a byt określa świadomość! - zakończył stanow-
czo i splunął na gumno.
- Wszystko to nasi bliźni - szepnął obłudnie Chudzielak, który jako kapłan starej
daty sam krzywo patrzył na wszelkie innowacje w Kościele, a zwłaszcza na pre-
lekcje polityczne różnych neofitów i występy artystów, a już szczególnie artystek,
znanych ongiś szeroko z hulaszczego, a nawet rozpustnego trybu życia.
Wtem drzwi skrzypnęły i stanął w nich Jan Wałkoński, skrwawiony, ale radosny.
- Udało się - rzekł, odpowiadając na chaotyczne pytania - chociaż niełatwo było,
gdyż pan minister Podmamuśka bardzo silnie kontuzjował pana ambasadora Kiku-
ju w okolicę kości ogonowej.
21
- A nie w dupę? - zdziwił się minister.
- Toż to na jedno wychodzi! -parsknął głośnym śmiechem Kociorupa.
- Niezupełnie - wyjaśnił znachor - ponieważ pan Bamboko Kikuju ma tę kość
ogonową ponadprzeciętnej długości, dodajmy że chwytną, więc uszkodzenie jej
mogłoby się źle skończyć.
-To z ostatniego namaszczenia nici? - skrzywił się ojciec Chudzielak. - Chrzest
także się nie odbył, no to jestem nieźle do tyłu... - i rozsierdzony duszpasterz po-
biegł na plebanię, podjąwszy niechrześcijańskie postanowienie odegrania się przy-
najmniej na dzieciach notabli, które przysyłano masowo na lekcje religii, a to
głównie ze strachu przed miejscową opinią publiczną, męką piekielną i pomówie-
niem o sprzyjanie pieriestrojce.
Docent Basset - 9.
Adiunkt Wygrzmocony gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Jego akcja, mająca na
celu eliminację kłopotliwego konkurenta, spaliła na panewce. Znachor Wałkoński
z dnia na dzień zyskiwał na znaczeniu, leczył dostojników już nie tylko gminnych,
ale i wojewódzkich, stając się dla Wygrzmoconego nieosiągalnym obiektem za-
wodowej nienawiści.
Piękna pani Jolanta dolewała oliwy do ognia:
- Ach, ty fujaro - mówiła - ty ofermo życiowa, ty flimono zagwazdrana! Byle zna-
chor zabrał ci całą praktykę, jak diabłu ogarek. W domu bieda i głód, aż mnie w
dołku ssie, jak kruk krukowi, a przecież przy każdym innym mężu mogłabym
mieć te wszystkie bogactwa! - Tu wskazała dramatycznym ruchem usytuowany
naprzeciwko ich mieszkania Gminny Dom Towarowy, na wystawach którego pię-
trzyły się łańcuchy dla krów, odkurzacze dla młodych małżeństw i - wprowadzone
22
ostatnio - prezerwatywy wielokrotnego użytku dla starych konkubinatów. - Temu
Wałkońskiemu całkiem się we łbie przewróciło - ciągnęła, nie biorąc pod uwagę,
że mąż bliski jest zawału. - Ty wiesz, że on odmówił wyjazdu za granicę?
- To zależy za którą granicę... - mruknął sceptycznie adiunkt.
- Za afrykańską! Ten wyleczony Murzyn zaproponował mu kontrakt dolarowy w
Gugumayaya, a Wałkoński mu na to pokazał, gdzie się zgina dziób pingwina. Tak,
tak, niedaleko pada jajo mądrzejsze od kury!
- Dolarowy kontrakt... odmówił... chyba pijany albo wariat - mówił sam do siebie
Wygrzmocony - wariat, na pewno wariat! A jeżeli wariat, to już ja go dostanę!
I trzasnąwszy drzwiami pobiegł załatwić żółte papiery dla konkurencji.
Poszło to łatwiej niż przypuszczał, ponieważ nikt we wrogim obozie nie oczeki-
wał ataku z tej właśnie strony. Ordynator szpitala psychiatrycznego im. prof. Kra-
sińskiego, doktor hab. Sebastian Cycoń natychmiast wysłał karetkę, która na sy-
gnale dostarczyła związanego znachora i postawiła go przed komisją lekarską.
- Dzień dobry, panie Wałkoński! - zawołał dr Cycoń, mający zwyczaj wylewnego
witania swoich pacjentów, aby ich ośmielić. - Co tam nowego? Kuku na muniu?
Do Afryki nie pojechała za dularki, fiksum dyrdum?
- A nie - odrzekł stanowczo delikwent - i nie pojadę, bo tu mi dobrze w kraju ro-
dzinnym! "Wariat" - zapisali jednocześnie dwaj pozostali członkowie komisji,
psychiatra dr Wysłodek i psycholog mgr Barbara Felga.
- Czy pacjent nie onanizował się swego czasu dzieckiem w kolebce? -spytał dr
Cycoń, obarczony predylekcją do górnolotnych wyrażeń, zapożyczonych z litera-
tury.
- Dzieckiem nigdy -odparł prostodusznie Wałkoński - tylko misiem albo ręką.
- A czy pacjentowi nie śnią się czasami stosunki analne? -indagowała mgr Felga,
23
cała czerwona ze wstydu, bo jej stosunki analne śniły się średnio cztery razy w
ciągu nocy.
-Nigdy! - uderzył się w piersi znachor.
- Za to czasem śnią mi się stosunki bilateralne z Kubą.
"Zboczeniec" - zapisał dr Wysłodek.
- Kończmy - szepnął mu do ucha dr Cycoń - bo czas leci, a ja muszę być o szóstej
pod Borodinem... Tfu, co ja gadam? Pod kinem! - i zdenerwowany wsadził jedną
dłoń za surdut, a palcami drugiej zaczął bębnić po stole, dmuchając jednocześnie
w charakterystyczny kosmyk włosów opadający mu na czoło.
- No cóż -podsumował dr Wysłodek - chyba zatrzymamy pana na jakiś czas, panie
Wałkoński. - Dostanie pan cieplutką celę -informowała życzliwie mgr Felga - i
może pan brać udział w zajęciach plastycznych, a nawet sportowych... Nie wiem,
czy pan wie, że w naszym kraju istnieje liga drużyn piłkarskich przy poszczegól-
nych zakładach psychiatrycznych. O, nawet dziś KS "Psychopata" Gliwice gra ze
"Schizofrenikiem" Poznań...
- Możecie mnie zatrzymać - powiedział znachor z flegmą, nabytą podczas wielo-
godzinnej kontemplacji dziejów rodu Palliserów - ale uprzedzam, że przy najbliż-
szej okazji poskarżę się swojemu posłowi.
- Komu pan się poskarży? - krzyknęła z przerażeniem mgr Felga.
- Swojemu posłowi oczywiście - odrzekł z godnością Wałkoński.
- To przesądza sprawę. Idiota. Pojedyncza cela, zimne okłady, elektrowstrząsy i
szpryca z towotu! - zaordynował dr Cycoń i porwawszy z wieszaka trójgraniasty
kapelusz, opuścił gabinet.
24
Docent Basset - 10.
Przygwoździwszy przeciwnika, adiunkt Wy grzmocony zaczął się liczyć ze
wzmożonym napływem pacjentów do swej własnej lecznicy. Gdy nic takiego nie
nastąpiło, a miejscowy grabarz przestał mu się nawet kłaniać, adiunkt wpadł na
pomysł zorganizowania białej niedzieli na wsi, słusznie uważając, że kiedy pa-
cjenci nie przychodzą, to należy ich samemu nałapać.
Do sprawy przystąpił pedantycznie, naukowo, studiując przede wszystkim ostat-
nie dwa roczniki dwutygodnika "Nowy Medyk", z którego to pisma dowiedział
się, że warunkiem powodzenia wszystkich masowych akcji sanitarnych, takich
właśnie jak białe niedziele, przymusowe szczepienie lub odłów kurew w celu ich
przebadania - jest zaskoczenie.
Wygrzmoconemu nie przyszło jednak do głowy, że z kolei warunkiem zaskocze-
nia jest dyskrecja. Gadał o obławie tu i ówdzie, przecieki poszły w teren. Chłopi,
wiedząc czym to grozi - bo na przykład studentów stomatologii rozliczano podczas
takich niedziel z ilości wyrwanych zębów - powołali straż obywatelską, osadzili
kosy na sztorc, baby i dzieci schowali w lesie, psy pospuszczali z łańcuchów, a do
władz wysłali delegację z białą flagą, powołując się na Kartę Praw Obywatela i
grożąc przerwaniem dostaw żywca.
Wróciwszy jak niepyszny do szpitala, Wygrzmocony usiłował rozładować swój
gniew sztorcując salową, która kijem od miotły tłukła właśnie w kącie jakąś wy-
jątkowo złośliwą salmonellę. Ta jednak - tzn. salowa, a nie salmonella - oświad-
czyła, że pan dyrektor może jej wskoczyć na dodatek rodzinny i że taką zasraną
robotę to ona wszędzie znajdzie.
W domu czekała go niespodzianka, gdyż córka pani Jolanty z pierwszego małżeń-
stwa, Simona Basset, wróciła właśnie - jak oświadczyła stara niania - "ze szkół",
25
które to niemodne wyrażenie o tyle oddawało prawdę, że Simonę wylewano regu-
larnie z kilku kolejnych szkół stopnia ponadpodstawowego, a to za kleptomanię,
erotomanię, ostatnio zaś za narkomanię.
- Biedactwo wpadło w wąchactwo! - zrymowała niechcący pani Jolanta, wskazu-
jąc mężowi dobrze rozwiniętą dziewuchę, wąchającą z zapałem kawałek starego
ementalera. - No oddaj to, no oddaj! - prosiła łagodnie. - Tatuś przyszedł głodny
jak z cebra! Muszę mu zrobić kanapki...
- Nie będę jadł! - warknął doktor, z trudem hamując mdłości.
- Wszystko wącha? - spytał, usuwając narkomance sprzed nosa swoje ulubione
stare kapcie i z ulgą wsuwając w nie stopy.
- Wszystko! Wąchała już pastę do butów, swoją starą nianię, kota i sierżanta Mi-
ziaka, który ją tu zresztą przyprowadził, jak kwiatek do kożucha.
Dr Wygrzmocony zasępił się. Nie dalej jak pół roku temu Simona wpadła w jo-
gizm, a zaraz potem w nimfomanię, w wyniku czego została przyłapana na upra-
wianiu nierządu w pozycji kwiatu lotosu. Na nic się zdało zmuszanie jej siłą do
oglądania w telewizji pogadanek pani Michaliny Wisłockiej, propagującej seks
humanistyczny.
Wskutek zmian programowych, w telewizorze zamiast Wisłockiej pokazała się
pani Irena Gumowska i udzieliła kilku rad gospodarskich, które Simona - przeko-
nana, że dotyczą seksu - wprowadziła do swego repertuaru erotycznego wzbudza-
jąc grozę nawet wśród największych świntuchów. Szczególnie odrażające były jej
próby czyszczenia starszym panom zamszu kiszoną kapustą, wypychania zużytymi
gazetami i tym podobne.
Najwybitniejsi psychologowie i psychiatrzy nie byli w stanie poradzić sobie z
rozwydrzoną dewiantką.
26
-Może by doktor Cycoń? - zastanawiał się głośno adiunkt, - Albo magister Felga?
- Akurat - skrzywiła się Jolanta. -Cycoń sam nienormalny, wczoraj dzwonił, czy
jest u nas Kutuzow. A Felga tylko patrzy, komu się podstawić, jak mysz kościelna.
O, znachor Wałkoński, ten by ją uzdrowił. Przecie on wyleczył mecenasa Pitułę z
zastarzałego pedalstwa, i to tylko przy pomocy nunczaków, ćwiartki terpentyny i
kołka dębowego sześć ósmych cala. No tak, ale ty wsadziłeś Wałkońskiego do
czubków, kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada! - zakończyła swój wy-
wód, nie wiedząc nawet, że pierwszy i ostatni raz w życiu udało się jej trafić przy-
słowiem w sedno sprawy.
- A może by i Simonę tam wsadzić? - mruknął chytrze adiunkt. - Poproszę Cyco-
nia, żeby umieścił ją we wspólnej celi ze znachorem... A nuż coś z tego wyjdzie?
- Spróbuj - zgodziła się pani Jolanta. - Przygarnął Kociołek Gierkowi, a sam smoli.
Docent Basset - 11.
Odseparowanie popularnego znachora odbiło się w całej gminie szerokim echem,
co znalazło swój wyraz na łamach miejscowej prasy. "Państwowa psychiatria w
walce z ciemnotą i zacofaniem" - grzmiał półoficjalny "Trybunarz ludowy", dając
do zrozumienia, że Wałkoński, oprócz znachorstwa i wrodzonego idiotyzmu,
zhańbił się również posiadaniem obcych dewiz, powielacza, zacieru i kilku frag-
mentów srebrnego sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. "Wierzący
wieśniak ofiarą represji" - narzekał "Aniołek rzymsko-katolicki", rysując na swych
łamach wzruszającą sylwetkę wiejskiego homeopaty, który żegnał się przed każ-
dym zabiegiem, co rzekomo spowodowało wściekłość władz i próby zmuszenia
go, żeby żegnał się trzykrotnie, i to z prawa na lewo.
Konspira też nie zasypiała gruszek w popiele i w ciągu nocy pokryła mury napi-
27
sami "Wypuścić znachora", przy których uwijał się spocony sierżant Miziak, wy-
mazując końcówkę pierwszego wyrazu w nadziei, że hasło "Wyp... znachora" bę-
dzie odebrane niejednoznacznie, i że wprowadzi niejaki zamęt w strukturach pod-
ziemia.
Afera Wałkońskiego ściągnęła nawet korespondentów zagranicznych, z którymi
spotkał się rzecznik prasowy sołtysa, człowiek doskonale wychowany, przy tym
bardzo przystojny mężczyzna o znakomitej sylwetce, bujnej czuprynie i ściśle
przylegających do czaszki uszach, co całkowicie predysponowało go na to stano-
wisko.
Roli tłumacza podjął się chętnie b. minister Podmąmuśka, człowiek bywały w
świecie, dobrze otarty o obce kraje i języki.
Jako pierwszy wystartował z pytaniem dystyngowany Anglik, przedstawiciel
"The Ilustrated His Maiesty Imperiał Magazine", mr Reginald Blackberry-Sauce
Jr.
- Pragnąłbym zapytać - powiedział bezbłędną, oksfordzką angielszczyzną- czy
zdaniem milorda sprawa sir Wałkońskiego jest incydentalna, czy też może zapo-
wiada dalsze przykręcenie śruby?
- Co on powiedział? - spytał nerwowo rzecznik.
- Przypierdala się do Wałkońskiego! -przetłumaczył sumarycznie Podmamuśka.
- To powiedz mu pan, że oni biją Irlandczyków.
- Wałkoński ist hochsztapler, und Sie szlagen Ajrisz in Belfast mit Polizei und
Wasserpumpen! - oświadczył tłumacz, a Brytyjczyk usiadł czerwony ze wstydu,
udając, że nie słyszy chichotu innych korespondentów.
Następny z kolei, przedstawiciel "Le Pisoire", monsieur Madęlaine, nie był już tak
pewny siebie i z przymilnym uśmiechem usiłował dowiedzieć się od rzecznika,
28
czy przymknięcie znachora nie wpłynie ujemnie na stosunki polsko-francuskie.
- A jadłeś już pan dzisiaj żabę? - odpowiedział pytaniem na pytanie rzecznik.
Te logiczne odpowiedzi sprawiły, że zgłosił się jeszcze tylko jeden dziennikarz, z
"Woprosow Pobiedy", wypytując o współpracę przygraniczną, na co otrzymał ob-
szerne, dwugodzinne wyjaśnienie, ilustrowane przezroczami i wykresami.
Wreszcie rzecznik wraz ze swą świtą wyszedł na ganek, z przyjemnością patrząc,
jak korespondenci w panice wskakują do swych samochodów i odjeżdżają w kie-
runku Warszawy.
- Całkiem fajnie nam to wyszło - cieszył się - w dużej mierze dzięki panu, panie
ministrze!
- E, co tam, ja tylko tłumaczyłem - krygował się Podmamuśka - ale fakt faktem, że
stanęliśmy na wysokości. Ten Amerykanin z "Washington Compost" nawet się nie
odezwał!
Rzecznik roześmiał się: - Ha, ha, a niechby spróbował, już ja miałem na niego
dobrego haka! - O Murzynach? - podsunął b. minister. - E tam, o Murzynach! Oni
chytrusy przestali już lać tych Murzynów, żebyśmy się nie mieli do czego przy-
czepić. Ale ja bym mu powiedział, że tatuś Weinbergera oszukiwał przed wojną na
śledziach!
- Jak to? - zdziwił się Podmamuśka. - To pan mieszkał przed wojną w Stanach?
- A skądże - zastrzegł się rzecznik - to tatuś Weinbergera mieszkał przed wojną w
Buczaczu.
Docent Basset - 12.
Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się zasłużoną sławą. Tu
kurowały się i odpoczywały ofiary kolejnych eksperymentów ekonomicznych,
29
ciągłych reform systemu szkolnego i zmieniających się kilka razy w roku przepi-
sów podatkowych dla rzemiosła. Tu również znajdowali bezpieczny azyl i wygod-
ny kaftan bezpieczeństwa bohaterowie pokazowych procesów. Gdy w trakcie roz-
prawy podsądny zaczynał zjadać własny krawat, robił głośno w majtki lub nie-
oczekiwanie przyznawał się do winy - wiadomo było, że zostanie uznany za nie-
poczytalnego i po krótkim pobycie w szpitalu wyjdzie na wolność, aby rozejrzeć
się za kolejnym odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny przepływ przez lecz-
nicę różnych znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona jakby kuźnią
kadr i giełdą dobrych posad, a także kreatorką postaw społecznych i obyczajów,
spełniając rolę zarazem i Cambridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach
luksusowych szałówek.
Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor Wałkoński, ulegając wro-
dzonemu sobie popędowi do czynienia dobra, usiłował przyjść z pomocą innym
pacjentom i już wkrótce osiągnął zdumiewające rezultaty. Między innymi udało
mu się wyleczyć pewnego byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu 1980
próbował uciec z kraju, w którym to celu poszukiwał bezskutecznie granicy pol-
sko-rumuńskiej, powołując się na precedensy z września 1939. Ustawiwszy nie-
szczęsnego idiotę przed aktualną mapą i przykazawszy szeroko otworzyć oczy,
znachor przywalił mu następnie po łbie nogą od łóżka, owiniętą humanitarnie w
ciepłe, szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się przypuszczal-
nie w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał się on gorącym zwo-
lennikiem nienaruszalności granic w powojennej Europie, i jako taki został wypi-
sany ze szpitala z diagnozą lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na
pół etatu.
Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i piękna, ale do
30
szpiku kości zepsuta istota, bywalczyni wielu więzień, aresztów i odwykówek, w
dodatku ćpunka i alkoholiczka, zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i
rozpusty, której nie mogli się oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie człon-
kowie miejscowego koła ZSMP, grupującego co bardziej świadomych pielęgnia-
rzy.
- Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do jednego z nich, prze-
chodzącego właśnie korytarzem.
- Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody, schludny czło-
wiek, będący nadzieją organizacji.
- Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka -jak odgaruję pajdę, to
damy z glana przez lipko i zajaramy trawkę bez obciachu!
Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już wkrótce rozkrzewiły się
bujnie, zarażając swym trującym aromatem spokojną dotychczas lecznicę.
- Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgromadzonych lekarzy dr Cy-
coń.
- Nie będę ukrywał, że kitramy w samarę, gdyż herbatnicy jorgają na zastawkę.
Proszę wklepać bez obciachu, co z juchtem?
- Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga.
- Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w szamkę na cwelu
do rakiety nie śmignie!
- Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń. - Jeden gryps wysłać do komite-
tu, a drugi do Wydziału Zdrowia i atanda bez kitu!
Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać niebawem grypserą
całą gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dostojników oświadczył w wywiadzie
telewizyjnym, że skup rzepaku ob cyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę,
31
zaś ksiądz Chudzielak zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, gro-
żącego niewątpliwie sankcją piekielną, wówczas dopiero zorientowano się, że sy-
tuacja jest krytyczna, że zło szerzy się ze szpitala, a źródłem tego zła jest rozpust-
na Simona Basset.
Ponieważ zaś nikt z lekarzy nie był w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś
wezwani pospiesznie poloniści albo staczali się na dno upadku, albo też opuszczali
lecznicę w popłochu - postanowiono chwycić się ostatniej deski ratunku, a deską
tą był oczywiście znachor Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc wolność, premię i
tytuł psychiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do celi
ohydnej Simony.
Docent Basset - 13.
Pierwszy dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu stary Kociorupa, który przyje-
chał do szpitala z paczką żywnościową dla znachora. Zdziwiła go cisza i brak por-
tiera na pilnie zazwyczaj strzeżonej bramce. Korytarze też były puste, zaś cele po-
otwierane i wyludnione.
- Jedno z dwojga - pomyślał stary kmieć -albo waryjaty pouciekały, albo są w
świetlicy i wybierają Organizację Związkową.
Ale świetlica także świeciła pustką, za to przed celą Simony stał tłum pacjentów
przemieszanych z pielęgniarzami i personelem medycznym. Z celi biła jakaś
dziwna jasność, a Kociorupa, przepchnąwszy się do pierwszych rzędów, ujrzał w
jej wnętrzu znachora i jego świeżo odzyskaną córkę. Trzymali się za ręce i roz
mawiali, a mocą jakiegoś dziwnego zrządzenia z ust ich płynęła nie grypserą i nie
lokalny ludowy dialekt, lecz najczystsza poezja rodem z Konopnickiej albo De-
otymy, chwilami asnykoidalna lub z lekka tetmajeryzująca:
32
- O córko moja, czyżbym cię odzyskał. Bo do tej pory uwierzyć nie mogę?
- Jam ci to, jam ci, daj mi tato pyska i idźmy razem w swą życiową drogę.
- Toż dzieckiem byłaś pod opieką mamci, tyś to na pewno?
- Jam ci, tato, jam ci!
Kociorupa trącił w ramię stojącego obok starego nokautera używanego do obez-
władniania co najtęższych furiatów i spytał go szeptem:
- Panie Stachurko, powiedz pan, czy on tak bez przerwy gada wierszem z córką?
Stachurko, któremu łzy leciały jak groch, odpowiedział lakonicznie:
- Nie tylko on, szwagrze, i my wszyscy takie!
- Szwagra wstawiłem dla rymu... - dodał wyjaśniająco, ziewnął i mruknął: - I
straszno, i cudno, ale trochę nudno...
I rzeczywiście, wierszowane gadanie rozlegające się z celi zaczynało już trochę
nużyć zebranych, chociaż Simona opowiadała akurat dosyć interesujące szczegóły
ze swojej rozpustnej przeszłości:
- Ach, niecnie żyłam, tato, do tej chwili. Uczestniczyłam w orgiach i libacjach.
Różni panowie mnie tam...
- Pokrzywdzili! - podrzucił znachor.
- Właśnie, czasami w dziwnych sytuacjach. Ba, poniektórzy płacili mi za to...
- Ty żeś to, córuś?
- Jam ci, jam ci, tatko!
Pacjenci z tylnych szeregów zaczęli niepostrzeżenie wymykać się do swoich sepa-
ratek i oddawać zwykłym zajęciom. Były prezes spółdzielczości mieszkaniowej
pospiesznie kończył wyliczenia, z których wynikało, że gdyby każdy z półtora mi-
liona pracowników budownictwa wymurował w ciągu roku jedną izbę, to za pięć
lat problem mieszkań przestałby u nas istnieć. Emerytowany minister skarbu na
33
próżno usiłował sobie przypomnieć, gdzie w chwili paniki zadekował trzydzieści
miliardów pożyczonych dolarów, zaś zubożały prominent, który zakupił kiedyś li-
cencję na samospłaty, na próżno szukał w encyklopedii, co to są te samospłaty,
gdyż w odnośnym miejscu figurowały wyłącznie takie hasła, jak samobójstwo,
samochód, samodział, samogon, samograj i samogwałt, patrz masturbacja. Nato-
miast szeregowi wariaci udawali jak zwykle a to czajnik, a to zlewozmywak z dol-
nopłukiem, a to znów takie bajkowe lub mityczne postacie jak Kostka Napierski,
Kubuś Puchatek albo Renata Susałko.
Dr Wysłodek, wyszedłszy z zaklętego kręgu tkliwości i pojednanią, rozpaczliwie
usiłował pozbyć się daru mówienia wierszem:
- Toć przecie muszę zacząć gadać prozą, nie jak ten stary kretyn ze swą kozą, a
niech cię dunder, po com wstawił kozę? Jak mam odrzucić poetycką pozę? Dość
już tych wierszy, czas żebym je urwał, o znowuż mi się zrymowało, kurwa. O, wo-
lej, żebym ocipiał, owdowiał, co na to powie Ministerstwo Zdrowia i szef resortu
minister Cybulko, który jest dla nas dobry jak tatulko, mogłem powiedzieć "tatuś",
o psia noga, jak mnie nasiadła ta przypadłość sroga, już z tym zostanę pewnie jak
ta dupa, a pan tu czego, panie Kociorupa?
Zrymowany tak dosadnie Kociorupa spojrzał na niego koso i odparł:
- Chciałem zapytać się doktora, czy mogę zabrać do domu znachora?
A oto, co rzekł dr Wysłodek: - A bierz go chłopie, ale razem z córką, a teraz po-
zwól ze wlezę pod biurko! I rzeczywiście wlazł pod ten solidny, dębowy mebel,
skąd przy wtórze szczekania, wycia i machania ogonem został wyciągnięty i wpa-
kowany do celi, opuszczonej przez Basseta-Wałkońskiego i jego cudownie nawró-
coną córkę.
34
Docent Basset - 14.
Pojednaniu Simony z ojcem towarzyszyło wiele dziwnych znaków na niebie i na
ziemi. Oto nad kombinatem rolnym Grzdypućki ukazał się pies ognisty dupczący
reformę gospodarczą. Zaraz potem eksplodował kocioł tamtejszej gorzelni, a po-
wstały przy tym wszędobylski obłok spirytusowy wędrował nad gminą, wprawia-
jąc jej mieszkańców w stan bezpłatnej euforii i skłaniając do podejmowania licz-
nych czynów produkcyjnych, fundowania pomników, a zwłaszcza ogłaszania ape-
li. I tak na przykład, młode sprzątaczki wystosowały apel do młodzieży świata, że-
by nie szczać po bramach, ale nie mogły go wysłać wskutek braku adresu i kodu,
wymaganego przy przesyłkach poleconych. Natomiast sołtys wsi Kociomruczki
usiłował przesłać sekretarzowi generalnemu ONZ swoje posłanie i nawet zaniósł
je osobiście do ekspedycji towarowej PKS-u, gdzie jednakowoż odmówiono przy-
jęcia pod pretekstem, że posłanie śmierdzi i żeby najpierw zmienił bieliznę poście-
lową, czego żadną miarą nie mógł dokonać wobec braku tejże na rynku. Wszystkie
te niepowodzenia nie zdołały osłabić atmosfery ogólnej aktywności i wzajemnej
życzliwości, która zaowocowała wreszcie publiczną dyskusją w remizie strażac-
kiej na temat "Czy katolicy mogą budować socjalizm?", wzorowaną na podobnej
imprezie, zorganizowanej swego czasu w telewizji przez profesora Ozdowskiego.
Ludność zjawiła się tłumnie, ponieważ wiatr zerwał połowę afisza z nazwiskiem
profesora, co niektórzy zrozumieli jako zapowiedź przyjazdu dr Ozdy, mającego
rzekomo pokazywać Broniarka. Obrady zagaił prezes Towarzystwa Kultury Laic-
kiej, były działacz PSL-u, Bonifacy Kant-Gwizdek, który utracił wiarę jeszcze w
1947, kiedy to wicepremier Mikołajczyk wypchnął go z kufra dyplomatycznego
ambasady Stanów Zjednoczonych, argumentując, że zamiast niego musi zabrać na
tułaczkę szczoteczkę do zębów, garść ziemi rodzinnej i kota, którego otrzymał
35
rzekomo od Witosa.
Na postawione przez prezesa Kant-Gwizdka pryncypialne pytanie, czy katolicy
mogą budować socjalizm, pierwszy zgłosił się ksiądz proboszcz Chudzielak i
oświadczył, że owszem, mogą, ale jak skończą budować kościół. Na sarkastyczną
uwagę Miziaka, że więcej kościołów już się w gminie nie zmieści, Chudzielak usi-
łował rzucić na sierżanta klątwę, ale dwukrotnie nie trafiwszy, schował się czer-
wony ze wstydu na ławach legalnej opozycji, reprezentowanej przez PAX, PFAZ i
białego emigranta z lat dwudziestych, atamana Osipa Anegdotycza Jefremienkę.
Tymczasem na mównicę wdarł się adiunkt, dr Wygrzmocony i chcąc podrepero-
wać swą nadwyrężoną ostatnio reputację, zgłosił zobowiązanie uruchomienia przy
swym szpitalu Zakładu Przerobu Odpadów Poamputacyjnych im. Wincentego Ka-
dłubka. Nagrodzono go grzecznościowymi oklaskami i powrócono do głównego
nurtu dyskusji. Kolejny mówca, przewodniczący PRON-u, mecenas Fizdoń wy-
głosił opinię, że katolicy mogą owszem budować socjalizm, ale coś im się jakby
nie chce, na co katolicy odpowiedzieli gremialnie, że chcie-liby, ale właśnie wczo-
raj polecono im budować wzajemne zaufanie, więc na razie nie mają czasu, a poza
tym nie mają z czego.
Po deklaracji dowódcy miejscowej jednostki saperów im. Sowińskiego w okopach
Woli, że wybuduje piętnaście następnych mostów, obrady zakończono i zaparafo-
wano protokół, z którego wynikało jednoznacznie, iż: po pierwsze - jeżeli katolicy
chcą budować socjalizm, to proszę bardzo; po drugie - wykluczające się nawzajem
światopoglądy nie wyklucząją wyjścia z kryzysu; po trzecie - o ile towarzysz So-
wiński w okopach woli, to nie należy mu w tym przeszkadzać; po czwarte - popie-
ramy walkę prof. Kowalskiego z faktami, a bramy piekielne nie przemogą go.
Wreszcie nastąpiła część artystyczna spotkania. Poetka ludowa Rozmunda Kocio-
36
rodek odczytała swój poemat na cześć załogi Gminnej Zbiornicy Złomu, zaczyna-
jący się od słów: - Kolektyw zwarty i przyjazny. My ręka w rękę, goleń, w goleń,
Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń... - na podstawie
którego to utworu została natychmiast przyjęta do odrodzonego Związku Litera-
tów Polskich. Na zakończenie chór Anonimowych Alkoholików odśpiewał po-
uczającą piosenkę o skutkach pijaństwa: - Padł Bartosz wśród drogi, obcięto mu
nogi, Zbudził się pojutrze, a tu nogi krótsze, oj dana... - Oj dana... - powtórzyło
echo i zamilkło, chociaż przed wojną potrafiło powtarzać do czterech, a gdy dzie-
dziczka we dworze zaśpiewała, to i do ośmiu razy.
Docent Basset - 15.
Jan Wałkoński zorientowawszy się, iż jest docentem Bassetem, nie zrezygnował
bynajmniej ze swej znachorskiej działalności i nie pchał się z powrotem na opusz-
czone ongiś stanowisko w lecznictwie stołecznym. Wprost przeciwnie, zaczął roz-
budowywać swój prowizoryczny szpitalik w obejściu Kociorupy, przyuczając przy
okazji do zawodu nawróconą Simonę, która chętnie weszła w rolę siostry miło-
sierdzia, chociaż na razie nie odróżniała cyjanku od rumianku, a spirali antykon-
cepcyjnej od spirali zbrojeń.
Basset cierpliwie tłumaczył córce zawiłości sztuki medycznej:
- Kiedy chory woła "siostro, kaczkę", to nie należy mu wtykać pod kołdrę ptaka,
tylko taki nocnik z rurką. "Nocnik, nie ptaka" - zapisała pilna Simona w notesiku.
- Bardzo dobrze - pochwalił ojciec - a jeżeli jest to ciężko chory, to należy mu na-
wet przytrzymać.
- Nocnik? - spytała Simona.
- Nie, ptaka... - wyjaśnił oględnie Basset. "Ptaka, nie nocnik" - zapisała znowu Si-
37
mona.
Łatwo pojąć, do jakich nieporozumień i drastyczności dochodziło czasem
w lecznicy, ale charyzma znachora i ciche posłannictwo jego córki sprawiały, że
nikt nie sarkał, choćby nawet omyłkowo zamiast tlenu z butli podano mu propan-
butan, albo i acetylen. Dymisjonowani dostojnicy, w których obfitowała gmina,
wymagali szczególnie troskliwej opieki, byli bowiem ogromnie znerwicowani,
pełni kompleksów, zawiści i nieutulonej tęsknoty za latami swej potęgi.
Basset z konieczności stawał się nie raz ich spowiednikiem, a niekiedy za jego
pośrednictwem próbowano przekazać dobre rady i przestrogi osobom będącym ak-
tualnie u władzy.
- Panie doktorze - błagał pewien stary i zasłużony dogmatyk - zadzwoń pan do Al-
bina, że póki czas należy zewrzeć szeregi...
- Oczywiście, że należy zewrzeć szeregi - potakiwał dobro dusznie docent - ale na
razie może pan spróbuje zewrzeć pośladki, bo prześcieradła nam się kończą.
Na sąsiednim łóżku histeryzował młody idol piosenki rockowej, który zaprzepa-
ścił piękną karierę ulegając w czasie plenerowego koncertu atakowi ekshibicjoni-
zmu, czym wywołał nagonkę na samego siebie w prasie, radiu i telewizji.
-I co z tego, Jasiu? - perswadowała mu Simona. - Czy przez to gorzej śpiewasz?
- Śpiewam lepiej! -zaperzył się idol - ale publiczność żąda, żebym powtarzał ten
numer na każdym koncercie, a ja mam obie ręce zajęte gitarą!
Proboszcz Chudzielak kosym okiem spoglądał na Bassetowską przychodnię, gdyż
od czasu jej powstania ilość pogrzebów niezwykle zmalała, chociaż szef konku-
rencyjnej placówki, adiunkt dr Wygrzmocony starał się jak umiał. Księdza pocie-
szyła trochę msza dziękczynna za odwołanie ministra Nieckarza, zakupiona przez
miejscowe rzemiosło, a co do adiunkta, to ślepy los, ten wielki ironista, oderwał go
38
od spraw zawodowych, ingerując brutalnie w jego życie rodzinne - oto piękna pani
Jolanta Wygrzmocona nagle zaniemogła, a wszystkie badania, analizy i prześwie-
tlenia wskazywały na istnienie w jej subtelnym organizmie groźnego wrzodu
dwunastnicy.
- Przyrzeknij mi - prosiła męża - że gdy umrę, a ty znajdziesz sobie inną kobietę,
to nie pozwolisz jej chodzić w moich sukniach...
- Ale co ty wygadujesz, kotuś - żachnął się w roztargnieniu adiunkt - ta żeż ona
jest całkiem inaczej zbudowana... Tfu, co ja wygaduję?! - zawołał.
- Dlaczego masz umierać, wytnę ci ten wrzód i będziesz jak nowa!
- O, co to, to nie! - krzyknęła chora. - Nie waż się na mnie eksperymentować, jak
Piekarski na mękach! Jeżeli ktoś może mnie ocalić, to tylko Basset!
- Ależ żabciu - wił się adiunkt - przecież wiesz, że ja z nim nie rozmawiam...
-To porozmawiaj jak Polak z Polakiem! - wrzasnęła żabcia. - Zapłać mu, obiecaj,
błagaj! Przecież coś mi jesteś winien za to, że umożliwiłam ci karierę i stanęłam
przed tobą otworem!
Tak więc doktor Wygrzmocony jak niepyszny poszedł prosić docenta o ratunek
dla żony.
- Niestety tatusia nie ma - poinformowała go Simona, szarpiąc stary dren, który ja-
koś nie chciał wyjść z jamy brzusznej pacjenta. - Tatuś pisze teraz podręcznik dla
wiejskich lekarzy i poszedł się naradzić w sprawie języka z panem profesorem
Różopołańskim.
Docent Basset - 16.
Profesor Różopolański stracił posadę w szkolnictwie wyższym wiosną 1968 za
nacjonalizm, co skłoniło go do przypuszczeń, że padł ofiarą jakiegoś nieporozu-
39
mienia.
- Za jaki nacjonalizm? - wołał w gabinecie rektorskim, do którego wdarł się mimo
protestów sekretarki. - Czy ja jestem Niemiec? Czy ja jestem endek? Pan nie
wiesz, kto ja jestem? To patrz pan! - tu sięgnął do rozporka i wylegitymował się
rektorowi.
- Mój Boże - rozczulił się rektor - do czego to doszło, a nie tak dawno ja robiłem
to samo na żądanie szturmbanfirera Helmuta Lumpke!
- I co? - spytał profesor.
- W zasadzie nic, powiedział "ich gratuliere", zasalutował i poszedł. Ale nawiasem
mówiąc, po co pan profesor mi to pokazuje? Schowaj pan i pogadamy.
Rozmowa nic jednak nie dała, ponieważ Różopolański upierał się, że nie może
być równocześnie Żydem i nacjonalistą, na co przedstawiał mnóstwo cytatów i
przykładów historycznych, powołując się na Esterkę, Berka Joselewicza, Brunona
Jasieńskiego i Adama Mickiewicza, co do którego żywił nie pozbawione podstaw
podejrzenia.
- Dobrze - zgodził się wreszcie rektor - w takim razie nie wylatuje pan za nacjona-
lizm, tylko za syjonizm.
- A, to w porządku! - zawołał z ulgą profesor i wyjechawszy na prowincję docze-
kał jako belfer gimnazjalny zasłużonej emerytury.
Do tego właśnie lokalnego mędrca udał się obecnie Basset, aby skorygować pod
względem językowym swój podręcznik dla wiejskich lekarzy. Zastał uczonego
wśród sterty starych ksiąg, poprzetykanych zakładkami i liszkami.
- Nie uwierzy pan - mówił z ożywieniem Różopolański - jaki żywy i giętki jest
nasz język i ilu nowych znaczeń nabierają peryferyjne uprzednio wyrazy.
- Na przykład? - zainteresował się lekarz. - Na przykład bezokolicznik "pierdolić".
40
- No wie pan! Ten akurat wyraz jest bardzo wulgarny...
- Nie jest, tylko był! - oświadczył językoznawca. - W swoim dawnym znaczeniu
nie bywa on już prawie używany, gdyż zastąpiły go inne określenia, przeważnie
zresztą rusycyzmy. Ów natomiast prapolski wyraz zrobił nieoczekiwaną karierę i
stał się obecnie substytutem, można powiedzieć że jockerem, zastępującym więk-
szość obiegowych słów. O, patrz pan, tu wynotowałem tylko drobną część nowych
znaczeń... - i podsunął chirurgowi kartkę z następującym słowniczkiem: Forma
wyjściowa: pierdolić. Głównie: gadać od rzeczy. Pochodne:
napierdolony - opity, ale także pobity przez kogoś. Dopierdolić komuś: przylać
mu, także przygadać. Napierdolić komuś: nakłamać, napleść. Opierdolić kogoś:
obrugać, zbesztać. Opierdolić coś: sprzedać na lewo. Opierdalać: leniuchować, ale
także wykonywać jakąś czynność globalną np. opylać łan zboża, objadać krzak
malin. Opierdol: zwrócenie komuś uwagi (spuścić komuś niezły opierdol). Od-
pierdol; odwal się. Na odpierdol robić: byle jak. Odpierdalać: oddalać się, odpły-
wać od brzegu, odbijać. Odpierdolić się: zrezygnować z czegoś, odczepić się od
kogoś, ale też elegancko się ubrać ("ale żeś się odpierdolił"). Nadpierdolony:
uszkodzony, również podstarzały, np.: "Beata była urodziwa, ale lekko nadpierdo-
lona zębem czasu". Pierdoła: nudziarz, ględa. W poznańskiem gatunek ziemniaka:
Pierdoła Wielkopolska Złocista. Spierdolić: zepsuć coś, ale również uciec, np.:
"Związałem już pieskiego syna, spierdalamy waćpanno!" (Zagłoba do Heleny).
Upierdolić: urwać coś, np.: "W tym momencie granat upierdolił mu rękę" ("Barwy
walki", rękopis). Upierdolić się - upić się. Podpierdolić: ukraść. Wpierdalać się:
rozzłościć się, ale również wpaść na coś lub w coś np.: "Przy szczęku mieczy,
dźwięku trąb i tarabanów wpierdolił się Sobieski w obóz bisurmanów" (Deotyma).
Zapierdalać: iść dokądś, także ciężko pracować (jak mały samochodzik), również
41
śpiewać, np.: "Zapierdalamy, morze nasze morze, trzy cztery!" (Wyk. Kom. Mar.
Woj. 0815 -tjn/356/86, Rozk. nr 156 ust. 3, popr.).
- Nie chce pana nudzić - powiedział Różopolański - to tylko ułamek moich zbio-
rów, i to nie uporządkowany, nawet alfabetycznie. A gdzie takie cymeliajak
"pierdl", "zapierdol", "pierdziajew", "pierdułka", "pierdolca mieć", "rozpierducha",
i tym podobne?
- Profesorze! - zawołał z entuzjazmem Basset - ja to wszystko wprowadzę do mo-
jego podręcznika. Sądzę, że sformułowanie "po wypierdoleniu ślepej kiszki spier-
dalamy brzeg rany do kupy i opierdalamy katgutem na okrętkę" da naszej mło-
dzieży medycznej więcej niż jakiekolwiek uczone wywody. Dziękuję, nie prze-
szkadzam i spierdalam!
- A guten cześć - odrzekł życzliwie sędziwy lingwista.
Docent Basset - 17.
Adiunkt Wygrzmocony wyciskał resztki sił ze swego zaporożca, aby dopaść Bas-
seta i ubłagać go o usunięcie owrzodzonej dwunastnicy z organizmu pięknej pani
Jolanty. Ale wydarzenia historyczne odsunęły w niewiadomą przyszłość to bezpo-
średnie spotkanie dwóch wybitnych przedstawicieli polskiej medycyny. Za samo-
chodem rozległ się klekot, potem warkot, następnie jakby wycie kota, który w roz-
targnieniu usiadł na fajerce, potem jakby kilka strzałów zakończonych większą
eksplozją, wreszcie z tumanów kurzu wyłonił się kapral Modliszka na służbowym
junaku i zajechawszy adiunktowi drogę, zatrzymał go ruchem ręki. - Panie Mo-
dliszka - rzekł pojednawczo lekarz, wychylając się przez okno samochodu - ja
wiem, że przekroczyłem trzydzieści na godzinę, ale proszę wziąć pod uwagę...
- Co tam trzydzieści - machnął dłonią Modliszka - jest gorsza sprawa... - i przechy-
42
liwszy się z siodełka, szepnął tajemniczo: - Atestacja stanowisk!...
- Jezus Maria! - krzyknął Wygrzmocony, ocierając spocone czoło. - A co to zna-
czy? - spytał po chwili.
- Właśnie, że tego nikt nie wie - odparł kapral - ale to ma być, więc naczelnik gmi-
ny zwołał zebranie całej kadry kierowniczej, a ja od rana ganiam po terenie i za-
wiadamiam, a jak ktoś się opiera, to doprowadzam. Pan sam, czy...?
W sali konferencyjnej Urzędu Gminnego panowała trwożna cisza, a na jej tle
złowieszczo jak kruk odzywał się od czasu do czasu żołądek odchudzającej się ak-
tualnie przewodniczącej Kółka Gospodyń, na przemian z chroniczną czkawką le-
śniczego Dwurury. Sekretarz gminy, mgr Ropny gorączkowo wertował słownik
wyrazów obcych.
- Atestacji nie widzę - mówił - ale są ateryny, rodzina ryb tropikalnych, długości
do czternastu centymetrów, planktonożerne...
- To nie może być to - oświadczył naczelnik - szukaj pan dalej.
- O, jest atest! - ucieszył się sekretarz. - To dokument określający własności goto-
wego wyrobu lub materiału, wystawiony przez wytwórcę... Hurra! Jest i atestacja!
- Chwała Bogu - zaszemrał aktyw.
-Atestacja, dawniej świadectwo, poświadczenie.
- Nic więcej nie ma?
- Nic, dalej jest ateoza, mimowolne powolne ruchy członków...
- Mój mąż to ma! - zgłosiła się dyrektorka przedszkola.
- Pozostańmy przy atestacji - zdecydował naczelnik - ponieważ ta atestacja to za-
świadczenie, a to ma być atestacja stanowisk, więc bardzo proszę żeby każdy, kto
jest na stanowisku, wystawił sobie zaświadczenie.
- Zaświadczenie, że co? - spytał ktoś z sali.
43
- Zaświadczenie, że jest na tym właśnie stanowisku, na którym jest.
- To zależy, o jakie stanowiska im chodzi - zamędził klarowny dotychczas prze-
bieg dyskusji działacz ludowy Kant-Gwizdek.
- Na ten przykład w naszym PGR-ze oprócz pięciu stanowisk kierowniczych jest
również obora na sześćdziesiąt stanowisk dla bydła.
- A ja mam w swoim rewirze piętnaście stanowisk myśliwskich i dziewięć albo
dziesięć ambon - podtrzymał go leśniczy Dwurura.
Ktoś dopytywał się, czy księgowy w GS-ie to już stanowisko, czy jeszcze posada,
a ludzie z dalszych rzędów, gdzie słyszalność była kiepska, doszli do przekonania,
że do ich sklepu mają rzucić transport czternastocentymetrowych ryb tropikalnych,
w związku z czym utworzyli komitet kolejkowy.
- Co pani rozumie przez "powolne ruchy"? - pytała poufnie przewodnicząca koła
gospodyń dyrektorkę przedszkola.
- Raz na minutę? - Raz na kwadrans... - wyznała z goryczą dyrektorka.
- Bidulka... - rozczuliła się przewodnicząca - raz na kwadrans czternaście
centymetrów... Ach, co ja gadam, to zaświadczenie ma mieć czternaście... W
każdym razie, niech się pani zapisze do naszego kółka, my nie takie sprawy
załatwiamy. Ot, nie tak dawno koleżanka Krwionośna z Banku Spółdzielczego
żaliła się, że mąż jest oziębły, więc załatwiłyśmy u Basseta receptę na wyciąg z
królika, i co pani powie, tak na tego męża podziałało, że nawet nie doczekał do
wieczora, tylko dopadł ją przy drugim śniadaniu i zrobił jej dużą przyjemność.
- To ogromna radość dla żony... - westchnęła zazdrośnie wychowawczyni malu-
chów.
- Nie tylko dla żony, dla całego personelu i dla klientów. W banku podczas dru-
giego śniadania jest zawsze duży ruch.
44
- No więc jak - podsumował naradę naczelnik - rozumiemy już, o co chodzi w tej
atestacji?
- Ani w ząb... - odrzekli zebrani.
- W takim razie od jutra bierzemy się do roboty! I wzięli się, żeby mieć to jak naj-
prędzej z głowy.
Docent Basset - 18.
- Siadajcie, kapralu - powiedział życzliwie sierżant Miziak do przybyłego właśnie
z obchodu Modliszki.
- Co tam nowego na rejonie?
- Melduję, że całe przedpołudnie śledziłem tego inhibicjonistę, który deprawuje
siostry tercjarki w Kićkach Dolnych.
- Nie in - poprawił go Miziak - tylko ekshibicjonistę.
- A właśnie że in - upierał się kapral - ponieważ ekshibicjonista na widok zbliżają-
cej się kobiety nieoczekiwanie wystawia, a ten zwyrodnialec natomiast czekał z
wystawionym, a w ostatniej chwili go chował, co jest większym okrucieństwem,
zwłaszcza w przypadku starszych i krótkowzrocznych kobiet.
- Zostawcie to wszystko - rozkazał sierżant - przed nami stoi odpowiedzialne za-
danie polityczne... Cisza tam! - krzyknął w stronę aresztu, do którego drzwi ktoś
się gwałtownie dobijał. - Otóż - podjął przerwaną myśl - musimy w ciągu dzisiej-
szego dnia ujawnić wszystkie struktury podziemne.
- Zapudłować? - ucieszył się kapral.
- Wprost przeciwnie, wypuścić tych co siedzą, a z tymi na wolności przeprowadzić
rozmowy, żeby nie mieli wątpliwości, że o nich wszystko wiemy. Ja już nawet
wypuściłem naszego aresztanta Leżaka.
45
- Jak to wypuścił pan? - zdziwił się Modliszka.
- Przecież słyszę jak się dobija...
- Dobija się, ale z zewnątrz, żeby go wpuścić z powrotem, bo na zewnątrz straci
cały autorytet.
- Żyguła-bambuła, Swirgoń-bździrgoń! - darł się przymusowo amnestionowany,
pragnąc sprowokować swoje ponowne uwięzienie.
- Nic nie wie o ostatnich zmianach w stolicy... - zachichotał Miziak.
- Modliszka psia kiszka! - wrzasnął desperat.
- Zaraz mu przywalę - warknął kapral.
- Dajcie spokój, od dziś mamy być tolerancyjni i wielkoduszni.
- Miziaczek kurdyfiaczek! - rozległo się pod oknem.
- No dobrze, przywalcie mu - przyzwolił sierżant - ale bez złości!
- Tak jest, bez złości! - zawołał kapral i wyskoczył na ganek, ale były aresztant
umykał już w stronę lasu, na wszelki wypadek zakosami.
- No, teraz siadajcie kapralu na motor i przeprowadźcie rozmowy wyjaśniające z
całą opozycją w gminie. Mamy to wszystko dokładnie obcykane, a tu jest lista z
adresami.
- Jak to z adresami? Przecież jest tylko jeden adres...
- Jeden... - zgodził się niechętnie Miziak - ale według instrukcji musi być na liście.
Modliszka kopnął służbowego junaka i wskoczywszy na siodełko pojechał prosto
do mieszkania młodego lekarza, doktora Wysłodka. Wysłodek otworzył mu w
szlafroku, zmachany jakiś i spocony. Aha... na pewno pracował przy powielaczu,
drukując podburzające ulotki - pomyślał kapral, ale nie zdradziwszy swych podej-
rzeń, spytał chytrze:
- Bardzo żeś się pan namachał?
46
- Dosyć... - przyznał półgębkiem młody człowiek.
- A dużo żeś pan numerów natłukł?
- A co to pana obchodzi? - wkurzył się Wysłodek.
- Obchodzi, panie doktorze - wyjaśnił triumfująco Modliszka - ponieważ ja przy-
szedłem pana ujawnić, a na sam początek konfiskuję pańską maszynę! - co
oświadczywszy, wszedł energicznie do pokoju, gdzie jednak nie zastał żadnych
urządzeń powielających, tylko psychologa, panią magister Felgę, która w pośpie-
chu wsadziła obie nogi do jednej pończochy, a będąc przy tym zupełnie goła, do
złudzenia przypominała podstarzałą syrenę, albo uczestniczkę biegu w workach,
zorganizowanego z okazji dorocznego święta robotniczego koncernu RSW Prasa.
- Proszę sobie nie przeszkadzać - znalazł się grzecznie kapral.
- Ja pana doktora mogę ujawnić również w kuchni.
- Aleja się nie chcę ujawnić! - oświadczył zatwardziały konspirator, usiłując zjeść
zeszyt z szyframi, ale nie mając pod ręką popitki zwymiotował zaraz na środek
pomieszczenia.
- Możesz pan nie chcieć - odrzekł flegmatycznie Modliszka, czyszcząc sobie buty
firanką - tym niemniej ja pana w tej chwili dekonspiruję, raz dwa trzy, już!
- Tak? A ja się z powrotem zakonspirowywowuję!
- A ja pana ponownie dekonspiruję! - Aja... - Aja - przerwał mu kapral - zatykam
uszy i nic nie słyszę, bzzzz! - i rzeczywiście, wsadziwszy sobie palce do uszu, z
cyrkową zręcznością skoczył na junaka i bez trzymania zniknął w kłębach kurzu.
- No, skończyli z opozycją... - jęknął żałośnie dr Wysłodek do magister Felgi, po-
nieważ jednak na skutek utkwienia spinacza w przełyku cokolwiek bełkotał, pani
psycholog zrozumiała, że pyta ją "jaką skończymy pozycją?".
- Może taką? - zaszczebiotała, przybierając ją.
47
Tymczasem sierżant Miziak mówił na komisariacie:
- No, teraz nareszcie będzie spokój. Chyba żeby, broń Boże, próbowali stworzyć
na odmianę jakieś jawne struktury...
- E, nie kracz pan - zmitygował go Modliszka, niestety zbyt późno, ponieważ Mi-
ziak już właśnie wykrakał.
Docent Basset - 19
.
Po wielu wydarzeniach politycznych i ruchach społecznych wstrząsających gmi-
ną, doktor Wygrzmocony dopadł wreszcie docenta Basseta w jego wiejskiej izbie
chorych i ze zrozumiałym skrępowaniem wyartykułował prośbę o wycięcie pani
Jolancie wrzodu dwunastnicy.
- Zdaję sobie sprawę - mówił ze skruchą - że zawiniłem wobec pana, zabierając
mu ukochaną żonę...
- Drobiazg... - machnął ręką Basset, zajęty akurat przedmuchiwaniem zatkanego
irygatora.
- Tym niemniej - ciągnął Wygrzmocony, któremu nie w smak było takie lekcewa-
żące traktowanie ubóstwianej kobiety - tym niemniej drzemie zapewne w panu
podświadome poczucie krzywdy, które mam nadzieję nie rzutuje na rezultat ope-
racji.
- Chodzi panu o to, żebym nie odgrywał się na Jolancie? - domyślił się docent. -
Spokojna głowa! - Chociaż - dodał z błyskiem w oku - gdybym był mściwy, to
mógłbym jej przy okazji podorabiać takie przełącza i skróty pokarmowe, że cała
gmina wyłaby ze śmiechu. Znałem kiedyś starego chirurga, który jak dorwał na
stole operacyjnym kochanka swojej żony, to tak sobie na nim pojeździł, że facet
po wyjściu z kliniki pierdział lewym uchem, co zresztą doprowadziło do nadmier-
48
nych i rujnujących zakupów wełny szetlandzkiej, ponieważ ten gość był akurat na-
szym radcą handlowym w Londynie, i za każdym razem, jak mu się podczas ro-
kowań przydarzyło z tym uchem, to Anglicy myśleli, że on mówi "Pure Wool" i
traktowali to jako żądanie przez stronę polską zwiększenia dostaw.
- Czy pańska urocza, chociaż przyznajmy że prymitywna lecznica będzie w stanie
zagwarantować Jolancie pełną septykę i oprzyrządowanie? - zatroskał się mąż pa-
cjentki.
- Nie martw się pan - uspokoił go Basset - my tu robimy nawet przeszczepy. Po-
czątkowo przeszczepialiśmy tylko żółtaczkę zakaźną, ale teraz wszywamy wszyst-
ko jak leci. O, tu mamy bank członków - wyjaśnił z dumą, otwierając lodówkę
marki "Mińsk". - To, co pan widzi, to członek rzeczywisty, tamto to zastępca
członka, a ten malutki to członek korespondent.
- A to? - spytał Wygrzmocony, wskazując jakiś rozbudowany organ.
- To nasza krajowa specjalność, członek zbiorowy, nie spotykany nigdzie indziej
na świecie. Oto członek wspierający, tak zwany szwagier, a ten ze złoceniami to
członek honorowy.
- Skąd bierzecie dawców?
- Aż izby wytrzeźwień. Taki pijaczyna jak wychodzi stamtąd rano wyprysznico-
wany na zimno, ze zrobionym pedicurem i po zapłaceniu rachunku, to nie zwraca
uwagi czy ma wszystko na miejscu, tylko wyrywa aby dalej. W dodatku amputo-
wany organ nasycony alkoholem znakomicie adaptuje się w ciele pacjenta, też
przeważnie pijaka, gdyż organizm przyjmuje przeszczep jako coś swojego i nie
stawia bariery immunologicznej.
Po tych wyjaśnieniach adiunkt z pełnym zaufaniem oddał Jolantę pod opiekę zna-
komitego chirurga.
49
- Mietek... - jęknęła rozdzierająco na widok swego byłego męża, do którego, przy
jego obecnej kondycji, chętnie by powróciła, porzucając dołującego ostatnio ad-
iunkta. - Mietek, ja nie chciałam cię zostawić, to ten Wygrzmocony tak się mnie
uczepił jak umarłemu kadzidło, a gdy opierałam się, to walił mnie jak darowane-
mu koniowi w zęby...
- Proszę zabrać tę panią do kąpieli! - rozkazał zimno Basset.
- Kąpałam się w zeszły wtorek... - zaszemrała Jolanta.
- No to na stół operacyjny. Golenie, strzyżenie, lewatywa, aspiryna, spowiedź,
narkoza! I Basset wziąwszy ze stojaka przepychadło do zlewu i laubzegę poszedł
energicznym krokiem za pielęgniarzami prowadzącymi piękną Jolantę, w której
oczach widać już było przedoperacyjną rezygnację, a w dłoni klamkę, wyrwaną
niechcący, gdy się jej uczepiła w ostatnim odruchu samozachowawczego protestu.
Docent Basset - 20.
Któryż to już raz widzimy docenta Basseta, jak fachowy i wspaniały ujmuje w
dłoń skalpel, po czym orlim, a raczej - ze względu na zawód - sępim wzrokiem
ogarnia leżące przed nim bezwładne ciało pacjenta. Tym razem jednak na stole
operacyjnym nie spoczywał anonimowy podmiot działań chirurgicznych, lecz jak-
że dobrze mu znany organizm wykazujący bezsprzecznie cechy płci żeńskiej, czy
li inaczej mówiąc pani Jolanta, primo voto Basset, obecnie Wygrzmocona.
Docent nachylił się i energicznym ruchem naciął ciało pacjentki na krzyż, tak jak
stary pobożny chłop nacina świeżo upieczony bochen razowego chleba. Asystenci
przeżegnali się, a pozostawiony tu przez niedopatrzenie od stanu wojennego komi-
sarz wojskowy, kapitan Kabura, stanął odruchowo na baczność.
Traf chciał, że tego samego dnia zawitał do gminy z niezapowiedzianą, ale ocze-
50
kiwaną wizytą podsekretarz stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, Wincen-
ty Podnośnik, któremu - jak pamiętamy - Basset wyciął przed kilku laty nie te co
trzeba gruczoły, pozbawiając tym samym zasłużonego działacza zainteresowania
płcią przeciwną, ale jakby w rekompensacie obdarzając go niezwykle przenikli-
wym falsetem, dzięki któremu Podnośnik mógł przemawiać bez nagłośnienia na-
wet w Sali Kongresowej, co budziło zawiść centralnego aktywu.
- Cześć pracy! - pisnął przenikliwie dostojny gość, stając na progu sali operacyjnej
w otoczeniu gospodarzy gminy i województwa. - Bardzo ładna masarnia! - po-
chwalił, rozglądając się po zakrwawionym wnętrzu i biorąc omyłkowo Basseta za
rzeźnika, dzielącego sztukę nierogacizny, w czym nie był daleki od prawdy. -
Dzielcie sprawiedliwie - przestrzegał górnolotnie, jak to było ostatnio w zwyczaju
- wymagają tego istniejące jeszcze trudności na rynku mięsnym, które jednakowoż
jesteśmy w stanie przezwyciężyć, pod warunkiem że każdy na swoim stanowisku
pracy dołoży wszelkich starań...
Zebrani słuchali z szacunkiem nie wyprowadzając podsekretarza z błędu, żeby go
broń Boże nie rozzłościć, co mogłoby zaowocować obcięciem budżetu gminy.
- Tato, bo mama nam się wykrwawi... - mruknęła Simona spod maski.
- Morda w kubeł... - odmruknął chirurg, potakując jednocześnie głową tokującemu
gościowi. - Sytuację mamy coraz lepszą - przemawiał Podnośnik - ostatnio dzięki
inicjatywie towarzysza Kotańskiego dokonaliśmy udanej próby schwycenia się za
ręce w godzinach pracy od Tatr do Bałtyku, co wzmogło ogólne zaufanie. Także i
w światopoglądzie materialistycznym jesteśmy do przodu, o czym świadczą liczne
wypadki nadawania dzieciom takich imion jak... - tu zerknął do notatek - Muamar
Kwiatkowski, Bobrak Malinowski i Fidelka Gwizdała. Natomiast nasza opozy-
cja...
51
- Ledwie rzęzi! - poinformował o stanie pacjentki stary Kociorupa, który uwinąw-
szy się z obornikiem dorabiał sobie jako anestezjolog.
- Tak, opozycja ledwie rzęzi! - wykrzyknął radośnie mówca - słusznie to towa-
rzysz ujął
- I w szlachetnym zamiarze uściśnięcia mu ręki nastąpił przypadkowo na przewód
od butli z tlenem, co spowodowało, że zagrożona utratą życia Jolanta przemogła
działanie narkozy i siadła na łóżku.
- Co to jest? - zapytała półprzytomnie. - Dlaczego ja tu siedzę jak kot z pęche-
rzem? Serce mi wali jak przepióreczka w proso, a na złodzieju cipka gore... - co
rzekłszy padła z powrotem na swoje łoże boleści.
- O, świnia przemówiła... - zdziwił się gość. - A bo to pierwsza? - wytłumaczył
sam sobie i uspokojony udał się na dalsze zwiedzanie gminy, podczas gdy Basset
wraz z personelem rzucił się na ratunek pacjentki.
- To nie był żaden wrzód dwunastnicy! - mówił w pół godziny później do adiunkta
Wygrzmoconego.
- A co? Mięsak? - spytał nerwowo adiunkt.
- Nie mięsak, tylko wcześniak... - i docent jak sztukmistrz wyjął zza pleców ładne-
go, uśmiechniętego Murzynka.
- Jolanto, co to ma znaczyć? - wrzasnął Wygrzmocony, wpadając do pomieszcze-
nia, w którym stary Kociorupa obudził właśnie panią adiunktową, dawszy jej z sa-
tysfakcją parę razy po pysku.
- A nie chciałem przyjmować tego murzyńskiego dyplomaty w domu - kontynu-
ował rozwścieczony mąż - ale ty się uparłaś, że załatwisz mi afrykański kontrakt!
Miał być kontrakt, a jest bękart! - zatkał, wskazując noworodka.
- Nikt nie będzie miał wątpliwości, że to pamiątka po ambasadorze Bamboko Ki-
52
kuju!
- Po jakim Kikuju? -zareplikowała przytomnie Jolanta. - Ględzisz jak sroka w
kość. Przecież to po Czamobylu!
Docent Basset - 21.
Wizytacja gminy przez ministra Podnośnika spowodowała ogromny rozkwit czy-
nów społecznych, za które ów mąż stanu był resortowo odpowiedzialny. I tak, ko-
lejarze miejscowego węzła wystawili w remizie sztukę "Dwoje na huśtawce" w
wykonaniu przetokowego Nagwizdały i Kaśki Pyzdry, zatrudnionej od niedawna
w charakterze konduktorki, a tak sprytnie przez scenografa ucharakteryzowanej, że
nikt jej nie mógł rozpoznać aż do momentu urwania się huśtawki i spadnięcia wy-
konawczyni głową w dół, co - ponieważ dla artystycznego luzu była bez majtek -
spowodowało natychmiastową jej identyfikację, a tuż potem frenetyczną owację.
Wyręczeni przez brać kolejarską aktorzy zamknęli teatr na cztery spusty i zgłosili
się do akcji cukrowniczej, dzięki czemu załoga cukrowni mogła zastąpić koleja-
rzy, zajętych wspomnianą wyżej inscenizacją. Zamknięcie teatru miało i ten do-
datkowy skutek, że zniknęła nagle zmora wysokich dopłat państwowych do każ-
dego widza, a nowy minister kultury, profesor Krawczuk zaczął się łudzić nadzie-
ją, iż pod jego klasycyzującym wpływem wracamy do czasów starogreckich, kiedy
to teatr nie dopłacał do publiczności, tylko publiczność do teatru, z tym że repertu-
ar był wówczas jakby lepszy.
Dyrektor szpitala, adiunkt Wygrzmocony, ze względu na specjalistyczny charak-
ter swojej placówki nie mógł dopuścić do zbyt szeroko pojętej wymiany usług, po-
szedł jednak na ograniczony eksperyment, udając się wraz z personelem do gmin-
nej lecznicy weterynaryjnej, której bratnia załoga zajęła się w tym czasie jego pa-
53
cjentami. Chorzy nie zauważyli zresztą jakiejś specjalnej różnicy. Nie dziwili się
nawet, że do badania są ustawiani na czworakach, klepani po zadach i zachęcani
okrzykami "nastąp się, stara", ponieważ do takiego traktowania przywykli od
dawna w kolejkach, urzędach, a nawet w rodzinnych domostwach.
Minister Podnośnik promieniał, notował i głośno wyrażał swoje uznanie.
- Brawo, towarzysze! - mówił swoim niezrównanym, administracyjnym falsetem -
gdyby tak wszyscy zastępowali jedni drugich, to już dawno byłoby o wiele lepiej
niż jest!
- A jakby każdy robił swoje? - zapytał nieśmiało, podchmielony zapewne, miej-
scowy przygłup Kwasimorda.
- Robić swoje to nie sztuka! - pisnął Podnośnik. - Nie pójdziemy na łatwiznę!
- Nie pójdziemy, tak nam dopomóż Bóg! - zakrzyknął zgrupowany wokół niego
aktyw.
- A wy, Kwasimorda, co? - zapytał przygłupa naczelnik gminy, Sylwester Balan-
ga. - Niby o paszport się staracie, a jednocześnie defetyzujecie dyskusję? To jak to
jest?
- A co to ma jedno do drugiego? - udawał idiotę przygłup, jak - by nie wiedział, że
ma. - Dajcie mu ten paszport - machnął ręką wiceminister - niech jedzie!
- Ale on chce tam zostać! - wyjaśnił szeptem naczelnik.
- To niech zostaje. Nie czytaliście w prasie, że za granicą pozostaje nielegalnie
sama swołocz? Co kto ucieknie, to okazuje się, że albo malwersant, albo szpieg,
albo dewiant seksualny. W ten sposób w kraju gromadzi się najlepszy element, a
równocześnie pompując na Zachód szumowiny, rozkładamy go moralnie.
- To źle - zmartwił się naczelnik - bo on chce uciec do Rumunii.
- To jakiś kretyn! - skwitował dyskusję Podnośnik i ruszył w dalszy obchód, po-
54
przedzony przez banderię chłopską, sierotki sypiące kwiaty, sześciu trębaczy i
dwóch najtęższych kulturystów z LZS-u, dźwigających ogromny, przygotowywa-
ny pracowicie od pół roku napis "Witamy Niezapowiedzianą Wizytę".
Jednocześnie zabrzmiały okrzyki z budowy osiedla pod patronatem ZSMP
i dzwony z budowy kościoła pod patronatem Matki Boskiej. Jedna z tych budów
była zdecydowanie bardziej zaawansowana niż druga.
Docent Basset - 22.
Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą zwykle parami. Po wizycie tow. Podnośnika
na gminę, jak jastrząb na kurę spadła nagle telewizja. Docenta Basseta jej najazd
zastał przy zwykłych zajęciach. Operował on właśnie przewodniczącego miejsco-
wego oddziału PRON, mecenasa Fizdonia, relegując z jego wnętrzności sześcio-
metrowego tasiemca, a przy okazji dzieląc się swą wiedzą z kilkoma młodymi,
wiejskimi lekarzami, przebywającymi aktualnie na stażu.
- Jest to typowy tasiemiec uzbrojony, tak zwany zachodni. Nasz tasiemiec jest, jak
wiadomo, nieuzbrojony i zawsze skłonny do rokowań, przy pomocy których moż-
na go wywabić z organizmu, najlepiej stosując system wtykania pacjentowi od ty-
łu dwóch jajek na twardo i rurki z kremem przez sześć kolejnych dni. Siódmego
dnia wtykamy tam tylko jajka, a gdy tasiemiec wystawi główkę, żeby zobaczyć co
z rurką, łapiemy go za kark i wywlekamy na zewnątrz... - to mówiąc wpuścił pa-
sożyta do słoja z formaliną. - Pacjent będzie chciał go obejrzeć - wyjaśnił - gdyż
ten tasiemiec stanowił prawie całe jego życie wewnętrzne.
Właśnie w tej chwili przed szpitalik zajechał ogromny samochód z napisem "Pol-
color", a z samochodu wysypała się kilkunastoosobowa ekipa, dźwigając kable, re-
flektory, kamery, statywy i zwoje grubego jak ołówek drutu do podwatowania
55
bezpieczników, bo żaden bezpiecznik na świecie nie był w stanie oprzeć się strasz-
liwej mocy wysysanej przez ów ruchomy pomnik polskiej myśli technicznej.
- Redaktor Koszulowska - przedstawiła się Bassetowi przaśna dwumetrowa blon-
dyna - kręcimy trzy tematy, a mianowicie czytelnictwo na wsi jako czynnik kultu-
rotwórczy, przestrzeganie higieny warunkiem zdrowotności narodu i powszechne
oszczędzanie to nasz wspólny obywatelski obowiązek. U pana chcemy nakręcić
powszechne oszczędzanie.
- A nie lepiej higienę? - spytał chirurg.
- Higienę już mamy - powiedziała redaktorka z uśmiechem wyższości - nakręcili-
śmy w GS-ie odchody gryzoni w kolorze.
- Mysie gówno - wyjaśnił z dumą operator - zrobiłem je najpierw w planie amery-
kańskim, potem szwedzkim, a na końcu najazd obiektywem japońskim "rybie
oko".
- Także i czytelnictwo jużeśmy zarejestrowali - kontynuowała blondyna - akurat
do księgami przywieźli "Pisma Wybrane" Haliny Auderskiej i tłum rzucił się ku-
pować, zadeptując w pośpiechu dwie staruszki, co jest jak najbardziej. Tak więc u
pana musimy zrobić powszechne oszczędzanie...
- O! Mam! - krzyknęła, rzucając się w stronę romantycznego wiejskiego sraczyka,
stanowiącego jedyny sanitariat tej rustykalnej lecznicy.
- Co pani ma? - zdziwił się Basset.
- Brak oszczędności! Biały dzień, a w ubikacji pali się żarówka! Panie Zenku, krę-
cimy!
- To się nie nakręci - mruknął Zenek - żarówka dwudziestka, ledwie błyszczy...
- To zakładajcie naszą tysiąc pięćsetkę! - zarządziła szefowa ekipy, a gdy to uczy-
niono, oparła się o uchylone drzwi klozetiery i zwróciła się do obiektywu ze sło-
56
wami:
- W dobie ogólnej walki o oszczędność, szczególnie drastyczny wydaje się przy-
kład placówki zdrowia, marnotrawiącej tak cenną energię elektryczną. Co pan ma
na ten temat do powiedzenia, panie doktorze?
- Pragnąłbym z tego miejsca - wystartował wychowany na dzienniku TV Basset -
wyrazić swój żal z powodu tego mojego niedopatrzenia i złożyć uroczyste zapew-
nienie, że się to więcej nie powtórzy...
- A winni... - podpowiedziała pani Koszulowska.
- A winni oczywiście zostaną pociągnięci - dokończył chirurg.
Ekipa oddaliła się z ogromną szybkością, aby zdążyć na wieczorną emisję, która
trwała w sumie półtorej minuty, kosztowała zaś plus minus osiemset tysięcy zło-
tych, jeśli policzyć koszty benzyny, zużycie sprzętu, delegacje dla pracowników
oraz cenę zapomnianej w ubikacji żarówki o mocy półtora tysiąca watów. Wieczo-
rem stary Kociorupa udał się do tego pomieszczenia i odruchowo przekręcił kon-
takt. Oślepiające białe światło wypełniło ubogą sławojkę, rzucając staruszka na
kolana.
- Panie... - zajęczał Kociorupa - nie jestem godzien tej łaski... - A może nawet je-
stem godzien - dodał po chwili namysłu. - Ale czemu akurat tutaj? W tym momen-
cie eksplodowały z hukiem najpierw bezpieczniki w szpitalu, potem w pobliskiej
elektrowni, a wreszcie w całej krajowej sieci energetycznej, której jedynym ele-
mentem wykazującym jeszcze napięcie 220 był minister energetyki, gdyż do takiej
wysokości wzrosło mu nagle ciśnienie.
- Zosiu, świecę! - zażądał w ciemnościach od żony.
- Rzeczywiście świecisz, Oleś... - wyjąkała żona, patrząc z podziwem na okalającą
go, typową dla nadciśnieniowców bladą poświatę.
57
Docent Basset - 23.
Karnawał tego roku był wyjątkowo huczny. Bale, rauty, herbatki tańcujące, wło-
ściańskie zabawy i dobroczynne tombole na rzecz głodującej inteligencji odbywa-
ły się to tu, to ówdzie, zaś ukoronowaniem tego szału stał się wielki bal, wydany w
salonach szpitala przez panią dyrektorową Jolantę Wygrzmoconą. Salony te wygo-
spodarowano, wysiedlając tymczasowo pacjentów z pomieszczeń parterowych na
piętro, co przy okazji wywołało miłe ożywienie, wesoły rozgardiasz i nawiązanie
nowych stosunków międzyludzkich, ponieważ część syfilityków z dermatologii
poukładano na waleta ze świeżo operowanymi klientami chirurgii urazowej, a pen-
sjonariuszki oddziału ginekologii przemieszano z ofiarami wylewów mózgowych,
z natury nieruchawymi i, dodajmy, bezbronnymi wobec ekscesów seksualnych,
dokonywanych przez podekscytowane częstym wziernikowaniem pacjentki.
- Admirable, magnifique! - zawołał marszałek szlachty do pani Jolanty, całując na
powitanie jej starannie wypielęgnowaną dłoń. - Stworzyłaś tu pani istny pałac z
bajki! - dodał, strzepując popiół z cygara do wyszorowanej lizolem spluwaczki.
- Ach non, non, c'est miserable... - krygowała się gospodyni - proszę mi lepiej po-
wiedzieć, co tam, panie, w polityce? Czy może coś nowego wpłynęło do pańskiej
laski marszałkowskiej?
- Do laski nic nie wpłynęło - odrzekł kwaśno szlagon - natomiast wczoraj rano coś
mi wypłynęło...
Te niewczesne wynurzenia przerwał mu na szczęście były podkomorzy katowicki,
zapraszając panią Wygrzmoconą do tańca.
- Tańce będą potem - wyjaśniła adiunktowa - na razie czekamy - jak towarzysz
Kania deszczu - na występy artystyczne. Jakoż i rzeczywiście, na estradzie zaim-
prowizowanej ze zsuniętych razem stołów sekcyjnych wystąpił chór młodzianków
58
im. Bogusława Kaczyńskiego, wykonując wiązankę pieśni o przyjaźni między na-
rodami, takich jak "Przylecieli Mongołowie pod zielony sad", "W malowanej piw-
nicy tańcowali Chińczycy", "Angliku, Angliku, co tam niesiesz w koszyku", "Po-
szła Karolina do Indianina", a na zakończenie przepiękny szlagier "Kocham cię
Żydzie".
Tymczasem w bufecie wesoło dzwoniły zlewki i probówki, opróżnione z analiz i
mieniące się żywą tęczą różnobarwnych trunków. - Za pomyślność drugiego etapu
reformy! - wzniósł toast naczelnik gminy Sylwester Balanga.
- Drugiego... - skrzywił się były minister Podmamuśka, studiująć umieszczony na
probówce z wódką napis: "Urobilina 120 mg., gonokoki w normie". - Wiesz pan,
ja nie lubię niczego "drugiego". Weźmy dla przykładu taką Drugą Rzeczpospolitą,
drugi obieg wydawniczy albo drugą kolejność zimowego odśnieżania, toż to same
nieszczęścia...
- Oj, to to! - podtrzymał go psychiatra, dr Cycoń - zwłaszcza drugi obszar płatni-
czy nam nie wyszedł...
- To myśmy jemu nie wyszli! - zaśmiał się triumfalnie Balanga. - Przez to, że nie
spłacamy długów, oni już tam jedzą z nędzy szczury i glisty, jak to było widoczne
w filmie "Oto Ameryka". Jeszcze trochę, a cały ten zachodni bajzel się zawali,
zwłaszcza, że podrzuciliśmy im ministra Krasińskiego jako doradcę do spraw eko-
nomii.
- No, to leżą! - ucieszył się Cycoń.
W tej chwili orkiestra zagrała do tańca.
- Patrz pan - mruknął naczelnik - Podkomorzy rusza... Zaraz... gdzie ja już takie
coś słyszałem, że Podkomorzy rusza?
- Pewnie na WUML-u - podsunął mu profesor Różopolański - ale tamten Podko-
59
morzy podał rękę Zosi.
- A faktycznie... A ten nasz Podkomorzy podał rękę Jolce... - Opartej o pojemnik,
gdzie trzymają stolce -zrymował Różopolański, dodając sarkastycznie: - Każda
epoka ma taki taniec, na jaki sobie zasłużyła. W drugą parę poszedł docent Basset
z przewodniczącą Koła Gospodyń, a w trzecią lider miejscowego podziemia, dr
Wysłodek z mgr Barbarą Felgą.
- Modliszka, ruszamy za nimi! - zakomenderował sierżant Miziak, odziany w
czarne domino, które zmieniłoby go nie do poznania, gdyby nie nałożony na
wierzch pas z kaburą.
Kapral Modliszka, przebrany za emerytowaną nauczycielkę rysunków i gimna-
styki, włączył się posłusznie w korowód, aby podsłuchać i zniweczyć ewentualne
knowania.
- Co to za kawałek grają? - zainteresował się naczelnik.
- To jest polonez Ogińskiego "Pożeranie Ojczyzny".
- "Pogrzebanie" - sprostował dr Cycoń.
- "Pożegnanie" - sfinalizował profesor Różopolański.
- Wielka mi różnica... - spuentował marszałek szlachty, spoglądając na okno, do
którego dobijał się gwałtownie pokraczny chochoł, szarpany zimową wichurą.
Docent Basset - 24.
Jakoś tuż po Nowym Roku do gminy wkroczyło Nowe i nakładło po pysku księ-
gowemu Paziułce, który wracał z zabawy w GS-ie.
- A może was pobił przygłup Kwasimorda? - rozpytywał wnikliwie prowadzący
śledztwo sierżant Miziak - albo któryś z braci Karamazow, tych co to pędzą koło
rzeczki bimber z odzysków czeskiego mazutu?
60
- Nie - upierał się księgowy - to było Nowe, żebym tak skonał!
- A po czym żeście poznali? - zapytał poszkodowanego kapral Modliszka. - Jak to
po czym? Toż miało przy sobie trzy S, różne ulgi podatkowe, zielone światło dla
rzemiosła i PFAZ u pasa.
- Paziułka był pijany... - mruknął Miziak do Modliszki - ale tym niemniej coś w
tym musi być...
Wieść rozeszła się po gminie, powodując szereg gorączkowych działań, stymulo-
wanych bardzo ograniczonymi informacjami na temat Nowego, pochodzącymi
przeważnie z dziennika TV.
I tak. Wytwórnia Płatków Ziemniaczanych im. gen. Płatka usiłowała przejść na
system brygadowy, powołując bardzo ostatnio lansowane grupy partnerskie, co
jednak w trakcie realizacji pomylono niestety z partnerskim seksem grupowym,
pokazywanym w filmie "Oto Ameryka". Wytwarzanie płatków w tak wymyślnych
pozycjach spowodowało co prawda gwałtowny przypływ siły roboczej z okolicz-
nych wiosek, ale produkcja drastycznie spadła, skutkiem czego bank cofnął kredy-
ty. Dyrektor zakładów spirytusowych, inż. Katzenjammer postąpił rozsądniej i po-
przestał na zmianie szyldu, zastępując prozaiczny napis "Gorzelnia gminna" in-
skrypcją "Gminny Zakład Produkcji Płynnych Środków Budowy Wzajemnego
Zaufania", co zyskało mu poklask nawet ze strony władz wojewódzkich. Nato-
miast naczelnik Balanga poszedł na całość, bo powołał Radę Doradczą przy
Gminnej Radzie Narodowej.
- Jak to? Rada przy Radzie? - dziwował się aktyw.
- Oczywiście - wyjaśnił Balanga - to jest właśnie nasza polska specyfika, żeby
jedno takie samo było przy drugim takim samym, jak na przykład kartki na mięso,
ale mięso na kartki, prawda?
61
- Prawda... - przyznali zebrani, porażeni trafnością rozumowania.
- Albo, powiedzmy, dekoracja jakiegoś sztandaru Sztandarem Pracy! - uzupełnił
rzecznik prasowy sołtysa.
- Otóż to - podchwycił naczelnik - postępując tak niebanalnie zyskujemy szacunek
innych narodów. Weźmy chociażby nazewnictwo statków. U innych statek nazy-
wa się, powiedzmy że "Titanik" albo "Aurora", a u nas "Kopalnia Makoszowy".
Wyobraźmy sobie podziw kapitana jakiegoś zagranicznego portu, który do końca
nie jest pewien, czy to, co wpływa, to jest statek czy kopalnia?
- To jeszcze nic - wtrącił były minister Podmamuśka - osobiście byłem świadkiem,
jak do Liverpoolu wchodził nasz semikontenerowiec "Wydział Matematyczno-
Przyrodniczy Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie", a miejsco-
wy admirał najpierw usiłował to tłumaczyć ze słownikiem w ręku, ale w połowie
zwariował i odszedł w stan spoczynku!
Szmer podziwu rozległ się w sali.
-Wracajmy do spraw Rady Doradczej - zarządził Balanga - jak mi dzwoniono,
powinny do niej wejść osoby cieszące się ogólnym zaufaniem...
- Ja proponuję pana naczelnika! - wrzasnął sekretarz gminy, czym uprzedził wielu
innych.
- Dziękuję - odparł przyjaźnie naczelnik, zapisując jednocześnie w notesie, żeby
dać sekretarzowi podwyżkę - dziękuję, ale oprócz tych cieszących się zaufaniem,
należy tam również powołać niektórych przedstawicieli opozycji...
- Główny przedstawicie! opozycji to doktor Wysłodek - zameldował sierżant Mi-
ziak.
- Mówiłem że niektórych - naczelnik spojrzał na sierżanta z dezaprobatą - co nie
znaczy, żeby to był Wysłodek, który godzi w podstawy ustrojowe gminy. Ja osobi-
62
ście wysuwam księdza Chudzielaka.
- E... jaka tam ze mnie opozycja? - bronił się słabo Chudzielak.
- A ileż to roboty? - podsunął mu leśniczy Dwurura. - Chlapnie ksiądz coś z am-
bony w najbliższą niedzielę i już jest ksiądz w opozycji.
Na te słowa zebrani rozbiegli się, aby w domowym zaciszu obmyślić jakieś wy-
stąpienie, które nie zaszkodziłoby im w karierze, a równocześnie dałoby możli-
wość uzyskania statusu łagodnej, konstruktywnej opozycji.
Docent Basset - 25.
W ambitnym zamiarze informowania Szanownego Czytelnika o całokształcie wy-
darzeń na terenie gminy, straciliśmy być może z oczu głównych aktorów naszej,
wprost z życia wziętej, opowieści. Spiesząc nadrobić to niedopatrzenie, informu-
jemy więc o aktualnej kondycji, działaniach i przeżyciach docenta Basseta, jego
córki Simony. Jego byłej żony Jolanty i obecnego męża tejże byłej żony, adiunkta
Wygrzmoconego.
Tytułowy docent Basset ma się dobrze, a nawet znakomicie, co zawdzięcza wy-
łącznie swojemu ogromnemu talentowi, wspartemu mozolną pracą i sprzyjającym
ustrojem politycznym gminy. Przeprowadził ostatnio kilka udanych zabiegów,
między innymi operację kosmetyczną na osobie przetokowego Nagwizdały, któ-
remu - gdy ofiarnie pochylony odchuchiwał przymarzniętą zwrotnicę - kolega dla
żartów przerzucił wajchę, pozbawiając go nosa, wąsów i złożonych w ryjek warg,
za co go zresztą serdecznie przeprosił, kiedy tylko minął mu pierwszy paroksyzm
śmiechu:
- Głupio, kurwa, wyszło! - powiedział serdecznie - aleja ci, kurwa, Jasiu zafunduję
u naszego znachora nową facjatę i to, kurwa, za dulary!
63
Docent Basset otrzymawszy banknot z wizerunkiem Benjamina Franklina, wziął
go w swojej naiwności za model nowej twarzy, którą chciałby mieć jego pacjent, i
w ciągu długich godzin spędzonych przy stole operacyjnym wyczarował na uśpio-
nym przetokowym natchnione rysy ojca demokracji amerykańskiej, dodajmy, że
również wynalazcy piorunochronu, co jeszcze dziś znajduje odbicie w obsesji
stworzenia systemu ochronnego nad Stanami Zjednoczonymi.
Obudzony z narkozy Nagwizdała, spojrzawszy w lustro, najpierw się grzecznie
sam sobie ukłonił, potem zapłakał, a następnie urządził awanturę, wykrzykując:
-I kogoście gnoje zamiast mnie obudzili? - ale w końcu przywykł i tylko omija z
daleka kaprala Modliszkę, ponieważ nie lubi być co chwilę legitymowany i rozpy-
tywany o krewnych za granicą i posiadanie waluty.
Simona Basset, zerwawszy z marginesem, rują i ćpuństwem, stała się błogosła-
wieństwem wiejskiej lecznicy swego ojca. Niesie tam ulgę pacjentom pisząc im li-
sty do rodzin, w rodzaju: "Kochani rodzice, w pierwszych słowach mego listu do-
noszę, że czuję się dobrze, chociaż urżnięto mi obie ręce, czego i wam życzę".
Udało jej się również zwalczyć ohydny onanistyczny kompleks Portnoy'a, a to
przy pomocy przerobionego z pani Konopnickiej wierszyka "Jaś nie dotrzepal", po
wysłuchaniu którego wystraszeni pacjenci leżą w nocy nieruchomo, bezsennie co
prawda, ale z rękami na kołdrach.
Mamusia Simony, Jolanta Basset-Wygrzmocona, hoduje Murzynka po ambasado-
rze Bamboko Kikuju. Aby choć trochę zneutralizować egzotyczny wygląd dziec-
ka, nazwano je Maciek i przebierano od małego w strój krakowski, a nawet przyję-
to niańkę-mazurkę, która nauczyła chłopczyka śpiewnego nadwiślańskiego akcen-
tu i oszukiwania na mleku, a obecnie przyswaja mu różne gry i zabawy, nie wyłą-
czając pokera, chociaż ta akurat rozrywka wyraźnie nie leży maluchowi, gdyż przy
64
dobrej karcie powoduje mimowolne, radosne kiwanie ogonkiem, co zdradza go
przed partnerami.
- Ale wdepnęłam w co kot napłakał! - wzdycha po swojemu pani Jolanta i powraca
do okna, za którym nadal widnieje wiejski dom towarowy, ozdobiony ostatnio
neonem "Produkty Cierne -Przyrządy Mierne - Środki Pierne".
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, nieodmiennie zazdroszczący sławy Basseto-
wi, rzuca się na oślep w pseudonaukowe eksperymenty, aby udowodnić swoje rze-
kome przewodnictwo na mapie medycznej kraju. Fiaskiem skończyła się jego po-
żałowania godna próba podważenia teorii odruchów warunkowych genialnego
Pawłowa. Nie dość, że doświadczalny pies nadal ślini się na sygnał oznajmiający
karmienie, to jeszcze adiunkt sam zaczął się ślinić na widok każdego wiejskiego
kundla, co zapewniło mu u ludzi opinię zoofila, obrzydliwca i niedojdy.
Jak więc widzimy, nasi główni bohaterowie prowadzą w miarę ustabilizowany i
pracowity tryb życia, czym nie różnią się zbytnio od reszty obywateli naszej oj-
czyzny, budujących mozolnie lepszą przyszłość. Ale nie martwcie się państwo, w
następnych rozdziałach już my im popędzimy kota!
Docent Basset 26
.
Pod koniec zimy odbył się w gminie proces starego Kociorupy, oskarżonego o
odsprzedanie przygłupowi Kwasimordzie pół litra "Vistuli" z piętnastozłotowym
zyskiem. Zbrodniarz, przykuty dla pewności kajdankami do kaprala Modliszki,
osadzony został wraz z nim w areszcie, a następnie do prowadzony na salę sądową
przez sierżanta Miziaka, który uzbroiwszy się we wszystko, czym dysponował
komisariat, wyglądał jak "Czarny Wrzesień" lub prowincjonalna filia Muzeum
Wojska Polskiego. Sesji przewodniczył dr praw sędzia Leopold Lalunia, oskarżał
65
prokurator Pyton Siemiradzki, obrony podjął się przewodniczący PRON-u mec.
Fizdoń. Funkcję ławników pełnili psycholog mgr Barbara Felga i przedstawiciel
starej emigracji, b. ataman Osip Anegdotycz Jefremienko.
- Wysoka Izbo! - zaczął prokurator wstając. Natychmiast uderzył głową w niski
strop izby sądowej.
- Proszę siadać i mówić długo, cicho i powoli! - przerwał mu sędzia, szykując się
do spania za stosami akt, ponieważ noc spędził na rybach, a poranek w ogonku do
Centrali Rybnej, żeby nie wracać do domu z pustymi rękami.
Prokurator zażył proszek z krzyżykiem i, jak sęp na ścierwo, rzucił się na starego
Kociorupę, zarzucając mu między innymi podkopywanie fundamentów ustroju,
godzenie w sojusze i konszachty z CIA, a następnie przedstawił wyliczenie, z któ-
rego wynikało, że sędziwy przestępca mógł był teoretycznie zagrabić około dwóch
i pół miliona złotych, gdyż przez osiemdziesiąt lat swego życia zarabiał codziennie
półtorej dychy na pół litrze. Wnosząc o konfiskatę tej kwoty, prokurator Pyton
Siemiradzki zaproponował przy okazji całkowity przepadek mienia, pozbawienie
praw obywatelskich do końca lipca, karę śmierci przez powieszenie i dwadzieścia
lat ciężkich robót przy budowie Pomnika Zdrowia Matki Polki i Stryjenki Niemki,
taką bowiem nazwę ustalono ostatnio, aby wyrazić wdzięczność za liczne wpłaty i
ofiary nadchodzące zza Łaby. Ten grozę budzący wniosek spalił atoli na panewce,
gdyż uwagę publiczności pochłonęła całkowicie obserwacja kota od organistów,
który wkradłszy się do sali wyżerał akurat z teczki sędziego Laluni zakupione rano
błękitki, wraz z charakterystycznymi dla tego gatunku, jadalnymi w opini "Sane-
pid-u", pasożytami.
Teraz do głosu dorwał się mecenas Fizdoń i z werwą nakreślił niepokalaną syl-
wetkę oskarżonego Kociorupy, ongiś bojownika o niepłacenie podatków za sana-
66
cji, następnie bohaterskiego spekulanta, współautora klęski ekonomicznej hitle-
rowskich Niemiec, a wreszcie ostatnio członka wszystkich istniejących w gminie
organizacji społecznych, nie wyłączając Ligi Kobiet, Towarzystwa Patriotycznego
"Grunwald" i Klubu Anonimowych Alkoholików, w którym pijąc bruderszafty nie
podawano imion, lecz pseudonimy.
Ponieważ kocur organisty zjadłszy ryby ułożył się do snu w aktówce sędziego La-
luni, więc sala z zainteresowaniem wysłuchała opinii mgr Barbary Felgi.
- Przynależność do wszystkich organizacji równocześnie - powiedziała pani psy-
cholog - świadczy o niepoczytalności oskarżonego, co proszę przyjąć jako oko-
liczność łagodzącą.
- Przyjąć można - zgodził się po chwili namysłu ataman Jefremienko - no przyjąw-
szy, lepiej go na wsiakij pożamyj słuczaj powiesić.
Ta poważna rozbieżność zdań oraz narastający gwar na sali zbudziły wreszcie sę-
dziego Lalunię.
- Co tu tak śmierdzi? - spytał, pociągając nosem. - Publiczność?
- Też, ale głównie pańskie ryby... - odrzekła protokólantka.
- Racja... - mruknął sędzia, zatrzaskując teczkę wraz ze śpiącym w jej wnętrzu ko-
tem. - A jak tam nasz procesik? Pan prokurator już mówił? Pan mecenas także?
Przysięgli również? No więc ja, ogólnie rzecz biorąc, jak zwykle przychylam się
do wniosku pana prokuratora, z tym, że to wszystko jak zazwyczaj z zawieszeniem
na dwa lata. Zgoda? Zgoda! No to idziemy na obiad!
- Gdzie my go powiesimy, szefie? - martwił się Modliszka, gdy Miziak odpinał go
od skazańca.
- Zawieszenie, to nie powieszenie, kapralu - wyjaśnił Miziak.
-Nie? - zdziwił się Modliszka. - To szkoda, że mi pan tego wcześniej nie powie-
67
dział...
Tymczasem sędzia Lalunia mówił z dumą do żony:
- Przesiedziałem wprawdzie całą noc nad przeręblom, ale za to zobaczysz jaką
sztukę złowiłem! - tu sięgnął po teczkę.
- Oj Poldek, ty chyba masz kota na punkcie tych ryb... - zaśmiała się żona dobro-
tliwie.
- A mam, a co - zawołał butnie, wytrząsając zdobycz na stół.
- No to idź teraz po szklarza - zarządziła żona, zasłoniwszy na razie wybite przez
kota okno kocem - w nocy ma być trzydzieści pięć stopni pod zerem.
Docent Basset - 27.
- Ratuj się. Antoni - krzyknęła pani Jolanta, wpadając do mieszkania i wymachu-
jąc gazetą -podobno mają kastrować adiunktów!
- Nie kastrować, tylko kasować - uspokoił ją mąż, który już słyszał o tym w radio -
i to tylko tych, którzy nie zrobili habilitacji, a moja już na ukończeniu.
- Na ukończeniu? Ględzisz jak baba z wozu! Ten twój pomysł z przeszczepianiem
stulejki w celu ograniczenia prokreacji wyśmiały najpoważniejsze pisma fachowe!
Wylecisz z roboty jak kosa na kamień - plotła po swojemu - to już lepiej, żeby cię
skastrowali niż skasowali, i tak do łóżka nadajesz się jak głupi do sera.
- Ciszej - błagał adiunkt - wiesz przecież, jakie mam ostatnio kłopoty, dzisiaj zno-
wu zdarzyły mi się dwa błędy w sztuce lekarskiej...
- To fakt - przyznała lojalnie - widziałam te dwa błędy, jak je ładowali do trumien.
- No właśnie, więc nie dziw się, że to wszystko rzutuje ujemnie na moją psychikę,
a teraz znowu ta zapowiedź kasacji wisi nade mną jak miecz Damoklesa...
- Oj wisi ci, wisi... - potwierdziła nostalgicznie - ale co ma wisieć, nie utonie! -
68
dodała zaraz z humorem. - Ot, ruszyłbyś trochę głową, jak już nie możesz czym
innym, przyjrzałbyś się jak ludzie robią kariery, choćby taki Basset... - Ba, on miał
to szczęście, że dostał w łeb i stracił pamięć, ale dzięki temu właśnie załapał się w
nurcie medycyny ludowej. - A cóż stoi na przeszkodzie, żebyś ty też dostał w łeb?
- tu Jolanta rozejrzała się za czymś ciężkim.
- Nie, nie! - wrzasnął adiunkt odskakując - to musi zrobić jakiś fachowiec!
- Jak to, mam pana ogłuszyć pałką? - zdziwił się sierżant Miziak w kilka chwil
później. - Tak bez powodu?
- Ja mam swoje powody - tłumaczył mu Wygrzmocony - a poza tym zrobiłby to
pan na moje wyraźne żądanie.
- Na pańskie żądanie, to ja mogę pana co najwyżej otoczyć opieką -odrzekł sier-
żant po przestudiowaniu odnośnej instrukcji - a pałką mógłbym panu przylać tylko
w razie naruszenia spokoju publicznego lub ataku na moją osobę i to po trzykrot-
nym wezwaniu do rozejścia się.
- No dobrze... - rzekł z determinacją lekarz, i po krótkim namyśle zawołał prowo-
kacyjnie:
- Reforma gospodarcza jest do dupy! Do dupy, do dupy... - powtórzył, mrużąc
oczy w oczekiwaniu ciosu.
- Oj, to to... - zgodził się Miziak zapalając papierosa.
Niestety dr Wygrzmocony, jako zatwardziały lojalista, nie mógł w żaden sposób
wymyślić bardziej obrazoburczych okrzyków, lub też może nie chciały mu one
przejść przez usta. Także próba bezpośredniego ataku fizycznego nie dała rezulta-
tu, gdyż sierżant bez trudu obezwładnił go chwytem służbowym nr 76 B-X/13,
zwanym popularnie "Piekielnym Piotrusiem", a następnie zawiadomił szpital psy-
chiatryczny im min. Krasińskiego.
69
Doktor Cycoń z dużą satysfakcją usadził naprzeciw siebie szefa konkurencyjnej
lecznicy.
- Więc twierdzi pan, panie kolego, że jest pan nutrią? - spytał sondażowo.
- Niczego podobnego nie twierdziłem! - oburzył się Wygrzmocony.
- To przecież panu się wydaje, że jest pan Napoleonem.
Cycoń żachnął się i wyjął rękę zza surduta:
- Jak to mi się zdaje, ty szczurze wodny?
- Uzurpator!
- Gryzoń!
- Kurdupel!
- Piżmak!
- Ja cię jeszcze dopadnę, ty glisdo korsykańska! - wykrzykiwał adiunkt, wyprowa-
dzany przez pielęgniarzy.
- A ja ci wybiję te pomarańczowe zęby! - darł się Cycoń, podtrzymywany przez
asystentów.
Wieczorem, uspokoiwszy się nieco i upewniwszy w lustrze, że nie jest nutrią, dr
Wygrzmocony wziął dla relaksu miejscową prasę, ale już po chwili podskoczył na
krześle.
- Jolanto - zawołał - sprawdź, czy ja dobrze kojarzę... Tu piszą, że z inicjatywy or-
ganizacji partyjnej Labour Party przy zakładach Rolls-Royce'a, w tamtejszej sto-
łówce wymieniono zlewozmywaki...
- No to co, że piszą? - zdziwiła się Jolanta - Anglik też człowiek, a każda kliszka
swój ogon wali.
70
Docent Basset - 28.
Na wiosnę w gminie pokazali się niestety Zieloni. Pierwszym sygnałem ich dzia-
łalności były napisy na murach, zawierające buntownicze treści i żądania.
- No i jak żeście zareagowali? - spytał sierżant Miziak kaprala Modliszkę, który
mu meldował o tych bezeceństwach.
- Melduję, że zareagowałem regulaminowo, neutralizując te hasła przy pomocy
drobnych poprawek. Na przykład w haśle "Żądamy czystej wody" przerobiłem
"wody" na "wódy", co nie powinno nikogo dziwić, ponieważ są to żądania
powszechne.
- A co żeście zrobili z napisem "Żądamy oczyszczalni"? - Zamazałem "oczy" i
zostało "Żądamy szczalni". To wezwanie koresponduje z inicjatywą tutejszego
PRON-u. Najgorzej było z hasłem "Precz ze skażeniami", ale w końcu udało mi
się zrobić z niego "Precz z kazaniami". Ksiądz Chudzielak na pewno się wkurzy i
naskoczy na wichrzycieli. Ale Chudzielak nie zareagował tak, jak tego
oczekiwano, ponieważ od kilku tygodni był całkowicie pochłonięty oglądaniem
serialu "Ptaki ciernistych krzewów", który uważał za cykl reportaży z życia
duchowieństwa.
- Patrz pani - mówił do swojej gospodyni - jaki to postęp na tym świecie! Ot, taki
ksiądz proboszcz Kilder pod sutanną nosi same kąpielówki, a nie takie wełniane
gacie jak to u nas... - Może sobie pani wyprać moje stare kalesony - dodał po
chwili wspaniałomyślnie - należą się pani za wierną i oddaną służbę.
- Bóg zapłać - odrzekła z umiarkowanym entuzjazmem gosposia - lepiej by ojciec
przestał oglądać te dyrdymały, bo to tylko ruja i zgorszenie, a tymczasem w gmi-
nie nie za dobrze, ktoś nocą powypisywał na chałupach "Precz z kazaniami".
71
- Mogą mi nadmuchać w konfesjonał - oświadczył beztrosko Chudzielak i zasiadł
przed telewizorem, aby obejrzeć kolejny odcinek.
- O! O! - zawołał. - Co to jest, co on robi z tą panią?
Bardziej nerwowo zareagował na żądanie Zielonych naczelnik gminy, Sylwester
Balanga.
- Musimy przechwycić inicjatywę - mówił do sekretarza - zwołamy sami naradę w
sprawie skażeń i wznowimy działalność Ligi Ochrony Przyrody. Proszę jutro
urządzić spotkanie z przedstawicielami środowiska.
- Ale jakiego środowiska? - spytał roztropnie sekretarz. - Środowiska mamy różne:
jest środowisko kryminogenne, środowisko artystyczne, inseminator Środowisko
Teofil i jeszcze parę innych...
- Przecież chodzi o skażenie środowiska naturalnego, więc proszę o przedstawicie-
li tego środowiska! - uciął sprawę Balanga.
Pozostawiony sam sobie i skazany wyłącznie na własną wiedzę sekretarz gminy
doszedł do wniosku, że środowisko naturalne to ogólnie biorąc przyroda. W rezul-
tacie tych przemyśleń nazajutrz w sali obrad zasiedli następujący przedstawiciele
środowiska naturalnego: pani od przyrody z podstawówki, organista ze swym ko-
tem, słynnym od czasu procesu starego Kociorupy, oraz leśniczy Dwurura z oswo-
jonym lisem Medardem. Z własnej inicjatywy przybłąkały się dwie okoliczne kury
i przygłup Kwasimorda.
- Obywatele... - zaczął naczelnik, niepewny czy to określenie przysługuje wszyst-
kim obecnym - zebraliśmy się tutaj, aby reaktywować naszą, podupadłą coś jakby
ostatnio Ligę Ochrony Przyrody... Czy one muszą się akurat tutaj ryćkać? - spytał,
wskazując głową lisa, który usiłował skrzyżować się z kotem.
- Muszą- wyjaśnił Dwurura - one zawsze to robią, jak się spotkają, ale spokojna
72
głowa, oba samce, więc niekompatybilne.
- To w porządku - uspokoił się Balanga i kontynuował referat: - Przede wszystkim
sprawy formalne. Czy wszyscy tu obecni są członkami Ligi? Bo jeżeli nie, to pro-
ponuję żeby się od razu zapisali.
Ten ostatni postulat nie spotkał się z dobrym przyjęciem.
- Każdy już gdzieś należy - tłumaczył organista - ja na przy kład jestem członkiem
nielegalnego Związku Zawodowego Organistów Kościelnych, Księżych Gospodyń
i Grabarzy, i to mi zupełnie wystarczy.
Jakby wszyscy do wszystkiego się nawzajem pozapisywali, to by znowu się po-
wtórzyła taka afera jak na ostatnim spotkaniu PRON-u z OPZZ-em, kiedy to cały
OPZZ wstąpił do PRON-u, a PRON do OPZZ-u, a nawet zdaje się Miodowicz
wstąpił do Dobraczyńskiego, czy też odwrotnie i teraz nic już nie wiadomo...
- Może stworzymy grupę nieformalną - zaproponował sekretarz - to teraz bardzo
modne.
W ten sposób w gminie powstała Nieformalna Grupa Miłośników Przyrody, która
natychmiast wystąpiła z inicjatywą budowy Oczyszczalni Ścieków im. tow. Au-
giasza. W atmosferze ogólnego zadowolenia nikt nie zauważył, że lis do spółki z
kotem zeżarli tymczasem obie kury. I tak to u nas jest, prawie ze wszystkim.
Docent Basset - 29.
Wiosenne podwyżki cen przeszły prawie nie zauważone, gdyż społeczeństwo za-
jęte było w tym czasie wybieraniem Miss Gminy.
Na pierwsze wezwanie zgłosiły się wszystkie baby, nie wyłączając konającej wła-
śnie babci Pimpusiowej. Ten gremialny akces przeraził jurorów, którzy dopiero te-
raz rzucili się do studiowania nadesłanego ze stolicy regulaminu wyborów. Wy-
73
szło, że pretendentka musi być po pierwsze dziewicą, po drugie posiadaczką nie-
skazitelnej opinii i po trzecie mieć ukończoną co najmniej podstawówkę.
Już samo kryterium dziewictwa zdyskwalifikowało wszystkie kandydatury z wy-
jątkiem centryfugi z GS-u i koszmarnie brzydkiej trzyletniej córeczki mecenasa
Fizdonia.
- Nie możemy tego traktować dosłownie - tłumaczył przewodniczący jury, prof.
Różopolański - regulamin zapewne układał jakiś polonista, a w dawnej polszczyź-
nie "dziewica" znaczyło panna. Na przykład, w balladzie Mickiewicza znajdujemy
pytanie: "Jakiż to chłopiec piękny i młody, jakaż to obok dziewica?" i zaraz potem
domniemanie: "Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochan-
ka". Umówmy się panowie, jeżeli kochanka, to nie dziewica.
- Ale oni mogli się tylko macać... - zauważył subtelnie sierżant Miziak, powołany
również do jury jako od niedawna gminny ombudsman, czyli Strażnik Praw Oby-
watelskich.
Po krótkiej dyskusji postanowiono dopuścić do konkursu wszystkie niewiasty
niezamężne, co obniżyło ilość kandydatek o trzy czwarte, ale za to podniosło śred-
nią wieku do czterdziestu ośmiu lat, gdyż wobec głodu kobiet w tym rolniczym
regionie, zwłaszcza przy niedostatku koni roboczych, w stanie wolnym pozostały
przeważnie osobniki płci żeńskiej, stwierdzające swym wyglądem geniusz Darwi-
na.
Dopiero propozycja prokuratora Pytona Siemiradzkiego, aby organizacje społecz-
ne wytypowały swoje przedstawicielki do konkursu, rozwiązała sprawę i ograni-
czyła ją do czterech reprezentantek uderzającej kobiecej urody. I tak licencjono-
wana organizacja młodzieżowa wysunęła swą aktywistkę Simonę Basset, PRON
desygnował Kaśkę Pyzdrę, parafianie księżą gospodynię, zaś struktury podziemne
74
opowiedziały się za mgr Barbarą Felgą.
- Ale czy te wszystkie panie mają na pewno nieskazitelną opinię? - zainteresował
się prof. Różopolański.
- Nieskazitelną! - potwierdził ombudsman Miziak.
- Żadna z nich w trudnej sytuacji nie odmówiła dupy nikomu, choćby to był nawet
przygłup Kwasimorda. Nie mówię o księżej gospodyni - zastrzegł się - bo to nie
moja działka.
Tymczasem kandydatki, przebrane w kostiumy kąpielowe, dygotały z zimna w
przybudówce do remizy, rozgrzewając się bimbrem przyniesionym przez Kaśkę
Pyzdrzankę.
- Pani gospodyni na wybieg! - zawołał dr Wysłodek, uczestniczący w jury jako
konsultant do spraw anatomii.
- Proszę przejść po desce poruszając biodrami - zarządził prof. Różopolański, któ-
ry widział już takie imprezy w telewizorze.
- Całkiem niezłe piersi... - zauważył krótkowzroczny prokurator Pyton Siemiradz-
ki.
- To są policzki - objaśnił Różopolański - piersi może pan obserwować na pozio-
mie kolan.
- No i co - zwrócił się do kandydatki, aby ją ośmielić. - Ma pani dużą tremę? Czy
ojciec Chudzielak wlał pani trochę otuchy?
- Coś mi tam wlał... - odparła skromnie, starając się nie spaść z deski.
Jako druga eksponowała się mgr Barbara Felga w kostiumie bikini.
- O, klasyczne zapalenie stawów! - ucieszył się dr Wysłodek i postawił przy jej
nazwisku duży plus, w jego pojęciu słusznie się należący za tak widoczne scho-
rzenie.
75
Do późnej nocy trwały te zmagania, przeplatane występami artystycznymi presti-
digitatora, przerzynającego swą partnerkę piłą w drewnianej skrzyni, gdy zaś
uprzątnięto trociny i zmyto krew, przewodniczący jury ogłosił, że w wyborach
Miss Polonii gminę reprezentować będzie Simona Basset.
- Nic dziwnego - powiedziała z dumą na wieść o tym sukcesie jej matka, piękna
pani Jolanta - kto rano wstaje, ten dwa razy szybko daje! Przysłowie było jak zwy-
kle przekręcone, ale ogólnie rzecz biorąc trafne.
Docent Basset - 30.
- Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefo-
nów! - oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy.
- To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset - wytyczne mówią o zwolnieniu
dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefo-
nów i niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wice-
ministra, ani samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy.
- Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie
pan władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza.
- Może i ma pan rację... -zaniepokoił się docent - chyba pójdę zbadać rzecz na
miejscu...
W gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry administra-
cyjno-przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz brutalnie wy-
rwanych z sieci wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto pierwszy ten
lepszy, a od szybkości lizania zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i pomyśl-
ność lizusa.
Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z
76
kierowcami, nie dając się tym ostatnim nawet spakować.
Dopiero teraz lamentujące żony przybiegały z węzełkami, ale zostały zatrzymane
w pewnym oddaleniu przez kaprala Modliszkę, uzbrojonego stosownie do oko-
liczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w hełm, skutkiem nadmiaru dyscypliny tak
mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł mówić tylko przez zaciśnięte
zęby.
- Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka.
- Lo moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz
przerwała nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje.
- A dokąd was teraz powloką? Znowu na Zaolzie, czy tyz na Berlin?
- Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki wy-
padek upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami przy-
jaciele, więc chyba uderzym na Szweda!
Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszają-
cy gwizd, a w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten
skład zahamował przed naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy
Nagwizdała z natchnioną twarzą Benjamina Franklina i zameldował żarliwie:
- Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez za-
łogę naszej stacji!
- Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś
milczały na temat oddawania zbędnych pociągów. - Jak żeście to wykombinowali?
- spytał.
- A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się
po drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł
pociąg, nawet z pasażerami!
77
Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją
troską:
- Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent
wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być wicemini-
strowie, więc wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo zwolnienia le-
karskie i nawiali do lasu. Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków,
żeby nie nadepnąć na wiceministra, nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, ru-
no leśne wytarte aż do grzybni, a wczoraj pod wieczór ktoś zgwałcił same Balbinę.
- No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! - oburzył się naczelnik.
- Sarnę mógł zgwałcić lis Medard...
- W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wy-
szło, że lis nie może z sarną. To musiało być coś większego...
-A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusio-
wa.
- Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i
można się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczel-
nika dodał: - Być może, że ten gwałt to robota szympansów...
- Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją?
- Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast
ma tylko szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do
lasu, wierne szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na
drzewach i bawią się ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony...
- Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą
skromnością: -I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc zasta-
nawiałem się z czego by tu zrezygnować...
78
- Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura.
- Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do
mnie zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jesz-
cze zdążę na panią Gucę!
- No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga.
- Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te
samochody coście oddali, to też nie Mitsubishi...
Docent Basset - 31.
W majowe popołudnie docent Basset siedział na ławeczce pod kwitnącymi bzami,
pomagając swej córce Simonie w przygotowaniach do egzaminu maturalnego, któ-
ry wreszcie w wieku trzydziestu czterech lat postanowiła zaliczyć.
- Przed wojną- tłumaczył jej - chłop polski całymi dniami kroił zapałkę na czworo,
więc nie miał czasu zająć się rolnictwem, co było przyczyną ogólnej nędzy. Nato-
miast pantofelek rozmnaża się przez podział bezpośredni, zaś pierwiastki bywają
trojakiego rodzaju - matematyczne, chemiczne i kobiety rodzące po raz pierwszy...
Jak widzimy, znakomity chirurg przekazywał córce dość hermetyczne kompen-
dium wiedzy, uwarunkowane tematami maturalnymi, które otrzymał ukradkiem od
prof. Różopolańskiego za wyleczenie go z hemoroidów nalewką na myszach.
- Nie pomyl tylko znowu Budionnego ze Ściegiennym - dodał Basset głaszcząc jej
płową głowinę - a wszystko będzie dobrze!
- Czołem, panie doktorze! - zawołał przygłup Kwasimorda, podjeżdżając do nich
na zardzewiałym rowerze. - Przywiozłem panu do wypełnienia ankietę w sprawie
Drugiego Etapu Reformy, oj da dana da dana, matuś moja kochana! - zakończył
jak na przygłupa przystało.
79
- Dziękuję, a któż to przysyła tę ankietę, przyszła baba do stryja, usiadła mu na ry-
ja? - spytał Basset, starając się znaleźć wspólny język z nieszczęśliwym.
- A nasz Urząd Gminny! Na wójtowej roli wójt Felkę w uszczelkę - poinformował
Kwasimorda i odjechał w kierunku wioski.
Jeszcze słychać było klekotanie jego roweru, gdy zjawili się zaniepokojeni ankie-
tą prokurator Pyton Siemiradzki i ksiądz Chudzielak. Simona, jako dobrze wy-
chowana panienka, pucnęła sędziwego kapłana w mankiet, a on po ojcowsku wziął
ją pod brodę, nie zważając gdzie jej ta broda wyrosła.
- Co ja mam tu napisać? - zdenerwował się prokurator.
- Pierwsze pytanie brzmi: "Kiedy wasz zakład pracy zakończył realizację Pierw-
szego Etapu Reformy"?
- Piętnastego maja o godzinie 23! - podrzucił mu bez cienia wątpliwości stojący w
otwartym oknie stary Kociorupa.
- A skąd niby to wiadomo?
- Ano stąd, że akurat o tej godzinie coś dupnęło w gaiku za elewatorem, a potem
okrutnie zadymiło i zaśmierdziało, więc co to mogło być inszego niż Pierwszy
Etap?
-Mogła wylecieć w powietrze bimbrownia braci Karamazow - oświadczył Basset -
oni ostatnio pędzili już Bóg wie z czego, bo czeski mazut na rzece jakoś się na ra-
zie urwał.
- To nie była ani reforma ani bimbrownia wyjaśnił prokurator Siemiradzki -jak
wynika z raportu sierżanta Miziaka, o 23 nasi PRON-owcy złapali ostatniego
ukrywającego się członka byłego Frontu Jedności Narodu, niejakiego magistra
Plujkę Edmunda i naruszyli jego nietykalność cielesną. Pierwszy etap natomiast
skończył się moim zdaniem w zeszły wtorek około 17-ej, kiedy to po raz pierwszy
80
w naszych dziejach tutejszy PGR zaczął przynosić zyski, w związku z czym zosta-
łem tam wezwany w celu wszczęcia dochodzeń i postawienia winnych w stan
oskarżenia.
- Dziwne to są i nadprzyrodzone sprawy - westchnął ojciec Chudzielak, wznosząc
oczy ku niebu. - Ot, onegdąj KAW tłumaczył się w naszej prasie z opóźnienia
edycji Dzieł Wybranych Janusza Przymanowskiego, a w ogłoszeniach drobnych
pisało, że zaginął łaciaty buldog z obciętym ogonem, do którego była przywiązana
uboga staruszka...
- To jeszcze nic - przywtórzył mu stary Kociorupa - nasze związki zawodowe wy-
stąpiły ostatnio przeciwko związkom siarki w powietrzu, a były bramkarz pan
Tomaszewski oświadczył przez telewizję, że posiada zdolności manualne w no-
gach!
Po tych rewelacjach wszyscy jakoś się zasępili. Zapadła cisza, w której odezwał
się nieśmiało słowik, ale zaraz zamilkł, schwytany przez kocura od organistów.
- A Kaśka od Pyzdrów to dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego... -
bąknął ni w pięć ni w dziesięć stary Kociorupa.
- Co pan powie? - ożywił się ksiądz Chudzielak, dodając refleksyjnie: - Patrzcie
państwo, jak u nas ten tempus fugit... Tym razem dupnęło między kościołem a
komitetem.
- No i proszę! - ucieszył się Siemiradzki.
- Mamy Drugi Etap!
Docent Basset - 32.
- Nie wiecie przypadkiem, kapralu, w którym roku Feuerbach stworzył swoją
koncepcję antropologizmu? - spytał sierżant Miziak, przygotowujący się do za-
81
ocznego magisterium z filozofii.
- Tak dokładnie to nie wiem, panie sierżancie - odrzekł kapral Modliszka - ale
chyba gdzieś tak w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim...
- Chyba w osiemset czterdziestym trzecim! - sprostował sierżant z pobłażliwym
uśmiechem.
- W dziewięćset! - upierał się kapral - pamiętam, chociaż byłem jeszcze wtedy ma-
lutki.
- Znaczy się co pamiętacie?
-No, pamiętam, że za naszą chałupą stała niemiecka bateria i ciągle tylko było sły-
chać: - Feuer! Bach! Feuer! Bach! Feuer! Bach!
- Głupiście są, kapralu! - stwierdził Miziak. - Feuerbach żył sto lat wcześniej, więc
nie mógł strzelać za waszą chałupą.
- Może i nie mógł, ale strzelał. A pan sierżant mógłby na chwilę odłożyć tę książkę
i dopomóc mi w sprawie nielegalnego napisu, który pojawił się dziś rano na biu-
rowcu wylęgami kurcząt... - i Modliszka położył na stole kartkę z odpisanym ze
ściany hasłem. Hasło zaś brzmiało: "Żądamy polskiego Michaiła".
- Jak to żądamy? Jacy my? - zdenerwował się sierżant.
- A bo ja wiem? To na pewno znowu doktor Wysłodek z magister Felgą rozrabia-
ją. Po ostatniej amnestii strasznie się rozzuchwalili. I po co to komu było? - spytał
z goryczą.
- To nie Wysłodek... - rozmyślał na głos dowódca posterunku. - Weźcie pod uwa-
gę, że hasło jest w zasadzie proradzieckie...
- Proradzieckie, ale i antyrządowe! -wykrzyknął Modliszka. - Jeżeli oni żądają
polskiego Michaiła, to znaczy że u nas takiego nie ma, co już samo w sobie wska-
zuje na mentalność!
82
- Jak proradzieckie, to nie antyrządowe! -powiedział stanowczo sierżant - te spra-
wy wykluczają się nawzajem, ponieważ powiem wam w zaufaniu, że nasz rząd
jest w pewnym sensie proradziecki.
- Jezus Maria! A skąd pan wie?
- Na pewnym szczeblu sprawowania władzy wie się więcej niż przypuszczacie.
- To co z tym hasłem zrobić? - zmartwił się kapral.
- Spróbowaliście to jakoś przefasonować, tak jak nas uczono na kursie?
- Mogę słowo "Żądamy" przerobić na "Kochamy", ale to duża przeróbka i będzie
widać... - Chyba znowu zadzwonię do porucznika Borewicza - zadecydował Mi-
ziak... - On już pewnie został generałem, po tylu latach ofiarnej służby... - rozczu-
lił się kapral. Na hasło "Ewa wzywa zero siedem" w telefonie rozległo się starcze
pochrząkiwanie. Zgrzybiały Borewicz życzliwie wysłuchał Miziaka, popił ziółka,
pozbył się uciążliwego bąka i odrzekł:
- Nie mieszajcie się do tego, sierżancie. Diabli wiedzą, kto to napisał... Ja sam kie-
dyś wdupiłem usiłując przestawić litery w słowie "Patria", tak żeby było prawi-
dłowo "Partia" i przez to nie mogę awansować z porucznika, chociaż mam już sie-
demdziesiąt dwa lata...
- Czy to może było w Krynicy? -zainteresował się Miziak.
- W Krynicy. A skąd wiecie? Zniechęcony sierżant odłożył słuchawkę.
- On już jest do niczego... - mruknął, kiwając smutno głową. - Musimy poradzić
sobie sami...
- A może by ta wylęgarnia kurcząt splajtowała? - podsunął chytrze Modliszka.
- W gazecie pisało, że w każdej gminie powinien być jakiś bankrut, co jest zgodne
z drugim etapem naszej reformy.
- To jest niezła myśl - zawołał Miziak - jedziemy do naczelnika!
83
Naczelnik Balanga długo zastanawiał się nad propozycją.
- To nie takie proste, jak się wam wydaje, sierżancie. O zaszczytne miano
gminnego bankruta ubiegają się nasze najlepsze, renomowane zakłady, między
innymi gorzelnia, dwie cegielnie i szpital psychiatryczny, a wy mi tu wyjeżdżacie
z jakąś wylęgarnią... Nie ma rady, muszę zwołać aktyw. Aktyw debatował przez
trzy dni i noce. Powołano osiem komisji, cztery ciała doradcze i dwa zespoły
naukowców. W końcu podjęto stosowną uchwałę i wylęgarnia kurcząt uznana
została za bankruta, następnie zaś wystawiona na licytację.
W ciągu jednej nocy chłopi rozebrali mur z kłopotliwym napisem, a budowa
domków jednorodzinnych ruszyła z miejsca.
- Za naszą chałupą naprawdę strzelał Feuerbach - powrócił do wspomnień
Modliszka - i nawet pamiętam jak skrzyczał jakiegoś podoficera, że armata
brudna, di kanone ist szmucig, tak krzyczał. Okropnie go wtedy skrytykował...
- A jak się nazywał ten podoficer? - zainteresował się Miziak.
- Feldfebel Hegel.
- To by się zgadzało... - szepnął Miziak, zajrzawszy do podręcznika. - Feuerbach
rzeczywiście bardzo skrytykował Hegla...
Docent Basset - 33.
- Jolanto - powiadomił telefonicznie swoją małżonkę adiunkt Wygrzmocony - sta-
ła się rzecz straszna, przygotuj się na najgorsze!
- Nie denerwuj mnie - wrzasnęła Jolanta - jak masz coś powiedzieć, to mów, a nie
ciągnij jak kura ze spluwaczki!
- Proszę bardzo, chcesz wiedzieć, to wiedz: Basset dostał profesora.
- Co ty powiesz? A gdzie on go będzie trzymał?
84
- Tytuł profesora dostał, idiotko! - zawołał adiunkt i rzucił słuchawkę, bo przyszło
mu do głowy, że jeżeli w pionowej hierarchii coś drgnęło, to on sam może zostać
docentem, lepiej więc złożyć nowomianowanemu gratulacje.
Tymczasem społeczeństwo gminy, która jeszcze nigdy nie miała prawdziwego
profesora, zorganizowało już spontanicznie wzruszającą uroczystość.
Przed Bassetem, stojącym na ganku lecznicy, przeciągały liczne grupy ludności ze
sztandarami, hasłami i darami. Pochód otwierał naczelnik gminy Sylwester Balan-
ga wraz ze swym sekretarzem, rzecznikiem prasowym sołtysa i resztą personelu.
Po złożeniu gratulacji Balanga przemówił krótko, ale dobitnie, co chwilę bijąc sam
sobie brawo jak szympans w cyrku po udanym numerze. Następnie naczelnik od-
czytał depesze gratulacyjne, nadesłane przez przodujące uczelnie w Szczytnie i Ju-
linku, a także - omyłkowo - wezwanie do zapłacenia za wywóz szamba, co zostało
również przyjęte owacją, gdyż wszyscy widzowie byli już mniej lub bardziej pija-
ni. Teraz nadszedł marszałek szlachty w gronie innych karmazynów, takich jak
podkomorzy katowicki, miecznik rzeszowski i były minister Podmamuśka. Mar-
szałek, jako szczytowy patriota i członek "Grunwaldu", był cały w długich butach,
wylotach od kontusza i czapce konfederatce, a także przy szabli ze złocistym kuta-
sem, na który to widok rozległy się okrzyki:
- O, kutas przy szabli! - co, jakby nie zostało zrozumiane, zawierało szczerą praw-
dę. Jako trzecie szło duchowieństwo, składające się z księdza Chudzielaka, organi-
sty z kotem, grabarza i księżej gospodyni.
Chudzielak, naoglądawszy się telewizji, ukląkł i ucałował ziemię przed trybuną, a
następnie usiłował kilku najbliższym widzom podetknąć rękę do pocałowania, po-
nieważ jednak znany był z dłubania w nosie, nie znalazł chętnych i tylko wykonał
dłonią w powietrzu coś pośredniego między błogosławieństwem a Kozakiewi-
85
czem, ze złością dał po karku organiście (a organista kotu), i wszyscy ustąpili
miejsca następnej grupie. Stanowiły ją organa sprawiedliwości, prowadzone przez
sędziego Lalunię. Obok niego maszerował w swej krwawej todze prokurator Pyton
Siemiradzki, domagając się co chwilę nawykowo kary śmierci dla wszystkich
swoich dotychczasowych i przyszłych klientów. Za nim przebiegł truchtem odzna-
czony medalem "Zasłużonego Kauzyperdy PRL" mecenas Fizdoń i zaraz pogonił
opłotkami na koniec pochodu, aby jeszcze raz przedefilować jako przewodniczący
PRON-u. Straż tylną organów ścigania stanowili sierżant Miziak z kapralem Mo-
dliszką, obaj w białych strojach, których nadmiar pozostał w magazynach MO po
papieskiej wizycie.
- Idzie nasz młody proletariat! - szepnął z dumą Balanga do Basseta.
Proletariat był młody nie tyle wiekiem co stażem, gdyż rolniczy profil gminy nie
sprzyjał jego rozwojowi. Stanowili go, prawdę mówiąc, przetokowy Nagwizdała
do złudzenia przypominający Benjamina Franklina z amerykańskiego banknotu
oraz Kaśka Pyzdra, której popularność bardzo wzrosła od czasu gdy poszły ploty,
że dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego. Chłopską banderię prowa-
dził działacz ludowy Bonifacy Kant-Gwizdek, będący we własnym przekonaniu
sobowtórem Witosa, ponieważ mył nogi tylko raz na tydzień. Towarzyszyli mu
stary Kociorupa i bracia Karamazow, specjalizujący się w pędzeniu bimbru ze
spływającego rzeką mazutu, wielkodusznie i gratis dostarczanego nam przez braci
z południa. Transparent z napisem "Nauka polska" zwiastował nadejście niedużej,
bo trzyosobowej kolumny, centrum której stanowił lingwista prof. Różopolański, a
skrzydła adiunkt Wygrzmocony i dyrektor szpitala psychiatrycznego, dr Cy-
coń, tym razem w polowym surducie z gwiazdą Legii Honorowej i z dwoma swo-
imi pacjentami przebranymi za mameluków, co zdawało się bardzo im odpowia-
86
dać. Po nauce nadeszła kultura w postaci członkini rzeczywistej odrodzonego
ZLP, pisarki Rozamundy Kociorodek. Ta ongiś ludowa, a dziś już profesjonalna
literatka, odczytała przed Bassetem swe najnowsze opowiadanie "Jak Kuba SS-
mana w konia zrobił", wywołując głośny aplauz pozostawionego tu omyłkowo od
stanu wojennego komisarza, majora Kabury. Pochód kończyły struktury opozycji
legalnej pod wodzą Osipa Anegdotycza Jefremienki i nielegalnej w osobach
magister Barbary Felgi i doktora Wysłodka oraz grupa sportowa, a mianowicie
Żeński Klub Cyklistyki Bezsiodełkowej pod kierunkiem Simony Basset.
Barwna ta drużyna przemknęła anglezując na swoich rowerach jak szwoleżerowie
przy wyciągniętym kłusie i zniknęła na tle zachodzącego słońca. Ponieważ zaś ta-
kie słońce to również wymarzone tło dla napisów końcowych, więc i my kończy-
my w tym miejscu swą opowieść, pozostawiając jej bohaterów w chwili, gdy prze-
zwyciężywszy wraz z całym krajem przejściowe trudności, mają już wyraźnie z
górki. Jednocześnie pragniemy przeprosić naszych Czytelników, jeśli niechcący
uraziliśmy Ich uczucia zbytnią ascezą naszych opisów, pruderyjnym być może
unikaniem drastyczności, przesadną wytwornością języka, a także zbytnim ideali-
zowaniem występujących tu postaci i ich charakterów. Ale cóż, tacy już jesteśmy.
Bo choć nas męczyli i w dupę bili, Wzorem nam Dobraczynski, nie zaś Pitigrilli*
* Rozamunda Kociorodek Apotheosis cum figuris, op. cit. T. II,
str. 49, Wyd. Doln. 1988