Caroline Anderson
Pełen Sukces
tytuł oryginału The pregnant tycoon
przekład Małgorzata Borkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Wszystkiego najlepszego, Izzy. A więc to już trzy-dziestka? Gratulacje!" Izzy z trudem przywołała na
twarz wymuszony uśmiech. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a skóra zacznie jej pękać z wysiłku.
Od kilku godzin śmiała się z błyskotliwych dowcipów i skubała maleńkie, szalenie wytworne
kanapeczki, ale teraz miała już dosyć.
Uczestniczyła w imprezie, na której obchodziła swoje trzydzieste urodziny. Nie było to przyjęcie
urodzinowe, chociaż w pewnym sensie urządzono je na jej cześć, świę-towano bowiem niezwykle
pomyślne wprowadzenie na giełdę akcji kolejnego już przedsiębiorstwa, które urato-
wała od plajty.
Nie miała ochoty tu przychodzić, ale wszyscy byli w takiej euforii, że trzeba by wyjątkowego
smutasa, by psuć zabawę przyjaciołom.
Przyjaciołom? Zaśmiała się ze smutkiem. Czy aby naprawdę mogła ich tak nazywać?
Poza Kate nikogo z nich nie znała dłużej niż rok. Może przyszli tu wyłącznie ze względu na jej
pozycję?
A kim właściwie była? Potrafiłaby odpowiedzieć na pytanie, czym jest... Zresztą, gdyby jej to
umknęło, prasa natychmiast odświeżyłaby jej pamięć, przypominając jeden z licznych przydomków,
które dziennikarzom wydawały się wyjątkowo dowcipne.
Buldożer. Zabójczyni... Ostatnio doszła do tego Godzilla. Wszystko dlatego, że wchodziła tam, gdzie
sam diabeł bałby się zapuścić. estrukturyzowała padające przedsiębiorstwa, wyprowadzała je na
prostą i odpowiednio ukierunkowywała. A ponieważ była kobietą, w dodatku młodą, jej działania
budziły szczególne zainteresowanie.
W gruncie rzeczy poświęcano jej zbyt wiele uwagi.
Mnóstwo ludzi robiło dokładnie to samo, chociaż musiała przyznać, że niewielu osiągało takie
wspaniałe rezultaty.
Po prostu miała szczęście. Naprawdę dużo szczęścia.
Jednak tym razem odniosła rzeczywiście spektakularny sukces. Prawdę mówiąc, dzięki tej sprawie
mogłaby sobie pozwolić, by już nigdy więcej nie pracować.
Oczywiście wcale nie zamierzała rezygnować z pracy.
Cóż zrobiłaby wtedy ze swoim życiem? Bez pracy stałoby się zupełnie puste. Wręcz bezsensowne.
Co za bzdura! - zgromiła się w myślach. Mieszkasz w pobliżu Canary Wharf, w cudownym
apartamencie z widokiem na rzekę; masz wspaniałą asystentkę, Kate; właściwie możesz mieć
wszystko, czego zapragniesz...
Prócz prywatności.
To była cena sławy. Prasa brukowa pisała o niej częściej niż o którymkolwiek z członków rodziny
królewskiej. Każdą jej randkę rozdmuchiwano do rozmiarów wielkiego romansu. Prawdę mówiąc,
zakrawało to na dowcip, bo mężczyźni wręcz się jej bali i większość z nich uciekłaby, nim dotarliby
do drzwi jej sypialni. Teraz też stoi otoczona ludźmi, którzy jej w ogóle nie znają.
Boże, przecież ja sama siebie nie znam! Gdzie są moi prawdziwi przyjaciele? Czy w ogóle ich mam?
- Przepraszam - mruknęła z nikłym uśmiechem, kierując się w stronę toalety. Musiała choć kilka
minut spędzić w samotności...
- Dobrze się czujesz?
Uśmiechnęła się szerzej, kiedy spostrzegła Kate, swoją prawą rękę i jedyną osobę, którą od biedy
mogła nazwać przyjaciółką.
- Jasne, bardzo dobrze.
- Cudowne przyjęcie. Ci ludzie są naprawdę wspaniali.
Kate zrównała z nią krok, weszła do łazienki i nawet gdy znalazły się w kabinach, nie przerwała
swojej paplaniny.
Gdzie, do cholery, mam się ukryć, by znaleźć trochę wytchnienia? - zadumała się Izzy, stając przy
umywalce.
Po chwili Kate dołączyła do niej.
- A jak tam urodziny? Pamiętam, jak sama się czułam, gdy kończyłam trzydziestkę.
Byłam zupełnie zdruzgotana. Połączyłam się z Internetem, weszłam na stronę, gdzie można odszukać
szkolnych kolegów i sprawdziłam, co oni wszyscy robią. Coś niesamowitego.
Kate paplała dalej, opowiadając historię jakiejś pary, która dzięki Internetowi połączyła się na
nowo, ale Izzy przestała już słuchać. Jej uwagę przyciągnęła wzmianka o szkolnych kolegach. Nagle
znalazła się bardzo daleko, całe lata świetlne stąd.
Dokładnie rzecz biorąc, dwanaście lat. Jej myśli powędrowały do uffolk, gdzie po ukończeniu szkoły
przed pójściem na studia spędzili długie, cudowne wakacje. Pełni radości, pozbawieni trosk,
biwakowali nad rzeką na polu należącym do rodziców Willa. Śmiali się, opowiadali dowcipy, gonili
się wśród wysokich, słodko pachnących traw.
Gdzie są teraz jej przyjaciele?
Co się dzieje z obem i Emmą, z Julią, amem, Lucy i... Willem? Jej serce skurczyło się boleśnie.
Gdzie jest teraz Will?
Pocałował ją wtedy nad rzeką w cieniu wierzb. To był ich pierwszy pocałunek, pierwszy z wielu
tego szczęśliwego lata... Preludium do czegoś więcej. Znacznie więcej, wspominała tęsknie.
Po wakacjach zaczęła studia na uniwersytecie, a Will wyjechał z Julią, obem i Emmą.
Podróżowali po świecie, aż wreszcie pod koniec roku wrócili z nowinami, które rozwiały jej
marzenia. Julia, jej najlepsza przyjaciółka, z którą zawsze wszystko dzieliła - jak się okazało, Willa
również - była z nim w ciąży. A on ją kochał i zamierzał się z nią ożenić.
Tamtego dnia jej świat rozsypał się w gruzy. Odbudowywała go przez kilka lat, składając kamień po
kamieniu, aż wreszcie mur, za którym się ukryła, wyrósł na tyle wysoko, że nic ani nikt nie mógłby go
sforsować.
Od tamtej pory nie widziała Willa.
Gdzie był teraz? Co robił? Czy ciągle byli z Julią?
A ich dziecko... dziewczynka, czy może chłopiec?...
Czy mieli więcej dzieci? Ciemnowłosych chłopców i dziewczynki z jego błyszczącymi oczami i
uśmiechem, który zawsze pozbawiał ją tchu...
W piersiach poczuła ukłucie bólu. Wciągnęła głęboko powietrze i z wysiłkiem skupiła wzrok na
swoim odbiciu.
Niestety, poważna twarz patrząca z lustra nie poprawiła jej humoru. Mysie włosy, układające się
przy pogodzie, a sztywne jak druty podczas deszczu, były rozjaśnione kilkoma delikatnymi
pasemkami, które nadawały im trochę życia i sprawiły, że przestały wyglądać jak stary druciak do
szorowania garnków. Brązowe plamki na szarozielonych źrenicach. Ktoś życzliwy powiedziałby, że
ma oczy piwne, matka jednak nazywała ten kolor błotnistym.
Drobna twarz -o regularnych rysach nie przyciągała wprawdzie uwagi, ale przynajmniej nie była
odpychająca, a uśmiech, jeśli już się do niego zmusiła, był zupełnie w porządku.
Na próbę uśmiechnęła się przelotnie do swojego odbicia i z niechęcią zmarszczyła brwi.
W porządku? Za dużo powiedziane...
- Gotowa? Przeniosła wzrok, a kiedy napotkała w lustrze spojrzenie Kate, rozciągnęła usta w tym
prawie ładnym uśmiechu.
- Tak, gotowa. Wracajmy na przyjęcie.
Steve cierpliwie na nią czekał. Był zawsze uprzedzająco grzeczny, wyrobiony towarzysko i bardzo
wytrwały, tyle że z jakiegoś powodu zupełnie nie potrafił obudzić
jej zmysłów.
- Już myślałem, że mnie zostawiłaś, Isabelo - powiedział z tym swoim charakterystycznym
uśmiechem, który przyprawił ją o dreszcz.
Zaśmiała się krótko.
- Nie licz na to - odparła lekko i Steve spojrzał na nią nieco podejrzliwie, jakby się upewniał, czy
nie była to zniewaga. Rozbolała ją głowa, a wiedziała, że będzie musiała spędzić na imprezie jeszcze
co najmniej dwie godziny.
Wytrzymała do północy i w końcu wezwała taksówkę.
Z westchnieniem ulgi wchodziła do swojego chłodnego, cichego apartamentu. Nareszcie miała
spokój, którego tak jej brakowało.
Zrzuciła pantofle, w kuchni nalała sobie szklankę wody i pokrzepiona na duchu wróciła do salonu.
Usiadła na wygodnej, pokrytej zamszem sofie, podwinęła pod siebie nogi i zapatrzyła się na
migoczącą milionami świateł panoramę miasta.
Pomasowała skronie i wyciągnęła szpilki podtrzymujące jej niesforne włosy. Kiedy gęste, sprężyste
loki opadły na ramiona, uporczywy ból natychmiast zaczął ustępować. Izzy z westchnieniem
odchyliła głowę na miękkie oparcie sofy i przymknęła oczy.
Chętnie odsunęłaby wielką taflę okna i wyszła na dach do ogrodu, wiedziała jednak, że słychać tam
wyłącznie szum ruchu ulicznego. Dźwięki miasta w nocy...
Na wsi panowałaby cisza, można by usłyszeć jedynie głosy zwierząt i tajemnicze szelesty. Wróciła
myślą do obozowiska nad rzeką sprzed wielu lat i nagle ogarnęła ją nieodparta tęsknota i pragnienie,
by usłyszeć te dźwięki ponownie.
Przypomniała sobie rozmowę z Kate. Wiedziona ciekawością podniosła się z kanapy i podeszła do
komputera.
Wystarczyło kilka uderzeń w klawisze, żeby połączyć się z Internetem i odszukać stronę, o której
mówiła Kate.
Przez kilka minut przeglądała listę nazwisk, kiedyś tak dobrze jej znanych.
Kiedy pojawiło się nazwisko oba, kliknęła na umieszczoną obok kopertę i odczytała informacje.
Miała niemal wrażenie, że słyszy jego głos. Był notariuszem, ożenił się z Emmą, mieli trójkę dzieci i
nadal mieszkali na wsi.
To niesamowite, że po tych wszystkich latach ciągle tkwili w tym samym miejscu.
Bezwzględnie zdusiła dziwne uczucie, które do złudzenia przypominało zazdrość. Co mi się plącze
po głowie? - zdumiała się. Miała wspaniałe życie. Niczego jej nie brakowało - odniosła
sukces, zdobyła majątek, który przerósł jej najśmielsze oczekiwania, plan zajęć miała napięty do
granic możliwości.
Czego więcej mogła pragnąć? Willa...
Zignorowała bolesną myśl, nim ta zdążyła się na dobre zagnieździć w jej umyśle.
Postanowiła, że wyśle wiadomość do oba i dowie się, co słychać u pozostałych przyjaciół.
Nie zastanawiając się dłużej, napisała kilka zdań. Po krótkim namyśle dopisała jeszcze numer
telefonu.
Może ob zechce zadzwonić? Mogliby sobie pogadać o starych czasach.
- Michael, nie będę tego więcej powtarzał. Zabieraj się do lekcji albo ta gra wyląduje w koszu!
ebecca?
Beccy, gdzie jesteś? Pozbieraj swoje rzeczy.
Rebecca weszła z nadąsaną miną, niechętnie wepchnęła książki do tornistra i znów wymaszerowała.
Will z westchnieniem przegarnął palcami włosy. Musi jeszcze siąść do rachunków, a kiedy już
wypełni te bez-
nadziejnie długie formularze, trzeba będzie znów zajrzeć
do owiec.
Dzwonek telefonu oderwał go na chwilę od zniena-
widzonej papierkowej roboty. ięgnął po słuchawkę
z prawdziwą ulgą.
- Valley Farm, słucham.
- Will? Mówi ob. Upewniam się tylko, czy nie za-
pomniałeś o przyjęciu.
- Nie, skądże - skłamał. - Kiedy to ma być?
- W piątek, u nas w domu, zaczynamy o siódmej
trzydzieści. Przyjdziesz, prawda? Emma zrobi mi piekło,
jeśli cię nie będzie.
Nie miał wątpliwości, że jemu też by się dostało.
- próbuję - obiecał wymijająco. - Być może uda
mi się wyrwać na jakąś godzinę, ale owce ciągle się kocą,
więc za bardzo na mnie nie liczcie. - Nie chciał, żeby
ktoś musiał na nim polegać. I tak miał wrażenie, że
dźwiga na barkach cały świat, a to przyjęcie było jeszcze
jednym obowiązkiem.
- Każ się owcom wypchać.
- Czosnkiem i rozmarynem?
- Dowcipniś! Pamiętaj, że masz przyjść - zakończył
ob zdecydowanym tonem.
Will z ponurą miną odłożył słuchawkę na widełki.
Gdyby chodziło o kogoś innego, wymigałby się bez pro-
blemu. Teraz jednak nie miał wyboru. To było przyjęcie
oba i Emmy, ich dziesiąta rocznica ślubu i trzydzieste
urodziny obojga.
Nie znaczy to jednak, że zostanie tam dłużej, niż to
absolutnie konieczne. Maksymalnie dwie godziny, posta-
nowił. Obowiązek zostanie spełniony, honor uratowany.
Potem będzie mógł wrócić i...
I co? Usiądzie w pustym domu i będzie ponuro gapił
się w ścianę. A później położy się w pustym łóżku i rów-
nie ponuro będzie wpatrywał się w sufit, póki sen go
nie zmorzy.
Parsknął drwiącym śmiechem. Zawsze przecież może
zająć się nigdy niekończącą się papierkową robotą, która
zatruwa mu życie. Bóg jeden wie, że ma jej wystarczająco
dużo, by skutecznie wypełnić sobie czas.
Odepchnął krzesło i wyszedł do kuchni. Michael za-
brał się już do odrabiania lekcji. ebecca zwinęła się
w fotelu obok psa. Na kolanach trzymała kota, powieki
zaczynały jej opadać.
- Wychodzę zajrzeć do owiec - poinformował dzieci,
ściągając z wieszaka na drzwiach starą kurtkę i wsuwając
nogi w zabłocone kalosze. - Beccy, za dwadzieścia mi-
nut chcę cię widzieć w łóżku. Michael, masz być gotowy
w ciągu godziny.
Na zewnątrz panował już cichy, zimny wieczór. Kiedy
Will szedł przez podwórze, z obory dochodziły senne
głosy zwierząt, beczenie i szelest słomy, słychać było,
jak konie poruszają się w boksach.
Najpierw upewnił się, czy któraś z owiec nie potrze-
buje pomocy, potem rzucił okiem na resztę inwentarza:
kury i kaczki były już zamknięte ha noc, krowa i kilka
cielaków zostały jak zwykle na pastwisku za domem. Na
koniec zajrzał do koni, które co prawda nie należały do
niego, ale ponieważ zajmowały wynajęty fragment obory,
co wieczór sprawdzał, czy mają wodę.
Wreszcie skończył obchód i zatrzymał się przy ogro-
dzeniu. Oparł ramiona o bramę i rozkoszował się panu-
jącym wokół spokojem.
Gdzieś w oddali zaszczekał pies. owy pohukiwały,
nawołując się nawzajem, na ciemnym niebie dało się do-
strzec jasny kształt płomykówki, która cicho jak duch
krążyła w poszukiwaniu jakiejś nieostrożnej myszy.
Po chwili Will przeskoczył przez furtkę i kierując się
w stronę starego podwórka gospodarczego, przyglądał się
zmianom, jakie wprowadzili tu w ciągu ostatnich kilku
lat.
Obórka z drewnianych bali i stara szopa zostały prze-
robione na świetnie prosperujący sklep i bar, oferujące
mnóstwo dań z wytwarzanych na farmie produktów. Ba-
rem zajmowała się matka Willa, która gotowała wię-
kszość serwowanych tam potraw. Ojciec kierował praca-
mi stolarni. W dawnej mleczarni wyrabiano meble ogro-
dowe, zabawki i ogrodzenia.
Musicie rozszerzyć ofertę, poradzono im parę lat temu,
i tak właśnie zrobili. Na bagnistym, niewiele wartym pa-
stwisku nad rzeką posadzili niskopienne wierzby. Z ich
młodych, giętkich pędów produkowali płoty i płyty ogro-
dzeniowe, tak teraz modne, a także wiele innych towa-
rów, często na specjalne zamówienie.
Nadal większa część farmy wykorzystywana była pod
uprawy, teraz jednak było to gospodarstwo ekologiczne,
które stworzył, pokonując liczne biurokratyczne prze-
szkody, wynikające z niezwykle surowych przepisów
przemysłu żywieniowego. No i oczywiście hodował ow-
ce. Za kilka tygodni, gdy jagnięta podrosną, przeniesie
je na pastwiska na starej farmie Jenksów. Mięso owiec
wypasanych na słonych bagnach cieszyło się wielkim
wzięciem na rynku.
Wykupienie posiadłości pani Jenks było znakomitą in-
westycją, na którą właściwie nie mogli sobie wówczas
pozwolić. Nie chcieli jednak przegapić takiej niepowta-
rzalnej okazji. Zagospodarowanie farmy wymagało spo-
rych nakładów finansowych i przysporzyło niemało do-
datkowej pracy. Z pewnością upłynie jeszcze wiele lat,
nim ta inwestycja zacznie przynosić zyski, na szczęście
jednak farma rozwijała się świetnie i cała rodzina miała
zapewnioną przyszłość, a przecież o to właśnie mu cho-
dziło. Jakie znaczenie ma to, że bez przerwy chodzi zmę-
czony i zdenerwowany?
Jeszcze raz rozejrzał się po gospodarstwie, upewniając
się, czy niczego nie przeoczył. Kiedy wrócił do domu,
usłyszał gwałtowny tupot nóg i dostrzegł znikające za
drzwiami plecy córeczki. Powstrzymując uśmiech, poło-
żył dłoń na ramieniu Michaela.
- Jak ci idzie, chłopie?
- Chyba dobrze. Został mi jeszcze tylko francuski.
- Obawiam się, że to mój słaby punkt - zaśmiał się
Will. - Jeśli będziesz potrzebował pomocy, musisz po-
prosić babcię.
Wstawił wodę i wszedł na górę zajrzeć do Beccy. Ma-
ła wskoczyła już do łóżka, jednak jej buzia i zęby nie
nosiły śladów mycia. Popędził córkę do łazienki, po czym
ułożył ją w łóżku.
- Poczytaj mi trochę - poprosiła, więc chociaż był
bardzo zmęczony, wziął książeczkę, oparł plecy o wez-
głowie łóżka, objął małą ramieniem i zaczął czytać.
- Tato?
Wciągnął głęboko powietrze i z wysiłkiem uniósł po-
wieki.
- Michael? Która godzina?
- Dochodzi dziesiąta. trasznie długo tu siedzisz.
zucił okiem na Beccy. pała głęboko, wtulona w je-
go pierś. Ostrożnie wyciągnął rękę spod jej pleców i uło-
żył dziewczynkę na poduszce.
- Przepraszam - mruknął, podnosząc się z łóżka. -
Usiadłem na chwilę, żeby poczytać, i najwidoczniej się
zdrzemnąłem.
- Jesteś wykończony - zauważył Michael, patrząc na
ojca z niepokojem. - Za ciężko pracujesz.
Will przytulił synka i z czułością zmierzwił mu włosy.
- Przeżyję - powiedział, zastanawiając się, czy tylko
mu się zdawało, czy rzeczywiście zabrzmiało to jak przy-
rzeczenie.
- Dobry Boże... Emma?, - ob odsunął się z krze-
słem od komputera i spojrzał na żonę, która stanęła
w drzwiach gabinetu.
Emma oparła się o framugę, założyła ręce i przechy-
liła głowę na bok.
- Co się stało? - spytała. - Wyglądasz, jakbyś zoba-
czył ducha.
ob zaśmiał się niewyraźnie.
- No... W pewnym sensie. To Isabel Brooke. Przy-
słała mi wiadomość. Pisze, że chce się z nami skontak-
tować i podaje swój numer. Zadzwonimy do niej?
Emma oderwała się od drzwi, przeszła przez pokój
i stanęła obok męża. Opierając się jedną ręką o jego ra-
mię, pochyliła się w stronę ekranu.
- O rety! łynna Isabel Brooke! Możesz zaprosić ją
na przyjęcie.
- Chyba żartujesz? - ob zakrztusił się ze śmiechu.
- Dlaczego miałaby przyjechać na nudne, prowincjonal-
ne przyjęcie?
Emma klepnęła go lekko w ramię.
- Hej, uważaj, co mówisz! Takiej imprezy od dawna
nie było w całym hrabstwie. Nudne i prowincjonalne, też
coś!
ob nie przestawał się śmiać.
- To co, mam ją zaprosić?
- Czemu nie? - Emma wzruszyła ramionami. - Osta-
tecznie może tylko powiedzieć albo tak, albo nie.
- Czasami, kochanie, twoje spostrzeżenia są bardzo
głębokie. - ob podniósł się i wziął żonę w objęcia. -
Zadzwonię do niej jutro. Dziś jest już za późno. Zresztą
mam teraz ciekawsze zajęcia.
- Isabel? Telefon do ciebie. Jakiś ob. Powiedziałam
mu, że masz zebranie, ale twierdzi, że to pilne.
Kate wsadziła głowę do sali konferencyjnej i czekała
na odpowiedź. Izzy czubkiem palca potarła zmarszczkę
między brwiami.
- Kate, naprawdę nie mam czasu na... - zawahała
się, gdy nagle coś przyszło jej do głowy. - Czy podał
nazwisko?
Kate pokręciła głową.
- Powiedział tylko, że wróciłaś z daleka.
Izzy uśmiechnęła się przepraszająco do siedzących
wokół stołu osób.
- Przepraszam na chwilkę. Kate, bądź tak miła
i sprawdź, czy nikt nie chce kawy.
Weszła do swojego gabinetu i podniosła słuchawkę.
- Isabel Brooke. - W jej głosie ciekawość walczyła
z nieufnością.
- Zacząłem już podejrzewać, że wcale nie myślałaś
poważnie o skontaktowaniu się z nami. A może kazałaś
mi tyle czekać, żebym pamiętał, gdzie jest moje miejsce?
- mówił ze śmiechem znajomy głos.
Izzy mimowolnie uśmiechnęła się szeroko.
- Witaj, ob! - powiedziała wesoło. - Przepraszam.
Naprawdę mam zebranie i prosiłam, by nie łączono żad-
nych rozmów. Nie zdawałam sobie sprawy, że podałam
ci służbowy telefon.
- Nie podałaś, ale chciałem zadzwonić szybko, więc
moja sekretarka zabawiła się w detektywa. Jak się masz?
- Dobrze... Nawet świetnie. A ty? I Emma? Troje
dzieci! Imponujące.
- Bez przesady - zaśmiał się. - To łatwizna. Wszy-
scy mamy się dobrze, choć oczywiście nasze osiągnięcia
nie są tak efektowne jak twoje. To dopiero olśniewająca
kariera!
- To tylko sukces finansowy - powiedziała lekcewa-
żąco i w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że
tak właśnie jest. Czymże była jej kariera wobec szczęścia,
jakie osiągnęli ob i Emma, wobec narodzin ich trojga
dzieci? - Posłuchaj, ob. Dziś naprawdę jestem okropnie
zajęta, ale bardzo chciałabym was zobaczyć. Czy mogli-
byśmy jakoś się spotkać?
- Prawdę mówiąc, właśnie w tej sprawie dzwonię.
Organizujemy przyjęcie z okazji dziesiątej rocznicy ślubu
i naszych trzydziestych urodzin i chcielibyśmy cię zapro-
sić. Kłopot w tym, że to już jutro wieczorem. Wiem, że
nie zostawiam ci zbyt dużo czasu do namysłu.
- Wspaniale! Oczywiście, że przyjadę. Bardzo chęt-
nie. Za żadne skarby nie zrezygnuję z takiej okazji. Prze-
każę teraz słuchawkę sekretarce, ona wszystko zapisze.
Dziękuję, ob!
Krótko wyjaśniła Kate, o co chodzi i poprosiła, by
asystentka zanotowała podane przez oba dane oraz zare-
zerwowała miejsce w jakimś pobliskim hotelu. Po wy-
daniu tych dyspozycji wróciła na zebranie.
- Na czym stanęliśmy? - Uśmiechnęła się rozbraja-
jąco, próbując skoncentrować się na omawianych na spot-
kaniu sprawach.
Była zupełnie wytrącona z równowagi. To niesamo-
wite, myślała. Każdego dnia podejmowała się znacznie
trudniejszych zadań, ale z jakiegoś powodu nic jej tak
nie przerażało jak dzisiejsze przyjęcie.
Może to z powodu Willa? Co będzie, jeśli on się po-
jawi? A jeżeli przyjdzie też Julia? O Boże...
prawdziła adres i z niepokojem spojrzała na dom.
Dwanaście lat to szmat czasu. Wiele się wydarzyło od
tamtej pory. Mówią, że nigdy nie powinno się wracać
do starych miejsc, ale może nadszedł odpowiedni mo-
ment, by jednak to zrobić? Całkiem możliwe, że tego
właśnie potrzebowała, by zamknąć tamten rozdział.
Jeszcze raz przejrzała się we wstecznym lusterku, po
czym wzruszyła ramionami, wysiadła z auta i zdecydo-
wanym krokiem ruszyła w stronę otwartych drzwi, trochę
zbyt mocno ściskając w ręku kwiaty.
Z domu dobiegał hałas, świadczący o tym, że zabawa
rozkręciła się już na dobre: podniesione głosy, wybuchy
śmiechu. Izzy uświadomiła sobie, że bezcelowe byłoby
dzwonienie do drzwi. Z sercem bijącym w rytm żywej
muzyki weszła do środka i z uśmiechem przyklejonym
do twarzy przekroczyła próg drzwi na końcu korytarza.
Z początku nikt jej nawet nie zauważył, a potem nagle
ucichło. Miała wrażenie, że wszyscy odwrócili wzrok
w jej stronę. Uśmiech zaczął jej zamierać na ustach. Pa-
trzyła na pokój pełen obcych ludzi, zastanawiając się,
co, do diabła, tutaj robi.
W tym momencie od grupy ludzi oderwał się jakiś
mężczyzna. Był niższy, niż zapamiętała, wydawał się tęż-
szy, a i włosy miał nieco przerzedzone, ale błyszczące
zielone oczy i radosny uśmiech nie zmieniły się ani tro-
chę. Mężczyzna szedł w jej stronę z otwartymi szeroko
ramionami.
- Izzy!
- ob! - powiedziała z ulgą i wpadła w jego obję-
cia. Zaskoczyło ją, że czuje się tak, jakby po długiej po-
dróży wróciła wreszcie do domu.
ob wypuścił Izzy z objęć, przez chwilę trzymał ją
na wyciągnięcie ręki i znów porwał w ramiona.
- Emma! - zawołał. - pójrz, kto przyszedł!
Emma nie zmieniła się ani odrobinę. Ciągle była tą
samą śliczną, życzliwą dziewczyną. Przytuliła mocno
Izzy, z okrzykami zachwytu przyjęła kwiaty i pociągnęła
ją, by mogła przywitać się z wszystkimi dawnymi przy-
jaciółmi.
Czy może raczej z większością przyjaciół... Izzy
z trudem powstrzymała narastające uczucie rozczarowa-
nia, kiedy stwierdziła, że wśród gości nie widzi Willa.
W gruncie rzeczy nie miała przecież podstaw, by sądzić,
że go tu spotka.
Zresztą gdyby przyszedł, zjawiłaby się również Julia,
a Izzy wcale nie miała pewności, czy gotowa jest na spot-
kanie z dawną przyjaciółką, nawet po tak długim czasie.
Nagle znów zapadła cisza. Izzy zwróciła oczy w stro-
nę drzwi.
W progu stał mężczyzna. Ciemne włosy miał nieco
zmierzwione, jakby dopiero przeczesał je palcami, cho-
ciaż ręce trzymał wciśnięte w kieszenie. Wydawało się,
że czuje się niezręcznie i zastanawia się, czy nie uciec.
Zanim jednak zdążył podjąć decyzję, otoczył go tłum
przyjaciół, witających go z wielką serdecznością. Po
chwili mężczyzna spojrzał w głąb pokoju i napotkał
wzrok Izzy. erce skoczyło jej do gardła.
Dobry Boże, po tylu latach... Wygląda zupełnie tak
samo, pomyślała. Nie, nie, zmienił się, to jasne, ale to
ciągle był Will. Jej Will.
Nie...
Tak!
Uspokój się! - zgromiła się w myślach. pójrz na nie-
go. Popatrz, jak bardzo się zmienił. Jest wyższy, tęższy,
starszy. I ma takie zmęczone oczy. Nadal urzekająco
piękne, ale zmętzone. Czemu jest taki zmęczony?
Chciało jej się i płakać, i śmiać, i rzucić mu się w ra-
miona... Nic z tego nie mogła zrobić, więc korzystając
z faktu, że tuż za nią były drzwi, wymknęła się do holu.
Potrzebowała czasu, żeby wszystko przemyśleć, po-
układać, odzyskać kontrolę nad swoim sercem, nim powie
lub zrobi coś głupiego.
O Boże! Will...
OZDZIAŁ DUGI
Will stał jak oniemiały. Nigdy w życiu nie przyszłoby
mu do głowy, że ją tu zobaczy. Gdyby miał zgadywać,
gdzie i kiedy spotka Izzy, nawet przez myśl by mu nie
przeszło, że właśnie tutaj.
Ktoś wciskał mu do ręki drinka, ktoś inny klepał go
po plecach, mówiąc, jak dobrze znów go widzieć, ale
Will był w stanie myśleć wyłącznie o Izzy.
Jego Izzy.
Nie... Już nie. Już od wielu lat nie była jego... Od
chwili, gdy zawiódł jej zaufanie...
Cholera, czemu ob go nie uprzedził? Być może
w ogóle by nie przyjechał.
Nonsens. Oczywiście, że przyszedłby na przyjęcie.
Nic nie zdołałoby go powstrzymać. Pragnął z nią poroz-
mawiać, ale najpierw musiał przywitać się z tymi, którzy
tak się ucieszyli na jego widok; z wszystkimi, którzy po-
mogli mu przeżyć koszmar kilku ostatnich lat. Uśmiechał
się więc do nich, robił jakieś - miał nadzieję, że sensowne
- uwagi, a kiedy znów podniósł wzrok, Izzy już znikła.
Przestraszył się nagle, że mogła się niepostrzeżenie
wymknąć i odjechać. Musi, koniecznie musi z nią po-
mówić.
- Przepraszam - mruknął, torując sobie drogę do
drzwi z tyłu pokoju, które prowadziły do małego, we-
wnętrznego holu. Prawdopodobnie Izzy wymknęła się
właśnie tędy.
tała w holu, jakby zagubiona, bezwiednie skubiąc
liść jakiejś rośliny. Jej osławione opanowanie najwyraź-
niej diabli wzięli. Znikła gdzieś silna, pełna energii ko-
bieta, o której tak często pisała prasa. Na jej twarzy po-
jawił się wyraz bezbronności.
I nagle Will przestał się bać.
- Cześć, Izzy - powiedział cicho. - Kopę lat...
Uśmiechnęła się z wyraźnym wysiłkiem.
- Cześć, Will - odpowiedziała. Jej głos był dokładnie
taki, jak Will pamiętał: ciepły, zmysłowy, miły; - Co
u ciebie słychać?
- Cóż... Wciąż prowadzę gospodarstwo. - Przesunął
spojrzeniem po jej eleganckich wieczorowych spodniach
i ślicznym, błyszczącym topie. Czuł, jak jego mięśnie się
napinają. - Wyglądasz pięknie jak zawsze. Zupełnie nie
przypominasz zabójczym.
- A ty nadal potrafisz czarować - mruknęła z uśmie-
chem, który sprawił, że nogi się pod nim ugięły. - Nie
sądziłam, że wciąż mnie pamiętasz. Upłynęło mnóstwo
czasu... Dwanaście lat.
- Jedenaście od chwili, gdy widziałem cię po raz
ostatni. Ale prasa ciągle mi o tobie przypomina, nawet
gdybym chciał zapomnieć. - tarał się mówić lekkim to-
nem i trzymać ręce przy sobie.
Ze ściśniętego gardła wyrwał mu się zdławiony
śmiech, kiedy wymownie wzniosła oczy do nieba.
- A... jak tam Julia? - spytała.
Will poczuł, jak uśmiech powoli zamiera mu na twa-
rzy. Okazuje się, że to spotkanie nie będzie takie łatwe,
jak sądził.
- Ona nie żyje, Izzy - powiedział cicho. - Umarła
ponad dwa lata temu. Miała raka.
Chociaż starał się mówić bardzo łagodnie, zdawał so-
bie sprawę, że Izzy odebrała jego słowa jak silny cios.
Jej oczy się rozszerzyły, a z ust wyrwał się cichy okrzyk,
który stłumiła uniesioną dłonią.
- Will... tak mi przykro. Nie miałam pojęcia, napraw-
dę... O Boże...
Gdyby był rozsądny, trzymałby się z dala. Jednak wy-
dawała się taka wstrząśnięta i zdruzgotana, że nie potrafił
się opanować. Zrobił jeden krok, a ona ruszyła w jego
stronę tak szybko, że ledwie miał czas otworzyć ramiona.
Przypadła do jego piersi, obejmując go mocno w geście
pocieszenia.
Dobry Boże, myślał poruszony. W dotyku jest taka
sama... Nawet pachnie tak samo. Zupełnie jakby nie było
tych dwunastu lat, jakby nic się nie wydarzyło: jego mał-
żeństwo z Julią, dwoje dzieci, powolna, bolesna śmierć
żony, długa walka o powrót do normalnego życia...
Wszystko to znikło od jednego dotknięcia.
Drżała w jego objęciach, więc otoczył ją mocniej ra-
mionami.
- Cii... już dobrze... - mruczał cicho i stopniowo jej
ciało uspokoiło się.
Wreszcie Izzy się odsunęła. Will nie miał ochoty jej
puścić, ale usłuchał zdrowego rozsądku i także zrobił
krok do tyłu.
- Bardzo mi przykro. - Uśmiechnęła się ze smut-
kiem. - Naprawdę nie miałam pojęcia. To musiało być
dla ciebie straszne. Czemu ob nic mi nie powiedział?
Nie mogę uwierzyć... Przepraszam, że o tym wspomnia-
łam. Popsułam ci przyjęcie...
oześmiał się trochę szorstko.
- Nie znoszę przyjęć. A wspominanie Julii niczego
przecież nie zmieni. Ciągle ktoś o niej mówi.
Tyle miał jej do opowiedzenia, ale w holu wciąż ktoś
się kręcił. Goście stale przechodzili do łazienki albo do
kuchni i każdy zatrzymywał się na pogawędkę.
Ogarnęła go panika, gdy uświadomił sobie, że czas
ucieka. Nie mógł pozwolić, żeby Izzy odjechała, nim zdą-
ży z nią spokojnie porozmawiać. Było tyle spraw. Może
nawet zbyt wiele. Część należałoby chyba przemilczeć...
- Chciałbym, żebyśmy nadrobili zaległości... My-
ślisz, że udałoby ci się znaleźć jutro trochę czasu? - za-
pytał, zastanawiając się, czy sam zdoła wygospodarować
wolną chwilę.
- Zatrzymałam się na noc w hotelu „White Hart" -
powiedziała. - Zamierzałam jutro wracać, ale właściwie
nie muszę się spieszyć. Co proponujesz?
- Przyjedź do mnie na lunch - poprosił. - Wiesz, jak
trafić.
Zaśmiała się cicho.
- Z przyjemnością. Już się na to cieszę.
Zapadła cisza. Dobiegające z salonu odgłosy przyjęcia
nie były w stanie rozładować napięcia, jakie się między
nimi wytworzyło.
- Ach, tu jesteście! - ob zajrzał do holu. -
Chodźcie pogadać z innymi. Wszyscy chcą się wami na-
cieszyć.
Bez ceregieli wciągnął ich z powrotem do salonu. Po
chwili zostali rozdzieleni, a kiedy Will odebrał telefon,
że musi wracać do owiec, nie mógł już odnaleźć Izzy.
Trudno, uznał. Przecież zobaczą się jutro.
Narzucił kurtkę, pożegnał się z obem i Emmą
i szybko wrócił na farmę. Dopiero później, o trzeciej nad
ranem, gdy jagnięta już przyszły na świat i mógł wreszcie
położyć się do łóżka, uświadomił sobie, że nie uzgodnili
godziny spotkania.
Izzy zatrzymała samochód i rozejrzała się wokół ze
zdumieniem.
Ależ tu się zmieniło! Dom i stodoły wyglądały tak
samo, ale za ceglanym ogrodzeniem, które przedzielało
podwórze, wprowadzono ogromne zmiany.
Ściany starych budynków gospodarczych, świeżo
oszalowane i zabejcowane na czarno, ładnie kontrasto-
wały z czerwienią dachówek. Nad jednym z budynków
zawieszono szyld: Bar „Pod tarą zkapą". Niski płotek
otaczał placyk, na którym stały, stoły i krzesła.
W pobliżu baru dostrzegła sklep z żywnością, a po
drugiej stronie parkingu, w budynku, który - jak pamię-
tała - był kiedyś mleczarnią, znajdowało się przedsiębior-
stwo pod nazwą „Towary drewniane z Valley Farm". Izzy
dostrzegła masywne, drewniane zabawki ogrodowe, a na
trawniku także meble.
Był jeszcze sklep z wikliną oferujący wiklinowe po-
jemniki, drabinki i stojaki na pnącą fasolę, a także tra-
dycyjne kosze. Mimo że była sobota i dochodziła dopiero
jedenasta, w sklepie panował wielki ruch.
Świetnie prosperujący wiejski przemysł, pomyślała Iz-
zy. Ciekawe, jaka część tego kompleksu należy do Willa?
Prawdopodobnie wynajął wszystko przedsiębiorczym są-
siadom, uznała po namyśle. Nie starczyłoby doby, żeby
sam mógł się tym zająć.
kierowała się w stronę domu. Przyjechała za wcześ-
nie, ponieważ w hotelu poproszono ją o zwolnienie po-
koju przed dziesiątą. Przez pół godziny jeździła bez celu
po okolicy, aż w końcu uznała, że chce już mieć za sobą
to spotkanie.
Mieć to za sobą, powtórzyła w myśli. Zupełnie jakby
chodziło o wizytę u dentysty. To dziwne, że tak się de-
nerwowała na myśl o spotkaniu z Willem. Choć tłuma-
czyła sobie, że nie ma powodu do niepokoju, serce waliło
jej jak młotem, a dłonie miała wilgotne. Nie przeżywała
takiego stresu od czasu, gdy po raz pierwszy uczestni-
czyła w posiedzeniu rady nadzorczej.
Wtedy przynajmniej znała porządek obrad, a teraz
miała spotkać się z owdowiałym mężem dawnej kole-
żanki szkolnej, ojcem dziecka, którego poczęcie zakoń-
czyło ich związek...
Jakie to wszystko poplątane.
- Jeśli szuka pani Willa, jest przy jagniętach - krzyk-
nęła jakaś kobieta, wskazując za dom. Izzy uśmiechnęła
się z wdzięcznością i ruszyła w stronę owczarni.
- Will? - zawołała. - Jesteś tam?
Na spotkanie wybiegł jej czarno-biały owczarek collie,
machając przyjaźnie ogonem.
Izzy niepewnie rzuciła okiem na błoto pod nogami,
spojrzała z żalem na buty od Gucciego i ostrożnie pode-
szła do drzwi.
- Will?
- Tutaj - rozległ się głośny okrzyk.
Przez chwilę mocowała się z bramką, po czym weszła
do środka. Kiedy już przyzwyczaiła wzrok do panującego
w owczarni półmroku, dostrzegła Willa przykucniętego
obok owcy.
- Cześć! - powitał ją cicho. - Witaj w domu waria-
tów. Wcześnie przyjechałaś.
- Wiem, przepraszam... Chcesz, żebym sobie poje-
chała?
Pokręcił głową.
- Nie. Tylko daj mi trochę czasu. W tej chwili nie
mogę się ruszyć.
Dopiero teraz zobaczyła, co robi, i przez moment roz-
ważała, czy nie uciec do baru, gdzie mogłaby poczekać,
aż skończy. Owca próbowała się podnieść i Will wolną
ręką - bo druga po łokieć tkwiła pod ogonem - siłą przy-
trzymał ją na słomie.
- Czy mogłabym ci jakoś pomóc? - usłyszała swój
głos.
Will zmierzył ją sceptycznym spojrzeniem. .
- Jeśli mówisz poważnie, mogłabyś uklęknąć jej na
karku - odparł.
Jak się domyślała, spodziewał się raczej, że weźmie
nogi za pas.
Prawdę mówiąc, miała na to ochotę, ale o dziwo wzru-
szyła tylko ramionami i - zaskakując w równej mierze
Willa jak i siebie - rzuciła na zanieczyszczoną słomę tor-
bę od Louisa Vuittona i w dżinsach od Versacego i w bu-
tach od Gucciego uklękła obok owcy, przytrzymując jej
kark kolanem.
- A w ogóle, dzień dobry - powiedziała z szerokim
uśmiechem.
Na moment odjęło mu głos.
Paparazzi, polujący na jej zdjęcia, które potem uka-
zywały się w plotkarskich magazynach, nie uwierzyliby
własnym oczom, pomyślał z tłumionym chichotem.
- Dobry... - mruknął i zaraz jęknął z bólu, gdy rękę
ścisnął skurcz, a na palcach poczuł uderzenie ostrego ko-
pytka. No, przynajmniej wiem, gdzie jest jedna nóżka,
pomyślał z filozoficznym spokojem i gdy tylko skurcz
minął, chwycił kopytko, przesunął dłoń i odszukał drugą
nogę jagnięcia.
Po kilku chwilach na świat przyszło pierwsze z jag-
niąt. Parę sekund później urodziło się drugie. A potem
jeszcze trzecie.
- Trojaczki? - spytała cicho Izzy.
Will posłał jej uśmiech, usiadł na piętach i garścią
słomy oczyścił pokryte żółtymi loczkami mokre maluchy
o ruchliwych ogonkach.
- Najwyraźniej.
Jagniątka stanęły na chwiejnych nóżkach i ruszyły do
matki, która też już wstała. Will podniósł się z ziemi
i spojrzał na swoje dłonie.
- Pomógłbym Ci, ale... - erce zabiło mu gwałtow-
nie, gdy zajrzał w jej wesołe, zielone oczy.
- To było cudowne. - Izzy podniosła się zręcznie,
niedbale otrzepując kolana.
W jej głosie było tyle radości, że Will zapragnął ją
przytulić. Zamiast tego cofnął się szybko, chwycił wiadro
z gorącą wodą, mydło i ręcznik i obchodząc małą ro-
dzinkę, wyszedł z boksu.
Poprowadził Izzy do domu, nogą zatrzasnął drzwi, po
czym ściągnął grubą koszulę i zaczął szorować ręce
w zlewie.
- Prawdę mówiąc, przydałby mi się prysznic - za-
uważył. - Poczekasz jeszcze pięć minut?
- Jasne.
- Czuj się jak u siebie - powiedział i dopiero bieg-
nąc po schodach na górę, przypomniał sobie o stojących
na pianinie zdjęciach Julii i dzieci.
Nic na to nie poradzę, pomyślał, wzruszając ramio-
nami. Julia była jego żoną, matką jego dzieci. Zasłużyła
na to, by zachować ją we wspomnieniach. Zresztą, nawet
gdyby chciał, nie zdołałby uchronić Izzy przed rzeczy-
wistością, tak jak nie mógł zapobiec śmierci Julii.
Izzy rozejrzała się po kuchni, która wyglądała prawie
tak samo jak przed laty. Jakby czas się zatrzymał.
Można by się spodziewać, że lada chwila otworzą się
drzwi i ob, Emma, Julia, a może też am i Lucy wejdą
do środka, śmiejąc się i paplając jak stado srok, a pani
T., jak mówili o matce Willa, postawi czajnik na kuchni
i wyciągnie z pieca blachę bułeczek.
Matka Willa bez przerwy coś piekła. Jej kuchnia za-
wsze pachniała aromatyczną szarlotką i bułeczkami, któ-
re jedli, zanim zdążyły dobrze wystygnąć. erdecznie wi-
tała każdego, kto pojawił się w progu i wszystkich oczy-
wiście karmiła.
Miłe wspomnienia wywołały na twarzy Izzy czuły
uśmiech. Potem odwróciła się do pianina i stanęła jak
wryta. erce waliło jak oszalałe. Powoli, na miękkich no-
gach, przeszła przez pokój i znieruchomiała, wpatrując
się w zdjęcia.
Julia i Will, roześmiani na huśtawce pod jabłonią. Ju-
lia z niemowlęciem na ręku i małym dzieckiem opartym
o jej kolana. oześmiany Will, znów na huśtawce,
z dzieckiem na kolanach i jeszcze raz Will - tym razem
z twarzą przysuniętą blisko do buzi niemowlęcia, z tak
czułym wyrazem, że Izzy napłynęły do oczu łzy.
Co ja tu robię? - pomyślała przerażona. To jej dom...
i jej mąż.
uszyła po omacku do drzwi i nagle poczuła, jak Will
chwyta ją w ramiona i mocno przytula do piersi. Nie
mogła dłużej powstrzymać się od płaczu. Jej ciałem
wstrząsnęło łkanie.
- Cii... Przepraszam. Powinienem pomyśleć, że się
zdenerwujesz, widząc te zdjęcia. Zapomniałem, jak bar-
dzo ją kochałaś.
Kochałam ciebie, poprawiła go w duchu. Nie mogła
jednak wydobyć głosu, a zresztą w tych okolicznościach
nie byłoby to najmądrzejsze wyznanie.
W bezpiecznych ramionach Willa szok powoli zaczął
ustępować i łkanie ucichło równie szybko, jak się poja-
wiło.
- Już dobrze? - Will wypuścił Izzy z objęć i popa-
trzył na nią z -niepokojem.
Kiwnęła głową, ocierając nos wierzchem dłoni. Will
oderwał z rolki kawałek kuchennego ręcznika i czekał,
aż Izzy wydmucha nos i osuszy oczy.
- Przepraszam - wymamrotała, uśmiechając się z za-
żenowaniem. - Za wiele wspomnień.
Widziała, jaką spiętą ma twarz i miała ochotę kopnąć
się w kostkę. Zbyt wiele wspomnień? Też coś! A co on
miał, u diabła, powiedzieć?!
- Herbaty?
- Poproszę.
Wstawił wodę i opierając się o kuchenkę, patrzył
z namysłem. Izzy poczuła się niepewnie pod jego ba-
dawczym spojrzeniem, więc zmierzyła go wzrokiem
i wypaliła:
- Zmieniłeś się. - Zabrzmiało to jak oskarżenie.
Parsknął śmiechem.
- Mam nadzieję. Kiedy widziałaś mnie ostami raz,
byłem dziewiętnastoletnim dzieciakiem. Urosłem od tego
czasu chyba jakieś osiem centymetrów i nabrałem ciała.
Ciężko pracuję, a praca fizyczna rozwija mięśnie.
To prawda. Widziała przecież jego muskularny tors,
gdy ściągnął koszulę. Pokręciła głową, odsuwając nie-
pokojące myśli. Twarz Willa poznaczona była bruzdami,
oczy wydawały się smutne.
- Nie to miałam na myśli - powiedziała i nagle się
zawstydziła. - Przepraszam... Zachowuję się jak kretyn-
ka. Oczywiście, że się zmieniłeś po tym, przez co mu-
siałeś przejść. Każdy by się zmienił.
Will uśmiechnął się nieznacznie.
- Chyba tak... Ale to już przeszłość. Trzeba żyć dalej.
- Przechylił głowę na bok, a jego twarz złagodniała. -
Natomiast ty wyglądasz zupełnie tak samo.
Izzy wzniosła oczy do nieba.
- Coś takiego! Tyle pieniędzy i zachodu i żadnej
zmiany? — Miała nadzieję, że zabrzmi to lekko i dowcip-
nie, a tymczasem jej głos przypominał mowę nadąsanego
brzdąca. Jakie to niemądre. Przecież nie powinna czuć
się urażona. W gruncie rzeczy chyba faktycznie nie zmie-
niła się tak bardzo. Nigdy też nie przeżyła takiej tragedii
jak Will.
A przynajmniej od chwili, gdy ją opuścił.
Will jednak wyglądał na zażenowanego, więc znów
poczuła na siebie złość.
- Miałem na myśli... - westchnął niecierpliwie, prze-
ciągając ręką po włosach. - Cholera, właściwie nie wiem
co... W każdym razie nie chciałem cię obrazić. Przepra-
szam, jeśli tak to odebrałaś.
Patrzył na nią skruszony, więc kręcąc głową, łagodnie
dotknęła jego ręki.
- Wiem przecież. Po prostu czuję się inaczej i wy-
dawało mi się, że to trochę po mnie widać. Każda roz-
sądna kobieta czułaby się mile połechtana. W każdym
razie nie chciałabym, żeby moja pozycja wpłynęły na
mój wygląd. A już z pewnością nie chciałabym wyglądać
jak Godzilla.
Uniósł kąciki ust w uśmiechu i patrzył na nią z czu-
łością.
- Trochę musiałaś się zmienić, ale to ciągle ty, tak
samo piękna jak dawniej. Tak się cieszę, że cię widzę.
To właśnie chciałem powiedzieć, tylko wyszło mi tak
niezręcznie. - Kciukiem starł resztki łez z jej policzka.
Ten czuły gest sprawił, że nogi się pod nią ugięły, ale
Will już cofnął dłoń i odwrócił się, wciskając rękę do
kieszeni.
Kiedy się wreszcie po chwili odezwał, jego głos
brzmiał szorstko.
- To naprawdę szok, zobaczyć cię po tylu latach. Wra-
cają wszystkie wspomnienia... Ale przecież nie sposób
wrócić do dawnych czasów, prawda? Zbyt wiele wody
upłynęło.
W tym właśnie momencie, jakby pojawiła się jedna
z tych fal, które odpłynęły, do kuchni wpadło dwoje chi-
choczących dzieci. Na widok gościa ich głośne okrzyki
zamarły.
Wygląd dziewczynki nie zaskoczył Izzy: ciemnowło-
sa, niebieskooka, cały ojciec. Widok chłopca natomiast
zupełnie zbił ją z tropu. Włosy i oczy miał prawie takie
same jak Will, ale układ ust, nadający twarzy dziecka
bezbronny wyraz...
Julia.
Will natychmiast się wyprostował, patrząc na dzieci
z wyraźną dumą.
- Izzy, poznaj moje dzieci: Michaela i Beccy. Dzie-
ciaki, to jest Isabel; Chodziła do szkoły ze mną i z waszą
mamą. Przywitajcie się.
- Cześć - powiedzieli chórem i ponownie zwrócili
oczy na ojca. - Babcia prosi o trochę jajek, bo wszyscy
zamawiają dziś kanapki z jajkiem, a jej już się skończyły
- wyrecytowała ebecca jednym tchem.
- A dziadek dziś rano sprzedał drabinkę i domek na
drzewo... A wiesz, co powiedziała pani Jenks? - mówił
Michael. - Chce mieć wiklinową trumnę i grób w lesie.
Jej syn jest na nią wściekły. łyszałem, jak babcia opo-
wiadała dziadkowi. Podobno kłócili się o to w barze
i ona powiedziała, że to jej ciało i może z nim zrobić,
co zechce. Miałem ci jeszcze powiedzieć, że dziś jest
tarta paprykowa - dodał Michael zupełnie bez związku.
Izzy z trudem powstrzymała śmiech.
Patrzyła, jak Will uśmiecha się do dzieci, czochra wło-
sy syna i czułym gestem obejmuje ramiona córki i nagle
poczuła przeraźliwą pustkę.
Nic nie osiągnęłam, pomyślała. Trzydzieści lat i ciągle
nic nie mam, poza pieniędzmi. Nawet nie mam komu
ich dać. zeczywiście wcale się nie zmieniłam.
Gwizd czajnika uwolnił ją od tych rozmyślań.
- Idź po jajka, a ja zrobię herbatę - powiedziała, się-
gając do szafki, gdzie zawsze stały kubki.
- Zajrzyj do zmywarki - rzucił przez ramię Will, wy-
chodząc z dziećmi.
Izzy otworzyła zmywarkę i ujrzała mnóstwo brud-
nych naczyń. Wsypała proszek do pojemnika, zamknęła
drzwiczki i włączyła sprzęt, a potem w zlewie umyła
dwa wyciągnięte wcześniej kubki i przygotowała herbatę.
W tej samej chwili Will wrócił do kuchni.
- Znalazłaś wszystko?
- Mniej więcej. Włączyłam zmywarkę.
- O, cholera - zaklął. - Zamierzałem to zrobić - do-
dał. - Miałem różne plany, ale ty przyjechałaś wcześniej,
a owca się spóźniła i... - przerwał, wzruszając ramio-
nami, po czym uśmiechnął się szeroko i z westchnieniem
przytulił ją mocno do szerokiej piersi, do której nie miała
najmniejszych praw.
- Jak miło znów cię zobaczyć - mruknął. Wypuścił
ją z objęć i zajrzał w oczy. - Wszystko u ciebie dobrze?
- Całkiem znośnie. - Jakoś znalazła siłę, żeby po-
przeć kłamstwo uśmiechem. - A u ciebie?
Uciekł spojrzeniem w bok, ale po chwili znów patrzył
jej w oczy.
- Już teraz jest dobrze. Ale rzeczywiście, przez kilka
lat było ciężko.
- Opowiedz mi o tym - poprosiła cicho.
Odsunął dla niej krzesło, a sam usiadł u szczytu stołu
w rzeźbionym fotelu swojego ojca i przez chwilę
patrzył
w milczeniu w kubek.
- To stało się prawie trzy lata temu. Miała kłopoty
z przełykaniem, zupełnie jakby coś utkwiło jej w gardle,
więc poszła do lekarza. Lekarz skierował ją do szpitala.
Tam orzekli, że to rak przełyku. Kuracja dała tylko tyle,
że mogła w miarę normalnie żyć i nie odczuwać bólu.
Julia uważała, że to wina chemii w jedzeniu, więc za-
częliśmy jeść wyłącznie zdrową żywność i całą farmę
przestawiliśmy na produkcję ekologiczną.
- Nie mogli jej w żaden sposób pomóc?
Will pokręcił głową.
- Tylko na krótko. W końcu zabrali ją do hospicjum.
To było coś strasznego.
Izzy nie potrafiła sobie tego wyobrazić.
- Czy dzieci wiedziały? - spytała; myśląc o rados-
nych, pełnych życia istotkach, które kilka minut temu
wpadły do kuchni i beztrosko paplały o trumnach.
- Tak - odparł Will. - Kiedy już wiedzieliśmy, że to
nie potrwa długo, powiedzieliśmy im, że mama umiera.
Julia przygotowała dla nich pamiętniki - swoje wspo-
mnienia, ich wspólne wspomnienia, to, co chciałyby wie-
dzieć o sobie, a co tylko ona mogła im przekazać, ale
przede wszystkim były to bardzo zwyczajne, codzienne
sprawy, które były najbliższe jej sercu. Naprawdę docenią
to, dopiero gdy dorosną
Coś kapnęło na dłoń Izzy. Zamrugała gwałtownie
i przełknęła ślinę. Łzy. Łzy na myśl o Julii, która zawsze
pragnęła zbawiać świat, na myśl o dzieciach... a także
o Willu, spokojnym, cichym głosem opowiadającym
o ostatnich dniach życia żony. On ją kochał, zrozumiała
nagle Izzy. Prawdziwie, szczerze kochał. Nigdy nie chcia-
ła w to uwierzyć, teraz jednak wiedziała na pewno.
Zacisnęła powieki, pozwalając płynąć łzom. Will
cmoknął cicho i ponownie sięgnął po jednorazowe ręcz-
niki.
- Przepraszam cię bardzo - wymamrotała, wycierając
nos. - To spadło na mnie tak nagle. To znaczy... aż do
wczoraj nic nie wiedziałam, a teraz, gdy mi o tym opo-
wiadasz...
- Mam wrażenie, że to wszystko wydarzyło się wieki
temu - powiedział szorstkim głosem Will. - Musimy żyć
dalej, Izzy. Czas naprawdę jest najlepszym lekarstwem.
Dzieci nie przestały rosnąć dlatego, że ich matka umarła.
Ze względu na nie musiałem sobie poradzić i razem jakoś
przez to przeszliśmy.
- A tymczasem ja sprawiam, że bogaci ludzie stają
się jeszcze bardziej majętni i ratuję reputacje firm, które
nie zawsze na to zasługują. Mój Boże... - Głos Izzy
brzmiał pusto i tak właśnie się czuła: pusta i bezwarto-
ściowa. - Nie powinnam była tu przyjeżdżać - dodała.
Jej oczy kolejny już raz wypełniły się łzami i nagle znów
znalazła się w ramionach Willa. Opierała policzek o jego
twardy brzuch, na brodzie czuła chłodny metal sprzączki.
- Nie bądź niemądra - mruknął. - Bardzo dobrze, że
przyjechałaś. Jestem szczęśliwy, że cię widzę. To trwało
zbyt długo.
Faktycznie, pomyślała. O wiele za długo. Całe lata...
Chociaż... właściwie dlaczego za długo?
Nie chciała o tym myśleć. Nie teraz, gdy opierała się
brodą o sprzączkę jego paska, gdy otaczały ją jego ra-
miona i kiedy słuchała mocnych uderzeń jego serca. Na-
gle Willowi zaburczało głośno w brzuchu. oześmiała
się niepewnie i uwolniła z jego objęć.
- Zdaje się, że jesteś głodny.
Ze śmiechem oparł się o stół i zajrzał jej w oczy.
- To prawda. Nie miałem czasu na śniadanie i prawdę
mówiąc, nie jestem pewien, czy jadłem coś wczoraj wie-
czorem. Na przyjęciu też ominęła mnie kolacja. Chodź,
pójdziemy do baru. Mama nas nakarmi.
- W barze?
- Mhm. „Pod tarą zkapą". Mama prowadzi też
sklep, gdzie sprzedajemy to, co wytwarzamy na farmie,
a tata zajmuje się przedsiębiorstwem produkującym to-
wary z drewna i wikliny.
- Drabinka, domek na drzewo i trumna - powiedzia-
ła Izzy, przypominając sobie słowa Michaela. Przeszło
jej przez myśl, że nie wie, gdzie pochowano Julię. Pewno
na cmentarzu przy kościele, jej ojciec był przecież pa-
storem. Będzie musiała spytać o to Willa. Ale nie teraz.
Na razie wystarczyło jej to, co zobaczyła i usłyszała...
Potrzebowała czasu, by się z tym uporać i poukładać so-
bie wszystko w głowie. A także w, sercu.
- No nie, trumny to nie jest podstawowy asortyment.
Kiedy tata złamał nogę i leżał w szpitalu, w ramach te-
rapii zajęciowej wyplatał koszyki. Później wpadł na po-
mysł, że można by robić płotki z wikliny. I od tego się
zaczęło. Z tym, że nie pracuje sam; zatrudnia wielu łudzi,
także niepełnosprawnych. Firma prosperuje znakomicie.
Jesteśmy z niej naprawdę dumni. Oprowadzę cię, kiedy
już zjemy. - Wyciągnął rękę. Jego dłoń była duża, silna,
stwardniała od pracy i tak różna od miękkich dłoni, do
których przywykła w mieście.
- Tyle tu zmian - zauważyła, gdy po chwili wyszli
na podwórze.
- Wcale nie tak wiele. Nie zmieniło się nic, co na-
prawdę ma znaczenie. To ciągle jest nasz dom...
Dom. Gdyby chciał celowo ją zranić, nie mógłby chy-
ba trafniej dobrać słowa. Pomyślała o swoim apartamen-
cie, wysoko nad londyńskimi dokami, z barem i restau-
racją na dole, tuż przy wejściu, z kompleksem rekreacyj-
nym w podziemiach, zakupami przywożonymi do domu,
z ekologicznie uprawianymi warzywami dostarczanymi
raz na tydzień prosto do kuchni, z dozorcą, który zała-
twiał różne zlecenia i naprawy, jeśli coś się zepsuło...
Gzy to był dom?
Krowa zaryczała, pod krzakami kury grzebały ener-
gicznie w liściach.
Nie, pomyślała. Prawdziwy dom jest tutaj. Nie w lon
dyńskim apartamentowcu.
- Masz szczęście - powiedziała przez ściśnięte gard-
ło - że tu mieszkasz.
- Wiem - odparł cicho. W jego oczach widziała du-
mę. Odwrócił się do niej z uśmiechem. - Chodź, przy-
witasz się z mamą. Ucieszy się, gdy cię zobaczy. Bardzo
cię kochała.
Ty też mnie kochałeś, a przynajmniej tak sądziłam.
A ja kochałam ciebie.
- Ja również się cieszę, że się z nią spotkam. Zawsze
była taka serdeczna - powiedziała mocnym głosem Izzy.
Wyprostowała się zdecydowanie i u boku Willa ruszyła
przez podwórze.
OZDZIAŁ TZECI
Izzy zaskoczyły przyjazne okrzyki powitania, które
rozlegały się zewsząd, kiedy szła z Willem przez dzie-
dziniec. Właściwie nic w tym dziwnego, pomyślała. Will
bez wątpienia był bardzo lubiany i szanowany, a infor-
macja o jej przyjeździe musiała rozejść się po wiosce lo-
tem błyskawicy.
Życzliwe zainteresowanie mieszkańców było zresztą
całkiem niewinne. Część z nich pamiętała z dawnych
czasów jej rodzinę. Wszyscy byli bardzo uprzejmi, choć
- co doskonalę rozumiała - trochę nieufni.
Znalazły się jednak niestety także mniej taktowne oso-
by. Dwie starsze panie zatrzymały ich tuż przed wejściem
do baru.
- Śliczny dzień, Will.
- Prawda? - zgodził się obojętnie i ruszył dalej, ale
jedna z kobiet przytrzymała go, kładąc dłoń na jego ra-
mieniu.
- Nie przedstawisz nas swojej przyjaciółce?
Will westchnął ciężko i uśmiechnął się prawie uprzej-
mie, a potem powiedział:
- Przepraszam bardzo. Isabel Brooke, a to panie Jo-
nes i Willis.
Pani Willis kiwnęła głową z uśmiechem, który przy-
prawił Izzy o dreszcz.
- Och, oczywiście! Ciężko pracujesz od czasu, gdy
stąd wyjechałaś. Prasa jednak nie ma o tobie najlepszego
zdania, co?
Izzy uśmiechnęła się słodziutko.
- Naprawdę? Nie wiem. Nie czytuję żadnych brukow-
ców, mam ciekawsze zajęcia.
Kobieta raptownie wciągnęła powietrze, lecz nim zdą-
żyła coś powiedzieć, Will rozkaszlał się gwałtownie, od-
wracając się tyłem.
- Przepraszam... Zakrztusiłem się... Muszę się cze-
goś napić... - wycharczał i chwytając Izzy za łokieć, po-
ciągnął ją w stronę wejścia.
- Coś takiego! - mruknęła pani Willis, odzyskując po
chwili oddech.
- Cóż, oni kiedyś ze sobą chodzili. Jeśli chciałabyś
znać moje zdanie, uważam, że Will ledwie się z tego
wywinął - odparła pani Jones. - A Julia była taką śliczną
dziewczyną.
Masz tobie, pomyślała Izzy. Za parę minut zaczną opo-
wiadać sobie o moich podbojach.
Nie doceniła starych plotkarek. Nie odczekały nawet
kilku sekund.
- Ona jest strasznie rozwiązła - ciągnęła pani Jones.
- Podobno w swojej sypialni zamontowała specjalne ob-
rotowe drzwi.
- Łatwo zgadnąć, co jej teraz chodzi po głowie - do-
rzuciła złośliwie pani Willis. Jej donośny głos wyraźnie
niósł się przez dziedziniec. Will westchnął z rezygnacją
i rzucił Izzy skruszone spojrzenie.
- Cholera! Przepraszam cię, Izzy - mruknął. - Nawet
mi przez myśl nie przeszło, że mogą być takie jadowite.
- Nie przejmuj się. - Izzy wzruszyła ramionami. -
Już się przyzwyczaiłam. Żart z obrotowymi drzwiami
słyszałam tyle razy, że zdążyłam się uodpornić - skła-
mała.
zeczywiście, każdego niemal dnia stykała się z po-
dobnymi kalumniami, jednak nie spodziewała się, że bę-
dzie musiała wysłuchiwać podłych, oszczerstw w miej-
scu, które zawsze uważała za najbardziej bezpieczne. Po-
czuła się więc wyjątkowo boleśnie zraniona. Może nie
przeżywałabym tego tak bardzo, gdyby w tych wszy-
stkich plotkach było choć ziarno prawdy, zakpiła z siebie
w duchu.
- Zaraz dostaniesz kawę, zobaczymy, co tam jest
w menu, no i przywitasz się z mamą.
Jednak Izzy nie kwapiła się z wejściem do baru. A je-
śli pani Thompson myśli o niej to samo, co tamte ko-
biety...?
- Uspokój się. Mama naprawdę cię kocha.
- Tak sądzisz? Chyba tylko ona.
Zaczynała żałować, że przyjechała, nie zdążyła jednak
wymyślić, jak mogłaby stąd uciec, bo Will już wprowa-
dził ją do baru. Pani Thompson pospiesznie odstawiła
dzbanek z kawą, wyszła zza kontuaru i chwyciła Izzy
w objęcia.
- Kochane dziecko, jak dobrze znów cię widzieć! -
zawołała ciepło. Przytrzymała Izzy na odległość ramienia,
przyjrzała się jej uważnie i cmokając z troską, znów
przycisnęła ją do obfitej, matczynej piersi. - Przepraco-
wujesz się - powiedziała karcąco. - Ale jesteś tak samo
piękna jak zawsze.
- Jest pani bardzo uprzejma. Wiem przecież, że wy-
glądam koszmarnie - zaprotestowała Izzy, rozczulona
gorącym powitaniem. Jej oczy znów - Boże, który to
już raz dzisiaj? - wypełniły się łzami. ozejrzała się wo-
kół. - Ma pani teraz mnóstwo pracy. Może przyjdziemy
później?
Ale pani T. nie chciała o tym słyszeć.
- kądże znowu! Dla starych przyjaciół nigdy nie je-
stem zbyt zajęta. obię sobie przerwę - rzuciła swojej
pomocnicy. - Napijesz się kawy, Izzy?
- Z przyjemnością.
- Trzy kawy, Jo. Usiądziemy na zewnątrz.
Izzy nie zachwycił ten pomysł. Kwietniowy dzień był
co prawda śliczny i ciepły, jednak nie miała ochoty
znaleźć się ponownie pod ostrzałem wrogich spojrzeń
wstrętnych plotkarek.
Jednakże pani Thompson miała własny plan. Wyszli
do ogródka, usiedli w słońcu, a pani T. robiła wokół Izzy
tyle życzliwego zamieszania, że chyba wszyscy musieli
zauważyć, jak bardzo cieszy się z jej wizyty. I właśnie
o to chodziło.
- Czy te stare krowy wreszcie sobie poszły? - spytała
po chwili Willa.
- Chyba tak.
- Świetnie. Widziałam je z wami i domyśliłam się,
że coś knują. - Przeniosła spojrzenie niebieskich oczu
na Izzy. - Mam nadzieję, że nie powiedziały nic, co by
cię zraniło.
- O nie, nie przebiją prasy bulwarowej - odparła Izzy
z uśmiechem. - łyszałam to wszystko już wcześniej.
- Ale nie tutaj. Nie u siebie w domu.
- Prawdę mówiąc, nie myślę już o wiosce jako
o swoim domu - wyznała. - odzice wyprowadzili się
stąd, gdy byłam na pierwszym roku studiów i... właści-
wie nie pozostało już nic, do czego mogłabym wracać.
Zapadło niezręczne milczenie.
- Kochanie, idź do baru i pogoń ją z tą kawą. - Pani
T. podniosła oczy na syna. - pytaj też, ile zostało pa-
prykowej tarty. Pamiętam, że Izzy zawsze ją lubiła.
Kiedy Will odszedł, pani Thompson wzięła dziewczy-
nę za rękę.
- Naprawdę przykro mi, że to się wtedy wydarzyło.
Julia była wspaniałą matką i starała się być dobrą żoną,
ale bardzo brakowało nam ciebie. Nam wszystkim.
Boże święty! Izzy znów zbierało się na płacz.
- Przysięgam, że nie mazałam się tak od czasów nie-
mowlęctwa - zaśmiała się niepewnie, szybko ocierając
łzy.
Pani T. pocieszająco poklepała ją po dłoni.
- Biedne dziecko. Musi ci być bardzo ciężko, praw-
da? Wszystkie te nieprzychylne teksty w prasie... ze-
czywiście myślą, że jesteś taka bezwzględna i wyracho-
wana?
Izzy wzruszyła ramionami, uśmiechając się z widocz-
nym wysiłkiem.
- Nie mam pojęcia. Zresztą, czy to ma jakieś zna-
czenie? Dla nich to świetna zabawa.
Znów rozległo się pełne troski cmoknięcie, ale już po
chwili pani T. odchyliła się na krześle ze swobodnym
uśmiechem.
Will postawił na stole tacę z kawą i badawczo przyj-
rzał się Izzy.
- Wszystko w porządku? - zaniepokoił się.
- Myślałeś, że coś jej zrobię? - spytała żywo matka,
podając Izzy kubek parującej, aromatycznej kawy. -
Czarna czy biała, kochanie?
- Poproszę czarną. Mam nadzieję, że zastrzyk kofeiny
przywróci mi równowagę.
Will rzucił jej uważne spojrzenie, ale pani T. szybko
skierowała rozmowę na inne tory.
- No i co powiesz o tych wszystkich nowościach, Iz-
zy? - spytała, rozglądając się wkoło.
Izzy z wdzięcznością podchwyciła zmianę tematu.
- To naprawdę zachwycające - przyznała. - podzie-
wałam się, że wszystko będzie wyglądać tak samo. A tu
nic nie jest takie jak dawniej... - Cholera! Znowu za-
czynam, pomyślała z niesmakiem.
Była świadoma, że dwie pary identycznie niebieskich
oczu patrzą na nią uważnie. Cóż, przecież to prawda.
Jak powiedział Will? „Upłynęło zbyt wiele wody".
A część tej wody, to jej łzy...
Zmusiła się do uśmiechu.
- Proszę mi o wszystkim opowiedzieć. Will mówi,
że prowadzi pani i sklep, i bar. A kiedy pani śpi?
- Och, między północą a świtem zawsze zostaje je-
szcze parę godzin - roześmiała się pani T.
- Mama pracuje zbyt ciężko - mruknął Will z troską.
- Zawsze tak pracowałam. Kiedy będę gotowa, żeby
usiąść w bujanym fotelu, zapewniam cię, że dowiesz się
o tym pierwszy.
Will ze śmiechem odchylił się w krześle. Kubek z ka-
wą oparł o sprzączkę paska. Izzy z trudem oderwała oczy
od jego płaskiego brzucha i opiętych dżinsami nóg, Kie-
dy podniosła wzrok, napotkała przeszywające spojrzenie
niebieskich oczu.
W taki sam hipnotyzujący sposób patrzył na nią przed
laty. Czuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Czym prędzej od-
wróciła wzrok, udając, że z zainteresowaniem rozgląda
się po dziedzińcu.
- A... jak się ma pani mąż? - spytała panią Thom-
pson. Nie udało się jej jednak usłyszeć odpowiedzi. Mog-
ła myśleć wyłącznie o Willu, jego gorącym spojrzeniu
i o tym, jak patrzył na nią tamtego lata...
Pragnął jej.
Pragnął jej zawsze od chwili, gdy ujrzał ją po raz
pierwszy. Mieli wówczas po szesnaście lat, ale Izzy była
zbyt zajęta nauką i w ogóle nie zwracała na niego uwagi.
Aż do ostatnich wakacji. Wtedy go wreszcie zauwa-
żyła. Pewnego razu zabrał ją na spacer w stronę wierzb
i tam ją pocałował.
To był zaledwie jeden pocałunek, ale prawie zwalił
go z nóg. Wycofał się wtedy pospiesznie, przerażony siłą
ogarniających go uczuć. Izzy pokryła się ślicznym ru-
mieńcem. Ona również była zaskoczona. W końcu jed-
nak przezwyciężyli swoje obawy i wrócili po więcej -
dużo, dużo więcej. Aż wreszcie któregoś wieczoru, gdy
zostali sami w domu, zabrał ją do swojego pokoju.
Ten pierwszy raz okazał się zupełnie nieudany. Will
był niedoświadczony, niezgrabny i zbyt podniecony. Wy-
trzymał tylko kilka sekund i Izzy się popłakała. Nie z bó-
lu, lecz z braku spełnienia. Potem spróbował jeszcze raz.
Powoli pokonał nieśmiałość Izzy i nauczył się, jak ją za-
dowalać. Uprawiając seks z Izzy, odkrył w sobie namięt-
ność i czułość, o których istnieniu wcześniej nie miał po-
jęcia. Zakochał się wtedy po uszy.
Od tamtej pory stali się nierozłączni. Jak dawniej spę-
dzali czas z przyjaciółmi, ale nie było wątpliwości, że
stanowią jedność. Chociaż Will już wcześniej planował,
że przed podjęciem dalszej nauki wyjedzie w półroczną
podróż na Daleki Wschód i do Australii, teraz zaczaj się
poważnie zastanawiać, czy nie zostać w domu.
Izzy natomiast rozważała, czy nie wybrać się razem
z nim. Przedyskutowali wszystko i w końcu ona została
w domu, a on wyjechał z Julią, obem i Emmą...
Zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby
zrezygnował z tego wyjazdu albo gdyby Izzy pojechała
z nimi. Czy nadal byliby ze sobą? Chyba jednak nie,
uznał po namyśle. Nawet na pewno nie.
Wystarczy przecież spojrzeć, jak bardzo się różnią.
Izzy mieszka w Londynie i odgrywa ważną rolę
w wielkim świecie biznesu, a on jest ciężko pracującym
rolnikiem z dwójką dzieci.
Nie mają ze sobą nic wspólnego, żadnych wspólnych
tematów, nic... poza niegasnącym żarem namiętności,
który nieustannie palił się w jego sercu.
A skoro mowa o ogniu...
Zerwał się raptownie na równe nogi i klnąc pod no-
sem, strzepnął gorącą kawę, którą oblał sobie dżinsy tuż
poniżej paska. Ze też musiał sparzyć się akurat w tak
delikatnym miejscu!
Chociaż miało to również pewien pozytywny skutek,
ostudziło bowiem zmysły skuteczniej niż zimny prysznic.
Po krótkim zamieszaniu usiadł znów na krześle.
- Przepraszam, chyba musiałem się zdrzemnąć -
skłamał, starannie unikając badawczego spojrzenia matki.
- Nic ci się nie stało? - spytała Izzy z niepokojem.
Niech to diabli! Widząc jej zatroskany wzrok, miał
ochotę chwycić ją mocno w objęcia i pocałować.
Palcem
rozluźnił kołnierzyk koszuli.
- Już w porządku - mruknął, choć to wcale nie była
prawda. Kawa na dżinsach stygła szybko w kwietniowym
powietrzu, ale nawet ten zimny okład nie osłabił jego
podniecenia. - Muszę sprawdzić, co robią dzieci - po-
wiedział. Doskonale wiedział, że nie ma takiej potrzeby,
ale chociaż na chwilę chciał odejść od Izzy. Tylko w ten
sposób mógł odzyskać nad sobą kontrolę.
- Nic im nie będzie, siadaj - zdecydowanie rzuciła
matka. - Zostańcie tu. Przyniosę dla was lunch.
Odeszła i zostawiła go sam na sam z Izzy. Nie wie-
dział, gdzie podziać wzrok i co mówić. Czuł jedynie, jak
znów ogarnia go płomień pożądania.
Do diabła! Całe lata minęły od chwili, gdy w ogóle
myślał o seksie. Trzy długie, straszne, samotne lata...
Czemu teraz nagle czuje się tak, jakby znalazł się we
wnętrzu wielkiego, rozpalonego pieca? A wszystko za
sprawą tej pięknej i zadziwiająco wrażliwej kobiety, któ-
ra z nieszczęśliwą miną wpatrywała się teraz uważnie
w swoją kawę.
- Nie powinnam tu przyjeżdżać - odezwała się cicho.
Kiedy podniosła głowę i napotkała jego spojrzenie, po-
czuł, że w gardle rośnie mu wielka gula. Boże, ależ była
śliczna. Dostrzegł jednak, jak bardzo się zmieniła. Wy-
dawała się taka krucha i bezbronna.
Znikła też gdzieś jej spontaniczna serdeczność. Nic
dziwnego. Nieprzychylna reklama w prasie z pewnością
dotkliwie ją zraniła i dlatego Izzy zachowywała się po-
wściągliwie i niepewnie. Całą siłą woli musiał się po-
wstrzymywać, żeby nie pochylić się i nie przytulić jej
mocno. Albo pocałować...
- Oczywiście, że powinnaś. Przepraszam, to ja nie
jestem dobrym gospodarzem. Wyszedłem z wprawy. -
Odstawił kubek i pochylił się do przodu, opierając ra-
miona o brzeg stołu, żeby zasłonić nieposłuszne ciało.
- Opowiedz mi o swojej pracy. Dlaczego zajmujesz się
upadającymi firmami?
Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Może traktuję to jako wyzwanie? - powiedziała. -
Jest coś niesamowicie satysfakcjonującego w wyprowa-
dzeniu firmy na prostą i sprawieniu, by znów zaczęła
odnosić sukcesy, wbrew powszechnemu przekonaniu, że
powinna już iść w odstawkę.
- A skąd wiesz, czego się podjąć, a z czego zrezyg-
nować?
- To sprawa intuicji. - Izzy wzruszyła ramionami. -
Podstawą jest dobry produkt i kiepskie zarządzanie. Jeśli
produkt jest do niczego, nie ma sensu się nim zajmować,
ale jeśli to tylko sprawa kierowania firmą czy nieudol-
nego marketingu, podejmuję się zadania.
- Za odpowiednią cenę?
- Oczywiście. I jestem bezwzględna w ocenach. ta-
ram się być w miarę uprzejma, ale jeśli ktoś źle wybrał
zawód, to z reguły nie jest w nim zbyt szczęśliwy. Wtedy
usiłuję znaleźć mu coś bardziej odpowiedniego albo w tej
samej firmie, albo gdzie indziej. Prowadzę też agencję
rekrutacji kadr i korzystam z niej, by móc wyszukiwać
dla ludzi odpowiednie miejsca pracy.
- Jeszcze chwila, a uwierzę, że jesteś święta - za-
śmiał się Will.
- Nic z tych rzeczy. Potrafię być bardzo twarda.
Ich oczy spotkały się i znów poczuł, jak ogarnia go
fala gorąca. Pragnął rzeczy, których nie miał prawa
prag-
nąć, którymi od kilku lat celowo w ogóle nie zaprzątał
sobie głowy.
- Proszę bardzo, kochani. - Do stolika podeszła pani
T. - Tarta z papryką, zielona sałata i świeży, chrupiący
chlebek prosto z pieca. Chcecie jeszcze kawy?
Przez kilka następnych minut zajmowali się wyłącznie
jedzeniem. Izzy jadła z takim apetytem, jakby od kilku
dni nie miała nic w ustach.
Nie! Znowu się zaczyna! - zdenerwował się Will.
Odepchnął pusty talerz, otoczył dłońmi kubek i po-
ciągnął łyk świeżej kawy. Była tak gorąca, że łzy napły-
nęły mu do oczu. Teraz przynajmniej mógł oderwać myśli
od ciała Izzy.
- Uff! To było jeszcze smaczniejsze, niż zapamięta-
łam! - westchnęła Izzy, odchylając się na krześle. Jej
oczy się śmiały, a miękkie, pełne usta lekko błyszczące
od oliwy, którą przyprawiono sałatę, wyglądały wprost
prześlicznie. Ciekawe, jak by smakowały...
- Co myślisz o wycieczce z przewodnikiem? - spy-
tał, gwałtownie odstawiając kubek. krzywił się, kiedy
kawa chlapnęła mu na rękę. Zdaje się, że po dzisiejszych
doświadczeniach, powinien zrezygnować z picia tego na-
poju.
Izzy podniosła zdumione spojrzenie, marszcząc cien-
kie brwi.
- Czy ja cię przypadkiem nie zatrzymuję? Masz dużo
pracy...
- Przestań się wygłupiać - powiedział bez namysłu
i natychmiast ogarnęło go poczucie winy. Zmusił się do
uśmiechu. - Przepraszam cię bardzo. Zwykle zjadam
szybko i pędzę dalej. Jak już mówiłem, moje maniery
trochę zaśniedziały. Nie ma żadnego pośpiechu.
- Twoim manierom nie można nic zarzucić. - Na
ustach Izzy pojawił się niepewny uśmiech. - Jeżeli na-
prawdę masz czas, z przyjemnością wszystko zwiedzę.
Nie chcę tylko przeszkadzać.
- Nie ma żadnego pośpiechu - powtórzył. - Naj-
pierw pójdziemy do ojca. Bardzo chce się z tobą przy-
witać. Nie mógł jednak przyjść, bo pilnuje, żeby dzieci
nie napsociły.
- Z pewnością mają głowy pełne pomysłów - zauwa-
żyła.
Czyżby żałowała, że nie ma dzieci? - zdziwił się, sły-
sząc w jej głosie dziwną tęsknotę. Mało prawdopodobne,
uznał natychmiast. Jak, na Boga, miałaby znaleźć dla nich
czas, prowadząc takie życie?
On również nie pasowałby do jej życia... ani ona do
jego.
W żaden sposób. Nigdy nie mieliby dla siebie czasu.
Między nimi wszystko skończone i wszelka nadzieja, że
kiedykolwiek będzie mógł ją znów widywać, posmako-
wać jej miękkich ust, trzymać w ramionach jej prężne
ciało, była próżna.
Hałaśliwie odsunął się od stołu i wstał tak raptownie,
że omal nie przewrócił krzesła.
- Chodźmy - rzucił krótko. - Poszukamy ojca.
Co ja takiego powiedziałam? - zastanawiała się Izzy,
widząc, jak Will z marsową miną staje obok niej. Wy-
dawał się taki duży, groźny i zniecierpliwiony.
Wolno podniosła się z krzesła.
- Chyba powinnam już jechać.
- Co? - Zmarszczka na jego czole pogłębiła się i za-
raz znikła. Will westchnął cicho. - Przepraszam... Pewno
bardzo ci się spieszy.
- Nie... Nie chciałabym tylko nadużywać twojej go-
ścinności.
pojrzał na nią badawczo i z westchnieniem wsunął
palce we włosy, targając je niemiłosiernie.
- Nie nadużywasz. To moja wina... Kiedy cię zoba-
czyłem... wróciły wszystkie wspomnienia.
Przypomniałam mu o Julii, o szczęśliwych chwilach,
które wspólnie przeżyli, myślała Izzy, czując ciężar na
sercu.
- No chodź - poprosił, ujmując jej łokieć. - Nie mo-
żesz odjechać, póki nie przywitasz się z tatą. A poza tym
bardzo chciałbym pokazać ci wszystkie zmiany, jakie tu
wprowadziliśmy.
Miała wrażenie, że mówi szczerze, więc natychmiast
odsunęła wątpliwości i uśmiechnęła się swobodniej.
Kiedy zbliżyli się do dawnej mleczarni, ze środka wy-
szedł ojciec Willa, a zaraz za nim wybiegły dzieci.
- Isabel! Jak miło cię znów zobaczyć! - zawołał ser-
decznie pan Thompson, całując ją w policzek. - Świetnie
wyglądasz.
- A pan nic się nie zmienił - powiedziała, przyglą-
dając mu się z sympatią. Trochę bardziej posiwiał, być
może stał się odrobinę tęższy, ale poza tym był taki sam,
jak go zapamiętała.
- Widzę, że zbudowaliście tu państwo prawdziwe im-
perium - zażartowała.
- Zdaje się, że ktoś rozpuszcza plotki - roześmiał się
pan Thompson, prowadząc Izzy do środka, żeby mogła
obejrzeć warsztaty produkujące meble i zabawki ogro-
dowe. - Wszystkie zabawki składają się z modułów.
W ten sposób można przedłużać drabinki i schodki, roz-
budowywać forty czy domki na drzewa. Drewno jest tak
zabezpieczone, by przetrwało trzydzieści lat, więc to zu-
pełnie dobra inwestycja. - Ojciec Willa był najwyraźniej
dumny z osiągnięć.
Izzy z uznaniem kiwała głową.
- Wygląda to imponująco. Jak się reklamujecie?
- eklamujemy? - Pan T. spojrzał na nią, marszcząc
w zdumieniu czoło. - Cóż... Ludzie wiedzą, że tu je-
steśmy. Przychodzą i kupują.
- Nie dajecie żadnych ogłoszeń?
- Czasami, w lokalnej gazecie. Właściwie nie potrze-
bujemy więcej zamówień.
- Pracy jest tyle, że nie możemy narzekać na nudę
- wtrącił Will.
Tego była pewna.
- Naprawdę godne podziwu - powiedziała szczerze.
- Wspaniała sprawa. Powinniście być dumni.
- Jesteśmy - przyznał Will. - Teraz pokażę ci farmę.
Poprowadził Izzy do dużego, terenowego land rovera,
który stał na tyłach domu.
- Pojedziemy na wycieczkę krajoznawczą - powie-
dział, otwierając drzwiczki.
Izzy wdrapała się do środka i zapięła pas, zadowolona,
że w obszernej kabinie będzie oddalona od Willa. Ale
to było tylko złudzenie. Kiedy usiadł za kierownicą, po-
myślała, że musiałaby znaleźć się daleko stąd, by uznać,
że odległość między nimi jest wystarczająco duża.
A niech to! Do głowy by jej nie przyszło, że tak mocno
na siebie działają. aczej należałoby powiedzieć, że on
mocno działa na mnie, skorygowała po chwili. Will ciągle
wspominał Julię i z pewnością nie myślał o mej, tylko
o zmarłej żonie.
Powstrzymała uczucie żalu i skupiła się na labiryncie
dróg, którymi ją wiózł. Pokazywał jej uprawy i wyjaśniał,
co trzeba było zmienić, gdy założyli gospodarstwo eko-
logiczne.
Próbowała słuchać uważnie... Naprawdę bardzo się
starała, lecz mimo wysiłku słyszała jedynie jego głos:
miękki, niski, czasem trochę chropawy.
Jechali w stronę rzeki, krętą drogą wśród pól. W koń-
cu Will zatrzymał samochód w cieniu starych wierzb ros-
nących wzdłuż brzegu i wyskoczył z auta.
Izzy wysiadła i ruszyła za nim. zedł powoli w stronę
wody, od niechcenia kręcąc w palcach zerwane źdźbło
trawy.
- Tutaj rozbiliśmy nasz obóz - powiedział. - Pamię-
tasz... tamto lato?
Kiwnęła głową. Nie była w stanie wydobyć głosu,
kiedy jego gorące spojrzenie przesuwało się wolno
wzdłuż jej ciała.
- Myślałam, że uprawiacie tu wierzby na wiklinę -
odezwała się.
- Nie tutaj. Ten kawałek zachowałem bez zmian. -
Nie uśmiechał się. Wyciągnął rękę i szorstkim kciukiem
przesunął po jej wargach. - Tu, pod tym drzewem, po-
całowałem cię.
Dech jej zaparło w piersiach, gdy spostrzegła, jaki jest
spięty.
- Pamiętam.
tali nieruchomo, jak oczarowani, trzymani jakąś nie-
widzialną siłą. Po chwili jednak Will otrząsnął się i od-
szedł do samochodu.
- Will Thompson.
Ach, to jego komórka... Po prostu usłyszał swój te-
lefon.
Ona również słyszała dzwonek, ale jak z oddali, bo
wszystko zagłuszało bicie jej serca. Dopiero teraz uświa-
domiła sobie, że wstrzymywała oddech, wciągnęła więc
do płuc solidny haust powietrza. I jeszcze jeden.
- Musimy jechać - poinformował ją zwięźle Will. -
Jestem potrzebny na farmie. Jedna z owiec ma kłopoty.
Nie tylko owca, pomyślała drwiąco Izzy.
- Nie szkodzi. I tak powinnam się już zbierać.
Kiwnął obojętnie głową i ledwie zdążyła wsiąść do
auta, ruszył najkrótszą drogą w stronę gospodarstwa.
Przed domem zahamował gwałtownie i z ręką na
klamce odwrócił się w jej stronę.
- Muszę się przebrać i biec do tej owcy - powiedział.
- Przepraszam. Chciałbym się z tobą odpowiednio po-
żegnać, ale...
- Idź już. Mną się nie przejmuj.
Przez ułamek sekundy wahał się, potem pochylił się
i wycisnął na jej ustach krótki, mocny pocałunek, od któ-
rego jej tętno gwałtownie przyspieszyło.
- Uważaj na siebie - rzucił, wysiadając.
- Ty również. Dziękuję za dzisiejszy dzień.
Zatrzasnął drzwiczki.
Przez chwilę Izzy patrzyła, jak Will biegnie w stronę
domu, po czym wysiadła z auta i poszła do kuchni, skąd
zabrała torbę. Przed wyjściem napisała jeszcze na od-
wrocie swojej wizytówki krótką wiadomość.
Dziękuję za wszystko. Gdybyś wpadł kiedyś do Lon-
dynu, tu jest mój numer. Dobrze było znów cię zobaczyć.
Izzy.
Po cichu, nie czekając już, aż Will zejdzie na dół,
poszła do baru, podziękowała pani T. za lunch, pożegnała
się i ruszyła do Londynu. W głowie miała mętlik. Tyle
informacji musiała przeanalizować, z tyloma rzeczami
sobie poradzić.
Julia. Dzieci.
No i Will. Will, który wydawał się jeszcze bardziej
pociągający niż dawniej, a który był taki nieosiągalny.
Nie miał przecież nawet czasu na spokojne zjedzenie lun-
chu i krótką przejażdżkę po farmie w sobotnie popołud-
nie. zanse na jakikolwiek związek z nim były naprawdę
nikłe.
Mieszkała w Londynie, ale jeździła po całym kraju,
czasem także za granicę. Już w poniedziałek musiała le-
cieć do Dublina w sprawie pewnej kulejącej firmy. Zu-
pełnie możliwe, że zostanie tam kilka tygodni.
Jeśli Willowi brakowało czasu na romans, to co ona
miała powiedzieć o sobie? Była przecież tak szalenie za-
jęta.
Trzeba też pamiętać o Julii, najwyraźniej gloryfiko-
wanej w wiosce. Jej duch nie odstępowałby ich ani na
chwilę. Czy potrafiłaby sobie z tym poradzić?
Nie... Chyba nie potrzebowała aż takich wyzwań.
Wróci do Londynu, zapomni o Willu i będzie po prostu
dalej żyć.
OZDZIAŁ CZWATY
- I jak... Przyjęcie się udało?
Will patrzył nieufnie na oba.
- Ty mi to powiedz. Przecież chodzi o twoje przy-
jęcie.
ob roześmiał się. Jego oczy uważnie badały twarz
Willa.
- Och, ja doskonale wiem, jak się bawiłem. Prawdę
mówiąc, pytam cię o Izzy.
Will doskonale wiedział, o co chodzi przyjacielowi,
ale nie zamierzał dać się podpuścić.
- Wiedziałeś, że przyjedzie? - odpowiedział pyta-
niem, by wymigać się od wyjaśnień.
ob pokręcił głową.
- Nie... W każdym razie nie wtedy, gdy rozmawia-
łem z tobą po raz ostatni. kontaktowała się z nami jakiś
dzień później, całkiem przez przypadek. - Will najwy-
raźniej miał bardzo sceptyczną minę, bo ob uniósł ręce
w geście urażonej niewinności. - Przysięgam, że tego nie
zaplanowałem. Po prostu szczęśliwy zbieg okoliczności,
naprawdę.
zczęśliwy? Will wcale nie był tego pewien. Przez
ostatnie kilka dni czuł się całkiem wytrącony z równo-
wagi, a w nocy nawiedzały go sny, o których bał się na-
wet myśleć.
Mruknął coś niezrozumiale i ostentacyjnie spojrzał na
zegarek.
- Muszę się zbierać - rzucił, starannie unikając wzro-
ku oba. Ciche parsknięcie oznaczało, że przyjaciel nie
wierzy w jego nagły pośpiech.
- No więc, kiedy znów się z nią zobaczysz?
Will stłumił westchnienie.
- Nigdy.
- Dlaczego? - ob nie spuszczał badawczego wzro-
ku z jego twarzy.
- O co ci chodzi? Niby po co miałbym się z nią spo-
tykać?
- Może dlatego, że nadał coś między wami jest?
Will bezwiednie przegarnął dłonią i tak już potargane
włosy.
- kąd, na Boga, przyszło ci to na myśl?
ob wzruszył ramionami.
- Powiedzmy, że nie jestem ślepy. - Z niepokojem
patrzył na przyjaciela. - Wiem, że kochałeś Julię - dodał
cicho. - Ale jej już nie ma, a między tobą i Izzy zawsze
było coś wyjątkowego. Często zastanawiałem się...
- Nie zaczynaj! - warknął Will. - To nie twój cho-
lerny interes. Nie wtrącaj się, ob - ostrzegł przyjaciela.
ob uniósł dłonie w geście poddania. Podniósł się zza
stołu, starannie ustawił krzesło i powoli ruszył w stronę
drzwi.
- W porządku, nie będę się narzucał. Zrób mi tylko
przysługę i przynajmniej przemyśl to sobie.
Wyszedł, zanim Will zdążył odpowiedzieć. I całe
szczęście! Z pewnością nie chciałby się dowiedzieć, co
Will o nim sądzi.
Przemyśleć? Will westchnął ciężko i zacisnął usta.
oześmiał się gorzko. Od kilku dni nie myślał o niczym
innym. Znał już na pamięć numer telefonu Izzy, tak długo
mu się przyglądał. Wiele razy wyciągał rękę po słuchawkę
i cofał ją w ostatniej chwili! az nawet wybrał numer,
ale rozłączył się, nim usłyszał sygnał.
Miał na jej punkcie obsesję. Dręczyło go bezsensowne
pragnienie kobiety, która była poza jego zasięgiem. Do-
skonale zdawał sobie sprawę, że jeśli Izzy coś do niego
czuje, jest to wyłącznie fizyczne pożądanie. Może jeszcze
ciekawość... Chęć powtórzenia przeżytych kiedyś, sil-
nych doznań.
Z pewnością miała ciekawsze zajęcia niż spędzanie
czasu ze sfrustrowanym, przepracowanym rolnikiem.
Nie zamierzał narażać się na ból i rozpacz po kolej-
nym rozstaniu. Zresztą, przecież nawet nie miał czasu
na związek z kobietą, więc o czym tu rozmyślać?
O Izzy... Myślał o niej bez chwili przerwy, dniami
i nocami. Doprowadzała go do szaleństwa. Już prawie
zaczął żałować, że się z nią spotkał.
Prawie.
Westchnął niecierpliwie, wciągnął szybko buty, narzu-
cił kurtkę i przywoławszy psa klepnięciem w udo, ener-
gicznie ruszył do drzwi. Zapomnij o Izzy, upomniał się
surowo. Zapomnij o upajającym zapachu, o jej śmiechu,
miękkich ustach...
Jednakże mimo wysiłku nie potrafił wyrzucić z pa-
mięci widoku udręczonych oczu, gdy dwie stare jędze
próbowały jej dokuczyć. Nagle uświadomił sobie, że Izzy
wcale nie była taka twarda, za jaką chciała uchodzić. Mi-
mo wszystkich sukcesów wydawała się niespokojna
i chyba nie czuła się spełniona.
Wyglądała jakoś smutno. Chyba nie dlatego, że do-
wiedziała się o śmierci Julii. Miał wrażenie, że chodzi
o coś więcej i - Boże, ależ był głupi - chciał ją przytulić
i pocieszyć.
Wspiął się na traktor, poczekał, aż pies wdrapie się
za nim i włączył silnik, którego ryk dość skutecznie za-
głuszył niepokojące myśli.
- Panie O'Keeffe, jeśli mam panu pomóc, będzie pan
musiał dostarczyć mi znacznie więcej informacji.
- Cóż to mają być za informacje, panno Brooke? -
spytał z miękkim irlandzkim akcentem.
- kąd mam wiedzieć, skoro ich nie znam? - Izzy
uśmiechnęła się słodko.
O'Keeffe z enigmatycznym uśmiechem wcisnął guzik
interkomu.
- Deirdre, przyjdź tu, proszę.
ekretarka obrzuciła Izzy obojętnym spojrzeniem.
- łucham, panie O'Keeffe?
- Panna Brooke chciałaby dostać więcej informacji
- poinformował dziewczynę.
- No... ale o jakie informacje chodzi? - spytała nie-
winnie Deirdre.
Izzy uznała, że najwyższy czas wziąć sprawy we włas-
ne ręce. Inaczej będzie tu siedzieć przez najbliższe pięć
lat, bezskutecznie próbując zajrzeć do akt firmy.
- Potrzebuję raportów finansowych z ostatnich trzech
lat, sprawozdań z audytów i raportów sprzedaży.,.
Deirdre przeniosła przestraszone spojrzenie na szefa,
ale on uniósł dłonie i wzruszył ramionami.
- łyszałaś, co pani powiedziała - mruknął. - Lepiej
będzie, jeśli dostanie to, czego potrzebuje.
Niewiele to pomogło. Tego Deirdre nie mogła znaleźć,
tamto się gdzieś zapodziało, coś jeszcze było u księgo-
wego - wymówek było bez liku.
- Panie O'Keeffe, albo postara się pan o te dane, albo
wracam do domu - powiedziała zdecydowanie Izzy.
- No cóż... Zdaje się, że może być z tym drobny
problem, panno Brooke. Gdyby zechciała pani przyjść
jutro...
- Jutro mam spotkanie w Londynie - przerwała mu
Izzy. - Przyjechałam tu, tak jak się umówiliśmy, na krót-
kie, wstępne spotkanie. Miałam zdecydować, czy w ogó-
le warto rozważać mój udział w reaktywowaniu pańskiej
firmy. Bez tych danych nie mogę podjąć decyzji, więc
jak pan chce... Jeśli teraz wyjdę, już nie wrócę.
O'Keeffe popatrzył na nią z namysłem, po czym ski-
nął głową na Deirdre. ekretarka wyszła z pokoju i po
kilku minutach wróciła ze stosem segregatorów.
Izzy sceptycznie spojrzała na dokumenty.
- Wystarczyłaby płyta CD lub dyskietka. — Z całych
sił starała się powstrzymać sarkazm.
- Och, nie ma to jak kawałek papieru - zauważył
beztrosko O'Keeffe. - A teraz, panno Brooke... Co pani
powie na kawkę?
- ozumiem, że chce pani ze mną mówić, pani Jenks?
- Właściwie to ja chciałem porozmawiać - odezwał
się imon Jenks.
Na miłość boską, znowu? - westchnął w duchu Will.
Od czasu, gdy kupili farmę pani Jenks i zgodzili się, by
dożywotnio zamieszkała w swoim starym domu, jej syn
bez przerwy miał jakieś pretensje. Co takiego wymyślił
tym razem? Okna, ogrzewanie, czy może stary piecyk
w kuchni?
- Chodzi o piecyk - zaczął imon i Will z trudem
powstrzymał się przed wzniesieniem oczu do nieba. -
Teraz, gdy nadchodzi lato, można by go wymienić na
coś porządnego.
- Ale ja lubię ten piecyk - zaprotestowała nagle pani
Jenks. - Przyzwyczaiłam się do niego i nie chcę żadnego
innego.
- Przecież jest okropny, mamo - powstrzymał ją
gniewnie imon. - Bez przerwy wygasa, musisz ciągle
na nowo rozpalać. To zbyt wyczerpujące przy twoim sta-
nie zdrowia.
Pani Jenks spojrzała spod oka na syna.
- A cóż ty możesz wiedzieć o moim zdrowiu? Po-
wtarzam ci, imon, że podoba mi się mój piecyk. Zresztą
jestem za stara i nikt nie będzie mi zawracał głowy re-
montami.
imon najeżył się, ale nie dał się zniechęcić.
- No... a co z oknami?
- Co ma być z oknami? Nic im nie brakuje. imon,
daj już spokój - powiedziała pani Jenks ostrym tonem.
- Może byś już poszedł, jeśli skończyłeś kawę?
imon otworzył usta, po chwili je zamknął, w końcu
zerwał się z krzesła.
- Zapłacę za kawę - powiedział, ale Will machnął
ręką,
- Daj spokój. Na koszt firmy. - łyszał, jak imon,
odchodząc, oddycha z ulgą.
Natomiast westchnienie, które wyrwało się z piersi pa-
ni Jenks, było znacznie głośniejsze.
- Uff, ten chłopak wpędzi mnie do grobu! - powie-
działa ze śmiechem. Położyła spracowaną, zdeformowaną
dłoń na ręce Willa i poklepała ją łagodnie. - Ty wiesz,
że jestem szczęśliwa z tym, co mam, prawda? Jestem
już stara, Will. Potrzeba mi tylko spokoju. Nie daj mu
się zastraszyć, dobrze?
Will uśmiechnął się wyrozumiale.
- Do niczego mnie nie zmusi. Wiem, że imon chce
dla pani jak najlepiej, tylko czasem, gdy jesteśmy z kimś
bardzo blisko, tracimy rozeznanie, co naprawdę jest naj-
lepsze.
- Ale ty to wiesz, prawda?
Odwrócił rękę i uścisnął jej dłoń.
- Proszę się nie martwić, pani Jenks. Będę się panią
opiekował.
Wyblakłe oczy staruszki wypełniły się łzami. Zamru-
gała gwałtownie i odwróciła wzrok.
- O, proszę, są twoje dzieci. ozkoszne maluchy.
Will spojrzał na dzieci, których oczy błyszczały psot-
nie i pomyślał, że raczej nie użyłby słowa „rozkoszne".
W tej chwili dzieciaki były brudne jak nieboskie stwo-
rzenia, a zapach, który się za nimi ciągnął, również po-
zostawiał wiele do życzenia.
Podniósł się od stolika.
- Mam wrażenie, że teraz muszę zająć się swoimi roz-
kosznymi maleństwami - rzucił sucho, uśmiechając się
do pani Jenks. - Przepraszam.
Pogonił dzieci do domu, kazał im się umyć i przebrać
w czyste rzeczy. Kiedy po kilku minutach zeszły na dół,
pachniały już trochę lepiej.
- Lubię panią Jenks - odezwała się ebecca. - Dała
nam cukierki i powiedziała, że imon jest prawdziwym
utrapieniem.
- Była na niego strasznie zła - dodał Michael.
- Jej syn ma dobre chęci. - Will zamknął temat. -
A teraz może dowiem się, jak to się stało, że tak się wy-
brudziliście?
Oboje przybrali skruszone miny.
- Coś mi wpadło do stawu - powiedział Michael, uni-
kając wzroku ojca.
- Zabrał mi but i uciekł, a potem rzucił nim we mnie,
ale nie trafił i but wpadł do wody - uzupełniła ebecca.
- Ale go znalazłem - wyjaśnił chłopiec, zupełnie jak-
by to załatwiało sprawę. - To była tenisówka. Możesz
ją uprać.
- To ty ją upierzesz - zdecydował Will.
- Ojej, tato! - protestował Michael, ale ojciec pozo-
stał nieugięty.
Chłopiec poszedł zająć się tenisówkami, a Beccy tym-
czasem usiadła przy stole. ysując jakieś bazgroły na sta-
rej kopercie, spytała niewinnym głosikiem:
-
Czy
Izzy
jest
twoją
dziewczyną?
Will omal się nie udławił.
- kąd ci to, na miłość boską, przyszło do głowy?
- zapytał po chwili.
- Pani Jenks powiedziała, że się w niej durzysz. Nie
bardzo wiedziałam, co to znaczy, ale Michael mi później
wytłumaczył.
- To moja szkolna koleżanka - odparł stanowczo
Will. - Już wam to mówiłem.
- Ale była twoją dziewczyną? - Beccy nie zamierzała
rezygnować, ale Will nie dał się wciągnąć w dalszą roz-
mowę.
- Jest moją przyjaciółką i nic więcej. Michael, skoń-
czyłeś już z tym butem? Jeśli tak, idźcie szybko do baru
i zjedzcie lunch. Nie zapomnijcie, że dziś po południu
wychodzicie. - I oby to nastąpiło jak najszybciej, dodał
w duchu, lekko spanikowany tym nagłym ostrzałem nie-
wygodnych pytań.
- Mnie tam ona nie przeszkadza. Myślę, że jest bar-
dzo miła - rzuciła ebecca, znikając za drzwiami, nim
zdołał coś powiedzieć.
Zaśmiał się zduszonym głosem. Miła? On wybrałby
inne słowa. Na przykład cudowna... Albo piękna lub
zniewalająca...
Cholera! Znów to samo. Zdecydowanym krokiem
wszedł do gabinetu i zaczął przerzucać swój kalendarz
w poszukiwaniu daty następnego targu. Nagle wpadła mu
w oko informacja o spotkaniu, które miało odbyć się
w przyszłym tygodniu w Londynie. Konferencja doty-
czyła zdobywania funduszy na produkcję ekologicznej
żywności. Zanotował datę, choć prawdę mówiąc, wcale
nie zamierzał jechać. Nie wiedział nawet, czy spotkanie
miało dotyczyć takich gospodarstw, jakie on prowadził...
Ale gdyby znalazł się w Londynie, mógłby przecież
po konferencji pójść z Izzy na drinka...
Oczywiście, jeśli Izzy w ogóle będzie w czwartek
wieczorem w Londynie. Nie ma przecież żadnej gwa-
rancji, że nie wyjechała. Zresztą wcale nie był pewien,
czy pojedzie na tę konferencję.
To po prostu jeden z tych koszmarnych dni, kiedy nic
się nie udaje, uznała Izzy. Próbowała przebrnąć przez do-
kumenty przywiezione z Irlandii, ale ciągle pojawiało się
więcej pytań niż odpowiedzi.
ozważała właśnie, czy nie powinna zadzwonić i wy-
garnąć Danielowi O'Keeffe'owi, co myśli o nim i jego
firmie, gdy Kate wetknęła głowę do gabinetu.
- Przyszedł do ciebie jakiś facet. Nie jest umówiony,
ale ma cudowne oczy. Choćby z tego powodu powinnaś
go przyjąć!
Izzy ze śmiechem oparta stopy o róg biurka.
- Cudne oczy, mówisz? Może poczęstujesz go kawą
i każesz mu trochę poczekać? Mogłabyś wtedy sama
z nim pogadać.
- O niczym bardziej nie marzę, ale on chce tylko cie-
bie. - Kate uśmiechnęła się krzywo. - Nazywa się Will
Thompson.
Izzy postawiła nogi na ziemi tak raptownie, że poczuła
ból w kostkach.
- Will? - pisnęła nieswoim głosem. Nabrała powie-
trza, próbując wyrównać oddech. - Will jest tutaj?
Kate przechyliła głowę na bok i spojrzała na nią zain-
trygowana.
- Ho, ho... Nadal chcesz, żebym się nim zajęła?
- No... nie. Zrobisz nam kawę?
- Za dwadzieścia minut masz spotkanie z Davidem
Lennoksem. W sprawie firmy z Dublina.
Izzy zastanowiła się chwilę, po czym wzruszyła ra-
mionami.
- Najpierw zobaczę się z Willem. Dowiem się, jak
długo tu będzie. Możliwe, że przełożę spotkanie z Da-
videm.
Podniosła się z krzesła, obciągnęła sweter i przesu-
nęła językiem po wyschniętych wargach. Z bijącym moc-
no sercem przeszła obok Kate. Gdy wchodziła do recep-
cji, miała zupełnie miękkie nogi.
tał przy oknie, patrząc na miasto z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy. Gruby dywan tłumił kroki, ale Will do-
strzegł jej odbicie w szybie. Kiedy się odwrócił, kąciki
jego ust uniosły się w uśmiechu.
- Izzy...
- Will! - Jej pierś wznosiła się i opadała w przyspie-
szonym oddechu. To wariactwo, ale te jego oczy... - Co
za niespodzianka!
- Przepraszam. Powinienem zadzwonić, ale byłem na
konferencji kilka minut drogi stąd i pomyślałem, że
wpadnę się przywitać.
Czuła, jak jej usta rozciągają się w uśmiechu.
- Cieszę się. Chodź do mojego gabinetu.
- Masz trochę czasu?
- Jasne - skłamała beztrosko. - Nie mam już nic do
załatwienia.
David Lennox zapewne nie podziękowałby za to, ale
trudno. Teraz, gdy oczy Willa przesunęły się po jej ciele,
nie mogła już myśleć o pracy. Nagle z całą ostrością
uświadomiła sobie, o ile ważniejsze jest w tej chwili, że
ma na sobie kaszmirowy, błotnistozielony sweter, idealnie
pasujący do koloru oczu, znakomicie skrojone czarne
spodnie, a przede wszystkim delikatną bieliznę z jedwab-
nej koronki...
Przełknęła nerwowo ślinę, wprowadziła Willa do ga-
binetu, zamknęła drzwi i natychmiast tego pożałowała.
Została z nim sama...
- Izzy?
Odwróciła się gwałtownie. Will patrzył na nią z lek-
kim zdumieniem.
- Wpadłem się tylko przywitać. Pomyślałem, że gdy-
byś miała czas, moglibyśmy wyskoczyć na drinka. Ale
jeśli jesteś zajęta, po prostu mi o tym powiedz.
Co ma powiedzieć? Że myślała o bieliźnie, którą ma
na sobie?
- Nie mam nic ważnego - powtórzyła. - Z przyje-
mnością wybiorę się z tobą na drinka. Napijesz się przed-
tem kawy? A przede wszystkim, ile masz czasu?
- Czasu mam sporo. Mogę wrócić którymkolwiek po-
ciągiem. Dostosuję się do ciebie.
- W takim razie darujemy sobie...
- Kawa - rozległ się głos asystentki i uśmiechnięta
Kate wkroczyła do gabinetu, obdarzając Willa zalotnym
spojrzeniem.
Do diabła! - zaklęła Izzy w duchu. Co ona wyprawia?
W dodatku Will odpowiedział takim uśmiechem, że po-
czuła... zazdrość. Zgłupiałam chyba, pomyślała z rosną-
cą niechęcią.
T- ozmawiałam z Davidem - mówiła Kate. - Umó-
wiłam cię z nim na jutro na siódmą trzydzieści rano. Mo-
że być?
Pytanie brzmiało niewinnie, ale Izzy bez trudu do-
szukała się w nim właściwej treści. Czy będzie wolna
o tej porze jutro rano? Czy może nadal będzie z Wil-
lem...?
- Świetnie. Dziękuję, Kate. Prawdę mówiąc, powie-
działam właśnie, że darujemy sobie kawę. Wychodzę na
resztę dnia. Będziesz nad wszystkim czuwać, prawda?
Kate uśmiechnęła się szeroko.
- Jakoś sobie poradzę. Bawcie się dobrze.
Po jej wesołym spojrzeniu widać było, jak sobie wy-
obraża ich wspólne popołudnie. Przez krótką chwilę Izzy
korciło, żeby rzucić w nią książką telefoniczną. Zacho-
wała jednak zimną krew. Z wystudiowaną swobodą sięg-
nęła po żakiet i z uśmiechem spojrzała na Willa.
- Jestem gotowa. Gdzie mnie zabierasz?
- To twoje miasto - roześmiał się. - ama zdecyduj.
- W porządku. Tuż za rogiem jest mały bar, gdzie
można zjeść jakąś drobną przekąskę. Chyba że wolisz
coś solidniejszego?
- Może być bar - odpowiedział.
Gdy mijali Kate, Izzy dostrzegła ciekawość w inteli-
gentnych szarych oczach asystentki.
Jeszcze mi się za to dostanie, pomyślała, ale nagle
przestało ją to obchodzić. Korciło ją, żeby odrzucić głowę
do tyłu i głośno się roześmiać. Czuła się tak, jakby zry-
wała się ze szkoły. Prawdę mówiąc, nigdy nie chodziła
na wagary, ale zawsze miała na to straszną ochotę.
Wsiedli do windy. W ciasnej kabinie świadomość, że
stoi tak blisko Willa, prawie pozbawiła ją oddechu.
- Ładne biuro - odezwał się, w samą porę przery-
wając milczenie, bo już zaczęła się obawiać, że zaraz się
udusi.
- Podoba ci się?
- obi wrażenie.
- O to właśnie chodzi - roześmiała się. - Należy
podkreślać, że odniosło się sukces. Inaczej ludzie gotowi
pomyśleć, że wcale nie jesteś taki dobry. Trzeba jednak
zachować umiar. Zbyt wiele marmurów i za miękki dy-
wan, a uznają, że zdziera się z nich skórę. A przecież
nie mogą znać prawdy!
Will roześmiał się. Jego głos w zamkniętej przestrzeni
zabrzmiał dziwnie miękko i intymnie. Pomyślała, że za-
raz zrobi z siebie idiotkę, ale w tym momencie drzwi
się rozsunęły i znaleźli się w ruchliwym holu.
Will uśmiechnął się do recepcjonistki.
- Znalazłem - poinformował ją.
Oho, następna zdobycz, pomyślała Izzy z przekąsem.
Patrząc na rumieńce na twarzy dziewczyny, miała ochotę
chwycić Willa za rękę i pociągnąć go w stronę drzwi.
Jednakże Ally nie dała jej na to szansy.
- Właśnie widzę - odpowiedziała z uśmiechem. - Iz-
zy, coś do ciebie przyszło. Nie wysyłałam do biura, bo
Kate powiedziała, że właśnie jedziesz na dół.
Izzy przebiegła wzrokiem wiadomość i wcisnęła ko-
pertę do torebki. Następny list od teve'a. Powinna z nim
porozmawiać. Ale na pewno nie dzisiaj.
- Dzięki. A przy okazji, Ally, gdyby ktoś dzwonił,
dziś już mnie nie będzie.
Ally obrzuciła Willa taksującym spojrzeniem.
- Jasne. Baw się dobrze.
Izzy nie zazgrzytała zębami, choć miała na to ogromną
ochotę. Uśmiechnęła się tylko uprzejmie i pospiesznie
poprowadziła Willa do wyjścia.
OZDZIAŁ PIĄTY
W barze panował niesamowity ścisk.
Izzy z niedowierzaniem patrzyła na kłębiący się tłum.
Will odnosił wrażenie, że od chwili, gdy wpadł bez
uprzedzenia do jej biura, była wzburzona. Teraz znów
coś wytrąciło ją z równowagi.
- To nieprawdopodobne. Zwykle jest tu dość gęsto,
ale nigdy aż tak. Pewno jakieś zaimprowizowane przy-
jęcie.
- Jakie to ma znaczenie? Chyba możemy pójść gdzie
indziej? - Will miał nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt
entuzjastycznie. Bar był w porządku, ale bardziej na
miejscu czułby się w jakimś pubie. Dziś rano marynarka
i spodnie wydawały mu się bez zarzutu, w dodatku wło-
żył swój ulubiony krawat, a nawet z dna szuflady wy-
grzebał na tę okazję nową koszulę.
Kiedy jednak rozejrzał się wokół, w porównaniu
z młodymi biznesmenami w prążkowanych garniturach,
którzy kłębili się wokół niczym ruchliwe mrówki, poczuł
się jak podstarzały kuzyn ze wsi.
Izzy jeszcze kilka sekund patrzyła na tłum ludzi i wre-
szcie podjęła decyzję.
- Możemy iść do mnie - zaproponowała. - W bu-
dynku jest restauracja i bar, a gdybyś wolał, w lodówce
mam piwo i wino. Nawet znajdzie się coś do przegry-
zienia, jeśli jesteś głodny.
- Bardzo chętnie zobaczę twoje mieszkanie - powie-
dział Will, starając się nie myśleć, co miałby ochotę
ugryźć. - Łatwiej będę mógł sobie ciebie wyobrażać...
- Zabrzmiało to dość podejrzanie, więc szybko się po-
prawił: - Zawsze uważałem, że łatwiej wyobrażać sobie
ludzi w ich własnym otoczeniu. To ich w jakiś sposób
określa.
Da mi też większe pole do marzeń, dodał w duchu.
- W takim razie idziemy. - Uśmiechnęła się i ruszyła
szybkim krokiem, jakby chciała usunąć go z zasięgu
wzroku tych młodych ludzi.
- Pali się? - spytał od niechcenia.
Zwolniła ze śmiechem.
- Przepraszam. Zawsze robię sobie taki energiczny
spacer, gdy wracam z pracy.
Wolno przesunął spojrzeniem wzdłuż jej nóg, opiętych
niesamowicie seksownymi spodniami.
- W tych butach? - zapytał, zatrzymując wzrok na
jej stopach. - Ja nie mógłbym w nich nawet ustać.
Gdy wybuchła śmiechem, poczuł, że się odpręża. To
była wreszcie ta sama Izzy.
- Jesteśmy na miejscu — powiedziała, gdy dotarli do
stalowo-szklanych drzwi usytuowanych dyskretnie z bo-
ku wysokiego budynku.
Kiedy weszli do holu, czuł, jak opada mu szczęka,
ale zacisnął zęby i rozejrzał się, próbując zapamiętać naj-
drobniejsze szczegóły.
Za szerokim marmurowym kontuarem mieli swoje sta-
nowiska recepcjonista i ochroniarz, zaraz obok była ka-
wiarnia, restauracja i bar.
- Może wolisz, żebyśmy zjedli tutaj? - zasugerował,
ale Izzy pokręciła głową.
- koro już tu jesteśmy, możemy wjechać na górę.
Dzień dobry, George.
ecepcjonista uśmiechnął się.
- Dzień dobry, panno Brooke. Przysłali pani warzy-
wa. Kazałem je wstawić do kuchni.
- Dziękuję. - Obdarzyła go uśmiechem, który z pew-
nością zapewniał jej dozgonne przywiązanie u każdego
mężczyzny, po czym poprowadziła Willa do windy.
Jakiś mężczyzna w sportowym stroju, z ręcznikiem na
szyi, stanął tuż obok.
- Hej, Iz. Nie widziałem cię w tym tygodniu w si-
łowni. Wszystko w porządku?
- Jasne. Po prostu mam dużo pracy. Obiecuję, że nie-
długo przyjdę.
- Pamiętaj! - Mrugnął do niej z uśmiechem i powoli
odszedł.
W windzie Izzy przeciągnęła kartą magnetyczną
i drzwi zamknęły się z sykiem. Zaledwie po kilku se-
kundach znów się otworzyły. Przeszli kilka kroków ko-
rytarzem, Izzy jeszcze raz machnęła kartą i weszli do jej
apartamentu.
Jasne złoto. To właśnie zobaczył. łońce wpadało
przez wielkie, sięgające od podłogi do sufitu okna i za-
lewało cały pokój światłem. W dole widać było rzekę
poznaczoną kropkami małych łódek.
- Chodź zobaczyć mój ogród - powiedziała Izzy. Za
naciśnięciem guzika wielkie szklane tafle rozsunęły się,
otwierając wyjście na taras.
Will wyszedł za nią. Gładząc jakiś liść, zastanawiał
się, ile musi kosztować wynajęcie takiego apartamentu.
Ceny wykupu na własność nawet nie próbował sobie wy-
obrazić. pojrzał na wąski, podobny do paska liść i roz-
poznał kordylinę. Obok rosła jukka, dalej aralia z wiel-
kimi, jaskrawozielonymi liśćmi.
- Ładne rośliny. - Podszedł do skraju dachu i wy-
chylił się, by spojrzeć kilkanaście pięter w dół na na-
brzeżną ulicę. Ludzie z tej wysokości wyglądali jak
mrówki, a dźwięk syren i klaksonów dochodził na górę
bardzo przytłumiony.
Nadal jednak było go słychać, a w powietrzu, choć
na pewno czystszym niż na dole, mimo wszystko czuło
się spaliny. Nie znosił tego zaduchu.
Wrócił do środka i rozejrzał się po klimatyzowanym,
spokojnym wnętrzu.
Elegancja, dobry smak i niesamowicie duże pieniądze
stworzyły prześliczną całość. Tylko pantofle, leżące na
dywanie i torba rzucona na miękką, pokrytą zamszem
sofę wskazywały, że apartament jest zamieszkany. Will
pomyślał o swoim nieporządnym, pełnym chaosu domu
i jęknął w duchu.
Co Izzy musiała sobie pomyśleć o tym bałaganie?
I o nim samym?
Chociaż, jakie to ma znaczenie? Nawet gdyby do tej
pory nie spostrzegł, jak ogromnie się różnią, uświado-
miłby to sobie w tej chwili.
- Czego ci nalać?
Zamarł. Jej głos dobiegał z bardzo bliska, jakby stała
tuż za nim. A może tylko sobie wyobrażał, że słyszy jej
oddech? Na wszelki wypadek zrobił krok do przodu i do-
piero wtedy się odwrócił.
- A co ty pijesz?
- Na początek chyba wodę.
- Brzmi nieźle.
Izzy roześmiała się.
- Nie musisz pić wody. Możesz dostać herbatę, kawę,
piwo, wino...
- Wystarczy woda - powiedział, zastanawiając się,
jak długo można rozmawiać o niczym, skoro jest tyle
istotnych rzeczy do powiedzenia.
A może wcale ich nie ma? Może lepiej, jeśli wszystko
zostanie pogrzebane w mrokach przeszłości? W gruncie
rzeczy tak naprawdę łączyła ich wyłącznie przeszłość...
Miała wrażenie, że Will czuje się zdecydowanie nie-
swojo. Wodę wypił duszkiem, jakby dopiero wrócił z pu-
styni. Ponownie napełniła jego szklankę, usiadła na sofie
i zapraszająco poklepała poduszkę.
- Mogę usiąść tutaj? tąd widać rzekę. - Ściągnął
marynarkę i krawat i usiadł na kanapie naprzeciwko. Ko-
stkę jednej nogi oparł na kolanie drugiej i choć wydawało
się, że się zrelaksował, czuła, jak napięcie wychodzi
z niego falami.
ozglądał się stale wokół z nieodgadnionym wyrazem
twarzy.
- Ładne mieszkanie.
Ładne rośliny, ładne mieszkanie... Prychnęła pogard-
liwie.
- Nie podoba ci się.
pojrzał zdumiony i roześmiał się cicho.
- kąd. Nie chciałbym tu jednak mieszkać i dzięki
Bogu, bo nigdy nie byłoby mnie na to stać, ale nie mogę
powiedzieć, że mi się nie podoba. Jest bardzo ciekawe..:
koro jesteś tak zapracowana i musisz mieszkać w Lon-
dynie, myślę, że to najlepsze rozwiązanie. Cieszę się tyl-
ko, że ja nie muszę. Dla mnie za mało tu drzew i zwie-
rząt. No i to powietrze...
- Zawsze można iść do zoo - zażartowała, ale Will
tylko się skrzywił.
- To nie to samo co trzymanie kota na kolanach pod-
czas oglądania telewizji.
- Fakt, ale za to nie trzeba go karmić. Nawet gdybym
chciała, nie mogłabym mieć kota. Zbyt często wyjeżdżam
służbowo.
Will kręcił powoli głową, jakby usilnie próbował coś
zrozumieć.
- To musi być piekło. Nie zniósłbym, gdybym musiał
wyjeżdżać z farmy, częściowo chyba ze strachu przed
bałaganem, który zastałbym po powrocie.
Izzy przechyliła głowę na bok i patrzyła na niego z na-
mysłem.
- Co się stało z twoimi planami? Czemu zostałeś na
farmie? Nie powiesz chyba, że to wyłącznie z powodu
Julii i dziecka?
Posłał jej smutny uśmiech.
- Nie. Kilka dni przed naszym ślubem ojciec złamał
nogę i przez cztery miesiące był przykuty do wózka. Mu-
siałem przejąć farmę i zanim tata wyzdrowiał, uświado-
miłem sobie, że tym właśnie chcę się zajmować.
Oparł plecy o sofę, najwyraźniej już trochę odprężony.
Izzy przyglądała mu się, rysując wzorki na oszronionej
szklance.
- Poszedłeś do college'u?
- Tak - przytaknął. - Do college'u rolniczego. Zro-
biłem dyplom z zarządzania gospodarstwami rolnymi.
- Jednak to nie to samo, co inżynieria wodno-lądowa?
- Nie... Ale jest mi z tym dobrze. Nigdy nie przy-
puszczałem, że będę szczęśliwy, siedząc bez przerwy
w jednym miejscu i robiąc przez całe życie to samo. -
pojrzał na nią uważnie. - A ty, Izzy? Jesteś szczęśliwa?
Czy te wszystkie... - zatoczył ręką - sukcesy dały ci
szczęście?
puściła oczy. Nagle uświadomiła sobie, że nie... Mi-
mo tylu osiągnięć, nie była szczęśliwa. Aktywna i bogata,
owszem, ale szczęśliwa?
Przynajmniej nie w tych aspektach, które naprawdę
się liczą.
- aczej tak - odparła. Nie chciała się całkiem od-
krywać. - Chociaż są jeszcze inne rzeczy, które chcia-
łabym dostać od życia.
Na przykład ciebie, dodała w duchu. Chciałabym bu-
dzić się przy śpiewie ptaków i w twoich ramionach. No-
sić twoje dziecko...
Dobry Boże! To już chyba zbytnia szczerość, nawet
wobec siebie samej! Zerwała się na nogi.
- Otworzę wino. Na co masz ochotę? Możemy napić
się szampana i uczcić nasze spotkanie.
- Wolałbym coś lekkiego. Po powrocie do domu będę
jeszcze prowadził.
-
Mam
czerwone
wino.
Will kiwnął głową.
- Znakomicie, dzięki. Chcesz, żebym otworzył? - za-
pytał i nie czekając na odpowiedź, przeszedł za nią do
kuchni.
Odstawiał właśnie wino na blat, gdy odwróciła się
z kieliszkami i łokciem trąciła butelkę. Tylko jego refleks
uratował wino przed roztrzaskaniem się na podłodze.
- O rany...
Właśnie, o rany. tał zaledwie kilkanaście centyme-
trów od niej. Uśmiech powoli zamierał na jego twarzy.
Bardzo wolno oderwał rękę od butelki i podniósł do twa-
rzy Izzy. Wierzchem szorstkiej od pracy dłoni delikatnie
dotknął jej policzka.
- Tęskniłem za tobą, Izzy - powiedział niskim, zmy-
słowym głosem.
Nie była w stanie nic powiedzieć. erce uwięzło jej
w gardle, a gdy odwrócił dłoń i czubkami palców prze-
sunął po jej policzku i wyschniętych wargach, miała wra-
żenie, że już nigdy nie będzie mogła oddychać. Mimo-
wolnie zwilżyła wargi końcem języka i poczuła, jak Will
dotyka kciukiem miękkiej, wilgotnej skóry.
Z jej gardła wyrwał się cichy jęk, powieki opadły.
Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, nie zrobił
nic, a potem wsunął palce w jej włosy. Jego oddech de-
likatnie owionął jej skórę.
- Tęskniłem za tobą - szepnął znowu.
Bez oporu wsunęła się w jego objęcia, otoczyła go
ramionami, rozchyliła wargi i wreszcie, po długich latach
poczuła delikatny dotyk jego ust.
Były takie słodkie, kochane, tak bardzo upragnione.
Czuła zachęcający napór jego języka, chociaż wcale nie
musiał jej zachęcać. Zapomniała już o wszystkich po-
wodach, dla których nie powinna tego robić.
Zapomniała też o Julii, o żalu po stracie Willa, o bó-
lu, jaki przeżywała na myśl, że on kocha inną kobietę.
Nie pamiętała długich, samotnych, pełnych cierpienia lat.
Zapomniała o tym, że niemożliwy jest związek z za-
pracowanym mężczyzną, obarczonym licznymi obowiąz-
kami i odpowiedzialnością za losy rodziny i farmy, nie
myślała także o własnych obowiązkach i zwariowanym
planie zajęć.
Wyrzuciła to wszystko z pamięci i poddała się piesz-
czocie ciepłych ust. Will przytulił ją i kołysał w ramio-
nach, a jej ciało reagowało na każdy ruch, jak roślina
na deszcz.
Wreszcie uwolnił ją z uścisku, dłońmi objął jej twarz.
Pocałunki znów stały się lekkie i czułe. Kiedy odsunął
się od niej, uniosła powieki i spostrzegła, że patrzy na
nią ze zmieszaniem.
- Przepraszam. am nie wiem, co robię...
Próbowała się uśmiechnąć.
- Miałam wrażenie, że mnie całujesz - powiedziała
lekkim tonem, chociaż nagle przytłoczyła ją myśl, że Will
czuje się winny.
Odwróciła się tyłem.
- Nie przesadzaj z tym poczuciem winy. To tylko po-
całunek. I przecież nie pierwszy.
Nie powinna tego mówić i nie powinna nawiązywać
do tego, co ich kiedyś łączyło. Tamto się skończyło, zo-
stało zapomniane... A przynajmniej tak powinno być.
Ale czy nie chodzi właśnie o wyzwolenie się od boles-
nych wspomnień?
Czy właśnie dlatego Will przyjechał? Żeby zapomnieć
o przeszłości? Jeśli nawet miał taki zamiar, jego taktyka
nie była najlepsza. Wszystkie duchy przeszłości zaata-
kowały teraz Izzy. Potrząsnęła głową, próbując odzyskać
jasność myśli.
- Wina? - spytała wesoło, sięgając po kieliszki.
- Dzięki.
Will cofnął się do salonu i z ponurą miną wpatrywał
się w rzekę.
Ależ ze mnie kretynka! - wymyślała sobie w duchu.
Czemu rzuciłam się na niego z takim entuzjazmem? Dla-
czego nie potraktowałam tego lekko? Trzeba było oddać
mu pocałunek i odsunąć się.
Nie... Wiedziała, że nie potrafiłaby tego zrobić. Nie
było sensu się okłamywać. Czekała na to dwanaście dłu-
gich lat. Kiedy Will już odejdzie, będzie mogła przeży-
wać tę cudowną chwilę, rozpamiętując sekundę po se-
kundzie.
- Proszę.
Wziął ostrożnie kieliszek, uważając, by jej nie dotknąć
i wycofał się na sofę. Izzy zwinęła się na swoim zwykłym
miejscu i ponad brzegiem kieliszka bacznie mu się przy-
glądała.
- Nie powinienem był przyjeżdżać - odezwał się na-
gle. - Myślałem, że to się może udać... Ze będę mógł
się z tobą widywać od czasu do czasu, jak twój przyjaciel.
Ale to bardzo trudne. Znacznie trudniejsze, niż mi się
wydawało. Nie da się zignorować przeszłości; niemożli-
we też, byśmy odnowili teraz nasz związek. Za bardzo
oddaliliśmy się od siebie. - Oderwał wzrok od wina
i spojrzał jej w oczy. - Nie chcę przeżyć z tobą krótkiej
przygody - mówił cicho. - To byłoby nie w porządku.
Dlatego lepiej będzie, jeśli już pójdę. Przez jakiś czas
nie powinniśmy się widywać.
- Następne dwanaście lat chyba wystarczy - powie-
działa Izzy z bólem w głosie.
- Izzy... przepraszam.
Will wstał i postawił kieliszek na granitowym blacie
stolika.
- iedź. am wyjdę.
Wziął marynarkę, po czym pochylił się i wycisnął na
jej ustach delikatny pocałunek.
- Uważaj na siebie. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś
potrzebowała.
- Przecież mieliśmy się już nie widywać - wypaliła.
Powstrzymywała płacz, ale gdy dotknął lekko dłonią jej
policzka, jedna z łez potoczyła się w dół. Will otarł ją
z czułością.
- Nigdy nie odmówiłbym ci pomocy. - Jego głos
brzmiał dziwnie chropawo. Chwilę potem wyszedł. ły-
szała tylko ciche kliknięcie zamykanych drzwi i szum
windy.
Ze złością otarła łzy.
- Głupia jesteś - powiedziała do siebie, zbierając kie-
liszki. W kuchni wylała resztę wina do zlewu. Freddie
miał rację: już zbyt długo nie odwiedzała siłowni. Pójdzie
teraz, zaaplikuje sobie solidną porcję ćwiczeń, popływa,
potem kupi coś do zjedzenia w barku i wcześnie położy
się spać.
- Jak się udała konferencja?
- Och, całkiem interesująca - odpowiedział ojcu
Will, choć za skarby świata nie mógł przypomnieć sobie
nic poza spotkaniem z Izzy. - Przywiozłem trochę ma-
teriałów do przejrzenia.
- potkałeś jakichś znajomych?
- Jedną lub dwie osoby. Po konferencji poszedłem
na drinka.
- Z kimś znajomym?
Will czuł na sobie badawcze spojrzenie matki. Wy-
mijająco wzruszył ramionami.
- kądże - skłamał, zastanawiając się, czy przypad-
kiem nie stało się to już jego zwyczajem. - Były jakieś
telefony? Coś się działo?
- Nic ciekawego. Zwierzęta są już pozamykane na
noc. Może zostaniesz na drinka?
Pokręcił głową.
- Miałem męczący dzień, a poza tym muszę zabrać
dzieci i położyć je spać.
- Zostaw je u nas - zaproponowała matka. - Oglą-
dają film na wideo. Mają przecież ferie. Zresztą lubią
być u nas.
- Lubią, gdy ich rozpieszczacie - poprawił czule
Will, ale się poddał. .
Dzieci siedziały w pokoju telewizyjnym, Owinięte
w koce. Pocałował je na dobranoc, zabrał psa i wrócił
do domu.
Ciągle jeszcze czuł zapach Londynu, wydawało mu
się, że słyszy hałas i gwar ulicy, a pod stopami czuje
wibrowanie metra.
Nie wiedział, jak Izzy to znosi. Chociaż prawdopo-
dobnie zupełnie nieźle.
Wciągnął buty i wyszedł z psem na cowieczorny ob-
chód. Potem stanął przy ogrodzeniu, oparł złożone ra-
miona o bramę i słuchał dźwięków nocy.
Uśmiechnął się ze smutkiem. Powiedział Izzy, że jest
szczęśliwy, a przecież właściwie wcale nie wiedział, czy
to szczęście, czy zwykłe zadowolenie. Chociaż ostatnio
nawet zadowolenie zostało wyparte przez dręczący go
dziwny niepokój.
Może to tylko hormony? Już od bardzo dawna żył
samotnie, a wcześniej Julia przez długie miesiące ciężko
chorowała. Nic dziwnego, że jego ciało reagowało na
Izzy.
Nie powinien był jej całować. To niewybaczalny błąd.
Tym pocałunkiem przywołał wszystkie wspomnienia
i otworzył rany, które zdążyły się już zagoić.
Izzy płakała... Płakała, gdy odchodził... Osamotniona
łza potoczyła się po jej policzku... Niewiele brakowało,
a zostałby u niej... Jeszcze chwila, a odrzuciłby wszel-
kie postanowienia, wziął ją w ramiona i kochał się z nią.
Oparł dłonie o bramę, spuścił głowę i patrząc na swo-
je stopy, zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie potrafił
o niej zapomnieć.
Miał niepokojące wrażenie, że to się nigdy nie uda.
Zresztą wcale nie był pewien, czy tego pragnie. Teraz
przynajmniej pozostawały mu marzenia.
OZDZIAŁ ZÓTY
W poniedziałek, zgodnie z obietnicą, Izzy poleciała
do Dublina.
W gruncie rzeczy nie miała wielkiej nadziei, że zdoła
pracować z Danielem O'Keeffe'em. Facet był koszmar-
ny. W tej chwili odnosiła wręcz wrażenie, że służy mu
za kosztownego kuriera, który odwozi jego całkiem nie-
zrozumiałe dokumenty.
David Lennox był dość dosadny w ocenie braku przej-
rzystości informacji, jakie jej przekazano.
- Próbują komuś zamydlić oczy. Na pani miejscu
omijałbym ich z daleka.
Prawdę mówiąc, księgowemu nie podobała się żadna
firma, z którą zamierzała współpracować, tym razem jed-
nak uznała, że postąpiłaby niemądrze, ignorując jego
uwagi. Zdecydowała, że jeśli nie dostanie dziś jasnych
odpowiedzi, rezygnuje. Ostatecznie.
- Czterdzieści dziewięć procent?
Odchyliła się na krześle, skrzyżowała ręce na piersiach
i spojrzała mu prosto w oczy.
- Czterdzieści dziewięć. Jeśli okaże się, że moją stra-
tegia zawiodła i firma jest nadal w takim stanie jak teraz,
nic na tym nie zyskam. Natomiast jeśli wszystko wypali,
wszyscy na tym zarobimy.
- Piętnaście.
oześmiała się.
- Mowy nie ma. Na piętnaście procent nie zgodziła-
bym się nawet wtedy, gdybym była całkiem pewna zwy-
cięstwa. A jedyną pewną rzeczą, panie O'Keeffe, jest to,
że nikt nie jest w stanie podać mi prostej odpowiedzi
na moje pytania. Muszę przyznać, że bardzo mnie to nie-
pokoi. Proszę mi opowiedzieć o DOK Logistics z Cork
- zaproponowała. Gdyby nie obserwowała go tak bacz-
nie, prawdopodobnie przegapiłaby błysk przerażenia
w jego wzroku.
- To firma przewozowa.
- Bardzo kosztowne te przewozy.
- Dobra jakość zawsze kosztuje — zapewnił, jednak
wyraźnie starał się uniknąć jej wzroku. Uwadze Izzy nie
uszło, że DOK to jego inicjały.
- To już nieistotne - powiedziała w końcu. Daniel
O'Keeffe był czarujący, jak każdy Irlandczyk, ale kłamał
jak z nut.
Podniosła się, zdecydowanie zamknęła teczkę i wy-
ciągnęła rękę.
- Do widzenia, panie O'Keeffe. Mam nadzieję, że
znajdzie pan kogoś, kto pomoże panu wyjść z kłopotów.
Jednak to nie będę ja.
Przez chwilę wpatrywał się w jej dłoń, po czym pod-
niósł się z krzesła i z krzywym uśmiechem potrząsnął
jej ręką.
- Przykro mi, że nie będziemy współpracować.
Bardzo na to liczyłem. Dziękuję za poświęcony mi
czas.
Liczyłeś na pieniądze, sprostowała w duchu Izzy. A co
do czasu...
- Nie ma za co. Przyślę panu rachunek. - Nie liczyła,
rzecz jasna, że jej zapłaci, ale takie miała zasady.
Taksówką dojechała na lotnisko i odleciała do Lon-
dynu najbliższym samolotem. O czwartej po południu
wylądowała na lotnisku tansted. łońce świeciło, ale zie-
mia była przesiąknięta deszczem. Podczas drogi do głów-
nego terminalu poinformowano pasażerów, że są trudno-
ści z dojechaniem do Londynu. Ulewny deszcz poczynił
ogromne spustoszenia i drogi są zakorkowane z powodu
licznych wypadków.
Wspaniale, pomyślała z przekąsem. Akurat teraz, gdy
marzę o szybkim powrocie do domu, filiżance dobrej her-
baty i gorącej kąpieli!
Postanowiła sama sprawdzić, jak przedstawia się sy-
tuacja. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na ludzi kłębią-
cych się przy stanowisku informacji, żeby uzyskać
odpowiedź.
Na tablicy wyświetlano szczegółowe informacje o sy-
tuacji na drodze do Londynu. Po co w ogóle wdawała
się w interesy z O'Keeffe'em? Gdyby tylko posłuchała
instynktu...
Pogrążona w niewesołych myślach nie zauważyła, jak
jakiemuś dziecku wypadły z ręki lody. zła właśnie do
informacji, gdy nagle pośliznęła się i po chwili leżała na
podłodze z ręką zwiniętą pod nienaturalnym kątem, a do-
tkliwy ból przeszywał jej ramię.
Will natychmiast po wejściu do kuchni dostrzegł pul-
sujące światełko na sekretarce. Pewno znów o czymś za-
pomniałem, westchnął z rezygnacją i wcisnął przycisk.
- Will? Tu Izzy. Właściwie dzwonię, żeby usłyszeć
jakiś przyjazny głos. Utknęłam na lotnisku. Upadłam
i złamałam rękę. Przez najbliższe godziny nie ma szans
na przyjazd karetki. Drogi są zakorkowane, a wszystkie
szpitale mają urwanie głowy, bo z powodu deszczu jest
wyjątkowo dużo poważnych wypadków. Jestem strasznie
obolała i chciałam tylko z tobą pogadać. Przepraszam,
strasznie plotę. Już się wyłączam.
Willa zaniepokoiło drżenie w jej głosie. Zupełnie jak-
by z trudem panowała nad sobą. Przez chwilę patrzył na
telefon ze zmarszczonym czołem, jeszcze raz odsłuchał
nagranie, po czym wybrał numer komórki Izzy.
Odebrała po kilku sygnałach.
- Izzy? Co się dzieje?
- O, cześć, Will. Przepraszam za ten telefon. Nie
mogłam złapać Kate, mojej asystentki, a bardzo mi za-
leżało, żeby porozmawiać z jakąś przyjazną duszą... -
głos jej się załamał.
- Powiedz, co z ręką - poprosił, licząc, że rozmowa
na konkretny temat pomoże Izzy odzyskać spokój. - Iz-
zy? Odezwij się!
- Cóż, jest... złamana - powiedziała po chwili. -
Wygląda, jakby się złożyła, zaraz nad nadgarstkiem.
A poza tym boli.
- Co z karetką?
Kiedy się roześmiała, nie miał już wątpliwości, że jest
na skraju histerii.
- Teraz jest chyba jeszcze gorzej. Mówią, że to może
potrwać nawet siedem godzin. Nie wytrzymam tu siedmiu
godzin! No nie... głupio gadam. Oczywiście, że wytrzy-
mam. Dam radę.
krzywił się na myśl, jak musi cierpieć.
- Gdzie jesteś? - spytał. Nagle przyszedł mu do gło-
wy pewien pomysł.
- W jakimś biurze w głównym terminalu. Przynaj-
mniej jest tu cicho, bo na zewnątrz panuje potworny har-
mider. Will, nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze.
łuchaj, muszę kończyć. Mam prawie rozładowaną ba-
terię, a mogę jeszcze potrzebować telefonu. Zadzwonię
do ciebie później.
Kiedy Izzy się rozłączyła, Will przez chwilę się na-
myślał, po czym wybrał następny numer. Nie minęły dwie
minuty, gdy wszystko już było ustalone, a Will, przebra-
ny w czyste ubranie, kierował się do wyjścia.
- Izzy?
Uniosła ciężkie powieki i spojrzała na niego nieprzy-
tomnie. Czy naprawdę go widziała, czy może wymyśliła
go sobie, zapadając w sen, wywołany środkami przeciw-
bólowymi? Wyciągnęła zdrową rękę i dotknęła jego dło-
ni. Niesamowite... Prawdziwa...
- Will? - Z trudem zbierała myśli. Chciała zapytać
o coś ważnego... Tylko co to było? Aha, drogi... - Jak
się tu dostałeś?
Uśmiechnął się szeroko. Przyklęknął przed nią i przy-
cisnął jej palce do swoich ciepłych warg.
- Dobrze ustawieni przyjaciele - odparł tajemniczo.
- Zabieram cię do domu.
- W jaki sposób? - zdumiała się.
- Helikopterem. Powiedziałem, że to poważna misja
ratunkowa i dostałem zezwolenie na lądowanie karetki
powietrznej.
- Masz helikopter medyczny? - spytała z niedowie-
rzaniem, ale Will pokręcił głową ze śmiechem.
- Nie całkiem. To zabawka brata oba. Gdzie twój
bagaż?
- Nie mam bagażu, tylko tę torbę.
- W takim razie możemy ruszać. Karoca czeka, ła-
skawa pani.
Zachwiała się, wstając, więc chwycił ją pod ramię
i mocno przycisnął do siebie.
- Uff... - westchnęła, próbując się uśmiechnąć, ale
pokój ciągle wirował jej przed oczami. Usiadła gwałtow-
nie i po chwili spróbowała jeszcze raz.
- Wstawiona Izzy - powiedział z czułością, która
wywołała łzy w jej oczach. - Wyjdźmy stąd wreszcie.
Na zewnątrz czekał samochód, który zawiózł ich do
północnej części lotniska, gdzie w starym terminalu od-
prawiano prywatne loty i wkrótce Izzy, przypięta pasami,
siedziała w helikopterze.
- Zawsze marzyłem, by wyratować damę z opałów
- zaśmiał się Andrew, brat oba.
- Jestem do usług - powiedziała słabym głosem.
Will usiadł obok i wziął ją za rękę. Andrew czekał
na zgodę wieży na start i już po chwili śmigłowiec ode-
rwał się od ziemi.
Po kilkunastu minutach lotu wylądowali w miejscu,
które wyglądało jak boisko.
- Gdzie jesteśmy? - zdziwiła się Izzy.
- To szpital w Ipswich, a właściwie boisko szkolne
tuż za nim.
Will pomógł jej wyjść z helikoptera, sanitariusz roz-
łożył nosze, Izzy położyła się na nich, a chwilę potem
wszystko odpłynęło i ogarnęła ją ciemność.
- Will?
Powieki jej zadrżały. Will pochylił się i ujął jej zdrową
rękę.
- Witaj, śpiąca królewno. Jak się czujesz?
- Obolała... ęka mi dokucza.
- To dlatego, że ci ją nastawiali. Na razie masz za-
łożony tymczasowy gips, ale jutro zabiorą cię na salę
operacyjną. Trzeba zanitować kość.
-
To
niemożliwe...
Jutro
mam
spotkanie.
Ze śmiechem pokręcił głową.
- Nie, już nie masz. Przykro mi, staruszko. Ze szpitala
wypuszczą cię jutro wieczorem.
- Ale... gdzie ja pójdę wieczorem?
- Ze mną do domu - odparł zdecydowanie.
Otwierała już usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je
zamknęła i uśmiechnęła się słabo.
- Dzięki.
- Do usług. - Kiwnął głową. - Teraz powinnaś się
przespać, ja zresztą też, ale wrócę tu rano.
Pocałował ją delikatnie w czoło i cicho wyszedł z po-
koju.
Jeszcze w korytarzu słychać było jego oddalające się
kroki, a już zaczęła za nim tęsknić....
Nie chciałabym nigdy więcej przez to przechodzić,
myślała Izzy, budząc się w środę rano. Właściwie nie-
wiele pamiętała z ostatnich trzydziestu sześciu godzin,
chociaż mgliście przypominała sobie ból, paskudne mdło-
ści, a także Willa, który był przy niej za każdym razem,
gdy otwierała oczy, trzymał ją za rękę, odgarniał włosy,
podtrzymywał szklankę z wodą...
Teraz była sama i choć wiedziała, że to niemądre, po-
czuła nagłą pustkę.
Cóż, Will miał przecież swoją pracę: musiał zająć się
gospodarstwem, odwieźć dzieci do szkoły... A może są
ferie? Nie miała pojęcia. Nigdy nie interesowała się ta-
kimi sprawami. Tak czy inaczej, należało dać dzieciom
jeść, ubrać je... Właściwie, czy ubiera się jeszcze dzieci,
które mają dziesięć i osiem lat, czy ile tam miały? Tego
również nie wiedziała.
ozejrzała się po pokoju. pokojny, niebiesko-kremo-
wy wystrój i proste meble z sosnowego drewna w ko-
lorze miodu. Leżała w podwójnym łóżku, na wygod-
nym materacu, otulona miękką kołdrą. Czy dlatego spała
tak dobrze? A może to zasługa silnych środków prze-
ciwbólowych?
W nogach łóżka dostrzegła szlafrok.
Julii?
Poczuła niemiły dreszcz. Czy to była ich sypialnia?
Może Julia urządzała ten pokój, nie podejrzewając, że
kiedyś będzie tu Izzy...
Odrzuciła kołdrę i powoli usiadła. puściła nogi
z łóżka i poczekała chwilę, aż pokój przestanie wiro-
wać. Jeszcze tylko tego trzeba, żeby znowu się przewró-
ciła.
- Izzy? - ozległo się pukanie i w drzwiach ukazała
się uśmiechnięta twarz pani T. - Tak mi się zdawało, że
słyszę, jak się ruszasz. Jak się czujesz?
Iżzy uśmiechnęła się niewyraźnie.
- Jeszcze nie wiem. Zobaczę, jak wstanę. Muszę iść
do łazienki.
- I napić się herbaty. Właśnie w tej kolejności, co?
Proszę, zarzuć to na siebie. To mój szlafrok. Pewno się
w nim utopisz, ale jest krótki, więc przynajmniej nie gro-
zi ci, że się potkniesz.
Izzy, szczęśliwa, że szlafrok nie należał do Julii, wsu-
nęła zdrową rękę do rękawa. Pani T. pomogła jej nakryć
rozciągnięty podkoszulek - pewno własność Willa -
i przejść do łazienki.
- Wołaj, gdybyś potrzebowała pomocy - mówiła pani
Tompson - Na parapecie leży szczoteczka do zębów dla
ciebie.
- Dziękuję. - Wzruszyła ją ich troskliwość.
Udało się jej obyć bez pomocy, choć nie było to łatwe.
No bo jak jedną ręką oderwać kawałek papieru toaleto-
wego? Chociaż złamała lewą rękę, czuła się potwornie
niezgrabnie.
Podciągnięcie majtek, wyciskanie pasty do zębów,
wycieranie się... Wszystkie te proste czynności stały się
nagle niesamowicie skomplikowane. Przyszło jej do gło-
wy, że plan, aby wrócić do Londynu jeszcze dziś albo
jutro, faktycznie jest chyba zbyt ambitny.
twarzało to jednak pewne problemy, które będzie
musiała omówić z Willem.
Wróciła do pokoju, gdzie pani T. poprawiła poduszki
i odwinęła kołdrę. Izzy tęsknie spojrzała na łóżko. Naj-
pierw jednak trzeba chyba się ubrać i pomyśleć o śnia-
daniu...
- Wskakuj z powrotem do łóżka. Zaraz przygotuję ci
coś dobrego. Na co miałabyś ochotę?
- Przecież nie ma pani czasu, żeby koło mnie skakać
- zaprotestowała zawstydzona.
- Bzdura. W barze mam sporo personelu. Niech za-
rabiają na siebie. To co ci zrobić: herbatę, kawę, a może
wolisz sok?
- Poproszę o herbatę, jeśli rzeczywiście ma pani czas.
Zwykłą herbatę, nie za mocną, z odrobiną mleka, bez
cukru.
- A co powiesz na coś do jedzenia?
Izzy otworzyła usta, aby powiedzieć, że nie jest głod-
na, i w tym momencie zaburczało jej w brzuchu.
- ozumiem - zaśmiała się pani T. - Połóż się, a ja
zobaczę, co tam znajdę na dole. piżarnia Willa jest zdaje
się pusta, więc pewno będę musiała zajrzeć do baru, ale
to nie potrwa długo.
piżarnia Willa? Zakładała, że wszyscy mieszkają ra-
zem, ale może wcale tak nie jest. To by znaczyło, że
jest tu sama z Willem i dziećmi.
Przygryzła wargę, czując, jak jej ciałem wstrząsnął
dreszcz. Co o niej, czy raczej o nich, powiedzą te stare
plotkary z wioski?
Oparła głowę o poduszki i przez okno patrzyła na
ciągnące się daleko pola, poprzedzielane laskami i ży-
wopłotami, które sprawiały, że krajobraz wyglądał, jak
patchworkowa kołdra.
Jak tu ślicznie. Ciekawe, czy Will jest tam na dole?
- zastanawiała się, gdy usłyszała beczenie owiec.
- Herbata i panierowane grzanki z miodem - po-
wiedziała pani Thompson, wchodząc do pokoju. Tacę
ustawiła na stoliku przy łóżku. - Kiedyś bardzo je lu-
biłaś.
Jak miło, że nadal to pamięta! Izzy uśmiechnęła się
w podziękowaniu i pociągnęła łyk herbaty.
Dawno nic jej tak nie smakowało. Nim się obejrzała,
kubek był pusty. Oparła go na brzuchu i uśmiechnęła się
z wdzięcznością do pani T.
- Wspaniała. Tego mi było trzeba.
Pani T. patrzyła na nią z aprobatą.
- Świetnie. Zjedz jeszcze tosty, to może wrócą ci ru-
mieńce - ucieszyła się, podając jej talerz.
Kiedy Izzy zabrała się do jedzenia, pani Thompson
wyjaśniła, że Will zabrał dzieci, aby sprawdzić ogro-
dzenie przy farmie Jenksów, gdzie zamierzał przenieść
owce.
- Chyba słyszałam to nazwisko. Czy mogłam znać
panią Jenks? - spytała ciekawie Izzy, a pani T. wzruszyła
ramionami.
- Możliwe. Zawsze tu mieszkała. To wspaniała ko-
bieta, tylko zupełnie nie rozumiem, czym sobie zasłużyła
na takiego syna. Zrzędliwy jak stara baba. Pani Jenks
sprzedała farmę Willowi z zastrzeżeniem, że będzie mog-
ła tam mieszkać do końca życia. Jej syn nie daje jednak
Willowi chwili spokoju i ciągle czegoś żąda: wymiany
piecyka albo okien, remontu łazienki. A pani Jenks
w ogóle nie chce o tym wszystkim słyszeć.
- A co na to Will?
- Nic - roześmiała się pani T. - Jej syn oskarża go
o zaniedbywanie obowiązków, choć Will bywa u pani
Jenks częściej niż jej własne dziecko. Nie dość, że nie
bierze od niej czynszu, to jeszcze dostarcza jej pod same
drzwi porąbane na szczapy drewno, w zimie odgarnia
śnieg, myje okna, przywozi zakupy... A jej syn wpada
tylko od czasu do czasu i narzeka.
- Czemu Will nie każe mu się odczepić? - zdumiała
się Izzy.
- Bo to nie w jego stylu. Jego zdaniem imon martwi
się po prostu o matkę, ale to nieprawda. Próbuje wydoić
dla siebie, ile się tylko da, choć z tego, co wiem, to on
zagarnął wszystkie pieniądze za farmę. taram się nie
słuchać plotek, ale w barze to często niemożliwe.
To przypomniało Izzy o dwóch wstrętnych, rozplot-
kowanych staruchach.
- Czy mój pobyt tutaj nie przysporzy Willowi kło-
potów? Ludzie zaczną gadać, a nie chciałabym, żeby
miał przeze mnie nieprzyjemności.
- Dobry Boże, dziecko! Przecież złamałaś rękę! Nie
dałabyś sobie rady sama. - Pani T. poklepała Izzy po
ręce. - Nie przejmuj się plotkami. Zostaw to mnie. Z ba-
ru do naszego domu jest za daleko, żebym mogła do
ciebie zaglądać, gdybyśmy cię tam zabrali, a Will jest
zbyt zajęty. A w ogóle jesteśmy szczęśliwi, że możemy
cię gościć, więc nie zaprzątaj sobie tym głowy. Myśl
o swoim zdrowiu. Jeszcze herbaty?
Tym samym pani T. zamknęła temat.
Izzy zjadła śniadanie, wypiła jeszcze dwa kubki her-
baty, po czym pani T. uznała, że powinna się przespać.
Ku swojemu zdumieniu rzeczywiście usnęła, choć
drzemka nie trwała długo. ilny, zdrowy organizm szybko
otrząsnął się z szoku. Izzy nie chciała leżeć w łóżku
i rozmyślać o bolącej ręce, wstała więc i usiadła na sze-
rokim parapecie, skąd mogła patrzeć na owce.
iedziała tam do powrotu Willa z dziećmi. Pomachał
do niej z dołu, a ona poczuła się tak, jakby nagle za-
świeciło słońce.
Ale głupio wyszło, myślała. Niespełna tydzień temu
Will dokładał starań, by wyjaśnić jej, że nie ma dla nich
wspólnej przyszłości, a teraz nieoczekiwanie znalazła się
w jego domu.
Nie miała pojęcia, jak to się ułoży. Mogła tylko po-
wiedzieć, że chciała tu zostać... I musiała... Jej ciało
potrzebowało czasu, żeby wyzdrowieć, jej serce także...
Od lat już nie miała jednej wolnej chwili. Te wolne dni
dobrze jej zrobią.
Jednakże... Will mógł ją skrzywdzić. Przecież kiedyś
już to zrobił...
Czy tym razem zdołałaby to przeżyć?
Podniosła się z parapetu i wróciła do łóżka. Kilka mi-
nut później usłyszała, jak biegnie na górę, przeskakując
po dwa stopnie. ozległo się puknięcie, po czym drzwi
się uchyliły.
- Izzy? Wyglądasz przyzwoicie?
Zachichotała.
- Dla takich dam jak panie Jones i Willis pewno
niewystarczająco, ale jestem przykryta aż po szyję. Mo-
żesz wejść.
Otworzył szerzej drzwi.
- Jak się czujesz? - spytał ciepło.
- Dobrze - skłamała. Z całego serca pragnęła wy-
znać, jak bardzo jej brakowało jego towarzystwa, jed-
nak nie mogła przecież się przyznać, że tak go potrze-
buje.
- Podejrzewam, że mama zmusiła cię do jedzenia.
- Dostałam herbatę i grzanki z miodem - przytaknę-
ła ze śmiechem. - Pamiętała, że za nimi przepadam.
- Taka już jest.
Przysiadł ostrożnie w nogach łóżka i wydymając war-
gi, przyjrzał się jej uważnie.
- Na pewno wszystko w porządku?
- Trochę boli - odparła, wzruszając ramionami. -
Dam sobie radę.
- Nigdy w to nie wątpiłem. woją drogą, powin-
naś drobinę odpuścić... pozwolić, żeby ktoś cię za-
stąpił.
- To dość trudne. Lubię mieć wszystko pod kontrolą.
- Wiem... jednak czasami niektóre wydarzenia prze-
rastają nas i wtedy powinniśmy trochę się poddać.
- Jak na przykład złamanie ręki, przez które znała-
złam się tutaj? Zadzwoniłam do ciebie, bo czułam się
potwornie bezradna i samotna. Nie chciałam sprawiać ci
kłopotu, szczególnie po tym, gdy powiedziałeś, że nie
powinniśmy się spotykać przez pewien czas. Jestem prze-
konana, że nie chodziło ci o cztery dni.
Z ust wydarł mu się dziwny dźwięk: ni to śmiech, ni
westchnienie.
- Prosiłem, żebyś dzwoniła, jeśli będziesz czegoś po-
trzebować. Mówiłem to szczerze, Izzy, i cieszę się, że
mnie posłuchałaś.
- ównie szczerze mówiłeś o tym, że nie powinni-
śmy się widywać, prawda?
Lekceważąco machnął ręką.
- Zapomnij o tym. Trzeba było cię stamtąd natych-
miast zabrać. Zrobiłem tylko to, co na moim miejscu zro-
biłby każdy przyjaciel.
- Gdybym o tym pomyślała, mogłabym sama za-
łatwić lot czarterowy na lotnisko miejskie, taksówką
pojechać do szpitala i następnego dnia znaleźć się
w swoim domu.
- I co potem? Jak byś sobie poradziła? Nie jesteś je-
szcze ubrana... Możesz to zrobić sama?
Izzy pomyślała o żakiecie, który musieli rozciąć w iz-
bie przyjęć, zamku w spodniach, bluzce z fikuśnymi gu-
ziczkami. Mowy nie ma, żeby sobie z tym wszystkim
poradziła.
- W domu mogłabym nosić spodnie od dresu i luźną
koszulkę - powiedziała.
łysząc to, Will podniósł się i na chwilę wyszedł z po-
koju.
- podnie do joggingu Michaela i mój T-shirt, który
zbiegł się w praniu - powiedział, pokazując jej przynie-
sione rzeczy. - I skarpetki. Zdaje się, że mama uprała
twoją bieliznę. Jeśli zdołasz włożyć to na siebie bez po-
mocy, będzie dobrze. A co z gotowaniem albo z zaku-
pami?
Znów wzruszyła ramionami. Zaczęła odnosić wraże-
nie, że robi to bez przerwy.
- Jadłabym na dole, a zakupy kazałabym dostarczać
do domu.
Z jedzeniem poradziłaby sobie bez trudu. Bardziej
martwiły ją inne sprawy: jak zapiąć biustonosz, otworzyć
słoik czy puszkę, robić rzeczy, o których zwykle w ogóle
się nie myśli? Prysznic... albo mycie głowy. To by do-
piero była zabawa!
- Nie takie proste, co?
Czyżby czytał w jej myślach? Całkiem możliwe. Kie-
dyś przecież to robił.
- Dałabym sobie radę - powtórzyła zdecydowanie. -
A skoro mówimy o przyjacielskim geście - za który,
swoją drogą, jestem ogromnie wdzięczna - pewnie dość
drogo kosztował. Paliwo, opłaty lotniskowe. Musisz mi
powiedzieć, ile i komu jestem winna.
- Wszystko załatwia! Andrew, ale nie przejmuj się
- odparł Will. - Trzyma helikopter u mnie na farmie.
Koszty, które poniósł, możemy nazwać opłatą za gara-
żowanie maszyny.
- W takim razie powinieneś dostać tę opłatę...
- Izzy! - warknął ostrzegawczo. - Odpuść sobie.
Nieczęsto mam okazję odgrywać bohatera. Pozwól mi
na to, dobrze? Ten jeden raz.
- Jest mi bardzo miło - podziękowała z ciepłym
uśmiechem. - A teraz, jeśli znajdziesz moją bieliznę,
chętnie się ubiorę.
Zupełnie zapomniała, że były to rzeczy firmy Janet
eger. Po chwili Will wrócił na górę. Na końcu jego
palca dyndały mikroskopijne części garderoby.
- To ma być bielizna? - spytał, patrząc na nią śmie-
jącymi się oczami.
- Dziękuję. - Wyrwała mu rzeczy z ręki. - Możesz
już iść. Poradzę sobie.
Usta mu drgnęły, ale odwrócił się bez słowa.
- Będę w pobliżu, gdybyś potrzebowała pomocy -
rzucił, wychodząc.
Ze stanikiem nie dała sobie rady, ale maleńkie ko-
ronkowe stringi i resztę ubrań, mimo kłopotów, w końcu
wciągnęła na siebie. Kiedy pojawiła się na podeście -
zziajana i trochę obolała, ale zwycięska - Will uśmiech-
nął się z pewną rezerwą.
- Uparciuch - powiedział i delikatnie pogłaskał ją po
policzku.
Nie powinien tego robić. Nogi i tak się pod nią ugi-
nały, a teraz już niewiele brakowało, żeby spadła ze scho-
dów. Kiedy się zachwiała, objął ją ramieniem i przyci-
skając mocno do siebie, sprowadził na dół. Przy każdym
kroku ich biodra uderzały o siebie. Kiedy znaleźli się na
dole i Will zabrał rękę, Izzy miała ochotę krzyczeć. ama
nie potrafiła powiedzieć dlaczego.
Weszła za nim do kuchni i z ulgą opadła na krzesło.
Dzieci nigdzie nie było, ale Will wyjaśnił, że odesłał je
do baru na lunch.
- Ty też chcesz tam iść, czy wystarczy ci chleb z se-
rem w moim towarzystwie?
Za żadne skarby świata nie zrezygnowałaby z jego to-
warzystwa.
- Och, zadowolę się tym, co jest - powiedziała mięk-
ko. Uśmiechnął się, kiedy napotkała jego spojrzenie,
a wtedy poczuła, jak jej serce topnieje.
Już dawno wiedziała, że porusza się po grząskim grun-
cie. Jednak dopiero teraz uświadomiła sobie, jak głęboko
może się pogrążyć.
OZDZIAŁ IÓDMY
Niepotrzebnie się martwiła.
Od tego dnia, gdy Will się upewnił, że jego matka
wystarczająco dba o Izzy, zaczął jej unikać.
Czy robił to specjalnie, czy też po prostu miał dużo
pracy, tego Izzy nie była pewna, w każdym razie widy-
wała go rzadko. Po kilka godzin spędzała w kuchni, zwi-
nięta na sofie, z kotem na kolanach i książką.
Wypoczynek był jej oczywiście potrzebny, jednak wy-
muszony urlop sprawił, że czuła się jak wyrzucona poza
nawias. Gdy bezczynność za bardzo jej dokuczyła, za-
częła chodzić do baru. iadała w kącie, obserwując ludzi,
lub gawędziła z panią T., jeśli matka Willa miała wolną
chwilę. Kiedy w barze robiło się tłoczno, usuwała się
i wyruszała na spacer.
Codziennie rozmawiała z Kate, jeździła taksówką do
szpitala na kontrolę i na fizykoterapię, ale pod koniec
weekendu miała ochotę rwać włosy z głowy.
- Czy ręka bardzo cię boli? - spytała ebecca w nie-
dzielę wieczorem.
Izzy podniosła wzrok na dziewczynkę.
- Trochę. Czemu pytasz? - Uśmiechnęła się.
- Bo jesteś rozdrażniona. Mamusia zawsze zrzędziła,
gdy ją coś bolało.
Czuła, jak ogarniają poczucie winy. Usiadła przy stole
obok dziecka.
- Przepraszam. Jestem po prostu znudzona, bo siedzę
tu jak w więzieniu.
- To zupełnie jak w szkole podczas deszczu. Nie zno-
szę deszczu. Musimy wtedy siedzieć w budynku i czy-
tać... Chłopcy robią się wtedy okropni i nauczyciele
wściekają się na nas.
- Mogłabyś wychodzić z tatusiem na farmę - wtrącił
Michael, wchodząc do kuchni i siadając naprzeciwko. -
Tatuś lubi towarzystwo. Jemu też się przykrzy, kiedy jest
sam. Tato, Izzy się nudzi. Powinieneś zabierać ją ze sobą.
Izzy odwróciła szybko głowę. Nie zdawała sobie spra-
wy, że Will już wrócił. Jeśli słyszał ich rozmowę, uznał
pewno, że jest niewdzięcznicą.
Uśmiechnęła się przepraszająco.
- Wybacz... Nie nawykłam do bezczynności. Chyba
nie jestem zbyt dobrym pacjentem. Naprawdę powinnam
już wracać do Londynu.
Wydawał się zdziwiony.
- I co byś tam robiła?
- Mogłabym chodzić do biura...
- Czy jest tam coś, co tylko ty możesz zrobić?
Zastanawiała się przez chwilę i ze zdumieniem uświa-
domiła sobie, że nie... Nie było nic, co przestałoby funk-
cjonować, gdyby jej zabrakło. Mogłaby jedynie zdobyć
nowe zamówienia, a tego akurat nie było im trzeba.
- Nie - odpowiedziała uczciwie. - Poradzą sobie
beze mnie.
- Więc się zrelaksuj. - Will uśmiechnął się. - Dobrze
sypiasz?
- Nie najlepiej. Budzę się wcześnie, gdy przestają
działać środki przeciwbólowe, i potem nie mogę już za-
snąć. Zwykle nie śpię już, kiedy ty wstajesz.
- W takim razie schodź na dół. Możemy razem wypić
herbatę. A jeśli faktycznie rozpiera cię energia, możesz
chodzić ze mną, gdy karmię zwierzęta, wypuszczam kury
i doję krowę. Nie ma w tym nic ekscytującego, ale może
to ciekawsze niż nudzenie się w łóżku.
Z pewnością, choć raczej z powodów, o których nie
chciałaby rozmawiać ani z Willem, ani w obecności jego
dzieci.
- Jutro będę przenosił owce - ciągnął Will. - ano
wyprawię dzieci do szkoły, a później będę partiami prze-
woził owce i jagnięta na pastwiska. Jeśli chcesz, możesz
mi towarzyszyć.
Tym sposobem następnego dnia już o piątej trzydzie-
ści Izzy piła herbatę, po czym wyszła z Willem i przy-
glądała się, jak oporządza zwierzęta, szoruje koryta, mie-
sza paszę i robi niezliczone rzeczy, które trzeba było wy-
konać tak okropnie wcześnie.
Później, siedząc na beli słomy, patrzyła, jak doi krowę
o dźwięcznym imieniu Dzwoneczek. Ciche, rytmiczne
chlupanie mleka omal jej nie uśpiło.
Zanim dobrze się rozjaśniło, Will wykonał już połowę
codziennej pracy, a wiedziała przecież, że wczoraj wie-
czorem położył się o jedenastej, o ile nie później, bo sie-
dział jeszcze nad papierkową robotą, której zresztą nie
cierpiał.
Przestała się już dziwić, czemu wydawał się jej taki
zmęczony, gdy ujrzała go na przyjęciu. Najwyraźniej był
skrajnie wyczerpany i nie bardzo wiedziała, jak daje radę
jeszcze funkcjonować. Pewno dzięki sile woli, uznała.
zeczywiście, przyglądanie się, jak przewracam się z bo-
ku na bok z książką, robiąc kwaśną miną, to jest to, czego
mu brak do szczęścia, pomyślała drwiąco.
Will tymczasem skończył dojenie. Wrócili do domu
i razem z dziećmi zjedli śniadanie. Izzy siedziała, popi-
jając herbatę, a Will szykował dzieci do szkoły. Kiedy
wreszcie wyszły, zabierając swoje tornistry, kostiumy do
gimnastyki i torebki z lunchem, Will poszedł wykonać
jakieś telefony, a Izzy, pragnąć choć trochę odwdzięczyć
się za jego uprzejmość, załadowała zmywarkę, a nawet
próbowała zamieść podłogę.
Nie było to łatwe, bo Banjo poszczekiwał i skakał
wokół szczotki, próbując chwycić ją zębami.
- pokój, Banjo! - krzyknęła ze śmiechem. Pies po-
machał wesoło ogonem, patrząc na nią psotnie. Kiedy
na chwilę puścił szczotkę, próbowała wymieść okruchy
spod stołu. Nie była jednak dość szybka. W końcu pod-
dała się, kręcąc głową z rezygnacją.
Włosy wysunęły się jej z gumki. Machinalnie pod-
niosła prawą rękę, próbując je odgarnąć i kątem oka do-
strzegła Willa, który stał w progu i przyglądał się jej
z dziwnym wyrazem twarzy.
Wyprostowała się powoli, zapominając o psie. Była
świadoma jedynie swoich potarganych włosów i pokry-
wających policzki rumieńców.
- Co się stało? - spytała nieswoim głosem.
Will podszedł do niej powoli i delikatnie wyjął z jej
ręki szczotkę.
- Banjo, na miejsce - powiedział cicho. Pies odwró-
cił się, niechętnie odszedł do swojego posłania i zwalił
się na nie z głośnym stęknięciem. Will oparł szczotkę
o ścianę, po czym ściągnął gumkę z włosów Izzy i zmu-
sił dziewczynę, żeby usiadła. Przeszył ją dreszcz, gdy
poczuła jego palce na karku.
- Co robisz?
- Chciałem cię uczesać.
- Nie uda ci się wbić grzebienia we włosy. Muszę
umyć głowę, ale nie potrafię tego zrobić. Ledwo daję
sobie radę z prysznicem. W zeszłym tygodniu pomogła
mi twoja mama, ale nie chcę jej znów zawracać głowy.
- Ja ci pomogę - obiecał. Zgarnął jej włosy do tyłu
i ściągnął gumką. Kiedy skończył, miała wrażenie, że po-
spiesznie się od niej odsuwa.
- Idę teraz ładować owce na przyczepę. Nadal chcesz
ze mną jechać?
Kiwnęła energicznie głową i włosy znów próbowały
się uwolnić. Trudno. I tak nic nie da się z nimi zrobić.
Może powinna je obciąć... albo poprosić Kate o przy-
słanie kosmetyków. Prawdę mówiąc, jeśli miała tu zostać,
potrzebowała tylu rzeczy, że proszenie o nie Kate mijało
się z celem.
- Będę musiała wrócić do Londynu - powiedziała.
Miała wrażenie, że przez twarz Willa przebiegła chmura.
- Myślałem, że wczoraj omówiliśmy ten problem.
- Zgadza się - potaknęła. - Ale... muszę pojechać
po kilka rzeczy, jeśli mam tu dłużej zostać. Mogę zamó-
wić taksówkę.
Will znów się nachmurzył.
- Nie wygłupiaj się. koro musisz jechać, zawiozę
cię. Uprzedź mnie tylko ze dwa dni wcześniej.
- W takim razie w środę? - spytała, a Will parsknął
śmiechem.
- Nie musisz traktować moich słów tak dosłownie!
Ale dobrze, może być środa.
- Zadzwonię później do Kate, żeby była gotowa na
mój przyjazd. Będę musiała wpaść do biura i załatwić
kilka spraw.
- Świetnie. - zucił okiem na zegar. - No, dobra.
Musimy ruszać. Gotowa?
- Tak jest! - zawołała.
Wyprawa zajęła im kilka godzin. Izzy dotrzymywała
Willowi towarzystwa, próbując nie skupiać uwagi na jego
muskularnym ciele, kiedy chwytał uciekającą owcę i pod-
sadzał ją na przyczepę lub gdy podnosił metalowy płotek
i obracał nim bez trudu, tworząc korytarz, którym owce
przechodziły do przyczepy.
Prawdziwa radość dla oczu, westchnęła w duchu. Cóż,
jej pozostawało tylko cieszyć się widokiem. Niestety, ni-
gdy nie zdoła podejść na tyle blisko, żeby móc zaspokoić
inne zmysły.
- Cholera, jak ty je rozczesujesz?
- Powoli, centymetr po centymetrze - odparła.
pojrzał na splątaną burzę włosów i westchnął zre-
zygnowany.
- No dobra, spróbuję - powiedział.
Choć nie zabrzmiało to zachęcająco, Izzy usiadła na
dywaniku u jego stóp. Czuła ciepło bijące od jego ciała.
Will ostrożnie rozczesywał jej włosy, zmieniając pląta-
ninę mokrych loków w gładkie, lśniące pasma.
- Co teraz?
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Zwykle używam kosmetyków.
Teraz jednak nic nie mam, więc może spróbuj ugnieść
je palcami.
Odchylił jej głowę do tyłu i pochylił się nisko.
- Ugnieść palcami? - spytał zdezorientowany.
- No wiesz, zgniataj je w dłoniach tak, żeby znów
zaczęły się kręcić.
Śmiech Willa wydawał się dziwnie zduszony.
- Dopiero je rozprostowałem! - zaprotestował, ale
posłusznie wykonał polecenie i rzeczywiście, wysycha-
jące włosy układały się ładnie i nie skręcały już w nie-
okiełznane loczki. Przeczesywał je raz po raz palcami
i rozkoszował się czasem, który mógł spędzić z Izzy.
W gruncie rzeczy przeciągał tę chwilę, bo tylko to
dawało mu pretekst, by dotknąć Izzy, a marzył o tym
od wielu ani.
Właściwie od tygodni.
Bzdura! Od lat... Od dwunastu bolesnych lat.
- Oj! Au!
- Przepraszam.
Wyplątał palce z nieposłusznego pasma.
- Myślę, że lepiej już nie potrafię - stwierdził, pod-
nosząc się z sofy. Obszedł Izzy i zniknął w gabinecie.
iedziała na podłodze, patrząc za nim. Will był pe-
wien, że teraz się zastanawia, co, na Boga, zrobiła złego.
Nic... Nic poza tym, że zbyt ponętnie pachniała myd-
łem, szamponem i kobiecym ciepłem...
- Muszę zabrać się do papierów - warknął, trochę za
głośno zamykając drzwi.
Przez kilka długich sekund wpatrywała się w drzwi.
Cóż... To było wszystko, jeśli chodzi o miły, kameralny
wieczór.
Wysuszył jej włosy i już. Zadanie wykonane. krzy-
wiła się. Krok do przodu, dwa metry w tył. Dziś rano
nie trzaskał drzwiami.
A niech tam! W środę zawiezie ją do Londynu. Jeżeli
w drodze będzie taki naburmuszony, po prostu z nim nie
wróci.
Ale w środę Will nie był już nadąsany, tylko trochę
jakby nieobecny. Izzy zaczęła nawet żałować, że nie we-
zwała taksówki. Przynajmniej nie musiałaby zabawiać
kierowcy rozmową ani martwić się o stan jego ducha!
Najpierw pojechali do niej. Mieszkanie wyglądało tak,
jakby go w ogóle nie opuszczała. Czy raczej, jakby nigdy
nie było zamieszkane, myślała Izzy, rozglądając się wo-
kół. Nagle dostrzegła, jak bardzo brakowało tu osobistych
akcentów: stosów książek, ramek ze zdjęciami, ciśniętego
w kąt tornistra...
Czy choćby zapachu mokrej sierści psa.
- Muszę się przebrać, a potem zrobię coś z włosa-
mi... Postaram się je ujarzmić. Pomożesz mi?
- Jasne. Krzyknij, kiedy będziesz mnie potrzebować.
- Will wyszedł na taras, oparł się o barierkę i w zamy-
śleniu patrzył na rzekę.
W sypialni Izzy otworzyła szafę i stanęła przed rzę-
dami kostiumów, bluzek, spódnic, wytwornych spodni,
niezliczonych pantofli na wysokich obcasach i delikat-
nych sandałków. Nic z tego nie nadawało się na wieś!
ięgnęła po rzeczy, w których chodziła do siłowni.
Tak, to było to, czego potrzebowała. podnie dresowe,
wreszcie takie, które bardziej pasowały na nią niż na Mi-
chaela, i koszulki z szerokimi rękawami, przez które ła-
two można przełożyć gipsowy opatrunek.
Odnalazła też dżinsy i adidasy zapinane na rzepy. Na
farmie nosiła sportowe buty Michaela, ale były na nią
trochę za małe, a przy wiązaniu sznurowadeł potrzebo-
wała pomocy.
W końcu, żeby zaspokoić własne poczucie próżności
i zneutralizować mało kobiecy strój, sięgnęła do szuflady
po wytworną bieliznę ze ślicznej koronki, ciepłego w do-
tyku jedwabiu i połyskliwej satyny. Nic z tych rzeczy
nie ważyło więcej niż kilka gramów, ale natychmiast po-
prawiło jej samopoczucie.
Niepewnie spojrzała na drzwi. Nie miała się czego
obawiać. Will z pewnością nie wejdzie, póki go nie za-
woła. ozebrała się i przeszła do łazienki. Po prysznicu
wytarła się do sucha i z uczuciem ulgi użyła własnego
dezodorantu, balsamu nawilżającego, własnych perfum.
Nareszcie znowu poczuła się jak człowiek!
Nucąc cicho, nakładała makijaż, gdy rozległo się pu-
kanie do drzwi.
- Chwileczkę! - zawołała, sięgając po ręcznik. -
W porządku.
Will wszedł do środka, zawahał się, patrząc na nią
wyraźnie zaskoczony, po czym mocno zacisnął powieki
i odetchnął głęboko.
- Na miłość boską, Izzy - jęknął. - Nie mogłabyś
się okryć?
W tym momencie uświadomiła sobie, że stoi przed
lustrzaną ścianą i choć trzyma ręcznik przed sobą, z tyłu
osłania ją wyłącznie lekka mgiełka, jaką na lustrze utwo-
rzyła para wodna.
- Przepraszam - mruknęła, czerwieniąc się. Wbiegła
do sypialni i chwyciła pierwszą parę majteczek, jaka
wpadła jej w ręce. Jeśli te najmniejsze na świecie stringi,
zaprojektowane do noszenia pod koronkową sukienką, by
pozostawały niewidoczne, w ogóle można nazwać maj-
tkami.
Wkładała je jedną ręką, klnąc elastyczny materiał, któ-
ry zwinął się, gdy podciągała je do góry. Potem włożyła
dżinsy i bawełniany podkoszulek. Niestety, dżinsów nie
zdołała zapiąć - nic dziwnego po kuchni pani Thompson
- więc ze zrezygnowanym westchnieniem odwróciła się
do Willa.
- No już, możesz otworzyć oczy. Pomóż mi tylko
zasunąć zamek.
Opuścił wzrok na rozchylone na brzuchu spodnie,
spojrzał na jej skórę prześwitującą przez delikatną ko-
ronkę maleńkich majteczek i zacisnął wargi.
Jest zły, pomyślała.
Will bardzo delikatnie ściągnął spodnie w pasie, za-
piął guzik i bez słowa zaciągnął zamek, po czym na-
tychmiast się odsunął.
- To są rzeczy, które chcesz zabrać? - spytał, patrząc
na łóżko.
pojrzała przez ramię na stos ubrań.
- Tak. Na dnie szafy znajdziesz torbę.
Powstrzymała śmiech, widząc, że Will dotyka jej bie-
lizny tak, jakby miał do czynienia z jadowitymi wężami.
Kiedy jednak podniosła wzrok i spojrzała na jego pełną
napięcia twarz, odeszła jej ochota do śmiechu. Pewnie
uważa, że jestem potwornie niepraktyczna i próżna, po-
myślała.
- Czy to wszystko? - spytał.
- W łazience przygotowałam jeszcze neseser z kos-
metykami. Zaraz przyniosę.
Wyminęła go, uważając, żeby nie podchodzić za bli-
sko i sięgnęła po przybory toaletowe. Teraz już naprawdę
była gotowa.
- Nic więcej?
- Nie sądzę - odparta, kręcąc głową.
- W porządku. Chodźmy.
Zdecydowanym krokiem wyszedł z sypialni. Dogoni-
ła go w salonie.
- Chcesz drinka przed wyjściem, czy zamówimy so-
bie coś na dole? - spytała.
- Mieliśmy przecież iść do biura?
- Myślałam, że pójdziemy tam po lunchu. Widzę jed-
nak, że bardzo się spieszysz, więc chodźmy od razu. Naj-
wyżej zjemy coś po drodze.
Zamknęła drzwi na taras, odnalazła kartę magnetyczną
do windy i ruszyła do wyjścia.
Zdecydowanie powinnam przyjechać taksówką, my-
ślała, gdy Will zmagał się z ruchem ulicznym. az już
się zgubili, ponieważ się zagapiła, i teraz musieli poje-
chać dłuższą drogą. Właściwie nie miało to żadnego zna-
czenia, ale Willa najwyraźniej wyprowadziło z równo-
wagi. Kiedy dotarli wreszcie do biura, Izzy była już nie-
mal gotowa, by mu powiedzieć, żeby wracał na farmę
sam, bo ona zostanie w Londynie.
Zaparkowali samochód, a potem windą wjechali na
górę.
Kate już czekała.
- Ile czasu ci potrzeba? - spytał Will.
- Niezbyt długo. Chcesz coś załatwić?
Tym razem to Will wzruszył ramionami.
- Pomyślałem, że pójdę na spacer. Mam już dość sie-
dzenia.
- Daj mi godzinę - powiedziała.
Kiwnął głową w odpowiedzi i ruszył do windy.
Kate wzięła Izzy pod rękę i wciągnęła do gabinetu.
- Tak się cieszę, że cię widzę. Potwornie się martwi-
łam. Jak ręka?
Izzy poruszyła spuchniętymi palcami.
- Nie najlepiej - odparła. - Ból ciągle budzi mnie
w nocy.
- Jesteś pewna, że to ból, a nie on? - zażartowała
Kate.
- Nie bądź śmieszna. - Izzy czuła, że się czerwieni.
- Nie zauważyłaś, jaki jest zniecierpliwiony? Pewno
w tej chwili żałuje, że wpadł w sidła lepszej strony swo-
jej natury, więc się pospieszmy. Co się wydarzyło?
Kate wzniosła oczy do nieba.
- Od czego mam zacząć? Daniel O'Keeffe dzwoni
przynajmniej dwa razy dziennie, błagając, żebyś wróciła.
A teve bez przerwy mnie męczy o twój numer telefonu.
Powiedziałam mu, że nie znam, a twoja komórka jest
zepsuta...
- O cholera! Zapomniałam o ładowarce - przypo-
mniała sobie Izzy. - Będziemy musieli jeszcze raz pod-
jechać do mnie do domu. - Pomyślała, z jaką niechęcią
Will przyjmie tę wiadomość. Trudno... Musiała odzyskać
swój telefon i niezależność...
Przede wszystkim powinnam wrócić tutaj i odzyskać
wolność, pomyślała. To dziwne, ale ta myśl wcale nie
wydała się jej zbyt atrakcyjna. Ni stąd, ni zowąd przyszedł
jej do głowy znacznie lepszy pomysł, który zresztą wcale
nie musiał wiązać się z Willem.
- Kate, jak ci się podoba pomysł, żeby zamknąć biuro
i zrobić sobie kilka tygodni urlopu? Ally może zawia-
domić wszystkich, że mamy coroczną przerwę albo coś
w tym stylu. Od lat nie byłyśmy na wagarach. Myślę,
że już najwyższa pora.
Kate stała jak oniemiała.
- Zamknąć biuro? - pisnęła. Kilka razy otwierała
i zamykała usta, lecz jedyne, co zdołała powiedzieć, to:
„Ale..." i „To znaczy...".
Izzy uśmiechnęła się szeroko.
- Mam rozumieć, że się zgadzasz?
- O rety! Jasne, że tak! I wiesz co? Pojadę do Au-
stralii zobaczyć się z matką. Ciągle zrzędzi, że już dwa
lata się nie widziałyśmy. Izzy, jesteś wspaniała!
Chwyciła Izzy w objęcia i dopiero gdy gips zaczął
uwierać ją mocno w żebra, przypomniała sobie o złama-
nej ręce.
- A ty sobie poradzisz? Na pewno? Bo... wydawał
się trochę zły.
- Will? - Izzy machnęła ręką. - Trochę się nabur-
muszył. Nie wiem, czy moje plany będę się z nim łączyć.
To znaczy, jest dla mnie bardzo miły, ale najwyraźniej
nie pragnie mojego towarzystwa. Wyjadę gdzieś, polezę
w słońcu w jakimś egzotycznym miejscu, będę czytać ro-
mansidła i ukrywać się przed dziennikarzami. Być może
nawet znajdę sobie jakiegoś mężczyznę, który będzie
smarował mi plecy olejkiem - zażartowała.
Nagle na twarzy Kate dostrzegła błysk paniki. Od-
wróciła się i zobaczyła Willa, który stał w wejściu, pa-
trząc na nią bez wyrazu.
- Pukałem - odezwał się - ale nie słyszałyście. Jeśli
będziesz chciała jechać, jestem gotów.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł.
- Cholera... - zaklęła Izzy. Nie była pewna, ile usły-
szał. - Lepiej już pójdę. Przekaż wszystkim informację
o urlopie, oczywiście pełnopłatnym. Wymyśl też jakiś
rozsądny komunikat, który nagra się na sekretarkę, żeby
Ally nie miała urwania głowy z telefonami. Dziękuję ci
za wszystko. I baw się dobrze.
Pocałowała Kate w policzek, uścisnęła ją lekko i wy-
szła do sekretariatu.
Will stał przy oknie.
- Wszystko załatwione. - Uśmiechnęła się wesoło,
ale on tylko kiwnął głową i skierował się do windy.
Niech to diabli! Było jasne, że to, co usłyszał, nie
poprawiło mu humoru, myślała wściekła na siebie. Co
jej przyszło do głowy, żeby gadać takie głupoty o szu-
kaniu jakiegoś faceta? Z pewnością była to ostatnia rzecz,
na jaką miała ochotę, więc tym bardziej bolało ją, co
Will sobie o niej pomyślał.
Nie mogła mu jednak nic wyjaśnić. Tłumacząc się,
pogorszyłaby tylko sytuację.
W milczeniu ruszyła za Willem.
OZDZIAŁ ÓMY
W windzie nie odezwał się ani słowem. Kiedy już
pomógł jej wsiąść do samochodu i wyjechał na ulicę,
przerwała wreszcie milczenie.
- Muszę jeszcze wrócić do mieszkania. Zapomniałam
o ładowarce.
Czy rzeczywiście westchnął, czy tylko jej się zdawało?
Zresztą, jakie to ma znaczenie? - myślała. Wkrótce bę-
dzie miał ją z głowy. W piątek musiała jeszcze zgłosić
się na kontrolę do szpitala, a potem wyjedzie i da mu
spokój. Nie będzie miał powodów do narzekania.
- Jadłeś coś? - spytała. Miała nadzieję, że zaprzeczy.
Mogłaby wtedy zaproponować wstąpienie do baru na do-
le. Jednak Will kiwnął głową.
- W barze za rogiem wypiłem kawę i zjadłem ka-
napkę — powiedział i znów zapadło milczenie.
Kiedy weszli do apartamentu, zostawiła Willa w sa-
lonie, a sama poszła do sypialni.
Oczywiście, ładowarka jak zwykle była włączona
i tkwiła za nocną szafką. Izzy mogła tam sięgnąć tylko
lewą ręką, ale zabrakło jej siły, żeby wyciągnąć wtyczkę
z kontaktu. Nie było wyjścia. Pozostawało poprosić Willa
o pomoc.
Znów stał na tarasie, wpatrując się w horyzont z po-
nurą miną.
- Will?
Zaparło jej oddech, gdy odwrócił głowę i zobaczyła
ból malujący się w jego spojrzeniu. Trwało to jednak za-
ledwie ułamek sekundy i już po chwili jego usta drgnęły
w uśmiechu.
- O co chodzi?
- Nie... nie mogę wyciągnąć ładowarki z kontaktu.
Czy faktycznie w jego oczach pojawiła się panika?
Nonsens! Niemożliwe, żeby bał się wejść do jej
sypialni!
Czyżby aż do tego stopnia czuł się zażenowany incy-
dentem w łazience? Niby dlaczego? Przecież, do cholery,
nie zobaczył nic takiego, czego nie widział wcześniej!
kąd na jego twarzy ten wyraz bólu? Prawdopodobnie
myślał o Julii. Musiał za nią tęsknić... Pewno chce się
mnie pozbyć jak najszybciej, żeby móc w samotności
przeżywać swoją żałobę.
Will bez słowa poszedł za Izzy do sypialni, przykucnął
przy nocnej szafce, wyciągnął wtyczkę i zaczął zwijać
kabel.
- Dziękuję.
Nawet na nią nie spojrzał.
- No dobra... Musisz jeszcze coś zrobić, czy możemy
wreszcie jechać stąd w cholerę? - spytał ze złością.
Miała już tego wszystkiego dość. Nic nie usprawied-
liwiało jego zachowania. Jeśli chce się jej pozbyć, wy-
starczy, że to powie.
- Nie musiałeś tu przyjeżdżać - przypomniała mu
ostrym tonem. - Chciałam wezwać taksówkę. To był twój
pomysł.
- Przyznaję, że bardzo kiepski - warknął.
- Czy zrobiłam coś szczególnego, że mnie tak nie-
nawidzisz, czy po prostu masz to we krwi? - palnęła
bez namysłu.
Na moment zamarł, po czym podniósł się powoli, za-
pominając o zwijanym kablu.
- kąd ci przyszło do głowy, że cię nienawidzę? -
W jego głosie było bezgraniczne zdumienie.
Zaśmiała się sucho.
- Może stąd, że przez cały dzień ledwie raczyłeś się
do mnie odezwać? Albo dlatego, że najwyraźniej nie mo-
żesz znieść mojego widoku? To ty prosiłeś, żebym została
na farmie. To nie był mój pomysł, Will... Ale nie martw
się. Wyjadę natychmiast po kontroli w piątek. Może na-
wet wcześniej;..
- I pojedziesz na egzotyczne wakacje, pić koktajle
z poznanym na plaży facetem? - rzucił z goryczą. - O co
ci chodzi, Izzy? Czyżby te drzwi nie obracały się ostatnio
tak szybko, jak byś chciała? - pojrzał wymownie na
wejście do sypialni.
Zaniemówiła ze zdumienia.
- Ależ z ciebie drań! - powiedziała w końcu. - Do-
brze wiesz, że to tylko plotki.
- Czyżby? - spytał zduszonym głosem. Bezwiednie
przeczesał włosy palcami. - Już niczego nie jestem pe-
wien... poza tym, że czuję się potwornie zdezorientowa-
ny. Naprawdę myślisz, że nie mogę znieść twojej obec-
ności? Widać jestem lepszym aktorem, niż sądziłem.
Gniew już z niej wyparował, za to wróciło łaskotanie
w żołądku.
- Nie rozumiem - powiedziała niepewnie.
Odłożył ładowarkę i powoli ruszył w jej stronę.
- Naprawdę, Izzy? pójrz na mnie. Przypatrz mi się
uważnie. Co widzisz?
Podniosła wzrok i poczuła, że traci oddech.
Dobry Boże! To była żądza... Dzika, nieokiełznana,
niemal zwierzęca żądza, tak wielka, że powinna ją prze-
rażać. Jednak Izzy nie była przestraszona. Bardziej oba-
wiała się własnych pragnień...
Bała się pożądać mężczyzny, który powiedział, że nie
ma dla nich przyszłości... Mężczyzny, o którym nie po-
trafiła zapomnieć przez dwanaście lat... którego nigdy
nie zapomni...
Uniosła dłoń, ale nie odważyła się go dotknąć.
- Czy widzisz to, Izzy? - spytał cicho. Jego głos
brzmiał teraz zupełnie inaczej. - Widzisz, jak bardzo cię
pragnę? Trudno mi utrzymać ręce z dala od ciebie. Przez
te kilka dni, gdy byłaś tak blisko, gdy pomagałem ci
w różnych czynnościach, było mi naprawdę ciężko... u-
szenie włosów wczoraj wieczorem było torturą... a dziś
w łazience, gdy jedyną rzeczą, jaką miałaś na sobie, były
perfumy, niewiele brakowało, żebym stracił kontrolę. Je-
śli zaraz stąd nie wyjdziemy, nie opanuję się...
łowa Willa działały jak balsam i łaskotanie w żo-
łądku ustało. A więc wcale nie był na nią zły. To nie
była nienawiść. On jej pragnął... pożądał... O Boże! Po-
czuła ogromną ulgę i omal nie roześmiała się głośno.
Ponownie uniosła dłoń, lecz tym razem położyła ją
na jego karku i przyciągnęła go do siebie.
- W takim razie przestań się wreszcie kontrolować,
Will - szepnęła. - Daj się ponieść zmysłom...
Wciągnął gwałtownie powietrze i z westchnieniem
podniósł głowę.
- Nie mogę... nie możemy. Chyba że łykasz jakieś
pigułki...
Oparła twarz o jego pierś i jęknęła z rozpaczą.
- Nic nie łykam. Nie potrzebuję, Will. Nigdy nie...
Bez względu na plotki, jakie o mnie krążą.
Odsunął się.
- Więc chodźmy stąd, póki jeszcze możemy.
Nie miała zamiaru poddać się tak łatwo.
- Poczekaj. - Z uśmiechem pokręciła głową. - Mam
pomysł. W siłowni jest automat...
Odwróciła się gwałtownie i wypadła z mieszkania,
chwytając po drodze torebkę i klucz. Windą zjechała do
siłowni i oczywiście trafiła na Freddiego.
- Iz... Co ci się stało?
- Złamałam rękę. Wpadłam tylko zobaczyć, czy nie
zostawiłam czegoś w szatni - skłamała na poczekaniu.
- Przepraszam, Freddie, muszę lecieć. Za chwilę wyjeż-
dżam do uffolk.
W przebieralni na szczęście nikogo nie było. Wyszpe-
rała portmonetkę i o dziwo znalazła odpowiednie monety.
Wsunęła pieniądze do otworu, drżącymi palcami wyciąg-
nęła szufladkę i właśnie sięgała do środka, gdy ktoś ją
zawołał.
Cholera! Akurat w takim momencie...
- Izzy! Nie widziałam cię całe wieki! Co słychać?
Jak się masz?
- Cześć, Maggie - powiedziała, zatrzaskując szybko
szufladkę i wrzucając prezerwatywy do torebki. - Cał-
kiem dobrze.
Maggie przeniosła spojrzenie z automatu na Izzy
i uniosła brwi.
- Właśnie widzę. - Uśmiechnęła się szeroko. - No,
no, coś takiego...
Nie wiedzieć skąd pojawiło się natchnienie. Izzy ze
śmiechem trzepnęła się dłonią w czoło.
- Ależ ze mnie idiotka! Pomyliłam automaty... chcia-
łam kupić tampony. O, cholera...
Grzebała w torebce w poszukiwaniu drobnych. Mag-
gie uprzejmie pospieszyła jej z pomocą.
- Dzięki! Jesteś kochana. Przepraszam, muszę pędzić.
ytuacja awaryjna... - wyrzuciła jednym tchem i czym
prędzej uciekła. Parskając śmiechem, wpadła do sypialni.
- Nie uwierzysz...
Willa nie było w pokoju. Nie było go również w sa-
lonie. .. Czuła, jak ogarnia ją panika, gdy nagle usłyszała
szum prysznica. Przymknęła oczy, czekając, aż serce się
uspokoi. Dzięki Bogu! Przez jeden przerażający moment
myślała...
Wróciła do sypialni, przysiadła na łóżku i zrzuciła adi-
dasy. Chwilę później Will wyszedł z łazienki, z ręczni-
kiem owiązanym wokół bioder. trużki wody spływały
z niedbale wytartych włosów na jego muskularną pierś.
- Udało się?
Pomachała paczuszką i zobaczyła, jak ramiona Willa
opadają o kilka dobrych centymetrów. Kiedy z jego pier-
si wyrwało się głębokie westchnienie ulgi, zerwała się
z łóżka i ze śmiechem rzuciła w jego ramiona.
To był jej Will... ten sam, w którym zakochała się
jako młodziutka dziewczyna, wchodząca dopiero w ko-
biecość.
On wtedy również ledwie przestał być chłopcem. Te-
raz jednak stanowczo był już mężczyzną... I mimo po-
żądania płonącego w jego oczach najwyraźniej nie za-
mierzał się spieszyć. Powoli pochylił głowę, musnął jej
usta raz, potem drugi i trzeci, i dopiero potem pocałował
ją naprawdę.
Właściwie jej nie dotykał, tylko silnymi rękami przy-
trzymywał jej ramiona. I nagle Izzy także przestała się
niecierpliwić. Miał rację. Czekali na to dwanaście lat.
Teraz już nie musieli się spieszyć. Uspokojona poddała
się zmysłom...
Była taka piękna.
Will oparł się na łokciu i cierpliwie czekał, aż Izzy
się obudzi. Nie było pośpiechu, mógł więc spokojnie cie-
szyć oczy jej widokiem. Znów poczuł lekkie podniecenie
i uśmiechnął się ze smutkiem.
Pomyśleć, że wyobrażał sobie, iż starczy mu siły, by
odejść. az już ją zostawił... Była to chyba najtrudniejsza
decyzja w jego życiu. Nie umiałby zrobić tego ponownie,
choć wiedział, że tak to będzie musiało się skończyć...
Trudno. Pomyśli o tym później.
Przesunął palcem po wewnętrznej stronie jej ręki, któ-
rą, jak śpiące dziecko, trzymała nad głową. Nie była już
dzieckiem, tylko dojrzałą kobietą, która z ogromną czu-
łością i zapałem przyjęła jego ciało... erce mu się ścis-
nęło. Tyle było rzeczy, których nie wiedziała, o tylu spra-
wach powinien jej powiedzieć.
Miał czas. Powie jej, gdy się obudzi.
Pochylił się i przycisnął usta do miękkiej, chłodnej
skóry jej brzucha. Poruszyła się, mrucząc sennie jego
imię. Przesunął się wyżej, obrysowując językiem pierś.
Jego oddech owiewał jej wilgotną skórę. Powieki Izzy
zatrzepotały i po chwili otworzyła zamglone oczy.
- Witaj - wymruczał.
Jego usta rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu.
Odpowiedziała uśmiechem, uniosła się na łokciu i po-
całowała go w usta. Przez chwilę bawił się jej miękkimi
wargami, po czym uniósł głowę i spojrzał na nią z na-
mysłem.
- Musimy porozmawiać - zaczął.
Opadła na poduszki.
- Nie.
- Tak. ą rzeczy, o których musisz koniecznie wie-
dzieć... o mnie i o Julii...
- Nie. - Położyła palec na jego wargach. - Proszę.
Nie chcę nic wiedzieć. To już nie ma znaczenia. Liczy
się tylko to, czym dla siebie jesteśmy teraz... Proszę,
daj mi to...
Nie mógł się z nią kłócić. Nie teraz, gdy jej oczy cią-
gle były zamglone. Z cichym westchnieniem przyciągnął
ją do siebie i przykrył jej usta swoimi.
Powrót do domu zupełnie nie przypominał porannej
podróży do Londynu. Teraz również nie rozmawiali wie-
le, przynajmniej z początku, lecz tym razem była to przy-
jemna, kojąca cisza. Ich ciała powiedziały już wszystko,
co było do powiedzenia. Przez dłuższą część drogi palce
Willa delikatnie pieściły jej dłoń.
O tej porze ruch był dość umiarkowany i nadal nie
musieli się spieszyć. Przed wyjazdem Will zadzwonił do
rodziców z prośbą, żeby zaopiekowali się dziećmi
i sprawdzili, czy zwierzęta są zamknięte na noc.
Izzy z uśmiechem patrzyła na jego wyrazistą twarz,
oświetlaną od czasu do czasu reflektorami mijających ich
samochodów.
- Gdzie są dzieci? U twoich rodziców czy w domu?
- W domu - powiedział. - Kiedy chodzą do szkoły,
łatwiej je zagonić do łóżek i dopilnować, by odrobiły
lekcje. Inaczej wykorzystają każdy pretekst, żeby się od
tego wymigać.
- Co powiedziałeś mamie?
- Och... że miałaś więcej spraw w biurze, niż się spo-
dziewałaś i postanowiliśmy zatrzymać się, żeby coś zjeść
i przeczekać ten największy ruch.
- Czyli samą prawdę - zakpiła, a Will się roześmiał.
- Może chcesz, żebym powiedział jej prawdę?
Izzy zaczerwieniła się.
- Dobry Boże, nie! - zawołała. - Wszystko, tylko nie
to. Twoja mama chyba nie musi o tym wiedzieć.
- ozumiem, że się zgadzamy. A skoro już o tym
mowa, powinniśmy ustalić pewne zasady.
Zasady? Czy chodzi mu o wyznaczenie granic, któ-
rych nie wolno jej przekraczać? Odezwała się ostrzej, niż
zamierzała:
- Pozwól, że zgadnę. Żadnego seksu w domu, obej-
mowania się w obecności dzieci, żadnych rozmów na ten
temat, gdy wydaje nam się, że dzieci usłyszą? Masz mnie
za idiotkę, Will?
Will się zawstydził.
- Przepraszam, Izzy. Ale... to moje dzieci. Wiele już
przeszły.
Westchnęła ciężko i przetarła dłonią twarz.
- Ja również przepraszam. Nie chciałam... Jasne, że
nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi. Ani dzieci, ani
nikogo innego. Prasa wystarczająco rozpisywała się o ro-
mansach, których nie miałam. Nie chciałabym, żeby do-
strzegli ten, który jest prawdziwy.
Will wydawał się zaskoczony.
- Prasa? - Najwidoczniej ta myśl w ogóle nie przy-
szła mu do głowy. Zresztą nic dziwnego. Ostatecznie nie
żył tak jak ona w świetle reflektorów.
- Nie martw się, Will. Z pewnością nie zrobię nic,
żeby zwrócić na siebie uwagę.
Znów zapadła cisza, ale tym razem nie była już tak
swobodna. Izzy na krótko pozwoliła sobie uwierzyć, że
wszystko się ułoży, teraz jednak zrozumiała, że była zbyt
dużą optymistką.
To wyłącznie krótkotrwały romans. I tylko tyle. Nic
mniej, nic więcej. Nie było sensu, wmawiać sobie, że jest
inaczej. Była jego gościem i dawną kochanką. Los zetk-
nął ich ponownie i tylko głupiec albo święty odrzuciłby
taką okazję.
A Will Thompson z pewnością nie był ani jednym,
ani drugim.
Z ogromnym trudem przychodziło mu trzymanie się
tych elementarnych zasad. Wstawał codziennie o świcie.
Izzy czasami też schodziła do kuchni. Była taka ciepła
od snu, że najchętniej wciągnąłby ją z powrotem na górę,
prosto do swojego łóżka.
To niespełnione pragnienie wywoływało rozgorycze-
nie, więc warczał na nią, a kiedy czuł, jak się od niego
odsuwa, wściekał się na siebie, że jest taki nieczuły.
Pragnął jej aż do bólu, a jedynym sposobem, żeby
o tym nie myśleć, była wyczerpująca praca. No więc pra-
cował. Wynajdywał sobie dodatkowe zajęcia, na które
po całodziennej harówce zwykle brakowało mu już ener-
gii: przerzucił wreszcie obornik, przeniósł kurczęta do
nowego kurnika, starą oborę pokrył nowym dachem...
Po tygodniu Izzy położyła temu kres.
Weszła do gabinetu, ubrana w szerokie spodnie od pi-
żamy i obszerną bawełnianą koszulkę i usiadła na brzegu
biurka.
- Musimy porozmawiać - oznajmiła stanowczo.
Odrzucił ze złością pióro i podniósł wzrok.
- Nie! Musimy się kochać - wybuchnął.
Izzy uśmiechnęła się.
- Zgadza się. Tylko kiedy? I gdzie? W tym tygodniu
ani na chwilę nie usiadłeś. Nawet posiłki połykałeś w bie-
gu. Dzieci już zapomniały, jak wyglądasz. Zdajesz sobie
sprawę, ile czasu spędzałam z nimi wieczorami?
Ogarnęło go poczucie winy. Przetarł twarz rękami
i palcami ucisnął potwornie zmęczone oczy.
- Izzy... przepraszam - wymamrotał. - Nie chciałem
ci tego zrobić... Po prostu nie myślałem. Właściwie sta-
rałem się nie myśleć. Zwariuję przez ciebie...
Pochyliła się i przycisnęła usta do jego warg.
- Cii... Nie martw się. Co robisz jutro?
- Jutro? Nie wiem... Powiedz lepiej, co wykombino-
wałaś.
- Chciałabym z tobą pojechać na pastwiska. Mogli-
byśmy urządzić sobie piknik nad rzeką. ozłożymy koc
pod drzewami...
- I będziemy się kochać w biały dzień? Zwariowałaś?
- oześmiał się, przygryzając zębami dolną wargę. Nie
ma co, ten pomysł przemawiał do wyobraźni. To właśnie
tam pocałował ją po raz pierwszy. Teraz wystarczyło, by
o tym pomyślał, żeby ogarnęło go pożądanie. - Do diab-
ła, Izzy! Czemu mi to robisz?
- Możemy po prostu spędzić ze sobą czas: zjeść, od-
począć. Nie musimy... no, wiesz...
- Owszem, musimy - przerwał jej. - Tak bardzo chcę
cię przytulić.
- Możesz to zrobić teraz.
Pokręcił głową.
- Dzieci - odparł. Nie mógł im tego zrobić... Nie
z Izzy, która nie zostanie tu na dłużej, nie zostanie częścią
ich rodziny.
- Mówisz, piknik? - spytał, wracając do jej propo-
zycji.
Izzy przytaknęła.
- Jedzenie wzięłabym z baru i moglibyśmy wyruszyć
przed południem. Najpierw pojechalibyśmy do owiec...
- Nie, najpierw zjemy lunch, a dopiero potem spraw-
dzimy pastwiska. Jeśli mam być tak blisko ciebie, muszę
wcześniej wziąć prysznic. - Najlepiej lodowaty, dodał
w duchu.
pojrzał na biurko i westchnął ciężko.
- Jeśli zechcesz zabrać stąd swoją kształtną pupę, mo-
że uda mi się to skończyć i złapać choć trochę snu, bo
inaczej zasnę w połowie pikniku.
Ze śmiechem zsunęła się z biurka.
- Dobry Boże! - jęknęła, patrząc na stosy rachunków.
- Co to takiego?
Will wzruszył ramionami.
- Większość z nich jest już załatwiona, tylko jeszcze
niezaksięgowana. poro z tego można by już pewno wy-
rzucić, ale nie wiem, jak się do tego zabrać.
- Chcesz, żebym ci pomogła? Mogę zrobić z tym po-
rządek. Masz jakąś szafkę na dokumenty?
-
Taa...
Za
drzwiami.
Praktycznie
pustą...
Przeniosła wzrok z biurka na szafkę, potem spojrzała
na Willa i pokręciła głową z żartobliwą rozpaczą.
- Jutro zobaczę, co da się zrobić. A teraz chodź już
do łóżka. Jest po północy.
- Chodź do łóżka? - powtórzył słabym głosem. - Do
diabła, Izzy! Miej litość!
- Dobrze wiesz, co chciałam powiedzieć - jej ener-
giczny głos zupełnie nie pasował do ciepłego rumieńca,
jakim pokryły się jej policzki, i zmysłowego spojrzenia
pięknych, zielonych oczu. - Idę na górę. Do zobaczenia
rano.
Podniósł się zza biurka i przyciągnął ją do siebie.
- Przepraszam... Przepraszam, że to takie trudne...
że jestem zmęczony i drażliwy. Przez te dni nawet cię
nie pytałem, jak twoja ręka.
Uśmiechnęła się tak łagodnie, że poczuł się jeszcze
gorzej.
- Zupełnie znośnie. Czasem, gdy ją przeforsuję, tro-
chę boli, ale poza tym jest całkiem dobrze.
Kiwnął głową, po czym, nie mogąc już się oprzeć,
pochylił się i pocałował ją.
Położył dłonie na jej zgrabnych pośladkach i przy-
cisnął ją mocno do siebie. Czuł, jak oblewa go fala go-
rąca. W końcu z jękiem oderwał wargi od jej ust.
- Idź już... idź spać. Wrócimy do tego jutro.
- Trzymam cię za słowo - szepnęła, uśmiechając się
zmysłowo. Niewiele brakowało, by znów chwycił ją w ra-
miona, jednak zanim to zrobił, Izzy wysunęła się z ga-
binetu i zdecydowanie zamknęła za sobą drzwi.
Powoli usiadł za biurkiem. Do diabła z tymi papie-
rami! - zdenerwował się. W tej chwili mógł myśleć wy-
łącznie o tym, jak ciasne zrobiły się nagle dżinsy i ma-
rzyć o następnym dniu.
Zerwał się gwałtownie z krzesła, w kuchni wciągnął
kurtkę, włożył buty i wyszedł ha dwór.
Ten ostatni wieczorny obchód był zupełnie niepotrzeb-
ny, ale musiał się czymś zająć. Byle tylko nie siedzieć
w domu i nie słuchać skrzypienia łóżka, kiedy Izzy bę-
dzie wsuwać się pod kołdrę.
- Jutro - mruknął pod nosem. Banjo pomachał ra-
dośnie ogonem i wyszczerzył zęby. - Ty tego nie zro-
zumiesz, chłopie - powiedział Will,, z czułością drapiąc
psa za uszami. - No, chodź. Czas się kłaść.
Pomóż mi, Boże, modlił się żarliwie w duchu, idąc
do domu, żebym zdołał minąć jej drzwi i dotrzeć do swo-
jego pokoju.
OZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Izzy nie chciało się wierzyć, że Will przystał na jej
propozycję. Nawet przez chwilę nie próbował się wymi-
giwać.
Prawdę mówiąc, nie oczekiwała, że się zgodzi na pik-
nik. Od powrotu z Londynu robił wszystko, co w jego
mocy, żeby jej unikać. Zaczęła się już zastanawiać, czy
nie żałował, że się kochali. Jednak po wczorajszej roz-
mowie uznała, że najwyraźniej żałuje, że nie mają okazji,
by to powtórzyć.
Ostatni tydzień spędziła, kręcąc się bez sensu po całej
farmie. Wpadała często na pogawędki do pani T., czytała
książki i schodziła Willowi z drogi. W poniedziałek Em-
ma zlitowała się nad nią i zabrała ją na lunch. Długa
rozmowa, jaką wtedy przeprowadziły, uświadomiła Izzy,
jak bardzo jej życie różniło się od tego, co robili jej przy-
jaciele.
Emma spytała ją o pracę i słuchała w osłupieniu, gdy
Izzy opowiadała o swoich codziennych zajęciach.
- O Boże! Nie mogłabym tego robić.
- Za to ja nie mogłabym wychowywać trójki dzieci.
- A dwójki? - spytała Emma.
Izzy tylko się roześmiała na tę niezbyt subtelną uwagę.
- Wątpię.
- A jak ci się układa z Willem?
- Całkiem dobrze - odparła. - Prawdę mówiąc, pra-
wie go nie widuję. Ma mnóstwo pracy na farmie, a potem
często jeszcze po północy siedzi nad papierami.
Emma cmoknęła z dezaprobatą.
- Ma za dużo na głowie i żadnej pomocy.
Izzy myślała o słowach Emmy, gdy w dniu pikniku
wczesnym rankiem szła do baru. Chciała wcześniej za-
mówić prowiant, żeby móc jeszcze zajrzeć do biura i za-
cząć porządki w gabinecie.
- Piknik? - wykrzyknęła radośnie pani T. - Znako-
mity pomysł! Czekaj, Izzy... Co my tu mamy? Tarta z pa-
pryką albo z kurczakiem i boczkiem. Mogę też zrobić
kilka kanapek. Gust Willa znam, ale co przygotować dla
ciebie?
- Wszystko wygląda wspaniale - odparła Izzy, zaglą-
dając do chłodni. - Nie potrafię zdecydować. Proszę nam
po prostu dać to, czego ma pani najwięcej.
- Bzdura. - Pani T. pokręciła głową z niezadowole-
niem. - Idź już. Wybiorę coś, co łatwo jeść jedną ręką.
Dołożę też butelkę wody i termos z kawą, dobrze?
- Pod jednym warunkiem. To będzie mój prezent dla
Willa. Chcę, żeby pozwoliła mi pani zapłacić.
Pani T. wyprostowała się i spojrzała surowo.
- Mowy nie ma. Jesteś tu gościem, w dodatku bardzo
mile widzianym, a Will jest moim synem. Nawet mowy
nie ma, żebym wzięła od ciebie pieniądze... Jak mogłaś
pomyśleć o czymś takim?
Izzy przymknęła oczy i westchnęła.
- Przepraszam. Nie chciałam pani obrazić, tylko...
iedzę tu tyle czasu i nadużywam waszej gościnności...
- Trele-morele. Nie obraziłaś mnie, po prostu nie po-
zwolę ci zapłacić. No idź, zrób się na bóstwo... Choć
to akurat nie zajmie ci dużo czasu.
Izzy roześmiała się.
- Tego bym nie powiedziała. Moje włosy...
- Wpadnę dziś wieczorem i pomogę ci je umyć -
obiecała pani Thompson.
- Dziękuję. zeczywiście już pójdę. Obiecałam Wil-
lowi, że spróbuję uporządkować te góry papierów.
- Mój Boże! Chyba nie masz pojęcia, w co się wplą-
tałaś.
Miała. A przynajmniej tak jej się zdawało, póki nie
weszła do gabinetu i nie zaczęła przerzucać dokumentów.
Uznała, że podzieli je na trzy zasadnicze grupy: śmieci,
sprawy domowe i papiery dotyczące farmy.
Najpierw śmieci, pomyślała. Z kuchni przyniosła wo-
rek, zawiesiła go na szufladzie szafki i wrzucała do niego
gazetki reklamowe, starą prasę i książki telefoniczne
sprzed trzech lat.
Od razu dało się zauważyć różnicę. Teraz oddzieliła
dokumenty domowe od tych, które dotyczyły farmy, i tak
dalej.
elekcja papierów związanych z prowadzeniem go-
spodarstwa będzie z pewnością znacznie trudniejsza, po-
myślała. Wiedziała, że nie obejdzie się bez pomocy Willa,
a mimo to, kiedy o dwunastej wrócił do domu i wetknął
głowę do gabinetu, spory fragment wielkiego dębowego
biurka był już widoczny.
- O matko! - Will jeszcze raz spojrzał na biurko
i podniósł wzrok na Izzy. - Gdzie się to wszystko po-
działo?
Kiedy wskazała worek, na jego twarzy pojawił się wy-
raz paniki. W tej chwili wyglądał niemal komicznie.
- Nie obawiaj się. Wszystko, czego nie byłam cał-
kowicie pewna, leży tu, na biurku.
Wypuścił powietrze z płuc i uśmiechnął się słabo.
- W porządku, przepraszam. W takim razie idę wziąć
prysznic... jeśli piknik jest nadal aktualny?
- Oczywiście.
- To dobrze. - Przymknął powieki. - Daj mi dwie
minutki.
Trzema susami pokonał schody, a gdy chwilę później
weszła do kuchni, zobaczyła, jak przechodził przez
podest, okryty wyłącznie kropelkami wody spod prysz-
nica. Uśmiechając się do siebie, sięgnęła po kosz przy-
gotowany przez panią T. Zamykała właśnie drzwi spi-
żarni, gdy Will zbiegł na dół. Koszulę wetknął byle jak
w dżinsy i skacząc na jednej nodze, wkładał buty.
- Przecież nie pojechałabym bez ciebie - powiedzia-
ła, na co zaśmiał się niepewnie.
- Nie chcę tracić czasu - odparł.
Odebrał od niej całkiem spory kosz i poszli w stronę
land rovera, gdzie na fotelu pasażera leżały związane tra-
wą gałązki bazi i głogu. Izzy ostrożnie podniosła deli-
katny bukiecik, stanęła na palcach i bez słowa pocało-
wała Willa w policzek.
Pomógł jej wsiąść do samochodu, kosz z prowiantem
postawił jej na kolanach, w pośpiechu omal nie niszcząc
wiązanki, po czym włączył silnik i ruszył przez pole
w stronę rzeki.
Zatrzymał auto w ich miejscu, w pobliżu wierzb.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, słuchając odgłosów
przyrody.
- Zdajesz sobie sprawę, że jeśli rozłożymy koc na
trawie, będę chciał się z tobą kochać? - Will spojrzał na
Izzy z posępnym uśmiechem. - Gdybym miał odrobinę
zdrowego rozsądku, w ogóle nie rozpinałbym pasów.
- Byłoby ci strasznie niewygodnie - zauważyła z fi-
glarnym uśmiechem.
- Jesteś zepsutą kobietą.
ięgnął na tył samochodu po koc, psu kazał zostać
na miejscu i uwolnił Izzy od kosza. Ustawił go pośrodku
rozłożonego na trawie koca, po czym usiadł po turecku.
Powstrzymując uśmiech, siadła naprzeciwko i otwo-
rzyła kosz.
- Bóg raczy wiedzieć, co tam jest. To wybór twojej
mamy.
- Grunt, że można coś zjeść - powiedział, wyjmując
kawałek placka z kurczakiem i bekonem, jednak już po
chwili z jękiem odłożył tarte.
- Do diabła z żarciem. Chodź tutaj. Umrę, jeśli zaraz
cię nie pocałuję.
- Wątpię - parsknęła, lecz mimo to przesunęła kosz
i położyła się na plecach.
- Tak już lepiej - mruknął, schylając się do jej ust.
Namiętny pocałunek wydawał się dopiero wstępem do
dalszego ciągu. Czuła, że ogarnia ją dzikie pożądanie.
-Will?
- Już dobrze... Przepraszam. Tak bardzo tego prag-
nąłem. - Podciągnął jej bluzeczkę, odpiął klamerkę
z przodu stanika i niecierpliwie odsunął skrawek koron-
ki. Zadziwiające, pomyślał, jak taki niewielki kawałek
materiału może podtrzymywać biust.
Przycisnął usta do jednej piersi, drugą pieścił dłonią,
potem przesunął głowę, uwalniając rękę. Jęknął, gdy zsu-
nął jej spodnie i trafił na koronkowe majteczki.
- Cholera, tak jest jeszcze gorzej - mruknął ochryple
i złożył gorący pocałunek na jej brzuchu. Nagle podniósł
głowę. - Pragnę cię, Izzy - powiedział z napięciem.
W jego twarzy widać było tylko płonące pożądaniem nie-
bieskie oczy. - Bardziej niż kogokolwiek w życiu... Ale
nie możemy kochać się tutaj.
Poczuła rozczarowanie, jednak zdrowy rozsądek zwy-
ciężył.
- Nie szkodzi - szepnęła. - Po prostu mnie obejmij.
Przytulił ją do piersi i przekręcił się na plecy, pocią-
gając ją za sobą.
- Gdyby to wyglądało inaczej... - odezwał się po
długiej chwili milczenia. - Gdybym nie miał dzieci, gdy-
by ciebie nie ścigali reporterzy...
Nie musiał nic dodawać. Już wcześniej mówił jej, że
nie mogą liczyć na nic więcej.
- Cii... - szepnęła, przyciskając usta do jego szor-
stkiego policzka. Nie golił się od rana i delikatne drapanie
zarostu wydało się jej odurzająco zmysłowe. Pocałowała
go jeszcze raz, przesuwając usta po jego skórze. Will
odwrócił głowę i odszukał jej wargi.
- Powinniśmy coś zjeść - odezwał się po chwili -
i ruszać dalej. Najpierw sprawdzimy, co u jagniąt, a po-
tem mam jeszcze tysiące rzeczy, które trzeba zrobić przed
dojeniem.
- Mógłbyś nauczyć mnie, jak to robić jedną ręką -
uśmiechnęła się.
- Masz już dość roboty z papierami, jeśli oczywiście
nadal zamierzasz się z tym męczyć.
- Dam sobie radę. - Usiadła na kocu.
Miał wrażenie, że zaraz zacznie wyć z rozpaczy. Po-
mysł z piknikiem był wspaniały, ale w rezultacie tylko
wzmógł jego apetyt...
- Musimy pojechać do Londynu - powiedział. - Wy-
myśl jakiś pretekst... może coś w biurze? - zastanawiał
się gorączkowo.
oześmiała się.
- Wszyscy już wiedzą, że jest zamknięte. Natych-
miast się zorientują, co jest grane.
- To może zakupy?
- Ty i zakupy? - pojrzała na niego zdumiona. -
Z pewnością nie wzięłabym cię ze sobą na zakupy. Po-
zwoliłbyś mi kupić same barchany.
- Przestań... Zresztą, też mogą być seksowne.
- Dla ciebie każda bielizna jest seksowna - odparła.
Śmiejąc się, skręcił w drogę prowadzącą na pastwisko
i rzucił okiem w stronę domu pani Jenks.
Dziwne. Przyhamował i spojrzał jeszcze raz. Nie było
widać dymu.
- Co się dzieje?
- Pani Jenks. Zawsze rozpala w piecu. Zawsze.
Izzy wzruszyła ramionami.
- Może jest za ciepło.
- Nie. - Pokręcił głową. - Jej jest zawsze zimno. Po-
winniśmy tam zajrzeć.
Gdy podjechali pod dom, na spotkanie wybiegł, skam-
ląc, piesek pani Jenks.
- Drzwi są otwarte - zauważył Will. - Nie podoba
mi się to.
Biegiem ruszył w stronę wejścia. W kuchni odkrył
powód niepokoju psa. taruszka leżała w fotelu obok pie-
ca. Oczy miała zamknięte i przez chwilę Will myślał, że
umarła. Moment później uniosła jednak powieki i spoj-
rzała na niego nieprzytomnie.
Ukucnął i wziął ją za rękę.
- Pani Jenks? Już dobrze, jesteśmy tu z panią.
- Will?
Poczuł ulgę, gdy się odezwała, jednak jej głos był
słaby i drżący. Wiedział już, że umiera.
- Proszę nic nie mówić - wymruczał, delikatnie ści-
skając jej dłoń.
- Dlaczego? Mam tyle do powiedzenia. - Zacisnęła
palce na jego ręce. - Dziękuję ci za opiekę.
Czuł, jak wzruszenie chwyta go za gardło.
- Niech pani tak nie mówi. Cieszę się, że mogłem
to robić. Proszę mi pozwolić wezwać imona albo leka-
rza. Zaraz...
- Nie! Tylko nie imona! A lekarz już mi nie pomo-
że. Chcę umrzeć tutaj, nie w jakiejś okropnej, trzęsącej
się karetce, z maską na twarzy...
- Cii... Niech pani nie mówi. Proszę odpocząć. Czy
mogę coś zrobić? Może podać pani coś do picia?
- Wody.
Izzy włożyła mu do ręki szklankę. Widocznie już z nią
czekała. Will uniósł szklankę do ust staruszki, ale ona
tylko zwilżyła wargi.
Po chwili otworzyła oczy, spojrzała ponad ramieniem
Willa i uśmiechnęła się.
- Izzy - powiedziała drżącym głosem. - Opiekuj się
nim. Dobry z niego chłopak. Zasłużyliście na siebie.
Znów przymknęła oczy, ale zaraz ponownie uniosła
powieki.
- Czy świeci słońce? - spytała nagle.
- Jest piękna pogoda.
- Chciałabym umrzeć ze słońcem na twarzy - po-
wiedziała.
Will delikatnie, z największą ostrożnością podniósł ją
z fotela i wyniósł do ogrodu. Trzymając staruszkę na ko-
lanach, usiadł na ławeczce pod domem. Pani Jenks oparła
siwą głowę na jego ramieniu i westchnęła.
- Jak ślicznie - szepnęła. - Dziękuję.
Kilka chwil później Izzy położyła dłoń na ręce Willa.
- Will? Ona odeszła.
- Wiem - powiedział. Czuł, jak łzy płyną mu po po-
liczkach, ale nie miał jak ich obetrzeć. Zresztą pani Jenks
zasługiwała na nie. Podniósł się w końcu, ułożył ją
ostrożnie na ławeczce, podpierając poduszkami, które
przyniosła Izzy. - Niech sobie tu posiedzi w słońcu, póki
nie przyjadą.
Odszedł do samochodu, oparł ręce o dach i przez
chwilę patrzył w ziemię. Izzy stanęła za nim i objęła go
mocno.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. - Kiwnął głową. - imon będzie wściekły, że
go nie wezwałem, ale i tak by nie dojechał. My również
nie zdążylibyśmy, gdybyśmy się kochali... a wtedy umar-
łaby samotnie.
Wypuściła go z objęć. Myślał, że ją zdenerwował, ale
ona tylko otworzyła drzwiczki i sięgnęła po bukiecik
z bazi. Bez słowa podała mu gałązki, a on wsunął je
w dłonie pani Jenks.
- Dziękuję - powiedział cicho. I dopiero teraz sięg-
nął po telefon.
Dwa następne tygodnie przypominały piekło. imon
Jenks chciał natychmiast opróżnić dom i ciągle wywo-
ływał jakieś awantury. Wykonawcy testamentu co rusz
wzywali Willa, który nieustannie biegał rozwiązywać
spory.
Izzy czuła się już znacznie lepiej, choć ból ręki nadal
dawał się jej we znaki. Udało się jej jednak uporządkować
papiery i gabinet Willa stał się sympatycznym pokojem,
w którym wszystko leżało na swoim miejscu.
Oglądał go w osłupieniu.
- Nic tu nie znajdę - zaniepokoił się, a wtedy otwo-
rzyła szafkę i pokazała mu starannie oznaczone segrega-
tory.
- O rety! - westchnął z ulgą. - Dziękuję, Izzy.
Musnął jej wargi w szybkim pocałunku, ale po chwili
zawahał się, zatrzasnął nogą drzwi i chwycił ją w obję-
cia. Przytulił ją do siebie, wsunął palce w jej włosy i wpił
się w jej usta.
Kiedy uniósł głowę, oddech miał ciężki, a oczy po-
ciemniałe z pożądania.
- Musimy znaleźć jakiś pretekst, żeby pojechać do
Londynu - powiedziała Izzy, z trudem łapiąc powietrze.
Will zaśmiał się ponuro.
- Teraz nie mam nawet czasu, żeby coś zjeść. Nie
dam rady wyrwać się choćby na jeden dzień.
- Ale wkrótce będzie lepiej - pocieszyła go.
- Tylko to trzyma mnie przy życiu. Muszę już lecieć.
Mam następne spotkanie z imonem. Ten facet zdarłby
nawet tapetę, gdybym mu na to pozwolił. Nie wiem, czym
pani Jenks zasłużyła sobie na takiego syna, ale Bóg pew-
no miał jakiś powód.
- Myślałam, że nie wierzyła w Boga?
- To prawda. Wierzyła w miłość i ludzką życzliwość.
Pójdziesz ze mną jutro na pogrzeb? Boję się, że sam nie
dam rady.
Tak więc następnego dnia podczas skromnej ceremo-
nii Izzy stała obok Willa. Pani Jenks chciała być pocho-
wana wśród zieleni. Złożono ją do grobu na skraju lasu,
w prostej wiklinowej trumnie, którą Will oplótł kwiatami
z ogrodu. Izzy wiedziała, że był to jego ostatni prezent
dla staruszki. W czasie pogrzebu trzymał się dzielnie,
ale kiedy trumnę spuszczano do grobu, odwrócił się gwał-
townie. Domyśliła się, że wspominał Julię. Jak miała go
pocieszyć?
Mogła jedynie zabrać go do domu.
- Chodź - powiedziała łagodnie i wsunąwszy rękę
pod jego ramię, poprowadziła go do samochodu. - Nie-
stety nie mogę prowadzić. Dasz sobie radę?
Kiwnął głową. Oczy miał suche, ale jego twarz była
ściągnięta i zmieniona. Po raz pierwszy dotarło do niej,
jak głęboki był jego żal po śmierci żony.
Ona była tylko chwilową rozrywką, zachcianką, którą
nie zdołał nacieszyć się jako nastolatek. Jego prawdzi-
wym życiem była Julia. Nie ma co się oszukiwać. Nigdy
nie zdoła zająć jej miejsca.
Will zniknął, ledwo wrócili na farmę. Nawet się nie
przebierał, gwizdnął tylko na psa i bez słowa poszedł
gdzieś w pola. Niech idzie, pomyślała Izzy. I tak nie mia-
ła wyboru. Nawet gdyby próbowała iść za nim, nie zdo-
łałaby dotrzymać mu kroku. Ale nie chciała próbować...
Po pogrzebie w barze „Pod tarą zkapą" wydano
śniadanie. Urządzili je rodzice Willa, bez udziału imona,
który naraził się wszystkim ciągłymi pretensjami. Ostat-
nio posunął się do tego, że zakwestionował prawo Willa
do sprzedaży nieruchomości. Dlatego też do baru przyszli
wyłącznie ludzie, którzy darzyli zmarłą szczerym uczu-
ciem. Pani Jenks z pewnością cieszyłaby się z takiego
pożegnania.
Izzy czuła się wyczerpana. Nadmiar emocji w ciągu
minionych tygodni, a szczególnie w czasie ostatnich dni,
zaczął dawać o sobie znać. O jedzeniu nawet nie chciała
myśleć. Zadzwoniła do Emmy i umówiła się z nią na
lunch. Postanowiła, że pójdzie pieszo. Odrobina ruchu
i świeże powietrze - tego jej właśnie trzeba. zła raźnym
krokiem drogą przez pola, pragnąc po długim okresie bez-
czynności zmusić serce i nogi do wzmożonego wysiłku.
Zanim jednak dotarła do wsi, zaczęła żałować swojej
decyzji. Miała lekkie zawroty i czuła mdłości. To pewno
z głodu i upału, uznała. Był dopiero początek maja, ale
temperatura w ciągu ostatnich dni gwałtownie wzrosła
i w słońcu było znacznie goręcej, niż się spodziewała.
Zapukała do drzwi i z ulgą weszła do chłodnej kuchni.
- Źle wyglądasz - powiedziała Emma bez ogródek,
mierząc ją badawczym spojrzeniem.
Izzy spojrzała na bladą twarz przyjaciółki, podkrążone
oczy, zapadnięte policzki.
- ama nie wyglądasz najlepiej. Co się stało?
Emma zaśmiała się niechętnie.
- To co zwykle. Znów jestem w ciąży.
- Co? Mówiłaś, że już nie chcesz...
- Cóż, widać Opatrzność miała inne plany. Nie mam
pojęcia, jak do tego doszło. Musieliśmy chyba uprawiać
miłość przez sen. Do tego właśnie prowadzi wieloletnia
harmonia. Nawet nie musisz być świadoma.
oześmiały się i Emma otworzyła lodówkę.
- Powinnaś coś zjeść. Możesz się sama obsłużyć? Je-
śli spojrzę na coś, co pachnie mocniej niż kostka lodu,
znów dostanę torsji.
Ale Izzy też nie miała na nic ochoty.
- Masz jakieś owoce?
- W lodówce powinien być melon i plasterki jabłka
w wodzie z sokiem cytrynowym.
Izzy zjadła kawałek melona i poczuła się lepiej, choć
pewno woda z lodem i panujący w kuchni chłód także
zrobiły swoje. Opowiedziała Emmie o pogrzebie i re-
akcji Willa.
- Biedny Will - skomentowała Emma. - Zastana-
wiam się, czy zawsze będzie czuł się winny.
- Winny?
- Nie byli z Julią szczęśliwi. Podejrzewam, że oskar-
żał o to siebie. Osobiście uważam, że trudno tu szukać
winnego. On robił wszystko, żeby być dobrym mężem,
a Julia byłą sumienną żoną i wspaniałą matką. Jednak
nic między nimi nie iskrzyło.
- Ale ją kochał. - Tego Izzy była pewna.
- Tak, kochał - zgodziła się Emma. - Tylko nie dość
mocno. Tak się zwykle dzieje, gdy musisz się z kimś po-
brać. Ciąża to kiepski powód do zawarcia małżeństwa.
Pamiętasz Cathy Bright? Jej młodsza siostra wyszła za
mąż trzy lata temu, bo była w ciąży. I już się rozstali.
Urodziła nawet drugie dziecko, próbując ratować mał-
żeństwo. Często się zastanawiałam, czy dlatego właśnie
Will i Julia mieli Beccy, ale nie chciałam o to pytać, a i
Julia niewiele mówiła na ten temat.
Niesamowite... Izzy nie mogła uwierzyć, że Will i Ju-
lia byli nieszczęśliwi.
Dwanaście lat temu Will powiedział przecież, że ko-
cha Julię, am poinformował Izzy o ślubie. Z jej najlep-
szą przyjaciółką.
Will nigdy jej nie okłamał. Wówczas nie chciała w to
uwierzyć, ale nie miała wyboru. Tak jak i teraz. Jeśli Julia
była nieszczęśliwa, to z pewnością nie z powodu braku
miłości.
Emma zerwała się nagle i dopadła do lodówki. Wy-
ciągnęła ogromny pojemnik z kostkami lodu, głośno na-
rzekając na oba.
- Zupełnie nie wiem, co ja w nim zobaczyłam - zrzę-
dziła. - Uważałam, że jest najseksowniejszym facetem
na świecie... Zobacz, dokąd mnie,to zaprowadziło! Niech
to cholera! Całe szczęście, że tak go kocham, bo chyba
bym go zabiła.
Usiadła przy stole z garścią kostek lodu. Jedną podała
Izzy i ciągnęła dalej:
- Wiem, że tak będzie jeszcze przez kilka tygodni
i chyba to mi najbardziej przeszkadza. Znam wszystkie
objawy: zawroty głowy, mdłości, zmęczenie... A potem
obolałe, twarde i stale podrażnione sutki, które na domiar
złego w nocy swędzą i szczypią. Ciągle mi się wydaje,
że mam za mały biustonosz. Nie cierpię tego! Nienawidzę
oba. To wszystko jego wina.
Izzy nie mogła powstrzymać śmiechu.
- Tak mi przykro - powiedziała, ściskając dłoń przy-
jaciółki. - Ale pomyśl, po tym wszystkim będziesz miała
dziecko. Chyba warto, co?
- Zapytaj mnie o to za siedem miesięcy - prychnęła
Emma. - Albo jeszcze lepiej za dziesięć. Do tego czasu
maleństwo zacznie już przesypiać noce i może mnie tak-
że uda się złapać trochę snu. - Westchnęła. - Powiedz
mi teraz, co u ciebie. Jak ręka?
Izzy rzuciła okiem na gips.
- Trochę jeszcze boli, ale przede wszystkim swędzi
w tych miejscach, gdzie są druty. Jutro zdejmą mi gips,
więc pewno będzie lepiej. Powinnam pojechać dzisiaj,
ale z powodu pogrzebu przełożyłam wizytę. Mam na-
dzieję, że Will będzie mógł mnie zawieźć.
- Nie licz na to. łyszałam, jak wczoraj wieczorem
umawiał się z obem. Chyba chce się dowiedzieć, jak
faktycznie wygląda stan prawny nieruchomości. Może ja
cię podrzucę do szpitala?
Izzy korciło, żeby się zgodzić, ale wystarczył rzut oka
na wymizerowaną twarz przyjaciółki, by zmieniła zdanie.
- Nie przejmuj się mną - powiedziała, kręcąc głową.
- Wezmę taksówkę. Możliwe, że później wybiorę się na
zakupy.
Nie pojechała jednak na zakupy. Kiedy tylko zdjęto
jej gips i usunięto druty - co okazało się zadziwiająco
proste i bezbolesne - wybrała się do miasta, wynalazła
salon piękności i poprosiła o zrobienie manikiuru. kóra
na ręce wyglądała koszmarnie, a poza tym koniecznie
trzeba było zrobić porządek z paznokciami. Kiedy ma-
nikiurzystka skończyła zabieg, Izzy wreszcie poczuła się
jak człowiek.
Na farmę wróciła taksówką. Poszła prosto do baru,
ale zapach smażonego boczku sprawił, że żołądek pod-
szedł jej do gardła. Przełykając gwałtownie ślinę, odwró-
ciła się na pięcie i pognała w stronę domu. Do łazienki
wpadła w ostatniej chwili. Po paru minutach, gdy żołądek
był już całkiem pusty, a nogi stały się jak z galarety,
usiadła na brzegu wanny, pochyliła głowę nad umywalką
i ochlapała twarz zimną wodą.
Wszystko przez te druty, pomyślała. Widocznie usu-
wanie ich nie było tak obojętne, jak sądziła. Mimowolnie
potarła dłonią piersi. Chyba niedługo będę miała okres,
uznała, czując, jakie są obolałe. Dzięki Bogu, że nie mam
już gipsu, ucieszyła się. Wcześniej nawet zastanawiała
się, jak sobie poradzi z tym problemem...
Nagle krew odpłynęła jej z twarzy.
Gips nosiła przez pięć tygodni. Ostatni okres miała
na tydzień przed wyjazdem do Dublina, zaraz po przy-
jęciu. Czyli sześć tygodni temu.
A przecież jej cykle były bardzo regularne. Przez całe
życie nie miała ani jednego dnia opóźnienia.
Prawdopodobnie to wynik szoku wywołanego spot-
kaniem z Willem, uspokajała się. Do tego doszło złama-
nie, zmiana stylu życia...
Właściwie jaka zmiana? Przecież nigdy nie żyła we-
dług ustalonego rytmu.
Pozostawało więc tylko jedno wyjaśnienie.
OZDZIAŁ DZIEIĄTY
Nie mogła powiedzieć Willowi. Nie po tym, co usły-
szała wczoraj od Emmy.
„Ciąża to kiepski powód do zawarcia małżeństwa...
Kochał ją, tylko nie dość mocno... Czy zawsze będzie
czuł się winny..."
Nie... Nie może mu powiedzieć. Wierzyła, że byli
z Julią szczęśliwi. Will nigdy nie powiedział nic, co da-
łoby jej powód, by w to wątpić.
Prawdę mówiąc, któregoś razu próbował coś powie-
dzieć, ale go powstrzymała. Czyżby chciał wyznać, że
jego małżeństwo nie było udane?
Przygryzła wargę. Nie miała pojęcia, co robić. Wie-
działa tylko, że powinna stąd wyjechać. ęka wkrótce
całkiem wy dobrzeje, ból minie...
W przeciwieństwie do mdłości. Przed chwilą ledwie
zdążyła do łazienki. Jeśli zostanie tu dłużej, Will połapie
się w sytuacji. Miał przecież dwoje dzieci... Nie... Zanim
mu powie, musi najpierw sama sobie wszystko poukładać
w głowie.
Zaczęła pakować swoje rzeczy. Przeszła po domu,
zbierając różne drobiazgi, które zawsze mają tendencję
do rozpraszania się po kątach. Następnie postanowiła zaj-
rzeć do baru, żeby powiadomić panią T. o swoim
wyjeździe, ale kiedy wyszła kuchennymi drzwiami, zo-
baczyła tłum fotoreporterów. zczęśliwie stali zwróceni
w stronę baru. Teraz przynajmniej miała uzasadniony po-
wód do wyjazdu. Czym prędzej wróciła do domu i za-
mknęła się w gabinecie. Zasłoniła okno i próbowała za-
dzwonić do baru, jednak telefon był zajęty. Kilka sekund
później rozległo się walenie do drzwi frontowych.
Cholera, czy aby są zamknięte? - zdenerwowała się.
Bo te od kuchni zawsze zostawiali otwarte... Boże, a jeśli
oni po prostu wejdą do środka?
Zadzwoniła do warsztatu pana T.
- Pan Thompson? Tu Izzy. Co się dzieje?
- Och Izzy... A więc widziałaś. Ktoś rozpoznał cię
wczoraj na pogrzebie.
Odetchnęła z trudem.
- Muszę stąd wyjechać. Oni nie zrezygnują, a ja obie-
całam Willowi, że to się nie wydarzy.
- Chcesz, żeby cię podwieźć? - Na szczęście pan T.
nie próbował jej przekonywać.
- Nawet bardzo.
- Przejdź na tył domu i poczekaj w kuchni. Daj mi
kilka minut. taraj się im nie pokazać.
- Dobrze.
Zniosła rzeczy na dół, weszła do pomieszczenia go-
spodarczego i ukryła się za zamrażarką.
Nagle trzasnęły drzwi i do domu wpadł Will.
- Ojciec mówi, że wyjeżdżasz.
- Muszę, Will - przytaknęła. - Dla dobra dzieci.
Patrzył na nią z troską, ale wśród wielu uczuć, które
odbijały się w jego twarzy, dostrzegła także ulgę. Nie
próbował też odwieść jej od podjętej decyzji. Wręcz prze-
ciwnie...
- Odwiozę cię na stację - powiedział.
Pokręciła głową.
- To tylko doleje oliwy do ognia. Lepiej, jeśli zrobi
to twój tata.
- Masz rację - zgodził się po krótkim wahaniu Will.
- Dbaj o siebie, Izzy. Będę za tobą tęsknił.
Boże! Bała się, że zaraz pęknie jej serce. Nie będę
płakać, powtarzała sobie. Nie będę... Wspięła się na palce
i pocałowała go w policzek. Will podał torbę ojcu, po
czym wyszedł frontowymi drzwiami, żeby przyciągnąć
uwagę reporterów. Tymczasem pan Thompson i Izzy od-
jechali drogą przez pola.
Na stacji pan Thompson przytulił Izzy z czułością.
- Wróć, gdy tylko tu się uspokoi. Czekamy na ciebie.
Will cię potrzebuje, dzieci też. Bardzo się do ciebie przy-
wiązały.
Izzy miała tak ściśnięte gardło, że z trudem łapała od-
dech. Objęła mocno pana T., a potem wypchnęła go z po-
ciągu.
- Niech pan już idzie, bo za chwilę razem pojedziemy
do Londynu.
- Dopiero mieliby o czym pisać - zaśmiał się pan
Thompson, puszczając oko.
Uniósł jeszcze dłoń na pożegnanie, ale Izzy już się
odwróciła, walcząc ze łzami i narastającymi mdłościami,
wywołanymi zapachem pociągu.
- I to wszystko. imon Jenks nie ma żadnych pod-
staw, żeby ciągnąć tę sprawę. Will? Will, czy ty mnie
słuchasz?
Will podniósł wzrok na oba i przetarł twarz dłonią.
- Przepraszam. Jasne, słucham cię.
zeczywiście słuchał... Przynajmniej w chwilach,
kiedy nie rozmyślał o pustce, jaką czuł po odjeździe Izzy,
a także o uldze, że paparazzi też odjechali.
W gruncie rzeczy zawsze wiedział, że Izzy kiedyś
wróci do Londynu. Była to tylko kwestia czasu.
Przez ostatnie kilka dni wyglądała bardzo mizernie.
Widocznie tęskniła za swoim życiem w mieście. Pewno
jest zadowolona, że już wróciła do siebie. On również
zacznie się w końcu cieszyć. Wystarczy, że przemówi so-
bie wreszcie do rozsądku.
Z pewnością kiedyś to zrobi. Niech tylko minie ko-
lejne dwanaście lat.
Izzy była zupełnie rozbita. Czymkolwiek się zajęła,
gdziekolwiek poszła, robiło się jej albo niedobrze, albo
bardzo smutno. A przede wszystkim czuła się strasznie
samotna.
Gdyby nie ciąża, nie mogłaby chyba znieść myśli o
dalszym życiu. Teraz jednak, gdy powoli rozwijała się
w niej maleńka istotka, dziecko, którego zawsze pragnę-
ła, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiała, świat znów
wydawał się piękniejszy.
Większość czasu spędzała w ogrodzie na dachu. Kie-
dy siadała w cieniu winorośli, popijając wodę z lodem
i słuchając niemilknącego zgiełku, tęskniła za spokojną
atmosferą wsi.
Nagle uświadomiła sobie, że musi dokonać zasadni-
czych zmian w swoim życiu. Wyniesie się z miasta. Za-
mknie firmę. Nie będzie z tym problemu, bo bez niej
Isabel Incorporated nie było nic warte. przeda agencję
rekrutacji personelu i wyjedzie z dzieckiem na wieś.
Ten pomysł tak bardzo przypadł jej do gustu, że gdy
któregoś dnia zadzwoniła Kate i delikatnie poinformo-
wała ją, że poznała kogoś w Australii i nie zamierza wra-
cać, Izzy całkiem szczerze życzyła jej powodzenia.
Will nie dzwonił, ona również nie telefonowała do
niego. Lepiej nie budzić licha. Oczywiście, będzie mu-
siała powiedzieć mu o wszystkim, zanim dziecko przyj-
dzie na świat. Powinien mieć czas, by przywyknąć do
tej myśli.
Zdawała sobie sprawę, że będzie chciał się włączyć
w wychowanie dziecka, jednak nie zamierzała stwarzać
mu okazji, by zmuszał ją do małżeństwa z poczucia przy-
zwoitości. Dlatego właśnie musiała nabrać sił, nim po-
wiadomi go o ciąży.
Położyła rękę na brzuchu.
- Gdzie zamieszkamy, dziecinko? Chyba gdzieś bli-
sko tatusia, co? Będziesz mógł się bawić z rodzeństwem,
a ja będę miała przynajmniej Emmę do towarzystwa.
Twoi dziadkowie będą cię rozpieszczać. Zobaczysz,
wszystko się ułoży.
Może te słowa się spełnią, pomyślała, jeśli będę je
powtarzać odpowiednio często.
Musiała znaleźć odpowiedni dom, a do tego potrze-
bowała agenta nieruchomości. Natychmiast pomyślała
o Tomie avage'u, koledze ze szkoły.
Nie zwlekając, usiadła do telefonu i poinformowała
Toma, że szuka domu w pobliżu wioski.
- Powiedzmy w promieniu dziesięciu kilometrów -
zasugerowała.
Tom obiecał, że się zorientuje i już po dwudziestu mi-
nutach rozległ się dzwonek
- Izzy, mam pomysł. Jest taki dom, pięć kilometrów
na południe od wsi. Możliwe nawet, że go pamiętasz, to
Wildmay Farm. Kiedyś należał do pani Jenks.
erce jej zamarło.
- To dom Willa.
- Tak, Will go sprzedaje. Dom wymaga generalnego
remontu, ale rozumiem, że nie musisz martwić się o wy-
datki. A miejsce jest naprawdę urocze.
- Wiem, znam ten dom. - Była tam przecież, gdy
umierała pani Jenks. Ciągle miała przed oczami Willa
trzymającego umierającą staruszkę na rękach. - Muszę
się zastanowić.
- Oby niezbyt długo, bo zainteresowanie jest duże.
Oczywiście w skład nieruchomości wchodzą też zabu-
dowania gospodarcze. Prawdę mówiąc, nie wiem, czemu
Will chce to sprzedać. Być może po prostu brak mu pie-
niędzy.
- Czy mogę kupić dom anonimowo? - spytała. -
Chcę swoje interesy zachować w tajemnicy.
- ozumiem.
- Myślę, że powinniśmy się spotkać. Chcesz, żebym
przyjechała?
- Może lepiej ja przyjadę do ciebie? W poniedziałek
muszę i tak wpaść do biura w Londynie. potkajmy się
na lunchu.
Traf chciał, że w lokalu, który Tom wybrał, pełno było
znanych ludzi i wiecznie towarzyszących im reporterów.
Goniący za tanią sensacją paparazzi natychmiast wypa-
trzyli Izzy.
- O cholera - mruknęła. - Lepiej chodźmy do mnie.
Tu nie będziemy mieli spokoju.
- Panno Brooke! Isabel! Czy to prawda, że zerwała
pani z Willem Thompsonem?
- Czy to jest pani nowy partner?
- O, przepraszam. Jestem szczęśliwy w swoim mał-
żeństwie - oburzył się Tom. Bez zbędnych ceregieli ode-
pchnął reportera podtykającego mikrofon pod nos Izzy
i pospiesznie poprowadził ją do wyjścia. Flesze aparatów
nie przestawały błyskać, gdy przywoływał taksówkę i po-
magał Izzy wsiąść do auta.
- Canary Wharf - rzucił, zatrzaskując drzwiczki. -
Czy oni zawsze są tacy? - spytał, kiedy udało mu się
wreszcie wyrównać oddech.
- Czasami. Zwykle są znacznie mniej grzeczni -
roześmiała się.
Tom wsunął palec pod kołnierzyk koszuli, próbując
go trochę rozluźnić.
- Jak ty sobie z tym radzisz?
- W ogóle sobie nie radzę. Dlatego właśnie chcę
kupić dom anonimowo. Naprawdę mam już dość re-
klamy.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, po czym wyciągnął
papiery.
- am dom nie jest duży, chociaż przy odrobinie pra-
cy można go znakomicie urządzić, a w otoczeniu pra-
wdopodobnie nie będziesz chciała, nic zmieniać.
- Kupię go, Tom. Bardzo mi odpowiada. Kto wie,
czy pewnego dnia nie otworzę pensjonatu.
pojrzał na nią zdumiony.
- ądziłem, że chcesz znaleźć miejsce na weekendy.
Pokręciła głową.
- Nie, chcę zmienić styl życia. Mam dość Londynu,
swojej pracy, paparazzich. Muszę mieć trochę spokoju
- powiedziała, a w duchu dodała: żeby móc wychować
moje dziecko.
- Doskonale cię rozumiem. Jednak skoro zamierzasz
tam mieszkać, Will się o tym dowie. Jaki więc cel ukry-
wać ten zakup? Przecież nikt więcej nie musi o tym na
razie wiedzieć.
podziewała się tego pytania.
- Nie chcę, by uznał, że powinien sprzedać dom za
niższą cenę. Znając Willa, gotów byłby zrobić coś tak
głupiego.
- Masz rację - zgodził się Tom. - Dobrze, w takim
razie nie puszczę pary z ust.
Kiedy podjechali pod dom Izzy, reporterzy już na nich
czekali. Znów poszły w ruch aparaty.
- Mnie by to doprowadziło do szału - mruknął Tom,
spoglądając przez ramię na błyskające flesze.
Na górze przejrzeli dokumenty, Izzy ściągnęła swo-
jego prawnika i gdy po dwóch godzinach Tom opuszczał
jej apartament, cena jego oferty wzrosła o trzydzieści
procent.
- Dość duża nadwyżka. - Prawnik był wyraźnie zain-
trygowany.
- Ktoś mógłby mnie przebić, a nie zamierzam stracić
takiej okazji. Naprawdę zależy mi na tym domu.
- W porządku - zgodził się. - Zajmę się tym.
Załatwianie formalności trwało kilka dni. W końcu
wszystkie szczegóły transakcji zostały dograne i Izzy
pozostało jedynie podpisanie dokumentów, i przelanie
pieniędzy. Prywatnym samochodem pojechała do wioski.
Pierwszą osobą, jaką ujrzała, wchodząc do biura Toma,
był ob.
Akurat on! - pomyślała.
- Izzy! Jak się masz?
- W porządku. Wpadłam spotkać się ze znajomym...
- W tym momencie do pokoju wszedł Tom. łyszała nie-
mal, jak mózg oba intensywnie pracuje. Faktycznie, by-
ło o czym myśleć: prasa brukowa rozpisywała się na te-
mat jej romansu z Tomem, do którego właśnie przyje-
chała.
Po minie oba widziała, jak dodaje dwa do dwóch
i wychodzi mu znacznie więcej niż pięć. Najwyraźniej
jednak nie zamierzał z nimi rozmawiać o tym zadziwia-
jącym równaniu. Uśmiechnął się na pożegnanie i ze zdu-
mionym wyrazem twarzy opuścił biuro. Ogarnęło ją nie-
miłe przeczucie, że to jeszcze nie koniec...
- Cholera! - burknął Tom, a ona powtórzyła w du-
chu to przekleństwo tysiące razy.
- Chcesz rzucić okiem na dom, skoro już tu jesteś?
- spytał Tom, gdy załatwili formalności.
Poczuła dreszcz podniecenia. Od dawna korciło ją,
żeby tam zajrzeć. Teraz pieniądze zostały już wpłacone
i dom należał do niej. Will z pewnością wszystko dawno
uprzątnął, nie było więc niebezpieczeństwa, że się na nie-
go natkną.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że
Will właśnie wracał z pastwiska. amochody stanęły
naprzeciwko siebie na polnej drodze. Will wysiadł
i podszedł do ich auta. Jego twarz była nieruchoma.
pojrzał na Izzy obojętnym wzrokiem, po czym prze-
niósł wzrok na Toma.
- To prywatna posiadłość. Nie życzę sobie tutaj żad-
nego z was.
Izzy była tak zaszokowana, że chwilę trwało, nim od-
zyskała panowanie nad sobą. Tymczasem Tom wysiadł
z samochodu.
- Dom jest sprzedany - usłyszała jego słowa. - Pie-
niądze zostały dziś przelane na twoje konto.
- Więc co, do diabła, tu robisz?
- Działam w imieniu nowego właściciela.
- I musiałeś przywieźć akurat ją? - Will kiwnął gło-
wą w kierunku Izzy. Wzdrygnęła się, widząc, jaki jest
wściekły. - To oczywiście nie moja sprawa, że oszuku-
jesz żonę, ale nie musisz tego robić pod moim nosem,
w dodatku z kobietą, którą kocham. Wynoś się stąd.
w cholerę, zanim zrobię coś, czego będę żałował.
„Z kobietą, którą kocham".
Czy możliwe, że to właśnie chciał powiedzieć? Czy
to prawda? Izzy na miękkich nogach wysiadła z samo-
chodu.
- Tom, jedź już. ama porozmawiam z Willem.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Ale ja mam i zamierzam skorzystać z okazji, żeby
to zrobić.
Tom wodził wzrokiem od Izzy do Willa.
- Zadzwoń do mnie - poprosił, niechętnie wracając
do samochodu. Odjechał powoli, a ona została z męż-
czyzną, który powiedział...
- Czy to prawda? - spytała cicho. - Kochasz mnie,
Will?
Odwrócił się do niej i znów w jego oczach zobaczyła
ten sam ból.
- Nigdy nie przestałem cię kochać - powiedział, a je-
go głos był pełen żaru. - Przez te wszystkie lata, gdy
żyłem z Julią, przez cały ten czas w moim sercu byłaś
ty. I naprawdę nie chcę... nie mogę patrzeć, jak chodzisz
po mojej ziemi z jednym z moich przyjaciół...
- Kupiłam ten dom - wpadła mu w słowo. Przez mo-
ment stał bez ruchu. Wreszcie podniósł głowę i popatrzył
na nią w osłupieniu.
- Ty? - zdumiał się. - To byłaś ty?
- Tak. Właśnie dlatego widywałam się z Tomem
w Londynie i dlatego jestem tu dzisiaj.
- Ale... czemu? Chcesz przyjeżdżać tu na weekendy,
żeby bawić się moimi uczuciami, kiedy przyjdzie ci na
to ochota?
- Nigdy nie bawiłam się twoimi uczuciami, Will -
zaprzeczyła stanowczo. - W przeciwieństwie do ciebie.
To ty wyjechałeś wtedy w podróż z moją najlepszą przy-
jaciółką, a gdy wróciłeś, powiedziałeś, że jesteś w niej
zakochany.
- Nie...
- Tak właśnie było.
- Nieprawda. Tak ci powiedziałem, bo miałem na-
dzieję, że mnie znienawidzisz, a wtedy łatwiej będzie ci
to znieść. Tylko ten jeden raz cię okłamałem, Izzy. Nie
kochałem Julii, nie w ten sposób. Nie tak, jak na to za-
sługiwała. Ona również mnie nie kochała, chociaż minęło
trochę czasu, nim to sobie uzmysłowiła. Tyle że wtedy
było już za późno, bo zaszła w ciążę.
- Miałeś z nią romans...
Pokręcił głową.
- Nie, spaliśmy ze sobą tylko jeden raz. Byliśmy mło-
dzi, pijani... Julia zrobiła to celowo. Chciała zobaczyć,
jak to jest... Niestety, to wystarczyło. Ponieważ była cór-
ką pastora, a ja obiecałem, że będę się nią opiekował,
nie miałem wyboru - musiałem się z nią ożenić. Od tej
pory bez przerwy płacę za tamtą noc.
-
Masz
piękne
dzieci
-
przypomniała.
Jego ostra, nieruchoma twarz nagle zmiękła.
- To prawda. Mam piękne dzieci. Zresztą w końcu
nauczyłem się kochać Julię i rozumieć ją. Nie żałuję swo-
jego życia z nią, ale żałuję tego, co straciłem. Dużo mnie
to kosztowało. I gdy widzę cię z Tomem...
- Wyjaśniłam ci przecież, dlaczego się z nim spoty-
kałam.
Will zmarszczył czoło.
- Powiedz, czemu kupiłaś tę posiadłość? Po co ci ten
dom, jeśli nie na weekendy?
- Bo chciałam być blisko ciebie. Zrezygnowałam
z prowadzenia firmy, sprzedaję mieszkanie. Kiedy skoń-
czę remont, przeniosę się tutaj.
- Czemu w takim razie nie zamieszkasz ze mną?
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Może dlatego, że nigdy mnie o to nie poprosiłeś?
- Bo wiem, że nie mogę ci nic ofiarować. Ty masz
wszystko, Izzy... a ja nic.
- Poza moim sercem. - Zamrugała gwałtownie ze
wzruszenia, powstrzymując łzy. I nagle znalazła się w je-
go ramionach.
- Mój Boże, Izzy - westchnął głęboko. Drżącymi dłońmi otoczył jej twarz. W jego pięknych,
niebieskich oczach malowało się bezgraniczne zdumienie. - Kocham cię - szepnął, przykrywając jej
usta swoimi. Całował ją gwałtownie, zapamiętale, po chwili jednak zdołał się opanować.
- Wyjdź za mnie, Izzy - poprosił, łagodnie kołysząc ją w ramionach. - Zostań przy mnie, zestarzej się
ze mną... Jeśli chcesz, możemy mieć dzieci, tylko, na miłość boską, nigdy więcej mnie nie zostawiaj.
- Zanim powiem „tak", muszę ci coś wyznać - odparła, czując, że serce podchodzi jej do gardła. Co
będzie, jeśli Will pomyśli, że zrobiła to celowo?
- Jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałam zamieszkać blisko ciebie.
- Odetchnęła głęboko. - Will... będziemy mieli dziecko.
Patrzył na nią zaskoczony.
- Ależ... to niemożliwe. Kochaliśmy się tylko raz.
Zabezpieczyliśmy się przecież.
Uniosła bezradnie ramiona.
- Nie wiem... Lekarz powiedział mi, że czasami to się zdarza. zadko, ale bywają takie przypadki i...
jeden z nich trafił się nam.
- Więc postanowiłaś wrócić... - jego głos był bezbarwny.
- Wręcz przeciwnie. Zdecydowałam się odejść. Dopiero później pomyślałam, że to nie w porządku
wobec ciebie i wobec dziecka. Widziałam, jakim jesteś wspaniałym ojcem.
Nie mogłam odmówić naszemu dziecku twojej miłości tylko dlatego, że my nie zamierzamy być
razem. Nie chciałam jednak, żebyś znów znalazł się w pułapce. Ty sam musisz dokonać wyboru.
Kupiłam ten dom i zamieszkam tu, a ty będziesz mógł widywać swoje dziecko.
Nie musisz się ze mną żenić.
- Muszę, Izzy - odparł. - Muszę, ponieważ cię kocham. Zawsze cię kochałem i nie zamierzam cię
znów stracić. Za pierwszym razem było źle. Za drugim - nie do zniesienia.
Następnego razu już bym nie przeżył...
Więc jeśli mnie kochasz, wyjdziesz za mnie i pozwolisz mi pokazać, jak bardzo ja kocham ciebie.
- A dziecko?
- Oczywiście, że będę kochał nasze dziecko - powiedział łagodnie. Przyłożył dłoń do jej brzucha. -
Chyba w to nie wątpisz?
- Co w takim razie zrobimy z domem? - spytała z namysłem.
Roześmiał się.
- Może urządzimy tu sobie kryjówkę? Będziemy mieli gdzie uciec od wrzeszczących dzieciaków i od
czasu do czasu pobyć sam na sam.
Popatrzyła na niego z uśmiechem.
- Brzmi nieźle. - Ucieszył ją ten pomysł, jednak nie potrafiła przestać myśleć jak kobieta interesu.
Kiedy porządkowała papiery, nasunęło się jej sporo pomysłów, tyle że każdy z nich wymagał
pieniędzy - a tych miała pod dostatkiem. Dom pani Jenks i budynki gospodarcze to
dopiero początek. Teraz jednak nie zamierzała opowiadać
Willowi o swoich planach. Mieli na to mnóstwo czasu.
Całe lata. W tej chwili chciała jedynie cieszyć się z tego, że jest tak blisko niego.
Szli drogą objęci wpół, a kiedy doszli do domu, Will ujął jej dłoń i poprowadził do ławki w
ogrodzie, gdzie siedział z panią Jenks.
Wziął Izzy na kolana, a ona przytuliła się do jego piersi, myśląc, jakie szczęście spotkało panią
Jenks, że mogła umierać, słuchając bicia jego serca. Czy on w ogóle zdawał sobie sprawę, ile miał
do zaoferowania?
- Jesteś taki dobry - powiedziała cicho. - Kocham cię, bardzo.
- Ja też cię kocham. Byłem pewien, że cię straciłem, a co gorsza, że nie da się tego odwrócić. W
najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że zrezygnujesz ze wszystkiego, by wrócić tu i zostać
ze mną.
- Z niczego nie zrezygnowałam. To ty jesteś dla mnie wszystkim, Will. Ty, nasze dziecko, twoje dzieci
i twoi rodzice, i Rob, i Emma, i Tom. To ludzie są najważniejsi.
- W Londynie też są ludzie.
- Nie ci, na których mi zależy. Kate została w Australii. Spotkała tam kogoś. Była moją jedyną
przyjaciółką.
Mój dom jest tutaj - z wami. A przede wszystkim z tobą.
Pochylił głowę i pocałował ją czule.
- A więc witaj w domu, kochanie - powiedział miękko.
- Witaj w domu.