Halina Popławska
Spadek w Piemoncie
Tryptyk rewolucyjny
Z myślą o Pier Giorgio,
Piemontczyku
Wydarzyło się to ostatniego dnia czerwca 1794 roku, daleko od Paryża i od Rewolucji, hen,
aż na kresach Rzeczypospolitej.
Pani Ludwika Chodkiewiczowa, starościna żmudzka, siedziała w parterowym gabinecie
lewego skrzydła pałacu w Młynowie, gdy raptem drzwi otwarły się z trzaskiem.
Pani starościna, zdumiona, wstała i jak gdyby pchnięta niewidzialną ręką wyszła z gabinetu.
Sunęła długą amfiladą pokojów, a wszystkie drzwi po drodze otwierały się przed nią same.
Doszła tak do ostatniej komnatki. Stał tu wielki gdański zegar, a szyba osłaniająca tarczę
zmąciła się pod wzrokiem wchodzącej, by po chwili ukazać, odbitą jak w lustrze, straszliwą
scenę egzekucji.
Ofiarą była córka pani starościny, śliczna księżna Lubomirska, w tej samej bowiem chwili
tam, w Paryżu, na placu Rewolucji, budzące grozę w całej Europie ostrze gilotyny spadało na
szyję młodej Polki.
Pani starościna krzyknęła, wyciągnęła przed siebie ręce i padła zemdlona.
I
Obudziła się, jak zwykle od tygodnia, w środku nocy rozdygotana, z twarzą zalaną łzami i
rozpaczą w sercu.
Wąski prostokąt okna kładł się na ceglanej podłodze plamą drżącej poświaty, a cisza byłaby
zupełna, gdyby nie daleki a miarowy tupot, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie żelaza.
Siadła na łóżku nasłuchując. Spod przeciwległej ściany buchnął nagle gwałtowny kaszel,
mącąc ciężki i nierówny oddech chorej.
Zerwała się i przypadła do posłania.
- Podniosę cię, będzie ci lżej - szeptała prędko obejmując wychudłe plecy przyjaciółki. -
Oprzyj się na mnie. - Drugą ręką chustką ścierała wąską strużkę krwi, sączącą się z kącika ust
młodej kobiety.
Wydało jej się nagle, że daleki dotąd tupot jak gdyby się przybliżył, a owo pobrzękiwanie
wyraźnie już było szczękiem broni.
Chora także usłyszała te groźne odgłosy.
- Idą - zaszemrała wśród kaszlu. - Idą po mnie.
- Ależ nie, każdej nocy tak chodzą. Nic o tobie nie wiedzą.
- Wiedzą - upierała się. - Wiedzą wszystko. Ale ja nie pójdę do więzienia... Nie, nie... ja... -
jeszcze gwałtowniejszy atak kaszlu rzucił ją, bezsilną, na poduszki.
- Cicho, cicho, zaszkodzisz sobie...
- Mnie już nic... nie zaszkodzi... nic... Czy schowałaś dokumenty?
- Dałam matce Mitou na przechowanie.
- To dobrze... Pamiętaj, ten notariusz... To bardzo ważne... musisz być pewna siebie... I nie
bać się... Ja się też nie bałam... Nawet teraz... Słyszysz? Już są blisko...
Cicho skrzypnęły drzwi i tęga kobieta w grubej płóciennej koszuli stanęła na progu.
- Czy to ty, matko Mitou? - spytała chora.
- Ja, dziecino, ja, przyszłam zobaczyć, jak się czujesz.
- Już dobrze... bardzo dobrze...
Kroki były zupełnie blisko, na sąsiedniej ulicy, a szczęk broni towarzyszył do taktu miarowym
tupotom.
- Idą... po mnie...
- Nie bój się, nie dam cię - głos matki Mitou brzmiał absolutną pewnością.
- Teklo - wionął szept chorej tak słaby, że ledwie słyszalny - może lepiej, żeby cię tu... nie
było...
- Nie odejdę stąd.
Na chustce było coraz więcej krwawych plam.
Nagłą ciszę, która zapadła, gdy idący stanęli przed domem, przerwało łomotanie do drzwi.
- Idę, idę. - Matka Mitou spojrzała na leżącą i wyszła.
Po chwili usłyszały odsuwanie rygli i zgrzyt klucza.
- Teklo... nie wiem, jak ci dziękować... Byłaś dla mnie taka dobra...
- To ty byłaś dobra... uratowałaś mnie...
- Matka Mitou... pomoże ci... wydostać się z Paryża... A potem... musisz już sama...
Pieniędzy chyba starczy...
Brutalnie szarpnięte drzwi uderzyły o ścianę. Do izby wtłoczyło się kilkunastu uzbrojonych
mężczyzn.
- Obywatelko Nanterre! - krzyknął dowódca straży. - Jesteś aresztowana za zdradę
Republiki.
- Ona jest umierająca - szepnęła Tekla, wskazując posłanie.
- Poczeka jeszcze - zarechotał jeden z przybyłych. - Łatwiej będzie na placu Rewolucji.
Matka Mitou przepchnęła się do dowódcy.
- Nie dam jej ruszyć - powiedziała twardo. - Niech umrze w spokoju.
- Odsuń się, obywatelko - zakomenderował dowódca. - A ty - zwrócił się do leżącej - jeśli
sama nie wstaniesz, to ci pomożemy.
Kaszel, który zdawał się rozrywać płuca chorej, wyrzucił strumień krwi. Krew spłynęła po
kołdrze, splamiła podłogę, zbryzgała buty dowódcy.
Powieki umierającej zatrzepotały, po czym opadły na zmęczone źrenice.
- Dziecinko... - Matka Mitou zdławiła łkanie.
- Nie żyje - rzucił jeden z żołnierzy. - Ma szczęście, arystokratyczna dziwka - dodał
pochylając się nad leżącą.
- Żeby ją... Żeby to podłe nasienie... - klął dowódca, usiłując oczyścić ubrudzone krwią buty.
- Nie żyje - powtarzała Tekla, jak gdyby nieświadoma grozy sytuacji. - Nie żyje...
- Nie żyje, i co z tego! - wrzasnął doprowadzony do wściekłości dowódca oddziału. -
Wyrzucić to ścierwo - zwrócił się do żołnierzy.
- Spróbuj tylko ją tknąć. - Matka Mitou podsunęła pięść pod nos najbliżej stojącego.
Żołnierz cofnął się, odwracając oczy od umarłej.
- Idźcie już obywatele, nic tu po was. - Matka Mitou podeszła do dowódcy. - To straszna
choroba... Po co macie się narażać? Zaraźliwa...
- Zaraźliwa - zaszemrali żołnierze tłocząc się do drzwi.
- A ta... co za jedna? - dowódca wskazał Teklę. - Też jakaś parszywa arystokratka?
- Jaka tam arystokratka! - oburzyła się matka Mitou. - To moja krewniaczka... pomaga mi...
obsługuje klientów... zmywa kubki...
- Jak się nazywa?
- Yvette Grangier. Sprowadziłam ją ze wsi... z daleka. Aż spod Troyes. Muszę mieć kogoś do
pomocy. Sama nie daję rady.
- Dawniej była tu inna - zauważył ten, co stał najbliżej drzwi. - Wesoła dziewczyna... i ładna.
Nazywała się, o ile pamiętam, Wiktoryna.
- Wiktoryna! - prychnęła matka Mitou. - Latawica, nic dobrego. Żadnej wyręki z niej nie
miałam. Poleciała za jednym takim...
- Wiemy - zarechotała reszta kompanii. - Znamy Wiktorynę. Dziewucha dorzeczna, jak mało
która. No, a ty - żołnierz zbliżył się do Tekli. - Czego się boczysz? Odsuń włosy, całą twarz ci
zakryły.
- Zostaw ją, obywatelu. - Matka Mitou zasłoniła sobą Teklę. - Nie widzisz, że nieśmiała?
Dziewczyna ze wsi... boi się... ale robi za dwie. Wkrótce przywyknie do miejskiego życia.
Teraz... lęka się umarłej. Ona taka strachliwa. Chodźcie, obywatele, podam wam wina.
Wysuwali się po jednemu. Dowódca wyszedł ostatni.
Matka Mitou zamknęła drzwi i uwinęła się za kontuarem.
Rozochoceni poczęstunkiem zapomnieli o śmierci, która była jeszcze blisko, tuż za ścianą.
Bo cóż dla nich znaczyła? Ocierali się o nią każdego dnia, każdej nocy, zapełniając więzienia.
Stamtąd był już tylko krok na plac Rewolucji.
Tekla starła krzepnącą krew z twarzy umarłej, ucałowała stygnące ręce. To im zawdzięczała
życie. Jej cichym łzom towarzyszyły wybuchy śmiechu i rewolucyjna śpiewka, wyraźnie
dobiegające z frontowej izby winiarni.
Arystokratka... O tak, leżąca na nędznym posłaniu dziewczyna należała do jednego z
najstarszych rodów Bretanii. Panna Klotylda de Nanterre. Jakże daleko stała jej kołyska od
barłogu, na którym dokonała młodego życia! Jakże daleko przycupnęła rudera matki Mitou
od wspaniałego zamku mierzącego w niebo ostrzem wież i wieżyczek! Matka Mitou była
jedyną, ostatnią na tej ziemi osobą, która ją kochała. Dawną sługą, co czuła jeszcze
wdzięczność i przywiązanie, a więc cnoty uchodzące dziś za zbrodnię, wyrwane z ludzkich
serc wraz z pamięcią i z sumieniem.
Głośniejsze śmiechy i postukiwanie kubków na kontuarze oznajmiły koniec poczęstunku.
Żołnierze hałaśliwie opuszczali winiarnię, klnąc nieudaną misję.
- Nie możesz tu zostać - matka Mitou dotknęła ramienia Tekli. - Przyjdą znowu. Są ciebie
ciekawi. A to moje biedactwo - uklękła przy posłaniu. - Bóg zlitował się i nie dopuścił... -
Zapłakała cicho.
- Co mam robić, matko Mitou? Gdzie iść?
- Tam, gdzie ona kazała. Ustawiłam świeczkę w oknie, Yannick zobaczy i przyleci.
Wyprowadzi cię z miasta. Nie bój się. Ona dopomoże - wskazała umarłą. - To anioł,
prawdziwy anioł i nie jej miejsce było na tej ziemi. Strasznej ziemi.
- Matko Mitou... jak ci mam dziękować...
- To nie ja - obruszyła się stara. - To ona. Ona cię znalazła, jak ja ją znalazłam leżącą bez sił ot
tam, pod tym murem. - Wyciągnęła rękę i zachlipała głośno.
Przerwało jej ciche pukanie w szybę.
- To Yannick - zerwała się z kolan. - Musisz się ubierać.
- Muszę - przytaknęła Tekla.
Trzęsącymi się rękami wkładała pończochy, koszulę, kaftanik, pasiastą spódnicę. Splotła
ciasno włosy i na plecy spuściła gruby warkocz sięgający bioder. Nasunęła na głowę czepek.
Jeszcze tylko trzewiki i ciepła chustka, w razie wieczornego chłodu.
- Masz tu trochę chleba z serem - matka Mitou podawała płócienną torbę - i koszula na
zmianę, i drugi kaftanik. Przepasz się fartuchem, to bardzo ważne, zapomniałaś? Na dnie leżą
pieniądze i dokumenty. Pilnuj dobrze torby. Czy pamiętasz adres tego notariusza? I
nazwisko? Do granicy jesteś Yvette Grangier, nie zapomnij, a potem... Potem ona cię
poprowadzi. Idź, z Bogiem.
Tekla pochyliła się do jej rąk.
- Co też ty...
- Matko Mitou, matko Mitou...
- No idź, już czas.
W drzwiach stanął chudy wyrostek.
- Chodźmy - przynaglił. - Trzeba być przy bramie wcześnie, gdy otwierają... Wtedy
najłatwiej... I mam tam znajomego...
Ostatnie spojrzenie na nieruchomą postać pod zakrwawioną kołdrą. Ostatni uścisk dobrej
matki Mitou. Wie, że nigdy tu nie wróci, nigdy. Zbyt straszne wspomnienia zostawia za sobą.
Krew i śmierć. I rozpacz... I lęk, potworny, dławiący lęk, który tamuje oddech i mąci wzrok, a
biedne jej serce trzepocze jak oszalałe, niczym rozkołysany dzwon. Jak długo to wytrzyma?
Jak długo?
Coraz szerzej rozlewa się jasność na niebie, kwilą dawno już obudzone ptaki. Dzień
zapowiada się pogodny i upalny. Na sterczących między kamieniami źdźbłach trawy
pobłyskuje rosa.
Szli w milczeniu coraz dalej i dalej od schronienia, które przestało już być bezpieczne.
W bramie otwartej na zieloność pól tłoczyły się wozy każdego ranka przywożące skąpe
plony warzywnych ogrodów dla głodującego Paryża.
Żołnierze dokładnie sprawdzali zawartość koszów i kobiałek, zaglądali pod przykrycia,
wymieniali uwagi z dobrze widać znajomymi przybyszami ze wsi.
- O tam, na lewo - szepnął Yannick, ciągnąc ją za rękaw. - Tam widzę znajomego...
Przecisnęli się wśród wozów i koni do furtki pilnowanej przez dwóch żołnierzy.
- Witaj, Piotrze! - zawołał Yannick i dodał prędko: - Niech żyje Republika, jedna i
niepodzielna!
- Niech żyje - odparł flegmatycznie młody żołnierz, poprawiając pas i przerzucając przez
plecy karabin, a właściwie starą myśliwską strzelbę zwisającą na rzemieniu, z której był
wyraźnie dumny.
- Przepuść moją siostrę - Yannick popchnął Teklę do przodu. - Musi wrócić do domu
pielęgnować chorą babkę.
- Co tam babka - zaśmiał się drugi żołnierz, zaglądając dziewczynie w twarz. - Postawiłbym
liwra, że wolałaby zostać w Paryżu.
- Pewno, że wolałaby - powiedział prędko Yannick. - Bądź dobry i przepuść ją, ja nie mam
czasu. Pracuję przy rafinerii saletry.
- Idź, nikt cię nie trzyma - oświadczył znajomy chłopca. - Zaopiekujemy się twoją siostrą.
- Przepuśćcie ją, ona nieśmiała... boi się...
Zbawcza furtka uchyliła się wreszcie, tuż obok szeroko rozwartej bramy. Yannick wycisnął
głośnego całusa na policzku Tekli.
- Do zobaczenia - rzucił ze sztuczną wesołością.
On też wiedział, że nigdy jej nie zobaczy. Nigdy więcej nie przestąpi ona bramy prowadzącej
na zatracenie.
Szybkim krokiem skierowała się wzdłuż muru, by po chwili, dojrzawszy kępę drzew i
kwitnące obficie krzewy głogu, zapaść w gąszczu, stać się niewidzialną, przestać istnieć dla
tego potwornego miasta, którego wieże wystrzelały wysoko w jasne niebo.
Pusto było i cicho. Paryż, choć bliski, odszedł gdzieś daleko, zalany wschodzącym słońcem,
otulony przejrzystą mgiełką świtu.
Musiała iść na południe, tam było zbawienie, granica, która oddzieli ją od francuskiego
piekła.
Ścieżka wiła się brzegiem zagajnika, ginęła chwilami w gęstwinie, wynurzała się na leżące
odłogiem pole, wiodła przez pastwisko i znów zagłębiała się w las.
Słońce stało już dość wysoko, gdy Tekla przysiadła w gęstej trawie. Zjadła kawałek chleba z
serem, a zmęczenie okazało się silniejsze od strachu. Obudził ją pies - mały pastuszek
przepędzał przez ścieżkę kilka chudych krów i stadko owiec.
Siadła przerażona przyciskając cenną torbę z dokumentami, ale chłopiec nie okazał
ciekawości. Gwizdnął na psa i znikł za drzewami.
Zerwała się i spoglądając na słońce, które dawno już oznaczyło południe, powlokła się na
drżących nogach. Teraz dopiero odczuła słabość po przeżyciach ostatniej nocy, a i
przedtem... Czyż miała choć chwilę spokoju? Od aresztowania Różyczki minęło przeszło pół
roku, a od tygodnia...
Wzdrygnęła się na straszne wspomnienie.
Trzeba iść dalej i dalej, ratować życie, nie dać się złapać, wymknąć się otwartym przed nią
bramom więzienia, nie pozwolić, by ją rzucono na haniebny wózek, dostarczający ofiary
wszechwładnie panującej Pani Gilotynie.
Na południe. Na południe.
Słońce kryło się za czuby najwyższych drzew, gdy wreszcie pomyślała o spoczynku.
Gdzie spędzi noc? Pod czyim dachem? Unikała dotąd domów i chat, bojąc się spotkania z
ludźmi, ich ciekawości i pytań. Ale bała się też lasu i mroku. I znowu znalazł ją pies, duży żółty
kundel z jednym okiem i wyjątkowo piękną głową.
Obwąchał ją, a potem zaszczekał przyjaźnie, jak gdyby na powitanie.
Na ścieżkę wbiegła dwunastoletnia może dziewczynka i stanęła ujrzawszy nieznajomą.
- Dobry wieczór - powiedziała Tekla. - Masz bardzo miłego psa. Biedny. Co się stało z jego
okiem?
- Wybili mu kamieniami - dziewczynka objęła psa za szyję.
- Kto?
- Tacy źli chłopcy ze wsi. Pani nietu... jesteś nietutejsza, obywatelko - poprawiła się prędko.
- Nie mieszkasz w Rosi~ere?
- Nie, ale szukam noclegu.
- Może moja mama...
- Gdybyś mogła mnie zaprowadzić...
- Miluś od razu cię polubił, a on teraz nie wierzy nikomu.
- Nic dziwnego, że jest ostrożny...
- Idziesz, obywatelko, z Paryża?
- Z Paryża.
Pies biegł przodem, ścieżka zagłębiała się w las, na niebie stała już niknąca z każdą chwilą
łuna zachodu.
Domek, a właściwie prosta wiejska chata, tak był oplątany zielenią, okryty bluszczem i
powojem, otulony krzakami bzu, jaśminu i głogu, że z trudem dojrzała dach z kominem, na
który - dla lepszego ukrycia - drzewa opuszczały gałęzie.
Ścieżka była wąska i ledwie przecisnęły się przez gąszcz, by dotrzeć na małe podwórko,
jedyną wolną przestrzeń przed wejściem do domu.
- Gdzie zamarudziłaś tak długo? - kobiecy głos pełen był niepokoju. - Chciałam już iść na
poszukiwanie...
- Prowadzę gościa, mamusiu - dziewczynka podskoczyła do drzwi. - Miluś ją znalazł...
- Kogo znalazł? - Tym razem w głosie wyraźnie brzmiał przestrach, a w progu stanęła młoda
jeszcze kobieta, ubrana jak ubogie wieśniaczki.
- Przepraszam cię, obywatelko - powiedziała prędko Tekla - czy pozwolisz mi przenocować?
- Przenocować?
- Tak, idę z Paryża do chorej babki i bardzo jestem strudzona - dodała ciszej.
Otwarte drzwi domu ukazały wnętrze kuchni słabo oświetlone ogniem z komina.
Pies popiskiwał radośnie, witając się z gospodynią.
- Miluś od razu ją polubił - zapewniała dziewczynka.
Tekla oparła się o futrynę, gospodyni bowiem cofnęła się w głąb domu.
- Ktoś ty, obywatelko?
- Nazywam się Yvette Grangier, pracowałam w Paryżu, idę na wieś do chorej babki.
- Daleko?
- Daleko.
- Wejdź, proszę.
Na kolację była miska zupy, wodnistej cieczy, w której pływały kawałki marchwi, zielone
pasma porów i garść fasoli. Ale był chleb. Wprawdzie twardy i ciemny, ale smaczny, a Tekli
wydał się wprost znakomity.
Gospodyni nie zadawała więcej pytań. Po kolacji, wraz z córką, usunęła się do sąsiedniej
izby, wskazując pod przeciwległą ścianą drewniany tapczan z siennikiem, zasłany derką, jakiej
używa się do okrywania koni.
Tuląc do siebie cenną torbę, Tekla ułożyła się na sienniku. Obawiała się zasnąć, ale zmogło
ją znużenie. Gdy o świcie otworzyła oczy, palce jej natrafiły na ciepłe futro. To Miluś spędził
noc u jej boku, a po przebudzeniu polizał jej rękę.
Zerwała się, gdy gospodyni weszła do kuchni. Splotła prędko gruby warkocz, którym
owinęła głowę, po czym nasunęła czepek i obwiązała spódnicę niebieskim fartuchem.
- Jak ci się spało, obywatelko?
- Doskonale. Miluś dotrzymał mi towarzystwa.
- Dziwnie cię polubił - zauważyła życzliwie kobieta - zazwyczaj jest nieufny wobec obcych.
- Jeżeli mu wybito oko... - zaczęła Tekla.
- Mąż mój wrócił w nocy i wkrótce jedzie znowu. Może cię podwieźć - przerwała gospodyni.
- Nie wiadomo tylko, czy ci będzie po drodze - dodała po chwili.
- Ja potrzebuję na Dijon - wyznała Tekla lękliwie.
- Tak daleko to on nie jedzie, ale podwiezie cię spory kawałek.
Po więcej niż skromnym śniadaniu Tekla, gorąco podziękowawszy za gościnę, wsiadła na
dwukołowy wózek. Niedaleko za chatą droga wyżłobiona w głębokie koleiny wyprowadzała
podróżnych na bity trakt, do niedawna zwany "królewskim".
Właściciel pojazdu przyjrzał się dziewczynie dokładnie, po czym przez kilka godzin ani razu
ust nie otworzył.
Wózek był ubogi, konik za to, choć niewielki, ale żwawy i dobrze utrzymany. Biegł raźno, nie
potrzebował zachęty i widać było, że lepiej go żywiono niż samego właściciela.
Raz spotkali mały oddziałek żołnierzy, ale okazało się, że woźnica dobrze był znany w
okolicy.
- Gdzie tak spieszysz, obywatelu? - zagadnął dowódca z uśmiechem, opierając nogę o
wysokie koło.
- Ja, jak zawsze w drodze - odparł niedbale towarzysz Tekli, a wskazując dziewczynę, dodał: -
ot i teraz muszę jeszcze odwieźć do domu krewniaczkę żony.
- Ładna - cmoknął dowódca.
- Może i ładna - burknął woźnica.
- Nie zatrzymujemy - żołnierze rozstąpili się i wózek potoczył się dalej.
Tekla spojrzała z ukosa na towarzysza podróży, ale nic nie powiedziała. Dopiero, gdy
zatrzymali się przed nędzną chatą u wjazdu do jakiejś wsi, ośmieliła się spytać:
- Co to za wieś?
- Corvin - odparł krótko. - To już koniec drogi.
- Koniec - powtórzyła z przestrachem. - Dziękuję ci, obywatelu, bardzo dziękuję.
- Zatrzymamy się tu na popas. Już późno, a rano pojedziesz dalej.
- Pojadę? - spytała.
- Tak. Będzie okazja w twoją stronę. Nie lękaj się.
Ugoszczono ich jak zwykle bardziej niż skromnie. Towarzysz Tekli jeszcze na noc ruszył z
powrotem. Dziewczyna przespała się w komórce obok stajenki służącej również za oborę i
chlew. Bliskość tych jakże łagodnych zwierząt koiła niepokój, a zmęczenie pozwoliło zasnąć.
O świcie zbudziła ją stara kobieta, trącając lekko w ramię.
- Czas wstawać, panienko - powiedziała burkliwie - koń już zaprzężony do wózka. Pojedziesz
dalej.
Był to chyba cud. Podróż, której obawiała się, przeczuwając grożące jej niebezpieczeństwa,
zamieniła się w jakąś bezpieczną przejażdżkę. Podawano ją sobie jak gdyby z rąk do rąk,
zmieniały się tylko wózki, konie, no i woźnice. Raz był to węglarz z uczernioną twarzą, raz
smolarz - noc spędziła w jego szałasie w głębi lasu - innym razem chudy drab z nie ogoloną
twarzą, wyglądający na żołnierza. Trochę się go bała, ale okazał się sympatyczny i wcale
niegroźny.
A przed nią leżała Francja, powalona Rewolucją, dumne niegdyś królestwo, dziś nędzna,
pokorna i poddana nowej władzy Republika.
Zburzono kamienne krzyże, przydrożne kaplice, ich porozbijane szczątki walały się w kurzu
lub tonęły w kłębiącym się dokoła zielsku. Zielsko oplatało ruiny domów, poczerniałe dymem
pożarów zgliszcza, okrywało tę potworną nagość własnowolnej destrukcji, ubierało ją w
zieleń, której bogactwo i rozrost zdumiewały, jak gdyby ziemia nie tykana ludzką ręką,
zamiast wydawać potrzebne człowiekowi do życia plony, rodziła z rozpaczy chwasty, byliny i
ciernie.
Dawno już minęli Dijon. Okrążyli miasto szerokim łukiem, kierując się już zdecydowanie ku
granicy.
Przestała kłamać i udawać. Ci, co ją wieźli, domyślili się bez trudu celu jej podróży.
Pofalowana powierzchnia ziemi, wypiętrzone wzgórza i pagórki, zdawały się oznajmiać
bliskość górskiej krainy, zbliżanie się do potężnego łańcucha Alp, które nareszcie odgrodzą ją
od niebezpieczeństwa i śmierci.
- Granica oddaliła się nieco - powiedział jeden z ostatnich jej towarzyszy, patrząc na nią
przenikliwie.
- Jak to? Nie rozumiem - wyszeptała wyrwana nagle z chwilowego poczucia bezpieczeństwa
i znowu wtrącona w jakże niedawne zagrożenia.
- Nasze wojska zajęły Sabaudię - woźnica machnął batem, nie dotykając jednak końskiego
grzbietu. - Nie wiesz o tym, obywatelko? Już ze dwa lata temu.
- Nie wiem...
Co właściwie wiedziała o tej Francji obcej i przerażającej, która pozbawiła ją dachu nad
głową i bliskich, drogich osób, zmuszając do szukania ratunku w ucieczce?
Co robiła na tych obcych drogach, zdana na łaskę i niełaskę obcych ludzi? Po co opuściła
ojczyznę, bezpieczny dom, po co wyrwała się spod opieki wujenki, która choć czasem
surowa, była jednak zawsze sprawiedliwa? Ale tak chciała Różyczka. Różyczka...
- Tekla ze mną pojedzie - oświadczyła matce.
- Pojedziesz, Teklo? - spytała wujenka.
- Pojadę - odparła odważnie.
- Ale tam Rewolucja, spadają głowy na szafocie...
Różyczka tylko śmiała się wyzywająco. Nic dziwnego. Była szalona. Zakochana do utraty
rozumu w pięknym i fascynującym Tadeuszu Mostowskim.
Ma przecież męża, męża i dziecko - myślała Tekla. Dla Różyczki jednak nic wówczas nie
istniało. Ani mąż, ani dziecko. Tylko on, Mostowski.
Myśli rwą się wraz z podskakiwaniem wózka na nierównej drodze. Obcy krajobraz przesuwa
się przed oczami. Piękny, ale obcy. Mocniej przyciska do piersi torbę z bezcennym
dokumentem. Co tam ją czeka, za tą tak upragnioną granicą? I czy wróci jeszcze kiedy do
domu? Do domu...
Właściwie domu swego, prawdziwego, rodzinnego nie miała. Miała pięć lat, gdy utraciła
rodziców. Doskonale ich pamięta. Matka jasnowłosa i delikatna, jak przystało na córkę
znakomitego rodu. I ojciec... Była do niego podobna. Z biegiem lat coraz bardziej. Mówiły jej
to osoby, które go niegdyś znały. Po matce nie byle jakich miała protoplastów. Sam Jan Karol
Chodkiewicz, hetman wielki litewski i wojewoda wileński był jednym z tych najważniejszych.
Wychodząc za jej ojca, skromnego szlachcica bez majątku, panna Chodkiewiczówna
popełniła mezalians, którego rodzina nigdy jej nie wybaczyła. Dopiero po ich śmierci wuj
Chodkiewicz przypomniał sobie o istnieniu sieroty po kuzynce i wziął ją do siebie.
- Widzisz ten dom, panieneczko? - woźnica wskazał biczem prześwitującą czerwono poprzez
gęste listowie dachówkę.
Obudzona ze wspomnień, spojrzała we wskazanym kierunku.
- Tu zostaniesz do jutrzejszego ranka - mówił dalej. - Ja muszę wracać.
- Dziękuję, obywatelu - wyszeptała, niepomna już, ile to razy powtarzała te same słowa w
podobnej sytuacji.
- Ot tam, za tymi drzewami to już Sabaudia i dawna granica. Teraz pełno tu naszego
wojska... - urwał.
- To może niebezpiecznie? - podniosła oczy na opaloną twarz, porośniętą kilkudniowym
zarostem.
- Nie - rzucił spokojnie. - Nie obawiaj się. Wojska tu pełno, bo Francuzi zajęli Niceę i przed
rokiem Konwent zadecydował o przyłączeniu tego dawnego hrabstwa do Francji. Główna
kwatera rewolucyjnej armii jest w Chamb~ery, stolicy Sabaudii. Z pewnością ominiesz to
miasto, nie trzeba leźć w paszczę lwa, jak to się mówi. I choć Wiktor Amadeusz Iii utracił
część swego królestwa, nie dopuścił Francuzów do Sardynii.
- Do Sardynii? - zdziwiła się.
- Tak. Wiktor Amadeusz jest królem Sardynii i Piemontu. Próżno rewolucyjna flota z Tulonu
usiłowała przybić do wyspy, wysadzić tam wojsko i z dwóch stron uderzyć na Sabaudczyka.
Nie udało się! - głos woźnicy dźwięczał triumfem. - Odpłynęli jak niepyszni! Bandyci! -
mruczał, nie zważając na pasażerkę.
- Kiedy to było? - spytała mimowolnie zainteresowana.
- W zeszłym roku. Wojna tu toczy się już ze dwa lata. A ty, panieneczko, choć uciekasz przed
Rewolucją, uważaj, żebyś tam, w Piemoncie, nie spotkała tych samych sankiulotów - splunął.
- Co mówisz, obywatelu?
- Tak, tak, Rewolucja rozprzestrzenia się jak zaraza, a za Alpami tylko na to czekają. Bo
wszędzie są tacy, co lubią innym obcinać głowy, zanim własnej nie stracą - śmiał się cicho,
rad ze swego konceptu.
Uderzył ją ton głosu, błysk oka i wyraz twarzy mówiącego.
Czy takie słowa mógł wypowiadać wieśniak? Chłop bez żadnej nauki czy edukacji?
Przyjrzała się uważniej siedzącemu obok mężczyźnie. Biedny był, to nie ulegało wątpliwości,
biedny i zaniedbany. Ale jego twarz... oczy...?
- Co mi się tak przyglądasz, panieneczko? - uśmiechnął się z lekkim, jak jej się wydało,
szyderstwem.
- Kim jesteś, obywatelu? - zwróciła ku niemu głowę. - Kim właściwie jesteś? - powtórzyła.
- Ja? - zaśmiał się cicho. - Ja, panieneczko?
- Tak, ty.
- Należę do nielicznego już bractwa tych, co usiłują przeżyć kataklizm zwany Rewolucją i
pomóc przeżyć tym, co byli przeznaczeni na ofiarę... Trzeba, widzisz, gdy po powodzi wody
opadną i wicher ścichnie, stanąć do pracy, do odbudowy tego, co się da jeszcze odbudować,
do podniesienia z ruiny gmachu naszej cywilizacji i kultury. Nam trzeba to uczynić, by nie
dopuścić do ostatecznego zniszczenia, by przeszkodzić zapanowaniu barbarzyństwa, by
wyplenić dzikość obyczajów.
- Rozumiem - szepnęła zafascynowana żarem jego wypowiedzi. - I myślisz, panie - pochyliła
z szacunkiem głowę - że to się uda?
- Uda się - przytaknął z mocą. - Nasza Europa jest stara i nieraz już różni barbarzyńcy
stawiali stopę na gruzach Rzymu. Ale Europa zwyciężała. Zawsze. Nasza cywilizacja pociągała
najsroższych ciemiężycieli, którzy po pewnym czasie poddawali się jej przewyższającej
wszystko dominacji. Chodzi mi w tej chwili o świat ducha, bo materia... - zamilkł.
- Co chcesz, panie, powiedzieć? - przynagliła.
- Nasz wiek pragnął stać się wiekiem rozumu - podjął. - Panowanie rozumu miało przynieść
ludzkości szczęście i wyzwolenie. A co przyniosło?
- Jednak hasła Rewolucji są piękne: Wolność - równość - braterstwo...
- Zapominasz o najważniejszym - błysnął ku niej oczami.
- O czymże?
- Wolność-równość-braterstwo lub śmierć - tak przecież wołano. Kto nie pragnął takiej
wolności, równości czy braterstwa, musiał zginąć.
- Mój Boże...
- Widzisz, panieneczko, te trzy tak piękne na pozór hasła są właściwie sprzeczne ze sobą.
Pomyśl tylko: wolność i równość wykluczają się wzajemnie. Wolność niszczy równość między
ludźmi, a równość ogranicza wolność.
- A braterstwo? - spytała.
- Braterstwo... - zamyślił się. - Braterstwo, że tak powiem, nie jest z tego świata. Należy do
dziedziny ducha. Mówię naturalnie o prawdziwym braterstwie wypływającym z wiary, że
wszyscy wyszliśmy z ręki jednego Ojca, Stwórcy wszechrzeczy. Ale Rewolucja usunęła Boga z
obecnego świata, niepotrzebny, jej zdaniem, Odkupiciel otwierający przed człowiekiem
nieśmiertelność, dający jedyną w świecie szansę na wieczność. To wszystko wykracza poza
ramy suchego rozumu, jak to pojmują encyklopedyści oraz inni mędrcy wieku Oświecenia. Bo
tak nazywamy nasz wiek, nieprawdaż?
Wzdrygnęła się, jak gdyby przeniknął ją podmuch lodowaty.
- Nasz wiek, który stacza się w przepaść, utopiony we krwi wolnych i równych sobie
obywateli, złączonych braterstwem nakazanym pod grozą śmierci. Tak to wygląda. -
Wstrząsnął lejcami i konik parsknąwszy przyspieszył biegu.
Całą noc nie spała.
Cienka ściana kuchni oddzielała ją od ubogiej obórki. Słyszała ludzkie nieledwie stękanie
krowy i paru owiec. Czy i one też myślały, zastanawiały się? Wiek Oświecenia... Europa...
barbarzyńcy na gruzach Rzymu... Boże, Boże, co to wszystko znaczy? I kim są ci ludzie?
W tej chwili zdała sobie jasno sprawę, że ci, których brała za nieokrzesanych wieśniaków,
posiadali w istocie wielką wiedzę i kulturę. Kim więc byli?
"Bractwo" - tak powiedział ten ostatni.
Gdy świt rozpalił małe szybki złotem i purpurą, zerwała się gotowa do drogi, obciągając
wymiętą spódnicę, wygładzając kaftanik. Prędko splotła warkocze, włożyła świeży czepeczek.
Torba, oprócz cennych papierów, kryła niejedną pożyteczną rzecz, nieodzowną w tej jakże
długiej podróży.
Nowy woźnica okazał się młody i urodziwy.
- Jedziemy, obywatelko - rzucił tonem wojskowej komendy pomagając jej wgramolić się na
dość duży wóz zastawiony workami pełnymi nieznanej zawartości.
Miał na grzbiecie koszulę połataną na łokciach i sukienną kamizelkę nieokreślonego koloru.
Spodnie, spięte sprzączką pod kolanem, podobnie jak koszula świeciły łatami. Nie nosił
kapelusza, a wiatr rozwiewał ciemne włosy, które niecierpliwym ruchem odgarniał z oczu i
twarzy.
Długi czas jechali w milczeniu.
- No i co, obywatelko, jak ci się tu podoba? - młody człowiek zakreślił biczem szerokie koło.
- Tak tu pięknie - szepnęła - że można zapomnieć o... tamtym...
- Piękna jest nasza Sabaudia - przytaknął - a do niedawna była i szczęśliwa. Co ma zresztą
piękno do szczęścia, nie wiadomo. Szczęście odeszło, choć piękno zostało.
Droga z szerokiej doliny wpadała w wąwóz, z obu stron obmurowany skalnym zboczem. Po
lewej ręce płynął strumyk, w którym podróżni mieli możność obmyć się i ugasić pragnienie.
Gęsta i świeża murawa zapraszała do odpoczynku, toteż gdy w południe w jednej ze ścian
wąwozu pojawił się prześwit, woźnica skierował tam konia. Po chwili zakryło ich strome
zbocze, porosłe bujną roślinnością, a rozłożyste drzewa tworzyły rodzaj letniego salonu
niewidocznego z drogi.
- Tu odpoczniemy i przekąsimy co nieco - woźnica zręcznie zeskoczył na ziemię i podał jej
obie ręce do pomocy. - Chodź, obywatelko, usiądź na tej trawie, a zapomnisz o gilotynie i
Rewolucji.
Wyjął z wozu dobrze wypchaną sakwę, z której wydobył chleb, o dziwo świeży, kawał
owczego sera, butelkę białego wina i dwa cynowe kubki.
- Wody mamy pod dostatkiem - wskazał strumyk - a ręczę ci, że jest doskonała. Nigdzie
lepszej nie piłem.
Rozesłał na trawie serwetę i rozłożył wiktuały.
- Zaraz ci ukroję chleba - spojrzał na nią z boku. - Niestety, nie mam nic więcej do
zaofiarowania.
- To królewska uczta - uśmiechnęła się.
- Prawda, jacy staliśmy się mało wymagający? - podchwycił za nią. - Cieszy nas świeży chleb i
kawałek sera.
- W Paryżu i tego nie mają - zauważyła.
- A nie mają - przyznał nalewając wino. - Zaraz przyniosę wody - dorzucił.
Cisza była taka, że usłyszeć można było własne myśli. Jedli w milczeniu, zapatrzeni w
otaczające ich spokojne piękno.
- Tak tu bezpiecznie - westchnęła, połykając ostatnie okruszki.
- Teraz już nie - powiedział twardo. - Teraz i tu, tak jak tam, we Francji.
- Ty... jesteś tutejszy, obywatelu? - spytała niepewnie.
- O, ja - zaśmiał się. - Ja wszędzie jestem u siebie, i tu, i tam. Sabaudia była od początku
wroga Rewolucji, Wiktor Amadeusz Iii przygarnął emigrantów i księży, którzy nie zgodzili się
złożyć przysięgi na nową konstytucję. Jesienią dziewięćdziesiątego drugiego roku Republika
wydała nam wojnę i zbrojnie zajęła Sabaudię włączając ją do Francji. Nie odczuliśmy tu
jednak zbytnio grozy gilotyny i terroru. Francuzi atakowali przede wszystkim religię, a więc
księży, zakonników, niszcząc kościoły i klasztory. Ludzie trzymali się twardo i nie dali się
zastraszyć. Nowa administracja miała nie lada orzech do zgryzienia, gdy próbowała naruszyć
gminne struktury, znosząc odwieczny porządek. Sabaudczycy to górale, a górale mają mocne
głowy i silne ręce. Francuzi już to zrozumieli i nie nalegają zbytnio na wprowadzanie nowej
mody.
- To dobrze - przytaknęła skwapliwie. - Tym lepiej dla was, bo tam, w Paryżu... - wzdrygnęła
się.
- Wiem, co się tam działo i dzieje nadal. - Spojrzał na nią przenikliwie. - A ty, obywatelko,
zaznałaś pewnie wiele niedoli.
- Wiele - przyznała. - Otarłam się o śmierć, straszną śmierć... i byłam w więzieniu.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
Słońce siało przez gęste listowie przytłumiony blask, który nie raził oczu, a koił skołatane
nerwy. Tekli wydało się, że oto jest na jakiejś cudownej majówce, daleko od tych okropności,
od lęku i rozpaczy. Czy to możliwe? Czy normalne życie było w ogóle jeszcze możliwe na tej
ziemi?
Jej towarzysz odczuł widać ten nastrój dziwny i tak nie pasujący do rzeczywistości, bo
wyciągnął się na trawie i oparty na łokciu zwrócił ku niej piękną twarz.
- Czyż nie możemy sobie wyobrazić, Mademoiselle - powiedział lekko - że przebraliśmy się
oto za sielankowych pasterzy?... Koń wyprzężony skubie trawę, a my bawimy się tym
wiejskim poczęstunkiem, podobnie jak bawiono się do niedawna w Małym Trianon
nieboszczki królowej i w jej Wiosce, gdzie lubiła pieścić jagnięta i wybijać masło. Tak i my...
Wkrótce może powrócimy do naszych strojów i przyzwyczajeń...
- O nie - zaprzeczyła. - Od tego, co się stało, nie ma odwrotu, a ja... - zająknęła się - ja nigdy
nie wrócę do domu, nie zobaczę tych wszystkich... - nie potrafiła powstrzymać łez. Płakała
długo, tak długo, aż trzeba było jechać dalej.
Ten młodzieniec był ostatnim jej woźnicą. Teraz musieli przedzierać się górskimi drogami, z
dala od ludzi, zatrzymując się na nocleg w znanych mu widać miejscach. Tam zaopatrywano
ich w żywność i nie pytano o nic. Patrząc na nią, gospodarze skromnych domostw kiwali
głowami. Tak chyba wyrażali współczucie.
Potem, pewnego wieczoru o zachodzie słońca, stanęli na płaskim szczycie, skąd droga
stromo opadała ku dolinie.
- To Piemont - wskazał ręką przewodnik. - Wystarczy, byś pani zeszła na dół i wstąpiła do
pierwszego domu po prawej ręce. Poznasz go po żółtych okiennicach. Powiesz, że przysyła
cię Długi Jan.
- Dziękuję ci, panie - powiedziała gorąco. - Ach, jak dziękuję!
Złożył przed nią ukłon, którego nie powstydziłby się markiz czy hrabia na wersalskich
salonach.
- Czy ktoś tam na ciebie czeka? - spytał niespokojnie.
- O tak - powiedziała pewnym głosem. - Czeka na mnie spadek. Spadek w Piemoncie.
Ii
Długo żyła w przekonaniu, że Murowanka była własnością ojca, jej prawdziwym domem.
Oświecono ją, dopiero gdy dorosła. Dowiedziała się wówczas, że był to jeden z folwarków
należących do wielkiego klucza, a ojciec jedynie tam administrował.
Straszny mezalians popełniła matka! Nigdy o tym nie mówiono, bo i po co? Oboje wcześnie
umarli na panującą w tamtej okolicy zarazę. Cud tylko - dodawano - że ona ocalała.
Ocalała...
Czy po to, by zakosztować w obcym kraju Rewolucji i więzienia? Tułaczki, upokorzenia i
nędzy? Lęku, który porażał nerwy, tamował oddech i wstrzymywał bicie serca? Czy po to?
Złoty ludwik, wydobyty z zawiniątka z samego dna cennej torby, szeroko otworzył przed nią
drzwi wiejskiej oberży tuż za granicą, już w Piemoncie, a szacunek, jaki wzbudził u
gospodarzy, dodał jej nieco pewności siebie.
Wzięli ją naturalnie za jakąś arystokratkę, unoszącą głowę spod gilotyny. O nic jednak nie
pytali. Widać nie była pierwszą, która tą drogą uchodziła z życiem.
Dotyk szorstkiego płótna prześcieradeł sprawił jej prawdziwą rozkosz. Nareszcie mogła
rozebrać się i wyciągnąć wygodnie w czystej pościeli.
O świcie obudziło ją pianie kogutów. Podniosła głowę, nasłuchując odgłosów życia. Ale było
cicho, wszyscy jeszcze spali.
Te koguty tak swojsko piejące przeniosły ją na folwarczny dziedziniec Młynowa. Jako
dziewczynka lubiła wymykać się z pałacu i biegać boso po zroszonej trawie, witać się z
podwórzowymi psami, rozmawiać ze służbą.
- Cóż za gminne upodobania! - szeptały dobrze urodzone osoby.
Mimo mezaliansu matki i ona była "dobrze urodzona". Ojciec co prawda, choć ostatni
potomek starego rodu Uszyców, o którym niegdyś mawiano: "Zawsze jakiś Uszyc siedzi na
Uszycach" - nie posiadał nic. Owe legendarne Uszyce od dwóch pokoleń miały innego pana.
Sprawiły to wojny, najazdy kozackie, tatarskie, Uszycowie wykrwawili się, broniąc ojcowizny,
i tak ostatni z nich musiał szukać obcego chleba.
Ale Tekla była z niego dumna, z niego i z tych swoich nieznanych przodków. Była ostatnią
nosicielką tego nazwiska.
- Tekla Uszycówna - powtarzała sobie nieraz półgłosem, by poczuć swoją przynależność do
rodziny ojca, w domu wujostwa bowiem uchodziła zazwyczaj za "córkę Chodkiewiczówny,
kuzynki starosty".
- Wyjdziesz za mąż - mawiała ciotka Lubowidzka - i zmienisz nazwisko.
- Czy moje takie złe? - pytała. - Czyż koniecznie muszę je zmieniać?
- Złe, nie złe - ciotka Lubowidzka sznurowała usta. - Ale widzisz, twój ojciec nic już nie
posiadał. Musiał pójść na służbę. Na służbę - powtarzała takim tonem, jak gdyby ten ojciec
popełnił czyn niegodny.
I dlatego z początku, gdy jeszcze nie znała Rewolucji, sądziła, że jej hasła były słuszne i
sprawiedliwe. Dopiero potem, już w Paryżu, przekonała się... Ujrzała przepaść, jaka dzieliła
to, co się działo naprawdę, od pięknych słów i przemówień wygłaszanych z napuszoną i
nienaturalną grandilokwencją. Dość miała tych pompatycznych wypowiedzi rewolucyjnych
przywódców, które drukowano w gazetach.
Fałsz i kłamstwo - szeptała zamknięta w swoim pokoju - kłamstwo i fałsz! A ja myślałam...
Różyczka wzruszała tylko ramionami.
- Co cię to obchodzi? Ta ich polityka - mówiła. - My jesteśmy ponad tym. Niech sobie
Francuzi skaczą do oczu, nam nic do tego. Powiem ci tylko, że mimo tej ich "Rewolucji", Paryż
jest najweselszym miastem na świecie. Tylko tu się nie nudzę, tylko w tej prawdziwej stolicy
czuję się wolna i szczęśliwa. Tylko tu...
A potem... Potem było więzienie, długie i straszne, i na koniec gilotyna. I po co? Dlaczego?
Czym Różyczka zagrażała Francuzom w ich zabawie w republikę? Tak, czym?
Nie trzeba o tym myśleć. Pamięć tych wydarzeń odbiera siły i chęć do życia. I pragnienie
walki, aby pomimo wszystko przetrwać.
Należało więc jak najszybciej oddalić się od granicy. Złoty ludwik i tym razem przyszedł z
pomocą. Znalazły się konie, wózek i Tekla, oszołomiona potęgą gór, znalazła się w niewielkim
miasteczku. Na pytanie o nazwę tego miejsca, woźnica odparł krótko:
- Susa.
Tu zatrzymała się kilka dni dla wypoczynku, dla uzupełnienia nędznej garderoby, dla
oswojenia się z tym jakże innym światem. Światem dawnych wieków sięgających
starożytności.
Gospoda w Suzie ofiarowała jej dawno nie zaznane wygody. Normalne łóżko w przestronnej
sypialni, dokąd kazała sobie przynosić posiłki obawiając się ciekawych oczu miejscowej
ludności. Ale miejscowa ludność od dawna przywykła do przybyszów zza Alp, od dawna
bowiem wiódł tędy szlak handlowy i podróżni często przebywali w Suzie.
Na szczęście nie miała kłopotów z językiem, mówiono tu dialektem, który wiele zapożyczył z
prowansalskiej, a także z francuskiej mowy. Rozumiano ją, a ona rozumiała swoich
rozmówców.
Ludzie byli niezbyt wylewni, raczej małomówni, zamyśleni jacyś, jak gdyby zapatrzeni w
siebie. Niewysocy, mocnej budowy, a patrząc na nich, Tekla czuła nieledwie emanującą z
nich siłę. Głowy mieli okrągłe, włosy czarne, czasem kręcone, a pod szorstką powierzchnią
ukrywali dobroć i uczynność, czego Tekla doświadczyła na sobie.
Z pewnością domyślali się w niej uciekinierki z objętego Rewolucją Paryża. Radzili, jak
najszybciej dostać się do Turynu. Jechać tam postanowiła dyliżansem. Tymczasem
odpoczywała. Musiała przygotować się do czekającego ją występu. Wielkiej sceny z piątego
aktu. Czy mogła jednak być pewna, że będzie to akt ostatni?
Gospodyni oberży "Pod Świętym Michałem", gdzie zatrzymała się w Suzie, przypominała
nieco ciotkę Lubowidzką, była równie niska i gruba. Na tym też kończyło się podobieństwo.
Ciotka Lubowidzka zamiast siedzieć spokojnie w swoich Lubowiczach, większą część czasu
spędzała w Młynowie. Wuj Lubowidzki wojażował gdzieś po świecie, a syn i synowa nie
umilali matce życia.
Tekla, którą nieraz uwagi ciotki Lubowidzkiej doprowadzały do łez, teraz wspominała ją z
rozrzewnieniem i współczuciem. Biedna. Właścicielka pięknych dóbr nie miała własnego
kąta. Synowa swym stosunkiem do świekry wygnała ją z domu, a syn... bezwolna kukła w
rękach sprytnej kobiety.
Jakże teraz ostro i wyraźnie ujrzała pewne sprawy z minionej - chyba na zawsze -
przeszłości. Jakże daleko odeszła od tego świata, jej świata, do którego zapewne nigdy już nie
wróci. Co z nią będzie? Gdzie znajdzie bezpieczny azyl, gdzie ukryje się przed ludźmi, którzy
budzili w niej tylko lęk?
Gdy wróciła tego dnia ze spaceru, a słońce zapadało właśnie za postrzępione szczyty,
zatrzymała się chwilę w dolnej salce. Gospodyni, podając jej lichtarz ze świeżo wstawioną
świecą, powiedziała głośno:
- Zaraz przyniosę wieczerzę.
W salce siedziało jeszcze kilku stałych bywalców gospody.
- Czy nie byłoby panience weselej zjeść tu, w towarzystwie? - zagadnął ją starszy jegomość
w czerni z pobrużdżoną twarzą i włosami posypanymi pudrem.
Omal nie upuściła świecy z przerażenia.
- Tak, tak - dodało kilka głosów.
- No co, panieneczko? - gospodyni przystanęła w progu. - Proszę tu siąść, wieczerza gotowa.
Nie mogła odmówić.
Starszy jegomość w czerni z pudrem na włosach nie spuszczał z niej oka.
- Podoba się pani Susa? - spytał pochylając głowę. Mówił doskonałą francuszczyzną. Od razu
wiedziała, że był Francuzem.
- Piękne miasto - wyjąkała zdenerwowana.
- A jakie starożytne! - zauważył. - Polecam pani szczególnej uwadze amfiteatr rzymski, łuk
Augusta, termy Gracjana oraz inne, pomniejsze budowle. Brama Sabaudzka to też starożytny
monument - dodał po chwili. - O tu, widać ją wyraźnie przez okno.
Nie podnosiła wzroku znad talerza.
- W Paryżu nie ma tylu zabytków z tak odległych czasów - uśmiechnął się. - Pani... z Paryża,
prawda? - złożył serwetę i oparł ręce na stole.
- Dlaczego pan tak sądzi? - odważyła się podnieść na niego wzrok.
- Wielu Francuzów przekracza teraz granicę byłego królestwa - znowu się uśmiechnął. -
Chociażby ja... Nie masz pani potrzeby obawiać się mnie. Uczyniłem to samo. Uniosłem
głowę.
Gdy wreszcie znalazła się w swoim pokoju, zaczęła gorączkowo pakować rzeczy. Kupiła
sobie trochę najskromniejszej garderoby - wszystko zmieściło się w przepaścistej torbie
matki Mitou.
Musi uciekać z Suzy. Jak najdalej od francuskiej granicy. I kiedy wreszcie przestanie się bać?
Kiedy poczuje się bezpieczna? Jak niegdyś...
Wiedziała jednak, że owego dawnego poczucia bezpieczeństwa nie odzyska już nigdy.
Pozostanie w niej zawsze lęk tropionego zwierzęcia. Może nawet często nieuzasadniony.
Może ten Francuz jest takim samym uciekinierem jak i ona, może, ale równie możliwe jest i
to, że pełni funkcję tajnego agenta Rewolucji. Szpicel - oto czym mógł być. A takich ludzi
powinna się wystrzegać. Tacy mogą ją zgubić. Czym Różyczka zagrażała Rewolucji? Polka... A
jednak mimo wstawiennictwa sławnych osobistości, mimo listu Kościuszki, mimo protestów
pewnych członków Konwentu Robespierre podpisał wyrok śmierci. Na Różyczkę. Na śliczną,
wesołą Różyczkę, żądną coraz nowych wrażeń i zabawy.
Cały wieczór minął jej na wspomnieniach. Te wspomnienia zalały ją jak odbita o
przybrzeżne skały fala, powracająca z szumem i grzywą białych pian na grzbiecie.
Wspomnienia...
Tylko to jej pozostało z przeszłości. Wspomnienia dzieciństwa, gdy po śmierci rodziców wuj
zabrał ją do Czarnobyla, do domu pełnego dzieci. Wuj, Jan Mikołaj Xawery Chodkiewicz,
starosta żmudzki, który pisał się hrabią na Szkłowie, Myszy, Petrykowie i Czarnobylu, wielki
pan na wielkich włościach. I wujenka, córka Wacława Rzewuskiego, wojewody krakowskiego.
Wielkie rody i wielkie nazwiska. I wielkie fortuny.
Najstarszy syn, Wacław, starościc żmudzki, umarł młodo, w osiemnastym roku życia. Był od
niej o cztery lata starszy. Dobrze go pamięta. Po nim szła Rozalia, nazywana czule Różyczką,
znana na warszawskich salonach jako Różyczka z Czarnobyla, bo tam się urodziła.
Daleka była droga z Czarnobyla na plac Rewolucji w Paryżu, bardzo daleka, ale dziwnie
szybko przebiegły ją zgrabne nóżki Różyczki, jak gdyby pchało je przeznaczenie.
Przeznaczenie...
Ciotka Lubowidzka wróżyła z kart i dziwne rzeczy wywróżyła Różyczce.
Dziwne i straszne. "Nieszczęście - powiedziała - spadnie na ciebie przez kobietę, przez
kobietę, która niczym królowa panowała nad sercem monarchy i nad jego królestwem."
Czy myślała o pani du Barry?
A jej, Tekli, co ciotka Lubowidzka wywróżyła?
- Wielka miłość, taka jaką spotyka się w dawnych romansach. Wspaniały dwór, zamek czy
pałac, a pan tego pałacu młody i piękny i zakochany do nieprzytomności...
- To tak będzie ze mną? - pytała zdumiona.
- Z tobą, z tobą - ciotka Lubowidzka trzęsła przypinanymi lokami. - Będziesz wielką panią,
panią całą gębą... Nie daj się zwieść byle pozorom miłości, czekaj swego przeznaczenia i bądź
cierpliwa.
Tak mówiła ciotka Lubowidzka. Wszyscy wierzyli w jej wróżby, wszyscy bez wyjątku.
Ale Różyczka śmiała się jak zwykle.
- Cóż to będzie za nieszczęście przez kobietę? - pytała. - Jakaś "gurgandyna" odbierze mi
kochanka? Nie boję się! Wszystkich będę miała u stóp, wszystkich!
I miała wszystkich u stóp.
Ciotka Lubowidzka rozkładała karty, stukała palcem w damę czerwienną i mówiła patrząc na
Teklę:
- Twoja data urodzenia jest rękojmią szczęścia.
- A cóż jest w tej dacie? - Tekla szeroko otwierała oczy.
- Jak to, co? Cztery siódemki. Pamiętaj, siódemka to najszczęśliwsza liczba. A u ciebie aż
cztery naraz! Już jednej wystarczy do szczęścia, a ty... Rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty,
a dzień i miesiąc? Siedemnasty lipca... Siódmy miesiąc, rozumiesz? Takim szczęściem, jakie
cię czeka, można by obdzielić kilka osób i wszystkie byłyby rade z losu. Tylko pamiętaj, nie
spiesz się. Wuj obiecał, że cię wyposaży, zapisał ci jakiś folwarczek w testamencie i trochę
grosza. To nędza wobec tego, co cię czeka.
- A co mnie czeka? - pytała z niedowierzaniem.
- Przecież ci mówię! - irytowała się ciotka Lubowidzka. - Wielkie szczęście i wielka fortuna.
Ale najważniejsze jest szczęście. Nie zajmuj się tym młodym Mancewiczem... Przyznaję,
gładki z niego chłopiec, ale hołysz... Leci na twój posag. Sam nie ma ani grosza, dlatego
niewielki nawet folwarczek, ale własny, i najmniejsza choćby sumka, to i tak niespodziewany
dla niego uśmiech losu. Biedak, żal mi go, zauważyłam, że ci się podoba i lubisz z nim
rozmawiać. Ale strzeż się... Strzeż się własnego serca. Zachowaj je dla tej miłości, która ci jest
sądzona.
Boże, jak wyraźnie widzi ciotkę Lubowidzką i jej przypinane loczki wysuwające się spod
czepeczka! Wystarczy zamknąć oczy, a znajdzie się w salonie czarnobylskiego pałacu. Za
oknami sękate pnie grabowej alei, dalej ogród różany i sadzawka. A jeszcze dalej altana... jej
ulubiona altana, gdzie znalazł ją pewnego razu młody pan Mancewicz. Zaczął niezręczną
przemowę, malując stan swego serca... Ale w jego głosie nie było żaru, a spojrzenie uciekało
w bok, jak gdyby się wstydził...
Odpowiedziała mu wówczas uprzejmie, ale stanowczo, że nie ma jeszcze zamiaru wychodzić
za mąż. Zbyt jej dobrze u wujenki.
Była to zresztą prawda. Dla pana Mancewicza nie zamierzała się poświęcać. Nie kochała go.
Lubiła, owszem, ale to nie wszystko. Czekała więc na przeznaczone jej szczęście, które
dziwnie jakoś nie spieszyło się, by przemienić jej życie w prawdziwą bajkę.
Wielcy panowie bywający w Czarnobylu zwracali przede wszystkim uwagę na Różyczkę i na
młodszą Elżbietę. Ale ona, Tekla...
Owszem, byli wobec niej grzeczni, okazywali należne względy, ale nic poza tym. Tekla była
tylko daleką, ubogą krewną, niczym więcej. W takim razie, skąd miał się wziąć ten wielki pan
z miłością ze starego romansu?
Dwie starsze córki zrobiły świetne partie, nic dziwnego, Chodkiewiczówny, a i po matce
Rzewuskiej z domu, sięgać mogły wysoko. Różyczka wyszła za księcia Aleksandra
Lubomirskiego, wojewodę kijowskiego, a Elżbieta poślubiła Macieja Radziwiłła, wileńskiego
wojewodę. W ten sposób skoligaciły się z najprzedniejszymi rodami Europy, a tytuł i książęca
mitra wymalowana na drzwiczkach karety zaspokoiły ich ambicje.
Tekla nieraz zadawała sobie pytanie, dlaczego Różyczka zgodziła się na to małżeństwo.
Książę Lubomirski poważny, dość sztywny, a przy tym oszczędny nie pasował do wesołej,
lekkomyślnej, rzucającej garściami dukaty panny Chodkiewiczówny. Jego wielka fortuna,
dobra Opole na Lubelszczyźnie, miały pewnie wpływ na jej decyzję. Niestety, gdy w 1793
roku najbogatszy polski bankier, Tepper, zawiesił wypłaty z powodu bankructwa, wiele osób,
wśród nich i Lubomirski, poniosło ogromne straty. W oczach Różyczki mąż był już tylko
przeszkodą, człowiekiem niepotrzebnym, skoro nie mógł zaspokoić jej kaprysów ani
pokrywać nadmiernych wydatków.
Po ślubie zażyłość Różyczki z kuzynką bardzo się rozluźniła, widywały się rzadko, Tekla
pozostała przy wujence w Młynowie, a Różyczka, wynudziwszy się w Opolu błyszczała w
warszawskich salonach jako najpiękniejsza ozdoba Sejmu Czteroletniego.
Jeszcze w początkach małżeństwa, na rok przed Rewolucją, Lubomirski zabrał żonę do
Paryża. Odtąd nie było dla Różyczki innego, godnego pobytu, miejsca na ziemi, jak tylko
Wersal, Mały Trianon czy galerie Palais-Royalu.
Siała tam swój "słowiański czar" ta młodziutka "wiośniana księżniczka" - jak ją nazywano,
urzekając porcelanową cerą, złotymi włosami, spojrzeniem błękitnych oczu, drobną, ale jakże
kształtną kibicią!
Wkrótce po przyjeździe powiła córkę i wówczas, uwolniona od obowiązku przesadnego - w
jej mniemaniu - dbania o zdrowie, rzuciła się w wir szaleńczej zabawy.
Trafiła też i do Louveciennes, gdzie w ślicznym pałacyku żyła wspominaniem nie tak jeszcze
dawnej przeszłości ostatnia faworyta Ludwika Xv, zawsze piękna - mimo lat - pani du Barry.
Różyczka zachwyciła się hrabiną, a i hrabina uległa czarowi młodej Polki. Ta niestosowna w
oczach męża przyjaźń dwudziestoletniej kobiety z czterdziestopięcioletnią kurtyzaną dla
Różyczki stała się źródłem wielu radości i każdorazowa wizyta w Louveciennes dostarczała
nowych, podniecających wrażeń. Pani du Barry z właściwym sobie wdziękiem snuła nie
kończące się opowieści o minionych splendorach swojej egzystencji w Wersalskim pałacu,
gdzie miała własne apartamenty i rozkochanego króla u stóp. Różyczce, gdy wracała do
Paryża, pałały policzki i kręciło się w głowie. Na szczęście książę Aleksander nie mógł długo
przebywać za granicą. Po jego wyjeździe nic już nie krępowało jej swobody. Jedynie brak
pieniędzy... Pieniędzy zawsze Różyczce było za mało, a książę małżonek, mimo wielkiej
fortuny, nieskory był do rozrzutności. Posunął się nawet tak daleko, że po powrocie do kraju,
"dla ratowania całości swojego majątku" - jak się wyraził - wydał urzędowe oświadczenie, iż
"długów jaśnie oświeconej księżnej pani spłacać nie będzie". I choć szły z Paryża sztafety z
ponagleniem, wytrwał w tym okrutnym postanowieniu, co zmusiło wreszcie Różyczkę do
opuszczenia Francji. Wróciła chmurna i nadąsana.
Wiadomości o kuzynce Tekla miewała wyłącznie przez wujenkę, do której córka słała długie
epistoły pełne żalu i skarg na księcia małżonka.
Wyszła za niego dla pieniędzy, dla wielkiej fortuny Lubomirskich - myślała. - Czyżby
Różyczka pozbawiona była serca i niczym dla niej była miłość?
A przecież w młodziutkiej księżnej wszyscy się kochali, cała Warszawa Wielkiego Sejmu,
nawet sam Król Jegomość nie był ponoć obojętny na wdzięki ślicznej dziedziczki Czarnobyla,
a już jego bratanek, bałamutny książę Pepi...
A potem wujenka zabrała Teklę do Warszawy.
Różyczka zajęta była obmyślaniem wciąż nowych toalet na liczne bale, teatry i asamble.
Wiele godzin spędzano na naradach z panią Lazarewiczową, mistrzynią kroju, przerzucano
dziesiątki próbek jedwabiów, aksamitów, muślinów i "casimirów", oglądano stosy koronek,
sporządzonych, zdawałoby się, z pajęczej nieledwie nici. Różyczce we wszystkim było do
twarzy, ale wciąż szukała czegoś nowego, czego nie widziano dotąd w polskiej stolicy.
Tekla szczerze podziwiała kuzynkę.
Różyczka jest taka śliczna - mówiła sobie - tyle ma wdzięku, że tej urody nie potrafi zaćmić
nawet nieco zbyt wydatny nosek, zbyt może drobna figurka, a przede wszystkim nader
złośliwy języczek.
Czyż nie wytknął tej wady hetman Rzewuski, częściej bawiący się piórem niż swoją buławą,
w adresowanych do krewniaczki strofach:
"W liczbie przyjaciół, w amantów gminie
W grzecznej, wesołej bywałaś minie.
A kiedyś chciała być znamienitą,
Byłaś kolącą,
Byłaś pachnącą,
Byłaś przyjemnie różą rozwitą.@"
Po uchwaleniu Konstytucji 3-go maja, Różyczka jak i większość wielkich dam, stała się
zagorzałą zwolenniczką sarmatyzmu. Szyto więc na gwałt staropolskie kontusiki i wkrótce czy
to w kościele Świętego Krzyża, czy w teatralnej loży, zabieliło się i zaczerwieniło od
narodowych barw. Wszystkie damy zrzuciły francuskie robrony na rzecz rodzimego stroju,
którego dotąd w żadnej nie miały estymie.
A potem pojawił się on, Tadeusz Mostowski, świeżo ożeniony z brzydką, ale za to mądrą
Anną Radziwiłłówną. Jakie to miało w tym świecie znaczenie? Mąż, żona... Wszystko musiało
ustąpić przed miłością. Czy jednak była to rzeczywiście miłość?
Nigdy nie wyjdę za mąż jak one wszystkie - rozmyślała Tekla. - Dla pieniędzy, dla nazwiska...
Nigdy. Muszę kochać i być kochaną - postanawiała. Wiedziała też, że takie małżeństwo
będzie trudne dla panny w jej położeniu. Z bardziej niż skromnym posagiem i bez nadziei na
jakikolwiek spadek.
Mimo tej smutnej prognozy nie martwiła się myślą o przyszłości. Wszystko wydawało się
takie interesujące w tej Warszawie Sejmu Wielkiego. Tłumy na ulicach, ani przejść na drugą
stronę w natłoku karet i kolasek! Przed Zamkiem co dzień tłoczno. Król Jegomość ukazywał
się w towarzystwie posłów i senatorów. Najmłodszym był właśnie Mostowski. I najbardziej
obleganym przez kobiety.
- Jak mogą? - zżymała się Tekla. - Są tak zupełnie pozbawione poczucia godności i ambicji.
Zachowują się jak... - Trudno było znaleźć odpowiednie porównanie.
O, Tadeusz Mostowski był sławny! Pogromca serc niewieścich, światowy bywalec, czuł się
równie "u siebie" w Warszawie, jak w Paryżu. Przy tym patriota, oddany sprawom Sejmu
Wielkiego, władał równie dobrze piórem co i szpadą. To on właśnie wydawał "Gazetę
Narodową i Obcą", którą wszyscy z rąk sobie wyrywali.
Tekla widziała, że i wujenka niezbyt przychylnym okiem spogląda na zażyłość Różyczki z
młodym światowcem. Szeptano o tym po salonach, przesłaniając usta wachlarzem. Nic na to
jednak nie mogła poradzić. Różyczka wyszła już spod jej opieki. Należała teraz do męża, a
książę Aleksander jakoś nie brał zbyt do serca wybryków swojej pani. Różyczka czuła się
wolna i robiła co chciała, a Mostowski...? Czyż ona była winna, że zawrócił jej w głowie?
A we Francji szalała Rewolucja.
Jak dziwnie myśleć o tym wszystkim tu, daleko od Warszawy, na italskiej ziemi, leżąc w
wygodnym łóżku turyńskiego zajazdu.
Francuskie ludwiki wielką miały wartość i tu, w Piemoncie. Rzadko je dobywała z torby
matki Mitou, nie wiedziała przecież, co ją jeszcze czeka. Należało oszczędnie czerpać z tego
użyczonego jej cudem chyba skarbu.
Nade wszystko jednak było jedzenie. Chleb świeży i pachnący. Nie taki co prawda, jaki
jadano w Młynowie, ale o takim należało tu zapomnieć. Było też pod dostatkiem mięsa.
Pieczenie cielęce i wołowe, szynki, pyszne kiełbaski i drób. Nie żałowała sobie. Była tak chuda
i wynędzniała, że postanowiła odżywić się i nabrać sił. Aby starczyło jej energii na najbliższe
dni, na ten "piąty akt", jak nazywała w myśli to, co miało zadecydować o jej przyszłości.
Turyn ją zachwycił. Wydało jej się, że uroda gmachów, pałaców i kościołów przewyższa
urodę Paryża. Może zresztą tylko tak jej się wydawało, Turyn bowiem tchnął jakąś radosną
beztroską, choć młodzi spotykani na ulicach mieli często miny konspiratorów.
- Szykują rewolucję - wzdychała zażywna właścicielka zajazdu. - Ze wszystkiego są
niezadowoleni, pragną swobód obywatelskich... - dodawała z przekąsem.
Po tragicznej atmosferze Paryża Turyn wydawał się bezpieczną przystanią. Na żadnym placu
nie mierzyły w niebo drzewce gilotyny. Z witryn sklepowych wabiło to wszystko, co służy do
przystrojenia czy upiększenia mniej lub bardziej urodziwej osoby.
Szczególnie podobało jej się położenie miasta i jego okolice, o ileż piękniejsze od okolic
Paryża. Na błękicie nieba rysował się łańcuch gór zamykający horyzont; zdawał się odgradzać
Turyn od zaalpejskiego niebezpieczeństwa.
W dalszym ciągu nazywała się Yvette Grangier, nosząc się jak skromna mieszkanka
przedmieścia. Gdzieś głęboko tkwił w niej jeszcze lęk, choć wiedziała, że nikt tu jej nie zna i
nie interesuje się jej osobą.
Ulubionym miejscem spacerów był park Valentino nad Padem, tam pod konarami stuletnich
drzew wyobrażała sobie ogród za młynowskim pałacem, gdzie tak spokojnie płynęło jej życie.
Rzeka krętym wężem osłaniała miasto od wschodu. Tekla siadała na ławce i wpatrzona w
wartki nurt zatapiała się we wspomnieniach.
Właściwie należało jak najprędzej odszukać owego notariusza; od przybycia do Turynu co
dzień powtarzała sobie półgłosem jego nazwisko i adres: Luciano Martini, via Santa Chiara
16. Była tam, obejrzała dom, rozłożysty budynek o surowych liniach. Przy drzwiach na
składanym krzesełku siedział portier grzejąc się w słońcu. Wyglądał tak jakoś groźnie, że
szybko minęła bramę, przyciskając do piersi drogocenną torbę. Pieniędzy i dokumentów
nigdy nie zostawiała w zajeździe.
Kiedy się wreszcie odważy? Kiedy przezwycięży ten jakiś dziwny lęk, który opóźnia krok
decydujący o jej życiu? Już od tygodnia przebywa w Turynie, odnalazła dom notariusza i na
co czeka? Czemu odwleka wykonanie podjętej już raz decyzji?
Odbijające błękit fale Padu zdają się szeptać głosem umierającej: - Pamiętaj, Luciano
Martini, notariusz, ulica Świętej Klary 16 w Turynie. To podobno bardzo uczciwy człowiek,
możesz na nim polegać. Tak napisał pan Benoit. Ręczy za niego. Tylko się nie bój... Nie bój
się...
- Nie bój się - zdają się szumieć liście wielkich platanów i woda w rzece szemrze
monotonnie: nie bój się... nie bój...
Właściwie zawsze była odważna. Choćby i wówczas, gdy Różyczka oznajmiła: - Zabieram
Teklę. Razem będzie nam raźniej.
Mimo tych słów, czyż Różyczce była potrzebna? Czyż Różyczka dbała o kogokolwiek oprócz
własnej osoby? Cóż dla niej znaczyła uboga kuzynka, z którą nie trzeba się było liczyć, bo cóż
sobą przedstawiała? Ot, młoda dziewczyna, owszem niebrzydka, jak setki i tysiące innych
młodych dziewcząt skromnej kondycji.
Tekla Uszycówna. I co dalej? Nic. Pustka. Tylko ten posagowy folwarczek z łaski wuja
starosty i jakaś tam sumka. Dla Różyczki taka osoba stanowiła tę tak zwaną z francuska
"quantit~e n~egligeable", czyli osobę bez znaczenia. Różyczka tak już nasiąknęła
francuszczyzną, że nawet myśli przelatujące przez jej śliczną główkę, układały się w zdania
wyrażane nadsekwańską mową. Taka była moda, a moda dla Różyczki była wszystkim.
Pewnego wieczoru, jeszcze w Młynowie, Tekla zasiadła przed zwierciadłem zastanawiając
się, o ile Różyczka przewyższa ją urodą. Drobna, nieledwie filigranowa, o złotych włosach,
błękitnych oczach i "porcelanowej" cerze klasycznej blondynki Różyczka wzbudzała zachwyt.
Tekla w niczym nie przypominała ślicznej kuzynki. Wzrost miała słuszny, a choć szczupła i
drobnej kości, sprawiała wrażenie siły. Ponadto była szatynką o szarych oczach w bardzo
ciemnej oprawie z cerą, która uderzała świeżością, co przy regularnych rysach czyniło z niej
pannę nieprzeciętnej urody.
Zważywszy na jej sytuację, często powtarzano dziewczynie, że próżność nie przystoi komuś,
kto jak ona pozbawiony jest majątku i pozycji, ponadto próżność jest wadą, która
doprowadzić może do ciężkich grzechów przeciw skromności, a nieskromność szpeci
najpiękniejszą nawet pannę. O tak, słyszała to wiele razy, ale jakoś nie zazdrościła Różyczce
"szczęścia".
Bo czy była szczęśliwa ta młoda księżna Lubomirska?
Tekla do śmierci nie zapomni listu, jaki Różyczka wystosowała do matki, a czując się
wówczas osamotniona w tym rewolucyjnym Paryżu - Mostowski opuścił właśnie stolicę
Francji - zwierzyła się kuzynce i pokazała pismo, które miało być wysłane do Młynowa, do rąk
pani starościny.
"Uprzedzam mamę kochaną, że więcej do Polski powrócić mi się nie chce i żadna
konsyderacja nie potrafi mnie zniewolić do powrotu do kraju. Proszę, aby droga mama
raczyła o tym donieść mężowi memu, do którego nie piszę z obawy ściągnięcia odpowiedzi,
która by tyle mnie co i jego zasmuciła. Zresztą czuję się chorą i śmiem się spodziewać, że już
niedługo pociągnę to nudne życie moje. Adieu, mamo. Nie zapominaj twojej nieszczęśliwej
córki."
List ten wstrząsnął Teklą, szczególnie jego zakończenie, które Różyczka napisała w
profetycznym jak gdyby widzeniu. Bo jakże mało pozostało jej czasu! Jak mało!
Niespokojnego serca Różyczki nie ukoiło ani uczucie męża, ani miłość Mostowskiego. Czym
bowiem dla niego była? Jedną więcej konkietą. A zdawało się, że ta idylla będzie trwać
wiecznie. Wiecznie!...
- Pamiętaj - powiedziała jej kiedyś ciotka Lubowidzka, mądra ciotka Lubowidzka mimo
przypinanych loków, z których łagodnie pokpiwano - pamiętaj, że tu, na ziemi istnieje czas. A
czas mija bezpowrotnie i nic nie trwa wiecznie. Dopiero tam, po drugiej stronie, właśnie w
wieczności wszystko, co piękne i dobre, trwa, bo tam pojęcie czasu nie jest już potrzebne.
Czas mierzy chwile tym, co są w drodze. Gdy jednak dojdą do celu, po cóż im czas?
Biedna Różyczka! Na przypomnienie strasznej śmierci kuzynki, Tekla znowu płacze, jak tam,
w Paryżu. Jak owego dnia, gdy matka Mitou oznajmiła: - Właśnie zgilotynowano młodą
cudzoziemkę, jakąś księżnę. Po cóż ona siedziała w Paryżu? Czy nie mogła uciec?
- Nie chciała - powiedziała cicho Tekla. - Mogła, a nie chciała...
I to było najgorsze: że mogła i że nie chciała.
Ale dlaczego nie chciała?
Tekla długo zastanawiała się nad tym pytaniem. Wówczas, podczas tych strasznych dni w
Paryżu po aresztowaniu Różyczki, i teraz, idąc wzdłuż Padu, z rzeką po jednej ręce, a
topolowym szpalerem po drugiej. Wśród smukłych drzew alei sunęły wytworne postacie
mieszkańców Turynu. W tej popołudniowej porze, w miłym towarzystwie, zażywali oto
przechadzki. Lekki powiew od rzeki orzeźwiał gorące powietrze, a dalekie szczyty Alp z biało
malowanymi śniegiem czubami dawały wrażenie świeżości i chłodu.
Skromny strój Tekli raził wśród wytwornych fraków i gdzieniegdzie rozpiętych jeszcze na
rogówkach robronów. Wietrzyk zdmuchiwał z włosów puder, który wirował dokoła niejednej
głowy na kształt przejrzystego obłoku. Przy uróżowanych policzkach dam tym bardziej
uderzała bladość tej szczupłej dziewczyny, w stroju na pół wieśniaczym, na pół miejskim, ot,
w sam raz dla służącej, której ani pasiasta spódnica, ani kaftanik ze skrzyżowanym przy
dekolcie rąbkiem muślinu, nie potrafiły odebrać wrodzonej dystynkcji i wytworności.
W tej przechadzce Tekla nieraz czytała w spojrzeniach mijanych osób: Kim jesteś? I co
znaczy to przebranie? Wówczas lęk uśpiony oddaleniem od Paryża budził się na nowo,
szybko skręcała pod listowia Valentino i biegła ukryć się w swoim zajeździe. Zamknąwszy za
sobą drzwi pokoju strofowała się surowo za swoje jak nazywała "tchórzostwo". Nikt jej tu
przecież nie znał.
I uspokajała się. Na jakiś czas, bo lęk drzemał w niej gdzieś głęboko i wybuchał z byle
powodu, zalewając serce falą przerażenia.
- To dlatego, że nikogo przy mnie nie ma i czuję się taka samotna - tłumaczyła sama przed
sobą tę jakąś chorobliwą wprost bojaźliwość.
Właściwie wszystkiemu była winna Różyczka. Po co zabrała ją w tę drogę, z której nie było
odwrotu? Co prawda, mogła odmówić, nie zgodzić się i zostać w domu. W oczach wujenki
ujrzała jednak prośbę. Matka byłaby spokojniejsza, znała rozsądek Tekli i wiedziała, że
dziewczyna pohamuje szaleństwa młodej kobiety, która, goniąc za ukochanym, spaliła za
sobą mosty konwenansów.
Bo co tu ukrywać? Różyczka poleciała za Mostowskim, niczym subretka za lokajem, którego
pan zmienił właśnie miejsce pobytu.
Mostowski, mający w dawnej Francji ancien r~egime'u rozliczne stosunki i koligacje, wydał
się najwłaściwszym posłem, który by mógł zbadać, czy Republika byłaby skłonna nawiązać
ewentualnie stosunki z Rzeczypospolitą, a przynajmniej upewnić się, czy rząd nowej Francji,
dążący do "obalenia tyranów i wyzwolenia ludów", zamierzał uznać królestwo polskie.
Nie bezpośrednio jednak młody poseł podążył do Paryża. Pierwszym etapem podróży była
Lozanna.
Po jego wyjeździe wydało się Tekli, że Różyczka jak gdyby ostygła, choć jej ostry języczek
dawał się we znaki bliższym i dalszym znajomym. Coraz też częściej mówiono o kolcach
broniących tej tak pięknej róży, co młoda księżna przyjmowała uśmiechem kryjącym jak
gdyby słodką jakąś tajemnicę.
A potem ta nagła decyzja. Naturalnie, mowa była o Paryżu. Dopiero w drodze okazało się,
że celem podróży była Szwajcaria, Lozanna i Mostowski.
Tekla bardzo źle się czuła w roli przyzwoitki, odpowiedniejszej dla jakiejś podstarzałej deunii
niż dla młodej dziewczyny. Żeby jeszcze była mężatką! Ale tak...
Ta jej pozycja stawała się z każdym dniem coraz bardziej niezręczna, Różyczka zaś czuła się
jak ryba w wodzie w tym towarzystwie, gdzie spotkała wielu dawnych znajomych. Szwajcaria
przygarnęła w owe dni niejedną głowę przeznaczoną pod nóż Pani Gilotyny. Mimo
przebytych niebezpieczeństw bawiono się wybornie i beztrosko.
- Po co ja o tym wszystkim myślę? Po co wspominam? - zadawała sobie pytanie Tekla,
chodząc po ulicach Turynu, spoglądając na fasady domów kryjące normalne życie, wolne od
lęku i grozy strasznej śmierci. Ale Turyn był równie obcy jak świat, w którym spędziła ostatnie
lata, równie obojętny na jej niedolę, rozpacz i ból.
Należało co prędzej skończyć z Yvette Grangier i z tym wszystkim, co przeżyła po
opuszczeniu ojczyzny. Trzeba było wreszcie rozpocząć tę nową egzystencję, która jeszcze
bardziej oddali ją od przeszłości, ale za to zapewni bezpieczeństwo i uchroni przed nędzą.
Następnego więc ranka, przystroiwszy się w nową spódnicę i nieco bardziej kokieteryjny
czepeczek, poszła prosto na ulicę Świętej Klary.
Portier czyścił właśnie mosiężną tabliczkę i klamkę u drzwi frontowych.
- A czego to panienka? - spytał burkliwie, gdy Tekla podeszła do wejścia, jasno pokazując, że
taka interesantka nie budziła w nim najmniejszego szacunku.
- Do pana notariusza Martini - powiedziała Tekla po francusku.
- Proszę przyjść później, teraz nie mam czasu.
- Ty, panie nie jesteś mi potrzebny - Tekla przypomniała sobie, kim była. - Proszę mnie
wprowadzić do notariusza.
Portier przyjrzał się jej z uwagą i nic nie powiedziawszy szeroko otworzył drzwi przed
dziewczyną.
Kancelaria znajdowała się na parterze, na prawo od westybulu, a poprzedzała ją niewielka
poczekalnia, gdzie o tej porze nie było jeszcze nikogo.
Otwarte drzwi do dalszych pokoi ukazały biuro, a kilku młodych pisarczyków pracowicie
skrobało tam piórem po papierze.
- Czego chcesz, Torrini? - zawołał do portiera siedzący najbliżej drzwi.
- Do pana notariusza - wyjaśnił portier, wskazując Teklę.
- Mówiłem ci, że pan notariusz bardzo zajęty i nikogo teraz nie przyjmuje.
Portier wzruszył ramionami i wycofał się do westybulu.
- Przyjdź później, panienko - rzucił kancelista. - Najlepiej po południu.
Tekla czuła, że jeżeli natychmiast nie dostanie się przed oblicze notariusza, nie starczy jej
więcej odwagi na ponowienie tego kroku.
- Nie - powiedziała zdecydowanie. - Nie po południu, a teraz, zaraz muszę widzieć się z
signorem Martinim.
Siedzący dalej od drzwi parsknęli śmiechem.
- Coś taka w gorącej wodzie kąpana, panienko - rzucił jeden z nich, ale zamilkł, spojrzawszy
na twarz Tekli.
- Co tam, moi panowie? - dał się słyszeć gruby głos z dalszych pokoi.
- Do pana notariusza - poderwał się jeden z pisarczyków. - Młoda osoba...
- Mówiłem, że nie mam czasu. Muszę przygotować ten zapis dla hrabiego Borretty. Przynieś
mi akta numer sto dwanaście.
Tekla nie czekała dłużej. Odsunęła młodego człowieka, przeszła przez kancelarię i wkroczyła
do gabinetu.
- Co to...? - zaczął signor Martini, ale Tekla nie dała mu dokończyć.
- Jestem Mademoiselle de Nanterre - powiedziała cokolwiek za głośno. - Klotylda de
Nanterre - i zamknęła za sobą drzwi biura.
Iii
Konie biegły rączo po prostej drodze, zwalniały, gdy droga opadała w dolinę i kierowane
umiejętną ręką woźnicy, którego szerokie plecy budziły zaufanie, wspinały się pod górę, by
na szczycie wyniosłości powrócić do biegu.
Tekla przymyka oczy, poddaje się lekkiemu kołysaniu powozu. Dawno nie jeździła tak
wygodnym ekwipażem, ale signor Martini, notariusz z Turynu, był mężem zaufania i doradcą
największych rodów Piemontu. Nie tylko prowadził interesy swoich klientów, znał także ich
rodzinne tajemnice i niejedną skandaliczną sprawę załatwił dyskretnie w czterech ścianach
swojego gabinetu. Nic więc dziwnego, że wdzięczność zainteresowanych, nierzadko
uratowanych na honorze, wyrażała się odpowiednio wysoką sumą, stać więc było notariusza
na powóz i konie, co w jego zawodzie stanowiło pewną konieczność.
Wiózł oto teraz osobiście tę wysoko urodzoną francuską klientkę do zapisanego jej domu.
- Czy dobrze pamiętasz, pani, swego stryja, nieodżałowanej pamięci pana Hugona de
Nanterre? Byłaś wówczas jeszcze dzieckiem...
- Tak, stryj opuścił Francję dawno temu, ale pamiętam go. Był bardzo przystojny, prawda?
- O tak - westchnął pan Martini. - Mężczyzna wyjątkowej urody... Nic też dziwnego, że
hrabina...
- Była wdową, o ile pamiętam?
- Gdy go poznała w Paryżu, mąż jej żył jeszcze. Ale ona... Straciła dla niego głowę.
- Słyszałam... - zaczęła niepewnie.
- Różnie o tym mówiono - ożywił się pan Martini. - I niejedno tu, pani, jeszcze usłyszysz. Nie
należy dawać wszystkiemu wiary - zamachał ręką w żółtej rękawiczce. - Wiele krążyło plotek
w owym czasie. Hrabina miała wrogów, a zawistni lubią oczerniać bliźnich.
- Czy to... w związku z nagłą śmiercią hrabiego?
- Tak. - Pan Martini wydął usta. - Gadano niestworzone rzeczy... Biedna hrabina! Była
nieprzytomnie zakochana w panu de Nanterre.
- Przecież wyszła za niego - zauważyła Tekla.
- Po paru miesiącach wdowieństwa znowu pojechała do Paryża. Żyć bez niego nie mogła -
dodał ciszej. - Wiem coś o tym...
- Czy... mój stryj też ją tak kochał?
- Kochał - pan Martini energicznie pokiwał głową. - Inaczej by jej nie poślubił. Był
człowiekiem honoru. Ale cóż... - westchnął. - Młodszy syn wielkiego rodu, daleko mu było do
splendorów i fortuny starszego brata. Małżeństwo z hrabiną Certa to niezwykle korzystny
uśmiech losu. Pozostał jednak syn z pierwszego małżeństwa... - dorzucił po chwili.
- Słyszałam.
- Młody hrabicz był wówczas wyrostkiem. Może gdyby pan de Nanterre znał charakter
chłopca, nie dałby się porwać uczuciu, a wdzięki hrabiny nie potrafiłyby go usidlić. Może. W
każdym razie to, co go czekało w Roccane, odstraszyłoby niejednego śmiałka.
- Czy chłopiec był aż tak niesforny? - uśmiechnęła się Tekla.
- Chłopiec uwielbiał ojca i nienawidził drugiego męża matki.
- Biedny pan de Nanterre - szepnęła.
- O tak, bardzo biedny. Tym bardziej, że przyjechał pełen najlepszych chęci. Pragnął chłopcu
zastąpić ojca, zaprzyjaźnić się z nim, zyskać jego zaufanie i sympatię.
- I co? Nie udało się?
- Nie udało. - Signor Martini pokręcił głową. - I mogę cię, pani, zapewnić, że przeszedł
piekło. Prawdziwe piekło na ziemi. Młody Certa zrobił wszystko, żeby wygnać "przybłędę" -
tak nazywał ojczyma.
- A co hrabina?
- Hrabina była zakochana, a więc ślepa i głucha na wszystko, oprócz swojej miłości. Jej
stosunki z synem nigdy nie były dobre. Niechęć do hrabiego przeniosła na chłopca, a już
potem...
- Co było potem?
- Prawdziwa wojna między matką a synem. Dowiesz się tam, pani, strasznych rzeczy.
- Jak więc stryj mógł zapisać mi... - zaczęła wzburzona.
- Mógł - przerwał pan Martini. - Zapisał ci swój własny, skromny dom, który zbudował sam,
własnymi rękami z pomocą kilku rzemieślników. I mimo że hrabina zostawiła mu wszystko,
całą fortunę Certów, nie wziął z niej grosza.
- Słusznie uczynił - przytaknęła. - To przecież własność syna, prawowitego dziedzica, i matka
nie miała prawa wydziedziczyć chłopca.
- Masz, pani, rację, powiedziałem jej to samo. Nie wzięła jednak tego pod rozwagę. Była
doprawdy szalona. Szalona z miłości, a to niebezpieczne. Kobieta wówczas nie wie, co czyni -
dokończył sentencjonalnie.
- Jaka jest więc moja w tym wszystkim pozycja? - zatrwożyła się.
- Ty, pani, jesteś w porządku. Spadek, jaki ci przypadł po stryju, nie ma nic wspólnego z
fortuną hrabiów Certa, to kropla w porównaniu z ich bogactwem. Mały, skromny, żeby nie
powiedzieć ubogi domek, otoczony niewielkim ogrodem, a tu masz, pani, akt własności -
uderzył się po grubo wypchanym pugilaresie. - Wprowadzę cię w posiadanie tego domu i
wszystkiego, co zawiera. Jesteś odtąd jego legalną właścicielką.
Tekla była coraz bardziej zaniepokojona.
- Kto tam teraz mieszka? - spytała po chwili.
- Stara służąca Katarzyna, oddana duszą i ciałem panu de Nanterre. Proszę się nie obawiać,
będziesz w niej, pani, miała wierną sługę. Dba o wszystko jak o własne, gdy byłem tam
ostatnio, dom czekał na przyjęcie nowej właścicielki.
- Boję się - powiedziała mimo woli.
- Doprawdy... - pan Martini uśmiechnął się uspokajająco. - Nie masz się czego, pani,
obawiać.
- Ale ten chłopiec...
- To już nie chłopiec, to mężczyzna. Ma chyba ze dwadzieścia pięć albo sześć lat.
- Tym bardziej... Jeżeli tak nienawidził stryja...
- Nie zapominaj, pani, że stryj nie żyje, a ty...
- Noszę jego nazwisko. Jeżeli ten hrabia...
- Dom twój nie leży w bliskości zamku ani pałacu, hrabia nigdy, jak mi wiadomo, nie
zapuszcza się w te strony. Możesz mieszkać tam rok i ani razu go nie spotkać.
- Dałby to Bóg! - westchnęła.
- Pan de Nanterre był bardzo lubiany przez okoliczną ludność. To górale... Trudno trafić do
ich serca. Są nieufni i szorstcy, ale gdy kogoś polubią... A jestem pewien, że ty, pani, po tylu
przebytych nieszczęściach, staniesz się ich oczkiem w głowie, jeżeli wybaczysz mi to
porównanie.
- Dałby to Bóg! - powtórzyła.
- Będziesz tu, pani, bezpieczna, po tym francuskim piekle. Ja zresztą, gdy cię już zainstaluję
w twoim domu, jadę do hrabiego. Prowadzę i jego interesy - dodał wyjaśniająco. - I
wspomnę mu o tobie słówko... właściwe słówko.
Okazywało się oto, niestety, że i ten azyl, choć wydawał się cichy i bezpieczny, miał swoje
ciernie. Przerażał ją ów młody człowiek, który po śmierci jej stryja, mógł w nią wymierzyć
ostrze nienawiści. Co wówczas zrobi? Co pocznie w sytuacji bez wyjścia?
Pan Martini jak gdyby odgadł jej myśli.
- Nie trap się, pani, na zapas - powiedział dobrodusznie. - Hrabia ostatecznie nie jest
wilkołakiem. Ma trudny charakter, przyznaję, ale sprawiły to okoliczności... Hrabina nie
cierpiała męża, to wpłynęło na atmosferę, w jakiej wzrastał. No i uwielbiał ojca, który zmarł
nagle, z niewyjaśnionej przyczyny. W swoim czasie mówiono nawet o truciźnie...
- Mój Boże! - zawołała. - Ale przecież stryj...
- Stryj pani nie miał z tym nic wspólnego - zapewnił notariusz. - Mieszkał wówczas we
Francji. Przypuszczalnie śmierć hrabiego nastąpiła z powodów naturalnych, ale wiesz, pani,
jacy są ludzie... Służba gada, co ślina na język przyniesie. Jedni stali po stronie hrabiego,
drudzy trzymali za hrabiną, a biedny pan de Nanterre... Muszę jednak przyznać, że zyskał
powszechny szacunek. Tak jedni jak i drudzy poddali mu się bez szemrania. Służba ma
dobrego nosa i z daleka wyczuje prawdziwego pana. A takim właśnie był twój stryj, pani.
"Wszyscyśmy go kochali, był tak uroczy"... - zaszemrał w uchu słaby szept umierającej.
- Trudno - Tekla spogląda odważnie w twarz signora Martini. - Przyjmę ten spadek z całym
jego "inwentarzem"... łącznie z tą nienawiścią. Postaram się nie wchodzić w drogę hrabiemu.
Jeśli, jak pan mówi, mój dom stoi daleko od zamku czy pałacu...
- Daleko - przytakuje z zadowoleniem pan Martini. - Możesz pani spacerować spokojnie,
ręczę, że ani razu nie spotkasz "wroga" - uśmiechnął się. - Okolica tu, jak wszędzie w
Piemoncie, piękna. Góry i doliny, jeziora, rzeki, strumienie, wielkie lasy... Jeżeli lubisz, pani,
przyrodę...
- Lubię - przerwała. - Bardzo lubię, szczególnie gdy jest przyjazna człowiekowi. Nie to, co
tam...
- Rad jestem, że tak, pani, sądzisz - ożywił się notariusz. - Bardzo rad, tym bardziej że
młodemu hrabiemu los nie oszczędził ciosów. Hrabina... - zamilkł.
- Co się stało z hrabiną? - przestraszyła się Tekla. - Wiem, że po jej śmierci stryj wyniósł się z
zamku i zbudował sobie własny dom. Mój dom - dodała z mimowolną dumą.
- Tak, ale hrabina... hrabina też zginęła tragicznie - zdecydował się wreszcie pan Martini. -
Zmarła straszną śmiercią... w płomieniach - zniżył głos.
- W płomieniach? - przeraziła się.
- Był pożar... spłonęło jedno skrzydło pałacu... Hrabiny nie udało się uratować, mimo że pan
de Nanterre skoczył w ogień... Ale było już za późno...
- To straszna rodzina - wzdrygnęła się. - Biedny stryj i biedni oni wszyscy...
- Rodzina tragiczna, to prawda - przyznał pan Martini. - Ciebie jednak, pani, nie łączą z nimi
żadne więzy krwi. To rodzina Certa, a ty jesteś de Nanterre.
- De Nanterre - powtórzyła. - Tak, nic mnie z nimi nie łączy i nie będzie łączyć. Stryj nie
żyje... Mam nadzieję... - dodała prędko - że on przynajmniej zmarł śmiercią naturalną.
- Jak najbardziej naturalną - przytaknął signor Martini, opierając się wygodnie o poduszki
powozu. - Nikt nie targnął się na jego życie - dokończył z melancholijnym uśmiechem.
Powóz opuszcza się oto w zieloną dolinę. Na zboczach - winnice, dalej sady, kępy drzew
znaczą siedziby ludzkie, spoza zwichrzonych czubów czerwienieją dachówki, wije się białą
smugą dym z komina, odpowiadając zygzakiem zakrętom strumienia.
Tekla przymyka oczy. Czuje się nagle zmęczona, bardzo zmęczona przeżyciami ostatnich dni.
Ta wizyta u notariusza... Jakże zmienił się pan Martini, usłyszawszy jej "Jestem
Mademoiselle de Nanterre". Z jaką młodzieńczą żywością poskoczył, by przysunąć fotel tak
znacznemu gościowi. Jak gromko krzyknął na pisarczyków: "Akta spadkowe pana de
Nanterre! natychmiast!" A potem w ukłonach odprowadził ją aż do drzwi wejściowych.
Portier kłaniał się nisko. Chciał biec po dorożkę, ale odmówiła.
- Yvette Grangier - zwróciła się z uśmiechem do notariusza - nie potrzebuje powozu, może
przejść piechotą do swego zajazdu.
A potem należało zaopatrzyć się w stroje odpowiednie do jej nowej pozycji: dziedziczki pana
de Nanterre.
- Co prawda, nie jest to żadna fortuna - zaznaczył signor Martini. - Będziesz jednak, pani,
zabezpieczona do końca życia. Pan de Nanterre miał skromny fundusik po matce, szczęśliwie
zabrał ze sobą te pieniądze, a udało mi się ulokować je na dobry procent. Już się podwoiły.
"Zabezpieczona do końca życia" - myśli Tekla. - Boże, czy to możliwe? Czy możliwe, by ta
umierająca na gruźlicę dziewczyna, która wyciągnęła do niej rękę, gdy po ucieczce z
więzienia błąkała się ulicami Paryża nie wiedząc, gdzie znaleźć przytułek, obdarzyła ją swoim
nazwiskiem i tym samym stworzyła podstawy do nowej egzystencji? Godnej i bezpiecznej?
Oddalonej od szalejącego terroru Rewolucji, od gilotyny, od śmierci?... Ale nie od
wspomnień, o nie, od wspomnień nic nie było w stanie jej uwolnić, nic nie zatrze w jej
pamięci przeszłości, tej dalekiej, dobrej i spokojnej i tej bliskiej, strasznej i krwawej.
Nazajutrz gazety doniosły o upadku Robespierre'a, o burzliwych zajściach w Paryżu, walkach
ulicznych i rozruchach.
- Może już niedługo będziesz, pani, mogła powrócić do Francji - powiedział signor Martini,
pomagając jej usadowić się w powozie. - Może odzyskasz dobra swoich przodków?
- Nie, nie - zawołała przestraszona. - Nigdy tam nie wrócę, nigdy. Wszyscy moi zginęli...
zamordowani... bestialsko zamordowani... Nigdy noga moja nie stanie na francuskiej ziemi...
Nigdy!
- Może masz, pani, rację - zgodził się notariusz. - Żeby odzyskać spokój, należy odciąć się od
wszystkiego, co wprowadza zamęt w nasze życie, a więc i od miejsc związanych ze strasznym
wspomnieniem... W Piemoncie odzyskasz, pani, pogodę ducha, właściwą twoim latom.
Młoda dama powinna cieszyć się nadzieją szczęścia - skłonił w jej stronę głowę. - Życzę ci
tego, pani, z całego serca.
- Dziękuję, panie Martini, bardzo pan uprzejmy. Ja teraz pragnę jedynie ciszy i spokoju.
- Wszystko to będziesz, pani, miała - zapewnił gorąco. - Stara Katarzyna odejmie ci wszelkie
troski i kłopoty, pozostanie radość z tak wygodnej, choć skromnej posiadłości. Nie
spodziewaj się bowiem, pani, niczego wspaniałego, warunków, które miałaś dawniej, ale...
- O, panie Martini! - przerwała. - Cieszyłabym się wiejską chatą z krzakiem bzu pod oknem i
malwami u płotu. Nie chcę niczego więcej!
- W takim razie będziesz, pani, zadowolona. Znajdziesz tam i bzy, i malwy, i nawet coś
więcej - zaśmiał się. - I ręczę, że powoli zapomnisz o Rewolucji i jej ekscesach.
- Dałby to Bóg! - powtórzyła po raz trzeci, nie mając wiele nadziei na spełnienie tego
życzenia.
Przed dom "stryja" de Nanterre zajechano późnym popołudniem, bliżej zachodu i wieczoru.
Ukośne promienie słońca rzeźbiły ostro kontur górskiego łańcucha na horyzoncie, oświetlały
błękitnawe pasma lasów, podzielone na kwadraty pólka, winnice na łagodnych stokach, a w
samym jak gdyby sercu doliny, jak perłę w głębi muszli ukazały dom.
Z daleka był to czerwony dach z dwoma kominami, sterczący nad puszystą zielonością sadu,
wszystko otoczone murem z wielkich głazów, pozostawionych kiedyś w czasach prehistorii
przez lodowiec.
- Widzisz, pani, jaką fortecę wzniósł tu sobie pan de Nanterre? Mur wysoki, nie do
przebycia, będziesz się czuła bezpieczna. - Szerokim gestem wskazywał wyłaniającą się z
pejzażu posiadłość. W miarę zbliżania się mur rósł, piął się ku górze; spomiędzy listowia
błyskały szyby pierwszego piętra, czerwono odbijające szkarłat zachodu.
- Nasze przysłowie mówi: "Rosso di sera, bel tempo si spera" - zacytował po włosku. Dotąd
całą rozmowę prowadzono po francusku. - Rozumiesz, pani? Czy mam ci to przetłumaczyć?
- Rozumiem - skinęła głową. - Czerwone niebo z wieczora daje nadzieję na piękną pogodę.
Czy tak?
- Doskonale. Znasz, pani, zdaje się włoski?
- Znam trochę.
- O, tu nauczysz się szybko naszej mowy. Włoski i francuski to jak gdyby siostry - dodał.
"Słońce czerwono zachodzi, będzie jutro wiatr" - zabrzmiał nagle wydobyty gdzieś z
przeszłości, piękny, barytonowy głos wuja Chodkiewicza, gdy tak stał wśród kolumn
podpierających ganek czarnobylskiego pałacu i przysłaniając oczy ręką spoglądał ku krwawej
łunie zachodu. Miała może wówczas dziesięć czy jedenaście lat, wuj jakoś umarł w tym
właśnie czasie.
Tekla zamyka oczy, by jak najdłużej utrzymać pod powiekami obraz wuja dobrodzieja i ten
fronton pałacu w Czarnobylu, którego progu już nigdy nie przestąpi.
Mój Boże, czy mogłaby czuć się szczęśliwą z dala od tego wszystkiego, co pozostawiła za
sobą? Od tych osób i miejsc tak dobrze znanych, a których już nie zobaczy, choć tęsknić do
nich będzie zawsze?
Niewielki wyrostek otwiera zamczystą bramę, powóz z wolna wtacza się na mały
dziedziniec, staje przed gankiem. Bo i tu jest ganek wsparty na dwóch kamiennych słupach, a
na stopniach stoi wysoka kobieta w białym czepku na szpakowatych włosach, które kiedyś
musiały być czarne. Równie biały jak czepek fartuch okrywa jej ciemną suknię.
- Jak się miewasz, Katarzyno? - notariusz wysiada i spieszy podać Tekli rękę. - Przywiozłem ci
nareszcie pannę de Nanterre.
Tekla czuje na sobie badawcze spojrzenie czarnych oczu. Po tej inspekcji Katarzyna dyga i
usuwa się sprzed drzwi domu.
- Rada jestem, panienko - mówi jasnym wysokim głosem. - Mój pan opowiadał mi przed
śmiercią... - urwała.
Dlaczego notariusz nazwał ją "starą Katarzyną"? - myśli Tekla. Wcale nie jest stara, to
kobieta w średnim wieku, z pewnością nie ma jeszcze pięćdziesięciu lat.
Wyrostek przy pomocy woźnicy wydobywa bagaż "panienki". Na dnie niewielkiego kufra
leży płócienna torba, bezcenny dar matki Mitou i bezcenna pamiątka, a obok pasiasta
spódnica i kaftanik.
Katarzyna wskazuje dokąd mają zanieść rzeczy panny de Nanterre, notariusz wyjmuje z
pugilaresu papier legalizujący prawa Tekli do spadku po "stryju", po czym kłania się nisko i po
chwili łomot zatrzaskiwanej bramy oznajmia odjazd gościa. Słychać jeszcze chwilę turkot
powozu, a potem tylko mały obłoczek kurzu wskazuje drogę signora Martini do możnego
klienta.
Tekla stoi na ganku dziwnie bezradna i zagubiona. Co tutaj robi? Co robi przed drzwiami
tego obcego domu, do którego właściwie nie ma żadnych praw?
Chciałaby siąść na stopniach i płakać, płakać, aż nadeszłaby wujenka albo ciotka
Lubowidzka, a choćby i ochmistrzyni, pani Olechnowiczowa...
- Proszę, może panienka zechce obejrzeć dom? Swój nowy dom - słyszy nagle wysoki głos
Katarzyny.
Kobieta czyni zapraszający gest i usuwa się w głąb niewielkiej, mrocznej już o tej
przedwieczornej porze sieni.
Przestępując próg domu, swego domu, Tekla czyni znak krzyża. Nikt tu nie spotyka jej z
chlebem i z solą, jak jest w zwyczaju tam, daleko, tu widać nie ma takiej mody.
Sień dzieli dom na dwie połowy, drewniane schody pną się na piętro. Katarzyna ze świecą
idzie pierwsza, wskazując drogę. Krochmalony fartuch chrzęści przy każdym jej kroku. Tekli
mocno bije serce, czuje w nogach dziwną słabość. Czego się lęka? Katarzyny? Wszystkich i
wszystkiego - odpowiada sama sobie.
Z niewielkiego podestu dwoje drzwi wiedzie do pokojów. Katarzyna otwiera te z lewej
strony, wchodzi i stawia świecę na małym mebelku o przedziwnie powykręcanych nóżkach.
- To... sypialnia pana de Nanterre - mówi przyciszonym głosem. - Pewnie panienka zechce tu
mieć swój pokój?
- A... te drzwi? - Tekla wskazuje przeciwległą ścianę.
- To garderoba. Za chwilę poproszę panienkę na kolację - z tymi słowami Katarzyna
opuszcza "sypialnię pana de Nanterre".
Tekla wie, czuje, że gospodyni chciałaby ustrzec to sanktuarium przed obcą obecnością. Ale
też wie, że nie powinna ugiąć się, jest bratanicą zmarłego, który wszystko jej po sobie
zostawił.
Stoi oto sama w tej obcej sypialni, niewielkiej jak wszystko w tym domu, jak i cały dom. Z
okna, mimo gęstniejącego już mroku, widać ogród dobrze utrzymany. Białe firanki i pasiaste
zasłony strzegą przed niedyskretnym okiem, zapewniają intymność tego miejsca. Ściany
oklejono tapetą w żółte pasy, podobne firanki otaczają łóżko. Na komodzie lustro w owalnej
rzeźbionej ramie, z dwoma srebrnymi lichtarzami po bokach. Okrągły stoliczek pod oknem,
przy nim fotel z równie pasiastym obiciem. Mały mebelek i dwa krzesła stanowią całe
urządzenie sypialni. Naturalnie jest jeszcze kominek, na nim zegar w porcelanowej oprawie.
Drewnianą posadzkę tak wywoskowano, że migotliwe światło świecy wydobywa z niej blask
godny salonów. Przed łóżkiem niewielki dywan, również w żółtawych tonach, na nocnym
stoliczku książki. Tekla bierze po kolei francuskie wydania i podchodzi do światła.
"De bello gallico" Cezara - czyta głośno tytuły - "Duży i Mały Testament" Villona, sonety
Ronsarda, pisma Kartezjusza, "Charaktery" La Bruy~ere'a, a ze współczesnych tak zwani
"encyklopedyści" oraz nieszczęsny Condorcet, który, uwięziony, wolał truciznę niż śmierć na
szafocie.
Tekla słyszy kroki na schodach, szybko odkłada książki.
- Kolacja podana - oznajmia Katarzyna. - Potem chyba pomogę panience rozpakować kufer?
- patrzy na dziewczynę pytająco.
- Potem - przytakuje Tekla i na podeście zatrzymuje się przed drugimi drzwiami. - A to co za
pokój?
- Gabinet pana de Nanterre - Katarzyna ścisza głos. - Tu najwięcej przebywał, szczególnie w
ostatnich czasach, gdy był już chory...
Jutro obejrzę dom - postanawia Tekla - przy dziennym świetle. - I powoli schodzi do sieni.
* * *
Przez szpary okiennic sączy się słońce. Zegar na kominku w pięknej sewrskiej porcelanie
tyka melodyjnie. Uniosła się na łokciu, by dojrzeć godzinę. Długo w noc nie mogła zasnąć.
Zbyt wiele wrażeń, wspomnień, myśli...
Jest dopiero siódma - powiedziała sobie. - Mogę spać jeszcze parę godzin. Muszę dobrze
wypocząć.
Sen jednak nie wracał.
Dawniej tam, w ojczyźnie, gdy przyjeżdżała na nowe miejsce, zawsze jej mówiono:
"Zapamiętaj, co ci się będzie śniło. To ważne. Takie sny zwykle się sprawdzają".
Ciekawa była, czy Katarzyna zada to pytanie. Nic zresztą nie miałaby do powiedzenia, spała
jakimś ciężkim snem bez marzeń.
Leżała więc i wodziła wzrokiem po tych ścianach, które są teraz jej domem. Własnym
domem. Oczy błądziły po drobiazgach na gzymsie kominka, wąski promień, przeciskając się
przez szparę żaluzji, skakał po lustrze niczym świetlik, zwany tam, w kraju, "robaczkiem
świętojańskim". Nie wytrzymała długo. Zerwała się i szeroko rozwarła okiennice, a słońce, na
to chyba tylko czekając, wlało się kaskadą do wnętrza sypialni.
Okna wychodzą na wschód - stwierdziła z zadowoleniem i zaczęła sobie przypominać
wszystkie pokoje, jakie dotąd zamieszkiwała. W Czarnobylu, w Młynowie, w Warszawie...
Potem w Lozannie, ale tam nie czuła się dobrze. Za to Różyczka...
O tak, Różyczka była szczęśliwa. Ona i Mostowski... bo i on wydawał się upojony miłością.
Jak długo to jednak trwało? Ile miesięcy płonęła ta "wieczna miłość" Mostowskiego i
Różyczki? Ale wówczas...
Gdy nadszedł czas, by Mostowski spełnił powierzoną mu w Warszawie misję
dyplomatyczną, Różyczka nie miała zamiaru rozstać się z ukochanym. Otrzymał właśnie
oczekiwane listy z Paryża donoszące, że chwila była odpowiednia, ale Różyczka, mimo
perswazji jej, Tekli, mimo przestróg francuskich przyjaciół, którzy w ostatniej chwili unieśli
głowy, nie chciała słyszeć o pozostaniu w spokojnej Szwajcarii.
- To niebezpieczne, Różyczko - przekonywała Tekla - po co mamy się narażać?
- Boisz się? - oczy Różyczki błyszczały. - Nie wiedziałam, że taki z ciebie tchórz!
- Nie boję się o siebie - tłumaczyła kuzynce - ja nie jestem księżną, ale ty...
- Francuzi nic mi nie zrobią - Różyczka wydymała usta i zerkając w lustro poprawiała
kokardę przy staniku. - Ja właśnie jestem ciekawa, ciekawa tej ich tam... Rewolucji... Czy
rzeczywiście taka straszna? Mnie w każdym razie nie zrobią nic złego.
Czyż mogła ją, szaloną, opuścić? Zostawić samą na pastwę lekkomyślności i braku rozsądku?
Chciwej na pieniądze służby, gotowej sprzedać księżnę panią za byle błyskotkę?
No i Różyczka pociągnęła do rewolucyjnego Paryża z całym swoim "dworem": pokojową i
kucharką, francuskim lokajem, angielskim stangretem i resztą służby. W Paryżu wynajmuje
pałac na nadsekwańskim nabrzeżu blisko Pól Elizejskich. Brakuje pieniędzy, ale od czego
kredyt? Madame la princesse Lubomirska ma tak wyniosłą minę, tak się afiszuje swoim
tytułem wówczas, gdy wszelkie diuszesy i kontesy usiłują wyglądać na praczki lub służące, że
każdy spieszy zadowolić niezwykle widać bogatą damę. A Różyczka nie liczy... Nigdy nie
umiała rachować. Od tego byli mąż i matka.
Przerażona Tekla tłumaczy, perswaduje... Wszystko na nic! Tapicerzy urządzają wnętrza,
ustawiają delikatne sprzęciki, miękkie causeuses'y przy kominku, stoliczki do robót -
Różyczka ani razu nie weźmie haftu do ręki, biureczka i konsole. W oknach zawieszają
koronkowe firanki i brokatowe zasłony, posadzki zaściełają dywanami z królewskiej do
niedawna manufaktury w Aubusson.
Różyczka promienieje. Pierwszym jej krokiem jest wizyta u dawnej przyjaciółki, pani du
Barry. Hrabina, o dziwo, mieszka jeszcze w swoim Louveciennes i mimo ogromnej różnicy
wieku jest równie niemądra i nieostrożna jak polska "wiośniana księżniczka".
Tekla zdaje sobie sprawę z grozy położenia. Mówi nawet o tym z Mostowskim, który
mieszka w pobliżu, ale i on wysłuchuje jej żalów jednym uchem, zajęty podobnie jak
Różyczka nawiązywaniem dawnych znajomości i nowych miłostek.
Tekla nie może spać, dręczą ją obawy. Każde wyjście z domu napawa przerażeniem. Ulica z
rozwrzeszczanym tłumem sankiulotów i kobiet, które przestały już być kobietami, wydaje się
przedsionkiem piekła.
A Różyczka nadal nic nie rozumie. Między Paryżem a Louveciennes kursują liściki.
- A jeżeli ta korespondencja wpadnie w niepowołane ręce? - pyta Tekla kuzynkę któregoś
dnia, gdy siedziały w buduarze Różyczki oczekując wizyty Mostowskiego. - Paryż roi się od
szpiegów, jak mówią.
- Cóż to mnie obchodzi? - Różyczka wzrusza ramionami, które okrywa cenna koronka. -
Rewolucja to ich sprawa, nie moja.
Ich sprawa... Tekla zaciska ręce w bezsilnej desperacji.
- Różyczko, błagam cię - jęczy. - Pomyśl, na co się narażasz! Pani du Barry to dziś
niebezpieczna znajomość.
- Pani du Barry niczego się nie obawia, tym bardziej ja... Była kilkakrotnie w Anglii, już
podczas Rewolucji, i za każdym razem wydano jej paszport...
- A książę de Brissac? - zaczyna niepewnie Tekla. - Czy już zapomniałaś, jak okrutnie go
zamordowano? I ta jego głowa z wyłupionymi oczami zatknięta na widłach, którą pijane
pospólstwo rzuciło jej pod nogi? Przecież sama ci opowiadała.
- I cóż stąd? - niecierpliwi się Różyczka. - Powtarzam ci raz jeszcze, ja nie jestem Francuzką i
nic mi do tego.
- Poza tym przypomnij sobie, po co pani du Barry jeździła do Londynu.
- Jeździła oficjalnie, wcale się z tym nie kryjąc. Okradziono ją, podczas gdy bawiła w Paryżu.
Włamano się do jej sypialni w Louveciennes i zabrano klejnoty.
- Tak, klejnoty - podchwytuje Tekla. - Czy pamiętasz, ile tego było? Spis wszystkiego zajął
cztery strony druku. Pani du Barry rozesłała to po całej Francji. Naszyjniki z dwustu pereł,
stosy diamentów, drogich kamieni, cudeńka ze złota, puzderka wysadzane brylantami,
bransolety i pierścionki, że tego nie zliczysz. Wyobrażasz sobie, jaka ta kobieta jest bogata? I
to tylko część tego, co posiada.
- Odnaleziono to w Londynie - przerywa Różyczka - i pani du Barry musiała się tam udać, by
rozpoznać swoją własność.
- Dobrze, dobrze - macha ręką Tekla. - Nie zwrócono jednak tego skarbu właścicielce. Czy
myślisz, że Francuzi zostawią ją w spokoju?
- A czym ona zagraża Rewolucji? - wzrusza ramionami Różyczka.
- Czym? - unosi się Tekla. - Właśnie tym bogactwem. Czytałaś, co piszą o niej gazety.
Nazywają bachantką, Mesaliną...
- Nie czytam oszczerstw.
- Ale te oszczerstwa są dziś niebezpieczne. Prowadzą na szafot. Ludzie wierzą we wszystko,
co godzi w przedstawicieli dawnego porządku. A pani du Barry, jako faworyta Ludwika Xv,
była znienawidzona. Podczas swego sześcioletniego "panowania" ileż zebrała bogactwa! To
kłuje w oczy.
- Przesadzasz, pani du Barry świadczyła i świadczy wiele dobrego wiejskiej ludności
Louveciennes. Biedacy mają w niej opiekunkę.
- Różyczko, wiem, że cię nie przekonam. Ale zastanów się, pomyśl... Przecież wystarczy lada
donos, by zgilotynować najniewinniejszą osobę. Pani du Barry reprezentuje świat, który
przepadł. Może na zawsze. Zatopiony oceanem krwi. A ty, samochcąc pchasz się w
nieszczęście.
Na to nieszczęście nie trzeba było długo czekać. Pani du Barry na żądanie mieszkańców
gminy, którym świadczyła tyle dobrego, zostaje skazana na areszt domowy. Więzienia są
przepełnione, a tu, w Louveciennes, dobrze ją pilnują, by gdzie nie wyniosła i nie ukryła
cennych cacek. Kobiety łakomym okiem spoglądają na srebrną i złotą zastawę, na stosy
ubrań, sukien, peniuarów i dezabilów z jedwabiu i koronek. Przeważa kolor biały, w białym
hrabinie najbardziej do twarzy. Oceniają wartość brylantów i szafirów połyskujących przy
każdym ruchu ręki, tęczowy blask naszyjników z kilku rzędów pereł, opasujących pełną szyję
pani z Louveciennes.
Skończyły się obiadki i kolacyjki w owalnej sali, goście przestali odwiedzać odciętą od świata
"kasztelankę", jak ją do niedawna nazywano.
- Napisałam do pani du Barry - powiedziała któregoś ranka Różyczka. - Zaproponowałam, że
przyjadę podzielić z nią domowe więzienie, by nie czuła się tak osamotniona.
- Różyczko! - Tekla chwyciła się za głowę. - Ty chyba zwariowałaś!
- Dlaczego? Ona z pewnością pospieszyłaby mi z pomocą, gdybym się znalazła w podobnej
sytuacji. Na szczęście mnie nic nie grozi.
Ludność gminy Louveciennes, która dała się zwieść agitatorom wrogim hrabinie, wystąpiła z
petycją do władz, by z pani du Barry zdjęto areszt domowy. Uwolniono również jej służbę,
którą osadzono w wersalskim więzieniu.
Różyczka spogląda na Teklę z triumfem.
- Widzisz? - mówi - to ja miałam rację, nie ty.
Tym zwycięstwem cieszyła się krótko.
Nie darmo jest rok tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty trzeci i początek Terroru.
Siedemnastego września Konwent uchwala dekret o ściganiu podejrzanych: arystokratów,
wrogów Rewolucji, wrogów ludu, rojalistów, księży i angielskich szpiegów. Ponadto karze
więzienia podlegają osoby utrzymujące kontakty z emigrantami.
Pani du Barry nic nie może już uratować. Podobna kara spada na wszystkie osoby
przebywające w jej domu, a więc i na służbę.
Pochwycona znienacka, nie spodziewająca się niczego, nie zdążyła zniszczyć żadnych
kompromitujących ją dokumentów. Wszystkie papiery skonfiskowano, a ją samą
przewieziono do więzienia Świętej Pelagii w Paryżu. Louveciennes wydane w ręce wrogów,
zawistnych i mściwych, odkryło wszelkie tajemnice hrabiny. Zaczął się też legalny rabunek.
Cała gmina oszalała: mimo nałożonych pieczęci, kto mógł kradł i chwytał, co się dało.
Tekla żyła w ciągłym przerażeniu, tym bardziej że Mostowski, ukończywszy swoją misję, stał
się już osobą prywatną, a więc podlegającą wszelkim zarządzeniom Konwentu. Musiał co
prędzej opuścić Paryż i Francję. W nim też była ostatnia nadzieja.
Różyczka jednak miała, jak zwykle, własne zdanie.
- Nie opuszczę Paryża - oznajmiła stanowczo. - Pani du Barry w więzieniu, może się jej
jeszcze przydam.
- Zabieram cię, Różyczko. - Mostowski był bardzo poważny. - Spakuj trochę manatków,
resztę zostawisz w Paryżu. Może tu jeszcze kiedy wrócimy.
- Nie mam zamiaru wyjeżdżać - powtórzyła ze zwykłym uporem.
Mostowski wydostał się z Paryża w ostatniej chwili. Tej samej nocy przeprowadzono rewizję
w jego mieszkaniu. Kilkoro Polaków z wysokich sfer, przebywających dotąd w stolicy Francji,
cudem uniknęło więzienia i śmierci, ratując się ucieczką.
Dlaczego Różyczka została?
Oto pytanie, które Tekla zadawała sobie co dzień nawet teraz, leżąc w wygodnym łóżku
pana de Nanterre. Pytanie to wracało do niej stale w chwilach dobrych i złych, które przeżyła
od owej straszliwej nocy, gdy przyszli po Różyczkę. Wiedziała, że to nieuniknione. Wśród
licznej korespondencji pani du Barry z osobami uznanymi za wrogów Rewolucji i zdrajców
ojczyzny, były też i listy od Różyczki, jak zwykle nieostrożnej i pewnej bezkarności.
Tekla miała żal do Mostowskiego. Wielki żal. Mógł zmusić Różyczkę do wyjazdu, i powinien
był to uczynić. Rozumiał przecież sytuację i wiedział, czym grozi pozostanie w Paryżu.
Ta wielka miłość, mająca trwać wiecznie, już wygasła. Paliła się jasnym płomieniem w
Warszawie i w Lozannie, ale tu...
Tu oboje mieli tyle dystrakcji, tyle osób przewinęło się przez salony Różyczki, tyle
westchnień, uniesień, tyle adoracji, tyle gorących słów szeptanych w półmroku brokatowej
kotary...
Tekla zapytywała siebie, który z wytwornych paniczów w atłasowym fraku, co dotąd nie
zrezygnował z posypywania pudrem włosów, był tym, z którym Różyczka nie mogła się
rozstać. A przecież miała dziecko. Mała Rozalka skończyła właśnie pięć lat. Rzadko co prawda
widywała matkę, ale miała opiekunki, a Tekla z czułością czuwała nad dziewczynką.
Mostowski nie zdążył jeszcze przekroczyć francuskiej granicy, gdy do pałacu księżnej
Lubomirskiej wdarli się żandarmi i żołnierze. Przetrząśnięto wszystko, nie znaleziono
właściwie niczego zbyt kompromitującego, prócz bilecików pani du Barry. Najbardziej
obciążyły ją zeznania służby. Lokaj i pokojówka nie oszczędzili jej niczego, mścili się za każde
słowo wymówione podniesionym tonem, za każdy rozkaz, który musiał być natychmiast
spełniony. Różyczkę wraz z płaczącą Rozalką, zbudzoną brutalnie ze snu, zabrano do
więzienia.
Tekla cudem ocalała. Sama właściwie nie rozumiała dlaczego. Wzięto ją widać za służącą, za
jakąś pannę do towarzystwa czy guwernantkę dziewczynki. Nie wiadomo.
Gdy na wszystkie szafy i szuflady, komody i biureczka nałożono pieczęcie, żołnierze opuścili
pałac. Cisza, jaka zapadła po ich wyjściu, była przerażająca.
Tekla nie wiedziała, co ma robić, co ratować, ale nie dano jej zastanowić się nad
czymkolwiek. Do buduaru Różyczki bez pukania weszła pokojówka, Aneta.
- Niech się panna stąd zabiera - powiedziała bezczelnie. - Tu nie ma miejsca dla panny. Tu
teraz my będziemy mieszkać.
- Dobrze - zgodziła się Tekla. - Wiesz jednak, Aneto, że nie mam dokąd pójść i nie mam
pieniędzy. Chcę wrócić do kraju, ale nie wiem, jak to zrobię.
- To zostań sobie panna tymczasem - zezwoliła łaskawie. - Na górze jest wolny pokój dla
służby. Nie wydamy cię - uśmiechnęła się pogardliwie - ty jeszcze biedniejsza od nas.
Trzymali cię przecież z łaski. Z łaski - powtórzyła dobitnie.
To prawda - myśli Tekla, narzucając świeżo kupiony w Turynie elegancki peniuar. Trzymano
ją z łaski, choć nie dano tego nigdy odczuć sierocie. Była przecież tylko ubogą krewną
Chodkiewiczów, i to dość daleką. Niczym więcej. Musi jednak przyznać, że ani wuj, póki żył,
ani wujenka, nie robili różnicy między nią a swymi dziećmi. Uczyła się razem z Różyczką i
Elżunią, a gdy dorosły, wszystkie trzy podobnie ubrane, występowały na domowych
przyjęciach. Nie ukrywano Tekli przed gośćmi, miała te same prawa i przywileje co córki
domu. Tylko potem, wraz z zamążpójściem Różyczki i Elżuni wystąpiła pewnego rodzaju
różnica. Naturalnie, gdyby ona, Tekla, wyszła za takiego na przykład pana Mancewicza,
podczas gdy kuzynki pyszniły się książęcą mitrą w herbie, wszystko by się zmieniło.
Dziedziczki dóbr Lubomirskich czy Radziwiłłów nie mogłyby utrzymywać stosunków z jakąś
tam paniusią z folwarku. Dopiero wówczas rozeszłyby się naprawdę drogi kuzynek. Ale póki
Tekla pozostała panną, póki znajdowała się pod opieką wujenki...
Coś drapie do drzwi, jakieś ostre pazurki dają znać o czyjejś obecności. Tekla wstaje i
ostrożnie naciska klamkę. Czarne futerko przesuwa się szparą i jednym susem dopada łóżka.
To ukochana koteczka pana de Nanterre przypomina o swoich prawach do tej sypialni.
Tekla, nacieszywszy się kotem, podchodzi do okna i wdycha cudowne, górskie powietrze. Co
tak pachnie? Chyba jakieś zioła nieznane na nizinach. Odwraca się i obejmuje wzrokiem
sypialnię. Jej dom! jej własny! Czy to możliwe? Czy możliwe, że ma własny dom i jest
materialnie niezależna? Od nikogo? I to wszystko dzięki tej szlachetnej dziewczynie, która
umarła na jej rękach? Obca, nieznajoma, a oto okazała się najbliższą, jak siostra...
Tekla spogląda na owiane błękitnawą mgiełką szczyty, hen, daleko. Jak dobrze za tymi
górami, jak bezpiecznie! Czuje się znowu potomkinią owych Uszyców, którzy bronili niegdyś
wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Była z nich zawsze dumna. Mogła być teraz podobnie
dumna z nazwiska de Nanterre. To stary ród bretoński, równie dzielny jak ci dawni
Uszycowie. Tak jedni, jak i drudzy odeszli w historię. Nie ma już Uszyców i nie ma de
Nanterre'ów. Jedni padli w walkach z wrogiem i losem, drugich zmiotła Rewolucja. A oto
ona, ostatnia. Łączy polskich Uszyców z francuskimi de Nanterre'ami.
Jakie to dziwne - myśli Tekla wychylając się z okna.
Na ścianie domu rozpięte dzikie wino i kapryfolium. Zapach wpływa do sypialni, Tekla
odrzuca w tył głowę i wyciąga ręce. Chciałaby śpiewać i krzyczeć. Z radości. Nie ma już
ubogiej krewnej Chodkiewiczów. Biedna Tekla Uszycówna pozostała w Paryżu, na
najwyższym piętrze pałacu w pokoiku dla służby. Tu w Piemoncie jest panna Klotylda de
Nanterre, wolna i niezależna. I szczęśliwa.
Można powiedzieć, że spełniła się wróżba ciotki Lubowidzkiej, choć nie było ani zamku, ani
pałacu, a tylko ten skromny dom, nie zjawił się też żaden młody pan szalejący z miłości, ale to
wcale teraz Tekli do szczęścia nie było potrzebne.
Iv
Piemont...
Nie pamięta, czy tam, w ojczyźnie, słyszała kiedy tę nazwę, czy wspominał ktoś o Piemoncie,
czy coś mówił o tej włoskiej górskiej krainie. Chyba nie. Tak to przecież daleko od Czarnobyla
i Młynowa, a nawet od Warszawy. Tragiczna sytuacja Rzeczypospolitej kierowała uwagę
obywateli ku sprawom najbliższym. A Piemont... ot, gdzieś tam, hen za górami, za lasami, jak
mówią bajki.
Dopiero w Paryżu jej dobrodziejka, Klotylda de Nanterre wspomniała o tym kraju, jawiącym
się przed oczami Tekli niczym biblijna Ziemia Obiecana. Klotylda de Nanterre, śmiertelnie
chora, ukrywająca się u dawnej służącej, pokazała jej list pana Benoit. Paryski notariusz
zawiadamiał, że stryj panny de Nanterre, zmarły ostatnio w Piemoncie, zostawił jej spadek.
- Pojedziesz zamiast mnie - szept przerywały ataki kaszlu. - Jako panna de Nanterre. Ja już
umieram. Nie, nie, nic nie mów, wszystko obmyśliłam. Inaczej zginiesz bez pieniędzy i
znajomości. Co poczniesz sama? Nikt mnie tam nie zna, w tym Piemoncie, i każdy może
podszyć się pod moje nazwisko. Chcę, żebyś to była ty. Twoja ojczyzna daleko, nie zdołasz
przebyć całej Europy. Tam teraz wojna, wszędzie wojna. Jakże przedrzesz się przez wrogie
armie?... A Piemont tuż, na południu, tylko Alpy... Przyrzeknij, że mnie posłuchasz.
Przyrzeknij... Umrę spokojna...
Tekla w myśli klęczy nad posłaniem przyjaciółki, tej prawdziwej, zesłanej przez Opatrzność
w beznadziejnej zdawałoby się sytuacji.
I przyrzekła. I dotrzymała przyrzeczenia. I ma oto nową ojczyznę. Piemont...
Prastara to ziemia przemierzana sandałem rzymskiego legionisty spieszącego na podbój
Galii. Rzym jak wszędzie, tak i tu pozostawił ślady swojego panowania. Nie ma w Piemoncie
miasta czy miasteczka, nie ma zakątka, gdzie by nie pyszniły się lepiej lub gorzej zachowane
ruiny, świadczące o przynależności tej ziemi do wszechpotężnego imperium.
Po upadku cesarstwa nad Piemontem, jak i nad resztą Italii, zaciążyła zbrojna w miecz i
włócznię dłoń barbarzyńcy. Któż bo nie deptał tej ziemi!
Wandalowie i Ostrogoci, Wizygoci i Frankowie szli śladami zwycięskich niegdyś legionów.
Zakładali królestwa, szarpali wojnami tę italską ziemię. Po nich przyszli "najbardziej
barbarzyńscy z barbarzyńców", a więc Longobardzi, którzy w Pawii ustanowili swoją stolicę i
całej tej północnej prowincji nadali nazwę Lombardii.
Dopiero Karol Wielki potrafił ujarzmić te germańskie plemiona, a w noc Bożego Narodzenia
osiemsetnego roku papież Leon Iii, włożywszy na głowę zwycięzcy żelazną koronę
Longobardów, namaścił go uroczyście w Piotrowej bazylice.
Barbarzyńcy przyjęli chrześcijaństwo i poddali się wspaniałej cywilizacji Rzymu. Piemont
odetchnął po krwawych wojnach, jakie o panowanie nad Italią Północną wiedli między sobą
Longobardzi z Frankami.
Karol Wielki, zjednoczywszy i poddawszy swojemu panowaniu Galię, Italię i germańskie
ziemie, okrył tę nową Europę cesarskim płaszczem wskrzeszonego imperium.
Około roku tysięcznego w Sabaudii graniczącej z Piemontem, wybija się na pierwsze miejsce
stary ród feudalny z hrabią Hubertem Białorękim jako głową. Ród ten, a właściwie cała
dynastia zwana wkrótce Sabaudzką, zawładnie Piemontem, a z czasem i Sardynią. Będą to
najpierw hrabiowie, potem książęta, wreszcie z początkiem osiemnastego wieku królowie, a
takie imiona jak Hubert, Karol, Amadeusz, Emanuel czy Wiktor zapiszą się w historii nie tylko
Piemontu, lecz Europy.
W tragicznych czasach, gdy Italia poddana była panowaniu Hiszpanów i Francuzów, gdy na
ziemi włoskiej krwawą wojnę prowadził Karol V z Franciszkiem I, gdy germańskie hordy
nowych barbarzyńców plądrowały Rzym, Piemont zachował niezależność.
W Xvi wieku Emanuel Filibert przeniósł stolicę swego księstwa z Chambery w Sabaudii do
Turynu w Piemoncie. Wielką też jego zasługą była "italianizacja" państwa położonego po obu
stronach Alp: Sabaudii francuskiej i włoskiego Piemontu. Rozkazał mianowicie, by w aktach
publicznych używać języka Dantego, nie zaś francuskiej mowy, która dotąd obowiązywała.
On też ustanowił stałą armię, co pozwoliło Piemontowi, zwanemu potem królestwem
Sardynii, pozostać niepodległym.
Wszystkiego tego Tekla dowiedziała się od don Biagia, starego proboszcza kościoła w
Roccabruna, wioski, na której obrzeżu znajdował się dom pana de Nanterre.
- Dopiero teraz - mówił czcigodny don Biagio, trzęsąc siwą głową - dopiero Rewolucja
francuska wydarła nam zaalpejskie ziemie, tę Sabaudię, kolebkę panującej u nas dynastii, a ta
zaraza rewolucyjna rozprzestrzeniła się i w Piemoncie, a hasła burzące dawny porządek i tu
znalazły grunt podatny.
- Hasła Rewolucji są piękne - Tekla próbuje bronić tego, co z początku wydawało jej się
słuszne i sprawiedliwe. - To terror zniszczył ideę równości i wolności.
- Każda rewolucja zdolna jest wyłącznie do burzenia starego porządku, niczego jednak nie
budując. Przykładem Francja.
- Może coś z tego wyniknie - Tekla chce być sprawiedliwa. - Teraz, gdy zrzucono
Robespierre'a, może dojdą do władzy ludzie szlachetni i mądrzy, mający dobro Francji na
względzie.
- Może - don Biagio kręci z powątpiewaniem głową. - Oby Bóg dał - wzdycha.
Takie to rozmowy Tekla wiedzie z nowym przyjacielem, proboszczem małego kościółka we
wsi Roccabruna, której stała się znaczącą obywatelką.
Dobrze jej w domu odziedziczonym po francuskim "stryju", dobrze jak w raju. Katarzyna
dogadza panience, a już największego wielbiciela ma w piętnastoletnim wyrostku, który
przypadł jej w spadku wraz z domem i służącą.
- Co to za imię Tino? - zapytała raz gospodynię.
- To skrót od Agostino, Augustyna, panienko. Tino jest sierotą. Przed dziesięciu laty
przywlokła go jakaś banda podejrzanych o dokonywanie rozbojów rzezimieszków i porzuciła
pod kościołem. Uciekali przed żandarmami, a dziecko było chyba kradzione. Głodne i
obdarte, pokryte sińcami i strupami bało się wszystkiego.
Tak jak ja - myśli Tekla.
- Wziął go don Biagio, ale mój pan tak sobie upodobał chłopca, że ksiądz odstąpił mu
sierotę. Tino poszedłby w ogień dla pana de Nanterre. Jest bardzo inteligentny i zdolny. I
ksiądz, i mój pan uczyli go, nie jest więc ciemny, jak wielu wiejskich chłopaków. Poza tym
chętny do każdej roboty. Bardzo mi pomaga. A panienkę to wprost uwielbia.
I Tino, i don Biagio okazali się dobrymi nauczycielami i pomogli Tekli w opanowaniu języka
włoskiego, a także niektórych słów i wyrażeń z piemonckiego dialektu.
Lato i jesień zbiegły tak szybko, że dopiero w grudniu Tekla jak gdyby obudziła się do
rzeczywistości. Dotąd wszystko wydawało się nierealne i ten dom w górskiej wiosce ukrytej
w dolinie, skąd tylko wieża kościoła wystrzelała ponad dachy i czuby drzew. Dom, jej dom,
mały, skromny, ale jakże wygodny!
Ileż godzin przesiedziała w gabinecie pana de Nanterre z książką w ręku, korzystając z jego
zasobnej biblioteki! Życie było ciche, uregulowane, wszystko szło jak dawniej, gdy żył "stryj".
Chwilami czuła nieledwie jego obecność. Odkładała wówczas książkę i modliła się za
umarłych.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wspomnienia, te straszne wspomnienia sprzed roku,
gdy w pałacu Różyczki znalazła się na łasce służby, bezczelnej i aroganckiej. Dawano jej
wyraźnie do zrozumienia, że jedynie dzięki ich dobrej woli nie przebywa w więzieniu. Może
zresztą był to chwilowy kaprys, nie mogła mieć żadnej pewności co do swego losu.
Wówczas to, jakoś na samym początku grudnia, wrócił Mostowski. Byłaby go nie poznała.
Okryty łachmanami, z nie ogoloną twarzą wyglądał na żebraka czy bezdomnego włóczęgę,
jakich wielu kręciło się wówczas po Paryżu.
Zobaczyła go przypadkiem, przez okno. Stał naprzeciw domu przygarbiony, oparty na kiju,
ale uderzyło ją coś w jego postawie, w znanym ruchu ręki.
Zbiegła na dół i nie zauważona przez obecnych mieszkańców pałacu wydostała się bocznym
wyjściem na ulicę. Gdy minęła żebraka, poszedł za nią.
- Panno Teklo - posłyszała znany głos - proszę iść dalej, muszę z tobą pomówić.
Zatrzymała się w wąskiej przecznicy, w załomie murów, gdzie nie dojrzałby jej nikt z pałacu.
- Dowiedziałem się, że Różyczka w więzieniu - zaczął podchodząc bliżej. - Wróciłem, by ją
ratować.
- Nasi rodacy, dobrze widziani przez tutejsze władze, robią co mogą - odparła z rozpaczą. -
Poszedł nawet list do naczelnika Kościuszki...
- Za parę dni rozpoczyna się proces pani du Barry - powiedział oglądając się na boki. -
Dowiedziałem się, że już ją przewieziono z więzienia Świętej Pelagii do Conciergerie. Stamtąd
już tylko droga na plac Rewolucji.
- Biedna hrabina! - szepnęła.
- Nic jej nie uratuje - dodał. - Chciałbym być w Trybunale, może coś tam posłyszę o
Różyczce.
- Ja też - przerwała. - Ja też chcę pójść...
- Dobrze - zgodził się. - Spotkamy się tu szóstego grudnia rano. - Znikł, jak gdyby wsiąkł w
odrapaną ścianę.
Szóstego grudnia - myślała. - Boże, to przecież dzień świętego Mikołaja. A pani du Barry...
Szczelniej okryła się chustką i powlokła do domu.
Do domu... Co ją jeszcze czekało w tym pałacu, gdzie wąskimi schodami wdrapywała się do
pokoiku na poddaszu. Jakże straszne przeżyła chwile! Litościwa kucharka zostawiała jej nieco
jedzenia. Otulona kołdrą, drżąc z zimna siedziała przed wygasłym kominkiem. Nie było dla
niej opału.
Każdy dzień przynosił coś nowego. Szesnastego października zgilotynowano Marię
Antoninę. Podniecona służba nie mówiła o niczym innym, tylko o egzekucjach. Co dzień
czekała, że dowie się czegoś o Różyczce, czegoś strasznego, nieodwołalnego... Wiedziała, że
"obywatelka Aneta", jak kazała się obecnie nazywać dawna pokojówka, nie pozbawi się tej
przyjemności, by "pannie" oznajmić o egzekucji kuzynki.
Drżała z lęku w swojej nędzy na poddaszu. W drzwiach nie było klucza, tylko drewniana
zasuwka słabo broniąca przed intruzem. Każdej chwili ktoś mógł wejść w dzień lub w nocy.
Spała niespokojnie czuwając, zrywała się za najmniejszym szelestem. Na sąsiednim strychu
harcowały szczury...
Za to na dole, w salonach Różyczki, bawiono się do późna. Dobrze zaopatrzona piwnica
dostarczała doskonałych win. Mimo nałożonych na meble pieczęci rozkradziono biżuterię,
srebra stołowe, wynoszono wszystko, co tylko dało się spieniężyć.
Tekli pozwolono zabrać na górę trochę garderoby i bielizny. Aneta stała nad nią, oglądając
każdą sztukę.
- Dość - powiedziała w pewnej chwili. - To pannie wystarczy.
Były to najskromniejsze i najstarsze rzeczy, jakie miała. Ale to i lepiej - myślała. - Wyglądam
jak służąca, a o to im przecież chodzi. Dla mnie zaś ten strój najbezpieczniejszy.
Szóstego grudnia rano spotkała się w zaułku z Mostowskim i uczepiona jego ramienia
odbyła daleką drogę do rewolucyjnego Trybunału. Okryta po oczy chustką, z towarzyszem
budzącym odrazę wtopiła się w tłum równie nędznie odzianych "wolnych obywateli".
W tę samą stronę spieszyło wiele osób. Proces pani du Barry był nie lada atrakcją,
szczególnie dla tych, których nie stać było na kupno biletu do teatru.
Proces rozpoczął się o dziesiątej rano. Oskarżyciel publiczny był pewny skazującego wyroku,
przysięgłych dobrano wyjątkowo starannie, wszystko to wypróbowani rewolucjoniści,
podpora Republiki.
Gdy wprowadzono oskarżoną, tłum zaszemrał. Ludzie popychali się, by zobaczyć słynną
faworytę. Sankiuloci i przekupki z hal, wydzielające ostrą woń ryb, "tricoteuses'y" spod
gilotyny i żądni mocnych wrażeń patrioci wybałuszali oczy na "bachantkę i Mesalinę" niezbyt
świadomi znaczenia owych imion.
Pani du Barry, pomimo kilku miesięcy spędzonych w więzieniu i pięćdziesięciu lat życia, jest
jeszcze piękna. Mężczyźni pożerają wzrokiem tę niegdyś "władczynię" Francji. Nosi jak zwykle
białą suknię, głęboki dekolt zakrywając skrzyżowaną na piersi chustką.
Oprócz niej jest jeszcze pięciu oskarżonych: Vandenyver, holenderski bankier hrabiny i jego
dwóch synów, Morin, wierny intendent z Louveciennes oraz kawaler d'Escourre, zamieszany
w finansowe operacje bankierów.
Przesłuchiwanie świadków ciągnie się w nieskończoność.
Tekla przysuwa się do Mostowskiego, byle dalej od ziejącego wódką oddechu sąsiada.
Wkrótce powietrze staje się tak ciężkie, że przyjemniej chyba dygotać na zimnym poddaszu.
Ci, co zeznają, są wrogami hrabiny. Nienawidzą swej dawnej pani, i lokaj, służący u niej
dwadzieścia lat, wyrzucony, jak głosi oskarżenie, za "patriotyzm" i Murzyn, Zamor,
wzbudzający ciekawość zgromadzenia. Hrabina uratowała go dzieckiem przed nędzą, wzięła
do siebie, wychowała. Teraz ma w nim zajadłego wroga. I jeszcze jacyś dwaj nieznajomi,
których Mostowski w powrotnej drodze określił jako "typy spod ciemnej gwiazdy, w sam raz
na szubienicę". Wszyscy obrzucają błotem tę kobietę, która wydaje się nie przeczuwać
niebezpieczeństwa i nie zdawać sobie sprawy z grozy sytuacji.
Czyżby była tak niemądra, zaślepiona i pewna siebie? - myśli Tekla. - Jak Różyczka?
- Oskarżona nie przestała utrzymywać stosunków z wrogami Rewolucji - grzmi tymczasem
Fouquier-Tinville. - Prowadziła korespondencję z emigrantami, wrogami ojczyzny,
przekazywała wielkie sumy dla podtrzymania kontrrewolucji, wyrażała się źle o naszych
władzach i bohaterach ludu. Bawiąc w Londynie nosiła żałobę po tyranie i spotykała się
wyłącznie ze szpiegami i wrogami Francji. Popierała rojalistów i prześladowała patriotów,
roztrwoniła skarb państwa, ogłaszając kłamliwą wiadomość o rzekomej kradzieży
kosztowności, wywiozła klejnoty do Anglii, by wspomóc emigrantów w wojnie przeciw
Republice.
Lista oskarżeń jest bardzo długa, a każde z nich grozi gilotyną. Widać wyraźnie, że pani du
Barry jest oszołomiona tą lawiną zbrodni spadającą jej na głowę.
Broni się niezręcznie i nawet w tak tragicznej chwili nie potrafi zapanować nad wrodzoną
kokieterią. Na zapytanie sędziego o wiek, odmładza się prawie o dziesięć lat.
Reszta oskarżonych jest równie nieudolna w obronie jak pani du Barry. Dwie pokojówki, pół
żywe ze strachu, mimo najlepszych chęci, by pomóc i przysłużyć się dawnej pani, są zbyt
zalęknione i odpowiadają twierdząco na perfidne pytania przewodniczącego.
Dzień chyli się ku końcowi, ludzie są głodni i zmęczeni, nie słabnie jednak zainteresowanie
procesem. Gdy zapada wieczór, ogarki kopcące na sędziowskim stole nie mogą rozproszyć
ciemności. Donośny głos oskarżyciela publicznego dociera jednak wyraźnie do
najmroczniejszego nawet zakątka wielkiej sali.
- Obywatele przysięgli! - Fouquier-Tinville opiera ręce o barierkę. - To wy osądziliście i
wydaliście wyrok na żonę ostatniego tyrana Francuzów. Teraz macie wypowiedzieć się i
osądzić zbrodnicze knowania kurtyzany jego nikczemnego poprzednika. Oto stoi przed wami
owa hetera, słynna z rozpusty i rozwiązłości. Dla niej to, dla zaspokojenia bezwstydnych
chuci, despota poświęcił wszystko: bogactwo i krew ludu. Nie tylko jednak skandal wywołany
jej gorszącym życiem, nie tylko hańbiący proceder, jaki uprawiała, winny zaważyć na waszym
sądzie. Musicie bowiem rozstrzygnąć, czy ta Mesalina zrodzona z ludu, który krwią płacił za
jej występne rozkosze, spiskowała przeciw wolności i suwerenności tegoż ludu, czy -
wspólniczka rozpusty królów stała się narzędziem knowań tyranów, arystokratów i księży
przeciw Republice francuskiej. Obecna rozprawa, obywatele przysięgli, rzuca jasne światło na
tę zbrodniczą działalność. Dzięki zeznaniom świadków i przedstawionym dowodom mieliście
możliwość zdać sobie dobrze sprawę z wrogich machinacji oskarżonej. Nigdy jeszcze równie
ważny problem nie został poddany waszemu osądowi. Jest to bowiem główny wątek intryg
Pitta, jego wasali i popleczników. Winniście dobrze rozważyć udział tej kurtyzany i jej
wspólników w zakusach na wolność naszej ojczyzny.
Obywatel Fouquier-Tinville mówił tak trzy godziny. Odczytał szereg dokumentów, listów, na
których Trybunał położył rękę po aresztowaniu hrabiny. Były wśród nich i listy od Różyczki,
bardzo Polkę obciążające.
Twarz pani du Barry wyrażała coraz większe zdumienie, niedowierzanie, przerażenie
wreszcie.
Potem była jeszcze mowa o wojnie, wrogach zewnętrznych i wewnętrznych, o Wandei, o
rozruchach na południu Francji wywołanych przez wsteczne siły emigrantów, arystokratów i
księży, jak najbardziej wrogie Republice.
- Tak, Francuzi! - wołał w oratorskim uniesieniu mówca. - Przysięgamy, że zdrajcy zginą, a
wolność zostanie uratowana, wolność, która zwycięża despotów i tyranów. Lud zgniecie
wrogów, zniszczy tych wszystkich, którzy sprzysięgli się przeciw wolności. Ta oto stojąca
przed wami niecna konspiratorka mogła żyć spokojnie wśród bogactwa zdobytego hańbą, a
ojczyzna wraz z upadkiem tyrana zdawała się pogrzebać pamięć jej występków. Wolność
ludu była jednak w jej oczach zbrodnią. Według niej lud powinien żyć w niewoli i czołgać się
u stóp tyrana. Kierując więc miecz sprawiedliwości przeciw tej Mesalinie spiskującej na zgubę
własnej ojczyzny, nie tylko pomścicie zagrożoną Republikę i wolność ludu, lecz także
wykażecie, czym dla was są dobre obyczaje, podstawa egzystencji narodu.
Ludzie drżą z emocji i ze zmęczenia. Coraz trudniej oddychać wśród wyziewów alkoholu,
hali rybnej i nędzy. Czekają jednak cierpliwie na wyrok, nie spuszczając oka z oskarżonej.
Przysięgli udają się na naradę. Zegar w sali Trybunału wskazuje jedenastą, gdy ponownie
zajmują miejsca obok sędziowskiego stołu. Odpowiedź na wszystkie pytania dotyczące winy
oskarżonych jest twierdząca.
W ciszy, jaka nagle zapada, rozlega się głos przewodniczącego.
- Biorąc pod uwagę wyżej wymienione zbrodnie przeciw bezpieczeństwu Republiki,
oskarżoną Joannę Vaubergnier, z męża du Barry, zamieszkałą w Louveciennes, byłą
kurtyzanę, w przekonaniu, że brała udział w owych wrogich ojczyźnie naszej machinacjach,
oraz oskarżonych Jana Vandenyvera, bankiera holenderskiego zamieszkałego w Paryżu i jego
dwóch synów, również bankierów, jako współwinnych owych machinacji, Trybunał
Rewolucyjny skazuje na karę śmierci.
Pani du Barry, złamana przeżyciami tego dnia, mało rozumiejąc powody straszliwych
oskarżeń, jakimi ją obrzucono, osunęła się zemdlona. Nie słyszała nawet, jak oznajmiano
godzinę jutrzejszej egzekucji.
Mostowski mocno trzyma rękę Tekli w obawie, by ich nie rozdzielono. W takiej ciżbie
trudno byłoby się odnaleźć.
- Chodźmy coś zjeść - mówi po francusku, nie chcąc zwracać na siebie uwagi obcą mową.
Pod Teklą drżą kolana. Wewnątrz czuje chłód i pustkę.
Tłum rozprasza się powoli, ludzie spieszą do otwartych mimo późnej pory szynków.
Mostowski zna dobrze okolicę Trybunału. W małej uliczce odnajduje właściwe drzwi.
W kotle praży się bób, prawdziwa uczta po całym dniu postu. Tekla parzy usta smakowitym
daniem. Mostowski ma pieniądze, stać go nawet na butelkę nędznego wina.
- Nie możesz, panno Teklo, wracać do pałacu - mówi, gdy znowu znaleźli się na ulicy. - Jest
późna noc. Zabieram cię na moją kwaterę.
Tekla jest tak zmęczona, nieledwie otępiała z przerażenia, że nie ma siły protestować i
propozycję towarzysza przyjmuje obojętnie.
Na szczęście schron Mostowskiego jest niedaleko, na Wyspie. Wdrapać się tylko trzeba na
trzecie piętro, a tam Polak własnym kluczem otwiera byle jak sklecone z desek drzwi
"mieszkania". Jest to jeden odrapany pokój bez mebli, z siennikiem rzuconym w kącie.
- Kładź się, panno Teklo - Mostowski wskazuje gościowi posłanie - i postaraj się odpocząć. -
Sam siada na podłodze, opiera się o ścianę, wyciąga przed siebie nogi i zamyka oczy.
Gdy świt przedostał się wreszcie przez zarośnięte brudem szyby, Tekla stwierdza ze
zdumieniem, że jednak spała, mimo chłodu i niewygody. Zmęczenie było widać silniejsze.
Mostowski siedział na podłodze w tej samej pozycji, ale oczy miał otwarte.
- Co robić, panie Tadeuszu, co robić? - zaczęła. - Obawiam się o Różyczkę...
- Bądź, pani, spokojna. Rodacy jej nie opuszczą. Mają w Konwencie sprzymierzeńców.
Ostatnio poradzono jej, by symulowała stan odmienny...
- Mój Boże!
- Tak, to najlepszy sposób na ratunek, jeśli inne zawiodą.
- A jeśli i to zawiedzie? Bo to przecież nieprawda, tak?
- Nieprawda. - Mostowski energicznie kiwa głową. - Żeby nadać temu pozory prawdy,
Różyczka napisała kilka listów do Błeszyńskiego, listów miłosnych. Daje w nich do
zrozumienia, że był jej kochankiem. Błeszyński ma duże znajomości wśród rządzących
Francją, ponadto to on woził list do naczelnika Kościuszki. Pocztę więźniów kontroluje
Trybunał. Jestem więc dobrej myśli. Musisz też wiedzieć, że Różyczka bardzo się zmieniła. To
już nie trzpiot, jakiego znaliśmy... Za parę dni opuszczam Paryż i chcę cię zabrać ze sobą. Bądź
gotowa, panno Teklo. A może lepiej zostań tu i nie wracaj już do pałacu.
- Nie, nie, muszę zabrać coś na zmianę... Na moim poddaszu jestem chwilowo bezpieczna.
Czymże zagrażam Anecie i reszcie służby? Nie widują mnie przecież, zeszłam im z oczu...
- Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć - Mostowski kręci głową z powątpiewaniem. -
Byłbym spokojniejszy o ciebie...
Dość późno wyszli na ulicę i dowiedzieli się od zawiedzionych przechodniów wracających z
placu Rewolucji, że egzekucja została odłożona. Podobno pani du Barry składała dodatkowe
zeznania wskazując miejsca ukrycia reszty kosztowności.
- Głupia - mruczy Mostowski. - Myśli, że za parę garści pereł i drogich kamieni kupi sobie
życie. Jest zbyt bogata i dlatego musi umrzeć. Niejeden wilk ostrzy zęby na jej precjoza i
niejeden dobrze się obłowi. O to im przecież wszystkim chodzi, tylko o to.
- Boże, Boże! - Tekla zaciska zgrabiałe ręce, ciaśniej otulając się chustką.
Rozstają się w tym samym zaułku niedaleko pałacu Różyczki.
- Panno Teklo - Mostowski ściska mocno rękę dziewczyny. - Pojutrze rano będę tu na ciebie
czekać. Nie bierz nic zbędnego, żadnym tłomoczkiem nie możesz zwrócić uwagi służby.
- Dziękuję, panie Tadeuszu - Tekla podnosi wzrok na towarzysza, w którym nikt nie
rozpoznałby wytwornego panicza z salonów warszawskiego Zamku. - Nie wiem tylko, czy
mam prawo opuścić tak Różyczkę... i jej dziecko...
- Bądź o małą spokojna - przerywa Mostowski. - Dzieckiem już wkrótce zajmą się rodacy.
Różyczką też, gdy zostanie zwolniona. Są na to pieniądze... Myśl teraz o sobie.
Niestety. Za późno było myśleć o sobie. Francuski lokaj i Aneta mieli dość jej obecności pod
tym samym dachem.
Następnego dnia, ósmego grudnia, zgilotynowano panią du Barry. Nie pomogły
kosztowności, które oddała Trybunałowi. Mostowski miał rację, była zbyt bogata i musiała
zginąć.
Tekla całą następną noc przesiedziała na łóżku owinięta kołdrą. Szczury na strychu piszczały
głośniej niż kiedykolwiek, widać głód im także dawał się we znaki. Nad ranem zbudził ją z
odrętwienia jakiś ruch na ulicy, dobijanie się do bramy. Potem głosy, wreszcie schody
prowadzące na jej poddasze zaskrzypiały pod ciężkimi krokami.
Zmartwiała z przerażenia posłyszała mocne stukanie do drzwi i energiczny głos, który
zawołał:
- Otwieraj, obywatelko, w imieniu Republiki.
Wstała i odsunęła zasuwę.
Na schodach tłoczyło się kilkunastu uzbrojonych mężczyzn.
- Obywatelka Tekla Uszik? - zapytał stojący najbliżej drzwi, z trudem odczytując nazwisko.
- To ja - szepnęła.
- Zabieraj się, obywatelko. Jesteś aresztowana za zdradę Republiki, która udzieliła ci gościny.
- Jednocześnie kilku zbrojnych weszło do izdebki.
Zdążyła ledwie chwycić z łóżka kaftanik i chustkę, gdy brutalnie popchnięto ją na schody.
Na dole, w drzwiach salonu stała Aneta. Tekla przeszła, nie spojrzawszy nawet na
uśmiechniętą twarz pokojówki.
Na ulicy czekała dorożka.
Mostowski - myślała z rozpaczą. - Po co tu wróciła? Po co?
- Do Karmelitów! - rzucił rozkazujący głos dowódcy.
Konie ruszyły.
* * *
- Don Biagio, czy ksiądz dobrze zna mojego wroga?
- O kim mówisz, panno Klotyldo, komu nadajesz to brzydkie miano?
- Komuż, jak nie hrabiemu Certa?
Don Biagio nie odpowiada, tylko zanurza dwa palce w nowej tabakierce. To gwiazdkowy
prezent od "panny de Nanterre".
Zima jest wyjątkowo ostra tego roku. Szczególnie ciężko odczuwa ją Francja wygłodzona i
wyniszczona ekscesami Terroru. Gazety podają, że w Paryżu termometr spada do
osiemnastu stopni poniżej zera. Sekwana zamarzła. Z braku opału ludzie wycinają drzewa
Lasku Bulońskiego i okolicznych lasów Vincennes i Saint-Cloud.
Zima w górskim Piemoncie też nie jest łagodna, ale choć wicher hula i sypie tumany śniegu,
w domu "stryja" de Nanterre zacisznie za wysokimi drzewami i grubym murem ogrodzenia.
Na parterze, na lewo od sieni jest mała jadalnia i salonik, gdzie Tekla często spędza wieczór
w towarzystwie starego proboszcza. Na prawo pokój Katarzyny i mały alkierz dla Tina, dalej
kuchnia, drzwi na podwórze i do ogrodu. Po wizycie don Biagia Tino z latarnią odprowadza
gościa na plebanię.
Te rozmowy ze starym księdzem są oprócz lektury jedyną rozrywką Tekli. W końcu lata i na
jesieni odbywała długie spacery, ciesząc oko rzadkiej piękności widokami. Poznała wielu
mieszkańców wioski, wszyscy okazali jej współczucie i sympatię, tak właśnie jak
przepowiedział notariusz.
Don Biagio strzepuje z krótkiej sutanny okruchy tabaki i milczy dłuższą chwilę, zapatrzony w
ogień kominka.
- Znałem dobrze rodziców hrabiego - mówi wreszcie cicho, tak jak wspomina się umarłych. -
Z ojcem łączyła mnie wielka zażyłość...
- Czy to prawda, że został otruty? - Tekla wstrząsa się mimowolnie.
- Tak mówiono. Prawda jednak znana jest wyłącznie Bogu i zbrodniarzowi, jeśli popełniono
zbrodnię.
- Któż mógł to zrobić? - zastanawia się Tekla. - Hrabia pewnie miał wielu wrogów. Możny i
bogaty...
- Wystarczyło, że miał jednego wroga, który nie zawahał się przed czynem tak haniebnym.
- A co hrabina? Jak zniosła ten cios?
- Śmierć hrabiego była ciosem dla syna, nie dla żony. Zastanawiałem się nieraz, co połączyło
to wyjątkowo niedobrane stadło. Hrabia spokojny, rozważny, lubiący ciszę i książki, hrabina
gwałtowna, o bujnym temperamencie, żądna wrażeń i towarzystwa. Hrabia, zakochany,
starał się dogadzać żonie. Po ślubie hrabina nie chciała mieszkać w zamku Roccanera.
Przyznaję, to ponura budowla, jak wszystkie średniowieczne fortece mające charakter
obronny. Zamek wzniesiono w dwunastym wieku i w czasie wojen i najazdów spełniał swe
zadanie. Ale dziś... Wybierz się kiedy, panno Klotyldo, w tamte strony.
- Nigdy w życiu! - zawołała gwałtownie. - Podczas spacerów kierowałam się zawsze w
przeciwną stronę. Nie jestem ciekawa zamku Roccanera.
- Rozumiem - westchnął don Biagio.
- I co było dalej? Proszę, niech ksiądz opowiada.
- Dalej... Dalej urodził się syn. Chłopiec wziął po trosze z charakteru ojca i matki. Wydawał
się na pozór cichy i spokojny, ale gwałtowna natura hrabiny dawała znać o sobie. Potrafił
wpaść w gniew, a wówczas bywał straszny. Hrabia poprosił mnie o pomoc w edukacji syna,
wówczas lepiej go poznałem.
- A matka? Czy zajmowała się chłopcem? Kochała go?
- Może i kochała, nie wiem. Hrabina należała do tych kobiet, u których instynkt macierzyński
nie dochodzi do głosu. Czy w ogóle istnieje? Taka kobieta nigdy nie czuje się matką. Jest to
wieczna "amoureuse", a przedmiotem afektu bywa mąż lub inny mężczyzna.
- A jak było z hrabiną?
- Z hrabiną... - don Biagio znowu zamilkł i sięgnął do tabakierki. - Myślę, że mąż szybko jej
się znudził. Nie było już w nim dla niej nic... podniecającego, żadnej tajemnicy. Wszystko o
nim wiedziała. Gusta jej były przeciwieństwem upodobań hrabiego. I wówczas nastąpiła
katastrofa.
- Katastrofa? - Tekla podniosła oczy znad haftu. - Co się wówczas stało?
- Hrabia zabrał żonę do Paryża. Jeździł czasem do Francji, miał tam przyjaciół i różne
interesy. Hrabina zawsze mu towarzyszyła. Ale tym razem...
Tekla nie spuszcza oczu z bladej twarzy proboszcza.
- Tym razem - podejmuje don Biagio - w towarzystwie spotkali pana de Nanterre, a wiesz
pewnie, panno Klotyldo, jak urodziwym młodzieńcem był twój stryj.
Tekla kiwa głową, ciekawa dalszego ciągu opowieści.
- Hrabina zakochała się. Do szaleństwa. Mąż, człowiek mądry i rozsądny, mimo młodego
jeszcze wieku, tym bardziej że nie widział ze strony pana de Nanterre żadnych awansów,
skrócił pobyt we Francji i wraz z żoną powrócił do Roccanera. Wydawało się, że hrabina
zapomniała o swoim zauroczeniu młodym Francuzem, gdy nagle...
- Co się stało?
- Coś strasznego. Wstając od stołu hrabia zachwiał się i padł jak gromem rażony. Nie
wiadomo, czy była to trucizna, a jeśli nawet była, nie wykryto, w jaki sposób została podana.
Resztki z talerza zmarłego zjadł pies i wcale się nie zatruł. To oczyściło ewentualnych
sprawców, w tym hrabinę, od wszelkich podejrzeń. Lekarze orzekli wrzód żołądka oraz inne
dolegliwości, na które hrabia miał się rzekomo uskarżać.
- A nie uskarżał się?
- Nie słyszałem. Największą jednak tragedią w tym wszystkim była rozpacz syna. Chłopiec od
zmysłów odchodził, próbował się zabić. A miał tylko dziesięć lat. Sytuację pogarszała
samotność, w jakiej się nagle znalazł, matka bowiem nie dzieliła z nim bólu ani żałoby. Odtąd
odsunął się od ludzi, zdziczał. Lubiłem go, cieszyłem się jego zaufaniem, ale wówczas
odepchnął i mnie jak innych.
Tekla od dłuższej już chwili nie bawiła się haftem. Ręce jej leżały bezczynnie na kolanach,
myśl śledziła wątek tragicznej opowieści.
- A... jak się zachowywała hrabina?
- Poprawnie. W żałobie było jej bardzo do twarzy.
- Don Biagio - zaczęła z wahaniem - ksiądz tak dobrze zna ludzi... kobiety... aż dziw...
- Nie dziw się, panno Klotyldo - don Biagio uśmiecha się dobrotliwie. - Kto tyle lat co ja
przesiedział w konfesjonale, dla tego dusza ludzka nie ma tajemnic. Weź też pod uwagę mój
wiek. Jestem stary, bardzo stary, a im dłużej żyję, tym mniej dziwi mnie postępowanie moich
bliźnich. Chłopca wówczas było mi szczerze żal. Robiłem wszystko, by mu pomóc, ale nie
chciał, nie chciał nic od nikogo. Zamknął się w sobie, w swoim bólu, tylko Katarzyna potrafiła
do niego przemówić, znosił tylko jej obecność.
- Katarzyna? - zdziwiła się Tekla. - Moja Katarzyna?
- Tak, twoja, panno Klotyldo. To mądra kobieta. Też przeszła wiele. Utraciła męża, syna...
Późno już - don Biagio patrzy na zegarek na kominku. - Żałuję, że zostawiam cię z porcją tak
niewesołych zdarzeń do rozpamiętywania. Może nie będziesz mogła zasnąć... Zmów za
zmarłych Anioł Pański. Niech Bóg im winy odpuści. Nie żyją już te wszystkie osoby dramatu,
są po tamtej stronie, tylko młody hrabia... nieszczęśliwy, niespokojny jak dusza pokutująca. I
samotny. Dobranoc, panno Klotyldo, wybacz moje gadulstwo.
- Och, don Biagio, wdzięczna jestem za tę opowieść... Gdy się wie wszystko o ludziach,
łatwiej ich zrozumieć.
- Czy wszystko się wie? Chyba nie. Wszystko wie tylko Bóg, my często pozór bierzemy za
prawdę... Wiatr zdaje się ucichł i śnieg nie pada.
Tekla przeprowadza gościa do sieni, gdzie czeka już Tino z zapaloną latarnią. W otwartych
drzwiach rysuje się skrawek wygwieżdżonego nieba.
- Bierze mróz - mówi Katarzyna, stając w drzwiach kuchni. - W sypialni napaliłam w
kominku, nie zmarznie panienka.
- Nie zmarznę - potakuje Tekla i powoli wstępuje na schody.
* * *
Ranek jest mroźny i słoneczny. Jasny dzień rozprasza ponure nocne widziadła. Tekla po
śniadaniu wychodzi do ogrodu na krótki spacer. Usiłuje we wspomnieniu wskrzesić tu, w
Italii, choć mały skrawek młynowskiego parku.
Z ukrytej za bezlistnymi teraz drzewami drewutni wychodzi Tino z naręczem równo
porąbanych polanek.
W kuchni brzęczą rondle, to Katarzyna przygotowuje obiad. Koteczka z wysoko
podniesionym ogonem przechadza się po wymiecionej alejce.
Tekla spogląda na ośnieżone szczyty hen, daleko. Z komina prościutką smugą wypływa dym
i stoi nieruchomo w bezwietrznej ciszy.
"Będzie piękna pogoda" - słyszy nagle głos "stamtąd". To ciotka Lubowidzka z zadartą głową
przed podjazdem pałacu wpatruje się w słup dymu bielejący na błękicie nieba.
"Czy to się zawsze sprawdza, ciociu?" - pyta dwunastoletnia Tekla.
"Zawsze."
Nie trzeba wracać do Młynowa. Do ciotki Lubowidzkiej i jej przepowiedni. Po co? Tu jest
teraz jej dom, w tej piemonckiej wiosce. Roccabruna... Dlaczego tak ją nazwano? Nic tu nie
jest ciemne, brunatne czy smutne. Teraz, zimą, co prawda, przez biel śniegu przebija czerń
ziemi, ale czerwone dachówki ożywiają szarość krajobrazu, a latem było tu pięknie i jakże
kolorowo!
Tekla wbiega na schody i siada w fotelu "stryja" w jego gabinecie. Nie przejrzała jak dotąd
wszystkich papierów w szufladach biurka. Coś ją powstrzymuje, jakaś nieśmiałość... Znalazła
tam trochę listów z Francji, od brata i bratowej. W jednym z nich mała Klotylda przesłała
stryjowi "buziaka". W bocznej szufladzie jakieś rachunki, notatki, a na dnie coś twardego.
Tekla ostrożnie rozwija jedwabną chustkę. Miniatura. Na płytce ze słoniowej kości jakże
precyzyjny pędzel pani Vig~ee-Lebrun uwiecznił śliczną twarz młodej dziewczyny. Ale jak
smutna! Na rzęsach zdają się drżeć łzy, które za chwilę spłyną na blade policzki. Owalny
portrecik obejmuje cienka złota obręcz. Po drugiej stronie Tekla odczytuje tylko to jedno
słowo: "Zawsze". Nic więcej. Żadnego imienia ani nawet inicjału. Nic. "Zawsze"...
Ostrożnie owija miniaturę w tę samą chustkę i wsuwa w głąb szuflady. To jakaś tajemnica,
pewnie tragiczna i bolesna "stryja" de Nanterre. Młodszy syn... Dla takich jak on pozostawały
dwie drogi: Kościół lub armia. Jeżeli wybrał karierę wojskową, to czekał go prawdopodobnie
bogaty ożenek, bo tylko w ten sposób mógł zachować godną swego urodzenia pozycję.
Rodzice tej smutnej dziewczyny przypuszczalnie wydali ją za mąż wbrew jej woli, młodszy syn
bowiem tak nawet świetnego rodu jak de Nanterre, bez należytej fortuny nie wchodził w
rachubę.
Młodszy syn... Tekla zamyśliła się nad niesprawiedliwością prawa, przyznającego tytuł i
majątek pierworodnemu, a więc najstarszemu z rodu. A ci młodsi? Co ich czeka? Sutanna,
habit albo mniej lub bardziej świetny mundur. Rezygnacja z osobistego szczęścia, z miłości,
wreszcie małżeństwo z niekochaną kobietą. Jak to właściwie było ze "stryjem" de Nanterre?
Signor Martini wspomniał o szaleńczym uczuciu, jakie wzbudził w hrabinie Certa, co
potwierdził don Biagio. Ale on sam? Co pan de Nanterre czuł do hrabiny? Jeżeli kochał inną,
tę z miniatury, to jak mógł...?
Tekla zasuwa szufladę i wstaje. Chce wiedzieć jak najwięcej o "stryju", chce wiedzieć, jak
było naprawdę. Że hrabina kochała Francuza, to już wie, ale on? Nie mógł jej kochać, jeżeli
serce jego należało do innej, tej, co napisała "zawsze". Dlaczego więc się ożenił? Czy uczynił
to z rozpaczy, że ta ukochana była dla niego stracona? Chyba tak być musiało. I chciał
chłopcu zastąpić ojca, jak mówił notariusz...
Tekla zbiega na dół i wchodzi do kuchni. Katarzyna opasana wielkim niebieskim fartuchem
zestawia z ognia garnek pełen pachnącej ziołami zupy.
- Czy Katarzyna dobrze znała mego stryja? - pyta, siadając na zydlu z dala od pieca.
- Dobrze. - Katarzyna odwraca w jej stronę zaczerwienione od ognia policzki. - Dlaczego
panienka pyta?
- Często o nim myślę... - Tekla mówi powoli. - Tyle mu przecież zawdzięczam... Śpię w jego
łóżku, siedzę w jego fotelu, czytam jego książki... Ciągle czuję go przy sobie... Jest w tym
domu obecny...
- Tak. - Katarzyna wyciera ręce i przysiada na drugim zydlu. - Jest tu obecny, ma panienka
rację...
- Jaki on był? - pyta Tekla cicho.
- Dobry... Jako pokojowa hrabiny jeździłam z nią do Francji, gdy na jakimś obiedzie pierwszy
raz zobaczyła pana de Nanterre. Wróciła jak odmieniona. "Wiesz, Katarzyno - powiedziała,
gdy pomagałam jej się rozbierać - poznałam cudownego człowieka. Tak musi wyglądać anioł,
gdy na boży rozkaz przybiera postać ludzką". To jej własne słowa, nigdy ich nie zapomnę. Pan
de Nanterre rzeczywiście mógł przywodzić na myśl anioła. Potem, gdy go lepiej poznałam,
już w Roccanera, po ślubie z hrabiną, zrozumiałam, na czym to polega. Szlachetność...
bezinteresowność... dobroć... Tym wszystkim górował nad innymi. I ludzie to czuli.
- I hrabina tak go kochała?
- Dla hrabiny świat cały przestał istnieć... tylko on...
- A... mój stryj?
- W panu de Nanterre było coś dziwnego. Chyba jakaś tajemnica... Nigdy nie widziałam,
żeby był wesoły, śmiał się... Nie był jednak ponury, o nie, zawsze pogodny... piękny miał
uśmiech... Ale to nie była radość... wyglądało jak... rezygnacja. Rozumie mnie panienka?
- Katarzyna jest bardzo mądra - mówi Tekla po chwili.
- Długo żyłam, to i nabrałam nieco tej, jak panienka mówi mądrości. Ale ja nieuczona, a
człowiek czy mądry, czy głupi, jeżeli ma oczy i uszy i umie patrzeć i słuchać, coś zawsze
zmiarkuje. Tak i ja...
- I młody hrabia tak nienawidził mego stryja?
- Nienawidził. Nie wiedziałam, że dziecko zdolne jest do takiej nienawiści. To było jak pożar,
co wszystko niszczy. Chłopiec był nieszczęśliwy, zbyt młody, by znieść ból nad siły. Mnie
zawsze lubił, ale potem... I choć zdziczał i odsunął się od wszystkich, ja jedna przy nim
zostałam.
"Dobra jesteś, Katarzyno - mówił. - Po śmierci tatusia nikt mnie już nie kocha, tylko Linda... -
Linda to była suka, ukochany pies chłopca. - A ja, paniczu, a ja? - pytam. - Czyż nie kocham
panicza? - Kochaj mnie, Katarzyno! - wołał i rzucał mi się na szyję. - Mam tylko ciebie i Lindę."
- Czy do dziś dnia zachował afekt, jakim darzył Katarzynę?
- Nie, panienko. - Katarzyna wzdycha i podnosi do oczu róg fartucha. - Biedne dziecko...
- Co się stało?
- Straszna rzecz. Omal mnie nie zabił. Krzyknął: "Zdradziłaś mnie, Katarzyno, jesteś podła jak
wszyscy, jak ten Francuz". Inaczej nie nazywał pana de Nanterre. I to był koniec. Nigdy do
mnie się nie odezwał. Mój Boże...
- Ale dlaczego?
- Dlatego, że go zdradziłam, jak powiedział, że po śmierci hrabiny zgodziłam się prowadzić
gospodarstwo panu de Nanterre. - Wyszlochała. - Tu, w tym domu... Że z nim odeszłam, a
jego zostawiłam... Ale on miał wszystko. Zamek, ogromny majątek, a pan de Nanterre
wyszedł, jak stał, zabrał tylko książki, swoje własne, które przywiózł z Francji. Młody hrabia
nie mógł znieść obecności drugiego męża matki. Oskarżał go o wszystko, co najgorsze, a
nawet o otrucie ojca, o pożar, w którym zginęła matka. Jemu przypisywał te wszystkie
nieszczęścia. Po śmierci hrabiny pan de Nanterre od razu usunął się z zamku i zamieszkał we
wsi, póki nie kupił tego gruntu i nie zbudował sobie domu. Raz spotkał mnie na drodze, a
zawsze okazywał mi wiele dobroci. Nic dziwnego, byłam przecież pokojową jego żony... Więc
gdy mnie spotkał, a dom był już na ukończeniu, zapytał: "Czy przyszłabyś do mnie, Katarzyno,
zająć się moim gospodarstwem? Chyba za wiele od ciebie wymagam, prawda?" Ale ja byłam
rada, ach, jak bardzo rada. Zamek stał się grobem. Służba chciała uciekać, ale gdzie znaleźliby
takie dobre miejsce? Młody hrabia z nikim nie rozmawiał, nawet ze mną, zawsze milczał i
całe dnie spędzał w górach. Konno lub pieszo, a potem albo zamykał się w pokojach ojca,
albo chodził po zamku jak duch pokutujący. Ludzie bali się go. Myślałam, że mnie już nie
potrzebuje... W zamku trudno było wytrzymać... - Katarzyna głośno wytarła nos chustką
wydobytą z przepastnej kieszeni fartucha. - Niech panienka źle mnie nie sądzi - powiedziała
cicho - ale odżyłam w tym domu, w domu pana de Nanterre.
Ja też odżyłam w domu pana de Nanterre - myśli Tekla. - W tym jedynym domu odzyskałam
spokój i poczucie bezpieczeństwa. W moim domu.
V
- Do Karmelitów!
Jeszcze teraz, bezpieczna w swoim domu poza granicami Francji, Tekla czuje dreszcz
przerażenia, jaki nią wówczas wstrząsnął, gdy posłyszała rozkaz rzucony woźnicy.
Karmelici...
Cóż strasznego było w tak zdawałoby się pokojowo nastawionym żebraczym zakonie,
założonym gdzieś, hen, w Ziemi Świętej, na Górze Karmel, w czasach wypraw krzyżowych, a
sprowadzonym do Francji przez króla Ludwika Ix?
Nazywano ich tu karmelitami bosymi, bo latem i zimą nosili sandały na bosych stopach.
Reguła była ciężka, nakazywała milczenie, pracę, posty... Czynili wiele dobrego i cieszyli się
poważaniem paryżan, a dzięki licznym darowiznom ogrody klasztorne rozprzestrzeniły się
szeroko, opasane wąskimi uliczkami dzielnicy Vaugirard.
Ulice te nosiły przedziwne często nazwy! Ot choćby ulica du Regard, czyli Spojrzenia, albo
Oka, Wodnej Źrenicy, na rogu bowiem była ozdobiona rzeźbami studnia; ulica de la Chaise,
czyli Krzesła, od szyldu stolarza czy wyplatacza, który kołysał się na domu "Pod Krzesełkiem",
zachwalając umiejętności i usługi majstra; dalej było tak zwane Opactwo, które Rewolucja
zamieniła na więzienie i ulice: du Cherche-Midi, czyli Szukaj Południa, Grenelle, Cassette,
wreszcie Vaugirard. Ta ostatnia najszersza i najważniejsza, z niej bowiem prowadziło główne
wejście do Karmelitów i do klasztornego kościoła Świętego Józefa.
W obszernych ogrodach zamkniętych owymi ulicami, wśród starych drzew wytyczających
aleje, uprawiano melisę, a napar z jej liści jest, jak wiadomo, skutecznym lekarstwem w
chorobach nerwowych, wydziela przyjemną cytrynową woń, kwiaty zaś przyciągają oko białą
lub różową barwą.
Do Rewolucji ojcowie wyrabiali z tej rośliny słynną "wodę Karmelitów", cieszącą się wielkim
wzięciem nie tylko w Paryżu, ale i w całej Francji.
Rewolucja zmieniła wszystko; klasztor stał się więzieniem, a gdy w sierpniu 1792 roku wróg
przestąpił wschodnią granicę, podburzeni nawoływaniem Przyjaciela Ludu, czyli Marata, do
ukarania zdrajców - księży i rojalistów - sankiuloci rzucili się na więzienia.
Na zawsze pamiętny został krwawy dzień drugiego września, który zapoczątkował rzeź
bezbronnych. Najokrutniej rozprawiono się z więźniami klasztoru Karmelitów. Wąskimi
drzwiami wypuszczano ich po jednemu na niewielki dziedzińczyk, gdzie czekali oprawcy,
uzbrojeni w piki, szable i rzeźnickie noże.
Zginęło tam straszną śmiercią stu kilkunastu opornych księży i tyluż tak zwanych
"arystokratów", w tym biedna pani de Lamballe.
Głośno o tym było w całej Francji, wieść o masakrach przekroczyła bramy Paryża,
zagrzewając do podobnie bohaterskich czynów inne miasta.
Na początku poprzedniego stulecia przybyli z Italii Karmelici, których regułę zreformowała
święta Teresa z Avili, zapragnęli, by ich świątynia upodobniła się do kościołów budowanych
za Alpami. Nad skrzyżowaniem więc nawy głównej z poprzeczną wzniesiono pierwszą w
Paryżu kopułę, a ludzie ciągnęli podziwiać to architektoniczne cudo przeszczepione z włoskiej
ziemi na francuski grunt. Zaczęto je potem naśladować. Ot choćby kościół Świętego Ludwika
wzniesiony wkrótce potem przez Jezuitów - nic też dziwnego, że styl ten nazwano jezuickim,
a najwspanialsza kopuła pyszniąca się nad kościołem Inwalidów, poświęconym także
świętemu Ludwikowi, a pozłocona przez budowniczego Mansarta, blaskiem i lśnieniem
obwieszcza do dziś chwałę Króla-Słońca.
Cóż to wszystko mogło obchodzić Teklę, gdy wyszarpniętą z fiakra wprowadzono do ponurej
sieni byłego klasztoru.
Za poplamionym stołem siedział przerażający drab, po bokach twarzy zwisały mu kosmyki,
które nigdy chyba nie widziały grzebienia. Nad tą splątaną gęstwiną czerwieniała przepisowa
frygijska czapka, oczy były mętne i podpuchnięte, policzki zapadłe, a usta ukazały brak
przednich zębów.
Na stole kopciły dwie świece wetknięte w butelki i leżał zniszczony rejestr więźniów, a z
wielkiego wyszczerbionego kałamarza sterczało oskubane pióro.
Tekla ledwie trzymała się na nogach z przerażenia.
- Imię, nazwisko - warknął siedzący, nie podnosząc oczu znad rejestru.
- Tekla Uszyc - usłyszała swój własny głos dochodzący jakby z daleka. - Jestem Polką...
- Nasza Republika dała ci schronienie, a ty... - człowiek wlepił w dziewczynę zmącone
źrenice i ujął pióro.
Tekla nigdy nie potrafiła sobie wyjaśnić, co się z nią wówczas stało. Wiedziała tylko, że nagle
przestała się bać.
- Nie potrzebuję żadnego schronienia - wyrzuciła gwałtownie. - Mam swój dom w Ojczyźnie
i jestem tam bezpieczna. Przyjechałam tu z kuzynką i pragnę tylko wrócić do kraju.
Aresztowaliście ją... To księżna Lubomirska... Ale ja jestem Uszycówna, słyszycie? Uszyc,
Tekla Uszyc, tak brzmi moje nazwisko. Nie macie prawa mnie więzić. Odwołam się do
Konwentu. Wcale się was nie boję i nie dam się zniszczyć.
Człowiek odłożył pióro i odchylił się na oparcie krzesła.
- Przeszukać ją - rzucił stojącym obok dziewczyny zbirom.
- Nie dam tego - Tekla przycisnęła do piersi chustkę i kaftanik. - Nie pozwolę się dotknąć! -
krzyknęła.
Brutalne ręce pochwyciły ją za ramiona, twarde dłonie przesunęły się po całej postaci
dziewczyny.
- Nic nie ma, tylko te szmaty - jeden z przerażających ludzi rzucił na stół zawiniątko, którego
tak broniła.
- Zabrać ją - rozkazał siedzący za stołem. - Tę odważną - dodał ze śmiechem.
- Chodź - popchnął Teklę w głąb sieni jeden z tych, co ją przywieźli.
Zabrała swoje rzeczy, chustkę i kaftanik - nie bronili jej tego - i poszła naprzód, byle tylko
uniknąć bezpośredniego kontaktu z tymi ludźmi. Płyty posadzki dawno nie widziały wody,
brunatne smugi kreśliły na nich dziwne wzory, a podobne smugi, tylko bardziej rdzawe,
rysowały dół ścian dokoła sieni.
Tekla zadrżała, przypomniawszy sobie, co mówiono o wrześniowej rzezi sprzed dwóch lat,
gdy "patrioci" opierali o te mury ociekające krwią narzędzia mordu.
- Prosto, obywatelko - przywołał ją do porządku ostry głos. Jednocześnie popchnięto ją na
schody.
Sklepiona obszerna sala musiała być niegdyś zakonnym refektarzem, teraz służyła za
sypialnię uwięzionych kobiet. Głowami do ścian stało tu ze dwadzieścia łóżek, wszystkie
wydawały się zajęte.
- Tu masz, pani, wolne miejsce - posłyszała po chwili. Z jednego z łóżek uniosła się głowa w
nocnym czepeczku.
Tekla przesunęła się omackiem w stronę głosu.
- Widzisz, pani? - pytała kobieta. - Jeszcze dwa kroki.
Rzeczywiście, po dwóch krokach natknęła się na wolne łóżko.
- Wczoraj ją zabrano - zaszemrał inny głos z drugiej strony.
Wzdrygnęła się. A więc jej poprzedniczka została wczoraj zgilotynowana. A jaki los ją czeka?
Ją, Teklę, którą kaprys Różyczki rzucił w to piekło?
Od starych murów szedł chłód, szczękając nieledwie zębami z zimna, skuliła się pod cienką
kołdrą, okrywając się jeszcze własną chustką i kaftanikiem. Mimo zmęczenia do rana nie
zmrużyła oka, wsłuchana w ciężki oddech sąsiadki i pochlipywanie dochodzące spod
przeciwległej ściany.
Musiało być koło ósmej, gdy brudne i zakratowane teraz szyby przepuściły nieco dziennego
światła. Ale ranek, wyjątkowo szary i pochmurny, ledwie pozwolił dojrzeć dwa rzędy łóżek i
leżące na nich niewyraźne zarysy postaci otulonych szmatami.
Wszystko dookoła było szare, nie tylko niebo za oknami. Mury, kamienna posadzka, nawet
sufit wysoko wyniesiony gotyckimi łukami. No i twarze kobiet, gramolących się z pościeli do
nowego - może dla niejednej z nich - ostatniego dnia na tej ziemi.
Tekla włożyła trzewiki, wygładziła zmiętą spódnicę, narzuciła drugi kaftanik i okryła się
chustką.
- Zaraz będzie śniadanie - powiedziała ta kobieta, która w nocy wskazała jej wolne łóżko.
Na śniadanie, oznajmione dzwonkiem, trzeba było przejść do sali po drugiej stronie
korytarza.
Tekla podążyła za towarzyszkami niedoli z nadzieją na coś gorącego do picia, niechby to
nawet była zwykła woda, aby tylko rozgrzać się od środka i poczuć choć odrobinę ciepła.
W sali stały stoły i ławy - to przypuszczalnie był niegdyś klasztorny refektarz - a zapełniał je
tłum niedbale odzianych mężczyzn i kobiet. Rozmawiano z ożywieniem, choć przyciszonym
głosem. Tekla dostała kubek czegoś gorącego - ciemna ciecz z kawałkiem chleba - o który
można było ogrzać ręce.
Wśród mężczyzn przeważali młodzi, nie ogoleni, z byle jak uczesanymi włosami. Ci niedawni
może eleganci, teraz okręcali szyję pogniecioną chustką wątpliwej białości, okryci często
podartym frakiem, przy którym brakowało guzików i choć na trzewikach błyszczały srebrne
klamry, całość robiła wrażenie smutku i zaniedbania.
Kobiety wyglądały równie żałośnie. Te, które niedawno znalazły się w więzieniu, a zaledwie
przekroczyły lat dwadzieścia, zachowały jeszcze świeżość cery i błyszczące oczy. Ale inne... Te
pierwsze były dobrze ubrane, modnie i ze smakiem, szybko jednak jedwabie czy aksamity
utracą barwę, zszarzeją i upodobnią je do reszty więźniów.
Koło Tekli usiadł młody człowiek, wyjątkowo starannie ogolony, ze związanymi wstążką
ciemnymi włosami.
- Jesteś tu, pani, nowa? - spytał.
- Przywieziono mnie tej nocy - odparła.
Bez słowa pokiwał głową.
Potem do sali weszli żandarmi, a za nimi dozorca z dużym arkuszem w ręku.
Zapadła cisza pełna grozy, Tekla obejrzała się czując, że za chwilę stanie się coś strasznego.
Wszystkie oczy spoczęły na człowieku z papierem w ręku.
- Zaraz się dowiemy, czyja dziś kolej - szepnął sąsiad Tekli.
Dozorca podszedł do stołu i monotonnym głosem zaczął:
- Filip Gramont, Armand Custine, Maria Magdalena Aiguillon, Szarlotta Lameth, Franciszka
Bragelonne, Joanna Jarnac, Karol Montbrun, Henryk B~ethune...
Lista była długa, a głos czytającego coraz bardziej monotonny ożywił się dopiero przy końcu,
by wraz ze splunięciem oznajmić: - Wszystko to podli arystokraci i zdrajcy.
Tekla wiedziała, że każde z tych nazwisk poprzedza nieodzowna dla noblesy partykuła "de"
oraz mniej lub bardziej dźwięczny tytuł. Jakie to jednak miało teraz znaczenie? Czy Filip
Gramont tracił coś po opuszczeniu tych niepotrzebnych dodatków? Nazywał się niegdyś Filip
de Gramont i z dziada pradziada posiadał tytuł książęcy. To był teraz ciężar grobowego
kamienia. Gdyby z dziada pradziada nazywał się zwyczajnie Filipem Gramont, nie siedziałby
teraz w klasztornym refektarzu karmelitów, zamienionym na więzienie, i nie oczekiwał
przeniesienia do Conciergerie, komedii procesu przed Trybunałem rewolucyjnym, jazdy
wózkiem na plac, gdzie stała gilotyna. Niestety, nie można było tego odwrócić.
- No i tak - mruknął sąsiad Tekli, podnosząc się z ławy. Skłonił się przed dziewczyną i podążył
na środek refektarza, gdzie ustawiali się ci wyczytani z listy.
- Jak się nazywa ten młodzieniec? - spytała Tekla siedzącej dalej starszej damy.
- Książę de Gramont - odparła zapytana.
Młodziutka dziewczyna rzuciła się łkając na szyję kobiety w średnim wieku.
- Cicho, cicho - posłyszała Tekla. - Pokaż, kim jesteś. Nie zawiedź naszych przodków.
Młody mężczyzna całował ręce pięknej brunetki. Uśmiechał się, jak gdyby pozostawiał żonę
na parę godzin. A przecież Tekla wiedziała, że było to ostateczne rozstanie i że dopiero w
wieczności...
Te pożegnania i upomnienia trwały dłuższą chwilę. Wreszcie do refektarza weszło kilku
żandarmów, przynaglając więźniów. Skazańcy wychodzili posłusznie, a wiadomo wszystkim
było, co ich czeka.
Tekla zacisnęła ręce. Jak długo pozostanie więźniem? Kiedy i jej nazwisko, zniekształcone
francuską wymową, będzie wyczytane z listy przez odrażającego klucznika?
Po wyjściu przeznaczonych na szafot, w refektarzu zrobiło się luźniej i ciszej. Ci, co pozostali,
spoglądali po sobie niepewnie, jak gdyby dziwili się, że siedzą oto za stołem i pomimo
wszystko żyją. Jak gdyby śmierć, która przeszła przez salę, zabierając przeznaczone dla niej
ofiary, wraz z nimi zabrała nadzieję ratunku, pozostawiając jakieś fatalistyczne otępienie i
obojętność wobec tego, co nieuniknione.
- A więc, jak mówiłeś, panie de Salm... - zabrzmiał prowokująco głos młodej kobiety.
Domagał się wprost komplementów i czułych słówek.
- Jesteś, pani, najbardziej zachwycającą istotą - posłyszała Tekla odpowiedź księcia de Salm.
Jak mogą? - mówiła sobie. - Jak mogą? W takiej chwili... Stoją przecież nad grobem... I
żadne z nich nawet się nie przeżegna. Czyż nie myślą wcale o Bogu? O wieczności?
Więźniowie tymczasem łączyli się w pary, w grupki, przechadzali się po refektarzu, szepcąc
miłosne zaklęcia, przyjaciele ściskali się za ręce, młode kobiety usiłowały dojrzeć swoje
odbicie w brudnych szybach, przeciętych kratami. Jedne poprawiały czepki, drugie, które nic
nie miały na głowie, przygładzały włosy, wysuwając na czoło czy na policzek jasny lub ciemny
pukiel. Obciągały suknie, obracały się jak przed zwierciadłem we własnej gotowalni.
Wydawało się Tekli, że wszyscy się znają, wszyscy są sobie bliscy i wszystkich coś łączy, tylko
ona obca. Obca i samotna.
- Coś taka smutna, panienko? - posłyszała w pewnej chwili. - Z tak śliczną buzią nie należy
się smucić!
Pochylała się nad nią młoda kobieta w eleganckiej sukni. Starannie ułożone kasztanowe
włosy o rudawym odcieniu pięknie odbijały od olśniewającej cery. Oczy - ciemnobłękitne czy
orzechowe? - Tekla nie mogła dojrzeć, taki cień rzucały powieki o długich rzęsach, które
zdawały się zbyt ciężkie, by odsłonić całą źrenicę.
Nie była piękna, ale miała jakiś czar nietutejszy - tak w myśli stwierdziła Tekla. - Jakby z innej
strony świata. Poruszała się też z owym nietutejszym wdziękiem. Miękko i bezszelestnie. Jak
kotka. Takie wrażenie odniosła Tekla, spoglądając w mieniące się jak drogie kamienie oczy
nieznajomej.
- Czy twój ukochany zginął? - Śliczna rączka dotknęła jej ramienia. - Nie martw się. Na te
ostatnie dni wybierz sobie innego. Patrz, ilu tu młodzieńców... A każdy tylko czeka...
- Och, pani - wyjąkała Tekla - nie opłakuję ukochanego, ale jestem sama, obca tu...
- Tu nie ma obcych - przerwała żywo dama. - Wszyscy jesteśmy sobie bliscy.
- Ale nie ja, nie ja! - wybuchnęła dziewczyna. - Nie mam nic wspólnego z Rewolucją...
Znalazłam się we Francji towarzysząc kuzynce. Aresztowano ją... To księżna Lubomirska.
Jestem Polką... Francuzi nie mają prawa więzić mnie...
- Nie mają prawa więzić nikogo z nas - przerwała surowo nieznajoma. - Wszystko, co się
dzieje, to bezprawie. Ale nie mamy na to rady... Podlegamy sile... Tak i ty, panienko... A teraz
otrzyj oczy - podawała jej pachnącą perfumami chustkę z hrabiowską koroną wyhaftowaną w
rogu.
Ta urocza dama nazywała się Róża de Beauharnais i była żoną generała, równie jak i ona
aresztowanego. Małżonkowie spotkali się w więzieniu. Nic ich jednak nie łączyło, żadne
uczucie, nawet zwykłe przywiązanie, jak stwierdziła Tekla. Generał, owszem, szarmancko
całował rękę żony, ale całe zainteresowanie kierował w stronę pani Delfiny de Custine,
niezwykle jasnej blondynki, której męża zgilotynowano pierwszego dnia pobytu Tekli w
więzieniu.
Wdowa przywdziała żałobę - w czerni było jej wyjątkowo do twarzy - i pozwalała się
uwielbiać przystojnemu generałowi, który co dzień wciskał jej do ręki płomienne liściki,
zapewniające o dozgonnej miłości. W tych warunkach nie było trudno dotrzymać podobnej
przysięgi.
Pani Róży były chyba obojętne owe miłosne westchnienia męża ku innej kobiecie. Cieszyła
się tak wielkim powodzeniem wśród współwięźniów, że nie mogła uskarżać się ani na
samotność, ani na brak wielbicieli. Co jednak zdumiało Teklę, to czuła przyjaźń łącząca ją z
panią Delfiną, a więc z rywalką. Wdowa czytywała jej bileciki niewiernego męża. "Przelałbym
chętnie całą krew - pisał generał - gdyby płynąc mogła rozpalić twoje serce i zwrócić je ku
mnie" - posłyszała raz Tekla zwierzenia przyjaciółek.
- Aleksander, pisząc do mnie, nigdy nie używał podobnego języka - odpowiedziała pani
Róża, wzruszając ramionami.
Generał de Beauharnais twierdził, że padł ofiarą intrygi zawistnych kolegów i miał nadzieję
niedługo odzyskać wolność. Pani Róża także spodziewała się bliskiego uwolnienia. Czekało na
nią dwoje dzieci, Hortensja i Eugeniusz, do których była bardzo przywiązana. O nich też
rozmawiała z mężem, nic innego ich widać nie łączyło.
Ale dni płynęły, coraz ubywało mieszkańców byłego klasztoru, miejsce ich jednak krótko
pozostawało puste. Zapełniali je nowi lokatorzy, a Tekla powoli przyzwyczajała się do
więziennej egzystencji.
Kilka osób znało Różyczkę, mogła więc rozmawiać o kuzynce. Zapewniano ją, że jeszcze żyła,
nie słychać bowiem było o egzekucji jakiejkolwiek cudzoziemki.
- Nie mają prawa - powtarzała Tekla. - Nie mają prawa.
- Prawa nie istnieją - odpowiadano jej. - Zapomniałaś o Rewolucji?
Dobry humor nie opuszczał jednak tych, którzy podobnie jak gladiatorzy starożytnego
Rzymu nazywali siebie "morituri" - mający umrzeć. Żartowano z dozorców, nawet
krytykowano złośliwie Robespierre'a i tych, od których zależało ich życie.
- Mogę wszystko mówić, również to, co o nich wszystkich myślę - oznajmiał młody pan de
Salm. - I tak mnie zgilotynują jako wroga ludu.
Więzienna kuchnia budziła najwięcej wesołości.
- To jajko z pewnością zostało zniesione przez kurę rojalistkę - twierdził markiz d'Arsy -
jeszcze w czasach przedrewolucyjnych.
Jajka rzeczywiście nie były świeże, ale nie należało mieć o to pretensji. Nie byli głodni, a od
czasu do czasu na stole więźniów pojawiało się nawet mięso. Tekla patrzyła, jak piękna pani
Delfina z pogardliwym uśmieszkiem grzebała w talerzu. Oczy jej jasne, "koloru morskiej
wody" - utrzymywali wielbiciele - były równie zimne jak północne morze. Tekla wolała
spoglądać na czarującą panią de Beauharnais. Ta była pełna ciepła i wrodzonej dobroci. Nic
dziwnego. Urodziła się na dalekiej wyspie karaibskiego morza, wśród palm, egzotycznych
kwiatów i czarnych niewolników, posłusznych na każde skinienie. Była w niej owa indolencja
mieszkańców południa, rozleniwienie klimatem tropików, brak jak gdyby woli i chęci do
życia, miękkość i płynność ruchów. Uśmiech miała urzekający, a ożywiała się zwykle na
wspomnienie Martyniki, rodzinnej wyspy, i ojcowskich plantacji trzciny cukrowej.
- Poszłyśmy raz z kuzynką do Eliamy, słynnej wróżki, która, jak mówiono, bezbłędnie
przepowiadała przyszłość - zwierzała się stłoczonym przy jej łóżku kobietom. - Właśnie
ukończyłyśmy edukację w klasztorze Sióstr Opatrzności Bożej i wróciłyśmy do domu. Moja
kuzynka Aim~ee i ja byłyśmy bardzo ciekawe, co nas czeka. Jak wszystkie dziewczęta
marzyłyśmy o wielkiej miłości. Aim~ee była odważniejsza ode mnie i pierwsza wyciągnęła
rękę do czarnej wróżki. "Pewnego dnia zostaniesz królową" - oznajmiła Eliama, przyjrzawszy
się jej ręce. I wyobraźcie sobie, że to się sprawdziło.
- Sprawdziło się? - zawołała panna de Noailles. - A to jakim sposobem?
- W drodze do Francji, statek, którym płynęła, został wzięty do niewoli przez piratów. - Pani
de Beauharnais pokiwała głową. - Biedną Aim~ee sprzedano w Algerze na targu
niewolników, a nabywca, widząc jej urodę, ofiarował ją sułtanowi. Ten tak się w niej
rozkochał, że uczynił ją pierwszą małżonką i faworytą. Tak więc sprawdziła się wróżba,
Aim~ee została królową, choć jej tego wcale a wcale nie zazdroszczę.
- Czy to wszystko prawda? - spytała księżna de Charost. - Wygląda na bajkę z tysiąca i jednej
nocy.
- To jest bajka - przytaknęła Róża de Beauharnais - ale prawdziwa. Dowiedziałam się o tym
już tu, we Francji, Aim~ee nazywa się obecnie "sułtanka Valide". Przynajmniej jest
bezpieczna. Zamknięta w haremie nie obawia się śmierci na szafocie.
Kobiety wzdychały, kiwając głowami.
- A ty, pani - ośmieliła się Tekla. - Co tobie powiedziała Eliama?
- Mnie... - pani de Beauharnais zamyśliła się. - Mnie powiedziała coś podobnego... coś
zupełnie niemożliwego do spełnienia. Widać wszystkim białym dziewczętom gada to samo.
- Co, co powiedziała? - zaszumiało w sypialni.
- Długo przyglądała się mojej dłoni - zaczęła pani Róża. - A potem podniosła wzrok i równie
długo patrzyła na mnie. Byłam zdenerwowana, bałam się, że powie mi coś strasznego, na
przykład wywróży staropanieństwo. Ale po chwili szepnęła: "wkrótce wyjdziesz za mąż... nie
będziesz jednak szczęśliwa, o nie... I owdowiejesz... a wówczas..." Znowu milczała, a mnie
głośno biło serce. "Co będzie wówczas?" - nie mogłam dłużej czekać, musiałam wiedzieć.
"Wówczas będziesz więcej niż królową".
Pani Róża dawno skończyła swą opowieść, a słuchaczki wciąż nie kwapiły się jakoś do
rozmowy.
- To, co przepowiedziała ci o wdowieństwie, to, niestety, może się sprawdzić - przerwała
milczenie pani de Custine. - Ale reszta...
- Reszta to wymysł murzyńskiej czarownicy - stwierdziła ze śmiechem młodziutka panna de
Vergennes, podążając w stronę swego łóżka. - Bardzo to wszystko ładne, ale co nam z tego?
Nam... Może wcale już nie będzie królów we Francji... a my... - szloch zamknął śmiejące się
usta i panna de Vergennes łkając ukryła twarz w poduszce.
- Biedny generał! - westchnęła księżna de Coigny. - Jest tak pełen nadziei na uwolnienie.
Ciągle pisze listy do Konwentu.
- Właściwie dlaczego został aresztowany? - dopytywała się Tekla. - Sam przecież mówił, że
jako członek Zgromadzenia Narodowego spełniał ważne misje. To Republika postawiła go na
czele Armii Renu, mianując generałem. Tak mówił mi wczoraj pan de La Roche. Nie przyszedł
jednak na pomoc oblężonej Moguncji. Miasto musiało kapitulować, a generał podał się do
dymisji. Pan de La Roche mówił także...
- Przez pana de La Roche przemawia zawiść - zauważyła cierpko pani de Beaulieu, która
należała do wielbicielek generała. - Udało się niektórym z nas utrzymać na fali, by uratować
to, co można jeszcze było ocalić. Niestety, choć Bar~ere i Tallien stanęli w jego obronie,
Konwent nie darował mu utraty Moguncji.
- Pan de La Roche sądzi... - upierała się Tekla.
- Zostaw w spokoju pana de La Roche - zniecierpliwiła się pani de Custine. - To antypatyczny
pyszałek.
Tekla była innego zdania. Pan de La Roche o wiele bardziej jej się podobał niż generał de
Beauharnais. Zamilkła jednak, nie chcąc sprawiać przykrości pani Róży, która tyle jej
okazywała dobroci. Ostatecznie generał był jej mężem i choć od kilku lat - jak się dowiedziała
- mieszkali oddzielnie - łączyły ich dzieci.
* * *
Ponurość klasztornych cel i więziennych korytarzy stała się bardziej przygniatająca, a
zamknięcie trudniejsze do zniesienia, gdy za brudnymi szybami rozkwitła wiosna.
Tekla chodziła od okna do okna i mimo krat oddzielających ją od tak przecież bliskiego
ogrodu karmelitów, wchłaniała widok młodej zieleni, czując nieledwie zapach ziemi i
barwiących trawniki kwiatów.
Jak tam teraz jest w Czarnobylu i w Młynowie? - myślała wspominając drzewa parku,
ulubione zakątki, spacerowe drogi.
Czarnobyl... Miejsce urodzenia Różyczki... Mówiono, że to ziemia przeklęta. Tak szeptała
służba. Wujenka, choć nazywała to "ciemnym przesądem" i gniewała się, gdy ktoś tak
wspominał o Czarnobylu, wolała jednak Młynów i tam obrała swoją rezydencję.
Młynów... Czy jeszcze zobaczy to miejsce? Pałac... I swój pokój w bocznym skrzydle
pierwszego piętra... Z oknami od wschodu, z perspektywą bukowej alei i altaną oplecioną
powojem u końca? Czy zobaczy?
Zaciskała ręce i połykała łzy. Wstydziła się płakać wobec tych obcych, którzy śmiało patrzyli
śmierci w oczy, kpiąc z gilotyny i nie myśląc wcale o Bogu.
Może jednak pani Róża trochę ją rozumiała. Ona też była tu obca, pochodziła z jeszcze
dalszych stron niż ona, Tekla.
Ona jedna miewała chwile zadumy i żalu. Za czym? Czy za przeszłością? Może za dziećmi, bo
mąż, jak słyszała, nie uszczęśliwił jej nawet cieniem uczucia.
Wówczas to, tej tragicznej wiosny, gdzieś w drugiej połowie kwietnia, czyli żerminala
według rewolucyjnego kalendarza, do karmelitów przywieziono nowego więźnia.
Gdy go wprowadzono do refektarza, oczy wszystkich kobiet przylgnęły do tego
jasnowłosego olbrzyma o nieledwie dziewczęcej urodzie.
- Generał Hoche - szept wionął po sali, Hoche, żołnierz Republiki, o którym mówiono, że był
równie młody jak Rewolucja, a mocny jak lud.
Tekla słyszała o nim, cała Francja go znała, podziwiała głównodowodzącego Armią Mozeli i
Renu, który mając dwadzieścia pięć lat stanął na najwyższym szczeblu wojskowej drabiny.
Piękny był ten młody bóg wojny. Przy jasnych włosach czarne oczy - szczyt oryginalności. A
już gdy wkładał huzarski mundur, gdzie czerń łączyła się z czerwienią i złotem, żadna by mu
się nie oparła, gdyby zechciał. Ale on nie chciał.
- Wychowała go armia - opowiadał Tekli pan de La Roche. - Przed Rewolucją był już
sierżantem, a potem miał okazję zabłysnąć talentem prawdziwego stratega. To go wyniosło
do najwyższych godności - pan de La Roche trząsł głową. - Wziął w rękę rozprzężone wojsko,
zreformował tę zbieraninę, zrobił z nich armię, mając do pomocy takich oficerów, jak Ney,
Desais czy Lef~ebvre. Żołnierze go uwielbiają, a on żyje ich życiem, je to, co oni jedzą, śpi pod
takim samym namiotem. Ciekawe, co go tu przywiodło. Oczyścił wschodnią granicę, odparł
Austriaków, a teraz w więzieniu... Nie dawał się co prawda łatwo manipulować i Konwent od
początku miał z nim kłopoty. Minister wojny Carnot skarżył się na niego, a Robespierre wręcz
nazwał go "osobnikiem bardzo niebezpiecznym".
Tekla chciała wiedzieć, skąd pan de La Roche czerpał te wiadomości. Nie śmiała jednak
pytać ani podawać w wątpliwość prawdomówności swojego rozmówcy. Dotąd wszystko, co
mówił, okazało się prawdą, przypuszczalnie więc i to o generale Hoche'u...
Pani Róża ani na chwilę nie oderwała oczu od twarzy nowo przybyłego. Śliczną rączką
podpierała głowę, a miękki szal, spływając po sukni, drapował jej postać w fałdy jak gdyby z
antycznego posągu.
- Ożeniłem się przed miesiącem - mówił tymczasem młody generał. - Przez tydzień
zakosztowałem szczęścia, jakie tylko człowiekowi jest dane, a potem Komitet mianował mnie
dowódcą Armii Włoskiej. Gdy byłem w drodze, spiesząc co koń wyskoczy do Nicei, gdzie
miałem odebrać instrukcje i rozkazy, coś się szykowało na mnie złego w Paryżu. Dzień i noc
na koniu, bez chwili wypoczynku... W Nicei czekało mnie pismo Komitetu Ocalenia
Publicznego, bym natychmiast wracał, gdyż jestem aresztowany. Nic z tego nie rozumiem.
Drogę powrotną odbyłem pod eskortą... Cały czas drżę o bezpieczeństwo mojej żony i jej
rodziny. Gdy zjawiłem się w Komitecie, pierwszą osobą, którą spotkałem, był Saint-Just.
Pytam, co to wszystko znaczy, a on spojrzał na mnie krzywo i lodowatym tonem wycedził:
"Otrzymasz to, na co zasłużyłeś!"
- Nie denerwuj się, generale - pocieszali go obecni. - Zbyt wiele Republika ci zawdzięcza, by
mieli cię zgilotynować. Nadal będziesz potrzebny.
- Obym tylko mógł przesłać żonie słówko - lamentował Hoche - i mieć od niej jakieś
wiadomości... Gdy życie przestaje być dobrem, śmierć przestaje być złem.
Pocieszano go cały wieczór, ale najlepszym lekarstwem na jego melancholię okazała się pani
Róża.
Ku zdumieniu Tekli, ci dwoje szybko doszli do porozumienia. Mimo tęsknoty za dopiero co
poślubioną młodziutką żoną, Hoche z dziwną łatwością poddał się czarowi uwodzicielskiej
Kreolki i choć nadal co dzień wspominał "ukochaną Adelajdę", jego afekt do pani Róży palił
się co dzień jaśniejszym płomieniem.
A pani Róża?
Chyba go kocha - myślała Tekla, patrząc na ledwie zarysowany uśmiech wyginający śliczne
usta generałowej de Beauharnais, na blask jej oczu tłumiony ciężkimi powiekami, które
pragnęły jak gdyby ukryć jakąś im tylko znaną tajemnicę.
Pan de Beauharnais wydawał się obojętny, zajęty wyłącznie jasnowłosą panią de Custine, a
jego żona...
Biedna pani Róża! - wzdycha Tekla. - W małżeństwie nie zaznała tego, czego oczekuje od
mężczyzny każda kobieta. A generał Hoche taki młody, mocny i wspaniały. I taki silny. A pani
Róża potrzebuje oparcia, silnego ramienia, które podtrzymałoby ją w ciężkiej godzinie. Bo
atmosfera więzienna coraz bardziej przygniata, coraz więcej osób opuszcza klasztor
karmelitów, by przenieść się na czas krótkiego procesu do Conciergerie, a stamtąd... Puste
miejsca zapełniają nowi więźniowie. Pani Róża coraz częściej płacze, kryjąc twarz w
poduszce, coraz częściej rozkłada karty, wpatrując się z niepokojem w ich konfiguracje.
Zazdrości tym tutejszym Francuzom odwagi i zimnej krwi, wstydzi się swojej słabości i lęku,
bo drży ze strachu na myśl o śmierci, o takiej śmierci...
- Głowy lecą jak dachówki strącane wiatrem - śmieją się ci nieustraszeni, ale Róża... po co
opuściła tę swoją Martynikę? Co prawda i stamtąd musiała uciekać i tam był bunt, spalono
dom ojca, schroniła się na statku, który przywiózł ją bezpiecznie do Francji.
Przy tym młodym jasnowłosym olbrzymie odzyskuje choć na chwilę poczucie
bezpieczeństwa. Lubi więc przebywać w jego towarzystwie. On i myśl o dzieciach pozwalają
znieść więzienie i zamknięcie, i tę wiszącą stale groźbę gilotyny.
Pewnego dnia mąż poprowadził ją pod okno, skąd naprzeciwko otwierała się wąska lukarna
na dachu dawnego domku ogrodnika. Po chwili w tym małym okienku ujrzała dzieci,
Eugeniusza i Hortensję, jak wyciągają do niej ręce, a Hortensja, choć nakazano jej milczenie,
nie potrafiła powstrzymać okrzyku na widok rodziców. Zrobiło się zamieszanie, strażnik
postawiony u stóp muru podniósł karabin. Pan de Beauharnais szybko odciągnął żonę od
okna.
- Widziałam ich, widziałam - pani Róża była jak w gorączce. - Moje aniołeczki, moje
kwiatuszki... - Do wieczora nie mogła się uspokoić, cały czas mówiła o dzieciach, wspominała
przeszłość.
Tekla słucha chciwie tych opowieści. Wyobraża sobie radość z uwolnienia rodziców. Może
pogodzą się i zamieszkają wszyscy razem? A jeżeli zginą oboje? Co poczną dwunastoletni
Eugeniusz i młodsza od niego Hortensja?
Im bardziej rozkwitała wiosna, tym większych jak gdyby sił nabierał Trybunał rewolucyjny.
Prawie co dzień ubywało mieszkańców klasztornego więzienia, przewożonych do
Conciergerie. Pewnego dnia dozorcy u Świętego Łazarza spostrzegli, że jedna z krat w oknie
została przepiłowana. Członkowie Komitetu Ocalenia Publicznego zawrzeli gniewem, a
ponieważ więzienia były przepełnione, rozpuszczono wieść, jakoby odkryto spisek:
więźniowie zamierzali wymordować członków Konwentu, Komitetu i Trybunału, aby więc
ratować patriotów, opróżniano na gwałt więzienne cele i ucinano owe niebezpieczne głowy,
w których wylęgła się myśl tak straszliwa.
Tekla najboleśniej przeżyła rozstanie z panem de La Roche. Ten zawsze opanowany i pełen
dla niej atencji mężczyzna, z którym rozmowa była jej największą przyjemnością, skłonił się
przed nią pewnego ranka, usłyszawszy swoje nazwisko wyczytane przez dozorcę na początku
długiej listy.
- Mam nadzieję, że wyjdziesz, pani, cała i zdrowa z tego więzienia. Nie trać tylko ducha i
zachowaj pogodę umysłu. - A gdy z trudem stłumiła szloch, dodał prędko: - I wspomnij mnie
czasem. - Po czym szybko doszedł do tych, którzy byli przeznaczeni na śmierć.
Modliła się za niego gorąco, bo oto traciła przyjaciela. Był absolutnie bezinteresownym i
szczerze jej oddanym człowiekiem. Właściwie nieznajomym. Cóż o nim wiedziała? Nic. Nawet
jego imię posłyszała pierwszy raz podczas wyczytywania nazwisk tych, co mieli tego dnia
zginąć.
Czekała już tylko ranka, gdy i ona znajdzie się wśród ofiar Terroru. Ale minęło parę dni
spokojnych. Ci, co pozostali, odetchnęli więc, wdzięczni za to choć chwilowe odłożenie
egzekucji.
I nagle niecodzienna wiadomość poruszyła całe towarzystwo. Oto pan de Lagny, cudem
chyba znajdujący się jeszcze na wolności, uzyskał zgodę Komitetu na wypuszczenie żony, od
pół roku przebywającej w więzieniu. Niestety, dla młodej i ślicznej pani de Lagny nie było to
żadne dobrodziejstwo. Mąż, niezbyt miły, nie darzył jej afektem, wydano ją przecież za mąż
nie pytając o zgodę, a tu, w więzieniu, spotkała mężczyznę swego życia, pana de Rocourt,
który nie był ani zbyt młody, ani urodziwy, ale odkryła w nim to, czego pozbawiony był
małżonek: to znaczy miłość. Oświadczyła głośno, że nie opuści więzienia, chce umrzeć razem
z ukochanym.
Słysząc to, pani Róża śliczną rączką zamknęła jej usta.
- Czy oszalałaś? - zaszeptała. - Jeżeli pragniesz tu zostać, to może kto inny skorzysta z tak
nadzwyczajnej okazji.
Wszyscy się zgodzili, że tą inną musi być Tekla.
- Jesteście jednakowo szczupłe i wysokie, macie ten sam kolor włosów - przekonywała
dziewczynę pani Róża. - Musisz, Teklo, spróbować. A nuż się uda. Ty z postawy najbardziej
przypominasz panią de Lagny.
- Ach, nie - broniła się Tekla. - To przecież niemożliwe. Dozorca pozna od razu, że to ja, a nie
ona. A ci na dole... Nie, nie, za to oszustwo mogą mnie od razu zgilotynować. Boję się.
- Okryjesz głowę chustką - namawiała kusicielka. - Będą cię, na przykład, bolały zęby, z
trudem otwierałabyś usta. Pani de Lagny nosi suknię równie ciemną jak twoja. Na dole
drzewa zasłaniają okna, w półmroku nikt nie dojrzy.
- Pan de Lagny musiał dobrze sypnąć złotem - mówiono przy obiedzie. - Jeden tylko
"Nieprzekupny" hołduje tej rzymskiej cnocie, bo reszta, na nasze szczęście, podlega ludzkim
słabościom.
Ostatnią noc Tekla spędziła w nieopisanym napięciu. Sama nigdy by się na taki krok nie
odważyła, ale zmuszono ją nieledwie.
- Pamiętaj - szeptała pani Róża. - Kareta pana de Lagny będzie czekała za najbliższym
rogiem. Nie powinien cię jednak zobaczyć. Dlatego, gdy znajdziesz się za bramą, kieruj się w
prawo, ale nie biegnij, nie wolno ci zwrócić na siebie uwagi.
- Co pocznę? Dokąd pójdę? - biadała Tekla.
- Są jeszcze dobrzy ludzie - pani Róża trzęsła głową. - Los ci będzie sprzyjał i poprowadzi
cię...
- Bóg mnie poprowadzi - powiedziała Tekla z mocą. - Tylko w Nim moja nadzieja.
Nazajutrz na śniadanie przyszła z obwiązaną twarzą, ułożywszy włosy podobnie, jak je
układała pani de Lagny.
- Obywatelka Lagny - zachrypiał dozorca, który pobrzękując kluczami spojrzał ze
zdziwieniem na powstającą od stołu Teklę.
- Cóż ci się stało? - zarechotał. - Czyżby rozbolały cię zęby? To chyba z radości, co?
Tekla skinęła głową i przyłożyła rękę do policzka.
Na dole inny człowiek, nie ten, co ją tu "przyjmował", odczytał rozkaz Komitetu, zwalniający
z więzienia obywatelkę Lagny.
- Uważaj - dodał na pożegnanie. - Drugi raz Komitet nie okaże tyle pobłażania i czeka cię - tu
przejechał wierzchem dłoni po szyi.
Pokornie skinęła głową nie podnosząc oczu. Nogi drżały pod nią, serce biło głośno, policzki
pałały.
Wyprowadzono ją na podwórze, na to straszne podwórze, gdzie przed dwoma laty
rozegrały się krwawe sceny godne piekła.
Strażnik przy bramie otworzył przed nią małą furtkę. Zatrzasnął ją z hukiem, gdy Tekla
wyszła. Słyszała, jak zgrzytnął klucz w zamku, zaskrzypiała żelazna zasuwa.
Cóż z tego, że była wolna? Dokąd ma iść? Gdzie znajdzie schronienie? Bez grosza i bez
znajomości...
Zdecydowanym krokiem skierowała się ulicą Vaugirard w prawo. Tak jak przykazała pani
Róża. Gdy skończył się mur okalający dawne ogrody Karmelitów, rzuciła się w pierwszą
bocznicę. Wkrótce straciła z oczu kopułę kościoła, a wąskie uliczki wiodły ją coraz dalej w
głąb tego przerażającego miasta. Dokąd?
Vi
Zima minęła zbyt szybko. Przeleciała jak burza śnieżna, jak zamieć z tamtych dalekich stron,
przepędzając straszne wspomnienia sprzed roku.
Każdy dzień był jak gdyby rozkoszowaniem się wolnością, własnym domem, ciepłem,
spokojem, a przede wszystkim bezpieczeństwem. Nic tu jej nie zagrażało, bo jakież zło mogło
ją dosięgnąć za Alpami, w tej ukrytej wśród gór dolinie?
Nie pragnęła żadnej zmiany, żadnej dystrakcji. Wystarczało jej towarzystwo Katarzyny i Tina
oraz wizyty starego proboszcza, którego czasem i ona odwiedzała na plebanii pamiętającej
bardzo chyba dawne czasy.
Kwiecień jednak przyniósł nowe przyjemności, słońce i świeżą zieleń. Mogła znowu
rozpocząć wędrówki po ledwie obeschłych ścieżkach, wdychać powietrze, jakże inne niż to
"stamtąd", gdzie gór nie było, gdzie wzrok leciał daleko, zatrzymywany jedynie ciemną
wstęgą lasów, borów raczej. Tu, zamknięty szczytami horyzont nie pozwalał dojrzeć, co
znajdowało się za tą przeszkodą zdawałoby się nie do przebycia. Ale tak było dobrze, bo
bezpiecznie.
W domu Katarzyna poruszała się żywiej, weselej jakoś dzwoniły miedziane rondle świecące
jak złoto. Tino śpiewał lub pogwizdywał, kopiąc grządki czy rąbiąc drzewo. Koteczka, leżąc na
kuchennych schodkach, mrużyła do słońca zielone oczy i mruczała cichutko.
Tekla, czasem wybierając się na spacer, wkładała starą pasiastą spódnicę i zarzucała na
ramiona francuski kaftanik. W tym stroju omijała zazwyczaj wioskę, gdzie ją znano, dla
ewentualnych zaś nieznajomych wolała wyglądać jak zwykła wiejska dziewczyna.
Tego więc ranka, gdy słońce dobrze już grzało, poprosiła Katarzynę o kawałek chleba z
serem i wyruszyła, kierując się w przeciwną stronę wsi, tam gdzie nie spotkałaby żadnych
ludzkich siedzib. Po chwili jedynym dźwiękiem było dalekie meczenie owiec i poszczekiwanie
psa, sumiennego pomocnika pasterza.
Ścieżka zagłębiała się między głazy. Chwilami szeroko rozpostarte skrzydła orła rzucały cień
na ziemię. Ptak wisiał wysoko w powietrzu wypatrując zdobyczy. Mógł nią być zając lub dziki
królik, a czasem może i jagnię, które nieostrożnie odbiegło od matki.
Kępy drzew lub krzewów wystrzelały spomiędzy skał, a w szczelinach zieleniła się już młoda
trawa. Szum spadającego po kamieniach miniaturowego wodospadu poprowadził ją nad
brzeg strumyka o tak czystej wodzie, że dno widoczne było jak za szybą.
Tekla zamierzała tu właśnie odpocząć i zjeść drugie śniadanie, gdy nagle posłyszała głos.
Niski męski głos recytował jakieś wiersze. Nie widziała mówiącego, kryła go wysoka skała.
Zaciekawiona posunęła się parę kroków.
Na płaskim, ściętym jak gdyby szczycie ujrzała młodego pasterza. Kruczoczarne,
kędzierzawe, krótkie włosy upodabniały go do mieszkańca starożytnej Grecji czy Italii, gdy
tak stał z szeroko rozpostartymi ramionami, a poły samodziałowego kaftana powiewały za
nim jak skrzydła. Zamiast jednak sandałów, jak na starożytnego Greka czy Rzymianina
przystało, nosił sięgające prawie kolan długie buty.
"Hen tam, gdzie orła kamienne siedlisko,
Gdzie znad przepaści rwący potok szumi
Spienione wody tocząc ku równinie,
Huczy z wściekłością
Mroźny wichr z północy
Leci od śluzy na Piovie w dolinę
Rozdmuchać burzę.@"
Niski głos odbijał się od skał i jak gdyby wznosił się ku szczytom.
- Pięknie deklamujesz, pasterzu - powiedziała Tekla, gdy zamilkł. - Ale czy nie widzisz
dookoła budzącej się wiosny?
Młodzieniec stał chwilę nieruchomy, po czym zeskoczył ze skalnego piedestału i podszedł
do dziewczyny.
- Widzę wiosnę - oznajmił, szerokim gestem wskazując niebo i ziemię. - Ale napisałem to
jeszcze w marcu, by pokazać, jak wygląda ten miesiąc w naszej prowincji Canavese.
- To prawda - przytaknęła. - Tak było jeszcze kilka tygodni temu. Nie piszesz jednak w
naszym, piemonckim dialekcie (położyła nacisk na słowie "naszym"), a używasz pięknej
mowy Dantego.
- Widzę, że i ty używasz tej pięknej mowy - zauważył, siadając na sąsiednim głazie. - Gdzie
się jej nauczyłaś i skąd wiesz, kim był Dante, ty, wiejska dziewczyna?...
- A ty, pasterzu, skąd znasz toskańską mowę? A w ogóle to gdzie zostawiłeś swoje stado?
Nie boisz się wilka ani złodzieja?
- Nie boję się - stwierdził. - Psy dobrze pilnują. A stado zostało tam - machnął za siebie. - A
ty skąd jesteś? Z jakiej wsi?
- Z odległej. - Podobnie jak on machnęła niedbale ręką. - Szłam cały ranek...
Milczeli chwilę, po czym Tekla rozwinęła przygotowane przez Katarzynę zawiniątko.
- Posilmy się trochę, chcesz? - zaproponowała.
Przystał skwapliwie.
Rozłamała po połowie chleb i ser.
- Duże twoje stado, pasterzu? - zagaiła rozmowę.
- Duże.
- A twoja zagroda daleko stąd?
- Daleko.
- Liczną masz rodzinę?
- Nie mam nikogo. Jestem sam.
- To tak jak ja - wyrwało jej się.
Spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Jesteś sierotą?
- Tak. Powiedz mi jeszcze jakiś twój wiersz.
- Nie lubię, by mnie słuchano.
- Tylko więc owce i psy mają ten przywilej, czy tak?
- Tak. - Coś niby uśmiech musnęło jego wargi.
- A ja jestem pierwsza.
- Jesteś pierwsza. Na tym będzie koniec.
- Wracaj do swojej trzody, pasterzu - podniosła się z zaimprowizowanego siedziska. - Na
mnie już czas - spojrzała w niebo. - Dawno minęło południe.
- Czy przyjdziesz tu jeszcze? - spytał, podnosząc się powoli.
- Może przyjdę. Gdy mam czas, chętnie spaceruję.
- Przyjdź - poprosił. - Lubię to miejsce. Zazwyczaj nie ma tu żywej duszy. Dziś byłaś pierwszą
ludzką istotą, którą tu spotkałem. Pierwszą od czasu, jak tu bywam...
- Żegnaj, pasterzu.
- Do widzenia - poprawił.
- Do widzenia - zgodziła się.
Znowu stanął na swojej skale. Widziała go wyraźnie, gdy odwróciła się uszedłszy kawałek
drogi. Ciemna sylwetka ostro odcinała się na jasnym błękicie.
- Do widzenia - dźwięczał jej w uszach niski głos. - Do widzenia.
Szła wolno, rozkoszując się ciszą i widokami tak ciągle dla niej nowymi. W czystym
powietrzu niósł się chwilami dźwięk dzwonków, zawieszanych na szyjach bydła i
przynaglające poszczekiwanie psów pasterskich.
A potem zadźwięczały w uchu dobrze znane odgłosy "stamtąd". Porykiwanie bydła,
muczenie krów pędzonych do wodopoju. To samo szczekanie psów i pastusza fujarka, której
tu nie ma, i piosenka rzewna. Ta chwila przedwieczorna na gospodarskim podwórzu w
Młynowie wyciskała jej zawsze łzy, napełniała niewytłumaczonym jakimś smutkiem.
- Co ci jest? - pytała wówczas wujenka.
- Czemu płaczesz? - dorzucała ciotka Lubowidzka.
- Po co te łzy, panienko? - kończyła te pytania ochmistrzyni.
Sama nie wiedziała po co, dlaczego, z jakiego powodu. Ale było jej tak smutno, że musiała
płakać. Czy teraz było podobnie? Chyba jakoś inaczej. Tutejszy pasterz recytował wiersze i
mimo skromnego stroju nie był bosym pastuszkiem w zgrzebnej koszulinie.
Wieża kościoła w Roccabruna wyłoniła się wreszcie jak drogowskaz - Tekla obawiała się w
pewnej chwili, że zbłądziła. Zaraz też spotkała Tina. Katarzyna wysłała chłopca na
poszukiwanie "panienki".
- Nie zginę - śmiała się Tekla wchodząc do domu. - Tak tu pięknie, że aż trudno oderwać
oczy od tych gór i skał.
- Gdzie panienka była? - pytała Katarzyna.
- Daleko. O, tamtą ścieżką poszłam przed siebie i szłam, szłam - Tekla wskazała kierunek. -
Spotkałam tylko młodego pasterza.
- Na drugi raz niech panienka weźmie ze sobą Tina - poradziła gospodyni. - Ktoś może
przestraszyć...
- Nie było żywego ducha, oprócz tego pasterza - uspokajała ją Tekla. - Nic mnie tu złego nie
spotka - dodała, przypominając sobie, jak "tam" bezpiecznie spacerowała z kuzynkami po
lesie, jak rzucały żniwiarzom pozdrowienie "Boże dopomóż" i jak im pięknie odpowiadano.
"Tam" wszystko było inne.
Wieczorem przyszedł don Biagio.
- Byłam dziś na długim spacerze - oznajmiła na przywitanie. - Jestem zachwycona pejzażem.
Spotkałam młodego pasterza, poetę.
- Lud tu zdolny, czujący piękno, bo pięknem otoczony - pokiwał głową ksiądz.
- Tak. Myślę, że góry, choć zamykają horyzont dla oczu, otwierają wielkie przestrzenie dla
ducha, dla wyobraźni.
- Masz rację, panno Klotyldo. Oni tu żyją intensywnym życiem wewnętrznym, ale mało
uzewnętrzniają uczucia i namiętności.
- Wkładam swoje dawne, ubogie szatki, nie chcę bowiem, by w mojej obecności czuli
skrępowanie. - Powiedziała z żywością. - Mówię naturalnie o nieznajomych, których
mogłabym ewentualnie spotkać na dalszych spacerach. Tu ludzie mnie znają.
- Znają cię, panno Klotyldo, i są twoimi przyjaciółmi. My tu żyjemy w ciszy i w pokoju, ale w
twojej ojczyźnie źle się dzieje, oj źle - pokręcił głową.
- W mojej ojczyźnie? - zdziwiła się.
- Czyż nie jest nią Francja?
- Nie, o nie! - rzuciła gwałtownie. - Moja ojczyzna to Piemont.
- Bardzo to pięknie z twojej strony - znowu westchnął.
- Francja długo jeszcze będzie lizać rany własną ręką zadane. Co piszą w gazetach?
- Francuzi sami widzą, że źle się dzieje. Tron pusty, toczy się zaciekła walka o władzę.
- Najlepiej byłoby, gdyby wypuszczono z Temple małego króla - zaczęła.
- Mały król bardzo chory, a któż miałby rządzić w jego imieniu? Czy stryj mieniący się
regentem, wyciągający rękę do wszystkich dworów? Bezdomny włóczęga bez wpływów i bez
grosza. Nie, nie, to nie pasuje do wielkości Francji, do jej rangi w Europie. - Westchnął po raz
trzeci.
- Jednak małego króla nadal trzymają w więzieniu i nie pozwalają mu spotkać się z siostrą,
pozostającą równie jak on w niewoli.
- Przecież ci, co zrzucili Robespierre'a, to tacy sami Jakobini jak ci, co głosowali za śmiercią
Ludwika. Nie mieli zamiaru wracać do starego porządku. Skończyli z monarchią raz na
zawsze. Oni tylko ratowali swoje głowy. Nic się nie zmieniło. Francja jest republiką, gdzie
nadal nie panuje ani wolność, ani równość, ani braterstwo. Ludzie jednak mają dość
Rewolucji, dość krwi, dość nędzy i głodu, dość lęku i niepewności jutra. Chcą żyć i używać. I
zgarniać pieniądze. A przede wszystkim chcą zapomnieć o sześciu latach koszmaru. Bo to był
koszmar dla wszystkich, zarówno dla ofiar jak i dla katów. Chcą zmyć z siebie krew, wybielić
sumienie. Widzisz, panno Klotyldo, w życiu każdego człowieka, potwora nawet, przychodzi
taka godzina, że ciężar zbrodni staje się niemożliwy do udźwignięcia, a wino i zabawa dają
najlepsze zapomnienie.
- Co więc będzie z Francją?
- Po każdym przewrocie następuje upadek moralności. Największe szuje wychodzą na
światło dzienne, bo nastał ich czas. A takiego przewrotu jak Rewolucja francuska, nie było
dotąd w Europie.
- To co ksiądz myśli? Biedna Francja...
- Myślę, że Pan Bóg zbyt kocha Francję, by pozwolił na jej zgubę. Polećmy ją Jego
miłosierdziu.
- O tak - przyznała.
* * *
Dnie były coraz piękniejsze, słońce coraz mocniej grzało, biel śniegu na dalekich szczytach
dziwiła przy świeżej zieleni, panoszącej się w dolinie.
Włożywszy swój stary "francuski" strój, Tekla znowu powędrowała znaną już ścieżką ku
skałom, gdzie spotkała pasterza. Tym razem niosła koszyk pełen smakołyków. Ciekawa była,
czy napotka młodego deklamatora.
Otoczyła ją ta sama cisza, w którą tak kojąco wtapiało się pobekiwanie owiec i naglące
szczekanie psa. Dźwięki te pieściły ucho swojską melodią.
Pasterz stał na wyższej skale. Zdawał się lustrować okolicę. I milczał.
- Witaj, pasterzu! - zawołała przybliżywszy się.
Podszedł do niej szybko. Mroczną twarz bez uśmiechu rozświetlił pochodzący jak gdyby z
wewnątrz promień.
- Witaj, dziewczyno. Długo cię nie było - dodał siadając na trawie u jej stóp.
- Długo? - udała zdziwienie. - Więc czekałeś na mnie?
- Czekałem.
Wyjmując z koszyka wiktuały, Tekla przypomniała sobie ostatni dzień spędzony na
francuskiej ziemi, ów nieledwie piknik czy majówkę nad strumieniem i szlachetnego
przewodnika, co doprowadził ją do granicy. Miał równie czarne włosy jak ten pasterz, lecz nie
tak mroczną urodę. Bo i pasterz był niewątpliwie urodziwy. Tylko ta ponurość...
- Nie masz zniszczonych rąk - zauważył, gdy położyła przed nim chleb z mięsem. - Nie
pracujesz w polu?
- Pracuję w ogrodzie - odpowiedziała wymijająco.
- Choć jesteś sierotą, ale chyba mieszkasz u krewnych? - badał.
- U obcych, ale to dobrzy ludzie.
- Masz szczęście - mruknął.
- O, tak - przyznała. - Mam wielkie szczęście.
- Czujesz się więc szczęśliwa? - zdziwił się.
- Jestem szczęśliwa! - zawołała. - Niczego mi nie brakuje.
- Nie rozumiem cię... Jak można być szczęśliwym...
- Można. - Przerwała gwałtownie. - Ja jestem szczęśliwa.
- Niewiele chyba potrzeba ci do szczęścia - zauważył - jeśli wystarczy tylko to - wskazał
koszyk - i te szmatki, które masz na sobie.
- A spokój, a poczucie bezpieczeństwa, a przyjaźń dobrych, życzliwych ludzi. Czy uważasz, że
to mało?
- Spokój, poczucie bezpieczeństwa... - wzruszył ramionami. - A któż nam zagraża? Kto mąci
nam spokój?
- Często my sami... - zaczęła - a czasem źli ludzie, co nas krzywdzą.
- Tu nikt nas nie krzywdzi. A źli ludzie są wszędzie. Źli, podli ludzie - zamilkł nagle.
- Tak cię skrzywdzili? - spojrzała w mroczną twarz.
- To sprawy nie dla ciebie, dziewczyno - odwrócił od niej głowę.
- Jest zbyt pięknie na świecie, by przypominać złych ludzi - powiedziała połykając ostatni
kęs. - O, słyszysz szczekanie? Może to twój pies? Wracaj do stada.
- Znam szczekanie mego psa. To nie jego głos. A przy stadzie... zostawiłem pomocnika.
- Jeżeli możesz być spokojny...
- Nigdy nie jestem spokojny - przerwał gwałtownie. - Nie chodzi naturalnie o moje stado...
Umiesz czytać? - zapytał nagle.
- Umiem. Myślę, że i ty umiesz, jeśli układasz wiersze. Pewnie nie jest ci też obca sztuka
pisania.
- Nie jest mi obca, jak mówisz. Ale nie umiem nic więcej - dodał prędko. - Wiem, że jestem
ignorantem i prostakiem. Pasterz... cóż to za pozycja!
- Szlachetna. Nasz Pan Jezus Chrystus nazwał się Dobrym Pasterzem. Czegóż więcej
pragniesz?
- Jestem w sam raz dobry dla takiej wiejskiej dziewczyny jak ty.
- Nie rozumiem. Czy marzysz o jakiejś wielkiej damie?
- O nikim nie marzę, a tym bardziej o damie. Stwierdzam po prostu, że pasujemy do siebie.
Ty, wiejska dziewczyna, ja pasterz. Dobrana z nas para.
- Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Nie jestem dla ciebie żadną parą. - Wstała i
wzięła koszyk. - Żegnaj, pasterzu. Na mnie już czas.
- Obraziłaś się? Jestem, jak widzisz, gburem, ale to prawda. Ty też nie możesz marzyć o
żadnym paniczu. Dla ciebie wystarczy pasterz.
- Żałuję, że tu dziś przyszłam - szepnęła.
- Nie gniewaj się jak jaka delikatna panienka. To, że umiesz czytać, zawróciło ci widać w
głowie. Zostań jeszcze.
- Nie, nie. - Odeszła prędko, gdyż czuła napływające do oczu łzy rozczarowania. Płakać było
łatwo, ale nie chciała, by on widział jej zmartwienie. Nie obejrzała się też ani razu.
W domu dopiero uspokoiła się i odzyskała dobre samopoczucie. Pasterza o urodzie
bohatera z greckiej czy rzymskiej bukoliki należało wyrzucić z pamięci. Mimo swej urody był
ignorantem, prostakiem i gburem. Sam zresztą zdawał sobie z tego sprawę. Nigdy więcej go
nie zobaczy. Są inne ścieżki do spaceru, mniej niebezpieczne. Szczęście, że tylko tak się
skończyło. Mogła przecież być narażona na gorsze rzeczy z jego strony. Gdyby się
rozzuchwalił... Do nikogo nie mogła mieć pretensji, nawet chyba i do niego. Pasterz nie mógł
znać się na formach towarzyskich obowiązujących w salonie. W każdym razie Katarzyna
miała rację. Bezpieczniej zabierać ze sobą Tina.
Odtąd chodzili więc we dwoje. Tino obarczony koszykiem z drugim śniadaniem. I naturalnie
nie wkładała starych francuskich szmatek. Była panną Klotyldą de Nanterre, uciekinierką z
objętego pożarem Rewolucji Paryża. Spadkobierczynią "stryja" de Nanterre.
Tino opowiedział jej wszystko o sobie. Porwali go zbójcy, nie pamiętał ani ojca, ani matki,
był zbyt maleńki. Ale najbardziej lubił mówić o panu de Nanterre.
- Właściwie był zawsze smutny - zwierzał się Tekli, gdy siedzieli raz ocienieni zwisającą skałą.
- Chyba bardzo kochał żonę i jej śmierć tak go przygnębiła.
- Przypuszczalnie - przytaknęła bez przekonania, wspominając tajemniczą miniaturę.
Znowu wiele godzin poświęcała lekturze.
Pod koniec lata odwiedził ją turyński notariusz.
- Byłem u hrabiego - tłumaczył się - i nie mogłem ominąć twego domu, pani.
- Dobrześ zrobił, panie Martini - przerwała. - Jesteś tu zawsze gościem mile widzianym. Cóż
tam słychać u "mego wroga", hrabiego?
- Źle - zasępił się notariusz. - Jeszcze bardziej zdziczał. Nikogo nie widuje, do służby ledwie
usta otwiera. Boją się go. Jeżeli nie włóczy się po górach, to przesiaduje w zamkowej
bibliotece. Tak mi opowiadano. A nocami znowu krąży po wszystkich komnatach z
zapalonym kandelabrem w ręku. Żeby tylko nie zaprószył gdzie ognia. Wszyscy się obawiają. I
prawie nic nie je. Wpędzi się w jaką chorobę - westchnął.
- Szczerze mi go żal - pokiwała głową Tekla. - Młody, zdrów, bogaty i wolny, i nieszczęśliwy.
To do siebie nie pasuje.
- Nie pasuje - zgodził się signor Martini. - Ale cóż, zdziwaczał do reszty. Z takimi
możliwościami mógłby pędzić cudowne życie. Nigdy nie bywa w Turynie, choć ma tam dom.
Co mówię dom, nie dom, a pałac. A on tylko albo w zamku, albo w górach. Nic go nie
interesuje. A ot, wiozę właśnie najnowsze paryskie gazety. Zostawię ci, pani, dowiesz się z
nich co nieco o swojej ojczyźnie.
"Najnowsze" gazety okazały się sprzed miesiąca. Rzeczywiście, źle się działo we Francji.
Najważniejszą wiadomością, która zwróciła jej uwagę, była notatka o śmierci małego Kapeta
w więzieniu Temple, ósmego czerwca tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku.
Poza tym donoszono o krwawych zajściach w Paryżu, Marsylii, Tulonie i Lyonie. Rewolucja
nie chciała się skończyć, nie chciała ustąpić miejsca "normalności".
Wieczorem mogła o tym wszystkim porozmawiać z don Biagiem.
- Tak, panno Klotyldo - mówił stary ksiądz. - Francja zachłystuje się wskrzeszonym prawem
własności. Skończyły się wywłaszczenia, rewizje, przymusowe kontrybucje, rekwizycje. Pieją
teraz w Konwencie na cześć przemysłu i handlu, na cześć prywatnej własności obywateli. A
głód i nędza szerzą przedwczesną śmierć i choroby. Widać teraz wyraźnie, czym trudni się
Konwent. Oto należy jak najszybciej skończyć z Rewolucją społeczną, by uratować Rewolucję
polityczną. I wynegocjować pokój. Z Prusami, z Austrią, z Hiszpanią. A tymczasem Komitet
Finansów co parę miesięcy wypuszcza nowe asygnaty, miliardy asygnat. Im więcej krąży tego
papieru, tym mniejsza jest jego wartość. Złoty ludwik, który rok temu wart był
siedemdziesiąt pięć papierowych liwrów, dziś kosztuje przeszło dwa tysiące. Rosną ceny
żywności. Za parę butów trzeba zapłacić tyle, co za indyka. Wyobrażasz sobie, w jaką nędzę
popadli skromni urzędnicy, drobni wytwórcy, robotnicy... Ci wszyscy, co otrzymywali
rządowe pensje?... Cóż znaczy ten pakiet asygnat, pozwalający przeżyć parę dni? A co dalej?
Czyż można się dziwić, że lud się burzy? Że żąda sprawiedliwości?
- Czym to się skończy? Czy nową Rewolucją?
- Nie sądzę. Ale uporządkowaniem pewnych spraw. Czy, że wśród ogólnej nędzy, kłują w
oczy milionowe fortuny nowobogackich? Takich, co dorobili się nie wiadomo na czym: na
handlu nieruchomościami należącymi do Kościoła, do emigrantów, do wykreślonych ze spisu
żyjących całych arystokratycznych rodzin, wreszcie na dostawach dla wojska. Tu dopiero
oszuści mają pole do popisu. Stęchła mąka lub buty na tekturowych podeszwach.
Tekla otworzyła "Journal des modes", który zostawił jej uprzejmy notariusz.
- Proszę, don Biagio, niech ksiądz posłucha, co tu piszą. W Paryżu otwarto kilkaset sal
balowych, a wśród modnych miejsc zabawy również wymieniono klasztor Karmelitów,
niedawne więzienie. Mój Boże! Czyż to możliwe, by ludzie tańczyli w miejscu, gdzie cierpieli
ich bracia może w przeddzień egzekucji? Spędziłam tam ubiegłą zimę - dodała ciszej.
- U Karmelitów? - zapytał don Biagio współczująco.
- U Karmelitów. Tam gdzie dokonano bezprzykładnej rzezi na bezbronnych - wstrząsnęła się
na straszne wspomnienie.
- Ciężkie przeszłaś chwile, panno Klotyldo - pokiwał głową ksiądz. - Wiem, że był tam przez
parę miesięcy i generał Hoche, a tuż przed upadkiem Robespierre'a stracono zamkniętego
tam wicehrabiego de Beauharnais.
- Stracono go jednak! - zawołała. - Więc pani Róża jest wdową...
- Znałaś ich?
- Wszystkich troje: generała Hoche'a, pana de Beauharnais i dobrą, śliczną panią Różę.
Don Biagio w zamyśleniu sięgnął do tabakierki.
- Paryż owładnęło szaleństwo - zauważył po chwili. - Nie obeschła jeszcze krew ofiar
Terroru, a ludzie pragną jak najprędzej zapomnieć, zagłuszyć wspomnienia i choć brakuje
żywności, opału i świec, ci, których na to stać, wyruszają na wieś po mięso i jarzyny, rąbią
cudze lasy. I bawią się. Bawią się do utraty tchu... Tak piszą gazety. A stroje kobiet...
- Bardzo kosztowne, wszystkie wzorowane na greckich czy rzymskich tunikach. O tu, niech
ksiądz spojrzy na te ryciny...
- Starożytne tuniki były proste i skromne, a te suknie naszych elegantek... Odsłaniają to
wszystko, co skromność zaleca ukrywać. A ile kosztują te toalety... Gazy, koronki, jedwabie,
klejnoty... Celem egzystencji stało się: żyć i używać. Bezmyślny jakiś pęd zmusza ludzi do
ciągłej zabawy. Z balu na bal, z kolacyjki na kolacyjkę, byle mieć jak najwięcej przyjemności i
nie myśleć.
- To przecież straszne!
- Nie, panno Klotyldo, to normalna reakcja osób przez parę lat porażonych lękiem. Wówczas
troszczyli się jedynie o to, by przeżyć, unieść cało głowę. Teraz pragną nadrobić czas
stracony. Z tą więc cudem uratowaną głową rzucili się w szaleństwo zabawy. To też kiedyś
minie, jak wszystko na tej ziemi. - Znowu zanurzył palce w tabakierce.
- Czy coś tam piszą o generale Hoche'u? - zagadnęła.
- Piszą, a jakże. Generał Hoche jest bardzo popularny. To ulubieniec nie tylko wojska.
Niestety, posłano go w mało chwalebnej misji na pacyfikację Wandei. Słyszałaś zapewne,
panno Klotyldo, o straszliwych okrucieństwach popełnionych w tej dzielnicy Francji przez
generała Turreau i jego oprawców.
- O, tak.
- Generał Hoche, jak wnioskuję z paru jego raportów do Komitetu zamieszczonych w
gazetach, stara się nie dopuścić do gwałtów i nadmiernego przelewu krwi. Wierzy, że
Francuzi mogą się porozumieć i dojść do zgody bez szpady w ręku. Jednakże pomimo
zakazów jego ludzie, podobnie jak ich poprzednicy, grabią i mordują bez litości. A tu ostatnio
czytam, że Anglicy zagrozili francuskim wybrzeżom. Chodzi naturalnie o emigrantów, którzy
chcieli wspomóc wandejskich szuanów. Nie udało się jednak. Na półwyspie Quiberon, gdzie
wylądowali, ci, co nie zginęli, dostali się do niewoli. Wszystkich ich rozstrzelano, blisko
osiemset osób.
- Biedny generał Hoche! Wydawał mi się taki miły i łagodny.
- Na wojnie nie można być miłym ani łagodnym.
- Gdy zjawił się w więzieniu Karmelitów, powiedział nam, że właśnie ożenił się przed
miesiącem z mieszkanką Lotaryngii. Pamiętam nawet jej imię: Adelajda. Ciągle o niej mówił,
był bardzo zakochany, ale potem...
- Więzienie potrafi ostudzić najgorętsze afekty - zauważył ksiądz.
- To nie więzienie, to pani Róża. Róża de Beauharnais. Myślę, że zakochała się w nim. Po
uwolnieniu każde z nich poszło chyba w swoją stronę: on do żony, ona do dzieci.
- Małą ma z niego żona pociechę - westchnął don Biagio. - On cały czas na polu bitwy.
Tej nocy przyśnił jej się więzienny refektarz i pani Róża, która według czarnoskórej wróżki
owdowiawszy, miała zostać "więcej niż królową". Sprawdziła się część pierwsza
przepowiedni. Generała de Beauharnais zgilotynowano. Część druga była dużo trudniejsza
do spełnienia. Ale czyż na tym świecie nie zdarzały się rzeczy z pozoru niemożliwe? Choćby
śmierć Różyczki: kto w Młynowie mógł przypuścić coś podobnego?
I nagle przypomniała sobie pewną scenę w warszawskim salonie kuzynki, na krótko przed
ich wyjazdem.
Różyczka owinęła sobie szyję czerwoną jedwabną szarfą.
- Czy wyglądam jak ofiara Terroru? - zapytała spoglądając w zwierciadło. - Chyba w tym
miejscu odcinają głowę.
- Przestań! - rzuciła wujenka. - Nie lubię takich żartów.
A czyż ten "żart" nie stał się rzeczywistością? Tekla gładzi miękkie futerko koteczki "stryja"
de Nanterre i podchodzi do okna.
Poranek jest piękny i słoneczny. Dalekie góry owiewa błękitnawa mgiełka. Wcale nie widać,
że to wrzesień.
Tekla zbiega na śniadanie, po czym wraca do sypialni i wkłada pasiastą spódnicę i kaftanik.
- Idę na spacer - mówi Katarzynie, która przywykła już do tych "dziwactw" panienki.
- Zawołam Tina...
- Nie, nie, nie trzeba. Pójdę sama.
Odległe góry zamykają horyzont siną smugą. Tekla zapuszcza się coraz dalej między skały
znaną już ścieżką. Gdy dochodzi do rozwidlenia dróg, kieruje się w prawo, choć wie, że
Pasterza spotkała idąc lewą dróżką.
Jest coraz piękniej, wciąż nowe widoki porażają oczy zachwytem. Wchodzi wreszcie w małą
kotlinkę wysłaną murawą. Siada, mając za plecami wygodne skalne oparcie, i wyjmuje z
koszyka naszykowane przez Katarzynę śniadanie. W tej chwili z tyłu, zza skały potoczył się
mały kamyk, trącony czyjąś stopą. Tekla opuszcza rękę z chlebem i trochę przestraszona
nasłuchuje. Ale nic więcej nie przerywa ciszy. Jednakże, gdy spojrzała w miejsce, skąd
potoczył się kamyk, zobaczyła rudy pyszczek wysuwający się ostrożnie zza skały.
- Chodź tu - rzuciła kawałek chleba.
Zza skały wynurzył się niewielki pies o rudej skołtunionej sierści, przerażająco chudy z
wydłużonym pyszczkiem upodabniającym go do lisa. Chwycił chleb i cofnął się za skałę.
- Chodź, chodź - mówiła po polsku.
Piemoncki pies z pewnością rozumiał polską mowę, gdyż znowu wysunął się z ukrycia.
Widać poczuł mięso.
Ułamała kilka kawałków chleba, położyła na nich mięso i podsunęła zwierzęciu.
Pies w mgnieniu oka połknął to, co naszykowała. Musiał być bardzo głodny.
- Oddam ci wszystko, biedaku - powiedziała Tekla, przywołując psa.
Głód był silniejszy od strachu. Zwierzę nabrało ufności i zjadło wszystko. Po czym nie uciekło
za skałę, lecz legło u stóp Tekli, polizawszy jej rękę na podziękowanie.
Pogładziła głowę psa, a wśród sierści palce jej wyczuły strupy zakrzepłej krwi.
Pies, odpowiedział na ten współczujący gest cichutkim skomleniem.
Nie miał chyba domu ani pana. Nikt o niego nie dbał.
- Pójdziesz ze mną - powiedziała Tekla. - A nazwę cię... Canis, co znaczy pies po łacinie. - Tak
nazywał się ulubiony legawiec wuja Chodkiewicza.
Gdy wstała, pies wstał także i poszedł za nią.
Znalazłszy się u rozwidlenia dróg, zapragnęła nagle zobaczyć raz jeszcze miejsce spotkania z
Pasterzem.
Pies biegł teraz przodem. Widać jedzenie dodało mu sił.
Na płaskiej skale nie było jednak nikogo, pies nagle warknął i stanął. W zagłębieniu
wypełnionym murawą leżał Pasterz. Chyba spał.
Od razu poznała kędzierzawe włosy, zniszczony kaftan i poplamione spodnie, które pod
kolanem, gdzie kończyły się długie buty, spinała błyskająca teraz w słońcu sprzączka.
Pies podniósł łeb i spojrzał na nią.
- Cicho - szepnęła. - Niech śpi.
Pies podszedł bliżej i obwąchał leżącego.
W tej chwili od dalekiego stada doleciało gwałtowne ujadanie. Canis odpowiedział głuchym
szczeknięciem, co obudziło Pasterza. Przez chwilę mrugał oczami, wreszcie spostrzegł Teklę i
usiadł.
- Co tu robisz, dziewczyno? - W głosie nie było najmniejszej choćby nuty uprzejmości.
- Odpoczywam - odpowiedziała urażona.
- Dobrze spałem - spojrzał w niebo. - Czy to twój pies? Szkaradna bestia.
- Od godziny jest mój i wcale nie jest szkaradny, tylko nieszczęśliwy.
- Brudny i skołtuniony - zauważył.
- Ty też nie jesteś czysty. Spójrz na swój kaftan i spodnie.
- Masz rację - zgodził się. - Wyglądam jak...
- Jak Pasterz - dokończyła. - Wyglądasz na tego, kim jesteś. Może chciałbyś wyglądać jak jaki
panicz, ale nawet gdybyś się wystroił, to i tak zawsze będziesz tylko Pasterzem.
- Masz coś w koszyku? - spytał. - Jestem głodny.
- Miałam, ale pies był głodniejszy od ciebie. Chyba wiele dni nie jadł. Dałam mu wszystko.
- Szkoda. - Przyglądał się jej w milczeniu. - Ładna jesteś - zauważył po chwili.
- Owszem, nie jestem brzydka - stwierdziła. - Ty też jesteś ładny.
- Podobam ci się?
- Cóż to za pytanie!
- Odpowiedz. Chciałbym wiedzieć.
- Podoba mi się wszystko, co jest ładne. Mógłbyś być nawet piękny, gdybyś nie był tak
ponury i niegrzeczny. Przypominasz mi pewnego chłopca, którego kiedyś znałam. Był
naturalnie młodszy od ciebie, ale równie ponury i nieuprzejmy. Nikt go nie lubił.
- Mnie też nikt nie lubi, ale nie dbam o to.
- I nie jesteś uczciwy w swojej pracy - powiedziała surowo. - Zostawiasz stado na łasce losu,
a sam ucinasz sobie drzemkę w ciągu dnia.
- Stada pilnuje pies mądrzejszy od twego kundla - rzucił z irytacją w głosie. - Co to cię zresztą
obchodzi.
- Rzeczywiście, nic mnie to nie obchodzi. Idziemy, Canis, żegnaj Pasterzu.
- Do widzenia - poprawił. - Powtórz, jak nazwałaś swego psa?
- Canis.
- Czy wiesz, że po łacinie to znaczy pies?
- A ty, skąd znasz łacinę?
- Uczył mnie kiedyś stary proboszcz - mruknął. - Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.
- Znałam psa, który się tak nazywał. - Znowu ujrzała oczami pamięci wuja Chodkiewicza z
Canisem u nogi. - Byłam wtedy dzieckiem, a pies dawno już nie żyje.
- Masz smutne wspomnienia - zauważył.
- Wspomnienia są zawsze smutne - powiedziała z żalem - ale nie można żyć bez wspomnień.
Życzę ci trochę radości, Pasterzu.
Odeszła szybko, pies dreptał za nią, a gdy czasem wybiegał do przodu, odwracał głowę, by
się upewnić, że nowa pani idzie za nim. Uszczęśliwiony poruszył parę razy wyleniałym
ogonem.
Vii
- Requiem aeternam dona eis, Domine - głos don Biagia drży ze starości i pewnie ze
wzruszenia.
- Wieczny pokój racz im dać, Panie - szepcze Tekla.
- Et lux perpetua luceat eis - odpowiada don Biagio po łacinie.
- A światłość wiekuista niechaj im świeci.
Tekla klęczy, nisko pochylona, modląc się za wszystkich umarłych.
Rodzice, wuj Chodkiewicz, Różyczka, kuzyn Wacław, pan de La Roche i ci wszyscy z
więzienia u Karmelitów, wreszcie "stryj" de Nanterre, hrabia i hrabina Certa. Ich też włączyła
do swoich codziennych modlitw.
Obok klęczy Katarzyna i Tino. Wszyscy troje przyszli dziś, w dzień Wszystkich Świętych na te
żałobne nieszpory. Jutro, w Dzień Zaduszny pójdą złożyć kwiaty na grobie "stryja". Katarzyna
nawiedzi mogiły najbliższych, ale ona i Tino nie mają tu nikogo ze swoich. Nikogo.
Po nabożeństwie Katarzyna z chłopcem wracają do domu, ona zostaje, bo zaproszona jest
do proboszcza na kolację. Właściwie to sama prosiła o poufną rozmowę.
- Będzie to coś w rodzaju spowiedzi - powiedziała, a don Biagio pokiwał głową ze
zrozumieniem.
Naturalnie spodziewał się czegoś zupełnie innego niż to, co usłyszał, ale Tekla miała już dość
kłamstwa. Nie mogła dłużej oszukiwać starego przyjaciela, który okazał jej tyle zaufania i
dobroci.
Po kolacji więc zasiedli przed kominkiem w malutkim pokoiku, który służąca don Biagia
nazywała szumnie salonem.
Na dworze huczał północny wicher, wstrząsając bezlistnymi czubami drzew, których gałęzie
uderzały czasem w okno.
- Mówiłaś coś, panno Klotyldo, o spowiedzi - zaczął don Biagio, ocierając wielką białą
chustką łzawiące się oczy.
- Tak, o spowiedzi - Tekla wstaje i podchodzi do drzwi. - Czy nikt nas nie podsłucha? - pyta
niespokojnie.
- Nikt, dziecko, nikt, tylko Pan Bóg, co wszystko słyszy.
- A służąca?
- Już poszła do domu. Mieszka tu w pobliżu. Ma swoją rodzinę.
- I ksiądz tak sam... w nocy...?
- Nikt nigdy nie jest sam - don Biagio starannie składa chustkę. - Bóg jest zawsze i wszędzie
obecny. Zapomniałaś o tym, panno Klotyldo?
- Zawsze o tym pamiętam, ale chodziło mi o ludzi.
Milczenie trwa kilka minut. Tekli wydaje się, że godziny. Trudno jej zacząć wyznanie prawdy.
Bardzo trudno.
- Don Biagio - mówi wreszcie wahająco - proszę nie dziwić się temu, co powiem, choć wyda
się nieprawdopodobne. Będzie to jednak absolutna prawda.
Don Biagio opuszcza głowę i składa ręce.
- Nie jestem Klotyldą de Nanterre i w ogóle nie jestem Francuzką. Nazywam się Tekla Uszyc
i pochodzę z Polski.
Don Biagio podnosi głowę, ale o nic nie pyta. Czeka.
- Przybyłam do Francji z moją kuzynką, księżną Lubomirską. Zgilotynowano ją. Spędziłam
prawie pół roku w więzieniu. W klasztorze Karmelitów. Uratował mnie przypadek. Pani de
Beauharnais, równie jak ja uwięziona, zmusiła mnie niejako... ja nigdy nie miałabym tyle
odwagi... Ale pani de Lagny, której mąż uzyskał jej uwolnienie, nie chciała opuścić więzienia.
Zakochała się w panu de Rocourt... I pani Róża, to znaczy pani de Beauharnais, przekonała
mnie... I udało się. Opuściłam klasztor Karmelitów jako pani de Lagny, z głową owiniętą
chustką, udając ból zębów.
Zamilkła.
- Opowiedz, panno... Teklo, wszystko po kolei.
Opowiedziała.
Znowu wróciła pamięć, jakże świeża, owych tak niedawnych wydarzeń, które teraz,
przywołane w tym skromnym pokoiku przed ogniem płonącym na kominku wydały się
przeżyciami odległej przeszłości, jakiejś innej egzystencji, nie mającej nic wspólnego z jej
osobą i z jej życiem.
Jakże się wówczas bała! Jak bardzo się bała tego wrogiego miasta, które czyhało na nią
setkami wytrzeszczonych oczu, uszu nastawionych na najsłabszy nawet szelest, rąk jak
szpony, by pochwycić ofiarę, zawlec ją na szafot i rzucić pod nóż gilotyny.
Gilotyna...
Szła i szła, byle dalej od klasztoru Karmelitów, byle dalej. Wszystkie ulice są do siebie
podobne, różnią się najwyżej szerokością i mniej lub bardziej okazałymi domami. Cóż to dla
niej ma za znaczenie? I tak ich nie zna, nie zna tych ulic prowadzących dokąd? Do wolności,
czy do nowego więzienia?
Strach dodawał jej sił, pędził przed siebie, kazał przyspieszać kroku i choć padała wprost ze
znużenia, nie pozwolił ani na chwilę przystanąć.
Dawno już minęła rzekę, most zaprowadził ją na wyspę Cit~e przed gmach Trybunału.
Zadrżała przypomniawszy sobie tak niedawny proces pani du Barry i Mostowskiego. Czy
ocalał? Czy udało mu się niepostrzeżenie opuścić Paryż i Francję? Czy wrócił do Lozanny, czy
prosto do kraju? Ile pytań, na które nie było odpowiedzi i może nigdy nie będzie.
Znalazłszy się na drugim brzegu Sekwany, minęła szybko groźne mury Ch~atelet i skręciła w
prawo, byle dalej od pałacu Różyczki. Nasunęła chustkę, bardziej jeszcze zakryła twarz. Któż
tu jednak na nią zważał? Była jedną z tysięcy ubogo odzianych kobiet, spieszących do
piekarni po bochenek chleba, który musiał wystarczyć na całodniowy posiłek dla bardzo
może licznej rodziny.
Dawno już minęła Most Wymieniaczy, przeszła pod ponurym łukiem Ch~atelet, a kierując
się ciągle na wschód i oddalając się nieco od rzeki z wąskich, gęsto zabudowanych uliczek
wydostała się na swobodną przestrzeń placu de Gr~eve.
Miejsce to mało co jej mówiło, a przecież tu właśnie od wieków odbywały się egzekucje. Tu
wieszano skazanych na śmierć opryszków, tu ścinano głowy szlachcie mieczem lub toporem,
jeśli dopuściła się zbrodni. Tu łamano kołem morderców, tu palono żywcem winnych herezji
czy czarów.
O ileż bardziej humanitarna była gilotyna, znak nowych czasów, wieku Oświecenia i
Rozumu, który nastał po dawnym barbarzyństwie i ciemnocie.
Domy ciasno stłoczone z trzech stron placu, czwartą pozostawiały imponującej bryle
Ratusza, nad którym powiewał trójkolorowy sztandar przy zegarze. Zza renesansowej fasady
wychylały się wieże kościoła Świętego Jana, podobnie jak wszystkie świątynie Paryża
zamkniętego dla kultu.
Tekla przystanęła, obejmując wzrokiem klasyczne proporcje ratuszowego gmachu, ale była
zbyt zmęczona, by podziwiać jego piękno. Zmęczona i głodna.
W tej chwili z bocznej uliczki wypadła poczwórna karoca, a z przeciwnej strony sześcioletni
może chłopczyk w podskokach wybiegł za kółkiem na środek placu. Tekla zdążyła jedynie
pochwycić dziecko i odciągnąć je spod kopyt rozpędzonej czwórki. Karoca z brzękiem i
stukotem przeleciała mimo, ginąc w głębi przeciwległej ulicy. Hałas ten nie stłumił jednak
krzyku kobiety, która ciągnąc za sobą młodszą widać córeczkę rzuciła się ku Tekli.
- Obywatelko - wołała - uratowałaś mi syna! - po czym pochwyciła chłopca. - Ty niedobre,
nieposłuszne dziecko - łkania przerywały te upomnienia. - Jak mogłeś?
- Uspokój się, obywatelko - Tekla wzięła za rączkę porzuconą na tę chwilę dziewczynkę. -
Pomogę ci. Czy mieszkasz daleko stąd?
- Nie, tu blisko. I naprawdę pomożesz mi, obywatelko? Rady sobie dać nie mogę z
Hektorem. Jest taki żywy... a i Kornelia przecież wymaga mojej stałej opieki. Chodź, proszę
obywatelko, nie wiem wprost, jak ci dziękować.
- Nie ma za co - Tekla mocno trzymała rączkę dziewczynki.
Poszły prędko wąską uliczką, oddalając się od rzeki.
- Mieszkam na ulicy Szklarzy, o tutaj, za tym rogiem - młoda kobieta wskazywała wysoki
dom po drugiej stronie poprzecznej ulicy, równie wąskiej i gęsto zabudowanej jak wszystkie
w tej części Paryża.
- Nazywam się Julia Michelin - mówiła dalej, a ty, obywatelko?
- Anna Martin - pospieszyła z odpowiedzią Tekla. - Właśnie wybieram się na wieś, do
rodziny...
- Och, zostań proszę - zawołała obywatelka Michelin - pomożesz mi przy dzieciach...
Schody były wąskie i mroczne. Mieszkanie Julii Michelin znajdowało się na pierwszym
piętrze. Z parterowego okna wyjrzała dozorczyni. Tekli wydało się, że przewierca ją wzrokiem
dalekim od życzliwej ciekawości.
- Obywatelka Martin uratowała Hektora - rzuciła w przejściu matka chłopca.
Po tych słowach oczy dozorczyni spoczęły na Tekli z jeszcze większą podejrzliwością.
Mruknęła coś niewyraźnie i zasunęła szybę.
- Obywatelka Boulot wszędzie węszy szpiegów i wrogów Republiki - zaśmiała się Julia
Michelin. - Ale to dobra patriotka, mąż mój bardzo ją ceni.
- Twój mąż, obywatelko? - Tekla z trudem wydobyła głos ze ściśniętego nagle gardła.
- Mój mąż jest członkiem Konwentu - oznajmiła z dumą młoda kobieta, wprowadzając
gościa do dużego pokoju służącego za salon i jadalnię.
- Zaraz podgrzeję obiad, rano ugotowałam - paplała. - Hektorze, podziękuj obywatelce
Martin, uratowała ci przecież życie.
Chłopczyk gapił się na Teklę, aż ta schyliła się i ucałowała dziecko.
- Cieszę się, że nic ci się nie stało - powiedziała serdecznie.
Dziewczynka nie zwracała na gościa uwagi, zajęta lalką, mały Hektor jednak przyniósł swoje
zabawki i pokazywał po kolei drewnianego konia, gliniane ptaszki, wózek, taczki i ołowiane
żołnierzyki w pomalowanych na niebiesko mundurach Republiki.
- Mam jeszcze kota - mówił z żalem - ale Kornelia odbiła mu głowę - podawał Tekli zielonego
porcelanowego kota, z którego pozostał tylko tułów i trzy łapy.
Kornelia porzuciła lalkę i wdrapała się Tekli na kolana.
- Nie dam ci mego kota - Hektor schował za siebie okaleczoną zabawkę. - Już gilotyna ścięła
mu głowę. Prawda, obywatelko? - zwrócił na Teklę duże błękitne oczy.
Oczy dziecka - pomyślała Tekla - które już wie, co to jest gilotyna i do czego służy.
- Jakie grzeczne przy tobie moje dzieci - zdziwiła się obywatelka Michelin, wnosząc do
pokoju dymiącą wazę. - Udało mi się dostać soczewicę - dorzuciła szeptem. - Czujesz zapach,
obywatelko? Przyrządziłam prawie tak, jak mnie nauczyła mama, ale wtedy było inaczej...
Nie było jednak sprawiedliwości - dorzuciła prędko i głośno. - Dopiero teraz ludzie są równi i
wolni.
- Równi i wolni - powtórzył Hektor, wspinając się na wysokie krzesełko przy stole. - I jest
gilotyna. Bęc. Tak spada, prawda? - zwrócił się do Tekli.
- Nie widziałam - szepnęła dziewczyna drżącymi wargami.
- A ja widziałem! - krzyknął malec. - Ojciec podniósł mnie wysoko i wszystko widziałem.
- Co, co widziałeś? - pytała Kornelia, tarmosząc kaftanik brata. - Powiedz.
- Widziałem, jak ścinają głowy. Bęc i leci gilotyna. Szszsz. Ale ty jesteś jeszcze za mała. Jak
będziesz taka jak ja, też zobaczysz. Tata weźmie cię na plac Rewolucji. Gilotyna bardzo mi się
podoba. Obciąłbym głowy wszystkim złym ludziom.
- I babci Roudon - dorzuciła Kornelia. - Nie lubię babci Roudon - wpatrywała się w Teklę
wielkimi oczami.
- Jak możesz tak mówić, Kornelio - uniosła się obywatelka Michelin. - Babcia Roudon to
moja ciotka - wyjaśniła. - Zdziwaczała trochę i ma staroświeckie poglądy. Zbyt jest surowa dla
dzieci. Ciągle je karci, gdy do nas czasem przychodzi.
- Nie lubię babci Roudon - powtórzyła z uporem Kornelia.
Mimo braku przypraw koniecznych do nadania odpowiedniego smaku soczewicy, jak boczek
czy choćby słoninka, czosnek czy cebula, Tekli wydało się, że nigdy nie jadła nic lepszego.
- Jedz, obywatelko - zapraszała gospodyni. - Możemy zjeść wszystko, co jest w wazie, dla
męża zostawiłam jeszcze w garnuszku. On tak ciężko pracuje. Często wraca bardzo późno z
tych posiedzeń. To wielki patriota. Jestem z niego dumna. - Oczy jej błyszczały, a Teklę
przenikał chłód mimo upalnego dnia i słońca zalewającego jasnością pokój.
Dzieci nie opuściły jej ani na chwilę. Zabawiała więc je, jak umiała, wdzięczna za dach nad
głową na tę pierwszą noc niebezpiecznej samodzielności.
Gdy po kolacji ułożyły je do snu, schody zaskrzypiały pod ciężkimi krokami.
- To mój mąż - rozjaśniła się obywatelka Michelin. - Biegnę do kuchni.
Tekla została przy dzieciach. Tu zresztą miała spać na niewielkiej kanapce stojącej między
oknami.
- Chodź, obywatelko - uchyliła drzwi gospodyni. - Mąż mój pragnie ci osobiście
podziękować.
- Ach, doprawdy, nie ma o czym mówić - broniła się Tekla, ale obywatelka Michelin była
nieugięta.
Gospodarz domu okazał się młodym człowiekiem o niesympatycznej twarzy i rzadkich
włosach.
- Obywatelka Martin - przedstawiła gościa gospodyni - znalazła się akurat na placu, gdy z
ulicy Lisiej wypadła kareta. Czwórka rwała nie zważając na przechodniów i...
- Uważaj na przyszłość, Julio - zganił ją mąż. Głos miał gruby i nieprzyjemny. - A tobie,
obywatelko, składam specjalne podziękowanie. Spełniłaś obywatelską powinność, przy tym
czyn twój wskazuje na odwagę. Rewolucja potrzebuje patriotów świadomych swych
obowiązków wobec współobywateli. Odwaga to cecha szczególnie teraz cenna, gdy tylu
zdrajców ojczyzny czyha na zgubę Republiki. Właśnie jednego złapaliśmy - dodał prostując
się. - Trybunał skazał go na śmierć, jego i kilku wspólników.
Tekla słuchała z przerażeniem tej nienaturalnej, napuszonej przemowy, dzieci, które
przyszły do jadalni powitać ojca, patrzyły na niego z otwartymi ustami, małżonka zaś stała jak
porażona podziwem i zachwytem, wielkością i rozumem męża. Bo obywatel Michelin był
ważny, bardzo ważny, i zrobiłby wszystko, by zasłużyć na jeszcze większe uznanie Konwentu,
Komitetu czy Komuny.
- Spać, dzieci - powiedział wreszcie, schodząc z wyżyn rewolucyjnej ideologii do szarej
codzienności. - Dobrej nocy, obywatelko - zwrócił się do Tekli. - Nie zapomnę twego
szlachetnego czynu - dodał łaskawie.
Skulona na kanapce, spała ciężkim snem pełnym koszmarów, który nie przyniósł żadnego
wypoczynku.
Bała się obywatela Michelin, bała się dozorczyni o świdrujących oczach, bała się wszystkich i
wszystkiego.
- Czy pozostaniesz u mnie do pomocy? - spytała przy śniadaniu obywatelka Michelin. - Mąż
wyszedł już, ma tyle pracy - westchnęła - udziela się też w Sekcji naszej dzielnicy - dodała - i
właśnie musi wyznaczyć komisarzy, którzy dzisiaj obejmą straż w więzieniu Temple - zniżyła
głos. - Widzisz więc, obywatelko, jaki jest zajęty, nie ma chwili dla mnie i dla dzieci. Będę ci
więc wdzięczna...
- To ja jestem ci wdzięczna - przerwała Tekla - dziękuję za nocleg i za gościnę, ale muszę
wracać do domu. Czekają na mnie...
Ledwie zdołała się uwolnić od dzieci protestujących głośno przeciw jej odejściu, gdy z kuchni
dobiegł ją kobiecy głos.
- Czy znasz tę obcą, obywatelko? Wrogowie Republiki nie śpią. Widziałaś jej papiery?
- Co mówisz? Przecież uratowała Hektora - odpowiedziała płaczliwie obywatelka Michelin.
Tekla zsadziła z kolan uczepioną jej szyi Kornelię i wstała, gotowa do drogi. W otwartych
drzwiach kuchni spotkała się z dozorczynią.
- Żegnaj, obywatelko Michelin - siliła się na swobodę. - Dziękuję za gościnę. Życzę wam
zdrowia.
Zbiegła ze schodów nie czekając odpowiedzi, a znalazłszy się na ulicy, z trudem zmusiła się
do niezbyt szybkiego kroku. Chciała biec, uciekać, ale bała się zwrócić na siebie uwagę.
Minęła dwie przecznice, nie zdając sobie nawet sprawy z kierunku. Szła coraz szybciej, nie
spostrzegła jednak żadnego szpicla, który by szedł za nią czy ją śledził. Uspokajała się powoli,
a gdy na błękicie nieba zaczerniał ciemny kształt wieży, stwierdziła ze zdumieniem, jak daleko
zaszła w te jakieś nie znane jej zupełnie okolice.
Wkrótce wysoki mur przesłonił widok; ciągnął się w nieskończoność bez żadnej przerwy,
bramy czy furtki. Po drugiej stronie kilkupiętrowe domy ciasno zabudowywały ulicę.
Wydawały się wymarłe. Raz tylko z jednego z nich wyszła stara kobieta, a za nią dreptał mały
czarny piesek.
Tekla była już bardzo zmęczona, gdy mur nareszcie skończył się, zakręcając pod kątem
prostym i ciągnąc się gdzieś dalej.
Poszła naprzód rada, że oto po obu stronach ulicy ma domy, skromne i widać ubogie, ale tu
może było dla niej bezpieczniej.
Wkrótce wśród tych krzepko jeszcze trzymających się budowli pojawiły się rudery, jakieś
fragmenty murów, przytulone do popękanych ścian. Gdzieniegdzie wśród tego rumowiska
błysnęło okno, szybą odbijając słońce.
Gdy już zmęczenie podcięło jej nogi, siadła na stopniu prowadzącym niegdyś do nie
istniejącego już domu, z którego pozostała tylko część frontowej ściany. Niedaleko rosło
drzewo, klon rozłożysty, rzucający cień na stopień, na którym przysiadła. Nie była zdolna iść
dalej, zresztą w tej jakiejś zaniedbanej części miasta nikt chyba nie będzie poszukiwał
uciekinierki z więzienia Karmelitów.
Długo tak siedziała. Cień, jaki rzucały gałęzie klonu, przesunął się, a ich wydłużony rysunek
na ziemi zwiastował bliskość zachodu. Tekla była głodna i obolała, a nade wszystko chciało jej
się pić. Nigdzie jednak w pobliżu nie było studni, widać zbiorniki wody znajdowały się gdzieś
w podwórzach, a obawiała się zagłębiać w nieznane sobie zakątki.
W końcu wstała, rozejrzała się, zrobiła kilka kroków. Ledwie powłóczyła nogami. Wówczas
posłyszała głosy. Właściwie już od dość dawna słyszała rozmowę, ale tak jakoś otępiała, że
nie zdawała sobie nawet sprawy, że gdzieś w pobliżu rozmawiają dwie kobiety.
- Jak się czujesz, dziecino? - mówił gruby głos, szorstki, ale mimo to pełen czułości.
- Dobrze, matko Mitou, zupełnie dobrze.
- Może chcesz się położyć?
- Nie, tak mi tu przyjemnie... świeże powietrze... i widzę trochę Bożego świata.
- Okryję cię chustką - w grubym głosie dźwięczała troska.
- Dziękuję, matko Mitou...
Tekla stała chwilę, po czym powlokła się parę kroków dalej i za rogiem padła pod murem.
Przeżycia ostatnich dni wyczerpały jej siły. Nie miała już odporności ani nerwowej, ani
fizycznej.
Zdążyła tylko zauważyć nad sobą okno i doniczkę z kwitnącą nie znaną jej rośliną, z którego
wychylała się bledziutka dziewczyna z długimi jasnymi lokami.
- Matko Mitou! - zawołała dziewczyna. - Zobacz, kto tam siedzi pod oknem.
Skrzypnęły drzwi i nad Teklą nachyliła się tęga kobieta w białym czepku na siwiejących
włosach.
- Co tu robisz? - spytała grubym głosem, który Tekla przed chwilą słyszała.
- Jestem bardzo zmęczona...
- Zabierz ją do nas, matko Mitou - głos młodej dziewczyny z okna pełen był współczucia.
Matka Mitou pomogła Tekli wstać i wprowadziła ją po paru stopniach do niewielkiej izby.
Nad drzwiami chwiał się szyld "Winiarnia".
Nogi tak pod nią drżały, że gdyby nie mocne ręce matki Mitou, runęłaby chyba na ceglaną
podłogę.
- Chodź tu, chodź - mówiła blada dziewczyna. - Połóż się, jesteś pewnie głodna, prawda?
- Wody - zdołała tylko wyszeptać.
Napojona i nakarmiona, położona na łóżku usnęła. Nie zadawano jej żadnych pytań,
krzątano się cicho, wymieniając szeptem krótkie uwagi.
Nie wiedziała, jak długo trwał jej sen, gdy się zbudziła za oknem było ciemno, w pokoju
paliła się świeca w porcelanowym lichtarzu na brzuchatej komodzie. Z sąsiedniej izby
dolatywał gwar, jak gdyby rozmawiało kilku mężczyzn.
Pod przeciwległą ścianą, na niskim łóżku leżała blada dziewczyna. Ręce jej były cienkie jak
ręce dziecka i tak białe, że nieledwie wtapiały się w biel pościeli.
- Już nie śpisz? - posłyszała Tekla.
- Długo spałam, prawda? Mój Boże, jak późno... Muszę chyba iść...
- Dokąd?
- Nie wiem. Nie mam nikogo.
- A gdzie mieszkasz?
- Nie mam domu... jestem tu obca... sama...
Płakała długo, starając się tłumić łkania, jakie nią wstrząsały. Siedziała skulona na łóżku,
objąwszy rękami głowę, a rozpacz zdawała się rozsadzać jej serce. Co robić? Dokąd iść? Gdzie
szukać ratunku?
Blada dziewczyna ze spływającymi na ramiona lokami nie poruszyła się i nie odezwała ani
razu. Pozwoliła jej płakać. Widać wiedziała, że w beznadziejnej sytuacji jedynie łzy mogą
przynieść jaką taką ulgę.
- Przepraszam... - Tekla dołem spódnicy wytarła oczy i twarz mokrą od łez. - Doprawdy sama
nie wiem... Tak długo musiałam się trzymać...
- Rozumiem. - Dziewczyna pokiwała głową. - Doskonale cię rozumiem. Ja też byłam w
podobnej sytuacji i gdyby nie matka Mitou...
- Kto tam jest? - Tekla wskazała drzwi.
- To winiarnia matki Mitou. Wieczorem schodzą się tu sankiuloci i dlatego jest bezpiecznie.
Nic się nie bój. Ja mieszkam tu już dość długo, tylko jestem chora... zawsze byłam słaba, ale
teraz... obecnie...
- O tak - przytaknęła z przekonaniem Tekla. - Lepiej nie żyć, ale śmierć jest taka straszna...
na szafocie... Ta gilotyna...
- Nie myśl o gilotynie. Nie trzeba. Przecież bez woli Bożej włos nam z głowy nie spadnie.
- Wiem - pociągnęła nosem Tekla. - Opatrzność boska czuwa nade mną.
- Widzisz, czego się boisz? Jeżeli chcesz, możesz zostać tu, u matki Mitou.
- A jeżeli matka Mitou nie pozwoli? - Tekla zacisnęła ręce.
- Pozwoli, zrobi wszystko, co zechcę. - Uśmiech bladej dziewczyny był tak piękny, że cała jej
wymizerowana, wychudzona twarz jak gdyby odrodziła się w nowej wiecznej młodości.
Nawet włosy nabrały blasku, a oczy rozświetliły się i wyglądały tak, jak musiały wyglądać
wówczas, gdy była zdrowa i szczęśliwa.
Matka Mitou ryglowała drzwi winiarni za ostatnim klientem.
Za oknem stała już zupełna noc. Z doniczki z kwitnącą rośliną na parapecie płynął na pokój
dziwny, nie znany Tekli aromat. Gdzieś blisko szczekał pies, poza tym było cicho jak na wsi.
Miasto odeszło daleko, unosząc gwar ludzkich głosów, miarowy tupot żołnierskich butów,
turkot wozów i karet, nawet wszelką grozę, a ciemność zakryła przerażający kształt gilotyny
na placu Rewolucji, otuliła mrokiem zarówno więzienia jak i zwykłe domy mieszkalne czy
miejsca kaźni. I Paryż wydawał się znowu dawnym, świetnym Paryżem, wesołą stolicą świata,
ośrodkiem mody i kultury, elegancji i piękna. A przecież i teraz teatry witały widzów setkami
płonących świec, na scenie śliczna panna Lange ukazywała obnażone ramiona i biust godne
dłuta greckiego czy rzymskiego artysty. W restauracjach i tawernach wytworne towarzystwo
zasiadało do wykwintnej kolacji, podawano najlepsze wina, jak dawniej. Ale lud Paryża był
nadal głodny i obdarty, nadal też sycił oczy krwią zdrajców, księży i arystokratów, których
śmierć miała mu napełnić brzuch i sakiewkę.
Tymczasem oczekiwany cud nie nastąpił. Terror pożerał coraz nowe ofiary, rządzący
walczyli o władzę, czyli o możność przeżycia, bo jedynie władza, skazując rywali na śmierć,
dawała jakie takie bezpieczeństwo i - choć problematyczną - gwarancję ocalenia.
- Idę, już idę, dziecino. - Matka Mitou otwierała drzwi, stawiała na stole wyszczerbioną, lecz
dymiącą wazę. - Na szczęście poszli już ci bandyci - mówiła nakrywając stolik przy łóżku
dziewczyny wystrzępioną serwetą. - A ty - zwróciła się do Tekli - jak się czujesz? lepiej ci?
- Dziękuję, obywatelko... Za wszystko dziękuję...
- Nie żadna ja "obywatelka" - burknęła kobieta - a matka Mitou. Tak mnie wszyscy
nazywają.
- Dobrze, matko Mitou.
- Jak ci na imię?
- Tekla.
- Jakie to ładne, rzadkie imię - zauważyła blada dziewczyna. - Ja jestem Klotylda, Klotylda de
Nanterre.
- Dziecino! - matka Mitou była wyraźnie przestraszona.
- Och, matko Mitou - uśmiechnęła się chora. - Wystarczy spojrzeć na Teklę, by wiedzieć, że
nie jest żadnym szpiclem ani szpiegiem.
- O, tak - zawołała Tekla. - Nazwisko moje Uszyc i jestem Polką. Przybyłam tu z kuzynką,
księżną Lubomirską. Uwięziono ją wraz z dzieckiem. Ja też blisko pół roku spędziłam u
Karmelitów... Wydostałam się cudem chyba... właściwie do mojej ucieczki przyczynił się
przypadek... nie wiem, dokąd iść...
- Widzisz, matko Mitou - przerwała dziewczyna. - Ona równie nieszczęśliwa jak ja, a nawet
gorzej, bo jest sama, nie ma nikogo, a ja mam ciebie.
- Chodź, proszę, do stołu - matka Mitou wskazała Tekli krzesło. - Nie mam nic lepszego
prócz fasoli, a i o nią coraz trudniej. - Nalała zupy do miseczki i wraz z łyżką podała chorej.
Zupa była smaczna, pachniała jakimiś ziołami. Właściwie tę brązowawą ciecz trudno było
nazwać zupą, ale pływała w niej fasola, kawałki brukwi, a na deser - tak się wyraziła matka
Mitou - zjawiła się na stole rzepa z porcją chleba.
- Dał mi ją wieśniak za wino, w chlebie co prawda więcej otrąb niż mąki, ale widać, co dobre
dla bydląt, to i człowiekowi musi wystarczyć. W takich czasach żyjemy - westchnęła.
- Nic nie jesz, matko Mitou? - zaniepokoiła się Klotylda de Nanterre.
- Jadłam już, jadłam, popatrz, jaka ja gruba - śmiała się kobieta.
Niedola szybko zbliża ludzi. Już nazajutrz Tekla zadomowiła się w winiarni matki Mitou. Od
razu stanęła do roboty, sprzątała, zmywała, prała - studnia na szczęście była w podwórzu, a
woda czysta i dobra.
- Nie pokazuj się tylko tym bandytom - przestrzegała Teklę opiekunka - miałam tu już taką
jedną do pomocy, zanim pojawiła się moja dziecina - tłumaczyła. - Ale to było nic dobrego,
poleciała za żołnierzami. Nie chcę ciebie narażać na ich grube żarty i, co nie daj Boże, zaloty.
Jesteś zbyt ładna i zbyt wielka z ciebie pani... jeśli masz księżnę za kuzynkę.
I Tekla cały dzień siedziała zamknięta z bladą i ciężko widać chorą dziewczyną.
Opowiedziały sobie wszystko, całą swoją przeszłość i całe rewolucyjne piekło.
Tekla wywołała z pamięci jakże dobrze zachowany obraz Czarnobyla, Młynowa, wuja
Chodkiewicza, wujenki, no i dzieci, zwłaszcza Różyczki. Dla Klotyldy wszystko było nowe,
inne, ciekawe. Jej życie także różniło się od życia Tekli. Ukochana jedynaczka możnego rodu
de Nanterre, zostawiła w Bretanii dom rodzinny - zamek prastary, wspaniałą wielkopańską
rezydencję. Ojca, matkę i babkę aresztowano, ją uratowała matka Mitou, dawna niańka
Klotyldy. Rodziców i babkę wkrótce zgilotynowano na głównym placu Rennes, stolicy
Bretanii.
- Nasza Bretania do szesnastego wieku była niezależnym księstwem - szeptała Klotylda -
dopiero wówczas, gdy księżniczka Anna poślubiła francuskiego króla Karola Viii, przyłączono
nas do Francji. Gdyby nie to, może nie dotknęłaby nas klęska Rewolucji. Może... A tak...
Rozruchy zaczęły się już na początku osiemdziesiątego dziewiątego... Jeszcze zanim lud
zdobył Bastylię, na ulicach Rennes szlachta biła się z mieszczanami. U nas też powstała
pierwsza armia antyrewolucyjna, złożona z rojalistów. Wieś pragnie ziemi, plądruje zamki i
pałace, jednakże gdy zamiast dawnych pieniędzy dostaje mało warte papierowe asygnaty,
burzy się przeciw nowemu porządkowi. Znacjonalizowane kościelne dobra wykupują
wzbogaceni aferzyści. Księża, szczególnie po ogłoszeniu papieskiego breve, odmawiają
złożenia przysięgi na wierność Cywilnej Konstytucji duchowieństwa. Bunt narasta w wielu
parafiach, a wybucha zbrojna akcja po śmierci króla i po wydaniu dekretu o trzystu tysiącach
poborowych. Bretania łączy się z Wandeą i wojna trwa tam chyba do dziś. Mnie matka
Mitou, znana i popularna w całej okolicy, ukryła w chacie smolarza. Ale potem zaczęłam
chorować, a gdy dowiedziałam się, że Gerard, który wcześniej wyemigrował, ożenił się z
panną de Renardin... straciłam wszelką ochotę do życia.
- Kto to jest Gerard? - pyta Tekla.
- Mój narzeczony. - Głos Klotyldy cichnie. - Tyle mówił i pisał o swojej wiecznej do mnie
miłości... Wiecznej - westchnęła. - A ja myślałam, że w tym potopie, który wszystko zmył z
powierzchni ziemi, jego miłość będzie jedyną niezniszczalną rzeczą. Straciłam wszystkich i
wszystko... Rodziców, dom, ojczyznę... Bo ta obecna Francja to nie ojczyzna... Ojczyzna musi
być dobra, bezpieczna... A ja drżę czekając, aż po mnie przyjdą. Jak po rodziców. - Znowu
zakaszlała, a ciężki oddech przeszedł w lekkie rzężenie.
- Nie mów więcej, nie męcz się - Tekla poprawiła poduszki i uniosła chorą. - Wygodniej ci
tak?
- Wygodniej...
Noc była ciężka. Kaszel męczył pannę de Nanterre, ale nazajutrz rano, choć bledziutka,
znowu się uśmiechała i zdawała się zdrowsza.
- Wiesz co - powiedziała bawiąc się długimi lokami - mam stryja... Mieszka w Piemoncie.
Ożenił się z wdową, to włoska hrabina. Po jej śmierci wybudował sobie mały domek, kupił
kawałek ziemi, założył ogród. Pisał, że to bardzo małe i skromne, ale jego własne. I teraz
niedawno zmarł. W testamencie zapisał mi wszystko, co posiadał. Jego notariusz, niejaki pan
Martini, napisał do notariusza moich rodziców, pana Benoit, który o dziwo nadal mieszka w
swoim dawnym domu. Pan Benoit to wielki przyjaciel mojej rodziny. Poszukiwał mnie, ale
czynił to dyskretnie i tak się złożyło, że szczęśliwy przypadek zetknął go z matką Mitou. Przez
nią przysłał mi list. Jestem jedyną spadkobierczynią stryja Hugona. Pan Benoit pisze, że ten
notariusz z Turynu to bardzo uczciwy człowiek, zna go od dawna i załącza jego adres. Radzi,
bym wyruszyła po ten spadek do Piemontu. Ale ja, cóż... ledwie oddycham, ledwie mogę
utrzymać się na nogach. To już nie dla mnie.
- Dlaczego? - Tekla otuliła chorą, wieczór był dość świeży. - Poprawisz się, zobaczysz, musisz
koniecznie dostać się do Turynu. Odżyjesz tam...
- Pojechałabyś ze mną?
- Naturalnie - ożywiła się Tekla. - We dwie damy sobie doskonale radę.
Do północy omawiały różne projekty wyprawy do Piemontu. Matka Mitou ocierała oczy,
spoglądając na swoją "dziecinę" i odwracała głowę, by ukryć rozpacz. Wiedziała, że Klotylda
de Nanterre nigdzie już nie pojedzie, a jeśli wyruszy w podróż, to taką, z której nie ma
powrotu.
- Matka Mitou uratowała trochę złota - szept chorej rwał się. - Wystarczy tego na drogę. Bo
to nie ja, a ty pojedziesz do Turynu, do notariusza i przedstawisz się jako Klotylda de
Nanterre.
- Co też mówisz? - oburzyła się Tekla. - Nigdzie nie pojadę, zostanę z tobą i z matką Mitou.
Dopiero jak wyzdrowiejesz...
- Jak wyzdrowieję... - na chustce pokazała się krew.
Matka Mitou z trudem tłumiła łkanie.
- Czy wiesz, że moja niania - chora pogłaskała rękę kobiety - też została aresztowana? A ja
musiałam uciekać, kryć się... A sił miałam coraz mniej. Raz już chciałam pójść do Trybunału i
powiedzieć: "Oto jestem, możecie mnie zgilotynować". Ale i na to nie starczyło sił. I zaszłam
aż tu, jak ty, i padłam zemdlona o tam, pod tamtym murem - wyciągnęła chudziutką rękę w
stronę okna. - I matka Mitou mnie znalazła... i zabrała... i tak mi tu dobrze... tak dobrze.
Matko Mitou, droga moja nianiu, pomożesz Tekli, prawda? Nie dasz jej zginąć?...
- Nie dam. - Matka Mitou wyszła z pokoju, nie potrafiła dłużej ukryć łez.
Klotylda de Nanterre z dnia na dzień słabła, ale ożywiała się opowiadając o stryju, którego
znała dzieckiem.
- Będzie ci tam dobrze - szeptała, ściskając rękę Tekli - inaczej co by się z tobą stało? Nie
masz tu nikogo, a do Polski nie zdołasz powrócić, sama, bez opieki, gdy na wschodniej
granicy stoją rewolucyjne armie... Nie przepuszczą cię... Nie, nie, to niemożliwe. Jedynym
ratunkiem jest Piemont. Po co ktoś obcy ma zagarnąć własność stryja? A z ciebie będzie
doskonała panna de Nanterre... Taka jesteś ładna i rasowa... A jak się ubierzesz...
- Nie zostawię cię, nigdy! - Tekla pochyla się nad łóżkiem chorej i kryje twarz w kołdrze.
- Dobrze - zgadza się Klotylda. - Pójdziesz stąd, gdy mnie już nie będzie...
- Jak to?
- Bo ja też pójdę... daleko... a może bardzo blisko... Któż to wie? Ojciec i mamusia co noc
mnie odwiedzają... Widzę ich, o tam - wskazała róg pokoju. - Tam stoją i uśmiechają się...
A następnego dnia bywalcy winiarni matki Mitou przynieśli wiadomość o zgilotynowaniu
polskiej księżnej.
- Jakaś obca - mówili - ale dobrze się stało, przynajmniej w ich kraju będzie o jedną mniej z
tych... - tu następowało plugawe słowo, którego matka Mitou już nie powtórzyła.
Dla Tekli był to straszny cios. Robiła sobie wyrzuty, że nie uratowała Różyczki, że nie zmusiła
Mostowskiego, by użył przemocy i wywiózł ją z Francji. A co z dzieckiem? Co z małą Rozalką?
Co noc trapiły ją koszmary. I strach, porażający nerwy. Lękała się o Klotyldę, o biedną chorą
dziewczynę, której stan pogarszał się z każdą godziną.
- Nie pójdę do więzienia - szeptała chwilami chora. - Chcę umrzeć tu, przy was...
- Nie dam cię nikomu - matka Mitou zaciskała wargi.
- A co będzie, jak przyjdą?
- Nie przyjdą, nic nie wiedzą.
Ale dowiedzieli się i przyszli. Nie wiadomo, kto doniósł. Winiarnię odwiedzali różni ludzie.
Na szczęście śmierć była szybsza i o krótką chwilę wyprzedziła oprawców. I Tekla opuściła
dom matki Mitou, Paryż, wreszcie Francję i objęła spadek, spadek w Piemoncie.
* * *
- To wszystko, ojcze duchowny - dziewczyna zsuwa się z fotela i klęka. - Powiedziałam
wszystko, to wszystko prawda.
Don Biagio siedzi zamyślony, a potem nad głową Tekli kreśli znak krzyża.
- Odpuszczone ci są twoje winy, jeśli jakie były - dodaje wzdychając. - Idź w pokoju.
Jednakże nadal będę cię nazywał panną Klotyldą. Prawda znana jest tylko Bogu i mnie. To
wystarczy. Jutrzejszą mszę świętą odprawię za duszę szlachetnej Klotyldy de Nanterre i jej
rodziców.
* * *
Przyszedł po nią Tino z latarnią. Wracała do domu dziwnie lekka, żadna już tajemnica nie
zaciemniała jej stosunków ze starym przyjacielem. Była znowu Teklą Uszycówną, która dla
świata, jak na maskaradę, przyjęła postać Klotyldy de Nanterre.
Viii
Podczas ostatniej Wigilii w Młynowie do stołu zasiadły dwadzieścia cztery osoby. Na tylu
właśnie biesiadników był obliczony najpiękniejszy wyprawny serwis wujenki
Chodkiewiczowej z miśnieńskiej saskiej porcelany. Ile to lat temu? Cztery, pięć? Niemożliwe.
Minęły chyba wieki.
Potraw było dwanaście, jak każe tradycja, a po wieczerzy, gdy ciągnięto siano spod obrusa,
Aleksander, najmłodszy syn wuja Chodkiewicza, wyrostek jeszcze, wyciągnął najdłuższą
słomkę.
- Dożyjesz sędziwego wieku, kawalerze - orzekła ciotka Lubowidzka, znająca się na rzeczy. -
Schowaj to źdźbło siana i strzeż je pilnie.
- Dlaczego, proszę cioci dobrodziejki?
- Bo to ważne, od tego może zależeć twoje życie.
To zdanie, podobnie jak miód i wino, rozwiązało języki. Każdy opowiedział jakąś
przerażającą historię, o której niegdyś słyszał lub sam był świadkiem tragicznego wydarzenia.
Biedny Aleksander okrągłymi ze zdumienia oczami wodził po siedzących dokoła stołu,
spoglądał to na panią matkę, to na ciotkę dobrodziejkę, która uraczyła go podobną
przepowiednią. Dopiero Tekla wybawiła chłopca z niemiłej sytuacji.
- Nie bój się - powiedziała z uśmiechem. - Ciotka dobrodziejka żartowała tylko. Jakąż
bowiem krzywdę może wyrządzić garść siana?
- Chyba wywołać pożar, jeśli się je zbliży do krzesiwa - dorzucił młody wikary, po czym
zaczerwienił się, poczuwszy na sobie karcące spojrzenie księdza kanonika.
Jakże doskonale to wszystko pamięta, ma nieledwie w oczach wielką jadalnię, przepastne
kredensy sprowadzone niegdyś z Gdańska jeszcze przez pradziada młodziutkiego Aleksandra.
Długi prostokątny stół zasłany zaplamionym teraz w paru miejscach adamaszkiem,
zastawiony pozłacanym srebrem i rżniętym szkłem czeskim i weneckim otaczały ciężkie
krzesła wybite kurdybanem. Tekla dobrze pamięta, jakie były niewygodne, jak trudne w
przysuwaniu, tylko lokaj, gdy już usiadła, mógł odpowiednio przybliżyć ją do stołu, lokaj,
stary Ambroży w szkarłatnej liberii i białych rękawiczkach albo jego podkomendny, Oleś z
perkatym nosem, czyli młodszy lokajczyk, któremu według słów Ambrożego daleko było do
doskonałości.
Wigilia...
Już druga w Piemoncie, ale tu nie ma tego zwyczaju, co tam, w Polsce... Mogłaby,
naturalnie, z pomocą Katarzyny przyrządzić choć parę z owych dań pachnących świerkiem,
woskiem czy tartym makiem. Ale nie wolno jej, nie wolno zdradzić się, kim jest naprawdę,
wyznać, że nie pochodzi z Francji, a stamtąd...
We Francji, podobnie jak tu, do stołu zasiadają dopiero po pasterce, tu zaś, w wiosce
Roccabruna, młodzi chłopcy chodzą jeszcze nocą i kolędują. Tino też z nimi śpiewa, ma ładny
głos. Cóż dałaby za to, żeby móc choć zanucić "Anioł pasterzom mówił"... Ale jej nie wolno,
nie wolno...
Don Biagio, zmęczony nocnym nabożeństwem, wrócił szybko na plebanię, Tekla zaś nie
miała apetytu na tak późną kolację. Smutna i roztrzęsiona, uspokoiła się dopiero w sypialni
"stryja de Nanterre". Siadła na łóżku i dłuższą chwilę wpatrywała się w ogień buzujący na
kominku. Nagle z kąta pokoju wyłoniła się postać w poplamionych spodniach, długich butach
i sukiennej kamizelce, a więc w stroju bardziej niż nędznym, który jednak, mimo prostoty i
ubóstwa, nie potrafił przyćmić mrocznej urody godnej greckiego herosa czy rzymskiego
patrycjusza. Wyszedł on chyba żywcem z Teokrytowej sielanki, a może z Wergiliuszowej
bukoliki?
Jakże przy nich mdłe owe pasterskie sceny malowane delikatnym pastelem lub pędzlem
Bouchera, Fragonarda, Watteau. Jakże sztuczne i nieprawdziwe owe sielankowe ogrody
pełne kwiatów i owoców, jakże śmieszni i zniewieściali owi francuscy markizowie przebrani
za pasterzy, obleczeni w atłas, koronki, o nieledwie dziewczęcych twarzach, jedynie strojem
różniący się od frywolnej pasterki, której głęboki dekolt pozwalał podziwiać zakryte
zazwyczaj wdzięki!
Różyczka miała taki wachlarz malowany przez samego mistrza Bouchera. Czego tam nie
było! Francuski pasterz i francuska pasterka o drobnej stópce wyglądającej spod sutej
spódnicy, zieleń parków, girlandy kwiecia... Jakże w tym pasterskim kostiumie uboga, bo
teatralna nieledwie wydaje się Miłość, nie mająca nic wspólnego z ludzkim sercem. Miłość
malowana na płótnie, welinie czy jedwabiu, kości słoniowej lub porcelanie, bo i manufaktury
w S~evres i w saskiej Miśni zarzuciły świat kruchymi figurynkami, które ozdabiają odtąd
każdy prawie gzyms kominka, biureczko czy gotowalnię strojnisi. Sama miała takich kilka w
swoim pokoju w Młynowie, dobrze je pamięta.
Okropni - myśli Tekla. - Sztuczni, śmieszni i nieprawdziwi. Cóż mają wspólnego z tym
ożywionym antycznym posągiem, który oto objawił się jej na starożytnej italskiej ziemi?
A przecież niegdyś podobały się jej owe porcelanowe cacka, owe figurki, puzderka,
koszyczki... Te różne malowidła, w których, jak w lustrze, odbijała się cała sielankowa moda,
która odeszła wraz z dawną Francją.
Czy to wina Rewolucji, że teraz ma inny gust? Czy to Rewolucja tak ją zmieniła, jak zmieniła
Francuzów? Rewolucja nie szukała w antyku sielanki, Rewolucja potrzebowała bohaterstwa,
wzorów do naśladowania. I znalazła je.
Sankiuloci i przekupki z hal wygnali precz owych pudrowanych pięknisiów i wszelkiego
rodzaju dworskich fircyków. Ich miejsce, zmyte krwią na placu Rewolucji, zajęli Brutusowie o
stwardniałych dłoniach. Republika potrzebowała prawdziwych mężczyzn, żołnierzy zdolnych
do strzeżenia granic z bronią w ręku. Tamci odeszli w niepamięć. Ich czas minął. Reszty
dokonała gilotyna.
Taka bowiem była Rewolucja. Krwawa. Inaczej nie byłaby Rewolucją.
Cóż to ma jednak wspólnego z owym Pasterzem z gór? Musiała odważnie przyznać, że nie
widziała dotąd równie urodziwego młodzieńca. Tak, to prawda. I czy chciała, czy nie chciała,
musiała o nim myśleć. Często. Ostatnio coraz częściej. Była na siebie zła, bo cóż mogło ją
łączyć z tym prostakiem doglądającym stada, nawet jeśli układał i deklamował włoskie
poematy?
Tak, cóż ją z nim mogło łączyć? Pochodzili przecież z dwóch odmiennych światów. On
pozostał jeszcze w dawnej nie tkniętej grozą Rewolucji epoce, ona zaznała już nowego czasu,
czasu wojny, krwi i okrucieństwa. Czasu Śmierci, podczas gdy do niego uśmiechało się Życie.
Czy się jednak uśmiechało?
Jakże wyraźnie zobaczyła mroczną twarz bez cienia uśmiechu, z wyrazem beznadziei w
oczach i goryczy w zacięciu ust. Kim był? Pasterzem. Skąd pochodził? Z jednej z pobliskich
wsi. Jak się nazywał? Tego wolała nie wiedzieć. Jakiś Tino, Gino, Aldo czy Rico, z równie
dźwięcznym nazwiskiem, podobnym do tych, jakie słyszała w Roccabruna.
Wiedziała jedno: był nieszczęśliwy. Młody, piękny, zdrowy, silny i nieszczęśliwy. Dlaczego?
Nie był naturalnie bogaty, o tym świadczył jego strój. Z zapamiętanych wypowiedzi mogła
wywnioskować, że miał aspiracje do wyższej sfery niż ta, z której pochodził. Możliwe nawet,
że był zakochany w pannie przewyższającej go pozycją i urodzeniem. Tak, to musiało być
powodem smutku, a może nawet rozpaczy. Wskazywały na to jego słowa: "Pasterz i wiejska
dziewczyna, w sam raz dobrana para". Dobrze je zapamiętała. Były dla niej obraźliwe. Teraz
dopiero uderzyła ją gorycz owego stwierdzenia. Co za ból krył się za tymi słowami? I
dlaczego?
Wstała. Nie mogła dłużej tak siedzieć i rozmyślać. Boże Narodzenie... Wkrótce nadejdzie
ranek, szary, zimny, smutny. Na obiad przybędzie don Biagio, jedyne jej towarzystwo w tym
odciętym górami od świata zapadłym kącie Piemontu.
Uleciało gdzieś szczęście, jakie dotąd odczuwała z posiadania tego domu bezpiecznie
ukrytego za łańcuchem Alp, z ciszy i spokoju, jaki ją otaczał. I co dalej? Czy wiecznie ma tu
tkwić sama, zdana wyłącznie na towarzystwo służącej i od czasu do czasu na wizyty starego
proboszcza? Czy takie mają być jej dystrakcje do końca życia? Zawsze? Tylko takie? A
przecież jest młoda.
Podeszła do okna, rozsunęła zasłony, otworzyła żaluzje. Niebo było ciemne, prawie czarne,
gdzieniegdzie prześwitywały gwiazdy. Wiatr się uspokoił. Kolędnicy wrócili już do domów,
cisza była zupełna.
Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Przeszła przecież piekło, była w więzieniu, ukrywała się u
matki Mitou, Różyczka zginęła na szafocie. Została sama, w obcym kraju, bez nikogo
bliskiego, bez żadnego oparcia i bez grosza. I nagle cudem chyba znalazła dom, schronienie i
pieniądze, które na zawsze wybawiły ją z nędzy. Nie potrzebowała troskać się o przyszłość.
Miała wszelkie prawa do tego domu i do tych pieniędzy, wszelkie podstawy, by czuć się
szczęśliwą. Ale nie była sobą, w oczach świata nie była Teklą Uszycówną, a jakąś kukłą
odzianą w cudzą suknię zupełnie jak na maskaradzie, gdy ludzie przebierają się, by uchodzić
za kogoś innego niż są w rzeczywistości. Tak i ona. Grała oto komedię, jak w teatrze.
Trochę jej lżej po zrzuceniu tego kłamstwa przed don Biagiem. Ale inni? Katarzyna... Tino...
- Panna Klotylda de Nanterre - powiedziała głośno i roześmiała się.
Rzuciła się na łóżko i wtuliwszy twarz w pościel długo płakała, tak długo aż zimowy świt
przecisnął się przez szpary żaluzji. W pokoju było zimno, w kominku pozostały jedynie nie
dopalone głownie wśród gorącego jeszcze popiołu.
Przemyła zapuchnięte oczy i położyła się do łóżka. Co się z nią stało? Co stało się z jej
spokojem i z zadowoleniem z obecnego życia? Wujenka ceniła ją za rozsądek i za
opanowanie, a oto nagle coś w niej pękło, jakiś pancerz utrzymujący ją dotąd w granicach
tego, co wypada, co należy czynić i jak postępować. Miała dość opanowania, dość rozsądku,
dość ciszy i spokoju! Czyż to było życie, ta wegetacja dobra dla starej baby zmęczonej długą i
trudną egzystencją? Ale nie dla niej. Ona chciała żyć. Dość miała tej nudy i osamotnienia,
ciszy i monotonii podobnych do siebie dni, gdy nic się nie działo, nic nie zakłócało raz
ustalonego porządku.
Nie zdawała sobie sprawy, co się z nią dzieje, wiedziała tylko, że dłużej tak nie wytrzyma.
Koteczka "stryja de Nanterre" skulona w nogach łóżka podnosiła łebek od czasu do czasu. W
zielonych oczach palił się gniew. Dlaczego nie dawano jej spać spokojnie? Canis siedział w
kącie na swoim posłaniu. Nie spał, tylko pytająco patrzył na swoją panią gotów do działania.
Jakże mógł jej pomóc? A w ogóle to Katarzyna energicznie protestowała przeciw takiemu
"rozwydrzeniu paskudnego kundla". Miał legowisko w sieni i tam było jego miejsce. Ale Canis
miał inne zdanie. Odkąd przyszedł z Teklą do domu, nie opuszczał jej na chwilę. Przed
koteczką czuł respekt, mijając ją zawsze machał ogonem, ale obchodził z daleka. Koteczka
łaskawie pozwalała mu przebywać w sypialni. Canis wiedział, że ona tu ma większe prawa
jako dawniejsza domownica, ale i sam uważał się już za pełnoprawnego mieszkańca tego
domu. Odżył po przebytej nędzy, futro stało się znowu gęste i lśniące, a ogon nabrał
puszystej elegancji.
- Patrz, Katarzyno - mówiła Tekla - jaki z niego ładny pies! Ma śliczne oczy i wszystko
rozumie.
O tak, i koteczka, i Canis rozumieli wszystko to, co wieczorem szeptała im po polsku,
zamknąwszy drzwi sypialni. Canis odpowiadał burknięciem, a koteczka mruczała. I wówczas
Tekla odnajdywała siebie. Zdawało się jej, że jest tam...
* * *
W świąteczny wieczór, gdy z don Biagiem zasiadła w saloniku przed kominkiem, była znowu
uśmiechnięta i spokojna. Jak dawniej. Burza minęła.
- Ciekawe są wiadomości z Francji - don Biagio rozkłada przysłane mu z Turynu gazety. -
Walka na górze coraz zaciętsza, każdy pragnie władzy, władza daje pieniądze, a za pieniądze
można kupić wszystko, nawet to, czego nie ma na rynku dla zwykłych obywateli.
- Ale Rewolucja już skończona? - pyta z niepokojem Tekla.
- O nie - don Biagio trzęsie siwą głową. - Rewolucja skończy się dopiero wówczas, gdy
zapanuje w państwie ład i stabilizacja, utrwali się porządek. Chwilowo do tego jeszcze
daleko. Ale jest tu jedno nazwisko, które często się powtarza, i co ciekawsze to nazwisko
nasze, włoskie.
- Któż to?
- Niejaki generał Buonaparte. Ponoć Korsykanin, ale kształcony we francuskiej szkole
wojskowej w Brienne. Bardzo jeszcze młody, ale już znany.
- W takim razie to Włoch?
- Uważa się za Francuza, Korsykę kupił od Republiki Genueńskiej Ludwik Xv, nie tak znowu
dawno temu. Korsykanie zrazu przystali do Rewolucji w nadziei usamodzielnienia się, ale w
dziewięćdziesiątym trzecim wybuchło tam powstanie pod wodzą Paolego.
- Nic o tym nie wiem. O co im chodziło?
- Paoli to patriota, pragnął niepodległości wyspy. Rewolucja nie mogła na to pozwolić. Paoli
zaczął snuć intrygi z Anglikami, w Anglii też znalazł azyl. Buonaparte pisze teraz swoje
nazwisko i wymawia je z francuska: Bonaparte. Tej jesieni wsławił się stłumieniem buntu
rojalistów w Paryżu. To on otworzył do nich ogień artyleryjski. Za to promowano go na
generała dywizji. Gdy jednak nakazano mu pacyfikację Wandei, odmówił wykonania rozkazu.
To dobrze o nim świadczy.
- A generał Hoche wykonał ten rozkaz - zauważyła z żalem. - Taki wydawał się miły i
łagodny.
- Żołnierz nie ma prawa odmówić, gdy otrzyma rozkaz - odparł don Biagio z żywością. -
Widać ten Bonaparte potrzebny Republice, jeśli go za to nie rozstrzelano. Francja ma teraz
wielu dobrych generałów. Taki na przykład Pichegru zajął Holandię, ustanowił tam Republikę
Batawską i zagarnął flotę uwięzioną w lodach cieśniny Helderu. Jourdan odrzucił Austriaków
za Ren, zdobył Kolonię, Koblencję, doszedł do Moguncji, której nie potrafił utrzymać twój,
panno Klotyldo, znajomy generał de Beauharnais. Za to go zgilotynowano. Armia
Rewolucyjna odnosi same zwycięstwa! Na południu Francuzi przekroczyli Pireneje, weszli do
Katalonii, do Nawarry, do prowincji baskijskich. W Alpach też same sukcesy! Główne
przełęcze w rękach Rewolucji. Jedynie ta mała Korsyka śmiała wezwać na pomoc Anglików,
którzy jej zagwarantowali niepodległość. Głupcy, czyż nie wiedzą, że gdy Anglia położy na
czymś rękę, nic tego nie wydrze z jej szponów?
- Jeżeli Republika francuska taka potężna, to może przyspieszy wreszcie zakończenie
Rewolucji.
- Mówiłem ci już, panno Klotyldo, że kres Rewolucji nastanie wraz z uporządkowaniem
państwa, warunków życia wewnątrz kraju. Ludzie muszą poczuć się bezpieczni, wówczas
dopiero zabiorą się do odbudowy Francji z ruiny, w jaką wpędziły ją rządy Terroru i
bezprawia. Dopiero wówczas znowu rozkwitnie przemysł, handel i rolnictwo. Chwilowo
bogacą się aferzyści, oszuści i złodzieje. Musi nadejść czas, gdy zaczną bogacić się uczciwi
ludzie uczciwą pracą. Wówczas można będzie powiedzieć, że to koniec Rewolucji.
Tymczasem jednak... - Don Biagio trząsł siwą głową i sięgał do tabakierki.
- Biedni mieszkańcy Francji - westchnęła Tekla. - Ten Dyrektoriat, jak widzę, nie potrafi
uregulować życia. Normalnego życia. Jak łatwo jest niszczyć, a jak trudno potem odbudować.
- O tak, bardzo trudno. Konwent jednak, zanim się rozwiązał, na ostatnim posiedzeniu
pragnął otworzyć drogę do normalności i zdecydował o zniesieniu kary śmierci, gdy tylko
nastanie pokój i wróg nie zagrozi granicom Francji. Uchwalił również amnestię za zbrodnie
polityczne, wyjąwszy z niej jednak zbuntowanych rojalistów. Wreszcie zmienił nazwę
niesławnego placu, gdzie stała gilotyna, z placu Rewolucji na plac Zgody, by pogodzić
zwaśnionych, zmyć pamięć zbrodni popełnionych na narodzie i do wszystkich wyciągnąć rękę
na znak pojednania.
- To bardzo piękne zamiary - przytaknęła Tekla. - Czy jednak zostaną spełnione?
- Częściowo tak, na pewno, ale taka na przykład Wandea szybko nie zapomni. Została tam
goła ziemia wypalona i zlana krwią. Francuska ziemia zdewastowana przez Francuzów. Czy
myślisz, panno Klotyldo, że oni łatwo uwierzą? Nie zostali ujarzmieni, o nie, to bohaterowie,
woleli zginąć.
* * *
W marcu już powiało wiosną. Gdy obudziła się w ten poniedziałek, coś ją dosłownie
ciągnęło "w świat". Na niebie nie było najmniejszej chmurki.
Canis obiegł cały ogród, szczekając z radości.
Nałożyła francuskie szatki, głowę okręciła chustką, narzuciła grubą pelerynę spiętą pod
brodą i była gotowa. Canis czekał pod bramą.
- Za chłodno jeszcze na siedzenie na ziemi czy na kamieniach - gderała Katarzyna, podając
koszyk ze śniadaniem. - Przeziębi się panienka.
- Muszę iść, Katarzyno - odparła ze śmiechem. - Coś mnie pcha, a Canis, spójrz, też czuje
podobnie.
Znajoma dróżka wiodła w te same spiętrzone skalne złomy, coraz wyżej, bliżej jak gdyby
owych pobielonych szczytów hen, na horyzoncie. Cisza była zupełna. Nie zaszczekał żaden
pies, nie zameczały owce, o tej porze stały zamknięte w zagrodzie, nie dzwoniły też dzwonki -
krowy nie opuściły dotąd obory. Na to wszystko było jeszcze za wcześnie.
Szła coraz dalej i dalej, Canis myszkował wśród głazów, płosząc jaszczurki, a raz śmignęło
biało-szare futerko dzikiego królika.
Wiedziała, że nie spotka nikogo. Nie nadeszła jeszcze pora pilnowania stada, ale ten jej
pasterz już tu był. Widać nie miał nic w domu do roboty. Siedział półleżąc na płaskim głazie,
wsparty na łokciu, z jedną nogą zwisającą ku ziemi, z drugą zgiętą w kolanie, opartą o
kamień. Był jak zawsze nędznie odziany, tyle że nosił teraz gruby kaftan z samodziału.
Zobaczył ją chyba z daleka, bo siadł i spuścił nogi. Canis zbliżył się ostrożnie, obwąchując
obcego.
- Po coś przyszła? - spytał, patrząc na nią spod nasuniętych brwi.
- Wcale nie przyszłam do ciebie - rzuciła poirytowana niegrzecznym powitaniem. -
Właściwie co ty tu robisz? Po co tu sterczysz, zamiast pracować w domu? Stado jeszcze w
owczarni. Jesteś, Pasterzu, leniwy i sprawiasz pewnie kłopot swoim bliskim.
- Nie mam żadnych bliskich. Czy to ten sam kundel? - wskazał psa.
- To Canis, mój wierny przyjaciel. Prawda, jak ładnie wygląda? Przypatrz się, ma śliczną
głowę i mądre oczy.
- Owszem - przyznał. - Trudno go teraz poznać.
- Chodź, Canis, idziemy dalej - skinęła na psa.
- Dokąd idziesz? - zerwał się z kamienia.
- Wyszłam na spacer. Mam dziś czas wolny. Żegnaj, Pasterzu.
- Poczekaj - przytrzymał ją za połę płaszcza. - Idziesz w złym kierunku. Tam dalej bardzo
niewygodna droga, ścieżka ledwie widoczna, zabłądzisz...
Odeszła od niego kilka kroków i przysiadła, rozściełając na kamieniu połę peleryny.
Canis usiadł przy niej, patrząc wymownie na koszyk.
- Przyniosłaś śniadanie?
- Przyniosłam. Może jesteś głodny?
- Jestem - odparł krótko.
Na płaskim głazie rozesłała serwetę i rozłożyła przygotowane przez Katarzynę specjały.
Jedli w milczeniu.
- Czy wiesz, że cały czas o tobie myślałem? - odwrócił głowę, by nie widziała wyrazu jego
twarzy.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Widocznie nie masz o czym myśleć - stwierdziła sucho.
- Często tu przychodzę - zaczął z wahaniem. - I zawsze mam nadzieję, że cię spotkam. Tak
samo i dziś... I właśnie przyszłaś. Czy słyszałaś moje wołanie?
- Wołałeś mnie?
- Tak, wołałem, a przecież nie znam nawet twojego imienia.
- Po co masz je znać? Ja na przykład wcale nie jestem ciekawa, jak się nazywasz. Dla mnie
jesteś Pasterzem. To wystarczy.
- Ale mnie nie wystarczy. Jak ci na imię, powiedz.
- Tekla - wyrwało jej się. Chciała skłamać, rzucić jakieś wymyślone imię, ale prawda sama
wybiegła jej na usta. I poczuła zadowolenie. Tu, w tych górach, wobec tego wiejskiego
pasterza mogła być sobą. Nareszcie.
- Tekla - powtórzył. - To bardzo rzadkie imię. Dziwne, że tak cię nazwano.
- Może i dziwne - przyznała. - W każdym razie tak się nazywam.
- Tekla - wydawało się, że powtarzanie tego starożytnego imienia sprawia mu przyjemność.
Canis, najadłszy się, legł w słońcu i zasnął. Tekla strzepnęła serwetę i włożyła do koszyka.
- Czas na mnie - powiedziała patrząc w niebo. - Już późno, a długa przede mną droga.
- W jakiej wsi mieszkasz? - spytał, pochylając głowę i grzebiąc patykiem wśród skalnych
odłamków.
- Daleko stąd - zaśmiała się. - Gdzieś w Piemoncie. Żegnaj, Pasterzu.
- Do widzenia - poprawił wstając. - Czy przyjdziesz jutro?
- Nie wiem.
- Przyjdź - poprosił. - Będę cię wołał, aż usłyszysz.
Odwróciła się i szybko zstępowała w dolinę, czując na sobie jego wzrok. A może to było
wołanie? Nieme i ciche, ale jakże natarczywe?
Przyszła nazajutrz i w dnie następne. Nie mogła inaczej. Musiała. Zawsze słyszała wołanie.
- Słyszysz, jak cię wołam, Teklo? - pytał.
- Słyszę - odpowiadała.
- To dobrze. Tak być powinno.
Tak być nie może - mówiła sobie. - Chyba zwariowałam. Co pomyśli Katarzyna, a don Biagio,
gdy się dowie?...
Nikt się nie dowie - postanawiała. - A zresztą, nie czynimy nic zdrożnego. Rozmawiamy,
jemy drugie śniadanie. Milczymy. Pasterz recytuje swoje poematy. Wszystkie opiewają
piękno gór i Piemontu. Nie ma w tym przecież nic złego. Ale po co tu przychodzę?
W rozmowie jest bardzo ostrożna. Pasterz też nic nie opowiada. Nic więc właściwie o sobie
nie wiedzą. Coś ich jednak łączy. Co? Lepiej nie badać - postanawia.
Tak minął tydzień.
- Jutro niedziela - powiedziała, patrząc na kędzierzawą głowę, którą miała u stóp - siedziała
wysoko na skalnym jak gdyby tronie. - Zostanę w domu. Pójdę tylko do kościoła.
- Nienawidzę niedzieli - rzucił gwałtownie, a potem podniósł się i zupełnie nieoczekiwanie
oświadczył: - Teklo, chcę cię pocałować.
- W rękę? - spytała prędko, choć serce jej drżało. - Proszę bardzo.
Ujął delikatnie jej palce i pocałował, a patrząc w oczy dziewczyny, szepnął: - Nie, nie w rękę.
Udała, że nie słyszy.
Tego wieczoru długo nie mogła zasnąć. Canis pochrapywał na swoim posłaniu, koteczka,
podobnie jak i ona, cierpiała widać na bezsenność. Siedziała na komodzie i wpatrywała się w
okno.
Tekla mimo oddalenia słyszy wyraźnie głos ciotki Lubowidzkiej, mądrej ciotki Lubowidzkiej,
która ją przestrzega. Przepowiedziała wspaniałą miłość, młodego pana, wielkiego pana, a
tymczasem...
Przecież tu nie chodzi o żadną miłość - mówi sobie. - To ta przedwczesna wiosna, ta piękna
przyroda, ten chłopiec o profilu rzymskiego patrycjusza, choć jest tylko pasterzem. Tylko
pasterzem - stwierdza z żalem. No tak, jest pasterzem, niczym więcej, a jeżeli ten pasterz się
w niej zakocha? Skrzywdzi go więc, igrając z jego uczuciem, bo przecież dzieli ich przepaść
równie głęboka, jak te alpejskie przełęcze.
Co robić?
Przerwać te spotkania - odpowiada rozum, zawsze uchodziła za rozsądną dziewczynę.
Należy więc teraz posłuchać rozsądku i jak najszybciej położyć kres sytuacji, która wkrótce
może stać się wręcz kłopotliwa, jeśli nie dramatyczna. Bo jeżeli on wiąże z nią jakieś
nadzieje... No tak, bierze ją za równą sobie wiejską dziewczynę, podobnie jak on nieco
ogładzoną, mającą jakie takie elementarne wiadomości. Tekla nie może przecież powiedzieć
staremu don Biagio: "Chcę poślubić pasterza". A Katarzyna? Co by rzekła, gdyby panna de
Nanterre, szlachetnie urodzona francuska dama, straciła nagle głowę dla zwykłego pasterza
na tyle, by wziąć go za męża.
W niedzielę po południu przychodzi jak zwykle don Biagio z gazetami.
- Mam nadzwyczajne nowiny, panno Klotyldo! - woła od drzwi. - Zaraz ci wszystko
opowiem.
- Słucham, słucham, don Biagio - prowadzi gościa do najwygodniejszego fotela w saloniku. -
Bardzo jestem ciekawa.
- Wyobraź sobie, panno Klotyldo - stary ksiądz wyjmuje tabakierkę - twoja znajoma, pani
Róża de Beauharnais, wyszła powtórnie za mąż.
- Za kogo?
- Za generała Bonaparte, o którym rozmawialiśmy niedawno, pamiętasz?
- A wróżka z jej rodzinnej wyspy przepowiedziała, że będzie "więcej niż królową" -
zatroskała się Tekla. - Miałam nadzieję, że naprawdę poślubi jakiego króla...
- Generał Bonaparte jest żołnierzem, a na wojnie łatwo o śmierć. Może owdowieje po raz
drugi i dopiero trzeci mąż posadzi ją na tronie. Nic nie wiadomo. O tu, widzisz, piszą, że
dziewiętnastego Vent~ose'a czwartego roku Republiki, czyli gdzieś na początku marca,
generał Bonaparte poślubił wdowę Beauharnais w merostwie drugiego cyrkułu miasta
Paryża, a tuż przed tym wydarzeniem mianowano pana młodego głównodowodzącym Armią
Włoską. Lada dzień spodziewajmy się więc Francuzów.
- Wyszła za mąż - powtórzyła Tekla. - Pani Róża wyszła za mąż... Nie do wiary.
- Dlaczego?
- No bo miała przecież zostać królową!
- Eee, panno Klotyldo, nie należy wierzyć zabobonom.
- Ale jej kuzynce wywróżyła to samo - zaprotestowała Tekla. - I wszystko się sprawdziło. Jest
żoną jakiegoś sułtana...
- Widać wróżka ta wszystkim dziewczynom mówi to samo - don Biagio zanurza trzy palce w
tabakierce. - Poza tym generał Bonaparte jest bardzo młody, jak pisano, nie ma trzydziestu
lat, a pani Róża...
- Pani Róża ma dwoje dzieci... I na pewno więcej niż trzydzieści lat.
- Znałem szczęśliwe związki, gdzie żona była starsza od męża nawet o sześć, siedem lat.
- Pani Róża właściwie nie jest piękna, ale ma w sobie coś... W więzieniu wszyscy mężczyźni
byli w niej zakochani. Nawet generał Hoche, choć tak tęsknił do swojej "najdroższej
Adelajdy", którą poślubił zaledwie miesiąc przed uwięzieniem. Zawsze żal mi było tej jego
młodziutkiej żony. Ale pani Róża ma dobre serce, a to ważne, prawda?
- Bardzo ważne. Dobroć jest chyba ważniejsza niż to, co nazywają rozumem, mądrością,
która z prawdziwą mądrością często niewiele ma wspólnego.
- To znaczy, że Francuzi tu przyjdą?
- Generał Bonaparte objął dowództwo nad Armią Włoską, jak piszą, i udaje się do Nicei.
Stamtąd do nas niedaleka droga.
- Mój Boże!
- Nie bój się, panno Klotyldo, nic ci tu nie zagrozi. Italia znowu stanie się terenem walki
dwóch obcych najeźdźców, jak już niegdyś bywało...
- Ale Rewolucja...
- Rewolucja i tu zechce ponieść swoje hasła, jak je poniosła Belgii i Niderlandom. Mam
nadzieję, że Piemont stanie się wolny, wojna przetoczy się tylko przez nasze góry, nim
rozgorzeje na dobre na równinie.
- Boję się, don Biagio, boję się Francuzów, ich Rewolucji...
- Miejmy nadzieję - powtórzył don Biagio. - Piemontczycy zawsze byli wolni, zawsze
udawało się nam zachować niepodległość, tak i teraz...
Po wyjściu gościa została z niepokojem w sercu. Gdzież się podziało owo poczucie
bezpieczeństwa? I jakże było kruche, skoro wiadomość o utworzeniu we Francji Armii
Włoskiej poraziła ją dawnym lękiem.
W poniedziałek nie wyszła poza obręb muru, który wokół swego domu wzniósł "stryj de
Nanterre". Słyszała jednak wołanie. Cały czas. We wtorek już nie wytrzymała w zamknięciu.
Dzień był jakiś dziwny, powietrze ciężkie.
- Może być deszcz, panienko - ostrzegła Katarzyna.
Nie zważała na nic. Byle prędzej. Canis, zdawało się, podzielał jej niecierpliwość. Był
niespokojny.
Zobaczyła go z daleka, jak stał na skale wypatrując. Pomachała ręką. Canis pomknął
naprzód. Wyraźnie polubił Pasterza.
Spotkali się na ścieżce wśród skalnego rumowiska. Unikała jego wzroku. Nie chciała kłamać,
a prawda byłaby dla niego zbyt bolesna. Ale on nic nie powiedział, o nic nie pytał, nie robił
żadnych wyrzutów. Wziął z jej rąk koszyk i poprowadził na zwykłe miejsce, gdzie kamienny
stół oczekiwał biesiadników. Canis pobiegł przodem.
- Wiem, dlaczego wczoraj nie przyszłaś - powiedział, gdy usiedli. - Spodziewałem się tego.
Oczekiwałem, że każdy dzień będzie ostatni...
Drżącymi rękami rozkładała serwetę, wyjmowała z koszyka chleb, zimne mięso pokrajane w
plastry.
- Teklo - zapytał nagle. - Czy mogłabyś o mnie zapomnieć?
- Nie wiem - wyjąkała. - Może... To zależy... Teraz jedz, nic nie mów. - Położyła przed nim
chleb z kawałkiem pieczeni.
Schylił się i oddał swoją porcję psu.
- Nie mam apetytu - powiedział wstając. - Spójrz na niebo, jak dziwnie wygląda. Czyżby
nadciągała burza?
- O tej porze roku? - zauważyła z niedowierzaniem. - To chyba niemożliwe. - Pierwsza
wiosenna burza - powiedział cicho - taka sama, jaka szaleje we mnie. Przychodzi zawsze
nagle, jak nieszczęście.
Słońce skryło się, a świat wydał się jak przysypany popiołem lub przykryty szarą gazą. Z
daleka zahuczał grzmot. Grom przetoczył się po szczytach coraz niżej i niżej...
Tekla szybko wrzucała do koszyka nie zjedzone wiktuały. Powiało jakąś grozą, Canis
zapiszczał, a niebo rozświetliła szeroka błyskawica. I od razu lunęło.
- Prędzej, Teklo! - zawołał Pasterz. - Uciekajmy do groty.
Zaplątała się w fałdach spódnicy i peleryny i omal nie upadła. Porwał ją na ręce i ze
zręcznością górskiego koźlęcia pobiegł niewidzialną ścieżką w sobie tylko znanym kierunku.
Burza rozszalała się nad całym, zdawałoby się, światem. Deszcz lał strumieniami, waliły
gromy, odbijając się echem od skał. Błyskawice oślepiały, uprzedzając suchy łoskot piorunu.
Jakaś czarna zasłona zakryła niebo. Południe zmieniło się w noc. Tekla kurczowo trzymała
Pasterza za szyję bojąc się, by jej nie upuścił w razie potknięcia. Ale on dobrze znał swoje
góry i ta ścieżka widać nie miała dla niego tajemnic.
Po chwili w bloku skalnym otworzyła się szeroka szczelina i znaleźli się w bezpiecznym
miejscu, osłonięci od deszczu i burzy.
- Puść mnie - na próżno usiłowała wyswobodzić się z opasujących ją ramion, ale on trzymał
ją mocno i nie miał zamiaru wypuścić. A potem poczuła jego wargi na ustach. Zamknęła oczy
i pozwoliła się całować.
- Jesteś zimna jak kamień - głos miał głuchy. - A ja cię kocham. - Ostrożnie postawił ją na
ziemi. - Czy to rozumiesz?
Zrzuciła mokrą pelerynę i odgarnęła ociekające wodą włosy. Cóż miała mu powiedzieć? Czy
to, że pragnęła wtulić się w jego ramiona i prosić, żeby ją całował? Że jeszcze nigdy, że on
pierwszy dotknął jej ust i że dopiero w tej chwili pojęła, czym może być miłość?
Czy o takiej właśnie miłości mówiła ciotka Lubowidzka? Niech licho porwie wielkiego pana z
jego zamkiem czy pałacem. Nie chce nic, nic innego, tylko żeby ta burza szalała jak najdłużej i
żeby nic nie starło z jej warg jego pocałunków.
A potem przestraszyła się tego, co mogłoby się stać. Chwyciła mokrą pelerynę i rzuciła się
do wyjścia.
- Co robisz? - przytrzymał ją za rękę. - Spójrz, jak leje.
- Muszę wracać - szepnęła. - Muszę prędzej... do domu.
- Boisz się? - zapytał jak gdyby z niedowierzaniem. - Boisz się mnie?
- Chcę do domu - czuła, że za chwilę się rozpłacze.
- Teklo - chwycił jej ręce. - Jak możesz? Przecież cię kocham. A ty myślisz, że ja... że
mógłbym... że mógłbym zhańbić moją miłość? Będziesz moją żoną, niczym innym. Teklo...
Teklo... Odpowiedz... Zgadzasz się, prawda? Zgadzasz się mnie poślubić, poślubić twojego
Pasterza, tylko twojego, zawsze tylko twojego.
- Zawsze - wyszeptała przez łzy. - Zawsze...
* * *
Burza minęła nagle, tak jak przyszła. I od razu zabłysło słońce. Zlane wodą skały schły w
oczach. Canis strzepywał z sierści resztki wody. Niebo od krańca po kraniec objęła łukiem
tęcza.
- To dobry znak - oznajmił Pasterz. - Na nasze szczęście.
Nie był już ponury. Wyraz radości przydał nowego piękna jego urodziwej twarzy. Wyglądał
młodziej, rozświetlony od wewnątrz, wydawał się innym człowiekiem.
- Na imię mi Enzo - powiedział, gdy się żegnali.
- Dla mnie jesteś Pasterzem, moim Pasterzem.
- Tylko twoim. Na wieczność.
Wiedziała, że mówi prawdę.
Canis widać zrozumiał, że oto zaszło coś ważnego, jakaś doniosła zmiana dokonała się w
życiu jego pani, a więc i w jego życiu. Biegł przodem, oglądając się co chwila, ale nie
zaszczekał ani razu. Dopiero w domu okazał niezwyczajne rozradowanie.
- Co się stało temu psu? - pytała Katarzyna, ale Canis pobiegł prosto do swojej miski i nie
udzielił żadnej odpowiedzi.
Tekla, wysuszona i przebrana, zasiadła po obiedzie w gabinecie "stryja de Nanterre".
Wyciągnęła z szuflady biurka miniaturę, ucałowała nieznaną dziewczynę i to jedno słówko na
odwrocie: "Zawsze". Jakże dobrze ją rozumiała. Myślała teraz tak samo, tylko w odróżnieniu
od tamtej, smutnej i nieszczęśliwej, ona była szczęśliwa.
Raptem wszystko zbladło, wspomnienia odeszły gdzieś w przeszłość. Odległą i prawie
nierzeczywistą. Rzeczywistą była teraźniejszość, chwila obecna, która dawała jej
nieskończone poczucie szczęścia.
Czarnobyl, Młynów, Warszawa, wujenka Chodkiewiczowa, ciotka Lubowidzka, a nawet
Różyczka. Różyczka, której straszna śmierć wtrąciła ją na dno rozpaczy! Wszystko pozostało
gdzieś daleko za nią, w innym chyba świecie. Różyczka i Mostowski, Paryż i więzienie, nawet
Rewolucja. Czymże bowiem była Rewolucja wobec miłości? Miłości Pasterza?
Cóż stąd, że, jak sam siebie określił, był "nieokrzesanym gburem"? Ale zdawał sobie z tego
sprawę, a więc nie była to "choroba nieuleczalna". Ona zrobi z niego księcia, królewicza z
bajki, najpiękniejszej bajki, jaką kiedykolwiek napisał Monsieur Perrault.
Ix
- Początek naszego wieku wyniósł Piemont do rzędu ważniejszych państw Italii, jego koniec
zaś - oby nie był końcem naszej niepodległości. - Don Biagio westchnął i sięgnął do tabakierki.
- Jakże to możliwe? - przeraziła się Tekla.
- Wszystko jest możliwe, panno Klotyldo - don Biagio trząsł siwą głową. - Z racji położenia
Sabaudii ciążyliśmy zawsze ku Francji. W wojnie jednak o sukcesję hiszpańską Wiktor
Amadeusz Ii zerwał z francuskim poddaństwem i po raz pierwszy sprzymierzył się z Austrią.
Traktatem w Utrechcie przyznano mu tytuł królewski. Piemont odzyskał Monferrato i
Aleksandrię oraz na krótko dostał Sycylię, którą po paru latach zamieniono co prawda na
Sardynię, ale i to były ogromne osiągnięcia. Jego następca, Karol Emanuel Iii, zawsze potrafił
stanąć u boku właściwego alianta. W wojnie o polską sukcesję była to Francja, w wojnie o
sukcesję austriacką poparł Marię Teresę. I zawsze był to słuszny wybór. Piemont zyskał na
tym zachodnią część bogatych ziem Lombardii.
- Cóż więc teraz nam grozi?
- Co grozi, panno Klotyldo? - Don Biagio rozłożył szeroko ręce. - Wszystko nam grozi, a
szczególnie Francja. Generał Bonaparte przeszedł Alpy i niczym nowy Hannibal wkroczył do
Italii. Jest już w Piemoncie. A co to oznacza? Koniec naszej niepodległości - odpowiedział sam
sobie.
- Francuzi zabrali przecież Sabaudię. Po co im Piemont? - Tekla odłożyła tamborek z
zaczętym haftem.
- Francuzom chodzi o pobicie Austrii. Ale obecna rewolucyjna armia to już nie ci bohaterscy
sankiuloci spod Valmy, bosi i obdarci, lecz pełni patriotycznego zapału, bronili bowiem granic
ojczyzny. Teraz armia ma inne cele, inne wymagania i potrzeby, a ponieważ Francja nie jest w
stanie im sprostać, Dyrektoriat pozwala żołnierzom żyć na koszt zajętego kraju, pragnie, by
wojenne łupy zasiliły kasy Republiki. Każdy więc z generałów prowadzi własną politykę i
obawiam się, że wkrótce na tych nowo zajętych ziemiach władza wojskowa zastąpi cywilną.
- To co wówczas będzie? - Tekla nie spuszcza oczu z twarzy starego księdza.
- Grabież oraz inne nadużycia. Żołnierzy trzeba karmić i odziewać, a Dyrektoriat nie ma na
to grosza.
- Więc tu będzie wojna? - spytała z niedowierzaniem.
- Wojna.
Wojna...
Jak to możliwe, żeby teraz, tu, wśród tych dolin opasanych górami, właśnie tu miała
rozgorzeć wojna? A więc śmierć, krew i zniszczenie? Jak we Francji? Teraz, gdy ona nareszcie
znalazła szczęście? Największe szczęście na tej ziemi, jakie tylko może dać miłość?
Bo jakże była szczęśliwa! Każde spotkanie z Pasterzem odkrywało przed nią nowe, nieznane
światy. Wcale nie był ciemny czy głupi, odnajdywała w nim delikatność uczuć i maniery,
które nie zawsze szły w parze z wysokim nawet urodzeniem, a przecież był tylko pasterzem,
wiejskim chłopcem z Piemontu. Cóż to miało jednak za znaczenie? Kochał ją, a dla niej stał
się wszystkim, zastąpił utraconą ojczyznę, dom, rodzinę. Nie czuła już ani sieroctwa, ani
tęsknoty wygnańca, ani obcości tej ziemi. Tu był jej dom, prawdziwy dom i rodzina.
Czyżby teraz miała to utracić? Czy dlatego, że jakiemuś generałowi Bonaparte, którego
imienia nie wymieniano nawet pisząc o nim w gazetach, zachciało się wkroczyć na czele
francuskich rewolucjonistów do obcej ziemi, by napełnić brzuchy głodomorów i kabzy
Dyrektoriatu, ona, Tekla, której Rewolucja zabrała wszystko, miałaby utracić to, co los zesłał
jej w swej łaskawości, by wynagrodzić przebyte cierpienia?
Nie pozwoli na to, nie da się ponownie skrzywdzić, tym razem - wiedziała - takie
nieszczęście złamałoby jej życie.
W ogrodzie "stryja de Nanterre" wszystko kwitło. Wiosna odziała nagość skał i drzew
zielenią mchów i listowia. A tymczasem don Biagio przynosił coraz straszliwsze wieści
wyczytane w turyńskiej gazecie.
Dwudziestego szóstego marca generał Bonaparte przybył do Nicei, gdzie oczekiwał go sztab
armii włoskiej. - Taka była pierwsza wiadomość.
Ożywił ducha żołnierzy, czyli tych trzydziestu ośmiu tysięcy wygłodzonych obdartusów -
głosił następny komunikat.
Któż znał tak dobrze żołnierzy jak on? - pisały gazety.
"Zawiodę was na najżyźniejsze równiny świata - głosił im. - Wielkie miasta, przebogate
prowincje wpadną wam w ręce."
I dotrzymał słowa. Czynił doprawdy cuda. Trzydzieści osiem tysięcy wojska rzucił na dwa
razy liczniejszą armię. I zwyciężył. A przecież nie miał nic, ani wystarczającej ilości broni, ani
amunicji, ani chleba, ani butów, ani pieniędzy. Wszystko stworzył sam, całą wojenną
machinę puścił w ruch siłą swojej woli.
W błyskawicznej ofensywie niczym drapieżny orzeł spadł na Piemont. Nie powstrzymały go
niebotyczne szczyty, przepaściste przełęcze, które stanowiły przeszkodę zdawałoby się nie do
przebycia dla tylu ludzi, koni, armat i wszelkiego wojennego sprzętu.
- Chciałabym poznać dawne dzieje Piemontu - prosiła Tekla przyjaciela.
- Kolebką naszego królestwa jest Sabaudia za Alpami, dziś podbita przez Francję, a jej nazwa
pojawia się pierwszy raz w historii już w czwartym wieku. Takim mianem rzymski jeszcze
pisarz określa krainę, którą obmywa Rodan, wypływający z Lemańskiego jeziora. Dawni
panowie tych ziem, owi okrutni, twardzi feudałowie już około roku tysięcznego potrafili
mądrą polityką powiększyć swoje terytoria, przejść Alpy przełęczą Świętego Bernarda i
wysunąć zbrojne ramię w stronę Piemontu. Pierwszą zdobyczą była dolina Aosty, potem
Turyn i tak posuwając się Sabaudowie budowali swoje państwo po obu stronach Alp.
Najpierw powstało księstwo, a wreszcie królestwo Piemontu, zwane Królestwem Sardynii,
które odtąd dzieliło tragiczne losy pozostałych królestw i państw włoskich. Widzisz więc, jak
stara jest ta ziemia, o ile starsza od twojej prawdziwej ojczyzny, która, jak czytałem, dopiero
w roku 966 przyjęła chrzest i dzięki temu wkroczyła do historii Europy.
- Tak, rozumiem - mówi Tekla - my jesteśmy młodzi, o tyle młodsi od italskiego narodu, ale
jakże nieszczęśliwi! Trzeci rozbiór pozbawił nas państwa, a co z nami jeszcze będzie, Bogu
jednemu wiadomo.
- Wiele było królestw wielkich i możnych, które pochłonęła niepamięć, zasypały piaski
pustyni czy zalały wody jakiegoś historycznego Potopu. Wiele jest zagrzebanych i
zatopionych skarbów, które może kiedyś odkryje jakiś kataklizm, gigantyczne trzęsienie
ziemi, wybuch podwodnego wulkanu. I pamiętaj, panno Klotyldo, że ta ziemia - stuknął o
podłogę nogą w czarnej pończosze obutą w trzewik ze srebrną klamrą - widziała wielkość i
upadek Rzymu, że deptały ją zwycięskie legiony, a potem hordy barbarzyńców. I znowu po
wiekach nowi barbarzyńcy depczą tę prastarą ziemię. Niosą śmierć i pożogę, hasła wolności,
równości i braterstwa, które zamiast uszczęśliwić, pogrążyły Francję w nędzy i bezprawiu.
Znałem dobrze owo królestwo przed Rewolucją, a pewien myśliciel mądrze o nim wówczas
powiedział: jest to "państwo biedne w bogatym kraju". I to była prawda. Reformy są zawsze i
wszędzie potrzebne, ale nie tak, nie tak...
Dowiadywała się oto rzeczy nowych a ciekawych o tym świecie łacińskim, jakże odległym od
jej stron, od tego Czarnobyla, na którym według krążących tam podań ciążyła klątwa, od
Młynowa, gdzie po śmierci wuja Chodkiewicza najczęściej przebywała wujenka, a z nią i ona,
Tekla. Czy mogła wówczas przypuścić, że Różyczka zginie na obcej ziemi, a ona sama, po
jakże dramatycznych kolejach znajdzie tu dom i schronienie? I miłość. Może nie taką, o jakiej
wspominała ciotka Lubowidzka, ale chyba jeszcze piękniejszą.
Tej wiosny spotykali się w grocie, która osłoniła ich przed burzą. Byli tam niewidoczni dla
przypadkowego przechodnia, a Tekla wiedziała, że nie spotka jej żaden despekt ze strony
Pasterza. Zbyt ją kochał. Był szlachetny i ufała mu bezgranicznie.
- Musimy na jakiś czas przerwać te nasze spotkania - powiedział któregoś dnia, dając
Canisowi kawałek chleba z mięsem. - Francuzi są coraz bliżej. Nie możesz sama chodzić na
tak dalekie spacery. Wkrótce nietrudno będzie natknąć się tu na jakich maruderów. Nie
wychodź więc z domu. Ci bandyci są niebezpieczni. Proszę cię, uważaj na siebie.
- Dobrze, Pasterzu - zgodziła się. Mimo że znała jego imię, nadal nazywała go Pasterzem.
- Pamiętaj, że cię kocham - przypomniał - i że jesteś dla mnie wszystkim. Dlatego bądź
ostrożna. Ja, niestety, jestem daleko i zanim się połączymy na zawsze, mogę nie zdążyć
przybyć ci na ratunek. Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć, w jakiej wsi mieszkasz?
- Dowiesz się wszystkiego, gdy nadejdzie pora - odparła zagadkowo. - Tymczasem bądź
cierpliwy.
- Jestem cierpliwy - uśmiechnął się. - A ty lubisz tajemnice.
- Owszem, lubię. Ty też jesteś dla mnie tajemnicą. Enzo... I co dalej? I ja nie znam nazwy wsi,
w której mieszkasz, wiem tylko, że cię kocham i że jesteś moim szczęściem.
- To wystarczy - zauważył obejmując ją. - Przecież i tak wiemy o sobie wszystko, co
powinniśmy wiedzieć. A nazwa wsi... nazwisko... Jakie to ma znaczenie? - Jego pocałunek był
najbardziej przekonywającym argumentem. Nie potrzebowała innych wyjaśnień.
Canis odczuł widać smutek rozstania, bo szedł z opuszczoną głową, nie wydając głosu,
oglądał się tylko za stojącą na skale postacią, a i Tekla co chwila odwracała głowę. Wiedziała,
że będzie tam stał, póki jej nie zakryją sterczące przy drodze głazy.
Tymczasem Francuzi posuwali się w głąb Piemontu, a don Biagio, choć wielki patriota, nie
mógł powstrzymać wyrazów podziwu dla talentów militarnych młodego generała Bonaparte.
- To znawca ludzi - mówił, potrząsając turyńską "La Gazzetta". - A jaki strateg! Ma tak mało
wojska, przed sobą dwie armie: piemoncką i austriacką, i od razu pojął, o co wrogom chodzi:
nam o Piemont, Austriakom o Lombardię. Austriakom nie przyszło jednak do głowy, że
upadek Piemontu otworzy Francuzom drogę do Lombardii, i zamiast nam pomóc, odcięli się
od nas. Jakże umiejętnie potrafił to wykorzystać generał Bonaparte! Wsunął się w
odpowiedniej chwili między Piemontczyków i Austriaków, rozdzielił ich i pobił na głowę. O, to
doprawdy człowiek o wielkiej inteligencji i nie nam z nim zaczynać - zakończył z goryczą.
- Don Biagio! - zgorszyła się Tekla. - Co też ksiądz mówi?
- Tak, tak, moje dziecko - don Biagio pokiwał głową. - Należy uznać wyższość tam, gdzie jest
ona naprawdę widoczna, a młody Bonaparte to wyjątkowy człowiek, śmiem nawet
stwierdzić, że to geniusz.
- To przecież Francuz, nasz wróg! - zawołała.
- Nie wiem, czy wróg - powiedział cicho don Biagio. - Jest bardziej Włochem niż Francuzem,
choć, jak piszą, cytując jego słowa, chce być Francuzem za wszelką cenę i za największą
obelgę poczytuje nazwanie go Korsykaninem.
- W takim razie to renegat!
- O nie, to wielki człowiek.
- Doprawdy nie rozumiem... Don Biagio, jak ksiądz może...?
- Mogę, dziecko, mogę. - Don Biagio uśmiechał się pobłażliwie. - Nienawidzisz Francuzów,
bo skrzywdziła cię Rewolucja, ale to wielki naród. Jestem pewien, że wkrótce podniesie się z
upadku. Z takimi ludźmi, jak generał Bonaparte, nietrudno będzie wrócić do dawnej
świetności.
- Ale ja się boję, boję się Francuzów! - zawołała. - Co będzie, jak pokonawszy Piemont,
ustawią w Turynie gilotynę?
- Nie bój się, nie ustawią. Gilotyna już spełniła swoją misję, odegrała rolę, jaką w tej
dziejowej tragedii wyznaczyła jej Historia. Teraz Francuzom na czym innym zależy.
- Na czym?
- Pieniądze, oto czego potrzebuje Dyrektoriat. Dlatego generał Bonaparte otrzymał
specjalne instrukcje, by na mieszkańców wrogiego państwa, a więc na nas, nałożyć wysoką
kontrybucję, kazać im utrzymywać armię, ludzi, konie i zabierać, co tylko cennego wpadnie w
ręce, a Italia bogata jest w zabytki i w dzieła sztuki możliwe do transportu.
Francuzi posuwali się z góry wytyczonym szlakiem wzdłuż liguryjskiego wybrzeża.
Dziesiątego kwietnia byli już w Sawonie. Obrona zamku Casseria, będącego od południa jak
gdyby kluczem do Piemontu, na wiele się nie zdała. Forteca ta nie potrafiła na dłużej
powstrzymać zwycięskiego pochodu najeźdźcy.
Piemontczycy szybko zrozumieli, że nie mają co liczyć na Austriaków ani na żadną pomoc ze
strony niedawnych aliantów. Królewskie złoto i srebro na gwałt przetapiano w mennicy na
monety, gromadzono broń i amunicję, a Bonaparte parł na północ, i po zwycięskich bitwach
pod Millesimo i Mondov~i droga do Turynu stanęła przed Francuzami otworem.
Król nie miał innej rady jak prosić o zawieszenie działań wojennych, tym bardziej że jedno z
miast Piemontu, Alba, proklamowało się niezawisłą republiką pod francuskim
protektoratem. Tamtejsi jakobini nawoływali żołnierzy do dezercji, do opuszczenia armii
"tyrana" i wypowiedzieli też posłuszeństwo rządowi Piemontu.
Dwudziestego siódmego kwietnia do małej mieściny Cherasco przybyli królewscy
wysłannicy na spotkanie z generałem Bonaparte. Następnego dnia podpisano rozejm na
warunkach podyktowanych przez zwycięzcę. Rozejm ten stał się podstawą do pokojowego
traktatu, zawartego w kilka tygodni potem w Paryżu. Piemont tracił Sabaudię i Niceę,
oddawał Francuzom co ważniejsze twierdze oraz zapewniał swobodne poruszanie się wojsk
Republiki po całym terytorium królestwa. Ponadto musiał rozwiązać armię, zamknąć porty
dla Anglików, ogłosić amnestię wobec więźniów politycznych i przyznać Francji prawo do
opieki nad poddanymi króla, którzy o to poproszą.
Ciężkie to były warunki, tak ciężkie, że omówienie ich zabrało całą noc, a o świcie, żegnając
się, jeden z piemonckich delegatów zauważył: "Jaka szkoda, generale, że nie można cię
kochać, choć trzeba szanować i podziwiać twój geniusz".
Siódmego maja Bonaparte przekroczył Pad pod Piacenzą, gwałcąc tym krokiem neutralność
księstwa. Czyż jednak podobna drobnostka byłaby w stanie powstrzymać najeźdźców?
Panujący tam książę, w obawie, by wojska francuskie nie zajęły Parmy, spiesznie podpisał
rozejm opłacony okrągłą sumą z dodatkiem co cenniejszych dzieł sztuki z książęcej kolekcji.
W kilka dni później ten sam los spotkał i księcia Modeny, którego spokój oszacowano już na o
wiele wyższą sumę, zabierając mu przy tym sporo arcydzieł dawnej sztuki włoskiej.
Piętnastego maja, po szaleńczej nieledwie bitwie pod Lodi, generał Bonaparte wkroczył do
Mediolanu. Miasto musiało zapłacić haracz w wysokości dwudziestu milionów w złocie,
ponadto Francuzi brali wszystko, co wydawało im się godne uwagi. Na całym szlaku
przemarszu wojska rekwirowano konie, furaż, ubrania, jednym słowem to, czego
potrzebowała zwycięska armia.
Generał Bonaparte nie poprzestał na zajęciu stolicy Lombardii. Jego żołnierze szli ciągle
naprzód, zajmując po kolei Bolonię, Ferrarę, Rawennę, Imolę i Faenzę.
Piemont osłupiał. Turyn ujrzał triumfalny wjazd francuskich barbarzyńców, obdartych i
brudnych, lecz radosnych, bo upitych włoskim winem i jakże szybką wiktorią.
Turyn, wytworną stolicę Piemontu, zalały wojskowe tabory, furgony, jaszcze z amunicją,
kuchnie polowe, działa, tłumy oberwańców w czerwonych czapkach frygijskich, po części już
umundurowane. Gdzieniegdzie błyskały szlify oficerów o butnej minie, bezczelnie
zaglądających w twarze napotykanych na ulicy kobiet.
Poważne i spokojne zazwyczaj miasto zaznało niespotykanego tu dotąd ruchu, gwaru,
rozgardiaszu, różnorodnej ciżby tarasującej ulice. Wszędzie rozbrzmiewała francuska mowa,
kupcy w obawie przed grabieżą w popłochu zamykali sklepy, barykadowali drzwi i okna.
Wysocy oficerowie zajmowali zarekwirowane dla sztabowców pałace, nie zważając na
protesty właścicieli.
Pewnego popołudnia zjawił się w Roccabruna konny posłaniec od notariusza z listem do
panny de Nanterre. Signor Martini przesyłał Tekli pewną sumę, jakiej mogła potrzebować,
zapewniał o swoim oddaniu sprawom tak szlachetnej klientki i uspokajał jej ewentualne
obawy.
"Nie lękaj się, pani, niczego - pisał. - Francuzom co innego teraz w głowie. Gorsze
wiadomości mam do zakomunikowania hrabiemu. Oto sztab generała Bonaparte
rozkwaterował się w hrabiowskim pałacu. Stary Umberto, który tam wszystkiego pilnuje,
przybiegł do mnie po ratunek. Ale cóż ja mogę? Zwycięzcom wszystko wolno".
Wieczorem pokazała ten list staremu przyjacielowi, gdy ten przyszedł na codzienną teraz
pogwarkę.
- Słyszałem o tym - powiedział. - Hrabia podobno wściekły, nienawidzi Francuzów jak zarazy.
Ale też jest bezsilny i nic na to nie poradzi. Szczęściem my tu chwilowo bezpieczni.
Roccabruna leży na północ od Turynu, nie na szlaku wojennych operacji.
Niestety. Mimo odległości, mimo położenia nie odpowiadającego potrzebom "kampanii
włoskiej", jak nazywały tę wojnę paryskie gazety, Francuzi odnaleźli drogę do Roccabruna.
Pewnego ranka, kiedy to Tekla z najwyższą przyjemnością pobiegłaby na spotkanie
Pasterza, przed domem "stryja de Nanterre" stanęła grupka jeźdźców.
Kolbami pistoletów zastukali do bramy. Canis wyskoczył wściekle ujadając. Tino uchylił
furtę.
- Zaraz cię uciszę, podły kundlu - żołnierz wymierzył prosto w głowę psa. Tino jednak był
szybszy, skoczył między Francuza a zwierzę, podbijając żołnierzowi rękę. Kula poszła w bok,
odłupała tylko kawałek muru.
Z ogrodu spieszyła Katarzyna, a ze schodów zbiegała Tekla. Tino stał z wykręconymi do tyłu
rękami, z rumieńcem na śniadych policzkach i z ogniem w oczach. Trzymało go dwóch
żołnierzy.
- Co to jest? - Tekla podeszła do furtki.
Na jej widok oficer zeskoczył z konia. Był młody, dość przystojny, ubrany w nowiutki
mundur. Na epoletach lśniły dystynkcje porucznika.
Canis rzucał się to do Tekli, to do Tina. Żołnierz, który omal nie zastrzelił psa, kopnął go
teraz w brzuch. Canis zajęczał i skrył się za swoją panią. Tekla podskoczyła do żołnierza. Nie
czuła lęku, podniosła rękę, by spoliczkować Francuza, ale Tino zawołał prędko: Panienko!...
Opamiętała się i cofnęła.
- Puśćcie tego chłopca - wskazała Tina.
- O nie, ślicznotko - zaśmiał się żołnierz. - Chłopiec pójdzie z nami. Nieprawdaż, obywatelu
poruczniku? A pies...
- Nie pozwolę! - Tekla mówiła po francusku, co nieco zdziwiło oficera.
- Znasz, widzę, dobrze nasz język, obywatelko - zbliżył się do dziewczyny. - Chłopca jednak
zabieramy, śmiał uderzyć żołnierza Republiki.
- To żołnierz Republiki uderzył mego psa, kopnął go, widziałam. Jakim prawem wchodzicie
do mego domu?
- To twój dom, obywatelko? - Oficer okazał zainteresowanie, - jak widzę, ładnie mieszkasz. A
ten chłopiec to kto dla ciebie?
- Wychowanek mego nieżyjącego stryja. I nie pozwolę...
- Nie masz tu nic do pozwalania - oficer wydawał się bardzo pewny siebie. - A tego psa...
- Jeżeli śmiesz go tknąć, panie oficerze...
Canis chyba zrozumiał, że o nim mowa. Znikł, przepadł, ślad po nim zaginął.
- Harda jesteś, obywatelko. Czy nie rozumiesz, że wy, Piemontczycy, przegraliście wojnę i
że, jeżeli zechcę, mogę wejść do tego domu i zabrać, co mi się będzie podobało?
- Spróbuj tylko, panie oficerze - Tekla nie namyślała się nad odpowiedzią. Targał nią gniew
silniejszy od lęku, gniew i pogarda. Gardziła tymi żołdakami. Demonstrowali oto swoją siłę
przed bezbronną kobietą! Mogli ją zabić, pewno, i nic by im za to nie groziło.
- Jeszcze raz mówię - Tekla podeszła do Tina. - Nie macie prawa zabierać chłopca.
- Dość tego - oficer podszedł do żołnierza, który podawał mu konia. - A ty - zwrócił się do
Tina - siądziesz za nim z tyłu. Tylko nie próbuj ucieczki, dla takich jak ty mam kule.
- Dotrę do samego generała Bonaparte - zaczęła Tekla.
- Generał Bonaparte daleko - zaśmiał się oficer. - Zbyt długą miałabyś drogę do Lombardii.
Jazda, na koń!
- Bądź spokojny, Tino - Tekla podniosła rękę w geście pożegnania. - Zaraz jadę do Turynu i
wiem, że wrócisz ze mną do domu.
Gdy odjechali, nie wiadomo skąd zjawił się Canis. Był smutny, ogon miał opuszczony, może
wstydził się, że nie obronił Tina?
- Prędko, Katarzyno - Tekla wbiegała na schody. - Kto mnie zawiezie do Turynu? Muszę
ratować chłopca.
- Chyba stary Maurizio - Katarzyna zdejmowała fartuch i przygładzała włosy. - Już biegnę.
* * *
Stary Maurizio, zwany powszechnie ojcem Maurizio, stawił się z wózkiem wymoszczonym
sianem, do którego zaprzągł spasionego konika.
- Jedźmy, skoro panienka tak sobie życzy - powiedział z rezygnacją. - Oby mi tylko konia nie
zarekwirowano.
- Dobrze zapłacę, ojcze Maurizio - wyszeptała Tekla, sadowiąc się w chybotliwym ekwipażu.
Konik biegł raźno. Od czasu do czasu spotykali niewielkie oddziały wojska. Piechurzy
spoglądali z zazdrością na jadących. Kilkakrotnie też minęli ich w galopie w ważnej widać
misji wysłani kurierzy.
W pewnej chwili Tekla obejrzała się i na szarej drodze dostrzegła jakiś niewielki punkt, który
przybliżał się, rósł i nabierał rudawej barwy.
- Ojcze Maurizio! - zawołała. - Mój pies biegnie za nami.
- Pies? - skrzywił się stary, zatrzymując konia. - Jeszcze tego nam brakowało!
Biedny Canis wiedział, że źle zrobił, uciekając z domu. Nigdy jednak nie rozstawał się ze
swoją panią, jakże więc mógł pozwolić, aby teraz bez niego...
Zbliżył się, czołgając z wywieszonym językiem. Gdy Tekla wysiadła, położył się na plecach z
łapami do góry.
- Canis - powiedziała z wyrzutem. - Dlaczego uciekłeś?
Zapiszczał cichutko.
- Wstań, chodź - podniosła psa i posadziła na dnie wozu. - Śpij - dodała, głaszcząc zakurzone
futro.
- Jedziemy, panienko - przynaglił Maurizio.
Im bliżej miasta, tym droga bardziej była zatłoczona.
- Zostawię wóz i konia w znajomym zajeździe. - Machnął batem, strącając muchy z
końskiego zadu. - Pójdę z panienką szukać jakiego generała...
- Dziękuję, ojcze Maurizio - powiedziała z wdzięcznością. Dochodzenie sprawiedliwości
wśród ciżby żołdactwa napawało ją przerażeniem.
Zajazd leżał daleko od centrum miasta, gdzieś na nie znanej Tekli peryferii. Posilili się nieco
przygotowanym przez Katarzynę śniadaniem, nakarmili i napoili psa. Maurizio chciał, by
Canis pozostał w gospodzie, ale Canis jak zwykle miał własne zdanie.
- Niech idzie z nami - zadecydowała Tekla. - Boję się tylko, by się tu gdzie nie zawieruszył.
Canis nie miał tego zamiaru. Trzymał się ciasno przytulony do spódnicy Tekli.
- Pójdziemy do pałacu naszego hrabiego - oznajmił Maurizio. - Tam podobno stanął sztab
francuskiej armii. Tak przynajmniej słyszałem.
Do pałacu hrabiego Certa było daleko. Przeciskali się przez tłumy żołnierzy wszelakich
formacji. Piechota, artyleria, gwardziści, huzarzy, szwoleżerowie. Ulice tarasowały furgony i
wojskowe tabory ciągnące przez miasto. Stary Maurizio wyjął z kieszeni sznurek, a Tekla tę
zaimprowizowaną smycz umocowała do obroży Canisa, kilka razy bowiem pies uskoczyć
musiał przed prącym naprzód ludzkim strumieniem, a potem trudno go było odnaleźć. Teraz
Tekla mocno dzierżyła koniec sznura, a Canis widać zrozumiał ten swego rodzaju środek
ostrożności, bo okazał wyraźne zadowolenie.
Wreszcie stanęli przed wyniosłą fasadą imponującego gmachu. W bramie zatrzymał ich
wojskowy posterunek. Tylko oficerowie wchodzili i wychodzili swobodnie. Żaden cywil nie
miał prawa wstępu.
- Do gubernatora - rzuciła Tekla. - Już bowiem naznaczono na to stanowisko jednego z
generałów.
Stojący na warcie żołnierz był głuchy na wszelkie perswazje, dopiero wchodzący właśnie
wysoki widać rangą oficer zainteresował się Teklą i jej sprawą.
- Panie oficerze - mówiła błagalnie po francusku. - Muszę do pana gubernatora... Mieszkam
w wiosce, dokąd dziś rano przybyło kilku żołnierzy. Zachowali się brutalnie, omal nie
zastrzelili mego psa i zabrali chłopca, który mieszka u mnie i jest pod moją opieką... to
jeszcze wyrostek... ma piętnaście lat... Stanął w obronie psa i dlatego... Nie mogę go tak
zostawić bez pomocy... Zginie... Jest sierotą, wychował go mój nieżyjący stryj... Panie
oficerze... błagam cię o pomoc...
Oficer cierpliwie wysłuchał tej przemowy, spoglądając życzliwie to na dziewczynę, to na
Canisa, to na starego Maurizia.
- Zobaczę, co mi się uda załatwić - oznajmił wreszcie - ale ten człowiek i pies muszą tutaj
zostać. Panią może ze mną wpuści strażnik. Proszę zaczekać.
Po rozmowie z żołnierzem oficer wrócił rozradowany.
- Chodź, pani - ujął jej rękę. - Jesteś odważna i nie opuszczasz w biedzie przyjaciela. To
piękna zaleta.
- Och, panie oficerze - z trudem tłumiła łzy.
Wstępowali na szerokie marmurowe schody wśród wielu innych osób. Byli to wyłącznie
wojskowi, ciekawym okiem spoglądający na Teklę. Z góry zbiegali adiutanci w barwnych
mundurach, rzucali w przelocie rozkazy napotykanym oficerom.
- Zostań tu, pani, chwilę - przewodnik Tekli zostawił ją przed wysokimi drzwiami
prowadzącymi do salonów pierwszego piętra.
Gdy wrócił, poszli dalej korytarzem i znowu Tekla musiała czekać. Przez balkonowe szyby w
końcu galerii wpadały ukośne promienie zachodzącego słońca, kładąc się świetlistą smugą na
barwnym marmurze posadzki.
Była tak zmęczona, że z trudem trzymała się na nogach. Przejścia tego strasznego dnia dały
jej się dobrze we znaki. Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, ale wreszcie z najbliższego
salonu wyszedł oficer z drugim, młodym wojskowym.
- To jest ta obywatelka - wskazał Teklę.
- Chodźmy na podwórze - zaczął młody człowiek. - Musisz rozpoznać chłopca - zwrócił się do
Tekli.
Zeszli na dół, przecięli dziedziniec i przez boczne skrzydło wydostali się na podwórze, gdzie
były stajnie, wozownie i wszelkie gospodarskie pomieszczenia. Jeden bok placu odgradzała
pospiesznie sklecona palisada, za którą tłoczyli się więźniowie. Przed tym płotem spacerował
uzbrojony żołnierz.
- Wpuść nas - nakazał przewodnik i po chwili Tekla usłyszała: - Tu jestem...
- Tino, Tino! - a zwracając się do oficera, dodała - to właśnie ten chłopiec.
Tino przeciskał się przez ciżbę uwięzionych. Młody oficer pokazał żołnierzowi jakiś papier i
spojrzał z uśmiechem na Teklę.
- Uważaj na niego, obywatelko - poklepał chłopca po ramieniu. - Armia Republiki francuskiej
nie walczy z dziećmi. Przynieśliśmy wam wolność. Wracajcie do domu. A tu, w razie gdyby
ktoś was zatrzymał po drodze - podał Tekli arkusz, na którym wśród ozdobnych zawijasów,
błękitniała pieczęć "Republika Francuska Jedna i Niepodzielna" w wieńcu z wawrzynu.
Gdy znaleźli się na pierwszym dziedzińcu, spośród nóg tłoczących się tam oficerów
wystrzelił zziajany Canis, wlokąc za sobą kawał długiego sznura. Sam nie wiedział, kogo witać,
Teklę czy Tina. Chłopiec chwycił psa na ręce i tak doszli do bramy, gdzie zrozpaczony
Maurizio rozglądał się za powierzonym sobie cennym "depozytem".
- Panie oficerze - Teklę przepełniała wdzięczność. - Nigdy nie zapomnę twojej dobroci i
uprzejmości.
- Och, nie zawstydzaj mnie, pani - oficer skłonił się. (Jak za dawnych czasów - pomyślała.)
Czy daleko masz do domu?
- Daleko... Gdybyś był kiedy, panie, w wiosce Roccabruna, serdecznie cię zapraszam.
- Dziękuję, niestety, jutro wyruszam z moim pułkiem dalej, do Lombardii. Życzę ci, pani,
szczęśliwego powrotu.
* * *
Wlekli się noga za nogą wśród wieczornej wrzawy zatłoczonych wojskiem ulic. Przygasł
nawet entuzjazm Canisa i pies szedł ze zwieszoną głową i opuszczonym ogonem.
- Jak cię tam traktowali? - pytała chłopca Tekla.
- Źle, panienko, ale to głupstwo. Cały dzień nikomu z tych uwięzionych nie dali nic do
jedzenia. "Wieczorem - mówili - nażrecie się do syta". Jakie to szczęście wracać do domu!
Canis spał zwinięty na dnie wozu. Ojciec Maurizio wzdychał, konik za to, odpocząwszy w
zajeździe, biegł szparko, mając stajnię u celu. Raz jeden zatrzymali ich żołnierze - dobrze
umundurowany czarno-czerwony oddział huzarów błyskający złotem epoletów na dobranych
maścią i wzrostem koniach, ale czarodziejski papier z pieczęcią Republiki dokonał cudu i
puszczono ich wolno, wypytawszy o cel podróży.
- Jakie to szczęście, że panienka mówi po francusku - mruczał Maurizio. - Ja to mało co
mogę wymiarkować z tej ich gadaniny. Rozumiem niektóre słowa, ale całego sensu nie
pojmuję. Widziała panienka, jak niszczą pałac naszego hrabiego? Zajrzałem trochę na
dziedziniec... Schody to zupełnie zadepczą, takie tam się przewalają tłumy tego żołdactwa... -
Pokręcił głową z obrzydzeniem. - Mówią, że Francuzi to ludzie delikatni, grzeczni i takim był
stryj twój, panienko. Dobrze znałem pana de Nanterre. Pomagałem mu przy budowie
domu... Ale ci dzisiejsi to doprawdy barbarzyńcy.
Barbarzyńcy - powtórzyła w myśli Tekla, wspominając Rewolucję i to, co przeżyła.
Zajechali przed dom grubo po północy. W kuchni jeszcze się świeciło. Katarzyna,
niespokojna, oczekiwała na podróżnych.
- Wieczerza gorąca - mówiła krzątając się. - Wszystko trzymam na ogniu, a ty, biedaku -
pogłaskała Tina po głowie - zjedz i wypocznij. Zapomnij o tym, co cię spotkało.
- Nigdy nie zapomnę - zaprotestował chłopiec.
O tak - myśli Tekla. - On nigdy nie zapomni, tak samo jak ja... Dopiero miłość Pasterza
pozwoliła mi otrząsnąć się z koszmarów przeszłości. Dopiero miłość...
Don Biagio był wdzięcznym słuchaczem. Miał już zresztą wcześniejszą relację z wydarzeń
owego pamiętnego dnia. Stary Maurizio odwiedził proboszcza przed południem i
poinformował o szkodach, jakie Francuzi wyrządzili wnętrzom hrabiowskiego pałacu w
Turynie.
- To stara rodowa siedziba - mówił, strzepując z żabotu ziarna tabaki. - Hrabina często tam
gościła. Lubiła miasto... Hrabia odnowił wówczas pałac, świeżo pomalowano plafony w sceny
pasterskie. Taka była moda - westchnął. - W parterowych salonach ułożono mozaikowe
posadzki. Maurizio mówi, że Francuzi, wchodząc tam z ostrogami, zniszczą te piękne obrazy
układane z różnobarwnych kamyczków. Byłem tam kiedyś, pamiętam - otarł chustką czoło. -
Notariusz Martini miał oko na tę rezydencję, a Umberto i jego żona siedzą tam od lat i
wszystkiego pilnują, teraz jednak nie mają wstępu ani głosu. Notariusza też nie wpuszczono
do środka, a służący wołani są, gdy trzeba wskazać, gdzie na przykład ukryto srebra lub inne
kosztowności. Ale Umberto, choć stary, "odmówił współpracy z wrogiem", jak mi
relacjonował notariusz. Plądrują więc Francuzi pałac, wywożą co się da. A jest tam wiele dzieł
sztuki wysokiej rangi i wartości.
- Młody hrabia może odwołać się do generała Bonapartego - wzruszyła ramionami Tekla. -
Pan Martini mówił jednak, że nie interesuje się tą siedzibą i nigdy nie bywa w Turynie.
- Dotąd się nie interesował, nie opuszcza zamku Roccanera, ale co będzie w przyszłości...?
Kiedyś ożeni się, a młoda hrabina, podobnie jak jego matka, może upodobać sobie pałac w
Turynie, nie wiadomo.
- Hrabia jest chyba dostatecznie bogaty, by utrata pałacu i tego, co zawiera, miała
pociągnąć za sobą jego majątkową ruinę - zauważyła Tekla obojętnie.
- Nie chodzi tu jedynie o straty materialne - odparł don Biagio z żywością. - Widzisz, panno
Klotyldo, hrabia nie otrząsnął się jeszcze z rozpaczy, w jaką popadł po śmierci ojca... No i ten
tragiczny zgon matki... Nie zapominaj jednak, że to człowiek młody, bardzo młody, i że ten
stan, w jakim się znajduje obecnie, nie będzie trwał wiecznie. Przyjdzie dzień, gdy zapragnie
żyć... Tak mało ludziom potrzeba do szczęścia. Wystarczy czasem para czarnych czy
błękitnych oczu, piękny uśmiech i serdeczne słowo, by wydźwignąć z dna rozpaczy
najbardziej nawet zdesperowanego człowieka.
- Owszem, ksiądz ma rację, ale hrabia, jak słyszę, ma tak ponure usposobienie...
- Miłość jednak czyni cuda - przerwał don Biagio. - Czy nie jesteś o tym przekonana?
- Jestem, jestem - przytaknęła skwapliwie - ale skoro ten młody człowiek nigdzie nie bywa i
nigdzie się nie udziela, to skąd...
- Niezbadane są drogi Opatrzności - don Biagio pokiwał energicznie głową. - Dla niego też
Bóg coś dobrego obmyślił. Twoja osoba, panno Klotyldo, po tym wszystkim, coś mi wyznała,
najlepiej chyba świadczy o boskiej opiece. Jesteś jej żywym przykładem.
- Tak - przyznała Tekla. - Wszystko zawdzięczam Opatrzności, życie, ten dom i to, co mi
pozwala patrzeć z ufnością w przyszłość.
- Widzisz więc, panno Klotyldo, hrabia też może odżyć i zapragnąć szczęścia. Czy wiesz coś o
twojej prawdziwej patronce? - zmienił nagle temat.
- O mojej patronce? - zdziwiła się.
- Tak, o tej świętej Tekli. Jakże twoje losy podobne są do jej życia!
- A jakie miała życie?
- Ciężkie, straszne. Urodziła się w Azji Mniejszej i była poganką. A potem, gdzieś w połowie
pierwszego wieku, nawrócił ją i ochrzcił święty Paweł Apostoł. Podczas prześladowań wielu
chrześcijan poniosło śmierć męczeńską. Również i Tekla dwa razy została skazana i dwa razy
w sposób cudowny uniknęła kaźni. Czyż nie takie były i twoje przeżycia? Czyż także i ty w
podobnie cudowny sposób nie uniknęłaś śmierci?
- O tak, don Biagio, to prawda. To wszystko prawda. Tak więc moja patronka...
- Pamięć jej obchodzi się dwudziestego czwartego września - zauważył łagodnie.
- To moje imieniny - szepnęła.
- A mediolańska katedra jej jest poświęcona - dodał. - Masz możną orędowniczkę w niebie.
- Dziękuję, don Biagio - zawołała z wdzięcznością. - W domu wujenki były pięknie oprawne
"Żywoty świętych", ale jakoś nigdy nie zaciekawiłam się moją patronką. Choć je czytywałam.
Czy ksiądz ma taką książkę?
- Jutro ci przyniosę - obiecał wstając.
Długo siedziała przy oknie wpatrzona w wygwieżdżone niebo. O tak, możną miała
protektorkę, ową starożytną Teklę, równie może młodą jak ona i podobnie jak ona zagrożoną
śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Pasterz...
Jakże była szczęśliwa! Jak bardzo szczęśliwa!
I nagle pomyślała o tym młodym człowieku, tak samotnym i opuszczonym, który mimo
hrabiowskiego tytułu, mimo wielkiej fortuny, zamku, pałacu, ogromnych bogactw i
wszelkiego dobra był tak bardzo nieszczęśliwy i godny litości. I pożałowała go. Pierwszy raz
szczerze i serdecznie. O ileż był od niej biedniejszy!
X
Długo tej wiosny bydło pozostawało w oborze i w owczarni. Przemarsz wojsk nie sprzyjał
swobodnemu wędrowaniu stada na górskie pastwiska, chyba na te najwyżej położone hale
ponad pasmem lasów, gdzie nie dostrzeże ich oko najeźdźcy.
Francuzi zajęci byli wojowaniem w Lombardii. Jedenastego maja generał Bonaparte
pobiwszy Austriaków pod Lodi, przekroczył most na rzece Adda, dopływie Padu, i już bez
przeszkód wszedł do Mediolanu.
To zwycięstwo nie zatrzymało jednak republikańskiej armii, która upojona łatwością
podbojów posuwała się naprzód aż do Emilii, należącej do państwa kościelnego. Papież
poprosił o pokój, w czerwcu w Bolonii podpisano więc rozejm.
Z teatru wojny dochodziły coraz straszliwsze wieści. Oto Francuzi przekroczyli Apeniny,
młody generał Lannes zajął ziemię należącą do książęcej rodziny Este, generał Vaubois
zajmował Livorno, konfiskował wszelkie towary ze statków angielskich i rosyjskich stojących
w porcie. W tym samym czasie generał Murat wchodził do Genui. Król Neapolu, przerażony
błyskawicznym pochodem Francuzów, uzyskał grubo opłacony pokój. W ciągu dwóch
miesięcy generał Bonaparte wysłał do Francji nie mniej niż pięćdziesiąt milionów skudów z
dobrego złota. Tak więc Italia skutecznie rozwiązywała finansowe trudności Republiki.
Tekla co dzień wychodziła za furtkę, dobrze teraz zaryglowaną, i spoglądała w stronę ścieżki
wiodącej hen, tam, ku niedostępnej szczęśliwości.
Canis stawał przed nią i patrzył wyczekująco, a czasem szczekaniem ponaglał do drogi.
Wyobraziła więc sobie, że użyje psa jako posłańca. Na małej kartce napisała jedno tylko
słowo, to z miniatury "stryja de Nanterre" - zawsze - i podpisała - Tekla. Liścik ten zawinięty
w chusteczkę umocowała do psiej obroży. Canis, rozumiejąc chyba owe manipulacje, rwał się
do biegu.
Wyprowadziła go na ścieżkę, a schyliwszy się, pokazała kierunek.
- Leć, Canis, leć, do Pasterza... Rozumiesz? Pasterz...
Canis szczeknął i poderwał się jak gdyby do lotu.
Chwilę śledziła rude futerko śmigające wśród skał, ale zaraz zakryły je głazy. Postała jeszcze
trochę, po czym wróciła do domu.
Trudno jej było zająć się czymkolwiek. Nie interesowały ani książki, ani haft. Myślą
towarzyszyła psu na kamienistej ścieżce.
Była szalona! Przecież Pasterz nie miał nic do roboty na górskiej łące, a może był już wysoko
w górach? Tak wysoko, że nie zdołałaby pokonać takiej odległości w jeden dzień i wrócić
przed nocą. Cóż zresztą powiedziałaby na to Katarzyna? A w ogóle nie było bezpiecznie
młodej dziewczynie, samej, nie znającej drogi, puszczać się na te górskie szlaki. I do
Roccabruna dochodziły wieści o różnych przypadkach - nawet nakazy generała Bonaparte nie
powstrzymały bezprawia i gwałtów, jakich dopuszczali się na mieszkańcach Piemontu
niosący wolność żołnierze Republiki.
Canis długo nie wracał, tak długo, że obawiała się już o bezpieczeństwo psa, wyobrażając
sobie jakieś straszne wypadki, które mogły mu się przytrafić.
To wbiegała na górę, to schodziła do ogrodu, wyglądała oknem, wracała do sypialni,
przestawiała drobiazgi na stoliku, na gzymsie kominka... W gabinecie "stryja" raz jeszcze
obejrzała miniaturę i odczytała przesłanie nieznajomej dla ukochanego.
Czy już się spotkali, tam, po drugiej stronie? - myślała. - A może ona jeszcze żyje, wlokąc
smutną starość bez krzty nadziei?
Dopiero szczekanie Canisa, wyraźnie triumfalne, kazało jej dopaść furtki i odsunąć rygle.
- Gdzie ten pies się włóczy? - gderała Katarzyna, wyglądając przez uchylone drzwi kuchni. -
Jeszcze spotka go co złego... A w ogóle, to w jaki sposób wydostał się za mur?
- Wyszłam na chwilę - wyjaśniła Tekla z rumieńcem wstydu - a on wybiegł za mną.
Canis miał minę ambasadora po dobrze spełnionej misji. Rzucił się do miski z wodą, a potem
podążył za Teklą na górę.
- No co, Canis - przynaglała. - Widziałeś Pasterza?
Canis kręcił się po pokoju, wreszcie siadł przed nią, nie spuszczając z niej oka.
Trzęsącymi się rękami rozwiązywała chusteczkę. Była pusta. A więc liścik dotarł do rąk
adresata. Mój Boże, co to? Na białym batyście czerwieniała niewielka plamka.
Chyba krew? - pomyślała z przerażeniem. - Ale jakże to możliwe... krew...?
Kropla purpury zdawała się wpatrzonym w nią okiem. Coś jej mówiła, coś przekazywała...
Jakieś ważne posłanie, najważniejsze, jakie jeden człowiek może przekazać drugiemu, bo
pisane krwią. I nagle zrozumiała. Pasterz nie miał przy sobie ani pióra, ani papieru. A chciał
odpowiedzieć na jej słówko. Musiał więc zranić się w rękę i zostawić na chustce ten krwawy
ślad, żeby jej powiedzieć...
Mój Boże! Ile mówiła jej ta czerwona plamka na białej chustce! Ile cudownych słów, ile
uczuć, pragnień, życzeń, marzeń i nadziei potrafiła jej powtórzyć! Ta chustka stała się dla niej
najdroższym skarbem. Przy tej kropli krwi Pasterza niczym był najwspanialszy nawet rubin,
choć przypominał ją kształtem i barwą.
Następnego dnia nie oparła się pokusie. Canis wyrażał gotowość do drogi. Napisała więc
tylko: "dziękuję. Twoja".
Tym razem oczekiwanie było dłuższe i bardziej denerwujące. Nie mogąc wytrzymać w
domu, kręciła się koło muru. Gdy Canis zaszczekał, natychmiast uchyliła furtkę.
Pies nie miał już tak triumfującej miny, był wyraźnie przestraszony i kulał. Przednią prawą
łapę unosił do góry, nie opierając jej o ziemię.
- Canis, co się stało? - przyklękła obok i pogładziła rude futerko.
Canis poruszył ogonem, spojrzał na nią prosząco, widać wstydził się i zapiszczał cichutko,
gdy dotknęła bolącej łapy.
W chustce tym razem była kartka.
"Kocham cię. Tylko twój". - Przeczytała z bijącym sercem i schowała bilecik. Pierwszy to był
list miłosny, jaki otrzymała.
- Pies ma przetrąconą łapę - stwierdziła Katarzyna, wezwana na konsylium. - Gdzie to się
włóczy - gderała. - Pewnie ktoś rzucił w niego kamieniem.
Postanowiono zasięgnąć porady ojca Maurizia, najlepszego we wsi "nastawiacza"
złamanych kończyn.
Tino niósł psa, a Tekla robiła sobie gorzkie wyrzuty.
Stary Maurizio obejrzał chorą łapę, orzekł, że nie była złamana, tylko silnie uderzona.
Przepisał okłady z jakichś ziół, których wiele suszyło się na kuchennym ganku.
Canis przez resztę dnia przeleżał na kanapie w saloniku z łapą obwiązaną szmatami.
Wydawał się bardzo ważny, a gdy pod wieczór zjawił się don Biagio, opowiedział ze
szczegółami swoją dramatyczną przygodę. Słuchacze, niestety, niczego konkretnego z niej się
nie dowiedzieli.
Tekla zrozumiała, że więcej nie może narażać psa. Wiedziała to, co chciała wiedzieć. Kochał
ją. Czyż reszta miała jakieś znaczenie?
Co dzień odczytywała te cztery słowa i całowała krople krwi na chustce.
Czyż to nie było cudowne, że się spotkali? Na tym przeogromnym świecie, wśród milionów
ludzi. Właśnie oni... Oboje samotni i osieroceni, jak ryby wyrzucone na piasek obcego
wybrzeża.
Czyż nie było cudowne to jej spotkanie z Klotyldą de Nanterre? A w ogóle to cała ta
wyprawa z Różyczką do rewolucyjnego Paryża. Różyczka, co prawda, przypłaciła głową
chwilowy kaprys, ale ona, Tekla, dzięki zachciance kuzynki znalazła skarb największy, jakim
jest serce drugiego człowieka.
Cóż by z nią było teraz, gdyby została w Warszawie? Ot, siedziałaby z wujenką w Młynowie,
układała bukiety do salonów, pokrywała haftem zwoje bielutkiego płótna, słuchała ploteczek
ochmistrzyni, grała w karty z ciotką Lubowidzką i robiła tysiąc równie nieważnych i nikomu
niepotrzebnych rzeczy.
A miłość?
Mogła być pewna, że żaden tamtejszy wielki pan nie pokusiłby się o ubogą kuzynkę
Chodkiewiczów, sierotę bez innej paranteli i stosunków. Spotkania w salonie wśród śmiechu i
gwaru nie sprzyjają nawiązywaniu głębszego kontaktu. Miłość wymaga ciszy i skupienia,
odejścia od światowych uciech, zbliżenia dusz poprzez zrozumienie, wspólnotę odczuć,
przeżytych uniesień, klęsk i zawodów.
Czy to jednak nie dziwne, że słowa miłości posłyszała w obcym języku, te słowa, na które
czekała całe życie? Wypowiedział je ktoś, kogo wydała obca ziemia, stara, prastara kultura,
której źródła zasiliły i kulturę jej własnego kraju.
Cóż stąd, że język, w jakim je wypowiedziano, był obcy? Był to jednak język piękny jak
muzyka, jak melodia pieśni wiecznie dźwięczącej w przestworzach, która zamilknie dopiero z
unicestwieniem świata.
A świat Tekli zawęził się do tej wioski ukrytej w alpejskiej dolinie, której spokój zmąciła
wojna.
Pewnego wieczoru don Biagio przyniósł niepokojącą wiadomość. Oto na zamku Roccanera
pojawili się Francuzi.
- Co to znaczy? - przeraziła się Tekla. - My tu, na północ od Turynu, jesteśmy przecież poza
szlakiem bojowym.
- To jakiś oddział z dywizji generała Lannesa - don Biagio sięgał do tabakierki. - Szukają
żywności, furażu, odzieży i czego się tylko da.
Nazajutrz wiadomości były już bardziej konkretne.
- Zabrali hrabiemu stado krów i owiec, przetrzebili kurniki - oznajmiła Katarzyna. - Ludzie
gadają straszne rzeczy, co się tam działo. W dodatku hrabiego nie było w domu. Może to
zresztą i lepiej - dodała po chwili namysłu. - Z jego gwałtownym charakterem, mogło to być
niebezpieczne... Nienawidzi Francuzów... Nic by im nie dał... I tak zresztą brali wszystko siłą.
- Francuzi zataczają coraz szersze kręgi - zauważył don Biagio, zasiadając wieczorem w
saloniku Tekli. - Idą tam, dokąd nie dotarła jeszcze wojna, gdzie na wszystkim można położyć
rękę. Tak, tak - westchnął. - Siła przed prawem. A młody hrabia włóczy się po górach, zamiast
pilnować dobytku.
- A cóż by mógł zdziałać? - wzruszyła ramionami.
- Certa to wielkie nazwisko w Piemoncie. Ród równie stary, jak sabaudzka dynastia - pokiwał
głową ksiądz. - Hrabia to nie wieśniak, któremu można zabrać ostatnią krowę. Z nim i
Francuzi muszą się liczyć.
- Francuzi nie liczą się z nikim ani z niczym - wybuchnęła. - Jakim prawem zamordowali moją
kuzynkę? Czym zagrażała ich Rewolucji? Biedny hrabia, wiem, że nic nie wskóra, nawet gdyby
dotarł do głównej kwatery samego generała Bonaparte.
- Nie wiadomo.
Po tygodniu Francuzi włóczyli się już po wiosce Roccabruna. Wyszukiwali co okazalsze
domy, zabierali drób, płótno i wełnę. Kilkunastoosobowy oddziałek zastukał do bramy domu
"stryja de Nanterre".
Tekla zamknęła psa na górze, a sama w towarzystwie Katarzyny otworzyła bramę. W ręku
trzymała papier, który służył jej za glejt w powrotnej drodze z Turynu.
Oficer, ujrzawszy pieczęć Republiki, zasalutował i gestem ręki skierował oddziałek na drogę
do stolicy. Widać zdobył już to, po co go wysłano, kilka bowiem pakownych fur z opasaną
sznurami zawartością poprzedzało tę niewielką kawalkadę.
Canisa dławiła wściekłość. Podrapał drzwi sypialni i aż ochrypł od krzyku.
Przez parę następnych tygodni nie widywano Francuzów w okolicy. Ludzie odetchnęli,
znowu poczuli się bezpieczni. Chyłkiem, nocami, wypędzano stada na wysoko w górach
położone hale. Tekla myślała o Pasterzu. Czy też pociągnął wraz z innymi hen, ku najwyższej
wstędze lasów? Nie zobaczy go więc i wiele może czasu upłynie, nim się znowu spotkają.
Po pewnym czasie Canis znów nabrał chęci do wypuszczenia się w świat. Patrzył na Teklę
wymownie i poszczekiwał.
- Nie, Canis, nie - mówiła. - To niebezpieczne. Pasterza nie ma tu, jest wysoko w górach. Nie
znajdziesz go. Czekajmy cierpliwie.
O cierpliwość było jednak coraz trudniej.
A potem, pewnego ranka, przez wioskę przeleciał oddział żołnierzy. Kierowali się do zamku
Roccanera.
Nigdy jeszcze Tekla nie widziała don Biagia w stanie takiego wzburzenia jak owego
wieczoru, gdy przyszedł do domu "stryja de Nanterre".
- Don Biagio! - wykrzyknęła. - Co się stało?
- Coś bardzo złego - don Biagio ocierał chustką oczy. - Obawiam się o bezpieczeństwo
hrabiego... To szaleniec, w gniewie traci panowanie nad sobą... A jest przecież wojna...
- Co się stało? - powtórzyła przerażona.
- Francuzi przybyli do Roccanera po konie. Hrabiego, jak zwykle, nie było w domu. Ostatnio
co prawda nie opuszczał zamku, ale akurat wczoraj... Od paru tygodni nie widywano tu
Francuzów i hrabia pewnie czuł się bezpieczny.
- I zabrano mu konie?
- Tak - don Biagio pokiwał głową. - Wiele koni... A najgorsze, że zabrano też ukochaną klacz
hrabiego. Mówią, że Luigi, stajenny, stoczył o nią prawdziwą bitwę... Pobito go i
pokrwawionego zabrano wraz z klaczą. Nie wiem, co z tego będzie. Hrabia pojechał do
Turynu... do króla... Tak mówią... Z Francuzami nie chce mieć nic wspólnego... I nie będzie ich
prosić... Luigi to najlepszy stajenny... Zna się na koniach jak nikt... Nie ma drugiego takiego w
okolicy...
- To co będzie?
- Nie wiem. Może król coś wskóra. Rodzina Certa swego czasu oddała wielkie usługi koronie.
Francuzi rozpełzli się po całym Piemoncie. Biorą konie i ludzi... I wszystko, czego potrzebują...
A potrzeba im wiele...
Katarzyna była chmurna i niespokojna. W kuchni mruczała coś do siebie.
- Martwi się Katarzyna o hrabiego? - zagadnęła Tekla po kolacji.
- Martwię się - przyznała. - Może gdyby spokojnie porozmawiał z Francuzami, dobrze
zapłacił, oddano by mu klacz i zwolniono Luigiego. Panienka przecież wydostała Tina z
niewoli.
- To chyba co innego...
- Dlaczego? Ostatecznie Francuzi nie wilkołaki, wzięli już co chcieli... bydło, konie... Hrabia
jest bogaty i może wykupić klacz i Luigiego.
- Ale jeśli tak nienawidzi Francuzów?
- Notariusz Martini to sprytny człowiek - zauważyła. - On by potrafił załatwić... hrabia dałby
tylko pieniądze...
- Może to nie takie proste - westchnęła Tekla.
Don Biagio dowiedział się, że hrabia niczego nie załatwił. Na dworze w Turynie wszyscy byli
tak sterroryzowani żądaniami Francuzów, którzy domagali się coraz wyższych kontrybucji, że
tylko wzruszeniem ramion odpowiadano na pretensje młodego człowieka. Miasto ledwie
dyszało.
Hrabia - mówiono - wrócił wściekły, utraciwszy nadzieję na odzyskanie klaczy i uwolnienie
stajennego.
A lato było tak piękne, dnie tak promienne, wschody i zachody słońca zdawały się zapraszać
malarzy, by oddawali na płótnie cuda natury. Nikogo to jednak nie obchodziło.
- Jeżeli Francuzi podnieśli rękę na hrabiego - mówili ludzie z Roccabruna - to wszystkiego
możemy się spodziewać. Nie uszanują niczego. I nasz kościół, co stoi tu prawie siedemset lat,
a zawiera skarby, bezcenne wota przed cudownym krucyfiksem, też może paść łupem
świętokradczej chciwości najeźdźcy. Czyż barbarzyńca zawaha się przed podniesieniem ręki
na świętość? We Francji robili gorsze rzeczy, nic ich nie powstrzymało.
Tekla dobrze wiedziała, do czego byli zdolni Francuzi i czego nauczyła ich Rewolucja.
* * *
Tego ranka słońce zdawało się świecić jaśniej niż zwykle, a błękit nieba nad ośnieżonymi
szczytami przybierał barwę głębokiego szafiru.
Po śniadaniu i po krótkim spacerze po ciasnej przestrzeni zamkniętego murami ogrodu,
Tekla zasiadła u szeroko otwartego okna w gabinecie "stryja de Nanterre". Canis spał pod
drzewem, a koteczka, niesyta ciepła, wygrzewała się w słońcu.
Nieco senną ciszę zmącił tętent galopującego konia, którego ręka jeźdźca osadziła przed
bramą.
Zastukała kołatka. Katarzyna zamiatała właśnie ganek, od razu więc pospieszyła do furtki.
Po chwili jeździec znalazł się przed domem i zeskoczył z konia.
- Jak się masz, Katarzyno? - spytał, lecz zanim kobieta zdążyła odpowiedzieć, zza domu
wypadł Canis i z nieprzytomnym jazgotem rzucił się do nowo przybyłego.
- Proszę wybaczyć, panie hrabio - Katarzyna na próżno usiłowała oderwać psa od rąk gościa
- on chyba zwariował. Proszę, panie hrabio, do salonu.
- Chciałbym się widzieć z panną de Nanterre - oznajmił przybyły, wstępując na ganek.
Tekla, zaalarmowana hałasem, jaki czynił Canis, zbiegała ze schodów, gdy gość wchodził w
drzwi saloniku.
- Pan hrabia do panienki - zaanonsowała zarumieniona z emocji Katarzyna, usuwając się do
kuchni.
Canis tymczasem nie przestawał obskakiwać gościa.
- Canis, Canis - mówił nowo przybyły. - Skąd się tu wziąłeś?
Na dźwięk tego głosu Tekla przystanęła na ostatnim stopniu.
Co to jest? Czy to możliwe? Czy słuch ją zawodzi? Ten głos...
W tej chwili Canis wypadł z saloniku i przyskoczywszy do dziewczyny pociągnął ją za
spódnicę.
Przestąpiła próg jak we śnie i niezdolna utrzymać się na nogach, oparła rękę o futrynę.
- Tekla! - zawołał. - Tekla! - powtórzył ciszej.
Poznała go od razu, choć był wytwornie odziany i miał w twarzy i postawie pewność siebie i
wyniosłą pańskość, której przedtem u niego nie zauważyła, a właściwie nie zdawała sobie z
tego sprawy, widząc bardziej niż skromny strój i pozycję Pasterza.
Dłuższą chwilę stali i patrzyli na siebie nic nie mówiąc, tylko Canis nie mógł zrozumieć ich
nieruchomości i milczenia.
Oczy gościa błyskawicznie objęły całą postać Tekli: pięknie upięte włosy, białą suknię z
modnym wysokim stanem i długimi wąskimi rękawami, delikatny pantofelek wysuwający się
spod spódnicy. Jego śniada twarz tak pobladła, że wydała się szara, ręka tak ścisnęła
szpicrutę, że kostki zbielały.
- Pasterz - powiedziała cicho - mój Pasterz.
- Mylisz się, pani - głos miał władczy, widać przywykł do wydawania rozkazów i do posłuchu.
- Nigdy nie byłem i nie jestem "twoim Pasterzem", wybij to sobie, proszę, z głowy.
- Mój Pasterz - powtórzyła bezdźwięcznie. - Tylko mój.
- Upierasz się, pani, przy czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie - zauważył, kładąc
rękę na poręczy fotela.
- Nigdy nie było - wyszeptała, z trudem dobywając głosu.
- Nigdy - powtórzył twardo. - Jesteś, pani, godną bratanicą pana de Nanterre, francuskiego
intryganta, równie jak on fałszywą i okrutną.
- Nie jestem fałszywa - zaprotestowała słabo.
- Lubisz, pani, zabawiać się maskaradą - nie patrzył na nią. - Wszystko w tobie kłamliwe,
chociażby imię... Tekla... - zaśmiał się.
- To moje imię, prawdziwe - powiedziała, oddychając z trudem.
- O, pani, zostaw te wykręty, doprawdy nie są potrzebne. Mężczyźni bywają głupcami,
przyznaję, i dla byle dzierlatki tracą głowę, widząc w niej nieledwie anioła. Na szczęście
prędzej czy później przychodzi opamiętanie.
- Opamiętanie - powtórzyła. - A więc i mój Pasterz...
- Opamiętał się - dokończył prędko, jak gdyby nie chciał roztrząsać tej kwestii.
Canis, nie mogąc dłużej znieść obojętności, jaką mu okazywano, wspiął się ku hrabiemu,
domagając się pieszczoty. Spotkał go jednak zawód. Świsnęła szpicruta i pies ze skowytem
podkuliwszy ogon skrył pod kanapką żal i zdumienie.
- Cóż winien Canis, że go tak karzesz? - postąpiła w głąb pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Masz rację, pani, pies nie jest winien, uderzyłem go niesłusznie. Może tym gestem oduczę
go familiarności, która jest mi wstrętna.
Spuściła głowę i dotknęła rozdygotanego serca. Wydawało jej się, że za chwilę umrze.
- Nie wiedząc, kogo tu zastanę - zaczął - przybyłem do panny de Nanterre w określonym
celu.
Stała milcząc i nie podnosiła głowy. Nie wskazała też gościowi fotela. Taką rozmowę
należało przeprowadzić stojąc, niczym dwaj przeciwnicy podczas pojedynku.
- Doniesiono mi - ręka "Pasterza" oparta o fotel drżała - że tobie, pani, zawdzięczam wizytę
Francuzów.
- To nieprawda - wyrwało jej się.
- Nie zaprzeczaj, pani, człowiek, który mi to powiedział, godzien jest zaufania i bardziej mu
wierzę niż tobie.
Nogi pod nią drżały. Chciałabym umrzeć - modliła się. - Boże, spraw, żebym umarła!
- Otóż, jak się dowiedziałem, ty, pani, nasłałaś na mnie Francuzów mówiąc im, jakie to
bogactwa znajdą w zamku Roccanera.
- To nieprawda - powtórzyła tak cicho, że ledwie usłyszał.
- Najechali mnie dwa razy - ciągnął dalej, jak gdyby nie widział, w jakim była stanie. - I tak
się nieszczęśliwie złożyło, że oba razy nie było mnie w domu. - Zamilkł i zdawał się oczekiwać
jakiejś odpowiedzi.
Ale ona milczała.
- Domyślasz się, pani, zapewne, gdzie byłem - podjął po chwili. - Jak opętany gnałem tam,
gdzie nie powinienem był nigdy się znajdować! Nigdy - powtórzył głośniej.
Tak, wiedziała. Nie powinien był tam się znajdować, nie jego to było miejsce. A ona...
- Pierwszy raz zabrano mi krowy, owce, no i wiele drobiu. Ale za drugim razem
wyprowadzono konie ze stajni, w tym moją ulubioną klacz. Piękną i delikatną. Gdy myślę, że
jest w rękach barbarzyńców... - uderzył się szpicrutą po butach. - Mój stajenny, równie jak ja
kochający konie, usiłował nie dopuścić do tej kradzieży. Pobito go i, jak słyszałem,
okrwawionego, ze związanymi rękami przytroczono do konia jednego z żołnierzy. Nie wiem,
czy jeszcze żyje. - Znowu zamilkł. - Twoje to, pani, dzieło, tylko twoje, i chciałbym wiedzieć,
czy stryj twój wraz z domem - powiódł ręką po saloniku - przekazał ci testamentem i
nienawiść do rodziny Certa, czyli do mnie, bo ja jestem ostatni i nie ma już nikogo tego
nazwiska.
O gdyby mogła! Gdyby miała siłę zaprzeczyć tym monstrualnym oskarżeniom, powiedzieć,
jakim człowiekiem był pan de Nanterre! Gdyby mogła wykrzyczeć swoją rozpacz i oburzenie!
Niestety, słaniała się na nogach, a gardło miała tak zaciśnięte, że żadne słowo nie mogłoby
się wydostać z jej ust.
- Milczysz, pani, naturalnie, bo cóż możesz powiedzieć? Jak słyszałem, potrafiłaś jednak
dogadać się z rodakami, a nawet, jak mi mówiono, dostać od nich dokument, mocą którego
wzięto cię w opiekę. Bądź więc łaskawa ostrzec kogo potrzeba, że jeśli Francuzi uczynią nowy
najazd na Roccanera, gotów jestem raczej spalić zamek, niż oddać w ich ręce choć jedno
źdźbło trawy.
- To, co ci powiedziano, ma wszelkie pozory prawdy, lecz prawdą nie jest. - Zebrała resztkę
sił, by mu odpowiedzieć. Nie mogła dłużej słuchać tych potwornych obelg rzucanych jej w
twarz jak policzek.
- Wydaje mi się - jakiś gorzki uśmiech wykrzywił mu usta - że dla ciebie, pani, prawda jest
rzeczą względną.
- Prawda jest zawsze prawdą - uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Dla mnie to, co było,
było prawdą. A pan de Nanterre...
- Nie życzę sobie omawiać spraw pana de Nanterre - przerwał gwałtownie. - Zbyt czarnym
cieniem legł on na moim życiu jak i na życiu moich najbliższych. Francja to kraj przeklęty, a ty,
pani, pochodzisz z tego kraju.
Cóż miała powiedzieć? Cóż mogła powiedzieć na te niesprawiedliwe zarzuty? Musiała
milczeć i słuchać, jak "jej Pasterz" smagał ją pogardą, okrutnym słowem, które niczym razy
zadane szpicrutą pozostawiały na niej krwawe pręgi.
- Chciałbym jeszcze dodać, że dopiero niedawno zrozumiałem, skąd się bierze twoja do
mnie nienawiść. Oto miałaś nadzieję, że twój stryj zagarnie fortunę rodu Certów i przekaże ci
ją w spadku. Spotkał cię zawód, okrutny zawód, jak sądzę, stąd twoja chęć zniszczenia mnie,
gdy się nadarzyła ku temu tak dogodna okazja. Niełatwo mnie jednak złamać i z pewnością
nie uda się to twoim rodakom, choć potrafili zawojować Piemont i Lombardię.
- Nie mów tak - wydyszała z trudem łapiąc oddech. - Na to wszystko nie zasłużyłam... i
kiedyś zrozumiesz... dowiesz się...
- Nie jestem ciekawy - przerwał brutalnie.
- Dowiesz się wówczas, gdy już będzie za późno, po śmierci... Gdy wszyscy dowiemy się o
sobie wszystkiego, co powinniśmy wiedzieć. - Nie spuściła z niego oczu.
- O tak! - wybuchnął. - Dowiemy się wówczas rzeczy, które byłoby lepiej, by pozostawały dla
nas zakryte.
Oczy ich spotkały się i on pierwszy odwrócił od niej wzrok.
- Żegnaj, pani - postąpił ku drzwiom. - Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. Proszę tylko,
byś zapomniała o moim istnieniu - ujął klamkę.
- Enzo! - krzyknęła. - Enzo!
- Byłem doprawdy szalony, wyjawiając ci moje imię - odwrócił się w jej stronę. - Bo to moje
prawdziwe imię - dodał z naciskiem.
Słyszała, jak zbiegał ze stopni ganku, słyszała skrzyp otwieranej bramy. Słyszała jeszcze
oddalający się tętent kopyt na drodze.
Gdy po dłuższej chwili Katarzyna niespokojna uchyliła drzwi saloniku, Tekla leżała na
podłodze zemdlona, obok zaś siedział Canis i lizał jej twarz.
* * *
Właściwie nie miała już po co żyć.
Rano długo leżała w łóżku. Katarzyna wnosiła na górę tacę ze śniadaniem. Musiała coś
posłyszeć z rozmowy w saloniku. Hrabia mówił głośno, nie krępował się. Coś musiała
wymiarkować, bo poruszała się cicho, jak w pokoju ciężko chorej osoby.
Bo Tekla była chora, bardzo chora. Nie miała sił ani apetytu, ani chęci do życia. I nic jej nie
interesowało..
Nie ubierała się. Na nocną koszulę wkładała szlafrok, włosy splatała w dwa długie warkocze.
Na tym kończyła się jej toaleta.
W takim stroju schodziła na obiad. Naturalnie nie mogła przyjmować don Biagia. Nie
pragnęła też niczyjego towarzystwa. Wystarczał jej Canis.
Pies ani na chwilę nie opuścił swojej pani. Wpatrywał się w nią uważnie okrągłymi
brązowymi oczami i potrafił tak siedzieć i patrzeć na nią przez parę godzin.
- Tak, Canis, tak - mówiła. - Nie ma Pasterza. Nigdy nie było. To wszystko przywidzenie.
Potem wyjmowała zakrwawioną chusteczkę i długo wpatrywała się w purpurową plamkę
tak podobną do oszlifowanego rubinu, który można by oprawić w pierścionku.
A potem rozwijała bilecik.
"Kocham cię. Tylko twój" - tak tam stało napisane. Ale to przecież nie była prawda. Nie
kochał jej i nie chciał być "tylko jej Pasterzem".
Długo tak siedziała na łóżku wpatrzona to w chusteczkę, to w kartkę, a Canis tkwił
naprzeciwko i nie spuszczał jej z oka. Wszystko rozumiał.
Nawet koteczka okazała współczucie, gdy raz posłyszawszy szloch, skoczyła jej na kolana i
tak długo mruczała, aż zwróciła na siebie uwagę Tekli.
Pogoda była piękna, dnie długie i don Biagio, równie zaniepokojony, wstępował czasem
wieczorem, gdy upał opadał, by podzielić się zmartwieniem z Katarzyną.
- Widać, że się znali, panienka i pan hrabia - mówiła służąca. - Coś między nimi było, ale nie
wiem co, nie wiem też, gdzie się poznali. Panienka nigdzie przecież nie bywała. Hrabia był
zagniewany, bardzo zagniewany.
Don Biagio kiwał głową, białą chustką ocierał oczy i odchodził wzdychając.
Tak trwało przez kilka tygodni.
Wreszcie Tekla zapragnęła podzielić się swoim nieszczęściem ze starym przyjacielem.
- Czy don Biagio zdrowy? - zagadnęła Katarzynę przy obiedzie.
- Zdrowy, panienko. Czasem przychodzi wieczorem dowiedzieć się, jak się panienka czuje..
- Jeśli jutro przyjdzie, to ubiorę się i zejdę na kolację.
- Dobrze, panienko - uradowała się Katarzyna, po czym posłała Tina na plebanię z
wiadomością.
Tego dnia Tekla ubrała się, choć nie upinała włosów, a opuściła na plecy dwa długie
warkocze.
Don Biagio ze współczuciem spoglądał na jej blade policzki, na oczy, które utraciły blask, a
patrzyły z beznadziejnym jakimś smutkiem, na całą postać wychudzoną, chylącą się jak gdyby
pod ciężarem nieszczęścia.
Starał się zabawić ją nowinami wyczytanymi w turyńskiej gazecie, którą mu dostarczano
coraz bardziej nieregularnie.
Cóż w niej zresztą było? Przede wszystkim wojenne sukcesy generała Bonapartego.
Austriacy raz po raz bici zmuszeni zostali wystawić nową armię pod dowództwem marszałka
Wurmsera. Ale i to im nie pomogło. Nadal ponosili klęskę za klęską. Pod Sal~o, pod Lonato,
pod Castiglione. Co zaś do nowin lokalnych, to życie dworskie przygasło, bieda dawała się
wszystkim we znaki, we wspaniałych salonach królewskiego pałacu w Turynie włożono
pokrowce na meble. Goście zbierali się w skromniejszych wnętrzach, wiele osób opuściło
zresztą stolicę, szukając zdrowszego klimatu pod spokojniejszym niebem, dokąd nie
docierały dymy bitewne ani huk dział.
Niełatwo było jednak owego lata znaleźć w Italii podobnie sielskie zakątki. Wojska
francuskie zapuszczały się coraz dalej w głąb półwyspu, a nikt nie był w stanie zatrzymać tej
nowej fali barbarzyńskiej inwazji.
Tekla z bladym uśmiechem słuchała tych nowin, ale czy mogły ją one zainteresować?
Gdy po kolacji zasiedli w saloniku i don Biagio otworzył tabakierkę, postanowiła rozpocząć
relację wydarzeń, które złamały jej życie.
- Mów, dziecko, mów - zachęcił ją stary przyjaciel. - Może z pomocą boską uda nam się
znaleźć rozwiązanie twoich trudności. Pamiętaj, że nie ma tak zwanych sytuacji bez wyjścia,
gdyż tam, gdzie ratunek leży w ludzkich rękach, wszystko można załatwić.
- Ach, don Biagio - westchnęła. - Moja sprawa jest beznadziejna. On mnie nie kocha.
- O kim mówisz, panno Klotyldo?
- O Pasterzu, co znaczy o hrabim Certa.
- Więc go znasz?
- Znam.
- Opowiedz wszystko po kolei - poradził, odkładając tabakierkę. - Jak poznałaś hrabiego?
I Tekla opowiedziała wszystko. Na zakończenie pokazała zakrwawioną chusteczkę i liścik.
- A teraz powiedz mi, dlaczego hrabia złożył wizytę pannie de Nanterre, choć tak nienawidził
jej stryja?
Opowiedziała. Wyrzuciła z siebie wszystkie te potworne zarzuty i obelgi, jakimi ją
sponiewierał, i poczuła się lepiej, pozbywszy się ciężaru, który przygniatał ją przez ostatni
miesiąc.
- I mówisz, że to ktoś wiarygodny doniósł mu, że to ty, panno Klotyldo, nasłałaś na niego
Francuzów?
- Tak powiedział - przyznała.
- Muszę to rozważyć - don Biagio złożył ręce. - Tę potwarz rzucił na ciebie ktoś, kto
nienawidził pana de Nanterre, i wydaje mi się...
- Don Biagio - przerwała. - Czy ksiądz już coś wie?
- Jeszcze nie wiem, ale się domyślam. Widzisz, panno Klotyldo, by skonfundować oszczercę,
należy być pewnym swoich racji. A to nie jest łatwe.
- Dlaczego? - zawołała. - Przecież wszyscy wiedzą...
- Co wiedzą? - Don Biagio zwrócił na nią swoje stare oczy. - Jeździłaś do Turynu... ojciec
Maurizio to zaświadczy. Ale co tam robiłaś?
- Przecież chodziło o uwolnienie Tina - zaczęła.
- Dobrze. Ale nikt nie był obecny przy twojej rozmowie z Francuzami. Mogłaś powiedzieć
wszystko to, o co cię hrabia oskarżył.
- To przecież niemożliwe...
- Na wszystko muszą być dowody - oświadczył don Biagio stanowczo. - Najpierw trzeba
poznać twojego wroga, a gdy już będę wiedział...
- To co? - przerwała.
- To zaczniemy działać. - Don Biagio wstał. - Tymczasem, panno Klotyldo, nie dręcz się i nie
zamartwiaj niepotrzebnie. Twój Pasterz cię kocha - uśmiechnął się. - Bardzo kocha, bo tylko
zakochany mężczyzna mógł rzucić ci w twarz te absurdalne zarzuty, gdyż sądzi, że go
zawiodłaś, oszukałaś, że zakpiłaś z jego miłości. Jest to człowiek dumny, bardzo dumny, i
bądź pewna, panno Klotyldo, że czuje się o wiele nieszczęśliwszy niż ty. Nie ma przy tym
nikogo, komu mógłby zwierzyć się ze swego cierpienia. Jest sam i musi w samotności i w
milczeniu znosić swój ból. Doprawdy, szczerze mi go żal.
- Czy to możliwe? - mówiła sobie, gdy don Biagio opuścił jej dom. - Czy to możliwe, by
Pasterz czuł się bardziej nieszczęśliwy niż ona, by ją jeszcze kochał?
Ale wierzyła w rozum i w mądrość starego przyjaciela, który znał przecież dobrze sprawy
ludzkiego serca. Potrafił też zapalić iskierkę nadziei w otaczającym ją mroku.
Xi
Pałac królewski w Turynie ożył. Otwarto wspaniałe salony. Lokaje trzepią dywany, zdejmują
z mebli pokrowce, okurzają zwierciadła, obrazy. W całym mieście panuje ruch i radosne jak
gdyby oczekiwanie. Dworacy wracają z podmiejskich willi, damy zamawiają nowe toalety.
Dwudziestego czwartego czerwca, po obiedzie, jakim ją żegnał Dyrektoriat, obywatelka
Bonaparte z nachmurzoną twarzą wsiadła do berlinki, by pospieszyć w objęcia stęsknionego
małżonka.
Wszystkie gazety podały tę niecodzienną wiadomość. Turyn więc szykuje się na przyjęcie
tak niecodziennego gościa.
Co prawda "niezrównana Józefina", jak ją nazywa generał, opuszcza Paryż ze łzami gniewu
w oczach, nie może jednak dłużej zwlekać. Generał Bonaparte ledwie hamuje niecierpliwość.
Raz za razem specjalni kurierzy przelatują Alpy, wioząc w pocztowej torbie oprócz raportów z
teatru wojny, przeznaczonych dla Dyrektoriatu, miłosne listy do generałowej. O, bo
zwycięzca spod Lodi jest szaleńczo, nieprzytomnie zakochany. Niestety, generałowa z żalem
opuszcza Paryż, gdzie bawi się doskonale, otoczona wielbicielami.
Przeraża ją daleka droga, trudy podróży, brak wygód, pociesza jedynie towarzystwo
eleganckich oficerów, których mąż wysłał jako eskortę dla bezpieczeństwa ukochanej.
Cała podróż jest triumfalnym pochodem żony bohatera, przyjmowanej wszędzie z
królewskimi wręcz honorami. W Lyonie wojsko w galowych mundurach i władze miasta
witają kwiatami i oracją wyjątkowego gościa. Wieczór w teatrze na "Ifigenii w Aulidzie" jest
co prawda nieco nudny, ale za to wystawna kolacja poprawia humor biesiadników.
A oto Chamb~ery - dawna stolica Sabaudii, postój i odpoczynek w książęcym pałacu
szykowanym naprędce na przyjęcie podróżnych.
Przełęczą Mont Cenis orszak generałowej wkracza na ziemię italską, mija starożytne
miejscowości, i oto Turyn, gdzie król przygotował jej godne władczyni powitanie. Czeka ją
tam arystokratyczne towarzystwo złaknione dworskich splendorów oraz oddział jazdy
generała Marmonta, który ma eskortować berlinkę z cenną pasażerką do Mediolanu, na
spotkanie z Bonapartem.
We wspaniałej karocy, ciągnionej przez szóstkę specjalnie dobranych koni w ozdobnej
uprzęży, małżonkowie wjeżdżają do stolicy Lombardii. Karoca zatrzymuje się przed
monumentalnym portalem pałacu Serbelloni.
Wnętrze rezydencji lśni od złoceń i marmurów, na wszystkich stołach, stolikach i konsolach -
kwiaty w kosztownych wazonach. Tak życzył sobie generał Bonaparte, a jego życzenie jest
tutaj rozkazem.
Teklę, skoro tylko dowiedziała się o przybyciu generałowej, ogarnęła gorączka.
- Muszę ją zobaczyć, muszę - mówiła do don Biagia. - Nie rozumiem tylko tego imienia:
Józefina... Pani de Beauharnais nazywała się przecież Róża.
- Maria Józefa Róża - przytaknął don Biagio. - Póki była panną, potem panią de Beauharnais,
wreszcie wdową Beauharnais używała trzeciego imienia. Drugi mąż, chcąc widocznie odciąć
się od przeszłości, zaczął ją nazywać Józefiną. Czy nie uważasz, panno Klotyldo, że to bardzo
ładne imię?
- Ładne - przyznała. - I bardziej oryginalne niż Róża. Róż jest wiele, Józefina tylko jedna.
- Rzeczywiście, tylko jedna.
- Muszę ją koniecznie zobaczyć. - Tekla powróciła do poprzedniej myśli. - Czy to byłoby
możliwe? Jak ksiądz sądzi?
- Może i byłoby możliwe. Co prawda, łatwiej byś ją spotkała w Turynie, ale była tu bardzo
krótko. Miejmy nadzieję, że dłużej zabawi w Mediolanie. To piękne miasto, a gazety donoszą,
że zamieszkała w pałacu Serbelloni. Pewien jestem, że jeszcze nigdy w życiu nie miała tak
wspaniałej rezydencji.
- Żyje tam jak królowa...
- Owszem - skinął głową don Biagio. - Łatwo być królową w podbitym kraju.
- Może tak właśnie spełnia się przepowiednia - zauważyła nieśmiało. - Mieszka jak królowa,
otacza ją nieledwie królewski dwór. Jest jednak tylko generałową, niczym więcej. -
Dokończyła z żalem.
- Cóż znaczą królowie przy generale Bonaparte! - westchnął don Biagio. - A dlaczego
chciałabyś się z nią zobaczyć?
- To... z powodu hrabiego. - Tekla zła była na siebie za rumieniec.
- Chciałabyś go oddać pod opiekę Francuzów? - zgorszył się don Biagio. - Na Boga, nie czyń
tego, dziecko.
- Nie, nie, nie to miałam na myśli - tłumaczyła zarumieniona. - Chciałabym jedynie, by
Francuzi oddali mu konia i zwolnili stajennego. Nic więcej.
- Może to i dobra myśl. - Zastanowił się don Biagio. - Może pani generałowa wyprosiłaby u
męża...
- Pojadę - postanowiła.
- Do Mediolanu?
- Do Mediolanu. Znajdę ją w pałacu Serbelloni. Tak piszą w gazecie, prawda? Myślę, że mnie
jeszcze pamięta. Była zawsze tak dobra i to jej zawdzięczam wyjście z więzienia, a może i
życie. Bo nie wiadomo, jak by mnie potraktowała Rewolucja...
- Jedź, dziecko - zadecydował don Biagio. - Weź ze sobą Tina, nikt inny nie jest potrzebny.
Mój sąsiad, Carlo, da ci dwukółkę, lekką i wygodną. W sam raz na dwie osoby. Musisz tylko
dobrze zapłacić, bo Carlo obawiałby się o konia... I tym razem niech Katarzyna pilnuje Canisa.
W tej wyprawie pies tylko by ci zawadzał.
- Tak, don Biagio - powiedziała posłusznie. - Naturalnie.
* * *
- Właściwie nie jest piękna - mówią urodziwe włoskie damy, zdumione adoracją, jaką
wzbudza generałowa.
- Jest szalenie elegancka - stwierdzają inne. - Spójrzcie, co za suknia, a pantofelki!... Jak
dobrane kolory, a klejnoty!... Diadem i bransolety... Przepiękne!
- Ma cudowne oczy - dodają jeszcze inne - no i jest wyjątkowo zgrabna! Figura jak u młodej
dziewczyny. A przecież ma duże dzieci... I podobno starsza od generała... To zresztą widać.
Na taki dekolt nie każda może sobie pozwolić...
- I nie nosi koszuli... - szepczą zgorszone.
- Taka teraz moda w Paryżu - dodają śmielsze.
Można powiedzieć, że od swojego przyjazdu obywatelka Bonaparte panuje w stolicy
Lombardii. Wszyscy są na jej rozkazy. Otacza ją dwór godny monarchini. Szybko też
przejmuje mediolańskie zwyczaje: gdy upał opada, w orzeźwiającej świeżości wieczoru
pokazuje się na Corso w odkrytej kolasce.
Nosi olśniewające paryskie toalety, które przyciągają zawistne spojrzenia włoskich
piękności.
Powóz chwilami staje, by pasażerka mogła wymienić uprzejmości z przejeżdżającymi
damami. Poza tym jest w dobrym tonie zatrzymać się na Corsia dei Servi u tamtejszego
cukiernika i kazać sobie podać porcję lodów, nie wysiadając z niskiego powoziku, czyli tak
zwanej bastardelli. Tak nakazuje zwyczaj.
Wieczorem, w jarzących się od setek świec wspaniałych salonach, otwartych na parkowe
gazony i kwietniki, "niezrównana Józefina" przyjmuje towarzyską śmietankę Mediolanu. Są
tam między innymi żony wysokich francuskich urzędników, przedstawiciele weneckiego
doży, wielkiego księcia Toskanii, króla Sardynii i bukiet tutejszych wielkich dam, równie jak
generałowa odkrywających swe wdzięki, bo tak każe moda.
Bonaparte tylko dwa dni cieszył się swoim skarbem. Francuzi oblegają Mantuę i obecność
wodza jest tam konieczna. Co dzień jednak do pałacu Serbelloni przybywa kurier z
płomiennym listem, rzadko jednak dostaje w odpowiedzi krótki bilecik.
Obywatelka Bonaparte jest zbyt zajęta, nie ma czasu na korespondencję. Co dzień
przyjmuje gości, a miasto na jej cześć urządza bale w ogrodach oświetlonych lampionami,
gdzie zaproszeni tańczą do białego rana.
Mimo tych ciągłych zabaw i rozrywek generałowa nudzi się w Mediolanie. Brak jej Paryża,
specyficznej atmosfery wesołej stolicy Francji, brak tamtejszych przyjaciół.
I właśnie takiego nudnego popołudnia podczas sjesty, gdy leżąc we wspaniałym łożu
wspartym na złoconych kolumnach dźwigających baldachim z purpurowego adamaszku, nie
mogła zasnąć rozgniewana na męża, na Italię, na Mediolan, na zginającą się w ukłonach
służbę, na cały ten przymus trzymający ją z dala od Paryża, posłyszała głosy w przyległym
salonie.
- Madame wypoczywa i nie można jej przeszkadzać.
- Kto tam jest, Luizo?
Fortun~e, ukochany mopsik generałowej, postrach gości i domowników, który śpi w łóżku
swej pani i nieraz zatopił zęby w łydce generała, wyrwany z przyjemnej drzemki, wściekle
ujadając, zeskoczył na posadzkę.
- Kto tam, Luizo? - powtórzyła pani.
- Młoda dama prosi o posłuchanie - pokojówka wsuwa się do sypialni, zręcznie unikając
kłów mopsika. - Mówi, że pani generałowa ją zna. Nazywa się Tekla...
- Tekla? - zastanawia się generałowa, a po chwili z okrzykiem radości zrywa się z łóżka. -
Wpuść ją, wpuść natychmiast i rozsuń zasłony... Nic nie widać!...
Tekla po długiej podróży miała czas doprowadzić się do porządku w zajeździe, gdzie
zostawiła Tina z wózkiem. Nosi teraz elegancką suknię w kolorze popiołu i takież pantofelki.
Ma jeszcze wytworną toaletę na zmianę, ale ta wraz z wykwintnymi drobiazgami została w
wynajętym w zajeździe pokoju.
- Tekla, moja droga Tekla! - woła generałowa, chwytając dziewczynę w objęcia. - Jak ślicznie
wyglądasz! Pamiętasz, cośmy przeżyły u Karmelitów?
- Wszystko pamiętam, pani Różo - mówi Tekla wzruszona serdecznością powitania. - Wiem,
wiem - dodaje - teraz jesteś, pani, Józefiną, ale w mojej pamięci żyje pani Róża, której
zawdzięczam ocalenie.
- Luizo, przynieś nam tego lekkiego wina, które tak mi smakuje - zwraca się generałowa do
pokojowej - i ciasteczka i owoce. Mów, Teklo, co się z tobą działo, i jak się tu znalazłaś, w
Mediolanie?
- Wyczytałam w gazecie, że przybyłaś, pani, do Italii. Mieszkam teraz w Piemoncie, mam
tam dom. Dostałam spadek.
- Och, jakie to wszystko nadzwyczajne! - woła generałowa, składając ręce. - Opowiedz,
proszę, kiedy i jak wydostałaś się z Paryża... To nie było łatwe, jak przypuszczam.
- Nie było łatwe - wzdycha Tekla. - Moją kuzynkę zgilotynowano. Zostałam sama. Ale
spotkałam dobrych, szlachetnych ludzi... Pomogli mi...
- Jesteś zdaje się Polką, o ile dobrze pamiętam. Opowiadałaś mi, prawda?
- Tak, ale okazało się, że w Piemoncie miałam krewniaka, który umierając zapisał mi swój
dom. O, to bardzo skromna siedziba - uśmiecha się, spoglądając na przepych sypialni - ale dla
mnie to prawie pałac Serbelloni. Jestem tam u siebie, zabezpieczona do końca życia.
Długo namyślała się, czy wtajemniczyć panią Różę w zmianę swego nazwiska i sytuacji.
Doszła jednak do wniosku, że powinna zachować jak najdalej idącą ostrożność. Nie dlatego,
by nie ufała pani Róży, o nie, ale lepiej nie wywoływać zbędnych komentarzy, wyjaśnień, zbyt
może zawiłych, które mogłyby ją postawić w fałszywej sytuacji, ukazując całą historię
Klotyldy de Nanterre w złym świetle. Może by jej nawet nie uwierzono, uznając za oszustkę
podszywającą się pod cudzą tożsamość dla wyłudzenia spadku? Wszystko było możliwe.
Bezpieczniej więc milczeć. Przykazała też chłopcu, by nic o niej nie opowiadał, a Tino, z
natury dyskretny, przyrzekł zastosować się do poleceń panienki.
- Jest wojna - mówiła - Francuzi to nasi wrogowie. Niech jak najmniej o nas wiedzą.
- Ma panienka rację - stwierdził Tino. - Nie daj Boże, bym znowu wpadł w ich ręce..
Odświeżywszy się, pospieszyła do pałacu Serbelloni. Nie tak łatwo było przejść przez bramę
strzeżoną przez posterunki wojskowe, tym bardziej dla kogoś, kto jak ona nie wjeżdżał
wytwornym ekwipażem, a wysiadł z dorożki. Starała się przybrać wyniosłą minę, co wreszcie
przekonało straż, a potem portiera, że Signorina należy jednak do dobrego towarzystwa,
uchylił więc furtki, a Tekla szybko posunęła się w stronę podjazdu.
O tej godzinie było tu dość pustawo, pora sjesty zatrzymywała w domach wytwornych
bywalców pałacu, i Tekla bez przeszkody wstąpiła na stopnie wspaniałego ganku wspartego
na jońskich kolumnach. Pierwszego napotkanego lokaja zapytała o generałową.
Skierowana wyżej i przekazana w ręce innego fagasa dotarła wreszcie do "Mademoiselle
Louise", pokojowej, która cieszyła się wśród służby wielkim autorytetem.
"Mademoiselle Louise", obejrzawszy od stóp do głów nowo przybyłą, widząc jej pańską
minę, ośmieliła się zakłócić odpoczynek Madame.
Teraz obie, Józefina i Tekla, siedziały obok siebie przed stoliczkiem zastawionym wykwintną
colazione wśród sreber i kryształów, w których słońce przeciskając się przez uchylone
purpurowe kotary, zapalało ognie godne brylantów.
- Tak więc mieszkasz w Piemoncie? - stwierdzała ze zdumieniem generałowa. - A... nie
nudzisz się tu? Italia wydaje mi się nie do zniesienia.
- Dlaczego? mnie tu bardzo dobrze.
- Ale Paryż... - zaczęła Józefina.
- Paryż - wzdrygnęła się Tekla. - Nienawidzę Paryża! Przeżyłam tam piekło.
- Wszyscyśmy przeżyli piekło, ale to minęło, a teraz Paryż... Świetnie byś się tam bawiła... Z
twoją urodą zrobiłabyś furorę... podbiłabyś niejedno serce... Wreszcie wyszłabyś dobrze za
mąż... Mężczyźni rozglądają się za ładnymi dziewczętami... A jest wielu bogatych kawalerów
do wzięcia...
- Nie, nie - poczuła dziwną przykrość, jak gdyby pani Róża powiedziała jej coś niemiłego. -
Wolę Piemont i góry... Wychowałam się na wsi, wśród lasów, pól i ogrodów... Zachwyca mnie
piękno przyrody... Nie chciałabym już mieszkać w mieście...
- Nie możesz zapomnieć czasów Terroru - zauważyła z uśmiechem pani Róża, zatapiając
ząbki w kruche ciasteczko, które z wdziękiem uszczknęła ze srebrnej patery. - Ale czas cię
uleczy, a Paryż znowu jest wesołym miastem, gdzie znajdziesz wszystko, czego dusza
zapragnie. A już jeśli chodzi o modę i toalety... Te tutejsze damy nic się na tym nie znają... Nie
mają gustu. Nie uważasz?
- Może... - powiedziała niepewnie. - Ja się też nie znam... Po tym, co przeżyłam...
- Kobieta zawsze powinna myśleć o strojach, o modzie i o toaletach. Uroda to największy
skarb kobiety. Nietrwały jednak. Pamiętaj o tym. Mężczyźni szukają w nas zgrabnej figury i
miłości... Niczego innego. Nic więcej nie jest im potrzebne.
- Czyż tylko tacy są mężczyźni? - spytała z niedowierzaniem.
- Och, popełniają przez nas większe lub mniejsze głupstwa, często tracą dla nas głowę, ale
to nie trwa wiecznie... - pani Róża odchyliła się na oparcie kanapki, wysuwając spod sukni
maleńką stópkę w kosztownym pantofelku.
- Ale pani... - zaczęła Tekla. - Jesteś chyba szczęśliwa... Poślubiłaś bohatera... Generał, jak
mówią, kocha cię do szaleństwa.
- O tak - zaśmiała się pani Róża. - Bonaparte jest rzeczywiście szalony... i taki śmieszny...
- Śmieszny? - zdumiała się Tekla.
- W każdym razie zabawny - poprawiła się pani Róża. - Co dzień śle do mnie długie epistoły -
wskazała sąsiedni stolik zarzucony papierami. - I nie rozumie, że męczy mnie
korespondencja. O tu, widzisz - wzięła jeden z gęsto zapisanych arkusików - zobacz, co pisze,
jeśli to cię ciekawi - dodała.
Tekla ujęła podawany jej papier. Była ciekawa, była bardzo ciekawa miłosnego listu
generała Bonaparte, równie ciekawa jego miłości, co i samej osoby bohatera.
"Od chwili gdy cię opuściłem, jestem ciągle smutny. - Czytała. - Moim szczęściem jest być
przy tobie. Ciągle wspominam twoje pocałunki, twoje łzy, twoją miłą zazdrość, a wdzięki
nieporównanej Józefiny rozpalają płomień w moim sercu i w zmysłach. Jeszcze kilka dni temu
myślałem, że cię kocham, ale odkąd cię znowu ujrzałem, kocham cię tysiąc razy więcej.
Odkąd cię poznałem, co dzień uwielbiam cię goręcej, a to wskazuje, jak fałszywą jest
maksyma La Bruy~ere'a, który twierdził, że <miłość przychodzi nagle>. Wszystko przecież w
naturze inaczej rozwija się i wzrasta. Ach, błagam cię, pozwól mi dojrzeć choć jedną z twoich
wad. Bądź mniej piękna, mniej urocza, mniej czuła, a przede wszystkim mniej dobra. A
ponadto nie bądź nigdy zazdrosna i nie płacz. Twoje łzy odejmują mi rozum, palą krew.
Wypoczywaj. Dbaj o zdrowie. I przyjedź do mnie. Pragnąłbym, byśmy przed śmiercią mogli
powiedzieć: Przeżyliśmy tyle szczęśliwych dni! Milion pocałunków, a nawet ucałowanie dla
Fortun~e, mimo jego złośliwości".
Długo siedziała bez ruchu i bez słowa, ściskając arkusik białego papieru, który zdawał się
parzyć jej palce.
Pani Róża chrupała ciasteczka, zanurzała usta w kryształowym kieliszku i nie przerywała
milczenia. O czym myślała?
- Jesteś, pani, najszczęśliwszą kobietą na świecie - powiedziała cicho Tekla. - Taką miłość
spotyka się chyba nie często na drodze życia, a ty, pani, miałaś to szczęście. Przypominam
sobie przepowiednię, o której opowiadałaś w więzieniu... Czymże jednak korona wobec
takiego uczucia? I to twój mąż... ten bohater. Zaprawdę, godna jesteś zazdrości.
- Tak sądzisz? - Pani Róża odsunęła pieska, który domagał się następnego ciasteczka. -
Uważam, że obowiązkiem mężczyzny jest kochać żonę, uwielbiać ją nawet. Kobieta daje mu
wszystko, daje mu siebie. A jeżeli do tego jest piękna i powabna, to stokrotnie wynagradza
jego afekt.
- Ty, pani, wiesz o tym najlepiej. - Tekla czuje nagły ból. - Masz już drugiego męża i więcej
wiesz o miłości niż ja... O prawdziwej miłości, tej, która nigdy nie minie i przetrwa wieczność.
- Wieczność!... - głos pani Róży zdradzał smutek. - Czy myślisz, że mężczyźni zdolni są do
takiej wierności? Nie znasz, Teklo, życia, ludzi... I chyba nic nie wiesz o miłości. Wyobrażasz
sobie wszystko inaczej, niż jest naprawdę.
Fortun~e, zjadłszy parę ciasteczek, które pani Róża wsunęła mu do pyszczka, ułożył się przy
nogach Tekli na puszystym dywanie, starannie przedtem obwąchawszy dół spódnicy gościa.
Tekla schyliła się i pogłaskała pieska, który nie otworzył oczu, a tylko poruszył krótkim
ogonkiem na znak zadowolenia.
- Ja pragnę tylko takiej miłości, która przetrwa wieczność - powiedziała, nie podnosząc
głowy. - Innej nie chcę.
- Obawiam się - westchnęła pani Róża - że będziesz zmuszona zadowolić się uczuciem mniej
wzniosłym. Zresztą taka wieczna miłość mogłaby się nawet stać nudna. Chciałabym, żebyś
poznała Bonapartego - dodała nagle, a spojrzawszy na uśpionego Fortun~e zauważyła: -
Chyba, Teklo, zaczarowałaś mego pieska! Nikt go nie lubi, wszyscy się go boją, a i on nikogo
nie darzy przywiązaniem. Kocha tylko mnie.
- On czuje, że ja go lubię - szepnęła Tekla, podnosząc się z kanapki. - Wybacz, pani, że
zabrałam ci tyle czasu. Mam też prośbę, ale mogłabym ją przedstawić wyłącznie samemu
generałowi Bonaparte, bo tylko on potrafiłby mi pomóc. A jego, niestety, nie ma w
Mediolanie....
W tej chwili wsunęła się "Mademoiselle Louise".
- Właśnie przyjechał kurier z Brescii - powiedziała mizdrząc się i na srebrnej tacy podała list.
- Widzisz, Teklo - pani Róża rozłożyła arkusik i przebiegła oczami pismo. - Bonaparte jutro tu
będzie. Dobrze się więc składa. Luizo - zwróciła się do służącej - zaprowadzisz panienkę do
błękitnego pokoju.
- O, dziękuję, pani Różo, wynajęłam pokój w zajeździe. Zostawiłam tam konia i...
- Każ, Luizo, zaprzęgać - przerwała generałowa. - Trzeba przywieźć rzeczy panienki.
Tino z wózkiem został w zajeździe, a oberżysta, widząc wspaniały ekwipaż, jakim zajechała
Tekla, obiecał mieć o chłopca i konia szczególne staranie.
Dziewczyna, uspokojona, wróciła do pałacu Serbelloni, oczekując spotkania z generałem
Bonaparte. Wieczorem, przedstawiona gronu mediolańskich dam, musiała pokazać się w
salonie.
Pani Róża wszystkim opowiedziała dramatyczne okoliczności, w jakich się poznały, i Teklę,
jako dawną "przyjaciółkę" generałowej, obdarzono wszelkimi względami i atencją.
Całą noc powtarzała sobie słowa miłości, jakie generał Bonaparte skierował do żony. Piękne
słowa, najpiękniejsze, jakich może pragnąć kobieta. Pani Róża jednak nie wydawała się
zadowolona. I nudziła się, nudziła się, mając takiego męża!
Była coraz ciekawsza bohatera, bo takim go widziała: bohaterem. Czyż nie wygrywał bitwy
za bitwą, nie brał jeńców, nie zdobywał armat i sztandarów obcych regimentów, które
rozgromił siłą swego oręża? Austriacy byli i jej wrogami, wzięli przecież udział w rozbiorze
Polski. Tu, w Mediolanie, wszystko się jakoś zmieniło w jej postrzeganiu tej wojny. I gdyby nie
Piemont, który uważała teraz za drugą ojczyznę, gdyby nie krwawe wspomnienia z Rewolucji,
całym sercem stałaby po stronie generała Bonapartego. I on, i ona mieli przecież wspólnego
wroga: Austrię.
Nazajutrz od rana wielki ruch panował w pałacu i w ogrodach, skąd znoszono naręcza
kwiatów do buduaru generałowej i do salonów.
Otoczona przepychem tego wspaniałego wnętrza, Tekla pomyślała o Różyczce, o ślicznej,
nierozsądnej Różyczce, która w podobnych pałacach była zawsze u siebie. Znowu poczuła
dawny ból, przypomniała ten straszny dzień u matki Mitou, gdy któryś z bywalców winiarni
oznajmił o zgilotynowaniu polskiej księżnej. Znowu poczuła się dawną Teklą, którą dopiero
miłość Pasterza oderwała od tragedii wspomnień. Miłość Pasterza... Minęła chyba
bezpowrotnie, mimo uspokajających słów don Biagia.
Pasterz... jej Pasterz... Hrabia Certa... Hrabia Enzo Certa... Wielki pan, dziedzic wspaniałej
fortuny... Ostatni z rodu... Biedne, nieszczęśliwe dziecko, po stracie ukochanego ojca
pozbawione miłości, bo matka... Samotny chłopiec, zbyt dumny, by przyjmować ofiarowaną
mu zewsząd jałmużnę litości... Dlatego odsunął tych wiernych i życzliwych, bo nie chciał, by
się użalali nad sierotą.
A co matka? Rozkochana w drugim francuskim mężu tak, jak nigdy nie była rozkochana w
hrabim Certa. Chłopiec to pewnie zrozumiał, w każdym razie zobaczył, a biedny pan de
Nanterre...
Tak, cóż był winien pan de Nanterre? Może gdyby nie jego wyjątkowa uroda, hrabina nie
zakochałaby się w nim do szaleństwa. Do szaleństwa, tak mówili i notariusz, i don Biagio, i
Katarzyna.
I chłopiec to widział, te objawy miłości rozpalały w nim nienawiść do Francuza, bo miłość ta
należna była jego ojcu i jemu, nie "obcemu przybłędzie", jak nazywał ojczyma.
Biedny pan de Nanterre! Zmuszony ukryć na samym dnie serca nieszczęśliwą, choć
wzajemną miłość do jakiejś smutnej dziewczyny... "Zawsze"... Biedny pan de Nanterre pełen
najlepszych chęci przyjścia z pomocą osieroconemu chłopcu, gdy zgodził się poślubić jego
matkę.
Tak, Tekla wie, że "stryj de Nanterre" miał najlepsze chęci i że chłopiec sam siebie
unieszczęśliwił, odpychając człowieka, w którym znalazłby przypuszczalnie najwierniejszego
przyjaciela.
I hrabina... Zginęła tragicznie, straszną śmiercią, w płomieniach... Jakie fatum wisiało nad tą
rodziną i kto był złym duchem Certów? Kto rozpętał te katastrofy? Bo oto ostatni tego
nazwiska też doznawał klęski. I to ona... Ale czyż mogła przypuszczać, że Pasterz... Tak, mogła
i powinna była - odpowiadała sobie, leżąc we wspaniałym łożu błękitnego pokoju w pałacu
Serbelloni. - Wystarczyło na niego popatrzeć, by wiedzieć. Ale ona była ślepa, ślepa i głupia. I
nic nie rozumiała. A on ją kochał. Tak, jak pragnęła, by ją kochano. A teraz...
- Nienawidzi mnie, gardzi mną - mówiła sobie wpatrzona w połyskujący w ciemności brokat
baldachimu. - Nawet Canis jest mu wstrętny, to co mówić o mnie... - I przypomniała sobie
wyczytane gdzieś zdanie: "miłość, gdy gaśnie, natychmiast przemienia się w nienawiść".
Od samego rana zaroiło się od mundurów: szaserzy, gwardziści, huzarzy... Czerwień, czerń,
błękit i złoto. Dużo złota. Pałac jak gdyby obudził się ze snu. Korytarzami przebiegali lokaje,
butni oficerowie i adiutanci spieszący po rozkazy. Na schodach dzwoniły ostrogi; przed
wejściem do salonów szable i szpady pozostawiano w antyszambrze.
Mademoiselle Louise poprosiła Teklę na śniadanie. I wreszcie dziewczyna mogła na własne
oczy zobaczyć zwycięzcę Austriaków.
Pani Róża siedziała półleżąc na obitej bladożółtym adamaszkiem causeuse'ie. Generał stał
nachylony nad nią, coś mówił. Gdy Tekla weszła, zamilkł i odwrócił się do dziewczyny.
- Oto Tekla, o której ci mówiłam - zaczęła pani Róża.
Generał skłonił się dość niezgrabnie, widać nie przywiązywał wagi do salonowych manier.
Niewielkiego wzrostu, drobny i bardzo szczupły, robił wrażenie człowieka zmęczonego, ale
głowa jego była piękna. Oczy duże, pełne blasku, rysy ostre, jak rzeźbione w kamei. Włosy
ciemne, niestarannie uczesane, obejmowały tę surową twarz niczym ramy starego portretu.
Mój Boże - myślała Tekla. - Pani Róża jest chyba ślepa! Widzi w nim tylko chudego
młodzieńca niewielkiego wzrostu, nie dostrzegając geniusza. A przecież to bije w oczy! To nie
jest człowiek zwykły jak tysiące innych, to bohater.
I nagle generał uśmiechnął się patrząc na nią, a ten uśmiech, który obok oczu stanowił o
jego nieodpartym uroku, przemienił całą tę nad wiek poważną twarz.
- Jesteś, obywatelko, Polką, jak słyszałem - głos był równie urokliwy, jak uśmiech i oczy. -
Mam tu twego rodaka w armii, zaraz każę go poszukać - skinął na stojącego u drzwi lokaja.
- Przybyłam z Piemontu, generale - powiedziała Tekla - i będę bardzo rada spotykając
rodaka.
- Wiem o twoich paryskich... kłopotach - podszedł do niej bliżej, podsuwając fotel. -
Spocznij, obywatelko, i powiedz, w czym mógłbym ci służyć.
- Chodzi o konia i o stajennego - wyrzuciła prędko. - W sąsiedztwie wsi, w której mieszkam,
francuscy żołnierze zabrali konie i...
- Potrzebujemy koni - przerwał. - Nic ci, niestety, nie mogę pomóc.
- Nie chodzi o konie! - wybuchnęła z rozpaczą, tracąc nadzieję na odzyskanie klaczy i
uwolnienie stajennego. - Chodzi o ukochaną klacz, którą zabrano właścicielowi podczas jego
nieobecności, poraniwszy przy tym koniuszego. Człowiek ten bronił własności swego pana,
ale go pobito, przytroczono do siodła jednego z żołnierzy i również zabrano.
- Widziałaś to na własne oczy, obywatelko?
- Nie, ale słyszałam. Tak opowiadali naoczni świadkowie. Zwracam się do twojego poczucia
sprawiedliwości, generale. Chciałabym cię prosić o zwrot klaczy i uwolnienie stajennego.
- Znasz go?
- Nie - zarumieniła się. - Ale wiem, że na imię mu Luigi. Luigi z Roccanera.
- A właściciel klaczy?
- To... hrabia Certa - zarumieniła się jeszcze bardziej.
- Znasz go, prawda? - głos stracił poprzednią ostrość.
- Znam. Oskarżył mnie o nasłanie Francuzów... - powiedziała cicho, połykając łzy. - I dlatego
chciałabym...
- Rozumiem. Obawiam się tylko, że co do klaczy, będzie trudno ją odnaleźć.
- Luigi rozpozna - szepnęła.
- Szukajmy więc stajennego.
Przez cały czas tej rozmowy pani Róża nie spuściła oczu z Tekli. Uśmiechała się leciutko, jak
to tylko ona potrafiła, i dziewczyna zrozumiała, że jej miłość do "Pasterza" przestała być dla
generałowej tajemnicą.
- Każ, mój drogi, odszukać tego człowieka i konia - powiedziała, przechylając się z wdziękiem
w stronę męża.
Tekla pochwyciła błysk oczu generała spoglądającego na żonę z nieukrywanym
uwielbieniem i zachwytem.
- Byłabym ci wdzięczna, generale... niewymownie wdzięczna... - powiedziała prędko. -
Jednakże nie chcę, by hrabia dowiedział się o mojej interwencji... Obawiałabym się, że to
jeszcze pogorszyłoby jego o mnie złe mniemanie...
- Jakże to możliwe? - zdziwił się szarmancko. - Złe o tobie mniemanie, obywatelko?
- Tak, hrabia mnie posądza o fałsz i wrogość - z trudem powstrzymała cisnące się do oczu
łzy.
- To jakiś potwór, ten hrabia - zauważył z galanterią. - Wystarczy na ciebie spojrzeć,
obywatelko, by wiedzieć, kim jesteś.
- Nie każdy jest takim znawcą ludzi jak ty, generale - ożywiła się. - Stary proboszcz z mojej
wioski, nie znając cię osobiście, a jedynie sądząc po twych wojennych sukcesach i
dyplomatycznych poczynaniach, uważa cię za prawdziwego znawcę charakterów... i widzi
twój geniusz...
- Któż to taki, ten ksiądz? - spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- To don Biagio, mój stary przyjaciel. On cię podziwia, generale.
W tej chwili wszedł młody adiutant i wyprężył się przed dowódcą.
- Cóż tam? Czy stajenny Luigi odnaleziony?
- Odnaleziony. Czeka na rozkazy.
Generał spojrzał na żonę, która skinęła głową.
- Wprowadź go.
Po chwili dwóch żołnierzy wprowadziło więźnia. Luigi był młody, widać dumny, bo stał
wyprostowany z wysoko podniesioną głową. Niewola nie złamała jego charakteru.
- To ty jesteś Luigi, stajenny hrabiego Certa z Roccanera? - spytał generał po włosku.
- Tak, to ja - odparł więzień.
Ubranie miał poszarpane, na brudnej koszuli ciemniały plamy krwi. Patrzył prosto w oczy
Bonapartego.
- Gdzie jest klacz, o którą walczyłeś?
- Wziął ją młody porucznik, a jego ordynans nie umie obchodzić się z końmi, a to delikatna
klacz wysokiej rasy.
- Widziałeś ją?
- Tak, wczoraj. Jest tutaj, poznała mnie... - głos więźnia zadrżał.
- Lubisz konie?
- Lubimy je, i hrabia, i ja.
- Jak na imię klaczy?
- Bella. Jak zawołać, odzywa się.
- Pójdziesz i odszukasz ją. Przyprowadzić klacz - zwrócił się do towarzyszących więźniowi
żołnierzy.
Zasalutowali i wyszli.
Tekli mocno biło serce. Luigi bardzo jej się spodobał.
Lokaj tymczasem nakrył niewielki stolik pod oknem. Podano śniadanie. Pani Róża była
zamyślona i małomówna, generał jadł szybko. Cały czas wyglądał, jak gdyby się spieszył.
Tekla przypuszczała, że wolałby pozostać z żoną sam. Czuła się też skrępowana w tej - jak się
jej zdawało - niezręcznej sytuacji.
Gdy lokaj wniósł srebrny dzbanek z kawą, Bonaparte przechylił się ku żonie, ujął jej rękę i
długo całował.
- Przyznasz, obywatelko - zwrócił się do Tekli - że mało jest tak pięknych rączek jak ta.
Usta pani Róży rozchylił uśmiech ledwie uchwytny, ukazując drobne i białe ząbki.
- Mało - przytaknęła Tekla. - Jesteś bardzo szczęśliwy, generale, a pani Róża... - zamilkła.
- Dokończ, proszę.
- Godna jest zazdrości - szepnęła zarumieniona.
Gdy potem, w Roccabruna, opowiadała staremu przyjacielowi zdarzenia owego dnia, po raz
drugi ujrzała w myśli tę scenę równie wyraźnie jak wówczas, gdy przebywała w tym
wspaniałym buduarze wypełnionym obecnością tak wyrafinowanie wykwintnej kobiety jak
generałowa.
Znowu widziała harmonijne proporcje tego wnętrza, pastelowe barwy malowideł na
plafonie, drżące, jak gdyby trącane westchnieniem kaskady nanizanych kryształów, które
spływały spod wielkiego pająka, okrągły stolik okryty sięgającą podłogi adamaszkową
serwetą obszytą bezcenną koronką i nóżki pani Róży w prześlicznych pantofelkach tonące w
puszystym wschodnim dywanie.
Fortun~e był chyba rzeczywiście zaczarowany, gdyż nie zawarczał ani razu, leżał spokojnie
przy Tekli, nie interesując się obecnymi w buduarze osobami.
- Cóż to Fortun~e taki dziś łaskawy? - zauważył w pewnej chwili Bonaparte.
- To Tekla - wyjaśniła pani Róża. - Chyba się w niej zakochał.
A później, gdy zameldowano o przyprowadzeniu klaczy, wszyscy wyszli na balkon.
- Bella! - zawołał Luigi. - Bella!
Klacz zarżała cichutko, zwracając ku człowiekowi małą głowę na pięknie wygiętej szyi.
Usiłowała dotknąć go nozdrzami, lecz stał zbyt daleko.
- Podejdź bliżej - rozkazał generał.
Luigi zbliżył się do klaczy. Tekla nigdy nie zapomni tego powitania. W cichym rżeniu konia
było coś czułego, serdecznego, niczym pieszczota. A Luigi chyba płakał. Nie była tego pewna,
bo grzywa Belli zasłaniała mu twarz, a on obejmował jej szyję. Stali tak długo, człowiek i koń,
złączeni nie tylko uściskiem, lecz głęboką im tylko odczuwaną przyjaźnią i tkliwością.
- Puść tego człowieka wolno wraz z klaczą - zaszeptała pani Róża, opierając się na ramieniu
męża.
- Naturalnie - odparł. - Ja też kocham konie - adiutantowi zaś rozkazał, by dano Luigiemu
czystą koszulę i wyprawiono go do domu.
Tekla widziała, jak na kartce nagryzmolonej przez adiutanta Bonaparte złożył swój podpis.
- Dać mu na drogę pieniędzy - rozkazał.
- Dziękuję, generale - wyszeptała. - Moja misja spełniona, ja też mogę wracać.
- Nie puszczę cię tak prędko - zaprotestowała pani Róża. - Generał jutro odjeżdża, musisz
zostać ze mną.
I została, została w świecie, który był niegdyś światem Różyczki, a trochę i jej światem,
owym światem, który zapadł się gdzieś w podziemną czeluść, zmieciony z powierzchni ziemi
wichrem Rewolucji. Świat ów, zdawałoby się zaginiony na wieki, oto ożył tu, w Italii, w tym
starym pałacu przywrócony na nowo do istnienia siłą miłości. Bo tylko miłość mogła go
wskrzesić, Bonaparte był przecież żołnierzem Republiki, a jednak z miłości tym właśnie
pięknem dawnego świata otoczył uwielbianą kobietę. Sam, na polu walki, żył jak Spartiata,
jak średniowieczny mnich oddany ascezie, a jego mundur - jak zauważyła Tekla podczas
wieczornego przyjęcia - odbijał prostotą i surowością od świetnych uniformów jego oficerów.
Bo taki był Bonaparte. Prosty. Odlany z jednej jak gdyby bryły. A mimo to wcale nie był
skromny. Tekla zauważyła w nim dumę i pewność siebie człowieka, który wie, ile jest wart, i
zna swoje możliwości. W tej chwili wydawały jej się one nieograniczone.
Gdy następnego dnia, już po wyjeździe generała, wyraziła życzenie udania się do katedry,
zaprowadził ją tam jeden z adiutantów, pozostawiony w Mediolanie dla przekazania
pewnych rozkazów nadciągającym właśnie oddziałom z Genui.
Musiała być w sanktuarium poświęconym swojej patronce, musiała prosić Ją o pomoc. Don
Biagio kazał jej przecież nie tracić nadziei.
Pani Róża cieszyła się obecnością dziewczyny.
- Tak tu nudno, w tym Mediolanie - oświadczyła w pewnej chwili. - Wiele bym dała, by jak
najszybciej znaleźć się w Paryżu.
- Mediolan to piękne miasto - zauważyła Tekla - a pałac Serbelloni i twoje, pani, tu
apartamenty, są przecież wspaniałe.
- I w Paryżu mam pałacyk urządzony według mego gustu - pani Róża westchnęła. - Ale
Bonaparte chce mnie tu trzymać... nalega, bym przyjechała do niego do Brescii. A tam
przecież wojna...
Nie kocha go - myślała Tekla, głaszcząc Fortun~e śpiącego na jej kolanach. - A on dla niej
gotów na wszystko. I wszystko, czego dokonuje, dokonuje z myślą o niej. Nieszczęśliwy.
Bohater, udaje mu się to, czego tknie, a jednak nie udało mu się pozyskać tego jedynego
serca, na którym mu najwięcej zależy. Więcej może niż na całej tej "kampanii włoskiej", jak ją
nazywa Dyrektoriat.
Tak - powtarza sobie Tekla. - Bonaparte nie jest szczęśliwy. Zaspokaja jedynie swoją
ambicję, ogromną ambicję, i z pewnością dokona jeszcze rzeczy wielkich, może nawet
zadziwi świat. Ale nigdy nie będzie szczęśliwy, nie zdobędzie bowiem wzajemności kobiety,
która jest i być może pozostanie do końca największą miłością jego życia.
Czy to generał Hoche? - myśli Tekla wieczorem, splatając na noc warkocze. - Jasnowłosy
olbrzym, przeciwieństwo małego chudego generała. Pani Róża była w nim zakochana, Tekla
dobrze to widziała. Po co więc poślubiła tamtego, nie kochając go przecież. A Hoche...? Czy z
inną zdradza teraz młodą żonę? W więzieniu wyglądał na zakochanego w pani Róży. Pani
Róża... Józefina. Nowy kosztowny kostium narzucony na perkalikową sukienkę dziewczyny z
dalekiej Martyniki.
Różyczka i Mostowski... Pani Róża i generał Hoche... A może jest tu, teraz, ktoś inny? Może
ten młody kapitan... Hippolyte Charles... tak go jej przedstawiono. Kręcił się cały wieczór koło
pani Róży, a ona często spoglądała na niego... zbyt często. - Tekla wyciąga się pod
królewskim nieledwie baldachimem wielkiego łoża z rzeźbionymi kolumnami, przytulając
policzek do pachnącej werweną poduszki.
Wieczorem w salonie grano w karty. Mediolańskie damy miały dobrze zaopatrzone w złoto
suto haftowane sakiewki. Ale Bonaparte nie siadł do stolika.
- Rozgrywam bitwy na polu walki artylerią i piechotą - oświadczył - nie talią kart na zielonym
suknie.
Może bał się - myśli Tekla, posłyszała bowiem, jak któryś z gości zacytował włoskie
przysłowie:
Felice in gioco, disgraziato in amore - kto szczęśliwy w grze, ten nie ma szczęścia w miłości.
Pasowało to do Bonapartego, szczęście sprzyjało mu bowiem w grze wojennej, podczas gdy
w miłości... Nie chciała, by się domyślano klęski, jaką poniosło jego serce, nie chciała, by stał
się przedmiotem politowania. Jego przeznaczeniem było budzić podziw i entuzjazm, nie
litość. Tak go widziała. Ale pani Róża nie poznała się na nim i jeżeli nie myliły jej oczy,
przeniosła nad bohatera o cudownej rzymskiej głowie, tego wymuskanego kapitanka
sypiącego żartami, o urodzie w sam raz dobrej dla fryzjerczyka. Józefina... "Niezrównana
Józefina". Tym razem zawiódł tak zdawałoby się dobry gust pani generałowej.
Panna Maria Józefa Róża Tascher de La Pagerie
Wicehrabina de Beauharnais
Obywatelka Beauharnais
Wdowa Beauharnais
Generałowa Bonaparte.
A miała przecież być "więcej niż królową", jak przepowiedziała murzyńska wróżka. Czy
dlatego, że nadzieja na tron zawiodła, okazała się tak niełaskawa dla drugiego męża?
Xii
Wróciła zupełnie chora. Chora na Polskę, na ojczyznę, na swoją ziemię, na dom i bliskich.
Wszystkich. Tych jeszcze żyjących i tych, co odeszli, a których ledwie znała. No i na Różyczkę.
Ból wrócił z podwójną siłą.
Sprawił to młody człowiek o wyjątkowo pociągającej powierzchowności, który mimo
pięknych oczu bardziej pasujących do kobiety niż do oficera Armii Włoskiej, napełnił ją
smutkiem i goryczą.
- Polski jakobin - tak jej o nim powiedziano.
Przez całą powrotną drogę nie mogła otrząsnąć się z przykrego wrażenia. Stało się coś złego,
bardzo złego, ale nie wiedziała co. Tino, niespokojny, spoglądał na panienkę z ukosa, nie
rozumiejąc, co ją wprawiło w tak markotny nastrój; misja, w której wyruszyli do Mediolanu,
została przecież uwieńczona sukcesem. Luigi na hrabiowskiej klaczy pogalopował do domu.
Czemu więc panienka...?
Ten wieczór... ten jedyny wieczór, który generał Bonaparte spędził w pałacu Serbelloni,
gdzie stał sztab główny jego armii, był powodem złego nastroju dziewczyny.
Wśród barwnych mundurów zapełniających tego właśnie wieczoru pałacowe salony, wśród
błyskających złotem szamerunków i epoletów, biało-czerwonych szarf zawiązanych na
ramieniu generalskich adiutantów, ten jeden był najskromniejszy, ot, zwykły kapitan,
dorównujący prostotą stroju samemu głównodowodzącemu Armii Włoskiej.
A jednak to oni dwaj przyciągali wszystkie spojrzenia. Bonaparte jako zwycięzca, ten drugi,
jako młodzieniec wyjątkowej urody i dystynkcji. Nie interesowały go damy ścigające
zachwyconym wzrokiem tego nieznanego oficera. Jego oczy ślizgały się obojętnie po
obnażonych ramionach, z pogardą nieledwie muskały głębokie dekolty. Pozostał zimny i jak
gdyby duchem nieobecny.
Pani Róża przedstawiła go Tekli.
- To twój rodak - powiedziała z uśmiechem i odeszła w drugi koniec salonu.
Nazywał się Sułkowski, Józef Sułkowski. Słyszała już to nazwisko kiedyś, w Warszawie i, o ile
pamięta, poprzedzał je tytuł książęcy. Nie mogła jednak przypomnieć sobie nic więcej.
- Jesteś więc, pani, moją rodaczką - odezwał się pierwszy, co wykraczało poza ramy dobrego
wychowania.
Wygląd młodego kapitana, jego rasowa twarz i całe ułożenie świadczyły jednak, że dworne
maniery nie są mu obce. Przypuszczalnie chciał więc odciąć się od swego dawnego świata.
Jakobin...
- Jak słyszałem - ciągnął dalej - jesteś pani krewniaczką jakiejś polskiej księżnej, którą
zgilotynowano - wymówił to bez cienia współczucia.
- Jestem kuzynką księżnej Lubomirskiej - powiedziała Tekla krótko.
- Ach tak, Lubomirskiej. - Coś jakby uśmiech, a może grymas wygiął jego wargi. - Słyszałem o
tej egzekucji - dodał po chwili.
Tekla milczała. Było jej coraz bardziej przykro i mimo że słyszała znowu polską mowę, nie
tak wyobrażała sobie spotkanie z rodakiem.
- A ty, pani - podjął Sułkowski nie doczekawszy się żadnej uwagi - należysz pewnie do
równie arystokratycznego rodu, jak twoja kuzynka? - patrzył na nią wyczekująco, ale twarz
jego nie wyrażała najmniejszej sympatii dla rozmówczyni.
- Nie, kapitanie - Tekla spojrzała prosto w piękne oczy. - Jestem ubogą sierotą, przygarniętą
z łaski. Dlatego chyba ocalałam, choć zaznałam więzienia i cudem wydostałam się na
wolność.
Coś się zmieniło nie tylko w twarzy, ale i w całej postawie młodego człowieka. Było to tak
widoczne, że Tekla od razu odczuła tę zmianę.
Jakobin - pomyślała z goryczą i wyprostowana odchyliła się na oparcie krzesła.
- Wybacz, pani, moją ciekawość - Sułkowski pochylił się nad dziewczyną. - Pragnąłbym
wiedzieć...
- Dawno byłeś w kraju, kapitanie? - przerwała, nie chcąc wyjawiać ani swego nazwiska, ani
obecnej sytuacji owemu rodakowi, który z uwagi na urodę i rewolucyjne przekonania zwany
był w Paryżu "polskim Saint-Justem".
- Przybyłem, niestety, za późno, by od początku wziąć udział w kościuszkowskiej insurekcji -
powiedział z wyraźnym smutkiem. - Zwycięstwo pod Racławicami napełniło nas nadzieją, ale
klęska maciejowicka położyła kres niepodległościowym oczekiwaniom. Naczelnik Kościuszko,
ranny, dostał się do rosyjskiej niewoli. Czegóż mogliśmy się jeszcze spodziewać? Suworow
zdobył Pragę i wyrżnął część ludności. Warszawa zmuszona była kapitulować... Trzeci rozbiór
przypieczętował śmierć naszego państwa.
- A ty, kapitanie?
- Ja... - chwilę myślał. - Ja też, jak i ty, pani, zaznałem francuskiego więzienia. Ale to nie było
dla mnie przykre... Od początku byłem z nimi...
- A... te krwawe ekscesy Terroru? - zauważyła chłodno. - Czy to cię nie odrzuciło od
Rewolucji?
- Nie, pani. Te, jak je nazywasz, ekscesy, były często konieczne.
- Zamordowano jednak króla, królową...
- Małżonkowie Capet powinni byli zginąć - powiedział twardo. - W Warszawie, zamiast
ratować Ojczyznę, opłakiwano ich śmierć i odprawiano za nich nabożeństwa. Król przystąpił
do Targowicy... Jeden z moich dawnych kolegów z polskiego wojska, Jakub Jasiński, napisał
wówczas te wiersze:
"A gdy wam wolność, honor, majątki odjęto,
Wy płaczecie, że króla o mil trzysta ścięto.@"
Czyż nie słuszne to były słowa, zważywszy na tragiczną sytuację naszej ojczyzny? Przyznasz
chyba, pani, rację autorowi.
- Może i miał rację - pochyliła głowę. - Mówisz więc, kapitanie, że nasze państwo przestało
istnieć? Że Polski już nie ma?
- Polska żyje w nas - powiedział z żarem. - Z mapy Europy już ją jednak wymazano.
- Z mapy Europy... - powtórzyła.
- Tak. Następne pokolenia nic o niej nie będą wiedziały. Nazwa naszej Ojczyzny pozostanie
dla nich pustym dźwiękiem. Ot, jakaś prowincja wielkiego imperium... - głos mu zadrżał.
- Cóż więc z sobą zamierzasz? - spytała, czując po raz pierwszy jakąś wspólną więź z tym oto
polskim oficerem służącym w obcej armii, walczącym na obcej ziemi dla obcej mu zupełnie
sprawy.
- Co zamierzam...? - zamilkł i zapatrzył się w rozwarte na ogród okna. - Zamierzam się uczyć.
- Uczyć się? - spytała zdumiona. - Czego?
- Sztuki wojennej - wyrzucił gwałtownie. - Zdajesz sobie chyba, pani, sprawę, jakim
geniuszem jest generał Bonaparte. Nie mógłbym trafić do lepszej szkoły niż jego armia.
Generał Berthier, szef jego sztabu, to także dobry nauczyciel. Wprowadza mnie w arkana tej
sztuki, jaka może wkrótce przydać się ojczyźnie naszej. Po to tu jestem.
Patrzyła teraz na niego zupełnie już innymi oczami.
- Podobnie jak ty, pani - podjął po chwili cichym głosem - i ja jestem sierotą, i mnie
przygarnęli krewni, i jak ciebie wychowali z łaski. Wiele im zawdzięczam, ale... - zamilkł. -
Wiele też najadłem się goryczy i wówczas zrozumiałem...
- Co zrozumiałeś, kapitanie? - przerwała.
- Zrozumiałem, że osławiona Konstytucja majowa mało co zmieniła w doli upośledzonych.
Reformy były zbyt umiarkowane, z pięknie ułożonych zdań wyzierał strach przed społeczną
sprawiedliwością, który powstrzymywał tych wszystkich oświeconych prawodawców, którzy
obawiali się pójść za daleko... Tak daleko, jak poszła we Francji Rewolucja.
- Chciałbyś więc i u nas Rewolucji? - zawołała przestraszona.
- Tak, i u nas - pokiwał głową. - Miałem szesnaście lat, gdy zostałem sam, zdany wyłącznie
na siebie. Byłem porucznikiem w dziesiątym pułku piechoty wojsk konnych, którym dowodził
Ignacy Działyński. Słyszałaś może o nim?
- Słyszałam - przytaknęła zgnębiona.
- Przed pięciu laty awansowałem na kapitana i tak pewnie zostanie - zamilkł.
- Dlaczego?
- Nie zależy mi na karierze w obcej armii, nawet w armii tak mi bliskiej, jeśli chodzi o
rewolucyjne ideały, jak francuska. Ja muszę zgłębić sztukę dowodzenia, strategię, posiąść
tajemnicę wygrywania bitew nawet w najmniej sprzyjających temu warunkach. Jak on...
Bonaparte...
Tekli wydało się nagle, że mimo iż znajdowali się w pełnym gości salonie, wśród gwaru,
śmiechu, brzęku szkła, są jakoś od tego świetnego towarzystwa odgrodzeni niewidzialnym
murem, tak jednak szczelnym, że nikt nie ośmielał się wtargnąć w ich odosobnienie, ani
zamącić ich cichej intymności.
- Na Litwę wkroczyły rosyjskie wojska interwencyjne - zaczął po chwili.
- Wiem o tym - szepnęła. - Byłam jeszcze w kraju.
- Krótka i rozpaczliwa okazała się ta kampania litewska - Sułkowski pochylił głowę. -
Prowadzona przez nieudolne dowództwo, bez znajomości wojennych reguł... No i król
przystąpił do Targowicy. Kościuszko i książę Poniatowski podali się do dymisji... Warszawę
zajęły rosyjskie wojska, nazwano je "interwencyjnymi".
- Ale Konstytucja majowa... - zauważyła.
- Nie załatwiła niczego - przerwał gwałtownie. - Była zbyt nieśmiała, niepełna, zbyt
ustępliwa wobec kastowych uprzedzeń i wstecznych wyobrażeń szlachty.
- Ale...
- Ludzie są równi! - wyrzucił z ogniem. - Równi i wolni i żaden ciemny szlachcic nie ma prawa
wynosić się ponad "nieurodzonego", choć wykształconego mieszczanina. A już chłopi...
- Cóż więc z nami będzie, kapitanie? - podniosła na niego oczy. - Co będzie z naszą ojczyzną,
której już, jak mówisz, nie ma? Z narodem całym? Polacy, Litwini, pozostali przecież na
swojej ziemi. Co więc z nimi będzie?
- Zostaną obywatelami obcego państwa - zacisnął dłonie. - A właściwie trzech obcych
państw. Nie ruszając się z miejsca i pozostając na swojej ziemi, będą odtąd obywatelami
królestwa Prus, cesarstwa Austrii i Rosji. Od nich też, od tych naszych rodaków wydanych we
wrogie ręce, będzie zależało, czy pozostaną Polakami, bo może zaborcom uda się uczynić z
nich Austriaków, Prusaków czy Rosjan. Kto to wie? Wszystko jest możliwe.
- Nie mów tak, kapitanie - twarz jej pałała. - To być nie może. Zbyt wielkim i zbyt potężnym
byliśmy narodem, by nas tak łatwo spodlić. I nie zapominaj, że jeśli państwo nasze umarło, to
naród żyje.
- Może masz, pani, i rację - przyznał. - Nie należy tracić nadziei, póki są na świecie tacy
wodzowie jak Bonaparte.
- Tak w niego wierzysz?
- Wierzę - rzucił z mocą. - Wierzę, że w niedługim czasie stanie na czele francuskiego rządu,
zaprowadzi ład i odbuduje Francję.
- Odbuduje Francję? - zdziwiła się.
- Tak, ale nie tę zmurszałą monarchię, lecz nową, młodą republikę, która poprowadzi lud ku
szczytnym ideałom Rewolucji. To jest człowiek genialny - zakończył z ogniem.
- Jesteś drugą osobą widzącą w nim geniusza - powiedziała w zamyśleniu. - Tą pierwszą jest
stary proboszcz ze wsi, gdzie mieszkam.
- Włoch? - spytał.
- Włoch, Piemontczyk.
- Dziwne. To musi być jakiś szczególnie mądry klecha - zauważył z ironią.
- Brzydko się wyrażasz, kapitanie, o moim starym przyjacielu.
- Wybacz, pani, jeśli niechcący zadrasnąłem twoje uczucia. Ale takie są moje rewolucyjne
przekonania.
- Widzę, kapitanie, że bardzo cię kiedyś zraniono. W każdym razie Rewolucja nie miała
prawa zabijać mojej kuzynki. Księżna Lubomirska niczym jej nie zagrażała. Była płocha i nie
zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji. Została bezprawnie zamordowana po tragicznej
komedii procesu. Wiem, jak to wyglądało, byłam na sprawie nieszczęsnej hrabiny du Barry.
Lekkomyślnej i niemądrej, naiwnej i łatwowiernej. Zabito ją, by położyć rękę na jej
bogactwie. O to przecież chodziło Republice, a nie o rewolucyjne ideały.
- W tej dziedzinie nigdy się nie zgodzimy - zauważył z uśmiechem. - Rzeczywiście,
niepotrzebnie zabito pani kuzynkę. Była bardzo niemądra, jak słyszałem.
- Wstawiali się za nią rodacy przebywający w Paryżu - powiedziała surowo. - Pisał nawet do
Robespierre'a sam naczelnik Kościuszko...
- Owszem, byli w Paryżu polscy jakobini, Wojciech Turski, Klaudiusz Łazowski, syn dawnego
kucharza Stanisława Leszczyńskiego, ale w związku ze zdradą Dumourieza panowały
wówczas we Francji antypolskie nastroje.
- A cóż tu miała do rzeczy zdrada Dumourieza? - oburzyła się.
- A miała, bo w jego sztabie był Polak, generał Miączyński. Przez to nawet i ja ucierpiałem,
gdy wyjechawszy z Polski i przybywszy do Francji, starałem się bez skutku o przyjęcie do
francuskiej armii.
- Przecież cię do niej przyjęto - zawołała z żywością.
- Nie od razu. Od razu mi odmówiono, aresztowano, nawet po uwolnieniu nękano
rewizjami, uważając za szpiega emigrantów. Udało mi się jednak wstąpić w szeregi tak
zwanej misji wschodniej. Byłem w Turcji, gdzie werbowano sojuszników przeciw wrogiej
Francji koalicji. Znajdowałem się właśnie w Konstantynopolu, gdy doszła mnie wieść o
wybuchu powstania Kościuszkowskiego.
- I co wówczas zrobiłeś?
- Natychmiast wyruszyłem do Polski. Wierz mi, pani, ciężka to była droga. Austriackie straże
pilnie strzegły południowej granicy. Musiałem przebrać się za ormiańskiego kupca i
przyprawić sobie brodę, by wreszcie znaleźć się w kraju. Niestety, powstanie dogorywało. Na
początku tego roku znowu znalazłem się we Francji. Tym razem szczęście mi sprzyjało.
Zostałem obywatelem tego kraju i jako taki mogłem wstąpić do wojska. Przydzielono mnie
do Armii Włoskiej, na czym ogromnie mi zależało. Zostawiono mi moją rangę. Nigdy nie
zapomnę spotkania z generałem Bonaparte - dodał ciszej.
- Czy nastąpiło to tu, w Mediolanie?
- Nie, w Livorno. Tam pierwszy raz go zobaczyłem. Niestety, dotąd jeszcze nie zostałem
adiutantem naczelnego wodza - zauważył z goryczą. - Jestem, jak tu mówią "adiunktem
sztabu" pod rozkazami generała Berthier. Ale i to dobre... na początek - dodał po chwili.
- Taką więc sobie wybrałeś służbę - stwierdziła ze smutkiem. - Z dala od kraju.
- W kraju musiałbym walczyć w obcej armii.
- Przecież i ta obca...
- Niezupełnie. Tam są najeźdźcy i zaborcy, wrogowie. A tu...
- Właśnie. Co tu?
- Z tą armią łączy mnie wspólnota rewolucyjnych ideałów. A zresztą, generał Bonaparte
walczy z naszym wrogiem, z Austrią, i może nam kiedyś pomóc. A ja jestem żołnierzem i choć
otrzymałem staranne wykształcenie, znam kilka języków, nie widzę dla siebie innej drogi jak
wojsko.
- Chyba więc dobrze uczyniłeś, kapitanie, ucząc się tej trudnej sztuki wojennej pod takim
mistrzem jak Bonaparte - stwierdziła.
- Tak myślę - przyznał. - Poza tym dobrze jest, że Bonaparte ma pod ręką kogoś, kto może
przedstawić mu sprawę polską. Jest tu, co prawda, generał Dąbrowski, tworzący polskie
legiony...
- Możesz więc z nim razem - zaczęła.
- Nie, nie - przerwał. - Mnie chodzi o Bonapartego. To jest człowiek przyszłości. I nie
zdziwiłbym się... - zamilkł.
- Co chcesz powiedzieć, kapitanie? - spytała zaciekawiona.
- Nic, nic - pokręcił głową. - Mam różne projekty, roją mi się różne plany, które być może
pozostaną snami tylko. O tym jednak zadecyduje czas. I Bonaparte.
- Powiedz mi o nim coś jeszcze - poprosiła.
- Cóż mam ci powiedzieć? Spójrz na niego, o tam - wskazał wzrokiem kąt salonu, gdzie
wysokie postacie oficerów zasłaniały drobną figurkę wodza.
Stamtąd jednak, zza ich szerokich pleców, płynął jakiś niewidzialny, a dający się odczuć
fluid, coś nieuchwytnego, co sprawiało, że wszystkie spojrzenia, cała uwaga zebranych
kierowała się właśnie w tamtą stronę salonu.
- Livorno wyglądało jak wymarłe - zaczął Sułkowski. - Sklepy pozamykano, kobiety
pochowały się w domach. Mieszkańcy obawiali się Francuzów, biorąc ich za nowych Hunów -
zaśmiał się szyderczo. - Generał Bonaparte, odczytawszy moje listy polecające, kazał mi
jechać za sobą. Właśnie opuszczano miasto. Zwiedziłem tak kawał Toskanii, ale nie po to, by
podziwiać pejzaże i zabytki, lecz by umacniać władzę Republiki na tej ziemi. Tak dotarliśmy
do Bolonii. Stamtąd wysłano mnie do Ferrary, by przygotować wszystko na przyjęcie
generała. Jakiż tam powstał zamęt! Ludzie potracili głowy i niczego nie potrafili załatwić.
Przewróciliśmy więc do góry nogami szacowną siedzibę książąt d'Este, władających dotąd
tym państewkiem, wytrzepaliśmy cały kurz nagromadzony przez wieki w starym pałacu.
Chyba nigdy nie zamiatano tych wspaniałych salonów, zdobnych w przepyszne meble i
obrazy. A potem okazało się, że wszystko było niepotrzebne, Bonaparte obrał bowiem inną
drogę, a nam kazał się gonić. Połknęliśmy więc parę kęsów, resztę uczty pozostawiając
wilczym apetytom lokajstwa.
Słuchała, niewidzącymi oczami wpatrzona w barwny tłum gości, a Sułkowski pochylony do
przodu ciągnął dalej swoją opowieść, zapominając zapewne, gdzie się znajduje.
- Kwatera główna była niedaleko Mantui, w małej mieścinie, armia Republiki oblegała
stolicę księstwa, które wkrótce padło jak Mediolan, jak wszystkie inne miasta. Bonaparte
dokonywał cudów. Obalał tyranów, w miejsce księstw ustanawiał republiki, trony
zastępowało drzewo wolności. Pobici Austriacy chylili przed nim czoło, Europa nagle
posłyszała jego nazwisko. Dotąd nie znany, stał się najsławniejszym człowiekiem końca
naszego stulecia. Czyż to nie nadzwyczajne? Czy ludzka wola nie ma boskiej wprost mocy?
- Nie bluźnij, kapitanie - upomniała surowo. - Wola ludzka nigdy nie dorówna boskiej mocy.
A generał Bonaparte...
- Jest bogiem wojny - stwierdził stanowczo. - Czy to ci się, pani, podoba, czy nie. Myślę
jednak, że nie dopatrzysz się bluźnierstwa w tym pogańskim przecież określeniu - dodał z
uśmiechem.
Generał Bonaparte przeszedł w drugi koniec salonu, tam gdzie siedziała pani Róża otoczona
wieńcem mundurów.
Tekla wyraźnie widziała jego twarz, oświetloną zwisającym niedaleko pająkiem,
rozjarzonym dziesiątkami świec.
Bonaparte i Sułkowski - myślała. - Obaj obcy w tej francuskiej armii. Jeden Korsykanin, czyli
Włoch, drugi Polak. Obu pociągnęła Rewolucja i obaj w wojsku znaleźli swoją drogę. Jeszcze
trzy lata temu Bonaparte był kapitanem, a oto awansował na generała dowodzącego Armią
Włoską. A Sułkowski? Jeszcze jest kapitanem, a co go czeka? Czy świetna kariera w obcej
armii, czy dowództwo nad polskim wojskiem kiedyś tam, w ojczyźnie?
Tak była zamyślona, że nie od razu posłyszała głos rodaka.
- O czym tak, pani, myślisz? - nachylał się ku niej.
- Myślę o tobie, kapitanie, i o generale - wskazała wzrokiem grupę osób tłoczących się
wokół bohatera. - Jesteście bardzo do siebie podobni - powiedziała wolno. - Bonaparte
osiągnął już to, na co ty, kapitanie, musisz jeszcze poczekać, nie wątpię jednak, że i ciebie
czeka los równie świetny.
- Mylisz się, pani. - W jego głosie brzmiała gorycz. - Bonaparte nie pozwoli nikomu wyrosnąć
ponad innych i dorównać jemu i jego wielkości. Tak i ja... Czuję w sobie siłę, ale nie widzę
możliwości... Zresztą, chwilowo uczę się, po to tu jestem, jak już ci mówiłem.
- Nie przypuszczam, żeby generał Bonaparte był zawistny - zaprotestowała gorąco.
- Nie jest zawistny - przyznał - lecz ostrożny. Obawia się szpiegów Dyrektoriatu w swojej
armii i myślę, że za takiego mnie brał na początku. Teraz jednak chyba zmienił zdanie. Tak mi
się przynajmniej wydaje. Nie jest już tak chłodny i oficjalny jak przedtem.
- Przyjął cię więc chłodno?
- O tak. Nie ukrywał nieufności. Ale nie należy się temu dziwić. Bonaparte to genialny
człowiek czynu, nie znosi przymusu ani nie chce podlegać władzy, która daleko od teatru
wojny nie zawsze wydaje właściwe instrukcje. On wie, co ma czynić, i dlatego zwycięża. Raz
nawet zagroził Dyrektoriatowi dymisją. Boją się go w Paryżu, boją się i nienawidzą. Są tam
konkurenci, którym wojenne szczęście Bonapartego nie w smak. Przywiozłem list od ministra
wojny, stałem się więc w oczach głównodowodzącego podejrzany. Mogłem przecież być
szpiegiem Dyrektoriatu. Dowiodłem jednak swojej lojalności. Teraz jest już inaczej. Przyjęto
mnie do sztabu, a Berthier nie tai przede mną niczego. Cały czas jestem w bojowej akcji i
biorę udział w każdej bitwie.
- Masz przynajmniej szczęście bić Austriaków! - westchnęła.
- O tak - przyznał. - Ale wiesz, pani, co mi raz powiedział generał Bonaparte? Nie będę cię
nudził okolicznościami, jakie tę rozmowę wywołały. Powiedział więc, że Polacy nie powinni
liczyć na obcą pomoc. Piękne słówka dyplomatów kryją często pustkę - tak się wyraził.
Naród, który upadł, może się podnieść tylko sam, z bronią w ręku. I ma rację. Ja też tak
uważam. Od nas samych zależy nasze odrodzenie. A ja muszę być gotów.
- Zaiste godne jest podziwu to, co mówisz, kapitanie - ożywiła się Tekla. - Jeśli jednak nasz
powrót do życia w naszych jest rękach, jak to zrobimy?
- Pokaże to czas i historia - powiedział poważnie. - Musimy tylko czekać i być gotowi.
Szła ku nim pani Róża z powiewnym szalem niedbale narzuconym na obnażone ramiona.
Suknię spinała przy dekolcie antyczna kamea wielkiej wartości, wydobyta niegdyś z ruin
jakiejś willi bogatego Rzymianina na wybrzeżu jeziora Garda.
- Cóż tu spiskujecie cały wieczór? - przeniosła wzrok z Tekli na Sułkowskiego. - Macie
grobowe miny, obserwuję was i widzę, że ani razu nie uśmiechnęliście się nawet. Czy tak
wypada? Smutnego kawalera przedstawiłam ci, Teklo - zwróciła do dziewczyny pytające
spojrzenie. - Pewnie masz do mnie o to żal?
- O nie, pani Różo - Tekla zarumieniła się zakłopotana. - Rozmawialiśmy o sprawach naszej
Ojczyzny i dlatego...
- A ty, kapitanie? - generałowa wsunęła śliczną rączkę pod ramię Sułkowskiego. - Porywam
cię, damy dopominają się twego towarzystwa.
Tekla została sama, z szumem w głowie i głośno bijącym sercem. Cóż to było? Ta straszna
perspektywa rozdartej na trzy części ojczyzny. Nie ma więc już Rzeczypospolitej? Nie ma
Korony i Wielkiego Księstwa? Nic nie ma? Jak więc tam żyją w Młynowie, w Czarnobylu, w
Warszawie? I Król Jegomość nie jest już królem...? Abdykował, doniosły gazety. "Za radą
Najjaśniejszej Imperatorowej". Tak tam było napisane. Czytała razem z don Biagiem.
Rozejrzała się po ogromnej sali. Nikogo znajomego, sami obcy. Co tu robi w tym świetnym
towarzystwie, wśród tych strojnych piękności włoskich i francuskich? Ona... Tekla
Uszycówna... Jakże daleko stąd jej dom... Czy właściwie miała swój dom? Może póki żyli
rodzice... Ale teraz... Teraz ma dom, własny... w skromnej piemonckiej wiosce Roccabruna. I
nagle czuje, że ów skromny dom w Roccabruna, odziedziczony po "stryju" de Nanterre, to jej
prawdziwy, rodzinny dom i że innego nigdy nie miała i nie pragnie mieć.
* * *
Błękitny pokój leży daleko od strojnych salonów, ale i tu dolatują dźwięki skrzypiec. Zabrano
się więc za muzykowanie. Gwar przycichł.
Tekla wpatruje się w adamaszkowe kotary wspaniałego łoża i w takiż baldachim, słabo
połyskujący w mroku lśniącym jedwabiem. Chciałaby już jak najprędzej znaleźć się w domu,
czyli w wiosce Roccabruna, daleko stąd, daleko od tłumu gości, wojska, oficerów spieszących
po rozkazy, niecierpliwego rżenia koni rwących się do biegu.
Czas jakiś musi jeszcze korzystać z przymusowej gościny. Pani Róża specjalnie ją prosiła.
Generał Bonaparte rankiem opuszcza Mediolan. Wraz z nim rozproszy się barwny zastęp
mundurów różnej broni i formacji.
W opustoszałym pałacu zamieszka nuda, a Tekla wie, że pani Róża boi się nudy nade
wszystko.
Żałuje teraz, że tu przyjechała. Niepotrzebnie opuściła ciche schronienie w domu "stryja" de
Nanterre. Niepotrzebnie? A klacz hrabiego, wrócona właścicielowi, a uwolnienie Luigiego?
Czy to nie były ważne powody, które skłoniły ją do tej podróży?
Hrabia... Nie, nie hrabia, Pasterz, jej Pasterz z Wergiliuszowej bukoliki. Po słowach miłości,
po zaklęciach i pocałunkach odepchnął ją oto, wyparł się jej. Została okrutnie okaleczona,
zraniona tak głęboko, że żaden balsam nie wygoi wiecznie krwawiącej rany. I mimo
pocieszających słów don Biagia Tekla wie, że nic nie zmusi młodego człowieka do zmiany
uczuć. Dlaczego tak się stało? Kto wpłynął na jego nagłą wrogość, wręcz nienawiść do tej,
którą do niedawna uważał za jedyną miłość swego życia? "Tylko i zawsze twój". Tak przecież
napisał...
Nie ma rady. Musi pogodzić się z klęską. Nie jest tak szczęśliwa jak generał Bonaparte na
polu bitwy. Oto przegrała. Wszystko. Całe swoje życie. A żyć trzeba dalej.
Myśli o radości "Pasterza" z odzyskania klaczy. Bella... Jak ładnie się nazywa. W Młynowie
była suka, jej ulubienica o złocistych oczach. "Topazowe" oczy - jak mówiła ciotka
Lubowidzka. Nazywała się Linda, co podobno po hiszpańsku znaczy ładna, piękna. Linda...
Bella...
Zasnęła dopiero nad ranem.
Dzień był parny, pałac cichy i opustoszały. Przez miasto ciągnęły tabory, galopowali jeźdźcy.
Mediolan odpoczywał po wizycie zwycięzcy, który przeleciał przez stolicę Lombardii niczym
kometa ciągnąca za sobą tych, co w jego blasku szukali światła i dla siebie.
Panią Różę zobaczyła dopiero wieczorem.
- Bonaparte odjechał - generałowa zatapiała delikatne paluszki w sierści Fortun~e. - A z nim
odjechali wszyscy. Szczęście, że ty zostałaś. Smutno mi...
- Mnie też smutno - powiedziała Tekla odkładając łyżeczkę.
- Opowiedz.
- Nie mam nic ciekawego do opowiadania. Po prostu straciłam wszystko, ojczyznę, dom,
bliskich...
- I miłość - podpowiada pani Róża.
- I miłość - zgodziła się Tekla.
- A więc mów, jak to było.
- Nie kocha mnie i pewnie nigdy nie kochał. Mnie uważa za Francuzkę, a nienawidzi
Francuzów. Ot i wszystko. Rada jestem, że dzięki generałowi Bonaparte odzyskał ukochaną
klacz i stajennego.
- Odzyskał dzięki tobie.
- Nie wolno jednak, by się o tym dowiedział. Jeszcze bardziej by mnie znienawidził.
- Nie mogę w to uwierzyć, Teklo - pani Róża sięgnęła po ciasteczko. - Chciałabym go poznać
- powiedziała po chwili.
- On nie bywa na dworze w Turynie, nie lubi balów ani przyjęć. To dzikus i samotnik.
- Obawiam się, w takim razie, że jest nudny, a nie ma nic gorszego od nudnego mężczyzny.
Zakochany i nudny - wstrząsnęła się. - Może to dla ciebie i lepiej. A co myślisz o twoim
rodaku? Niezwykle przystojny i rasowy. Ładnie wyglądaliście razem.
- Mój rodak... - uśmiechnęła się. - Memu rodakowi co innego w głowie niż kobiety i miłość.
Podziwia twego męża, pani, geniusz generała Bonapartego jest dla niego wzorem i gwiazdą
przewodnią.
- Słyszałam, że to bardzo dzielny oficer. Ma już duże osiągnięcia. Nieustraszony, zdolny i, jak
mówisz, obojętny na wszystko, co nie jest sztuką wojenną. Dziwne.
- Generał Bonaparte był chyba taki sam, póki cię nie poznał. - Tekla ogarnia wzrokiem
śliczną postać pani Róży niedbale rozpartą na kanapce w pozie jak zwykle pełnej wdzięku.
- Miejmy nadzieję, że i twój rodak znajdzie swój ideał kobiety.
Ideał kobiety - myśli Tekla, gdy znowu zostaje sama w błękitnym pokoju. Nie wyobraża
sobie jednak kapitana Sułkowskiego we władzy uczucia innego niż miłość ojczyzny.
Nie zamierza dłużej zabawić w Mediolanie. Ma dość tego pałacu, przepychu otaczającego
panią Różę. Nawet rozmowy z generałową nie sprawiają jej już przyjemności. Tęskni do
domu, bardziej jej teraz odpowiada prostota i skromność siedziby "stryja" de Nanterre. Ta
prostota i skromność, która jest nieledwie ubóstwem w porównaniu ze wspaniałością pałacu
Serbelloni. Ale to ubóstwo bliższe jej niż tutejszy splendor.
Tino wita ją westchnieniem ulgi. I on ma już dość Mediolanu. Zwiedzał miasto, wałęsał się
nieznanymi ulicami, przysłuchiwał się rozmowom, podziwiał karność wojska tu, w pobliżu
naczelnego wodza. Dzieli się teraz z Teklą wrażeniami i dopytuje się o czas powrotu.
- Jutro - mówi Tekla stanowczo. - Jutro jedziemy. Przygotuj konia i wózek.
- Wszystko gotowe - zapewnia Tino gorąco. - Może panienka jechać choćby zaraz.
Zaraz... Ach, jak chętnie odjechałaby zaraz.
* * *
Don Biagio wydaje się jeszcze starszy, ręka sięgająca do tabakierki jest jakby bardziej
pomarszczona. W nieco bledszej twarzy oczy jednak nadal żywe, choć smutne, smutkiem
poznania wszelakiego zła na tym świecie.
- Dobrze, że jesteś już w domu, panno Klotyldo - mówi, zasiadając w saloniku. - Byliśmy już o
ciebie niespokojni. Czasy niepewne, wojna. Wielu dezerterów z piemonckiej armii, wielu
francuskich maruderów włóczy się po drogach. Bardzo się o ciebie bałem - dodaje.
- Dziękuję, don Biagio za troskę - Tekla uśmiecha się do starego przyjaciela. - Do granic
Lombardii mieliśmy eskortę, tak zarządził generał Bonaparte, jak mi powiedziała pani Róża. A
potem dano nam glejt, a Francuzi bardzo szanują podpis generała i pieczęć jego sztabu.
- Tak więc udało ci się wykonać trudne zadanie - stwierdza don Biagio, strzepując z żabotu
okruchy tabaki. - Godne to zaiste podziwu.
- Nie było takie trudne - kręci głową Tekla. - Generał Bonaparte bardzo był mi życzliwy i bez
sprzeciwu spełnił moją prośbę. Wspomniałam mu nawet o księdzu, bo to ksiądz nazwał go
geniuszem. Bardzo mu się to podobało.
- Bo to jest geniusz - stwierdza krótko don Biagio. - Świat się o tym niedługo przekona, jeśli
jeszcze wątpi. Luigi po stokroć opowiada o swoim widzeniu się z Bonapartem. Jest jak
zauroczony... Hrabiemu wcale się to nie podoba.
- Ale podoba mu się odzyskanie klaczy i stajennego - rzuca Tekla w zdenerwowaniu.
- O tak, tym jest zachwycony. Luigi mówi, że generał Bonaparte kocha konie. Zna się na nich
tak jak na ludziach. To słowa stajennego.
- Podobał mi się ten Luigi - Tekla znowu w myśli stoi na balkonie pałacu Serbelloni. - Jest
rozumny i odważny.
- To prawda - kiwa głową don Biagio. - I wie, co to honor i obowiązek.
Canis, leżący dotąd u stóp swej pani, podnosi głowę, domagając się pieszczoty. Tekla kładzie
rękę na psiej głowie i spogląda w utkwione w nią orzechowe oczy. Wie, że Canis bardzo za
nią tęsknił, że nie chciał nic jeść przez kilka pierwszych dni jej nieobecności.
- Bałam się, że zdechnie - wyznała Katarzyna.
Teraz znowu wszystko dobrze. Tekla siedzi w ogrodzie z Canisem i koteczką przy boku. Tino
wrócił do swych obowiązków, a Katarzyna odzyskała spokój.
W wieczornych rozmowach ze starym przyjacielem, Tekla raz jeszcze przeżyła te dni
spędzone w innym zaiste świecie. Dużo mówili o generale Bonapartem, o pani Róży i o
rodaku Tekli, tym młodym kapitanie Sułkowskim, przeznaczonym zdawałoby się do wielkich
zadań w ojczyźnie.
- Ten mój rodak to rewolucjonista - Tekla odkłada tamborek z haftem. - Z początku mnie
przeraził. Był zachwycony tym wszystkim, co się działo w Paryżu w dziewięćdziesiątym
trzecim roku. Pochwala ścięcie króla i królowej. Za to dzisiejszy Paryż mu nie odpowiada,
nazywa go "Paryżem tryumfującej burżuazji". I choć Francja pozostała republiką pod rządami
Dyrektoriatu, nie jest już tą wspaniałą Francją z czasów Konwentu. Powiedział mi, że Francuzi
są zepsuci rozpustą, spekulacją, politycznymi intrygami, karierowiczostwem. On pragnie tej
Francji rewolucyjnej, spartańskiej i surowej, kultywującej starożytne wzory cnót
obywatelskich. Co ksiądz na to, don Biagio?
- Rodak twój musi mieć szlachetną naturę. A co do dzisiejszej Francji, zgadzam się z jego
zdaniem. Rządy Dyrektoriatu wtrąciły kraj w grzechy ancien r~egime'u, które właśnie tępiła
Rewolucja. Ale cóż... - don Biagio rozłożył ręce. - Natura ludzka jest słaba i skłonna do złego.
Nie dziwmy się więc temu, czym dziś żyje Paryż. Jednakże mimo tylu wad, Dyrektoriat
potrafił ocenić zdolności tego młodego kapitana.
- Tak, zdaje się, że tak - powiedziała niepewnie. - W każdym razie rada jestem, że został
przyjęty do Armii Włoskiej. Najbardziej mu na tym zależało.
Tego wieczoru długo myślała o Sułkowskim. O tym rodaku szykującym się do odegrania
jakiejś ważnej roli przy wyzwalaniu Ojczyzny. Ojczyzna... Cóż z nią teraz jest, gdy nie ma króla
i wojska, i rządu? Austria, Prusy i Rosja... Czy to teraz jest Ojczyzna? Biedny Sułkowski.
Samotny, w obcym kraju... Czy w Polsce zostawił rodzinę? Chyba tak, pamięta bowiem to
nazwisko. Wymawiano je przy niej nieraz, roztrząsając sprawy krajowe. Ale nic więcej nie
pamięta. Po której stronie stał ten, co się tak nazywał? Po tej dobrej, właściwej, czy po złej,
tej, gdzie była zdrada i odstępstwo? Może Sułkowski dlatego był sam, że zerwał z rodziną nie
aprobując jej poglądów i potępiając tchórzostwo i prywatę? Może. Szczerze życzyła mu
szczęścia, odnalezienia swego miejsca na tym strasznym świecie, gdzie wszystko wydawało
się przewrócone do góry nogami, z podeptanym raz na zawsze, a ustanowionym kiedyś
porządkiem.
A potem pomyślała, co by z nią było, gdyby nie Klotylda de Nanterre. Co byłoby z samotną
dziewczyną bez grosza, bez żadnej przyjaznej duszy, rzuconą na bruk wielkiego miasta,
nieznanego i wrogiego. Po co zresztą zastanawiać się nad czymś, co się dzięki Bogu nie stało.
Przeznaczony jej był inny los i przeznaczona była miłość taka, a nie inna. Nieszczęśliwa,
odrzucona, upokorzona i niepotrzebna, wzgardzona. Wiedziała jednak, że nie zapomni.
Nigdy. I że nie pokocha nikogo innego. I że zawsze będzie pamiętać, zawsze myśleć o tym,
który ją wyrzucił nie tylko z serca, ale i z pamięci.
Starała się wrócić do dawnego życia, jakie tu wiodła przed wyjazdem do Mediolanu. Było to
teraz bardzo trudne. Na próżno zajęła się porządkowaniem biblioteki "stryja" de Nanterre,
czytaniem, haftem, rozmową z Katarzyną, nic z tego jakoś nie wychodziło. Przesłaniała
wszystko mroczna twarz "Pasterza", bardziej realna niż to, co ją otaczało.
Na próżno don Biagio, widząc stan, w jaki popadła, gdy minęła radość powitania i
zadowolenie z powrotu do domu, usiłował ją rozerwać opowiadaniem nowin, na próżno
zajmował jej uwagę sprawami publicznymi, polityką, toczącą się tuż wojną, myśl dziewczyny
wracała niezmiennie do tego, który jej nie chciał.
- Nie chce mnie - mówiła sobie. - Gdzież więc moja duma, moja ambicja, mój honor? On
mnie nie chce, a ja tylko o nim myślę.
Pocieszała się jedynie tym, że on nie wie o tej jej słabości. Była też pewna, że w razie
spotkania potrafiłaby zachować się godnie i okazać absolutną obojętność.
Przez pewien czas co dzień wyjmowała z biurka pana de Nanterre skrwawioną chusteczkę i
bilecik, ale potem zakazała sobie tego niepotrzebnego wspominania przeszłości. Minęło i nie
wróci. Trzeba się z tym pogodzić.
Canis siadał przed nią i wpatrywał się w swoją panią, jakby chciał jej coś powiedzieć, coś
ważnego. Ale cóż pies mógł wiedzieć? Wszystko jednak rozumiał, była tego pewna. Nawet
Katarzyna, tak źle do niego z początku usposobiona, przyznawała teraz Tekli rację i mówiła:
"Temu psu brakuje tylko mowy".
Zastanawiała się też czasem, co by powiedział "Pasterz", gdyby znał prawdę, wiedział, kim
była w rzeczywistości.
- On nic o mnie nie wie - szeptała w ciszy i ciemności sypialni, leżąc w wygodnym łóżku
"stryja" de Nanterre. - Nie wie, co przeszłam w tym rewolucyjnym Paryżu, co przeżyłam,
czekając każdego ranka na wyczytanie z listy skazańców mojego nazwiska. On nigdy nie był
głodny, nie może więc wyobrazić sobie, co czuje człowiek, dla którego kromka suchego
chleba jest niedościgłym marzeniem. Bezpieczny w swoim zamku nie wie, co to lęk przed
czyhającą zewsząd grozą, pułapką, w którą tak łatwo wpaść przez nieświadomość.
Nie doświadczył niepokoju i niepewności, które przeżyła podczas ucieczki z Francji, gdy
drżała ze strachu przed każdym napotkanym człowiekiem. Nie był bezdomny i pozbawiony
wszystkiego, jak ona, póki nie spotkała na swej drodze matki Mitou i prawdziwej Klotyldy de
Nanterre. Nic nie wie. A więc jak może ją osądzać? Nie wierzy jej słowom, za to wierzy
słowom innego człowieka, którego przypuszczalnie zna lepiej, dawniej niż ją. Ją, swoją miłość
- jak mówił, swoje szczęście...
Może gdyby wiedział, nie odtrąciłby jej tak okrutnie i tak bezwzględnie nie potępił. Może. W
pewnej chwili zapragnęła nawet napisać do niego, wyznać całą prawdę, zakołatać do jego
serca, wzbudzić litość i współczucie. Litość... Nie, nie, nigdy nie poprosi go o litość czy o
współczucie. Jeżeli obce mu jest miłosierdzie, to może poczucie sprawiedliwości nie jest mu
obce. Cóżby jednak napisała? Że go kocha i że nie może żyć bez jego miłości? A jeżeli on jej
nie kocha? Jeżeli dla niego była to jedynie przygoda, która porwała wyobraźnię samotnego
chłopca, nie wiedzącego, co począć z życiem?
Nie, nie, nigdy nie odezwie się pierwsza. Żeby nawet umierała z rozpaczy. Dla niej droga do
niego zamknięta. On sam, własnoręcznie zatrzasnął przed nią drzwi. Wyraźnie powiedział, że
nie życzy sobie... Jakże więc by mogła?
Roccanera... Tak niedaleko od jej wioski, nieledwie w zasięgu ręki, a dalej niż antypody.
Wie, że on tam jest, że żyje, rozmawia z ludźmi, cieszy się Bellą, słucha relacji stajennego,
zadaje pytania... Tylko ona jest wykreślona z jego życia i z jego świata, bo on jej nie chce. Nie
chce nic o niej wiedzieć. Los jej nie interesuje go, jej rozpacz jest mu obojętna.
Następnego dnia po takiej nocy don Biagio spogląda z troską na pobladłe policzki i przygasłe
oczy dziewczyny.
- Nie trzeba o tym myśleć - mówi serdecznie. - Pan Bóg wszystko naprawi, co zepsuli ludzie.
Bądź, panno Klotyldo, cierpliwa i spokojna. Prawda zawsze jak ta oliwa...
Podobnie mówiła niegdyś ciotka Lubowidzka.
Prawda jak oliwa...
Ile jednak czasu zabierze tej prawdzie wypłynięcie na wierzch "jak oliwa"? A jeżeli nastąpi to
dla niej za późno? Co wówczas będzie? Ile cierpień sprawią mu wyrzuty sumienia?
Uśmiechała się do starego proboszcza, kiwała uspokajająco głową i odkrywała jakiś
zapomniany szczegół ze swego pobytu w Mediolanie, który przeoczyła dotąd w swym
opowiadaniu.
Ot, choćby spotkanie Sułkowskiego z Polakami. Byli to galicyjscy i śląscy chłopi wcieleni siłą
do austriackiego wojska, i tu, w Italii, wzięci do francuskiej niewoli. Większość z nich to
chorzy, ranni, poturbowani, nie mogący poruszać się o własnych siłach. Sułkowski opowiadał,
jak kontuzjowany w ramię dostał rozkaz dopilnowania konwoju kilku tysięcy jeńców i
odstawienia ich na tyły armii. Ku swemu wielkiemu zdumieniu posłyszał wśród nich polską
mowę. Jakże się ucieszyli, że ich rozumie, że znaleźli rodaka, któremu mogą powierzyć swoją
niedolę. Czy mają umierać tu, w Italii, tak daleko od domu i od swoich?
Spotkanie to wstrząsnęło młodym człowiekiem i, jak jej opowiadał, znowu poczuł się
Polakiem i tylko Polakiem. Francuskie interesy w Lombardii zeszły na drugi plan. Ci ludzie... Ci
biedni nieszczęśliwi ludzie mówili tym samym co i on językiem.
- Gdybym mógł - zwierzał się Tekli - utworzyłbym z nich batalion przy Armii Włoskiej. Do
nich przyłączyliby się inni... Było ich wielu... Wielu by zdezerterowało, by wstąpić do
polskiego wojska.
Niestety, pomysł Sułkowskiego znalazł innego wykonawcę.
- Generał Dąbrowski formuje polskie legiony we Włoszech - oznajmił jej po chwili. - Jego to
plany zaaprobował Dyrektoriat - w głosie młodego kapitana brzmiała gorycz. - On ma
poparcie Deputacji...
- Co to jest ta Deputacja? - spytała wówczas.
- To jak gdyby oficjalna reprezentacja polskich wychodźców, tych, co woleli ujść z kraju, niż
znosić jarzmo niewolnika. Grupuje ona głównych przywódców kościuszkowskiego powstania.
I wśród nich generał Dąbrowski znalazł posłuch. Nie jest już młody, ten szlachecki generał,
wzbudził więc większe zaufanie niż ja. Bo cóż ja? Jestem niczym.
- Nie mów tak, kapitanie - upomniała.
- Kiedy to prawda, pani. Będę dopiero kimś, jeśli zdążę - dokończył ciszej.
- Co masz na myśli? - zaniepokoiła się.
- Jest wojna - odpowiedział z uśmiechem. - I nikt nie może być pewny jutra.
- Ale ty, kapitanie, taki młody...
- Większość żołnierzy i oficerów to ludzie młodzi, nawet młodsi ode mnie. Rewolucja
otworzyła przed nimi wszelkie możliwości. Nie potrzeba szlachectwa, by zyskać oficerskie
szlify, a słyszałem, jak generał Bonaparte powiedział: "Syna wieśniaka czy rzemieślnika zrobię
oficerem i przedstawię do awansu, jeśli w nim odkryję iskrę żywej inteligencji". O, Bonaparte
zna się na ludziach i choć młody, nie popełnia omyłek.
- Zna się na ludziach - przytaknął don Biagio. - Od razu to odkryłem. Dlatego człowiek ten
zajdzie wysoko. A co do twego rodaka... - zawahał się.
- Co o nim ksiądz sądzi?
- No cóż, nie znam go. Mogę tylko osądzić po tym, co od ciebie usłyszałem. Ale mi go żal. To
też człowiek wielkich zdolności i ambicji. I wielki patriota. Nie zależy mu na karierze we
francuskiej armii. Tak przynajmniej zrozumiałem z tego, co mi o nim opowiadałaś. Pragnie
zgłębić tajniki sztuki wojennej. I to mu się bardzo chwali. Rzeczywiście, nie mógł trafić na
lepszego mistrza niż Bonaparte. Swoją drogą szkoda, że nie jemu powierzono formowanie
polskich legionów. Młody, pełen zapału, zdolny, w tym przypadku jego rewolucyjne
przekonania mogłyby przyczynić się do pociągnięcia tych wszystkich, którzy właśnie w
ideałach Rewolucji pokładają nadzieję przyszłego życia w ojczyźnie. Szkoda, doprawdy
szkoda.
- Cieszę się, że ksiądz tak myśli, bo i mnie szkoda. Mam nadzieję, że wkrótce zostanie
adiutantem głównodowodzącego, wówczas będzie miał łatwiejszy dostęp do sztabowych
tajemnic, więcej się dowie i więcej nauczy.
- Francuzi wykorzystają jego talenty - pokiwał głową don Biagio. - Póki więc będzie im
potrzebny...
- Co ksiądz przypuszcza? - zatrwożyła się.
- Nic, dziecko, nic. Tylko widzisz, na wojnie jak i w polityce nie ma sentymentów. Jest tylko
interes. A czyj tu będzie interes - zamilkł i po chwili dodał: - Bonapartego czy Republiki
francuskiej? Nie wiadomo.
Rozmowa ta ją przygnębiła.
Taki jest los człowieka nie mającego własnego państwa - myślała siedząc przed toaletką i
rozczesując na noc włosy. - Ze mną też byłoby podobnie, gdyby nie "stryj" de Nanterre. Ilu
jest w Paryżu rodaków w podobnej sytuacji? Wychodźcy... Dobrowolni wygnańcy...
Emigranci... W Italii i w innych krajach Europy? Ilu ich jest? Gdyby wszystkich zebrać, może
utworzyliby potężną armię?
Następnego dnia don Biagio skierował jej myśli w zupełnie inną stronę.
- Czy przeglądałaś, panno Klotyldo, papiery pana de Nanterre? - spytał, gdy jak zwykle
zasiedli w saloniku.
- Trochę przeglądałam. Przykro mi... Wstyd... Czuję się intruzem...
- Nie, nie, panno Klotyldo, to bardzo ważne. Chodzi mi o pewien dokument, który i ja
podpisałem jako świadek.
- Świadek? Czego?
- Kradzieży, malwersacji i oszustwa.
- Nic o tym nie wiem.
- Nie możesz wiedzieć, było to dawno temu, mieszkałaś wówczas w swojej ojczyźnie i taka
dziewczynka jak ty nie wiedziała pewnie, że istnieje jakiś Piemont na tej ziemi.
- Rzeczywiście, nie wiedziałam - przyznała.
- Poszukaj, proszę, w biurku zmarłego. Chodzi tam o człowieka nazwiskiem Pinin. Może coś
znajdziesz. Jest mi to potrzebne.
- Dobrze, don Biagio. Przeszukam starannie wszystkie szuflady - obiecała.
Cóż to była za sprawa? "Kradzież, malwersacja i oszustwo" - tak powiedział don Biagio, ale
mimo dokładnego przejrzenia wszystkich, dość zresztą nielicznych, papierów pana de
Nanterre, niczego podobnego nie znalazła.
Następnego wieczoru miała o tym powiedzieć staremu przyjacielowi, ale wnuk Maurizia
przybiegł z wiadomością, że ksiądz, wezwany do chorego, pojechał w góry.
- Wróci jutro albo pojutrze - zakończył.
- Jutro albo pojutrze - powtórzyła i westchnęła. - Pojechał w góry... W góry...
Xiii
Przed samym południem zjawia się w Roccabruna signor Martini.
Tino szeroko otwiera bramę i powóz notariusza wtacza się przed dom, a ujadanie Canisa
wywołuje Teklę z ogrodu.
- Witaj, pani - notariusz kłania się nisko. - W drodze do Roccanera, dokąd wzywają mnie
interesy hrabiego, nie mogłem sobie odmówić przyjemności i zaszczytu złożenia ci, pani,
mego uszanowania.
- Jesteś zawsze mile widzianym gościem w moim domu, panie Martini - mówi Tekla i
zapraszającym gestem wprowadza nowo przybyłego do saloniku. - Katarzyno! - woła w
stronę kuchni - signor Martini zostanie u nas na obiedzie.
Notariusz trochę się certuje, ale widać, że rad jest z zaproszenia.
- Jak się miewa don Biagio? - pyta rozsiadając się w fotelu.
- Pojechał do chorego gdzieś w góry. Jestem nawet o niego niespokojna. Ma już swoje lata i
powinien się oszczędzać.
- Nie rozumiem, dlaczego biskup nie wyznaczy mu pomocnika. Przydałby się tu młody
wikariusz. Parafia rozległa, choć parafian niewielu. Domy rozrzucone z rzadka, aż hen w
górach. Starzy, słyszałem, często kończą bez duchowej pociechy. Nie chcą fatygować don
Biagia, a rodzina nieskora posyłać po księdza, szczególnie teraz, w czasie wojny.
- Masz rację, panie Martini. A co tam słychać w Turynie? - dopytuje się Tekla.
- Pełno Francuzów, ciągle czegoś żądają, coś im trzeba dawać, coś płacić, w czymś
ustępować. - Westchnął. - Król nie jest u siebie, nie czuje się panem w swojej stolicy ani w
swoim domu.
- A jak pałac hrabiego?
- Pałac hrabiego! - machnął ręką notariusz. - Co się dało wywieźć, to wywieźli. Nie
uszanowali nawet pamiątek rodzinnych. Barbarzyńcy! - wzruszył ramionami.
- A generał Bonaparte?
- Wojuje. Żonę zostawił w Mediolanie, a sam bije Austriaków, gdzie ich tylko dopadnie.
Bardzo, jak mówią, zakochany, a jak błagał ją, żeby do niego przyjechała. Dama nudzi się w
Mediolanie; nic dziwnego, przywykła do innego życia. Wreszcie wyraziła zgodę i zjawiła się w
Brescii. Zawsze to jakaś rozrywka.
- Więc do niego pojechała? - dziwi się Tekla, znająca zwyczaje pani Róży i jej lęk przed
niewygodą.
- O tak, pojechała - kiwa głową notariusz. - Ale jak słyszałem, zażądała od męża w nagrodę
listu polecającego do Dyrektoriatu dla jednego ze swoich przyjaciół. Chodzi tu o dostawy dla
"Armii włoskiej". Wyobrażasz sobie, pani, jak zabiegają o ten przywilej różni oszuści i
aferzyści? Na dostawach dla wojska można zyskać fortunę, zarobić krocie. Gadają też, że i
pani generałowa otrzyma swoją część w tej transakcji.
- To chyba niemożliwe? - oburza się Tekla. - Pani generałowa nigdy...
- Pani generałowa potrzebuje wiele pieniędzy na toalety - przerwał notariusz - żołd generała
z trudnością na to wystarcza.
- Doprawdy, panie Martini...
- Nawet nie zdajesz sobie, pani, sprawy, co to są za spekulacje. Pieniądz, niestety, zawsze
rządzi światem. A z Italii Francja wyciska co się da. A da się wiele.
- A co piszą gazety?
- Czy to można wierzyć gazetom? - notariusz rozkłada ręce. - We Francji walka o władzę. No
i sukcesy "Armii włoskiej". Ostatnio kwatera główna stała w Weronie, w tym samym domu,
w którym niedawno jeszcze mieszkał Ludwik Xviii, mianujący się po śmierci nieszczęsnego
bratanka królem Francji. Zauważ, pani, tę ironię historii. Dziś tu król Francji, jutro
republikański generał obalający trony, by zaprowadzić francuski porządek na obcej ziemi.
Biedna twoja ojczyzna, nie wiadomo, co ją jeszcze czeka.
- Nie wiadomo - powtarza Tekla, ale nie o Francji myśli.
- I właśnie w Weronie zaskakują ich Austriacy Wurmsera - ciągnie notariusz. - Podczas gdy
generał dosiadał konia, pani Józefina, eskortowana przez dragonów Junota, znalazła się w
samym prawie ogniu walki. Massena rzucił się odeprzeć atak Austriaków, a ponieważ droga
do Mediolanu została odcięta, biedna pani generałowa na rozkaz męża w asyście dragonów
udała się do Florencji.
- Wyobrażam sobie, jak straszne przeżyła chwile - wstrząsa się Tekla.
- O tak, straszne chwile, bo obok niej padali zabici i ranni. Dwukrotnie jednak liczniejsze siły
wroga nie potrafiły zmusić Francuzów do ucieczki. Wówczas przez krótką chwilę generałowa
spotkała się z mężem, niespokojnym o jej los. Jak musiała płakać z tego zdenerwowania i z
lęku, ci, co byli bliżej słyszeli, jak Bonaparte powiedział: "Wurmser drogo zapłaci za twoje
łzy". I naturalnie dotrzymał słowa.
Trudno wyobrazić sobie delikatną panią Różę w tak dramatycznej sytuacji, wśród bitwy,
huku dział, dymów i krzyku ginących.
- Ale potem już wszystko było dobrze - mówi uspokajająco pan Martini. - We Florencji wielki
książę witał ją z honorami, jakie przystoją monarchini, a przedstawiciel Francji przy książęcym
dworze nie wiedział, jak okazać cześć żonie zwycięzcy. A pamiętaj, pani, że wielki książę jest
bratem cesarza Austrii, którego ułanów Bonaparte gromił pod Lonato, spychając ich aż do
jeziora Garda, a wkrótce potem Francuzi pobili Wurmsera pod Castiglione.
- To... nadzwyczajne - wyrywa się Tekli.
- Nadzwyczajne? Może i masz rację, Austriacy to i nasi wrogowie.
- I co generałowa? Została we Florencji?
- Gdzież tam! Skoro tylko droga na północ staje się bezpieczna, spieszy do Mediolanu. Tam
podejmuje obowiązki władczyni - w głosie notariusza dźwięczy szyderstwo.
- No tak - Tekla dobrze pamięta swój pobyt w stolicy Lombardii. - Tam mieszka w pałacu
Serbelloni.
- Znowu są bale, przyjęcia, obiady, kolacje - signor Martini potrząsa głową. - Wygodnie
mieszkać w pałacu i bawić się za cudze pieniądze. Miasto urządza ludową zabawę, podczas
której sadzi się rewolucyjne "drzewo wolności". Generałowa stoi na balkonie i patrzy z góry
na tańczących. Grzmią salwy, a mediolańscy notable sławią generała Bonapartego, dzięki
któremu "wzeszła nad Lombardią jutrzenka Wolności" - głos notariusza drży, drżą też ręce,
spoczywające na obrusie.
- Rozumiem, co czujesz, panie Martini - Tekla dotyka ramienia gościa. - Ja czuję podobnie,
wierz mi, ale nie myśl tak źle o generałowej.
- Generałowa! - wybucha wreszcie. - Żebyś, pani, słyszała, co o niej mówią! Ma podobno
kochanka w armii męża i nudzi się! Italia, Florencja, Mediolan, za nudne dla niej! Jeszcze za
mało zabaw i dystrakcji, za mało pieniędzy. Za mało hołdów, adoracji i uwielbienia!
Wszystkiego za mało!
- Och, panie Martini - Tekla składa ręce - jestem pewna, że nie o to jej chodzi. Nie o te hołdy
i uwielbienie. Ona kocha Paryż, tam ma dom, dzieci, tam czuje się najlepiej. To dobra
kobieta, bardzo dobra...
- Tak, tak - potakuje z ironią notariusz. - Żal mi tylko generała. To żołnierz i sztuczki kobiece
są mu obce. Wyobrażasz sobie, pani, co się stanie, gdy przejrzy? A znajdą się tacy, co mu
wreszcie otworzą oczy.
- Generałowa kocha męża - Tekla próbuje bronić panią Różę.
- Generałowa kocha oficerów o szerokich barach lub salonowych bawidamków. Wszystko,
co jest zaprzeczeniem chuderlawego małżonka. On nie szlifuje posadzek, on walczy i
zwycięża. Czyż kobiety tego nie czują? Wybacz, pani, uniosłem się i użyłem niewłaściwych
słów w twojej obecności. Nie potrafiłem jednak powstrzymać się, raz jeszcze proszę o
wybaczenie.
- Nie mam ci co wybaczać - stwierdza z przykrością Tekla.
- O tak, zachowałem się bardzo źle - signor Martini jest pełen skruchy. - Ale widzisz, pani,
Bonaparte nasz wróg, a jednak przykro patrzeć, jak się go oszukuje.
- Oszukuje?
- To sekret poliszynela. O tym mówi cały Mediolan. A pani generałowa wciąż powtarza:
"mam dość Italii, nudzę się, nudzę się w Mediolanie".
- Czy to służba donosi?...
- Nie tylko służba. Wszyscy. Jak można nudzić się w tak pięknym mieście jak Mediolan? W
takiej krainie jak Italia? Zaiste, Rewolucja przewróciła w głowach nie tylko prostakom.
Słyszałem, że poprzedni mąż generałowej był wicehrabią i że został zgilotynowany.
- To prawda. Poznałam go w więzieniu.
- No widzisz, pani.
- Ale... generał Bonaparte przewyższa go pod każdym względem.
- Żona widać jest innego zdania - notariusz podnosi się z fotela. - Pozwolisz, pani, że cię
pożegnam? Dziękuję za obiad i za twoją cierpliwość. A oto kilka gazet. Don Biagio lubi rzucić
okiem na te nowiny.
Powóz pana Martiniego ginie za zakrętem drogi, Tekla bierze gazety i spieszy do ogrodu.
Pani Róża..., biedna pani Róża. Jeżeli rzeczywiście zdradza męża... Co będzie, jak Bonaparte
dowie się prawdy? Jakże będzie cierpiał! I tak już nie jest szczęśliwy... żona nie odwzajemnia
jego uczuć. Co będzie, gdy dowie się?... A może nieprzychylne generałowej otoczenie
wypacza jej intencje? Pani Róża jest płocha i trochę lekkomyślna... Ale ma dobre serce i z
pewnością nie chce nikogo skrzywdzić...
Tekla wywołuje z pamięci chudego młodzieńca opromienionego już wojenną chwałą.
Rzeczywiście, gdyby nie widzieć jego twarzy i nie wiedzieć, kim jest, można by przypuścić, że
ten młody człowiek niczym nie wyróżnia się z tłumu innych chudych młodzieńców. Wystarczy
jednak zatrzymać wzrok na jego twarzy, spojrzeć w oczy, by zrozumieć swoją omyłkę.
Twarz generała Bonapartego, jego oczy... Tekla nigdy ich nie zapomni, ani jego uśmiechu i
głosu. Nigdy.
Przypuszczalnie nie spotka więcej pani Róży. Wysłała do niej krótki liścik z podziękowaniem
za gościnę i za łaskawość generała. Nie podała jednak swego adresu i nazwiska. Ten
rewolucyjny epizod z jej życia znalazł tu właściwe zakończenie.
Ich losy są przecież tak różne! Każda z nich, i pani Róża, i ona, Tekla, zmierza ku swemu
przeznaczeniu. A jakie ono będzie?
Po co o tym myśleć? - strofuje się w ciszy sypialni. - Przecież i tak nie mam żadnego wpływu
na bieg wypadków. Mogę tylko czekać... biernie... Czekać i mieć nadzieję.
Canis chyba odczuł zły nastrój pani, bo wstał ze swego posłania, podszedł do Tekli, położył
jej głowę na kolanach i spojrzał w oczy. W psim wzroku była taka miłość, takie oddanie, że
zawstydziła się swego zwątpienia, braku wiary i nadziei, swojej słabości i smutku.
- Canis - powiedziała cicho. - Canis.
Pies pomachał ogonem, liznął jej rękę i wrócił do swego kąta na posłanie.
Zanim zgasiła świecę, sięgnęła raz jeszcze po francuskie gazety. Nic w nich właściwie nie
było ciekawego, nowiny wojenne znała chyba lepiej niż członkowie Dyrektoriatu.
Komentowano jednak szeroko podpisanie rozejmu między generałem Bonaparte a królem
Neapolu. Wymieniano zwycięskie bitwy, rozwodzono się nad klęską Austriaków i też podano
wiadomość, że generał Kl~eber, głównodowodzący Armią Renu, wszedł do Frankfurtu. Było
to oczywiście wielkie osiągnięcie wojsk Rewolucji. Najwięcej jednak zajmowano się sprawami
pieniądza. Przestano drukować asygnaty, których blisko czterdzieści miliardów było jeszcze w
obiegu. W zamian wypuszczono dwa i pół miliarda tak zwanych terytorialnych mandatów.
Cóż to ją mogło właściwie obchodzić? Nie zamierzała nigdy wracać do Paryża.
I nagle pomyślała, czy nie byłoby dobrze napisać wreszcie do wujenki Chodkiewiczowej. Dać
jej znak życia. Może myśli, że zginęła wraz z Różyczką? A Mostowski? Czy udało mu się
uniknąć pułapek Rewolucji i w przebraniu żebraka przejść szwajcarską granicę?
Nieraz o tym myślała, ale nigdy, tak jak w tej chwili, nie odczuła potrzeby nawiązania
kontaktu z rodziną. Dotąd powstrzymywał ją lęk. Musiałaby podać swój dokładny adres, a
przynajmniej adres notariusza w Turynie, swoje nowe nazwisko i francuską narodowość. Nie
mogłaby jednak w liście tłumaczyć tych zmian i podawać fakty, które ją do nich zmusiły. To
było niebezpieczne. Należało z tym poczekać do czasów pokoju. Do kraju i tak wracać nie
zamierzała, zbyt cenną wartością była materialna niezależność, jaką się tu cieszyła.
Może kiedyś napiszę - zakończyła te rozważania. - Tymczasem niech mnie mają za umarłą.
Bo dla nich, niestety, umarłam.
I zaraz stanęło przed nią pytanie: A dla niego? Czy dla niego też umarłam? Umarłam choć
żyję i jestem tak blisko...
- Nie trzeba o tym myśleć - zaszeptała. - Nie trzeba.
Zgasiła szybko świecę.
* * *
Don Biagio wrócił po trzech dniach nieobecności.
Wnuk Maurizia przyniósł tę dobrą nowinę dodając, że Reverendo, czyli Wielebny ojciec,
czuje się bardzo zmęczony i odkłada wizytę do następnego dnia.
Po śniadaniu Tekla pobiegła na plebanię.
- Don Biagio - przypadła do rąk starego przyjaciela. - Tak mi księdza było brak!
- I ja, dziecko, cieszę się, że cię widzę. - Don Biagio był bardzo blady, oczy wypełniał mu
smutek, a usta wyginały się w grymas goryczy.
- Takie podróże nie są już możliwe - mówiła gorączkowo, poruszona wyglądem starego
proboszcza.
- Tak - przyznał. - I właśnie dziś przywieziono mi wiadomość od biskupa. Dostanę wikariusza
do pomocy.
- Nareszcie! - zawołała. - Był u mnie signor Martini i też się dziwił, że dotąd o tym nie
pomyślano.
- Jest wojna - zauważył łagodnie don Biagio. - Są trudności. Francuzi nie ułatwiają pracy
naszemu biskupowi.
- Wszystko jedno, ksiądz więcej nigdzie nie pojedzie.
- Nie pojadę - zgodził się. - Nie starczy już czasu.
- Jak to? - zaniepokoiła się.
- Czy widziałaś ten napis dookoła zegara na wieży naszego kościoła? - spytał.
- Widziałam. To po łacinie i nie wszystko rozumiem.
- "Vulnerant omnes, ultima necat" - zacytował.
- Co to dosłownie znaczy?
- "Wszystkie ranią, ostatnia zabija". Chodzi naturalnie o godziny. Dla mnie ta ostatnia wybije
już niedługo.
- Don Biagio! - krzyknęła. - Nie wolno tak mówić.
- Kiedy to prawda, dziecko - uśmiechnął się.
- To być nie może - przekonywała. - Dlaczego ksiądz taki smutny?
- Jestem bardzo smutny, bo zetknąłem się z najstraszliwszą stroną ludzkiej natury. Nie mogę
się otrząsnąć z tego wrażenia. I nie wiem, czy się kiedy zdołam otrząsnąć - dodał ciszej.
- Co to takiego?
- To... szatan - powiedział tak cicho, że ledwie dosłyszała. - Pierwszy raz ujrzałem w
człowieku złego ducha. A wiele widziałem... W konfesjonale powierzano mi nawet zbrodnie...
Nic mną jednak tak nie wstrząsnęło... Chyba już jestem za stary, by brać na siebie cudze
winy... Straszne winy... Tylko Bóg mógł je udźwignąć i zanieść na krzyż... Tylko Bóg... Człowiek
na to za słaby... A ja już do niczego...
- Don Biagio - była przestraszona tym, co usłyszała. - Don Biagio, spotkało księdza coś
bardzo złego, prawda?
- Prawda, dziecko. Coś bardzo złego. I obawiam się, że będę zmuszony podzielić się z tobą
tym ciężarem. Ja, widzisz, długo tu nie zabawię, a ktoś musi wiedzieć... Tak chce winowajca...
- Mój Boże, don Biagio...
- Jesteś młoda i silna. Udźwigniesz.
- Boję się - szepnęła. - O co właściwie chodzi?
- Powiem ci jutro. Dziś jeszcze jestem zbyt zmęczony.
- Dobrze, don Biagio. Katarzyna przyniesie obiad, już mi mówiła. Ksiądz musi się dobrze
odżywiać.
- Nie fatyguj Katarzyny - zaoponował. - Nie trzeba. Moja gospodyni przyrządzi co należy.
Wyszła do kuchni, gdzie niemłoda kobieta rozpalała ogień.
- Katarzyna przyniesie wkrótce obiad - powiedziała Tekla prędko.
- O, jak dobrze - ucieszyła się kobiecina. - Zanim bym coś ugotowała, Reverendo musiałby
długo czekać.
Spieszyła do domu niespokojna o staruszka i o tę jakąś tajemnicę, którą miał jej powierzyć.
Prosił, żeby przyszła nazajutrz po południu, nikt im wówczas nie przeszkodzi w ważnej, jak
zaznaczył, rozmowie.
Katarzyna, wróciwszy z plebanii, podzieliła niepokój Tekli.
- Don Biagio źle wygląda, bardzo się ostatnio posunął. A pamiętam go jeszcze z czasów
mojej młodości.
- Jaki był?
- Taki sam. Dobry, mądry, spieszący każdemu z pomocą. Teraz jest już bardzo stary.
- Bardzo stary - powtórzyła Tekla. - Dlaczego starzy ludzie muszą nas opuszczać wówczas,
gdy są nam najbardziej potrzebni?
Po raz nie wiadomo który zadawała sobie to pytanie, wstępując na schody wiodące do
gabinetu "stryja". Bo tam zasiadała z książką.
Wieczorem posłała Tina z lekką kolacją. Don Biagio czuł się lepiej, wypoczywał.
Nazajutrz rano wiadomości były równie pomyślne. Po południu więc wybrała się w
odwiedziny.
- Byłem u starej Emmy - zaczął don Biagio. - Mieszka w górach z wnukiem. Dysponowałem
ją na śmierć.
- Umarła?
- Umarła przy mnie. Mało co z niej zostało, a pamiętam, że była najpiękniejszą dziewczyną w
okolicy. Zniszczyła ją miłość.
- Miłość? Jak miłość może zniszczyć?
- Miłość może wszystko - głos don Biagia brzmiał uroczyście. - Może podnieść grzesznika,
zbrodniarza nawet i odkupić go. Może też strącić człowieka w piekło i wydać w ręce szatana.
- I co ta Emma?
- Emma... - zaczął i zamilkł. - W młodości zakochała się. Do zapamiętania. On był u hrabiego
oficjalistą, zaufanym do wszelkich poruczeń. Właściwie nic o nim nie wiedziano. Zjawił się
pewnego dnia w Roccanera. Gładki był. Sprytny. Potrafił zaskarbić sobie łaski hrabiego. To
było zanim się jeszcze hrabia ożenił. Wkrótce stał się nieodzowny, hrabia ufał mu
bezgranicznie. "Pinin tu, Pinin tam", nic bez Pinina nie dało się załatwić. - Don Biagio zamilkł i
otworzył tabakierkę.
- Może ksiądz zmęczony? - zaniepokoiła się Tekla.
- Nie, nie, dziecko, tylko te wspomnienia... Ileż to lat temu! Wydawało się wówczas, że i on,
Pinin, podziela jej afekt, bo to on przecież zaczął. Zawrócił dziewczynie w głowie. Wszyscy
byli pewni, że zakończy się to weseliskiem. Niestety. Pinin miał inne plany, ale Emma urodziła
dziecko. - Znowu zamilkł i sięgnął do tabakierki.
- I nie wyszła za mąż?
- Nie wyszła. Choć mogła. Kochali się w niej wszyscy. I niejeden przyjąłby nawet z cudzym
dzieckiem. Ale nie chciała. Dumna była. Rodzice nie przeżyli tego ciosu, tej hańby, jak się
wówczas mówiło. Zmarli szybko jedno po drugim. Emma została sama. Sprzedała
gospodarstwo i kupiła w górach chatę z ogrodem. Od najwcześniejszej młodości
interesowała się ziołami. Zbierała, suszyła i zaczęła leczyć. Stała się wkrótce sławna na całą
okolicę. Przybiegano do niej po radę, a ona na wszystko miała sposób. - Zamilkł i zażył tabaki.
- Podobnie jak stary Maurizio - zauważyła Tekla.
- Lepiej, dużo lepiej znała się na ziołach, doprawdy jak mało kto. - Don Biagio westchnął. - Z
Maurizia też zielarz nie lada, ale ona... A potem nagle zmarł stary skąpiec, Severini,
najbogatszy wieśniak w tych stronach. Syna, synową, wnuka trzymał krótko. Skarżyli się na
ojca. Nieraz przemawiałem mu do rozumu, bo sumienie spało. - Znowu westchnął. - Bez
skutku. Życie syna i jego rodziny stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Stary użerał się o
wszystko... Aż nagle zmarł. Padł jak rażony wypiwszy kubek wina. Nie był młody, specjalnie
więc śmierć ta nie zdziwiła nikogo. Ale Severini trzymał się doskonale, był silny jak byk... I ten
niespodziewany zgon... Ludzie zaczęli gadać... Widziano synową, jak się przekradała do chaty
w górach... Starałem się uciszać te plotki. Nic to nie pomagało. Wkrótce zaczęto się bać
Emmy i omijano jej domostwo. Jednakże przyciśnięci chorobą ludzie wracali do zielarki, bo
tylko ona potrafiła im pomóc...
- Czy ksiądz przypuszcza, że Emma przyrządzała trucizny?
- Tak. Wyznała mi wszystko.
W niewielkim pokoju szumnie zwanym salonem było cicho i bezpiecznie. Przez białe firanki
sączyło się słońce, zaglądały gałęzie bzu. Pod oknem kwitły bladożółte różyczki, podobne do
słonecznych plam rozsianych wśród zieleni.
- Emma długo zachowała młodość i urodę. - Głos don Biagia drżał. - A potem nagle stała się
straszna, wychudzona jak szkielet, poczerniała. Prawdziwa wiedźma. Za taką ją też uważano.
- A... jej dziecko?
- Córka. Równie urodziwa jak matka. I jak matka nieszczęśliwa. Kochało się w niej wielu, ale
o małżeństwie nie myślał jakoś żaden z zalotników. I też miała dziecko. Nikt nie wiedział, kto
był ojcem. Umarła przy połogu. Emma została z wnukiem. A teraz on tam sam... sierota.
- Czy to jeszcze mały chłopiec?
- O nie, to dorosły młodzieniec. Długo z nim rozmawiałem.
- I co? Co on zamierza?
- Ma chatę i ogród. Da sobie radę. To dzielny chłopiec. Babki się bał, pamięć matki kochał,
jak tylko takie na wpół osierocone dziecko potrafi kochać, bo przecież jej nie znał.
Powiedziałem mu, żeby do mnie przychodził z każdą potrzebą. Spalił wszystkie zioła.
Nienawidził tego procederu babki. Szczególnie gdy się po latach dowiedział o nagłej śmierci
Severiniego, gdy gadano, że syn i synowa dość mieli niewoli i udali się do Emmy po ratunek.
- Rozumiem go - szepnęła Tekla. - Biedny chłopiec. Ludzie go unikają...
- Unikają, ale to się zmieni. On nie jest niczemu winien.
- A... Emma?
- Emma...
- Jeżeli otruła tego człowieka?
- Otruła go. Wyznała mi. Obiecali dobrze zapłacić po śmierci ojca, gdy obejmą całą schedę w
posiadanie. I zapłacili. Emma dostała te judaszowe srebrniki za ludzkie życie. I musiała
podzielić się z Pininem.
- Dlaczego z Pininem?
- Bo to on skierował syna Severiniego do Emmy po "lekarstwo".
- Mój Boże.
- Kto wstąpił na drogę wiodącą ku zatraceniu, ten tak łatwo z niej nie zejdzie.
- Były więc inne... zbrodnie?
- Była ta najcięższa.
Don Biagio postukał w wieczko tabakierki, strzepnął z sutanny brunatne ziarenka i poprawił
się w fotelu.
- Widzisz, dziecko, najgorsze jest to, że Pinin nie przestał się interesować zakochaną w nim
kobietą.
- A... ona?
- Te okruchy były pokarmem dla jej zgłodniałego serca. Nie można się temu dziwić. Pinin
miał swoje plany, nie wtajemniczał w nie nikogo. Emma też z początku nie wiedziała, komu
szykuje śmierć.
- I dostarczała mu trucizny?
- Dostarczała. Pinin znał kobiety i wiedział, jak z nimi postępować. Zawsze wygrywał.
- A co to była za trucizna?
- Nie wiem. Emma bardzo osłabła, a wiele miała mi do powiedzenia. Przypuszczam, że to nie
podobne ani do "białego proszku Borgiów" ani do równie znanej z historii "aqua tofana".
Emma nie znała się na chemii i nie miała potrzebnych urządzeń. Trafiła jednak na jakiś trujący
korzeń czy zielę, z którego przyrządzała napój śmiertelny, działający błyskawicznie.
Wypróbowała ten dekokt na kilku psach i kotach.
- Mój Boże! A córka... czy wiedziała o tym?
- Pewnie domyślała się czegoś, ale też obawiała się matki. Zresztą umarła młodo, a póki ona
żyła, Emma nie parała się trucicielstwem. Po prostu leczyła ziołami. Dopiero potem...
- A wnuk?
- Wnuk wcześnie przestał być dzieckiem. Pracuje w ogrodzie. Uprawia warzywa, założył
sad... kocha ziemię. Właściwie ludzie nie są mu potrzebni. Zawsze był samotny, nawet gdy
babka żyła. I zawsze uciekał z domu, gdy przychodził Pinin. Może to zresztą i lepiej,
przynajmniej o niczym nie wiedział.
- I Emma była posłuszna?
- Tak. Powiedziała mi, że dla tego człowieka zrobiłaby wszystko. I zrobiła.
- Biedna Emma. Był jej złym duchem.
- Nie tylko jej złym duchem - don Biagio wyjął chustkę i otarł oczy. - Gdy hrabia po ślubie
wyjechał z żoną do Francji, Pinin towarzyszył państwu. Zobaczył wrażenie, jakie na hrabinie
wywarł młody pan de Nanterre i zrozumiał. A hrabia ufał mu coraz bardziej. Pinin powoli
stawał się niezastąpiony, szczególnie przy administrowaniu olbrzymim majątkiem Certów. To
są bardzo rozległe dobra, a hrabia sam doglądał wszystkiego. Hrabina była zakochana i...
niecierpliwa.
- Mój Boże! - zawołała Tekla. - Mój Boże! Czyżby...
- Tak, tak właśnie się stało. Pinin szepnął hrabinie słówko i hrabina uległa.
- Ale przecież nie udowodniono niczego - zaczęła Tekla. - Tak słyszałam. W tym, co hrabia
jadł, nie było trucizny. Dano to nawet psu na próbę.
- Zrobiono to bardzo sprytnie - don Biagio pokiwał głową. - Trucizna była w winie. Gdy
hrabia padał, hrabina, niby to niechcący, przewróciła szklankę. W ten sposób zatarto wszelki
ślad zbrodni. Pinin stał się teraz panem sytuacji i to on zarządzał całym majątkiem. Hrabina
czekała tylko, aż minie rok, by nie budząc podejrzeń, a jednocześnie szanując konwenanse i
przepisany okres żałoby, rzucić się w ramiona ukochanego.
- Więc to hrabina otruła męża! - Tekla powiedziała to powoli, jak gdyby z niedowierzaniem.
- Hrabina...
- Hrabina. Posłuchała rady, poleciła kusicielowi pójść do Emmy po truciznę i własnoręcznie
wlała ją do przygotowanej dla męża szklanki.
- I Emma o tym wiedziała? Wiedziała dla kogo ta trucizna?
- Wiedziała. Pinin nie ukrywał przed nią prawdy. Wyspowiadała się ze wszystkiego z wielkim
żalem i z wielką pokorą. Wierzę, że była szczera, a miłosierdzie boskie nie ma granic.
- I młody hrabia nie wie, że matka...
- Nie wie i nie może się dowiedzieć.
- A ja? Dlaczego ksiądz mi to mówi?
- Zazwyczaj wiąże mnie tajemnica spowiedzi, tym razem Emma prosiła, żebym wyznał jej
winę temu, kogo najbardziej skrzywdziła. Powiedziałem, że syn nie może dowiedzieć się
prawdy, jest to zbyt okrutne, wówczas pozostawiła mi decyzję. Mogę postąpić według mego
sumienia i albo zataić tę zbrodnię, albo wyznać ją tej osobie, którą wybiorę na powiernika. Ja
oto wybrałem ciebie, panno Klotyldo. Jestem już, jak wiesz, bardzo stary i każdy dzień może
być ostatnim. Nie wiem, jak potoczą się losy twoje i młodego Certy, w każdym razie chcę,
żebyś wiedziała. Wielki ciężar składam na twoje barki, ciężar cudzej winy, strasznej winy.
Może dowiedziawszy się o tym, miłość twoja umrze, może obawiać się będziesz syna
trucicielki i strasznego dziedzictwa, jakie od matki otrzymał. Nie bój się jednak. Syn wrodził
się w ojca bardziej niż w matkę. Unieszczęśliwiła go, zniszczyła jego dzieciństwo. Ale zapłaciła
za to straszną śmiercią. W płomieniach. Żywcem spalona. I to Pinin podłożył ogień. Bał się, by
hrabina, zniecierpliwiona jego domaganiem się coraz większych sum, nie wyznała mężowi
prawdy.
- Don Biagio, ksiądz się bardzo zmęczył. - Tekla spojrzała z niepokojem w bezbrzeżnie
smutne oczy starego przyjaciela.
- Zmęczyłem się - przyznał posłusznie. - Czy wybaczysz mi, że obarczyłem cię tą straszną
tajemnicą?
- Dobrze ksiądz uczynił - powiedziała z prostotą. - Ja muszę wiedzieć. Teraz, gdy wiem,
kocham go jeszcze bardziej, lepiej rozumiem, jak jest nieszczęśliwy i samotny.
Don Biagio pochylił głowę.
- Dziękuję ci, dziecko. Powiedziałaś to, co pragnąłem usłyszeć. Odmówię teraz różaniec za
umarłych.
- Dobrze, don Biagio. Przyjdę jutro.
- Jutro będzie dalszy ciąg tej historii.
- To ta historia ma ciąg dalszy?
- Ma, dziecko, ma. A jaki będzie jej koniec, to jeszcze nie wiadomo. Może i ty odegrasz w
niej jakąś rolę.
- Ja, don Biagio?
- Ty, panno Klotyldo.
Wracała dziwnie odurzona, z głową pełną myśli, jakie nigdy dotąd jej nie nawiedzały.
Trucizna...
Słyszała o różnych przypadkach otrucia, czytała o tym na mrocznych kartach historii, ale
żeby zetknąć się z tą zbrodnią tak blisko, jak oto zetknęła się, wydawało się wprost
niemożliwe. A jednak tak się stało. Osoby tej tragedii znała jedynie ze słyszenia, niemniej były
jej w jakiś sposób bliskie, niczym znajomi z dawnych lat, nieco już zapomniani.
Biedny don Biagio! Otarł się o tak straszne sprawy, on, który przecież te osoby dobrze znał.
Swoją piorunującą truciznę Emma wsączyła i w duszę starego proboszcza. Tekla wyobraziła
sobie, jak mu teraz ciężko. I młody Certa, syn trucicielki...
Biedny też pan de Nanterre! To dla niego, dla zdobycia jego miłości popełniono tę zbrodnię.
A on kochał inną... Czyż hrabina tego nie czuła? Czyż nie czuła, że jego serce jest od niej
daleko?
Źle spała, rano wstała zmęczona, piękne słońce nie potrafiło rozjaśnić jej myśli. A po
południu czekała ją znowu wizyta na plebanii. Cóż don Biagio miał jej jeszcze do
powiedzenia? Czarownica, jak nazywano Emmę, hrabia, hrabina, pan de Nanterre, wszyscy
już umarli. Jaki więc może być ciąg dalszy tej tragicznej historii?
Don Biagio przywitał ją serdecznym uśmiechem i przepraszającym słowem.
- Zmąciłem twój spokój, panno Klotyldo, proszę cię, wybacz mi, rozumiesz jednak, że
zostałem do tego zmuszony.
- Rozumiem, don Biagio - powiedziała zrezygnowana. - Widocznie tak być musi.
- Musi - pokiwał głową. - Nie koniec to jednak wszystkiego.
- Przecież oni umarli - zauważyła.
- Żyje najgorszy, ów Pinin, o którym musisz coś wiedzieć, bo to jest i twój wróg.
- Mój wróg?! - zawołała zdumiona. - Nie znam go i nigdy nie widziałam. Cóż on ma do mnie?
- Nosisz nazwisko de Nanterre, a on nienawidził twego "stryja".
- Nienawidził? Za co? Pomógł mu przecież poślubić wdowę.
- Pan de Nanterre nic o tym nie wiedział. To był człowiek honoru. Gdyby znał prawdę, nigdy
nie pojąłby za żonę trucicielki. Pan de Nanterre, zostawszy mężem hrabiny i opiekunem jej
syna, uznał za swój obowiązek utrzymanie w całości majątku Certów, jako spuściznę po ojcu
chłopca. Pinin jednak zbyt przywykł do samodzielnego podejmowania decyzji, by mógł
pozwolić komukolwiek, a tym bardziej "obcemu przybłędzie", wtrącać się do spraw, które
uznawał za swoje własne.
- A co na to hrabina?
- Hrabina była zakochana, zresztą nigdy nie interesowały jej rodzinne finanse, pieniędzy
zawsze było pod dostatkiem. Ponadto Pinin trzymał ją teraz w ręku, wiązała ich wspólna
tajemnica. Człowiek ten był wszechwładny i to on rządził w Roccanera. Pan de Nanterre,
niestety, nie pozwolił wodzić się na pasku. Pinin, bywając u Emmy, skarżył się na
"francuskiego fircyka" i mówił, że zagrozi hrabinie wyjawieniem mężowi prawdy, jeśli nie
uspokoi jego chęci "mieszania się w nie swoje sprawy". Tak mi powtórzyła umierająca
zielarka.
- Doprawdy, pan de Nanterre znalazł się w okropnej sytuacji - zauważyła Tekla. - Jakże mu
współczuję! Do tego ten pasierb tak wrogo do niego nastawiony...
- Sytuacja pana de Nanterre była rzeczywiście niezwykle trudna. Nieraz ją tu omawialiśmy,
często bowiem przyjeżdżał konno na plebanię, by się ze mną zobaczyć. Naturalnie, wówczas
nie wiedziałem, jaką władzę miał Pinin nad hrabiną.
- A chłopiec? Jak się odnosił do Pinina?
- Podobnie jak ojciec. Uważał go za najwierniejszego sługę. Tymczasem przeglądając księgi,
pan de Nanterre wykrył fałszerstwa i nadużycia. Zawiadomił o tym notariusza. Martini
spędził kilka dni w Roccanera wraz z mężem hrabiny, pochylając się nad rachunkami.
Stwierdził te same malwersacje i oszustwa. Zawiadomił o tym hrabinę, ale ona słyszeć o
niczym nie chciała. Oburzyła się nawet i do mnie też raz powiedziała, że jej mąż jest zbyt
gorliwy i niedoświadczony, a notariusz wręcz kłamie. Nie było rady. Wówczas to Pinin
zaprzysiągł twemu "stryjowi" zemstę. Szkodził mu jak tylko mógł. Szkalował przed ludźmi, a
ponieważ był wszechwładny, służba obawiała się stracić dobre miejsce. Pan de Nanterre
zyskał sobie jednak powszechny szacunek i hrabina musiała w jakiś sposób udobruchać łotra,
opłacając pewnie suto jego milczenie.
- Czego więc ten... Pinin chce ode mnie? - Tekla była coraz bardziej zdenerwowana. - Mnie
tu wówczas nie było, gdy rozgrywały się te straszne wydarzenia.
- Widzisz, panno Klotyldo, póki młody hrabia zajęty był swoim bólem, nie interesowały go
żadne sprawy dotyczące Roccanera i wielkiego dziedzictwa, jakie objął po ojcu. Pinin rządził
jak dawniej, i to on był panem włości Certów, on dysponował kapitałem, sprzedawał,
kupował, a czy to było z korzyścią dla właściciela, na to się z pewnością nie oglądał.
Przypuszczalnie zebrał niezły majątek.
- To dlaczego hrabia pozwolił się okradać?
- Hrabia zobojętniał na wszystko. Poza tym ufał mu. Wiesz, jaki był, poznałaś go przecież..
- Nie znam go - pokręciła głową. - Nie znam hrabiego Certy, znam biednego chłopca,
którego nazwałam Pasterzem. Wzięłam go rzeczywiście za pasterza pilnującego stada gdzieś
w górach.
- Po obu jednak najazdach Francuzów na jego dom, a szczególnie po zabraniu klaczy i
koniuszego, hrabia ocknął się, obudził się z letargu i zaczął sprawdzać i rachować. Wezwał na
pomoc notariusza. Pinin przedstawił mu Martiniego jako złodzieja i kłamcę, mimo że ten
ostatni był notariuszem hrabiego - ojca i cieszył się jego zaufaniem.
- Biedny signor Martini.
- Rzeczywiście biedny, bo to człowiek nieposzlakowanej uczciwości. Oddał wielkie usługi
rodzinie Certów, a i pan de Nanterre bardzo go poważał. To zresztą wystarczyło, by Pinin
uznał Francuza za wroga. W tej nowej dla siebie sytuacji, gdy młody hrabia zasiadł w
gabinecie ojca i otworzył księgi rachunkowe, Pinin poczuł się zagrożony. Należało skierować
uwagę młodego człowieka w innym kierunku.
- Rozumiem! - wykrzyknęła Tekla. - Ja jestem tym kozłem ofiarnym, tym wrogiem Certów,
który nasłał Francuzów na Roccanera. Stąd nienawiść hrabiego do "bratanicy pana de
Nanterre".
- Tak właśnie było - pokiwał głową don Biagio. - Stąd ta do ciebie wrogość. Nosisz to samo
nazwisko, a nazwisko de Nanterre kojarzy się hrabiemu ze znienawidzonym ojczymem.
- Czy o tym też mówiła Emma?
- O nie, Emma tym się nie interesowała. Myślała i mówiła wyłącznie o swoich winach.
- Czy to są więc księdza przypuszczenia, don Biagio?
- Częściowo tak. Mam tam jeszcze znajomych, w Roccanera, którzy mnie czasami
odwiedzają, opowiadają to i owo. Coś posłyszą, coś zobaczą lub czegoś się dowiedzą.
Opowiadają więc o wszystkim, co się tam dzieje. Obaj z notariuszem testamentem hrabiego
byliśmy ustanowieni opiekunami sieroty, matki nie interesowały rodzinne finanse.
Najważniejsze, że pieniędzy zawsze na wszystko starczało. Sprawiła to wyłącznie wielka
fortuna Certów, która mimo kradzieży, mimo widocznych nadużyć, mogła pokrywać
ogromne wydatki. Młody hrabia mało dla siebie potrzebował, obywał się byle czym.
Widziałaś zresztą.
- Widziałam - przytaknęła poważnie. - Cóż jednak z tego?
- Pinin czuł się coraz bardziej zagrożony. Nie wiem, czy dowiedział się o mojej wizycie u
Emmy. Możliwe, że mu doniesiono, ale i mnie doniesiono, że on na wszystkie tony śpiewa
hrabiemu o twojej do niego wrogości. O nienawiści, jaką panna de Nanterre żywi do
ostatniego z Certów za to, że stryj tak mało jej zapisał, choć żona zostawiła mu wszystko.
Piekielna to zaiste intryga, nietrudno jednak będzie rozplątać jej nici. Skoro znamy te
wszystkie szczegóły...
- A jeżeli są rzeczy, których nie znamy?
- Może i są. Bądź jednak dobrej myśli. Z tym, co wiemy, wystarczy, by Pinina posłać na
szubienicę. Tylko nam nie wolno... nie wolno wyjawić prawdy... Musimy ochraniać młodego
Certę.
- A przez ten czas ten łotr...
- Trudno. Zdajmy się na Opatrzność. Ona wszystko może.
- Tak mi ciężko, że on ma o mnie tak złe mniemanie - poskarżyła się. - Uważa, że jestem
jakąś awanturnicą łasą na pieniądze, chciwą i podstępną... że go oszukałam... że wszystko,
cokolwiek mu powiedziałam, było kłamstwem. Czy ksiądz rozumie, jakie to bolesne?
- Rozumiem, dziecko, doskonale rozumiem. Po to, by teraz oczyścić ciebie, trzeba by
otworzyć hrabiemu oczy... wyjawić straszną prawdę... Zapytam więc z kolei, czy ty rozumiesz,
co to znaczy dowiedzieć się, że matka, chcąc poślubić innego, otruła ojca? Młody Certa
mógłby przypłacić życiem tę rewelację, a w najlepszym razie utratą rozumu.
- Wiem, don Biagio, wiem, że musimy milczeć.
- Milczeć i czekać.
- Jak długo?! - wykrzyknęła. - Jak długo?
- Zważywszy wszystko, co przeszłaś - powiedział surowo don Biagio - mógłbym cię uważać
za osobę zrównoważoną i cierpliwą.
- Ależ jestem zrównoważona, jestem cierpliwa! - zawołała.
- Nie, panno Klotyldo, nie jesteś, ale musisz być.
- Muszę - szepnęła pochylając głowę. - Zawsze coś muszę.
- Każdy z nas coś zawsze musi. To jest nasz obowiązek do wypełnienia na tej ziemi. Pamiętaj
o tym.
- Pamiętam. - Szept był ledwie słyszalny. - Przepraszam, don Biagio. Wstydzę się.
Znowu wracała z szumem w głowie. Teraz to już nie była jakaś sprawa daleka i obca, ale coś,
co decydowało o jej życiu, o jej szczęściu. Była jednak bezsilna i bezbronna, wróg dobrze
ukryty za nieprzebytym szańcem obowiązku. Jej obowiązku. Wiedziała już, kto jej zagraża i z
jakiego powodu, a bronić się nie mogła. Spętano jej ręce i nogi.
Z niecierpliwością oczekiwała następnego dnia i ponownej wizyty na plebanii.
- Don Biagio - zaczęła po wypytaniu się o zdrowie starego przyjaciela. - Nie tak dawno kazał
mi ksiądz przejrzeć papiery pana de Nanterre i odszukać dokument dotyczący jakiegoś Pinina
- teraz wiem, kto to jest - który ksiądz podpisał.
- Podpisaliśmy we trzech - skinął głową don Biagio. - Pan de Nanterre, notariusz Martini i ja.
- I dodał ksiądz, że chodziło o malwersacje, oszustwo i kradzież.
- To prawda. Bo to była kradzież i malwersacja. Pan de Nanterre wykrył te nadużycia wraz z
notariuszem. Ponieważ hrabina zabroniła mu mieszać się do zarządzania majętnościami
Certów, pan de Nanterre chciał jednak pozostawić jakiś ślad po tej, jak ją uważał, koniecznej
akcji. Obawiał się, że kiedyś Pinin mógłby doprowadzić rodzinę Certów do majątkowej ruiny.
Dlatego chciał, by jak chłopiec dorośnie, znalazł odpowiedni dokument i dowiedział się
prawdy.
- Tak, ale młody hrabia dość późno zabrał się za sprawdzanie rachunków.
- Bardzo późno, bo dopiero niedawno temu i nie zapominaj, że gdy pan de Nanterre
zainteresował się zarządzaniem dóbr, Pinin zaczął rozpuszczać wieści, jakoby to Francuz otruł
hrabiego. Chłopiec w to uwierzył, i myślę, że nadal wierzy. Gdy ostatni raz go widziałem na
pogrzebie matki, wręcz mi to powiedział. Nie pomogły moje zaprzeczenia. Nienawiść do pana
de Nanterre zakorzeniła się w nim tak głęboko, że wyrwać ją można by chyba tylko razem z
sercem.
- W takim razie nie ma już dla mnie nadziei - stwierdziła z goryczą. - Prawdy wyjawić nie
mamy prawa.
- Nie mamy prawa - przytaknął stanowczo don Biagio. - Jednakże z tej sytuacji znajdzie się
wyjście, gdy przyjdzie pora.
Nic na to nie odpowiedziała, bo cóż mogłaby odpowiedzieć na podobnie tajemnicze
stwierdzenie.
- Dokumentu więc tego, panno Klotyldo nie znalazłaś - podjął don Biagio po chwili
milczenia.
- Nie znalazłam - potrząsnęła głową. - A czy na pewno był u pana de Nanterre?
- Na pewno. Panu de Nanterre najbardziej na nim zależało. Obawiał się, by kiedyś chłopiec,
stawszy się mężczyzną, nie oskarżył go o roztrwonienie fortuny odziedziczonej po ojcu.
- Muszę więc przeszukać cały dom - postanowiła.
- O tak, przeszukaj cały dom, panno Klotyldo, popytaj też Katarzynę, czy ktoś tam czego nie
zabrał po śmierci właściciela.
- Dobrze, don Biagio.
- Szkoda, że nie widziałem się z notariuszem za jego ostatniej bytności.
- Szkoda. Był ksiądz wówczas u Emmy. Pan Martini pytał nawet... Udawał się do hrabiego w
interesach...
- Obawiam się, że interesy hrabiego nie są w najlepszym stanie. Już od paru lat Martini
niepokoił się... Żadne jednak wówczas uwagi i przestrogi nie docierały do uszu młodego
Certy. Był głuchy i ślepo wierzył we wszystko, w co Pinin chciał, żeby wierzył. Teraz się
zmienił, choć mała z tego pociecha, gdyż w dalszym ciągu ufa temu łotrowi. Obawiam się, by
nie odprawił Martiniego, powierzając dbanie o interesy Certów jakiemuś oszustowi, którego
podsunie mu Pinin.
- Jak słyszałam, hrabia testamentem ustanowił księdza i notariusza opiekunami syna.
- Dawno minął ten czas. - Don Biagio pokiwał głową. - Młody Certa jest pełnoletni i nikt nie
ma prawa wtrącać się w jego sprawy, a notariusz najwyżej może radzić i wykonywać
polecenia. Nic więcej.
- Mieszkam tu już blisko dwa lata - powiedziała nagle - a dotąd nie widziałam zamku
Roccanera. Pan Martini zachwalał mi uroki tej starodawnej siedziby, nieledwie fortecy, jaką
były owe średniowieczne zamczyska obronne. Z uwagi na niechęć właściciela do mego
"stryja" - uśmiechnęła się smutno - nigdy nie wybrałam się w tamtą stronę, choć wydeptałam
różne ścieżki w okolicy mego domu. Teraz nagle zachciało mi się ujrzeć to gniazdo Certów. W
którą mam zwrócić się stronę?
- Zamek jest piękny, wspaniały, imponujący - powiedział powoli don Biagio. - Stoi, jak gdyby
prosił się, by go malowano. Hrabina bała się chyba tych murów, które mogły przytłaczać, a
nawet przerażać. Wolała mieszkać w pałacu, wzniesionym w kilka wieków później, gdy w
pańskiej rezydencji szukano nie tylko bezpiecznego schronienia, lecz wygody i przyjemności.
- A gdzie leży pałac?
- Niedaleko zamku. Niestety, pożar strawił główny trzon budowli. Pozostały jednak
nietknięte boczne skrzydła. Hrabia nic nie zrobił, żeby przywrócić dawną świetność tej
wspaniałej siedzibie. Podobnie jak ojciec, całą swoją uwagę skupił na zamku.
- Bardzo jestem ciekawa...
- Nie zawiedziesz się, panno Klotyldo. Zamek wart jest długiego nawet spaceru. Pójdziesz tą
dróżką, ot tam - wskazał ręką kierunek - za dzwonnicą. Weź ze sobą Tina, on cię zaprowadzi.
Wzięła nie tylko Tina, ale i Canisa. I chłopiec, i pies byli zachwyceni perspektywą spaceru.
Dzień był piękny, słońce ozłacało nagie szczyty zamykające horyzont. Dawno minęli wioskę
Roccabruna, wspięli się na wzgórek i zeszli w dolinę. Tino, który dobrze znał całą okolicę,
wyciągnął nagle rękę.
- Ot i zamek Roccanera, panienko - powiedział zniżając głos.
Zamek Roccanera, którego nie zakrywały już żadne wyniosłości terenu, wydawał się
wyrastać z litej skały. Tekla stała i patrzyła, i oczu nie mogła oderwać od tego rzeczywiście
imponującego widoku. Zamczysko przytłaczało ogromem, ciężarem głazów spiętrzonych
nieludzką chyba ręką, patyną wieków, które przetoczyły się ponad jego wieżami, niezdolne
wyszczerbić czy nadszarpnąć kamiennej bryły. Nawet kule armatnie nie mogłyby się wryć w
to skalne jak gdyby zwalisko, w jego bowiem czasach armat jeszcze nie było, a żadne
machiny oblężnicze nie dały mu widać rady.
Stała i patrzyła. Więc to było gniazdo, o którym jego mieszkaniec tak napisał:
Hen tam, gdzie orła kamienne siedlisko...
Zaprawdę, było to kamienne siedlisko owego młodego orła, którego poznała. Umiała cały
wiersz na pamięć, prosiła często, by go powtarzał.
- Tu zaraz jest piękne miejsce do odpoczynku. - Tino podniósł koszyk ze śniadaniem. -
Panienka lepiej jeszcze zobaczy stamtąd zamek.
Rzeczywiście, z wybranego przez chłopca miejsca zamek prezentował się jeszcze bardziej
malowniczo.
Usiadła na skalnym występie, gdy nagle Canis, który obwąchiwał kamień, najeżył się i
warknął.
- Wytropił pewnie królika, a może jaszczurkę - zauważył Tino, stawiając przed dziewczyną
koszyk.
- Co tam, Canis, czego warczysz? - pytała Tekla.
Ale Canis nie odpowiadał, tylko dawał wyraźnie do zrozumienia, iż nie życzy sobie
przebywać w pobliżu tejże właśnie skały.
- Musimy wybrać inne miejsce - stwierdziła zniecierpliwiona Tekla. - Canis jest bardzo
uparty.
Ale i to nowe miejsce psu nie odpowiadało.
- Co to jest? Co mu się stało? - Tekla była już zaniepokojona.
- Pies czuje węchem coś złego, panienko - Tino zniżył głos. - Poszukam innego miejsca.
Dopiero za trzecim razem Canis okazał zadowolenie. Niestety, widok na zamek przesłaniała
częściowo gruba sosna o szeroko rozrośniętych gałęziach.
- Co to było, Canis? - Tekla nie spuszczała psa z oka.
Canis spojrzał na nią, a jego wzrok był tak bezbrzeżnie smutny, że coś ją ścisnęło za gardło.
- Masz, Canis, zjedz - podawała chleb z mięsem.
Wbrew jednak zwyczajowi, Canis nie okazał radości z poczęstunku. Położył się przy
dziewczynie i oparł głowę o jej stopy.
- Nie rozumiem - zaczęła z przestrachem.
- To coś bardzo złego - szepnął Tino tak cicho, że ledwie dosłyszała.
Xiv
Od Alp po Apeniny, całą północną Italię zasnuwały dymy, huk dział wstrząsał powietrze, po
drogach dudniły jaszcze z prochem i z amunicją, kuchnie polowe, ambulanse. Szła piechota
miarowym krokiem, cwałowała kawaleria, artylerzyści wlekli armaty. Kurierzy co koń
wyskoczy przemierzali góry, wioząc pilne depesze do Dyrektoriatu.
Lombardia stała w ogniu. Austriacy słali świeże pułki i dywizje. "Na pożarcie Francuzom" -
mówiono. - I znowu jak przed dwustu laty obce armie ścierały się na ziemi włoskiej, obce
interesy były stawką w tej krwawej grze, a za wszystko płaciła Italia. Jak niegdyś.
Ziemia Piemontu, choć oddalona od pól bitewnych, drżała od wybuchów, a odgłosy wojny
docierały aż do tak odległej wioski jak Roccabruna.
Tekla wyobrażała sobie panią Różę ciśniętą niczym egzotyczny kwiat z dalekiej wyspy w
samo serce tego wojennego zamieszania.
Wola rozkochanego małżonka, zmieniającego jej imię z kwiatu na "nieporównaną Józefinę",
nie potrafiła jednak zmienić jej natury. Józefina pozostała kwiatem, a kwiat, by mógł kwitnąć
i żyć, potrzebuje bezpiecznej cieplarni i starań troskliwego ogrodnika.
Józefina...
Takich kobiet Tekla dotąd nie znała. Tam, daleko, w Czarnobylu, w Młynowie, a nawet w
Warszawie spotykała owszem, kobiety piękne, dużo piękniejsze od generałowej Bonaparte,
ale nie takie... nie takie... Żadna z owych wykwintnych młodych dam, sama nawet śliczna
Różyczka, nie posiadała owego dziwnego uroku, który trudno ująć w słowa.
Kreolka...
Tak o niej mówiono, gdyż urodziła się na jednej z wysp Nowego Świata, owej dalekiej
Martynice, której gorące słońce przedwcześnie rozpala krew, a olśniewające barwami kwiaty
odbijają się w zmiennym kolorze oczu.
Co w niej jest? Co jest w tej kobiecie, że bohaterski dowódca Armii włoskiej tracił dla niej
głowę? W życiu jej byli też inni, chociażby ów młody jasnowłosy olbrzym Hoche... Nie była to
z pewnością kobieta cnotliwa, posiadająca zalety jakie jej, Tekli, wpajano od dziecka. Z
pewnością nie... Mąż powiedział raz, że "uczyniono ją z gazy i z koronek". Jakże słuszne było
to określenie wdzięku, jakim czarowała, przyciągająca oczy i serca zniewalającym urokiem.
A ta jej francuszczyzna... Taka miękka... Sama wymowa była już pieszczotą, podniecała i
wabiła... Prawie nie było słychać głoski "r". Z głębi ślicznych ust wydobywało się jedynie jej
dalekie echo, jak szmer strumyka, czy pomruk poruszanego wiatrem listowia.
Po takich rozmyślaniach Tekla siadała przed zwierciadłem i badała swoje odbicie. Czyż stała
się równie próżna, jak nieszczęsna Różyczka i owe damy spotkane w pałacu Serbelloni?
Przyglądała się sobie z obiektywnym chłodem, jak gdyby przyglądała się obcej osobie. Była
inna, była zupełnie inna. Ale przecież taką pokochał Pasterz. Nie było w niej cienia owej
indolencji, tęsknej zadumy w spojrzeniu pamiętającym odległe pejzaże tropikalnej puszczy,
nie było w niej nic z tego, czym pętała zmysły i serca Józefina - czarodziejka.
Cóż to za kobieta! Tekli nie dziwił płomień, jaki palił się w oczach Bonapartego, gdy patrzył
na żonę. O ileż ta Józefina była od niej szczęśliwsza! Nie chodziło przy tym ani o jej pozycję,
ani o przepych, jaki ją otaczał, lecz o miłość... tę miłość, którą miała u stóp, a deptała
obojętna i wzgardliwa. Tylko o to.
I znowu zapragnęła wybrać się w stronę Roccanera, popatrzeć choć z daleka na zamkowe
wieże. Canis, który zazwyczaj biegł ochoczo, poszczekując z radości, tam szedł niechętnie, ze
zwieszoną głową i podwiniętym ogonem. Dlaczego?
Słońce już bliskie zachodu rozlewało na niebie smugi purpury. Cały nieboskłon pławił się w
czerwieni, płonąc niczym gorejąca pochodnia.
Canis był niespokojny, a i Tino rozglądał się dookoła, jak gdyby kogoś wypatrywał.
- Brzydko zachodzi słońce, panienko - zauważył w pewnej chwili. - Zbyt czerwono.
- Brzydko? - zdziwiła się Tekla. - Mnie się wydaje, że wspaniale, przepięknie, nigdy nie
widziałam tyle purpury na niebie.
Na tle gorejącej czerwieni czarna sylweta zamku występowała niezwykle wyraźnie. Nawet z
tej odległości można było podziwiać najdrobniejsze szczegóły średniowiecznej budowli,
blanki, wieże, wieżyczki, baszty. Kilka szyb drugiego piętra rozbłysło purpurą, wąskie otwory
strzelnic w narożnej baszcie zaczerniały tajemniczą czeluścią prowadzącą chyba w
przepastną głąb zamkowych lochów. Trudno było oderwać oczy od tego widoku. Tę milczącą
kontemplację przerwał nagle stukot kopyt na kamienistej ścieżce i głosy.
Jeźdźców było dwóch. Tekla poznała ich od razu, poznała też Bellę, lekko jak w tańcu
stąpającą po skalistym podłożu.
Luigi siedział nieco pochylony i coś mówił z ożywieniem, spoglądając na swego pana. Ten jak
zwykle nie nosił kapelusza. Krótko obcięte kruczoczarne włosy, wbrew modzie, nie były
ułożone we fryzurę przyjętą przez dbających o wygląd elegantów. Zwijały się w pierścienie,
jak na głowie dziecka, a przedwieczorny wietrzyk rozwijał je, by po chwili ponownie zwinąć w
lśniące pukle.
Przez jedno mgnienie oczy młodego pana musnęły Teklę, po czym wzgardliwie przesunęły
się dalej ku innym, bardziej chyba interesującym widokom.
Canis za to głośno objawiał wrogość i niezadowolenie. Ze zjeżoną na karku sierścią,
obnażywszy kły, warczał wściekle i być może skoczyłby do nóg jeźdźca, gdyby Tekla nie objęła
psa za szyję, uspokajając głosem i dotknięciem.
- Cicho, Canis, cicho, nie trzeba.
- Canis nie lubi pana hrabiego - powiedział Tino, oglądając się za jeźdźcami, którzy szybko
sunęli w stronę zachodu.
Po chwili wchłonęła ich rzeka krwi spływająca z nieboskłonu. Znaczyli się jeszcze czarnym
punktem coraz mniejszym i mniejszym, aż wtopili się w mrok wyniosłych murów.
Canis długo nie mógł się uspokoić.
Jest bardzo zawzięty - myślała Tekla w powrotnej drodze do domu. - Pamięta i nie może
przebaczyć.
- Pięknego konia ma hrabia - zauważył Tino. - To ta klacz zabrana przez Francuzów. Wie
panienka, oddali ją hrabiemu razem ze stajennym. To Luigi, właśnie jechał...
- Dobrze, że oddali - Tekla odwróciła głowę od rozpalonego nieba. - Nie możemy tu więcej
przychodzić, Canis zachowuje się niemożliwie.
- Canis coś czuje, czego my nie czujemy - oświadczył Tino z przekonaniem. - Stary Maurizio
mówi, że zwierzęta wiedzą więcej niż my. A ja mu wierzę.
I ja wierzę - pomyślała Tekla przyspieszając kroku.
- Znałem niegdyś pewnego człowieka obdarzonego zdolnością przewidywania przyszłych
wydarzeń - don Biagio zanurzył dwa palce w tabakierce.
Siedzieli w saloniku Tekli, z Canisem rozciągniętym u stóp. Don Biagio czuł się nieco lepiej,
szczególnie, że obiecany wikariusz miał się zjawić lada dzień na plebanii w Roccabruna.
- O kim ksiądz mówi? - spytała Tekla, rozplątując motek zielonego jedwabiu.
- Mówię o człowieku nazwiskiem Cazotte. Francuz, zgilotynowano go. Był już zresztą stary.
Zostawił córkę.
- I cóż ten Cazotte? Widział przyszłość?
- Czasem widział. Siedział w swojej Szampanii i uprawiał winnicę. Robił dobre wino. Poza
tym pisał. Wydał nawet parę książek. Był to mądry człowiek. Przegadaliśmy niejedną godzinę.
Pamiętam raz, dawno już temu, jeszcze przed Rewolucją. Francuzom nie śniła się gilotyna ani
rządy Terroru.
- Ale lud pragnął zmian - przerwała Tekla.
- Nie lud, dziecko, nie lud - westchnął don Biagio. - Rewolucji pragnęli ci, co uważali się za
oświeconych, to znaczy stan trzeci, czyli mieszczaństwo, no i arystokracja.
- Arystokracja?! - wykrzyknęła z niedowierzaniem.
- Tak, właśnie arystokracja. To oni chcieli panowania Rozumu i Filozofii, oni odrzucili Boga i
wiarę, jako ciemny zabobon. Pamiętaj hasło encyklopedystów: "Wszystko dla ludu, ale bez
ludu" - zacytował. - A Voltaire uważał, że ludu nie trzeba oświecać ani uczyć, trzeba go
uszczęśliwić tak, jak sobie wyobrażają szczęście ludu panowie encyklopedyści.
- Nie wiedziałam o tym.
- Nasz wiek jest epoką ateizmu - podjął don Biagio. - A zaczęło się to już dawno temu. Czy
zauważyłaś, że te czasy nie wydały żadnego prawdziwego poety?
- Nie. Wiem, że są we Francji poeci, a przynajmniej byli.
- To nie poeci. Nie każdy z tych, co dobiera gładkich słów, układa rymy i trzyma się rytmu
jest poetą. Francuzi naszego wieku, czyli wieku Oświecenia, mają oschłe serca i niewiele
wyobraźni. Są racjonalistami. Czy "Ogrody" pana Delille'a nazwiesz poezją? To rymy, nic
więcej. W tych wszystkich poematach nie ma serca, nie ma szczerych uczuć, nie ma prawdy,
nie ma nic, prócz rozumu. A taka poezja jest nicością. Ludzie naszych czasów nie potrafią
kochać prawdziwie. Weź małżeństwo, które przestało być sakramentem, a stało się
handlowym kontraktem. Zdrada męża czy żony jest postępowaniem usankcjonowanym
modą i obyczajem. Wierność małżeńską ośmieszono w literaturze i w teatrze.
- Don Biagio, to zbyt czarny obraz naszej epoki - zawołała, odkładając rozplątany motek. -
Jest wielu porządnych ludzi...
- Są tacy - zgodził się don Biagio. - Ale to wyjątki. Takim wyjątkiem był król, dlatego musiał
zginąć.
- Myślę, że zginął nie z powodu swojej przyzwoitości - zaprotestowała - ale dlatego, że był
królem.
- Nie wiadomo, jak potraktowałaby go Rewolucja, gdyby był racjonalistą i nie wierzył w
Boga. Ale to był chrześcijanin. Wiesz zresztą, że raz puszczone w ruch koło Rewolucji
obracało się coraz szybciej i nic nie potrafiło go zatrzymać. Zdruzgotało swoich przywódców.
A któż z nich pozostał?
- Wydaje mi się jednak, że we Francji byli i są poeci, prawdziwi poeci - poprawiła się.
- Prawdziwymi poetami naszego wieku we Francji są malarze. Tak, tak, malarze. Nie rób
takiej zdziwionej miny. Ci malarze, o których myślę, nie są teraz w modzie. Oni ukazywali
słodycz życia, jego piękno, a Rewolucji potrzebna była inna sztuka.
- No tak, ale ci wszyscy sielankowi pasterze, sztuczni i fałszywi, zniewieściali i śmieszni,
przestali się podobać.
- Czy sądzisz, że modni dziś Brutusowie i Horacjusze są prawdziwsi, bardziej męscy? Wątpię.
Jest w nich brutalna siła, nic więcej.
- Ależ to są przykłady bohaterstwa czerpane ze starożytnej historii.
- Czy uważasz za czyn bohaterski znęcanie się nad bezbronnymi kobietami? Dręczenie
niewinnego dziecka?
- Nie o tym myślę - odparła z żywością. - Francuzi obronili jednak granice... Valmy...
Jemmapes.. To bohaterskie bitwy.
- Masz rację. Na tym jednak kończy się bohaterstwo Rewolucji.
- Francuzi wypaczyli piękne hasła - przyznała z żalem. - Na początku wierzyłam w słuszność
tego powstania. Ale potem...
- Tak, potem... Nie ty jedna rozczarowałaś się. To samo było z moim znajomym, owym
Cazottem, o którym wspomniałem.
- Don Biagio, proszę mi opowiedzieć, co przewidział Cazotte?
- Rewolucję! - rzucił don Biagio gwałtownie. - Taką, jaka była. W całej jej grozie. Bez żadnych
upiększeń rozumu czy filozofii. Nagą i krwawą. Odartą z ideałów, w które starano się ją
przyoblec. Ofiary skazywane na ścięcie traktowano jak złoczyńców, a ktoś wówczas napisał:
"To nie szafot czyni człowieka zbrodniarzem.
Gdy ginie niewinny, staje się on ołtarzem.@"
- Rozumiem - powiedziała cicho. - Przeżyłam w Paryżu straszne dni... Po aresztowaniu
kuzynki... w jej dawnym pałacu, i potem w więzieniu... Byłam w trybunale na procesie pani
du Barry... Wiem, co to jest rewolucyjna sprawiedliwość. Wysłuchałam wyroku. Wina tej
biednej niemądrej kobiety polegała na jej olbrzymim bogactwie. Jej klejnotów i pieniędzy
pragnęli ci, co tak wzniośle rozprawiali o patriotyzmie i niedoli ludu.
- Widzisz więc, jak to było. Cazotte miał rację.
- Więc cóż ów Cazotte? Płonę z ciekawości.
- Z początku Cazotte uwierzył w słuszność Rewolucji i w jej ideały. Popierał je piórem. Nie
mógł jednak zgodzić się na walkę z Bogiem i z religią. Oburzało go bezczeszczenie kościołów i
prześladowanie księży, którzy zgodnie z nakazem Rzymu nie złożyli przysięgi na Konstytucję.
Dlatego zginął.
- Ale mówił ksiądz, że przewidział Rewolucję?
- Przewidział. Było to dawno temu. Znajdowałem się wówczas w Paryżu, lubiłem to miasto,
zaproszono mnie do pewnego domu, gdzie spotkałem kwiat ówczesnych umysłów, a więc
paru znanych encyklopedystów, dla których bogiem był rozum, kilka wielkich dam, które w
wolnych od miłostek chwilach zajmowały się filozofią. Był tam, naturalnie, Chamfort, bez
którego każde towarzyskie zebranie wydawało się nudne. Padały dowcipy, a wszystkie
godziły w religię. Wyśmiewano "ciemne zabobony" i przyrzekano sobie wyplenić ten chwast
z duszy francuskiego ludu. Muszę jeszcze dodać, że gospodarz domu to wielki pan.
Zgilotynowano go podczas Terroru, mimo że był ateistą, racjonalistą, pragnął Rewolucji i
rządów Rozumu i Filozofii. Gości traktował różnie. Równych sobie urodzeniem inaczej niż
tych, którzy wywodzili się z burżuazji, choć umysłem i talentem przewyższali tych, co ich
przewyższali urodzeniem. Do jednego z owych jaśnie urodzonych Chamfort powiedział w
pewnej chwili: "łatwiej ci, panie hrabio, stać nade mną, niż być mi równym", co przyjęto
oklaskami. Nie wszyscy chyba zrozumieli jadowitość tej wypowiedzi, choć wszyscy znali
złośliwość Chamforta, udali jednak, że ich to bawi.
- I to jest straszne - zauważyła. - Ta nierówność między ludźmi równymi sobie umysłem.
- Masz rację. To było niesprawiedliwe i niesłuszne i w tym jednym punkcie zgadzam się z
Rewolucją. Ponadto szlachetna także jest równość wszystkich wobec prawa. Ale czy dla
ustanowienia takiej równości trzeba było przelać krew tysięcy niewinnych osób? Skazać ich
na męczarnie straszliwej śmierci pod pikami i szablami rozjuszonego motłochu?
- Tego nic nie usprawiedliwi - potrząsnęła głową. - W więzieniu, które było dawnym
klasztorem karmelitów, zapoczątkowano te straszne wrześniowe masakry. Jeszcze po dwóch
latach były widoczne krwawe smugi u dołu ścian, o które zmęczeni oprawcy opierali
narzędzia mordu. Widziałam to wyraźnie.
- Cazotte też musiał to widzieć w jakimś profetycznym objawieniu - zauważył don Biagio
zamykając tabakierkę. - Pamiętam, jak zwrócił się do Condorceta, który w owym czasie zwał
się jeszcze markizem de Condorcet, a był wybitnym matematykiem i filozofem. Podobnie jak
inni uczeni rzucił się w wir Rewolucji, został nawet członkiem Konwentu. Otóż Cazotte
przepowiedział mu śmierć samobójczą. "Otrujesz się w więzieniu, żeby uniknąć egzekucji".
Tak powiedział. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a ja to zapamiętałem, bo Condorcet,
oskarżony w procesie Żyrondystów, rzeczywiście wolał truciznę niż śmierć pod nożem
gilotyny.
- To nadzwyczajne! - Tekla nie spuszczała oczu z twarzy starego przyjaciela. - A inni?
- Innym też przepowiedział podobny koniec. Chamfort, który najbardziej dowcipkował,
dowiedział się, że brzytwą podetnie sobie żyły. Tak też - jak słyszałem - skończył ze sobą w
czasach Terroru.
- Mój Boże! I co ci ludzie?
- Ci ludzie kpili wówczas z tych przepowiedni, wreszcie ktoś, nie pamiętam już kto,
zauważył, że widocznie Francją będą rządzić jacyś tureccy barbarzyńcy, a na to Cazotte
odparł: "O nie, będą to rządy Rozumu i Filozofii". Doskonale pamiętam te słowa i ton, jakim
je wypowiedział.
- To doprawdy niezwykłe! - Tekla złożyła ręce. - I nikt o tym nie wspomniał?
- Myślę, że nikt nie przeżył panowania Rozumu i Filozofii - westchnął don Biagio. - Ja się
uchowałem, gdyż mieszkam w Piemoncie, za Alpami.
- I co jeszcze mówił Cazotte? - dopytywała się.
- Mówił bardzo wiele. Każdemu z obecnych opowiedział to, co go czekało w przyszłości.
Jednemu z owych pisarzy i krytyków przepowiedział, że uwierzy w Boga i stanie się
chrześcijaninem. Wówczas wesołość dosięgła szczytu. Sypano dowcipami w nie najlepszym
guście, a jedna z obecnych tam wielkich dam zauważyła, że są to sprawy dotyczące
mężczyzn, i że kobiety zawsze będą bezpieczne. "Ochroni nas nasza płeć" - oświadczyła z
wyższością.
- A co na to Cazotte? - nie wytrzymała Tekla.
- Cazotte ją rozczarował. Oznajmił, że wówczas kobiety będą potraktowane podobnie jak
mężczyźni, bez żadnej różnicy i bez żadnych względów na ich płeć.
- A ona?
- Ona droczyła się chwilę, obracała wszystko w żart, wreszcie oznajmiła ze śmiechem, że
może w tej ostatniej godzinie zechce "duchowej pociechy". Powiedziała to naturalnie z
ironią, ale Cazotte i na to miał odpowiedź: "Jedynym człowiekiem, który dostąpi tej łaski w
godzinie kaźni, będzie król".
- Król... - powtórzyła Tekla.
- Król. Tak powiedział Cazotte. I tak się stało. Wyobrażasz sobie, panno Klotyldo, co działo
się w salonie po tych strasznych słowach? Cazotte wyglądał jak zamroczony. Ledwie trzymał
się na nogach. A potem nie odzywał się aż do końca wizyty. Te ostatnie słowa zwarzyły dobry
humor całego towarzystwa. Nikt już nie żartował, nawet Chamfort milczał i siedział osowiały
nad szklanką wina.
- A ksiądz? Co ksiądz czuł, don Biagio?
- Nie wiedziałem, co o tym myśleć, zdawałem sobie jednak sprawę, że byłem świadkiem
niecodziennego wydarzenia.
- O tak - pokiwała głową. - Bardzo niecodziennego. A księdzu nic nie przepowiedział?
- Nic. Nie spotkałem go już od owego wieczoru, słyszałem tylko, że go zgilotynowano, a
córka wróciła do domu, do Szampanii. Biedna. Bardzo kochała ojca, interesowała się jego
pisarstwem. Służyła mu nawet za sekretarza.
- Więc ci wszyscy, co byli tam obecni, zginęli...
- Zginęli - przytaknął don Biagio. - Z wyjątkiem mnie i tego krytyka. Nie wiem jednak, czy
przepowiednia sprawdziła się w jego przypadku.
- Miał zostać chrześcijaninem - przypomniała.
- Tak. Może nim i został. To już jego tajemnica.
- Jak on się nazywał?
- La Harpe. Nie pamiętam imienia. Pisał o literaturze. Gdzieś mam jakąś jego książkę.
Przyniosę ci.
- Don Biagio - zaczęła - ksiądz tak potępił francuską poezję naszego wieku. Skąd ta surowość
sądu?
- To nie surowość, to prawda. W naszym wieku poezja została pozbawiona poezji, choć było
mnóstwo ludzi piszących wierszem, którzy jednak nie byli poetami. Tacy panowie jak Lebrun,
Delille, Dorat, Thomas czy inni zapisali tomy. Była to poezja bez poezji, sucha, często
błyskotliwa, elegancka, ale pusta. Niektóre poematy opiewały piękno przyrody, a jednak nie
mają one nic wspólnego z prawdziwą przyrodą. Ich autorom chodzi o naukową dokładność
opisywanego pejzażu, która nie daje czytelnikowi artystycznej wizji, a więc żadnego
zadowolenia. Często są to po prostu zwykłe retoryczne ćwiczenia, bezosobowe i zimne, gdzie
nie ma miejsca na szczerość uczuć, na fantazję, na pofolgowanie wyobraźni. Nie wzruszają
czytelnika.
- Jeszcze na wsi, a potem w Warszawie czytywałam francuskich poetów. Wszyscy czytali.
- Tak, czytywano ich - przyznał don Biagio. - Ale jedynym poetą naszego wieku, jak
słyszałem, był młody Ch~enier, ostatnia ofiara Terroru. Mówią, że to, co napisał, jest wielką
sztuką i prawdziwą poezją, ale nie znam jego twórczości.
- Ksiądz wspomniał, że poetami naszych czasów byli malarze.
- Oni jedni przedstawili przynajmniej część prawdy. U nich jest dużo szczerości, piękna.
Ukazali uroki życia, słodycz miłości, a nie oschły racjonalizm. W ich obrazach jest coś z bajki, a
ludzie zawsze lubili i lubią bajki. Watteau, Boucher, Lancret czy Fragonard, La Tour, mistrz
pastelowego portretu, oto poeci piszący pędzlem, nie piórem.
- Kiedyś lubiłam tę sztukę - przyznała. - Ale teraz to, co przedstawiali, wydaje mi się mdłe i
nienaturalne.
- Z pewnością masz trochę racji. - Don Biagio złożył starannie dużą białą chustkę, którą
ocierał łzawiące oczy. - Zasiedziałem się, dziecko, tak mi z tobą dobrze.
- Dziękuję, don Biagio. Ksiądz jest bardzo mądry. Tyle wie i tyle czytał.
- Wiem, bo jestem stary i miałem czas przeczytać nieco. Lubię Francję i jej kulturę i boleję
nad zniszczeniem tego dziedzictwa, co jej przekazali przodkowie, a co Rewolucja w swej
ignorancji zniszczyła. A wszystkiemu winna jest pycha możnych i nierówność między ludźmi,
niesprawiedliwa nierówność, która upokarza, poniża i rani. Krzywda to wielka, lecz kara
wydaje się zbyt straszna.
- Don Biagio... - zaczęła.
- Późno już, panno Klotyldo - don Biagio ujął laskę - zanim odejdę, powiem ci tylko, że wiek,
który oto dogorywa na naszych oczach, nie zostawia po sobie nic, żadnego dzieła, które by
przetrwało żywe w pamięci potomnych.
- Żadnego? - spytała jak gdyby z żalem.
- Żadnego, jeśli nie liczyć Konstytucji Republiki Francuskiej Jednej i Niepodzielnej. Być może,
gdy zostanie ona wprowadzona w czyn, będzie to jedyne dzieło owego wieku i Rewolucji,
które przetrwa. Bo krew obeschnie. Zmyje ją czas, a groby ofiar porośnie trawa. Dobranoc,
dziecko.
* * *
W kuchennej sieni siedzi dziś od rana stara Antonia, która przyszła drzeć pierze. Jest to jej
specjalność, a do tej roboty proszą ją wszystkie domy we wsi, a nawet wzywają z dalszej
okolicy.
Przypomniał się Tekli Młynów i te beczki pełne gęsiego pierza i worki łabędziego puchu.
Tam też celebrowano nieledwie te czynności, okazywało się przy tym, że był to przywilej
starych kobiet, niezdatnych do innych robót, a mających jeszcze siłę i zręczność palców
potrzebną do oddzielenia pierza od twardej łodygi. Tu, w Roccabruna, była to Antonia,
kobieta niezbyt rozgarnięta, ale zwinna jeszcze i pracowita. Siedziała w sieni na niskim zydlu,
z głową ciasno obwiązaną chustką, w wielkim niebieskim fartuchu, otoczona fruwającymi
dokoła piórami.
Przed oczami Tekli jak żywa stanęła owa Michalina, która tam, w Młynowie, wiele zawsze
miała roboty, hodowano bowiem duże stada gęsi, by nastarczyć na poduszki, pierzyny i
piernaty dla państwa oraz na wyprawę dla panienek. Tak Różyczka jak i Elżbieta, gdy
wychodziły za mąż wywiozły wspaniałą pościel z najcieńszego holenderskiego płótna
powlekającą jakże miękkie i lekkie puchowe kołdry, poduszki z łabędziego puchu i piernaty.
Tekla pamięta, że też i dla niej przygotowany był worek i beczka owego gęsiego i łabędziego
specjału na tę uroczystą okoliczność. W tym względzie wujenka nie robiła różnicy między nią
a swoimi córkami, i ona, Tekla, miała więc być podobnie wyposażona. Na tych powłokach i
powłoczkach nie byłoby książęcej mitry nad jej monogramem, który zręczne ręce panien
dworskich haftowały na tę okazję, jej przecież nie poślubiłby żaden utytułowany panicz z
koroną na drzwiczkach karety. Teraz za to wystarczy jej tego, co ma, co zapobiegliwa
Katarzyna szykuje dla swej panienki. Nic innego jej nie potrzeba. Żyje oto na wygnaniu, na
dobrym i wygodnym wygnaniu w pięknej Italii, w Królestwie Piemontu, które do niedawna
było wolne i niepodległe. Francuzi jednak nie pozostaną wiecznie poza granicami swego
kraju, w Turynie w dalszym ciągu siedzi król i kraj ma rząd. A co w Młynowie? Młynów nie
leży już w Rzeczypospolitej, ziemie te, choć odwiecznie należące do wspólnego państwa
Litwy i Korony, teraz oto znalazły się w granicach rosyjskiego cesarstwa pod rządami
Najjaśniejszej Imperatorowej Katarzyny Ii, o której już mówią, że świat nazwie ją kiedyś
Wielką.
Czyż to nie straszne? - myśli Tekla i ta świadomość utraty ojczyzny poprzez utratę
państwowości łagodzi smutek owego "wygnania", które wcale przecież nie przypomina
jakiejkolwiek banicji, a jest prawdziwie zaciszną przystanią po rewolucyjnej nawałnicy.
Takie myśli i wspomnienia nachodzą ją teraz dość często, gdy miłość Pasterza nie osładza
smutku, nie wypełnia samotności.
Miłość Pasterza...
Nie ma Pasterza, jest tylko hrabia Certa, dumny ze swego urodzenia, swego zamku, swojej
pozycji i ogromnej, według słów notariusza, fortuny. On przynajmniej ma swego króla, swoją
stolicę i państwo, owo Królestwo "Sabaudii, Sardynii i Piemontu". Sabaudię co prawda
Rewolucja przyłączyła do Republiki Francuskiej, ale i tak zostało Piemontczykom dość własnej
ziemi. A ona? Cóż ona? Za ten skrawek ogrodu i dom, za problematyczny w czasie wojny
kawałek chleba zmuszona jest oto ukrywać swoją narodowość i prawdziwe nazwisko. Zżyła
się już co prawda z tą "panną Klotyldą" czy "panną de Nanterre", jak ją tu nazywają jedni czy
drudzy. Ale to przecież nie ona... nie ona...
Lato chyli się powoli ku łagodnej jesiennej melancholii poprzedzającej surową ostrość zimy.
Wojna na północy nie wygasa jednak, nadal grzmią działa, a miasta i fortece poddają się woli
młodego zwycięzcy.
Wówczas to nastąpiły dwa ważne wydarzenia: pierwsze - przybycie na plebanię w
Roccabruna dawno zapowiadanego wikariusza, drugie - wizyta signora Martini, który w
drodze do hrabiowskiego zamku wstępuje zazwyczaj "złożyć uszanowanie pannie de
Nanterre".
Tego dnia notariusz nie miał dla Tekli dobrodusznego uśmiechu, twarz jego zachowała
powagę, a powitanie wypadło jakoś bardziej oficjalnie i uroczyście.
- Cóż za wiadomości przynosisz mi, panie Martini - zaczęła Tekla, która poczuła dziwny
niepokój, nie znajdując u gościa zwykłej dla niego pogody.
- Obawiam się - pan Martini przystąpił do stolika i otworzył pugilares - że nie będziesz, pani,
zadowolona z moich usług.
- Dlaczegóż to? - spytała, usiłując powstrzymać drżenie złożonych na kolanach rąk.
- Poniosłaś, pani, straty, wielkie straty - notariusz nie podnosił oczu znad rozłożonych na
stoliku papierów.
- Straty?...
- Tak, straty, które przy szczupłości twojej fortuny, można nazwać nieledwie katastrofą.
- Proszę, powiedz mi wszystko, panie Martini - poprosiła zrezygnowana.
- Kapitalik powierzony mi przez świętej pamięci stryja twego ulokowałem na bardzo
dogodnych warunkach, przynosił on znaczne odsetki od procentów, na jakich był złożony.
Podwoiłem go w niedługim czasie i gdyby nie wojna... Wiesz, pani, co się dzieje, Francuzi
położyli na wszystkim rękę, zabierają, co się da, rekwirują własność obywateli. Dotąd
udawało mi się lawirować między różnymi trudnościami natury finansowej czy
dyplomatycznej. Ale teraz...
- Co teraz? - spytała. - Proszę mówić prawdę, muszę przecież wiedzieć, jaka jest moja
sytuacja.
- Sytuacja twoja, pani, jest zła, bardzo zła - westchnął notariusz. - Bankier Tomasi musiał
oddać Francuzom księgi rachunkowe i klucze od kasy. Sam został bez grosza, zrujnowany. A z
nim zrujnowani zostali ci wszyscy, którzy powierzyli mu swoje fundusze. Między innymi i ja.
Straciłem wszystko. Muszę sprzedać dom, ten powóz i konie, inaczej zginę. Nie masz, pani,
pojęcia, czym to dla mnie jest. Gdy pomyślę o moich klientach, o tych wszystkich, którzy mi
zaufali, słuchali moich rad przez całe lata... - głos mu ścichł i pan Martini dobył chustki z
przepastnej kieszeni.
- To znaczy, że i ja nie posiadam już ani grosza, nic, oprócz tego domu? - Tekla usiłowała
mówić spokojnie.
- Posiadasz, pani, drobnostkę, którą pan de Nanterre polecił mojej specjalnej uwadze i
prosił, bym przechował ją u siebie. To ten depozyt - wyjął z jednej z przegródek pugilaresu
mały irchowy woreczek. - Przywiozłem ci to, bo tu będzie bardziej bezpieczny. Są to skromne
klejnociki - dodał, kładąc woreczek przed Teklą. - Nie radziłbym teraz sprzedawać.
Dostałabyś, pani, grosze, a tak... To miało u mnie leżeć aż do twego zamążpójścia - dokończył
z westchnieniem.
- Więc nie mam już pieniędzy - Tekla ważyła na dłoni ostatni dar "stryja de Nanterre".
- Przywiozłem jeszcze trochę grosza - pospieszył z odpowiedzią notariusz. - Ale to będzie
wszystko. Francuzi potrzebują złota, wojna drogo kosztuje, a i Dyrektoriat oczekuje od Armii
włoskiej znacznych sum na pilne wydatki.
- A... co hrabia? - nie potrafiła ukryć rumieńca. - Czy też stracił wszystko?
- Nie tak łatwo zrujnować hrabiego jak ciebie, pani. - Notariusz składał papiery. - Fortuna
Certów to nie tylko kapitały i fundusze. To ogromne dobra ziemskie. A te zostały. Został też
pałac w Turynie, choć ograbiony z cennej zawartości. Stoi już przeszło sto lat i drugie tyle
postoi. To mocna budowla i Francuzi nie dadzą jej rady. Zresztą, wiecznie siedzieć tu nie
będą. Nieraz najeżdżali nas barbarzyńcy, zawsze jednak podnosiliśmy się i odbudowywali. Jak
po klęsce powodzi czy pożaru. Widziałaś, jakim miastem jest Turyn. Nie ustępuje Paryżowi. I
nie ustąpi - dodał z jakąś zajadłą determinacją. - Zatrzymam się chwilę u don Biagia - rzekł
wstając.
- Właśnie przybył obiecany wikariusz - powiedziała prędko.
- To dobrze. - Signor Martini złożył przed Teklą niski ukłon. - Pamiętaj, pani - spojrzał jej
głęboko w oczy - że w dalszym ciągu jestem na twoje usługi i co będę mógł...
Wiedział, że nic już dla niej nie może. Musiała zadowolić się tym, co jeszcze posiadała.
Ogród powinien ją wyżywić. Ją, Katarzynę i Tina. A może Katarzyna i chłopiec znajdą sobie
lepsze miejsce? Może hrabia przyjmie ich do siebie? W tak ogromnym zamku znajdzie się kąt
i dla nich, a Katarzyna już tam służyła.
Ale ani Katarzyna, ani tym bardziej Tino, słyszeć nie chcieli o rozstaniu, gdy im wszystko
powiedziała.
- Damy sobie radę, panienko - Katarzyna wyprostowała się z godnością. - Nigdy panienki nie
opuszczę. To panienka zamknie mi oczy, gdy nadejdzie moja godzina. Na tę zimę mamy nieco
zapasów, jakoś przetrwamy. A potem...
Potem powierzymy nasz los Opatrzności - pomyślała Tekla.
Następnego dnia przyszedł don Biagio.
- Dowiedziałem się, panno Klotyldo, o twoim zmartwieniu, bądź jednak spokojna, Bóg cię
nie opuści.
- Wiem o tym, don Biagio. Uratował mnie z gorszych opresji, ufam, że i teraz... Biedny pan
Martini... Żal mi go szczerze. Gdy sprzeda dom, powóz i konie, jak zdoła trudnić się
rejenturą?
- Zdoła, nie sprzeda domu ani koni - odparł z żywością don Biagio. - Hrabia do tego nie
dopuścił. Ma jeszcze u siebie duże sumy. Rodzina Certa zawsze była zasobna i miała hojną
rękę. To samo jest dzisiaj. Notariusz wstąpił do mnie w powrotnej drodze i wszystko
opowiedział. Ma tu wkrótce być znowu, hrabia potrzebuje jego pomocy przy rozplątywaniu
rachunkowych zawiłości.
- Cieszę się, że hrabia nie stracił wszystkiego - zauważyła z rumieńcem. - Od dziecka
przywykł do dobrobytu i choć widywałam go zazwyczaj w stroju bardziej niż skromnym,
rozumiem jednak, że posiadanie wielkiej fortuny daje pewność siebie i poczucie
bezpieczeństwa nawet w tak niespokojnych czasach jak obecne. Ale proszę mówić o swoim
wikariuszu. Jak się księdzu wydał?
- Mój wikariusz... - don Biagio zamilkł i sięgnął po tabakierkę. - Nosi jedno z pierwszych
nazwisk Piemontu, ale prosił, bym to zatrzymał przy sobie. Pragnie być tylko skromnym
księdzem, don Gaetano. Jest jeszcze bardzo młody i to jego pierwsza parafia na tej nowej dla
niego drodze.
- Ma szczęście, że trafił do Roccabruna - zawołała Tekla.
- Może masz i rację. Nie każdy proboszcz zrozumiałby jego intencje, jego entuzjazm, jego
pragnienie ofiary. Jest jak ci pierwsi chrześcijanie... Bardzo mi się spodobał. Jutro ci go
przyprowadzę, jeśli pozwolisz.
Nazajutrz zjawił się Maurizio i zniósł z wózka ciężki worek.
- Ja do panienki - powiedział Katarzynie i nie wypuścił worka z rąk.
Tekla, zaintrygowana, zbiegła ze schodów i przystąpiła do starego.
- Dzień dobry, panienko - przywitał ją Maurizio. - Przywiozłem trochę mąki na polentę -
wskazał worek. - Inni już się zmawiają, z głodu panienka nie umrze w Roccabruna. Cała wieś
dopomoże.
- Ależ, Maurizio - Tekla rozpłakała się. - Mój Boże, jakże mam dziękować...
- Pan de Nanterre był naszym przyjacielem, a panienka przeżyła Rewolucję w tym Paryżu...
to my tu tak po sąsiedzku...
Po odjeździe starego Tino zataszczył mąkę do spiżarni.
- U Maurizia dobrze obrodziła kukurydza - powiedziała Katarzyna z zadowoleniem. - A ta
jego mąka jest doskonała.
Tekla była tak wzruszona, że gdy pod wieczór zjawili się goście, zanim zwróciła uwagę na
nowego wikariusza, musiała wszystko opowiedzieć staremu przyjacielowi.
- Notariusz mówił, że hrabia wydał się bardzo poruszony wieścią o twojej, panno Klotyldo,
stracie - powiedział po przywitaniu. - Ładnie to świadczy o jego dobrym sercu.
- Ładnie - przytaknęła Tekla bez przekonania.
- A oto don Gaetano, mój pomocnik - wskazał don Biagio towarzysza. - O tobie już mu
opowiadałem, panno Klotyldo. Podobnie jak ja jest twoim przyjacielem.
Don Gaetano był rzeczywiście bardzo młody, ale widać było, że wyszedł z dobrego domu,
gdzie od dziecka przyswoił sobie towarzyskie obycie i maniery wielkiego świata. Nie wynosił
się jednak swoim urodzeniem, przeciwnie, starał się pozostać w cieniu, skromny i dyskretny.
- Rad jestem, panno de Nanterre - powiedział poważnie - że trafiłem do Roccabruna pod
opiekę don Biagia. Tutejszy kościół mnie zachwycił, ta romańska budowla stoi tu tyle
wieków, pełna narodowych pamiątek.
- Trzeba ci wiedzieć, panno Klotyldo - wtrącił się don Biagio - że don Gaetano jest wielkim
patriotą i kocha Piemont.
- O tak - pokiwał głową gość. - Jestem Piemontczykiem podobnie chyba jak jestem
chrześcijaninem. Pochodzę z Północy, z gór, z jednej z najstarszych prowincji składających się
na nasze królestwo, z Aosty. To ziemie, które zachowały jeszcze widzialne ślady Rzymu, pełno
tu wszędzie łuków triumfalnych, term, amfiteatrów czy akweduktów pochodzących ze
starożytnych czasów. Już Juliusz Cezar upodobał sobie to "podnóże gór", jak potem nazwano
nasze ziemie. Wówczas była to "Gallia Cisalpina", czyli "Galia po tej stronie Alp" w
odróżnieniu od dzisiejszej Francji. Mieszkańców nie traktowano jak poddanych. Mieli oni
rzadki przywilej zwać się rzymskimi obywatelami.
- Widzisz, panno Klotyldo, jaki to erudyta z mojego pomocnika - zauważył don Biagio z
uśmiechem.
- Mnie to bardzo interesuje - Tekla spojrzała z sympatią na młodego księdza. - Don Biagio
musiał nieraz zaspokajać moją ciekawość. Piemont to i moja ojczyzna. Gdy wojna się
uspokoi, może wyruszę na poznanie północnych prowincji. Aosta... to taka piękna nazwa,
brzmi jak muzyka.
- Aostę, podobnie jak Turyn, założył August. Aosta to starożytna Augusta. Stolica prowincji,
miasto tego imienia leży nad Dorą u wejścia do doliny prowadzącej ku Przełęczy Świętego
Bernarda. Piękne są tam góry - don Gaetano wybiegł wzrokiem przez okna, drzewa, niestety,
zasłaniały rysujące się na horyzoncie szczyty.
- Zostawię ci gazety, które przywiózł notariusz - don Biagio położył na stoliku parę
egzemplarzy turyńskiej "La Gazzetta".
- A co generał Bonaparte? - spytała.
- Bonaparte bije Austriaków.
- Zachowuje się jak rzymski prokonsul w podbitym kraju - dodał don Gaetano. - Skończył z
Republiką Wenecką, z Księstwem Parmy i Modeny. Modeluje północną Italię, jak gdyby to
była glina, z której można lepić przeróżne figury. Szczęściem nasz Piemont ocalał, choć i tu
szerzy się rewolucyjna gorączka.
- O tak - dodał don Biagio. - Żołnierze Dyrektoriatu skutecznie propagują rewolucyjne idee.
Myślę jednak, że patriotom z dziewięćdziesiątego drugiego roku nie śniło się nawet, by nieść
na szablach hasła Rewolucji za Alpy i dalej. Dopiero Bonaparte otworzył Republice
Francuskiej tak wspaniałe perspektywy podboju i ekspansji. Wurmser pobity, Austriacy
zastąpili go marszałkiem Alvinzim. Nic to chyba im nie pomoże. Bonaparte, przypuszczam,
będzie parł na północ, by połączyć się z Armią Renu, która pod dowództwem Hoche'a
rozpoczęła ofensywę. Obawiam się, że Dyrektoriat jest przerażony samowolą generała
głównodowodzącego Armią włoską, a nie ma dość siły, by utrzymać go w ryzach i zmusić do
wykonywania rozkazów. Ta własna inicjatywa Bonapartego przerasta politykę paryskich
ministrów, tak jak geniusz tego młodego generała przerasta przeciętność członków
Dyrektoriatu.
- Don Biagio, widzę, podziwia francuskiego inwazora - powiedział don Gaetano tonem, który
wskazywał jasno, że młody wikariusz nie podziela zdania swego proboszcza.
- Podziwiam geniusz tego młodego człowieka, o to człowiek genialny - dodał z naciskiem
don Biagio. - Zobaczycie, że zadziwi świat. Ja tego nie doczekam - zakończył z melancholią.
Tekla odłożyła gazetę i wróciła pamięcią do przeszłości.
Xv
Czub starego kasztana chwieje się poruszany lekkim wietrzykiem, błękitnawa mgiełka
spowija dalekie góry, snuje się długimi pasmami wśród poszarpanych szczytów, wciska się w
szczerbę przełęczy, tiulowym welonem spływa w dolinę, by tam roztopić się w bujnej jeszcze
zieleni ogrodów.
Jak przyjemnie posiedzieć w trzcinowym fotelu, w tym wrześniowym słońcu, które utraciło
już żar południa, a zachowało łagodne ciepło nieledwie domowego ogniska.
Z kuchennej sieni wyszła koteczka, przycupnęła na stopniu i zajęła się poranną toaletą.
Canis ziewnął, szeroko otwierając pysk, po czym zerwał się z groźnym pomrukiem. Tekla
podniosła oczy znad książki, wyraźnie bowiem dał się słyszeć stukot kopyt i turkot kół, zanim
pojazd zatrzymał się pod murem.
Najpierw Tino coś pytał, potem do dialogu przyłączył się głos Katarzyny. Skrzypnęła brama i
żwir pod kołami.
- Panienko - w drzwiach sieni ukazała się służąca. - Z zamku do panienki...
Tekla pospieszyła do domu. Przed gankiem stał Luigi obok wypełnionego koszami i
kobiałkami wózka. Od razu poznała młodego stajennego. Nie wyglądał już tak mizernie jak
wówczas, w Mediolanie, zachował jednak zwykłą widać dla niego postawę pełną godności.
- Dzień dobry, panienko - pochylił się dostatecznie nisko, jak na dobrze ułożonego
służącego, co zdziwiło nieco Teklę, gdyż nie przebywał na pokojach, a w stajni. Jednocześnie
w tym ukłonie nie było żadnej służalczości czy fałszywej pokory, jedynie pełna szacunku
uprzejmość.
- To Luigi, panienko - poinformowała zarumieniona Katarzyna. - Stajenny hrabiego...
- Dzień dobry, Luigi - Tekla przenosi się myślą do pałacu Serbelloni.
- Pan hrabia przesyła - wskazał zawartość wózka - i prosi, by panienka raczyła przyjąć.
Oczy Tina i Katarzyny ani na chwilą nie opuszczają koszów i kobiałek. Z boku wózka wiszą
powiązane za nogi kaczki świeżo widać zabite i parę gęsi. Bieleją jajka w kobiałce, z drugiej
wyglądają rumiane gruszki. W koszu lśnią nalane słońcem grona winne, dalej jabłka, śliwki...
Czego tam nie ma!
Tekla czuje wyraźnie, że tak Katarzyna jak i Tino czekają tylko na jej odpowiedź, by zacząć
wyładowywać te wspaniałości. Jest jej przykro i smutno ze względu na nich, ale przyjąć od
hrabiego tego daru nie może. Żeby to przysłał Pasterz, jej Pasterz, przyjęłaby z radością,
wdzięczna i szczęśliwa. Ale hrabia Certa...
- Dziękuję, Luigi - mówi cicho - proszę też, podziękuj hrabiemu za trud, który sobie zadał. -
(Jak ciężko odmówić, ale musi, nie może inaczej.) - Ja, niestety, tego nie przyjmę. Przeproś
hrabiego, on zrozumie... Powiedz, że jestem wdzięczna za dobre serce.
- Nie przyjmie panienka? - wydaje się, że Luigi nie bardzo rozumie jej odpowiedź. - Czy tak
mam powtórzyć panu hrabiemu? Że panienka nie przyjmie?
- Tak, Luigi, właśnie tak.
Luigi spogląda po kolei na Tina i na Katarzynę, po czym pochyla głowę. Canisa trzeba było
od razu zamknąć w domu, z wściekłym ujadaniem doskakiwał bowiem do nóg konia i rzucał
się na stajennego.
- Pies mnie nie lubi - stwierdza wreszcie Luigi, ujmując lejce - a i panienka niełaskawa...
- Nie mów tak, Luigi - Tekla jest smutna, bardzo smutna. - Słyszałam, jaki byłeś odważny w
niewoli, w Mediolanie - dodaje ciszej. - Podziwiam cię za tę śmiałość... Rozmawiałeś podobno
z generałem Bonaparte?
- To generał Bonaparte ze mną rozmawiał. - Luigi podnosi głowę. - Wspaniały człowiek. I
choć stoi na czele Francuzów, podziwiam go. To bohater. Do widzenia, panienko.
Wózek powoli wytacza się za bramę. Niewielki konik o zaokrąglonych bokach stąpa raźno,
wstrząsając głową nad nieuprzejmością mieszkańców tego domu.
Gdy Tino rygluje bramę, Tekla podchodzi do Katarzyny.
- Nie mogłam tego przyjąć, ale przykro mi, że pozbawiłam Katarzynę i Tina tylu dobrych
rzeczy.
- Rozumiem, panienko - kiwa głową Katarzyna. - Bywają takie sytuacje, że czasem trzeba
odmówić przyjęcia najbardziej nawet bezinteresownego daru. Cieszę się jednak, że hrabia
zachował z dzieciństwa dobre serce. Bo to było doprawdy bardzo dobre dziecko, tylko
nieszczęśliwe...
- Widzisz więc, panno Klotyldo - don Biagio kładzie tabakierkę na stoliczku przed kanapką -
hrabiego interesuje twój los, niepokoi zła sytuacja majątkowa panny de Nanterre. Pragnie ci
przyjść z pomocą.
- Wiem. Ładnie to o nim świadczy. Ale ja nie mogę przyjąć od niego żadnej pomocy... Nawet
gdybym umierała z głodu... Po tym, co mi powiedział... jak mnie potraktował...
- Dobrze zrobiłaś, odmawiając - przytaknął don Biagio. - Myślę nawet, że hrabiego ucieszyło
odesłanie jego daru. Znak to jednak, że nie jesteś mu obojętna.
- O, z pewnością nie - Tekla przypomina sobie straszną scenę, jaka rozegrała się między nimi
w tym samym saloniku. - Sądzę, że długo o mnie nie zapomni. Powiedział mi wówczas takie
rzeczy, takie obelgi rzucił mi w twarz, że i ja długo nie zapomnę. A już Canis...
Tego wieczoru don Biagio zjawił się sam, wikariusz poszedł odwiedzić dwóch chorych
staruszków. Tekla rada była z tej chwili, która pozwoliła jej na szczerą jak dawniej rozmowę
ze starym przyjacielem.
Wieczór był pochmurny, spodziewano się niecierpliwie wyczekiwanego deszczu, susza
bowiem trwała już zbyt długo i ziemia potrzebowała wilgoci.
- W tych gazetach - mówi wreszcie don Biagio, chowając tabakierkę - pamiętasz, panno
Klotyldo, w tej turyńskiej "La Gazzetta" oraz w innych, które ostatnio przywiózł notariusz,
wyczytałem różne rzeczy o sztukach, jakie grają teraz w paryskich teatrach. Cóż to za nędza!
- Tak ksiądz uważa?
- Tak, moje dziecko. Mówiliśmy niedawno o literaturze naszego wieku, źle ją oceniając. To
samo można powiedzieć o teatrze.
- Czy doprawdy takie złe sztuki wystawiają? - Tekla podnosi oczy znad haftu. - Pamiętam, że
podczas Rewolucji każdego wieczoru ludzie zapełniali teatry, moja kuzynka też tam bywała -
głos jej cichnie.
- Ludzie szukali rozrywki - wzdycha don Biagio. - Ale ten repertuar... Pożal się Boże!
Głupiutkie komedie, dramaty pozbawione sensu. Różne "Brutusy" powtarzane aż do
znudzenia. "Śmierć Cezara" Voltaire'a to może z nich najlepszy.
- Voltaire to wielki pisarz - zawołała odkładając płótno. - Bardzo jest sławny, nie wszystkim
się jednak podoba, jak słyszałam.
- Voltaire niezmiernie cenił dzieła dawnych mistrzów, kochał teatr, niestety, nie potrafił im
dorównać. Jego sztuki są płaskie, mdłe i nudne. Odkrył Szekspira, ale dla pudrowanych
fircyków naszego wieku ten Anglik był zbyt brutalny, zbyt krwawy. Za Rewolucji wystawiono
w Paryżu "Otella" z nowym aktorem, który zyskał sławę, gdyż pragnął upodobnić się
zewnętrznie do przedstawianej postaci. Czytałem o tym w paryskiej gazecie, którą ktoś
przywiózł do Turynu. Wybuchł nawet skandal, gdy Talma, to aktor grający Otella, uczernił
sobie twarz.
- To rzeczywiście musiało być straszne, dotąd przecież aktorzy nosili takie same stroje jak
wszyscy widzowie.
- Otóż Talma uznał, że nie może na przykład grać starożytnego Rzymianina w krótkich
spodniach, we fraku i z szyją owiniętą chustką. Gdy więc wyszedł na scenę w tunice z
obnażonymi ramionami i w sandałach na bosych stopach, ludzie w teatrze oniemieli.
- Bardzo to wszystko ciekawe - Tekla wbija igłę w naciągnięte na tamborku płótno. - Mnie
tylko dziwiło, jak ludzie mogą w takich czasach bywać w teatrze. Przed rewolucyjnym
trybunałem rozgrywały się dramaty i tragedie dużo bardziej krwawe, kres owej prawdziwej
sztuce zazwyczaj kładła gilotyna.
- Właśnie dlatego, że czasy były tak straszne, że każdy lada chwila mógł spodziewać się
śmierci, ludzie chcieli zająć myśli sprawami tak odległymi jak starożytność, często
nierzeczywistymi jak bajka. Taki na przykład Otello, który u Szekspira dusi własną żonę, na
scenie paryskiego teatru, w czasie panowania Terroru, wcale nie popełnia zbrodni. Odchodzi
pogodzony z Desdemoną, podczas gdy podły intrygant Jago ponosi zasłużoną karę.
- Nie znam tych sztuk i nie wiem, kto to był Otello i dlaczego aktor uczernił sobie twarz -
zauważyła Tekla.
- Otello, według Szekspira, był Maurem, udusił ukochaną żonę, przekonany o jej
niewierności. Bardzo zręczna jest to intryga, ale na paryskiej scenie utraciła całkowicie sens,
w ogóle przestała istnieć. A Voltaire...
- Czytał ksiądz, naturalnie, jego dzieła?
- Czytałem. Nie jest on ani poetą, ani dramaturgiem. Brak mu po temu talentu. Ma jednak
wielką zasługę, oto ujmuje się za pokrzywdzonymi, walczy z fanatyzmem i nietolerancją. On
też przeczuł Rewolucję, wiedział, że nastąpi, żałował tylko, że nie doczeka owych
wspaniałych wydarzeń.
- Ciekawe, jak by w takim razie ocenił panowanie Terroru?
- Rzeczywiście, ciekawe. On, który głosił wolność przekonań, nie bardzo chyba byłby
zbudowany narzuconym przez Terror nakazem jednomyślności. Może zresztą to by mu się
podobało, gdyby naturalnie wyłączyć spod tego prawa jego własną osobę. Uważał przecież,
że ludu nie trzeba oświecać, tylko kierować nim, napisał nawet, jeśli dobrze pamiętam, takie
zdanie: "Gdy pospólstwo zaczyna mędrkować, następuje koniec wszystkiego". Podobnie
uważał, że ludowi potrzebna jest religia, wiara w pośmiertną karę i nagrodę. Rad był nawet,
że wiara ta powstrzyma może wieśniaków, by mu nie kradli zboża ani wina...
- Bardzo mi się to nie podoba - wyznała.
- To się nam nie może podobać, ale są ludzie, dla których te różne stwierdzenia pana
Voltaire'a stały się objawieniem.
- Nie wierzył w Boga?
- Trudno powiedzieć. Napisał przecież: "Gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić". To
on w głównej mierze przygotował grunt pod Rewolucję, on i jemu podobni, których zwano
filozofami. W Ferney, tam gdzie mieszkał do śmierci, wystawił przecież kościół, a na
frontonie pyszni się łaciński napis: "Deo erexit Voltaire", czyli "Bogu wzniósł Voltaire", a jego
grobowiec tkwi połową w kościele, połową poza jego murem.
- Nie wydaje mi się człowiekiem sympatycznym.
- Chyba się mylisz, panno Klotyldo - zaprotestował don Biagio. - Osobiście go nie znałem,
mieszkał bowiem w Szwajcarii, tuż przy francuskiej granicy, a zmarł na dziesięć lat przed
wybuchem Rewolucji. Żywość jego umysłu była jednak niezwykła i fascynująca i gdyby
ograniczył się do pism polemicznych biorących w obronę niesłusznie prześladowanych,
godzien byłby podziwu. Ale podniósł rękę na Stwórcę, wykazując w tym, co pisał, ignorancję i
zajadłość. Był zdecydowanym wrogiem chrześcijaństwa i Kościoła. Objaśniał Pismo święte, a
wszystkie te wątki podjęli po nim różni "filozofowie" szykujący Rewolucję. Mimo jednak, że
dla niego Chrystus nie był Bogiem, że obrzucił Go bluźnierstwem, wierzył w Coś czy w Kogoś,
w jakąś Siłę czy Istotę, która rozpętała istnienie wszechświata, gdyż jak mówił: "Zegarek
świadczy przecież o istnieniu zegarmistrza". Voltaire to człowiek pełen sprzeczności, ale
inteligencją przerastał swoich współczesnych.
- Mój Boże, don Biagio, tyle dowiaduję się rzeczy ważnych, o których nie miałam żadnego
pojęcia.
- Chciałem zająć twój umysł sprawami innego rodzaju - uśmiechnął się don Biagio. - Nie
można krążyć myślą wyłącznie wokół toczącej się obok nas wojny lub opłakiwać utracony
afekt, którego, jak wiesz, wcale nie utraciłaś.
- Obawiam się, że utraciłam - szepnęła.
- Proszę, wierz mi, panno Klotyldo, hrabia rozmyśla teraz, w jaki sposób przyjść ci z pomocą,
aby cię nie obrazić, a uspokoić własne sumienie.
- Czyż jego sumienie jest niespokojne? - zdziwiła się.
- Bardzo niespokojne - westchnął don Biagio. - Wiem, że mu przebaczysz, gdy cię o to
poprosi we właściwej formie. Trudniej będzie mu przekonać Canisa...
- Canis jest bardzo zawzięty.
- Zwierzęta pamiętają dłużej niż ludzie. Ale i Canis przebaczy.
- Ksiądz tak mówi, jak gdyby był pewny.
- Jestem pewny, dziecko... Notariusz opowiadał, że w rachunkach dotyczących dóbr
Roccanera, panuje nieopisany zamęt - dodał wstając. - Ma tu wkrótce być, by rozplątać ten
"gordyjski węzeł". Obawiam się, że hrabia poniósł już ogromne straty, Pinin zaś wzbogacił się
niepomiernie.
Coś działo się w Roccanera, jakaś burza przewaliła się ponad wyniosłymi basztami zamku,
echa gromów odbiły się nawet w tak spokojnej wiosce jak Roccabruna.
Signor Martini spędził u hrabiego pięć dni pochylony wraz z młodym panem nad
rachunkowymi księgami posiadłości Certów. W drodze powrotnej odwiedził Teklę i don
Biagia. Daleko mu było teraz do dawnej pogodnej dobroduszności. Wyraz zatroskania nie
schodził z jego twarzy, a usta zacinały się surową linią nagany.
- Otóż po nitce doszliśmy do kłębka - oświadczył, rozsiadając się na kanapce w saloniku
Tekli. - Wszystko było tak zawikłane, tak namotane, że rozplątanie tego motka okazało się
trudniejsze niż najbardziej nawet splątany jedwab, którego używasz, pani, do haftu.
- Czy hrabia poniósł wielkie straty? - spytała ze współczuciem.
- Wielkie.
- To... jak teraz będzie żył?
- O, nie martw się, pani, o niego. Fortunę Certów budowały przez wieki pokolenia jego
przodków. Tego nie można porównać do wyrastających z dnia na dzień jak grzyby po deszczu
fortun w porewolucyjnej Francji. Bogactwo Certów oparte jest na ziemi, a ziemia Piemontu,
choć górzysta, ma jednak wiele zasobów. Weź, pani, chociażby pastwiska, wspaniałe łąki
górskie, gdzie pasą się ogromne stada liczące tysiące sztuk owiec i baranów. Nasza wełna
znana jest poza granicami Italii. A wino... Widziałaś przecież te winnice, rzędy rozpiętych na
żerdziach winorośli... Na każdym niemal stoku wystawionym na działanie słońca, osłoniętym
od wiatru, o tej porze zwisają grona bogate w sok życiodajny. Znasz nasze wina. Nie ustępują
tym, które piłaś we własnej ojczyźnie. Francja ma burgundy i szampany, ale nasze białe wino
na górskich ziołach, które wyrabia znany już od czterdziestu lat Cinzano, jest jedyne w swoim
rodzaju.
- Tak - przyznała. - Wiem, że Piemont ma wielkie bogactwa.
- Nikt tu nie zaznaje głodu, bo biedaka nawet nakarmią ryby z górskiego strumienia, grzyby
leśne czy orzechy, a już nasze trufle nie gorsze od francuskich, specjalnie szkolone psy
węchem odnajdują je tuż pod ziemią i pod listowiem, a słyszałem, że we Francji używają do
tego świń - prychnął ze wzgardą.
- Masz rację, panie Martini - pokiwała głową Tekla - tyle tu dobrych rzeczy. Choćby i te
sery...
- Właśnie, sery - podchwycił z zapałem notariusz. - Pochodzisz, pani, z kraju uznawanego za
ojczyznę serów. Mówią, że Francja ma ze trzysta gatunków tego specjału. My tu, w
Piemoncie, też nie możemy narzekać, a nasza gorgonzola równać się może z francuskim
roquefortem.
- Może - przytaknęła. - Mnie nawet lepiej smakuje.
- Widzisz więc, pani, że hrabia ma tu wszystko, czego potrzeba do życia, bo nawet w jego
posiadłościach są i kamieniołomy, z których dobywa się niepośledni materiał budowlany,
wapień i trochę marmuru. Hrabia Certa nie zginie, choć nieuczciwy sługa okradł go z wielkich
sum pieniężnych.
- Dlaczego hrabia na to pozwolił?
- Ufał mu. Ufał mu bardziej niż mnie, niż staremu don Biagio. A do tej bezkrytycznej ufności
skłoniła go niechęć, jaką obaj czuli do pana de Nanterre. Tak, tak - pokiwał głową - bo i ten
Pinin, ów nieuczciwy sługa, nienawidził twego stryja, pani, który złapał go na oszustwie i na
kradzieży. A jak wiesz, młody hrabia nie mógł matce przebaczyć drugiego małżeństwa. Był
wówczas dzieckiem i tylko tym tłumaczę jego niechęć, a właściwie nienawiść do ojczyma.
Pinin potrafił to wykorzystać. Hrabia, gdy dorósł, zaślepiony tą nienawiścią utrzymywaną w
stanie wrzenia przez tegoż sługę, dawał ucha najgorszym oszczerstwom, jakie ten łotr rzucał
na pana de Nanterre. Oskarżył go nawet o otrucie ojca... Nie wiesz, pani, co tu się niegdyś
działo. W każdym razie teraz otwierają mu się powoli oczy i zaczyna rozumieć... Całe
szczęście, że wreszcie ujął rządy w swoich dobrach we własne ręce. Pełen jest skruchy,
oskarża się o lenistwo... Zupełnie się zmienił. Dawniej nic go nie interesowało. Teraz sam
wgląda we wszystko. Ma tam bardzo sobie oddanego stajennego... tego właśnie, którego
uwięzili Francuzi.
- Cieszę się, że hrabiego nie załamały te wydarzenia - powiedziała z powagą. - Wydawał się
taki podatny na wszelkie przeciwności...
- Nie, nie - zaprotestował pan Martini. - Certowie to ludzie mocni, obca im słabość
charakteru. Pamiętaj, pani, że cios, który powalił ostatniego z nich, dotknął dziecko samotne
i zrozpaczone. Ale już się podniósł, już jest sobą.
- Miło mi to słyszeć - szepnęła. - Ze względu na pana de Nanterre, którego potraktował tak
niesprawiedliwie.
- Nasze królestwo z uwagi na swe położenie wydało mocnych ludzi, zmuszonych bronić
swojej ziemi przed obcym najazdem. Piemont leżący przy granicy Italii jest regionem
przejściowym, a raczej przechodnim między Półwyspem a Francją. Deptali to królestwo z
zachodu Gallowie, ze wschodu wizygoccy barbarzyńcy, potem Francuzi, Niemcy i Hiszpanie.
Piemont ostał się jednak i wyszedł zwycięsko z każdej inwazji. Tak i teraz... Bonaparte pobije
Austriaków i połączywszy się z armią Hoche'a, ruszy pewnie na Wiedeń. My pozbędziemy się
wówczas tej przymusowej opieki i wrócimy do normalnego życia.
- Tak sądzisz, panie Martini?
- Tak przypuszczam. Bonaparte, wygnawszy precz panujących tutaj książąt, podzieli Italię na
republiki. Dynastia Sabaudzka z Piemontu ocalała, jest więc nadzieja, że i nadal nie opuści
królewskiego pałacu w Turynie, a nasze miasto odzyska znowu swój dawny charakter
wytwornej stolicy. Bonaparte nie podniósł dotąd ręki na nasze królestwo, a miłościwie nam
panujący Wiktor Amadeusz Iii zachował swój tron. Światły to monarcha. Założył w Turynie
Akademię Nauk, choć przez tutejszych jakobinów uznany został za tyrana, a więc człowieka
nieoświeconego. Wybacz, pani, pewnie zanudziłem cię na śmierć.
- Przeciwnie, panie Martini, interesuje mnie wszystko, co dotyczy mojej nowej ojczyzny.
Bardzo ci dziękuję, że mnie oświeciłeś. Często rozmawiam z don Biagiem o tych sprawach.
Innych znajomych tu nie mam. Wszystko więc, co mi powiedziałeś, bardzo jest dla mnie
cenne.
Don Biagio i jego wikariusz odwiedzili Teklę następnego dnia. Powtórzyła im rozmowę z
panem Martini i to, czego się dowiedziała.
- Widzisz, pani - zabrał głos don Gaetano - nie tylko nasz Piemont, ale cała Italia potrzebuje
reform. Społeczeństwo domaga się zmian... Rewolucja francuska otworzyła ludziom oczy...
Bonaparte przyrzekł wolność, równość i rewolucję, nic też dziwnego, że młodzi powitali go
jak wyzwoliciela. Dla mnie to wróg, ale uznaję w nim wybitnego człowieka, który nie
zadowoli się podrzędną rolą, jaką mu wyznaczy Dyrektoriat. Opromieniony sławą zwycięskich
bitew bez precedensu w militarnej historii Francji nie podporządkuje się łatwo woli Paryża.
Długo jeszcze o tym rozprawiali, tak długo, aż don Biagio, pierwszy raz, okazał
zniecierpliwienie.
- Chodźmy już - zwrócił się do swego wikariusza, chowając tabakierkę - zmęczona jesteś,
panno Klotyldo, roztrząsaniem spraw wojennych, polityką naszego królestwa,
wspominaniem Rewolucji, którą przecież lepiej znasz niż my. Śpij dobrze i bądź spokojna o
przyszłość.
Gdybyż wówczas wiedziała! Gdyby wiedziała, że były to ostatnie słowa, jakie usłyszała od
starego przyjaciela.
Nazajutrz rano wnuk Maurizia przybiegł ze straszną wiadomością: don Biagio zmarł w nocy,
podczas snu i dopiero don Gaetano, wszedłszy do sypialni proboszcza, znalazł go już prawie
ostygłego.
* * *
"...bądź spokojna o przyszłość"
Te słowa tłukły się w głowie Tekli, wśród nawału myśli, a wszystkie były nasiąkłe rozpaczą.
Oto utraciła jedynego przyjaciela. Wydało jej się, że po raz drugi została sierotą. Bo don
Biagio ją osierocił. Człowiek musi mieć kogoś, z kim może podzielić się smutkiem czy
radością, kogo może prosić o radę, o wskazówkę, o pomoc. Kogoś mądrzejszego od siebie,
kto by czasem pokierował jego krokami, upomniał, poprowadził, ukazał prawdę, pomógł
znieść gorycz porażki i rozczarowanie.
I oto utraciła tego jedynego opiekuna, w którym pokładała nadzieję i zaufanie. I nie było
nikogo, kto by go mógł zastąpić. Nikogo...
Żałoba okryła całą wioskę. Dopiero teraz mieszkańcy Roccabruna zdali sobie sprawę, ile dla
nich znaczył ten dobrotliwy stary człowiek, życzliwy całemu światu, a tak mądry... tak mądry.
Na plebanii tłoczyli się wszyscy dokoła trumny, każdy chciał pożegnać swego dobroczyńcę.
Tekla z zapuchniętymi od płaczu oczami ucałowała przerażająco zimne ręce zmarłego. Don
Biagio miał ledwie dostrzegalny uśmiech w kącikach warg, twarz spokojną człowieka, który
nie obawia się sądu, a wyrusza w radosną wieczność.
Don Gaetano tymczasem zawiadamiał kogo trzeba o śmierci proboszcza, zresztą ta
wiadomość rozeszła się nie wiadomo nawet w jaki sposób po bliższej i dalszej okolicy. Z
zamku Roccanera przysłano wóz pełen wspaniałych kwiatów, ułożonych w wieńce, wiązanki i
bukiety. Wkrótce don Biagio po raz ostatni znalazł się w swoim kościele. Spoczął na
obstawionym świecami i donicami kwiatów wysokim katafalku, w odkrytej trumnie, by każdy
mógł jeszcze raz spojrzeć na jego zamknięte oczy i ucałować związane różańcem ręce.
Pogrzebowe egzekwie odbyły się w dzień szary, prawdziwie już jesienny, choć trwało
jeszcze lato, i zgromadziły tłumy. Przed kościołem stanęło wiele karet i powozów, do
sztachet przywiązywano konie pod wierzch.
Tekla nic nie widziała. Z twarzą okrytą czarną koronką klęczała między Tinem a Katarzyną
wśród innych osieroconych teraz mieszkańców wioski.
Gdy wynoszono trumnę, chwyciła się ramienia Katarzyny. Tino przysunął się bliżej, gotów
wesprzeć panienkę. Wielki stary dzwon z prawie tysiącletniej wieży uderzył żałobnie i bił już,
bił dopóki trumna nie spoczęła na cmentarzu. Wówczas don Gaetano powiedział głośno, tak
głośno, że jego słowa dotarły do najdalej stojących w żałobnym orszaku.
- Znałem go krótko, ale osierocił nie tylko was, także i mnie. To wspaniały człowiek...
Gdy opuszczano cmentarz, Tekla podniosła oczy. Mijał ją właśnie hrabia, a ujrzawszy, że go
dostrzegła, złożył jej ceremonialny ukłon. Zobaczyła również pana Martiniego, jak wielką
chustką ocierał oczy.
Przy bocznych drzwiach zakrystii czekał don Gaetano.
- Proszę na chwilę, panno de Nanterre, proszę, panie hrabio, panie notariuszu...
Weszła do zimnej sklepionej romańskiej salki. Ileż razy tu bywała! Wpadała, by zobaczyć się
z don Biagiem. A teraz...
- Don Biagio - mówił don Gaetano - zostawił mi trzy listy i prosił, bym oddał je adresatom po
jego śmierci. Oto one.
Z zamykanej na klucz szuflady wyjął trzy zapieczętowane żółtym woskiem pisma.
- Panna Klotylda de Nanterre - odczytał głośno i wręczył Tekli list don Biagia. - Pan hrabia
Enzo Certa..., pan Luciano Martini, notariusz w Turynie.
Pismo zaadresowane do hrabiego było najgrubsze, najwięcej widać miał mu zmarły do
powiedzenia.
Pan Martini skłonił się przed Teklą.
- Polecam moje służby - powiedział cicho. - W każdej trudnej sytuacji, zwracaj się, pani, do
mnie.
Hrabia wyszedł pierwszy i zaraz odjechał. Pan Martini skierował się do swego powozu. Tekla
zaprosiła na obiad młodego wikariusza, tak ułożyły z Katarzyną. Nie chciała być sama przy
stole wiedząc, że don Biagio nigdy nie zasiądzie naprzeciwko niej, nie rozłoży serwety na
kolanach i nie spojrzy na nią z uśmiechem, tym dobrym uśmiechem, którym jej zapewniał jak
gdyby opiekę i bezpieczeństwo.
Już nigdy...
Dzięki doskonałym manierom wyniesionym z domu, don Gaetano zachowywał się cicho i
dyskretnie. Zresztą on także podzielał żal po tej bolesnej stracie. Rozmawiali o zmarłym, o
jego tak zwanej lekkiej śmierci, jak mówili ludzie.
Don Gaetano miał nadzieję pozostać w Roccabruna na stanowisku proboszcza, a i Tekla
pragnęła tego samego. Poznała już trochę młodego wikariusza, był jej sympatyczny, a
najważniejsze, że mogła z nim rozmawiać o starym przyjacielu.
Katarzyna pochlipywała w kuchni, Tino nie gwizdał, a i Canis widać zdawał sobie sprawę z
powagi chwili, siedział bowiem w kącie osowiały i cichy.
Dopiero po wyjściu gościa Tekla poszła do sypialni i tam w spokoju przeczytała list don
Biagia.
"Drogie dziecko - pisał - pamiętaj, że zawsze będę nad tobą czuwał, choć mnie tu nie stanie.
Napisałem hrabiemu to wszystko, co powinien o tobie wiedzieć. Wkrótce więc zapomni o
swoim tytule, a będzie znowu tylko twoim Pasterzem. Okaż mu wiele serca i dobroci, boję
się, by Pinin z zemsty nie wyjawił mu prawdy. Wówczas jedynie twoja miłość uratuje go
przed beznadziejną rozpaczą. Don Gaetano jest szlachetnym człowiekiem i jego towarzystwo
pomoże ci znieść samotność, jaką pewnie odczujesz po moim odejściu.
Ja, niestety, jestem już bardzo stary, słaby i zmęczony i moje serce lada chwila zatrzyma się
jak zepsuty zegar. Pamiętaj, że wszystkie mijające godziny ranią, lecz tylko ta ostatnia zabija.
A moja ostatnia godzina jest już bardzo blisko. Nie zapominaj o mnie, jak ja nie zapomnę o
tobie. Twoja modlitwa sprawi mi wiele dobrego, a moja będzie cię ochraniać od wszelakiego
zła. Moje błogosławieństwo pozostanie zawsze przy tobie."
Długo płakała, ucałowała papier, którego dotykały dobre ręce don Biagia, ucałowała gruby
tom "żywotów świętych", który jej podarował. Wstawała i siadała, przechodziła do gabinetu
"stryja de Nanterre", wracała do sypialni, nie mogła sobie znaleźć miejsca. I myślała o
Pasterzu. Czy już przeczytał list don Biagia? I co zmarły mu o niej napisał? Z pewnością to, co
potrzeba, jak to wyczytała w adresowanej do siebie kartce. Całą prawdę. Może gdy dowie
się, że jest fałszywą panną de Nanterre, spojrzy na nią inaczej? Może... Jeżeli coś jeszcze
pozostało dla niej w jego sercu. A jeżeli nic już tam nie ma? Co wówczas? Co pocznie?
I powzięła postanowienie. Zaiste szaleńcze. Oto powróci do kraju. Uda się do Mediolanu i
uprosi generała Bonapartego o pomoc w dostaniu się do Polski. To nic, że będzie to obce
państwo, cesarstwo rosyjskie, ale ziemia pozostała przecież jej ziemią ojczystą, a i ludzie...
Uprosi hrabiego o przyjęcie do zamku Katarzyny i Tina. Urządzenie domu przekaże do
ubogiej plebanii, don Gaetano będzie rad. Resztę, czyli dom z ogrodem, sprzeda. Tym zajmie
się już signor Martini. Z pewnością znajdzie jakiegoś kupca. Musi mieć przecież pieniądze na
podróż. Zabierze tylko Canisa, z nim nie mogłaby się rozstać, wiedziała, że pies nie przeżyłby
zdrady, gdyby go opuściła.
Całą noc nie zmrużyła oka, nie kładła się nawet. Przesiedziała w fotelu przed biurkiem
"stryja de Nanterre" wpatrzona w miniaturę smutnej dziewczyny. Obmyślała każdy krok,
który by ją doprowadził do celu, a więc do wyjazdu, gdyby hrabia nie zechciał być znowu
Pasterzem, jej Pasterzem.
Powziąwszy taką decyzję, poczuła się spokojniejsza.
- Co ksiądz o tym myśli, don Biagio? - powiedziała półgłosem. - Czy to słuszne wyjście z
mojej sytuacji?
I wydało jej się, że słyszy zatrzaskujące się wieczko tabakierki i cichy śmiech don Biagia. Z
pewnością tak zareagowałby na jej decyzję. Nazwałby ją "szaleństwem". Ale cóż jej
pozostanie innego, jak nie powrót do domu?
Do jakiego domu? - zadała sobie nagle pytanie. Tu przecież był jej prawdziwy, własny dom,
nie tam, daleko, gdzie nie zaznałaby ani chwili spokoju, bo jej myśl nigdy nie opuściłaby
wioski Roccabruna. Nigdy.
Canis podszedł do niej, wspiął się przednimi łapami na kolana pani. Czy przeczuł, co się
kotłowało w jej głowie? Jakie myśli, plany i decyzje powstawały gdzieś tam głęboko i
zapadały aż w serce? Czy wiedział i czuł to wszystko, co czuła ona i o czym myślała?
Otworzyła szufladę i wysunęła miniaturę ukochanej pana de Nanterre. Palce jej natrafiły na
związany wstążką pakiecik listów, które "stryj" otrzymał niegdyś od brata. Przeglądała je,
kilka z nich przeczytała nawet. Teraz znowu rozwiązała wstążkę i przerzuciła pożółkłe kartki. I
raptem wysunął się z nich arkusik inną ręką pisany. Wpatrzyła się w nieco wyblakłe litery.
Tak, był to dokument, o którym mówił don Biagio, dokument stwierdzający nadużycia
popełnione przez Pinina, z podpisami trzech świadków: starego proboszcza, notariusza i pana
de Nanterre.
Dlaczego dotąd nie zauważyła tej kartki? Przeglądała przecież listy...
Ukryła dokument pod miniaturą, postanawiając przy najbliższej okazji oddać go
notariuszowi.
Zamknęła szufladę i wstała. Była bardzo zmęczona.
- Chodźmy spać, Canis - powiedziała wstając. - Nigdy stąd nie odejdę, don Biagio nie
pozwoliłby mi na to. Był teraz ze mnie bardzo niezadowolony.
* * *
Mieszkańcy Roccabruna nie zdążyli jeszcze ochłonąć po pogrzebie don Biagia, gdy nowy cios
spadł na okolicę. Oto zaginął hrabia Certa. Przepadł jak kamień w wodę. Rankiem wyjechał
konno z Pininem. Mieli obejrzeć jakieś roboty prowadzone w pobliżu kamieniołomów. I nie
wrócili. Wieczorem zjawiła się Bella, sama, z rozerwaną uzdeczką, ciągnąc za sobą cugle. "To
cud, że nie zaplątała się i nie złamała nogi" - mówiono w stajni. Klacz miała obtarty bok i
drżała ze strachu.
Podobnie jak hrabia, przepadł i Pinin. Jego koń jednak nie powrócił. Don Gaetano, który
następnego dnia odwiedził Teklę, powiedział, że posłano do Turynu po notariusza. W wiosce
wrzało, młodzi przyłączyli się do służby z Roccanera prowadzącej systematyczne
poszukiwania.
Robotnicy zatrudnieni przy kamieniołomach widzieli zaginionych, rozmawiali z nimi,
wskazali nawet kierunek, w jakim odjechali. Tam więc skierowano się na dalszą penetrację
terenu. A teren był trudny do przebycia, skalne odłamy zalegały drogi i ścieżki. Kręcono się
wokół nic nie znajdując, najsłabszego nawet śladu, który by wskazywał, że przeszły tędy
konie.
Luigi próbował zdać się na Bellę, która wiedziała przecież, gdzie spadł hrabia. Ale klacz,
wystraszona i zdenerwowana, nie chciała opuścić zamkowego dziedzińca. Drżała coraz silniej
i stawiała zdecydowany opór.
- Biedny hrabia - mówiono - pewnie nie żyje.
- Napadli go Francuzi - dodawali inni - i może uwięzili, by dostać okup.
Pinin nie był specjalnie lubiany, jego więc zniknięcie nie zmartwiło nikogo. Ot, podawano
sobie z ust do ust, że przypuszczalnie jeźdźcy natknęli się na oddział Francuzów, którzy po
krótkiej walce wzięli ich do niewoli. Ale czemu puścili Bellę? Koń był wysokiej rasy i wiele
można było za niego otrzymać.
Tekla umierała z niepokoju. Co wieczór don Gaetano przynosił coraz smutniejsze nowiny.
Piątego dnia nie wytrzymała.
- Pójdę z Canisem na spacer - oznajmiła Katarzynie, ale służąca uparła się, by Tino jej
towarzyszył.
- Jeżeli wałęsają się tu jacyś maruderzy - mówiła - nie może panienka być sama. A w ogóle
po co wychodzić. Czy nie lepiej w domu?
- Nie lepiej, Katarzyno - odpowiedziała Tekla. - Boże, dlaczego nie ma tu don Biagia? On
wiedziałby, co należy zrobić, jak odnaleźć zaginionych.
Bała się myśleć o Pasterzu, jej Pasterzu, i o tym, co mogło go spotkać. Wiedziała tylko, że
stało się nieszczęście, że hrabia został albo uprowadzony, albo zabity. Jeżeli uprowadzony
przez maruderów, to zostanie zwolniony, gdy zapłaci okup. Ale nikt nie zjawiał się w
Roccanera z podobną propozycją. Jeżeli zaś zabito go, to i ona nie ma po co żyć. Pan Martini,
który odwiedził ją któregoś dnia, podzielał jej obawy.
- Mniej boję się francuskich maruderów, co Pinina - zauważył. - Ten człowiek gotów byłby
na wszystko, gdyby zagrożono jego bezpieczeństwu. A hrabia dał mu niedwuznacznie do
zrozumienia, że podejrzewa go o wielkie nadużycia.
- Więc co pan przypuszcza? - coraz bardziej przerażała ją zatroskana twarz notariusza.
- Wszystko co najgorsze - wyznał. - Niepokoi mnie powrót Belli... Ta rozerwana uzdeczka...
Musiała się gdzieś rozegrać bardzo gwałtowna scena... Walka... Już pięć dni minęło... gdyby
żył, hrabia dałby jakoś znać, nawet ranny dowlókłby się do ludzkiej siedziby...
- Więc sądzi pan, że... już nie żyje? - z całej siły zacisnęła ręce, chciała krzyczeć.
- Mam nadzieję, że żyje - spostrzegł wrażenie, jakie jego ostatnie słowa wywarły na
dziewczynie. - Może jest gdzieś zamknięty... trzymany w odosobnieniu... Czy ja wiem... Nie
ma możliwości kontaktu ze światem...
- Ale gdzie mógłby być? Gdzie tu można ukryć człowieka? Z wyjątkiem zamku nie widzę
takiego miejsca. A przecież wyjechał z domu... Widziano go przy kamieniołomach...
- Nie traćmy otuchy. Ludzie szukają... przetrząsają całą okolicę... Mógł stoczyć się ze skały,
wpaść w jaką rozpadlinę, z której nie może się wydobyć... Dobrze się stało, że znalazłaś, pani,
ten dokument. To mocna broń przeciwko Pininowi...
Tekla nie mogła dłużej wytrzymać w domu. Coś ją pchało w góry... Ludzie szukali... Dlaczego
by i ona nie miała się włączyć w akcję ratowniczą?
Tak więc wyszli tego ranka, Tino jak zwykle obarczony koszykiem ze śniadaniem. Tekla
pociągnęła w stronę dawnych spotkań z Pasterzem. Canis, ochoczo biegnący przodem,
wkrótce okazał brak zainteresowania spacerem.
Odeszli już daleko od domu, ale Tekla nie czuła zmęczenia. Szła tam, gdzie kiedyś była
szczęśliwa, sama nawet nie zdając sobie sprawy, dokąd właściwie zmierza.
Dawno już minęli skałę, na której stał Pasterz deklamując swoje wiersze, kamień służący za
stół do drugiego śniadania... Strumyk coraz węższą strugą sączył się wśród skalnych
odłamów, okolica przybierała coraz dzikszy charakter opuszczenia i grozy.
- Może panienka odpoczęłaby - zaczął nieśmiało Tino, ale Tekla potrząsnęła tylko głową. Coś
ciągnęło ją dalej.
Dalej Canis okazał wielkie wzburzenie. Nie odbiegał na boki, myszkując wśród skał, szedł
węsząc ze zwieszoną głową, a w gardle bulgotał mu gniew. Wreszcie stanął warcząc, po czym
rzucił się między skały z głośnym szczekaniem. Tino pobiegł za nim.
Coś czuje - pomyślała Tekla. - Czyżby jakiś ślad?
- Panienko!... panienko! - głos Tina dobiega z daleka, gdzieś z prawej strony.
Rzuciła się między skalne odłamy, czepiając się występów, ślizgając się po mchach,
porastających omszałe głazy. Wściekłe ujadanie Canisa niosło się daleko, spieszyła jak mogła,
wkrótce zza skał wyłonił się Tino, wyciągając do niej pomocne ręce.
- Co tam jest? - wydyszała.
- Canis chyba znalazł - głos Tina drżał. - On tak nie lubi hrabiego...
Wkrótce byli na miejscu, najbardziej chyba dzikim i opuszczonym, jakie widziała. Olbrzymie
głazy spiętrzone w straszliwym nieładzie zasłaniały horyzont. Dawno już znikł wszelki ślad
ścieżki, jeżeli jakakolwiek prowadziła kiedy w te strony. Nie zapuszczał się tu widać nikt, ale
na kamykach zobaczyła rdzawe plamy.
- Krew - szepnęła - krew.
- Krew, panienko - przytaknął Tino. - Canis wywąchał...
- Szukajmy - dyszała. - To chyba gdzieś tu...
Canis znalazł pierwszy. Darł wściekle skałę pazurami, wsuwając nos w wąską szczelinę. Tekla
z trudem odciągnęła psa, by Tino mógł położyć się i zajrzeć w głąb czeluści. Wreszcie
przytknął ucho do szpary.
- Słyszę jęk! - zawołał zrywając się. - To musi być hrabia. Biegnę do wsi po pomoc, a
panienka...
- Zostanę - powiedziała stanowczo. - Inaczej nie znalazłbyś tego miejsca. Idź prędko.
- Zostanie panienka sama... - zafrasował się chłopiec. - To niedobrze... niebezpiecznie...
- Zostanę z Canisem. Nie boję się, idź.
Wydało jej się nagle, że została sama na pustym zupełnie świecie. Dokoła nie było żadnego
znaku życia. Tylko ona jedna na tym kamiennym rumowisku. Ani ptaka, ani rośliny,
najmniejszego nawet chwastu, tylko ona. Klękła przy szczelinie nasłuchując. Jęk był zupełnie
wyraźny.
- To ja, Tekla - powiedziała głośno, przysuwając do szpary usta. - Niedługo przyjdzie pomoc.
Jęk był odpowiedzią. Dochodził jednak z wielkiej głębokości.
Posłyszawszy jej głos Canis, który węszył zajadle wśród skał, zwrócił się ku szczelinie,
wściekle ujadając.
- Cicho, Canis! - krzyknęła rozgniewana i przypadła do szpary.
- Canis - posłyszała daleki głos. - Canis...
- To Canis znalazł cię, panie hrabio! - zawołała. - Tylko Canis.
Nie wiedziała, ile minęło godzin. Słońce przetoczyło się już na drugą stronę nieba, gdy
posłyszała głosy.
- Tu jestem! - krzyknęła.
Canis rzucił się na spotkanie idących.
Było ich wielu. Nieśli łopaty, szpadle, łomy i zwój grubego sznura. Byli to ludzie z
Roccabruna.
- Zawiadomiliśmy Luigiego - oznajmili. - Niedługo zjawią się ci z Roccanera.
Oglądali kamienne zwalisko, trzęśli głowami.
- Ktoś musiał strącić z góry ten olbrzymi złom skalny, który spadając zatarasował wejście do
pieczary - orzekli wreszcie.
Dużo czasu zabrało im usunięcie przeszkody. Opasano złom sznurem, oczyszczono z gruzu
podnóże ciężkiego głazu, podważono go łomami i wreszcie udało się ruszyć z miejsca blok
skalny, który zadrżał i runął z hukiem, rozbijając pomniejsze głazy i miażdżąc kamienie.
Tino pierwszy z kubkiem i z butelką wina zsunął się w głąb czeluści.
Canis szalał. Tekla ledwie mogła go utrzymać. Siedziała na skalnym występie w pewnym
oddaleniu, tak jak ją usadzili ludzie z Roccabruna w obawie, by nie zraniły jej odłamki
odpryskujące od walącej się skały.
- Żyje! - wołano - hrabia żyje!
Omotany sznurem, wydobyty został wkrótce ze straszliwego więzienia. Był przytomny, ale
bardzo słaby. Ubranie miał w strzępach. Głowę, twarz i resztki koszuli plamiła zaschnięta
krew. Ułożono go na derkach.
Stajenny z Roccanera pochylił się nad młodym panem.
- Luigi... - szepnął hrabia. - Bella...
- Bezpieczna w domu - odparł szybko Luigi.
- Wróciła? - wydyszał z trudem hrabia.
- Wróciła sama. Nic jej nie jest. Była bardzo przestraszona.
Hrabia zamknął oczy.
Ustawiono nosze i uniesiono rannego. Po chwili cały orszak wyruszył w powrotną drogę.
Przez ten czas Tekla trzymała się z daleka, widziała jednak i słyszała wszystko. Canis,
uwolniony, zaglądał w głąb pieczary i warczał, obawiał się jednak wpaść w tę pułapkę.
Ludzie niosący hrabiego ominęli wioskę, kierując się prosto do zamku. Teklę odprowadzili
do domu mieszkańcy Roccabruna.
- Panienka znalazła hrabiego - mówili.
- To mój pies - prostowała Tekla. - To Canis.
Canis wcale nie okazał słusznej dumy. Znalazłszy się w domu, rzucił się od razu do miski z
wodą.
Po południu odwiedził ją don Gaetano.
- Canis jest bohaterem - zauważył z uśmiechem, głaszcząc rude futerko. - Wszyscy dziwią
się, jak szybko umiał trafić na trop hrabiego.
- Canis ma doskonały węch i jest bardzo mądry - Tekla rada była z tej pochwały, pies w pełni
na nią zasłużył. - Jak się ma hrabia? - spytała z niepokojem.
- Podobno nieźle. Wezwany przez notariusza lekarz opatrzył rany, gdyż hrabia wpadając do
pieczary bardzo się potłukł i pokaleczył o skalne występy. O towarzyszącym mu słudze nie ma
dotąd żadnych wieści. Hrabia nie chce o tym mówić.
Wszystko więc było w porządku, zdrowiu hrabiego nic już nie zagrażało, Tekla mogła być o
Pasterza spokojna.
Po kilku dniach przed dom zajechał powóz signora Martiniego.
- Witaj, pani - wołał notariusz od progu, rozpogodzony jak dawniej. - Hrabia wprost wierzyć
nie chciał, że to twój pies i ty, pani, odnaleźliście go po tylu dniach bezowocnych poszukiwań.
Prosił, byś raczyła przyjąć jego podziękowanie, gdy tylko odzyska siły, uczyni to osobiście.
Tymczasem ja jestem niegodnym posłańcem.
- Życzę mu zdrowia - powiedziała Tekla poważnie - i cieszę się, że nie spotkało go nic
gorszego.
- Mówił, że gdyby nie ty pani, i nie twój pies, mógłby tam umrzeć, gdyż nikomu nie przyszło
by do głowy szukać go w tak doskonale zamaskowanym ukryciu.
- Sprawił to przypadek - zauważyła skromnie - a raczej don Biagio poprowadził mnie w
tamte okolice. Dzikie i straszne - wzdrygnęła się. - Panie Martini, czy hrabia mówił, co zaszło
między nim a Pininem? W jaki sposób znalazł się w tej czeluści?
- Hrabia nie chce o tym mówić, nie prosił mnie jednak, bym przed tobą, pani, zachował to w
tajemnicy. W ogóle ten samotny wyjazd z łotrem, bo tak muszę nazwać tego człowieka, był
aktem wielkiej nierozwagi. Ale hrabia jest młody, odważny i nieostrożny. Pinin napadł na
niego znienacka od tyłu, gdy byli daleko od pieczary, uderzył hrabiego w głowę, a gdy ten
stracił przytomność, związał go i ciągnął przez kamienie i głazy. Dlatego hrabia miał
poszarpane ubranie i cały był pokrwawiony. To cud, że wytrzymał tę krzyżową drogę.
Usiłował uwolnić się z więzów, ale były mocne, rzucał się na swego prześladowcę, ale ten
wówczas bił go szpicrutą i wlókł dalej. Znał widać dobrze tę pieczarę, bo u jej brzegu rozciął
sznur, którym były związane na plecach ręce więźnia i pchnął go w dół. Cud boski, że hrabia
się nie zabił. Mówił, że rękami czepiał się ścian pieczary i w ten sposób osłabił nieco siłę
upadku. Potem łotr zawołał: "To będzie twój grób. Zaraz zamknę wejście i zostaniesz tu na
wieki. Dobrze cię oskubałem, zresztą nie masz żadnego dziedzica, któremu byś zostawił
dobra Certów. Mógłbym wziąć o wiele więcej, ale niech tam, i to mi wystarczy do końca
moich dni. Żegnaj", śmiał się przy tym szatańsko, jak mówi hrabia. A potem straszny huk
zatrząsł skałą i kamienny blok zatarasował wejście. Hrabia został w ciemności, jedynie wąska
smuga światła oznajmiała mu, że nastał dzień. Na szczęście dzięki tobie, pani, żywy doczekał
się ratunku.
- Straszne! - Tekla była pod wrażeniem tej opowieści. - Mam nadzieję, że zbrodniarz
zostanie ujęty - dodała po chwili - i że spotka go zasłużona kara.
- Otóż tutaj nie zgadzam się z hrabią.
- Dlaczego? - zdziwiła się. - Co hrabia zamierza?
- Właśnie nic nie zamierza - pokiwał głową notariusz. - Hrabia nie chce karać łotra, nie chce
go ścigać, chce o nim zapomnieć. Tak mi powiedział. Trudno to co prawda zrozumieć, bo
przecież Pinin, jeśli własnoręcznie nie popełnił morderstwa, to przecież skazał hrabiego na
niechybną śmierć, straszną śmierć z głodu i z pragnienia. I tylko przypadek...
- Opatrzność - poprawiła Tekla. - Opatrzność, panie Martini, i don Biagio, bo to don Biagio
mnie tam poprowadził.
- Ludzie z Roccanera odnaleźli miejsce, gdzie hrabia i Pinin zsiedli z koni. Łotr,
obezwładniwszy hrabiego ciosem w głowę, przywiązał wierzchowce do skalnego występu,
Bella jednak wyrwała się i po krótkiej walce zdołała uciec. Odnaleziono też cały kamienisty
szlak znaczony krwawą pręgą, kędy łotr wlókł hrabiego. Dużo czasu minie, nim zagoją się
ślady tej podróży.
- Canis odnalazł tylko parę kamyków znaczonych krwią - zauważyła.
- Ty, pani, doszłaś do tej pieczary z innej strony niż bandyta. Tam podobno cały teren
wyraźnie pokazuje tę straszną drogę. Hrabia mówi, że chwilami tracił przytomność, potem,
gdy ją odzyskiwał, rzucał się na łotra, ale ani związane na plecach ręce, ani nogi nie pozwalały
mu skutecznie bronić się czy obezwładnić bandytę. To jest potworne przeżycie, ale hrabia
młody, a z czasem najgorsze nawet wspomnienia tracą ostrość i łagodnieją. Wybacz, pani,
tak się rozgadałem, chciałem ci jednak donieść... a i hrabia prosił...
Prosił. Więc pamiętał o niej i nie czuł już tej strasznej nienawiści. Don Biagio przecież
wszystko mu wytłumaczył.
Resztę dnia przesiedziała w trzcinowym fotelu za domem.
Nie chciał ścigać zbrodniarza. Naturalnie, że nie chciał. Tekla wiedziała dlaczego. Wiedziała,
że na ten grób kryjący żywego, Pinin rzucił najcięższy kamień. Wiedziała, że ostatnim
słowem, jakim pożegnał swą ofiarę, było wyjawienie prawdy o matce-trucicielce. Och,
wiedziała dobrze, co czuł Pasterz, jak straszna rozpacz rozdzierała mu serce. Miał nadzieję, że
Pinin nigdy nie wpadnie w ręce sprawiedliwości, że ślad po nim zaginie i że nikt się nie
dowie... Tak będzie przecież najlepiej.
Wszystko to wiedziała. Nie rozumiała jednak, dlaczego hrabia udał się z Pininem sam na
przegląd robót. Dlaczego nie towarzyszył mu na przykład Luigi.
A potem pomyślała, że właśnie Pinin cieszył się największym zaufaniem hrabiego, który znał
go od dziecka i polegał na jego wierności. Może hrabia, którego ufność podważyły wykazane
w rachunkach nadużycia, pragnął dać łotrowi szansę, pragnął, by rozmowa ich odbyła się bez
świadków i z dala od domu. No i Pinin wykorzystał tę okazję. Mógł przecież w inny sposób
pozbyć się hrabiego, na przykład użyć trucizny. Wolał jednak, by jego zemsta była bardziej
okrutna, a śmierć ofiary powolna i straszliwa.
Z biegiem czasu otrząsnęła się z przeżytych ostatnio tragicznych wydarzeń. Don Gaetano
otrzymał francuskie gazety, omawiali więc każdą wiadomość dotyczącą Italii i kampanii
włoskiej. W dwóch bitwach, pod Primolano i pod Bassano, Bonaparte raz jeszcze rozgromił
Austriaków, coraz większą chwałą opromieniając swoje imię.
- Dyrektoriat zamierza oddać Lombardię Austriakom w zamian za inne terytoria - dowodził
don Gaetano. - To jednak nie jest po myśli generała Bonaparte. On ma inne plany co do Italii
- dodawał z goryczą.
A potem dziesiątego października zmarł w Moncalieri pod Turynem Wiktor Amadeusz Iii,
król Sardynii i Piemontu.
- Co to będzie? Co z nami? - mówili ludzie.
Tekla jakoś nie wzięła sobie zbyt do serca tej straty. Przecież gdy król umierał, wołano
"Niech żyje król". Podobnie i teraz. Następcą Wiktora Amadeusza będzie Karol Emanuel Iv.
Tak bowiem być powinno.
A potem zjawił się Luigi. Konno. Ze wspaniałym bukietem jesiennych róż i z listem.
- Do panienki - oznajmił, gdy Tino rzucił się otwierać bramę.
Tekli mocno biło serce, gdy schodziła ze schodów. Luigi, prostując się po niskim ukłonie,
podał jej bukiet i pismo.
- Pan hrabia prosi, by panienka raczyła przyjąć - powiedział głośno.
- Dziękuję - szepnęła i skryła rumieniec w pachnących płatkach.
List! Była przekonana, że to list od Pasterza, nie od hrabiego, mimo że na pieczętującym
pismo czerwonym wosku odciśnięto herb Certów.
"Teklo - tak się zaczynał. - Długo myślałem, jaki przymiotnik położyć przed twym imieniem.
Te, które wydawały mi się stosowne, tobie może by nie odpowiadały. Uznałabyś je za zbyt
śmiałe z mojej strony, tak bardzo cię przecież obraziłem! Inne zaś były jakieś zimne i
konwencjonalne. Pozostawię więc twoje imię bez żadnego dodatku, a ty postawisz przy nim
to słowo, które zechcesz, a które i mnie się spodoba. A więc Teklo, jestem ci winien życie, a
rzuciłem ci w twarz kłamliwe i straszne oskarżenia. Jakże byłem głupi! Głupi i podły. Dopiero
don Biagio otworzył mi oczy. Wiem już wszystko, wiem, kim jesteś naprawdę, muszę ci tylko
wyznać, że przez cały ten czas, gdy wierzyłem w te oszczerstwa, ani na chwilę nie przestałem
cię kochać. Wiesz chyba, co wycierpiałem. I Canis... wierny Canis, którego uderzyłem. A
przecież, gdyby nie on... Boję się nawet myśleć, co by się ze mną stało. Nie mógłbym ci nigdy
powiedzieć, jak cię kocham i czym dla mnie jesteś. Jeśli możesz przebaczyć, jutro będę czekał
tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jeśli nie przyjdziesz... Jeśli nie przyjdziesz, Teklo,
będę żałował, że nie zostałem w pieczarze do końca. Zawsze i tylko twój Pasterz".
Nie mogła doczekać się ranka. Noc chyba miała trwać wiecznie.
- Canis - szeptała. - Pamiętaj, to Pasterz, mój Pasterz. Nie wolno na niego warczeć.
Canis słuchał, ale nie wiadomo, co myślał.
Nareszcie świt. Późny już i zamglony. Dzień jednak zapowiadał się piękny, choć lato powoli
przechodziło we wczesną łagodną jesień.
- Proszę o koszyk z drugim śniadaniem - oznajmiła Katarzynie. - Wybieram się na spacer
sama, z Canisem.
- Sama, panienko? - zgorszyła się Katarzyna. - A Tino...
- Sama - przerwała ze śmiechem. - Dziś idę sama. A wrócę...
Pobiegła przebrać się w nędzne francuskie szmatki. Chwyciła koszyk, Canis pierwszy wybiegł
za furtkę.
Katarzyna kręciła głową, coś jednak przeczuwając. Ten bukiet i list...
Szła prędko, byle prędzej znaleźć się tam, gdzie na nią czekał. Stał na tym samym głazie, na
którym recytował swoje wiersze, gdy go zobaczyła pierwszy raz.
Nosił te same poplamione spodnie, samodziałowy kaftan i sukienną kamizelkę, spod której
wyglądała jednak batystowa koszula z cenną koronką przy szyi i u mankietów.
Canis przysiadł wśród skał i nie chciał iść dalej.
- On cię przeprosi, zobaczysz - mówiła - a ty mu przebaczysz, Canis, tak, przebaczysz, bo on
nas kocha.
Ujrzawszy ją, Pasterz zeskoczył z głazu i biegł na spotkanie. Ze szlochem rzuciła się w jego
ramiona.
Cóż ich obchodziło, że generał Bonaparte wygrywał bitwę za bitwą, że obalał trony, że
przesuwał granice państw, że z dawnych księstw tworzył republiki, że kształtował na nowo tę
prastarą italską ziemię? Cóż ich to obchodziło?
Piemont był zawsze Piemontem, od czasów najdawniejszych, od owych Rzymian, którzy
nazwali tę krainę Pedemontium, czyli Podnóże Gór.
Przewalały się przez nią hordy barbarzyńców, najeźdźców ze wschodu i z zachodu. Gallowie,
Frankowie, Wizygoci, Francuzi, Hiszpanie, Austriacy...
Wszyscy odeszli w Historię.
Tak samo będzie i teraz, tak samo odejdzie generał Bonaparte i jego "Armia włoska".
A Piemont zostanie. I oni... Szczęśliwi...
Cały ten "Tryptyk rewolucyjny", a więc powieści: "Kwiat lilii we krwi", "Szkaplerz wandejski",
"Spadek w Piemoncie" mógł powstać jedynie dzięki życzliwej, serdecznej i jakże skutecznej
pomocy dwu mieszkanek posiadłości Le Liandis we francuskim departamencie Aveyron.
Panie: Magdalena Rozwadowska - córka Wandejki i Jej córka, Danuta Raymon, dostarczyły
mi materiałów, dzięki którym potrafiłam - choć nieudolnie - wskrzesić postacie historyczne
oraz wstrząsające wydarzenia z owych czasów sprzed przeszło dwustu lat.
Składam im za to najgorętsze podziękowania
Halina Popławska
Nota od wydawcy
Książki Haliny Popławskiej cieszą się zasłużoną popularnością wśród miłośników powieści
historycznych.
Autorka jest znawczynią historii i kultury francuskiej, jej powieści - choć nie jest to regułą -
dotyczą przeważnie tego kraju. W ciągu ostatnich kilku lat pisarka pracowała nad cyklem,
który nazwała "Tryptykiem rewolucyjnym". Jego pierwsza część: "Kwiat lilii we krwi" ukazała
się w 1994 r. Nakładem wydawnictwa Alfa-Wero. Druga część: "Szkaplerz wandejski"
opublikowała w 1998 r. Bellona. Przekazujemy do rąk czytelników ostatnią część tryptyku
pod tytułem "Spadek w Piemoncie".
Każda z powieści zamierzonego tryptyku stanowi odrębną całość. Nie łączy ich akcja ani
bohaterowie, toteż ewentualna nieznajomość "Kwiatu lilii we krwi" czy "Szkaplerza
wandejskiego" w najmniejszym stopniu nie utrudni lektury "Spadku w Piemoncie".
Wspólnym mianownikiem tych powieści jest czas - burzliwy okres, który rozpoczął lipiec
1789 r., a więc wybuch Rewolucji Francuskiej.
Powieść tę czyta się jednym tchem, bogate i solidnie udokumentowane tło historyczne
pogłębia naszą wiedzę o tym okresie dziejów Francji. Ale to nie wszystko. Wartka akcja,
znakomity język, wyraziste postacie są niewątpliwym atutem "Spadku w Piemoncie" i
zachętą do lektury nie tylko dla wielbicieli powieści historycznych. Książkę tę powinni
przeczytać ludzie młodzi, a także wszyscy ci, których zachwyciło "Przeminęło z wiatrem."