Caroline Anderson
Sposób na nudę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Drzwi były duże, dębowe i bardzo solidne. Liv oparta się
o nie, zbierając się na odwagę. Zadzwonić, nie zadzwonić?
Była czwarta nad ranem. O takiej porze prędzej by się diabla
spodziewał niż jej, ale w zaistniałej sytuacji nie miała innego
wyjścia. Na przeprosiny przyjdzie czas później, o ile w ogóle
po takim najściu będzie jeszcze szansa na spokojną rozmowę.
Dźwięk dzwonka rozbrzmiał w głębi domu. Liv szczelniej
otuliła się paltem i zadygotała. Nie potrafiłaby powiedzieć,
czy z zimna, czy ze zdenerwowania. Wiedziała tylko jedno:
Ben musi podejść do drzwi. Musi być w domu. Był to jedyny
adres, pod który mogła się teraz udać. Krótko mówiąc, Olivia
Kensington podjęła desperacką, nie do końca przemyślaną
decyzję i teraz było już za późno, by się wycofać.
- Idę już, idę - mruczał Ben. Zbiegając po schodach,
zawiązał w pośpiechu pasek od szlafroka.
Przekręcił klucz, uchylił drzwi i raptownie zamrugał.
- Liv?!
Podniosła wzrok. W zbyt mocnym świetle lampy nad
gankiem nie potrafił odczytać wyrazu jej oczu - błyszczących,
zielonkawozłotych. Jej ciemne włosy były niesamowicie
potargane, a uśmiech tak samo nienaturalny, jak to jaskrawe
światło. Najwyraźniej nie obchodziła ją pora ani fakt, że
zasypiał na stojąco. Kusiło go, żeby jej przyłożyć, nie po raz
pierwszy zresztą, lecz tylko westchnął z rezygnacją. Ciężko
oparł się o framugę i objął rękoma.
- Co u licha robisz tu o tej godzinie? - warknął, choć był z
natury bardzo cierpliwym człowiekiem. - Nie zapomniałaś
chyba klucza do domu - zresztą, to daleko stąd... O co chodzi?
Byłaś gdzieś w pobliżu na przyjęciu i skończyło się za
wcześnie? Znudziło cię towarzystwo? Zgubiłaś się?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie? No dobra. Poddaję się. To dla mnie oczywiście
wielki zaszczyt, ale bądź łaskawa wyjaśnić mi, czemu
zawdzięczam twoją wizytę o... - spojrzał na zegarek - o tak
głupiej porze?
Uśmiechnęła się szerzej, prawie ironicznie.
-
Przepraszam. Zgłaszam się trochę późno. Chodzi o to,
że... Pamiętasz? Parę tygodni temu telefonowałeś do mnie z
pytaniem, czy nie znam nikogo, kto byłby gotów podjąć się
pracy w charakterze gosposi.
-
Gosposi?! - Czuł, że szykuje się niezła afera, znał
przecież możliwości Liv. - A tak, tak... Bo co? - spytał
ostrożnie, usiłując zobaczyć lepiej, kto siedzi w stojącej przy
bramie taksówce. Czy Liv przywlokła tu ze sobą ewentualną
kandydatkę? O tej porze? Tylko ją byłoby stać na coś
podobnego.
-
Chciałabym się podjąć tej pracy - jeśli jeszcze nikogo nie
znalazłeś.
-
Ty? - Przez moment stał nieruchomo, po czym odepchnął
się od framugi i przyjrzał się Liv uważniej. Dopiero teraz
zauważył rozmazany tusz pod oczami, gorycz w uśmiechu i
to, że gwałtownie dygotała. - Liv, na miłość boską, co się
stało? - Wyszedł na ganek i przygarnął ją do siebie.
Wciągnęła głośno powietrze i uśmiechnęła się filuternie,
unosząc ramiona w geście, którego nie zrozumiał, i nagle
jakby zapadła się w siebie.
- Wyrzucił mnie... Oscar... Powiedział, że... zresztą
nieważne. - Zadygotała. - Tak czy owak, wyrzucił nas za
drzwi. Usiłowałam się do ciebie dodzwonić, ale mój telefon
komórkowy nie działa. Ten łajdak widocznie od razu
zablokował numer. Pewnie powiedział, że mu skradziono
telefon.
W Benie aż się zagotowało. Zerknął ponownie w stronę
taksówki. Kiedy kierowca wyłączył silnik, ciszę zmąciło
kwilenie niemowlęcia.
- Zabrałaś ze sobą dzieci?
Kiwnęła głową. Przygarnął rękoma gęste włosy i
odetchnął z ulgą.
- Wejdź, wchodźcie wszyscy.
Wyprostowała ramiona, niemal sztywna z upokorzenia.
-
Ben... nie wiem, czy mogę, ale chciałabym cię prosić o
przysługę. Nie mam na taksówkę. Rano robiłam porządek w
torebce i chyba gdzieś zapodziałam kartę kredytową, a
gotówki na ogół przy sobie nie noszę... - Przygryzła wargę.
Domyślił się, że była u kresu wytrzymałości nerwowej.
-
Jasne. Zaraz to załatwię. Wejdź, nim do reszty
przemarzniesz. - Wzdychając ciężko, wprowadził ją do środka
i posadził. Bał się, że Liv zaraz upadnie. Potem wyszedł na
dwór. - Ile się panu należy? - spytał i aż drgnął, słysząc
odpowiedź. - W porządku, tylko wniosę dzieci. Czy
zechciałby pan przynieść bagaż?
-
Jaki tam bagaż - prychnął taksówkarz. - Panie, wystarczy
ona i te piszczące dzieciaki. Jedno narżnęło nieźle w pieluchę.
Nie zazdroszczę temu, kto to będzie zmieniał. - Zachichotał, a
Ben otworzył tylne drzwiczki i sięgnął po leżące na siedzeniu
płaczące niemowlę. Biedactwo. Miało zaledwie cztery
tygodnie, a może jeszcze mniej. Nie pamiętał dokładnie daty
urodzin.
Drugie dziecko - dziewczynka o ciemnych kręconych
włosach - leżała wciśnięta w kąt. Spała mocno, ssąc kciuk.
Prawdopodobnie to ona była sprawczynią nieprzyjemnego
zapaszku. Ben najpierw wyniósł niemowlę, oddał je Liv,
poszukał pieniędzy w portfelu i wrócił po drugie dziecko.
Dziewczynka obudziła się, zerknęła na niego i od razu zaczęła
płakać.
- Chodź, słoneczko, nie bój się. Mamusia jest w pobliżu.
- Wyciągnął do niej rękę. Nie zaufała mu na tyle, żeby
dać się dotknąć, ale zerwała się z siedzenia i przesunęła w
jego stronę. Pomógł jej i ledwie wysiadła, taksówka ruszyła z
takim piskiem opon, że aż zacisnął powieki.
Dobra, nieważne. Mała gramoliła się uparcie w kierunku
wejścia, zostawiając za sobą smugę wiadomego zapachu.
Poszedł za nią, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami,
spoglądając na Liv. Właściwie dopiero teraz zobaczył ją
dokładnie.
Była wyczerpana. Miała sińce pod oczami, ściągniętą
twarz, w oczach pustkę i rozpacz. Oscar... Zabiłby drania,
gdyby dostał go w swoje ręce. Robiłby to powoli,
metodycznie, z sadystycznym zacięciem. Ukucnął przy niej.
- Hej, twojej małej trzeba zmienić pieluszkę. Uśmiechnęła
się, spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem, i aż mu się
ścisnęło serce.
- Wiem. Zauważyłam. Nie mam pieluch na zmianę.
Niemowlę zakwiliło. Spojrzał na nie z namysłem.
- Pomóc ci przygotować jedzenie dla dziecka? A może
karmisz piersią?
Posmutniała jeszcze bardziej.
- Karmiłam, ale Oscar był temu przeciwny. Obawiał się,
że to popsuje mi figurę, ale chyba nie po to mieliśmy dzieci,
żeby...
- Spojrzała na niego żałośnie. - Ben... nie mam ze sobą
nic... Ani butelek, ani pieluch - dosłownie nic. Przepraszam za
ten nagły nalot, ale nie wiedziałam, dokąd pójść... - Umilkła, z
trudem usiłując zapanować nad zdenerwowaniem.
Delikatnie ścisnął ją za kolano i powoli się podniósł.
- Znajdę ci jakieś ręczniki, na razie możesz ich używać w
charakterze pieluszek. Częstuj się wszystkim, co jest w
kuchni, a ja pojadę do sklepu. Jest tu nocny supermarket,
kupię co trzeba.
Wbiegł na piętro, przebrał się i zniósł na dół kilka
ręczników. Liv siedziała nadal nieruchomo. Kwilące
niemowlę tuliło się do jej swetra, a mała leżała u nóg,
popłakując cicho.
- Chodź - zachęcił łagodnie.
Pomógł jej wstać i zaprowadził do kuchni, pokazał też,
gdzie jest łazienka. Liv zaniosła tam córeczkę i po chwili,
poprzez płacz maleństwa, usłyszał, jak ze sobą rozmawiają.
-
Biedactwo ty moje - wymruczał, kołysząc niemowlę. -
Masz przynajmniej jakieś imię? Jak znam twojego tatę, to
wymyślił coś durnego. Może Hannibal albo...
-
Nazywa się Christopher, po moim ojcu. Oscarowi było to
najzupełniej obojętne. Ja mówię na niego Kit.
Patrząc na nią, zastanawiał się, ile jeszcze spraw nie
obchodziło tego łobuza. Nie chciało mu się nawet wymyślić
wspólnie z tą dzielną, śliczną dziewczyną imienia dla ich syna.
-
Zawsze tak marudzi? - zapytał, gdy mały znów zaniósł
się płaczem.
-
Tylko wtedy, kiedy jest głodny, ale nie mam czym go
nakarmić.
-
Kiedy przestałaś karmić piersią?
-
W ubiegłym tygodniu. A czemu pytasz?
- Bo mogłabyś spróbować. Pokarmu pewnie nie będzie
dużo, ale mały przynajmniej się uspokoi. No jak? Spróbujesz?
A ja zaraz wrócę.
Za pół godzinki przywiozę odpowiednią mieszankę i
butelki.
Popatrzyła na niego z powątpiewaniem.
- Spróbować mogę, ale nie sądzę, żeby to się udało. Już
nie wiem, co robić. Jest taki głodny... Nie wytrzymam tego,
nie wytrzymam!
Ze łzami w oczach wzięła chłopczyka na ręce i
pokołysała, przytulając go do ramienia i poklepując po
plecach, ale maleństwu nie zależało na czułościach. Chciało
jeść i wyglądało na to, że nie przestanie płakać, póki nie
zostanie nakarmione.
-
Nastawię wodę. Wyciągnij się może w którymś z tych
dużych foteli przy oknie i połóż dzieci, a ja pędzę. Jest coś,
czego potrzebujesz najbardziej?
-
Może wyposażenia kącika dla dzieci? - spytała, siląc się
na żartobliwy ton.
-
Zabieram komórkę. Numer masz tutaj, na ścianie.
Zadzwoń, jak już zbierzesz myśli.
Poszedł do garażu, otworzył pilotem drzwi i zamyślony
wyjechał na szosę. A zatem Oscar, ten drań, wyrzucił ją z
dziećmi na bruk. Bez bagażu i w środku nocy... Ciekawe, pod
jakim zakichanym pretekstem? Właściwie wolał chyba tego
nie wiedzieć. Zaparkował przed supermarketem, wszedł do
środka i przystanął, patrząc bezradnie na nie kończące się
rzędy opakowań z pieluszkami: dla chłopców, dla
dziewczynek, ze ślicznymi kolorowymi obrazkami,
dostosowane do wieku i ciężaru dziecka... Firmy prześcigały
się w chęci zdobycia klientów. Jeśli chodzi o mieszanki
mleczne było jeszcze gorzej. Przeglądał je bez przekonania,
zastanawiając się, którą powinien wybrać. Która będzie
najlepsza dla Kita? A co z dziewczynką? Chyba nazywa się
Melissa? Co jadała? Istne pole minowe, a szansa na uniknięcie
katastrofy równa niemal zeru. Wyjął z kieszeni telefon
komórkowy, wystukał domowy numer i czekał.
Dźwięk telefonu wyrwał Liv z drzemki. Missy obudziła
się również i od razu zaczęła płakać. Kit spał przy piersi. Był
taki zmęczony długim krzykiem, że nawet nie zakwilił. Nie
odkładając go, podniosła się ospale i ostrożnie podniosła
słuchawkę.
- Powiedz, jakie kupić pampersy i mleko - poprosił bez
wstępów Ben.
Wszystko wyjaśniła i usłyszała, jak mruczy do siebie,
chodząc między półkami.
- Mam. Ile?
- Wszystko jedno. Na razie po jednej paczce. Ale, Ben,
słuchaj... - Umilkła na moment, zastanawiając się, jak to
powiedzieć i rezygnując z dyplomacji, zapytała wprost: -
Rozumiem, że jesteś tej nocy sam, czy tak? To znaczy...
Chodzi mi o to, czy nikt nie zejdzie na dół i nie zacznie
zadawać głupich pytań albo... Nie wpadłam do ciebie w
samym środku gorącej randki, czy jak to tam nazwać?
Roześmiał się, a przynajmniej zabrzmiało to jak śmiech,
lecz wyczuła lekkie napięcie. No cóż, na jego miejscu każdy
byłby podenerwowany.
-
Nie - powiedział. - Żadnych takich. Przerwałaś mi tylko
cudowny sen.
-
Przepraszam cię, Ben - powiedziała miękko, a on
natychmiast przestał się śmiać.
- Nie ma za co.
- Dziękuję. Nie zapomnij o sterylizatorze do butelek.
Mruknął coś pod nosem i przerwał połączenie. Czy poradzi
sobie sam z zakupami? Głupio zrobił, powinien poprosić Liv,
by wybrała się razem z nim, ale... Była taka zmęczona, tak
potwornie wylękniona, zaszokowana, rozżalona.
Dziwne, ale nie czuła się upokorzona czy głęboko
zraniona, choć właśnie taki stan byłby w jej sytuacji czymś
naturalnym. Nie miała też pretensji do losu. Prawdopodobnie
teraz przede wszystkim dochodziła do głosu urażona duma. I
złość na Oscara za słowa, którymi ją pożegnał. Dobry Boże,
ależ ją wtedy poniosło! Na samo wspomnienie zaczęła
nerwowo krążyć po kuchni, coraz bardziej rozjuszona. Kiedy
wrócił Ben, Liv miała we wzroku żądzę mordu. Zerknął na
nią, uniósł brew i wyłożył zakupy na blat.
-
Mieszanka. Sterylizator. Coś dla Maisie.
-
Missy - poprawiła go z leciutkim uśmiechem.
-
Missy... Pieluszki dla malutkich chłopczyków i dla
dużych dziewczynek. Piżamki. Sukieneczka. Rajstopki.
Majtki. Śpioszki dla Kita. Oraz - włożył rękę do torby -
mordoklejki dla ciebie.
-
Jesteś kochany - oznajmiła żarliwie, chwyciła torebkę z
cukierkami, rozdarła ją, odwinęła toffi z papierka i wrzuciła
sobie do ust. Genialnie!
-
Jak to możliwe, że pamiętał?
- No, Missy, spać - powiedziała z zalepionymi ustami.
Zebrała ciuszki i nagle z całą siłą wróciła świadomość tego, co
się dzieje. To nie była normalna sytuacja, właśnie zwaliła się
Benowi na kark, z dwójką malutkich dzieci... - Słuchaj... hm...
czy my naprawdę możemy tu zostać? To znaczy na pewien
czas. Na kilka dni... Jeśli nie, to powiedz. Jeżeli coś... - bąkała
nieskładnie.
-
Liv, nie przejmuj się. Wszystko jest w porządku, zaraz ci
pomogę. Co ci podać?
Zerknęła na rzeczy, a potem na Kita, który spał mocno,
wciśnięty między poduszki na fotelu przy oknie, i wzruszyła
ramionami.
-
Pieluchy - oba rodzaje. Nic więcej.
-
Mam dziecięce łóżeczko. Wstawiłem je na górę, bo
czasem nocują tu moi przyjaciele z dzieckiem. Nie jest
posłane, ale zaraz wszystko przygotuję. Które z dzieci w nim
położysz?
-
Missy. Kit może spać choćby i w szufladzie.
-
A jak zacznie wrzeszczeć, to go w niej zamkniesz, co? -
zapytał wesoło, biorąc niemowlę na rękę i prowadząc Liv do
pokoju na piętrze.
Roześmiała się, czując, jak opada z niej napięcie.
- Nie kuś, bo będziesz odpowiadał za współudział.
Dzieci poszły od razu spać - Missy w łóżeczku, a Kit na
prowizorycznym posłaniu zrobionym z dużej dolnej szuflady
szafy. Potem Ben sprowadził Liv na dół, włożył jej do ręki
kubek herbaty i usiadł przy kuchennym stole, prostując nogi.
- Pij - nakazał.
Usiadła i podniosła kubek, bawiąc się nim przez pewien
czas i wracając myślami do wydarzeń dzisiejszej nocy. Po
chwili wstała i podeszła z herbatą do okna. Wychodziło na
drogę, widoczną za podjazdem, trawnikiem i schludnie
przystrzyżonym żywopłotem. Jednak Liv widziała coś
zupełnie innego. Miała przed oczami Oscara ~ aroganckiego i
zblazowanego bufona, opowiadającego jej z najdrobniejszymi
szczegółami o swych miłosnych wyczynach.
- O nic nie zapytasz? - rzuciła z rozdrażnieniem.
- Powiesz, co zechcesz i kiedy uznasz za stosowne -
odparł łagodnie.
Odstawiła kubek, objęła się ramionami i zaczęła krążyć po
kuchni.
-
On jest... - zaczęła.
-
Zwykłym łobuzem?
-
Takim zwykłym, to może nie, ma pewne aspiracje, ale
owszem, jest w pewnym sensie sukinkotem.
-
Zawsze nim był. - Ben wzruszył ramionami. - Trzeba
było czterech lat, żebyś to sobie uświadomiła. Nie wiem,
dlaczego nie dotarło to do ciebie wcześniej.
- Nikt mi nie powiedział.
-
Ludzie w takich sytuacjach wolą chować głowę w piasek
- odrzekł, obserwując bąbelki powietrza na powierzchni
swojej herbaty. - Tak czy owak, zawsze trudno mi było
zrozumieć, że tego nie dostrzegasz.
-
Niestety - westchnęła. - Poza tym na początku był dla
mnie bardzo dobry - dopóki nie straciłam figury.
Ben zacisnął usta. Miał w oczach coś takiego, że Liv aż się
cofnęła. Gdyby tu był Oscar, pewnie nie uszedłby z życiem,
przemknęło jej przez myśl.
- No więc, co się właściwie wydarzyło tej nocy?
Wzięła herbatę, wróciła do stołu i usiadła z wahaniem,
wiercąc się niespokojnie. Przez chwilę bawiła się cukrem,
przesypując go z łyżeczki do cukiernicy i wpatrując się
szklanym wzrokiem w przestrzeń.
-
Przyszedł po północy. Nie uprzedził mnie, że wróci
późno, więc czekałam na niego z kolacją. Oczywiście
nadawała się już tylko do wyrzucenia, ale i tak by jej nie
chciał. Już jadł.
-
Sam?
Prychnęła ostentacyjnie i wbiła łyżeczkę w cukier.
- No dobra, niech ci będzie. Oscar nie jada sam. Oscar
niczego nie robi sam. Skądże znowu. Był z kochanką. Z tą, z
którą się łajdaczył od dobrych sześciu miesięcy. - Poczuła
gulę w gardle i sięgnęła łapczywie po kolejny cukierek. Zdarła
papierek i ze złością włożyła lepki prostokącik do ust. - Sześć
miesięcy! - wymruczała niewyraźnie. - Niech go szlag trafi!
Gził się z nią przez pół roku w mieszkanku wynajętym w
bloku obok jego biura. Taki wygodny z niego drań! Wiesz, co
mi powiedział? - Zerwała się z wściekłością, gestykulując
rękoma. - Powiedział, że potrzebuje prawdziwej kobiety,
takiej, która potrafi zadowolić mężczyznę. Powiedział też, że
rzygać mu się chce, jak widzi mój wystający brzuch i
obwisłe... - Urwała i zaczerpnęła powietrza. - Powiedział, że
śmierdzę wymiocinami i kupkami, i że ma po dziurki w nosie
potykania się o zabawki. Znudziło mu się wracanie do domu,
w którym czeka go jedynie dwoje rozwrzeszczanych
bachorów, niechlujna baba i wieczny bałagan. Co to ja jestem,
maszyna do zmywania, czy co? Na miłość boską! Jestem jego
żoną! Chociaż nie, nie jestem, bo ten łajdak nie ożenił się ze
mną, ale rozumiesz, o co chodzi.
-
A zatem, co się stało? - powtórzył Ben.
-
Powiedziałam mu, że skoro tak się sprawy mają, to nie
ma sensu, żebyśmy nadal mieszkali razem i że rano się
wyprowadzam. „Po co czekać do rana?" - zakpił, więc nie
poczekałam. Wyjęłam dzieci z łóżeczek i wyszłam.
-
Bez karty kredytowej.
-
Bez. To błąd, przyznaję. Bo tak w ogóle to była moja
najmądrzejsza decyzja od lat. - Spojrzała na niego i zobaczyła,
że się uśmiecha. - No i co? Co teraz? - spytała gorączkowo.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Zuch dziewczyna - powiedział ciepło. - Spisałaś się
świetnie. Trochę to trwało, ale w końcu odzyskałaś wolność.
Nagle odprężona, chwyciła za kubek i opróżniła go do
dna. Poczuła, że jest głodna, bardzo zmęczona i... bezpieczna.
-
Nie przypuszczam, żebyś miał coś takiego jak pieczywo.
Zachichotał przekornie.
-
A może i mam. Właściwie to już pora na śniadanie.
Spała jak suseł. Było po jedenastej, gdy obudził ją płacz
Kita i uspokajający głos Bena tuż pod drzwiami.
- Liv... jesteś ubrana?
Uniosła się na łokciu i podciągnęła miękką, puszystą
kołdrę aż pod pachy.
- Tak. Wejdź!
Był w obcisłych dżinsach i swetrze, który miał na sobie w
nocy, a dokładnie mówiąc, nad ranem. Wyglądał świeżo jak
majowa stokrotka. Uśmiechnęła się do niego na powitanie, a
on ruszył w jej stronę z kwilącym Kitem na rękach.
- Cześć. Pewien maluch dość głośno domaga się mamy.
Oparł małego o swoje ramię i zaczął kołysać, poklepując
czule. Liv poczuła ucisk w gardle, poruszona kontrastem
między jej maleństwem i postawnym mężczyzną.
-
Cicho, skarbie - mruczał czule. Pomyślała ze smutkiem,
że świat jest dziwnie urządzony. Dlaczego Ben zajmuje się
małym tak serdecznie, a jego rodzony ojciec był zawsze taki
szorstki i obojętny? Nigdy nie nazwał syna skarbem. Nigdy.
-
Nic mu nie jest? - spytała z poczuciem winy. - Nawet nie
usłyszałam, że płacze. Przepraszam.
-
Ależ w porządku, i tak byłem już na chodzie. Myślę, że
po prostu zgłodniał i w dodatku niezbyt ufa moim
umiejętnościom, przynajmniej w dziedzinie przewijania
niemowląt. Missy jeszcze śpi.
Wyciągnęła ręce po maleństwo, bez zastanowienia
podciągnęła pożyczony od Bena podkoszulek i przystawiła
Kita do piersi. Natychmiast zapadła cudowna cisza. Liv
uśmiechnęła się, podniosła głowę i spostrzegła, że Ben patrzy
na jej pierś. Nagle zmieszał się, chrząknął i odwrócił wzrok.
Zamknęła oczy. A niech to... Przecież nie chciała go urazić.
Po prostu zupełnie nie pomyślała.
-
Przepraszam... - zaczęła, ale jej przerwał.
-
Nie tłumacz się, nie masz za co przepraszać. Zostawię cię
w spokoju. Chcesz coś do picia? Moje siostry, kiedy karmią,
zawsze proszą o herbatę. Mówią, że wtedy zwiększa się
pragnienie. To jak?
-
Jeśli nie sprawiłoby ci to kłopotu...
Odwrócił się w progu, usiłując zatrzymać wzrok na
wysokości jej twarzy.
- A co z butelką? Przygotować mieszankę czy jeszcze
spróbujesz?
Spojrzała na swoje piersi, miękkie i blade, lecz ani nie
nabrzmiałe, ani nie poznaczone niebieskimi żyłkami jak
wtedy, gdy miała mnóstwo pokarmu.
- Nie wiem - westchnęła. - Chciałabym nakarmić go
piersią, ale chyba nie da rady. A on jest taki głodny...
-
W takim razie przygotuję małą buteleczkę i zadzwonię do
lekarza. Poproszę, żeby przysłał tu położną, porozmawiacie
sobie o dzieciach.
-
Raczej pielęgniarkę - sprostowała. - Położna zajmuje się
matką z dzieckiem przez pierwsze dziesięć dni, a tak w ogóle,
to po co? Ja i dzieci czujemy się dobrze.
-
Może jednak przyda ci się kilka fachowych porad.
Zadzwonię.
Kit ssał dobrze, ale czuła, że nie jest w pełni
usatysfakcjonowany. Krzywił się, popiskiwał i w końcu, żeby
go uspokoić, musiała skorzystać z buteleczki, którą
przygotował Ben.
Niedługo potem, jakby za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, pojawiła się pielęgniarka Okazała się przemiła.
Udzieliła Liv wielu cennych porad, których ta rozpaczliwie
potrzebowała, ponieważ zgodnie z wolą Oscara karmiła Missy
butelką i nie miała doświadczenia w karmieniu piersią.
- Wszystko się ułoży - zapewniła ją serdecznie
pielęgniarka. - Pij dużo, przystawiaj go do piersi, kiedy tylko
zacznie płakać z głodu, dokarmiaj butelką tylko wówczas, gdy
okaże się to absolutnie konieczne. Zobaczysz, już niedługo
będziesz miała tyle pokarmu, że nie będziesz wiedziała, co z
nim zrobić. Muszę już iść, ale zanim wyjdę, chciałabym
jeszcze obejrzeć drugie maleństwo.
Ben odchylił się na krześle i słuchał, jak na górze Liv nuci
swoim dzieciom kołysankę. Było w tym coś dziwnie
kojącego, sama słodycz i delikatność, które dotykały
najgłębszych zakamarków jego duszy i sprawiały, że świat od
razu wydawał się lepszy. Potem śpiew ucichł, odpłynął, a na
schodach rozległy się ciche kroki. Umilkły przy jego pokoju,
toteż wstał i otworzył drzwi na oścież.
Liv stała z uniesioną ręką, jakby właśnie miała zapukać.
Uśmiechnął się do niej, wciąż wewnętrznie
rozpromieniony kołysanką.
-
Napijesz się herbaty?
-
Chciałam porozmawiać... Skinął głową.
-
Może przy herbacie? Właśnie miałem zaparzyć świeżą.
-
Ja to zrobię.
Odwróciła się na pięcie, szybko przeszła do kuchni, nalała
wody i postawiła czajnik na gazie. Ben usadowił się wygodnie
na krześle przy wejściu na patio i patrzył na ogród. Lubił tę
kuchnię, szeroką na całą długość domu i otwartą na obie
strony. Takie walory miała jeszcze tylko położona dokładnie
nad nią sypialnia, ale tutaj czuł się najlepiej. Latem
przesiadywał przy otwartych drzwiach albo popijał kawę w
ogródku, słuchając śpiewu ptaków. Zimą zaś było tu
przytulnie i ciepło.
Prawdę powiedziawszy, z innych pokojów prawie nie
korzystał, chyba że urządzał przyjęcie, a ostatnio robił to coraz
rzadziej. Mdliło go na myśl o towarzyskich spotkaniach,
służących głównie wymianie najświeższych ploteczek.
Spotykał się z ludźmi przede wszystkim w interesach,
zazwyczaj w jakimś hotelu albo w restauracji. Nie miał
gosposi, wolał zjeść byle co, niż tolerować obecność w domu
zupełnie obcej osoby. Niesłychanie wysoko cenił sobie własną
prywatność.
-
Ja... w związku z tą pracą, no wiesz... Uniósł głowę, z
namysłem marszcząc brwi.
-
Co? O czym ty mówisz?
- O posadzie gosposi. Kiedy urodziłam Kita,
telefonowałeś do mnie z gratulacjami i wspomniałeś, że
szukasz kogoś do prowadzenia domu.
Pomyślał o pani Greer, która od lat była jego sprzątaczką.
Miała wiele zalet, lecz zupełnie nie potrafiła gotować. Często
zastanawiał się, czy jednak nie zatrudnić kogoś, kto zająłby się
wyłącznie kuchnią. W czasie pobytu Liv i dzieci pani Greer
miałaby znacznie więcej roboty, a skoro ze względów
ambicjonalnych Liv chciała się poczuć przydatna, to proszę
bardzo. Musiała i tak pitrasić dla siebie i dzieci, więc
przygotowanie posiłku dla jeszcze jednej osoby nie
sprawiłoby jej wiele kłopotu. Na takich warunkach zgodziłaby
się pewnie zamieszkać z nim nieco dłużej. Mógłby
zaopiekować się nią i dziećmi, dopilnować, by nie wpadli w
jeszcze większe tarapaty. Miałby też towarzystwo...
Oparł się wygodniej i splótł palce.
-
Przedstaw mi swoje kwalifikacje i referencje - powiedział
ze śmiertelną powagą i ku jego najwyższemu zdumieniu
potraktowała to serio. Dostała wypieków, wyprostowała się,
zacisnęła usta i spojrzała mu wyzywająco w oczy.
-
Nie mam żadnych - rzuciła wojowniczo. - Ale nauczę się
wszystkiego co trzeba. Będę czytać poradniki, studiować
książki kucharskie i obiecuję, że nie zatruję cię jakąś
salmonellą czy innym świństwem.
Pochylił się w jej kierunku, uśmiechając się przekornie.
- Przekonałaś mnie. Możesz zatem zaczynać. Co z tą
herbatą?
Spojrzała do dzbanka z herbatą, w którym od kilku minut
energicznie mieszała, i ponownie się zaczerwieniła.
- Hm... Zaparzę nową. Chyba popękały saszetki.
Ben stłumił śmiech i zamknął oczy, mając nadzieję, że nie
jest to przedsmak czekających go doznań kulinarnych.
ROZDZIAŁ DRUGI
-
Co z twoimi rzeczami? - zapytał, popijając herbatę.
-
Z jakimi rzeczami?
-
No wiesz... z tym wszystkim, co pozostało u Oscara.
Ubrania twoje i dzieci, kosmetyki, jakiś sprzęt domowy...
kiedy chcesz to zabrać?
-
To niemożliwe - odparła zdecydowanie. - On nie pozwoli
mi nic zabrać, tak powiedział.
Ben niecierpliwie przegarnął włosy, mierzwiąc je jeszcze
bardziej.
- Musisz odzyskać mebelki i zabawki dzieci. Dzieciom
potrzebna jest ciągłość, nie wolno im tak gwałtownie zmieniać
otoczenia - Kitowi może jeszcze nie, ale Missy na pewno.
Tobie też przydadzą się ciuchy - nie da się przecież chodzić
wiecznie w jednej parze dżinsów. Na pewno zależy ci na
odzyskaniu twoich rzeczy.
Wzruszyła ramionami i posmarowała masłem kolejny tost.
Zależało czy nie, powrót do domu i negocjacje z Oscarem
wydawały się w tej chwili przedsięwzięciem ponad siły Liv.
-
Czy mógłbyś mi dać zaliczkę? Poszłabym do jakiegoś
sklepu z używaną odzieżą i kupiła to, co najpotrzebniejsze.
-
Dlaczego uważasz, że Oscar nie pozwoli ci niczego
zabrać? Jaki w tym sens? Co mu z tego przyjdzie?
-
Może będzie chciał zrobić mi na złość. Być może uzna,
że te rzeczy przeważą szalę, gdy zacznę się wahać, czy do
niego wrócić. - Ugryzła kanapkę i spojrzała na Bena.
-
A wróciłabyś? - spytał po chwili. - Wróciłabyś do niego?
-
Mowy nie ma - odpowiedziała stanowczo. - Za nic. On
nie ma mi nic do zaoferowania, a zresztą... zrozum, my już się
dla niego nie liczymy. Pragnął mnie swego czasu, owszem, ale
wtedy, kiedy się o mnie mówiło, kiedy byłam dziewczyną z
okładki.
-
Rozumiem - stwierdził spokojnie i dopił herbatę. - Muszę
wyjść. Dasz sobie radę? Może pożyczyć ci samochód? Mam
minimorrisa, którego używam, gdy wyjeżdżam i muszę
zostawić samochód na parkingu dworcowym lub lotniczym.
Taki pojazd nie kusi złodzieja tak jak mercedes. Korzystaj z
niego, bardzo proszę. Bramę otwiera się automatycznie
pilotem z garażu. Kluczyki wiszą na tablicy, o tam...
Popatrzyła na wskazane miejsce i kiwnęła głową.
-
Dziękuję. Podjadę może do sklepu i kupię coś na
kolację... Ojej, nie mam przecież przypinanych fotelików dla
dzieci.
-
Hm... To nic, załatwimy to inaczej. Jeśli będziesz chciała
wyjść, zadzwoń do mojej sprzątaczki. Mam do niej
bezwzględne zaufanie, często pilnuje moich siostrzeńców. Na
pewno zgodzi się pomóc ci. Pani Greer... Numer telefonu do
niej masz na tablicy. Aha, pieniądze. Dam ci lepiej moją kartę
kredytową. Jak sądzisz, mogę ci w tym względzie ufać?
Zażartował, oczywiście, ale zabolało ją to. Oscar
sprawdzał stan jej konta, ograniczał wydatki i wydzielał
pieniądze na utrzymanie domu. Był za to szalenie rozrzutny w
czasach, gdy korzystali z jej pieniędzy, ale to już zamierzchła
przeszłość.
-
Liv... przepraszam za głupi dowcip - odezwał się Ben,
serdecznie nakrywając jej dłoń swoją. - Kup, co uznasz za
stosowne. Jeśli jest coś, co musisz mieć już dziś, nie wahaj się.
Jutro obkupimy dzieci.
-
Nie powinieneś być już w pracy? - zaniepokoiła się
nagle. - Zabałaganiłeś przeze mnie noc, a teraz jeszcze narobię
ci kłopotów...
-
I tak pracuję dużo w domu. Z biurem kontaktuję się za
pomocą poczty elektronicznej i faksu, a poza tym zatrudniam
solidnych ludzi. Zawsze mogę wziąć wolne. - Wstał. - Uważaj
na siebie. Będę w kontakcie. Biorę komórkę, dzwoń, gdybym
ci był potrzebny.
-
Dokąd jedziesz? - spytała, nim zdołała ugryźć się w język
i nagle znienawidziła samą siebie za ten łzawy i uległy ton.
-
Będę w Londynie, mam spotkanie w interesach. Postaram
się nie wracać zbyt późno. Gotowaniem na razie nie zaprzątaj
sobie głowy, wymyślimy coś, jak wrócę.
Nachylił się i pocałował ją w policzek, w momencie gdy
odwracała głowę. Na sekundę ich usta się spotkały. Było to
zaledwie muśnięcie, a mimo to poczuła, że dzieje się coś
dziwnego. Nie mogła oderwać oczu od drzwi jeszcze długo po
tym, jak Ben zamknął je z drugiej strony. Słyszała, jak
wyjeżdża na wysadzaną drzewami drogę. Uniosła rękę i
przyłożyła palce do ust. Miała wrażenie, że wciąż czuje na
nich ciepło i smak jego warg - mocnych, choć zarazem
subtelnych, kuszących. Jakie to dziwne, pomyślała, że ten
pocałunek tak ją... trudno to nawet określić... pobudził...
przywrócił życiu... uradował?
Ben wjechał na podziemny parking, zamienił kilka słów z
ochroniarzem, wcisnął mu parę banknotów i postawił
samochód na wskazanym przez niego miejscu dla gości.
Winda już czekała. Po chwili znalazł się w wyłożonym
dywanem holu. Wysoka blondynka w recepcji uśmiechnęła się
i założyła nogę na nogę, podciągając uwodzicielsko
spódniczkę.
-
Czym mogę służyć?
-
Chciałbym się widzieć z Oscarem Hardingiem.
-
Był pan umówiony?
-
Jestem pewien, że zechce mnie przyjąć. - Zrobił
nieprzeniknioną minę, odpowiadając w ten sposób na
wystudiowany uśmiech pewnej siebie blondyny. - Niech pani
będzie tak miła i powie mu, że czekam. Ben Warriner.
Podniosła słuchawkę, a Ben szybko przyjrzał się drzwiom
w holu. Na żadnych nie było tabliczki z nazwiskiem Oscara...
Dziwne, bo przecież ktoś taki jak Oscar nigdy nie
zrezygnowałby z możliwości podkreślenia powagi swego
urzędu. Z tego wniosek, że urzędował gdzieś indziej.
Tymczasem trwała telefoniczna wymiana zdań.
- Szefie, jest tu niejaki pan Warriner. Chciałby się z
panem widzieć... Mówi, że... W porządku. Powiem.
Rozumiem.
Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Bena z dość dziwną
miną. Domyślił się, że Oscar powiedział coś niecenzuralnego,
a ona najwyraźniej nie miała wprawy w dyplomatycznym
spławianiu niepożądanych gości.
-
Bardzo mi przykro, ale szef będzie zajęty aż do końca
dnia - skłamała, umykając wzrokiem. - Prosi, żebym umówiła
pana na inny termin, o ile nie sprawi to panu różnicy.
-
Niestety, sprawi - odparł gładko Ben. - Przejechałem
kawał drogi i muszę się z nim zobaczyć teraz. Który to
gabinet?
Zerknęła niechętnie w stronę korytarza, jeszcze bardziej
spłoszona i zawstydzona.
- Nie, nie... Bardzo mi przykro, panie Warriner, ale szef
się z panem nie spotka. Najpierw musi pan się umówić,
uzgodnić termin...
- A ja myślę, że jednak... Zaraz się pani przekona. Ruszył
szybko w stronę korytarza, nie bacząc na to, że
dziewczyna woła za nim i sięga po telefon. Otworzył
podwójne drzwi i zlustrował wzrokiem rząd gabinetów.
Bingo! Na rzucającej się w oczy mosiężnej tabliczce zobaczył
to, czego się spodziewał: OSCAR HARDING. DYREKTOR
GENERALNY. Przekręcił gałkę. Oscar właśnie podnosił się
zza biurka.
- Cóż to, Warriner? Wpadasz tu bez zapowiedzi i
denerwujesz mój personel...
Ben uśmiechnął się ponuro i spojrzał szybko na biurko.
Fotografie Liv i dzieci ustawiono tak, by każdemu
wchodzącemu wprost rzucały się w oczy.
-
Bardzo przepraszam. Ja tylko na słówko - powiedział. -
Nie odpowiadasz na moje telefony i temu właśnie
zawdzięczasz moje nie zapowiedziane odwiedziny. Od rana
usiłuję się złapać.
-
Jestem zajęty.
-
A ja to nie? W ciągu tej doby zwaliło mi się na głowę
kilka problemów, a ściślej mówiąc trzy.
-
Miałem przeczucie, że pójdzie do ciebie - podsumował
ironicznie Oscar. - Zawsze kiedy robiło się gorąco, biegła do
dobrego wujcia Bena.
-
Gorąco? Powiedziałbym raczej - lodowato. No więc jak...
zamierzasz mnie stąd wyrzucić siłą?
Harding roześmiał się i usiadł, wskazując krzesło
naprzeciwko.
- Wielkie nieba, nie! Jesteśmy obaj cywilizowanymi
ludźmi. Siadaj, Ben. Co mogę dla ciebie zrobić? Przysłała cię,
żebyś wynegocjował warunki, na jakich zgodzi się do mnie
wrócić? Kto by przypuszczał, że Liv lubuje się w takich
melodramatycznych gestach?
Ben zdusił cisnącą mu się na usta odpowiedź, wsunął ręce
do kieszeni i podszedł do okna. Wolał stać. Tak lepiej
panował nad sobą i nad tym nadętym draniem. A zresztą, nie
zanosiło się na długą rozmowę.
Kiedy wrócił, Liv spała zwinięta w jego ulubionym fotelu.
Była blada i mizerna, na pierwszy rzut oka przypominała małą
dziewczynkę. Ukucnął i delikatnie położył dłoń na jej kolanie.
- Liv...
Czarne rzęsy zatrzepotały gwałtownie. Uniosła powieki, a
wtedy odganiaj opadające jej na oczy kręcone loki.
- Cześć.
Opuściła nogi na podłogę i usiadła prosto.
-
Cześć. Wróciłeś później, niż obiecywałeś.
-
Coś mnie zatrzymało. Widziałem się z Oscarem. Rano
pojedziemy po wasze rzeczy.
-
Co takiego? - Zdumienie odebrało jej na moment mowę. -
Jakim cudem?
Uśmiechnął się leciutko.
-
Powiedzmy, że jest parę sprawek, o których co nieco
wiem, ale które wolałbym zachować w tajemnicy.
-
W takim razie - wstała i objęła się ramionami - co mogę
zabrać? Jest mu wszystko jedno?
-
O to nie pytałem. Zabierz wszystkie rzeczy, które należą
do ciebie i dzieci. Zamówiłem na jedenastą bagażówkę i
dwóch ludzi. Pojedziemy tam, rozejrzysz się po mieszkaniu i
zdecydujesz, co zabrać, a co ewentualnie wyrzucić.
-
Albo sprzedać. Mnóstwo ubrań jest już na mnie za
ciasnych. Mogłabym je sprzedać w sklepie z używaną
odzieżą. Wpadnie trochę grosza.
-
A co stało się z forsą, którą zarobiłaś na występach i
sesjach zdjęciowych? - zapytał z pewnym zdziwieniem. - To
musiała być imponująca kwota.
Parsknęła gorzkim śmiechem.
-
Nie zauważyłeś, jakimi jeździmy samochodami? A
widziałeś wystrój mieszkania?
-
Nie widziałem, odwiedziłem Oscara w jego biurze.
-
Tam też poszalał. Wydał majątek na stworzenie tak
zwanego wizerunku. Bądź spokojny, z mojej kasy nie zostało
nic.
- Dałaś mu te pieniądze?
Prychnęła pogardliwie.
- Dałaś, nie dałaś... A jak myślisz, z czego żyliśmy? Z
jego zarobków? Nie bądź śmieszny! Nie mam co prawda
pojęcia, jak długo firma Oscara borykała się z problemami
finansowymi, ale dzięki Bogu nikt się niczego nie domyślał.
Ja na przykład odkryłam to przez przypadek. Wciąż
musieliśmy stwarzać pozory dobrobytu. Pewne moje stroje
kosztowały bajońskie sumy, ale Oscar uważał, że są to dobrze
zainwestowane pieniądze - traktował mnie jak swoją
wizytówkę. Powinnam dostać za te ciuchy niezłą sumkę.
Jednak nie na tyle dużą, by wystarczyło na życie, pomyślał
Ben. Poczuł nagle jeszcze większą nienawiść do Oscara i
bardzo go to rozwścieczyło. Złość jest przecież z gruntu
szkodliwym uczuciem, pochłania zbyt wiele energii i niczemu
nie służy.
- Co z kolacją? Jesteś głodna?
Kiwnęła głową.
-
I to jeszcze jak. Zrobiłam sobie parę tostów, kiedy
dawałam jeść Missy, ale poza tym nic nie miałam w ustach.
-
Zamówię coś. Wolisz chińszczyznę czy specjały od
Hindusa?
-
A może rybę z frytkami? - rzuciła tęsknie. - Całe lata tego
nie jadłam.
-
Pora nadrobić karygodne zaniedbania - powiedział z
uśmiechem. - Dzisiaj zamówię do domu, ale przy najbliższej
okazji zabiorę cię do Aldeburgh, nad morze. Mówię ci,
tamtejsze rybki są najlepsze na świecie. Usiądziemy na wale i
urządzimy sobie prawdziwą ucztę!
Podjechał do najbliższej smażalni, kupił dwa duże kawałki
ryby z frytkami na wynos i wrócił szybko do domu. Z
prawdziwą przyjemnością patrzył, jak Liv, siedząc po turecku,
dosłownie pochłania swoją porcję. Nie widział nigdy nikogo,
kto by oddawał się jedzeniu z taką żarliwością i niezwykłą
pasją. Nie pozwoliła sobie nawet na głębszy oddech. Na
koniec zmięła papierową tackę, oblizała po kolei wszystkie
palce i uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Pycha. Po prostu pycha.
Zaśmiał się, pozbierał papiery ze stołu i wyrzucił wszystko
do kosza.
- Myślałem, że wy, modelki, żywicie się wyłącznie
pomidorami i listkami sałaty.
Zmarszczyła nos.
-
Wiem, pochłonęłam mnóstwo kalorii, ale nieważne.
Byłam taka głodna! O dietę będę się martwić jutro.
-
Niepotrzebna ci dieta.
-
Potrzebna, potrzebna. Niestety, jestem dużo grubsza niż
kiedyś.
Rzeczywiście utyła, lecz zdaniem Bena wyszło jej to na
dobre. Nie podobały mu się chude jak szczapa anorektyczki.
Lubił kobiety zaokrąglone, nawet trochę przy kości. Bał się
kruchych istotek, które wyglądały, jakby się miały rozlecieć
przy najlżejszym dotyku.
Zerknął na Liv. Umyła ręce nad zlewem, a potem nalała
wody do czajnika. Ciekawe, czy to przez Oscara nabawiła się
kompleksów na punkcie swej figury. Bardzo możliwe.
Wskazywałyby na to jej uwagi na temat karmienia piersią.
Ściągnął brwi i wolno pokręcił głową. Musiał się dziś mocno
hamować, żeby nie dać temu durniowi po gębie. Naprawdę
wolał nie szukać kolejnych powodów do niechęci wobec
Oscara. Gotów jeszcze wrócić do Londynu i zaspokoić
przemożne pragnienie, by wyrżnąć tego idiotę w zęby.
Na szczęście jutro Hardinga miało nie być w domu - tak
przynajmniej zadysponował Ben. Nie chciał, by Liv spotkało
coś przykrego. Przez ostatnie cztery lata obserwował bacznie
Oscara i aktualnie dysponował niezłym zapasem informacji na
jego temat. Gdyby ktoś zeskrobał z tego faceta cienką warstwę
ogłady, zobaczyłby zwykłego, prymitywnego prostaka. Lepiej,
żeby Liv nigdy się nie dowiedziała, jakim potwornym
łajdakiem był ojciec jej dzieci.
Nazajutrz zostawili dzieci pod opieką sprzątaczki Bena,
przemiłej i obdarzonej niespożytym instynktem
macierzyńskim kobiety, której Liv zaufała od pierwszego
wejrzenia. Do Londynu dojechali bez żadnych przygód. Na
szczęście nie musieli się martwić spotkaniem i ewentualną
rozmową z Oscarem.
-
Jesteś pewien, że go nie będzie? - spytała chyba po raz
setny, gdy wjeżdżali na podziemny parking. Ben obdarzył ją
cierpliwym, wyrozumiałym uśmiechem.
-
Absolutnie. Przestań się zamartwiać, wszystko będzie
dobrze.
I rzeczywiście. Oscara nie było. Nic, tylko puste
mieszkanie, pełne wspomnień, najczęściej nieprzyjemnych.
Pracownicy z firmy przewozowej byli szybcy - pół godziny
później nikt nie domyśliłby się, że Olivia kiedykolwiek tu
mieszkała. Odzyskała rzeczy i fotografie dzieci, swoje zdjęcia
z okresu, gdy była modelką, i pamiątki z dzieciństwa, które
przyniosła tu z domu rodzinnego. Zabrała też stroje, swoje
oszałamiające kreacje, w które i tak już nigdy nie będzie się w
stanie wcisnąć.
Teraz czekało ją inne życie, bez blichtru i przepychu, ale
to dotychczasowe żegnała bez żalu. Rozstanie z Oscarem było
najmądrzejszą decyzją, jaką podjęła w ciągu ostatnich lat.
-
W porządku. To już wszystko - powiedziała do Bena.
-
Smutno ci?
-
Absolutnie nie. Nie czuję nic. Ta rana już się zabliźniła.
Otoczył ją ramieniem i serdecznie przygarnął do siebie.
-
Chodź, wracamy do domu.
I właśnie takie miała wrażenie. Jakby wracała do domu.
Widok znanych zabawek uszczęśliwił Missy. Liv cieszyła
się, że zabrała wszystko, na czym jej zależało. Między
zapakowanymi rzeczami znalazły się też prawdziwe skarby:
kosmyk włosów Missy z pierwszego strzyżenia i fotografia
obojga maluchów. Ciężko by jej było pogodzić się z utratą
tych pamiątek, a była pewna, że Oscar nawet nie zauważy ich
braku. Postanowiła przesłać mu odbitkę, ale kto wie, czy takie
sentymentalne gesty miały jakikolwiek sens. Przecież zdjęcia
maluchów stały na biurku w jego biurze - o ile jeszcze tam
stały - oczywiście na pokaz. Był to ważny element wizerunku,
jaki starał się stworzyć Oscar. Klienci powinni uwierzyć, że
jest wspaniałym ojcem wspaniałych dzieci. Oczywiście, to
wzbudza powszechne zaufanie i sympatię.
Chwilowo jego pociechy nie były takie wzorcowe i
zachowywały się zupełnie inaczej niż wiecznie roześmiane i
zadowolone z życia maluchy z telewizyjnych reklamówek.
Missy płakała, ponieważ nie mogła sobie poradzić z
wpasowaniem kwadratowego klocka do okrągłego otworu w
specjalnej skrzyneczce, a Kit - bo obudził się i był bardzo
głodny. Pomogła córeczce, wyjęła małego z kołyski i usiadła,
żeby go nakarmić. Kit niecierpliwił się i wrzeszczał, ale kiedy
tylko podciągnęła sweter i przystawiła synka do piersi,
zapanowała cudowna cisza. Zamknęła oczy i usiadła
wygodniej, czując, jak z jej mięśni ustępuje napięcie. Powinna
już pomyśleć o kolacji, ostatecznie zatrudniła się u Bena jako
gosposia. Jednak w tej chwili musiała nakarmić swoje dziecko
i potrzebowała wyłącznie spokoju.
- Herbaty?
Podniosła oczy. Ben stał nad nią, starannie omijając
wzrokiem odsłoniętą pierś. Co prawda niewiele było widać,
gdyż zasłaniał ją sweter i główka Kita, ale mogłaby przysiąc,
że czuje się zażenowany. Tak czy owak był tu i proponował
jej pomoc, zupełnie jakby czytał w jej myślach. Uwielbiała go
za to. Był wspaniałym przyjacielem.
-
Poproszę - odpowiedziała z uśmiechem. - Chyba bardzo
zgłodniał. Pani Greer mówiła, że rano nie bardzo chciał ssać z
butelki. Może znów przyzwyczaję go do piersi.
-
Miejmy nadzieję, byłoby to korzystne dla was obojga...
Oj, Missy, coś nie pasuje?
Ukucnął i cierpliwie pomógł jej powrzucać wszystkie
klocki we właściwe otwory. Kiedy dokończyli, uradowana
mała uniosła skrzynkę i mocno nią potrząsnęła. Potem,
chichocząc, patrzyła, jak Ben wyjmuje klocki i układa je na
podłodze. Ponownie zabrała się do dzieła. Liv przyglądała się
im bardzo poruszona. Kiedy woda się zagotowała, Ben zrobił
herbatę i usiadł obok, to pochylając się, żeby pomóc Missy, to
popijając z kubka. Znów miała wrażenie, że unika patrzenia na
nią. Najwyraźniej czuł się skrępowany.
- Czy nie lepiej, żebym karmiła na górze? - spytała
łagodnie. - To znaczy... Nie chcę, żebyś się z mojego powodu
czuł głupio.
Spojrzał jej w oczy, po czym opuścił wzrok na dziecko, na
pierś, na ssące usteczka podobne do pączka róży. Potem
podniósł głowę. W jego oczach było coś nieodgadnionego i
dziwnie smutnego.
- Nie czuję się z twojego powodu ani trochę głupio -
powiedział łagodnie. - Karm, gdzie tylko chcesz.
Odstawiła Kita od piersi i zaczęła go łagodnie kołysać.
Karmienie szło jej teraz łatwiej, zwłaszcza że Benowi
najwyraźniej to nie przeszkadzało. Tak przecież powiedział, a
po co miałby ją oszukiwać? Gdyby czuł się zakłopotany,
wyniósłby się do gabinetu, zamiast siedzieć tu i popijać
herbatę. Być może unikał patrzenia na nią, gdyż nie chciał, by
poczuła się skrępowana Przestała sobie tym zaprzątać głowę i
skupiła uwagę na synku. Taki malec, delikatny, bezbronny, a
już konsekwentnie domagał się swego. Natura, pomyślała z
zachwytem, naprawdę wie, co robi.
- Zamontowałem ci w samochodzie foteliki dla dzieci -
odezwał się raptem Ben. - Na wypadek gdybyś chciała gdzieś
wyjść. Wstawić również wózek?
Wyrwana z rozmyślań nad cudami natury, spojrzała na
niego, jakby nie zrozumiała sensu słów.
-
Wyjść? - powtórzyła machinalnie.
-
Tak, wyjść. Po zakupy na przykład.
Zrobić zakupy na kolację dla niego. Święty Boże!
- Wspaniale. Dziękuję. - Uśmiechnęła się. - Co byś zjadł
na kolację?
- A co potrafisz upitrasić?
Nagle w jej głowie zapanowała kompletna pustka. No cóż,
gotowanie nigdy nie należało do jej najmocniejszych stron.
-
Hm... Kurczaka w sosie?
-
W jakim?
Z torebki, miała na końcu języka, jednak widząc pełną
nadziei minę Bena, postanowiła grać dalej tę komedię.
- Nie wiem. Jeszcze o tym nie myślałam. Ryż czy
ziemniaki?
- Ryż.
Diabli nadali. Ugotować dobrze ryż to sztuka. Nawet taka
ciemięga jak ona potrafiła obrać i ugotować ziemniaki, ale ryż
nigdy się jej nie udawał. Po co w ogóle pytała? Oślica.
Kit przestał ssać. Po chwili delikatnie przełożyła go na
łóżko i wstała.
- Pójdę go przewinąć. Missy, idziesz ze mną?
Mała pokręciła głową.
-
Układanka - powiedziała, patrząc z nadzieją na Bena. -
Pomóż! - rozkazała i ku jej radości ukląkł na dywanie i zaczął
się z nią bawić.
-
Jaka matka, taka córka - wymruczał. - Owinęłaś mnie
sobie wokół paluszka. Wiesz, jak manipulować ludźmi!
Missy roześmiała się. Chwycił ją za nosek i wydał z siebie
zabawny dźwięk. Dziewczynka zachichotała znowu, a Liv z
ociąganiem oderwała wzrok od tej scenki i poszła na górę.
Przy odrobinie szczęścia mały prześpi przejażdżkę do sklepu i
nie będzie z nim większego kłopotu.
Kit płakał na cały głos. Rozkrzyczał się, gdy tylko weszła
do supermarketu. Leżał w specjalnym foteliku dla niemowląt,
umocowanym do sklepowego wózka, a Missy siedziała przy
nim w foteliku dla maluchów. Uciszył się na chwileczkę w
dziale z mrożonkami i zaczął znów przy ciastkach. Liv
poddała się. Zdążyła już kupić sos do potrawki, medaliony z
piersi kurczaka, ryż w torebkach, mrożony groszek i
kukurydzę. Upatrzyła też coś gotowego na deser dla Missy i to
na razie musiało wystarczyć. Ruszyła do domu, pomyliła
początkowo kierunek, bo nie najlepiej znała drogę, a mały
płakał tak żałośnie, że trudno jej było zebrać myśli.
Gdy wreszcie dojechała, dom był pusty. Poczuła się
dziwnie zawiedziona. Spodziewała się, że zastanie Bena. W
ciągu zaledwie dwóch dni bardzo przyzwyczaiła się do jego
towarzystwa. Głupie, doprawdy, bo przecież miał swoje życie,
a obecność nowych lokatorów z pewnością zakłóciła mu
spokój i zburzyła dotychczasowy rozkład dnia. Tak czy owak,
dom bez niego wydawał się przeraźliwie pusty.
Wniosła dzieci, ułożyła Kita w kołysce w kuchni i wróciła
po rzeczy do samochodu. Na szczęście garaż miał połączenie z
domem, łatwo więc było przenieść zakupy, choć plącząca się
pod nogami Missy nie ułatwiała tego zadania. W pewnym
momencie mała sturlała się ze schodka i zaczęła wrzeszczeć
jeszcze głośniej niż jej braciszek. Liv wzięła ją na ręce i
utuliła, zachodząc w głowę, jak u licha w takich warunkach
ma cokolwiek ugotować. Wyjęła Kita z kołyski, ponosiła go i
kiedy się wreszcie uspokoił, zaczęła przygotowywać kolację.
Przeczytała uważnie przepis na słoiczku z sosem i przestała
się martwić. Wszystko wydawało się proste jak drut - co
mogło się nie udać?
- No, maleńka, pomożesz mi?
Posadziła córeczkę na blacie tuż przy zlewie, umyła jej
rączki, a potem usadziła małą w wysokim krzesełku, przypięła
paskami i przysunęła do stołu.
- A teraz jeszcze raz przeczytamy przepis - powiedziała, a
Missy sięgnęła po słoik. - Nie, nie, proszę cię, kochana, bo się
jeszcze rozbije, a to moja jedyna szansa, żeby zrobić jakie
takie wrażenie... No, już. Pokroimy kurczaczka, włożymy
mięso do tego naczynia, polejemy sosem, upieczemy i będzie
cacy.
Uśmiechnęła się wesoło, a mała zawtórowała jej
śmiechem.
- Pokroić? - Missy kiwnęła główką i obserwowała
uważnie, jak mama układa plastry na dnie naczynia. - A teraz
sos.
Wieczko nie chciało puścić. Podstawiła więc słoik pod
gorącą wodę, a potem chwyciła go mocno przez ściereczkę, aż
w końcu pokrywka pyknęła i ustąpiła. Liv odwróciła się i
przerażona zobaczyła, że Missy wydostała się z krzesełka i
siedzi na stole, bawiąc się cukiernicą.
- Skąd ty się tam wzięłaś?!
Mała uśmiechnęła się, bardzo z siebie dumna.
- Missy odpięła to. Missy jest sprytna.
No właśnie! Kolejny powód do zmartwienia, pomyślała
Liv, wybuchając nieco nerwowym śmiechem. Zdjęła swoją
niesforną córeczkę ze stołu i odebrała jej cukiernicę.
Mało mam problemów? Siedź spokojnie, proszę! -
powiedziała bardzo starannie przypinając Missy do krzesełka.
Szybko polała mięso sosem, rozprowadziła go równo i
wsunęła naczynie do piekarnika. Potem zrobiła córce
jajecznicę na szynce i nakarmiła Kita. Następnie wykąpała
oboje i położyła spać. Ugotowała ryż, odsączyła, włożyła do
mikrofalówki, żeby był ciepły, nakryła do stołu i wrzuciła do
garnka warzywa.
Jedzenie było przygotowane, dzieci w łóżku, stół nakryty -
duży sukces! Bardzo z siebie zadowolona, usiadła wygodnie,
by spokojnie poczekać na powrót Bena.
Okropność! Nie spodziewała się rewelacji, ale to było po
prostu obrzydliwe. Nadawało się wyłącznie do wyrzucenia.
Odsunęła talerz i zdegustowana spojrzała na Bena.
- Przepraszam. Myślałam, że będzie smaczne. Wierzyć mi
się nie chce, że ten sos jest aż taki wstrętny.
Rozgrzebała widelcem ryż. Był dobrze przyrządzony, ale
polany sosem smakował okropnie.
- Hm... Czy to miało być zarazem kwaśne i słodkie? - Ben
ostrożnie spróbował mięsa. - A może...
- Słodkie? No, nie! - Zasłoniła usta ręką. Znieruchomiał z
widelcem w połowie drogi do ust i zrobił
komiczną minę.
- Co: nie?
-
Missy! To jej sprawka. Pokrywka nie chciała się odkręcić
i kiedy zmagałam się z tym głupim słoikiem, Missy zwiała mi
z krzesełka i zaczęła się bawić cukiernicą.
-
Naczynie z mięsem stało obok?
-
Tak. - Smętnie kiwnęła głową. - Missy mi pomagała.
Pewnie wsypała cały cukier do kurczaka, a ja, głupia, tak się
cieszyłam, że mało porozsypywała. Och, Ben, przepraszam.
-
A może to ty próbowałaś osłodzić mi życie? -
Uśmiechnął się, odsuwając talerz.
-
Wstrętny bachor! - krzyknęła, ze złością wrzucając
jedzenie do kosza. - Chyba ją zamorduję.
-
Nie sądzę. W przyszłości stawiaj po prostu jedzenie z
dala od niej. O ile w ogóle czeka nas w tej dziedzinie jakaś
przyszłość - zażartował.
- Nie martw się, nauczę się. Obiecałam przecież, że nie
będziesz podtruwany, nie rozmawialiśmy jednak o walorach
smakowych moich potraw.
Zebrała talerze ze stołu, odwróciła się plecami i
westchnęła.
- Czy wolno spytać o deser? - usłyszała z tyłu. Czyżby
Ben celowo ją prowokował? Stłumiła śmiech.
- Nie masz jeszcze dość cukru?
Jęknął tylko. Roześmiała się i poklepała go po policzku.
- No dobrze. Kupiłam czekoladowe ciasto. Nawet taka
oferma jak ja potrafi je odwinąć z papieru i pokroić, a
przysięgam, że Missy się do niego nie dobierała!
Parsknął śmiechem. Postawiła talerz z ciastem na stole,
podała talerzyki i śmietankę, przyniosła nóż. Zjedli wszystko
do ostatniego okruszka. Liv już nabrała pewności, że Ben się
na nią nie gniewa. Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać,
dlaczego taki sympatyczny i porządny mężczyzna jak Ben nie
ożenił się jeszcze. Widać nie spotkał odpowiedniej kobiety.
- Czy gdybym poprosił o filiżankę przyzwoitej kawy,
uznałabyś to za zbyt wielkie wymagania? Ostatecznie może
być zaparzona po turecku - powiedział z udawaną powagą.
Zachichotała i machnęła w jego stronę ściereczką.
- Nie rezygnuj tak łatwo. Gdzie mam ją podać?
-
Może napijemy się w saloniku? Prawie z niego nie
korzystam, a to ładny pokój. Albo w moim gabinecie? Tam
jest przytulniej, ale wszystko będzie mi przypominało, że
mam jeszcze robotę.
-
A nie moglibyśmy zostać tutaj? Bardzo lubię siedzieć w
kuchni.
Błysnęły mu oczy.
- Ja też. No, to zostańmy.
Pomógł jej sprzątnąć ze stołu, a kiedy kawa się zaparzyła,
rozsiedli się wygodnie i rozpoczęli leniwą pogawędkę.
Zawsze mieli o czym ze sobą rozmawiać, uświadomiła
sobie, karmiąc później Kita, tuż przed położeniem się do
łóżka. Przez wszystkie lata trwania ich znajomości nigdy nie
brakowało im tematów do rozmowy. Nigdy nie dochodziło do
kłótni, nie było niedomówień czy napięcia. Chociaż nie...
To było wtedy, gdy oznajmiła mu, że zamierza
zamieszkać z Oscarem. Ben zamilkł nagle i odniosła wrażenie,
że poczuł się urażony, ale dlaczego - tego nie potrafiła
odgadnąć. Nie interesował się nią, gdyby było inaczej, nie
ukrywałby swych uczuć. Trudno posądzić go o nieśmiałość,
zawsze cieszył się dużym powodzeniem, dziewczyny lgnęły
do niego jak pszczoły do miodu. Znała go dziesięć lat, a tylko
wtedy, ten jeden, jedyny raz dał jej odczuć, że nie pochwala
jej zamiarów. Bardzo ją to zabolało. Ceniła sobie jego
przyjaźń, która trwała od czasu, gdy zostali sąsiadami.
Miała wtedy piętnaście lat, a on dwadzieścia dwa.
Wyjechał na studia, potem wrócił i podjął pracę w firmie
swego ojca. Obracali się w tych samych kręgach, znali tych
samych ludzi. Zawsze wiedziała, że jest zbyt młoda, by się nią
zainteresował, jednak był dla niej miły i cierpliwie
towarzyszył jej na dziesiątkach przyjęć. Potem, gdy dorosła,
pozostał dla niej tym samym dobrym Benem, najlepszym
przyjacielem i powiernikiem. Uczył ją prowadzić samochód.
Razem oblewali uroczyście jej zdany pomyślnie egzamin na
uczelnię i pierwszy poważny sukces w zawodzie modelki.
Wkrótce zresztą rzuciła studia dla kariery.
Pewnego dnia przyjechał na sesję zdjęciową i zabrał ją na
lunch. Był przy niej, gdy po raz pierwszy głupio się w kimś
zadurzyła, i nigdy nie ingerował w jej życie, nigdy nie
krytykował jej decyzji. Do czasu gdy związała się z Oscarem.
Od tego momentu zaczęli się rzadziej spotykać. Ogromnie za
nim tęskniła.
Ciekawe, czy kiedykolwiek widział w niej kobietę, a nie
po prostu miłą dziewczynę z sąsiedztwa! Ledwo o tym
pomyślała, od razu zachciało jej się śmiać. Ileż to razy
koleżanki rozpaczały z wręcz przeciwnych przyczyn. Miały za
złe swym mężczyznom, że ci widzą w nich jedynie partnerki
do łóżka, nie dostrzegając, jak ważne są w związku przyjaźń,
wzajemne zrozumienie, wspólne zainteresowania. Ona zaś w
głębi duszy żałowała, że w przypadku jej i Bena jest dokładnie
odwrotnie.
Żałowała? Nie, skądże znowu. Byli serdecznymi
przyjaciółmi, nikim więcej i nikim mniej. Wiedziała, że nie
można tego zmienić. Z niewiadomych powodów to
przeświadczenie napełniało ją głębokim smutkiem.
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnego dnia włożyła dzieci do podwójnego wózka,
przypięła budę, na wypadek gdyby zaczęło padać i
przespacerowała się do centrum. Znajdował się tam sklep z
używanymi, ale prawie nowymi markowymi ciuchami. Kiedy
powiedziała, co ma do sprzedania, właścicielka wpadła w
euforię.
- Czy mogłabym przyjść do domu? Oszczędziłoby to pani
kłopotu. Obejrzymy wszystko i od razu będzie wiadomo,
czym jestem zainteresowana.
Liv przystała na to bardzo chętnie.
-
Niedługo rozpoczyna się sezon, będzie się balować... Czy
ma pani również kreacje wieczorowe?
-
Mnóstwo - zapewniła ją lakonicznie Liv. - Tylko czy w
Woodbridge są chude kobiety?
-
Całe stada - roześmiała się sprzedawczyni. - Serdecznie
ich nie cierpię. A kiedy mogłabym wpaść? Woli pani rano czy
wieczorem?
-
Lepiej byłoby przed południem - odparła Liv, mając na
uwadze powrót Bena z pracy, zamęt przy robieniu kolacji i
kąpanie dzieci.
Umówiły się na następny dzień. Potem spacerowała
główną ulicą miasteczka, oglądając wystawy. Wstąpiła do
apteki, by kupić witaminy dla dzieci i nie mogąc oprzeć się
pokusie, weszła także do ciastkarni. Na wystawie leżały
olbrzymie precle i Missy zaczęta płakać, gdy okazało się, że
nie są na sprzedaż.
- Nie becz - powiedziała Liv szorstko. - Sama ci taki
upiekę.
Zastanawiała się właśnie, jakim cudem mogłaby spełnić
obietnicę, gdy zderzyła się z czyimś wózkiem.
-
Przepraszam. - Podniosła wzrok i zobaczyła znajomą
twarz. Kate, jej dawna przyjaciółka z college'u wpatrywała się
w nią z jawnym zdumieniem.
-
Liv? Liv Kensington?! Co ty tu robisz?
-
Mów ciszej - poprosiła z uśmiechem, świadoma, że jej
nazwisko może przykuć czyjąś uwagę. Kiedyś było głośne,
lecz teraz Liv marzyła o tym, by zostać anonimową kobietą,
po prostu matką dwójki dzieci. Zwłaszcza że wyglądała jak
kloc i miała okropne włosy. - Zatrzymałam się na pewien czas
u przyjaciela. A co u ciebie? Wyglądasz pięknie. Co słychać?
No, opowiadaj.
Kate roześmiała się.
- Nie ma o czym. Wyszłam za mąż za Andy'ego...
Pamiętasz, kręcił się koło mnie w czasie naszych studiów.
Mamy troje dzieci - to jest najmłodsze. Mieszkamy tutaj. A ty
gdzie?
Podała adres, a Kate aż się chwyciła za głowę.
- Ależ to dosłownie parę kroków od nas. Fantastycznie!
Musisz mnie koniecznie odwiedzić... A jakie masz plany na
najbliższą godzinę?
Liv wzruszyła ramionami.
-
Żadnych. Muszę wracać, bo Kit zaraz się obudzi i zacznie
wrzeszczeć.
-
To może wpadnij do mnie. Napijemy się kawy albo
zrobimy sobie lunch.
Ruszyły powoli w górę ulicy. Już po chwili weszły do
niezbyt elegancko urządzonej, ale przytulnej kuchni. Podczas
gdy Kate parzyła kawę, Liv karmiła Kita, obserwując bawiące
się razem dzieci.
-
A zatem mieszkasz u Bena - zagadnęła Kate, spragniona
sensacji. - No, to mów wszystko. Jak to możliwe, że twój luby
pozwolił ci się wymknąć do takiego przystojniaka? Chyba mu
odbiło. Mój Andy jest na niego dosłownie uczulony. Twierdzi,
że na sam widok Bena hormony uderzają mi do głowy. -
Zachichotała dobrodusznie, a Liv zawtórowała jej niepewnie.
Hormony? Ben? Chyba była ślepa... A może ten zmysłowy
dreszczyk, który odczuła, gdy przypadkowo musnęli się
ustami, był czymś bardziej znaczącym, niż sądziła?
-
Nie jestem zamężna - wyznała. - Oscar i ja nie
pobraliśmy się.
-
Boże kochany! Mówisz o Oscarze Hardingu, tym
przemysłowcu? Pamiętam, że czytałam o waszym związku w
jakimś kolorowym magazynie. Ale to było całe lata temu!
-
Dokładnie cztery - przytaknęła, krzywiąc się. - Teraz już
nikt o mnie nie pisze.
-
Cztery lata. O matko! Jak ten czas leci... Byłam wtedy w
ciąży z Jakiem, miałam jeszcze trochę czasu na czytanie...
Niesamowite! Nie sądziłam, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
No, a co tam słychać u Hardinga?
Wzruszyła ramionami.
-
Jest w Londynie. Odeszłam od niego.
-
Z dzieciakami, tak po prostu? O rany, ale mu dokopałaś.
Pewnie wpadł w depresję.
-
W depresję? Oscar? On nawet nie zna takiego pojęcia. -
Roześmiała się nieprzyjemnie.
- Przepraszam cię, kochana - powiedziała poważnie Kate.
- Ale jak ty sobie poradzisz?
Liv zaśmiała się znowu, tym razem weselej.
- Jestem u Bena gosposią. Jest dla mnie więcej niż miły,
ale ja... Nie potrafię zarabiać na życie gotowaniem, zwłaszcza
gdy Missy rozrabia i wsypuje cukier do wszystkiego, co
popadnie. Na przykład do kurczaka.
Kate na chwilę zastygła z otwartą buzią, po czym zaczęła
tak się śmiać, że z oczu popłynęły jej łzy.
-
Przepraszam cię, naprawdę, ale wyobraziłam sobie, jak to
musiało smakować.
-
Było okropne - przyznała Liv i skrzywiła się. - Chociaż,
szczerze mówiąc, i bez czynnego udziału Missy nie wyszłoby
zbyt dobrze.
Kate oparła się na łokciu.
-
Jeśli chcesz, to cię paru rzeczy nauczę. Wiesz, naprawdę
jest sporo bardzo łatwych do przyrządzenia potraw, które
wprawią Bena w dziki zachwyt. Długo by wymieniać... To
moja tajna broń, dzięki której udaje mi się zawsze wydębić od
Andy'ego to, co chcę. - Uśmiechnęła się przekornie. - Znam
się też trochę na afrodyzjakach.
-
Afrodyzjaki nie są mi potrzebne - odpowiedziała
spokojnie Liv. - Ben to tylko przyjaciel.
-
Jak sobie chcesz, ale spróbować zawsze można. Dopóki
człowiek oddycha, dopóty ma nadzieję.
Liv pokręciła głową.
- Rozczaruję cię w tej sprawie, ale... No nic, byłoby
świetnie, gdybyś nauczyła mnie gotować. Ta praca jest mi
bardzo potrzebna.
Kate zaczęła od razu.
- Przyszykowałam już coś na kolację. Zjemy to na lunch,
zobaczysz, jak smakuje, a Andy'emu ugotuję później coś
innego. W domu zrobisz to samo Benowi. Będzie
wniebowzięty. Tylko pamiętaj - nie panikuj, a sos nie może
być za gorący.
Przepis Kate wypróbowała następnego dnia, ale
zapomniała o wskazówkach przyjaciółki i chyba przegrzała
sos, który się oczywiście zwarzył.
- Smakuje całkiem, całkiem - powiedział
wspaniałomyślnie Ben, bagatelizując konsystencję i wygląd
potrawy.
Liv była dla siebie mniej tolerancyjna.
- Czuje się w tym grudki. To chyba dlatego, że
przegrzałam jogurt.
- W każdym razie lepsze to niż kurczak na słodko.
Uśmiechnęła się dzielnie i w nagrodę za to, że jej nie
skrytykował, podała mu lody z bitą śmietaną.
W ciągu następnych dwóch tygodni jej umiejętności
kulinarne poprawiały się z dnia na dzień. Było jednak coś, z
czym - i teraz, i w ogóle nigdy - nie umiała sobie poradzić.
Nie potrafiła dla pitraszenia i sprzątania zaniedbywać dzieci.
Sprzątania nie byłoby zresztą tak dużo, ponieważ pani Greer
przychodziła do pomocy trzy razy w tygodniu, tyle że Missy
była w tym względzie niestrudzona. Po jej zabawach każde
pomieszczenie wyglądało jak po jakimś kataklizmie.
Pamiętając kłótnie z Oscarem, Liv wręcz obsesyjnie dbała
o porządek. Za nic na świecie nie chciała denerwować Bena,
toteż usiłowała ograniczyć niszczycielską działalność Missy
do niewielkiej części kuchni, którą po prostu odgradzała
krzesłami. Tym sposobem mogła mieć Missy przez cały czas
na oku, a to pozwalało przygotować w ciągu dnia ciepły
posiłek na wieczór, choć i tak, żeby było prościej i szybciej,
korzystała najczęściej z mrożonych warzyw.
Ben, dobra dusza, nigdy na szczęście nie narzekał i
odnosił się do Missy serdecznie, ale zdarzały się takie dni,
kiedy zaraz po powrocie zamykał się w gabinecie. Zauważyła,
że działo się tak zawsze wtedy, gdy w domu panował większy
bałagan i rozgardiasz niż zazwyczaj. Jak na przykład w piątek.
Wszedł, rozejrzał się, westchnął i poszedł do gabinetu, prawie
się nie odzywając.
-
Napijesz się herbaty?! - zawołała za nim.
-
Chętnie. Przepraszam, ale mam robotę.
Gdy zaniosła mu herbatę, mruknął coś w podzięce, nie
odrywając oczu od papierów.
Wróciła do kuchni, czując się jak skarcone szczenię i
wyrzucając sobie własną głupotę. Na litość boską! Była u
niego gosposią! To, że przyjaźnili się od lat, nie oznaczało
jeszcze, że musiał spędzać wszystkie wieczory w kuchni.
Może zresztą rzeczywiście miał pilną robotę. Niepotrzebnie
robiła z igły widły.
-
I może świnie potrafią latać - wymruczała ze złością w
tym samym momencie, gdy Ben stanął za jej plecami.
-
W tym rejonie na pewno nie - powiedział. - Po co
zresztą miałyby to robić?
Machnęła ręką.
-
Tak sobie, na przykład z nudów. Co się stało? Herbata
jest za słaba?
-
Nie. - Uśmiechnął się promiennie, przysiadając na
blacie. - Znudziło mi się siedzenie nad papierami. Praca nie
zając, nie ucieknie. Pomyślałem, że przyjdę pogadać. Jak ci
minął dzień?
-
Nieźle - skłamała, bo w rzeczywistości Kit był
nieznośny, Missy marudziła i płakała, pewnie przez Kita, i w
ogóle niewiele jej się udało zrobić. A kuchnia, ulubione
miejsce pana domu, wyglądała jak istne pobojowisko.
Benowi chyba specjalnie to nie przeszkadzało.
Zachowywał się w swój zwykły pogodny sposób i Liv po raz
kolejny podziękowała niebiosom za niezwykłą łaskę. Czym
sobie zasłużyła na taką miłą odmianę losu? Chyba tylko
udręką, jaką przeszła u boku Oscara. Mimo to miała poczucie
winy.
- Przepraszam cię za ten bałagan - powiedziała. - Nie
zdążyłam posprzątać. Czas mi przecieka pomiędzy palcami.
- Nie szkodzi - odparł pogodnie. - Pomóc ci w czymś?
Z góry dobiegł płacz. Westchnęła bezradnie.
-
Sprawdzę, czego chce Kit, i zaraz zrobię kolację.
Spieszysz się?
-
Nie. Pomyślałem tylko, że może przyjemniej by ci było
pitrasić w towarzystwie, a ja zyskałbym pretekst, by nie
siedzieć nad papierami.
-
W takim razie zniosę Kita na dół, nakarmię go, jeśli jest
głodny, a ty w ostateczności możesz mi zrobić filiżankę
herbaty. - Uśmiechnęła się szeroko. - Będziesz miał
autentyczny pretekst do leniuchowania.
Pobiegła i wyjęła małego z kołyski, przytulając go do
ramienia. Malutkie usta skubnęły ją w szyję, szukając
pokarmu. Zniosła go do kuchni, usiadła i przystawiła do
piersi. Ben podał jej herbatę i odchrząknął.
- Miałem do kogoś zadzwonić. Zapomniałem. Zaraz
wrócę.
Kłamczuch, pomyślała markotnie. Sądziła, że ten etap
mają już za sobą, ale najwyraźniej pomyliła się. Westchnęła i
pogładziła ciemną główkę synka. Rósł szybko i ładnie
przybierał na wadze. Lada chwila trzeba będzie wybrać się do
sklepu po większe śpioszki. Mały miał już sześć tygodni. Niby
niewiele, lecz chwilami Liv miała wrażenie, że to cała
wieczność. Oscar na szczęście milczał i wątpliwe, żeby w
ogóle jeszcze kiedyś się odezwał. Nieduża strata. Nie sądziła,
by zechciał utrzymywać kontakt z dziećmi, a po tym, co
powiedział, chyba na to nawet nie zasługiwał. Ben poświęcał
im znacznie więcej uwagi niż ich kochający tatuś...
- No, jak tam?
Podniosła wzrok. Ben stał w drzwiach.
- Dobrze. Dodzwoniłeś się?
- Nie ma go. Spróbuję później. Chcesz jeszcze herbaty?
Kiwnęła głową. Wziął od niej filiżankę, starannie unikając
patrzenia na Kita. Podniosła go, żeby mu się odbiło, i kiedy
Ben nalewał herbatę, poprawiła bluzkę.
- Jutro wieczorem jest pewna impreza - powiedział,
przysiadając na krześle i wlepiając wzrok w kubek. - Muszę
na niej być, to przyjęcie organizowane przez firmę.
Zastanawiałem się, czy nie chciałabyś pójść ze mną? Zawsze
lubiłaś takie spędy towarzyskie.
Owszem, pomyślała, lubiłam, ale było to w czasach, gdy
mogłam się wylegiwać do południa.
-
A co z dziećmi?
-
Nie musielibyśmy być tam długo. Impreza zaczyna się o
ósmej, a kończy o północy. Moglibyśmy posiedzieć,
powiedzmy, od dziewiątej do jedenastej. Masz ochotę? Pani
Greer na pewno zgodzi się popilnować dzieci
-
Hm... - Przygryzła wargę. - Może być kiepsko ze strojem.
Nie wiem, czy w swoich ciuchach znalazłabym coś
eleganckiego, w co udałoby mi się jeszcze wcisnąć. Mam
teraz większy biust niż przed urodzeniem Kita.
Zerknął na jej piersi i pospiesznie odwrócił wzrok.
-
Tak, chyba tak... Impreza nie jest zbyt oficjalna, ale
owszem, obowiązują stroje wieczorowe. Znajdziesz coś?
-
Poszukam. Byłoby fajnie gdzieś wyjść... Od wieków
nigdzie nie byłam - tak naprawdę to chyba od roku. Oscar nie
lubił się ze mną pokazywać, kiedy byłam w ciąży. Takie
afiszowanie się uznawał za zbyt przyziemne, ba, niesmaczne.
Ben parsknął ironicznie.
- Troskliwy facet, co?
Wzruszyła ramionami.
- Szczerze mówiąc, nigdy nie chciał mieć dzieci, godził
się na nie, bo dzięki temu trzymał mnie w domu, podczas gdy
sam mógł swobodnie korzystać z moich pieniędzy i
jednocześnie zabawiać się z kochanką. Do czasu, oczywiście.
Wyczyścił mi konto, nie ma co. - Westchnęła ciężko. - Teraz
ta forsa byłaby jak znalazł, ale trudno. Sama sobie jestem
winna.
-
Pożyczyć ci trochę pieniędzy? - spytał delikatnie. -
Mogłabyś jutro kupić sobie jakąś sukienkę, a ja w tym czasie
popilnowałbym dzieci...
-
Przy nich nic ci się nie uda zrobić. Missy w ogóle nie
można spuścić z oka.
Roześmiał się wyrozumiale.
- Zauważyłem. Moje siostry mają maluchy, więc wiem
coś na ten temat. Nie martw się, Liv, nic złego się nie
wydarzy. Najwyżej Kit trochę zgłodnieje.
Spojrzała na śpiącego synka. Poruszył ustami, possał i spał
dalej w najlepsze. Uśmiechnęła się, pogładziła go po główce i
obciągnęła bluzkę.
-
Chcesz go ponosić? Ale uważaj, może mu się ulać.
Jeszcze mu się nie odbiło.
-
Poradzę sobie. A koszulę i tak warto by uprać. Nie
planujesz przypadkiem prania? Moja koszula od garnituru jest
w koszu na brudy w łazience, będę jej jutro potrzebował. Mam
co prawda inną, ale mniej ją lubię.
-
Zaraz się tym zajmę.
Pobiegła na górę. Kosz z brudnymi rzeczami z trudem się
domykał. Ogarnęło ją poczucie winy. Pranie należało do jej
obowiązków, zupełnie o tym zapomniała. Wyjęła białe rzeczy,
inne zostawiając na jutro, i z naręczem ubrań zeszła na dół.
Kit i Ben patrzyli sobie w oczy. Mały wpatrywał się w
niego jak zaczarowany, a Ben robił śmieszne miny.
-
Przestraszysz go...
-
Nie sądzę. - Roześmiał się. - Ja i mój kumpel nie
trzęsiemy portkami z byle powodu, prawda, Kit?
Weszła do pomieszczenia gospodarczego i włączyła
pralkę. Kiedy wróciła, Kit spał spokojnie na rękach Bena,
który wyglądał jak dumny tatuś. Odczuła nagle żal, że nie jest
nim w istocie, i natychmiast zganiła się w duchu. Niezła z niej
idiotka, nie ma co. Znajomość z Benem nigdy przecież nie
przekroczyła granicy przyjaźni. Wielka szkoda, bo właśnie ten
dom i ten mężczyzna byli najbliżsi jej wyobrażeniom o
szczęśliwym gnieździe rodzinnym i idealnym partnerze.
Westchnęła, a Ben zerknął na nią spod oka.
-
Zmęczona?
-
Trochę. W nocy Kit dał mi do wiwatu. Chyba wcześniej
się dziś położę.
-
To może zamówimy coś na kolację. Nie musiałabyś
jeszcze sterczeć w kuchni.
-
Nie, nie. - Pokręciła głową. - Dajesz mi pieniądze, a ja
prawie nic nie robię. To nie fair.
-
Najważniejsze jest twoje zdrowie i dobre samopoczucie.
Co powiesz o jajecznicy? Ja usmażę, a ty połóż małego.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
-
Właśnie mi się przypomniało, że nawet nie wyjęłam
niczego z zamrażarki. Myślałam o tym, owszem, ale czas tak
jakoś...
-
Przeciekł ci między palcami? Znam to uczucie. Idź, połóż
Kita, zejdź tutaj i pozwól się trochę porozpieszczać. Myślę, że
na to zasłużyłaś.
Nie zamierzała się spierać. Była na ostatnich nogach, a
jeśli chciał, żeby jutrzejszego wieczoru wyglądała ładnie,
musiała się trochę przespać.
Wszystkie stare wieczorowe kreacje okazały się o wiele za
ciasne.
- Chciałabym pojechać na sekundę do sklepu - rzuciła z
rozpaczą do Bena. - Posiedzisz przy dzieciach?
-
Oczywiście. Przecież już ci obiecałem.
-
To nie potrwa długo - przyrzekła.
Poszła do sklepu z używaną odzieżą, aby dowiedzieć się,
czy coś z jej rzeczy się sprzedało. Uszczęśliwiona właścicielka
stwierdziła z uśmiechem, że prawie wszystko.
-
Mogę rzucić okiem na wieczorowe sukienki? Mam
imprezę, a po dziecku utyłam i w nic nie mogę się wcisnąć.
Zechciałaby pani odliczyć cenę od sumy uzyskanej ze
sprzedaży moich rzeczy?
-
Naturalnie. Proszę się rozejrzeć. Wczoraj późnym
popołudniem przyszły nowe rzeczy, ale nie miałam czasu ich
wystawić. Ich właścicielka ma figurę podobną do pani.
Rzeczywiście, rozmiar okazał się odpowiedni, a jedna z
sukienek naprawdę ładna - z przodu zapinana pod szyję, z tyłu
zaś odsłaniająca plecy do wysokości stanika. Była czarna,
prosta, miała elegancki, klasyczny krój.
- Biorę ją - powiedziała podekscytowana, nie zważając na
dość wysoką cenę. Miała do sprzedania jeszcze inne rzeczy, a
pragnęła zaprezentować się jak najlepiej
- A pantofle? Ma pani odpowiednie?
Kiwnęła głową.
- Och, butów to mi chyba wystarczy do końca życia.
Rozrosłam się tylko w biuście, no i w talii, i biodrach - dodała
ze śmiechem. - W gruncie rzeczy chyba tylko stopy mam takie
same jak przed ciążą.
Pośmiały się i pożartowały jeszcze chwilę. Liv wyszła z
czekiem i w drodze do domu wstąpiła jeszcze do banku. Z
uczuciem ulgi zasiliła swoje konto, zastanawiając się, czy nie
sprzedać również części biżuterii. Niektóre rzeczy miały sporą
wartość. Co tam sentymenty, gdy w grę wchodziło utrzymanie
dzieci.
Kiedy wróciła, Ben był w kuchni. Spacerował, tuląc do
siebie Kita, który zanosił się płaczem. Słyszała, jak Ben mówi
do małego. Nie rozumiała sensu słów, ale nie one były ważne,
a kojący, łagodny ton.
-
Jestem - powiedziała, pospiesznie zrzucając palto i biorąc
synka na ręce.
-
Chyba zgłodniał, a nie chciałem mu podawać butelki,
skoro tak dobrze idzie ci karmienie piersią. Nastawić wodę na
herbatę?
Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
- Dziękuję. Jesteś wspaniały. A ty, maleńka? Wszystko w
porządku?
Missy posłała jej buziaka ze swego wysokiego krzesełka.
-
Racuch - powiedziała roześmiana, unosząc rączkę, w
której trzymała garść różowego ciasta.
-
Do zabawy - wyjaśnił szybko Ben. - Moje siostry to
robią. Zadzwoniłem do Janie i spytałem ją o przepis. Jest
genialnie prosty: bierze się mąkę, sól i olej, mniej więcej w
tych samych proporcjach. Okropne. Aha, i dodaje się jeszcze
trochę śmietanki i barwnik spożywczy. W sumie takie coś
smakuje obrzydliwie, nie ma obawy, że dzieciak zje, a co się
ubawi, to jego.
-
Świetnie. Podoba ci się to, kochanie? - spytała córeczkę,
a ta odpowiedziała rozanielona:
-
Missy pomaga.
Ben zrobił śmieszną minę.
- Pomagała mi mieszać składniki. Nie martw się,
wszystko było w porządku.
Słysząc to, Liv odetchnęła z ulgą. Zwinęła się w fotelu,
żeby nakarmić Kita, podczas gdy Missy uklepywała ciasto i
ugniatała z niego kulki. Do czasu gdy zagotowała się woda,
Ben pomagał jej wycinać placuszki foremką, a potem zrobił
herbatę i usiadł przy Liv.
- Proszę. Wyglądasz na zadowoloną z siebie. Udało ci się
coś kupić?
- Tak. - Uśmiechnęła się. - W sklepie z używaną odzieżą
znalazłam śliczną sukienkę - jest w tej torbie. Czy mógłbyś ją
wyjąć i powiesić? Bardzo bym nie chciała, żeby się pogniotła.
Ściągnął brwi i wyjął sukienkę.
-
Coś nie tak? - spytała ostro. - Nieładna?
-
Znowu te twoje kompleksy - odpowiedział spokojnie. -
Bardzo ładna. Tylko że...
-
Że co? Nie podoba ci się?
-
Szkoda, że nie wiedziałem, po co wychodzisz.
Myślałem... Oj, Liv, przecież kupiłbym ci sukienkę, i to nową.
Proponowałem ci wczoraj pieniądze.
Poczuła na policzkach gorące rumieńce.
-
Nie chciałam, żebyś mi cokolwiek kupował, Ben. Muszę
być niezależna materialnie, a ta sukienka jest prawie nie
noszona. Na nic lepszego nie mogę sobie pozwolić. Nie bądź
taki dęty. Zawsze lubiłam buszować po tego typu sklepach, a
poza tym ten, w którym to kupiłam, jest dość elegancki.
-
Nie chodzi mi o tę konkretną sukienkę. Po prostu jestem
wściekły, że musisz kupować używane ubrania, chociaż
kiedyś miałaś forsy jak lodu. Chciałbym ci zrobić jakiś piękny
prezent. Pozwolisz mi na to?
-
Nie. - Zabrzmiało to stanowczo, a nawet szorstko, ale
naprawdę nie życzyła sobie, żeby ją obdarowywał. Wystarczy,
że jej rola gosposi okazała się czystą maskaradą, grą pozorów.
Próbowała jakoś wytłumaczyć swą gwałtowną reakcję. -
Zrozum mnie, Ben. Ja muszę być niezależna, muszę. Oscar w
pełni zawładnął moją osobowością i moim życiem - nie
pozwolę, by to się kiedykolwiek powtórzyło. Wiem już, czym
to grozi.
-
Oj, Liv, Liv... - Wyciągnął rękę i delikatnie zwichrzył jej
włosy. - Nie kłóć się ze mną. Po prostu mam wyrzuty
sumienia, że zaprosiłem cię na to przyjęcie. To był mój
pomysł. Nie stać cię na nowe kreacje, powinienem być
bardziej taktowny. Skoro to przyjęcie firmowe, mogłem
sypnąć groszem, prawda? Była wciąż najeżona, ale
wzburzenie nieco opadło.
- W porządku. To już brzmi lepiej - odparła stanowczo.
Nie poruszył więcej tego tematu, ale mimo to przez cały czas,
gdy przygotowywała się do wyjścia, odczuwała
rozgoryczenie. Dlaczego Ben wdał się w tę głupią dyskusję?
Mógł po prostu pochwalić sukienkę i na tym koniec.
Wolałaby, żeby ta rozmowa w ogóle się nie odbyła. Zrobiłaby
wszystko, byle tylko uniknąć zatargu z Benem.
Włożyła sukienkę, nawet na nią nie patrząc, zapięła
paseczki przy pantoflach i poszła rzucić okiem na dzieci.
Oboje spali, a od karmienia Kita minęło zaledwie pół godziny.
Przy odrobinie szczęścia powinien spać aż do ich powrotu, a
jeśli nie, pani Greer poda mu przygotowaną butelkę. Liv
porozmawiała z nią jeszcze przed samym wyjściem, potem
wsiedli z Benem do samochodu i po paru minutach byli w
hotelu. Gdy zdjęła palto, Ben podał je szatniarzowi i odwrócił
się do niej.
- Zdumiewające - szepnął ciepło. - Wyglądasz absolutnie
oszałamiająco.
I nagle naprawdę poczuła się wspaniale. Sprawiły to jego
słowa, uznanie widoczne w jego oczach i ciepły uśmiech. Po
raz pierwszy od lat poczuła się piękna i godna podziwu, lecz
niestety była to zasługa mężczyzny, który miał już na zawsze
pozostać jedynie jej najlepszym i najdroższym przyjacielem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Było to przyjęcie podobne do setek innych, w których
uczestniczyła. Zaproszeni przeważnie znali się z widzenia,
toteż łatwo łączyli się w grupki i ponownie rozchodzili,
wymieniając banalne uwagi i ploteczki. To środowisko było
jej najzupełniej obce, lecz Ben nie pozwolił, żeby poczuła się
wyizolowana. Przycisnął ją zdecydowanie do swego boku i
przedstawiał wszystkim, mówiąc: „moja przyjaciółka Liv". W
oczach kilku kobiet dostrzegła wyraźne zaciekawienie.
Usiłowały prawdopodobnie odgadnąć, czy mają do czynienia
ze słynną niegdyś modelką. Przeważnie jednak witano się z
nią życzliwie, nie skąpiąc miłych uwag i słów. A Ben,
naturalnie, okazał się duszą towarzystwa. Śmiał się, był ze
wszystkimi po imieniu. Liv towarzyszyła mu, uśmiechała się i
uśmiechała, aż naprawdę rozbolały ją szczęki. Przeprosiła na
moment i żeby odpocząć, wyszła do toalety.
Siedząc w kabinie, usłyszała nagle rozmowę.
-
Widziałaś tę osóbkę, która przyszła z Benem
Warrinerem? - pytała jakaś kobieta konspiracyjnym tonem. -
Jestem pewna, że to Liv Kensington, ta słynna modelka.
-
Niemożliwe. Kensington była chuda jak szczapa, a ta jest
całkiem przy kości.
Liv zerknęła na swój brzuch i westchnęła cicho.
- Ale twarz... Wypisz, wymaluj taka sama. Myślę, że to
jednak ona. Ciekawe, skąd się znają i czy to coś poważnego.
-
Słyszałam od przyjaciółki, że ona u niego mieszka.
Interesujące, nie uważasz?
-
Nadzwyczaj, ale co na to Tash? Już widzę jej minę.
Liv zamarła. Tash? Jaka znowu Tash? Mówił, że nie ma
nikogo. Czy kłamał, żeby nie miała wyrzutów sumienia? Tak
czy owak, nie wydawało się, że jej obecność przeszkadza mu
w jakimkolwiek stopniu. Czy gdyby w jego życiu był ktoś
istotny, nie powiedziałby jej o tym? A jednak tego nie zrobił.
Do toalety wszedł jeszcze ktoś i obie panie zamilkły.
Odczekała, aż drzwi otworzą się i zamkną, potem wreszcie
mogła bezpiecznie wyjść. Co prawda, nie zrobiła nic, co
wymagałoby ukrywania się, ale nie życzyła sobie kłopotliwej
konfrontacji. Wróciła do sali, w której odbywało się przyjęcie,
i zobaczyła, że Ben stoi w towarzystwie pięknej blondynki.
Czy była to tajemnicza Tash? Bardzo możliwe. Wysoka,
smukła jak trzcina, elegancka, pochylała się ku niemu, śmiejąc
się dźwięcznie. Potem pewnym gestem ujęła jego twarz w
dłonie, a Ben uśmiechną! się, wtulił policzek w jej dłoń i
ucałował.
Liv poczuła ukłucie zazdrości i bardzo ją to zdziwiło. Po
raz pierwszy zobaczyła w Benie - jej starym przyjacielu i
powierniku - zmysłowego mężczyznę. Mężczyznę, który mógł
wziąć kobietę w ramiona i kochać się z nią aż po świt, gdy
księżyc blednie, ginie w porannych mgłach, a świat biorą w
posiadanie złote promienie słońca. Ta świadomość
wstrząsnęła nią, a zaraz potem zalała ją fala dziwnych uczuć,
których nawet nie potrafiłaby nazwać. Ben podniósł nagle
wzrok i spotkali się oczami. Wyprostował się, uśmiechnął do
swej towarzyszki i delikatnym ruchem zdjął jej rękę ze swego
policzka. Potem podszedł szybko i wziął Liv pod ramię.
-
Wyratuj mnie - szepnął, pociągając ją na parkiet.
-
Przed czym? - spytała, wciąż nie mogąc otrząsnąć się z
szoku. Czuła każdym nerwem uścisk jego palców na ręce.
- Nie przed czym, a przed kim. Przed Tash, czyli Nataszą
Barker. To moja była dziewczyna. Nie łączyło nas nic
poważnego, ale jej się wydaje, że wciąż ma do mnie jakieś
prawa. Ilekroć się gdzieś spotkamy, dosłownie przykleja się
do mnie.
- To nie zachowuj się tak, jakbyś z nią flirtował.
Powoli dotarło do niej, że dziwne uczucie, które ją
ogarnęło, gdy pocałował dłoń tamtej, było rzeczywiście
zazdrością. Doprawdy śmieszne. Nigdy przedtem nie była o
niego zazdrosna, choć przecież często widywała go z
kobietami. Chociaż może nigdy w takiej sytuacji, w której -
tak jak przed chwilą - miał okazję ujawnić się cały jego męski
urok. Czułość, uśmiech w spojrzeniu, skupienie na partnerce,
jakby stanowiła centrum jego świata.
Taką uwagę poświęcał teraz jej.
Ujął ją w talii i delikatnie przyciągnął do siebie. Oparła
dłoń na jego ramieniu i po raz pierwszy odczuła, jaki jest
silny. Jej druga ręka spoczęła w jego szerokiej dłoni. Był od
niej dużo wyższy. Nawet w pantoflach na obcasach musiała
zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy. W przyćmionym
świetle wydały jej się tajemnicze i nieodgadnione, a jego
wargi - zmysłowe i pełne, jakby stworzone do całowania. Och,
jak bardzo chciałaby się dowiedzieć, jak smakują, jak smakuje
on cały, poczuć jego usta na swoich...
Oparła głowę na jego ramieniu i zakołysała się razem z
nim w takt melodii, jak to czyniła wiele, wiele razy w życiu.
Tym razem jednak było jakoś inaczej. Pojęła raptem, że Ben
jest dla niej kimś więcej niż przyjacielem. Nie miała już
najmniejszych wątpliwości, dlaczego przybiegła do niego,
kiedy jej świat rozpadł się na kawałeczki. Kochała go, po
prostu. Od tej chwili już nic między nimi nie mogło być takie
jak dawniej.
Były to najdłuższe godziny w jej życiu. Musiała się
uśmiechać, bawić, zachowywać nienagannie, a marzyła
wyłącznie o tym, żeby zaszyć się gdzieś w ciemnym kątku i
dojść do ładu z samą sobą. W końcu Ben spojrzał na nią
badawczo i zerknął na zegarek.
- Jesteśmy tu już bardzo długo, odrobiłem pańszczyznę...
Chcesz jechać do domu?
Kiwnęła głową, niezdolna dłużej udawać, że się dobrze
bawi.
- Bardzo bym chciała. Kit pewnie płacze.
Puścił do niej oko i niepostrzeżenie wyprowadził ją do
foyer. Był teraz znowu sobą, zwykłym dawnym Benem. Nie
przypominał już tego seksownego światowca, jakiego
zobaczyła w nim godzinę temu, gdy flirtował z Tash. Ani
zmysłowego mężczyzny, z którym tańczyła. Wreszcie dotarło
do niej, o co chodziło Kate, rozprawiającej ze swadą o
hormonach. Jak mogła być taka ograniczona, tak
niewypowiedzianie tępa, że potrzebowała aż dziesięciu lat,
żeby zrozumieć własne uczucia?
Nie, nie chodziło wyłącznie o to, że Ben jej się podobał.
Tym, co ją do niego przyciągało, była miłość - głęboka i
prawdziwa Tyle tylko, że jednostronna. Ben widział w niej
wyłącznie córkę sąsiadów, która wyrosła wprawdzie na piękną
kobietę, ale dla niego nadal była po prostu małą Liv.
Opiekował się nią, okazywał jej łagodne rozbawienie, choć
często zaskakiwała go szalonymi wybrykami. Tolerował je,
rozumiał jej poczucie humoru, ale gdyby nawet wyrosła jej
druga głowa, prawdopodobnie w ogóle by tego nie spostrzegł.
Lubił ją, cenił, lecz nigdy nie była dla niego kimś więcej niż
starą przyjaciółką. W obecnej sytuacji, owszem, nawet jej to
odpowiadało. Związek z Oscarem wiele ją kosztował i nie
była gotowa, by budować nowy. A gdyby nawet była - to co z
tego? Kochała Bena i tylko z nim chciałaby spędzić resztę
życia
- Co ci jest? - Spojrzał na nią zaniepokojony, gdy głęboko
westchnęła.
-
Nie, nic. Po prostu się zmęczyłam.
-
Zaraz będziemy w domu.
Odebrał z szatni ich okrycia, wsiedli do samochodu i już
po chwili byli w domu. Kiedy weszli, cudowną ciszę zakłócał
jedynie szum telewizora. Pani Greer oglądała końcówkę
jakiegoś teleturnieju. Dzieci nie było słychać.
- Nawet nie pisną - powiedziała gospodyni, zanim Liv
zdążyła ją o cokolwiek zapytać. - Zachodziłam do nich kilka
razy, ale oboje śpią jak susły. Kochane szkraby.
Podniosła się, wyłączając pilotem telewizor, a Ben
spojrzał z uśmiechem na Liv.
- Odwiozę panią do domu... Zrobisz herbatę? Pokręciła
głową.
- Przepraszam, ale jeśli nie masz nic przeciwko temu,
wolałabym się już położyć. Zmęczyłam się, chociaż... było
naprawdę cudownie.
Nie do końca skłamałam, pomyślała, wchodząc ociężale
do sypialni, w której miała spędzić kolejną samotną noc.
Taniec z Benem, owszem, wprawił ją w stan bliski euforii,
chociaż z drugiej strony... Nie radziła sobie z uczuciami, które
w niej wezbrały, a z czasem, rozumiała to już teraz, będzie
coraz gorzej.
Może należało niezwłocznie przystąpić do działania. Może
powinna wynieść się stąd, znaleźć sobie skromne, ale własne
lokum. Oscar będzie musiał wesprzeć ich materialnie. Trzeba
tylko przełknąć upokorzenie, schować dumę do kieszeni i
zmusić go, by wywiązywał się ze swych obowiązków.
Przynajmniej do czasu, aż uda jej się podjąć jakąś pracę.
Gdziekolwiek, byle nie tu. Nie bądźże głupia, pomyślała
znużona. Ledwie sobie radzisz z samym Benem, co tu myśleć
o obcej rodzinie. Kto inny zniósłby płacz Kita, spustoszenie,
jakie sieje Missy i niemal niejadalne posiłki? Nikt. A Oscar?
Oscar prędzej wyjedzie z kraju, zanim da choćby grosz na
dzieci. Jesteś tu już jakoś osadzona, nie ma sensu z tego
rezygnować. Jeszcze nie teraz.
Weszła na górę i po chwili wahania przeszła
korytarzykiem i zatrzymała się w otwartych drzwiach sypialni
Bena. Był to bardzo ładny pokój, z dużymi oknami po obu
stronach i łazienką obok. Niewyszukane meble, przewaga
bieli. W połowie długości, przy ścianie, stało duże, posłane
łóżko. Kołdra i poduszka obleczone były w białą pościel i
nakryte jasną narzutą z frędzlami. Ścienne szafy z jasnego
drewna, takież proste krzesło, stół i lampka do czytania,
chodniczek na podłodze i kilka obrazów na ścianach...
Zazwyczaj, co zdążyła zauważyć, panował tu porządek, ale
dziś widać było ślady pośpiechu. Ubrania Bena leżały tam,
gdzie je rzucił. Spodnie na łóżku, koszula na oparciu krzesła...
Przypomniała sobie, że czekał na telefon, a potem brał
prysznic i dlatego pozostało mu niewiele czasu, by się
przebrać.
Podniosła spodnie i złożyła je w kancik, wzięła też
koszulę, zamierzając wrzucić ją do kosza z brudami. Zamiast
tego jednak, przytuliła ją do twarzy, wdychając piżmową woń
- ciepły, męski zapach, zapach Bena.
Spojrzała na łóżko. Ciekawe, ile razy gościła tu Tash czy
jakaś inna pięknotka, obecna na dzisiejszej imprezie. Nie twój
zakichany interes, napomniała się w duchu, wykrzywiając ze
złości usta. Zaniosła koszulę do kosza i weszła do pokoiku
dzieci. Kit zaczynał się już budzić, ssał piąstkę i wiercił się.
Wyjęła go szybko z kołyski, żeby nie obudził Missy, i
przeniosła go do swego pokoju.
Kreacja w sam raz dla matki karmiącej, pomyślała
ironicznie. Położyła malca na łóżku, rozpięła zameczek z boku
i zsunęła suknię z ramion. Poszukała wzrokiem szlafroka, ale
gdzieś się zapodział, a Kit bardzo się już niecierpliwił. Usiadła
z małym na łóżku i zdjęła biustonosz. W takiej właśnie pozie
kilka minut później zastał ją Ben. Zapukał co prawda, lecz
wszedł, nie czekając na zaproszenie.
-
Przepraszam - powiedział, szybko się wycofując.
Zamknęła oczy. A niech to szlag.
-
Poczekaj! - zawołała, chwytając i naciągając przez głowę
nocną koszulę. - Już... możesz wejść.
Ostrożnie uchylił drzwi.
-
Przepraszam, nie powinienem tu tak wpadać - powiedział
zmieszany. - Wiedziałam, że karmisz, ale...
-
Musiałam ściągnąć sukienkę, bo Kit już się bardzo
niecierpliwił. - Uśmiechnęła się niepewnie. - Przeżyłeś szok,
co?
Pokręcił głową i przysiadł na łóżku, zwracając wzrok w
stronę okna.
-
Robię kawę. Tak sobie pomyślałem, że może chciałabyś
się czegoś napić. Może herbaty albo soku...
-
Poproszę o herbatę - powiedziała jakby z poczuciem
winy. Ciągle przecież robił dla niej herbatę. Ale mu się udała
gosposia! - Zejdę na dół.
-
Nie, zostań, przyniosę. - Cicho zamknął drzwi.
Oparła głowę i westchnęła ciężko. Gdyby był jej
ukochanym, usiadłby, popatrzył na dziecko, może pogładziłby
je delikatnie po policzku. A później, po karmieniu, wziąłby je
od niej, ułożył w kołysce, objąłby ją i kochaliby się na tym
łóżku długo i czule... Wariatka! Nie. Nie mogła tu dłużej
zostać. To groziło popadnięciem w obłęd. Z drugiej strony
jednak... Nie miała dokąd pójść, nie miała pieniędzy ani
perspektyw. Musiała stłumić swoje uczucia, udawać, że nic się
nie dzieje... Puk, puk. Skrzypnęły drzwi.
-
Obsługa hotelowa.
-
Wchodź, wchodź. - Uśmiechnęła się, jakby na przekór
niewesołym rozważaniom. - Skończyłam karmić, Kit zasypia.
Postawił dwa kubki na stoliczku przy łóżku i sięgnął po
dziecko.
- Ponoszę go, a ty pij.
Sama nie wiedziała, co takiego jest w widoku mężczyzny
trzymającego maleństwo, ale topniała dosłownie jak wosk.
Piła herbatę powoli, patrząc na Bena, a kiedy przycisnął wargi
do czółka małego i pocałował go, miała wrażenie, że zaraz
wybuchnie płaczem.
- Śpi. Zmienić mu pieluszkę? - zapytał szeptem Ben.
Opuściła nogi na podłogę, odstawiła kubek i wzięła synka na
ręce.
- Ja to zrobię. Pij herbatę.
Przewinęła Kita, a kiedy podniosła wzrok, zobaczyła, że
Ben stoi w drzwiach i przygląda się jej.
-
Umiesz zajmować się dziećmi - powiedział cicho.
-
Ty też. Powinieneś mieć swoje.
Prychnął gwałtownie i odwrócił się.
- Raczej mi to nie grozi - wymruczał, ale nie była pewna,
czy dobrze usłyszała. Powiedział to zresztą bardziej do siebie
niż do niej, więc nie było sensu drążyć tego tematu. Wyszła za
nim na korytarz, lecz zawahała się.
Raptem odwrócił się.
- Jeszcze coś? - zapytał dziwnie napiętym tonem.
- Nie, nie... chciałam ci tylko podziękować, że zabrałeś
mnie na to przyjęcie.
- Wcale ci się nie podobało.
- Przeżyłam kilka wspaniałych momentów -
odpowiedziała szczerze, myśląc o tańcu.
- No, to do jutra. Dobranoc.
Wszedł do pokoju i zamknął cicho drzwi. Przez chwilę
stała nieruchomo, walcząc z pragnieniem, żeby pójść za nim.
Na koniec westchnęła ciężko, wróciła do siebie i wśliznęła się
do pustego łóżka. Musisz się przyzwyczaić, nakazała sobie
stanowczo. Jest jak jest, i inaczej nie będzie.
Obudziła się w nocy, z głową pełną genialnych pomysłów.
Mogła przecież wrócić do zawodu. Pokazywałaby oczywiście
już nie figurę, a twarz. A może zresztą i figurę, gdyby zdołała
ograniczyć jedzenie i zmusić się do regularnej gimnastyki.
Obok pomieszczenia gospodarczego znajdowała się salka ze
sprzętem sportowym. Praca modelki była dość intratna,
wystarczyłoby na utrzymanie dzieci. Mogliby wyprowadzić
się po jakimś czasie od Bena, przestaliby być dla niego
ciężarem.
Och, że też wpadła na to dopiero teraz! Postanowiła
skontaktować się ze swoim byłym szefem i wybadać grunt.
Rozpogodzona i pełna optymizmu zwinęła się w kłębek i
zamknęła oczy.
- Wstawaj, słoneczko!
Oderwała głowę od poduszki i przekręciła się na plecy.
Nad nią stał Ben.
- Która godzina?
- Wpół do dziewiątej. Kit jest głodny, Missy woła jeść...
Pomyślałem, że może cię to zainteresuje. Masz tu herbatę,
proszę bardzo. Przyniosę ci małego, a Missy wezmę ze sobą
na dół.
Podciągnęła się do pozycji siedzącej i rozejrzała dookoła.
Przez zasłony do wnętrza wdzierało się światło. W jego
smudze zobaczyła stojący na stoliczku kubek. Łapczywie
rzuciła się na picie i ledwie zdążyła docenić ten luksus, Ben
pojawił się znowu, tym razem z zanoszącym się od płaczu
Kitem w objęciach. Za nim przydreptała Missy.
-
Missy chce jajko - oświadczyła, ciągnąc go za spodnie.
-
Powiedz: proszę.
-
Plosę.
-
Grzeczna dziewczynka.
Ich głosy odpłynęły. Liv uśmiechnęła się. Wsparta o
poduszki karmiła Kita, od czasu do czasu odchylając się na
bok, żeby upić łyk herbaty. Zaczynała się czuć aż
nieprzyzwoicie szczęśliwa i dumna z siebie. Proszę, jednak
potrafiła sama wykarmić syna, nie potrzebował już
dokarmiania butelką.
Bena i Missy zastała w kuchni. Jedli jajecznicę.
- A gdzie moja? - spytała żartobliwie. Ben uśmiechnął się
wesoło.
- Zaraz ci zrobię, a ty mogłabyś nalać kawę.
Przesunęła w jego kierunku kubek i usiadła na krześle.
Missy grzebała łyżeczką w jajecznicy. Pobrudziła niemal całą
serwetę, ale Benowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Oscar,
pomyślała ze smutkiem, zrobiłby z tego aferę. Zażądałby
lodowatym tonem, żeby Liv natychmiast zajęła się dzieckiem.
Bena natomiast cieszyło, że mała tak świetnie się bawi.
- Wiesz, wpadłam na pewien pomysł. Skontaktuję się
dzisiaj z moim dawnym szefem. Zapytam, czy nie miałby dla
mnie jakiejś roboty - powiedziała w pewnej chwili.
Ben momentalnie znieruchomiał. Dopiero po chwili
podniósł widelec do ust.
- Po co?
Wzruszyła ramionami.
-
Dla forsy - a po cóż by innego. Muszę z czegoś żyć i
utrzymywać dzieci, a tobie nie jestem tu potrzebna. Spojrzyj
prawdzie w oczy, Ben. Marna ze mnie gosposia. Całymi
dniami zajmuję się wyłącznie dziećmi, a pani Greer sprząta
głównie po nas, nie po tobie.
-
Będzie lepiej.
Westchnęła i przeczesała ręką potargane włosy.
-
Nie, Ben, nie będzie. To wobec ciebie nie w porządku.
-
Czemu nie pozwolisz, bym sam to ocenił? - spytał
spokojnie.
Upiła łyk kawy.
-
Zanim się pojawiliśmy, miałeś swoje życie.
-
Owszem, nie będę zaprzeczał, miałem. Samotne i puste,
w którym nie było miejsca na nic oprócz pracy. Cieszę się,
Liv, że tu jesteś. Wierz mi.
- Jesteś dla nas taki dobry. Parsknął i uśmiechnął się
ironicznie.
-
Ja nie żartuję. Nie zgrywaj się na twardziela i przestań
rechotać. Porządny z ciebie facet i nie mam prawa dłużej tego
wykorzystywać.
-
Nie wykorzystujesz mnie.
-
Owszem.
-
Nie. W porządku, przyznaję, że nie jesteś najlepszą
gosposią na świecie, ale... Jest tyle innych powodów, dla
których cieszy mnie twoje towarzystwo. Choćby taki, że mam
do kogo wracać. Dobrze mnie znasz, lubisz, czuję się w twoim
towarzystwie swobodnie, nie muszę niczego udawać.
-
Nie na tym polega rola gosposi, Ben. Tak się zachowuje
żona.
Spojrzał na nią.
- No, to wyjdź za mnie - powiedział bez zastanowienia.
Bardzo ostrożnie odstawiła kawę. Jej serce biło jak szalone,
ręce drżały, oddech stał się płytki. Nie wierzyła, że Ben tak po
prostu, bez żadnych wstępów, zaproponował jej małżeństwo...
-
Słucham?
-
Wyjdź za mnie - powtórzył.
-
Ale dlaczego... dlaczego miałbyś się ze mną żenić? Po
co?
Uśmiechnął się przekornie.
-
Powiedzmy, że powodem jest moja miłość do ciebie.
Prawie mu uwierzyła, ale natychmiast zdrowy rozsądek
wziął górę nad emocjami. Parsknęła śmiechem.
- Jesteś dobry chłop - powiedziała. - Nie wiem, co bym
bez ciebie zrobiła, ale czy nie sadzisz, że posuwamy się już
trochę za daleko?
Pokręcił głową.
- Nie. To zwariowany pomysł, wiem, ale... co nam
szkodzi? Oscar cię nie chce, ja nie mam nikogo. Nie mówię,
że to będzie związek na całe życie... Chcę dać ci jakieś
oparcie, pomóc ci się pozbierać, dopóki nie staniesz na
własnych nogach.
Popatrzyła na niego zdumiona.
-
Zaraz, zaraz, ty chyba nie żartujesz. Naprawdę prosisz
mnie o rękę?
-
Naprawdę. Nie planowałem tego, tak mi się po prostu
wyrwało, ale... Wiesz, podoba mi się ten pomysł. A zatem,
Liv, co ty na to? Wyjdziesz za mnie? Pozwolisz, żebym się o
ciebie zatroszczył i dał ci oparcie?
Bezlitośnie zdusiła cisnące się na usta: tak!
- Ale po co?! Co ty z tego będziesz miał? Co to za gra?
Wzruszył lekko ramionami i odchylił się w tył, bawiąc się
kubkiem.
- W nic nie gram. Ty będziesz miała zapewniony dach
nad głową, a ja prawdziwą rodzinę. Kogoś, do kogo będę się
spieszył po pracy. Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że
skorzystam na tym bardziej niż ty.
Mówił serio. Nagle coś przyszło jej do głowy i
zarumieniła się po białka oczu.
-
Hm... a co będzie z... no wiesz...
-
Nie jestem potworem - powiedział łagodnie. - Zdaję
sobie sprawę, że nasza znajomość ma zupełnie inny charakter.
Nic się pod tym względem nie zmieni. Będziesz mieszkała w
swoim pokoju, a ja w swoim. Jeśli poznasz kogoś, pokochasz i
będziesz chciała za niego wyjść, nie będę ci stawał na drodze
do szczęścia.
-
A co będzie, jak ty się zakochasz?
Spotkali się wzrokiem. Jego oczy były bezgranicznie
smutne.
- To niemożliwe, Liv. Taka miłość zdarza się tylko raz w
życiu i już się nie powtórzy.
Gwałtownie zaczerpnęła powietrza i odwróciła wzrok, nie
mogąc znieść bólu Bena. Kto? Kiedy? Dlaczego nigdy nic jej
nie powiedział?
- Rozważ to - powiedział po chwili. - Pójdę się przebrać i
trochę pobiegam, a potem... Moglibyśmy się wybrać do
Aldeburgh na tę rybkę z frytkami, którą ci obiecałem. Chcesz?
Kiwnęła głową. Wyszedł, a ona długo jeszcze nie mogła
ochłonąć. Czy podoła temu wyzwaniu? Czy może wyjść za
mąż za mężczyznę, który jej nie kocha? Dzielić z nim życie,
ale nie sypialnię? Miałaby tęsknić bezustannie za czymś, co
nigdy się nie urzeczywistni? A cóż jej właściwie pozostało?
Wynieść się, zamieszkać w jakimś upiornie drogim i ciasnym
wynajętym mieszkaniu i samotnie zmagać się z życiem? Bez
oparcia i przyjaźni Bena? W imię czego?
Już samo przebywanie w jego towarzystwie było
szczególnym darem losu, uśmiechem szczęścia. A dzieci?
Dzieci mogły jedynie skorzystać na takim rozwiązaniu. Ben
okazywał im sympatię, lubił się nimi zajmować.
W wielu kwestiach musiała mu przyznać rację. Był sam
jak palec, ona też. Gdyby wzięli ślub, oboje mieliby
przynajmniej kogoś bliskiego na stałe. Ona wiedziała, że i tak
nie byłaby już w stanie pokochać innego, a jemu najwyraźniej
ktoś złamał serce. Żadnemu z nich widać nie było dane zaznać
prawdziwego szczęścia. Wspólnie mogli pędzić spokojne i
pogodne życie. A może, kiedyś, z czasem, Ben dostrzeże w
niej kobietę, kogoś więcej niż tylko przyjaciółkę.
Wykąpała się, ubrała ciepło Missy i Kita. O tej porze roku
nad morzem bywa bardzo zimno. Skrzypnęły drzwi od pokoju
Bena. Wyszła z pokoju dzieci i zobaczyła go na korytarzu. Był
w dżinsach i grubej sportowej koszuli, nie mogła oderwać od
niego wzroku.
-
Tak! - wyrzuciła z siebie. Spojrzał na nią i uniósł brew.
-
Co: tak?
-
Wyjdę za ciebie.
Rozbłysły mu oczy, a potem uśmiechnął się i wyciągnął
do niej ręce.
- Chodź no tu do mnie.
Wziął ją w ramiona i pocałował - tylko raz, leciutko, ale to
wystarczyło, żeby legły w gruzach jej wszystkie logiczne
argumenty i rozsądne przemyślenia. Nie potrafiła się
okłamywać. Być może, pomyślała ze smutkiem, popełniam
największy błąd w życiu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Spędzili cudowny dzień. Kit przez większość czasu spał,
Missy zachowywała się idealnie, a Ben... no cóż, jak zwykle
był dowcipny, tolerancyjny i zapobiegliwy.
Zjedli rybę z frytkami, siedząc na nadmorskim wale. Kit
spał w wózeczku, a Missy wgramoliła się między nich. Liv
wkładała jej do buzi rybę po małych kawałeczkach, starannie
sprawdzając, czy nie ma w nich ości. Mała miętosiła w rączce
frytkę, ssąc ją od czasu do czasu.
Liv z lubością opychała się kalorycznym, ociekającym
tłuszczem daniem.
-
Prawdziwy ze mnie obżartuch - powiedziała, oblizując
palce, a Ben zachichotał.
-
E tam, od razu obżartuch. Jesteś po prostu głodna, bo
karmisz piersią i przez cały dzień coś robisz.
Chętnie uwierzyłaby, że to prawda. Miała jednak okropne
uczucie, że dawno i bezapelacyjnie minęły czasy, gdy za całe
pożywienie starczały jej trzy pomidory i niskokaloryczny
jogurt. Najwyższa pora zacząć się gimnastykować i zrzucić
parę zbędnych kilogramów. Dobrze, ale to jeszcze nie teraz.
Teraz siedziała na nadmorskim wale z Benem i Missy, zza
chmur wyjrzało słońce, morze było spokojne, dzień piękny.
Było się czym cieszyć.
Ben wskazał przystań. Poszli powoli w tamtym kierunku.
Liv przysiadła na schodkach, a Ben z Missy oglądali kutry.
Potem wszyscy ruszyli dalej i zobaczyli przy drodze malutki
domek. Wyglądał zupełnie jak dla lalek.
-
Za mały, żeby dało się w nim mieszkać - powiedziała,
patrząc na miniaturowe obejście, ale Ben był innego zdania.
-
Myślę, że to jednak czyjś domek letniskowy. Ktoś tu na
pewno mieszka od czasu do czasu, jeśli nie na stałe. W
okolicy jest kilka takich maleństw. Jeden nazywa się „Domek
w chmurach", powstał po przebudowie starej latarni morskiej.
Pokażę ci go kiedyś.
-
Missy do wózka - zażądała mała.
Liv zatrzymała się, posadziła córeczkę obok Kita,
przymocowała ją paskami, wyjęła jej z rączki rozmiękłe
resztki frytki i wytarła upaprane paluszki.
- Chcę pić! - rozległo się po chwili. Ben zerknął na Liv.
- Dobra myśl. Poszukajmy może jakiegoś barku -
zaproponował.
Wrócili do samochodu i ruszyli nabrzeżem, aż znaleźli
małą herbaciarnię. W samą porę. Kit obudził się i trzeba go
było nakarmić, Liv usiadła więc przy narożnym stoliku,
zarzuciła palto na ramiona i przystawiła synka do piersi. W
tym czasie Ben nalał herbatę i podał Missy soczek. Wszystko
to przebiegało tak zwyczajnie, tak naturalnie, jakby od lat byli
małżeństwem. Zgodnym i zgranym.
Może to się jakoś ułoży, pomyślała Liv w pewnym
momencie. Może to mimo wszystko nie taki głupi pomysł.
Jeśli tylko potrafię ukryć swoje uczucie, to przecież nikomu
nie wyrządzę krzywdy, kochając skrycie Bena.
- Zbieramy się?
Skinęła głową. Kit leżał już w wózeczku, syty i
zadowolony, ona wypiła dwie filiżanki herbaty, nie było
zatem powodu, żeby siedzieć tu dłużej.
-
Myślę o naszym ślubie - odezwała się nagle, gdy ruszyli
samochodem w drogę powrotną.
-
A co? - Zerknął na nią. - Rozmyśliłaś się?
-
Nie, nie - roześmiała się miękko - chyba że ty.
-
Coś ty. Im dłużej nad tym rozmyślam, tym bardziej mi
się ten pomysł podoba.
-
Mnie też. - Uśmiechnęli się do siebie. - Zastanawiam się
tylko, kiedy i jak to zorganizować. Jak sądzisz?
-
Wszystko jedno. Nie miałem czasu zastanowić się nad
szczegółami. A ty jak byś chciała?
Opuściła wzrok na kolana, skubiąc połę palta.
- Tak sobie myślę, że... Byłoby miło wziąć ślub przed
Bożym Narodzeniem.
Nakrył dłonią jej rękę.
- Zgoda. W domu zajrzę do swego terminarza i ustalimy
datę. Aha, Liv... Wydaje mi się, że nikt nie powinien się
dowiedzieć, dlaczego to robimy.
Pomyślała od razu o swoich rodzicach, mieszkających
obecnie w Portugalii. Będą zachwyceni, że wychodzi za Bena,
choć pewnie ich to zaskoczy. Powiedzenie im prawdy w ogóle
nie wchodziło w grę. Jego rodzice również obruszyliby się
mocno, gdyby mieli choć cień podejrzenia, a siostry, Janie i
Clare, rzuciłyby się na nich z pazurami. O nie! Niech już
lepiej wszystkim się wydaje, że to miłość była motorem ich
działania.
- Masz rację - przytaknęła. - Będzie dużo prościej, jeśli po
prostu powiemy im, że dopiero teraz przejrzeliśmy na oczy.
Prościej i w większej zgodzie z prawdą. Jednego by nie
potrafiła - okłamywać bliskich.
W terminarzu Bena znaleźli kilka wolnych dat.
- Trzeba się ze wszystkimi skontaktować i ustalić, kiedy
najwygodniej byłoby im przyjechać - powiedziała Liv z
namysłem. - Chyba że zamierzałeś zawiadomić nasze rodziny
już po fakcie.
Czy to, co powiedziała, było aż takie zabawne? W każdym
razie zareagował takim niepohamowanym śmiechem, że o
mało się nie zakrztusił.
- Takie numery z moimi siostrami nie przejdą -
powiedział, z trudem łapiąc oddech. - Dopiero miałbym
piekło. Będą tutaj i one, i moi rodzice... Twoi też na pewno
przyjadą...
Kiwnęła głową.
- To może zapytajmy najpierw wszystkich i wspólnie
uzgodnimy termin?
Tak też zrobili. Resztę niedzieli spędzili na wydzwanianiu
do bliższych i dalszych krewnych. Liv wysłuchiwała gładkich
kłamstw Bena i marzyła, żeby to wszystko było prawdą.
Przynajmniej ona, kiedy mówiła, że go kocha, nie oszukiwała
nikogo.
Jej rodzice nie posiadali się z radości.
- Nigdy ci tego nie mówiłam - wyrzuciła z siebie matka -
ale Oscara nie znosiłam i kiedy pomyślę, że wychodzisz za
Bena, to aż mi serce rośnie. Zawsze ilekroć patrzyłam na was
dwoje, zastanawiałam się, kiedy zrozumiesz, że jesteście dla
siebie stworzeni. No i wreszcie poszłaś po rozum do głowy.
Liv ze zdumienia zmarszczyła brwi. To mama wiedziała?
Dlaczego zatem nigdy nie pisnęła ani słowa? Nic by to co
prawda nie pomogło, ale zawsze...
-
No, to kiedy możecie przyjechać? - zapytała, przerywając
matczyne zachwyty nad Benem.
-
Kiedy wam wygodnie. Jesteśmy do waszej dyspozycji,
no, może niezupełnie, ale nie ma takiej sprawy, której nie
dałoby się odłożyć, gdy w grę wchodzi twój ślub. Moja ty
konspiratorko... Trochę trudno przejść mi do porządku
dziennego nad tym, że odeszłaś od Oscara i nie powiedziałaś
nam o tym, ale rozumiem. Teraz jesteś z Benem, co innego ci
w głowie. To nie czas, by myśleć o starych rodzicach.
Liv zarumieniła się. Miała wyrzuty sumienia. Myślała o
powiadomieniu rodziców, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Nie
chciała, żeby się zamartwiali. Wyjechali do Portugalii, gdyż
ojciec z powodu złego stanu zdrowia przeszedł na
wcześniejszą emeryturę. Nie chciała dokładać im zmartwień.
Nie byli aż tak majętni, by wziąć ją na utrzymanie, a właśnie
to na pewno by zaproponowali.
-
W takim razie ustalimy to z innymi gośćmi i oddzwonię
do was - zaproponowała.
-
Dobra myśl, ale może powinnam przyjechać wcześniej i
trochę ci pomóc? Gdzie będziecie brać ślub? Bo chyba nie w
Londynie, prawda? W Woodbridge? A co z kwiatami do
kościoła?
-
Mamusiu - przerwała jej delikatnie. - Zorganizujemy
wszystko sami. Ślub będzie bardzo skromny, chyba tylko
cywilny.
-
Dziecko moje! - Mama wyraźnie była oburzona. -
Musicie wziąć ślub kościelny. Koniecznie!
-
Zobaczymy.
-
To znaczy, że kościelnego nie będzie. - Lata praktyki
nauczyły ją, że jeśli Olivia mówi; „zobaczymy", to
najzwyczajniej się wykręca.
-
Porozmawiam o tym z Benem. Zadzwonię do ciebie, jak
już będę coś wiedziała. Całuski. Pa.
Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Bena.
- Mama chce, żebyśmy wzięli ślub kościelny.
-
Ja również - odpowiedział spokojnie. Zastanowiła się
przez moment.
-
Właściwie to ja też. Myślałam tylko, że wolałbyś...
-
Co? - Spojrzał na nią badawczo. Wzruszyła ramionami.
-
To przecież nie będzie prawdziwe małżeństwo.
-
Jak najbardziej prawdziwe - sprzeciwił się łagodnie. -
Będziemy razem, będziemy sobie we wszystkim pomagać.
Stworzymy dzieciom godziwe warunki życia. To związek
oparty na przyjaźni i wzajemnym szacunku. Niektóre wartości
są znacznie cenniejsze niż namiętność.
-
Pewnie masz rację - przytaknęła skwapliwie. - Co w
takim razie robimy?
-
Czy moglibyśmy pójść do kościoła?
Porozmawialibyśmy z pastorem, podałby nam terminy...
-
A co z dziećmi? Weźmiemy je ze sobą?
-
Mogę zadzwonić do pani Greer.
-
Biedaczka. Ma już nas chyba dość. Co na to jej mąż?
-
Jest inwalidą. Potrzebują pieniędzy. A poza tym ona lubi
czasem wyjść z domu. W jej sytuacji to nic dziwnego.
Pani Greer zgodziła się posiedzieć przy dzieciach. Liv
przejrzała swoją garderobę i zdecydowała się w końcu na
obszerną spódnicę, którą nosiła po urodzeniu Missy, i ładną
bluzkę. Na to nałożyła płaszcz, maskujący zbyt obfite w jej
mniemaniu kształty.
Wieczorne anglikańskie nabożeństwo ze śpiewem chóru
było bardzo proste i poruszające. Liv rozejrzała się po kaplicy.
Tak, pomyślała, chcę tutaj wziąć ślub. Chcę przysięgać
Benowi w takim miejscu jak to, gdzie tysiące par przysięgało
sobie wierność przed Bogiem. Ciekawe, ile z nich jest jeszcze
razem? Pewnie bardzo mało. Obiecała sobie, że choćby się
paliło i waliło, bez względu na to, jak potoczy się ich życie,
pozostanie z Benem aż do chwili, gdy on nie zdecyduje się
odejść. Wówczas, właśnie dlatego, że go kocha, zwróci mu
wolność.
- Chodźmy...
Podniosła wzrok, wyrwana z rozmyślań. Nabożeństwo
skończyło się, a wierni kierowali się do wyjścia, rozmawiając
i posyłając w stronę młodej, nieznanej pary życzliwe
spojrzenia. Pastor powitał ich bardzo serdecznie, a kiedy Ben
wyjaśnił, że chcą się pobrać, poszukał w fałdach sutanny i
wyjął cieniutki notes.
-
Co byście państwo powiedzieli o odwiedzeniu mnie... A
może ja przyszedłbym do was?
-
Zechciałby ojciec? - ucieszył się Ben. - Tak byłoby
łatwiej dla Liv z uwagi na dzieci.
-
Dzieci? - powtórzył pastor. - To znaczy, że była już pani
zamężna?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
-
A więc to pańskie? - zwrócił się do Bena.
-
Nie. To znaczy jeszcze nie. Chcę, żeby były moje - dodał
ciepło, przytulając Liv, a ona objęła go w pasie.
-
Wygląda na to, że macie mi dużo do opowiedzenia. -
Pastor uśmiechnął się. - Czy moglibyśmy się spotkać jutro o
dziesiątej?
-
Doskonale. - Ben podyktował adres, powiedział, jak
dojechać i zaczęli się żegnać.
Pastor wyciągnął do niej rękę. Musiała puścić Bena, a
potem nie było już niestety pretekstu, żeby go objąć. Jakże
pragnęłaby, żeby ich małżeństwo było podobne do innych,
żeby, jak każda żona, miała prawo dotykać swego
ukochanego, obejmować go, pieścić... Poczuła, że ma mokre
oczy. Wyszła za Benem z kościoła i przez chwilę siedziała w
samochodzie niemal nieruchomo, w milczeniu połykając łzy.
-
Śliczny ten kościółek - odezwał się cicho Ben.
-
Tak, przepiękny.
-
Ale... Liv, czy tobie na pewno odpowiada takie
rozwiązanie?
Co miał na myśli? Czy domyślał się, co czuła?
Przytaknęła zdecydowanie.
- Czemu pytasz? Wzruszył ramionami.
-
Nie jestem Oscarem.
-
Chwała Bogu.
-
Kochałaś go.
- Tak mi się wydawało. A ty... Nie mówisz nic o kobiecie,
która złamała ci serce.
Uruchomił silnik.
- Nieważne. Liczy się tylko to, że tobie odpowiada taki
układ, o mnie się nie martw.
Przez całą drogę do domu nie odezwał się ani słowem, a
kiedy dojechali na miejsce, zostawił włączony silnik i poszedł
po panią Greer. Odwiózł ją do domu, a Liv zajęła się
szykowaniem kolacji. Kit rozkosznie gaworzył w kołysce,
Missy ustawiała wieżę z klocków, a ją samą czekał ślub.
Czegóż jeszcze mogła chcieć od życia?
Miłości! Miłości Bena, odpowiadało jej serce. Przymknęła
oczy i pomodliła się w głębi duszy o siłę, żeby to wszystko
znieść i dać mu z siebie jak najwięcej. Może pewnego dnia
rany w jego sercu zagoją się i będzie umiał dostrzec w niej
kobietę.
Wesele miało się odbyć w ostatni piątek listopada, za
niecałe dwa tygodnie. Sobota była już zajęta, a w okresie
przedświątecznym pastor miał wiele innych obowiązków. Po
południu w poniedziałek załatwili formalności, zamówili w
specjalistycznej firmie jedzenie i sporządzili listę gości.
Pozostała już tylko sprawa kupna sukni. Ben upierał się, że to
on zapłaci za kreację Liv. Ustąpiła. To był przecież ich ślub i
pragnęła prezentować się oszałamiająco - zrobić przyjemność
nie tylko sobie, ale i jemu.
Rzecz w tym, że choć o piękną suknię nie było trudno,
trzeba jeszcze było znaleźć rozmiar, w który udałoby się jej
wcisnąć. Stanęła w samej bieliźnie przed lustrem i westchnęła.
Gdzie się podziała jej dawna figura? Miała zawsze bardzo
długie nogi, wystające kości miednicy, ramiona jak wieszak.
Cokolwiek założyła, leżało świetnie i prezentowało się
elegancko. A teraz wyglądała jak ulepiona z ciasta bogini
płodności. Biust wydawał się monstrualny, talia wyraźnie się
zaokrągliła. Już nie dało się - i nigdy się nie da - objąć jej
dłońmi. Brzuch poniżej pępka rozciągnął się i sflaczał. Tego
sadła nie dałaby rady się pozbyć, choćby nie wiem ile
ćwiczyła.
- Liv... - Rozległo się pukanie. - To ja, Kate. Ben prosił,
żebym wpadła. Mogę wejść?
Zastanowiła się, czy nie narzucić na siebie szlafroka, ale
zrezygnowała.
- Jasne. Pomóż mi, patrzę na to swoje cielsko i po prostu
go nienawidzę.
Kate zamknęła za sobą drzwi, obejrzała przyjaciółkę od
stóp do głów i roześmiała się.
- Ty? No, to zamień się ze mną. Jestem niższa, a ważę
chyba z tonę więcej. Radzę ci, ciesz się z tego, co masz.
Liv uśmiechnęła się.
-
Nie byłaś modelką. Nie patrzą na ciebie i nie myślą:
„Ależ się ta baba spasła".
-
Przecież nie jesteś już modelką. - Kate opadła na łóżko i
podwinęła pod siebie nogi. - Baby patrzą teraz na kogoś tam,
kto jest na topie, i myślą: „Nienawidzę jej. Chuda szkapa!".
Wierz mi, Liv, nikt ci się już nie przygląda, a jeśli nawet -
wyglądasz super.
Nie uwierzyła, ale poczuła się raźniej. Fakt. Nikogo już
nie obchodziła ani ona, ani jej figura, ani to, że zamiast
pięknej sylwetki, ma dwoje dzieci.
-
Kochana z ciebie dziewczyna! - Wciągnęła dżinsy i
bluzę. - Gdzie zostawiłaś dzieci?
-
Jake jest w przedszkolu, a maluchy w żłobku. Bo co?
- Bo chciałabym cię porwać. - Usiadła obok przyjaciółki
na łóżku i uśmiechnęła się przekornie. - W piątek bierzemy z
Benem ślub. Może pomogłabyś mi wybrać sukienkę?
Kate zaniemówiła na moment i nagle z piskiem rzuciła się
na Liv i uściskała ją z całych sił.
-
Oj, Liv, Liv! Taka wiadomość! Naturalnie, że ci pomogę,
ale... nie chcesz się przejechać do Londynu?
-
Nie. Nie zależy mi na niczym ekstrawaganckim. To ma
być zwykła ładna sukienka. Na pewno dostanę coś
odpowiedniego na miejscu.
Tak jak chciał Ben, zostawiły z nim Missy i Kita na całe
przedpołudnie i poszły pobuszować po sklepikach.
-
A mówiłaś, że nic takiego się między wami nie kroi. Ach,
ty kłamczucho! - przygadywała Kate, wypytując o szczegóły.
-
Nie okłamywałam cię, naprawdę. Po prostu późno się
połapałam.
-
Umieram z zazdrości... Nie, nie, nie pomyśl o mnie źle;
kocham Andy'ego z całej duszy, ale to nie taki kawał chłopa
jak Ben. Będziesz się z nim ściskać do końca życia,
zobaczysz.
Owszem, chciałaby, bardzo by chciała, ale nie tak to miało
wyglądać, a Kate nie powinna poznać prawdy.
-
Masz bujną wyobraźnię - zbyła ją lekko. Kate wybuchła
śmiechem.
-
A co, nie wolno? No dobra, szukajmy tej sukienki. Zaszły
do dużego domu towarowego w Ipswich, przejrzały ślubne
suknie, lecz nie znalazły odpowiedniej. Wszystkie były albo
za strojne, albo za proste, albo w nieodpowiednim kolorze.
Liv marzyła o białej sukni - kremowa nie pasowałaby do jej
śniadej cery i ciemnych włosów - ale prawie wszystkie były
suto marszczone i ozdobione niezliczonymi metrami koronki i
tiulu.
- Nie dość, że jestem gruba, to jeszcze projektant uparł
się, żeby każda kobieta wyglądała w tym szkaradzieństwie jak
bombka - stwierdziła Liv markotnie.
Kate zaciągnęła ją do innego sklepu i dopiero tam znalazły
coś, co przypadło Liv do gustu. Była to prosta, biała suknia z
cieniutkiego jedwabiu. Miała głęboko wycięty przód,
przesłonięty piękną koronką w kolorze kości słoniowej, długie
wąskie rękawy i spódnicę ani zbyt wąską, ani zbyt
rozkloszowaną, wykończoną taką samą koronką jak rękawy.
W czymś takim na pewno nie poszłaby do ślubu z Oscarem.
Wtedy wybrałaby suknię zupełnie prostą, bardzo dopasowaną
i elegancką. Znacznie kosztowniejszą i odpowiednią dla
chudej jak patyk, przewrażliwionej na punkcie swej urody
dziewczyny, jaką była cztery lata temu. Teraz czuła się przede
wszystkim matką, dlatego też wybrała suknię mniej
ekstrawagancką, bardziej kobiecą. Czuła się w niej piękna.
- Wyglądasz wspaniale - powiedziała z zazdrością Kate. -
Szkoda, że nie wychodzę jeszcze raz za mąż. Tyle jest
ślicznych sukienek.
Liv roześmiała się.
-
A co mam zrobić z włosami? Muszę mieć przybranie
głowy, czy mogę to sobie darować?
-
Weź coś prościutkiego - doradziła Kate, zerkając na
wystawę. - Może to?
Był to wianuszek pleciony z kawałków białego jedwabiu,
leciutko spłaszczony, ozdobiony woalką. Pasował do sukienki.
A woalka? Woalka, pomyślała szybko Liv, przyda się podczas
składania przysięgi. Być może nie będzie przez nią widać
śmiertelnej powagi i oddania w moich oczach.
W torebce zadźwięczał komórkowy telefon. Czyżby
ściągnęła Bena swoimi myślami? Ogarnęło ją dziwne
podniecenie.
- Jak tam sobie radzisz?
Usłyszała w tle płacz Kita i uśmiechnęła się do Kate.
-
Świetnie. Już kończymy.
-
To dobrze. Kit trochę się niecierpliwi.
Nie trochę, a bardzo, pomyślała, słysząc narastający
krzyk.
- Zaraz będziemy - obiecała. Wróciły za pół godziny.
Kate poszła odebrać swoje maluchy, Ben z nieco
spłoszoną miną umknął do swego pokoju, a Liv zajęła się
dziećmi. Nakarmiła Kita i Missy, potem zaparzyła kawę.
Zaczynała całkiem nieźle radzić sobie z wykonywaniem kilku
czynności równocześnie.
Missy zażyczyła sobie herbatniczki i chociaż zbliżał się
czas lunchu, dała jej jeden, a potem obojgu zmieniła pieluszki.
Naprawdę pora już zacząć uczyć Missy korzystania z nocnika,
pomyślała, ale w całym tym zamęcie związanym najpierw z
Oscarem, a teraz ze ślubem i zbliżającymi się świętami, nie
było na to czasu. Włożyła Kita do kołyski i wyciągnęła rękę
do córeczki.
- Chodź, zjemy coś. Mała pokiwała główką.
- Missy śpi - powiedziała i położyła się na podłodze,
zapamiętale ssąc kciuk.
Liv zawahała się, po czym delikatnie podniosła ją i
zaniosła do łóżeczka.
- Dobrze, maleńka. Śpij. Pa.
Pocałowała ją w policzek, odgarnęła jej loczki z oczu i wy
- szła z pokoju. Może teraz udałoby się porozmawiać z Benem
na temat pozostałych spraw związanych z weselem...
Zbiegła schodami i leciutko zastukała do niego.
- Wejdź! - odkrzyknął niezbyt ochoczo.
Ostrożnie uchyliła drzwi. Ton jego głosu świadczył o tym,
że nie jest w najlepszym nastroju, ale chyba się myliła, gdyż
odsunął się od biurka, promiennie uśmiechnięty.
- Cześć. Co tam słychać na froncie?
Odpowiedziała mu uśmiechem, zadowolona, że nie
gniewa się na nią za stracony ranek.
-
Oboje są już w łóżkach. Zastanawiałam się, co byś chciał
na lunch, i pomyślałam, że jeśli znajdziesz czas, moglibyśmy
obgadać sprawy wesela.
-
Jasne. - Wstał i przeciągnął się. Koszula wysunęła mu się
ze spodni, odsłaniając gładki, umięśniony brzuch.
Liv głośno przełknęła ślinę, odwróciła się na pięcie i
poszła do kuchni. Dlaczego musiał być tak piekielnie
seksowny? O matko! Dlaczego? Czekało ją nie wiedzieć ile lat
tortur. Ben będzie tak krążył wokół niej, kusił, kompletnie dla
niej nieosiągalny. Przecież nie zdobędzie się na to, by
otwarcie zaproponować mu związek oparty na innych
zasadach. Nie wyjdzie z taką inicjatywą, nie narazi się na
odtrącenie, chociaż wie, że Ben zrobiłby to taktownie, by nie
zranić jej uczuć. A niech to wszystko szlag trafi! Cholera
jasna...
- Oparzyłaś się?
Westchnęła i odstawiła czajnik na podstawkę.
-
Nie. Przepraszam. Po prostu o czymś rozmyślałam -
wykręciła się, szukając kubków. - Kawy?
-
Proszę. - Usiadł przy stole i zaczął bawić się cukrem,
formując łyżeczką małe kopczyki. - No więc... Co do wesela...
Ilu gości i co z nimi wszystkimi zrobić?
Spojrzała na niego zdumiona.
-
Jak to: zrobić?
-
No, jak ich przenocować? W domu jest sześć pokoi. Ja w
jednym, dzieci w drugim. Łatwo obliczyć, że zostają jeszcze
cztery. Twoi rodzice, moi rodzice, moje dwie siostry z
dziećmi i mężami. Teoretycznie dla wszystkich powinno się tu
znaleźć miejsce. Wszyscy przecież zakładają, że my spędzimy
tę noc razem, więc...
Było to coś, o czym nawet nie pomyślała. Z gorącymi
wypiekami odwróciła się i szybko zaczęła nakładać łyżką
kawę do dzbanka.
- No, to wyprowadźmy się na tę noc do hotelu. Powiemy,
że to taki jednodniowy miesiąc miodowy. Zarezerwujemy dwa
pokoje i nikt się nie dowie.
- A co z dziećmi? Myślała przez chwilę.
- Może zamówić apartament rodzinny? Z pokoikiem dla
dzieci i większym dla nas. Unikniemy kłopotliwej sytuacji i
wszyscy będą zadowoleni.
Wzruszył ramionami i skrzywił się.
- To by się mogło udać. Ale Missy... Uśnie w obcym
miejscu?
Roześmiała się miękko.
-
Nie wiem. Mam nadzieję.
-
Ja też - przytaknął ochoczo Ben - ale jednego jestem
pewien. Nie życzę sobie, żeby moje siostry śledziły, czy
wieczorem wchodzimy razem do pokoju. Rano na pewno będą
szukały na naszych twarzach śladów bezsenności. Jak na mój
gust, zawsze za bardzo wtrącały się w moje życie prywatne.
-
A może nasi goście woleliby przenocować w hotelu -
zasugerowała z nadzieją. - Jak ci się wydaje?
Pokręcił głową.
- Nie ma szans, a poza tym lepiej, żebyśmy to my
wynieśli się do hotelu. Nikt się nie zdziwi, że chcemy pobyć
sami, przynajmniej podczas nocy poślubnej. Poza tym, jeśli
wyniesiemy się z domu, to ominie nas zmywanie po przyjęciu
i inne temu podobne przyjemności.
Uśmiechnęła się z przymusem i odwróciła. Potrafiła teraz
myśleć tylko o jednym - Ben mówił o ich nocy poślubnej...
- Zrobić jajecznicę?
Nalała kawę i wręczając mu filiżankę, powiedziała, udając
powagę:
- A nie mógłbyś wreszcie zaproponować czegoś innego?
Ciągle tylko ta jajecznica.
Zachichotał.
- Rób, co umiesz najlepiej - oto moja dewiza. A wracając
do twojego pytania... Nie, nie mógłbym. A ty, co byś zrobiła?
Tosty z serem? To zdaje się danie twojego życia.
Przygryzła wargę, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
-
Wiesz co... Proponuję kompromis. Zrobimy sobie serowy
omlet.
-
Zgoda. A jak go będziesz smażyć, zaparzę nową kawę,
bo ta jest trochę za mocna, ma smak i zapach smoły. Dobrze,
że się z tobą żenię, bo musiałbym cię zwolnić za brak talentów
kulinarnych.
Czyżby nagle przygasła? Chyba tak, toteż Ben zaklął
cicho pod nosem i porwał ją w ramiona.
- Liv, żartowałem - wymruczał miękko w jej włosy. - Nie
bierz sobie tego do serca. Nie jestem Oscarem. Nie krytykuję
cię. Serduszko drogie, ja się tylko z tobą droczę.
Oparła się o niego i opasała go rękoma. Było jej tak
dobrze, tak cudownie, a przecież w ten sam naturalny sposób
obejmował ją już wiele razy. Dziwne, ale już po chwili oboje
poczuli się niezręcznie i odsunęli od siebie. Poczuli się tak,
jakby tuż przed ślubem takie normalne zachowania były nie na
miejscu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Kate była w swoim żywiole, organizując wesele. Liv nie
miała tu nikogo bliższego, więc poprosiła ją na druhnę. Kate
zgodziła się z radością, martwiła się tylko swoim wyglądem i
strojem.
-
Mam być przecież druhną sławnej modelki - powiedziała
Z
przekąsem.
-
Byłej sławnej modelki - przypomniała Liv, podając jej
kolejną filiżankę kawy. - Tak czy owak, żadnych ważnych
person na naszym ślubie nie będzie.
-
Czyżby? - Kate uniosła brwi. - Ben liczy się w biznesie.
Może się jeszcze okazać, że jeśli prasa zwietrzy dobry temat,
przyjdą tłumy... Zawiadomiłaś Oscara? - spytała, podjadając
winogrona ze stojącej na stole patery z owocami,
-
Nie. A po co?
-
Ty go naprawdę nienawidzisz, co?
-
Nic dobrego mu nie zawdzięczam - odparła spokojnie. -
Ukradł wszystko, co miałam, wszystko, czym byłam - moje
pieniądze, zaufanie, radość życia. Ograbił mnie jak pospolity
złodziej. Ratuje go tylko to, że dał mi dzieci. W przeciwnym
razie dawno bym od niego odeszła.
-
A teraz masz Bena. Zawsze uważałam, że jest świetny,
ale nigdy nawet mi przez myśl nie przeszło, że to jest ten twój
Ben, o którym bez przerwy opowiadałaś w szkole.
Jej Ben? Ten Ben, którego jako dziewczynka otaczała
kultem? Zmienił się od tego czasu, przeżył duży zawód, stał
się prawie mrukiem. Był niby ten sam, ale coś w nim
przygasło i nie wiedziała, w jaki sposób przywrócić dawny
blask jego oczom.
-
Wiesz... wciąż nie mogę uwierzyć, że to się dzieje
naprawdę - powiedziała z zadumą w głosie.
-
Stanie się. Kupiłaś przecież suknię, zamówiłaś jedzenie
na przyjęcie...
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się.
- Tak, Kate, zamówiliśmy.
- I wychodzisz za mąż za największego przystojniaka,
jakiego miałam zaszczyt poznać - westchnęła przyjaciółka. -
Ty to masz, dziewczyno, szczęście.
Liv wcale nie była o tym taka przekonana. Może
faktycznie poszczęściło jej się, a może ta cała sytuacja
wymknęła się jej spod kontroli i miała wkrótce obrócić się
przeciwko niej. Od wczoraj, gdy tak spontanicznie się
uścisnęli, Ben zachowywał dystans. Nie był przykry, zimny
ani złośliwy, nic takiego, ale jakby odleglejszy niż zwykle.
Zastanawiała się, czy nie ochłódł w zamiarach, i postanowiła
go o to zapytać. Nie było sensu bawić się w małżeństwo, jeśli
oboje nie mieli do tego przekonania.
Wieczorem, gdy zjedli, a dzieci usnęły, zachodziła w
głowę, jak poruszyć delikatnie ten temat, aż w końcu swoim
zwyczajem zapytała prosto z mostu:
-
Ben... Jesteś pewien, że chcesz się ze mną ożenić? -
rzuciła dosyć wojowniczo, uważnie patrząc mu w twarz. Nie
spostrzegła, żeby choć przez sekundę się zawahał.
-
Tak, jestem pewien. Absolutnie. A dlaczego pytasz? Ty
nie chcesz? Wystarczy powiedzieć.
Czy chciała?
- Zrobiłeś się jakiś, no... nie wiem... niedostępny.
Uśmiechnął się z pewnym napięciem.
-
Przepraszam. Mam masę pracy. To naprawdę nie ma nic
wspólnego z tobą.
-
Obiecaj mi, że powiesz, gdybyś zmienił decyzję. Nawet
w ostatniej chwili. Nie chcę niczego, co mogłoby cię
unieszczęśliwić.
Podniósł się i podszedł do niej. Stała przy zlewie,
zaciskając kurczowo ręce na kuchennym blacie. Przyciągnął ją
do siebie.
- Przestań. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi.
Tym razem nie odczuła między nimi dystansu ani żadnej
sztywności. Objął ją, westchnęła, oparła policzek na jego
ramieniu i poczuła, że opuszcza ją napięcie. Tak się bała, że
się rozmyślił. Niepotrzebnie się martwiła. Miała za niego
wyjść i musiała jedynie znaleźć sposób, żeby sobie poradzić z
własnym nieodwzajemnionym uczuciem.
- Zarezerwowałem hotel na naszą noc poślubną - szepnął.
- To niedaleko stąd. Mają tam rodzinne apartamenty.
Zamówiłem też opiekunkę, więc będziemy mogli zjeść
spokojnie kolację, nie martwiąc się o dzieci.
- Hm... - Wysunęła się z jego objęć i spojrzała mu w
oczy.
- Myślałam, że zamówimy coś do pokoju. Uważasz, że w
ogóle będzie się nam chciało jeść?
- Mnie na pewno, a jakoś nie zauważyłem, żebyś lubiła
głodować. Mam dziwną pewność, że oboje chętnie zjemy
solidną kolację... - Roześmiał się. - I przestań wyszukiwać
kolejne powody do zmartwień. Będzie świetnie. Zobaczysz.
Dzień, w którym miał odbyć się ich ślub, wstał jasny i
słoneczny. Rano był lekki przymrozek, ale później zrobiło się,
jak na tę porę roku, wyjątkowo ciepło i pięknie. Organizatorzy
przyjęcia zjawili się o dziesiątej, a zaraz potem przyjechali
rodzice Liv, którzy nocowali u przyjaciół w Londynie. Ojciec
zmiażdżył ją w potężnym uścisku, odsunął od siebie i
przygarnął znowu ze łzami w oczach.
- Tak się cieszę.
-
Od paru dni pisze specjalną przemowę - powiedziała
mama, obejmując ją serdecznie. - Lata jak kot z pęcherzem,
miejsca sobie znaleźć nie może... Ładnie tu u was... Sama
ustawiałaś te kwietne kompozycje?
-
Z tymi małymi potworami? - Liv pokręciła głową. -
Chyba żartujesz, mamuśku. Padam z nóg, choć niewiele robię.
Missy bez przerwy łazi za mną jak szczeniak.
-
Missy jest szczeniak - odezwała się radośnie mała,
wyciągając rączki do babci. - Baba noś.
Babcia wzięła ją na ręce i serdecznie ucałowała, a dziadek
zwichrzył jej włosy i ścisnął za nosek, robiąc śmieszne miny.
Liv podała mu wnuka do potrzymania i zrobiła wszystkim
kawę w kuchni.
Tak właśnie zastał ich Ben parę minut później. Babcia
czytała Missy bajeczkę, dziadek, dumny i uradowany, trzymał
wnuka na kolanach, a Liv popijała kawę i jednocześnie kręciła
włosy na wałki.
- Ben! - Mama Liv wyciągnęła do niego ręce. Nachylił
się, pocałował ją w policzek, przywitał się z ojcem uściskiem
dłoni i uszczypnął Missy.
- Jesteś grzeczna, co, bąku?
Missy zaczęła chichotać, a Ben uśmiechnął się radośnie i
mrugnął do Liv.
-
Do twarzy ci w tych lokówkach. Wyglądasz seksy -
powiedział i poczuła, że wyschły jej usta. Zachowywał się tak
naturalnie, tak swobodnie. Miał w sobie tyle nieodpartego
wdzięku...
-
Chyba nie powinniście się dziś widzieć aż do samej
uroczystości - odezwała się pani Kensington wesoło, udając
zgorszenie.
-
Trochę to trudne, kiedy mieszka się razem - powiedziała
Liv. - Przecież nie wyrzucę Bena z jego własnego domu tylko
po to, by stało się zadość tradycji. Ale obiecuję, w sukni
ślubnej zobaczy mnie dopiero w kościele.
-
Jest już Janie z ferajną - mruknął Ben, spoglądając przez
okno. - Clare i Martin też, to dobrze, będę wreszcie miał
drużbę pod ręką... O, są i rodzice. Pewnie wszyscy umówili
się gdzieś na miejscu, w jakimś pubie.
Liv przejrzała się w lustrze przy drzwiach.
-
No, ładnie - powiedziała bez entuzjazmu. - Jak ja się im
pokażę? Jestem w proszku i muszę jeszcze ułożyć włosy. Kate
miała mi w tym pomóc.
-
A właśnie... zapomniałem. Telefonowała. Jedno z jej
dzieci zachorowało, ale mówi, że to nic poważnego, jakieś
lekkie zatrucie.
-
Przyjdzie, jak się trochę ogarnie - powiedziała pani
Greer, wchodząc do kuchni z masą zabawek i wkładając je do
pudła w kącie.
Liv westchnęła. Włosy miała w połowie nakręcone na
lokówki, krewni Bena stawili się w komplecie, a jej druhna
zajmowała się właśnie sprzątaniem po wymiotującym dziecku.
Genialnie!
Obawy okazały się niepotrzebne. Rodzina Bena znała ją
tak dobrze, że wszyscy zwyczajnie ją uściskali, ucałowali i
powiedzieli, że wygląda ślicznie.
-
Kochane z was kłamczuchy - stwierdziła żartobliwie i
nastawiła wodę.
-
Czy można skorzystać z kuchni? - zapytał pracownik
firmy obsługującej przyjęcie, wchodząc w sam środek
ogólnego harmidru. - Mamy sporo roboty, a jadalnię już
przygotowaliśmy.
- Chodźmy stąd! Sio! - Ben wesoło przegonił wszystkich
do saloniku. Liv pobiegła z podgrzewaczem do lokówek na
górę, po czym zbiegła z powrotem, wciąż w dżinsach i bluzie.
-
Masz w ogóle suknię ślubną? - Janie zrobiła komiczną
minę.
-
Oczywiście, ale Ben nie może jej zobaczyć, więc musimy
z tym poczekać.
-
Ubierzemy cię i już - zadecydowała Clare i obie siostry
wyciągnęły ją z saloniku, popychając na piętro.
-
Muszę najpierw nakarmić Kita - zaprotestowała Liv.
-
No to karm, a my w tym czasie uczeszemy cię i
umalujemy, a potem przewiniemy małego, żebyś mogła się
spokojnie przebrać. Zabierasz go do kościoła?
Liv wzruszyła ramionami.
-
Chciałabym, ale jest taki maleńki.
-
Ale zależy ci na tym?
-
Bardzo. Może to głupie, ale marzę, żeby byli tam oboje.
-
No to będą. Będzie mnóstwo dzieciarni, dwoje więcej
nikomu nie zrobi różnicy, a jak się rozwrzeszczą, to zawsze
można je wyprowadzić. No dobra, co robimy z włosami?
Uff! Włosy miała pięknie ułożone, sukienkę na sobie,
woalka była upięta, pantofle czekały - i tylko Clare marudziła.
-
Suknia nowa, spinki do włosów pożyczone od Kate,
wiązanka jak marzenie, ale nie masz niczego starego.
-
Ma, Bena - sprzeciwiła się Janie. Roześmiały się, ale
Clare nie dawała za wygraną.
-
Mogę zmienić biustonosz - zasugerowała Liv. - Włożę
stary, na pewno będzie mi wygodniej.
-
To twój ślub, nie nudź! Bielizna musi być seksowna. Ale,
jak każe tradycja, musisz mieć coś starego. Może jakąś
zapinkę? A może coś z biżuterii?
-
Mam! Wisiorek z diamentem, który dostałam od Bena na
osiemnaste urodziny. To staroć. Może być?
-
Świetnie.
Zapięły jej wisiorek i w tym samym momencie do pokoju
weszła Kate.
-
No i jak?
-
Wspaniałe - odpowiedziały siostry chórem. Liv
odetchnęła z ulgą.
-
Chciałabym porozmawiać z Benem.
-
Nic z tego. Jesteś ubrana.
-
Ale ja muszę... proszę. Niech stanie po drugiej stronie
drzwi.
Pobiegły na dół i przysłały jej Bena. Chwilę później
rozległo się pukanie.
-
Liv... Wszystko w porządku?
-
Tak. Zamknij oczy.
Uchyliła drzwi. Stał, jak przykazała, z zamkniętymi
oczami. Ubrany w ciemną marynarkę, spodnie w prążki i białą
odświętną koszulę, wyglądał wspaniale.
-
Nie zmieniłeś decyzji? Na pewno? Błyskawicznie uniósł
powieki i utkwił w niej wzrok.
-
Nie - zaprzeczył zdecydowanie. - A ty?
Uśmiechnęła się.
-
Ja też nie. Zamknij oczy, oszukujesz. Westchnął, usłuchał
i przytulił ją do siebie.
-
Nie bój się - szepnął. - Będzie dobrze, zobaczysz.
-
A już myślałam, że zaraz nam powiecie, że się
rozmyśliliście - powiedziała wesoło Janie, która chwilę
później pojawiła się na schodach w asyście Clare i Kate.
-
Akurat - zakpiła Kate, biorąc się pod boki. - No dobra,
wszyscy chyba są już gotowi. Andy, Steve i Martin biorą
dzieci, my pojedziemy za nimi, a ty, mała, zabierzesz się z
ojcem. Nie zapomnij kwiatów.
- Nie zapomnę.
Zaraz potem przyszła jeszcze mama. Popatrzyła na Liv i
ze łzami w oczach pokręciła głową.
- Nigdy nie wyglądałaś piękniej, kochana córeczko.
Uściskała ją szybko i zeszła na dół.
Trzask, trzask. Drzwi zamykały się i otwierały, aż w
końcu wszyscy wyszli. W domu zrobiło się cicho. Ojciec
czekał na nią u podnóża schodów.
- Jakaś ty śliczna - powiedział wzruszony. - Jestem z
ciebie taki dumny, że nie masz pojęcia. Sam nie wybrałbym ci
na męża nikogo lepszego niż Ben. Mam nadzieję, że będziecie
ze sobą bardzo szczęśliwi.
Uśmiechnęła się z trudem. Ojciec, pomyślała z ulgą,
tłumaczy sobie zapewne jej niepewność zdenerwowaniem.
Całe szczęście, bo naprawdę nie miałaby ochoty czegokolwiek
mu teraz wyjaśniać.
- Też tak myślę - odpowiedziała, ale jej ton był
pewniejszy niż odczucia. Ujęła ojca pod rękę, wspięła się na
palce i pocałowała go w policzek. - Powinniśmy już jechać.
Wzięła kwiaty i za moment siedziała już w samochodzie.
Ojciec nerwowo ścisnął ją za rękę i pojechali do kościoła.
Kiedy szli w stronę wejścia, usłyszała, że zmienia się muzyka.
Zaczerpnęła powietrza, położyła dłoń na ręce ojca,
uśmiechnęła się do Kate i weszła do środka. Ben już czekał.
Nie drgnął nawet, póki nie znalazła się u jego boku. Dopiero
wtedy odwrócił się i mrugnął do niej figlarnie.
- Cześć, maleńka.
Od razu się rozluźniła. To był Ben, nie popełniła żadnego
błędu. Będzie dobrze.
Nabożeństwo przebiegło w podniosłej atmosferze.
Składając przysięgę, odczuła wewnętrzną siłę, której istnienia
nawet nie przeczuwała. Zwątpienie ogarnęło ją tylko w
jednym momencie - gdy Ben drżącym głosem powiedział:
„Wielbię cię duszą i ciałem".
I stało się - byli sobie poślubieni. Ben uniósł jej woalkę i
pochylił głowę.
-
Nie gryzę - wymruczał, całując ją w uśmiechnięte usta.
Ogarnęło ją takie uniesienie, że zapomniała o bożym świecie.
Pocałunek był króciutki, ot, ukłon w stronę tradycji, ale
musiała mieć naprawdę głupią minę. Utrwaliły ją z pewnością
fotografie.
-
Nie miałam pojęcia, że robią nam zdjęcia - powiedziała
zirytowana. Ben mrugnął wesoło.
- Trzeba mieć co pokazywać wnukom.
Wzruszyła ramionami. Wielka rzecz, zdjęcia.
Fotografowano ją w życiu tyle razy! Uśmiechała się więc
promiennie, robiła miny i minki, ustawiała się to z tymi, to z
owymi, a potem zerwał się wiatr i szybko powsiadali do
samochodów, nim wszyscy potracili kapelusze.
- Resztę zdjęć zrobi się później - oznajmił fotograf. - Te
Z
przyjęć zawsze się udają.
No i byli już w domu. Ben wziął ją na ręce i przeniósł
przez próg. Fotograf uwiecznił ten moment.
- Czy zechce pan pocałować pannę młodą? - poprosił.
Pocałował ją więc, ale o ile w kościele było to zwyczajowe
cmoknięcie, by tradycji stało się zadość, tym razem Ben dał z
siebie wszystko. W cudownej chwili euforii Liv pozwoliła
sobie uwierzyć, że jest kochana i pożądana. Zaraz jednak
uniósł głowę, mrugnął do niej i spytał fotografa:
- Wystarczy?
Momentalnie wróciła do rzeczywistości. Nie kochał jej.
Chciał tylko zachować pozory, które miały zwieść ich
bliskich.
Jeśli sądziła, że chodzi mu o coś więcej, była jeszcze
większą idiotką, niż jej się dotąd wydawało.
Był to najdłuższy dzień w jej życiu. Słuchała uroczystych
mów i toastów, dowcipkowała i uśmiechała się bez końca.
Kiedy wreszcie, na szczęście, przyszła pora karmienia,
wymknęła się z ulgą na górę, zrzuciła suknię ślubną i już w
szlafroku podała pierś Kitowi.
W pewnej chwili rozległo się pukanie; wszedł Ben. Był w
sportowych spodniach i kaszmirowym swetrze, w ręce trzymał
filiżankę z herbatą.
- Pomyślałem, że może masz ochotę. - Usiadł obok na
łóżku, kładąc ciepłą rękę na jej dłoni.
Podziękowała, szczerze ujęta, że pamiętał o tym w takim
szalonym dniu.
- Nie masz za co dziękować. - Skrzywił się lekko. -
Miałem pretekst, żeby się na chwilę urwać. Ale piekiełko, co?
Kiwnęła głową.
- Męczy mnie to udawanie - powiedziała i pomyślała, że
zabrzmiało to wyjątkowo smętnie, ale przecież tak właśnie się
czuła. - Na szczęście zaraz będzie po wszystkim. Zabierzemy
dzieci i zwiejemy, a do czasu naszego powrotu chyba wszyscy
się już rozjadą.
Prychnął głośno.
-
Nie byłbym tego taki pewien. Gadają jak najęci. Inni
goście może i wyniosą się już dziś, ale nasze rodzinki
zakotwiczą tu chyba na całe wieki. Myślę, że do jutrzejszego
wieczoru nie zaznamy wiele spokoju. Ale potem dom będzie
wreszcie znowu tylko nasz.
-
I pomyśleć, że miesiąc temu byłeś samotnym,
odnoszącym sukcesy biznesmenem i niczego ci nie brakowało
do szczęścia.
- Faktycznie, byłem. Aż mi się to wydaje dziwne. Mam
takie wrażenie, jakby ten czas przeleciał z szybkością światła.
Prawie już zapomniałem, jak to było.
- Amnezja pourazowa - rzuciła z przekąsem. Roześmiał
się znowu, tym razem naturalnie, jak dawny Ben.
- Bardzo możliwe. Ale nie żałuję. Wiem, dzisiejszy dzień
to koszmar, ale zaraz minie, a warto przez to wszystko przejść.
Nie trać tej perspektywy z oczu.
Wyciągnął rękę i dotknął wisiorka.
- Założyłaś naszyjnik ode mnie - powiedział wyraźnie
poruszony. Spojrzał jej w twarz i uśmiechnął się smutno. -
Wyglądałaś pięknie. Tak jak powinna wyglądać panna młoda.
Wstrzymała oddech, spragniona pieszczoty. Czy dotknie
ją? Sprawi, że ich małżeństwo stanie się czymś prawdziwym?
Trzymał rękę tak blisko jej pełnej, odsłoniętej piersi... Czy
przesunie zaraz palce? Czy ujmie ją dłonią, poczuje ciężar,
popieści?
Nie. Cofnął rękę i podniósł się, z oczami utkwionymi w
dziecku.
- Kit chyba skończył. Nie zapomnij o herbacie -
powiedział napiętym głosem i wyszedł.
Cieszył się z tego, że karmiła piersią, a i teraz nie drażniło
go to, póki nie spojrzał na Kita. Czy więc to Kit tak go
rozstroił? Dlatego, że nie był jego rodzonym synem? Czy
kiedyś chciał mieć dziecko z kobietą, którą kochał? A może...
może umarła przy porodzie?
Niemożliwe. Wiedziałaby o tym. Ben prędzej by się
nauczył fruwać, niż utrzymałby w tajemnicy przed nią fakt, że
urodziło mu się dziecko czy umarła jego wielka miłość. A
może to wydarzyło się zaraz potem, jak zamieszkała z
Oscarem i Ben zerwał z nią kontakty? Czyżby szukał wtedy
samotności z powodu przeżytej tragedii? Nie miała się o tym
dowiedzieć, bo Ben wyraźnie unikał tego tematu i nie był
skory do zwierzeń.
Kit usypiał. Odjęła go od piersi, podniosła na ramię, żeby
mu się odbito, przewinęła i włożyła do becika. Potem
przebrała się w jedyny wyjściowy strój, jaki obecnie na nią
pasował. Jedwabny komplet ze spodniami ściąganymi w talii
był wygodny i elegancki. A jutro, pomyślała, jutro będzie
można wrócić do dżinsów i porozciąganych swetrów.
Ben szedł powoli do swego gabinetu. Potrzebował
odrobiny spokoju i ciszy, chwili, by wziąć się w garść.
Dzisiejszy dzień okazał się znacznie trudniejszy, niż można by
pomyśleć. Ben był nieludzko zmęczony i rozdrażniony. Liv
też wyglądała na wykończoną i spiętą. Dlatego marzył, żeby
to wszystko już się skończyło, żeby wszyscy wreszcie
wyjechali, zostawili ich w spokoju, żeby można było wrócić
do normalności, cokolwiek by to oznaczało.
Otworzył pokój i... zobaczył w nim Clare. Patrzyła na
niego z miną winowajcy, spoglądając znad telefonu.
- Tak, oczywiście - pospiesznie kończyła rozmowę. - Tak,
proszę to sobie potrącić z mojego konta. Podaję numer karty
kredytowej... Tak. Dziękuję. - Podyktowała swoje dane,
pożegnała się i odłożyła słuchawkę. - Nakryłeś mnie -
powiedziała wesoło, wstając. - Musiałam skorzystać z twojego
telefonu, przepraszam, zapomniałam coś zamówić, a dziś
upływa termin. Nie gniewasz się, mam nadzieję?
Poklepała go po policzku i wyszła. Każdy jej ruch
zdradzał, że czuje się winna. Co u licha kombinowała?
Zerknął na biurko i nagle rzuciła mu się w oczy kartka z
nazwą hotelu, numerem rezerwacji i datą. Zapisał je sam, gdy
wczoraj dzwonił do hotelu. Czyżby jego kochana siostrzyczka
telefonowała tam, żeby coś narozrabiać? Wcale by się nie
zdziwił. Westchnął ciężko i przeganiał palcami włosy. Boże,
proszę, niech nie polują na nas i tam. Sam miał już dość, ale
Liv musiała przechodzić istne katusze. Biedna. Mężczyzna,
któremu oddała cztery lata życia, wyrzucił ją; dopiero co
urodziła dziecko, nie doszła jeszcze do siebie, a Missy była
bardzo żywym i męczącym dzieciakiem. Liv potrzebuje teraz
spokoju, ukojenia, poczucia bezpieczeństwa, a nie jakichś
głupich żartów zaplanowanych przez upiorną siostrzyczkę.
Przeklinając się za to, że zostawił na widoku dane, nacisnął
klawisz, powtarzający numer ostatniej rozmowy. „Hotel
Grange" - usłyszał. Wyłączył się od razu i zaklął. Popatrzył na
zegarek. Była piąta. Mogli już, nie urażając nikogo, dać nogę.
Wrócił do Liv i zapukał. Kończyła właśnie pakować
walizeczkę.
-
Wszystko?
-
Spakowałam rzeczy dzieci i swoje. A co z twoimi?
-
Czekają gotowe. Możemy iść.
-
Powinniśmy się pożegnać.
Kiwnął głową ożywiony myślą, że zaraz wymkną się z
tego oblężenia i będą wolni. Byłoby mu jeszcze lżej na duchu,
gdyby nie przyłapał Clare na jakimś krętactwie. Nie
przestrzegł jednak Liv. Miała już i tak dość, a jego siostra
mogła wprawdzie coś narozrabiać, ale nie musiała. Zeszli na
dół i przez pewien czas krążyli wśród gości. Katem oka
spostrzegł, że Janie wymyka się z pokoju. A to co znowu? -
pomyślał z irytacją, ale po chwili uznał, że chyba ma manię
prześladowczą. Kiedy byli już w przedsionku, wyszła do nich
i uśmiechnęła się promiennie.
-
Urywacie się tylko we dwoje?
-
Owszem, tyle że jest nas czworo. Gdzie się podziała
Missy?
-
Szczerze mówiąc, nie wiem. - Wzruszyła ramionami. -
Jakiś czas temu przy całej dzieciarni dyżurowali Andy i
Martin.
-
Pójdę po bagaż - powiedział, zastanawiając się, czy
wyobraźnia płata mu figle, czy też jego siostra rzeczywiście
wyglądała tak, jakby coś przeskrobała.
Istna paranoja! Pobiegł na górę, chwycił torby, wrócił po
rzeczy dzieci, wsadził to wszystko do samochodu i wrócił po
Liv i maluchy. Ledwie znaleźli się za progiem, spadł na nich
deszcz konfetti. Kiedy wreszcie Ben usiadł za kierownicą,
odetchnął z ulgą, ale to uczucie błogiego spokoju miało trwać
jedynie chwilkę, bo gdy tylko ruszył, odezwało się jakieś
pobrzękiwanie.
- Do licha! - mruknął. - Chyba dorwali się do samochodu.
Całą drogę do hotelu przejechali przy akompaniamencie
brzęczenia puszek, przywiązanych do tylnego zderzaka.
Samochody trąbiły, ludzie machali, a on krzywił się i
zirytowany popatrywał raz po raz na zaśmiewającą się Liv.
- Poczekaj no tylko - powiedział rozeźlony, zapominając
o tym, że miał jej nic nie mówić. - Clare dzwoniła do hotelu,
nie wiem po co, a Janie, jak mi się wydaje, grzebała w
naszych bagażach. Możemy mieć niespodzianki.
I rzeczywiście.
- Państwo Warriner? Witamy, witamy... - Recepcjonistka
uśmiechnęła się szeroko. - Zmiana pokoju... tak... oczywiście..
apartament na miodowy miesiąc. Portier zaraz pomoże
państwu wnieść bagaże.
- A niech to - mruknął Ben.
Liv zachichotała i strzepnęła mu konfetti z ramienia.
Jeszcze więcej spadło z włosów.
- To wcale nie jest śmieszne - obruszył się, ale jej śmiech
był zaraźliwy. - Zamorduję tę moją siostrę - wymruczał,
biorąc Kita, i ruszając za portierem. Liv z Missy na rękach
wsiadła razem z nimi do windy.
Ich pokój znajdował się w końcu korytarza. Na drzwiach
wisiała duża srebrna tabliczka z napisem: NOWOŻEŃCY.
Ben westchnął, unikając wzroku Liv. Dusiła się ze śmiechu, a
kiedy weszli do środka i portier zostawił ich samych, nie
próbowała już nawet się opanować.
Pokój tonął we wstążkach i koroneczkach, a przy
ogromnym, pięknie zasłanym łożu stał barek z mrożącym się
szampanem, bombonierką z likierowymi czekoladkami i
kompozycją kwiatową.
- Jak to miło z ich strony - powiedziała, śmiejąc się trochę
histerycznie. - O matko, popatrz, ale przepych.
Bena jednak obchodziły nie tyle dekoracje, co sprzęty.
Zamiast pokoiku obok, z dodatkowymi łóżkami, była alkowa,
w którą wciśnięto dwa dziecinne łóżeczka. Z boku były drzwi
do łazienki. Za całe umeblowanie służyły dwa fotele, niski
stolik, biureczko z krzesłem i schowek na bagaż. Poza tą
tonącą w atłasach i koronkach landarą innego, normalnego
łóżka nie było. Uniósł brew i zerknął na Liv.
- No to kto śpi dzisiaj na podłodze?
Zrobiła kamienną minę, rozejrzała się i popatrzyła mu w
twarz, przysiadając na brzegu łoża.
- Będziemy musieli spać razem. Nic dziwnego, to
przecież nasza noc poślubna. - Zadrżał jej głos i zerknęła na
butelkę. - Wiesz co... Nie musimy już nigdzie jechać ani robić
nic, co by wymagało absolutnej trzeźwości, więc otwórz tego
szampana. Jak się bawić, to się bawić!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Czuła się lekko wstawiona, ale mało ją to obchodziło. W
krytycznych sytuacjach człowiek ma prawo zachowywać się
jak desperat. Opiekunka zjawiła się o siódmej. Mały dawno
już spał. Missy pożywiła się paroma zamówionymi
kanapkami, została wykąpana i wkrótce też zapadła w sen,
pochrapując cicho.
Nawet się nie przebrali. Tylko Ben zmienił sweter na
marynarkę. Nie było potrzeby specjalnie się ubierać na
spokojną, wczesną kolację w hotelowej restauracji. Zjechali na
dół i jeszcze w windzie, przyczesując palcami włosy, Ben
pozbywał się resztek konfetti. Nagle doświadczyła dziwnego
uczucia. To mój mąż, pomyślała ze zdumieniem. To nasza noc
poślubna. O Boże, jakie to wszystkie dziwne.
Restauracja już się zapełniła, ale wskazano im stolik pod
oknem, a zaraz potem skłonił się przed nimi kwartet
smyczkowy i zaczął grać romantyczną melodię. Liv zerknęła
na Bena i dostała napadu śmiechu.
- Wiedziałeś? Pokręcił ponuro głową.
-
Czuję w tym rękę moich drogich siostrzyczek. Niech no
je tylko dorwę. Lepiej, żeby wyjechały, nim wrócimy do
domu.
-
Przesadzasz. Wymyśliły to bardzo sympatycznie. -
Uśmiechnęła się, oswajając się pomału ze spojrzeniami, jakie
rzucano im od stolików. Cztery lata temu nie mogłaby się
pojawić w żadnym publicznym miejscu, by nie zostać
natychmiast rozpoznana. Z powszechnym zainteresowaniem
nauczyła się sobie radzić już jako nastolatka, więc i teraz nie
czuła zbytniego skrępowania.
-
Rozluźnij się - poradziła Benowi.
-
Łatwo ci powiedzieć. - Uśmiechnął się leciutko. - Co
zjesz?
- Sama nie wiem, umieram z głodu. Coś, co bardzo
szybko podadzą.
Spojrzał do karty.
- Może grzyby z nadzieniem czosnkowym?
-
Bardzo seksy - powiedziała i aż się przestraszyła. Czy to
w ogóle możliwe, żeby tak się odezwała? Chyba wlała w
siebie za dużo tego szampana. - Hm... To znaczy chciałam
powiedzieć, że będziemy przez całą noc zionąć czosnkiem.
-
Rozumiem. Grzybki zatem możemy sobie darować. A co
byś powiedziała o duszonych selerach w białym sosie ze
śmietaną?
- Pycha. A czy moglibyśmy też zamówić homara?
Lubisz?
-
Lubię. - Poruszył brwią i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki pojawił się kelner. Przyjął zamówienie
i szybko się oddalił.
-
Zechce pan przejrzeć kartę win. - Inny kelner podsunął
mu ją pod same oczy.
-
Dziękuję, ale nie skorzystamy. Zdaje się, że oboje
wypiliśmy już dość. Prosiłbym jedynie o mrożoną wodę z
cytryną.
Liv wiedziała, że to rozsądne, zwłaszcza w sytuacji, gdy
karmiła piersią, ale jakoś nie miała ochoty zachowywać się
rozsądnie. Tak rozkosznie szumiało jej w głowie... Rano będę
miała potwornego kaca, pomyślała i duszkiem wypiła
szklankę wody. Ben, nic nie mówiąc, nalał jej następną i nim
podano przystawkę, trochę otrzeźwiała.
-
Lepiej? - zapytał delikatnie.
-
Tak, dziękuję. Myślałam już, że urwie mi się film.
- Zauważyłem. Ciężko ci było utrzymać szklankę i trochę
porozlewałaś.
Ciekawe dlaczego? - pomyślała histerycznie. Przecież to
tylko dzień mojego ślubu. Wyszłam za mąż za człowieka,
którego kocham do szaleństwa, a który nawet nie uświadamia
sobie, że jestem kobietą.
Jedzenie było przepyszne. W gruncie rzeczy, poza
idiotycznym wystrojem pokoju dla nowożeńców, hotelowi nie
można było niczego zarzucić, a pokój też pewnie dałoby się
polubić, gdyby zamieszkała tu prawdziwie zakochana para.
-
Co tak milczysz?
-
Myślałam o tym, jaki to ładny hotel. Skrzywił się.
- Ładny, nieładny; lepiej już siedzieć tutaj niż w domu.
Do tej pory chyba bym ich wszystkich pozabijał.
Pokręciła markotnie głową.
-
Oj, Ben... Oni nas po prostu kochają. Kochają nas i cieszą
się, bo myślą, że to naprawdę...
-
To jest naprawdę - ściszył głos. - Może i nie jest to
klasyczna historia miłosna, ale związek małżeński zawarliśmy
naprawdę, i to przed Bogiem. Nie zapominaj o tym. To, co
mówiłem dziś w kościele, płynęło z głębi serca.
Nie sądzę, pomyślała ze smutkiem. Popatrzyła mu w oczy,
aż zapiekły ją łzy, i mrugając, odwróciła wzrok.
- Dziękuję - szepnęła. - Ja też.
Dokończyli kolację i zamówili deser. Kwartet smyczkowy
wstał, muzycy skłonili się przed nimi i odeszli. Ben podniósł
się, podziękował i wydawało jej się, że dyskretnie wręczył coś
jednemu z nich.
- Skończyłaś? - spytał, siadając.
Jest dopiero dziewiąta, pomyślała, czując, że ogarnia ją
lekka panika. Czekało ich jeszcze wiele godzin we wspólnym
pokoju. Nie była do tego psychicznie przygotowana. Nie
miała pojęcia, jak zniesie długą noc, leżąc obok niego i prawie
nie ośmielając się oddychać.
- Powinnam nakarmić Kita, ale potem... Jest tu jakiś barek
z muzyką?
- Owszem. Gra nawet zespół,
- No to może byśmy trochę posłuchali? Zostań tu.
Nakarmię go i zaraz zejdę. Znajdę cię. Gdzie będziesz?
-
Może w tym barze?
-
Dobrze.
Zastała opiekunkę przed telewizorem. Na jej widok
dziewczyna pospiesznie zdjęła nogi ze stoliczka do kawy i
usiadła prosto.
- Mały trochę marudzi - powiedziała. - Miałam
zadzwonić, gdyby się nie uspokoił.
-
Wiem, wiem. Właśnie przyszłam go nakarmić.
-
Może ja to zrobię? Liv uśmiechnęła się.
-
To raczej niemożliwe. Karmię piersią. Dziewczyna
zaczerwieniła się.
-
Och, przepraszam, nie wiedziałam. Mam wyjść?
- Ależ nie. - Nie wiadomo dlaczego jednak jej samej w
obecności młodej dziewczyny zrobiło się wstyd, wyniosła
więc Kita do łazienki i dopiero tam przystawiła go do piersi.
Potem przewinęła go i położyła do łóżeczka. Usnął od
razu. To przez te litry szampana, pomyślała i uśmiechnęła się
do siebie. Missy również spała mocno. Była pewnie bardzo
zmęczona całym dniem zabawy z kuzynkami.
-
OK, mały śpi - powiedziała do opiekunki. - Czy możemy
pobyć na dole jeszcze ze dwie godzinki?
-
Naturalnie. Mam umowę do północy.
- Dziękuję. Proszę dzwonić na komórkę, gdyby działo się
coś nieprzewidzianego.
Zastała Bena w barze, w męskim towarzystwie. Stał
oparty o kontuar, a kiedy się zbliżyła, usłyszała jego śmiech.
Naturalny, swobodny, taki jak dawniej. Przyjemnie go było
znowu słyszeć.
Przedstawił ją swoim znajomym, pożartowali chwilę i z
kawą, tylko we dwoje, odeszli do stolika. Nie chciało im się
rozmawiać, a zespół grał takie melodie, że nogi same
podrywały się do tańca. Kiedy zabrzmiał rock, Ben zerknął na
nią.
- Zatańczymy?
Kiwnęła głową, mając dość bezruchu. Tyle się w życiu
razem natańczyli, że jeden raz więcej nie sprawi różnicy,
pomyślała. Nieprawda. Odczuła tę różnicę natychmiast, gdy
zmienił się rytm i zespół zaczął grać wolną, sentymentalną
melodię. Ben jakby się zawahał, ale wyciągnął do niej ręce.
Cała spięta, pozwoliła się objąć i oparła mu głowę na ramieniu
tuż przy szyi, wyczuwając na czole leciutko drapiący zarost.
Zamknęła oczy, przestała myśleć, przejmować się
czymkolwiek. Obchodziło ją wyłącznie to, co czuła - mocne
ciało Bena, twarde, ocierające się o jej nogi uda. Nagle ktoś
wpadł na nich. Zderzyła się z Benem i raptem uświadomiła
sobie, że jest podniecony. Cofnął się gwałtownie,
wypuszczając ją jak rozżarzone żelazo.
-
Możemy usiąść? Chętnie bym się czegoś napił... - Miała
wrażenie, że w jego głosie zabrzmiał przestrach.
Niesamowite!
-
Naturalnie. - Zaszokowana jego reakcją, zeszła razem z
nim z parkietu. Okazało się, że ich stolik jest zajęty. - Może
uznajmy to za koniec wieczoru - zaproponowała. Nie miała
pewności, ale wydawało jej się, że w jego oczach dostrzegła
napięcie. - Niech nam przyniosą coś do picia do pokoju albo
sami zrobimy sobie herbatę czy kawę.
Zgodził się chętnie i w milczeniu, odsunięci od siebie,
wjechali pustą windą na górę. Swoboda, którą nacechowana
była cała ich dziesięcioletnia znajomość, wyparowała nie
wiadomo gdzie.
-
Zmęczyłam się - wyznała, czując, że z napięcia aż jej się
kurczy żołądek.
-
No, to idź, weź prysznic pierwsza, a ja zrobię sobie
jeszcze drinka i pooglądam telewizję.
Podszedł do barku, wyjął miniaturową buteleczkę whisky,
ze szklaneczką w ręce usiadł tyłem do drzwi łazienki i włączył
pilotem telewizor. Wzruszyła lekko ramionami i poszukała w
walizce nocnej koszuli. Powinna gdzieś być, pamiętała, że ją
wkładała...
-
No, nie!
-
Co?
- Nie ma mojej nocnej koszuli. Jest za to coś... no sama
nie wiem, jak to nazwać, jakaś jedwabna szmatka, właściwie
same dziury. To...
Ben patrzył przez dłuższą chwilę na to coś, co miało raczej
odkrywać niż zakrywać. Potem zamknął oczy i jęknął.
- Wiedziałem! Byłem absolutnie pewny, że Janie zrobiła
nam jakiś numer.
Podszedł do swego nesesera, otworzył go gwałtownym
ruchem i zaklął.
- Wyjęły mi piżamę, a wsadziły... Sama zobacz! Podniósł
do góry koszulkę tak kusą, że Liv aż się zaczerwieniła, i rzucił
ją na łóżko.
-
A to co znowu?!
-
Co? - Liv ściągnęła brwi.
-
Nieważne. - Zaciągnął zamek.
-
Chcę wiedzieć. Westchnął i wyjął słoiczek.
- Czekolada do ciała - powiedziała słabym głosem i
spojrzała na niego z rozpaczą.
-
Wiedziałem, że cię to zdenerwuje. - Ze złością wrzucił
słoik z powrotem. - Niech no je tylko dorwę!
-
To co? Zwymyślasz je? - zapytała łagodnie. - Ben,
słuchaj, gdyby to naprawdę była nasza noc poślubna,
ubralibyśmy się tak, jak sobie wymyśliły. Czekoladowe
mazidło też by się przydało. Nic im nie możesz powiedzieć.
Po prostu sobie zażartowały.
Wyjęła z walizki podkoszulek, zabrała przybory do mycia
i wyszła do łazienki. Dopiero tam puściły jej nerwy i po
policzkach popłynęły łzy wielkie jak groch. Odkręciła krany,
usiadła na brzegu wanny i zaniosła się takim płaczem, że
nieomal uszła z niej dusza. W pewnym momencie usłyszała,
że otwierają się drzwi. Ben podszedł do niej i ujął jej twarz.
-
Liv, przepraszam - szepnął, patrząc w jej zalane łzami
oczy, i przyciągnął ją do siebie. Rozszlochała się znowu.
-
To ja cię przepraszam - wyszeptała drżącym głosem,
sięgając po papier toaletowy, żeby wydmuchać nos. - Jestem
okropna.
-
Jesteś prześliczna. Obmyj twarz i chodź spać.
Umyła się, przebrała i wróciła do pokoju. Ben mrugnął,
dodając jej otuchy, wszedł do łazienki i po paru minutach
pojawił się w samych bokserkach.
-
Z której strony chcesz spać? - spytała cicho, uśmiechając
się niepewnie.
-
Wszystko jedno. Może ty śpij od strony dzieci. Łatwiej ci
będzie dojść do małego, gdyby zapłakał.
Zapalił nocną lampkę w alkowie, położył się, po czym
nachylił się nad Liv i pieszczotliwie pogładził ją po policzku.
- Będzie lepiej, obiecuję ci - powiedział cicho. - Całe to
piekło wynikło tylko z tego, że to jest noc poślubna. Ludzie
mają na jej temat konkretne wyobrażenia, a nasz związek tym
oczekiwaniom po prostu nie jest w stanie sprostać. Wiem, że
nie jestem mężczyzną, z którym pragnęłabyś spędzić tę
szczególną noc, ale nie zawsze można mieć to, co się chce.
Zrozum, czasami trzeba pójść na kompromis. Liv, ja cię nie
okłamałem. Będę z tobą na dobre i na złe dopóki, dopóty ty
będziesz tego chciała.
A właśnie że jesteś tym mężczyzną! - zamierzała krzyknąć
i raptem dotarł do niej głęboki sens jego słów. Czasami trzeba
pójść na kompromis, poprzestać na tym, co zostało nam dane.
Tak, może w ich obecnej sytuacji było to rozsądne
rozwiązanie, ale później... Co się stanie, gdy nie odnajdą już w
tym sensu? Co wtedy? Czy powie jej: „spływaj", jak Oscar,
czy też będą żyli pod jednym dachem, dokuczając sobie
nawzajem i wykłócając się o najdrobniejsze sprawy?
Wszystko, co mówił teraz, było wspaniałe, ale czy szara
codzienność nie zniweczy jego dobrych chęci? Bardzo się
bała, że tak się stanie, a z tych obaw wypływał jej wielki
smutek.
Wyciągnęła rękę i objęła jego kochaną twarz. Pragnęłaby
odnaleźć w sobie odwagę, przyciągnąć go do siebie, scałować
napięcie z ust i czoła.
- Dziękuję ci - wymruczała i pocałowała go leciutko.
Przez sekundę jakby się wahał, lecz zaraz przetoczył się na
bok i odwrócił plecami. Cały środek wielkiego łoża pozostał
wolny.
Kiedy rano wrócili do domu, na podjeździe prawie nie
było miejsca. Ben zaparkował za samochodem ojca, pomógł
Liv przenieść dzieci i wrócił po bagaż.
-
Tylko nie praw im kazań! - poprosiła gorąco przed
wejściem do kuchni. Zrobił zawziętą minę, ale przytaknął
ruchem głowy i otworzył drzwi. Dzieciaki od razu rzuciły się
na niego.
-
Wujek Ben! A gdzie ciocia? Gdzie Missy? Całuska!
Całuska! Wujek, weź mnie na barana...
Ze śmiechem uściskał całą czeredę. Liv weszła zaraz za
nim i pierwsze, co rzuciło jej się w oczy, to trzymające się z
boku siostry Bena. Obie miały nietęgie miny.
-
Wybaczyliście nam? - odezwała się Clare. Ben obrzucił
je sarkastycznym spojrzeniem i roześmiał się niewesoło.
-
Powiedzmy. Pokój był wyposażony nieco ponad normę, a
o bagażach już lepiej nie wspominać.
-
A kwartet smyczkowy? Podobał wam się? - dopytywała
się Janie.
-
Był świetny - powiedziała z entuzjazmem Liv. - Miło
było posłuchać pięknej muzyki. Dziękuję.
Clare troszeczkę się uspokoiła.
-
Chwała Bogu! Myślałam, że czeka nas lincz.
-
Jeśli chodzi o mnie, specjalnie się nie pomyliłyście, ale
moja żona ma dużo więcej wyrozumiałości. Tak zajadle was
broniła...
-
Wielkie dzięki! - Janie uśmiechnęła się do Liv z
wdzięcznością. - Chcę wam też powiedzieć, że zrobiłyśmy
tutaj, co się dało, żeby oszczędzić ci roboty. Przeniosłyśmy
wszystkie twoje ciuchy do pokoju Bena. Wiesz, braciszku, że
masz ponad dwadzieścia garniturów? Po co ci do licha aż
tyle?
Liv i Ben wymienili spojrzenia.
-
Wszystkich - kontynuowała Clare, patrząc na Liv - i tak
nie nosi. Połowa dawno wyszła z mody. Musisz przejrzeć jego
garderobę i pozbyć się wszystkiego, co już nie pasuje albo jest
niemodne. Niedaleko stąd widziałam taki sklepik z używaną
odzieżą, mogłabyś...
-
Znam ten sklep, sprzedałam w nim masę ciuchów -
odpowiedziała słabym głosem. - Ale pomyślę. Dziękuję.
-
Cała przyjemność po naszej stronie. Kawy?
-
A to się rządzą! - mruknął pod nosem, a głośniej
powiedział: - Bardzo chętnie. Dzięki.
-
Mam nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzało, jeśli
zostaniemy do jutra - szczebiotała pani Warriner. - To tak miło
móc się znowu zobaczyć z córeńką, a wczoraj nie było jak
spokojnie porozmawiać. Nie pogniewacie się, prawda? Ben?
Liv? Z Glenem i Margaret też nie widzieliśmy się całe wieki.
- Wszyscy zatem zostajecie? - W oczach Bena Liv
dostrzegła panikę.
Przytaknęli chórkiem.
- Byłoby przyjemnie, jeśli nie masz nic przeciwko temu -
odparł ojciec. - Wiem, że to wasz miodowy miesiąc itd., itp.,
ale wy młodzi nie przywiązujecie teraz do tego aż takiej wagi,
a tak rzadko mamy okazję pobyć razem. Aha, byłbym
zapomniał... Na święta przyjeżdżacie do nas. Zgadzacie się?
Będzie ścisk, ale co użyjemy, to nasze.
Liv zerknęła tylko na Bena. Zrozumiał i pokręcił głową.
- Wybacz, tato. Boże Narodzenie spędzamy w domu,
tylko we czworo. Liv jak na jeden rok ma dosyć przeżyć. Musi
wypocząć.
- Na kolację zamawiamy coś gotowego - zarządziła Clare.
- Dla szesnastu osób nie da się nic upitrasić na chybcika.
To jest nas aż szesnaścioro? - pomyślała w panice Liv. Nic
dziwnego, że w kuchni nie było się gdzie ruszyć.
Dzień przebiegł w gruncie rzeczy bardzo sympatycznie.
Liv drażniło jedynie zachowanie Bena, A to ją objął, a to
położył rękę na jej ramieniu, a to, przechodząc, pocałował w
czoło. Były to wszystko gesty na pokaz, inscenizowana
czułość, mająca zwieść obie rodziny, ale Liv z trudem to
znosiła. Nie miała czym zająć rąk ani myśli, gdyż nikt nie
pozwolił jej nawet ruszyć palcem.
Na lunch zjedli na tekturowych talerzykach to, co zostało
z weselnego tortu. Kolacja natomiast była bardziej wystawna.
Na stole postawiono wino i ogromny półmisek z daniem
zamówionym w chińskiej restauracji. Było dużo śmiechu,
dzieci ganiały się wokół biesiadujących dorosłych i
zapanowała ogólna wrzawa. Liv znowu nie pozwolono nic
robić, więc skazana na bezczynność, raz po raz sięgała po
wino. Przynajmniej Kit będzie spał jak suseł, pomyślała, gdy
zaszumiało jej w głowie.
A potem, kiedy już sprzątnęli ze stołu i przegadali pół
nocy, musieli z Benem powiedzieć gościom dobranoc, pójść
do jego pokoju i przespać się jeszcze raz we wspólnym łóżku.
-
Jak chcesz, to przeniosę się do gabinetu na kanapę -
zaproponował Ben.
-
Nogi ci będą wystawać... Jest też łóżko w pokoiku dzieci.
Może ja...
-
Jest, tylko że Janie położyła na nim na waleta Adama i
Martina. - Westchnął i niecierpliwie przeczesał ręką włosy. -
Prawdę mówiąc, Liv, w całym domu nie uświadczysz
wolnego miejsca i jeśli w ogóle chcesz gdzieś dziś pospać, to
musisz położyć się ze mną.
Był taki zmartwiony, że chciało jej się płakać. Podeszła do
niego, objęła go i uściskała.
- Miałam już gorsze propozycje - powiedziała cicho.
Roześmiał się i przytulił ją do siebie.
- Dobra z ciebie dziewczyna. To tylko jedna noc. Przykro
mi, że moja rodzinka tak się tu szarogęsi.
Popatrzyła mu w twarz.
- Bardzo cię proszę, tylko nie zgódź się na wyjazd na
święta. Chyba nie zniosłabym już takiego udawania.
Pokiwał głową.
- Ja też. Nie bój się. Żeby nie wiem co, spędzimy Boże
Narodzenie spokojnie w domu.
Wzięła prysznic, przebrała się w łazience i wróciła do
pokoju w koszuli, która z całą pewnością nie zyskałaby
aprobaty sióstr
Bena. Zakrywała ją całą od szyi aż po kostki i miała
rękawy za łokcie. Liv wyglądała jak chodzący wzór
dziewiczej skromności. Ben spojrzał na nią, zaśmiał się
serdecznie, poszedł do łazienki i wrócił w piżamie.
-
Co takiego? Nie jesteś w koszulce?
-
Nie, maleńka. Nie chciałem cię straszyć.
Maleńka! Chciała krzyknąć: Jaka tam maleńka! Jestem
kobietą! W milczeniu położyła się, odwróciła do niego
plecami, mruknęła dobranoc i odczekała, aż jego oddech
wyrówna się i pogłębi. Dopiero wtedy była w stanie rozluźnić
się.
- Liv...
Poruszyła się niezdarnie, nie chcąc się budzić. Było jej tak
dobrze...
- Liv, Kit płacze.
Uniosła rękę i stuknęła nią o pierś Bena. Ocknęła się
natychmiast i powoli wróciła do rzeczywistości,
uzmysławiając sobie, że leży wtulona w niego, z nogą
przerzuconą przez jego uda. Spróbowała się odsunąć, ale
przygniatał sobą jej koszulę.
- Hej, odsuń się, przygniotłeś mi koszulę - szepnęła.
Przetoczył się na bok, puszczając ją niechętnie. Weszła do
pokoiku dzieci i wyjęła płaczące maleństwo. Mogła nakarmić
Kita albo na dole, albo w łóżku przy Benie, ale to, że obudziła
się w jego objęciach, tak ją rozstroiło, że wolała przez chwilę
unikać jego obecności. Poszła do kuchni, ale on tam już był.
Nastawiał wodę w czajniku.
- Nie musisz być taki cholernie aktywny - burknęła, lecz
tylko się uśmiechnął.
- Nie muszę, ale chcę. Strasznie mi się zachciało pić. Nie
przejmuj się mną. Karm małego, póki wszyscy się nie obudzą
i nie zrobi się tu piekiełko.
Stłumiła śmiech i rozpięła przód koszuli. Za moment Kit
ucichł.
- Proszę. - Ben postawił przed nią kubek herbaty, usiadł i
ziewnął szeroko.
- Zmęczony jesteś? Roześmiał się.
- Moją rodzinką - owszem. Lepiej, żeby jutro pojechali,
bo inaczej będę się musiał zwolnić z pracy. - Odchylił głowę,
zamknął oczy i westchnął. - A ty? Jak się czujesz? Wszystko
w porządku?
Nie umiałaby odpowiedzieć. Teraz, gdy siedziała w
półmroku, w cichej kuchni, gdy wszyscy prócz nich dwojga
spali, wszystko było w porządku. Jak jednak będzie, kiedy
goście się rozjadą i życie zacznie się toczyć normalnym
rytmem? Tego nie potrafiła przewidzieć.
- Jakoś to przeżyję - odpowiedziała szczerze. - Tylko
potem muszę mieć dzień czy dwa spokoju.
Fuknął poirytowany.
- Obojgu przydałby nam się odpoczynek. Ale nic z tego.
Ty masz na głowie dzieci, a mnie czeka codzienny kołowrót,
dojazdy samochodem i koleją, masa rozmaitych spraw,
przedświąteczne piekło zakupów i stanie w korkach. Dużo
bym dał za miesiąc na Azorach bez telefonu komórkowego.
Co o tym myślisz, kochanie?
Zachichotała, a on zerknął na nią z uśmiechem.
- No, ładnie. A już myślałem, że straciłaś poczucie
humoru. Pokręciła głową.
- Nie, Ben, nie obawiaj się. Jestem po prostu zmęczona i
skołowana. Wrócę do siebie, zobaczysz. Wszyscy wrócimy.
Podniosła Kita, żeby mu się odbiło, przewinęła go i
zaniosła do łóżeczka, a kiedy wróciła do sypialni, Ben leżał na
łóżku, zasłaniając ramieniem oczy. Zamknęła drzwi i położyła
się obok niego, odwracając się plecami. Wolała nie ryzykować
powtórzenia pozycji sprzed półgodziny. Jednakże jej ciało
okazało się nieposłuszne i dobrze wiedziało, czego chce.
Kiedy obudziła się rano, leżała oczywiście w ramionach Bena.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Pomógł jej przenieść rzeczy z powrotem i znowu miała
łóżko wyłącznie dla siebie. Trochę to śmieszne, ale wcale nie
było jej wygodniej, tyle że przynajmniej nie musiała mieć się
wiecznie na baczności.
Pani Greer wyjaśnili, że w szafach Bena brakuje miejsca
na więcej ubrań, a mały ciągle się budzi, więc będzie lepiej,
jeśli Liv pozostanie w swoim dotychczasowym pokoju, skąd
miała bliżej do Kita...
- Skoro tak uważacie - podsumowała gospodyni tonem, z
którego wynikało jasno, że te argumenty zupełnie nie trafiają
jej do przekonania.
Nieważne. Podejrzliwość pani Greer była najmniejszym
problemem nękającym Liv. Największy zaś stanowiły
pieniądze. Z tego, co dostała za oddane do sklepu ciuchy, nie
dałoby się zaspokoić potrzeb dzieci. Missy urosły stopy,
potrzebowała też nowej kurteczki, wyrastała błyskawicznie z
rajstopek i spodni. A Kit, naturalnie, też rósł jak na drożdżach
i musiał donaszać różowiutkie ciuszki z okresu niemowlęctwa
siostry. Nie było w tym nic złego, ale wyglądał w nich jak
dziewczynka.
Poratowała ją Kate.
- Mam masę chłopięcych rzeczy - powiedziała któregoś
dnia. - Wpadnij, przejrzyj wszystko, może coś ci się przyda.
-
Przecież możesz urodzić jeszcze jedno dziecko... Kate
roześmiała się.
-
Nie sądzę. Wieczorami padam na twarz i zasypiam jak
kamień, więc nie wiem, kiedy miałabym zajść w ciążę, a poza
tym Andy by się nie zgodził. Chodź, przejrzymy to teraz.
Załadowały dzieciaki do wózków i ruszyły w drogę. W
domu Kate wyciągnęła całe paki ciuszków i patrząc na
niektóre z nich, zaczęła się rozczulać i wspominać. Sterta
ubranek rosła i rosła, aż na koniec prawie się posprzeczały, bo
Liv uparła się, że za wszystko zapłaci.
- Nie - zaprotestowała stanowczo jej przyjaciółka. - Weź
je albo pożycz, skoro jesteś taka uparta, ale o żadnych
pieniądzach nie ma mowy. Nie bądź śmieszna, naprawdę.
Większość i tak dostałam w prezencie.
W końcu Liv dała się przekonać.
-
No dobrze. Pożyczam, a jeśli jednak zajdziesz w ciążę, to
wszystko ci zwrócę i nie będę miała wyrzutów sumienia.
-
Chyba że tobie przytrafi się następne dziecko - rzuciła ze
śmiechem Kate. - Bo chyba chcesz mieć z Benem dziecko? Ja
na twoim miejscu bym chciała. Bo że on tego pragnie, to
pewne. Mężczyzna zawsze myśli o dziedzicu. Ben nie ma
braci, więc tym bardziej musi mu zależeć na przedłużeniu
rodu.
Liv nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Do tej pory w
ogóle się nad tym nie zastanawiała. Jasne, wiedziała, że Ben
pragnąłby mieć dziecko, tyle że nie z nią. Nie ze swą
wieloletnią przyjaciółką, która z pięknej dziewczyny
zamieniła się w tłustą babę i nie potrafiła nawet poradzić sobie
z prowadzeniem domu.
Zaniosła ciuszki do domu i włączyła pralkę, żeby je
odświeżyć. Zmieniła Kitowi pieluszkę i położyła go na
dywaniku w kuchni. Postanowiła też spróbować posadzić
Missy na nocniku.
- No jak, maleńka? Zobaczymy, czy potrafisz zrobić
siusiu do nocnika?
Missy kiwnęła główką, ściągnęła suchą pieluszkę i
zaplątując się w niej, rozradowana siadła gołą pupą na
chodnik.
- Spadło mi - powiedziała wesoło. - Nocnik! Daj!
Liv wbiegła na piętro, przyniosła nocnik, posadziła na nim
małą i wręczyła jej soczek. Metoda okazała się skuteczna.
Chwilę później Missy wstała i z dumą pokazała mamie efekt.
-
Missy umie - pochwaliła się, a Liv uściskała ją mocno i
ucałowała.
-
Założymy pieluszkę - zaproponowała, ale mała nie była
tym w najmniejszym stopniu zainteresowana. Liv zostawiła ją
więc pod opieką pani Greer i wyskoczyła do supermarketu po
cieńsze pampersy na okres przejściowy. Kupiła pieluszki i
łososia w cieście na kolację.
Trzeba będzie poprosić Bena o forsę, pomyślała w drodze
do domu i ogarnęły ją znów wyrzuty sumienia. Zbyt dużo
wydawała, nie umiała żyć oszczędnie. Czy naprawdę była w
porządku, oczekując od Bena, że będzie wydawał na nich
majątek, nie dostając niczego w zamian? Gdyby była jego
prawdziwą żoną, to co innego. Wracałby do domu wieczorem,
kochaliby się... Czułaby się wtedy przynajmniej potrzebna.
Tymczasem wracał do bałaganu, zjadał byle co albo coś
gotowego i najczęściej bardzo drogiego, jak na przykład ten
oto łosoś, szedł spać sam, a rano, nim zdążyła się pozbierać,
już go nie było.
Co za wspaniałe życie! Nic dziwnego, że Oscar miał jej
dość.
Westchnęła ciężko, wyjęła zakupy z samochodu i weszła
do domu. Pani Greer powitała ją marsową miną, a Missy
potokami łez. Liv wzięła córeczkę na ręce, czule przytuliła i
zrezygnowana popatrzyła na plamę na dywanie.
-
Kochana moja, to nieważne. To tylko małe siusiu.
-
Nie siusiu - zaszlochała mała, a pani Greer wzruszyła
ramionami.
O Boże! Tego jeszcze tylko brakowało, żeby zniszczyli
Benowi wszystkie dywany.
- Mam dla ciebie śliczne majteczki. Założymy?
Missy markotnie pokiwała główką. Była zmęczona, więc
Liv położyła ją spać, a obok niej Kita, który na szczęście już
po chwili również zapadł w drzemkę.
Kiedy dzieci spały, Liv sprzątnęła kuchnię, umyła podłogę
i zaczęła przygotowywać kolację. Łosoś w cieście był gotowy,
ale trzeba było jeszcze obrać ziemniaki i zrobić surówkę. Nim
się obejrzała, dzieciaki się obudziły, w dodatku Ben wrócił do
domu wcześniej niż zwykle. Missy biegała właśnie z gołą
pupą, gdyż przed chwilą wstała z nocnika, a podłoga była
dosłownie zasłana zabawkami.
- Cześć - powiedział, wchodząc do kuchni z Missy na
rękach. Raptem rozległ się cichy plusk. Ben stanął jak wryty i
z kamiennym spokojem spojrzał na swoje buty. - Nauka
siadania na nocnik?
Liv opuściła głowę.
-
Moja wina. Pomyślałam, że czas już zacząć. Przepraszam
cię. Miałam to właśnie sprzątnąć... Pobrudziłeś sobie całą
nogawkę.
-
Zauważyłem - odparł lakonicznie. - Nieważne, i tak
miałem oddać ten garnitur do pralni. Choroba, skarpetkę też
mam mokrą.
Wytarła podłogę, przez cały czas wyzywając się w duchu
od idiotek. Powinna posprzątać wcześniej. Ben miał
wystarczająco dużo spraw na głowie, żeby jeszcze nękać go
takimi drobiazgami i demolować jego dom.
- Missy miała też nieprzyjemną przygodę w holu...
-
Pierwsze koty za płoty - powiedział łagodnie, postawił
Missy na podłodze, nachylił się i pocałował małą w policzek. -
Żyjesz?
-
Przepraszam cię za ten bałagan. Są takie dni, że już
naprawdę...
Zaśmiał się niewesoło.
-
Dzięki, że mi to mówisz... Moja sekretarka właśnie
wręczyła mi wymówienie. Kończy pracę zaraz po Nowym
Roku. Jej mężowi zaproponowano dobrze płatną robotę w
Leeds. Wyjeżdżają. - Westchnął ciężko. - A ty na sekretarkę
raczej się nie nadajesz, co?
-
Przykro mi.
-
Przyjmę kogoś nowego... Mógłbym podkraść sekretarkę
szefowi zespołu. Pracowita jak stu Japończyków... Szczęśliwy
to on nie będzie, ale na pewno z tego powodu nie umrze. -
Wyciągnął rękę i wziął kawałek marchewki z garnuszka.
-
Co na kolację?
-
Łosoś w cieście.
-
Ho, ho! Ale zaryzykowałaś!
- Kupiłam w garmażerii, trzeba tylko podgrzać. Ben
roześmiał się.
- Jesteś za uczciwa. Ktoś inny wyrzuciłby opakowanie i
oczekiwał pochwał za swój niezwykły kunszt kulinarny.
Zrobiła herbatę i nakarmiła dzieci, a Ben w tym czasie
przebrał się i załatwił parę telefonów. Potem szybciutko
wniosła Kita i Missy na górę, błyskawicznie wykąpała oboje i
położyła spać, żeby móc jak najszybciej zająć się posiłkiem.
Ciasto co prawda trochę za bardzo się spiekło, ale
przynajmniej ryba była bardzo smaczna. Liv odetchnęła z ulgą
i od razu poprawił jej się humor.
- Pyszne - pochwalił, podając jej kieliszek wina. - Odpręż
się trochę. Miałaś, zdaje się, ciężki dzień.
- A ty to nie?
- Można się przyzwyczaić. A tobie odpowiada rola
mamusi? Czy też doprowadza cię do szału?
Pomyślała o tym, o czym mówiła Kate - że Ben chciałby
mieć dziecko - i pokręciła głową.
- Nie jest aż tak źle. W gruncie rzeczy lubię zajmować się
dziećmi, tyle że jak się chce zrobić wszystko porządnie, to nie
ma kiedy usiąść.
- Co ty powiesz. - Uśmiechnął się. Zrobiła przesadnie
rozżaloną minę.
- Wszystkie normalne kobiety jakoś sobie radzą z
prowadzeniem domu.
- Nie wszystkie, mnóstwo ma z tym problem.
Kate nie ma, pomyślała prędko. Ale to nic dziwnego, bo
zawsze była znakomicie zorganizowana. Bawiła się
kieliszkiem i zastanawiała się, jak podjąć temat dziecka. W
końcu, jak to ona, zapytała prosto z mostu:
- Chciałbyś mieć dziecko?
Odstawił kieliszek i popatrzył na nią przeciągle, ale jak
zwykle nie potrafiła odgadnąć jego myśli.
- Słucham?!
- Pytałam, czy chciałbyś mieć dziecko? Rozmawiałam
dziś o tym z Kate. Stwierdziła, że każdy mężczyzna myśli o
przedłużeniu rodu i że tobie, ponieważ nie masz braci, musi na
tym szczególnie zależeć. Po prostu jestem ciekawa.
- O czym ty mówisz, Liv?
Wzruszyła ramionami.
-
Wiem, że nasz związek nie ma takiego charakteru, to dla
mnie jasne, ale jeśli chcesz dziecka... no, są przecież inne
sposoby... sztuczne zapłodnienie i co tam jeszcze... Gdybyś
chciał...
-
Nie sądzę. Nie sądzę, żeby zależało mi na dziecku aż do
tego stopnia. Poza tym... dwójka ci chyba wystarczy.
-
Ojej - żachnęła się - to była tylko taka luźna myśl.
Wyobraziłam sobie, że gdyby jedno z dzieci było twoje, to
łatwiej by ci było znieść cały ten zamęt, jaki panuje w domu.
-
Tak się składa, że bardzo polubiłem zamęt. Dzięki niemu
nie czuję się już tak przerażająco samotny, a moje życie
przestało być nudne. Ale kolejne dziecko? Nie, Liv. Nie na
takich zasadach.
Głośno zaczerpnęła powietrza.
-
Możemy zawsze załatwić tę sprawę w zwykły sposób.
Odpowiedź była łagodna, lecz stanowcza.
-
Nie, Liv. Nie bez miłości. Tak nie wolno. Przełknęła
ślinę i odwróciła wzrok.
-
To też była tylko taka luźna myśl - odpowiedziała
niepewnie. - Podam deser.
-
Dziękuję, ale nic już w siebie nie wcisnę. Najadłem się.
Mam jeszcze robotę, chyba wrócę do biura.
W ciągu paru minut zebrał się i wyszedł. Otoczyła ją
trudna do zniesienia cisza.
- To tylko luźna myśl - szepnęła i zaczęła pedantycznie
sprzątać po kolacji. Robiła to machinalnie, myśląc o czymś
zupełnie innym. Łzy spływały jej po policzkach i spadały na
ręce.
- Ach, ty oślico! - mruknęła ze złością, energicznie
ocierając oczy. - Przecież wiedziałaś, co ci odpowie. Musiałaś
wszystko popsuć? A układało się już tak dobrze.
Do dziewiątej zmywała i sprzątała, a potem wykończona
padła jak kłoda na łóżko. Dopiero kiedy po północy usłyszała,
że Ben wrócił, uspokoiła się trochę. Przynajmniej nie czuła się
już tak straszliwie samotna. Przysięgła sobie, że nie będzie
stwarzać dodatkowych problemów. Jej obowiązkiem jest
zapewnienie Benowi spokojnego życia i stworzenie ciepłego,
normalnego domu.
Zajrzała do sklepiku z używaną odzieżą i właścicielka
wręczyła jej kolejny czek.
- Rzeczy sprzedają się naprawdę dobrze - powiedziała.
- Świetnie. Muszę kupić córeczce nowy płaszczyk... U
pani zdaje się nie ma takich małych ubrań?
- Niestety, ale niedaleko jest sklep z dziecięcą używaną
odzieżą. Trochę trudno go znaleźć, ale pokażę pani drogę.
Sklepik pełen był prześlicznych ubranek. Kupiła Missy
paltko, kapelusik, kilka par spodni oraz piżamki. Do domu
wróciła w świetnym nastroju. W porównaniu z tym, co trzeba
by wydać na nowe rzeczy, zaoszczędziła masę pieniędzy. Nie
musiała prosić Bena o pomoc i bardzo ją to ucieszyło. Kiedy
jednak później pokazała mu swoje nabytki, dobry nastrój od
razu prysł.
-
Kupiłbym jej te wszystkie rzeczy - powiedział z tłumioną
irytacją.
-
To moje dzieci, Ben. Z jakiej racji miałbyś je
utrzymywać?
-
Bo jesteś moją żoną.
-
Wyłącznie na papierze.
Spojrzał na nią, westchnął i nerwowo przeczesał włosy.
-
Boże, daj mi siły. Myślałem, że tę kwestię już
przedyskutowaliśmy.
-
Owszem. A ja myślałam, że zrozumiałeś moją potrzebę
niezależności.
-
Niezależ... Do czorta, Liv! Jesteśmy małżeństwem. Nie
musisz być niezależna finansowo.
-
A właśnie, że muszę! Małżeństwo nic do tego nie ma. To
moje dzieci i sama muszę je zabezpieczyć finansowo.
-
Ja też je kocham - powiedział łagodnie. - Z największą
radością bym je adoptował. To, że nie jestem ich ojcem
biologicznym, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Nie życzę
sobie, żeby chodziły w jakichś gałganach tylko dlatego, że ich
mamusia jest uparta jak osioł... - Odwrócił się, oddychając
szybko. - Przepraszam, uniosłem się. Jest mi przykro, że nie
chcesz przyjąć ode mnie pomocy. Pragnę dać wam poczucie
bezpieczeństwa, dach. nad głową, jedzenie, ubranie - w
zamian za ciepło, które wniosłaś w moje życie. Ale ty mi na to
nie pozwolisz, prawda? Odtrącasz mnie, a to boli.
Z trudem powstrzymała łzy. A więc tak to postrzegał?
-
Ben... nie chodzi o to, że cię odtrącam, naprawdę, ale
czuję się po prostu jak pasożyt.
-
Nie pleć. - Przygarnął ją do siebie. - Oj, Liv, Liv...
Przecież nie robię ci żadnej łaski. Mam wyrzuty sumienia, że
nakłoniłem cię do tego małżeństwa. Zrobiłem to z egoizmu,
wierz mi. Pozwól, bym przynajmniej zrobił czasami coś dla
dzieci. Będę się czuł mniej winny.
-
Ty wciąż coś dla nich robisz - wybąkała z twarzą wtuloną
w jego ramię. - Dajesz im dom i miłość. Tego nie da się kupić
za pieniądze. - Wyprostowała się i niechętnie wysunęła się z
objęć Bena. - Ale ja muszę być niezależna, muszę. Nawykłam
do tego... Przyzwyczaiłam się, że zawsze mam własne
pieniądze. Nienawidzę o nie prosić i zastanawiać się podczas
każdych zakupów, czy nie będziesz zły, bo za dużo wydałam.
Jestem trochę rozrzutna...
-
No to bądź! Liv, mnie to nie obchodzi!
-
Ale mnie obchodzi. Nawet bardzo. Muszę sama zarobić
na utrzymanie. - Popatrzyła na swoje ręce. - Jak już
wspomniałam, chciałabym wrócić do zawodu modelki, na
razie w niewielkim zakresie.
Milczał przez chwilę, po czym westchnął.
-
To twoja sprawa, naturalnie, ale czy rzeczywiście
tęsknisz do tamtego życia?
-
Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - To jest coś, co
umiałam, do czego się przyzwyczaiłam. Zarabiałam niezłe
pieniądze. Co w tym złego?
Nie odpowiedział. Zrobił sobie kawę, zaniósł do gabinetu i
energicznie zamknął za sobą drzwi.
Następnego dnia wsiadła do pociągu, a dalszą podróż,
ponieważ taksówki były drogie, przebyła metrem. Padał
deszcz, zmokły jej włosy, dlatego też, zanim pchnęła drzwi
agencji, nerwowo poprawiła fryzurę. Uśmiechnęła się
niepewnie do dziewczyny obsługującej recepcję. Ta spojrzała
na nią bez wyrazu.
- Czym mogę służyć? Liv zamrugała gwałtownie.
-
Nazywam się Liv Kensington - przedstawiła się z
oczywistych przyczyn panieńskim nazwiskiem, ale nie zrobiło
to żadnego wrażenia na recepcjonistce. Dziewczyna była
widocznie za młoda, by pamiętać czasy świetności Liv. -
Chciałam się widzieć z Davidem.
-
Nie wiem, czy zechce się z panią spotkać bez
wcześniejszego umówienia. Na ogół uzgadnia się termin z
sekretarką...
-
Tak, z Wendy, ale...
-
Wendy już tu nie pracuje. Nowa ma na imię Clara. Czy
mam ją poprosić?
-
Nie, nie. Wejdę na górę.
-
Przepraszam, ale nie można...
-
Ja mogę - zapewniła, podchodząc do windy. Była pewna,
ze David zechce się z nią zobaczyć.
Spotkali się, owszem, ale musiała czekać pół godziny na
korytarzu.
- Przepraszam cię, moja droga. Właśnie przeprowadzam
wywiady z nowymi. Istne piekło. Ale, co u ciebie? Podobno
wyszłaś za mąż. Opowiadaj.
Ofuknął zdumioną sekretarkę, kazał jej zrobić kawę i
zaprosił Liv do swego gabinetu.
-
Szczerze mówiąc, Davidzie, przyjechałam zapytać cię o
możliwość powrotu do zawodu.
-
Słucham?! - podniósł głos. - Nie rozumiem.
-
No wiesz, zależałoby mi na powrocie do pracy -
wyjaśniła niecierpliwie. - Nie na tak intensywnej jak kiedyś,
oczywiście. Może załatwiłbyś mi udział w jakichś
reklamówkach...
Popatrzył na nią jak na ducha.
- Ależ, Liv, kochanie, nikt cię już nie zechce oglądać.
Jesteś przeszłością. Było, minęło, koniec. Na zbyt długo
znikłaś z horyzontu, jesteś twarzą z ubiegłego sezonu, a
właściwie, że pozwolę sobie na brutalną szczerość, z minionej
epoki. Tak to już jest w naszej branży. A co do figury, no cóż,
dzieci nieszczególnie ci się przysłużyły. Ile ma mały?
- Dziesięć tygodni. Przyjrzał się jej krytycznie.
- Szczerze ci powiem, moja miła. Trzeba by zrzucić
trochę sadełka, a i wtedy... no, nie wiem. W pokazach już nie
będziesz uczestniczyć, to jasne, ale zawsze pozostają katalogi.
Mogłabyś spróbować. Wiem, że poszukują modelek o
obfitszych kształtach, lecz i tak musiałabyś ostro nad sobą
popracować. Chyba że chcesz wejść na rynek pornografii.
- Co takiego?
Uśmiechnął się przepraszająco.
- Przykro mi, ale taka jest brutalna prawda.
Sekretarka wniosła kawę, lecz Liv miała już dość tej
rozmowy. Wystarczy tego dobrego.
- Dziękuję, Davidzie. Na mnie już czas - powiedziała,
próbując zachować resztki godności. - Do widzenia.
- Wszystkiego dobrego! - zawołał za nią. - Dzieci to
skarb.
Minęła dziewczynę w recepcji i dopiero wtedy pozwoliła
sobie na łzy. Szła chodnikiem, prawie nic nie widząc, nie
zauważając spojrzeń przechodniów. Chodziła tak przez kilka
godzin, aż w końcu dotarło do niej, że jest ciemno i że się
zgubiła. Dopiero taksówkarz powiedział jej, że dotarła do
Camden.
Od miejsca, z którego wyruszyła, dzieliło ją kilka
kilometrów. Taksówką podjechała na dworzec, a stamtąd
zatłoczonym pociągiem wróciła do domu. Ben dosłownie
szalał ze zdenerwowania.
-
Gdzieś ty się u licha podziewała? Pani Greer musiała
pójść do domu, zatelefonowała do mnie do pracy. Kit
wrzeszczał i wrzeszczał, podałem mu butelkę, ale nie chciał
jeść. Missy płacze. Liv, co się stało? Dokąd pojechałaś?
-
Zobaczyć się z Davidem - odpowiedziała bezbarwnym
tonem. - W sprawie pracy.
-
I co?
Przemogła ucisk w gardle.
- Powiedział... powiedział, że jestem skończona jako
modelka. Zaproponował zdjęcia do katalogów reklamowych. -
Nie była w stanie nawet napomknąć o jeszcze jednej sugestii
swego byłego szefa.
Ben westchnął i przygarnął ją do siebie.
-
Oj, Liv, Liv, tak mi przykro - powiedział łagodnie i tego
już było za wiele. Po brutalnie szczerej rozmowie z Davidem i
wielogodzinnym błądzeniu ulicami, w objęciach Bena
zupełnie się rozkleiła. Płakała i płakała, aż w końcu otarła łzy i
umknęła do kuchni.
-
A to świnia! - krzyknęła ze złością. - Nie musiał być aż
tak brutalnie szczery. Ja i katalogi! Coś takiego!
Cisnęła czajnik na kuchenkę, rozpryskując wokół wodę,
usiadła i ściągnęła pantofle. Miała otartą skórę stóp, krew na
pięcie poplamiła rajstopy. Była wykończona.
- Nie poszłabyś się wykąpać? Rozgrzejesz się,
odpoczniesz... No, czemu nie idziesz? - ponaglił ją spokojnie.
Bo nie chcę na siebie patrzeć, pomyślała, ale gorąca kąpiel
wydała jej się naprawdę czymś kuszącym.
-
Gdzie są dzieci?
-
Leżą już w łóżeczkach. Idź, mamy przed sobą cały
wieczór. Nie spiesz się.
Podziękowała mu i z wysiłkiem powlokła się na piętro.
Napuściła wody do wanny, dolewając mnóstwo płynu do
kąpieli, żeby tylko nie musieć się oglądać. Dość już na dziś
tych upokorzeń!
- Modelka o obfitszych kształtach. Dobre sobie! -
prychnęła z najwyższą niechęcią, zanurzając się po szyję. -
Pomyślałby kto, że mam czterdzieści pięć lat i noszę stanik
numer sześć. Osioł!
Wiedziała jednak, że David nie kłamał. W tym zawodzie
miały szansę wyłącznie chude dziewczyny, chyba że chodziło
o „rozbierane" zdjęcia. Owszem, też mogły być piękne, ale to
nie dla niej. Była przecież matką. Była żoną. Co prawda tylko
formalnie, ale jednak. Nie mogłaby zrobić tego Benowi ani
dzieciom, nie mówiąc już o tym, że sama czułaby się w takiej
roli wyjątkowo źle.
Usłyszała pukanie.
- Jest herbata... Co z nią zrobić?
Spojrzała na grubą warstwę piany skrywającą ją aż po
brodę. Zresztą, gdyby nawet było coś widać, to co z tego? Ben
ani jej nie pragnął, ani mu się nie podobała.
- Daj ją tutaj.
Spostrzegła, że gdy zobaczył pianę, wyraźnie się rozluźnił.
- Proszę. Już ci lepiej? Kiwnęła głową.
-
Trochę. Jeszcze nie całkiem wróciłam do siebie, ale
powoli mija mi złość. Przepraszam, że się przeze mnie
zdenerwowałeś. Powinnam była zadzwonić...
-
Nieważne. Z samego rana załatwię ci komórkę. I na
miłość boską, przestań się katować tą swoją potrzebą
niezależności. Będzie czas o tym pomyśleć, a póki co jesteś
potrzebna dzieciom w domu i one też są ci potrzebne. Daj
sobie trochę czasu i wyluzuj się.
Postawił herbatę na brzegu wanny, pocałował Liv w czoło
i wyszedł. Westchnęła. Miał rację. Na wszystko przyjdzie
czas.
Teraz była za słaba, żeby walczyć o niezależność, ale
wiedziała, że nadejdzie dzień, w którym będzie potrafiła
zapanować nad swoim życiem i spłaci dług wdzięczności.
Olivia Kensington nigdy nie była bluszczem i nie zamierzała
nim być ani teraz, ani w przyszłości.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Poobcierane nogi goiły się prawie dwa dni. Spędziła ten
czas w domu, zwalczając różnymi metodami dojmujące
uczucie upokorzenia. Bawiła się z dziećmi, wypróbowała
nowy przepis na sałatkę, trochę sprzątała.
Raz po raz zachwycała się na nowo córeczką. Musiała
przyznać nie bez dumy, że to słodki, nieskomplikowany
dzieciak, wesoły i cudownie bezpośredni. Mała odziedziczyła
niestety po swojej mamusi upór, który okazywała, buntując się
energicznie przeciwko noszeniu pampersów. Zdarzały jej się
wpadki, ale jak na swój wiek świetnie się kontrolowała, tyle
że zabieranie jej po zakupy stało się prawdziwym koszmarem.
Zdarzało się, że zasnęła w wózku, a wtedy... kończyło się
oczywiście łzami i krzykiem.
Raz usnęła na rękach Bena i zmoczyła i siebie, i jego. Nie
zareagował, zaniósł ją po prostu do łazienki, umył i zeszli
znowu na dół - on w dżinsach, a ona w suchych spodenkach.
- Chyba powinienem stać się udziałowcem jakiejś pralni -
powiedział żartobliwie, a Liv ogarnęło, po raz niewiadomo
który, poczucie winy. Do prania, w efekcie dziecięcych
wpadek, powędrowały już dwa jego garnitury.
- Dobrze, że masz tyle tych ubrań - powiedziała.
Uśmiechnął się szeroko.
- Moje siostry nie wiedzą nawet o połowie... Chociaż w
jednym mają rację - przydałyby mi się nowe. Gdybym
zdecydował się pozbyć paru starych, to zrobiłabyś coś z nimi?
Może oddałabyś je do sklepu z używaną odzieżą albo do
opieki społecznej?
- Jasne. Chcesz je przejrzeć teraz?
- Owszem. Chodź, poprzymierzam, a ty powiesz, których
powinienem się pozbyć.
To była świetna zabawa! Przez godzinę przyglądała się,
jak Ben wkłada i zdejmuje spodnie, patrzyła na jego szerokie
ramiona, gdy wkładał i zdejmował kolejne marynarki. Od tego
patrzenia oczy prawie wychodziły jej na wierzch, a kolana
zaczęły podejrzanie drżeć.
Następnego dnia zawiozła samochodem niepotrzebne, bo
najczęściej już za małe garnitury do znajomego sklepiku, a w
drodze powrotnej, mijając dom Kate, pomyślała, że byłoby
dobrze odwiedzić przyjaciółkę. Podjechała więc do domu,
wsadziła Kita i Missy do wózka i wyruszyła.
- Mam wrażenie, że cofam się w rozwoju - tłumaczyła już
przy kawie. - To znaczy... zrozum, kocham dzieci do
szaleństwa, ale muszę robić coś jeszcze, coś, co będzie
procentować w przyszłości i zajmie mi umysł, nim do końca
zgłupieję.
Kate roześmiała się serdecznie.
- Jak na przykład ja? Zawsze pragnęłam wrócić do pracy
w szkole, ale po dwóch semestrach urodziłam Jake'a i nie
sądzę, żeby mnie ktoś teraz chciał zatrudnić na stałe.
Musiałabym znowu przepracować przynajmniej rok na stażu,
a szczerze mówiąc, nie mam na to ochoty. Rola pani domu i
niańki w jednej osobie najzupełniej mi odpowiada. -
Uśmiechnęła się szeroko. - Powinnaś odpocząć, Liv, i brać
życie takim, jakie jest. Od razu będziesz miała lepszy nastrój.
-
Chcę po prostu uniezależnić się od Bena finansowo -
wyjaśniła, a Kate spojrzała na nią zdumiona.
-
Ale po co? Liv, przecież to bogaty facet. Masz pojęcie,
jak potężna jest jego firma?
Nie wiedziała tego, ale nie miała powodu, by nie uwierzyć
Kate na słowo.
-
Nieważne. Chodzi o zasady.
-
Dziewczyno! - zachichotała jej przyjaciółka. - Nie bądź
taka zasadnicza. Gdybym to ja wyszła za Bena,
buszowałabym po sklepach i nie sądzę, żeby mu to
przeszkadzało. On cię po prostu uwielbia.
Liv pokręciła głową.
- Nie. On... Jest mi bardzo życzliwy, ale...
Kate zerknęła nią z niekłamanym niedowierzaniem i Liv
szybko zmieniła temat.
-
Słuchaj... proszę cię, pomóż mi znaleźć jakąś robotę.
Tylko żeby to nie było układanie kwiatów.
-
Nie myślałaś o otwartym uniwersytecie? Mogłabyś bez
pośpiechu zrobić dyplom z tego, co cię interesuje.
Liv zmarszczyła nos. Nie bardzo jej to odpowiadało.
Byłoby to uczenie się dla samego uczenia, a jej zależało na
czymś konkretnym, dzięki czemu mogłaby jak najszybciej
zdobyć niezależność finansową. Wzięła leżący na stole
ołówek i zaczęła rysować na odwrocie starej koperty.
-
Chciałabym, żeby to było dla mnie jakimś wyzwaniem.
Żebym mogła się wykazać.
-
Mówiłaś przed sekundą, że zależy ci na rozwoju
intelektualnym.
-
Tak, ale ja chcę zarabiać... Tylko mi nie mów, że nie
muszę - powiedziała z naciskiem, widząc, że Kate ma ochotę
zaprotestować. - Potrzeba mi tego, zrozum. Zawsze byłam
niezależna finansowo. Nie widzę siebie w roli utrzymanki.
-
Może więc wrócisz do zawodu modelki?
Była już bliska opowiedzenia przyjaciółce o spotkaniu z
byłym szefem, ale nie zdobyła się na to. To było jeszcze zbyt
świeże przeżycie, zbyt bolesne.
- Nie... chyba nie dałabym już rady. Wymyśl coś, proszę.
- Zastanowię się - obiecała Kate. - A na razie zostawmy
ten temat. Jak tam przygotowania do świąt?
Liv zamrugała. Zbliżało się Boże Narodzenie... no tak, a
ona zupełnie to ignorowała. Nawet jeszcze nie wysłała kart z
życzeniami.
-
W lesie - przyznała. - Powinnam pomyśleć o prezentach.
Co kupuje się mężczyźnie, który ma wszystko?
-
Seksowne majtki dla siebie - rzuciła bez zastanowienia
Kate, a Liv zaczerwieniła się.
-
E tam...
-
Hipokrytka.
- Nie, tylko... Widzisz, my nie... - Umilkła, wstydząc się
mówić o tak intymnych sprawach, aż w końcu Kate nie
wytrzymała.
- Co: nie? Nie nosicie seksownej bielizny?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Potrzeba podzielenia się tym,
co jej spędzało sen z powiek, stała się nagle ważniejsza od
zachowania resztek dumy.
- My ze sobą nie śpimy - rzuciła jednym tchem. - To nie
jest taki związek, jak myślisz.
Kate patrzyła na nią przez moment jak na zjawę, po czym
westchnęła i wzięła ją za rękę.
-
Ale... Myślałam, że go kochasz.
-
Ja tak - przyznała markotnie. - Jestem też pewna, że na
swój sposób on również mnie kocha, tyle że nie tak, jak sobie
wszyscy wyobrażają. Nie odpowiadam mu fizycznie. Może
kiedyś... ale teraz, po porodzie... nie mam wiele do
zaoferowania.
-
Bzdura! Jesteś wspaniała. O czym ty, kobieto, mówisz?
Jeśli on cię nie pragnie, to chyba musi być gejem.
-
Nic podobnego! Był kiedyś ktoś w jego życiu. Niewiele
rozmawialiśmy na ten temat, ale powiedział, że taka miłość
zdarza się tylko raz. Mnie natomiast Oscar okaleczył
psychicznie, dlatego nie potrafiłabym stworzyć z nikim
normalnego, zdrowego związku. Ben wiedział o tym. Ożenił
się ze mną, żeby dać nam, mnie i dzieciom, poczucie
bezpieczeństwa, a sobie zapewnić towarzystwo. W ten oto
sposób, mówiąc obrazowo, upiekliśmy dwie pieczenie przy
jednym ogniu. Nie jest tak źle. Obojgu nam odpowiada ten
układ, ale czasami... - Zabrakło jej słów, widząc niebotyczne
zdumienie na twarzy Kate.
- Co ty mówisz? Pobraliście się tak zupełnie bez miłości,
wyłącznie z rozsądku?
Liv bezradnie wzruszyła ramionami.
- Pomysł wydawał się niegłupi, ale potem, tuż przed
ślubem, uświadomiłam sobie, że kocham Bena. Zaczęłam
fantazjować, robić sobie złudne nadzieje... sama wiesz, jak to
jest Ale kiedy spytałam go o dziecko, powiedział: „Tak bez
miłości? Nigdy". Gdyby mnie kochał...
Kate podniosła się, obeszła stół i mocno ją uściskała.
- Och, Liv, tak mi przykro. Liv wyprostowała się.
-
A zatem seksowna bielizna niestety odpada. Masz inne
propozycje?
-
Rękawiczki? Szalik? - Kate pokręciła głową, - No, nie
wiem, może skarpetki. Banał, zgoda, ale przynajmniej nikt cię
nie będzie mógł oskarżyć o próbę uwiedzenia własnego męża.
Słyszałaś, żeby ktoś kogoś uwodził za pomocą skarpetek?
Liv uśmiechnęła się markotnie i niedługo potem zabrała
dzieci do domu, nakarmiła je i położyła, bo zaczęły marudzić.
Do powrotu Bena pozostało jeszcze kilka godzin, a ponieważ
wciąż gryzła się tym, co powiedział David, weszła do salki
gimnastycznej. Większość sprzętu stanowiły urządzenia do
ćwiczeń siłowych, ale była tam również automatyczna bieżnia.
Liv stanęła na pasie i ostrożnie nacisnęła start. Pas zaczął się
poruszać do tylu. Ledwie uchroniła się od upadku. Wcisnęła
inny guzik i pas ruszył do przodu. Rozgrzała się wolnym
marszem i zwiększyła tempo. Wytrzymała bieg zaledwie
przez kilka sekund, wyłączyła urządzenie i zeszła na podłogę
na drżących nogach. Oddychała ciężko, krew pulsowała
gwałtownie w skroniach. To jeszcze nie dla mnie, pomyślała i
postanowiła zacząć jeszcze raz od powolnego marszu. Potem
bolały ją wszystkie mięśnie i dopiero wówczas przypomniała
sobie, że przed takim ćwiczeniem powinna zrobić solidną
rozgrzewkę. Gdy nachylała się nad łóżeczkiem Kita, prawie
słaniała się na nogach.
Usłyszała odgłos otwieranych drzwi i szybko rozejrzała
się wokół. Na szczęście w mieszkaniu panował względny
porządek. Missy zerwała się z podłogi i pobiegła przywitać
Bena. Wziął ją na ręce, a ona mocno go uściskała,
uśmiechając się promiennie.
- Bardzo pięknie - powiedział, stawiając ją na podłodze. -
Jak tam mamusia? - Pochylił się i pocałował Liv w policzek.
- Świetnie. - Uśmiechnęła się. - A co u ciebie?
- Obłęd John grozi, że złoży wymówienie, jeśli zabiorę
mu sekretarkę, więc prowadzę rozmowy z kandydatkami na to
stanowisko. Zgłosiło się sporo dziewczyn, wszystkie bez
doświadczenia i za młode. Robią piękne oczy, obiecują
gruszki na wierzbie i tylko patrzą, ile się da wyciągnąć i czy
jestem wymagający.
- A jesteś?
Roześmiał się niewesoło.
- A gdzie tam! Jestem łagodny jak baranek. Daję
sekretarce wolne, jeśli oczywiście jest powód, nie potrącam za
to z pensji, a płacę dobrze. Jasne, mam pewne wymagania, ale
ta praca nie polega przecież na popijaniu kawki i rozsiewaniu
ploteczek. Potrafię trzymać nerwy na wodzy, nie awanturuję
się z byle powodu, nie czepiam się przesadnie... Żebyś ty
widziała niektórych moich kolegów...! To dopiero tyram!
Wiem, że Julie chciałaby pracować u mnie, ale najpierw
musiałbym chyba zabić Johna.
- A nie możesz po prostu wydać polecenia służbowego?
Ty jesteś szefem.
Pokręcił głową.
-
To nie w moim stylu, Liv. Stanowimy zespół. Musimy
pracować razem, a jego sekretarka jest w tym zespole kimś
istotnym. Czuję natomiast, że się u niego trochę marnuje.
Jemu wystarczyłaby z powodzeniem któraś z tych nowych
dzierlatek.
-
No, to pogadaj z tym swoim Johnem - zasugerowała. - Na
pewno zrozumie.
-
Niestety, nie zrozumie. Taki już jest, że widzi tylko
czubek własnego nosa, ale masz rację, powinienem mu
zwyczajnie wydać polecenie, i koniec. Może jak mu dam
podwyżkę, to się zamknie.
- A zasługuje na tę podwyżkę? Ben wybuchnął śmiechem.
-
Nie za bardzo. Zresztą, nie wiem. Niedawno już jedną
dostał.
-
No, to powiedz mu, co o tym wszystkim sądzisz.
Zatrudnij tę nową jak najszybciej i niech Julie wprowadzi ją
we wszystko. Sekretarki się zmieniają, Ben, taka jest kolej
rzeczy, a przecież Julie nie odchodzi i jeśli ta nowa nie będzie
sobie radziła, na pewno chętnie jej pomoże.
Skinął głową.
- Wiesz co... A może ty byś z nim porozmawiała? Jestem
pewien, że prędzej byś go przekonała.
Skrzywiła się i nastawiła wodę.
- Herbaty? - zaproponowała. - To moja działka. Kłopoty z
personelem musisz rozwiązywać sam. Ja i tak mam
wystarczająco dużo spraw na głowie.
Westchnął sarkastycznie, ściągnął krawat i marynarkę,
powiesił je na poręczy schodów.
- Wiem, wiem. Idę telefonować. Jak usłyszysz, że
wrzeszczę, to się nie przejmuj. Będę rozmawiał z Johnem.
Wrócił za parę chwil jakby trochę zmieszany.
- Zrobione. Powiedziałem mu. Był trochę zdziwiony moją
stanowczością, ale przyjął do wiadomości. Dziękuję ci, Liv, za
radę. Jesteś wspaniała.
- Sam wiesz, że nie miałeś innego wyjścia. Roześmiał się.
-
Jak ty mnie dobrze znasz... Wiesz co, może ja
położyłbym dzieciaki, a ty zrobiłabyś kolację? Umieram z
głodu. A może zamówimy jakieś gotowe danie?
-
Zaraz ci coś przyszykuję - sprzeciwiła się. - Będzie
zdrowiej, a poza tym... W ten sposób chociaż częściowo
odwdzięczę ci się za to, że mnie utrzymujesz.
-
A dajże spokój! Liv, kiedy ty się wreszcie przestaniesz
zadręczać? Połóż dzieci. Pójdę po jedzenie.
Wrócił po chwili z daniem od Hindusa. Było przepyszne,
ale wiedziała, że jeśli nadal będzie się tak odżywiać, to nigdy
nie straci na wadze. Z przykrością zrezygnowała z tłustego
sosu, wzięła tylko małą porcję mięsa, a za to dużo ryżu i górę
sałatki. Rozprawiła się z tym w jednej chwili. Ben zerknął na
nią i zaproponował dokładkę.
-
Nie, nie, dziękuję - odmówiła szybko. Podziękowała też
za wino. - Nie powinnam... Przecież wciąż karmię.
-
Jeden kieliszek ci nie zaszkodzi.
Nie wiedziała, jak się wykręcić, więc wzięła kieliszek, ale
kiedy tylko Ben poszedł do swego pokoju, wylała wino do
zlewu, a zamiast niego napiła się wody. Zajrzała do dzieci, a
potem znów zeszła na dół, by obejrzeć w telewizji
wiadomości. Nic ją specjalnie nie zainteresowało, zapukała
więc do Bena.
-
Będziemy wysyłać karty świąteczne? Spojrzał na nią
zaskoczony.
-
Zrobiła to moja sekretarka.
-
Co takiego? Wysłała życzenia nawet do twojej rodziny?
Zmieszał się lekko.
-
No... nie, ale jeszcze się do tego nie zabrałem. Nie
przypuszczam, żeby tobie się chciało...
-
Masz jakieś pocztówki?
-
Nie.
-
Kupię jutro. Przyjdziesz pooglądać telewizję? - spytała i
najchętniej dałaby sobie po głowie za to, że zabrzmiało to tak
tęsknie.
-
Niestety - odparł z wyraźną irytacją. - Mam pilną robotę.
Przepraszam.
Nawet na nią nie spojrzał, wpatrzony w monitor
komputera. Poddała się. Dobranoc, pomyślała. Nakarmiła
Kita, wybrała coś do poczytania i położyła się do łóżka. Parę
minut później spała kamiennym snem.
Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Ben był w
domu, ale nie działo się nic szczególnego. Dla Missy były to
pierwsze święta, które przeżywała świadomie, i wszystko ją
cieszyło. Ben podarował jej pantofelki i śliczną sukieneczkę
oraz czerwono - żółty plastikowy samochód, który miał
prawdziwe drzwi, dach, pedały i kierownicę. Uznała go za
ósmy cud świata. Ben pokazał jej, jak się wsiada, naciska
pedały i kieruje, więc szalała, jeżdżąc tam i z powrotem po
korytarzu. Obijała się przy tym o ściany i po paru dniach w
kilku miejscach poodpadał tynk. Liv ograniczyła zatem te
jazdy do kuchni, uprzątając na bok wszystkie zabawki. Missy
całymi godzinami jeździła wokół stołu i zmęczona, łatwo
dawała się położyć do łóżeczka. Liv miała więcej czasu na
gimnastykę. Kiedy Ben wychodził do pracy, a dzieci spały,
korzystała z bieżni i aparatu do masażu. Efekty były
widoczne. Ograniczyła też jedzenie. Aż do powrotu Bena
jadła wyłącznie owoce, a potem mniejsze porcje najbardziej
kalorycznych potraw. Powolutku traciła na wadze i
odzyskiwała szczupłą figurę. Bywała jednak zmęczona, a Kit
zaczął marudzić, bo traciła pokarm. Miał już prawie cztery
miesiące, spytała więc lekarkę, jak wzbogacić dietę synka.
Dowiedziała się, że najlepsze byłyby produkty bezglutenowe.
Zaczęła więc podawać mu raz dziennie kleik ryżowy. Jeszcze
trochę, myślała, i nie będę mu potrzebna na okrągło. Będzie
można zostawić go z kimś raz w tygodniu i pójść na kurs.
Tylko na jaki? Dowiedziała się o wieczorowe kursy przy
uczelni, ale prawdę powiedziawszy, żaden jej szczególnie nie
odpowiadał.
Pewnego dnia odwiedziła ją Kate. Przyszła w chwili, gdy
Liv siedziała z Missy przy stole i opowiadała jej wymyśloną
przez siebie historyjkę, jak zwykle przy tym rysując.
- Piesek zwinął się na poduszeczce i szybciutko zasnął...
Narysowała łatkę na psim uchu, zamalowała na czarno
nozdrza i odłożyła kredkę.
- Jesteś niesamowita - zachwyciła się Kate. - Czy ty w
ogóle wiesz, jak wspaniale rysujesz?
Liv spojrzała na przyjaciółkę zaskoczona.
-
E tam, to zwykłe bohomazy.
-
O nie. Bajeczka była prześliczna. Zastanawiasz się, co
byś mogła robić... Może właśnie to, nie uważasz?
-
To znaczy co?
-
Pisać i ilustrować książeczki dla dzieci - przyjaciółka
wyjaśniła cierpliwie takim tonem, jakby mówiła do niezbyt
rozgarniętej istoty.
-
A dajże spokój! - obruszyła się Liv. - Rozumiem, co do
mnie mówisz, ale to absurd.
-
Mylisz się. Co ty, nie widziałaś nigdy książeczek dla
dzieci? Cieniutkie to, zaledwie kilka zdań i kolorowe obrazki,
a drogie jak diabli.
-
Tylko czy z tego dałoby się wyżyć? - spytała z
powątpiewaniem Liv.
-
Ależ oczywiście! Moja znajoma się tym zajmuje.
Zapytam ją, co i jak.
Liv spojrzała na swoje rysunki.
-
Naprawdę uważasz, że bym się do tego nadawała? Robię
to dla Missy, ot tak, niemal bezwiednie. Wymyślam jakąś
historyjkę i rysuję. Ona to bardzo lubi, ale to tylko taka
zabawa.
-
No i dobrze. To właśnie najlepsza robota. Chyba miło
jest dostawać forsę za to, co się lubi robić? Hmm... Wolałabyś
ustawiać towar na półkach w magazynie?
Liv zachichotała, ale aż jej zawirowało w głowie. Jeśli
Kate ma rację i te umiejętności dałoby się sprzedać, to
mogłaby pracować w domu. Ustawiłaby sobie w kuchni przy
oknie deskę do rysowania, miałaby na oku dzieci, które
zresztą byłyby jej najlepszymi, pierwszymi recenzentami.
-
Mogłabyś się wszystkiego dowiedzieć? - spytała, prawie
nie ośmielając się mieć nadziei.
-
Jasne. Zaraz zadzwonię. Skorzystam z waszego telefonu,
zgoda?
Za moment znały już nazwę wydawnictwa. Liv
zadzwoniła tam i wypytała o wszystkie szczegóły.
-
Mam zrobić rysunki i dołączyć teksty, ale najbardziej
interesują ich ilustracje. Kate... Czy mogłabym obejrzeć
książeczki, które masz w domu? To by mi bardzo pomogło.
-
Oczywiście - zgodziła się i jeszcze tego samego
przedpołudnia przyniosła ich całą torbę, wskazując te, które
cieszyły się największym powodzeniem. Przeznaczone były
dla dzieci w wieku od roku do pięciu lat i miały różnorodną
tematykę.
Tak to i ja potrafię, pomyślała Liv.
Korciło ją, żeby opowiedzieć o swoich planach Benowi,
ale się powstrzymała. Zadecydowała, że powie dopiero wtedy,
gdy rzecz dojdzie do skutku. Jeśli spotka ją kolejne bolesne
rozczarowanie, to lepiej przeżywać je bez świadków.
Postanowiła, że jutro kupi odpowiednie materiały, a póki co
należało się zająć gimnastyką. Położyła dzieci i weszła do
salki. Kiedy skończyła, była taka zmęczona, że aż się cała
trzęsła. Wystarczy. W samych legginsach i koszulce, zlana
potem, wyszła na korytarz i nagle w drzwiach kuchni
spostrzegła Bena. Obejrzał ją dokładnie od stóp do głów i
ściągnął brwi.
- Co ty u licha wyprawiasz?
Gdyby nie to, że i tak była czerwona jak burak, dostałaby
pewnie wypieków.
- Gimnastykuję się - wydyszała ciężko. - Widzisz w tym
coś złego?
Powiódł po niej takim wzrokiem, że miała ochotę zwinąć
się gdzieś w kąciku i umrzeć.
- Durna baba! - powiedział ze złością. - Nic dziwnego, że
nie jesteś w stanie właściwie zajmować się domem. Jeszcze
trochę i wylądujesz w szpitalu. A co z małym? To dlatego
wcina odżywki? Bo tracisz pokarm?
- Ma już cztery miesiące.
-
Wyglądasz jak śmierć, Liv. Co ty sobie myślisz?
Schudłaś... Czy ty w ogóle nie jesz? Na przykład dzisiaj - co
jadłaś?
-
Niewiele - przyznała. Nie umiała kłaniać, ale też nie
widziała takiej potrzeby. - To moje ciało, Ben. Jak będę
chciała, to zostanie ze mnie sam szkielet. Nic ci do tego.
-
Tak? No to popatrz. - Zamknął salkę gimnastyczną i
zabrał klucz. - Kit jest za maleńki, żebyś tak intensywnie
ćwiczyła. Wystarczą ci spacery. Bierz wózek i chodź sobie po
pagórkach, dzięki temu odzyskasz kondycję. I jedz, kobieto,
na miłość boską, jedz. Czy dowiem się wreszcie, co dzisiaj
jadłaś?
-
Jabłko i banan.
-
A przedtem?
-
Wczorajszą kolację.
Westchnął ciężko.
-
Idiotka... Wstaw wodę i zrób tost. Zaraz zjesz coś
konkretnego, już ja tego dopilnuję!
-
A jak nie zechcę? - spytała żałośnie.
-
Lepiej nie pytaj. Idę się przebrać. Gdzie dzieci?
-
Śpią. Ćwiczę tylko wtedy, gdy śpią.
-
Pora, żeby Missy przestała leżakować. Powinna pilnować
swojej głupiej matki!
-
Nie nazywaj mnie głupią! - krzyknęła, wbiegając za nim
na schody. - Jak śmiesz tak mówić o mnie tylko dlatego, że
chcę odzyskać figurę i nie wyglądać jak połeć słoniny?!
Zatrzymał się nagle i odwrócił. Wpadła na niego,
zostawiając na jego koszuli ślady potu.
- Nie jesteś żadnym połciem - powiedział łagodnie,
ściskając ją mocno za ramiona. - Jesteś piękną kobietą, w
dodatku matką. Musisz o siebie dbać. Po prostu jedz rozsądnie
i dużo się ruszaj. Nie rób sobie krzywdy. Nie jesteś już
modelką, masz inne obowiązki, o wiele ważniejsze. Przeraża
mnie twoja obsesyjna chęć odzyskania dawnej figury.
Z trudem przemogła ucisk w gardle. Miał słuszność,
oczywiście, ale...
-
Zrozum, chciałabym wyglądać lepiej.
-
Wyglądasz lepiej! Ładniej niż kiedyś - nie sama skóra i
kości, jakbyś uciekła z obozu. A teraz idź, weź prysznic, a ja
zrobię ci coś do jedzenia.
Wykąpała się i przebrała w dżinsy i sweter, myśląc przez
cały czas, że gdyby naprawdę wyglądała ładnie, to Ben
zachowywałby się zupełnie inaczej. Bardzo miło było
usłyszeć kilka komplementów, ale gdyby mówił szczerze, to
czy łatwo by mu było zachowywać taki dystans? Na pewno
nie. Co noc pukałby do niej i... Głupie fantazje! - skarciła się
w myślach i zeszła do kuchni. Stół był nakryty, a na nim stała
herbata, tosty, masło, dżem. Ben siedział z tak zawziętą miną,
jakby miał pilnować szczególnie niebezpiecznego przestępcy.
Poddała się. Nie miała już co marzyć o pracy modelki, a on jej
nie pragnął, mogła więc jeść do woli. Nie było to trudne.
Umierała z głodu.
Zjadła trzy tosty, wypiła dwa kubki herbaty i spojrzała na
niego ironicznie.
- Zadowolony?
- Dużo lepiej. - Skrzywił się. - A wieczorem zabieram cię
na kolację. Chcę, żebyś poznała Julie, no wiesz, tę moją
sekretarkę. Potraktuj to jako podziękowanie za to, że znowu
będziemy razem.
Dreszcz przeszedł jej po krzyżu. Zabrzmiało to jakoś
podejrzanie. Znowu razem? Czy miało to jakiś erotyczny
podtekst? O matko! Oby nie. A właściwie... Ben jest przecież
mężczyzną z krwi i kości. Lubił ją i szanował, co wcale nie
oznaczało, że nie miał prawa do normalnych damsko -
męskich związków. Mężczyźni bardzo często romansują ze
swymi sekretarkami. Weźmy Oscara... Strach ścisnął ją za
gardło. Nie, błagam, tylko nie to, pomyślała. Nie chciała się z
nią spotykać. Nie miała siły znosić drwin i kpiących spojrzeń.
- Nie mogę - stwierdziła kwaśno. - Nie dzisiaj. Missy
trochę się zaziębiła, a ja... mam do napisania parę listów.
Może innym razem. - Nie czekając na odpowiedź, sprzątnęła
ze stołu swoje nakrycie i pobiegła na górę.
Kit zaczął właśnie płakać i obudził Missy. Nim zdążyła
uspokoić dzieci, Ben wyszedł. Na kuchennym stole znalazła
kartkę: Pojechałem do biura. Nie pitraś dla mnie, idą na
kolacją z Julie, tak jak było umówione. Koniecznie coś zjedz.
Ben. Od razu pożałowała, że zachowała się tak impulsywnie.
Bez zobaczenia rywalki nie była przecież w stanie właściwie
ocenić sytuacji. Tylko na co mi to? - pomyślała z goryczą. Nie
obchodzę go, koniec, kropka.
Usiadła i zaczęła robić szkice do ilustracji. Jeśli Ben
zechce się z nią wkrótce rozwieść, powinna mieć pracę, która
zapewniłaby jej finansową niezależność. Nie przeszłaby
jeszcze raz przez podobne piekło, jakie stało się jej udziałem
po nieudanym związku z Oscarem. Nie, to byłoby ponad jej
siły...
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nad ilustracjami pracowała przez dwa tygodnie. Gdy tylko
dzieci zasypiały, zamiast jak dawniej gimnastykować się,
wyciągała kredki i papier, które trzymała na szafie, i
pracowała na kuchennym stole. Ben coraz częściej
przychodził późno, a nie chciała się dopytywać, dlaczego
zaczął jadać kolacje poza domem. Już raz przerabiała podobny
scenariusz z Oscarem.
O wieczorze z Julie nie wspomniał ani słowem. Liv zatem
poskromiła ciekawość, nie zadawała żadnych pytań i
zachowywała się wobec Bena kulturalnie i uprzejmie, ale nic
poza tym. Dzień po dniu rósł stosik ilustracji, opatrzonych
dowcipnymi komentarzami. Najlepszą jej zdaniem bajeczkę
przeczytała Missy. Mała rozchichotała się, co Liv uznała za
przejaw najwyższego uznania. Maluchy Kate zareagowały
identycznie, błagając, żeby przeczytać im historyjkę jeszcze
raz. Może rzeczywiście mi się uda, myślała Liv coraz częściej.
W końcu zebrała się na odwagę i wysłała swoją ilustrowaną
historyjkę do recenzji. Za zgodą Kate podała wydawnictwu jej
adres. Nie chciała się z niczego tłumaczyć przed Benem,
zwłaszcza gdyby pracę odrzucono.
A potem czekała całą wieczność. Skończył się styczeń,
minął luty, przyszedł marzec. Ben prawie co dzień wracał
bardzo późno. Jeśli był w domu, to przesiadywał w swoim
gabinecie. Rozmowy, jakie prowadzili, dotyczyły dzieci lub
zupełnie błahych tematów. Wreszcie przyszedł list.
Pewnego ranka, gdy zmywała po śniadaniu i myślała o
wybraniu się po zakupy, Kate zastukała mocno do drzwi i od
progu rzuciła w nią przesyłką.
- Otwieraj!
Drżącymi palcami Liv rozdarła kopertę i wyjęła
pojedynczą, złożoną kartkę. Zaczęła czytać:
Szanowna Pani!
Dziękujemy za przesłaną bajką z ilustracjami. Spotkała się
z dużym zainteresowaniem. Zapraszamy do wydawnictwa, w
celu omówienia warunków współpracy. Uprzejmie prosimy o
telefoniczne uzgodnienie terminu spotkania. Prosimy też o
przywiezienie innych prac. Z poważaniem...
- O mój Boże - szepnęła bez tchu, patrząc na Kate. -
Spodobało im się, zapraszają mnie na rozmowę.
Kate, piszcząc, rzuciła się jej na szyję.
- Fantastycznie! Liv, tak się cieszę! Dzwoń tam zaraz i
ustal termin spotkania, na kiedy chcesz. O dzieci się nie
martw, zostawisz je u mnie. Ojej! Ależ mi sprawiłaś radość!
Denerwowała się. Bardzo się denerwowała, więc kiedy w
poniedziałek wieczorem Ben zadzwonił i powiedział, że wróci
późno, ulżyło jej, gdyż oznaczało to, że nie będzie musiała go
okłamywać. Dzieci leżały w łóżkach, a ona po raz nie
wiadomo który przeglądała szafę, zastanawiając się, co na
siebie włożyć. Gdy ktoś zadzwonił do drzwi, spojrzała na
zegarek. Kwadrans po siódmej. To pewnie ci z opieki
społecznej w sprawie ubrań do oddania, pomyślała. Uchyliła
drzwi i zobaczyła ładną, filigranową kobietę, na oko dobrze po
trzydziestce. Trzymała w ręce teczkę na dokumenty.
- Pani Warriner?
- Tak... - odpowiedziała ostrożnie.
- Nazywam się Julie Bream. Jestem sekretarką Bena.
Obiecałam mu dostarczyć dzisiaj pewne papiery. Powiedział,
że wróci dziś do domu wcześniej, żeby spokojnie je
przejrzeć... Szczerze mówiąc, miałam nadzieję panią
zobaczyć. Ben tyle opowiadał o pani i o dzieciach... Ma u
siebie na biurku prześliczne zdjęcia z wesela, no i... no cóż,
chciałam po prostu poznać panią osobiście.
- Hm... Bardzo mi miło, ale męża nie ma w domu. Julie
wyraźnie się zdziwiła.
-
Ojej, przepraszam. Musiałam źle zrozumieć. Może coś go
zatrzymało. Na pewno zaraz wróci.
-
Nie sądzę - mruknęła Liv. - W każdym razie, dziękuję.
Teczkę z całą pewnością przekażę.
-
Miło mi było panią poznać - kontynuowała serdecznie
Julie. - Wielka szkoda, że nie mogła pani być z nami na tej
kolacji w styczniu. Naprawdę dobrze się bawiliśmy,
szczególnie mój mąż Paul. Jest zachwycony, że pracuję z
Benem, bo Ben jest żonaty i... No, wie pani, John, stary
kawaler, lubi sobie poflirtować, a to nie zawsze jest na
miejscu. Czasem psuje stosunki w pracy. Zresztą, nieważne.
Muszę lecieć, Paul będzie się niecierpliwić. Obchodzimy dziś
pierwszą rocznicę ślubu i zabiera mnie na uroczystą kolację.
Od wesela nieczęsto go widuję w eleganckim garniturze...
Trzeba korzystać z okazji. Do zobaczenia!
Odwróciła się, pomachała i pobiegła do samochodu, w
którym czekał na nią mąż. Liv odprowadziła ich wzrokiem. A
więc to jest Julie? Ta miła, otwarta, zamężna od roku kobieta?
Niemożliwe, żeby Ben miał z nią romans. Gdybym poszła
wtedy na kolację, już dwa miesiące temu wiedziałabym na
czym stoję, pomyślała ponuro. Zadręczała się, nie spała po
nocach... co za koszmar! Nadał nie wiedziała jednak, gdzie
Ben podziewał się dzisiaj. Julie myślała, że jest w domu, ona -
że w pracy, a on przez cały czas był gdzie indziej. Tylko
gdzie?
Uzmysłowiła sobie nagle, jak wiele zmieniło się od dnia,
w którym to w środku nocy stanęła u jego drzwi. Był taki
serdeczny, taki ciepły, a teraz ciężko im było zdobyć się na
zwykłą rozmowę.
Wrócił o dziesiątej. Idąc spać, wręczyła mu dokumenty od
Julie.
- Twoja sekretarka ci to podrzuciła - powiedziała
bezbarwnym tonem. - Mówiła, że wyszedłeś wcześnie do
domu.
Potarł ręką kark.
- Musiałem jeszcze pojechać na naradę - powiedział bez
zająknięcia, ale czuła, że skłamał, i zrobiło się jej bardzo
przykro. - W porządku, przejrzę to. Kładziesz się już?
Skinęła głową.
- No, to do jutra. Dobranoc.
I tyle. Żadnego uśmiechu, cmoknięcia w policzek, nic.
Dobranoc i koniec. A niech to!
Położyła się do łóżka, ale do czwartej gapiła się
bezmyślnie w sufit, a rano musiała się bardzo spieszyć.
Nałożyła całą górę kosmetyków, żeby ukryć worki pod
oczami, i ubrała się w swój najlepszy kostium. Podrzuciła
dzieci do Kate, nawet nie wchodząc do środka, ucałowała
Missy, która zaczęła płakać, wskoczyła do samochodu i
pędząc jak szatan, podjechała na dworzec. Jeszcze chwila, a
uciekłby jej pociąg.
Do wydawnictwa dotarła ledwie żywa, ale mniej więcej na
umówioną godzinę. Czekając w recepcji, aż ktoś po nią
zejdzie, bardzo się denerwowała. Co będzie, jeśli jednak
odrzucą jej bajkę, jeśli zażądają, żeby wszystko pozmieniała, a
potem uznają, że to i tak nie nadaje się do druku? Co będzie,
jeżeli...
- Pani Warriner? - Młoda, dość ekscentrycznie ubrana
kobieta podeszła do niej i przedstawiła się: - Trudy, bardzo mi
miło. Chodźmy na górę. Wszyscy już czekają.
Ale odlot!
Ciekawe, co jest takie odlotowe, zastanowiła się Liz nieco
zgryźliwie. Wkrótce się dowiedziała.
- Szalenie nam się podoba pani historyjka - powiedział
redaktor naczelny. - Jest taka ciepła, zabawna, kolorowa, jak
na nasze możliwości nawet nieco za kolorowa. Z przyczyn
technicznych chcielibyśmy uzyskać pani zgodę na
ograniczenie palety barw. Problem w tym, że gdyby to miała
być jedyna książeczka pani autorstwa, nie zdecydowalibyśmy
się na duży nakład i wyłożenie znaczących środków na
reklamę. A może dałaby pani radę stworzyć całą serię?
Zaczerpnęła powietrza, spojrzała na zespół redakcyjny i
odetchnęła głośno.
- Hm... Myślę, że... Przywiozłam jeszcze kilka projektów.
Nie miałam pewności, co może państwa zainteresować, więc
te są nieco inne, ale dają chyba pewne wyobrażenie...
Rzucili się na jej rysunki, zrobiło się głośno i wszystkim
aż śmiały się oczy.
- Kapitalne! - powiedziała Trudy. - Ma pani ogromny
talent, Olivio. Mogę mówić do pani po imieniu?
- Ależ proszę... Liv.
Ktoś pstryknął palcami.
- Liv Kensington, jasne! Od razu wydała mi się pani
znajoma. No nie, to aż nieprzyzwoite, żeby mieć tyle talentów.
Szczerze zazdroszczę.
Roześmiała się cicho.
-
Ależ nie ma czego. Jestem naprawdę bardzo przeciętną
osobą.
-
Precz z fałszywą skromnością! - krzyknął redaktor. - Ma
pani duży talent. Widziałbym panią w naszym kolegium, o ile
oczywiście zgodziłaby się pani wziąć udział w jego pracach.
A póki co, musimy uzgodnić warunki umowy. Może
zrobilibyśmy to przy lunchu?
Była tak zaskoczona, że nie odpowiedziała od razu.
-
Nie ma pani czasu?
-
Nie, nie, tylko... Czy mogłabym zadzwonić? Zostawiłam
dzieci u sąsiadki.
-
Naturalnie. Telefon jest do pani dyspozycji.
Kate entuzjastycznie zgodziła się zaopiekować dziećmi
dłużej. Redaktor zatarł ręce i z uśmiechem poprowadził ją do
wyjścia.
-
Czy zechciałaby pani zostawić u nas swoją teczkę?
Musimy się zastanowić, w jakiej kolejności będziemy to
wydawać. Oryginały odeślemy. Sekretarka da pani
pokwitowanie.
-
A co z prawami autorskimi? - zapytała, starając się
zapanować nad emocjami i zmusić do pracy swój zdrowy
rozsądek.
- Nie ma problemu. Prawa autorskie należą do pani.
Taksówką podjechali do ekskluzywnej restauracji, jednej z
tych, w jakich bywała w swoich najlepszych dniach, i nagle
Liv zrozumiała, że jest dla wydawnictwa cennym nabytkiem.
W przeciwnym razie zabraliby ją do pierwszego lepszego
pubu.
Dziwne. Próbowała się skupić na prezentowanym jej
planie wydawniczym, sprawach druku i dystrybucji,
warunkach finansowych i innych szczegółach, ale nie była w
stanie zapanować nad sobą. Gdyby zdołała przygotować
rocznie trzy takie książeczki, a tak jej zaproponowano,
zarobiłaby dostatecznie dużo, żeby utrzymać siebie i dzieci.
Byłaby niezależna i nie musiałaby odchodzić od zmysłów i
drżeć ze strachu przed porzuceniem za każdym razem, gdy
Ben wracał późno lub niespodziewanie wychodził.
Kiedy dojechała do Woodbridge, dochodziła szósta.
Dzieciaki pewnie szaleją ze strachu, pomyślała, a Ben zaraz
wróci z pracy. Lepiej je od razu odebrać od Kate, znaleźć się
w domu przed Benem i trochę ochłonąć. Nie wiedziała, jak
mu o tym wszystkim powiedzieć.
Zostawiła samochód z włączonym silnikiem na podjeździe
i podbiegła do wejścia. Zaskoczona zobaczyła, że drzwi są
otwarte. Z kuchni dochodziły podniesione głosy. Weszła do
sieni i zamarła z przerażenia. Usłyszała Bena. Sprzeczali się.
Żądał od Kate, żeby mu powiedziała, gdzie jest jego żona.
-
Obiecałam, że nie powiem, i nie powiem - upierała się
Kate. - Sama wszystko ci wyjaśni, jak wróci.
-
Czyli że jednak wróci? - skwitował z ironią.
-
Pewnie. Żeby nie wiem co, dzieci by nie zostawiła,
prawda?
Westchnął ciężko.
-
Sam już nie wiem. Czuję się tak, jakbym jej w ogóle nie
znał. Jesteś pewna, że nie wróciła do Oscara?
-
Co takiego?! Ona... Ona go nienawidzi.
-
Kiedyś go kochała.
-
O tak, naturalnie, jesteś świetnie poinformowany...
Jake! Odłóż to! Idź się bawić do pokoju... Nie, Ben, Liv nie
pojechała zobaczyć się z Oscarem. Tyle mogę ci powiedzieć,
chociaż nie mam pewności, czy cię to w ogóle obchodzi.
Przecież Liv jest ci najzupełniej obojętna, więc...
-
Obojętna? Czyś ty oszalała?
-
Ja nie, ale ona dostaje obłędu albo już dostała. Uważa,
że teraz żałujesz swej decyzji, że zbyt pochopnie
zaproponowałeś jej małżeństwo. Powiedziała mi, jaki to
układ.
Liv zacisnęła powieki. Och, Kate, pomyślała, nie, proszę
cię, przestań. W tej sytuacji nie dało się jednak już nic zrobić.
-
Jak to: układ?
-
No, to wasze małżeństwo na niby. Czemuś to zrobił,
Ben? Mogłeś zwyczajnie dać jej dach nad głową. Na litość
boską! Musiałeś się z nią zaraz żenić? Dlaczego?
- Wierzysz czy nie, dlatego że ją kocham - odpowiedział
spokojnie.
Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Kate umilkła z
wrażenia, ale nie na długo.
-
Kochasz ją? Naprawdę? Liv sądzi inaczej. Podejrzewa, że
masz romans z sekretarką.
-
Słucham?! Skąd jej to przyszło do głowy?
-
Może stąd, że ostatnio rzadko bywasz w domu. Że nie
okazujesz jej najmniejszego zainteresowania, że widzisz ją
jedynie w roli idealnej matki. Gotowej rodziny ci się
zachciało, co?! Podobno nakrzyczałeś na Liv za to, że próbuje
się odchudzić... A wiesz, dlaczego tak jej na tym zależy? Bo
cię kocha. W ogóle jej nie zauważasz...
-
Kłamstwo. Świata poza nią nie widzę. Bez przerwy o niej
myślę. To dlatego staram się bywać w domu jak najrzadziej.
Chciałbym mieć normalne małżeństwo, ale ona nie. Nie kocha
mnie.
-
Chciała ci dać dziecko.
-
Owszem, z poczucia winy. Wydaje jej się, że ma wobec
mnie dług wdzięczności. I szaleje na punkcie tej swojej
niezależności. Do licha! Chyba nie pojechała na jakąś sesję
zdjęciową?
-
Nie, nie pojechałam. - Liv weszła do kuchni. - Byłam na
spotkaniu z wydawcą. Chcą, żebym pisała i ilustrowała
książeczki dla dzieci. Zdobędę niezależność, choćbyś uznał to
za nie wiem jak głupie.
Ben spojrzał osłupiały na nią, potem na Kate, i przeciągnął
ręką po twarzy.
-
Musimy porozmawiać - powiedział szorstko.
-
Zgadza się! - rzuciła wesoło Kate. - Zostawcie dzieci i
idźcie. Zobaczymy się później, na przykład jutro, jeśli uznacie
to za konieczne. Ani mi się ważcie wracać, póki nie dojdziecie
do porozumienia.
Ben kiwnął głową, bez ceregieli chwycił Liv za rękę i
wyciągnął ją na dwór. Gdy dotarli do domu, zapytał nieswoim
głosem:
-
Czy to prawda?
-
Ale co? Że byłam w wydawnictwie? Oczywiście, że
prawda.
-
Nie. Chodzi o to, co powiedziała Kate. Że mnie kochasz.
Spojrzała mu w twarz, po raz pierwszy od dawna, i
zobaczyła w jego oczach smutek. Opuściła ramiona i kiwnęła
głową.
- Tak. To prawda. Chyba zawsze cię kochałam, zawsze,
chociaż nie uświadamiałam sobie tego aż do momentu, gdy
poprosiłeś mnie o rękę.
Zamknął oczy i przygarnął ją do siebie.
-
Chwała Bogu - szepnął z ulgą. - Myślałem, że odeszłaś,
że wróciłaś do Oscara, że mnie nienawidzisz.
-
Jak mogłabym cię nienawidzić? - Przytuliła się do niego.
- Nie, to nie tak. Było mi tylko bardzo przykro, bo mnie nie
dostrzegałeś. Nie mogłeś patrzeć, jak karmię, nigdy nie
chciałeś mnie dotknąć.
-
Myślałem, że wciąż kochasz tamtego. Jak mogłem ci
powiedzieć, co czuję, kiedy przeżywałaś taką tragedię? To
byłoby nie fair. Myślałem, że jak się z tobą ożenię, to może
wszystko jakoś się ułoży, ale z czasem było mi coraz trudniej.
A co do karmienia... Wiesz, co się ze mną działo, gdy na to
patrzyłem? Masz pojęcie, co czułem?
-
Kochasz mnie? - zapytała cicho.
-
Zawsze cię kochałem. Od chwili gdy skończyłaś
piętnaście lat, a moja matka wzięła mnie na stronę i zagroziła,
że każe mnie wykastrować, jeśli cię choćby tknę palcem.
Pokręciła głową. Coś się jej w tym wszystkim nie
zgadzało. Była przecież w jego życiu inna kobieta.
- Ale... Powiedziałeś mi, że nigdy się już nie zakochasz.
Powiedziałeś: „Taka miłość zdarza się tylko raz". Czy to się
stało, gdy byłam z Oscarem? Czy to wtedy ją poznałeś?
- Kogo?
- Tę kobietę, która złamała ci serce... Zaśmiał się
niewesoło.
-
Ty nią byłaś, Liv. To ty złamałaś mi serce, wiążąc się z
Oscarem. Miałem ci właśnie powiedzieć, że cię kocham, a ty
się do niego wprowadziłaś. Nieświadomie zadałaś mi wielki
ból. Wyciszyłem się, dałem sobie spokój z kobietami i
rzuciłem się w wir pracy. I nagle pojawiłaś się na moim progu,
z dziećmi. Pomyślałem wtedy, że Bóg daje mi jeszcze jedną
szansę. Byłaś jednak taka smutna i bezbronna, nie wiedziałem,
co robić. Wydawało mi się, że nie pora mówić o miłości. -
Roześmiał się. - Wpadłem na ten genialny pomysł z
małżeństwem i od tej głupiej nocy poślubnej wszystko zaczęło
zmierzać w niewłaściwym kierunku. Musiałem kłamać, leżąc
przy tobie, pragnąc cię do szaleństwa... Bałem się oddychać,
truchlałem z przerażenia, że zauważysz, jak bardzo cię pragnę.
-
A powinieneś wysmarować mnie tą czekoladą -
powiedziała łagodnie, ujmując go za policzek. - Powinniśmy
ubrać się w te śmieszne stroje i skorzystać z małżeńskiego
łoża zgodnie z jego przeznaczeniem.
Spojrzał na nią i tym razem dostrzegła w jego oczach
czułość, radość, zmysłowość.
-
Na takie sprawy nigdy nie jest za późno - wymruczał i
dodał z rozbrajającym wahaniem: - Prawda, Liv?
-
Tak.
Wziął ją na ręce i nagłe poczuła się drobna, kobieca i
delikatna. Dobrze, że drzwi jego pokoju na górze były
otwarte, gdyż miała wrażenie, iż nic by go w tej chwili nie
powstrzymało i gotów by je najzwyczajniej wyłamać z
zawiasów.
- Wyglądasz bardzo elegancko - powiedział z przekornym
uśmiechem. - Trzeba będzie coś z tym zrobić.
Zdjął marynarkę i krawat, po czym zaczął rozbierać Liz.
Najpierw wylądował na podłodze żakiet, potem spódnica...
- Ręce do góry - wymruczał, rozpinając i ściągając z niej
bluzkę, a potem odsunął się. - Czuję, że mam na sobie za dużo
ubrania.
Uśmiechnęła się i zaczęła rozpinać jego koszulę. Guziki
były malutkie, a jej drżały palce, ale w końcu poradziła sobie z
nimi. Wyciągnął koszulę ze spodni i zrzucił z ramion. Guzik
od mankietu poturlał się na podłogę.
- A to złośliwiec - zażartował. - Moja żona będzie
niezadowolona.
- Nie będzie. Gwarantuję ci to.
Sięgnęła do klamerki przy spodniach. Aż syknął, gdy
włożyła palce pod pasek. Poruszyła nimi, drocząc się z nim, aż
wreszcie zatrzymał jej dłoń, przyciskając ją swoją.
- Co robisz? - zapytał ochryple.
- To, czego pragnę od tygodni - odpowiedziała tkliwie. -
Chcę się z tobą kochać, Ben.
Znieruchomiał i nagle ujął jej twarz i pocałował mocno, z
całego serca. Wspięła się na palce i całując go, rzuciła mu się
na szyję.
- Pragnę cię, Liv... - szepnął. - Od czterech miesięcy
szaleję z pożądania i dłużej tego nie wytrzymam.
- Wiem - odszepnęła, ściągając z niego spodnie.
Zdjął buty, spodnie odsunął na bok i przygarnął ją do
siebie.
-
Tak się nie da...
-
To przenieśmy się na łóżko.
Ich nogi splotły się, usta spotkały w żarliwym pocałunku.
Na moment znieruchomieli. Potem uniósł rękę, powiódł dłonią
po jej biodrze i objął pierś.
-
Jesteś wspanialsza niż w moich snach. Chcę cię rozebrać
całą, zobaczyć, jaka jesteś.
-
Jestem matką - szepnęła niepewnie.
-
Wiem. - Pocałował ją. - Wiem, i to sprawia, że jesteś
jeszcze piękniejsza niż dawniej. Pragnę cię - powiedział,
namiętnie całując jej piersi i pieszcząc uda. - Chciałaś mieć
dziecko, prawda? - Oczy błysnęły mu figlarnie.
-
Tak.
- To dobrze, bo nie mam żadnego zabezpieczenia.
Uśmiechnęła się tkliwie.
-
W porządku. Co będzie, to będzie. Pragnę cię, tylko
ciebie. Niech nic nas nie dzieli. Przynajmniej tym razem. Nic,
zupełnie nic.
-
Kocham cię, Liv - szepnął, przygniatając ją sobą. Po
chwili byli już razem, a ich ciała splotły się w zmysłowym
tańcu. Czuła, że wszystko wokół rozpada się, lecz on tam był,
trzymał ją mocno, osłaniając przed rozszalałą burzą.
Wykrzyczał jej imię i znieruchomiał. Objęci, długo jeszcze
leżeli bez ruchu, uspokajając się i słuchając bicia swoich serc.
-
Kocham cię - powiedziała, a on przycisnął ją do siebie
kurczowo.
-
Zaczynam ci wierzyć. Wiesz jednak, że są sposoby, jak
przekonać mężczyznę o prawdziwości uczuć...
Uśmiechnęła się leniwie.
- Da się zrobić. Mamy jeszcze ten czekoladowy krem?
Chyba nie wyrzuciłeś?
Zaczerwienił się lekko.
-
Nie wyrzuciłem - przyznał zmieszany. - Tylko że...
narobimy potwornego bałaganu. To może później, w łazience
- zaproponował i poczuł, że Liv dusi się ze Śmiechu.
-
Żartujesz... - Położyła głowę na jego ramieniu i
westchnęła przeciągle, niczym zadowolona i syta kotka.
-
Opowiedz mi o tym wydawnictwie, w którym byłaś -
powiedział znienacka i poczuła, że jest trochę zdenerwowany.
Uniosła się na łokciu.
-
Pewnego dnia gryzmoliłam coś dla Missy. Kate
zobaczyła rysunek i powiedziała, że powinnam wysłać parę
szkiców do wydawnictwa, z którym współpracuje jej znajoma.
Zrobiłam, jak mi radziła.
-
I co?
-
Bardzo się spodobały. Chcą wydawać trzy moje
książeczki rocznie, więc muszę mieć miejsce do pracy. Może
w kuchni? Tak dałoby się jednocześnie pilnować dzieci. Co o
tym myślisz? Ben?
-
Sam już nie wiem. Jesteś po prostu niezwykła.
Wiedziałem, że pragniesz coś zrobić i bałem się tego, nie
chciałem cię stracić. Włosy mi się jeżą na głowie, gdy
pomyślę, co się dzieje teraz w twojej dawnej branży. Kiedy mi
powiedziałaś, że zamierzasz do tego wrócić...
-
David zaproponował mi zdjęcia pornograficzne...
-
Nic już nie mów. - Objął ją ciaśniej. - Nawet mi o nim
nie wspominaj.
Pogładziła go delikatnie po piersi.
-
A książki? Masz coś przeciwko takiemu zajęciu?
-
Nie, skądże. Dlaczego miałbym być przeciwny?
-
Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Wydaje mi się, że
wolałbyś, abym była od ciebie zależna we wszystkim.
-
Wcale nie. Chciałbym, żebyś miała świadomość, iż
możesz zawsze na mnie polegać, ale nie jestem aż tak
zwariowany, jak niektórzy faceci, którzy uważają utrzymanie
kobiety za punkt honoru. A jeśli chodzi o książeczki...
naprawdę mnie zdumiałaś. Masz tyle talentów... Jestem z
ciebie dumny, zawsze bytem. Dzieci też będą dumne z takiej
mamy. Jesteś niezwykłą kobietą i kocham cię.
Poszukał wargami jej ust, a ona z rozkoszą poddała się
znów jego pieszczotom.
Dużo jeszcze czasu upłynęło, nim zaszli do Kate odebrać
maluchy. Włożyli dżinsy i trzymając się za ręce jak dzieci,
pobiegli drogą. Liv nacisnęła dzwonek i z uśmiechem zerknęła
na swego ukochanego.
- Będzie trzeba się wyspowiadać.
Oczywiście nie musieli nic mówić. Kate otworzyła drzwi i
ledwie rzuciła na nich okiem, powiedziała z radością:
- Chwała Bogu. Wasze dzieciaki śpią. Zostawcie je na
noc, nic im nie będzie. - Pociągnęła nosem, wdychając słodki
zapach, i spojrzała na nich figlarnie. - Jedliście czekoladki?