Giowanni Guareschi
Don Camillo
Od Wydawcy
W Roncole Verdi, w domu, gdzie Giovannino Guareschi spędził ostatnie lata i gdzie
wciąż jeszcze istnieją żywe świadectwa jego obecności, na obszernym i zalanym światłem
poddaszu kryje się cały dorobek twórczy, jaki powstał podczas jego bardzo intensywnej
działalności pisarskiej.
Każdego, kto przekracza próg tego domu i wchodzi na poddasze, ogarnia stopniowo
trudne do opisania wrażenie łączące w sobie niejako paradoksalne odczucie niesłychanej
skromności a jednocześnie niezmiernej wielkości Guareschiego.
Tu na górze jasnym staje się powód owego oczarowania.
Na dwóch dużych stołach stojących pośrodku i w wielu szafach otaczających
pomieszczenie ze wszystkich stron leżą w najlepszym porządku setki i tysiące cierpliwie
skatalogowanych stronic, na które Guareschi przelewał przez lata swoją namiętność do
pisania, do swoich bohaterów, do swojego świata. Tego świata, który lubił nazywać małym
światkiem (może to właśnie z owej skromności?), i który narzucił całemu wielkiemu światu,
od Ameryki po Japonię, omijając granice ideologii niczym bariery celne, dzięki okruchem
wiecznej prawdy obecnym w jego twórczości - a osiągnął to jako jedyny z wielkich pisarzy.
To, co dziś możemy nazywać ”archiwum Guareschiego” zawdzięczamy pełnemu
miłości wysiłkowi jego dzieci. Z uwagi na bogactwo materiału (całe roczniki czasopism,
wycinki z gazet, maszynopisy i rękopisy) uporządkowanie całości zabrało lata pracy. I teraz,
kiedy dobiega ona już końca, wydawca dostąpił zaszczytu wzięcia udziału w otwarciu owego
archiwum.
W ten właśnie sposób narodził się pomysł powstania niniejszej książki.
Większa część z obszernej spuścizny Guareschiego została opublikowana w
czasopismach i gazetach. W porównaniu z tym stosunkowo niewiele materiału doczekało się
wydania w formie książkowej. Przegląd kolejnych smakowitych epizodów z toczącej się
odwiecznej braterskiej walki między don Camillem a Pepponem nasunął myśl, że jest tu
zgromadzony materiał wystarczający do stworzenia książki, która w sposób całościowy
mogłaby stanowić wyraz hołdu dla życia ”Niziny” i jej bohaterów, tak lubianych przez
czytelników, oraz dla samego autora.
Stąd też wziął się tytuł, mający w sobie coś odświętnego: ”Cztery pory roku don
Camilla”.
Brzmi on tak również z innego powodu. Podczas tworzenia wyboru opowiadań, które
mogłyby się złożyć w jeden ciąg, okazało się, że właśnie przedstawienie historii roku
kalendarzowego, z następującymi po sobie jego porami, będzie najlepszym sposobem
uczczenia pamięci Autora i wyjściem naprzeciw jego ewentualnym oczekiwaniom. Tak
jak”Don Camillo” z 1948 r., tak i ten tom opisuje wydarzenia, które miały miejsce między
grudniem jednego a grudniem następnego roku.
Przedstawiając czytelnikom niniejszą książkę, wydawca jest pewien, że sprawił nią
przyjemność Autorowi, Jego Dzieciom i milionom czytelników, którzy wciąż niezmiennie
kochają Guareschiego.
Mediolan, kwiecień 1986
Droga Dobra
Atmosfera nagle zaczęła się rozgrzewać. Tak się zawsze działo w tych stronach:
miesiącami wszystko szło jak po maśle i zdawało się, że już będzie trwało wiecznie. Aż nagle
Pepponowi skakało ciśnienie i zaczynały się kłopoty.
Peppone został wezwany przez szefa z miasta, a po powrocie minę miał rozeźloną, co
zwiastowało burzę. Najpewniej obarczyli go kampanią wyborczą; wracała ta sama śpiewka,
co przed pięciu laty.
Pierwszy wiec wyborczy został starannie zorganizowany i pewnego sobotniego
popołudnia plac był zapchany czerwonymi, którzy zwalili się ze wszystkich stron.
Don Camillo znalazł się w środku tego zamieszania zupełnie nieszczęśliwym trafem:
miał odebrać worek mąki kukurydzianej w Castelletto, więc zaprzągł do małego wózka swoją
starą szkapę, która nazywała się Peppo. To też był przypadek, bo don Camillo przyczepił jej
to imię bez najmniejszego zamiaru czynienia aluzji i, jak opowiadał wszem i wobec, nieraz
było mu przykro, że z powodu dialektu, który nie robił różnicy między Pepókoniem a
PepóPepponem, można by sobie pomyśleć o Bóg wie jakich ukrytych zamiarach.
Tłumaczył, że sto razy próbował zmienić imię zwierzęciu, ale koń, jeśli się na niego
nie wołało Pepó, nie reagował.
- Trzeba by było, żeby pan wójt zmienił imię - mawiał za każdym razem don Camillo.
Tak więc don Camillo zaprzągł szkapę do dwukółki, zarzucił na plecy obowiązkową
baranicę i wyszedł z podwórza plebanii ze szczerym zamiarem przejechnia przez plac i
skręcenia na drogę do Castelletto.
Ale natknął się na mrowie ludzi, i kiedy don Camillo mówił „przepraszam”, oni
odwracali się i obrzucali go spojrzeniem, które mówiło:”Kim jest ten przeklęty, co chciałby,
żebym się przesunął?”
A potem nagle pojawił się Chudy będący w służbie porządkowej.
- Stać! - powiedział.
- Muszę jechać do Castelletto - wyjaśnił don Camillo. - Jeżeli mógłbyś mi powiedzieć,
jak mogę tam dotrzeć, nie przecinając placu...
- Poczekajcie, aż skończy się wiec, a potem pojedziecie! - odparł kategorycznym
tonem Chudy.
Don Camillo rozłożył ręce i stał spokojniutko, paląc połówkę swojego toskańskiego i
czekając, aż go przepuszczą.
Właśnie zabrał głos Peppone; to jasne, że dostrzegł don Camilla przyblokowanego w
tłumie, więc nie pozwolił sobie na zmarnowanie okazji i dał mu do zrozumienia, jakie to
czasy teraz nadeszły.
- Nawet jeśli jakiś reakcjonista, który ma zatkane uszy i nie dostrzega tego, to jednak
bliski jest jak nigdy czas odwetu proletariatu! Wielu łudzi się widząc, że lud pracujący od
jakiegoś czasu nie burzy się i nie robi wrzawy. Proletariat jest jak działo, które strzela nie dla
przyjemności strzelania, ale tylko wtedy, kiedy wybrany został obiekt ostrzału! Wkrótce
usłyszycie huk armatni!
Tak zwana klasa rządząca, która wyzyskuje i tyranizuje proletariat, właśnie kończy
swoją dochodową gierkę. Klasą rządzącą jest lud, który pracuje i produkuje i który musi mieć
należne sobie miejsce...
Peppone przemawiał jeszcze dobrą chwilę w tym samym tonie, a w pewnym
momencie zakrzyknął:
- Nikt nigdy nie potrafi zatrzymać tryumfalnego pochodu idei proletariackiej, nikt!
Nawet jeżeli umie myśleć po amerykańsku i mówić po łacinie! Kto ma uszy, niechaj słucha!
Wszyscy chichocząc odwrócili się w stronę don Camilla, a on spytał głośno,
zwracając się w kierunku trybuny:
- Do mnie pan mówi?
- Nie, mówię do pańskiego konia, który ma lepszy słuch i lepiej rozumie! -
wykrzyknął Peppone.
Don Camillo przestał się czymkolwiek przejmować, bo stwierdził:
- To logiczne: konie łatwo się rozumieją...
Po Pepponie zabrał głos ktoś inny, więc don Camillo zobaczywszy, że to się chyba
nigdy nie skończy, uruchomił Peppa i wrócił na podwórze plebanii.
Po kwadransie skończyły się przemówienia, ale ludzie stali na placu i gadali, a
Peppone i jego sztab generalny prowadzili uzupełniający wiec w cieniu trybuny.
Aż tu nagle pojawił się don Camillo, ale nie miał już swojej dwukółki, tylko wózek z
wysokimi burtami i między dyszlami nie było konia, tylko on sam. Koń stał na wózku, a na
karku miał zawiązaną wielką czerwoną chustę.
Ludzie stanęli z rozdziawionymi gębami zadziwieni tym widokiem, a don Camillo w
dalszym ciągu ciągnąc swój wózek, rozpoczął przejazd przez plac. Kiedy dotarł do trybuny,
zatrzymał się, oparł się na dyszlu i wyciągnął z kieszeni chusteczkę do wytarcia potu.
Napotkał spojrzenie Peppona.
- Widzi pan? - tłumaczył don Camillo, sapiąc z wysiłku - jaką siłę ma propaganda,
kiedy jest tak dobrze robiona jak pańska?
Koń, który ma dobry słuch, po usłyszeniu pańskiego przemówienia nie chce więcej
słyszeć o ciągnięciu dwukółki. Teraz na ciebie kolej! - mówi. No i musiałem stanąć przy
dyszlu. Trzeba się z tym pogodzić, że świat schodzi nieuchronnie na lewo.
Peppone zbliżył się na kilka kroków i ująwszy się pod boki, stanął z groźną miną
przed don Camillem.
- No właśnie - powiedział don Camillo uśmiechając się - kłopot z tym, że teraz trudno
pojąć, dokąd chce zmierzać koń.
Peppone odsunął kapelusz na tył głowy.
- A więc dla was proletariat to bydło? - spytał złowrogo Peppone.
- Nie mam pewności - odparł don Camillo. - Niech pan spróbuje zapytać konia, który
ma lepszy słuch od mojego i rozumie więcej ode mnie.
Na szczęście w tym momencie przybył sierżant karabinierów i nie stało się to, co się
miało stać. Sierżanta aż zatkało, kiedy zobaczył don Camilla tak umiejscowionego.
- Co to za rozróba? - spytał sierżant.
- Żadna rozróba - odpowiedział don Camillo, stając ponownie między dyszlami i
manewrując, żeby zawrócić na podwórze plebanii. - To rewolucja proletariacka, która wsiadła
na dwukółkę, zajęła miejsce starej klasy rządzącej i prowadzi kraj do promiennego celu.
Po odstawieniu konia do stajni don Camillo poszedł rzucić okiem do kościoła, a
mijając główny ołtarz, usłyszał głos Ukrzyżowanego Chrystusa.
- Don Camillo, po coś wyczyniał takie dziwactwa?
- To nie dziwactwa - odpowiedział don Camillo - tylko figuratywna alegoria dla
wykazania głupoty w tezach Peppona.
- Ta alegoria tu nie pasuje. Postępując w ten sposób, rozjątrzyłeś jeszcze bardziej serca
tych ludzi. Sprowokowałeś ich.
- Nie - stwierdził don Camillo. - To ja zostałem sprowokowany. To Peppone
wyskoczył z tą historią z koniem. Powiedział, że nie mówi do mnie, tylko do konia, który
rozumie lepiej ode mnie.
Więc wsadziłem na wózek konia i zająłem jego miejsce między dyszlami.
- I zasługujesz na to, żeby tam zostać, don Camillo. Ty nie reprezentujesz frakcji
opozycyjnej wobec Peppona, ty musisz reprezentować mądrość, która interweniuje u dwóch
opozycyjnych stronnictw i doprowadza je do poszanowania wiecznego Prawa.
Jeśli występujesz pod sztandarami jednej z frakcji, to jak możesz pokazywać tablice
wiecznego Prawa ludziom z drugiej frakcji i mówić im: ”To są Prawa Boga”? Bo oni wtedy
na to: ”Nie, to są prawa wrogiej frakcji!”
Don Camillo rozłożył ręce.
- Jezu, frakcje są dwie: Chrystusa i antychrysta. Ja nie mogę stać pomiędzy nimi
dwiema, bo muszę walczyć w szeregach Chrystusa.
- Don Camillo, bluźnisz, czyniąc ze swojego Boga szefa partii.
Bluźnisz podwójnie, dlatego że wystawiasz los Boga na łaskę ostatecznego rezultatu
walki pomiędzy dwiema frakcjami, oraz dlatego że uważasz, iż twój Bóg może walczyć po
stronie jednej frakcji, a przeciwko drugiej. Patrząc przez pryzmat prawa stworzonego przez
ludzi można stwierdzić, że istnieją tacy, którzy go strzegą albo je łamią. Ale człowiek
sprawiedliwy nie mówi: jestem po stronie prawa, a więc muszę walczyć w szeregach
obrońców prawa. Człowiek sprawiedliwy trwa przy prawie i stoi na straży jego czystości i
doskonałości, ażeby nie dopuścić do tego, że jego obrońcy będą chronić prawo aktami, które
mu się sprzeciwiają. Istnieje Prawo Boga i istnieją ludzie, którzy działają przeciwko Prawu
Boskiemu, jak i ludzie, którzy walczą o jego zwycięstwo. Ale twoje miejsce jest poza
frakcjami; masz stać na straży Prawa Boskiego, aby nikt go nie naruszył, aby zachowało
swoją czystość i aby czyste, nieskalane, pełne blasku mogło być przedstawiane członkom
jednej i drugiej strony jako najwyższe upomnienie.
Don Camillo podniósł oczy do nieba.
- Jezu, więc co mogę teraz zrobić? Stać nieruchomo, kiedy inni idą?
- Idź, don Camillo, idź prostą drogą Boga. I jeżeli stwierdzisz, że ktoś inny idzie tą
samą drogą co i ty, rozraduj się w głębi twego serca. Ale jeśli w pewnej chwili zostaniesz
sam, bo inni, którzy szli u twego boku, zejdą z drogi Pana, żeby pójść na skróty, smuć się,
lecz pozostań na drodze Pana. Przywołuj ich pełnym głosem, błagaj, by weszli z powrotem na
słuszną drogę, ale ty sam nie schodź z drogi Pana. Nigdy, don Camillo, nigdy! Niech cię nie
kusi fakt, że droga na skróty, którą poszedł ten, co z tobą maszerował, wkrótce połączy się z
drogą Pana i skróci marsz. Droga Pana nie ma skrótów. .Ten, kto choćby na małą chwilę
schodzi z drogi
Dobra, kroczy drogami Zła. Jeśli zawsze będziesz szedł po drodze
Dobra, będziesz głosem przywołującym na właściwą drogę tych wędrowców, którzy
pobłądzili.
Don Camillo pochylił głowę.
- Jezu - wyszeptał - spraw, abym nigdy nie stracił orientacji.
- Jeżeli zawsze będziesz wpatrzony w Znak, który wskazuje szczyt góry, tam gdzie
kończy się ziemska droga Dobra, a zaczyna droga Niebios, nie pomylisz się nigdy, don
Camillo. Jeżeli zaś w pewnym momencie nie będziesz widział tego Znaku, będzie znaczyło,
że jesteś poza drogą. Kto idzie dobrą drogą, w» każdym momencie widzi ten Znak. Wróć na
dobrą drogę, a ponownie Go zobaczysz. In hoc signo vinces.
- Zwyciężymy - szepnął z pokorą don Camillo.
Atmosfera w dalszym ciągu podgrzewała się, bo historia proletariusza - Peppo,
ciągniętego przez pseudoklasę rządzącą – don Camilla, odbiła się szerokim echem w
miasteczku i okolicy. Ale don Camillo chciał pozostać na dobrej drodze i dlatego, choć
cierpiał męki piekielne, odmówił sobie pozwolenia na wyjście z domu i na mieszanie się w
całą sprawę.
Ale pewnego dnia nie mógł już dłużej wytrzymać, a było to wtedy, kiedy zdarzyła się
afera z tablicą pamiątkową.
Tablicę wmurowano na jednej z ulic Castelletto, u wylotu na plac, w 1942 roku, i od
tego momentu ulica zmieniła nazwę na tę, jaka wynikała z napisu.
LUIGI BRAMBELLI
Odznaczony złotym medalem poległ bohatersko na froncie rosyjskim.
Ten Luigi Brambelli był jedynym synem wdowy Brambelli, Desoliny z Crocilone.
Kiedy zginął walcząc w Rosji, zostawił na barkach Desoliny kilkuletniego dzieciaka i żonę.
Na mocnych barkach, bo przez całe swoje życie Desolina zawsze pracowała solidnie.
Desolina rzadko chodziła do miasteczka i za każdym razem, kiedy tam szła, wybierała
najdłuższą drogę, tę od Castelletto, bo głównym celem jej podróży było przejście przed
tablicą upamiętniającą imię jej chłopca.
Tymczasem dzieciak podrósł i zaczął chodzić do szkoły w miasteczku. Desolina
odczekała, aż skończył pierwszą klasę, a potem któregoś dnia poszła z nim przed tablicę i
rozkazała:
- Czytaj!
Chłopaczek sylabizując przeczytał na głos to, co było wyryte na marmurowym
prostokącie.
- No właśnie - wyjaśniła mu wtedy Desolina. - To był twój ojciec.
Odcisnęło się to w umyśle chłopca mocnym piętnem. I często samotnie powracał
przed tablicę, za każdym razem odczytując to, co było wyryte w marmurze.
Potem, kiedy zaczęła się szkoła, chodził regularnie drogą prowadzącą do Castelletto,
dzięki czemu przechodził przez ulicę Luigiego Brambelli dwa razy dziennie.
Nie wiadomo po co; czysta dziecinada. W każdym razie najpierw chodził piechotą, a
kiedy doszedł do czwartej klasy, przyjeżdżał na rowerze.
Któregoś dnia w południe wrócił do domu bardzo przygnębiony, a ponieważ matka i
Desolina nalegały, żeby wyjaśnił, co się stało, zaczął płakać i powiedział, że nie ma już
tabliczki z nazwiskiem taty.
Desolina zwinęła fartuch i przewiązawszy się nim w pasie, poszła sprawdzić.
Chłopczyk miał rację: w miejscu tabliczki z imieniem Luigiego Brambelli była wmurowana
jakaś inna.
Desolina poleciała do gminy, a tam sekretarz ograniczył się do rozłożenia rąk:
- To była decyzja rady; tutaj jest orzeczenie. Zmienili również inne nazwy placów i
ulic. Nic więcej nie wiem.
Desolina nie nalegała; wróciła do domu, włożyła odświętne ubranie i wyruszyła do
miasta. Wróciła ściętą nocą z dużym tobołkiem przywiązanym do kierownicy roweru.
Desolina była zaradną kobietą, przyzwyczajoną do robienia najróżniejszych rzeczy;
następnego ranka z tobołkiem pod pachą wyruszyła w stronę miasteczka w towarzystwie
chłopca.
Na miejscu pożyczyła drabinę, oparła ją o ścianę pod tabliczką i, wyciągnąwszy z
torby młotek i dłuto, wlazła na drabinę i spokojnie zaczęła odbijać tynk dookoła nowej
tablicy.
Po kilku minutach przyleciał z wrzaskiem dowódca straży miejskiej, ale Desolina nie
miała najmniejszego zamiaru schodzić.
Wokół drabiny uformowało się spore kółko gapiów, a wkrótce potem w pośpiechu
zjawił się Peppone.
- Można wiedzieć, co wyrabiacie? - zawołał.
- Odkuwam tę tabliczkę i wstawiam z powrotem tablicę mojego syna - odrzekła
Desolina. - Pojechałam do miasta, żeby ją zrobili od nowa.
Chłopiec stał u stóp drabiny na straży tablicy, którą odpakował i oparł o ścianę.
- Zejdźcie na dół i przestańcie robić głupstwa! – wrzasnął Peppone.
Desolina odwróciła się w jego stronę.
- Nie robię głupstw - odparła. - Imię mojego syna było tutaj i musi wrócić na swoje
miejsce. Głupstwo zrobił ten, kto zmienił tablicę.
- To decyzja rady - odrzekł Peppone. - To rada postanowiła ją zmienić.
- A dlaczego? Co złego zrobił mój syn?
Peppone wzruszył ramionami.
- Proszę, zejdźcie i dajcie spokój - powiedział. - Jesteście jego matką, a matkom
wszystko się wybacza, wiecie jednak doskonale, kim był wasz syn.
- Mój syn był jednym z tych, co zginęli na wojnie.
- Tak, zginął na wojnie - odparł Peppone. - Ale był również jednym z tych szaleńców,
którzy chcieli wojny. Pamiętajmy o tym.
- Mój syn był młodym chłopakiem, kiedy pojechał do Rosji walczyć w piechocie. Był
chłopakiem jak sto tysięcy innych i jak sto tysięcy innych walczył i przynosił chwałę
swojemu Krajowi.
Peppone zrobił gest zniecierpliwienia.
- Chwała! Chwała przegranej wojny! Niesłusznej wojny!
- Mój syn wojnę wygrał. Nie daje się złotego krzyża temu, kto
f przegrywa. Wy ją przegraliście, a nie mój syn. Walczył w słusznej wojnie i dlatego
Król dał mu krzyż. Królowie nie dają krzyży, jeśli fe, żołnierz nie walczy w słusznej sprawie.
- Sprawiedliwi królowie! - wykrzyknął Peppone. – Problem w tym, że ten król był do
niczego i właśnie dlatego teraz już go nie ma, bo go wygnano.
- Ale Włochy są takie same. Nie zmieniły się.
- A właśnie, że się zmieniły! - zawołał Peppone. - Na szczęście się zmieniły.
Skończyło się już podżeganie do wojny i teraz postępuje się rozumnie, a nie bezrozumnie.
Desolina popatrzyła na tablicę tkwiącą jeszcze w murze.
- A niby kim był ten Gramsci, który zajął miejsce mojego syna? Podczas jakiej wojny
umarł, jeśli mój syn zginął w czasie tej niedobrej?
- Podczas tej słusznej! W wojnie, którą lud prowadził, walcząc o wolność i postęp! -
krzyknął Peppone. - O wolność, postęp i pokój!
- Nie wyznaję się na tym - odrzekła Desolina. - Wiem tylko, że Gramsci to nie jest
tutejsze nazwisko.
- Gramsci to jest nazwisko światowe, ogólnoświatowe - zawołał Peppone - i w całych
Włoszech nie ma miasta ani wsi, które nie poświęciłoby mu jakiejś ulicy czy jakiegoś placu.
- A nie ma ich już dość? - zaprotestowała Desolina. - Musiał przyjść i zabrać miejsce
akurat mojemu chłopcu?
Peppone wciągnął głęboko powietrze, bo miał powiedzieć coś nieprzyjemnego, i
rzekł:
- To dla was smutne, ale tak jest. To nemezis historii, moja droga dzielna kobieto. To
ład, który zastępuje nieład. To prawdziwa historia, która zastępuje tę fałszywą.
Desolina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Westchnęła, rozłożyła ręce i rzekła głosem
pełnym strapienia:
- Więc jeżeli wszystko się zmieniło, to tak jakby mój chłopiec zabił się, zlatując ze
stodoły. Zwykłe nieszczęście. Ale tych, co spadają ze stodoły, to przynajmniej tutaj
pochowają. A mój syn został nie wiadomo gdzie, tutaj było tylko jego imię. A teraz już
całkiem zaginął.
Chłopiec ani pisnął; z tabliczką ściskaną w rękach wciąż patrzył na Peppona. I
Peppone od jakiegoś czasu czuł na sobie jego oczy, a teraz je zobaczył. Oczy bez jednej łzy,
ale za to pełne przerażenia. Oczy syna, który widzi tego, kto mu zamordował ojca.
Peppone z trudem odrywał wzrok od tych oczu. W końcu udało mu się i spojrzał w
górę, a ze ściany, z marmurowej tabliczki ponad drabiną, lodowaty głos Partii rozkazywał
mu:”Bądź posłuszny!”
Do przodu wysunął się don Camillo.
- Desolino, bądźcie rozsądna. Nie możecie przeciwstawiać się prawu. Prawa się nie
kwestionuje, tylko jest się mu posłusznym.
Kobieta zeszła i oddaliła się, żeby oddać drabinę.
Don Camillo ruszył z miejsca i dał znak chłopcu, wciąż ściskającemu w rękach swoją
tabliczkę, żeby poszedł za nim.
Mijając Peppona chłopiec na moment spojrzał w górę.
Kiedy don Camillo dotarł do drzwi plebanii, przystanął i odwrócił się.
- Teraz idź do szkoły, bo już późno, zostaw to wszystko, a w południe wróć tutaj.
Chłopiec oddał don Camillowi tabliczkę i poszedł. A don Camillo stał na progu z
marmurową tabliczką w dłoniach.
- Jezu - szepnął po dłuższych rozmyślaniach - nie wiem, czy pójdę teraz dalej drogą
Dobra, czy zniesie mnie na złą. Przebacz mi, jeśli błądzę, ale muszę znaleźć jeszcze inną
drogę.
A ta droga była tużtuż, między ścianą plebanii a bokiem kościoła, długa na osiem,
może dziewięć metrów. Dróżka, która za ogródkiem plebanii stawała się polną ścieżką i
ginęła między polami. Nie używana do tego stopnia, że don Camillo zamknął ją żelazną
furtką.
Don Camillo wszedł na plebanię poszukać drabiny i narzędzi.
Oparł drabinę o ścianę domu i znalazłszy miejsce, gdzie mur był w miarę równy,
wymierzył i zrobił młotkiem i dłutem cztery dziury.
Teraz jednak pojawiła się gorsza sprawa, bo potrzebny był cement i cztery żelazne
zaczepy.
Zszedł z drabiny i natknął się na Peppona.
- Przyniosę wszystko za pięć minut - burknął tamten.
Don Camillo o nic nie prosił, ale nie zdziwił się, że ktoś wie o tym, o czym on tylko
pomyślał.
Peppone wrócił po chwili z czterema zaczepami i torebką szybko wiążącego cementu.
Chudy został dziesięć metrów z tyłu, na strategicznej pozycji, pilnując, żeby nie
nadeszli ludzie.
Peppone wlazł na drabinę i przymocował marmurową tabliczkę.
Chudy gwizdnął i tamten ledwo zdążył na czas złapać drabinę i zanieść ją do
przedsionka na plebanii.
Don Camillo był już w pomieszczeniu, którego okno znajdowało się akurat pod
tabliczką. Okno było przymknięte, więc mógł przez szparę śledzić, kto przechodzi.
Peppone też podszedł zerknąć ukradkiem, żeby usłyszeć, jak się komentuje tę nowość.
Chłopiec przyjechał na rowerze. Doszedł do drzwi i miał już wejść, kiedy coś
zwróciło jego uwagę. Przesunął się pod samo okno i spojrzał w górę.
Zobaczył tabliczkę i uśmiechnął się.
- Cześć, tato - powiedział.
Potem wskoczył na rower, przejechał przez furtkę i zniknął na ścieżce wśród pól.
Ulica Luigiego Brambelli została oficjalnie otwarta.
Była to początkowo taka zwykła wiejska dróżka, której od co najmniej dwudziestu lat
nikt nie używał. Ale prowadziła do Crocilone, skracając drogę o dobre pół kilometra. A
Crocilone było małą osadą, leżącą na uboczu, w której wielką sensację stanowiło pojawienie
się furgonetki czy motocykla. Dlatego też Peppone palnął straszne głupstwo, kiedy
zakomunikował don Camillowi:
- Ten skrót może posłużyć do rozładowania ruchu na drodze do Crocilone. Przyślę
paru mężczyzn, żeby ją uporządkowali.
- Dziś jeszcze zdejmę furtkę - dodał don Camillo.
Don Camillo pomyślał, że droga Dobra może się w pewnym miejscu nazywać nawet
Ulicą Luigiego Brambelli, i że może nią iść przez pewien czas u boku Peppona. Uśmiechnął
się.
Peppone źle zrozumiał ten uśmiech i kierując się do wyjścia, zawołał:
- Proletariat nie jest koniem, który nie wie, dokąd ma iść.
Proletariat składa się z ludzi, którzy doskonale znają swój cel.
- Powiem to Peppowi - odparł spokojnie don Camillo.
- Dzięki temu złoży dymisję jako proletariat i wróci do roli konia.
- To dobrze - odparł twardo Peppone. - A gdybyście tak jeszcze wrócili do roli
księdza, byłoby jeszcze lepiej.
- Zrobione - wyjaśnił spokojnie don Camillo. - Niech Bóg będzie z tobą i niech cię
oświeci, towarzyszu wójcie, dzięki czemu pewnego dnia, kiedy zakończy się nasza ziemska
wędrówka, będziemy mogli spotkać się ramię w ramię na początku drogi, która prowadzi do
wieczności.
Ton głosu don Camilla był tak pokorny i wzruszony, że Peppone zdumiał się.
- Wariactwa! - burknął. - Widać teraz, to i z prałata robi się chrześcijanin!
Ciężarówka trojańska
W sobotę rano zaczęło padać i lało bez przerwy przez całe siedem dni.
Nigdy nie widziano takiego okropnego kwietnia: kanały wezbrały i woda wylała
bardzo szybko; albo przerwała małe groble, albo podmyła ściany śluz i pozalewała niżej
położone drogi i tysiące mórg ziemi uprawnej.
Potop skończył się nagle koło południa w sobotę; wiatr rozpędził chmury i na czystym
niebie pojawiło się, zupełnie jakby cudem, ciepłe i błyszczące słońce.
Już od dawna don Camillo miał się wybrać w pewnej sprawie za rzekę, więc tej
soboty, po obiedzie, wsiadł na rower i wyruszył.
Rzeka podniosła się znacznie i mętna woda płynęła wartko, ale jeden ze straży
miejskiej uspokoił don Camilla, który minąwszy groblę zatrzymał się z wahaniem przed
wjazdem na most pontonowy.
- Tutaj nie ma żadnego niebezpieczeństwa, poziom wody wciąż się obniża.
Niebezpiecznie jest tam dalej. Obawiam się, że jeśli się ksiądz nie pospieszy, to przemoknie.
W ciągu kilku minut niebo zmieniło całkowicie swoje oblicze i pokryło się groźnymi
chmurami; don Camillo wsiadł na siodełko i ruszył w dalszą drogę.
W takim momencie wielka rzeka staje się jeszcze szersza i wydaje się być kawałkiem
morza, most jest długi i kiedy trzeba po nim przejechać, jak woda jest wysoka, to robi to
pewne wrażenie. Don
Camillo przejmował się jednak głównie wielką ciężarówką, która deptała mu po
piętach i która, sądząc po piekielnym skrzypieniu czynionym przez jej koła na deskach mostu,
musiała być prowadzona przez jakiegoś szaleńca, któremu strasznie się spieszyło.
Don Camillo nacisnął mocno na pedały, ale kiedy dojechał na sam środek mostu
ciężko tego pożałował. Ledwie zdążył zahamować i zatrzymać się na parę centymetrów od
wyrwy, która nagle otworzyła się przed nim i szybko się powiększała. Pod naporem wody
mocowanie któregoś pontonu puściło i most zaczął się rwać.
Don Camillo pozwolił, by rower przewrócił się na deski, a sam podniósł oczy do
nieba, chcąc podziękować Panu Bogu, ale nagły pisk hamulców i towarzyszący mu piekielny
zgiełk, jaki może stworzyć klakson na spółkę z rozwścieczonym kierowcą, sprawiły, że aż
podskoczył.
Ciężarówka zatrzymała się kilka centymetrów od roweru i z szoferki wyskoczył kawał
chłopa, który rycząc i wymachując rękami ruszył na don Camilla.
Typ przeszedł zaledwie kawałek, bo zaraz spostrzegł, co zmusiło don Camilla do
hamowania, a wtedy stanął osłupiały, patrząc na mulistą wodę, która kotłowała się trochę
więcej niż metr od przednich kół jego ciężarówki.
Poszło jedno oczko, a po nim następne; woda przerwała most i trzeba się było
spieszyć, żeby zawrócić. Ale kiedy don Camillo schylił się po rower, a kierowca odwrócił się,
by wsiąść do szoferki, było już za późno. Dał się słyszeć trzask łamanych dźwigarów i chwilę
później betonowe przęsło, na którym stali don Camillo i ciężarówka, oderwało się od reszty
mostu.
To były sekundy; porwane przez prąd pontony oderwały się od mostu i przepłynęły z
dziesięć metrów, zanim don Camillo i kierowca ciężarówki zdali sobie sprawę z tego, co się
dzieje.
- No a teraz - wyjęczał przerażony kierowca - co zrobimy?
- Jeżeli pan wójt nie dysponuje biegiem do góry - odparł don
Camillo - to nie wiem, co można by zrobić.
- Ale przecież coś trzeba zrobić - zawołał zdesperowany Peppone. - Minęły dopiero
dwa miesiące, jak kupiłem tę ciężarówkę i jestem zadłużony po same uszy!
Don Camillo wzruszył ramionami:
- Spróbuj polecić swoją duszę sowieckiemu ministrowi gospodarki morskiej - odparł.
Peppone nie zareagował; odwrócił się do niego plecami i poszedł zamknąć się w
szoferce.
Tratwa trzymała się dobrze na wodzie; platforma spoczywała na sześciu
cementowych belkach, a ponieważ Boska Opatrzność zatrzymała ciężarówkę dokładnie na
środku platformy, wyszło na to, że ładunek jest dobrze rozłożony. Nie było czym się zbytnio
przejmować, choćby i dlatego że ciężarówka przewoziła towar o dużych gabarytach, ale małej
wadze. Siano luzem, niesprasowane, przykryte wielką nieprzemakalną płachtą.
Deszcz zaczął z powrotem gwałtownie padać i don Camillo pomyślał, żeby schronić
się pod lewą burtą ciężarówki. Tu doszedł do wniosku, że sytuacja jest mniej wesoła, niż
sądził do tej pory.
Belek nie było sześć, lecz dwie grupy po trzy, nie można było więc mówić o jednej
platformie, ale o dwóch, z których każda wspierała się na dźwigarach łączących po trzy
pontony. A te dwa elementy mostu były spięte żelaznymi klamrami umieszczonymi na
końcach skrajnych dźwigarów.
Klamry te rozczepiły się i powoli dwie połówki platformy zaczęły oddalać się od
siebie. Na razie rozsunięte były na pół metra, ale ponieważ przednie koła ciężarówki opierały
się na jednej platformie a tylne na drugiej, istniało ryzyko, że jeśli ta przerwa powiększy się,
to ciężarówka wyląduje w wodzie.
Nie było czasu na pogawędki; don Camillo otworzył drzwiczki szoferki i złapawszy
Peppona za nogę, ściągnął go na dół.
- Towarzyszu - tłumaczył mu, pokazując na dziurę, która poszerzała się pod
ciężarówką - albo scalisz z powrotem platformę, albo skończysz w wodzie ze wszystkimi
wiktuałami dla twoich bojówkarzy.
Peppone zrobił się blady; jednym susem znalazł się na tyle ciężarówki i przeklinając
na czym świat stoi, rozluźnił liny, które przytrzymywały nieprzemakalną plandekę. Otworzył
zaczepy i opuścił burtę, ale nie wyleciało siano, tylko ludzie.
Wyskoczyli Chudy, Ostry, Długi i inne zakazane gęby z bandy
Peppona, w sumie dwudziestu bojówkarzy.
Jasne, że nie byli uszczęśliwieni tą sytuacją, nie robili jednak szumu, tylko czekali na
rozkazy.
Niestety Peppone wypuściwszy zgraję spod siana, nie wiedział, co dalej począć, więc
do akcji musiał wkroczyć don Camillo:
- Zablokuj przednie koła i wrzuć wsteczny! - wrzasnął.
A kiedy to do wszystkich dotarło, zaczęli odrywać deski i klamry z platformy i
unieruchomili przednie koła ciężarówki, tak żeby nie mogły się poruszyć. Potem Peppone
włączył silnik, wrzucił wsteczny i wciskając z wyczuciem sprzęgło i gaz, i pocąc się przy tym
odpowiednio, zdołał przyciągnąć do siebie obie części mostu.
Pozostali spięli je klamrami i linami i w ten sposób dokonano ponownego scalenia
platformy.
W czasie gdy cała banda męczyła się nad likwidacją pęknięcia, don Camillo nie mógł
się powstrzymać, żeby nie wetknąć głowy w czarną czeluść powstałą po otwarciu burty.
To była dobrze wykonana robota; na skrzyni ciężarówki zmontowano potężną
drewnianą klatkę, obłożono ją zewsząd sianem, które z kolei przykryto nieprzemakalną
plandeką. Wejście do klatki opatulonej sianem było z tym i opuszczana burta służyła za
drzwi.
- Ciężarówka prosto z Troi! - wykrzyknął don Camillo, wychylając głowę z klatki.
A ponieważ Peppone był obok, uważał za słuszne dodać jeszcze:
- Szkoda. Gdybym wiedział, co za towar wieziesz, wcale bym cię nie ostrzegł. Nie
nadarzy mi się już więcej taka okazja. Szkoda.
Peppone nie odpowiedział, a don Camillo mówił dalej:
- Naprawdę szkoda; szef z całym sztabem głównym i bojówką.
(Jechaliście obrobić jakiś bank?
- Jechaliśmy bronić praw pracowników z Yiarany – odrzekł Peppone.
- Ukryci w sianie?
- Wszystko się nada, kiedy trzeba wykiwać policję. Połownikom z Yiarany zabroniono
demonstrować i specjalne siły policji pilnują wszystkich dróg dojazdowych do Viarany.
Trzeba się tam dostać niepostrzeżenie.
Platforma płynęła dalej w mętnej wodzie i ulewnym deszczu; mężczyźni wrócili do
swojej klatki osłoniętej płachtą z ceraty, ale zrobili prześwity we wszystkich ścianach, żeby
mieć oko na sytuację.
Peppone wsiadł do szoferki, a don Camillo udał się za nim.
- Jeśli Pan Bóg nam nie pomoże, to czeka nas katastrofa - mruknął Peppone po długim
milczeniu.
- Już wam pomógł i to aż nadto - odparł don Camillo.
- Chyba ksiądz nie wie, ile kosztuje nowiuteńki Fiat
- stwierdził Peppone. - Jeśli Pan Bóg pozwoli mi go doprowadzić bez uszczerbku do
domu, przysięgam, że...
- Że co?
- Już ja sam wiem, co.
W tym momencie wybuchła okropna wrzawa; banda wysypała się z klatki i wszyscy
machali rękami zwróceni w stronę grobli, na której wrzeszczał i machał niewielki tłumek.
Wieść rozniosła się błyskawicznie po wsiach wzdłuż rzeki i ludzie na pewno nie będą
się ociągać z pomocą.
Peppone otrząsnął się:
- Wyrzućcie obciążenie! - rozkazał, wyskakując z szoferki.
W dziesięć minut skrzynia ciężarówki została opróżniona i szczątki klatki razem z
sianem popłynęły w dół rzeki.
- Teraz wielebny ksiądz będzie mógł opowiadać, co zechce
- wyjaśnił na koniec Peppone. - Dowody rzeczowe zostały zniszczone i zawsze
będziemy mogli odpowiedzieć księdzu, że zwariował.
Don Camillo pokiwał głową i wzniósł oczy do nieba:
- Jezu - powiedział głośno - oto jest wdzięczność za przysługę, którą im uczyniłem.
- Przysługa, którą nam oddaliście, nie daje księdzu prawa do tego, żeby nas ośmieszać
przed ludźmi - odparł Peppone.
Jakiś holownik odbił od brzegu i kiedy w końcu dopłynął do platformy, ustawił się do
niej bokiem. Ludzie z holownika próbowali przyczepić ją liną, ale musieli zrezygnować w
obawie, że rozleci się na dwie części.
- Ratujmy na razie ludzi - powiedział w końcu kapitan holownika. - Potem, jeśli się
da, spróbujemy uratować ciężarówkę.
Ludzie z bandy nie dali się prosić i przeszli na holownik, ale kiedy nadeszła kolej
Peppona, ten pokręcił głową:
- Ja zostaję. To moja ciężarówka i nie zostawię jej.
Wszyscy wzdłuż rzeki znali Peppona i wiedzieli, że nikt nie zmusi go, by zmienił
zdanie.
- W porządku - odrzekli.
Don Camillo, który stał już na holowniku, zeskoczył na platformę i ci z holownika
spytali go, czy nie zwariował.
- Ja też zostaję. Rower jest mój i go nie zostawię - wyjaśnił.
- Niech się ksiądz nie martwi o rower, na pewno się uratuje - nalegał kapitan.
- Zależy mi również na tym, żeby uratowała się dusza tego nieszczęśnika. Załóżmy, że
zdarzy się jakiś wypadek i będzie musiał okazać skruchę in extremis za swoje zbrodnie; moim
obowiązkiem jest wysłać go z tego świata z papierami w porządku.
Holownik oddalił się, a platforma płynęła dalej.
Peppone siedział na przedzie platformy i patrzył niemo przed siebie.
- Tam jest wyspa - mruknął w pewnym momencie. - Jeżeli pontony trafią na nią, to
most się rozwali i koniec z ciężarówką.
- Pomyśl o własnej skórze - odpowiedział mu don Camillo.
- Ciężarówki wciąż jeszcze robią.
- Ale ja już nie mogę robić więcej długów.
Wyspa na środku wielkiej rzeki była prawie całkiem zanurzona; wystawał jedynie
czubek jakiejś kępy trzciny i barka płynęła prościuteńko na nią. Peppone patrzył przerażonym
wzrokiem na przybliżające się trzciny i gryzł palce.
Wydawało się, że los platformy został już przesądzony, ale kilka metrów przed wyspą
wpadła w wir, który zmienił jej kierunek, popychając w stronę brzegu.
Przeszkoda została ominięta.
- Pan Bóg mi dopomógł - wysapał Peppone, ocierając czoło zlane potem.
- Z pewnością nie zrobił tego dla ciebie, ale ze względu na fiata - uściślił don Camillo
i także starł z czoła zimny pot.
Zaczął zapadać wieczór, a platforma wciąż płynęła z prądem.
Potem nagle jakby zmieniła zdanie i stanowczo skręciła w stronę brzegu, gdzie
włączyła się do skomplikowanej gry prądu i wirów.
A tam dogoniły ją po jakimś czasie trzy holowniki i zdołały pochwycić tak, że nie
mogła się rozlecieć.
Rozpoczęła się podróż pod prąd i dopiero w nocy platforma dotarła do swojej
przystani.
Rzeka uspokoiła się, a prąd robił się coraz słabszy, ale trzeba było ciężkiej harówki aż
do trzeciej w nocy, żeby zakotwiczyć platformę i połączyć ją z dwiema częściami mostu.
Żeby pomóc Pepponowi w usunięciu przeklętej ciężarówki, zaczepiono platformę w ten
sposób, że dziób miała teraz tam, gdzie poprzednio była rufa.
Dzięki temu, kiedy wszystko było już gotowe i koła zostały odblokowane, Peppone
wsiadł do szoferki, zapuścił silnik i odjechał.
Zaś don Camillo, zabrawszy swój rower, dotarł do drogi na grobli i popedałował w
stronę miasteczka.
Ciężarówka Peppona zachowywała miłosierną prędkość, więc don Camillo mijając ją,
zjechał na lewo i uczepił się.
Na tyle ciężarówki widniała tabliczka ostrzegawcza: ”Czepianie zabronione” i
faktycznie, Peppone nie czepiał się.
Złodzieje rowerów
Peppone, który w trakcie całej inspekcji występował jednocześnie jako wójt i jako
kierowca, zatrzymał samochód przed jakimś parterowym domkiem i zwrócił się do
szczupłego i dystyngowanego pana w okularach, który siedział obok niego.
- To jest, panie inspektorze, szkoła w Castorcie. We wszystkim ostatnia.
Inspektor spojrzał na chatkę i odrzekł po chwili:
- Tak, widzę.
- Najgorszego to jeszcze nie widać - mruknął Peppone, marszcząc brwi z
niezadowolenia.
Inspektor odwrócił się do pana raczej starszego i korpulentnego, który, wraz z jakimś
młodym człowiekiem, zajmował tylne siedzenie w Fiacie 1100.
- Jest coś specjalnego, panie dyrektorze?
- Mianowana jest tutaj owa Diva Canetti, która po wyzwoleniu została odsunięta na
rok od nauczania, a potem dopuszczona na nowo, jako że nie znaleziono nic, co by ją
obciążało.
Peppone pokręcił głową i zaśmiał się szyderczo:
- Nic!
Inspektor spytał dyrektora szkoły podstawowej, jak to rzeczywiście było, a ten
rozłożył ręce.
- Dochodzenie zostało przeprowadzone prawidłowo. Diva Canetti zdobyła
uprawnienia do nauczania w roku z najwyższą notą i pochwałą, uczyła nieprzerwanie od
roku do kwietnia w szkołach powiatu, wykazując niewątpliwą kompetencję i ogromną
gorliwość...
- Zwłaszcza w tym, że wyszła za wicepodestę! - zawołał zaczepnie Peppone.
- Fakt wyjścia za mąż za wicepodestę - zaoponował uprzejmie dyrektor - nie może być
uznany za przestępstwo.
- Bóg ich stwarza, a potem łączy - zawyrokował Peppone.
- Tacy to łączą się w związkach z podobnymi do siebie.
W każdym razie komisja dochodzeniowa mogła przynajmniej przenieść tę Canetti, by
choć taką satysfakcję dać ludowi.
- Panie wójcie - zaprotestował dyrektor. - Canetti została przeniesiona!
- Trzeba ją było przenieść do Kalabrii, a nie z gminy do miejsca odległego o sześć
kilometrów, a może i to nawet nie - powiedział Peppone.
- Wie pan lepiej ode mnie, jak to było - usprawiedliwiał się dyrektor. - Miała
sześcioletnie dziecko i męża, który nie wrócił jeszcze z więzienia w Indiach...
- Dajmy spokój! - zawołał Peppone.
- Właśnie, że nie damy spokoju - stwierdził kategorycznie inspektor. - Jeżeli pan,
panie wójcie, ma się na co użalać, to proszę do mnie napisać podanie ze wszystkimi
szczegółami.
- Nie ma potrzeby - powiedział Peppone wysiadając. - Sam pan zobaczy, co to za
typek z tej nauczycielki z Castorty.
Castorta była najmniejszą z siedmiu osad w gminie i jedna nauczycielka wystarczała
aż nadto jako osoba do spraw oświaty podstawowej, pracując z pierwszą i drugą klasą rano, a
trzecią i czwartą po południu.
Signora Canetti przynosiła sobie z domu coś do zjedzenia w okolicach obiadu i to
bardzo ułatwiało całą sprawę. Kiedy owego popołudnia do szkoły w Castorcie wszedł
inspektor, a za nim wójt i ci dwaj, była właśnie zmiana trzeciej i czwartej klasy i wyglądało
na to, że wszystko odbywa się prawidłowo.
Nauczycielka zbladła na widok kogoś tak nadzwyczajnie ważnego jak wizytator do
spraw oświatowych. Ale kiedy usłyszała, jaki jest powód tej wizyty, odzyskała spokój.
- Pierwszą troską ustroju demokratycznego - wyjaśnił surowo inspektor - jest
umocnienie potencjału szkoły, z jednoczesnym przystosowaniem jej do dzisiejszych potrzeb.
W kraju brak jest budynków szkolnych, a te istniejące pozostawiają wiele do życzenia. Na
podstawie pani osobistego doświadczenia, proszę mi więc powiedzieć, jak wygląda sprawa z
tym budynkiem szkolnym.
Nauczycielka rozłożyła ręce:
- Odczuwa się brak wszystkiego - odpowiedziała.
Peppone podskoczył, bo poczuł się wywołany do tablicy.
- Szkoła jest taka, jaka jest! - wykrzyknął. - Ale trzeba przyznać, że gmina robi, co
może. Budynek ponaprawiano i wysprzątano, sanitariat został wyposażony w nowoczesne
instalacje, a szkole kupiono nawet radioodbiornik!
Nauczycielka przytaknęła.
- Dokładnie tak - powiedziała - szkoda jednak, że radio nie może grać, bo brak prądu
elektrycznego, i że urządzenia sanitarne nie mogą działać, bo brak jest zbiornika na wodę i
pompy, która by go napełniła.
Ton głosu nauczycielki miał lekkie sarkastyczne zabarwienie, co sprawiło, że Peppone
stracił cierpliwość:
- Jeżeli w ciągu dwudziestu lat faszyzm nie zdołał doprowadzić prądu i wody, i nikt
nigdy nie odważył się narzekać – zawołał - to teraz nie czas na robienie afery, że w ciągu
czterech lat nie daliśmy rady tego zrobić, a trzeba mieć jeszcze na względzie opłakany stan
zwyciężonego narodu!
Nauczycielka nie przejęła się:
- Pan inspektor pytał mnie, jaka jest tutaj sytuacja, więc ograniczyłam się do
odpowiedzi na jego pytanie.
Peppone wrzucił już czwarty bieg i inspektor, patrząc na to wielkie chłopisko, nie czuł
się na siłach, żeby się wtrącać.
- Różne są sposoby odpowiadania na pytania! - zawołał Peppone. - Ale faktem jest, że
wtedy nie miała pani czasu zauważyć, że brak tu światła i wody, bo była pani strasznie zajęta
szkoleniem nowych pokoleń faszystowskiego plemienia!
Nauczycielka rozłożyła ręce.
- Przerabiałam program, jaki Państwo mi dało dopizerabiania.
Ograniczyłam się do zdyscyplinowanego służenia Państwu, tak jak karnie służę mu
teraz.
- Różne są sposoby służenia Państwu, droga pani! - zaśmiał się
Peppone. - Inne nauczycielki zachowywały się wtedy zupełnie inaczej niż pani.
- Jest tylko jeden sposób służenia Państwu - odrzekła oschle nauczycielka. - Jeśli inne
nauczycielki służyły mu inaczej, to źle mu służyły i prawdopodobnie źle mu służą również
teraz.
Dał się słyszeć władczy głos inspektora:
- Proszę pani, proszę ograniczyć swoje odpowiedzi do tego, co konieczne! Pytałem
panią, jaka jest dokładnie sytuacja w szkole.
- Wszystkiego brak - powiedziała nauczycielka.
- Niech pani nie przesadza z czystego zamiłowania do polemiki - odparł szorstko
inspektor. - Proszę powiedzieć dokładnie, czego brakuje.
- Ja panu powiem, panie inspektorze - zawołał Peppone głosem pełnym ironii. - Pani
odczuwa przede wszystkim brak dwóch portretów, które wisiały na ścianie nad katedrą, gdzie
teraz widać jedynie ślady po nich, na prawo i lewo od krucyfiksu.
Nauczycielka uśmiechnęła się:
- Ważne, że został krucyfiks - wyjaśniła. - Gdyby go zdjęli, to tak bardzo odczułabym
jego brak, że ja też bym sobie poszła.
Inspektor zirytował się, bo to był inspektor polityczny i miał poglądy, które od
pewnego miejsca zaczynały się zgadzać z poglądami Peppona.
- Proszę pani - polecił kategorycznie - proszę odpowiadać na moje pytania i wyliczyć
mi rzeczy, których brakuje w tym budynku szkolnym.
- Brakuje światła, brakuje działających urządzeń sanitarnych, kubatura sali jest
niewystarczająca, ogrzewanie jest nieodpowiednie do powierzchni pomieszczeń, ławki są
połamane, tablica jest prawie nie do użytku. Nie ma biblioteki, nie ma map do geografii...
- Z ilu pomieszczeń składa się szkoła?
- Z sali i korytarza, który służy jako szatnia i na końcu którego, za przepierzeniem,
zostały wygospodarowane składzik drewna i wygódka.
- Czy w budynku nie istnieje możliwość stworzenia mieszkania dla nauczyciela?
- Nie, proszę pana - odparła nauczycielka. - Także i woźna mieszka prawie kilometr
stąd.
W czasie gdy młodzieniec i dyrektor robili dokładne notatki, inspektor skierował się w
głąb sali:
- Pójdziemy zobaczyć, jak się naprawdę rzeczy mają - powiedział.
Jakiś chłopiec szmyrgnął ze swojej ławki i błyskawicznie wpadł w drzwi wychodzące
na korytarz.
Inspektor pomyślał, że chłopiec, posłuszny jakiemuś znakowi nauczycielki, pospieszył
otworzyć przed nim drzwi, ale kiedy wyszedł na korytarz, zauważył, że chłopiec z jakimś
zawiniątkiem w rękach pędem leciał do drzwi od składzika, więc zaniepokoił się:
- Gdzie on leci? Ej, ty!
Ale chłopiec był już w składziku i zamknął się na łańcuch.
Inspektor złapał klamkę i naciskał nadaremnie.
A wtedy odwrócił się oburzony:
- Proszę pani, zechciałaby pani powiedzieć, co się tu dzieje?
Co ten chłopiec poszedł ukryć?
Nauczycielka zbliżyła się do drzwiczek.
- Gino - powiedziała spokojnie - to ja, otwórz.
Drzwiczki otworzyły się. Chłopiec stał w nich, odwrócony plecami, żeby nie
pokazywać swego zawiniątka. Peppone złapał go za kołnierz i wyciągnął na zewnątrz.
Zawiniątko kryło w sobie jakieś pięcio - sześciomiesięczne dziecko i wydało się wszystkim
najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widzieli.
- Co to? - krzyknął oszołomiony inspektor.
- To mój brat - odpowiedział chłopiec ze spuszczoną głową.
Na to wtrąciła się nauczycielka i wziąwszy dziecko z rąk ucznia, położyła je w koszu
na winogrona, który stał w kącie korytarza obok drzwi do salki szkolnej.
- To mój syn - powiedziała nauczycielka dochodząc do siebie.
- Pani syn? - zawołał inspektor. - A dlaczego jest tutaj?
- Mój mąż jest od dwóch miesięcy w mieście, gdzie znalazł
; posadę, drugie dziecko jest u babci na wsi. Ja biorę rano małego ze sobą i zabieram z
powrotem wieczorem. Dzięki temu jestem spokojna, a poza tym mogę go karmić. j Inspektor
spojrzał na dyrektora i Peppona, a potem odwrócił się do nauczycielki.
- Pani karmi go tutaj?
- Nie, proszę pana, kiedy słyszę, że płacze, przychodzę tutaj, wyjmuję go z koszyka i
idę karmić do składziku.
- Wspaniale! - zachichotał inspektor. - Kto wie, co to za radość dla dzieci, kiedy je
pani zostawia same! Możemy sobie tylko wyobrazić, co też wyrabiają.
- Nie ruszają się i ani pisną. To są wiejskie dzieci, dobrze wychowane i gdyby nawet
nie uszanowały we mnie nauczycielki, to szanują we mnie matkę.
‘ Inspektor wzruszył ramionami.
- Rozumiem, rozumiem, zdaję sobie sprawę. Ale mogłaby pani przecież zostawić
dziecko komuś we wsi.
- Nie, bo byłabym niespokojna.
- Ale ma pani matkę! Niech go pani jej zostawia.
- A kto go będzie karmił?
- Niech go pani sztucznie karmi. Większość dzieci jest dzisiaj sztucznie karmiona.
- Jeżeli matka może, to ma obowiązek karmić swoje dziecko.
W przeciwnym razie Pan Bóg nie skonstruowałby kobiet tak, jak skonstruował.
Inspektor poczuł się zakłopotany i swoją irytację skierował na inny obiekt. Odwrócił
się do chłopca, który wciąż jeszcze stał przed drzwiami do składziku, i powiedział lodowatym
głosem:
- Rzeczą, która w całej tej sprawie zasługuje na najwyższą
uwagę jest zachowanie tego chłopca. Daje to pojęcie, jakiego rodzaju edukacji
moralnej został poddany. Nie ma nic zbrodniczego w tym, że nauczycielka bierze swojego
syna do szkoły, żeby go karmić piersią, ale to, co zrobił ten uczniak, ma tylko jedną nazwę:
zmowa milczenia.
Peppone, który od jakiegoś czasu miał zgaszony silnik, niezbyt dobrze pojął sens tych
słów i męczył się strasznie nad zrozumieniem ”zmowy milczenia”.
- No jasne! - wykrzyknął. - Ktoś, kto się tak zachowuje, postępuje jak prawdziwy
mężczyzna! Przypomina to wydarzenie z Garronem, który powiedział: ”To ja!”* Brawo
chłopcze!
Inspektor zerknął na dyrektora, potem pospiesznie powiedział:
„Do widzenia” i skierował się do wyjścia. Przechodząc przez salę, widział milczące i
nieruchome dzieci, jakby były z kamienia, i ta cisza i martwota wydały mu się nie do
wytrzymania.
Peppone odwiózł inspektora i tamtych dwóch aż do pociągu, a wracając do domu
zahaczył o szkołę w Castorcie. Już dawno minęła pora wyjścia, ale wszystkie dzieci stały
przed drzwiami, jakby na kogoś czekały.
Peppone zatrzymał samochód; ze szkoły wyszła jakaś kobiecina, która zastępowała
woźną, i stanąwszy przed Pepponem, załamała ręce:
- Przeklęty świat, panie wójcie!
- Co się dzieje?
- Kiedy nauczycielka była zajęta inspektorem, jakiś łobuz ukradł jej rower, który stał
za szkołą pod daszkiem.
Po chwili ukazała się nauczycielka z dzieckiem na ręku.
- Proszę pani - powiedział do niej Peppone, kiedy mijała samochód - wiem już o
rowerze. Proszę wsiąść, odwiozę panią do miasta.
- Nie, dziękuję, wolę iść piechotą - odpowiedziała twardym głosem.
I szła dalej w swoją stronę, a dzieci maszerowały za nią. Po pewnym czasie któremuś
z nich udało się odebrać jej małego i wziąć go na ręce.
* Por. E. De Amicis, Szlachetny postępek [w:] Serce.
Dziecko po stu metrach, tyle było między słupami telegraficznymi, przekazało małego
następnemu, a tamto trzeciemu i tak dalej.
Po dwóch kilometrach wmieszała się w to nauczycielka; odebrała swoje dziecko i
kazała, żeby szybko wracali do domów.
Ale nikt nie ustąpił i cała trzydziestka szła za nią, póki nie pokazały się pierwsze
zabudowania miasteczka.
A wtedy dzieci zrobiły w tył zwrot; część wróciła drogą, a część na skróty przez pola.
Następnego dnia ludzie z Castorty zebrali już połowę pieniędzy, żeby kupić nowy
rower nauczycielce. Ale ona dowiedziała się o tym i poprosiła na rozmowę matki wszystkich
dzieci.
- To, co sobie zamyśliłyście, jest piękne i jestem wam za.to wdzięczna - wyjaśniła
kobietom nauczycielka. - Mimo to proszę was, żeby wszystkiego zaniechać, bo ja w żaden
sposób nie mogę pozwolić na coś podobnego. Złożyłam meldunek o kradzieży; jeżeli mam
mieć znowu rower, to może to być tylko tamten mój rower.
Wszyscy wiedzieli, że naleganie było bezcelowe. Kobiety wciągnęły w to don
Celestyna, proboszcza z Castorty, ale również jemu nauczycielka odpowiedziała tak samo jak
kobietom.
- Gdybym przyjęła rower - zakończyła - zniweczyłabym ich piękny gest. Jeżeli znowu
mam mieć rower, to może być to tylko ten, który mi ukradziono. Albo ten, albo żaden.
Do szkoły przyszła piechotą z dzieckiem na rękach. Wróciła do miasteczka też
piechotą i z dzieckiem na rękach, i to sama, bo dzieciom, gdyby chciały iść za nią, zagroziła
okropnymi konsekwencjami. W następne dni było tak samo; wywoływało to jednocześnie
wściekłość i poruszenie.
Don Camillo, spotkawszy ją po raz trzeci, próbował grzecznie przemówić jej do
rozsądku. Powiedział, że w rezultacie zachowuje się w sposób sprzeczny z elementarną
logiką.
- Jeżeli nie chce pani roweru w prezencie, to proszę go przyjąć jako pożyczkę. Albo
niech go pani wynajmie, żeby uniknąć wszelkich zobowiązań.
- Albo mój, albo żaden - odparła nauczycielka. - Na razie chodzę piechotą. Ten, kto mi
go ukradł, zobaczy mnie kilka razy i to mu się przyda. Nawet jeżeli mi go nie odda, to nie ma
znaczenia. Ważne, żeby poczuł wstyd za to, co zrobił.
Peppone za każdym razem kiedy widział nauczycielkę, wściekał się i gdyby tylko
mógł postukać ją parę razy w głowę, zrobiłby to z taką samą ochotą, z jaką połamałby kości
złodziejowi tego przeklętego roweru.
Któregoś dnia nie mógł już wytrzymać, udał się do don Camilla i powiedział, że
trzeba znaleźć jakiś sposób na zakończenie tej historii.
Don Camillo był tego samego zdania, a nawet już coś obmyślił.
- Wiemy z danych, które dostałem od sierżanta, że ukradziony rower to czarny Stucchi
z zieloną siatką i o numerze P.
Znajdziemy pieniądze, kupimy identyczny rower, ty przerobisz numery, a ja pomyślę
o reszcie.
Pieniądze szybko się znalazły, bo jedną połowę dał Peppone a drugą don Camillo. Ale
kiedy mieli już rower, don Camilla naszły wątpliwości.
- Jeżeli nie oddamy tamtego jej roweru, to ona na ten nawet i nie spojrzy. Musi być
doskonale podrobiony. Dane z meldunku nie wystarczą. Trzeba znaleźć jakieś inne.
W czwartej klasie było dwunastu chłopców. Pewnego niedzielnego popołudnia
Peppone pojechał furgonetką do Castorty, pozbierał ich i przywiózł na plebanię.
Zastali tam don Camilla, który przemówił do nich bardzo poważnym tonem:
- Tej sprawy nie można lekko traktować, a ten, kto się wygada, będzie zdrajcą. Mamy
podejrzenia co do kradzieży roweru waszej nauczycielki. Krótko mówiąc znaleźliśmy typa, co
ma jakiś rower, który nam się wydaje być tym ukradzionym. Ale zanim złożymy doniesienie,
musimy być absolutnie przekonani, żeby nie wyrządzić krzywdy przyzwoitemu człowiekowi.
Udało nam się zdobyć tamten podejrzany rower. Tego typa nie ma teraz w miasteczku, więc
mamy czas, żeby obejrzeć rower. Potraficie go rozpoznać?
- Tak - odpowiedzieli chłopcy.
I z ogromnym napięciem przeszli wszyscy do pokoju obok, gdzie stał nowy rower
Stucchi kupiony przez Peppona i don Camilla.
- Przyjrzyjcie się, to ten? - spytał chłopców don Camillo.
- Marka jest ta sama i kolor też - odpowiedzieli. - Ale to nie jest rower pani
nauczycielki.
- Przyjrzyjcie się dobrze, kawałek po kawałeczku, zanim powiecie! - zawołał don
Camillo.
Więc oglądali go kawałek po kawałeczku.
- Póki co, to numer jest nie taki, bo tamten był 34468 - powiedział pierwszy chłopiec.
- A tutaj było wgniecenie i odpryśnięty lakier - dodał drugi.
Peppone zaznaczył kredą wskazane miejsca.
- Musimy zebrać wszystkie szczegóły i doskonale je zapamiętać - wyjaśnił. - Dzięki
temu, jak wpadnie nam w ręce ten prawdziwy, to zadziałamy na pewniaka. Coś jeszcze?
- Siatka była porozrywana tu, tu i tu. A tu była zszyta - stwierdził trzeci.
Pozostała dziewiątka dokonała dalszych spostrzeżeń.
- Reflektor był marki Lux 34 A, a dynamo Lux D extra...
- Miał oponę Pirelli z tyłu a Michelin z przodu...
- To koło zębate miało wszystkie zęby wytarte z jednej strony...
- Dzwonek był marki TCI z chorągiewką.
- Łańcuch robił ”tryk”, kiedy pedał dotykał o tutaj...
- Rączki były czarne i w tej brakowało śrubki, a ta była obtłuczona...
- Kiedy się jechało bez trzymanki, to strasznie ściągał na prawo i trzeba się było
przechylać...
- Przedni hamulec był spawany tutaj...
- Kierownica była obdrapana tu, tu i tu...
Potem nastąpiła następna seria szczegółów i Peppone wszystkie notował. W końcu
dwunastu chłopców zamilkło.
- Więc jesteście pewni, że nie było już więcej nic szczególnego.
Chłopcy spojrzeli po sobie trochę zakłopotani. Potem największy odpowiedział:
- Już nic.
Widać było, że nie mówi prawdy i don Camillo nalegał, żeby mówili dalej, żeby
wszystko opowiedzieli. Przecież, do licha, miało to się przyczynić do odnalezienia roweru
nauczycielki.
Chłopcy spojrzeli po sobie, a potem jeden z nich bąknął:
- Jest coś jeszcze, ale nie można tego powiedzieć, bo to sekret.
Don Camillo przez dobrą chwilę wysilał się jak tylko mógł, bo dwunastu chłopców
było twardych jak stal. W końcu, po naradzie, największy powiedział z wahaniem:
- Sekret był z magicznym słowem ”RAS 3”.
Peppone i don Camillo spojrzeli po sobie.
- Tutaj na tylnych widełkach, w tym miejscu, była kłódka i żeby ją otworzyć, trzeba
było przekręcić cztery kółka, aż ułożyło się słowo ”RAS 3”. Kłódka była marki Sicur model
nr 5.
Zanim Peppone odwiózł chłopców do domu, don Camillo ostrzegł ich:
- Biada temu, kto piśnie słówko. Jeżeli jeden z was się wygada, wszystko pójdzie na
marne.
Chłopcy splunęli w otwarte prawe dłonie i klepnęli nimi o czoła.
- To jest przysięga czwartej - wyjaśnił jeden z nich.
- W przysiędze z trzeciej krzyżuje się palce i krzyż z palców całuje trzy razy.
- W porządku - stwierdził don Camillo - możemy być pewni.
Peppone pracował w warsztacie całymi godzinami palnikiem, śrubokrętem, papierem
ściernym, piaskiem. Przerobił numer na ramie, zrekonstruował wgniecenia, obtarcia i spawy.
Przerzucił chyba z tonę złomu, żeby znaleźć i złożyć dynamo, reflektor, kłódkę i dzwonek
tego typu jak w opisie.
- Jutro sprawdzimy w praktyce - westchnął don Camillo,wychodząc z warsztatu ściętą
nocą i udając się w stronę plebanii.
- Jak będzie źle, to rozwalę go młotem - burknął Peppone.
W powrotnej drodze don Camillo puścił na chwilę kierownicę, żeby poprawić sobie
płaszcz na ramionach. Rower niemiłosiernie ściągał na prawo, ale kiedy don Camillo to
spostrzegł, leżał już na ziemi. To było pocieszające. Wszystko się zgadzało.
Kiedy wsiadł z powrotem, usłyszał, że pedał robi ”tryk”, jak dochodzi do pewnego
miejsca i to też było bardzo pocieszające.
Koło południa Peppone pojechał do Castorty złapać najstarsze-
|go chłopca z czwartej klasy, żeby zawieźć go na plebanię.
- Popatrz no, to ten? - spytał go, kiedy don Camillo podniósł zasłonę przykrywającą
podrobiony rower marki Stucchi.
Chłopiec wybałuszył oczy.
- Tak! Tak! - powiedział niezmiernie podniecony.
Don Camillo kazał mu złożyć przysięgę czwartej klasy i trzeciej też.
- Nikomu nie wolno ci o tym mówić. Innym chłopcom też. Ani teraz, ani nigdy.
- Nie powiem - odrzekł chłopiec, składając również przysięgę i z drugiej.
Don Camillo po przyjechaniu przed posterunek karabinierów zsiadł i zbliżył się do
sierżanta zażywającego świeżego powietrza.
W tej samej chwili, zupełnie przypadkowo, podjechał również
Peppone swoją furgonetką.
- O, pan wójt przychodzi w samą porę - zawołał radośnie don Camillo - odwiezie mnie
pan do domu. Pod warunkiem, że nie ma przeciwnych rozkazów z politbiura.
Docinek z politbiurem był poza uzgodnieniami i stanowił jedną ze stałych prowokacji
don Camilla. Ale Peppone przełknął to i odparł:
- A nie jest ksiądz rowerem?
- I tak, i nie - wyjaśnił don Camillo. - To jest rower tej Canetti; ten kto go ukradł,
pożałował tego i podrzucił go na plebanię. Oto i on, panie sierżancie. Proszę popatrzeć, czy
wszystko się zgadza.
Sierżant uważnie obejrzał rower, a potem wszedł do środka dając obydwu znak, żeby
poszli za nim.
- Nie ma wątpliwości - stwierdził - to jest właśnie ten ukradziony pani Canetti.
Wystarczy go porównać z tym, który znalazłem dziś rano oparty o drzwi, a przy nim
karteczkę z objaśnieniem: ”Oddać Canetti”.
Don Camillo i Peppone patrzyli osłupiali na rower oparty o biurko. Był dokładnie taki
sam jak ich. Identyczny do nieprzyzwoitości.
Don Camillo otarł czoło zlane potem.
- Myślę o spostrzegawczości tych chłopaków - szepnął do Peppona.
- Ja też - odpowiedział szeptem Peppone. - Oczy dzieciaków wszystko widzą. Aż
strach pomyśleć.
Sierżant westchnął.
- Przysięgam, że nic nie rozumiem. Co mam zrobić?
Wtrącił się don Camillo:
- Czy to sprzeczne z regulaminem szukać ukradzionego roweru i odkryć, że są dwa?
- Rzeczywiście... Muszę się nad tym zastanowić.
- Nie ma się co zastanawiać: weźcie jeden i oddajcie nauczycielce ten, który wam
przynieśliśmy, a ten drugi zatrzymajcie w rezerwie, jakby jeszcze raz jej ktoś ukradł.
Zaskoczycie ją jeszcze bardziej niż tym razem.
Sierżant rozłożył ręce.
- Ech - powiedział - najważniejsze, żebym nie widział już tej pani, jak idzie piechotą z
dzieckiem na ręku do szkoły i z powrotem. Za każdym razem, kiedy ją spotykałem, miałem
wrażenie, że dostaję ochrzan od Głównego Komendanta Karabinierów.
- Zawieziemy go jej od razu, zanim skończą się lekcje - zawołał Peppone. - Zdążymy
na czas.
Wsiedli we czwórkę do furgonetki. Peppone i sierżant z przodu, a don Camillo i rower
na skrzyni. Podjechali przed szkołę na kilka minut przed finis. Sierżant wysiadł, złapał rower i
wszedł do środka zdecydowanym krokiem.
Potem wrócił, a za nim wyszły dzieci z trzeciej i czwartej i wszyscy stali na drodze w
oczekiwaniu.
Chwilę potem zza domku wyłoniła się nauczycielka. Prowadziła swój rower, a do
kierownicy przyczepiony był koszyk z dzieckiem w środku.
Kiedy wsiadła na rower i odjechała, dzieciaki wydały z siebie niesamowity wrzask
radości i cała trzydziestka zaczęła biec, jedni z tyłu, drudzy z przodu, a jeszcze inni po bokach
nauczycielki.
Aż nauczycielka musiała po dwustu metrach zsiąść i prowadzić swój rower wśród
okrzyków szalejących wokół niej dzieci.
Peppone, don Camillo i sierżant patrzyli z rozdziawionymi ustami.
- To jeszcze bardziej imponujące niż marsz triumfalny z Aidy
- zauważył Peppone.
Hałastra zniknęła za zakrętem, ale wrzaski wciąż jeszcze było słychać.
- Ja wracam na piechotę - odezwał się don Camillo.
- Ja też - powiedział Peppone, wysiadając z furgonetki.
Sierżant, który został w samochodzie, długo myślał nad dziwnym zdarzeniem, a
potem, ponieważ nie umiał prowadzić, też wysiadł i ruszył powoli w stronę miasteczka,
mrucząc pod nosem:
- Jeżeli zwariowali proboszcz i wójt, to dlaczego nie miałby zwariować również
sierżant karabinierów?
Czerwony goździk i biały goździk
To jest banalna historia miłosna, która zakończyła się w dość niezwykły sposób na
głównym placu miasteczka.
A zdarzyło się to w najbliższym sąsiedztwie jednego z kamiennych słupków,
oddzielających właściwy plac od placyku przykościelnego.
Pełno tam było gapiących się ludzi, bo na tym właściwym placu stali ludzie Peppona
świętujący pierwszego maja z czerwonymi goździkami, a tymczasem przed kościołem stali
ludzie don Camilla, którzy świętowali pierwszego maja z białymi goździkami.
W jakiejś wiekowej ruderze, gdzieś na Nizinie, można jeszcze dziś znaleźć
egzemplarz starego oleodruku, przedstawiającego Jezusa i świętego Józefa ubranych, co nie
ulega żadnej wątpliwości, na czerwono i pracujących przy warsztacie stolarskim.
Z punktu widzenia propagandy był to dobry pomysł i podchwycili go starzy socjaliści,
ale potem z niego zrezygnowali. Po jakimś czasie inni wrócili do idei Chrystusa robotnika i z
pomocą
Świętego Józefa rzemieślnika mistrzowskim posunięciem zrobili z pierwszego maja
święto pracowników katolickich.
Ostateczne rozstrzygnięcie naszej historii miłosnej i wojującej propagandy miało
miejsce dokładnie wtedy, kiedy po raz pierwszy na placu obchodzono podwójne święto pracy,
jednocześnie po stronie czerwonych i po stronie białych.
I rozumie się, że choć dzień był raczej rześki, to atmosfera była raczej gorąca.
Do najbardziej zdolnych ludzi ze strony białych należała Gilda Marossi, dziewczyna
młoda i ładna, ale jeśli chodzi o zaangażowanie w politykę, to warta była tyle, co dwóch
chłopów razem wziętych.
Wśród ludzi Peppona jednym z najzdolniejszych był Angiolino Grisotti, zwany Gioli,
młody chłopak z wielkimi łapskami, który mógłby uchodzić za normalnego przystojnego
chłopaka, gdyby nie to, że był tak piekielnie czerwony.
Historia nie byłaby banalna, gdyby Gilda i Gioli nie spotkali się.
No, ale oczywiście spotkali się.
Najpierw w ławach szkolnych, kiedy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, co to
polityka.
Później na festynach, kiedy już wiedzieli, co to polityka, ale interesowali się przede
wszystkim tańcem.
Zaczęli unikać spotkań dopiero wtedy, gdy nasiąknięci aż po czubki włosów polityką,
spostrzegli, że są zdeklarowanymi i nieprzejednanymi przeciwnikami.
Ale pewnego razu spotkali się twarzą w twarz i musieli siłą rzeczy patrzeć na siebie,
bo siedzieli w autobusie jedno naprzeciwko drugiego.
Spoglądali na siebie przez dobrą chwilę, aż Gilda wściekła się i powiedziała:
- Gdyby niektóre osoby miały choć trochę przyzwoitości, to powinny się wstydzić, że
gapią się na porządnych ludzi.
- I ja tak myślę - odparł.
Wszystko, co można było powiedzieć, zostało powiedziane, ale nie aż tak, żeby
tamtemu przeszkodziło to w zauważeniu, że ona zrobiła się jeszcze piękniejsza, a jej w
spostrzeżeniu, że tamten ani trochę nie zbrzydł, choć walczył w szeregach czerwonych.
Kiedy dojechali do miasta, rozstali się bez pożegnania. Ale kiedy Gioli został sam,
miał ochotę sprać się po gębie.
Gioli chodził na kursy do szkoły partyjnej i tam wyłożono mu jasno, jak należy
działać na rzecz propagandy. I Gioli, przed którym pojawiła się wspaniała okazja, żeby
umiejętnie rozpracować przeciwnika i wykorzystując do tego starą przyjaźń, wkręcić się w
szeregi nieprzyjaciela, zachowywał się niczym dywersant.
Należało koniecznie naprawić sytuację i Gioli z zimną krwią przygotował plan ataku.
Towarzysz, którego wszyscy szanują - pomyślał sobie - musi być przede wszystkim
psychologiem. A co mówi psychologia?
Mówi na przykład, że jeżeli jakaś dziewczyna decyduje się jechać z miasteczka do
miasta, czyni tak dlatego, bo ma zrobić zakupy.
A robiąc zakupy, kobieta nie zadowala się wejściem do pierwszego sklepu, jaki
napotka, ale chce obejrzeć co najmniej dwadzieścia witryn, żeby porównać ceny, jakość i tak
dalej. Tak więc traci mnóstwo czasu i przychodzi do autobusu w najostatniejszej chwili.
Muszę ten fakt wykorzystać.
Dlatego więc Angiolino Grisotti, zwany Gioll, przyszedł do autobusu pierwszy przed
wszystkimi i usiadłszy zajął paczką miejsce naprzeciwko siebie i czekał.
Zgodnie z psychologią Gilda powinna przyjść ostatnia, to znaczy wtedy, jak już
wszystkie miejsca będą zajęte, oprócz tego zaklepanego przez Giolego. Ale Gilda przyszła
kilka minut po nim. Kiedy ją zobaczył, zbladł.
Gilda, jak tylko wsiadła do autobusu, rozejrzała się w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Wszystkie były wolne, wyjąwszy to, które zarezerwował Gioll, ale Gilda (zwróć uwagę na te
psychologiczne subtelności) uznała, że jedynym miejscem, które można było wziąć pod
uwagę, było właśnie to naprzeciwko towarzysza Gioli.
- Wolne? - spytała bardzo wyniośle Gilda, wskazując na miejsce, gdzie Gioli położył
swoją paczkę.
Gioli zabrał więc paczkę i Gilda usiadła.
Przez parę minut siedzieli jak manekiny, aż nagle Gioll, oświecony błyskiem
geniuszu, wyciągnął paczkę papierosów i podsunął niemej sąsiadce z naprzeciwka.
- My nie palimy w miejscach publicznych – odpowiedziała Gilda, kładąc akcent na
my. - Wasze dziewczyny mogą robić, co chcą w miejscu publicznym i prywatnym; nas uczą
zachowywać się przyzwoicie.
Gioli schował papierosy.
- A gdybyśmy tak zostawili politykę i porozmawiali o nas dwojgu? - zaproponował
młodzieniec.
- Porozmawiali? A w jakim sensie? - zapytała Gilda głosem lodowatym i agresywnym
zarazem.
- W takim sensie, w jakim rozmawiało się na przykład wtedy, kiedy chodziło się
razem tańczyć.
Gilda najeżyła się.
- Tylko źle wychowany komunistyczny bezbożnik może mieć czelność publicznie
wypominać kobiecie, że miała chwilę słabości - zawołała z pogardą. - Dlaczego nie napiszesz
o tym w tej twojej łajdackiej gazetce ściennej z tymi twoimi głupotami, w które przez jakiś
czas wierzyłam.
- A po co? - odparł Gioli. - To jest sprawa, która dotyczy tylko mnie, a nie Partii.
Chyba, że przeszkadza ci rozmowa ze mną z powodu narzeczonego, którego przydzielił ci
proboszcz; jak tak, to co innego.
- Nie mam narzeczonych - odparła Gilda. - To raczej ty uważaj, żeby nie zrobiła się
zazdrosna towarzyszka Gisella Cibatti!
Gioll przysiągł, że między nim a towarzyszką Cibatti nie było nic a nic. Zwykła
sympatia. A Gilda odpowiedziała mu na to, że ona doskonale wie, jak się kończyły sympatie
w partii wolnej miłości.
Gioli zaprotestował dotknięty, Gilda docięła mu jeszcze i na dobrą sprawę trwało tak
przez całą drogę. A ponieważ temat nie został wyczerpany, dyskusja ciągnęła się aż do domu
Gildy.
Był już wieczór i rozmawiali jeszcze dobrych parę chwil, aż
Gilda pozwoliła mu wejść do domu. Ale zanim go wpuściła, powiedziała z wielkim
żalem:
- Szkoda, że dzieli nas polityka!
Słowa głupie i nieszczere, bo kiedy trzy minuty wcześniej Gilda i towarzysz
Angiolino, zwany Gioli, obejmowali się, to z pewnością nie było między nimi polityki.
Te historie miłosne są zawsze takie same, identycznie takie same i nie można
zrozumieć, dlaczego ludzkość wciąż interesuje się tym wątkiem powtarzanym od setek
tysięcy lat.
Faktem jest, że wieczorem dwa dni później Gilda, wyglądając oknem ze swojego
pokoju, zobaczyła towarzysza Angiolino siedzącego na mostku. Postała przez chwilę patrząc
na niego, aż się rozeźliła i zeszła zapytać chłopaka, czego szuka w tych stronach.
Była zdecydowana na wszystko, nawet na to, żeby go zdrowo objechać, ale kiedy
odpowiedział z prostotą, że szuka właśnie jej, Gildę zatkało, a on skorzystał z tego i ją objął.
A wtedy Gilda, zamiast obrazić się i zwymyślać gbura, postanowiła wykorzystać tę
interesującą sytuację.
„Ten kretyn - pomyślała - jest we mnie zadurzony. Ja mu pomogę i w ten sposób
przerobię go, aż doprowadzę do tego, że się wypisze z tej swojej przeklętej partii. A potem
puszczę go kantem.”
W kolejne wieczory Gilda sekundowała nicponiowi, a kiedy według niej nadszedł
odpowiedni moment, wypaliła:
- Gioli, przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Jesteś gotów mi to udowodnić?
- Jestem gotów na wszystko.
- Więc odejdź z tej twojej przeklętej partii. Ja nie wyjdę nigdy za
ekskomunikowanego.
Gioli najeżył się.
- Gilda, a ty przysięgasz i zaklinasz się, że mnie kochasz? Daj mi na to dowód i odejdź
z tej twojej obrzydliwej partii. Ja nigdy nie ożenię się z klechą w spódnicy.
A wtedy Gilda błyskawicznie zmieniła front:
- Więc idź do diabła ty i cała Rosja! - krzyknęła.
- W porządku - odparł spokojnie Gioli. - Jak mam tam iść, to ty też idź do diabła
razem z Watykanem i Ameryką!
Rozstali się jak dwoje najzacieklej szych wrogów. Ale Bóg zakochanych czuwał.
Jednocześnie przeciw Gildzie i Giolemu rozpętała się nagonka rodzinna.
Rodzice Gildy i Giolego zaczęli swoją śpiewkę, jakby się umówili.
Zdaniem rodziców i przyjaciół Giolego, jeśli miał on odrobinę godności, nie powinien
nawet spojrzeć na tę świętoszkę Gildę.
Zdaniem rodziców i przyjaciół Gildy, powinna ona natychmiast zerwać wszelkie
kontakty z tym bolszewickim nicponiem Giolim.
Ciosanie kołków na dwóch frontach trwało z dużym natężeniem przez cały tydzień, aż
w końcu Gioli, który miał głowę twardą jak z marmuru, napisał liścik do Gildy:”Jeżeli jutro
wieczorem będę czekał na ciebie przy moście koło twojego domu, to będę mógł cię
zobaczyć?”
A Gilda za pośrednictwem tajnego kuriera odpowiedziała:
„Nie. Jeżeli chcesz ze mną mówić, bądź dziś wieczór na moście w Molinetto, dzięki
czemu zobaczą nas ci wszyscy z miasteczka.”
O ósmej byli na moście w Molinetto i wszyscy ich widzieli. A ci wszyscy, co ich nie
widzieli, dowiedzieli się o tym.
Nagonka stała się jeszcze gwałtowniejsza. Gilda znalazła się sama przeciw wszystkim,
włącznie z tymi z jej partii, i to samo spotkało Giolego. Ale im bardziej inni naciskali, starając
się ich rozdzielić, tym bardziej oni do siebie lgnęli.
W gruncie rzeczy towarzysz Angiolino, zwany Gioli, mimo swojego nicponiowatego
wyglądu, był porządną osobą. A Gilda, mimo swojego wyglądu dobrze wychowanej panienki,
była nicponiem. Jedno i drugie miało charakter i swoją dumę i dlatego nigdy nie rozmawiali
ze sobą o walce, jaką każde z nich musiało toczyć z rodziną i przyjaciółmi. Znajdowali
ucieczkę w coraz silniejszym uczuciu.
Ale Gilda, kiedy wręcz jej zagrożono, straciła opanowanie.
Peppone nie spodziewał się podobnej wizyty i o takiej porze.
Patrzył więc zdumiony na Gildę zastanawiając się, czegóż mogłaby od niego chcieć ta
przeklęta dziewucha, która przerobiła w doskonałego imbecyla najlepszego chłopaka z sekcji.
- Jesteście w stanie dochować tajemnicy do jutra rana? - zapytała.
- Jeśli to przyzwoity sekret, pewnie.
Gilda wyciągnęła z torebki legitymację z krzyżem na tarczy, podarła ją na cztery
kawałki i rzuciła szczątki na biurko.
- A teraz dajcie mi jedną z waszych legitymacji i siedźcie cicho do jutra, bo chcę
zrobić prezent Giolemu i tym przeklętym, którzy chcą mnie od niego oderwać.
Peppone trwał przez chwilę z otwartymi ustami, a potem zaoponował:
- Ale wy działacie z zemsty, a prośba o naszą legitymację nie wynika z wiary.
- A co was to obchodzi? Od kiedy to komuniści zrobili się sentymentalni i mają
skrupuły, jak trzeba zrobić na złość proboszczowi?
Peppone, który gryzł się na myśl o jutrzejszym święcie, gdy usłyszał o proboszczu, to
aż podskoczył.
- Dam wam i trzydzieści legitymacji, jeśli tylko chodzi o to, żeby zrobić na złość
proboszczowi!
Gilda poszła sobie, otrzymawszy tę swoją legitymację, a Peppone, rozmyślając o tym
na spokojnie, odkrył, że jakkolwiek by patrzeć, było to wspaniałe zwycięstwo towarzysza
Angiolina, zwanego Gioli.
- Również i miłość - zawyrokował - pracuje na rzecz Partii Komunistycznej!
Następnego dnia przypadał pierwszy dzień maja. Podwójny pierwszy maja; na
placyku przykościelnym zbierali się ludzie od białego goździka, a tymczasem za słupkami na
właściwym placu gromadzili się tamci od czerwonego goździka.
Peppona rozsadzała złość i radość zarazem i życzył sobie z jednej strony nie wpaść na
don Camilla, a z drugiej jednak dałby nie wiadomo co, żeby go móc spotkać.
I rzeczywiście spotkali się na linii granicznej, nie opodal jednego z kamiennych
słupków.
- Chrystus robotnik! - zawołał donośnym głosem Peppone i uśmiechnął się.
- No właśnie - odpowiedział mu uśmiechem don Camillo. - Nie był zapisany do
związków, ale pracował jako cieśla obok swego ojca Józefa.
- O ile dobrze mi się zdaje, to słyszałem, że Jezus był synem
Boga - odrzekł grzecznie Peppone.
- Dokładnie tak, panie wójcie. Robotnik, Syn największego
(Robotnika wszechświata, jako że Bóg Ojciec stworzył bez materii cały wszechświat.
Peppone przełknął to, a potem rzekł przez zaciśnięte zęby: l - A ksiądz, wielebny
księże, bierze udział w święcie pracy, |a niby cóż takiego ksiądz robi?
- Modlę się za twoją przeklętą duszę - odpowiedział spokojnie don Camillo. - A to
ciężka praca!
Peppone szybko rozejrzał się wkoło i zobaczywszy, że wszystko gra, palnął:
- Więc może się ksiądz również modlić za inną duszę - powiedział, wskazując na
pewien punkt w zgrupowaniu czerwonych.
Don Camillo spojrzał i wybałuszył oczy: Gilda, w czerwonym stroju, z czerwonym
goździkiem we włosach, stała tam, między czerwonymi, dokładnie obok czerwonego
sztandaru.
Nie wiedział, co powiedzieć, był załamany. Ale Peppone nie mógł sycić się swoim
zwycięstwem, bowiem w tym momencie ukazał mu się przerażający widok: w sektorze
białych, obok sztandaru z krzyżem, stał Gioli z białym goździkiem w butonierce. Eks-
towarzysz Gioli.
W końcu również zobaczyli się i Gilda, i Gioli, bo od jakiegoś czasu szukali się
gorączkowo wzrokiem.
Zatkało ich oboje. I powoli, instynktownie podeszli do linii granicznej. Spotkali się
przy następnym słupku obok Peppona i don Camilla.
Kiedy tam doszli, zatrzymali się i spoglądali na siebie z zaciekawieniem, a po chwili
Gilda powiedziała:
- Chciałam ci zrobić niespodziankę...
- Ja też - powiedział Gioli.
Ktoś zaczął się śmiać. A wtedy Gilda i Gioli spojrzeli sobie w oczy i zrozumieli się
bez słów.
I tak jakby się umówili.
Gilda wyjęła z włosów czerwony goździk, a Gioli biały z butonierki.
Każde położyło swój goździk na kamiennym słupku. Potem wzięli się pod ręce i
spokojni, ale zdecydowani, odeszli z placu i z polityki.
Na słupku zostały dwa goździki - czerwony i biały; don Camillo i Peppone długo je
podziwiali.
- Ba! - burknął w końcu Peppone, wzruszając ramionami.
- Ech! - powiedział don Camillo, rozkładając ręce.
I były to, zarówno Peppona, jak i don Camilla, dwa najlepsze przemówienia na
pierwszego maja.
Nigdy nie jest za późno
Giacomo Dacó należał do tego typu ludzi, na których nawet potop powszechny nie
zrobiłby wrażenia. Był jednym z tych, którzy nigdy nikomu nie dadzą satysfakcji, nawet po
śmierci, i są obojętni również wobec siebie samych i przyjąwszy, że nawet może i myślą o
tym, że kiedyś pójdą do ziemi, to interesuje ich to jedynie jako fakt, który należy zgłosić w
magistracie.
Rozkwit rodziny Dacó miał swój początek temporibus illis, kiedy pierwszy Dacó
umierając zostawił synowi trzy morgi ziemi.
Syn zdobył następne dwadzieścia, a jego syn znów trzydzieści i tak dalej, aż doszło do
Giacoma, który w wieku osiemdziesięciu lat z Campolungo zrobił majątek trzystumorgowy, a
oprócz Campolungo posiadał serowarnię z przyległą hodowlą trzody chlewnej, przetwórnię
pomidorów i dwa młyny.
Stary Dacó wszystko sobie dobrze obmyślił; majątek Campolungo można było
podzielić na dwa, było pięć obiektów, każdy o takiej samej wartości, i pięcioro dzieci nie
miałoby powodów do kłótni przy dziedziczeniu.
Gdyby, oczywiście, nie wmieszał się w to ten wydziedziczony.
Carlino, wyłączony z dziedziczenia, był ostatnim z sześciorga dzieci Giacoma Dacó i
czwartym potomkiem męskim, bo żona
Giacoma Dacó popełniła ten błąd, że po tym, jak na świat przyszli:
Marco, Giorgio i Antonio, a nie było jeszcze Carlina, powiła bliźnięta: Clementinę i
Marię.
Błąd w tym sensie, że kiedy Giacomo Dacó zobaczył je na rękach akuszerki, zaczął
wrzeszczeć, że takiego świństwa to się po swojej żonie nie spodziewał. Zwłaszcza zaś
dlatego, że w poważnej rodzinie nie może być dzieci płci żeńskiej, bo takie służą tylko do
sprawiania kłopotów. Po drugie zaś, jeżeli już kobieta chce popełnić to głupstwo, niech
przynajmniej zachowa odrobinę przyzwoitości i nie wydaje z siebie dwóch dziewczyn za
jednym razem.
Oczywiście przy pierwszej okazji powydawał córki za mąż.
Później, jak synowie żenili się po kolei, usunął ich, bo nie lubił zamieszania. Marco
dostał serowarnię, Giorgio przetwórnię pomidorów, Antonio młyny, a sobie Giacomo
zatrzymał Campolungo.
Kiedy umarła żona, został zupełnie sam, bo Carlino opuścił dom wiele lat temu. Ale
Giacomo Dacó był twardym zawodnikiem.
Tak więc, gdy w wieku osiemdziesięciu lat stary Dacó odszedł, by towarzyszyć swojej
żonie, wszyscy byli całkiem spokojni, bo wiadomo było, że trzej bracia zachowają to, co już
mają, a Campolungo zostanie podzielone między dwie siostry. Carlino, oprócz tego, że był
wydziedziczony, był Carlinem, kimś, kto prędzej da sobie odrąbać głowę, niż ją schyli.
Sprawa z Carlinem zaczęła się, gdy chłopak skończył dwanaście lat. Ojciec zbliżał się
do pięćdziesięciu trzech, obie dziewczyny oraz Marco i Giorgio byli już na swoim. W
Campolungo oprócz Carlina był jeszcze Antonio, ale i on za parę lat miał odejść. Tak więc,
kiedy Carlino skończył piątą klasę podstawową, stary powiedział:
- No dobra, a teraz zabierzesz się do roboty i postarasz się zarobić na chleb, tak ja to
robiłem i jak robili wszyscy twoi bracia.
Ale wtedy, po raz pierwszy w swoim życiu, matka podniosła os:
- Nie! - wykrzyknęła. - Tamci to wszystko tępaki. A Carlino jest pojętny i musi się
uczyć!
Starego zatkało na taką rewoltę. Siedzieli właśnie przy stole; złapał miskę pełną
jeszcze zupy i cisnął nią o ścianę.
- Ja tu rządzę! - wrzasnął. - A jeżeli się komuś nie podoba, to tam są drzwi!
Matka wstała i, nie wyrzekłszy ani pół słowa, wyszła. Stary, Carlino i jego brat
siedzieli na swoich miejscach i minęło dziesięć, może piętnaście minut, a w izbie nie słychać
było nawet oddechów.
Potem nagle stary wstał i rzucił się do sieni, gdzie nadział się na żonę ubraną w
odświętny czarny strój z dawnych lat, jak z tobołkiem w rękach, szła w stronę drzwi,
prowadzących na podwórze.
- Co robisz? - wrzasnął rozwścieczony Giacomo.
- Nie podoba mi się, więc odchodzę - odparła oschle żona.
Pierwszy raz się zdarzyło, że stary spotkał się w domu z kimś, po miał odwagę mu się
sprzeciwić, więc stracił panowanie. Złapał żonę za ramię i zaczął nią gwałtownie potrząsać.
Ale robił to tylko przez chwilę, bo kobieta wydała z siebie przeraźliwy okrzyk:
- Carlino!
Stary odwrócił się; w głębi sieni stał Carlino z dubeltówką w rękach.
Ojciec i syn spoglądali na siebie przez parę chwil i nikt nie odezwał się ani słowem.
Później też nie wspominano tego wydarzenia. Życie wróciło do normy. Matka znów była
cicha i pokorna, Carlino dalej pracował w stajni, oborze i w polu, tak jak robił to i przedtem w
czasie wolnym od szkoły. I tak nadszedł koniec września aż któregoś wieczoru po kolacji
stary Giacomo wyciągnął z kieszeni kopertę i podał ją Antoniowi.
- Jutro o szóstej wsiądziesz do kolejki. Tutaj jest adres szkoły, kwity opłat za wpisowe
i bilet miesięczny na kolejkę. Tym razem pojedziesz z nim, zaczekasz na niego i przywieziesz
z powrotem.
Od pojutrza sam sobie będzie dawał radę.
Carlino rozpoczął w ten sposób kursowanie między wsią a miastem i ciągnął to
nieugięcie, a stary zdawał się go nie zauważać.
W czasie ferii albo wakacji Carlino pomagał bratu i parobkom w pracy w oborze albo
w polu. Uczył się wieczorami, co kosztowało go piekielnie dużo, ale nic sobie z tego nie
robił.
Nadszedł koniec pierwszego roku szkoły zawodowej i stary
Giacomo zauważył to tylko dlatego, że Carlino nie jeździł już do miasta i całkowicie
poświęcił się pracy. O nic nie pytał, a ponieważ w domu Dacó mówiło się tylko wtedy, kiedy
się było pytanym, to nikt mu nic nie powiedział. Tyle, że w dwa tygodnie po ostatecznym
powrocie Carlina do pracy w polu, matka powiedziała przy stole:
- Antonio, jutro rano zaprzęgnij klacz, zawieziesz mnie do miasta.
Stary podniósł głowę i wytrzeszczył oczy na żonę. Pierwszy raz się zdarzyło, że żona
wysuwała jakieś żądania. Ale nie wrzasnął, tylko ograniczył się do burknięcia:
- Głupiejemy, tak?
Matka wróciła po południu, kiedy żar lał się z nieba. Carlino drzemał pod drzewem;
matka poszła go szukać i jak tylko siadła koło niego, zaczęła płakać.
- No i co? - spytał Carlino.
Matka poszperała za pazuchą i wyciągnęła karteczkę.
- Przepisał je Tonino, a potem kazaliśmy sprawdzić woźnemu - tłumaczyła wśród
szlochów.
Carlino przebiegł szybko wzrokiem karteczkę.
- Ale zdałem wszystko! - zawołał.
- Wiem - wyjęczała kobieta.
Potem popłakując opisała mu całą wyprawę i to, co mówili inni, kiedy czytali stopnie,
i to, co powiedział woźny, i jak się wchodzi do szkoły, i tak dalej. Wreszcie zakończyła:
- Pomyśl, jak się dowie!
Chłopak skoczył, jakby go coś ugryzło.
- Powiecie mu dopiero wtedy, jak was zapyta, inaczej nie.
Jeżeli go interesuje, niech jedzie do miasta i zobaczy. Ja nie jestem mu nic winien:
pieniądze na opłaty i przejazdy zarabiam, pracując w polu. Niech idzie do diabła!
Ale starego Giacoma interesowało tylko to, żeby Carlino wykonywał swoją robotę.
Rozumiał się tylko na robocie i kiedy jesienią chłopak znów zaczął jeździć tam i z powrotem,
burknął:
- Znowu zaczyna się ta historia!
Antonio, skończywszy dwadzieścia siedem lat, ożenił się i poszedł na swoje, jak to
było regułą, i stary Giacomo powiedział do żony:
- Chłopak miał już dość rozrywek; ma siedemnaście lat i może mi pomóc w
prowadzeniu całego majdanu.
- Robi czwarty rok i musi ciągnąć aż do końca. Kiedy dostanie dyplom geometry,
wtedy o tym pomówimy - odparła kobieta.
Stary zaśmiał się szyderczo.
- Geometra! Ten tam zostanie geometrą, tak jak ja biskupem.
A zresztą po co mu świadectwo? Do podrzucania słomy krowom?
Carlino uczył się w dalszym ciągu i jak tylko miał wolną chwilę, harował w polu tak,
że stary poprzestawał na burczeniu.
I tak było aż do Wielkanocy 1930 roku.
Nadeszły ferie wielkanocne i Carlino, który miał już osiemnaście lat, a ręce jak
trzydziestoletni mężczyzna, zastępował jednego z pastuchów od krów, który się właśnie
rozchorował. I zdarzyło się tak, że pewnego popołudnia, kiedy wywoził taczkami obornik na
gnojówkę, na podwórzu zatrzymał się jakiś samochód i wysiadło z niego dwóch młodzieńców
i trzy dziewczyny.
Wrzeszczały niczym gęsi, aż wyszedł stary Giacomo z widłami na ramieniu.
- Czy tu mieszka pan Carlo Dacó? - spytał jeden z młodzieniaszków.
- Pan Carlo Dacó jest tam i robi prawo jazdy na balilli* - odpowiedział stary,
wskazując na wrota obory.
W tym samym momencie ukazał się Carlino, ubrany jak ostani obszarpaniec; pchał
taczki, na których leżało z pół tony świeżego, parującego gnoju.
Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny zawołali do niego, a Carlino, widząc przed sobą
nagle ferajnę, postawił taczki i stanął jak głupek.
* Model Fiata popularny w latach trzydziestych.
- Więc tak się wita przyjaciół, którzy przyjeżdżają z miasta, żeby cię odwiedzić? -
krzyknął jeden z młodzieniaszków. - Nic nam nie powiesz?
- Pan Carlo Dacó nie ma czasu na pogawędki! - powiedział twardym tonem stary,
który podszedł do nich. - Tutaj się pracuje.
Carlino podniósł nagle głowę:
- To moi koledzy ze szkoły - wyjaśnił.
- I te też? - spytał ironicznie stary, wskazując na trzy dziewczyny.
- Oczywiście! - odparł Carlino.
Stary z widocznym niesmakiem przyjrzał się miodkom, a potem odwrócił się do tej,
która wyglądała wśród nich na najstarszą:
- Uczą was w szkole malować usta i paznokcie, czy bierzecie prywatne lekcje od
jakiejś wydry z variete?
Dziewczyna zrobiła się czerwona i ze złości i upokorzenia do oczu napłynęły jej łzy.
Carlinowi też napłynęły łzy do oczu, ale czuł się tak brudny i marny obok tych taczek pełnych
gnoju, że nie miał nawet odwagi się odezwać.
- Pospiesz się, bo masz jeszcze krowy do wydojenia! - rzucił na odchodnym stary
Giacomo.
Dwaj młodzieńcy i trzy dziewczyny skierowali się do samochodu, a Carlino ich
dogonił.
- Przykro mi - wyjąkał - trzeba było mnie uprzedzić.
- Trudno uwierzyć, że zaledwie trzydzieści kilometrów od miasta żyją takie dzikusy! -
odparła oschle ta najchudsza.
- To ty powinieneś był nas uprzedzić, że masz ojca wariata!
- dodała druga, wsiadając do samochodu.
Ale wyglądało na to, że Carlino martwi się tylko trzecią dziewczyną, najwyższą i
najbardziej kobiecą, tą, do której stary Giacomo skierował swoje impertynencje.
- Franca, posłuchaj mnie przez chwilę! - wydusił z siebie Carlino, chwytając ją za
ramię i nie pozwalając jej wsiąść.
- Zostaw mnie! Nie widzisz, że plamisz mi sukienkę tymi swoimi brudnymi łapskami?
- odpowiedziała tamta, wyślizgując mu się.
Samochód odjechał, a Carlino stał i patrzył, jak się oddala.
- Ej tam! Ocknij się!
Obudził go głos ojca; odwrócił się gwałtownie, zaciskając pięści, ale stanął twarz w
twarz z matką.
- Mamo! - powiedział Carlino. - Tym razem zabiję go!
Matka otarła mu chusteczką pot z czoła..
- Ta najstarsza musi mieć dla ciebie specjalną sympatię - szepnęła.
Carlino najeżył się jęcząc.
- Od razu to poznałam - szepnęła matka. - On też, widzisz, spostrzegł to.
Słychać było, jak stary wydziera się jeszcze w oborze, a wtedy kobieta złapała za
taczki pełne gnoju. Ale Carlino szybko podskoczył i odsunął ją.
- Muszę zrobić dyplom! - ryknął, popychając taczki.
Wieczorem przy stole stary Giacomo z miejsca zaczął:
- Niech siedzą w swoim domu - wykrzyknął - a nie przyjeżdżają przeszkadzać tym, co
pracują!
Carlino wziął głęboki wdech.
- Zrobiliście ze mnie odrażającego typa - powiedział ponuro ze wzrokiem wbitym w
obrus. - Mogliście chociaż nie obrażać tej biednej dziewczyny. Co w tym złego, że maluje
sobie paznokcie?
- Dla mnie nic. Jak dla mnie, może sobie nawet siedzenie wymalować. Póki ktoś
siedzi w swoim domu, niech sobie robi, co chce. Kiedy przychodzi do mojego domu, musi mi
się podobać, a jak nie, to fora ze dwora. Niech siedzą u siebie ci głupcy! Każdy ma swój
świat. Mnie by się nigdy nie śniło, żeby pójść do domu mieszczucha z taczką gnoju. Jak tu
wchodzą, to niech zostawiają swoje paskudztwa na zewnątrz. To niesłychane!
- Nie musi się wam podobać! - powiedział agresywnie Carlino. - Wystarczy, że mnie
się podoba.
- Kto? Ta nieszczęsna wymalowana kukła, do której się strzela na karuzeli? A więc to
ona jest tym słynnym patentem na geometrę. To nie jest towar dla ciebie. Twój świat jest
tutaj.
Wieśniakiem się urodziłeś i wieśniakiem zdechniesz.
Carlino nic nie odpowiedział; wpatrywał się wciąż w obrus, ale czuł wlepione w siebie
oczy matki, zupełnie jakby je widział.
Ostatnie dwa lata były piekłem. W końcu jednak Carlino dostał swój dyplom
geometry. Ale zaraz nagle spadła na niego służba wojskowa i zdawało się, że sam Pan Bóg ją
zesłał, tak bardzo chłopak pragnął oderwać się na trochę od Campolungo.
Nie chciał brać przepustek; wiedział, że matka jest zadowolona, kiedy pozostaje z dala
od Campolungo i to mu wystarczało. Nikt z domu nie pisał do niego. On nigdy nie napisał do
domu. Kiedy skończył się kurs dla podchorążych, wystąpił z prośbą, by mógł odbyć od razu
służbę po pierwszym awansie i kiedy wreszcie z podchorążego stał się podporucznikiem,
wrócił do domu.
Był w ciężkiej artylerii polowej. W tamtych czasach oficerowie nie byli ubrani jak
pracownicy gazowni, jak teraz bywa z tymi okryciami z płótna w kolorze rumianku i bluzie
wepchanej w spodnie. Wtedy oficerowie ubierali się jak na oficerów przystało, a ci z artylerii
mieli błękitne płaszcze, które wyglądały jakby wyciągnięte z najpiękniejszego rozdziału
Risorgimenta.
Carlino w błękitnym płaszczu był imponujący niczym trójdrzwiowa szafa i ludziom ze
wsi wydawało się, że to przybył Napoleon.
Kiedy stara Dacó zobaczyła go przed sobą, wybałuszyła oczy, otworzyła ramiona i
wpatrywała się w uniesieniu w swojego Carlina, jakby tu chodziło o Madonnę.
A gdy potem zobaczyła, że ma do tego lśniącą szablę, zaczęła płakać, bo nie mogła
wytrzymać z tej wielkiej radości.
Stary Giacomo, kiedy ujrzał Carlina, dotknął palcem do ronda kapelusza. Brak
szacunku dla syna nie pozwolił mu przecież zapomnieć o głębokim szacunku, jaki miał dla
Armii Królewskiej.
Ale nic nie powiedział, a ponieważ nie czuł się na siłach rozkazać oficerowi, żeby
poszedł porządzić się trochę w oborze, pozostawał z dala od domu przez całe dziesięć dni
przepustki Carlina.
Kiedy skończyła się służba pierwszego stopnia, Carlino wrócił do Campolungo, a
Giacomo, jak zobaczył go po cywilnemu, zaczął starą śpiewkę.
- Teraz już koniec z wykrętami - powiedział. - Zabieraj się do roboty i rób, co do
ciebie należy.
- Teraz, to się przede wszystkim żenię - odpowiedział spokojnie Carlino.
Stary zmierzył go wzrokiem, jakby miał przed sobą kompletnego wariata.
- Żenisz się?
- Tak. I jeżeli nie sprawia wam to przykrości, to żenię się z tą nieszczęsną malowaną
kukłą ze strzelnicy, którą wtedy obraziliście. A nawet jeżeli wam przykro, to, i tak się z nią
żenię.
Stary Giacomo Dacó miał koło sześćdziesięciu czterech lat, Carlino dwadzieścia trzy;
różnica wieku była znaczna, ale upór dokładnie taki sam.
- Jeżeli masz odwagę popełnić taką głupotę, pójdziesz stąd i nigdy tu nie wrócisz, póki
ja żyję - powiedział stary.
- Idę i moja noga nigdy tu nie postanie, póki nie umrzecie - odparł Carlino.
- Ani nawet jak umrę! - wrzasnął stary. - Wydziedziczam cię!
- Nie potrzebuję waszych ochłapów, żeby zarobić na życie!
- odrzekł tamten. - Wy urodziliście się wieśniakiem i takim umrzecie. Ja urodziłem się
wieśniakiem, ale wieśniakiem nie umrę!
Carlino skierował się do wyjścia; kiedy doszedł do drzwi kuchennych, odwrócił się:
- A jeżeli moja matka chce ze mną pójść teraz, jutro, czy kiedykolwiek, to niech tylko
da znak. Dość się przez was nacierpiała. Stary wariat!
Matka pokręciła głową.
- Nie, nie, idź Carlino i niech ci Bóg błogosławi. Mnie tu dobrze.
Carlino odszedł i stary Dacó został sam z żoną. Nigdy nie mówił o Carlinie. Jakby
tamten nie istniał. I matka też nigdy nie zaczynała tego tematu; trzymała w starej orzechowej
szafie błękitny płaszcz i lśniącą szablę swojego Carlina i to jej zupełnie wystarczało.
Co jakiś czas zamykała się w pokoju, odkurzała płaszcz, gładziła go dłonią, czyściła
szablę i podziwiała to wszystko niczym najbardziej zadziwiające widowisko świata.
Potem kiedy Carlino przysłał jej dwie fotografie, na jednej on z żoną pod rękę, a na
drugiej dziecko, radość matki nie miała granic. A kiedy podziała gdzieś obie fotografie, to
wydawało się, że oszaleje i nie wiadomo było, co jej jest, bo nikomu o nich nie powiedziała.
Kiedy się odnalazły, szepnęła dobremu Bogu:
- Jezu, dziękuję Ci, że okazałeś mi łaskę.
Umarła dziesięć lat po odejściu Carlina. Umarła spokojnie, z dwiema fotografiami
przyciśniętymi do piersi, tak przyciśniętymi, że je zostawiono i tak ją włożono do trumny. A
kiedy czuła, że odchodzi, chciała, żeby otworzono drzwi starej orzechowej szafy, która stała
tam, naprzeciwko łóżka, i aż do końca patrzyła na niebieski płaszcz i lśniącą szablę Carlina.
Stary po śmierci żony zamknął szafę i ciągnął sam przez następne sześć lat, aż dobił
do osiemdziesiątki. W tym czasie nikt nigdy nie ośmielił się mówić o Carlinie. Tylko jeden
raz don Camillo spróbował bardzo delikatnie poruszyć ten temat, ale stary przerwał mu.
- Uch! - wrzasnął, jakby mu powiedziano jakieś okropne świństwo. I splunął na
ziemię.
Umarł którejś nocy w wieku osiemdziesięciu lat. A już o szóstej rano ludzie z
Campolungo podnieśli alarm.
„Jeśli o tej porze nie było słychać jeszcze jego wrzasku, to są dwie możliwości: albo
oszalał, albo umarł” - orzekli.
O siódmej weszli oknem do pokoju starego i znaleźli go leżącego na kapach łóżka.
Wyschnięty jak szczapa, ze zwykłym grymasem na twarzy i w zupełnie nowym ubraniu.
Wszystko zrobił sam, żeby nikogo nie fatygować. Zrozumiał, że nadeszła pora i
znalazł siłę, żeby ubrać się w strój nieboszczyka.
Ułożył się na łóżku starej Dacó. Ludzie oniemieli. Taki człowiek wzbudzał strach
nawet jako umarły. A stary, wyciągnąwszy się na łóżku, miał jeszcze siłę, żeby położyć sobie
krucyfiks na piersiach i skrzyżować na nim swoje długie kościste ręce.
Nie ruszali go.
Synowie i córki przeszli przed nim nie płacząc. Pokręcili głowami i potem poszli
sobie, bo wiedzieli, że za życia zawsze mu przeszkadzali, więc nie chcieli mu tego robić po
śmierci. A zresztą taka była jego wola: ”Dopóki będę w swoim domu, zostawcie mnie
samego.”
Testament został otwarty od razu, bo tak stary polecił notariuszowi i nie chodziło w
końcu o jakąś powieść.
„Zostawiam serowarnię z przyległościami mojemu synowi
Marcowi. Zostawiam wytwórnię konserw z przyległościami mojemu synowi
Giorgiowi. Zostawiam dwa młyny z przyległościami mojemu synowi Antoniowi. Zostawiam
folwark Campolungo z tym wszystkim, co jest w środku, niczego nie pomijając, mojemu
synowi Carlowi, zwanemu Carlino. Mój syn Carlino w ciągu pięciu lat przeleje w gotówce
mojej córce Clementinie i mojej córce
Marii, w równych częściach, kwotę lirów globalnie... stanowiących równowartość
połowy Campolungo.”
Mężowie obydwu kobiet zaczęli gderać, ale żony uciszyły ich:
- Bądźcie cicho, nie dajcie mu satysfakcji!
Nadszedł wieczór i przy zmarłym czuwał tylko Giusa, dziewięćdziesięcioletni pastuch
od krów; odchodził koło północy, kiedy zjawił się Carlino, żeby go zastąpić.
Carlino miał trzydzieści dziewięć lat i zrobił się masywny jak ojciec w swoich
najlepszych czasach.
Popatrzył na starego, sztywnego i zimnego, leżącego na łóżku, a w jego oczach kryła
się tylko nienawiść i pogarda. Przez dłuższy czas chodził tam i z powrotem, potem nagle
zatrzymał się i spojrzał na starego.
- Wieśniakiem urodziliście się i wieśniakiem umarliście! - zawołał z goryczą Carlino.
- Ale ja nie umrę wieśniakiem. Dobrze was znam i ta sztuczka się wam nie uda. Więc
zachciało się wam satysfakcji! ”Zostawiam mojemu synowi Carlowi, z tym wszystkim, co
jest w środku i z obciążeniem pieniężnym, które musicie spłacić kobietom.” I niby Carlino z
żądzy posiadania Campolungo rzuci wszystkie swoje interesy i przyjdzie tutaj troszczyć się o
majątek?
Nachylił się nad starym i krzyknął:
- A tymczasem ja jutro sprzedaję Campolungo z tym wszystkim, co jest w środku,
płacę to, co muszę, kobietom i resztę forsy przepuszczam w mieście za wasze zdrowie!
Sprytni jesteście, ale umknęło wam coś przez nieuwagę: nie ma klauzuli, że jeżeli zechcę
sprzedać Campolungo, to utracę spadek. Zgodnie z testamentem mam jedynie oddać tyle a
tyle lirów kobietom.
Pochodził trochę tam i z powrotem i znów odwrócił się do starego.
- A zresztą, co mnie obchodzą wasze pieniądze! - wykrzyknął.
- Powiedziałem, że pójdę własną drogą i dałem sobie radę! Tak, nawet jeśli wy nie
byliście nigdy łaskawi, żeby zauważyć, że zdobyłem zawód, tak mam zawód!
Wyciągnął z kieszeni arkusz papieru z nadrukiem firmowym i pokazał staremu.
- Proszę, tutaj:” Biuro techniczne. Geometra Carlo Dacó. ViaFaina 12. Tel.45 273 i 45
280 Dwa telefony, jedna sekretarka, dwóch pracowników i klientela, nawet jeśli o tym nie
chcecie wiedzieć!
Wyciągnął z kieszeni książeczkę oszczędnościową:
- Proszę, a to są pieniądze, które mam w banku i które sam zarobiłem. A mury
mieszkania i biura też są moje. A na dole stoi samochód. Gwiżdżę na wasze pieniądze!
Możecie je sobie zatrzymać. Zobaczycie, że sprzedam Campolungo, a pieniądze oddam tym
waszym nieszczęsnym synom. Tak, oni to są nieszczęśni. I wy to wiecie i dlatego to swoje
oczko w głowie, słynne Campolungo, zostawiacie mnie! Mnie, co jak miałem dwanaście lat,
wymierzyłem do was z dubeltówki... Najedliście się wtedy strachu, co?
Carlino podszedł do okna, a księżyc oświetlał puste podwórze.
- Tak, nie musicie stroić odważniaka - powiedział odwracając się nagle. - Mieliście
wtedy stracha! Mojej matce zapewniliście piekło za życia. Do tego stopnia ją
sterroryzowaliście, że bała się odejść ze mną. Już ja wam pokażę, kim jestem! Wszystko
sprzedam! I nie chcę ani centyma z tych waszych przeklętych pieniędzy! Do diabła z
Campolungo i tym wszystkim, co jest w środku!
Odwrócił się plecami do starego i stanął naprzeciw orzechowej szafy. Otworzył ją i
zobaczył swój niebieski płaszcz i lśniącą szablę.
- Wiem - powiedział, zbliżając się do wezgłowia. - Wiem, że ona chciała, żeby ją
otworzyć, żeby do ostatniej chwili widzieć mój płaszcz i szablę. Wiem, że umarła tu, gdzie
teraz wy leżycie.
Ale jeżeli się wam zdaje, że mnie weźmiecie na sentymenty, to się mylicie. Moja
matka to jedno, a wy to co innego. A Campolungo symbolizuje was, a nie moją matkę.
Campolungo oznacza to wszystko, co było okropnego w życiu moim i mojej matki. Niech
będzie przeklęta ta ziemia i niech będzie przeklęty ten dom! l Stary leżał nieruchomo jak
bryła lodu i płomień świecy też k trwał w bezruchu, jakby zamarzł.
Carlino podszedł i zamknął gwałtownie szafę.
- Tak, a potem ożeniłem się z tą, którą obraziliście, nazywając nalewaną kukłą
odpustową. I jestem z tego bardzo zadowolony.
[choć was to nigdy nie obchodziło, mam też syna, bardzo ładnego i bardzo mądrego,
który nie urodził się wieśniakiem i też wieśniakiem nie umrze. I zrobi karierę, tak jak ja
zrobiłem! Nigdy nie będzie miał ojca takiego, jak ja miałem. Ojca, który mnie i ciągle poniżał
wobec wszystkich. Ojca, który zawsze uważał mnie za tępaka i który nie mogąc zrobić mnie
wieśniakiem za życia, próbuje uczynić to po śmierci...
W pokoju obok było biuro starego. Maluteńki pokoik z krzesłem i wielką sekreterą.
Kiedy opuściło się szeroką klapę, służyła jako biurko. Carlino otworzył sekreterę i usiadł.
Rejestry, teczki z umowami, pokwitowania; wszystko w niesłychanym porządku.
Wszystko niesamowicie jasne. Tylko człowiek, który ma zamiast serca nakręcany motorek i
któremu brak odrobiny fantazji, może być tak uporządkowany i dokładny.
Carlino odsunął teczki z niesmakiem.
Były jeszcze duże koperty wypchane papierami, związane sznurkiem. Na każdej
kopercie podano zawartość: ”Książki i zeszyty ze szkoły podstawowej syna Carla, od roku...
do roku...”,
„Dokumenty ze szkoły zawodowej syna Carla, od roku... do roku...”.
Carlino rozwiązał sznurek i rozsypał zawartość koperty na blacie; każda rzecz miała
swoje miejsce i adnotację z datą i kolejnym numerem. Brudnopis z prośbą o przyjęcie,
pokwitowanie wpisowego, kwit za bilet na kolejkę, pokwitowania czesnego. Każdy rok
stanowił osobny plik i każdy kończył się na karteczce zapisanej ołówkiem, zawierającej
końcowe oceny spisane z list w szkole. Ta sama ręka, która napisała nazwy przedmiotów i
stopnie, dopisała potem: ”Przeszedł do następnej klasy”.
Ostatni plik był najgrubszy, bo oprócz kopii słynnej pamiątkowej reprodukcji z
dyplomantami, jakie po egzaminach można oglądać w niejednej sklepowej witrynie w
mieście, był egzemplarz gazety, w której zamieszczono spis dyplomowanych. I nazwisko
Carlo Dacó było podkreślone na czerwono.
Trzecia koperta z napisem: ”Służba wojskowa syna Carla, podporucznika Armii
Królewskiej, Artyleria, Specjalność Ciężka Polowa”, była najcieńsza, bo zawierała tylko
jeden numer dziennika „Gazetta Emiliana”. Podkreślono w niej następującą notkę:
„Wczoraj Ciężka Polowa wyruszyła na manewry”.
Czwarta koperta była opisana: ”Działalność publicystyczna syna Carla”. W środku
trzy egzemplarze ”Corriere del Po”, w każdym został zakreślony na czerwono artykulik na
niecałe pół kolumny. Całkiem świeża sprawa - Carlino miał niewielką polemikę z kimś, przez
kogo został wciągnięty w pewne projekty dotyczące zagród wiejskich. Nic nadzwyczajnego.
W jednym z artykulików Carlina zostało podkreślone na czerwono zdanie: ”Wina
niepokojów, jakie dziś zakłócają życie w naszych wsiach, leży przede wszystkim po stronie
właścicieli ziemskich, którzy zmuszają swoich robotników do zamieszkiwania jakże często w
nędznych domach”. Ten sam czerwony ołówek dopisał na marginesie: ”Osioł!”
Ostatnia koperta zawierała dwie dość wyblakłe reprodukcje fotografii, które zgubiła
któregoś dnia stara Dacó. A napis na kopercie wyjaśniał: ”Fotografie syna Carlo i jego syna
urodzonego... i ochrzczonego imieniem Giacomo.”
Carlino skoczył na równe nogi i wpadł do pokoju starego.
- Tak! - krzyknął, chwytając rękami za oparcie łóżka. - Giacomo! Nazywa się
Giacomo Dacó, chociaż na zawiadomieniach kazałem wydrukować Mino Dacó. Poszliście do
urzędu stanu cywilnego, prawda? Żeby mnie jeszcze upokorzyć! Ałe wbijcie sobie do głowy,
że to nie ja! To był kretyński pomysł mojej żony. To ona bez mojej wiedzy nazwała go
Giacomo. Prędzej nazwałbym go zdrajcą, niż dał wasze imię mojemu synowi! Wy ją wtedy
zapytaliście, czy bierze prywatne lekcje u jakiejś wydry, ale za to ona z żądzy pieniędzy dała
mu wasze imię. Lecz przeze mnie będziecie zdychać z wściekłości oboje, i wy, i ona, bo jutro
sprzedam Campolungo i rozdam wszystkie pieniądze! Tylko kobieta bez honoru, po
usłyszeniu takiej obelgi, może popełnić czyn tak haniebny.
Carlino pocił się i głos mu ochrypł. Dyszał i wciąż chodził tam i z powrotem po
pokoju przed łóżkiem starego.
- To moja sprawa! - wycharczał w pewnej chwili. - To ja się z nią ożeniłem i mnie się
ma podobać, a nie wam! A życie, jakie wiodę, sam sobie wybrałem i musi mi się podobać...
W Campolungo wy zdychajcie... Ja jutro wszystko sprzedaję razem z tym, co jest w środku...
Zatrzymajcie sobie swoje pieniądze i swoją ziemię... Ja nie jestem, jak ta biedaczka matka...
Mam na dole samochód i za dwadzieścia minut mogę być w mieście... W mieście jest moja
praca, moja przyszłość, moja rodzina... Tutaj nie mam nic...
Stary w dalszym ciągu leżał nieruchomo, a wyraz jego twarzy był twardy, prawie
bezlitosny.
Carlino zatrzymał się i znów złapał za oparcie łóżka:
- Nigdy się was nie bałem za życia, więc tym bardziej nie boję się was po śmierci! -
wy dyszał. - Idźcie rządzić na cmentarzu!
Tutaj ja rządzę! Ja jestem właścicielem! Wszystko sprzedam! Idę sobie, już dosyć
nałykałem się przez was złości. Jeżeli nie wiecie, jaka jest droga na cmentarz, to ją wam
pokażę!
Wyszedł z pokoju, kiedy świtało.
Robotnicy pracowali już przy krowach. Carlino zdjął marynarkę i złapawszy widły,
wszedł do obory. Chwilę potem wyszedł, pchając duże taczki pełne świeżego, parującego
gnoju.
Przechodząc obok samochodu, przypomniał sobie, co powiedział stary: ”Pan Carlo
Dacó jest tam, robi prawo jazdy na «balilli»„.
„Pokażę ci ja kanastę i herbatkę o piątej” - rzekł w duchu, myśląc o dziewczynie z
malowanymi ustami jak u kukły z odpustu. ”Przyjedź tutaj, do Campolungo, to sama
zobaczysz!”
Kiedy zwalił gnój na kupę, nie wrócił do obory; zostawił taczki i poszedł prosto aż do
rzeki. Usiadł na kamieniu nad brzegiem.
I myśląc o starym, leżącym na łóżku w wielkim pokoju, cichym i pustym, po raz
pierwszy w życiu poczuł litość dla ojca i w sercu poczuł lekki, świdrujący niepokój.
A na posłuszne wargi spłynęły mu słowa modlitwy: ”Panie, pomóż mi i spraw, aby ten
niepokój nigdy mnie nie opuścił i szedł za mną przez całe życie. Spraw, abym cierpiał, tak jak
on musiał cierpieć i nikt o tym nie wiedział”.
Słowa spadły do wody, która zabrała je daleko, ale Bóg je odnotował. I Campolungo
zostało uratowane z tym wszystkim, co było w środku: z niebieskim płaszczem, z kopertami,
w których leżały dokumenty syna Carla, i ze straconym życiem mężczyzny, który tak bardzo
kochał jednego ze swoich synów, że zapomniał o pozostałych i znienawidził samego siebie.
Operacja”Pies55”
Od jakiegoś czasu Piór zszedł na złą drogę i nie raz don CamUlo musiał go srogo
karać i brać na łańcuch na wiele tygodni.
Ale Piór, kiedy wydawało się, że już ozdrowiał, kierował się do drzwi i oddawał
próżniaczemu życiu, pozostając poza domem nawet dwa, trzy kolejne dni.
- Mimo że okres polowań się zakończył - starał się wytłumaczyć mu don Camillo - nie
zwalnia cię to z twoich normalnych obowiązków dobrze wychowanego psa. Ty nie jesteś
bezpański i bez zajęcia, ty jesteś rasowym, szlachetnym psem i musisz zachowywać się
godnie w każdym momencie. Chcesz się gdzieś przelecieć? Proszę bardzo, ale wieczorem
masz być z powrotem.
Piękne przemowy słuchane przez Piorą z ogromną skruchą, jakby rozumiał z nich
słowo po słowie, nie przynosiły niestety żadnego efektu.
I widząc, że Piór, zamiast się poprawiać, robi się coraz gorszy, don Camillo kipiał ze
złości, bo bardzo mu na tym psie zależało i wolałby, żeby mu ukradziono motorower, niż by
miał stracić
Jego-
A jakie znaczenie ma motorower dla biednego księdza z Niziny, to nie ma co mówić.
Przewrotny los chciał jednak, by don Camillo zamiast motoroweru stracił psa.
Piór zniknął z domu w sobotę rano; uciekł podstępnie, kiedy don Camillo odprawiał
poranną mszę.
Przez pierwsze dwa dni don Camillo martwił się umiarkowanie, ale z upływem czasu
wzrastał w nim niepokój. Zaczął więc w okolicy rozpytywać o Piorą.
Nikt w miasteczku nie widział Piorą, więc don Camillo poszerzył krąg śledztwa i
przeszedł po kolei po wszystkich zagrodach w okolicy.
To tak jakby szukać igły w stogu siana.
Pierwszą myślą don Camilla było spytać Peppona, bo w końcu
Peppone, obok don Camilla, był jedyną osobą, która cieszyła się poważaniem u Piorą.
I to do tego stopnia, że Peppone przyznał kiedyś otwarcie:”Polityka nas dzieli, wielebny
księże, a Piór łączy. Ale mimo to, w dniu odwetu proletariatu nie schowacie się za niego, by
umknąć słusznej kary!”
Don Camillo chciał pomówić z Pepponem o zniknięciu Piorą, ale od kilku miesięcy w
miasteczku sytuacja polityczna była ponad miarę ciężka i łatwo przewidzieć, że każda próba
nawiązania kontaktu don Camilla z szefem czerwonych skończyłaby się istnym trzęsieniem
ziemi.
W każdym razie don Camillo po daremnym stukaniu do wszystkich drzwi musiał
również zastukać do Peppona. Jednak nie zrobił tego osobiście, tylko napisał:
Szanowny panie Giuseppe Bottazzi, dwa tygodnie temu mój pies
Piór zniknął z domu. Gdyby był Pan w stanie dostarczyć mi jakaś informację
ułatwiającą znalezienie psa, byłbym Panu wielce zobowiązany za uprzejmą wzmiankę na
odnośny temat. Z poważaniem.
Odpowiedź nadeszła zwykłym listem.
Szanowny mości księże, jeżeli pański mości pies uciekł od księdza, to znaczy, że i on
zrozumiał, kim ksiądz jest. Z poważaniem.
Don Camillo nie zaprzestał swoich poszukiwań i po upływie miesiąca, kiedy nie
wiedział, w którą stronę ma się obrócić, kazał wydrukować Barchiniemu pięćdziesiąt
egzemplarzy ogłoszenia i rozwiesić je w miasteczku i po okolicznych osadach: Odpowiednia
nagroda dla tego, kto udzieli informacji na temat myśliwskiego psa...
Minęły trzy dni, ale nikt się nie pojawił; wreszcie przyszedł jakiś dziwny list, bez
podpisu, drukowanymi literami:
Proszę księdza, jeśli chce ksiądz znaleźć swojego psa, bez słusznej nagrody, niech
ksiądz idzie w chaszcze Pragrande i poszuka koło śluzy.
Don Camillo nie zastanawiał się nad tym ani minuty i pognał ścieżką przez pola w
stronę akacjowego lasku Pragrande.
Nie naszukał się wiele; obok śluzy zobaczył wbity w ziemię palik. A na jego końcu
przywiązano kawałkiem drutu obrożę psa i kartonik.
Obroża należała do Piorą, a na kartoniku napisano drukowanymi literami:
Tutaj spoczywa jeden z psów z plebanii. Zginął pod ciężarówką, a szkoda, bo był
mniejszym psem niż ten drugi.
Don Camillo rozgrzebał ziemię palikiem, a kiedy zrobił dziurę na piędź, szybko ją
zasypał i uciekł.
Po przyjściu na plebanię zamknął się w swoim pokoju, bo musiał w samotności
przetrawić żal i oburzenie, od których aż mu się flaki przewracały.
„Został zabity przez ciężarówkę... Szkoda, bo był mniejszym psem niż ten drugi...”
Don Camillo obracał w rękach obrożę Piorą, powtarzając w duchu:”Zabili mi go...
Zamordowali...”
Nie miał cienia wątpliwości; ktoś zabił Piorą, żeby zrobić jak największą przykrość
proboszczowi.
Ale kto mógł być tym niegodziwcem?
Choć wściekłość mąciła mu umysł, nie miał odwagi pomyśleć o kimś ze znanych osób
jako o zbrodniarzu.
To nie mógł być nikt z miasteczka; gdyby jeszcze chodziło o chrześcijanina, to wtedy
tak, ale chodziło o Piorą. A w miasteczku nie było żadnego takiego łotra, który zabiłby psa po
to, by zemścić się na jego panu.
Minął ponury dzień, a wieczorem don Camillo był tak wykończony, jakby rozładował
cały transatlantyk.
Nie miał nawet siły mówić i kiedy poszedł do kościoła, żeby pozamykać i zastał
czekającą nań starą Forini, o mało nie przyszła mu ochota, żeby ją niegrzecznie potraktować.
- Proszę księdza - odezwała się do niego tajemniczo stara
Forini - muszę księdzu coś wyjawić w wielkim sekrecie.
- O co chodzi? - spytał nieuprzejmie don Camillo.
- Czytałam ogłoszenie o psie...
- No i co? - wykrzyknął don Camillo, jakby się ocknął.
- Niepotrzebnie ksiądz proponuje nagrodę. Jest ktoś, kto dobrze wie, gdzie pies
skończył, ale z pewnością nie powie.
- A wy, dlaczego nie powiecie? - wysapał don Camillo.
- Może mi nie ufacie?
- Proszę księdza, ja księdzu ufam, ale nie chcę mieć kłopotów z pewnymi ludźmi.
- Jakimi ludźmi?
Stara westchnęła, kiwając głową:
- Tymi samymi, co zawsze, proszę księdza. Pies zniknął w sobotę dwudziestego
czwartego zeszłego miesiąca?
Don Camillo szybko policzył.
- Tak.
- A więc w sobotę dwudziestego czwartego widziałam psa z jednym z nich.
Don Camillo nie mógł już dłużej wytrzymać. Ostrożność starej przyprawiała go o
szaleństwo. Z drugiej strony trzeba się było oprzeć chęci złapania jej za szyję i wyduszenia z
niej wszystkiego.
- Powiedzcie, powiedzcie, Desolino. Przecież dobrze mnie znacie.
- Tak, ale tamtych też znam... To nie pierwszy raz, jak księdza pies chodził z tą hołotą.
Najpierw tylko chodził z szefem; zawsze mu się plątał pod nogami w warsztacie. Potem
zawiązała się przyjaźń z prawą ręką szefa. Wyznam księdzu, że dziwiłam się, widząc
księżowskiego psa z pewnymi ludźmi.
Don Camillo zaprotestował:
- Zwabili go. A zresztą, co chcecie, co on wie o polityce?
- Rozumiem, proszę księdza. Ale ja od razu poczułam, że nie może się to dobrze
skończyć. Ci, co idą razem z czerwonymi, wszyscy źle kończą.
Don Camillo wypytywał ostrożnie:
- Desolino, kiedy mówicie”prawa ręka szefa”, to macie na myśli Chudego?
Stara rozejrzała się wokół bojaźliwie.
- Tak - przyznała niechętnie. - Bardzo się z nim zaprzyjaźnił.
I nieraz widziałam, jak odjeżdżał razem z nim ciężarówką Peppona... W sobotę
dwudziestego czwartego pies wyjechał ciężarówką razem z Chudym. A wieczorem, kiedy
Chudy wrócił, psa już nie było.
Don Camillo wiedział aż za dużo. Uspokoił starą, a sam poszedł do łóżka przeżuwać
wściekłość.
Oczywiście spał niewiele i wstał o świcie. Po odprawieniu mszy ruszył wprost do
warsztatu Peppona.
Wszystko wyglądało na ukartowane, bo w warsztacie razem z Pepponem był również
Chudy.
Peppone nie spodziewał się ujrzeć przed sobą don Camilla o tej porze i z takim
wyrazem twarzy.
- Źle ksiądz spał? - spytał.
- Tak. Ale zawsze lepiej niż ktoś, kto ma sumienie zaświnione jak gnój.
- Na ten przykład, kto? - spytał groźnie Peppone.
- Na przykład ten, kto chcąc zrobić mi na złość, zabił Piorą.
Peppone pokręcił głową.
- Na mózg się rzuciło z tym psem, biedaczkowi - mruknął.
- A niech sobie gada. Teraz mu się przyśniło, ze mu zabili psa i przychodzi opowiadać
to nam, zamiast tej, co obstawia numery w totolotku.
- Nic mi się nie przyśniło - odparł don Camillo, wyciągając z kieszeni obrożę Piorą,
list i kartonik. - Znalazłem go zabitego w chaszczach i to też tam było.
Peppone przeczytał list i kartonik.
- Przykro mi. W każdym razie pomylił ksiądz adres. Tutaj są jedynie ludzie, którzy
chętnie by księdza ukatrupili, żeby psu zrobić przyjemność, a nie ludzie, którzy zabiliby psa,
żeby zrobić księdzu na złość.
- Nie pomyliłem adresu - wyjaśnił don Camillo. - Ponieważ szukałem tego, kto w
sobotę dwudziestego czwartego zeszłego miesiąca wyjechał ciężarówką będącą własnością
niejakiego Giuseppe Bottazziego. Tego, kto odjechał razem z moim psem, a wrócił sam.
Peppone postąpił krok naprzód.
- Proszę księdza - wrzasnął - mówię, że pomylił ksiądz adres!
- Ale nie pomyli go sierżant karabinierów, kiedy za dziesięć minut złożę u niego
doniesienie razem z listą świadków.
- Ja się nie boję ani księdza, ani sierżanta. Jeżeli zabito księdzu psa, to nic na to nie
poradzimy. Winy kleru na żołdzie Ameryki spadają na głowy niewinnych psów!
- Będziemy się jeszcze śmiali! - zawołał don Camillo, idąc w stronę drzwi. - Za
dziesięć minut wybuchnie bomba H i zacznie się przedstawienie.
Chudy zrobił się blady jak dama kameliowa. Uczepił się Peppona i dyszał:
- Szefie, zatrzymaj go! Szefie, nie pozwól mu iść!
Peppone spojrzał na niego przerażony i potrząsnął nim energicznie.
- Co ci jest, piekielniku?
Don Camillo zdążył się zatrzymać i zawrócić.
- Daremnie odstawiasz komedię! - krzyknął do Chudego.
- Narobię wstydu tobie i całej waszej przeklętej bandzie kryminalistów.
- Proszę księdza - wykrzyknął ze strachem Chudy - ja nie zabiłem psa. Przysięgam
księdzu.
- Ach, wspaniale! No to przysięgnij, że to nie ty napisałeś ten list i bilecik! A jeszcze,
jak już przy tym jesteśmy, przysięgnij, że w sobotę dwudziestego czwartego nie wyjechałeś
razem z Piórem.
- Ja nic nie przysięgam - odparł Chudy. - Przysięgam, że nie zabiłem Piorą.
- A ten pies pochowany w zaroślach, to co za jeden?
- Nie wiem - powiedział Chudy. - Znalazłem go tydzień temu na drodze, zdechłego,
więc go tam pogrzebałem. Był bardzo podobny do Piorą. Potem napisałem do księdza, żeby
już skończył ksiądz to biadolenie po zniknięciu psa.
Peppone złapał Chudego za klapy marynarki i potrząsał nim, jakby chciał mu
przemieszać flaki z mózgiem.
- Tłumacz się, łobuzie, albo zabiję jak psa!
Don Camillo zaśmiał się:
- A więc wszyscy macie na pieńku z psami. To chyba jakieś nowe wytyczne partii.
- Tłumacz się! - powtórzył Peppone. - Chcę wiedzieć wszystko.
Kiedy Chudy zaczął znów normalnie oddychać, wyznał wszystko.
- Ja z Piórem bardzośmy się zaprzyjaźnili - powiedział. - To porządny pies. Nawet nie
wygląda na księżowskiego.
Don Camillo złapał za młot.
- Niech się ksiądz uspokoi - upomniał go Peppone. - Nie można zastraszać świadków.
Dalej.
- Byliśmy wielkimi przyjaciółmi - mówił dalej Chudy.
- w każdą sobotę, kiedy jeździłem ciężarówką załatwiać sprawy na targu, jeździł ze
mną. Pewnego razu byliśmy w gospodzie w Peschetto, żeby coś przekąsić, i tam jakiś typ
zapytał mnie, czy nie sprzedałbym tego psa. Powiedziałem, że to nie mój, że znalazłem go na
drodze. A tamten na to, że i tak go kupuje, i to od razu. Wsadził mi w rękę tysiąclirowy
banknot, zostawiłem mu psa i poszedłem. Załadowałem całą furę towaru. Ale kiedy
znalazłem się trzy kilometry od miasteczka, pojąłem, że popełniłem straszną
głupotę i zatrzymałem samochód, żeby wrócić i zabrać Piorą z powrotem. Właśnie
wykręcałem, kiedy nadleciał Piór i wskoczył do ciężarówki. Wysiedliśmy przy pierwszej
gospodzie i przepiliśmy tysiąc lirów.
Don Camillo spojrzał na niego z odrazą.
- Łajdaku, nawet pić go nauczyłeś?
- Nie, powiedziałem, że przepiliśmy tysiąc lirów w tym sensie, że ja się napiłem wina,
a on zjadł cały talerz mięsa, jakiego z pewnością nigdy nie jadał, jak był z klerem.
- Zostaw kler w spokoju i mów dalej! - krzyknął don Camillo.
- Nie ma dalej co mówić - tłumaczył Chudy. - Następnej soboty pomyślałem, żeby to
powtórzyć. Więc jak już przyjechałem do Fornella, to zanim poszedłem zjeść, zdjąłem
Piórowi obrożę, wysmarowałem mu sierść błotem i powiodłem ze sobą uwiązanego na
kawałku sznurka. Rozumie się, że zrobiłem węzeł klerykalny, taki naprędce, i wytłumaczyłem
Piórowi, jak się ma z niego uwolnić. Lekkie uderzenie i węzeł rozwiązany. Potem kazałem
sobie wskazać traktiemię, do której uczęszczają zazwyczaj myśliwi i poszedłem tam. Od razu
znalazłem jakiegoś gościa, co kupił ode mnie psa za dwa tysiące. I tak dalej.
- Jak to, i tak dalej”? - spytał don Camillo.
- I tak dalej w tym sensie, że ja poszedłem sobie, a dwa kilometry za miasteczkiem
czekałem, aż Piór wróci. I wrócił, a na pierwszym postoju odpowiedni napitek i przekąska. W
sumie zorganizowaliśmy wspaniałą trasę objazdową, ja go sprzedawałem, on uciekał, a potem
dzieliliśmy się zyskiem.
- I on na to przystawał? - spytał oburzony don Camillo.
- Jasne, że przystawał! Nie jest przecież zaprzedany Ameryce tak jak ksiądz! On
rozumie sytuację społeczną i konieczność współpracy z klasami mniej majętnymi.
Don Camillo złapał znowu za młot.
- Streszczaj się! Gdzie skończył Piór?
- Piór skończył w Castelmonti. Sprzedałem go jakiemuś typowi za trzy tysiące i już
nie wrócił. Widać nie udało mu się uciec.
Ot, i cała historia. Ja go nie zabiłem. Nabujałem, że zdechł, żeby ksiądz wreszcie
siedział cicho.
- Dobrze - zawołał don Camillo. - Sprzeniewierzenie, notoryczne oszustwo, potwarz.
Don Camillo pomachał groźnie znanym kartonikiem i Peppone uznał, że należy się
wtrącić:
- Powiedzieć, że mniejszym psem z was dwóch jest Piór, to nie potwarz. To czysta i
zwykła prawda.
- Posłuchamy na ten temat opinii sądu - stwierdził kategorycznie don Camillo. - Tego
na pewno nie puszczę wam płazem.
Peppone pokręcił głową.
- Polityka nie ma tu nic do rzeczy. Jeśli Chudy popełnił głupotę, to na własny
rachunek. I przy udziale księżowskiego psa, bo jest ewidentne, że rozumieli się doskonale.
Tak więc działanie księdza jest nie przeciwko nam, ale przeciwko prywatnemu obywatelowi.
Chcecie go wsadzić do więzienia? Niech ksiądz siada.
Don Camillo walnął młotem w kowadło.
- Nie chcę nikogo wsadzać do więzienia. Chcę z powrotem mojego psa! Nie wiem, kto
jest bardziej winny, niegodziwiec, który sprzedaje cudzego psa, czy łajdak, który oszukuje
bliźniego, kupując za trzy tysiące psa wartego co najmniej sto tysięcy. Ale pies jest mój i chcę
go z powrotem.
Peppone zdjął z gwoździa marynarkę i włożył ją na siebie.
- Zamknijcie swoją świętą gębę. Będziecie mieli psa.
Wyszedł, a za nim Chudy, i wsiedli obaj do ciężarówki.
- Ja też jadę - zawołał don Camillo.
Chudy siadł za kierownicą.
- Do Castelmonti - rozkazał Peppone. - Znajdziemy traktiernię, dowiemy się, kto kupił
psa i odzyskamy go. Za każdą cenę.
Ciężarówka ruszyła i popłynęła po zakurzonych drogach Niziny prosto w stronę
odległych wzgórz.
Ale wiele się nie nażeglowała, bo po piętnastu kilometrach
Chudy przydepnął nagle hamulec i zatrzymał samochód.
- Co się dzieje? - wrzasnął wściekły Peppone.
Chudy otworzył drzwiczki i do kabiny wskoczył pies.
To był Piór.
Nikt nic nie powiedział. Chudy zawrócił i ruszył w powrotną drogę.
Po dwóch kilometrach ciszę przerwał ponury skowyt Piorą.
Więc Chudy zatrzymał ciężarówkę.
- No i co? - spytał rozgniewany don Camillo.
- Umowa jest taka, że przy pierwszej gospodzie staje się na przekąskę - tłumaczył
Chudy. - Jestem mu winien jego część za ostani raz.
Wysiadł, a za nim Piór. Weszli do gospody, przed którą zatrzymał się samochód.
Wysiadł również Peppone.
Don Camillo został.
Było gorąco, jakby to było lato i don Camillo ociekał potem w rozpalonej blaszanej
szoferce.
Więc i on wysiadł, i wszedł do gospody, żeby napić się szklaneczkę wody.
- Proszę bardzo, proszę księdza - powiedział karczmarz, mijając go z olbrzymią wazą
pełną spaghetti. - Księdza przyjaciele czekają w małej salce.
Salka była chłodna, zacieniona, cicha i dyskretna. Spaghetti wydzielało z siebie
oszałamiającą woń.
Don Camillo usiadł przed swoim wielkim talerzem spaghetti.
A wtedy Piór, który do tej pory zachowywał ogromną powściągliwość, zaczął
hałaśliwie witać don Camilla.
Ale don Camillo nie dał się złamać.
- Jem - wyjaśnił - ale jest jasne, że zapłacę za to, co zjem.
Chleb z oszustwa i matactwa nie jest na moje zęby.
- Ani na moje - dodał Peppone. - Tak więc to jasne, że każdy płaci to, co się za niego
należy. Chudy płaci za siebie i za Piorą...
- A ja płacę za siebie i za ciebie, bo my z Chudym podobnie; każdy płaci za swojego
zwierzaka - powiedział pospiesznie don
Camillo.
I zaczął jeść zadowolony, bo za taki dowcip warto było zapłacić, nawet gdyby na
obiedzie miał być cały pułk.
Wyborcze papierzyska
Tej soboty wszyscy ludzie, którzy pojechali na targ do miasta, wrócili do miasteczka i
oczy im o mało nie powychodziły z orbit.
I wieczorem też, w kafejkach i gospodach, w grupkach stojących w podcieniach nie
mówiło się o niczym innym, bo w końcu tym razem było to zbyt wielkie świństwo. Nawet
więcej, to bardziej łajdactwo niż świństwo.
Dwa nowiuteńkie duże gmachy przy głównym placu zostały zapaskudzone od samego
dołu propagandowymi plakatami wyborczymi.
„Zapaskudzone od góry do dołu” - dokładniej mówiąc, znaczyło to, że dwie
majestatyczne budowle zostały zaklejone drukowanymi papierzyskami, począwszy od cokołu
aż po strych z wyłączeniem drzwi i okien.
Perfekcyjna robota tapeciarska, wykonana bez oszczędzania materiału, przy użyciu
najbardziej mocnego kleju. Tego przeklętego kleju, który trzyma tak, że przy zrywaniu papier
odchodzi z tynkiem, a przynajmniej zostawia na tynku i cegłach widoczne ślady.
Ślady nie do usunięcia, nawet po przejechaniu pędzlem.
Dwa nowiuteńkie gmachy, jeden dopiero co wykończony, doprowadzone do stanu
budzącego litość.
Ludzie długo dyskutowali i mówili rzeczy, które każdy normalny człowiek
powiedziałby w podobnych okolicznościach. Ale wszystko kończyło się na ogólnikach, póki
ktoś nie wyskoczył z konkretnym stwierdzeniem:
- Gdzie indziej niech sobie robią, co chcą, ale dlaczego my tutaj nie zbierzemy się,
żeby zapobiec takiemu świństwu?
Ktoś inny zauważył, że coś podobnego udało się przeprowadzić w kilku
miejscowościach nadmorskich podczas poprzednich wyborów.
- My nie jesteśmy nad brzegiem morza, tylko nad brzegiem
Padu. Ale olej, który ludzie mają albo go nie mają w mózgownicach, nie zależy od
faktu zamieszkiwania w pobliżu wody słonej czy słodkiej. Spróbujmy więc pomyśleć. Niech
ktoś coś wymyśli.
Wreszcie znalazł się ktoś, kto się tym zajął i w kilka dni później przedstawiciele
rywalizujących partii zebrali się i przedstawili wniosek: ograniczyć do niezbędnego minimum
plakatową propagandę tak, aby nie zamienić miasteczka w górę śmieci i ustrzec się od
wyrzucania pieniędzy w błoto.
- Skoro wszyscy na to przystają - zakończył Spiletti, przedstawiciel klerykałów - to
tyle samo warte jest rozlepienie po tysiącu plakatów na głowę co jednego jedynego.
- Zgoda - odrzekł Peppone. - Ale wszyscy muszą na to przystać. Nikt nie może
oszukiwać.
- To proste - dodał ktoś inny - wybierze się akceptowaną przez wszystkich apolityczną
komisję rewizyjną, ostempluje taką samą ilość plakatów dla każdej partii. Plakaty bez stempli
nie będą mogły być rozklejane. Kontrola jest łatwa.
- Nie - stwierdził Peppone. - Ja nie chcę w domu szpiegów, którzy doniosą moim
przeciwnikom, jakie będą nasze plakaty i co na nich będzie.
- Słusznie - wykrzyknął Spiletti. - Komisja ostempluje w rogach ustaloną liczbę
białych arkuszy i każdy nadrukuje sobie potem, co będzie chciał. W takim przypadku nie
potrzebna będzie nawet komisja. Sami damy sobie radę. Ustalimy przydział plaka-
tów dla każdej partii, postemplujemy arkusze specjalną pieczęcią, która później
zostanie złożona u notariusza. Każdy zabierze sobie swój przydział i zrobi z nim, co tylko
zechce. Będzie mógł rozwiesić swoje plakaty wszystkie jednego dnia albo każdego dnia po
trochu. A ponieważ plakatów będzie mało, to łatwo da się je skontrolować, bo komisja, w
której zasiądzie po jednym przedstawicielu z każdej partii, codziennie zrobi obchód i zedrze
każdy plakat bez legalnego stempla. To tak, jakbyśmy rozdali drobniakami po tysiącu lirów
na głowę; każdy wyda je, jak chce i kiedy chce, a fałszywe liry zostaną wyeliminowane.
Dyskutowano nad szczegółami, aż w końcu Peppone powiedział:
- Jeszcze to przemyślimy.
- Niech pan zwróci uwagę na to, że może się pan zastanawiać jedynie jako przywódca
komunistów, bo jako wójt to musi się pan z nami absolutnie zgadzać, jako że wyrażamy wolę
ogółu obywateli - zauważył Spiletti, który miał wnikliwy umysł.
Następnego dnia, korzystając z faktu, że umowa dotycząca racjonowania plakatów
wyborczych jeszcze nie weszła w życie, klerykałowie i partie stowarzyszone zakomunikowali
obywatelom, że właśnie wysunęli taką propozycję i jeżeli dojdzie do pożałowania godnego
rozwoju wypadków, to odpowiedzialność za to spadnie wyłącznie na wójta, który będzie
wtedy podwójnie winien, jako szef komunistów i jako wójt.
I Peppone musiał przystać do gry.
Umowa wymagała czasu i konsultacji, ale w końcu każda partia otrzymała swój
przydział postemplowanych arkuszy, a pieczęć została uroczyście złożona u notariusza.
Kiedy pojawiły się pierwsze plakaty, komisja kontrolna zrobiła obchód i stwierdziła,
że wszystko jest w najlepszym porządku.
Podobnie było w dniach następnych i rzeczywiście wypadało to bardzo dobrze, bo
każda z partii zanim zużyła arkusz papieru, zastanawiała się nad nim dziesięć razy i wszyscy
starali się mieć je w zapasie, żeby potem móc legalną drogą odpowiadać na każdy celny strzał
przeciwników.
Ludzie z miasteczka byli ogromnie zadowoleni. Kiedy potem
w najważniejszym dzienniku o zasięgu ogólnokrajowym pojawił się artykulik, który
mówił o całej sprawie, a kończył się słowami:
„Niechby niebiosa sprawiły, żeby w każdej gminie był taki rozsądny wójt!”, ludzie
pękali z zadowolenia, a Peppone czuł, że rozpiera go usprawiedliwiona duma.
Ale taki już był los, że ktoś musiał wlać gorycz w jego serce.
I nietrudno się domyślić, o kogo chodziło.
Peppone wytrzymywał, póki mógł, w końcu wrzucił bieg i ruszył na plebanię.
- Proszę księdza - powiedział, jak tylko znalazł się przed don
Camillem. - Ostrzegam, że tydzień temu pewien ksiądz został skazany przez sąd za
nakłaniactwo.
- Nie dziwię się - odpowiedział spokojnie don Camillo. - Dobry kapłan nie może
nigdy wobec nikogo stosować”nakłaniactwa”.
Peppone spojrzał na niego krzywo.
- Przeksie - wykrzyknął - nawet jeśli się źle wyraziłem, to i tak ksiądz dobrze wie, o
co chodzi.
- Przeksie! - zdumiał się don Camillo.
- Skrótowiec mniejszościowy - tłumaczył Peppone, który jak już zgubił wątek, to na
nic nie zważał, nawet na słownik.
- Rozumiem. Ale musisz mi powiedzieć, o co masz do mnie żal. Co ci zrobił ten
biedny proboszcz?
- Ten biedny proboszcz zrobił mi to, że zamiast być proboszczem, to nim nie jest. I
jeżeli z tym nie skończy, złoży się na niego doniesienie za nadużywanie urzędu kapłańskiego.
W kościele powinien się ksiądz ograniczyć do robienia propagandy Panu Bogu.
Propaganda polityczna nie leży w księdza kompetencjach. Jeżeli ją ksiądz uprawia, to
postępuje wbrew prawu.
Don Camillo rozłożył ręce.
- Nie wiem, gdzie pan zmierza, panie wójcie.
- Właśnie tam, gdzie dotarłem, mości księże. Ksiądz krępuje wolność oddawania
głosu. Jeżeli nieszczęśnik, który idzie do kościoła, słyszy od proboszcza, że jak zagłosuje na
komunistów, pójdzie do piekła, to tenże nieszczęśnik nie jest już wolny w głosowaniu na
kogo chce.
Don Camillo uśmiechnął się.
- Zdaję sobie sprawę z pańskiego niepokoju, panie wójcie. Ale takich tam nie ma;
przecież ci, co chodzą do kościoła, nie są nieszczęśnikami. Są nimi tylko ci, którzy tam nie
przychodzą.
Peppone wrzucił już czwarty bieg.
- Ksiądz, grożąc przyszłą karą temu, kto będzie głosował na pewną partię, dokonuje
wymuszenia, czyli popełnia nieuczciwość.
Don Camillo pokręcił głową.
- Nie, byłbym nieuczciwy, gdybym wiedząc, że popełnia ciężki grzech ten, kto głosuje
na pewną partię, nie wytłumaczył tego wiernym. A ponieważ to wiem, więc tłumaczę.
Peppone zrobił się czerwony jak rewolucja październikowa.
- Ksiądz to wie? A kto księdzu powiedział?
- Ktoś, kto się na tym zna. Papież.
- Papież! - wrzasnął Peppone. - A jemu kto powiedział?
- Nie wiem, spróbuję go zapytać.
Peppone zacisnął pięści.
- Proszę księdza, ostrzegałem. Albo ksiądz przestanie, albo doprowadzę księdza przed
sąd.
- Dziękuję za informację. Już wolę być skazany przez sąd ludzki niż przez sąd Boski.
Ludzie mogą się mylić, a Bóg nie.
Peppone poszedł sobie, a w następną niedzielę don Camillo powiedział to, co
powinien był powiedzieć, nie przejmując się ostrzeżeniami Peppona.
Peppone został o tym od razu poinformowany i źle to przyjął.
Ale siedział spokojnie aż do soboty wieczorem.
A kiedy nadszedł sobotni wieczór, poszedł odwiedzić don Camilla.
- Proszę księdza, według mnie lepiej by było, gdyby niedzielne kazanie było inne niż
w zeszłym tygodniu. Słyszałem na mieście, że się nie podobało.
Don Camillo rozłożył ręce.
- Mnie natomiast bardzo się podobało. To kwestia gustu.
- Proszę księdza, jesteśmy przed wyborami i zaczyna się robić gorąco. Mogę
odpowiadać za siebie, ale nie za innych. Nie chciałbym, żeby ksiądz potknął się o coś.
- Będę uważał, gdzie stawiam nogi.
- Nogi tak, proszę księdza. Ale jeśli stuknie się ksiądz głową w akacjową lagę?
Don Camillo wzruszył ramionami:
- To zależy od jej grubości.
- A jeżeli, przypuśćmy, będzie gruba jak ta? - spytał Peppone, wyciągając spod
płaszcza kij i pokazując go don Camillowi.
Don Camillo spojrzał na kij i pokręcił głową.
- Musiałaby być przynajmniej taka gruba jak ta - odrzekł, wyciągając spod stołu
solidną pałkę i pokazując ją Pepponowi.
Peppone kiwnął głową, że zrozumiał ten wątek.
- A gdyby była nawet grubsza od tej, to by księdzu nie przeszkadzało?
- Nie - powiedział don Camillo. - Ale przeszkadzałoby mi, gdybyś zaraz sobie nie
poszedł.
I Peppone przestał przeszkadzać, a don Camillo poszedł spokojnie do łóżka. Kazanie
następnego ranka było w identycznym tonie, co w poprzednią niedzielę. To znaczy takie, jak
trzeba.
Peppone więcej się nie pokazał i tak minął następny tydzień. Aż nadeszła niedziela.
W kościele było bardziej tłoczno niż zazwyczaj i don Camillo, kiedy doszedł do
kazania, rozejrzał się z zadowoleniem.
- Bracia - rozpoczął. I w tym momencie zauważył, że w głębi, dokładnie na progu
drzwi, stoi Peppone. Nieruchomo i z założonymi rękami. A obok niego stoją Chudy, Szary,
Ostry i cały sztab główny.
Don Camillo dostrzegł również, że przed kościołem, tuż za drzwiami, stoi zbity tłum.
Od razu zrozumiał, co to za jedni.
Doprawdy interesujące posunięcie: czerwoni Peppona praktycznie zablokowali
kościół, bo oprócz tego, że tłoczyli się przed głównym wejściem, to cisnęli się też przed
drzwiczkami na dzwonnicę i pchali się aż na chór.
Wszyscy tam byli i oczy zwykłych wiernych wlepiały się z niepokojem w don
Camilla.
- Bracia - powtórzył z uśmiechem don Camillo. - Bogu niech
będą dzięki, że pozwolił nam dzisiaj wszystkim zgromadzić się tutaj i z przodu, i z
tyłu, i po bokach ołtarza.
Potem rozpoczął kazanie. Było długie, długie jak nigdy, bo nigdy nie nadarzyła mu się
okazja, żeby mówić do takich tłumów.
A głos jego grzmiał i wypełniał cały kościół, wylatywał z impetem huraganu przez
otwarte drzwi i rozlegał się na placu.
Powiedział wszystko, co musiał powiedzieć.
A nawet, bądźmy szczerzy, powiedział odrobinę więcej, niż powinien był mówić. I
wszystko było proste i jasne.
Peppone i jego banda jakby skamienieli; przyjmowali razy bez mrugnięcia okiem.
I kiedy don Camillo skończył kazanie, ani drgnęli.
Po skończonej mszy don Camillo poszedł do zakrystii zdjąć szaty liturgiczne i zaraz
wrócił do kościoła.
Ludzie udawali, że się chcą szybko rozejść; banda czerwonych zrobiła przejście, ale
tkwiła nieruchomo na placyku, oskrzydlając tłum wiernych.
Don Camillo skłonił się przed głównym ołtarzem.
- Jezu - powiedział - pilnuj mnie od tyłu. Z przodu sam się będę pilnował.
Potem odwrócił się i przeszedł przez pusty już kościół wolnym, ale zdecydowanym
krokiem.
Czerwoni czekali na niego na progu, ale don Camillo nie wahał się. Czuł się mocny
jak Samson.
Kiedy doszedł do drzwi, Peppone i czerwoni cofnęli się, a on przystanął.
Zobaczył, ale nic nie rzekł.
Plebania stała wciąż po lewej stronie, lecz jej fasadę kompletnie pokryły plakaty z
sierpem i młotem oraz hasłem: ”Głosuj na Włoską Partię Komunistyczną”.
Określenie: ”kompletnie pokryły” oznaczało, że w czasie, gdy don Camillo grzmiał z
ambony, banda piętnastu łajdaków, uzbrojonych w piętnaście drabin, piętnaście pędzli i
piętnaście kubłów pełnych kleju wytapetowała fasadę domu nie pozostawiając wolnego
milimetra.
Plakaty zostały przyklejone w doskonałym porządku również na okiennicach i
drzwiach.
I wzdłuż rynny przy dachu.
I na kominach.
Praca została dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach, tak więc również na
chodnikach zostały naklejone plakaty, a mniejsze pokryły nawet przestrzeń pod okapem.
Don Camillo zobaczył, ale nie odezwał się.
Wyciągnął z kieszeni okulary, wsadził na nos, potem wyszedł przed plebanię,
zatrzymał się, obejrzał dzieło i odwracając się spytał Peppona, który stał za jego plecami:
- Aha! To jakaś nowa partia?
- Istnieje już od jakiegoś czasu - odparł Peppone.
Don Camillo podszedł do drzwi, wyciągnął z kieszeni scyzoryk, namacał wgłębienie
we framudze i z najwyższą delikatnością przeciął papier pokrywający całe drzwi.
Potem nacisnął klamkę, uchylił drzwi, wszedł i zamknął za sobą.
Sekundę później otworzył z powrotem i wychylił się.
- Jeżeli nie pomyliłem się w rachunkach - powiedział do Peppona - tu są wszystkie
plakaty, jakie dostałeś w przydziale!
Peppone spojrzał na niego spode łba i krzyknął:
- Został nam tylko jeden, ale wystarczy, żeby ogłosić ludowi nasze zwycięstwo!
- Jeżeli do tego ma służyć, to możesz go sobie przyczepić na plecach! - wykrzyknął
don Camillo.
I tylko jeden Bóg wie, ile wysiłku kosztowało go, żeby powiedzieć”na plecach”.
Ważne, żeby być na liście
W magistracie miała miejsce poważna bitwa, bo Spiletti, szef klerykałów i jedyny
radny mniejszości, wykorzystując pierwsze posiedzenie energicznie zaprotestował przeciwko
szkodzie wyrządzonej proboszczowi przez czerwonych.
- Wśród rozsądnych ludzi nie ma takiej osoby, która by nie odczuła głębokiego
obrzydzenia na widok plebanii wytapetowanej plakatami - zakończył Spiletti.
- A właśnie, że jest! - krzyknął Peppone. - tą osobą jestem ja.
- Pan nie jest osobą rozsądną - krzyknął Spiletti. - Inaczej nie zaaprobowałby pan
nagannego postępku wymyślonego w celu obrażenia czcigodnego kapłana!
Peppone zaśmiał się szyderczo.
- Czcigodnego kapłana! Czcigodni kapłani nie przemieniają kościoła w propagandową
trybunę wyborczą! Jeżeli nasz czcigodny kapłan chce robić wiec, to niech go sobie robi na
placu. A kiedy jest w kościele, niech będzie księdzem.
- A pan, kiedy jest w magistracie, niech będzie wójtem! - odparował Spiletti. - To jest
posiedzenie rady gminnej, a nie zebranie sekcji komunistycznej. To, co ksiądz mówi w
kościele, nie ma nic do rzeczy w naszej dyskusji; tutaj chodzi jedynie o ważny budynek, który
został oszpecony, co wzbudza oburzenie większości obywateli. To właśnie musi pan brać pod
uwagę, bo tu musi się pan zachowywać jak wójt!
- Ja się będę zachowywał jak wójt, kiedy mości ksiądz zamiast zachowywać się jak
agitator polityczny, będzie zachowywał się jak ksiądz! - upierał się Peppone.
Ale Spiletti pokręcił głową.
- Już mówiłem, że nie chodzi o postępowanie księdza, które tu nie ma nic do rzeczy.
Chodzi o plebanię, której znaczenie nie podlega dyskusji, zwłaszcza że plebania nigdy nie
zachowywała się jak agitator polityczny, ale zawsze jak plebania. Obywatele są oburzeni z
powodu opłakanego stanu, w jakim obecnie znajduje się ten budynek, i żądają od wójta, by to
szkaradziejstwo zostało usunięte!
Dał się słyszeć głos Chudego:
- Co innego należałoby usunąć, nie to szkaradziejstwo, tylko księdza!
- Póki co obywatele nie żądają usunięcia księdza! – powiedział Spiletti. - Jak zażądają,
to wtedy porozmawiamy. Na razie żądają jedynie usunięcia tego szkaradziejstwa
plakatowego, którym oblepiona jest plebania. To sprawa estetyki i przyzwoitości.
Peppone, który do tej pory przetrawiał wściekłość, wtrącił się:
- Wszystko, co może zrobić gmina, to pożyczyć księdzu wiadro, szczotkę i drabinę.
- Propozycja jest szczodra i sympatyczna - powiedział Spiletti.
- Ale muszę uprzedzić, że już została ona przedstawiona księdzu prałatowi. A ksiądz
prałat powiedział, że nie może jej przyjąć.
Obawia się, że kiedy ludzie zobaczą go, jak zrywa plakaty wyborcze, przypiszą temu
działaniu znaczenie polityczne. I nikt na ochotnika nie podjąłby się tego zadania. Chyba, że
praca zostałaby wykonana przez osoby naznaczone przez gminę, co wykluczyłoby
nieprzyjemne dwuznaczności.
Peppone miał żyły na szyi nabrzmiałe jak korzenie dębu. Zacisnął zęby, a chwilę
potem wrzasnął:
- Stawiam wniosek, żeby ksiądz prałat poszedł do diabła razem z całą swoją bandą!
- Przyjęte przez aklamację - odpowiedzieli wszyscy radni, oprócz Spilettiego, ma się
rozumieć.
Mimo to sprawa nie została rozwiązana. Peppone spostrzegł to następnego ranka,
kiedy Chudy przyszedł ostrzec go, że na placyku przykościelnym dzieje się coś nie tak.
Peppone poleciał na placyk i zobaczył mnóstwo ludzi zebranych przed plebanią.
A pośrodku zgromadzenia stał don Camillo. Wyniósł na dwór łóżko, stół, krzesło,
parawan, miednicę i komodę, a teraz siedząc na łóżku, wyjaśniał:
- Tak, spałem tu dziś w nocy; miałem szczęście, bo nie padało.
- A jak będzie padać, proszę księdza?
- Synu, otworzę parasol! Przecież nie mogę mieszkać w domu bez światła i bez
powietrza. W domu z zatkanymi wszystkimi oknami... Ale nie narzekam. Trzeba mieć
cierpliwość. Siódmy czerwca już niedaleko, a po siódmym, jak już skończą się wybory, będę
miał prawo zerwać plakaty, które mi nakleili na okiennicach, i otworzę sobie okna. Nie
narzekam, a nawet dziękuję Bogu, że plakat na drzwiach nakleili mi w ten sposób, że mogę je
otworzyć, nie zrywając go. A to znaczy, że do siódmego czerwca będę mieszkał na placyku.
Wtrącił się Barchini, który nie spostrzegł Peppona:
- Proszę księdza, to, co ksiądz robi, przecież to szaleństwo!
Niech ksiądz zdziera plakaty i wraca do domu! Zobaczy ksiądz, że nikt nie odważy się
ani pisnąć!
Don Camillo rozłożył ręce i pokręcił głową:
- Synu, ty oczywiście nie wiesz, co to za typy, ci co nakleili mi te plakaty. Nie wiesz,
że w Czechosłowacji w przykleili taki plakat jak ten na drzwiach domu jakiegoś biednego
proboszcza i potem, jak proboszcz go zdarł, gnębili go procesem za działalność prowokacyjną
i sabotażową?
- Ale oni tu nie rządzą! - zawołał Barchini.
- A jeżeli wygrają wybory? - westchnął don Camillo. - To kto mnie uratuje? Nie,
dzieci, ja nie chcę kłopotów. Ja jestem biednym starym księdzem nastawionym pokojowo,
który chce żyć w świętej zgodzie z Bogiem i z ludźmi.
Jakaś staruszka powiedziała wielce zaaferowanym głosem:
- Ma rację, biedny don Camillo! Wy nie wiecie, co to za ludzie, ci bezbożnicy!
To była akcja wołająca o pomstę do nieba i Peppone nie zdzierżył.
Zwiał stamtąd biegiem i w dziesięć minut później nadeszła ekipa z wiadrami,
szczotkami, drabinami, gąbkami, skrobaczkami i od razu wzięła się z zapałem do zdzierania
plakatów z plebanii.
Robota trwała dwie godziny i w końcu don Camillo rozłożył ręce i wzniósł oczy do
nieba.
- Jezu, popatrz, co mi zrobili z fasady plebanii! Jezu, powiedz sam, czy biednego
księdza, który odejmuje sobie chleb od ust...
Nie mógł dalej mówić, bo nadeszli murarze i tynkarze dowodzeni przez Szarego we
własnej osobie.
- Proszę księdza - powiedział szeptem Szary - proszę, niech ksiądz nie przesadza.
Don Camillo dłużej nie przesadzał i wrócił do domu ze wszystkimi swoimi
klarnetami.
A plebania miała odnowiony front.
Na kolejnym posiedzeniu rady gminnej Peppone zwrócił się do opozycji:
- Szanowna mniejszość zadowolona? - spytał agresywnie.
Spiletti rozłożył ręce.
- Żeby odpowiedzieć, muszę najpierw uzyskać informację, kto zlecił wykonanie prac
przywracających plebanię do poprzedniego stanu.
- A niby kto mógł zlecić? - wrzasnął Peppone. - My!
- Wy w sensie zarządu gminy, czy w sensie partii komunistycznej? Bo byłoby nie do
przyjęcia, gdyby za szkody wyrządzone przez partię komunistyczną płacił zarząd gminy!
- My, w sensie Giuseppa Bottazziego, prywatnego mieszkańca, który, żebyście
wreszcie z tym skończyli, zapłacił ze swojej kieszeni! - zawołał Peppone.
Spiletti pokręcił głową.
- Opozycja oświadcza, że jest nieusatysfakcjonowana. Obywatele żądali interwencji
gminy dla usunięcia szkaradziejstwa, chcąc, by obciążono później kosztami partię
odpowiedzialną za owo szkaradziejstwo. To nie do pojęcia, żeby zarząd gminny zezwolił
prywatnemu obywatelowi zastępować go w czynnościach, które muszą należeć do wyłącznej
kompetencji samego zarządu.
Tak więc wyrażamy naszą pełną dezaprobatę dla niedbalstwa wójta Giuseppe
Bottazziego, który toleruje nie dającą się tolerować samowolę obywatela Giuseppe
Bottazziego, a wszystko to dla korzyści towarzysza Giuseppe Bottazziego i jego partii.
Peppone był tak czerwony na twarzy, że wydawał się aż czarny.
- A dla Giuseppe Bottazziego, kandydata na mordercę, nic nie ma? - wy dyszał
Peppone zaciskając pięści.
Spiletti nie przeciągał więcej struny.
- Opozycja nie widzi konieczności zwiększania liczby Bottazzich i uważa incydent za
zakończony.
Peppone miał poczucie humoru, więc odpowiedź Spilettiego sprawiła, że natychmiast
spadło mu ciśnienie. A nawet tak go to rozbawiło, że po skończonym posiedzeniu wziął
opozycję pod ramię i chciał ją zaprosić na wino.
Ale sam miał ciężki dowcip, więc wieczorem przeszedł się do don Camilla, żeby
trochę pogadać.
- Proszę księdza - powiedział Peppone - farsa się skończyła.
Nic mnie to nie obchodzi, że wyszedłem na głupka. Ale teraz nie trzeba zaczynać
znów od początku. Bo w przeciwnym razie ta farsa skończy się tragedią. I to od księdza
zależy.
- Ode mnie?
- Proszę księdza, niech ksiądz zostawi politykę.
Don Camillo westchnął.
- Peppone, jak by to było, gdybyś w swoim warsztacie hartował stalowe dłuto, a ja
bym ci mówił:”Rób dalej swoją robotę, ale wygaś ogień”. Co byś mi odpowiedział?
- Odpowiedziałbym, że jesteście głupi, bo żeby hartować stal, trzeba ją rozgrzać do
czerwoności w odpowiednim momencie, a żeby ją rozgrzać, potrzebny jest ogień.
- A więc, Peppone, ogień nie jest twoim wymysłem, ale jest czymś niezbędnym.
- Rozumie się.
- Tak samo dzieje się ze mną. To nie animozje polityczne pchają mnie do tego, by
mówić o ekskomunice, Peppone. Ja muszę to robić. A gdybym tego nie robił, to byłbym
najgorszym z kapłanów. Postaraj się zrozumieć.
Peppone spojrzał na niego ponuro.
- Zrozumiałem, proszę księdza. Ale ksiądz nic nie zrozumiał.
Peppone poszedł sobie, a don Camillo dalej radośnie kroczył po słusznej drodze. I za
każdym razem, kiedy zwracał się do swoich wiernych, zauważał na wstępie:
- Bracia, muszę wam powiedzieć, że dwa i dwa to cztery. Jeśli ten wynik komuś się
nie podoba, kto ma swoje osobiste zdanie w sprawie matematyki, to czy mam wam mówić, że
dwa i dwa to pięć? Są tacy, którzy w opium znajdują jedyną radość, jaką niesie im życie. Czy
ja mogę mówić, nie drażniąc ich, że opium to trucizna?
Ale Peppone nie mógł tego strawić i z dnia na dzień wpadał w coraz większą
wściekłość.
I tak się zatruł tym jadem» że stracił wszelką kontrolę nad rozsądkiem.
Tego wieczoru don Camillo jadł właśnie kolację, kiedy ktoś zapukał w okno jadalni.
Poszedł więc wyjrzeć, a kiedy rozpoznał typa, pomaszerował do sieni i otworzył
drzwi. Typ wlazł, a don Camillo niczego nie podejrzewając, powrócił do jadalni, poleciwszy
mu zamknąć drzwi.
Ledwo don Camillo usiadł, kiedy na progu jadalni pojawił się tamten. Ale nie był sam.
Za nim stała cała drużyna Peppona w komplecie i wszyscy mieli mało obiecujący wyraz
twarzy.
- No już dobrze, a cóż to znowu za historia? - spytał ostrożnie don Camillo. Czterech
czy pięciu stanęło mu za plecami, inni po bokach.
- Proszę starać się zachować spokój, proszę księdza - powie-
dział Peppone wchodząc i zamykając za sobą drzwi. - Niech ksiądz się dalej posila. A
my zajmiemy się swoją robotą.
Zbliżył się Chudy, który miał w prawej ręce wiadro pełne kleju, a w lewej rulon
papierów.
Postawił wiadro na ziemi, zanurzył w nim szeroki pędzel i przejechał klejem po
ścianie na wprost don Camilla.
Potem przejechał po odwrocie plakatu i przykleił go starannie do ściany.
Następnie przykleił plakaty na drzwiach wyjściowych i na drzwiach od szafy.
- Zrobione - powiedział w końcu.
Don Camillo popatrzył na plakaty, a potem na Peppona.
- To jest najgorsze łajdactwo, jakie mogłeś wymyślić - stwierdził don Camillo.
- Nie gorsze łajdactwo od tego, jakie mi ksiądz robi, wkradając się podstępnie do
domów, ukrywając się w niewinnych duszach starców i niewiast. To jest o wiele gorsze
pogwałcenie spokoju domowego, niż to tutaj. W każdym razie mamy nadzieję, że teraz ksiądz
zrozumiał, jak już wyjaśniliśmy to księdzu na konkretnym przykładzie.
- Dobrze - burknął don Camillo. - Zapamiętajcie sobie, że za tę zniewagę mi
zapłacicie!
Chudy zaśmiał się szyderczo.
- Wszystko dobrze zorganizowane, proszę księdza. Nie może ksiądz nic zrobić, bo nie
ma ksiądz świadków.
- Bóg to widział!
- Testimonis unus, nientoribus! - zachichotał Chudy.
- Nie martw się o to, młodzieńcze - odparł spokojnie don
Camillo. - Bóg jest takim świadkiem, że za dwóch wystarczy.
Zobaczycie.
Wyszli przez ogród i don Camillo został sam, patrząc na plakaty przyklejone na
ścianie, na drzwiach i na szafie.
- Jezu - powiedział don Camillo - dlaczego na nich wszystkich nie ześlesz gromu?
- To kwestia zasad, don Camillo. Jeżeli nie zsyłałem gromów, kiedy mnie przybijali
do krzyża, jak mogę to uczynić teraz, za to,
że przykleili trzy kawałki papieru na ścianie twojego domu? Pomyśl, don Camillo,
mogłoby to wyglądać na akcję utrudniającą wolny udział w wyborach.
Don Camillo schylił głowę.
Następnego dnia znalazł się ktoś, kto zobaczył plakaty przyklejone w pokoju don
Camilla i rozniosło się, mimo że don Camillo starał się uciąć wszelkie gadanie, żeby z
atmosfery, i tak już gorącej, nie zrobić atmosfery nie do wytrzymania. Ale któregoś dnia
Chudy przyleciał zdyszany do Domu Ludowego i przyniósł nowiny Pepponowi i sztabowi
głównemu:
- Don Camillo przeszedł do kontrataku! Żeby zemścić się za tamtą nauczkę,
powiedział że...
Słowa przypisane don Camillowi były tak śmieszne i niepoważne, że wszyscy o mało
nie pękli ze śmiechu.
- Widać, że już rzeczywiście goni w piętkę! - podsumował
Peppone. - Kiedy ksiądz ucieka się do podobnych sztuczek, to już koniec z nim! To
wielkie zwycięstwo moralne. To jest całkowite zdruzgotanie przeciwnika.
Sprawa został przedyskutowana i wszyscy byli zadowoleni, aż w końcu Peppone
wniósł sensowne zastrzeżenie.
- Są to jednak zwykłe pogłoski. Żeby móc to odpowiednio wykorzystać, potrzebny
byłby dowód.
Chudy pokiwał głową.
- Łatwo powiedzieć! Trzeba by przynajmniej sfotografować dokument.
- Nie trzeba - wyjaśnił Peppone - wystarczy obejrzeć. Jeśli zostały dokonane zmiany,
możemy zmusić go do wypisania dokumentu, a wtedy wszyscy spostrzegą. Porozmawiamy o
tym, jak nadejdzie pora. Na razie nikt nic nie wie.
Nikt więcej o tym nie mówił i wydawało się, że sprawa odeszła w zupełne
zapomnienie. Był jednak ktoś, kto doskonale o niej pamiętał.
Dlatego też pewnego razu, kiedy don Camillo został w kościele aż do północy, żeby
przestudiować pewien utwór na fisharmonię i przerobić go na piosenkę, którą dzieci miały
zaśpiewać na przy-
jazd biskupa, usłyszał nagle, że coś jest nie tak. Odwróciwszy się gwałtownie, znalazł
się twarzą w twarz jakimś otulonym w płaszcz intruzem.
Skoczył na równe nogi i złapał ciężki świecznik z brązu stojący w pobliżu.
- Precz stąd! - rozkazał don Camillo.
- Nie ruszę się, póki nie zobaczę ksiąg - odparł intruz pozwalając, by płaszcz zsunął
mu się z ramion.
Miał w rękach potężną sztabę i perspektywa pojedynku o tej godzinie nie była
zachęcająca dla don Camilla.
- Zwariowałeś, Peppone?
- Proszę księdza, chcę zobaczyć księgi, bo jak nie, to zwariuję.
- Księgi?
- Tak, księgi parafialne. Chcę zobaczyć, czy to prawda, że ksiądz z zemsty wykreślił
nasze nazwiska.
Sprawa była na tyle poważna, że don Camillo opuścił świecznik.
- Jezu! - zawołał, wznosząc oczy do nieba. - To już gorzej niż wariat. On skretyniał!
- Chcę zobaczyć księgi! - powtórzył ponuro tamten. - Wszyscy mówią, że wykreślił
ksiądz nasze nazwiska,
- A w jakim celu?
- Żeby wyeliminować nas ze spisu chrześcijan.
Don Camillo spojrzał zdumiony na Peppona, potem zbliżył się do wielkiej szafy
pełnej starych ksiąg. Znalazł tę, która go interesowała (wiedział jaki rocznik, bo don Camillo
urodził się w tym samym roku co Peppone) i położył ją na fisharmonii.
- Sam zobacz.
Peppone przekartkował księgę. Sprawdził to, co chciał sprawdzić.
- A inni? - spytał.
- Znasz daty; ja posunę się z moją robotą, a ty tymczasem znajdź sobie księgi i zobacz.
Don Camillo siadł z powrotem do fisharmonii i podjął na nowo komponowanie
piosenki.
I od razu spostrzegł, że melodia przychodziła mu z ogromną łatwością. Tak, że po pół
godzinie skończył.
A wtedy zagrał całą od początku, podkładając słowa.
A kiedy skończył, był podekscytowany.
- To chyba Marsylianka! - burknął Peppone, który po sprawdzeniu ksiąg został, żeby
posłuchać.
Rzeczywiście, gdyby dzieci przywitały biskupa śpiewem tego hymnu, to stary biskup
chyba by zwątpił.
Don Camillo zdawał sobie z tego sprawę, ale nie martwił się tym, raczej cieszył. Ale
nie ujawnił stanu swojej duszy przed
Pepponem. A nawet spojrzał na niego krzywo i spytał napastliwie:
- No i co?
- W porządku - odrzekł Peppone.
- Fakt, że wciąż jest się na liście chrześcijan, nie powinien stwarzać ci złudzeń. I tak
na koniec zapłacisz za wszystkie swoje świństwa, które popełniłeś!
- To moja sprawa - stwierdził Peppone. - Ważne, żeby być na liście.
Słoniowe ślubowanie
Piorun zwany Piórem był psem don Camilla. A Cabazza Antenore zwany Piorunem
był jednym z ludzi Peppona.
Z dwóch Piorunów, tym, który miał więcej rozumu, był bez wątpienia pies don
Camilla; to tak, żeby pokrótce dać wyobrażenie o Piorunie na dwóch nogach, który jest
obiektem naszej opowieści.
Piorun był powolnym i masywnym osiłkiem, kimś w rodzaju słonia, który puszczony
wolno parł do przodu z wdziękiem i nieugiętą wolą gruboskóra. Doskonale wykonywał
rozkazy, lecz największą troską Peppona było właśnie to, żeby mu ich nie wydawać.
Tak więc Piorun prowadził swoją działalność wojującego komunisty głównie w
gospodzie w Molinetto, gdzie spędzał prawie cały czas wolny od pracy na graniu w karty.
Miał hyzia na punkcie scopy i, ze względu na swoją wspaniałą pamięć, okazywał się
niebezpiecznym przeciwnikiem. Oczywiście powodzenie w kartach nie zawsze zależy od
dobrej pamięci, więc Piorun od czasu do czasu dostawał dość solidne cięgi.
Ale do tej pory nie zdarzyło mu się jeszcze to, co mu się przytrafiło owej soboty,
kiedy grał z Cino Biolchim.
Bo faktycznie, kiedy zasiadał do stołu, miał pięć tysięcy, a po pięciu godzinach gry już
ani lira w kieszeni.
Piorun w obliczu kolosalnej klęski był jak ogłupiały i nie chciał przyjąć do
wiadomości, że ma wrócić do domu kompletnie oskubany.
- Rewanż! - wy dyszał w pewnej chwili, łapiąc karty roztrzęsionymi rękami.
- Dałem ci go już trzydzieści tysięcy razy! - odrzekł Cino
Biolchi. - Teraz już dość.
- Zagrajmy rewanż nad rewanżami i jak wygram, odbiorę sobie moje pięć tysięcy.
- A jak przegrasz? - spytał Cino Biolchi.
Piorun otarł czoło spływające potem.
- Nie mam więcej pieniędzy - wybełkotał. - Ale zagram o wszystko, co chcesz.
Biolchi zaczął się śmiać.
- Nie gadaj głupstw; wracaj do domu i prześpij się z tym.
- Chcę rewanżu! - ryknął Piorun. - Gram, o co chcesz. Gadaj!
Biolchi był z gatunku osobliwych typów.
- W porządku, zgadzam się. Pięć tysięcy lirów za twój głos.
Piorun popatrzył na niego osłupiały.
- Mój głos? Co to znaczy?
- To znaczy, że jeżeli wygrasz, zabierzesz pięć tysięcy lirów.
A jeżeli przegrasz, to zobowiążesz się oddać swój głos nie na twoją partię, ale na tę
listę, którą ja wybiorę.
Piorun nie chciał wierzyć, że Biolchi mówi na serio, ale wreszcie zgodził się.
W końcu miał przecież nóż na gardle! Albo się zgadza, albo nic z tego... Biolchi
wyłożył na stół banknot pięciotysięczny i podał
Piorunowi kartkę i długopis.
- Pisz: Ja niżej podpisany Cabazza Antenore zobowiązuję się moim słowem honoru
głosować czerwca na listę... Napisz datę i podpisz. Nazwę partii sam wstawię według
własnego uznania i kiedy mi się będzie podobało.
Piorun napisał to, co miał napisać, potem spojrzał ponuro na
Biolchiego.
- Ale zostanie to między nami, a przed siódmym czerwca mam prawo do rewanżu.
- Zgoda.
Peppone wychodził właśnie z Domu Ludowego, kiedy pojawił się przed nim Piorun.
- Szefie, jestem zrujnowany. Grałem z Biolchim i wszystko straciłem.
- Tym gorzej dla ciebie. To są sprawy, które mnie nie interesują.
- A właśnie, że cię interesują. Przegrałem pieniądze i głos.
Piorun opowiedział, jak się sprawy miały i na koniec Peppone zaczął się śmiać.
- Miej to w nosie, głosowanie jest tajne; kiedy będziesz w kabinie, oddasz głos na
swoją listę i nikt się o niczym nie dowie.
Piorun pokręcił głową.
- Nie da się. Podpisałem papier.
- Papier to papier; jest bezwartościowy.
- Dałem słowo honoru i uścisnęliśmy sobie ręce. Ja dotrzymuję słowa. Nie jestem
łajdakiem.
Piorun miał w sobie więcej ze słonia niż z oszusta. Zamiast rozumu posiadał silnik od
traktora, a jak wiadomo silniki są z żeliwa i mają swoją określoną zasadę działania, której nikt
nie może zmienić, o ile oczywiście nie chce nic rozwalić na siłę.
Peppone, doskonały znawca silników, spostrzegł, że sprawa jest o wiele poważniejsza,
niż mu się na pierwszy rzut oka zdało.
Piorun nigdy w życiu nie mógłby nie dotrzymać słowa.
- Dobra, Piorun, jutro na spokojnie o tym pogadamy.
- O której?
- O dziesiątej trzydzieści pięć - odparł Peppone ze złością.
I powiedział:”O dziesiątej trzydzieści pięć” zamiast:”Idź do diabła ty i tobie podobni
łajdacy”. Ale o dziesiątej trzydzieści pięć następnego ranka Piorun pojawił się w warsztacie i
powiedział:
- Szefie, jest dziesiąta trzydzieści pięć.
Piorun na pewno nie spał tej nocy; czekał nieruchomo przed kowadłem, a oczy miał
zmęczone i pełne przerażenia.
Pierwsza myśl, jaka wpadła Pepponowi do głowy, to żeby dać
Piorunowi młotem po łbie i to była myśl nawet uzasadniona i logiczna.
Ale potem zrobiło mu się żal biedaka, więc poprzestał na odrzuceniu młota.
- Jesteś naprawdę godny pożałowania! - wrzasnął Peppone.
- Zasługujesz na to, żebym cię kopniakiem wywalił z partii. Ale mamy teraz wybory
na głowie i nie możemy sobie pozwolić, żeby przeciwnicy wykorzystali tę historię. Masz tu
pięć tysięcy lirów, idź do tego łajdaka i niech ci odda kartkę. Jeżeli nie będzie chciał cię
zwolnić z przyrzeczenia, przyjdź mi powiedzieć.
Piorun schował do kieszeni pięć tysięcy lirów i zniknął.
Nie minął nawet kwadrans, a już był z powrotem.
- No i co? - spytał Peppone.
- Nie chce.
Peppone włożył marynarkę i kapelusz i pędem wybiegł z warsztatu.
- Czekaj tu na mnie.
Biolchi przyjął Peppona nadzwyczaj uprzejmie.
- W czym mogę być pomocny, panie wójcie?
- Daj spokój z wójtem! Tutaj chodzi o tego nieszczęsnego
Pioruna. Bierz te pięć tysięcy i zwolnij go z zobowiązania. Wczoraj był pijany.
- Nie był pijany, ale w pełni władz umysłowych. To on nalegał.
Umowa jest jasna: do siódmego czerwca jestem do jego dyspozycji, jeśli chodzi o
rewanż.
- Biolchi - odparł Peppone - gdybym złożył karabinierom doniesienie o tej
śmierdzącej sprawie, to poszedłbyś co najmniej siedzieć. Ale ponieważ nie chcę robić z tego
sprawy publicznej, ostrzegam cię, że jeżeli nie oddasz mi tego papieru, rozpłaszczę cię na
ścianie jak afisz.
Biolchi uśmiechnął się leciutko:
- A tobie się wydaje, że nie doniósłbym karabinierom o napaści. Nie opłaca ci się to,
Peppone.
Peppone zacisnął pięści, ale zrozumiał, że Biolchi jest górą.
- W porządku, Biolchi. Ale jeżeli nie jesteś ostatnim łotrem, to zagraj ze mną, zamiast
rewanżu z tym nieszczęśnikiem Piorunem.
Biolchi zamknął drzwi od jadalni, wyciągnął z szuflady talię kart i siadł do stołu.
Peppone zajął miejsce naprzeciw niego.
To była historyczna partia scopy, ale w końcu Peppone musiał wyciągnąć
pięciotysięczny banknot i odejść z niczym.
Wieczorem odbyło się zebranie sztabu głównego w Domu Ludowym. Peppone
przedstawił sprawę z należną powagą i zakończył:
- Ten nicpoń nie należy do żadnej partii, ale zdecydowanie jest przeciwko nam.
Musimy skończyć tę historię bez rozgłosu, bo inaczej zrobi się z tego draka. W jaki sposób
możemy to załatwić?
- Z pewnością nie za pomocą scopy - mruknął Chudy.
- Biolchi w scopę pożre każdego żywcem. Spróbujmy pertraktować, proponując
dziesięć tysięcy lirów zamiast pięciu.
Było już późno, ale i tak poszli zapukać do drzwi Biolchiego.
Był jeszcze na nogach i wyglądało na to, że nie zamierza wcale iść do łóżka. Musiała
mu się przytrafić jakaś bieda.
- Biolchi - powiedział spokojnie Peppone - interes to interes.
Dlaczego nie mielibyśmy się dogadać co do ceny?
Biolchi zrezygnowany rozłożył ręce.
- Za późno. Dopiero co wyszedł ode mnie Spiletti; wygrał piętnaście tysięcy i
zobowiązanie Pioruna.
Peppone podskoczył.
- Biolchi, jesteś łajdakiem: umowa z Piorunem miała zostać między nim a tobą.
- No właśnie - odparł zaczepnie Biolchi. - Miało to zostać między nami dwoma, a
pierwszym, który złamał umowę, był właśnie Piorun, bo wmieszał w to ciebie. Tak więc ja
jestem w porządku, jeśli wciągnąłem w to kogoś z mojej strony. Ale przegrałem ten papier i
Spiletti zobowiązał się, że nie rozgłosi publicznie całej sprawy, a do siódmego czerwca musi
dać rewanż Piorunowi.
Szkoda gadać! Dokument był w rękach szefa klerykałów.
Można sobie wyobrazić, jaki użytek zrobi z tego przeklęty Spiletti.
Wrócili razem do siebie, gdzie czekał niespokojny Piorun.
- Nie ma co dyskutować! - zawołał Peppone. - Trzeba temu zapobiec. Jutro rano
ogłosimy komunikat o wyrzuceniu Pioruna.
Piorun spojrzał na Peppona, jakby tu chodziło o jakieś niezwykłe zjawisko.
- Szefie, jak powiedziałeś? - wybełkotał.
- Powiedziałem, że od tej chwili jesteś wydalony z partii za niegodne postępowanie. I
twoje wydalenie zostanie antydatowane na trzy miesiące wstecz.
Peppone i cała banda gotowi byli stawić czoło kataklizmowi, jaki mógłby wyniknąć z
nieuchronnego napadu szału Pioruna.
Tymczasem nic takiego się nie stało; Piorun pobladł i wzruszył ramionami.
- Masz rację, szefie - westchnął głosem, który zdawał się nie należeć do niego. -
Dobrze robisz, że wyrzucasz mnie jak psa.
Wyciągnął z portfela legitymację partyjną i delikatnie położył na biurku.
- Nie wyrzucamy cię jak psa! - zawołał Peppone. - Udajemy, że cię wyrzucamy, żeby
zadać cios klerykałom. Po wyborach złożysz porządną samokrytykę i przyjmiemy cię z
powrotem.
- Moją samokrytykę złożę od razu; potwór jestem - powiedział smutno Piorun. - jeżeli
teraz jestem potworem, to po wyborach też nim będę. Tak więc nie ma co się łudzić, że się
zmienię.
Piorun poszedł sobie, ale zanim Peppone i jego wspólnicy mogli zacząć mówić,
musiał minąć jakiś czas, bo odwrót biednego potworzyska był po prostu rozdzierający.
- Przygotujemy teraz komunikat - powiedział Chudy. - Ale nie będziemy się z nim
wychylać. Kto wie, może Spiletti dotrzyma słowa?
- Nie znasz tego typa! - odpowiedział Peppone. - Ale zróbmy, jak mówisz.
Następnego dnia nie wydarzyło się nic szczególnego i wydawało się, że również
podczas następnych dwudziestu czterech godzin wszystko powinno pozostać bez zmian, aż tu
nagle nad wieczorem przyleciała do Domu Ludowego żona Pioruna.
Była niesamowicie wzburzona.
- On zwariował! - wyjęczała. - Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie je. Cały czas leży
w łóżku. Nie odzywa się. Na nikogo nie patrzy.
Peppone poszedł zbadać to niepokojące zjawisko i kiedy znalazł się przed łóżkiem, na
którym leżał Piorun, stanął w obliczu niemego i nieporuszonego cielska.
Potrząsnął nim delikatnie, prosił, zwymyślał, ale nie zdołał wydobyć z niego ani
słowa. Nie zdołał skłonić go do tego, by choć przez chwilę porzucił swoją postawę doskonałej
obojętności wobec spraw tego świata.
Wreszcie po jakimś czasie Peppone stracił cierpliwość.
- Jeżeli zwariowałeś, to jutro wezwę pielęgniarzy z domu wariatów i już oni się tobą
zajmą!
Piorun opuścił powoli prawe ramię i wyciągnął coś ze szpary między łóżkiem a
ścianą.
Potem spojrzał na Peppona, a jego oczy mówiły:”Jeżeli przyjdą ci z domu wariatów,
już ja ich przyjmę jak należy.”
Ponieważ Piorun ściskał teraz w ręku siekierę, Peppone doskonale pojął sens niemej
wypowiedzi.
Odesłał wszystkich i kiedy zostali sami, zapytał:
- Nie możesz powiedzieć mnie, tylko mnie, dlaczego tak się zachowujesz?
Piorun pokręcił głową. Odłożył jednak na dół siekierę, otworzył szufladę w szafce
nocnej, wyciągnął z niej notes i ołówek i zaczął z trudem pisać.
Potem podał kartkę Pepponowi.
Nie mogę mówić, ponieważ złożyłem ślubowanie Madonnie, że dopóki nie odzyskam
mego papieru, nie będę mówił, nie będę jadł, nie będę pił, nie ruszę się ani nawet nie pójdę za
potrzebą.
Pozdrowienia - Cabazza Antenore
Peppone przeczytał, włożył kartkę do kieszeni, a potem zawołał żonę i córki Pioruna.
- Nikomu nie wolno wchodzić do tego pokoju, jeżeli on nie zawoła - to rozkaz.
Zostawić go w spokoju - to rozkaz. To nic poważnego, zwyczajny atak psychoanalizy. To
pewien rodzaj moralnej grypy, wymagającej jedynie diety i odpoczynku.
Peppone odwiedził Pioruna następnego wieczoru.
- Tak jak wczoraj i przedwczoraj - powiedziała do niego żona Pioruna.
- Dobrze - odrzekł Peppone. - Wszystko prawidłowo.
To samo powtórzyło się wieczorem czwartego dnia. A wtedy
Peppone, po wyjściu od Pioruna, skierował się prosto na plebanię.
Don Camillo siedział przy biurku i czytał dużą, odręcznie napisaną kartkę.
- Proszę księdza - powiedział Peppone - zna ksiądz tę historyjkę o pewnym kretynie,
który przegrał w scopę swój głos, a potem...
- Nie wysilaj się, wiem - przerwał mu don Camillo. - Czytam właśnie z tej kartki!
Wygląda na to, że ktoś chce zrobić z tego manifest.
- Aha, a więc to jak zwykle ten łajdak Spiletti, który dał słowo honoru, że do
siódmego czerwca nie ujawni tego publicznie i da ofierze okazję rewanżu.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem natomiast, że manifest będzie interesujący
zwłaszcza z powodu fotokopii pewnego odręcznego dokumentu, wystawionego przez
głównego uczestnika tej sprawy.
Peppone wyciągnął z kieszeni karteczkę wyrwaną z notesu.
- O, tu, proszę księdza, powinien ksiądz opublikować również kopię i tego odręcznie
napisanego dokumentu, który główny bohater wystawił mnie. Przez to historia będzie
pełniejsza i bardziej pouczająca. Gdyż bohater niedługo raczej wykituje.
Peppone poszedł sobie, a don Camillo wrócił do odczytywania słów zapisanych na
karteczce.
Kwadrans później na plebanię przybył Spiletti.
- Proszę księdza, czy znalazł ksiądz jakieś braki w moim projekcie?
- Nie. Kłopot w tym, że dziesięć minut temu przyszedł tu
Piorun żądając rewanżu.
- Rewanżu? - zawołał Spiletti. - Nie popuszczę mu ani trochę.
Zbyt wygodny jest dla mnie ten manifest i nie jestem skłonny z niego rezygnować.
- Rozumiem, ale umowa...
- Umowa? Czy mamy się przejmować dotrzymywaniem umów z ludźmi, którzy ze
zdrady i kłamstwa czynią swoją normalną broń zaczepną?
- Zgoda, drogi Spiletti, ma pan po tysiąckroć rację. Ale faktem jest, że Pioruna można
się obawiać, kiedy jest normalny, a teraz zrobił się na wpół oszalały. Jeżeli odmówi mu pan
rewanżu, gotów jest jak nic obedrzeć pana ze skóry. Propaganda to ważna sprawa, ale własna
skóra jeszcze ważniejsza.
Spiletti zastanowił się nad tym i przyznał, że don Camillo nie we wszystkim się myli.
- Zagrać. Można i zagrać. A jeżeli przegram?
- Nie należy przegrywać, drogi Spiletti. Jeżeli udało się panu pokonać Cina
Biolchiego, to z łatwością pobije pan tego półgłówka Pioruna.
Spiletti pokiwał głową:
- Nigdy nie udało mi się pokonać Cina Biolchiego, a tego dokumentu wcale nie
wygrałem, tylko mi go podarował. A on jedynie odegrał komedię, żeby się pozbyć Peppona.
Proszę księdza, a dlaczego nie zagrałby ksiądz za mnie? Powiem, że przekazałem dokument i
należy teraz do księdza. Z księdzem Piorun na pewno nie będzie miał nic do gadania.
Don Camillo był Giuseppe Verdim scopy. Zachichotał.
- Jeśli zagra ze mną, to zetrę go w proch. Nie dam nawet pisnąć temu nieborakowi.
Wygramy, Spiletti!
Następnego dnia don Camillo poszedł do Peppona.
- Dokument jest teraz w moich rękach; jeżeli twój głodówkowicz chce go z powrotem,
musi go ode mnie wygrać. Jeżeli przyjmie rewanż teraz, w porządku, bo jak nie, to zaraz
wykorzystam ten dokument.
Peppone spojrzał na niego oburzony.
- Jak biedak, który nie je prawie od tygodnia, może z księdzem zagrać w scopę!
- Ty jesteś takim samym biedakiem jak on, tyle, że jesz regularnie; jak chcesz, możesz
ze mną zagrać.
- A żeby to...!
- Stoi: pięć tysięcy lirów za dokument.
Peppone wyciągnął z portfela pięciotysięczny banknot i położył na stole. Don Camillo
położył na banknocie dokument.
To był ciężki bój i Peppone przegrał.
Don Camillo wsadził banknot do kieszeni i spytał:
- Wiesz już teraz, czy jeszcze raz chcesz?
Peppone wyciągnął z kieszeni następne pięć tysięcy.
Zaczął grać i grał jak wściekły pies. A don Camillo nie pozostawał dłużny i grał jak
dwa wściekłe psy, ale tym razem wygrał
Peppone.
- Oto bilet Pioruna, towarzyszu - powiedział don Camillo. - Ja zadowolę się twoim
pięciotysięcznym.
Peppone od kwadransa pilnował wyzwolicielskiego posiłku
Pioruna, kiedy zjawił się don Camillo.
- Piorunie - powiedział don Camillo - przegrałeś pięć tysięcy lirów z Biolchim,
nieprawdaż?
- Tak - wybełkotał Piorun.
- Proszę, to twoje pięć tysięcy. Boska Opatrzność ci je przysyła. Pamiętaj o tym, kiedy
będziesz oddawał swój głos. Nie głosuj przeciwko wrogom Boga.
- Tak, wiem, to też było zawarte w ślubowaniu - wyjaśnił nieszczęśliwy Piorun.
Peppone wyszedł i poczekał za drzwiami na don Camilla.
- Proszę księdza, jest ksiądz najperfidniejszą osobą na świecie.
Robi ksiądz z Boskiej Opatrzności dobrego wujka za moje pieniądze!
- Drogi Boskiej Opatrzności są niezbadane, towarzyszu!
- westchnął don Camillo, wznosząc oczy ku niebu.
Historyczne przemówienie
Na wiec dwudziestego szóstego trzeba przestudiować coś ekstra - powiedział
poważnym głosem Peppone.
Szary, Ostry i Chudy spojrzeli na niego nieco zakłopotani, ale
Peppone ich oświecił.
- Wypadło na to, że ostatni wiec jest nasz - powiedział. - Zabierać głos na końcu jest
korzystnie, bo oprócz wszystkiego nikt nie może nam zaprzeczyć. Ale za to trzeba dobrze
mówić. Nie możemy wykpić się jedną ze zwykłych pogadanek. I nie możemy też wezwać
mówcy z zewnątrz. Tojestsprawa lokalna i musimy sami dać sobie radę. Trzeba przygotować
przemówienie j ak się patrzy. Historyczne.
Sztab główny rozpromienił się; jeżeli tylko o to chodzi, nie ma co się przejmować.
- Jesteśmy górą, szefie - zawołał wesoło Chudy. - Rozgnieciesz ich jak skórkę od figi!
Peppone pokręcił głową:
- Takie przemówienie to wcale nie żarty! - burknął. - Potrzebne jest specjalne
przemówienie; żadne argumenty polityczne, tylko administracyjne. Zrobiono tyle i tyle, a to
trzeba jeszcze zrobić.
Czyli fakty. W polityce fakty są faktami, nawet jeśli trzeba ich dokonać. Pod
warunkiem, że chodzi o rzeczy konkretne. Obiecywać sprawiedliwość społeczną - to jedno, a
obiecywać pralnię miejską
- to drugie. Teoria jest dobra jedynie w wyborach powszechnych.
W wyborach gminnych należy trzymać się praktyki. Nie jest łatwo przygotować
historyczne przemówienie o takiej tematyce.
Chudy stwierdził, że się nie zgadza; jeśli ktoś wie, co chce powiedzieć, to wszystko
staje się łatwe.
- Ani trochę! - odparł Peppone. - Kiedy się robi historyczne przemówienie, nie
wystarcza wiedzieć to, co ma się mówić, trzeba również umieć powiedzieć, co się chce
powiedzieć. Przemówień historycznych nie improwizuje się; należy je przestudiować,
napisać, ważąc dobrze każde słowo. W przemówieniach historycznych każde słowo ma swoje
znaczenie i musi być tym a nie innym.Tak więc nie wystarczy, że się zna słowa, trzeba czuć
ich znaczenie.
I dlatego należy pracować ze słownikiem w ręku.
- Szefie, ty masz słownik, więc jesteś dobry! - wykrzyknął
Chudy.
- Nie wystarczy sam słownik! - zawołał Peppone. - Oprócz słownika potrzebny jest
absolutny spokój. I właśnie po to was tu wezwałem. Nie ma mnie dla nikogo, póki nie
skończę pisać przemówienia. Nawet gdyby wylatywał w powietrze Dom Ludowy, przyjechał
Togliatti, czy wybuchła rewolucja, nikt nie może mi przeszkadzać. Nikt nie może przerwać
mi wątku przemówienia. Wyraziłem się jasno?
Zrozumieli doskonale.
- Szefie - powiedział Chudy - nawet gdybyśmy mieli postawić przed twoim domem
karabin maszynowy, nie pozwolimy nikomu, żeby ci przeszkodził. My będziemy myśleć o
wszystkim.
Oto i całe wyjaśnienie tego, że w pewnym momencie Peppone zniknął z pola
widzenia.
W takim właśnie momencie, dokładnie wtedy, gdy atmosfera zaczęła się robić coraz
gorętsza, bo zbliżał się dzień wyborów, a przeciwnicy czerwonych pokazali pazury i
obecność Peppona byłaby jak nigdy potrzebna, żeby ukrócić ich reakcyjną zuchwałość, to
właśnie wtedy Peppone zniknął.
Chory? Z misją? Uciekł? Wydalony?
W warsztacie było cicho, a na opuszczonej rolecie naklejono kartkę, która mówiła
tylko to, co wszyscy wiedzieli: Zamknięte.
Drzwi i okna domu Peppona pozostawały zamknięte, dzieciaki umieszczono u babki, a
kiedy się ich pytało, gdzie jest ich ojciec albo co robi, to nic a nic nie można się było
dowiedzieć.
Zniknęła również żona Peppona.
Don Camillo wysłał na przeszpiegi wszystkich swoich szpicli, postawił w pogotowiu
wszystkie starowiny z miasteczka.
Sam osobiście poszedł się przepytać, docierając aż do drzwi Peppona, ale tajemnica
pozostała tajemnicą.
Jednakże w miasteczku, gdzie od wieków wie się wszystko o wszystkich, podobna
sytuacja nie mogła długo trwać.
I tak dotarła na plebanię pierwsza wiadomość, że dom Peppona nie stoi pusty. Żona
Peppona była tam, widziano ją w oknie.
Potem wyszło na jaw, że Chudy co noc wchodzi tam z dużym tobołkiem, a wraca z
pustymi rękami.
Dozór został wzmożony. Chudego poddano obserwacji, dzięki czemu okazało się, że
każdego ranka jeździ do Castelletto po prowiant.
Ustalono, że ilość prowiantu jak najbardziej przemawia za obecnością dwóch
solidnych gąb w otoczonym tajemnicą domu.
Kiedy potem ustalony został fakt codziennego kupowania przez
Chudego również cygar toskańskich, zdano sobie sprawę, że jeżeli jedną z solidnych
gąb była ślubna żona Peppona, to właścicielem drugiej musiał być osobiście sam Peppone.
Agenci prowokatorzy deptali Chudemu po piętach i pewnego dnia, kiedy Chudy opił
się lambrusco aż po czubek nosa, wpadł w pułapkę.
Rozmowa, bardzo uprzejma, zeszła na politykę. Ktoś zauważył, że wydaje mu się
dziwne zniknięcie Peppona.
Kompan tamtego zaśmiał się sarkastycznie i stwierdził, że to wcale nie jest dziwne.
- To rodzaj pietra z przedwczesnym zapłonem - powiedział.
- Już teraz jest pewien przegranej i nie ma odwagi pokazywać się na oczy.
- Zobaczycie wy, no, jak usłyszycie historyczne przemówienie, które pisze! -
odpowiedziało lambrusco spoczywające w żołądku Chudego.
Don Camillo dowiedział się o tym pięć minut później i nie przyłożył do tego
najmniejszej wagi.
- Tylko tyle? - burknął. - Nie warto nawet o tym mówić.
I rzeczywiście więcej już o tym nie mówił. A jednak tej samej nocy jakiś nieznany
osobnik napisał smołą na ścianie domu Peppona:
Tutaj spoczywa towarzysz Giuseppe Bottazzi, który w wielkim skupieniu pisze
historyczne przemówienie na finał.
Teraz tylko trzeba się przekonać, czy po napisaniu będzie umiał je przeczytać.
Oczywiście z powodu nierozsądnego epigrafisty, sprawa, która - według pozbawionej
emocji oceny don Camilla - w żaden sposób nie zasługiwała nawet, żeby o niej wspominać,
stała się tematem numer jeden wszystkich rozmów świętokradczych języków.
Języków, których na Nizinie było na szczęście niewiele, jako że każdy z mieszkańców
miasteczka miał tylko jeden, a nie sześć, czy siedem, jak by się to mogło wydawać po ilości
krążących plotek.
Peppone, niczego nie świadom, tworzył dalej swoje historyczne przemówienie.
Żona, najwierniejsza i najbardziej milcząca, krzątała się ostrożnie po cichym domu,
chodząc w miękkich pantoflach, żeby nie przerwać wątku historycznego przemówienia.
Peppone nigdy w życiu tak się nie namęczył. Napracował się bardziej, niż gdyby
zrobił czterdzieści metrów ogrodzenia z kutego żelaza i do tego jeszcze bramę.
Ale stawka była duża; inni chcieli zdobyć władzę w gminie za wszelką cenę, a
Pepponowi i towarzyszom chodziło o to, żeby ich wybrano po raz trzeci.
I z tego przymusu ważenia każdego słowa, wygładzania każdego zdania, wyszło, że
całe przedsięwzięcie okazało się dłuższe i trudniejsze, niż Peppone to sobie wyobrażał, i
dopiero w piątek rano zostało skończone historyczne przemówienie, które miał odczytać w
sobotę wieczorem.
I wtedy okazało się, że w pewnym sensie przewidywania nieznanego epigrafisty były
słuszne. Peppone nie był w stanie odczytać tego, co nabazgrał na stercie papierów.
Ale to też zostało przewidziane. Chudy czekał już od dwóch dni; otrzymał powierzony
mu cenny rękopis, wskoczył na motocykl i ruszył jak błyskawica do miasta, gdzie jakaś
godna zaufania towarzyszka maszynistka miała wystukać na maszynie ten cenny tekst.
Oczywiście w dwóch egzemplarzach.
Jeden dla Peppona, drugi dla Historii.
Było już późno i don Camillo szykował się do łóżka, kiedy przyszła stara Carolina,
biedaczka, która chodziła po okolicy zbierając chrust i czerstwy chleb.
Miała jakąś paczkę i oddała ją don Camillowi.
- Znalazłam to nad kanałem, niedaleko Piopazzy - wyjaśniła.
- Pełno tam papierów. Może to coś ważnego, niech ksiądz ogłosi w kościele i znajdzie
tego, kto je zgubił.
Stara poszła sobie, a don Camillo otworzył paczkę i rzucił okiem na papiery.
I nagle aż podskoczył.
Miał w rękach historyczne przemówienie Peppona: oryginał i dwa egzemplarze
maszynopisu.
A Chudy siedział w tym czasie u stóp topoli nad brzegiem rzeki i myślał o śmierci.
Zgubił kopertę z przemówieniem. Wyleciała mu z kieszeni marynarki, kiedy wracał
motocyklem na pełnym gazie.
Przemierzył dwa razy tę samą drogę, szukając nadaremnie jak potępieniec, i w końcu
ukrył się nad brzegiem rzeki.
„Jeżeli zjawię się z pustymi rękami, szef mnie zabije” - powtarzał.
I prawdę mówiąc, nie mylił się.
Peppone miał straszną noc; ponieważ Chudy spóźniał się, więc zadzwonił do miasta, a
maszynistka wyjaśniła mu, że tamten wyjechał z robotą już cztery godziny temu.
A wtedy wezwał sztab główny i natychmiast zorganizowana została akcja
poszukiwawcza.
O czwartej nad ranem o Chudym nie było jeszcze żadnych wieści i Peppone, który aż
do tej chwili chodził wściekły po domu tam i z powrotem, załamał się.
Powiedział: ”Zdrada!” i pozwolił zanieść się do łóżka, gdzie zapadł w kamienny sen,
któremu towarzyszyła bardzo wysoka gorączka.
Chudy wypłynął gdzieś około dziewiątej; Szary znalazł go nie wiadomo jakim cudem
w domu i kiedy dowiedział się, że koperta została zgubiona, poczuł, że tchu mu braknie.
Spojrzał przerażony na Chudego, a potem rzekł:
- Opłaca ci się chyba wyemigrować do Wenezueli.
Dyrektywy dla drużyn zostały uaktualnione, poszukiwania trwały nadal. Ale teraz nie
chodziło już o to, żeby znaleźć Chudego, tylko zgubioną przez niego żółtą kopertę.
Tego rodzaju manewry i z takim rozdysponowaniem sił nie mogły przejść
niezauważone. Ludzie obserwowali, podpytywali, zagadywali, plotkowali, łączyli słowa z
faktami i po południu byli w stanie wysnuć wniosek, że tekst słynnego przemówienia
Peppona został zgubiony i dlatego wieczorem Peppone znajdzie się w tarapatach.
A to znaczyło, że wieczorem całe miasteczko wylegnie na plac.
Całe. Również i chorzy, bo nikt nie chciał stracić takiego przedstawienia.
Wiec był wyznaczony na dziewiątą wieczór, ale już o wpół do dziewiątej plac był
zapchany do ostateczności.
Dopiero w tym momencie ludzie ze sztabu głównego zdobyli się na odwagę i obudzili
Peppona.
Trzeba się było dobrze namęczyć, żeby go zmusić do otworzenia oczu; miał wciąż
bardzo wysoką gorączkę i nie dawał nawet rady utrzymać otwartych powiek.
Wyjaśnili mu, że ludzie czekają na placu i że trzeba coś zdecydować.
- Chudy? - spytał dalekim głosem Peppone.
- Odnaleziony - odrzekł Szary.
- Przemówienie? - wysapał Peppone.
- Zagubione - odparł Szary, zrobiwszy uprzednio dla pewności trzy kroki do tyłu.
Ale nie było potrzeby; Peppone był załamany, zrobił się z niego cień człowieka.
Ograniczył się jedynie do zamknięcia oczu i westchnięcia.
- Szefie, co robimy? - ośmielił się niepokoić go Szary.
- Idźcie wszyscy do diabła - odpowiedział jak przez sen Peppone.
- A ludzie? A partia?
- Do diabła również z ludźmi i z partią - zakomunikował spokojnie Peppone.
To była katastrofa i ci ze sztabu głównego popatrzyli po sobie zatrwożeni.
- Nic się nie da zrobić - zakończył Szary. - Nie pozostaje nam nic innego, jak ogłosić
to, że wiec jest odwołany, bo mówca zachorował.
Dokładnie w tym samym momencie pojawił się don Camillo.
Nie spodziewał się oczywiście zastać Peppona doprowadzonego do takiego stanu,
więc stał, przyglądając się zakłopotany strzępowi człowieka spoczywającemu na łóżku.
Nic nie powiedział, nie dotknął nawet łóżka, ale po jakiejś chwili Peppone otworzył
jedno oko.
A potem drugie.
- Jeszcze nie przyszła pora na oleje święte - burknął.
- Szkoda - odparł don Camillo.
- Może ksiądz sobie iść, nie potrzebuję księdza - stwierdził
Peppone.
- Zawsze będziesz mnie potrzebował, towarzyszu! - zawołał don Camillo. I
wyciągnąwszy z kieszeni dużą żółtą kopertę, rzucił ją na łóżko.
Peppone sięgnął ręką, wziął kopertę, wyciągnął zawartość i popatrzył.
- Sprawdź no, towarzyszu - zaśmiał się don Camillo. - Jest wszystko, rękopis i kopie.
Pamiętaj, że”nie do omminięcia” pisze się przez jedno”m”, i podziękuj proboszczowi.
Peppone powoli włożył z powrotem kartki do koperty, podniósł się z trudem na łóżku,
żeby usiąść, popatrzył don Camillowi w oczy, zacisnął szczęki, a potem powiedział twardym
głosem:
- Już wolę nie dziękować.
Miał dłonie jak łopaty; jednym ruchem rozdarł na pół kopertę z całą zawartością,
potem, jakby ogarnięty nagłym szałem, podarł obie części na strzępki i z resztek dokumentu
zgniótł grubą kulę i wyrzucił przez okno.
Potem jednym susem wyskoczył z łóżka.
Była punkt dziewiąta i ludzie na placu zaczynali już szemrać, kiedy na trybunie zjawił
się Peppone.
Nie miał już gorączki.
A nawet lepiej, ogarnęła go innego typu gorączka, co dało się poznać po sposobie, w
jaki powiedział:” Obywatele”.
Ludzie zamilkli i Peppone zaczął mówić.
Improwizował;
powiedział
dwadzieścia
razy”moziemy”
zamiast”możemy”.
Powiedział ”ja się wydaję” zamiast” mnie się wydaje”, wspomniał o ”nemezis historycznej” i
”nemezis geograficznej”, ale czuło się, że te niezgrabne słowa wydobywają się z tak
ogromnego serca, że w końcu nawet najbardziej źle nastawieni musieli stwierdzić: ”To zdolny
człowiek”.
I tak się złożyło, że Chudy nie musiał emigrować do Wenezueli, a Peppone został
ponownie wybrany wójtem bez obowiązku dziękowania don Camillowi, ale za to z
obowiązkiem podziękowania Boskiej Opatrzności, że uniemożliwiła mu wygłoszenie
przemówienia historycznego, ale idiotycznego. A don Camillo w głębi duszy nie był
nadmiernie pognębiony całą sprawą, bo wiedział, że w polityce często można skorzystać dużo
więcej od przeciwników niż od przyjaciół.
Spis treści
Od Wydawcy......
Droga Dobra......
Ciężarówka trojańska...
Złodzieje rowerów....
Czerwony goździk i biały goździk
Nigdy nie jest za późno...
„Operacja - pies”....
Wyborcze papierzyska...
Ważne, żeby być na liście..
Słoniowe ślubowanie...
Historyczne przemówienie..